background image

Tom Clancy
Martin Greenberg

POwER PlAYS 2
SPRAWA ORIONA

DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2000

Przełożył Jarosław Kotarski
Tytuł oryginału Tom Clancy’s Power Plays: Shadow Watch
Copyright C 1999 by RSE Holdings, Inc. All rights reserved
Copyright C for the Polish edition by REBIS Publishing House
Ltd., Poznań 2000 Redaktor Błażej Kemnitz Opracowanie graficzne
Jacek Pietrzyński

PODZiĘKOWANIA

Chciałbym podziękować Jerome’owi Preislerowi za pomysłowość i nieoceniony wkład 
w przygotowanie maszynopisu. Podziękowania za pomoc należą się także Marcowi 
Cerasinie-mu,   Larry’emu   Segriffowi,   Denise   Little,   Johnowi   Helfersowi,   Robertowi 
Youdelmanowi   i   Tomowi   Mallonowi,   wspaniałym   ludziom   z   Penguin   Putnam,   a 
szczególnie:   Phyllis   Grann,   Da-vidowi   Shanksowi   i   Tomowi   Colganowi.   Dziękuję 
Dougowi   Little-johnsowi,   Kevinowi   Perryemu   i   reszcie   zespołu   pracującego   nad 
Sprawą Oriona, jak również wszystkim miłym ludziom z Red Storm Entertainment. 
Jak zawsze dziękuję też mojemu agentowi i przyjacielowi Robertowi Gottliebowi z 
William Morris Agency. Lecz przede wszystkim to wy, moi czytelnicy, musicie ocenić 
wynik naszego wspólnego wysiłku.
Tom Clancy
Wydanie I
ISBN 83-7120-966-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74
e-mail: 

rebis@pol.pl

www.rebis.com.pl

Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel.
879-38-88

* * *

1
CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH
im.J. F. KENNEDY’EGO PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA 15 KWIETNIA 2001

Znacznie później, gdy jej obsesją i pracą jednocześnie stało się wyjaśnienie tego, co 
wydarzyło   się   na   stanowisku   startowym,   Annie   wciąż   doskonale   pamiętała,   jak 
wszystko, co dotąd przebiegało doskonale, nagle zaczęło się walić, przekształcając 
podniecenie i oczekiwanie w horror i zmieniając na zawsze jej życie.   Astronautka, 
gwiazda mediów, modelka, matka wszystkie szufladki, w których dotąd umieszczał ją 
świat,   pozostały   takie   same.   Ale   zbyt   dobrze   znała   siebie,   by   wątpić,   że   Annie 

background image

Caulfield, która żyła przed katastrofą, i Annie Caulfield, która w końcu powstała z 
popiołów, to dwie nader odmienne kobiety. Rankiem panowały idealne warunki do 
startu: słaby, spokojny wiatr, umiarkowana temperatura i czyste błękitne niebo aż po 
wschodni  brzeg  wyspy  Merritt.   Stanowisko  39A,   położone  nad   morzem,   tonęło   w 
promieniach słońca, a całość oglądana z okien Centrum Kontroli Startowej wyglądała 
niczym pocztówka lub folder turystyczny reklamujący uroki Florydy. Była to pogoda, 
jakiej ciągle życzyli sobie planiści NASA i jaka rzadko występowała w chwili startu.  W 
przypadku Oriona zresztą przygotowania od samego początku przebiegały idealnie. 
Nie było żadnych falstartów czy frustrujących, wykrytych w ostatniej chwili usterek 
powodujących przerwanie odliczania, a czasami wymuszających odwołanie startu. 
Wszystko, ale to dosłownie wszystko wyglądało doskonale. Dwie i pół godziny przed 
odlotem, wraz z resztą zespołu zarządzającego misją i innymi oficjelami z NASA, 
Annie odprowadziła swoją załogę (zawsze tak określała załogi, które nadzorowała) 
do pojazdu,  który  miał ich  przewieźć  na stanowisko startowe.  Przy tej  okazji,   jak 
zwykle, wykonano pamiątkowe zdjęcia, a całość opracowali zatrudnieni przez NASA 
specjaliści z agencji reklamowych. Mimo to zaskoczyła ją liczba czekających przed 
wejściem   dziennikarzy   i   reporterów   oraz   mikrofonów   w   kudłatych   osłonach,   które 
wyglądały   niczym   przerośnięte   gąsienice.   Był   nawet   ktoś   z   jednej   z   sieci 
telewizyjnych nadających poranne serwisy informacyjne - Gary Jakoś-mu-tam, który 
zaciągnął ją przed kamerę, by wygłosiła komentarz. Gdyby się wcześniej nad tym 
zastanowiła,   przygotowałaby  się  na   coś   podobnego   -   NASA   poważnie   traktowała 
współpracę z mediami, a na jej obecność w centrum podczas startu usilnie nalegano. 
Podobnie   zresztą   jak   w   pewnym   stopniu   na   mianowanie   jej   koordynatorem 
astronautów, co było całkiem wysoką pozycją w hierarchii agencji. Obliczono to na 
przyciągnięcie większego niż zwykle tłumu dziennikarzy. Zgodziła się na taką rolę, 
mając nadzieję, że lot spełni oczekiwania rozdmuchane przez reklamę. Wysłanie w 
przestrzeń   pierwszego   modułu   laboratoryjnego   ISS,   jak   w   skrócie   określano 
międzynarodową   stację   kosmiczną,   opóźniło   się   znacznie   z   powodu   problemów 
finansowych. Na orbicie znajdowały się już segmenty konstrukcyjne, z którymi miało 
zostać   połączone   laboratorium,   a   za   dwa   tygodnie   zaplanowano   wystrzelenie   z 
rosyjskiego kosmodromu w Kazachstanie drugiego modułu badawczego. Nie licząc 
politycznych korzyści, czyli konkretnego dowodu współpracy Wschodu z Zachodem, 
te dwa starty decydowały o istnieniu stacji, a więc otwierały nową erę w badaniach 
kosmosu. Dlatego właśnie Annie zwracała taką uwagę na szczegóły, ignorując całą 
wrzawę   otaczającą   misję.   Był   to   dla   niej   największy   z   dotychczasowych   krok   ku 
realizacji marzeń, które pielęgnowała od dzieciństwa i które sporo ją kosztowały, gdy 
dorosła. Miała nadzieję, że duma z udziału w programie budowy tej stacji wymaże w 
końcu   winę   i   ból,   które   dotąd   w   niej   przeważały.   Co   prawda,   stanowiły   niejako 
produkt uboczny, ale dręczyły ją od dawna. Nie był to jednak czas ani miejsce na 
rozmyślania   o   własnych   problemach,   toteż   odsunęła   je   od   siebie.     Stała   przed 
wejściem do kompleksu startowego 39 i obserwowała pułkownika Jima Rowlanda 
oraz resztę załogi Oriona wsiadających do srebrzystego, przypominającego autobus 
pojazdu z błękitnobiałym znakiem NASA. Tych pięcioro miało tworzyć historię, więc 
choć obowiązki nie pozwalały jej lecieć, i tak czuła, że jakaś jej część wyruszy z nimi. 
Byli jej grupą treningową, jej rodziną. Odpowiadała za nich. Na zawsze wrył się jej w 
pamięć   obraz   Jima,   który   zatrzymał   się   przed   wejściem   do   pojazdu   i   przyjrzał 
tłumowi,   szukając   jej   twarzy.   Był   dowódcą   lotu,   przystojnym   i   energicznym 
mężczyzną, który zdawał się pulsować pewnością siebie i entuzjazmem. Ale w tej 
chwili nie miało to znaczenia, podobnie jak to, że w roku 1994 ukończyli razem kurs 
astronautów.   W   tej   chwili   przepełniała   go   niecierpliwość,   którą   w   pełni   mógł 
zrozumieć   jedynie   ten,   kto   widział   Ziemię   z   wysokości   dwustu   pięćdziesięciu 

background image

mil.Marchewka ponad wszystko. - Wiedział, że nie ma szans, by Annie usłyszała go 
w tym zgiełku, więc mówił wolno, żeby mogła czytać z jego warg. Tekst był stary - z 
czasów szkolenia w Houston - i dotyczył twarzowego koloru skafandrów, w które od 
lat   ubrani  byli   wszyscy   astronauci   w   trakcie   startów   i  lądowań.   Uśmiechnęła   się, 
wspominając wspólne treningi - jednak prawdą było, że jeśli ktoś choć raz znalazł się 
w   przestrzeni,   nigdy   nie   przestawał   za   nią   tęsknić.   Nigdy.   -   Terra   nos   respuet   - 
odparła, wolno wymawiając słowa. W dowolnym tłumaczeniu, które wymyślili dość 
dawno, motto szkoły brzmiało „Wypluła nas Ziemia”.
Jim   uśmiechnął  się   szerzej   i  zasalutował   jej   zawadiacko,   po   czym   odwrócił   się   i 
wsiadł do pojazdu. Za nim podążyli kolejno pozostali członkowie załogi. Niedługo 
potem Annie uznała, że jej funkcja reprezentacyjna dobiegła końca, i wymknęła się 
dziennikarzom.   Zjadła   lekkie   śniadanie   w   bufecie   i   poszła   do   pokoju   startowego 
przydzielonego   do   obsługi   Oriona.   W   centrum   były   cztery   takie   olbrzymie 
pomieszczenia, a z każdego można było kierować operacją od etapu testów do startu 
promu. Później funkcję tę przejmowało Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B. 
Johnsona w Houston. Sala, pełna półkolistych konsol komputerowych oddzielonych 
niewysokimi przepierzeniami i o ogromnych oknach wychodzących na płytę startową, 
robiła wrażenie nawet wtedy, gdy nie było w niej nikogo. W takie dni jak ten, kiedy 
pełno   w   niej   było   kontrolerów,   techników,   oficjeli   z   NASA   i   zaproszonych   na 
uroczystość startu VIPów, Annie wydawało się, że sama atmosfera jest elektryzująca. 
Zajęła swoje miejsce w sekcji zarządzania operacją, co było miło i oficjalnie brzmiącą 
nazwą przestrzeni wydzielonej dla zaproszonych gości i ważniejszych przedstawicieli 
agencji,   których   obecność   z   punktu   widzenia   procedury   startowej   była   zupełnie 
nieistotna. Zauważyła, że siedzący po prawej mężczyzna posłał jej zaintrygowane 
spojrzenie z gatunku: „Na jakiej to reklamie widziałem twoją twarz?” Przyzwyczaiła 
się do takich spojrzeń, odkąd stała się sławna, lecz nagle zdała sobie sprawę, że 
przygląda   się   sąsiadowi   niemal   w   ten   sam   sposób.   Co   prawda,   niewielu 
biznesmenów miało bardzo znane nazwiska, ale jedynie ktoś, kto przespałby ostatnie 
dziesięć   lat,   nie   rozpoznałby   założyciela   i   szefa   UpLink   International,   jednej   z 
najważniejszych firm dla rozwoju światowej techniki, a także - co ważniejsze z punktu 
widzenia   Annie   -   głównego   wykonawcy   międzynarodowej   stacji   kosmicznej. 
Mężczyzna wyciągnął ku niej dłoń ze słowami: - Przepraszam, że się przyglądam, ale 
to prawdziwy zaszczyt poznać panią, pani Caulfield. Jestem... - Roger Gordian. - 
Uśmiechnęła   się.   -   Najsłynniejszy   cywilny   zwolennik   naszego   programu.   Aha, 
wystarczy po prostu Annie. - No tak, imiona to tu zdecydowanie najpopularniejsza 
forma.   -   Wskazał   na   siedzącą   po   drugiej   stronie   uderzająco   piękną   brunetkę   w 
doskonale   skrojonym   kostiumie.   -   Proszę   pozwolić,   że   przedstawię   pani   mojego 
wiceprezesa   projektów   specjalnych   Megan   Breen.   W   taki   czy   inny   sposób   stoi 
generalnie za wszystkim, co nasza firma zdołała osiągnąć. Kobiety uścisnęły sobie 
dłonie i Megan dodała:

Mam nadzieję, że poświadczysz to, co właśnie powiedział, gdy będę negocjowała 

podwyżkę. Gordian mrugnął porozumiewawczo do Annie.

Biedna   Megan   musi   się   jeszcze   sporo   nauczyć   o   lojalności   między   byłymi 

myśliwcami. W uśmiechu Annie pojawiło się coś więcej niż humor.

Zostałeś zestrzelony nad Wietnamem, prawda? - spytała.

Gordian skinął głową.
- Przez sowiecką rakietę typu Goa podczas przelotu na małej wysokości nad Khe 
Xanh. - Umilkł na chwilę. - Latałem od roku z 355. z Laosu, a następne pięć lat 
spędziłem w więzieniu Hoa Lo. - „Hanojski Hilton”. Mój Boże, prawda. Czytałam, jak 

background image

traktowano tam więźniów. O komorach gwiezdnych... - Annie umilkła, przypominając 
sobie detale.
Szczególnie utkwiły jej w pamięci pokoje 18 i 19 w rejonie określanym przez jeńców 
mianem   „Hotelu   Złamanych   Serc”.   Pierwszy   nazwali   Zmiękczalnią,   drugi   - 
Pryszczatym. W Zmiękczalni bito nowo przybyłych, by zdali sobie sprawę, gdzie się 
znaleźli.     Pryszczaty   nazwę   zawdzięczał   specyficznie   położonemu   tynkowi,   który 
tworzył guzowate nierówności skutecznie tłumiące krzyki torturowanych. Ten oraz 
podobne wynalazki były spuścizną po Francuzach. Można mówić o tej nacji, co się 
chce, ale trzeba przyznać, że na skolonializowanych obszarach Francuzi pozostawili 
wzbudzające szacunek więzienia, z których nie sposób było uciec.  Potrafiono w nich 
wymusić   pożądane   zmiany   behawioralne   u   najbardziej   nawet   zatwardziałych   i 
niepoprawnych osadzonych. Do takich należało właśnie więzienie Hoa Lo czy słynna 
kolonia  karna  na Diabelskiej Wyspie  przy  wybrzeżu  Gujany  Francuskiej.  Brutalna 
bezwzględność i nieludzkie warunki były ich atrybutami, a Wietnamczycy okazali się 
wyjątkowo pojętnymi uczniami i w pełni wykorzystali swą kolonialną spuściznę. Ja też 
słyszałem o twoich przejściach - przerwał ciszę Gordian. - Sześć dni ukrywania się w 
Bośni po katapultowaniu z F-16 na dwudziestu siedmiu tysiącach stóp. Przeżyłaś 
chyba   tylko   dzięki   łasce   boskiej.Dzięki   łasce   boskiej,   kursowi   przetrwania, 
radiotelefonowi i azbestowemu żołądkowi, z którego wyśmiewano się, odkąd sięgam 
pamięcią, a który okazał się wyjątkowo przystosowany do diety składającej się z larw 
i gąsienic - wyjaśniła rzeczowo. - Teraz, kiedy właściwie każdy samolot wyposaża się 
w   twój   system   naprowadzająco-rozpoznawczy   GAPSFREE,   jest   znacznie   mniej 
prawdopodobne, by jakiś pilot dał się tak zaskoczyć jak ja.
- Przeceniasz moje zasługi, a nie doceniasz własnych. - Widać było, że poczuł się 
nieswojo. Czym prędzej zmienił temat,  wskazując  na  salę.  -  Choć założę się,  że 
zgodzimy   się,   że   to   rzeczywiście   jest   godne   uznania.   Annie,   nieco   zaskoczona, 
przytaknęła odruchowo. Jeśli się nie myliła - a gdy oceniała ludzi, myliła się raczej 
rzadko   miała   właśnie   okazję   zobaczyć   przebłysk   autentycznej   skromności   swego 
rozmówcy.   U   kogoś   takiego   jak   Gordian,   czego   nauczyło   ją   przebywanie   wśród 
wysoko postawionych i potężnych osobistości, był to prawdziwy ewenement.  Uczyła 
się naturalnie na własnych błędach i nie były one najsympatyczniejsze. - To twój 
pierwszy   start?   -   spytała.   -   W   innej   niż   rola   widza,   tak.   Kiedy   nasze   dzieci   były 
jeszcze   dziećmi,   przyjechaliśmy   z   Ashley,   by   z   terenu   przeznaczonego   dla 
publiczności obserwować start Endeavora. To było spektakularne przeżycie, ale w 
porównaniu   z   obecnością   w   centrum   startowym...   -   Drętwieją   palce,   a   serce 
podskakuje   -   powiedziała   ze   zrozumieniem   Annie.   -   Sądzę,   że   dla   ciebie   to   też 
jeszcze nie rutyna - zauważył z uśmiechem.
- I nigdy nie będzie.
Po   chwili   Gordian   wstał,   widząc   zbliżającego   się   administratora   NASA   Charlesa 
Dorseta. Uścisnęli sobie dłonie i Dorset porwał go na spotkanie z grupą osobistości 
przebywających w sąsiednim pokoju.Co będzie dalej? - spytała Megan, pochylając 
się nad opuszczonym przez Gordiana fotelem. - Tyle się tu naraz dzieje, że trudno 
wszystko ogarnąć.    Nie przejmuj się. Wysyłanie ludzi w kosmos to skomplikowany 
proces. Nawet astronauci nie pamiętaliby o wszystkim bez ściąg. A mają za sobą lata 
treningów i mnóstwo prób pocieszyła ją Annie. - Mówisz poważnie? O tych ściągach? 
- Przykleja się je na tablicy przyrządów - wyjaśniła. - Mały krok dla ludzkości, wielki 
dla rzepów. Klej może być zbyt słaby, więc nie używa się kartek samoprzylepnych, 
lecz folii z rzepami. - Zerknęła na zegarek. - Żebyś się lepiej orientowała, co nas 
czeka, do startu pozostała mniej więcej godzina i jak dotąd wszystko idzie dobrze. 
Zespół odprowadzający zamknął i zabezpieczył właz, a za chwilę opuści stanowisko 

background image

startowe i uda się w rejon wycofania. Komputerowe sprawdzanie poprzedzające start 
rozpoczęło   się   wiele   godzin   temu,   ale   na   pokładzie   promu   i   tak   jest   mnóstwo 
przełączników,   więc   teraz   załoga   upewnia   się,   czy   wszystkie   znajdują   się   we 
właściwych położeniach. - Przyznam się, że zaskoczyła mnie liczba personelu w tej 
sali - powiedziała Megan. - Oglądałam już starty w telewizji i spodziewałam się licznej 
obsady, ale tu jest ze dwustu ludzi. - Niezły strzał - przyznała Annie. - Właściwie 
nieco więcej, około dwustu pięćdziesięciu. Ale to i tak połowa obsady z czasów, gdy 
startowały misje Apollo - wyjaśniła. - Jeszcze kilka lat temu potrzebowaliśmy o jedną 
trzecią   więcej.   Nowy   sprzęt   i   oprogramowanie   systemu   kontroli   startu   pozwoliły 
skonsolidować   całą   operację   i   zmniejszyć   liczbę   operatorów.   -   Przepraszam,   że 
wyszedłem w połowie rozmowy, ale Chuck chciał, żebym poznał jego zastępców - 
przeprosił   Gordian,   zjawiając   się   z   powrotem.   Dla   kogo   Chuck,   dla   tego   Chuck, 
pomyślała Annie. Dla niej wciąż był to pan Dorset. Jak widać, nie wszędzie w NASA 
obowiązywała zasada mówienia po imieniu. Zapamiętała jednak, że nie powiedziała 
tego głośno, by nie urazić gościa. - Gdy cię nie było, wypytałam Annie o różne rzeczy 
- poinformowała go Megan. - Dowiedziałam się mnóstwa interesujących rzeczy.
- W takim razie mam nadzieję, że jeszcze jeden żądny wiedzy uczeń nie sprawi 
zbytnich   kłopotów   -   powiedział   Gordian,   siadając   w   fotelu.   -   W   ogóle.   -   Annie 
uśmiechnęła się lekko. - Dopóki będziemy rozmawiali cicho, możecie pytać, o co 
tylko chcecie.  Przez następne pięćdziesiąt minut to właśnie robili. Na dziewięć minut 
przed startem wstrzymano odliczanie i w sali zapadła cisza.   Kontrolerzy czekali w 
gotowości,   obserwując   poczynania   zespołu   zarządzającego,   który   tworzyli   wyżsi 
pracownicy agencji oraz inżynierowie odpowiedzialni za tę misję. Grupa odbywała 
cichą, lecz poważną naradę, a kilku jej członków sięgnęło po telefony przymocowane 
do   pulpitów.   -   Wstrzymanie   odliczania   w   tym   momencie   to   także   rutynowe 
postępowanie   -   wyjaśniła   Annie,   czując   zaintrygowane   spojrzenia   rozmówców.   - 
Pozwala   astronautom   i   personelowi   naziemnemu   nadgonić   opóźnienia   w 
sprawdzaniu sprzętu i wprowadzić ostatnie poprawki, jeśli zachodzi taka potrzeba. W 
tym czasie członkowie zespołu zarządzającego podejmują ostateczne decyzje. Przed 
startem niektórzy chcą się jeszcze porozumieć z inżynierami z Houston. Kiedy każdy 
podejmie decyzję, głosują, by sprawdzić, czy osiągnęli konsensus. - Annie wskazała 
lekkie słuchawki leżące na jej pulpicie i dwa dodatkowe zestawy przeznaczone dla 
Gordiana   i   Megan.   -   Gdy   ponownie   zacznie   się   odliczanie,   możecie   je   nałożyć. 
Będziecie   słyszeć   rozmowy   między   promem   a   obsługą.   -   Głosowanie,   o   którym 
wspomniałaś... długo trwa? - spytała Megan.
- To zależy od pogody, problemów technicznych, które pojawiły się do tego czasu, i 
mnóstwa innych czynników. Jeśli jeden z kierowników będzie miał zły horoskop na 
ten dzień, teoretycznie może wymusić odłożenie startu. Choć nigdy o czymś takim 
nie słyszałam, przyznaję, że zdarzały się dziwne przypadki. Na przykład, pięć czy 
sześć lat temu start Discovery został odłożony o przeszło miesiąc za sprawą pary 
dzięciołów. Gordian spojrzał na nią. - Dzięciołów?!
- Dzięciołów. - Annie uśmiechnęła się, widząc jego minę. Zamiast interesować się 
drzewami   wydziobywały   dziury   w   osłonie   zewnętrznego   zbiornika   paliwa.   Po 
naprawie   wezwano   ornitologa,   który   przepłoszył   je,   wieszając   wokół   stanowiska 
startowego   sztuczne   sowy.   -   Niesamowite.   -   Gordian   potrząsnął   głową.   -   Nie 
przypominam   sobie,   żebym   cokolwiek   o   tym   słyszał...         Opowieści  z   przylądka. 
Mogłabym wam powiedzieć więcej, niż mielibyście ochotę usłyszeć. - Zachichotała. - 
Ale  nie  musicie  się  obawiać.    Z   tego,  co  widzę,  dziś  decyzja  o  starcie  zapadnie 
szybko. I miała rację - w ciągu kilku minut narada skończyła się, kierownicy wrócili do 
swoich pulpitów i sięgnęli po telefony. Na wielkim ekranie widać było obraz z kamer 

background image

przemysłowych   pokazujących   stanowisko   startowe   popularnie   zwane   „kominem”: 
kratownicę podtrzymującą w pionie dwa silniki rakietowe na paliwo stałe, masywny, 
wysoki na sto pięćdziesiąt stóp zbiornik zewnętrzny i sam prom zwany orbiterem. 
Annie doskonale znała jego wnętrze jak tylko potrafi ktoś, kto latał na jego pokładzie - 
i widziała oczyma wyobraźni to, czego nie pokazywały kamery. Jim i jego pilot Lee 
Everett, przypięci pasami do foteli, mieli opuszczone przysłony hełmów, gdyż słońce 
zalewało   kokpit   potokiem   światła.     Za   nimi  spoczywały   Gail   Scott,   zajmująca   się 
ładunkiem, i specjalistka do spraw misji Sharon Ling; trzej pozostali członkowie załogi 
zajmowali fotele nieco niżej, na środkowym pokładzie. Wszyscy siedzieli, ale fotele 
znajdowały   się   prostopadle   do   ziemi,   by   zredukować   skutki   przeciążeń 
występujących   podczas   startu   i   wznoszenia.   Annie   nigdy   nie   miała   problemów   z 
żołądkiem   podczas   lotu,   ale   wiedziała,   że   wszyscy   za   prawym   uchem   mają 
przyklejony   plaster   ze   skopolaminą   neutralizującą   symptomy   powodowane   przez 
przyspieszenie czy zanik ciążenia. Sercem i duszą była z nimi, doświadczając tego 
samego, czego oni doświadczali na każdym etapie. Do startu pozostało pięć minut. 
Annie skupiła się na głosach w swoich słuchawkach. - ...kontrola, tu Orion - mówił 
Jim.  -  Odpalamy  APU. Pierwszy i drugi na zielonym,  trzeci  w  trakcie rozruchu.  - 
Rozumiem, melduj stan trzeciego - odparł kontroler.
-   Zielony.   Mamy   sprawne   trzy   na   trzy.   Pracują   bez   zarzutu.   -   Rozumiem   Orion. 
Ślicznie.   Annie   czuła,   jak   narasta   w   niej   podniecenie.   Rozmowa   oznaczała,   że 
zasilane hydrazyną rozruszniki mające odpalić w trakcie lotu wznoszącego główne 
silniki   promu   zostały   uruchomione   i   działały   prawidłowo.   Słuchała   dalej.   Prom 
przeszedł   na   własne   zasilanie,   w   zewnętrznym   zbiorniku   podwyższono   ciśnienie. 
Obok   niej   Gordian   z   fascynacją   wpatrywał   się   w   stanowisko   startowe.   Teraz 
rozmawiali  wyłącznie  kontrolerzy  - reszta milczała  zgodnie  z wymogami  procedur 
startowych.   Tych   przestrzegano   z   całą   surowością,   choć   Annie   podejrzewała,   że 
przytłaczająca   powaga   chwili   i   tak   pozbawiłaby   ją   głosu.   Na   dwie   minuty   przed 
godziną T główny kontroler oznajmił, że prom gotów jest do startu, a Annie poczuła 
mrowienie, które z opuszków palców przeszło na całe jej ciało. Zapamiętała, że gdy 
do wyznaczonego czasu brakowało sześciu sekund, spojrzała na zegar wbudowany 
w   konsolę.   W   tym   momencie   w   półsekundowych   odstępach   i   w   kolejności 
kontrolowanej   przez   komputer   pokładowy   Oriona   powinny   odpalić   główne   silniki 
promu. Zamiast tego zaczęły się kłopoty. I to te najgorsze, niezapomniane.
Od momentu, w którym zorientowała się, że coś jest nie tak, aż do tragicznego finału 
wszystko przebiegało z tak ogromną prędkością, iż zaskoczenie przekształciło się w 
pełne osłupienie i niedowierzanie. W pewien sposób było to zbawienne, gdyż stłumiło 
przerażenie,   które   inaczej   mogło   się   okazać   przytłaczające.Kontrola...   mam 
czerwony stan silnika numer trzy.  - Spięty głos należał do Jima. A chwilę później w 
słuchawkach   rozległ   się   przeszywający   dźwięk   głównego   alarmu.Mamy   gorący 
silnik...   spada   ciśnienie   LH2...   uruchomiły   się   detektory   dymu...     mamy   dym   w 
kabinie!   Przez   salę   przebiegł   dreszcz.   Annie   spojrzała   na   ekran,   odruchowo 
zaciskając dłonie w pięści. Z dyszy jednego z głównych silników Oriona wystrzelił 
słup oślepiającego ognia.Natychmiast przerwać start! - Głos kontrolera był spokojny, 
choć   wiele   go   to   kosztowało.   -   Rozumiesz,   Jim?   Natychmiast   opuśćcie   orbiter! 
Rozumiem...  - wykaszlał Jim. - Ja...  my...    trudno cokolwiek zobaczyć...Jim,  biały 
pokój wrócił na pozycję!  Wynoście się stamtąd, i to już! Annie z trudem przełknęła 
ślinę.  Podobnie jak wszyscy astronauci wielokrotnie ćwiczyła awaryjne opuszczanie 
promu i doskonale znała procedurę. Białym pokojem nazywano niewielką komorę 
ciśnieniową umieszczoną na końcu wysięgnika łączącego wieżę z włazem promu. W 
niej astronauci docierali na pokład, a na dziesięć minut przed startem odłączała się 

background image

automatycznie   wraz   z   wysięgnikiem.   Teraz   ponownie   znalazła   się   na   miejscu. 
Zgodnie z ustalonymi procedurami ewakuacyjnymi załoga opuszczała prom przez 
właz, po czym przebiegała po wysięgniku na platformę znajdującą się po przeciwnej 
stronie   wieży.   Z   niej   do   oddalonego   o   tysiąc   dwieście   stóp   podziemnego   bunkra 
biegło pięć stalowych lin odpornych na duże obciążenia.  Do każdej przymocowana 
była stalowa klatka mogąca pomieścić od dwóch do trzech osób, która po zwolnieniu 
zaczepu zjeżdżała do bunkra i lądowała w nylonowej sieci amortyzującej. Najpierw 
jednak... Najpierw jednak astronauci musieli dotrzeć do klatek.   Na ekranie widać 
było   pomarańczowobiałe   płomienie   pulsacyjnie   wystrzeliwujące   ze   wszystkich   już 
silników. Płytę spowił gęsty, tłusty czarny dym, który wkrótce przesłonił część rufową 
promu i sięgnął skrzydeł. Bez wątpienia panowała tam ogromna temperatura, a robiło 
się jeszcze goręcej. Choć Annie była przekonana, że osłony termiczne Oriona mogą 
zapobiec   zapaleniu   się   kadłuba,   wiedziała,   iż   temperatura   i   dym   bardzo   szybko 
zamienią wnętrze w śmiertelną pułapkę. A jeśli zajmie się paliwo lub odpalą silniki na 
paliwo stałe... Zmusiła się, by o tym nie myśleć. Kurczowo przycisnęła ręce do boków 
i   nie   odrywała   wzroku   od   ekranu.   Łączność   z   Jimem   została   przerwana,   a   z 
gorączkowych   rozmów   przekrzykujących   się   podnieconych   kontrolerów,   które 
wypełniały słuchawki, trudno się było zorientować, co z załogą.   Skupiła wzrok na 
ekranie,   czekając,   aż   astronauci   opuszczą   prom.     Nagle  wydało   się   jej,   że   widzi 
postacie   w   marchewkowych   skafandrach   na   otoczonej   barierką   platformie   po 
zachodniej stronie wieży, tam gdzie umieszczono klatki. Jednak odległość od kamer 
w połączeniu z wszechobecnym dymem utrudniała obserwację, toteż nie była pewna, 
czy rzeczywiście widziała tam załogę. Nie odrywała zmrużonych oczu od ekranu i 
prawie   przekonała   siebie,   że   to   naprawdę   byli   podwładni   Jima,   gdy   wieżą 
wstrząsnęła   pierwsza   eksplozja.   Była   tak   silna,   że   zadzwoniły   szyby   w   oknie 
widokowym   centrum.   Annie   bardziej   ją   odczuła,   niż   usłyszała.     Wciąż   czuła   w 
kościach   to   przyprawiające   omdłości   drżenie,   gdy   kolejny   wybuch   rozerwał   rufę 
promu i otoczył ogniem dolną część wieży. Gwałtownie pochyliła się w fotelu, modląc 
się   jednocześnie  do  wszystkich   bogów,   którzy  mogliby   jej  wysłuchać.   Na  ekranie 
widać było malutkie sylwetki w pomarańczowych skafandrach gorączkowo ładujące 
się   do   klatek.   Za   nimi   wyrastała   potężna   ściana   ognia.   Nie   potrafiła   ocenić,   ilu 
astronautów znajdowało się na platformie, gdyż z tej odległości byli niewiele więksi 
od   mrówek.   Temperatura   uruchomiła   system   przeciwpożarowy   na   stanowisku 
startowym i przez długą chwilę Annie nie widziała nic poza kłębami pary i dymu, 
przez które przebijała się poświata ognia otaczająca dolną część promu i wieży. W 
tym momencie pierwsza klatka rozpoczęła szaleńczy zjazd po linie. W ślad za nią 
wystrzelił   z   dołu   język   ognia,   ale   tylko   liznął   stalową   konstrukcję.   Ku   swemu 
przerażeniu Annie dostrzegła na platformie pozostałych członków załogi; ich sylwetki 
rysowały   się   na   tle   oślepiająco   jasnych   płomieni.   Druga   klatka   została   zwolniona 
dziesięć lub piętnaście sekund po pierwszej, czyli z opóźnieniem nie do przyjęcia 
podczas jakichkolwiek ćwiczeń. Zastanowił ją ten poślizg, ale raz jeszcze zmusiła się, 
by nie myśleć o tym, co mogło spowodować takie opóźnienie. Widziała jednak to, co 
widziała... a później uświadomiła sobie, że takie właśnie świadomie tłumione myśli 
najgłębiej wbijają się w pamięć i dręczą człowieka niczym uprzykrzony, nie mogący 
znaleźć spokoju duch.   Następne kilka minut było czystą torturą nieświadomości i 
oczekiwania   połączonych   z   całkowitą   bezsilnością.   Nikt   w   centrum   nie   mógł   nic 
zrobić;   musieli   czekać,   aż   astronauci   odezwą   się   ponownie   z   bunkra.   Czekać, 
wpatrywać się w ekran i nie poddawać szaleństwu. W sali panowała absolutna cisza. 
Annie przygryzła dolną wargę.
W końcu w słuchawkach rozległ się podniecony głos:

background image

Kontrola,   tu   Everett.   Druga  klatka   jest   na   dole   i  sądzę,   że   wszyscy   jesteśmy... 

Nagle głos umilkł.
Annie siedziała bez ruchu, czując, jak łomoce jej serce. Nie wiedziała, co się dzieje, 
nie   wiedziała   nawet,   co   czuje.   Ulga,   którą   wywołał   głos   Lee,   zmieszała   się   z 
desperacją   i   zaskoczeniem.   Dlaczego   tak   nagle   zamilkł?Lee?   -   W   słuchawkach 
odezwał się kontroler. - Przestaliśmy cię słyszeć, Lee. Co się stało? Odpowiedziała 
mu długa jak wieczność cisza.   W końcu Everett odezwał się ponownie, lecz jego 
głos był stłumiony, przerażony: Boże!... Gdzie jest Jim?... Gdzie jest Jim?! Gdzie...?! 
Z   tego,   co   nastąpiło   później,   Annie   zapamiętała   niewiele   głównie   porażającą 
bezsilność   i   coraz   bardziej   docierającą   do   niej   rzeczywistość,   która   zdawała   się 
wciągać   ją   w   bezdenną,   pozbawioną   powietrza   dziurę.   Na   zawsze   utkwiło   jej   w 
pamięci tylko jedno: w którymś momencie spojrzała na Rogera Gordiana. Siedział 
blady i zapadnięty w sobie, jakby jakaś eksplozja odrzuciła go na oparcie fotela. Po 
pytaniu Everetta w jego oczach była już wyłącznie pustka. I ten właśnie pusty wzrok 
uzmysłowił jej, że Gordian zna odpowiedź. Podobnie jak ona i wszyscy obecni na 
sali. Pułkownik Jim Rowland... Jim...  Jim odszedł na zawsze.
2
RÓŻNE MIEJSCA
17 KWIETNIA 2001 5.00 PO POŁUDNIU CZASU WSCHODNIEGO

Opuścili   międzynarodowe   lotnisko   w   Portland   wynajętym   chevroletem,   który   dni 
świetności miał już dawno za sobą.   Przejechali ponad sto mil Maine Turnpike do 
Gardiner,   gdzie   droga   łączyła   się   z   autostradą   międzystanową,   która   omijając 
Bangor,   biegła   zakolami   na   północny   wschód   i   północny   zachód   ku   granicy   z 
Kanadą. Gdy zostawili za sobą zjazd na Bath i Brunswick, już tylko ich samochód 
przemierzał trasę pośród przysypanych śniegiem drzew iglastych. Była długa, choć 
łagodna   zima,   jakie   zwykle   panują   w   Nowej   Anglii.   Punkt   opłat   był   opuszczony: 
brakowało szlabanu i kamer, a wisząca smętnie puszka na drobne miała co prawda 
napis,   że   opłata   wynosi   pięćdziesiąt   centów,   lecz   ojej   wysokości   decydowało 
sumienie kierowcy. Pete Nimec wygrzebał z kieszeni dwie monety i wrzucił je do 
puszki. Ćwierćdolarówki? - zdziwiła się siedząca obok niego Megan; były to pierwsze 
słowa, które wypowiedziała od godziny. - Nie wiedziałam, że jesteś taki uczciwy. Nie 
zdejmując   nogi   z   hamulca,   spojrzał   na   nią   przeciągle   zza   okularów 
przeciwsłonecznych. - Gdybyś przyjrzała się bliżej, wiedziałabyś, że są kanadyjskie - 
odparł po chwili. - Czekałem od ostatniego pobytu tutaj, żeby je oddać. Wcisnął mi je 
kasjer w budce, bo była kolejka. Wiesz, że nie lubię mieć długów. - Kiedy to było?

Mniej   więcej   rok   temu   -   wyjaśnił,   puszczając   hamulec.   Około   piętnastu   mil   za 

punktem  opłat  skręcili   w  zjazd   na   Augustę,   zatankowali  na   najbliższej  stacji   i  po 
minięciu kilku smętnych, nie pierwszej świeżości sklepów wyjechali na autostradę 
numer   trzy   -   biegnącą   pośród   wzgórz   dwupasmówkę   prowadzącą   na   wschód,   w 
stronę   wybrzeża.   Megan   ponownie   zamilkła   i   spoglądała   przez   okno.   Niebo 
przesłaniały ciemnoszare chmury, a wiatr - w miarę jak zbliżali się do wybrzeża - 
stawał   się   coraz   bardziej   agresywny   i  wciskał  się   do   wnętrza   przez   niewidoczne 
szczeliny między drzwiami a karoserią. Chłodne podmuchy powoli, lecz nieustannie 
wygrywały walkę z ogrzewaniem. Za szybą przesuwały się monotonnie całe połacie 
zaśnieżonego lasu, a przerwy wypełniały stacje benzynowe i punkty handlu gratami 
albo...   punkty handlu gratami i stacje benzynowe. Meg była przekonana, że sterty 
pordzewiałych zlewozmywaków, używanych rowerów, mebli kuchennych, sprzętów 
ogrodowych   i   naczyń   gromadzono   tu   w   ciągu   całych   dziesięcioleci,   i   nic   nie 
wskazywało na to, by cokolwiek opuściło któryś z przydrożnych śmietników. Poczuła, 

background image

jak wstrząsają nią dreszcze, i głębiej wtuliła brodę w kołnierz czarnej skórzanej kurtki. 
Oprócz niej miała na sobie niebieskie jeansy i czarne buty do kostek, a spięte w 
koński ogon gęste kasztanowe włosy przykryła wojskową czapką polową z daszkiem. 
Nimec pomyślał ze zdziwieniem, że wyglądała na zmęczoną - zdradzały to zwłaszcza 
jej oczy. - Zastanawiam się, kto kupuje te stare śmieci - odezwała się w pewnym 
momencie. - Pojęcia nie mam, ale pamiętaj, że w tej części kraju wszystko ma życie 
pozagrobowe.   Obiekty   nieożywione   też.       To   brzmi   świętokradczo.     Wzruszył 
ramionami.

Ktoś   mógłby   powiedzieć,   że   przemawia   przeze   mnie   jankeska   tolerancja. 

Uśmiechnęła się nieznacznie i włączyła radio, ale sygnał nadającej przez cały czas 
wiadomości   bostońskiej   stacji,   której   słuchała   na   początku   podróży,   był   już   zbyt 
słaby. Po minucie odbierania zakłóceń lub statycznego szumu wyłączyła je i odchyliła 
się z powrotem na oparcie fotela. - Nic - stwierdziła. - Pewnie lepiej dla ciebie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Posłała mu zaskoczone spojrzenie. - Na lotnisku 
widzieliśmy nagłówki gazet, a gdy wyjeżdżaliśmy z Portland, słyszeliśmy najnowsze 
wiadomości   -   rzekł   Nimec.   -   Ja   też   chciałbym   jak   najszybciej   poznać   wyniki 
dochodzenia w sprawie Oriona, ale sama wiesz, że to musi po trwać i że długo nie 
będzie   wiadomo   nic   nowego.   Teraz   media   będą   przeżuwały   na   setki   sposobów 
informacje, które słyszałaś już co najmniej kilkadziesiąt razy, i z uporem maniaka 
będą cię nimi waliły po głowie. - Wiesz, że jestem odporna na uszkodzenia.  - Nie o to 
mi   chodziło.   Nie   mogę   tylko   uwolnić   się   od   myśli,   że   lepiej   byłoby   dla   ciebie, 
gdybyśmy odłożyli ten wyjazd... - Zawarliśmy umowę: pokażę ci, jak ty pokażesz mi. - 
Ładnie to ujęłaś - przyznał rozbawiony. - Mimo to miałaś ostatnio kilka ciężkich dni. 
Megan potrząsnęła głową.

Ciężkie jest to, co przytrafiło się astronautom. Rodzinie Jima Rowlanda. Ja tylko 

chciałabym   wiedzieć,   dlaczego   tak   się   stało.   Nigdy   do   końca   nie   potrafiłam 
zrozumieć, dlaczego dla rodzin ofiar wypadków lotniczych tak ważne było poznanie 
minuta po minucie przebiegu zdarzeń i przyczyny awarii. Sądziłam, że świadomość, 
czy była to awaria silników, konstrukcji nośnej czy błąd pilota, niczego nie zmienia, bo 
nikogo nie wskrzesi, i że lepiej byłoby, gdyby jak najszybciej o wszystkim zapomnieli i 
pozwolili grupie dochodzeniowej pracować w spokoju. - Ponownie potrząsnęła głową. 
- Teraz nie daje mi spokoju świadomość, że mogłam być aż tak tępa. Nimec siedział 
wyprostowany i wpatrywał się w drogę.

Taka   złość   nic   nie   da   -   powiedział   w   końcu.   -   Trudno   zrozumieć   kogoś,   jeśli 

samemu nie przeżyło się czegoś równie strasznego. Nie odpowiedziała.
Kiedy dotarli do stanowego parku Lake St. George, krajobraz zaczął się zmieniać - 
oprócz   stacji   benzynowych   i   sklepików   z   używanymi   sprzętami   na   granitowych 
zboczach wzgórz po lewej pojawiły się zadrzewione tereny campingowe, a po prawej 
rozpostarła się szara i gładka toń jeziora. Jego brzeg pokrywał topniejący śnieg i 
dywan liści, które jak się zdawało - trwały tam od dawna i ignorowały niszczycielskie 
zapędy wiatru. - Najwyraźniej uważasz, że to spotkanie jest ważne. Przynajmniej na 
tyle, że nie poleciałeś na Florydę - oceniła, przerywając milczenie. Nimec wzruszył 
ramionami.
-    Na miejscu jest już Federalna Administracja Lotnictwa
Cywilnego i pół tuzina innych agencji federalnych, nie licząc
specjalistów z NASA. Gord uruchomił też z pewnością swoje
kontakty w agencji, by wysłać grupę inżynierów UpLink w
charakterze obserwatorów. Poza tym wypadki promów podczas startu

background image

to nie moja dziedzina. Na przylądku tylko bym przeszkadzał,
plącząc się innym pod nogami. Tu mogę coś osiąg nąć.
Potrzebujemy... - Nagle zamilkł i odchrząknął. Już miał
powiedzieć: „Potrzebujemy kogoś na miejsce Maxa”, lecz w
ostatniej chwili zdążył się ugryźć w język.
Przed swą śmiercią Max Blackburn był zastępcą Nimeca w sekcji
ochrony UpLink. Stopniowo został specjalistą od rozwiązywania
kłopotów, a tych nie brakowało, jako że zakłady mieściły się w
rozmaitych państwach, a często i w światowych punktach zapalnych.
Jego umiejętności samodzielnego działania i podszywania się pod
inne osoby okazały się niezastąpione, ale za swoją gorliwość i
skłonność do ryzyka zapłacił najwyższą cenę. Max nie zmarł
spokojnie we śnie - zginął przedwcześnie gwałtowną i trudną do
zaakceptowania śmiercią. Usiłując o tym nie myśleć, Nimec o mało
zapomniałby o pogłoskach, według których Blackburna i Megan
łączył krótkotrwały, lecz namiętny związek. Być może katastrofa
promu nie była jedyną przyczyną jej ponurego nastroju. Bez
względu na to, jak delikatnie próbowałby to ująć i jak starannie
unikaliby wymieniania nazwiska Maxa, nie dało się ukryć, że
przybyli do Maine, gdyż szukali kogoś, kto mógłby zająć jego
miejsce. Odkąd rankiem opuścili San Jose, towarzyszyły im dwa
cienie: pułkownika Rowlanda i Maxa Blackburna. - Musimy
uporządkować pewne sprawy - podjął Nimec, starannie dobierając
słowa. - Te nowe roboty wartownicze, których używamy w Brazylii,
są ładne i pożyteczne, ale podstawą zabezpieczenia każdego
obiektu jest odpowiednio liczna i dobrze wyszkolona grupa
wartowników. Powinniśmy zwiększyć tamtejszy kontyngent i zewrzeć
jego strukturę, a podwoić te działania w zakładach w
Kazachstanie. - Przerwał na chwilę. Szkoda, że Starinow pod
wpływem parlamentu musiał nas pozbawić prawa do ochrony naszych
obiektów. Wydawałoby się, że to, że kilka lat temu uratowaliśmy
mu skórę, powinno pomóc, a tymczasem wręcz nam to zaszkodziło.
Wychodzi na to, że jego rząd za punkt honoru postawił sobie
udowodnić całemu światu, że potrafi sam zapewnić bezpieczeństwo
wszystkiemu, co znajduje się na ich terenie. Typowe paranoiczne
rozumowanie Rosjan, jeśli chcesz wiedzieć. Jeszcze za dwieście
lat nie przestanie im się odbijać czkawką to, że Napoleon zajął
Moskwę.Podobnie jak my nigdy nie zapomnimy, że to na polecenie
jednego z ich polityków został na przełomie tysiącleci zrównany
z ziemią Times Square. Tego nie można porównywać: Pedaczenko był
bandytą i zdrajcą. A poza tym, z tego, co wiem, Napoleon nie był
Amerykaninem. Megan uniosła rękę. - Czekaj, Pete. Możemy wrócić
do tematu, jeśli będziesz miał ochotę. Ale przed chwilą
powiedziałeś coś... uważasz, że wybuch promu nie był
wypadkiem?Nie. Nie widzę też żadnego powodu do podejrzeń. Ale
wolę być przygotowany.
- I naprawdę sądzisz, że najlepiej pomoże ci w tym Tom Ricci?
Nimec przez chwilę nie odpowiadał, choć zdążył się już
przyzwyczaić do sceptycyzmu Meg w kwestii Ricciego.Rozumiem twoją
rezerwę i przyznaję, że to strzał w ciemno, ale powinnaś zachować
otwarty umysł. Przynajmniej spotkaj się z nim, zanim skreślisz

background image

go jako kandydata na to stanowisko. Megan zmarszczyła brwi. Pete,
jestem pewna, że Ricci to dobry kandydat, a gdybym nie uważała,
że trzeba go uczciwie ocenić, nie byłoby mnie tu. Ale po
wydarzeniach w Rosji i w Malezji powinniśmy się na uczyć, że
globalne przedsięwzięcia UpLink prędzej czy później znów rzucą
nas w sam środek jakiegoś politycznego kryzysu. I ty, i Vince
Scull nalegacie, żebyśmy zwiększyli liczebność ochrony i
wyszkolili ją tak, by potrafiła odpowiednio zareagować, kiedy
następnym razem znajdziemy się pod ostrzałem. Zgadzam się z wami,
uważam tylko, że do wcielania tych zmian w życie bardziej nadaje
się ktoś o, powiedzmy, mniej urozmaiconym życiorysie. - Tym razem
to Nimec zmarszczył brwi - ten argument słyszał już wielokrotnie
i przyznawał, że jest w nim trochę racji, ale... Ale tylko ośli
upór kazał mu powtarzać, że właśnie Ricci ma odpowiednie
kwalifikacje, by zrestrukturyzować światową organizację, która -
 jak twierdziła Megan Breen - coraz bardziej przypomina swą
wielkością i systemem wojsko, a coraz mniej policję. Zaskoczony
swymi wątpliwościami, porzucił te rozmyślania i skoncentrował się
na prowadzeniu samochodu. Kiedy minęli jezioro, skręcił w lewo
w miasteczku Belfast i wyjechał na autostradę USl prowadzącą na
północ. Pokonali most spinający brzegi małej zatoczki, w której
był port, i kontynuowali podróż wzdłuż wybrzeża. Tu sklepy z
używanymi sprzętami zmuszone były ustąpić miejsca restauracjom
i ośrodkom wczasowym, a te, które pozostały, wyraźnie istniały
dla turystów, nie zaś dla lokalnych majsterkowiczów, gdyż
większość miała na szybach bezpodstawne, ozdobne napisy „ANTYKI”.
Duża część z nich była zamknięta na zimę, podobnie jak motele,
restauracje i pensjonaty. Niemal przy każdym z nich znajdowała
się tablica życząca gościom udanych świąt Bożego Narodzenia i
zapraszająca ich, by powrócili po Dniu Pamięci. Jechali cały czas
na północ autostradą nadbrzeżną, niewiele rozmawiając i od
niechcenia obserwując krajobraz. Z prawej, między pułapkami na
turystów, prześwitywała zatoka Penobscot o linii brzegowej pełnej
kamiennych osypisk i skalnych formacji noszących ślady
wieloletniej działalności wiatru, co dawało wrażenie prymitywnej
dziczy, bardziej uśpionej niż cywilizowanej i w każdej chwili
gotowej do wrogiego zachowania. Mieli też stałe poczucie
bliskości morza, a to za sprawą wszechobecnych mew i odbicia
światła od wody, dzięki któremu słabe zimowe słońce choć w części
neutralizowało przytłaczającą szarość chmur. - Tu jest zupełnie
inaczej niż w środku kraju, prawda? odezwała się niespodziewanie
Megan. - Wprawdzie okolica sprawia wrażenie opuszczonej, ale...
sama nie wiem...
- To urokliwe opuszczenie.
- Coś w tym stylu. Zupełnie jakby reszta świata była gdzieś
daleko. Rozumiem, dlaczego Ricci wybrał ten rejon na kryjówkę.
Jeśli nie masz nic przeciwko takiemu ujęciu sytuacji. - Nie mam,
bo przez ostatnie osiemnaście miesięcy to właśnie robi - odparł
Nimec i skinął głową, wskazując zielono-biały drogowskaz TRASA
175 - BLUE HILL, DEER ISLE, STONINGTON.
- Wygląda na to, że zbliżamy się do zjazdu - dorzucił. - Za

background image

jakieś czterdzieści minut poznasz mojego przyjaciela i byłego
współpracownika. Jeśli chodziło o zjazd, Nimec miał rację, ale
pomylił się co do czasu, ponieważ ledwie dziesięć minut później
Megan Breen poznała Toma Ricciego... podobnie jak dwóch lokalnych
stróżów prawa. Dla nikogo nie było to miłe spotkanie. A dla Megan
okazało się także niezapomnianym.

2.00 PO POŁUDNIU CZASU PACYFICZNEGO
Nordstruma zawsze fascynował fakt, że Roger Gordian, który za cel
swej krucjaty obrał otwarcie i przemianę świata dzięki rozwojowi
telekomunikacji, sam rzadko się na ten świat otwierał i miał
najbardziej niezmienny charakter, z jakim Alex kiedykolwiek się
zetknął. Ale takie sprzeczności były często spotykane u osób,
które dokonały w życiu czegoś naprawdę wielkiego, zupełnie jakby
energia spożytkowana na osiągnięcie tych celów wyczerpała
rezerwy, które zwykli ludzie wykorzystywali w codziennym życiu.
Choć mogła ponosić go wyobraźnia, a Gord mógł po prostu lubić
swoje meble. Zatrzymał się w progu gabinetu Gordiana i rozejrzał
uważnie, porównując obecny wygląd z tym sprzed dziesięciu lat,
sprzed roku i z zeszłej jesieni, kiedy był tu po raz ostatni.
Zgodnie z oczekiwaniami wszystkie meble były takie same jak
zawsze i dokładnie w tym samym stanie. Był to testament
starannego użytkowania i paradygmat troskliwych napraw. W ciągu
tych lat biurko Gordiana doczekało się nowego blatu, fotel nowego
obicia, a długopisy wkładów, ale niebiosa nie pozwoliły
najwyraźniej, aby cokolwiek zostało wymienione na inne. -
Dziękuję, że się zjawiłeś, Alex. - Gordian wstał zza swego
biurka. - Zbyt długo się nie widzieliśmy. - Gord i Nord znów w
jednym stoją domku. Jak Ashley
i dzieciaki?
- Nieźle. - Gordian zawahał się na moment. - Julia właśnie
wróciła na jakiś czas. Z osobistych powodów. Nordstrum rzucił mu
znaczące spojrzenie.
     Z mężem?
Gordian przecząco potrząsnął głową.
- Z psami?
- Pewnie właśnie śpią na mojej sofie - odparł szef UpLink i
wskazał gościowi fotel. Gest oznaczał koniec poruszanego tematu.
Usiedli po przeciwnych stronach biurka. W gabinecie Gordiana
panowała atmosfera wielkiej stałości i niewzruszalności, a
Nordstrum - który porzucił ojczyste Czechy, posadę w Białym Domu,
nieruchomość w Dystrykcie Columbia i mnóstwo kochanek, a
ostatnio, ze swobodą godną Freda Astaire’a, również doskonałą
karierę - przyznał, że robi ona na nim ogromne wrażenie i zarazem
uspokaja. Nie wydało mu się, że czas się zatrzymał - włosy szefa
holdingu były trochę bardziej szpakowate i przerzedzone, a jego
filigranowa sekretarka zaokrągliła się, ale też oboje ubierali
się elegancko, w zgodzie z panującą modą. Wszakże mimo nawałnic
i przemian gabinet Gorda pozostał gabinetem Gorda. - I jak się
czujesz na tymczasowej emeryturze? - spytał gospodarz. Nordstrum
uniósł brwi. - Tymczasowej? Sprawdź swoje źródła.

background image

- Znowu wychodzi z ciebie dziennikarz. Nie masz jeszcze
pięćdziesiątki i jesteś jednym z najbardziej kompetentnych i
wykształconych ludzi, jakich znam, więc po prostu wywnioskowałem,
że w końcu zechcesz wrócić do pracy.Komplementów nie będę
odrzucał. Natomiast faktem jest, że po aferze z szyframi i po tym
jak niemal porwano mnie na pokładzie atomowego okrętu podwodnego,
tak dalece wypadłem z branży, że ogrodnicy Białego Domu odganiają
mnie sekatorami, nie odczuwam potrzeby, żeby być kimkolwiek innym
niż spokojnym domatorem.
Przez dłuższą chwilę Gordian siedział bez słowa. Przez usytuowane
za nim okno widać było górujący nad zabudową San Jose masyw Mount
Hamilton, który wzmagał jeszcze panującą w gabinecie atmosferę
niezmiennej stałości.Wiem, że byłeś na przylądku, gdy prom miał
wystartować Nordstrum przerwał milczenie. - Oglądałem transmisję
na CNNie. Potworna tragedia.
Gordian skinął głową.
     To coś, czego nigdy nie zapomnę - zgodził się. - Uczucie
straty... smutek panujący w sali kontrolnej były nie do opisania.
Gość przyjrzał mu się.
     Zakładam, że skontaktowałeś się ze mną z powodu Oriona?
Gordian spojrzał mu w oczy i raz jeszcze powoli skinął głową. -
Miałem w związku z tym dylemat - stwierdził. - Szanuję twoje
pragnienie wolności, ale przydałaby mi się twoja rada. Bardzo by
mi się przydała. - Za każdym razem, kiedy myślę, że już mi się
udało, ktoś mnie ściąga z powrotem - westchnął Nordstrum. Szef
UpLink uśmiechnął się nieznacznie.
- Nie dramatyzuj. Za chwilę zaczniesz się zachowywać jak Pacino.
- Nie ma o czym mówić.
Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Gordian złączył palce na blacie,
przyjrzał się im, po czym przeniósł wzrok na Nordstruma.W latach
osiemdziesiątych, zanim się jeszcze poznaliśmy, napisałeś dla
„Time’a” analizę katastrofy Challengera - odezwał się wreszcie. -
 Nigdy jej nie zapomniałem. A ja nigdy się nie dowiedziałem, że
ją czytałeś. - Nordstrum zmarszczył brwi z namysłem. - To był mój
pierwszy duży artykuł... jeśli dobrze pamiętam, spotkaliśmy się
miesiąc czy dwa po jego opublikowaniu.W Waszyngtonie, na
przyjęciu wydanym przez naszego wspólnego znajomego.
     Przypadek? - spytał Alex.
Gordian nie odpowiedział.
Nordstrum westchnął ciężko i dał za wygraną.
- Po katastrofie Challengera media uderzyły zgodnie w jeden ton:
że NASA i program kosmiczny są skończone - rzekł. Pamiętam tę
nieustającą paplaninę o tym, jak to całe po kolenie dzieci
obejrzało wybuch w telewizji i doznało szoku emocjonalnego.
Pamiętam niezliczone porównania wypadku do zabójstwa JFK i
przepowiednie, że nigdy nie otrząśniemy się na tyle, by zebrać
się w sobie i ponownie zapragnąć lotu w kosmos. - Bardzo ostro
zaatakowałeś ten punkt widzenia.
- Owszem, i to z wielu powodów. Pozwolił on wykorzystać tragiczny
wypadek: na potrzeby nocnych wiadomości i głupawych talkshow
stworzono doskonałą mieszankę emocji i sensacji. Takie

background image

postawienie sprawy całkowicie ignorowało ludzką odporność i upór,
zupełnie jakbyśmy byli zmuszeni do działania przez czynniki
zewnętrzne, nad którymi nie mamy w ogóle kontroli. A co
najgorsze, doprowadziło to do wniosku, że wypadek nie był niczyją
winą, lecz skutkiem tego, co musiało w końcu nastąpić: trudno,
by ktoś był odpowiedzialny za związek przyczynowo-skutkowy
wywołany czynnikami psychologicznymi. Uważam, że trudno byłoby
wymyślić coś bardziej ogłupiającego i demoralizującego.
     Rozumiesz teraz, dlaczego brak mi twoich rad, Alex.
Nordstrum uśmiechnął się nieznacznie.
     To się nazywa wazeliniarstwo - odparł po chwili. - W każdym
razie główna teza mojego artykułu wskazywała, że obwinianie
Challengera za utratę publicznego zaufania do NASA było
całkowitym pomyleniem przyczyn i objawów. Wszyscy odczuwali żal
z powodu śmierci astronautów, ale zszargana reputacja agencji nie
była wynikiem narodowego wstrząsu po wypadku. Była konsekwencją
nawarstwiających się już od dawna problemów instytucjonalnych
oraz zabawy w zrzucanie winy, która zaczęła się, gdy komisja
Rogersa, a potem raport Augustine’a wyciągnęły je na światło
dzienne. - Wniosek był taki, że biurokracja w agencji tak się
rozrosła, że zupełnie zdezintegrowała procesy podejmowania
decyzji i zniszczyła autorytet kierownictwa - dodał Gordian.
Każdy kierownik był władcą swego małego królestwa, a waśnie kadry
skutecznie uniemożliwiały wymianę informacji między działami. Tak
to wygląda w skrócie. Ale w ten sposób pomija się zbyt wiele z
tego, co było naprawdę wstrząsające. Informacje o wadzie
pierścienia, który spowodował katastrofę, oraz o innych
potencjalnych zagrożeniach zostały świadomie ukryte, ponieważ
kierownicy mieli na uwadze wyłącznie własne partykularne
interesy. Problemy finansowe, naciski polityczne i terminy
spowodowały, że agencja obniżyła wymogi dotyczące bezpieczeństwa
materiałowego i proceduralnego. Wielu ludzi obawiało się tego
startu, ale nikt nie odważył się zażądać jego przesunięcia. Nie
chcieli wcale narazić astronautów na zwiększone ryzyko. Ulegli
po prostu grupowej psychozie wyrażającej się w przekonaniu, że
zagrożenia są mniej poważne, niż były w rzeczywistości. Każdy
udany start zwiększał ryzyko i z każdym wmawiali sobie, że nadal
będą mieli szczęście i nic się nie wydarzy. Popełniali błędy z
szeroko otwartymi oczami. Gordian obserwował go w milczeniu, a
gdy Nordstrum skończył, skrzyżował ręce na biurku i pochylił się
ku dziennikarzowi.Wiesz dobrze, Alex, że w przypadku Oriona nie
o to chodzi. Obecnie NASA to zupełnie inna firma, bardziej zwarta
i skoncentrowana na osiągnięciu celu. Jej operacje można już
znacznie łatwiej prześledzić z zewnątrz. Standardy bezpieczeństwa
i wymogi jakościowe zostały ponownie podwyższone. Wiesz, że gdyby
mi tego nie udowodnili, nie zaangażowałbym środków UpLink w
budowę tej stacji kosmicznej. Nordstrum zamyślił się.
     Może masz rację - powiedział. - Ale społeczne zaufanie do
NASA, które agencja zbudowała w czasach programów Mercury i
Apollo, prawie się wyczerpało, więc przekonanie ludzi o tym, że
nie mylisz się co do NASA, będzie prawdziwym problemem.     Nie

background image

zabrzmiało to zbyt optymistycznie.
Nordstrum westchnął.
-    Wypadek wzbudził niepewność nawet wśród tych z nas,
którzy wierzą w badania kosmosu. A trzeba pamiętać, że już na
długo przed katastrofą Oriona znaczna część, jeśli nie większość
podatników uważała program za marnotrawienie ich pieniędzy. Dla
krytyków symbolem tego marnotrawstwa jest
właśnie międzynarodowa stacja kosmiczna, mająca kosztować
czterdzieści miliardów dolarów, do czego trzeba jeszcze doliczyć
setki milionów na wykupienie Rosjan, którzy wbrew twierdzeniom
Starinowa nie są wstanie zapłacić swojej części. Przeciwnicy nie
widzą praktycznej wartości tych wydatków, a nikt nie postarał się
skłonić ich do zmiany poglądów. Teraz, po śmierci pułkownika
Rowlanda... Naprawdę chciałbym być większym optymistą.
Gordian pochylił się jeszcze bardziej.
     W porządku - powiedział cicho. - To co robimy?
Nordstrum przez długą chwilę siedział bez słowa, nim w końcu
odparł:
-    Nie jestem już twoim konsultantem ani dziennikarzem. Mogę
ci tylko poradzić jak ktoś, kto podobnie jak niezliczone rzesze
obywateli tego kraju, obserwuje pracę rządu i wielki przemysł z
dystansu, przez zasłonięte okna. Może zresztą to dobry punkt
widzenia i może łatwiej dzięki temu być ich głosem. - Umilkł na
chwilę. - Przekonaj ich, przekonaj mnie, że śledztwo w sprawie
przyczyn katastrofy Oriona będzie absolutnie uczciwe. I nie chcę
słyszeć o jego postępach od jakiegoś wyspecjalizowanego w unikach
dziennikarza, który sądzi, że jego głównym zadaniem jest
żonglerka faktami i rozmywanie sprawy, podczas gdy ci, którzy
wszystko wiedzą, będą pracować w tajemnicy. Niedobrze mi się
robi, gdy takich widzę, a jak tylko zobaczę któregoś na ekranie,
natychmiast sięgam po pilota i zmieniam kanał. Jeśli pojawi się
coś, co będzie bolesne, niech boli. Raz, choć raz chcę usłyszeć
prawdę, i to otwarcie. I chcę ją usłyszeć od kogoś, komu mogę
ufać. Nordstrum umilkł i wpatrzył się w potężne zbocze Mount
Hamilton widoczne za oknem. Cisza trwała naprawdę długo. W końcu
Gordian wyprostował się i rozparł wygodnie na fotelu. Robił to
tak wolno, że dało się słyszeć każde skrzypnięcie skóry i
trzaśniecie drewna. - Coś jeszcze? - spytał. - Prawdę mówiąc,
tak. - Nordstrum spojrzał na zegarek. Nie trać czasu. Najlepiej,
żeby w najbliższych wieczornych wiadomościach padło pierwsze
oświadczenie. Wciąż jeszcze jest na to czas przed końcem dnia.
I przed wieczornymi wiadomościami o szóstej trzydzieści. Gordian
uśmiechnął się lekko.
- Wygadany i pełen pomysłów, zupełnie jak dawniej.
- Jedyną różnicą jest to, że dawniej dostawałem za to całkiem
uczciwą rekompensatę - zauważył Nordstrum.

Dwunastu spadochroniarzy wyskoczyło z DC-3 pamiętającego jeszcze
drugą wojnę światową. Jednak na przemalowanej na czarno maszynie,
z której korzystali kiedyś alianccy skoczkowie, podobieństwo się
kończyło, zarówno bowiem zadanie, jak i cel oraz sposób jego

background image

osiągnięcia były obecnie zupełnie inne i na wskroś nowoczesne.
Wystartowali z ukrytego lotniska w Pantanal, pełnej mokradeł
prowincji leżącej w centralnej części Brazylii, a ich strefa
zrzutu znajdowała się kilka mil od granic miasta Cuiaba. Skok
wykonany tradycyjną techniką rozpocząłby się na wysokości trzech
tysięcy stóp, oni jednak opuścili samolot znajdujący się prawie
dziesięć razy wyżej. Technika ta - skok z dużej wysokości z
natychmiastowym otwarciem spadochronu, w skrócie HAHO - wymagała
specjalnego wyposażenia. Na trzydziestu tysiącach stóp powietrze
było zbyt rozrzedzone, by dało się nim oddychać, a temperatura
tak niska, że spowodowałaby odmrożenia nawet w tropikach. Dlatego
każdy z nich ubrany był w izolujący ocieplany kombinezon,
rękawice i czapkę zakrywającą także twarz. Każdy miał też gogle
chroniące przed smagnięciami lodowatego wiatru i butlę tlenową
z maską. Wolny lot w świetle księżyca trwał krótko. Skoczkowie
odczekali jedynie chwilę, by uniknąć turbulencji wywołanych pracą
śmigieł, i otworzyli spadochrony w kształcie skrzydła. Rozwinęły
się najpierw od przodu do tyłu, a następnie od środka ku
stabilizowanym brzegom, dzięki czemu zmniejszony został
początkowy wstrząs. Z wypełnionymi czaszami, trzymając w dłoniach
linki sterownicze, opadali z prędkością osiemnastu stóp na
sekundę przez wysoką warstwę cinpcumulusów składających się z
przechłodzonej wody i lodu. Do uprzęży, w których siedzieli,
przymocowane były pojemniki z bronią, co pomagało odpowiednio
rozkładać obciążenia i równoważyć opór powietrza. Dowódcą
skoczków był mężczyzna znany w przeszłości pod wieloma
nazwiskami; obecnie zdecydował się, by mówiono doń Manuel. Rzucił
okiem na wysokościomierz przypięty do zapasowego spadochronu,
sprawdził aktualną pozycję na zawieszonym na piersi nadajniku
GPS, po czym dał znak pozostałym, by utworzyli wokół niego
półksiężyc. Na plecach, podobnie jak trzech jeszcze skoczków,
miał przyklejony niewielki fosforyzujący na niebiesko znaczek.
Czterej inni spadochroniarze mieli pomarańczowe plakietki,
czterej pozostali - żółte. Kolorowe symbole umożliwiały zespołom
utrzymywanie szyku w ciemnościach, a po lądowaniu miały ułatwić
identyfikację. Obecnie jednak za wszelką cenę musieli trzymać się
razem, tak by nikt nie zgubił się w czasie długiego ślizgu nad
pogrążoną we śnie ziemią. Gnani bezgłośnymi podmuchami nocnego
wiatru zbliżali się do celu niczym tuzin bezlitosnych aniołów
śmierci.

3
RÓŻNE MIEJSCA
17 KWIETNIA 2001
Z BIULETYNU ASSOCIATED PRESS
NASA I UPLINK INTERNATIONAL UTRZYMUJĄ,
ŻE MIMO KATASTROFY PROMU
MIĘDZYNARODOWA STACJA KOSMICZNA
BĘDZIE NADAL BUDOWANA
CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH IM. J. F. KENNEDY”EGO, PRZYLĄDEK
CANAVERAL. We wspólnym oświadczeniu wygłoszonym późnym

background image

popołudniem przez rzecznika prasowego NASA-Craiga Yarborougha
przedstawiciele agencji i Roger Gordian, którego firma UpLink
International jest głównym wykonawcą międzynarodowej stacji
kosmicznej, zadeklarowali niezachwiane postanowienie
kontynuowania budowy tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Na
wstępie swego wystąpienia pan Yarborough oświadczył:
„Przezwyciężymy smutek i żal”, po czym poinformował o utworzeniu
grupy dochodzeniowej mającej ustalić przyczynę wybuchu, który
obudził ponure wspomnienia z 1986 roku. Wtedy to katastrofa
Challengera kosztowała życie siedmiu astronautów i nieomal stała
się początkiem końca amerykańskiego programu kosmicznego.
Zapytany o skład tej grupy, wyraźnie świadom fali krytyki pod
adresem agencji, jaka towarzyszyła śledztwu w sprawie
Challengera, Yarborough odparł, że wejdą do niej zarówno ludzie
z NASA, jak i z innych instytucji, i obiecał przekazać więcej
szczegółowych informacji w ciągu najbliższych dni. Jak głosi
tekst oświadczenia, pan Gordian weźmie „osobisty udział w
pracach” i „dopilnuje, by śledztwo objęło również drobiazgową
kontrolę procedur bezpieczeństwa, które obowiązują w należących
do UpLink zakładach w Brazylii”, gdzie budowane są moduły stacji.
Zapewnienie to uważa się za wskazówkę, że Gordian zamierza
uniknąć wzajemnego publicznego oskarżania się, do jakiego doszło
piętnaście lat temu pomiędzy agencją a wykonawcami pechowego
promu...

Pete Nimec i Megan Breen dostrzegli wóz patrolowy stojący na
żwirowym poboczu za czerwonym pikapem marki Toyota. Koguty na
dachu policyjnego pojazdu rzucały dokoła kolorowe promienie. Na
szczęście syrena została wyłączona. Dwaj funkcjonariusze szarpali
się z kimś w pobliżu półciężarówki. Jeden z nich, krzepki
mężczyzna około czterdziestki, nosił mundur i odznakę zastępcy
szeryfa hrabstwa Hancock. Drugi, o jakieś dwadzieścia lat młodszy
i czterdzieści funtów lżejszy, miał uniform strażnika przyrody
stanu Maine. Cywil był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną ubranym
w zieloną irchową koszulę, beżową skórzaną kamizelkę, jeansy i
buty z cholewami. Stał na drodze, napierając plecami na drzwiczki
swojego samochodu. Zakleszczony w nich strażnik leżał do połowy
na przednim siedzeniu z głową wciśniętą pod kierownicę, dzięki
czemu najbardziej widoczną częścią jego ciała były wypięte
komicznie pośladki. Zastępca szeryfa trzymał kierowcę za kołnierz
i usiłował odciągnąć od pikapa, lecz mężczyzna opierał się
zdecydowanie. Odsuwał go jedną ręką, a drugą młócił nieco na
oślep, próbując trafić go w twarz i szyję. Policjant miał
rozciętą skórę pod prawym okiem, a u jego stóp leżały lustrzanki
bez jednego szkła. Wrzeszczał też dziko na mężczyznę, ale ani
Pete, ani Megan nie mogli go zrozumieć przez zamknięte drzwi.Co
się tu, na litość boską, dzieje?! - rzuciła Meg, patrząc przez
okno. Nimec odetchnął głęboko i zwolnił.
     Nie wiem - powiedział. - Ale widzisz tego faceta w zielonej
koszuli?
Megan zerknęła na swego współpracownika.

background image

- Tylko mi nie mów, Pete.
Nimec ponownie odetchnął.
- To Tom Ricci - wyjaśnił.
Megan raz jeszcze spojrzała na scenę za oknem i opuściła szybę,
próbując zrozumieć wrzaski towarzyszące szarpaninie. Zastępca
szeryfa zmienił taktykę. Nie mogąc oderwać przeciwnika od
samochodu, postanowił wykorzystać przewagę masy i natarł na
niego, by przyprzeć go do drzwiczek. Nie ruszając się z miejsca,
Ricci trafił go dwa razy sierpowym w policzek, a następnie
wyprowadził piękny prawy hak na szczękę. Cios zachwiał
policjantem - cofnął się i puścił kołnierz kierowcy, a jego
kapelusz z szerokim rondem potoczył się po ziemi i znieruchomiał
obok rozbitych okularów.Ty popierdolony nizinny kutasie! -
wrzasnął stróż prawa, spluwając krwią. - Ostatni raz ci mówię:
Odejdź od tych drzwiczek albo wylądujesz w jeszcze głębszym
gównie! Ricci obserwował go, nie ruszając się i nie rozluźniając
zaciśniętych dłoni. Ponieważ strażnik, którego przygwoździł
drzwiami, zaczął się wiercić, kopnął go obcasem w łydkę. Z kabiny
dobiegła stłumiona litania inwektyw. Ani kierowca, ani żaden ze
stróżów prawa nie zwrócił najmniejszej uwagi na chevroleta, który
zatrzymał się cicho mniej więcej dziesięć jardów od miejsca
utarczki.Już ci wyjaśniłem, jak to ma wyglądać - odezwał się
Ricci. Zatrzymuję swój połów, a twój chłoptaś Cobbs przestaje się
rzucać. Inaczej możemy tu tkwić do sądnego dnia. Policjant otarł
wargi, zerknął na krwawą plwocinę na swojej dłoni i ponownie
splunął. - Masz jaja - powiedział, rzucając kierowcy wściekłe
spojrzenie. - Żeby mi tu rozkazywać i uważać, że uwierzę w jakieś
wymysły... - Połów był legalny, Phipps.
- To ty tak gadasz. Cobbs uważa, że ty i twój chrzaniony pomocnik
byliście daleko poza granicą łowiska. - O Deksie możemy pogadać
później. Ty i Cobbs widzieliście moje zezwolenie.
- Ale nie widziałem, gdzie kotwiczyła twoja łódź ani gdzie
nurkowałeś, nie mówiąc już o tym, gdzie zbierałeś. Poza tym to
jego działka, nie moja. - Phipps wskazał brodą wypięty tyłek. -
Puść Cobbsa i zostaw nam połów, to może wykręcisz się od napadu
na funkcjonariusza na służbie.Dwóch funkcjonariuszy! Nie
zapominaj, kurwa, o mnie, Phipps! - krzyknął Cobbs spod
kierownicy. - I nie pozwól, do cholery... Ricci ponownie trafił
go obcasem w łydkę i wypowiedź zmieniła się w okrzyk bólu. Phipps
westchnął ciężko.Dwóch funkcjonariuszy - stwierdził.   Dwóch
przekupnych funkcjonariuszy.
Zastępca szeryfa skrzywił się urażony do żywego.
     Wystarczy! Mam już dość twojego pieprzenia! - warknął,
wyciągając z kabury na biodrze colta kaliber 45. Megan spojrzała
na Nimeca.
- No, no. Zaczynają się kłopoty.
Pete skinął głową i złapał za klamkę.
- Poczekaj tu! - rozkazał.
Jesteś pewien, że to rozsądne, żebyś...
     Nie jestem - uciął, napierając ramieniem na drzwi. Wysiadł
i ruszył wąską drogą w stronę pikapa. Zastępca szeryfa zauważył

background image

go dopiero w tej chwili. Spojrzał przelotnie na Nimeca, potem na
samochód, z którego ten wysiadł, ale nie przestał mierzyć w
Ricciego. Ten również zwrócił się nieznacznie ku Nimecowi.Jesteś
pan ślepy? - spytał Phipps, próbując jednym okiem obserwować
przybysza, a drugim kierowcę. - A może nie do tarło do pana, co
się tu dzieje?
Nimec wzruszył ramionami.
     Turysta jestem - wyjaśnił. - A chwilę już obserwujemy, co
się tu dzieje. Phipps przemilczał to. Ponownie przyjrzał się
chevroletowi tym razem uważniej, koncentrując się na tablicy
rejestracyjnej.Jest wynajęty - wyjaśnił Nimec, próbując zyskać
na czasie i wymyślić jakiś plan, który pozwoliłby mu wyciągnąć
Toma z kłopotów bez zwracania uwagi na siebie. Obojętnie, jakie
to były kłopoty. - Jadę z żoną do Stonington - dodał. - Chciałem
zapytać, o której tam dotrzemy.
Phipps spoglądał na niego zaskoczony i poirytowany.
- Bo widzi pan, nasza rezerwacja w hotelu jest ważna jeszcze
tylko pół godziny. Ponieważ jechaliśmy tu prosto z Portland trasą
sto... - Na którą powinniście zawrócić - przerwał mu zastępca
szeryfa. - I to natychmiast.
Nimec pokręcił głową.
- Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić.
Phipps spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Coś pan powiedział?!
     Nie mogę tego zrobić - powtórzył Pete ze świadomością, że
w tej chwili nie ma już odwrotu. - W okolicy nie ma innych
czynnych hoteli. Jakkolwiek na to spojrzeć, jest po sezonie.
Stróż prawa poczerwieniał. Co prawda wciąż celował w Ricciego,
ale całą uwagę skupił teraz na Nimecu.Następny nizinny kutas! -
krzyknął nieco zduszonym głosem Cobbs. - Po jaką cholerę
wpuszczamy takich do naszego pieprzonego stanu?! Lepiej aresztuj
ich wszystkich, Phipps, bo mi kręgosłup pęknie, jak będę tu
dłużej tkwił! Zastępca szeryfa przyjrzał się z irytacją Nimecowi
i pokręcił głową, najwyraźniej nie wiedząc, co zrobić. W
następnej chwili Ricci podjął decyzję za niego. Korzystając z
roztargnienia Phippsa, oderwał się nagle od drzwi, chwycił w
nadgarstku dłoń z pistoletem i wygiął ją gwałtownie do tyłu,
jednocześnie wykręcając. Sekundę później drugą ręką wyjął mu broń
ze zdrętwiałych palców. Policjant zawył z bólu i zaskoczenia.
Wciąż jeszcze patrzył z niedowierzaniem, gdy Ricci trafił go
stopą w wydatny brzuch i pozbawił oddechu. Phipps zatoczył się
do tyłu i wylądował ciężko na pośladkach z szeroko rozrzuconymi
nogami. W tym czasie Cobbs wydostał się z szoferki i próbował
zaatakować Ricciego od tyłu. Zdążył zrobić tylko krok, gdy ten
obrócił się na lewej nodze i trafił go kolanem w krocze. Cios
posłał Cobbsa na burtę samochodu. Mężczyzna osunął się po niej
z jękiem, trzymając oburącz za przyrodzenie. Ricci wyjął
magazynek z pistoletu i cisnął go w rosnące na poboczu krzaki,
a broń wsunął do kieszeni kamizelki. Nimec skinął do niego głową,
po czym podbiegł do Cobbsa, wyciągnął mu pistolet z kabury i
posłał jego magazynek w ślad za poprzednim. Ricci przyklęknął nad

background image

Phippsem i starannie obmacał mu nogawki.
- Nie masz żadnej zabawki na wszelki wypadek? - spytał. Zastępca
szeryfa spojrzał na niego i pokręcił głową. -     W porządku. -
Ricci wstał i cofnął się kilka kroków. - Posłuchaj, jak będzie.   Odjeżdżam z tym, co 
złowiłem, w swoją stronę, a wy dwaj, minus pistolety, w swoją. Nasz miły turysta 
odjedzie z sympatyczną żoną wynajętym samochodem, a ty o wszystkim zapomnisz. 
Wtedy   może   nie   zamelduję   prokuratorowi   w   Auguście   albo   szefom   Cobbsa,   jaki 
numer   próbowaliście   mi   wyciąć.   A   jeśli   naprawdę   się   postaracie,   to   może   nie 
opowiem wszystkim w mieście, jak rozbroiłem was gołymi rękami i skopałem wam 
dupy. W  ciągu całych dwóch  sekund. Phipps jeszcze  chwilę  przyglądał  mu  się z 
wściekłością,   po   czym   powoli   skinął   głową.Mądry   wybór   -   pochwalił   go   Ricci.   - 
Posiedź sobie, póki nie odjadę. Ziemia i tak potrzebuje tu nawozu. Zastępca szeryfa 
prychnął, splunął przez ramię i spytał:

A jak niby, do cholery, mam wytłumaczyć utratę broni? Ricci wzruszył ramionami.

-    Twój problem - ocenił zwięźle.
Za ich plecami strażnik wciąż siedział oparty o pikapa, jęcząc
i trzymając się za krocze. Ricci odwrócił się, podszedł do
Cobbsa, chwycił za ramię i brutalnie odciągnął od samochodu.
Cobbs potknął się i przewrócił na bok, podciągając kolana ku
piersi. Ricci spojrzał na Nimeca i podszedł do niego.  Powinien
trzymać łapy z dala od mojej stacyjki - powiedział cicho, żeby
funkcjonariusze ich nie usłyszeli. - Witamy w Wakacjolandzie,
Pete. Lepiej wracaj do wozu i jedź za mną. Wyjaśnię ci wszystko,
jak przyjedziemy do mnie.

Cztery zakurzone jeepy tworzyły konwój, który przybył z
położonego na skalistym płaskowyżu Chapada dos Guimaraes.
Siedemdziesiąt kilometrów dzielące ich od celu pokonali potwornie
wolno, jadąc w zapadającym mroku wyboistą polną drogą. Po wielu
godzinach spędzonych w pierwszym wozie Kuhl dostrzegł wreszcie
cel przez przerwę w ścianie zieleni. Nakazał wygasić światła i
cztery pojazdy zjechały z drogi. Gdy znaleźli się pod osłoną
drzew, spytał kierowcę:Que hor as sdo? Ten pokazał mu
fosforyzującą tarczę zegarka. Kuhl przyjrzał się jej bez słowa,
odwrócił i skinął głową siedzącemu z tyłu mężczyźnie. - Vaya
aqui, Antonio. Antonio również skinął głową. Był ubrany na
czarno, a na kolanach trzymał wielkokalibrowy karabin snajperski
Barrett M82A1. Broń ta miała skuteczny zasięg przekraczający milę
i strzelała pociskami kaliber 50 zdolnymi rozpruć pancerz
grubości cala. Donośność, zdolność przebijania i fakt, że była
półautomatyczna, dawały jej olbrzymią przewagę nad innymi
karabinami snajperskimi. Wadą Baretta była waga prawie trzynastu
kilogramów, długa lufa i ogromny odrzut porównywalny do
niszczycielskiej siły rażenia, lecz cele Antonia znajdowały się
w sporej odległości i chronione były płytami szkła pancernego.
Mężczyzna wysiadł, przewiesił broń przez ramię i zniknął w
ciemnościach. Kuhl opadł na oparcie i wyjrzał przez okno. Jego
grupa dotarła na miejsce zgodnie z planem, mimo że jazda była
długa i uciążliwa. Teraz musieli tylko zaczekać, aż Antonio
zrobi, co do niego należy, a druga część zespołu zjawi się i da

background image

sygnał. Jeśli będzie miał szczęście, być może dostrzeże ich, gdy
będą przelatywali nad wierzchołkami drzew. Mężczyźni siedzieli
w absolutnej ciszy, zlewając się z mrokiem nocy dzięki czarnym
mundurom i twarzom poczernionym farbą maskującą. Wszyscy oprócz
snajpera mieli karabiny automatyczne FAMAS z podwieszonymi pod
lufami granatnikami i systemami pozwalającymi na całodobowe
śledzenie celów. Francuska armia wciąż testowała ten udoskonalony
model standardowego karabinu FAMAS, toteż nie był on jeszcze
produkowany masowo, a do oddziałów liniowych miał trafić dopiero
w 2003 roku - za całe dwa lata. Z uwagi na specjalny kształt
nazywano go Le Clairon - Trąbka. Kuhl zawsze uważał, że należy
używać najlepszego sprzętu. Co prawda, było to kosztowne, ale
jeśli nie chciało się przegrać przez głupie oszczędności, wydatki
były jak najbardziej uzasadnione. Opłacano go aż nadto sowicie,
by chciał szczędzić nakładów na broń i sprzęt. Zniecierpliwiony,
zsunął na oczy gogle noktowizyjne i obejrzał przez nie bramę,
pilnujących ją strażników w oszklonej wartowni oraz budynki
rozrzucone nieregularnie za ogrodzeniem. Niczego bardziej nie
pragnął, niż rozpocząć już akcję. Choć znajdowali się poza
zasięgiem wzroku wartowników, w swej karierze najemnika widział
zbyt wiele, by nie zdawać sobie sprawy, że jedynie głupcy i
amatorzy nie biorą pod uwagę nieprzewidywalnego przypadku. A
każda mijająca sekunda zwiększała ryzyko wykrycia. I nie miały
na to wpływu ani doskonały plan operacji, ani nawet
najstaranniejsze jego wykonanie. W jego zawodzie najważniejsze
były tajemnica i maskowanie, co paradoksalnie zakrawało na żart.
W epoce, w której satelita potrafił sfotografować z przestrzeni
kształt znamienia na czyjejś twarzy, na ziemi nie było miejsca,
w którym można byłoby dłużej pozostać nie zauważonym. W
najlepszym wypadku można było liczyć jedynie na chwilową
niewidzialność. Jeśli jego ludziom to się nie uda lub jeśli
zostaną zbyt wcześnie zauważeni, całe kunsztowne przygotowania
szlag trafi. Kuhl siedział, obserwował w ciszy i czekał. Niemal
czuł nad sobą spoglądające nachalnie w dół gigantyczne, przeklęte
oko. Oko widzące wszystko, zaglądające w każdy cień i obserwujące
świat bez chwili wytchnienia... Miał tylko nadzieję, że mrugnie,
kiedy on zacznie swe dochodowe zajęcie, jakim było zabijanie i
niszczenie na zlecenie.

