background image

Tom Clancy 

Martin Greenberg 

 

POwER PlAYS 2 

SPRAWA ORIONA 

 

DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2000 

Przełożył Jarosław Kotarski 

Tytuł oryginału Tom Clancy’s Power Plays: Shadow Watch 

Copyright C 1999 by RSE Holdings, Inc. All rights reserved 

Copyright C for the Polish edition by REBIS Publishing House 

Ltd., Poznań 2000 Redaktor Błażej Kemnitz Opracowanie graficzne 

Jacek Pietrzyński 

PODZiĘKOWANIA 

Chciałbym podziękować Jerome’owi Preislerowi za pomysłowość i nieoceniony wkład 

w przygotowanie maszynopisu. Podziękowania za pomoc należą się także Marcowi 

Cerasinie-mu,  Larry’emu  Segriffowi,  Denise  Little,  Johnowi  Helfersowi,  Robertowi 

Youdelmanowi  i  Tomowi  Mallonowi,  wspaniałym  ludziom  z  Penguin  Putnam,  a 

szczególnie:  Phyllis  Grann,  Da-vidowi  Shanksowi  i  Tomowi  Colganowi.  Dziękuję 

Dougowi Little-johnsowi,  Kevinowi  Perryemu  i  reszcie  zespołu  pracującego  nad 

Sprawą  Oriona,  jak  również  wszystkim  miłym  ludziom  z  Red  Storm  Entertainment. 

Jak  zawsze  dziękuję  też  mojemu  agentowi  i  przyjacielowi  Robertowi  Gottliebowi  z 

William Morris Agency. Lecz przede wszystkim to wy, moi czytelnicy, musicie ocenić 

wynik naszego wspólnego wysiłku. 
Tom Clancy 
Wydanie I 

ISBN 83-7120-966-5 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. 

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań 

tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 

e-mail: 

rebis@pol.pl

 

www.rebis.com.pl

 

Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 

879-38-88 

 

* * * 

 

CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH 

im.J. F. KENNEDY’EGO PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA 15 KWIETNIA 2001 

 

Znacznie później, gdy jej obsesją i pracą jednocześnie stało się wyjaśnienie tego, co 

wydarzyło  się  na  stanowisku  startowym,  Annie  wciąż  doskonale  pamiętała,  jak 

wszystko, co dotąd przebiegało doskonale, nagle zaczęło się walić, przekształcając 

podniecenie  i  oczekiwanie  w  horror  i  zmieniając  na  zawsze  jej  życie.    Astronautka, 

gwiazda mediów, modelka, matka wszystkie szufladki, w których dotąd umieszczał ją 

świat,  pozostały  takie  same.  Ale  zbyt  dobrze  znała  siebie,  by  wątpić,  że Annie 

background image

Caulfield,  która  żyła  przed  katastrofą,  i  Annie  Caulfield,  która  w  końcu  powstała  z 

popiołów,  to  dwie  nader  odmienne  kobiety.  Rankiem  panowały  idealne  warunki  do 

startu: słaby, spokojny wiatr, umiarkowana temperatura i czyste błękitne niebo aż po 

wschodni  brzeg  wyspy  Merritt.  Stanowisko  39A,  położone  nad  morzem,  tonęło  w 

promieniach słońca, a całość oglądana z okien Centrum Kontroli Startowej wyglądała 

niczym pocztówka lub folder turystyczny reklamujący uroki Florydy. Była to pogoda, 

jakiej ciągle życzyli sobie planiści NASA i jaka rzadko występowała w chwili startu.  W 

przypadku Oriona zresztą przygotowania od samego początku przebiegały idealnie. 

Nie  było  żadnych  falstartów  czy  frustrujących,  wykrytych  w  ostatniej  chwili  usterek 

powodujących  przerwanie  odliczania,  a  czasami  wymuszających  odwołanie  startu.  

Wszystko, ale to dosłownie wszystko wyglądało doskonale. Dwie i pół godziny przed 

odlotem,  wraz  z  resztą  zespołu  zarządzającego  misją  i  innymi  oficjelami  z  NASA, 

Annie  odprowadziła  swoją  załogę  (zawsze  tak  określała  załogi,  które  nadzorowała) 

do  pojazdu,  który  miał  ich  przewieźć  na  stanowisko  startowe.  Przy  tej  okazji,  jak 

zwykle, wykonano pamiątkowe zdjęcia, a całość opracowali zatrudnieni przez NASA 

specjaliści  z  agencji  reklamowych.  Mimo  to  zaskoczyła  ją  liczba  czekających  przed 

wejściem  dziennikarzy  i  reporterów  oraz  mikrofonów  w  kudłatych  osłonach,  które 

wyglądały  niczym  przerośnięte  gąsienice.  Był  nawet  ktoś  z  jednej  z  sieci 

telewizyjnych nadających poranne serwisy informacyjne - Gary Jakoś-mu-tam, który 

zaciągnął  ją  przed  kamerę,  by  wygłosiła  komentarz.  Gdyby  się  wcześniej  nad  tym 

zastanowiła,  przygotowałaby  się  na  coś  podobnego  -  NASA  poważnie  traktowała 

współpracę z mediami, a na jej obecność w centrum podczas startu usilnie nalegano. 

Podobnie  zresztą  jak  w  pewnym  stopniu  na  mianowanie  jej  koordynatorem 

astronautów,  co  było  całkiem  wysoką  pozycją  w  hierarchii  agencji.  Obliczono  to  na 

przyciągnięcie  większego  niż  zwykle  tłumu  dziennikarzy.  Zgodziła  się  na  taką  rolę, 

mając nadzieję, że lot spełni oczekiwania rozdmuchane przez reklamę. Wysłanie w 

przestrzeń  pierwszego  modułu  laboratoryjnego  ISS,  jak  w  skrócie  określano 

międzynarodową  stację  kosmiczną,  opóźniło  się  znacznie  z  powodu  problemów 

finansowych. Na orbicie znajdowały się już segmenty konstrukcyjne, z którymi miało 

zostać  połączone  laboratorium,  a  za  dwa  tygodnie  zaplanowano  wystrzelenie  z 

rosyjskiego  kosmodromu  w  Kazachstanie  drugiego  modułu  badawczego.  Nie  licząc 

politycznych korzyści, czyli konkretnego dowodu współpracy Wschodu z Zachodem, 

te dwa starty decydowały o istnieniu stacji, a więc otwierały nową erę w badaniach 

kosmosu. Dlatego właśnie Annie zwracała taką uwagę na szczegóły, ignorując całą 

wrzawę  otaczającą  misję.  Był  to  dla  niej  największy  z  dotychczasowych  krok  ku 

realizacji marzeń, które pielęgnowała od dzieciństwa i które sporo ją kosztowały, gdy 

dorosła. Miała nadzieję, że duma z udziału w programie budowy tej stacji wymaże w 

końcu  winę  i  ból,  które  dotąd  w  niej  przeważały.  Co  prawda,  stanowiły  niejako 

produkt  uboczny,  ale  dręczyły  ją  od  dawna.  Nie  był  to  jednak  czas  ani  miejsce  na 

rozmyślania  o  własnych  problemach,  toteż  odsunęła  je  od  siebie.    Stała  przed 

wejściem  do  kompleksu  startowego  39  i  obserwowała  pułkownika  Jima  Rowlanda 

oraz resztę załogi Oriona wsiadających do srebrzystego, przypominającego autobus 

pojazdu z błękitnobiałym znakiem NASA. Tych pięcioro miało tworzyć historię, więc 

choć obowiązki nie pozwalały jej lecieć, i tak czuła, że jakaś jej część wyruszy z nimi. 

Byli jej grupą treningową, jej rodziną. Odpowiadała za nich. Na zawsze wrył się jej w 

pamięć  obraz  Jima,  który  zatrzymał  się  przed  wejściem  do  pojazdu  i  przyjrzał 

tłumowi,  szukając  jej  twarzy.  Był  dowódcą  lotu,  przystojnym  i  energicznym 

mężczyzną,  który  zdawał  się  pulsować  pewnością  siebie  i  entuzjazmem.  Ale  w  tej 

chwili nie miało to znaczenia, podobnie jak to, że w roku 1994 ukończyli razem kurs 

astronautów.  W  tej  chwili  przepełniała  go  niecierpliwość,  którą  w  pełni  mógł 

zrozumieć  jedynie  ten,  kto  widział  Ziemię  z  wysokości  dwustu  pięćdziesięciu 

background image

mil.Marchewka ponad wszystko. - Wiedział, że nie ma szans, by Annie usłyszała go 

w tym zgiełku, więc mówił wolno, żeby mogła czytać z jego warg. Tekst był stary - z 

czasów szkolenia w Houston - i dotyczył twarzowego koloru skafandrów, w które od 

lat ubrani byli wszyscy  astronauci  w  trakcie  startów  i  lądowań.  Uśmiechnęła  się, 

wspominając wspólne treningi - jednak prawdą było, że jeśli ktoś choć raz znalazł się 

w  przestrzeni,  nigdy  nie  przestawał  za  nią  tęsknić.  Nigdy.  -  Terra  nos  respuet  - 

odparła,  wolno  wymawiając  słowa.  W  dowolnym  tłumaczeniu,  które  wymyślili  dość 

dawno, motto szkoły brzmiało „Wypluła nas Ziemia”. 
Jim  uśmiechnął  się  szerzej  i  zasalutował  jej  zawadiacko,  po  czym  odwrócił  się  i 

wsiadł  do  pojazdu.  Za  nim  podążyli  kolejno  pozostali  członkowie  załogi.  Niedługo 

potem Annie uznała, że jej funkcja reprezentacyjna dobiegła końca, i wymknęła się 

dziennikarzom.  Zjadła  lekkie  śniadanie  w  bufecie  i  poszła  do  pokoju  startowego 

przydzielonego  do  obsługi  Oriona.  W  centrum  były  cztery  takie  olbrzymie 

pomieszczenia, a z każdego można było kierować operacją od etapu testów do startu 

promu. Później funkcję tę przejmowało Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B.  

Johnsona  w Houston. Sala, pełna półkolistych konsol  komputerowych oddzielonych 

niewysokimi przepierzeniami i o ogromnych oknach wychodzących na płytę startową, 

robiła  wrażenie nawet wtedy, gdy nie było  w niej nikogo. W takie dni  jak ten, kiedy 

pełno  w  niej  było  kontrolerów,  techników,  oficjeli  z  NASA  i  zaproszonych  na 

uroczystość startu VIPów, Annie wydawało się, że sama atmosfera jest elektryzująca. 

Zajęła swoje miejsce w sekcji zarządzania operacją, co było miło i oficjalnie brzmiącą 

nazwą przestrzeni wydzielonej dla zaproszonych gości i ważniejszych przedstawicieli 

agencji,  których  obecność  z  punktu  widzenia  procedury  startowej  była  zupełnie 

nieistotna.  Zauważyła,  że  siedzący  po  prawej  mężczyzna  posłał  jej  zaintrygowane 

spojrzenie  z  gatunku:  „Na  jakiej  to  reklamie  widziałem  twoją  twarz?”  Przyzwyczaiła 

się  do  takich  spojrzeń,  odkąd  stała  się  sławna,  lecz  nagle  zdała  sobie  sprawę,  że 

przygląda  się  sąsiadowi  niemal  w  ten  sam  sposób.  Co  prawda,  niewielu 

biznesmenów miało bardzo znane nazwiska, ale jedynie ktoś, kto przespałby ostatnie 

dziesięć  lat,  nie  rozpoznałby  założyciela  i  szefa  UpLink  International,  jednej  z 

najważniejszych firm dla rozwoju światowej techniki, a także - co ważniejsze z punktu 

widzenia  Annie  -  głównego  wykonawcy  międzynarodowej  stacji  kosmicznej. 

Mężczyzna wyciągnął ku niej dłoń ze słowami: - Przepraszam, że się przyglądam, ale 

to  prawdziwy  zaszczyt  poznać  panią,  pani  Caulfield.  Jestem...  -  Roger  Gordian.  - 

Uśmiechnęła  się.  -  Najsłynniejszy  cywilny  zwolennik  naszego  programu.  Aha, 

wystarczy  po  prostu  Annie.  -  No  tak,  imiona  to  tu  zdecydowanie  najpopularniejsza 

forma.  -  Wskazał  na  siedzącą  po  drugiej  stronie  uderzająco  piękną  brunetkę  w 

doskonale  skrojonym  kostiumie.  -  Proszę  pozwolić,  że  przedstawię  pani  mojego 

wiceprezesa  projektów  specjalnych  Megan  Breen.  W  taki  czy  inny  sposób  stoi 

generalnie  za  wszystkim,  co  nasza  firma  zdołała  osiągnąć.  Kobiety  uścisnęły  sobie 

dłonie i Megan dodała: 

Mam nadzieję, że poświadczysz to, co właśnie powiedział, gdy będę negocjowała 

podwyżkę. Gordian mrugnął porozumiewawczo do Annie. 

Biedna  Megan  musi  się  jeszcze  sporo  nauczyć  o  lojalności  między  byłymi 

myśliwcami. W uśmiechu Annie pojawiło się coś więcej niż humor. 

Zostałeś zestrzelony nad Wietnamem, prawda? - spytała. 

Gordian skinął głową. 

-  Przez  sowiecką  rakietę  typu  Goa  podczas  przelotu  na  małej  wysokości  nad  Khe 

Xanh.  -  Umilkł  na  chwilę.  -  Latałem  od  roku  z  355.  z  Laosu,  a  następne  pięć  lat 

spędziłem w więzieniu Hoa Lo. - „Hanojski Hilton”. Mój Boże, prawda. Czytałam, jak 

background image

traktowano tam więźniów. O komorach gwiezdnych... - Annie umilkła, przypominając 

sobie detale. 

Szczególnie utkwiły jej w pamięci pokoje 18 i 19 w rejonie określanym przez jeńców 

mianem  „Hotelu  Złamanych  Serc”.  Pierwszy  nazwali  Zmiękczalnią,  drugi  - 

Pryszczatym. W Zmiękczalni bito nowo przybyłych, by zdali sobie sprawę, gdzie się 

znaleźli.    Pryszczaty  nazwę  zawdzięczał  specyficznie  położonemu  tynkowi,  który 

tworzył  guzowate  nierówności  skutecznie  tłumiące  krzyki  torturowanych.  Ten  oraz 

podobne wynalazki były spuścizną po Francuzach. Można mówić o tej nacji, co się 

chce, ale trzeba przyznać, że na skolonializowanych obszarach Francuzi pozostawili 

wzbudzające szacunek więzienia, z których nie sposób było uciec.  Potrafiono w nich 

wymusić  pożądane  zmiany  behawioralne  u  najbardziej  nawet  zatwardziałych  i 

niepoprawnych osadzonych. Do takich należało właśnie więzienie Hoa Lo czy słynna 

kolonia  karna  na  Diabelskiej  Wyspie  przy  wybrzeżu  Gujany  Francuskiej.  Brutalna 

bezwzględność i nieludzkie warunki były ich atrybutami, a Wietnamczycy okazali się 

wyjątkowo pojętnymi uczniami i w pełni wykorzystali swą kolonialną spuściznę. Ja też 

słyszałem o twoich przejściach - przerwał ciszę Gordian. - Sześć dni ukrywania się w 

Bośni  po  katapultowaniu  z  F-16  na  dwudziestu  siedmiu  tysiącach  stóp.  Przeżyłaś 

chyba  tylko  dzięki  łasce  boskiej.Dzięki  łasce  boskiej,  kursowi  przetrwania, 

radiotelefonowi i azbestowemu żołądkowi, z którego wyśmiewano się, odkąd sięgam 

pamięcią, a który okazał się wyjątkowo przystosowany do diety składającej się z larw 

i gąsienic - wyjaśniła rzeczowo. - Teraz, kiedy właściwie każdy samolot wyposaża się 

w  twój  system  naprowadzająco-rozpoznawczy GAPSFREE,  jest  znacznie  mniej 

prawdopodobne, by jakiś pilot dał się tak zaskoczyć jak ja. 
-  Przeceniasz  moje  zasługi,  a  nie  doceniasz  własnych.  -  Widać  było,  że  poczuł  się 

nieswojo.  Czym  prędzej  zmienił  temat,  wskazując  na  salę.  -  Choć  założę  się,  że 

zgodzimy  się,  że  to  rzeczywiście  jest  godne  uznania.  Annie,  nieco  zaskoczona, 

przytaknęła  odruchowo.  Jeśli  się  nie  myliła  -  a  gdy  oceniała  ludzi,  myliła  się  raczej 

rzadko  miała  właśnie  okazję  zobaczyć  przebłysk  autentycznej  skromności  swego 

rozmówcy.  U  kogoś  takiego  jak  Gordian,  czego  nauczyło  ją  przebywanie  wśród 

wysoko postawionych i potężnych osobistości, był to prawdziwy ewenement.  Uczyła 

się  naturalnie  na  własnych  błędach  i  nie  były  one  najsympatyczniejsze.  -  To  twój 

pierwszy  start?  -  spytała.  -  W  innej  niż  rola  widza,  tak.  Kiedy  nasze  dzieci  były 

jeszcze  dziećmi,  przyjechaliśmy  z  Ashley,  by  z  terenu  przeznaczonego  dla 

publiczności  obserwować  start  Endeavora.  To  było  spektakularne  przeżycie,  ale  w 

porównaniu  z  obecnością  w  centrum  startowym...  -  Drętwieją  palce,  a  serce 

podskakuje  -  powiedziała  ze  zrozumieniem  Annie.  -  Sądzę,  że  dla  ciebie  to  też 

jeszcze nie rutyna - zauważył z uśmiechem. 
- I nigdy nie będzie. 
Po  chwili  Gordian  wstał,  widząc  zbliżającego  się  administratora  NASA  Charlesa 

Dorseta. Uścisnęli sobie dłonie i Dorset porwał go na spotkanie z grupą osobistości 

przebywających  w  sąsiednim  pokoju.Co  będzie  dalej?  -  spytała  Megan,  pochylając 

się nad opuszczonym przez Gordiana fotelem. - Tyle się tu naraz dzieje, że trudno 

wszystko ogarnąć.   Nie przejmuj się. Wysyłanie ludzi w kosmos to skomplikowany 

proces. Nawet astronauci nie pamiętaliby o wszystkim bez ściąg. A mają za sobą lata 

treningów i mnóstwo prób pocieszyła ją Annie. - Mówisz poważnie? O tych ściągach? 

- Przykleja się je na tablicy przyrządów - wyjaśniła. - Mały krok dla ludzkości, wielki 

dla rzepów. Klej może być zbyt słaby, więc nie używa się kartek samoprzylepnych, 

lecz  folii  z  rzepami.  -  Zerknęła  na  zegarek.  -  Żebyś  się  lepiej  orientowała,  co  nas 

czeka,  do  startu  pozostała  mniej  więcej  godzina  i  jak  dotąd  wszystko  idzie  dobrze. 

Zespół odprowadzający zamknął i zabezpieczył właz, a za chwilę opuści stanowisko 

background image

startowe i uda się w rejon wycofania. Komputerowe sprawdzanie poprzedzające start 

rozpoczęło  się  wiele  godzin  temu,  ale  na  pokładzie  promu  i  tak  jest  mnóstwo 

przełączników,  więc  teraz  załoga  upewnia  się,  czy  wszystkie  znajdują  się  we 

właściwych położeniach. - Przyznam się, że zaskoczyła mnie liczba personelu w tej 

sali - powiedziała Megan. - Oglądałam już starty w telewizji i spodziewałam się licznej 

obsady,  ale  tu  jest  ze  dwustu  ludzi.  -  Niezły  strzał  -  przyznała  Annie.  -  Właściwie 

nieco więcej, około dwustu pięćdziesięciu. Ale to i tak połowa obsady z czasów, gdy 

startowały misje Apollo - wyjaśniła. - Jeszcze kilka lat temu potrzebowaliśmy o jedną 

trzecią  więcej.  Nowy  sprzęt  i  oprogramowanie  systemu  kontroli  startu  pozwoliły 

skonsolidować  całą  operację  i  zmniejszyć  liczbę  operatorów.  -  Przepraszam,  że 

wyszedłem  w  połowie  rozmowy,  ale  Chuck  chciał,  żebym  poznał  jego  zastępców  - 

przeprosił  Gordian,  zjawiając  się  z  powrotem.  Dla  kogo  Chuck,  dla  tego  Chuck, 

pomyślała Annie. Dla niej wciąż był to pan Dorset. Jak widać, nie wszędzie w NASA 

obowiązywała zasada mówienia po imieniu. Zapamiętała jednak, że nie powiedziała 

tego głośno, by nie urazić gościa. - Gdy cię nie było, wypytałam Annie o różne rzeczy 

- poinformowała go Megan. - Dowiedziałam się mnóstwa interesujących rzeczy. 
-  W  takim  razie  mam  nadzieję,  że  jeszcze  jeden  żądny  wiedzy  uczeń  nie  sprawi 

zbytnich  kłopotów  -  powiedział  Gordian,  siadając  w  fotelu.  -  W  ogóle.  -  Annie 

uśmiechnęła  się  lekko.  -  Dopóki  będziemy  rozmawiali  cicho,  możecie  pytać,  o  co 

tylko chcecie.  Przez następne pięćdziesiąt minut to właśnie robili. Na dziewięć minut 

przed  startem  wstrzymano  odliczanie  i  w  sali  zapadła  cisza.    Kontrolerzy  czekali  w 

gotowości,  obserwując  poczynania  zespołu  zarządzającego,  który  tworzyli  wyżsi 

pracownicy  agencji  oraz  inżynierowie  odpowiedzialni  za  tę  misję.  Grupa  odbywała 

cichą, lecz poważną naradę, a kilku jej członków sięgnęło po telefony przymocowane 

do  pulpitów.  -  Wstrzymanie  odliczania  w  tym  momencie  to  także  rutynowe 

postępowanie  -  wyjaśniła  Annie,  czując  zaintrygowane  spojrzenia  rozmówców.  - 

Pozwala  astronautom  i  personelowi  naziemnemu  nadgonić  opóźnienia  w 

sprawdzaniu sprzętu i wprowadzić ostatnie poprawki, jeśli zachodzi taka potrzeba. W 

tym czasie członkowie zespołu zarządzającego podejmują ostateczne decyzje. Przed 

startem niektórzy chcą się jeszcze porozumieć z inżynierami z Houston. Kiedy każdy 

podejmie decyzję, głosują, by sprawdzić, czy osiągnęli konsensus. - Annie wskazała 

lekkie  słuchawki  leżące  na  jej  pulpicie  i  dwa  dodatkowe  zestawy  przeznaczone  dla 

Gordiana  i  Megan.  -  Gdy  ponownie  zacznie  się  odliczanie,  możecie  je  nałożyć. 

Będziecie  słyszeć  rozmowy  między  promem  a  obsługą.  -  Głosowanie,  o  którym 

wspomniałaś... długo trwa? - spytała Megan. 
- To zależy od pogody, problemów technicznych, które pojawiły się do tego czasu, i 

mnóstwa  innych  czynników.  Jeśli  jeden  z  kierowników  będzie  miał  zły  horoskop  na 

ten  dzień,  teoretycznie  może  wymusić  odłożenie  startu.  Choć  nigdy  o  czymś  takim 

nie  słyszałam,  przyznaję,  że  zdarzały  się  dziwne  przypadki.  Na  przykład,  pięć  czy 

sześć  lat  temu  start  Discovery  został  odłożony  o  przeszło  miesiąc  za  sprawą  pary 

dzięciołów. Gordian spojrzał na nią. - Dzięciołów?! 
-  Dzięciołów.  -  Annie  uśmiechnęła  się,  widząc  jego  minę.  Zamiast  interesować  się 

drzewami  wydziobywały  dziury  w  osłonie  zewnętrznego  zbiornika  paliwa.  Po 

naprawie  wezwano  ornitologa,  który  przepłoszył  je,  wieszając  wokół  stanowiska 

startowego  sztuczne  sowy.  -  Niesamowite.  -  Gordian  potrząsnął  głową.  -  Nie 

przypominam  sobie,  żebym  cokolwiek  o  tym  słyszał...        Opowieści  z  przylądka. 

Mogłabym wam powiedzieć więcej, niż mielibyście ochotę usłyszeć. - Zachichotała. - 

Ale  nie  musicie  się  obawiać.    Z  tego,  co  widzę,  dziś  decyzja  o  starcie  zapadnie 

szybko. I miała rację - w ciągu kilku minut narada skończyła się, kierownicy wrócili do 

swoich pulpitów i sięgnęli po telefony. Na wielkim ekranie widać było obraz z kamer 

background image

przemysłowych  pokazujących  stanowisko  startowe  popularnie  zwane  „kominem”: 

kratownicę podtrzymującą w pionie dwa silniki rakietowe na paliwo stałe, masywny, 

wysoki  na  sto  pięćdziesiąt  stóp  zbiornik  zewnętrzny  i  sam  prom  zwany  orbiterem. 

Annie doskonale znała jego wnętrze jak tylko potrafi ktoś, kto latał na jego pokładzie - 

i  widziała  oczyma wyobraźni to, czego nie pokazywały kamery. Jim  i  jego pilot Lee 

Everett, przypięci pasami do foteli, mieli opuszczone przysłony hełmów, gdyż słońce 

zalewało  kokpit  potokiem  światła.    Za  nimi  spoczywały  Gail  Scott,  zajmująca  się 

ładunkiem, i specjalistka do spraw misji Sharon Ling; trzej pozostali członkowie załogi 

zajmowali  fotele  nieco  niżej,  na  środkowym  pokładzie.  Wszyscy  siedzieli,  ale  fotele 

znajdowały  się  prostopadle  do  ziemi,  by  zredukować  skutki  przeciążeń 

występujących  podczas  startu  i  wznoszenia.  Annie  nigdy  nie  miała  problemów  z 

żołądkiem  podczas  lotu,  ale  wiedziała,  że  wszyscy  za  prawym  uchem  mają 

przyklejony  plaster  ze  skopolaminą  neutralizującą  symptomy  powodowane  przez 

przyspieszenie czy zanik ciążenia. Sercem i duszą była z nimi, doświadczając tego 

samego, czego oni doświadczali na każdym etapie. Do startu pozostało pięć minut. 

Annie  skupiła  się  na  głosach  w  swoich  słuchawkach.  -  ...kontrola,  tu  Orion  -  mówił 

Jim.  -  Odpalamy  APU.  Pierwszy  i  drugi  na  zielonym,  trzeci  w  trakcie  rozruchu.  - 

Rozumiem, melduj stan trzeciego - odparł kontroler. 
-  Zielony.  Mamy  sprawne  trzy  na  trzy.  Pracują  bez  zarzutu.  -  Rozumiem  Orion. 

Ślicznie.  Annie  czuła,  jak  narasta  w  niej  podniecenie.  Rozmowa  oznaczała,  że 

zasilane  hydrazyną  rozruszniki  mające  odpalić  w  trakcie  lotu  wznoszącego  główne 

silniki  promu  zostały  uruchomione  i  działały  prawidłowo.  Słuchała  dalej.  Prom 

przeszedł  na  własne  zasilanie,  w  zewnętrznym  zbiorniku  podwyższono  ciśnienie. 

Obok  niej  Gordian  z  fascynacją  wpatrywał  się  w  stanowisko  startowe.  Teraz 

rozmawiali  wyłącznie  kontrolerzy  -  reszta  milczała  zgodnie  z  wymogami  procedur 

startowych.  Tych  przestrzegano  z  całą  surowością,  choć  Annie  podejrzewała,  że 

przytłaczająca  powaga  chwili  i  tak  pozbawiłaby  ją  głosu.  Na  dwie  minuty  przed 

godziną T główny kontroler oznajmił, że prom gotów jest do startu, a Annie poczuła 

mrowienie, które z opuszków palców przeszło na całe jej ciało. Zapamiętała, że gdy 

do wyznaczonego czasu brakowało sześciu sekund, spojrzała na zegar wbudowany 

w  konsolę.  W  tym  momencie  w  półsekundowych  odstępach  i  w  kolejności 

kontrolowanej  przez  komputer  pokładowy  Oriona  powinny  odpalić  główne  silniki 

promu. Zamiast tego zaczęły się kłopoty. I to te najgorsze, niezapomniane. 
Od momentu, w którym zorientowała się, że coś jest nie tak, aż do tragicznego finału 

wszystko przebiegało z tak ogromną prędkością, iż zaskoczenie przekształciło się w 

pełne osłupienie i niedowierzanie. W pewien sposób było to zbawienne, gdyż stłumiło 

przerażenie, które inaczej mogło się okazać przytłaczające.Kontrola... mam czerwony 

stan  silnika  numer  trzy.    -  Spięty  głos  należał  do  Jima.  A  chwilę  później  w 

słuchawkach  rozległ  się  przeszywający  dźwięk  głównego  alarmu.Mamy  gorący 

silnik...  spada  ciśnienie  LH2...  uruchomiły  się  detektory  dymu...    mamy  dym  w 

kabinie!  Przez  salę  przebiegł  dreszcz.  Annie  spojrzała  na  ekran,  odruchowo 

zaciskając  dłonie  w  pięści.  Z  dyszy  jednego  z  głównych  silników  Oriona  wystrzelił 

słup oślepiającego ognia.Natychmiast przerwać start! - Głos kontrolera był spokojny, 

choć  wiele  go  to  kosztowało.  -  Rozumiesz,  Jim?  Natychmiast  opuśćcie  orbiter! 

Rozumiem...  -  wykaszlał  Jim.  -  Ja...  my...    trudno  cokolwiek  zobaczyć...Jim,  biały 

pokój wrócił na pozycję!  Wynoście się stamtąd, i to już! Annie z trudem przełknęła 

ślinę.  Podobnie jak wszyscy astronauci wielokrotnie ćwiczyła awaryjne opuszczanie 

promu  i  doskonale  znała  procedurę.  Białym  pokojem  nazywano  niewielką  komorę 

ciśnieniową umieszczoną na końcu wysięgnika łączącego wieżę z włazem promu. W 

niej astronauci docierali na pokład, a na dziesięć minut przed startem odłączała się 

background image

automatycznie  wraz  z  wysięgnikiem.  Teraz  ponownie  znalazła  się  na  miejscu. 

Zgodnie  z  ustalonymi  procedurami  ewakuacyjnymi  załoga  opuszczała  prom  przez 

właz, po czym przebiegała po wysięgniku na platformę znajdującą się po przeciwnej 

stronie  wieży.  Z  niej  do  oddalonego  o  tysiąc  dwieście  stóp  podziemnego  bunkra 

biegło pięć stalowych lin odpornych na duże obciążenia.  Do każdej przymocowana 

była stalowa klatka mogąca pomieścić od dwóch do trzech osób, która po zwolnieniu 

zaczepu  zjeżdżała  do  bunkra  i  lądowała  w  nylonowej  sieci  amortyzującej.  Najpierw 

jednak...  Najpierw  jednak  astronauci  musieli  dotrzeć  do  klatek.    Na  ekranie  widać 

było  pomarańczowobiałe  płomienie  pulsacyjnie  wystrzeliwujące  ze  wszystkich  już 

silników. Płytę spowił gęsty, tłusty czarny dym, który wkrótce przesłonił część rufową 

promu i sięgnął skrzydeł. Bez wątpienia panowała tam ogromna temperatura, a robiło 

się jeszcze goręcej. Choć Annie była przekonana, że osłony termiczne Oriona mogą 

zapobiec  zapaleniu  się  kadłuba,  wiedziała,  iż  temperatura  i  dym  bardzo  szybko 

zamienią wnętrze w śmiertelną pułapkę. A jeśli zajmie się paliwo lub odpalą silniki na 

paliwo stałe... Zmusiła się, by o tym nie myśleć. Kurczowo przycisnęła ręce do boków 

i  nie  odrywała  wzroku  od  ekranu.  Łączność  z  Jimem  została  przerwana,  a  z 

gorączkowych  rozmów  przekrzykujących  się  podnieconych  kontrolerów,  które 

wypełniały  słuchawki,  trudno  się  było  zorientować,  co  z  załogą.    Skupiła  wzrok  na 

ekranie,  czekając,  aż  astronauci  opuszczą  prom.    Nagle  wydało  się  jej,  że  widzi 

postacie  w  marchewkowych  skafandrach  na  otoczonej  barierką  platformie  po 

zachodniej stronie wieży, tam gdzie umieszczono klatki. Jednak odległość od kamer 

w połączeniu z wszechobecnym dymem utrudniała obserwację, toteż nie była pewna, 

czy  rzeczywiście  widziała  tam  załogę.  Nie  odrywała  zmrużonych  oczu  od  ekranu  i 

prawie  przekonała  siebie,  że  to  naprawdę  byli  podwładni  Jima,  gdy  wieżą 

wstrząsnęła  pierwsza  eksplozja.  Była  tak  silna,  że  zadzwoniły  szyby  w  oknie 

widokowym  centrum.  Annie  bardziej  ją  odczuła,  niż  usłyszała.    Wciąż  czuła  w 

kościach  to  przyprawiające  omdłości  drżenie,  gdy  kolejny  wybuch  rozerwał  rufę 

promu i otoczył ogniem dolną część wieży. Gwałtownie pochyliła się w fotelu, modląc 

się  jednocześnie  do  wszystkich  bogów,  którzy  mogliby  jej  wysłuchać.  Na  ekranie 

widać  było  malutkie  sylwetki  w  pomarańczowych  skafandrach  gorączkowo  ładujące 

się  do  klatek.  Za  nimi  wyrastała  potężna  ściana  ognia.  Nie  potrafiła  ocenić,  ilu 

astronautów znajdowało się na  platformie,  gdyż z tej  odległości  byli niewiele więksi 

od  mrówek.  Temperatura  uruchomiła  system  przeciwpożarowy  na  stanowisku 

startowym  i  przez  długą  chwilę  Annie  nie  widziała  nic  poza  kłębami  pary  i  dymu, 

przez które przebijała się poświata ognia otaczająca dolną część promu i wieży. W 

tym  momencie  pierwsza  klatka  rozpoczęła  szaleńczy  zjazd  po  linie.  W  ślad  za  nią 

wystrzelił  z  dołu  język  ognia,  ale  tylko  liznął  stalową  konstrukcję.  Ku  swemu 

przerażeniu Annie dostrzegła na platformie pozostałych członków załogi; ich sylwetki 

rysowały  się  na  tle  oślepiająco  jasnych  płomieni.  Druga  klatka  została  zwolniona 

dziesięć  lub  piętnaście  sekund  po  pierwszej,  czyli  z  opóźnieniem  nie  do  przyjęcia 

podczas jakichkolwiek ćwiczeń. Zastanowił ją ten poślizg, ale raz jeszcze zmusiła się, 

by nie myśleć o tym, co mogło spowodować takie opóźnienie. Widziała jednak to, co 

widziała...  a  później  uświadomiła  sobie,  że  takie  właśnie  świadomie  tłumione  myśli 

najgłębiej wbijają się w pamięć i dręczą człowieka niczym uprzykrzony, nie mogący 

znaleźć  spokoju  duch.    Następne  kilka  minut  było  czystą  torturą  nieświadomości  i 

oczekiwania  połączonych  z  całkowitą  bezsilnością.  Nikt  w  centrum  nie  mógł  nic 

zrobić;  musieli  czekać,  aż  astronauci  odezwą  się  ponownie  z  bunkra.  Czekać, 

wpatrywać się w ekran i nie poddawać szaleństwu. W sali panowała absolutna cisza. 

Annie przygryzła dolną wargę. 
W końcu w słuchawkach rozległ się podniecony głos: 

background image

Kontrola,  tu  Everett.  Druga  klatka  jest  na  dole  i  sądzę,  że  wszyscy  jesteśmy... 

Nagle głos umilkł. 
Annie siedziała bez ruchu, czując, jak łomoce jej serce. Nie wiedziała, co się dzieje, 

nie  wiedziała  nawet,  co  czuje.  Ulga,  którą  wywołał  głos  Lee,  zmieszała  się  z 

desperacją  i  zaskoczeniem.  Dlaczego  tak  nagle  zamilkł?Lee?  -  W  słuchawkach 

odezwał się kontroler. - Przestaliśmy cię słyszeć, Lee. Co się stało? Odpowiedziała 

mu  długa  jak  wieczność  cisza.    W  końcu  Everett  odezwał  się  ponownie,  lecz  jego 

głos był stłumiony, przerażony: Boże!... Gdzie jest Jim?... Gdzie jest Jim?! Gdzie...?! 

Z  tego,  co  nastąpiło  później,  Annie  zapamiętała  niewiele  głównie  porażającą 

bezsilność  i  coraz  bardziej  docierającą  do  niej  rzeczywistość,  która  zdawała  się 

wciągać  ją  w  bezdenną,  pozbawioną  powietrza  dziurę.  Na  zawsze  utkwiło  jej  w 

pamięci  tylko  jedno:  w  którymś  momencie  spojrzała  na  Rogera  Gordiana.  Siedział 

blady i zapadnięty w sobie, jakby jakaś eksplozja odrzuciła go na oparcie fotela. Po 

pytaniu Everetta w jego oczach była już wyłącznie pustka. I ten właśnie pusty wzrok 

uzmysłowił  jej,  że  Gordian  zna  odpowiedź.  Podobnie  jak  ona  i  wszyscy  obecni na 

sali. Pułkownik Jim Rowland... Jim...  Jim odszedł na zawsze. 

RÓŻNE MIEJSCA 

17 KWIETNIA 2001 5.00 PO POŁUDNIU CZASU WSCHODNIEGO 

 

Opuścili  międzynarodowe  lotnisko  w  Portland  wynajętym  chevroletem,  który  dni 

świetności  miał  już  dawno  za  sobą.    Przejechali  ponad  sto  mil  Maine  Turnpike  do 

Gardiner,  gdzie  droga  łączyła  się  z  autostradą  międzystanową,  która  omijając 

Bangor,  biegła  zakolami  na  północny  wschód  i  północny  zachód  ku  granicy  z 

Kanadą.  Gdy  zostawili  za  sobą  zjazd  na  Bath  i  Brunswick,  już  tylko  ich  samochód 

przemierzał  trasę  pośród  przysypanych  śniegiem  drzew  iglastych.  Była  długa,  choć 

łagodna  zima,  jakie  zwykle  panują  w  Nowej  Anglii.  Punkt  opłat  był  opuszczony: 

brakowało szlabanu i kamer, a wisząca smętnie puszka na drobne miała co prawda 

napis,  że  opłata  wynosi  pięćdziesiąt  centów,  lecz  ojej  wysokości  decydowało 

sumienie  kierowcy.  Pete  Nimec  wygrzebał  z  kieszeni  dwie  monety  i  wrzucił  je  do 

puszki. Ćwierćdolarówki? - zdziwiła się siedząca obok niego Megan; były to pierwsze 

słowa, które wypowiedziała od godziny. - Nie wiedziałam, że jesteś taki uczciwy. Nie 

zdejmując  nogi  z  hamulca,  spojrzał  na  nią  przeciągle  zza  okularów 

przeciwsłonecznych. - Gdybyś przyjrzała się bliżej, wiedziałabyś, że są kanadyjskie - 

odparł po chwili. - Czekałem od ostatniego pobytu tutaj, żeby je oddać. Wcisnął mi je 

kasjer w budce, bo była kolejka. Wiesz, że nie lubię mieć długów. - Kiedy to było? 

Mniej  więcej  rok  temu  -  wyjaśnił,  puszczając  hamulec.  Około  piętnastu  mil  za 

punktem  opłat  skręcili  w  zjazd  na  Augustę,  zatankowali  na  najbliższej  stacji  i  po 

minięciu  kilku  smętnych,  nie  pierwszej  świeżości  sklepów  wyjechali  na  autostradę 

numer trzy -  biegnącą  pośród  wzgórz  dwupasmówkę  prowadzącą  na  wschód,  w 

stronę  wybrzeża.  Megan  ponownie  zamilkła  i  spoglądała  przez  okno.  Niebo 

przesłaniały  ciemnoszare  chmury,  a  wiatr  -  w  miarę  jak  zbliżali  się  do  wybrzeża  - 

stawał  się  coraz  bardziej  agresywny  i  wciskał  się  do  wnętrza  przez  niewidoczne 

szczeliny między drzwiami a karoserią. Chłodne podmuchy powoli, lecz nieustannie 

wygrywały walkę z ogrzewaniem. Za szybą przesuwały się monotonnie całe połacie 

zaśnieżonego lasu, a przerwy wypełniały stacje benzynowe i punkty handlu gratami 

albo...    punkty  handlu  gratami  i  stacje  benzynowe.  Meg  była  przekonana,  że  sterty 

pordzewiałych  zlewozmywaków,  używanych  rowerów,  mebli  kuchennych,  sprzętów 

ogrodowych  i  naczyń  gromadzono  tu  w  ciągu  całych  dziesięcioleci,  i  nic  nie 

wskazywało na to, by cokolwiek opuściło któryś z przydrożnych śmietników. Poczuła, 

background image

jak wstrząsają nią dreszcze, i głębiej wtuliła brodę w kołnierz czarnej skórzanej kurtki. 

Oprócz  niej  miała  na  sobie  niebieskie  jeansy  i  czarne  buty  do  kostek,  a  spięte  w 

koński ogon gęste kasztanowe włosy przykryła wojskową czapką polową z daszkiem.  

Nimec pomyślał ze zdziwieniem, że wyglądała na zmęczoną - zdradzały to zwłaszcza 

jej  oczy.  -  Zastanawiam  się,  kto  kupuje  te  stare  śmieci  -  odezwała  się  w  pewnym 

momencie. - Pojęcia nie mam, ale pamiętaj, że w tej części kraju wszystko ma życie 

pozagrobowe.  Obiekty  nieożywione  też.      To  brzmi  świętokradczo.    Wzruszył 

ramionami. 

Ktoś  mógłby  powiedzieć,  że  przemawia  przeze  mnie  jankeska  tolerancja. 

Uśmiechnęła się nieznacznie i włączyła radio, ale sygnał nadającej przez cały czas 

wiadomości  bostońskiej  stacji,  której  słuchała  na  początku  podróży,  był  już  zbyt 

słaby. Po minucie odbierania zakłóceń lub statycznego szumu wyłączyła je i odchyliła 

się z powrotem na oparcie fotela. - Nic - stwierdziła. - Pewnie lepiej dla ciebie. 
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Posłała mu zaskoczone spojrzenie. - Na lotnisku 

widzieliśmy nagłówki gazet, a gdy wyjeżdżaliśmy z Portland, słyszeliśmy najnowsze 

wiadomości  -  rzekł  Nimec.  -  Ja  też  chciałbym  jak  najszybciej  poznać  wyniki 

dochodzenia w sprawie Oriona, ale sama wiesz, że to musi po trwać i że długo nie 

będzie  wiadomo  nic  nowego.  Teraz  media  będą  przeżuwały  na  setki  sposobów 

informacje,  które  słyszałaś  już  co  najmniej  kilkadziesiąt  razy,  i  z  uporem  maniaka 

będą cię nimi waliły po głowie. - Wiesz, że jestem odporna na uszkodzenia.  - Nie o to 

mi  chodziło.  Nie  mogę  tylko  uwolnić  się  od  myśli,  że  lepiej  byłoby  dla  ciebie, 

gdybyśmy odłożyli ten wyjazd... - Zawarliśmy umowę: pokażę ci, jak ty pokażesz mi. - 

Ładnie to ujęłaś - przyznał rozbawiony. - Mimo to miałaś ostatnio kilka ciężkich dni. 

Megan potrząsnęła głową. 

Ciężkie  jest  to,  co  przytrafiło  się  astronautom.  Rodzinie  Jima  Rowlanda.  Ja  tylko 

chciałabym  wiedzieć,  dlaczego  tak  się  stało.  Nigdy  do  końca  nie  potrafiłam 

zrozumieć, dlaczego dla rodzin ofiar wypadków lotniczych tak ważne było poznanie 

minuta po minucie przebiegu zdarzeń i przyczyny awarii. Sądziłam, że świadomość, 

czy była to awaria silników, konstrukcji nośnej czy błąd pilota, niczego nie zmienia, bo 

nikogo nie wskrzesi, i że lepiej byłoby, gdyby jak najszybciej o wszystkim zapomnieli i 

pozwolili grupie dochodzeniowej pracować w spokoju. - Ponownie potrząsnęła głową. 

- Teraz nie daje mi spokoju świadomość, że mogłam być aż tak tępa. Nimec siedział 

wyprostowany i wpatrywał się w drogę. 

Taka  złość  nic  nie  da  -  powiedział  w  końcu.  -  Trudno  zrozumieć  kogoś,  jeśli 

samemu nie przeżyło się czegoś równie strasznego. Nie odpowiedziała. 
Kiedy dotarli do stanowego parku Lake St. George, krajobraz zaczął się zmieniać - 

oprócz  stacji  benzynowych  i  sklepików  z  używanymi  sprzętami  na  granitowych 

zboczach wzgórz po lewej pojawiły się zadrzewione tereny campingowe, a po prawej 

rozpostarła  się  szara  i  gładka  toń  jeziora.  Jego  brzeg  pokrywał  topniejący  śnieg  i 

dywan liści, które jak się zdawało - trwały tam od dawna i ignorowały niszczycielskie 

zapędy wiatru. - Najwyraźniej uważasz, że to spotkanie jest ważne. Przynajmniej na 

tyle,  że  nie  poleciałeś  na  Florydę  -  oceniła,  przerywając  milczenie.  Nimec  wzruszył 

ramionami. 
-    Na miejscu jest już Federalna Administracja Lotnictwa 

Cywilnego i pół tuzina innych agencji federalnych, nie licząc 

specjalistów z NASA. Gord uruchomił też z pewnością swoje 

kontakty w agencji, by wysłać grupę inżynierów UpLink w 

charakterze obserwatorów. Poza tym wypadki promów podczas startu 

background image

to nie moja dziedzina. Na przylądku tylko bym przeszkadzał, 

plącząc się innym pod nogami. Tu mogę coś osiąg nąć. 

Potrzebujemy... - Nagle zamilkł i odchrząknął. Już miał 

powiedzieć: „Potrzebujemy kogoś na miejsce Maxa”, lecz w 

ostatniej chwili zdążył się ugryźć w język. 

Przed swą śmiercią Max Blackburn był zastępcą Nimeca w sekcji 

ochrony UpLink. Stopniowo został specjalistą od rozwiązywania 

kłopotów, a tych nie brakowało, jako że zakłady mieściły się w 

rozmaitych państwach, a często i w światowych punktach zapalnych. 

Jego umiejętności samodzielnego działania i podszywania się pod 

inne osoby okazały się niezastąpione, ale za swoją gorliwość i 

skłonność do ryzyka zapłacił najwyższą cenę. Max nie zmarł 

spokojnie we śnie - zginął przedwcześnie gwałtowną i trudną do 

zaakceptowania śmiercią. Usiłując o tym nie myśleć, Nimec o mało 

zapomniałby o pogłoskach, według których Blackburna i Megan 

łączył krótkotrwały, lecz namiętny związek. Być może katastrofa 

promu nie była jedyną przyczyną jej ponurego nastroju. Bez 

względu na to, jak delikatnie próbowałby to ująć i jak starannie 

unikaliby wymieniania nazwiska Maxa, nie dało się ukryć, że 

przybyli do Maine, gdyż szukali kogoś, kto mógłby zająć jego 

miejsce. Odkąd rankiem opuścili San Jose, towarzyszyły im dwa 

cienie: pułkownika Rowlanda i Maxa Blackburna. - Musimy 

uporządkować pewne sprawy - podjął Nimec, starannie dobierając 

słowa. - Te nowe roboty wartownicze, których używamy w Brazylii, 

są ładne i pożyteczne, ale podstawą zabezpieczenia każdego 

obiektu jest odpowiednio liczna i dobrze wyszkolona grupa 

wartowników. Powinniśmy zwiększyć tamtejszy kontyngent i zewrzeć 

jego strukturę, a podwoić te działania w zakładach w 

Kazachstanie. - Przerwał na chwilę. Szkoda, że Starinow pod 

wpływem parlamentu musiał nas pozbawić prawa do ochrony naszych 

obiektów. Wydawałoby się, że to, że kilka lat temu uratowaliśmy 

mu skórę, powinno pomóc, a tymczasem wręcz nam to zaszkodziło. 

Wychodzi na to, że jego rząd za punkt honoru postawił sobie 

udowodnić całemu światu, że potrafi sam zapewnić bezpieczeństwo 

wszystkiemu, co znajduje się na ich terenie. Typowe paranoiczne 

rozumowanie Rosjan, jeśli chcesz wiedzieć. Jeszcze za dwieście 

lat nie przestanie im się odbijać czkawką to, że Napoleon zajął 

Moskwę.Podobnie jak my nigdy nie zapomnimy, że to na polecenie 

jednego z ich polityków został na przełomie tysiącleci zrównany 

z ziemią Times Square. Tego nie można porównywać: Pedaczenko był 

bandytą i zdrajcą. A poza tym, z tego, co wiem, Napoleon nie był 

Amerykaninem. Megan uniosła rękę. - Czekaj, Pete. Możemy wrócić 

do tematu, jeśli będziesz miał ochotę. Ale przed chwilą 

powiedziałeś coś... uważasz, że wybuch promu nie był 

wypadkiem?Nie. Nie widzę też żadnego powodu do podejrzeń. Ale 

wolę być przygotowany. 

- I naprawdę sądzisz, że najlepiej pomoże ci w tym Tom Ricci? 

Nimec przez chwilę nie odpowiadał, choć zdążył się już 

przyzwyczaić do sceptycyzmu Meg w kwestii Ricciego.Rozumiem twoją 

rezerwę i przyznaję, że to strzał w ciemno, ale powinnaś zachować 

otwarty umysł. Przynajmniej spotkaj się z nim, zanim skreślisz 

background image

go jako kandydata na to stanowisko. Megan zmarszczyła brwi. Pete, 

jestem pewna, że Ricci to dobry kandydat, a gdybym nie uważała, 

że trzeba go uczciwie ocenić, nie byłoby mnie tu. Ale po 

wydarzeniach w Rosji i w Malezji powinniśmy się na uczyć, że 

globalne przedsięwzięcia UpLink prędzej czy później znów rzucą 

nas w sam środek jakiegoś politycznego kryzysu. I ty, i Vince 

Scull nalegacie, żebyśmy zwiększyli liczebność ochrony i 

wyszkolili ją tak, by potrafiła odpowiednio zareagować, kiedy 

następnym razem znajdziemy się pod ostrzałem. Zgadzam się z wami, 

uważam tylko, że do wcielania tych zmian w życie bardziej nadaje 

się ktoś o, powiedzmy, mniej urozmaiconym życiorysie. - Tym razem 

to Nimec zmarszczył brwi - ten argument słyszał już wielokrotnie 

i przyznawał, że jest w nim trochę racji, ale... Ale tylko ośli 

upór kazał mu powtarzać, że właśnie Ricci ma odpowiednie 

kwalifikacje, by zrestrukturyzować światową organizację, która - 

 jak twierdziła Megan Breen - coraz bardziej przypomina swą 

wielkością i systemem wojsko, a coraz mniej policję. Zaskoczony 

swymi wątpliwościami, porzucił te rozmyślania i skoncentrował się 

na prowadzeniu samochodu. Kiedy minęli jezioro, skręcił w lewo 

w miasteczku Belfast i wyjechał na autostradę USl prowadzącą na 

północ. Pokonali most spinający brzegi małej zatoczki, w której 

był port, i kontynuowali podróż wzdłuż wybrzeża. Tu sklepy z 

używanymi sprzętami zmuszone były ustąpić miejsca restauracjom 

i ośrodkom wczasowym, a te, które pozostały, wyraźnie istniały 

dla turystów, nie zaś dla lokalnych majsterkowiczów, gdyż 

większość miała na szybach bezpodstawne, ozdobne napisy „ANTYKI”. 

Duża część z nich była zamknięta na zimę, podobnie jak motele, 

restauracje i pensjonaty. Niemal przy każdym z nich znajdowała 

się tablica życząca gościom udanych świąt Bożego Narodzenia i 

zapraszająca ich, by powrócili po Dniu Pamięci. Jechali cały czas 

na północ autostradą nadbrzeżną, niewiele rozmawiając i od 

niechcenia obserwując krajobraz. Z prawej, między pułapkami na 

turystów, prześwitywała zatoka Penobscot o linii brzegowej pełnej 

kamiennych osypisk i skalnych formacji noszących ślady 

wieloletniej działalności wiatru, co dawało wrażenie prymitywnej 

dziczy, bardziej uśpionej niż cywilizowanej i w każdej chwili 

gotowej do wrogiego zachowania. Mieli też stałe poczucie 

bliskości morza, a to za sprawą wszechobecnych mew i odbicia 

światła od wody, dzięki któremu słabe zimowe słońce choć w części 

neutralizowało przytłaczającą szarość chmur. - Tu jest zupełnie 

inaczej niż w środku kraju, prawda? odezwała się niespodziewanie 

Megan. - Wprawdzie okolica sprawia wrażenie opuszczonej, ale... 

sama nie wiem... 

- To urokliwe opuszczenie. 

- Coś w tym stylu. Zupełnie jakby reszta świata była gdzieś 

daleko. Rozumiem, dlaczego Ricci wybrał ten rejon na kryjówkę. 

Jeśli nie masz nic przeciwko takiemu ujęciu sytuacji. - Nie mam, 

bo przez ostatnie osiemnaście miesięcy to właśnie robi - odparł 

Nimec i skinął głową, wskazując zielono-biały drogowskaz TRASA 

175 - BLUE HILL, DEER ISLE, STONINGTON. 

- Wygląda na to, że zbliżamy się do zjazdu - dorzucił. - Za 

background image

jakieś czterdzieści minut poznasz mojego przyjaciela i byłego 

współpracownika. Jeśli chodziło o zjazd, Nimec miał rację, ale 

pomylił się co do czasu, ponieważ ledwie dziesięć minut później 

Megan Breen poznała Toma Ricciego... podobnie jak dwóch lokalnych 

stróżów prawa. Dla nikogo nie było to miłe spotkanie. A dla Megan 

okazało się także niezapomnianym. 

 

2.00 PO POŁUDNIU CZASU PACYFICZNEGO 

Nordstruma zawsze fascynował fakt, że Roger Gordian, który za cel 

swej krucjaty obrał otwarcie i przemianę świata dzięki rozwojowi 

telekomunikacji, sam rzadko się na ten świat otwierał i miał 

najbardziej niezmienny charakter, z jakim Alex kiedykolwiek się 

zetknął. Ale takie sprzeczności były często spotykane u osób, 

które dokonały w życiu czegoś naprawdę wielkiego, zupełnie jakby 

energia spożytkowana na osiągnięcie tych celów wyczerpała 

rezerwy, które zwykli ludzie wykorzystywali w codziennym życiu. 

Choć mogła ponosić go wyobraźnia, a Gord mógł po prostu lubić 

swoje meble. Zatrzymał się w progu gabinetu Gordiana i rozejrzał 

uważnie, porównując obecny wygląd z tym sprzed dziesięciu lat, 

sprzed roku i z zeszłej jesieni, kiedy był tu po raz ostatni. 

Zgodnie z oczekiwaniami wszystkie meble były takie same jak 

zawsze i dokładnie w tym samym stanie. Był to testament 

starannego użytkowania i paradygmat troskliwych napraw. W ciągu 

tych lat biurko Gordiana doczekało się nowego blatu, fotel nowego 

obicia, a długopisy wkładów, ale niebiosa nie pozwoliły 

najwyraźniej, aby cokolwiek zostało wymienione na inne. - 

Dziękuję, że się zjawiłeś, Alex. - Gordian wstał zza swego 

biurka. - Zbyt długo się nie widzieliśmy. - Gord i Nord znów w 

jednym stoją domku. Jak Ashley 

i dzieciaki? 

- Nieźle. - Gordian zawahał się na moment. - Julia właśnie 

wróciła na jakiś czas. Z osobistych powodów. Nordstrum rzucił mu 

znaczące spojrzenie. 

     Z mężem? 

Gordian przecząco potrząsnął głową. 

- Z psami? 

- Pewnie właśnie śpią na mojej sofie - odparł szef UpLink i 

wskazał gościowi fotel. Gest oznaczał koniec poruszanego tematu. 

Usiedli po przeciwnych stronach biurka. W gabinecie Gordiana 

panowała atmosfera wielkiej stałości i niewzruszalności, a 

Nordstrum - który porzucił ojczyste Czechy, posadę w Białym Domu, 

nieruchomość w Dystrykcie Columbia i mnóstwo kochanek, a 

ostatnio, ze swobodą godną Freda Astaire’a, również doskonałą 

karierę - przyznał, że robi ona na nim ogromne wrażenie i zarazem 

uspokaja. Nie wydało mu się, że czas się zatrzymał - włosy szefa 

holdingu były trochę bardziej szpakowate i przerzedzone, a jego 

filigranowa sekretarka zaokrągliła się, ale też oboje ubierali 

się elegancko, w zgodzie z panującą modą. Wszakże mimo nawałnic 

i przemian gabinet Gorda pozostał gabinetem Gorda. - I jak się 

czujesz na tymczasowej emeryturze? - spytał gospodarz. Nordstrum 

uniósł brwi. - Tymczasowej? Sprawdź swoje źródła. 

background image

- Znowu wychodzi z ciebie dziennikarz. Nie masz jeszcze 

pięćdziesiątki i jesteś jednym z najbardziej kompetentnych i 

wykształconych ludzi, jakich znam, więc po prostu wywnioskowałem, 

że w końcu zechcesz wrócić do pracy.Komplementów nie będę 

odrzucał. Natomiast faktem jest, że po aferze z szyframi i po tym 

jak niemal porwano mnie na pokładzie atomowego okrętu podwodnego, 

tak dalece wypadłem z branży, że ogrodnicy Białego Domu odganiają 

mnie sekatorami, nie odczuwam potrzeby, żeby być kimkolwiek innym 

niż spokojnym domatorem. 

Przez dłuższą chwilę Gordian siedział bez słowa. Przez usytuowane 

za nim okno widać było górujący nad zabudową San Jose masyw Mount 

Hamilton, który wzmagał jeszcze panującą w gabinecie atmosferę 

niezmiennej stałości.Wiem, że byłeś na przylądku, gdy prom miał 

wystartować Nordstrum przerwał milczenie. - Oglądałem transmisję 

na CNNie. Potworna tragedia. 

Gordian skinął głową. 

     To coś, czego nigdy nie zapomnę - zgodził się. - Uczucie 

straty... smutek panujący w sali kontrolnej były nie do opisania. 

Gość przyjrzał mu się. 

     Zakładam, że skontaktowałeś się ze mną z powodu Oriona? 

Gordian spojrzał mu w oczy i raz jeszcze powoli skinął głową. - 

Miałem w związku z tym dylemat - stwierdził. - Szanuję twoje 

pragnienie wolności, ale przydałaby mi się twoja rada. Bardzo by 

mi się przydała. - Za każdym razem, kiedy myślę, że już mi się 

udało, ktoś mnie ściąga z powrotem - westchnął Nordstrum. Szef 

UpLink uśmiechnął się nieznacznie. 

- Nie dramatyzuj. Za chwilę zaczniesz się zachowywać jak Pacino. 

- Nie ma o czym mówić. 

Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Gordian złączył palce na blacie, 

przyjrzał się im, po czym przeniósł wzrok na Nordstruma.W latach 

osiemdziesiątych, zanim się jeszcze poznaliśmy, napisałeś dla 

„Time’a” analizę katastrofy Challengera - odezwał się wreszcie. - 

 Nigdy jej nie zapomniałem. A ja nigdy się nie dowiedziałem, że 

ją czytałeś. - Nordstrum zmarszczył brwi z namysłem. - To był mój 

pierwszy duży artykuł... jeśli dobrze pamiętam, spotkaliśmy się 

miesiąc czy dwa po jego opublikowaniu.W Waszyngtonie, na 

przyjęciu wydanym przez naszego wspólnego znajomego. 

     Przypadek? - spytał Alex. 

Gordian nie odpowiedział. 

Nordstrum westchnął ciężko i dał za wygraną. 

- Po katastrofie Challengera media uderzyły zgodnie w jeden ton: 

że NASA i program kosmiczny są skończone - rzekł. Pamiętam tę 

nieustającą paplaninę o tym, jak to całe po kolenie dzieci 

obejrzało wybuch w telewizji i doznało szoku emocjonalnego. 

Pamiętam niezliczone porównania wypadku do zabójstwa JFK i 

przepowiednie, że nigdy nie otrząśniemy się na tyle, by zebrać 

się w sobie i ponownie zapragnąć lotu w kosmos. - Bardzo ostro 

zaatakowałeś ten punkt widzenia. 

- Owszem, i to z wielu powodów. Pozwolił on wykorzystać tragiczny 

wypadek: na potrzeby nocnych wiadomości i głupawych talkshow 

stworzono doskonałą mieszankę emocji i sensacji. Takie 

background image

postawienie sprawy całkowicie ignorowało ludzką odporność i upór, 

zupełnie jakbyśmy byli zmuszeni do działania przez czynniki 

zewnętrzne, nad którymi nie mamy w ogóle kontroli. A co 

najgorsze, doprowadziło to do wniosku, że wypadek nie był niczyją 

winą, lecz skutkiem tego, co musiało w końcu nastąpić: trudno, 

by ktoś był odpowiedzialny za związek przyczynowo-skutkowy 

wywołany czynnikami psychologicznymi. Uważam, że trudno byłoby 

wymyślić coś bardziej ogłupiającego i demoralizującego. 

     Rozumiesz teraz, dlaczego brak mi twoich rad, Alex. 

Nordstrum uśmiechnął się nieznacznie. 

     To się nazywa wazeliniarstwo - odparł po chwili. - W każdym 

razie główna teza mojego artykułu wskazywała, że obwinianie 

Challengera za utratę publicznego zaufania do NASA było 

całkowitym pomyleniem przyczyn i objawów. Wszyscy odczuwali żal 

z powodu śmierci astronautów, ale zszargana reputacja agencji nie 

była wynikiem narodowego wstrząsu po wypadku. Była konsekwencją 

nawarstwiających się już od dawna problemów instytucjonalnych 

oraz zabawy w zrzucanie winy, która zaczęła się, gdy komisja 

Rogersa, a potem raport Augustine’a wyciągnęły je na światło 

dzienne. - Wniosek był taki, że biurokracja w agencji tak się 

rozrosła, że zupełnie zdezintegrowała procesy podejmowania 

decyzji i zniszczyła autorytet kierownictwa - dodał Gordian. 

Każdy kierownik był władcą swego małego królestwa, a waśnie kadry 

skutecznie uniemożliwiały wymianę informacji między działami. Tak 

to wygląda w skrócie. Ale w ten sposób pomija się zbyt wiele z 

tego, co było naprawdę wstrząsające. Informacje o wadzie 

pierścienia, który spowodował katastrofę, oraz o innych 

potencjalnych zagrożeniach zostały świadomie ukryte, ponieważ 

kierownicy mieli na uwadze wyłącznie własne partykularne 

interesy. Problemy finansowe, naciski polityczne i terminy 

spowodowały, że agencja obniżyła wymogi dotyczące bezpieczeństwa 

materiałowego i proceduralnego. Wielu ludzi obawiało się tego 

startu, ale nikt nie odważył się zażądać jego przesunięcia. Nie 

chcieli wcale narazić astronautów na zwiększone ryzyko. Ulegli 

po prostu grupowej psychozie wyrażającej się w przekonaniu, że 

zagrożenia są mniej poważne, niż były w rzeczywistości. Każdy 

udany start zwiększał ryzyko i z każdym wmawiali sobie, że nadal 

będą mieli szczęście i nic się nie wydarzy. Popełniali błędy z 

szeroko otwartymi oczami. Gordian obserwował go w milczeniu, a 

gdy Nordstrum skończył, skrzyżował ręce na biurku i pochylił się 

ku dziennikarzowi.Wiesz dobrze, Alex, że w przypadku Oriona nie 

o to chodzi. Obecnie NASA to zupełnie inna firma, bardziej zwarta 

i skoncentrowana na osiągnięciu celu. Jej operacje można już 

znacznie łatwiej prześledzić z zewnątrz. Standardy bezpieczeństwa 

i wymogi jakościowe zostały ponownie podwyższone. Wiesz, że gdyby 

mi tego nie udowodnili, nie zaangażowałbym środków UpLink w 

budowę tej stacji kosmicznej. Nordstrum zamyślił się. 

     Może masz rację - powiedział. - Ale społeczne zaufanie do 

NASA, które agencja zbudowała w czasach programów Mercury i 

Apollo, prawie się wyczerpało, więc przekonanie ludzi o tym, że 

nie mylisz się co do NASA, będzie prawdziwym problemem.     Nie 

background image

zabrzmiało to zbyt optymistycznie. 

Nordstrum westchnął. 

-    Wypadek wzbudził niepewność nawet wśród tych z nas, 

którzy wierzą w badania kosmosu. A trzeba pamiętać, że już na 

długo przed katastrofą Oriona znaczna część, jeśli nie większość 

podatników uważała program za marnotrawienie ich pieniędzy. Dla 

krytyków symbolem tego marnotrawstwa jest 

właśnie międzynarodowa stacja kosmiczna, mająca kosztować 

czterdzieści miliardów dolarów, do czego trzeba jeszcze doliczyć 

setki milionów na wykupienie Rosjan, którzy wbrew twierdzeniom 

Starinowa nie są wstanie zapłacić swojej części. Przeciwnicy nie 

widzą praktycznej wartości tych wydatków, a nikt nie postarał się 

skłonić ich do zmiany poglądów. Teraz, po śmierci pułkownika 

Rowlanda... Naprawdę chciałbym być większym optymistą. 

Gordian pochylił się jeszcze bardziej. 

     W porządku - powiedział cicho. - To co robimy? 

Nordstrum przez długą chwilę siedział bez słowa, nim w końcu 

odparł: 

-    Nie jestem już twoim konsultantem ani dziennikarzem. Mogę 

ci tylko poradzić jak ktoś, kto podobnie jak niezliczone rzesze 

obywateli tego kraju, obserwuje pracę rządu i wielki przemysł z 

dystansu, przez zasłonięte okna. Może zresztą to dobry punkt 

widzenia i może łatwiej dzięki temu być ich głosem. - Umilkł na 

chwilę. - Przekonaj ich, przekonaj mnie, że śledztwo w sprawie 

przyczyn katastrofy Oriona będzie absolutnie uczciwe. I nie chcę 

słyszeć o jego postępach od jakiegoś wyspecjalizowanego w unikach 

dziennikarza, który sądzi, że jego głównym zadaniem jest 

żonglerka faktami i rozmywanie sprawy, podczas gdy ci, którzy 

wszystko wiedzą, będą pracować w tajemnicy. Niedobrze mi się 

robi, gdy takich widzę, a jak tylko zobaczę któregoś na ekranie, 

natychmiast sięgam po pilota i zmieniam kanał. Jeśli pojawi się 

coś, co będzie bolesne, niech boli. Raz, choć raz chcę usłyszeć 

prawdę, i to otwarcie. I chcę ją usłyszeć od kogoś, komu mogę 

ufać. Nordstrum umilkł i wpatrzył się w potężne zbocze Mount 

Hamilton widoczne za oknem. Cisza trwała naprawdę długo. W końcu 

Gordian wyprostował się i rozparł wygodnie na fotelu. Robił to 

tak wolno, że dało się słyszeć każde skrzypnięcie skóry i 

trzaśniecie drewna. - Coś jeszcze? - spytał. - Prawdę mówiąc, 

tak. - Nordstrum spojrzał na zegarek. Nie trać czasu. Najlepiej, 

żeby w najbliższych wieczornych wiadomościach padło pierwsze 

oświadczenie. Wciąż jeszcze jest na to czas przed końcem dnia. 

I przed wieczornymi wiadomościami o szóstej trzydzieści. Gordian 

uśmiechnął się lekko. 

- Wygadany i pełen pomysłów, zupełnie jak dawniej. 

- Jedyną różnicą jest to, że dawniej dostawałem za to całkiem 

uczciwą rekompensatę - zauważył Nordstrum. 

 

Dwunastu spadochroniarzy wyskoczyło z DC-3 pamiętającego jeszcze 

drugą wojnę światową. Jednak na przemalowanej na czarno maszynie, 

z której korzystali kiedyś alianccy skoczkowie, podobieństwo się 

kończyło, zarówno bowiem zadanie, jak i cel oraz sposób jego 

background image

osiągnięcia były obecnie zupełnie inne i na wskroś nowoczesne. 

Wystartowali z ukrytego lotniska w Pantanal, pełnej mokradeł 

prowincji leżącej w centralnej części Brazylii, a ich strefa 

zrzutu znajdowała się kilka mil od granic miasta Cuiaba. Skok 

wykonany tradycyjną techniką rozpocząłby się na wysokości trzech 

tysięcy stóp, oni jednak opuścili samolot znajdujący się prawie 

dziesięć razy wyżej. Technika ta - skok z dużej wysokości z 

natychmiastowym otwarciem spadochronu, w skrócie HAHO - wymagała 

specjalnego wyposażenia. Na trzydziestu tysiącach stóp powietrze 

było zbyt rozrzedzone, by dało się nim oddychać, a temperatura 

tak niska, że spowodowałaby odmrożenia nawet w tropikach. Dlatego 

każdy z nich ubrany był w izolujący ocieplany kombinezon, 

rękawice i czapkę zakrywającą także twarz. Każdy miał też gogle 

chroniące przed smagnięciami lodowatego wiatru i butlę tlenową 

z maską. Wolny lot w świetle księżyca trwał krótko. Skoczkowie 

odczekali jedynie chwilę, by uniknąć turbulencji wywołanych pracą 

śmigieł, i otworzyli spadochrony w kształcie skrzydła. Rozwinęły 

się najpierw od przodu do tyłu, a następnie od środka ku 

stabilizowanym brzegom, dzięki czemu zmniejszony został 

początkowy wstrząs. Z wypełnionymi czaszami, trzymając w dłoniach 

linki sterownicze, opadali z prędkością osiemnastu stóp na 

sekundę przez wysoką warstwę cinpcumulusów składających się z 

przechłodzonej wody i lodu. Do uprzęży, w których siedzieli, 

przymocowane były pojemniki z bronią, co pomagało odpowiednio 

rozkładać obciążenia i równoważyć opór powietrza. Dowódcą 

skoczków był mężczyzna znany w przeszłości pod wieloma 

nazwiskami; obecnie zdecydował się, by mówiono doń Manuel. Rzucił 

okiem na wysokościomierz przypięty do zapasowego spadochronu, 

sprawdził aktualną pozycję na zawieszonym na piersi nadajniku 

GPS, po czym dał znak pozostałym, by utworzyli wokół niego 

półksiężyc. Na plecach, podobnie jak trzech jeszcze skoczków, 

miał przyklejony niewielki fosforyzujący na niebiesko znaczek. 

Czterej inni spadochroniarze mieli pomarańczowe plakietki, 

czterej pozostali - żółte. Kolorowe symbole umożliwiały zespołom 

utrzymywanie szyku w ciemnościach, a po lądowaniu miały ułatwić 

identyfikację. Obecnie jednak za wszelką cenę musieli trzymać się 

razem, tak by nikt nie zgubił się w czasie długiego ślizgu nad 

pogrążoną we śnie ziemią. Gnani bezgłośnymi podmuchami nocnego 

wiatru zbliżali się do celu niczym tuzin bezlitosnych aniołów 

śmierci. 

 

RÓŻNE MIEJSCA 

17 KWIETNIA 2001 

Z BIULETYNU ASSOCIATED PRESS 

NASA I UPLINK INTERNATIONAL UTRZYMUJĄ, 

ŻE MIMO KATASTROFY PROMU 

MIĘDZYNARODOWA STACJA KOSMICZNA 

BĘDZIE NADAL BUDOWANA 

CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH IM. J. F. KENNEDY”EGO, PRZYLĄDEK 

CANAVERAL. We wspólnym oświadczeniu wygłoszonym późnym 

background image

popołudniem przez rzecznika prasowego NASA-Craiga Yarborougha 

przedstawiciele agencji i Roger Gordian, którego firma UpLink 

International jest głównym wykonawcą międzynarodowej stacji 

kosmicznej, zadeklarowali niezachwiane postanowienie 

kontynuowania budowy tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Na 

wstępie swego wystąpienia pan Yarborough oświadczył: 

„Przezwyciężymy smutek i żal”, po czym poinformował o utworzeniu 

grupy dochodzeniowej mającej ustalić przyczynę wybuchu, który 

obudził ponure wspomnienia z 1986 roku. Wtedy to katastrofa 

Challengera kosztowała życie siedmiu astronautów i nieomal stała 

się początkiem końca amerykańskiego programu kosmicznego. 

Zapytany o skład tej grupy, wyraźnie świadom fali krytyki pod 

adresem agencji, jaka towarzyszyła śledztwu w sprawie 

Challengera, Yarborough odparł, że wejdą do niej zarówno ludzie 

z NASA, jak i z innych instytucji, i obiecał przekazać więcej 

szczegółowych informacji w ciągu najbliższych dni. Jak głosi 

tekst oświadczenia, pan Gordian weźmie „osobisty udział w 

pracach” i „dopilnuje, by śledztwo objęło również drobiazgową 

kontrolę procedur bezpieczeństwa, które obowiązują w należących 

do UpLink zakładach w Brazylii”, gdzie budowane są moduły stacji. 

Zapewnienie to uważa się za wskazówkę, że Gordian zamierza 

uniknąć wzajemnego publicznego oskarżania się, do jakiego doszło 

piętnaście lat temu pomiędzy agencją a wykonawcami pechowego 

promu... 

 

Pete Nimec i Megan Breen dostrzegli wóz patrolowy stojący na 

żwirowym poboczu za czerwonym pikapem marki Toyota. Koguty na 

dachu policyjnego pojazdu rzucały dokoła kolorowe promienie. Na 

szczęście syrena została wyłączona. Dwaj funkcjonariusze szarpali 

się z kimś w pobliżu półciężarówki. Jeden z nich, krzepki 

mężczyzna około czterdziestki, nosił mundur i odznakę zastępcy 

szeryfa hrabstwa Hancock. Drugi, o jakieś dwadzieścia lat młodszy 

i czterdzieści funtów lżejszy, miał uniform strażnika przyrody 

stanu Maine. Cywil był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną ubranym 

w zieloną irchową koszulę, beżową skórzaną kamizelkę, jeansy i 

buty z cholewami. Stał na drodze, napierając plecami na drzwiczki 

swojego samochodu. Zakleszczony w nich strażnik leżał do połowy 

na przednim siedzeniu z głową wciśniętą pod kierownicę, dzięki 

czemu najbardziej widoczną częścią jego ciała były wypięte 

komicznie pośladki. Zastępca szeryfa trzymał kierowcę za kołnierz 

i usiłował odciągnąć od pikapa, lecz mężczyzna opierał się 

zdecydowanie. Odsuwał go jedną ręką, a drugą młócił nieco na 

oślep, próbując trafić go w twarz i szyję. Policjant miał 

rozciętą skórę pod prawym okiem, a u jego stóp leżały lustrzanki 

bez jednego szkła. Wrzeszczał też dziko na mężczyznę, ale ani 

Pete, ani Megan nie mogli go zrozumieć przez zamknięte drzwi.Co 

się tu, na litość boską, dzieje?! - rzuciła Meg, patrząc przez 

okno. Nimec odetchnął głęboko i zwolnił. 

     Nie wiem - powiedział. - Ale widzisz tego faceta w zielonej 

koszuli? 

Megan zerknęła na swego współpracownika. 

background image

- Tylko mi nie mów, Pete. 

Nimec ponownie odetchnął. 

- To Tom Ricci - wyjaśnił. 

Megan raz jeszcze spojrzała na scenę za oknem i opuściła szybę, 

próbując zrozumieć wrzaski towarzyszące szarpaninie. Zastępca 

szeryfa zmienił taktykę. Nie mogąc oderwać przeciwnika od 

samochodu, postanowił wykorzystać przewagę masy i natarł na 

niego, by przyprzeć go do drzwiczek. Nie ruszając się z miejsca, 

Ricci trafił go dwa razy sierpowym w policzek, a następnie 

wyprowadził piękny prawy hak na szczękę. Cios zachwiał 

policjantem - cofnął się i puścił kołnierz kierowcy, a jego 

kapelusz z szerokim rondem potoczył się po ziemi i znieruchomiał 

obok rozbitych okularów.Ty popierdolony nizinny kutasie! - 

wrzasnął stróż prawa, spluwając krwią. - Ostatni raz ci mówię: 

Odejdź od tych drzwiczek albo wylądujesz w jeszcze głębszym 

gównie! Ricci obserwował go, nie ruszając się i nie rozluźniając 

zaciśniętych dłoni. Ponieważ strażnik, którego przygwoździł 

drzwiami, zaczął się wiercić, kopnął go obcasem w łydkę. Z kabiny 

dobiegła stłumiona litania inwektyw. Ani kierowca, ani żaden ze 

stróżów prawa nie zwrócił najmniejszej uwagi na chevroleta, który 

zatrzymał się cicho mniej więcej dziesięć jardów od miejsca 

utarczki.Już ci wyjaśniłem, jak to ma wyglądać - odezwał się 

Ricci. Zatrzymuję swój połów, a twój chłoptaś Cobbs przestaje się 

rzucać. Inaczej możemy tu tkwić do sądnego dnia. Policjant otarł 

wargi, zerknął na krwawą plwocinę na swojej dłoni i ponownie 

splunął. - Masz jaja - powiedział, rzucając kierowcy wściekłe 

spojrzenie. - Żeby mi tu rozkazywać i uważać, że uwierzę w jakieś 

wymysły... - Połów był legalny, Phipps. 

- To ty tak gadasz. Cobbs uważa, że ty i twój chrzaniony pomocnik 

byliście daleko poza granicą łowiska. - O Deksie możemy pogadać 

później. Ty i Cobbs widzieliście moje zezwolenie. 

- Ale nie widziałem, gdzie kotwiczyła twoja łódź ani gdzie 

nurkowałeś, nie mówiąc już o tym, gdzie zbierałeś. Poza tym to 

jego działka, nie moja. - Phipps wskazał brodą wypięty tyłek. - 

Puść Cobbsa i zostaw nam połów, to może wykręcisz się od napadu 

na funkcjonariusza na służbie.Dwóch funkcjonariuszy! Nie 

zapominaj, kurwa, o mnie, Phipps! - krzyknął Cobbs spod 

kierownicy. - I nie pozwól, do cholery... Ricci ponownie trafił 

go obcasem w łydkę i wypowiedź zmieniła się w okrzyk bólu. Phipps 

westchnął ciężko.Dwóch funkcjonariuszy - stwierdził.   Dwóch 

przekupnych funkcjonariuszy. 

Zastępca szeryfa skrzywił się urażony do żywego. 

     Wystarczy! Mam już dość twojego pieprzenia! - warknął, 

wyciągając z kabury na biodrze colta kaliber 45. Megan spojrzała 

na Nimeca. 

- No, no. Zaczynają się kłopoty. 

Pete skinął głową i złapał za klamkę. 

- Poczekaj tu! - rozkazał. 

Jesteś pewien, że to rozsądne, żebyś... 

     Nie jestem - uciął, napierając ramieniem na drzwi. Wysiadł 

i ruszył wąską drogą w stronę pikapa. Zastępca szeryfa zauważył 

background image

go dopiero w tej chwili. Spojrzał przelotnie na Nimeca, potem na 

samochód, z którego ten wysiadł, ale nie przestał mierzyć w 

Ricciego. Ten również zwrócił się nieznacznie ku Nimecowi.Jesteś 

pan ślepy? - spytał Phipps, próbując jednym okiem obserwować 

przybysza, a drugim kierowcę. - A może nie do tarło do pana, co 

się tu dzieje? 

Nimec wzruszył ramionami. 

     Turysta jestem - wyjaśnił. - A chwilę już obserwujemy, co 

się tu dzieje. Phipps przemilczał to. Ponownie przyjrzał się 

chevroletowi tym razem uważniej, koncentrując się na tablicy 

rejestracyjnej.Jest wynajęty - wyjaśnił Nimec, próbując zyskać 

na czasie i wymyślić jakiś plan, który pozwoliłby mu wyciągnąć 

Toma z kłopotów bez zwracania uwagi na siebie. Obojętnie, jakie 

to były kłopoty. - Jadę z żoną do Stonington - dodał. - Chciałem 

zapytać, o której tam dotrzemy. 

Phipps spoglądał na niego zaskoczony i poirytowany. 

- Bo widzi pan, nasza rezerwacja w hotelu jest ważna jeszcze 

tylko pół godziny. Ponieważ jechaliśmy tu prosto z Portland trasą 

sto... - Na którą powinniście zawrócić - przerwał mu zastępca 

szeryfa. - I to natychmiast. 

Nimec pokręcił głową. 

- Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić. 

Phipps spojrzał na niego z niedowierzaniem. 

- Coś pan powiedział?! 

     Nie mogę tego zrobić - powtórzył Pete ze świadomością, że 

w tej chwili nie ma już odwrotu. - W okolicy nie ma innych 

czynnych hoteli. Jakkolwiek na to spojrzeć, jest po sezonie. 

Stróż prawa poczerwieniał. Co prawda wciąż celował w Ricciego, 

ale całą uwagę skupił teraz na Nimecu.Następny nizinny kutas! - 

krzyknął nieco zduszonym głosem Cobbs. - Po jaką cholerę 

wpuszczamy takich do naszego pieprzonego stanu?! Lepiej aresztuj 

ich wszystkich, Phipps, bo mi kręgosłup pęknie, jak będę tu 

dłużej tkwił! Zastępca szeryfa przyjrzał się z irytacją Nimecowi 

i pokręcił głową, najwyraźniej nie wiedząc, co zrobić. W 

następnej chwili Ricci podjął decyzję za niego. Korzystając z 

roztargnienia Phippsa, oderwał się nagle od drzwi, chwycił w 

nadgarstku dłoń z pistoletem i wygiął ją gwałtownie do tyłu, 

jednocześnie wykręcając. Sekundę później drugą ręką wyjął mu broń 

ze zdrętwiałych palców. Policjant zawył z bólu i zaskoczenia. 

Wciąż jeszcze patrzył z niedowierzaniem, gdy Ricci trafił go 

stopą w wydatny brzuch i pozbawił oddechu. Phipps zatoczył się 

do tyłu i wylądował ciężko na pośladkach z szeroko rozrzuconymi 

nogami. W tym czasie Cobbs wydostał się z szoferki i próbował 

zaatakować Ricciego od tyłu. Zdążył zrobić tylko krok, gdy ten 

obrócił się na lewej nodze i trafił go kolanem w krocze. Cios 

posłał Cobbsa na burtę samochodu. Mężczyzna osunął się po niej 

z jękiem, trzymając oburącz za przyrodzenie. Ricci wyjął 

magazynek z pistoletu i cisnął go w rosnące na poboczu krzaki, 

a broń wsunął do kieszeni kamizelki. Nimec skinął do niego głową, 

po czym podbiegł do Cobbsa, wyciągnął mu pistolet z kabury i 

posłał jego magazynek w ślad za poprzednim. Ricci przyklęknął nad 

background image

Phippsem i starannie obmacał mu nogawki. 

- Nie masz żadnej zabawki na wszelki wypadek? - spytał. Zastępca 

szeryfa spojrzał na niego i pokręcił głową. -     W porządku. - 

Ricci wstał i cofnął się kilka kroków. - Posłuchaj, jak będzie.  Odjeżdżam z tym, co 

złowiłem,  w  swoją  stronę,  a  wy  dwaj,  minus  pistolety,  w  swoją.  Nasz  miły  turysta 

odjedzie z sympatyczną żoną wynajętym samochodem, a ty o wszystkim zapomnisz. 

Wtedy  może  nie  zamelduję  prokuratorowi  w  Auguście  albo  szefom  Cobbsa,  jaki 

numer  próbowaliście  mi  wyciąć.  A  jeśli  naprawdę  się  postaracie,  to  może  nie 

opowiem  wszystkim  w  mieście,  jak  rozbroiłem  was  gołymi  rękami  i  skopałem  wam 

dupy.  W  ciągu  całych  dwóch  sekund.  Phipps  jeszcze  chwilę  przyglądał  mu  się  z 

wściekłością,  po  czym  powoli  skinął  głową.Mądry  wybór  -  pochwalił  go  Ricci.  - 

Posiedź sobie, póki nie odjadę. Ziemia i tak potrzebuje tu nawozu. Zastępca szeryfa 

prychnął, splunął przez ramię i spytał: 

A jak niby, do cholery, mam wytłumaczyć utratę broni? Ricci wzruszył ramionami. 

-    Twój problem - ocenił zwięźle. 

Za ich plecami strażnik wciąż siedział oparty o pikapa, jęcząc 

i trzymając się za krocze. Ricci odwrócił się, podszedł do 

Cobbsa, chwycił za ramię i brutalnie odciągnął od samochodu. 

Cobbs potknął się i przewrócił na bok, podciągając kolana ku 

piersi. Ricci spojrzał na Nimeca i podszedł do niego.  Powinien 

trzymać łapy z dala od mojej stacyjki - powiedział cicho, żeby 

funkcjonariusze ich nie usłyszeli. - Witamy w Wakacjolandzie, 

Pete. Lepiej wracaj do wozu i jedź za mną. Wyjaśnię ci wszystko, 

jak przyjedziemy do mnie. 

 

Cztery zakurzone jeepy tworzyły konwój, który przybył z 

położonego na skalistym płaskowyżu Chapada dos Guimaraes. 

Siedemdziesiąt kilometrów dzielące ich od celu pokonali potwornie 

wolno, jadąc w zapadającym mroku wyboistą polną drogą. Po wielu 

godzinach spędzonych w pierwszym wozie Kuhl dostrzegł wreszcie 

cel przez przerwę w ścianie zieleni. Nakazał wygasić światła i 

cztery pojazdy zjechały z drogi. Gdy znaleźli się pod osłoną 

drzew, spytał kierowcę:Que hor as sdo? Ten pokazał mu 

fosforyzującą tarczę zegarka. Kuhl przyjrzał się jej bez słowa, 

odwrócił i skinął głową siedzącemu z tyłu mężczyźnie. - Vaya 

aqui, Antonio. Antonio również skinął głową. Był ubrany na 

czarno, a na kolanach trzymał wielkokalibrowy karabin snajperski 

Barrett M82A1. Broń ta miała skuteczny zasięg przekraczający milę 

i strzelała pociskami kaliber 50 zdolnymi rozpruć pancerz 

grubości cala. Donośność, zdolność przebijania i fakt, że była 

półautomatyczna, dawały jej olbrzymią przewagę nad innymi 

karabinami snajperskimi. Wadą Baretta była waga prawie trzynastu 

kilogramów, długa lufa i ogromny odrzut porównywalny do 

niszczycielskiej siły rażenia, lecz cele Antonia znajdowały się 

w sporej odległości i chronione były płytami szkła pancernego. 

Mężczyzna wysiadł, przewiesił broń przez ramię i zniknął w 

ciemnościach. Kuhl opadł na oparcie i wyjrzał przez okno. Jego 

grupa dotarła na miejsce zgodnie z planem, mimo że jazda była 

długa i uciążliwa. Teraz musieli tylko zaczekać, aż Antonio 

zrobi, co do niego należy, a druga część zespołu zjawi się i da 

background image

sygnał. Jeśli będzie miał szczęście, być może dostrzeże ich, gdy 

będą przelatywali nad wierzchołkami drzew. Mężczyźni siedzieli 

w absolutnej ciszy, zlewając się z mrokiem nocy dzięki czarnym 

mundurom i twarzom poczernionym farbą maskującą. Wszyscy oprócz 

snajpera mieli karabiny automatyczne FAMAS z podwieszonymi pod 

lufami granatnikami i systemami pozwalającymi na całodobowe 

śledzenie celów. Francuska armia wciąż testowała ten udoskonalony 

model standardowego karabinu FAMAS, toteż nie był on jeszcze 

produkowany masowo, a do oddziałów liniowych miał trafić dopiero 

w 2003 roku - za całe dwa lata. Z uwagi na specjalny kształt 

nazywano go Le Clairon - Trąbka. Kuhl zawsze uważał, że należy 

używać najlepszego sprzętu. Co prawda, było to kosztowne, ale 

jeśli nie chciało się przegrać przez głupie oszczędności, wydatki 

były jak najbardziej uzasadnione. Opłacano go aż nadto sowicie, 

by chciał szczędzić nakładów na broń i sprzęt. Zniecierpliwiony, 

zsunął na oczy gogle noktowizyjne i obejrzał przez nie bramę, 

pilnujących ją strażników w oszklonej wartowni oraz budynki 

rozrzucone nieregularnie za ogrodzeniem. Niczego bardziej nie 

pragnął, niż rozpocząć już akcję. Choć znajdowali się poza 

zasięgiem wzroku wartowników, w swej karierze najemnika widział 

zbyt wiele, by nie zdawać sobie sprawy, że jedynie głupcy i 

amatorzy nie biorą pod uwagę nieprzewidywalnego przypadku. A 

każda mijająca sekunda zwiększała ryzyko wykrycia. I nie miały 

na to wpływu ani doskonały plan operacji, ani nawet 

najstaranniejsze jego wykonanie. W jego zawodzie najważniejsze 

były tajemnica i maskowanie, co paradoksalnie zakrawało na żart. 

W epoce, w której satelita potrafił sfotografować z przestrzeni 

kształt znamienia na czyjejś twarzy, na ziemi nie było miejsca, 

w którym można byłoby dłużej pozostać nie zauważonym. W 

najlepszym wypadku można było liczyć jedynie na chwilową 

niewidzialność. Jeśli jego ludziom to się nie uda lub jeśli 

zostaną zbyt wcześnie zauważeni, całe kunsztowne przygotowania 

szlag trafi. Kuhl siedział, obserwował w ciszy i czekał. Niemal 

czuł nad sobą spoglądające nachalnie w dół gigantyczne, przeklęte 

oko. Oko widzące wszystko, zaglądające w każdy cień i obserwujące 

świat bez chwili wytchnienia... Miał tylko nadzieję, że mrugnie, 

kiedy on zacznie swe dochodowe zajęcie, jakim było zabijanie i 

niszczenie na zlecenie. 

 

- W kabinie jest dym! Podniesiony poziom CA 19-9 i CA 125, spada 

ciśnienie LH2. Wypluła nas Ziemia! Annie czuje, że książka zsuwa 

się jej z kolan, i chwyta ją w ostatnim momencie. Mruga 

gwałtownie raz czy dwa, sądząc, że musiała się zdrzemnąć podczas 

lektury na sofie. No bo chyba czytała, prawda? Poprawia książkę 

i spogląda na stojącego przed nią mężczyznę, którego głos ją 

obudził. Jest nieco po pięćdziesiątce, ma rudobrązowe włosy i 

takiż wąs, a na sobie biały lekarski kitel io Phil Lieberman, 

onkolog, który zajmował się jej mężem. Zupełnie nie pasują do 

niego domowe wizyty, więc zastanawia się, co też lekarz robi w 

jej salonie. Mógł go wpuścić któryś z dzieciaków... Ale wtedy 

zdaje sobie sprawę, że to nie jest jej salon, że to nie jest jej 

background image

dom i że w pobliżu nie ma jej dzieci. Prostuje się, mruga, 

przeciera oczy. Siedzi na plastikowym profilowanym krzesełku, a 

powietrze pełne jest medycznych, antyseptycznych zapachów. Ściany 

pomalowane są na nijaki instytucjonalny kolor. Nagle dociera do 

niej, że jest w szpitalu. Na trzecim piętrze w poczekalni, w 

której przez ostatnie kilka miesięcy spędziła tyle czasu, że stał 

się niemal znajomy. Szpital, oczywiście Musiała się zdrzemnąć i 

to wyjaśniało chwilową dezorientację całkowicie zrozumiałą w 

okresie, w którym jej życie stanęło na głowie. Całymi tygodniami 

biegała prawie bez odpoczynku od łóżka męża na treningi w centrum 

i z powrotem, starając się przy tym nie zaniedbywać dzieci, a 

więc nie pierwszy raz zmęczenie dopadło ją z zaskoczenia. 

Spoglądając na lekarza, zaczyna miętosić nerwowo rozłożoną na 

kolanach książkę, która - co teraz widzi - okazuje się wyczytanym 

egzemplarzem „Newsweeka” z przewodnim artykułem dotyczącym 

zbliżającego się startu promu i budowy stacji kosmicznej. Mina 

i głos Liebermana niczego nie wyrażają, ale wyraz jego oczu 

przyprawiają o zimny dreszcz. - Jak w starych rakietach Titan - 

mówi. - Trzeci człon od pala i nie ma już odwrotu - Co?! Co to... 

- Musimy porozmawiać o wynikach ostatnich badań Marka przerywa 

jej z pobłażliwą wyższością, jaką większość lekarzy uważa za 

całkowicie naturalną od chwili, kiedy złożą przysięgę 

Hipokratesa. Wygląda na to, że nawet ci zdolni do współczucia a 

trzeba przyznać, iż Lieberman generalnie zachowuje się 

przyzwoicie - muszą przypominać każdemu, że mają innych 

pacjentów, inne sprawy i ważniejsze zajęcia od tłumaczenia, co 

znalazł u konkretnego chorego. - Badanie laparoskopowe ujawniło 

metostatyczne nacieki na wątrobie i woreczku żółciowym dodaje 

szybko. - Statystycznie rzecz biorąc, jest to częste, kiedy 

choroba rozprzestrzeni się z jelit na powiązane z nim węzły 

limfatyczne. Miałby większe szansę przy trzech przerzutach, ale 

przy pięciu można mówić o prawdziwym pechu. Annie siedzi 

nieporuszona, ale czuje, że w środku zapada się, naprawdę zapada, 

zupełnie jakby jej serce było ze stuletniego przynajmniej tynku. 

Rzuca lekarzowi zdruzgotane spojrzenie. Umrze w ciągu pięciu 

miesięcy - mówi do Liebermana z absolutną pewnością, co w równym 

stopniu przerażają i zaskakuje. Jednocześnie czuje, jakby to nie 

był jej głos, jakby w ogóle nie powiedziała tego wszystkiego, 

lecz słuchała nagrania albo doskonałej podróbki wydobywającej się 

z ukrytego głośnika. Lieberman przygląda się jej rzeczowo, potem 

patrzy na zegarek i przekręca ramię, pokazując jej cyferblat.Tak. 

Dokładnie za pięć miesięcy i trzy dni - mówi. - Teraz można już 

powiedzieć, że czas ucieka. Zaskoczona tym komentarzem, zerka na 

tarczę zegarka. I wytrzeszcza oczy. Cyferblat jest absolutnie 

białym kręgiem pozbawionym wskazówek i jakichkolwiek oznaczeń. 

Czuje, że znowu zapada się w sobie.Uspokój się, Annie, on trochę 

się spieszy - mówi lekarz. Zdążysz się jeszcze z nim pożegnać. 

Stwierdza nagle, że stoi i że tym razem nawet nie próbuje łapać 

gazety, która zsunęła się jej z ud i wylądowała obok stopy. Kątem 

oka dostrzega, że na częściowo podwiniętej okładce widnieje 

zdjęcie płonącego promu na platformie startowej. Krwistoczerwone 

background image

litery krzyczą coś o wybuchu Oriona przy starcie z modułem 

stacji. Jest zdezorientowana. Jak to możliwe? Orion miał 

wystartować za dwa lata, a artykuł był omówieniem programu 

międzynarodowej stacji kosmicznej, tak przynajmniej się jej 

wydawało... Nagle niczego już nie jest pewna - jej pamięć 

przypomina płaską, pozbawioną głębi śliską powierzchnię.Twój mąż 

leży w pokoju 377. Wiesz o tym, bo go odwiedzałaś. - Lieberman 

wskazuje przeciwległy koniec korytarza. Może nie tak często, jak 

by należało, ale nie mi to oceniać. Jesteście zapracowanymi 

zawodowcami. 

Odwraca się i rusza w drugą stronę. Annie podąża za nim wzrokiem. 

Głos lekarza co prawda nie zmienił się, ale ostatnia uwaga pełna 

była wyrzutu, a ona nie chce tego tak zostawić. Lieberman może 

sądzić, że dostał od Boga prawo, by podawać wyniki w tak nadęty 

sposób, że trudno je zrozumieć, i nie mówić, co zamierza w 

związku z tym zrobić, ale jeśli chciał ją krytykować, to powinien 

to zrobić w prostym i zrozumiałym języku. Już chce go zawołać, 

gdy lekarz zatrzymuje się, odwraca do niej i unosi kciuk. - 

Marchewka ponad wszystko - mówi. - Radzę się pospieszyć. Po czym 

salutuje niedbale i idzie w swoją stronę, malejąc szybko w 

perspektywie korytarza niczym postać z kreskówki, która zamierza 

zniknąć. „Radzę się pospieszyć”. Jej serce bije jak szalone. 

Zapomina o Liebermanie i biegnie do pokoju, w którym umiera jej 

mąż. Chwilę później stoi bez tchu pod drzwiami. Mimo to nie 

pamięta, by przebiegła całą drogę z poczekalni lub by w ogóle 

fizycznie przemieściła się z punktu A do punktu B. Ma nieodparte 

wrażenie, jakby w jednej chwili spoglądała na plecy Liebermana, 

a w następnej znalazła się przed drzwiami pokoju, próbując wziąć 

się w garść po wyroku śmierci wydanym na jej męża. Dla jego dobra 

usiłuje się opanować. Bierze serię głębokich oddechów, chwyta za 

klamkę i otwiera drzwi. Oświetlenie w środku jest niewłaściwe. 

Dziwne, że to właśnie dostrzegła najpierw, ale tak właśnie było. 

Oświetlenie jest złe. Nie panuje półmrok, lecz światło jest tak 

rozproszone, że znacznie ogranicza widoczność. Choć widzi dobrze 

nogi łóżka, dalej obraz błyskawicznie się rozmywa. Rurki, 

kroplówki i całą resztę aparatury dostrzega jak przez gazę, a 

obraz na monitorze, do którego Mark jest podłączony, ma gorszą 

ostrość niż kontur jego nóg pod kocem. Zauważa, że mąż leży na 

plecach, lecz jego twarz... Nagle przychodzą jej na myśl 

telewizyjne programy, w których oblicza osób są komputerowo 

rozmyte, by zapewnić im anonimowość jak w wypadku użycia ukrytej 

kamery albo w policyjnych relacjach z aresztowań podejrzanych. 

Wygląda to tak, jakby w miejscu, w którym ma się pojawić twarz, 

nałożono na ekran grubą warstwę wazeliny. Tak właśnie Annie widzi 

twarz męża, który ma umrzeć w tym pokoju za pięć miesięcy i trzy 

dni.Annie? - Głos Marka jest chrapliwym szeptem, a jego słabość 

wstrząsa nią tak, iż myśli, że się rozpłacze. Przyciska dłoń do 

drżących warg. 

     To ty, Annie? 

Stoi w ciszy przerywanej jedynie dźwiękami aparatury umieszczonej 

obok łóżka i próbuje zebrać się w sobie. Rozmyte światło 

background image

powoduje, że czuje się dziwnie zagubiona i osamotniona - niczym 

łódka dryfująca we mgle. W końcu opuszcza dłoń.   Tak, to ja 

kochanie. Jestem tutaj. 

Mark wysuwa częściowo spod koca prawą rękę i kiwa słabo, by 

podeszła. Mimo że Annie wciąż nie może rozpoznać jego twarzy, 

gest widzi wyraźnie. Jej wzrok spoczywa na chwilę na rękawie 

piżamy męża.   Podejdź, Annie. Trudno rozmawiać, kiedy stoisz 

przy drzwiach. 

Wchodzi do pokoju, wciąż myśląc o rękawie. Coś w nim jest nie 

tak. Coś w jego barwie...Chodź, na co czekasz?! - pyta Mark, 

wyciągając bardziej rękę spod koca i stukając w opuszczoną osłonę 

łóżka. - Należysz tu ze mną. W jego głosie słychać narastający 

w ostatnich dniach gniew, choć czasami mogło się tak wydawać, 

jego obiektem nie była ona, lecz rak. Z początku były to jedynie 

krótkie wybuchy, ale jego rozwój dorównywał rozwojowi 

pochłaniającej mężczyznę choroby. Mark jest wściekły z powodu 

utraty niezależności, niemożności zadbania o siebie, zaspokojenia 

swych rosnących potrzeb, a przede wszystkim dlatego, że coś tak 

głupiego i przypadkowego jak nie kontrolowany wzrost komórek 

skradło mu przyszłość. Annie akceptowała jego uczucia jak stałe, 

których nie potrafiła zmienić, i robiła co mogła, by go nie 

denerwować. Zbliża się cicho. Po lewej stronie łóżka stoi 

aparatura i stojak z kroplówką, więc Annie obchodzi je z prawej, 

odsuwając plastikową tacę na wysięgniku. Niespodziewanie Mark 

puszcza osłonę i chwyta ją za nadgarstek. - Choć do nas, Annie. 

Chcemy usłyszeć, jak jest ci przykro! Stoi zszokowana, a jego 

dłoń zaciska się boleśnie. - Ufaliśmy ci. 

Uścisk jest już prawie nie do zniesienia. Wie, że będzie miała 

sińce, ale nie próbuje uwolnić ręki. Spogląda na leżącego, 

żałując, że nie widzi jego twarzy. Jest zaskoczona jego słowami 

i wrogością tonu, bardziej niż kiedykolwiek napastliwego i 

skierowanego bezpośrednio do niej. Chciał ją zranić, a ona nie 

wie dlaczego.Mark, powiedz, o co ci chodzi...     Moja 

dziewczynka  -  przerywa  jej.  -  Zawsze  gdzieś  się  spieszy  i  nigdy  nie  ogląda  się  za 

siebie. Annie krzywi się boleśnie, gdy Mark zaciska mocniej palce. Nas. My. O kim on 

mówi? O sobie i dzieciach? Wydaje się jej, że odgadła. Nie, to nie może być prawda. 

Absolutnie  nie.  To,  co  przychodzi  jej  do  głowy,  jest  proste  i  jednocześnie 

niewiarygodne.  Mark  jeszcze  mocniej  zaciska  palce.  Gdyby  mogła  zobaczyć  jego 

twarz...Miałaś  być  odpowiedzialna.  Miałaś  na  nas  uważać.  Annie  nie  cofa  się, 

przeciwnie - podchodzi bliżej, mając nadzieję, że jeśli zdoła spojrzeć mu w oczy, to 

Mark przestanie wygadywać bzdury o tym, że go zostawiła... Myśl urywa się nagle, 

gdy  ponownie  spogląda  na  jego  rękaw.  Ten  kolor.  Jak  mogła  od  razu  go  nie 

rozpoznać? Nie zna odpowiedzi na to pytanie, ale wie już, że to nie piżama. W takim 

marchewkowym  kolorze  były  tylko  grube,  izolowane  kombinezony  używane  przez 

astronautów  NASA.  W  tej  samej  chwili  dociera  do  niej,  że  odgłosy  aparatury 

mierzącej  parametry  życiowe  jej  męża  zmieniły  się  w  wycie  alarmu,  które  znała  z 

innego czasu i miejsca. Dopiero ten dźwięk powoduje, że jęczy z przerażenia. 
Leżący na łóżku mężczyzna bez twarzy krzyczy: 

Spada ciśnienie LH2! Niech każdy uważa na siebie! Sprawdzić odczyty! Wiedziona 

nagłym impulsem, Annie patrzy w bok. Zamiast wyposażenia medycznego widzi tam 

background image

tablicę  przyrządów  i  stery  promu.  Z  jakichś  powodów  wcale  jej  to  nie  dziwi. 

Błyskawicznie omiata wzrokiem instrumenty, zaczynając od sygnalizatora głównego 

alarmu, przez wskaźniki dymu znajdujące się z lewej strony stanowjska dowódcy, a 

kończąc  na  odczytach  stanu  głównych  silników.  I  tym  razem  nie  jest  zdziwiona. 

Zachowaj  spokój,  Annie.    Lepiej  złap  dźwignię  katapulty  albo  żadne  z  nas  stąd  nie 

wyjdzie!  - wyje leżący i tak gwałtownie szarpie ją za rękę, że Annie traci równowagę i 

przelatuje  przez  osłonę  łóżka.  Ląduje  obok  mężczyzny,  amortyzując  upadek  wolną 

ręką,  dzięki  czemu  nie  pada  na  jego  pierś.Wypluła  nas  Ziemia,  więc  gdzie  jest  ten 

cholerny  spadochron?!  -  krzyczy  mężczyzna,  nie  puszczając  jej  ręki.  Mimo  że  ich 

twarze  dzieli  ledwie  kilka  cali,  Annie  wciąż  nie  potrafi  rozpoznać  jego  rysów.  Nagle 

dezorientacja  towarzysząca  jej  od  początku  rozmowy  z  lekarzem  ustępuje  na 

moment miejsca wrażeniu, że istnieje jednocześnie w dwóch osobach. Jedna szarpie 

się z leżącym, druga z wysoka obserwuje tę scenę. Wraz z tym wrażeniem nadchodzi 

pewność, że twarz nie należy do Marka, o czym przekona się, gdy tylko ją zobaczy. 

Będzie  to  twarz  kogoś,  kogo  także  kochała,  choć  w  inny  sposób,  i  kogo  również 

straciła. Nie ma pojęcia, skąd to wie, ale jest tego pewna. I ta świadomość przeraża 

ją, błyskawicznie zmieniając się  w histerię.Gdzie  jest  nasz cholerny spadochron?! - 

krzyczy ponownie leżący, szarpiąc ją tak, że Annie pada na jego pierś. Gdy w końcu 

próbuje się uwolnić, spogląda raz jeszcze na jego kurczowo zaciśnięte palce... i po 

raz pierwszy widzi, że są straszliwie poparzone.  Nie ma śladu po paznokciach, na 

kostkach zostało tylko krwistoczerwone mięso. Chce krzyczeć... mówi sobie, że musi 

krzyczeć... choć wciąż nie wie dlaczego... wydaje się jej, że w ten sposób skończy z 

koszmarem...  Ale  krzyk  grzęźnie  jej  w  gardle,  koszmar  trwa  i  jedyne,  na  co  się 

zdobywa,  to  bardziej  jęk  niż  krzyk,  a  i  tak  boli  ją  od  tego  gardło...  Annie  drgnęła  i 

obudziła się. Serce tłukło się jej w piersi, a w ustach zamierał jęk. Była zlana zimnym 

potem,  koszulka  lepiła  się  jej  do  ciała.    Rozejrzała  się,  oddychając  głęboko  i 

potrząsając głową, by jak najszybciej pozbyć się resztek sennego koszmaru. Była w 

domu.  W  Houston,  na  sofie  w  swoim  salonie.  Z  pokoju  dzieci  dobiegały  odgłosy 

Teletubbisiów emitowanych właśnie w telewizji. Na dywanie u jej stóp leżała gazeta 

wciąż otwarta na artykule, który czytała, gdy zapadła w wyczerpujący sen. Nagłówek 

głosił: 
PODSUMOWANIE  TRAGEDII,  a  nad  tekstem  widniało  zdjęcie  ostatnich  chwil 

Oriona.  Pochyliła  głowę  i  potarła  dłonią  piekące  oczy.    Przyleciała  tu  prosto  z 

przylądka  Canaveral,  gdzie  od  rana  brała  udział  w  niekończącej  się  serii  spotkań  z 

przedstawicielami agencji, rządu i rozmaitych firm wykonujących podzespoły promu 

oraz  stacji  kosmicznej.  Wszyscy  próbowali  uporządkować  to,  co  wiedziano  o 

wypadku,  i  wytyczyć  wstępne  kierunki  śledztwa.  Mimo  to  większość  czasu  spędzili, 

patrząc  na  siebie  w  pełnej  zaskoczenia  ciszy.  Być  może  nie  należało  oczekiwać 

czegoś  bardziej  konstruktywnego  tak  szybko  po  wybuchu.  W  każdym  razie  pod 

koniec  ostatniego  spotkania  czuła  jedynie  ogromne  zniechęcenie  i  z  wdzięcznością 

skorzystała  z  okazji,  by  wrócić  do  domu.  Tu  przynajmniej  mogła  przestać  myśleć  o 

tym, co się stało, poczytać z radością coś lekkiego i zdrzemnąć się, zanim zacznie 

przygotowywać  obiad.  Uśmiechnęła  się  gorzko,  nie  opuszczając  dłoni  zasłaniającej 

oczy. Chwilę później spomiędzy jej palców popłynęły łzy... 
Antonio przycisnął kolbę do ramienia, umieścił policzek w wyżłobieniu i odczekał, aż 

cel  znalazł  się  dokładnie  na  przecięciu  linii  lunety  celowniczej.  Kilka  chwil  po 

opuszczeniu  samochodu  Kuhla  wspiął  się  na  drzewo  dające  doskonały  widok  na 

wartownię  przy  bramie.  Teraz  na  poły  siedział,  na  poły  kucał  w  rozgałęzieniu  pnia, 

opierając nogi o dwie grube gałęzie. Barrett z uwagi na swą wagę wyposażony był w 

składane nóżki, ale na tej drewnianej grzędzie lepszą stabilizację dawało oparcie lufy 

background image

na podniesionych kolanach. Nabrał powietrza, a następnie wypuścił je z płuc, powoli 

uspokajając  tętno.  Seria  próbnych  pociągnięć  cyngla  pomogła  mu  znaleźć 

najwygodniejszą  pozycję  i  lepiej  uchwycić  karabin.  Ponieważ  od  celu  dzieliło  go 

ponad  dziewięćset  jardów,  nie  mógł  sobie  pozwolić  na  najmniejszą  nawet  utratę 

równowagi. W wartowni znajdowało się dwóch strażników jeden nalewał sobie kawę 

ze szklanego dzbanka, drugi siedział przy niewielkim metalowym biurku i przeglądał 

dokumenty. Mężczyzna przy ekspresie zginie wcześniej, gdyż był bardziej mobilny, a 

ruchomy cel zawsze ma większe szansę ucieczki. Antonio wziął kolejny wdech i nie 

wypuścił już powietrza. Strażnik przy maszynie do kawy odstawił dzbanek i podniósł 

kubek do ust. Ale napić się już nie zdążył. Właściwie już był martwy. Wartownia miała 

kuloodporne  szyby,  lecz  nie  stanowiły  one  przeszkody  dla  półcalowych 

wolframowych pocisków typu SLAP, które znajdowały się w magazynku. - Mi mano, 

su vida - szepnął snajper i wypuścił powietrze. Jak zwykle przed zabójstwem, czuł się 

niemal  niczym  Bóg.  Łagodnie  ściągnął  spust.  Barrett  kopnął,  wypluwając  pocisk.  

Kuloodporna szyba rozprysnęła się na kawałki. Strażnik obrócił się w miejscu i padł, 

wypuszczając kubek. Był martwy, nim dotknął podłogi. Antonio wziął kolejny wdech i 

ponownie  nacisnął  spust.    Drugi  strażnik  zdążył  jedynie  odwrócić  się  ku  leżącemu 

partnerowi,  gdy  kula  trafiła  go  w  lewą  skroń  i  zrzuciła  z  krzesła.  Strzelec  pozostał 

jeszcze chwilę na stanowisku, nasłuchując i rozglądając się przez lunetę. W bladym 

żółtym  świetle  padającym  przez  rozbitą  szybę  wartowni  nic  się  nie  poruszyło. 

Zadowolony z dwóch czystych trafień przerzucił karabin przez ramię i miał już zacząć 

schodzić,  gdy  usłyszał  nad  sobą  cichy  łopot.  Spojrzał  w  górę  przez  listowie  i 

uśmiechnął  się  -  wykonał  zadanie  dokładnie  o  czasie.  Z  ciemnego  nieba  spływała 

właśnie grupa desantowa. 

MATO  CROSSO  DO  SUL  POŁUDNIOWA  BRAZYLIA  17  KWIETNIA  2001  Manuel 

przeleciał sto metrów nad ogrodzeniem, opuścił na lince pojemnik z bronią i zaczął 

lądować.  Wiedział,  że  członkowie  jego  grupy  lecą  za  nim  i  że  ziemia  zbliża  się 

szybko. Pociągnął lewą linkę sterującą, by skręcić pod wiejący z zachodu lekki wiatr, 

wyrównał  wysokość  i  odczekał,  aż  pojemnik  uderzy  o  ziemię.    Zwolnił  zaczep  linki 

pojemnika,  a  po  chwili  ściągnął  obie  linki  sterujące  do  pasa,  by  zgasić  czaszę 

spadochronu.  Wylądował  miękko  na  palcach.  Wyprostowany,  z  opuszczonym  ku 

piersi  podbródkiem  zrobił  kilka  szybkich  kroków,  wytracając  prędkość,  po  czym 

zwolnił  główną klamrę uprzęży  i pozbył się spadochronu. Tymczasem dokoła niego 

lądowali  jego  podkomendni.  Większość  utrzymała  się  na  nogach,  kilku  jednak 

zetknęło się nieco ostrzej z ziemią, kończąc skok płynnym padem na plecy lub bok. 

Natychmiast  po  odczepieniu  uprzęży  mężczyźni  pospieszyli  do  pojemników 

zawierających granaty, materiały wybuchowe i karabiny FAMAS - takie same jak te, 

w  które  wyposażeni  byli  ludzie  w  jeepach.    Kaski  i  gogle  zamienili  na  hełmy 

zaopatrzone  w  wizjery  sprzężone  z  elektronicznymi  celownikami  broni  i  opuścili  na 

oczy monokle wyświetlające. Na znak Manuela podzielili się na trzy czteroosobowe 

zespoły  i  ruszyli  niepostrzeżenie  na  ustalone  pozycje.  Jeśli  informacje,  które 

otrzymali,  były  prawdziwe,  ich  obecność  zostanie  wykryta  w  ciągu  sekund,  w 

najlepszym  wypadku  minut.  Sprawdzenie  ich  wiarygodności  było  jednym  z  kilku 

ważnych zadań, które powierzył im zleceniodawca. Pracownicy zakładów najczęściej 

nazywali je jeżami”. 
Rollie Thibodeau, dowódca nocnej zmiany straży, wolał określenie „małe skurwiele”, 

narzekając,  że  ich  reakcje  w  określonych  sytuacjach  za  bardzo  przypominają  mu 

ludzkie  zachowania.  Rollie  był  jednak  strasznym  technofobem,  a  na  dodatek,  jako 

Cajun z Luizjany, czuł wrodzony przymus do gadatliwości i przekory. Mimo to, gdy był 

background image

w  naprawdę  dobrym  nastroju,  przyznawał,  że  są  to  „cwane  małe  skurwiele”.  W 

rzeczywistości  mobilne  roboty  nie  były  wcale  takie  bystre  miały  poziom  inteligencji 

równy inteligencji chrząszczy czy innych owadów, którymi żywiły się prawdziwe jeże.  

Mogły  co  prawda  zastępować  wartowników  w  czysto  fizycznych  zadaniach,  lecz 

naukowcy mający słabość do praw robotyki Asimova twierdziliby z pewnością, że w 

ich  przypadku  określenie  „robot”  jest  niewłaściwe,  a  przynajmniej  nieprecyzyjne, 

ponieważ niezdolne są do samodzielnego działania i myślenia. Automaty sprzężone 

były  z  komputerami  bazy  i  cały  czas  monitorowane  przez  strażników.  Prawdziwe 

roboty,  stwierdziliby  eksperci,  mogłyby  samodzielnie  podejmować  decyzje  i  działać 

zgodnie  z  nimi  bez  pomocy  swych  twórców.  W  praktyce  od  ich  powstania  dzieliło 

ludzkość przynajmniej dwadzieścia, trzydzieści lat. Te, które już istniały i które laicy 

uznawali  błędnie  za  roboty,  były  w  rzeczywistości  jedynie  robotopodobnymi 

maszynami.  Bez  względu  na  sprzeczne  definicje  jeże  były  wszechstronnymi  i 

skomplikowanymi  urządzeniami  przeznaczonymi  do  patrolowania  czterech  tysięcy 

akrów  zakładów  w  Mato  Grosso  do  Sul,  w  których  wytwarzano  komponenty  stacji 

kosmicznej.  Dzięki  skomplikowanej  umowie  z  Brazylią  i  kilkoma  innymi  państwami 

zaangażowanymi  w  ten  projekt  UpLink  zdołał  wywalczyć  sobie  prawo  zarządzania 

fabryką.    Jednocześnie  holding  wziął  na  siebie  pełną  odpowiedzialność  za  jej 

ochronę, co brazylijscy negocjatorzy uznali za kosztowne ustępstwo ze strony firmy, 

a  o  co  od  początku  chodziło  zarówno  Gordianowi,  jak  i  jego  szefowi  ochrony 

Nimecowi  i  z  czego  obaj  byli  nader  zadowoleni.  Dotychczasowe  doświadczenia 

związane  z  prowadzeniem  działalności  na  terenie  przechodzących  przemiany, 

politycznie niestabilnych krajów nauczyły ich, że nikt nie potrafi tak dobrze troszczyć 

się o bezpieczeństwo UpLink jak sam UpLink. Roboty bez wątpienia ułatwiały jeszcze 

to  zadanie.    Thibodeau  nazywał  je  „R2D2  na  sterydach”  i  na  swój  sposób  było  to 

trafne określenie. Wielokierunkowe kamery przekazujące kolorowy obraz znajdowały 

się  w  kopułach  umieszczonych  na  metalowych  „szyjach”,  dzięki  czemu  maszyny 

miały antropomorficzny kształt, który podobał się wielu pracownicom... i sporej liczbie 

pracowników,  choć  ci  z  rzadka  wyrażali  otwarcie  swój  podziw.    Osadzone  na 

sześciokołowych platformach jeździły szybko i cicho zarówno po wąskich korytarzach 

czy klatkach schodowych, jak i po trudnym, nierównym terenie. Zaprojektowano je i 

zbudowano  w  dziale  badawczo-rozwojowym  UpLink  i  wyposażono  w  imponujący 

zestaw  oprogramowania  i  oprzyrządowania.  System  ostrzegawczy  obejmował 

szerokozakresowe  czujniki  gazu,  dymu  i  temperatury,  sensory  optyczne,  radar 

mikrofalowy, sonar, termolokator oraz detektor drgań podłoża i noktowizor. Chowane, 

zakończone  szczypcami  ramiona  mogły  podnieść  obiekty  ważące  dwadzieścia  pięć 

funtów i były na tyle precyzyjne, by pozbierać z ziemi najdrobniejsze monety. Kiedy 

wykryły  niebezpieczeństwo,  nie  ograniczały  się  jedynie  do  wszczęcia  alarmu.  W 

gruncie  rzeczy  jeże  tworzyły  pierwszą  linię  obrony  gotową  zneutralizować 

zagrożenie,  od  ataku  chemicznego  poczynając,  na  wtargnięciu  intruzów  kończąc. 

Wyposażono  je  w  działka  płynowe  mogące  wystrzeliwać  pod  dużym  ciśnieniem 

strumienie  wody,  polimerowego  superkleju  albo  smaru  superpoślizgowego,  w 

strzelby  kaliber  12  z  pociskami  wypełnionymi  gazem  obezwładniającym,  baterię 

oślepiających  laserów,  działających  hipnotyzująco  świateł  i  inne  owoce ambitnego 

programu  niezabijającego  uzbrojenia,  nad  którym  pracowały  zespoły  badawcze 

UpLink.  Brazylijskich  zakładów  pilnowało  sześć  jeży:  cztery  patrolowały  granice 

terenu  zbliżonego  kształtem  do  prostokąta,  dwa  pozostałe  ochraniały  główne 

budynki. Każdy z robotów strzegących ogrodzenia nadzorował też pas sięgający sto 

metrów  w  głąb  fabryki  i  każdemu  nadano  imię  od  pierwszej  litery  kierunku,  który 

dozorował:  Ned  kontrolował  obwód  północny,  Sammy  południowy,  Ed  wschodni,  a 

Wally zachodni.  Ponadto budynki fabryki ochraniał Felix, biura zaś - Oscar.  Zwykle 

background image

jeże  patrolowały  teren  od  ośmiu  do  dziesięciu  godzin,  nim  musiały  naładować 

niklowo-kadmowe  baterie.  Naturalnie,  czas  był  krótszy,  jeśli  wykonywały  bardziej 

energochłonne  zadania.    Stanowiska  umożliwiające  ładowanie  baterii  umieszczono 

wzdłuż tras patrolowania,,a czas dobrano tak, by korzystały z nich pojedynczo. I tak 

dzień po dniu, noc po nocy roboty strzegły niestrudzenie terenu, sprawdzając każdy 

nietypowy  ruch,  każdą  niezwykłą  różnicę  temperatur,  i  cały  czas  przekazywały 

strumień  danych  do  stanowisk  kontrolnych.  Ostrzegały  operatorów  o  wszystkich 

niebezpieczeństwach  i  naruszeniach  strzeżonego  obszaru.  Dotyczyło  to  naturalnie 

intruzów przekraczających ogrodzenie. Lecz inwazja z powietrza była zupełnie inną 

sprawą.    Jeż  patrolujący  zachodni  obwód  był  właśnie  w  trakcie  trzeciego  obchodu, 

gdy  jego  detektor  podczerwieni  wykrył  promieniowanie  w  paśmie  12-14  mikronów, 

czyli  typowe  dla  ludzkiego  ciała.  Źródło  owego  ciepła  znajdowało  się  mniej  więcej 

pięćdziesiąt  jardów  przed  maszyną.  Robot  zatrzymał  się  i  zaczął  je  śledzić,  ale 

szybko  wycofało  się  poza  zasięg  jego  sensorów.  Komputery  obliczyły  najbardziej 

prawdopodobny kierunek ruchu obiektu i jeż ruszył w pościg po skalistym miejscami 

terenie. Nagle za nim pojawiło się inne źródło ciepła o tych samych parametrach. A 

potem kolejne po lewej i po prawej stronie. Robot zatrzymał się ponownie otoczony 

przez cele. Rozmaite sensory potrzebowały ledwie chwili, by wykonać pełny odczyt 

otoczenia  w  promieniu  pięćdziesięciu  metrów.  Jednocześnie  reflektor  podczerwony 

umieszczony w kopule oświetlił okolicę, pozwalając kamerze noktowizyjnej sfilmować 

ją  w  poszukiwaniu  ukrytych  w  mroku  obiektów.  Wszystkie  cztery  anomalie  szybko 

wycofały się z zasięgu czujników, lecz natychmiast powróciły. Nadal otaczały robota i 

pozostawały w ruchu, utrzymując mniej więcej równą odległość od niego i od siebie 

nawzajem. 
Po  porównaniu  odczytów  sensorów  obwody  logiczne  jeża  zaklasyfikowały 

definitywnie  anomalie  termiczne  jako  ludzi  i  potencjalne  zagrożenie.  Lecz 

oprogramowanie  nie  zawierało  instrukcji  pozwalających  rozwiązać  ten  problem. 

Robot  wysłał  więc  przetworzone  dane  kodowanym  kanałem  radiowym  do  sali 

kontrolnej i czekał, aż jego operator zdecyduje, co robić dalej. - Co jest z Wallym? - 

zdziwił się Jeziorski. - Widzisz, jak węszy? - Widzę - przyznał zaniepokojony Delure. - 

I  wcale  mi  się  to  nie  podoba.    Cody,  dowodzący  nocną  zmianą  operatorów  w  sali 

kontrolnej,  pochylił  się  z  zadumą  nad  ekranami,  ale  nie  powiedział  ani  słowa.  

Centrum kontroli znajdowało się w podziemiach budynku i stanowiło serce systemu 

bezpieczeństwa  brazylijskich  zakładów.  Wszyscy  operatorzy  nosili  mundury  w 

kolorze indygo ze świeżo wykonanymi naramiennymi naszywkami przedstawiającymi 

miecz  otoczony  stylizowanymi  orbitami  satelitów.  Symbolizowały  one  zdolność 

zbierania informacji, jaką posiadał UpLink, połączoną z możliwością reagowania na 

zagrożenia,  na  co  pozwalał  zespół  kryzysowy  Miecz.  Jego  nazwa  wzięła  się  od 

legendy o węźle gordyjskim, który Aleksander Wielki przeciął jednym ciosem miecza. 

Analogiczną  metodę  wykorzystywał  Roger  Gordian  do  rozwiązywania  sytuacji 

kryzysowych, co było interesującą grą słowną z jego nazwiskiem i pozwoliło znaleźć 

odpowiednie  określenie  dla  zespołu.  Jeziorski  pochylił  się  ku  wyświetlaczowi 

podającemu  siłę  promieniowania  wykrytego  źródła.  Monitor  oświetlał  jego  twarz 

zielonkawym  blaskiem  noktowizyjnego  obrazu.    -  Cholera,  popatrz  na  ilość  ciepła. 

Tam musi być czło... Urwał, gdyż na konsolecie rozbłysło światełko alarmu, i obejrzał 

się  na  partnera.  Delure  zerknął  szybko  na  swoją  konsolę  i  wskazał  monitor.  Na 

zielonym tle widać było zielonkawe sylwetki - grupa ludzi otaczała robota, to zbliżając 

się,  to  oddalając  od  niego.    Cody’emu  przyszły  na  myśl  ogary,  które  osaczały 

zwierzynę, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego napastnicy zabawiają się w ten sposób 

z  maszyną.  Główną  zaletą  jeży  były  ich  możliwości  wczesnego  ostrzegania  oraz 

wyposażenie pozwalające przyblokować intruza wdzierającego się przez ogrodzenie 

background image

zakładu. Roboty miały zyskać na czasie, nim przybędą ludzie wyszkoleni do odparcia 

ataku  i  ujęcia  napastników.  Do  ich  zadań  nie  należało  zajmowanie  się  osobnikami, 

którzy znaleźli się już w głębi zakładu - zbyt łatwo było je ominąć lub unieszkodliwić. 

Marszcząc  brwi,  Cody  spojrzał  na  ekran  radaru.  Na  siatce  terenu  opatrzonej 

cyfrowymi  koordynatami  robot  i  otaczający  go  ludzie  oznaczeni  byli  kolorowymi 

symbolami. - To bez sensu - ocenił Jeziorski. - Nie ma żadnych śladów przerwania 

ogrodzenia...  -  Tym  będziemy  się  martwić  później  -  rzucił  mu  Cody,  się  gając  po 

słuchawkę.  -  Przełącz  go  na  pełnozakresowe  odparcie  ataku,  a  ja  dzwonię  do 

Thibodeau.  Na  polecenie  Jeziorskiego  Wally  odpowiedział  napastnikom  salwą 

światła  i  dźwięku.  Najpierw  nastąpił  rozbłysk  umieszczonego  w  kopule  lasera  typu 

yag.  Czterem  mężczyznom  otaczającym  robota  wydało  się,  że  wybuchła  mała 

supernowa - noc na moment zalało oślepiająco jasne światło. Odruchowo cofnęli się 

o  kilka  kroków,  ale  na  podobną  reakcję  maszyny  byli  przygotowani.    Wiedzieli,  że 

rozbłysk  lasera  może  ich  chwilowo  oślepić  lub  nawet  -  w  zależności  od  mocy, 

długości i intensywności wiązki - wypalić siatkówkę. Wiedzieli też jednak, że roboty 

Miecza  mają  tak  skalibrowane  lasery,  by  nie  wywołać  trwałych  uszkodzeń  wzroku.  

Dlatego  mieli  na  wizjerach  czarne  filtry,  by  chronić  oczy  przed  blaskiem.  Słusznie 

założyli, że to w zupełności wystarczy. Nie wiedzieli wszakże o tym, że jeż dopiero 

zaczynał  atak.  Ledwie  przygasł  laser,  gdy  na  kadłubie  Wally’ego  zapaliły  się 

czerwononiebieskie lampy stroboskopowe, błyskając w zaprogramowanej sekwencji 

zbliżonej  wzorem  i częstotliwością do fal mózgowych  człowieka.  W tej samej chwili 

generator  akustyczny  robota  zaczął  emitować  z  częstotliwością  dziesięciu  na 

sekundę  studecybelowe  fale  dźwiękowe.  Dawało  to  rezonans  bardziej  odczuwalny 

niż  słyszalny,  gdyż  do  napastników  docierało  jedynie  natarczywe  ciche  bzyczenie. 

Ale ich wnętrzności odbierały ten dźwięk zupełnie inaczej. Każda broń energetyczna 

o  ukierunkowanej  wiązce  działa  na  tej  samej  zasadzie.  Wymierzona  w  określone 

obszary  ludzkiego  ciała,  dostosowuje  długość  emitowanych  fal  do  częstotliwości 

pracy danego organu, by móc oddziaływać dzięki hiperstymulacji na niego. Pulsujące 

światła atakowały receptory wzrokowe w mózgu, wzbudzając gwałtowną aktywność 

elektryczną  tego  obszaru  podobną  do  aktywności  towarzyszącej  atakom  epilepsji.  

Generator akustyczny oddziaływał na wiele celów: na  ucho wewnętrzne, wywołując 

nienaturalne  wibracje  płynu  wypełniającego  jego  kanaliki  i  zakłócając  tym  samym 

zmysł równowagi, jak też na wrażliwe organy podbrzusza, powodując konwulsje, ból i 

mdłości.  Połączony atak podziałał od razu na zmysły i zdolność ruchu napastników: 

broń  zdezorientowała  ich  i  wywołała  efekty  chorobowe  oraz  halucynacje,  co 

wyłączyło ich z akcji. Wszyscy dygotali, krztusili się i wymiotowali, chwiejąc się przy 

tym  i  zataczając  bezsensowne  kółka.  Jeden  padł  na  plecy,  czemu  towarzyszyło 

zwolnienie  zwieracza  i  groteskowe  drgawki  kończyn.  Drugi  klęknął,  chwycił  się  za 

brzuch  i  wymiotował,  niezdolny  do  czegokolwiek  innego.  Manuel,  znajdujący  się 

najdalej  od  robota,  najsłabiej  odczuł  skutki  ataku,  ale  zdawał  sobie  sprawę,  że  ma 

zaledwie  sekundy  na  działanie.  Resztką  sił  zmusił  się  do  pozostania  w  pionie, 

wycelował  w  kierunku,  w  którym  jak  sądził  -  znajdował  się  robot,  i  wypalił  z 

podczepionego  pod  lufą  granatnika.  Było  to  niezwykle  prymitywne  użycie  bardzo 

nowoczesnego 

uzbrojenia, 

ale 

przyniosło 

spodziewane 

rezultaty. 

Dwudziestomilimetrowy  pocisk  z  zapalnikiem  uderzeniowym  eksplodował  z 

ogłuszającym  hukiem  na  korpusie  jeża  oddalonego  zaledwie  o  kilka  jardów  od 

strzelca, niszcząc urządzenie prawie całkowicie. Wybuch cisnął Manuelem o ziemię. 

Mężczyzna pozostał na niej parę sekund, po czym podniósł się, otrzepał i rozejrzał. 

Jeden  z  jego  ludzi  zginął  rozszarpany  odłamkami,  on  sam  miał  głęboką  ranę  nad 

łokciem,  ale  robot  był  już  wrakiem.  Stał  przechylony  na  prawą  stronę,  buchając 

płomieniami i dymem. Śmierdziało spaloną gumą i izolacją. Wrak.  Reszta jego ludzi 

background image

zaczęła  powoli  przychodzić  do  siebie,  więc  dał  im  jeszcze  kilka  sekund,  by  się 

pozbierali,  nim  ich  ponaglił.  -  Vaya  aqui!  -  syknął  -  Ruszajcie  się.  Mamy  tu  jeszcze 

coś do zrobienia. 
Rollie Thibodeau w równym stopniu kochał pracę w UpLink i uważał ją za ważną, jak 

nienawidził skuteczności, z którą zmiany rozstrajały mu zegar biologiczny, nicowały 

codzienny  rozkład  zajęć  i  ograniczały  życie  na  więcej  sposobów,  niż  można  by  to 

sobie  wyobrazić. Na przykład seks, a raczej  jego brak. Gdzie miał znaleźć kobietę, 

która chciałaby pójść do łóżka o świcie, a wstać po zmroku niczym wampir? Lub sen. 

Był w Brazylii, kraju opalonych ciał i fiodental. Jak miał odpoczywać, gdy tropikalny 

upał  nacierający  na  okiennice  dręczył  go  i  przypominał  mnóstwo  wspaniałych 

romantycznych wieczorów? Albo choćby coś tak ważnego dla normalnego człowieka 

jak jedzenie. Czy mógł być w pogodnym nastroju, kiedy właściwie każdy posiłek był 

wprost obrzydliwy?  Nie dość, że od najbliższego miasta dzieliło go ponad sto mil i 

zdany  był  na  jałowe  stołówkowe  dania,  to  na  dodatek  potrawy  odrzucały  już  po 

opuszczeniu kuchni. Serwowanie czegoś, co pół doby leżało w lodówce, a następnie 

zostało  odgrzane  w  kuchence  mikrofalowej,  zakrawało  na  zniewagę.  Nie 

wspominając już o godzinach, w których musiał jeść na nocnej zmianie. Thibodeau 

siedział  przy  biurku  w  swoim  niewielkim,  ale  uporządkowanym  gabinecie na 

najniższym poziomie podziemi i spoglądał z mściwą pogardą na talerz z rozgotowaną 

wołowiną  oraz  wodnistą  papką  udającą  puree.  Było  nieco  po  ósmej  wieczorem  i 

McFarlane,  najmłodszy  stażem  strażnik  nocnej  zmiany,  dopiero  co  przyniósł  mu 

posiłek. To że niósł on również swój talerz i wyglądał, jakby nie mógł się doczekać, 

by  spałaszować  jego  zawartość,  tak  zirytowało  Rolliego,  że  nie  był  nawet  w  stanie 

udać  wdzięczności.    Poczuł  się  przez  to  jeszcze  gorzej,  świadom,  że  ukarał 

nieuprzejmością  posłańca  za  doręczenie  wiadomości.  Cóż,  będzie  musiał  mu  to 

wynagrodzić  i  wytłumaczyć,  że  nawet  najżyczliwszy  człowiek  na  świecie  może  być 

wściekły po dwóch  latach jedzenia śniadania o ósmej  wieczorem, a równie  jak ono 

obrzydliwego  obiadu  między  północą  a  trzecią  nad  ranem.  Jedynie  kolacja  była  w 

miarę  dobra,  choć  i  to  tylko  dlatego,  że  pierwsi  kucharze  zaczynali  pracę  o  szóstej 

rano.  Dzięki  temu  przed  końcem  zmiany  mógł  zjeść  świeże  jajka  lub  naleśniki  - 

przynajmniej jeden w miarę uczciwy posiłek o mniej więcej normalnej porze. - Dzięki 

ci,  Panie,  za  naszą  pieprzoną  conocną  breję!  -  mruknął  z  nieznacznym  cajuńskim 

akcentem. Sięgał  właśnie z ponurą miną po sztućce, gdy odezwał się stojący obok 

niego  telefon.  Gdy  zobaczył  mrugające  światełko  linii  alarmowej,  zapomniał  o 

sztućcach i błyskawicznie sięgnął po słuchawkę. Przez cały czas, jaki tu spędził, linii 

tej  używano  jedynie  w  czasie  ćwiczeń,  a  o  tych  wiedział  zawsze  wcześniej.    Tak? 

Mamy  intruzów  na  terenie,  szefie  -  zameldował  Cody  z  sali  kontrolnej.  -  Gdzie?  - 

Thibodeau  usiadł prosto, zapominając o problemach  kulinarnych. - Przy zachodnim 

ogrodzeniu.  -  W  głosie  Cody”ego  słychać  było  napięcie.  -  Ale  nie  mamy  śladów 

uszkodzenia płotu czy naruszenia obwodu. Wally wykrył ich już na naszym terenie. - 

Uzbroiłeś go? Dał im pokaz światła i dźwięku, ale...  straciliśmy z nim kontakt. To nie 

wygląda  dobrze.  Rollie  odetchnął  głęboko.  Wielokrotnie  podkreślał,  że  jeżom  nie 

można  ufać,  ale  nie  znaczyło  to  bynajmniej,  że  chciał,  by  jego  twierdzenia  się 

sprawdziły. - Henderson i Travers przy bramie nie meldowali o niczym podejrzanym? 

-  spytał.  -  Próbujemy  się  z  nimi  skontaktować,  ale  nie  odbierają  telefonu  i  nie 

odpowiadają przez radio. - Jezu! - westchnął Rollie. - Poślij tam kilku ludzi. I obstaw 

pełną obsadą alarmową zakłady i magazyny. Mają być odcięte od świata, jasne? Tak 

jest. Thibodeau umilkł na moment, by zebrać myśli; wciąż ściskał słuchawkę w dłoni. 

Chciał pójść do sali kontrolnej i na własne oczy zobaczyć, co się dzieje, ale najpierw 

musiał  się  upewnić,  że  zadbał  o  podstawowe  sprawy.Lepiej  zapewnijmy  sobie 

background image

wsparcie  powietrzne  -  powiedział  po  chwili.  -  Laissez  les  bons  temps  rouler.  -  Co 

proszę, szefie?  Thibodeau wstał. 
- Postaw w stan gotowości pilotów helikopterów. 
Manuel kucnął przy bramie. Jego ramię pulsowało, a rękaw kombinezonu był ciepły i 

wilgotny  w  miejscu  trafienia.  Gwałtowne  ruchy  powodowały  obfitsze  krwawienie. 

Zniszczenie  robota  z  pewnością  ściągnie  w  tę  okolicę  ochronę,  więc  jakakolwiek 

zwłoka  zwiększyłaby  tylko  ryzyko  pojmania.  Raną  zajmie  się  później.    Próbując 

zignorować ból, wydobył z torby przy pasie trójkątny kawałek C-4, zdjął z niego folię i 

przylepił  starannie  materiał  wybuchowy  do  podstawy  słupka  bramy.  Następnie 

wydobył dwunastocalowy kawałek primadetu, którego jeden koniec był już połączony 

z  zapalnikiem,  a  drugi  z  zasilanym  baterią  zegarem  kształtu  i  wielkości  długopisu. 

Delikatnie wcisnął zapalnik w plastyk, a zegar ustawił na pięciominutową zwłokę, ale 

go nie włączył. Musiał poczekać, aż pozostali założą resztę ładunków i połączą je, tak 

by  eksplodowały  jednocześnie.  Zanim  to  nastąpi,  chciał  się  znaleźć  daleko  stąd. 

Trzymając  w  palcach  zawleczkę  blokującą  zegar,  rozejrzał  się  po  okolicy.  Kilka 

jardów w lewo przez rozbitą szybę wartowni padało światło. Widział tylko obryzganą 

krwią  ścianę  i  oparte  o  nią  ramię  jednego  z  zastrzelonych  strażników.  Po  prawej 

wzdłuż  ogrodzenia  dostrzegł  swoich  ludzi  zakładających  ładunki  -  ciemniejsze 

kształty majaczące na tle ciemnego nocnego nieba. Wysadzenie bramy nie było jego 

pomysłem i nie podobało mu się. Strażnicy musieli znać elektroniczne kody dostępu, 

więc  proponował,  by  wziąć  żywcem  choć  jednego  i  zmusić  do  jej  otwarcia. 

Szczegółowy  plan  akcji  ułożył  jednak  Kuhl,  który  chciał,  by  byli  martwi  przed 

przybyciem  desantu  -  w  ten  sposób  nie  mogli  wszcząć  alarmu.  Uważał,  że 

wyeliminowanie ochrony i robota patrolującego zachodni sektor da im wystarczająco 

dużo czasu przed przybyciem odwodów, by grupa Manuela zdołała zrobić przejście, 

a  zespoły  Orange  i  Yellow  wykonały  swoje  zadania.  Manuel  nie  spierał  się  z  nim  - 

zadaniem  Kuhla  było  opracowanie  planu,  do  niego  należało  wykonanie  go.  

Rozmyślania  przerwało  mu  pojawienie  się  Juana  ciągnącego  cienki  pomarańczowy 

przewód  detonacyjny.  Umocował  go  do  ładunku  i  odetchnął  z  ulgą:  rana  bolała  go 

coraz  bardziej;  musiał  w  niej  tkwić  przynajmniej  jeden  odłamek  i  skupienie  się 

wymagało coraz większego wysiłku. - Bueno, Juan - rzucił. - Gdzie Marco? - Idzie tu - 

odparł Juan. - Jak twoja ręka? 
-  W  porządku.  -  Wstał,  starając  się  za  wszelką  cenę  nie  stracić  równowagi.  - 

Zawiadom Tomasa i pozostałych, że skończyliśmy.  Potem odbezpieczę całość. 
Thibodeau  wjechał  na  trzeci  poziom  podziemny  i  wszedł  do  sali  kontrolnej.  Cody, 

Delure i Jeziorski wpatrywali się z napięciem w ekrany monitorów.Co się tu, u diabła, 

dzieje?!  -  rzucił,  widząc  ich  ogłupiałe  miny.  Delure  odwrócił  się  wraz  z  fotelem.     

Szefie, to Ned... Wykrył w swoim sektorze grupę intruzów. Trudno powiedzieć, czy to 

ci  sami,  którzy  załatwili  Wally’ego...    Thibodeau  chrząknął,  spoglądając  na  monitor. 

Mało go obchodziło, czy byli to ci sami ludzie, na których natknął się Wally, podobnie 

jak to, w jaki sposób znaleźli się na terenie, nie uruchamiając żadnych alarmów na 

ogrodzeniu,  oraz  co  chcieli  osiągnąć.  Natomiast  martwiło  go  tempo  i  schemat  ich 

działania.  W zwiadzie dalekiego zasięgu 101. Dywizji Powietrznodesantowej w Azji 

Południowo-Wschodniej nauczył się polegać na instynkcie, a to, co podpowiadał mu 

on  teraz,  było  zbyt  zwariowane,  żeby  mówić  o  tym  podwładnym.  Mimo  to  nie  mógł 

zlekceważyć  wyraźnych  wskazówek,  a  dowodzenie  oddziałem  zwiadowców 

działających z Camp Eagle nauczyło go wiele. Atak nosił wszelkie cechy desantu z 

powietrza  -  tłumaczyło  to  zarówno  niespodziewane  pojawienie  się  intruzów,  jak  i 

zabawę  z  Wallym.  Zaalarmowali  robota  nie  dlatego,  że  musieli,  tylko  dlatego,  że 

background image

chcieli.  Niewątpliwie  przetestowanie  możliwości  samobieżnej  pokraki  było  jednym  z 

ich  zadań.  A  gdy  stała  się  groźna,  zniszczyli  ją.  Thibodeau  przypomniał  sobie 

zaskoczone miny swoich podwładnych, które zobaczył, gdy wpadł do sali... i które z 

pewnością  były  lustrzanym  odbiciem  jego  miny.  Był  przekonany,  że  napastników 

niezwykle ucieszyłby ten widok. Jego w każdym razie cieszył, kiedy w latach 1969-70 

uczestniczył  w  rajdach  przez  dżunglę.  Gdy  nawiązywano  kontakt  z  oddziałami 

Wietkongu, helikoptery dostarczały jego ludzi w tajemnicy jak najbliżej pozycji wroga, 

a dalej już jego zwiadowcy działali sami, wybierając cele według własnego uznania i 

siejąc  zamęt  oraz  rozpraszając  siły  i  uwagę  wroga.  Faire  la  chasse.Możesz  mi 

namierzyć  tych  gnoi?  -  spytał.    Delure  wcisnął  przycisk  na  konsoli  i  naniósł  siatkę 

współrzędnych  na  obraz  radarowy.  -  Wystarczy?  -  Wystarczy,  wystarczy,  tylko 

powiększ. 
Operator  nacisnął  kolejny  klawisz.  Thibodeau  zobaczył  powiększone  zarysy 

zachodniego sektora, na którym pulsowały plamki oznaczające pozycje napastników. 

A non - powiedział i wskazał niebieską linię biegnącą łukiem przez środek. - Widzisz, 

gdzie są? Przez moment Delure nie rozumiał, o co mu chodzi.  W pobliżu zachodniej 

drogi! To najkrótsza trasa z parkingu do sektora.  Rollie skinął głową. - Poślij na nich 

jeża, ale tym razem nie baw się światełkami, tylko przywal im z czegoś konkretnego. 

Nasze wozy będą na tej drodze lada chwila! Miny przeciw pojazdom, które rozmieścili 

na  drodze,  były  zamaskowane  prymitywnie,  lecz  skutecznie  -  owinięto  je  w  szary 

papier  zlewający  się  z  nawierzchnią,  tak  że  w  dzień  kierowcy  trudno  byłoby  je 

dostrzec. W nocy były zaś właściwie niewidoczne. Chwilę po tym, jak Tomas i Raul 

oddalili się od drogi, by dołączyć do pozostałych członków zespołu, usłyszeli z prawej 

cichy szum. Nim zdołali zidentyfikować jego źródło, z zarośli przed nimi wypadł robot. 

Maszyna wycelowała w nich rurę wystającą z kadłuba i trafiła strumieniem cieczy pod 

sporym  ciśnieniem.  Żaden  nie  zdążył  nacisnąć  spustu.  Zalał  ich  supersmar 

polimerowy, który prawie natychmiast stężał w cieniutką warstwę pokrywającą skórę, 

ekwipunek  i  ziemię.  W  pierwszej  chwili  Raul  pomyślał,  że  spryskano  ich  pianą 

obezwładniającą,  ale  szybko  zrozumiał,  że  to  coś  zupełnie  innego.  Sposobem 

twardnienia  substancja  przypominała  nieco  suchy  lód,  ale  była  tylko  nieco 

chłodniejsza  od  powietrza.  Wydawało  mu  się,  że  płyn  zmienił  raczej  jego  stan 

fizyczny niż własny, zupełnie jakby każda pokryta nim powierzchnia stała się gładkim 

szkłem.    Niespodziewanie  okazało  się,  że  nie  może  utrzymać  broni  -  im  bardziej 

próbował,  tym  bardziej  mu  się  wyślizgiwała.  Wytrzeszczył  oczy,  zaalarmowany  i 

oszołomiony, widząc, jak karabin wyskakuje mu z rąk i prawie wyrywa wtyczkę, którą 

zakończony  był  przewód  łączący  celownik  z  hełmem.  Próbował  złapać  broń, 

zaciskając  kurczowo  palce  na  kolbie  i  lufie,  ale  ponownie  wyśliznęła  mu  się  z  rąk  i 

spadła  na  ziemię,  tym  razem  wyciągając  wtyczkę.  Schylił  się,  by  ją  podnieść,  gdy 

poczuł,  że  podeszwy  butów  tracą  kontakt  z  podłożem,  a  nogi  uciekają  spod  niego. 

Padł  ciężko  na  plecy,  tracąc  oddech.  Próbował  się  poderwać,  lecz  skończyło  się 

jedynie na nieporadnym przewrocie na bok. Spróbował ponownie i znów wylądował 

na plecach. Trawa wokół była sztywna i śliska, a jego ubranie nie chciało się zginać, 

zupełnie jakby wykonano je z plastiku. Skóra twarzy i rąk natomiast stała się wrażliwa 

i  zbyt  napięta.  Kątem  oka  dostrzegł  Tomasa  ślizgającego  się  na  brzuchu  i  równie 

bezradnie  jak  on  machającego  rękami.  Wyglądał  jak  ktoś,  kto  próbuje  pływać  na 

lodzie.  Wtedy  zaczął  krzyczeć,  czując,  że  jego  umysł  poddaje  się  strachowi  i 

błyskawicznie przekracza granicę paniki. Krzyczał ile sił w płucach także wtedy, gdy 

kilkanaście  sekund  później  mijały  go  samochody  z  mobilnym  odwodem  wezwanym 

przez  Thibodeau,  pędząc  po  drodze,  którą  dopiero  co  zaminował.  Trzy 

ciemnogranatowe  wozy  zespołu  szybkiego  reagowania  wyprzedziły  o  kilka  minut 

swoje wsparcie powietrzne. Stało się tak po części dlatego, że kierowcy stacjonowali 

background image

bliżej  parkingu  niż  piloci  lądowiska,  po  części  zaś  dlatego,  że  helikoptery  typu 

Skyhawk potrzebują więcej czasu na rozgrzanie silników niż opancerzone mercedesy 

300 SE. Pędzący samotnie ku bramie kierowcy trzech wozów zdawali sobie sprawę z 

problemu.  Zespoły  złożone  z  samochodu  i  helikoptera  posiadały  zintegrowany 

termiczny  system  śledzenia  celów  działający  dzięki  mikrofalowemu  sprzężeniu  obu 

maszyn. Kamery umieszczone w podwieszanych gondolach helikopterów przesyłały 

obraz  do  monitorów  zainstalowanych  w  deskach  rozdzielczych  samochodów.  Bez 

danych  z  powietrza  załogi  aut  mogły  szukać  napastników  wyłącznie  za  pomocą 

reflektorów. Nikt też nie mógł ich ostrzec o ukrytych na drodze minach. W pierwszym 

wozie  oprócz  kierowcy  siedziało  dwóch  mężczyzn  jeden  z  tyłu,  drugi  z  przodu. 

Wszyscy  trzej  zginęli,  nie  wiedząc  nawet,  co  ich  zabiło.    Prowadzący  dostrzegł 

ciemniejszą  plamę  mniej  więcej  trzy  jardy  przed  maską  i  sądząc,  że  to  wybój  lub 

dziura, próbował ją ominąć, ale jechał zbyt szybko. Mina eksplodowała trącona lewą 

oponą  i  cały  mercedes  uniósł  się  w  powietrze,  zadzierając  wysoko  maskę.    Wóz 

zaprojektowano tak, by wytrzymał ogień broni ręcznej i uderzenia odłamków, ale nie 

był  czołgiem.  Wybuch  rozsadził  podwozie,  zabijając  natychmiast  wszystkich 

pasażerów. Chwilę później  wrak opadł  na bok  i przejechał kilka  jardów na  prawych 

kołach, po czym przewrócił się na dach i eksplodował, a płomienie wystrzeliły przez 

rozbite  szyby  pancerne.  Kierowca  drugiego  wozu  gwałtownie  nacisnął  pedał 

hamulca, skręcił ostro i ominął płonący wrak. Przejechał na tyle blisko, by dostrzec w 

tylnym  oknie  pozostałości  spalonej,  pokrytej  pęcherzami  twarzy.  W  następnej 

sekundzie przednie koło jego samochodu zdetonowało drugą minę i ostatnią rzeczą, 

jaką  usłyszał  w  rozrywającym  się  wozie,  był  własny  przerażony  krzyk.  Kierowcy 

trzeciego pojazdu udało się to, co nie powiodło się jego poprzednikom. Na maskę i 

dach  padał  deszcz  szczątków  i  fragmentów  zniszczonej  nawierzchni,  gdy  ostro 

szarpnął  kierownicą  w  lewo  i  zjechał  z  drogi,  wyrywając  kołami  grudy  ziemi  i  kępy 

trawy. Wykorzystał bezcenne sekundy na reakcję, zrobił jedyną rzecz dającą szansę 

ocalenia i przejechał obok zasadzki, unikając śmierci. Po czym zahamował z piskiem 

opon.  W  ciemnościach  zalegających  za  drogą  dwaj  pozostali  członkowie  zespołu 

Orange  czekali  w  milczeniu  na  minerów.    Wysunęli  się  nieco  przed  swoich 

towarzyszy, dzięki czemu zdołali wyprzedzić robota strzegącego północnego sektora 

i  nie  znaleźli  się  w  zasięgu  jego  czujników.  Leżeli  jeszcze  kilkanaście  sekund, 

obserwując przez noktowizory płonące wraki i oszołomioną załogę ostatniego wozu, 

gdy  na  zachodzie  rozległa  się  kolejna  eksplozja,  a  w  niebo  buchnął  słup  ognia. 

Zespół Blue wykonał swoje zadanie, więc wycofali się w mrok. Ich pułapka zaczęła 

już  działać,  ale  nie  skończyli  jeszcze  zadania.  Finałowa  część  operacji  miała  się 

dopiero zacząć. 
Kuhl  przyglądał  się  blaskowi  towarzyszącemu  eksplozji,  wyobrażając  sobie 

zamieszanie,  jakie  wprowadził  w  siłach  przeciwnika.  Tę  misję  zaplanował 

szczególnie starannie, zważając na wszystkie detale, i teraz ta staranność przynosiła 

efekty.  Gdy  ucichł  huk  wybuchu,  do  jego  uszu  dotarł  metaliczny  jęk  podobny  do 

odgłosu nieludzkiej agonii i zobaczył, jak poskręcany fragment ogrodzenia wystrzelił 

w  górę,  oderwał  się  od  reszty,  a  następnie  zwalił  w  dół  w  deszczu  iskier,  ziemi  i 

szczątków. Nadszedł czas.  Dał znak kierowcy, ten skinął głową i błysnął światłami 

pozycyjnymi.  Kierowca  następnego  jeepa  zrobił  to  samo,  podobnie  jak  kierowca 

kolejnego i tak sygnał dotarł szybko do końca konwoju. Silniki ożyły i kolumna ruszyła 

ku  płomieniom  oraz  hukom  eksplozji  przez  świeżo  otwartą  drogę  w  ogrodzeniu 

zakładów. 
Thibodeau prawie wepchnął słuchawki w drżące dłonie operatora. 

background image

Podobnie  jak  Delure  był  blady,  ale  znacznie  bardziej  opanowany.    Eksplozje  były 

słyszalne nawet tu, trzy piętra pod ziemią, choć stłumione i głuche, ale dopiero gdy 

dotarła do nich wiadomość o wynikach zasadzki, zrozumieli, co naprawdę oznaczały. 

Teraz w sali panowała cisza i Rollie zauważył, że zaczyna się trząść.  Opanował ten 

odruch  z  dużym  trudem  i  rozejrzał  się.  Nie  było  wątpliwości  -  jak  dotąd  dowodzący 

atakiem był szybszy i sprytniejszy od niego. Przewidział każdy ruch i wymanewrował 

go, cały czas wyprzedzając o krok. Tak dłużej nie mogło być albo straci wszystkich 

podwładnych  i  obiekt,  który  miał  chronić.    Zgrzytnął  zębami  i  przespacerował  się, 

zaciskając  pięści  i  próbując  opanować  wściekłość.  Wyglądało  na  to,  że  ktoś  tu  był 

zdrajcą,  ale  na  to  chwilowo  nie  był  w  stanie  nic  poradzić.    Należało  szybko 

zapanować  nad  chaosem,  jaki  nastąpił  na  górze,  a  najskuteczniejszym  sposobem 

było  podsumowanie  faktów  i  wyciągnięcie  stosownych  wniosków.  Sytuacja  nie  była 

miła.    Zachodnia  brama  została  prawdopodobnie  zniszczona  wraz  z  wartownią, 

najkrótsza  droga  do  niej  zablokowana  płonącymi  wrakami  samochodów,  a 

pozostałość  grupy  szybkiego  reagowania  nie  nadawała  się  do  samodzielnej  akcji. 

Jeden  z  jeży  przestał  istnieć,  natomiast  grupa  doskonale  przygotowanych  i 

uzbrojonych  zawodowców  wdarła  się  na  teren  zakładów  i  operowała  na  nim 

swobodnie już udowodnili, że potrafią zabijać i prowadzić działania dywersyjne.  Nie 

wiedział jeszcze, ilu ich jest ani jaki jest ich główny cel, ale na pewno chodziło im o 

coś więcej niż o zdziesiątkowanie ochrony w serii niespodziewanych ataków. To, co 

ich  interesowało,  musiało  się  znajdować  w  centrum  zakładów  -  w  halach 

produkcyjnych,  w  magazynie,  a  może  nawet  w  kwaterach  naukowców,  jako  że 

przebywało  tu  sporo  bardzo  ważnych  członków  międzynarodowego  zespołu 

naukowego projektującego stację kosmiczną. Rejony te były naturalnie strzeżone, ale 

nie  wiedział,  czy  dysponował  wystarczającymi  siłami,  by  obronić  je  przed 

skoncentrowanym  atakiem.  -  Ilu  ludzi  chroni  budynki?  -  spytał,  przestając 

spacerować. - Około dwudziestu, szefie - odparł Delure. - Czyli pełne zmiany dzienna 

i nocna? 
- Zgadza się. Oprócz załóg samochodów i helikopterów. No i tych, którzy mają wolne 

i  są  poza  terenem.  Thibodeau  skinął  głową.    Część  członków  Miecza  oraz  innych 

pracowników wolała długie codzienne dojazdy z Cuiaba niż życie w izolacji na terenie 

zakładów. Nie dotyczyło to naturalnie naukowców i kierownictwa.  Nagle zdał sobie 

sprawę, że sam ma dość zamknięcia - zdecydował się sprawdzić sytuację osobiście, 

choć  wiedział,  że  nie  jest  to  najrozsądniejsze  wyjście.  Podszedł  do  stalowej  szafki 

przy  ścianie  i  wyciągnął  z  niej  kuloodporną  kamizelkę  typu  Zylon.Trzymajcie  fort  - 

polecił, nakładając ją. - Ja się rozejrzę na górze. 
Jeepy  zatrzymały  się  jakieś  dziesięć  metrów  za  wyrwą  w  ogrodzeniu.  Dokoła  na 

trawie  płonęły  szczątki,  oświetlając  twarze  załóg  migotliwym  blaskiem.  Zgodnie  z 

planem  czekali  tu  na  nich  zdolni  do  ruchu  członkowie  zespołów  Orange  i  Blue. 

Załadowali  się  do  samochodów  i  kolumna  ruszyła  dalej.  Manuel  wsiadł  do  wozu 

Kuhla samodzielnie, co nie znaczyło, że z łatwością. Ledwie zajął miejsce na tylnym 

siedzeniu  obok  Antonia,  dostrzegł  krew  spływającą  po  palcach  i  kapiącą  na 

fotel.Dobrze  się  spisałeś  -  pochwalił  go  Kuhl,  nie  odwracając  się.  Manuel  opadł  na 

oparcie, oddychając z trudem. Czuł, jakby w ramię wbijały mu się przy każdym ruchu 

tysiące rozgrzanych do białości igieł.Marco zginął - stwierdził zmęczonym głosem. - 

Dwóch ludzi z zespołu Orange musiałem zostawić. 
Kuhl był niewzruszony. 

Strat  należało  się  spodziewać  -  powiedział  beznamiętnie.  Po  czym  uniósł  rękę  i 

jeep ruszył. W ślad za nim zrobiły to pozostałe, utrzymując zwarty szyk. 

background image

Pierwszą myślą Eda Grahama, gdy dostrzegł jeepy z kabiny swego helikoptera, było 

wspomnienie wielu lat, które spędził jako pilot Departamentu Policji w Los Angeles. 

Potem przyszła druga myśl - jak szybko zmieniają się czasy. Jeszcze nie tak dawno z 

Los  Angeles  kojarzył  mu  się  napis  HOLLYWOOD  i  Teatr  Chiński,  a  nie  widok 

dwudziestu  uzbrojonych  w  automaty  facetów  w  kilku  terenówkach.  Dopiero  trzecia 

myśl  była  sensowna:  jeśli  nie  przestanie  wspominać  i  nie  zacznie  działać,  znajdzie 

się w poważnych kłopotach. Takich jakie widział właśnie w dole. Jezu, ale gówniana 

sytuacja! - ocenił drugi pilot, przekrzykując warkot silnika. - Lepiej wezwijmy pomoc i 

oświetlmy  naszych  gości.  Ed  skinął  głową.  Mitch  Winter  był  najlepszym  drugim 

pilotem, z jakim latał: myśleli i działali podobnie, co ułatwiało współpracę.  Zmniejszył 

pułap,  słuchając,  jak  Mitch  przekazuje  informacje  pozostałym  pilotom  i  centrali.  Sto 

stóp  pod  nimi  jeepy  zatrzymały  się,  a  ich  kierowcy  i  pasażerowie  zadarli  głowy  i 

przyglądali  się  skyhawkowi.  Ed  spojrzał  przez  okno,  szybko  wyrównał  lot  i  włączył 

szperacz  pokładowy  Starburst  SX-5.  W  tym  samym  czasie  Mitch  przełączył 

nadawanie  na  głośniki.  Promień  światła  o  mocy  piętnastu  milionów  świec  omiótł,  a 

następnie  przyszpilił  mężczyzn  w  wozach,  zmieniając  noc  w  środek  słonecznego 

dnia. Ed spojrzał na drugiego pilota. - Jak widać, są twoi - skomentował.  Mitch skinął 

głową i uniósł mikrofon. 
- Pozostańcie na miejscach i... 

...rzućcie broń! 

Kuhl  osłonił  dłonią  oczy  i  spojrzał  w  tył  na  kolumnę  skąpaną  w  blasku  reflektora. 

Żądanie,  które  zagrzmiało  z  głośników  helikoptera,  było  wyraźne.  Zamierzał 

odpowiedzieć na nie w ten sam sposób. - Otworzyć ogień! - krzyknął. - Ahoral Czterej 

członkowie  zespołu  Yellow  dotarli  na  odległość  kilku  jardów  od  budynku, 

przeskakując niczym zjawy z jednego ukrycia do drugiego.  Rozpoznanie potwierdziło 

wcześniejsze  przypuszczenia,  że  główny  cel  jest  zbyt  silnie  strzeżony,  by  atak  się 

powiódł,  ale  byli  na  to  przygotowani,  a  ochrona  kolejnego  celu  z  listy  była 

nieporównywalnie  słabsza.  Gdy  przystanęli  za  warsztatem,  by  sprawdzić  broń,  od 

zachodniej bramy dotarł do nich terkot broni automatycznej. Po chwili zagłuszyły go 

silniki  samochodów  i  helikopterów  koncentrujących  się  w  tamtym  rejonie.  Zupełnie 

jakby był to umówiony znak, ruszyli ku swemu celowi. 

Słysząc kule grzechoczące o kadłub, Graham zwiększył prędkość i pchnął drążek, by 

jak najprędzej nabrać wysokości. Borowy pancerz kabiny dosłownie ocalił mu tyłek, 

ale  nie  zamierzał  bardziej  ryzykować,  niż  musiał,  zwłaszcza  że  nie  mógł 

odpowiedzieć  ogniem.    To  ograniczenie  zawdzięczał  uporowi  władz  brazylijskich, 

które  nie  zgadzały  się,  by  jakiekolwiek  samoloty  czy  helikoptery  Miecza  posiadały 

uzbrojenie  pozwalające  na  przeprowadzenie  ataku.  Był  cholernie  wdzięczny  temu, 

kto  za  to  odpowiadał,  podobnie  jak  reszta  pilotów.  Nim  wznoszący  się  gwałtownie 

skyhawk  wykonał  zwrot,  Graham  przyjrzał  się  dokładnie  broni,  której  używali 

napastnicy. Ani karabiny, ani połączone z nimi przewodami hełmy nie przypominały 

niczego,  z  czym  się  dotąd  zetknął.  -  Pokręcę  się  tu,  dopóki  nie  sfilmujesz  tych 

lunatyków,  Mitch  zdecydował,  wskazując  głową  ekran  umieszczony  na  konsoli.  Nie 

chcę,  żeby  naszych  zaskoczyło  ich  uzbrojenie.  Mitch  bez  słowa  sięgnął  do 

przełączników  wideo,  a  tymczasem  Graham  dokończył  ciasną  ósemkę  i  skierował 

przód  helikoptera  ku  konwojowi,  tak  by  umocowana  pod  nim  kamera  miała  jak 

najlepsze  pole  widzenia.  Nagle  część  strzelców  wyskoczyła  z  samochodów  i 

rozbiegła  się  po  terenie  w  poszukiwaniu  osłony.  Nie  było  o  nią  trudno,  gdyż  do 

budowy nowych budynków zgromadzono tu dźwigi, buldożery, koparki, ubijaki i inne 

ciężkie  urządzenia.  Maszyny  były  duże  i  nieruchome,  a  już  same  ich  rozmiary 

pozwalały  doskonale  się  ukryć.  Graham  krążył  wokół  konwoju,  nieustannie 

zmieniając kurs i wysokość. Za maszynami budowlanymi widać było pajęczynę dróg 

background image

biegnących ku centralnej części zakładów, a gdy spojrzał na północ, dostrzegł wraki 

dwóch  samochodów  płonące  na  głównej  drodze  prowadzącej  na  parking.  W  ich 

pobliżu  stała  karetka  i  inne  wozy.  Kilku  strażników  przeczesywało  drogę  z 

wykrywaczami  min,  pozostali  próbowali  ugasić  wraki,  choć  wątpił,  by  mogli  kogoś 

uratować. A potem zauważył to, co wywołało rozśrodkowanie napastników: z prawej i 

z  lewej  pomocniczymi  drogami  zbliżały  się,  błyskając  kogutami  dwa  oddziały 

szybkiego reagowania po trzy samochody każdy. Obie grupy osłaniał helikopter. Były 

naprawdę blisko - w ciągu kilkunastu sekund znajdą się przy konwoju.Wysyłamy już 

obraz?  -  spytał,  spoglądając  na  Mitcha.  Ten  skinął  głową  i  wskazał  na  monitor 

wbudowany  w  tablicę  przyrządów.  Widać  było  na  nim  zrobione  w  podczerwieni 

dokładne ujęcie jeepa i jego pasażerów.Piękny obrazek - przyznał Graham. - Teraz 

pozostaje tylko mieć nadzieję, że chłopaki na dole zobaczą go równie wyraźnie jak 

my.  Obraz  na  monitorach  zbliżających  się  helikopterów  i  samochodów  był  równie 

czysty  i  wyraźny  jak  na  ekranie,  na  którym  oglądali  go  Graham  i  Mitch.  Informacje 

uzyskane dzięki przekazowi z ich maszyny były wręcz nieocenione - nadjeżdżające 

odwody straży znały dokładną liczbę przeciwników, zajmowane przez nich pozycje i 

posiadane uzbrojenie. To ostatnie zwłaszcza godne było uwagi. Przybywające posiłki 

także nie były standardowo uzbrojone, choć na pierwszy rzut oka członkowie Miecza 

mieli  zwyczajne  karabiny  szturmowe  M16  kaliber  5,56  mm.    W  praktyce,  dzięki 

systemowi  zmiennej  prędkości  wylotowej  zwanemu  w  skrócie  WRS,  broń  ta  mogła 

strzelać  zarówno  amunicją  obezwładniającą,  jak  i  ostrą.  Pozwalała  na  to  obrotowa 

osłona odkrywająca lub zakrywająca otworki w lufie. Żołnierz regulował w ten sposób 

prędkość  gazów  wylotowych,  a  tym  samym  prędkość  początkową  pocisku.  Przy 

małej prędkości na pociskach pozostawała plastikowa koszulka amortyzująca siłę, z 

jaką uderzały w cel - wówczas trafienie było jedynie bolesne i ogłuszało. Przy dużej 

plastik  rozrywał  się  i  w  cel  trafiały  wyłącznie  metalowe  rdzenie  -  ze  śmiertelnym 

zwykle  skutkiem.  Dan  Carlysle,  dowódca  oddziału  szybkiego  reagowania,  nie  miał 

cienia  wątpliwości,  jakiej  amunicji  powinni  użyć.  Napastnicy  już  zabili  sporo  jego 

współpracowników, więc należało im odpłacić pięknym za nadobne.  Problem polegał 

na  tym,  że  musiał  otrzymać  autoryzację  na  użycie  ostrej  amunicji.  Pewne  sfery 

polityczne w Brazylii były zaniepokojone obecnością tak licznych sił bezpieczeństwa 

podległych UpLinkowi, a mała wojna, do której właśnie doszło, z pewnością ich nie 

uspokoi. Carlysle gotów był podjąć właściwą decyzję, ale wolał nie stać się powodem 

dyplomatycznej  burzy,  jaką  by  ona  wywołała.  Dlatego  zbliżając  się  do  stojącej 

kolumny, sięgnął po mikrofon wiszący na desce rozdzielczej i wywołał Thibodeau. - 

Rób,  co  uznasz  za  stosowne,  Dan.  Słyszysz?    Pretensjami  tutejszych  władz 

zajmiemy się później. Tak jest, szefie. Thibodeau przyczepił z powrotem radiotelefon 

do  paska,  zapalił  papierosa  i  zaciągnął  się  dymem.  Z  oddali,  od  zachodniej  bramy, 

słychać  było  wymianę  ognia,  pisk  opon  i  głośniejsze  serie  zakończone  wybuchami. 

Czyste  szaleństwo.  W  najdzikszych  snach  nie  wyobrażał  sobie,  że  po  opuszczeniu 

wojska  weźmie  udział  w  takiej  strzelaninie.  Nie  odpowiadało  mu  co  prawda 

dowodzenie  na  odległość  -  wolał  uczestniczyć  w  akcji,  a  nie  wysyłać  na  nią 

podkomendnych  -  ale  tej  nocy  cała  odpowiedzialność  za  prowadzenie  obrony 

zakładów spoczywała na jego barkach. Mimo to wciąż żałował, że musi słuchać tych 

piekielnych  odgłosów.  Stał  z  papierosem  w  pobliżu  pięciu  niewysokich  betonowych 

budynków,  w  których  mieszkali  naukowcy  i  personel  kierowniczy  z  rodzinami.    Na 

każdym  z  trzech  pięter  znajdowało  się  od  ośmiu  do  dziesięciu  apartamentów,  a 

łącznie  żyło  tu  dwieście  trzydzieści  siedem  osób.    Większość  dostępnych  sił 

skoncentrował  właśnie  tutaj  na  wypadek  próby  porwania  czy  wzięcia  zakładników. 

Kradzież  wartych  setki  milionów  dolarów  elementów  stacji  lub  kopii  ich  projektów 

mogła  być  równie  ważną  przyczyną  napadu,  ale  straty  wśród  naukowców  byłyby 

background image

znacznie  trudniejsze  do  odtworzenia.  Zrobił  co  mógł,  by  chronić  także  kompleks 

produkcyjno-magazynowy,  ale  zagwarantowanie  bezpieczeństwa  cywilom  było  dla 

niego  najważniejsze.  Zastanowił  się,  powoli  wypuszczając  dym  przez  nos.  

Największym  problemem  było  to,  że  miał  zbyt  mało  ludzi  i  musiał  zgadywać,  gdzie 

mogą być najbardziej potrzebni. By optymalnie wykorzystać dostępne siły, zarządził, 

aby wszyscy cywilni pracownicy pozostali w mieszkaniach, a ponad dwie trzecie sił 

skupił  wokół  i  w  środku  kompleksu  mieszkalnego,  tworząc  szczelny  pierścień 

obronny.  Był  pewny,  że  przerzuceni  tu  strażnicy  odeprą  każdy  atak.  Odbyło  się  to 

jednak kosztem zmniejszenia liczebności ochrony części produkcyjno-magazynowej, 

co  bardzo  go  niepokoiło.    Kontyngent  pozostawiony  przy  właściwych  zakładach  był 

zbyt  skromny  i  patrolował  zbyt  duży  obszar,  co  z  łatwością  mogli  wykorzystać 

zdeterminowani, działający z zaskoczenia napastnicy.  Tym bardziej że nie wiedział, 

ilu ich jest i co zamierzają, za to oni wiedzieli aż za dużo tak o siłach obrony, jak i o 

terenie oraz lokalizacji budynków. Od samego początku narzucili ogromne tempo, a 

on  potykał  się  co  chwilę,  usiłując  za  nimi  nadążyć.  Co  gorsza,  coraz  bardziej 

podejrzewał, że prowadzili go dokładnie tam, gdzie chcieli, czyli w bagno. A to mogło 

oznaczać,  że  od  początku  nie  chodziło  im  o  ludzi,  lecz  o  coś  znajdującego  się  w 

kompleksie produkcyjno-magazynowym. Rzucił niedopałek na ziemię, przydepnął go 

i klnąc w duchu, pospieszył ku najsłabiej bronionej części zakładów. 
Ukryty  za  jeepem  Antonio  oparł  o  maskę  lufę  karabinu  snajperskiego  i  starannie 

wycelował  w  najbliższy  samochód.    Zdecydował  się  na  strzał  w  oponę,  która 

stanowiła pewniejszy cel niż skulony za kierownicą i częściowo osłonięty przez deskę 

rozdzielczą  kierowca.  Nacisnął  spust.  Barrett  kopnął  go  w  ramię,  a  chwilę  później 

rozległ się huk eksplodującej opony. Przód samochodu opadł, uniósł się i ponownie 

opadł,  ale  choć  wóz  zwolnił  trochę,  ku  szczeremu  zaskoczeniu  snajpera  wpadł 

jedynie w lekki poślizg. Trzymał się środka drogi i wciąż zbliżał ku kolumnie jeepów. 
Carlysle  skierował  się  ku  pierwszemu  ze  stojących  jeepów,  gdy  nad  jego  maską 

dostrzegł  błysk.  W  następnym  momencie  samochodem  i  nim  targnęło  mocno,  gdy 

kula  zmieniła  w  strzępy  prawą  przednią  oponę.    Zacisnął  dłonie  na  kierownicy  i 

opanował  odruch,  by  gwałtownie  zatrzymać  mercedesa.  Zamiast  tego  kilkakrotnie 

nacisnął  delikatnie  hamulec  i  skontrował  kierownicą,  gdyż  wóz  usiłował  odbić  w 

prawo  i  podskoczył  gwałtownie  kilka  razy.  W  końcu  udało  mu  się  nad  nim 

zapanować.  Chwilę  później  poczuł,  że  umieszczona  w  oponie  obręcz  odzyskała 

kontakt  z  nawierzchnią.  Płaską  zewnętrzną  powierzchnię  obręczy  pokrywał 

łagodzący  wstrząsy  elastomer,  który  stabilizował  samochód,  pozwalał  uniknąć 

zniszczenia  felg  i  umożliwiał  dalszą  jazdę  z  niewiele  mniejszą  prędkością. 

przeniesiony  ostatnio  z  naziemnej  stacji  łączności  satelitarnej  w  Malezji  - 

odpowiedział ogniem, celując w błyski wystrzałów od strony dźwigu samobieżnego. 

Po kilku krótkich seriach przerwał ogień  i  przytulił się do opancerzonego nadwozia, 

gdyż napastnicy wzmogli ostrzał. Skulony obok niego Carlysle wystawił za drzwi lufę 

zmodyfikowanego  M16  i  posłał  długą  serię,  zastanawiając  się,  dlaczego  to 

brazylijskie  pustkowie  zamieniło  się  nagle  w  Dodge  City.  Spojrzał  na  Newella, 

przekonał się, że jest cały, i uniesieniem kciuka dał mu znać, że również nie został 

ranny.  Wtem  w  zalegających  ciemnościach  coś  błysnęło,  a  potem  nadleciało  z 

gwizdem. Sekundę później w mercedesa trafił z prawej jakiś pocisk dużego kalibru i 

eksplodował w jasnym rozbłysku, masakrując bok samochodu z taką łatwością, jakby 

wykonano go z tektury. Carlysle zaklął; wciąż jeszcze słyszał dzwonienie w uszach. 

Sytuacja musiała ulec zmianie, i to błyskawicznie, bo jego ludzie, unieruchomieni za 

samochodami,  stanowili  dla  kieszonkowej  artylerii  przeciwnika  równie  łatwy  cel  jak 

kaczki  na  strzelnicy.  Na  dodatek  tamci  wcale  nie  musieli  opuszczać  ukrycia,  by 

background image

prowadzić  ostrzał.  Nie  wypuszczając  z  prawej  dłoni  chwytu  karabinu,  zdjął  z 

mocowania na desce rozdzielczej mikrofon, wcisnął przycisk nadawania i spojrzał na 

ekran monitora. Doskonały sprzęt noktowizyjny napastników był groźny, ale on i jego 

ludzie  mieli  coś  lepszego.  Coś,  co  właściwie  wykorzystane,  powinno  szybko 

zapewnić  im  przewagę.    Mieli  shykawki.  Kiedy  napastnicy  otworzyli  ogień,  załogi 

wozów szybkiego reagowania zachowały się zgodnie z wielokrotnie przećwiczonymi 

procedurami.  Samochody  dowodzone  przez  Carlysle’a  skręciły  ostro  w  lewo  i 

zatrzymały się na ukos na poboczu z kołami zwróconymi na zewnątrz. Druga grupa, 

nadjeżdżająca  inną  drogą,  skręciła  tymczasem  w  prawo  i  stanęła  z  kołami 

obróconymi  pod równie ekstremalnym kątem. Członkowie obu zespołów wyskoczyli 

na  zewnątrz,  wykorzystując  drzwi  i  koła  jako  osłony.  Dan  zdążył  przykucnąć  za 

drzwiami,  gdy  o  karoserię  z  kilku  stron  naraz  załomotały  kule.  Ron  Newell  jego 

pomocnik,  Po  wysłuchaniu  Carlysle’a  na  kanale  ziemia-powietrze  Winter  przełączył 

się na interkom i poinformował Grahama: - Musimy zmniejszyć pułap i wystawić tych 

kutasów,  żeby  nasi  na  dole  widzieli  dokładnie,  skąd  do  nich  strzelają.  -  Jeśli 

zejdziemy  jeszcze  niżej,  trudno  będzie  uniknąć  ostrzału  -  odparł  Graham.  Mina 

Wintera dowodziła, że zdaje sobie z tego sprawę. 
Dobra  -  zgodził  się  z  rezygnacją  Graham.  -  Zrobimy  tak...    Plan  Eda  Grahama 

zakładał, że jego maszyna i jeden z pozostałych helikopterów zmniejszą wysokość, a 

następnie, zataczając ciasne kręgi nad napastnikami, zrobią zbliżenia zajmowanych 

przez nich pozycji, podczas gdy trzeci skyhawk zostanie na dotychczasowym pułapie 

i  zapewni  całościowe  ujęcie  pola  walki.  Monitory  w  samochodach  grupy  szybkiego 

reagowania  miały  opcję  obrazu  w  obrazie,  dzięki  której  można  było  oglądać 

jednocześnie  widok  z  trzech  kamer.  Piloci  wiedzieli,  że  plan  był  ryzykowny.  Ledwie 

dwa skyhawki zeszły niżej, ostrzelano je z broni maszynowej, i to wyjątkowo celnie. 

Graham  spiął  się  w  sobie  i  ignorując  pociski  rykoszetujące  od  kadłuba,  wleciał 

między  dwa  masywne  spychacze,  za  którymi  ukryła  się  grupa  napastników. 

Wyrównał  lot  i  zawisł  nieruchomo.  Po  prawej  dostrzegł  drugą  maszynę,  która 

schodziła  niżej  i  znajdowała  się  pod  równie  ciężkim  ostrzałem.  Nigdy  nie  był 

specjalnie religijny, ale teraz stwierdził ze zdziwieniem, że modli się cicho i klnie na 

przemian.  Czując,  jak  coraz  bardziej  pocą  mu  się  dłonie  zaciśnięte  na  drążku, 

wytrzymał nieruchomo jeszcze kilka sekund, by przesłać obraz załogom wozów, po 

czym  z  ulgą  zwiększył  obroty  i  wysokość,  kierując  się  ku  innej  grupie  napastników. 

Miał nadzieję, że sfilmował to, czego potrzebowali koledzy na ziemi. 
Strażnik  leżał  na  brzuchu  z  głową  zwróconą  w  bok  i  policzkiem  opartym  o  ziemię. 