- W kabinie jest dym! Podniesiony poziom CA 19-9 i CA 125, spada
ciśnienie LH2. Wypluła nas Ziemia! Annie czuje, że książka zsuwa
się jej z kolan, i chwyta ją w ostatnim momencie. Mruga
gwałtownie raz czy dwa, sądząc, że musiała się zdrzemnąć podczas
lektury na sofie. No bo chyba czytała, prawda? Poprawia książkę
i spogląda na stojącego przed nią mężczyznę, którego głos ją
obudził. Jest nieco po pięćdziesiątce, ma rudobrązowe włosy i
takiż wąs, a na sobie biały lekarski kitel io Phil Lieberman,
onkolog, który zajmował się jej mężem. Zupełnie nie pasują do
niego domowe wizyty, więc zastanawia się, co też lekarz robi w
jej salonie. Mógł go wpuścić któryś z dzieciaków... Ale wtedy
zdaje sobie sprawę, że to nie jest jej salon, że to nie jest jej

background image

dom i że w pobliżu nie ma jej dzieci. Prostuje się, mruga,
przeciera oczy. Siedzi na plastikowym profilowanym krzesełku, a
powietrze pełne jest medycznych, antyseptycznych zapachów. Ściany
pomalowane są na nijaki instytucjonalny kolor. Nagle dociera do
niej, że jest w szpitalu. Na trzecim piętrze w poczekalni, w
której przez ostatnie kilka miesięcy spędziła tyle czasu, że stał
się niemal znajomy. Szpital, oczywiście Musiała się zdrzemnąć i
to wyjaśniało chwilową dezorientację całkowicie zrozumiałą w
okresie, w którym jej życie stanęło na głowie. Całymi tygodniami
biegała prawie bez odpoczynku od łóżka męża na treningi w centrum
i z powrotem, starając się przy tym nie zaniedbywać dzieci, a
więc nie pierwszy raz zmęczenie dopadło ją z zaskoczenia.
Spoglądając na lekarza, zaczyna miętosić nerwowo rozłożoną na
kolanach książkę, która - co teraz widzi - okazuje się wyczytanym
egzemplarzem „Newsweeka” z przewodnim artykułem dotyczącym
zbliżającego się startu promu i budowy stacji kosmicznej. Mina
i głos Liebermana niczego nie wyrażają, ale wyraz jego oczu
przyprawiają o zimny dreszcz. - Jak w starych rakietach Titan -
mówi. - Trzeci człon od pala i nie ma już odwrotu - Co?! Co to...
- Musimy porozmawiać o wynikach ostatnich badań Marka przerywa
jej z pobłażliwą wyższością, jaką większość lekarzy uważa za
całkowicie naturalną od chwili, kiedy złożą przysięgę
Hipokratesa. Wygląda na to, że nawet ci zdolni do współczucia a
trzeba przyznać, iż Lieberman generalnie zachowuje się
przyzwoicie - muszą przypominać każdemu, że mają innych
pacjentów, inne sprawy i ważniejsze zajęcia od tłumaczenia, co
znalazł u konkretnego chorego. - Badanie laparoskopowe ujawniło
metostatyczne nacieki na wątrobie i woreczku żółciowym dodaje
szybko. - Statystycznie rzecz biorąc, jest to częste, kiedy
choroba rozprzestrzeni się z jelit na powiązane z nim węzły
limfatyczne. Miałby większe szansę przy trzech przerzutach, ale
przy pięciu można mówić o prawdziwym pechu. Annie siedzi
nieporuszona, ale czuje, że w środku zapada się, naprawdę zapada,
zupełnie jakby jej serce było ze stuletniego przynajmniej tynku.
Rzuca lekarzowi zdruzgotane spojrzenie. Umrze w ciągu pięciu
miesięcy - mówi do Liebermana z absolutną pewnością, co w równym
stopniu przerażają i zaskakuje. Jednocześnie czuje, jakby to nie
był jej głos, jakby w ogóle nie powiedziała tego wszystkiego,
lecz słuchała nagrania albo doskonałej podróbki wydobywającej się
z ukrytego głośnika. Lieberman przygląda się jej rzeczowo, potem
patrzy na zegarek i przekręca ramię, pokazując jej cyferblat.Tak.
Dokładnie za pięć miesięcy i trzy dni - mówi. - Teraz można już
powiedzieć, że czas ucieka. Zaskoczona tym komentarzem, zerka na
tarczę zegarka. I wytrzeszcza oczy. Cyferblat jest absolutnie
białym kręgiem pozbawionym wskazówek i jakichkolwiek oznaczeń.
Czuje, że znowu zapada się w sobie.Uspokój się, Annie, on trochę
się spieszy - mówi lekarz. Zdążysz się jeszcze z nim pożegnać.
Stwierdza nagle, że stoi i że tym razem nawet nie próbuje łapać
gazety, która zsunęła się jej z ud i wylądowała obok stopy. Kątem
oka dostrzega, że na częściowo podwiniętej okładce widnieje
zdjęcie płonącego promu na platformie startowej. Krwistoczerwone

background image

litery krzyczą coś o wybuchu Oriona przy starcie z modułem
stacji. Jest zdezorientowana. Jak to możliwe? Orion miał
wystartować za dwa lata, a artykuł był omówieniem programu
międzynarodowej stacji kosmicznej, tak przynajmniej się jej
wydawało... Nagle niczego już nie jest pewna - jej pamięć
przypomina płaską, pozbawioną głębi śliską powierzchnię.Twój mąż
leży w pokoju 377. Wiesz o tym, bo go odwiedzałaś. - Lieberman
wskazuje przeciwległy koniec korytarza. Może nie tak często, jak
by należało, ale nie mi to oceniać. Jesteście zapracowanymi
zawodowcami.
Odwraca się i rusza w drugą stronę. Annie podąża za nim wzrokiem.
Głos lekarza co prawda nie zmienił się, ale ostatnia uwaga pełna
była wyrzutu, a ona nie chce tego tak zostawić. Lieberman może
sądzić, że dostał od Boga prawo, by podawać wyniki w tak nadęty
sposób, że trudno je zrozumieć, i nie mówić, co zamierza w
związku z tym zrobić, ale jeśli chciał ją krytykować, to powinien
to zrobić w prostym i zrozumiałym języku. Już chce go zawołać,
gdy lekarz zatrzymuje się, odwraca do niej i unosi kciuk. -
Marchewka ponad wszystko - mówi. - Radzę się pospieszyć. Po czym
salutuje niedbale i idzie w swoją stronę, malejąc szybko w
perspektywie korytarza niczym postać z kreskówki, która zamierza
zniknąć. „Radzę się pospieszyć”. Jej serce bije jak szalone.
Zapomina o Liebermanie i biegnie do pokoju, w którym umiera jej
mąż. Chwilę później stoi bez tchu pod drzwiami. Mimo to nie
pamięta, by przebiegła całą drogę z poczekalni lub by w ogóle
fizycznie przemieściła się z punktu A do punktu B. Ma nieodparte
wrażenie, jakby w jednej chwili spoglądała na plecy Liebermana,
a w następnej znalazła się przed drzwiami pokoju, próbując wziąć
się w garść po wyroku śmierci wydanym na jej męża. Dla jego dobra
usiłuje się opanować. Bierze serię głębokich oddechów, chwyta za
klamkę i otwiera drzwi. Oświetlenie w środku jest niewłaściwe.
Dziwne, że to właśnie dostrzegła najpierw, ale tak właśnie było.
Oświetlenie jest złe. Nie panuje półmrok, lecz światło jest tak
rozproszone, że znacznie ogranicza widoczność. Choć widzi dobrze
nogi łóżka, dalej obraz błyskawicznie się rozmywa. Rurki,
kroplówki i całą resztę aparatury dostrzega jak przez gazę, a
obraz na monitorze, do którego Mark jest podłączony, ma gorszą
ostrość niż kontur jego nóg pod kocem. Zauważa, że mąż leży na
plecach, lecz jego twarz... Nagle przychodzą jej na myśl
telewizyjne programy, w których oblicza osób są komputerowo
rozmyte, by zapewnić im anonimowość jak w wypadku użycia ukrytej
kamery albo w policyjnych relacjach z aresztowań podejrzanych.
Wygląda to tak, jakby w miejscu, w którym ma się pojawić twarz,
nałożono na ekran grubą warstwę wazeliny. Tak właśnie Annie widzi
twarz męża, który ma umrzeć w tym pokoju za pięć miesięcy i trzy
dni.Annie? - Głos Marka jest chrapliwym szeptem, a jego słabość
wstrząsa nią tak, iż myśli, że się rozpłacze. Przyciska dłoń do
drżących warg.
     To ty, Annie?
Stoi w ciszy przerywanej jedynie dźwiękami aparatury umieszczonej
obok łóżka i próbuje zebrać się w sobie. Rozmyte światło

background image

powoduje, że czuje się dziwnie zagubiona i osamotniona - niczym
łódka dryfująca we mgle. W końcu opuszcza dłoń.   Tak, to ja
kochanie. Jestem tutaj.
Mark wysuwa częściowo spod koca prawą rękę i kiwa słabo, by
podeszła. Mimo że Annie wciąż nie może rozpoznać jego twarzy,
gest widzi wyraźnie. Jej wzrok spoczywa na chwilę na rękawie
piżamy męża.   Podejdź, Annie. Trudno rozmawiać, kiedy stoisz
przy drzwiach.
Wchodzi do pokoju, wciąż myśląc o rękawie. Coś w nim jest nie
tak. Coś w jego barwie...Chodź, na co czekasz?! - pyta Mark,
wyciągając bardziej rękę spod koca i stukając w opuszczoną osłonę
łóżka. - Należysz tu ze mną. W jego głosie słychać narastający
w ostatnich dniach gniew, choć czasami mogło się tak wydawać,
jego obiektem nie była ona, lecz rak. Z początku były to jedynie
krótkie wybuchy, ale jego rozwój dorównywał rozwojowi
pochłaniającej mężczyznę choroby. Mark jest wściekły z powodu
utraty niezależności, niemożności zadbania o siebie, zaspokojenia
swych rosnących potrzeb, a przede wszystkim dlatego, że coś tak
głupiego i przypadkowego jak nie kontrolowany wzrost komórek
skradło mu przyszłość. Annie akceptowała jego uczucia jak stałe,
których nie potrafiła zmienić, i robiła co mogła, by go nie
denerwować. Zbliża się cicho. Po lewej stronie łóżka stoi
aparatura i stojak z kroplówką, więc Annie obchodzi je z prawej,
odsuwając plastikową tacę na wysięgniku. Niespodziewanie Mark
puszcza osłonę i chwyta ją za nadgarstek. - Choć do nas, Annie.
Chcemy usłyszeć, jak jest ci przykro! Stoi zszokowana, a jego
dłoń zaciska się boleśnie. - Ufaliśmy ci.
Uścisk jest już prawie nie do zniesienia. Wie, że będzie miała
sińce, ale nie próbuje uwolnić ręki. Spogląda na leżącego,
żałując, że nie widzi jego twarzy. Jest zaskoczona jego słowami
i wrogością tonu, bardziej niż kiedykolwiek napastliwego i
skierowanego bezpośrednio do niej. Chciał ją zranić, a ona nie
wie dlaczego.Mark, powiedz, o co ci chodzi...     Moja
dziewczynka - przerywa jej. - Zawsze gdzieś się spieszy i nigdy nie ogląda się za 
siebie. Annie krzywi się boleśnie, gdy Mark zaciska mocniej palce. Nas. My. O kim on 
mówi? O sobie i dzieciach? Wydaje się jej, że odgadła. Nie, to nie może być prawda. 
Absolutnie   nie.   To,   co   przychodzi   jej   do   głowy,   jest   proste   i   jednocześnie 
niewiarygodne. Mark jeszcze mocniej zaciska palce.  Gdyby mogła zobaczyć jego 
twarz...Miałaś   być   odpowiedzialna.   Miałaś   na   nas   uważać.   Annie   nie   cofa   się, 
przeciwnie - podchodzi bliżej, mając nadzieję, że jeśli zdoła spojrzeć mu w oczy, to 
Mark przestanie wygadywać bzdury o tym, że go zostawiła... Myśl urywa się nagle, 
gdy   ponownie   spogląda   na   jego   rękaw.   Ten   kolor.   Jak   mogła   od   razu   go   nie 
rozpoznać? Nie zna odpowiedzi na to pytanie, ale wie już, że to nie piżama. W takim 
marchewkowym  kolorze  były   tylko  grube,   izolowane   kombinezony   używane  przez 
astronautów   NASA.   W   tej   samej   chwili   dociera   do   niej,   że   odgłosy   aparatury 
mierzącej parametry życiowe jej męża zmieniły się w wycie alarmu, które znała z 
innego czasu i miejsca. Dopiero ten dźwięk powoduje, że jęczy z przerażenia.
Leżący na łóżku mężczyzna bez twarzy krzyczy:

Spada ciśnienie LH2! Niech każdy uważa na siebie! Sprawdzić odczyty! Wiedziona 

nagłym impulsem, Annie patrzy w bok. Zamiast wyposażenia medycznego widzi tam 

background image

tablicę   przyrządów   i   stery   promu.   Z   jakichś   powodów   wcale   jej   to   nie   dziwi. 
Błyskawicznie omiata wzrokiem instrumenty, zaczynając od sygnalizatora głównego 
alarmu, przez wskaźniki dymu znajdujące się z lewej strony stanowjska dowódcy, a 
kończąc   na   odczytach   stanu   głównych   silników.   I   tym   razem   nie   jest   zdziwiona. 
Zachowaj spokój, Annie.   Lepiej złap dźwignię katapulty albo żadne z nas stąd nie 
wyjdzie!  - wyje leżący i tak gwałtownie szarpie ją za rękę, że Annie traci równowagę i 
przelatuje przez osłonę łóżka. Ląduje obok mężczyzny, amortyzując upadek wolną 
ręką, dzięki czemu nie pada na jego pierś.Wypluła nas Ziemia, więc gdzie jest ten 
cholerny spadochron?! - krzyczy mężczyzna, nie puszczając jej ręki. Mimo że ich 
twarze dzieli ledwie kilka cali, Annie wciąż nie potrafi rozpoznać jego rysów. Nagle 
dezorientacja   towarzysząca   jej   od   początku   rozmowy   z   lekarzem   ustępuje   na 
moment miejsca wrażeniu, że istnieje jednocześnie w dwóch osobach. Jedna szarpie 
się z leżącym, druga z wysoka obserwuje tę scenę. Wraz z tym wrażeniem nadchodzi 
pewność, że twarz nie należy do Marka, o czym przekona się, gdy tylko ją zobaczy. 
Będzie to twarz kogoś, kogo także kochała, choć w inny sposób, i kogo również 
straciła. Nie ma pojęcia, skąd to wie, ale jest tego pewna. I ta świadomość przeraża 
ją, błyskawicznie zmieniając się w histerię.Gdzie jest nasz cholerny spadochron?! - 
krzyczy ponownie leżący, szarpiąc ją tak, że Annie pada na jego pierś. Gdy w końcu 
próbuje się uwolnić, spogląda raz jeszcze na jego kurczowo zaciśnięte palce... i po 
raz pierwszy widzi, że są straszliwie poparzone.  Nie ma śladu po paznokciach, na 
kostkach zostało tylko krwistoczerwone mięso. Chce krzyczeć... mówi sobie, że musi 
krzyczeć... choć wciąż nie wie dlaczego... wydaje się jej, że w ten sposób skończy z 
koszmarem...   Ale   krzyk   grzęźnie   jej   w   gardle,   koszmar   trwa   i   jedyne,   na   co   się 
zdobywa, to bardziej jęk niż krzyk, a i tak boli ją od tego gardło... Annie drgnęła i 
obudziła się. Serce tłukło się jej w piersi, a w ustach zamierał jęk. Była zlana zimnym 
potem,   koszulka   lepiła   się   jej   do   ciała.     Rozejrzała   się,   oddychając   głęboko   i 
potrząsając głową, by jak najszybciej pozbyć się resztek sennego koszmaru. Była w 
domu.  W   Houston,   na   sofie   w  swoim  salonie.   Z   pokoju  dzieci  dobiegały   odgłosy 
Teletubbisiów emitowanych właśnie w telewizji. Na dywanie u jej stóp leżała gazeta 
wciąż otwarta na artykule, który czytała, gdy zapadła w wyczerpujący sen. Nagłówek 
głosił:
PODSUMOWANIE   TRAGEDII,   a   nad   tekstem   widniało   zdjęcie   ostatnich   chwil 
Oriona.   Pochyliła   głowę   i   potarła   dłonią   piekące   oczy.     Przyleciała   tu   prosto   z 
przylądka Canaveral, gdzie od rana brała udział w niekończącej się serii spotkań z 
przedstawicielami agencji, rządu i rozmaitych firm wykonujących podzespoły promu 
oraz   stacji   kosmicznej.   Wszyscy   próbowali   uporządkować   to,   co   wiedziano   o 
wypadku, i wytyczyć wstępne kierunki śledztwa. Mimo to większość czasu spędzili, 
patrząc   na   siebie   w  pełnej  zaskoczenia   ciszy.   Być   może   nie   należało   oczekiwać 
czegoś   bardziej   konstruktywnego   tak   szybko   po   wybuchu.   W   każdym   razie   pod 
koniec ostatniego spotkania czuła jedynie ogromne zniechęcenie i z wdzięcznością 
skorzystała z okazji, by wrócić do domu. Tu przynajmniej mogła przestać myśleć o 
tym, co się stało, poczytać z radością coś lekkiego i zdrzemnąć się, zanim zacznie 
przygotowywać obiad. Uśmiechnęła się gorzko, nie opuszczając dłoni zasłaniającej 
oczy. Chwilę później spomiędzy jej palców popłynęły łzy...
Antonio przycisnął kolbę do ramienia, umieścił policzek w wyżłobieniu i odczekał, aż 
cel   znalazł   się   dokładnie   na   przecięciu   linii   lunety   celowniczej.   Kilka   chwil   po 
opuszczeniu   samochodu  Kuhla  wspiął  się  na  drzewo  dające  doskonały   widok   na 
wartownię przy bramie. Teraz na poły siedział, na poły kucał w rozgałęzieniu pnia, 
opierając nogi o dwie grube gałęzie. Barrett z uwagi na swą wagę wyposażony był w 
składane nóżki, ale na tej drewnianej grzędzie lepszą stabilizację dawało oparcie lufy 

background image

na podniesionych kolanach. Nabrał powietrza, a następnie wypuścił je z płuc, powoli 
uspokajając   tętno.   Seria   próbnych   pociągnięć   cyngla   pomogła   mu   znaleźć 
najwygodniejszą   pozycję   i   lepiej   uchwycić   karabin.   Ponieważ   od   celu   dzieliło   go 
ponad   dziewięćset   jardów,   nie   mógł   sobie   pozwolić   na   najmniejszą   nawet   utratę 
równowagi. W wartowni znajdowało się dwóch strażników jeden nalewał sobie kawę 
ze szklanego dzbanka, drugi siedział przy niewielkim metalowym biurku i przeglądał 
dokumenty. Mężczyzna przy ekspresie zginie wcześniej, gdyż był bardziej mobilny, a 
ruchomy cel zawsze ma większe szansę ucieczki. Antonio wziął kolejny wdech i nie 
wypuścił już powietrza. Strażnik przy maszynie do kawy odstawił dzbanek i podniósł 
kubek do ust. Ale napić się już nie zdążył. Właściwie już był martwy. Wartownia miała 
kuloodporne   szyby,   lecz   nie   stanowiły   one   przeszkody   dla   półcalowych 
wolframowych pocisków typu SLAP, które znajdowały się w magazynku. - Mi mano, 
su vida - szepnął snajper i wypuścił powietrze. Jak zwykle przed zabójstwem, czuł się 
niemal   niczym   Bóg.   Łagodnie   ściągnął   spust.   Barrett   kopnął,   wypluwając   pocisk. 
Kuloodporna szyba rozprysnęła się na kawałki. Strażnik obrócił się w miejscu i padł, 
wypuszczając kubek. Był martwy, nim dotknął podłogi. Antonio wziął kolejny wdech i 
ponownie nacisnął spust.   Drugi strażnik zdążył jedynie odwrócić się ku leżącemu 
partnerowi, gdy kula trafiła go w lewą skroń i zrzuciła z krzesła. Strzelec pozostał 
jeszcze chwilę na stanowisku, nasłuchując i rozglądając się przez lunetę. W bladym 
żółtym   świetle   padającym   przez   rozbitą   szybę   wartowni   nic   się   nie   poruszyło. 
Zadowolony z dwóch czystych trafień przerzucił karabin przez ramię i miał już zacząć 
schodzić,   gdy   usłyszał   nad   sobą   cichy   łopot.   Spojrzał   w   górę   przez   listowie   i 
uśmiechnął się - wykonał zadanie dokładnie o czasie. Z ciemnego nieba spływała 
właśnie grupa desantowa.
4
MATO CROSSO DO SUL POŁUDNIOWA BRAZYLIA 17 KWIETNIA 2001 Manuel 
przeleciał sto metrów nad ogrodzeniem, opuścił na lince pojemnik z bronią i zaczął 
lądować.   Wiedział,   że   członkowie   jego   grupy   lecą   za   nim   i   że   ziemia   zbliża   się 
szybko. Pociągnął lewą linkę sterującą, by skręcić pod wiejący z zachodu lekki wiatr, 
wyrównał wysokość i odczekał, aż pojemnik uderzy o ziemię.   Zwolnił zaczep linki 
pojemnika,   a   po   chwili   ściągnął   obie   linki   sterujące   do   pasa,   by   zgasić   czaszę 
spadochronu.   Wylądował   miękko   na   palcach.   Wyprostowany,   z   opuszczonym   ku 
piersi   podbródkiem   zrobił   kilka   szybkich   kroków,   wytracając   prędkość,   po   czym 
zwolnił główną klamrę uprzęży i pozbył się spadochronu. Tymczasem dokoła niego 
lądowali   jego   podkomendni.   Większość   utrzymała   się   na   nogach,   kilku   jednak 
zetknęło się nieco ostrzej z ziemią, kończąc skok płynnym padem na plecy lub bok. 
Natychmiast   po   odczepieniu   uprzęży   mężczyźni   pospieszyli   do   pojemników 
zawierających granaty, materiały wybuchowe i karabiny FAMAS - takie same jak te, 
w   które   wyposażeni   byli   ludzie   w   jeepach.     Kaski   i   gogle   zamienili   na   hełmy 
zaopatrzone w wizjery sprzężone z elektronicznymi celownikami broni i opuścili na 
oczy monokle wyświetlające. Na znak Manuela podzielili się na trzy czteroosobowe 
zespoły   i   ruszyli   niepostrzeżenie   na   ustalone   pozycje.   Jeśli   informacje,   które 
otrzymali,   były   prawdziwe,   ich   obecność   zostanie   wykryta   w   ciągu   sekund,   w 
najlepszym   wypadku   minut.   Sprawdzenie   ich   wiarygodności   było   jednym   z   kilku 
ważnych zadań, które powierzył im zleceniodawca. Pracownicy zakładów najczęściej 
nazywali je jeżami”.
Rollie Thibodeau, dowódca nocnej zmiany straży, wolał określenie „małe skurwiele”, 
narzekając,  że ich reakcje w określonych sytuacjach za bardzo przypominają mu 
ludzkie zachowania. Rollie był jednak strasznym technofobem, a na dodatek, jako 
Cajun z Luizjany, czuł wrodzony przymus do gadatliwości i przekory. Mimo to, gdy był 

background image

w   naprawdę   dobrym   nastroju,   przyznawał,   że   są   to   „cwane   małe   skurwiele”.   W 
rzeczywistości mobilne roboty nie były wcale takie bystre miały poziom inteligencji 
równy inteligencji chrząszczy czy innych owadów, którymi żywiły się prawdziwe jeże. 
Mogły   co   prawda   zastępować   wartowników   w   czysto   fizycznych   zadaniach,   lecz 
naukowcy mający słabość do praw robotyki Asimova twierdziliby z pewnością, że w 
ich   przypadku   określenie   „robot”   jest   niewłaściwe,   a   przynajmniej   nieprecyzyjne, 
ponieważ niezdolne są do samodzielnego działania i myślenia. Automaty sprzężone 
były   z  komputerami   bazy  i  cały   czas  monitorowane  przez  strażników.   Prawdziwe 
roboty, stwierdziliby eksperci, mogłyby samodzielnie podejmować decyzje i działać 
zgodnie z nimi bez pomocy swych twórców. W praktyce od ich powstania dzieliło 
ludzkość przynajmniej dwadzieścia, trzydzieści lat. Te, które już istniały i które laicy 
uznawali   błędnie   za   roboty,   były   w   rzeczywistości   jedynie   robotopodobnymi 
maszynami.   Bez   względu   na   sprzeczne   definicje   jeże   były   wszechstronnymi   i 
skomplikowanymi   urządzeniami   przeznaczonymi   do   patrolowania   czterech   tysięcy 
akrów zakładów w Mato Grosso do Sul, w których wytwarzano komponenty stacji 
kosmicznej. Dzięki skomplikowanej umowie z Brazylią i kilkoma innymi państwami 
zaangażowanymi w ten projekt UpLink zdołał wywalczyć sobie prawo zarządzania 
fabryką.     Jednocześnie   holding   wziął   na   siebie   pełną   odpowiedzialność   za   jej 
ochronę, co brazylijscy negocjatorzy uznali za kosztowne ustępstwo ze strony firmy, 
a   o   co   od   początku   chodziło   zarówno   Gordianowi,   jak   i   jego   szefowi   ochrony 
Nimecowi   i   z   czego   obaj   byli   nader   zadowoleni.   Dotychczasowe   doświadczenia 
związane   z   prowadzeniem   działalności   na   terenie   przechodzących   przemiany, 
politycznie niestabilnych krajów nauczyły ich, że nikt nie potrafi tak dobrze troszczyć 
się o bezpieczeństwo UpLink jak sam UpLink. Roboty bez wątpienia ułatwiały jeszcze 
to zadanie.   Thibodeau nazywał je „R2D2 na sterydach” i na swój sposób było to 
trafne określenie. Wielokierunkowe kamery przekazujące kolorowy obraz znajdowały 
się   w   kopułach   umieszczonych   na   metalowych   „szyjach”,   dzięki   czemu   maszyny 
miały antropomorficzny kształt, który podobał się wielu pracownicom... i sporej liczbie 
pracowników,   choć   ci   z   rzadka   wyrażali   otwarcie   swój   podziw.     Osadzone   na 
sześciokołowych platformach jeździły szybko i cicho zarówno po wąskich korytarzach 
czy klatkach schodowych, jak i po trudnym, nierównym terenie. Zaprojektowano je i 
zbudowano   w   dziale   badawczo-rozwojowym   UpLink   i   wyposażono   w   imponujący 
zestaw   oprogramowania   i   oprzyrządowania.   System   ostrzegawczy   obejmował 
szerokozakresowe   czujniki   gazu,   dymu   i   temperatury,   sensory   optyczne,   radar 
mikrofalowy, sonar, termolokator oraz detektor drgań podłoża i noktowizor. Chowane, 
zakończone szczypcami ramiona mogły podnieść obiekty ważące dwadzieścia pięć 
funtów i były na tyle precyzyjne, by pozbierać z ziemi najdrobniejsze monety. Kiedy 
wykryły   niebezpieczeństwo,   nie   ograniczały   się   jedynie   do   wszczęcia   alarmu.   W 
gruncie   rzeczy   jeże   tworzyły   pierwszą   linię   obrony   gotową   zneutralizować 
zagrożenie,   od   ataku   chemicznego   poczynając,   na   wtargnięciu   intruzów   kończąc. 
Wyposażono   je   w   działka   płynowe   mogące   wystrzeliwać   pod   dużym   ciśnieniem 
strumienie   wody,   polimerowego   superkleju   albo   smaru   superpoślizgowego,   w 
strzelby   kaliber   12   z   pociskami   wypełnionymi   gazem   obezwładniającym,   baterię 
oślepiających laserów, działających hipnotyzująco świateł i inne owoce ambitnego 
programu   niezabijającego   uzbrojenia,   nad   którym   pracowały   zespoły   badawcze 
UpLink.   Brazylijskich   zakładów   pilnowało   sześć   jeży:   cztery   patrolowały   granice 
terenu   zbliżonego   kształtem   do   prostokąta,   dwa   pozostałe   ochraniały   główne 
budynki. Każdy z robotów strzegących ogrodzenia nadzorował też pas sięgający sto 
metrów w głąb fabryki i każdemu nadano imię  od pierwszej litery kierunku, który 
dozorował: Ned kontrolował obwód północny, Sammy południowy, Ed wschodni, a 
Wally zachodni.  Ponadto budynki fabryki ochraniał Felix, biura zaś - Oscar.  Zwykle 

background image

jeże   patrolowały   teren   od   ośmiu   do   dziesięciu   godzin,   nim   musiały   naładować 
niklowo-kadmowe   baterie.   Naturalnie,   czas   był   krótszy,   jeśli   wykonywały   bardziej 
energochłonne zadania.   Stanowiska umożliwiające ładowanie baterii umieszczono 
wzdłuż tras patrolowania,,a czas dobrano tak, by korzystały z nich pojedynczo. I tak 
dzień po dniu, noc po nocy roboty strzegły niestrudzenie terenu, sprawdzając każdy 
nietypowy   ruch,   każdą   niezwykłą   różnicę   temperatur,   i   cały   czas   przekazywały 
strumień   danych   do   stanowisk   kontrolnych.   Ostrzegały   operatorów   o   wszystkich 
niebezpieczeństwach i naruszeniach strzeżonego obszaru. Dotyczyło to naturalnie 
intruzów przekraczających ogrodzenie. Lecz inwazja z powietrza była zupełnie inną 
sprawą.   Jeż patrolujący zachodni obwód był właśnie w trakcie trzeciego obchodu, 
gdy jego detektor podczerwieni wykrył promieniowanie w paśmie 12-14 mikronów, 
czyli typowe dla ludzkiego ciała. Źródło owego ciepła znajdowało się mniej więcej 
pięćdziesiąt   jardów   przed   maszyną.   Robot   zatrzymał   się   i   zaczął   je   śledzić,   ale 
szybko   wycofało   się   poza   zasięg   jego   sensorów.   Komputery   obliczyły   najbardziej 
prawdopodobny kierunek ruchu obiektu i jeż ruszył w pościg po skalistym miejscami 
terenie. Nagle za nim pojawiło się inne źródło ciepła o tych samych parametrach. A 
potem kolejne po lewej i po prawej stronie. Robot zatrzymał się ponownie otoczony 
przez cele. Rozmaite sensory potrzebowały ledwie chwili, by wykonać pełny odczyt 
otoczenia w promieniu pięćdziesięciu metrów. Jednocześnie reflektor podczerwony 
umieszczony w kopule oświetlił okolicę, pozwalając kamerze noktowizyjnej sfilmować 
ją w poszukiwaniu ukrytych w mroku obiektów. Wszystkie cztery anomalie szybko 
wycofały się z zasięgu czujników, lecz natychmiast powróciły. Nadal otaczały robota i 
pozostawały w ruchu, utrzymując mniej więcej równą odległość od niego i od siebie 
nawzajem.
Po   porównaniu   odczytów   sensorów   obwody   logiczne   jeża   zaklasyfikowały 
definitywnie   anomalie   termiczne   jako   ludzi   i   potencjalne   zagrożenie.   Lecz 
oprogramowanie   nie   zawierało   instrukcji   pozwalających   rozwiązać   ten   problem. 
Robot   wysłał   więc   przetworzone   dane   kodowanym   kanałem   radiowym   do   sali 
kontrolnej i czekał, aż jego operator zdecyduje, co robić dalej. - Co jest z Wallym? - 
zdziwił się Jeziorski. - Widzisz, jak węszy? - Widzę - przyznał zaniepokojony Delure. - 
I wcale mi się to nie podoba.   Cody, dowodzący nocną zmianą operatorów w sali 
kontrolnej,   pochylił   się   z   zadumą   nad   ekranami,   ale   nie   powiedział   ani   słowa. 
Centrum kontroli znajdowało się w podziemiach budynku i stanowiło serce systemu 
bezpieczeństwa   brazylijskich   zakładów.   Wszyscy   operatorzy   nosili   mundury   w 
kolorze indygo ze świeżo wykonanymi naramiennymi naszywkami przedstawiającymi 
miecz   otoczony   stylizowanymi   orbitami   satelitów.   Symbolizowały   one   zdolność 
zbierania informacji, jaką posiadał UpLink, połączoną z możliwością reagowania na 
zagrożenia,   na   co   pozwalał   zespół   kryzysowy   Miecz.   Jego   nazwa   wzięła   się   od 
legendy o węźle gordyjskim, który Aleksander Wielki przeciął jednym ciosem miecza. 
Analogiczną   metodę   wykorzystywał   Roger   Gordian   do   rozwiązywania   sytuacji 
kryzysowych, co było interesującą grą słowną z jego nazwiskiem i pozwoliło znaleźć 
odpowiednie   określenie   dla   zespołu.   Jeziorski   pochylił   się   ku   wyświetlaczowi 
podającemu   siłę   promieniowania   wykrytego   źródła.   Monitor   oświetlał   jego   twarz 
zielonkawym blaskiem noktowizyjnego obrazu.   - Cholera, popatrz na ilość ciepła. 
Tam musi być czło... Urwał, gdyż na konsolecie rozbłysło światełko alarmu, i obejrzał 
się   na   partnera.   Delure   zerknął   szybko   na   swoją   konsolę   i   wskazał   monitor.   Na 
zielonym tle widać było zielonkawe sylwetki - grupa ludzi otaczała robota, to zbliżając 
się,   to   oddalając   od   niego.     Cody’emu   przyszły   na   myśl   ogary,   które   osaczały 
zwierzynę, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego napastnicy zabawiają się w ten sposób 
z   maszyną.   Główną   zaletą   jeży   były   ich   możliwości   wczesnego   ostrzegania   oraz 
wyposażenie pozwalające przyblokować intruza wdzierającego się przez ogrodzenie 

background image

zakładu. Roboty miały zyskać na czasie, nim przybędą ludzie wyszkoleni do odparcia 
ataku i ujęcia napastników. Do ich zadań nie należało zajmowanie się osobnikami, 
którzy znaleźli się już w głębi zakładu - zbyt łatwo było je ominąć lub unieszkodliwić. 
Marszcząc   brwi,   Cody   spojrzał   na   ekran   radaru.   Na   siatce   terenu   opatrzonej 
cyfrowymi   koordynatami   robot   i   otaczający   go   ludzie   oznaczeni   byli   kolorowymi 
symbolami. - To bez sensu - ocenił Jeziorski. - Nie ma żadnych śladów przerwania 
ogrodzenia... - Tym będziemy się martwić później - rzucił mu Cody, się gając po 
słuchawkę.   -   Przełącz   go   na   pełnozakresowe   odparcie   ataku,   a   ja   dzwonię   do 
Thibodeau.   Na   polecenie   Jeziorskiego   Wally   odpowiedział   napastnikom   salwą 
światła i dźwięku. Najpierw nastąpił rozbłysk umieszczonego w kopule lasera typu 
yag.   Czterem   mężczyznom   otaczającym   robota   wydało   się,   że   wybuchła   mała 
supernowa - noc na moment zalało oślepiająco jasne światło. Odruchowo cofnęli się 
o kilka kroków, ale na podobną reakcję maszyny byli przygotowani.   Wiedzieli, że 
rozbłysk   lasera   może   ich   chwilowo   oślepić   lub   nawet   -   w   zależności   od   mocy, 
długości i intensywności wiązki - wypalić siatkówkę. Wiedzieli też jednak, że roboty 
Miecza mają tak skalibrowane lasery, by nie wywołać trwałych uszkodzeń wzroku. 
Dlatego mieli na wizjerach czarne filtry, by chronić oczy przed blaskiem. Słusznie 
założyli, że to w zupełności wystarczy. Nie wiedzieli wszakże o tym, że jeż dopiero 
zaczynał   atak.   Ledwie   przygasł   laser,   gdy   na   kadłubie   Wally’ego   zapaliły   się 
czerwononiebieskie lampy stroboskopowe, błyskając w zaprogramowanej sekwencji 
zbliżonej wzorem i częstotliwością do fal mózgowych człowieka. W tej samej chwili 
generator   akustyczny   robota   zaczął   emitować   z   częstotliwością   dziesięciu   na 
sekundę studecybelowe fale dźwiękowe. Dawało to rezonans bardziej odczuwalny 
niż słyszalny, gdyż do napastników docierało jedynie natarczywe ciche bzyczenie. 
Ale ich wnętrzności odbierały ten dźwięk zupełnie inaczej. Każda broń energetyczna 
o ukierunkowanej wiązce działa na tej samej zasadzie.  Wymierzona  w  określone 
obszary   ludzkiego   ciała,   dostosowuje   długość   emitowanych   fal   do   częstotliwości 
pracy danego organu, by móc oddziaływać dzięki hiperstymulacji na niego. Pulsujące 
światła atakowały receptory wzrokowe w mózgu, wzbudzając gwałtowną aktywność 
elektryczną tego obszaru podobną do aktywności towarzyszącej atakom epilepsji. 
Generator akustyczny oddziaływał na wiele celów: na ucho wewnętrzne, wywołując 
nienaturalne wibracje płynu wypełniającego jego kanaliki i zakłócając tym  samym 
zmysł równowagi, jak też na wrażliwe organy podbrzusza, powodując konwulsje, ból i 
mdłości.  Połączony atak podziałał od razu na zmysły i zdolność ruchu napastników: 
broń   zdezorientowała   ich   i   wywołała   efekty   chorobowe   oraz   halucynacje,   co 
wyłączyło ich z akcji. Wszyscy dygotali, krztusili się i wymiotowali, chwiejąc się przy 
tym   i   zataczając   bezsensowne   kółka.   Jeden   padł   na   plecy,   czemu   towarzyszyło 
zwolnienie zwieracza i groteskowe drgawki kończyn. Drugi klęknął, chwycił się za 
brzuch   i   wymiotował,   niezdolny   do   czegokolwiek   innego.   Manuel,   znajdujący   się 
najdalej od robota, najsłabiej odczuł skutki ataku, ale zdawał sobie sprawę, że ma 
zaledwie   sekundy   na   działanie.   Resztką   sił   zmusił   się   do   pozostania   w   pionie, 
wycelował   w   kierunku,   w   którym   jak   sądził   -   znajdował   się   robot,   i   wypalił   z 
podczepionego   pod   lufą   granatnika.   Było   to   niezwykle   prymitywne   użycie   bardzo 
nowoczesnego   uzbrojenia,   ale   przyniosło   spodziewane   rezultaty. 
Dwudziestomilimetrowy   pocisk   z   zapalnikiem   uderzeniowym   eksplodował   z 
ogłuszającym   hukiem   na   korpusie   jeża   oddalonego   zaledwie   o   kilka   jardów   od 
strzelca, niszcząc urządzenie prawie całkowicie. Wybuch cisnął Manuelem o ziemię. 
Mężczyzna pozostał na niej parę sekund, po czym podniósł się, otrzepał i rozejrzał. 
Jeden z jego ludzi zginął rozszarpany odłamkami, on sam miał głęboką ranę nad 
łokciem,   ale   robot   był   już   wrakiem.   Stał   przechylony   na   prawą   stronę,   buchając 
płomieniami i dymem. Śmierdziało spaloną gumą i izolacją. Wrak.  Reszta jego ludzi 

background image

zaczęła   powoli   przychodzić   do   siebie,   więc   dał   im   jeszcze   kilka   sekund,   by   się 
pozbierali, nim ich ponaglił. - Vaya aqui! - syknął - Ruszajcie się. Mamy tu jeszcze 
coś do zrobienia.
Rollie Thibodeau w równym stopniu kochał pracę w UpLink i uważał ją za ważną, jak 
nienawidził skuteczności, z którą zmiany rozstrajały mu zegar biologiczny, nicowały 
codzienny rozkład zajęć i ograniczały życie na więcej sposobów, niż można by to 
sobie wyobrazić. Na przykład seks, a raczej jego brak. Gdzie miał znaleźć kobietę, 
która chciałaby pójść do łóżka o świcie, a wstać po zmroku niczym wampir? Lub sen. 
Był w Brazylii, kraju opalonych ciał i fiodental. Jak miał odpoczywać, gdy tropikalny 
upał   nacierający   na   okiennice   dręczył   go   i   przypominał   mnóstwo   wspaniałych 
romantycznych wieczorów? Albo choćby coś tak ważnego dla normalnego człowieka 
jak jedzenie. Czy mógł być w pogodnym nastroju, kiedy właściwie każdy posiłek był 
wprost obrzydliwy?  Nie dość, że od najbliższego miasta dzieliło go ponad sto mil i 
zdany   był   na   jałowe   stołówkowe   dania,   to   na   dodatek   potrawy   odrzucały   już   po 
opuszczeniu kuchni. Serwowanie czegoś, co pół doby leżało w lodówce, a następnie 
zostało   odgrzane   w   kuchence   mikrofalowej,   zakrawało   na   zniewagę.   Nie 
wspominając już o godzinach, w których musiał jeść na nocnej zmianie. Thibodeau 
siedział   przy   biurku   w   swoim   niewielkim,   ale   uporządkowanym   gabinecie   na 
najniższym poziomie podziemi i spoglądał z mściwą pogardą na talerz z rozgotowaną 
wołowiną   oraz   wodnistą   papką   udającą   puree.   Było   nieco   po   ósmej  wieczorem   i 
McFarlane,   najmłodszy   stażem   strażnik   nocnej   zmiany,   dopiero   co   przyniósł   mu 
posiłek. To że niósł on również swój talerz i wyglądał, jakby nie mógł się doczekać, 
by spałaszować jego zawartość, tak zirytowało Rolliego, że nie był nawet w stanie 
udać   wdzięczności.     Poczuł   się   przez   to   jeszcze   gorzej,   świadom,   że   ukarał 
nieuprzejmością   posłańca   za   doręczenie   wiadomości.   Cóż,   będzie   musiał   mu   to 
wynagrodzić i wytłumaczyć, że nawet najżyczliwszy człowiek na świecie może być 
wściekły po dwóch latach jedzenia śniadania o ósmej wieczorem, a równie jak ono 
obrzydliwego obiadu między północą a trzecią nad ranem. Jedynie kolacja była w 
miarę dobra, choć i to tylko dlatego, że pierwsi kucharze zaczynali pracę o szóstej 
rano.   Dzięki   temu   przed   końcem   zmiany   mógł   zjeść   świeże   jajka   lub   naleśniki   - 
przynajmniej jeden w miarę uczciwy posiłek o mniej więcej normalnej porze. - Dzięki 
ci, Panie, za naszą pieprzoną conocną breję! - mruknął z nieznacznym cajuńskim 
akcentem. Sięgał właśnie z ponurą miną po sztućce, gdy odezwał się stojący obok 
niego   telefon.   Gdy   zobaczył   mrugające   światełko   linii   alarmowej,   zapomniał   o 
sztućcach i błyskawicznie sięgnął po słuchawkę. Przez cały czas, jaki tu spędził, linii 
tej używano jedynie w czasie ćwiczeń, a o tych wiedział zawsze wcześniej.   Tak? 
Mamy intruzów na terenie, szefie - zameldował Cody z sali kontrolnej. - Gdzie? - 
Thibodeau usiadł prosto, zapominając o problemach kulinarnych. - Przy zachodnim 
ogrodzeniu.   -   W   głosie   Cody”ego   słychać   było   napięcie.   -   Ale   nie   mamy   śladów 
uszkodzenia płotu czy naruszenia obwodu. Wally wykrył ich już na naszym terenie. - 
Uzbroiłeś go? Dał im pokaz światła i dźwięku, ale...  straciliśmy z nim kontakt. To nie 
wygląda   dobrze.   Rollie   odetchnął   głęboko.   Wielokrotnie   podkreślał,   że   jeżom   nie 
można   ufać,   ale   nie   znaczyło   to   bynajmniej,   że   chciał,   by   jego   twierdzenia   się 
sprawdziły. - Henderson i Travers przy bramie nie meldowali o niczym podejrzanym? 
-   spytał.   -   Próbujemy   się   z   nimi   skontaktować,   ale   nie   odbierają   telefonu   i   nie 
odpowiadają przez radio. - Jezu! - westchnął Rollie. - Poślij tam kilku ludzi. I obstaw 
pełną obsadą alarmową zakłady i magazyny. Mają być odcięte od świata, jasne? Tak 
jest. Thibodeau umilkł na moment, by zebrać myśli; wciąż ściskał słuchawkę w dłoni. 
Chciał pójść do sali kontrolnej i na własne oczy zobaczyć, co się dzieje, ale najpierw 
musiał   się   upewnić,   że   zadbał   o   podstawowe   sprawy.Lepiej   zapewnijmy   sobie 

background image

wsparcie powietrzne - powiedział po chwili. - Laissez les bons temps rouler. - Co 
proszę, szefie?  Thibodeau wstał.
- Postaw w stan gotowości pilotów helikopterów.
Manuel kucnął przy bramie. Jego ramię pulsowało, a rękaw kombinezonu był ciepły i 
wilgotny   w   miejscu   trafienia.   Gwałtowne   ruchy   powodowały   obfitsze   krwawienie. 
Zniszczenie   robota   z   pewnością   ściągnie   w   tę   okolicę   ochronę,   więc   jakakolwiek 
zwłoka   zwiększyłaby   tylko   ryzyko   pojmania.   Raną   zajmie   się   później.     Próbując 
zignorować ból, wydobył z torby przy pasie trójkątny kawałek C-4, zdjął z niego folię i 
przylepił   starannie   materiał   wybuchowy   do   podstawy   słupka   bramy.   Następnie 
wydobył dwunastocalowy kawałek primadetu, którego jeden koniec był już połączony 
z zapalnikiem, a drugi z zasilanym baterią zegarem kształtu i wielkości długopisu. 
Delikatnie wcisnął zapalnik w plastyk, a zegar ustawił na pięciominutową zwłokę, ale 
go nie włączył. Musiał poczekać, aż pozostali założą resztę ładunków i połączą je, tak 
by   eksplodowały   jednocześnie.   Zanim   to   nastąpi,   chciał   się   znaleźć   daleko   stąd. 
Trzymając   w   palcach   zawleczkę   blokującą   zegar,   rozejrzał   się   po   okolicy.   Kilka 
jardów w lewo przez rozbitą szybę wartowni padało światło. Widział tylko obryzganą 
krwią ścianę i oparte o nią ramię jednego z zastrzelonych strażników. Po prawej 
wzdłuż   ogrodzenia   dostrzegł   swoich   ludzi   zakładających   ładunki   -   ciemniejsze 
kształty majaczące na tle ciemnego nocnego nieba. Wysadzenie bramy nie było jego 
pomysłem i nie podobało mu się. Strażnicy musieli znać elektroniczne kody dostępu, 
więc   proponował,   by   wziąć   żywcem   choć   jednego   i   zmusić   do   jej   otwarcia. 
Szczegółowy   plan   akcji   ułożył   jednak   Kuhl,   który   chciał,   by   byli   martwi   przed 
przybyciem   desantu   -   w   ten   sposób   nie   mogli   wszcząć   alarmu.   Uważał,   że 
wyeliminowanie ochrony i robota patrolującego zachodni sektor da im wystarczająco 
dużo czasu przed przybyciem odwodów, by grupa Manuela zdołała zrobić przejście, 
a zespoły Orange i Yellow wykonały swoje zadania. Manuel nie spierał się z nim - 
zadaniem   Kuhla   było   opracowanie   planu,   do   niego   należało   wykonanie   go. 
Rozmyślania przerwało mu pojawienie się Juana ciągnącego cienki pomarańczowy 
przewód detonacyjny. Umocował go do ładunku i odetchnął z ulgą: rana bolała go 
coraz   bardziej;   musiał   w   niej   tkwić   przynajmniej   jeden   odłamek   i   skupienie   się 
wymagało coraz większego wysiłku. - Bueno, Juan - rzucił. - Gdzie Marco? - Idzie tu - 
odparł Juan. - Jak twoja ręka?
-   W   porządku.   -   Wstał,   starając   się   za   wszelką   cenę   nie   stracić   równowagi.   - 
Zawiadom Tomasa i pozostałych, że skończyliśmy.  Potem odbezpieczę całość.
Thibodeau wjechał na trzeci poziom podziemny i wszedł do sali kontrolnej. Cody, 
Delure i Jeziorski wpatrywali się z napięciem w ekrany monitorów.Co się tu, u diabła, 
dzieje?!   -   rzucił,   widząc   ich   ogłupiałe   miny.   Delure   odwrócił   się   wraz   z   fotelem. 
Szefie, to Ned... Wykrył w swoim sektorze grupę intruzów. Trudno powiedzieć, czy to 
ci sami, którzy załatwili Wally’ego...   Thibodeau chrząknął, spoglądając na monitor. 
Mało go obchodziło, czy byli to ci sami ludzie, na których natknął się Wally, podobnie 
jak to, w jaki sposób znaleźli się na terenie, nie uruchamiając żadnych alarmów na 
ogrodzeniu, oraz co chcieli osiągnąć. Natomiast martwiło go tempo i schemat ich 
działania.  W zwiadzie dalekiego zasięgu 101. Dywizji Powietrznodesantowej w Azji 
Południowo-Wschodniej nauczył się polegać na instynkcie, a to, co podpowiadał mu 
on teraz, było zbyt zwariowane, żeby mówić o tym podwładnym. Mimo to nie mógł 
zlekceważyć   wyraźnych   wskazówek,   a   dowodzenie   oddziałem   zwiadowców 
działających z Camp Eagle nauczyło go wiele. Atak nosił wszelkie cechy desantu z 
powietrza   -   tłumaczyło   to   zarówno   niespodziewane   pojawienie   się   intruzów,   jak   i 
zabawę  z  Wallym.   Zaalarmowali robota  nie  dlatego,  że  musieli,  tylko   dlatego,  że 

background image

chcieli. Niewątpliwie przetestowanie możliwości samobieżnej pokraki było jednym z 
ich   zadań.   A   gdy   stała   się   groźna,   zniszczyli   ją.   Thibodeau   przypomniał   sobie 
zaskoczone miny swoich podwładnych, które zobaczył, gdy wpadł do sali... i które z 
pewnością   były   lustrzanym   odbiciem   jego   miny.   Był   przekonany,   że   napastników 
niezwykle ucieszyłby ten widok. Jego w każdym razie cieszył, kiedy w latach 1969-70 
uczestniczył   w   rajdach   przez   dżunglę.   Gdy   nawiązywano   kontakt   z   oddziałami 
Wietkongu, helikoptery dostarczały jego ludzi w tajemnicy jak najbliżej pozycji wroga, 
a dalej już jego zwiadowcy działali sami, wybierając cele według własnego uznania i 
siejąc   zamęt   oraz   rozpraszając   siły   i   uwagę   wroga.   Faire   la   chasse.Możesz   mi 
namierzyć tych gnoi? - spytał.   Delure wcisnął przycisk na konsoli i naniósł siatkę 
współrzędnych   na   obraz   radarowy.   -   Wystarczy?   -   Wystarczy,   wystarczy,   tylko 
powiększ.
Operator   nacisnął   kolejny   klawisz.   Thibodeau   zobaczył   powiększone   zarysy 
zachodniego sektora, na którym pulsowały plamki oznaczające pozycje napastników. 
A non - powiedział i wskazał niebieską linię biegnącą łukiem przez środek. - Widzisz, 
gdzie są? Przez moment Delure nie rozumiał, o co mu chodzi.  W pobliżu zachodniej 
drogi! To najkrótsza trasa z parkingu do sektora.  Rollie skinął głową. - Poślij na nich 
jeża, ale tym razem nie baw się światełkami, tylko przywal im z czegoś konkretnego. 
Nasze wozy będą na tej drodze lada chwila! Miny przeciw pojazdom, które rozmieścili 
na drodze, były zamaskowane prymitywnie, lecz skutecznie - owinięto je w szary 
papier   zlewający   się   z   nawierzchnią,   tak   że   w   dzień   kierowcy   trudno   byłoby   je 
dostrzec. W nocy były zaś właściwie niewidoczne. Chwilę po tym, jak Tomas i Raul 
oddalili się od drogi, by dołączyć do pozostałych członków zespołu, usłyszeli z prawej 
cichy szum. Nim zdołali zidentyfikować jego źródło, z zarośli przed nimi wypadł robot. 
Maszyna wycelowała w nich rurę wystającą z kadłuba i trafiła strumieniem cieczy pod 
sporym   ciśnieniem.   Żaden   nie   zdążył   nacisnąć   spustu.   Zalał   ich   supersmar 
polimerowy, który prawie natychmiast stężał w cieniutką warstwę pokrywającą skórę, 
ekwipunek   i   ziemię.   W   pierwszej   chwili   Raul   pomyślał,   że   spryskano   ich   pianą 
obezwładniającą,   ale   szybko   zrozumiał,   że   to   coś   zupełnie   innego.   Sposobem 
twardnienia   substancja   przypominała   nieco   suchy   lód,   ale   była   tylko   nieco 
chłodniejsza   od   powietrza.   Wydawało   mu   się,   że   płyn   zmienił   raczej   jego   stan 
fizyczny niż własny, zupełnie jakby każda pokryta nim powierzchnia stała się gładkim 
szkłem.   Niespodziewanie okazało się, że nie może utrzymać broni - im bardziej 
próbował,   tym   bardziej   mu   się   wyślizgiwała.   Wytrzeszczył   oczy,   zaalarmowany   i 
oszołomiony, widząc, jak karabin wyskakuje mu z rąk i prawie wyrywa wtyczkę, którą 
zakończony   był   przewód   łączący   celownik   z   hełmem.   Próbował   złapać   broń, 
zaciskając kurczowo palce na kolbie i lufie, ale ponownie wyśliznęła mu się z rąk i 
spadła na ziemię, tym razem wyciągając wtyczkę. Schylił się, by ją podnieść, gdy 
poczuł, że podeszwy butów tracą kontakt z podłożem, a nogi uciekają spod niego. 
Padł ciężko  na  plecy,  tracąc  oddech.  Próbował się  poderwać,   lecz  skończyło  się 
jedynie na nieporadnym przewrocie na bok. Spróbował ponownie i znów wylądował 
na plecach. Trawa wokół była sztywna i śliska, a jego ubranie nie chciało się zginać, 
zupełnie jakby wykonano je z plastiku. Skóra twarzy i rąk natomiast stała się wrażliwa 
i zbyt napięta. Kątem oka dostrzegł Tomasa ślizgającego się na brzuchu i równie 
bezradnie  jak on machającego rękami.   Wyglądał  jak ktoś,  kto  próbuje pływać na 
lodzie.   Wtedy   zaczął   krzyczeć,   czując,   że   jego   umysł   poddaje   się   strachowi   i 
błyskawicznie przekracza granicę paniki. Krzyczał ile sił w płucach także wtedy, gdy 
kilkanaście sekund później mijały go samochody z mobilnym odwodem wezwanym 
przez   Thibodeau,   pędząc   po   drodze,   którą   dopiero   co   zaminował.   Trzy 
ciemnogranatowe   wozy   zespołu   szybkiego   reagowania   wyprzedziły   o   kilka   minut 
swoje wsparcie powietrzne. Stało się tak po części dlatego, że kierowcy stacjonowali 

background image

bliżej   parkingu   niż   piloci   lądowiska,   po   części   zaś   dlatego,   że   helikoptery   typu 
Skyhawk potrzebują więcej czasu na rozgrzanie silników niż opancerzone mercedesy 
300 SE. Pędzący samotnie ku bramie kierowcy trzech wozów zdawali sobie sprawę z 
problemu.   Zespoły   złożone   z   samochodu   i   helikoptera   posiadały   zintegrowany 
termiczny system śledzenia celów działający dzięki mikrofalowemu sprzężeniu obu 
maszyn. Kamery umieszczone w podwieszanych gondolach helikopterów przesyłały 
obraz do monitorów zainstalowanych w deskach rozdzielczych samochodów.  Bez 
danych   z   powietrza   załogi   aut   mogły   szukać   napastników   wyłącznie   za   pomocą 
reflektorów. Nikt też nie mógł ich ostrzec o ukrytych na drodze minach. W pierwszym 
wozie   oprócz   kierowcy   siedziało   dwóch   mężczyzn   jeden   z   tyłu,   drugi   z   przodu. 
Wszyscy   trzej   zginęli,   nie   wiedząc   nawet,   co   ich   zabiło.     Prowadzący   dostrzegł 
ciemniejszą plamę mniej więcej trzy jardy przed maską i sądząc, że to wybój lub 
dziura, próbował ją ominąć, ale jechał zbyt szybko. Mina eksplodowała trącona lewą 
oponą i cały mercedes uniósł się w powietrze, zadzierając  wysoko maskę.   Wóz 
zaprojektowano tak, by wytrzymał ogień broni ręcznej i uderzenia odłamków, ale nie 
był   czołgiem.   Wybuch   rozsadził   podwozie,   zabijając   natychmiast   wszystkich 
pasażerów. Chwilę później wrak opadł na bok i przejechał kilka jardów na prawych 
kołach, po czym przewrócił się na dach i eksplodował, a płomienie wystrzeliły przez 
rozbite   szyby   pancerne.   Kierowca   drugiego   wozu   gwałtownie   nacisnął   pedał 
hamulca, skręcił ostro i ominął płonący wrak. Przejechał na tyle blisko, by dostrzec w 
tylnym   oknie   pozostałości   spalonej,   pokrytej   pęcherzami   twarzy.   W   następnej 
sekundzie przednie koło jego samochodu zdetonowało drugą minę i ostatnią rzeczą, 
jaką   usłyszał   w   rozrywającym   się   wozie,   był   własny   przerażony   krzyk.   Kierowcy 
trzeciego pojazdu udało się to, co nie powiodło się jego poprzednikom. Na maskę i 
dach   padał   deszcz   szczątków   i   fragmentów   zniszczonej   nawierzchni,   gdy   ostro 
szarpnął kierownicą w lewo i zjechał z drogi, wyrywając kołami grudy ziemi i kępy 
trawy. Wykorzystał bezcenne sekundy na reakcję, zrobił jedyną rzecz dającą szansę 
ocalenia i przejechał obok zasadzki, unikając śmierci. Po czym zahamował z piskiem 
opon.   W   ciemnościach   zalegających   za   drogą   dwaj  pozostali   członkowie   zespołu 
Orange   czekali   w   milczeniu   na   minerów.     Wysunęli   się   nieco   przed   swoich 
towarzyszy, dzięki czemu zdołali wyprzedzić robota strzegącego północnego sektora 
i   nie   znaleźli   się   w   zasięgu   jego   czujników.   Leżeli   jeszcze   kilkanaście   sekund, 
obserwując przez noktowizory płonące wraki i oszołomioną załogę ostatniego wozu, 
gdy   na   zachodzie   rozległa   się   kolejna   eksplozja,   a   w   niebo   buchnął   słup   ognia. 
Zespół Blue wykonał swoje zadanie, więc wycofali się w mrok. Ich pułapka zaczęła 
już   działać,  ale   nie  skończyli   jeszcze   zadania.   Finałowa   część   operacji  miała   się 
dopiero zacząć.
Kuhl   przyglądał   się   blaskowi   towarzyszącemu   eksplozji,   wyobrażając   sobie 
zamieszanie,   jakie   wprowadził   w   siłach   przeciwnika.   Tę   misję   zaplanował 
szczególnie starannie, zważając na wszystkie detale, i teraz ta staranność przynosiła 
efekty.   Gdy   ucichł   huk   wybuchu,   do   jego   uszu  dotarł  metaliczny  jęk  podobny   do 
odgłosu nieludzkiej agonii i zobaczył, jak poskręcany fragment ogrodzenia wystrzelił 
w górę, oderwał się od reszty, a następnie zwalił w dół w deszczu iskier, ziemi i 
szczątków. Nadszedł czas.  Dał znak kierowcy, ten skinął głową i błysnął światłami 
pozycyjnymi.   Kierowca   następnego   jeepa   zrobił   to   samo,   podobnie   jak   kierowca 
kolejnego i tak sygnał dotarł szybko do końca konwoju. Silniki ożyły i kolumna ruszyła 
ku   płomieniom   oraz   hukom   eksplozji   przez   świeżo   otwartą   drogę   w   ogrodzeniu 
zakładów.
Thibodeau prawie wepchnął słuchawki w drżące dłonie operatora.

background image

Podobnie jak Delure był blady, ale znacznie bardziej opanowany.   Eksplozje były 
słyszalne nawet tu, trzy piętra pod ziemią, choć stłumione i głuche, ale dopiero gdy 
dotarła do nich wiadomość o wynikach zasadzki, zrozumieli, co naprawdę oznaczały. 
Teraz w sali panowała cisza i Rollie zauważył, że zaczyna się trząść.  Opanował ten 
odruch z dużym trudem i rozejrzał się. Nie było wątpliwości - jak dotąd dowodzący 
atakiem był szybszy i sprytniejszy od niego. Przewidział każdy ruch i wymanewrował 
go, cały czas wyprzedzając o krok. Tak dłużej nie mogło być albo straci wszystkich 
podwładnych i obiekt, który miał chronić.   Zgrzytnął zębami i przespacerował się, 
zaciskając pięści i próbując opanować wściekłość. Wyglądało na to, że ktoś tu był 
zdrajcą,   ale   na   to   chwilowo   nie   był   w   stanie   nic   poradzić.     Należało   szybko 
zapanować nad chaosem, jaki nastąpił na górze, a najskuteczniejszym sposobem 
było podsumowanie faktów i wyciągnięcie stosownych wniosków. Sytuacja nie była 
miła.     Zachodnia   brama   została   prawdopodobnie   zniszczona   wraz   z   wartownią, 
najkrótsza   droga   do   niej   zablokowana   płonącymi   wrakami   samochodów,   a 
pozostałość grupy szybkiego reagowania nie nadawała się do samodzielnej akcji. 
Jeden   z   jeży   przestał   istnieć,   natomiast   grupa   doskonale   przygotowanych   i 
uzbrojonych   zawodowców   wdarła   się   na   teren   zakładów   i   operowała   na   nim 
swobodnie już udowodnili, że potrafią zabijać i prowadzić działania dywersyjne.  Nie 
wiedział jeszcze, ilu ich jest ani jaki jest ich główny cel, ale na pewno chodziło im o 
coś więcej niż o zdziesiątkowanie ochrony w serii niespodziewanych ataków. To, co 
ich   interesowało,   musiało   się   znajdować   w   centrum   zakładów   -   w   halach 
produkcyjnych,   w   magazynie,   a   może   nawet   w   kwaterach   naukowców,   jako   że 
przebywało   tu   sporo   bardzo   ważnych   członków   międzynarodowego   zespołu 
naukowego projektującego stację kosmiczną. Rejony te były naturalnie strzeżone, ale 
nie   wiedział,   czy   dysponował   wystarczającymi   siłami,   by   obronić   je   przed 
skoncentrowanym   atakiem.   -   Ilu   ludzi   chroni   budynki?   -   spytał,   przestając 
spacerować. - Około dwudziestu, szefie - odparł Delure. - Czyli pełne zmiany dzienna 
i nocna?
- Zgadza się. Oprócz załóg samochodów i helikopterów. No i tych, którzy mają wolne 
i są poza terenem. Thibodeau skinął głową.   Część członków Miecza oraz innych 
pracowników wolała długie codzienne dojazdy z Cuiaba niż życie w izolacji na terenie 
zakładów. Nie dotyczyło to naturalnie naukowców i kierownictwa.  Nagle zdał sobie 
sprawę, że sam ma dość zamknięcia - zdecydował się sprawdzić sytuację osobiście, 
choć wiedział, że nie jest to najrozsądniejsze wyjście. Podszedł do stalowej szafki 
przy ścianie i wyciągnął z niej kuloodporną kamizelkę typu Zylon.Trzymajcie fort - 
polecił, nakładając ją. - Ja się rozejrzę na górze.
Jeepy  zatrzymały   się   jakieś   dziesięć  metrów   za   wyrwą   w  ogrodzeniu.   Dokoła   na 
trawie   płonęły   szczątki,   oświetlając   twarze   załóg   migotliwym   blaskiem.   Zgodnie   z 
planem   czekali   tu   na   nich   zdolni   do   ruchu   członkowie   zespołów   Orange   i   Blue. 
Załadowali   się   do   samochodów   i   kolumna   ruszyła   dalej.   Manuel   wsiadł  do   wozu 
Kuhla samodzielnie, co nie znaczyło, że z łatwością. Ledwie zajął miejsce na tylnym 
siedzeniu   obok   Antonia,   dostrzegł   krew   spływającą   po   palcach   i   kapiącą   na 
fotel.Dobrze się spisałeś - pochwalił go Kuhl, nie odwracając się. Manuel opadł na 
oparcie, oddychając z trudem. Czuł, jakby w ramię wbijały mu się przy każdym ruchu 
tysiące rozgrzanych do białości igieł.Marco zginął - stwierdził zmęczonym głosem. - 
Dwóch ludzi z zespołu Orange musiałem zostawić.
Kuhl był niewzruszony.

Strat należało się spodziewać - powiedział beznamiętnie. Po czym uniósł rękę i 

jeep ruszył. W ślad za nim zrobiły to pozostałe, utrzymując zwarty szyk.

background image

Pierwszą myślą Eda Grahama, gdy dostrzegł jeepy z kabiny swego helikoptera, było 
wspomnienie wielu lat, które spędził jako pilot Departamentu Policji w Los Angeles. 
Potem przyszła druga myśl - jak szybko zmieniają się czasy. Jeszcze nie tak dawno z 
Los   Angeles   kojarzył   mu   się   napis   HOLLYWOOD   i   Teatr   Chiński,   a   nie   widok 
dwudziestu uzbrojonych w automaty facetów w kilku terenówkach. Dopiero trzecia 
myśl była sensowna: jeśli nie przestanie wspominać i nie zacznie działać, znajdzie 
się w poważnych kłopotach. Takich jakie widział właśnie w dole. Jezu, ale gówniana 
sytuacja! - ocenił drugi pilot, przekrzykując warkot silnika. - Lepiej wezwijmy pomoc i 
oświetlmy   naszych   gości.   Ed   skinął   głową.   Mitch   Winter   był   najlepszym   drugim 
pilotem, z jakim latał: myśleli i działali podobnie, co ułatwiało współpracę.  Zmniejszył 
pułap, słuchając, jak Mitch przekazuje informacje pozostałym pilotom i centrali. Sto 
stóp pod nimi jeepy zatrzymały się,  a ich kierowcy i pasażerowie zadarli głowy i 
przyglądali się skyhawkowi. Ed spojrzał przez okno, szybko wyrównał lot i włączył 
szperacz   pokładowy   Starburst   SX-5.   W   tym   samym   czasie   Mitch   przełączył 
nadawanie na głośniki. Promień światła o mocy piętnastu milionów świec omiótł, a 
następnie   przyszpilił   mężczyzn   w   wozach,   zmieniając   noc   w   środek   słonecznego 
dnia. Ed spojrzał na drugiego pilota. - Jak widać, są twoi - skomentował.  Mitch skinął 
głową i uniósł mikrofon.
- Pozostańcie na miejscach i...
...rzućcie broń!
Kuhl osłonił dłonią oczy i spojrzał w tył na kolumnę skąpaną w blasku reflektora. 
Żądanie,   które   zagrzmiało   z   głośników   helikoptera,   było   wyraźne.   Zamierzał 
odpowiedzieć na nie w ten sam sposób. - Otworzyć ogień! - krzyknął. - Ahoral Czterej 
członkowie   zespołu   Yellow   dotarli   na   odległość   kilku   jardów   od   budynku, 
przeskakując niczym zjawy z jednego ukrycia do drugiego.  Rozpoznanie potwierdziło 
wcześniejsze przypuszczenia, że główny cel jest zbyt silnie strzeżony, by atak się 
powiódł,   ale   byli   na   to   przygotowani,   a   ochrona   kolejnego   celu   z   listy   była 
nieporównywalnie słabsza. Gdy przystanęli za warsztatem, by sprawdzić broń, od 
zachodniej bramy dotarł do nich terkot broni automatycznej. Po chwili zagłuszyły go 
silniki samochodów i helikopterów koncentrujących się w tamtym rejonie. Zupełnie 
jakby był to umówiony znak, ruszyli ku swemu celowi.
Słysząc kule grzechoczące o kadłub, Graham zwiększył prędkość i pchnął drążek, by 
jak najprędzej nabrać wysokości. Borowy pancerz kabiny dosłownie ocalił mu tyłek, 
ale   nie   zamierzał   bardziej   ryzykować,   niż   musiał,   zwłaszcza   że   nie   mógł 
odpowiedzieć   ogniem.     To   ograniczenie   zawdzięczał   uporowi   władz   brazylijskich, 
które nie zgadzały się, by jakiekolwiek samoloty czy helikoptery Miecza posiadały 
uzbrojenie pozwalające na przeprowadzenie ataku. Był cholernie wdzięczny temu, 
kto za to odpowiadał, podobnie jak reszta pilotów. Nim wznoszący się gwałtownie 
skyhawk   wykonał   zwrot,   Graham   przyjrzał   się   dokładnie   broni,   której   używali 
napastnicy. Ani karabiny, ani połączone z nimi przewodami hełmy nie przypominały 
niczego,   z   czym   się   dotąd   zetknął.   -   Pokręcę   się   tu,   dopóki   nie   sfilmujesz   tych 
lunatyków, Mitch zdecydował, wskazując głową ekran umieszczony na konsoli. Nie 
chcę,   żeby   naszych   zaskoczyło   ich   uzbrojenie.   Mitch   bez   słowa   sięgnął   do 
przełączników wideo, a tymczasem Graham dokończył ciasną ósemkę i skierował 
przód   helikoptera   ku   konwojowi,   tak   by   umocowana   pod   nim   kamera   miała   jak 
najlepsze   pole   widzenia.   Nagle   część   strzelców   wyskoczyła   z   samochodów   i 
rozbiegła   się   po   terenie   w   poszukiwaniu   osłony.   Nie   było   o   nią   trudno,   gdyż   do 
budowy nowych budynków zgromadzono tu dźwigi, buldożery, koparki, ubijaki i inne 
ciężkie   urządzenia.   Maszyny   były   duże   i   nieruchome,   a   już   same   ich   rozmiary 
pozwalały   doskonale   się   ukryć.   Graham   krążył   wokół   konwoju,   nieustannie 
zmieniając kurs i wysokość. Za maszynami budowlanymi widać było pajęczynę dróg 

background image

biegnących ku centralnej części zakładów, a gdy spojrzał na północ, dostrzegł wraki 
dwóch   samochodów   płonące   na   głównej   drodze   prowadzącej   na   parking.   W   ich 
pobliżu   stała   karetka   i   inne   wozy.   Kilku   strażników   przeczesywało   drogę   z 
wykrywaczami min, pozostali próbowali ugasić wraki, choć wątpił, by mogli kogoś 
uratować. A potem zauważył to, co wywołało rozśrodkowanie napastników: z prawej i 
z   lewej   pomocniczymi   drogami   zbliżały   się,   błyskając   kogutami   dwa   oddziały 
szybkiego reagowania po trzy samochody każdy. Obie grupy osłaniał helikopter. Były 
naprawdę blisko - w ciągu kilkunastu sekund znajdą się przy konwoju.Wysyłamy już 
obraz?   -   spytał,   spoglądając   na   Mitcha.   Ten   skinął   głową   i   wskazał   na   monitor 
wbudowany   w   tablicę   przyrządów.   Widać   było   na   nim   zrobione   w   podczerwieni 
dokładne ujęcie jeepa i jego pasażerów.Piękny obrazek - przyznał Graham. - Teraz 
pozostaje tylko mieć nadzieję, że chłopaki na dole zobaczą go równie wyraźnie jak 
my. Obraz na monitorach zbliżających się helikopterów i samochodów był równie 
czysty i wyraźny jak na ekranie, na którym oglądali go Graham i Mitch. Informacje 
uzyskane dzięki przekazowi z ich maszyny były wręcz nieocenione - nadjeżdżające 
odwody straży znały dokładną liczbę przeciwników, zajmowane przez nich pozycje i 
posiadane uzbrojenie. To ostatnie zwłaszcza godne było uwagi. Przybywające posiłki 
także nie były standardowo uzbrojone, choć na pierwszy rzut oka członkowie Miecza 
mieli   zwyczajne   karabiny   szturmowe   M16   kaliber   5,56   mm.     W   praktyce,   dzięki 
systemowi zmiennej prędkości wylotowej zwanemu w skrócie WRS, broń ta mogła 
strzelać zarówno amunicją obezwładniającą, jak i ostrą. Pozwalała na to obrotowa 
osłona odkrywająca lub zakrywająca otworki w lufie. Żołnierz regulował w ten sposób 
prędkość   gazów   wylotowych,   a   tym   samym   prędkość   początkową   pocisku.   Przy 
małej prędkości na pociskach pozostawała plastikowa koszulka amortyzująca siłę, z 
jaką uderzały w cel - wówczas trafienie było jedynie bolesne i ogłuszało. Przy dużej 
plastik   rozrywał   się   i  w   cel   trafiały   wyłącznie   metalowe   rdzenie   -   ze   śmiertelnym 
zwykle skutkiem. Dan Carlysle, dowódca oddziału szybkiego reagowania, nie miał 
cienia   wątpliwości,   jakiej   amunicji   powinni   użyć.   Napastnicy   już   zabili   sporo   jego 
współpracowników, więc należało im odpłacić pięknym za nadobne.  Problem polegał 
na   tym,   że   musiał   otrzymać   autoryzację   na   użycie   ostrej   amunicji.   Pewne   sfery 
polityczne w Brazylii były zaniepokojone obecnością tak licznych sił bezpieczeństwa 
podległych UpLinkowi, a mała wojna, do której właśnie doszło, z pewnością ich nie 
uspokoi. Carlysle gotów był podjąć właściwą decyzję, ale wolał nie stać się powodem 
dyplomatycznej   burzy,   jaką   by   ona   wywołała.   Dlatego   zbliżając   się   do   stojącej 
kolumny, sięgnął po mikrofon wiszący na desce rozdzielczej i wywołał Thibodeau. - 
Rób,   co   uznasz   za   stosowne,   Dan.   Słyszysz?     Pretensjami   tutejszych   władz 
zajmiemy się później. Tak jest, szefie. Thibodeau przyczepił z powrotem radiotelefon 
do paska, zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Z oddali, od zachodniej bramy, 
słychać było wymianę ognia, pisk opon i głośniejsze serie zakończone wybuchami. 
Czyste szaleństwo. W najdzikszych snach nie wyobrażał sobie, że po opuszczeniu 
wojska   weźmie   udział   w   takiej   strzelaninie.   Nie   odpowiadało   mu   co   prawda 
dowodzenie   na   odległość   -   wolał   uczestniczyć   w   akcji,   a   nie   wysyłać   na   nią 
podkomendnych   -   ale   tej   nocy   cała   odpowiedzialność   za   prowadzenie   obrony 
zakładów spoczywała na jego barkach. Mimo to wciąż żałował, że musi słuchać tych 
piekielnych odgłosów. Stał z papierosem w pobliżu pięciu niewysokich betonowych 
budynków, w których mieszkali naukowcy i personel kierowniczy z rodzinami.   Na 
każdym   z   trzech   pięter   znajdowało   się   od   ośmiu   do   dziesięciu   apartamentów,   a 
łącznie   żyło   tu   dwieście   trzydzieści   siedem   osób.     Większość   dostępnych   sił 
skoncentrował właśnie tutaj na wypadek próby porwania czy wzięcia zakładników. 
Kradzież wartych setki milionów dolarów  elementów stacji lub  kopii ich  projektów 
mogła   być   równie   ważną   przyczyną   napadu,   ale   straty   wśród   naukowców   byłyby 

background image

znacznie   trudniejsze   do   odtworzenia.   Zrobił   co   mógł,   by   chronić   także   kompleks 
produkcyjno-magazynowy,  ale  zagwarantowanie  bezpieczeństwa  cywilom   było  dla 
niego   najważniejsze.   Zastanowił   się,   powoli   wypuszczając   dym   przez   nos. 
Największym problemem było to, że miał zbyt mało ludzi i musiał zgadywać, gdzie 
mogą być najbardziej potrzebni. By optymalnie wykorzystać dostępne siły, zarządził, 
aby wszyscy cywilni pracownicy pozostali w mieszkaniach, a ponad dwie trzecie sił 
skupił   wokół   i   w   środku   kompleksu   mieszkalnego,   tworząc   szczelny   pierścień 
obronny. Był pewny, że przerzuceni tu strażnicy odeprą każdy atak. Odbyło się to 
jednak kosztem zmniejszenia liczebności ochrony części produkcyjno-magazynowej, 
co bardzo go niepokoiło.   Kontyngent pozostawiony przy właściwych zakładach był 
zbyt   skromny   i   patrolował   zbyt   duży   obszar,   co   z   łatwością   mogli   wykorzystać 
zdeterminowani, działający z zaskoczenia napastnicy.  Tym bardziej że nie wiedział, 
ilu ich jest i co zamierzają, za to oni wiedzieli aż za dużo tak o siłach obrony, jak i o 
terenie oraz lokalizacji budynków. Od samego początku narzucili ogromne tempo, a 
on   potykał   się   co   chwilę,   usiłując   za   nimi   nadążyć.   Co   gorsza,   coraz   bardziej 
podejrzewał, że prowadzili go dokładnie tam, gdzie chcieli, czyli w bagno. A to mogło 
oznaczać, że od początku nie chodziło im o ludzi, lecz o coś znajdującego się w 
kompleksie produkcyjno-magazynowym. Rzucił niedopałek na ziemię, przydepnął go 
i klnąc w duchu, pospieszył ku najsłabiej bronionej części zakładów.
Ukryty   za   jeepem   Antonio   oparł  o   maskę   lufę   karabinu   snajperskiego   i  starannie 
wycelował   w   najbliższy   samochód.     Zdecydował   się   na   strzał   w   oponę,   która 
stanowiła pewniejszy cel niż skulony za kierownicą i częściowo osłonięty przez deskę 
rozdzielczą kierowca. Nacisnął spust. Barrett kopnął go w ramię, a chwilę później 
rozległ się huk eksplodującej opony. Przód samochodu opadł, uniósł się i ponownie 
opadł,   ale   choć   wóz   zwolnił   trochę,   ku   szczeremu   zaskoczeniu   snajpera   wpadł 
jedynie w lekki poślizg. Trzymał się środka drogi i wciąż zbliżał ku kolumnie jeepów.
Carlysle   skierował   się   ku   pierwszemu   ze   stojących   jeepów,   gdy   nad  jego   maską 
dostrzegł błysk. W następnym momencie samochodem i nim targnęło mocno, gdy 
kula   zmieniła   w   strzępy   prawą   przednią   oponę.     Zacisnął   dłonie   na   kierownicy   i 
opanował odruch, by gwałtownie zatrzymać mercedesa. Zamiast tego kilkakrotnie 
nacisnął   delikatnie   hamulec   i   skontrował   kierownicą,   gdyż   wóz   usiłował   odbić   w 
prawo   i   podskoczył   gwałtownie   kilka   razy.   W   końcu   udało   mu   się   nad   nim 
zapanować.   Chwilę   później   poczuł,   że   umieszczona   w   oponie   obręcz   odzyskała 
kontakt   z   nawierzchnią.   Płaską   zewnętrzną   powierzchnię   obręczy   pokrywał 
łagodzący   wstrząsy   elastomer,   który   stabilizował   samochód,   pozwalał   uniknąć 
zniszczenia   felg   i   umożliwiał   dalszą   jazdę   z   niewiele   mniejszą   prędkością. 
przeniesiony   ostatnio   z   naziemnej   stacji   łączności   satelitarnej   w   Malezji   - 
odpowiedział ogniem, celując w błyski wystrzałów od strony dźwigu samobieżnego. 
Po kilku krótkich seriach przerwał ogień i przytulił się do opancerzonego nadwozia, 
gdyż napastnicy wzmogli ostrzał. Skulony obok niego Carlysle wystawił za drzwi lufę 
zmodyfikowanego   M16   i   posłał   długą   serię,   zastanawiając   się,   dlaczego   to 
brazylijskie   pustkowie   zamieniło   się   nagle   w   Dodge   City.   Spojrzał   na   Newella, 
przekonał się, że jest cały, i uniesieniem kciuka dał mu znać, że również nie został 
ranny.   Wtem   w   zalegających   ciemnościach   coś   błysnęło,   a   potem   nadleciało   z 
gwizdem. Sekundę później w mercedesa trafił z prawej jakiś pocisk dużego kalibru i 
eksplodował w jasnym rozbłysku, masakrując bok samochodu z taką łatwością, jakby 
wykonano go z tektury. Carlysle zaklął; wciąż jeszcze słyszał dzwonienie w uszach. 
Sytuacja musiała ulec zmianie, i to błyskawicznie, bo jego ludzie, unieruchomieni za 
samochodami, stanowili dla kieszonkowej artylerii przeciwnika równie łatwy cel jak 
kaczki   na   strzelnicy.   Na   dodatek   tamci   wcale   nie   musieli   opuszczać   ukrycia,   by 

background image

prowadzić   ostrzał.   Nie   wypuszczając   z   prawej   dłoni   chwytu   karabinu,   zdjął   z 
mocowania na desce rozdzielczej mikrofon, wcisnął przycisk nadawania i spojrzał na 
ekran monitora. Doskonały sprzęt noktowizyjny napastników był groźny, ale on i jego 
ludzie   mieli   coś   lepszego.   Coś,   co   właściwie   wykorzystane,   powinno   szybko 
zapewnić   im  przewagę.     Mieli  shykawki.  Kiedy   napastnicy   otworzyli  ogień,   załogi 
wozów szybkiego reagowania zachowały się zgodnie z wielokrotnie przećwiczonymi 
procedurami.   Samochody   dowodzone   przez   Carlysle’a   skręciły   ostro   w   lewo   i 
zatrzymały się na ukos na poboczu z kołami zwróconymi na zewnątrz. Druga grupa, 
nadjeżdżająca   inną   drogą,   skręciła   tymczasem   w   prawo   i   stanęła   z   kołami 
obróconymi pod równie ekstremalnym kątem. Członkowie obu zespołów wyskoczyli 
na   zewnątrz,   wykorzystując   drzwi   i   koła   jako   osłony.   Dan   zdążył   przykucnąć   za 
drzwiami,   gdy   o   karoserię   z   kilku   stron   naraz   załomotały   kule.   Ron   Newell   jego 
pomocnik, Po wysłuchaniu Carlysle’a na kanale ziemia-powietrze Winter przełączył 
się na interkom i poinformował Grahama: - Musimy zmniejszyć pułap i wystawić tych 
kutasów,   żeby   nasi   na   dole   widzieli   dokładnie,   skąd   do   nich   strzelają.   -   Jeśli 
zejdziemy   jeszcze   niżej,   trudno   będzie   uniknąć   ostrzału   -   odparł   Graham.   Mina 
Wintera dowodziła, że zdaje sobie z tego sprawę.
Dobra   -   zgodził   się   z   rezygnacją   Graham.   -   Zrobimy   tak...     Plan   Eda   Grahama 
zakładał, że jego maszyna i jeden z pozostałych helikopterów zmniejszą wysokość, a 
następnie, zataczając ciasne kręgi nad napastnikami, zrobią zbliżenia zajmowanych 
przez nich pozycji, podczas gdy trzeci skyhawk zostanie na dotychczasowym pułapie 
i zapewni całościowe ujęcie pola walki. Monitory w samochodach grupy szybkiego 
reagowania   miały   opcję   obrazu   w   obrazie,   dzięki   której   można   było   oglądać 
jednocześnie widok z trzech kamer. Piloci wiedzieli, że plan był ryzykowny. Ledwie 
dwa skyhawki zeszły niżej, ostrzelano je z broni maszynowej, i to wyjątkowo celnie. 
Graham   spiął   się   w   sobie   i   ignorując   pociski   rykoszetujące   od   kadłuba,   wleciał 
między   dwa   masywne   spychacze,   za   którymi   ukryła   się   grupa   napastników. 
Wyrównał   lot   i   zawisł   nieruchomo.   Po   prawej   dostrzegł   drugą   maszynę,   która 
schodziła   niżej   i   znajdowała   się   pod   równie   ciężkim   ostrzałem.   Nigdy   nie   był 
specjalnie religijny, ale teraz stwierdził ze zdziwieniem, że modli się cicho i klnie na 
przemian.   Czując,   jak   coraz   bardziej   pocą   mu   się   dłonie   zaciśnięte   na   drążku, 
wytrzymał nieruchomo jeszcze kilka sekund, by przesłać obraz załogom wozów, po 
czym z ulgą zwiększył obroty i wysokość, kierując się ku innej grupie napastników. 
Miał nadzieję, że sfilmował to, czego potrzebowali koledzy na ziemi.
Strażnik leżał na brzuchu z głową zwróconą w bok i policzkiem opartym o ziemię. 
Gdy Rollie go odwrócił, dostrzegł na piersi naszywkę z nazwiskiem Bryce. Został 
zasztyletowany od tyłu - ostrze wbito pod łopatkę i skierowano ku górze, w stronę 
serca i płuc. W kąciku ust pojawiło się jedynie kilka bąbelków krwawej śliny, które 
błyszczały teraz w świetle latarki. Thibodeau klęknął i na wszelki wypadek sprawdził 
puls na przegubie oraz szyi leżącego - nic nie wyczuł. Podobnie jak dwaj strażnicy, 
których znalazł wcześniej w pobliżu budynku, ten także był martwy. Jedyna różnica 
polegała na tym, że tamtych zastrzelono.  Być może właśnie odgłos strzałów zwrócił 
uwagę Bryce’a - nawet tłumik nie wyciszał zupełnie broni palnej. Pozycja, w jakiej 
leżało ciało, sugerowała, że strażnik wyszedł zza narożnika, a wtedy zabójca wstał i 
pchnął   go   nożem   w   plecy.   Thibodeau   skierował   promień   latarki   na   rampę 
załadunkową   magazynu.   Bez   zaskoczenia   stwierdził,   że   drzwi   są   do   połowy 
uniesione.    Zabezpieczenie zakładów kosztowało majątek,  już same roboty warte 
były   kilkaset   tysięcy   dolarów,   lecz   cały   system   zaprojektowano   jedynie   do 
wykrywania   intruzów   złodziei   czy   szpiegów   przemysłowych   -   nie   do   zwalczania 
inwazji. Choć w tej części kompleksu magazynowego przechowywano różne części 

background image

zapasowe modułu laboratoryjnego stacji, nie była ona w przeciwieństwie do innych 
magazynów czy kompleksu badawczego - obszarem objętym szczególną ochroną. 
Wystarczały tu zwykłe przepustki. Pracownik machał nią strażnikowi przed nosem i 
bez trudu wchodził do środka. Teraz się to mściło. Wstał, podszedł do częściowo 
otwartych drzwi, odczepił od pasa radiotelefon i wezwał posiłki, ale wiedział, że te 
zjawią się najwcześniej za pięć minut, a prawdopodobnie dopiero za dziesięć. Jeśli 
będzie   tu   bezczynnie   czekał,   napastnicy   będą   bezkarnie   buszować   w   środku. 
Zawahał się i czując przykry smak w ustach, spojrzał ponownie na zabitego. Bryce 
miał gładką, dokładnie ogoloną twarz, włosy koloru pszenicy i może dwadzieścia pięć 
lat. Nowy dzieciak, którego nie zdążył zbyt dobrze poznać.  Teraz już nie będzie miał 
okazji. Stał przed wejściem do magazynu i patrzył na ciało. Bąbelki krwistej piany 
wskazywały na głęboką ranę płuc, a młodzieńcza, wciąż wykrzywiona w agonii twarz 
oznaczała, że zabójca lubił uśmiercać powoli, choć bezgłośnie.  Zabójca był okrutny i 
bezlitosny.   Thibodeau   przestał   się   zastanawiać,   oświetlił   wnętrze   magazynu   i 
pochylając się, wszedł do środka.
-   Dziesięciu   albo   dwunastu   jest   za   tym   półgąsienicowym   dźwigiem   po   lewej,   pół 
tuzina kryje się za buldożerami, a paru... - Carlysle przerwał, puszczając przycisk 
nadawania w mikrofonie, gdy po masce i błotniku załomotała wyjątkowo długa seria. 
Jak   dotąd   jego   plan   działał   i   wsparcie   powietrzne   kolejno   wyszukiwało   pozycje 
przeciwnika. Piloci helikopterów, wystawiając się na bezpośredni ostrzał, ryzykowali 
życiem, więc gdyby nie robił co w jego mocy, by uniknąć niechcianych dziur w skórze, 
wychwalałby ich pod niebiosa.
Być może będzie jeszcze miał szansę, by wyrazić swą wdzięczność.  Korzystając z 
przerwy w ostrzale, uniósł mikrofon i dokończył: - ...paru rozproszyło się za tą hałdą 
po lewej. Pozostali wciąż tkwią między jeepami. Moja drużyna ma najbliżej do dźwigu 
i myślę, że zdołamy ich szybko oskrzydlić. Drużyny Druga i Trzecia niech zajmą się 
buldożerami,   trzymając   się   prawej   strony   drogi...     Niespełna   trzydzieści   sekund 
później   skończył   wydawać   rozkazy   i   wyprowadził   swoich   ludzi   spod   osłony 
samochodów ku wyznaczonemu celowi.
Thibodeau   przemierzał   szybko   pogrążony   w   mroku   korytarz   z   bronią   gotową   do 
strzału, rozglądając się przy tym uważnie. Starał się robić to cicho i szybko - wracały 
wyuczone   odruchy,   zwiększając   wydzielanie   adrenaliny   i   wyostrzając   zmysły,   ale 
jednocześnie   dawał   o   sobie   znać   brak   treningu.   Prośbę   o   wsparcie   nadał   na 
szerokim paśmie, by usłyszały go zarówno patrole naziemne, jak i zespół Cody’ego w 
centrum kontroli,  ale ruszył, nie czekając na potwierdzenie. Stwierdził,  że szkoda 
tracić czas: znał swoich ludzi i wiedział, że jeśli będą mogli, przybędą. Skręcił za róg, 
potem za następny i jeszcze jeden i zatrzymał się gwałtownie przy rozwidleniu. Jak 
dotąd nie natknął się na żaden ślad napastników, ale korytarz, którym podążał, był 
jedynym   prowadzącym   od   wejścia,   więc   musieli   tędy   przechodzić.   Pytanie   tylko, 
gdzie poszli dalej - odnoga w prawo prowadziła do głównego magazynu, odnoga w 
lewo do windy towarowej, a dalej, o ile pamiętał, do metalowej kładki z poręczami 
przecinającej   magazyn   w   połowie   jego   wysokości.   W   pierwszej   chwili   sądził,   że 
równie dobrze mogli pójść w lewo jak w prawo, ale po namyśle zmienił zdanie - nie 
znaleźli się tu przypadkiem, od początku wiedzieli, jak dotrzeć do kompleksu, i mieli 
jasno sprecyzowany cel. A skoro znali plany budynku, nasuwało się przypuszczenie, 
że   poszli   prosto   do   głównego   magazynu,   gdzie   przechowywano   elementy   stacji 
kosmicznej.   Czyli   skręcili   w   prawo.   Nie   wiedział,   z   iloma   przeciwnikami   ma   do 
czynienia,   więc   jedynym   jego   atutem   było   zaskoczenie...   ale   jak   w   każdej   bitwie 
przewaga wysokości była także poważną przewagą taktyczną. Stał jeszcze przez 
chwilę w ciasnym korytarzu, nim się ostatecznie zdecydował i ruszył ku windzie.