Gdy  Rollie  go  odwrócił,  dostrzegł  na  piersi  naszywkę  z  nazwiskiem  Bryce.  Został 

zasztyletowany  od  tyłu  -  ostrze  wbito  pod  łopatkę  i  skierowano  ku  górze,  w  stronę 

serca  i  płuc.  W  kąciku  ust  pojawiło  się  jedynie  kilka  bąbelków  krwawej  śliny,  które 

błyszczały teraz w świetle latarki. Thibodeau klęknął i na wszelki wypadek sprawdził 

puls na przegubie oraz szyi leżącego - nic nie wyczuł. Podobnie jak dwaj strażnicy, 

których znalazł wcześniej w pobliżu budynku, ten także był martwy. Jedyna różnica 

polegała na tym, że tamtych zastrzelono.  Być może właśnie odgłos strzałów zwrócił 

uwagę  Bryce’a  -  nawet  tłumik  nie  wyciszał  zupełnie  broni  palnej.  Pozycja,  w  jakiej 

leżało ciało, sugerowała, że strażnik wyszedł zza narożnika, a wtedy zabójca wstał i 

pchnął  go  nożem  w  plecy.  Thibodeau  skierował  promień  latarki  na  rampę 

załadunkową  magazynu.  Bez  zaskoczenia  stwierdził,  że  drzwi  są  do  połowy 

uniesione.    Zabezpieczenie  zakładów  kosztowało  majątek,  już  same  roboty  warte 

były  kilkaset  tysięcy  dolarów,  lecz  cały  system  zaprojektowano  jedynie  do 

wykrywania  intruzów  złodziei  czy  szpiegów  przemysłowych  -  nie  do  zwalczania 

inwazji. Choć w tej części kompleksu magazynowego przechowywano różne części 

background image

zapasowe  modułu  laboratoryjnego  stacji,  nie  była  ona  w  przeciwieństwie  do  innych 

magazynów  czy  kompleksu  badawczego  -  obszarem  objętym  szczególną  ochroną. 

Wystarczały tu zwykłe przepustki. Pracownik machał nią strażnikowi przed  nosem  i 

bez  trudu  wchodził  do  środka.  Teraz  się  to  mściło.  Wstał,  podszedł  do  częściowo 

otwartych  drzwi,  odczepił  od  pasa  radiotelefon  i  wezwał  posiłki,  ale  wiedział,  że  te 

zjawią się najwcześniej za pięć minut, a prawdopodobnie dopiero za dziesięć. Jeśli 

będzie  tu  bezczynnie  czekał,  napastnicy  będą  bezkarnie  buszować  w  środku. 

Zawahał się  i czując  przykry smak w ustach, spojrzał  ponownie  na zabitego. Bryce 

miał gładką, dokładnie ogoloną twarz, włosy koloru pszenicy i może dwadzieścia pięć 

lat. Nowy dzieciak, którego nie zdążył zbyt dobrze poznać.  Teraz już nie będzie miał 

okazji.  Stał  przed  wejściem  do  magazynu  i  patrzył  na  ciało.  Bąbelki  krwistej  piany 

wskazywały na głęboką ranę płuc, a młodzieńcza, wciąż wykrzywiona w agonii twarz 

oznaczała, że zabójca lubił uśmiercać powoli, choć bezgłośnie.  Zabójca był okrutny i 

bezlitosny.  Thibodeau  przestał  się  zastanawiać,  oświetlił  wnętrze  magazynu  i 

pochylając się, wszedł do środka. 
-  Dziesięciu  albo  dwunastu  jest  za  tym  półgąsienicowym  dźwigiem  po  lewej,  pół 

tuzina  kryje  się  za  buldożerami,  a  paru...  -  Carlysle  przerwał,  puszczając  przycisk 

nadawania w mikrofonie, gdy po masce i błotniku załomotała wyjątkowo długa seria. 

Jak  dotąd  jego  plan  działał  i  wsparcie  powietrzne  kolejno  wyszukiwało  pozycje 

przeciwnika. Piloci helikopterów, wystawiając się na bezpośredni ostrzał, ryzykowali 

życiem, więc gdyby nie robił co w jego mocy, by uniknąć niechcianych dziur w skórze, 

wychwalałby ich pod niebiosa. 
Być może będzie jeszcze miał szansę, by wyrazić swą wdzięczność.  Korzystając z 

przerwy w ostrzale, uniósł mikrofon i dokończył: - ...paru rozproszyło się za tą hałdą 

po lewej. Pozostali wciąż tkwią między jeepami. Moja drużyna ma najbliżej do dźwigu 

i myślę, że zdołamy ich szybko oskrzydlić. Drużyny Druga i Trzecia niech zajmą się 

buldożerami,  trzymając  się  prawej  strony  drogi...    Niespełna  trzydzieści  sekund 

później  skończył  wydawać  rozkazy  i  wyprowadził  swoich  ludzi  spod  osłony 

samochodów ku wyznaczonemu celowi. 
Thibodeau  przemierzał  szybko  pogrążony  w  mroku  korytarz  z  bronią  gotową  do 

strzału, rozglądając się przy tym uważnie. Starał się robić to cicho i szybko - wracały 

wyuczone  odruchy,  zwiększając  wydzielanie  adrenaliny  i  wyostrzając  zmysły,  ale 

jednocześnie  dawał  o  sobie  znać  brak  treningu.  Prośbę  o  wsparcie  nadał  na 

szerokim paśmie, by usłyszały go zarówno patrole naziemne, jak i zespół Cody’ego w 

centrum  kontroli,  ale  ruszył,  nie  czekając  na  potwierdzenie.  Stwierdził,  że  szkoda 

tracić czas: znał swoich ludzi i wiedział, że jeśli będą mogli, przybędą. Skręcił za róg, 

potem za następny i jeszcze jeden i zatrzymał się gwałtownie przy rozwidleniu. Jak 

dotąd  nie  natknął  się  na  żaden  ślad  napastników,  ale  korytarz,  którym  podążał,  był 

jedynym  prowadzącym  od  wejścia,  więc  musieli  tędy  przechodzić.  Pytanie  tylko, 

gdzie poszli dalej - odnoga w prawo prowadziła do głównego magazynu, odnoga w 

lewo  do  windy  towarowej,  a  dalej,  o  ile  pamiętał,  do  metalowej  kładki  z  poręczami 

przecinającej  magazyn  w  połowie  jego  wysokości.  W  pierwszej  chwili  sądził,  że 

równie dobrze mogli pójść w lewo jak w prawo, ale po namyśle zmienił zdanie - nie 

znaleźli się tu przypadkiem, od początku wiedzieli, jak dotrzeć do kompleksu, i mieli 

jasno sprecyzowany cel. A skoro znali plany budynku, nasuwało się przypuszczenie, 

że  poszli  prosto  do  głównego  magazynu,  gdzie  przechowywano  elementy  stacji 

kosmicznej.  Czyli  skręcili  w  prawo.  Nie  wiedział,  z  iloma  przeciwnikami  ma  do 

czynienia,  więc  jedynym  jego  atutem  było  zaskoczenie...  ale  jak  w  każdej  bitwie 

przewaga  wysokości  była  także  poważną  przewagą  taktyczną.  Stał  jeszcze  przez 

chwilę w ciasnym korytarzu, nim się ostatecznie zdecydował i ruszył ku windzie. 

background image

Carlysle  z  depczącymi  mu  po  piętach  podkomendnymi  dotarł  z  lewej  na  jakieś  trzy 

jardy od dźwigu, gdy znieruchomiał, podniósł rękę i nakazał gestem, by ukryli się za 

pryzmą świeżo wykopanej ziemi i kamieni. Przed rozpoczęciem ataku chciał jeszcze 

raz  sprawdzić  pozycje  napastników.  Szperacze  helikopterów  oświetlały  pół  tuzina 

postaci  ukrytych  za  metalowym  fartuchem  używanym  jako  przeciwwaga  dla 

teleskopowego ramienia. Przypominał on półkolistą ścianę i dawał doskonałą osłonę 

przed  ostrzałem,  ale  jednocześnie  ograniczał  pole  widzenia,  utrudniając  śledzenie 

ruchów  przeciwnika.  Nawet  elektroniczne  celowniki  były  bezużyteczne,  jeśli 

napastnicy  nie  trzymali  broni  ponad  krawędzią  fartucha:  gdy  tylko  któryś  opuszczał 

karabin, natychmiast „ślepł”, podczas gdy członkowie zespołu szybkiego reagowania 

pozostawali w ciągłym kontakcie radiowym ze skyhawkami śledzącymi bez przerwy 

poczynania  intruzów.  To  właśnie  wykorzystał  Carlysle.  Poprowadził  swój  oddział 

krótkimi  skokami  przez  otwartą  przestrzeń,  podczas  gdy  przeciwnicy  kryli  się  za 

fartuchem, i dotarł na pozycję wyjściową do właściwego ataku. By go przeprowadzić, 

musieli  się  jednak  wystawić  na  ostrzał.  Dał  znak  i  pobiegli  skuleni  dokoła  dźwigu, 

starając  się  nadal  zachować  ciszę  i  nie  zwracać  na  siebie  uwagi.  Gdy  napastnicy 

zorientowali  się,  że  zostali  zaatakowani,  strażnicy  w  zasadzie  siedzieli  im  już  na 

karkach.  Krótkie  oszczędne  serie  powaliły  dwóch,  nim  pozostała  czwórka 

odpowiedziała  ogniem.  Kątem  oka  Dan  spostrzegł  padającego  z  prawej  rannego  w 

nogę  Newella.  Z  półobrotu  posłał  strzelcowi  serię  i  rozciągnął  go  na  ziemi.  Kolejny 

napastnik  wycelował  w  Dana,  lecz  nim  zdążył  nacisnąć  spust,  upadł  trafiony  serią 

przez  innego  strażnika.  Jęcząc  i  trzymając  się  oburącz  za  zakrwawiony  brzuch, 

mężczyzna zwinął się w kłębek. Pozostali dwaj próbowali uciec, więc Carlysle posłał 

im pod nogi krótką serię. W końcu należałoby się dowiedzieć, kto na nich napadł i po 

co.Stać!  -  krzyknął  po  hiszpańsku;  bez  względu  na  to,  skąd  byli,  powinni  znać  ten 

język,  jako  że  była  to  lingua  franca  kontynentu.  W  tym  też  języku  polecono 

strażnikom  zwracać  się  do  wszystkich  obcych.    -  Rzucić  broń  i  na  ziemię!  Obaj! 

Mężczyźni zatrzymali się, ale nie padli i nie odrzucili karabinów. Dan wypuścił kolejną 

serię i obserwował, jak kule rwą ziemię za ich nogami.Rzucić broń i kłaść się na pysk! 

Natychmiast! - ryknął. Tym razem wykonali rozkaz bez wahania i znieruchomieli na 

ziemi z dłońmi splecionymi na hełmach. Dan i jego podkomendni odkopali ich broń i 

skuli  im  ręce  na  plecach  plastikowymi  kajdankami.  Carlysle  podbiegł  do  Newella  i 

przyklęknął, by obejrzeć jego ranę.Leż spokojnie. Nic ci nie będzie - ocenił, kończąc 

zakładać opatrunek. Ranny spojrzał na niego i z ulgą skinął głową. A Dan odetchnął. 

Miał  dziwne  wrażenie,  jakby  był  to  pierwszy  uczciwy  oddech  od  naprawdę  długiej 

chwili. 
pomieszczenia,  w  którym  Heitor,  wyznaczony  na  dowódcę  oddziału,  zamierzał 

podłożyć ładunki. W każdej z dwóch czarnych toreb znajdowało się piętnaście funtów 

TNT  -  ilość  materiału  wybuchowego  wystarczająca,  by  wysadzić  stalowe  wsporniki, 

na  których  stały  platformy  robocze  z  komponentami  stacji  kosmicznej,  a 

przypuszczalnie również ściany magazynu. Heitor, najlepszy sabotażysta w oddziale 

Kuhla,  był  zaskoczony  tym,  jak  szybko  i  prawie  bez  oporu  wykonywali  zadanie. 

Podejrzewał, że nawet Kuhl nie oczekiwał, iż równie łatwo dotrą tak głęboko. Teraz, 

nie  tracąc  czasu,  podbiegł  do  jednej  z  platform  i  umieścił  torbę  z  ładunkiem 

kumulacyjnym przy grubym dźwigarze. Oba zegary detonatorów, które przygotował, 

nastawione  były  na  dziesięciominutowe  opóźnienie,  co  powinno  dać  im 

wystarczająco dużo czasu na wycofanie. Pozostali członkowie zespołu ubezpieczali 

go  z  bronią  gotową  do  strzału,  blokując  centralne  przejście.  Mrok  panujący  w  hali 

rozpraszało  jedynie  kilka  lamp  fluorescencyjnych,  których  rutynowo  nie  wygaszano 

po  zakończeniu  prac.  Najemnik  usunął  zawleczkę  blokującą  zegar  i  pospieszył  do 

drugiej platformy, by podłożyć kolejny ładunek. Gdy odbezpieczył drugi detonator, z 

background image

windy nad nim wysiadł Thibodeau. Strażnik bezszelestnie wszedł na jedną z kładek i 

zamarł,  gdy  zobaczył  co  się  działo  na  dole.  W  ogromnym  magazynie  stały  na 

podwyższeniach  trzy  spore  platformy  robocze  połączone  systemem  powietrznych 

kładek,  dźwigów  suwnicowych  i  innych  urządzeń  używanych  przy  przeładunku 

ciężkich  i  dużych  obiektów.  Z  dwóch  stron  wychodziły  na  halę  rzędy  okien 

umieszczonego  piętro  wyżej  kompleksu  biurowo-administracyjnego.  Labirynt 

korytarzy, wind, sal i schodów łączył magazyn z pozostałymi, a także z kompleksem 

produkcyjnym  i  innymi  budynkami  zakładów  zajmujących  się  konstrukcją  i  budową 

stacji  kosmicznej.  Po  wyeliminowaniu  strażników  pilnujących  magazynu,  co  nie 

nastręczyło  żadnych  trudności,  zespół  Yellow  otworzył  wrota  rampy  załadunkowej, 

pokonał  szybko  znaną  z  ćwiczeń  plątaninę  korytarzy  oraz  podwójnych  drzwi  i  w 

końcu dotarł do magazynu. 
-  Wsparcie  dla  starego  jest  w  drodze  -  oznajmił  Delure.  Zdjąłem  czterech  ludzi  z 

grupy pilnującej biur i dalszych sześciu z innych stanowisk. - Kiedy do niego dotrą? - 

spytał Cody.  - Za mniej więcej dziesięć minut. 
-  Nie  jest  dobrze  -  westchnął  Cody.  Zmarszczył  brwi  i  spytał  Jeziorskiego:  -  Co z 

Felixem? Jak szybko możemy go mieć tam, gdzie teraz jest Rollie? - Daj mi sekundę 

na sprawdzenie planów budynku. - Jeziorski postukał w klawiaturę, po czym wpatrzył 

się w ekran. Jeż jest w laboratorium systemów napędowych na poziomie piątym... 

Jak szybko?! 

Przez  chwilę  operator  oglądał  uważnie  schemat,  a  następnie  odwrócił  się  do 

Cody’ego.  -  Między  kompleksem  badawczym  i  magazynowym  jest  połączenie. 

Możemy poprowadzić go tym korytarzem, a potem zjechać trzy poziomy do kładki - 

wyjaśnił,  wodząc  palcem  po  ekranie.  -  Stąd  po  minucie,  góra  półtorej  dotrze  do 

magazynu.  Kolejne dwie i powinien być w głównej hali. - To co najmniej sześć minut. 
- Szybciej się nie da. 
-  Mówi  się  trudno.  -  Cody  otarł  pot  z  czoła.  -  W  porządku,  nie  traćmy  czasu  i 

zabierajmy się do przeprowadzki jeża. 
Spychacze  stojące  w  pobliżu  wykopu  pod  fundamenty  dawały  napastnikom 

doskonałe schronienie, dopóki nad nimi nie pojawiły się helikoptery. Po zmasowanym 

ostrzale  przechodzących  do  kontrataku  strażników  intruzi  opuścili  osłonę  maszyn  i 

przenieśli się do wykopu, odpowiadając ogniem zza wału ziemi i korzeni.  Skyhawki 

krążyły nad nimi niczym drapieżne ptaki, oświetlając szperaczami zarówno jeepy, jak 

i sam prowizoryczny okop. - Gniazdko gotowe do wyczyszczenia - zameldował pilot 

śmigłowca wiszącego nad wykopem. 
-  Rozumiem,  zaczynamy  -  odparł  dowódca  oddziału  naziemnego  i  dał  sygnał 

podkomendnym. 
Pilot helikoptera pozostał w kontakcie, by na bieżąco informować o zmianach pozycji 

napastników.  Blask  reflektora  i  coraz  gęstszy  dym  prochowy  wypełniający  okrągły 

wykop tworzyły złudzenie, że krąży nad wylotem wulkanu, w którym uwięzionych jest 

prawie tuzin ludzi. Tymczasem grupa naziemna błyskawicznie zmniejszyła odległość 

dzielącą  ją  od  przeciwnika,  atakując  z  flanki,  by  ominąć  buldożery  oraz  koparki  i 

zasypać wykop ogniem. Mimo silnego oporu jej członkowie doskonale zdawali sobie 

sprawę,  że  przejęli  inicjatywę  i  mają  większe  pole  manewru.  Napastnicy,  których 

systemy celownicze zostały przeładowane ciepłem światła szperaczy, znaleźli się w 

pułapce. Co prawda, trochę trwało, nim pierwszy z nich padł trafiony na dno wykopu, 

ale  potem  poszło  już  szybciej.  Ciało  terrorysty  nie  zdążyło  jeszcze  znieruchomieć, 

background image

gdy drugi został dosłownie rozstrzelany, po tym jak podniósł się, by odpalić granatnik. 

Trzeci  najemnik  zerwał  się  na  nogi,  jakby  gotował  się  do  samobójczego  ataku,  ale 

zanim dosięgły go kule, rzufił broń i padł na ziemię, wyciągając ręce nad głowę. Pilot 

śmigłowca zobaczył, że następny zrobił to samo, później następny, a potem niemal 

jednocześnie  wszyscy  pozostali.  Dowódca  strażników  nakazał  przerwać  ogień  i 

uniósł  kciuk,  tak  by  widział  go  pilot  krążącego  nad  nimi  skyhawka.  Ten  uśmiechnął 

się  i  odpowiedział  tym  samym  gestem,  choć  blask  pokładowego  szperacza  nie 

pozwalał tego dostrzec. Wyłączył autokontrolę zawisu i odleciał, szukając kolejnego 

miejsca, w którym mógł być potrzebny. Druga maszyna odleciała w ślad za nim. 
Thibodeau  nigdy  nie  dowiedział  się,  co  zwróciło  uwagę  jednego  z  terrorystów 

ubezpieczających zakładanie ładunków delikatny ruch dostrzeżony kątem oka, cichy 

szczęk mechanizmu, gdy przestawił broń na strzelanie ostrą amunicją, czy też może 

coś  zupełnie  innego.  Liczyło  się  tylko  to,  że  go  zauważył  i  otworzył  ogień, 

najważniejsze zaś były skutki, jakie wywołała jedna z wystrzelonych przez niego kul. 

Z perspektywy Thibodeau wszystko rozegrało się, jak mawiali jego koledzy z wojska, 

w „zwolnionym tempie”. Z zaskoczeniem stwierdził, że został zauważony, gdy jeden z 

ludzi na dole wycelował w niego broń. Poczuł, jak jego mięśnie zaczynają reagować, i 

był pewien, że robią to wystarczająco szybko... dotychczas zawsze tak było. Ale gdy 

zaczął  się  schylać,  powietrze  dziwnie  zgęstniało  i  stawiło  mu  opór,  zupełnie  jakby 

nurkował w galarecie. A potem w dole huknęło i coś uderzyło go w prawy bok. Poczuł 

ciepło  rozlewające  się  od  żołądka  i  zwalił  się  na  metalową  kładkę  w  momencie,  w 

którym  czas,  na  podobieństwo  pociągu  odjeżdżającego  ze  stacji,  odzyskał  swą 

normalną prędkość. 
Spróbował  się  podnieść,  ale  jego  ciało  było  potwornie  ciężkie  i  zupełnie  go  nie 

słuchało;  jakby  nie  należało  do  niego.  Leżąc  na  poły  na  boku,  na  poły  zaś  na 

brzuchu,  spojrzał  na  siebie  z  góry  i  stwierdził,  że  kula  nie  przebiła  kamizelki,  lecz 

czystym trafem przeszła pod jej obrzeżem i trafiła w brzuch, co cholernie źle wróżyło 

na przyszłość. Rany brzucha zawsze były groźne, a ta na dodatek obficie krwawiła - 

czerwone strumyki już wypełniały wyżłobienia w metalowej podłodze kładki i spływały 

po  niewielkim  nachyleniu.  Ciekawe  kiedy  nadepnął  diabłu  na  ogon,  że  ten  tak  się 

zrewanżował?!  Usłyszał  zbliżające  się  kroki  i  z  trudem  oderwał  policzek  od  kładki, 

chcąc  zobaczyć  coś  więcej  niż  poręcze  i  krew.    Mężczyzna,  który  go  postrzelił, 

wspinał się po metalowych stopniach, a w ślad za nim szedł drugi. Najwyraźniej mieli 

zamiar go dobić.  Zastanawiając  się  gorączkowo,  gdzie  upuścił  broń,  Thibodeau 

odwrócił głowę i ze zdumieniem stwierdził, że wciąż trzyma w prawej dłoni jej chwyt, 

a  lufa  celuje  w  zupełnie  niewłaściwą  stronę.  Nie  mogąc  dłużej  utrzymać  głowy  w 

powietrzu,  opuścił  ją  i  zanurzył  policzek  w  kałuży  własnej  krwi.  Skupiał  teraz 

wszystkie  siły,  by  ruszyć  ręką.  Rozkazywał  dłoni,  by  drgnęła,  błagał  ją,  a  kiedy 

pozostała głucha, zaczął ją cicho przeklinać, żądając, by przestała robić go w konia, i 

obiecując jej w duchu, że potem może sobie odpaść, skoro tego chce, ale teraz ma 

go  jeszcze  posłuchać  i  przesunąć  ten  cholerny  karabin.    Thibodean  usłyszał,  jak 

wciąga  ze  świstem  powietrze,  i  przekonał  się,  że  nie  podnosząc  głowy,  może 

dostrzec czarny hełm pierwszego przeciwnika zbliżającego się do końca schodów. I 

nagle  jego  ręka  drgnęła,  ciągnąc  M16  przez  krew  zalewającą  kładkę.  W  następnej 

chwili  zdołał  wysunąć  lufę  pod  barierką  i  skierować  ją  w  dół,  w  kierunku  schodów. 

Nacisnął spust  i całym ciałem poczuł szarpnięcie odrzutu, gdy omiótł stopnie  długą 

serią.  Usłyszał  krzyk,  ale  nie  był  pewien,  czy  kogoś  trafił  -  mógł  to  być  efekt 

zaskoczenia, nie bólu. Po paru sekundach wokół niego zagwizdały kule, rykoszetując 

od krawędzi kładki i ściany znajdującej się za jego plecami. Przeciwnicy otrząsnęli się 

z  zaskoczenia;  strzelano  z  dołu,  a  ci  na  schodach  zwiększyli  tempo  wspinaczki.  

background image

Thibodeau  wypuścił  kolejną  serię,  ale  zdawał  sobie  sprawę,  że  słabnie,  że  zaraz 

skończy mu się amunicja i że nieuchronnie zbliża się jego koniec. Laissez les bons 

temps  rouler  -  tak,  zdaje  się,  powiedział  wcześniej  Codemu.  A  więc  niech  trwają 

dobre czasy, niech trwają do samego końca i zabiorą go cicho i łagodnie. - Resztką 

sił opróżnił magazynek i przygotował się na ostatnią chwilę swego życia. 
- Thibodeau dostał! - jęknął Delure. - Jezu, zróbmy coś wreszcie do cholery! - Gdzie 

robot?  -  rzucił  Cody,  przyglądając  się  w  napięciu  obrazom  przekazywanym  przez 

zdalnie sterowane kamery umieszczone pod dachem magazynu. Zazwyczaj obraz z 

nich  pojawiał  się  na  ekranach  co  dziesięć  minut,  bo  tyle  trwał  cykl  monitoringu 

wszystkich  kamer  zainstalowanych  w  miejscach  o  wzmocnionej  ochronie.  W 

wypadku  naruszenia  terenu  program  automatycznie  blokował  sekwencję, 

przełączając  obraz  na  kamery,  które  wykryły  zagrożenie.  Tym  razem  jednak 

operatorzy  nie  zwrócili  uwagi  na  to,  co  pokazywała  rutynowa  rotacja  obrazu, 

pochłonięci  walką  przy  zachodniej  bramie,  a  alarm  nie  uruchomił  się,  ponieważ 

napastnicy  najwyraźniej  dostali  się  do  magazynu  legalnie,  wprowadzając  kod 

otwierający drzwi. W ciągu ostatnich minut konsekwencje tego przeoczenia stały się 

dla  zespołu  Cody’ego  aż  nazbyt  oczywiste.Felix  jest  w  magazynie  -  odezwał  się 

Jeziorski wpatrzony w ekran pokazujący obraz z kamer robota. - Jeszcze trzydzieści 

stóp korytarza i po lewej będzie miał windę do głównej hali... - Chcesz powiedzieć, że 

przy  kładce  będzie  za  ile...  za  minutę?  Jeziorski  skinął  głową.  -  Tak  sądzę.    - 

Thibodeau może tyle nie pożyć - ocenił Delure. - Mówię ci, Cody, on już potrzebuje 

naszej pomocy. - Kazał nam się stąd nie ruszać. 
- Nie możemy tak tu siedzieć i patrzeć, jak go zabiją!  - Przestań pieprzyć i zacznij 

myśleć! - warknął Cody, czując, jak pot spływa mu pod nosem. - Nie zdążymy tam ani 

przed  jeżem,  ani  przed  posiłkami.  Jeśli  chcesz  pomóc  staremu,  to  patrz  uważnie  i 

bądź gotów sensownie pokierować robotem, kiedy tam dotrze. 
Skulony  za  jeepem  Kuhl  nasłuchiwał  odgłosów  strzelaniny  i  huku  krążących  w 

pobliżu  helikopterów.  Myślał  intensywnie  z  nieobecną  miną,  jakby  to,  co  działo  się 

wokół, zupełnie go nie dotyczyło.  W rzeczywistości doskonale zdawał sobie sprawę 

z  sytuacji  i  analizował  szczegółowo  wszystkie  jej  aspekty.  Do  tego  momentu  misja 

była  sukcesem  -  jego  ludzie  wykonali  niemal  wszystkie  zadania,  a  w  niektórych 

przypadkach  osiągnęli  więcej,  niż  planował.  Ale  etap,  w  którym  mógł  jeszcze 

kierować  wydarzeniami,  należał  już  do  przeszłości,  a  dalsze  straty  były  całkowicie 

niepotrzebne.  Przeciwnik  przejął  inicjatywę  i  zaczął  zyskiwać  przewagę,  więc 

kontynuowanie walki mogło zdziesiątkować jego ludzi i w konsekwencji uniemożliwić 

odwrót.  Nie  było  sensu  ryzykować.  Zwrócił  się  ku  czekającemu  obok 

kierowcy.Wycofujemy  się  -  powiedział  i  ruszył  do  jeepa.  -  Poinformuj  przez  radio 

pozostałych. Manuel siedział nieopodal oparty o drzwi samochodu.  Prowizorycznie 

opatrzona  rana  krwawiła,  oddech  był  krótki  i  urywany,  a  ból  zaczynał  doprowadzać 

go  do  obłędu,  ale  mimo  to  zareagował,  gdy  usłyszał  rozkaz  Kuhla:  -  Nie  możemy. 

Zespół  Yellow  jeszcze  nie  skończył.  -  Znają  ryzyko  -  odparł  Kuhl.  -  Czekaliśmy  tak 

długo, jak mogliśmy. Manuel przesunął się wzdłuż burty jeepa, krzywiąc się z bólu. - 

Nie  mieli  dość  czasu  -  wychrypiał.  -  Wydałem  rozkaz.  Jak  chcesz,  możesz  na  nich 

poczekać.  W  oczach  Kuhla  błysnął  gniew.  -  Tylko  decyduj  się  szybko.  Manuel 

przyglądał mu się przez długą chwilę, spuścił głowę, po czym ponownie spojrzał na 

niego i powiedział z rezygnacją:Będę potrzebował pomocy, by wsiąść. 
Grupa  dziesięciu  funkcjonariuszy  Miecza  dobiegła  do  drzwi,  przez  które  Thibodeau 

dostał  się  do  magazynu  w  ślad  za  napastnikami.    Tworzyli  ją  ludzie  ściągnięci  z 

ochrony  budynków  mieszkalnych  i  biur,  którzy  dotąd  nie  mieli  okazji  walczyć. 

background image

Zatrzymali się przy zwłokach zasztyletowanego - jeden zaklął, drugi się przeżegnaj. - 

Bryce - mruknął któryś. - Cholera, szkoda chłopaka. Inny chwycił go za ramię. 
- Nie ma sensu tu sterczeć - mruknął. 
Złapany spojrzał nań i już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale po zastanowieniu tylko 

odchrząknął  i  skinął  głową.  Obaj  ruszyli  szybkim  krokiem  ku  otwartym  drzwiom 

rampy, a reszta poszła w ich ślady. 
Thibodeau  czuł,  że  świat  mu  się  wymyka.  Desperacko  próbował  do  tego  nie 

dopuścić,  ale  świat  był  sparciały  i  wykonany  z  dziwnie  miękkiego  materiału. 

Nieubłaganie  stawał  się  bezkształtny,  po  czym  przechodził  w  czarną  masę,  która 

tylko  czekała,  żeby  wszystko  pochłonąć.  Doskonale  wiedział,  co  się  z  nim  dzieje.  

Słabł z upływu krwi, a do tego dochodziły skutki szoku pourazowego; krótko mówiąc, 

tak  czuli  się  ludzie  umierający  na  skutek  postrzału  w  brzuch.  Wolałby  co  prawda, 

żeby świat nie odpływał, ale w tej sprawie nie miał już nic do powiedzenia.  Oddychał 

z  coraz  większym  trudem  przez  usta,  a  gdy  kaszlnął,  zduszony  dźwięk,  który  temu 

towarzyszył, nieco go przestraszył.  Powietrze w jego płucach było zimne, ale prawie 

nie  czuł  bólu.    Poza  tym  wszystko  wydawało  się  dziwnie  wyraźne.  Zobaczył  obu 

napastników  spieszących  schodami  w  stronę  kładki.  Powstrzymywał  ich  tak  długo, 

jak  tylko  mógł,  prowadząc  ogień  aż  do  wyczerpania  amunicji.  Teraz  nie  był  nawet 

pewien,  czy  wciąż  jeszcze  trzyma  broń.  Ten,  który  go  postrzelił,  stanął  nad  nim, 

celując  mu  w  głowę.  Rollie  zaczerpnął  powietrza  i  zdołał  unieść  policzek  nad 

zakrwawioną  kładkę.  Na  skórze  odcisnął  się  krwawy  wzór  wyżłobień  w  podłodze.  - 

Dokończ - powiedział słabo. 
Napastnik  nie  poruszył  się.  Nawet  jeśli  pod  maską  jego  twarzy  skrywały  się  jakieś 

emocje, strażnik nie potrafił się ich domyślić. - No - powtórzył. - Dokończ. Mężczyzna 

bez słowa wycelował wylot lufy w skroń rannego. Felix wyjechał z tej samej windy, z 

której  kilka  minut  wcześniej  wysiadł  Thibodeau,  i  szybko  skierował  się  ku  niemu, 

sporządzając  jednocześnie  za  pomocą  sonaru  nawigacyjnego  mapę  warstwową 

otoczenia. Było to wbudowane zabezpieczenie pozwalające uniknąć przypadkowych 

kolizji,  ale  teraz  sterowanie  przejął  w  całości  Jeziorski.  Dzięki  wizjerowi  wirtualnej 

rzeczywistości  widział  trójwymiarowy  obraz  tego,  co  jeż  rejestrował  swoimi 

czujnikami.  W  tym  samym  czasie  za  pomocą  joysticka  na  swojej  konsoli  kierował 

wszystkimi  systemami  robota,  wytyczając  kierunek  jego  ruchu  i  decydując  o 

wykonywanych czynnościach. Przygryzł wargę i skierował robota na kładkę.  Niczym 

czarnoksiężnik  był  w  tej  chwili  w  dwóch  miejscach  jednocześnie,  sterując  na 

odległość istotą i widząc to samo co ona, tyle że zamiast zaklęć i talizmanów używał 

do  tego  techniki  i  algorytmów.  Felix  niemal  bezgłośnie  minął  załom  i  wyjechał  nad 

rozległą halę, której lampy odbijały się bladoniebieskim światłem od sensorów w jego 

kopule. I wtedy nagle stanął. A raczej został zatrzymany. Zrobił to Jeziorski ogarnięty 

paniką na widok mającej się właśnie odbyć egzekucji. Setki stóp wyżej i w zupełnie 

innym budynku, ale na jego oczach Rollie Thibodeau miał zginąć.  Operator nie mógł 

nic  na  to  poradzić,  bo  nagle  zapomniał  wszystkiego,  czego  go  uczono,  i 

najzwyczajniej  w  świecie  nie  wiedział,  co  powinien  zrobić.  -  Co  się  dzieje?  - 

zaniepokoił się Cody. Jeziorski - czując, jak gwałtownie bije mu serce - wpatrywał się 

szeroko  otwartymi  oczami  w  wirtualny  obraz.  Ściskał  joystick  i  nie  potrafił  podjąć 

decyzji,  gdyż  miał  świadomość,  że  najmniejszy  błąd  czy  złe  obliczenie  mogły 

oznaczać koniec Thibodeau. - Pytałem, do cholery, co się z tobą dzieje?! - powtórzył 

zdenerwowany Cody. Jeziorski wziął głęboki oddech i poczuł, że rozluźniają mu się 

mięśnie. Ostry ton Cody’ego wyrwał go z chwilowego paraliżu. 

background image

-  Wszystko  w  porządku,  wszystko  w  porządku  -  wymamrotał  szybko  po  części  do 

siebie, po części do zwierzchnika i wziąwszy kolejny oddech przez zaciśnięte zęby, 

wrócił  do  kierowania  robotem.    Thibodeau  wytrzeszczył  z  niedowierzaniem  oczy, 

widząc  zbliżającego  się  szybko  z  prawej  Felixa.  Koła  robota  lekko  szumiały  na 

metalowej  kładce,  a  zakończone  chwytakiem  ramię  sterczało  sztywno  przed 

korpusem. Stojący nad nim terrorysta usłyszał dziwny dźwięk i odwrócił się, unosząc 

jednocześnie  broń.    Nim  jednak  zdążył  wycelować,  strzelba  umieszczona  na  boku 

jeża  wypaliła,  błyskając  ogniem  i  dymem.  Pocisk  posłał  napastnika  na  barierkę  i 

wytrącił  mu  automat  z  rąk.  Felix  podjechał  bliżej,  opuścił  broń  i  strzelił  ponownie 

niemal  z  bezpośredniej  odległości.  Siła  uderzenia  pocisku  poderwała  mężczyznę  i 

cisnęła, wrzeszczącego i machającego rozpaczliwie rękami, za barierkę.  Jego ciało 

wylądowało  z  głuchym  łoskotem  na  podłodze  magazynu.    Jeszcze  nie  przebrzmiał 

huk  wystrzału,  gdy  Felix  ruszył  ku  drugiemu  napastnikowi,  który  nacisnął  spust  i 

posłał  w  jego  stronę  serię.  Zaskoczony  terrorysta  nie  zdołał  dobrze  złożyć  się  do 

strzału, wskutek czego w korpus jeża trafiły jedynie dwie kule, reszta zaś przeszyła 

powietrze  i  zrykoszetowała  o  kładkę  oraz  ściany  budynku.  Nie  otrzymał  drugiej 

szansy.  Chwytak  robota  wysunął  się  nagle  do  przodu,  złapał  go  za  nogę  poniżej 

kolana  i  zacisnął  się  na  niej  z  siłą  kilkuset  funtów.  Nogawka  spodni  błyskawicznie 

nasiąkła krwią, a złapany krzyknął z bólu.  Spróbował się wykręcić, lecz chwyt Felixa 

był zbyt mocny. Zawył z bólu, wypuścił broń i złapał oburącz manipulator, usiłując za 

wszelką  cenę  rozewrzeć  szczypce.  Thibodeau,  obserwujący  jego  zmagania  z 

odległości ledwie kilkunastu cali, zobaczył, jak mężczyzna opadł na zdrowe kolano, a 

chwilę później usłyszał mdlący trzask pękającej kości. Krzyk zmienił się w nieludzkie 

wręcz  wycie,  ale  napastnik  wciąż  próbował  uwolnić  nogę  z  chwytu  robota,  który 

ponownie ruszył do przodu, spychając go przed sobą tak, że najemnik szybko znalazł 

się  zbyt  daleko,  by  móc  sięgnąć  po  upuszczoną  przed  chwilą  broń.  Rollie  musiał 

przyznać, że mały skurwiel na coś się jednak przydał, ale potem głowa opadła mu na 

kładkę,  a  pole  widzenia  zawęziło  się  do  niewielkiego,  nieostrego  koła.  Leżał  bez 

ruchu  z  policzkiem  opartym  na  metalowej  kratownicy.  Z  dołu  dotarł  do  niego  tupot 

wielu stóp, a następnie czyjś głos mówiący donośnie najpierw po hiszpańsku, później 

zaś po angielsku. A potem usłyszał kanonadę. Zanim zdołał się zastanowić, co też to 

wszystko może znaczyć, oczy uciekły mu w głąb czaszki i stracił przytomność. 
Wbiegający  do  magazynu  strażnicy  usłyszeli  docierający  z  góry  zwielokrotniony 

echem  huk  dwóch  wystrzałów  ze  strzelby  i  zobaczyli  postać  w  czarnym 

kombinezonie spadającą z jednej z kładek. Mężczyzna krzyczał i machał rękami, po 

czym z głuchym odgłosem uderzył o posadzkę na lewo od nich i zastygł w bezruchu.  

Moment  później  w  górze  rozległa  się  krótka  seria,  a  po  niej  dziki  wrzask 

przechodzący w nieludzkie wycie. Dostrzegli innego ubranego na czarno napastnika, 

który  puścił  broń  złapany  za  kolanem  przez  jeża.  Za  Felixem  widać  było  kolejną 

postać.  Leżący  miał  na  sobie  uniform  Miecza,  więc  natychmiast  domyślili  się,  że 

musiał  to  być  Thibodeau.  Nim  zdążyli  zareagować  na  ten  niespodziewany  widok, 

spod  jednej  z  platform  wyskoczył  trzeci  napastnik,  zostawiając  coś  przy  dźwigarze. 

Wszyscy  byli  wystarczająco  doświadczeni,  by  wiedzieć,  że  torba  w  tym  miejscu 

mogła oznaczać jedynie ładunek wybuchowy, tym bardziej że identyczne znajdowały 

się  pod  wspornikami  pozostałych  platform.  -  Stój!  -  krzyknął  jeden  ze  strażników, 

unosząc  broń,  i  powtórzył  po  angielsku:  -  Stać!  Mężczyzna  ani  myślał  wykonać 

polecenie,  nieważne  w  jakim  języku  wydane  -  nie  przerywając  biegu,  wycelował  z 

półobrotu  w  stronę  krzyczącego.  Reakcja  była  natychmiastowa:  strażnik  nacisnął 

spust i napastnik padł przecięty serią, nim zdążył oddać choćby jeden strzał. Strażnik 

opuścił  broń  i  podbiegł  do  wspornika.  Przyklęknął,  zajrzał  ostrożnie  do  torby  i 

natychmiast  zrozumiał  zagrożenie.  Nie  był  saperem,  ale  wyglądało  to  na  zwykły 

background image

zapalnik  z  zegarem...  choć  wygląd  mógł  mylić.  Ładunek  mógł  być  zabezpieczony 

przed  rozbrojeniem,  i  to  na  najrozmaitsze  sposoby  -  od  prostego  mechanizmu 

powodującego natychmiastowy wybuch w chwili, gdy ktoś próbował usunąć zapalnik, 

aż  po  wyrafinowane  sposoby,  o  których  nie  miał  pojęcia.    Jednak  zawleczki 

blokującej zegar nie było nigdzie widać, a do wybuchu pozostało ledwie kilka minut, 

więc nie miał czasu, by wezwać specjalistę. Po krótkim wahaniu spiął się w sobie, po 

czym  zagryzając  zęby,  ujął  zapalnik  między  kciuk  i  palec  wskazujący  i  pociągnął 

stanowczo.  Chwilę  później  odetchnął  z  ulgą  -  bomba  nie  była  zabezpieczona,  a 

zapalnik dał się usunąć bez problemów.  Nie oznaczało to bynajmniej, że kłopoty się 

skończyły  -  nadal  wszyscy  mogli  wylecieć  w  powietrze.  -  Ten  jest  rozbrojony  - 

poinformował towarzyszy. - Teraz trzeba się zająć pozostałymi. 
Z  rykiem  silnika  jeep  wystrzelił  przez  dziurę  w  ogrodzeniu,  wracając  trasą,  którą 

wdarli  się  na  teren  fabryki.  Siedzący  obok  kierowcy  Kuhl  odwrócił  się  i  zobaczył  w 

mroku reflektory goniącego ich samochodu. Nie przejmował się jednak - znajdowały 

się  w  sporej  odległości,  która  na  dodatek  zdawała  się  rosnąć.    Mimo  wszystko 

nierozsądnie byłoby spuszczać je z oka. Wóz podskakiwał na nierównościach polnej 

drogi,  ale  błyskawicznie  zbliżał  się  do  linii  drzew  i  już  po  chwili  o  szybę  uderzały 

gałęzie i pnącza, pozostawiając na niej długie ślady wilgoci. 
Carlysle obserwował  zza kierownicy swego samochodu uciekających napastników  i 

klął, aż powietrze jęczało. Niecałą minutę wcześniej jeep, którym uciekały niedobitki 

napastników, przejechał przez wyrwę w ogrodzeniu. Dan podążył naturalnie za nim, 

ale  problem  polegał  na  tym,  że  wcale  nie  był  pewien,  czy  powinien  tak  postąpić. 

Próbował  znaleźć  odpowiedź  na  to  pytanie,  nie  przestając  wyciskać  ile  się  dało  z 

silnika, by zmniejszyć odległość dzielącą go od ściganego wozu. Newella wysłał do 

szpitala,  a  jeńców  zostawił  pod  opieką  jednej  z  drużyn.  Reszta  wracała  właśnie  do 

wozów, gdy stojący  na czele kolumny jeep  ruszył z  wyciem silnika, wykonał ciasne 

koło i pomknął ku ogrodzeniu. Strażnicy rzucili się do samochodu, ale nim pościg na 

dobre  się  rozpoczął,  jeep  przejechał  przez  wysadzony  odcinek  płotu,  zdobywając 

sporą  przewagę.  Danowi  nie  dawała  spokoju  kwestia  podziału  kompetencji.  Rząd 

brazylijski  zezwolił  holdingowi  na  utrzymywanie  własnych  sił  bezpieczeństwa  na 

terenie  zakładów,  ale  nie  zgodził  się,  by  siły  te  patrolowały  okolice  fabryki.  Tym 

mniejsza więc była szansa, aby Brazylijczykom spodobało się, że ochrona ugania się 

według  własnego  uznania  z  dala  od  terenu,  którego  miała  pilnować,  i  to  zaraz  po 

stoczeniu  małej  wojny.  Zdawał  sobie  z  tego  sprawę,  a  ponieważ  był  zawodowcem, 

znał granice, w których mógł działać. Gdyby na terenie zakładów nie wzięli żadnego 

jeńca, z którego wydusiłby informacje na temat zleceniodawcy i celu ataku, mógłby 

nieco te granice  naciągnąć  i  kontynuować  pościg.  Ba,  wezwałby  wówczas  nawet 

wsparcie  powietrzne.  Skoro  jednak  wzięli  jeńców,  trudno  byłoby  usprawiedliwiać 

łamanie  ustalonych  reguł,  wiedząc  przy  tym,  że  konsekwencje  mogą  być  poważne. 

Zacisnął dłonie na kierownicy, spoglądając na tylne światła ściganego samochodu i 

zastanawiając  się,  co  robić.  Thibodeau  nie  odpowiadał,  więc  sam  musiał  podjąć 

decyzję. Posłał w powietrze kolejną wiązankę przekleństw i przeniósł stopę z gazu na 

hamulec.  Po  kilku  delikatnych  depnięciach  wóz  zatrzymał  się  na  wyboistej  polnej 

drodze. - Chromolić tych kilku, wracamy - poinformował siedzącego obok partnera. - 

Trzeba zabezpieczyć zakłady, a nikt tego za nas nie zrobi. 
Wkrótce niebo zasłoniła nieprzenikniona kopuła roślinności. Kuhl wciąż obserwował 

światła  pościgu,  teraz  już  pewien,  że  zostają  w  tyle,  i  zastanawiał  się  dlaczego.  Z 

pewnością  to,  że  wraz  z  trzema  podkomendnymi  ukrył  się  za  jeepem,  dało  im 

przewagę nad strażnikami, którzy w trakcie wymiany ognia odbiegli dość daleko od 

samochodów.  Ale  to  tłumaczyło  jedynie  początkowy  sukces,  nie  zaś  brak 

background image

zdeterminowanego  pościgu.  I  nie  tłumaczyło,  dlaczego  nie  wysłano  za  nimi 

helikopterów.  Niespodziewanie  uśmiechnął  się  lekko.  Pościgu  nie  było,  gdyż 

strażnikom  nie  wolno  się  było  poruszać  poza  terenem  zakładów.  Odkrył  właśnie 

następną  słabość  UpLink  i  kolejny  element  stosunków  panujących  między  firmą  a 

rządem  brazylijskim.  Wiedzę  tę  należało  starannie  przeanalizować  wraz  z  innymi 

informacjami,  które  zdobył  tej  nocy.  Wiadomości  te  będą  bardzo  przydatne  w 

następnej fazie rozgrywki. 

RÓŻNE MIEJSCA 

17 KWIETNIA 2001 

Bielik  amerykański  poderwał  się  z  wysokich  drzew  rosnących  po  prawej  w  dole 

zbocza i poszybował nad starymi pniami leżącymi na błotnistej linii przypływu. Jego 

ogromne  rozpostarte  skrzydła  kontrastowały  czernią  z  błękitem  nieba  i  z 

nieskazitelną bielą łba oraz ogona, z którymi tworzyły doskonały kształt powietrznego 

drapieżcy. Megan obserwowała, jak zatacza kręgi nad pniami, nabierając wysokości 

dzięki prądowi wstępującemu, a potem odlatuje nad połyskujące wody zatoki. Brzeg 

w  dole  pogrążony  był  w  ciszy  i  bezruchu,  podobnie  jak  okolica  tarasu,  na  którym 

siedziała  wraz  z  Nimecem  i  Riccim,  pijąc  mocną  czarną  kawę.Zwykle  przez  pięć, 

dziesięć minut po jego odlocie jest cisza, a potem wracają mewy, rybołówki i kaczki. 

Czasami  po  kilka  naraz,  innym  razem  całymi  stadami,  zupełnie  jakby  ktoś  odtrąbił 

koniec  alarmu  -  wyjaśnił  Ricci.  -  Orły  najbardziej  lubią  ryby,  ale  gdy  są  naprawdę 

głodne  albo  gdy  karmią  młode,  przerobią  na  posiłek  wszystko,  co  wpadnie  im  w 

szpony. Mniejsze ptaki, gryzonie, a nawet koty, które zbytnio oddaliły się od domu. 

Megan  z  niechęcią  przestała  śledzić  lot  orła  -  na  jego  widok  przeszył  ją  przyjemny 

dreszcz - ale Ricci obiecał im wyjaśnienie przykrej sceny na drodze i naprawdę miała 

ochotę  je  usłyszeć.  Spojrzała  na  niego  przez  stół  i  spytała:Jeżówce  też?  Ricci 

uśmiechnął się lekko. - Też. 
Ponieważ zamilkł, nie spuściła z niego wzroku, czekając na ciąg dalszy.Megan chyba 

coś ci delikatnie sugeruje - odezwał się Nimec. - Może powinieneś skorzystać z tej 

sugestii. Ricci przytaknął po chwili zastanowienia. 

Nie  chcecie  wejść  do  środka?  -  spytał,  wskazując  rozsuwane  drzwi.  -  Robi  się 

chłodno. Nimec wzruszył ramionami.  - Mnie tu dobrze - stwierdził. 
-  Mnie  też  -  powiedziała  Megan.  -  Wolę  już  świeże  powietrze  niż  szlajanie  się 

samochodem,  że  się  tak  wyrażę.  Ricci  przyglądał  się  im  bez  cienia  współczucia  z 

powodu  bólu  głowy,  o  jaki  ich  przyprawił.  Zirytowało  to  Megan.  Miała  nadzieję,  że 

widać to po jej minie, bo nie starała się ukryć swoich myśli. Szlajanie się obejmowało 

niemal  godzinę  jazdy  na  śmierdzące  targowisko  rybne  przy  nabrzeżu,  następną, 

którą  Ricci  spędził  na  wędrówce  między  stanowiskami,  i  kolejną,  która  upłynęła  na 

targowaniu  się  ze  sprzedawcami  o  kilkanaście  plastikowych  pojemników  złożonych 

na  platformie  półciężarówki.  A  raczej  o  ich  zawartość:  zielonkawe  kolczaste  kule 

wielkości  piłek  do  tenisa,  które  nazywano  jeżowcami.  Wszystko  to  zaś  po  tym,  jak 

Megan z Nimecem przemierzyli w powietrzu i lądem trzy tysiące mil i byli świadkami 

bójki z zastępcą szeryfa oraz strażnikiem. - Jak sądzę, chcielibyście wiedzieć, czego 

chcieli  ode  mnie  ci  umundurowani  durnie?  -  spytał  wreszcie  Ricci.  -  Można  to  i  tak 

ująć  -  powiedziała  Megan,  przyglądając  mu  się  chłodno  znad  kubka  z  kawą.    Ricci 

upił  łyk  kawy  i  odstawił  kubek  na  blat  okrągłego  stolika.Czy  któreś  z  was  wie 

cokolwiek o połowach jeżowców?  spytał. Megan potrząsnęła głową. 
- Pete? - uściślił pytanie gospodarz. 

background image

-  Wiem  tylko  tyle,  że  za  granicą  jeżowce  są  cenionym  przy  smakiem.  Sądzę,  że 

można na nich sporo zarobić. Ricci spojrzał nań z pewnym uznaniem i wyjaśnił: 

Tak  naprawdę  wartościowa  jest  ikra.  W  menu  japońskich  restauracji  nazywają  ją 

uni.  Większość  trafia  do  Japonii,  reszta  do  japońskich  środowisk  w  Stanach  i  w 

Kanadzie. Cena zależy od podaży, stosunku wagi ikry do wagi całego stworzenia i od 

jej jakości. Jeśli chce się dostać najwyższą cenę, musi być złocisto-brązowa. To co 

dziś  złowiłem,  jakieś  dwa  i  pół  buszla,  dało  mi  prawie  tysiąc  dolarów.  Megan 

spojrzała  na  niego.Gdyby  ktoś  mi  to  powiedział,  kiedy  miałam  dziesięć  lat,  dziś 

byłabym milionerką.  Razem ze starszym bratem chodziliśmy po plaży i zbieraliśmy je 

do  plastikowych  wiader.  Potem  napełnialiśmy  wiadra  morską  wodą  i  próbowaliśmy 

przekonać rodziców, żeby pozwolili nam trzymać jeżowce w domu. Za każdym razem 

ojciec kazał wyrzucać to świństwo. Ricci uśmiechnął się nieznacznie. 
-  Ludzie  różnie  je  tu  określają,  ale  jeszcze  do  niedawna  podzielali  opinię  twojego 

ojca.  Dopiero  gdy  gusty  Azjatów  stały  się  znane  i  zaczęto  za  nie  słono  płacić, 

jeżowce  zdobyły  popularność.  Wcześniej  traktowano  je  jako  utrapienie.  Poławiacze 

homarów  nazywali  je  kurwimi  jajami,  bo  zatykały  ich  klatki  i  wyjadały  przynętę. 

Zdarzało się też, że niszczyły same klatki, bo oprócz kolców gnojki mają też całkiem 

ostre zęby. - Sam je zbierasz? 
- Zbiera się je w co najmniej dwuosobowych zespołach. Jest płetwonurek i pomocnik 

czekający w łodzi. Pod wodą wolę pracować sam. Nurkuję z dużą drucianą siatką i 

wybieram najładniejsze okazy. Kiedy siatka jest pełna, wysyłam na górę boję z liną.  

Dexter wyciąga ładunek na pokład. - To twój pomocnik? Co jeszcze robi? - spytała 

Megan. 
- Zajmuje się sprzętem do nurkowania, dba o moje bezpieczeństwo, gdy jestem pod 

wodą, pilnuje, żeby połów nie zmarzł, a jeśli ma czas, rozcina też jeżowce. Jeżeli coś 

zacznie  się  pieprzyć,  od  jego  reakcji  może  zależeć  moje  życie.  -  Ricci  przerwał  na 

chwilę.    -  Dlatego  zyskiem  dzielimy  się  po  połowie.  Nimec  uniósł  brwi.    Jeśli  mnie 

pamięć  nie  myli,  wspomniałeś  o  Deksie,  gdy  gawędziłeś  z  zastępcą 

szeryfa...Wspomniałem.  Jakoś nie odniosłem wrażenia, że to solidna spółka. 
Ricci wzruszył ramionami. 

Może  nie  jest  tak  solidna,  jak  sądziłem  -  przyznał.  -  Dowiem  się  wkrótce.  Megan 

obserwowała go, grzejąc dłonie o kubek. 

Zawsze wozisz połów na rynek? - zainteresowała się. 

Mężczyzna opadł na oparcie. 

Miałem właśnie o tym mówić. - Upił kolejny łyk. - Jeżowce żyją w koloniach, zwykle 

w  spokojnych  rejonach,  gdzie  nie  ma  podwodnych  prądów,  za  to  są  wodorosty. 

Jeszcze nie tak dawno pokrywały właściwie całe dno zatoki i można je było zbierać, 

nie  zanurzając  głowy.  -  Umilkł  na  chwilę.  -  W  ostatnich  kilku  latach  połowy 

zmniejszyły się, bo wcześniej zbierano je bez opamiętania i przetrzebiono populację. 

Teraz  płaci  się  za  nie  niebotyczne  sumy,  więc  ludzie  zaczęli  tak  zazdrośnie  strzec 

swoich łowisk, że warczą na każdego, kto się do nich zbliży.     Te łowiska, jak sądzę, 

są prawnie wyznaczone? 
Ricci przytaknął. 
-  Licencja  kosztuje  prawie  trzy  setki,  a  przy  obecnych  obostrzeniach  z  uwagi  na 

ochronę  przyrody,  trzeba  poczekać  na  swoją  kolejkę  w  losowaniu.  Występując  o 

licencję,  musisz  określić  miejsce  i  porę  roku,  w  której  chcesz  nurkować.  Strażnicy 

background image

przyrody  sprawdzają  to  bardzo  dokładnie,  a  wszystko  masz  czarno  na  białym  na 

zezwoleniu. 
-  Pojemniki  miałeś  pełne,  więc  chyba  nie  najgorzej  ci  idzie  zauważył  Nimec.  Ricci 

ponownie skinął głową. 

A  w  dobie  spadających  połowów  to  musi  się  rzucać  w  oczy  dodał  Pete.  -  Z 

pewnością  zauważyli  to  inni  poławiacze  i  sprzedawcy,  a  prawdopodobnie  również 

strażnik  przyrody.  Gospodarz  spojrzał  mu  prosto  w  oczy  i  jeszcze  raz 

przytaknął.Niewielu  jest  tu  takich,  którzy  mieliby  ochotę  wypływać  tak  daleko  czy 

schodzić tak głęboko jak ja, zwłaszcza o tej porze roku, kiedy woda jest lodowata, a 

prądy silne - wyjaśnił. W zatoce są setki wysepek, kilka z nich w mojej strefie. Przy 

jednej  znalazłem  głęboką  podwodną  zatoczkę,  w  której  jest  mnóstwo  wspaniałych 

jeżowców.  - I się rozniosło - dorzucił ze zrozumieniem Nimec. 

Rozniosło - potwierdził Ricci. - Jeśli wziąć pod uwagę poważne pieniądze z jednej 

strony,  a  z  drugiej  facetów,  którzy  mają  problemy  z  utrzymaniem  rodzin,  powstaje 

mieszanka wybuchowa.  Tutaj niechęć do obcych jest naprawdę stara i być może do 

pewnego  stopnia  usprawiedliwiona.  Na  przełomie  wieków  bogacze  z  miast  zaczęli 

kupować  setki  akrów  ziemi  dokoła  swych  letnich  posiadłości,  by  odgrodzić  się  od 

miejscowych rybaków i łowców skorupiaków, których uważali za białe śmieci. Napisy 

„Nie  ma  przejścia”  ograniczały  tym  ludziom  dostęp  do  wody,  ich  podstawowego 

źródła  utrzymania.Ktoś  zmuszał  ich  do  sprzedaży  ziemi?  -  spytała  Megan.  Ricci 

posłał jej ostre spojrzenie.  Albo nigdy nie byłaś biedna, albo zapomniałaś, jak to jest 

burknął.  -  Jak  się  widzi  przez  zimę  w  Maine  swoje  głodne  dzieciaki,  to  nikogo  do 

niczego nie trzeba zmuszać. 
Breen  nie  odpowiedziała,  zastanawiając  się,  czy  przez  jego  uwagę  nie  czuje  się 

bardziej winna, niż należało.Dex i strażnik dogadali się? - Nimec nie miał ochoty na 

dygresje.  Ricci  przez  chwilę  bawił  się  kubkiem,  skupiając  wzrok  na  wydobywającej 

się z niego parze. - Wróćmy do tego, kto zwykle wozi połów na targ - odezwał się po 

chwili. - Z Dexem współpracuję ponad rok i nigdy jeszcze nie wiozłem jeżowców na 

rynek.  Do  dzisiaj,  ma  się  rozumieć.  On  lubi  prowadzić,  targować  się,  zna  tu 

wszystkich i najczęściej sprzedaje połów jednemu klientowi. - Zamilkł na moment. - 

Poza tym lubi jak najszybciej mieć w garści gotówkę.  Ale dziś rano powiedział mi, że 

musi zaraz wracać do domu, bo żona pracuje do późna, a trzeba przypilnować dzieci 

po szkole.  I rzeczywiście, ledwie zacumowaliśmy, już go nie było. - Zdarza się, gdy 

jest się ojcem - stwierdził Nimec, przypominając sobie podobne sytuacje, kiedy jego 

dzieci wymagały jeszcze takiej opieki, a eksżona była żoną. Ricci potrząsnął głową.  - 

Nie  znasz  Dexa.  Spytaj  go  o  dobrą  knajpę,  a  wyrecytuje  ci  jednym  tchem  ze 

dwadzieścia, i to stąd do New Brunswick, z wyszczególnieniem, jakie piwo z beczki w 

której  mają.  Zapytaj  go  o  daty  urodzin  jego  dzieci,  a  zacznie  się  jąkać.  -  Więc 

uważasz, że zaaranżował to tak, żebyś był sam, kiedy cię zatrzymają - ocenił Nimec. 

Gospodarz ponownie zainteresował się swoim kubkiem i nic nie odpowiedział. Nimec 

westchnął. - Kto cię zatrzymał?  Strażnik? - spytał. 
- Taa. I wątpię, żeby Dex to wszystko wymyślił. To wykonawca, nie planista. Cobbs to 

jeden  z  tych,  którzy  nie  cierpią  obcych...    poza  tym  nie  lubi  nikogo  i  niczego  i  ma 

wszystko  wszystkim  za  złe.  Czarujący  typek.  Przyjechałem  tu  z  Bostonu,  nieźle 

zarabiam, więc jest święcie przekonany, że jego kosztem. Dodaj do tego, że jestem 

byłym gliniarzem, a będziesz miał pełny obraz jego osobistego wroga. - Boi się ciebie 

i  nie  rozumie,  co  przekłada  się  na  agresję  podsumował  Pete.  -  To typowe 

zachowanie  w  społecznościach,  w  których  nie  ma  dużo  świeżej  krwi.  Zwłaszcza  w 

stosunku do ludzi z wielkich miast. Ricci wzruszył ramionami.  - U Cobbsa dochodzi 

background image

jeszcze łapówkarstwo i wredna natura - uzupełnił. - Słyszałem o nim sporo od nurków 

i poławiaczy homarów. Jeśli odpali mu się działkę, można łowić bez licencji albo poza 

swoją strefą, a nawet kraść w nocy homary z czyichś klatek. Do dziś regułą było, że 

jeśli  ktoś  nie  chciał  mu  dać  zarobić,  to  Cobbs  zaczynał  go  tępić  za  najlżejsze 

naruszenie  przepisów.  Ale  nie  wymuszał  niczego  otwarcie  i  nie  przesadzał  z 

żądaniami.  Numer,  który  dziś  próbował  mi  wykręcić,  to  zupełna  nowość,  i  to 

większego kalibru. - Twierdził, że łowiłeś poza własną strefą i dlatego konfiskuje cały 

połów  -  domyślił  się  Nimec.  -  Zgadza  się?  Ricci  przytaknął  z  uznaniem.    Jak 

powiedziałeś,  czasy  są  ciężkie  -  podsumował  Nimec.  Westchnął  i  zadał  ponownie 

pytanie,  na  które  Tom  nie  odpowiedział:  -  Więc  sądzisz,  że  Dex  i  Cobbs 

wykombinowali  coś  razem?  Gospodarz  patrzył  na  kubek,  obracając  go  w  dłoniach.   

Sam  próbuję  dojść  z  tym  do  ładu  -  odparł  z  wahaniem.  Cobbs  i  zastępca  szeryfa 

czekali na mnie, a wątpię, żeby tak przypadkiem wiedzieli dokładnie, kiedy i którędy 

będę jechał na targ. Dziwnym trafem zdecydowali się mnie zatrzymać tego jedynego 

dnia, kiedy byłem sam. - Ale czy z punktu widzenia Dexa nie byłoby rozsądniej być z 

tobą i udawać zaskoczenie? - spytał Nimec. - W ten sposób sam ściągnął na siebie 

podejrzenia.  -  Myślenie  nie  jest  jego  mocną  stroną.  -  Ricci  wzruszył  ramionami.  - 

Może  nie  miał  odwagi  spojrzeć  mi  w  oczy,  a  może  po  prostu  ma  gdzieś,  czy  go 

podejrzewam. Może dogadał się z Cobbsem i zależy mu tylko na wykopaniu mnie z 

interesu. 
-  I  z  miasta  -  uzupełnił  Nimec.  Ricci  skinął  głową.  -  Jeśli  przyjmiemy  najgorszy 

scenariusz.  Ale  jak  na  razie  to  tylko  spekulacje.  Przez  dłuższy  czas  siedzieli  w 

milczeniu,  a  Megan  przyglądała  się  im.  Czuła  się  jak  ktoś  obcy  jak  obserwator.  

Między tymi mężczyznami istniało doskonałe porozumienie, czasami obywali się bez 

słów, jak partnerzy przez większość życia działający razem w policji. Dopiero w tym 

momencie  zrozumiała,  dlaczego  Nimec  chciał,  by  to  Ricci  zajął  miejsce  Maxa.  - 

Wróćmy na moment do Cobbsa - odezwał się wreszcie Nimec. - Nie zostawi tak tej 

sprawy  i  nie  da  ci  spokoju.  Znasz  ten  typ.  Ośmieszyłeś  go,  więc  tak  długo  będzie 

kombinował, aż cię dopadnie. Według mnie, stanie się to raczej prędzej niż później. 

Potrzebuje tylko trochę czasu, żeby się wylizać i przekonać samego siebie, że dzisiaj 

po prostu miałeś szczęście. - Wiem. - Ponieważ przypisano go do biura szeryfa, jest 

przekonany, że wszystko mu wolno. Nie powstrzyma go twoje ostrzeżenie, że udasz 

się  do  jego  przełożonych.  Z  punktu  widzenia  Cobbsa  oni  są  na  innej  planecie.    - 

Wiem. 
Nimec przyjrzał mu się uważnie. 

To co zamierzasz? 

Zapytany mruknął coś niezrozumiale, upił łyk kawy i z obrzydzeniem odstawił kubek 

na stół.Zimna - skomentował i odsunął ją. Znowu zapadła cisza. 

Megan przeniosła  spojrzenie  na  zatokę.  Właśnie  zachodziło  słońce  i  unosiły  się 

pierwsze pasma mgły, gdy chłodna bryza stykała się z cieplejszą powierzchnią wody. 

Zgodnie  z  przepowiednią  gospodarza,  po  zniknięciu  orła  wróciły  inne  ptaki  przy 

brzegu  widać  było  stada  kaczek,  a  dalej  mewy  szukające  zdobyczy  na  płyciznach 

odsłoniętych  przez  odpływ.  Zdawały  się  rosnąć,  gdy  stroszyły  szare  pióra,  by 

ochronić się przed spadającą temperaturą. Nagle zrobiło się późno. A przynajmniej 

tak wyglądało. 

Powinniśmy  wreszcie  porozmawiać  o  tym,  dlaczego  przyjechaliśmy  do  ciebie  - 

powiedziała  niespodziewanie.  -  Wciąż  jeszcze  nie  powiedziałeś  nam,  co  o  tym 

myślisz. Ricci spojrzał na nią. 
- Skoro już o tym mowa, dlaczego przyjechaliście? 

background image

Zaskoczona, zamrugała gwałtownie. 

- Nie wiesz?! - Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Ricci pokręcił głową. - Nie 

powiedziałeś  mu?  -  zapytała,  spoglądając  na  Nimeca.  Ten  również  pokręcił  głową.  

Sądziłem,  że  lepiej  będzie  poczekać,  aż  się  zobaczymy,  i  przedyskutować  sprawę 

osobiście.  Megan  potarła  brwi  kciukiem  i  palcem  wskazującym  i  westchnąwszy  z 

rezygnacją, pokiwała głową.Lepiej jednak wejdźmy do środka - przyznała. - Wygląda 

na to, że posiedzimy tu dłużej, niż się spodziewałam. 

Nieco po piątej trzydzieści z zakładów UpLink w Brazylii wykonano dwa telefony do 

siedziby  firmy  w  San  Jose.  Pierwszy  z  nich  był  do  Rogera  Gordiana.  Gordian  stał 

przy  oknie  swego  biura  i  patrzył  na  zalewaną  deszczem  Rosita  Avenu.  Miał  już 

wychodzić,  kiedy  rozdzwonił  się  telefon.  Spojrzał  na  aparat;  kusiło  go,  by  nie 

odebrać, zwłaszcza że niemal zdążył już włożyć płaszcz.  Ktokolwiek dzwonił, mógł 

zostawić wiadomość. W domu czekała Ashley z obiadem. Telefon odezwał się trzeci 

raz  -  po  czwartym  sygnale  włączy  się  automatyczna  sekretarka.  Gordian  zrzucił  z 

siebie  płaszcz,  zmarszczył  brwi  i  złapał  za  słuchawkę.  -  Tak?  -  spytał  zwięźle. 

Rozmówca przedstawił się jako Mason Cody z centrum operacyjnego Miecza w Mato 

Grosso do Sul. Jego głos dobiegał z oddali w charakterystycznej pustce wypełnionej 

szumem  przypominającym  odgłos,  jaki  wydaje  przyciśnięta  do  ucha  muszla.    W 

młodości  Roger  mówił,  że  słucha  w  ten  sposób  oceanu.  Teraz  usiadł,  wiedząc,  że 

mężczyzna jest na zabezpieczonej cyfrowej linii, a więc telefon na pewno nie dotyczy 

błahostki.Zdarzył  się  wypadek,  panie  Gordian.  Ton  Cody”ego  sprawił,  że  coś 

zimnego przeszło mu po plecach. Słuchał, nie przerywając rzeczowego meldunku o 

ataku  na  zakład,  a  jego  dłoń  stężała  na  słuchawce,  kiedy  poznał  liczbę  zabitych  i 

rannych.  -  Co  z  rannymi?  -  spytał,  gdy  Cody  skończył.  -  Ewakuowani  do  szpitala i 

większości nic nie zagraża. 
- A Rollie Thibodeau? Powiedział pan, że jest ciężko ranny. - Wciąż go operują. - Na 

chwilę zapadła cisza. - Na razie nie wiem nic o jego stanie. Gordian zmuszał się do 

zachowania spokoju. 

Pete Nimec został o tym poinformowany? 

Uważałem,  że  powinienem  najpierw  zawiadomić  pana,  panie  Gordian.  Jak  tylko 

skończymy  rozmowę,  będę  do  niego  dzwonił.  Szef  UpLink  obrócił  się  z  fotelem  w 

stronę  okna,  analizując  to,  czego  się  właśnie  dowiedział.  Trudno  było  to  wszystko 

ogarnąć.  -  Wiadomo,  kto  zorganizował  atak?  -  Na  razie  nie,  dopiero  zaczęliśmy 

przesłuchiwać  jeńców.  Prawdę  mówiąc,  nie  wiem  nawet,  ile  mamy  czasu,  zanim 

będziemy  musieli  ich  oddać.    Gordian  westchnął  ciężko.  Cody  miał  rację:  zasady 

postępowania  personelu  Miecza  zostały  ściśle  określone  w  umowie  z  rządem 

brazylijskim  i  rządami  innych  krajów,  na  terenie  których  istniały  zakłady  UpLink.  W 

końcu  byli  gośćmi  na  cudzej  ziemi  i  musieli  postępować  tak,  jak  wymagały  tego 

władze  danego  państwa.    Naturalnie,  w  każdym  przypadku  istniały  drobne  różnice 

wynikające z uwarunkowań kulturowych czy politycznych, ale generalia pozostawały 

wszędzie takie same. Jednym z nich był obowiązek przekazywania policji wszystkich 

złapanych na nielegalnym przekraczaniu granic zakładu, i to najszybciej, jak to było 

możliwe. Na terenie fabryki nie istniał nawet areszt, a przesłuchiwanie intruzów było 

zabronione.  Brazylijczycy  najprawdopodobniej  wiedzieli  już  o  ataku,  a  jeśli  nie,  to 

dowiedzą się wkrótce. Pewne natomiast było, że od chwili, w której napastnicy znajdą 

się  w  rękach  brazylijskich  urzędników,  UpLink  nie  dowie  się  niczego.  Jeżeli  nawet 

zostaną  przesłuchani,  władze  zatrzymają  zdobyte  informacje  dla  siebie,  a  w 

zaistniałej  sytuacji  Gordian  nie  bardzo  mógł  wywierać  na  nie  nacisk.  - 

Skontaktowaliście  się,  z  władzami?  -  spytał.  -  Jeszcze  nie.    Chciałem  najpierw 

dowiedzieć  się,  jak  chce  pan  to  załatwić.  Mam  nadzieję,  że  postąpiłem  właściwie, 

background image

panie  Gordian.  -  Jak  najbardziej.  Podejrzewam,  że  policja  lub  wojsko  pojawi  się 

wkrótce  nawet  bez  słowa  z  naszej  strony,  ale  i  tak  proszę  ich  jak  najszybciej 

powiadomić.  Naturalnie,  proszę  też  za  pewnić  o  naszej  pełnej  współpracy  i 

odpowiedzieć na wszystkie rozsądne pytania, jakie będą mieli. Niech pan także doda, 

że  liczymy  na  informacje  z  ich  strony.  Teoretycznie  tak  im,  jak  i  nam  zależy  na  jak 

najszybszym  dotarciu  do  prawdy.  Ma  pan  mój  numer  domowy  w  komputerze?  Po 

chwili przerwy, w której słychać było stukot klawiszy, Cody odparł: Mam. - W takim 

razie proszę mnie informować o wszystkim, co się wydarzy albo czego się pan dowie.  

Niezależnie  od  pory  dnia.  -  Rozumiem.  Gordian  znowu  westchnął.    -  To  chyba 

wszystko.  Wiem,  że  ma  pan  mnóstwo  zajęć,  więc  nie  będę  zabierał  więcej  czasu. 

Dziękuję i proszę się trzymać. - Robimy co możemy, panie Gordian - odparł Cody i w 

słuchawce  zapadła  cisza.  Szef  UpLink  odłożył  słuchawkę  i  zapatrzył  się  za  okno.  

Krople  deszczu  bębniły  o  szybę,  spływając  w  dół  długimi  strumykami.  Ze  swego 

miejsca nie widział ani ulicy, ani ludzi spieszących przez kałuże, ani jadących wolno 

samochodów z włączonymi wycieraczkami. Nawet Mount Hamilton, rozmyta i szara, 

zniknęła mu z oczu za ciężką kurtyną deszczu. Wygląda to tak, pomyślał, jakby cały 

świat  składał  się  z  deszczu.  Wyłącznie  z  deszczu.  Cody,  jak  zapewnił  Gordiana, 

następny  telefon  wykonał  do  Nimeca.  Szefa  ochrony  nie  było  w  biurze,  a  nagrana 

wiadomość  informowała,  że  wróci  dopiero  jutro,  ale  będzie  regularnie  sprawdzał 

sekretarkę. Na wypadek nagłej potrzeby podany był też jednak numer jego telefonu 

komórkowego. Cody przerwał połączenie i wybrał numer komórki. 
-  Więc  chcecie,  żebym  był  waszymi  uszami  i  oczami  na  całym  świecie.  -  Ricci 

przykucnął,  wkładając  kolejne  polano  do  kominka,  przed  którym  stała  wygodna 

skórzana sofa zajęta przez gości. - Tak to wygląda bez upiększeń, prawda, Pete? - 

Nie  całkiem,  jeśli  mogę  się  wtrącić.  -  Meg  spojrzała  na  Nimeca.  Ten  wzruszył 

ramionami.  Siedzieli  w  przestronnym  salonie  dobudowanym  w  połowie  lat 

osiemdziesiątych od strony morza do postawionego sto  lat wcześniej domu w stylu 

kolonialnym. Rozsuwane szklane drzwi wychodziły na taras, z którego nie tak dawno 

przenieśli  się  do  wnętrza.Człowiek,  którego  wybierzemy,  będzie  odpowiedzialny  za 

wprowadzanie i koordynowanie zasad bezpieczeństwa w krajowych i zagranicznych 

obiektach  należących  do  UpLink  wyjaśniła.  -  Będzie  podlegał  tylko  Pete’owi.  Chcę 

jednak podkreślić, że jesteśmy tu głównie po to, byśmy się poznali, ty i ja. I żebym 

mogła  ocenić,  na  ile  jesteś  zainteresowany  naszą  propozycją.  -  I  na  ile  ty  jesteś 

zainteresowana  moją  kandydaturą  -  dodał  Ricci,  odwracając  się  ku  niej.  Przez 

moment mierzyli się wzrokiem.  Zgadza się - przyznała. - To wyjątkowa i wymagająca 

praca. Logiczne jest, że chcemy sprawdzić, czy masz niezbędne predyspozycje. Po 

chwili namysłu gospodarz przytaknął. 
-  To  uczciwy  układ  -  powiedział.  -  Wciąż  kompletujecie  listę  kandydatów?  -  Jest 

jeszcze  jeden  człowiek,  którego  bierzemy  pod  uwagę.  To  obecny  szef 

bezpieczeństwa zakładów w Brazylii Roland Thibodeau. Prawdę mówiąc, nie wiemy, 

czy interesuje go to stanowisko. Zamierzam z nim porozmawiać w ciągu najbliższych 

dni - odparła. - Dlaczego nie chciałeś mi niczego powiedzieć przez telefon? - spytał 

Ricci,  spoglądając  na  Nimeca.  -  Bo  gdybym  spróbował,  błyskawicznie  usłyszałbym 

trzask  odkładanej  słuchawki.    Uznałem,  że  najlepiej  będzie  przyjechać  i 

porozmawiać. Chciałem na własne oczy zobaczyć twoją reakcję. Ricci wyjął z kosza 

na  wino  trzy  kawałki  gazety,  zmiął  je  i  upchnął  pod  polanami.    Następnie  zapalił 

zapałkę i przytknął ją do papieru. Zajął się błyskawicznie i płomyki zaczęły lizać spód 

drewnianego  kloca.  Gdy  już  się  zapalił,  gospodarz  starannie  zamknął  szklane 

drzwiczki i ponownie spojrzał na Megan. - Sądzę, że znasz długą i rzewną historię o 

tym,  jak  straciłem  odznakę  -  bardziej  stwierdził,  niż  zapytał.  -  Pete  przedstawił  mi 

background image

swoją wersję wydarzeń. Inne opinie poznałam z gazet - odparła.   Teraz już wiesz, 

dlaczego lubię używać je jako podpałkę. Uśmiechnęła się nieznacznie.  Przyszło mi 

to do głowy - przyznała. - A w świetle dzisiejszych wydarzeń wydaje mi się również, 

że  masz  dar  do  zjednywania  sobie  wrogów  w  niewłaściwych  miejscach.  Ricci 

zawahał  się  przez  moment.    -  Czytałaś  wersję,  w  której  jestem  niekontrolowalnym 

dziwakiem, czy tę, w której jestem hańbą bostońskiej policji? - Prawdę mówiąc, obie. 

Tyle  że  mam  zwyczaj  ignorować  opisowe  przymiotniki  i  skupiać  się  na  nagich 

faktach.  A  te  są  następujące:  chłopak  spadł  z  dachu  akademika  Ivy  League  i  zabił 

się. Grupa kolegów, którzy tam z nimi byli, twierdziła, że był to straszny wypadek.  Za 

dużo  piwa  i  brawura.  Jako  szef  detektywów  wydziału  zabójstw  komendy  miejskiej 

prowadziłeś  śledztwo,  które  wszyscy  uznawali  za  czystą  formalność,  dopóki  raport 

koronera  nie  ujawnił,  że  w  krwi  denata  nie  było  śladów  alkoholu.  Zacząłeś  kopać 

wokół sprawy i odkryłeś, że obecni na dachu siedzieli po uszy w handlu narkotykami i 

w  podobnych  przykrych  zajęciach  pozalekcyjnych,  a  potem,  że  między  przywódcą 

grupy  a  zabitym  panowały  nie  najlepsze  stosunki.  Rzeczony  przywódca  został 

oskarżony  o  morderstwo  pierwszego  stopnia,  a  jego  kolesie  o  współudział,  lecz  w 

zamian za zeznania zmieniono im kwalifikację czynu. Odbył się proces i uznano, że 

oskarżony  jest  winny,  co  powinno  automatycznie  oznaczać  dwadzieścia  pięć  lat 

więzienia.  Ale  sędzia  unieważnił  wyrok  ławy  z  powodów  formalnych  i  chłopak 

wyszedł z sądu jako wolny człowiek. Chodziło o jakiś błąd w badaniu dowodów przez 

lekarzy sądowych. - Zamilkła na chwilę. - Jak się to ma do rzeczywistości? Ricci cały 

czas nie spuszczał z niej wzroku. 

Jeśli  nie  masz  nic  przeciwko,  z  oceną  poczekam,  aż  skończysz  -  powiedział 

spokojnie. Megan skinęła głową. 

Następnie  udzieliłeś  serii  wywiadów,  w  których  podważyłeś  decyzję  sędziego  i 

stwierdziłeś,  że  błąd  był  zbyt  drobny,  aby  sprawa  kwalifikowała  się  do  apelacji,  nie 

mówiąc  już  o  kasacji  wyroku  ławy.  Co  gorsza,  oznajmiłeś,  że  sędzia  został 

przekupiony  przez  ojca  oskarżonego.  W  rewanżu  oni  oświadczyli  w  telewizji,  że 

żywisz  do  nich  urazę  z  przyczyn  osobistych,  a  do  prasy  przeciekły  informacje  z 

twoich  akt  personalnych,  włącznie  z  tym,  że  masz  problemy  z  piciem  i  że  miałeś 

załamanie nerwowe. Były też pogłoski, że masz złe podejście. Kiedy cyrk w mediach 

się  skończył,  chłopak  wciąż  był  wolny,  a  ty  oddałeś  odznakę.  Ogólne  odczucie  jest 

takie,  że  otrzymałeś  propozycję  nie  do  odrzucenia:  albo  sam  zrezygnujesz,  albo 

zwolnią cię bez prawa do emerytury.  Megan umilkła i obserwowała go. 
- Nieźle - przyznał. - Ale trochę opuściłaś. 

- Nie zamierzałam wcale siedzieć tu i popisywać się recytacją. 

Lepiej byłoby chyba, gdybyśmy resztę usłyszeli od ciebie. 

Naturalnie, jeśli będziesz chciał opowiadać. Ricci skinął głową. 

Jasne. W interesie naszych dobrych stosunków. 

Nie odpowiedziała. 

Ojciec tego gnojka to milioner z Beacon Hill, a w czasie procesu dowiedziałem się, 

że sędzia należy do tego samego ekskluzywnego klubu co tatuś, co moim zdaniem, 

powinno  wystarczyć,  by  został  odsunięty  od  sprawy.  Prokurator  mógł  przenieść 

proces  do  sądu  okręgowego,  ale  tego  nie  zrobił,  a  ja  nie  byłem  w  stanie.  Po 

rozprawie  usłyszałem  od  pracowników  klubu,  że  podczas  obrad  ławy  przysięgłych 

odbyły  się  trzy  spotkania  tatusia  z  sędzią  w  obitym  dębiną  gabinecie.  Informacja 

pochodziła  między  innymi  od  kierownika  klubu,  rozsądnego  człowieka,  który 

pracował tam czterdzieści lat i nie słynął z wybujałej wyobraźni.  Powiedział mi o tym, 

bo  podobnie  jak  dwaj  pozostali,  czuł  się  winny.  -  Ricci  wzruszył  ramionami. 

Naturalnie,  gdy  nagłośniłem  sprawę,  wyparli  się  wszystkiego.Ktoś  skutecznie 

background image

wyleczył ich z poczucia winy - zauważyła Megan. - Pieniądze i władza pozwalają na 

taką kurację. Zakładając naturalnie, że wierzę w twoją wersję.  Zapadła martwa cisza. 

Ricci patrzył twardo na Megan, a ogień w kominku rzucał cienie na jego ostre rysy.Co 

konkretnie ci się we mnie nie podoba? - zapytał w końcu nerwowo. Otworzyła usta, 

jakby  chciała  coś  powiedzieć,  po  czym  zamknęła  je  i  tylko  przyglądała  mu  się  bez 

słowa.Ja  wierzę  w  jego  wersję  -  Nimec  ostatecznie  przerwał  milczenie.  Gospodarz 

odwrócił  się  ku  niemu,  a  Megan  z  zaskoczeniem  poczuła  ulgę,  że  spuścił  z  niej 

nieustępliwe  spojrzenie.  -  Nie  potrzebuję  adwokata  -  poinformował  go  uprzejmie 

Ricci. 
-  Nie  o  to  chodzi.  Nie  przyjechaliśmy  oceniać  twojej  wiary  godności.  Nagle  rysy 

mężczyzny stwardniały. 

Powiedziałem ci, że nie potrzebuję adwokata - warknął. Ani w twojej osobie, ani w 

czyjejkolwiek. Megan uniosła uspokajająco rękę. 

Poczekaj - powiedziała. - Nie próbuję być twoim wrogiem i przepraszam, jeśli tak to 

odebrałeś. To był męczący dzień. Ricci przeniósł badawczy wzrok na jej twarz i znów 

zapadła cisza.Sądzę, że powinniśmy cofnąć się o krok - stwierdziła. Skoncentrujmy 

się na tym, co sądzisz o pracy w UpLink. Gospodarz przyglądał się jej jeszcze przez 

chwilę, lecz w końcu z westchnieniem wypuścił powietrze.Nie wiem. Prawdę mówiąc, 

nie  jestem  pewien,  czy  to  coś,  w  czym  chciałbym  brać  udział,  nawet  jeśli  mam  do 

tego  przygotowanie.  To  duża  robota  i  wielka  odpowiedzialność.  Wydaje  mi  się,  że 

bardziej  jest wam potrzebny dobry zawodowiec niż były gliniarz. Nimec pochylił się 

do przodu, opierając dłonie o kolana.   Mający za sobą cztery lata w SEAL Team 6, 

czyli  elicie  elit  sił  antyterrorystycznych  -  zauważył  uprzejmie.  -  To  tak  na  początek. 

Pete... 
-  Po  zakończeniu  służby  w  dziewięćdziesiątym  czwartym  wstąpiłeś  do  bostońskiej 

policji, gdzie w rekordowym czasie zdobyłeś odznakę detektywa pierwszego stopnia - 

przerwał  mu  Nimec.  -  Pracowałeś  jako  tajny  agent  dla  Sił  do  Zwalczania 

Przestępczości  Zorganizowanej,  do  czego  miałeś  doskonałe  przygotowanie,  gdyż 

jedną  z  twoich  specjalności  w  SEAL  były  techniki  infiltracji.  Po  zakończeniu  akcji 

przeciwko gangowi wymuszającemu haracze poprosiłeś o przeniesienie do wydziału 

zabójstw  i  pracowałeś  tam  aż  do  tej  przykrej  sprawy,  o  której  rozmawialiśmy.  - 

Przegląd mojej kariery nie zmieni moich uczuć - burknął Ricci, kucając przy kominku. 

- Od mojej demobilizacji minęło siedem lat. To szmat czasu. Nimec potrząsnął głową. 

Nie rozumiem cię, Tom - stwierdził. - Nikt cię do niczego nie zmusza ani nie każe 

natychmiast decydować. Propozycja wymaga starannego rozważenia, zarówno przez 

nas,  jak  i  przez  ciebie.    Powinniśmy  przynajmniej  zgodzić  się  co  do...  - 

Niespodziewanie  przerwał,  gdyż  jego  telefon  komórkowy,  nastawiony  na  sygnał 

wibracyjny, właśnie ożył, informując go bezgłośnie, że ktoś dzwoni. - Moment - rzucił, 

podnosząc palec wskazujący.  Wyjął telefon, otworzył klapkę i odebrał połączenie.  W 

pierwszej  chwili  na  jego  twarzy  widać  było  zaskoczenie,  w  drugiej  uwagę,  a  w 

następnej  mieszankę  obu.  Dzwonił  Cody  z  Mato  Grosso.  Zdał  Nimecowi  relację  z 

wydarzeń,  zbliżoną  do  tej,  którą  przed  kilkoma  minutami  złożył  Gordianowi. 

Połączenie także było cyfrowe, satelitarne i kodowane. Wzmocnił je satelita UpLink 

znajdujący się na niskiej orbicie nad Argentyną. Z kolei  przejęła  je  antena systemu 

komórkowego  na  wybrzeżu  Maine  i  połączenie  było  prawie  natychmiastowe.  Szef 

bezpieczeństwa  spytał  o  coś  cicho,  wysłuchał  odpowiedzi,  polecił  coś  szeptem  i 

zakończył rozmowę. - O co chodzi, Pete? - spytała Megan, widząc jego zatroskaną 

minę.    -  Mamy  kłopoty  -  odparł,  nie  chowając  telefonu.  -  Pierwszego  stopnia.  W 

background image

Brazylii. Użycie kodu oznaczało, że stało się coś naprawdę poważnego i że nie chce 

o tym rozmawiać przy Riccim.Roger wie? - spytała. Nimec skinął głową. 

Wie,  ale  lepiej  się  z  nim  skontaktujmy,  bo  coś  mi  mówi,  że  będzie  chciał  nas  jak 

najszybciej zobaczyć w San Jose. 
Lekarze wiedzieli, że nie mają czasu, od momentu, w którym Thibodeau znalazł się w 

szpitalu.  Nawet  dla  niewyszkolonego  obserwatora  było  oczywiste,  że  ranny  jest  w 

stanie  krytycznym.    Świadczyły  o  tym  brak  przytomności  graniczący  ze  śpiączką, 

ilość krwi, która wypływała z dużej rany postrzałowej brzucha i która przesiąknęła już 

przez  mundur,  cienki  koc  oraz  fartuchy  sanitariuszy,  a  przede  wszystkim  bladość 

skóry  i  słaby,  nieregularny  oddech.  Zawodowca  objawy  te  informowały  o 

konkretnych,  zagrażających  życiu  komplikacjach,  które  trzeba  było  zbadać  i 

natychmiast  wyeliminować.  Już  sama  poważna  utrata  krwi  spowodowała  szok 

pourazowy. Gdy wózek z rannym wtoczono na salę zabiegową, przepaski kontrolne 

na  ramionach  Thibodeau  podawały  zerowe  wartości  ciśnienia  skurczowego  i 

rozkurczowego, co wskazywało na rychłe ustanie krążenia. Nierówny, ciężki oddech 

sugerował  odmę  płucną  -  poduszkę  powietrzną  między  płucami  a  otaczającymi  je 

tkankami, powstałą w wyniku szoku. Wywierała ona nacisk na płuca, uniemożliwiając 

im  właściwe  działanie.  Stan  ten  doprowadziłby  niechybnie  do  śmierci  pacjenta  na 

skutek  ustania  oddechu,  toteż  niezbędna  była  interwencja  chirurgiczna.  Ratowanie 

życia  przy  poważnym  urazie  wymaga  stałego  rozpoznawania  i  rozwiązywania  serii 

kryzysów  o  zmieniającym  się  tempie  rozwoju  i  priorytecie.  W  tym  przypadku 

najważniejsze  było  ustabilizowanie  życiowych  funkcji  pacjenta  jeszcze  przed 

prześwietleniem  organów  wewnętrznych  oraz  eksploracyjną  chirurgią  podbrzusza. 

Dopiero  po  jej  wykonaniu  można  będzie  z  całą  pewnością  określić,  ile  razy 

Thibodeau został trafiony, jakie szkody wywołała kula, kule lub ich odłamki oraz gdzie 

się obecnie znajdują. Kierujący zespołem chirurg, świadom braku czasu, wyrzucił z 

siebie  serię  poleceń.  -  Potrzebuję  MAST,  siedem  jednostek  RBC,  dużą  sondę  i 

aspirator igłowy,  i to stat! Skrótem MAST określano specjalne spodnie ciśnieniowe, 

które  po  napełnieniu  powietrzem  wypychają  krew  z  dolnych  partii  ciała  do  serca  i 

mózgu.  RBC  to  jednostki  czerwonych  ciałek  krwi  -  wzbogaconego  hemoglobiną 

komponentu  krwi  zapewniającego  tkankom  niezbędny  tlen.  W  normalnej  sytuacji 

trzeba  by  najpierw  sprawdzić  grupę  krwi  rannego  i  porównać  ją  z  grupą 

dostarczonego  RBC,  ponieważ  jednak  Rollie  był  pracownikiem  UpLink,  informacje 

takie  znajdowały  się  w  banku  danych  szpitala,  przez  co  zaoszczędzono  cenne 

minuty. Sonda dożylna z kolei musiała mieć dużą średnicę, by transfuzja RBC była 

wystarczająco szybka. Aspirator igłowy był po prostu wielką strzykawką używaną do 

spuszczania powietrza z jamy płucnej. Pozwalał na napełnienie płuc i przywrócenie 

normalnego  oddychania.  Określenie  „stat”  było  natomiast  skrótem  od  łacińskiego 

statim,  czyli  „natychmiast”,  i  w  tym  też  znaczeniu  używano  go  w  medycynie.  W 

żargonie  lekarskim  oznaczało  „zaraz  albo  jeszcze  szybciej!”  W  powszechnym 

przekonaniu  lekarze  pracują  wolno,  starannie  i  w  sterylnych  warunkach.  Nic  nie 

zburzyłoby tego mitu szybciej niż rzut oka na salę zabiegową. Lekarze toczą w niej 

prawdziwe  bitwy  o  życie  pacjentów,  a  każda  z  nich  jest  z  założenia  szybka, 

chaotyczna, krwawa i pełna napięcia. Wbicie grubej igły zwanej czternastką w pierś 

muskularnego mężczyzny ważącego dwieście funtów, i to gdy trzyma się strzykawkę 

i  chce  trafić  między  twarde  mięśnie,  nie  jest  łatwe  i  naprawdę  rzadko  udaje  się  za 

pierwszym czy drugim razem. A igłę trzeba wbić głęboko, żeby jednym ruchem tłoka 

usunąć  ciepłe,  wilgotne  powietrze,  które  zebrało  się  wokół  płuc.    To  nie  zabawa,  o 

czym zaświadczyłby zapewne pospiesznie  wezwany młody  lekarz, gdyby tylko miał 

czas.  Tymczasem  robił  co  mógł,  by  pacjent  nie  zmarł,  nim  znajdzie  się  na  stole 

background image

operacyjnym.    Wypełniał  polecenia  szefa  zespołu,  który  zajęty  był  podawaniem 

rannemu krwi i roztworu soli fizjologicznej. Gdyby szpital nie znajdował się na terenie 

zakładów, Thibodeau zmarłby w karetce.  Po usunięciu powietrza z opłucnej należało 

powstrzymać jego napływ, tak by pacjent mógł normalnie oddychać. A to oznaczało 

szczelną  torakostomię.  Pierwszym  krokiem  było  umieszczenie  specjalnej  rury 

intubacyjnej  w  piersi  rannego,  a  konkretnie  w  opłucnej,  czyli  przestrzeni  między 

płucami  a  żebrami,  gdzie  utworzyła  się  poduszka  powietrzna.  Młody  lekarz 

przeciągnął  skalpelem  między  żebrami,  pogłębiając  nacięcie  horyzontalnie  przez 

mięśnie.  Następnie  za  pomocą  klamry  Kelly’ego  rozszerzył  nacięcie,  by  móc  w  nie 

wsunąć palec. Wyjęciu klamry towarzyszyło obfite krwawienie, ale włożył palec aż po 

nasadę  i  ostrożnie  wymacał  płuco  i  przeponę.  Delikatnie  wsunął  podaną  przez 

instrumentariusza rurę, spojrzał na Thibodeau i odetchnął z ulgą.  Pacjent oddychał 

regularniej i łatwiej, a jego skóra nie była już przezroczysta. Intubator zaopatrzony był 

w  system  osuszający  i  jednokierunkowy  zawór,  który  uniemożliwiał  przedostawanie 

się  powietrza  do  opłucnej.  Lekarz  musiał  jeszcze  zaszyć  skórę  wokół  rury 

intubacyjnej,  by  całkowicie  ją  uszczelnić.  Zapowiadała  się  długa  i  ciężka  noc,  lecz 

Thibodeau miał przynajmniej jakąś szansę na sali operacyjnej. Czym prędzej został 

tam  przewieziony,  a  chirurdzy  natychmiast  otworzyli  jego  jamę  brzuszną  i  zaczęli 

oceniać szkody, jakie wyrządziła kula. 

REGION  CHAPARE,  ZACHODNIA  BOLIWIA  18  KWIETNIA  2001  Harlan  DeVane 

obserwował  z  cichą  satysfakcją  trzy  ciężarówki  pokonujące  w  tumanach  kurzu  bitą 

drogę  biegnącą  wzdłuż  wschodniej  granicy  jego  rancha.  Samochody  zmierzały  ku 

lotnisku,  na  którym  czekał  samolot  typu  Beech  Bonanza.  Nie  wybiła  jeszcze 

dwunasta,  ale  słońce  prażyło  już  niemiłosiernie  trzy  wysłużone  camiones  i  szeroką 

płaską łąkę, na której pasły się jego importowane z Argentyny krowy. Na bydle upał 

nie  robił  wrażenia.  Bezwietrzna  pogoda  sprawiała,  że  dym  płonącej  puszczy  był 

nieruchomą  smugą  na  horyzoncie.  Kiedy  powieje  popołudniowy  wiatr,  dym  uniesie 

się i rozproszy, zmieniając w szarą mgłę, która przesłoni słońce, tak że można będzie 

na  nie  spojrzeć  gołym  okiem.  Taka  była  cena  postępu  i  DeVane  jako  realista 

akceptował ją, choć z żalem.  Powstawały nowe drogi, a korzystający z okazji chłopi i 

ranczerzy  osiedlali  się  na  krótko  w  okolicy,  by  uprawiać  ziemię.  Pola  w  dorzeczu 

Amazonki szybko się wyjaławiały - wystarczały na niewięcej niż trzy lata uprawy zbóż 

-  więc  potem  karczowali  kolejny  skrawek  puszczy.  Gdy  w  okolicy  zabrakło  ziemi, 

przenosili  się  w  inne  rejony.  Cykl  ów  był  niezbyt  sensowny,  ale  nieunikniony,  a 

ponieważ  nic  w  życiu  nie  przychodzi  za  darmo,  w  tym  wypadku  płacili  w  pierwszej 

kolejności  chłopi,  na  dłuższą  metę  wszyscy  pozostali.  -  Wygląda  na  to,  Harlan,  że 

samolot  wkrótce  wystartuje  zauważył  Rojas,  pociągając  łyk  schłodzonego  guapuru. 

DeVane  spojrzał  na  niego  spod  ronda  białej  panamy.  Jego  naciągnięta  skóra  była 

blada, niemal bezbarwna, a błękitne, głęboko osadzone oczy niczym wykute z lodu. 

Miał  na  sobie  biały  dwurzędowy  garnitur  uszyty  na  miarę  z  jakiegoś  lekkiego 

materiału - sądząc po kroju, gdzieś w Europie. Kołnierz błękitnej koszuli był starannie 

zapięty, a obrazu dopełniały szelki w drobny żółtoniebieski wzór. Mimo upału DeVane 

zdawał  się  zajmować  własny,  chłodny  fragment  przestrzeni.  Rojasowi  przypominał 

rybę  z  rodziny  Scorpaenidae,  zamieszkującą  wody  Karaibów  -  z  pozoru  delikatną  i 

elegancką,  w  rzeczywistości  śmiertelnie  jadowitą.  -  A  ty,  Francisco?  -  spytał  po 

portugalsku, choć Rojas do brze władał angielskim. - Odlecisz na jego pokładzie czy 

też poczyniłeś inne przygotowania? - Wiesz, że wolę, żeby perico latało osobno. Na 

wszelki wypadek DeVane uśmiechnął się w duchu, słysząc ten dobór słów - kokaina 

powodowała gadatliwość, toteż po hiszpańsku nazywano ją perico: papuga. Tyle że 

background image

było  to  określenie  slangowe,  którego  można  by  się  spodziewać  po  ulicznym 

sprzedawcy  prochów  z  San  Borja,  a  nie  po  wyższym  rangą  funkcjonariuszu  policji 

brazylijskiej.  Do  Rojasa  jednak  pasował  ten  język  -  był  tchórzliwym,  przekupnym  i 

leniwym  biurokratą,  jakich  pełno  na  południe  od  równika,  próbującym  pozować  na 

przestępcę.  Ale  gdyby  odpalić  przed  jego  biurem  petardę,  ukryłby  się,  trzęsąc  ze 

strachu,  pod  własnym  biurkiem.Kiedy  skończymy,  mój  kierowca  odwiezie  cię  na 

lotnisko w Rurrenabaque - obiecał. - Możesz się czuć bezpiecznie. Rojas usłyszał w 

jego  głosie  lekceważenie  i  uniósł  dłonie  w  obronnym  geście.Różne  rzeczy  się 

zdarzają - wyjaśnił pospiesznie. - Nie spodziewam się problemów, ale zawsze czuję 

ulgę,  gdy  dostawa  dociera  na  miejsce  przeznaczenia.  Prawdę  mówiąc,  pomyślał, 

ulgę  poczuje,  gdy  zejdzie  z  oczu  ochroniarzom  DeVane’a.  A  zwłaszcza  Kuhlowi, 

który  od  pierwszego  spotkania  przypominał  mu  nie  człowieka,  lecz  beznamiętną, 

precyzyjną broń... i to kierowaną przez kogoś o niezaspokojonym apetycie na władzę 

i  pieniądze.  Kuhl  sam  zapracował  na  swą  fatalną  reputację,  ale  nie  ulegało 

wątpliwości,  że  współpraca  z  DeVane’em  zwiększyła  znacznie  jego  wrodzoną 

skłonność do przemocy i rozlewu krwi. Tak, naprawdę miło będzie znaleźć się daleko 

stąd.  Rojas  sięgnął  po  szklankę  z  chłodnym  napojem  i  pociągnął  spory  łyk.  Nie 

pierwszy raz spotykał się z tym mężczyzną i powinien się już przyzwyczaić. Udawało 

mu się nawet panować nad niepokojem, pod warunkiem że nie patrzył na Kuhla czy 

uzbrojonych  wartowników,  lecz  koncentrował  się  na  krajobrazie.  Sceneria  w  rzeczy 

samej była przyjemna: siedzieli przy ocienionym przez mimozę stole na tyłach domu 

DeVane’a.  A  raczej  rezydencji,  jako  że  budynek  był  duży,  elegancki  i  stylowy, 

zupełnie niczym siedziba potomka hiszpańskich konkwistadorów.  Tylko basen i kort 

tenisowy zdradzały znacznie późniejsze pochodzenie. Była to zresztą jedna z wielu 

posiadłości,  które  DeVane  miał  na  całym  świecie  i  między  którymi  podróżował, 

doglądając  interesów  swego  imperium.  Ciężarówki  zatrzymały  się  na  pasie 

startowym w cieniu czekającego samolotu, a kierowcy, zbieranina Keczua, zajęli się 

ich  rozładowywaniem  i  przenoszeniem  pakunków  do  komory  bagażowej 

bonanzy.Masz  nadzwyczajną  zdolność  pozyskiwania  i  utrzymywania  lojalności 

Indian,  Harlan  -  zauważył  obserwujący  ich  Rojas.  -  Nigdy  bym  się  tego  nie 

spodziewał.  DeVane przyglądał mu się z uwagą. 

Dlaczego? Handlowali już z Amerykanami. 

Policjant spróbował obojętnie wzruszyć ramionami. 

Owszem, ale nie na warunkach, które ustaliłeś. Są wręcz niespotykane. Kupujesz 

towar od Peruwiańczyków, a tutejszych cocaderos zatrudniasz wyłącznie do rafinacji 

i dystrybucji... - Nie dokończył. DeVane nie spuścił z niego wzroku. 

Dokończ... proszę. 

Rojas zawahał się, a potem dodał: 

Rolnicy są tu biedni, a koka z Chapare jest ich głównym źródłem utrzymania. Sto 

kilogramów  może  przynieść  trzy  miliony  dolców,  jeśli  zajmą  się  produkcją  od 

początku do końca. W tym układzie muszą znaleźć innego kupca na swój towar albo 

pozwolić, by zbiory zgniły na polach. 
DeVane  uśmiechnął  się  nagle,  ukazując  na  moment  równe  białe  zęby.Jeśli  dasz 

ludziom  za  mało,  będą  niezadowoleni,  jeśli  za  dużo,  przestaną  cię  potrzebować. 

Tajemnica  utrzymania  ich  lojalności  polega  na  tym,  by  dawać  im  akurat  tyle,  ile 

potrzebują,  Francisco.  -  Mimo  to  uważam,  że  twoje  kontakty  z  zagranicznymi 

plantatorami  spowodują  kłopoty.  -  Ciekawość  na  chwilę  przeważyła  u  Rojasa  nad 

ostrożnością. - I że Sendero Luminoso też będą mieli powody do niezadowolenia. Od 

background image

dawna mają tu własny system obróbki i zawsze starannie chronili swoje interesy.Nie 

bardziej  niż  ja,  o  czym  doskonale  wiedzą.  Mam  swoje  powody,  by  utrzymywać 

lewicowych  rzezimieszków  w  tej  operacji.    A  oni  są  szczęśliwi,  bo  nigdy  dotąd  nie 

mieli podobnych dochodów.  Rojas zdecydował się wycofać. Miał niejasne wrażenie, 

że został wymanewrowany. - Jak już powiedziałem, masz moje uznanie - powtórzył. - 

To taniec z diabłem. Ja nigdy bym tego nie potrafił.  Nie wyglądało na to, że DeVane 

jest skłonny zakończyć rozmowę. - Diabeł może być najlepszym partnerem, kiedy już 

poznasz jego kroki. Jestem pewien, że wiesz, jak nazywają go górnicy cyny w górach 

na południu. Mówią o nim El Tio: Wujek. W niedzielny poranek idą do kościoła, modlą 

się, dają na tacę i śpiewają na chwałę Bogu i świętym. Ale w poniedziałek, nim zjadą 

pod  ziemię,  składają  ofiary  stojącym  przy  wejściu  posążkom  El  Tio:  alkohol, 

papierosy i liście koki. Rojas znów zaczął się czuć nieswojo.  - Ofiary stosowne dla 

władcy  piekieł  -  skomentował.    -  Istotnie.  -  DeVane  ponownie  błysnął  lodowatym 

uśmiechem.  -  Są  cudownie  pragmatyczni.  Jeśli  chce  się  pracować  tam,  gdzie  jest 

gorąco i ciemno, trzeba się nauczyć obłaskawiać bogów, których bogactw się szuka. 

Na długo zapadła cisza. 
Słońce doszło do zenitu i upał zmusił pasące się bydło do bezruchu. Rojas przyjrzał 

się strażnikom otaczającym z dyskretnej odległości stół i mając dość widoku AK74, 

przeniósł  wzrok  na  lotnisko,  gdzie  Indianie  wciąż  poruszali  się  z  trudem  między 

ciężarówkami a samolotem. Był wyczerpany i ponownie zapragnął znaleźć się daleko 

stąd.  DeVane  upił  niewielki  łyk  i  ostrożnie  odstawił  szklankę  na  stół.        Chciałbym, 

żebyś mi w czymś pomógł, Francisco - powiedział. - W pewnej dość ważnej sprawie. 

Rojas  czekał  na  tę  chwilę.  Zwykle  po  dostawie  wysyłał  z  zapłatą  kuriera,  ale  tym 

razem  DeVane  nalegał,  by  zjawił  się  osobiście.    Zrobił  to,  nie  domagając  się 

wyjaśnień, wiedział bowiem, że Amerykanin udzieli ich dopiero wówczas, gdy dojdzie 

do wniosku, że nadszedł stosowny czas. - Jeśli chodzi o Guzmana, to może ucieszy 

cię  wiadomość,  że  już  interweniowałem  w  jego  sprawie.  Daj  mi  jeszcze  dzień,  a 

wyciągnę  go  z  więzienia  i  przerzucę  przez  granicę  -  powiedział.  -  Doceniam to i 

dostarczę funduszy na pokrycie kosztów, ale nie o nim chciałem z tobą rozmawiać. 

Rojas uniósł brwi. Eduardo Guzman był chłopcem na posyłki w organizacji DeVane’a. 

Aresztowano go, jako podejrzanego o handel bronią i narkotykami, gdyż korzystał z 

usług  prostytutki  współpracującej  z  policją  antynarkotykową.  W  normalnych 

okolicznościach  nie  byłoby  o  czym  mówić  -  DeVane  nie  zaprzątałby  sobie  głowy 

szeregowymi pracownikami, którzy ponosili konsekwencje własnej głupoty. Ale wujek 

Guzmana był jednym z najważniejszych przedstawicieli Amerykanina w SSo Paulo, a 

ponieważ wszyscy doskonale o tym wiedzieli, Rojas założył, że DeVane będzie chciał 

wyciągnąć  chłopaka  z  kłopotów,  i  poczynił  dyskretne  rozeznanie  w  prokuraturze. 

Zgodnie  z  oczekiwaniami  dowiedział  się,  że  za  stosowną  kwotę  zainteresowani 

prokuratorzy  mogą  odstąpić  od  wniesienia  oskarżenia.  Tymczasem  DeVane  dał 

wyraźnie do zrozumienia, że nie chce rozmawiać o Guzmanie. A więc chodziło o coś 

zagadkowego,  o  czym  Rojas  nie  miał  pojęcia.  -  Wybacz  moje  zaskoczenie  - 

wymamrotał.  -  Myślałem...  -  Ostatniej  nocy  wtargnięto  na  teren  amerykańskich 

zakładów  w  Mato  Grosso  -  przerwał  mu  Kuhl.  Odezwał  się  po  raz  pierwszy  od 

przybycia  Rojasa.  -  Słyszałeś  coś  o  tym  przed  wyjazdem?  -  Nie  sądzę  -  odparł 

policjant.  W  istocie  nic  nie  słyszał,  ale  z  zasady  nie  przyznawał  się  z  marszu  do 

pewnych rzeczy, do póki nie wiedział dokładnie, o co chodzi.  Możesz być pewien, że 

już  wkrótce  usłyszysz  -  stwierdził  rzeczowo  Kuhl.  -  Najbardziej  powinno  cię 

zainteresować  to,  że  część  napastników  została  ujęta  przez  prywatne  siły 

bezpieczeństwa  strzegące  zakładów.  Nie  wiem,  ilu  i  czy  przekazano  ich  już 

żandarmerii. Jeżeli nie, to nastąpi to wkrótce, a wtedy musisz dopilnować, by nigdy 

nie zostali przesłuchani. Nie ob chodzi mnie, czy ich uwolnisz, zabijesz czy po prostu 

background image

znikną.  Interesuje  mnie  jedynie  to,  by  nie  zaczęli  mówić.  Rojas  przyglądał  mu  się, 

gorączkowo  próbując  wymyślić  najlepszą  odpowiedź.  Osiem  miesięcy  temu  zaczął 

współpracę  z  DeVane’em  od  prostego  zakupu  kokainy,  co  -  nim  zdążył  się 

zorientować - zmieniło się w skomplikowaną sieć powiązań. Pomógł mu zamaskować 

transakcje, które w innym wypadku przyciągnęłyby uwagę władz brazylijskich, i stał 

się łącznikiem z kręgami politycznymi i policyjnymi. Był niewielkim ogniwem w długim 

łańcuchu - kroplą oliwy w wielkich trybach skomplikowanej maszyny - i szczodrze go 

za  to  wynagradzano.  Miał  kobiety,  pieniądze,  luksusowe  apartamenty  hotelowe  i 

wyjazdy  za  granicę  na  koszt  DeVane’a.  Dopiero  w  ostatnich  tygodniach  zrozumiał, 

jak bardzo związał się z Amerykaninem. Musiał robić coraz ryzykowniejsze rzeczy, a 

wahanie kończyło się coraz silniejszymi naciskami.  Istniały jednak granice. Musiały 

istnieć.  A  to,  co  właśnie  usłyszał,  wykraczało  daleko  poza  wszystko,  czego  się 

podświadomie obawiał.Nie wiem - powiedział powoli. - Mato Grosso leży poza moją 

jurysdykcją. Mogę bez problemu popytać, dowiedzieć się, co się dzieje z więźniami. 

Ale  jeśli  władze  tego  regionu  będą  chciały  ich  przesłuchać,  nie  zdołam  im  w  tym 

przeszkodzić. Kuhl przyglądał mu się obojętnie.  To znajdziesz jakiś sposób - odparł. 

- Nie ma innej możliwości. Rojas popatrzył mu w oczy i milczał niemal minutę. Nagle 

słońce  wydało  mu  się  znacznie  gorętsze  -  miał  wilgotne  dłonie  i  pot  pod  pachami. 

Szaleństwem było uważać, że może się związać z DeVane’em, nie tracąc przy tym 

niezależności.  Kupiono  go  i  regularnie  opłacano,  a  teraz  oczekiwano  od  niego,  że 

będzie  skakał  tak,  jak  każe  mu  nowy  właściciel.  W  końcu  spojrzał  na  DeVane’a  i 

powiedział: 
- Rozumiesz, że nie chcę obiecywać czegoś, czego nie będę w stanie zrealizować. - 

My  również  tego  nie  chcemy  -  zgodził  się  DeVane.  -  Spodziewamy  się  tylko,  że 

zrobisz,  co  będziesz  mógł.    Rojas  wysączył  duszkiem  zawartość  szklanki.  Cień 

rzucany  przez  mimozę  skurczył  się  i  upał  stał  się  nie  do  zniesienia.  Przez  chwilę 

widział oczyma wyobraźni, jak wybucha płomieniem w wyniku samozapłonu, a Kuhl i 

DeVane przyglądają się temu obojętnie.Coś się stało, Francisco? - zainteresował się 

DeVane.  Wydajesz  się  zaniepokojony.  Policjant  potrząsnął  głową.  Usłyszał  odgłos 

zapuszczanego silnika bonanzy i spojrzał w stronę lotniska.  Cocaderos rozładowali 

ciężarówki  i  zjechali  z  pasa,  a  samolot  przygotowywał  się  do  startu.  Gdyby  nie 

żelazna zasada, zgodnie z którą nie podróżował z towarem, dałby wiele, by znaleźć 

się  na  jego  pokładzie.  Nie  sądził,  żeby  jego  nerwy  zniosły  dłużej  obecność  Kuhla  i 

DeVane’a.Powinienem  się  pożegnać  -  odezwał  się  rad  z  wymówki.  Kursów 

zagranicznych  jest  tu  niewiele,  a  odloty  nie  zawsze  zgadzają  się  z  rozkładem. 

DeVane  przytaknął  i  kiwnął  palcami  na  jednego  z  wartowników.  Ten  skinął  głową  i 

podniósł do ust radiotelefon.Twój samochód już jedzie - poinformował go gospodarz. 

Nie  chcielibyśmy,  żebyś  utknął  w  obcym  kraju,  prawda?    Rojas  zdołał  sfabrykować 

uśmiech. 

Muito  obrigado  -  wymamrotał  zmieszany  własną  służalczością  i  pomyślał  z 

niesmakiem  o  górnikach,  o  których  nie  dawno  rozmawiali.  Od  pewnego  czasu 

zachowywał  się  tak  jak  oni,  tyle  że  nie  przyznawał  się  do  tego  przed  sobą.  I  on 

wszedł w mrok i gorąco i aż za dobrze nauczył się obłaskawiać bogów. 

PAlO ALTO, KALIFORNIA 

18 KWIETNIA 2001 

Ashley nigdy nie słuchała muzyki przed poranną kawą i ta nagła zmiana zwyczajów 

zaskoczyła  go.  Roger  Gordian  siedział  na  werandzie  swego  domu  w  Palo Alto po 

wielu  godzinach  spędzonych  przy  telefonie  i  bez  cienia  zainteresowania  przyglądał 

się  jajecznicy  oraz  tostom.  Talerz  stał  przed  nim,  nieco  z  prawej  znajdowała  się 

background image

filiżanka  parującej  kawy,  z  lewej  zaś  -  dalej,  ale  w  zasięgu  ręki  -  leżał  telefon 

bezprzewodowy.  Podejmowanie  decyzji  było  u  niego  odruchem  nabytym,  którego 

szybkość rosła w sytuacjach kryzysowych. Na wiadomości z Brazylii zareagował jak 

na każdą sytuację alarmową: zawsze najpierw zbierał i analizował wszelkie dostępne 

informacje, a dopiero potem układał logiczny i systematyczny plan działania. W tym 

wypadku  proces  zbierania  informacji  zajął  mu  całą  noc,  którą  spędził  w  gabinecie. 

Cody  dzwonił  kilkakrotnie  z  nowymi  danymi  o  napadzie,  a  on  sam  telefonował  do 

swoich  doradców  i  kontaktów  politycznych,  w  tym  do  wysoko  postawionego 

urzędnika  Departamentu  Stanu.  Rozmawiał  również  z  Danem  Parkerem, 

przyjacielem  i  długoletnim  kongresmanem  z  czternastego  okręgu  w  Kalifornii.  Dan 

przegrał co prawda ostatnie wybory, ale Gordian zasięgał jego opinii w razie kryzysu. 

Każdy z jego rozmówców zaczął własnymi kanałami zbierać informacje o sytuacji w 

Brazylii,  a  tymczasem  Gordian  skontaktował  się  z  Charlesem  Dorsetem, 

administratorem w NASA.  Powody były dwa. Po pierwsze, chciał go poinformować o 

tym,  co  zaszło  w  zakładach  związanych  z  budową  stacji  kosmicznej,  zanim  nowiny 

dotrą  doń  z  innego,  niekoniecznie  wiarygodnego  źródła,  na  przykład  od  żądnych 

sensacji  dziennikarzy  czy  reporterów.  Po  drugie,  chodziło  o  ewentualne  związki 

między  atakiem  i  katastrofą  Oriona  i  ich  wpływ  na  śledztwo.  Na  razie  Gordian  nie 

wiązał  ze  sobą  wydarzeń  w  Brazylii  i  na  Florydzie,  choć  krótki  czas,  jaki  je  dzielił, 

oraz  to,  że  oba  powodowały  negatywne  skutki  dla  całego  programu  budowy  stacji, 

sugerowały, że takie  powiązanie może istnieć. Chwilowo nic na to nie wskazywało, 

toteż  wystrzegał  się  pochopnych  wniosków,  z  drugiej  jednak  strony  nie  zamierzał 

przedwcześnie  wykluczać  takiej  możliwości.  Makiaweliczny  spisek  sprzed  roku, 

mający zniszczyć UpLink, był kosztowną, lecz niezapomnianą lekcją, którą ignorować 

mógł tylko niefrasobliwy głupiec. Dlatego też ostatni telefon, już nad ranem, wykonał 

do  Jurija  Pietrowa,  odpowiednika  Dorseta  w  Rosyjskiej  Agencji  Kosmicznej. 

Korzystając  z  należącego  do  Miecza  tłumacza,  poinformował  go  o  wydarzeniach  w 

Brazylii  i doradził zwiększenie ochrony kosmodromu Bajkonur w Kazachstanie oraz 

innych  podległych  agencji  obiektów.  Póki  co  jednak  telefon  milczał,  dzięki  czemu 

mógł  wyjść  z  gabinetu  i  zobaczyć,  jak  wygląda  ranek.  Dorset  obiecał  oddzwonić  w 

ciągu  godziny  z  informacjami  w  najważniejszych  sprawach,  więc  Gordian  odłożył 

wyjazd  do  biura.    Chciał  być  zupełnie  wolny,  by  móc  spokojnie  rozmawiać  z 

administratorem.  Przyjrzał  się  bez  zainteresowania  talerzowi,  wodząc  widelcem  po 

jajecznicy,  i  zdecydował,  że  z  rozpoczęciem  śniadania  poczeka  na  powrót  Ashley. 

Usiadł wygodniej i stwierdził, że jego córka Julia odniosła niewiele większy sukces w 

starciu  z  posiłkiem.  Pozostał  po  niej  na  wpół  zjedzony  rogal  z  borówkami  i  niemal 

pełna  filiżanka  zimnej  już  kawy.  Ledwie  zdążył  wyjść  na  taras,  Julia  popędziła  na 

pierwsze bolesne spotkanie z adwokatem w sprawie rozwodu, zostawiając rodzicom 

nie  sprzątnięte  naczynia  i  swe  ukochane  charty.  Właściwie  w  tej  chwili  psy 

pozostawały pod opieką Rogera, jako że Ashley zerwała się z miejsca i pospieszyła 

bez słowa do domu, żeby włączyć jakąś płytę kompaktową. Gordian nie pamiętał, by 

zrobiła coś podobnego przez dwadzieścia pięć lat ich małżeństwa, a zwłaszcza nie 

pamiętał pośpiechu, z jakim zostawiła jego, śniadanie i kawę.  Zastanawiając się, co 

też w nią wstąpiło, i żałując, że nie może się w pełni zrelaksować, spojrzał najpierw w 

prawo, potem w lewo, a w końcu zmarszczył brwi zaskoczony tym, co zobaczył. Oba 

psy  darzyły  go  względami  podczas  posiłków,  ale  tym  razem  miał  ich  niepodzielną 

uwagę - siedziały z obu stron krzesła, przyglądając mu się brązowymi ślepiami. Ze 

spojrzeń  tych  wynikało  jednoznacznie,  czego  się  spodziewają.  Sięgnął  po  tost, 

przełamał go i dał każdemu po kawałku. Jack, cętkowany samiec, jak zwykle połknął 

swój  jednym  kłapnięciem  szczęk,  nie  ruszając  się  z  miejsca.  Mniejsza,  lecz 

obdarzona  większym  temperamentem  Jill  skoczyła  na  cztery  łapy  i  zdążyła  okręcić 

background image

się radośnie, nim uporała się ze swoją porcją. Uderzyła przy tym zadem o nogi stołu. 

Zastawa  zabrzęczała  i  podskoczyła,  a  kawa  wylała  się  na  talerzyk.  Gordian 

westchnął ciężko.     W ten właśnie sposób zawsze pakujesz się w kłopoty, wiesz? 

Odwrócił się  i zobaczył Ashley, która wynurzyła się z  domu przy akompaniamencie 

fortepianu  Fatsa  Wallera.  -  Uhmm  -  mruknął,  wycierając  kawę  serwetką.  -  O co 

konkretnie  chodzi? - O karmienie psów resztkami w trakcie posiłków. Pomijając  już 

fakt, że to wbrew zasadom Julii, jest to sprawdzona przyczyna kłopotów. Zmarszczył 

brwi.    -  Wiesz,  jak  traktowano  te  biedne  psy  na  wyścigach?  -  spytał.  -  Zanim  Julia 

wzięła  je  z  ośrodka  opieki?  Dosłownie  biegały  o  życie.  -  Wiem,  ale  nie  o  tym 

rozmawiamy. 
- Charty dostają sześć szans, by wygrać lub być w pierwszej trójce, nim przejdą na 

„emeryturę”. Co zazwyczaj jest eufemizmem oznaczającym uśpienie, chyba że ktoś 

zdąży je wcześniej uratować.  - Roger, to wciąż nie to... 
- Całymi dniami trzymane są w klatkach trzy na trzy stopy, z wyjątkiem krótkich chwil 

na  posiłki  i  wypróżnienie.  Zawsze  kończy  się  to  otarciami,  spuchnięciem  stawów, 

utratą sierści, że nie wspomnę... Roger... 
Apoza tym widziałem z tuzin razy, jak sama w ostatnim tygodniu łamała tę zasadę. 

Ashley posłała mu cierpiętniczy uśmiech i usiadła na prawo od niego. Jest ich matką i 

to jej prerogatywa.  Gordian obserwował, jak sięga po termos i dolewa sobie świeżej 

kawy.  Ubrana  była  w  rozpiętą  błękitną  koszulę  narzuconą  na  brzoskwiniowy 

podkoszulek,  jeansy  i  białe  sportowe  buty.  Fryzura  stanowiła  kompromis  między 

modą,  jej  zdaniem  a  opinią  Adriana  jej  wieloletniego  fryzjera.  Krótko  ścięte 

jasnobrązowe  włosy  podkreślały  na  pozór  całkowicie  naturalnie  wystające  kości 

policzkowe i morski błękit oczu. - Nie karmiłbym ich, gdyby nie prosiły - bąknął. - Nie 

prosiłyby, gdybyś ich nie karmił w czasie jedzenia. Nie zauważyłeś, że do mnie nie 

podchodzą,  gdy  jemy?    Przyjrzał  się  psom,  które  zgodnie  ze  swym  zwyczajem 

spoczywały  po  obu  stronach  jego  krzesła:  Jill  ledwie  mogła  usiedzieć,  przenosząc 

ciężar ciała z jednej przedniej łapy na drugą, Jack tkwił nieruchomo, przyglądając mu 

się wyczekująco znad uniesionego pyska. - Kwadratura koła - mruknął. - Albo ktoś tu 

zawsze daje się skusić do pomocy potrzebującym. - Ashley wzięła rogalik i wskazała 

podbródkiem talerz męża. - Może sam przy okazji też byś coś zjadł? Posłuchał bez 

entuzjazmu, nie mogąc wzbudzić w sobie apetytu. Waller zaczął właśnie grać Cash 

for  Your  Trash,  zmieniając  lewą  ręką  oktawy,  by  dać  rytmiczny  podkład,  a  prawą 

wygrywając główną linię melodyczną. Gordian stwierdził, że czeka na śpiew.     Nie 

słyszałam  tej  piosenki  całe  wieki.  -  Ashley  poczekała  z  komentarzem  do  połowy 

utworu.  Przytaknął, nabierając jajecznicę. 
-  Sądzę,  że  żaden  inny  wykonawca  nie  śpiewał  tak  doskonale  z  nadzieją  o 

beznadziejnej sytuacji. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Rozumiem - powiedział, 

przyglądając się jej z namysłem.  - Chodzi ci o to, że był Murzynem, a żył w czasach 

rozkwitu  rasizmu.  Na  dodatek,  jeśli  wziąć  pod  uwagę  wszystko,  co  przeżyło  jego 

pokolenie:  pierwszą  wojnę  światową,  Wielki  Kryzys,  drugą  wojnę  światową.  Jeśli 

dobrze pamiętam, ostatni utwór nagrał, gdy mieliśmy wysyłać naszych chłopców do 

Europy.To były burzliwe czasy - stwierdziła. Skinął głową. 

Wszystkie  jego  piosenki  mówiły  o  przetrwaniu  złych  czasów  z  zaraźliwą  pogodą 

ducha - dodała. - O tym, że skoro jesteśmy i żyjemy, mamy szansę dożyć lepszych 

czasów... jak kolwiek banalnie to brzmiało. Gordian ponownie przytaknął. 

Tak - przyznał po chwili. 

Masz na myśli banalność czy całą resztę? 

background image

- I to, i to, ale głównie resztę. 

W  milczeniu  wysłuchali  Lulu’s  Back  in  Town,  I  Ain’t  Got  Nobody  i  Gonna  Sit  Right 

Down  and  Write  Myself  a  Letter,  w  których  Wallerowi  towarzyszyli  Benny  Carter, 

Slam Stewart oraz Bunny Berigan. Ashley obserwowała przez chwilę Rogera, aż w 

końcu wskazała leżącą na stole słuchawkę.Powiesz mi, co się dzieje? - Czekam na 

telefon od Dorseta z NASA. Usiłujemy wreszcie rozkręcić śledztwo w sprawie Oriona. 

Poświęciłem  sporo  uwagi  jego  mechanizmom  proceduralnym,  ale  wczoraj  Alex 

Nordstrum przekonał mnie, że nie powinienem lekceważyć innego aspektu.  - Alex? - 

zdziwiła się, unosząc brwi. - Sądziłam, że wciąż jest zajęty leczeniem urażonej dumy. 

Gordian uśmiechnął się lekko. 

Chodzi ci o to, że wciąż jest na mnie wściekły - uściślił. 

W  każdym  razie  poprosiłem  go  o  przysługę  i  przyszedł  do  biura...    -  Wzruszył 

ramionami. - Wiesz, jak to jest. Przyjrzała mu się uważnie. 
-  Nie,  nie  wiem,  ale  sądzę,  że  to  jakaś  męska  sprawa,  którą  możesz  mi  wyjaśnić 

później. Powiedz mi, o czym rozmawialiście. - Mówiąc w skrócie, przypomniał mi, że 

musimy zaskarbić sobie zaufanie ludzi, a nie traktować je jak coś, co się nam należy.  

Dzięki  jego  sugestiom  wpadłem  na  kilka  całkiem  konkretnych  pomysłów  i  nie 

zamierzam pozwolić, żeby to śledztwo zmieniło się w publiczną wojnę między NASA 

a  komisją  wyznaczoną  przez  Biały  Dom.  Poprzednio  tak  było,  jeśli  pamiętasz. 

Chodziło o to, że komisja zewnętrzna odniosła się nader sceptycznie do orzeczenia 

komisji  wewnętrznej.  -  Jak  pamiętam,  był  to  nader  uzasadniony  sceptycyzm.  - 

Owszem,  ale  nie  w  tym  rzecz.  I  tym  razem  wyniki  śledztwa  będą  podawane  w 

wątpliwość,  niezależnie  od  tego,  jak  uczciwie  zostanie  ono  przeprowadzone. 

Gwarantuję  ci,  że  będzie  uczciwe,  ale  jeśli  nie  zdołamy  przekonać  o  tym  ludzi,  to 

wątpię, by program stacji kosmicznej miał szansę na kontynuację. Ashley przełknęła 

kawałek rogalika i spytała: 
- A co myśli  Dorset o twoim udziale? Ludzie nie  lubią, kiedy ktoś plącze się po  ich 

podwórku.  -  Jak  dotąd  rozumiemy  się  dobrze.    Chuck  to  rozsądny  facet  i  ma  na 

uwadze to, co najlepsze dla NASA.  - Odwrócił się do żony. - Poza tym nie ma innego 

wyjścia. Musi brać pod uwagę moje sugestie, bo bez technologii UpLink i kontaktów z 

innymi rządami nie będzie międzynarodowej stacji kosmicznej. Kropka. 
Uśmiechnęła się. 

Trudno  sobie  wyobrazić,  by  ktokolwiek  próbował  cię  zignorować,  gdy  masz  ten 

stalowy  błysk  w  oczach  -  stwierdziła.    Gordian  odchrząknął  i  pochylił  głowę, 

spoglądając w talerz z typowo chłopięcym zawstydzeniem, a Ashley udała, że go nie 

dostrzega. Odczekała kilka sekund, nim zadała kolejne pytanie. - A w związku z którą 

z twoich sugestii ma dzwonić?  - Dałem mu do zrozumienia, kto powinien kierować 

śledztwem. 
Niedwuznacznie. 

I? 

- Ma tylko jeden problem. Nie chciałby, żeby ktoś w NASA poczuł się pominięty. - To 

zrozumiałe. Kwestia kompetencji, już ci to mówiłam. Wiesz, jak to może wyglądać. - 

Wiem,  Ash.  Ale  nie  czas  teraz  martwić  się  zachowaniem  biurokratycznej  harmonii 

agencji.  Im szybciej się z tym uporamy, tym lepiej. Pod koniec miesiąca ma nastąpić 

start w Rosji  i nie chcę, żeby go odkładano. Martwi  mnie to, co się stanie,  jeśli ten 

zakuty  łeb,  senator  Delacroix,  albo  ktoś,  kto  równie  łatwo  jak  on  za  każdym  razem 

staje  po  złej  stronie,  zacznie  w  którymś  z  talkshow  podawać  w  wątpliwość  sens 

background image

międzynarodowej  współpracy.  -  Delacroix  -  powtórzyła  Ashley.  -  Czy  to  ten,  który 

walczył z wielkim wypchanym niedźwiedziem ubranym w strój zapaśniczy z sierpem i 

młotem?  - W sali Senatu. - Gordian odetchnął powoli. - W każdym razie Dorset ma 

mi dać znać, czy osoba, o którą mi chodzi, jest w ogóle zainteresowana propozycją. 

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moimi oczekiwaniami, zrobimy naprawdę duży krok 

w  kierunku  zdobycia  publicznego  zaufania.  Uczciwy  krok  na  dodatek.  -  Są  jakieś 

powody,  dla  których  nie  chcesz  mi  powiedzieć,  kto  to  taki?    Wzruszył  ramionami  z 

nagłym zażenowaniem. 

Tylko to, że jestem przesądny. Kolejna cecha starego pilota. 

Powiem ci, jeśli nalegasz, ale... Uniosła dłoń. 

Daj  spokój  -  powiedziała  poważnie.  -  Jako  żona  starego  pilota  wiem,  co  to 

cierpliwość. Tyle razy trzymałam za ciebie kciuki, czekając, aż będziesz gotów, więc 

teraz też wytrzymam.  Tylko nie zapominaj, że każda cierpliwość ma swoje granice. 

Moja  też.  Znów  zapadło  milczenie  przerywane  jedynie  przez  Fatsa  Wallera 

rozwodzącego  się  nad  tym,  że  każdy,  kto  używa  ostatecznych  środków,  jest 

niebezpieczny. Gordian uśmiechnął się lekko, gdy zauważył, z jaką uwagą Jill i Jack 

obserwują jego widelec. Ashley, niespodziewanie dla siebie samej, poczuła ochotę, 

by go przytulić, ale zapanowała nad nią, podobnie jak wcześniej nad ciekawością - 

dotychczas nie zapytała w ogóle o to, co wydarzyło się w Brazylii. Nie zrobiła tego, 

choć to, czego zdołała się dowiedzieć, kazało jej podejrzewać, że - podobnie jak inne 

dziwne  wydarzenia  i  kryzysy  z  ostatnich  lat  -  stanowiło  to  zagrożenie  dla  jej  męża. 

Tak jak wówczas będzie ją dręczyć bezsenność spowodowana obawą, że mogłaby 

go  utracić  na  zawsze.    Skończyli  wreszcie  śniadanie  i  siedzieli  przy  dźwiękach 

muzyki,  napawając  się  zapachem  świeżo  skoszonej  trawy  i  promieniami  słońca 

wpadającego  przez  żaluzje.  Gordian,  który  zostawił  na  talerzu  kawałek  chleba, 

przyjrzał się wymownie psom i spojrzał pytająco na żonę.Uważam, że nie powinieneś 

- odparła na nieme pytanie. Ale jeśli to zrobisz, nie chcę potem słyszeć ani słowa na 

temat  rozpuszczonych  zagłodzonych  psów.  Tak  pod  swoim  adresem,  jak  pod 

adresem Julii. 
Gordian  rozdzielił  tost  na  dwa  kawałki  i  dał  obu  głodomorom  -  Jack  połknął  swój 

natychmiast, Jill z większą gracją i powściągliwością. Potem polizała go po palcach, 

jakby przepraszała za zderzenie ze stołem.Ty to masz powodzenie - skomentowała 

sytuację Ashley. Choć to trochę mokra forma podziwu.  Roger wytarł dłoń o spodnie i 

ignorując zaczepkę, spytał: - Mogę teraz ja o coś spytać? - Jasne. 
- Zastanawiałem się, skąd u ciebie ta nagła ochota na muzykę. 

Spojrzeli sobie w oczy. 

- To proste - odpowiedziała i wzruszyła ramionami. - Przypomniało mi się nagle, że 

Fats Waller zawsze należał do twoich ulubieńców.  - To wyjaśnia wybór wykonawcy. - 

Nie przestał się jej przyglądać.  - Ale nie porę. Zawsze mówiłaś, że lubisz mieć rano 

ciszę i spokój. Ashley uśmiechnęła się. 

- Z pewnością się domyśliłeś. 

- Nie - przyznał uczciwie. - Pojęcia nie mam. 

Przysunęła się bliżej. 

To  taka  kobieca  sprawa  -  odparła,  składając  mu  głowę  na  ramieniu.  -  Trenuj 

opanowanie, drogi mężu, to może ci później wyjaśnię. 

PÓŁNOCNA ALBANIA 

18 KWIETNIA 2001 

background image

Jęcząc amortyzatorami, pordzewiały samochód marki Citroen zbliżał się z wysiłkiem 

do  miejsca  spotkania  na  przełęczy,  trzydzieści  mil  od  Tirany.  Siergiej  Ilkanowicz, 

rozmyślając o dwóch towarzyszących mu Rosjanach, przypomniał sobie nagle często 

powtarzaną przez ojca maksymę, według której człowieka można zawsze ocenić po 

butach. Bez różnicy było, bogaty czy biedny, twierdził. Nawet żebrak w łachmanach, 

jeśli miał silny charakter, robił co mógł, by utrzymać obuwie w jak najlepszym stanie. 

Z drugiej strony, słabeusz i miernota, nawet jeśli należał do prezydium, nie dbał o nie 

i  chodził  w  znoszonych  butach.  Osobą,  którą  najczęściej  wskazywał,  gdy  mówił  o 

drugiej  z  tych  grup,  był  Chruszczow.  Stary  Ilkanowicz  pogardzał  nim,  nazywając 

prostakiem  zauroczonym  amerykańskim  kapitalizmem  oraz  tchórzem,  który 

przestraszył się pustej groźby Kennedy’ego w czasie kryzysu kubańskiego. Na liście 

zarzutów  znalazły  się  też  głupota  ekonomiczna  i  polityczna,  której  efektem  było 

powstanie w okolicach Morza Czarnego w 1963, i prowadzenie Ameryki od początku 

wyścigu  zbrojeń.  Ojciec  twierdził,  że  kiedy  Chruszczow  grzmocił  butem  w  stół  w 

trakcie sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ, nie dość, że zachował się jak kretyn, to 

jeszcze  pokazał  światu,  w  jak  fatalnym  stanie  ma  buty.  Zwłaszcza  zdarty  z  jednej 

strony  obcas  dowodził,  jakim  jest  słabeuszem,  i  ośmieszał  Rosję  w  oczach  całego 

świata.  Jeszcze  jako  chłopak  Siergiej  słyszał  te  narzekania  niezliczoną  ilość  razy  i 

oglądał  ziarnistą  czarnobiałą  kronikę  przedstawiającą  owo  faux  pas.  Obraz  był 

upiornej  jakości,  więc  o  kondycji  buta  nie  sposób  się  było  wypowiedzieć.  Prawdę 

mówiąc, nie miał pojęcia, czy ojciec ma rację, czy też opowiada bzdury, łącząc stan 

obuwia  Chruszczowa  z  jego  charakterem.  Szybko  zresztą  przestał  próbować 

zdobywać doświadczenia dzięki obserwacjom ojca. Zapamiętał go jako mrukliwego, 

zasuszonego  staruszka,  który  byłby  komiczny,  gdyby  jego  ciągłe  monologi  nie  były 

tak  pełne  złości  i  frustracji.  Pracował  jako  inspektor  w  państwowych  zakładach 

samochodowych  nad  Wołgą  i  po  powrocie  do  domu  nie  potrafił  odprężyć  się  bez 

pomocy wódki. W wyniku tego Siergiej najczęściej widywał go zmorzonego pijackim 

snem na tapczanie w ich dwupokojowym mieszkaniu. Miał dwanaście lat, gdy w 1969 

ojciec  zmarł  na  atak  serca,  i  był  najmłodszym  z  czterech  synów,  którym  matka  nie 

mogła  zapewnić  utrzymania  z  pensji  szwaczki  i  państwowej  renty  po  mężu.  Sześć 

miesięcy  później  został  wysłany  do  stryja  -  matematyka  mieszkającego  w 

Akademgorodoku  na  Zachodniej  Syberii.  W  czasach,  w  których  komuniści  wciąż 

jeszcze łudzili się, że będą przewodzić światu w jakimś utopijnym raju, nazywano go 

szumnie  Miastem  Nauki.  Matka  -  zapytana,  dlaczego  właśnie  on  ma  jechać,  a  nie 

któryś  z  jego  braci  -  wyjaśniła,  że  najlepiej  się  uczył,  więc  ma  największe  szansę 

skorzystać na opiece i przewodnictwie stryja. Mimo to czuł się odrzucony i zesłany na 

podobieństwo  więźnia  Gułagu.    Podejrzewał  też,  że  prawdziwy  powód  był  inny  - 

ważniejsze  były  dla  niej  pensje,  które  starsi  bracia  szybciej  zaczęli  przynosić  do 

domu,  niż  perspektywy  jego  kariery  akademickiej.  W  końcu  jednak  był  wdzięczny 

matce za jej decyzję. Wszystko, czego dowiedział się o życiu, zawdzięczał sobie, ale 

naukowa  ciekawość,  dzięki  której  został  fizykiem,  była  zasługą  stryja.  Citroen 

gwałtownie skręcił i Siergiej uderzył o drzwi pasażera. Wyjrzał przez okno i z prawej 

strony  zauważył  skraj  drogi,  a  za  nim  przepaść.  Żołądek  zawiązał  mu  się  w  ciasny 

węzeł. Kierowca dodał jeszcze gazu, ignorując całkowicie możliwość, że jeden błąd 

wystarczyłby,  by  wszyscy  skończyli  w  bezimiennej  otchłani.  Żeby  nie  wpaść  w 

panikę,  Siergiej  złapał  się  pierwszej  myśli,  jaka  przyszła  mu  do  głowy  -  naturalnie 

dotyczyła  ona  butów  oraz  charakterów  -  i  skoncentrował  na  niej  całą  uwagę. 

Zastanawiał się, co też ojciec powiedziałby o jego towarzyszach podróży i ochronie 

zarazem. Obaj jechali z nim przez ostatnie kilka dni i nosili zachodnie buty starannie 

uszyte z dobrej skóry. Obaj mieli również tatuaże, które jednoznacznie wskazywały, 

że są recydywistami, i to ciężkiego kalibru. Spoczywający z lewej masywny Mołkow 

background image

miał toporne rysy twarzy, a na każdej kostce prawej dłoni krzyż na znak wszystkich 

wyroków, które odsiedział. 
Na środkowym palcu mężczyzny widniała wytatuowana obrączka: 
sztylet opleciony przez węża ukazującego kły oznaczał wyrok za morderstwo. Sygnet 

w  kształcie  odwróconego  pika  na  palcu  wskazującym  symbolizował  gangstera 

skazanego za napad z bronią w ręku, ale najgroźniejszy ze wszystkich był gladiator 

na  prawym  przedramieniu.  Jego  górną  połowę  zasłaniał  podwinięty  rękaw  koszuli. 

Tatuaż  ten  oznaczał  sankcjonowanego  przez  podziemie  przestępcze  wykonawcę 

wyroków o skłonnościach do sadyzmu.  Siedzący z przodu Aleksander, niewysoki i 

żylasty  Gruzin,  mógł  się  poszczycić  zbliżoną  kolekcją.  Najciekawszy  był  tatuaż 

przedstawiający sygnet w kształcie słońca wschodzącego nad horyzontem w formie 

szachownicy.  Zdradzał  on,  że  jego  właściciel  jest  spadkobiercą  wielopokoleniowej 

tradycji  utrzymywania  się  z  łamania  prawa.  Ojciec  z  pewnością  uznałby  obu 

mężczyzn za wyjątkowe okazy istot ludzkich, biorąc pod uwagę nienaganny stan ich 

butów i ignorując zupełnie całą resztę. Siergiej zawsze rozkoszował się ironią, tak jak 

inni rozkoszowali się dobrym winem, kawiorem czy kubańskimi cygarami. Szczytem 

ironii  w  tej  sytuacji  było  to,  że  sam  nosił  bardzo  zadbane  buty.  Prawdę  mówiąc, 

zawsze wybierał najlepsze. Było to coś w rodzaju osobistego oświadczenia, podobnie 

jak tatuaże jego towarzyszy, że uważa się za lepszego od większości, choć była to 

bardziej  wyższość  umysłowa  niż  fizyczna.  Gdyby  jednak  ojciec  żył  i  wiedział,  co 

właśnie  zamierzał  zrobić  jego  syn,  być  może  przemyślałby  swoją  prostą  metodę 

oceniania ludzi. Tak go pochłonęły te rozmyślania, że dopiero po dłuższej chwili zdał 

sobie  sprawę,  iż  w  końcu  zwalniają,  na  co  przeciążony  silnik  reaguje  z  prawdziwą 

ulgą.  Zmierzali  prosto  ku  skalnej  ścianie,  która  wznosiła  się  na  dużą  wysokość  po 

lewej. Przeniósł wzrok na wzmocnioną blachą walizkę stojącą między jego nogami i 

odruchowo złapał jej uchwyt, czując, że zaczyna go ogarniać poczucie nierealności. - 

Jesteśmy  na  miejscu?  -  spytał,  pochylając  się  ku  kierowcy.  Śniady  Gheg, 

czarnobrody kierowca w białej włóczkowej czapeczce ukochanej przez muzułmańską 

większość  jego  ziomków,  potrząsnął  głową,  co  w  Albanii  oznaczało  potwierdzenie. 

Jego  spojrzenie  we  wstecznym  lusterku  mówiło  wyraźnie,  że  uważa  Siergieja  za 

durnia, który zadaje zbędne pytania. Z zapalczywością neofity traktował tych, których 

motywy uważał za samolubne czy wynikające z chęci zysku, co jednak ani trochę nie 

przeszkadzało mu uczestniczyć w nielegalnym nabyciu śmiertelnej technologii, którą 

Siergiej  miał  na  sprzedaż.  Jak  zwykle  bezdenna  hipokryzja  stanowiła  najlepszy 

pomost  między  ludźmi  zdecydowanymi  na  wszystko.  Zatrzymali  się  przy  gęstych 

krzakach porastających zbocze, i to na tyle blisko, że splątane gałęzie przejechały po 

boku  samochodu.  Oczekiwanie  znowu  zdenerwowało  Siergieja.    Wiedział,  że  są 

obserwowani,  a  ponieważ  nie  mógł  dostrzec  ukrytych  ludzi,  czuł  się  niepewnie  i 

bezbronnie.  Próbował  wziąć  się  w  garść,  tłumacząc  sobie,  że  albańscy  partyzanci 

mają wszelkie powody do ostrożności, jego towarzysze zaś są wystarczającą polisą 

na  wypadek  próby  oszustwa.  Byli  żywym  przypomnieniem,  że  wszyscy  należą  do 

organizacji,  a  ta  jest  siłą,  z  którą  zadarłby  jedynie  szaleniec  o  samobójczych 

skłonnościach.    Dopiero  niemal  pięć  minut  później  zauważył  lekki  ruch  w  krzewach 

powyżej  samochodu.  W  końcu,  pojedynczo  lub  parami,  wyszli  z  nich  partyzanci  i 

ustawili  się  półkolem  przed  maską.  Było  ich  sześciu  -  wszyscy  śniadzi,  twardzi  i 

przypominający rysami kierowcę.  Przez ramiona przewiesili broń maszynową - MP5, 

beretty  i  kałasznikowy.  Ubrania  mieli  brudne  i  zużyte  i,  podobnie  jak  uzbrojenie, 

najrozmaitszych  gatunków:  od  markowych  jeansów  i  kurtek  sportowych  do 

maskujących  panterek.  Wszyscy  natomiast  nosili  sportowe  buty,  które  stały  się 

ostatnio  symbolem  statusu  w  wielu  krajach  Azji  i  Europy  Środkowej.  Na  ironię 

background image

zakrawał  fakt,  że  najczęściej  produkowano  je  za  grosze  w  tychże  rejonach,  a 

następnie  przewożono  do  Stanów,  gdzie  tylko  je  przepakowywano  i  zwiększano 

wielokrotnie  cenę,  po  czym  już  jako  oryginalny  markowy  produkt  eksportowano  do 

miejsc  produkcji  i  sprzedawano  z  astronomicznym  zyskiem.  Siergiej  owi 

przypominało  to  mitycznego  węża  połykającego  własny  ogon.  Odpędził  te  myśli  - 

teraz,  nie  był  na  to  ani  czas,  ani  miejsce.  Przywódca  grupy,  ubrany  w  maskujący 

mundur mężczyzna o wydatnym nosie i długiej bliźnie na prawym policzku, pod szedł 

do  samochodu.  Parę  kroków  za  nim  postępowało  dwóch  innych.  W  prawej  dłoni 

partyzant trzymał używaną skórzaną torbę i widać było, że zależy mu, podobnie jak 

Siergiejowi,  na  jak  najszybszym  dobiciu  targu.  Gdy  dotarł  do  przedniego  zderzaka, 

Siergiej uniósł walizkę i spojrzał na Mołkowa. - Wysiadamy. - Bardziej zaproponował, 

niż polecił. 
Mołkow  przytaknął  bez  słowa  i  wysiadł,  nie  starając  się  ani  ukryć,  ani  specjalnie 

wyeksponować  krótkolufowego  mini  uzi  wiszącego  na  szelkach  na  koszuli.  Przy 

wadze  trzech  kilogramów,  z  dwudziestonabojowym  magazynkiem  długości 

trzydziestu pięciu centymetrów i złożoną metalową kolbą, ten pistolet maszynowy był 

nieco większy od dużego pistoletu, za to mógł strzelać seriami.  Aleksander miał taki 

sam, a oprócz tego również dziewięciomilimetrowego glocka w kaburze. Wyjeżdżając 

z  Tirany,  ukryli  broń  pod  siedzeniami,  ale  ledwie  znaleźli  się  za  miastem,  gdzie 

właściwie nie było już policji, wyjęli ją i włożyli kabury.  Góry były we władaniu band 

tworzonych w zgodzie ze starym systemem więzi klanowych, a szacunek zyskiwało 

się  jedynie siłą, toteż otwarte pokazywanie  broni zapewniało zarówno respekt, jak  i 

całkiem  wymierną  ochronę.  Kierowca  został  na  miejscu,  gdy  trzech  pasażerów 

wysiadło i podeszło do maski, przy której, przyglądając im się podejrzliwie, lecz nie 

wrogo, czekali partyzanci. Po pierwszym kroku obaj towarzysze Siergieja ustawili się 

po jego bokach i nieco z tyłu. Poza ćwierkaniem jakiegoś ptaka ciszy nie mącił żaden 

dźwięk.  Ćwierkot  zresztą,  niczym  pustka  barwną  wstążkę,  połknęła  natychmiast 

przepaść.  Fizyk  podszedł  do  mężczyzny  z  blizną;  zamiast  żołądka  miał  skręcony 

sznur.  Z  pozoru  transakcja  była  rutynowa:  wymiana  towaru  za  gotówkę.  Odległe 

miejsca spotkań były typowe przy podobnych czarnorynkowych operacjach, podobnie 

jak zbrojna eskorta z obu stron. Albania od lat słynęła z przemytu, który zresztą mało 

kogo w Europie bulwersował. Ta przełęcz musiała nie raz służyć za miejsce ubijania 

takich transakcji. Siergiej nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, lecz gdyby nawet znał 

nazwę  tego  zakazanego  miejsca,  i  tak  nie  zdołałby  odnaleźć  go  na  mapie.  Góry 

nazywały się nawet stosownie - Górami Przeklętych bo właśnie miał popełnić zdradę 

na  dotąd  nie  spotykaną  skalę.  A  być  może  nawet  nadać  temu  określeniu  nowe, 

znacznie szersze znaczenie. Gdyby potrafił budować metafory, mógłby porównać się 

do pływaka, który zapuścił się dalej niż ktokolwiek przed nim i który każdym ruchem 

coraz bardziej kusi los, oglądając się co chwilę, by mieć pewność, że jeszcze widzi 

brzeg.  Aż  przy  kolejnym  spojrzeniu  dokoła  widzi  tylko  ocean  i  nagle  rozumie,  że 

jakieś zawirowanie prądu czy odpływu, którego nie wziął pod uwagę, w mgnieniu oka 

wyniosło  go  na  otwarte  morze  poza  punkt,  z  którego  mógłby  wrócić.  Ponieważ 

Siergiej  nie  miał  czasu  na  rozmyślania,  do  podobnych  wniosków  nie  doszedł. 

Wiedział, że mając wolny wybór, decyzję podjął już wcześniej, a teraz pozostawało 

jedynie  sfinalizować  transakcję.    Obaj  z  przywódcą  partyzantów  skinęli  głowami  na 

powitanie,  po  czym  fizyk  położył  walizkę  na  masce  samochodu,  otworzył  szyfrowe 

zamki  i  uniósł  wieko.  Dowódca  zajrzał  do  wnętrza.  -  Tak  -  powiedział  po  rosyjsku, 

prawie  z  podziwem  w  głosie.  -  Tak,  tak.  -  W  środku  jest  wszystko:  komponent, 

szczegółowa instrukcja i schemat pozwalający umieścić go w urządzeniu - wyjaśnił. - 

I  mała  niespodzianka  do  przetestowania  i  posmakowania.  Jest  tu  wszystko,  co 

będzie potrzebne w Kazachstanie. - Jesteś pewien, że informacje są wiarygodne? - 

background image

Absolutnie.  Są  na  dysku  i  jako  wydruk.  -  Siergiej  pozwolił  mu  jeszcze  przez  chwilę 

oglądać zawartość walizki, nim zamknął wieko. - Teraz zapłata. Partyzant uśmiechnął 

się  leciutko  i  wręczył  mu  torbę.  Siergiej  poczuł  podniecenie  i  stwierdził,  że  nagle 

zaczynają mu drżeć palce.  Trzymając jedną ręką rzemień, drugą otworzył ją i zajrzał. 

Sporą chwilę zajęło mu zrozumienie tego, co widzi, i opanowanie szoku połączonego 

z niedowierzaniem. Pobladł, czując, jak krew odpływa mu do stóp. Torba pełna była 

paczek  czystego  papieru  przyciętych  na  wielkość  amerykańskich  dolarów  i 

pospinanych  gumkami.    Przeniósł  wzrok  na  partyzanta.  Ten  nie  przestawał  się 

uśmiechać,  więc  spojrzał  na  Mołkowa.Skurwysyny  chcą  nas  oszukać!  -  oznajmił.  

Mołkow patrzył na niego obojętnie. 

Słyszałeś?! - warknął, rozpinając torbę i wytrząsając za wartość na ziemię. - Nie ma 

forsy! Mołkow wciąż przyglądał mu się pustym wzrokiem. 
Zaskoczony Siergiej odwrócił się do Aleksandra.  Glock był wymierzony w jego pierś, 

a tłumik wydawał się z tej perspektywy olbrzymi. Nim zdążył się odezwać, padły dwa 

ciche strzały i fizyk cofnął się, po czym padł na plecy. Był martwy, nim dotknął gruntu 

- obie kule trafiły w serce. Na jego twarzy zamarł wyraz zaskoczenia i niedowierzania. 

Mołkow  spojrzał  na  martwego  mężczyznę,  skinął  z  aprobatą  głową  i  zwrócił  się  do 

partyzanta  z  blizną:Pieniądze.  Teraz.  Ten  dał  znak  jednemu  z  podkomendnych,  a 

mężczyzna podszedł i podał mu torbę podobną do pierwszej. Otworzył ją i przechylił 

tak,  by  obaj  Rosjanie  mogli  zobaczyć,  że  wypełniona  jest  paczkami  amerykańskich 

banknotów.Tu  jest cała suma. Z wyrazami szacunku  i  pozdrowieniami dla  waszego 

boozji,  Wostowa  -  wyjaśnił,  używając  slangowego  określenia  oznaczającego  ojca 

chrzestnego. I z lekkim ukłonem wręczył torbę Mołkowowi. Ten wyjął jedną z paczek i 

sprawdził, czy banknoty nie znajdują się wyłącznie z zewnątrz. Zadowolony, włożył ją 

do torby, zamknął zamki i przewiesił przez ramię.Dobra - poinformował towarzysza. - 

Wracamy.  Odwrócili  się,  uważając,  by  nie  wdepnąć  w  krew  Siergieja,  i  podeszli  do 

drzwi. Nieobecność kierowcy pierwszy spostrzegł Gruzin; rozumiejąc, co to oznacza, 

sięgnął po broń i otworzył usta, chcąc zaalarmować Mołkowa, ale było już za późno. 

Jeszcze  przed  przyjazdem  Rosjan  w  zaroślach  na  zboczu  ukryło  się  dziesięciu 

członków  fisu,  albańskiego  bandyckiego  klanu.  Stanowiska  wybrali  tak,  by  móc 

ostrzelać miejsce spotkania, nie ryzykując przy tym trafienia towarzyszy, którzy mieli 

wziąć  w  nim  udział.  Wszystko  poszło  zgodnie  z  planem,  a  kiedy  jeden  z  bandytów 

zastrzelił fizyka, którego w teorii miał ochraniać, kierowca skorzystał z zamieszania i 

prysnął  w  krzaki  Z  bronią  gotową  do  strzału  obserwowali  przekazanie  pieniędzy  i 

aprobujący gest większego bandziora, który sprawdził autentyczność banknotów. Do 

torby  włożyli  prawdziwe,  by  nie  wzbudzić  podejrzeń  Rosjan  i  zapobiec  ostrzelaniu 

przez nich dowódcy oraz jego asysty. Dlatego też nie zaczęli strzelać, dopóki mafiozi 

nie  odwrócili  się  i  nie  podeszli  do  drzwiczek  samochodu.  W  ostatnim  momencie 

żylasty mężczyzna zorientował się, że to pułapka, i chciał ostrzec towarzysza, ale nie 

dali  mu  szansy.  Dziesięć  pistoletów  maszynowych  i  karabinków  szturmowych 

odezwało się niemal jednocześnie, a serie prawie rozerwały obu Rosjan tam, gdzie 

stali. Partyzanci strzelali jeszcze przez chwilę do leżących na drodze ciał, dziurawiąc 

przy okazji lewą stronę samochodu i zmieniając szyby w lawinę szklanych odłamków. 

Gdy  przestali,  a  echo  kanonady  pochłonęła  wszechobecna  cisza,  na  drogę  powoli 

opadły liście i gałązki ścięte kulami. Dowódca machnął dłonią na znak, że wszystko 

jest w porządku, i podszedł do podziurawionego ciała Mołkowa.  Przyklęknął, zabrał 

upuszczoną  przez  niego  torbę  i  przerzucił  sobie  przez  ramię.  Zadanie  zostało 

wykonane  w  całości  i  bez  problemów.  Teraz  pozostało  tylko  poinformować  o  tym 

Harlana DeVane’a. 

background image

HOUSTON, TEKSAS 

18 KWIETNIA 2001 

Centrum  Lotów  Kosmicznych  im.  Lyndona  B.  Johnsona  składało  się  z  około  stu 

budynków położonych przy autostradzie międzystanowej numer 45, w połowie drogi 

między  Houston  a  leżącą  mniej  więcej  dwadzieścia  pięć  mil  na  południe  wyspą 

Galveston. Był to główny ośrodek administracyjny, treningowy i doświadczalny NASA 

od  początku  programu  załogowych  lotów  kosmicznych.  Budynek  30,  czyli  Centrum 

Kontroli  Misji  -  pozbawiona  okien,  przypominająca  bunkier  budowla  -  wznosił  się  w 

sercu  zajmującego  1620  akrów  kompleksu  i  mieścił  dwie  sale  kontroli  lotów.  W 

trakcie każdego lotu, począwszy od startu Gemini 4 w czerwcu 1965 roku, pracowały 

w  nich  przez  okrągłą  dobę  ogromne  zespoły  kontrolerów.  Dla  tysięcy  naukowców, 

inżynierów  i  urzędników,  którzy  poświęcili  swe  życie  dla  „powiększenia  ludzkiej 

wiedzy  o  fenomenach  w  atmosferze  i  przestrzeni”  -  jak  określał  zadania  agencji 

podpisany przez Eisenhowera statut NASA - centrum było miejscem, w którym dążyli 

do  osiągnięcia  tego  celu,  wysilając  wyobraźnię,  inteligencję,  pomysłowość, 

cierpliwość  i  upór.  Dla  o  wiele  mniejszej  grupy  kandydatów,  którzy  zostali 

zakwalifikowani do programu szkolenia astronautów, było to miejsce przypominające 

krainę  Oz,  skąd  za  pomocą  magicznych  rubinowych  pantofli  mogli  zostać 

przeniesieni  tam,  gdzie  pragnęli  być  najbardziej...  tyle  że  nie  w  znajome  ziemskie 

krajobrazy, jak w przypadku Dorotki, lecz w tajemnicze przyzywające przestworza. - 

Wystarczy tylko strzelić trzy razy obcasami i powiedzieć, że nie ma lepszego miejsca 

niż Betelgeuse - mruknęła zjadliwie Annie Caulfield, świadoma, że ma podjąć jedną z 

najważniejszych decyzji w swoim życiu. Pogrążona w myślach spoglądała przez okno 

biura  na  kolejkę  rozwożącą  pracowników  i  gości  po  terenie  kompleksu.  Po  chwili 

obróciła się razem z fotelem i bezmyślnie wpatrzyła w trzy oprawione zdjęcia leżące 

na pustym blacie biurka. Przypadkiem pierwsze, na którym spoczął jej wzrok, formatu 

osiem  na  dziewięć  cali,  przedstawiało  jej  rodziców,  Edwarda  i  Maureen,  podczas 

czterdziestej rocznicy ślubu. Zostało zrobione pięć lat temu, ale wciąż przywoływało 

miłe  wspomnienia.  Uśmiechnęła  się  nieznacznie.  Podobnie  jak  bohaterka 

Czarnoksiężnika z krainy Oz, urodziła się  jako  jedynaczka w rolniczym Kansas. Jej 

ojciec miał jednoosobową firmę transportową i latał wysłużoną cessną. Mieszkali tak 

blisko  lotniska,  że  z  okna  swej  sypialni  na  piętrze  mogła  obserwować  jego  starty  i 

lądowania.  Być  może  to  właśnie  sprawiło,  że  zainteresowała  się  niebem. 

Jakiekolwiek były tego powody, na ósme urodziny zażyczyła sobie i dostała niedrogi 

sześćdziesięciomilimetrowy teleskop firmy Meade oraz Cosmosphere Carla Sagana. 

Spędziła potem niezliczone wiosenne i letnie wieczory, identyfikując z książką w ręku 

planety, konstelacje i gwiazdy. Ojciec pomagał jej ustawiać teleskop zamocowany na 

trójnogu,  dopóki  nie  podrosła  na  tyle,  by  móc  to  robić  własnoręcznie.  Siedem  lat 

później  w  ten  sam  spokojny  i  uważny  sposób  pomógł  jej  osiągnąć  kolejny  z 

wymarzonych  celów.  Nauczył  ją  pilotować  awionetkę,  dzięki  czemu  w  wieku 

osiemnastu  lat  otrzymała  licencję  pilota  i  w  czasie  wakacji  zastępowała  go  za 

sterami.  Z  perspektywy  czasu  logiczne  było,  że  połączenie  fascynacji  astronomią  i 

lataniem musi przerodzić się w pragnienie zostania astronautą, ale dla rodziców jej 

decyzja o wstąpieniu do US Air Force była kompletnym zaskoczeniem. Pilot w czasie 

wojny  ryzykował  życiem,  a  ryzyko  to  zwiększało  się  znacznie  w  epoce  lokalnych 

konfliktów,  które  wojsko  częstokroć  likwidowało  niemal  wyłącznie  za  pomocą 

lotnictwa.  A  że  podobnych  konfliktów  było  w  tym  okresie  mnóstwo,  rodzice  mieli 

uzasadnione powody do obaw. Jednak doświadczenia zgromadzone podczas służby 

w kabinie myśliwca oraz dobre wyniki przekonały ją, że może próbować dostać się do 

NASA. Złożyła dokumenty w Biurze Selekcji Astronautów na długo przed tym, jak jej 

F-16  Fighting  Falcon  zmienił  się  w  płonący  wrak  podczas  misji  rozpoznawczej  nad 

background image

północną  Bośnią.  Po  uratowaniu  otrzymała  przydział  w  kraju.  Było  to  zgodne  z 

polityką  lotnictwa,  by  zestrzelonych  w  walce  pilotów  trzymać  z  dala  od  areny 

konfliktu,  i  to  niezależnie  od  ich  ochoty  czy  przydatności  do  dalszego  bojowego 

latania.  Zrozumiałą  troskę  dowództwa  powodowała  możliwość,  że  przeżycia 

pozostawiły  u  nich  ukryty  uraz,  który  wywoła  wahanie  w  chwili,  gdy  powinni 

odruchowo  zareagować,  lub  też  odwrotnie  -  spowoduje  działanie  w  sytuacji,  gdy 

wskazana  byłaby  rozwaga.  A  to  nie  było  wskazane,  gdy  leciało  się  nad  wrogim 

terenem z prędkością ponad pięciuset mil na godzinę z pełnym uzbrojeniem. Annie 

co  prawda  nie  bardzo  podzielała  ten  punkt  widzenia,  ale  przeważyła  troska  o 

rodziców,  którzy  ciężko  przeżyli  tydzień  dzielący  jej  zestrzelenie  od  odnalezienia 

przez ekipę ratunkową. Do chwili odebrania przez ratowników sygnału jej nadajnika 

uważano,  że  prawdopodobnie  zginęła.  Nie  chciała,  by  matka  i  ojciec  ponownie 

przeżywali  taki  strach.  Była  niezwykle  dumna,  gdy  zaledwie  kilka  tygodni  później 

zaproszono  ją  na  wstępną  rozmowę  do  NASA.  Nim  jednak  dostała  się  do  ścisłego 

finału,  nastąpiły  tygodnie  morderczej  procedury  kwalifikacyjnej:  sprawdzania 

referencji,  rozmów  oraz  testów  sprawnościowych  i  wytrzymałościowych.  Potem  raz 

jeszcze powtórzono całą tę procedurę, po czym skazano ją na długie jak wieczność 

oczekiwanie  na  ostateczną  decyzję.  Kiedy  poinformowano  ją,  że  została  przyjęta, 

czuła  się  tak,  jakby  lada  moment  miała  odlecieć,  pokonując  grawitację,  i  to  bez 

korzystania z promu.  Mimo to zdawała sobie sprawę, że wciąż nie ma gwarancji, iż 

zostanie  wysłana  w  przestrzeń.  Najpierw  czekały  ją  dwa  ciężkie  lata  szkolenia,  w 

trakcie którego będzie ciągle sprawdzana i oceniana. Wspięła się jednak na szczyt i 

jak  to  ujął  Tom  Wolfe,  widziała  już  Olimp.  Nic  nie  mogło  powstrzymać  jej  przed 

pokonaniem  reszty  dystansu.  Wiedziona  życiową  ambicją,  dzięki  samodyscyplinie  i 

pragnieniu  zwycięstwa,  które  rodzice  zawsze  w  niej  umacniali,  poświęciła  się 

szkoleniu  z  pasją  i  determinacją,  które  zaowocowały  najlepszą  lokatą  na  roku  ex 

aeguo  z  Jimem  Rowlandem.  Natychmiast  po  zakończeniu  szkolenia  oboje  zostali 

wybrani do treningu poprzedzającego konkretną misję. Po raz pierwszy Annie i Jim 

polecieli promem w kosmos w 1997 roku.  Dowódcą misji był Jim, Annie towarzyszyła 

mu  jako  pierwszy  pilot.    Otrząsnęła  się  ze  wspomnień  i  bębniąc  palcami  po  blacie 

biurka, przeniosła wzrok ze zdjęcia rodziców po lewej na fotografię stojącą po prawej. 

Było to oficjalne zdjęcie NASA przedstawiające załogę promu, którego lot sprawił, że 

„poczuła się pewnie w siodle i straciła niewinność”, jak to ładnie ujął nie znany pisarz, 

ale  raczej  mało  delikatny  pułkownik  Rowland.  Z  siedmiu  widocznych  na  nim  osób 

oprócz niej i Jima ponownie w kosmos wylecieli jeszcze Walter Pratt i Gail Klass. To 

właśnie  wszechstronnie  utalentowana,  władająca  wieloma  językami  Gail,  z 

wykształcenia  specjalistka  od  komputerów  i  inżynier  elektryk,  wymyśliła  hasło  z 

marchewką i przetłumaczyła na łacinę motto, które ułożyli Annie i Jim. Jak wyjaśniła, 

żeby dodać mu autentyzmu i klasy. Żałowała, że nie ma już Jima - brakowało jej jego 

złośliwości,  najczęściej  niezbyt  mądrych  i  niemal  zawsze  nieco  obscenicznych. 

Przyjrzała  się  fotografii  ze  smutnym  uśmiechem:  jego  poczucie  humoru  w  jakiś 

sposób  zdołało  się  przebić  nawet  na  pozowanym,  oficjalnym  zdjęciu,  na  którym 

wszyscy  pozostali  wyglądali  sztucznie,  gdyż  tak  ich  ustawił  fotograf.    Westchnęła 

ciężko  i  spojrzała  na  środkową  ramkę,  którą  pominęła  świadomie  przed  kilkoma 

sekundami,  ponieważ  wiedziała,  że  patrząc  na  nią,  nie  zdoła  zapanować  nad 

emocjami.  Za  taflą  antyrefleksyjnego  szkła  znajdował  się  fotomontaż,  który 

pracowicie  poskładała  z  rozmaitych  zdjęć  Marka,  dzieci  i  swoich,  wykorzystując 

dziesiątki ujęć wykonanych przez te wszystkie lata.  Choć nie była tak pomysłowa jak 

Gail Klass, wciąż czuła satysfakcję, gdy patrzyła na efekt końcowy. Większość zdjęć, 

które miała do dyspozycji, należała do typowych: kochająca matka, szczęśliwe dzieci 

w  trakcie  urodzinowej  zabawy  i  tym  podobne  obrazki  pokazywane  zawsze 

background image

współpracownikom  czy  przyjaciołom  i  nudzące  wszystkich  śmiertelnie.  Od  takich 

familijnych  fotek  gorsze  były  tylko  rodzinne  nagrania  wideo  z  urodzin  czy  grilla.  

Jedna z nich przedstawiała Marka chwalącego się flądrą, którą złowił z pomostu na 

wyspie  Sanibel.  Była  także  Linda  na  placu  zabaw  i  wszystkie  dzieciaki  rankiem  w 

czasie świąt Bożego Narodzenia trzy lata temu - wciąż jeszcze w piżamach, kopiące 

w stercie prezentów. I cała rodzina w Disney Worldzie, sfotografowana przez mającą 

sześć stóp wzrostu Myszkę Miki. A  w samym środku... Patrząc na zdjęcie,  wracała 

myślami  do  nocy,  kiedy  zostało  zrobione.  Miesiąc  miodowy  spędzili  w  podróży  po 

Wielkiej Brytanii, zwiedzając ją od Londynu przez Endynburg aż po południową Walię 

i zatrzymując się po drodze w dziesiątkach miasteczek oraz starych zamków. Zdjęcie 

zostało  wykonane  w  małym  szkockim  pubie  prowadzącym  na  piętrze  pokoje 

gościnne, w którym zamierzali przenocować przed wyjazdem na Orkady. Plany nieco 

się  zmieniły,  ponieważ  wieczorem  wypili  za  dużo  whisky  z  lokalnej  destylarni  i 

tańczyli  z  mieszkańcami  w  rytm  muzyki  celtyckiej,  wzbijając  kurz  z  podłogi,  dopóki 

śpiewak  nie  zachrypł.  Połączenie  whisky  i  tańca  do  rana  zaowocowało  snem  do 

późnego popołudnia i potwornym kacem. Prom naturalnie dawno już odpłynął, za to 

gospodarz  miał  dla  nich  prezent  -  zdjęcie  wykonane  polaroidem  przez  jednego  z 

uczestników zabawy, na którym tańczą w tweedowych czapkach. Tyle tylko że żadne 

nie  pamiętało,  by  w  nich  tańczyli,  a  w  pokojach  czapek  też  nie  było.  Widoczne  na 

zdjęciu głupawe miny i nasadzone na bakier czapki śmieszyły nawet wiele lat później 

i chichotali za każdym razem, gdy natrafili na nie, przeglądając stary album. W jakiś 

sposób  fotografia  uchwyciła  coś  jeszcze:  rzadki  moment  całkowitego  odprężenia 

pary, która zbudowała swoje życie na nieprzerwanej samodyscyplinie i ciężkiej pracy. 

Pokazywała  więź,  jaka  między  nimi  była  -  pełne  zrozumienie,  którego  żadne  nie 

zdołało  osiągnąć  z  nikim  innym.    To  właśnie  stanowiło  podstawę  ich  związku,  nic 

więc  dziwnego,  że  zdaniem  Annie,  zdjęcie  to  powinno  się  znaleźć  w  centrum  jej 

rękodzieła.  Jej  palce  gwałtowniej  zabębniły  po  blacie,  a  w  oczach  pojawiły  się  łzy. 

Osiem lat, to było wszystko. Po ośmiu latach rak odebrał jej Marka, wcześniej jeszcze 

katując go na tysiące sposobów... O tym jednak nie mogła teraz myśleć, toteż skupiła 

się na spotkaniu z Charlesem Dorsetem, które odbyło się pół godziny wcześniej i od 

którego  wszystko  się  dziś  zaczęło.  Ledwie  Annie  zjawiła  się  w  biurze,  została 

wezwana przez Dorseta, który nie bawiąc się w uprzejmości, spytał ją wprost, czy nie 

byłaby  zainteresowana  przewodniczeniem  komisji  mającej  ustalić  przyczyny 

katastrofy  Oriona.  Propozycja  zaskoczyła  ją  zupełnie,  więc  przez  długie  sekundy 

siedziała  bez  słowa  przed  jego  biurkiem,  jakby  nie  zrozumiała  czegoś  w  pytaniu.  - 

Panie  Dorset,  jest  długa  lista  osób,  które  powinny  otrzymać  to  stanowisko,  i 

naprawdę nie wyobrażałam sobie, że na nią trafię - oznajmiła w końcu. - Dlaczego? - 

spytał, obserwując ją znad kubka z parującą kawą. - Co powoduje, że według ciebie 

są ludzie bardziej predestynowani do tego zajęcia? Potrząsnęła głową, wciąż jeszcze 

zaskoczona. 

Staż pracy. Doświadczenie techniczne. Nie jestem pewna, czy potrafiłabym unieść 

brzemię  tak  dużej  odpowiedzialności.  Dorset  przyglądał  się  jej  poważnie.    Zawsze 

wierzyłem, że największą inwestycją NASA są ludzie, których wysyłamy w kosmos, a 

nie  technologia,  która  to  umożliwia.  Oficjalnie  nazywa  się  to  „czynnik  ludzki”.  A  ty 

udowodniłaś,  że  jesteś  doskonała,  kierując  przez  ostatnie  trzy  lata  treningiem 

astronautów. Annie milczała chwilę. 
-  Pańskie  zaufanie  przynosi  mi  zaszczyt,  ale  szczerze  mówiąc,  nie  zmienia  to 

sprawy.  Nie  mam  technicznego  czy  na  ukowego  wykształcenia,  a  trzeba  będzie 

przeanalizować  każdy  elektroniczny  i  konstrukcyjny  element  promu,  by  dowiedzieć 

się, co zawiodło...  - Latałaś takimi promami i uczyłaś innych, jak to robić, a to znaczy, 

background image

że  jesteś  ekspertem  od  ich  działania.  Ale  nie  o  to  tak  naprawdę  chodzi.  Nikt  nie 

oczekuje  przecież,  że  sama  znajdziesz  przyczynę  awarii.  Chodzi  o  umiejętność 

przewodzenia grupie indywidualistów i zorganizowanie ich pracy. A w skład zespołu 

wejdą  specjaliści  zarówno  z  agencji,  jak  i  spoza  niej.  Annie  spojrzała  mu  prosto  w 

oczy.  -  Spodziewam  się,  że  kilku  ważnych  pracowników  agencji  będzie  bardzo 

nieszczęśliwych,  że  ich  pominięto  -  powiedziała.  -  Zostaw  to  mi.  -  Dorsęt  machnął 

lekceważąco  ręką.  -  Mogą  tu  przyjść  i  się  wypłakać.  Mam  zapas  chusteczek 

higienicznych  i  komplementów  na  temat  fryzur,  biżuterii  czy  czego  tam  jeszcze 

trzeba, żeby się uspokoili.  Dziewięćdziesiąt procent moich codziennych obowiązków 

to  łagodzenie  sporów  wybujałych  ego.  Potrafię  schlebiać  moim  pracownikom  nie 

gorzej  niż  szanujący  się  dyplomata.  Nagle  Annie  przyszła  do  głowy  zupełnie  nowa 

możliwość. 
- Muszę zapytać pana o coś wprost - skorzystała z pierwszej okazji. - Czy ten pomysł 

nie  sprowadza  się  przypadkiem  do  tego,  żeby  ponownie  postawić  mnie  przed 

kamerami?  Żeby  zrobić  ze  mnie  figuranta?  -  Trafne  pytanie.  Nie  będę  ukrywał,  że 

braliśmy pod uwagę szacunek, jakim darzą cię widzowie. Ludzie muszą uwierzyć w 

wyniki  naszego  dochodzenia,  a  oboje  wiemy,  z  jakim  brakiem  zaufania  wszyscy 

podchodzą  do  oświadczeń  instytucji  rządowych.    Ale  to  tylko  jeden  z  powodów.  - 

Przerwał i spojrzał jej prosto w oczy. - Mam nadzieję, że określiłem wyraźnie, jakim 

szacunkiem cię darzę. Powinnaś też wiedzieć, że uznanie to podziela Roger Gordian, 

który bardzo nalega na twoją kandydaturę. 

Konsultowaliście to? - Annie stwierdziła ze zdziwieniem, że już chyba nic nie może 

jej zaskoczyć. Rozmawiałem z nim dziś rano przez telefon. - Dorset uśmiechnął się 

nieznacznie. - I zapewniam cię, że wyraźnie dał do zrozumienia, o kogo mu chodzi. 

Poczuła dziwne zdenerwowanie.    Nie wiem, co powiedzieć - przyznała. - Są też inne 

kwestie,  które  muszę  wziąć  pod  uwagę.  Prom  trzeba  zrekonstruować  kawałek  po 

kawałku ze szczątków, a można to zrobić tylko w montowni na przylądku Canaveral, 

bo inne budynki są za małe. Musiałabym nieustannie przebywać na Florydzie, by być 

na  bieżąco  z  wynikami  dochodzenia.  A  to  oznacza  przeprowadzkę  z  dziećmi...  - 

Mieszkanie  nie  stanowi  problemu.  Mamy  wspaniały  kompleks  mieszkalny.  Nie 

opuszczając balkonu, można tam obserwować manaty i delfiny. - To nie tylko sprawa 

mieszkania.    Dzieciaki  chodzą  do  szkoły...  -  Gordian  zobowiązał  się  załatwić 

przyjęcie obojga do najlepszej prywatnej szkoły na wybrzeżu i pokryć koszty nauki, 

jak długo będzie trzeba. Zajmie się również opieką i zajęciami pozalekcyjnymi, które 

mogą  być  skutkiem  przeprowadzki.  Annie  umilkła  na  moment,  przytłoczona.    - 

Doceniam pańską ofertę i wspaniałomyślność pana Gordiana - wykrztusiła w końcu. - 

Ale  muszę  to  przemyśleć.  -  Rozumiem.  -  Dorset  uniósł  kubek  do  ust.  -  Masz  pół 

godziny.  Annie  spojrzała  na  niego  bez  słowa,  zastanawiając  się,  czy  rozmówca 

przypadkiem  nie  żartuje.  Poważna  mina  Dorseta  powiedziała  jej,  że  nie.Miałam 

nadzieję  na  więcej  czasu  -  wydusiła  z  siebie.  Dzień  albo  dwa...    -  I  powinnaś  mieć 

przynajmniej tyle. Niestety, pijawki z mediów już zaczynają rozkręcać przedstawienie. 

Znasz  atmosferę,  jaką  tworzą  przy  takich  okazjach.  A  ludzie  oczekują,  że  każde 

wydarzenie, od wojny domowej po trzęsienie ziemi, będzie transmitowane na żywo i 

równomiernie  niczym  opera  mydlana.  No  i  że  finał  nastąpi  przed  wiadomościami  o 

dwudziestej  trzeciej.    Kiedy  realia  przestają  się  zgadzać  z  ich  oczekiwaniami, 

zaczyna się robić niemiło, a uczucia zmieniają się diametralnie.  Obiecuję, że nikt cię 

nie będzie poganiał, ale musimy udowodnić opinii publicznej, że szybko zabraliśmy 

się  do  pracy.  Startu  w  Kazachstanie  nie  da  się  bowiem  opóźnić.  Zaskoczona  tą 

uwagą, potrząsnęła głową. - Nie bardzo widzę związek. Poza koordynacją czasową 

oba  promy  miały  od  początku  niezależne  zadania  i  katastrofa  Oriona  nie  powinna 

background image

mieć wpływu na rosyjski wahadłowiec. - Ja to wiem i ty to wiesz, ale z Rosjanami już 

nie raz były problemy. Ciągle mają opóźnienia, a to z przyczyn technicznych, a to z 

uwagi  na  inne  problemy.  W  praktyce  wszystko  sprowadza  się  do  niemożności 

zapłacenia tego, co do nich na leży.  Ponieważ jednak nie chcą się do tego przyznać, 

każdy pretekst jest dobry. Jak mi uświadomił Roger w ostatniej rozmowie, można się 

spodziewać, że w ogóle odwołają start, jeśli zaczną się bać, że Stany nie dotrzymają 

obietnic finansowych. Zanim jeszcze skończył, Annie zdała sobie sprawę, że nie ma 

sensu o tym dyskutować. Dorset miał rację. Całkowitą rację. - Będę w swoim biurze - 

obiecała, wstając. - I wrócisz tu za trzydzieści minut?  - Wrócę. 
A  teraz  siedziała  przy  biurku,  wpatrując  się  w  fotografie  z  pełną  świadomością 

upływającego  nieubłaganie  czasu.  Zostało  jej  pięć  minut  na  podjęcie  decyzji. 

Najbardziej  zastanawiało  ją,  dlaczego  się  waha  -  oferta  Dorseta  była  wspaniała. 