background image

Carlysle z depczącymi mu po piętach podkomendnymi dotarł z lewej na jakieś trzy 
jardy od dźwigu, gdy znieruchomiał, podniósł rękę i nakazał gestem, by ukryli się za 
pryzmą świeżo wykopanej ziemi i kamieni. Przed rozpoczęciem ataku chciał jeszcze 
raz   sprawdzić   pozycje   napastników.   Szperacze   helikopterów   oświetlały   pół   tuzina 
postaci   ukrytych   za   metalowym   fartuchem   używanym   jako   przeciwwaga   dla 
teleskopowego ramienia. Przypominał on półkolistą ścianę i dawał doskonałą osłonę 
przed ostrzałem, ale jednocześnie ograniczał pole widzenia, utrudniając śledzenie 
ruchów   przeciwnika.   Nawet   elektroniczne   celowniki   były   bezużyteczne,   jeśli 
napastnicy nie trzymali broni ponad krawędzią fartucha: gdy tylko któryś opuszczał 
karabin, natychmiast „ślepł”, podczas gdy członkowie zespołu szybkiego reagowania 
pozostawali w ciągłym kontakcie radiowym ze skyhawkami śledzącymi bez przerwy 
poczynania   intruzów.   To   właśnie   wykorzystał   Carlysle.   Poprowadził   swój   oddział 
krótkimi   skokami   przez   otwartą   przestrzeń,   podczas   gdy   przeciwnicy   kryli   się   za 
fartuchem, i dotarł na pozycję wyjściową do właściwego ataku. By go przeprowadzić, 
musieli się jednak wystawić na ostrzał. Dał znak i pobiegli skuleni dokoła dźwigu, 
starając się nadal zachować ciszę i nie zwracać na siebie uwagi. Gdy napastnicy 
zorientowali   się,   że   zostali   zaatakowani,  strażnicy   w  zasadzie   siedzieli   im   już   na 
karkach.   Krótkie   oszczędne   serie   powaliły   dwóch,   nim   pozostała   czwórka 
odpowiedziała ogniem. Kątem oka Dan spostrzegł padającego z prawej rannego w 
nogę Newella. Z półobrotu posłał strzelcowi serię i rozciągnął go na ziemi. Kolejny 
napastnik wycelował w Dana, lecz nim zdążył nacisnąć spust, upadł trafiony serią 
przez   innego   strażnika.   Jęcząc   i   trzymając   się   oburącz   za   zakrwawiony   brzuch, 
mężczyzna zwinął się w kłębek. Pozostali dwaj próbowali uciec, więc Carlysle posłał 
im pod nogi krótką serię. W końcu należałoby się dowiedzieć, kto na nich napadł i po 
co.Stać! - krzyknął po hiszpańsku; bez względu na to, skąd byli, powinni znać ten 
język,   jako   że   była   to   lingua   franca   kontynentu.   W   tym   też   języku   polecono 
strażnikom  zwracać  się  do  wszystkich   obcych.    -  Rzucić   broń  i na ziemię!   Obaj! 
Mężczyźni zatrzymali się, ale nie padli i nie odrzucili karabinów. Dan wypuścił kolejną 
serię i obserwował, jak kule rwą ziemię za ich nogami.Rzucić broń i kłaść się na pysk! 
Natychmiast! - ryknął. Tym razem wykonali rozkaz bez wahania i znieruchomieli na 
ziemi z dłońmi splecionymi na hełmach. Dan i jego podkomendni odkopali ich broń i 
skuli im ręce na plecach plastikowymi kajdankami. Carlysle podbiegł do Newella i 
przyklęknął, by obejrzeć jego ranę.Leż spokojnie. Nic ci nie będzie - ocenił, kończąc 
zakładać opatrunek. Ranny spojrzał na niego i z ulgą skinął głową. A Dan odetchnął. 
Miał dziwne wrażenie, jakby był to pierwszy uczciwy oddech od naprawdę długiej 
chwili.
pomieszczenia,   w   którym   Heitor,   wyznaczony   na   dowódcę   oddziału,   zamierzał 
podłożyć ładunki. W każdej z dwóch czarnych toreb znajdowało się piętnaście funtów 
TNT - ilość materiału wybuchowego wystarczająca, by wysadzić stalowe wsporniki, 
na   których   stały   platformy   robocze   z   komponentami   stacji   kosmicznej,   a 
przypuszczalnie również ściany magazynu. Heitor, najlepszy sabotażysta w oddziale 
Kuhla,   był   zaskoczony   tym,   jak   szybko   i   prawie   bez   oporu   wykonywali   zadanie. 
Podejrzewał, że nawet Kuhl nie oczekiwał, iż równie łatwo dotrą tak głęboko. Teraz, 
nie   tracąc   czasu,   podbiegł   do   jednej   z   platform   i   umieścił   torbę   z   ładunkiem 
kumulacyjnym przy grubym dźwigarze. Oba zegary detonatorów, które przygotował, 
nastawione   były   na   dziesięciominutowe   opóźnienie,   co   powinno   dać   im 
wystarczająco dużo czasu na wycofanie. Pozostali członkowie zespołu ubezpieczali 
go z bronią gotową do strzału, blokując centralne przejście. Mrok panujący w hali 
rozpraszało jedynie kilka lamp fluorescencyjnych, których rutynowo nie wygaszano 
po zakończeniu prac. Najemnik usunął zawleczkę blokującą zegar i pospieszył do 
drugiej platformy, by podłożyć kolejny ładunek. Gdy odbezpieczył drugi detonator, z 

background image

windy nad nim wysiadł Thibodeau. Strażnik bezszelestnie wszedł na jedną z kładek i 
zamarł,   gdy   zobaczył   co   się   działo   na   dole.   W   ogromnym   magazynie   stały   na 
podwyższeniach   trzy   spore   platformy   robocze   połączone   systemem   powietrznych 
kładek,   dźwigów   suwnicowych   i   innych   urządzeń   używanych   przy   przeładunku 
ciężkich   i   dużych   obiektów.   Z   dwóch   stron   wychodziły   na   halę   rzędy   okien 
umieszczonego   piętro   wyżej   kompleksu   biurowo-administracyjnego.   Labirynt 
korytarzy, wind, sal i schodów łączył magazyn z pozostałymi, a także z kompleksem 
produkcyjnym i innymi budynkami zakładów zajmujących się konstrukcją i budową 
stacji   kosmicznej.   Po   wyeliminowaniu   strażników   pilnujących   magazynu,   co   nie 
nastręczyło żadnych trudności, zespół Yellow otworzył wrota rampy załadunkowej, 
pokonał   szybko   znaną   z   ćwiczeń   plątaninę   korytarzy   oraz   podwójnych   drzwi   i   w 
końcu dotarł do magazynu.
- Wsparcie dla starego jest w drodze - oznajmił Delure. Zdjąłem czterech ludzi z 
grupy pilnującej biur i dalszych sześciu z innych stanowisk. - Kiedy do niego dotrą? - 
spytał Cody.  - Za mniej więcej dziesięć minut.
- Nie jest dobrze - westchnął Cody. Zmarszczył brwi i spytał Jeziorskiego: - Co z 
Felixem? Jak szybko możemy go mieć tam, gdzie teraz jest Rollie? - Daj mi sekundę 
na sprawdzenie planów budynku. - Jeziorski postukał w klawiaturę, po czym wpatrzył 
się w ekran. Jeż jest w laboratorium systemów napędowych na poziomie piątym...

Jak szybko?!

Przez   chwilę   operator   oglądał   uważnie   schemat,   a   następnie   odwrócił   się   do 
Cody’ego.   -   Między   kompleksem   badawczym   i   magazynowym   jest   połączenie. 
Możemy poprowadzić go tym korytarzem, a potem zjechać trzy poziomy do kładki - 
wyjaśnił,   wodząc   palcem   po   ekranie.   -   Stąd   po   minucie,   góra   półtorej   dotrze   do 
magazynu.  Kolejne dwie i powinien być w głównej hali. - To co najmniej sześć minut.
- Szybciej się nie da.
-   Mówi   się   trudno.   -   Cody   otarł   pot   z   czoła.   -   W   porządku,   nie   traćmy   czasu   i 
zabierajmy się do przeprowadzki jeża.
Spychacze   stojące   w   pobliżu   wykopu   pod   fundamenty   dawały   napastnikom 
doskonałe schronienie, dopóki nad nimi nie pojawiły się helikoptery. Po zmasowanym 
ostrzale przechodzących do kontrataku strażników intruzi opuścili osłonę maszyn i 
przenieśli się do wykopu, odpowiadając ogniem zza wału ziemi i korzeni.  Skyhawki 
krążyły nad nimi niczym drapieżne ptaki, oświetlając szperaczami zarówno jeepy, jak 
i sam prowizoryczny okop. - Gniazdko gotowe do wyczyszczenia - zameldował pilot 
śmigłowca wiszącego nad wykopem.
-   Rozumiem,   zaczynamy   -   odparł   dowódca   oddziału   naziemnego   i   dał   sygnał 
podkomendnym.
Pilot helikoptera pozostał w kontakcie, by na bieżąco informować o zmianach pozycji 
napastników. Blask reflektora i coraz gęstszy dym prochowy wypełniający okrągły 
wykop tworzyły złudzenie, że krąży nad wylotem wulkanu, w którym uwięzionych jest 
prawie tuzin ludzi. Tymczasem grupa naziemna błyskawicznie zmniejszyła odległość 
dzielącą ją od przeciwnika, atakując  z flanki,  by ominąć buldożery oraz koparki i 
zasypać wykop ogniem. Mimo silnego oporu jej członkowie doskonale zdawali sobie 
sprawę,  że   przejęli  inicjatywę  i   mają  większe   pole   manewru.   Napastnicy,   których 
systemy celownicze zostały przeładowane ciepłem światła szperaczy, znaleźli się w 
pułapce. Co prawda, trochę trwało, nim pierwszy z nich padł trafiony na dno wykopu, 
ale potem poszło już szybciej. Ciało terrorysty nie zdążyło jeszcze znieruchomieć, 

background image

gdy drugi został dosłownie rozstrzelany, po tym jak podniósł się, by odpalić granatnik. 
Trzeci najemnik zerwał się na nogi, jakby gotował się do samobójczego ataku, ale 
zanim dosięgły go kule, rzufił broń i padł na ziemię, wyciągając ręce nad głowę. Pilot 
śmigłowca zobaczył, że następny zrobił to samo, później następny, a potem niemal 
jednocześnie   wszyscy   pozostali.   Dowódca   strażników   nakazał   przerwać   ogień   i 
uniósł kciuk, tak by widział go pilot krążącego nad nimi skyhawka. Ten uśmiechnął 
się   i   odpowiedział   tym   samym   gestem,   choć   blask   pokładowego   szperacza   nie 
pozwalał tego dostrzec. Wyłączył autokontrolę zawisu i odleciał, szukając kolejnego 
miejsca, w którym mógł być potrzebny. Druga maszyna odleciała w ślad za nim.
Thibodeau   nigdy   nie   dowiedział   się,   co   zwróciło   uwagę   jednego   z   terrorystów 
ubezpieczających zakładanie ładunków delikatny ruch dostrzeżony kątem oka, cichy 
szczęk mechanizmu, gdy przestawił broń na strzelanie ostrą amunicją, czy też może 
coś   zupełnie   innego.   Liczyło   się   tylko   to,   że   go   zauważył   i   otworzył   ogień, 
najważniejsze zaś były skutki, jakie wywołała jedna z wystrzelonych przez niego kul. 
Z perspektywy Thibodeau wszystko rozegrało się, jak mawiali jego koledzy z wojska, 
w „zwolnionym tempie”. Z zaskoczeniem stwierdził, że został zauważony, gdy jeden z 
ludzi na dole wycelował w niego broń. Poczuł, jak jego mięśnie zaczynają reagować, i 
był pewien, że robią to wystarczająco szybko... dotychczas zawsze tak było. Ale gdy 
zaczął się schylać, powietrze dziwnie zgęstniało i stawiło mu opór, zupełnie jakby 
nurkował w galarecie. A potem w dole huknęło i coś uderzyło go w prawy bok. Poczuł 
ciepło rozlewające się od żołądka i zwalił się na metalową kładkę w momencie, w 
którym   czas,   na   podobieństwo   pociągu   odjeżdżającego   ze   stacji,   odzyskał   swą 
normalną prędkość.
Spróbował   się   podnieść,   ale   jego   ciało   było   potwornie   ciężkie   i   zupełnie   go   nie 
słuchało;   jakby   nie   należało   do   niego.   Leżąc   na   poły   na   boku,   na   poły   zaś   na 
brzuchu, spojrzał na siebie z góry i stwierdził, że kula nie przebiła kamizelki, lecz 
czystym trafem przeszła pod jej obrzeżem i trafiła w brzuch, co cholernie źle wróżyło 
na przyszłość. Rany brzucha zawsze były groźne, a ta na dodatek obficie krwawiła - 
czerwone strumyki już wypełniały wyżłobienia w metalowej podłodze kładki i spływały 
po niewielkim nachyleniu. Ciekawe kiedy nadepnął diabłu na ogon, że ten tak się 
zrewanżował?! Usłyszał zbliżające się kroki i z trudem oderwał policzek od kładki, 
chcąc   zobaczyć   coś   więcej   niż   poręcze   i   krew.     Mężczyzna,   który   go   postrzelił, 
wspinał się po metalowych stopniach, a w ślad za nim szedł drugi. Najwyraźniej mieli 
zamiar   go   dobić.   Zastanawiając   się   gorączkowo,   gdzie   upuścił   broń,   Thibodeau 
odwrócił głowę i ze zdumieniem stwierdził, że wciąż trzyma w prawej dłoni jej chwyt, 
a lufa celuje w zupełnie niewłaściwą stronę. Nie mogąc dłużej utrzymać głowy w 
powietrzu,   opuścił   ją   i   zanurzył   policzek   w   kałuży   własnej   krwi.   Skupiał   teraz 
wszystkie   siły,   by   ruszyć   ręką.   Rozkazywał   dłoni,   by   drgnęła,   błagał   ją,   a   kiedy 
pozostała głucha, zaczął ją cicho przeklinać, żądając, by przestała robić go w konia, i 
obiecując jej w duchu, że potem może sobie odpaść, skoro tego chce, ale teraz ma 
go jeszcze posłuchać i  przesunąć  ten cholerny  karabin.    Thibodean  usłyszał,   jak 
wciąga   ze   świstem   powietrze,   i   przekonał   się,   że   nie   podnosząc   głowy,   może 
dostrzec czarny hełm pierwszego przeciwnika zbliżającego się do końca schodów. I 
nagle jego ręka drgnęła, ciągnąc M16 przez krew zalewającą kładkę. W następnej 
chwili zdołał wysunąć lufę pod barierką i skierować ją w dół, w kierunku schodów. 
Nacisnął spust i całym ciałem poczuł szarpnięcie odrzutu, gdy omiótł stopnie długą 
serią.   Usłyszał   krzyk,   ale   nie   był   pewien,   czy   kogoś   trafił   -   mógł   to   być   efekt 
zaskoczenia, nie bólu. Po paru sekundach wokół niego zagwizdały kule, rykoszetując 
od krawędzi kładki i ściany znajdującej się za jego plecami. Przeciwnicy otrząsnęli się 
z   zaskoczenia;   strzelano   z   dołu,   a   ci   na   schodach   zwiększyli   tempo   wspinaczki. 

background image

Thibodeau wypuścił kolejną serię, ale zdawał sobie sprawę, że słabnie, że zaraz 
skończy mu się amunicja i że nieuchronnie zbliża się jego koniec. Laissez les bons 
temps rouler - tak, zdaje się, powiedział wcześniej Codemu. A więc niech trwają 
dobre czasy, niech trwają do samego końca i zabiorą go cicho i łagodnie. - Resztką 
sił opróżnił magazynek i przygotował się na ostatnią chwilę swego życia.
- Thibodeau dostał! - jęknął Delure. - Jezu, zróbmy coś wreszcie do cholery! - Gdzie 
robot? - rzucił Cody, przyglądając się w napięciu obrazom przekazywanym przez 
zdalnie sterowane kamery umieszczone pod dachem magazynu. Zazwyczaj obraz z 
nich   pojawiał   się   na   ekranach   co   dziesięć   minut,   bo   tyle   trwał   cykl   monitoringu 
wszystkich   kamer   zainstalowanych   w   miejscach   o   wzmocnionej   ochronie.   W 
wypadku   naruszenia   terenu   program   automatycznie   blokował   sekwencję, 
przełączając   obraz   na   kamery,   które   wykryły   zagrożenie.   Tym   razem   jednak 
operatorzy   nie   zwrócili   uwagi   na   to,   co   pokazywała   rutynowa   rotacja   obrazu, 
pochłonięci   walką   przy   zachodniej   bramie,   a   alarm   nie   uruchomił   się,   ponieważ 
napastnicy   najwyraźniej   dostali   się   do   magazynu   legalnie,   wprowadzając   kod 
otwierający drzwi. W ciągu ostatnich minut konsekwencje tego przeoczenia stały się 
dla   zespołu   Cody’ego   aż   nazbyt   oczywiste.Felix   jest   w   magazynie   -   odezwał   się 
Jeziorski wpatrzony w ekran pokazujący obraz z kamer robota. - Jeszcze trzydzieści 
stóp korytarza i po lewej będzie miał windę do głównej hali... - Chcesz powiedzieć, że 
przy   kładce   będzie   za   ile...   za   minutę?   Jeziorski   skinął   głową.   -   Tak   sądzę.     - 
Thibodeau może tyle nie pożyć - ocenił Delure. - Mówię ci, Cody, on już potrzebuje 
naszej pomocy. - Kazał nam się stąd nie ruszać.
- Nie możemy tak tu siedzieć i patrzeć, jak go zabiją!  - Przestań pieprzyć i zacznij 
myśleć! - warknął Cody, czując, jak pot spływa mu pod nosem. - Nie zdążymy tam ani 
przed jeżem, ani przed posiłkami. Jeśli chcesz pomóc staremu, to patrz uważnie i 
bądź gotów sensownie pokierować robotem, kiedy tam dotrze.
Skulony   za   jeepem   Kuhl   nasłuchiwał   odgłosów   strzelaniny   i   huku   krążących   w 
pobliżu helikopterów. Myślał intensywnie z nieobecną miną, jakby to, co działo się 
wokół, zupełnie go nie dotyczyło.  W rzeczywistości doskonale zdawał sobie sprawę 
z sytuacji i analizował szczegółowo wszystkie jej aspekty. Do tego momentu misja 
była   sukcesem   -   jego   ludzie   wykonali   niemal   wszystkie   zadania,   a   w   niektórych 
przypadkach   osiągnęli   więcej,   niż   planował.   Ale   etap,   w   którym   mógł   jeszcze 
kierować wydarzeniami, należał już do przeszłości, a dalsze straty były całkowicie 
niepotrzebne.   Przeciwnik   przejął   inicjatywę   i   zaczął   zyskiwać   przewagę,   więc 
kontynuowanie walki mogło zdziesiątkować jego ludzi i w konsekwencji uniemożliwić 
odwrót.   Nie   było   sensu   ryzykować.   Zwrócił   się   ku   czekającemu   obok 
kierowcy.Wycofujemy  się -  powiedział i ruszył  do  jeepa.  - Poinformuj  przez radio 
pozostałych. Manuel siedział nieopodal oparty o drzwi samochodu.  Prowizorycznie 
opatrzona rana krwawiła, oddech był krótki i urywany, a ból zaczynał doprowadzać 
go do obłędu, ale mimo to zareagował, gdy usłyszał rozkaz Kuhla: - Nie możemy. 
Zespół Yellow jeszcze nie skończył. - Znają ryzyko - odparł Kuhl. - Czekaliśmy tak 
długo, jak mogliśmy. Manuel przesunął się wzdłuż burty jeepa, krzywiąc się z bólu. - 
Nie mieli dość czasu - wychrypiał. - Wydałem rozkaz. Jak chcesz, możesz na nich 
poczekać.   W   oczach   Kuhla   błysnął   gniew.   -   Tylko   decyduj   się   szybko.   Manuel 
przyglądał mu się przez długą chwilę, spuścił głowę, po czym ponownie spojrzał na 
niego i powiedział z rezygnacją:Będę potrzebował pomocy, by wsiąść.
Grupa dziesięciu funkcjonariuszy Miecza dobiegła do drzwi, przez które Thibodeau 
dostał się do magazynu w ślad za napastnikami.    Tworzyli ją ludzie ściągnięci z 
ochrony   budynków   mieszkalnych   i   biur,   którzy   dotąd   nie   mieli   okazji   walczyć. 

background image

Zatrzymali się przy zwłokach zasztyletowanego - jeden zaklął, drugi się przeżegnaj. - 
Bryce - mruknął któryś. - Cholera, szkoda chłopaka. Inny chwycił go za ramię.
- Nie ma sensu tu sterczeć - mruknął.
Złapany spojrzał nań i już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale po zastanowieniu tylko 
odchrząknął   i   skinął   głową.   Obaj   ruszyli   szybkim   krokiem   ku   otwartym   drzwiom 
rampy, a reszta poszła w ich ślady.
Thibodeau   czuł,   że   świat   mu   się   wymyka.   Desperacko   próbował   do   tego   nie 
dopuścić,   ale   świat   był   sparciały   i   wykonany   z   dziwnie   miękkiego   materiału. 
Nieubłaganie stawał się bezkształtny,  po czym przechodził w czarną masę, która 
tylko czekała, żeby wszystko pochłonąć. Doskonale wiedział, co się z nim dzieje. 
Słabł z upływu krwi, a do tego dochodziły skutki szoku pourazowego; krótko mówiąc, 
tak czuli się ludzie umierający na skutek postrzału w brzuch. Wolałby co prawda, 
żeby świat nie odpływał, ale w tej sprawie nie miał już nic do powiedzenia.  Oddychał 
z coraz większym trudem przez usta, a gdy kaszlnął, zduszony dźwięk, który temu 
towarzyszył, nieco go przestraszył.  Powietrze w jego płucach było zimne, ale prawie 
nie  czuł bólu.    Poza  tym wszystko  wydawało  się dziwnie wyraźne.  Zobaczył obu 
napastników spieszących schodami w stronę kładki. Powstrzymywał ich tak długo, 
jak tylko mógł, prowadząc ogień aż do wyczerpania amunicji. Teraz nie był nawet 
pewien,   czy  wciąż   jeszcze   trzyma  broń.  Ten,   który  go  postrzelił,   stanął  nad   nim, 
celując   mu   w   głowę.   Rollie   zaczerpnął   powietrza   i   zdołał   unieść   policzek   nad 
zakrwawioną kładkę. Na skórze odcisnął się krwawy wzór wyżłobień w podłodze. - 
Dokończ - powiedział słabo.
Napastnik nie poruszył się. Nawet jeśli pod maską jego twarzy skrywały się jakieś 
emocje, strażnik nie potrafił się ich domyślić. - No - powtórzył. - Dokończ. Mężczyzna 
bez słowa wycelował wylot lufy w skroń rannego. Felix wyjechał z tej samej windy, z 
której  kilka  minut wcześniej wysiadł  Thibodeau,  i szybko  skierował  się ku  niemu, 
sporządzając   jednocześnie   za   pomocą   sonaru   nawigacyjnego   mapę   warstwową 
otoczenia. Było to wbudowane zabezpieczenie pozwalające uniknąć przypadkowych 
kolizji,  ale teraz sterowanie przejął w całości Jeziorski. Dzięki wizjerowi wirtualnej 
rzeczywistości   widział   trójwymiarowy   obraz   tego,   co   jeż   rejestrował   swoimi 
czujnikami. W tym samym czasie za pomocą joysticka na swojej konsoli kierował 
wszystkimi   systemami   robota,   wytyczając   kierunek   jego   ruchu   i   decydując   o 
wykonywanych czynnościach. Przygryzł wargę i skierował robota na kładkę.  Niczym 
czarnoksiężnik   był   w   tej   chwili   w   dwóch   miejscach   jednocześnie,   sterując   na 
odległość istotą i widząc to samo co ona, tyle że zamiast zaklęć i talizmanów używał 
do tego techniki i algorytmów. Felix niemal bezgłośnie minął załom i wyjechał nad 
rozległą halę, której lampy odbijały się bladoniebieskim światłem od sensorów w jego 
kopule. I wtedy nagle stanął. A raczej został zatrzymany. Zrobił to Jeziorski ogarnięty 
paniką na widok mającej się właśnie odbyć egzekucji. Setki stóp wyżej i w zupełnie 
innym budynku, ale na jego oczach Rollie Thibodeau miał zginąć.  Operator nie mógł 
nic   na   to   poradzić,   bo   nagle   zapomniał   wszystkiego,   czego   go   uczono,   i 
najzwyczajniej   w   świecie   nie   wiedział,   co   powinien   zrobić.   -   Co   się   dzieje?   - 
zaniepokoił się Cody. Jeziorski - czując, jak gwałtownie bije mu serce - wpatrywał się 
szeroko otwartymi  oczami  w  wirtualny obraz.  Ściskał joystick  i nie potrafił podjąć 
decyzji,   gdyż   miał   świadomość,   że   najmniejszy   błąd   czy   złe   obliczenie   mogły 
oznaczać koniec Thibodeau. - Pytałem, do cholery, co się z tobą dzieje?! - powtórzył 
zdenerwowany Cody. Jeziorski wziął głęboki oddech i poczuł, że rozluźniają mu się 
mięśnie. Ostry ton Cody’ego wyrwał go z chwilowego paraliżu.

background image

- Wszystko w porządku, wszystko w porządku - wymamrotał szybko po części do 
siebie, po części do zwierzchnika i wziąwszy kolejny oddech przez zaciśnięte zęby, 
wrócił   do   kierowania   robotem.     Thibodeau   wytrzeszczył   z   niedowierzaniem   oczy, 
widząc   zbliżającego   się   szybko   z   prawej   Felixa.   Koła   robota   lekko   szumiały   na 
metalowej   kładce,   a   zakończone   chwytakiem   ramię   sterczało   sztywno   przed 
korpusem. Stojący nad nim terrorysta usłyszał dziwny dźwięk i odwrócił się, unosząc 
jednocześnie broń.   Nim jednak zdążył wycelować, strzelba umieszczona na boku 
jeża   wypaliła,   błyskając   ogniem   i   dymem.   Pocisk   posłał   napastnika   na   barierkę   i 
wytrącił mu automat z rąk. Felix  podjechał bliżej, opuścił broń i strzelił ponownie 
niemal z bezpośredniej odległości. Siła uderzenia pocisku poderwała mężczyznę i 
cisnęła, wrzeszczącego i machającego rozpaczliwie rękami, za barierkę.  Jego ciało 
wylądowało z głuchym łoskotem na podłodze magazynu.   Jeszcze nie przebrzmiał 
huk   wystrzału,   gdy   Felix   ruszył  ku   drugiemu   napastnikowi,   który   nacisnął   spust   i 
posłał w jego stronę serię. Zaskoczony terrorysta nie zdołał dobrze złożyć się do 
strzału, wskutek czego w korpus jeża trafiły jedynie dwie kule, reszta zaś przeszyła 
powietrze   i   zrykoszetowała   o   kładkę   oraz   ściany   budynku.   Nie   otrzymał   drugiej 
szansy. Chwytak robota wysunął się nagle do przodu, złapał go za nogę poniżej 
kolana i zacisnął się na niej z siłą kilkuset funtów. Nogawka spodni błyskawicznie 
nasiąkła krwią, a złapany krzyknął z bólu.  Spróbował się wykręcić, lecz chwyt Felixa 
był zbyt mocny. Zawył z bólu, wypuścił broń i złapał oburącz manipulator, usiłując za 
wszelką   cenę   rozewrzeć   szczypce.   Thibodeau,   obserwujący   jego   zmagania   z 
odległości ledwie kilkunastu cali, zobaczył, jak mężczyzna opadł na zdrowe kolano, a 
chwilę później usłyszał mdlący trzask pękającej kości. Krzyk zmienił się w nieludzkie 
wręcz   wycie,   ale   napastnik   wciąż   próbował   uwolnić   nogę   z   chwytu   robota,   który 
ponownie ruszył do przodu, spychając go przed sobą tak, że najemnik szybko znalazł 
się zbyt daleko, by móc sięgnąć po upuszczoną przed chwilą broń. Rollie musiał 
przyznać, że mały skurwiel na coś się jednak przydał, ale potem głowa opadła mu na 
kładkę,   a  pole   widzenia   zawęziło   się  do  niewielkiego,   nieostrego   koła.  Leżał  bez 
ruchu z policzkiem opartym na metalowej kratownicy. Z dołu dotarł do niego tupot 
wielu stóp, a następnie czyjś głos mówiący donośnie najpierw po hiszpańsku, później 
zaś po angielsku. A potem usłyszał kanonadę. Zanim zdołał się zastanowić, co też to 
wszystko może znaczyć, oczy uciekły mu w głąb czaszki i stracił przytomność.
Wbiegający   do   magazynu   strażnicy   usłyszeli   docierający   z   góry   zwielokrotniony 
echem   huk   dwóch   wystrzałów   ze   strzelby   i   zobaczyli   postać   w   czarnym 
kombinezonie spadającą z jednej z kładek. Mężczyzna krzyczał i machał rękami, po 
czym z głuchym odgłosem uderzył o posadzkę na lewo od nich i zastygł w bezruchu. 
Moment   później   w   górze   rozległa   się   krótka   seria,   a   po   niej   dziki   wrzask 
przechodzący w nieludzkie wycie. Dostrzegli innego ubranego na czarno napastnika, 
który   puścił  broń  złapany   za  kolanem   przez   jeża.   Za   Felixem   widać   było   kolejną 
postać.  Leżący  miał   na  sobie  uniform  Miecza,  więc  natychmiast  domyślili  się,  że 
musiał to być Thibodeau. Nim zdążyli zareagować na ten niespodziewany widok, 
spod jednej z platform wyskoczył trzeci napastnik, zostawiając coś przy dźwigarze. 
Wszyscy   byli   wystarczająco   doświadczeni,   by   wiedzieć,   że   torba   w   tym   miejscu 
mogła oznaczać jedynie ładunek wybuchowy, tym bardziej że identyczne znajdowały 
się pod wspornikami pozostałych platform. - Stój!  - krzyknął jeden ze strażników, 
unosząc   broń,   i   powtórzył   po   angielsku:   -   Stać!   Mężczyzna   ani   myślał   wykonać 
polecenie, nieważne w jakim języku wydane - nie przerywając biegu, wycelował z 
półobrotu   w   stronę   krzyczącego.   Reakcja   była   natychmiastowa:   strażnik   nacisnął 
spust i napastnik padł przecięty serią, nim zdążył oddać choćby jeden strzał. Strażnik 
opuścił   broń   i   podbiegł   do   wspornika.   Przyklęknął,   zajrzał   ostrożnie   do   torby   i 
natychmiast   zrozumiał   zagrożenie.   Nie   był   saperem,   ale   wyglądało   to   na   zwykły 

background image

zapalnik z zegarem... choć wygląd mógł mylić. Ładunek mógł być zabezpieczony 
przed   rozbrojeniem,   i   to   na   najrozmaitsze   sposoby   -   od   prostego   mechanizmu 
powodującego natychmiastowy wybuch w chwili, gdy ktoś próbował usunąć zapalnik, 
aż   po   wyrafinowane   sposoby,   o   których   nie   miał   pojęcia.     Jednak   zawleczki 
blokującej zegar nie było nigdzie widać, a do wybuchu pozostało ledwie kilka minut, 
więc nie miał czasu, by wezwać specjalistę. Po krótkim wahaniu spiął się w sobie, po 
czym zagryzając  zęby, ujął zapalnik między kciuk i palec wskazujący i pociągnął 
stanowczo.   Chwilę   później   odetchnął   z   ulgą   -   bomba   nie   była   zabezpieczona,   a 
zapalnik dał się usunąć bez problemów.  Nie oznaczało to bynajmniej, że kłopoty się 
skończyły   -   nadal   wszyscy   mogli   wylecieć   w   powietrze.   -   Ten   jest   rozbrojony   - 
poinformował towarzyszy. - Teraz trzeba się zająć pozostałymi.
Z   rykiem   silnika   jeep   wystrzelił   przez   dziurę   w   ogrodzeniu,   wracając   trasą,   którą 
wdarli się na teren fabryki. Siedzący obok kierowcy Kuhl odwrócił się i zobaczył w 
mroku reflektory goniącego ich samochodu. Nie przejmował się jednak - znajdowały 
się   w   sporej   odległości,   która   na   dodatek   zdawała   się   rosnąć.     Mimo   wszystko 
nierozsądnie byłoby spuszczać je z oka. Wóz podskakiwał na nierównościach polnej 
drogi, ale błyskawicznie zbliżał się do linii drzew i już po chwili o szybę uderzały 
gałęzie i pnącza, pozostawiając na niej długie ślady wilgoci.
Carlysle obserwował zza kierownicy swego samochodu uciekających napastników i 
klął, aż powietrze jęczało. Niecałą minutę wcześniej jeep, którym uciekały niedobitki 
napastników, przejechał przez wyrwę w ogrodzeniu. Dan podążył naturalnie za nim, 
ale problem polegał na tym, że wcale nie był pewien, czy powinien tak postąpić. 
Próbował znaleźć odpowiedź na to pytanie, nie przestając wyciskać ile się dało z 
silnika, by zmniejszyć odległość dzielącą go od ściganego wozu. Newella wysłał do 
szpitala, a jeńców zostawił pod opieką jednej z drużyn. Reszta wracała właśnie do 
wozów, gdy stojący na czele kolumny jeep ruszył z wyciem silnika, wykonał ciasne 
koło i pomknął ku ogrodzeniu. Strażnicy rzucili się do samochodu, ale nim pościg na 
dobre  się rozpoczął,  jeep przejechał  przez wysadzony odcinek  płotu,  zdobywając 
sporą przewagę. Danowi nie dawała spokoju kwestia podziału kompetencji.  Rząd 
brazylijski   zezwolił   holdingowi   na   utrzymywanie   własnych   sił   bezpieczeństwa   na 
terenie   zakładów,   ale   nie   zgodził   się,   by   siły   te   patrolowały   okolice   fabryki.   Tym 
mniejsza więc była szansa, aby Brazylijczykom spodobało się, że ochrona ugania się 
według własnego uznania z dala od terenu, którego miała pilnować, i to zaraz po 
stoczeniu małej wojny. Zdawał sobie z tego sprawę, a ponieważ był zawodowcem, 
znał granice, w których mógł działać. Gdyby na terenie zakładów nie wzięli żadnego 
jeńca, z którego wydusiłby informacje na temat zleceniodawcy i celu ataku, mógłby 
nieco  te  granice  naciągnąć  i kontynuować pościg.  Ba,  wezwałby  wówczas  nawet 
wsparcie   powietrzne.   Skoro   jednak   wzięli   jeńców,   trudno   byłoby   usprawiedliwiać 
łamanie ustalonych reguł, wiedząc przy tym, że konsekwencje mogą być poważne. 
Zacisnął dłonie na kierownicy, spoglądając na tylne światła ściganego samochodu i 
zastanawiając   się,   co   robić.   Thibodeau   nie   odpowiadał,   więc   sam   musiał   podjąć 
decyzję. Posłał w powietrze kolejną wiązankę przekleństw i przeniósł stopę z gazu na 
hamulec. Po  kilku delikatnych  depnięciach  wóz  zatrzymał się  na  wyboistej polnej 
drodze. - Chromolić tych kilku, wracamy - poinformował siedzącego obok partnera. - 
Trzeba zabezpieczyć zakłady, a nikt tego za nas nie zrobi.
Wkrótce niebo zasłoniła nieprzenikniona kopuła roślinności. Kuhl wciąż obserwował 
światła pościgu, teraz już pewien, że zostają w tyle, i zastanawiał się dlaczego. Z 
pewnością   to,   że   wraz   z   trzema   podkomendnymi   ukrył   się   za   jeepem,   dało   im 
przewagę nad strażnikami, którzy w trakcie wymiany ognia odbiegli dość daleko od 
samochodów.   Ale   to   tłumaczyło   jedynie   początkowy   sukces,   nie   zaś   brak 

background image

zdeterminowanego   pościgu.   I   nie   tłumaczyło,   dlaczego   nie   wysłano   za   nimi 
helikopterów.   Niespodziewanie   uśmiechnął   się   lekko.   Pościgu   nie   było,   gdyż 
strażnikom   nie   wolno   się   było   poruszać   poza   terenem   zakładów.   Odkrył   właśnie 
następną słabość UpLink i kolejny element stosunków panujących między firmą a 
rządem   brazylijskim.   Wiedzę   tę   należało   starannie   przeanalizować   wraz   z   innymi 
informacjami,   które   zdobył   tej   nocy.   Wiadomości   te   będą   bardzo   przydatne   w 
następnej fazie rozgrywki.
5
RÓŻNE MIEJSCA
17 KWIETNIA 2001
Bielik   amerykański   poderwał   się   z   wysokich   drzew   rosnących   po   prawej   w   dole 
zbocza i poszybował nad starymi pniami leżącymi na błotnistej linii przypływu. Jego 
ogromne   rozpostarte   skrzydła   kontrastowały   czernią   z   błękitem   nieba   i   z 
nieskazitelną bielą łba oraz ogona, z którymi tworzyły doskonały kształt powietrznego 
drapieżcy. Megan obserwowała, jak zatacza kręgi nad pniami, nabierając wysokości 
dzięki prądowi wstępującemu, a potem odlatuje nad połyskujące wody zatoki. Brzeg 
w dole pogrążony był w ciszy i bezruchu, podobnie jak okolica tarasu, na którym 
siedziała wraz z Nimecem i Riccim, pijąc mocną czarną kawę.Zwykle przez pięć, 
dziesięć minut po jego odlocie jest cisza, a potem wracają mewy, rybołówki i kaczki. 
Czasami po kilka naraz, innym razem całymi stadami, zupełnie jakby ktoś odtrąbił 
koniec alarmu - wyjaśnił Ricci. - Orły najbardziej lubią ryby, ale gdy są naprawdę 
głodne   albo   gdy   karmią   młode,  przerobią   na   posiłek   wszystko,   co   wpadnie   im   w 
szpony. Mniejsze ptaki, gryzonie, a nawet koty, które zbytnio oddaliły się od domu. 
Megan z niechęcią przestała śledzić lot orła - na jego widok przeszył ją przyjemny 
dreszcz - ale Ricci obiecał im wyjaśnienie przykrej sceny na drodze i naprawdę miała 
ochotę   je   usłyszeć.   Spojrzała   na   niego   przez   stół   i   spytała:Jeżówce   też?   Ricci 
uśmiechnął się lekko. - Też.
Ponieważ zamilkł, nie spuściła z niego wzroku, czekając na ciąg dalszy.Megan chyba 
coś ci delikatnie sugeruje - odezwał się Nimec. - Może powinieneś skorzystać z tej 
sugestii. Ricci przytaknął po chwili zastanowienia.

Nie chcecie wejść  do  środka? - spytał,  wskazując  rozsuwane  drzwi.  -  Robi  się 

chłodno. Nimec wzruszył ramionami.  - Mnie tu dobrze - stwierdził.
-   Mnie   też   -   powiedziała   Megan.   -   Wolę   już   świeże   powietrze   niż   szlajanie   się 
samochodem, że się tak wyrażę. Ricci przyglądał się im bez cienia współczucia z 
powodu bólu głowy, o jaki ich przyprawił. Zirytowało to Megan. Miała nadzieję, że 
widać to po jej minie, bo nie starała się ukryć swoich myśli. Szlajanie się obejmowało 
niemal   godzinę   jazdy   na   śmierdzące   targowisko   rybne   przy   nabrzeżu,   następną, 
którą Ricci spędził na wędrówce między stanowiskami, i kolejną, która upłynęła na 
targowaniu się ze sprzedawcami o kilkanaście plastikowych pojemników złożonych 
na   platformie   półciężarówki.   A   raczej  o   ich   zawartość:   zielonkawe   kolczaste   kule 
wielkości piłek do tenisa, które nazywano jeżowcami. Wszystko to zaś po tym, jak 
Megan z Nimecem przemierzyli w powietrzu i lądem trzy tysiące mil i byli świadkami 
bójki z zastępcą szeryfa oraz strażnikiem. - Jak sądzę, chcielibyście wiedzieć, czego 
chcieli ode mnie ci umundurowani durnie? - spytał wreszcie Ricci. - Można to i tak 
ująć - powiedziała Megan, przyglądając mu się chłodno znad kubka z kawą.   Ricci 
upił   łyk   kawy   i   odstawił   kubek   na   blat   okrągłego   stolika.Czy   któreś   z   was   wie 
cokolwiek o połowach jeżowców?  spytał. Megan potrząsnęła głową.
- Pete? - uściślił pytanie gospodarz.

background image

- Wiem  tylko  tyle,  że za granicą jeżowce są cenionym przy smakiem. Sądzę, że 
można na nich sporo zarobić. Ricci spojrzał nań z pewnym uznaniem i wyjaśnił:

Tak naprawdę wartościowa jest ikra. W menu japońskich restauracji nazywają ją 

uni.   Większość   trafia   do   Japonii,   reszta   do   japońskich   środowisk   w   Stanach   i   w 
Kanadzie. Cena zależy od podaży, stosunku wagi ikry do wagi całego stworzenia i od 
jej jakości. Jeśli chce się dostać najwyższą cenę, musi być złocisto-brązowa. To co 
dziś   złowiłem,   jakieś   dwa   i   pół   buszla,   dało   mi   prawie   tysiąc   dolarów.   Megan 
spojrzała   na   niego.Gdyby   ktoś   mi   to   powiedział,   kiedy   miałam   dziesięć   lat,   dziś 
byłabym milionerką.  Razem ze starszym bratem chodziliśmy po plaży i zbieraliśmy je 
do plastikowych wiader. Potem napełnialiśmy wiadra morską wodą i próbowaliśmy 
przekonać rodziców, żeby pozwolili nam trzymać jeżowce w domu. Za każdym razem 
ojciec kazał wyrzucać to świństwo. Ricci uśmiechnął się nieznacznie.
- Ludzie różnie je tu określają, ale jeszcze do niedawna podzielali opinię twojego 
ojca.   Dopiero   gdy   gusty   Azjatów   stały   się   znane   i   zaczęto   za   nie   słono   płacić, 
jeżowce zdobyły popularność. Wcześniej traktowano je jako utrapienie. Poławiacze 
homarów   nazywali   je   kurwimi   jajami,   bo   zatykały   ich   klatki   i   wyjadały   przynętę. 
Zdarzało się też, że niszczyły same klatki, bo oprócz kolców gnojki mają też całkiem 
ostre zęby. - Sam je zbierasz?
- Zbiera się je w co najmniej dwuosobowych zespołach. Jest płetwonurek i pomocnik 
czekający w łodzi. Pod wodą wolę pracować sam. Nurkuję z dużą drucianą siatką i 
wybieram najładniejsze okazy. Kiedy siatka jest pełna, wysyłam na górę boję z liną. 
Dexter wyciąga ładunek na pokład. - To twój pomocnik? Co jeszcze robi? - spytała 
Megan.
- Zajmuje się sprzętem do nurkowania, dba o moje bezpieczeństwo, gdy jestem pod 
wodą, pilnuje, żeby połów nie zmarzł, a jeśli ma czas, rozcina też jeżowce. Jeżeli coś 
zacznie się pieprzyć, od jego reakcji może zależeć moje życie. - Ricci przerwał na 
chwilę.   - Dlatego zyskiem dzielimy się po połowie. Nimec uniósł brwi.   Jeśli mnie 
pamięć   nie   myli,   wspomniałeś   o   Deksie,   gdy   gawędziłeś   z   zastępcą 
szeryfa...Wspomniałem.  Jakoś nie odniosłem wrażenia, że to solidna spółka.
Ricci wzruszył ramionami.

Może nie jest tak solidna, jak sądziłem - przyznał. - Dowiem się wkrótce. Megan 

obserwowała go, grzejąc dłonie o kubek.

Zawsze wozisz połów na rynek? - zainteresowała się.

Mężczyzna opadł na oparcie.

Miałem właśnie o tym mówić. - Upił kolejny łyk. - Jeżowce żyją w koloniach, zwykle 

w   spokojnych   rejonach,   gdzie   nie   ma   podwodnych   prądów,   za   to   są   wodorosty. 
Jeszcze nie tak dawno pokrywały właściwie całe dno zatoki i można je było zbierać, 
nie   zanurzając   głowy.   -   Umilkł   na   chwilę.   -   W   ostatnich   kilku   latach   połowy 
zmniejszyły się, bo wcześniej zbierano je bez opamiętania i przetrzebiono populację. 
Teraz płaci się za nie niebotyczne sumy, więc ludzie zaczęli tak zazdrośnie strzec 
swoich łowisk, że warczą na każdego, kto się do nich zbliży.     Te łowiska, jak sądzę,  
są prawnie wyznaczone?
Ricci przytaknął.
-   Licencja   kosztuje   prawie   trzy   setki,   a  przy   obecnych   obostrzeniach   z  uwagi   na 
ochronę   przyrody,   trzeba   poczekać   na   swoją   kolejkę   w   losowaniu.   Występując   o 
licencję, musisz określić miejsce i porę roku, w której chcesz nurkować. Strażnicy 

background image

przyrody sprawdzają to bardzo dokładnie,  a wszystko masz czarno na białym na 
zezwoleniu.
- Pojemniki miałeś pełne, więc chyba nie najgorzej ci idzie zauważył Nimec. Ricci 
ponownie skinął głową.

A   w   dobie   spadających   połowów   to   musi   się   rzucać   w   oczy   dodał   Pete.   -   Z 

pewnością zauważyli to inni poławiacze i sprzedawcy, a prawdopodobnie również 
strażnik   przyrody.   Gospodarz   spojrzał   mu   prosto   w   oczy   i   jeszcze   raz 
przytaknął.Niewielu   jest   tu   takich,   którzy   mieliby   ochotę   wypływać   tak   daleko   czy 
schodzić tak głęboko jak ja, zwłaszcza o tej porze roku, kiedy woda jest lodowata, a 
prądy silne - wyjaśnił. W zatoce są setki wysepek, kilka z nich w mojej strefie. Przy 
jednej znalazłem głęboką podwodną zatoczkę, w której jest mnóstwo wspaniałych 
jeżowców.  - I się rozniosło - dorzucił ze zrozumieniem Nimec.

Rozniosło - potwierdził Ricci. - Jeśli wziąć pod uwagę poważne pieniądze z jednej 

strony, a z drugiej facetów, którzy mają problemy z utrzymaniem rodzin, powstaje 
mieszanka wybuchowa.  Tutaj niechęć do obcych jest naprawdę stara i być może do 
pewnego stopnia usprawiedliwiona. Na przełomie wieków bogacze z miast zaczęli 
kupować setki akrów ziemi dokoła swych letnich posiadłości, by odgrodzić się od 
miejscowych rybaków i łowców skorupiaków, których uważali za białe śmieci. Napisy 
„Nie   ma   przejścia”   ograniczały   tym   ludziom   dostęp   do   wody,   ich   podstawowego 
źródła   utrzymania.Ktoś   zmuszał   ich   do   sprzedaży   ziemi?   -   spytała   Megan.   Ricci 
posłał jej ostre spojrzenie.  Albo nigdy nie byłaś biedna, albo zapomniałaś, jak to jest  
burknął. - Jak się widzi przez zimę w Maine swoje głodne dzieciaki, to nikogo do 
niczego nie trzeba zmuszać.
Breen   nie   odpowiedziała,   zastanawiając   się,   czy   przez   jego   uwagę   nie   czuje   się 
bardziej winna, niż należało.Dex i strażnik dogadali się? - Nimec nie miał ochoty na 
dygresje. Ricci przez chwilę bawił się kubkiem, skupiając wzrok na wydobywającej 
się z niego parze. - Wróćmy do tego, kto zwykle wozi połów na targ - odezwał się po 
chwili. - Z Dexem współpracuję ponad rok i nigdy jeszcze nie wiozłem jeżowców na 
rynek.   Do   dzisiaj,   ma   się   rozumieć.   On   lubi   prowadzić,   targować   się,   zna   tu 
wszystkich i najczęściej sprzedaje połów jednemu klientowi. - Zamilkł na moment. - 
Poza tym lubi jak najszybciej mieć w garści gotówkę.  Ale dziś rano powiedział mi, że 
musi zaraz wracać do domu, bo żona pracuje do późna, a trzeba przypilnować dzieci 
po szkole.  I rzeczywiście, ledwie zacumowaliśmy, już go nie było. - Zdarza się, gdy 
jest się ojcem - stwierdził Nimec, przypominając sobie podobne sytuacje, kiedy jego 
dzieci wymagały jeszcze takiej opieki, a eksżona była żoną. Ricci potrząsnął głową.  - 
Nie   znasz   Dexa.   Spytaj   go   o   dobrą   knajpę,   a   wyrecytuje   ci   jednym   tchem   ze 
dwadzieścia, i to stąd do New Brunswick, z wyszczególnieniem, jakie piwo z beczki w 
której   mają.   Zapytaj   go   o   daty   urodzin   jego   dzieci,   a   zacznie   się   jąkać.   -   Więc 
uważasz, że zaaranżował to tak, żebyś był sam, kiedy cię zatrzymają - ocenił Nimec. 
Gospodarz ponownie zainteresował się swoim kubkiem i nic nie odpowiedział. Nimec 
westchnął. - Kto cię zatrzymał?  Strażnik? - spytał.
- Taa. I wątpię, żeby Dex to wszystko wymyślił. To wykonawca, nie planista. Cobbs to 
jeden z tych, którzy nie cierpią obcych...   poza tym nie lubi nikogo i niczego i ma 
wszystko   wszystkim   za   złe.   Czarujący   typek.   Przyjechałem   tu   z   Bostonu,   nieźle 
zarabiam, więc jest święcie przekonany, że jego kosztem. Dodaj do tego, że jestem 
byłym gliniarzem, a będziesz miał pełny obraz jego osobistego wroga. - Boi się ciebie 
i   nie   rozumie,   co   przekłada   się   na   agresję   podsumował   Pete.   -   To   typowe 
zachowanie w społecznościach, w których nie ma dużo świeżej krwi. Zwłaszcza w 
stosunku do ludzi z wielkich miast. Ricci wzruszył ramionami.  - U Cobbsa dochodzi 

background image

jeszcze łapówkarstwo i wredna natura - uzupełnił. - Słyszałem o nim sporo od nurków 
i poławiaczy homarów. Jeśli odpali mu się działkę, można łowić bez licencji albo poza 
swoją strefą, a nawet kraść w nocy homary z czyichś klatek. Do dziś regułą było, że 
jeśli   ktoś   nie   chciał   mu   dać   zarobić,   to   Cobbs   zaczynał   go   tępić   za   najlżejsze 
naruszenie   przepisów.   Ale   nie   wymuszał   niczego   otwarcie   i   nie   przesadzał   z 
żądaniami.   Numer,   który   dziś   próbował   mi   wykręcić,   to   zupełna   nowość,   i   to 
większego kalibru. - Twierdził, że łowiłeś poza własną strefą i dlatego konfiskuje cały 
połów   -   domyślił   się   Nimec.   -   Zgadza   się?   Ricci   przytaknął   z   uznaniem.     Jak 
powiedziałeś, czasy są ciężkie - podsumował Nimec. Westchnął i zadał ponownie 
pytanie,   na   które   Tom   nie   odpowiedział:   -   Więc   sądzisz,   że   Dex   i   Cobbs 
wykombinowali coś razem? Gospodarz patrzył na kubek, obracając go w dłoniach. 
Sam próbuję dojść z tym do ładu - odparł z wahaniem. Cobbs i zastępca szeryfa 
czekali na mnie, a wątpię, żeby tak przypadkiem wiedzieli dokładnie, kiedy i którędy 
będę jechał na targ. Dziwnym trafem zdecydowali się mnie zatrzymać tego jedynego 
dnia, kiedy byłem sam. - Ale czy z punktu widzenia Dexa nie byłoby rozsądniej być z 
tobą i udawać zaskoczenie? - spytał Nimec. - W ten sposób sam ściągnął na siebie 
podejrzenia. - Myślenie nie jest jego mocną stroną. - Ricci wzruszył ramionami. - 
Może nie miał odwagi spojrzeć mi w oczy, a może po prostu ma gdzieś, czy go 
podejrzewam. Może dogadał się z Cobbsem i zależy mu tylko na wykopaniu mnie z 
interesu.
-   I   z   miasta   -   uzupełnił   Nimec.   Ricci   skinął   głową.   -   Jeśli   przyjmiemy   najgorszy 
scenariusz.   Ale   jak   na   razie   to   tylko   spekulacje.   Przez   dłuższy   czas   siedzieli   w 
milczeniu,   a   Megan   przyglądała   się   im.   Czuła   się   jak   ktoś   obcy   jak   obserwator. 
Między tymi mężczyznami istniało doskonałe porozumienie, czasami obywali się bez 
słów, jak partnerzy przez większość życia działający razem w policji. Dopiero w tym 
momencie   zrozumiała,   dlaczego   Nimec   chciał,   by   to   Ricci   zajął   miejsce   Maxa.   - 
Wróćmy na moment do Cobbsa - odezwał się wreszcie Nimec. - Nie zostawi tak tej 
sprawy i nie da ci spokoju. Znasz ten typ. Ośmieszyłeś go, więc tak długo będzie 
kombinował, aż cię dopadnie. Według mnie, stanie się to raczej prędzej niż później. 
Potrzebuje tylko trochę czasu, żeby się wylizać i przekonać samego siebie, że dzisiaj 
po prostu miałeś szczęście. - Wiem. - Ponieważ przypisano go do biura szeryfa, jest 
przekonany, że wszystko mu wolno. Nie powstrzyma go twoje ostrzeżenie, że udasz 
się do jego przełożonych. Z punktu widzenia Cobbsa oni są na innej planecie.   - 
Wiem.
Nimec przyjrzał mu się uważnie.

To co zamierzasz?

Zapytany mruknął coś niezrozumiale, upił łyk kawy i z obrzydzeniem odstawił kubek 
na stół.Zimna - skomentował i odsunął ją. Znowu zapadła cisza.
Megan   przeniosła   spojrzenie   na   zatokę.   Właśnie   zachodziło   słońce   i   unosiły   się 
pierwsze pasma mgły, gdy chłodna bryza stykała się z cieplejszą powierzchnią wody. 
Zgodnie   z   przepowiednią   gospodarza,   po   zniknięciu   orła   wróciły   inne   ptaki   przy 
brzegu widać było stada kaczek, a dalej mewy szukające zdobyczy na płyciznach 
odsłoniętych   przez   odpływ.   Zdawały   się   rosnąć,   gdy   stroszyły   szare   pióra,   by 
ochronić się przed spadającą temperaturą. Nagle zrobiło się późno. A przynajmniej 
tak wyglądało.

Powinniśmy   wreszcie   porozmawiać   o   tym,   dlaczego   przyjechaliśmy   do   ciebie   - 

powiedziała   niespodziewanie.   -   Wciąż   jeszcze   nie   powiedziałeś   nam,   co   o   tym 
myślisz. Ricci spojrzał na nią.
- Skoro już o tym mowa, dlaczego przyjechaliście?

background image

Zaskoczona, zamrugała gwałtownie.
- Nie wiesz?! - Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Ricci pokręcił głową. - Nie 
powiedziałeś mu? - zapytała, spoglądając na Nimeca. Ten również pokręcił głową. 
Sądziłem, że lepiej będzie poczekać, aż się zobaczymy, i przedyskutować sprawę 
osobiście.  Megan potarła brwi kciukiem  i  palcem  wskazującym i westchnąwszy z 
rezygnacją, pokiwała głową.Lepiej jednak wejdźmy do środka - przyznała. - Wygląda 
na to, że posiedzimy tu dłużej, niż się spodziewałam.
Nieco po piątej trzydzieści z zakładów UpLink w Brazylii wykonano dwa telefony do 
siedziby firmy w San Jose. Pierwszy z nich był do Rogera Gordiana. Gordian stał 
przy   oknie   swego   biura   i   patrzył   na   zalewaną   deszczem   Rosita   Avenu.   Miał   już 
wychodzić,   kiedy   rozdzwonił   się   telefon.   Spojrzał   na   aparat;   kusiło   go,   by   nie 
odebrać, zwłaszcza że niemal zdążył już włożyć płaszcz.  Ktokolwiek dzwonił, mógł 
zostawić wiadomość. W domu czekała Ashley z obiadem. Telefon odezwał się trzeci 
raz - po czwartym sygnale włączy się automatyczna sekretarka. Gordian zrzucił z 
siebie   płaszcz,   zmarszczył   brwi   i   złapał   za   słuchawkę.   -   Tak?   -   spytał   zwięźle. 
Rozmówca przedstawił się jako Mason Cody z centrum operacyjnego Miecza w Mato 
Grosso do Sul. Jego głos dobiegał z oddali w charakterystycznej pustce wypełnionej 
szumem   przypominającym   odgłos,   jaki   wydaje   przyciśnięta   do   ucha   muszla.     W 
młodości Roger mówił, że słucha w ten sposób oceanu. Teraz usiadł, wiedząc, że 
mężczyzna jest na zabezpieczonej cyfrowej linii, a więc telefon na pewno nie dotyczy 
błahostki.Zdarzył   się   wypadek,   panie   Gordian.   Ton   Cody”ego   sprawił,   że   coś 
zimnego przeszło mu po plecach. Słuchał, nie przerywając rzeczowego meldunku o 
ataku na zakład, a jego dłoń stężała na słuchawce, kiedy poznał liczbę zabitych i 
rannych. - Co z rannymi? - spytał, gdy Cody skończył. - Ewakuowani do szpitala i 
większości nic nie zagraża.
- A Rollie Thibodeau? Powiedział pan, że jest ciężko ranny. - Wciąż go operują. - Na  
chwilę zapadła cisza. - Na razie nie wiem nic o jego stanie. Gordian zmuszał się do 
zachowania spokoju.

Pete Nimec został o tym poinformowany?

Uważałem,   że   powinienem   najpierw   zawiadomić   pana,   panie   Gordian.   Jak   tylko 
skończymy rozmowę, będę do niego dzwonił. Szef UpLink obrócił się z fotelem w 
stronę okna, analizując to, czego się właśnie dowiedział. Trudno było to wszystko 
ogarnąć.   -   Wiadomo,   kto   zorganizował   atak?   -   Na   razie   nie,   dopiero   zaczęliśmy 
przesłuchiwać   jeńców.   Prawdę   mówiąc,   nie   wiem   nawet,   ile   mamy   czasu,   zanim 
będziemy musieli ich oddać.   Gordian westchnął ciężko. Cody miał rację: zasady 
postępowania   personelu   Miecza   zostały   ściśle   określone   w   umowie   z   rządem 
brazylijskim i rządami innych krajów, na terenie których istniały zakłady UpLink. W 
końcu   byli   gośćmi   na   cudzej   ziemi   i   musieli   postępować   tak,   jak   wymagały   tego 
władze danego państwa.   Naturalnie, w każdym przypadku istniały drobne różnice 
wynikające z uwarunkowań kulturowych czy politycznych, ale generalia pozostawały 
wszędzie takie same. Jednym z nich był obowiązek przekazywania policji wszystkich 
złapanych na nielegalnym przekraczaniu granic zakładu, i to najszybciej, jak to było 
możliwe. Na terenie fabryki nie istniał nawet areszt, a przesłuchiwanie intruzów było 
zabronione. Brazylijczycy najprawdopodobniej wiedzieli już o ataku, a jeśli nie, to 
dowiedzą się wkrótce. Pewne natomiast było, że od chwili, w której napastnicy znajdą 
się w rękach brazylijskich urzędników, UpLink nie dowie się niczego. Jeżeli nawet 
zostaną   przesłuchani,   władze   zatrzymają   zdobyte   informacje   dla   siebie,   a   w 
zaistniałej   sytuacji   Gordian   nie   bardzo   mógł   wywierać   na   nie   nacisk.   - 
Skontaktowaliście   się,   z   władzami?   -   spytał.   -   Jeszcze   nie.     Chciałem   najpierw 
dowiedzieć się, jak chce pan to załatwić. Mam nadzieję, że postąpiłem właściwie, 

background image

panie   Gordian.   -   Jak   najbardziej.   Podejrzewam,   że   policja   lub   wojsko   pojawi   się 
wkrótce   nawet   bez   słowa   z   naszej   strony,   ale   i   tak   proszę   ich   jak   najszybciej 
powiadomić.   Naturalnie,   proszę   też   za   pewnić   o   naszej   pełnej   współpracy   i 
odpowiedzieć na wszystkie rozsądne pytania, jakie będą mieli. Niech pan także doda, 
że liczymy na informacje z ich strony. Teoretycznie tak im, jak i nam zależy na jak 
najszybszym dotarciu do prawdy. Ma pan mój numer domowy w komputerze? Po 
chwili przerwy, w której słychać było stukot klawiszy, Cody odparł: Mam. - W takim 
razie proszę mnie informować o wszystkim, co się wydarzy albo czego się pan dowie. 
Niezależnie   od   pory   dnia.   -   Rozumiem.   Gordian   znowu   westchnął.     -   To   chyba 
wszystko. Wiem, że ma pan mnóstwo zajęć, więc nie będę zabierał więcej czasu. 
Dziękuję i proszę się trzymać. - Robimy co możemy, panie Gordian - odparł Cody i w 
słuchawce zapadła cisza. Szef UpLink odłożył słuchawkę i zapatrzył się za okno. 
Krople   deszczu   bębniły   o   szybę,   spływając   w   dół  długimi   strumykami.   Ze   swego 
miejsca nie widział ani ulicy, ani ludzi spieszących przez kałuże, ani jadących wolno 
samochodów z włączonymi wycieraczkami. Nawet Mount Hamilton, rozmyta i szara, 
zniknęła mu z oczu za ciężką kurtyną deszczu. Wygląda to tak, pomyślał, jakby cały 
świat   składał  się   z  deszczu.   Wyłącznie   z  deszczu.   Cody,   jak  zapewnił  Gordiana, 
następny telefon wykonał do Nimeca. Szefa ochrony nie było w biurze, a nagrana 
wiadomość   informowała,   że   wróci   dopiero   jutro,   ale   będzie   regularnie   sprawdzał 
sekretarkę. Na wypadek nagłej potrzeby podany był też jednak numer jego telefonu 
komórkowego. Cody przerwał połączenie i wybrał numer komórki.
-   Więc   chcecie,   żebym   był   waszymi   uszami   i   oczami   na   całym   świecie.   -   Ricci 
przykucnął,   wkładając   kolejne   polano   do   kominka,   przed   którym   stała   wygodna 
skórzana sofa zajęta przez gości. - Tak to wygląda bez upiększeń, prawda, Pete? - 
Nie   całkiem,   jeśli   mogę   się   wtrącić.   -   Meg   spojrzała   na   Nimeca.   Ten   wzruszył 
ramionami.   Siedzieli   w   przestronnym   salonie   dobudowanym   w   połowie   lat 
osiemdziesiątych od strony morza do postawionego sto lat wcześniej domu w stylu 
kolonialnym. Rozsuwane szklane drzwi wychodziły na taras, z którego nie tak dawno 
przenieśli się do wnętrza.Człowiek, którego wybierzemy, będzie odpowiedzialny za 
wprowadzanie i koordynowanie zasad bezpieczeństwa w krajowych i zagranicznych 
obiektach należących do UpLink wyjaśniła. - Będzie podlegał tylko Pete’owi. Chcę 
jednak podkreślić, że jesteśmy tu głównie po to, byśmy się poznali, ty i ja. I żebym 
mogła ocenić,  na ile jesteś  zainteresowany naszą propozycją.  - I  na ile ty  jesteś 
zainteresowana   moją   kandydaturą   -   dodał   Ricci,   odwracając   się   ku   niej.   Przez 
moment mierzyli się wzrokiem.  Zgadza się - przyznała. - To wyjątkowa i wymagająca 
praca. Logiczne jest, że chcemy sprawdzić, czy masz niezbędne predyspozycje. Po 
chwili namysłu gospodarz przytaknął.
-   To   uczciwy   układ   -   powiedział.   -   Wciąż   kompletujecie   listę   kandydatów?   -   Jest 
jeszcze   jeden   człowiek,   którego   bierzemy   pod   uwagę.   To   obecny   szef 
bezpieczeństwa zakładów w Brazylii Roland Thibodeau. Prawdę mówiąc, nie wiemy, 
czy interesuje go to stanowisko. Zamierzam z nim porozmawiać w ciągu najbliższych 
dni - odparła. - Dlaczego nie chciałeś mi niczego powiedzieć przez telefon? - spytał 
Ricci, spoglądając na Nimeca. - Bo gdybym spróbował, błyskawicznie usłyszałbym 
trzask   odkładanej   słuchawki.     Uznałem,   że   najlepiej   będzie   przyjechać   i 
porozmawiać. Chciałem na własne oczy zobaczyć twoją reakcję. Ricci wyjął z kosza 
na wino trzy kawałki gazety,  zmiął je i upchnął pod polanami.   Następnie zapalił 
zapałkę i przytknął ją do papieru. Zajął się błyskawicznie i płomyki zaczęły lizać spód 
drewnianego   kloca.   Gdy   już   się   zapalił,   gospodarz   starannie   zamknął   szklane 
drzwiczki i ponownie spojrzał na Megan. - Sądzę, że znasz długą i rzewną historię o 
tym, jak straciłem odznakę - bardziej stwierdził, niż zapytał. - Pete przedstawił mi 

background image

swoją wersję wydarzeń. Inne opinie poznałam z gazet - odparła.   Teraz już wiesz, 
dlaczego lubię używać je jako podpałkę. Uśmiechnęła się nieznacznie.  Przyszło mi 
to do głowy - przyznała. - A w świetle dzisiejszych wydarzeń wydaje mi się również, 
że   masz   dar   do   zjednywania   sobie   wrogów   w   niewłaściwych   miejscach.   Ricci 
zawahał się przez moment.   - Czytałaś wersję, w której jestem niekontrolowalnym 
dziwakiem, czy tę, w której jestem hańbą bostońskiej policji? - Prawdę mówiąc, obie. 
Tyle   że   mam   zwyczaj   ignorować   opisowe   przymiotniki   i   skupiać   się   na   nagich 
faktach. A te są następujące: chłopak spadł z dachu akademika Ivy League i zabił 
się. Grupa kolegów, którzy tam z nimi byli, twierdziła, że był to straszny wypadek.  Za 
dużo piwa i brawura. Jako szef detektywów wydziału zabójstw komendy miejskiej 
prowadziłeś śledztwo, które wszyscy uznawali za czystą formalność, dopóki raport 
koronera nie ujawnił, że w krwi denata nie było śladów alkoholu. Zacząłeś kopać 
wokół sprawy i odkryłeś, że obecni na dachu siedzieli po uszy w handlu narkotykami i 
w podobnych przykrych zajęciach pozalekcyjnych, a potem, że między przywódcą 
grupy   a   zabitym   panowały   nie   najlepsze   stosunki.   Rzeczony   przywódca   został 
oskarżony o morderstwo pierwszego stopnia, a jego kolesie o współudział, lecz w 
zamian za zeznania zmieniono im kwalifikację czynu. Odbył się proces i uznano, że 
oskarżony   jest   winny,   co   powinno   automatycznie   oznaczać   dwadzieścia   pięć   lat 
więzienia.   Ale   sędzia   unieważnił   wyrok   ławy   z   powodów   formalnych   i   chłopak 
wyszedł z sądu jako wolny człowiek. Chodziło o jakiś błąd w badaniu dowodów przez 
lekarzy sądowych. - Zamilkła na chwilę. - Jak się to ma do rzeczywistości? Ricci cały 
czas nie spuszczał z niej wzroku.

Jeśli   nie   masz   nic   przeciwko,   z   oceną   poczekam,   aż   skończysz   -   powiedział 

spokojnie. Megan skinęła głową.

Następnie   udzieliłeś   serii   wywiadów,   w   których   podważyłeś   decyzję   sędziego   i 

stwierdziłeś, że błąd był zbyt drobny, aby sprawa kwalifikowała się do apelacji, nie 
mówiąc   już   o   kasacji   wyroku   ławy.   Co   gorsza,   oznajmiłeś,   że   sędzia   został 
przekupiony   przez   ojca   oskarżonego.   W   rewanżu   oni   oświadczyli   w   telewizji,   że 
żywisz   do   nich   urazę   z   przyczyn   osobistych,   a   do   prasy   przeciekły   informacje   z 
twoich akt personalnych, włącznie z tym, że masz problemy z piciem i że miałeś 
załamanie nerwowe. Były też pogłoski, że masz złe podejście. Kiedy cyrk w mediach 
się skończył, chłopak wciąż był wolny, a ty oddałeś odznakę. Ogólne odczucie jest 
takie,   że   otrzymałeś   propozycję   nie   do   odrzucenia:   albo   sam   zrezygnujesz,   albo 
zwolnią cię bez prawa do emerytury.  Megan umilkła i obserwowała go.
- Nieźle - przyznał. - Ale trochę opuściłaś.
- Nie zamierzałam wcale siedzieć tu i popisywać się recytacją.
Lepiej byłoby chyba, gdybyśmy resztę usłyszeli od ciebie.
Naturalnie, jeśli będziesz chciał opowiadać. Ricci skinął głową.

Jasne. W interesie naszych dobrych stosunków.

Nie odpowiedziała.

Ojciec tego gnojka to milioner z Beacon Hill, a w czasie procesu dowiedziałem się, 

że sędzia należy do tego samego ekskluzywnego klubu co tatuś, co moim zdaniem, 
powinno   wystarczyć,   by   został   odsunięty   od   sprawy.   Prokurator   mógł   przenieść 
proces   do   sądu   okręgowego,   ale   tego   nie   zrobił,   a   ja   nie   byłem   w   stanie.   Po 
rozprawie usłyszałem od pracowników klubu, że podczas obrad ławy przysięgłych 
odbyły  się   trzy   spotkania  tatusia   z  sędzią  w   obitym   dębiną   gabinecie.   Informacja 
pochodziła   między   innymi   od   kierownika   klubu,   rozsądnego   człowieka,   który 
pracował tam czterdzieści lat i nie słynął z wybujałej wyobraźni.  Powiedział mi o tym, 
bo   podobnie   jak   dwaj   pozostali,   czuł   się   winny.   -   Ricci   wzruszył   ramionami. 
Naturalnie,   gdy   nagłośniłem   sprawę,   wyparli   się   wszystkiego.Ktoś   skutecznie 

background image

wyleczył ich z poczucia winy - zauważyła Megan. - Pieniądze i władza pozwalają na 
taką kurację. Zakładając naturalnie, że wierzę w twoją wersję.  Zapadła martwa cisza. 
Ricci patrzył twardo na Megan, a ogień w kominku rzucał cienie na jego ostre rysy.Co 
konkretnie ci się we mnie nie podoba? - zapytał w końcu nerwowo. Otworzyła usta, 
jakby chciała coś powiedzieć, po czym zamknęła je i tylko przyglądała mu się bez 
słowa.Ja wierzę w jego wersję - Nimec ostatecznie przerwał milczenie. Gospodarz 
odwrócił   się   ku  niemu,   a   Megan   z   zaskoczeniem   poczuła   ulgę,   że   spuścił   z   niej 
nieustępliwe   spojrzenie.   -   Nie   potrzebuję   adwokata   -   poinformował   go   uprzejmie 
Ricci.
-   Nie   o   to   chodzi.   Nie   przyjechaliśmy   oceniać   twojej   wiary   godności.   Nagle   rysy 
mężczyzny stwardniały.

Powiedziałem ci, że nie potrzebuję adwokata - warknął. Ani w twojej osobie, ani w 

czyjejkolwiek. Megan uniosła uspokajająco rękę.

Poczekaj - powiedziała. - Nie próbuję być twoim wrogiem i przepraszam, jeśli tak to 

odebrałeś. To był męczący dzień. Ricci przeniósł badawczy wzrok na jej twarz i znów 
zapadła cisza.Sądzę, że powinniśmy cofnąć się o krok - stwierdziła. Skoncentrujmy 
się na tym, co sądzisz o pracy w UpLink. Gospodarz przyglądał się jej jeszcze przez 
chwilę, lecz w końcu z westchnieniem wypuścił powietrze.Nie wiem. Prawdę mówiąc, 
nie jestem pewien, czy to coś, w czym chciałbym brać udział, nawet jeśli mam do 
tego przygotowanie. To duża robota i wielka odpowiedzialność. Wydaje mi się, że 
bardziej jest wam potrzebny dobry zawodowiec niż były gliniarz. Nimec pochylił się 
do przodu, opierając dłonie o kolana.   Mający za sobą cztery lata w SEAL Team 6, 
czyli elicie elit sił antyterrorystycznych - zauważył uprzejmie. - To tak na początek. 
Pete...
- Po zakończeniu służby w dziewięćdziesiątym czwartym wstąpiłeś do bostońskiej 
policji, gdzie w rekordowym czasie zdobyłeś odznakę detektywa pierwszego stopnia - 
przerwał   mu   Nimec.   -   Pracowałeś   jako   tajny   agent   dla   Sił   do   Zwalczania 
Przestępczości   Zorganizowanej,   do   czego   miałeś   doskonałe   przygotowanie,   gdyż 
jedną z twoich  specjalności  w SEAL były  techniki infiltracji.   Po zakończeniu akcji 
przeciwko gangowi wymuszającemu haracze poprosiłeś o przeniesienie do wydziału 
zabójstw   i   pracowałeś   tam   aż   do   tej   przykrej   sprawy,   o   której   rozmawialiśmy.   - 
Przegląd mojej kariery nie zmieni moich uczuć - burknął Ricci, kucając przy kominku. 
- Od mojej demobilizacji minęło siedem lat. To szmat czasu. Nimec potrząsnął głową.

Nie rozumiem cię, Tom - stwierdził. - Nikt cię do niczego nie zmusza ani nie każe 

natychmiast decydować. Propozycja wymaga starannego rozważenia, zarówno przez 
nas,   jak   i   przez   ciebie.     Powinniśmy   przynajmniej   zgodzić   się   co   do...   - 
Niespodziewanie   przerwał,   gdyż   jego   telefon   komórkowy,   nastawiony   na   sygnał 
wibracyjny, właśnie ożył, informując go bezgłośnie, że ktoś dzwoni. - Moment - rzucił, 
podnosząc palec wskazujący.  Wyjął telefon, otworzył klapkę i odebrał połączenie.  W 
pierwszej   chwili   na   jego   twarzy   widać   było   zaskoczenie,   w   drugiej   uwagę,   a   w 
następnej mieszankę obu. Dzwonił Cody z Mato Grosso. Zdał Nimecowi relację z 
wydarzeń,   zbliżoną   do   tej,   którą   przed   kilkoma   minutami   złożył   Gordianowi. 
Połączenie także było cyfrowe, satelitarne i kodowane. Wzmocnił je satelita UpLink 
znajdujący się na niskiej orbicie nad Argentyną. Z kolei przejęła je antena systemu 
komórkowego na wybrzeżu Maine i połączenie było prawie natychmiastowe. Szef 
bezpieczeństwa   spytał   o   coś   cicho,   wysłuchał   odpowiedzi,   polecił   coś   szeptem   i 
zakończył rozmowę. - O co chodzi, Pete? - spytała Megan, widząc jego zatroskaną 
minę.    -  Mamy  kłopoty   -  odparł,  nie  chowając  telefonu.  -  Pierwszego  stopnia.   W 

background image

Brazylii. Użycie kodu oznaczało, że stało się coś naprawdę poważnego i że nie chce 
o tym rozmawiać przy Riccim.Roger wie? - spytała. Nimec skinął głową.

Wie, ale lepiej się z nim skontaktujmy, bo coś mi mówi, że będzie chciał nas jak 

najszybciej zobaczyć w San Jose.
Lekarze wiedzieli, że nie mają czasu, od momentu, w którym Thibodeau znalazł się w 
szpitalu. Nawet dla niewyszkolonego obserwatora było oczywiste, że ranny jest w 
stanie  krytycznym.    Świadczyły  o tym  brak przytomności graniczący  ze śpiączką, 
ilość krwi, która wypływała z dużej rany postrzałowej brzucha i która przesiąknęła już 
przez mundur, cienki koc oraz fartuchy sanitariuszy,  a przede wszystkim  bladość 
skóry   i   słaby,   nieregularny   oddech.   Zawodowca   objawy   te   informowały   o 
konkretnych,   zagrażających   życiu   komplikacjach,   które   trzeba   było   zbadać   i 
natychmiast   wyeliminować.   Już   sama   poważna   utrata   krwi   spowodowała   szok 
pourazowy. Gdy wózek z rannym wtoczono na salę zabiegową, przepaski kontrolne 
na   ramionach   Thibodeau   podawały   zerowe   wartości   ciśnienia   skurczowego   i 
rozkurczowego, co wskazywało na rychłe ustanie krążenia. Nierówny, ciężki oddech 
sugerował odmę płucną - poduszkę powietrzną między płucami a otaczającymi je 
tkankami, powstałą w wyniku szoku. Wywierała ona nacisk na płuca, uniemożliwiając 
im właściwe działanie. Stan ten doprowadziłby niechybnie do śmierci pacjenta na 
skutek ustania oddechu, toteż niezbędna była interwencja chirurgiczna. Ratowanie 
życia przy poważnym urazie wymaga stałego rozpoznawania i rozwiązywania serii 
kryzysów   o   zmieniającym   się   tempie   rozwoju   i   priorytecie.   W   tym   przypadku 
najważniejsze   było   ustabilizowanie   życiowych   funkcji   pacjenta   jeszcze   przed 
prześwietleniem   organów   wewnętrznych   oraz   eksploracyjną   chirurgią   podbrzusza. 
Dopiero   po   jej   wykonaniu   można   będzie   z   całą   pewnością   określić,   ile   razy 
Thibodeau został trafiony, jakie szkody wywołała kula, kule lub ich odłamki oraz gdzie 
się obecnie znajdują. Kierujący zespołem chirurg, świadom braku czasu, wyrzucił z 
siebie   serię   poleceń.   -   Potrzebuję   MAST,   siedem   jednostek   RBC,   dużą   sondę   i 
aspirator igłowy, i to stat! Skrótem MAST określano specjalne spodnie ciśnieniowe, 
które po napełnieniu powietrzem wypychają krew z dolnych partii ciała do serca i 
mózgu.   RBC   to   jednostki   czerwonych   ciałek   krwi   -   wzbogaconego   hemoglobiną 
komponentu   krwi   zapewniającego   tkankom   niezbędny   tlen.   W   normalnej   sytuacji 
trzeba   by   najpierw   sprawdzić   grupę   krwi   rannego   i   porównać   ją   z   grupą 
dostarczonego RBC, ponieważ jednak Rollie był pracownikiem UpLink, informacje 
takie   znajdowały   się   w   banku   danych   szpitala,   przez   co   zaoszczędzono   cenne 
minuty. Sonda dożylna z kolei musiała mieć dużą średnicę, by transfuzja RBC była 
wystarczająco szybka. Aspirator igłowy był po prostu wielką strzykawką używaną do 
spuszczania powietrza z jamy płucnej. Pozwalał na napełnienie płuc i przywrócenie 
normalnego   oddychania.   Określenie   „stat”   było   natomiast   skrótem   od   łacińskiego 
statim,   czyli   „natychmiast”,   i   w   tym   też   znaczeniu   używano   go   w   medycynie.   W 
żargonie   lekarskim   oznaczało   „zaraz   albo   jeszcze   szybciej!”   W   powszechnym 
przekonaniu   lekarze   pracują   wolno,   starannie   i   w   sterylnych   warunkach.   Nic   nie 
zburzyłoby tego mitu szybciej niż rzut oka na salę zabiegową. Lekarze toczą w niej 
prawdziwe   bitwy   o   życie   pacjentów,   a   każda   z   nich   jest   z   założenia   szybka, 
chaotyczna, krwawa i pełna napięcia. Wbicie grubej igły zwanej czternastką w pierś 
muskularnego mężczyzny ważącego dwieście funtów, i to gdy trzyma się strzykawkę 
i chce trafić między twarde mięśnie, nie jest łatwe i naprawdę rzadko udaje się za 
pierwszym czy drugim razem. A igłę trzeba wbić głęboko, żeby jednym ruchem tłoka 
usunąć ciepłe, wilgotne powietrze, które zebrało się wokół płuc.   To nie zabawa, o 
czym zaświadczyłby zapewne pospiesznie wezwany młody lekarz, gdyby tylko miał 
czas.   Tymczasem   robił  co   mógł,   by   pacjent   nie   zmarł,   nim   znajdzie   się   na   stole 

background image

operacyjnym.     Wypełniał   polecenia   szefa   zespołu,   który   zajęty   był   podawaniem 
rannemu krwi i roztworu soli fizjologicznej. Gdyby szpital nie znajdował się na terenie 
zakładów, Thibodeau zmarłby w karetce.  Po usunięciu powietrza z opłucnej należało 
powstrzymać jego napływ, tak by pacjent mógł normalnie oddychać. A to oznaczało 
szczelną   torakostomię.   Pierwszym   krokiem   było   umieszczenie   specjalnej   rury 
intubacyjnej   w   piersi   rannego,   a   konkretnie   w   opłucnej,   czyli   przestrzeni   między 
płucami   a   żebrami,   gdzie   utworzyła   się   poduszka   powietrzna.   Młody   lekarz 
przeciągnął   skalpelem   między   żebrami,   pogłębiając   nacięcie   horyzontalnie   przez 
mięśnie. Następnie za pomocą klamry Kelly’ego rozszerzył nacięcie, by móc w nie 
wsunąć palec. Wyjęciu klamry towarzyszyło obfite krwawienie, ale włożył palec aż po 
nasadę   i   ostrożnie   wymacał   płuco   i   przeponę.   Delikatnie   wsunął   podaną   przez 
instrumentariusza rurę, spojrzał na Thibodeau i odetchnął z ulgą.  Pacjent oddychał 
regularniej i łatwiej, a jego skóra nie była już przezroczysta. Intubator zaopatrzony był 
w system osuszający i jednokierunkowy zawór, który uniemożliwiał przedostawanie 
się   powietrza   do   opłucnej.   Lekarz   musiał   jeszcze   zaszyć   skórę   wokół   rury 
intubacyjnej, by całkowicie ją uszczelnić. Zapowiadała się długa i ciężka noc, lecz 
Thibodeau miał przynajmniej jakąś szansę na sali operacyjnej. Czym prędzej został 
tam przewieziony, a chirurdzy natychmiast otworzyli jego jamę brzuszną i zaczęli 
oceniać szkody, jakie wyrządziła kula.
6
REGION   CHAPARE,  ZACHODNIA  BOLIWIA  18  KWIETNIA   2001 Harlan  DeVane 
obserwował z cichą satysfakcją trzy ciężarówki pokonujące w tumanach kurzu bitą 
drogę biegnącą wzdłuż wschodniej granicy jego rancha. Samochody zmierzały ku 
lotnisku,   na   którym   czekał   samolot   typu   Beech   Bonanza.   Nie   wybiła   jeszcze 
dwunasta, ale słońce prażyło już niemiłosiernie trzy wysłużone camiones i szeroką 
płaską łąkę, na której pasły się jego importowane z Argentyny krowy. Na bydle upał 
nie   robił   wrażenia.   Bezwietrzna   pogoda   sprawiała,   że   dym   płonącej   puszczy   był 
nieruchomą smugą na horyzoncie. Kiedy powieje popołudniowy wiatr, dym uniesie 
się i rozproszy, zmieniając w szarą mgłę, która przesłoni słońce, tak że można będzie 
na   nie   spojrzeć   gołym   okiem.   Taka   była   cena   postępu   i   DeVane   jako   realista 
akceptował ją, choć z żalem.  Powstawały nowe drogi, a korzystający z okazji chłopi i 
ranczerzy osiedlali się na krótko w okolicy, by uprawiać ziemię. Pola w dorzeczu 
Amazonki szybko się wyjaławiały - wystarczały na niewięcej niż trzy lata uprawy zbóż 
- więc potem karczowali kolejny skrawek puszczy. Gdy w okolicy zabrakło ziemi, 
przenosili   się   w   inne   rejony.   Cykl   ów   był   niezbyt   sensowny,   ale   nieunikniony,   a 
ponieważ nic w życiu nie przychodzi za darmo, w tym wypadku płacili w pierwszej 
kolejności chłopi, na dłuższą metę wszyscy pozostali. - Wygląda na to, Harlan, że 
samolot wkrótce wystartuje zauważył Rojas, pociągając łyk schłodzonego guapuru. 
DeVane spojrzał na niego spod ronda białej panamy. Jego naciągnięta skóra była 
blada, niemal bezbarwna, a błękitne, głęboko osadzone oczy niczym wykute z lodu. 
Miał   na   sobie   biały   dwurzędowy   garnitur   uszyty   na   miarę   z   jakiegoś   lekkiego 
materiału - sądząc po kroju, gdzieś w Europie. Kołnierz błękitnej koszuli był starannie 
zapięty, a obrazu dopełniały szelki w drobny żółtoniebieski wzór. Mimo upału DeVane 
zdawał się zajmować własny, chłodny fragment przestrzeni. Rojasowi przypominał 
rybę z rodziny Scorpaenidae, zamieszkującą wody Karaibów - z pozoru delikatną i 
elegancką,   w   rzeczywistości   śmiertelnie   jadowitą.   -   A   ty,   Francisco?   -   spytał   po 
portugalsku, choć Rojas do brze władał angielskim. - Odlecisz na jego pokładzie czy 
też poczyniłeś inne przygotowania? - Wiesz, że wolę, żeby perico latało osobno. Na 
wszelki wypadek DeVane uśmiechnął się w duchu, słysząc ten dobór słów - kokaina 
powodowała gadatliwość, toteż po hiszpańsku nazywano ją perico: papuga. Tyle że 

background image

było   to   określenie   slangowe,   którego   można   by   się   spodziewać   po   ulicznym 
sprzedawcy prochów z San Borja, a nie po wyższym rangą funkcjonariuszu policji 
brazylijskiej. Do Rojasa jednak pasował ten język - był tchórzliwym, przekupnym i 
leniwym biurokratą, jakich pełno na południe od równika, próbującym pozować na 
przestępcę. Ale gdyby odpalić przed jego biurem petardę, ukryłby się, trzęsąc ze 
strachu,   pod   własnym   biurkiem.Kiedy   skończymy,   mój   kierowca   odwiezie   cię   na 
lotnisko w Rurrenabaque - obiecał. - Możesz się czuć bezpiecznie. Rojas usłyszał w 
jego   głosie   lekceważenie   i   uniósł   dłonie   w   obronnym   geście.Różne   rzeczy   się 
zdarzają - wyjaśnił pospiesznie. - Nie spodziewam się problemów, ale zawsze czuję 
ulgę,   gdy   dostawa  dociera   na   miejsce  przeznaczenia.   Prawdę   mówiąc,   pomyślał, 
ulgę   poczuje,   gdy   zejdzie   z   oczu   ochroniarzom   DeVane’a.   A   zwłaszcza   Kuhlowi, 
który   od   pierwszego   spotkania   przypominał   mu   nie   człowieka,   lecz   beznamiętną, 
precyzyjną broń... i to kierowaną przez kogoś o niezaspokojonym apetycie na władzę 
i   pieniądze.   Kuhl   sam   zapracował   na   swą   fatalną   reputację,   ale   nie   ulegało 
wątpliwości,   że   współpraca   z   DeVane’em   zwiększyła   znacznie   jego   wrodzoną 
skłonność do przemocy i rozlewu krwi. Tak, naprawdę miło będzie znaleźć się daleko 
stąd.   Rojas   sięgnął   po   szklankę   z   chłodnym   napojem   i   pociągnął   spory   łyk.   Nie 
pierwszy raz spotykał się z tym mężczyzną i powinien się już przyzwyczaić. Udawało 
mu się nawet panować nad niepokojem, pod warunkiem że nie patrzył na Kuhla czy 
uzbrojonych wartowników, lecz koncentrował się na krajobrazie. Sceneria w rzeczy 
samej była przyjemna: siedzieli przy ocienionym przez mimozę stole na tyłach domu 
DeVane’a.   A   raczej   rezydencji,   jako   że   budynek   był   duży,   elegancki   i   stylowy, 
zupełnie niczym siedziba potomka hiszpańskich konkwistadorów.  Tylko basen i kort 
tenisowy zdradzały znacznie późniejsze pochodzenie. Była to zresztą jedna z wielu 
posiadłości,   które   DeVane   miał   na   całym   świecie   i   między   którymi   podróżował, 
doglądając   interesów   swego   imperium.   Ciężarówki   zatrzymały   się   na   pasie 
startowym w cieniu czekającego samolotu, a kierowcy, zbieranina Keczua, zajęli się 
ich   rozładowywaniem   i   przenoszeniem   pakunków   do   komory   bagażowej 
bonanzy.Masz   nadzwyczajną   zdolność   pozyskiwania   i   utrzymywania   lojalności 
Indian,   Harlan   -   zauważył   obserwujący   ich   Rojas.   -   Nigdy   bym   się   tego   nie 
spodziewał.  DeVane przyglądał mu się z uwagą.

Dlaczego? Handlowali już z Amerykanami.

Policjant spróbował obojętnie wzruszyć ramionami.

Owszem, ale nie na warunkach, które ustaliłeś. Są wręcz niespotykane. Kupujesz 

towar od Peruwiańczyków, a tutejszych cocaderos zatrudniasz wyłącznie do rafinacji 
i dystrybucji... - Nie dokończył. DeVane nie spuścił z niego wzroku.

Dokończ... proszę.

Rojas zawahał się, a potem dodał:

Rolnicy są tu biedni, a koka z Chapare jest ich głównym źródłem utrzymania. Sto 

kilogramów   może   przynieść   trzy   miliony   dolców,   jeśli   zajmą   się   produkcją   od 
początku do końca. W tym układzie muszą znaleźć innego kupca na swój towar albo 
pozwolić, by zbiory zgniły na polach.
DeVane   uśmiechnął   się   nagle,   ukazując   na   moment   równe   białe   zęby.Jeśli  dasz 
ludziom   za   mało,   będą   niezadowoleni,   jeśli   za   dużo,   przestaną   cię   potrzebować. 
Tajemnica   utrzymania   ich   lojalności   polega   na   tym,   by   dawać   im   akurat   tyle,   ile 
potrzebują,   Francisco.   -   Mimo   to   uważam,   że   twoje   kontakty   z   zagranicznymi 
plantatorami spowodują kłopoty. - Ciekawość na chwilę przeważyła u Rojasa nad 
ostrożnością. - I że Sendero Luminoso też będą mieli powody do niezadowolenia. Od 

background image

dawna mają tu własny system obróbki i zawsze starannie chronili swoje interesy.Nie 
bardziej   niż   ja,   o   czym   doskonale   wiedzą.   Mam   swoje   powody,   by   utrzymywać 
lewicowych rzezimieszków w tej operacji.   A oni są szczęśliwi, bo nigdy dotąd nie 
mieli podobnych dochodów.  Rojas zdecydował się wycofać. Miał niejasne wrażenie, 
że został wymanewrowany. - Jak już powiedziałem, masz moje uznanie - powtórzył. - 
To taniec z diabłem. Ja nigdy bym tego nie potrafił.  Nie wyglądało na to, że DeVane 
jest skłonny zakończyć rozmowę. - Diabeł może być najlepszym partnerem, kiedy już 
poznasz jego kroki. Jestem pewien, że wiesz, jak nazywają go górnicy cyny w górach 
na południu. Mówią o nim El Tio: Wujek. W niedzielny poranek idą do kościoła, modlą 
się, dają na tacę i śpiewają na chwałę Bogu i świętym. Ale w poniedziałek, nim zjadą  
pod   ziemię,   składają   ofiary   stojącym   przy   wejściu   posążkom   El   Tio:   alkohol, 
papierosy i liście koki. Rojas znów zaczął się czuć nieswojo.  - Ofiary stosowne dla 
władcy  piekieł  -  skomentował.     -  Istotnie.   -   DeVane   ponownie   błysnął  lodowatym 
uśmiechem. - Są cudownie pragmatyczni. Jeśli chce się pracować tam, gdzie jest 
gorąco i ciemno, trzeba się nauczyć obłaskawiać bogów, których bogactw się szuka. 
Na długo zapadła cisza.
Słońce doszło do zenitu i upał zmusił pasące się bydło do bezruchu. Rojas przyjrzał 
się strażnikom otaczającym z dyskretnej odległości stół i mając dość widoku AK74, 
przeniósł   wzrok   na   lotnisko,   gdzie   Indianie   wciąż   poruszali   się   z   trudem   między 
ciężarówkami a samolotem. Był wyczerpany i ponownie zapragnął znaleźć się daleko 
stąd. DeVane upił niewielki łyk i ostrożnie odstawił szklankę na stół.       Chciałbym, 
żebyś mi w czymś pomógł, Francisco - powiedział. - W pewnej dość ważnej sprawie. 
Rojas czekał na tę chwilę. Zwykle po dostawie wysyłał z zapłatą kuriera, ale tym 
razem   DeVane   nalegał,   by   zjawił   się   osobiście.     Zrobił   to,   nie   domagając   się 
wyjaśnień, wiedział bowiem, że Amerykanin udzieli ich dopiero wówczas, gdy dojdzie 
do wniosku, że nadszedł stosowny czas. - Jeśli chodzi o Guzmana, to może ucieszy 
cię   wiadomość,   że   już  interweniowałem   w  jego   sprawie.   Daj  mi  jeszcze   dzień,   a 
wyciągnę  go  z więzienia i  przerzucę przez granicę  - powiedział.   - Doceniam to  i 
dostarczę funduszy na pokrycie kosztów, ale nie o nim chciałem z tobą rozmawiać. 
Rojas uniósł brwi. Eduardo Guzman był chłopcem na posyłki w organizacji DeVane’a. 
Aresztowano go, jako podejrzanego o handel bronią i narkotykami, gdyż korzystał z 
usług   prostytutki   współpracującej   z   policją   antynarkotykową.   W   normalnych 
okolicznościach  nie  byłoby  o   czym  mówić   -   DeVane   nie  zaprzątałby   sobie   głowy 
szeregowymi pracownikami, którzy ponosili konsekwencje własnej głupoty. Ale wujek 
Guzmana był jednym z najważniejszych przedstawicieli Amerykanina w SSo Paulo, a 
ponieważ wszyscy doskonale o tym wiedzieli, Rojas założył, że DeVane będzie chciał 
wyciągnąć   chłopaka   z   kłopotów,   i   poczynił   dyskretne   rozeznanie   w   prokuraturze. 
Zgodnie   z   oczekiwaniami   dowiedział   się,   że   za   stosowną   kwotę   zainteresowani 
prokuratorzy   mogą   odstąpić   od   wniesienia   oskarżenia.   Tymczasem   DeVane   dał 
wyraźnie do zrozumienia, że nie chce rozmawiać o Guzmanie. A więc chodziło o coś 
zagadkowego,   o   czym   Rojas   nie   miał   pojęcia.   -   Wybacz   moje   zaskoczenie   - 
wymamrotał.   -   Myślałem...   -   Ostatniej   nocy   wtargnięto   na   teren   amerykańskich 
zakładów   w   Mato   Grosso   -   przerwał   mu   Kuhl.   Odezwał   się   po   raz   pierwszy   od 
przybycia   Rojasa.   -   Słyszałeś   coś   o   tym   przed   wyjazdem?   -   Nie   sądzę   -   odparł 
policjant. W istocie nic nie słyszał, ale z zasady nie przyznawał się z marszu do 
pewnych rzeczy, do póki nie wiedział dokładnie, o co chodzi.  Możesz być pewien, że 
już   wkrótce   usłyszysz   -   stwierdził   rzeczowo   Kuhl.   -   Najbardziej   powinno   cię 
zainteresować   to,   że   część   napastników   została   ujęta   przez   prywatne   siły 
bezpieczeństwa   strzegące   zakładów.   Nie   wiem,   ilu   i   czy   przekazano   ich   już 
żandarmerii. Jeżeli nie, to nastąpi to wkrótce, a wtedy musisz dopilnować, by nigdy 
nie zostali przesłuchani. Nie ob chodzi mnie, czy ich uwolnisz, zabijesz czy po prostu 

background image

znikną. Interesuje mnie jedynie to, by nie zaczęli mówić. Rojas przyglądał mu się, 
gorączkowo próbując wymyślić najlepszą odpowiedź. Osiem miesięcy temu zaczął 
współpracę   z   DeVane’em   od   prostego   zakupu   kokainy,   co   -   nim   zdążył   się 
zorientować - zmieniło się w skomplikowaną sieć powiązań. Pomógł mu zamaskować 
transakcje, które w innym wypadku przyciągnęłyby uwagę władz brazylijskich, i stał 
się łącznikiem z kręgami politycznymi i policyjnymi. Był niewielkim ogniwem w długim 
łańcuchu - kroplą oliwy w wielkich trybach skomplikowanej maszyny - i szczodrze go 
za   to   wynagradzano.   Miał   kobiety,   pieniądze,   luksusowe   apartamenty   hotelowe   i 
wyjazdy za granicę na koszt DeVane’a. Dopiero w ostatnich tygodniach zrozumiał, 
jak bardzo związał się z Amerykaninem. Musiał robić coraz ryzykowniejsze rzeczy, a 
wahanie kończyło się coraz silniejszymi naciskami.  Istniały jednak granice. Musiały 
istnieć.   A   to,   co   właśnie   usłyszał,   wykraczało   daleko   poza   wszystko,   czego   się 
podświadomie obawiał.Nie wiem - powiedział powoli. - Mato Grosso leży poza moją 
jurysdykcją. Mogę bez problemu popytać, dowiedzieć się, co się dzieje z więźniami. 
Ale jeśli władze tego regionu będą chciały ich przesłuchać, nie zdołam im w tym 
przeszkodzić. Kuhl przyglądał mu się obojętnie.  To znajdziesz jakiś sposób - odparł. 
- Nie ma innej możliwości. Rojas popatrzył mu w oczy i milczał niemal minutę. Nagle 
słońce wydało mu się znacznie gorętsze - miał wilgotne dłonie i pot pod pachami. 
Szaleństwem było uważać, że może się związać z DeVane’em, nie tracąc przy tym 
niezależności. Kupiono go i regularnie opłacano, a teraz oczekiwano od niego, że 
będzie skakał tak, jak każe mu nowy właściciel. W końcu spojrzał na DeVane’a i 
powiedział:
- Rozumiesz, że nie chcę obiecywać czegoś, czego nie będę w stanie zrealizować. - 
My  również  tego  nie  chcemy  -  zgodził  się  DeVane.   -  Spodziewamy  się  tylko,  że 
zrobisz,   co   będziesz   mógł.     Rojas   wysączył   duszkiem   zawartość   szklanki.   Cień 
rzucany przez mimozę skurczył się i upał stał się nie do zniesienia. Przez chwilę 
widział oczyma wyobraźni, jak wybucha płomieniem w wyniku samozapłonu, a Kuhl i 
DeVane przyglądają się temu obojętnie.Coś się stało, Francisco? - zainteresował się 
DeVane. Wydajesz się zaniepokojony. Policjant potrząsnął głową. Usłyszał odgłos 
zapuszczanego silnika bonanzy i spojrzał w stronę lotniska.  Cocaderos rozładowali 
ciężarówki   i   zjechali   z   pasa,   a   samolot   przygotowywał   się   do   startu.   Gdyby   nie 
żelazna zasada, zgodnie z którą nie podróżował z towarem, dałby wiele, by znaleźć 
się na jego pokładzie. Nie sądził, żeby jego nerwy zniosły dłużej obecność Kuhla i 
DeVane’a.Powinienem   się   pożegnać   -   odezwał   się   rad   z   wymówki.   Kursów 
zagranicznych   jest   tu   niewiele,   a   odloty   nie   zawsze   zgadzają   się   z   rozkładem. 
DeVane przytaknął i kiwnął palcami na jednego z wartowników. Ten skinął głową i 
podniósł do ust radiotelefon.Twój samochód już jedzie - poinformował go gospodarz. 
Nie chcielibyśmy, żebyś utknął w obcym kraju, prawda?   Rojas zdołał sfabrykować 
uśmiech.

Muito   obrigado   -   wymamrotał   zmieszany   własną   służalczością   i   pomyślał   z 

niesmakiem   o   górnikach,   o   których   nie   dawno   rozmawiali.   Od   pewnego   czasu 
zachowywał się tak jak oni,  tyle że nie przyznawał się do tego przed sobą. I  on 
wszedł w mrok i gorąco i aż za dobrze nauczył się obłaskawiać bogów.
7
PAlO ALTO, KALIFORNIA
18 KWIETNIA 2001
Ashley nigdy nie słuchała muzyki przed poranną kawą i ta nagła zmiana zwyczajów 
zaskoczyła go. Roger Gordian siedział na werandzie swego domu w Palo Alto po 
wielu godzinach spędzonych przy telefonie i bez cienia zainteresowania przyglądał 
się   jajecznicy   oraz   tostom.   Talerz   stał  przed   nim,   nieco   z   prawej  znajdowała   się 

background image

filiżanka   parującej   kawy,   z   lewej   zaś   -   dalej,   ale   w   zasięgu   ręki   -   leżał   telefon 
bezprzewodowy.   Podejmowanie   decyzji   było  u   niego   odruchem   nabytym,   którego 
szybkość rosła w sytuacjach kryzysowych. Na wiadomości z Brazylii zareagował jak 
na każdą sytuację alarmową: zawsze najpierw zbierał i analizował wszelkie dostępne 
informacje, a dopiero potem układał logiczny i systematyczny plan działania. W tym 
wypadku proces zbierania informacji zajął mu całą noc, którą spędził w gabinecie. 
Cody dzwonił kilkakrotnie z nowymi danymi o napadzie, a on sam telefonował do 
swoich   doradców   i   kontaktów   politycznych,   w   tym   do   wysoko   postawionego 
urzędnika   Departamentu   Stanu.   Rozmawiał   również   z   Danem   Parkerem, 
przyjacielem i długoletnim kongresmanem z czternastego okręgu w Kalifornii. Dan 
przegrał co prawda ostatnie wybory, ale Gordian zasięgał jego opinii w razie kryzysu. 
Każdy z jego rozmówców zaczął własnymi kanałami zbierać informacje o sytuacji w 
Brazylii,   a   tymczasem   Gordian   skontaktował   się   z   Charlesem   Dorsetem, 
administratorem w NASA.  Powody były dwa. Po pierwsze, chciał go poinformować o 
tym, co zaszło w zakładach związanych z budową stacji kosmicznej, zanim nowiny 
dotrą   doń   z   innego,   niekoniecznie   wiarygodnego   źródła,   na   przykład   od   żądnych 
sensacji   dziennikarzy   czy   reporterów.   Po   drugie,   chodziło   o   ewentualne   związki 
między atakiem i katastrofą Oriona i ich wpływ na śledztwo. Na razie Gordian nie 
wiązał ze sobą wydarzeń w Brazylii i na Florydzie, choć krótki czas, jaki je dzielił, 
oraz to, że oba powodowały negatywne skutki dla całego programu budowy stacji, 
sugerowały, że takie powiązanie może istnieć. Chwilowo nic na to nie wskazywało, 
toteż wystrzegał się pochopnych wniosków, z drugiej jednak strony nie zamierzał 
przedwcześnie   wykluczać   takiej   możliwości.   Makiaweliczny   spisek   sprzed   roku, 
mający zniszczyć UpLink, był kosztowną, lecz niezapomnianą lekcją, którą ignorować 
mógł tylko niefrasobliwy głupiec. Dlatego też ostatni telefon, już nad ranem, wykonał 
do   Jurija   Pietrowa,   odpowiednika   Dorseta   w   Rosyjskiej   Agencji   Kosmicznej. 
Korzystając z należącego do Miecza tłumacza, poinformował go o wydarzeniach w 
Brazylii i doradził zwiększenie ochrony kosmodromu Bajkonur w Kazachstanie oraz 
innych podległych  agencji  obiektów.  Póki  co  jednak telefon  milczał,  dzięki czemu 
mógł wyjść z gabinetu i zobaczyć, jak wygląda ranek. Dorset obiecał oddzwonić w 
ciągu   godziny   z   informacjami   w   najważniejszych   sprawach,   więc   Gordian   odłożył 
wyjazd   do   biura.     Chciał   być   zupełnie   wolny,   by   móc   spokojnie   rozmawiać   z 
administratorem. Przyjrzał się bez zainteresowania talerzowi, wodząc widelcem po 
jajecznicy, i zdecydował, że z rozpoczęciem śniadania poczeka na powrót Ashley. 
Usiadł wygodniej i stwierdził, że jego córka Julia odniosła niewiele większy sukces w 
starciu z posiłkiem. Pozostał po niej na wpół zjedzony rogal z borówkami i niemal 
pełna filiżanka zimnej już kawy. Ledwie zdążył wyjść na taras, Julia popędziła na 
pierwsze bolesne spotkanie z adwokatem w sprawie rozwodu, zostawiając rodzicom 
nie   sprzątnięte   naczynia   i   swe   ukochane   charty.   Właściwie   w   tej   chwili   psy 
pozostawały pod opieką Rogera, jako że Ashley zerwała się z miejsca i pospieszyła 
bez słowa do domu, żeby włączyć jakąś płytę kompaktową. Gordian nie pamiętał, by 
zrobiła coś podobnego przez dwadzieścia pięć lat ich małżeństwa, a zwłaszcza nie 
pamiętał pośpiechu, z jakim zostawiła jego, śniadanie i kawę.  Zastanawiając się, co 
też w nią wstąpiło, i żałując, że nie może się w pełni zrelaksować, spojrzał najpierw w 
prawo, potem w lewo, a w końcu zmarszczył brwi zaskoczony tym, co zobaczył. Oba 
psy darzyły go względami podczas posiłków, ale tym razem miał ich niepodzielną 
uwagę - siedziały z obu stron krzesła, przyglądając mu się brązowymi ślepiami. Ze 
spojrzeń   tych   wynikało   jednoznacznie,   czego   się   spodziewają.   Sięgnął   po   tost, 
przełamał go i dał każdemu po kawałku. Jack, cętkowany samiec, jak zwykle połknął 
swój   jednym   kłapnięciem   szczęk,   nie   ruszając   się   z   miejsca.   Mniejsza,   lecz 
obdarzona większym temperamentem Jill skoczyła na cztery łapy i zdążyła okręcić 

background image

się radośnie, nim uporała się ze swoją porcją. Uderzyła przy tym zadem o nogi stołu. 
Zastawa   zabrzęczała   i   podskoczyła,   a   kawa   wylała   się   na   talerzyk.   Gordian 
westchnął ciężko.     W ten właśnie sposób zawsze pakujesz się w kłopoty, wiesz? 
Odwrócił się i zobaczył Ashley, która wynurzyła się z domu przy akompaniamencie 
fortepianu   Fatsa   Wallera.   -   Uhmm   -   mruknął,   wycierając   kawę   serwetką.   -   O   co 
konkretnie chodzi? - O karmienie psów resztkami w trakcie posiłków. Pomijając już 
fakt, że to wbrew zasadom Julii, jest to sprawdzona przyczyna kłopotów. Zmarszczył 
brwi.   - Wiesz, jak traktowano te biedne psy na wyścigach? - spytał. - Zanim Julia 
wzięła   je   z   ośrodka   opieki?   Dosłownie   biegały   o   życie.   -   Wiem,   ale   nie   o   tym 
rozmawiamy.
- Charty dostają sześć szans, by wygrać lub być w pierwszej trójce, nim przejdą na 
„emeryturę”. Co zazwyczaj jest eufemizmem oznaczającym uśpienie, chyba że ktoś 
zdąży je wcześniej uratować.  - Roger, to wciąż nie to...
- Całymi dniami trzymane są w klatkach trzy na trzy stopy, z wyjątkiem krótkich chwil 
na posiłki i wypróżnienie. Zawsze kończy się to otarciami, spuchnięciem stawów, 
utratą sierści, że nie wspomnę... Roger...
Apoza tym widziałem z tuzin razy, jak sama w ostatnim tygodniu łamała tę zasadę. 
Ashley posłała mu cierpiętniczy uśmiech i usiadła na prawo od niego. Jest ich matką i 
to jej prerogatywa.  Gordian obserwował, jak sięga po termos i dolewa sobie świeżej 
kawy.   Ubrana   była   w   rozpiętą   błękitną   koszulę   narzuconą   na   brzoskwiniowy 
podkoszulek,   jeansy   i   białe   sportowe   buty.   Fryzura   stanowiła   kompromis   między 
modą,   jej   zdaniem   a   opinią   Adriana   jej   wieloletniego   fryzjera.   Krótko   ścięte 
jasnobrązowe   włosy   podkreślały   na   pozór   całkowicie   naturalnie   wystające   kości 
policzkowe i morski błękit oczu. - Nie karmiłbym ich, gdyby nie prosiły - bąknął. - Nie 
prosiłyby, gdybyś ich nie karmił w czasie jedzenia. Nie zauważyłeś, że do mnie nie 
podchodzą,   gdy   jemy?     Przyjrzał   się   psom,   które   zgodnie   ze   swym   zwyczajem 
spoczywały po obu stronach jego krzesła: Jill ledwie mogła usiedzieć, przenosząc 
ciężar ciała z jednej przedniej łapy na drugą, Jack tkwił nieruchomo, przyglądając mu 
się wyczekująco znad uniesionego pyska. - Kwadratura koła - mruknął. - Albo ktoś tu 
zawsze daje się skusić do pomocy potrzebującym. - Ashley wzięła rogalik i wskazała 
podbródkiem talerz męża. - Może sam przy okazji też byś coś zjadł? Posłuchał bez 
entuzjazmu, nie mogąc wzbudzić w sobie apetytu. Waller zaczął właśnie grać Cash 
for Your Trash, zmieniając lewą ręką oktawy, by dać rytmiczny podkład, a prawą 
wygrywając główną linię melodyczną. Gordian stwierdził, że czeka na śpiew.     Nie 
słyszałam   tej   piosenki   całe   wieki.   -   Ashley   poczekała   z   komentarzem   do   połowy 
utworu.  Przytaknął, nabierając jajecznicę.
-   Sądzę,   że   żaden   inny   wykonawca   nie   śpiewał   tak   doskonale   z   nadzieją   o 
beznadziejnej sytuacji. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Rozumiem - powiedział, 
przyglądając się jej z namysłem.  - Chodzi ci o to, że był Murzynem, a żył w czasach 
rozkwitu rasizmu. Na dodatek,  jeśli  wziąć pod uwagę wszystko, co przeżyło jego 
pokolenie:   pierwszą   wojnę   światową,   Wielki   Kryzys,   drugą   wojnę   światową.   Jeśli 
dobrze pamiętam, ostatni utwór nagrał, gdy mieliśmy wysyłać naszych chłopców do 
Europy.To były burzliwe czasy - stwierdziła. Skinął głową.

Wszystkie jego piosenki mówiły o przetrwaniu złych czasów z zaraźliwą pogodą 

ducha - dodała. - O tym, że skoro jesteśmy i żyjemy, mamy szansę dożyć lepszych 
czasów... jak kolwiek banalnie to brzmiało. Gordian ponownie przytaknął.

Tak - przyznał po chwili.
Masz na myśli banalność czy całą resztę?

background image

- I to, i to, ale głównie resztę.
W milczeniu wysłuchali Lulu’s Back in Town, I Ain’t Got Nobody i Gonna Sit Right 
Down  and Write  Myself  a Letter,  w których Wallerowi  towarzyszyli Benny Carter, 
Slam Stewart oraz Bunny Berigan. Ashley obserwowała przez chwilę Rogera, aż w 
końcu wskazała leżącą na stole słuchawkę.Powiesz mi, co się dzieje? - Czekam na 
telefon od Dorseta z NASA. Usiłujemy wreszcie rozkręcić śledztwo w sprawie Oriona. 
Poświęciłem   sporo   uwagi   jego   mechanizmom   proceduralnym,   ale   wczoraj   Alex 
Nordstrum przekonał mnie, że nie powinienem lekceważyć innego aspektu.  - Alex? - 
zdziwiła się, unosząc brwi. - Sądziłam, że wciąż jest zajęty leczeniem urażonej dumy. 
Gordian uśmiechnął się lekko.

Chodzi ci o to, że wciąż jest na mnie wściekły - uściślił.

W   każdym   razie   poprosiłem   go   o   przysługę   i   przyszedł   do   biura...     -   Wzruszył 
ramionami. - Wiesz, jak to jest. Przyjrzała mu się uważnie.
- Nie, nie wiem, ale sądzę, że to jakaś męska sprawa, którą możesz mi wyjaśnić 
później. Powiedz mi, o czym rozmawialiście. - Mówiąc w skrócie, przypomniał mi, że 
musimy zaskarbić sobie zaufanie ludzi, a nie traktować je jak coś, co się nam należy. 
Dzięki   jego   sugestiom   wpadłem   na   kilka   całkiem   konkretnych   pomysłów   i   nie 
zamierzam pozwolić, żeby to śledztwo zmieniło się w publiczną wojnę między NASA 
a   komisją   wyznaczoną   przez   Biały   Dom.   Poprzednio   tak   było,   jeśli   pamiętasz. 
Chodziło o to, że komisja zewnętrzna odniosła się nader sceptycznie do orzeczenia 
komisji   wewnętrznej.   -   Jak   pamiętam,   był   to   nader   uzasadniony   sceptycyzm.   - 
Owszem,   ale   nie   w   tym   rzecz.   I   tym   razem   wyniki   śledztwa   będą   podawane   w 
wątpliwość,   niezależnie   od   tego,   jak   uczciwie   zostanie   ono   przeprowadzone. 
Gwarantuję ci, że będzie uczciwe, ale jeśli nie zdołamy przekonać o tym ludzi, to 
wątpię, by program stacji kosmicznej miał szansę na kontynuację. Ashley przełknęła 
kawałek rogalika i spytała:
- A co myśli Dorset o twoim udziale? Ludzie nie lubią, kiedy ktoś plącze się po ich 
podwórku. - Jak dotąd rozumiemy się dobrze.   Chuck to rozsądny facet i ma na 
uwadze to, co najlepsze dla NASA.  - Odwrócił się do żony. - Poza tym nie ma innego 
wyjścia. Musi brać pod uwagę moje sugestie, bo bez technologii UpLink i kontaktów z 
innymi rządami nie będzie międzynarodowej stacji kosmicznej. Kropka.
Uśmiechnęła się.

Trudno sobie wyobrazić,  by ktokolwiek  próbował  cię zignorować,  gdy  masz  ten 

stalowy   błysk   w   oczach   -   stwierdziła.     Gordian   odchrząknął   i   pochylił   głowę, 
spoglądając w talerz z typowo chłopięcym zawstydzeniem, a Ashley udała, że go nie 
dostrzega. Odczekała kilka sekund, nim zadała kolejne pytanie. - A w związku z którą 
z twoich sugestii ma dzwonić?  - Dałem mu do zrozumienia, kto powinien kierować 
śledztwem.
Niedwuznacznie.

I?

- Ma tylko jeden problem. Nie chciałby, żeby ktoś w NASA poczuł się pominięty. - To 
zrozumiałe. Kwestia kompetencji, już ci to mówiłam. Wiesz, jak to może wyglądać. - 
Wiem, Ash. Ale nie czas teraz martwić się zachowaniem biurokratycznej harmonii 
agencji.  Im szybciej się z tym uporamy, tym lepiej. Pod koniec miesiąca ma nastąpić 
start w Rosji i nie chcę, żeby go odkładano. Martwi mnie to, co się stanie, jeśli ten 
zakuty łeb, senator Delacroix, albo ktoś, kto równie łatwo jak on za każdym razem 
staje   po   złej  stronie,   zacznie   w   którymś   z   talkshow   podawać   w   wątpliwość   sens 

background image

międzynarodowej współpracy. - Delacroix - powtórzyła Ashley. - Czy to ten, który 
walczył z wielkim wypchanym niedźwiedziem ubranym w strój zapaśniczy z sierpem i 
młotem?  - W sali Senatu. - Gordian odetchnął powoli. - W każdym razie Dorset ma 
mi dać znać, czy osoba, o którą mi chodzi, jest w ogóle zainteresowana propozycją. 
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moimi oczekiwaniami, zrobimy naprawdę duży krok 
w kierunku zdobycia publicznego zaufania. Uczciwy krok na dodatek. - Są jakieś 
powody, dla których nie chcesz mi powiedzieć, kto to taki?   Wzruszył ramionami z 
nagłym zażenowaniem.

Tylko to, że jestem przesądny. Kolejna cecha starego pilota.

Powiem ci, jeśli nalegasz, ale... Uniosła dłoń.

Daj   spokój   -   powiedziała   poważnie.   -   Jako   żona   starego   pilota   wiem,   co   to 

cierpliwość. Tyle razy trzymałam za ciebie kciuki, czekając, aż będziesz gotów, więc 
teraz też wytrzymam.  Tylko nie zapominaj, że każda cierpliwość ma swoje granice. 
Moja   też.   Znów   zapadło   milczenie   przerywane   jedynie   przez   Fatsa   Wallera 
rozwodzącego   się   nad   tym,   że   każdy,   kto   używa   ostatecznych   środków,   jest 
niebezpieczny. Gordian uśmiechnął się lekko, gdy zauważył, z jaką uwagą Jill i Jack 
obserwują jego widelec. Ashley, niespodziewanie dla siebie samej, poczuła ochotę, 
by go przytulić, ale zapanowała nad nią, podobnie jak wcześniej nad ciekawością - 
dotychczas nie zapytała w ogóle o to, co wydarzyło się w Brazylii. Nie zrobiła tego, 
choć to, czego zdołała się dowiedzieć, kazało jej podejrzewać, że - podobnie jak inne 
dziwne wydarzenia i kryzysy z ostatnich lat - stanowiło to zagrożenie dla jej męża. 
Tak jak wówczas będzie ją dręczyć bezsenność spowodowana obawą, że mogłaby 
go   utracić   na   zawsze.     Skończyli   wreszcie   śniadanie   i   siedzieli   przy   dźwiękach 
muzyki,   napawając   się   zapachem   świeżo   skoszonej   trawy   i   promieniami   słońca 
wpadającego   przez   żaluzje.   Gordian,   który   zostawił   na   talerzu   kawałek   chleba, 
przyjrzał się wymownie psom i spojrzał pytająco na żonę.Uważam, że nie powinieneś 
- odparła na nieme pytanie. Ale jeśli to zrobisz, nie chcę potem słyszeć ani słowa na 
temat   rozpuszczonych   zagłodzonych   psów.   Tak   pod   swoim   adresem,   jak   pod 
adresem Julii.
Gordian rozdzielił tost na dwa kawałki i dał obu głodomorom - Jack połknął swój 
natychmiast, Jill z większą gracją i powściągliwością. Potem polizała go po palcach, 
jakby przepraszała za zderzenie ze stołem.Ty to masz powodzenie - skomentowała 
sytuację Ashley. Choć to trochę mokra forma podziwu.  Roger wytarł dłoń o spodnie i 
ignorując zaczepkę, spytał: - Mogę teraz ja o coś spytać? - Jasne.
- Zastanawiałem się, skąd u ciebie ta nagła ochota na muzykę.
Spojrzeli sobie w oczy.
- To proste - odpowiedziała i wzruszyła ramionami. - Przypomniało mi się nagle, że 
Fats Waller zawsze należał do twoich ulubieńców.  - To wyjaśnia wybór wykonawcy. - 
Nie przestał się jej przyglądać.  - Ale nie porę. Zawsze mówiłaś, że lubisz mieć rano 
ciszę i spokój. Ashley uśmiechnęła się.
- Z pewnością się domyśliłeś.
- Nie - przyznał uczciwie. - Pojęcia nie mam.
Przysunęła się bliżej.

To   taka   kobieca   sprawa   -   odparła,   składając   mu   głowę   na   ramieniu.   -   Trenuj 

opanowanie, drogi mężu, to może ci później wyjaśnię.
8
PÓŁNOCNA ALBANIA
18 KWIETNIA 2001

background image

Jęcząc amortyzatorami, pordzewiały samochód marki Citroen zbliżał się z wysiłkiem 
do  miejsca   spotkania   na   przełęczy,   trzydzieści   mil  od   Tirany.   Siergiej  Ilkanowicz, 
rozmyślając o dwóch towarzyszących mu Rosjanach, przypomniał sobie nagle często 
powtarzaną przez ojca maksymę, według której człowieka można zawsze ocenić po 
butach. Bez różnicy było, bogaty czy biedny, twierdził. Nawet żebrak w łachmanach, 
jeśli miał silny charakter, robił co mógł, by utrzymać obuwie w jak najlepszym stanie. 
Z drugiej strony, słabeusz i miernota, nawet jeśli należał do prezydium, nie dbał o nie 
i chodził w znoszonych butach. Osobą, którą najczęściej wskazywał, gdy mówił o 
drugiej   z   tych   grup,   był   Chruszczow.   Stary   Ilkanowicz   pogardzał   nim,   nazywając 
prostakiem   zauroczonym   amerykańskim   kapitalizmem   oraz   tchórzem,   który 
przestraszył się pustej groźby Kennedy’ego w czasie kryzysu kubańskiego. Na liście 
zarzutów   znalazły   się   też   głupota   ekonomiczna   i   polityczna,   której   efektem   było 
powstanie w okolicach Morza Czarnego w 1963, i prowadzenie Ameryki od początku 
wyścigu   zbrojeń.   Ojciec   twierdził,   że   kiedy   Chruszczow   grzmocił   butem   w   stół   w 
trakcie sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ, nie dość, że zachował się jak kretyn, to 
jeszcze pokazał światu, w jak fatalnym stanie ma buty. Zwłaszcza zdarty z jednej 
strony obcas dowodził, jakim jest słabeuszem, i ośmieszał Rosję w oczach całego 
świata. Jeszcze jako chłopak Siergiej słyszał te narzekania niezliczoną ilość razy i 
oglądał   ziarnistą   czarnobiałą   kronikę   przedstawiającą   owo   faux   pas.   Obraz   był 
upiornej jakości, więc o kondycji buta nie sposób się było wypowiedzieć. Prawdę 
mówiąc, nie miał pojęcia, czy ojciec ma rację, czy też opowiada bzdury, łącząc stan 
obuwia   Chruszczowa   z   jego   charakterem.   Szybko   zresztą   przestał   próbować 
zdobywać doświadczenia dzięki obserwacjom ojca. Zapamiętał go jako mrukliwego, 
zasuszonego staruszka, który byłby komiczny, gdyby jego ciągłe monologi nie były 
tak   pełne   złości   i   frustracji.   Pracował   jako   inspektor   w   państwowych   zakładach 
samochodowych nad Wołgą i po powrocie do domu nie potrafił odprężyć się bez 
pomocy wódki. W wyniku tego Siergiej najczęściej widywał go zmorzonego pijackim 
snem na tapczanie w ich dwupokojowym mieszkaniu. Miał dwanaście lat, gdy w 1969 
ojciec zmarł na atak serca, i był najmłodszym z czterech synów, którym matka nie 
mogła zapewnić utrzymania z pensji szwaczki i państwowej renty po mężu. Sześć 
miesięcy   później   został   wysłany   do   stryja   -   matematyka   mieszkającego   w 
Akademgorodoku   na   Zachodniej   Syberii.   W   czasach,   w   których   komuniści   wciąż 
jeszcze łudzili się, że będą przewodzić światu w jakimś utopijnym raju, nazywano go 
szumnie Miastem Nauki. Matka - zapytana, dlaczego właśnie on ma jechać, a nie 
któryś z jego braci - wyjaśniła, że najlepiej się uczył, więc ma największe szansę 
skorzystać na opiece i przewodnictwie stryja. Mimo to czuł się odrzucony i zesłany na 
podobieństwo   więźnia   Gułagu.     Podejrzewał  też,   że   prawdziwy   powód   był  inny   - 
ważniejsze   były   dla   niej  pensje,   które   starsi   bracia   szybciej   zaczęli   przynosić   do 
domu, niż perspektywy jego kariery akademickiej.  W końcu jednak był wdzięczny 
matce za jej decyzję. Wszystko, czego dowiedział się o życiu, zawdzięczał sobie, ale 
naukowa   ciekawość,   dzięki   której   został   fizykiem,   była   zasługą   stryja.   Citroen 
gwałtownie skręcił i Siergiej uderzył o drzwi pasażera. Wyjrzał przez okno i z prawej 
strony zauważył skraj drogi, a za nim przepaść. Żołądek zawiązał mu się w ciasny 
węzeł. Kierowca dodał jeszcze gazu, ignorując całkowicie możliwość, że jeden błąd 
wystarczyłby,   by   wszyscy   skończyli   w   bezimiennej   otchłani.   Żeby   nie   wpaść   w 
panikę, Siergiej złapał się pierwszej myśli, jaka przyszła mu do głowy - naturalnie 
dotyczyła   ona   butów   oraz   charakterów   -   i   skoncentrował   na   niej   całą   uwagę. 
Zastanawiał się, co też ojciec powiedziałby o jego towarzyszach podróży i ochronie 
zarazem. Obaj jechali z nim przez ostatnie kilka dni i nosili zachodnie buty starannie 
uszyte z dobrej skóry. Obaj mieli również tatuaże, które jednoznacznie wskazywały, 
że są recydywistami, i to ciężkiego kalibru. Spoczywający z lewej masywny Mołkow 

background image

miał toporne rysy twarzy, a na każdej kostce prawej dłoni krzyż na znak wszystkich 
wyroków, które odsiedział.
Na środkowym palcu mężczyzny widniała wytatuowana obrączka:
sztylet opleciony przez węża ukazującego kły oznaczał wyrok za morderstwo. Sygnet 
w   kształcie   odwróconego   pika   na   palcu   wskazującym   symbolizował   gangstera 
skazanego za napad z bronią w ręku, ale najgroźniejszy ze wszystkich był gladiator 
na prawym przedramieniu. Jego górną połowę zasłaniał podwinięty rękaw koszuli. 
Tatuaż   ten   oznaczał   sankcjonowanego   przez   podziemie   przestępcze   wykonawcę 
wyroków o skłonnościach do sadyzmu.   Siedzący z przodu Aleksander, niewysoki i 
żylasty   Gruzin,   mógł   się   poszczycić   zbliżoną   kolekcją.   Najciekawszy   był   tatuaż 
przedstawiający sygnet w kształcie słońca wschodzącego nad horyzontem w formie 
szachownicy. Zdradzał on, że jego właściciel jest spadkobiercą wielopokoleniowej 
tradycji   utrzymywania   się   z   łamania   prawa.   Ojciec   z   pewnością   uznałby   obu 
mężczyzn za wyjątkowe okazy istot ludzkich, biorąc pod uwagę nienaganny stan ich 
butów i ignorując zupełnie całą resztę. Siergiej zawsze rozkoszował się ironią, tak jak 
inni rozkoszowali się dobrym winem, kawiorem czy kubańskimi cygarami. Szczytem 
ironii  w  tej  sytuacji  było  to,   że  sam  nosił  bardzo  zadbane  buty.   Prawdę  mówiąc, 
zawsze wybierał najlepsze. Było to coś w rodzaju osobistego oświadczenia, podobnie 
jak tatuaże jego towarzyszy, że uważa się za lepszego od większości, choć była to 
bardziej  wyższość   umysłowa   niż   fizyczna.   Gdyby   jednak   ojciec   żył   i   wiedział,   co 
właśnie   zamierzał   zrobić   jego   syn,   być   może   przemyślałby   swoją   prostą   metodę 
oceniania ludzi. Tak go pochłonęły te rozmyślania, że dopiero po dłuższej chwili zdał 
sobie sprawę, iż w końcu zwalniają, na co przeciążony silnik reaguje z prawdziwą 
ulgą. Zmierzali prosto ku skalnej ścianie, która wznosiła się na dużą wysokość po 
lewej. Przeniósł wzrok na wzmocnioną blachą walizkę stojącą między jego nogami i 
odruchowo złapał jej uchwyt, czując, że zaczyna go ogarniać poczucie nierealności. - 
Jesteśmy   na   miejscu?   -   spytał,   pochylając   się   ku   kierowcy.   Śniady   Gheg, 
czarnobrody kierowca w białej włóczkowej czapeczce ukochanej przez muzułmańską 
większość jego ziomków, potrząsnął głową, co w Albanii oznaczało potwierdzenie. 
Jego   spojrzenie   we   wstecznym   lusterku   mówiło   wyraźnie,   że   uważa   Siergieja   za 
durnia, który zadaje zbędne pytania. Z zapalczywością neofity traktował tych, których 
motywy uważał za samolubne czy wynikające z chęci zysku, co jednak ani trochę nie 
przeszkadzało mu uczestniczyć w nielegalnym nabyciu śmiertelnej technologii, którą 
Siergiej   miał   na   sprzedaż.   Jak   zwykle   bezdenna   hipokryzja   stanowiła   najlepszy 
pomost   między   ludźmi   zdecydowanymi   na   wszystko.   Zatrzymali   się   przy   gęstych 
krzakach porastających zbocze, i to na tyle blisko, że splątane gałęzie przejechały po 
boku   samochodu.   Oczekiwanie   znowu   zdenerwowało   Siergieja.     Wiedział,   że   są 
obserwowani,   a   ponieważ   nie   mógł   dostrzec   ukrytych   ludzi,   czuł   się   niepewnie   i 
bezbronnie. Próbował wziąć się w garść, tłumacząc sobie, że albańscy partyzanci 
mają wszelkie powody do ostrożności, jego towarzysze zaś są wystarczającą polisą 
na wypadek próby oszustwa. Byli żywym przypomnieniem, że wszyscy należą do 
organizacji,   a   ta   jest   siłą,   z   którą   zadarłby   jedynie   szaleniec   o   samobójczych 
skłonnościach.   Dopiero niemal pięć minut później zauważył lekki ruch w krzewach 
powyżej samochodu. W końcu, pojedynczo lub parami, wyszli z nich partyzanci i 
ustawili   się   półkolem   przed   maską.   Było   ich   sześciu   -   wszyscy   śniadzi,   twardzi  i 
przypominający rysami kierowcę.  Przez ramiona przewiesili broń maszynową - MP5, 
beretty   i   kałasznikowy.   Ubrania   mieli   brudne   i   zużyte   i,   podobnie   jak   uzbrojenie, 
najrozmaitszych   gatunków:   od   markowych   jeansów   i   kurtek   sportowych   do 
maskujących   panterek.   Wszyscy   natomiast   nosili   sportowe   buty,   które   stały   się 
ostatnio   symbolem   statusu   w   wielu   krajach   Azji   i   Europy   Środkowej.   Na   ironię 

background image

zakrawał   fakt,   że   najczęściej   produkowano   je   za   grosze   w   tychże   rejonach,   a 
następnie   przewożono   do   Stanów,   gdzie   tylko   je   przepakowywano   i   zwiększano 
wielokrotnie cenę, po czym już jako oryginalny markowy produkt eksportowano do 
miejsc   produkcji   i   sprzedawano   z   astronomicznym   zyskiem.   Siergiej   owi 
przypominało to mitycznego węża połykającego własny ogon. Odpędził te myśli - 
teraz, nie był na to ani czas, ani miejsce. Przywódca grupy, ubrany w maskujący 
mundur mężczyzna o wydatnym nosie i długiej bliźnie na prawym policzku, pod szedł 
do   samochodu.   Parę   kroków   za   nim   postępowało   dwóch   innych.   W   prawej  dłoni 
partyzant trzymał używaną skórzaną torbę i widać było, że zależy mu, podobnie jak 
Siergiejowi, na jak najszybszym dobiciu targu. Gdy dotarł do przedniego zderzaka, 
Siergiej uniósł walizkę i spojrzał na Mołkowa. - Wysiadamy. - Bardziej zaproponował, 
niż polecił.
Mołkow  przytaknął bez  słowa  i wysiadł,  nie  starając  się  ani  ukryć,  ani  specjalnie 
wyeksponować   krótkolufowego   mini   uzi   wiszącego   na   szelkach   na   koszuli.   Przy 
wadze   trzech   kilogramów,   z   dwudziestonabojowym   magazynkiem   długości 
trzydziestu pięciu centymetrów i złożoną metalową kolbą, ten pistolet maszynowy był 
nieco większy od dużego pistoletu, za to mógł strzelać seriami.  Aleksander miał taki 
sam, a oprócz tego również dziewięciomilimetrowego glocka w kaburze. Wyjeżdżając 
z   Tirany,   ukryli   broń   pod   siedzeniami,   ale   ledwie   znaleźli   się   za   miastem,   gdzie 
właściwie nie było już policji, wyjęli ją i włożyli kabury.  Góry były we władaniu band 
tworzonych w zgodzie ze starym systemem więzi klanowych, a szacunek zyskiwało 
się jedynie siłą, toteż otwarte pokazywanie broni zapewniało zarówno respekt, jak i 
całkiem   wymierną   ochronę.   Kierowca   został   na   miejscu,   gdy   trzech   pasażerów 
wysiadło i podeszło do maski, przy której, przyglądając im się podejrzliwie, lecz nie 
wrogo, czekali partyzanci. Po pierwszym kroku obaj towarzysze Siergieja ustawili się 
po jego bokach i nieco z tyłu. Poza ćwierkaniem jakiegoś ptaka ciszy nie mącił żaden 
dźwięk.   Ćwierkot   zresztą,   niczym   pustka   barwną   wstążkę,   połknęła   natychmiast 
przepaść.   Fizyk  podszedł do  mężczyzny  z  blizną;  zamiast  żołądka  miał  skręcony 
sznur.   Z   pozoru   transakcja   była   rutynowa:   wymiana   towaru   za   gotówkę.   Odległe 
miejsca spotkań były typowe przy podobnych czarnorynkowych operacjach, podobnie 
jak zbrojna eskorta z obu stron. Albania od lat słynęła z przemytu, który zresztą mało 
kogo w Europie bulwersował. Ta przełęcz musiała nie raz służyć za miejsce ubijania 
takich transakcji. Siergiej nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, lecz gdyby nawet znał 
nazwę  tego  zakazanego  miejsca,  i tak  nie  zdołałby  odnaleźć  go  na  mapie.  Góry 
nazywały się nawet stosownie - Górami Przeklętych bo właśnie miał popełnić zdradę 
na   dotąd   nie   spotykaną   skalę.   A   być   może   nawet   nadać   temu   określeniu   nowe, 
znacznie szersze znaczenie. Gdyby potrafił budować metafory, mógłby porównać się 
do pływaka, który zapuścił się dalej niż ktokolwiek przed nim i który każdym ruchem 
coraz bardziej kusi los, oglądając się co chwilę, by mieć pewność, że jeszcze widzi 
brzeg. Aż  przy  kolejnym spojrzeniu dokoła  widzi tylko  ocean  i nagle rozumie, że 
jakieś zawirowanie prądu czy odpływu, którego nie wziął pod uwagę, w mgnieniu oka 
wyniosło   go   na   otwarte   morze   poza   punkt,   z   którego   mógłby   wrócić.   Ponieważ 
Siergiej   nie   miał   czasu   na   rozmyślania,   do   podobnych   wniosków   nie   doszedł. 
Wiedział, że mając wolny wybór, decyzję podjął już wcześniej, a teraz pozostawało 
jedynie sfinalizować transakcję.   Obaj z przywódcą partyzantów skinęli głowami na 
powitanie, po czym fizyk położył walizkę na masce samochodu, otworzył szyfrowe 
zamki i uniósł wieko. Dowódca zajrzał do wnętrza. - Tak - powiedział po rosyjsku, 
prawie   z   podziwem   w   głosie.   -   Tak,   tak.   -   W   środku   jest   wszystko:   komponent, 
szczegółowa instrukcja i schemat pozwalający umieścić go w urządzeniu - wyjaśnił. - 
I   mała   niespodzianka   do   przetestowania   i   posmakowania.   Jest   tu   wszystko,   co 
będzie potrzebne w Kazachstanie. - Jesteś pewien, że informacje są wiarygodne? - 

background image

Absolutnie. Są na dysku i jako wydruk. - Siergiej pozwolił mu jeszcze przez chwilę 
oglądać zawartość walizki, nim zamknął wieko. - Teraz zapłata. Partyzant uśmiechnął 
się leciutko  i wręczył mu torbę. Siergiej poczuł podniecenie i stwierdził,  że nagle 
zaczynają mu drżeć palce.  Trzymając jedną ręką rzemień, drugą otworzył ją i zajrzał. 
Sporą chwilę zajęło mu zrozumienie tego, co widzi, i opanowanie szoku połączonego 
z niedowierzaniem. Pobladł, czując, jak krew odpływa mu do stóp. Torba pełna była 
paczek   czystego   papieru   przyciętych   na   wielkość   amerykańskich   dolarów   i 
pospinanych   gumkami.     Przeniósł   wzrok   na   partyzanta.   Ten   nie   przestawał   się 
uśmiechać,   więc   spojrzał   na   Mołkowa.Skurwysyny   chcą   nas   oszukać!   -   oznajmił. 
Mołkow patrzył na niego obojętnie.

Słyszałeś?! - warknął, rozpinając torbę i wytrząsając za wartość na ziemię. - Nie ma 

forsy! Mołkow wciąż przyglądał mu się pustym wzrokiem.
Zaskoczony Siergiej odwrócił się do Aleksandra.  Glock był wymierzony w jego pierś, 
a tłumik wydawał się z tej perspektywy olbrzymi. Nim zdążył się odezwać, padły dwa 
ciche strzały i fizyk cofnął się, po czym padł na plecy. Był martwy, nim dotknął gruntu 
- obie kule trafiły w serce. Na jego twarzy zamarł wyraz zaskoczenia i niedowierzania. 
Mołkow spojrzał na martwego mężczyznę, skinął z aprobatą głową i zwrócił się do 
partyzanta z blizną:Pieniądze. Teraz. Ten dał znak jednemu z podkomendnych, a 
mężczyzna podszedł i podał mu torbę podobną do pierwszej. Otworzył ją i przechylił 
tak, by obaj Rosjanie mogli zobaczyć, że wypełniona jest paczkami amerykańskich 
banknotów.Tu jest cała suma. Z wyrazami szacunku i pozdrowieniami dla waszego 
boozji,   Wostowa   -   wyjaśnił,   używając   slangowego   określenia   oznaczającego   ojca 
chrzestnego. I z lekkim ukłonem wręczył torbę Mołkowowi. Ten wyjął jedną z paczek i 
sprawdził, czy banknoty nie znajdują się wyłącznie z zewnątrz. Zadowolony, włożył ją 
do torby, zamknął zamki i przewiesił przez ramię.Dobra - poinformował towarzysza. - 
Wracamy. Odwrócili się, uważając, by nie wdepnąć w krew Siergieja, i podeszli do 
drzwi. Nieobecność kierowcy pierwszy spostrzegł Gruzin; rozumiejąc, co to oznacza, 
sięgnął po broń i otworzył usta, chcąc zaalarmować Mołkowa, ale było już za późno. 
Jeszcze   przed   przyjazdem   Rosjan   w   zaroślach   na   zboczu   ukryło   się   dziesięciu 
członków   fisu,   albańskiego   bandyckiego   klanu.   Stanowiska   wybrali   tak,   by   móc 
ostrzelać miejsce spotkania, nie ryzykując przy tym trafienia towarzyszy, którzy mieli 
wziąć w nim udział. Wszystko poszło zgodnie z planem, a kiedy jeden z bandytów 
zastrzelił fizyka, którego w teorii miał ochraniać, kierowca skorzystał z zamieszania i 
prysnął w krzaki Z bronią gotową do strzału obserwowali przekazanie pieniędzy i 
aprobujący gest większego bandziora, który sprawdził autentyczność banknotów. Do 
torby włożyli prawdziwe, by nie wzbudzić podejrzeń Rosjan i zapobiec ostrzelaniu 
przez nich dowódcy oraz jego asysty. Dlatego też nie zaczęli strzelać, dopóki mafiozi 
nie   odwrócili   się   i   nie   podeszli   do   drzwiczek   samochodu.   W   ostatnim   momencie 
żylasty mężczyzna zorientował się, że to pułapka, i chciał ostrzec towarzysza, ale nie 
dali   mu   szansy.   Dziesięć   pistoletów   maszynowych   i   karabinków   szturmowych 
odezwało się niemal jednocześnie, a serie prawie rozerwały obu Rosjan tam, gdzie 
stali. Partyzanci strzelali jeszcze przez chwilę do leżących na drodze ciał, dziurawiąc 
przy okazji lewą stronę samochodu i zmieniając szyby w lawinę szklanych odłamków. 
Gdy przestali, a echo kanonady pochłonęła wszechobecna cisza, na drogę powoli 
opadły liście i gałązki ścięte kulami. Dowódca machnął dłonią na znak, że wszystko 
jest w porządku, i podszedł do podziurawionego ciała Mołkowa.  Przyklęknął, zabrał 
upuszczoną   przez   niego   torbę   i   przerzucił   sobie   przez   ramię.   Zadanie   zostało 
wykonane w całości i bez problemów. Teraz pozostało tylko poinformować o tym 
Harlana DeVane’a.
9

background image

HOUSTON, TEKSAS
18 KWIETNIA 2001
Centrum   Lotów   Kosmicznych   im.   Lyndona   B.   Johnsona   składało   się   z   około   stu 
budynków położonych przy autostradzie międzystanowej numer 45, w połowie drogi 
między   Houston   a   leżącą   mniej   więcej   dwadzieścia   pięć   mil   na   południe   wyspą 
Galveston. Był to główny ośrodek administracyjny, treningowy i doświadczalny NASA 
od początku programu załogowych lotów kosmicznych. Budynek 30, czyli Centrum 
Kontroli Misji - pozbawiona okien, przypominająca bunkier budowla - wznosił się w 
sercu   zajmującego   1620   akrów   kompleksu   i   mieścił   dwie   sale   kontroli   lotów.   W 
trakcie każdego lotu, począwszy od startu Gemini 4 w czerwcu 1965 roku, pracowały 
w nich przez okrągłą dobę ogromne zespoły kontrolerów. Dla tysięcy naukowców, 
inżynierów   i   urzędników,   którzy   poświęcili   swe   życie   dla   „powiększenia   ludzkiej 
wiedzy   o   fenomenach   w   atmosferze   i   przestrzeni”   -   jak   określał   zadania   agencji 
podpisany przez Eisenhowera statut NASA - centrum było miejscem, w którym dążyli 
do   osiągnięcia   tego   celu,   wysilając   wyobraźnię,   inteligencję,   pomysłowość, 
cierpliwość   i   upór.   Dla   o   wiele   mniejszej   grupy   kandydatów,   którzy   zostali 
zakwalifikowani do programu szkolenia astronautów, było to miejsce przypominające 
krainę   Oz,   skąd   za   pomocą   magicznych   rubinowych   pantofli   mogli   zostać 
przeniesieni tam, gdzie pragnęli być najbardziej... tyle że nie w znajome ziemskie 
krajobrazy, jak w przypadku Dorotki, lecz w tajemnicze przyzywające przestworza. - 
Wystarczy tylko strzelić trzy razy obcasami i powiedzieć, że nie ma lepszego miejsca 
niż Betelgeuse - mruknęła zjadliwie Annie Caulfield, świadoma, że ma podjąć jedną z 
najważniejszych decyzji w swoim życiu. Pogrążona w myślach spoglądała przez okno 
biura na kolejkę rozwożącą pracowników i gości po terenie kompleksu. Po chwili 
obróciła się razem z fotelem i bezmyślnie wpatrzyła w trzy oprawione zdjęcia leżące 
na pustym blacie biurka. Przypadkiem pierwsze, na którym spoczął jej wzrok, formatu 
osiem  na dziewięć cali,   przedstawiało jej rodziców,  Edwarda i  Maureen, podczas 
czterdziestej rocznicy ślubu. Zostało zrobione pięć lat temu, ale wciąż przywoływało 
miłe   wspomnienia.   Uśmiechnęła   się   nieznacznie.   Podobnie   jak   bohaterka 
Czarnoksiężnika z krainy Oz, urodziła się jako jedynaczka w rolniczym Kansas. Jej 
ojciec miał jednoosobową firmę transportową i latał wysłużoną cessną. Mieszkali tak 
blisko lotniska, że z okna swej sypialni na piętrze mogła obserwować jego starty i 
lądowania.   Być   może   to   właśnie   sprawiło,   że   zainteresowała   się   niebem. 
Jakiekolwiek były tego powody, na ósme urodziny zażyczyła sobie i dostała niedrogi 
sześćdziesięciomilimetrowy teleskop firmy Meade oraz Cosmosphere Carla Sagana. 
Spędziła potem niezliczone wiosenne i letnie wieczory, identyfikując z książką w ręku 
planety, konstelacje i gwiazdy. Ojciec pomagał jej ustawiać teleskop zamocowany na 
trójnogu, dopóki nie podrosła na tyle, by móc to robić własnoręcznie. Siedem lat 
później   w   ten   sam   spokojny   i   uważny   sposób   pomógł   jej   osiągnąć   kolejny   z 
wymarzonych   celów.   Nauczył   ją   pilotować   awionetkę,   dzięki   czemu   w   wieku 
osiemnastu   lat   otrzymała   licencję   pilota   i   w   czasie   wakacji   zastępowała   go   za 
sterami. Z perspektywy czasu logiczne było, że połączenie fascynacji astronomią i 
lataniem musi przerodzić się w pragnienie zostania astronautą, ale dla rodziców jej 
decyzja o wstąpieniu do US Air Force była kompletnym zaskoczeniem. Pilot w czasie 
wojny  ryzykował  życiem,   a  ryzyko  to   zwiększało   się  znacznie  w  epoce   lokalnych 
konfliktów,   które   wojsko   częstokroć   likwidowało   niemal   wyłącznie   za   pomocą 
lotnictwa.   A   że   podobnych   konfliktów   było   w   tym   okresie   mnóstwo,   rodzice   mieli 
uzasadnione powody do obaw. Jednak doświadczenia zgromadzone podczas służby 
w kabinie myśliwca oraz dobre wyniki przekonały ją, że może próbować dostać się do 
NASA. Złożyła dokumenty w Biurze Selekcji Astronautów na długo przed tym, jak jej 
F-16 Fighting Falcon zmienił się w płonący wrak podczas misji rozpoznawczej nad 

background image

północną   Bośnią.   Po   uratowaniu   otrzymała   przydział   w   kraju.   Było   to   zgodne   z 
polityką   lotnictwa,   by   zestrzelonych   w   walce   pilotów   trzymać   z   dala   od   areny 
konfliktu,   i   to   niezależnie   od   ich   ochoty   czy   przydatności   do   dalszego   bojowego 
latania.   Zrozumiałą   troskę   dowództwa   powodowała   możliwość,   że   przeżycia 
pozostawiły   u   nich   ukryty   uraz,   który   wywoła   wahanie   w   chwili,   gdy   powinni 
odruchowo   zareagować,   lub   też   odwrotnie   -   spowoduje   działanie   w   sytuacji,   gdy 
wskazana   byłaby   rozwaga.   A   to   nie   było   wskazane,   gdy   leciało   się   nad   wrogim 
terenem z prędkością ponad pięciuset mil na godzinę z pełnym uzbrojeniem. Annie 
co   prawda   nie   bardzo   podzielała   ten   punkt   widzenia,   ale   przeważyła   troska   o 
rodziców,   którzy   ciężko   przeżyli   tydzień   dzielący   jej   zestrzelenie   od   odnalezienia 
przez ekipę ratunkową. Do chwili odebrania przez ratowników sygnału jej nadajnika 
uważano,   że   prawdopodobnie   zginęła.   Nie   chciała,   by   matka   i   ojciec   ponownie 
przeżywali  taki  strach.   Była  niezwykle  dumna,   gdy   zaledwie   kilka  tygodni  później 
zaproszono ją na wstępną rozmowę do NASA. Nim jednak dostała się do ścisłego 
finału,   nastąpiły   tygodnie   morderczej   procedury   kwalifikacyjnej:   sprawdzania 
referencji, rozmów oraz testów sprawnościowych i wytrzymałościowych. Potem raz 
jeszcze powtórzono całą tę procedurę, po czym skazano ją na długie jak wieczność 
oczekiwanie na ostateczną decyzję. Kiedy poinformowano ją, że została przyjęta, 
czuła   się   tak,   jakby   lada   moment   miała   odlecieć,   pokonując   grawitację,   i   to   bez 
korzystania z promu.  Mimo to zdawała sobie sprawę, że wciąż nie ma gwarancji, iż 
zostanie wysłana w przestrzeń. Najpierw czekały ją dwa ciężkie lata szkolenia, w 
trakcie którego będzie ciągle sprawdzana i oceniana. Wspięła się jednak na szczyt i 
jak   to   ujął   Tom   Wolfe,   widziała   już   Olimp.   Nic   nie   mogło   powstrzymać   jej   przed 
pokonaniem reszty dystansu. Wiedziona życiową ambicją, dzięki samodyscyplinie i 
pragnieniu   zwycięstwa,   które   rodzice   zawsze   w   niej   umacniali,   poświęciła   się 
szkoleniu z pasją i determinacją, które zaowocowały najlepszą lokatą na roku ex 
aeguo z Jimem Rowlandem.  Natychmiast po zakończeniu szkolenia oboje zostali 
wybrani do treningu poprzedzającego konkretną misję. Po raz pierwszy Annie i Jim 
polecieli promem w kosmos w 1997 roku.  Dowódcą misji był Jim, Annie towarzyszyła 
mu jako pierwszy pilot.   Otrząsnęła się ze wspomnień i bębniąc palcami po blacie 
biurka, przeniosła wzrok ze zdjęcia rodziców po lewej na fotografię stojącą po prawej. 
Było to oficjalne zdjęcie NASA przedstawiające załogę promu, którego lot sprawił, że 
„poczuła się pewnie w siodle i straciła niewinność”, jak to ładnie ujął nie znany pisarz, 
ale raczej mało delikatny pułkownik Rowland. Z siedmiu widocznych na nim osób 
oprócz niej i Jima ponownie w kosmos wylecieli jeszcze Walter Pratt i Gail Klass. To 
właśnie   wszechstronnie   utalentowana,   władająca   wieloma   językami   Gail,   z 
wykształcenia   specjalistka   od   komputerów   i   inżynier   elektryk,   wymyśliła   hasło   z 
marchewką i przetłumaczyła na łacinę motto, które ułożyli Annie i Jim. Jak wyjaśniła, 
żeby dodać mu autentyzmu i klasy. Żałowała, że nie ma już Jima - brakowało jej jego 
złośliwości,   najczęściej   niezbyt   mądrych   i   niemal   zawsze   nieco   obscenicznych. 
Przyjrzała   się   fotografii   ze   smutnym   uśmiechem:   jego   poczucie   humoru   w   jakiś 
sposób   zdołało   się   przebić   nawet   na   pozowanym,   oficjalnym   zdjęciu,   na   którym 
wszyscy pozostali wyglądali sztucznie,  gdyż tak ich ustawił fotograf.   Westchnęła 
ciężko   i   spojrzała   na   środkową   ramkę,   którą   pominęła   świadomie   przed   kilkoma 
sekundami,   ponieważ   wiedziała,   że   patrząc   na   nią,   nie   zdoła   zapanować   nad 
emocjami.   Za   taflą   antyrefleksyjnego   szkła   znajdował   się   fotomontaż,   który 
pracowicie   poskładała   z   rozmaitych   zdjęć   Marka,   dzieci   i   swoich,   wykorzystując 
dziesiątki ujęć wykonanych przez te wszystkie lata.  Choć nie była tak pomysłowa jak 
Gail Klass, wciąż czuła satysfakcję, gdy patrzyła na efekt końcowy. Większość zdjęć, 
które miała do dyspozycji, należała do typowych: kochająca matka, szczęśliwe dzieci 
w   trakcie   urodzinowej   zabawy   i   tym   podobne   obrazki   pokazywane   zawsze 

background image

współpracownikom   czy   przyjaciołom   i   nudzące   wszystkich   śmiertelnie.   Od   takich 
familijnych   fotek   gorsze   były   tylko   rodzinne   nagrania   wideo   z   urodzin   czy   grilla. 
Jedna z nich przedstawiała Marka chwalącego się flądrą, którą złowił z pomostu na 
wyspie Sanibel. Była także Linda na placu zabaw i wszystkie dzieciaki rankiem w 
czasie świąt Bożego Narodzenia trzy lata temu - wciąż jeszcze w piżamach, kopiące 
w stercie prezentów. I cała rodzina w Disney Worldzie, sfotografowana przez mającą 
sześć stóp wzrostu Myszkę Miki. A w samym środku... Patrząc na zdjęcie, wracała 
myślami do nocy, kiedy zostało zrobione. Miesiąc miodowy spędzili w podróży po 
Wielkiej Brytanii, zwiedzając ją od Londynu przez Endynburg aż po południową Walię 
i zatrzymując się po drodze w dziesiątkach miasteczek oraz starych zamków. Zdjęcie 
zostało   wykonane   w   małym   szkockim   pubie   prowadzącym   na   piętrze   pokoje 
gościnne, w którym zamierzali przenocować przed wyjazdem na Orkady. Plany nieco 
się   zmieniły,   ponieważ   wieczorem   wypili   za   dużo   whisky   z   lokalnej   destylarni   i 
tańczyli z mieszkańcami w rytm muzyki celtyckiej, wzbijając kurz z podłogi, dopóki 
śpiewak   nie   zachrypł.   Połączenie   whisky   i  tańca   do   rana   zaowocowało   snem   do 
późnego popołudnia i potwornym kacem. Prom naturalnie dawno już odpłynął, za to 
gospodarz miał dla nich prezent - zdjęcie  wykonane polaroidem przez jednego z 
uczestników zabawy, na którym tańczą w tweedowych czapkach. Tyle tylko że żadne 
nie pamiętało, by w nich tańczyli, a w pokojach czapek też nie było. Widoczne na 
zdjęciu głupawe miny i nasadzone na bakier czapki śmieszyły nawet wiele lat później 
i chichotali za każdym razem, gdy natrafili na nie, przeglądając stary album. W jakiś 
sposób   fotografia   uchwyciła   coś   jeszcze:   rzadki   moment   całkowitego   odprężenia 
pary, która zbudowała swoje życie na nieprzerwanej samodyscyplinie i ciężkiej pracy. 
Pokazywała   więź,   jaka   między   nimi   była   -   pełne   zrozumienie,   którego   żadne   nie 
zdołało osiągnąć z nikim innym.   To właśnie stanowiło podstawę ich związku, nic 
więc dziwnego,  że zdaniem  Annie,  zdjęcie  to powinno się  znaleźć  w  centrum  jej 
rękodzieła. Jej palce gwałtowniej zabębniły po blacie, a w oczach pojawiły się łzy. 
Osiem lat, to było wszystko. Po ośmiu latach rak odebrał jej Marka, wcześniej jeszcze 
katując go na tysiące sposobów... O tym jednak nie mogła teraz myśleć, toteż skupiła 
się na spotkaniu z Charlesem Dorsetem, które odbyło się pół godziny wcześniej i od 
którego   wszystko   się   dziś   zaczęło.   Ledwie   Annie   zjawiła   się   w   biurze,   została 
wezwana przez Dorseta, który nie bawiąc się w uprzejmości, spytał ją wprost, czy nie 
byłaby   zainteresowana   przewodniczeniem   komisji   mającej   ustalić   przyczyny 
katastrofy   Oriona.   Propozycja   zaskoczyła   ją   zupełnie,   więc   przez   długie   sekundy 
siedziała bez słowa przed jego biurkiem, jakby nie zrozumiała czegoś w pytaniu. - 
Panie   Dorset,   jest   długa   lista   osób,   które   powinny   otrzymać   to   stanowisko,   i 
naprawdę nie wyobrażałam sobie, że na nią trafię - oznajmiła w końcu. - Dlaczego? - 
spytał, obserwując ją znad kubka z parującą kawą. - Co powoduje, że według ciebie 
są ludzie bardziej predestynowani do tego zajęcia? Potrząsnęła głową, wciąż jeszcze 
zaskoczona.

Staż pracy. Doświadczenie techniczne. Nie jestem pewna, czy potrafiłabym unieść 

brzemię tak dużej odpowiedzialności. Dorset przyglądał się jej poważnie.   Zawsze 
wierzyłem, że największą inwestycją NASA są ludzie, których wysyłamy w kosmos, a 
nie technologia, która to umożliwia. Oficjalnie nazywa się to „czynnik ludzki”. A ty 
udowodniłaś,   że   jesteś   doskonała,   kierując   przez   ostatnie   trzy   lata   treningiem 
astronautów. Annie milczała chwilę.
-   Pańskie   zaufanie   przynosi   mi   zaszczyt,   ale   szczerze   mówiąc,   nie   zmienia   to 
sprawy.   Nie   mam   technicznego   czy   na   ukowego   wykształcenia,   a   trzeba   będzie 
przeanalizować każdy elektroniczny i konstrukcyjny element promu, by dowiedzieć 
się, co zawiodło...  - Latałaś takimi promami i uczyłaś innych, jak to robić, a to znaczy, 

background image

że jesteś ekspertem od ich działania. Ale nie o to tak naprawdę chodzi.  Nikt nie 
oczekuje   przecież,   że   sama   znajdziesz   przyczynę   awarii.   Chodzi   o   umiejętność 
przewodzenia grupie indywidualistów i zorganizowanie ich pracy. A w skład zespołu 
wejdą specjaliści zarówno z agencji, jak i spoza niej. Annie spojrzała mu prosto w 
oczy.   -   Spodziewam   się,   że   kilku   ważnych   pracowników   agencji   będzie   bardzo 
nieszczęśliwych, że ich pominięto - powiedziała. - Zostaw to mi. - Dorsęt machnął 
lekceważąco   ręką.   -   Mogą   tu   przyjść   i   się   wypłakać.   Mam   zapas   chusteczek 
higienicznych   i   komplementów   na   temat   fryzur,   biżuterii   czy   czego   tam   jeszcze 
trzeba, żeby się uspokoili.  Dziewięćdziesiąt procent moich codziennych obowiązków 
to   łagodzenie   sporów   wybujałych   ego.   Potrafię   schlebiać   moim   pracownikom   nie 
gorzej niż szanujący się dyplomata. Nagle Annie przyszła do głowy zupełnie nowa 
możliwość.
- Muszę zapytać pana o coś wprost - skorzystała z pierwszej okazji. - Czy ten pomysł 
nie   sprowadza   się   przypadkiem   do   tego,   żeby   ponownie   postawić   mnie   przed 
kamerami? Żeby zrobić ze mnie figuranta? - Trafne pytanie. Nie będę ukrywał, że 
braliśmy pod uwagę szacunek, jakim darzą cię widzowie. Ludzie muszą uwierzyć w 
wyniki   naszego   dochodzenia,   a   oboje   wiemy,   z   jakim   brakiem   zaufania   wszyscy 
podchodzą do oświadczeń instytucji rządowych.   Ale to tylko jeden z powodów. - 
Przerwał i spojrzał jej prosto w oczy. - Mam nadzieję, że określiłem wyraźnie, jakim 
szacunkiem cię darzę. Powinnaś też wiedzieć, że uznanie to podziela Roger Gordian, 
który bardzo nalega na twoją kandydaturę.