Dzieciaki będą zachwycone Florydą, zwłaszcza gdy dowiedzą się, że po zakończeniu 

śledztwa  wrócą  do  domu  i  swoich  kolegów.  Orlando  ze  wszystkimi  atrakcjami 

turystycznymi  znajdowało  się  o  mniej  niż  godzinę  jazdy  i  była  pewna,  że  zdoła  tak 

rozłożyć  swoje  zajęcia,  by  w  każdy  weekend  móc  zabrać  je  do  tego  raju.  A  sama 

miała  szansę  dopilnować,  by  niczego  nie  przeoczono  i  odkryto,  dlaczego  Orion 

eksplodował, a Jim zginął w tak straszny sposób... i by dopilnować, żeby żaden inny 

astronauta nigdy już nie znalazł się w niebezpieczeństwie z powodu podobnej usterki 

czy błędu.  Usiłowała zrozumieć, dlaczego się waha. Czyżby bała się, że nie odkryje 

powodu pożaru i zawiedzie tym samym Jima? A może był inny powód, z którego nie 

zdawała sobie sprawy? Powód, dla którego nie chciała się w  nic angażować od tej 

nocy, kiedy zmarł Mark, a której nigdy sobie nie wybaczyła? Być może zachowuje się 

jak więzień, który tak oswoił się z zamknięciem, że drży, gdy drzwi celi w końcu stają 

otworem i  dowiaduje  się, że  jest wolny. Jak więzień,  którego perspektywa wolności 

napawa  strachem,  bo  zdążył  już  zapomnieć,  jak  żyje  wolny  człowiek?  Z  początku 

podświadomie,  potem  zaś  rozmyślnie  studiowała  zrobione  w  Szkocji  zdjęcie,  na 

którym  dwoje  ludzi  cieszyło  się  chwilą  i  z  oczekiwaniem  patrzyło  w  niepewną  z 

założenia przyszłość. I nagle zrozumiała, co powinna zrobić. Co musi zrobić. Wzięła 

głęboki oddech, sięgnęła po telefon i wybrała wewnętrzny numer Dorseta. Sekretarka 

połączyła  ją  natychmiast.  -  Tak?  -  W  głosie  administratora  słychać  było  pełne 

oczekiwania  napięcie.  -  Chciałam  podziękować  panu  za  propozycję  i  poprosić  o 

telefon  Rogera  Gordiana,  żebym  również  jemu  mogła  wyrazić  wdzięczność  za 

wsparcie.  I  osobiście  poinformować,  że  przyjmuję  propozycję.  Dorset  podał  Annie 

prywatny telefon Gordiana ze swojego  palmtopa, pogratulował  jej  podjęcia słusznej 

decyzji, odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą.  Po chwili wstał i podszedł do ekspresu 

do  kawy  stojącego  na  stoliku  pod  ścianą.  Nalał  sobie  kolejny  kubek,  zastanawiając 

się  przelotnie,  czy  był  to  czwarty  czy  piąty  tego  ranka.  A  zjawił  się  w  pracy  nieco 

ponad  godzinę  wcześniej.  Szybko  jednak  przestał  zawracać  sobie  tym  głowę  - 

ostatecznie  miał  wystarczająco  dużo  problemów  bez  liczenia,  ile  kawy  wypił.  Zdjął 

czajnik z płyty, napełnił kubek niemal po brzegi i natychmiast przełknął łyk mocnego 

naparu. Od razu poczuł ogarniające go ciepło. Czuł się spokojniejszy i nie pierwszy 

raz zdziwiło go, w jaki sposób napój pełen kofeiny, środka pobudzającego, wpływa na 

niego uspokajająco. Co prawda, to samo dotyczyło palaczy, zwłaszcza nałogowych, 

jako  że  nikotyna  również  była  stymulantem.  Może  był  to  odruch,  podobnie  jak 

jedzenie  w  nerwowej  sytuacji  u  niektórych.  Ostatecznie  co  uspokajającego  było  w 

pizzy, kanapce czy cheesburgerze z podwójną cebulą? Kiedy wypił tyle, że poziom 

płynu  wyraźnie  opadł  i  mógł  ją  przenieść,  wrócił  do  biurka.  Zgoda  Annie  była 

wspaniałą nowiną, zwłaszcza w świetle jej początkowych oporów. Całkowicie zresztą 

zrozumiałych oporów. W końcu w ostatnich latach wiele przeszła. Choroba męża, a 

potem jego ostatnia noc, podczas której nie mogła mu towarzyszyć...  Szczególnie to 

background image

ostatnie ją załamało i przez dłuższy czas Dorset przygotowany był na jej rezygnację. 

Jakoś się jednak pozbierała - twarda z niej kobieta, co do tego nie było wątpliwości. 

Być  może  wymogi  związane  z  przygotowaniem  załogi  Oriona  pomogły  jej  dojść  do 

siebie.  Teraz  jednak  straciła  Jima  Rowlanda,  który  był  dla  niej  jak  brat...  Istniała 

granica  wytrzymałości  nawet  dla  kogoś  tak  twardego.  Miała  wszelkie  powody,  by 

chcieć  znaleźć  się  jak  najdalej  od  dochodzenia,  nie  mówiąc  już  o  przyjmowaniu 

odpowiedzialności za kierowanie nim. To zresztą był główny powód, dla którego aż 

do  telefonu  Rogera  Gordiana  nie  brał  jej  pod  uwagę.  Uniósł  dymiący  kubek  i 

pociągnął solidny łyk, zastanawiając się, dlaczego zgoda Annie nie cieszy go tak, jak 

powinna. Nie miał wątpliwości, że Caulfield poradzi sobie z zadaniem, więc jedynym 

powodem  mógł  być  fakt,  że  do  wyboru  tej  kandydatury  zmusił  go  Gordian.  Szef 

UpLink  był  oczywiście  wcieleniem  uprzejmości  -  jeśli  istniał  łagodny  sposób 

przypomnienia komuś, że trzyma się go za jaja, Gordian zrobił to po mistrzowsku. Od 

momentu bowiem, w którym zasugerował, że to Annie Caulfield powinna przewodzić 

zespołowi dochodzeniowemu, dołożył wszelkich starań, by Dorset pozbył się nadziei 

na protesty czy inną kandydaturę. Poza brakiem zgody samej Annie nie przyjmował 

do  wiadomości  odmowy.  Pijąc  kolejny  łyk  kawy,  Dorset  doszedł  do  wniosku,  że  to 

właśnie  ten  uprzejmy  przymus  pozbawił  go  części  radości.  Ale  było  coś  jeszcze  i 

musiał się do tego uczciwie przed sobą przyznać. Drugim powodem były niepokojące 

wieści  z  Brazylii,  o  których  celowo  nie  powiedział  Annie,  choć  powinien.  Atak  na 

tamtejsze  zakłady  mógł  nie  być  w  żaden  sposób  powiązany  z  katastrofą  Oriona  i 

Dorset  modlił  się  gorąco,  by  tak  właśnie  było.  Niemniej  Caulfield  miała  prawo 

wiedzieć. I to wiedzieć, w co się pakuje, jeszcze przed podjęciem decyzji, ponieważ 

jedno słowo o napadzie, które przecieknie do prasy, zrzuci na nią lawinę spekulacji, a 

każde jej nie do końca przemyślane oświadczenie, obojętnie jak niewinne, wystarczy 

części pytających do podniesienia wrzasku o tuszowaniu sprawy.  Musiała wiedzieć, 

musiała być przygotowana... i zajmie się tym osobiście w ciągu najbliższej godziny. 

Ale  chcąc  uzyskać  jej  zgodę,  zatrzymał  dla  siebie  tę  informację,  żeby  nie  wpłynęła 

ona na jej decyzję. A chciał, by się zgodziła, bo zadowoliłoby to Rogera Gordiana. To 

właśnie wywoływało irytację i poczucie winy, a w okolicy nie było nikogo, kto mógłby 

ukoić  jego  urażone  ego.    Westchnął  ciężko.  Orion,  Brazylia,  Kazachstan...  miał 

nieodparte wrażenie, że wydarzenia toczą się zbyt szybko, a on za nimi nie nadąża. 

Niczym  w  niemej  komedii  z  Charliem  Chaplinem  czy  Busterem  Keatonem,  w  której 

jeden z nich gorączkowo próbował dogonić drezyną pędzącą lokomotywę. Zabawne. 

Nawet histeryczne. Dopóki ogląda się to z widowni, a nie poci na torach. Ponownie 

sięgnął  po  kubek  i  z  zaskoczeniem  odkrył,  że  jest  prawie  pusty.  Z  lekka  nim  to 

wstrząsnęło.  Wolał  nie  myśleć  o  skutkach  działania  takiej  ilości  kawy  na  pusty 

żołądek  czy  system  nerwowy.  Zmarszczył  brwi.    Powinien  ograniczyć  spożycie 

kofeiny  -  miał  pięćdziesiąt  osiem  lat,  palpitacje  serca,  podwyższony  poziom 

trójglicerydów  i  mnóstwo  innych  chronicznych  problemów  ze  zdrowiem.  Trzeba  na 

siebie uważać. Trochę poćwiczyć, zaliczyć jakiś kurs walki ze stresem czy cokolwiek 

poza wlewaniem  w  siebie  wiader  kawy.  Z  drugiej  strony,  istniały  gorsze  nałogi  - 

pieczyste  nie  mogło  bardziej  szkodzić  od  papierosów,  alkoholu  czy  środków 

uspokajających. Ostatnio słyszał gdzieś, że niektórzy uzależniają się nawet od kropli 

do  nosa.  To  co,  do  cholery,  nie  powodowało  nałogu?!  Westchnął  raz  jeszcze, 

odsunął fotel i wstał, by nalać sobie kolejny kubek kawy. 
10 

QUIJARRO, BOLIWIA 

19 KWIETNIA 2001 

Eduardo  Guzman  był  nieco  zaskoczony,  gdy  land  rover,  którym  wieziono  go  od 

granicy z Brazylią, skręcił do zapyziałej wioski o nazwie Quijarro, zamiast skierować 

background image

się  na  autostradę  biegnącą  na  zachód  ku  regionowi  Chapare.  Kiedy  jednak  jechali 

przez błotniste koleiny udające uliczki, kierowca wyjaśnił, że chce kupić coś do picia 

na jednym ze straganów w pobliżu stacji kolejowej. Gdyby Eduardo dowiedział się o 

tym  wcześniej,  zaproponowałby  postój,  zanim  minęli  posterunek  celny  w  Corumba.  

W  mieście  tym  było  sporo  uczciwych  restauracji  na  nadrzecznej  promenadzie  i 

można tam było dobrze zjeść oraz wypić coś orzeźwiającego. Choć czekało ich wiele 

mil  jazdy  polnymi  drogami,  kurz  i  brud  skutecznie  stłumiły  u  Guzmana  głód  i 

pragnienie,  które  odczuwał  przez  ostatnie  kilka  godzin.  Nie  tracił  jednak  dobrego 

humoru.  Wystarczyło  wspomnieć  wszystko,  co  zostawił  za  sobą,  poczynając  od 

zdrady tej pieprzonej kurwy. Pracowała równie sprawnie z policją jak z jego fiutem i 

nakłoniła 

go 

do 

sprzedania 

trzydziestu 

kilogramów 

kokainy 

swoim 

„współpracownikom”, którzy okazali się tajniakami. Po aresztowaniu spędził trzy dni 

w jednej celi z obszczanymi pijakami i drobnymi złodziejaszkami. Pocił się przy tym w 

dzień  i  w  nocy,  usiłując  przypomnieć  sobie  wszystko,  co  powiedział  tej  małpie  o 

swoich  interesach,  i  zastanawiając  się,  jakie  też  zarzuty  mu  postawią.  Dzięki  Bogu 

ktoś w organizacji - choć nie bardzo wiedział, czy to wuj Vicente, czy Harlan DeVane 

osobiście - załatwił jego zwolnienie. Tego ranka, jeszcze nim się na dobre rozwidniło, 

przed  drzwiami  celi  pojawili  się  dwaj  policjanci  w  cywilu,  wyprowadzili  go  cicho  i 

zapakowali  do  nie  oznaczonego  samochodu  stojącego  przed  więzieniem  w  Sao 

Paulo.  Odwieźli  go  na  przejście  graniczne  z  Boliwią,  pogawędzili  z  celnikami  oraz 

strażą graniczną, po czym przekazali kierowcy land rovera masywnemu mężczyźnie 

imieniem  Ramon,  który  czekał  po  drugiej  stronie  szlabanu.  Ledwie  Eduardo  usiadł 

obok  kierowcy,  samochód  ruszył  i  dopiero  po  drodze  Ramon  wyjaśnił,  że  jadą  do 

posiadłości  DeVane’a  w  pobliżu  San  Borja,  gdzie  ten  czeka  z  Vicente.  Wiadomość 

zaniepokoiła  Eduardo,  ale  mężczyzna  wyjaśnił  mu  konfidencjonalnym  tonem,  że 

trzeba było solidnie opłacić urzędników, by nie wniesiono przeciw niemu oskarżenia, 

więc  szefowie  chcą  usłyszeć  stosowne  podziękowanie.  Mówił  z  pewnością  siebie  i 

swadą  kogoś,  kto  nie  stoi  wysoko  w  hierarchii,  ale  pracuje  bezpośrednio  dla 

szefostwa i w związku z tym jest dobrze poinformowany. Po wszystkim co przeszedł, 

Eduardo  gotów  był  okazać  wdzięczność,  nawet  jeśli  miałby  klęczeć,  całując  kogo 

trzeba  w  goły  tyłek  -  o  czym  nie  omieszkał  poinformować  Ramona.W  życiu  tak  już 

jest, że łatwiej się dostać, niż wydostać skomentował z chichotem kierowca. Skręcili 

w jakąś boczną uliczkę, przy której stały lepiące się od brudu, trzymające na słowo 

honoru  rudery.  Potem  skręcili  raz  jeszcze  i  ponownie  w  kolejne,  niemal  identyczne 

błotniste  szlaki,  aż  w  końcu  znaleźli  się  na  wąskiej  szutrowej  drodze  biegnącej 

między pustymi placami.  Eduardo, który dotąd zwracał niewielką uwagę na okolicę, 

zmarszczył brwi z zaskoczenia. Kierowali się ku bramie, za którą widoczna była niska 

szara  budowla  o  płaskim  dachu,  najprawdopodobniej  jakiś  magazyn.  Przy  jednej  z 

jego  ścian  stało  sześć  lub  osiem  ciągników  siodłowych  z  naczepami.  Perdoname, 

donde  esta  la  estacion?  -  spytał,  nie  widząc  nigdzie  stacji  kolejowej.  Kierowca 

uśmiechnął się nieznacznie i wskazał w prawo. 
Solo al norte  de  aqui  -  odparł,  zwalniając  przed  bramą.    Guzman  spojrzał  we 

wskazanym kierunku, ale nie zobaczył nic poza polem i błotem. Usłyszał, że Ramon 

opuszcza okno, i spojrzał nań w chwili, gdy ten przejechał kartą magnetyczną przez 

czytnik  bramy.  Gdy  skrzydła  otworzyły  się,  poczuł  pierwszą  iskierkę  strachu. 

Kierowca zaparkował kilka jardów przed budynkiem.  Que es estol - spytał Eduardo. - 

Nie... 
Błyskawicznym  ruchem  Ramon  sięgnął  pod  deskę  rozdzielczą  i  wyciągnął  pistolet, 

który  musiał  być  tam  przymocowany.  Otwórz  drzwi  i  wysiądź  -  polecił,  mierząc  do 

chłopaka.  Powoli.  Osłupiały  Eduardo  przełknął  ślinę.  Jeden  rzut  oka  wystarczył,  by 

background image

rozpoznać broń. Był to SIGSauer model P-229 kaliber 40 - standardowe wyposażenie 

agentów DEA. Pomyślał, że znowu wpadł w ręce policji antynarkotykowej, tym razem 

amerykańskiej, ale odrzucił tę myśl.  Po pierwsze, nie pisnął słowa o interesach ani 

tajniakom, ani kierowcy, a po drugie, co DEA zyskałaby na całej maskaradzie, skoro 

złapano  go  na  gorącym  uczynku?  Znacznie  bardziej  prawdopodobne  było,  że 

Ramon, jeśli w ogóle było to jego prawdziwe imię, pracował dla DeVane’a, ale ostre 

spojrzenie mężczyzny, szybkość, z jaką sięgnął po broń, oraz jej rodzaj wskazywały, 

że  nie  był  zwykłym  szoferem.  DEA  i  amerykańskie  siły  specjalne  działające w 

Ameryce  Południowej  rekrutowały  i  szkoliły  agentów  wybranych  spośród  lokalnych 

ochotników,  którzy  znali  teren,  język  i  zwyczaje.  Po  obowiązkowym  roku  służby 

agenci ci, a spora ich część miała krewnych zajmujących się handlem narkotykami, 

często  oferowali  swe  umiejętności  i  wiedzę  o  zasadach  działania  policji 

antynarkotykowej  kartelom,  które  wcześniej  przysięgali  zwalczać.  Eduardo  przeklął 

swoją głupotę.  Wuj był szanowanym zastępcą DeVane’a, więc założył, że to Vicente 

zorganizował  jego  uwolnienie.  Ale  równie  dobrze  mógł  to  zrobić  sam  DeVane.  To 

musiał  być  DeVane.  A  co  gorsza,  nie  wyglądało  na  to,  by  kierował  się  chęcią 

niesienia pomocy. Zbladł i zrobił, co kazał Ramon. Ten obiegł samochód, złapał go 

za  ramię  i  poprowadził  wzdłuż  magazynu,  wbijając  lufę  pistoletu  w  podstawę  jego 

czaszki.  Przy  metalowej  podnoszonej  bramie  znajdowała  się  skrzynka  interkomu. 

Mężczyzna wcisnął guzik pod głośnikiem, przedstawił się i odczekał kilka sekund, nie 

zmieniając  położenia  broni.  Drzwi  uniosły  się  z  metalicznym  łoskotem  i  Eduardo, 

ponaglony  pchnięciem  lufy,  wszedł  do  środka.  Ramon  zrobił  to  samo,  a  brama 

opuściła  się  za  nimi.  Szli  w  półmroku.  Powietrze  było  gorące  i  nieruchome. 

Rozmieszczone  z  rzadka  żarówki  osłonięte  metalową  siatką  raczej  podkreślały 

wszechobecny mrok.  Ramon pchnął go do przodu. Kiedy chłopak przyzwyczaił się 

już  do  ciemności,  dostrzegł  dokoła  skrzynie  na  drewnianych  paletach.  Jak 

podejrzewał, znajdowali się w magazynie. Był długi na jakieś dwieście stóp, a szeroki 

na sto. Spojrzał ku wolnej przestrzeni pod ścianą, zobaczył, kto tam na niego czeka, i 

zaczął  się  bać.    Przy  prostym  stoliku  siedzieli  plecami  do  surowej  ściany  dwaj 

mężczyźni.  Jednym  był  Vicente.  Drugiego  Eduardo  nigdy  dotąd  nie  spotkał,  ale 

wystarczająco dobrze znał z licznych opisów, by wiedzieć, że to Harlan DeVane. Po 

bokach  stali  ochroniarze  uzbrojeni  w  mini  uzi,  a  przed  stolikiem  wysoki  muskularny 

mężczyzna  z  obojętną  twarzą  -  Siegfried  Kuhl.Eduardo  -  odezwał  się  miękko 

DeVane.  -  Jak  się  masz?  Zapytany  próbował  odpowiedzieć,  ale  nie  mógł  wymyślić 

niczego sensownego. Pocił się  ze strachu na widok grupy mężczyzn  i dotyku broni 

Ramona na swym karku. DeVane złączył dłonie na kolanie prawej nogi, którą założył 

na lewą.Wyglądasz na przestraszonego - zauważył. - Boisz się? Guzman wciąż nie 

mógł wydusić z siebie słowa. Dławiły go przerażenie i mdłości. 
Powiedz  mi,  jeśli  się  boisz  -  rzekł  Amerykanin.    Eduardo  znowu  otworzył  usta,  po 

czym  zamknął  je  i  tylko  skinął  głową.  Muszka  pistoletu  przeczesała  mu  przy  tym 

włosy na karku. DeVane westchnął.      Coś ci powiem, mój chłopcze. Nie podoba mi 

się, że tu jestem, i to chyba bardziej niż tobie - oznajmił, nie podnosząc głosu. - Mam 

wiele  spraw  i  generalnie  tak  drobne  komplikacje,  jak  wywołana  przez  ciebie, 

pozwalam  załatwiać  innym.  Nie  mogę  być  wszędzie,  a  przywódca  musi  mieć 

zaufanie  do  swoich  podwładnych.  -  Wskazał  mężczyznę  po  swej  lewej.  Solidnych 

ludzi  honoru  takich  jak  twój  wuj.  Eduardo  spojrzał  na  Vicente.    Chudy,  wysoki 

mężczyzna  po  sześćdziesiątce,  z  wysokim  czołem,  szopą  śnieżnobiałych  włosów  i 

pooraną zmarszczkami twarzą, tylko przez chwilę patrzył mu ponuro w oczy. Potem 

opuścił wzrok.  Sposób, w jaki to zrobił, i jego mina spowodowały, że chłopak poczuł, 

jak uginają się pod nim nogi.Nie chodzi o to, że twoja sytuacja mnie nie interesuje czy 

że problem uważam za nieistotny - ciągnął DeVane. - Problemem zresztą nie jest to, 

background image

że  zostałeś  aresztowany.  Takie  rzeczy  się  zdarzają.  W  każdym  zawodzie  popełnia 

się  błędy  albo  ma  się  pecha.  Bywa  też,  że  konkurencja  lub  przeciwnik  okazują  się 

lepsi, niż się sądziło. To normalne.  Rozumiesz, o czym mówię? Eduardo przytaknął. 

To  dobrze.  A  skoro  przyznałeś  się  do  własnego  strachu,  powiem  ci,  co  mnie 

przeraża.  -  Amerykanin  pochylił  się  lekko  do  przodu.  -  Boję  się  głupich  i  słabych, 

ponieważ  historia  pełna  jest  przykładów,  które  potwierdzają,  że  działania  takich 

właśnie  miernot  powodowały  upadki  najsilniejszych.  Kiedy  ktoś  jest  tak  tępy,  że 

pozwala  zwykłej  dziwce  oszukać  się  i  przekonać  do  zrobienia  interesu  z  ludźmi, 

których  nie  zna  i  których  nawet  nie  sprawdził,  to  nie  sposób  przewidzieć,  jakie 

informacje  mógł  bezwiednie  zdradzić.  Ważne  czy  nie,  to  bez  znaczenia,  bo  nawet 

drobiazgi połączone w jedną całość stają się groźne. Dla przykładu, kontaktując się z 

Vicente, by cię wydostał, postawiłeś go w sytuacji, w której musiał poprosić mnie o 

przysługę.  Z  szacunku,  jaki  żywię  do  twego  wuja,  czułem  się  zobowiązany,  więc 

przekupiłem  kogo  trzeba.  Pieniądze  dotarły  do  urzędasa  w  magistracie,  potem  do 

prokuratora  federalnego,  a  w  końcu  do  policjanta  zarządzającego  magazynem 

dowodów. Każdy dostawał coraz mniej, ale robił, co do niego należało, a gdy zginęły 

narkotyki  będące  dowodem  w  twojej  sprawie,  wypuszczono  cię.  Pozostały  jednak 

ślady,  mój  chłopcze.  Teraz  myślący  i  zdeterminowany  przeciwnik  może  dzięki  nim 

dojść  od  ciebie  do  Vicente,  od  Vicente  do  mnie,  a  ode  mnie  do  policji  i  w  końcu  z 

powrotem  do  ciebie.    Powstała  pętla,  która  teoretycznie  może  mnie  wpędzić  w 

kłopoty...  Nadążasz za moim tokiem rozumowania, Eduardo? Zapytany przytaknął. 
DeVane przyjrzał mu się prawie z namacalną siłą, od której kolana chłopaka zmieniły 

się w galaretę. 
Odpowiedz  mi  -  zażądał  DeVane.  -  Znajdź  choć  tyle  siły.    Guzman,  chory  z 

przerażenia, spróbował, zdając sobie sprawę, że stoi w przedsionku piekła, więc jeśli 

jego  milczenie  zostanie  odebrane  jako  arogancja  czy  brak  wdzięczności,  będzie 

skończony.Tak...  -  wychrypiał  cicho.  -  Rozumiem.  Amerykanin  opadł  na  oparcie 

krzesła i ponownie złączył dłonie, wracając do swobodnej pozycji, w jakiej Eduardo 

pierwszy  raz  go  zobaczył.To  dobrze  -  rzucił.  -  W  takim  razie  powinieneś  w  końcu 

zrozumieć  coś  jeszcze.  Jestem  tu,  ponieważ  darzę  Vicente  szacunkiem  i  wiem,  że 

trudno  byłoby  mu  cię  ukarać.  Gdyby  nie  chodziło  o  niego,  cała  sprawa  nie  byłaby 

warta  mojego  zachodu.    Kazałbym  zrobić  co  trzeba,  nie  ruszając  się  z  domu,  i  nie 

poświęciłbym  jej większej uwagi niż mrugnięciu  okiem. Po tych słowach zerknął  na 

Kuhla, który odwrócił się częściowo ku niemu.  Eduardo był pewien, że między nim a 

DeVane’em  doszło  do  rozmowy  bez  słów  zakończonej  ledwo  zauważalnym 

skinieniem. Kuhl sięgnął prawą ręką do tyłu i odczepił od skórzanego pasa wiszącą 

na biodrze policyjną pałkę. Chłopak spojrzał na siedzących, lecz DeVane przyglądał 

się z zainteresowaniem swoim dłoniom, a Vicente wciąż uporczywie wpatrywał się w 

stół. Kuhl zbliżył się, zaciskając dłoń na pałce.     Proszę. - Eduardo cofnął się i oparł 

o  potężne  ciało  Ramona.  -  Błagam!  Kuhl  dopadł  go  moment  później.  Ledwie 

nieszczęsny  handlarz  zdołał  unieść  ręce  w  obronnym  geście,  precyzyjny  cios  pałki 

zakończył  się  głośnym  trzaskiem,  z  którym  kości  dłoni  oddzieliły  się  od 

przedramienia.    Kuhl  błyskawicznie  zadał  kolejny  cios,  trafiając  między  szyję  a 

obojczyk. Obrócił pałkę płynnym ruchem i tym razem trafił w żołądek. Eduardo osunął 

się na kolana i zwymiotował. Kuhl uderzył jeszcze trzy razy - najpierw złamał ofierze 

nos, a dwa kolejne ciosy wymierzył w potylicę. Mężczyzna zwinął się w kłębek. Krew 

ze  zmiażdżonego  nosa  wypływała  na  betonową  podłogę.  Nad  sobą  widział 

rozmazaną  sylwetkę  Kuhla  trzymającego  uniesioną  pionowo  pałkę.  Najemnik 

przekręcił  rękojeść,  wyszarpnął  ją  krótkim  ruchem  i  wydobył  z  wnętrza  pałki  długie, 

proste  ostrze.  Przez  chwilę  stał  nieruchomo  z  nożem  w  prawej,  a  pałką-pochwą  w 

background image

lewej  i sprawiał  wrażenie,  jakby miał zamiar dobić  leżącego. Zamiast tego  odwrócił 

się i podał broń komuś, kto podszedł do niego. Eduardo obrócił lekko głowę i przez 

mgłę bólu zobaczył, kto zbliżył się do Kuhla. Jęknął. Przez chwilę Vicente przyglądał 

się  ze  smutkiem  bratankowi,  a  potem  przyklęknął  i  wprawnym  ruchem  podciął  mu 

gardło,  zadając  coup  de  grace.  Eduardo  zadygotał  w  agonii,  zacharczał  i  padł 

martwy. Vicente wstał, oddał nóż Kuhlowi, odwrócił się do DeVane’a i skłonił lekko. 

Żałuję  twej  straty,  drogi  przyjacielu  -  powiedział  cicho  Amerykanin.  Vicente  raz 

jeszcze  skinął  głową,  ale  pozostał  na  miejscu.  DeVane  wstał  i  polecił  Kuhlowi:  - 

Odwieź  Vicente  i  przyślij  ekipę,  żeby  uprzątnęła  podłogę.  Albańczycy  dotrzymali 

słowa, więc musimy przedyskutować kilka ważnych spraw. 
11 

SANJOSE, KALIFORNIA 

19 KWIETNIA 2001 

- Jakieś wieści o Rolliem? - spytał na wstępie Gordian.  - Wciąż jest na intensywnej 

terapii, ale jego stan nieznacznie się poprawił - poinformował go Nimec. - Lekarze są 

do brej myśli, a Rollie odzyskał przytomność i jak słyszałem, zdążył im już zagrać na 

nerwach. Czym? 
- Lawiną pytań. 

- To dobry znak. 

- I żądaniem, by znaleźli mu czarnego stetsona. Jeszcze lepiej. - Też tak myślę. - Czy 

ktoś  może  mi  wyjaśnić,  o  co  chodzi  z  tym  stetsonem?  -  spytała  Megan.  Gordian 

spojrzał  na  nią.  -  W  Wietnamie  Thibodeau  współpracował  z  1.  Dywizją  Kawalerii 

Powietrznej, od której jego jednostka przejęła pewne zwyczaje.  Jednym z nich było 

noszenie  stetsonów  w  czasie  dekoracji  i  innych  uroczystości.  Jeśli  się  nie  mylę, 

zwyczaj przetrwał do dziś - wyjaśnił z lekkim uśmiechem. Aha, czyli uważa, że jest 

okazja do  celebry - oceniła. Gordian przytaknął bez słowa.  Siedzieli w podziemnej 

sali konferencyjnej w kwaterze głównej holdingu. Pomieszczenie wyglądało jak każda 

inna  sala  konferencyjna  w  budynku  -  wełniany  dywan,  owalny  stół,  sufitowe,  nie 

męczące  oczu  oświetlenie  -  natomiast  różniło  się  zasadniczo  kilkoma  istotnymi 

szczegółami.  Dla  niewielu  pracowników,  którzy  mieli  do  niego  dostęp,  najbardziej 

widoczne  były  elektroniczne  ekrany  przy  wejściu.  Oprócz  otwarcia  uruchamianego 

głosem zamka szyfrowego każdy musiał przyłożyć dłoń do skanera linii papilarnych i 

spojrzeć w obiektyw innego, sprawdzającego wzór siatkówki. W środku uderzał brak 

okien.  Najistotniejsze  różnice  nie  były  jednak  widoczne  i  polegały  na  połączeniu 

najnowszych technik antypodsłuchowych z projektem i budową sali. W półmetrowych 

betonowych  ścianach  zainstalowano  panele  dźwiękochłonne.  Mury  wzmocniono 

stalowymi  wspornikami,  na  których  umieszczono  generatory  białego  szumu  i  inne 

nowoczesne systemy zagłuszające, które miały uniemożliwić podsłuch elektroniczny 

rozmów  oraz  sygnałów  urządzeń.  Ochrona  dwa  razy  w  tygodniu  sprawdzała  salę 

oraz  kontrolowała  za  pomocą  analizy  spektralnej  i  promieni  rentgenowskich 

wnoszone  do  niej  telefony,  komputery  i  sprzęt  audiowizualny,  poszukując  urządzeń 

podsłuchowych.  Ponieważ techniki szpiegowskie rozwijały się w zawrotnym tempie, 

nie  sposób  było  upierać  się,  że  istnieją  na  Ziemi  jakiekolwiek  pomieszczenia 

zabezpieczone  przed  „wśniuchami”,  jak  Vince  Scull  zwykł  określać  „wścibskich 

niuchaczy”. W każdym razie salę zabezpieczono tak dobrze, jak tylko pozwalały na to 

najnowsze technologie. Aktualnie przebywały w niej tylko trzy osoby: 

Gordian,  Nimec  i  Megan  Breen,  a  tematem  spotkania  była  sytuacja  w  Brazylii.  - 

Lekarze  wspomnieli  może,  jakie  pytania  zadaje  Thibodeau?  -  spytał  szef  UpLink.  - 

Nie, ale Cody to zrobił, bo to z nim chce rozmawiać Rollie i kilkakrotnie postawił na 

swoim - odparł Nimec. - Takie, jakich należało się spodziewać. Kto, co i dlaczego. No 

background image

i skąd napastnicy tyle wiedzieli o ochronie oraz lokalizacji obiektów. - Odpowiedź na 

to ostatnie jest boleśnie oczywista. - Zdrajca - podsumowała Megan. 
-  Albo  zdrajcy  -  poprawił  ją  Nimec.  -  Może  zresztą  nie  zdrajca,  lecz  specjalnie 

umieszczony agent. - Macie już jakichś podejrzanych? 
-  Skądże.  I  nie  spodziewam  się,  żebyśmy  mieli  w  najbliższym  czasie.  -  Nimec 

skrzywił się z niesmakiem. - Nie ma żadnych śladów prób włamania do baz danych 

czy  grzebania  w  programie,  a  informacje,  którymi  dysponowali,  nie  wymagają 

pomocy osoby o wysokim stopniu dostępu. Większość pracowników orientuje się, jak 

działa ochrona, choćby dlatego, że byli świadkami ćwiczeń. Zatrudniamy tam ponad 

tysiąc osób w administracji, produkcji, obsłudze, warsztatach i w kuchni. Każda z nich 

mogła  dostarczyć  te  informacje,  więc  musimy  sprawdzić  wszystkich.  -  Oraz  cały 

kontyngent Miecza, który przewinął się przez te zakłady - dodała Megan. - Zgadza się 

- przyznał Nimec. - Nie można ich pominąć. 
- Wnioski i wrażenia? - Gordian przyjrzał się kolejno obojgu. - Napastnicy byli dobrze 

wyszkoleni,  dobrze  zorganizowani  i  doskonale  uzbrojeni  -  stwierdził  Nimec.  - 

Kierował  nimi  ktoś  z  wyobraźnią,  bo  ataku  z  powietrza  nie  braliśmy  w  ogóle  pod 

uwagę,  a  doskonale  skoordynowano  go  z  uderzeniem  z  ziemi.  Francuski 

zintegrowany system uzbrojenia stanowi odpowiednik naszego Land Warriora i wciąż 

jest  testowany.  Spadochroniarze,  którzy  zniszczyli  robota,  wykorzystali  trudną 

technikę  skoku  zwaną  HAHO.    Powtarzam  raz  jeszcze:  akcja  wymagała 

doświadczenia, umiejętności i sprzętu, a to nasuwa skojarzenia z siłami specjalnymi. 

W porównaniu  z  nimi  terroryści,  którzy  kilka  lat  temu  zaatakowali  nas  w  Rosji,  to 

niegroźni amatorzy. - Zakładam, że żaden z jeńców nie powiedział, kto ich wynajął? - 

Po pierwsze, nie wiedzieli.  Zleceniodawcę znał jedynie dowódca, który nam uciekł. 

Podobno nazywa się Kuhl, ale wszyscy używali fałszywych imion czy nazwisk, więc 

trudno  powiedzieć.  Sprawdzamy  go.  Po  drugie,  nie  zdołaliśmy  z  nich  za  dużo 

wydusić,  bo  policja  federalna  zgarnęła  wszystkich  w  niecałą  godzinę  po  tym,  jak 

zawiadomiliśmy ją o ataku - od parła Megan. - Jak na Brazylię to cud szybkości. - Tak 

się spodziewałem. Próbowaliście dowiedzieć się cze goś oficjalnie od żandarmerii? - 

Kilkakrotnie,  ale  nie  palą  się  do  współpracy.    Nikt  z  tych,  z  którymi  udało  się  nam 

skontaktować, nie był nawet pewien, gdzie są przetrzymywani więźniowie. 
- I założę się, że już o nich nie usłyszymy. - Nimec potarł kciukiem palec wskazujący 

w uniwersalnym geście liczenia banknotów. - Ktokolwiek stoi za tą akcją, na pewno 

nie  cierpi  na  brak  gotówki.  A  w  Brazylii  można  kupić  każdego.  Tym  razem  zarobią 

gliniarze,  sędziowie  i  żandarmi,  więc  od  nich  niczego  się  nie  dowiemy.  -  Mamy 

własne  źródła  informacji.  Ten  konwój  musiał  skądś  wyruszyć.  A  owo  miejsce  nie 

mogło się znajdować zbyt daleko od zakładów. - Trafnie to ująłeś, tylko że wokół są 

setki  mil  dziczy.  To  Mato  Grosso.  Jeśli  ma  się  doświadczenie,  można  tam  ukryć 

sporą armię wraz z bazą - ocenił Nimec. - A ci ludzie doświadczenia mają aż za dużo. 

Gordian pomasował kark.  - Oni mają doświadczenie i potrafią się ukrywać, my mamy 

Hawkeye  -  przypomniał.  -  Niech  rozejrzą  się  po  okolicy  i  zobaczymy,  co  jest 

ważniejsze.  -  Właśnie  miałem  to  zaproponować  -  ucieszył  się  Nimec.  Gdy  tylko 

znajdę  się  w  Brazylii,  polecę  przesunąć  satelitę  na  nową  orbitę.  Szef  UpLink 

potrząsnął głową. 
Możesz to zrobić z tutejszej stacji naziemnej, Pete - powiedział spokojnie. - Pewnie, 

że mogę, ale skoro Rollie jest wyłączony z akcji, ktoś musi przejąć jego obowiązki... - 

Całkowicie  się  z  tobą  zgadzam  -  przerwał  mu  Gordian.  Teraz  jednak  wolałbym  cię 

mieć na Florydzie jako doradcę przy zespole dochodzeniowym. Nimec przyjrzał mu 

się podejrzliwie. 

background image

-  Sądziłem,  że  wymusiłeś  na  nich,  aby  zespołem  kierowała  Annie  Caulfield.  - 

Wymusiłem. I mam całkowite zaufanie do jej zdolności przywódczych. 
- A mimo to chcesz, żebym miał na wszystko oko?  - Chcę, żebyś informował mnie o 

rozwoju  wydarzeń.  W  NASA  jest  sporo  osób,  którym  nie  spodoba  się  nagłe 

wyniesienie Annie, że się tak wyrażę. Chcę mieć na miejscu kogoś, na kogo będzie 

mogła  liczyć, jeśli  napotka problemy. - Z marszu mogę wymienić  z dziesięć  osób z 

firmy, które nadają się do tego równie dobrze jak ja - zauważył Nimec. 
Ale  nie  mają  twojego  doświadczenia  w  rozpoznawaniu  aktów  sabotażu  - 

skomentował Gordian. - Mam nadzieję, że nie okaże się ono niezbędne, ale musimy 

być  na  to  przygotowani.  I  to  jest  trzeci  powód,  dla  którego  chcę,  żebyś  poleciał  na 

przylądek Canaveral.  Przez moment panowała martwa cisza. Nimec przetrawiał to, 

co właśnie usłyszał, a stanowcza mina Gordiana wskazywała, że dalsza dyskusja na 

ten  temat  jest  bezcelowa.  Obojętne,  czy  mu  się  to  podoba  czy  nie,  i  tak  poleci  na 

Florydę.  Poza  tym  nie  mógł  wysunąć  logicznych  kontrargumentów:  wszystko,  co 

Gord  powiedział,  miało  sens.  Oprócz  logiki  i  sensu  chodziło  o  coś  jeszcze  -  o 

spłacenie  długu  za  Malezję.  Nimec  był  pewien,  że  stanowisko  Gordiana  wynika  w 

znacznej mierze z niepokoju o to, by nie powtórzyła się zabawa w Indian i kowbojów, 

w jaką przekształciło się ubiegłoroczne nieautoryzowane śledztwo Maxa Blackburna 

dotyczące  Monolith  Technologies.  Wciąż  pamiętał,  co  Gord  wówczas  powiedział. 

Kiedy dowiedział się o wszystkim, oczywiste już było, że Max ma kłopoty, choć nikt 

jeszcze  nie  przypuszczał,  jak  poważne.  W  każdym  razie  Blackburn  zniknął  i  Nimec 

musiał poprosić szefa o oficjalną zgodę na poszukiwania. Komentarz Gordiana wrył 

mu  się  w  pamięć:  „Nie  mogę  pojąć,  jak  mogłeś  wziąć  udział  w  czymś  tak 

nierozważnym, Pete. Zupełnie nie mogę tego pojąć... A wy dwaj, zamiast przyjść z 

tymi  podejrzeniami  do  mnie,  wplątaliście  się  w  awanturę,  przez  którą  z  łatwością 

mogliśmy  wpaść  w  wielkie  bagno.  Zresztą z  tego,  co  mówisz,  wynika,  że  już  w  nie 

wpadliśmy”.  Nimec  westchnął.  Może  nie  wpadli  w  nie,  ale  Max  zginął,  a  on  sam  w 

znacznej  mierze  ponosił  za  to  odpowiedzialność.  Może  nadszedł  czas  spłacania 

długu...A  kogo  planujesz  wysłać  do  Mato  Grosso?  -  spytał.  Znowu  zapadła  cisza.  

Megan poruszyła się niespokojnie. 

Gord  poprosił  mnie,  żebym  tam  poleciała  -  przyznała.  Nimec  spojrzał  na  nią  z 

wyrzutem.      Przepraszam.  -  Spuściła  na  moment  oczy.  -  Powinnam  ci  wcześniej 

powiedzieć. Nie odezwał się.  - Jeszcze jedno, Pete. - Gordian przerwał zapadającą 

po  nownie  ciszę.  -  Tom  Ricci  odezwał  się?  Nie  możemy  sobie  po  zwolić  na  długie 

czekanie.  -  Dziś  rano  zostawił  mi  wiadomość.  Planowałem  oddzwonić  do  niego  po 

powrocie do biura. - Nie wiesz, na co się zdecydował? 
Nimec potrząsnął głową. 

- Powiedział tylko, że chce ze mną porozmawiać. 

- Rozumiem - mruknął Gordian. 

Megan wygładziła spódnicę. 

- To musi być jakaś męska sprawa - oceniła półgłosem. 

Gordian spojrzał na nią, unosząc brwi. 

Nie rozmawiałaś  ostatnio  przypadkiem  z  moją  żoną?  spytał.      Nie,  a  dlaczego 

pytasz?  Przyglądał  się  jej  jeszcze  przez  chwilę,  nim  podrapał  się  za  uchem  i 

odparł:Tak sobie. To nic ważnego. 

12 

PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA 

21 KWIETNIA 2001 

background image

Annie  Caulfield  tak  często  zmuszona  była  występować  w  roli  rzecznika  prasowego 

NASA, że nabrała do tego filozoficznego dystansu. Był to nieprzyjemny obowiązek, 

którego  sekret  polegał  na  tym,  by  nie  dać  po  sobie  poznać,  że  tak  właśnie  się  go 

traktuje. Obiektyw był nieubłagany: zdradzanie niechęci postrzegano jako drażliwość 

i robienie uników, co z kolei prowadziło do wniosku, że ma się coś do ukrycia. A jeśli 

dziennikarze  doszli  do  takiej  konkluzji,  nie  dawali  człowiekowi  chwili  spokoju.  Nie 

należało  również  zachowywać  się  zbyt  swobodnie  wobec  reporterów,  wówczas 

bowiem widzowie odbierali rzecznika jako kolejnego egoistycznego kłamcę, który jest 

w  zmowie  z  mediami  i  ma  na  względzie  tylko  popularność  i  osobiste  korzyści.  Być 

może  taka osoba  chciała  zmienić  zawód  albo  dorabiać  jako  konsultant  -  jakkolwiek 

było, dogadała się i brała udział w oszukiwaniu normalnego człowieka. Trzeba więc 

było za wszelką cenę stwarzać wrażenie, że robi się wszystko, by widzowie mający 

prawo  do  rzetelnych  informacji  takie  właśnie  otrzymywali,  i  nienachalnie  budować 

dobry  wizerunek  agencji.  Rzecznik  musiał  uczciwie  tłumaczyć  podawane  fakty  i  do 

znudzenia powtarzać, że nie można wszystkiego wyjaśnić, skoro nie sposób podać 

nic innego do wiadomości. Jeśli w dodatku wierzyło się w swoje słowa, osiągało się 

ideał. Annie tak właśnie podchodziła do tego obowiązku. Po części był rytuałem, po 

części  zaś  przedstawieniem,  tyle  że  przedstawienia  mogły  być  uczciwe  lub  nie,  a 

rytuały  czytelne  lub  mącące  obraz.  Annie  starała  się  najlepiej  jak  potrafiła,  by  jej 

wystąpienia  były  zarówno  uczciwe,  jak  i  czytelne.  Biorąc  pod  uwagę  zwyczaje 

dziennikarzy,  przypominało  to  często  balansowanie  na  linie,  w  trakcie  którego  jej 

opanowanie  i  uprzejmość  poddawane  były  ciężkim  próbom.  Dzień  po  przyjęciu 

propozycji kierowania zespołem dochodzeniowym jej twarz można było zobaczyć we 

wszystkich  lokalnych  i  ogólnokrajowych  programach  informacyjnych.  Poza  tym 

pojawiła  się  w  dwóch,z  trzech  porannych  programów  publicystycznych 

przeprowadzających  wywiady  za  pośrednictwem  satelity,  poprowadziła  pierwszą  z 

serii zaplanowanych popołudniowych konferencji prasowych w budynku NASA oraz 

była  najważniejszym  gościem  najwyżej  notowanego  wieczornego  programu 

informacyjnego,  któremu  udzieliła  wywiadu  spoza  studia.    Pierwszym  wystąpieniem 

była pięciominutowa rozmowa z Garym Jakośmutam, tym samym, który wymusił na 

niej  wywiad  tuż  przed  startem  promu.  Gary  miał  trzydzieści  kilka  lat,  cukierkowatą 

urodę, opływający miodem głos oraz talent do sprowadzania konwersacji o wojnach, 

katastrofach i najnowszych plotkach ze świata showbiznesu do jednolitej papki, którą 

dawało się doskonale przełknąć z poranną kawą. Dzięki temu regularnie wygrywał w 

rankingach Nielsen National Television Index. Choć był oportunistą, Annie nawet go 

lubiła,  co  stanowiło  wyjątek  od  reguły.  Nie  dała  się  jednak  zwieść  pozorom  -  był 

znacznie inteligentniejszy, niż mogło na to wskazywać jego zachowanie. - Doceniamy 

fakt, że znalazła pani czas na tę rozmowę, pani Caulfield - zagaił, wczuwając się w 

rolę. - W imieniu własnym, ekipy wiadomości oraz naszych widzów chciałbym złożyć 

kondolencje NASA i rodzinie Jamesa Rowlanda. Myślami jesteśmy z wami. 
- Dziękuję, Gary. Wsparcie opinii publicznej wiele dla nas znaczy i bardzo pomogło 

żonie i córce Jima. - Może nam pani powiedzieć, jakie odczucia wywołała w pani ta 

tragedia?  Wiem,  że  pani  i  pułkownik  Rowland  byliście  bliskimi  przyjaciółmi  i 

współpracownikami.  Zmusiła  się,  by  odpowiedzieć  spokojnie,  mając  nadzieję,  że 

reporter porzuci ten bolesny temat. 

Cóż... jak każdemu, kto stracił kogoś bliskiego, trudno mi opisać te uczucia. Śmierć 

Jima  wstrząsnęła  wszystkimi,  którzy  go  znali.  Był  wielką  osobowością,  więc  trudno 

uwierzyć, że już go nie ma. Zawsze będziemy o nim pamiętać i zawsze będzie nam 

go brakowało.     Odbyliście wspólnie kilka lotów w kosmos, prawda?  Tak. 

background image

Czy  kiedykolwiek  rozmawialiście  o  tym,  że  coś  może  się  wam  stać?  W  końcu  to 

wysoce niebezpieczny zawód. Już miała ochotę go udusić, ale odparła spokojnie: 
- Nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek o tym rozmawiali.  Wydaje mi się, że 

każdy  astronauta  uważa  się  za  kogoś  uprzywilejowanego...  wybrańca,  który  mógł 

polecieć w kosmos. Naturalnie, zdajemy sobie sprawę, że coś może się nie udać, że 

może  nastąpić  awaria,  i  staramy  się  przygotować  na  to  podczas  szkolenia.  Jestem 

pewna, że tylko dzięki takiemu właśnie treningowi reszta załogi wyszła bez szwanku 

z  katastrofy.  Nie  możemy  jednak  pozwolić  sobie  na  zamartwianie  się  ryzykiem 

zawodowym, podobnie jak nie mogą tego robić każdego dnia strażacy czy policjanci. 

-  Naturalnie,  rozumiem.  Sądzę  też,  że  to  jeden  z  głównych  powodów,  dla  których 

astronauci  uważani  są  za  niemal  mitycznych  bohaterów  przez  tych  z  nas,  którzy 

mogą obejrzeć gwiazdy jedynie z Ziemi i śnić o tym, by obejrzeć Ziemię z gwiazd. 
Annie uśmiechnęła się uprzejmie, choć nie zrozumiała ani słowa z tego, co usłyszała. 

Nie  miała  pojęcia,  jak  odpowiedzieć  na  ten  bełkot,  ale  Gary  Jakośmutam  nie 

oczekiwał  odpowiedzi.Została  pani  kierownikiem  zespołu  dochodzeniowego 

mającego  wyjaśnić  przyczyny  katastrofy  Oriona.  Co  zamierza  pani  zrobić,  by  jak 

najszybciej  ustalić  powody  wtorkowego  nieszczęścia?  -  spytał.  Podziękowała  mu  w 

duchu,  że  wreszcie  przeszedł  do  rzeczy.            W  tej  chwili  najważniejsze  jest 

skompletowanie zespołu, który zbada ślady mogące doprowadzić nas do przyczyny 

tragedii.  Każde  śledztwo  oparte  na  kryminalistycznym  badaniu  szczątków  jest  z 

założenia  procesem  eliminacji,  a  to  wymaga  starannego  zbadania  pozostałości  po 

Orionie.  -  Możemy  więc  założyć,  że  pani  zespół  będzie  się  składał  z  personelu 

NASA?  -  Jak  stwierdziliśmy  w  pierwszym  oświadczeniu  dla  prasy,  jesteśmy 

zdecydowani korzystać z pomocy ekspertów tak z agencji, jak i spoza niej i... 
-  Kiedy  mówi  pani  o  ekspertach  spoza  NASA,  zastanawiam  się,  skąd  mogą 

pochodzić, jako że wydarzenie to nie jest pierwszą katastrofą pojazdu kosmicznego. 

Choć na szczęście poza Apollo 10 i Challengerem inne nie przychodzą mi do głowy. 

Z całym naciskiem chciałbym powtórzyć: „na szczęście”. - Rozumiem twoje obawy, 

Gary,  ale  mogę  cię  zapewnić,  że  wyciągnęliśmy  wiele  wniosków  z  wypadków,  o 

których  wspomniałeś.  Sporo  osób,  które  wówczas  pomogły  nam  ustalić,  co  się 

dokładnie  wydarzyło,  wciąż  udziela  konsultacji  i  będziemy  korzystali  z  ich  pomocy. 

Zresztą część z nich weszła już do naszego zespołu. Poza tym choć prom kosmiczny 

jest  unikatowym  i  niezwykle  nowoczesnym  pojazdem,  wiele  jego  systemów  i 

podsystemów  działa  na  tych  samych  zasadach  co  urządzenia  używane  we 

współczesnych samolotach. Dzięki temu mamy do dyspozycji rzeszę specjalistów z 

lotnictwa cywilnego i organizacji rządowych, którzy mogą służyć olbrzymią pomocą. - 

Czy  to  oznacza,  że  Federalna  Administracja  Lotnictwa  Cywilnego  oraz  Narodowa 

Rada Bezpieczeństwa Transportu będą uczestniczyły w dochodzeniu? 
Annie  omal  nie  zemdlała  z  wrażenia  -  Gary  wymienił  właśnie  jednym  tchem  dwie 

agencje,  którym  nikt,  ale  to  nikt  nie  ufał.  Lepiej  już  byłoby,  gdyby  spytał,  czy  do 

zespołu  wejdą  byli  agenci  KGB  lub  hydraulicy  obsługujący  Biały  Dom  w  czasach 

Nixona.Aby  dojść  do  prawdy,  będziemy  współpracować  z  najrozmaitszymi 

organizacjami, toteż może się zdarzyć, że reprezentanci wymienionych przez ciebie 

agencji znajdą się w naszym zespole. Jednak muszę podkreślić, że mamy już wielu 

specjalistów  z  przemysłu  lotniczego  i  lotnictwa  prywatnego,  którzy  zaoferowali  nam 

swoje usługi. Na pewno w pierwszej kolejności skorzystamy z ich doświadczeń. Dla 

mnie  najważniejsze  jest  wykonanie  zadania  i  w  tym  celu  gotowa  jestem 

zaangażować każdego, kto może pomóc, bez względu na to, jakie ta osoba miałaby 

powiązania. 

background image

Gary  umilkł  na  chwilę.  Choć  Annie  spoglądała  prosto  w  kamerę,  nie  mając  do 

dyspozycji monitora, na którym mogłaby widzieć rozmówcę, gotowa była się założyć, 

że właśnie otrzymuje on dodatkowe instrukcje od reżysera. W następnym momencie 

jej  podejrzenia  potwierdziły  się.      Właśnie  poinformowano  mnie,  że  nasz  czas 

dobiega końca - odezwał się Gary. - A więc ostatnie pytanie.  Dowiedzieliśmy się z 

rozmaitych  źródeł  o  włamaniu  do  zakładów  UpLink  International  w  Brazylii,  gdzie 

wytwarzane  są  ważne  elementy  międzynarodowej  stacji  kosmicznej.  Kilka  relacji 

wskazuje na duży, zorganizowany atak zbrojny w wojskowym stylu.  Czy może nam 

pani powiedzieć coś na ten temat? Annie obiecała sobie w duchu, że przy pierwszej 

okazji  policzy  się  z  nim  za  tę  woltę.  Ponieważ  jednak  przekazano  jej  bardziej 

streszczenie  niż  opis  tego,  co  zaszło  w  Brazylii,  nawet  gdyby  chciała,  nie  mogła 

konkretnie odpowiedzieć na to pytanie. Jeśli będzie miała szczęście, może dowie się 

czegoś  więcej  przed  dziennikarzami...  -  Prawdę  mówiąc,  od  chwili  gdy  zostałam 

szefem  zespołu  dochodzeniowego,  tylko  raz  rozmawiałam  z  Rogerem  Gordianem  i 

nie miałam okazji przedyskutować tej kwestii... - Może pani potwierdzić, że doszło do 

takiego ataku? 
-  Było  włamanie,  jak  to  ująłeś.  Ten  termin  dobrze  opisuje  ów  incydent.  Sytuację 

błyskawicznie  opanowała  ochrona  zakładów  należąca  do  UpLink.  To  wszystko,  co 

wiem  na  ten  temat,  ale  zamierzam  skontaktować  się  z  panem  Gordianem  dziś  lub 

jutro, a wtedy, mam nadzieję, uzyskam dodatkowe informacje, którymi podzielę się z 

widzami  przy  pierwszej  sposobności.  -  Wie  pani  może,  jakie  siły  zaatakowały 

zakłady,  o  co  chodziło  napastnikom  albo  kto  ich  wynajął?  -  Nie.  Chciałabym 

powiedzieć ci więcej, Gary, ale wszyscy muszą wykazać trochę cierpliwości. - Mimo 

to muszę zapytać o coś jeszcze. Oba incydenty wydarzyły się niemal jednocześnie, a 

ładunkiem  Oriona  był  moduł  laboratoryjny  stacji  kosmicznej.  Czy  w  związku  z  tym 

bierzecie pod uwagę fakt, że może istnieć związek między katastrofą promu i atakiem 

w Brazylii? - Nic mi o tym nie wiadomo i nie sądzę, aby rozsądne było wysnuwanie 

takich  wniosków  na  tak  wczesnym  etapie.  NASA  i  UpLink  ściśle  ze  sobą 

współpracują i na pewno będziemy uważnie śledzić rozwój wydarzeń w Mato Grosso, 

które  mogą  mieć  wpływ  na  program  budowy  stacji.  Zamierzam  informować  na 

bieżąco prasę o wszystkim, czego się  dowiemy, naturalnie z zastrzeżeniem, że nie 

podam  żadnych  szczegółów,  które  mogłyby  narazić  na  niebezpieczeństwo 

przebywających za granicą pracowników UpLink. Jak rozumiem, nie obawia się pani, 

że Roger Gordian mógłby zawiesić swoje operacje w Brazylii? Jeśli informacje, które 

otrzymaliśmy stamtąd, okażą się prawdziwe. Pytanie całkowicie ją zaskoczyło,  jako 

że  nikt  nawet  o  tym  nie  wspomniał,  a  jeszcze  nie  zdążyła  się  przyzwyczaić  do 

dziennikarskiego  nawyku  brania  faktów  z  powietrza,  jeśli  tylko  pasowały  do 

stworzonego przez reporterów obrazu wydarzeń.Nie. I nie słyszałam absolutnie nic, 

co mogłoby wskazywać, że rozważa taką możliwość. Znowu zapadła cisza. 
- Niestety, otrzymałem sygnał, że musimy kończyć - odezwał się Gary. - Pora już na 

nasz codzienny program Utrzymuj trawnik zielony i obrobiony. Proszę przyjąć nasze 

modlitwy  i  życzenia  sukcesu  w  śledztwie.  Mam  też  nadzieję,  że  spotkamy  się 

wkrótce, by poznać jego postępy. - Dziękuję, Gary. Jestem tego pewna - zakończyła i 

gdy  wyłączono  kamerę,  odetchnęła  z  ulgą.    Dopiero  w  trakcie  popołudniowej 

konferencji prasowej na żywo Annie odkryła, co wymyślili dziennikarze i jaką wersję 

rozwoju wydarzeń uznali za najważniejszą. Przygotowywano do niej odbiorców przez 

cały  dzień,  stopniowo  wplatając  jedyną  właściwą  interpretację  między  inne 

informacje, aż w końcu zaczęła żyć własnym życiem. Ledwie Annie skończyła czytać 

oświadczenie i ogłosiła, że będzie odpowiadać na pytania, z pierwszego rzędu foteli 

background image

poderwał  się  reporter  Associated  Press.  Trzymał  rękę  w  górze  i  zachowywał  się 

niczym zdesperowany przedszkolak, który pragnie natychmiast biec do ubikacji. 
-  Dziś  rano  w  programie  ogólnokrajowym  mówiła  pani  o  zamknięciu  przez  Rogera 

Gordiana  brazylijskich  zakładów  produkujących  elementy  międzynarodowej  stacji 

kosmicznej,  co  miało  nastąpić  w  wyniku  ataku  partyzantów.  Czy  mogłaby  pani 

szerzej  omówić  ten  temat?  -  Jak  oświadczyłam  wcześniej,  nie  słyszałam  nic,  co 

wskazywałoby, że mają zostać zamknięte. Poza tym muszę podkreślić, że określenie 

napastników  mianem  „partyzantów”  jest  jeśli  nie  błędne,  to  na  pewno 

przedwczesne...  - Ale potwierdziła pani, że doszło do włamania, prawda? 
- Owszem, ale określenia tego użył prowadzący program.  Ja zajmuję się śledztwem 

dotyczącym  katastrofy  Oriona  i  na  tym  chciałabym  się  skupić.  Przed  chwilą 

wyjaśniłam,  że  w  celu  zrekonstruowania  pojazdu  szczątki  promu  zostały 

przewiezione  ze  stanowiska  startowego  do  montowni  na  Florydzie.  Cały  dzień 

zajmowałam  się  koordynacją  tej  operacji  oraz  określeniem  zasad  prowadzenia 

dochodzenia i ostatecznym doborem członków zespołu.  Jak również informowaniem 

prasy  o  tym,  co  robimy  -  odparła  zdecydowanie  i  wskazała  Allena  Murdocka  z 

„Washington  Post”.  -  Nawiążę  do  pytania  mojego  kolegi.  Gdy  zapytano  panią,  czy 

wydarzenia w Brazylii mogą mieć związek z katastrofą Oriona, powiedziała pani, że 

nic jej o tym nie wiadomo, ale nie odrzuciła tej możliwości. Czy oznacza to, że mogą 

to być powiązane ze sobą akty sabotażu? A jeżeli tak, to kto według pani może być 

za  nie  odpowiedzialny?  -  Nie  sądzę,  by  komukolwiek  potrzebna  była  zabawa  w 

słowa.  To  że  nic  mi  nie  wiadomo,  oznacza  dokładnie  to,  że...  Ale  doskonale 

wiadomo,  że  Roger  Gordian  od  wielu  lat  jest  propagatorem  i  głównym  źródłem 

finansowania  międzynarodowej  stacji  kosmicznej.  Jeśli  informacje  dotyczące 

zamknięcia  zakładów  w  Brazylii  okażą  się  prawdziwe,  czy  nie  można  założyć,  że 

decyzja  ta  spowodowana  była  poważnym  zagrożeniem  jego  pracowników?  Tryb 

warunkowy panoszył się w tej wypowiedzi bez opamiętania.Zadał pan jednocześnie 

kilka pytań.  Wszystkie one są hipotetyczne, a ja wolałabym się trzymać faktów.  Nie 

mam pojęcia, skąd wziął się pomysł opuszczenia przez UpLink zakładów w Brazylii, 

ale  wydaje  mi  się,  że  jest  to  przypuszczenie  oparte  na  niezrozumieniu  tego,  co 

zostało powiedziane rano.  Jestem przekonana, że wszyscy zgodzicie się ze mną, iż 

ciągnięcie  takich  bezpodstawnych  rozważań  doprowadzi  jedynie  do  poważnego 

zamieszania.  Następny  proszę!  Wybrała  nie  znaną  sobie  kobietę.    Identyfikator 

informował, że nazywa się Martha Eumans i pracuje dla CNBC. Annie miała nadzieję, 

że dziennikarka spyta  ją o coś  rozsądniejszego  i nie  będzie tak wojownicza. - Jeśli 

UpLink,  z  jakichkolwiek  powodów,  zdecyduje  się  wycofać  swoje  poparcie  dla 

programu międzynarodowej stacji kosmicznej, to jak bardzo zaważy to na przyszłości 

tego  wielkiego  projektu?  To  by  było  na  tyle,  jeśli  chodzi  o  nadzieję.  I  tak  upłynęło 

kolejne, długie jak wieczność trzydzieści minut... 
- Wiem, że to dla ciebie trudne chwile, Annie, ale muszę powiedzieć, że wyglądasz 

wspaniale.  -  To  miło  z  twojej  strony,  Mac.  Mac,  czyli  McCauley  Stokes,  był  po 

sześćdziesiątce  i  od  lat  prowadził  jeden  z  najpopularniejszych  programów 

publicystycznych  w  sieci  kablowej.  W  swoich  wywiadach  zawsze  zwracał  się  do 

rozmówcy per ty, mówił prostym językiem i grał prostodusznego Teksańczyka. W tym 

ostatnim pomagały mu dziesięciogalonowy kapelusz o szerokim rondzie, złota spinka 

do  krawata  i  nie  kończący  się  łańcuch  dwudziestoparoletnich,  rozbudowanych 

silikonem  żon.  Kowbojska  spuścizna  była,  ma  się  rozumieć,  równie  naturalna,  jak 

imponujące popiersie aktualnej żony. Choć rzeczywiście urodził się w Teksasie, jego 

rodzice  byli  trzecim  pokoleniem  beneficjantów  rodowej  fortuny  naftowej  i  czym 

prędzej  wyemigrowali  na  łono  błękitnokrwistej  społeczności  zamieszkującej 

background image

Greenwich w Connecticut. Miał wtedy cztery lata i reszta dzieciństwa upłynęła mu w 

pełnym rozpieszczenia zbytku, a konia widział z bliska, gdy oglądał lokalne rozgrywki 

polo. Potem były najlepsze prywatne szkoły i dopiero znacznie później powstała poza 

prostego człowieka. 
-  To  nie  jest  zwykły  komplement,  Annie.  Naprawdę  jesteś  godną  podziwu  kobietą, 

pod  wieloma  względami.  Rozmowa  z  tobą  to  dla  faceta  czysta  przyjemność...  - 

Dotknął  ronda  kapelusza.  -  Zanim  zajmiemy  się  Orionem,  powiedz,  co  się  u  ciebie 

zmieniło.  Ostatni  raz  widzieliśmy  się,  gdy  wróciłaś  po  sześciu  tygodniach  pobytu  w 

kosmosie,  pamiętasz?  Było  to,  zdaje  się,  pod  koniec  1999?  -  Zgadza  się,  Mac.  Po 

moim trzecim i ostatnim locie. 

Potem,  jak  wiemy,  straciłaś  męża.  Miał  na  imię  Mark.  Powoli  nabrała  i  wypuściła 

powietrze, spoglądając w monitor zainstalowany przez ekipę techniczną. 

To prawda. Mark zmarł ponad rok temu. 

Takiej  kobiecie  jak  ty,  z  dwójką  dzieci  i  wysokooktanową  karierą,  musi  być  trudno 

prowadzić aktywne życie towarzyskie. Spotykasz się z kimś od śmierci Marka? Tym 

razem przerwa była dłuższa. - Moje zawodowe i macierzyńskie obowiązki wypełniają 

mi cały czas i są moją prywatną sprawą, Mac. Na nic więcej nie mam ochoty. - Ale 

dama  z  twoją  urodą,  rozumem  i  klasą,  że  o  reszcie  nie  wspomnę,  musi  wprost 

oganiać się od młodych byczków bodących się zawzięcie o... 
Annie miała dość. 
- Przepraszam, Mac, ale jestem pewna, że twoich widzów bardziej interesują postępy 

śledztwa dotyczącego przyczyn katastrofy Oriona. - W takim razie już trzymam język 

za  zębami  i  oddaję  ci  głos.  Zacznijmy  od  tego,  jak  NASA  chce  przekonać  Rogera 

Gordiana, żeby nie wycofywał się z Brazylii.  Miejsce, w którym przyszedł na świat, 

stało się teraz miejscem jego sekcji. O dziewiątej trzydzieści wieczorem - godzinę po 

tym,  jak  wzięła  udział  w  programie  McCauley  Stokes  Live  zakończonym  przez 

gospodarza  obleśnym  mrugnięciem  -  Annie  stała  samotnie  w  olbrzymiej  montowni 

Centrum Lotów Kosmicznych im. J. F.  Kennedy’ego. Na szczęście nie miała już w 

planach  żadnych  wywiadów  i  mogła  powrócić  myślami  do  tego,  co  było  naprawdę 

ważne.  Hala  montażu  promów,  bo  tak  oficjalnie  nazywano  montownię,  zajmowała 

osiem  akrów  północnego  krańca  przylądka  Canaveral  i  miała  pięćset  dwadzieścia 

pięć stóp wysokości. Było to jedyne miejsce w całych Stanach Zjednoczonych zdolne 

pomieścić  prom  kosmiczny  wraz  z  rakietami  na  paliwo  stałe  i  zewnętrznym 

zbiornikiem  ustawione  pionowo  na  specjalnym  rusztowaniu.  Ponad  miesiąc  temu 

jeden z dwóch należących do centrum potężnych ciągników przetransportował prom 

na oddalone o trzy i pół mili stanowisko startowe 39A. Zajęło mu to pięć godzin, przy 

zużyciu  stu  pięćdziesięciu  galonów  ropy  na  minutę.  Ten  sam  ciągnik  z  naczepą 

dostarczył  dziś  szczątki  promu  do  montowni.  Personel  NASA,  obserwujący  jego 

dostojny przejazd, miał nieodparte wrażenie, że uczestniczy  w pogrzebie olbrzyma. 

Teraz  poskręcane,  stopione  i  osmolone  elementy  leżały  na  podłodze,  śmierdząc 

dymem,  spalonym  paliwem  i  stopionym  plastikiem.  Klimatyzacja  nie  radziła  sobie  z 

przykrym,  ostrym  zapachem  -  osiadał  w  nosie  Annie  i  drażnił  gardło,  wywołując 

kaszel  i  irytację.  Nie  miała  pojęcia,  dlaczego  przyjechała  tu  należącym  do  UpLink 

saabem,  zamiast  wracać  prosto  do  dzieci  pozostających  pod  opieką  opiekunki 

sprowadzonej z Houston dzięki uprzejmości Rogera Gordiana.  Zadzwoniła ze studia 

do mieszkania, informując, że będzie przynajmniej godzinę później, ale nie potrafiła 

powiedzieć,  dlaczego  zjawiła  się  właśnie  tu.  Była  na  przylądku  zaledwie  tydzień 

temu,  gdy  prom  był  jeszcze  majestatycznym  statkiem  kosmicznym.  Jim  Rowland 

background image

żartował  jak  zwykle,  wskazując  swój  marchewkowy  strój,  i  uśmiechał  się  ze 

srebrnego  autobusu  wiozącego  go  na  stanowisko  startowe,  a  nikt  nie  traktował 

nazwy Orion jako synonimu tragedii i niepowetowanej straty. Terra nos respuet. Nikt 

nie  musiał  jej  przypominać,  że  nie  jest  tu  na  darmowych  wakacjach.  Aż  nazbyt 

dobrze  pamiętała  o  powodach  swej  obecności  na  Florydzie.  Rozejrzała  się  po 

rozległej  podłodze,  marszcząc  z  namysłem  brwi.  W  kącikach  jej  ust  pojawiły  się 

głębokie bruzdy. Gdyby wybuch nastąpił choć kilka sekund po starcie, szczątki byłyby 

rozsiane  na  dnie  Atlantyku,  a  zebranie  ich  stałoby  się  długotrwałym  i  żmudnym 

procesem.  Wymagałoby  użycia  dziesiątków  statków  ratowniczych  i  pracy  setek 

nurków.  Ponieważ jednak ogień pojawił się przed startem, udało się zebrać niemal 

wszystkie  pozostałości,  nawet  te  najmniejsze,  wciąż  jeszcze  nie  zidentyfikowane. 

Wszystko,  aż  do  gigantycznych  trzpieni  i  dużych  fragmentów  powierzchni  skrzydeł 

oraz kadłuba promu, zostało oznaczone i zniesione tu niczym szczątki nieboszczyka 

czekające  na  oględziny  koronera.  Sama  nie  wiedziała,  co  czuje  -  wdzięczność  czy 

może  zachętę...  Takie  słowa  wydawały  się  obsceniczne  w  tak  pełnym  żalu  i  tak 

ponurym  kontekście.    Części  było  tysiące,  a  jedynie  kilka  wyglądało  na  względnie 

całe.  Jutro miała wprowadzić tu pierwszą grupę specjalistów, by obejrzeli to, z czego 

już  nigdy  nie  powstanie  żadna  całość  nawet  gdyby  udało  się  zebrać  każdą 

najmniejszą  śrubkę  i  przewód...  Nie,  jutro  znów  będą  męczące  wywiady,  sterta 

papierów i długa lista telefonów, w tym do Rogera Gordiana, który obiecał streścić jej 

przebieg incydentu w Brazylii. Potrzebowała odpoczynku, prysznica, chwili z dziećmi 

i  snu.  Tym  bardziej  więc  nie  rozumiała,  dlaczego  przyjechała  w  to  przygnębiające 

miejsce, gdzie wszystko przypominało  jej  o nieszczęściu. Oprócz umundurowanych 

strażników  w  centrum  nie  było  żywej  duszy.  Próbując  gorączkowo  znaleźć 

odpowiedź  na  to  pytanie,  zrozumiała,  że  powód  był  prosty  -  musiała  przemyśleć 

pewne  sprawy  i  uspokoić  się.  Gdyby  miała  sama  ocenić  swój  pierwszy  dzień 

występów  telewizyjnych,  dałaby  sobie  najwyżej  C  minus.  Rozmowy  zmierzały 

nieustannie tam, gdzie nie chciała, a co gorsza, niemal od początku inicjatywa trafiła 

w ręce zgrai goniących za sensacją pismaków, którzy - świadomie lub nie - zaczęli 

przekręcać  jej  wypowiedzi.  Zaczęło  się  od  przypadkowego  pytania  słodkiego 

Garyego Jakośmutam, dotyczącego możliwości wycofania się UpLink z Brazylii. Kilka 

innych programów, komentując wywiad, doniosło w południe o „pogłoskach”. Te kilka 

godzin  później  dzięki  Allenowi  Murdockowi  przerodziły  się  w  „informacje”,  wskutek 

czego  wczesnym  wieczorem  w  Crossfire  odbyła  się  debata  na  temat  skutków 

wycofania się Gordiana dla całego programu budowy stacji. A wieczorem uznano to 

za  fakt.  Do  kolejnej  permutacji  prawdy  doszło,  gdy  jedna  z  sieci  podała  w 

wiadomościach  „analizę”  dotychczasowych  spekulacji,  tworząc  załganą  plątaninę 

faktów i fikcji, którą później wykorzystywała jako materiał źródłowy w ogólnokrajowym 

programie  jeszcze  inna  sieć.  A  kulminacją  było  pytanie  McCauleya  Stokesa,  jak 

NASA  chce  powstrzymać  UpLink  przed  wycofaniem  się  z  Mato  Grosso.  W  ten 

sposób,  po  przejściu  siedmiu  etapów,  w  ciągu  jednego  dnia  wytwór  wyobraźni 

słodkiego  Gary’ego  uznano  za  fakt,  a  Annie  przez  większość  czasu  antenowego 

prostowała  kłamstwa  i  błędy,  zamiast  podawać  ludziom  konkretne  informacje. 

Najgorsze  zaś  było  to,  że  niezależnie  od  jej  zaprzeczeń,  sprostowań  i  wyjaśnień 

wszyscy rozmówcy cierpieli na selektywną głuchotę - słyszeli to, co chcieli słyszeć, a 

reszta  odbijała  się  od  nich  jak  groch  od  ściany.  Była  pewna,  że  jutro  zobaczy 

nagłówki informujące o wycofaniu się UpLink nie tylko z Brazylii, ale w ogóle z całego 

programu  budowy  międzynarodowej  stacji  kosmicznej.  I  na  pewno  będą  poparte 

kolejnymi  wymysłami.    Przypominało  to  upiorną  odmianę  perpetuum  mobile,  które 

wymknęło się spod kontroli i w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin wywołało 

potworną  lawinę.  Aby  nie  dać  się  jej  porwać,  musiała  mniej  mówić,  staranniej 

background image

dobierać  słowa  i  robić  to  ostrzej  -  krótko,  zdecydowanie  zaprzeczać,  nie  udzielać 

zbędnych wyjaśnień i informować o tym, o czym chciała. Nigdy dotąd nie spotkała się 

z  taką  sytuacją  i  takim  podejściem.  Należało  porzucić  naiwne  nadzieje  i  wrócić  do 

rzeczywistości. I to mógł być kolejny podświadomy powód, dla którego tu przyjechała. 

Konfrontacja  z  rzeczywistością  pomogła  jej  zrozumieć,  jakie  czekają  zadanie.  Być 

może jej problemy z dziennikarzami wynikały również z tego, że nie chciała przyznać 

się przed sobą do tego, co się stało. Wzięła na siebie obowiązki, by nie mieć czasu 

na  szok  i  niedowierzanie,  które  zawsze  poprzedzają  żal.  Nazbyt  pobieżnie 

zaakceptowała  to,  co  zaszło.  Nie  było  sensu  winić  się  za  to,  ale  skuteczność  jej 

działania  wymagała,  by  zdała  sobie  sprawę  z  własnych  błędów  i  spróbowała  je 

naprawić. Powoli obeszła halę, krążąc między zmasakrowanymi fragmentami promu. 

Dokoła  leżały  popękane  termiczne  łuski  poszycia,  sterty  aluminiowych  wręg  i 

wsporników,  prawie  nierozpoznawalny  fragment  tablicy  kontrolnej  pilota  z  pękiem 

stopionych  przewodów  zwisających  z  rozsadzonego  tylnego  panelu  i  fragment 

krawędzi  natarcia  skrzydła  oderwany  przez  jedną  z  eksplozji,  które  obserwowała 

bezsilnie  z  budynku  centrum.    Musiała  się  z  tym  wszystkim  pogodzić,  więc  tym 

bardziej tęskniła za domem, dziećmi  i snem. Był  jeszcze  jeden  powód tej  samotnej 

wycieczki  po  piekle,  ostatnia  rzecz,  którą  musiała  rozważyć  w  całkowitej 

samotności... coś, czego przez długi czas bała się nawet podejrzewać. Wśród całego 

steku bzdur i bardziej lub mniej nie przemyślanych teorii, którymi bombardowano ją 

cały  dzień,  znalazła  się  jedna,  szczególnie  szalona,  która  przyczepiła  się  do  niej, 

ignorując  wszelkie  próby  logicznego  tłumaczenia.    Pierwszy  wyraził  ją  pod  koniec 

wywiadu  niegroźny  na  pozór  Gary  Jakośmutam.  Pamiętała  dokładnie,  jak  to  ujął: 

„Oba  incydenty  wydarzyły  się  niemal  jednocześnie,  a  ładunkiem  Oriona  był  moduł 

laboratoryjny  stacji  kosmicznej.  Czy  w  związku  z  tym  bierzecie  pod  uwagę  fakt,  że 

może  istnieć  związek  między  katastrofą  promu  i  atakiem  w  Brazylii?”  Prawdę 

mówiąc, do chwili, kiedy usłyszała to pytanie, nie brała pod uwagę takiej możliwości. 

Ale od tej pory rozważała ją świadomie lub podświadomie prawie cały czas.  A jeśli 

okaże się, że taki związek istnieje? A jeśli ktoś celowo spowodował wybuch? 
A jeśli Jim Rowland zginął nie dlatego, że coś przypadkiem się zepsuło albo zostało 

źle wykonane, ale dlatego, że ktoś chciał tak bardzo uniemożliwić start, że posunął 

się do sabotażu? Stała długo w cichej niczym kostnica hali z rękoma złączonymi za 

plecami.  Mars  na  jej  obliczu  pogłębiał  się  coraz  bardziej,  w  miarę  jak  te  mroczne 

pytania powstawały i zaczynały kłębić się w jej głowie. A jeśli? 
13 

POłUDNIOWO-WSCHODNIA BRAZYLIA 

21 KWIETNIA 2001 

W  miesiącach,  jakie  nastąpiły  po  katastrofie  nocnego  pociągu  Sao  Paulo-Rio  de 

Janeiro, w której zginęło stu dziewięćdziesięciu dwóch pasażerów, przeprowadzono 

wiele  niezależnych  dochodzeń  mających  ustalić  okoliczności,  przebieg  i  przyczyny 

wykolejenia  ekspresu.  Nikt  się  specjalnie  nie  zdziwił,  gdy  ich  wyniki  okazały  się 

sprzeczne  i  zakończyły  przedłużającą  litanią  wzajemnych  oskarżeń.  Towarzystwo 

kolejowe  i  ubezpieczające  je  firmy  obwiniały  kompanię,  od  której  dzierżawiły  tory, 

wyliczając  w  nieskończoność  problemy  z  niesprawną  sygnalizacją,  zwrotnicami  i 

konserwacją  urządzeń.  Właściciel  torowiska  i  ubezpieczające  go  firmy  oskarżali  z 

kolei  towarzystwo  kolejowe  o  nieprzestrzeganie  przepisów  bezpieczeństwa,  a 

maszynistę Julia Sallesa o zaniedbanie obowiązków służbowych. Adwokaci ofiar i ich 

rodzin  przyłączyli  się  do  nich  po  obejrzeniu  komputerowej  rekonstrukcji  wypadku 

opracowanej  przez  ekspertów,  których  wynajęli,  by  zdobyć  silniejsze  dowody  na 

poparcie  swych  roszczeń.  Ponieważ  Sallesa  zawieszono  bez  prawa  do 

background image

wynagrodzenia,  jego  prawnicy  utrzymywali,  że  został  kozłem  ofiarnym  zarówno 

towarzystwa  kolejowego,  jak  i  właściciela  torów,  którzy  chcieli  ukryć  własne 

zaniedbania.    Pozwali  również  korporację,  która  zaprojektowała  zainstalowany  w 

pociągu  system  elektroniczno-hydraulicznych  hamulców  oraz  prędkościomierz 

dopplerowski. Zgodnie z oświadczeniem maszynisty oba systemy zawiodły tuż przed 

wykolejeniem.  Komisja  powołana  przez  rząd  brazylijski  potrzebowała  osiemnastu 

miesięcy i trzech tysięcy stron maszynopisu, by przyznać, że nie doszła do żadnych 

jednoznacznych wniosków i że jedynym rozwiązaniem, jakie widzi, jest ugoda między 

zainteresowanymi  stronami.  Kierując  się  tymi  zaleceniami,  zawarto  rozmaite 

porozumienia, które objęły niemal wszystkich. Wyjątkiem był Julio Salles, cały czas 

uporczywie  twierdzący,  że  jest  niewinny  i  że  jego  reputacja  została  zniszczona  na 

skutek wysuniętych przeciw niemu oskarżeń. W końcu jednak uległ presji adwokata i 

przyjął propozycję przejścia na pełną emeryturę oraz wypłaty wstrzymywanej pensji 

w  zamian  za  zaprzestanie  publicznego  rozgłaszania  swojej  wersji  wydarzeń  i 

odstąpienie od dochodzenia roszczeń na drodze sądowej. Prywatnie wszakże nadal 

mówił swoje i miał żal do firmy, w której przepracował trzydzieści lat. Popadł z tego 

powodu w głęboką depresję. Dokładnie dwa lata po katastrofie strzelił sobie w głowę 

w mieszkaniu w Sao Paulo, które dzielił z żoną, i został sto dziewięćdziesiątą trzecią 

ofiarą  wypadku.  Ostatecznie  to,  co  rzeczywiście  wydarzyło  się  tamtej  nocy  w 

górzystej  okolicy  pomiędzy  Barra  Funda  a  stacją  końcową,  pozostało  tajemnicą.  

Dokładnie o jedenastej wieczorem na drodze biegnącej ćwierć kilometra na zachód 

od ostrego zakrętu torów, które opadały następnie stromo w dół zbocza, zatrzymała 

się  zwyczajna  szara  furgonetka.  Kierowca  natychmiast  wyłączył  silnik  i  reflektory, 

rozsiadł  się  wygodnie  i  zaczął  obserwować  szyny.  Choć  noc  była  bezgwiezdna,  a 

ciemności  rozpraszały  jedynie  światła  nielicznych  wiosek  leżących  na  wschód  od 

Taubate, przez gogle noktowizyjne widział wyraźnie sygnalizację obok torów. Opuścił 

gogle, odwrócił się do pozostałych i dał im znak, by przystąpili do wykonania zadania. 

Z samochodu wysiadły dwie postacie w czarnych strojach i czarnych kominiarkach. 

Mężczyźni  odwiązali  linki  przytrzymujące  brezent,  który  zakrywał  dach,  i  zdjęli  go, 

odsłaniając dwunastocalowej średnicy antenę. Złożyli i schowali plandekę, po czym 

wspięli  się  na  samochód  i  zajęli  ostatecznym  kalibrowaniem  sprzętu.  Talerz  anteny 

obrócił  się  o  dziewięćdziesiąt  stopni  na  wschód  i  znieruchomiał  wycelowany  w 

sygnalizację  kolejową.  Za  plecami  mężczyzn  pracował  cicho  niewielki  przenośny 

generator.  Kierowca włożył gogle noktowizyjne i spojrzał w lewo - na zachód, skąd 

miał  się  wyłonić  pociąg  zjeżdżający  ze  wzgórz.  Po  chwili  przeniósł  wzrok  na 

sygnalizację.  W  stosownym  momencie  antena  wyemituje  szerokopasmowy  impuls 

trwający kilkaset nanosekund, czyli krócej, niż trwa mrugnięcie, po czym obróci się i 

nada  kolejny  impuls  w  stronę  lokomotywy.  Według  tego,  co  napisał  ten  Rosjanin, 

Ilkanowicz,  była  to  cała  operacja.  Kuhl  przypomniał  sobie  uwagę,  którą  wraz  z 

urządzeniem przekazali Albańczycy. Cóż, sam zobaczy, czy próba przypadnie mu do 

gustu.  Pięć  minut  przed  północą  usłyszał  odległy  jeszcze  odgłos  zbliżającego  się 

składu.    Zdawał  sobie  sprawę,  że  warunki  atmosferyczne  panujące  w  dolinie 

wywołują złudzenie, iż jest on bliżej niż w rzeczywistości, ale pociąg i tak zjawi się w 

ciągu  najbliższych  minut,  zjeżdżając  po  zboczu  z  prędkością  prawie 

siedemdziesięciu  mil  na  godzinę.  Nie  spuszczał  wzroku  z  sygnalizatora,  na  którym 

paliło  się  żółte  światło  oznaczające  „wolno”.  Odgłosy  pociągu  były  głośniejsze.  

Wydało  mu  się,  że  zmienił  się  szum  pracującego  generatora,  a  powietrze  wokół 

zaczęło potrzaskiwać od wyładowań, ale wiedział, że to jedynie złudzenie wywołane 

oczekiwaniem. Pierwszy impuls został wyemitowany. Światło wyłączyło się, włączyło 

ponownie  i  znów  wyłączyło.  I  tak  już  pozostało.  Kuhl  wypuścił  z  sykiem  powietrze, 

zaciskając  zęby,  i  spojrzał  w  lewo.  Najpierw  dostrzegł  na  torach  blask  lamp 

background image

lokomotywy,  a  po  kilku  sekundach  ją  samą.    Była  na  tyle  blisko,  że  w  oświetlonej 

kabinie mignął mu maszynista. Za nią wyłonił się długi sznur opływowych wagonów 

pasażerskich. Antena skierowała się cicho na nowy cel i wyemitowała drugi impuls. 
Była  wysoka,  opalona,  młoda  i  piękna.  I  pochodziła  z  Ipanemy,  zupełnie  jak 

dziewczyna  w  tej  starej  piosence.  Christina  z  Ipanemy  -  nawet  dobrze  brzmiało. 

Niewiarygodne.  Darvin spotkał ją w barze na dworcu w Barra Funda, gdzie sącząc 

martini,  czekał  na  pociąg  i  rozmyślał  o  intratnej  umowie,  którą  właśnie  zawarł  w 

imieniu  swojej  nowojorskiej  firmy.  Właściwie  w  imieniu  firmy  swego  teścia,  by  rzec 

prawdę.  Zapomniał  o  interesie,  choć  miał  przynieść  pokaźne  pieniądze,  i  o  martini, 

choć  je  lubił,  gdy  do  sali  weszła  dziewczyna  w  lekkiej,  mocno  wyciętej  na  plecach 

sukience  w  kwiaty.  Tak  jak  w  piosence,  miała  diamentowe  kolczyki,  naszyjnik  z 

czarnych  pereł,  a  na  ramieniu  tatuaż  przedstawiający  kwiat  lotosu.  I  tak  samo 

kołysała biodrami w rytm samby płynącej z głośników, mimo że niosła sporo toreb z 

drogich  butików.  Christina  z  Ipanemy.  Ledwie  mógł  uwierzyć  w  to,  co  robi,  gdy 

zaprosił  ją  na  drinka.  Po  pierwsze,  dlatego,  że  był  żonaty.  Wziął  ślub  pół  roku 

wcześniej  i  nie  przypadkiem  od  pół  roku  pracował  w  Rinas  International  Hotel 

Supplies.  Po  drugie  zaś,  ponieważ  był  dotąd  zbyt  biedny.  Wcześniej  sprzedawał 

biżuterię  po  trzydzieści  dolarów  za  pierścionek  i  trzydzieści  pięć  za  naszyjnik  dla 

jakiegoś  żydowskiego  gonifa,  który  miał  biura  na  Dziesiątej  Alei.  Dostawał  dziesięć 

procent  od  sprzedaży,  ale  wiedział,  że  tandeta  wkrótce  zacznie  się  odbarwiać,  a 

przydzielony mu teren leży między 125 Ulicą w Harlemie a Washington Heights, więc 

by mieć za co żyć, musiał się nieźle nagimnastykować. Zanim poderwał swoją żonę i 

nim teść został jego szefem, dając mu w prezencie doskonale prosperujące interesy 

firmy  w  Brazylii,  nie  mógł  nawet  marzyć  o  zagadnięciu  kogoś  z  taką  klasą  jak 

Christina. Nie miał na to ani pieniędzy, ani pewności siebie. Wciąż zresztą wydawało 

mu się to nierzeczywiste, niczym historie, o których czyta się w „Penthousie”. Może 

im zresztą wyśle artykuł pod jakimś kretyńskim pseudonimem, na przykład: Wżeniony 

Przypadkiem  w  Kasę.  W  tej  chwili  pędzili  ekspresem  prosto  ku  Rio  i  ku  pokojowi 

Darvina  w  Ritz  Carlton.    Przytuleni  w  pogrążonym  w  półmroku  piątym  lub  szóstym 

wagonie  za  lokomotywą,  zajmowali  się  czymś,  co  było  doskonałym  przedsmakiem 

dalszej  części  nocy.  Dziesięć  minut  wcześniej  poprosili  konduktora  o  koc,  który 

narzucili na kolana - nie dlatego, że zrobiło im się zimno, ale dlatego, że Christina z 

Ipanemy, czekająca na pociąg po szaleństwie popołudniowych zakupów z koleżanką, 

wyszeptała  mu  wcześniej  kilka  sugestii,  jak  mogliby  przyjemnie,  a  niepostrzeżenie 

spędzić  kilka  długich  godzin  podróży  do  Rio.  Ponieważ  pociąg  był  luksusowy,  już 

wcześniej  mieli  sporo  prywatności.  Wysokie,  miękkie  fotele  ze  skóry  zasłaniały  ich 

przed  pasażerami  z  tyłu,  a  wykładzina  tłumiła  wszystkie  dźwięki,  również  te,  które 

sami  mogliby  wydawać.    Światła  sufitowe  wyłączono,  by  nie  przeszkadzały 

pragnącym snu pasażerom, a reszta podróżnych bawiła w wagonie restauracyjnym.  