Konsultowaliście to? - Annie stwierdziła ze zdziwieniem, że już chyba nic nie może 

jej zaskoczyć. Rozmawiałem z nim dziś rano przez telefon. - Dorset uśmiechnął się 
nieznacznie. - I zapewniam cię, że wyraźnie dał do zrozumienia, o kogo mu chodzi. 
Poczuła dziwne zdenerwowanie.    Nie wiem, co powiedzieć - przyznała. - Są też inne 
kwestie, które muszę wziąć pod uwagę. Prom trzeba zrekonstruować kawałek po 
kawałku ze szczątków, a można to zrobić tylko w montowni na przylądku Canaveral, 
bo inne budynki są za małe. Musiałabym nieustannie przebywać na Florydzie, by być 
na   bieżąco   z   wynikami   dochodzenia.   A   to   oznacza   przeprowadzkę   z   dziećmi...   - 
Mieszkanie   nie   stanowi   problemu.   Mamy   wspaniały   kompleks   mieszkalny.   Nie 
opuszczając balkonu, można tam obserwować manaty i delfiny. - To nie tylko sprawa 
mieszkania.     Dzieciaki   chodzą   do   szkoły...   -   Gordian   zobowiązał   się   załatwić 
przyjęcie obojga do najlepszej prywatnej szkoły na wybrzeżu i pokryć koszty nauki, 
jak długo będzie trzeba. Zajmie się również opieką i zajęciami pozalekcyjnymi, które 
mogą   być   skutkiem   przeprowadzki.   Annie   umilkła   na   moment,   przytłoczona.     - 
Doceniam pańską ofertę i wspaniałomyślność pana Gordiana - wykrztusiła w końcu. - 
Ale muszę to przemyśleć. - Rozumiem. - Dorset uniósł kubek do ust. - Masz pół 
godziny.   Annie   spojrzała   na   niego   bez   słowa,   zastanawiając   się,   czy   rozmówca 
przypadkiem   nie   żartuje.   Poważna   mina   Dorseta   powiedziała   jej,   że   nie.Miałam 
nadzieję na więcej czasu - wydusiła z siebie. Dzień albo dwa...   - I powinnaś mieć 
przynajmniej tyle. Niestety, pijawki z mediów już zaczynają rozkręcać przedstawienie. 
Znasz   atmosferę,   jaką   tworzą   przy   takich   okazjach.   A   ludzie   oczekują,   że   każde 
wydarzenie, od wojny domowej po trzęsienie ziemi, będzie transmitowane na żywo i 
równomiernie niczym opera mydlana. No i że finał nastąpi przed wiadomościami o 
dwudziestej   trzeciej.     Kiedy   realia   przestają   się   zgadzać   z   ich   oczekiwaniami, 
zaczyna się robić niemiło, a uczucia zmieniają się diametralnie.  Obiecuję, że nikt cię 
nie będzie poganiał, ale musimy udowodnić opinii publicznej, że szybko zabraliśmy 
się   do   pracy.   Startu   w   Kazachstanie   nie   da   się   bowiem   opóźnić.   Zaskoczona   tą 
uwagą, potrząsnęła głową. - Nie bardzo widzę związek. Poza koordynacją czasową 
oba promy miały od początku niezależne zadania i katastrofa Oriona nie powinna 

background image

mieć wpływu na rosyjski wahadłowiec. - Ja to wiem i ty to wiesz, ale z Rosjanami już 
nie raz były problemy. Ciągle mają opóźnienia, a to z przyczyn technicznych, a to z 
uwagi   na   inne   problemy.   W   praktyce   wszystko   sprowadza   się   do   niemożności 
zapłacenia tego, co do nich na leży.  Ponieważ jednak nie chcą się do tego przyznać, 
każdy pretekst jest dobry. Jak mi uświadomił Roger w ostatniej rozmowie, można się 
spodziewać, że w ogóle odwołają start, jeśli zaczną się bać, że Stany nie dotrzymają 
obietnic finansowych. Zanim jeszcze skończył, Annie zdała sobie sprawę, że nie ma 
sensu o tym dyskutować. Dorset miał rację. Całkowitą rację. - Będę w swoim biurze - 
obiecała, wstając. - I wrócisz tu za trzydzieści minut?  - Wrócę.
A   teraz   siedziała   przy   biurku,   wpatrując   się   w   fotografie   z   pełną   świadomością 
upływającego   nieubłaganie   czasu.   Zostało   jej   pięć   minut   na   podjęcie   decyzji. 
Najbardziej   zastanawiało   ją,   dlaczego   się   waha   -   oferta   Dorseta   była   wspaniała. 
Dzieciaki będą zachwycone Florydą, zwłaszcza gdy dowiedzą się, że po zakończeniu 
śledztwa   wrócą   do   domu   i   swoich   kolegów.   Orlando   ze   wszystkimi   atrakcjami 
turystycznymi znajdowało się o mniej niż godzinę jazdy i była pewna, że zdoła tak 
rozłożyć swoje zajęcia, by w każdy weekend móc zabrać je do tego raju. A sama 
miała   szansę   dopilnować,   by   niczego   nie   przeoczono   i   odkryto,   dlaczego   Orion 
eksplodował, a Jim zginął w tak straszny sposób... i by dopilnować, żeby żaden inny 
astronauta nigdy już nie znalazł się w niebezpieczeństwie z powodu podobnej usterki 
czy błędu.  Usiłowała zrozumieć, dlaczego się waha. Czyżby bała się, że nie odkryje 
powodu pożaru i zawiedzie tym samym Jima? A może był inny powód, z którego nie 
zdawała sobie sprawy? Powód, dla którego nie chciała się w nic angażować od tej 
nocy, kiedy zmarł Mark, a której nigdy sobie nie wybaczyła? Być może zachowuje się 
jak więzień, który tak oswoił się z zamknięciem, że drży, gdy drzwi celi w końcu stają 
otworem i dowiaduje się, że jest wolny. Jak więzień, którego perspektywa wolności 
napawa strachem, bo zdążył już zapomnieć, jak żyje wolny człowiek? Z początku 
podświadomie,   potem   zaś   rozmyślnie   studiowała   zrobione   w   Szkocji   zdjęcie,   na 
którym   dwoje   ludzi   cieszyło   się   chwilą   i   z   oczekiwaniem   patrzyło   w   niepewną   z 
założenia przyszłość. I nagle zrozumiała, co powinna zrobić. Co musi zrobić. Wzięła 
głęboki oddech, sięgnęła po telefon i wybrała wewnętrzny numer Dorseta. Sekretarka 
połączyła   ją   natychmiast.   -   Tak?   -   W   głosie   administratora   słychać   było   pełne 
oczekiwania   napięcie.   -   Chciałam   podziękować   panu   za   propozycję   i   poprosić   o 
telefon   Rogera   Gordiana,   żebym   również   jemu   mogła   wyrazić   wdzięczność   za 
wsparcie. I osobiście poinformować, że przyjmuję propozycję. Dorset podał Annie 
prywatny telefon Gordiana ze swojego palmtopa, pogratulował jej podjęcia słusznej 
decyzji, odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą.  Po chwili wstał i podszedł do ekspresu 
do kawy stojącego na stoliku pod ścianą. Nalał sobie kolejny kubek, zastanawiając 
się przelotnie, czy był to czwarty czy piąty tego ranka. A zjawił się w pracy nieco 
ponad   godzinę   wcześniej.   Szybko   jednak   przestał   zawracać   sobie   tym   głowę   - 
ostatecznie miał wystarczająco dużo problemów bez liczenia, ile kawy wypił. Zdjął 
czajnik z płyty, napełnił kubek niemal po brzegi i natychmiast przełknął łyk mocnego 
naparu. Od razu poczuł ogarniające go ciepło. Czuł się spokojniejszy i nie pierwszy 
raz zdziwiło go, w jaki sposób napój pełen kofeiny, środka pobudzającego, wpływa na 
niego uspokajająco. Co prawda, to samo dotyczyło palaczy, zwłaszcza nałogowych, 
jako   że   nikotyna   również   była   stymulantem.   Może   był   to   odruch,   podobnie   jak 
jedzenie w nerwowej sytuacji u niektórych. Ostatecznie co uspokajającego było w 
pizzy, kanapce czy cheesburgerze z podwójną cebulą? Kiedy wypił tyle, że poziom 
płynu   wyraźnie   opadł   i   mógł   ją   przenieść,   wrócił   do   biurka.   Zgoda   Annie   była 
wspaniałą nowiną, zwłaszcza w świetle jej początkowych oporów. Całkowicie zresztą 
zrozumiałych oporów. W końcu w ostatnich latach wiele przeszła. Choroba męża, a 
potem jego ostatnia noc, podczas której nie mogła mu towarzyszyć...  Szczególnie to 

background image

ostatnie ją załamało i przez dłuższy czas Dorset przygotowany był na jej rezygnację. 
Jakoś się jednak pozbierała - twarda z niej kobieta, co do tego nie było wątpliwości. 
Być może wymogi związane z przygotowaniem załogi Oriona pomogły jej dojść do 
siebie.   Teraz  jednak  straciła   Jima  Rowlanda,   który  był  dla   niej  jak   brat...   Istniała 
granica wytrzymałości  nawet dla  kogoś tak  twardego.  Miała  wszelkie  powody, by 
chcieć   znaleźć   się   jak   najdalej   od   dochodzenia,   nie   mówiąc   już   o   przyjmowaniu 
odpowiedzialności za kierowanie nim. To zresztą był główny powód, dla którego aż 
do   telefonu   Rogera   Gordiana   nie   brał   jej   pod   uwagę.   Uniósł   dymiący   kubek   i 
pociągnął solidny łyk, zastanawiając się, dlaczego zgoda Annie nie cieszy go tak, jak 
powinna. Nie miał wątpliwości, że Caulfield poradzi sobie z zadaniem, więc jedynym 
powodem   mógł  być   fakt,   że   do   wyboru   tej   kandydatury   zmusił   go   Gordian.   Szef 
UpLink   był   oczywiście   wcieleniem   uprzejmości   -   jeśli   istniał   łagodny   sposób 
przypomnienia komuś, że trzyma się go za jaja, Gordian zrobił to po mistrzowsku. Od 
momentu bowiem, w którym zasugerował, że to Annie Caulfield powinna przewodzić 
zespołowi dochodzeniowemu, dołożył wszelkich starań, by Dorset pozbył się nadziei 
na protesty czy inną kandydaturę. Poza brakiem zgody samej Annie nie przyjmował 
do wiadomości odmowy. Pijąc kolejny łyk kawy, Dorset doszedł do wniosku, że to 
właśnie ten uprzejmy przymus pozbawił go części radości. Ale było coś jeszcze i 
musiał się do tego uczciwie przed sobą przyznać. Drugim powodem były niepokojące 
wieści z Brazylii,  o których celowo nie powiedział Annie,  choć powinien.  Atak  na 
tamtejsze zakłady mógł nie być w żaden sposób powiązany z katastrofą Oriona i 
Dorset   modlił   się   gorąco,   by   tak   właśnie   było.   Niemniej   Caulfield   miała   prawo 
wiedzieć. I to wiedzieć, w co się pakuje, jeszcze przed podjęciem decyzji, ponieważ 
jedno słowo o napadzie, które przecieknie do prasy, zrzuci na nią lawinę spekulacji, a 
każde jej nie do końca przemyślane oświadczenie, obojętnie jak niewinne, wystarczy 
części pytających do podniesienia wrzasku o tuszowaniu sprawy.  Musiała wiedzieć, 
musiała być przygotowana... i zajmie się tym osobiście w ciągu najbliższej godziny. 
Ale chcąc uzyskać jej zgodę, zatrzymał dla siebie tę informację, żeby nie wpłynęła 
ona na jej decyzję. A chciał, by się zgodziła, bo zadowoliłoby to Rogera Gordiana. To 
właśnie wywoływało irytację i poczucie winy, a w okolicy nie było nikogo, kto mógłby 
ukoić   jego   urażone   ego.     Westchnął   ciężko.   Orion,   Brazylia,   Kazachstan...   miał 
nieodparte wrażenie, że wydarzenia toczą się zbyt szybko, a on za nimi nie nadąża. 
Niczym w niemej komedii z Charliem Chaplinem czy Busterem Keatonem, w której 
jeden z nich gorączkowo próbował dogonić drezyną pędzącą lokomotywę. Zabawne. 
Nawet histeryczne. Dopóki ogląda się to z widowni, a nie poci na torach. Ponownie 
sięgnął  po   kubek   i   z   zaskoczeniem   odkrył,   że   jest   prawie   pusty.   Z   lekka   nim   to 
wstrząsnęło.   Wolał   nie   myśleć   o   skutkach   działania   takiej   ilości   kawy   na   pusty 
żołądek   czy   system   nerwowy.   Zmarszczył   brwi.     Powinien   ograniczyć   spożycie 
kofeiny   -   miał   pięćdziesiąt   osiem   lat,   palpitacje   serca,   podwyższony   poziom 
trójglicerydów i mnóstwo innych chronicznych problemów ze zdrowiem. Trzeba na 
siebie uważać. Trochę poćwiczyć, zaliczyć jakiś kurs walki ze stresem czy cokolwiek 
poza   wlewaniem   w   siebie   wiader   kawy.   Z   drugiej   strony,   istniały   gorsze   nałogi   - 
pieczyste   nie   mogło   bardziej   szkodzić   od   papierosów,   alkoholu   czy   środków 
uspokajających. Ostatnio słyszał gdzieś, że niektórzy uzależniają się nawet od kropli 
do   nosa.   To   co,   do   cholery,   nie   powodowało   nałogu?!   Westchnął   raz   jeszcze, 
odsunął fotel i wstał, by nalać sobie kolejny kubek kawy.
10
QUIJARRO, BOLIWIA
19 KWIETNIA 2001
Eduardo   Guzman   był   nieco   zaskoczony,   gdy   land   rover,   którym   wieziono   go   od 
granicy z Brazylią, skręcił do zapyziałej wioski o nazwie Quijarro, zamiast skierować 

background image

się na autostradę biegnącą na zachód ku regionowi Chapare. Kiedy jednak jechali 
przez błotniste koleiny udające uliczki, kierowca wyjaśnił, że chce kupić coś do picia 
na jednym ze straganów w pobliżu stacji kolejowej. Gdyby Eduardo dowiedział się o 
tym wcześniej, zaproponowałby postój, zanim minęli posterunek celny w Corumba. 
W   mieście   tym   było   sporo   uczciwych   restauracji   na   nadrzecznej   promenadzie   i 
można tam było dobrze zjeść oraz wypić coś orzeźwiającego. Choć czekało ich wiele 
mil   jazdy   polnymi   drogami,   kurz   i   brud   skutecznie   stłumiły   u   Guzmana   głód   i 
pragnienie,  które   odczuwał  przez   ostatnie  kilka   godzin.   Nie   tracił   jednak   dobrego 
humoru.   Wystarczyło   wspomnieć   wszystko,   co   zostawił   za   sobą,   poczynając   od 
zdrady tej pieprzonej kurwy. Pracowała równie sprawnie z policją jak z jego fiutem i 
nakłoniła   go   do   sprzedania   trzydziestu   kilogramów   kokainy   swoim 
„współpracownikom”, którzy okazali się tajniakami. Po aresztowaniu spędził trzy dni 
w jednej celi z obszczanymi pijakami i drobnymi złodziejaszkami. Pocił się przy tym w 
dzień   i  w   nocy,   usiłując   przypomnieć   sobie   wszystko,   co   powiedział  tej  małpie   o 
swoich interesach, i zastanawiając się, jakie też zarzuty mu postawią. Dzięki Bogu 
ktoś w organizacji - choć nie bardzo wiedział, czy to wuj Vicente, czy Harlan DeVane 
osobiście - załatwił jego zwolnienie. Tego ranka, jeszcze nim się na dobre rozwidniło, 
przed  drzwiami  celi  pojawili   się  dwaj  policjanci   w  cywilu,   wyprowadzili   go  cicho   i 
zapakowali   do   nie   oznaczonego   samochodu   stojącego   przed   więzieniem   w   Sao 
Paulo. Odwieźli go na przejście graniczne z Boliwią, pogawędzili z celnikami oraz 
strażą graniczną, po czym przekazali kierowcy land rovera masywnemu mężczyźnie 
imieniem Ramon, który czekał po drugiej stronie szlabanu. Ledwie Eduardo usiadł 
obok kierowcy, samochód ruszył i dopiero po drodze Ramon wyjaśnił, że jadą do 
posiadłości DeVane’a w pobliżu San Borja, gdzie ten czeka z Vicente. Wiadomość 
zaniepokoiła   Eduardo,   ale   mężczyzna   wyjaśnił   mu   konfidencjonalnym   tonem,   że 
trzeba było solidnie opłacić urzędników, by nie wniesiono przeciw niemu oskarżenia, 
więc szefowie chcą usłyszeć stosowne podziękowanie. Mówił z pewnością siebie i 
swadą   kogoś,   kto   nie   stoi   wysoko   w   hierarchii,   ale   pracuje   bezpośrednio   dla 
szefostwa i w związku z tym jest dobrze poinformowany. Po wszystkim co przeszedł, 
Eduardo gotów był okazać wdzięczność, nawet jeśli miałby klęczeć, całując kogo 
trzeba w goły tyłek - o czym nie omieszkał poinformować Ramona.W życiu tak już 
jest, że łatwiej się dostać, niż wydostać skomentował z chichotem kierowca. Skręcili 
w jakąś boczną uliczkę, przy której stały lepiące się od brudu, trzymające na słowo 
honoru rudery. Potem skręcili raz jeszcze i ponownie w kolejne, niemal identyczne 
błotniste   szlaki,   aż   w   końcu   znaleźli   się   na   wąskiej   szutrowej   drodze   biegnącej 
między pustymi placami.  Eduardo, który dotąd zwracał niewielką uwagę na okolicę, 
zmarszczył brwi z zaskoczenia. Kierowali się ku bramie, za którą widoczna była niska 
szara budowla o płaskim dachu, najprawdopodobniej jakiś magazyn. Przy jednej z 
jego ścian stało sześć lub osiem ciągników siodłowych z naczepami. Perdoname, 
donde   esta   la   estacion?   -   spytał,   nie   widząc   nigdzie   stacji   kolejowej.   Kierowca 
uśmiechnął się nieznacznie i wskazał w prawo.
Solo   al   norte   de   aqui   -   odparł,   zwalniając   przed   bramą.     Guzman   spojrzał   we 
wskazanym kierunku, ale nie zobaczył nic poza polem i błotem. Usłyszał, że Ramon 
opuszcza okno, i spojrzał nań w chwili, gdy ten przejechał kartą magnetyczną przez 
czytnik   bramy.   Gdy   skrzydła   otworzyły   się,   poczuł   pierwszą   iskierkę   strachu. 
Kierowca zaparkował kilka jardów przed budynkiem.  Que es estol - spytał Eduardo. - 
Nie...
Błyskawicznym ruchem Ramon sięgnął pod deskę rozdzielczą i wyciągnął pistolet, 
który musiał być tam przymocowany. Otwórz drzwi i wysiądź - polecił, mierząc do 
chłopaka. Powoli. Osłupiały Eduardo przełknął ślinę. Jeden rzut oka wystarczył, by 

background image

rozpoznać broń. Był to SIGSauer model P-229 kaliber 40 - standardowe wyposażenie 
agentów DEA. Pomyślał, że znowu wpadł w ręce policji antynarkotykowej, tym razem 
amerykańskiej, ale odrzucił tę myśl.  Po pierwsze, nie pisnął słowa o interesach ani 
tajniakom, ani kierowcy, a po drugie, co DEA zyskałaby na całej maskaradzie, skoro 
złapano   go   na   gorącym   uczynku?   Znacznie   bardziej   prawdopodobne   było,   że 
Ramon, jeśli w ogóle było to jego prawdziwe imię, pracował dla DeVane’a, ale ostre 
spojrzenie mężczyzny, szybkość, z jaką sięgnął po broń, oraz jej rodzaj wskazywały, 
że   nie   był   zwykłym   szoferem.   DEA   i   amerykańskie   siły   specjalne   działające   w 
Ameryce Południowej rekrutowały i szkoliły agentów wybranych spośród lokalnych 
ochotników,   którzy   znali   teren,   język   i   zwyczaje.   Po   obowiązkowym   roku   służby 
agenci ci, a spora ich część miała krewnych zajmujących się handlem narkotykami, 
często   oferowali   swe   umiejętności   i   wiedzę   o   zasadach   działania   policji 
antynarkotykowej kartelom, które wcześniej przysięgali zwalczać. Eduardo przeklął 
swoją głupotę.  Wuj był szanowanym zastępcą DeVane’a, więc założył, że to Vicente 
zorganizował jego uwolnienie. Ale równie dobrze mógł to zrobić sam DeVane. To 
musiał   być   DeVane.   A   co   gorsza,   nie   wyglądało   na   to,   by   kierował   się   chęcią 
niesienia pomocy. Zbladł i zrobił, co kazał Ramon. Ten obiegł samochód, złapał go 
za ramię i poprowadził wzdłuż magazynu, wbijając lufę pistoletu w podstawę jego 
czaszki.   Przy   metalowej   podnoszonej   bramie   znajdowała   się   skrzynka   interkomu. 
Mężczyzna wcisnął guzik pod głośnikiem, przedstawił się i odczekał kilka sekund, nie 
zmieniając   położenia  broni.   Drzwi   uniosły   się   z  metalicznym   łoskotem   i  Eduardo, 
ponaglony   pchnięciem   lufy,   wszedł   do   środka.   Ramon   zrobił   to   samo,   a   brama 
opuściła   się   za   nimi.   Szli   w   półmroku.   Powietrze   było   gorące   i   nieruchome. 
Rozmieszczone   z   rzadka   żarówki   osłonięte   metalową   siatką   raczej   podkreślały 
wszechobecny mrok.  Ramon pchnął go do przodu. Kiedy chłopak przyzwyczaił się 
już   do   ciemności,   dostrzegł   dokoła   skrzynie   na   drewnianych   paletach.   Jak 
podejrzewał, znajdowali się w magazynie. Był długi na jakieś dwieście stóp, a szeroki 
na sto. Spojrzał ku wolnej przestrzeni pod ścianą, zobaczył, kto tam na niego czeka, i 
zaczął   się   bać.     Przy   prostym   stoliku   siedzieli   plecami   do   surowej   ściany   dwaj 
mężczyźni.   Jednym   był   Vicente.   Drugiego   Eduardo   nigdy   dotąd   nie   spotkał,   ale 
wystarczająco dobrze znał z licznych opisów, by wiedzieć, że to Harlan DeVane. Po 
bokach stali ochroniarze uzbrojeni w mini uzi, a przed stolikiem wysoki muskularny 
mężczyzna   z   obojętną   twarzą   -   Siegfried   Kuhl.Eduardo   -   odezwał   się   miękko 
DeVane. - Jak się masz? Zapytany próbował odpowiedzieć, ale nie mógł wymyślić 
niczego sensownego. Pocił się ze strachu na widok grupy mężczyzn i dotyku broni 
Ramona na swym karku. DeVane złączył dłonie na kolanie prawej nogi, którą założył 
na lewą.Wyglądasz na przestraszonego - zauważył. - Boisz się? Guzman wciąż nie 
mógł wydusić z siebie słowa. Dławiły go przerażenie i mdłości.
Powiedz mi, jeśli się boisz - rzekł Amerykanin.   Eduardo znowu otworzył usta, po 
czym zamknął je i tylko skinął głową. Muszka pistoletu przeczesała mu przy tym 
włosy na karku. DeVane westchnął.      Coś ci powiem, mój chłopcze. Nie podoba mi 
się, że tu jestem, i to chyba bardziej niż tobie - oznajmił, nie podnosząc głosu. - Mam  
wiele   spraw   i   generalnie   tak   drobne   komplikacje,   jak   wywołana   przez   ciebie, 
pozwalam   załatwiać   innym.   Nie   mogę   być   wszędzie,   a   przywódca   musi   mieć 
zaufanie do swoich podwładnych. - Wskazał mężczyznę po swej lewej. Solidnych 
ludzi   honoru   takich   jak   twój   wuj.   Eduardo   spojrzał   na   Vicente.     Chudy,   wysoki 
mężczyzna po sześćdziesiątce, z wysokim czołem, szopą śnieżnobiałych włosów i 
pooraną zmarszczkami twarzą, tylko przez chwilę patrzył mu ponuro w oczy. Potem 
opuścił wzrok.  Sposób, w jaki to zrobił, i jego mina spowodowały, że chłopak poczuł, 
jak uginają się pod nim nogi.Nie chodzi o to, że twoja sytuacja mnie nie interesuje czy 
że problem uważam za nieistotny - ciągnął DeVane. - Problemem zresztą nie jest to, 

background image

że zostałeś aresztowany. Takie rzeczy się zdarzają. W każdym zawodzie popełnia 
się błędy albo ma się pecha. Bywa też, że konkurencja lub przeciwnik okazują się 
lepsi, niż się sądziło. To normalne.  Rozumiesz, o czym mówię? Eduardo przytaknął.

To   dobrze.   A   skoro   przyznałeś   się   do   własnego   strachu,   powiem   ci,   co   mnie 

przeraża. - Amerykanin pochylił się lekko do przodu. - Boję się głupich i słabych, 
ponieważ   historia   pełna   jest   przykładów,   które   potwierdzają,   że   działania   takich 
właśnie   miernot   powodowały   upadki   najsilniejszych.   Kiedy   ktoś   jest   tak   tępy,   że 
pozwala   zwykłej   dziwce   oszukać   się   i   przekonać   do   zrobienia   interesu   z   ludźmi, 
których   nie   zna   i   których   nawet   nie   sprawdził,   to   nie   sposób   przewidzieć,   jakie 
informacje mógł bezwiednie zdradzić. Ważne czy nie, to bez znaczenia, bo nawet 
drobiazgi połączone w jedną całość stają się groźne. Dla przykładu, kontaktując się z 
Vicente, by cię wydostał, postawiłeś go w sytuacji, w której musiał poprosić mnie o 
przysługę.  Z   szacunku,   jaki  żywię   do   twego  wuja,   czułem   się  zobowiązany,   więc 
przekupiłem kogo trzeba. Pieniądze dotarły do urzędasa w magistracie, potem do 
prokuratora   federalnego,   a   w   końcu   do   policjanta   zarządzającego   magazynem 
dowodów. Każdy dostawał coraz mniej, ale robił, co do niego należało, a gdy zginęły 
narkotyki będące dowodem w twojej sprawie, wypuszczono cię. Pozostały jednak 
ślady, mój chłopcze. Teraz myślący i zdeterminowany przeciwnik może dzięki nim 
dojść od ciebie do Vicente, od Vicente do mnie, a ode mnie do policji i w końcu z 
powrotem   do   ciebie.     Powstała   pętla,   która   teoretycznie   może   mnie   wpędzić   w 
kłopoty...  Nadążasz za moim tokiem rozumowania, Eduardo? Zapytany przytaknął.
DeVane przyjrzał mu się prawie z namacalną siłą, od której kolana chłopaka zmieniły 
się w galaretę.
Odpowiedz   mi   -   zażądał   DeVane.   -   Znajdź   choć   tyle   siły.     Guzman,   chory   z 
przerażenia, spróbował, zdając sobie sprawę, że stoi w przedsionku piekła, więc jeśli 
jego   milczenie   zostanie   odebrane   jako   arogancja   czy   brak   wdzięczności,   będzie 
skończony.Tak...   -   wychrypiał   cicho.   -   Rozumiem.   Amerykanin   opadł   na   oparcie 
krzesła i ponownie złączył dłonie, wracając do swobodnej pozycji, w jakiej Eduardo 
pierwszy raz go zobaczył.To dobrze - rzucił. - W takim razie powinieneś w końcu 
zrozumieć coś jeszcze. Jestem tu, ponieważ darzę Vicente szacunkiem i wiem, że 
trudno byłoby mu cię ukarać. Gdyby nie chodziło o niego, cała sprawa nie byłaby 
warta mojego zachodu.   Kazałbym zrobić co trzeba, nie ruszając się z domu, i nie 
poświęciłbym jej większej uwagi niż mrugnięciu okiem. Po tych słowach zerknął na 
Kuhla, który odwrócił się częściowo ku niemu.  Eduardo był pewien, że między nim a 
DeVane’em   doszło   do   rozmowy   bez   słów   zakończonej   ledwo   zauważalnym 
skinieniem. Kuhl sięgnął prawą ręką do tyłu i odczepił od skórzanego pasa wiszącą 
na biodrze policyjną pałkę. Chłopak spojrzał na siedzących, lecz DeVane przyglądał 
się z zainteresowaniem swoim dłoniom, a Vicente wciąż uporczywie wpatrywał się w 
stół. Kuhl zbliżył się, zaciskając dłoń na pałce.     Proszę. - Eduardo cofnął się i oparł 
o   potężne   ciało   Ramona.   -   Błagam!   Kuhl   dopadł   go   moment   później.   Ledwie 
nieszczęsny handlarz zdołał unieść ręce w obronnym geście, precyzyjny cios pałki 
zakończył   się   głośnym   trzaskiem,   z   którym   kości   dłoni   oddzieliły   się   od 
przedramienia.     Kuhl   błyskawicznie   zadał   kolejny   cios,   trafiając   między   szyję   a 
obojczyk. Obrócił pałkę płynnym ruchem i tym razem trafił w żołądek. Eduardo osunął 
się na kolana i zwymiotował. Kuhl uderzył jeszcze trzy razy - najpierw złamał ofierze 
nos, a dwa kolejne ciosy wymierzył w potylicę. Mężczyzna zwinął się w kłębek. Krew 
ze   zmiażdżonego   nosa   wypływała   na   betonową   podłogę.   Nad   sobą   widział 
rozmazaną   sylwetkę   Kuhla   trzymającego   uniesioną   pionowo   pałkę.   Najemnik 
przekręcił rękojeść, wyszarpnął ją krótkim ruchem i wydobył z wnętrza pałki długie, 
proste ostrze. Przez chwilę stał nieruchomo z nożem w prawej, a pałką-pochwą w 

background image

lewej i sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar dobić leżącego. Zamiast tego odwrócił 
się i podał broń komuś, kto podszedł do niego. Eduardo obrócił lekko głowę i przez 
mgłę bólu zobaczył, kto zbliżył się do Kuhla. Jęknął. Przez chwilę Vicente przyglądał 
się ze smutkiem bratankowi, a potem przyklęknął i wprawnym ruchem podciął mu 
gardło,   zadając   coup   de   grace.   Eduardo   zadygotał   w   agonii,   zacharczał   i   padł 
martwy. Vicente wstał, oddał nóż Kuhlowi, odwrócił się do DeVane’a i skłonił lekko. 
Żałuję   twej   straty,   drogi   przyjacielu   -   powiedział   cicho   Amerykanin.   Vicente   raz 
jeszcze   skinął  głową,   ale   pozostał  na   miejscu.   DeVane   wstał  i   polecił   Kuhlowi:   - 
Odwieź   Vicente   i   przyślij   ekipę,   żeby   uprzątnęła   podłogę.   Albańczycy   dotrzymali 
słowa, więc musimy przedyskutować kilka ważnych spraw.
11
SANJOSE, KALIFORNIA
19 KWIETNIA 2001
- Jakieś wieści o Rolliem? - spytał na wstępie Gordian.  - Wciąż jest na intensywnej 
terapii, ale jego stan nieznacznie się poprawił - poinformował go Nimec. - Lekarze są 
do brej myśli, a Rollie odzyskał przytomność i jak słyszałem, zdążył im już zagrać na 
nerwach. Czym?
- Lawiną pytań.
- To dobry znak.
- I żądaniem, by znaleźli mu czarnego stetsona. Jeszcze lepiej. - Też tak myślę. - Czy 
ktoś może mi wyjaśnić,  o co chodzi z tym stetsonem? - spytała Megan. Gordian 
spojrzał na  nią.   -  W  Wietnamie  Thibodeau  współpracował z  1.  Dywizją   Kawalerii 
Powietrznej, od której jego jednostka przejęła pewne zwyczaje.  Jednym z nich było 
noszenie   stetsonów   w   czasie   dekoracji   i   innych   uroczystości.   Jeśli   się   nie   mylę, 
zwyczaj przetrwał do dziś - wyjaśnił z lekkim uśmiechem. Aha, czyli uważa, że jest 
okazja do celebry - oceniła. Gordian przytaknął bez słowa.   Siedzieli w podziemnej 
sali konferencyjnej w kwaterze głównej holdingu. Pomieszczenie wyglądało jak każda 
inna   sala   konferencyjna   w   budynku   -   wełniany   dywan,   owalny   stół,   sufitowe,   nie 
męczące   oczu   oświetlenie   -   natomiast   różniło   się   zasadniczo   kilkoma   istotnymi 
szczegółami. Dla niewielu  pracowników, którzy mieli do niego dostęp, najbardziej 
widoczne były elektroniczne ekrany przy wejściu. Oprócz otwarcia uruchamianego 
głosem zamka szyfrowego każdy musiał przyłożyć dłoń do skanera linii papilarnych i 
spojrzeć w obiektyw innego, sprawdzającego wzór siatkówki. W środku uderzał brak 
okien.   Najistotniejsze   różnice   nie   były   jednak   widoczne   i   polegały   na   połączeniu 
najnowszych technik antypodsłuchowych z projektem i budową sali. W półmetrowych 
betonowych   ścianach   zainstalowano   panele   dźwiękochłonne.   Mury   wzmocniono 
stalowymi wspornikami,  na których umieszczono generatory białego szumu i inne 
nowoczesne systemy zagłuszające, które miały uniemożliwić podsłuch elektroniczny 
rozmów oraz sygnałów urządzeń. Ochrona dwa razy w tygodniu sprawdzała salę 
oraz   kontrolowała   za   pomocą   analizy   spektralnej   i   promieni   rentgenowskich 
wnoszone do niej telefony, komputery i sprzęt audiowizualny, poszukując urządzeń 
podsłuchowych.  Ponieważ techniki szpiegowskie rozwijały się w zawrotnym tempie, 
nie   sposób   było   upierać   się,   że   istnieją   na   Ziemi   jakiekolwiek   pomieszczenia 
zabezpieczone   przed   „wśniuchami”,   jak   Vince   Scull   zwykł   określać   „wścibskich 
niuchaczy”. W każdym razie salę zabezpieczono tak dobrze, jak tylko pozwalały na to 
najnowsze technologie. Aktualnie przebywały w niej tylko trzy osoby:
Gordian,   Nimec   i  Megan   Breen,   a   tematem   spotkania   była   sytuacja   w   Brazylii.   - 
Lekarze wspomnieli może, jakie pytania zadaje Thibodeau? - spytał szef UpLink. - 
Nie, ale Cody to zrobił, bo to z nim chce rozmawiać Rollie i kilkakrotnie postawił na 
swoim - odparł Nimec. - Takie, jakich należało się spodziewać. Kto, co i dlaczego. No 

background image

i skąd napastnicy tyle wiedzieli o ochronie oraz lokalizacji obiektów. - Odpowiedź na 
to ostatnie jest boleśnie oczywista. - Zdrajca - podsumowała Megan.
-   Albo   zdrajcy   -   poprawił   ją   Nimec.   -   Może   zresztą   nie   zdrajca,   lecz   specjalnie 
umieszczony agent. - Macie już jakichś podejrzanych?
-   Skądże.   I   nie   spodziewam   się,   żebyśmy   mieli   w   najbliższym   czasie.   -   Nimec 
skrzywił się z niesmakiem. - Nie ma żadnych śladów prób włamania do baz danych 
czy   grzebania   w   programie,   a   informacje,   którymi   dysponowali,   nie   wymagają 
pomocy osoby o wysokim stopniu dostępu. Większość pracowników orientuje się, jak 
działa ochrona, choćby dlatego, że byli świadkami ćwiczeń. Zatrudniamy tam ponad 
tysiąc osób w administracji, produkcji, obsłudze, warsztatach i w kuchni. Każda z nich 
mogła   dostarczyć   te   informacje,   więc   musimy   sprawdzić   wszystkich.   -   Oraz   cały 
kontyngent Miecza, który przewinął się przez te zakłady - dodała Megan. - Zgadza się 
- przyznał Nimec. - Nie można ich pominąć.
- Wnioski i wrażenia? - Gordian przyjrzał się kolejno obojgu. - Napastnicy byli dobrze 
wyszkoleni,   dobrze   zorganizowani   i   doskonale   uzbrojeni   -   stwierdził   Nimec.   - 
Kierował nimi ktoś z wyobraźnią, bo ataku z powietrza nie braliśmy  w ogóle pod 
uwagę,   a   doskonale   skoordynowano   go   z   uderzeniem   z   ziemi.   Francuski 
zintegrowany system uzbrojenia stanowi odpowiednik naszego Land Warriora i wciąż 
jest   testowany.   Spadochroniarze,   którzy   zniszczyli   robota,   wykorzystali   trudną 
technikę   skoku   zwaną   HAHO.     Powtarzam   raz   jeszcze:   akcja   wymagała 
doświadczenia, umiejętności i sprzętu, a to nasuwa skojarzenia z siłami specjalnymi. 
W porównaniu z nimi terroryści, którzy kilka lat temu zaatakowali nas w Rosji, to 
niegroźni amatorzy. - Zakładam, że żaden z jeńców nie powiedział, kto ich wynajął? - 
Po pierwsze, nie wiedzieli.  Zleceniodawcę znał jedynie dowódca, który nam uciekł. 
Podobno nazywa się Kuhl, ale wszyscy używali fałszywych imion czy nazwisk, więc 
trudno   powiedzieć.   Sprawdzamy   go.   Po   drugie,   nie   zdołaliśmy   z   nich   za   dużo 
wydusić,   bo  policja   federalna   zgarnęła   wszystkich   w  niecałą   godzinę   po   tym,   jak 
zawiadomiliśmy ją o ataku - od parła Megan. - Jak na Brazylię to cud szybkości. - Tak 
się spodziewałem. Próbowaliście dowiedzieć się cze goś oficjalnie od żandarmerii? - 
Kilkakrotnie, ale nie palą się do współpracy.   Nikt z tych, z którymi udało się nam 
skontaktować, nie był nawet pewien, gdzie są przetrzymywani więźniowie.
- I założę się, że już o nich nie usłyszymy. - Nimec potarł kciukiem palec wskazujący 
w uniwersalnym geście liczenia banknotów. - Ktokolwiek stoi za tą akcją, na pewno 
nie cierpi na brak gotówki. A w Brazylii można kupić każdego. Tym razem zarobią 
gliniarze,   sędziowie   i   żandarmi,   więc   od   nich   niczego   się   nie   dowiemy.   -   Mamy 
własne źródła  informacji.  Ten  konwój musiał  skądś  wyruszyć.  A owo  miejsce nie 
mogło się znajdować zbyt daleko od zakładów. - Trafnie to ująłeś, tylko że wokół są 
setki  mil dziczy.   To  Mato  Grosso.  Jeśli  ma  się  doświadczenie,  można  tam  ukryć 
sporą armię wraz z bazą - ocenił Nimec. - A ci ludzie doświadczenia mają aż za dużo. 
Gordian pomasował kark.  - Oni mają doświadczenie i potrafią się ukrywać, my mamy 
Hawkeye   -   przypomniał.   -   Niech   rozejrzą   się   po   okolicy   i   zobaczymy,   co   jest 
ważniejsze.   -   Właśnie   miałem   to   zaproponować   -   ucieszył   się   Nimec.   Gdy   tylko 
znajdę   się   w   Brazylii,   polecę   przesunąć   satelitę   na   nową   orbitę.   Szef   UpLink 
potrząsnął głową.
Możesz to zrobić z tutejszej stacji naziemnej, Pete - powiedział spokojnie. - Pewnie, 
że mogę, ale skoro Rollie jest wyłączony z akcji, ktoś musi przejąć jego obowiązki... - 
Całkowicie się z tobą zgadzam - przerwał mu Gordian. Teraz jednak wolałbym cię 
mieć na Florydzie jako doradcę przy zespole dochodzeniowym. Nimec przyjrzał mu 
się podejrzliwie.

background image

-   Sądziłem,   że   wymusiłeś   na   nich,   aby   zespołem   kierowała   Annie   Caulfield.   - 
Wymusiłem. I mam całkowite zaufanie do jej zdolności przywódczych.
- A mimo to chcesz, żebym miał na wszystko oko?  - Chcę, żebyś informował mnie o 
rozwoju   wydarzeń.   W   NASA   jest   sporo   osób,   którym   nie   spodoba   się   nagłe 
wyniesienie Annie, że się tak wyrażę. Chcę mieć na miejscu kogoś, na kogo będzie 
mogła liczyć, jeśli napotka problemy. - Z marszu mogę wymienić z dziesięć osób z 
firmy, które nadają się do tego równie dobrze jak ja - zauważył Nimec.
Ale   nie   mają   twojego   doświadczenia   w   rozpoznawaniu   aktów   sabotażu   - 
skomentował Gordian. - Mam nadzieję, że nie okaże się ono niezbędne, ale musimy 
być na to przygotowani. I to jest trzeci powód, dla którego chcę, żebyś poleciał na 
przylądek Canaveral.  Przez moment panowała martwa cisza. Nimec przetrawiał to, 
co właśnie usłyszał, a stanowcza mina Gordiana wskazywała, że dalsza dyskusja na 
ten temat jest bezcelowa. Obojętne, czy mu się to podoba czy nie, i tak poleci na 
Florydę.   Poza   tym   nie   mógł   wysunąć   logicznych   kontrargumentów:   wszystko,   co 
Gord   powiedział,   miało   sens.   Oprócz   logiki   i   sensu   chodziło   o   coś   jeszcze   -   o 
spłacenie długu za Malezję. Nimec był pewien, że stanowisko Gordiana wynika w 
znacznej mierze z niepokoju o to, by nie powtórzyła się zabawa w Indian i kowbojów, 
w jaką przekształciło się ubiegłoroczne nieautoryzowane śledztwo Maxa Blackburna 
dotyczące   Monolith   Technologies.   Wciąż   pamiętał,   co   Gord   wówczas   powiedział. 
Kiedy dowiedział się o wszystkim, oczywiste już było, że Max ma kłopoty, choć nikt 
jeszcze nie przypuszczał, jak poważne. W każdym razie Blackburn zniknął i Nimec 
musiał poprosić szefa o oficjalną zgodę na poszukiwania. Komentarz Gordiana wrył 
mu   się   w   pamięć:   „Nie   mogę   pojąć,   jak   mogłeś   wziąć   udział   w   czymś   tak 
nierozważnym, Pete. Zupełnie nie mogę tego pojąć... A wy dwaj, zamiast przyjść z 
tymi podejrzeniami do mnie,  wplątaliście  się w awanturę, przez którą z łatwością 
mogliśmy wpaść w wielkie bagno. Zresztą z tego, co mówisz, wynika, że już w nie 
wpadliśmy”. Nimec westchnął. Może nie wpadli w nie, ale Max zginął, a on sam w 
znacznej   mierze   ponosił   za   to   odpowiedzialność.   Może   nadszedł   czas   spłacania 
długu...A kogo planujesz wysłać do Mato Grosso? - spytał. Znowu zapadła cisza. 
Megan poruszyła się niespokojnie.

Gord   poprosił   mnie,   żebym   tam   poleciała   -   przyznała.   Nimec   spojrzał   na   nią   z 

wyrzutem.     Przepraszam. - Spuściła na moment oczy. - Powinnam ci wcześniej 
powiedzieć. Nie odezwał się.  - Jeszcze jedno, Pete. - Gordian przerwał zapadającą 
po nownie ciszę. - Tom Ricci odezwał się? Nie możemy sobie po zwolić na długie 
czekanie. - Dziś rano zostawił mi wiadomość. Planowałem oddzwonić do niego po 
powrocie do biura. - Nie wiesz, na co się zdecydował?
Nimec potrząsnął głową.
- Powiedział tylko, że chce ze mną porozmawiać.
- Rozumiem - mruknął Gordian.
Megan wygładziła spódnicę.
- To musi być jakaś męska sprawa - oceniła półgłosem.
Gordian spojrzał na nią, unosząc brwi.
Nie   rozmawiałaś   ostatnio   przypadkiem   z   moją   żoną?   spytał.       Nie,   a   dlaczego 
pytasz?   Przyglądał   się   jej   jeszcze   przez   chwilę,   nim   podrapał   się   za   uchem   i 
odparł:Tak sobie. To nic ważnego.
12
PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA
21 KWIETNIA 2001

background image

Annie Caulfield tak często zmuszona była występować w roli rzecznika prasowego 
NASA, że nabrała do tego filozoficznego dystansu. Był to nieprzyjemny obowiązek, 
którego sekret polegał na tym, by nie dać po sobie poznać, że tak właśnie się go 
traktuje. Obiektyw był nieubłagany: zdradzanie niechęci postrzegano jako drażliwość 
i robienie uników, co z kolei prowadziło do wniosku, że ma się coś do ukrycia. A jeśli 
dziennikarze doszli do takiej konkluzji,  nie dawali człowiekowi chwili spokoju.  Nie 
należało   również   zachowywać   się   zbyt   swobodnie   wobec   reporterów,   wówczas 
bowiem widzowie odbierali rzecznika jako kolejnego egoistycznego kłamcę, który jest 
w zmowie z mediami i ma na względzie tylko popularność i osobiste korzyści. Być 
może taka osoba chciała zmienić zawód albo dorabiać jako konsultant - jakkolwiek 
było, dogadała się i brała udział w oszukiwaniu normalnego człowieka. Trzeba więc 
było za wszelką cenę stwarzać wrażenie, że robi się wszystko, by widzowie mający 
prawo do rzetelnych informacji takie właśnie otrzymywali, i nienachalnie budować 
dobry wizerunek agencji. Rzecznik musiał uczciwie tłumaczyć podawane fakty i do 
znudzenia powtarzać, że nie można wszystkiego wyjaśnić, skoro nie sposób podać 
nic innego do wiadomości. Jeśli w dodatku wierzyło się w swoje słowa, osiągało się 
ideał. Annie tak właśnie podchodziła do tego obowiązku. Po części był rytuałem, po 
części zaś przedstawieniem, tyle że przedstawienia mogły być uczciwe lub nie, a 
rytuały czytelne lub mącące obraz.  Annie starała się najlepiej jak potrafiła,  by jej 
wystąpienia   były   zarówno   uczciwe,   jak   i   czytelne.   Biorąc   pod   uwagę   zwyczaje 
dziennikarzy,  przypominało  to  często  balansowanie  na linie,  w  trakcie  którego  jej 
opanowanie   i   uprzejmość   poddawane   były   ciężkim   próbom.   Dzień   po   przyjęciu 
propozycji kierowania zespołem dochodzeniowym jej twarz można było zobaczyć we 
wszystkich   lokalnych   i   ogólnokrajowych   programach   informacyjnych.   Poza   tym 
pojawiła   się   w   dwóch,z   trzech   porannych   programów   publicystycznych 
przeprowadzających wywiady za pośrednictwem satelity,  poprowadziła pierwszą z 
serii zaplanowanych popołudniowych konferencji prasowych w budynku NASA oraz 
była   najważniejszym   gościem   najwyżej   notowanego   wieczornego   programu 
informacyjnego, któremu udzieliła wywiadu spoza studia.   Pierwszym wystąpieniem 
była pięciominutowa rozmowa z Garym Jakośmutam, tym samym, który wymusił na 
niej wywiad tuż przed startem promu. Gary miał trzydzieści kilka lat, cukierkowatą 
urodę, opływający miodem głos oraz talent do sprowadzania konwersacji o wojnach, 
katastrofach i najnowszych plotkach ze świata showbiznesu do jednolitej papki, którą 
dawało się doskonale przełknąć z poranną kawą. Dzięki temu regularnie wygrywał w 
rankingach Nielsen National Television Index. Choć był oportunistą, Annie nawet go 
lubiła,  co stanowiło wyjątek od reguły.  Nie dała się jednak zwieść pozorom - był 
znacznie inteligentniejszy, niż mogło na to wskazywać jego zachowanie. - Doceniamy 
fakt, że znalazła pani czas na tę rozmowę, pani Caulfield - zagaił, wczuwając się w 
rolę. - W imieniu własnym, ekipy wiadomości oraz naszych widzów chciałbym złożyć 
kondolencje NASA i rodzinie Jamesa Rowlanda. Myślami jesteśmy z wami.
- Dziękuję, Gary. Wsparcie opinii publicznej wiele dla nas znaczy i bardzo pomogło 
żonie i córce Jima. - Może nam pani powiedzieć, jakie odczucia wywołała w pani ta 
tragedia?   Wiem,   że   pani   i   pułkownik   Rowland   byliście   bliskimi   przyjaciółmi   i 
współpracownikami.   Zmusiła   się,   by   odpowiedzieć   spokojnie,   mając   nadzieję,   że 
reporter porzuci ten bolesny temat.

Cóż... jak każdemu, kto stracił kogoś bliskiego, trudno mi opisać te uczucia. Śmierć 

Jima wstrząsnęła wszystkimi, którzy go znali. Był wielką osobowością, więc trudno 
uwierzyć, że już go nie ma. Zawsze będziemy o nim pamiętać i zawsze będzie nam 
go brakowało.     Odbyliście wspólnie kilka lotów w kosmos, prawda?  Tak.

background image

Czy kiedykolwiek rozmawialiście o tym, że coś może się wam stać? W końcu to 

wysoce niebezpieczny zawód. Już miała ochotę go udusić, ale odparła spokojnie:
- Nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek o tym rozmawiali.  Wydaje mi się, że 
każdy astronauta uważa się za kogoś uprzywilejowanego...  wybrańca, który mógł 
polecieć w kosmos. Naturalnie, zdajemy sobie sprawę, że coś może się nie udać, że 
może nastąpić awaria, i staramy się przygotować na to podczas szkolenia. Jestem 
pewna, że tylko dzięki takiemu właśnie treningowi reszta załogi wyszła bez szwanku 
z   katastrofy.   Nie   możemy   jednak   pozwolić   sobie   na   zamartwianie   się   ryzykiem 
zawodowym, podobnie jak nie mogą tego robić każdego dnia strażacy czy policjanci. 
- Naturalnie, rozumiem. Sądzę też, że to jeden z głównych powodów, dla których 
astronauci  uważani  są   za   niemal   mitycznych   bohaterów   przez   tych  z   nas,   którzy 
mogą obejrzeć gwiazdy jedynie z Ziemi i śnić o tym, by obejrzeć Ziemię z gwiazd.
Annie uśmiechnęła się uprzejmie, choć nie zrozumiała ani słowa z tego, co usłyszała. 
Nie   miała   pojęcia,   jak   odpowiedzieć   na   ten   bełkot,   ale   Gary   Jakośmutam   nie 
oczekiwał   odpowiedzi.Została   pani   kierownikiem   zespołu   dochodzeniowego 
mającego   wyjaśnić   przyczyny   katastrofy   Oriona.   Co   zamierza   pani   zrobić,   by   jak 
najszybciej ustalić powody wtorkowego nieszczęścia? - spytał. Podziękowała mu w 
duchu,   że   wreszcie   przeszedł   do   rzeczy.             W   tej   chwili   najważniejsze   jest 
skompletowanie zespołu, który zbada ślady mogące doprowadzić nas do przyczyny 
tragedii.   Każde   śledztwo   oparte   na   kryminalistycznym   badaniu   szczątków   jest   z 
założenia procesem eliminacji, a to wymaga starannego zbadania pozostałości po 
Orionie.   -   Możemy   więc   założyć,   że   pani   zespół   będzie   się   składał   z   personelu 
NASA?   -   Jak   stwierdziliśmy   w   pierwszym   oświadczeniu   dla   prasy,   jesteśmy 
zdecydowani korzystać z pomocy ekspertów tak z agencji, jak i spoza niej i...
-   Kiedy   mówi   pani   o   ekspertach   spoza   NASA,   zastanawiam   się,   skąd   mogą 
pochodzić, jako że wydarzenie to nie jest pierwszą katastrofą pojazdu kosmicznego. 
Choć na szczęście poza Apollo 10 i Challengerem inne nie przychodzą mi do głowy. 
Z całym naciskiem chciałbym powtórzyć: „na szczęście”. - Rozumiem twoje obawy, 
Gary,   ale   mogę   cię   zapewnić,   że   wyciągnęliśmy   wiele   wniosków   z   wypadków,   o 
których   wspomniałeś.   Sporo   osób,   które   wówczas   pomogły   nam   ustalić,   co   się 
dokładnie wydarzyło, wciąż udziela konsultacji i będziemy korzystali z ich pomocy. 
Zresztą część z nich weszła już do naszego zespołu. Poza tym choć prom kosmiczny 
jest   unikatowym   i   niezwykle   nowoczesnym   pojazdem,   wiele   jego   systemów   i 
podsystemów   działa   na   tych   samych   zasadach   co   urządzenia   używane   we 
współczesnych samolotach. Dzięki temu mamy do dyspozycji rzeszę specjalistów z 
lotnictwa cywilnego i organizacji rządowych, którzy mogą służyć olbrzymią pomocą. - 
Czy to oznacza, że Federalna Administracja Lotnictwa Cywilnego oraz Narodowa 
Rada Bezpieczeństwa Transportu będą uczestniczyły w dochodzeniu?
Annie omal nie zemdlała z wrażenia - Gary wymienił właśnie jednym tchem dwie 
agencje,   którym  nikt,  ale  to  nikt  nie  ufał.   Lepiej już  byłoby,  gdyby  spytał,   czy do 
zespołu wejdą byli agenci KGB  lub hydraulicy  obsługujący Biały Dom w czasach 
Nixona.Aby   dojść   do   prawdy,   będziemy   współpracować   z   najrozmaitszymi 
organizacjami, toteż może się zdarzyć, że reprezentanci wymienionych przez ciebie 
agencji znajdą się w naszym zespole. Jednak muszę podkreślić, że mamy już wielu 
specjalistów z przemysłu lotniczego i lotnictwa prywatnego, którzy zaoferowali nam 
swoje usługi. Na pewno w pierwszej kolejności skorzystamy z ich doświadczeń. Dla 
mnie   najważniejsze   jest   wykonanie   zadania   i   w   tym   celu   gotowa   jestem 
zaangażować każdego, kto może pomóc, bez względu na to, jakie ta osoba miałaby 
powiązania.

background image

Gary   umilkł   na   chwilę.   Choć   Annie   spoglądała   prosto   w   kamerę,   nie   mając   do 
dyspozycji monitora, na którym mogłaby widzieć rozmówcę, gotowa była się założyć, 
że właśnie otrzymuje on dodatkowe instrukcje od reżysera. W następnym momencie 
jej   podejrzenia   potwierdziły   się.       Właśnie   poinformowano   mnie,   że   nasz   czas 
dobiega końca - odezwał się Gary. - A więc ostatnie pytanie.  Dowiedzieliśmy się z 
rozmaitych  źródeł  o  włamaniu  do zakładów  UpLink  International  w Brazylii,  gdzie 
wytwarzane   są   ważne   elementy   międzynarodowej   stacji   kosmicznej.   Kilka   relacji 
wskazuje na duży, zorganizowany atak zbrojny w wojskowym stylu.  Czy może nam 
pani powiedzieć coś na ten temat? Annie obiecała sobie w duchu, że przy pierwszej 
okazji   policzy   się   z   nim   za   tę   woltę.   Ponieważ   jednak   przekazano   jej   bardziej 
streszczenie  niż   opis   tego,  co   zaszło   w  Brazylii,  nawet   gdyby   chciała,  nie   mogła 
konkretnie odpowiedzieć na to pytanie. Jeśli będzie miała szczęście, może dowie się 
czegoś   więcej   przed   dziennikarzami...   -   Prawdę   mówiąc,   od   chwili   gdy   zostałam 
szefem zespołu dochodzeniowego, tylko raz rozmawiałam z Rogerem Gordianem i 
nie miałam okazji przedyskutować tej kwestii... - Może pani potwierdzić, że doszło do 
takiego ataku?
-   Było   włamanie,   jak   to   ująłeś.   Ten   termin   dobrze   opisuje   ów   incydent.   Sytuację 
błyskawicznie opanowała ochrona zakładów należąca do UpLink. To wszystko, co 
wiem na ten temat, ale zamierzam skontaktować się z panem Gordianem dziś lub 
jutro, a wtedy, mam nadzieję, uzyskam dodatkowe informacje, którymi podzielę się z 
widzami   przy   pierwszej   sposobności.   -   Wie   pani   może,   jakie   siły   zaatakowały 
zakłady,   o   co   chodziło   napastnikom   albo   kto   ich   wynajął?   -   Nie.   Chciałabym 
powiedzieć ci więcej, Gary, ale wszyscy muszą wykazać trochę cierpliwości. - Mimo 
to muszę zapytać o coś jeszcze. Oba incydenty wydarzyły się niemal jednocześnie, a 
ładunkiem Oriona był moduł laboratoryjny stacji kosmicznej. Czy w związku z tym 
bierzecie pod uwagę fakt, że może istnieć związek między katastrofą promu i atakiem 
w Brazylii? - Nic mi o tym nie wiadomo i nie sądzę, aby rozsądne było wysnuwanie 
takich   wniosków   na   tak   wczesnym   etapie.   NASA   i   UpLink   ściśle   ze   sobą 
współpracują i na pewno będziemy uważnie śledzić rozwój wydarzeń w Mato Grosso, 
które   mogą   mieć   wpływ   na   program   budowy   stacji.   Zamierzam   informować   na 
bieżąco prasę o wszystkim, czego się dowiemy, naturalnie z zastrzeżeniem, że nie 
podam   żadnych   szczegółów,   które   mogłyby   narazić   na   niebezpieczeństwo 
przebywających za granicą pracowników UpLink. Jak rozumiem, nie obawia się pani, 
że Roger Gordian mógłby zawiesić swoje operacje w Brazylii? Jeśli informacje, które 
otrzymaliśmy stamtąd, okażą się prawdziwe. Pytanie całkowicie ją zaskoczyło, jako 
że   nikt   nawet   o   tym   nie   wspomniał,   a   jeszcze   nie   zdążyła   się   przyzwyczaić   do 
dziennikarskiego   nawyku   brania   faktów   z   powietrza,   jeśli   tylko   pasowały   do 
stworzonego przez reporterów obrazu wydarzeń.Nie. I nie słyszałam absolutnie nic, 
co mogłoby wskazywać, że rozważa taką możliwość. Znowu zapadła cisza.
- Niestety, otrzymałem sygnał, że musimy kończyć - odezwał się Gary. - Pora już na 
nasz codzienny program Utrzymuj trawnik zielony i obrobiony. Proszę przyjąć nasze 
modlitwy   i   życzenia   sukcesu   w   śledztwie.   Mam   też   nadzieję,   że   spotkamy   się 
wkrótce, by poznać jego postępy. - Dziękuję, Gary. Jestem tego pewna - zakończyła i 
gdy   wyłączono   kamerę,   odetchnęła   z   ulgą.     Dopiero   w   trakcie   popołudniowej 
konferencji prasowej na żywo Annie odkryła, co wymyślili dziennikarze i jaką wersję 
rozwoju wydarzeń uznali za najważniejszą. Przygotowywano do niej odbiorców przez 
cały   dzień,   stopniowo   wplatając   jedyną   właściwą   interpretację   między   inne 
informacje, aż w końcu zaczęła żyć własnym życiem. Ledwie Annie skończyła czytać 
oświadczenie i ogłosiła, że będzie odpowiadać na pytania, z pierwszego rzędu foteli 

background image

poderwał  się   reporter   Associated   Press.   Trzymał   rękę   w   górze   i  zachowywał  się 
niczym zdesperowany przedszkolak, który pragnie natychmiast biec do ubikacji.
- Dziś rano w programie ogólnokrajowym mówiła pani o zamknięciu przez Rogera 
Gordiana   brazylijskich   zakładów   produkujących   elementy   międzynarodowej   stacji 
kosmicznej,   co   miało   nastąpić   w   wyniku   ataku   partyzantów.   Czy   mogłaby   pani 
szerzej   omówić   ten   temat?   -   Jak   oświadczyłam   wcześniej,   nie   słyszałam   nic,   co 
wskazywałoby, że mają zostać zamknięte. Poza tym muszę podkreślić, że określenie 
napastników   mianem   „partyzantów”   jest   jeśli   nie   błędne,   to   na   pewno 
przedwczesne...  - Ale potwierdziła pani, że doszło do włamania, prawda?
- Owszem, ale określenia tego użył prowadzący program.  Ja zajmuję się śledztwem 
dotyczącym   katastrofy   Oriona   i   na   tym   chciałabym   się   skupić.   Przed   chwilą 
wyjaśniłam,   że   w   celu   zrekonstruowania   pojazdu   szczątki   promu   zostały 
przewiezione   ze   stanowiska   startowego   do   montowni   na   Florydzie.   Cały   dzień 
zajmowałam   się   koordynacją   tej   operacji   oraz   określeniem   zasad   prowadzenia 
dochodzenia i ostatecznym doborem członków zespołu.  Jak również informowaniem 
prasy   o   tym,   co   robimy   -   odparła   zdecydowanie   i   wskazała   Allena   Murdocka   z 
„Washington Post”. - Nawiążę do pytania mojego kolegi. Gdy zapytano panią, czy 
wydarzenia w Brazylii mogą mieć związek z katastrofą Oriona, powiedziała pani, że 
nic jej o tym nie wiadomo, ale nie odrzuciła tej możliwości. Czy oznacza to, że mogą 
to być powiązane ze sobą akty sabotażu? A jeżeli tak, to kto według pani może być 
za   nie   odpowiedzialny?   -   Nie   sądzę,   by   komukolwiek   potrzebna   była   zabawa   w 
słowa.   To   że   nic   mi   nie   wiadomo,   oznacza   dokładnie   to,   że...   Ale   doskonale 
wiadomo,   że   Roger   Gordian   od   wielu   lat   jest   propagatorem   i   głównym   źródłem 
finansowania   międzynarodowej   stacji   kosmicznej.   Jeśli   informacje   dotyczące 
zamknięcia zakładów w Brazylii okażą się prawdziwe, czy nie można założyć, że 
decyzja   ta   spowodowana   była   poważnym   zagrożeniem   jego   pracowników?   Tryb 
warunkowy panoszył się w tej wypowiedzi bez opamiętania.Zadał pan jednocześnie 
kilka pytań.  Wszystkie one są hipotetyczne, a ja wolałabym się trzymać faktów.  Nie 
mam pojęcia, skąd wziął się pomysł opuszczenia przez UpLink zakładów w Brazylii, 
ale   wydaje   mi   się,   że   jest   to   przypuszczenie   oparte   na   niezrozumieniu   tego,   co 
zostało powiedziane rano.  Jestem przekonana, że wszyscy zgodzicie się ze mną, iż 
ciągnięcie   takich   bezpodstawnych   rozważań   doprowadzi   jedynie   do   poważnego 
zamieszania.   Następny   proszę!   Wybrała   nie   znaną   sobie   kobietę.     Identyfikator 
informował, że nazywa się Martha Eumans i pracuje dla CNBC. Annie miała nadzieję, 
że dziennikarka spyta ją o coś rozsądniejszego i nie będzie tak wojownicza. - Jeśli 
UpLink,   z   jakichkolwiek   powodów,   zdecyduje   się   wycofać   swoje   poparcie   dla 
programu międzynarodowej stacji kosmicznej, to jak bardzo zaważy to na przyszłości 
tego wielkiego projektu? To by było na tyle, jeśli chodzi o nadzieję. I tak upłynęło 
kolejne, długie jak wieczność trzydzieści minut...
- Wiem, że to dla ciebie trudne chwile, Annie, ale muszę powiedzieć, że wyglądasz 
wspaniale.   -   To   miło   z   twojej   strony,   Mac.   Mac,   czyli   McCauley   Stokes,   był   po 
sześćdziesiątce   i   od   lat   prowadził   jeden   z   najpopularniejszych   programów 
publicystycznych   w   sieci   kablowej.   W   swoich   wywiadach   zawsze   zwracał   się   do 
rozmówcy per ty, mówił prostym językiem i grał prostodusznego Teksańczyka. W tym 
ostatnim pomagały mu dziesięciogalonowy kapelusz o szerokim rondzie, złota spinka 
do   krawata   i   nie   kończący   się   łańcuch   dwudziestoparoletnich,   rozbudowanych 
silikonem żon. Kowbojska spuścizna była, ma się rozumieć, równie naturalna, jak 
imponujące popiersie aktualnej żony. Choć rzeczywiście urodził się w Teksasie, jego 
rodzice   byli   trzecim   pokoleniem   beneficjantów   rodowej   fortuny   naftowej   i   czym 
prędzej   wyemigrowali   na   łono   błękitnokrwistej   społeczności   zamieszkującej 

background image

Greenwich w Connecticut. Miał wtedy cztery lata i reszta dzieciństwa upłynęła mu w 
pełnym rozpieszczenia zbytku, a konia widział z bliska, gdy oglądał lokalne rozgrywki 
polo. Potem były najlepsze prywatne szkoły i dopiero znacznie później powstała poza 
prostego człowieka.
- To nie jest zwykły komplement, Annie. Naprawdę jesteś godną podziwu kobietą, 
pod   wieloma   względami.   Rozmowa   z   tobą   to   dla   faceta   czysta   przyjemność...   - 
Dotknął ronda kapelusza. - Zanim zajmiemy się Orionem, powiedz, co się u ciebie 
zmieniło. Ostatni raz widzieliśmy się, gdy wróciłaś po sześciu tygodniach pobytu w 
kosmosie, pamiętasz? Było to, zdaje się, pod koniec 1999? - Zgadza się, Mac. Po 
moim trzecim i ostatnim locie.

Potem, jak wiemy, straciłaś męża. Miał na imię Mark. Powoli nabrała i wypuściła 

powietrze, spoglądając w monitor zainstalowany przez ekipę techniczną.

To prawda. Mark zmarł ponad rok temu.

Takiej kobiecie jak ty, z dwójką dzieci i wysokooktanową karierą, musi być trudno 
prowadzić aktywne życie towarzyskie. Spotykasz się z kimś od śmierci Marka? Tym 
razem przerwa była dłuższa. - Moje zawodowe i macierzyńskie obowiązki wypełniają 
mi cały czas i są moją prywatną sprawą, Mac. Na nic więcej nie mam ochoty. - Ale 
dama   z   twoją   urodą,   rozumem   i   klasą,   że   o   reszcie   nie   wspomnę,   musi   wprost 
oganiać się od młodych byczków bodących się zawzięcie o...
Annie miała dość.
- Przepraszam, Mac, ale jestem pewna, że twoich widzów bardziej interesują postępy 
śledztwa dotyczącego przyczyn katastrofy Oriona. - W takim razie już trzymam język 
za zębami i oddaję ci głos. Zacznijmy od tego, jak NASA chce przekonać Rogera 
Gordiana, żeby nie wycofywał się z Brazylii.  Miejsce, w którym przyszedł na świat, 
stało się teraz miejscem jego sekcji. O dziewiątej trzydzieści wieczorem - godzinę po 
tym,   jak   wzięła   udział   w   programie   McCauley   Stokes   Live   zakończonym   przez 
gospodarza obleśnym mrugnięciem - Annie stała samotnie w olbrzymiej montowni 
Centrum Lotów Kosmicznych im. J. F.  Kennedy’ego. Na szczęście nie miała już w 
planach żadnych wywiadów i mogła powrócić myślami do tego, co było naprawdę 
ważne. Hala montażu promów, bo tak oficjalnie nazywano montownię, zajmowała 
osiem akrów północnego krańca przylądka Canaveral i miała pięćset dwadzieścia 
pięć stóp wysokości. Było to jedyne miejsce w całych Stanach Zjednoczonych zdolne 
pomieścić   prom   kosmiczny   wraz   z   rakietami   na   paliwo   stałe   i   zewnętrznym 
zbiornikiem   ustawione   pionowo   na   specjalnym   rusztowaniu.   Ponad   miesiąc   temu 
jeden z dwóch należących do centrum potężnych ciągników przetransportował prom 
na oddalone o trzy i pół mili stanowisko startowe 39A. Zajęło mu to pięć godzin, przy  
zużyciu   stu   pięćdziesięciu   galonów   ropy   na   minutę.   Ten   sam   ciągnik   z   naczepą 
dostarczył   dziś   szczątki   promu   do   montowni.   Personel   NASA,   obserwujący   jego 
dostojny przejazd, miał nieodparte wrażenie, że uczestniczy w pogrzebie olbrzyma. 
Teraz   poskręcane,   stopione   i   osmolone   elementy   leżały   na   podłodze,   śmierdząc 
dymem, spalonym paliwem i stopionym plastikiem. Klimatyzacja nie radziła sobie z 
przykrym,   ostrym   zapachem   -   osiadał   w   nosie   Annie   i   drażnił   gardło,   wywołując 
kaszel i irytację. Nie miała pojęcia, dlaczego przyjechała tu należącym do UpLink 
saabem,   zamiast   wracać   prosto   do   dzieci   pozostających   pod   opieką   opiekunki 
sprowadzonej z Houston dzięki uprzejmości Rogera Gordiana.  Zadzwoniła ze studia 
do mieszkania, informując, że będzie przynajmniej godzinę później, ale nie potrafiła 
powiedzieć,   dlaczego   zjawiła   się   właśnie   tu.   Była   na   przylądku   zaledwie   tydzień 
temu,   gdy   prom   był   jeszcze   majestatycznym   statkiem   kosmicznym.   Jim   Rowland 

background image

żartował   jak   zwykle,   wskazując   swój   marchewkowy   strój,   i   uśmiechał   się   ze 
srebrnego   autobusu   wiozącego   go   na   stanowisko   startowe,   a   nikt   nie   traktował 
nazwy Orion jako synonimu tragedii i niepowetowanej straty. Terra nos respuet. Nikt 
nie   musiał   jej   przypominać,   że   nie   jest   tu   na   darmowych   wakacjach.   Aż   nazbyt 
dobrze   pamiętała   o   powodach   swej   obecności   na   Florydzie.   Rozejrzała   się   po 
rozległej   podłodze,   marszcząc   z   namysłem   brwi.   W   kącikach   jej   ust   pojawiły   się 
głębokie bruzdy. Gdyby wybuch nastąpił choć kilka sekund po starcie, szczątki byłyby 
rozsiane   na   dnie   Atlantyku,   a   zebranie   ich   stałoby   się   długotrwałym   i   żmudnym 
procesem.   Wymagałoby   użycia   dziesiątków   statków   ratowniczych   i   pracy   setek 
nurków.  Ponieważ jednak ogień pojawił się przed startem, udało się zebrać niemal 
wszystkie   pozostałości,   nawet   te   najmniejsze,   wciąż   jeszcze   nie   zidentyfikowane. 
Wszystko, aż do gigantycznych trzpieni i dużych fragmentów powierzchni skrzydeł 
oraz kadłuba promu, zostało oznaczone i zniesione tu niczym szczątki nieboszczyka 
czekające na oględziny koronera. Sama nie wiedziała, co czuje - wdzięczność czy 
może   zachętę...   Takie   słowa   wydawały   się   obsceniczne   w   tak   pełnym   żalu   i   tak 
ponurym kontekście.   Części było tysiące, a jedynie kilka wyglądało na względnie 
całe.  Jutro miała wprowadzić tu pierwszą grupę specjalistów, by obejrzeli to, z czego 
już   nigdy   nie   powstanie   żadna   całość   nawet   gdyby   udało   się   zebrać   każdą 
najmniejszą   śrubkę   i   przewód...   Nie,   jutro   znów   będą   męczące   wywiady,   sterta 
papierów i długa lista telefonów, w tym do Rogera Gordiana, który obiecał streścić jej 
przebieg incydentu w Brazylii. Potrzebowała odpoczynku, prysznica, chwili z dziećmi 
i snu. Tym bardziej więc nie rozumiała, dlaczego przyjechała w to przygnębiające 
miejsce, gdzie wszystko przypominało jej o nieszczęściu. Oprócz umundurowanych 
strażników   w   centrum   nie   było   żywej   duszy.     Próbując   gorączkowo   znaleźć 
odpowiedź   na   to   pytanie,   zrozumiała,   że   powód   był   prosty   -   musiała   przemyśleć 
pewne   sprawy   i   uspokoić   się.   Gdyby   miała   sama   ocenić   swój   pierwszy   dzień 
występów   telewizyjnych,   dałaby   sobie   najwyżej   C   minus.   Rozmowy   zmierzały 
nieustannie tam, gdzie nie chciała, a co gorsza, niemal od początku inicjatywa trafiła 
w ręce zgrai goniących za sensacją pismaków, którzy - świadomie lub nie - zaczęli 
przekręcać   jej   wypowiedzi.   Zaczęło   się   od   przypadkowego   pytania   słodkiego 
Garyego Jakośmutam, dotyczącego możliwości wycofania się UpLink z Brazylii. Kilka 
innych programów, komentując wywiad, doniosło w południe o „pogłoskach”. Te kilka 
godzin później dzięki Allenowi Murdockowi przerodziły się w „informacje”, wskutek 
czego   wczesnym   wieczorem   w   Crossfire   odbyła   się   debata   na   temat   skutków 
wycofania się Gordiana dla całego programu budowy stacji. A wieczorem uznano to 
za   fakt.   Do   kolejnej   permutacji   prawdy   doszło,   gdy   jedna   z   sieci   podała   w 
wiadomościach   „analizę”   dotychczasowych   spekulacji,   tworząc   załganą   plątaninę 
faktów i fikcji, którą później wykorzystywała jako materiał źródłowy w ogólnokrajowym 
programie   jeszcze   inna   sieć.   A   kulminacją   było   pytanie   McCauleya   Stokesa,   jak 
NASA   chce   powstrzymać   UpLink   przed   wycofaniem   się   z   Mato   Grosso.   W   ten 
sposób,   po   przejściu   siedmiu   etapów,   w   ciągu   jednego   dnia   wytwór   wyobraźni 
słodkiego   Gary’ego   uznano   za   fakt,   a   Annie   przez   większość   czasu   antenowego 
prostowała   kłamstwa   i   błędy,   zamiast   podawać   ludziom   konkretne   informacje. 
Najgorsze   zaś   było  to,   że  niezależnie  od  jej   zaprzeczeń,  sprostowań  i  wyjaśnień 
wszyscy rozmówcy cierpieli na selektywną głuchotę - słyszeli to, co chcieli słyszeć, a 
reszta   odbijała   się   od   nich   jak   groch   od   ściany.   Była   pewna,   że   jutro   zobaczy 
nagłówki informujące o wycofaniu się UpLink nie tylko z Brazylii, ale w ogóle z całego 
programu   budowy   międzynarodowej   stacji   kosmicznej.   I   na   pewno   będą   poparte 
kolejnymi wymysłami.   Przypominało to upiorną odmianę perpetuum mobile, które 
wymknęło się spod kontroli i w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin wywołało 
potworną   lawinę.   Aby   nie   dać   się   jej   porwać,   musiała   mniej   mówić,   staranniej 

background image

dobierać słowa i robić to ostrzej - krótko, zdecydowanie zaprzeczać, nie udzielać 
zbędnych wyjaśnień i informować o tym, o czym chciała. Nigdy dotąd nie spotkała się 
z taką sytuacją i takim podejściem. Należało porzucić naiwne nadzieje i wrócić do 
rzeczywistości. I to mógł być kolejny podświadomy powód, dla którego tu przyjechała. 
Konfrontacja z rzeczywistością pomogła jej zrozumieć, jakie czekają zadanie. Być 
może jej problemy z dziennikarzami wynikały również z tego, że nie chciała przyznać 
się przed sobą do tego, co się stało. Wzięła na siebie obowiązki, by nie mieć czasu 
na   szok   i   niedowierzanie,   które   zawsze   poprzedzają   żal.   Nazbyt   pobieżnie 
zaakceptowała to,  co zaszło.  Nie było sensu winić się  za to,  ale skuteczność jej 
działania   wymagała,   by   zdała   sobie   sprawę   z   własnych   błędów   i   spróbowała   je 
naprawić. Powoli obeszła halę, krążąc między zmasakrowanymi fragmentami promu. 
Dokoła   leżały   popękane   termiczne   łuski   poszycia,   sterty   aluminiowych   wręg   i 
wsporników,   prawie   nierozpoznawalny   fragment   tablicy   kontrolnej   pilota   z   pękiem 
stopionych   przewodów   zwisających   z   rozsadzonego   tylnego   panelu   i   fragment 
krawędzi   natarcia   skrzydła   oderwany   przez   jedną   z   eksplozji,   które   obserwowała 
bezsilnie   z   budynku   centrum.     Musiała   się   z   tym   wszystkim   pogodzić,   więc   tym 
bardziej tęskniła za domem, dziećmi i snem. Był jeszcze jeden powód tej samotnej 
wycieczki   po   piekle,   ostatnia   rzecz,   którą   musiała   rozważyć   w   całkowitej 
samotności... coś, czego przez długi czas bała się nawet podejrzewać. Wśród całego 
steku bzdur i bardziej lub mniej nie przemyślanych teorii, którymi bombardowano ją 
cały dzień, znalazła się jedna, szczególnie szalona, która przyczepiła się do niej, 
ignorując wszelkie próby logicznego tłumaczenia.   Pierwszy wyraził ją pod koniec 
wywiadu  niegroźny na pozór  Gary Jakośmutam.  Pamiętała  dokładnie,  jak to  ujął: 
„Oba incydenty wydarzyły się niemal jednocześnie, a ładunkiem Oriona był moduł 
laboratoryjny stacji kosmicznej. Czy w związku z tym bierzecie pod uwagę fakt, że 
może   istnieć   związek   między   katastrofą   promu   i   atakiem   w   Brazylii?”   Prawdę 
mówiąc, do chwili, kiedy usłyszała to pytanie, nie brała pod uwagę takiej możliwości. 
Ale od tej pory rozważała ją świadomie lub podświadomie prawie cały czas.  A jeśli 
okaże się, że taki związek istnieje? A jeśli ktoś celowo spowodował wybuch?
A jeśli Jim Rowland zginął nie dlatego, że coś przypadkiem się zepsuło albo zostało 
źle wykonane, ale dlatego, że ktoś chciał tak bardzo uniemożliwić start, że posunął 
się do sabotażu? Stała długo w cichej niczym kostnica hali z rękoma złączonymi za 
plecami. Mars na jej obliczu pogłębiał się coraz bardziej, w miarę jak te mroczne 
pytania powstawały i zaczynały kłębić się w jej głowie. A jeśli?
13
POłUDNIOWO-WSCHODNIA BRAZYLIA
21 KWIETNIA 2001
W   miesiącach,   jakie   nastąpiły   po   katastrofie   nocnego   pociągu   Sao   Paulo-Rio   de 
Janeiro, w której zginęło stu dziewięćdziesięciu dwóch pasażerów, przeprowadzono 
wiele niezależnych dochodzeń mających ustalić okoliczności, przebieg i przyczyny 
wykolejenia   ekspresu.   Nikt   się   specjalnie   nie   zdziwił,   gdy   ich   wyniki   okazały   się 
sprzeczne   i   zakończyły   przedłużającą   litanią   wzajemnych   oskarżeń.   Towarzystwo 
kolejowe i ubezpieczające je firmy obwiniały kompanię, od której dzierżawiły tory, 
wyliczając   w   nieskończoność   problemy   z   niesprawną   sygnalizacją,   zwrotnicami   i 
konserwacją urządzeń. Właściciel torowiska i ubezpieczające go firmy oskarżali z 
kolei   towarzystwo   kolejowe   o   nieprzestrzeganie   przepisów   bezpieczeństwa,   a 
maszynistę Julia Sallesa o zaniedbanie obowiązków służbowych. Adwokaci ofiar i ich 
rodzin   przyłączyli   się   do   nich   po   obejrzeniu   komputerowej   rekonstrukcji   wypadku 
opracowanej   przez   ekspertów,   których   wynajęli,   by   zdobyć   silniejsze   dowody   na 
poparcie   swych   roszczeń.   Ponieważ   Sallesa   zawieszono   bez   prawa   do 

background image

wynagrodzenia,   jego   prawnicy   utrzymywali,   że   został   kozłem   ofiarnym   zarówno 
towarzystwa   kolejowego,   jak   i   właściciela   torów,   którzy   chcieli   ukryć   własne 
zaniedbania.     Pozwali   również   korporację,   która   zaprojektowała   zainstalowany   w 
pociągu   system   elektroniczno-hydraulicznych   hamulców   oraz   prędkościomierz 
dopplerowski. Zgodnie z oświadczeniem maszynisty oba systemy zawiodły tuż przed 
wykolejeniem.   Komisja   powołana   przez   rząd   brazylijski   potrzebowała   osiemnastu 
miesięcy i trzech tysięcy stron maszynopisu, by przyznać, że nie doszła do żadnych 
jednoznacznych wniosków i że jedynym rozwiązaniem, jakie widzi, jest ugoda między 
zainteresowanymi   stronami.   Kierując   się   tymi   zaleceniami,   zawarto   rozmaite 
porozumienia, które objęły niemal wszystkich. Wyjątkiem był Julio Salles, cały czas 
uporczywie twierdzący, że jest niewinny i że jego reputacja została zniszczona na 
skutek wysuniętych przeciw niemu oskarżeń. W końcu jednak uległ presji adwokata i 
przyjął propozycję przejścia na pełną emeryturę oraz wypłaty wstrzymywanej pensji 
w   zamian   za   zaprzestanie   publicznego   rozgłaszania   swojej   wersji   wydarzeń   i 
odstąpienie od dochodzenia roszczeń na drodze sądowej. Prywatnie wszakże nadal 
mówił swoje i miał żal do firmy, w której przepracował trzydzieści lat. Popadł z tego 
powodu w głęboką depresję. Dokładnie dwa lata po katastrofie strzelił sobie w głowę 
w mieszkaniu w Sao Paulo, które dzielił z żoną, i został sto dziewięćdziesiątą trzecią 
ofiarą   wypadku.   Ostatecznie   to,   co   rzeczywiście   wydarzyło   się   tamtej   nocy   w 
górzystej   okolicy   pomiędzy   Barra   Funda   a   stacją   końcową,   pozostało   tajemnicą. 
Dokładnie o jedenastej wieczorem na drodze biegnącej ćwierć kilometra na zachód 
od ostrego zakrętu torów, które opadały następnie stromo w dół zbocza, zatrzymała 
się  zwyczajna szara furgonetka.  Kierowca natychmiast  wyłączył  silnik  i  reflektory, 
rozsiadł się wygodnie i zaczął obserwować szyny. Choć noc była bezgwiezdna, a 
ciemności  rozpraszały   jedynie   światła   nielicznych   wiosek   leżących   na   wschód   od 
Taubate, przez gogle noktowizyjne widział wyraźnie sygnalizację obok torów. Opuścił 
gogle, odwrócił się do pozostałych i dał im znak, by przystąpili do wykonania zadania. 
Z samochodu wysiadły dwie postacie w czarnych strojach i czarnych kominiarkach. 
Mężczyźni odwiązali linki przytrzymujące brezent, który zakrywał dach, i zdjęli go, 
odsłaniając dwunastocalowej średnicy antenę. Złożyli i schowali plandekę, po czym 
wspięli się na samochód i zajęli ostatecznym kalibrowaniem sprzętu. Talerz anteny 
obrócił   się   o   dziewięćdziesiąt   stopni   na   wschód   i   znieruchomiał   wycelowany   w 
sygnalizację   kolejową.   Za   plecami   mężczyzn   pracował   cicho   niewielki   przenośny 
generator.  Kierowca włożył gogle noktowizyjne i spojrzał w lewo - na zachód, skąd 
miał   się   wyłonić   pociąg   zjeżdżający   ze   wzgórz.   Po   chwili   przeniósł   wzrok   na 
sygnalizację. W stosownym momencie antena wyemituje szerokopasmowy impuls 
trwający kilkaset nanosekund, czyli krócej, niż trwa mrugnięcie, po czym obróci się i 
nada kolejny impuls w stronę lokomotywy. Według tego, co napisał ten Rosjanin, 
Ilkanowicz,   była   to   cała   operacja.   Kuhl   przypomniał   sobie   uwagę,   którą   wraz   z 
urządzeniem przekazali Albańczycy. Cóż, sam zobaczy, czy próba przypadnie mu do 
gustu. Pięć minut przed północą usłyszał odległy jeszcze odgłos zbliżającego się 
składu.     Zdawał   sobie   sprawę,   że   warunki   atmosferyczne   panujące   w   dolinie 
wywołują złudzenie, iż jest on bliżej niż w rzeczywistości, ale pociąg i tak zjawi się w 
ciągu   najbliższych   minut,   zjeżdżając   po   zboczu   z   prędkością   prawie 
siedemdziesięciu mil na godzinę. Nie spuszczał wzroku z sygnalizatora, na którym 
paliło   się   żółte   światło   oznaczające   „wolno”.   Odgłosy   pociągu   były   głośniejsze. 
Wydało   mu   się,   że   zmienił   się   szum   pracującego   generatora,   a   powietrze   wokół 
zaczęło potrzaskiwać od wyładowań, ale wiedział, że to jedynie złudzenie wywołane 
oczekiwaniem. Pierwszy impuls został wyemitowany. Światło wyłączyło się, włączyło 
ponownie i znów wyłączyło. I tak już pozostało. Kuhl wypuścił z sykiem powietrze, 
zaciskając   zęby,   i   spojrzał   w   lewo.   Najpierw   dostrzegł   na   torach   blask   lamp 

background image

lokomotywy, a po kilku sekundach ją samą.   Była na tyle blisko, że w oświetlonej 
kabinie mignął mu maszynista. Za nią wyłonił się długi sznur opływowych wagonów 
pasażerskich. Antena skierowała się cicho na nowy cel i wyemitowała drugi impuls.
Była   wysoka,   opalona,   młoda   i   piękna.   I   pochodziła   z   Ipanemy,   zupełnie   jak 
dziewczyna   w   tej   starej   piosence.   Christina   z   Ipanemy   -   nawet   dobrze   brzmiało. 
Niewiarygodne.  Darvin spotkał ją w barze na dworcu w Barra Funda, gdzie sącząc 
martini,   czekał  na   pociąg   i   rozmyślał   o   intratnej   umowie,   którą   właśnie   zawarł  w 
imieniu swojej nowojorskiej firmy. Właściwie w imieniu firmy swego teścia, by rzec 
prawdę. Zapomniał o interesie, choć miał przynieść pokaźne pieniądze, i o martini, 
choć je lubił, gdy do sali weszła dziewczyna w lekkiej, mocno wyciętej na plecach 
sukience   w   kwiaty.   Tak   jak   w   piosence,   miała   diamentowe   kolczyki,   naszyjnik   z 
czarnych   pereł,   a   na   ramieniu   tatuaż   przedstawiający   kwiat   lotosu.   I   tak   samo 
kołysała biodrami w rytm samby płynącej z głośników, mimo że niosła sporo toreb z 
drogich   butików.   Christina   z   Ipanemy.   Ledwie   mógł   uwierzyć   w   to,   co   robi,   gdy 
zaprosił   ją   na   drinka.   Po   pierwsze,   dlatego,   że   był   żonaty.   Wziął   ślub   pół   roku 
wcześniej   i   nie   przypadkiem   od   pół   roku   pracował   w   Rinas   International   Hotel 
Supplies.   Po   drugie   zaś,   ponieważ   był   dotąd   zbyt   biedny.   Wcześniej   sprzedawał 
biżuterię po trzydzieści dolarów za pierścionek i trzydzieści pięć za naszyjnik dla 
jakiegoś żydowskiego gonifa, który miał biura na Dziesiątej Alei. Dostawał dziesięć 
procent   od  sprzedaży,  ale  wiedział,  że  tandeta  wkrótce  zacznie  się  odbarwiać,  a 
przydzielony mu teren leży między 125 Ulicą w Harlemie a Washington Heights, więc 
by mieć za co żyć, musiał się nieźle nagimnastykować. Zanim poderwał swoją żonę i 
nim teść został jego szefem, dając mu w prezencie doskonale prosperujące interesy 
firmy   w   Brazylii,   nie   mógł   nawet   marzyć   o   zagadnięciu   kogoś   z   taką   klasą   jak 
Christina. Nie miał na to ani pieniędzy, ani pewności siebie. Wciąż zresztą wydawało 
mu się to nierzeczywiste, niczym historie, o których czyta się w „Penthousie”. Może 
im zresztą wyśle artykuł pod jakimś kretyńskim pseudonimem, na przykład: Wżeniony 
Przypadkiem w Kasę. W tej chwili pędzili ekspresem prosto ku Rio i ku pokojowi 
Darvina w Ritz Carlton.   Przytuleni w pogrążonym w półmroku piątym lub szóstym 
wagonie za lokomotywą, zajmowali się czymś, co było doskonałym przedsmakiem 
dalszej   części   nocy.   Dziesięć   minut   wcześniej   poprosili   konduktora   o   koc,   który 
narzucili na kolana - nie dlatego, że zrobiło im się zimno, ale dlatego, że Christina z 
Ipanemy, czekająca na pociąg po szaleństwie popołudniowych zakupów z koleżanką, 
wyszeptała mu wcześniej kilka sugestii, jak mogliby przyjemnie, a niepostrzeżenie 
spędzić kilka długich godzin podróży do Rio. Ponieważ pociąg był luksusowy, już 
wcześniej mieli sporo prywatności. Wysokie, miękkie fotele ze skóry zasłaniały ich 
przed pasażerami z tyłu, a wykładzina tłumiła wszystkie dźwięki, również te, które 
sami   mogliby   wydawać.     Światła   sufitowe   wyłączono,   by   nie   przeszkadzały 
pragnącym snu pasażerom, a reszta podróżnych bawiła w wagonie restauracyjnym. 
Lampki   o   różowych   abażurach   zamontowane   między   oknami   dawały   ciepłe, 
przytłumione światło, które wystarczało do czytania i tworzyło romantyczny nastrój. 
Dlatego afgański koc zapewniał im wystarczającą osłonę. Darvin jęknął i odwrócił 
głowę ku dziewczynie. Christina uśmiechnęła się i zamruczała gardłowo. Ich twarze 
niemal się stykały, oddechy mieszały, dłonie zaś poruszały pracowicie pod kocem - 
jej w jego rozpiętym rozporku, jego głęboko pod jej sukienką. Darvin miał właśnie 
osiągnąć   szczytowy   punkt   podróży,   gdy   jarzeniowe   lampy   umieszczone   wzdłuż 
przejścia rozbłysły z pełną mocą. Zaniepokojona Christina usiadła prosto i rozejrzała 
się zaskoczona, a jej dłoń najpierw irytująco znieruchomiała pod kocem, po czym 
wysunęła się z jego spodni.   Większość śpiących obudziła się i także rozglądała 
niepewnie.     Nawet   Darvin,   mimo   że   postanowił   wyciągnąć   rękę   spod   sukienki 
dziewczyny jedynie na jej wyraźną prośbę, spojrzał w górę. Lampy bzyczały głośno, a 

background image

ich   blask   był   zbyt   ostry.   Konduktor   patrzył   na   nie   jak   wszyscy   i   był   tak   samo 
zaskoczony. - O que e isto? - spytał głośno ktoś z tyłu po portugalsku. Tudo bem? 
Nikt nie wiedział, co się dzieje, więc nikt nie miał też pojęcia, czy wszystko jest w 
porządku.   Odpowiedziała   mu   cisza.   Chwilę   później   pociągiem   szarpnęło,   a   za 
oknami rozległ się ogłuszający ryk klaksonu lokomotywy, uzmysławiając pasażerom, 
że   wszystko   na   pewno   nie   jest   w   porządku.   Kilka   minut   potem   Darvin,   kobieta 
nazywająca siebie Christiną i dwudziestu pięciu innych pasażerów tego wagonu nie 
żyli. 
Kiedy byli młodzi, mieszkali z czwórką dzieci w Baltimore i ledwie starczało im na 
czynsz. Al i Mary Montelione przed każdą wyprawą do supermarketu bawili się w 
głupawą   grę,   którą   wymyślili   po   urodzeniu   trzeciej   pociechy   -   Sofii.   Ponieważ 
utrzymywali się ze skromnej pensji listonosza, którą przynosił Al, musieli oszczędzać, 
na   czym   się   dało,   i   starannie   sprawdzać   ceny   żywności   oraz   innych   towarów 
codziennego   użytku.   W   weekend   czwartego   lipca   zdecydowali   się   uczcić   święto 
lodami, ale gdy stanęli przed ladą chłodniczą, zrozumieli, że nie bardzo ich na to stać 
-   na   koncie   nie   mieli   ani   centa,   a   przy   sobie   około   dziesięciu   dolarów   na   cały 
weekend. Widząc zmartwioną minę Ala, Mary złapała go za łokieć i oświadczyła: „No 
dalej, proszę pana! Okazja! Kto znajdzie najtańsze, wygra darmową podróż do Rio!” 
Była to jedna z tych sytuacji, w których można się tylko śmiać lub płakać. Ton i tekst 
udający reklamy sprawiły, że Al zachichotał histerycznie, zanurkował w ladę i zaczął 
grzebać w jej zawartości z takim entuzjazmem, jakby istotnie brał udział w konkursie. 
Mary   -   zadowolona,   że   podniosła   go   na   duchu   -   poszła   w   jego   ślady.     Chociaż 
wygrała   o  dwadzieścia   dwa  centy,   kupili   lody  dla  całej  rodziny,   a  Al  czuł  się  jak 
zwycięzca. Od tego momentu „podróż do Rio” stała się standardową taktyką walki ze 
stresem   przy   problemach   finansowych.   Dzieciaki,   gdy   już   trochę   podrosły, 
zrozumiały,   o   co   chodzi,   i   hasło   zyskało   nowych   zwolenników.     Czterdzieści   lat 
później,   żyjąc   może   nie   wystawnie,   ale   całkiem   wygodnie   z   emerytury   Ala   -   gdy 
awansował na kierownika urzędu pocztowego, z pieniędzmi przestali mieć problemy, 
ale wtedy lekarze wykryli u niego ciężką arytmię serca, która wymagała założenia 
rozrusznika   -   uczcili   swoje   złote   gody   prawdziwą   podróżą   do   Rio   oraz   innych 
turystycznych atrakcji Brazylii.  Przejazdy i hotele w całości opłaciły im dorosłe już i 
pożenione   dzieci,   które   postanowiły   zrobić   rodzicom   niespodziankę.   Jak   dotąd 
wyjazd był naprawdę udany - pięć dni w Copacabanie, przelot do Brasilii i zwiedzanie 
zachodnich rejonów kraju z zapierającą dech w piersiach wycieczką balonem nad 
rezerwatem   dzikiej   zwierzyny   w   Pantanal.   Potem   lot   na   wschód,   dwudniowy 
przystanek w Sao Paulo i podróż nocnym ekspresem do Rio, gdzie mieli spędzić 
ostatni  weekend   wakacji.   Po   trzech   godzinach   podróży   odwiedzili   bufet,   a   potem 
wrócili   na   swoje   miejsca   w   środkowym   wagonie.   Mary   wyjęła   z   torby   powieść 
Danielle Steele i pogrążyła się w lekturze, a Al zapadł w drzemkę., Spokój nie trwał 
długo.     Niespodziewanie   jarzeniówki   pod   sufitem   zapaliły   się   i   zaczęły   bzyczeć 
niczym rój os. Mary najpierw przyjrzała się lampom, a potem zerknęła na męża. I 
natychmiast   zaczęła   się   bać.   Al   był   zupełnie   rozbudzony   i   blady   jak   śmierć. 
Przyciskał dłonie do piersi w okolicach serca i gorączkowo łapał powietrze otwartymi 
ustami. - Al, co się dzieje? - spytała, puszczając książkę i łapiąc go za ramię. - Al, 
kochanie, źle się czujesz? Skinął głową, nie mając dość powietrza, by odpowiedzieć. 
Ignorując   zaniepokojone   komentarze   współpasażerów,   Mary   rozglądała   się 
gorączkowo za konduktorem. - Potrzebujemy lekarza! - krzyknęła. - Pomocy, mój 
mąż umiera! Nikt jednak nie zareagował, gdyż nagle pociąg szarpnął ostro, a zaraz 
potem   rozległ   się   przeraźliwy   sygnał   klaksonu   lokomotywy.   Panika   ogarnęła 
wszystkich   pasażerów   -   Mary   słyszała   wokół   krzyki   zagłuszane   przez   łoskot   kół 
uderzających o szyny. Kolejne, coraz silniejsze wstrząsy i kołysanie wagonu omal nie 

background image

wyrzuciły jej z fotela. Al zaczął się dusić, nie przestając trzymać się za miejsce, w 
którym wszczepiono mu rozrusznik. Pod wpływem impulsu i bezradności zarzuciła 
mu   ręce   na   szyję   i   tuląc   z   całych   sił,   osłoniła   własnym   ciałem.   W   takiej   pozycji 
następnego   dnia   ekipa   ratunkowa   odkryła   we   wraku   wagonu   ich   zakrwawione, 
zmasakrowane   ciała.   W   drugim   wagonie   za   lokomotywą   Enzio   Favas   z   dumą 
pokazywał Alyssie swój zegarek z pagerem produkcji UpLink Telecommunications. 
Alyssa była jedną z australijskich modelek, które wynajął, by prezentowały jego nową 
kolekcję strojów plażowych na spotkaniu projektantów mody, które miało się odbyć w 
przyszłym tygodniu w Rio.Mogę wysyłać i odbierać emaile, wiesz? Emaile! - Wskazał 
entuzjastycznie dolną część wyświetlacza. - Dotyka się tu i pojawiają się wyrazy! 
Alyssa   spojrzała   nań   przelotnie,   pochłonięta   studiowaniem   dziwnego   skupiska 
wapnia pod paznokciem.   Żałowała, że w pobliżu nie ma manikiurzystki. - Uhmm - 
mruknęła.  - I dostosowuje się do różnych stref czasowych! Automatycznie! - oznajmił 
po angielsku z ciężkim akcentem. - Można lecieć z Nowego Jorku do Los Angeles 
czy   z   Paryża   do   Tokio,   a   on   całą   drogę   podaje   właściwy   czas!   Wszystko   robią 
satelity,   wiesz?   -   Uhmm   -   mruknęła,   słuchając   hałasujących   dziewczynek,   które 
siedziały kilka rzędów za nimi. - Nie sądzisz, że te gówniary powinny się wreszcie 
uspokoić   i   położyć?   Enzio   wzruszył   ramionami.   „Gówniary”   były   w   istocie   trójką 
sympatycznych sióstr podróżujących przez kraj pod opieką niani. Rozmawiał krótko z 
tą   kobietą,   więc   znał   smutną   historię   -   rodzice   dziewczynek   rozwiedli   się,   ojciec 
mieszkał  w   Rio,   matka   w  Sao   Paulo.   Ponieważ  uzgodniono   wspólną   opiekę   nad 
dziećmi,   te   cały   czas   podróżowały   z   miejsca   na   miejsce   niczym   piłeczki   do 
pingponga. Enzio też pochodził z rozbitej rodziny, dlatego rozumiał ich sytuację i 
zaskoczyła   go   obojętność   Alyssy.   Czyżby   była   aż   tak   głupia   i   samolubna?   A   na 
dodatek   jak   mogła   w   ogóle   nie   zainteresować   się   jego   nowym   zegarkiem?Ma 
dwadzieścia różnych dźwięków, w tym melodyjki! wrócił do ulubionego tematu. - I... 
jak się to nazywa... GPS! Jeśli cię gdzieś zgubię, gdziekolwiek na całym świecie, naci 
skam ten guzik. Zegarek wysyła wtedy sygnał do operatora UpLink, a ten odpowiada 
i już wiem, gdzie jestem!  Wiesz?
Alyssa oblizała nerwowo wargi, próbując zachować spokój. Jeśli gadanie Enzia o 
zegarku   nie   doprowadzi   jej   do   obłędu,   to   zrobi   to   sposób,   w   jaki   mówi.   Albo   te 
uciążliwe bachory.Uhmm - bąknęła, zaczynając żałować, że nie usiadła po drugiej 
stronie przejścia razem z Thandie. Tyle że Thandie zawsze mówiła tylko o tym, jak to 
może jeść do woli wysokokaloryczne potrawy, a mimo to utrzymuje wciąż wspaniałą 
linię,  nie  wspominając  już  o rozmaitych  pigułkach  odchudzających  czy  o bardziej 
prozaicznych metodach, czyli palcach wsadzonych do gardła w samotności ubikacji. 
Enzio  podjął  ostatnią  próbę wzbudzenia jej podziwu  dla  swojej nowej  kosztownej 
zabawki. Podsunął jej rękę z zegarkiem pod nos, i to tak blisko, że szkiełko omal nie 
starło jej pudru.Można zapisać w nim nazwiska, numery telefonów i adresy tysiąca 
ludzi!   Zaznaczać spotkania w kalendarzu i zgrać wszystkie informacje na twardy 
dysk komputera. Wi...? Umilkł gwałtownie, gdyż nagle rozbłysły lampy pod sufitem. 
Alyssa   nie   miała   pojęcia,   dlaczego   światło   się   zapaliło   -   może   któraś   gówniara 
zaczęła się bawić przełącznikiem. Nawet jeśli, to i tak powinna być jej wdzięczna, bo 
Enzio zamknął się na chwilę. Nie tłumaczyło to natomiast jaskrawości światła ani 
buczenia lamp. Zerknęła przez ramię: trzy dziewczynki siedziały na swoich miejscach 
i   rozglądały   się   z   zaskoczeniem   podobnie   jak   wszyscy   pasażerowie.   No,   prawie 
wszyscy,   ponieważ   Enzio   jak   sparaliżowany   wpatrywał   się   w   swój   zasmarkany 
cudowny i genialny super-zegarek, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, co 
dzieje się wokół. - Enzio! Wiesz, co się... - Ćśśś! Nie teraz!

background image

Umilkła   zdziwiona.  Enzio  mógł   być  upiornie  męczący,  ale  zawsze  był uprzejmy... 
Przyjrzała mu się uważniej i stwierdziła, że nie podziwia już zegarka, lecz przygląda 
mu   się   z   zaskoczeniem.     Pochyliła   się   ku   niemu,   by   zobaczyć,   co   wywołało   tak 
nietypową   reakcję,   a   gdy   zobaczyła,   uniosła   brwi.   Wyświetlacz   nie   pokazywał 
godziny,   ale   szeregi   mrugających   zer   i   jedynek,   a   alarmy   włączyły   się   chyba 
wszystkie jednocześnie. Ćwierkanie, bipnięcia, fragmenty melodyjek zagłuszały się 
wzajemnie.   Zauważyłaby   to   natychmiast,   gdyby   jej   uwagi  nie   odwróciły   bzyczące 
światła   i   narastające   zdenerwowanie   pasażerów.   Zanim   jeszcze   po   raz   pierwszy 
szarpnęło, miała przeczucie, że coś jest bardzo nie w porządku. A potem pociąg 
zaczął się zachowywać tak, jakby wypadł z torów, i musiała złapać się fotela, by nie 
spaść na podłogę.   Enz...? - zaczęła i ugryzła się w język. Wciąż wpatrywał się w 
zegarek,   potrząsając   głową   i   ignorując   otoczenie.   Zupełnie   jakby   przyglądał   się 
najlepszemu   przyjacielowi,   który   właśnie   na   jego   oczach   wpadł   w   szał.   Pociąg 
zgrzytał, podskakiwał i miotał się dziko na torach, czemu towarzyszyło wycie syreny 
lokomotywy i krzyki pasażerów. Dziewczynki zaczęły płakać, pytając opiekunkę, co 
się   dzieje.   Gdy   przód   następnego   wagonu   rozbił   tył   ich   wagonu   i   zbliżał   się, 
zgniatając resztę niczym aluminiową folię, po głowie Alyssy tłukła się ostatnia myśl: 
te biedne gówniary zginą razem ze wszystkimi. Gdyby zdarzyło się to w idealnym 
świecie, pełnym idealnych istot ludzkich, Julio Salles być może zdołałby zmniejszyć 
liczbę   śmiertelnych   ofiar.   Dwie   mile   przed   niesprawną   sygnalizacją   pociąg   jechał 
pięćdziesiąt   pięć   mil   na   godzinę,   czyli   mieścił   się   w   granicach   prędkości 
wyznaczonych dla tego odcinka trasy, choć rozsądniej byłoby ją nieco zredukować, 
jako że zjeżdżał z pochyłości. Mimo że Salles czuwał na stanowisku, wyglądając 
sygnalizatora,   nie   miał   podstaw   podejrzewać,   że   coś   jest   nie   w   porządku.   Mógł 
zwrócić uwagę na charakterystyczne cechy terenu, gdy zbliżał się do miejsca, gdzie 
tory ostro skręcały po stoku, obiegając wzgórze. I być może zrobiłby to, gdyby góry 
nie wzięła rutyna. Najczęściej daje ona o sobie znać na równych, prostych odcinkach 
w monotonnym wiejskim krajobrazie.   Każdy, kto jeździ dzień po dniu i miesiąc po 
miesiącu   tymi   samymi   drogami,   zaczyna   szybko   ignorować   scenerię   i   polega   na 
znajomości   okolicy,   dopóki   nie   podjedzie   do   skrzyżowania   czy   innego   znaku 
wymagającego  zatrzymania.   Budynki,   pola,   wieże  radiowe   czy   wiśniowy   mustang 
rocznik 1963 na czyimś podjeździe, który jeszcze niedawno wpadał w oko, stają się 
niezauważalne. Nieodłącznie zjawisku temu towarzyszy nadmierna pewność siebie, 
przekraczanie dozwolonej prędkości, a nawet ignorowanie znaków stopu. Jeśli zna 
się lokalne zwyczaje, wiadomo, że przy dozwolonej prędkości sześćdziesięciu pięciu 
mil na godzinę policjant nie zatrzyma kogoś jadącego sześćdziesiąt osiem, a w innym 
miejscu nawet siedemdziesiąt mil na godzinę. Salles był maszynistą od trzydziestu 
lat, a odkąd dwa lata temu przeniesiono go na trasę z Sao Paulo do Rio, przemierzył 
ją ponad pięćset razy. Nigdy w karierze nie miał problemów z przepisami czy z jazdą, 
o wypadku nie wspominając. Tamtej nocy wypatrywał sygnalizatora, który przestał 
funkcjonować,   i   bezgranicznie   ufał   elektronicznym   urządzeniom,   których   nikt   nie 
zabezpieczył przed nowym rodzajem uzbrojenia. Julio Salles wykonywał swą pracę 
zgodnie   z   przepisami   i   szybko   zareagował   na   pierwsze   oznaki   kłopotów.   Gdyby 
wyrokował sędzia  znający  wszystkie  fakty,   Salles  zostałby  uniewinniony,  a  nawet 
pochwalony. Maszynista bowiem - tak na sali sądowej, jak i w innych publicznych 
wystąpieniach   -   mówił   całą   prawdę   i  tylko   prawdę.   Jego   pociąg   pokonywał   serię 
wzniesień przecinających trasę z Sao Paulo do Rio. Ponieważ zalesiona okolica na 
wschód od Taubate była przeważnie pogrążona w mroku, a krajobraz regularnie się 
powtarzał,   przejeżdżając   przez   ten   rejon,   Salles   zawsze   polegał   bardziej   na 
sygnalizatorach stojących wzdłuż torów i instrumentach lokomotywy niż na cechach 
terenu. Zjeżdżając ze zbocza, oceniał, że do zakrętu ma jeszcze pięć mil. Zakręt 

background image

należało   pokonać   z   prędkością   nie   większą   niż   dziesięć   mil   na   godzinę,   a 
decydowały o niej warunki pogodowe oraz obecność innego pociągu na sąsiednim 
torze. Zwykle zaczynał hamować dwie mile na zachód od zakrętu, ledwie dostrzegł 
palące się żółte światło ostrzegawcze. Wyglądał go od momentu rozpoczęcia zjazdu, 
ale   nie   zdawał   sobie   sprawy,   że   pomylił   się   o   trzy   mile   i   minął   już   wyłączoną 
sygnalizację. W panujących ciemnościach zakręt dosłownie wyrósł mu przed nosem. 
Salles dostrzegł w blasku reflektorów, że tory zaczynają skręcać, z odległości być 
może   trzydziestu   jardów.   Natychmiast   spojrzał   na   prędkościomierz,   ale   cyfrowy 
wyświetlacz   migotał,   pokazując   dwa   zera   i  symbol  błędu.     Pierwszemu   objawowi 
problemów ze sprzętem elektronicznym, na który zrzucił później winę za katastrofę, 
towarzyszyło   nagłe   rozjarzenie   się   lamp,   zupełnie   jakby   ktoś   zwiększył   napięcie 
prądu.   Zmuszony   ocenić   prędkość   na   oko,   doszedł   do   wniosku,   że   wynosi   ona 
pięćdziesiąt  pięć mil na godzinę,  i  podjął  środki zaradcze.  Uruchomił  klakson,  by 
ostrzec   każdy   zbliżający   się   pociąg,   i   próbował   włączyć   hamulce.   Ale   nowy, 
zaawansowany   system   hamulcowy   zainstalowany   rok   wcześniej   i   używający 
sensorów   oraz   mikroprocesorów   zamiast   konwencjonalnych   pneumatycznych 
zaworów   kontrolnych   nie   zadziałał.   A   ekran   prędkościomierza   dopplerowskiego 
pokazywał   jedynie   pulsujący   symbol   błędu.   W   tym   momencie   wiedział   już,   że 
sytuacja jest naprawdę zła - gnał na złamanie karku ku ostremu zakrętowi, nie mając 
hamulców.   A   system   awaryjny   zaprojektowano   tak,   by   automatycznie   opróżniał 
cylindry hamulców na wypadek utraty zasilania czy uszkodzenia oprogramowania. W 
tej sytuacji nie mógł stopniowo użyć hamulców i w miarę łagodnie zatrzymać składu. 
Przy tej prędkości i zjeździe ze wzgórza ku ostremu zakrętowi wstrząs towarzyszący 
gwałtownemu hamowaniu mógł zakończyć się jedynie wykolejeniem pociągu. Były to 
najgorsze z możliwych okoliczności do użycia systemu awaryjnego, a on nie mógł nic 
zrobić, by temu zapobiec.   Siedział w lokomotywie składu, który wymknął mu się 
spod kontroli i miał właśnie zmienić w rzeźnię. Kiedy sięgał do wyłącznika głośników, 
by ostrzec pasażerów, pociąg dotarł do zakrętu. System awaryjny zadziałał dokładnie 
w   tym   samym   momencie   i   nim   Salles   dotknął   przełącznika,   nagłe   szarpnięcie 
wyrzuciło go z fotela.  Uderzył w szybę i zdążył tylko zapamiętać odgłos tłukącego się 
szkła. Gdy kilka godzin później odzyskał przytomność, zorientował się, że siła, która 
cisnęła nim w okno, uratowała mu życie. Była na tyle potężna, że maszynista zbił 
szybę i spadł na zbocze wzgórza. Skończyło się drobnymi w sumie obrażeniami - 
wstrząśnieniem   mózgu,   złamaną   w   nadgarstku   ręką   i   mozaiką   siniaków   oraz 
skaleczeń. Lekarze szybko sobie z tym poradzili.  Nie uporali się natomiast z urazem 
psychicznym, który dwa lata później doprowadził go do samobójstwa. Reszta obsługi 
i pasażerów miała mniej szczęścia niż Salles. Po zablokowaniu kół skład wypadł z 
szyn, a wagony uderzyły w siebie z takim impetem, że trzy z nich zbiły się w jeden 
wrak, zanim jeszcze pokoziołkowały w leżącą kilkaset stóp niżej dolinę. Inny pękł na 
kilka części, które zostały rozsiane po okolicy wraz z krwawymi szczątkami ludzi. 
Wagon restauracyjny wpadł na lokomotywę, w której popękały przewody paliwowe, a 
chwilę   później   eksplozja   spowodowała   kolejne   ofiary.   Ze   stu   dziewięćdziesięciu 
pięciu osób znajdujących się w pociągu poza Juliem Sallesem przeżyły tylko dwie. 
Konduktorka   Maria   Lunes,   która   została   sparaliżowana   od   szyi   w   dół   w   wyniku 
złamania   kręgosłupa,   i   dziesięcioletnia   Daniella   Costas,   której   opiekunka   i   dwie 
siostry   zginęły.   Dziewczynkę   znaleziono   całą   i   zdrową   w   objęciach   australijskiej 
modelki zidentyfikowanej jako Alyssa Harding. Zgodnie z oświadczeniem dziecka, 
Harding zerwała się z fotela o dwa rzędy przed jej siedzeniem w chwili, gdy wagon 
wypadł z szyn. Podbiegła do niej i osłoniła własnym ciałem przed zapadającym się 
dachem, kiedy koziołkowali w dół zbocza. Był to akt spontanicznego bohaterstwa 
pozbawiający Harding wszelkich szans na przeżycie.

background image

14
WSCHODNIE MAINE
22 KWIETNIA 2001
Otwarty skiff z włókna szklanego odcumował od nabrzeża tuż przed siódmą rano. 
Ricci siedział na ławeczce na śródokręciu, a Dex stał przy sterze. Chwilę wcześniej 
pomocnik uruchomił kilkoma pociągnięciami linki podwieszony motor marki Mercury. 
U stóp mężczyzny, w specjalnych mocowaniach na burtach, ustawione były butle z 
tlenem   i  przenośny   kompresor.Ładny   dzionek   będzie,   mi  się   widzi  -   ocenił  Dex  i 
ziewnął.   Jak   myślisz,   będzie   dziś   dobrze?     Ricci   przyglądał   się   wodzie   przed 
dziobem.
Zależy od tego, czy będziemy mieli szczęście.  Dex przesunął rumpel, kierując łódź w 
stronę kanału. Był wysokim, szczupłym trzydziestokilkulatkiem o jasnorudej brodzie i 
włosach   do   ramion   przykrytych   niebieską   czapeczką   z   daszkiem,   jakie   nosili 
marynarze   US   Navy.  Stroju   dopełniały   gruba   kurtka   z   materiału,   grube   spodnie   i 
wysokie gumowe buty. Cerę miał jasną, jak większość Kanadyjczyków francuskiego 
pochodzenia, a skórę osmaganą słonym wiatrem.Ja tam nie wiem, co ma do tego 
szczęście - ocenił. - Sam mówiłeś, że jest ich tam kupa, jak ostatni raz wypłynąłeś, a 
one   przecież   nigdzie   nie   poszły,   tylko   siedzą   przyssane   do   tego,   do   czego   się 
przyssały, i czekają, aż ktoś się zjawi i je pozbiera. - Zachichotał. - Głupki dawno 
powinny się już do myślić, kiedy i gdzie będziesz nurkował, bo robisz to regularnie, i 
między siódmą a trzecią przenosić się w bezpieczniejsze sąsiedztwo albo chociaż 
gdzieś się kryć. Ricci wzruszył ramionami.

Nie można się niczego domyślić, jeśli nie ma się mózgu. - Odwrócił się ku Dexowi. - 

A one nie mają. Ponownie odwrócił się w stronę dziobu i zapatrzył przed siebie z 
dłońmi w kieszeniach kurtki z kapturem. Pomimo bryzy ranek był uczciwie wiosenny - 
prąd pięć do sześciu węzłów, dużo słońca i niebieskie, usiane chmurkami niebo. Mgły 
niemal nie było: bez trudu mógł przeczytać cyfry na wytyczających kanał bojach i 
pławach. Kanał rozszerzył się, więc Dex otworzył przepustnicę i zwiększył prędkość, 
bo   płynęli   przeciwko   przypływowi.   Lekka   szesnastostopowa   łódka   przyspieszyła 
natychmiast,   czemu   towarzyszył   ryk   motoru   i   mgiełka   wzbita   przez   śrubę.   Ricci 
oceniał, że woda ma około czterdziestu stopni Fahrenheita, dlatego też ubrany był w 
srebrno-czarny   kombinezon   z   neoprenu,   a   pod   nim   miał   bieliznę   z   thisolatu, 
pozwalającą zatrzymać ciepło w czasie nurkowania. Wypłynęli poza ostatnie boje i 
czerwono-czarne   pławy   oznaczające   płycizny   przy   wejściu   do   portu,   które   mogły 
stanowić zagrożenie dla jednostek o większym zanurzeniu. Na gładkiej powierzchni 
zatoki widać było zawirowania, w których słona woda i drobiny piasku mieszały się z 
lżejszą słodką wodą z rzeki.  Należało na nie uważać w czasie nurkowania, gdyż 
zachodni prąd przy dnie był słabszy, za to wyżej zawirowania mogły być silniejsze, a 
fitoplankton, który zwykle się w nich zbierał, znacznie ograniczał widoczność. Przez 
następne pół godziny płynęli w milczeniu i w końcu dotarli w pobliże wyspy, przy 
której Ricci odkrył kolonię jeżowców. Wyspa nie miała nawet akra i przypominała 
kształtem podkowę. Jej rozszczepione północno-wschodnie ramię tworzyło zatokę 
głęboką przynajmniej na sto sążni o wewnętrznych brzegach porośniętych gęstym 
lasem wodorostów. Dex jednocześnie przełożył ster na lewą burtę i zwolnił, kierując 
się ku brzegowi. Ricci siedział na sterburcie i przyglądał się porastającym wyspę 
krzakom i drzewom.   Zanim wpłynęli do zatoczki, dostrzegł w krzewach w pobliżu 
granitowego   nawisu   błysk   światła.   Spojrzał   tam   ponownie   i   znów   zobaczył   błysk 
światła odbitego w jakimś szkle, więc zapamiętał to miejsce i na wszelki wypadek 
sprawdził wskazania ręcznego kompasu. Słońce mogło się odbić od rozbitej butelki 
wyrzuconej   przez   fale   na   brzeg   lub   od   puszki   po   piwie   ciśniętej   w   krzaki   przez 

background image

jakiegoś rybaka, który zatrzymał się tu na samotny posiłek.   Gdyby jednak okazało 
się, że odbijało się od czegoś znacznie groźniejszego, skała stanowiła doskonały 
punkt orientacyjny. Dex opuścił kotwicę i skierował dziób skiffu pod wiatr, po czym 
ziewnął,   przeciągnął   się   i   sięgnął   po   termos   stojący   obok   butli   ze   sprężonym 
powietrzem.Chyba dzieciaki dały ci w kość - zauważył Ricci. Znów wpatrywał się w 
wodę przed dziobem.   Eee? - zdziwił się Dex, odkręcając termos. - O co ci chodzi? 
Ricci odwrócił się ku niemu.

Cały ranek robisz co możesz, żeby ci muchy w gębę wpadały, więc sądziłem, że 

dzieciaki cię wykończyły, kiedy pilnowałeś ich w zastępstwie żony. A jeśli to nie one, 
to coś ty w nocy robił?  Pomocnik opuścił wzrok, nalewając kawę do kubka.

Spałem - oznajmił i siorbnął wrzątku. - A pentaki faktycznie dały mi w dupę. Chwili 

spokoju nie miałem. Ricci obserwował go bez słowa.
- Nancy się po nocy zachciało amorów, ale nic z tego nie wyszło, bo miałem dość - 
wyjaśnił Dex. - Nie wiem, czy mnie tak chłopaki wymęczyli, czy myślenie, jak Phipps i 
Cobbs próbowali cię przerobić, i to akurat wtedy, jak się musiałem w niańkę bawić. - 
Podrapał się po brodzie. - Pewnie myślenie, bo człowiek nie zwyczajny... a oni chcieli 
gwizdnąć cały nasz połów. To się nazywa zasrane szczęście, że mnie z tobą nie 
było... - Daj spokój, dostali, na co zasłużyli. - Tom wciąż nie spuszczał go z oka. - Ale 
ja bym ci wtedy pomógł im dupy skopać. - Dex siorbnął ponownie i spytał: - Chcesz 
spróbować kawy mojej starej?   Tom potrząsnął głową.       Dzięki, ale nie - odparł. - 
Chcę zacząć, dopóki woda jest jeszcze w miarę spokojna. Zdjął kurtkę, a Dex skinął 
głową,   dopił   drobnymi   łyczkami   kawę   i   zabrał   się   do   pracy.     Wystawił   za   burtę 
metalowy   pływak   oznaczający   miejsce   nurkowania   i   wyjął   z   uchwytu   butlę   z 
reduktorem oraz przewodami zakończonymi ustnikiem. Obwiązał butlę liną, po czym 
opuścił powoli do wody.  Tymczasem Ricci otworzył jedną ze swoich toreb i wyjął z 
niej   aparat   do   nurkowania.   Nałożył   kaptur,   wsunął   ramiona   w   przypominający 
kamizelkę   kompensator   wyporności,   który   składał   się   z   dwóch   pęcherzy 
napełnianych powietrzem z butli, i zapiął na pasie zatrzaskowy zamek umożliwiający 
szybkie   pozbycie   się   całości.   Następnie   przytroczył   pas   z   czterema 
dwunastofuntowymi ciężarkami rozmieszczonymi równomiernie wokół ciała, a także 
dwufuntowe obciążniki mocowane do kostek, które pomagały utrzymać równowagę i 
zmniejszały obciążenie kręgosłupa. Choć przy normalnym nurkowaniu pięćdziesiąt 
dwa funty to za dużo, Ricci wiedział, że w tym wypadku ciężarki są niezbędne, by 
mógł dłużej pozostać na żądanej głębokości przy silnych spiralnych prądach.   Po 
przymocowaniu balastu nałożył maskę, rękawiczki i płetwy, a następnie wyciągnął z 
torby dwa noże w pochwach: jeden do odczepiania jeżowców, przypinany na udo, i 
normalny,   o   tytanowym   ostrzu,   mocowany   na   wewnętrznej   stronie   lewego 
przedramienia. W końcu przymocował do lewego nadgarstka halogenową latarkę na 
elastycznej lince. Z drugiej torby wyjął trzy nylonowe siatki zwinięte w długie, zgrabne 
pakunki, przypiął ich linki do karabinków kompensatora i siadł na okrężnicy plecami 
do wody.Nie zapomnij zapasu. - Dex podał mu aluminiową butlę wielkości pompki 
rowerowej z zamontowaną na końcu fajką. Znajdowała się w wodoszczelnej torbie, 
którą Ricci przewiesił przez ramię.W porządku - ocenił. - Jestem gotów. Pomocnik 
pokazał mu uniesiony kciuk.

Jak   nie   możesz   mi   przysłać   całej   kurwy,   to   niech   już   będą   kurwie   jaja   - 

zaproponował   i   wyszczerzył   zęby   w   uśmiechu,   zachwycony   swoim   poczuciem 
humoru. Tom przewrotem na plecy znalazł się w wodzie, podpłynął do akwalungu, 
włożył   go   na   plecy   i   przymocował   przewód   napełniający   kamizelkę.   Zawór 
regulacyjny znajdował się na klatce piersiowej, gdzie łatwo go było dosięgnąć, a jako 

background image

zabezpieczenie   kompensator   zaopatrzony   był   w   urządzenie   umożliwiające 
gwałtowne napełnianie. Na prawym ramieniu przypięta była rura o dużym przekroju 
przypominająca   elastyczny   przewód   odkurzacza   i   zakończona   ustnikiem.   Całość 
uruchamiało się jednym naciśnięciem sprężynowego przycisku. Przed zejściem pod 
wodę Ricci sprawdził jeszcze elektroniczny wskaźnik zamontowany na elastycznym 
przewodzie z prawej strony reduktora.   Podawał on temperaturę oraz głębokość i 
miał   zamontowany   analogowy   ciśnieniomierz.   Obecnie   wskazywał   maksymalne 
ciśnienie   powietrza   w   butli   -   cztery   tysiące   atmosfer   ze   standardowym 
dziesięcioprocentowym   marginesem.   Tom   Ricci   uniósł   głowę   i   zobaczył 
uśmiechniętego Dexa, który wciąż pokazywał wyprostowany kciuk. Odbił się stopami 
od burty, wypuścił powietrze z kompensatora i zanurzył się. Gdy tylko Ricci zniknął 
pod   wodą,   Dex   przestał   się   uśmiechać.   Zmrużył   oczy,   zacisnął   wargi   i   stał, 
obserwując pęcherzyki powietrza docierające na powierzchnię.  Nagle przypomniało 
mu się, co powiedział tego ranka: „Głupki dawno powinny się już domyślić, kiedy i 
gdzie będziesz nurkował, bo robisz  to  regularnie...”  Potem musiał na gwałt  pleść 
głupoty o wynoszących się z zatoki jeżowcach, żeby się całkiem nie wygadać. A Ricci 
odparł, że nie mają mózgu. W porządku, niech te kolczaste kule mają mózg wielkości 
ziarenka piasku, i to nie wiadomo gdzie, bo przecież nie mają głów, ale nie wszyscy 
byli tacy głupi. On na ten przykład sporo sobie przemyślał, choć przecież geniuszem 
nie był - gdyby było inaczej, nie musiałby co zimę opiekować się łodzią i wyłazić na 
wiatr   tak   zimny,   że   się   człowiekowi   jaja   kurczyły   i   smarki   zamarzały.   Był   jednak 
pewny, że Ricci też rozmyślał o tym, co wydarzyło się na drodze i dlaczego jego przy 
nim   nie   było.   Może   już   nawet   coś   podejrzewał   -   ot,   choćby   dziś   był   wyjątkowo 
małomówny. Nie żeby w ogóle był gadatliwy, nawet w najlepszym nastroju, ale dziś w 
ogóle się nie odzywał. A on nie mógł sobie pozwolić, by Ricci od podejrzeń przeszedł 
do   wniosków,   bo   choć   nie   strzępił   gęby   jak   inni   z   nizin,   co   to   w   pięć   minut   od 
przywitania całe życie opowiadali, wspomniał kiedyś, że był detektywem w Beantown. 
Alice,   siostra   dziewczyny   Hugh   Temple’a,   pracowała   w   biurze   obrotu 
nieruchomościami   w   mieście   i   dowiedziała   się   co   nieco   o   Riccim   od   swojego 
chłopaka zatrudnionego w Key Bank. Hugh, kumpel Dexa, przekazał mu, że zanim 
Ricci zaczął się bawić w policjantów i złodziei, służył w Navy SEAL czy w rangersach. 
O tym, że był niebezpieczny, Dex wiedział - wystarczyło popatrzeć mu w oczy, by 
zrozumieć,   że   groźny   z   niego   kawał   sukinsyna.   Wytrząsnął   papierosa   z   paczki 
wyjętej   z   kieszeni   kurtki,   wsunął   go   między   zęby   i   zapalił,   osłaniając   dłonią 
zapalniczkę   bic.   Zaciągnął   się   dymem,   ani   na   moment   nie   spuszczając   z   oczu 
pęcherzyków powietrza. Prawda była taka, że dobrze mu się pracowało z Riccim:
Tom   był   uczciwy,   zyski   dzielił   równo   i   nigdy   nikogo   nie   traktował   z   góry.   W 
przeciwieństwie do innych miastowych, co to mieli na dachach terenówek z napędem 
na cztery koła kajaki, kanoe i rowery górskie, pojawiali się latem po pięciu i więcej, 
ubrani   w   bielutkie   ciuchy   i   buty,   i   wietrzyli   równie   bielutkie   zęby.     Sterczeli   na 
chodnikach,   jakby   do   nich   należały,   nigdy   się   człowiekowi   z   drogi   nie   usunęli,   a 
wrzeszczeli   do   siebie   niczym   głusi.   Zachowywali   się   jak   gwiazdy   filmowe   na 
gościnnych występach, zupełnie jakby cała okolica była dekoracją ustawioną tylko na 
ich cześć i zwijaną do magazynu, kiedy ostatni z nich wyjechał we wrześniu. I jakby 
czekała tam, aż łaskawie raczą znowu tu przyjechać w następnym roku. Dex nie żywił 
do Ricciego urazy ani teraz, ani nigdy dotąd. Ani wczoraj, kiedy nałgał mu o opiece 
nad bachorami, ani teraz, kiedy pomajstrował w nocy przy jego ciśnieniomierzu. Ale 
nie miał wyjścia - wokół toczyła się wojna. A na wojnie człowiek musi strzelać do 
ludzi, do których w sumie nic nie ma, a których może by nawet polubił, jak by miał 
okazję poznać przy piwie. Wszystko przez okoliczności, nad którymi nie miało się 
żadnej kontroli. Ricci był żołnierz, to pewnie by to zrozumiał. Ale jako obcy nigdy nie 

background image

zrozumiałby,   dlaczego   on,   Dex,   musiał   się   dogadać   z   Cobbsem.   A   sprawa   była 
prosta - musiał się dogadać z kutasem, jeśli nie chciał mieć poważnych kłopotów. 
Cobbs i szeryf byli kumple i strażnik już by dopilnował, żeby Dex nie miał w mieście 
życia.   Mandaty   za   najdrobniejsze   przewinienie,   kontrole   samochodu   za   każdym 
razem, a jak by wypił w barze kolejkę czy dwie, to kazaliby mu dmuchać, ledwie by 
siadł za kółko. Mógł się założyć, że za każdym razem wynik byłby taki, że siedziałby 
do rana w pudle. O te rzeczy Ricci nie musiał się martwić. Zjawił się z taką forsą, że 
starczyło   mu   na   ładny   dom   nad   zatoką,   i   na   pewno   miał   uczciwą   gliniarską 
emeryturę, nie wspominając już o pieniądzach z wojska, których było dość, by pokryć 
koszty badań i pobytu w szpitalu w Togas, gdzie raz wylądował. Bóg jeden wiedział, 
czy nie miał jeszcze czegoś od rządu. Nie miał żony ani dzieci i pewne było, że 
prędzej czy później przeniesie się w lepsze miejsce. To niby co on, Dex, miał do 
cholery zrobić? Musiał tu żyć rok po roku i pilnować, żeby rodzina nie głodowała. 
Musiał chodzić po ulicach, nie oglądając się przez ramię, czy nie wlecze się aby za 
nim Phipps albo inny kopnięty zastępca szeryfa, który tylko czeka, żeby zatrzymać go 
przy pierwszej okazji, jaką znajdzie albo wymyśli. Zaciągnął się głęboko i wypuścił z 
płuc strużkę dymu.  Znowu przypomniał sobie swoją wpadkę: „Głupki dawno powinny 
się   już   domyślić,   kiedy   i   gdzie   będziesz   nurkował,   bo   robisz   to   regularnie...”   A 
regularny był istotnie jak zegarek. Każdego ranka wyruszali o tej samej godzinie i 
płynęli w to samo miejsce.   Tak samo rozkładał na pokładzie i zarzucał na siebie 
sprzęt i tak samo w pół godziny napełniał dwie siatki tym, co znalazł na półkach przy 
wejściu do zatoki. Ledwie ich boje pojawiały się na powierzchni, Dex wciągał połów 
na pokład. Wiedział, że Ricci zszedł niżej, w gąszcz wodorostów, i płynąc z prądem 
zamiast pod prąd, zbierał najlepsze okazy. Większość płetwonurków, na wypadek 
gdyby się zgubili, wolała, by prąd niósł ich w stronę łodzi, więc zaczynali od drugiej 
strony. Ricci dzięki nurkowaniu z prądem mógł przepłynąć w krótszym czasie nad 
większym obszarem dna, przez co połów był znacznie lepszy, tylko droga powrotna 
trudniejsza i dłuższa. Dex musiał w tym czasie podnieść kotwicę, dać wsteczny i 
płynąć wzdłuż pęcherzyków powietrza. Niektórzy nurkowie przyczepiali sobie do butli 
linkę zakończoną jaskrawą bójką, gdyż pęcherzyki powietrza znacznie trudniej było 
wypatrzyć.   Tu   jednak   było   zbyt   dużo   wodorostów   i   linka   tylko   przeszkadzałaby 
Ricciemu. Dex spojrzał na zegarek. Za kilka minut Ricci zejdzie na jakieś pięć, może 
sześć sążni - zbyt  głęboko, by wynurzyć się bez powietrza,  a to wkrótce mu się 
skończy.     Musiał   tylko   jeszcze   trochę   poczekać,   potem   zaś   będzie   mógł   szybko 
odpłynąć ze świadomością, że wspólnik topi się pod nim i że płuca pęcznieją mu jak 
balony, by w końcu eksplodować niczym przekłute szpilką. Taak, sprzedał Ricciego, 
nie było sensu się oszukiwać. Sprzedał go, a teraz właśnie go zabijał. Cóż więcej 
można było powiedzieć? Nie miał wyboru. Rzeczywiście nie miał wyboru.
Ale nic nie mogło tego zmienić i nie było sensu się nad tym rozwodzić. Ricci był już 
na dnie prawie pół godziny, gdy trafił na skarb. Najpierw wysłał na górę dwie siatki 
napełnione   jeżowcami   ze   zboczy,   a   dopiero   potem   zszedł   poniżej   granicy 
wodorostów. Jak się przekonał, schodzenie nie było łatwe - zmienne wiatry wywołały 
całkiem silne prądy, więc stracił sporo energii, nie chcąc pozwolić, by zniosły go z 
kursu. Zmąciły też wodę, unosząc drobiny piasku i inne szczątki, i to do tego stopnia, 
że w niektórych miejscach widoczność spadła do pięciu, sześciu stóp. Choć przy 
samym   dnie   warunki   poprawiły   się,   gdy   płynął   z   prądem,   widział   otoczenie   w 
promieniu ledwie dziesięciu jardów i zaczął się zastanawiać, czy nie skrócić pobytu 
pod wodą.   I wtedy właśnie ukazała się nisza. Był to czysty przypadek, jako że od 
góry zasłaniał ją szeroki nawis skalny, a sam otwór porastały wodorosty. Gdyby prąd 
nie poruszył ich w chwili, gdy przepływał obok nawisu, nie zauważyłby jej tak jak 
wcześniej.     Podpłynął   bliżej,   oświetlając   okolicę,   i   rozgarniał   wolną   ręką   długie 

background image

wężowate   pasma   wodorostów.   Wśród   nich   pływały   szkoły   srebrzystych   śledzi   i 
innych rybek, których nie mógł rozpoznać.   Dopiero wtedy zdołał oświetlić wnętrze 
niszy   i   zajrzeć   do   środka.     Promień   silnego   światła   ukazał   niewielką   jaskinię 
sięgającą dwanaście do piętnastu stóp w głąb skały pod nawisem. Otwór wejściowy 
był tak wąski, że ledwie mógł się przezeń przecisnąć w akwalungu. Ale niemal całą 
jaskinię   wypełniały   dorosłe,   niewiarygodnie   duże   jeżówce.   Każda   pozioma   czy 
pionowa powierzchnia pokryta była trzema, a nawet czterema warstwami stworzeń 
siedzących lub powoli przemieszczających się jedno po drugim albo obok drugiego. 
By napełnić siatkę, wystarczyło zebrać te, które znajdowały się w pobliżu wejścia, 
zostawiając   resztę   w   spokoju,   Na   wszelki   wypadek   sięgnął   po   dłutowaty   nóż   i 
sprawdził zegarek oraz zegar butli. Po krótkiej kalkulacji zapamiętanej ze szkolenia w 
marynarce stwierdził, że choć ma dość powietrza, podczas wynurzania będzie musiał 
zrobić przerwę na dekompresję. Nie było to coś niesłychanego, ale nie robił tego 
często, więc musiał o tym pamiętać. Wpłynął do jaskini, uważając, by nie zahaczyć 
butlą o skałę. Mimo że postanowił skończyć z dotychczasowym źródłem utrzymania, 
był   podekscytowany   znaleziskiem,   co   trochę   go   zaskoczyło   i   zarazem   rozbawiło. 
Prawdopodobnie był to skutek wychowania przez ojca - starał się do końca zrobić coś 
dobrze,   choć   dobrze   wykonana   praca   mogła   z   równym   powodzeniem   przynieść 
nagrodę, jak i problemy. Z siatką w lewej ręce, a nożem w prawej zabrał się do pracy. 
Ponieważ   jeżówce   pełzały   powoli   jedne   po   drugich,   w   ciągu   kilku   minut   zapełnił 
siatkę do połowy i dopiero wtedy miał okazję użyć noża, by zdjąć ze skały naprawdę 
dorodne okazy. Aby oderwać stworzenie od podłoża, należało podważyć ostrzem 
jego ssawki. Zajęcie było czasochłonne, gdyż zbyt duży nacisk mógł skruszyć muszlę 
i   zabić   jeżowca,   co   w   konsekwencji   powodowało   straty   finansowe,   bo   na 
powierzchnię musiały dotrzeć żywe. Praca ta absorbowała go przez mniej więcej 
dwadzieścia minut. Zbierając jeżówce, zaczął się zastanawiać nad błyskiem światła, 
który   zauważył   z   łodzi.   Mógł   go   wywołać   przedmiot   zostawiony   przez   jakiegoś 
żeglarza   albo   też   śmieć   wyrzucony   przez   przypływ.   Ale   mogło   to   też   być   słońce 
odbite   od   okularów   lornetki   czy   lunety   celowniczej.   Być   może   doświadczenia 
wyniesione   z   wojska   i   policji   zaowocowały   lekką   manią   prześladowczą   lub 
nadmiernym rozwojem wyobraźni, ale nie mógł nie brać tej możliwości pod uwagę, 
podobnie jak nie mógł jej ot tak sobie odrzucić. Na dodatek przemawiały za tym nie  
tylko jego doświadczenia, a to zupełnie zmieniało sytuację. Pete doskonale ocenił 
Cobbsa:   Ricci   wstrząsnął   jego   światkiem,   zupełnie   jakby   znajdował   się   w   kuli   z 
płatkami śniegu, które wirują, gdy potrząśnie się zabawką. Tego typu tandetę można 
było kupić w każdym sklepie z pamiątkami. Cobbs będzie się dusił w swoim sosie, 
dopóki nie odzyska w swoich oczach choć części dumy.   I nie tylko w swoich - w 
małych miasteczkach wieści rozchodziły się błyskawicznie i strażnik o tym wiedział. 
Jeśli nie chciał, by się z niego śmiano, musiał wyrównać rachunki, zanim historia 
spotkania   na   drodze,   po   stosownym   ubarwieniu,   zostanie   elementem   lokalnego 
folkloru.   W   normalnych   okolicznościach   zaplanowanie   takiego   rewanżu   zajęłoby 
trochę czasu, ale Cobbs był narwańcem i czuł się bezkarnie, toteż było znacznie 
bardziej   prawdopodobne,   że   zacznie   działać   jeszcze   pod   wpływem   wściekłości   i 
spróbuje czegoś równie nie przemyślanego co ekstremalnego. Ricci wrzucił jeżowca 
do siatki, zaczął odrywać następnego i rozmyślał dalej.  W porządku, należy założyć, 
że Cobbs spróbuje czegoś głupiego.
Co w takim razie mógł mieć z nim wspólnego ów refleks światła?  Jeśli postanowił go 
zabić, miał po temu znakomitą okazję: jako strażnik przyrody mógł nosić broń i miał 
dostęp do motorówki, ponieważ zatoka stanowiła część hrabstwa Hancock, którego 
tereny patrolował. Wiedział też, gdzie i o jakiej porze można znaleźć Ricciego. Nic 
prostszego, jak wcześniej podpłynąć z drugiej strony do wysepki, ukryć tam łódź i 

background image

poczekać   w   krzakach   na   pojawienie   się   celu.   A   w   wodzie   Ricci   był   celem,   i   to 
bezbronnym.  Cobbs mógł spokojnie poczekać, aż się wynurzy, i zdjąć go jak kaczkę 
na   strzelnicy,   jeśli   był   wystarczająco   dobrym   strzelcem.     Nie   musiał   się   nawet 
pokazywać   -   wystarczyłby   mu   dobry   sztucer   z   silną   lunetą.   Jeśli   nie   był   pewien 
swoich   umiejętności,   mógł   podpłynąć   bliżej   i   czekać.   To   drugie   było   mniej 
prawdopodobne, ale skutek obu był taki sam: Ricci zniknąłby w odmętach i uznano 
by go za kolejną ofiarę Penobscot. W ciągu ostatnich lat kilku rybaków i poławiaczy 
utonęło, a dwóch czy trzech ciał w ogóle nie odnaleziono, czemu trudno się dziwić, 
gdyż obfitość wodorostów i morskich padlinożerców stwarzała warunki zdecydowanie 
nie sprzyjające przetrwaniu nieboszczyka. Po czterech dniach przemyśleń Ricci był 
pewny, że Cobbs spróbuje go dostać, gdy zakończy nurkowanie. Jeśli nie tym razem, 
to   na   pewno   następnym.     Pozostawało   tylko   jedno   pytanie:   Jaka   była   w   tym 
wszystkim rola Dexa? To, że wystawił go na drodze, nie ulegało wątpliwości jego 
winę potwierdzała reakcja na pytanie o pilnowanie dzieci.  Zachowanie pomocnika - 
nerwowy   słowotok,   zapewnienia,  że   czuje   się   winny   za   to,   co   spotkało   Ricciego, 
tarmoszenie   brody   i   to,   że   ani   razu   nie   spojrzał   mu   w   oczy   -   było   wręcz 
podręcznikowe.     Niezliczone   przesłuchania   podejrzanych,   gdy   pracował   w   policji, 
nauczyły   go   rozpoznawać   takie   objawy.   Zawsze   świadczyły   one   o   oszustwie   i 
poczuciu winy. Tylko że można być winnym rozmaitych rzeczy i w rozmaity sposób. 
Jakoś   nie   potrafił   uwierzyć,   by   Dex   pomógł   teraz   Cobbsowi   wyrównać   rachunki, 
chyba że nie wiedział, jak drastyczną zemstę zaplanował strażnik. Albo też został do 
tego zmuszony sposobami, z których Ricci nie zdawał sobie sprawy.   Dex nie miał 
łatwego życia ani sytuacji finansowej, a Cobbs i jego przekupni kumple w niebieskich 
mundurkach mogli mu je jeszcze bardziej skomplikować. Należało więc założyć, że 
Dexter   pozostał   biernym,   ale   milczącym   świadkiem   wszystkiego   kimś,   z   kogo 
obecnością Cobbs mógł się w ogóle nie liczyć. Ricci miał tylko dwie możliwości - 
mógł albo się wycofać, albo udawać, że nic nie zaszło, i nie zmieniając trybu życia, 
uważać i czekać.   Wybrał to drugie i wciąż był zdania, że postąpił słusznie. Jeśli 
okaże się, że Dex go zdradził albo że gotów jest przyglądać się, jak strażnik będzie 
próbował go zabić, tym lepiej: będzie miał pewność. A by zachować wewnętrzny 
spokój, musiał ją mieć. Co z tym dalej pocznie, zobaczy, gdy stwierdzi, jak bardzo 
pomocnik   nadużył   jego   zaufania.   Jeśli   zaś   chodziło   o   Cobbsa,   należała   mu   się 
nauczka.   I   to   taka,   której   ani   szybko,   ani   łatwo   nie   potrafiłby   zapomnieć... 
Rozmyślania przerwał mu dochodzący z góry pomruk silnika. Dźwięk był rozproszony 
i przytłumiony, zdawało się, że dobiega ze wszystkich stron, bo tak właśnie ludzkie 
ucho odbiera pod wodą dźwięki o niskiej częstotliwości. Dla wytrenowanego ucha 
Ricciego nie ulegało jednak wątpliwości, że był to pracujący na wysokich obrotach 
silnik skiffu. W zależności od wiatru Dex zmuszony był czasami korygować kurs, więc 
nie było w tym nic dziwnego. Na wszelki wypadek raz jeszcze sprawdził odczyty i 
zadowolony   wrócił   do   pracy.   Nie   miał   powodu   do   pośpiechu:   wybrał   zabawę   w 
wyczekiwanie   i  zamierzał  bawić   się   w  nią   do  końca.   Jakikolwiek   on   będzie.   Dex 
chciał poczekać, aż na powierzchni przestaną się pokazywać pęcherzyki powietrza 
wydychanego przez Ricciego. Ich brak oznaczałby zgon, a wtedy mógłby spokojnie 
zawrócić skiff. Napięcie okazało się jednak zbyt duże - cholernie bolał go brzuch i nie 
mógł już dłużej czekać i patrzeć. Zresztą nie miało to znaczenia - własnoręcznie 
przestawił   ciśnieniomierz   tak,   by   pokazywał,   że   butla   jest   pełna,   podczas   gdy   w 
rzeczywistości została nabita w trzech czwartych.  Obliczenie czasu, na jaki starczy 
powietrza przy najlepszych warunkach do nurkowania, nie było znowu takie trudne, a 
warunki nie były nawet zbliżone do najlepszych. Roiło się od wirów i silnych prądów, 
co było widać nawet na powierzchni. Ricci nie miał najmniejszych szans. Przykre 
było, że skończy z galaretą zamiast flaków, ale nic już nie można było na to poradzić, 

background image

a Dex doszedł do wniosku, że skoro go nie trzęsie, to jest całkiem opanowany. A 
nawet bardziej, biorąc pod uwagę to, że musiał stać i czekać, aż wreszcie ten na dole 
przestanie   oddychać...   Nie,   cholera,   to   było   zdecydowanie   za   dużo.   Przestawił 
przepustnicę, złapał rumpel i z rozwianymi włosami pomknął pod wiatr na miejsce 
spotkania z Cobbsem, jakby mógł w ten sposób zostawić za sobą swoją winę i zmyć 
ją białą pianą kilwateru.
Ukryty   w   krzewach   koło   skały   Cobbs   obserwował   przez   lornetkę   nadpływający   z 
północy skiff. Dex pędził z taką prędkością, że wydawało się, iż lada chwila łódka 
wystartuje   w   powietrze   niczym   rakieta.   Strażnik   odetchnął   głęboko   powietrzem 
przesyconym   zapachem   morza   i   sosen,   chcąc   zapamiętać   tę   chwilę   w 
najdrobniejszych szczegółach. Pragnął wbić sobie w pamięć każdy obraz, dźwięk i 
zapach, by móc je przywołać nawet wtedy, gdy będzie już stetryczałym sklerotykiem. 
Mógł nie pamiętać, jak się nazywa, ale to wspomnienie chciał zachować do śmierci. 
Kilka minut przed pojawieniem się skiffu usłyszał jego silnik pracujący na wysokich 
obrotach i z trudem opanował podniecenie, chcąc uniknąć przykrego rozczarowania. 
Gdy zobaczył, że Dex jest sam, doznał takiego uczucia, jakby za chwilę miał sięgnąć 
stratosfery.   Trwało to jedynie moment, wkrótce bowiem napięcie opadło i przyszła 
wdzięczność.   Był   wdzięczny   Ricciemu,   gdyż   dzięki   niemu   przekonał   się,   że   jest 
zdolny   do   popełnienia   morderstwa   bez   żalu,   strachu,   wyrzutów   sumienia   czy 
jakichkolwiek innych uczuć poza wszechobecną satysfakcją. Skiff skręcił w prawo i 
wpłynął na brzeg. Jego dziób znieruchomiał na piasku za linią przypływu z finałowym 
ryknięciem dopełniającym radość Cobbsa, który właśnie wyobrażał sobie, jak Ricci 
musiał cierpieć w ostatnich momentach życia. W ciągu kilku sekund od momentu, w 
którym Ricci zdał sobie sprawę, że ma kłopoty z zapasem powietrza, jego problem 
zmienił   się   w   zagrażający   życiu   kryzys.   Wszystko   zaczęło   się   od   wdechu,   który 
wydawał   się   nieco   trudniejszy   od   dotychczasowych.   Przyczyną   mogło   być 
przemęczenie - w końcu przeszło godzinę poruszał się pod prąd ale prawdę mówiąc, 
nie   wierzył   w   to.   Był   doświadczonym   nurkiem   i   wiedział,   że   zmniejszanie   tempa 
wskutek   przemęczenia   było   odruchowe.   Wziął   kolejny   wdech...   i   jeszcze   jeden... 
Każdemu towarzyszył coraz większy wysiłek, co w końcu go zaniepokoiło.  Sprawdził 
ciśnieniomierz. Urządzenie wskazywało, że ma jeszcze ponad tysiąc atmosfer, czyli 
jedną   czwartą   pojemności   butli,   ale   jego   ciało   i   umysł   twierdziły   coś   innego. 
Znieruchomiał, unosząc się w pozycji pionowej, i wziął kolejny wdech. Udało mu się 
to z najwyższym trudem. Ciśnieniomierz kłamał. Butla była prawie pusta i mogła się 
opróżnić lada moment, więc chwilowo nie było ważne, jak mogło do tego dojść. Serce 
mu łomotało, poczuł pierwsze objawy paniki i z trudem nad nimi zapanował. Musiał 
zachować spokój i po kolei rozwiązywać problemy jeśli nie będzie myślał logicznie, 
zginie. I tym razem mógł liczyć wyłącznie na siebie. Wyjął z warg ustnik reduktora, a 
z   torby   na   ramieniu   wyciągnął   zapasową   butlę,   wypuszczając   jednocześnie 
powietrze.  Na tej głębokości ciśnienie wynosiło niemal cztery atmosfery, więc gdyby 
nie   nabrał   szybko   powietrza,   naraziłby   płuca   na   zbyt   wielkie   obciążenie.   Czym 
prędzej zatem wsunął między zęby ustnik rezerwowej butli, odkręcił zawór i wziął 
oddech. A raczej próbował, bo z butli nie wydostała się ani krztyna tlenu. Jakoś nie 
bardzo go to zaskoczyło. Zmusił się do zachowania spokoju.  Pamiętał, by zajmować 
się problemami po kolei. Musiał się wydostać z jaskini. Wróć! Najpierw musiał pozbyć 
się   wszystkiego,   co   nie   było   absolutnie   niezbędne   do   przeżycia.   Odczepił   siatkę 
wypełnioną niemal po brzegi jeżowcami. Z zaskoczeniem stwierdził, że żal mu łupu. 
Prawda,   połów   był   najlepszy   w   jego   karierze,   ale   w   tych   okolicznościach   był  też 
całkowicie   bez   znaczenia.   Chciał   już   wyrzucić   zapasową   butlę,   lecz   uświadomił 
sobie, że fajka może mu się przydać - odczepił ją i włożył do torby. Dopiero wtedy 
pozbył się niepotrzebnego pojemnika. Następnie wsparł się oburącz o skałę, którą 

background image

przed chwilą oczyścił z jeżowców, i mocno odepchnął. Wypadł z jaskini, próbując 
zaczerpnąć oddechu z podstawowej butli. Choć przypominało to wdech przez knebel 
lub dłoń blokującą usta, udało mu się napełnić płuca. Dwa kolejne pracowite wdechy 
opróżniły ostatecznie butlę. Raz jeszcze opanował panikę, zmuszając się, by powoli 
wypuszczać powietrze z płuc. Jedno z podstawowych praw, jakie poznał podczas 
szkolenia w Navy SEAL, mówiło, że nurkowanie sprowadza się do wyrównywania 
ciśnień.   Podstawą   było   zachowanie   równowagi  między   ciśnieniem   zewnętrznym   i 
wewnętrznym,   umysłowym   i   fizycznym.   Normalny   człowiek,   jeśli   ma   kłopoty   w 
wodzie,   koncentruje   się   na   tym,   by   móc   jak   najszybciej   zaczerpnąć   powietrza. 
Właśnie ten impuls powoduje, że tonący wchodzi ratownikowi na głowę, wpychając 
go pod wodę, co przeważnie jest fatalnym w skutkach błędem. Jeśli ktoś nie urodził 
się ze skrzelami, musi nauczyć się kontrolować odruchy, chyba że chce się szybko 
utopić.   Należy   skupić   się   na   utrzymaniu   równowagi   i   wykorzystaniu   wszystkich 
umiejętności   do   kontrolowania   oddechu,   by   maksymalnie   wykorzystać   dostępne 
źródło   tlenu.   Zakładając,   że   się   takowe   posiada.   Jedną   z   pierwszych   lekcji 
udzielanych przez instruktora musztry, byłego członka UDT, sierżanta Rackela, była 
nauka rozpaczliwej techniki wynurzania bez źródła powietrza. Rackel urodził się w 
kombinezonie płetwonurka, a jeśli nie, to robił co mógł, by wywrzeć takie wrażenie. 
Metodą, którą pomagał opanować, było swobodne unoszenie. Jeśli nurek pozbędzie 
się całego obciążenia, jego wyporność dodatnia wyniesie go na powierzchnię.  W 
trakcie wypływania należy stopniowo wypuszczać powietrze i utrzymywać pozycję 
zwaną popularnie orłem, czyli unosić się z rozsuniętymi szeroko rękami i nogami, by 
spowolnić   w   ten   sposób   ruch   ku   górze.     Podczas   nurkowania   powietrze   ulega 
sprężeniu, a w czasie wynurzania rozprężeniu, więc w płucach zawsze jakieś się 
znajdzie.   Jeśli   ktoś   wynurza   się   szybciej   niż   sześćdziesiąt   stóp   na   minutę   bez 
wypuszczania powietrza, ryzykuje, że rozprężone powietrze po prostu go rozerwie. 
Głównym problemem Ricciego było to, że znajdował się dziewięćdziesiąt stóp pod 
powierzchnią i już od kilku sekund opróżniał płuca. Czas wlókł się w nieskończoność i 
Tom zdawał sobie sprawę, że bez względu na szybkość wynurzania nie będzie miał 
czego wydychać na długo przed osiągnięciem powierzchni. Nie wspominając już o 
przystanku na dekompresję, którego brak mógł spowodować chorobę kesonową. Jej 
skutkiem mogła być śmierć, a w łagodniejszej wersji uszkodzenie nerwów lub mózgu. 
Tym akurat się chwilowo nie martwił - najpierw należało dotrzeć na powierzchnię przy 
życiu, a potem można się było zastanawiać, co jeszcze się zdarzy. Ażeby dotrzeć na 
powierzchnię, potrzebował źródła powietrza, które wystarczyłoby mu choć na część 
drogi.   I   być   może   miał   takie   źródło.     Kompensator,   podobnie   jak   jego   płuca,   był 
niemal zupełnie opróżniony, gdyż poddany był tym samym przeciążeniom. W obu 
komorach wyglądającego jak kamizelka ratunkowa urządzenia także znajdował się 
sprężony tlen, który tym bardziej zwiększy swą objętość, im bliżej powierzchni się 
znajdzie i im niższe będzie ciśnienie wody. Powietrze z płuc, szukając drogi wyjścia, 
dąży do nosa i ust, a powietrze z kamizelki do ich sztucznego odpowiednika, czyli 
rury zakończonej ustnikiem, gdyż ma ona większą średnicę. Zapas wystarczający na 
trzydzieści do czterdziestu sekund pozwoliłby mu dotrzeć na sześćdziesiąt stóp.   A 
stamtąd być może zdołałby wynurzyć się swobodnie. Nie było to pewne, ale tylko ta 
jedna szansa dzieliła go od wąchania kwiatków od spodu i od uroczystego pogrzebu. 
Choć pogrzeb wcale nie musiał być uroczysty, biorąc pod uwagę, jak skończyła się 
jego policyjna kariera. Zrobił gwałtowny obrót w lewo, by łatwiej sięgnąć do ustnika 
rury umieszczonej na ramieniu. Resztką oddechu przedmuchał ustnik i spojrzał w 
górę. Najbezpieczniejsze byłoby wynurzenie na plecach z uniesioną ręką, by móc 
dostrzec i odepchnąć się od każdej potencjalnej przeszkody. W dodatku wtedy rura 
byłaby ponad jego głową i ciśnienie wody wypchnęłoby z niej powietrze. Teraz jednak 

background image

musiał jak najszybciej przejść od teorii do praktyki, bo przed oczyma zaczynały mu 
migać czarne płaty, a żyły na skroniach pulsowały żywym bólem. Zagryzł zęby na 
ustniku, wcisnął palcem zawór i wciągnął powietrze, nie puszczając go. Do jego płuc 
wpłynął słaby strumień tlenu.  Ledwie  wystarczył,  by Ricci przestał się dusić,  lecz 
mimo to był bezcenny. Wypuścił je ustami i powoli wciągnął powietrze z rury. Tlen 
oczyścił   mu   trochę   umysł.   Czas   było   ruszać.   Pozbył   się   pasa   z   ciężarkami   i 
obciążników   przy   kostkach.   Nim   zniknęły   wśród   wodorostów,   woda   porwała   go   i 
wypchnęła w górę z oszałamiającą prędkością.
15
RÓŻNE MIEJSCA
22 KWIETNIA 2001
- Comment ca va, Rollie?
-   Gdy   do   mojego   pokoju   wchodzi   piękna   kobieta,   która   mówi   po   francusku   i 
przyleciała ze Stanów, to jak się mam czuć? Muszę się czuć dobrze, no nie? Megan 
uśmiechnęła się, zamykając za sobą drzwi.
Thibodeau   na   wpół   siedział   oparty   o   uniesioną   część   szpitalnego   łóżka.   Kobieta 
dostrzegła dren umieszczony w podbrzuszu rannego i stojak z kroplówką podłączoną 
do jego ramienia. Rollie wskazał brodą dużą brązową torbę z papieru, którą Meg 
wzięła na kolana, gdy usiadła na krześle stojącym po prawej stronie łóżka. - Powiedz 
mi, że masz tam King Cake ze święta mardi gras albo trochę sosu z aligatora, a 
przysięgam,   że   poproszę   cię   o   rękę.   -   Naprawdę   istnieje   coś   takiego   jak   sos   z 
aligatora?  - Mógłbym go jeść codziennie.
- Ugh - skrzywiła się i postawiła torbę obok krzesła. - Cajunowie muszą mieć żelazne 
żołądki.   -  Gdyby   tak  nie  było,   już  byłbym   martwy,   kochanie.   Według  łapiduchów, 
pocisk, który mnie trafił, powinien przejść prosto przez brzuch i rozerwać mi aortę. 
Odchyliły go wnętrzności i w efekcie zamiast wykrwawić się na śmierć, straciłem tylko 
kawałek jelita grubego i śledzionę. - Tylko?
Thibodeau wzruszył nieznacznie ramionami.
- Jak człowieka postrzelą w brzuch, zawsze są jakieś straty. - Bardzo cię boli? - Da 
się wytrzymać. Konowały twierdzą, że największym problemem może być infekcja, 
bo śledziona pomaga zwalczać bakterie we krwi. Uważają, że wątroba i pozostałe 
organy przejmą tę funkcję, ale nie od razu. - Rollie umilkł i poprawił się na poduszce. 
Widać było, że robi co może, by nie krzywić się przy tym z bólu. - Dobra, koniec 
pogawędki o podrobach - podsumował, nieruchomiejąc. ,To co jest w tej torbie i co z 
moją propozycją ślubu? Pod warunkiem, jak wspomniałem, że masz ten sos. Megan 
uśmiechnęła   się   ponownie.   -   Zaraz   do   tego   wrócimy,   obiecuję.   -   Pochyliła   się   i 
pogładziła go po ramieniu. - Lekarze dobrze cię traktują? - Ujdzie. Tylko ciągle mnie 
badają   i  wypytują.     -   Za  to   biorą   pieniądze.   Miałeś  piekielny   tydzień,  Roi.     -   Ale 
jeszcze żyję. - Spoważniał. - Nie wszyscy mieli tu tyle szczęścia. - Nie wszyscy - 
przyznała. - Przykro mi, że straciłeś tylu ludzi. Przez moment milczał, po czym powoli 
skinął głową.   - Jak powiedziałaś, to był piekielny tydzień, i to nie tylko dla obsady  
tych   zakładów.   -   Oblizał   wargi.   -   Słyszałaś   o   tej   katastrofie   kolejowej   niedaleko 
wybrzeża? - Mówili w wiadomościach. Straszny wypadek.
- Ostatnio wszędzie w okolicy leją się całe litry krwi.  Zastanawiam się, kiedy z nieba 
zaczną spadać żaby, komary, czy co tam jeszcze. Potrząsnęła głową.

Nie jestem religijna - stwierdziła. - Ale nie sądzę, by zdarzenia, o których mówimy, 

spowodował palec boży. Rollie wzruszył ramionami.

background image

- To może w taki sposób Bóg pokazuje nam, co o nas sądzi.   Pismaki, o których 
mówiłaś, podawali może, jak się czuje ta dziewczynka? Wiesz, ten dzieciak, który... - 
Daniella Costas - przerwała mu Meg. - Ostatnio słyszałam, że czuje się dobrze i jest z 
którymś   z   rodziców.   Bon.   Gdybym   był   jej   ojcem,   poczekałbym,   aż   maszynista 
wyzdrowieje, a potem zabiłbym go gołymi rękami. - On utrzymuje, że to nie jego 
wina. - A kogo?

Nie   kogo,   tylko   czego   -   poprawiła   go.   -   Maszynista   twierdzi,   że   zawiodły 

urządzenia.   Rollie   milczał   przez   chwilę,   zastanawiając   się   nad   czymś,   po   czym 
ponownie wzruszył ramionami.  - Nieważne - stwierdził w końcu. - A przechodząc do 
rzeczy, nie mam nic przeciwko twoim odwiedzinom, ale odkąd dowiedziałem się, że 
jesteś w drodze, zastanawiam się, po co przyleciałaś. - Roger uważa, że mogę się tu 
przydać,  dopóki nie  wyzdrowiejesz.  Ale  miałam  też  swoje  powody,  by  się  z  tobą 
spotkać, Rollie. Jeden z nich jest w tej torbie. Chcę ci go dać.           Powiadasz, że 
zasłużyłem na prawdziwy prezent?
Przytaknęła.
- I to bardzo specjalny. Wiem, że go docenisz.
Thibodeau   przyglądał   się   jej   w   milczeniu.   W   drzwiach   pojawiła   się   pielęgniarka, 
obrzuciła   pokój   krótkim,   ale   dokładnym   spojrzeniem,   wycofała   się   na   korytarz   i 
kontynuowała obchód. Megan poczekała, aż zamknie za sobą drzwi, i sięgnęła do 
torby.Pete   Nimec   powiedział   mi,   że   chciałeś   swojego   stetsona   i   że   lekarze   nie 
pozwalają ci go jeszcze nosić. Ranny wyprostował się odruchowo.

Przyniosłaś mi mój kapelusz?

Zaprzeczyła ruchem głowy.
-   Nie   byłam   w   twoim   mieszkaniu   i   nigdy   nie   łamię   zasad   szpitalnych   -   odparła, 
wyjmując z torby przedmiot owinięty w cienki papier. Delikatnie złożyła pakunek na 
kolanach   Thibodeau.     -   Cokolwiek   to   jest,   ma   kształt   kapelusza   -   ocenił,   nie 
dotykając. - Z tego co wiem, zabronili ci nosić stetsona. O innych markach nie było 
mowy. - Uśmiechnęła się przekornie. - Może przestałbyś się męczyć i sprawdził, czy 
ten   się   nada   wzastępstwie?   Rollie   zmarszczył   brwi   i   odwinął   papier.     Westchnął 
głośno.
Szary kawaleryjski kapelusz był stary i tak znoszony, że ledwie utrzymywał kształt. 
Miejscami   materiał   wypłowiał,   a   czarny   skórzany   pasek   pod   brodę   przetarł   się   i 
popękał, lecz złotoczarny pleciony sznur otaczający denko i zakończony metalowymi 
żołędziami   pozostał   prawie   nie   naruszony,   podobnie   jak   jedwabna   wstążka 
stanowiąca   jego   tło.   W   doskonałym   stanie   były   też   złote   skrzyżowane   szable 
kawaleryjskie   spinające   denko   z   uniesionym   z   jednej   strony   rondem.   Thibodeau 
spojrzał podejrzliwie na ofiarodawczynię. - Jeśli to nie to, co myślę, to gdy powiem o 
tym głośno, zrobię z siebie durnia. - Nie zrobisz - odparła Megan. - Kapelusz należał 
do   mojego   pradziadka,   który   służył  w   Pierwszej   Ochotniczej   Kawalerii   Teddy’ego 
Roosevelta. - Mon Dieul - Rollie z podziwem przejechał palcem po wnętrzu denka. - 
Surowi Jeźdźcy.  Przytaknęła.
- „Daleko lepiej jest odważyć się na rzeczy wielkie i zdobyć chwałę, nawet jeśli pozna 
się smak klęski, niż równać się z ubogimi duchem, którzy ani wiele nie cierpią, ani 
wiele się nie radują...” - „...bo żyją w szarości, nie znając ni klęski, ni zwycięstwa” 
dokończył Thibodeau. - Nie wiem, co powiedzieć, Megan... Naprawdę, nie wiem.
Uśmiechnęła się.
Taylor Breen w pół roku zamienił rakietę tenisową na karabin i wylądował na Kettle 
Hill.   Wstąpił   do   jednostki   na   osobistą   prośbę   Teddy”ego   Roosevelta   i   choć   był 
profesorem Yale, wziął urlop, by walczyć z Hiszpanią... - Umilkła, nie przestając go 

background image

obserwować. - Rollie, mam do ciebie prośbę... Nie będę cię zmuszać, ale przyznam, 
że wolałabym już teraz znać twoją decyzję. Spojrzał jej prosto w oczy.      Chodzi o 
robotę Maxa Blackburna? - spytał się.
Przytaknęła.
- Gdy kilka tygodni temu rozmawialiśmy o tym, powiedzia łeś, że potrzebujesz trochę 
czasu, żeby się zastanowić, czy chcesz brać na siebie taką odpowiedzialność... - I 
czy Pete Nimec chce, żebym ją na siebie wziął. Uważałem, że ma na myśli kogoś 
innego i że pod tym względem nie możecie dojść do porozumienia. - Rzeczywiście 
miał i nie mogliśmy się porozumieć, ale sytuacja się zmieniła. Częściowo z powodu 
tego, co się wydarzyło i jak na to zareagowałeś. - Nimec też tak uważa?
-   Rozmawialiśmy   przed   moim   odlotem   do   Brazylii.   I   osiągnęliśmy   wstępne 
porozumienie.
- Coś mi się zdaje, że w tej propozycji jest jakiś haczyk. Megan roześmiała się. - 
Jestem kobietą.
- Zauważyłem. To co z tym haczykiem?
- Powiem ci, jeśli ty mi powiesz, co zdecydowałeś.  Thibodeau przyglądał się jej przez 
chwilę,   po   czym   przeniósł   wzrok   na   kapelusz   i   po   chwili   nałożył   go   ostrożnie.   - 
Pasuje? - spytał.
- Doskonale.
- Wyjdziesz za mnie?
Nie.
Wzruszył ramionami.
- I tak mogę przyjąć twoją ofertę. Choćby dlatego, żeby nie mieć już nocnych zmian. 
Megan lekko uścisnęła jego dłoń leżącą na łóżku.    Gratuluję.

I?

Uśmiechnęła się do niego. - I haczyk polega na tym...
16
WYBRZEŻE MAINE
22 KWIETNIA 2001

Dobrze się przyjrzałeś? Jesteś pewien? - spytał Cobbs, żując gumę. - Chodzi mi o 

to, czy obserwowałeś cały czas. Dex strzepnął z rękawa kurtki nie istniejący kurz. 
Może dziesięć minut temu wysiadł z łodzi, a w tym czasie Cobbs zdążył zadać to 
pytanie w ten czy w inny sposób z dziesięć razy.Powiedziałem ci, że załatwione. Co 
jeszcze   mam   ci   powiedzieć?   Spojrzenie   Cobbsa   było   niczym   pogardliwy 
szturchaniec. Mężczyzna miał na sobie mundur strażnika i kapelusz. Z szyi zwisała 
mu   lornetka,   a   w   dłoni   trzymał   remingtona   model   870   kaliber   20   ze   składaną 
metalową  kolbą.Chcę,   żebyś   mi  opowiedział,  co   widziałeś   -  oznajmił.   Dex  oblizał 
wargi. W pobliskim lesie coś zaskrobało po pniu, więc obejrzał się odruchowo. Na 
gałęzi klonu siedziała wiewiórka, ruszając ogonem i ogryzając jakiś smakołyk, który 
trzymała w przednich łapkach. Nie przeszkadzało jej to uważnie obserwować obu 
stojących poniżej ludzi. Popatrzył na Cobbsa. - Najważniejsze jest to, czego ani ty, 
ani ja nie widzieliśmy powiedział. - Czyli co?
- Czyli to, że ja nie widziałem więcej pęcherzyków powietrza, a ty głowy Ricciego 
wyskakującej na powierzchnię. Na wet przez te twoje szkiełka. Strażnik przyglądał 
mu się, poruszając miarowo szczękami. Stali w cieniu skalnego odłamu, który dotykał 
z jednej strony niewielkiej piaszczystej plaży będącej miejscem spotkania.

background image

No to podsumujmy to zasraństwo, żebym miał pełen obraz sytuacji - powiedział.

Dex westchnął z rezygnacją i przytaknął.

Czekałeś, dopóki bąbelki wydostawały się na powierzchnię - powiedział Cobbs. 

Dex skinął głową.