Lampki  o  różowych  abażurach  zamontowane  między  oknami  dawały  ciepłe, 

przytłumione  światło,  które  wystarczało  do  czytania  i  tworzyło  romantyczny  nastrój. 

Dlatego  afgański  koc  zapewniał  im  wystarczającą  osłonę.  Darvin  jęknął  i  odwrócił 

głowę ku dziewczynie. Christina uśmiechnęła się i zamruczała gardłowo. Ich twarze 

niemal się stykały, oddechy mieszały, dłonie zaś poruszały pracowicie pod kocem - 

jej  w  jego  rozpiętym  rozporku,  jego  głęboko  pod  jej  sukienką.  Darvin  miał  właśnie 

osiągnąć  szczytowy  punkt  podróży,  gdy  jarzeniowe  lampy  umieszczone  wzdłuż 

przejścia rozbłysły z pełną mocą. Zaniepokojona Christina usiadła prosto i rozejrzała 

się  zaskoczona,  a  jej  dłoń  najpierw  irytująco  znieruchomiała  pod  kocem,  po  czym 

wysunęła  się  z  jego  spodni.    Większość  śpiących  obudziła  się  i  także  rozglądała 

niepewnie.    Nawet  Darvin,  mimo  że  postanowił  wyciągnąć  rękę  spod  sukienki 

dziewczyny jedynie na jej wyraźną prośbę, spojrzał w górę. Lampy bzyczały głośno, a 

background image

ich  blask  był  zbyt  ostry.  Konduktor  patrzył  na  nie  jak  wszyscy  i  był  tak  samo 

zaskoczony. - O que e isto? - spytał głośno ktoś z tyłu po portugalsku. Tudo bem? 

Nikt  nie  wiedział,  co  się  dzieje,  więc  nikt  nie  miał  też  pojęcia,  czy  wszystko  jest  w 

porządku.  Odpowiedziała  mu  cisza.  Chwilę  później  pociągiem  szarpnęło,  a  za 

oknami rozległ się ogłuszający ryk klaksonu lokomotywy, uzmysławiając pasażerom, 

że  wszystko  na  pewno  nie  jest  w  porządku.  Kilka  minut  potem  Darvin,  kobieta 

nazywająca siebie Christiną i dwudziestu pięciu innych pasażerów tego wagonu nie 

żyli.  
Kiedy  byli  młodzi,  mieszkali  z  czwórką  dzieci  w  Baltimore  i  ledwie  starczało  im  na 

czynsz.  Al  i  Mary  Montelione  przed  każdą  wyprawą  do  supermarketu  bawili  się  w 

głupawą  grę,  którą  wymyślili  po  urodzeniu  trzeciej  pociechy  -  Sofii.  Ponieważ 

utrzymywali się ze skromnej pensji listonosza, którą przynosił Al, musieli oszczędzać, 

na  czym  się  dało,  i  starannie  sprawdzać  ceny  żywności  oraz  innych  towarów 

codziennego  użytku.  W  weekend  czwartego  lipca  zdecydowali  się  uczcić  święto 

lodami, ale gdy stanęli przed ladą chłodniczą, zrozumieli, że nie bardzo ich na to stać 

-  na  koncie  nie  mieli  ani  centa,  a  przy  sobie  około  dziesięciu  dolarów  na  cały 

weekend. Widząc zmartwioną minę Ala, Mary złapała go za łokieć i oświadczyła: „No 

dalej, proszę pana! Okazja! Kto znajdzie najtańsze, wygra darmową podróż do Rio!” 

Była to jedna z tych sytuacji, w których można się tylko śmiać lub płakać. Ton i tekst 

udający reklamy sprawiły, że Al zachichotał histerycznie, zanurkował w ladę i zaczął 

grzebać w jej zawartości z takim entuzjazmem, jakby istotnie brał udział w konkursie. 

Mary  -  zadowolona,  że  podniosła  go  na  duchu  -  poszła  w  jego  ślady.    Chociaż 

wygrała  o  dwadzieścia  dwa  centy,  kupili  lody  dla  całej  rodziny,  a  Al  czuł  się  jak 

zwycięzca. Od tego momentu „podróż do Rio” stała się standardową taktyką walki ze 

stresem  przy  problemach  finansowych.  Dzieciaki,  gdy  już  trochę  podrosły, 

zrozumiały,  o  co  chodzi,  i  hasło  zyskało  nowych  zwolenników.    Czterdzieści  lat 

później,  żyjąc  może  nie  wystawnie,  ale  całkiem  wygodnie  z  emerytury  Ala  -  gdy 

awansował na kierownika urzędu pocztowego, z pieniędzmi przestali mieć problemy, 

ale  wtedy  lekarze  wykryli  u  niego  ciężką  arytmię  serca,  która  wymagała  założenia 

rozrusznika  -  uczcili  swoje  złote  gody  prawdziwą  podróżą  do  Rio  oraz  innych 

turystycznych atrakcji Brazylii.  Przejazdy i hotele w całości opłaciły im dorosłe już i 

pożenione  dzieci,  które  postanowiły  zrobić  rodzicom  niespodziankę.  Jak  dotąd 

wyjazd był naprawdę udany - pięć dni w Copacabanie, przelot do Brasilii i zwiedzanie 

zachodnich  rejonów  kraju  z  zapierającą  dech  w  piersiach  wycieczką  balonem  nad 

rezerwatem  dzikiej  zwierzyny  w  Pantanal.  Potem  lot  na  wschód,  dwudniowy 

przystanek  w  Sao  Paulo  i  podróż  nocnym  ekspresem  do  Rio,  gdzie  mieli  spędzić 

ostatni  weekend  wakacji.  Po  trzech  godzinach  podróży  odwiedzili  bufet,  a  potem 

wrócili  na  swoje  miejsca  w  środkowym  wagonie.  Mary  wyjęła  z  torby  powieść 

Danielle Steele i pogrążyła się w lekturze, a Al zapadł w drzemkę., Spokój nie trwał 

długo.    Niespodziewanie  jarzeniówki  pod  sufitem  zapaliły  się  i  zaczęły  bzyczeć 

niczym  rój  os.  Mary  najpierw  przyjrzała  się  lampom,  a  potem  zerknęła  na  męża.  I 

natychmiast  zaczęła  się  bać.  Al  był  zupełnie  rozbudzony  i  blady  jak  śmierć. 

Przyciskał dłonie do piersi w okolicach serca i gorączkowo łapał powietrze otwartymi 

ustami. - Al, co się dzieje? - spytała, puszczając książkę  i  łapiąc  go za ramię. - Al, 

kochanie, źle się czujesz? Skinął głową, nie mając dość powietrza, by odpowiedzieć. 

Ignorując  zaniepokojone  komentarze  współpasażerów,  Mary  rozglądała  się 

gorączkowo  za  konduktorem.  -  Potrzebujemy  lekarza!  -  krzyknęła.  -  Pomocy,  mój 

mąż umiera! Nikt jednak nie zareagował, gdyż nagle pociąg szarpnął ostro, a zaraz 

potem  rozległ  się  przeraźliwy  sygnał  klaksonu  lokomotywy.  Panika  ogarnęła 

wszystkich  pasażerów  -  Mary  słyszała  wokół  krzyki  zagłuszane  przez  łoskot  kół 

uderzających o szyny. Kolejne, coraz silniejsze wstrząsy i kołysanie wagonu omal nie 

background image

wyrzuciły  jej  z  fotela.  Al  zaczął  się  dusić,  nie  przestając  trzymać  się  za  miejsce,  w 

którym  wszczepiono  mu  rozrusznik.  Pod  wpływem  impulsu  i  bezradności  zarzuciła 

mu  ręce  na  szyję  i  tuląc  z  całych  sił,  osłoniła  własnym  ciałem.  W  takiej  pozycji 

następnego  dnia  ekipa  ratunkowa  odkryła  we  wraku  wagonu  ich  zakrwawione, 

zmasakrowane  ciała.  W  drugim  wagonie  za  lokomotywą  Enzio  Favas  z  dumą 

pokazywał  Alyssie  swój  zegarek  z  pagerem  produkcji  UpLink  Telecommunications. 

Alyssa była jedną z australijskich modelek, które wynajął, by prezentowały jego nową 

kolekcję strojów plażowych na spotkaniu projektantów mody, które miało się odbyć w 

przyszłym tygodniu w Rio.Mogę wysyłać i odbierać emaile, wiesz? Emaile! - Wskazał 

entuzjastycznie  dolną  część  wyświetlacza.  -  Dotyka  się  tu  i  pojawiają  się  wyrazy! 

Alyssa  spojrzała  nań  przelotnie,  pochłonięta  studiowaniem  dziwnego  skupiska 

wapnia  pod  paznokciem.    Żałowała,  że  w  pobliżu  nie  ma  manikiurzystki.  -  Uhmm  - 

mruknęła.  - I dostosowuje się do różnych stref czasowych! Automatycznie! - oznajmił 

po  angielsku  z  ciężkim  akcentem.  -  Można  lecieć  z  Nowego  Jorku  do  Los  Angeles 

czy  z  Paryża  do  Tokio,  a  on  całą  drogę  podaje  właściwy  czas!  Wszystko  robią 

satelity,  wiesz?  -  Uhmm  -  mruknęła,  słuchając  hałasujących  dziewczynek,  które 

siedziały  kilka  rzędów  za  nimi.  -  Nie  sądzisz,  że  te  gówniary  powinny  się  wreszcie 

uspokoić  i  położyć?  Enzio  wzruszył  ramionami.  „Gówniary”  były  w  istocie  trójką 

sympatycznych sióstr podróżujących przez kraj pod opieką niani. Rozmawiał krótko z 

tą  kobietą,  więc  znał  smutną  historię  -  rodzice  dziewczynek  rozwiedli  się,  ojciec 

mieszkał  w  Rio,  matka  w  Sao  Paulo.  Ponieważ  uzgodniono  wspólną  opiekę  nad 

dziećmi,  te  cały  czas  podróżowały  z  miejsca  na  miejsce  niczym  piłeczki  do 

pingponga.  Enzio  też  pochodził  z  rozbitej  rodziny,  dlatego  rozumiał  ich  sytuację  i 

zaskoczyła  go  obojętność  Alyssy.  Czyżby  była  aż  tak  głupia  i  samolubna?  A  na 

dodatek  jak  mogła  w  ogóle  nie  zainteresować  się  jego  nowym  zegarkiem?Ma 

dwadzieścia różnych dźwięków, w tym melodyjki! wrócił do ulubionego tematu. - I... 

jak się to nazywa... GPS! Jeśli cię gdzieś zgubię, gdziekolwiek na całym świecie, naci 

skam ten guzik. Zegarek wysyła wtedy sygnał do operatora UpLink, a ten odpowiada 

i już wiem, gdzie jestem!  Wiesz? 
Alyssa  oblizała  nerwowo  wargi,  próbując  zachować  spokój.  Jeśli  gadanie  Enzia  o 

zegarku  nie  doprowadzi  jej  do  obłędu,  to  zrobi  to  sposób,  w  jaki  mówi.  Albo  te 

uciążliwe  bachory.Uhmm  -  bąknęła,  zaczynając  żałować,  że  nie  usiadła  po  drugiej 

stronie przejścia razem z Thandie. Tyle że Thandie zawsze mówiła tylko o tym, jak to 

może jeść do woli wysokokaloryczne potrawy, a mimo to utrzymuje wciąż wspaniałą 

linię,  nie  wspominając  już  o  rozmaitych  pigułkach  odchudzających  czy  o  bardziej 

prozaicznych metodach, czyli palcach wsadzonych do gardła w samotności ubikacji. 

Enzio  podjął  ostatnią  próbę  wzbudzenia  jej  podziwu  dla  swojej  nowej  kosztownej 

zabawki. Podsunął jej rękę z zegarkiem pod nos, i to tak blisko, że szkiełko omal nie 

starło  jej  pudru.Można  zapisać  w  nim  nazwiska,  numery  telefonów  i  adresy  tysiąca 

ludzi!    Zaznaczać  spotkania  w  kalendarzu  i  zgrać  wszystkie  informacje  na  twardy 

dysk  komputera.  Wi...?  Umilkł  gwałtownie,  gdyż  nagle  rozbłysły  lampy  pod  sufitem. 

Alyssa  nie  miała  pojęcia,  dlaczego  światło  się  zapaliło  -  może  któraś  gówniara 

zaczęła się bawić przełącznikiem. Nawet jeśli, to i tak powinna być jej wdzięczna, bo 

Enzio  zamknął  się  na  chwilę.  Nie  tłumaczyło  to  natomiast  jaskrawości  światła  ani 

buczenia lamp. Zerknęła przez ramię: trzy dziewczynki siedziały na swoich miejscach 

i  rozglądały  się  z  zaskoczeniem  podobnie  jak  wszyscy  pasażerowie.  No,  prawie 

wszyscy,  ponieważ  Enzio  jak  sparaliżowany  wpatrywał  się  w  swój  zasmarkany 

cudowny i genialny super-zegarek, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, co 

dzieje się wokół. - Enzio! Wiesz, co się... - Ćśśś! Nie teraz! 

background image

Umilkła  zdziwiona.  Enzio  mógł  być  upiornie  męczący,  ale  zawsze  był  uprzejmy... 

Przyjrzała mu się uważniej i stwierdziła, że nie podziwia już zegarka, lecz przygląda 

mu  się  z  zaskoczeniem.    Pochyliła  się  ku  niemu,  by  zobaczyć,  co  wywołało  tak 

nietypową  reakcję,  a  gdy  zobaczyła,  uniosła  brwi.  Wyświetlacz  nie  pokazywał 

godziny,  ale  szeregi  mrugających  zer  i  jedynek,  a  alarmy  włączyły  się  chyba 

wszystkie  jednocześnie.  Ćwierkanie,  bipnięcia,  fragmenty  melodyjek  zagłuszały  się 

wzajemnie.  Zauważyłaby  to  natychmiast,  gdyby  jej  uwagi  nie  odwróciły  bzyczące 

światła  i  narastające  zdenerwowanie  pasażerów.  Zanim  jeszcze  po  raz  pierwszy 

szarpnęło,  miała  przeczucie,  że  coś  jest  bardzo  nie  w  porządku.  A  potem  pociąg 

zaczął się zachowywać tak, jakby wypadł z torów, i musiała złapać się fotela, by nie 

spaść  na  podłogę.    Enz...?  -  zaczęła  i  ugryzła  się  w  język.  Wciąż  wpatrywał  się  w 

zegarek,  potrząsając  głową  i  ignorując  otoczenie.  Zupełnie  jakby  przyglądał  się 

najlepszemu  przyjacielowi,  który  właśnie  na  jego  oczach  wpadł  w  szał.  Pociąg 

zgrzytał, podskakiwał i miotał się dziko na torach, czemu towarzyszyło wycie syreny 

lokomotywy  i  krzyki  pasażerów.  Dziewczynki  zaczęły  płakać,  pytając  opiekunkę,  co 

się  dzieje.  Gdy  przód  następnego  wagonu  rozbił  tył  ich  wagonu  i  zbliżał  się, 

zgniatając resztę niczym aluminiową folię, po głowie Alyssy tłukła się ostatnia myśl: 

te  biedne  gówniary  zginą  razem  ze  wszystkimi.  Gdyby  zdarzyło  się  to  w  idealnym 

świecie, pełnym idealnych istot ludzkich, Julio Salles być może zdołałby zmniejszyć 

liczbę  śmiertelnych  ofiar.  Dwie  mile  przed  niesprawną  sygnalizacją  pociąg  jechał 

pięćdziesiąt  pięć  mil  na  godzinę,  czyli  mieścił  się  w  granicach  prędkości 

wyznaczonych dla tego odcinka trasy, choć rozsądniej byłoby ją nieco zredukować, 

jako  że  zjeżdżał  z  pochyłości.  Mimo  że  Salles  czuwał  na  stanowisku,  wyglądając 

sygnalizatora,  nie  miał  podstaw  podejrzewać,  że  coś  jest  nie  w  porządku.  Mógł 

zwrócić uwagę na charakterystyczne cechy terenu, gdy zbliżał się do miejsca, gdzie 

tory ostro skręcały po stoku, obiegając wzgórze. I być może zrobiłby to, gdyby góry 

nie wzięła rutyna. Najczęściej daje ona o sobie znać na równych, prostych odcinkach 

w  monotonnym  wiejskim  krajobrazie.    Każdy,  kto  jeździ  dzień  po  dniu  i  miesiąc  po 

miesiącu  tymi  samymi  drogami,  zaczyna  szybko  ignorować  scenerię  i  polega na 

znajomości  okolicy,  dopóki  nie  podjedzie  do  skrzyżowania  czy  innego  znaku 

wymagającego  zatrzymania.  Budynki,  pola,  wieże  radiowe  czy  wiśniowy  mustang 

rocznik 1963 na czyimś podjeździe, który jeszcze niedawno wpadał w oko, stają się 

niezauważalne. Nieodłącznie zjawisku temu towarzyszy nadmierna pewność siebie, 

przekraczanie  dozwolonej  prędkości,  a  nawet  ignorowanie  znaków  stopu.  Jeśli  zna 

się lokalne zwyczaje, wiadomo, że przy dozwolonej prędkości sześćdziesięciu pięciu 

mil na godzinę policjant nie zatrzyma kogoś jadącego sześćdziesiąt osiem, a w innym 

miejscu  nawet  siedemdziesiąt  mil  na  godzinę.  Salles  był  maszynistą  od  trzydziestu 

lat, a odkąd dwa lata temu przeniesiono go na trasę z Sao Paulo do Rio, przemierzył 

ją ponad pięćset razy. Nigdy w karierze nie miał problemów z przepisami czy z jazdą, 

o  wypadku  nie  wspominając.  Tamtej  nocy  wypatrywał  sygnalizatora,  który  przestał 

funkcjonować,  i  bezgranicznie  ufał  elektronicznym  urządzeniom,  których  nikt  nie 

zabezpieczył przed nowym rodzajem uzbrojenia. Julio  Salles wykonywał swą pracę 

zgodnie  z  przepisami  i  szybko  zareagował  na  pierwsze  oznaki  kłopotów.  Gdyby 

wyrokował  sędzia  znający  wszystkie  fakty,  Salles  zostałby  uniewinniony,  a  nawet 

pochwalony.  Maszynista  bowiem  -  tak  na  sali  sądowej,  jak  i  w  innych  publicznych 

wystąpieniach  -  mówił  całą  prawdę  i  tylko  prawdę.  Jego  pociąg  pokonywał  serię 

wzniesień przecinających trasę z Sao Paulo do Rio. Ponieważ zalesiona okolica na 

wschód od Taubate była przeważnie pogrążona w mroku, a krajobraz regularnie się 

powtarzał,  przejeżdżając  przez  ten  rejon,  Salles  zawsze  polegał  bardziej  na 

sygnalizatorach stojących wzdłuż torów i instrumentach lokomotywy niż na cechach 

terenu.  Zjeżdżając  ze  zbocza,  oceniał,  że  do  zakrętu  ma  jeszcze  pięć  mil.  Zakręt 

background image

należało  pokonać  z  prędkością  nie  większą  niż  dziesięć  mil  na  godzinę,  a 

decydowały  o  niej  warunki  pogodowe  oraz  obecność  innego  pociągu  na  sąsiednim 

torze. Zwykle zaczynał hamować dwie mile na zachód od zakrętu, ledwie dostrzegł 

palące się żółte światło ostrzegawcze. Wyglądał go od momentu rozpoczęcia zjazdu, 

ale  nie  zdawał  sobie  sprawy,  że  pomylił  się  o  trzy  mile  i  minął  już  wyłączoną 

sygnalizację. W panujących ciemnościach zakręt dosłownie wyrósł mu przed nosem. 

Salles  dostrzegł  w  blasku  reflektorów,  że  tory  zaczynają  skręcać,  z  odległości  być 

może  trzydziestu  jardów.  Natychmiast  spojrzał  na  prędkościomierz,  ale  cyfrowy 

wyświetlacz  migotał,  pokazując  dwa  zera  i  symbol  błędu.    Pierwszemu  objawowi 

problemów ze sprzętem elektronicznym, na który zrzucił później winę za katastrofę, 

towarzyszyło  nagłe  rozjarzenie  się  lamp,  zupełnie  jakby  ktoś  zwiększył  napięcie 

prądu.  Zmuszony  ocenić  prędkość  na  oko,  doszedł  do  wniosku,  że  wynosi  ona 

pięćdziesiąt  pięć  mil  na  godzinę,  i  podjął  środki  zaradcze.  Uruchomił  klakson,  by 

ostrzec  każdy  zbliżający  się  pociąg,  i  próbował  włączyć  hamulce.  Ale  nowy, 

zaawansowany  system  hamulcowy  zainstalowany  rok  wcześniej  i  używający 

sensorów  oraz  mikroprocesorów  zamiast  konwencjonalnych  pneumatycznych 

zaworów  kontrolnych  nie  zadziałał.  A  ekran  prędkościomierza  dopplerowskiego 

pokazywał  jedynie  pulsujący  symbol  błędu.  W  tym  momencie  wiedział  już,  że 

sytuacja jest naprawdę zła - gnał na złamanie karku ku ostremu zakrętowi, nie mając 

hamulców.  A  system  awaryjny  zaprojektowano  tak,  by  automatycznie  opróżniał 

cylindry hamulców na wypadek utraty zasilania czy uszkodzenia oprogramowania. W 

tej sytuacji nie mógł stopniowo użyć hamulców i w miarę łagodnie zatrzymać składu. 

Przy tej prędkości i zjeździe ze wzgórza ku ostremu zakrętowi wstrząs towarzyszący 

gwałtownemu hamowaniu mógł zakończyć się jedynie wykolejeniem pociągu. Były to 

najgorsze z możliwych okoliczności do użycia systemu awaryjnego, a on nie mógł nic 

zrobić,  by  temu  zapobiec.    Siedział  w  lokomotywie  składu,  który  wymknął  mu  się 

spod kontroli i miał właśnie zmienić w rzeźnię. Kiedy sięgał do wyłącznika głośników, 

by ostrzec pasażerów, pociąg dotarł do zakrętu. System awaryjny zadziałał dokładnie 

w  tym  samym  momencie  i  nim  Salles  dotknął  przełącznika,  nagłe  szarpnięcie 

wyrzuciło go z fotela.  Uderzył w szybę i zdążył tylko zapamiętać odgłos tłukącego się 

szkła. Gdy kilka godzin później odzyskał przytomność, zorientował się, że siła, która 

cisnęła  nim  w  okno,  uratowała  mu  życie.  Była  na  tyle  potężna,  że  maszynista  zbił 

szybę  i  spadł  na  zbocze  wzgórza.  Skończyło  się  drobnymi  w  sumie  obrażeniami  - 

wstrząśnieniem  mózgu,  złamaną  w  nadgarstku  ręką  i  mozaiką  siniaków  oraz 

skaleczeń. Lekarze szybko sobie z tym poradzili.  Nie uporali się natomiast z urazem 

psychicznym, który dwa lata później doprowadził go do samobójstwa. Reszta obsługi 

i  pasażerów  miała  mniej  szczęścia  niż  Salles.  Po  zablokowaniu  kół  skład  wypadł  z 

szyn, a wagony uderzyły w siebie z takim impetem, że trzy z nich zbiły się w jeden 

wrak, zanim jeszcze pokoziołkowały w leżącą kilkaset stóp niżej dolinę. Inny pękł na 

kilka  części,  które  zostały  rozsiane  po  okolicy  wraz  z  krwawymi  szczątkami  ludzi. 

Wagon restauracyjny wpadł na lokomotywę, w której popękały przewody paliwowe, a 

chwilę  później  eksplozja  spowodowała  kolejne  ofiary.  Ze  stu  dziewięćdziesięciu 

pięciu  osób  znajdujących  się  w  pociągu  poza  Juliem  Sallesem  przeżyły  tylko  dwie. 

Konduktorka  Maria  Lunes,  która  została  sparaliżowana  od  szyi  w  dół  w  wyniku 

złamania  kręgosłupa,  i  dziesięcioletnia  Daniella  Costas,  której  opiekunka  i  dwie 

siostry  zginęły.  Dziewczynkę  znaleziono  całą  i  zdrową  w  objęciach  australijskiej 

modelki  zidentyfikowanej  jako  Alyssa  Harding.  Zgodnie  z  oświadczeniem  dziecka, 

Harding zerwała się z fotela o dwa rzędy przed jej siedzeniem w chwili, gdy wagon 

wypadł z szyn. Podbiegła do niej i osłoniła własnym ciałem przed zapadającym się 

dachem,  kiedy  koziołkowali  w  dół  zbocza.  Był  to  akt  spontanicznego  bohaterstwa 

pozbawiający Harding wszelkich szans na przeżycie. 

background image

14 

WSCHODNIE MAINE 

22 KWIETNIA 2001 

Otwarty  skiff  z  włókna  szklanego  odcumował  od  nabrzeża  tuż  przed  siódmą  rano. 

Ricci siedział na ławeczce na śródokręciu, a Dex stał przy sterze. Chwilę wcześniej 

pomocnik uruchomił kilkoma pociągnięciami linki podwieszony motor marki Mercury. 

U stóp mężczyzny, w specjalnych mocowaniach na burtach, ustawione były butle z 

tlenem  i  przenośny  kompresor.Ładny  dzionek  będzie,  mi  się  widzi  -  ocenił  Dex  i 

ziewnął.  Jak  myślisz,  będzie  dziś  dobrze?    Ricci  przyglądał  się  wodzie  przed 

dziobem. 
Zależy od tego, czy będziemy mieli szczęście.  Dex przesunął rumpel, kierując łódź w 

stronę kanału. Był wysokim, szczupłym trzydziestokilkulatkiem o jasnorudej brodzie i 

włosach  do  ramion  przykrytych  niebieską  czapeczką  z  daszkiem,  jakie  nosili 

marynarze  US  Navy.  Stroju  dopełniały  gruba  kurtka  z  materiału,  grube  spodnie  i 

wysokie gumowe buty. Cerę miał jasną, jak większość Kanadyjczyków francuskiego 

pochodzenia,  a  skórę  osmaganą  słonym  wiatrem.Ja  tam  nie  wiem,  co  ma  do  tego 

szczęście - ocenił. - Sam mówiłeś, że jest ich tam kupa, jak ostatni raz wypłynąłeś, a 

one  przecież  nigdzie  nie  poszły,  tylko  siedzą  przyssane  do  tego,  do  czego  się 

przyssały,  i  czekają,  aż  ktoś  się  zjawi  i  je  pozbiera.  -  Zachichotał.  -  Głupki  dawno 

powinny się już do myślić, kiedy i gdzie będziesz nurkował, bo robisz to regularnie, i 

między  siódmą  a  trzecią  przenosić  się  w  bezpieczniejsze  sąsiedztwo  albo  chociaż 

gdzieś się kryć. Ricci wzruszył ramionami. 

Nie można się niczego domyślić, jeśli nie ma się mózgu. - Odwrócił się ku Dexowi. - 

A  one  nie  mają.  Ponownie  odwrócił  się  w  stronę  dziobu  i  zapatrzył  przed  siebie z 

dłońmi w kieszeniach kurtki z kapturem. Pomimo bryzy ranek był uczciwie wiosenny - 

prąd pięć do sześciu węzłów, dużo słońca i niebieskie, usiane chmurkami niebo. Mgły 

niemal  nie  było:  bez  trudu  mógł  przeczytać  cyfry  na  wytyczających  kanał  bojach  i 

pławach. Kanał rozszerzył się, więc Dex otworzył przepustnicę i zwiększył prędkość, 

bo  płynęli  przeciwko  przypływowi.  Lekka  szesnastostopowa  łódka  przyspieszyła 

natychmiast,  czemu  towarzyszył  ryk  motoru  i  mgiełka  wzbita  przez  śrubę.  Ricci 

oceniał, że woda ma około czterdziestu stopni Fahrenheita, dlatego też ubrany był w 

srebrno-czarny  kombinezon  z  neoprenu,  a  pod  nim  miał  bieliznę  z  thisolatu, 

pozwalającą  zatrzymać  ciepło  w  czasie  nurkowania.  Wypłynęli  poza  ostatnie  boje  i 

czerwono-czarne  pławy  oznaczające  płycizny  przy  wejściu  do  portu,  które  mogły 

stanowić zagrożenie dla jednostek o większym zanurzeniu. Na gładkiej powierzchni 

zatoki widać było zawirowania, w których słona woda i drobiny piasku mieszały się z 

lżejszą  słodką  wodą  z  rzeki.  Należało  na  nie  uważać  w  czasie  nurkowania,  gdyż 

zachodni prąd przy dnie był słabszy, za to wyżej zawirowania mogły być silniejsze, a 

fitoplankton, który zwykle się w nich zbierał, znacznie ograniczał widoczność. Przez 

następne  pół  godziny  płynęli  w  milczeniu  i  w  końcu  dotarli  w  pobliże  wyspy,  przy 

której  Ricci  odkrył  kolonię  jeżowców.  Wyspa  nie  miała  nawet  akra  i  przypominała 

kształtem  podkowę.  Jej  rozszczepione  północno-wschodnie  ramię  tworzyło  zatokę 

głęboką  przynajmniej  na  sto  sążni  o  wewnętrznych  brzegach  porośniętych  gęstym 

lasem wodorostów. Dex jednocześnie przełożył ster na lewą burtę i zwolnił, kierując 

się  ku  brzegowi.  Ricci  siedział  na  sterburcie  i  przyglądał  się  porastającym  wyspę 

krzakom  i  drzewom.    Zanim  wpłynęli  do  zatoczki,  dostrzegł  w  krzewach  w  pobliżu 

granitowego  nawisu  błysk  światła.  Spojrzał  tam  ponownie  i  znów  zobaczył  błysk 

światła  odbitego  w  jakimś  szkle,  więc  zapamiętał  to  miejsce  i  na  wszelki  wypadek 

sprawdził wskazania ręcznego kompasu. Słońce mogło się odbić od rozbitej butelki 

wyrzuconej  przez  fale  na  brzeg  lub  od  puszki  po  piwie  ciśniętej  w  krzaki  przez 

background image

jakiegoś  rybaka,  który  zatrzymał  się  tu  na  samotny  posiłek.    Gdyby  jednak  okazało 

się,  że  odbijało  się  od  czegoś  znacznie  groźniejszego,  skała  stanowiła  doskonały 

punkt  orientacyjny.  Dex  opuścił  kotwicę  i  skierował  dziób  skiffu  pod  wiatr,  po  czym 

ziewnął,  przeciągnął  się  i  sięgnął  po  termos  stojący  obok  butli  ze  sprężonym 

powietrzem.Chyba dzieciaki dały ci w kość - zauważył Ricci. Znów wpatrywał się w 

wodę przed dziobem.   Eee? - zdziwił się Dex, odkręcając termos. - O co ci chodzi? 

Ricci odwrócił się ku niemu. 

Cały ranek robisz co  możesz, żeby ci muchy w gębę wpadały, więc sądziłem, że 

dzieciaki cię wykończyły, kiedy pilnowałeś ich w zastępstwie żony. A jeśli to nie one, 

to coś ty w nocy robił?  Pomocnik opuścił wzrok, nalewając kawę do kubka. 

Spałem - oznajmił i siorbnął wrzątku. - A pentaki faktycznie dały mi w dupę. Chwili 

spokoju nie miałem. Ricci obserwował go bez słowa. 
- Nancy się po nocy zachciało amorów, ale nic z tego nie wyszło, bo miałem dość - 

wyjaśnił Dex. - Nie wiem, czy mnie tak chłopaki wymęczyli, czy myślenie, jak Phipps i 

Cobbs próbowali cię przerobić, i to akurat wtedy, jak się musiałem w niańkę bawić. - 

Podrapał się po brodzie. - Pewnie myślenie, bo człowiek nie zwyczajny... a oni chcieli 

gwizdnąć  cały  nasz  połów.  To  się  nazywa  zasrane  szczęście,  że  mnie  z  tobą  nie 

było... - Daj spokój, dostali, na co zasłużyli. - Tom wciąż nie spuszczał go z oka. - Ale 

ja bym ci wtedy pomógł im dupy skopać. - Dex siorbnął ponownie i spytał: - Chcesz 

spróbować  kawy  mojej  starej?    Tom  potrząsnął  głową.        Dzięki,  ale  nie  -  odparł.  - 

Chcę zacząć, dopóki woda jest jeszcze w miarę spokojna. Zdjął kurtkę, a Dex skinął 

głową,  dopił  drobnymi  łyczkami  kawę  i  zabrał  się  do  pracy.    Wystawił  za  burtę 

metalowy  pływak  oznaczający  miejsce  nurkowania  i  wyjął  z  uchwytu  butlę  z 

reduktorem oraz przewodami zakończonymi ustnikiem. Obwiązał butlę liną, po czym 

opuścił powoli do wody.  Tymczasem Ricci otworzył jedną ze swoich toreb i wyjął z 

niej  aparat  do  nurkowania.  Nałożył  kaptur,  wsunął  ramiona  w  przypominający 

kamizelkę  kompensator  wyporności,  który  składał  się  z  dwóch  pęcherzy 

napełnianych powietrzem z butli, i zapiął na pasie zatrzaskowy zamek umożliwiający 

szybkie  pozbycie  się  całości.  Następnie  przytroczył  pas  z  czterema 

dwunastofuntowymi ciężarkami rozmieszczonymi równomiernie wokół ciała, a także 

dwufuntowe obciążniki mocowane do kostek, które pomagały utrzymać równowagę i 

zmniejszały  obciążenie  kręgosłupa.  Choć  przy  normalnym  nurkowaniu  pięćdziesiąt 

dwa  funty  to  za  dużo,  Ricci  wiedział,  że  w  tym  wypadku  ciężarki  są  niezbędne,  by 

mógł  dłużej  pozostać  na  żądanej  głębokości  przy  silnych  spiralnych  prądach.    Po 

przymocowaniu balastu nałożył maskę, rękawiczki i płetwy, a następnie wyciągnął z 

torby dwa noże w pochwach: jeden do odczepiania jeżowców, przypinany na udo, i 

normalny,  o  tytanowym  ostrzu,  mocowany  na  wewnętrznej  stronie  lewego 

przedramienia. W końcu przymocował do lewego nadgarstka halogenową latarkę na 

elastycznej lince. Z drugiej torby wyjął trzy nylonowe siatki zwinięte w długie, zgrabne 

pakunki, przypiął ich linki do karabinków kompensatora i siadł na okrężnicy plecami 

do  wody.Nie  zapomnij  zapasu.  -  Dex  podał  mu  aluminiową  butlę  wielkości  pompki 

rowerowej  z  zamontowaną  na  końcu  fajką.  Znajdowała  się  w  wodoszczelnej  torbie, 

którą  Ricci  przewiesił  przez  ramię.W  porządku  -  ocenił.  -  Jestem  gotów.  Pomocnik 

pokazał mu uniesiony kciuk. 

Jak  nie  możesz  mi  przysłać  całej  kurwy,  to  niech  już  będą  kurwie  jaja  - 

zaproponował  i  wyszczerzył  zęby  w  uśmiechu,  zachwycony  swoim  poczuciem 

humoru.  Tom  przewrotem  na  plecy  znalazł  się  w  wodzie,  podpłynął  do  akwalungu, 

włożył  go  na  plecy  i  przymocował  przewód  napełniający  kamizelkę.  Zawór 

regulacyjny znajdował się na klatce piersiowej, gdzie łatwo go było dosięgnąć, a jako 

background image

zabezpieczenie  kompensator  zaopatrzony  był  w  urządzenie  umożliwiające 

gwałtowne napełnianie. Na prawym ramieniu przypięta była rura o dużym przekroju 

przypominająca  elastyczny  przewód  odkurzacza  i  zakończona  ustnikiem.  Całość 

uruchamiało się jednym naciśnięciem sprężynowego przycisku. Przed zejściem pod 

wodę Ricci sprawdził jeszcze elektroniczny wskaźnik zamontowany na elastycznym 

przewodzie  z  prawej  strony  reduktora.    Podawał  on  temperaturę  oraz  głębokość  i 

miał  zamontowany  analogowy  ciśnieniomierz.  Obecnie  wskazywał  maksymalne 

ciśnienie  powietrza  w  butli  -  cztery  tysiące  atmosfer  ze  standardowym 

dziesięcioprocentowym  marginesem.  Tom  Ricci  uniósł  głowę  i  zobaczył 

uśmiechniętego Dexa, który wciąż pokazywał wyprostowany kciuk. Odbił się stopami 

od burty, wypuścił powietrze z kompensatora i zanurzył się. Gdy tylko Ricci zniknął 

pod  wodą,  Dex  przestał  się  uśmiechać.  Zmrużył  oczy,  zacisnął  wargi  i  stał, 

obserwując pęcherzyki powietrza docierające na powierzchnię.  Nagle przypomniało 

mu  się,  co  powiedział  tego  ranka:  „Głupki  dawno  powinny  się  już  domyślić,  kiedy  i 

gdzie  będziesz  nurkował,  bo  robisz  to  regularnie...”  Potem  musiał  na  gwałt  pleść 

głupoty o wynoszących się z zatoki jeżowcach, żeby się całkiem nie wygadać. A Ricci 

odparł, że nie mają mózgu. W porządku, niech te kolczaste kule mają mózg wielkości 

ziarenka piasku, i to nie wiadomo gdzie, bo przecież nie mają głów, ale nie wszyscy 

byli tacy głupi. On na ten przykład sporo sobie przemyślał, choć przecież geniuszem 

nie był - gdyby było inaczej, nie musiałby co zimę opiekować się łodzią i wyłazić na 

wiatr  tak  zimny,  że  się  człowiekowi  jaja  kurczyły  i  smarki  zamarzały.  Był  jednak 

pewny, że Ricci też rozmyślał o tym, co wydarzyło się na drodze i dlaczego jego przy 

nim  nie  było.  Może  już  nawet  coś  podejrzewał  -  ot,  choćby  dziś  był  wyjątkowo 

małomówny. Nie żeby w ogóle był gadatliwy, nawet w najlepszym nastroju, ale dziś w 

ogóle się nie odzywał. A on nie mógł sobie pozwolić, by Ricci od podejrzeń przeszedł 

do  wniosków,  bo  choć  nie  strzępił  gęby  jak  inni  z  nizin,  co  to  w  pięć  minut  od 

przywitania całe życie opowiadali, wspomniał kiedyś, że był detektywem w Beantown. 

Alice,  siostra  dziewczyny  Hugh  Temple’a,  pracowała  w  biurze  obrotu 

nieruchomościami  w  mieście  i  dowiedziała  się  co  nieco  o  Riccim  od  swojego 

chłopaka zatrudnionego w Key  Bank. Hugh, kumpel  Dexa, przekazał mu,  że zanim 

Ricci zaczął się bawić w policjantów i złodziei, służył w Navy SEAL czy w rangersach. 

O  tym,  że  był  niebezpieczny,  Dex  wiedział  -  wystarczyło  popatrzeć  mu  w  oczy,  by 

zrozumieć,  że  groźny  z  niego  kawał  sukinsyna.  Wytrząsnął  papierosa  z  paczki 

wyjętej  z  kieszeni  kurtki,  wsunął  go  między  zęby  i  zapalił,  osłaniając  dłonią 

zapalniczkę  bic.  Zaciągnął  się  dymem,  ani  na  moment  nie  spuszczając  z  oczu 

pęcherzyków powietrza. Prawda była taka, że dobrze mu się pracowało z Riccim: 
Tom  był  uczciwy,  zyski  dzielił  równo  i  nigdy  nikogo  nie  traktował  z  góry.  W 

przeciwieństwie do innych miastowych, co to mieli na dachach terenówek z napędem 

na cztery koła kajaki, kanoe i rowery górskie, pojawiali się latem po pięciu i więcej, 

ubrani  w  bielutkie  ciuchy  i  buty,  i  wietrzyli  równie  bielutkie  zęby.    Sterczeli  na 

chodnikach,  jakby  do  nich  należały,  nigdy  się  człowiekowi  z  drogi  nie  usunęli,  a 

wrzeszczeli  do  siebie  niczym  głusi.  Zachowywali  się  jak  gwiazdy  filmowe  na 

gościnnych występach, zupełnie jakby cała okolica była dekoracją ustawioną tylko na 

ich cześć i zwijaną do magazynu, kiedy ostatni z nich wyjechał we wrześniu. I jakby 

czekała tam, aż łaskawie raczą znowu tu przyjechać w następnym roku. Dex nie żywił 

do Ricciego urazy ani teraz, ani nigdy dotąd. Ani wczoraj, kiedy nałgał mu o opiece 

nad bachorami, ani teraz, kiedy pomajstrował w nocy przy jego ciśnieniomierzu. Ale 

nie  miał  wyjścia  -  wokół  toczyła  się  wojna.  A  na  wojnie  człowiek  musi  strzelać  do 

ludzi, do których w sumie nic nie ma, a których może by nawet polubił, jak by miał 

okazję  poznać  przy  piwie.  Wszystko  przez  okoliczności,  nad  którymi  nie  miało  się 

żadnej kontroli. Ricci był żołnierz, to pewnie by to zrozumiał. Ale jako obcy nigdy nie 

background image

zrozumiałby,  dlaczego  on,  Dex,  musiał  się  dogadać  z  Cobbsem.  A  sprawa  była 

prosta  -  musiał  się  dogadać  z  kutasem,  jeśli  nie  chciał  mieć  poważnych  kłopotów. 

Cobbs i szeryf byli kumple i strażnik już by dopilnował, żeby Dex nie miał w mieście 

życia.  Mandaty  za  najdrobniejsze  przewinienie,  kontrole  samochodu  za  każdym 

razem, a jak by wypił w barze kolejkę czy dwie, to kazaliby mu dmuchać, ledwie by 

siadł za kółko. Mógł się założyć, że za każdym razem wynik byłby taki, że siedziałby 

do rana w pudle. O te rzeczy Ricci nie musiał się martwić. Zjawił się z taką forsą, że 

starczyło  mu  na  ładny  dom  nad  zatoką,  i  na  pewno  miał  uczciwą  gliniarską 

emeryturę, nie wspominając już o pieniądzach z wojska, których było dość, by pokryć 

koszty badań i pobytu w szpitalu w Togas, gdzie raz wylądował. Bóg jeden wiedział, 

czy  nie  miał  jeszcze  czegoś  od  rządu.  Nie  miał  żony  ani  dzieci  i  pewne  było,  że 

prędzej  czy  później  przeniesie  się  w  lepsze  miejsce.  To  niby  co  on,  Dex,  miał  do 

cholery  zrobić?  Musiał  tu  żyć  rok  po  roku  i  pilnować,  żeby  rodzina  nie  głodowała. 

Musiał chodzić po ulicach, nie oglądając się przez ramię, czy nie wlecze się aby za 

nim Phipps albo inny kopnięty zastępca szeryfa, który tylko czeka, żeby zatrzymać go 

przy pierwszej okazji, jaką znajdzie albo wymyśli. Zaciągnął się głęboko i wypuścił z 

płuc strużkę dymu.  Znowu przypomniał sobie swoją wpadkę: „Głupki dawno powinny 

się  już  domyślić,  kiedy  i  gdzie  będziesz  nurkował,  bo  robisz  to  regularnie...”  A 

regularny  był  istotnie  jak  zegarek.  Każdego  ranka  wyruszali  o  tej  samej  godzinie  i 

płynęli  w  to  samo  miejsce.    Tak  samo  rozkładał  na  pokładzie  i  zarzucał  na  siebie 

sprzęt i tak samo w pół godziny napełniał dwie siatki tym, co znalazł na półkach przy 

wejściu do zatoki. Ledwie ich boje pojawiały się na powierzchni, Dex wciągał połów 

na pokład. Wiedział, że Ricci zszedł niżej, w gąszcz wodorostów, i płynąc z prądem 

zamiast  pod  prąd,  zbierał  najlepsze  okazy.  Większość  płetwonurków,  na  wypadek 

gdyby się zgubili, wolała, by prąd niósł ich w stronę łodzi, więc zaczynali od drugiej 

strony.  Ricci  dzięki  nurkowaniu  z  prądem  mógł  przepłynąć  w  krótszym  czasie  nad 

większym obszarem dna, przez co połów był znacznie lepszy, tylko droga powrotna 

trudniejsza  i  dłuższa.  Dex  musiał  w  tym  czasie  podnieść  kotwicę,  dać  wsteczny  i 

płynąć wzdłuż pęcherzyków powietrza. Niektórzy nurkowie przyczepiali sobie do butli 

linkę  zakończoną  jaskrawą  bójką,  gdyż  pęcherzyki  powietrza  znacznie  trudniej  było 

wypatrzyć.  Tu  jednak  było  zbyt  dużo  wodorostów  i  linka  tylko  przeszkadzałaby 

Ricciemu. Dex spojrzał na zegarek. Za kilka minut Ricci zejdzie na jakieś pięć, może 

sześć  sążni  -  zbyt  głęboko,  by  wynurzyć  się  bez  powietrza,  a  to  wkrótce  mu  się 

skończy.    Musiał  tylko  jeszcze  trochę  poczekać,  potem  zaś  będzie  mógł  szybko 

odpłynąć ze świadomością, że wspólnik topi się pod nim i że płuca pęcznieją mu jak 

balony, by w końcu eksplodować niczym przekłute szpilką. Taak, sprzedał Ricciego, 

nie  było  sensu  się  oszukiwać.  Sprzedał  go,  a  teraz  właśnie  go  zabijał.  Cóż  więcej 

można było powiedzieć? Nie miał wyboru. Rzeczywiście nie miał wyboru. 
Ale nic nie mogło tego zmienić i nie było sensu się nad tym rozwodzić. Ricci był już 

na dnie prawie pół godziny, gdy trafił na skarb. Najpierw wysłał na górę dwie siatki 

napełnione  jeżowcami  ze  zboczy,  a  dopiero  potem  zszedł  poniżej  granicy 

wodorostów. Jak się przekonał, schodzenie nie było łatwe - zmienne wiatry wywołały 

całkiem  silne  prądy,  więc  stracił  sporo  energii,  nie  chcąc  pozwolić,  by  zniosły  go  z 

kursu. Zmąciły też wodę, unosząc drobiny piasku i inne szczątki, i to do tego stopnia, 

że  w  niektórych  miejscach  widoczność  spadła  do  pięciu,  sześciu  stóp.  Choć  przy 

samym  dnie  warunki  poprawiły  się,  gdy  płynął  z  prądem,  widział  otoczenie  w 

promieniu ledwie dziesięciu jardów i zaczął się zastanawiać, czy nie skrócić pobytu 

pod  wodą.    I  wtedy  właśnie  ukazała  się  nisza.  Był  to  czysty  przypadek,  jako  że  od 

góry zasłaniał ją szeroki nawis skalny, a sam otwór porastały wodorosty. Gdyby prąd 

nie  poruszył  ich  w  chwili,  gdy  przepływał  obok  nawisu,  nie  zauważyłby  jej  tak  jak 

wcześniej.    Podpłynął  bliżej,  oświetlając  okolicę,  i  rozgarniał  wolną  ręką  długie 

background image

wężowate  pasma  wodorostów.  Wśród  nich  pływały  szkoły  srebrzystych  śledzi  i 

innych  rybek,  których  nie  mógł  rozpoznać.    Dopiero  wtedy  zdołał  oświetlić  wnętrze 

niszy  i  zajrzeć  do  środka.    Promień  silnego  światła  ukazał  niewielką  jaskinię 

sięgającą dwanaście do piętnastu stóp w głąb skały pod nawisem. Otwór wejściowy 

był tak wąski, że ledwie mógł się przezeń przecisnąć w akwalungu. Ale niemal całą 

jaskinię  wypełniały  dorosłe,  niewiarygodnie  duże  jeżówce.  Każda  pozioma  czy 

pionowa powierzchnia  pokryta  była  trzema,  a  nawet  czterema  warstwami  stworzeń 

siedzących lub powoli przemieszczających się jedno po drugim albo obok drugiego. 

By  napełnić  siatkę,  wystarczyło  zebrać  te,  które  znajdowały  się  w  pobliżu  wejścia, 

zostawiając  resztę  w  spokoju,  Na  wszelki  wypadek  sięgnął  po  dłutowaty  nóż  i 

sprawdził zegarek oraz zegar butli. Po krótkiej kalkulacji zapamiętanej ze szkolenia w 

marynarce stwierdził, że choć ma dość powietrza, podczas wynurzania będzie musiał 

zrobić  przerwę  na  dekompresję.  Nie  było  to  coś  niesłychanego,  ale  nie  robił  tego 

często, więc musiał o tym pamiętać. Wpłynął do jaskini, uważając, by nie zahaczyć 

butlą o skałę. Mimo że postanowił skończyć z dotychczasowym źródłem utrzymania, 

był  podekscytowany  znaleziskiem,  co  trochę  go  zaskoczyło  i  zarazem  rozbawiło.  

Prawdopodobnie był to skutek wychowania przez ojca - starał się do końca zrobić coś 

dobrze,  choć  dobrze  wykonana  praca  mogła  z  równym  powodzeniem  przynieść 

nagrodę, jak i problemy. Z siatką w lewej ręce, a nożem w prawej zabrał się do pracy. 

Ponieważ  jeżówce  pełzały  powoli  jedne  po  drugich,  w  ciągu  kilku  minut  zapełnił 

siatkę do połowy i dopiero wtedy miał okazję użyć noża, by zdjąć ze skały naprawdę 

dorodne  okazy.  Aby  oderwać  stworzenie  od  podłoża,  należało  podważyć  ostrzem 

jego ssawki. Zajęcie było czasochłonne, gdyż zbyt duży nacisk mógł skruszyć muszlę 

i  zabić  jeżowca,  co  w  konsekwencji  powodowało  straty  finansowe,  bo  na 

powierzchnię  musiały  dotrzeć  żywe.  Praca  ta  absorbowała  go  przez  mniej  więcej 

dwadzieścia minut. Zbierając jeżówce, zaczął się zastanawiać nad błyskiem światła, 

który  zauważył  z  łodzi.  Mógł  go  wywołać  przedmiot  zostawiony  przez  jakiegoś 

żeglarza  albo  też  śmieć  wyrzucony  przez  przypływ.  Ale  mogło  to  też  być  słońce 

odbite  od  okularów  lornetki  czy  lunety  celowniczej.  Być  może  doświadczenia 

wyniesione  z  wojska  i  policji  zaowocowały  lekką  manią  prześladowczą  lub 

nadmiernym  rozwojem  wyobraźni,  ale  nie  mógł  nie  brać  tej  możliwości  pod  uwagę, 

podobnie jak nie mógł jej ot tak sobie odrzucić. Na dodatek przemawiały za tym nie 

tylko  jego  doświadczenia,  a  to  zupełnie  zmieniało  sytuację.  Pete  doskonale  ocenił 

Cobbsa:  Ricci  wstrząsnął  jego  światkiem,  zupełnie  jakby  znajdował  się  w  kuli  z 

płatkami śniegu, które wirują, gdy potrząśnie się zabawką. Tego typu tandetę można 

było  kupić  w  każdym  sklepie  z  pamiątkami.  Cobbs  będzie  się  dusił  w  swoim  sosie, 

dopóki  nie  odzyska  w  swoich  oczach  choć  części  dumy.    I  nie  tylko  w  swoich  -  w 

małych miasteczkach wieści rozchodziły się błyskawicznie i strażnik o tym wiedział. 

Jeśli  nie  chciał,  by  się  z  niego  śmiano,  musiał  wyrównać  rachunki,  zanim  historia 

spotkania  na  drodze,  po  stosownym  ubarwieniu,  zostanie  elementem  lokalnego 

folkloru.  W  normalnych  okolicznościach  zaplanowanie  takiego  rewanżu  zajęłoby 

trochę  czasu,  ale  Cobbs  był  narwańcem  i  czuł  się  bezkarnie,  toteż  było  znacznie 

bardziej  prawdopodobne,  że  zacznie  działać  jeszcze  pod  wpływem  wściekłości  i 

spróbuje czegoś równie nie przemyślanego co ekstremalnego. Ricci wrzucił jeżowca 

do siatki, zaczął odrywać następnego i rozmyślał dalej.  W porządku, należy założyć, 

że Cobbs spróbuje czegoś głupiego. 
Co w takim razie mógł mieć z nim wspólnego ów refleks światła?  Jeśli postanowił go 

zabić, miał po temu znakomitą okazję: jako strażnik przyrody mógł nosić broń i miał 

dostęp do motorówki, ponieważ zatoka stanowiła część hrabstwa Hancock, którego 

tereny  patrolował.  Wiedział  też,  gdzie  i  o  jakiej  porze  można  znaleźć  Ricciego.  Nic 

prostszego,  jak  wcześniej  podpłynąć  z  drugiej  strony  do  wysepki,  ukryć  tam  łódź  i 

background image

poczekać  w  krzakach  na  pojawienie  się  celu.  A  w  wodzie  Ricci  był  celem,  i  to 

bezbronnym.  Cobbs mógł spokojnie poczekać, aż się wynurzy, i zdjąć go jak kaczkę 

na  strzelnicy,  jeśli  był  wystarczająco  dobrym  strzelcem.    Nie  musiał  się  nawet 

pokazywać  -  wystarczyłby  mu  dobry  sztucer  z  silną  lunetą.  Jeśli  nie  był  pewien 

swoich  umiejętności,  mógł  podpłynąć  bliżej  i  czekać.  To  drugie  było  mniej 

prawdopodobne, ale skutek obu był taki sam: Ricci zniknąłby w odmętach i uznano 

by go za kolejną ofiarę Penobscot. W ciągu ostatnich lat kilku rybaków i poławiaczy 

utonęło, a dwóch czy trzech ciał w ogóle nie odnaleziono, czemu trudno się dziwić, 

gdyż obfitość wodorostów i morskich padlinożerców stwarzała warunki zdecydowanie 

nie sprzyjające przetrwaniu nieboszczyka. Po czterech dniach przemyśleń  Ricci był 

pewny, że Cobbs spróbuje go dostać, gdy zakończy nurkowanie. Jeśli nie tym razem, 

to  na  pewno  następnym.    Pozostawało  tylko  jedno  pytanie:  Jaka  była  w  tym 

wszystkim  rola  Dexa?  To,  że  wystawił  go  na  drodze,  nie  ulegało  wątpliwości  jego 

winę potwierdzała reakcja na pytanie o pilnowanie dzieci.  Zachowanie pomocnika - 

nerwowy  słowotok,  zapewnienia,  że  czuje  się  winny  za  to,  co  spotkało  Ricciego, 

tarmoszenie  brody  i  to,  że  ani  razu  nie  spojrzał  mu  w  oczy  -  było  wręcz 

podręcznikowe.    Niezliczone  przesłuchania  podejrzanych,  gdy  pracował  w  policji, 

nauczyły  go  rozpoznawać  takie  objawy.  Zawsze  świadczyły  one  o  oszustwie  i 

poczuciu winy. Tylko że można być winnym rozmaitych rzeczy i w rozmaity sposób. 

Jakoś  nie  potrafił  uwierzyć,  by  Dex  pomógł  teraz  Cobbsowi  wyrównać  rachunki, 

chyba że nie wiedział, jak drastyczną zemstę zaplanował strażnik. Albo też został do 

tego  zmuszony  sposobami,  z  których  Ricci  nie  zdawał  sobie  sprawy.    Dex  nie  miał 

łatwego życia ani sytuacji finansowej, a Cobbs i jego przekupni kumple w niebieskich 

mundurkach mogli mu je jeszcze bardziej skomplikować. Należało więc założyć, że 

Dexter  pozostał  biernym,  ale  milczącym  świadkiem  wszystkiego  kimś,  z  kogo 

obecnością  Cobbs  mógł  się  w  ogóle  nie  liczyć.  Ricci  miał  tylko  dwie  możliwości  - 

mógł albo się wycofać, albo udawać, że nic nie zaszło, i nie zmieniając trybu życia, 

uważać  i  czekać.    Wybrał  to  drugie  i  wciąż  był  zdania,  że  postąpił  słusznie.  Jeśli 

okaże się, że Dex go zdradził albo że gotów jest przyglądać się, jak strażnik będzie 

próbował  go  zabić,  tym  lepiej:  będzie  miał  pewność.  A  by  zachować  wewnętrzny 

spokój,  musiał  ją  mieć.  Co  z  tym  dalej  pocznie,  zobaczy,  gdy  stwierdzi,  jak  bardzo 

pomocnik  nadużył  jego  zaufania.  Jeśli  zaś  chodziło  o  Cobbsa,  należała  mu  się 

nauczka.  I  to  taka,  której  ani  szybko,  ani  łatwo  nie  potrafiłby  zapomnieć... 

Rozmyślania przerwał mu dochodzący z góry pomruk silnika. Dźwięk był rozproszony 

i przytłumiony, zdawało się, że dobiega ze wszystkich stron, bo tak właśnie ludzkie 

ucho  odbiera  pod  wodą  dźwięki  o  niskiej  częstotliwości.  Dla  wytrenowanego  ucha 

Ricciego  nie  ulegało  jednak  wątpliwości,  że  był  to  pracujący  na  wysokich  obrotach 

silnik skiffu. W zależności od wiatru Dex zmuszony był czasami korygować kurs, więc 

nie  było  w  tym  nic  dziwnego.  Na  wszelki  wypadek  raz  jeszcze  sprawdził  odczyty  i 

zadowolony  wrócił  do  pracy.  Nie  miał  powodu  do  pośpiechu:  wybrał  zabawę  w 

wyczekiwanie  i  zamierzał  bawić  się  w  nią  do  końca.  Jakikolwiek  on  będzie.  Dex 

chciał  poczekać,  aż  na  powierzchni  przestaną  się  pokazywać  pęcherzyki  powietrza 

wydychanego przez Ricciego. Ich brak oznaczałby zgon, a wtedy mógłby spokojnie 

zawrócić skiff. Napięcie okazało się jednak zbyt duże - cholernie bolał go brzuch i nie 

mógł  już  dłużej  czekać  i  patrzeć.  Zresztą  nie  miało  to  znaczenia  -  własnoręcznie 

przestawił  ciśnieniomierz  tak,  by  pokazywał,  że  butla  jest  pełna,  podczas  gdy  w 

rzeczywistości została nabita w trzech czwartych.  Obliczenie czasu, na jaki starczy 

powietrza przy najlepszych warunkach do nurkowania, nie było znowu takie trudne, a 

warunki nie były nawet zbliżone do najlepszych. Roiło się od wirów i silnych prądów, 

co  było  widać  nawet  na  powierzchni.  Ricci  nie  miał  najmniejszych  szans.  Przykre 

było, że skończy z galaretą zamiast flaków, ale nic już nie można było na to poradzić, 

background image

a  Dex  doszedł  do  wniosku,  że  skoro  go  nie  trzęsie,  to  jest  całkiem  opanowany.  A 

nawet bardziej, biorąc pod uwagę to, że musiał stać i czekać, aż wreszcie ten na dole 

przestanie  oddychać...  Nie,  cholera,  to  było  zdecydowanie  za  dużo.  Przestawił 

przepustnicę,  złapał  rumpel  i  z  rozwianymi  włosami  pomknął  pod  wiatr  na  miejsce 

spotkania z Cobbsem, jakby mógł w ten sposób zostawić za sobą swoją winę i zmyć 

ją białą pianą kilwateru. 
Ukryty  w  krzewach  koło  skały  Cobbs  obserwował  przez  lornetkę  nadpływający  z 

północy  skiff.  Dex  pędził  z  taką  prędkością,  że  wydawało  się,  iż  lada  chwila  łódka 

wystartuje  w  powietrze  niczym  rakieta.  Strażnik  odetchnął  głęboko  powietrzem 

przesyconym  zapachem  morza  i  sosen,  chcąc  zapamiętać  tę  chwilę  w 

najdrobniejszych  szczegółach.  Pragnął  wbić  sobie  w  pamięć  każdy  obraz,  dźwięk  i 

zapach, by móc je przywołać nawet wtedy, gdy będzie już stetryczałym sklerotykiem. 

Mógł nie pamiętać, jak się nazywa, ale to wspomnienie chciał zachować do śmierci. 

Kilka  minut  przed  pojawieniem  się  skiffu  usłyszał  jego  silnik  pracujący  na  wysokich 

obrotach i z trudem opanował podniecenie, chcąc uniknąć przykrego rozczarowania. 

Gdy zobaczył, że Dex jest sam, doznał takiego uczucia, jakby za chwilę miał sięgnąć 

stratosfery.    Trwało  to  jedynie  moment,  wkrótce  bowiem  napięcie  opadło  i  przyszła 

wdzięczność.  Był  wdzięczny  Ricciemu,  gdyż  dzięki  niemu  przekonał  się,  że  jest 

zdolny  do  popełnienia  morderstwa  bez  żalu,  strachu,  wyrzutów  sumienia  czy 

jakichkolwiek  innych  uczuć  poza  wszechobecną  satysfakcją.  Skiff  skręcił  w  prawo  i 

wpłynął na brzeg. Jego dziób znieruchomiał na piasku za linią przypływu z finałowym 

ryknięciem  dopełniającym  radość  Cobbsa,  który  właśnie  wyobrażał  sobie,  jak  Ricci 

musiał cierpieć w ostatnich momentach życia. W ciągu kilku sekund od momentu, w 

którym Ricci zdał sobie sprawę, że ma kłopoty z zapasem powietrza, jego  problem 

zmienił  się  w  zagrażający  życiu  kryzys.  Wszystko  zaczęło  się  od  wdechu,  który 

wydawał  się  nieco  trudniejszy  od  dotychczasowych.  Przyczyną  mogło  być 

przemęczenie - w końcu przeszło godzinę poruszał się pod prąd ale prawdę mówiąc, 

nie  wierzył  w  to.  Był  doświadczonym  nurkiem  i  wiedział,  że  zmniejszanie  tempa 

wskutek  przemęczenia  było  odruchowe.  Wziął  kolejny  wdech...  i  jeszcze  jeden... 

Każdemu towarzyszył coraz większy wysiłek, co w końcu go zaniepokoiło.  Sprawdził 

ciśnieniomierz. Urządzenie wskazywało, że ma jeszcze ponad tysiąc atmosfer, czyli 

jedną  czwartą  pojemności  butli,  ale  jego  ciało  i  umysł  twierdziły  coś  innego. 

Znieruchomiał, unosząc się w pozycji pionowej, i wziął kolejny wdech. Udało mu się 

to z najwyższym trudem. Ciśnieniomierz kłamał. Butla była prawie pusta i mogła się 

opróżnić lada moment, więc chwilowo nie było ważne, jak mogło do tego dojść. Serce 

mu łomotało, poczuł pierwsze objawy paniki i z trudem nad nimi zapanował. Musiał 

zachować spokój i po kolei rozwiązywać problemy jeśli nie będzie myślał logicznie, 

zginie. I tym razem mógł liczyć wyłącznie na siebie. Wyjął z warg ustnik reduktora, a 

z  torby  na  ramieniu  wyciągnął  zapasową  butlę,  wypuszczając  jednocześnie 

powietrze.  Na tej głębokości ciśnienie wynosiło niemal cztery atmosfery, więc gdyby 

nie  nabrał  szybko  powietrza,  naraziłby  płuca  na  zbyt  wielkie  obciążenie.  Czym 

prędzej  zatem  wsunął  między  zęby  ustnik  rezerwowej  butli,  odkręcił  zawór  i  wziął 

oddech. A raczej próbował, bo z butli nie wydostała się ani krztyna tlenu. Jakoś nie 

bardzo go to zaskoczyło. Zmusił się do zachowania spokoju.  Pamiętał, by zajmować 

się problemami po kolei. Musiał się wydostać z jaskini. Wróć! Najpierw musiał pozbyć 

się  wszystkiego,  co  nie  było  absolutnie  niezbędne  do  przeżycia.  Odczepił  siatkę 

wypełnioną niemal po brzegi jeżowcami. Z zaskoczeniem stwierdził, że żal mu łupu. 

Prawda,  połów  był  najlepszy  w  jego  karierze,  ale  w  tych  okolicznościach  był  też 

całkowicie  bez  znaczenia.  Chciał  już  wyrzucić  zapasową  butlę,  lecz  uświadomił 

sobie,  że  fajka  może  mu  się  przydać  -  odczepił  ją  i  włożył  do  torby.  Dopiero  wtedy 

pozbył  się  niepotrzebnego  pojemnika.  Następnie  wsparł  się  oburącz  o  skałę,  którą 

background image

przed  chwilą  oczyścił  z  jeżowców,  i  mocno  odepchnął.  Wypadł  z  jaskini,  próbując 

zaczerpnąć oddechu z podstawowej butli. Choć przypominało to wdech przez knebel 

lub dłoń blokującą usta, udało mu się napełnić płuca. Dwa kolejne pracowite wdechy 

opróżniły ostatecznie butlę. Raz jeszcze opanował panikę, zmuszając się, by powoli 

wypuszczać  powietrze  z  płuc.  Jedno  z  podstawowych  praw,  jakie  poznał  podczas 

szkolenia  w  Navy  SEAL,  mówiło,  że  nurkowanie  sprowadza  się  do  wyrównywania 

ciśnień.  Podstawą  było  zachowanie  równowagi  między  ciśnieniem  zewnętrznym  i 

wewnętrznym,  umysłowym  i  fizycznym.  Normalny  człowiek,  jeśli  ma  kłopoty  w 

wodzie,  koncentruje  się  na  tym,  by  móc  jak  najszybciej  zaczerpnąć  powietrza. 

Właśnie ten  impuls powoduje, że tonący wchodzi ratownikowi na głowę, wpychając 

go pod wodę, co przeważnie jest fatalnym w skutkach błędem. Jeśli ktoś nie urodził 

się ze skrzelami, musi nauczyć się kontrolować odruchy, chyba że chce się szybko 

utopić.  Należy  skupić  się  na  utrzymaniu  równowagi  i  wykorzystaniu  wszystkich 

umiejętności  do  kontrolowania  oddechu,  by  maksymalnie  wykorzystać  dostępne 

źródło  tlenu.  Zakładając,  że  się  takowe  posiada.  Jedną  z  pierwszych  lekcji 

udzielanych przez instruktora musztry, byłego członka UDT, sierżanta Rackela, była 

nauka  rozpaczliwej  techniki  wynurzania  bez  źródła  powietrza.  Rackel  urodził  się  w 

kombinezonie płetwonurka, a jeśli nie, to robił co mógł, by wywrzeć takie wrażenie. 

Metodą, którą pomagał opanować, było swobodne unoszenie. Jeśli nurek pozbędzie 

się  całego  obciążenia,  jego  wyporność  dodatnia  wyniesie  go  na  powierzchnię.  W 

trakcie  wypływania  należy  stopniowo  wypuszczać  powietrze  i  utrzymywać  pozycję 

zwaną popularnie orłem, czyli unosić się z rozsuniętymi szeroko rękami i nogami, by 

spowolnić  w  ten  sposób  ruch  ku  górze.    Podczas  nurkowania  powietrze  ulega 

sprężeniu,  a  w  czasie  wynurzania  rozprężeniu,  więc  w  płucach  zawsze  jakieś  się 

znajdzie.  Jeśli  ktoś  wynurza  się  szybciej  niż  sześćdziesiąt  stóp  na  minutę  bez 

wypuszczania  powietrza,  ryzykuje,  że  rozprężone  powietrze  po  prostu  go  rozerwie. 

Głównym  problemem  Ricciego  było  to,  że  znajdował  się  dziewięćdziesiąt  stóp  pod 

powierzchnią i już od kilku sekund opróżniał płuca. Czas wlókł się w nieskończoność i 

Tom zdawał sobie sprawę, że bez względu na szybkość wynurzania nie będzie miał 

czego  wydychać  na  długo  przed  osiągnięciem  powierzchni.  Nie  wspominając  już  o 

przystanku na dekompresję, którego brak mógł spowodować chorobę kesonową. Jej 

skutkiem mogła być śmierć, a w łagodniejszej wersji uszkodzenie nerwów lub mózgu. 

Tym akurat się chwilowo nie martwił - najpierw należało dotrzeć na powierzchnię przy 

życiu, a potem można się było zastanawiać, co jeszcze się zdarzy. Ażeby dotrzeć na 

powierzchnię, potrzebował źródła powietrza, które wystarczyłoby mu choć na część 

drogi.  I  być  może  miał  takie  źródło.    Kompensator,  podobnie  jak  jego  płuca,  był 

niemal  zupełnie  opróżniony,  gdyż  poddany  był  tym  samym  przeciążeniom.  W  obu 

komorach  wyglądającego  jak  kamizelka  ratunkowa  urządzenia  także  znajdował  się 

sprężony  tlen,  który  tym  bardziej  zwiększy  swą  objętość,  im  bliżej  powierzchni  się 

znajdzie i im niższe będzie ciśnienie wody. Powietrze z płuc, szukając drogi wyjścia, 

dąży  do  nosa  i  ust,  a  powietrze  z  kamizelki  do  ich  sztucznego  odpowiednika,  czyli 

rury zakończonej ustnikiem, gdyż ma ona większą średnicę. Zapas wystarczający na 

trzydzieści  do czterdziestu sekund pozwoliłby mu dotrzeć na sześćdziesiąt stóp.  A 

stamtąd być może zdołałby wynurzyć się swobodnie. Nie było to pewne, ale tylko ta 

jedna szansa dzieliła go od wąchania kwiatków od spodu i od uroczystego pogrzebu. 

Choć pogrzeb wcale nie musiał być uroczysty, biorąc pod uwagę, jak skończyła się 

jego policyjna kariera. Zrobił gwałtowny obrót w lewo, by łatwiej sięgnąć do ustnika 

rury  umieszczonej  na  ramieniu.  Resztką  oddechu  przedmuchał  ustnik  i  spojrzał  w 

górę.  Najbezpieczniejsze  byłoby  wynurzenie  na  plecach  z  uniesioną  ręką,  by  móc 

dostrzec i odepchnąć się od każdej potencjalnej przeszkody. W dodatku wtedy rura 

byłaby ponad jego głową i ciśnienie wody wypchnęłoby z niej powietrze. Teraz jednak 

background image

musiał jak najszybciej przejść od teorii do praktyki, bo przed oczyma zaczynały mu 

migać  czarne  płaty,  a  żyły  na  skroniach  pulsowały  żywym  bólem.  Zagryzł  zęby  na 

ustniku, wcisnął palcem zawór i wciągnął powietrze, nie puszczając go. Do jego płuc 

wpłynął  słaby  strumień  tlenu.  Ledwie  wystarczył,  by  Ricci  przestał  się  dusić,  lecz 

mimo  to  był  bezcenny.  Wypuścił  je  ustami  i  powoli  wciągnął  powietrze  z  rury.  Tlen 

oczyścił  mu  trochę  umysł.  Czas  było  ruszać.  Pozbył  się  pasa  z  ciężarkami  i 

obciążników  przy  kostkach.  Nim  zniknęły  wśród  wodorostów,  woda  porwała  go  i 

wypchnęła w górę z oszałamiającą prędkością. 
15 

RÓŻNE MIEJSCA 

22 KWIETNIA 2001 

- Comment ca va, Rollie? 

-  Gdy  do  mojego  pokoju  wchodzi  piękna  kobieta,  która  mówi  po  francusku  i 

przyleciała ze Stanów, to jak się mam czuć? Muszę się czuć dobrze, no nie? Megan 

uśmiechnęła się, zamykając za sobą drzwi. 
Thibodeau  na  wpół  siedział  oparty  o  uniesioną  część  szpitalnego  łóżka.  Kobieta 

dostrzegła dren umieszczony w podbrzuszu rannego i stojak z kroplówką podłączoną 

do  jego  ramienia.  Rollie  wskazał  brodą  dużą  brązową  torbę  z  papieru,  którą  Meg 

wzięła na kolana, gdy usiadła na krześle stojącym po prawej stronie łóżka. - Powiedz 

mi,  że  masz  tam  King  Cake  ze  święta  mardi  gras  albo  trochę  sosu  z  aligatora,  a 

przysięgam,  że  poproszę  cię  o  rękę.  -  Naprawdę  istnieje  coś  takiego  jak  sos  z 

aligatora?  - Mógłbym go jeść codziennie. 
- Ugh - skrzywiła się i postawiła torbę obok krzesła. - Cajunowie muszą mieć żelazne 

żołądki.  -  Gdyby  tak  nie  było,  już  byłbym  martwy,  kochanie.  Według  łapiduchów, 

pocisk,  który  mnie  trafił,  powinien  przejść  prosto  przez  brzuch  i  rozerwać  mi  aortę.  

Odchyliły go wnętrzności i w efekcie zamiast wykrwawić się na śmierć, straciłem tylko 

kawałek jelita grubego i śledzionę. - Tylko? 
Thibodeau wzruszył nieznacznie ramionami. 
- Jak człowieka postrzelą w brzuch, zawsze są jakieś straty. - Bardzo cię boli? - Da 

się  wytrzymać.  Konowały  twierdzą,  że  największym  problemem  może  być  infekcja, 

bo  śledziona  pomaga  zwalczać  bakterie  we  krwi.  Uważają,  że  wątroba  i  pozostałe 

organy przejmą tę funkcję, ale nie od razu. - Rollie umilkł i poprawił się na poduszce. 

Widać  było,  że  robi  co  może,  by  nie  krzywić  się  przy  tym  z  bólu.  -  Dobra,  koniec 

pogawędki o podrobach - podsumował, nieruchomiejąc. ,To co jest w tej torbie i co z 

moją propozycją ślubu? Pod warunkiem, jak wspomniałem, że masz ten sos. Megan 

uśmiechnęła  się  ponownie.  -  Zaraz  do  tego  wrócimy,  obiecuję.  -  Pochyliła  się  i 

pogładziła go po ramieniu. - Lekarze dobrze cię traktują? - Ujdzie. Tylko ciągle mnie 

badają  i  wypytują.    -  Za  to  biorą  pieniądze.  Miałeś  piekielny  tydzień,  Roi.    -  Ale 

jeszcze  żyję.  -  Spoważniał.  -  Nie  wszyscy  mieli  tu  tyle  szczęścia.  -  Nie  wszyscy  - 

przyznała. - Przykro mi, że straciłeś tylu ludzi. Przez moment milczał, po czym powoli 

skinął  głową.    -  Jak  powiedziałaś,  to  był  piekielny  tydzień,  i  to  nie  tylko  dla  obsady 

tych  zakładów.  -  Oblizał  wargi.  -  Słyszałaś  o  tej  katastrofie  kolejowej  niedaleko 

wybrzeża? - Mówili w wiadomościach. Straszny wypadek. 
- Ostatnio wszędzie w okolicy leją się całe litry krwi.  Zastanawiam się, kiedy z nieba 

zaczną spadać żaby, komary, czy co tam jeszcze. Potrząsnęła głową. 

Nie jestem religijna - stwierdziła. - Ale nie sądzę, by zdarzenia, o których mówimy, 

spowodował palec boży. Rollie wzruszył ramionami. 

background image

-  To  może  w  taki  sposób  Bóg  pokazuje  nam,  co  o  nas  sądzi.    Pismaki,  o  których 

mówiłaś, podawali może, jak się czuje ta dziewczynka? Wiesz, ten dzieciak, który... - 

Daniella Costas - przerwała mu Meg. - Ostatnio słyszałam, że czuje się dobrze i jest z 

którymś  z  rodziców.  Bon.  Gdybym  był  jej  ojcem,  poczekałbym,  aż  maszynista 

wyzdrowieje, a potem zabiłbym go gołymi rękami. - On utrzymuje, że to nie jego wina. 

- A kogo? 

Nie  kogo,  tylko  czego  -  poprawiła  go.  -  Maszynista  twierdzi,  że  zawiodły 

urządzenia.  Rollie  milczał  przez  chwilę,  zastanawiając  się  nad  czymś,  po  czym 

ponownie wzruszył ramionami.  - Nieważne - stwierdził w końcu. - A przechodząc do 

rzeczy, nie mam nic przeciwko twoim odwiedzinom, ale odkąd dowiedziałem się, że 

jesteś w drodze, zastanawiam się, po co przyleciałaś. - Roger uważa, że mogę się tu 

przydać,  dopóki  nie  wyzdrowiejesz.  Ale  miałam  też  swoje  powody,  by  się  z  tobą 

spotkać,  Rollie.  Jeden  z  nich  jest  w  tej  torbie.  Chcę  ci  go  dać.            Powiadasz,  że 

zasłużyłem na prawdziwy prezent? 
Przytaknęła. 

- I to bardzo specjalny. Wiem, że go docenisz. 

Thibodeau  przyglądał  się  jej  w  milczeniu.  W  drzwiach  pojawiła  się  pielęgniarka, 

obrzuciła  pokój  krótkim,  ale  dokładnym  spojrzeniem,  wycofała  się  na  korytarz  i 

kontynuowała  obchód.  Megan  poczekała,  aż  zamknie  za  sobą  drzwi,  i  sięgnęła  do 

torby.Pete  Nimec  powiedział  mi,  że  chciałeś  swojego  stetsona  i  że  lekarze  nie 

pozwalają ci go jeszcze nosić. Ranny wyprostował się odruchowo. 

Przyniosłaś mi mój kapelusz? 

Zaprzeczyła ruchem głowy. 

-  Nie  byłam  w  twoim  mieszkaniu  i  nigdy  nie  łamię  zasad  szpitalnych  -  odparła, 

wyjmując z torby przedmiot owinięty w cienki papier. Delikatnie złożyła pakunek na 

kolanach  Thibodeau.    -  Cokolwiek  to  jest,  ma  kształt  kapelusza  -  ocenił,  nie 

dotykając. - Z tego co wiem, zabronili ci nosić stetsona. O innych markach nie było 

mowy. - Uśmiechnęła się przekornie. - Może przestałbyś się męczyć i sprawdził, czy 

ten  się  nada  wzastępstwie?  Rollie  zmarszczył  brwi  i  odwinął  papier.    Westchnął 

głośno. 

Szary  kawaleryjski  kapelusz  był  stary  i  tak  znoszony,  że  ledwie  utrzymywał  kształt. 

Miejscami  materiał  wypłowiał,  a  czarny  skórzany  pasek  pod  brodę  przetarł  się  i 

popękał, lecz złotoczarny pleciony sznur otaczający denko i zakończony metalowymi 

żołędziami  pozostał  prawie  nie  naruszony,  podobnie  jak  jedwabna  wstążka 

stanowiąca  jego  tło.  W  doskonałym  stanie  były  też  złote  skrzyżowane  szable 

kawaleryjskie  spinające  denko  z  uniesionym  z  jednej  strony  rondem.  Thibodeau 

spojrzał podejrzliwie na ofiarodawczynię. - Jeśli to nie to, co myślę, to gdy powiem o 

tym głośno, zrobię z siebie durnia. - Nie zrobisz - odparła Megan. - Kapelusz należał 

do  mojego  pradziadka,  który  służył  w  Pierwszej  Ochotniczej  Kawalerii  Teddy’ego 

Roosevelta. - Mon Dieul - Rollie z podziwem przejechał palcem po wnętrzu denka. - 

Surowi Jeźdźcy.  Przytaknęła. 
- „Daleko lepiej jest odważyć się na rzeczy wielkie i zdobyć chwałę, nawet jeśli pozna 

się  smak  klęski,  niż  równać  się  z  ubogimi  duchem,  którzy  ani  wiele  nie  cierpią,  ani 

wiele  się  nie  radują...”  -  „...bo  żyją  w  szarości,  nie  znając  ni  klęski,  ni  zwycięstwa” 

dokończył Thibodeau. - Nie wiem, co powiedzieć, Megan... Naprawdę, nie wiem. 
Uśmiechnęła się. 
Taylor Breen w pół roku zamienił rakietę tenisową na karabin i wylądował na Kettle 

Hill.  Wstąpił  do  jednostki  na  osobistą  prośbę  Teddy”ego  Roosevelta  i  choć  był 

profesorem Yale, wziął urlop, by walczyć z Hiszpanią... - Umilkła, nie przestając go 

background image

obserwować. - Rollie, mam do ciebie prośbę... Nie będę cię zmuszać, ale przyznam, 

że wolałabym już teraz znać twoją decyzję. Spojrzał jej prosto w oczy.      Chodzi o 

robotę Maxa Blackburna? - spytał się. 
Przytaknęła. 
- Gdy kilka tygodni temu rozmawialiśmy o tym, powiedzia łeś, że potrzebujesz trochę 

czasu,  żeby  się  zastanowić,  czy  chcesz  brać  na  siebie  taką  odpowiedzialność...  -  I 

czy  Pete  Nimec  chce,  żebym  ją  na  siebie  wziął.  Uważałem,  że  ma  na  myśli  kogoś 

innego i że pod tym względem nie możecie dojść do porozumienia. - Rzeczywiście 

miał i nie mogliśmy się porozumieć, ale sytuacja się zmieniła. Częściowo z powodu 

tego, co się wydarzyło i jak na to zareagowałeś. - Nimec też tak uważa? 
-  Rozmawialiśmy  przed  moim  odlotem  do  Brazylii.  I  osiągnęliśmy  wstępne 

porozumienie. 
-  Coś  mi  się  zdaje,  że  w  tej  propozycji  jest  jakiś  haczyk.  Megan  roześmiała  się.  - 

Jestem kobietą. 
- Zauważyłem. To co z tym haczykiem? 
- Powiem ci, jeśli ty mi powiesz, co zdecydowałeś.  Thibodeau przyglądał się jej przez 

chwilę,  po  czym  przeniósł  wzrok  na  kapelusz  i  po  chwili  nałożył  go  ostrożnie.  - 

Pasuje? - spytał. 
- Doskonale. 

- Wyjdziesz za mnie? 

Nie. 

Wzruszył ramionami. 

- I tak mogę przyjąć twoją ofertę. Choćby dlatego, żeby nie mieć już nocnych zmian. 

Megan lekko uścisnęła jego dłoń leżącą na łóżku.    Gratuluję. 

I? 

Uśmiechnęła się do niego. - I haczyk polega na tym... 
16 

WYBRZEŻE MAINE 

22 KWIETNIA 2001 

Dobrze się przyjrzałeś? Jesteś pewien? - spytał Cobbs, żując gumę. - Chodzi mi o 

to,  czy  obserwowałeś  cały  czas.  Dex  strzepnął  z  rękawa  kurtki  nie  istniejący  kurz. 

Może  dziesięć  minut  temu  wysiadł  z  łodzi,  a  w  tym  czasie  Cobbs  zdążył  zadać  to 

pytanie w ten czy w inny sposób z dziesięć razy.Powiedziałem ci, że załatwione. Co 

jeszcze  mam  ci  powiedzieć?  Spojrzenie  Cobbsa  było  niczym  pogardliwy 

szturchaniec. Mężczyzna miał na sobie mundur strażnika i kapelusz. Z szyi zwisała 

mu  lornetka,  a  w  dłoni  trzymał  remingtona  model  870  kaliber  20  ze  składaną 

metalową  kolbą.Chcę,  żebyś  mi  opowiedział,  co  widziałeś  -  oznajmił.  Dex  oblizał 

wargi.  W  pobliskim  lesie  coś  zaskrobało  po  pniu,  więc  obejrzał  się  odruchowo.  Na 

gałęzi klonu siedziała wiewiórka, ruszając ogonem i ogryzając jakiś smakołyk, który 

trzymała  w  przednich  łapkach.  Nie  przeszkadzało  jej  to  uważnie  obserwować  obu 

stojących poniżej  ludzi. Popatrzył na Cobbsa. - Najważniejsze  jest to, czego ani ty, 

ani ja nie widzieliśmy powiedział. - Czyli co? 
-  Czyli  to,  że  ja  nie  widziałem  więcej  pęcherzyków  powietrza,  a  ty  głowy  Ricciego 

wyskakującej  na  powierzchnię.  Na  wet  przez  te  twoje  szkiełka.  Strażnik  przyglądał 

mu się, poruszając miarowo szczękami. Stali w cieniu skalnego odłamu, który dotykał 

z jednej strony niewielkiej piaszczystej plaży będącej miejscem spotkania. 

background image

No to podsumujmy to zasraństwo, żebym miał pełen obraz sytuacji - powiedział. 

Dex westchnął z rezygnacją i przytaknął. 

Czekałeś,  dopóki  bąbelki  wydostawały  się  na  powierzchnię  -  powiedział  Cobbs. 

Dex skinął głową. 

A  kiedy  przestały  się  pojawiać,  zawróciłeś  i  przypłynąłeś  tutaj.  Mężczyzna 

przytaknął po raz trzeci. 
- Czyli mówiąc inaczej - rzucił strażnik i potrząsnął strzelbą - nie muszę tam popłynąć 

i  rozwalić  go,  jak  się  tylko  wynurzy.  -  Właśnie  to  próbuję  ci  wytłumaczyć.  -  Dex  był 

wyczerpany  i  czuł  do  siebie  większe  niż  kiedykolwiek  obrzydzenie.  Cobbs 

obserwował  go  przez  dłuższą  chwilę  z  miną,  która  wskazywała,  że  ma  ochotę  na 

kolejną rundę pytań, ale zmienił zdanie. Przesunął językiem gumę do żucia i wypluł ją 

na kamienie.No to pozbyliśmy się naprawdę zasranego dupka - stwierdził. 
Ricci  wynurzył się akurat wtedy, gdy był  już pewny, że nie ma czym oddychać  i że 

utopi  się  o  kilka  stóp  od  powierzchni.    Wyczerpany,  leżał  na  plecach  i  wentylował 

płuca.  Jak  dotąd  nie  odczuwał  żadnych  symptomów  choroby  kesonowej,  co 

bynajmniej nie oznaczało, że może wykluczyć tę możliwość. Pierwszym objawem był 

zazwyczaj  przenikliwy  ból  stawów,  który  mógł  się  pojawić  w  ciągu  minut  lub  nawet 

godzin po wyjściu z wody. Wywoływał go azot obecny w krwiobiegu. Cząsteczki gazu 

gromadziły się w tkankach tłuszczowych i dlatego Ricci ćwiczył regularnie, choć nie 

informował  o  tym  kobiet,  na  których  robiła  wrażenie  jego  sylwetka.  By  uniknąć 

gromadzenia  azotu  we  krwi,  w  trakcie  wynurzania  stosowano  przerwy 

dekompresyjne. W ten sposób wydalano azot przez drogi oddechowe. Pozwolił sobie 

na kilka minut odpoczynku, by odzyskać siły, ale miał świadomość, że jest to luksus, 

na który go nie stać. Nie był bezpieczny. Choć nie mógł dostrzec skiffu, wiedział, że 

ktoś  czeka,  aż  się  wynurzy.  Nie  miał  pewności,  czy  wypatrują  go  z  brzegu,  czy  ze 

skiffu, ale nie zamierzał ryzykować. Nie miał pojęcia, jak daleko zniósł go prąd, więc 

rozejrzał  się  i  dwukrotnie  sprawdził  swoje  położenie  za  pomocą  kompasu.  Okazało 

się, że wypłynął około stu jardów na południowy wschód od wejścia do zatoki. Brak 

skiffu nie zaskoczył go spodziewał się, że tak będzie. Co więcej, podejrzewał, dokąd 

popłynął  Dex.  Ponieważ  oddech  wrócił  do  normy,  poczekał  na  wszelki  wypadek 

jeszcze dwadzieścia sekund, wyjął z torby ośmiocalową fajkę i wsunął ustnik między 

zęby.  Przedmuchał  rurkę,  opuścił  głowę  pod  wodę  i  popłynął  do  brzegu.  Poruszał 

wyłącznie nogami, by nie zmącić powierzchni, a jedynym znakiem zdradzającym jego 

ruch był prujący fale wylot plastikowej rurki. To się nazywało „mieć pecha”. Dwa razy 

w  ciągu  ostatnich  dni  został  wystawiony  i  w  obu  wypadkach,  gdy  doszło  do 

konfrontacji,  miał  przeciw  sobie  dwóch  przeciwników.  Tyle  że  tym  razem  nie  mógł 

liczyć  na  niespodziewaną  pomoc  Pete’a  Nimeca.  Przyklęknął  za  krzakiem  jałowca, 

jakieś  pięć  jardów  od  skały,  którą  zapamiętał  z  pokładu  łodzi,  i  słuchał,  jak  Dex  z 

Cobbsem  uzgadniają  oficjalną  wersję  jego  zniknięcia.  Była  prosta,  acz 

prawdopodobna: przemądrzały mieszczuch Ricci od dawna nurkował, nie pozwalając 

skromnemu fachowcowi z okolicy właściwie obsługiwać i sprawdzać swego sprzętu. 

Dex kilkakrotnie próbował wytłumaczyć mu, że źle robi, ale po kolejnej kłótni przestał. 

Płetwonurkowie często wpadali w tarapaty przez własną lekkomyślność i na pewno 

będą w nie wpadać w przyszłości. Jeśli ciało nie wypłynie, będzie to koniec sprawy. 

Jeśli  natomiast  -  co  było  znacznie  mniej  prawdopodobne  -  wypłynie,  zanim  kraby, 

ryby i homary rozszarpią je na strzępy, autopsja wykaże, że zmarł z braku tlenu na 

skutek  wadliwego  działania  ciśnieniomierza  butli.  Nikt  nie  będzie  podejrzewał 

sabotaż,  gdyż  wszyscy  odbiorcy  poświadczą,  że  Dex  i  Ricci  byli  w  doskonałej 

komitywie.  Na  dodatek,  skoro  zeznania  będzie  spisywał  szeryf  lub  któryś  z  jego 

background image

zastępców,  a  potwierdzał  Cobbs,  za  powód  zniknięcia  Ricciego  Dex  mógł  podać 

porwanie przez UFO, atak yeti czy zderzenie z Latającym Holendrem i też nie będzie 

głupich  pytań.  Na  swój  sposób  byli  genialni,  a  ich  plan  spalił  na  panewce  tylko 

dlatego,  że  miał  lepiej  rozwinięty  instynkt  samozachowawczy,  niż  sądzili.  Jego 

błędem, i do tego Ricci przyznawał się ze wstydem, było to, że nie przewidział, jak 

dalece Dex da się zmusić do kolaboracji. Znał jego i jego wady i choć nie można było 

ich nazwać przyjaciółmi, to wspólnikami byli dobrymi. Wszystkiemu winne było to, że 

zawsze  uważał,  iż  człowiek  z  natury  jest  dobry  -  nawet  lata,  które  przepracował  w 

policji,  kiedy  to  miał  okazję  poznać  najciemniejsze  i  najpodlejsze  strony  ludzkiej 

natury,  nie  wyleczyły  go  do  końca  z  tego  idealizmu.  Tym  razem  o  mało  co 

przypłaciłby złudzenia życiem. Oddychał cicho, pozostając w bezruchu i obserwując 

obu  mężczyzn  rozmawiających  na  niewielkim  kamienistym  spłachetku  obok  głazu. 