A   kiedy   przestały   się   pojawiać,   zawróciłeś   i   przypłynąłeś   tutaj.   Mężczyzna 

przytaknął po raz trzeci.
- Czyli mówiąc inaczej - rzucił strażnik i potrząsnął strzelbą - nie muszę tam popłynąć 
i rozwalić go, jak się tylko wynurzy. - Właśnie to próbuję ci wytłumaczyć. - Dex był 
wyczerpany   i   czuł   do   siebie   większe   niż   kiedykolwiek   obrzydzenie.   Cobbs 
obserwował go przez dłuższą chwilę z miną, która wskazywała, że ma ochotę na 
kolejną rundę pytań, ale zmienił zdanie. Przesunął językiem gumę do żucia i wypluł ją 
na kamienie.No to pozbyliśmy się naprawdę zasranego dupka - stwierdził.
Ricci wynurzył się akurat wtedy, gdy był już pewny, że nie ma czym oddychać i że 
utopi się o kilka stóp od powierzchni.   Wyczerpany, leżał na plecach i wentylował 
płuca.   Jak   dotąd   nie   odczuwał   żadnych   symptomów   choroby   kesonowej,   co 
bynajmniej nie oznaczało, że może wykluczyć tę możliwość. Pierwszym objawem był 
zazwyczaj przenikliwy ból stawów, który mógł się pojawić w ciągu minut lub nawet 
godzin po wyjściu z wody. Wywoływał go azot obecny w krwiobiegu. Cząsteczki gazu 
gromadziły się w tkankach tłuszczowych i dlatego Ricci ćwiczył regularnie, choć nie 
informował   o   tym   kobiet,   na   których   robiła   wrażenie   jego   sylwetka.   By   uniknąć 
gromadzenia   azotu   we   krwi,   w   trakcie   wynurzania   stosowano   przerwy 
dekompresyjne. W ten sposób wydalano azot przez drogi oddechowe. Pozwolił sobie 
na kilka minut odpoczynku, by odzyskać siły, ale miał świadomość, że jest to luksus, 
na który go nie stać. Nie był bezpieczny. Choć nie mógł dostrzec skiffu, wiedział, że 
ktoś czeka, aż się wynurzy. Nie miał pewności, czy wypatrują go z brzegu, czy ze 
skiffu, ale nie zamierzał ryzykować. Nie miał pojęcia, jak daleko zniósł go prąd, więc 
rozejrzał się i dwukrotnie sprawdził swoje położenie za pomocą kompasu. Okazało 
się, że wypłynął około stu jardów na południowy wschód od wejścia do zatoki. Brak 
skiffu nie zaskoczył go spodziewał się, że tak będzie. Co więcej, podejrzewał, dokąd 
popłynął   Dex.   Ponieważ   oddech   wrócił   do   normy,   poczekał   na   wszelki   wypadek 
jeszcze dwadzieścia sekund, wyjął z torby ośmiocalową fajkę i wsunął ustnik między 
zęby. Przedmuchał rurkę, opuścił głowę pod wodę i popłynął do brzegu. Poruszał 
wyłącznie nogami, by nie zmącić powierzchni, a jedynym znakiem zdradzającym jego 
ruch był prujący fale wylot plastikowej rurki. To się nazywało „mieć pecha”. Dwa razy 
w   ciągu   ostatnich   dni   został   wystawiony   i   w   obu   wypadkach,   gdy   doszło   do 
konfrontacji, miał przeciw sobie dwóch przeciwników. Tyle że tym razem nie mógł 
liczyć na niespodziewaną pomoc Pete’a Nimeca. Przyklęknął za krzakiem jałowca, 
jakieś pięć jardów od skały, którą zapamiętał z pokładu łodzi, i słuchał, jak Dex z 
Cobbsem   uzgadniają   oficjalną   wersję   jego   zniknięcia.   Była   prosta,   acz 
prawdopodobna: przemądrzały mieszczuch Ricci od dawna nurkował, nie pozwalając 
skromnemu fachowcowi z okolicy właściwie obsługiwać i sprawdzać swego sprzętu. 
Dex kilkakrotnie próbował wytłumaczyć mu, że źle robi, ale po kolejnej kłótni przestał. 
Płetwonurkowie często wpadali w tarapaty przez własną lekkomyślność i na pewno 
będą w nie wpadać w przyszłości. Jeśli ciało nie wypłynie, będzie to koniec sprawy. 
Jeśli natomiast - co było znacznie mniej prawdopodobne - wypłynie, zanim kraby, 
ryby i homary rozszarpią je na strzępy, autopsja wykaże, że zmarł z braku tlenu na 
skutek   wadliwego   działania   ciśnieniomierza   butli.   Nikt   nie   będzie   podejrzewał 
sabotaż,   gdyż   wszyscy   odbiorcy   poświadczą,   że   Dex   i   Ricci   byli   w   doskonałej 
komitywie.   Na   dodatek,   skoro   zeznania   będzie   spisywał   szeryf   lub   któryś   z   jego 

background image

zastępców,   a   potwierdzał   Cobbs,   za   powód   zniknięcia   Ricciego   Dex   mógł  podać 
porwanie przez UFO, atak yeti czy zderzenie z Latającym Holendrem i też nie będzie 
głupich   pytań.   Na   swój   sposób   byli   genialni,   a   ich   plan   spalił   na   panewce   tylko 
dlatego,   że   miał   lepiej   rozwinięty   instynkt   samozachowawczy,   niż   sądzili.   Jego 
błędem, i do tego Ricci przyznawał się ze wstydem, było to, że nie przewidział, jak 
dalece Dex da się zmusić do kolaboracji. Znał jego i jego wady i choć nie można było 
ich nazwać przyjaciółmi, to wspólnikami byli dobrymi. Wszystkiemu winne było to, że 
zawsze uważał, iż człowiek z natury jest dobry - nawet lata, które przepracował w 
policji,   kiedy   to   miał   okazję   poznać   najciemniejsze   i   najpodlejsze   strony   ludzkiej 
natury,   nie   wyleczyły   go   do   końca   z   tego   idealizmu.   Tym   razem   o   mało   co 
przypłaciłby złudzenia życiem. Oddychał cicho, pozostając w bezruchu i obserwując 
obu mężczyzn rozmawiających na niewielkim kamienistym spłachetku obok głazu. 
Zaszedł ich z boku przez las i znajdował się za plecami Cobbsa. Strażnik zwrócony 
był   twarzą   ku   plaży,   natomiast   Dex   patrzył   na   wyspę.   Gdy   uzgadniali   szczegóły 
oficjalnej wersji, Tom dopracował własny plan. Niewyszukany, ale dobry. Cobbs był 
uzbrojony.   Ricci   spodziewał   się   sztucera   z   lunetą,   tymczasem   mężczyzna   miał 
strzelbę, która na niewielką odległość była znacznie groźniejsza, więc musiał zostać 
wyeliminowany pierwszy.
Tym razem Ricci nie mógł przytrzymać Cobbsa drzwiami pikapa, ale
remington stanowiłby problem tylko wtedy, gdyby funkcjonariusz
zdołał go użyć. Dex, z tego co widział, nie był uzbrojony, toteż
był znacznie łatwiejszym przeciwnikiem. Największy atut Ricciego
stanowiły zaskoczenie i umiejętność szybkiego oraz skutecznego
trafienia przeciwnika w czułe miejsce. Maskę, płetwy i resztę
sprzętu zostawił w lesie, zatrzymując sobie jedynie noże i
kombinezon. Nóż do podważania jeżowców był nieprzydatny w ataku,
więc nie wyciągnął go z pochwy. Za to normalny, o obustronnym,
ostro zakończonym ostrzu był groźną bronią; Tom trzymał go w
prawej dłoni. Powiał wiatr i Ricci ruszył przed siebie,
korzystając z narastającego szelestu liści i gałązek. Gdy bryza
ucichła znieruchomiał, czekając na kolejny podmuch. Wracały
nawyki wyuczone lata temu podczas treningów w Navy SEAL - gdy się
do kogoś podkradał, przestawiał nogi jedną przed drugą i najpierw
powoli opuszczał palce, sprawdzając, czy nie stąpa na gałęzie,
kamienie, suche i liście lub cokolwiek, co mogło zdradzić jego
obecność albo naruszyć jego równowagę. Dopiero potem stawiał
resztę stopy. Co kilka kroków zmieniał kierunek ruchu, by krzewy
czy wysoka trawa poruszały się naturalnie w jedną stronę i nie
zwracały niczyjej uwagi. Wiatr znowu przestał wiać, więc raz
jeszcze znieruchomiał. Dex i Cobbs wciąż rozmawiali, a od pleców
tego ostatniego dzieliły go trzy stopy. Jeszcze jeden podmuch,
a zaatakuje i może zdoła rozbroić strażnika, nim ten zdąży
wystrzelić... I wtedy wiewiórka wszystko zepsuła. -
...żeby wszystko wyglądało naturalnie, powinieneś poczekać jeszcze dwie godziny i 
dopiero wtedy zadzwonić do mnie i do biura szeryfa - wyjaśnił Cobbs. - Załatwię to 
jak każde inne... Umilkł i spojrzał pytająco na Dexa. Ten patrzył na drzewo, na którym 
chwilę   wcześniej   dostrzegł   wiewiórkę.   Zwierzątko,   zaalarmowane   już   obecnością 
jego i strażnika, nagle zeskoczyło z gałęzi i pognało w górę pnia, robiąc przy tym 
mnóstwo hałasu i wypuszczając szyszkę z pyszczka. Nie ulegało wątpliwości, że coś 
je przestraszyło, a jego reakcja zdenerwowała Dexa, który od dawna już miał napięte 
nerwy. Opuścił wzrok na rosnące pod drzewem jałowce i kilka stóp za Cobbsem 

background image

dostrzegł to, co przegoniło wiewiórkę. Zobaczył nieboszczyka gotowego skoczyć na 
nich z półprzysiadu i ściskającego w garści długi nóż. Zbladł natychmiast i otworzył 
usta, ale był zbyt zszokowany, by wydobyć z siebie artykułowany dźwięk. Pisnął więc 
jedynie  i gorączkowym  gestem  wskazał  Ricciego.  Cobbs  nie  miał pojęcia,  co  się 
dzieje, ale przerażenie Dexa aż nadto mu wystarczyło. Nie tracąc czasu na pytania, 
obrócił się na pięcie, uniósł broń i wycelował tam, gdzie wskazywał pomocnik nurka. 
Tom Ricci miał właśnie skoczyć, gdy usłyszał wiewiórkę gnającą na czubek klonu. 
Odgłosy ucieczki zaalarmowały Dexa, który spojrzał na drzewo, potem na krzewy, a 
w końcu dostrzegł go i wytrzeszczył oczy. Nie było czasu do stracenia. Skoczył, gdy 
Dex wskazał krzaki, a na ułamek sekundy przed obrotem Cobbsa, i pochylony nisko 
przemknął pod lufą strzelby. Strażnik natychmiast wypalił, ale gruby śrut przeleciał 
nad głową Ricciego, trafiając w pień i rozsiewając wokół drzazgi oraz liście. Odrzut 
cofnął   Cobbsa,   lecz   mężczyzna   zachował   zadziwiająco   zimną   krew   i   zdążył 
przeładować   broń,   nim   Tom   go   dopadł.   Usłyszawszy   charakterystyczny   dla   tego 
rodzaju   strzelb   dźwięk   towarzyszący   przepompowywaniu   naboju   do   komory 
zamkowej, Ricci zrobił dwa kroki prawie na kolanach i wyprostował się gwałtownie, 
łapiąc lewą ręką za lufę i unosząc ją ku szczytom drzew. Cobbs nacisnął spust i 
kolejny ładunek stalowych śrucin poleciał w niebo, nie robiąc nikomu krzywdy. Nie 
puszczając   lufy,   Tom   trzasnął   strażnika   prawym   przedramieniem   w   szyję   i   zaraz 
potem   prawym   łokciem   w   szczękę.   Jednocześnie   wykręcił   strzelbę   ostro   w   lewo. 
Głowa Cobbsa odskoczyła, a z ust popłynęła krew. W następnej chwili jego twarz 
wykrzywił grymas wściekłości. Nie puścił co prawda strzelby, Ricci był jednak zbyt 
blisko, by mógł zrobić z niej użytek. Ten ostatni zaskoczony był uporem i wolą walki 
Cobbsa, ale adrenalina i złość stanowiły skuteczną mieszankę dającą siłę i upór. To 
nieco komplikowało sprawy, bo należało skończyć ze strażnikiem, nim Dex włączy 
się do walki. Ricci pchnął niespodziewanie Cobbsa w pierś i zmusił do cofnięcia. Gdy 
dzieliło ich pół kroku, wpakował mu prawy łokieć w żołądek, a kiedy strażnik zwinął 
się w kłębek, jęcząc z bólu, wyszarpnął mu w końcu strzelbę, kucnął i wbił nóż w jego  
śródstopie.   Ostrze   przebiło   but,   ciało   i   podeszwę   i  zagłębiło   się   na   sześć   cali   w 
ziemię. Cobbs zawył jak zranione zwierzę. Wycie stało się jeszcze głośniejsze, gdy 
spróbował podnieść stopę i zrozumiał, że nie zdoła tego dokonać. Oczy wyszły mu 
na wierzch, a twarz spurpurowiała, kiedy spojrzał w dół i zobaczył krew płynącą z 
buta   wokół   trzonka   noża.   Histeryczny   wrzask   sięgnął   zenitu   i   załamał   się   w 
płacz.Zobacz, co mi zrobiłeś! - zaskomlał, opadając na kolano zdrowej nogi. Krew i 
łzy   błyskawicznie   stworzyły   na   jego   twarzy   groteskowy   makijaż,   a   nagła   utrata 
wyrazistości mowy świadczyła, że miał albo złamaną, albo wybitą szczękę.O kurfa... 
O Jeszu... Czosz ty, kurfa, szrobił?! Ricci zignorował go. Kątem oka dostrzegł nagły 
ruch z lewej. Wyprostował się, robiąc jednocześnie półobrót, lecz przekonał się, że 
nie może być mowy o ataku - Dex uciekał, roztrącając gwałtownie krzewy. Ruszył za 
nim,   nie   wypuszczając   z   rąk   odebranej   Cobbsowi   broni.   Dex   miał   niewielką 
przewagę, lecz panika powodowała, że biegł na oślep.  Co chwilę wpadał na gałęzie i 
krzaki i potykał się o korzenie.  Mimo że kombinezon krępował mu ruchy, Tom dopadł 
go po niecałej minucie.Stój, Dex! Ani kroku dalej! - warknął, przeładowując broń. Nie 
żartuję! Mężczyzna znieruchomiał pod rozłożystymi gałęziami świerka. Dyszał tak ze 
zmęczenia, jak i ze strachu.Odwróć się! - polecił Ricci. - Powoli! Pomocnik wykonał 
polecenie.
Tom podszedł do niego, trzymając palec na spuście uniesionej lekko strzelby. Dex 
stał przygarbiony, z włosami zlepionymi potem i przyklejonymi do policzków i karku. 
Przez   moment   spoglądał   na   Ricciego,   lecz   po   chwili   wbił   wzrok   w   ziemię.   Tom 
wsunął mu lufę pod brodę i zmusił do uniesienia głowy.Spójrz na mnie! - zażądał, 
unosząc ją jeszcze wyżej. - Po patrz mi w oczy! Dex zrobił, co mu kazano.

background image

Po pierwsze, jesteś chciwym wszarzem - poinformował go. Dex milczał, ale zaczęły 

mu drżeć usta, a spod czapki popłynęły strużki potu.   Po drugie, próbowałeś mnie 
zabić.  Tym razem Dexter próbował coś powiedzieć, lecz Ricci uciszył go dźgnięciem 
lufy.Mogę ci przerobić łeb na sałatkę mięsną, więc lepiej po zwól mi gadać - ostrzegł. 
Tamten zamknął usta.   Jakiś czas stali w milczeniu, a zmieniały się jedynie cienie 
rzucane na ich twarze przez poruszane wiatrem liście i gałązki.Zawsze dzieliliśmy 
zysk   po   połowie,   a   ja   nie   miałem   nic   przeciwko   temu,   że   ryzykuję,   jak   długo 
pilnowałeś mojego tyłka i robiłeś, co do ciebie należy - odezwał się wreszcie Ricci. 
Ale   ty   dogadałeś   się   z   Cobbsem   i   wystawiłeś   mnie   jemu   i  Phippsowi.     A   potem 
pomajstrowałeś przy ciśnieniomierzu, żebym się nie zorientował, że mam pustą butlę. 
I opróżniłeś rezerwową. Zamiast przyjść i powiedzieć, że Cobbs ci się naprzykrza, na 
co byśmy coś poradzili i ustawili gnojka, skumałeś się z nim i próbowałeś mnie zabić. 
- Zamilkł i tym razem ciszę przerywało tylko dobiegające z oddali płaczliwe skomlenie 
Cobbsa. - Jestem ci coś winien, Dex.  Zasłużyłeś na odstrzał i możesz mi wierzyć, że 
mam na to wielką ochotę. Dex stężał. Oddychał szybko i płytko, a na policzkach 
wykwitły mu czerwone plamki. Ricci przyglądał mu się przez kilka sekund, po czym 
potrząsnął głową i opuścił broń.Uspokój się - powiedział. - Pospieszyliście się. Gdyby 
nie   wasz   pośpiech,   zostałbyś   jedynym   właścicielem   najbogatszego   w   jeżowce 
miejsca w okolicy, które właśnie odkryłem. Dostałem propozycję i zdecydowałem się 
ją przyjąć, co oznacza wyprowadzkę. Wystarczyło, żebyście poczekali do popołudnia, 
bo wtedy wszyscy dowiedzą się, że wystawiam dom na sprzedaż. Zapadła kolejna, 
tym   razem   dłuższa   i   cięższa   cisza.   Dex   wyglądał   na   pogodzonego   z   losem   i 
przybitego, ale Ricci podejrzewał, że w pewien sposób jest to poza - pomocnik nie 
czuł   żalu   czy   wstydu   z   powodu   tego,   co   zrobił,   i   jedynie   w   części   zdawał   sobie 
sprawę ze swej winy.   Uważał się za ofiarę, co go rozgrzeszało i usprawiedliwiało 
jego postępowanie. Wstydził się głównie tego, że dał się złapać.Cobbsa też nie zabiję 
-   poinformował   go   z   niesmakiem   Ricci.   -   Biorę   skiff   i   radzę   wam   odczekać   z 
piętnaście minut, nim odpłyniecie jego łodzią. Zawieź go do szpitala, ale pamiętaj: o 
mnie ani słowa. Albo, daję ci słowo, wrócę i zapłacisz za wszystko. Cisza.   Ricci 
poczuł, że ogarnia go obrzydzenie i że lada chwila straci panowanie nad sobą. - 
Wskazał lufą skałę za swoimi plecami i warknął:Zejdź mi z oczu! Dex zawahał się 
sekundę, jakby chciał coś powiedzieć, tylko nie bardzo wiedział co lub bał się ataku 
furii   Ricciego.   W   końcu   po   prostu   skinął   głową,   obszedł   go   i   ruszył   między 
drzewa.Jeszcze jedno, Dex! Mężczyzna zatrzymał się i obejrzał przez ramię.

Nie martw się - rzucił Ricci. - Jestem pewien, że wyrzuty sumienia cię nie zabiją.

17
RÓŻNE MIEJSCA
22 KWIETNIA 2001
Harlan   DeVane   i   Kuhl   siedzieli   naprzeciwko   siebie   przy   trzcinowym   stoliku   na 
werandzie   domu   Amerykanina.   Gospodarz   kładł   pasjansa,   obserwując   czerwone 
słońce zachodzące nad boliwijską puszczą tropikalną. - Co o nim sądzisz? - spytał, 
nie podnosząc oczu znad kart. - Urządzenie powinno spełnić nasze oczekiwania. 
Jesteśmy prawie gotowi do ostatecznej rozgrywki - odparł Kuhl. DeVane odwrócił 
kartę i obejrzał ją uważnie. Był to walet karo. Położył go na królową trefl. - Próba,  
zdaje się, wywarła na tobie nadzwyczajne wrażenie - zauważył. - Owszem - przyznał 
Kuhl. - Zniszczenia składu przeszły wszelkie oczekiwania. DeVane uniósł wzrok znad 
stolika.

Fascynuje mnie nacisk, jaki kładziesz na masakrę będącą rezultatem tej próby, 

Siegfriedzie.   Wiesz,   co   mnie   najbardziej   zainteresowało,   kiedy   słuchałem   twojej 
relacji?   Kuhl   przyglądał   mu   się   bez   ruchu.   Nie   odpowiedział.   Po   jego   minie   nie 

background image

sposób było się zorientować, czy zastanawia się nad odpowiedzią, i DeVane byłby 
zaskoczony,   gdyby   jakąkolwiek   usłyszał.   Naprawdę   skuteczny   drapieżnik   nie 
odkrywa nigdy tego, co myśli, ani też tego, czy w danej chwili w ogóle myśli. Czy ktoś 
potrafi poznać umysł rekina albo pytona?Światło sygnalizacyjne przy torach - odparł 
DeVane. Widziałeś, jak się zapala kilka sekund po katastrofie, a to ozna cza, że nie 
zostało   w   ogóle   uszkodzone.   Gdy   ustały   zakłócania   pola   elektromagnetycznego, 
zaczęło właściwie funkcjonować. A to z kolei znaczy, że nie tylko nikt nie będzie mógł 
odkryć   powodów,   dla   których   przestało   działać,   ale   w   ogóle   nikt   nie   będzie 
podejrzewał uszkodzenia, bo nie ma żadnych jego śladów. Czyli nie można ustalić 
powodów wykolejenia się pociągu, a co za tym idzie, powiązać katastrofy z nami. 
Uważam, że to niezwykle ważne z punktu widzenia naszego głównego celu. Oczy 
Kuhla były niczym okna otwarte na lodowiec.Gdybym nie uznał, że to ważne, nie 
umieściłbym tego w raporcie - powiedział spokojnie.   - I dlatego pogratulowałem ci 
dokładności. - DeVane ponownie przyjrzał się kartom na stole i przełożył piątkę kier 
na szóstkę trefl. - Naturalnie, choć nie musisz wyjaśniać, dlaczego wybrałeś taki cel, 
przyznaję, że mnie to zaintrygowało. Tak? DeVane skinął głową.
Zastanawiam się, dlaczego ekspres, a nie pociąg towarowy.   Dlaczego w przepaść 
wpadło kilkuset ludzi zamiast kilkuset krów czy iluś tam pni, skoro ani trupy, ani ich 
liczba nie były istotne dla wyników próby? - Odkrył kolejne trzy karty i dodał:
- I nagle znalazłem odpowiedź. Jak to mówią, olśniło mnie. Kuhl milczał.
Amerykanin spojrzał na niego.
- Znasz obrazy Breughla lub Hieronymusa Boscha?
Najemnik potrząsnął głową.
- Nie interesuję się sztuką.

Może nie, ale istnieje szansa, że akurat ich prace będą stanowiły wyjątek, jeśli je 

zobaczysz.   Sąd   Ostateczny,   Triumf   Śmierci   albo   Żebracy...   to   dzieła   pełne 
doskonałego diabelstwa, że przekształcę słowa poety, który szczególnie podziwiał 
Breughla.  - DeVane uśmiechnął się.  - O obu niewiele wiadomo, a większość ich 
obrazów nie jest datowana. Wiemy, że żyli w odstępie mniej więcej stu lat. Można 
jedynie spekulować, kto zamawiał ich obrazy, co chciał na nich zobaczyć albo czy 
malowali raczej dla siebie niż dla swych opiekunów, ale ich style i wielka wyobraźnia 
są   wyjątkowe   i   w   owych   czasach   musiały   trącić   herezją.     Kiedy   widzi   się   obraz 
Boscha nie trzeba podpisu, by rozpoznać autora. Sama praca jest jego podpisem. 
Kuhl spojrzał mu prosto w oczy.
-    Wciąż nie rozumiem.
DeVane uśmiechnął się lekko.
-    Sądzę, że jednak rozumiesz, i to pomimo mojej okazjonalnej
skłonności do zbyt kwiecistych opisów. Jeśli okazałem ci brak
szacunku, przepraszam, bo nie miałem takiego zamiaru. Wręcz
przeciwnie. Uważam cię za mistrza, niewidzialnego artystę,
którego dzieło uważny koneser zawsze rozpozna. I sprawia mi
przyjemność dawanie ci twórczych możliwości. Gospodarz przewrócił
kilka kart, a Kuhl obserwował go, nie okazując ani znudzenia, ani
zainteresowania. - Muszę ci powiedzieć, Siegfriedzie, że martwi
mnie nie to, czy nam się uda czy nie, ale czy nasz sukces nie
rozczaruje naszych klientów - podjął DeVane. - W porównaniu z
tym, co zamierzamy umieścić na orbicie, urządzenie, które
przetestowałeś, jest niczym armata przy zdalnie sterowanej
rakiecie. Kuhl minimalnie wzruszył ramionami.

background image

Havoc ma do wykonania znacznie trudniejsze zadanie i to, że jeden
jego model zdał egzamin, nie gwarantuje, że tak samo będzie z
drugim. Albańczycy zapłacili nam z góry, kartele również, a od
początku było uzgodnione, że zatrzymujemy pieniądze niezależnie
od wyników - rzekł najemnik.
- Tyle że ja wolę patrzeć na to z szerszej perspektywy i mieć
zadowolonych klientów, bo to pomaga w kolejnych negocjacjach. -
DeVane umilkł na chwilę. - Mam również ochotę zobaczyć, jak
cierpią reputacja i wpływy Rogera Gordiana. Wzrastająca obecność
UpLink w tak wielu krajach, przez które biegną nasze linie
przerzutowe, coraz bardziej nam zagraża. Ekonomiczna i polityczna
stabilizacja, jaką wywołują jego operacje, źle wpływa na nasze
interesy, a to, co jest przeszkodą w interesach, powinno zostać
wyeliminowane. Jeśli wykonamy, co obiecaliśmy, straci zaufanie
na całym świecie, jeśli nie, będziemy się wstydzić. A obie strony
mogą ponieść naprawdę poważne straty. Kuhl skinął głową.
-    Skuteczności nowej broni można dowieść tylko wtedy, gdy się
jej użyje, ale znamy problemy techniczne, jakie prześladowały
prototypy - powiedział rzeczowo. - Przede wszystkim brak
odpowiedniego, wielokrotnego źródła energii i wrażliwość na
własne promieniowanie. Te problemy zostały już jednak rozwiązane.
Słońce jest niewyczerpanym źródłem energii, a z orbity celowanie
będzie precyzyjniejsze. Nowy stop metalu opracowany przez zespół
Ilkanowicza okazał się skuteczną osłoną i urządzenie przestało
być podatne na własne szerokopasmowe emisje mikrofal, nawet przy
wielokrotnym użyciu. Dostarczona przez Ilkanowicza dokumentacja
dotycząca rosyjskich prób została potwierdzona przez nasz
test.Chodzi ci o „wypadek” pociągu? - I o katastrofę 747 w Los
Angeles kilka miesięcy temu. Amerykanie odkryli, że eksplozję,
do której doszło zaraz po starcie, spowodowało iskrzenie w
przewodach biegnących przez główny zbiornik paliwa. Rzeczywiście
tak było, ale w oficjalnych raportach nie wskazano przyczyny
iskrzenia. Jeden z urzędników FBI, który publicznie snuł
przypuszczenia, że powodem mógł być impuls mikrofalowy, nagle
odszedł na wcześniejszą emeryturę, a FBI zatuszowało sprawę. -
Kuhl umilkł. Jestem przekonany, że twierdzenie Ilkanowicza, iż
to ich zasługa, jest prawdziwe. I że Hauoc jest znacznie
skuteczniejszy od tamtego urządzenia naziemnego, które wywołało
iskrzenie. Wyobraź sobie zniszczenie nie pojedynczego samolotu,
ale większej ich liczby, jeśli za cel obierze się system kontroli
lotów dużego lotniska. Wyobraź sobie chaos, który zapanuje po
zakłóceniu cywilnych systemów elektronicznych i łączności w tak
dużych miastach jak Londyn czy Nowy Jork. Cały świat może stać
się naszym zakładnikiem, jeśli broń zadziała po umieszczeniu jej
na orbicie. DeVane przyglądał mu się bez słowa.   Czego
dowiedziałeś się o przeforsowanym przez Gordiana wzmocnieniu
ochrony kosmodromu? - niespodziewanie zmienił temat.
     Stało się to, co przewidzieliśmy. Moje źródła potwierdziły,
że zdołał przekonać urzędników Bajkonuru do wprowadzenia na terem
kosmodromu swoich sił bezpieczeństwa. Większość
ludzi i sprzętu pochodzi z bazy UpLink w Kaliningradzie, choć z

background image

innych także. Wszystkie środki ochrony mają powstrzymać każdego,
kto chciałby przeszkodzić w starcie promu.
- A więc istotnie dał się oszukać. Nie znając naszego prawdziwego
celu, uważa, że chcemy zniszczyć lub choćby opóźnić program
budowy stacji kosmicznej. Miło patrzeć, jak ktoś marnuje siły i
środki.
- W rzeczy samej.
DeVane przyjrzał mu się ponownie i skinął głową.
- Dobrze - ocenił. - Masz w Kazachstanie wystarczające
siły, by skutecznie zaatakować?
- Mam, jeśli wliczyć tych, którzy jutro w nocy wyruszą
z bazy w Pantanal.
     Havoc pojedzie z nimi?
Tak.
     Wobec tego w ciągu najbliższych kilku dni wszystko się
rozstrzygnie. Tak.
DeVane wyłożył na stół trzy ostatnie karty i uśmiechnął się z
satysfakcją, ukazując drobne białe zęby.Asy, Siegfriedzie -
powiedział radośnie. - Asy są najważniejsze.

Słońce zachodzące nad Boliwią, nad Kazachstanem świeciło jasno,
jako że nie dotarło jeszcze do zenitu. Wyraźnie też widać było
helikoptery i samoloty transportowe ze znakami UpLink, które
lądowały na lotnisku wojskowym w Lenińsku, około dwudziestu mil
na południe od kosmodromu Bajkonur. Jurij Pietrow osłaniał dłonią
oczy przed blaskiem słońca odbitego od pustyni. Akurat obserwował
podchodzącego do lądowania pękatego transportowego lockheeda i
krzywił się, aż przykro było patrzeć. Powinien czuć wdzięczność
za pomoc, jaką właśnie otrzymywali od UpLink, a zamiast tego
czuł... właśnie, co? Wściekłość była luksusem, na który nie było
go już stać, bo upokorzenia znosił zbyt długo. Ale jakże mogło
być inaczej? Był dyrektorem Rosyjskiej Agencji Kosmicznej, a ta
istniała tylko dzięki amerykańskim dotacjom i pożyczkom. Bajkonur
zaś, miejsce chwały i startów wszystkich sowieckich załogowych
lotów kosmicznych, a także Lenińsk, założony jako garnizon i
punkt zaopatrzeniowy, od 1994 roku były dzierżawione od
suwerennego Kazachstanu, który powinien pozostać częścią Rosji,
tak jak był częścią Związku Radzieckiego. Kosztowało to rocznie
ponad sto milionów dolarów, w większości pochodzących z pomocy
zza oceanu. A teraz Wojenno Kosmiczeskije Siły, stanowiące
garnizon i ochronę kompleksu, podporządkowano prywatnej armii
ochroniarskiej tego Amerykanina. Do tego w zasadzie sprowadzał
się rozkaz prezydenta Starinowa, choć mowa w nim była o
„wzajemnej pomocy”. Starinow zresztą zachowywał się ostatnio nie
jak dłużnik, lecz jak uczeń Gordiana. Odkąd pracownicy UpLink
uratowali go w zeszłym roku od śmierci, bezwstydnie i świadomie
popierał interesy Amerykanów oraz NATO. Pietrow skrzywił się
jeszcze bardziej. Po co zadawać sobie trud i podnosić rosyjską
flagę nad kosmodromem czy umieszczać rosyjskie emblematy na
promach i kombinezonach kosmonautów? Prościej byłoby potwierdzić
to, co i tak wszyscy już wiedzieli, i nakleić amerykańską flagę,

background image

a jeszcze lepiej dolara. I to na czołach wszystkich pracowników
agencji, która niegdyś przodowała w badaniach kosmosu, wysłała
pierwszego satelitę na orbitę okołoziemską czy pierwsze
bezzałogowe próbniki na powierzchnię Księżyca i Wenus, nie
wspominając już o pierwszym człowieku w kosmosie. Pietrow,
obserwując lockheeda kołującego do miejsca wyładunku, gdzie
czekały już taśmociągi i obsługa naziemna, podświadomie słuchał
silników innych maszyn oczekujących na zezwolenie podejścia do
lądowania. Wszystkie należały do UpLink i wypełnione były bronią,
amunicją oraz pojazdami opancerzonymi, a także, ma się rozumieć,
ludźmi. Przylatywały od czterdziestu ośmiu godzin i miały
przylatywać niemal do przewidzianego za kilka dni momentu startu.
Zastanawiał się, jaka byłaby reakcja Amerykanów, gdyby ich rząd
zaprosił do samego serca Stanów Zjednoczonych rosyjskie siły
paramilitarne posiadające olbrzymie możliwości zwiadowcze i dużą
siłę ognia. I gdyby zniósł dla nich ograniczenia w użyciu broni,
a także pozwolił przejąć im kontrolę zabezpieczenia militarnej
operacji od regularnych jednostek wojskowych. Mógł się założyć,
że odebrano by to jako naruszenie bezpieczeństwa narodowego,
jeśli już nie jako zagrożenie suwerenności państwa, i
podejrzewał, że nie tolerowano by tego. Opuścił oczy i wsadził
ręce do kieszeni spodni. Nie mogło być lepszego dowodu globalnej
hegemonii Ameryki niż samoloty krążące właśnie nad lotniskiem.
Nie bardzo potrafił znaleźć właściwe słowo, by opisać to, jak się
czuł. W końcu skinął głową. Wykastrowany. To było to. Pasowało
wręcz idealnie.
Na szczęście jego żona już kilka lat temu straciła
zainteresowanie seksem... Pochylił głowę i zgarbiony powędrował
do niewielkiego budynku terminalu, gdzie musiał uprzejmie powitać
nową grupę pracowników UpLink. Powitać, bo choć na pewno nie byli
mile widziani, mogli się okazać potrzebni.

- ...i naprawdę nie rozumiem, dlaczego ciągle przychodzisz z
wizytą. Nie ma cię, jak człowiek umiera, a to nie to samo, co
spóźnić się na pociąg, do dentysty czy na wyprzedaż w WalMarcie.
Są spóźnienia i spóźnienia, więc jeśli uważasz, że ci to ciąży,
spróbuj sobie wyobrazić, jak ja się czuję. Annie jest znowu w
pokoju szpitalnym numer 377. Siedzi przy łóżku mężczyzny w
marchewkowym kombinezonie astronauty, mężczyzny o niewyraźnej
twarzy, który jest i nie jest jej mężem. Za oknem rządzi się noc,
a mrok pokoju rozświetla jedynie poświata aparatury umieszczonej
po drugiej stronie łóżka. Przyzwyczaiła się już, że co spojrzenie
ulega ona metamorfozie w konsolę kontrolną promu kosmicznego albo
tablicę przyrządów F-16. Potrząsa głową. Nie wiedziałam.
Powiedzieli mi, że jeszcze jest czas...
A ty musiałaś przeprowadzić trening - kończy za nią i rechocze,
wydając odgłos przypominający tratowanie suchych gałęzi i
rozbitego szkła. - Jaki miły zbieg okoliczności. - To nieuczciwe!
- protestuje oburzona. - Miałam przyjść rankiem, wiesz, że
miałam. A potem oni zadzwonili... i powiedzieli...Pewnie, wiem.
Przerabialiśmy to już kilka razy. Nagły atak serca, dym w kabinie

background image

i sprawa się rypła. - Tym razem zgrzytliwy śmiech kończy się
atakiem kaszlu. - Pewnie, można by wszystko ułatwić mojej Annie,
podać jak syropek do łóżeczka, żeby to łatwiej przełknęła. Ale
prawdę mówiąc, z mojego miejsca lepiej widzi się różnicę między
spóźnieniami, a ty spóźniłaś się na randkę... Annie kręci głową.
- Nie mów tak...
- Jak nie możesz tego, lala, słuchać, to naciągaj czapkę na uszy
i zmiataj do Erlsberg Castle. Będzie lepsza balanga niż te
podskoki - warknął, źle naśladując szkocki akcent i wymowę i
jednocześnie unosząc popaloną dłoń, z której skóra zwisa niczym
źle przyklejone pasy materii. - Albo możesz się katapultować.
Dźwignię masz przed sobą. I rzeczywiście, mają przed sobą. Choć
pamięta, że siadła na zwyczajnym drewnianym krześle, nagle
okazuje się, że się myli. Siedzi w fotelu katapultującym ACES II
firmy McDonnell Douglas stanowiącym standardowe wyposażenie
myśliwców F-16. Takie właśnie urządzenie uratowało ją nad Bośnią.
Odkrycie to przyjmuje z takim samym spokojem jak ciągłe
transformacje urządzeń przy łóżku czy rysów twarzy leżącego,
które uniemożliwiają jego rozpoznanie. Siedzi w fotelu lotniczym
z katapultą. Dobrze - siedzi. Przypięta pasami, z pojemnikiem w
zagłówku zawierającym spadochron, magnetofonem i awaryjną butlą
tlenową przymocowanymi do lewej strony fotela... I z żółtą
dźwignią katapulty przed sobą. - Zrób to! Katapultuj się! - W
głosie leżącego słychać wyzwanie. - Oboje wiemy, jak to działa:
katapulta odpali po trzech dziesiątych sekundy, a ładunek
rakietowy jedną dziesiątą później. Po pięciu sekundach zostaniesz
oddzielona od fotela i opadniesz wolno i miękko na spadochronie.
- Nie! - Sama jest zaskoczona swoim uporem. - Nie zrobię tego! -
 Łatwo ci mówić teraz, ale poczekaj trochę. W kabinie jest dym!
Wszędzie pełno dymu! Znowu nie zaskakuje jej, że ma rację.
Przyzwyczaiła się już do tych niespodziewanych ogłoszeń, zupełnie
jak u prowadzących tygodniową listę przebojów na MTV czy VH-1.
Wiedział, co się wydarzy, i jeśli mówił, że jest dym, to można
go było wyczuć. Wystarczyło sekundę poczekać. Najpierw pojawia
się biały bezwonny opar wypływający spod fotela jak w efekcie
specjalnym przy użyciu suchego lodu. Ale gwałtownie ciemnieje,
staje się szarą chmurą wypełniającą usta i nos i grożącą
uduszeniem. A przynajmniej ostrym kaszlem wywołanym przez
smrodliwy zapach. - Dalej, na co czekasz, Annie? - pyta
ironicznie, podnosząc się na łokciu i machając jej przed nosem
opalonym palcem. Pociągnij dźwignię i już cię tu nie będzie! -
Nie! - oznajmia jeszcze ostrzej niż przed chwilą. - Nie zrobię
tego, słyszysz? Nie zrobię! - Przestań pieprzyć i łap za...
     Nie! - krzyczy i szarpie się, ale uprząż nie puszcza.
Wyciąga obie ręce, ale nie ku dźwigni. Ujmuje delikatnie jego
spaloną dłoń.
     Jesteśmy w tym razem i to się nigdy nie zmieni - mówi
łagodnie. - Nie dla mnie. Dym jest już czarny i nie może dostrzec
łóżka - widoczność kończy się o cale od jej nosa, ale wciąż czuje
jego ciepłą dłoń w swoich dłoniach. A potem z zaskoczeniem, co
samo w sobie jest zaskakujące, pojmuje, że on nie usiłuje jej

background image

zabrać. - Wszystko jest na taśmie, Annie. - Głos należy do Marka,
ale nie ma w nim złości czy ironii, które dotąd zawsze go
przepełniały. - Mark...
- Na taśmie - powtarza łagodnie.
Tak jak zawsze mówił, zanim dopadł go rak. Tak jak wówczas, gdy
zaczęła go kochać, co - jak się zdawało - stało się wieki temu.
Wiesz już wszystko, czego potrzebujesz - mówi jakby z oddali.
Wtedy właśnie pojmuje, że tak właśnie się dzieje - Mark oddala
się od niej. Jego dłoń powoli wyślizguje się z jej uścisku.
Powoli, lecz nieuchronnie, a ona - bez względu na wysiłki - nie
może jej zatrzymać. Jego zatrzymać.Mark, Mark... - Zgina ją atak
kaszlu wywołany dymem wypełniającym płuca.
Chce za wszelką cenę zobaczyć go i zatrzymać...
     Mark, ja...
Annie obudziła się z wyciągniętą ręką, chwytając palcami
powietrze. Leżała w pogrążonej w mroku sypialni, zlana potem,
drżąca i bez tchu, z sercem łomoczącym dziko w piersiach i śladem
krzyku na ustach. To był sen. Znowu sen.
Sięgnęła po szklankę, którą przed snem postawiła na nocnym
stoliku, i wypiła duszkiem przynajmniej połowę wody. Odgarnęła
włosy z czoła i westchnęła ciężko. Dobrze, że nie pobudziła
dzieci hałasem, jakiego musiała narobić. Przez kilka minut
siedziała, zbierając się w sobie i czekając, aż oddech i puls
wrócą do normy. Dopiero wtedy odstawiła na wpół opróżnioną
szklankę i wcisnęła klawisz oświetlający tarczę budzika. Była
trzecia w nocy. Zasnęła niespełna dwie godziny temu, znużona
przeglądaniem zapisu rozmów prowadzonych między Orionem a
centrum. Koncentrowała się na ostatnich meldunkach z pokładu
promu i to właśnie musiało wywołać koszmar, podobnie jak artykuł
o katastrofie wywołał poprzedni. Łącznie w ciągu tygodnia miała
ich... zaraz... cztery! - Cholera! - mruknęła głośno. - Lepiej
znajdź sposób, by oczyścić głowę przed snem, albo spalisz się
szybciej, niż sądzisz, moja droga Annie. Posłuchaj trochę muzyki,
obejrzyj powtórkę jakiegoś serialu... zrób cokolwiek, tylko nie
bierz ze sobą pracy do łóżka... Otworzyła szeroko oczy i
wyprostowała się tak nagle, że zagłówek łóżka uderzył głucho o
ścianę. Jej serce znów biło jak oszalałe. Słowa Marka ze snu...
Jego ostatnie słowa... Pamiętała je tak dokładnie, jakby
rzeczywiście to on je wypowiedział. Jakby poustawiał je właśnie,
stojąc tuż obok. „Wszystko jest na taśmie, Annie. Na taśmie.
Wiesz już wszystko, czego potrzebujesz”. Włączyła nocną lampkę
i złapała zszyty wydruk, nieświadoma, że prawie udało jej się
przy okazji przewrócić szklankę z wodą. „Wiesz już wszystko,
czego potrzebujesz”. - O mój Boże! jęknęła, kładąc wydruk na
kolanach i otwierając go gwałtownymi, spazmatycznymi ruchami. -
O mój Boże!

18
FLORYDA
23 KWIETNIA2001
Bez względu na ilość pracy Annie regularnie odwoziła co rano

background image

dzieci do szkoły, nie chcąc wysyłać ich z opiekunką, i nie miała
zamiaru zmieniać tego zwyczaju podczas pobytu na Florydzie. Kiedy
zadzwonił telefon, pomagała im pakować książki. Przepełniały ją
energia i niecierpliwość - na długo przed świtem wyskoczyła z
łóżka, wzięła prysznic i ubrała się. Gestem kazała im dokończyć
pakowanie i chwyciła słuchawkę. - Cześć, tu Annie. - Dzień dobry
- odezwał się męski głos. - Mówi Pete Nimec z... - UpLink
International - dokończyła, spoglądając na zegar ścienny. Było
wpół do ósmej. Jak widać, nie brakowało mu tupetu. - Pan Gordian
zadzwonił wczoraj i uprzedził mnie o pańskim przyjeździe.
Doceniam chęć niesienia pomocy, ale nie spodziewałam się, że
skontaktuje się pan ze mną tak szybko. Przepraszam, wiem, że jest
wcześnie. Miałem jednak nadzieję, że zjemy razem śniadanie.To
niewykonalne. Złapał mnie pan w drzwiach, a muszę być na
przylądku...   Zatem spotkajmy się tam. Przywiozę kawę i
rogaliki.
Potrząsnęła głową.
Panie Nimec...
     Pete.
     Pete, mam przed południem milion spraw, choćby muszę złapać
jednego z naszych bardziej ekscentrycznych ochotników, więc
naprawdę nie będę miała czasu...Mogę chodzić za tobą, jeśli nie
masz nic przeciwko. Zapoznam się z okolicą i nie będę się później
gubił. Spojrzała na taras i zastanowiła się nad propozycją. Jasne
poranne słońce odbijało się od błękitnych wód Atlantyku, po
których płynęła wzdłuż brzegu mała żaglówka. Dorset obiecał jej
mieszkanie z widokiem i dotrzymał słowa. Annie żałowała tylko,
że nie potrafiła się tym cieszyć, nie wspominając już o
obserwowaniu delfinów i manatów, których ponoć miało być pełno
w okolicy.Naprawdę nie sądzę, by to było rozsądne - odparła w
końcu. - Nie zdajesz sobie sprawy, jaki tłok i ruch panuje w
montowni. Kręcą się tam dziesiątki ludzi, którzy sortują
szczątki, prowadzą badania i robią Bóg jeden wie co jeszcze. To
czysty chaos.Obiecuję, że nie będę nikomu wchodził w drogę.
Posłuchaj, nie ma sensu owijać w bawełnę. Część moich
zajęć jest nader delikatnej natury. Wiem, że jesteśmy po tej
samej stronie, i nie chcę czegokolwiek przed tobą ukrywać, ale
najpierw muszę sprawdzić pewne przeczucie, co wymaga wysoce
technicznych detali, i...
- I dlatego możesz być pewna, że nie będę ci się narzucał, nie
mając pojęcia, o co chodzi, i nie rozumiejąc, na co właśnie
patrzę - podchwycił Nimec. - Wolałabym jednak, żebyśmy przełożyli
to spotkanie na później. Może umówimy się na lunch...
- Mamo, a Chris mówi, że mam twarz małpy! - krzyknęła
z salonu Linda.
- A bo ona rozwiązała mi sznurowadła! - zareagował na
tychmiast Chris.
Annie zakryła dłonią mikrofon.
- Wystarczy! - oznajmiła. - Rozmawiam przez telefon. Książki
spakowane? - Aha - odpowiedzieli chórem.
- To marsz do kuchni i poczekajcie, aż Regina da wam pieniądze

background image

na śniadanie. - Chris znowu mówi, że mam twarz...
- Dość!
     Halo? - odezwał się Nimec. - Jesteś tam jeszcze?
Annie zdjęła dłoń z mikrofonu.
- Przepraszam, ale właśnie wyprawiam dzieciaki do szkoły. -
Rozumiem. Sam mam dziewięciolatka. - Moje współczucie.
     Mieszka z matką.
- Więc to jej współczuję. Na czym to stanęliśmy?
- Miałaś mnie zaprosić do centrum w zamian za lunch w późniejszej
porze. Westchnęła z rezygnacją - w końcu przysłał go Roger
Gordian, cóż zatem szkodziło zabrać go ze sobą? - To nie całkiem
tak, ale niech będzie - poddała się. - Może my się spotkać w
oficjalnym rejonie przyjęć za godzinę. Ale pod jednym warunkiem.
- Strzelaj.
- To mój cyrk i moje małpy, więc bez mojej zgody nic nie może
przedostać się do prasy. Przyjmujesz?   To uczciwy układ.
Ponownie spojrzała na zegar.
-    Mamusiu, Chris powiedział, że śmierdzę jak małpa! -
krzyknęła Linda z kuchni.
     W takim razie punkt ósma - powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Ekscentrycznym ochotnikiem, o którym mówiła Annie, był
dwudziestopięcioletni naukowiec i badacz Jeremy Morgenfeld.
Zdołała go złapać, dzwoniąc z telefonu komórkowego, gdy odstawiła
już dzieci do szkoły, i to złapać w ostatnim momencie, bo jak
wyjaśnił, miał właśnie wsiąść na katamaran i przez resztę dnia
nie odbierać telefonów. Jeśli wziąć pod uwagę to, że Jeremy
pracował tylko cztery godziny dziennie, zaczynając nie wcześniej
niż w południe, i to wyłącznie od poniedziałku do czwartku, miała
dużo szczęścia. Morgenfeld był żywym dowodem na istnienie
cudownych dzieci. Na miesiąc przed swymi szesnastymi urodzinami
ukończył inżynierię lotniczą w Massachusetts Institute of
Technology, a potem jeszcze cztery inne wydziały o zbliżonych
specjalnościach oraz zrobił trzy doktoraty z nauk ścisłych i
przyrodniczych. W wieku dwudziestu jeden lat założył fundację
Spectrum, niezależną grupę badawczą finansowaną niemal w całości
ze sprzedaży własnych patentów. Reszta funduszy pochodziła z
dotacji MIT, który dał pieniądze w zamian za możliwość
uczestniczenia w kilku projektach, w tym między innymi w czymś,
co Jeremy właśnie próbował opisać Nimecowi i co nazywał
magnetohydrodynamiką... - Teoria plazmowa - wyjaśniła Annie,
widząc minę Nimeca. Musisz wybaczyć Jeremy’emu. Czasami lubi
jeszcze przypominać innym, że w swoim czasie był obiektem studiów
Mensy. Ludzi z Mensy interesują badania inteligencji
ponadprzeciętnych oraz wyszukiwanie kulturowych, fizjologicznych
i środowiskowych czynników determinujących narodziny osób o
ilorazie inteligencji geniusza.
- Naturalne czy hodowane - podsumował Nimec siedzący
między Annie i Jeremym w kolejce zmierzającej do montowni.
Odwieczny spór. Posłuchaj, nie zależy mi na tym, żeby robić z
ludzi durniów albo żeby ktoś czuł się w mojej obecności jak głąb.
- Jeremy najwyraźniej usiłował być wspaniałomyślny. - Ale

background image

powracając do magnetohydrodynamiki, definicja Annie jest
stanowczo zbyt szeroka. To mniej więcej tak, jak w tym
przykładzie: każda mysz to ssak, ale nie każdy ssak to mysz.
Rozumiesz? Teoria plazmowa obejmuje wszystko od stworzenia
wszechświata do dziwnych wzrostów energii elektrycznej w
przestrzeni, które nazywam iskrami Kirby’ego, od rysownika
komiksów Jacka Kirby”ego. Facet za pomocą ołówka, papieru i
wyobraźni bije te wszystkie warte miliony efekty specjalne w
filmach. I to by było na tyle, jeśli chodzi o zagadnienie
geniuszu. Magnetohydrodynamika natomiast zajmuje się zachowaniem
plazmy w polu magnetycznym i może przynieść naprawdę ważne
zastosowanie praktyczne. Od fuzji jądrowej poczynając. Byłby to
najczystszy znany nam sposób pozyskiwania energii, gdybyśmy tylko
wiedzieli, jak zbudować odpowiednio duże reaktory, które mogłyby
produkować ją na skalę masową, nie zmieniając przy tym siebie i
okolicy w stopione szkliwo. - Lepiej przestań, bo zaczynam się
bać - wtrącił Nimec. - A to dlaczego?
- Nie mogę o tym rozmawiać - odparł Nimec z kamienną
twarzą. - Uraz z dzieciństwa.
Jeremy uniósł brwi.
Zadowolony z efektu, Pete odetchnął, usiadł wygodniej i przyjrzał
mu się okiem starego policjanta. Jeremy miał proste, dość krótko
przycięte brązowe włosy, okulary w złotej drucianej oprawie,
niewielki podbródek i bródkę przypominającą odwróconą łezkę.
Ubrany był w nałożoną daszkiem do tyłu czapkę drużyny
baseballowej Boston Red Sox i koszulkę w barwach zespołu oraz
szerokie szorty, białe skarpety i sportowe buty nike. Nimec
wskazał godło klubu na koszulce.   Widzę, że jesteś fanem Red Sox
- zaryzykował, próbując znaleźć jakiś wspólny temat. Jeremy
przytaknął.
     Mam domek na wyspie Sanibel, mniej więcej godzinę jazdy od
ich wiosennego obozu treningowego, i co roku obserwuję, jak
ćwiczą. Nimec przyjrzał mu się zaskoczony.
- Sanibel leży kilkaset mil na południowy zachód stąd, jeśli się
nie mylę - zauważył. - Powiedziałeś mi, że chciałeś właśnie
wypłynąć katamaranem, gdy Annie złapała cię przez komórkę...
Jakim cudem dotarłeś tu tak szybko? - To proste - odparł Jeremy.
- Mam mieszkanie w Orlando i tu właśnie siedzę, odkąd Annie
poprosiła mnie o pomoc w dochodzeniu. - Pochylił się i mrugnął
do niej teatralnie. Kiedy dama wzywa, przybywam biegiem. Annie
uśmiechnęła się nieznacznie.
     Spotkaliśmy się jakieś trzy lata temu, gdy zjawił się w
Houston na szkoleniu dla specjalistów. Nimec usiłował nie okazać
zaskoczenia.
     Byłeś astronautą? - spytał.
Jeremy poprawił okulary; wyglądał na zakłopotanego.
     Nie całkiem - wtrąciła się Annie, przybywając mu z odsieczą.
- Nie należący do NASA specjaliści tworzą szczególną kategorię.
Wybierają ich sponsorzy, przeważnie koncerny, które uczestniczą
w konkretnym programie. Prowadzą doświadczenia w warunkach
zmniejszonego przyciągania albo umieszczają sprzęt na orbicie.

background image

Rekrutują się głównie z firm chemicznych, farmaceutycznych lub
telekomunikacyjnych, jak twoja albo z instytucji wojskowych czy
edukacyjnych. - I z fundacji Spectrum? - dodał Nimec. Annie
skinęła głową. - Jeremy zajmował się wtedy powstawaniem
kryształów. - Wzorami krystalizacji w różnych warunkach
środowiskowych, termodynamicznych i termochemicznych - poprawił
ją Morgenfeld. - Dam ci przykład: wszyscy słyszeli stare
powiedzenie, że nie ma dwóch takich samych płatków śniegu. W
rzeczywistości jest ono wielkim uproszczeniem, jak to zwykle bywa
z popularnymi przekazami wiedzy. W latach trzydziestych
dwudziestego wieku Ukichira Nakaya, genialny profesor z Hokkaido,
skatalogował podstawowe formy kryształów śniegu oraz określił
temperatury i wilgotności powodujące ich powstawanie. Jego praca
stanowiła materiał wyjściowy dla innego japońskiego naukowca,
Shotaro Tobisawy, który przestudiował i opisał krystalizację
rozmaitych substancji chemicznych w warunkach kontrolowanej
implozji. - Jeremy pogładził brodę. - Teraz inny przykład: jeśli
zastosuje się ładunek nuklearny o znanej mocy, można przewidzieć,
w jakiej strefie od epicentrum wystąpią określone typy
mineralnych i atmosferycznych formacji krystalicznych. Są one
niezmienne, co udowodniły wszystkie próby, od Los Alamos
poczynając. Ja natomiast mówię o badaniach mających umożliwić
zrozumienie tych fenomenów. Wiedzieć, jaki zespół warunków
spowoduje powstanie określonych kryształów, to jedno, lecz
zrozumieć dlaczego, to zupełnie co innego. Fascynuje mnie to,
ponieważ prowadzi do zupełnie nie zbadanego obszaru fizyki. Teraz
nikt o tym nie myśli, ale w przyszłości, gdy dzięki lotom
kosmicznym będziemy musieli zainteresować się terraformingiem czy
adaptacją genetyczną, by żyć w środowisku innych planet, taką
wiedzę będzie można zastosować do...    Jer, zboczyliśmy z tematu
- przerwała mu Annie.
Zaskoczony, zmarszczył brwi, by po chwili wzruszyć ramionami.

Powiadają,   że   nie   nadaję   się   do   pracy   zespołowej   -   rzucił   Morgenfeld.   Nimec 

przyjrzał mu się uważnie.
- Jacy „oni”?
-   Dyrektor   Narodowego   Systemu   Transportu   Kosmicznego,   obaj   jego   zastępcy   i 
administrator Biura Lotów Kosmicznych. Kółko wzajemnej adoracji, które uważa się 
za   półbogów,   a   nam   śmiertelnikom   znane   jest   jako   Władcy   Wielkiego   Kurnika   - 
wyjaśnił z urazą Jeremy. - Jedynym przedstawicielem NASA, który miał o mnie dobre 
zdanie,   była   Annie,   za   co   solidnie   oberwała.   -   Czy   nie   powiedziałeś,   że   tacy 
specjaliści z zewnątrz są wolni od wpływów administracji rządowej? - Ale ostatecznie 
muszą   uzyskać   akceptację   agencji   -   wyjaśniła   Annie.   -   Jeremy   miewa   nieco 
nieortodoksyjne zachowania, więc część szefostwa doszła do wniosku, że na tym tle 
może dojść do konfliktu z resztą załogi, który to konflikt wybuchnie w niewielkim, 
zamkniętym środowisku, jakim jest prom kosmiczny.
Annie próbuje ci powiedzieć, tak by mnie przy tym nie obrazić, że ich zdaniem jestem 
przemądrzałym,   rozpieszczonym   i   upierdliwym   dupkiem   -   podsumował   Jeremy.   - 
Wiesz, że ci specjaliści z zewnątrz nie muszą być nawet obywatelami tego kraju?! A 
ja jakoś nie mogłem polecieć na głupie dziesięć dni, bo albo reszta wyskoczyłaby w 

background image

próżnię,   albo   mnie   by   tam   wyrzucili   z   powodu   mojego   wrodzonego   wdzięku. 
Przynajmniej według opinii NASA. Annie uśmiechnęła się z dumą i poklepała go po 
ramieniu. - Nie byłoby żadnej tragedii - oceniła. - Jerry poradziłby sobie z lotem, a 
załoga poradziłaby sobie z nim. W każdym razie dzięki temu właśnie się poznaliśmy i 
od tej pory jesteśmy przyjaciółmi. - Już mówiłem, jestem tu dla ciebie, maleńka - 
zabasował   Jeremy,   udając   macho.   Kolejka   zatrzymała   się   po   wschodniej   stronie 
montowni.     Annie   wysiadła   pierwsza   i   poprowadziła   dwóch   mężczyzn   ku   wejściu 
pilnowanemu   przez   strażników.   Nimec,   idąc   tuż   za   nią,   wyczuł   nagłą   zmianę   jej 
nastroju - pod opanowaniem pojawiło się napięcie, które niemal namacalnie starała 
się stłumić, i pośpiech, którego dotąd nie było. Cokolwiek zamierzała zrobić, widać 
było,   że   jest   zdecydowana,   i   to   w   stopniu,   którego   mógł   jej   tylko   pozazdrościć. 
Zgodnie   z   ostrzeżeniem   w   olbrzymim   budynku   panował   chaos,   ale   był   to 
zorganizowany   chaos   grupy   ludzi,   przed   którymi   postawiono   poważne   i 
skomplikowane zadanie i którzy działali pod silną presją. Znał ten typ zachowania z 
walk, badania miejsc przestępstw, a w ostatnich latach z operacji Rogera Gordiana. 
Stanowiły część gry, w której uczestniczył przez całe zawodowe życie. Uderzył go 
natomiast całkowity brak hałasu, który zwykle towarzyszył takim działaniom. Grupa 
zebrana przez Annie zachowywała milczenie. Część miała na sobie cywilne ubrania, 
część kombinezony NASA, większość zaś dokądś spieszyła, omijając tych, którzy 
składali lub w bezruchu studiowali szczątki. Cisza i liczba szczątków naprawdę robiły 
wrażenie - rozglądając się po olbrzymiej montowni, zrozumiał, że nie sposób było w 
pełni zrozumieć siłę wybuchu, który zniszczył prom, jeśli nie zobaczyło się na własne 
oczy tego, co po nim zostało. Przez chwilę przyglądał się tej gorączkowej aktywności, 
nim dotarło doń, że Annie i Jeremy są już daleko w przodzie, pogrążeni w cichej 
rozmowie.   Ruszył   za   nimi,   ale   bez   pośpiechu.   Co   prawda,   poznał   ją   ledwie   pół 
godziny wcześniej, lecz zdążył się już przekonać, że Annie Caulfield zawsze kieruje 
się rozsądnymi powodami. Poza tym obiecał jej, że nie będzie się plątał pod nogami. 
Caulfield   i   Morgenfeld   wspięli   się   szerokim   podjazdem   na   jedną   z   ruchomych 
platform, na której przy kilku dużych fragmentach Oriona zebrało się czterech czy 
pięciu specjalistów.   Annie porozmawiała z nimi krótko, podkreślając łagodnie, ale 
całkowicie   naturalnie   swój   autorytet:   uważała   na   ich   komentarze,   tu   kogoś 
pochwaliła,  tam poklepała, a wszystko to z ciepłem, jakie okazała Jeremy’emu w 
kolejce. Nimec musiał przyznać, że jest pod wrażeniem. Kiedy specjaliści - wyraźnie 
na jej prośbę - opuścili platformę, Annie i Jeremy przykucnęli w pozycji typowej dla 
archeologów.   Przeglądając   szczątki   i   od   czasu   do   czasu   wymieniając   uwagi, 
wskazywali   sobie   całe   fragmenty   promu   lub   miejsca   na   nich.   Po   kilku   minutach 
Nimec  doszedł  do  wniosku,   że  może  do  nich  dołączyć.   Gdy  dotarł  na  platformę, 
Annie   powitała   go   skinieniem   głowy   i   nie   przerywając   oględzin   jednego   z 
fragmentów, zaprosiła bliżej. Obiektem jej zainteresowania był stopiony i osmalony 
zespół rur, mocowań oraz zaworów przytwierdzony do spalonego, powyginanego i 
popękanego   przedmiotu   w   kształcie   dzwonu.   Nimec   podejrzewał,   że   wie,   co   to 
takiego, ale nie odzywał się, nie chcąc ujść za przemądrzałego czy nachalnego.  W 
końcu Annie, nie, podnosząc się, spojrzała mu w oczy.Patrzysz na to, co zostało z 
dyszy głównego silnika - powiedziała, potwierdzając jego podejrzenia. - Prom ma ich 
trzy w części rufowej, a nie jest żadną tajemnicą, bo wiadomo to z zapisów rozmów z 
załogą, że na sześć sekund przed startem zaczął się przegrzewać silnik numer trzy. 
To ten? - Pete wskazał na przedmiot przypominający dzwon. Przez moment milczała, 
potem jednak odpowiedziała cicho: - Silnik numer trzy w zasadzie przestał istnieć w 
wyniku eksplozji. Dokładnie rzecz biorąc, wyparował. Silnik numer dwa, znajdujący 
się obok niego, został częściowo zrekonstruowany z nielicznych fragmentów, jakie 
zdołaliśmy odnaleźć. To silnik numer jeden. Nie wiem dlaczego, ale jest relatywnie 

background image

nie uszkodzony. Silniki ustawione były w trójkąt, a ten znajdował się na szczycie, być 
może więc dzięki temu uniknął najgorszych skutków eksplozji. Dojdziemy do tego.  W 
tej   chwili   najważniejsze   dla   mnie   jest   to,   że   mamy   co   badać.   -   Napędzane   są 
mieszanką   kriogenicznego   płynnego   wodoru   i   płynnego   tlenu   -   dodał   Jeremy 
pochylony nad przeciwną stroną dyszy. - Annie, popraw mnie, jeśli się mylę, ale o ile 
dobrze   pamiętam,   silnik   promu   zapewnia   jeden   i   siedem   dziesiątych   miliona 
newtonów, czyli trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy funtów ciągu na poziomie morza. 
To   najskuteczniejsze   dynamo   w   dziejach   ludzkości.   Z   drugiej   strony,   najbardziej 
wybuchowe: zapłon ciekłego wodoru, jeśli nie jest starannie regulowany, powoduje 
upiorne  spustoszenia.   Wystarczy  przypomnieć  sobie  Hindenburga.   -  A  jaki  to  ma 
związek z Orionem? - spytał Pete.
- Z nagrań rozmów centrum kontroli z pilotami promu wynika wyraźnie, że wszystko 
zaczęło   się   od   problemów   z   przepływem   płynnego  paliwa   wodorowego  -   odparła 
Annie   z   poważną   miną.   -   To   powszechnie   znana   informacja   i   wątpię,   bym 
powiedziała ci coś nowego. Rozmowy emitowano do znudzenia w telewizji. Jedną z 
ostatnich rzeczy, jakie Jim... pułkownik Rowland zdążył przekazać kontrolerom, był 
komunikat, że spada ciśnienie LH2. Potem nastąpiła przerwa w transmisji. Nimec 
słuchał uważnie, ale poczuł się zdezorientowany. Jeśli dobrze rozumiem, twierdzisz, 
że spadek ciśnienia płynnego wodoru spowodował wzrost temperatury silnika, co z 
kolei wywołało pożar, tak? Tyle że zawsze wydawało mi się, że jest na odwrót: mniej 
paliwa to mniejszy ogień.Pewnie, jak długo ciśnienie nie spada w tych tu wiązkach 
spaghetti. - Jeremy wskazał częściowo stopione rury umieszczone po zewnętrznej 
stronie dzwonu. - Doprowadzają płynny wodór do ścian dyszy i komory spalania, 
zanim dotrze on do przedpalaczy. Nimec uniósł dłoń.
- Stop - polecił. - Wciąż nie rozumiem, jakim cudem w tym wypadku mniej znaczy 
więcej. - Bo nie zwróciłeś uwagi na jedno małe, lecz niezwykle ważne słowo, którego 
użyłem,   opisując   wodór.   Mam   na   myśli   „kriogeniczny”.   Annie   dostrzegła,   że 
zirytowany Nimec ugryzł się w język, toteż dodała pospiesznie:Silniki główne promu, 
jak powiedział Jeremy, są niezwykle wydajne. Częściowo wynika to z tego, że paliwo 
używane jest do kilku celów. Aby wodór pozostał płynny, musi być utrzymywany w 
bardzo niskiej temperaturze... jak niskiej, najlepiej obrazuje fakt, że zmienia się on w 
gaz przy minus cztery stu dwudziestu trzech stopniach Fahrenheita. Ponieważ silnik 
musi być silnie chłodzony, żeby się nie przegrzał, projektanci połączyli te dwie rzeczy 
i   tak   część   płynnego   wodoru   przepływa   przez   osłonę   silnika,   nim   zostanie 
zastosowana   jako   paliwo   płynne.   Każdy   silnik   ma   dwa   przedpalacze,   których 
zadaniem jest zapalenie gorących oparów wodoru, nim zdołają się one zgromadzić i 
wybuchnąć w dyszy. Jeśli kiedyś obserwowałeś w zwolnionym tempie nagranie startu 
promu, mogłeś za uważyć tysiące małych ognistych kulek eksplodujących poniżej 
wylotów dysz. To właśnie to, o czym mówię. Nimec zamyślił się.  A więc uważasz, że 
znaczny spadek ciśnienia płynnego wodoru mógł spowodować przegrzanie silników, 
co doprowadziło z kolei do wybuchu oparów wodoru w dyszy albo i w samym silniku - 
powiedział   po   chwili.To   właśnie   powiedział   nam   Jim.   Albo   raczej   próbował   nam 
powiedzieć. Wiedział, w którym miejscu spada ciśnienie, bo pokazywał mu to zegar 
na tablicy przyrządów, ale wszystko działo się tak szybko... w kabinie było pełno 
dymu... I... - nigdy nie dokończył tego, co chciał powiedzieć.
A pełne zdanie miało brzmieć: „Spada ciśnienie LH2 w systemie chłodzenia”. Ich 
spojrzenia spotkały się i Pete Nimec, widząc, jak wilgotnieją jej oczy, z trudem się 
opanował. Nie należało jej pocieszać, bo... Nagle zesztywniał tknięty nową myślą i 
popatrzył   na   Jeremy”ego.W   kolejce   wspomniałeś   o   różnicy   między   świadomością 

background image

tego, co stanie się w określonych warunkach, a zrozumieniem tego, dlaczego tak 
będzie - powiedział. Jeremy zmarszczył brwi.  - Opowiadałem o płatkach śniegu.
- To opowiedz mi o eksplozjach - zaproponował Pete. - Jak sądzisz, co spowodowało 
spadek ciśnienia płynnego wodoru? Ajeśli nastąpiło to w systemie chłodzenia silnika 
numer trzy, to dlaczego stopione są rury silnika numer jeden? Jak ten sam problem 
mógł   wystąpić   jednocześnie   przynajmniej   w   dwóch   spośród   trzech   niezależnych 
systemów?
Jeremy spojrzał z wahaniem na Annie; najwyraźniej chciał się przekonać, ile może 
powiedzieć,   a   jasne   było,   że   bez   jej   zgody   słowa   z   siebie   nie   wydusi.   Nimec 
stwierdził, że ma o nim nieco lepsze zdanie.Poprzedniej nocy przyszłam tu, gdy już 
nikogo nie było, żeby spokojnie pomyśleć - powiedziała w końcu Annie. - Miałam 
ciężki   dzień,   użerałam   się   z   dziennikarzami   i   musiałam   sobie   poukładać   pewne 
sprawy...   Ale   nie   o   to   chodzi.   Chodzi   o   to,   że   przebywałam   tu   naprawdę   długo. 
Prawdę   mówiąc,   znacznie   dłużej,   niż   się   spodziewałam.   Chodziłam   i   oglądałam 
szczątki,   które   zaczęliśmy   składać.   Kiedy   zobaczyłam   ten   silnik,   odkryłam,   że 
wewnętrzne zniszczenia są znacznie większe niż zewnętrzne, i zaczęłam zadawać 
sobie te same pytania, które ty zadałeś Jeremy’emu. - Umilkła na chwilę, po czym 
odetchnęła.   -   Poprosiłam   o   pomoc   centrum   naukowo-dochodzeniowe   w   San 
Francisco. Mieści się w Narodowym Laboratorium imienia Lawrence’a Livermore’a... 
Nie   wiem,   czy   słyszałeś   o...Analizowali   dowody   w   sprawie   Unabombera,   Times 
Square i bomby w World Trade Center w Nowym Jorku, a pewnie jeszcze w setkach 
innych, mniej znanych spraw - przerwał jej Pete. - UpLink współpracuje z nimi od lat, 
sam   znam   większość   pracowników.   Ci   z   Lawrence’a   Livermore’a   mają   najlepszą 
grupę   kryminologów   w   kraju.   Caulfield   skinęła   głową.     -   Mają   przysłać   zespół   z 
jonowym spektrometrem masowym.
- Co oznacza, że szukacie pozostałości materiałów wybuchowych.  To cudo pozwoli 
przeanalizować   cząsteczki   powstałe   w   wyniku   eksplozji   tu,   w   tej   hali,   bez 
konieczności przewożenia próbek do laboratorium. A wiadomo, że w transporcie za 
wsze zanikają pewne elementy śladowe. - Zgadza się.
Nimec przetrawiał dłuższą chwilę te rewelacje.
- Osoba dokonująca sabotażu z reguły spieszy się i boi złapania, przez co czasami 
popełnia błędy - odezwał się w końcu. - Jeśli jest to zawodowiec, liczy się z taką 
możliwością i próbuje się przed nią zabezpieczyć... czyli zwielokrotnić ładunki, często 
niepotrzebnie. W przypadku promu wystarczy, by odmówił pracy jeden silnik, a jeśli 
dobrze  rozumiem,  to  co  spowodowało  przegrzanie  silnika   numer  trzy  i być  może 
silnika numer dwa, powinno również wywołać ten efekt w silniku numer jeden, czego 
jednak   nie   zrobiło.   A   przynajmniej   wystarczająco   wyraźnie.   -   To   sensowne 
wyjaśnienie, jeśli  założymy,  że ktoś  celowo  próbował  zniszczyć  prom -  przyznała 
Annie.   -   Zobaczymy,   co   wykaże   spektrometr   masowy   i   co   ustalą   kryminolodzy. 
Niemniej, Jeremy jest przekonany, że to właśnie usiłowano zrobić.  Mogę się założyć 
o dowolną kwotę - dodał Jeremy.
Nimec przyjrzał mu się z namysłem i spytał:
- Skąd ta pewność?
-   Pamiętasz,   jak   chwilę   wcześniej   mówiłem   o   płatkach   śniegu,   a   ty   chciałeś 
rozmawiać o eksplozjach? Pete poznał go już na tyle, by wiedzieć, że nie jest to 
pytanie retoryczne, więc odparł:

background image

Uhmm. - Tak się składa, że obaj znamy się na tych ostatnich. Co prawda, w moim 
przypadku jest to poboczne zainteresowanie związane z termodynamiczną geometrią 
krystaliczną,   ponieważ   wykorzystuje   się   w   niej   rozmaite   rodzaje   kontrolowanych 
eksplozji, niemniej jednak znam się trochę na geometrii wybuchu.   - Jakoś mnie to 
nie zdziwiło - przyznał Pete.
- Wiem.
Nimec wskazał ruchem głowy wrak silnika.
-   Powiedz  mi,  dlaczego  jesteś   taki  pewny,   Jeremy.    -  Mówiąc  prostym  językiem, 
określone rodzaje reakcji chemicznych są analogiczne do eksplozji i pozostawiają po 
sobie określone ślady. Takie osmalenia i mikrokratery, jakie widać na tym silniku, 
mogły wywołać jedynie mikroładunki termiczne, coś podobnego do niekomercjalnej 
odmiany   RDX.   A   to   oznacza,   że   chciano   zniszczyć   turbopompy   podające   paliwo 
wodorowe, ale nie do końca się to udało. Nimec zastanowił się nad tym, co usłyszał, 
skinął głową i powiedział zwięźle: - Dzięki. - Nie ma za co. - Jeremy oparł dłoń o 
zrujnowany silnik   i spojrzał  na  Pete’a ponad szkłami okularów.  - Jeśli chcesz,  to 
chodź tutaj. Pokażę ci dokładnie, o co mi chodzi. Było to całkowicie przyjacielskie 
zaproszenie.

Jasne - mruknął Nimec, zadowolony ze zniknięcia mentorskiego tonu. - Już idę.

Pół godziny później, gdy zostali sami, Nimec przyznał się Annie:
- Jest coś, co zachowałem dla ciebie. Nie byłem pewien, ile można powiedzieć przy 
Jeremym.
Pili kawę w barku. Annie zrezygnowała z zaproszenia na lunch z uwagi na napięty 
rozkład zajęć, Jeremy zaś był już w drodze do Orlando. Przyglądała mu się uważnie 
znad brzegu filiżanki.  Mów dalej - zachęciła go po chwili.
W niektórych sytuacjach terroryści chcą zostawić ślad wskazujący jednoznacznie, że 
nie był to wypadek, ale zarazem nie chcą ogłaszać, że to oni. To zjawisko nasila się 
w ostatnich dziesięciu latach. W ten sposób osiągają za jednym posunięciem dwa 
cele:   sieją   strach,   nie   ściągając   sobie   przy   tym   na   głowę   problemów.   Annie   nie 
spuszczała z niego wzroku. - Sądzisz, że silnik numer jeden nie miał być zniszczony, 
ale że powinno to wyglądać tak, jakby próbowali, tylko im się nie udało? - spytała.  - 
Sądzę, że należy brać to pod uwagę.
Zapadła cisza, a potem Annie leciutko się uśmiechnęła.  - To musiało również przyjść 
do głowy Jereny’emu - powiedziała. - Sądzę, że milczał, bo nie był pewien, ile można 
po wiedzieć przy tobie. - Możliwe. - Nimec wbił wzrok w stół, zastanawiając się, co 
się z nim dzieje. Byli kolegami i nie czas był teraz na...  właśnie, na co? Zanim się 
zorientował, ponownie patrzył na jej twarz. - Jest wystarczająco sprytny, by się tak 
zachować ocenił.  Annie w milczeniu wypiła kawę.
- Mam dwa pytania - odezwała się. - Czy UpLink nie będzie miał nic przeciwko temu, 
jeśli   poinformuję   prasę,   że   rozważamy   możliwość,   iż   katastrofa   Oriona   i   atak   w 
Brazylii są ze sobą powiązane? - Na pewno nie.
- Doskonale. Teraz drugie: Czy podejrzewacie, kto może być za to odpowiedzialny? 
Namyślał się przez moment, a potem podjął decyzję.

Może wkrótce się dowiemy. Mamy małą stację kontroli satelitarnej w Pensacoli. 

Dziś   o   czwartej   lecę   tam   z   Orlando,   by   nadzorować   przeprowadzenie   pewnej 
obserwacji,   która   może   cię   zainteresować.   Jeśli   chcesz,   możesz   lecieć   ze   mną 
firmowym odrzutowcem. Przygryzła dolną wargę i rozważała jego propozycję.  Para z 
filiżanki trafiała tymczasem prawie dokładnie w jej nos. - Muszę wrócić na noc do 

background image

dzieci. - To krótki lot, a odrzutowiec zabierze cię z powrotem, jak tylko skończymy. 
Cisza.   Annie Caulfield dopiła kawę, odstawiła filiżankę na spodek i oświadczyła:W 
takim razie lecę z tobą.
19
RÓŻNE MIEJSCA
23/24 KWIETNIA 2001
Była druga po południu 23 kwietnia czasu pacyficznego w San Jose w Kalifornii. Była 
również piąta po południu czasu wschodniego w Pensacoli na Florydzie. Była szósta 
po południu czasu brazylijskiego w centralnym Pantanal. I była także trzecia rano 24 
kwietnia w Kazachstanie. Rozpiętość dat i stref czasowych nie miały znaczenia dla 
należących   do   UpLink   International   satelitów   hiperspektralnych   o   wysokiej 
rozdzielczości obrazu Hawkeye I iHawkeye II, podobnie zresztą jak dla przekaźników 
czy   aparatury   przetwarzającej   obraz   w   czasie   rzeczywistym   i   łączącej   stacje 
odbiorcze.   Jak   ujął   to   Rollie   Thibodeau,   patrząc   w   wyświetlacz   notebooka 
dostarczonego   mu   przez   Megan   były   to   w   końcu   tylko   maszyny.   Ale   dla   ludzi 
biorących udział w tym zsynchronizowanym monitoringu cały proces koordynacji był 
prawdziwą   udręką.   Co   Rollie   równie   trafnie   skomentował.   Tom   Ricci   przetarł 
zaczerwienione oczy. Opuścił Maine przed niespełna siedemdziesięcioma dwiema 
godzinami, zostawiając za sobą jeżowce i samotnicze życie, które wiódł przez ponad 
dwa lata. Tak wiele dzieliło go już od przeszłości, że nie sposób byłoby zawrócić. 
Najpierw   był   lot   do   San   Jose   i   spotkanie   z   Rogerem   Gordianem.   Ten   oficjalnie 
zaproponował mu pracę w UpLink International, w którym - ku swemu zaskoczeniu - 
miał zostać globalnym szefem bezpieczeństwa do spraw operacji terenowych i dzielić 
to stanowisko z niejakim Rolliem Thibodeau, o którym wspominała, jeśli go pamięć 
nie   myliła,   wspaniała   i   niepokalana   Megan   Breen.     Przyjął   tę   propozycję   mimo 
zastrzeżeń   co   do   dzielenia   pracy   z   osobą,   której   nigdy   nie   spotkał   i   która   była 
protegowaną   Megan.     Tom  odruchowo  nie  polubił  tej kobiety,   co  pogłębiło   się   w 
czasie   rozmowy,   i   był   prawie   pewny,   że   uczucie   jest   odwzajemniane.   A   to 
zapowiadało współpracę równie miłą jak szybka jazda po wąskiej i dziurawej, ale 
dwukierunkowej   dróżce:   w   końcu   musiało   dojść   do   kolizji.   Jedynie   zaufanie   do 
Nimeca   i   złożona   mu   wcześniej   obietnica   spowodowały,   że   nie   odrzucił 
zmodyfikowanej   oferty.   A   zaraz   potem   w   ekspresowym   tempie   wysłano   go   do 
Kazachstanu - dzikiego, niegościnnego miejsca zamieszkanego przez równie dzikich 
i niegościnnych rosyjskich wojskowych i naukowców, których stosunek do niego jako 
żywo   przypominał   uczucia,   jakimi   darzył   go   Cobbs.   Byli   urażeni,   że   przejął 
dowodzenie siłami bezpieczeństwa strzegącymi kosmodromu Bajkonur. Mieli mu też 
za   złe,   że   użył   do   patrolowania   pierwszej   linii   ludzi   należących   do   Miecza   i   że 
obsadził nimi najważniejsze stanowiska obronne.  Uważali pomoc za wtrącanie się i 
okazywali   mu   to   na   każdym   kroku.     Zastanawiał   się,   o   ile   gorsze   byłoby   ich 
zachowanie, gdyby wiedzieli, że jest to jego pierwszy dzień w pracy. Doszedł do 
wniosku,   że   niewiele.   Sytuacji   nie   poprawiało   zmęczenie   i   rozregulowany   zegar 
biologiczny. Czas wskazywany przez zegarek wciąż był dla organizmu fikcją, toteż 
Ricci   z   ulgą   siadł   przed   komputerem   w   ruchomym   stanowisku   dowodzenia   i 
zalogował się przez modem komórkowy do zabezpieczonego serwera UpLink. Gdy 
czekał   na   pojawienie   się   obrazów   z   satelity,   miał   przeczucie,   że   spowodują   one 
komplikacje, przy których wszystkie problemy, jakie napotkał od chwili pojawienia się 
w centralnej Azji, o pożegnaniu z Cobbsem i Dexem nie wspominając, wydadzą się 
dziecinadą. Wkrótce po rozpoczęciu transmisji przeczucia te okazały się aż nazbyt 
trafne.

background image

-   Ta   stacja   naziemna   stanowi   część   naszego   działu   geograficznej   służby 
informacyjnej   -   wyjaśnił   Nimec,   gdy   znaleźli   się   z   Annie   w   sali   przypominającej 
niewielkie amfiteatralne kino z płaskim ekranem. - Naszymi klientami są firmy obrotu 
nieruchomościami,   przedsiębiorstwa   budowlane,   planiści   miejscy,   wydawcy   map   i 
atlasów, nafciarze i górnicy oraz mnóstwo innych przedsiębiorstw korzystających ze 
zdjęć lotniczych o dużej rozdzielczości. Prawdę mówiąc, dochody z tego tytułu nie 
pokrywają nawet kosztów wykorzystania satelitów. Gord prowadzi tę działalność z 
czystego  altruizmu.  Annie  rozejrzała  się  po  salce.  Byli jedynymi widzami,  ale  nie 
jedynymi   obecnymi   -   po   lewej   i   prawej,   w   dole,   obok   ekranu   znajdowały   się 
stanowiska   komputerowe   w   kształcie   podkowy   wraz   z   obsługującymi   je 
operatorami.Satelity szpiegowskie i działalność charytatywna - pod sumowała. - Tego 
jeszcze nie słyszałam. Nimec przyjrzał się jej z namysłem.

Pamiętasz to porwanie dziecka w Yellowstone, jakieś pół roku temu? Dziewczynka, 

Maureen Block, została wykradziona z wozu kempingowego swoich rodziców przez 
jakiegoś świrniętego surwiwalistę, który przetrzymywał ją w szałasie z gałęzi i liści. 
Uwolnili ją strażnicy parku, po tym jak Hawkeye I odnalazł kryjówkę, przeszukując 
teren w podczerwieni, i zrobił zdjęcie ofiary oraz porywacza w szałasie. Annie potarła 
czoło.

Chyba się właśnie wygłupiłam - przyznała.

Nie   masz   powodu,   bo   nasz   udział   nie   został   podany   do   wiadomości   publicznej. 
Współpracujemy   z   lokalną   policją,   FBI,   NSA   i   czym   tylko   chcesz.   Nie   jest   to 
całkowicie utajniona informacja, ale też żadna z zainteresowanych agencji jej nie 
ujawnia.   -   Na   czyje   życzenie?   -   Wszystkich.   Dobrze   wiesz,   jak   ostro   potrafią 
rywalizować ze sobą rozmaite agencje strzegące prawa. Wszyscy lubią być chwaleni 
za szybkie rozwiązywanie spraw, a nam to odpowiada: podczas gdy ich doceniają, 
nam nikt nie zarzuca, że wtykamy nos tam, gdzie nie należy. A to doprowadziłoby 
szybko do odrzucenia naszej pomocy. Dodatkową korzyścią jest to, że przestępcy 
nie   wiedzą,   czego   się   spodziewać.   -   Pete   umilkł   i   obserwował   operatorów 
pochylonych   nad   klawiaturami.   -   Jest   całe   mnóstwo   zastosowań   takich   satelitów: 
mogą wykryć groźną koncentrację toksycznych chemikaliów w glebie, śledzić wycieki 
ropy   i   ubytki   określonych   minerałów   w   ziemiach   rejonów   rolniczych,   co   pozwala 
farmerom zapobiec klęsce nieurodzaju...   i tak dalej. Annie była pod wrażeniem. - 
Jakie są możliwości tych satelitów, jeśli naturalnie mogę zapytać? - Nieoficjalnie?  - 
Jak najbardziej prywatnie - odparła z lekkim uśmiechem. - Potrafią wykryć obiekt o 
średnicy nie przekraczającej pięciu centymetrów i przeskanować ponad trzysta pasm 
widma, czyli mają takie same parametry jak satelity, którymi dysponuje Narodowe 
Biuro   Rozpoznania.   To   samo   dotyczy   szybkości   i   dokładności   naszych   analiz,   a 
mamy nadzieję, że za kilka lat będziemy mogli przekazywać w czasie rzeczywistym 
ruchome obrazy, nie zaś tylko zdjęcia. To, co zobaczymy tutaj, będą jednocześnie 
oglądać dzięki sieci UpLink szefowie sił Miecza na trzech kontynentach i analizować 
specjaliści od zdjęć lotniczych i satelitarnych w San Jose. - Wskazał słuchawkę z 
mikrofonem przyczepioną do poręczy fotela. - Dzięki nim każdy z oglądających może 
zażyczyć sobie powiększenia, identyfikacji czy analizy dowolnego fragmentu obrazu. 
Możesz   słuchać,   jeśli   chcesz.   Annie   przypomniała   sobie,   jak   niedawno   udzielała 
podobnych informacji Gordianowi i Megan w sali centrum na przylądku Canaveral. 
Wydawało   się   jej,   że   całe   wieki   temu   wyjaśniała   im,   po   co   są   słuchawki   przy 
fotelach...   Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Nimec zauważył jej nieobecne 
spojrzenie.

Coś nie tak? - spytał.

background image

Nie. Tylko oszołomiła mnie skala tej operacji.

Wiedział, że kobieta kłamie, ale postanowił nie drążyć tematu, choć ciekaw był, o 
czym myślała. Wtedy spostrzegł gest jednego z operatorów.

Przygotuj się - polecił. - Przedstawienie zaraz się zacznie.

Mniej więcej dwa i pół tysiąca mil dalej na północny zachód Roger Gordian siedział w 
takim samym pomieszczeniu, obserwując podobnie jak Pete i Annie pierwsze obrazy 
przekazywane przez Hawkeye I znajdującego się nad Brazylią. Obok szefa UpLink 
siedzieli   specjaliści   od   rozpoznania   fotograficznego,   o   których   Nimec   wspomniał 
Caulfield.   Większość   z   nich   stanowili   byli   pracownicy   Narodowego   Biura 
Rozpoznania,  a szczególnie sekcji PHOTINT  -  Narodowego  Centrum Interpretacji 
Fotograficznej. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin Hawkeye I wykonał 
serię   przelotów,   fotografując   z   niską   rozdzielczością   rejon   w   promieniu   trzystu 
kilometrów   od   zakładów   w   Mato   Grosso   do   Sul.   Obszar   ten   wyznaczono   na 
podstawie   komputerowej   analizy   wektorowej,   szukając   terenów,   które   były 
najbardziej   prawdopodobnym   miejscem   lokalizacji   bazy   wypadowej   do   ataku 
przeprowadzonego siedemnastego kwietnia. W analizie uwzględniono siłę i kierunek 
wiatru   wiejącego   tamtej   nocy,   miejsce   lądowania   skoczków   na   terenie   zakładów, 
maksymalną   odległość,   jaką   mogli   pokonać,   oraz   dokumenty   kontroli   lotów 
wszystkich okolicznych lotnisk. Wzięto także pod uwagę prawdopodobne lokalizacje 
ukrytych pasów startowych, dane na temat lokalnego świata przestępczego, enklaw 
politycznych   ekstremistów   i   mnóstwo   innych   danych,   które   specjaliści   uznali   za 
niezbędne, a którymi dysponowano dzięki zwiadowi elektronicznemu. Po przejrzeniu 
analiz i wstępnych wyników lotów rozpoznawczych specjaliści od interpretacji zdjęć 
lotniczych i satelitarnych systematycznie zawężali obszar poszukiwań, aż pozostały 
dwa: aluwialne równiny i sawanny Pantanal i skaliste wzgórza zwane Chapada dos 
Guimaraes.     Zwłaszcza   te   ostatnie   wzbudziły   zainteresowanie   i   poddano   je 
najdokładniejszym   badaniom.   Powiększenia   zdjęć   wykazały   istnienie 
prowizorycznego pasa startowego na skalnej równinie w pobliżu zachodniej krawędzi 
formacji,   mniej   więcej   pięćdziesiąt   kilometrów   od   zakładów   UpLink.   Pozwalał   on 
zarówno na start, którego nie mogły wykryć radary, jak i na dokonanie zrzutu techniką 
HAHO. Dalsze badania odkryły starannie zamaskowaną wijącą się drogę docierającą 
aż do polowego lotniska, na nim zaś odbicia światła, które w spektrum widzialnym 
nosiły cechy urządzeń mechanicznych. Ukrycie ich w wąskiej dolince nie na wiele się 
przydało - analizy wykazały, że są to pojazdy kołowe i przynajmniej jeden samolot. 
Na   zdjęciach   w   podczerwieni   wyraźnie   widać   było   ludzkie   sygnatury   cieplne   w 
pobliskiej grocie, ślady termiczne pozostałe po użyciu pojazdów oraz kontrastowe 
emisje naturalnej roślinności, od których odbijały się rejony sztucznie zamaskowane. 
Podjęto   zatem   decyzję,   by   dokładnie   przyjrzeć   się   temu   obszarowi   przy   użyciu 
pełnozakresowego skanera i wykonać zdjęcia wysokiej rozdzielczości. Operacja ta 
właśnie się rozpoczęła. Gordian obserwował powiększający się obraz transmitowany 
przez Hawkeye I, na który komputer przed wyświetleniem na ekranie nakładał siatkę 
współrzędnych geograficznych. - O, widzi pan tu samoloty?  - odezwał się siedzący 
obok niego specjalista i spytał: - Jaką mamy rozdzielczość? - Nieco poniżej metra - 
rozległo się w słuchawkach.
- Dajcie większą, musimy zobaczyć, co to za maszyny...  - Jeden to lockheed L-100, 
taki sam jakiego i my używamy wtrącił się Gordian. - Drugi to stary DC-3. - Sporo 
ludzi się koło nich kręci. Powiedziałbym, że trzydziestu, może czterdziestu. Analityk 
siedzący z drugiej strony Gordiana wyprostował się nagle i oznajmił:Te wozy stojące 
wzdłuż zbocza wyglądają jak ćwierćtonowe jeepy zwane Mutt. Są całkiem solidnie 
załadowane. Gordian pochylił się.

background image

Zwijają się stamtąd - rzucił.

- Ci faceci w pustynnych mundurach wokół samolotu. Jak duże zbliżenie możecie 
uzyskać? - spytał Ricci.
- Za minutę będziesz wiedział, czy któryś ma pryszcze rozległo się w słuchawkach. 
Ricci   czekał,   nie   spuszczając   wzroku   z   ekranu.     Wiedział   w   mniej   niż   minutę. 
Mężczyzna stojący przy rampie załadunkowej L-100 miał krótko ścięte włosy, twarz o 
ostrych   rysach   i   wyraźnym   podbródku,   przeciwsłoneczne   okulary   lotnicze   i 
wchłaniającą pot przepaskę na czole. Widać było, że wydaje rozkazy, decydując o 
rozmieszczeniu   ludzi   i   ładunku.   -   Widzisz   go?   -   Thibodeau   zacisnął   dłonie   na 
poręczach łóżka i podciągnąwszy się z jękiem, pochylił nad ekranem notebooka. - 
Widzisz? - Rollie, nie denerwuj się, bo ci...
Le chaut sauvage! - przerwał jej ze złością.
Co?
Ma wygląd drapieżnika. - Oczy Thibodeau pałały spod ronda kapelusza. - On tam 
dowodzi,   i   to   nie   tylko   załadunkiem.   Megan   obejrzała   uważnie   wskazanego, 
pochyliwszy się na krześle stojącym obok łóżka. - Uważasz, że sfotografowaliśmy 
szefa? - spytała. - Nie wiem, czy szefa... Nie musi być mózgiem całej operacji, ale na 
pewno   jest   dowódcą...   założę   się,   że   dowodził   nocnym   atakiem.     -   Przerwał   na 
chwilę, po czym dodał: - Bo ci, którym rozkazuje, to nie jacyś tam partyzanci czy 
handlarze   narkotyków.  To   najemnicy.   Z   pewnością  właśnie  oni  nas  za  atakowali. 
Megan studiowała twarz widoczną na ekranie.
Lepiej dowiedzmy się, kim on jest - powiedziała cicho.   Thibodeau spojrzał na nią 
wymownie.           Cherie,   sądzę,   że   chwilowo   ważniejsze   jest   ustalenie,   do   kąd   ci 
chłopcy   zamierzają   lecieć...   A   jeśli   to   wykonalne,   powinniśmy   uniemożliwić   im 
dotarcie na miejsce.
- Za ile? - Przysłuchująca się tej wymianie zdań Annie odwróciła się od ekranu, na 
którym   widniało   powiększenie   twarzy   Kuhla,   i   spojrzała   na   Nimeca.Kazach...   - 
szepnęła.  Pete przerwał jej  ruchem  dłoni,  słuchając odpowiedzi  operatora,  i  zdjął 
słuchawki.   - Przepraszam, ale chciałem się dowiedzieć... - Sądzicie, że oni chcą 
przeszkodzić   w   starcie   rosyjskiego   promu?   -   Teraz   ona   mu   przerwała.   -   I   to   w 
podobny sposób, jak zrobili to z Orionem?  Nimec zwilżył wargi.

Uważam, że tak - odparł. - Ale pewność uzyskamy po obejrzeniu zdjęć.

Potrząsnęła z niedowierzaniem głową.
- I co teraz? - spytała. - Musimy... zamierzacie skontaktować się z Departamentem 
Stanu? Zobaczył, że jej dłonie drżą na poręczach, więc ujął jedną z nich.Annie... 
Nie można pozwolić, żeby to się powtórzyło, Pete. Nie... Annie! Spojrzała na niego.

Zajmiemy się tym - powiedział stanowczo, nie puszczając jej dłoni. - Przyrzekam ci. 

- Pytanie brzmi: Dlaczego się wynoszą? - odezwał się Nimec. - Fakt - zgodził się 
Ricci. - A jeśli to mobilizacja, to co jest celem. - Za ile Hawkeye II zacznie nadawać 
obraz   z   Kazachstanu?   -   spytał   Gordian.   -   Rejon   jest   dość   dokładnie   zakryty 
chmurami - odparł jeden z operatorów. - Prognoza mówi o wolno przesuwającym się 
froncie.
20
ZACHODNIA BRAZYLIA
23 KWIETNIA 2001
Para   szarych,   nie   oznakowanych   boeningów   V-22   Osprey   uniosła   się   pionowo   z 
lądowiska na terenie zakładów UpLink. Samoloty tego typu miały na końcach płatów 

background image

ruchome silniki, które mogły się obracać w pionie o dziewięćdziesiąt stopni kiedy 
znajdowały  się w położeniu  poziomym,  osprey leciał  jak normalny samolot,  kiedy 
ustawione   były   pionowo,   olbrzymie   łopaty   śmigieł   działały   jak   w   helikopterze, 
umożliwiając mu pionowy start lub lądowanie.  Maszyny wystartowały o siódmej po 
południu  czasu  brazylijskiego,  wznosząc  się  przez  purpurowe niebo  z  prędkością 
tysiąca stóp na minutę. Ed Graham siedział w fotelu pierwszego pilota prowadzącego 
samolotu i obserwował w lusterku, jak jego skrzydłowy zajmuje pozycję po lewej. 
Przed sobą miał zintegrowany ekran modułowy, a na głowie hełm pozwalający latać 
zarówno   w   dzień,   jak   i   w   nocy.   Hełm   zaopatrzony   był   w   wyświetlacz   HUD, 
przekazujący pilotowi najistotniejsze dane o stanie maszyny oraz warunkach lotu, i 
przypominał nakrycie głowy rebelianckich pilotów z Gwiezdnych Wojen. Taki sam 
hełm przesłaniał również górną część twarzy siedzącego obok Mitcha Wintera. Choć 
w czasie szkolenia wylatali sporo godzin na samolotach tego typu i udowodnili, że 
potrafią   działać   zespołowo   w   trudnych   warunkach,   gdy   pilotowali   pod   ostrzałem 
skyhawki,  była  to  ich  pierwsza  bojowa  misja  na  ospreyach.   Po  sześciu  minutach 
wznoszenia   Graham   ustawił   silniki   pod   kątem   czterdziestu   pięciu   stopni   i  turbiny 
Allison   T406AD-400   zaczęły   się   zachowywać   jak   normalne   jednostki   napędowe. 
Samolot ruszył na zachód ku Chapada, wznosząc się stopniowo na pułap dwudziestu 
sześciu   tysięcy   stóp.   W   przedziale   desantowo-ładunkowym   każdej   z   maszyn 
znajdowało   się   dwudziestu   pięciu   członków   Miecza   w   pełnym   oporządzeniu 
antyterrorystycznym,   poczynając   od   kamizelek   kuloodpornych   typu   Zylon,   przez 
hełmy   z   osłonami   i   goglami   noktowizyjnymi   oraz   cyfrowe   systemy   łączności,   na 
pałkach   i   nożach   kończąc.   Na   Zylpny   mężczyźni   narzucili   krótkie   kamizelki   z 
mnóstwem   kieszeni   wypełnionych   rozmaitym   wyposażeniem,   a   uzbrojeni   byli   w 
zmodyfikowane   M16   z   systemem   WRS,   strzelby   Benelli   Super   90   kaliber   12 
przystosowane   do   strzelania   trzycalowymi   pociskami   ogłuszającymi,   pistolety 
automatyczne FN Herstal 57 zaopatrzone w celowniki laserowe oraz w asortyment 
granatów   zapalających,   dymnych   i   gazowych.   Grupa   lecąca   w   drugim   samolocie 
miała także nakolanniki, uprzęże do zjazdu na linie, liny i haki. Prawie tydzień minął 
od nocy, kiedy to zostali zaskoczeni na własnym terenie i zmuszeni do obrony, w 
trakcie której piętnastu ich przyjaciół i towarzyszy broni zginęło lub odniosło ciężkie 
rany. Wówczas nie znali jeszcze napastników. Teraz mieli nadzieję na rewanż.
Kuhl schował lotnicze okulary przeciwsłoneczne. Zapadał zmierzch, a chłodny wiatr 
osuszał przepoconą opaskę na jego czole. Na pasie za plecami najemnika lockheed 
rozgrzewał silniki, a w dole ładowano drewniane skrzynie - ostatnie warte zabrania 
rzeczy   z   częściowo   zwiniętego   obozowiska   usytuowanego   w   skalnej   rozpadlinie. 
Choć wszystko szło dobrze, był zdenerwowany i nie wiedział dlaczego. Być może 
przyczynił się do tego napięty terminarz, którego musiał się trzymać, a może również 
zniecierpliwienie,   bo   chciał   się   już   znaleźć   w   Kazachstanie.     Przed   ostatecznym 
uderzeniem zawsze był zdenerwowany, ale tym razem denerwował się bardziej niż 
zwykle. Może to dlatego, że dotąd wszystko szło zbyt gładko, a Roger Gordian w 
ogóle nie zareagował. Tak dobrze zorganizowane siły jak jego powinny agresywnie 
poszukiwać napastników, a tu niemal przez tydzień nic się nie stało, bo ludzie UpLink 
nie   przejawiali   żadnej   aktywności.   Jako   doświadczony   myśliwy   wiedział,   jakie 
korzyści płyną ze skrytego podchodzenia zwierzyny. Ale wiedział też, że jeśli myśliwy 
nie   jest   ostrożny,   może   się   stać   ofiarą...     Rozmyślania   przerwało   mu   dwóch 
mężczyzn w kombinezonach maskujących, którzy zbliżali się od strony lockheeda. 
Obaj  mieli  karabinki  szturmowe   Steyr  AUG,   gdyż  FAMASy   były   już   w  drodze  do 
Kazachstanu.Wszystko   gotowe   do   startu   -   poinformował   go   jeden   z   nich.   Kuhl 
wskazał   na   DC-3,   przy   którym   stały   samochody   kursujące   wciąż   między   pasem 
startowym   a   obozowiskiem   na   dole.   Chcę,   żebyście   załadowali   sprzęt   bez 

background image

jakiejkolwiek przerwy - polecił. - Upewnijcie się, czy pilot wie, że musi wystartować 
nie później niż pół godziny po naszym odlocie. I dopilnujcie właściwego rozłożenia 
ładunku. Ten, który poinformował go o gotowości do odlotu, skinął głową, lecz nim 
zdążył się odwrócić, Kuhl dostrzegł bandaż na jego ręce i spytał: - Jak rana, Manuel? 
- Estd mejor - odparł najemnik zgodnie z prawdą.
- Dobrze, że jest lepiej. - Kuhl zacisnął dłoń w pięść i przy łożył do serca. Alo hecho, 
pecho.   Było   to   powiedzenie,   które   poznał   dawno   temu.   W   wolnym   tłumaczeniu 
brzmiało: „Noś w sercu to, co zrobiłeś, i ciesz się z własnych osiągnięć”. Manuel 
popatrzył na niego bez słowa, po czym skinął głową i wraz z towarzyszem odszedł ku 
dakocie. Kuhl przyglądał się im przez jakiś czas, a następnie wpatrzył się w cienie, 
które unosiły się z nizinnych rejonów niczym wody mrocznej rzeki podczas powodzi. 
Zaczynały pochłaniać płaski piaszczysty płaskowyż, na którym stał. W końcu odwrócił 
się i podszedł do czekającego transportowca.
Graham   zaklął.   Obserwował   na   dwunastej   oddalające   się   światła   pozycyjne 
gwałtownie nabierającego wysokości samolotu. - Po rozmiarach sądząc, to musiał 
być   ten   lockheed   -   ocenił   Winter,   sprawdzając   dane   FLIR   wyświetlane   na 
wewnętrznej powierzchni wizjera hełmu. - To się nazywa mieć pecha.
- Taak - przyznał ponuro Graham.
Byli znowu na sześciu tysiącach stóp i przygotowywali się do ustawienia silników w 
pozycji   pionowej.   Do   płaskowyżu   pozostały   im   ledwie   dwie   mile.Widzę   drugą 
maszynę na pasie. - Winter wskazał nieco w prawo od kierunku lotu. - To DC-3! 
Graham sprawdził wskazania HUD.
- Masz jego sygnaturę w podczerwieni? - spytał.
Drugi pilot przytaknął.
- Rozgrzewa silniki. Jest gotowy do startu.
Graham zerknął w lusterko. Drugi osprey był tak blisko, że widział rozczarowaną 
minę pilota, który również był świadkiem odlotu L-100. Moment później on i Winter 
usłyszeli w słuchawkach potwierdzenie:
- I co, do diabła, robimy, Batter 1? Winter odetchnął głęboko.

Zapomnij o ptaku, Batter 2. Zgodnie z planem zajmujemy się gniazdem - odparł, 

przesuwając przepustnicę. Do oporu.
Manuel znał dźwięk helikopterów. Ukrywał się przed nimi w Salwadorze, gdy jako 
osiemnastoletni   naiwniak   przyłączył   się   do   marksistowskiego   Frontu   Wyzwolenia 
Narodowego   imienia   Farabundo   Marti   i   ich   skazanego   na   porażkę   zrywu 
rewolucyjnego. Po latach, już jako najemnik kartelu z Medellin, a po jego likwidacji 
członek rozmaitych mniejszych oddziałów, które wylęgły się niczym węże z brzucha 
zabitego  smoka,  bawił  się  w  kotka  i  myszkę  z   black  hawkami,   cobrami  i  bellami 
pilotowanymi   przez   Amerykanów   w   Kolumbii.   Raz   czy   dwa   udało   mu   się   nawet 
zmienić   rolę   i   zestrzelić   je.   Słyszał   helikoptery   w   całej   Ameryce   Łacińskiej,   którą 
przemierzył jako najemnik służący każdemu, kto potrafił zapłacić żądaną przez niego 
cenę. Umiał rozpoznać rodzaj maszyny po samym dźwięku silnika. Jednak dźwięk 
rotorów,   które   słyszał   teraz   nad   pogrążającym   się   w   mroku   płaskowyżem,   był 
zupełnie   obcy.   Gdyby   nie   prędkość,   z   jaką   maszyny   obniżały   lot,   gotów   byłby 
przysiąc, że to silniki dużych samolotów.
Stał przed DC-3 i nasłuchiwał wraz z pozostałymi, którzy zamarli na pokładzie lub w 
pobliżu drzwi do przedziału załadunkowego.  Czuł bicie serca - maszyny były blisko, 

background image

prawie nad nim... A potem dostrzegł dziwne skrzydlate kształty, których cienie padły 
na samolot, i unosząc broń, dał swoim ludziom sygnał, by się rozproszyli.
Graham   miał   właśnie   wysunąć   podwozie,   gdy   usłyszał,   jak   pierwsza   seria   broni 
maszynowej zagrzechotała o opancerzoną podłogę kabiny. Tym razem dupkom się 
nie udało. Opuścił nieco nos samolotu i polecił Winterowi:      Odpal kilka sunburstów, 
a   potem   poczęstuj   ich   z   peacemakerów.   Sunbursty   to   rakiety   o   statecznikach 
rozkładających się po opuszczeniu wyrzutni, wypełnione mieszanką fosforu i związku 
wytwarzającego   chmurę   gryzącego   dymu.   Wyrzutnie   zamontowane   były   pod 
skrzydłami,   a   same   rakiety   mogły   mieć   rozmaite   głowice.   Te   miały   oślepiać   i 
ogłuszać.   Peacemakerami   natomiast   nazywano   zamontowane   w   obrotowej 
wieżyczce   przed   dziobem   szybkostrzelne   działka   kaliber   30   milimetrów.   Mogły 
strzelać   standardową   amunicją   o   pełnym   stalowym   pocisku   albo   -   jak   w   tym 
przypadku - elastycznymi kulami wypełnionymi sulfotlenkiem dimetylowym zwanym 
inaczej DMSO: silnym środkiem obezwładniającym wchłanianym bezpośrednio przez 
skórę   i   błony   śluzowe.   Peacemakery   miały   szybkostrzelność   praktyczną   sześćset 
pięćdziesiąt pocisków na minutę, a kule najpierw neutralizowały wroga dzięki swej 
dużej   energii   kinetycznej,   po   czym   uwalniały   środek   obezwładniający   o   niemal 
natychmiastowym działaniu. Jak inne tego typu wynalazki, opracowane zostały przez 
dział uzbrojenia Miecza. Stosowano je zamiast ostrej amunicji, ponieważ Brazylia, 
mimo ataku sprzed tygodnia, nie zmieniła restrykcyjnej polityki w sprawie uzbrojenia, 
jakie UpLink mógł montować w samolotach.Już się robi - rzucił Winter. I sięgnął do 
pulpitu sterowania uzbrojeniem.  Ukryty za skrzynią w przedziale ładunkowym DC-3, 
Manuel gorączkowo podważał jej wieko łomem, który wyjął ze skrzynki na narzędzia 
przytwierdzonej do burty obok wejścia do kabiny pilotów. Po twarzy spływał mu pot, a 
przez otwarte drzwi słyszał huk rotorów wzbijających z ziemi tumany piasku. Jeden 
narożnik skrzyni odskoczył, więc natychmiast zaczął podważać następny.  Zdążył się 
ukryć w samolocie, nim eksplodowała pierwsza rakieta.  Chwilę później obie maszyny 
wroga otworzyły ogień z działek i widział, jak jego ludzie zataczają się i padają na 
pełnym   dymu   pasie.   Dopiero   po   kilku   sekundach   dostrzegł,   że   żaden   z   nich   nie 
krwawi, i przypomniał sobie robota, którego rozstrzelał. Gdyby mechaniczny strażnik 
uzbrojony   był   nie   w   oślepiające   światła   i   wywołujące   mdłości   urządzenie,   lecz   w 
normalną   broń,   nie   miałby   szans   go   zniszczyć.   Teraz   tę   samą   słabość   w 
wyposażeniu   samolotów   mógł   wykorzystać   przeciwko   nim.   Drugi   narożnik   wieka 
odskoczył, ukazując pokrzywione gwoździe. Manuel odrzucił łom i wsunął palce pod 
drewnianą płaszczyznę. A potem pociągnął w górę, czując, jak otwiera mu się nie 
zagojona rana ręki. Na bandażu pojawiły się świeże plamy krwi i zmieszały z potem. 
Ale wieko z trzaskiem puściło. Gorączkowo łapiąc powietrze, sięgnął do skrzyni i 
rozerwał materiał, w który otulona była jej zawartość. W końcu jego dłonie natrafiły na 
znajomy kształt ręcznej wyrzutni rakiet przeciwlotniczych stinger.
Batter 2 krążył nad pasem, na wypadek gdyby potrzebne było wsparcie ogniowe, a 
Batter 1 przyziemił i otworzył rampę załadunkową, by desant mógł jak najszybciej 
znaleźć  się  na  lotnisku.   W  rejonie  pasa  znajdowało  się  około  tuzina  uzbrojonych 
przeciwników,   ale   po   ataku   rakietowym   i   ostrzale   z   działek   większość   leżała 
nieprzytomna,   więc   oczyszczenie   okolicy   zajęło   dosłownie   kilka   minut.   Graham 
otrzymał   meldunek   o   zabezpieczeniu   terenu   i   natychmiast   skontaktował   się   ze 
skrzydłowym: - Dzięki za pomoc, Batter 2, i powodzenia w dolinie.
- Przyjąłem, lecimy - odparł pilot drugiego ospreya i skierował maszynę ku półce, na 
której miał wysadzić desant. W tym momencie z DC-3 wyskoczył Manuel z wyrzutnią 
rakietową na ramieniu. Manuel nie miał kłopotu z wyborem celu - samolot na pasie 
wyładował  już   desant,   za   to   odlatująca   maszyna   wciąż   miała   ludzi  na   pokładzie. 

background image

Przytknął oko do przyrządów celowniczych, skierował otwór wyrzutni ku ospreyowi i 
uaktywnił   samonaprowadzanie   rakiety.     Stinger   był   pociskiem   zaopatrzonym   w 
chłodzony  argonem system poszukiwania  źródła  termicznego.  W  kilka sekund  po 
uaktywnieniu   cichy,   choć   przenikliwy   dźwięk   potwierdził   uzyskanie   namiaru   i 
najemnik   odpalił   rakietę.   Pocisk   pomknął   za   odlatującym   samolotem,   włączając 
własny   napęd.   Piloci   Battera   2   nie   widzieli   momentu   wystrzelenia   stingera. 
Zarejestrowały to natomiast sensory umieszczone w gondolach pod ogonem i nosem 
samolotu   i   natychmiast   poinformowały   obsługę   o   zagrożeniu,   wyświetlając 
odpowiednie symbole na konsoli i wizjerach. Przy tak niewielkiej wysokości, na jakiej 
znajdował się samolot, rakieta potrzebowała zaledwie trzech, czterech sekund, żeby 
dotrzeć   do   celu.   Lotnicy   mieli   zbyt   mało   czasu,   by   wykorzystać   urządzenia 
pokładowe, nie mówiąc już o wykonaniu uników. Dlatego właśnie w takich sytuacjach 
system GAPSFREE uruchamiał się automatycznie. Teraz odpalił umieszczone na 
skrzydłach   wyrzutniki   flar   i   pasków   folii   aluminiowej,   rozsiewając   za   maszyną 
pozorowane   cele   termiczne   i  stawiając   kurtynę   odblaskową,   która   dezorientowała 
samonaprowadzającą głowicę rakiety. Włączył też pulsacyjną lampę podczerwoną 
emitującą   krótkie,   ale   intensywne   rozbłyski   cieplne   pod   kątem   w   stosunku   do 
kadłuba.   Stinger  zboczył  z  kursu  zwabiony  przez  jedną  z   flar  i  eksplodował  przy 
zderzeniu ze ścianą skalną, niszcząc jedynie piaskowiec i porastającą go roślinność. 
Choć Ralph Peterson należał do Miecza od ponad trzech lat i dotąd z broni korzystał 
tylko na strzelnicy, jego pierwszy strzał w warunkach bojowych okazał się śmiertelny. 
W nocy, w której zaatakowano zakłady w Brazylii, miał dzienną zmianę, a po służbie 
poderwał śliczną dziewczynę w jednym z barów w Cuiaba. Nie sądził, że będzie 
żałował zaproszenia do jej mieszkania, lecz tak właśnie stało się następnego dnia, 
gdy zameldował się w bazie i dowiedział o ataku oraz zabitych. Teraz nie zamierzał 
pozwolić, by zabito któregokolwiek z jego kolegów, jeśli tylko mógłby temu zapobiec. 
Strzelca   dostrzegł   w   momencie,   gdy   ten   odpalił   rakietę.     Woląc   nie   ryzykować, 
przestawił   M16   na   ogień   ostrą   amunicją   i   polecił   mu   rzucić   broń.   Mężczyzna 
zlekceważył polecenie - co prawda rzucił wyrzutnię, ale zamiast się poddać, sięgnął 
po   przewieszony   przez   ramię   pistolet   maszynowy.   Gdy   Manuel   obrócił   się 
błyskawicznie w stronę Petersona i uniósł AUG, ten posłał dwie krótkie serie, mierząc 
w pierś terrorysty. Krew trysnęła z rozerwanej klatki piersiowej Manuela, a po chwili 
rzuciła mu się ustami. Był martwy, nim jego ciało padło na ziemię. A lo hecho, pecho. 
Batter 2 opadł czterysta stóp poniżej płaskowyżu i znieruchomiał nad półką skalną, 
którą   starannie   wybrano   na   miejsce   desantu   po   analizie   map   stereoskopowych 
wykreślonych   na   podstawie   zdjęć   z   Hawkeye.   Stąd   do   dna   rozpadliny   pozostało 
jeszcze około stu stóp, które grupa uderzeniowa miała pokonać, opuszczając się na 
linach.   Pionowe   ściany   i  niewielka   szerokość   wąwozu   uniemożliwiały   wysadzenie 
desantu   bezpośrednio   na   jego   dnie.   Tylna   rampa   samolotu   opadła   i   desant   pod 
dowództwem   Dana   Carlysle’a   wyładował   się   biegiem.   Gumowe   karbowane 
podeszwy   zapewniały   im   dobrą   przyczepność,   a   gogle   noktowizyjne   pozwalały 
dobrze   widzieć   mimo   zmroku.   Na   każdą   z   pięciu   lin   przypadało   pięciu   ludzi. 
Komandosi wbili w skałę tytanowe haki z karabińczykami i dowiązali do nich liny, 
które   następnie   zrzucili,   by   sprawdzić,   czy   są   wystarczająco   długie   i   sięgną   dna 
rozpadliny.   Pierwsza   piątka   nałożyła   rękawiczki,   sprawdziła   haki,   przełożyła   liny 
przez   uprzęże,   tak   by   biegły   przez   uda,   piersi   i   plecy,   po   czym   zaczęła   zjazd, 
amortyzując ugiętymi nogami opadanie na ścianę. Ręce, którymi hamowali, trzymali 
pod pośladkami, drugie unosili, przepuszczając w nich przejechane już odcinki lin. 
Zdjęcia satelitarne wskazywały, że przez większość drogi ściany są gładkie i twarde, 
co pozwalało na szybki zjazd.   Dopiero ostatnie dziesięć jardów było trudniejsze, 
gdyż spod nóg sypały się kamienie odpadające od zwietrzałej ściany. Mimo to dotarli 

background image

na dół szybko i bez urazów. Wyplątali liny z uprzęży, ujęli je oburącz i szarpnęli, 
dając znak następnej grupie, że są już na dole. Po kilku sekundach kolejnych pięciu 
mężczyzn   rozpoczęło   schodzenie.   Obóz   był   całkowicie   opuszczony   i   w   zasadzie 
ewakuowany.   Pozostały   puste   namioty   -   niektóre   nietknięte,   niektóre   częściowo 
złożone - jeep z przebitą oponą oraz sterty spalonych w całości lub fragmentami 
śmieci. Komandosi znaleźli również trochę rzeczy osobistych i wyposażenia - łopaty, 
kuchenki gazowe, zwoje lin, metalowe wiadro, apteczkę, jednorazową maszynkę do 
golenia,   cztery   baterie   typu   D,   okulary   przeciwsłoneczne   bez   jednego   szkła, 
przewrócony drewniany stół i mapę okolicy, którą można kupić w każdym sklepie. Nie 
zaznaczono   na   niej   jednak   niczego:   żadnych   punktów   ani   tras,   nie   zapisano   też 
niczego na marginesach. Mieszkańcy starannie po sobie posprzątali - nie zostawili 
ani   sztuki  amunicji   czy   też   wskazówek   co   do   swojej   tożsamości   lub   miejsca,   do 
którego się przenieśli. Carlysle splunął z uczuciem i połączył się z samolotem.- I jak 
przyjęcie? - zainteresował się pilot ospreya o kryptonimie Batter 2. - Spóźniliśmy się 
na imprezę - odparł z niesmakiem Carlysle.
Megan pomogła Thibodeau spocząć wygodnie na poduszkach, zdjęła mu z głowy 
kapelusz i położyła na stoliku obok łóżka. Rollie wyglądał na porządnie zmęczonego, 
a   dyżurna   pielęgniarka   odkryła,   że   ma   podwyższoną   temperaturę.   Jak   zapewniła 
Megan,   nie   było   to   nic   poważnego,   ale   wskazywało,   że   ranny   potrzebuje 
wypoczynku.     Thibodeau   nie   wziął   też   przygotowanych   przez   nią   środków 
przeciwbólowych,   upierając   się,   że   chce   być   przytomny   i   mieć   jasny   umysł,   gdy 
napłynie meldunek od grup desantowych. Teraz, gdy napłynął, Megan nalała wody 
do szklanki i podała mu ją wraz z tabletkami.Do dna! - poleciła. Wymamrotał coś pod 
nosem, ale przełknął podaną porcję i opróżnił szklankę. Odebrała od niego naczynie, 
naciśnięciem guzika ułożyła górną część łóżka w pozycji siedzącej i poprawiła mu 
koc. A potem pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Dobrej nocy, Roi. Przyjdę 
rano. Spojrzał na nią przytomnie.
- Trudno będzie coś z nich wyciągnąć. Wiesz o tym.
Skinęła głową.
- Postaramy się - zapewniła go.
Le chaut  sauuage...  nie było  go  tam. Musiał  odlecieć  tym  samolotem,  który  nam 
uciekł. Megan przytaknęła.Bardziej mnie martwi, że wciąż nie wiemy, dlaczego za 
atakowali zakłady. Taki wysiłek włożony w zaplanowanie i koordynację działań oraz 
cały   ten   fikuśny   sprzęt   użyty   tylko   po   to,   żeby   wysadzić   magazyn   z   częściami 
zapasowymi... To bez sensu, wiesz - powiedział.  Poklepała go po ramieniu.

Śpij. Dzień był długi, a teraz i tak nic więcej nie możemy zrobić. Przygasiła światło, 

wzięła torebkę z krzesła i ruszyła ku drzwiom.Meg! - zawołał słabo. Odwróciła się z 
ręką na klamce.

Myślisz, że jeśli coś zacznie się w Kazachstanie, ten Ricci da sobie radę? Przez 

długą chwilę stała bez słowa, po czym wymownie westchnęła.Jutro też jest dzień, 
Rollie - powiedziała delikatnie. A potem wyszła na korytarz i cicho zamknęła za sobą 
drzwi.
21
KAZACHSTAN
26 KWIETNIA 2001
W południowym Kazachstanie od początku lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku 
Rosjanie w ścisłej tajemnicy testowali swe pojazdy kosmiczne. Być może właśnie 
dlatego region ten słynął z obserwacji UFO. Były ich setki i widzieli je wszyscy - 
rolnicy, pasterze, mongolscy handlarze końmi. Prawie każdy miał jakąś opowieść o 

background image

dziwnych   latających   obiektach   dostrzeżonych   nad   brązowym   stepem.   Jedne   były 
prawdziwe, inne wymyślone, a wszystkie ubarwione w trakcie powtarzania rodzinie i 
przyjaciołom, gdyż chciano w ten sposób urozmaicić trochę szarą codzienność tego 
odległego górskiego zakątka. Ciemny, podobny do dysku obiekt okrążający okolicę 
kosmodromu   Bajkonur   po   południu   26   kwietnia,   wyjątkowo   pochmurnego   i 
deszczowego dnia, obserwował cały klan alBijan. Od pradziadków do najmłodszych 
podrostków, sześćdziesiąt siedem osób zgromadziło się przed domem przodków, by 
jeść pieczoną koninę, pić wysokoprocentowe napoje - przynajmniej jeśli o dorosłych 
chodzi   -   oraz   tańczyć   do   wtóru   trójstrunowego   komuza,   czyli   mówiąc   krótko,   by 
uczcić ślub jednej z panien z synem szanowanego i całkiem jak na lokalne warunki 
majętnego Kazacha. W ich jednak wypadku, mimo urojenia, opisy tego, co widzieli, 
nie   były   ani   wymyślone,   ani   przesadzone.   Ricci   siedział   samotnie   w   przyczepie 
służącej mu za prywatną kwaterę i przeglądał mapy okolicy. Sytuacja podobała mu 
się   tak   samo   jak   gospodarze,   czyli   z   każdą   mijającą   minutą   coraz   mniej. 
Oczekiwanie, że Rosjanie dotrzymają obietnicy współpracy, było równie rozsądne jak 
wynajęcie pedofila na pedagoga szkolnego, gdyż dał słowo, że będzie trzymał ręce 
przy sobie. Pierwotne uzgodnienia dawały mu pełne dowództwo nad połączonymi 
siłami strzegącymi kosmodromu, lecz w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin 
ewoluowały one tak, że obecnie dowodził jedynie obroną obwodu, a rosyjscy wojacy 
z sił kosmicznych, czy jak je tam nazywano, przejmowali kontrolę nad terenem bazy, 
uniemożliwiając   w   dodatku   jego   ludziom   wejście   do   części   budynków.   Przy 
niektórych   punktach   kontrolnych   doszło   już   nawet   do   scysji   z   Rosjanami,   którzy 
próbowali rządzić i tam. Sytuacja przypominała jako żywo to, co zdarzyło się w latach 
dziewięćdziesiątych   w   Jugosławii,   kiedy   to   po   negocjacjach   z   NATO   Moskwa 
zgodziła się nie wchodzić do Kosowa, po czym natychmiast wysłała spadochroniarzy, 
by   zajęli   strategiczne   lotnisko   w   Pristinie.   Co   prawda,   wynieśli   się   z   niego   jak 
niepyszni,   i  to  prosząc   wojska   NATO   o   wodę,   ale   nie   od   razu.   No   i  wtedy   mieli 
prezydenta, który wyglądał i zachowywał się jak przerośnięta pijawka moczona w 
alkoholu i na którego mogli zrzucić winę za całe to „zamieszanie”... Lecz jakie teraz 
znajdą wytłumaczenie?  Potrząsnął ponuro głową. Wiedział, że Gordian kilkakrotnie 
kontaktował się z Pietrowem, usiłując skłonić go, by trzymał się pierwotnych ustaleń, 
ale   sam   rozmawiał   z   Rogerem   przed   dwunastoma   godzinami   i   usłyszał,   że   ma 
ćwiczyć cierpliwość, robić co się da i czekać na nowe informacje. Głos szefa holdingu 
nie   brzmiał   specjalnie   optymistycznie   i   Gordian   nie   odezwał   się   od   tej   pory,   co 
najlepiej świadczyło, że próby przemówienia Pietrowowi do rozsądku skończyły się 
tak samo jak przemawianie chłopa do obrazu. Rosjanie dobrze opanowali sztukę 
odwlekania w nieskończoność negocjacji. Robili to dopóty, dopóki ziemia nie paliła 
się im pod stopami, więc jeśli będzie tylko na to liczył, zanim ustąpią, wszyscy dawno 
już  zapomną o starcie  promu.   Zakładając naturalnie,  że  start  się odbędzie i nie 
zmieni się w katastrofę. Przyglądał się mapie. Był przemęczony i niewyspany: po 
pierwsze,   na   skutek   podróży,   po   drugie,   na   skutek   pośpiechu,   z   jakim   musiał 
organizować swoje siły. Do tego dochodziły zwykłe problemy logistyczne wynikające 
z konieczności posiadania odpowiednich środków, no i ciągła wojna podjazdowa z 
tępym,   biernym   Pietrowem,   który   nieustannie   podważał   jego   autorytet.     Cała   ta 
sytuacja zaczynała go wyprowadzać z równowagi, a w dodatku cios wymierzony w 
terrorystów   w   Chapada   trafił   w   próżnię.     Większość,   w   tym   wszyscy,   którzy   coś 
wiedzieli, odleciała wcześniej, a ich samolot rozpłynął się bez śladu. Jeśli byli tak 
dobrzy   i   tak   doskonale   wyposażeni,   jak   wskazywały   na   to   informacje,   którymi 
dysponował,   to   mieli   także   do   dyspozycji   sieć   bezpiecznych   lotnisk   polowych,   o 
których nikt nie wiedział, i mogli, wykorzystując je jako punkty paliwowe, oblecieć cały 
świat, a nie tylko dotrzeć tam, gdzie chcieli. A był pewien, że wiedział, co jest ich 

background image

celem. Przyglądał się mapie, czując, że są gdzieś blisko. Była to niewytłumaczalna, 
bo nie poparta dowodami i nie dająca się logicznie wytłumaczyć pewność. Jedynym, 
który mógł go zrozumieć, był Pete, gdyż on również wiele lat przepracował w policji i 
musiał wiedzieć, co to takiego przeczucie. Każdy dobry glina to wiedział, podobnie 
jak każdy przed aresztowaniem czuł mrowienie końcówek nerwowych. W ten sposób 
najpewniej zwierzęta w puszczy wiedziały o nadciągającej burzy. Problem polegał na 
tym, że nie miał pojęcia, gdzie się ukrywali. Nawet pogoda była przeciw niemu - tak 
długo   jak   front   niżowy   pozostawał   nad   Kazachstanem,   satelity   miały   znacznie 
ograniczone zastosowanie, gdyż chmury poważnie zmniejszały ich możliwości. Co 
prawda,   Gordian   i   Nimec   dysponowali   inną   zabawką,   ale   musiał   ją   dopiero 
sprawdzić. Był to bezzałogowy samolot zwiadowczy SkyManta. Wyglądał zupełnie 
jak latający talerz z któregoś z filmów fantastycznonaukowych z lat pięćdziesiątych, 
jak   choćby   Ziemia   kontra   obcy   z   Zanthora.   Podczas   służby   wojskowej   miał   do 
czynienia z innymi tego typu maszynami, wliczając w to Predatora, który w końcu 
trafił do wyłącznego użytku II Eskadry Rozpoznawczej US Air Force. Zarówno jednak 
Predator,   jak   i   Hunter   czy   pozostałe   przypominały   kształtem   klasyczny   samolot... 
SkyManta   holdingu   UpLink   należała   do   zupełnie   innej   klasy.   Ricci,   choć   nie   był 
naukowcem, uczył się szybko, zwłaszcza jeśli ktoś mu coś przystępnie wyłożył. A 
Nimec   zrobił   to   bardzo   przystępnie.   SkyManta   miała   tak   zwaną   „sprytną   skórę” 
kompozytowy   stop   naszpikowany   systemami   mikroelektromechanicznymi, 
określanymi  czasem   mianem   MEMS,   na   które   składały   się   sensory   tak   małe,   że 
mogłyby być przenoszone przez mrówki.  Pozwalały one wykrywać źródła ciepła i 
przekazywać obraz zarówno widzialny, jak i radarowy, wzmocniony komputerowo w 
prawie rzeczywistym czasie. Obraz był ruchomy, a radar potrafił przeniknąć chmury. 
SkyManta miała niemal taki sam kolor jak maszyny typu Stealth, co przy średnicy 
trzydziestu pięciu do czterdziestu stóp powodowało, że w nocy nie sposób było ją 
dostrzec   z   ziemi,   a   i   w   dzień   nie   było   to   łatwe.   Na   dodatek   coś   w   jej   kształcie 
powodowało, że niezwykle ciężko było ją wykryć za pomocą naziemnych systemów 
radarowych. Pojazd i jego obsługa zostali dostarczeni z Kaliningradu i od godziny 
maszyna znajdowała się w powietrzu. Ricci postanowił nie siedzieć swoim ludziom 
na karkach, tylko poczekać, aż odkryją coś interesującego - ta metoda zawsze lepiej 
się sprawdzała. Teraz najbardziej potrzebował kilku godzin spokoju i samotności, by 
wszystko przemyśleć. Ponownie spojrzał na mapę i przesuwał palcem po konturach 
terenu otaczającego kosmodrom. Wszędzie pełno było dolinek, wzgórz, rozpadlin i 
innych kryjówek, w których mogły się ukryć nawet spore siły, jeśli tylko opanowały 
choćby podstawowe techniki maskowania. Jeśli byli w tym dobrzy, mogli ukrywać się 
tam tygodniami. Co ważniejsze, mogli swobodnie wybrać czas i miejsce uderzenia, 
bo w to, że uderzą, nie wątpił ani przez moment. A przez to miał coraz większą 
ochotę,   by   gołymi   rękami   udusić   Pietrowa   za   jego   głupotę.   Potrząsnął   ze 
zniechęceniem głową i wstał, zostawiając mapę na stole. Gdy parzył kawę, życzył 
sobie   dużo   szczęścia   było   niezbędne,   żeby   powstrzymać   atak,   kiedy   wreszcie 
nastąpi.
Kuhl podjechał do punktu kontrolnego przy północnej bramie kosmodromu. Siedział 
obok   kierowcy   w   kabinie   wojskowej   ciężarówki   MZKT-7429,   ubrany   w   mundur 
porucznika Wojenno Kosmiczeskich Sił.  Samochód miał oznaczenia tejże formacji, a 
wszyscy pasażerowie nosili mundury tego rodzaju broni. Prowadził Oleg, Ukrainiec, 
który od lat był najemnikiem, z tyłu zaś siedział Antonio i czterech ludzi wybranych 
przez Kuhla z grupy brazylijskiej.  Mundury były oryginalne - ich prawowici właściciele 
leżeli kilka mil dalej ukryci w skalnej rozpadlinie. Żeby nie poplamić i nie uszkodzić 
uniformów,   Antonio   zabił   ich   z   pistoletu   kaliber   22   strzałami  w   tył   głowy.   Oprócz 
pięciu  ludzi na  pace  ciężarówki  znajdowało  się  również  działo  mikrofalowe,  które 

background image

przetestowali   na   pociągu   z   Sao   Paulo,   i  jego   mniejsza,   lecz   potężniejsza   wersja 
zwana   Havoc,   która   miała   zostać   zainstalowana   w   rosyjskim   module   stacji 
kosmicznej.   Dysponując   bateriami   słonecznymi   stacji,   Havoc   byłby   bronią 
wielokrotnego   użytku   pozwalającą   Harlanowi   DeVane’owi   na   zdalne   zniszczenie 
elektronicznej infrastruktury dowolnego miasta na globie. Przy bramie stało pięciu 
wartowników - dwóch w ciemnoniebieskich mundurach Miecza, trzech pozostałych 
zaś   w   takich   samych   uniformach   jak   Kuhl   i   jego   ludzie,   tyle   że   wszyscy   byli 
szeregowcami.   Kuhl   puścił   stojący   obok   siedzenia   pistolet   maszynowy   MP5K   - 
obecność   Rosjan   mogła   zapobiec   konieczności   użycia   broni.   Oleg   zwolnił   i 
zahamował   przed   bramą.     Do   ciężarówki   podszedł   jeden   z   amerykańskich 
wartowników.Proszę   pokazać   dokumenty   -   powiedział   po   angielsku,   stając   obok 
drzwi kierowcy, po czym powtórzył to podręcznikowym rosyjskim:
Pakażitie,   pażałujsta,   dakumienty.   Oleg   sięgnął   po   broń,   lecz   znieruchomiał,   gdy 
dostrzegł gest Kuhla. Ten opuścił szybę po swojej stronie i wychylił się.O co chodzi? - 
spytał   po   angielsku   ze   sztucznym   rosyjskim   akcentem.   -   Jestem   oficerem 
żandarmerii.  Nie rozróżniacie oznaczeń?
Wartownik przyjrzał mu się spokojnie, lecz z determinacją.  Przepraszam za kłopot, 
ale wystarczy, że pokażecie dokumenty, i będziecie mogli wjechać - odparł. - Takie 
dostaliśmy  rozkazy,  gdy  obejmowaliśmy  posterunek.  Kuhl  skrzywił  się  i skinął na 
rosyjskiego  wartownika.     Co  to   jest?!   Długo  mają   mnie   ci  obcy   obrażać  w  moim 
kraju?! - warknął po rosyjsku. Strażnik należący do Miecza mógł nie zrozumieć słów, 
za to ton zrozumiał doskonale.Zapewniam pana, że to rutynowa... Przerwał, bo jeden 
z rosyjskich wartowników podszedł do ciężarówki, uderzył w błotnik i dał znak, by 
pozostała dwójka otworzyła bramę.Me biespakojsia - uspokoił Olega. - Jedź! Oleg 
skinął głową i wcisnął pedał gazu.

Zaraz, moment... - Amerykanin próbował protestować, widząc, że ciężarówka mija 

posterunek.
Nietl - Rosjanin aż się nadął. - To dowódca naszej straży, a nie jakiś kryminalista. 
Amerykanin   rozważył   możliwości   -   mógł   rozkazać,   by   zatrzymano   i   przeszukano 
ciężarówkę, ale jedynie pod groźbą użycia broni, bo samochód był już w ruchu. Z 
drugiej   strony,   była   to   trzecia   taka   scysja   od   momentu   objęcia   warty.   W   dwóch 
poprzednich Rosjanie indyczyli się, ale ustąpili. Choć byli dupkami, nie robili tego z 
własnej woli, ale wykonywali rozkazy wyższych rangą dupków. Na ich współpracę nie 
miał co liczyć, jeśli jednak w wyniku kolejnej konfrontacji sprawa oprze się o oficerów, 
mogli mu wręcz zacząć przeszkadzać w wypełnianiu obowiązków. Postanowił tym 
razem ustąpić i zameldować o wszystkim przełożonym. W końcu do tego służyły 
środki łączności. Odwrócił się z niesmakiem od Rosjanina i włączył radiotelefon. W 
ciężarówce Kuhl również chwycił mikrofon i nakazał grupie uderzeniowej przystąpić 
do akcji. Po otrzymaniu rozkazu Kuhla niewielka armia, którą najemnik zgromadził 
wśród wzgórz na południowy wschód od kosmodromu, ożyła i wyłoniła się z miejsc 
przykrytych sztucznymi głazami, fałszywą roślinnością oraz siatkami maskującymi. 
Przez ostatni tydzień cierpliwie czekali w ukryciu. Jedynie zwiadowcy byli aktywni i co 
noc rozpoznawali rejon ataku. Tej nocy także sprawdzili wschodni odcinek obwodu 
kosmodromu   i   zameldowali,   że   obrona   jest   nieliczna   i   tak   rozciągnięta,   iż   nie 
powstrzyma skoncentrowanego, błyskawicznego ataku. Należało się naturalnie liczyć 
z   tym,   że   opór   zwiększy   się,   gdy   nadciągną   odwody,   ale   to   akurat   nikogo   nie 
martwiło.   Nie   musieli   zdobywać   Bajkonuru,   tylko   urządzić   wiarygodną   próbę, 
ściągnąć w rejon ataku jak najwięcej wojska i wycofać się. Plan był dobry, jednak 

background image

wykonawcy nie wiedzieli, że na rozkaz Kuhla zwiadowcy ich okłamali. Chodziło o to, 
by próba ataku była naprawdę przekonująca.
- SkyManta coś znalazła, panie Ricci. - Młody chłopak, któremu Tom otworzył drzwi 
swej przyczepy, był zdyszany i zaczerwieniony.  - Wygląda, że to to! Ricci przyglądał 
mu się przez chwilę, nie ruszając się z miejsca i nie odstawiając kubka z kawą. - A co 
konkretnie? - spytał. - Piętnaście, może dwadzieścia jeepów.  Operatorzy mówią, że 
w podczerwieni widać je zupełnie wyraźnie.  Tworzą konwój i zbliżają się do nas od 
wschodu. Tam właśnie mieściło się stanowisko startowe. Ricci stwierdził, że życzył 
sobie szczęścia w najwłaściwszym momencie. - Jak daleko są? - Dwie, może trzy 
mile. W tym rejonie jest system wąwozów i jaskiń... Mogli się tam ukrywać...
-  Lepiej  martwmy się teraźniejszością.  - Ricci wziął  głęboki  oddech. -  Te zdalnie 
sterowane platformy strzeleckie... jak im tam...? - TRAP T-2, panie Ricci. 
- Właśnie. Są na pozycjach? Tych samych, na których były w czasie ćwiczeń? - Tak, 
panie Ricci. Cały ten sektor znajduje się pod ich ostrzałem, a pola ognia nakładają 
się na siebie. Platform jest piętnaście, tak samo jak na wszystkich odcinkach...  - 
Weźcie po kilka z pozostałych, ale nie za dużo. Trzy, najwyżej cztery. To da nam 
trzydzieści stanowisk ogniowych skupionych w rejonie ataku. I połączcie je w system 
rozplanowania ognia. - Tak jest, panie Ricci.
Tom miał dość formy „panie Ricci” i powtarzania „tak jest”. Miecz nie był wojskiem, a 
on nie był oficerem, ale zaspokojenie jego preferencji językowych należało odłożyć 
na   później.     -   I   proszę   poinformować   zarówno   strzelców,   jak   i   grupy   szybkiego 
reagowania, żeby nałożyli kamizelki kuloodporne.Takie są przepisy, panie Ricci.
- I co z tego?! Chcę, żeby je mieli na sobie, a nie wiedzieli, że mają mieć!Tak jest, 
panie Ricci! Tom Ricci westchnął zrezygnowany.

Dobra, prowadź do przyczepy dowodzenia. Chcę ich zobaczyć na własne oczy.

Kilka minut po przejechaniu bramy Oleg zatrzymał ciężarówkę w spokojnym rejonie 
kosmodromu.   Na   metalowym   dachu   zainstalowano   wcześniej   uchwyty,   w   których 
teraz   ludzie   Kuhla   zamocowali   trójnóg   niewielkiej   anteny   satelitarnej.   Następnie 
pojazd ruszył dalej. Włączyli umieszczony z tyłu generator, gdy ciężarówka stanęła 
dwieście   stóp   od   długiego,   niskiego   budynku   mieszczącego   halę   montażowo-
kontrolną,   w   której   znajdował   się   moduł   techniczny   międzynarodowej   stacji 
kosmicznej. Rankiem miano go umieścić w ładowni promu. Betonowej, pozbawionej 
okien   budowli   pilnowali   wyłącznie   Rosjanie   i   było   ich   niewielu.   Żadnego   nie 
zainteresowała   parkująca   niedaleko   ciężarówka   z   talerzem   na   dachu   -   była   to   w 
końcu ich ciężarówka, więc widocznie miała tam stać.   W okolicy panował zresztą 
spory ruch, jak zwykle na krótko przed startem. Kuhl był co prawda przygotowany do 
konfrontacji z personelem Miecza, ale nie zaskoczyła go jego nieobecność. Zawsze 
można było polegać na rosyjskiej dumie. Głupota w połączeniu z fatalnym stanem 
gospodarki   dały   pożądany   efekt.   Wartownicy   byli   nieliczni,   a   kosmodrom   nie 
zabezpieczony   przed   nowymi   rodzajami   broni,   które   za   pomocą   mikrofalowego 
impulsu potrafiły unieszkodliwić wszystkie zainstalowane alarmy. Kuhl odwrócił się do 
Olega. - Idź do tyłu i powiedz im, że mają uruchomić działo, jak tylko będą gotowi.
Przyczepa dowodzenia pełna była ludzi. Ricci dostrzegł, że obsadzone są wszystkie 
stanowiska umieszczone pod ścianami, a poświata bijąca od ekranów i błyskających 
kontrolek rzuca różnobarwne cienie na twarze operatorów. Umieszczony na ścianie 
duży   ekran   pokazywał   obraz   przesyłany   przez   SkyMantę.   Widać   na   nim   było 
filmowaną z powietrza kolumnę pojazdów terenowych. - Ten obraz przekazywany 

background image

jest prawie w czasie rzeczywistym, tak? - spytał Ricci, podchodząc do Sharon Drake, 
jednej z operatorek. - Tak jest, panie Ricci.
- Ile wynosi to „prawie”?
- To co widzimy, działo się przed niecałymi dwiema sekundami. - O ile zbliżyli się od 
tego momentu?
Sharon nacisnęła klawisz i nałożyła na obraz siatkę współrzędnych.Trochę mniej niż 
sto jardów - odparła.   Czy przy innych bramach wykryto jakikolwiek ruch?
Operatorka potrząsnęła głową.

Na pewno nie przy użyciu zdjęć lotniczych w podczerwieni czy kamer naziemnych. 

Wartownicy także nie meldowali o niczym podejrzanym. Ricci zamyślił się. To co się 
właśnie   działo,   nie   miało   sensu.   Przebieg   nocnego   ataku   w   Brazylii,   z   którym 
zapoznał   się   dokładnie   dzięki   relacji   Nimeca,   dawał   zupełnie   inny   obraz. 
Przeprowadzono go wielokierunkowo, doskonale zaplanowano, a napastnicy znali 
lokalizację budynków i wart na terenie zakładów.  Desant z powietrza, jak też seria 
zasadzek   wskazywały   na   operację   sił   specjalnych,   które   doskonale   wykorzystały 
przewagę, jaką daje zaskoczenie i rozproszenie ochrony. Tutaj zaś, choć dotąd nie 
było wiadomo dokładnie, co jest celem ataku, na pewno nie uderzali zawodowcy. 
Szarża   terenówkami   na   karabiny   maszynowe   była   misją   samobójczą.   Odetchnął 
głęboko i spytał:Te platformy, TRAP T-2... jaka jest maksymalna odległość, z której 
strzelcy   mogą   nimi   kierować?   Sharon   pochyliła   się   ku   chudemu   czarnoskóremu 
operatorowi w okularach siedzącemu przy pulpicie po prawej. - Ted, powiedz mi... - 
Sześćdziesiąt  metrów  - odparł,  nie podnosząc oczu znad  ekranu.  Ricci przeliczył 
dane - to mniej więcej dwieście stóp.

Powiadomcie obronę odcinka, żeby strzelcy zajęli pozycje sto stóp za platformami i 

otworzyli   ogień,   gdy   tylko   jeepy   znajdą   się   w   zasięgu.   Dwie   trzecie   platform 
zaopatrzcie w ostrą amunicję, ale najpierw poczęstujcie ich gazem i fajerwerkami, 
żeby mieli okazję się wycofać.  Jeśli nie zawrócą, zabijcie  ich. Zespoły szybkiego 
reagowania mają stanowić drugą linię obrony. Ted bez słowa skinął głową.      Panie 
Ricci. - Sharon obejrzała się nagle przez ramię. Dzieje się coś, czego nie rozumiem... 
Dał jej znak, żeby mówiła dalej.
- Mam niezwykle gorące miejsce, nigdy czegoś takiego nie widziałam... Ale odczyt 
pochodzi z terenu kosmodromu... z północnej części, ściśle mówiąc.
- Możemy to zobaczyć?
- Zasięg nanosensorów SkyManty jest znacznie mniejszy niż elektroopty... - Sharon, 
mów po ludzku! Proszę!   - Emisje ciepła czy energii możemy wykryć ze znacznie 
większej   odległości,   ale   obraz   wideo   nagrywa   się   tylko   w   linii   wzroku,   czyli 
bezpośrednio pod pojazdem. Ricci przeczesał dłonią włosy.

Na północy znajduje się kompleks przemysłowy - powiedział. - Daj mi mapę tego 

rejonu. Chcę wiedzieć, jakie budynki tam są i co zawierają. Z prawej doszedł go 
krótki stukot klawiatury. Ted wskazał na swój ekran. - Gotowe.
- Nie wiem, czy to ważne, ale właśnie dostaliśmy informację od wartowników przy 
północnej   bramie   -   odezwał   się   mężczyzna   spod   przeciwnej   ściany.   -   Doszło   do 
sprzeczki z miejscowymi wartownikami. - O co poszło?
-   Podjechała   ciężarówka.   W   kabinie   był   rosyjski   porucznik   i   nie   chciał   pokazać 
dokumentów. Rosyjscy wartownicy przepuścili go, ignorując nasze procedury. Mamy 

background image

z tym coraz więcej kłopotów.  Złożyliśmy już skargę u ich dowódcy, ale w tej sytuacji 
wolałem, żeby był pan na bieżąco, panie Ricci. Tom przyjrzał mu się uważnie.
- Kiedy to się stało? - spytał.
- Około dziesięciu minut temu.
Ricci przeniósł wzrok na ekran z mapą i doznał olśnienia. Nagle wszystko zaczęło 
wręcz   idealnie   do   siebie   pasować.Budynek   montażowo-kontrolny   -   powiedział, 
pochylając się nad ramieniem Teda. - Wiesz, co w nim teraz jest? Ted spojrzał nań, 
wykręcając głowę, i widać było, jak jego oczy za szkłami okularów robią się coraz 
większe i większe.Moduł stacji kosmicznej - wykrztusił w końcu.
Mówiąc po ludzku, czego zażądał Ricci, TRAP T-2 umożliwiały obłożenie przeciwnika 
silnym, skoncentrowanym ogniem z osłoniętych miejsc zapewniających zerowe straty 
własne.   Nadawały   się   zatem   doskonale   do   obrony   najrozmaitszych   obiektów. 
Wypełniając rozkaz Ricciego, strzelcy poczekali, aż na ekranach pojawiły się, jak się 
to   mówi,   „białka   oczu   przeciwników”,   i   dopiero   wtedy   wypuścili   salwy   pocisków 
dymnych,   fosforowych   i   gazowych.   Jednocześnie   nadali   po   angielsku,   rosyjsku   i 
kazachsku wezwania do rzucenia broni. Gaz był stratą czasu, bo napastnicy nosili 
maski   przeciwgazowe,   ale   istniała   szansa,   że   kanonada   i   efekty   pirotechniczne 
skłonią ich do zatrzymania. Otoczona rozbłyskami ognia i dymu kolumna zwolniła, 
lecz nie zatrzymała się. Strzelcom nie pozostało nic innego, jak zmienić konfigurację 
uzbrojenia   na   ostrą   amunicję,   śledzić   cele   i   poczekać   kilka   sekund.   TRAP   T-2 
zawdzięczała   swą   nazwę   niewyczerpanej   pomysłowości   konstruktorów   i   starym 
zwyczajem był to skrót oznaczający ruchomą telewizyjną platformę ogniową w wersji 
T-2.     Sześćdziesiąt   platform   skonfigurowanych   specjalnie   na   potrzeby   UpLink 
International i rozstawionych wokół kosmodromu Bajkonur uzbrojono w karabiny M16 
z systemem WRS oraz półautomatyczne strzelby Heckler & Koch model M3P. Całość 
zamontowana   była   w   uchwytach   na   trójnogu   i   wyposażona   w   precyzyjne 
oprogramowanie   służące   do   wyszukiwania   celów.   Światłowody   oraz   system 
łączności pracujący na częstotliwościach mikrofalowych pozwalały prowadzić walkę 
za   pomocą   zaopatrzonych   w   ekrany   przenośnych   stanowisk   kierowania   ogniem, 
które można było przełączyć na ręczne sterowanie. Każda platforma posiadała dwie 
kamery   -   szerokokątną,   obracającą   się   niezależnie   od   uzbrojenia,   i   drugą, 
zamontowaną na kolbie M16 w ten sposób, by dawała obraz z lunety celowniczej 9-
27X.   Oba   obrazy   przekazywane   były   zarówno   operatorowi,   jak   i   do   stanowiska 
dowodzenia, skąd kierowano walką.
Przed opuszczeniem przyczepy dowodzenia Ricci zadzwonił do Pietrowa. - Co się 
dzieje?   -   Dyrektor   programu   kosmicznego   był   bliski   paniki.   -   Ta   strzelanina...   - 
Kosmodrom   został   zaatakowany   i   od   tej   chwili   zamierzam   go   bronić   zgodnie   z 
pierwotnym porozumieniem zawartym przez pański rząd z firmą UpLink. Oznacza 
to...
- Zaraz, momencik... przez kogo zaatakowany? Musi mi pan powiedzieć... - Oznacza 
to, że chcę, by pańscy ludzie tak poza, jak i na terenie kosmodromu nie wchodzili 
moim w drogę i nie próbowali utrudniać dostępu do żadnego budynku, bo będziemy 
zmuszeni użyć siły - przerwał mu Ricci. - Z całym szacunkiem, panie Pietrow, radzę 
panu wziąć swoje wojsko w karby, inaczej bowiem rzeczywiście niebo może się panu 
zwalić na głowę! Podobnie jak w Brazylii napastnicy dostali się do budynku przez 
tylną rampę załadunkową. Podstawowa różnica polegała na tym, że tym razem nie 
musieli nikogo zabić, by tam dotrzeć, i że wszystkie alarmy, elektroniczne zamki, 
kamery i mikrofony - każde urządzenie zasilane prądem i posiadające obwody oraz 
kable - zostały zneutralizowane. Ponieważ Ilkanowicz starannie skalibrował działo, 
chwilowo   wyłączyło   ono,   nie   zaś   zniszczyło   urządzenia,   na   które   oddziaływało. 

background image

Oznaczało   to,   że   większość   systemów,   jeśli   nie   wszystkie,   zacznie   działać   za 
kilkanaście   minut,   najdalej   pół   godziny,   a   napastnicy   zdążą   się   niepostrzeżenie 
wycofać. Tak katastrofa Oriona, jak i atak na zakłady w Mato Grosso do Sul miały 
utwierdzić wszystkich w przekonaniu, że ktoś za wszelką cenę chce powstrzymać 
budowę międzynarodowej stacji kosmicznej, a pozorowane uderzenie ze wschodu 
powinno   przyciągnąć   uwagę   obrońców.   Po   jego   odparciu   Amerykanie   i   Rosjanie 
będą   gratulować   sobie,   że   tym   razem   udało   im   się   ocalić   prom   i   moduł   stacji 
kosmicznej. Nikt nie powinien podejrzewać, że od samego początku Harlan DeVane 
zamierzał   doprowadzić   do   szczęśliwego   startu,   tylko   wówczas   bowiem   mógł 
wykorzystać   stację   do   własnych   celów.   Zarówno   sabotaż,   jak   i  nocny   atak   miały 
jedynie ukryć prawdziwy cel, którym było umieszczenie na orbicie w pełni sprawnego 
Hauoca.   Wykorzystanie   do   tego   holdingu   Rogera   Gordiana   dawało   dodatkowe 
korzyści w postaci osłabienia i destabilizacji jego operacji w Ameryce Łacińskiej i 
poważnych problemów, jeśli nie całkowitego zerwania współpracy z rządami Rosji i 
Brazylii. Kuhl i jego ludzie mieli opuszczone wizjery hełmów i trzymali w dłoniach 
karabiny   FAMAS,   ale   nie   spodziewali   się   oporu.   Maszerowali   prostym   i   długim 
korytarzem prowadzącym do hali, w której przechowywano moduł stacji kosmicznej. 
Plan budynku opanowali już dawno temu, toteż bez trudu poruszali się po budowli. 
Kuhl   był   dodatkowo   objuczony   plecakiem,   w   którym   znajdował   się   ważący   około 
dwudziestu   funtów   Hauoc   wraz   z   anteną.   Urządzenie   miało   gabaryty   przeciętnej 
przenośnej   miniwieży   stereofonicznej   i   zainstalowane   dyskretnie   w   module   stacji 
kosmicznej   przypominającej   rozmiarami   wagon,   nie   powinno   zostać   przez   nikoąo 
odkryte. Ani przez techników, którzy umieszczą moduł w ładowni promu, ani przez 
kosmonautów,   którzy   połączą   go   z   resztą   stacji.   Mogliby   je   odkryć   inżynierowie 
przeprowadzający kontrolę przed startem, ale ta odbyła się wczoraj. Po przyłączeniu 
modułu rosyjscy kosmonauci mieli wrócić na Ziemię, a pierwsza załoga powinna się 
znaleźć na stacji dopiero po kilku tygodniach przeznaczonych na bezzałogowe próby 
całości. Do tego czasu DeVane zamierzał spokojnie zakończyć szantażowanie Rosji i 
Stanów Zjednoczonych.   Według  Kuhla,  plan był elegancki,  rozsądny  i rozkosznie 
wręcz symetryczny. Antonio i reszta jego ludzi trzymali się blisko, ale nie deptali mu 
po piętach, gdy otwierał kolejne drzwi zaopatrzone w elektroniczny, nie działający 
obecnie zamek. Najważniejsza była szybkość. Choć Havoc mógł być podłączony do 
baterii słonecznych w ciągu kilku ledwie minut, trzeba było tego dokonać i opuścić 
budynek, nim systemy zaczną działać, a kiedy to dokładnie nastąpi, nikt nie był w 
stanie przewidzieć. Kuhl podszedł do ostatnich drzwi, złapał za klamkę i bez trudu je 
otworzył. Moduł stacji kosmicznej znajdował się bezpośrednio pod nim na specjalnej, 
nieco   podwyższonej   kołysce.   Mimo   pośpiechu   Kuhl   zatrzymał   się   na   moment   w 
drzwiach, odczuwając czystą satysfakcję z prawie wykonanego zadania. A potem 
ruszył   dalej.   Antonio   i   pozostali   poszli   w   jego   ślady,   zmniejszając   dzielącą   ich 
odległość. - Wszyscy stać! - rozległo się nagle z prawej. - Jeszcze krok i rozwalimy 
wam łby!  Ricci trzymał M16 na wysokości pasa, celując w mężczyznę z plecakiem. 
Przez gogle noktowizyjne widział wyraźnie tak jego, jak i pozostałych terrorystów. 
Obok   swego   dowódcy,   wzdłuż   prawej   ściany,   stało   sześciu   uzbrojonych   i 
wyposażonych   w   noktowizory   członków   Miecza.   Sześciu   następnych   zajmowało 
stanowiska pod lewą ścianą. Wszyscy mierzyli w stronę drzwi.Rzućcie broń! - polecił 
Ricci. - Mam nadzieję, że rozumiecie po angielsku, bo macie dokładnie trzy sekundy, 
nim zaczniemy strzelać. Nikt się nie poruszył.

Dwie - powiedział spokojnie Ricci.

background image

Kuhl zacisnął zęby i odwrócił się do Antonia. Szkoda było tracić tych ludzi, ale nie 
miał wyboru.Walczymy! - szepnął, kłamiąc tak, jak okłamał ludzi w jeepach. - Do 
końca!
Antonio błyskawicznie podniósł broń, obracając się jednocześnie w stronę dowódcy 
ochrony, ale Ricci skosił go serią w brzuch, nim najemnik zdążył nacisnąć spust. Kuhl 
tylko tego potrzebował. Gdy jego podkomendni zaczęli strzelać seriami, obrócił się na 
pięcie i dał nura ku drzwiom prowadzącym na korytarz. Był dosłownie w progu, kiedy 
Ricci dopadł go rozpaczliwym skokiem i złapał za plecak.
-   Wciąż   tu   jadą   -   odezwał   się   operator   siedzący   obok   dowódcy   platform.   Ten 
odetchnął głęboko - najwyraźniej przeciwnicy byli zbyt głupi, by zdać sobie sprawę, w 
co się pakują.Otworzyć ogień do dowolnie wybranych celów! - rzucił do mikrofonu. 
Napastnicy w jeepach nie spodziewali się zdalnie sterowanych platform strzeleckich, 
bo   zwiadowcy   o   nich   nie   meldowali.   Powiedzieli   im   natomiast,   że   Rosjanie   są 
przekonani,   iż   atak   -   jeśli   w   ogóle   nastąpi   -   skierowany   będzie   przeciwko 
kompleksowi przemysłowemu, i dlatego zostawili ten rejon strażnikom z Miecza. Ich 
pozorowane   uderzenie   miało   pozwolić   Kuhlowi   i   jego   grupie   wykonać   zadanie   i 
wycofać się, a sam Kuhl poinformował ich, że Amerykanie nie mają dość ludzi, by 
utworzyć drugą linię obrony albo skutecznie kontratakować. Dowódca ataku, choć 
zaskoczony,   przyjął,   że   platformy   rozlokowano   po   ostatnim   zwiadzie   nocnym,   a 
ponieważ   nigdy   się   z   czymś   podobnym   nie   zetknął,   całkowicie   nie   docenił   ich 
możliwości. Zwłaszcza celności. W dodatku użycie pocisków dymnych, gazowych i 
zapalających potwierdzało informacje zwiadowców i Kuhla, że Amerykanie, podobnie 
jak to było w Brazylii, mają zakaz używania ostrej amunicji. Dlatego też trzymał się 
planu i nakazał kontynuować atak. Wskutek tego kolumna jeepów znalazła się w 
krzyżowym   ogniu   broni   automatycznej   i   została   zmasakrowana   w   pierwszych 
kilkunastu   sekundach,   które   minęły   od   chwili,   gdy   operatorzy   platform   zaczęli 
strzelać. Wielu napastników kule dosięgły w pojazdach, inni zginęli, wyskakując z 
podziurawionych   samochodów.   Resztki   zdołały   się   ukryć   za   jeepami   i   próbowały 
odpowiedzieć ogniem, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że przegrali. Atak został 
powstrzymany, a napastnicy całkowicie unieruchomieni, nic więc dziwnego, że gdy 
na   skrzydłach   kolumny   pojawiły   się   amerykańskie   wozy   z   odwodami,   ci   z 
napastników,   którzy   pozostali   przy   życiu,   czym   prędzej   się   poddali.   Uderzenie 
załamało   się   błyskawicznie,   a   funkcjonariusze   Miecza   byli   bardzo   zadowoleni. 
Wszystko odbyło się tak, jak zaplanował to Kuhl.
Ricci   zdążył  zarzucić   broń   na   ramię,   nim   wczepił  się  palcami  w   pasek   plecaka   i 
pociągnął go ku sobie, zatrzymując Kuhla dosłownie w drzwiach. Drugą ręką otoczył 
pierś najemnika, ale ten parł do przodu, dzięki czemu zdołał się częściowo obrócić i 
uderzyć   go   łokciem   w   żebra.   Ricci   stracił   oddech,   ale   nie   zwolnił   chwytu.   Kuhl 
ponownie trafił go łokciem w żebra. Po trzecim ciosie Tom zmuszony był rozluźnić 
chwyt, ale nie puścił przeciwnika.
Za ich plecami grzmiała kanonada. Wąskie przejście nie pozwalało użyć broni, więc 
rzucili ją na podłogę i miotali się, odbijając od częściowo otwartych drzwi i framugi. 
Drzwi łomotały o ścianę, zwiększając ogólne zamieszanie. Ricci dostrzegł, że Kuhl 
sięgnął   prawą   ręką   po   pałkę   wiszącą   przy   pasie,   i   spróbował   złapać   go   za 
nadgarstek, by mu to uniemożliwić. Terrorysta okazał się jednak szybszy - wydostał 
pałkę z krótkiej pochwy i z półobrotu wbił mu jej koniec w splot słoneczny. Tom napiął 
mięśnie przed ciosem, ale nie na wiele się to zdało: pałkę wykonano z naprawdę 
twardego drewna i ból prawie go sparaliżował. Oszołomiony, oparł się z jękiem o 
drzwi   i   puścił   najemnika.   Wciąż   jednak   resztką   sił   ciągnął   ku   sobie   jego   plecak, 

background image

podczas gdy uwolniony z uścisku Kuhl próbował wyrwać się wraz z pakunkiem i 
uciec. Rozległ się trzask pękającego materiału i oddarł się prawy pasek plecaka. 
Przez moment  plecak wisiał na lewym,  lecz zaraz zsunął się i upadł na podłogę 
między  mężczyznami.   Kuhl  odwrócił się  i schylił,  by  podnieść  zgubę.  Ricci  zrobił 
przerwę na oddech, zebrał się w sobie i gwałtownym wyrzutem uderzył go kolanem w 
brzuch.     Korzystając   z   tego,   że   najemnik   zgiął   się   wpół   i   zatoczył,   ugiął   nogi   i 
prostując   się,   wyprowadził   piękny   sierpowy   na   jego   szczękę.   Głowa   Kuhla 
odskoczyła, lecz Ricci poczuł, że najemnik uniknął najgorszego. Uderzył raz jeszcze, 
wykorzystując   fakt,   że   ciasne   przejście   nie   pozwalało   na   uniki.   Jego   pięść   trafiła 
mężczyznę w bok nosa, z którego natychmiast trysnęła krew. W oczach najemnika 
błysnął ból, ale nie zdradzał on oznak słabości.   Nim Ricci zdążył uderzyć po raz 
trzeci, Kuhl grzmotnął go na odlew pałką powyżej nerki i uniósł broń do kolejnego 
ciosu, tym razem celując w skroń. Strażnik zablokował uderzenie przedramieniem, 
ale   nie   mógł   złapać   tchu,   a   do   starego,   słabnącego   ogniska   bólu   doszło   nowe, 
promieniujące na cały bok.  W oczach migały mu mroczki, toteż z trudem dostrzegł, 
że Kuhl ponownie sięgnął po leżący między nimi plecak. Złapał go za częściowo 
oderwany pasek i odwrócił się, by uciec. Chwytając oddech, Ricci odepchnął się od 
drzwi. Cokolwiek znajdowało się w tym plecaku, było na tyle ważne, że przeciwnik 
dwukrotnie usiłował go odzyskać, choć mógł w tym czasie uciec z budynku. Gdy Kuhl 
próbował   wybiec   na   korytarz,   skoczył   za   nim,   złapał   go   wpół   i   przewrócił   siłą 
uderzenia. Tym razem najemnik stracił oddech.   Ricci wylądował mu na plecach, 
amortyzując   upadek   jego   ciałem.     Nogi  Kuhla,   który   przy   okazji   wypuścił   z   dłoni 
pałkę,   blokowały   drzwi   do   hali.   Druga   ręka   pozostała   zaciśnięta   na   naderwanym 
pasku plecaka. Utrudniło mu to złapanie oparcia, ale i tak usiłował się podnieść.,Tom 
miał nieodparte wrażenie, że dosiadł młodego, dzikiego ogiera, który robi co może, 
by go zrzucić, a biorąc pod uwagę, jak grały mu mięśnie, nie miał wątpliwości, że nie  
zdoła   długo   utrzymać   wroga   na   posadzce.   Ricci   skoncentrował   się   na   plecaku. 
Rozpłaszczył się na plecach Kuhla i prawą pięścią uderzał w jego zaciśniętą dłoń. 
Bez   rezultatu.   Przerwał,   wziął   głęboki   oddech   oraz   większy   niż   dotąd   zamach   i 
uderzył raz jeszcze, celując w kłykcie. Tym razem obaj usłyszeli trzask pękającej 
kości. Kuhl ponownie nie zdradził żadnych oznak bólu, ale jego palce rozprostowały 
się nagle. Ricci sięgnął po plecak, złapał go i przerzucił nad sobą przez otwarte drzwi 
do hali.  Jednak wtedy czyjaś dłoń złapała go za kostkę. Ciągnąc za sobą smugę krwi 
i nie czując jeszcze bólu, Antonio doczołgał się do drzwi i resztką sił złapał Ricciego 
za kostkę. Do głowy mu nie przyszło, że został poświęcony przez dowódcę, którego 
usiłował w ten sposób ocalić.Mi mano, su vida - powtarzał te słowa niczym mantrę. 
Moja ręka, twoja śmierć. Ricci obejrzał się, zobaczył bladego jak trup napastnika i 
spróbował uwolnić nogę. Potrząsanie nic nie dało, więc kopnął mocno i trafił tamtego 
w twarz. Antonio trzymał go kurczowo samą już tylko siłą woli. Umierał, lecz ciągnął 
ku sobie jego nogę, szczerząc zęby w upiornym grymasie.   Z kącika ust ciekła mu 
krew, plamiąc policzek i brodę. ŚMi mano, su uida...
Wyczuwszy zmianę obciążenia na plecach, Kuhl skorzystał z okazji - rozpłaszczył 
się, wsparł oburącz o podłogę i ignorując strzaskaną dłoń, poddźwignął niczym ktoś 
wykonujący pompki. Ricci zsunął się z niego, a najemnik czym prędzej poderwał się i 
rozejrzał, szukając plecaka. Dostrzegł go za Antoniem, w hali mieszczącej moduł 
stacji kosmicznej. Zobaczył też uzbrojonych funkcjonariuszy Miecza. Miał tylko dwie 
możliwości, więc wybrał mniej chwalebną, za to zapewniającą przeżycie. Mi mano, su 
vida,   mi   mano...   -   głos   Antonia   cichł   stopniowo   aż   do   niesłyszalnego   szeptu   i 
ostatecznie   mężczyzna   umilkł.   Ricci   w   końcu   zdołał   wyszarpnąć   nogę   z   jego 
zaciśniętych palców, poderwał się i rozejrzał gorączkowo. Korytarz był pusty. Pobiegł 
nim  aż  do  rampy  załadunkowej,   wypadł  z  kompletnych  ciemności  w mrok  nocy  i 

background image

ponownie   się   rozejrzał.   Przeciwnik   zniknął.   Choć   szukał   go   jeszcze   godzinę   i 
natychmiast rozkazał otoczyć kordonem teren kosmodromu, Kuhla nie odnaleziono. 
Zdołał uciec, ale jego plecak trafił w ręce Ricciego.

EPILOG

RÓŻNE MIEJSCA
30 KWIETNIA 2001
Dźwiękoszczelna   sala   konferencyjna   kwatery   głównej   UpLink   International   w   San 
Jose w Kalifornii.Tym razem nam się udało - rzekł Gordian. - Spadliśmy na cztery 
łapy, ale nie ma się co oszukiwać i sądzić, że na pewny grunt. Siedzący wraz z nim 
przy stole konferencyjnym Megan Breen i Tom Ricci przytaknęli w milczeniu. - Wciąż 
nie znaleźliśmy zdrajcy - odezwała się Megan.  - Wiemy już, że znał plany zakładów 
w Brazylii, kosmodromu Bajkonur i montowni na przylądku Canaveral. Wiemy też, że 
nie tylko dostarczył terrorystom dokładne schematy stacji kosmicznej, a zwłaszcza 
modułu technicznego, lecz również po mógł im znaleźć miejsce zainstalowania tego 
działa mikrofalowego i sposób podłączenia go do baterii słonecznych. - A to wymaga 
dużej wiedzy technicznej i naprawdę dobrego dostępu do informacji - dodał Ricci. - 
To samo dotyczy również tego, kto wykonał brudną robotę przy Orionie. - A ten, 
któremu odebrałeś plecak z urządzeniem? - spytał Gordian. - Wiemy o nim coś poza 
tym, że dowodził w walce, jest bezwzględny i używa nazwiska Kuhl? Ricci potrząsnął 
głową.   W trakcie przeszukiwania terenu odkryto tylko dwóch martwych rosyjskich 
strażników. Jeden został uduszony, drugi miał skręcony kark. Brakowało także ich 
łazika, którym Kuhl mógł opuścić kosmodrom.Rollie uważa, że to nie on jest mózgiem 
całej   tej   operacji   -   powiedziała   niespodziewanie   Megan.   Gordian   spojrzał   na   nią 
zaskoczony.

Podał jakieś powody?

Wzruszyła ramionami.

Przeczucie.

- I to wszystko? Skinęła głową.

Czasami   przeczucie   jest   najlepszą   wskazówką   -   zauważył   Ricci.   Szef   UpLink 

odetchnął głęboko.

Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiam, tym więcej pojawia się pytań bez 

odpowiedzi  -   stwierdził.   -   Najważniejsze   brzmi:   Jaki  miał  być   cel  tego  działa?   W 
pomieszczeniu zapadła cisza.

Stopniowo i po kolei - powiedział po chwili Ricci tak cicho, jakby mówił do siebie. 

Gordian spojrzał nań pytająco.

W   ten   sposób   znajdziesz   odpowiedź.   Poznałem   tę   metodę   w   wojsku,   a 

potwierdziłem   jej   przydatność,   gdy   pracowałem   w   policji   -   wyjaśnił   Tom.   -   Tylko 
ostatnio   prawie   o   niej   zapomniałem.   Kiedy   wszystko   się   wali   i   ma   się   dziesięć 
pozornie beznadziejnych problemów, należy zabrać się do nich po kolei i posuwać 
naprzód drobnymi krokami. Gordianowi przemknęło przez myśl, że coś w tym jest: 
pewność,   że   się   żyje   tu   i   teraz,   oraz   szansa   doczekania   lepszej 
przyszłości.Doskonale   się   spisałeś   w   Kazachstanie   -   pogratulował   po   chwili 
Ricciemu.   -   Cieszę   się,   że   jesteś   z   nami.     Megan   przytaknęła,   przyglądając   się 
Tomowi.

Ja też - dodała.

Ricci zauważył jej wzrok.

Zobaczysz, o co mi chodzi - obiecał.

background image

Barek Centrum Lotów Kosmicznych im. J. F. Kennedy’ego, przylądek Canaveral na 
Florydzie.
Pete Nimec przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami stojącemu przed nim talerzowi. 
-   Powiedz   mi,   jeśli   zwariowałem,   ale   ten   omlet   wygląda,   jakby   go   zrobiono   ze 
sproszkowanych jaj - rzekł.   Annie uśmiechnęła się nieznacznie.           A czego poza 
jedzeniem dla astronautów się tu spodziewałeś? - Dlatego zamówiłaś tylko kawę?
Przyjrzała mu się z wahaniem.
- Chcesz poznać pewien sekret?
Skinął głową.  ,

Wolę mieć do czynienia z prasą o pustym żołądku. Głód pomaga pamiętać, z jakim 

rodzajem osobników mam do czynienia. Ostatnio, niestety, codziennie.
Teraz Nimec się uśmiechnął.

To ma sens - przyznał.

Uniósł nóż i widelec, odkroił porcję omletu, po czym zdecydował, że ma dość i z ulgą 
odsunął talerz - przynajmniej był to ostatni posiłek, który zmuszony był tu spożyć. Za 
mniej   więcej   godzinę   Annie   poprowadzi   konferencję   prasową,   w   trakcie   której 
oficjalnie   ogłosi,   że   powodem   katastrofy   Oriona   był  sabotaż,   a  konkretnie   bomby 
podłożone w przedziale silnikowym. Od tej chwili śledztwo przejmowały odpowiednie 
agencje rządowe powołane do ścigania przestępców... a po cichu również Miecz. 
Choć Pete obiecał jej, że zrobi wszystko co możliwe, by złapać winnych, i przyrzekł 
informować   ją   na   bieżąco   o   postępach   śledztwa,   jego   obecność   na   przylądku 
Canaveral   nie   była   już   niezbędna.   Następnego   ranka   wracał   do   San   Jose.   Ona 
zresztą także wkrótce opuszczała Florydę i wracała do domu w Houston. Po raz 
kolejny   w  ciągu   ostatnich   kilku   dni   przyszło   mu   do   głowy,   że   lot   z   San   Jose   do 
Houston nie był w sumie całkiem długi. Wziął głęboki oddech i wypalił:  Co powiesz 
na   kolację   dziś   wieczorem?   W   normalnej   restauracji   z   normalnym   jedzeniem? 
Będziemy   się   mogli   odprężyć   i   może   zostaniemy   przyjaciółmi,   nie   tylko 
współpracownikami. - Umilkł na chwilę. - Jeśli chcesz, możesz zabrać ze sobą dzieci. 
Upiła   łyk   kawy,   odstawiła   filiżankę   i   z   namysłem   wpatrzyła   się   w   jej 
zawartość.Przyjaciółmi - powiedziała w końcu. Uniosła głowę i przez długą chwilę 
przyglądali się sobie w ciszy. A potem Annie uśmiechnęła się.
- Podoba mi się ten pomysł, Pete - oświadczyła. - Naprawdę mi się podoba.
Kabina pasażerska prywatnego odrzutowca gdzieś nad zachodnią Boliwią.
Harlan   DeVane   spoglądał   przez   okno   na   chmury,   które   przebijał   nabierający 
wysokości   samolot,   dopóki   nie   zasłoniły   one   zupełnie   rozciągającego   się   w   dole 
krajobrazu.   I   myślał.   To   co   zdarzyło   się   w   Kazachstanie,   było   istotnie   godne 
pożałowania. Kolumbijscy i peruwiańscy lewacy zapłacili mu z góry za wyrównanie 
rozmaitych rachunków, jakie mieli ze światem. Podobnie albańscy partyzanci... i ich 
wróg, rząd w Belgradzie, o czym naturalnie nie mieli pojęcia. Ale kolejka przyszłych 
klientów zapowiadała się naprawdę imponująco. Część z nich miała w rzeczy samej 
sprzeczne   interesy,   za   to   wszyscy   zgadzali   się   z   jego   warunkami   dotyczącymi 
zachowania tajemnicy i uznania go za stronę neutralną. W ostatnim tygodniu, kiedy 
sprawy wyglądały naprawdę obiecująco, zgłosiły się ze szczodrymi ofertami Irak i 
Iran  -  oba  po  to,  by  przysporzyć  problemów  sąsiadowi.  Nowy  Jork,  Waszyngton, 
Moskwa,   Bagdad,   Teheran...   jeśli   chodzi   o   wybór   celów   do   zniszczenia,   był 
egalitarianinem, a Hauoca mógłby wypożyczać przez długie tygodnie, nim zdołano by 
wysłać na stację astronautów, którzy odłączyliby urządzenie, tracąc dodatkowy czas 
na   jego   odszukanie.   Westchnął   ciężko.   Cóż,   nie   udało   się   i   należało   się   z   tym 
pogodzić. Tym razem się nie udało. Nigdy na szczęście nie gwarantował klientom, że 

background image

operacja na pewno się powiedzie, a Gordianowi i tak przysporzył sporo problemów. 
Naprawdę,   znacznie  lepiej było  z  nadzieją  spoglądać  w przyszłość.    Świat  pełen 
konfliktów był jednocześnie światem pełnym dochodów, a jakoś nie wyglądało na to, 
by konflikty miały szybko dobiec końca.
KONIEC


Document Outline