Zaszedł ich z boku przez las i znajdował się za plecami Cobbsa. Strażnik zwrócony 

był  twarzą  ku  plaży,  natomiast  Dex  patrzył  na  wyspę.  Gdy  uzgadniali  szczegóły 

oficjalnej wersji, Tom dopracował własny plan. Niewyszukany, ale dobry. Cobbs był 

uzbrojony.  Ricci  spodziewał  się  sztucera  z  lunetą,  tymczasem  mężczyzna  miał 

strzelbę, która na niewielką odległość była znacznie groźniejsza, więc musiał zostać 

wyeliminowany pierwszy. 
Tym razem Ricci nie mógł przytrzymać Cobbsa drzwiami pikapa, ale 

remington stanowiłby problem tylko wtedy, gdyby funkcjonariusz 

zdołał go użyć. Dex, z tego co widział, nie był uzbrojony, toteż 

był znacznie łatwiejszym przeciwnikiem. Największy atut Ricciego 

stanowiły zaskoczenie i umiejętność szybkiego oraz skutecznego 

trafienia przeciwnika w czułe miejsce. Maskę, płetwy i resztę 

sprzętu zostawił w lesie, zatrzymując sobie jedynie noże i 

kombinezon. Nóż do podważania jeżowców był nieprzydatny w ataku, 

więc nie wyciągnął go z pochwy. Za to normalny, o obustronnym, 

ostro zakończonym ostrzu był groźną bronią; Tom trzymał go w 

prawej dłoni. Powiał wiatr i Ricci ruszył przed siebie, 

korzystając z narastającego szelestu liści i gałązek. Gdy bryza 

ucichła znieruchomiał, czekając na kolejny podmuch. Wracały 

nawyki wyuczone lata temu podczas treningów w Navy SEAL - gdy się 

do kogoś podkradał, przestawiał nogi jedną przed drugą i najpierw 

powoli opuszczał palce, sprawdzając, czy nie stąpa na gałęzie, 

kamienie, suche i liście lub cokolwiek, co mogło zdradzić jego 

obecność albo naruszyć jego równowagę. Dopiero potem stawiał 

resztę stopy. Co kilka kroków zmieniał kierunek ruchu, by krzewy 

czy wysoka trawa poruszały się naturalnie w jedną stronę i nie 

zwracały niczyjej uwagi. Wiatr znowu przestał wiać, więc raz 

jeszcze znieruchomiał. Dex i Cobbs wciąż rozmawiali, a od pleców 

tego ostatniego dzieliły go trzy stopy. Jeszcze jeden podmuch, 

a zaatakuje i może zdoła rozbroić strażnika, nim ten zdąży 

wystrzelić... I wtedy wiewiórka wszystko zepsuła. - 

...żeby wszystko wyglądało naturalnie, powinieneś poczekać jeszcze dwie godziny i 

dopiero wtedy zadzwonić do mnie i do biura szeryfa - wyjaśnił Cobbs. - Załatwię to 

jak każde inne... Umilkł i spojrzał pytająco na Dexa. Ten patrzył na drzewo, na którym 

chwilę  wcześniej  dostrzegł  wiewiórkę.  Zwierzątko,  zaalarmowane  już  obecnością 

jego  i  strażnika,  nagle  zeskoczyło  z  gałęzi  i  pognało  w  górę  pnia,  robiąc  przy  tym 

mnóstwo hałasu i wypuszczając szyszkę z pyszczka. Nie ulegało wątpliwości, że coś 

je przestraszyło, a jego reakcja zdenerwowała Dexa, który od dawna już miał napięte 

nerwy.  Opuścił  wzrok  na  rosnące  pod  drzewem  jałowce  i  kilka  stóp  za  Cobbsem 

background image

dostrzegł to, co przegoniło wiewiórkę. Zobaczył nieboszczyka gotowego skoczyć na 

nich z półprzysiadu i ściskającego w garści długi nóż. Zbladł natychmiast i otworzył 

usta, ale był zbyt zszokowany, by wydobyć z siebie artykułowany dźwięk. Pisnął więc 

jedynie  i  gorączkowym  gestem  wskazał  Ricciego.  Cobbs  nie  miał  pojęcia,  co  się 

dzieje, ale przerażenie Dexa aż nadto mu wystarczyło. Nie tracąc czasu na pytania, 

obrócił się na pięcie, uniósł broń i wycelował tam, gdzie wskazywał pomocnik nurka. 

Tom  Ricci  miał  właśnie  skoczyć,  gdy  usłyszał  wiewiórkę  gnającą  na  czubek  klonu. 

Odgłosy ucieczki zaalarmowały Dexa, który spojrzał na drzewo, potem na krzewy, a 

w końcu dostrzegł go i wytrzeszczył oczy. Nie było czasu do stracenia. Skoczył, gdy 

Dex wskazał krzaki, a na ułamek sekundy przed obrotem Cobbsa, i pochylony nisko 

przemknął  pod  lufą  strzelby.  Strażnik  natychmiast  wypalił,  ale  gruby  śrut  przeleciał 

nad głową Ricciego, trafiając w pień i rozsiewając wokół drzazgi oraz liście. Odrzut 

cofnął  Cobbsa,  lecz  mężczyzna  zachował  zadziwiająco  zimną  krew  i  zdążył 

przeładować  broń,  nim  Tom  go  dopadł.  Usłyszawszy  charakterystyczny  dla  tego 

rodzaju  strzelb  dźwięk  towarzyszący  przepompowywaniu  naboju  do  komory 

zamkowej, Ricci zrobił dwa kroki  prawie na  kolanach  i wyprostował się gwałtownie, 

łapiąc  lewą  ręką  za  lufę  i  unosząc  ją  ku  szczytom  drzew.  Cobbs  nacisnął  spust  i 

kolejny  ładunek  stalowych  śrucin  poleciał  w  niebo,  nie  robiąc  nikomu  krzywdy.  Nie 

puszczając  lufy,  Tom  trzasnął  strażnika  prawym  przedramieniem  w  szyję  i  zaraz 

potem  prawym  łokciem  w  szczękę.  Jednocześnie  wykręcił  strzelbę  ostro  w  lewo.  

Głowa  Cobbsa  odskoczyła,  a  z  ust  popłynęła  krew.  W  następnej  chwili  jego  twarz 

wykrzywił  grymas  wściekłości.  Nie  puścił  co  prawda  strzelby,  Ricci  był  jednak  zbyt 

blisko, by mógł zrobić z niej użytek. Ten ostatni zaskoczony był uporem i wolą walki 

Cobbsa, ale adrenalina i złość stanowiły skuteczną mieszankę dającą siłę i upór. To 

nieco  komplikowało  sprawy,  bo  należało  skończyć  ze  strażnikiem,  nim  Dex  włączy 

się do walki. Ricci pchnął niespodziewanie Cobbsa w pierś i zmusił do cofnięcia. Gdy 

dzieliło ich pół kroku, wpakował mu prawy łokieć w żołądek, a kiedy strażnik zwinął 

się w kłębek, jęcząc z bólu, wyszarpnął mu w końcu strzelbę, kucnął i wbił nóż w jego 

śródstopie.  Ostrze  przebiło  but,  ciało  i  podeszwę  i  zagłębiło  się  na  sześć  cali  w 

ziemię. Cobbs zawył jak zranione zwierzę. Wycie stało się jeszcze głośniejsze, gdy 

spróbował podnieść stopę i zrozumiał, że nie zdoła tego dokonać. Oczy wyszły mu na 

wierzch, a twarz spurpurowiała, kiedy spojrzał w dół i zobaczył krew płynącą z buta 

wokół trzonka noża. Histeryczny wrzask sięgnął zenitu i załamał się w płacz.Zobacz, 

co  mi  zrobiłeś!  -  zaskomlał,  opadając  na  kolano  zdrowej  nogi.  Krew  i  łzy 

błyskawicznie  stworzyły  na  jego  twarzy  groteskowy  makijaż,  a  nagła  utrata 

wyrazistości mowy świadczyła, że miał albo złamaną, albo wybitą szczękę.O kurfa...  

O Jeszu... Czosz ty, kurfa, szrobił?! Ricci zignorował go. Kątem oka dostrzegł nagły 

ruch  z  lewej.  Wyprostował  się,  robiąc  jednocześnie  półobrót,  lecz  przekonał  się,  że 

nie może być mowy o ataku - Dex uciekał, roztrącając gwałtownie krzewy. Ruszył za 

nim,  nie  wypuszczając  z  rąk  odebranej  Cobbsowi  broni.  Dex  miał  niewielką 

przewagę, lecz panika powodowała, że biegł na oślep.  Co chwilę wpadał na gałęzie i 

krzaki i potykał się o korzenie.  Mimo że kombinezon krępował mu ruchy, Tom dopadł 

go po niecałej minucie.Stój, Dex! Ani kroku dalej! - warknął, przeładowując broń. Nie 

żartuję! Mężczyzna znieruchomiał pod rozłożystymi gałęziami świerka. Dyszał tak ze 

zmęczenia, jak i ze strachu.Odwróć się! - polecił Ricci. - Powoli! Pomocnik wykonał 

polecenie. 
Tom  podszedł  do  niego,  trzymając  palec  na  spuście  uniesionej  lekko  strzelby.  Dex 

stał przygarbiony, z włosami zlepionymi potem i przyklejonymi do policzków i karku. 

Przez  moment  spoglądał  na  Ricciego,  lecz  po  chwili  wbił  wzrok  w  ziemię.  Tom 

wsunął  mu  lufę  pod  brodę  i  zmusił  do  uniesienia  głowy.Spójrz  na  mnie!  -  zażądał, 

unosząc ją jeszcze wyżej. - Po patrz mi w oczy! Dex zrobił, co mu kazano. 

background image

Po pierwsze, jesteś chciwym wszarzem - poinformował go. Dex milczał, ale zaczęły 

mu  drżeć  usta,  a  spod  czapki  popłynęły  strużki  potu.    Po  drugie,  próbowałeś  mnie 

zabić.  Tym razem Dexter próbował coś powiedzieć, lecz Ricci uciszył go dźgnięciem 

lufy.Mogę ci przerobić łeb na sałatkę mięsną, więc lepiej po zwól mi gadać - ostrzegł. 

Tamten  zamknął  usta.    Jakiś  czas  stali  w  milczeniu,  a  zmieniały  się  jedynie  cienie 

rzucane na ich  twarze  przez  poruszane  wiatrem  liście  i  gałązki.Zawsze  dzieliliśmy 

zysk  po  połowie,  a  ja  nie  miałem  nic  przeciwko  temu,  że  ryzykuję,  jak  długo 

pilnowałeś mojego tyłka i robiłeś, co do ciebie należy - odezwał się wreszcie Ricci. 

Ale  ty  dogadałeś  się  z  Cobbsem  i  wystawiłeś  mnie  jemu  i  Phippsowi.    A  potem 

pomajstrowałeś przy ciśnieniomierzu, żebym się nie zorientował, że mam pustą butlę. 

I opróżniłeś rezerwową. Zamiast przyjść i powiedzieć, że Cobbs ci się naprzykrza, na 

co byśmy coś poradzili i ustawili gnojka, skumałeś się z nim i próbowałeś mnie zabić. 

- Zamilkł i tym razem ciszę przerywało tylko dobiegające z oddali płaczliwe skomlenie 

Cobbsa. - Jestem ci coś winien, Dex.  Zasłużyłeś na odstrzał i możesz mi wierzyć, że 

mam  na  to  wielką  ochotę.  Dex  stężał.  Oddychał  szybko  i  płytko,  a  na  policzkach 

wykwitły mu czerwone plamki. Ricci przyglądał mu się przez kilka sekund, po czym 

potrząsnął głową i opuścił broń.Uspokój się - powiedział. - Pospieszyliście się. Gdyby 

nie  wasz  pośpiech,  zostałbyś  jedynym  właścicielem  najbogatszego  w  jeżowce 

miejsca w okolicy, które właśnie odkryłem. Dostałem propozycję i zdecydowałem się 

ją przyjąć, co oznacza wyprowadzkę. Wystarczyło, żebyście poczekali do popołudnia, 

bo wtedy wszyscy dowiedzą się, że wystawiam dom na sprzedaż. Zapadła kolejna, 

tym  razem  dłuższa  i  cięższa  cisza.  Dex  wyglądał  na  pogodzonego  z  losem  i 

przybitego,  ale  Ricci  podejrzewał,  że  w  pewien  sposób  jest  to  poza  -  pomocnik  nie 

czuł  żalu  czy  wstydu  z  powodu  tego,  co  zrobił,  i  jedynie  w  części  zdawał  sobie 

sprawę  ze  swej  winy.    Uważał  się  za  ofiarę,  co  go  rozgrzeszało  i  usprawiedliwiało 

jego postępowanie. Wstydził się głównie tego, że dał się złapać.Cobbsa też nie zabiję 

-  poinformował  go  z  niesmakiem  Ricci.  -  Biorę  skiff  i  radzę  wam  odczekać  z 

piętnaście minut, nim odpłyniecie jego łodzią. Zawieź go do szpitala, ale pamiętaj: o 

mnie  ani  słowa.  Albo,  daję  ci  słowo,  wrócę  i  zapłacisz  za  wszystko.  Cisza.    Ricci 

poczuł,  że  ogarnia  go  obrzydzenie  i  że  lada  chwila  straci  panowanie  nad  sobą.  - 

Wskazał  lufą  skałę  za  swoimi  plecami  i  warknął:Zejdź  mi  z  oczu!  Dex  zawahał  się 

sekundę, jakby chciał coś powiedzieć, tylko nie bardzo wiedział co lub bał się ataku 

furii  Ricciego.  W  końcu  po  prostu  skinął  głową,  obszedł  go  i  ruszył  między 

drzewa.Jeszcze jedno, Dex! Mężczyzna zatrzymał się i obejrzał przez ramię. 

Nie martw się - rzucił Ricci. - Jestem pewien, że wyrzuty sumienia cię nie zabiją. 

17 

RÓŻNE MIEJSCA 

22 KWIETNIA 2001 

Harlan  DeVane  i  Kuhl  siedzieli  naprzeciwko  siebie  przy  trzcinowym  stoliku  na 

werandzie  domu  Amerykanina.  Gospodarz  kładł  pasjansa,  obserwując  czerwone 

słońce zachodzące nad boliwijską puszczą tropikalną. - Co o nim sądzisz? - spytał, 

nie  podnosząc  oczu  znad  kart.  -  Urządzenie  powinno  spełnić  nasze  oczekiwania. 

Jesteśmy  prawie  gotowi  do  ostatecznej  rozgrywki  -  odparł  Kuhl.  DeVane  odwrócił 

kartę  i  obejrzał  ją  uważnie.  Był  to  walet  karo.  Położył  go  na  królową  trefl.  -  Próba, 

zdaje się, wywarła na tobie nadzwyczajne wrażenie - zauważył. - Owszem - przyznał 

Kuhl. - Zniszczenia składu przeszły wszelkie oczekiwania. DeVane uniósł wzrok znad 

stolika. 

Fascynuje  mnie  nacisk,  jaki  kładziesz  na  masakrę  będącą  rezultatem  tej  próby, 

Siegfriedzie.  Wiesz,  co  mnie  najbardziej  zainteresowało,  kiedy  słuchałem  twojej 

relacji?  Kuhl  przyglądał  mu  się  bez  ruchu.  Nie  odpowiedział.  Po  jego minie nie 

background image

sposób  było  się  zorientować,  czy  zastanawia  się  nad  odpowiedzią,  i  DeVane  byłby 

zaskoczony,  gdyby  jakąkolwiek  usłyszał.  Naprawdę  skuteczny  drapieżnik  nie 

odkrywa nigdy tego, co myśli, ani też tego, czy w danej chwili w ogóle myśli. Czy ktoś 

potrafi poznać umysł rekina albo pytona?Światło sygnalizacyjne przy torach - odparł 

DeVane. Widziałeś, jak się zapala kilka sekund po katastrofie, a to ozna cza, że nie 

zostało  w  ogóle  uszkodzone.  Gdy  ustały  zakłócania  pola  elektromagnetycznego, 

zaczęło właściwie funkcjonować. A to z kolei znaczy, że nie tylko nikt nie będzie mógł 

odkryć  powodów,  dla  których  przestało  działać,  ale  w  ogóle  nikt  nie  będzie 

podejrzewał  uszkodzenia,  bo  nie  ma  żadnych  jego  śladów.  Czyli  nie  można  ustalić 

powodów  wykolejenia  się  pociągu,  a  co  za  tym  idzie,  powiązać  katastrofy  z  nami. 

Uważam,  że  to  niezwykle  ważne  z  punktu  widzenia  naszego  głównego  celu.  Oczy 

Kuhla  były  niczym  okna  otwarte  na  lodowiec.Gdybym  nie  uznał,  że  to  ważne,  nie 

umieściłbym  tego  w  raporcie  -  powiedział  spokojnie.    -  I  dlatego  pogratulowałem  ci 

dokładności. - DeVane ponownie przyjrzał się kartom na stole i przełożył piątkę kier 

na szóstkę trefl. - Naturalnie, choć nie musisz wyjaśniać, dlaczego wybrałeś taki cel, 

przyznaję, że mnie to zaintrygowało. Tak? DeVane skinął głową. 
Zastanawiam się, dlaczego ekspres, a nie pociąg towarowy.  Dlaczego w przepaść 

wpadło kilkuset ludzi zamiast kilkuset krów czy iluś tam pni, skoro ani trupy, ani ich 

liczba nie były istotne dla wyników próby? - Odkrył kolejne trzy karty i dodał: 
- I nagle znalazłem odpowiedź. Jak to mówią, olśniło mnie. Kuhl milczał. 
Amerykanin spojrzał na niego. 

- Znasz obrazy Breughla lub Hieronymusa Boscha? 

Najemnik potrząsnął głową. 

- Nie interesuję się sztuką. 

Może nie, ale istnieje szansa, że akurat ich prace będą stanowiły wyjątek, jeśli je 

zobaczysz.  Sąd  Ostateczny,  Triumf  Śmierci  albo  Żebracy...  to  dzieła  pełne 

doskonałego  diabelstwa,  że  przekształcę  słowa  poety,  który  szczególnie  podziwiał 

Breughla.  -  DeVane  uśmiechnął  się.  -  O  obu  niewiele  wiadomo,  a  większość  ich 

obrazów  nie  jest  datowana.  Wiemy,  że  żyli  w  odstępie  mniej  więcej  stu  lat.  Można 

jedynie  spekulować,  kto  zamawiał  ich  obrazy,  co  chciał  na  nich  zobaczyć  albo  czy 

malowali raczej dla siebie niż dla swych opiekunów, ale ich style i wielka wyobraźnia 

są  wyjątkowe  i  w  owych  czasach  musiały  trącić  herezją.    Kiedy  widzi  się  obraz 

Boscha  nie  trzeba  podpisu,  by  rozpoznać  autora.  Sama  praca  jest  jego  podpisem. 

Kuhl spojrzał mu prosto w oczy. 
-    Wciąż nie rozumiem. 

DeVane uśmiechnął się lekko. 

-    Sądzę, że jednak rozumiesz, i to pomimo mojej okazjonalnej 

skłonności do zbyt kwiecistych opisów. Jeśli okazałem ci brak 

szacunku, przepraszam, bo nie miałem takiego zamiaru. Wręcz 

przeciwnie. Uważam cię za mistrza, niewidzialnego artystę, 

którego dzieło uważny koneser zawsze rozpozna. I sprawia mi 

przyjemność dawanie ci twórczych możliwości. Gospodarz przewrócił 

kilka kart, a Kuhl obserwował go, nie okazując ani znudzenia, ani 

zainteresowania. - Muszę ci powiedzieć, Siegfriedzie, że martwi 

mnie nie to, czy nam się uda czy nie, ale czy nasz sukces nie 

rozczaruje naszych klientów - podjął DeVane. - W porównaniu z 

tym, co zamierzamy umieścić na orbicie, urządzenie, które 

przetestowałeś, jest niczym armata przy zdalnie sterowanej 

rakiecie. Kuhl minimalnie wzruszył ramionami. 

background image

Havoc ma do wykonania znacznie trudniejsze zadanie i to, że jeden 

jego model zdał egzamin, nie gwarantuje, że tak samo będzie z 

drugim. Albańczycy zapłacili nam z góry, kartele również, a od 

początku było uzgodnione, że zatrzymujemy pieniądze niezależnie 

od wyników - rzekł najemnik. 

- Tyle że ja wolę patrzeć na to z szerszej perspektywy i mieć 

zadowolonych klientów, bo to pomaga w kolejnych negocjacjach. - 

DeVane umilkł na chwilę. - Mam również ochotę zobaczyć, jak 

cierpią reputacja i wpływy Rogera Gordiana. Wzrastająca obecność 

UpLink w tak wielu krajach, przez które biegną nasze linie 

przerzutowe, coraz bardziej nam zagraża. Ekonomiczna i polityczna 

stabilizacja, jaką wywołują jego operacje, źle wpływa na nasze 

interesy, a to, co jest przeszkodą w interesach, powinno zostać 

wyeliminowane. Jeśli wykonamy, co obiecaliśmy, straci zaufanie 

na całym świecie, jeśli nie, będziemy się wstydzić. A obie strony 

mogą ponieść naprawdę poważne straty. Kuhl skinął głową. 

-    Skuteczności nowej broni można dowieść tylko wtedy, gdy się 

jej użyje, ale znamy problemy techniczne, jakie prześladowały 

prototypy - powiedział rzeczowo. - Przede wszystkim brak 

odpowiedniego, wielokrotnego źródła energii i wrażliwość na 

własne promieniowanie. Te problemy zostały już jednak rozwiązane. 

Słońce jest niewyczerpanym źródłem energii, a z orbity celowanie 

będzie precyzyjniejsze. Nowy stop metalu opracowany przez zespół 

Ilkanowicza okazał się skuteczną osłoną i urządzenie przestało 

być podatne na własne szerokopasmowe emisje mikrofal, nawet przy 

wielokrotnym użyciu. Dostarczona przez Ilkanowicza dokumentacja 

dotycząca rosyjskich prób została potwierdzona przez nasz 

test.Chodzi ci o „wypadek” pociągu? - I o katastrofę 747 w Los 

Angeles kilka miesięcy temu. Amerykanie odkryli, że eksplozję, 

do której doszło zaraz po starcie, spowodowało iskrzenie w 

przewodach biegnących przez główny zbiornik paliwa. Rzeczywiście 

tak było, ale w oficjalnych raportach nie wskazano przyczyny 

iskrzenia. Jeden z urzędników FBI, który publicznie snuł 

przypuszczenia, że powodem mógł być impuls mikrofalowy, nagle 

odszedł na wcześniejszą emeryturę, a FBI zatuszowało sprawę. - 

Kuhl umilkł. Jestem przekonany, że twierdzenie Ilkanowicza, iż 

to ich zasługa, jest prawdziwe. I że Hauoc jest znacznie 

skuteczniejszy od tamtego urządzenia naziemnego, które wywołało 

iskrzenie. Wyobraź sobie zniszczenie nie pojedynczego samolotu, 

ale większej ich liczby, jeśli za cel obierze się system kontroli 

lotów dużego lotniska. Wyobraź sobie chaos, który zapanuje po 

zakłóceniu cywilnych systemów elektronicznych i łączności w tak 

dużych miastach jak Londyn czy Nowy Jork. Cały świat może stać 

się naszym zakładnikiem, jeśli broń zadziała po umieszczeniu jej 

na orbicie. DeVane przyglądał mu się bez słowa.   Czego 

dowiedziałeś się o przeforsowanym przez Gordiana wzmocnieniu 

ochrony kosmodromu? - niespodziewanie zmienił temat. 

     Stało się to, co przewidzieliśmy. Moje źródła potwierdziły, 

że zdołał przekonać urzędników Bajkonuru do wprowadzenia na terem 

kosmodromu swoich sił bezpieczeństwa. Większość 

ludzi i sprzętu pochodzi z bazy UpLink w Kaliningradzie, choć z 

background image

innych także. Wszystkie środki ochrony mają powstrzymać każdego, 

kto chciałby przeszkodzić w starcie promu. 

- A więc istotnie dał się oszukać. Nie znając naszego prawdziwego 

celu, uważa, że chcemy zniszczyć lub choćby opóźnić program 

budowy stacji kosmicznej. Miło patrzeć, jak ktoś marnuje siły i 

środki. 

- W rzeczy samej. 

DeVane przyjrzał mu się ponownie i skinął głową. 

- Dobrze - ocenił. - Masz w Kazachstanie wystarczające 

siły, by skutecznie zaatakować? 

- Mam, jeśli wliczyć tych, którzy jutro w nocy wyruszą 

z bazy w Pantanal. 

     Havoc pojedzie z nimi? 

Tak. 

     Wobec tego w ciągu najbliższych kilku dni wszystko się 

rozstrzygnie. Tak. 

DeVane wyłożył na stół trzy ostatnie karty i uśmiechnął się z 

satysfakcją, ukazując drobne białe zęby.Asy, Siegfriedzie - 

powiedział radośnie. - Asy są najważniejsze. 

 

Słońce zachodzące nad Boliwią, nad Kazachstanem świeciło jasno, 

jako że nie dotarło jeszcze do zenitu. Wyraźnie też widać było 

helikoptery i samoloty transportowe ze znakami UpLink, które 

lądowały na lotnisku wojskowym w Lenińsku, około dwudziestu mil 

na południe od kosmodromu Bajkonur. Jurij Pietrow osłaniał dłonią 

oczy przed blaskiem słońca odbitego od pustyni. Akurat obserwował 

podchodzącego do lądowania pękatego transportowego lockheeda i 

krzywił się, aż przykro było patrzeć. Powinien czuć wdzięczność 

za pomoc, jaką właśnie otrzymywali od UpLink, a zamiast tego 

czuł... właśnie, co? Wściekłość była luksusem, na który nie było 

go już stać, bo upokorzenia znosił zbyt długo. Ale jakże mogło 

być inaczej? Był dyrektorem Rosyjskiej Agencji Kosmicznej, a ta 

istniała tylko dzięki amerykańskim dotacjom i pożyczkom. Bajkonur 

zaś, miejsce chwały i startów wszystkich sowieckich załogowych 

lotów kosmicznych, a także Lenińsk, założony jako garnizon i 

punkt zaopatrzeniowy, od 1994 roku były dzierżawione od 

suwerennego Kazachstanu, który powinien pozostać częścią Rosji, 

tak jak był częścią Związku Radzieckiego. Kosztowało to rocznie 

ponad sto milionów dolarów, w większości pochodzących z pomocy 

zza oceanu. A teraz Wojenno Kosmiczeskije Siły, stanowiące 

garnizon i ochronę kompleksu, podporządkowano prywatnej armii 

ochroniarskiej tego Amerykanina. Do tego w zasadzie sprowadzał 

się rozkaz prezydenta Starinowa, choć mowa w nim była o 

„wzajemnej pomocy”. Starinow zresztą zachowywał się ostatnio nie 

jak dłużnik, lecz jak uczeń Gordiana. Odkąd pracownicy UpLink 

uratowali go w zeszłym roku od śmierci, bezwstydnie i świadomie 

popierał interesy Amerykanów oraz NATO. Pietrow skrzywił się 

jeszcze bardziej. Po co zadawać sobie trud i podnosić rosyjską 

flagę nad kosmodromem czy umieszczać rosyjskie emblematy na 

promach i kombinezonach kosmonautów? Prościej byłoby potwierdzić 

to, co i tak wszyscy już wiedzieli, i nakleić amerykańską flagę, 

background image

a jeszcze lepiej dolara. I to na czołach wszystkich pracowników 

agencji, która niegdyś przodowała w badaniach kosmosu, wysłała 

pierwszego satelitę na orbitę okołoziemską czy pierwsze 

bezzałogowe próbniki na powierzchnię Księżyca i Wenus, nie 

wspominając już o pierwszym człowieku w kosmosie. Pietrow, 

obserwując lockheeda kołującego do miejsca wyładunku, gdzie 

czekały już taśmociągi i obsługa naziemna, podświadomie słuchał 

silników innych maszyn oczekujących na zezwolenie podejścia do 

lądowania. Wszystkie należały do UpLink i wypełnione były bronią, 

amunicją oraz pojazdami opancerzonymi, a także, ma się rozumieć, 

ludźmi. Przylatywały od czterdziestu ośmiu godzin i miały 

przylatywać niemal do przewidzianego za kilka dni momentu startu. 

Zastanawiał się, jaka byłaby reakcja Amerykanów, gdyby ich rząd 

zaprosił do samego serca Stanów Zjednoczonych rosyjskie siły 

paramilitarne posiadające olbrzymie możliwości zwiadowcze i dużą 

siłę ognia. I gdyby zniósł dla nich ograniczenia w użyciu broni, 

a także pozwolił przejąć im kontrolę zabezpieczenia militarnej 

operacji od regularnych jednostek wojskowych. Mógł się założyć, 

że odebrano by to jako naruszenie bezpieczeństwa narodowego, 

jeśli już nie jako zagrożenie suwerenności państwa, i 

podejrzewał, że nie tolerowano by tego. Opuścił oczy i wsadził 

ręce do kieszeni spodni. Nie mogło być lepszego dowodu globalnej 

hegemonii Ameryki niż samoloty krążące właśnie nad lotniskiem. 

Nie bardzo potrafił znaleźć właściwe słowo, by opisać to, jak się 

czuł. W końcu skinął głową. Wykastrowany. To było to. Pasowało 

wręcz idealnie. 

Na szczęście jego żona już kilka lat temu straciła 

zainteresowanie seksem... Pochylił głowę i zgarbiony powędrował 

do niewielkiego budynku terminalu, gdzie musiał uprzejmie powitać 

nową grupę pracowników UpLink. Powitać, bo choć na pewno nie byli 

mile widziani, mogli się okazać potrzebni. 

 

- ...i naprawdę nie rozumiem, dlaczego ciągle przychodzisz z 

wizytą. Nie ma cię, jak człowiek umiera, a to nie to samo, co 

spóźnić się na pociąg, do dentysty czy na wyprzedaż w WalMarcie. 

Są spóźnienia i spóźnienia, więc jeśli uważasz, że ci to ciąży, 

spróbuj sobie wyobrazić, jak ja się czuję. Annie jest znowu w 

pokoju szpitalnym numer 377. Siedzi przy łóżku mężczyzny w 

marchewkowym kombinezonie astronauty, mężczyzny o niewyraźnej 

twarzy, który jest i nie jest jej mężem. Za oknem rządzi się noc, 

a mrok pokoju rozświetla jedynie poświata aparatury umieszczonej 

po drugiej stronie łóżka. Przyzwyczaiła się już, że co spojrzenie 

ulega ona metamorfozie w konsolę kontrolną promu kosmicznego albo 

tablicę przyrządów F-16. Potrząsa głową. Nie wiedziałam. 

Powiedzieli mi, że jeszcze jest czas... 

A ty musiałaś przeprowadzić trening - kończy za nią i rechocze, 

wydając odgłos przypominający tratowanie suchych gałęzi i 

rozbitego szkła. - Jaki miły zbieg okoliczności. - To nieuczciwe! 

- protestuje oburzona. - Miałam przyjść rankiem, wiesz, że 

miałam. A potem oni zadzwonili... i powiedzieli...Pewnie, wiem. 

Przerabialiśmy to już kilka razy. Nagły atak serca, dym w kabinie 

background image

i sprawa się rypła. - Tym razem zgrzytliwy śmiech kończy się 

atakiem kaszlu. - Pewnie, można by wszystko ułatwić mojej Annie, 

podać jak syropek do łóżeczka, żeby to łatwiej przełknęła. Ale 

prawdę mówiąc, z mojego miejsca lepiej widzi się różnicę między 

spóźnieniami, a ty spóźniłaś się na randkę... Annie kręci głową. 

- Nie mów tak... 

- Jak nie możesz tego, lala, słuchać, to naciągaj czapkę na uszy 

i zmiataj do Erlsberg Castle. Będzie lepsza balanga niż te 

podskoki - warknął, źle naśladując szkocki akcent i wymowę i 

jednocześnie unosząc popaloną dłoń, z której skóra zwisa niczym 

źle przyklejone pasy materii. - Albo możesz się katapultować. 

Dźwignię masz przed sobą. I rzeczywiście, mają przed sobą. Choć 

pamięta, że siadła na zwyczajnym drewnianym krześle, nagle 

okazuje się, że się myli. Siedzi w fotelu katapultującym ACES II 

firmy McDonnell Douglas stanowiącym standardowe wyposażenie 

myśliwców F-16. Takie właśnie urządzenie uratowało ją nad Bośnią. 

Odkrycie to przyjmuje z takim samym spokojem jak ciągłe 

transformacje urządzeń przy łóżku czy rysów twarzy leżącego, 

które uniemożliwiają jego rozpoznanie. Siedzi w fotelu lotniczym 

z katapultą. Dobrze - siedzi. Przypięta pasami, z pojemnikiem w 

zagłówku zawierającym spadochron, magnetofonem i awaryjną butlą 

tlenową przymocowanymi do lewej strony fotela... I z żółtą 

dźwignią katapulty przed sobą. - Zrób to! Katapultuj się! - W 

głosie leżącego słychać wyzwanie. - Oboje wiemy, jak to działa: 

katapulta odpali po trzech dziesiątych sekundy, a ładunek 

rakietowy jedną dziesiątą później. Po pięciu sekundach zostaniesz 

oddzielona od fotela i opadniesz wolno i miękko na spadochronie. 

- Nie! - Sama jest zaskoczona swoim uporem. - Nie zrobię tego! - 

 Łatwo ci mówić teraz, ale poczekaj trochę. W kabinie jest dym! 

Wszędzie pełno dymu! Znowu nie zaskakuje jej, że ma rację. 

Przyzwyczaiła się już do tych niespodziewanych ogłoszeń, zupełnie 

jak u prowadzących tygodniową listę przebojów na MTV czy VH-1. 

Wiedział, co się wydarzy, i jeśli mówił, że jest dym, to można 

go było wyczuć. Wystarczyło sekundę poczekać. Najpierw pojawia 

się biały bezwonny opar wypływający spod fotela jak w efekcie 

specjalnym przy użyciu suchego lodu. Ale gwałtownie ciemnieje, 

staje się szarą chmurą wypełniającą usta i nos i grożącą 

uduszeniem. A przynajmniej ostrym kaszlem wywołanym przez 

smrodliwy zapach. - Dalej, na co czekasz, Annie? - pyta 

ironicznie, podnosząc się na łokciu i machając jej przed nosem 

opalonym palcem. Pociągnij dźwignię i już cię tu nie będzie! - 

Nie! - oznajmia jeszcze ostrzej niż przed chwilą. - Nie zrobię 

tego, słyszysz? Nie zrobię! - Przestań pieprzyć i łap za... 

     Nie! - krzyczy i szarpie się, ale uprząż nie puszcza. 

Wyciąga obie ręce, ale nie ku dźwigni. Ujmuje delikatnie jego 

spaloną dłoń. 

     Jesteśmy w tym razem i to się nigdy nie zmieni - mówi 

łagodnie. - Nie dla mnie. Dym jest już czarny i nie może dostrzec 

łóżka - widoczność kończy się o cale od jej nosa, ale wciąż czuje 

jego ciepłą dłoń w swoich dłoniach. A potem z zaskoczeniem, co 

samo w sobie jest zaskakujące, pojmuje, że on nie usiłuje jej 

background image

zabrać. - Wszystko jest na taśmie, Annie. - Głos należy do Marka, 

ale nie ma w nim złości czy ironii, które dotąd zawsze go 

przepełniały. - Mark... 

- Na taśmie - powtarza łagodnie. 

Tak jak zawsze mówił, zanim dopadł go rak. Tak jak wówczas, gdy 

zaczęła go kochać, co - jak się zdawało - stało się wieki temu. 

Wiesz już wszystko, czego potrzebujesz - mówi jakby z oddali. 

Wtedy właśnie pojmuje, że tak właśnie się dzieje - Mark oddala 

się od niej. Jego dłoń powoli wyślizguje się z jej uścisku. 

Powoli, lecz nieuchronnie, a ona - bez względu na wysiłki - nie 

może jej zatrzymać. Jego zatrzymać.Mark, Mark... - Zgina ją atak 

kaszlu wywołany dymem wypełniającym płuca. 

Chce za wszelką cenę zobaczyć go i zatrzymać... 

     Mark, ja... 

Annie obudziła się z wyciągniętą ręką, chwytając palcami 

powietrze. Leżała w pogrążonej w mroku sypialni, zlana potem, 

drżąca i bez tchu, z sercem łomoczącym dziko w piersiach i śladem 

krzyku na ustach. To był sen. Znowu sen. 

Sięgnęła po szklankę, którą przed snem postawiła na nocnym 

stoliku, i wypiła duszkiem przynajmniej połowę wody. Odgarnęła 

włosy z czoła i westchnęła ciężko. Dobrze, że nie pobudziła 

dzieci hałasem, jakiego musiała narobić. Przez kilka minut 

siedziała, zbierając się w sobie i czekając, aż oddech i puls 

wrócą do normy. Dopiero wtedy odstawiła na wpół opróżnioną 

szklankę i wcisnęła klawisz oświetlający tarczę budzika. Była 

trzecia w nocy. Zasnęła niespełna dwie godziny temu, znużona 

przeglądaniem zapisu rozmów prowadzonych między Orionem a 

centrum. Koncentrowała się na ostatnich meldunkach z pokładu 

promu i to właśnie musiało wywołać koszmar, podobnie jak artykuł 

o katastrofie wywołał poprzedni. Łącznie w ciągu tygodnia miała 

ich... zaraz... cztery! - Cholera! - mruknęła głośno. - Lepiej 

znajdź sposób, by oczyścić głowę przed snem, albo spalisz się 

szybciej, niż sądzisz, moja droga Annie. Posłuchaj trochę muzyki, 

obejrzyj powtórkę jakiegoś serialu... zrób cokolwiek, tylko nie 

bierz ze sobą pracy do łóżka... Otworzyła szeroko oczy i 

wyprostowała się tak nagle, że zagłówek łóżka uderzył głucho o 

ścianę. Jej serce znów biło jak oszalałe. Słowa Marka ze snu... 

Jego ostatnie słowa... Pamiętała je tak dokładnie, jakby 

rzeczywiście to on je wypowiedział. Jakby poustawiał je właśnie, 

stojąc tuż obok. „Wszystko jest na taśmie, Annie. Na taśmie. 

Wiesz już wszystko, czego potrzebujesz”. Włączyła nocną lampkę 

i złapała zszyty wydruk, nieświadoma, że prawie udało jej się 

przy okazji przewrócić szklankę z wodą. „Wiesz już wszystko, 

czego potrzebujesz”. - O mój Boże! jęknęła, kładąc wydruk na 

kolanach i otwierając go gwałtownymi, spazmatycznymi ruchami. - 

O mój Boże! 

 

18 

FLORYDA 

23 KWIETNIA2001 

Bez względu na ilość pracy Annie regularnie odwoziła co rano 

background image

dzieci do szkoły, nie chcąc wysyłać ich z opiekunką, i nie miała 

zamiaru zmieniać tego zwyczaju podczas pobytu na Florydzie. Kiedy 

zadzwonił telefon, pomagała im pakować książki. Przepełniały ją 

energia i niecierpliwość - na długo przed świtem wyskoczyła z 

łóżka, wzięła prysznic i ubrała się. Gestem kazała im dokończyć 

pakowanie i chwyciła słuchawkę. - Cześć, tu Annie. - Dzień dobry 

- odezwał się męski głos. - Mówi Pete Nimec z... - UpLink 

International - dokończyła, spoglądając na zegar ścienny. Było 

wpół do ósmej. Jak widać, nie brakowało mu tupetu. - Pan Gordian 

zadzwonił wczoraj i uprzedził mnie o pańskim przyjeździe. 

Doceniam chęć niesienia pomocy, ale nie spodziewałam się, że 

skontaktuje się pan ze mną tak szybko. Przepraszam, wiem, że jest 

wcześnie. Miałem jednak nadzieję, że zjemy razem śniadanie.To 

niewykonalne. Złapał mnie pan w drzwiach, a muszę być na 

przylądku...   Zatem spotkajmy się tam. Przywiozę kawę i 

rogaliki. 

Potrząsnęła głową. 

Panie Nimec... 

     Pete. 

     Pete, mam przed południem milion spraw, choćby muszę złapać 

jednego z naszych bardziej ekscentrycznych ochotników, więc 

naprawdę nie będę miała czasu...Mogę chodzić za tobą, jeśli nie 

masz nic przeciwko. Zapoznam się z okolicą i nie będę się później 

gubił. Spojrzała na taras i zastanowiła się nad propozycją. Jasne 

poranne słońce odbijało się od błękitnych wód Atlantyku, po 

których płynęła wzdłuż brzegu mała żaglówka. Dorset obiecał jej 

mieszkanie z widokiem i dotrzymał słowa. Annie żałowała tylko, 

że nie potrafiła się tym cieszyć, nie wspominając już o 

obserwowaniu delfinów i manatów, których ponoć miało być pełno 

w okolicy.Naprawdę nie sądzę, by to było rozsądne - odparła w 

końcu. - Nie zdajesz sobie sprawy, jaki tłok i ruch panuje w 

montowni. Kręcą się tam dziesiątki ludzi, którzy sortują 

szczątki, prowadzą badania i robią Bóg jeden wie co jeszcze. To 

czysty chaos.Obiecuję, że nie będę nikomu wchodził w drogę. 

Posłuchaj, nie ma sensu owijać w bawełnę. Część moich 

zajęć jest nader delikatnej natury. Wiem, że jesteśmy po tej 

samej stronie, i nie chcę czegokolwiek przed tobą ukrywać, ale 

najpierw muszę sprawdzić pewne przeczucie, co wymaga wysoce 

technicznych detali, i... 

- I dlatego możesz być pewna, że nie będę ci się narzucał, nie 

mając pojęcia, o co chodzi, i nie rozumiejąc, na co właśnie 

patrzę - podchwycił Nimec. - Wolałabym jednak, żebyśmy przełożyli 

to spotkanie na później. Może umówimy się na lunch... 

- Mamo, a Chris mówi, że mam twarz małpy! - krzyknęła 

z salonu Linda. 

- A bo ona rozwiązała mi sznurowadła! - zareagował na 

tychmiast Chris. 

Annie zakryła dłonią mikrofon. 

- Wystarczy! - oznajmiła. - Rozmawiam przez telefon. Książki 

spakowane? - Aha - odpowiedzieli chórem. 

- To marsz do kuchni i poczekajcie, aż Regina da wam pieniądze 

background image

na śniadanie. - Chris znowu mówi, że mam twarz... 

- Dość! 

     Halo? - odezwał się Nimec. - Jesteś tam jeszcze? 

Annie zdjęła dłoń z mikrofonu. 

- Przepraszam, ale właśnie wyprawiam dzieciaki do szkoły. - 

Rozumiem. Sam mam dziewięciolatka. - Moje współczucie. 

     Mieszka z matką. 

- Więc to jej współczuję. Na czym to stanęliśmy? 

- Miałaś mnie zaprosić do centrum w zamian za lunch w późniejszej 

porze. Westchnęła z rezygnacją - w końcu przysłał go Roger 

Gordian, cóż zatem szkodziło zabrać go ze sobą? - To nie całkiem 

tak, ale niech będzie - poddała się. - Może my się spotkać w 

oficjalnym rejonie przyjęć za godzinę. Ale pod jednym warunkiem. 

- Strzelaj. 

- To mój cyrk i moje małpy, więc bez mojej zgody nic nie może 

przedostać się do prasy. Przyjmujesz?   To uczciwy układ. 

Ponownie spojrzała na zegar. 
-    Mamusiu, Chris powiedział, że śmierdzę jak małpa! - 

krzyknęła Linda z kuchni. 

     W takim razie punkt ósma - powiedziała i odłożyła słuchawkę. 

Ekscentrycznym ochotnikiem, o którym mówiła Annie, był 

dwudziestopięcioletni naukowiec i badacz Jeremy Morgenfeld. 

Zdołała go złapać, dzwoniąc z telefonu komórkowego, gdy odstawiła 

już dzieci do szkoły, i to złapać w ostatnim momencie, bo jak 

wyjaśnił, miał właśnie wsiąść na katamaran i przez resztę dnia 

nie odbierać telefonów. Jeśli wziąć pod uwagę to, że Jeremy 

pracował tylko cztery godziny dziennie, zaczynając nie wcześniej 

niż w południe, i to wyłącznie od poniedziałku do czwartku, miała 

dużo szczęścia. Morgenfeld był żywym dowodem na istnienie 

cudownych dzieci. Na miesiąc przed swymi szesnastymi urodzinami 

ukończył inżynierię lotniczą w Massachusetts Institute of 

Technology, a potem jeszcze cztery inne wydziały o zbliżonych 

specjalnościach oraz zrobił trzy doktoraty z nauk ścisłych i 

przyrodniczych. W wieku dwudziestu jeden lat założył fundację 

Spectrum, niezależną grupę badawczą finansowaną niemal w całości 

ze sprzedaży własnych patentów. Reszta funduszy pochodziła z 

dotacji MIT, który dał pieniądze w zamian za możliwość 

uczestniczenia w kilku projektach, w tym między innymi w czymś, 

co Jeremy właśnie próbował opisać Nimecowi i co nazywał 

magnetohydrodynamiką... - Teoria plazmowa - wyjaśniła Annie, 

widząc minę Nimeca. Musisz wybaczyć Jeremy’emu. Czasami lubi 

jeszcze przypominać innym, że w swoim czasie był obiektem studiów 

Mensy. Ludzi z Mensy interesują badania inteligencji 

ponadprzeciętnych oraz wyszukiwanie kulturowych, fizjologicznych 

i środowiskowych czynników determinujących narodziny osób o 

ilorazie inteligencji geniusza. 

- Naturalne czy hodowane - podsumował Nimec siedzący 

między Annie i Jeremym w kolejce zmierzającej do montowni. 

Odwieczny spór. Posłuchaj, nie zależy mi na tym, żeby robić z 

ludzi durniów albo żeby ktoś czuł się w mojej obecności jak głąb. 

- Jeremy najwyraźniej usiłował być wspaniałomyślny. - Ale 

background image

powracając do magnetohydrodynamiki, definicja Annie jest 

stanowczo zbyt szeroka. To mniej więcej tak, jak w tym 

przykładzie: każda mysz to ssak, ale nie każdy ssak to mysz. 

Rozumiesz? Teoria plazmowa obejmuje wszystko od stworzenia 

wszechświata do dziwnych wzrostów energii elektrycznej w 

przestrzeni, które nazywam iskrami Kirby’ego, od rysownika 

komiksów Jacka Kirby”ego. Facet za pomocą ołówka, papieru i 

wyobraźni bije te wszystkie warte miliony efekty specjalne w 

filmach. I to by było na tyle, jeśli chodzi o zagadnienie 

geniuszu. Magnetohydrodynamika natomiast zajmuje się zachowaniem 

plazmy w polu magnetycznym i może przynieść naprawdę ważne 

zastosowanie praktyczne. Od fuzji jądrowej poczynając. Byłby to 

najczystszy znany nam sposób pozyskiwania energii, gdybyśmy tylko 

wiedzieli, jak zbudować odpowiednio duże reaktory, które mogłyby 

produkować ją na skalę masową, nie zmieniając przy tym siebie i 

okolicy w stopione szkliwo. - Lepiej przestań, bo zaczynam się 

bać - wtrącił Nimec. - A to dlaczego? 

- Nie mogę o tym rozmawiać - odparł Nimec z kamienną 

twarzą. - Uraz z dzieciństwa. 

Jeremy uniósł brwi. 

Zadowolony z efektu, Pete odetchnął, usiadł wygodniej i przyjrzał 

mu się okiem starego policjanta. Jeremy miał proste, dość krótko 

przycięte brązowe włosy, okulary w złotej drucianej oprawie, 

niewielki podbródek i bródkę przypominającą odwróconą łezkę. 

Ubrany był w nałożoną daszkiem do tyłu czapkę drużyny 

baseballowej Boston Red Sox i koszulkę w barwach zespołu oraz 

szerokie szorty, białe skarpety i sportowe buty nike. Nimec 

wskazał godło klubu na koszulce.   Widzę, że jesteś fanem Red Sox 

- zaryzykował, próbując znaleźć jakiś wspólny temat. Jeremy 

przytaknął. 

     Mam domek na wyspie Sanibel, mniej więcej godzinę jazdy od 

ich wiosennego obozu treningowego, i co roku obserwuję, jak 

ćwiczą. Nimec przyjrzał mu się zaskoczony. 

- Sanibel leży kilkaset mil na południowy zachód stąd, jeśli się 

nie mylę - zauważył. - Powiedziałeś mi, że chciałeś właśnie 

wypłynąć katamaranem, gdy Annie złapała cię przez komórkę... 

Jakim cudem dotarłeś tu tak szybko? - To proste - odparł Jeremy. 

- Mam mieszkanie w Orlando i tu właśnie siedzę, odkąd Annie 

poprosiła mnie o pomoc w dochodzeniu. - Pochylił się i mrugnął 

do niej teatralnie. Kiedy dama wzywa, przybywam biegiem. Annie 

uśmiechnęła się nieznacznie. 

     Spotkaliśmy się jakieś trzy lata temu, gdy zjawił się w 

Houston na szkoleniu dla specjalistów. Nimec usiłował nie okazać 

zaskoczenia. 

     Byłeś astronautą? - spytał. 

Jeremy poprawił okulary; wyglądał na zakłopotanego. 

     Nie całkiem - wtrąciła się Annie, przybywając mu z odsieczą. 

- Nie należący do NASA specjaliści tworzą szczególną kategorię. 

Wybierają ich sponsorzy, przeważnie koncerny, które uczestniczą 

w konkretnym programie. Prowadzą doświadczenia w warunkach 

zmniejszonego przyciągania albo umieszczają sprzęt na orbicie. 

background image

Rekrutują się głównie z firm chemicznych, farmaceutycznych lub 

telekomunikacyjnych, jak twoja albo z instytucji wojskowych czy 

edukacyjnych. - I z fundacji Spectrum? - dodał Nimec. Annie 

skinęła głową. - Jeremy zajmował się wtedy powstawaniem 

kryształów. - Wzorami krystalizacji w różnych warunkach 

środowiskowych, termodynamicznych i termochemicznych - poprawił 

ją Morgenfeld. - Dam ci przykład: wszyscy słyszeli stare 

powiedzenie, że nie ma dwóch takich samych płatków śniegu. W 

rzeczywistości jest ono wielkim uproszczeniem, jak to zwykle bywa 

z popularnymi przekazami wiedzy. W latach trzydziestych 

dwudziestego wieku Ukichira Nakaya, genialny profesor z Hokkaido, 

skatalogował podstawowe formy kryształów śniegu oraz określił 

temperatury i wilgotności powodujące ich powstawanie. Jego praca 

stanowiła materiał wyjściowy dla innego japońskiego naukowca, 

Shotaro Tobisawy, który przestudiował i opisał krystalizację 

rozmaitych substancji chemicznych w warunkach kontrolowanej 

implozji. - Jeremy pogładził brodę. - Teraz inny przykład: jeśli 

zastosuje się ładunek nuklearny o znanej mocy, można przewidzieć, 

w jakiej strefie od epicentrum wystąpią określone typy 

mineralnych i atmosferycznych formacji krystalicznych. Są one 

niezmienne, co udowodniły wszystkie próby, od Los Alamos 

poczynając. Ja natomiast mówię o badaniach mających umożliwić 

zrozumienie tych fenomenów. Wiedzieć, jaki zespół warunków 

spowoduje powstanie określonych kryształów, to jedno, lecz 

zrozumieć dlaczego, to zupełnie co innego. Fascynuje mnie to, 

ponieważ prowadzi do zupełnie nie zbadanego obszaru fizyki. Teraz 

nikt o tym nie myśli, ale w przyszłości, gdy dzięki lotom 

kosmicznym będziemy musieli zainteresować się terraformingiem czy 

adaptacją genetyczną, by żyć w środowisku innych planet, taką 

wiedzę będzie można zastosować do...    Jer, zboczyliśmy z tematu 

- przerwała mu Annie. 
Zaskoczony, zmarszczył brwi, by po chwili wzruszyć ramionami. 

Powiadają,  że  nie  nadaję  się  do  pracy  zespołowej  -  rzucił  Morgenfeld.  Nimec 

przyjrzał mu się uważnie. 
- Jacy „oni”? 
-  Dyrektor  Narodowego  Systemu  Transportu  Kosmicznego,  obaj  jego  zastępcy  i 

administrator Biura Lotów Kosmicznych. Kółko wzajemnej adoracji, które uważa się 

za  półbogów,  a  nam  śmiertelnikom  znane  jest  jako  Władcy  Wielkiego  Kurnika  - 

wyjaśnił z urazą Jeremy. - Jedynym przedstawicielem NASA, który miał o mnie dobre 

zdanie,  była  Annie,  za  co  solidnie  oberwała.  -  Czy nie  powiedziałeś,  że  tacy 

specjaliści z zewnątrz są wolni od wpływów administracji rządowej? - Ale ostatecznie 

muszą  uzyskać  akceptację  agencji  -  wyjaśniła  Annie.  -  Jeremy  miewa  nieco 

nieortodoksyjne zachowania, więc część szefostwa doszła do wniosku, że na tym tle 

może  dojść  do  konfliktu  z  resztą  załogi,  który  to  konflikt  wybuchnie  w  niewielkim, 

zamkniętym środowisku, jakim jest prom kosmiczny. 
Annie próbuje ci powiedzieć, tak by mnie przy tym nie obrazić, że ich zdaniem jestem 

przemądrzałym,  rozpieszczonym  i  upierdliwym  dupkiem  -  podsumował  Jeremy.  - 

Wiesz, że ci specjaliści z zewnątrz nie muszą być nawet obywatelami tego kraju?! A 

ja jakoś nie mogłem polecieć na głupie dziesięć dni, bo albo reszta wyskoczyłaby w 

background image

próżnię,  albo  mnie  by  tam  wyrzucili  z  powodu  mojego  wrodzonego  wdzięku. 

Przynajmniej według opinii NASA. Annie uśmiechnęła się z dumą i poklepała go po 

ramieniu.  -  Nie  byłoby  żadnej  tragedii  -  oceniła.  -  Jerry  poradziłby  sobie  z  lotem,  a 

załoga poradziłaby sobie z nim. W każdym razie dzięki temu właśnie się poznaliśmy i 

od  tej  pory  jesteśmy  przyjaciółmi.  -  Już  mówiłem,  jestem  tu  dla  ciebie,  maleńka  - 

zabasował  Jeremy,  udając  macho.  Kolejka  zatrzymała  się  po  wschodniej  stronie 

montowni.    Annie  wysiadła  pierwsza  i  poprowadziła  dwóch  mężczyzn  ku  wejściu 

pilnowanemu  przez  strażników.  Nimec,  idąc  tuż  za  nią,  wyczuł  nagłą  zmianę  jej 

nastroju - pod opanowaniem pojawiło się napięcie, które niemal namacalnie starała 

się  stłumić,  i  pośpiech,  którego  dotąd  nie  było.  Cokolwiek  zamierzała  zrobić,  widać 

było,  że  jest  zdecydowana,  i  to  w  stopniu,  którego  mógł  jej  tylko  pozazdrościć. 

Zgodnie  z  ostrzeżeniem  w  olbrzymim  budynku  panował  chaos,  ale  był  to 

zorganizowany  chaos  grupy  ludzi,  przed  którymi  postawiono  poważne  i 

skomplikowane zadanie i którzy działali pod silną presją. Znał ten typ zachowania z 

walk, badania miejsc przestępstw, a w ostatnich latach z operacji Rogera Gordiana. 

Stanowiły  część  gry,  w  której  uczestniczył  przez  całe  zawodowe  życie.  Uderzył  go 

natomiast  całkowity  brak  hałasu,  który  zwykle  towarzyszył  takim  działaniom.  Grupa 

zebrana przez Annie zachowywała milczenie. Część miała na sobie cywilne ubrania, 

część  kombinezony  NASA,  większość  zaś  dokądś  spieszyła,  omijając  tych,  którzy 

składali lub w bezruchu studiowali szczątki. Cisza i liczba szczątków naprawdę robiły 

wrażenie - rozglądając się po olbrzymiej montowni, zrozumiał, że nie sposób było w 

pełni zrozumieć siłę wybuchu, który zniszczył prom, jeśli nie zobaczyło się na własne 

oczy tego, co po nim zostało. Przez chwilę przyglądał się tej gorączkowej aktywności, 

nim  dotarło  doń,  że  Annie  i  Jeremy  są  już  daleko  w  przodzie,  pogrążeni  w  cichej 

rozmowie.  Ruszył  za  nimi,  ale  bez  pośpiechu.  Co  prawda,  poznał  ją  ledwie  pół 

godziny wcześniej, lecz zdążył się już przekonać, że Annie Caulfield zawsze kieruje 

się rozsądnymi powodami. Poza tym obiecał jej, że nie będzie się plątał pod nogami. 

Caulfield  i  Morgenfeld  wspięli  się  szerokim  podjazdem  na  jedną  z  ruchomych 

platform,  na  której  przy  kilku  dużych  fragmentach  Oriona  zebrało  się  czterech  czy 

pięciu  specjalistów.  Annie  porozmawiała  z  nimi  krótko,  podkreślając  łagodnie,  ale 

całkowicie  naturalnie  swój  autorytet:  uważała  na  ich  komentarze,  tu  kogoś 

pochwaliła,  tam  poklepała,  a  wszystko  to  z  ciepłem,  jakie  okazała  Jeremy’emu  w 

kolejce. Nimec musiał przyznać, że jest pod wrażeniem. Kiedy specjaliści - wyraźnie 

na jej prośbę - opuścili platformę, Annie i Jeremy przykucnęli w pozycji typowej dla 

archeologów.  Przeglądając  szczątki  i  od  czasu  do  czasu  wymieniając  uwagi, 

wskazywali  sobie  całe  fragmenty  promu  lub  miejsca  na  nich.  Po  kilku  minutach 

Nimec  doszedł  do  wniosku,  że  może  do  nich  dołączyć.  Gdy  dotarł  na  platformę, 

Annie powitała go skinieniem głowy i nie przerywając oględzin jednego z fragmentów, 

zaprosiła  bliżej.  Obiektem  jej  zainteresowania  był  stopiony  i  osmalony  zespół  rur, 

mocowań oraz zaworów przytwierdzony do spalonego, powyginanego i popękanego 

przedmiotu  w  kształcie  dzwonu.  Nimec  podejrzewał,  że  wie,  co  to  takiego,  ale  nie 

odzywał się, nie chcąc ujść za przemądrzałego czy nachalnego.  W końcu Annie, nie, 

podnosząc  się,  spojrzała  mu  w  oczy.Patrzysz  na  to,  co  zostało  z  dyszy  głównego 

silnika  -  powiedziała,  potwierdzając  jego  podejrzenia.  -  Prom  ma  ich  trzy  w  części 

rufowej, a nie jest żadną tajemnicą, bo wiadomo to z zapisów rozmów z załogą, że na 

sześć sekund przed startem zaczął się przegrzewać silnik numer trzy. To ten? - Pete 

wskazał na przedmiot przypominający dzwon. Przez moment milczała, potem jednak 

odpowiedziała  cicho:  -  Silnik  numer  trzy  w  zasadzie  przestał  istnieć  w  wyniku 

eksplozji. Dokładnie rzecz biorąc, wyparował. Silnik numer dwa, znajdujący się obok 

niego, został częściowo zrekonstruowany z nielicznych fragmentów, jakie zdołaliśmy 

odnaleźć.  To  silnik  numer  jeden.  Nie  wiem  dlaczego,  ale  jest  relatywnie  nie 

background image

uszkodzony.  Silniki  ustawione  były  w  trójkąt,  a  ten  znajdował  się  na  szczycie,  być 

może więc dzięki temu uniknął najgorszych skutków eksplozji. Dojdziemy do tego.  W 

tej  chwili  najważniejsze  dla  mnie  jest  to,  że  mamy  co  badać.  -  Napędzane  są 

mieszanką  kriogenicznego  płynnego  wodoru  i  płynnego  tlenu  -  dodał  Jeremy 

pochylony nad przeciwną stroną dyszy. - Annie, popraw mnie, jeśli się mylę, ale o ile 

dobrze  pamiętam,  silnik  promu  zapewnia  jeden  i  siedem  dziesiątych  miliona 

newtonów, czyli trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy funtów ciągu na poziomie morza. 

To  najskuteczniejsze  dynamo  w  dziejach  ludzkości.  Z  drugiej  strony,  najbardziej 

wybuchowe:  zapłon  ciekłego  wodoru,  jeśli  nie  jest  starannie  regulowany,  powoduje 

upiorne  spustoszenia.  Wystarczy  przypomnieć  sobie  Hindenburga.  -  A  jaki  to  ma 

związek z Orionem? - spytał Pete. 
- Z nagrań rozmów centrum kontroli z pilotami promu wynika wyraźnie, że wszystko 

zaczęło  się  od  problemów  z  przepływem  płynnego  paliwa  wodorowego  -  odparła 

Annie  z  poważną  miną.  -  To  powszechnie  znana  informacja  i  wątpię,  bym 

powiedziała ci coś nowego. Rozmowy emitowano do znudzenia w telewizji. Jedną z 

ostatnich  rzeczy,  jakie  Jim...  pułkownik  Rowland  zdążył  przekazać  kontrolerom,  był 

komunikat,  że  spada  ciśnienie  LH2.  Potem  nastąpiła  przerwa  w  transmisji.  Nimec 

słuchał uważnie, ale poczuł się zdezorientowany. Jeśli dobrze rozumiem, twierdzisz, 

że  spadek  ciśnienia  płynnego  wodoru  spowodował  wzrost  temperatury  silnika,  co  z 

kolei wywołało pożar, tak? Tyle że zawsze wydawało mi się, że jest na odwrót: mniej 

paliwa  to  mniejszy  ogień.Pewnie,  jak  długo  ciśnienie  nie  spada  w  tych  tu  wiązkach 

spaghetti.  -  Jeremy  wskazał  częściowo  stopione  rury  umieszczone  po  zewnętrznej 

stronie  dzwonu.  -  Doprowadzają  płynny  wodór  do  ścian  dyszy  i  komory  spalania, 

zanim dotrze on do przedpalaczy. Nimec uniósł dłoń. 
-  Stop  -  polecił.  -  Wciąż  nie  rozumiem,  jakim  cudem  w  tym  wypadku  mniej  znaczy 

więcej. - Bo nie zwróciłeś uwagi na jedno małe, lecz niezwykle ważne słowo, którego 

użyłem,  opisując  wodór.  Mam  na  myśli  „kriogeniczny”.  Annie  dostrzegła,  że 

zirytowany Nimec ugryzł się w język, toteż dodała pospiesznie:Silniki główne promu, 

jak powiedział Jeremy, są niezwykle wydajne. Częściowo wynika to z tego, że paliwo 

używane  jest  do  kilku  celów.  Aby  wodór  pozostał  płynny,  musi  być  utrzymywany  w 

bardzo niskiej temperaturze... jak niskiej, najlepiej obrazuje fakt, że zmienia się on w 

gaz przy minus cztery stu dwudziestu trzech stopniach Fahrenheita. Ponieważ silnik 

musi być silnie chłodzony, żeby się nie przegrzał, projektanci połączyli te dwie rzeczy 

i  tak  część  płynnego  wodoru  przepływa  przez  osłonę  silnika,  nim  zostanie 

zastosowana  jako  paliwo  płynne.  Każdy  silnik  ma  dwa  przedpalacze,  których 

zadaniem jest zapalenie gorących oparów wodoru, nim zdołają się one zgromadzić i 

wybuchnąć w dyszy. Jeśli kiedyś obserwowałeś w zwolnionym tempie nagranie startu 

promu,  mogłeś  za  uważyć  tysiące  małych  ognistych  kulek  eksplodujących  poniżej 

wylotów dysz. To właśnie to, o czym mówię. Nimec zamyślił się.  A więc uważasz, że 

znaczny spadek ciśnienia płynnego wodoru mógł spowodować przegrzanie silników, 

co doprowadziło z kolei do wybuchu oparów wodoru w dyszy albo i w samym silniku - 

powiedział  po  chwili.To  właśnie  powiedział  nam  Jim.  Albo  raczej  próbował  nam 

powiedzieć. Wiedział, w którym miejscu spada ciśnienie, bo pokazywał mu to zegar 

na  tablicy  przyrządów,  ale  wszystko  działo  się  tak  szybko...  w  kabinie  było  pełno 

dymu... I... - nigdy nie dokończył tego, co chciał powiedzieć. 
A  pełne  zdanie  miało  brzmieć:  „Spada  ciśnienie  LH2  w  systemie  chłodzenia”.  Ich 

spojrzenia  spotkały  się  i  Pete  Nimec,  widząc,  jak  wilgotnieją  jej  oczy,  z  trudem  się 

opanował.  Nie  należało  jej  pocieszać,  bo...  Nagle  zesztywniał  tknięty  nową  myślą  i 

popatrzył  na  Jeremy”ego.W  kolejce  wspomniałeś  o  różnicy  między  świadomością 

background image

tego,  co  stanie  się  w  określonych  warunkach,  a  zrozumieniem  tego,  dlaczego  tak 

będzie - powiedział. Jeremy zmarszczył brwi.  - Opowiadałem o płatkach śniegu. 
- To opowiedz mi o eksplozjach - zaproponował Pete. - Jak sądzisz, co spowodowało 

spadek ciśnienia płynnego wodoru? Ajeśli nastąpiło to w systemie chłodzenia silnika 

numer trzy, to dlaczego stopione są rury silnika numer jeden? Jak ten sam problem 

mógł  wystąpić  jednocześnie  przynajmniej  w  dwóch  spośród  trzech  niezależnych 

systemów? 
Jeremy  spojrzał  z  wahaniem  na  Annie;  najwyraźniej  chciał  się  przekonać,  ile  może 

powiedzieć,  a  jasne  było,  że  bez  jej  zgody  słowa  z  siebie  nie  wydusi.  Nimec 

stwierdził, że ma o nim nieco lepsze zdanie.Poprzedniej nocy przyszłam tu, gdy już 

nikogo  nie  było,  żeby  spokojnie  pomyśleć  -  powiedziała  w  końcu  Annie.  -  Miałam 

ciężki  dzień,  użerałam  się  z  dziennikarzami  i  musiałam  sobie  poukładać  pewne 

sprawy...  Ale  nie  o  to  chodzi.  Chodzi  o  to,  że  przebywałam  tu  naprawdę  długo. 

Prawdę  mówiąc,  znacznie  dłużej,  niż  się  spodziewałam.  Chodziłam  i  oglądałam 

szczątki,  które  zaczęliśmy  składać.  Kiedy  zobaczyłam  ten  silnik,  odkryłam,  że 

wewnętrzne  zniszczenia  są  znacznie  większe  niż  zewnętrzne,  i  zaczęłam  zadawać 

sobie  te  same  pytania,  które  ty  zadałeś  Jeremy’emu.  -  Umilkła  na  chwilę,  po  czym 

odetchnęła.  -  Poprosiłam  o  pomoc  centrum  naukowo-dochodzeniowe  w  San 

Francisco. Mieści się w Narodowym Laboratorium imienia Lawrence’a Livermore’a... 

Nie  wiem,  czy  słyszałeś  o...Analizowali  dowody  w  sprawie  Unabombera,  Times 

Square i bomby w World Trade Center w Nowym Jorku, a pewnie jeszcze w setkach 

innych, mniej znanych spraw - przerwał jej Pete. - UpLink współpracuje z nimi od lat, 

sam  znam  większość  pracowników.  Ci  z  Lawrence’a  Livermore’a  mają  najlepszą 

grupę  kryminologów  w  kraju.  Caulfield  skinęła  głową.    -  Mają  przysłać  zespół  z 

jonowym spektrometrem masowym. 
- Co oznacza, że szukacie pozostałości materiałów wybuchowych.  To cudo pozwoli 

przeanalizować  cząsteczki  powstałe  w  wyniku  eksplozji  tu,  w  tej  hali,  bez 

konieczności przewożenia próbek do laboratorium. A wiadomo, że w transporcie za 

wsze zanikają pewne elementy śladowe. - Zgadza się. 
Nimec przetrawiał dłuższą chwilę te rewelacje. 
- Osoba dokonująca sabotażu z reguły spieszy się i boi złapania, przez co czasami 

popełnia  błędy  -  odezwał  się  w  końcu.  -  Jeśli  jest  to  zawodowiec,  liczy  się  z  taką 

możliwością i próbuje się przed nią zabezpieczyć... czyli zwielokrotnić ładunki, często 

niepotrzebnie. W przypadku promu wystarczy, by odmówił pracy jeden silnik, a jeśli 

dobrze  rozumiem,  to  co  spowodowało  przegrzanie  silnika  numer  trzy  i  być  może 

silnika numer dwa, powinno również wywołać ten efekt w silniku numer jeden, czego 

jednak  nie  zrobiło.  A  przynajmniej  wystarczająco  wyraźnie.  -  To  sensowne 

wyjaśnienie,  jeśli  założymy,  że  ktoś  celowo  próbował  zniszczyć  prom  -  przyznała 

Annie.  -  Zobaczymy,  co  wykaże  spektrometr  masowy  i  co  ustalą  kryminolodzy. 

Niemniej, Jeremy jest przekonany, że to właśnie usiłowano zrobić.  Mogę się założyć 

o dowolną kwotę - dodał Jeremy. 
Nimec przyjrzał mu się z namysłem i spytał: 
- Skąd ta pewność? 
-  Pamiętasz,  jak  chwilę  wcześniej  mówiłem  o  płatkach  śniegu,  a  ty  chciałeś 

rozmawiać  o  eksplozjach?  Pete  poznał  go  już  na  tyle,  by  wiedzieć,  że  nie  jest  to 

pytanie retoryczne, więc odparł: 

background image

Uhmm. - Tak się składa, że obaj znamy się na tych ostatnich. Co prawda, w moim 

przypadku jest to poboczne zainteresowanie związane z termodynamiczną geometrią 

krystaliczną,  ponieważ  wykorzystuje  się  w  niej  rozmaite  rodzaje  kontrolowanych 

eksplozji,  niemniej  jednak  znam  się  trochę  na  geometrii  wybuchu.    -  Jakoś  mnie  to 

nie zdziwiło - przyznał Pete. 
- Wiem. 

Nimec wskazał ruchem głowy wrak silnika. 

-  Powiedz  mi,  dlaczego  jesteś  taki  pewny,  Jeremy.    -  Mówiąc  prostym  językiem, 

określone rodzaje reakcji chemicznych są analogiczne do eksplozji i pozostawiają po 

sobie  określone  ślady.  Takie  osmalenia  i  mikrokratery,  jakie  widać  na  tym  silniku, 

mogły  wywołać  jedynie  mikroładunki  termiczne,  coś  podobnego  do  niekomercjalnej 

odmiany  RDX.  A  to  oznacza,  że  chciano  zniszczyć  turbopompy  podające  paliwo 

wodorowe, ale nie do końca się to udało. Nimec zastanowił się nad tym, co usłyszał, 

skinął  głową  i  powiedział  zwięźle:  -  Dzięki.  -  Nie  ma  za  co.  -  Jeremy  oparł  dłoń  o 

zrujnowany  silnik  i  spojrzał  na  Pete’a  ponad  szkłami  okularów.  -  Jeśli  chcesz,  to 

chodź  tutaj.  Pokażę  ci  dokładnie,  o  co  mi  chodzi.  Było  to  całkowicie  przyjacielskie 

zaproszenie. 

Jasne - mruknął Nimec, zadowolony ze zniknięcia mentorskiego tonu. - Już idę. 

Pół godziny później, gdy zostali sami, Nimec przyznał się Annie: 
- Jest coś, co zachowałem dla ciebie. Nie byłem pewien, ile można powiedzieć przy 

Jeremym. 
Pili  kawę  w  barku.  Annie  zrezygnowała  z  zaproszenia  na  lunch  z  uwagi  na  napięty 

rozkład zajęć, Jeremy zaś był już w drodze do Orlando. Przyglądała mu się uważnie 

znad brzegu filiżanki.  Mów dalej - zachęciła go po chwili. 
W niektórych sytuacjach terroryści chcą zostawić ślad wskazujący jednoznacznie, że 

nie był to wypadek, ale zarazem nie chcą ogłaszać, że to oni. To zjawisko nasila się 

w  ostatnich  dziesięciu  latach.  W  ten  sposób  osiągają  za  jednym  posunięciem  dwa 

cele:  sieją  strach,  nie  ściągając  sobie  przy  tym  na  głowę  problemów.  Annie  nie 

spuszczała z niego wzroku. - Sądzisz, że silnik numer jeden nie miał być zniszczony, 

ale że powinno to wyglądać tak, jakby próbowali, tylko im się nie udało? - spytała.  - 

Sądzę, że należy brać to pod uwagę. 
Zapadła cisza, a potem Annie leciutko się uśmiechnęła.  - To musiało również przyjść 

do głowy Jereny’emu - powiedziała. - Sądzę, że milczał, bo nie był pewien, ile można 

po wiedzieć przy tobie. - Możliwe. - Nimec wbił wzrok w stół, zastanawiając się, co się 

z  nim  dzieje.  Byli  kolegami  i  nie  czas  był  teraz  na...    właśnie,  na  co?  Zanim  się 

zorientował,  ponownie  patrzył  na  jej  twarz.  -  Jest  wystarczająco  sprytny,  by  się  tak 

zachować ocenił.  Annie w milczeniu wypiła kawę. 
- Mam dwa pytania - odezwała się. - Czy UpLink nie będzie miał nic przeciwko temu, 

jeśli  poinformuję  prasę,  że  rozważamy  możliwość,  iż  katastrofa  Oriona  i  atak  w 

Brazylii są ze sobą powiązane? - Na pewno nie. 
- Doskonale. Teraz drugie: Czy podejrzewacie, kto może być za to odpowiedzialny? 

Namyślał się przez moment, a potem podjął decyzję. 

Może  wkrótce  się  dowiemy.  Mamy  małą  stację  kontroli  satelitarnej  w  Pensacoli. 

Dziś  o  czwartej  lecę  tam  z  Orlando,  by  nadzorować  przeprowadzenie  pewnej 

obserwacji,  która  może  cię  zainteresować.  Jeśli  chcesz,  możesz  lecieć  ze  mną 

firmowym odrzutowcem. Przygryzła dolną wargę i rozważała jego propozycję.  Para z 

filiżanki  trafiała  tymczasem  prawie  dokładnie  w  jej  nos.  -  Muszę  wrócić  na  noc  do 

background image

dzieci. - To krótki  lot, a odrzutowiec zabierze cię z  powrotem, jak tylko skończymy. 

Cisza.   Annie  Caulfield dopiła kawę, odstawiła filiżankę na spodek  i oświadczyła:W 

takim razie lecę z tobą. 
19 

RÓŻNE MIEJSCA 

23/24 KWIETNIA 2001 

Była druga po południu 23 kwietnia czasu pacyficznego w San Jose w Kalifornii. Była 

również piąta po południu czasu wschodniego w Pensacoli na Florydzie. Była szósta 

po południu czasu brazylijskiego w centralnym Pantanal. I była także trzecia rano 24 

kwietnia w  Kazachstanie. Rozpiętość dat i stref czasowych nie  miały znaczenia dla 

należących  do  UpLink  International  satelitów  hiperspektralnych  o  wysokiej 

rozdzielczości obrazu Hawkeye I iHawkeye II, podobnie zresztą jak dla przekaźników 

czy  aparatury  przetwarzającej  obraz  w  czasie  rzeczywistym  i  łączącej  stacje 

odbiorcze.  Jak  ujął  to  Rollie  Thibodeau,  patrząc  w  wyświetlacz  notebooka 

dostarczonego  mu  przez  Megan  były  to  w  końcu  tylko  maszyny.  Ale  dla  ludzi 

biorących udział w tym zsynchronizowanym monitoringu cały proces koordynacji był 

prawdziwą  udręką.  Co  Rollie  równie  trafnie  skomentował.  Tom  Ricci  przetarł 

zaczerwienione  oczy.  Opuścił  Maine  przed  niespełna  siedemdziesięcioma  dwiema 

godzinami, zostawiając za sobą jeżowce i samotnicze życie, które wiódł przez ponad 

dwa  lata.  Tak  wiele  dzieliło  go  już  od  przeszłości,  że  nie  sposób  byłoby  zawrócić.  

Najpierw  był  lot  do  San  Jose  i  spotkanie  z  Rogerem  Gordianem.  Ten  oficjalnie 

zaproponował mu pracę w UpLink International, w którym - ku swemu zaskoczeniu - 

miał zostać globalnym szefem bezpieczeństwa do spraw operacji terenowych i dzielić 

to stanowisko z niejakim Rolliem Thibodeau, o którym wspominała,  jeśli  go pamięć 

nie  myliła,  wspaniała  i  niepokalana  Megan  Breen.    Przyjął  tę  propozycję  mimo 

zastrzeżeń  co  do  dzielenia  pracy  z  osobą,  której  nigdy  nie  spotkał  i  która  była 

protegowaną  Megan.    Tom  odruchowo  nie  polubił  tej  kobiety,  co  pogłębiło  się  w 

czasie  rozmowy,  i  był  prawie  pewny,  że  uczucie  jest  odwzajemniane.  A  to 

zapowiadało  współpracę  równie  miłą  jak  szybka  jazda  po  wąskiej  i  dziurawej,  ale 

dwukierunkowej  dróżce:  w  końcu  musiało  dojść  do  kolizji.  Jedynie  zaufanie  do 

Nimeca  i  złożona  mu  wcześniej  obietnica  spowodowały,  że  nie  odrzucił 

zmodyfikowanej  oferty.  A  zaraz  potem  w  ekspresowym  tempie  wysłano  go  do 

Kazachstanu - dzikiego, niegościnnego miejsca zamieszkanego przez równie dzikich 

i niegościnnych rosyjskich wojskowych i naukowców, których stosunek do niego jako 

żywo  przypominał  uczucia,  jakimi  darzył  go  Cobbs.  Byli  urażeni,  że  przejął 

dowodzenie siłami bezpieczeństwa strzegącymi kosmodromu Bajkonur. Mieli mu też 

za  złe,  że  użył  do  patrolowania  pierwszej  linii  ludzi  należących  do  Miecza  i  że 

obsadził nimi najważniejsze stanowiska obronne.  Uważali pomoc za wtrącanie się i 

okazywali  mu  to  na  każdym  kroku.    Zastanawiał  się,  o  ile  gorsze  byłoby  ich 

zachowanie,  gdyby  wiedzieli,  że  jest  to  jego  pierwszy  dzień  w  pracy.  Doszedł  do 

wniosku,  że  niewiele.  Sytuacji  nie  poprawiało  zmęczenie  i  rozregulowany  zegar 

biologiczny.  Czas  wskazywany  przez  zegarek  wciąż  był  dla  organizmu  fikcją,  toteż 

Ricci  z  ulgą  siadł  przed  komputerem  w  ruchomym  stanowisku  dowodzenia  i 

zalogował  się  przez  modem  komórkowy  do  zabezpieczonego  serwera  UpLink.  Gdy 

czekał  na  pojawienie  się  obrazów  z  satelity,  miał  przeczucie,  że  spowodują  one 

komplikacje, przy których wszystkie problemy, jakie napotkał od chwili pojawienia się 

w centralnej Azji, o pożegnaniu z Cobbsem i Dexem nie wspominając, wydadzą się 

dziecinadą.  Wkrótce  po  rozpoczęciu  transmisji  przeczucia  te  okazały  się  aż  nazbyt 

trafne. 

background image

-  Ta  stacja  naziemna  stanowi  część  naszego  działu  geograficznej  służby 

informacyjnej  -  wyjaśnił  Nimec,  gdy  znaleźli  się  z  Annie  w  sali  przypominającej 

niewielkie amfiteatralne kino z płaskim ekranem. - Naszymi klientami są firmy obrotu 

nieruchomościami,  przedsiębiorstwa  budowlane,  planiści  miejscy,  wydawcy  map  i 

atlasów, nafciarze i górnicy oraz mnóstwo innych przedsiębiorstw korzystających ze 

zdjęć  lotniczych  o  dużej  rozdzielczości.  Prawdę  mówiąc,  dochody  z  tego  tytułu  nie 

pokrywają  nawet  kosztów  wykorzystania  satelitów.  Gord  prowadzi  tę  działalność  z 

czystego  altruizmu.  Annie  rozejrzała  się  po  salce.  Byli  jedynymi  widzami,  ale  nie 

jedynymi  obecnymi  -  po  lewej  i  prawej,  w  dole,  obok  ekranu  znajdowały  się 

stanowiska  komputerowe  w  kształcie  podkowy  wraz  z  obsługującymi  je 

operatorami.Satelity szpiegowskie i działalność charytatywna - pod sumowała. - Tego 

jeszcze nie słyszałam. Nimec przyjrzał się jej z namysłem. 

Pamiętasz to porwanie dziecka w Yellowstone, jakieś pół roku temu? Dziewczynka, 

Maureen Block, została wykradziona z wozu kempingowego swoich rodziców przez 

jakiegoś  świrniętego  surwiwalistę,  który  przetrzymywał  ją  w  szałasie  z  gałęzi  i  liści.  

Uwolnili  ją  strażnicy  parku,  po  tym  jak  Hawkeye  I  odnalazł  kryjówkę,  przeszukując 

teren w podczerwieni, i zrobił zdjęcie ofiary oraz porywacza w szałasie. Annie potarła 

czoło. 

Chyba się właśnie wygłupiłam - przyznała. 

Nie  masz  powodu,  bo  nasz  udział  nie  został  podany  do  wiadomości  publicznej. 

Współpracujemy  z  lokalną  policją,  FBI,  NSA  i  czym  tylko  chcesz.  Nie  jest  to 

całkowicie  utajniona  informacja,  ale  też  żadna  z  zainteresowanych  agencji  jej  nie 

ujawnia.  -  Na  czyje  życzenie?  -  Wszystkich.  Dobrze  wiesz,  jak  ostro  potrafią 

rywalizować ze sobą rozmaite agencje strzegące prawa. Wszyscy lubią być chwaleni 

za  szybkie  rozwiązywanie  spraw,  a  nam  to  odpowiada:  podczas  gdy  ich  doceniają, 

nam  nikt  nie  zarzuca,  że  wtykamy  nos  tam,  gdzie  nie  należy.  A  to  doprowadziłoby 

szybko  do  odrzucenia  naszej  pomocy.  Dodatkową  korzyścią  jest  to,  że  przestępcy 

nie  wiedzą,  czego  się  spodziewać.  -  Pete  umilkł  i  obserwował  operatorów 

pochylonych  nad  klawiaturami.  -  Jest  całe  mnóstwo  zastosowań  takich  satelitów: 

mogą wykryć groźną koncentrację toksycznych chemikaliów w glebie, śledzić wycieki 

ropy  i  ubytki  określonych  minerałów  w  ziemiach  rejonów  rolniczych,  co  pozwala 

farmerom  zapobiec  klęsce  nieurodzaju...    i  tak  dalej.  Annie  była  pod  wrażeniem.  - 

Jakie są możliwości tych satelitów, jeśli naturalnie mogę zapytać? - Nieoficjalnie?  - 

Jak najbardziej prywatnie - odparła z  lekkim uśmiechem. - Potrafią wykryć obiekt o 

średnicy nie przekraczającej pięciu centymetrów i przeskanować ponad trzysta pasm 

widma,  czyli  mają  takie  same  parametry  jak  satelity,  którymi  dysponuje  Narodowe 

Biuro  Rozpoznania.  To  samo  dotyczy  szybkości  i  dokładności  naszych  analiz,  a 

mamy nadzieję, że za kilka lat będziemy mogli przekazywać w czasie rzeczywistym 

ruchome  obrazy,  nie  zaś  tylko  zdjęcia.  To,  co  zobaczymy  tutaj,  będą  jednocześnie 

oglądać dzięki sieci UpLink szefowie sił Miecza na trzech kontynentach i analizować 

specjaliści  od  zdjęć  lotniczych  i  satelitarnych  w  San  Jose.  -  Wskazał  słuchawkę  z 

mikrofonem przyczepioną do poręczy fotela. - Dzięki nim każdy z oglądających może 

zażyczyć sobie powiększenia, identyfikacji czy analizy dowolnego fragmentu obrazu. 

Możesz  słuchać,  jeśli  chcesz.  Annie  przypomniała  sobie,  jak  niedawno  udzielała 

podobnych  informacji  Gordianowi  i  Megan  w  sali  centrum  na  przylądku  Canaveral. 

Wydawało  się  jej,  że  całe  wieki  temu  wyjaśniała  im,  po  co  są  słuchawki  przy 

fotelach...    Zimny  dreszcz  przebiegł  jej  po  plecach.  Nimec  zauważył  jej  nieobecne 

spojrzenie. 

Coś nie tak? - spytał. 

background image

Nie. Tylko oszołomiła mnie skala tej operacji. 

Wiedział,  że  kobieta  kłamie,  ale  postanowił  nie  drążyć  tematu,  choć  ciekaw  był,  o 

czym myślała. Wtedy spostrzegł gest jednego z operatorów. 

Przygotuj się - polecił. - Przedstawienie zaraz się zacznie. 

Mniej więcej dwa i pół tysiąca mil dalej na północny zachód Roger Gordian siedział w 

takim samym pomieszczeniu, obserwując podobnie jak Pete i Annie pierwsze obrazy 

przekazywane  przez  Hawkeye  I  znajdującego  się  nad  Brazylią.  Obok  szefa  UpLink 

siedzieli  specjaliści  od  rozpoznania  fotograficznego,  o  których  Nimec  wspomniał 

Caulfield.  Większość  z  nich  stanowili  byli  pracownicy  Narodowego  Biura 

Rozpoznania,  a  szczególnie  sekcji  PHOTINT  -  Narodowego  Centrum  Interpretacji 

Fotograficznej.  W  ciągu  ostatnich  dwudziestu  czterech  godzin  Hawkeye  I  wykonał 

serię  przelotów,  fotografując  z  niską  rozdzielczością  rejon  w  promieniu  trzystu 

kilometrów  od  zakładów  w  Mato  Grosso  do  Sul.  Obszar  ten  wyznaczono  na 

podstawie  komputerowej  analizy  wektorowej,  szukając  terenów,  które  były 

najbardziej  prawdopodobnym  miejscem  lokalizacji  bazy  wypadowej  do  ataku 

przeprowadzonego siedemnastego kwietnia. W analizie uwzględniono siłę i kierunek 

wiatru  wiejącego  tamtej  nocy,  miejsce  lądowania  skoczków  na  terenie  zakładów, 

maksymalną  odległość,  jaką  mogli  pokonać,  oraz  dokumenty  kontroli  lotów 

wszystkich okolicznych lotnisk. Wzięto także pod uwagę prawdopodobne lokalizacje 

ukrytych pasów startowych, dane na temat lokalnego świata przestępczego, enklaw 

politycznych  ekstremistów  i  mnóstwo  innych  danych,  które  specjaliści  uznali  za 

niezbędne, a którymi dysponowano dzięki zwiadowi elektronicznemu. Po przejrzeniu 

analiz  i  wstępnych wyników  lotów rozpoznawczych specjaliści  od  interpretacji zdjęć 

lotniczych i satelitarnych systematycznie zawężali obszar poszukiwań, aż pozostały 

dwa: aluwialne równiny i sawanny Pantanal i skaliste wzgórza zwane Chapada dos 

Guimaraes.    Zwłaszcza  te  ostatnie  wzbudziły  zainteresowanie  i  poddano  je 

najdokładniejszym 

badaniom. 

Powiększenia 

zdjęć 

wykazały 

istnienie 

prowizorycznego pasa startowego na skalnej równinie w pobliżu zachodniej krawędzi 

formacji,  mniej  więcej  pięćdziesiąt  kilometrów  od  zakładów  UpLink.  Pozwalał  on 

zarówno na start, którego nie mogły wykryć radary, jak i na dokonanie zrzutu techniką 

HAHO. Dalsze badania odkryły starannie zamaskowaną wijącą się drogę docierającą 

aż  do  polowego  lotniska,  na  nim  zaś  odbicia  światła,  które  w  spektrum  widzialnym 

nosiły cechy urządzeń mechanicznych. Ukrycie ich w wąskiej dolince nie na wiele się 

przydało - analizy wykazały, że są to pojazdy kołowe i  przynajmniej  jeden  samolot. 

Na  zdjęciach  w  podczerwieni  wyraźnie  widać  było  ludzkie  sygnatury  cieplne  w 

pobliskiej  grocie,  ślady  termiczne  pozostałe  po  użyciu  pojazdów  oraz  kontrastowe 

emisje naturalnej roślinności, od których odbijały się rejony sztucznie zamaskowane. 

Podjęto  zatem  decyzję,  by  dokładnie  przyjrzeć  się  temu  obszarowi  przy  użyciu 

pełnozakresowego  skanera  i  wykonać  zdjęcia  wysokiej  rozdzielczości.  Operacja  ta 

właśnie się rozpoczęła. Gordian obserwował powiększający się obraz transmitowany 

przez Hawkeye I, na który komputer przed wyświetleniem na ekranie nakładał siatkę 

współrzędnych geograficznych. - O, widzi pan tu samoloty?  - odezwał się siedzący 

obok niego specjalista i spytał: - Jaką mamy rozdzielczość? - Nieco poniżej metra - 

rozległo się w słuchawkach. 
- Dajcie większą, musimy zobaczyć, co to za maszyny...  - Jeden to lockheed L-100, 

taki  sam  jakiego  i  my  używamy  wtrącił  się  Gordian.  -  Drugi  to  stary  DC-3.  -  Sporo 

ludzi się koło nich kręci. Powiedziałbym, że trzydziestu, może czterdziestu. Analityk 

siedzący z drugiej strony Gordiana wyprostował się nagle i oznajmił:Te wozy stojące 

wzdłuż  zbocza  wyglądają  jak  ćwierćtonowe  jeepy  zwane  Mutt.  Są  całkiem  solidnie 

załadowane. Gordian pochylił się. 

background image

Zwijają się stamtąd - rzucił. 

-  Ci  faceci  w  pustynnych  mundurach  wokół  samolotu.  Jak  duże  zbliżenie  możecie 

uzyskać? - spytał Ricci. 
- Za minutę będziesz wiedział, czy któryś ma pryszcze rozległo się w słuchawkach. 

Ricci  czekał,  nie  spuszczając  wzroku  z  ekranu.    Wiedział  w  mniej  niż  minutę. 

Mężczyzna stojący przy rampie załadunkowej L-100 miał krótko ścięte włosy, twarz o 

ostrych  rysach  i  wyraźnym  podbródku,  przeciwsłoneczne  okulary  lotnicze  i 

wchłaniającą  pot  przepaskę  na  czole.  Widać  było,  że  wydaje  rozkazy,  decydując  o 

rozmieszczeniu  ludzi  i  ładunku.  -  Widzisz  go?  -  Thibodeau  zacisnął  dłonie  na 

poręczach  łóżka  i  podciągnąwszy  się  z  jękiem,  pochylił  nad  ekranem  notebooka.  - 

Widzisz? - Rollie, nie denerwuj się, bo ci... 
Le chaut sauvage! - przerwał jej ze złością. 

Co? 

Ma  wygląd  drapieżnika.  -  Oczy  Thibodeau  pałały  spod  ronda  kapelusza.  -  On tam 

dowodzi,  i  to  nie  tylko  załadunkiem.  Megan  obejrzała  uważnie  wskazanego, 

pochyliwszy  się  na  krześle  stojącym  obok  łóżka.  -  Uważasz,  że  sfotografowaliśmy 

szefa? - spytała. - Nie wiem, czy szefa... Nie musi być mózgiem całej operacji, ale na 

pewno  jest  dowódcą...  założę  się,  że  dowodził  nocnym  atakiem.    -  Przerwał  na 

chwilę,  po  czym  dodał:  -  Bo  ci,  którym  rozkazuje,  to  nie  jacyś  tam  partyzanci  czy 

handlarze  narkotyków.  To  najemnicy.  Z  pewnością  właśnie  oni  nas  za  atakowali.  

Megan studiowała twarz widoczną na ekranie. 

Lepiej  dowiedzmy  się,  kim  on  jest  -  powiedziała  cicho.    Thibodeau  spojrzał  na  nią 

wymownie.          Cherie,  sądzę,  że  chwilowo  ważniejsze  jest  ustalenie,  do  kąd  ci 

chłopcy  zamierzają  lecieć...  A  jeśli  to  wykonalne,  powinniśmy  uniemożliwić  im 

dotarcie na miejsce. 
- Za ile? - Przysłuchująca się tej wymianie zdań Annie odwróciła się od ekranu, na 

którym  widniało  powiększenie  twarzy  Kuhla,  i  spojrzała  na  Nimeca.Kazach...  - 

szepnęła.  Pete  przerwał  jej  ruchem  dłoni,  słuchając  odpowiedzi  operatora,  i  zdjął 

słuchawki.    -  Przepraszam,  ale  chciałem  się  dowiedzieć...  -  Sądzicie,  że  oni  chcą 

przeszkodzić  w  starcie  rosyjskiego  promu?  -  Teraz  ona  mu  przerwała.  -  I to w 

podobny sposób, jak zrobili to z Orionem?  Nimec zwilżył wargi. 

Uważam, że tak - odparł. - Ale pewność uzyskamy po obejrzeniu zdjęć. 

Potrząsnęła z niedowierzaniem głową. 
- I co teraz? - spytała. - Musimy... zamierzacie skontaktować się z Departamentem 

Stanu?  Zobaczył,  że  jej  dłonie  drżą  na  poręczach,  więc  ujął  jedną  z  nich.Annie...    

Nie można pozwolić, żeby to się powtórzyło, Pete. Nie... Annie! Spojrzała na niego. 

Zajmiemy się tym - powiedział stanowczo, nie puszczając jej dłoni. - Przyrzekam ci. 

-  Pytanie  brzmi:  Dlaczego  się  wynoszą?  -  odezwał  się  Nimec.  -  Fakt  -  zgodził  się 

Ricci. - A jeśli to mobilizacja, to co jest celem. - Za ile Hawkeye II zacznie nadawać 

obraz  z  Kazachstanu?  -  spytał  Gordian.  -  Rejon  jest  dość  dokładnie  zakryty 

chmurami - odparł jeden z operatorów. - Prognoza mówi o wolno przesuwającym się 

froncie. 
20 

ZACHODNIA BRAZYLIA 

23 KWIETNIA 2001 

Para  szarych,  nie  oznakowanych  boeningów  V-22  Osprey  uniosła  się  pionowo  z 

lądowiska na terenie zakładów UpLink. Samoloty tego typu miały na końcach płatów 

background image

ruchome  silniki,  które  mogły  się  obracać  w  pionie  o  dziewięćdziesiąt  stopni  kiedy 

znajdowały  się  w  położeniu  poziomym,  osprey  leciał  jak  normalny  samolot,  kiedy 

ustawione  były  pionowo,  olbrzymie  łopaty  śmigieł  działały  jak  w  helikopterze, 

umożliwiając mu pionowy start lub lądowanie.  Maszyny wystartowały o siódmej po 

południu  czasu  brazylijskiego,  wznosząc  się  przez  purpurowe  niebo  z  prędkością 

tysiąca stóp na minutę. Ed Graham siedział w fotelu pierwszego pilota prowadzącego 

samolotu  i  obserwował  w  lusterku,  jak  jego  skrzydłowy  zajmuje  pozycję  po  lewej. 

Przed sobą miał zintegrowany ekran modułowy, a na głowie hełm pozwalający latać 

zarówno  w  dzień,  jak  i  w  nocy.  Hełm  zaopatrzony  był  w  wyświetlacz  HUD, 

przekazujący  pilotowi  najistotniejsze  dane  o  stanie  maszyny  oraz  warunkach  lotu,  i 

przypominał  nakrycie  głowy  rebelianckich  pilotów  z  Gwiezdnych  Wojen.  Taki  sam 

hełm przesłaniał również górną część twarzy siedzącego obok Mitcha Wintera. Choć 

w  czasie  szkolenia  wylatali  sporo  godzin  na  samolotach  tego  typu  i  udowodnili,  że 

potrafią  działać  zespołowo  w  trudnych  warunkach,  gdy  pilotowali  pod  ostrzałem 

skyhawki,  była  to  ich  pierwsza  bojowa  misja  na  ospreyach.  Po  sześciu  minutach 

wznoszenia  Graham  ustawił  silniki  pod  kątem  czterdziestu  pięciu  stopni  i  turbiny 

Allison  T406AD-400  zaczęły  się  zachowywać  jak  normalne  jednostki  napędowe. 

Samolot ruszył na zachód ku Chapada, wznosząc się stopniowo na pułap dwudziestu 

sześciu  tysięcy  stóp.  W  przedziale  desantowo-ładunkowym  każdej  z  maszyn 

znajdowało  się  dwudziestu  pięciu  członków  Miecza  w  pełnym  oporządzeniu 

antyterrorystycznym,  poczynając  od  kamizelek  kuloodpornych  typu  Zylon,  przez 

hełmy  z  osłonami  i  goglami  noktowizyjnymi  oraz  cyfrowe  systemy  łączności,  na 

pałkach  i  nożach  kończąc.  Na  Zylpny  mężczyźni  narzucili  krótkie  kamizelki  z 

mnóstwem  kieszeni  wypełnionych  rozmaitym  wyposażeniem,  a  uzbrojeni  byli w 

zmodyfikowane  M16  z  systemem  WRS,  strzelby  Benelli  Super  90  kaliber  12 

przystosowane  do  strzelania  trzycalowymi  pociskami  ogłuszającymi,  pistolety 

automatyczne  FN  Herstal  57  zaopatrzone  w  celowniki  laserowe  oraz  w  asortyment 

granatów  zapalających,  dymnych  i  gazowych.  Grupa  lecąca  w  drugim  samolocie 

miała także nakolanniki, uprzęże do zjazdu na linie, liny i haki. Prawie tydzień minął 

od  nocy,  kiedy  to  zostali  zaskoczeni  na  własnym  terenie  i  zmuszeni  do  obrony,  w 

trakcie której piętnastu ich przyjaciół i towarzyszy broni zginęło lub odniosło ciężkie 

rany. Wówczas nie znali jeszcze napastników. Teraz mieli nadzieję na rewanż. 
Kuhl schował lotnicze okulary przeciwsłoneczne. Zapadał zmierzch, a chłodny wiatr 

osuszał przepoconą opaskę na jego czole. Na pasie za plecami najemnika lockheed 

rozgrzewał  silniki,  a  w  dole  ładowano  drewniane  skrzynie  -  ostatnie  warte  zabrania 

rzeczy  z  częściowo  zwiniętego  obozowiska  usytuowanego  w  skalnej  rozpadlinie. 

Choć  wszystko  szło  dobrze,  był  zdenerwowany  i  nie  wiedział  dlaczego.  Być  może 

przyczynił się do tego napięty terminarz, którego musiał się trzymać, a może również 

zniecierpliwienie,  bo  chciał  się  już  znaleźć  w  Kazachstanie.    Przed  ostatecznym 

uderzeniem zawsze był zdenerwowany, ale tym razem denerwował się bardziej niż 

zwykle.  Może  to  dlatego,  że  dotąd  wszystko  szło  zbyt  gładko,  a  Roger  Gordian  w 

ogóle nie zareagował. Tak dobrze zorganizowane siły jak jego powinny agresywnie 

poszukiwać napastników, a tu niemal przez tydzień nic się nie stało, bo ludzie UpLink 

nie  przejawiali  żadnej  aktywności.  Jako  doświadczony  myśliwy  wiedział,  jakie 

korzyści płyną ze skrytego podchodzenia zwierzyny. Ale wiedział też, że jeśli myśliwy 

nie  jest  ostrożny,  może  się  stać  ofiarą...    Rozmyślania  przerwało  mu  dwóch 

mężczyzn  w  kombinezonach  maskujących,  którzy  zbliżali  się  od  strony  lockheeda. 

Obaj  mieli  karabinki  szturmowe  Steyr  AUG,  gdyż  FAMASy  były  już  w  drodze  do 

Kazachstanu.Wszystko  gotowe  do  startu  -  poinformował  go  jeden  z  nich.  Kuhl 

wskazał  na  DC-3,  przy  którym  stały  samochody  kursujące  wciąż  między  pasem 

startowym  a  obozowiskiem  na  dole.  Chcę,  żebyście  załadowali  sprzęt  bez 

background image

jakiejkolwiek  przerwy  -  polecił.  -  Upewnijcie  się,  czy  pilot  wie,  że  musi  wystartować 

nie  później  niż  pół  godziny  po  naszym  odlocie.  I  dopilnujcie  właściwego  rozłożenia 

ładunku.  Ten,  który  poinformował  go  o  gotowości  do  odlotu,  skinął  głową,  lecz  nim 

zdążył się odwrócić, Kuhl dostrzegł bandaż na jego ręce i spytał: - Jak rana, Manuel? 

- Estd mejor - odparł najemnik zgodnie z prawdą. 
- Dobrze, że jest lepiej. - Kuhl zacisnął dłoń w pięść i przy łożył do serca. Alo hecho, 

pecho.  Było  to  powiedzenie,  które  poznał  dawno  temu.  W  wolnym  tłumaczeniu 

brzmiało:  „Noś  w  sercu  to,  co  zrobiłeś,  i  ciesz  się  z  własnych  osiągnięć”.  Manuel 

popatrzył na niego bez słowa, po czym skinął głową i wraz z towarzyszem odszedł ku 

dakocie. Kuhl przyglądał się im przez jakiś czas, a następnie wpatrzył się w cienie, 

które unosiły się z nizinnych rejonów niczym wody mrocznej rzeki podczas powodzi.  

Zaczynały pochłaniać płaski piaszczysty płaskowyż, na którym stał. W końcu odwrócił 

się i podszedł do czekającego transportowca. 
Graham  zaklął.  Obserwował  na  dwunastej  oddalające  się  światła  pozycyjne 

gwałtownie  nabierającego  wysokości  samolotu.  -  Po  rozmiarach  sądząc,  to  musiał 

być  ten  lockheed  -  ocenił  Winter,  sprawdzając  dane  FLIR  wyświetlane  na 

wewnętrznej powierzchni wizjera hełmu. - To się nazywa mieć pecha. 
- Taak - przyznał ponuro Graham. 
Byli znowu na sześciu tysiącach stóp i przygotowywali się do ustawienia silników w 

pozycji  pionowej.  Do  płaskowyżu  pozostały  im  ledwie  dwie  mile.Widzę  drugą 

maszynę  na  pasie.  -  Winter  wskazał  nieco  w  prawo  od  kierunku  lotu.  -  To DC-3! 

Graham sprawdził wskazania HUD. 
- Masz jego sygnaturę w podczerwieni? - spytał. 

Drugi pilot przytaknął. 

- Rozgrzewa silniki. Jest gotowy do startu. 

Graham  zerknął  w  lusterko.  Drugi  osprey  był  tak  blisko,  że  widział  rozczarowaną 

minę  pilota,  który  również  był  świadkiem  odlotu  L-100.  Moment  później  on  i  Winter 

usłyszeli w słuchawkach potwierdzenie: 

- I co, do diabła, robimy, Batter 1? Winter odetchnął głęboko. 

Zapomnij  o  ptaku,  Batter  2.  Zgodnie  z  planem  zajmujemy  się  gniazdem  -  odparł, 

przesuwając przepustnicę. Do oporu. 
Manuel  znał  dźwięk  helikopterów.  Ukrywał  się  przed  nimi  w  Salwadorze,  gdy  jako 

osiemnastoletni  naiwniak  przyłączył  się  do  marksistowskiego  Frontu  Wyzwolenia 

Narodowego  imienia  Farabundo  Marti  i  ich  skazanego  na  porażkę  zrywu 

rewolucyjnego.  Po  latach,  już  jako  najemnik  kartelu  z  Medellin,  a  po  jego  likwidacji 

członek rozmaitych mniejszych oddziałów, które wylęgły się niczym węże z brzucha 

zabitego  smoka,  bawił  się  w  kotka  i  myszkę  z  black  hawkami,  cobrami  i  bellami 

pilotowanymi  przez  Amerykanów  w  Kolumbii.  Raz  czy  dwa  udało  mu  się  nawet 

zmienić  rolę  i  zestrzelić  je.  Słyszał  helikoptery  w  całej  Ameryce  Łacińskiej,  którą 

przemierzył jako najemnik służący każdemu, kto potrafił zapłacić żądaną przez niego 

cenę.  Umiał  rozpoznać  rodzaj  maszyny  po  samym  dźwięku  silnika.  Jednak  dźwięk 

rotorów,  które  słyszał  teraz  nad  pogrążającym  się  w  mroku  płaskowyżem,  był 

zupełnie  obcy.  Gdyby  nie  prędkość,  z  jaką  maszyny  obniżały  lot,  gotów  byłby 

przysiąc, że to silniki dużych samolotów. 
Stał przed DC-3 i nasłuchiwał wraz z pozostałymi, którzy zamarli na pokładzie lub w 

pobliżu drzwi do przedziału załadunkowego.  Czuł bicie serca - maszyny były blisko, 

prawie nad nim... A potem dostrzegł dziwne skrzydlate kształty, których cienie padły 

na samolot, i unosząc broń, dał swoim ludziom sygnał, by się rozproszyli. 

background image

Graham  miał  właśnie  wysunąć  podwozie,  gdy  usłyszał,  jak  pierwsza  seria  broni 

maszynowej zagrzechotała o opancerzoną podłogę kabiny. Tym razem dupkom się 

nie udało. Opuścił nieco nos samolotu i polecił Winterowi:      Odpal kilka sunburstów, 

a  potem  poczęstuj  ich  z  peacemakerów.  Sunbursty  to  rakiety  o  statecznikach 

rozkładających się po opuszczeniu wyrzutni, wypełnione mieszanką fosforu i związku 

wytwarzającego  chmurę  gryzącego  dymu.  Wyrzutnie  zamontowane  były  pod 

skrzydłami,  a  same  rakiety  mogły  mieć  rozmaite  głowice.  Te  miały  oślepiać  i 

ogłuszać.  Peacemakerami  natomiast  nazywano  zamontowane  w  obrotowej 

wieżyczce  przed  dziobem  szybkostrzelne  działka  kaliber  30  milimetrów.  Mogły 

strzelać  standardową  amunicją  o  pełnym  stalowym  pocisku  albo  -  jak  w  tym 

przypadku  -  elastycznymi  kulami  wypełnionymi  sulfotlenkiem  dimetylowym  zwanym 

inaczej DMSO: silnym środkiem obezwładniającym wchłanianym bezpośrednio przez 

skórę  i  błony  śluzowe.  Peacemakery  miały  szybkostrzelność  praktyczną  sześćset 

pięćdziesiąt  pocisków  na  minutę,  a  kule  najpierw  neutralizowały  wroga  dzięki  swej 

dużej  energii  kinetycznej,  po  czym  uwalniały  środek  obezwładniający  o  niemal 

natychmiastowym działaniu. Jak inne tego typu wynalazki, opracowane zostały przez 

dział  uzbrojenia  Miecza.  Stosowano  je  zamiast  ostrej  amunicji,  ponieważ  Brazylia, 

mimo ataku sprzed tygodnia, nie zmieniła restrykcyjnej polityki w sprawie uzbrojenia, 

jakie UpLink mógł montować w samolotach.Już się robi - rzucił Winter. I sięgnął do 

pulpitu sterowania uzbrojeniem.  Ukryty za skrzynią w przedziale ładunkowym DC-3, 

Manuel gorączkowo podważał jej wieko łomem, który wyjął ze skrzynki na narzędzia 

przytwierdzonej do burty obok wejścia do kabiny pilotów. Po twarzy spływał mu pot, a 

przez otwarte drzwi słyszał huk rotorów wzbijających z ziemi tumany piasku. Jeden 

narożnik skrzyni odskoczył, więc natychmiast zaczął podważać następny.  Zdążył się 

ukryć w samolocie, nim eksplodowała pierwsza rakieta.  Chwilę później obie maszyny 

wroga  otworzyły  ogień  z  działek  i  widział,  jak  jego  ludzie  zataczają  się  i  padają  na 

pełnym  dymu  pasie.  Dopiero  po  kilku  sekundach  dostrzegł,  że  żaden  z  nich  nie 

krwawi, i przypomniał sobie robota, którego rozstrzelał. Gdyby mechaniczny strażnik 

uzbrojony  był  nie  w  oślepiające  światła  i  wywołujące  mdłości  urządzenie,  lecz  w 

normalną  broń,  nie  miałby  szans  go  zniszczyć.  Teraz  tę  samą  słabość  w 

wyposażeniu  samolotów  mógł  wykorzystać  przeciwko  nim.  Drugi  narożnik  wieka 

odskoczył, ukazując pokrzywione gwoździe. Manuel odrzucił łom i wsunął palce pod 

drewnianą  płaszczyznę.  A  potem  pociągnął  w  górę,  czując,  jak  otwiera  mu  się  nie 

zagojona rana ręki. Na bandażu pojawiły się świeże plamy krwi i zmieszały z potem. 

Ale  wieko  z  trzaskiem  puściło.  Gorączkowo  łapiąc  powietrze,  sięgnął  do  skrzyni  i 

rozerwał materiał, w który otulona była jej zawartość. W końcu jego dłonie natrafiły na 

znajomy kształt ręcznej wyrzutni rakiet przeciwlotniczych stinger. 
Batter 2 krążył nad pasem, na wypadek gdyby potrzebne było wsparcie ogniowe, a 

Batter  1  przyziemił  i  otworzył  rampę  załadunkową,  by  desant  mógł  jak  najszybciej 

znaleźć  się  na  lotnisku.  W  rejonie  pasa  znajdowało  się  około  tuzina  uzbrojonych 

przeciwników,  ale  po  ataku  rakietowym  i  ostrzale  z  działek  większość  leżała 

nieprzytomna,  więc  oczyszczenie  okolicy  zajęło  dosłownie  kilka  minut.  Graham 

otrzymał  meldunek  o  zabezpieczeniu  terenu  i  natychmiast  skontaktował  się  ze 

skrzydłowym: - Dzięki za pomoc, Batter 2, i powodzenia w dolinie. 
- Przyjąłem, lecimy - odparł pilot drugiego ospreya i skierował maszynę ku półce, na 

której miał wysadzić desant. W tym momencie z DC-3 wyskoczył Manuel z wyrzutnią 

rakietową na ramieniu. Manuel nie miał kłopotu z wyborem celu - samolot na pasie 

wyładował  już  desant,  za  to  odlatująca  maszyna  wciąż  miała  ludzi  na  pokładzie.  

Przytknął oko do przyrządów celowniczych, skierował otwór wyrzutni ku ospreyowi i 

uaktywnił  samonaprowadzanie  rakiety.    Stinger  był  pociskiem zaopatrzonym w 

background image

chłodzony  argonem  system  poszukiwania  źródła  termicznego.  W  kilka  sekund  po 

uaktywnieniu  cichy,  choć  przenikliwy  dźwięk  potwierdził  uzyskanie  namiaru  i 

najemnik  odpalił  rakietę.  Pocisk  pomknął  za  odlatującym  samolotem,  włączając 

własny  napęd.  Piloci  Battera  2  nie  widzieli  momentu  wystrzelenia  stingera. 

Zarejestrowały to natomiast sensory umieszczone w gondolach pod ogonem i nosem 

samolotu  i  natychmiast  poinformowały  obsługę  o  zagrożeniu,  wyświetlając 

odpowiednie symbole na konsoli i wizjerach. Przy tak niewielkiej wysokości, na jakiej 

znajdował się samolot, rakieta potrzebowała zaledwie trzech, czterech sekund, żeby 

dotrzeć  do  celu.  Lotnicy  mieli  zbyt  mało  czasu,  by  wykorzystać  urządzenia 

pokładowe, nie mówiąc już o wykonaniu uników. Dlatego właśnie w takich sytuacjach 

system  GAPSFREE  uruchamiał  się  automatycznie.  Teraz  odpalił  umieszczone  na 

skrzydłach  wyrzutniki  flar  i  pasków  folii  aluminiowej,  rozsiewając  za  maszyną 

pozorowane  cele  termiczne  i  stawiając  kurtynę  odblaskową,  która  dezorientowała 

samonaprowadzającą  głowicę  rakiety.  Włączył  też  pulsacyjną  lampę  podczerwoną 

emitującą  krótkie,  ale  intensywne  rozbłyski  cieplne  pod  kątem  w  stosunku  do 

kadłuba.  Stinger  zboczył  z  kursu  zwabiony  przez  jedną  z  flar  i  eksplodował  przy 

zderzeniu ze ścianą skalną, niszcząc jedynie piaskowiec i porastającą go roślinność. 

Choć Ralph Peterson należał do Miecza od ponad trzech lat i dotąd z broni korzystał 

tylko na strzelnicy, jego pierwszy strzał w warunkach bojowych okazał się śmiertelny. 

W nocy, w której zaatakowano zakłady w Brazylii, miał dzienną zmianę, a po służbie 

poderwał  śliczną  dziewczynę  w  jednym  z  barów  w  Cuiaba.  Nie  sądził,  że  będzie 

żałował  zaproszenia  do  jej  mieszkania,  lecz  tak  właśnie  stało  się  następnego  dnia, 

gdy zameldował się w bazie i dowiedział o ataku oraz zabitych. Teraz nie zamierzał 

pozwolić, by zabito któregokolwiek z jego kolegów, jeśli tylko mógłby temu zapobiec. 

Strzelca  dostrzegł  w  momencie,  gdy  ten  odpalił  rakietę.    Woląc  nie  ryzykować, 

przestawił  M16  na  ogień  ostrą  amunicją  i  polecił  mu  rzucić  broń.  Mężczyzna 

zlekceważył polecenie - co prawda rzucił wyrzutnię, ale zamiast się poddać, sięgnął 

po  przewieszony  przez  ramię  pistolet  maszynowy.  Gdy  Manuel  obrócił  się 

błyskawicznie w stronę Petersona i uniósł AUG, ten posłał dwie krótkie serie, mierząc 

w pierś terrorysty. Krew trysnęła z rozerwanej klatki piersiowej Manuela, a po chwili 

rzuciła mu się ustami. Był martwy, nim jego ciało padło na ziemię. A lo hecho, pecho. 

Batter 2 opadł czterysta stóp poniżej  płaskowyżu  i znieruchomiał nad półką skalną, 

którą  starannie  wybrano  na  miejsce  desantu  po  analizie  map  stereoskopowych 

wykreślonych  na  podstawie  zdjęć  z  Hawkeye.  Stąd  do  dna  rozpadliny  pozostało 

jeszcze około stu stóp, które grupa uderzeniowa miała pokonać, opuszczając się na 

linach.  Pionowe  ściany  i  niewielka  szerokość  wąwozu  uniemożliwiały  wysadzenie 

desantu  bezpośrednio  na  jego  dnie.  Tylna  rampa  samolotu  opadła  i  desant  pod 

dowództwem Dana Carlysle’a wyładował się biegiem. Gumowe karbowane podeszwy 

zapewniały im dobrą przyczepność, a gogle noktowizyjne pozwalały dobrze widzieć 

mimo zmroku. Na każdą z pięciu lin przypadało pięciu ludzi. Komandosi wbili w skałę 

tytanowe haki z karabińczykami i dowiązali do nich liny, które następnie zrzucili, by 

sprawdzić,  czy  są  wystarczająco  długie  i  sięgną  dna  rozpadliny.  Pierwsza  piątka 

nałożyła  rękawiczki,  sprawdziła  haki,  przełożyła  liny  przez  uprzęże,  tak  by  biegły 

przez  uda,  piersi  i  plecy,  po  czym  zaczęła  zjazd,  amortyzując  ugiętymi  nogami 

opadanie  na  ścianę.  Ręce,  którymi  hamowali,  trzymali  pod  pośladkami,  drugie 

unosili,  przepuszczając  w  nich  przejechane  już  odcinki  lin.  Zdjęcia  satelitarne 

wskazywały,  że  przez  większość  drogi  ściany  są  gładkie  i  twarde,  co  pozwalało  na 

szybki  zjazd.    Dopiero  ostatnie  dziesięć  jardów  było  trudniejsze,  gdyż  spod  nóg 

sypały się kamienie odpadające od zwietrzałej ściany. Mimo to dotarli na dół szybko i 

bez  urazów.  Wyplątali  liny  z  uprzęży,  ujęli  je  oburącz  i  szarpnęli,  dając  znak 

następnej grupie, że są już na dole. Po kilku sekundach kolejnych pięciu mężczyzn 

background image

rozpoczęło schodzenie. Obóz był całkowicie opuszczony i w zasadzie ewakuowany. 

Pozostały  puste  namioty  -  niektóre  nietknięte,  niektóre  częściowo  złożone  -  jeep  z 

przebitą oponą oraz sterty spalonych w całości lub fragmentami śmieci. Komandosi 

znaleźli również trochę rzeczy osobistych i wyposażenia - łopaty, kuchenki gazowe, 

zwoje  lin,  metalowe  wiadro,  apteczkę,  jednorazową  maszynkę  do  golenia,  cztery 

baterie typu D, okulary przeciwsłoneczne bez jednego szkła, przewrócony drewniany 

stół  i  mapę  okolicy,  którą  można  kupić  w  każdym  sklepie.  Nie  zaznaczono  na  niej 

jednak niczego: żadnych punktów ani tras, nie zapisano też niczego na marginesach. 

Mieszkańcy starannie po sobie posprzątali - nie zostawili ani sztuki amunicji czy też 

wskazówek co do swojej tożsamości lub miejsca, do którego się przenieśli. Carlysle 

splunął z uczuciem i połączył się z samolotem.- I jak przyjęcie? - zainteresował się 

pilot  ospreya  o  kryptonimie  Batter  2.  -  Spóźniliśmy  się  na  imprezę  -  odparł  z 

niesmakiem Carlysle. 
Megan  pomogła  Thibodeau  spocząć  wygodnie  na  poduszkach,  zdjęła  mu  z  głowy 

kapelusz i położyła na stoliku obok łóżka. Rollie wyglądał na porządnie zmęczonego, 

a  dyżurna  pielęgniarka  odkryła,  że  ma  podwyższoną  temperaturę.  Jak  zapewniła 

Megan,  nie  było  to  nic  poważnego,  ale  wskazywało,  że  ranny  potrzebuje 

wypoczynku.    Thibodeau  nie  wziął  też  przygotowanych  przez  nią  środków 

przeciwbólowych,  upierając  się,  że  chce  być  przytomny  i  mieć  jasny  umysł,  gdy 

napłynie  meldunek  od  grup  desantowych.  Teraz,  gdy  napłynął,  Megan  nalała  wody 

do szklanki i podała mu ją wraz z tabletkami.Do dna! - poleciła. Wymamrotał coś pod 

nosem, ale przełknął podaną porcję i opróżnił szklankę. Odebrała od niego naczynie, 

naciśnięciem  guzika  ułożyła  górną  część  łóżka  w  pozycji  siedzącej  i  poprawiła  mu 

koc.  A  potem  pochyliła  się  i  pocałowała  go  w  policzek.  -  Dobrej  nocy,  Roi.  Przyjdę 

rano. Spojrzał na nią przytomnie. 
- Trudno będzie coś z nich wyciągnąć. Wiesz o tym. 

Skinęła głową. 

- Postaramy się - zapewniła go. 

Le  chaut  sauuage...  nie  było  go  tam.  Musiał  odlecieć  tym  samolotem,  który  nam 

uciekł.  Megan  przytaknęła.Bardziej  mnie  martwi,  że  wciąż  nie  wiemy,  dlaczego  za 

atakowali zakłady. Taki wysiłek włożony w zaplanowanie i koordynację działań oraz 

cały  ten  fikuśny  sprzęt  użyty  tylko  po  to,  żeby  wysadzić  magazyn  z  częściami 

zapasowymi... To bez sensu, wiesz - powiedział.  Poklepała go po ramieniu. 

Śpij. Dzień był długi, a teraz i tak nic więcej nie możemy zrobić. Przygasiła światło, 

wzięła torebkę z krzesła i ruszyła ku drzwiom.Meg! - zawołał słabo. Odwróciła się z 

ręką na klamce. 

Myślisz,  że  jeśli  coś  zacznie  się  w  Kazachstanie,  ten  Ricci  da  sobie  radę?  Przez 

długą  chwilę  stała  bez  słowa,  po  czym  wymownie  westchnęła.Jutro  też  jest  dzień, 

Rollie - powiedziała delikatnie. A potem wyszła na korytarz i cicho zamknęła za sobą 

drzwi. 
21 

KAZACHSTAN 

26 KWIETNIA 2001 

W  południowym  Kazachstanie  od  początku  lat  pięćdziesiątych  dwudziestego  wieku 

Rosjanie  w  ścisłej  tajemnicy  testowali  swe  pojazdy  kosmiczne.  Być  może  właśnie 

dlatego  region  ten  słynął  z  obserwacji  UFO.  Były  ich  setki  i  widzieli  je  wszyscy  - 

rolnicy, pasterze, mongolscy handlarze końmi. Prawie każdy miał jakąś opowieść o 

dziwnych  latających  obiektach  dostrzeżonych  nad  brązowym  stepem.  Jedne  były 

prawdziwe, inne wymyślone, a wszystkie ubarwione w trakcie powtarzania rodzinie i 

background image

przyjaciołom, gdyż chciano w ten sposób urozmaicić trochę szarą codzienność tego 

odległego  górskiego  zakątka.  Ciemny,  podobny  do  dysku  obiekt  okrążający  okolicę 

kosmodromu  Bajkonur  po  południu  26  kwietnia,  wyjątkowo  pochmurnego  i 

deszczowego dnia, obserwował cały klan alBijan. Od pradziadków do najmłodszych 

podrostków, sześćdziesiąt siedem osób zgromadziło się przed domem przodków, by 

jeść pieczoną koninę, pić wysokoprocentowe napoje - przynajmniej jeśli o dorosłych 

chodzi  -  oraz  tańczyć  do  wtóru  trójstrunowego  komuza,  czyli  mówiąc  krótko,  by 

uczcić ślub jednej z panien z synem szanowanego i całkiem jak na lokalne warunki 

majętnego Kazacha. W ich jednak wypadku, mimo urojenia, opisy tego, co widzieli, 

nie  były  ani  wymyślone,  ani  przesadzone.  Ricci  siedział  samotnie  w  przyczepie 

służącej mu za prywatną kwaterę i przeglądał mapy okolicy. Sytuacja podobała mu 

się  tak  samo  jak  gospodarze,  czyli  z  każdą  mijającą  minutą  coraz  mniej.  

Oczekiwanie, że Rosjanie dotrzymają obietnicy współpracy, było równie rozsądne jak 

wynajęcie pedofila na pedagoga szkolnego, gdyż dał słowo, że będzie trzymał ręce 

przy  sobie.  Pierwotne  uzgodnienia  dawały  mu  pełne  dowództwo  nad  połączonymi 

siłami strzegącymi kosmodromu, lecz w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin 

ewoluowały one tak, że obecnie dowodził jedynie obroną obwodu, a rosyjscy wojacy 

z sił kosmicznych, czy jak je tam nazywano, przejmowali kontrolę nad terenem bazy, 

uniemożliwiając  w  dodatku  jego  ludziom  wejście  do  części  budynków.  Przy 

niektórych  punktach  kontrolnych  doszło  już  nawet  do  scysji  z  Rosjanami,  którzy 

próbowali rządzić i tam. Sytuacja przypominała jako żywo to, co zdarzyło się w latach 

dziewięćdziesiątych  w  Jugosławii,  kiedy  to  po  negocjacjach  z  NATO  Moskwa 

zgodziła się nie wchodzić do Kosowa, po czym natychmiast wysłała spadochroniarzy, 

by  zajęli  strategiczne  lotnisko  w  Pristinie.  Co  prawda,  wynieśli  się  z  niego  jak 

niepyszni,  i  to  prosząc  wojska  NATO  o  wodę,  ale  nie  od  razu.  No  i  wtedy  mieli 

prezydenta,  który  wyglądał  i  zachowywał  się  jak  przerośnięta  pijawka  moczona  w 

alkoholu i na którego mogli zrzucić winę za całe to „zamieszanie”... Lecz jakie teraz 

znajdą wytłumaczenie?  Potrząsnął ponuro głową. Wiedział, że Gordian kilkakrotnie 

kontaktował się z Pietrowem, usiłując skłonić go, by trzymał się pierwotnych ustaleń, 

ale  sam  rozmawiał  z  Rogerem  przed  dwunastoma  godzinami  i  usłyszał,  że  ma 

ćwiczyć cierpliwość, robić co się da i czekać na nowe informacje. Głos szefa holdingu 

nie  brzmiał  specjalnie  optymistycznie  i  Gordian  nie  odezwał  się  od  tej  pory,  co 

najlepiej  świadczyło,  że  próby  przemówienia  Pietrowowi  do  rozsądku  skończyły  się 

tak  samo  jak  przemawianie  chłopa  do  obrazu.  Rosjanie  dobrze  opanowali  sztukę 

odwlekania  w  nieskończoność  negocjacji.  Robili  to  dopóty,  dopóki  ziemia  nie  paliła 

się im pod stopami, więc jeśli będzie tylko na to liczył, zanim ustąpią, wszyscy dawno 

już  zapomną  o  starcie  promu.    Zakładając  naturalnie,  że  start  się  odbędzie  i  nie 

zmieni  się  w  katastrofę.  Przyglądał  się  mapie.  Był  przemęczony  i  niewyspany:  po 

pierwsze,  na  skutek  podróży,  po  drugie,  na  skutek  pośpiechu,  z  jakim  musiał 

organizować swoje siły. Do tego dochodziły zwykłe problemy logistyczne wynikające 

z  konieczności  posiadania  odpowiednich  środków,  no  i  ciągła  wojna  podjazdowa  z 

tępym,  biernym  Pietrowem,  który  nieustannie  podważał  jego  autorytet.    Cała  ta 

sytuacja  zaczynała  go  wyprowadzać  z  równowagi,  a  w  dodatku  cios  wymierzony  w 

terrorystów  w  Chapada  trafił  w  próżnię.    Większość,  w  tym  wszyscy,  którzy  coś 

wiedzieli,  odleciała  wcześniej,  a  ich  samolot  rozpłynął  się  bez  śladu.  Jeśli  byli  tak 

dobrzy  i  tak  doskonale  wyposażeni,  jak  wskazywały  na  to  informacje,  którymi 

dysponował,  to  mieli  także  do  dyspozycji  sieć  bezpiecznych  lotnisk  polowych,  o 

których nikt nie wiedział, i mogli, wykorzystując je jako punkty paliwowe, oblecieć cały 

świat,  a  nie  tylko  dotrzeć  tam,  gdzie  chcieli.  A  był  pewien,  że  wiedział,  co  jest  ich 

celem. Przyglądał się mapie, czując, że są gdzieś blisko. Była to niewytłumaczalna, 

bo nie poparta dowodami i nie dająca się logicznie wytłumaczyć pewność. Jedynym, 

background image

który mógł go zrozumieć, był Pete, gdyż on również wiele lat przepracował w policji i 

musiał  wiedzieć,  co  to  takiego  przeczucie.  Każdy  dobry  glina  to  wiedział,  podobnie 

jak każdy przed aresztowaniem czuł mrowienie końcówek nerwowych. W ten sposób 

najpewniej zwierzęta w puszczy wiedziały o nadciągającej burzy. Problem polegał na 

tym, że nie miał pojęcia, gdzie się ukrywali. Nawet pogoda była przeciw niemu - tak 

długo  jak  front  niżowy  pozostawał  nad  Kazachstanem,  satelity  miały  znacznie 

ograniczone  zastosowanie,  gdyż  chmury  poważnie  zmniejszały  ich  możliwości.  Co 

prawda,  Gordian  i  Nimec  dysponowali  inną  zabawką,  ale  musiał  ją  dopiero 

sprawdzić.  Był  to  bezzałogowy  samolot  zwiadowczy  SkyManta.  Wyglądał  zupełnie 

jak latający talerz z któregoś z filmów fantastycznonaukowych z lat pięćdziesiątych, 

jak  choćby  Ziemia  kontra  obcy  z  Zanthora.  Podczas  służby  wojskowej  miał  do 

czynienia  z  innymi  tego  typu  maszynami,  wliczając  w  to  Predatora,  który  w  końcu 

trafił do wyłącznego użytku II Eskadry Rozpoznawczej US Air Force. Zarówno jednak 

Predator,  jak  i  Hunter  czy  pozostałe  przypominały  kształtem  klasyczny  samolot... 

SkyManta  holdingu  UpLink  należała  do  zupełnie  innej  klasy.  Ricci,  choć  nie  był 

naukowcem,  uczył  się  szybko,  zwłaszcza  jeśli  ktoś  mu  coś  przystępnie  wyłożył.  A 

Nimec  zrobił  to  bardzo  przystępnie.  SkyManta  miała  tak  zwaną  „sprytną  skórę” 

kompozytowy 

stop 

naszpikowany 

systemami 

mikroelektromechanicznymi, 

określanymi  czasem  mianem  MEMS,  na  które  składały  się  sensory  tak  małe,  że 

mogłyby  być  przenoszone  przez  mrówki.  Pozwalały  one  wykrywać  źródła  ciepła  i 

przekazywać obraz zarówno widzialny, jak i radarowy, wzmocniony komputerowo w 

prawie rzeczywistym czasie. Obraz był ruchomy, a radar potrafił przeniknąć chmury. 

SkyManta  miała  niemal  taki  sam  kolor  jak  maszyny  typu  Stealth,  co  przy  średnicy 

trzydziestu  pięciu  do  czterdziestu  stóp  powodowało,  że  w  nocy  nie  sposób  było  ją 

dostrzec  z  ziemi,  a  i  w  dzień  nie  było  to  łatwe.  Na  dodatek  coś  w  jej  kształcie 

powodowało, że niezwykle ciężko było ją wykryć za pomocą naziemnych systemów 

radarowych.  Pojazd  i  jego  obsługa  zostali  dostarczeni  z  Kaliningradu  i  od  godziny 

maszyna znajdowała się w powietrzu. Ricci postanowił nie siedzieć swoim ludziom na 

karkach, tylko poczekać, aż odkryją coś interesującego - ta metoda zawsze lepiej się 

sprawdzała.  Teraz  najbardziej  potrzebował  kilku  godzin  spokoju  i  samotności,  by 

wszystko przemyśleć. Ponownie spojrzał na mapę i przesuwał palcem po konturach 

terenu  otaczającego  kosmodrom.  Wszędzie  pełno  było  dolinek,  wzgórz,  rozpadlin  i 

innych  kryjówek,  w  których  mogły  się  ukryć  nawet  spore  siły,  jeśli  tylko  opanowały 

choćby podstawowe techniki maskowania. Jeśli byli w tym dobrzy, mogli ukrywać się 

tam tygodniami. Co ważniejsze, mogli swobodnie wybrać czas i miejsce uderzenia, 

bo  w  to,  że  uderzą,  nie  wątpił  ani  przez  moment.  A  przez  to  miał  coraz  większą 

ochotę,  by  gołymi  rękami  udusić  Pietrowa  za  jego  głupotę.  Potrząsnął  ze 

zniechęceniem  głową  i  wstał,  zostawiając  mapę  na  stole.  Gdy  parzył  kawę,  życzył 

sobie  dużo  szczęścia  było  niezbędne,  żeby  powstrzymać  atak,  kiedy  wreszcie 

nastąpi. 
Kuhl podjechał do punktu kontrolnego przy północnej bramie kosmodromu. Siedział 

obok  kierowcy  w  kabinie  wojskowej  ciężarówki  MZKT-7429,  ubrany  w  mundur 

porucznika Wojenno Kosmiczeskich Sił.  Samochód miał oznaczenia tejże formacji, a 

wszyscy pasażerowie nosili mundury tego rodzaju broni. Prowadził Oleg, Ukrainiec, 

który  od  lat  był  najemnikiem,  z  tyłu  zaś  siedział  Antonio  i  czterech  ludzi  wybranych 

przez Kuhla z grupy brazylijskiej.  Mundury były oryginalne - ich prawowici właściciele 

leżeli kilka mil dalej ukryci w skalnej rozpadlinie. Żeby nie poplamić i nie uszkodzić 

uniformów,  Antonio  zabił  ich  z  pistoletu  kaliber  22  strzałami  w  tył  głowy.  Oprócz 

pięciu  ludzi  na  pace  ciężarówki  znajdowało  się  również  działo  mikrofalowe,  które 

przetestowali  na  pociągu  z  Sao  Paulo,  i  jego  mniejsza,  lecz  potężniejsza  wersja 

zwana  Havoc,  która  miała  zostać  zainstalowana  w  rosyjskim  module  stacji 

background image

kosmicznej.  Dysponując  bateriami  słonecznymi  stacji,  Havoc  byłby  bronią 

wielokrotnego  użytku  pozwalającą  Harlanowi  DeVane’owi  na  zdalne  zniszczenie 

elektronicznej  infrastruktury  dowolnego  miasta  na  globie.  Przy  bramie  stało  pięciu 

wartowników  -  dwóch  w  ciemnoniebieskich  mundurach  Miecza,  trzech  pozostałych 

zaś  w  takich  samych  uniformach  jak  Kuhl  i  jego  ludzie,  tyle  że  wszyscy  byli 

szeregowcami.  Kuhl  puścił  stojący  obok  siedzenia  pistolet  maszynowy  MP5K  - 

obecność  Rosjan  mogła  zapobiec  konieczności  użycia  broni.  Oleg  zwolnił  i 

zahamował  przed  bramą.    Do  ciężarówki  podszedł  jeden  z  amerykańskich 

wartowników.Proszę  pokazać  dokumenty  -  powiedział  po  angielsku,  stając  obok 

drzwi kierowcy, po czym powtórzył to podręcznikowym rosyjskim: 
Pakażitie,  pażałujsta,  dakumienty.  Oleg  sięgnął  po  broń,  lecz  znieruchomiał,  gdy 

dostrzegł gest Kuhla. Ten opuścił szybę po swojej stronie i wychylił się.O co chodzi? - 

spytał  po  angielsku  ze  sztucznym  rosyjskim  akcentem.  -  Jestem  oficerem 

żandarmerii.  Nie rozróżniacie oznaczeń? 
Wartownik przyjrzał mu się spokojnie, lecz z determinacją.  Przepraszam za kłopot, 

ale wystarczy, że pokażecie dokumenty, i będziecie mogli wjechać - odparł. - Takie 

dostaliśmy  rozkazy,  gdy  obejmowaliśmy  posterunek.  Kuhl  skrzywił  się  i  skinął  na 

rosyjskiego  wartownika.    Co  to  jest?!  Długo  mają  mnie  ci  obcy  obrażać  w  moim 

kraju?! - warknął po rosyjsku. Strażnik należący do Miecza mógł nie zrozumieć słów, 

za to ton zrozumiał doskonale.Zapewniam pana, że to rutynowa... Przerwał, bo jeden 

z  rosyjskich  wartowników  podszedł  do  ciężarówki,  uderzył  w  błotnik  i  dał  znak,  by 

pozostała  dwójka  otworzyła  bramę.Me  biespakojsia  -  uspokoił  Olega.  -  Jedź!  Oleg 

skinął głową i wcisnął pedał gazu. 

Zaraz, moment... - Amerykanin próbował protestować, widząc, że ciężarówka mija 

posterunek. 
Nietl  -  Rosjanin  aż  się  nadął.  -  To  dowódca  naszej  straży,  a  nie  jakiś  kryminalista. 

Amerykanin  rozważył  możliwości  -  mógł  rozkazać,  by  zatrzymano  i  przeszukano 

ciężarówkę,  ale  jedynie  pod  groźbą  użycia  broni,  bo  samochód  był  już  w  ruchu.  Z 

drugiej  strony,  była  to  trzecia  taka  scysja  od  momentu  objęcia  warty.  W  dwóch 

poprzednich Rosjanie indyczyli się, ale ustąpili. Choć byli dupkami, nie robili tego z 

własnej woli, ale wykonywali rozkazy wyższych rangą dupków. Na ich współpracę nie 

miał co liczyć, jeśli jednak w wyniku kolejnej konfrontacji sprawa oprze się o oficerów, 

mogli  mu  wręcz  zacząć  przeszkadzać  w  wypełnianiu  obowiązków.  Postanowił  tym 

razem  ustąpić  i  zameldować  o  wszystkim  przełożonym.  W  końcu  do  tego  służyły 

środki łączności. Odwrócił się z niesmakiem od Rosjanina i włączył radiotelefon. W 

ciężarówce Kuhl również chwycił mikrofon i nakazał grupie uderzeniowej przystąpić 

do  akcji.  Po  otrzymaniu  rozkazu  Kuhla  niewielka  armia,  którą  najemnik  zgromadził 

wśród wzgórz na południowy wschód od kosmodromu, ożyła i wyłoniła się z miejsc 

przykrytych  sztucznymi  głazami,  fałszywą  roślinnością  oraz  siatkami  maskującymi. 

Przez ostatni tydzień cierpliwie czekali w ukryciu. Jedynie zwiadowcy byli aktywni i co 

noc  rozpoznawali  rejon  ataku.  Tej  nocy  także  sprawdzili  wschodni  odcinek  obwodu 

kosmodromu  i  zameldowali,  że  obrona  jest  nieliczna  i  tak  rozciągnięta,  iż  nie 

powstrzyma skoncentrowanego, błyskawicznego ataku. Należało się naturalnie liczyć 

z  tym,  że  opór  zwiększy  się,  gdy  nadciągną  odwody,  ale  to  akurat  nikogo  nie 

martwiło.  Nie  musieli  zdobywać  Bajkonuru,  tylko  urządzić  wiarygodną  próbę, 

ściągnąć  w  rejon  ataku  jak  najwięcej  wojska  i  wycofać  się.  Plan  był  dobry,  jednak 

wykonawcy nie wiedzieli, że na rozkaz Kuhla zwiadowcy ich okłamali. Chodziło o to, 

by próba ataku była naprawdę przekonująca. 

background image

- SkyManta coś znalazła, panie Ricci. - Młody chłopak, któremu Tom otworzył drzwi 

swej przyczepy, był zdyszany i zaczerwieniony.  - Wygląda, że to to! Ricci przyglądał 

mu się przez chwilę, nie ruszając się z miejsca i nie odstawiając kubka z kawą. - A co 

konkretnie? - spytał. - Piętnaście, może dwadzieścia jeepów.  Operatorzy mówią, że 

w podczerwieni widać je zupełnie wyraźnie.  Tworzą konwój i zbliżają się do nas od 

wschodu.  Tam  właśnie  mieściło  się  stanowisko  startowe.  Ricci  stwierdził,  że  życzył 

sobie  szczęścia  w  najwłaściwszym  momencie.  -  Jak  daleko  są?  -  Dwie,  może  trzy 

mile. W tym rejonie jest system wąwozów i jaskiń... Mogli się tam ukrywać... 
-  Lepiej  martwmy  się  teraźniejszością.  -  Ricci  wziął  głęboki  oddech.  -  Te  zdalnie 

sterowane platformy strzeleckie... jak im tam...? - TRAP T-2, panie Ricci.  
- Właśnie. Są na pozycjach? Tych samych, na których były w czasie ćwiczeń? - Tak, 

panie Ricci. Cały ten  sektor znajduje się pod ich ostrzałem, a pola ognia nakładają 

się  na  siebie.  Platform  jest  piętnaście,  tak  samo  jak  na  wszystkich  odcinkach...  - 

Weźcie  po  kilka  z  pozostałych,  ale  nie  za  dużo.  Trzy,  najwyżej  cztery.  To  da  nam 

trzydzieści stanowisk ogniowych skupionych w rejonie ataku. I połączcie je w system 

rozplanowania ognia. - Tak jest, panie Ricci. 
Tom miał dość formy „panie Ricci” i powtarzania „tak jest”. Miecz nie był wojskiem, a 

on  nie  był  oficerem,  ale  zaspokojenie  jego  preferencji  językowych  należało  odłożyć 

na  później.    -  I  proszę  poinformować  zarówno  strzelców,  jak  i  grupy  szybkiego 

reagowania, żeby nałożyli kamizelki kuloodporne.Takie są przepisy, panie Ricci. 
- I co z tego?! Chcę, żeby je mieli na sobie, a nie wiedzieli, że mają mieć!Tak jest, 

panie Ricci! Tom Ricci westchnął zrezygnowany. 

Dobra, prowadź do przyczepy dowodzenia. Chcę ich zobaczyć na własne oczy. 

Kilka minut po przejechaniu bramy Oleg zatrzymał ciężarówkę w spokojnym rejonie 

kosmodromu.  Na  metalowym  dachu  zainstalowano  wcześniej  uchwyty,  w  których 

teraz  ludzie  Kuhla  zamocowali  trójnóg  niewielkiej  anteny  satelitarnej.  Następnie 

pojazd  ruszył  dalej.  Włączyli  umieszczony  z  tyłu  generator,  gdy  ciężarówka  stanęła 

dwieście  stóp  od  długiego,  niskiego  budynku  mieszczącego  halę  montażowo-

kontrolną,  w  której  znajdował  się  moduł  techniczny  międzynarodowej  stacji 

kosmicznej. Rankiem miano go umieścić w ładowni promu. Betonowej, pozbawionej 

okien  budowli  pilnowali  wyłącznie  Rosjanie  i  było  ich  niewielu.  Żadnego  nie 

zainteresowała  parkująca  niedaleko  ciężarówka  z  talerzem  na  dachu  -  była  to  w 

końcu  ich  ciężarówka,  więc  widocznie  miała  tam  stać.    W  okolicy  panował  zresztą 

spory ruch, jak zwykle na krótko przed startem. Kuhl był co prawda przygotowany do 

konfrontacji z personelem Miecza, ale nie zaskoczyła go jego nieobecność. Zawsze 

można  było  polegać  na  rosyjskiej  dumie.  Głupota  w  połączeniu  z  fatalnym  stanem 

gospodarki  dały  pożądany  efekt.  Wartownicy  byli  nieliczni,  a  kosmodrom  nie 

zabezpieczony  przed  nowymi  rodzajami  broni,  które  za  pomocą  mikrofalowego 

impulsu potrafiły unieszkodliwić wszystkie zainstalowane alarmy. Kuhl odwrócił się do 

Olega. - Idź do tyłu i powiedz im, że mają uruchomić działo, jak tylko będą gotowi. 
Przyczepa dowodzenia pełna była ludzi. Ricci dostrzegł, że obsadzone są wszystkie 

stanowiska umieszczone pod ścianami, a poświata bijąca od ekranów i błyskających 

kontrolek rzuca różnobarwne cienie na twarze operatorów. Umieszczony na ścianie 

duży  ekran  pokazywał  obraz  przesyłany  przez  SkyMantę.  Widać  na  nim  było 

filmowaną  z  powietrza  kolumnę  pojazdów  terenowych.  -  Ten  obraz  przekazywany 

jest prawie w czasie rzeczywistym, tak? - spytał Ricci, podchodząc do Sharon Drake, 

jednej z operatorek. - Tak jest, panie Ricci. 
- Ile wynosi to „prawie”? 

background image

- To co widzimy, działo się przed niecałymi dwiema sekundami. - O ile zbliżyli się od 

tego momentu? 
Sharon nacisnęła klawisz i nałożyła na obraz siatkę współrzędnych.Trochę mniej niż 

sto jardów - odparła.   Czy przy innych bramach wykryto jakikolwiek ruch? 
Operatorka potrząsnęła głową. 

Na pewno nie przy użyciu zdjęć lotniczych w podczerwieni czy kamer naziemnych. 

Wartownicy także nie meldowali o niczym podejrzanym. Ricci zamyślił się. To co się 

właśnie  działo,  nie  miało  sensu.  Przebieg  nocnego  ataku  w  Brazylii,  z  którym 

zapoznał  się  dokładnie  dzięki  relacji  Nimeca,  dawał  zupełnie  inny  obraz.  

Przeprowadzono  go  wielokierunkowo,  doskonale  zaplanowano,  a  napastnicy  znali 

lokalizację budynków i wart na terenie zakładów.  Desant z powietrza, jak też seria 

zasadzek  wskazywały  na  operację  sił  specjalnych,  które  doskonale  wykorzystały 

przewagę, jaką daje zaskoczenie i rozproszenie ochrony. Tutaj zaś, choć dotąd nie 

było  wiadomo  dokładnie,  co  jest  celem  ataku,  na  pewno  nie  uderzali  zawodowcy. 

Szarża  terenówkami  na  karabiny  maszynowe  była  misją  samobójczą.  Odetchnął 

głęboko i spytał:Te platformy, TRAP T-2... jaka jest maksymalna odległość, z której 

strzelcy  mogą  nimi  kierować?  Sharon  pochyliła  się  ku  chudemu  czarnoskóremu 

operatorowi w okularach siedzącemu przy pulpicie po prawej. - Ted, powiedz mi... - 

Sześćdziesiąt  metrów  -  odparł,  nie  podnosząc  oczu  znad  ekranu.  Ricci  przeliczył 

dane - to mniej więcej dwieście stóp. 

Powiadomcie obronę odcinka, żeby strzelcy zajęli pozycje sto stóp za platformami i 

otworzyli  ogień,  gdy  tylko  jeepy  znajdą  się  w  zasięgu.  Dwie  trzecie  platform 

zaopatrzcie  w  ostrą  amunicję,  ale  najpierw  poczęstujcie  ich  gazem  i  fajerwerkami, 

żeby  mieli  okazję  się  wycofać.  Jeśli  nie  zawrócą,  zabijcie  ich.  Zespoły  szybkiego 

reagowania mają stanowić drugą linię obrony. Ted bez słowa skinął głową.      Panie 

Ricci. - Sharon obejrzała się nagle przez ramię. Dzieje się coś, czego nie rozumiem... 

Dał jej znak, żeby mówiła dalej. 
-  Mam  niezwykle  gorące  miejsce,  nigdy  czegoś  takiego  nie  widziałam...  Ale  odczyt 

pochodzi z terenu kosmodromu... z północnej części, ściśle mówiąc. 
- Możemy to zobaczyć? 
- Zasięg nanosensorów SkyManty jest znacznie mniejszy niż elektroopty... - Sharon, 

mów  po  ludzku!  Proszę!    -  Emisje  ciepła  czy  energii  możemy  wykryć  ze  znacznie 

większej  odległości,  ale  obraz  wideo  nagrywa  się  tylko  w  linii  wzroku,  czyli 

bezpośrednio pod pojazdem. Ricci przeczesał dłonią włosy. 

Na północy znajduje się kompleks przemysłowy - powiedział. - Daj mi mapę tego 

rejonu.  Chcę  wiedzieć,  jakie  budynki  tam  są  i  co  zawierają.  Z  prawej  doszedł  go 

krótki stukot klawiatury. Ted wskazał na swój ekran. - Gotowe. 
-  Nie  wiem,  czy  to  ważne,  ale  właśnie  dostaliśmy  informację  od  wartowników  przy 

północnej  bramie  -  odezwał  się  mężczyzna  spod  przeciwnej  ściany.  -  Doszło  do 

sprzeczki z miejscowymi wartownikami. - O co poszło? 
-  Podjechała  ciężarówka.  W  kabinie  był  rosyjski  porucznik  i  nie  chciał  pokazać 

dokumentów. Rosyjscy wartownicy przepuścili go, ignorując nasze procedury. Mamy 

z tym coraz więcej kłopotów.  Złożyliśmy już skargę u ich dowódcy, ale w tej sytuacji 

wolałem, żeby był pan na bieżąco, panie Ricci. Tom przyjrzał mu się uważnie. 
- Kiedy to się stało? - spytał. 

- Około dziesięciu minut temu. 

background image

Ricci  przeniósł  wzrok  na  ekran  z  mapą  i  doznał  olśnienia.  Nagle  wszystko  zaczęło 

wręcz  idealnie  do  siebie  pasować.Budynek  montażowo-kontrolny  -  powiedział, 

pochylając się nad ramieniem Teda. - Wiesz, co w nim teraz jest? Ted spojrzał nań, 

wykręcając  głowę,  i  widać  było,  jak  jego  oczy  za  szkłami  okularów  robią  się  coraz 

większe i większe.Moduł stacji kosmicznej - wykrztusił w końcu. 

Mówiąc po ludzku, czego zażądał Ricci, TRAP T-2 umożliwiały obłożenie przeciwnika 

silnym, skoncentrowanym ogniem z osłoniętych miejsc zapewniających zerowe straty 

własne.  Nadawały  się  zatem  doskonale  do  obrony  najrozmaitszych  obiektów.  

Wypełniając rozkaz Ricciego, strzelcy poczekali, aż na ekranach pojawiły się, jak się 

to  mówi,  „białka  oczu  przeciwników”,  i  dopiero  wtedy  wypuścili  salwy  pocisków 

dymnych,  fosforowych  i  gazowych.  Jednocześnie  nadali  po  angielsku,  rosyjsku  i 

kazachsku  wezwania  do  rzucenia  broni.  Gaz  był  stratą  czasu,  bo  napastnicy  nosili 

maski  przeciwgazowe,  ale  istniała  szansa,  że  kanonada  i  efekty  pirotechniczne 

skłonią  ich  do  zatrzymania.  Otoczona  rozbłyskami  ognia  i  dymu  kolumna  zwolniła, 

lecz nie zatrzymała się. Strzelcom nie pozostało nic innego, jak zmienić konfigurację 

uzbrojenia  na  ostrą  amunicję,  śledzić  cele  i  poczekać  kilka  sekund.  TRAP  T-2 

zawdzięczała  swą  nazwę  niewyczerpanej  pomysłowości  konstruktorów  i  starym 

zwyczajem był to skrót oznaczający ruchomą telewizyjną platformę ogniową w wersji 

T-2.    Sześćdziesiąt  platform  skonfigurowanych  specjalnie  na  potrzeby  UpLink 

International i rozstawionych wokół kosmodromu Bajkonur uzbrojono w karabiny M16 

z systemem WRS oraz półautomatyczne strzelby Heckler & Koch model M3P. Całość 

zamontowana  była  w  uchwytach  na  trójnogu  i  wyposażona  w  precyzyjne 

oprogramowanie  służące  do  wyszukiwania  celów.  Światłowody  oraz  system 

łączności  pracujący  na  częstotliwościach  mikrofalowych  pozwalały  prowadzić  walkę 

za  pomocą  zaopatrzonych  w  ekrany  przenośnych  stanowisk  kierowania  ogniem, 

które można było przełączyć na ręczne sterowanie. Każda platforma posiadała dwie 

kamery  -  szerokokątną,  obracającą  się  niezależnie  od  uzbrojenia,  i  drugą, 

zamontowaną na kolbie M16 w ten sposób, by dawała obraz z lunety celowniczej 9-

27X.  Oba  obrazy  przekazywane  były  zarówno  operatorowi,  jak  i  do  stanowiska 

dowodzenia, skąd kierowano walką. 
Przed  opuszczeniem  przyczepy  dowodzenia  Ricci  zadzwonił  do  Pietrowa.  -  Co  się 

dzieje?  -  Dyrektor  programu  kosmicznego  był  bliski  paniki.  -  Ta  strzelanina...  - 

Kosmodrom  został  zaatakowany  i  od  tej  chwili  zamierzam  go  bronić  zgodnie  z 

pierwotnym  porozumieniem  zawartym  przez  pański  rząd  z  firmą  UpLink.  Oznacza 

to... 
- Zaraz, momencik... przez kogo zaatakowany? Musi mi pan powiedzieć... - Oznacza 

to,  że  chcę,  by  pańscy  ludzie  tak  poza,  jak  i  na  terenie  kosmodromu  nie  wchodzili 

moim w drogę i nie próbowali utrudniać dostępu do żadnego budynku, bo będziemy 

zmuszeni użyć siły - przerwał mu Ricci. - Z całym szacunkiem, panie Pietrow, radzę 

panu wziąć swoje wojsko w karby, inaczej bowiem rzeczywiście niebo może się panu 

zwalić  na  głowę!  Podobnie  jak  w  Brazylii  napastnicy  dostali  się  do  budynku  przez 

tylną rampę załadunkową. Podstawowa różnica polegała  na tym, że tym razem nie 

musieli  nikogo  zabić,  by  tam  dotrzeć,  i  że  wszystkie  alarmy,  elektroniczne  zamki, 

kamery i mikrofony - każde urządzenie zasilane prądem i posiadające obwody oraz 

kable  -  zostały  zneutralizowane.  Ponieważ  Ilkanowicz  starannie  skalibrował  działo, 

chwilowo  wyłączyło  ono,  nie  zaś  zniszczyło  urządzenia,  na  które  oddziaływało. 

Oznaczało  to,  że  większość  systemów,  jeśli  nie  wszystkie,  zacznie  działać  za 

kilkanaście  minut,  najdalej  pół  godziny,  a  napastnicy  zdążą  się  niepostrzeżenie 

wycofać.  Tak  katastrofa  Oriona,  jak  i  atak  na  zakłady  w  Mato  Grosso  do  Sul  miały 

utwierdzić  wszystkich  w  przekonaniu,  że  ktoś  za  wszelką  cenę  chce  powstrzymać 

background image

budowę  międzynarodowej  stacji  kosmicznej,  a  pozorowane  uderzenie  ze  wschodu 

powinno  przyciągnąć  uwagę  obrońców.  Po  jego  odparciu  Amerykanie  i  Rosjanie 

będą  gratulować  sobie,  że  tym  razem  udało  im  się  ocalić  prom  i  moduł  stacji 

kosmicznej. Nikt nie powinien podejrzewać, że od samego początku Harlan DeVane 

zamierzał  doprowadzić  do  szczęśliwego  startu,  tylko  wówczas  bowiem  mógł 

wykorzystać  stację  do  własnych  celów.  Zarówno  sabotaż,  jak  i  nocny  atak  miały 

jedynie ukryć prawdziwy cel, którym było umieszczenie na orbicie w pełni sprawnego 

Hauoca.  Wykorzystanie  do  tego  holdingu  Rogera  Gordiana  dawało  dodatkowe 

korzyści  w  postaci  osłabienia  i  destabilizacji  jego  operacji  w  Ameryce  Łacińskiej  i 

poważnych problemów, jeśli nie całkowitego zerwania współpracy z rządami Rosji i 

Brazylii.  Kuhl  i  jego  ludzie  mieli  opuszczone  wizjery  hełmów  i  trzymali  w  dłoniach 

karabiny  FAMAS,  ale  nie  spodziewali  się  oporu.  Maszerowali  prostym  i  długim 

korytarzem prowadzącym do hali, w której przechowywano moduł stacji kosmicznej. 

Plan  budynku opanowali  już dawno temu, toteż bez trudu poruszali się po budowli. 

Kuhl  był  dodatkowo  objuczony  plecakiem,  w  którym  znajdował  się  ważący  około 

dwudziestu  funtów  Hauoc  wraz  z  anteną.  Urządzenie  miało  gabaryty  przeciętnej 

przenośnej  miniwieży  stereofonicznej  i  zainstalowane  dyskretnie  w  module  stacji 

kosmicznej  przypominającej  rozmiarami  wagon,  nie  powinno  zostać  przez  nikoąo 

odkryte.  Ani  przez  techników,  którzy  umieszczą  moduł  w  ładowni  promu,  ani  przez 

kosmonautów,  którzy  połączą  go  z  resztą  stacji.  Mogliby  je  odkryć  inżynierowie 

przeprowadzający kontrolę przed startem, ale ta odbyła się wczoraj. Po przyłączeniu 

modułu rosyjscy kosmonauci mieli wrócić na Ziemię, a pierwsza załoga powinna się 

znaleźć na stacji dopiero po kilku tygodniach przeznaczonych na bezzałogowe próby 

całości. Do tego czasu DeVane zamierzał spokojnie zakończyć szantażowanie Rosji i 

Stanów  Zjednoczonych.  Według  Kuhla,  plan  był  elegancki,  rozsądny  i  rozkosznie 

wręcz symetryczny. Antonio i reszta jego ludzi trzymali się blisko, ale nie deptali mu 

po  piętach,  gdy  otwierał  kolejne  drzwi  zaopatrzone  w  elektroniczny,  nie  działający 

obecnie zamek. Najważniejsza była szybkość. Choć Havoc mógł być podłączony do 

baterii  słonecznych  w  ciągu  kilku  ledwie  minut,  trzeba  było  tego  dokonać  i  opuścić 

budynek,  nim  systemy  zaczną  działać,  a  kiedy  to  dokładnie  nastąpi,  nikt  nie  był  w 

stanie przewidzieć. Kuhl podszedł do ostatnich drzwi, złapał za klamkę i bez trudu je 

otworzył. Moduł stacji kosmicznej znajdował się bezpośrednio pod nim na specjalnej, 

nieco  podwyższonej  kołysce.  Mimo  pośpiechu  Kuhl  zatrzymał  się  na  moment w 

drzwiach,  odczuwając  czystą  satysfakcję  z  prawie  wykonanego  zadania.  A  potem 

ruszył  dalej.  Antonio  i  pozostali  poszli  w  jego  ślady,  zmniejszając  dzielącą  ich 

odległość. - Wszyscy stać! - rozległo się nagle z prawej. - Jeszcze krok i rozwalimy 

wam łby!  Ricci trzymał M16 na wysokości pasa, celując w mężczyznę z plecakiem. 

Przez  gogle  noktowizyjne  widział  wyraźnie  tak  jego,  jak  i  pozostałych  terrorystów. 

Obok  swego  dowódcy,  wzdłuż  prawej  ściany,  stało  sześciu  uzbrojonych  i 

wyposażonych  w  noktowizory  członków  Miecza.  Sześciu  następnych  zajmowało 

stanowiska pod lewą ścianą. Wszyscy mierzyli w stronę drzwi.Rzućcie broń! - polecił 

Ricci. - Mam nadzieję, że rozumiecie po angielsku, bo macie dokładnie trzy sekundy, 

nim zaczniemy strzelać. Nikt się nie poruszył. 

Dwie - powiedział spokojnie Ricci. 

Kuhl  zacisnął  zęby  i  odwrócił  się  do  Antonia.  Szkoda  było  tracić  tych  ludzi,  ale  nie 

miał  wyboru.Walczymy!  -  szepnął,  kłamiąc  tak,  jak  okłamał  ludzi  w  jeepach.  -  Do 

końca! 
Antonio błyskawicznie podniósł broń, obracając się jednocześnie w stronę dowódcy 

ochrony, ale Ricci skosił go serią w brzuch, nim najemnik zdążył nacisnąć spust. Kuhl 

tylko tego potrzebował. Gdy jego podkomendni zaczęli strzelać seriami, obrócił się na 

background image

pięcie i dał nura ku drzwiom prowadzącym na korytarz. Był dosłownie w progu, kiedy 

Ricci dopadł go rozpaczliwym skokiem i złapał za plecak. 
-  Wciąż  tu  jadą  -  odezwał  się  operator  siedzący  obok  dowódcy  platform.  Ten 

odetchnął głęboko - najwyraźniej przeciwnicy byli zbyt głupi, by zdać sobie sprawę, w 

co  się  pakują.Otworzyć  ogień  do  dowolnie  wybranych  celów!  -  rzucił  do  mikrofonu. 

Napastnicy w jeepach nie spodziewali się zdalnie sterowanych platform strzeleckich, 

bo  zwiadowcy  o  nich  nie  meldowali.  Powiedzieli  im  natomiast,  że  Rosjanie  są 

przekonani,  iż  atak  -  jeśli  w  ogóle  nastąpi  -  skierowany  będzie  przeciwko 

kompleksowi przemysłowemu, i dlatego zostawili ten rejon strażnikom z Miecza. Ich 

pozorowane  uderzenie  miało  pozwolić  Kuhlowi  i  jego  grupie  wykonać  zadanie  i 

wycofać  się,  a  sam  Kuhl  poinformował  ich,  że  Amerykanie  nie  mają  dość  ludzi,  by 

utworzyć  drugą  linię  obrony  albo  skutecznie  kontratakować.  Dowódca  ataku,  choć 

zaskoczony,  przyjął,  że  platformy  rozlokowano  po  ostatnim  zwiadzie  nocnym,  a 

ponieważ  nigdy  się  z  czymś  podobnym  nie  zetknął,  całkowicie  nie  docenił  ich 

możliwości.  Zwłaszcza  celności.  W  dodatku  użycie  pocisków  dymnych,  gazowych  i 

zapalających potwierdzało informacje zwiadowców i Kuhla, że Amerykanie, podobnie 

jak to było w Brazylii, mają zakaz używania ostrej amunicji. Dlatego też trzymał się 

planu  i  nakazał  kontynuować  atak.  Wskutek  tego  kolumna  jeepów  znalazła  się  w 

krzyżowym  ogniu  broni  automatycznej  i  została  zmasakrowana  w  pierwszych 

kilkunastu  sekundach,  które  minęły  od  chwili,  gdy  operatorzy  platform  zaczęli 

strzelać.  Wielu  napastników  kule  dosięgły  w  pojazdach,  inni  zginęli,  wyskakując  z 

podziurawionych  samochodów.  Resztki  zdołały  się  ukryć  za  jeepami  i  próbowały 

odpowiedzieć  ogniem,  ale  wszyscy  zdawali  sobie  sprawę,  że  przegrali.  Atak  został 

powstrzymany,  a  napastnicy  całkowicie  unieruchomieni,  nic  więc  dziwnego,  że  gdy 

na  skrzydłach  kolumny  pojawiły  się  amerykańskie  wozy  z  odwodami,  ci  z 

napastników,  którzy  pozostali  przy  życiu,  czym  prędzej  się  poddali.  Uderzenie 

załamało  się  błyskawicznie,  a  funkcjonariusze  Miecza  byli  bardzo  zadowoleni. 

Wszystko odbyło się tak, jak zaplanował to Kuhl. 
Ricci  zdążył  zarzucić  broń  na  ramię,  nim  wczepił  się  palcami  w  pasek  plecaka  i 

pociągnął go ku sobie, zatrzymując Kuhla dosłownie w drzwiach. Drugą ręką otoczył 

pierś najemnika, ale ten parł do przodu, dzięki czemu zdołał się częściowo obrócić i 

uderzyć  go  łokciem  w  żebra.  Ricci  stracił  oddech,  ale  nie  zwolnił  chwytu.  Kuhl 

ponownie  trafił  go  łokciem  w  żebra.  Po  trzecim  ciosie  Tom  zmuszony  był  rozluźnić 

chwyt, ale nie puścił przeciwnika. 
Za ich plecami grzmiała kanonada. Wąskie przejście nie pozwalało użyć broni, więc 

rzucili ją na podłogę i miotali się, odbijając od częściowo otwartych drzwi i framugi. 

Drzwi  łomotały  o  ścianę,  zwiększając  ogólne  zamieszanie.  Ricci  dostrzegł,  że  Kuhl 

sięgnął  prawą  ręką  po  pałkę  wiszącą  przy  pasie,  i  spróbował  złapać  go  za 

nadgarstek, by mu to uniemożliwić. Terrorysta okazał się jednak szybszy - wydostał 

pałkę z krótkiej pochwy i z półobrotu wbił mu jej koniec w splot słoneczny. Tom napiął 

mięśnie  przed  ciosem,  ale  nie  na  wiele  się  to  zdało:  pałkę  wykonano  z  naprawdę 

twardego  drewna  i  ból  prawie  go  sparaliżował.  Oszołomiony,  oparł  się  z  jękiem  o 

drzwi  i  puścił  najemnika.  Wciąż  jednak  resztką  sił  ciągnął  ku  sobie  jego  plecak, 

podczas  gdy  uwolniony  z  uścisku  Kuhl  próbował  wyrwać  się  wraz  z  pakunkiem  i 

uciec.  Rozległ  się  trzask  pękającego  materiału  i  oddarł  się  prawy  pasek  plecaka.  

Przez  moment  plecak  wisiał  na  lewym,  lecz  zaraz  zsunął  się  i  upadł  na  podłogę 

między  mężczyznami.  Kuhl  odwrócił  się  i  schylił,  by  podnieść  zgubę.  Ricci  zrobił 

przerwę na oddech, zebrał się w sobie i gwałtownym wyrzutem uderzył go kolanem w 

brzuch.    Korzystając  z  tego,  że  najemnik  zgiął  się  wpół  i  zatoczył,  ugiął  nogi  i 

prostując  się,  wyprowadził  piękny  sierpowy  na  jego  szczękę.  Głowa  Kuhla 

background image

odskoczyła, lecz Ricci poczuł, że najemnik uniknął najgorszego. Uderzył raz jeszcze, 

wykorzystując  fakt,  że  ciasne  przejście  nie  pozwalało  na  uniki.  Jego  pięść  trafiła 

mężczyznę w  bok  nosa, z którego natychmiast trysnęła krew. W  oczach najemnika 

błysnął  ból,  ale  nie  zdradzał  on  oznak  słabości.    Nim  Ricci  zdążył  uderzyć  po  raz 

trzeci,  Kuhl  grzmotnął  go  na  odlew  pałką  powyżej  nerki  i  uniósł  broń  do  kolejnego 

ciosu,  tym  razem  celując  w  skroń.  Strażnik  zablokował  uderzenie  przedramieniem, 

ale  nie  mógł  złapać  tchu,  a  do  starego,  słabnącego  ogniska  bólu  doszło  nowe, 

promieniujące na cały bok.  W oczach migały mu mroczki, toteż z trudem dostrzegł, 

że  Kuhl  ponownie  sięgnął  po  leżący  między  nimi  plecak.  Złapał  go  za  częściowo 

oderwany pasek i odwrócił się, by uciec. Chwytając oddech, Ricci odepchnął się od 

drzwi.  Cokolwiek  znajdowało  się  w  tym  plecaku,  było  na  tyle  ważne,  że  przeciwnik 

dwukrotnie usiłował go odzyskać, choć mógł w tym czasie uciec z budynku. Gdy Kuhl 

próbował  wybiec  na  korytarz,  skoczył  za  nim,  złapał  go  wpół  i  przewrócił  siłą 

uderzenia.  Tym  razem  najemnik  stracił  oddech.    Ricci  wylądował  mu  na  plecach, 

amortyzując  upadek  jego  ciałem.    Nogi  Kuhla,  który  przy  okazji  wypuścił  z  dłoni 

pałkę,  blokowały  drzwi  do  hali.  Druga  ręka  pozostała  zaciśnięta  na  naderwanym 

pasku plecaka. Utrudniło mu to złapanie oparcia, ale i tak usiłował się podnieść.,Tom 

miał nieodparte wrażenie, że dosiadł młodego, dzikiego ogiera, który robi co może, 

by go zrzucić, a biorąc pod uwagę, jak grały mu mięśnie, nie miał wątpliwości, że nie 

zdoła  długo  utrzymać  wroga  na  posadzce.  Ricci  skoncentrował  się  na  plecaku. 

Rozpłaszczył  się  na  plecach  Kuhla  i  prawą  pięścią  uderzał  w  jego  zaciśniętą  dłoń. 

Bez  rezultatu.  Przerwał,  wziął  głęboki  oddech  oraz  większy  niż  dotąd  zamach  i 

uderzył  raz  jeszcze,  celując  w  kłykcie.  Tym  razem  obaj  usłyszeli  trzask  pękającej 

kości. Kuhl ponownie nie zdradził żadnych oznak bólu, ale jego palce rozprostowały 

się nagle. Ricci sięgnął po plecak, złapał go i przerzucił nad sobą przez otwarte drzwi 

do hali.  Jednak wtedy czyjaś dłoń złapała go za kostkę. Ciągnąc za sobą smugę krwi 

i nie czując jeszcze bólu, Antonio doczołgał się do drzwi i resztką sił złapał Ricciego 

za kostkę. Do głowy mu nie przyszło, że został poświęcony przez dowódcę, którego 

usiłował w ten sposób ocalić.Mi mano, su vida - powtarzał te słowa niczym mantrę. 

Moja  ręka,  twoja  śmierć.  Ricci  obejrzał  się,  zobaczył  bladego  jak  trup  napastnika  i 

spróbował uwolnić nogę. Potrząsanie nic nie dało, więc kopnął mocno i trafił tamtego 

w twarz. Antonio trzymał go kurczowo samą już tylko siłą woli. Umierał, lecz ciągnął 

ku  sobie  jego  nogę,  szczerząc  zęby  w  upiornym  grymasie.    Z  kącika  ust  ciekła  mu 

krew, plamiąc policzek i brodę. ŚMi mano, su uida... 
Wyczuwszy  zmianę  obciążenia  na  plecach,  Kuhl  skorzystał  z  okazji  -  rozpłaszczył 

się, wsparł oburącz o podłogę i ignorując strzaskaną dłoń, poddźwignął niczym ktoś 

wykonujący pompki. Ricci zsunął się z niego, a najemnik czym prędzej poderwał się i 

rozejrzał,  szukając  plecaka.  Dostrzegł  go  za  Antoniem,  w  hali  mieszczącej  moduł 

stacji kosmicznej. Zobaczył też uzbrojonych funkcjonariuszy Miecza. Miał tylko dwie 

możliwości, więc wybrał mniej chwalebną, za to zapewniającą przeżycie. Mi mano, su 

vida,  mi  mano...  -  głos  Antonia  cichł  stopniowo  aż  do  niesłyszalnego  szeptu  i 

ostatecznie  mężczyzna  umilkł.  Ricci  w  końcu  zdołał  wyszarpnąć  nogę  z  jego 

zaciśniętych palców, poderwał się i rozejrzał gorączkowo. Korytarz był pusty. Pobiegł 

nim  aż  do  rampy  załadunkowej,  wypadł  z  kompletnych  ciemności  w  mrok  nocy  i 

ponownie  się  rozejrzał.  Przeciwnik  zniknął.  Choć  szukał  go  jeszcze  godzinę  i 

natychmiast rozkazał otoczyć kordonem teren kosmodromu, Kuhla nie odnaleziono. 

Zdołał uciec, ale jego plecak trafił w ręce Ricciego. 

EPILOG 

RÓŻNE MIEJSCA 

background image

30 KWIETNIA 2001 

Dźwiękoszczelna  sala  konferencyjna  kwatery  głównej  UpLink  International  w  San 

Jose  w  Kalifornii.Tym  razem  nam  się  udało  -  rzekł  Gordian.  -  Spadliśmy  na  cztery 

łapy, ale nie ma się co oszukiwać i sądzić, że na pewny grunt. Siedzący wraz z nim 

przy stole konferencyjnym Megan Breen i Tom Ricci przytaknęli w milczeniu. - Wciąż 

nie znaleźliśmy zdrajcy - odezwała się Megan.  - Wiemy już, że znał plany zakładów 

w Brazylii, kosmodromu Bajkonur i montowni na przylądku Canaveral. Wiemy też, że 

nie  tylko  dostarczył  terrorystom  dokładne  schematy  stacji  kosmicznej,  a  zwłaszcza 

modułu technicznego, lecz również po mógł im znaleźć miejsce zainstalowania tego 

działa mikrofalowego i sposób podłączenia go do baterii słonecznych. - A to wymaga 

dużej wiedzy technicznej i naprawdę dobrego dostępu do informacji - dodał Ricci. - 

To  samo  dotyczy  również  tego,  kto  wykonał  brudną  robotę  przy  Orionie.  -  A  ten, 

któremu odebrałeś plecak z urządzeniem? - spytał Gordian. - Wiemy o nim coś poza 

tym, że dowodził w walce, jest bezwzględny i używa nazwiska Kuhl? Ricci potrząsnął 

głową.    W  trakcie  przeszukiwania  terenu  odkryto  tylko  dwóch  martwych  rosyjskich 

strażników.  Jeden  został  uduszony,  drugi  miał  skręcony  kark.  Brakowało  także  ich 

łazika, którym Kuhl mógł opuścić kosmodrom.Rollie uważa, że to nie on jest mózgiem 

całej  tej  operacji  -  powiedziała  niespodziewanie  Megan.  Gordian  spojrzał  na  nią 

zaskoczony. 

Podał jakieś powody? 

Wzruszyła ramionami. 

Przeczucie. 

- I to wszystko? Skinęła głową. 

Czasami  przeczucie  jest  najlepszą  wskazówką  -  zauważył  Ricci.  Szef  UpLink 

odetchnął głęboko. 

Im  dłużej  się  nad  tym  wszystkim  zastanawiam,  tym  więcej  pojawia  się  pytań  bez 

odpowiedzi  -  stwierdził.  -  Najważniejsze  brzmi:  Jaki  miał  być  cel  tego  działa?  W 

pomieszczeniu zapadła cisza. 

Stopniowo i po kolei - powiedział po chwili Ricci tak cicho, jakby mówił do siebie. 

Gordian spojrzał nań pytająco. 

W  ten  sposób  znajdziesz  odpowiedź.  Poznałem  tę  metodę  w  wojsku,  a 

potwierdziłem  jej  przydatność,  gdy  pracowałem  w  policji  -  wyjaśnił  Tom.  -  Tylko 

ostatnio  prawie  o  niej  zapomniałem.  Kiedy  wszystko  się  wali  i  ma  się  dziesięć 

pozornie  beznadziejnych  problemów,  należy  zabrać  się  do  nich  po  kolei  i  posuwać 

naprzód  drobnymi  krokami.  Gordianowi  przemknęło  przez  myśl,  że  coś  w  tym  jest: 

pewność,  że  się  żyje  tu  i  teraz,  oraz  szansa  doczekania  lepszej 

przyszłości.Doskonale  się  spisałeś  w  Kazachstanie  -  pogratulował  po  chwili 

Ricciemu.  -  Cieszę  się,  że  jesteś  z  nami.    Megan  przytaknęła,  przyglądając  się 

Tomowi. 

Ja też - dodała. 

Ricci zauważył jej wzrok. 

Zobaczysz, o co mi chodzi - obiecał. 

Barek Centrum Lotów Kosmicznych im. J. F. Kennedy’ego, przylądek Canaveral na 

Florydzie. 
Pete Nimec przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami stojącemu przed nim talerzowi. 

-  Powiedz  mi,  jeśli  zwariowałem,  ale  ten  omlet  wygląda,  jakby  go  zrobiono  ze 

sproszkowanych jaj - rzekł.  Annie uśmiechnęła się nieznacznie.      A czego poza 

jedzeniem dla astronautów się tu spodziewałeś? - Dlatego zamówiłaś tylko kawę? 

background image

Przyjrzała mu się z wahaniem. 

- Chcesz poznać pewien sekret? 

Skinął głową.  , 

Wolę mieć do czynienia z prasą o pustym żołądku. Głód pomaga pamiętać, z jakim 

rodzajem osobników mam do czynienia. Ostatnio, niestety, codziennie. 
Teraz Nimec się uśmiechnął. 

To ma sens - przyznał. 

Uniósł nóż i widelec, odkroił porcję omletu, po czym zdecydował, że ma dość i z ulgą 

odsunął talerz - przynajmniej był to ostatni posiłek, który zmuszony był tu spożyć. Za 

mniej  więcej  godzinę  Annie  poprowadzi  konferencję  prasową,  w  trakcie  której 

oficjalnie  ogłosi,  że  powodem  katastrofy  Oriona  był  sabotaż,  a  konkretnie  bomby 

podłożone w przedziale silnikowym. Od tej chwili śledztwo przejmowały odpowiednie 

agencje  rządowe  powołane  do  ścigania  przestępców...  a  po  cichu  również  Miecz. 

Choć Pete obiecał jej, że zrobi wszystko co możliwe, by złapać winnych, i przyrzekł 

informować  ją  na  bieżąco  o  postępach  śledztwa,  jego  obecność  na  przylądku 

Canaveral  nie  była  już  niezbędna.  Następnego  ranka  wracał  do  San  Jose.  Ona 

zresztą  także  wkrótce  opuszczała  Florydę  i  wracała  do  domu  w  Houston.  Po  raz 

kolejny  w  ciągu  ostatnich  kilku  dni  przyszło  mu  do  głowy,  że  lot  z  San  Jose  do 

Houston nie był w sumie całkiem długi. Wziął głęboki oddech i wypalił:  Co powiesz 

na  kolację  dziś  wieczorem?  W  normalnej  restauracji  z  normalnym  jedzeniem? 

Będziemy  się  mogli  odprężyć  i  może  zostaniemy  przyjaciółmi,  nie  tylko 

współpracownikami. - Umilkł na chwilę. - Jeśli chcesz, możesz zabrać ze sobą dzieci. 

Upiła  łyk  kawy,  odstawiła  filiżankę  i  z  namysłem  wpatrzyła  się  w  jej 

zawartość.Przyjaciółmi  -  powiedziała  w  końcu.  Uniosła  głowę  i  przez  długą  chwilę 

przyglądali się sobie w ciszy. A potem Annie uśmiechnęła się. 

- Podoba mi się ten pomysł, Pete - oświadczyła. - Naprawdę mi się podoba. 
Kabina pasażerska prywatnego odrzutowca gdzieś nad zachodnią Boliwią. 
Harlan  DeVane  spoglądał  przez  okno  na  chmury,  które  przebijał  nabierający 

wysokości  samolot,  dopóki  nie  zasłoniły  one  zupełnie  rozciągającego  się  w  dole 

krajobrazu.  I  myślał.  To  co  zdarzyło  się  w  Kazachstanie,  było  istotnie  godne 

pożałowania.  Kolumbijscy  i  peruwiańscy  lewacy  zapłacili  mu  z  góry  za  wyrównanie 

rozmaitych rachunków, jakie mieli ze światem. Podobnie albańscy partyzanci... i ich 

wróg, rząd w Belgradzie, o czym naturalnie nie mieli pojęcia. Ale kolejka przyszłych 

klientów zapowiadała się naprawdę imponująco. Część z nich miała w rzeczy samej 

sprzeczne  interesy,  za  to  wszyscy  zgadzali  się  z  jego  warunkami  dotyczącymi 

zachowania tajemnicy i uznania go za stronę neutralną. W ostatnim tygodniu, kiedy 

sprawy  wyglądały  naprawdę  obiecująco,  zgłosiły  się  ze  szczodrymi  ofertami  Irak  i 

Iran  -  oba  po  to,  by  przysporzyć  problemów  sąsiadowi.  Nowy  Jork,  Waszyngton, 

Moskwa,  Bagdad,  Teheran...  jeśli  chodzi  o  wybór  celów  do  zniszczenia,  był 

egalitarianinem, a Hauoca mógłby wypożyczać przez długie tygodnie, nim zdołano by 

wysłać na stację astronautów, którzy odłączyliby urządzenie, tracąc dodatkowy czas 

na  jego  odszukanie.  Westchnął  ciężko.  Cóż,  nie  udało  się  i  należało  się  z  tym 

pogodzić. Tym razem się nie udało. Nigdy na szczęście nie gwarantował klientom, że 

operacja na pewno się powiedzie, a Gordianowi i tak przysporzył sporo problemów.  

Naprawdę,  znacznie  lepiej  było  z  nadzieją  spoglądać  w  przyszłość.    Świat  pełen 

konfliktów był jednocześnie światem pełnym dochodów, a jakoś nie wyglądało na to, 

by konflikty miały szybko dobiec końca. 
KONIEC 


Document Outline