background image

 
 

 

 

I. Ponowoczesne wzory osobowe........................................................... 7

 

Życie nowoczesne jako pielgrzymka................................................................ 10

 

Epizodyczność i niekonsekwencja.................................................................... 

14

 

Spacerowicz........................................................................................................... 21

 

Włóczęga................................................................................................................ 27

 

Turysta.................................................................................................................... 30

 

Gracz....................................................................................................................... 33

 

Spójność nieosiągalna, przeto upragniona..................................................... 

36

 

II. Moralność bez etyki............................................................................. 41

 

Społeczeństwo jako zmowa milczenia............................................................. 

44

 

Oko w oko z chaosem........................................................................................ 50

 

Tkanie zasłony...................................................................................................... 54

 

Przekłucie zasłony................................................................................................ 58

 

Zerwanie zasłony.................................................................................................. 64

 

Moralność ujawniona.......................................................................................... 

70

 

Prawa etyczne, standardy moralne................................................................... 

75

 

SPIS   TREŚCI

 

Zygmunt Bauman

 

DWA SZKICE O MORALNOŚCI 
PONOWOCZESNEJ 

 

background image

 
 

I. PONOWOCZESNE WZORY OSOBOWE

 

Chronicznym atrybutem „ponowoczesnego" stylu życia wydaje się być * 

niespójność, niekonsekwencja postępowania, fragmentaryzacja i epizodyczność 

rozmaitych sfer aktywności jednostek. Przedstawione tu rozważania zawierają 

charakterystykę czterech wzorów „ponowoczesnej" osobowości: spacerowiczów, 

włóczęgów, turystów i graczy. Aczkolwiek występowałyby one i w dawniejszych 

epokach, charakter „ponowoczesny" nadają im dwie okoliczności: (1) fakt, że 

obecnie stały się one „normą" zachowań w życiu codziennym - kiedyś ich rola 

była marginalna, (2) współwystępują naraz w życiu tych samych ludzi i w tych 

samych fragmentach życia, podczas gdy w czasach „przed-ponowoczesnych" ich 

obecność w życiu jednostek była dysjunktywna - były one przedmiotem 

wyboru; teraz nie wybiera się ich, ani też nie trzeba wybierać. Po prostu są. 

Wieloznaczność tej sytuacji daje poczucie wolności, ale ma również strony 

negatywne. „Poriowoczesność" stanowi pewien etap rozwoju jednostek i 

^tosjanków społecznych.

 

Jako problem „osobowość" pojawiła się wraz z nowoczesnym układem 

społecznym. Sowa Minerwy, powfadał Hegel, rozpościera skrzydła o zmie-
rzchu; zjawiska dostrzega się, gdy kontury ich zaczynają już zacierać się w 
ciemności; ich dawna obecność bije w oczy wtedy dopiero, gdy nagle 
czujemy ich brak. Mówiąc ściślej, zjawisk nie zauważa się, nie wyodrębnia 
z całokształtu rzeczywistości, nie nadaje się im nazwy, nie podejmuje się 
sporu o ich poprawne określenie - póki nie przysparzają one kłopotu; jak 
długo „są" po prostu, a nie „stają się" i nic nie musimy robić, by „się 
stały". Postrzegamy zjawiska wtedy tylko, gdy stają się dla nas „problemem" 
- gdy wymagają koncentracji uwagi i świadomego wysiłku i gdy wiemy lub 
sądzimy,  że od tego wysiłku zależy, czy i jakie będą. Postrze-żenie 
zjawiska następuje po sformułowaniu problemu, sam zaś problem jest 
odblaskiem zadania, jakie sobie stawiamy.

 

background image

 
 

Nie dziw więc, że o osobowości głucho w literaturze przed-nowoczes-

nej; nie była przecież w tamtych czasach osobowość „zadaniem". Z wyjąt-
kiem  żeglarzy, kupców, mnichów wędrownych czy żołnierzy, mało kto 
zapuszczał się wówczas poza rogatki miasteczka czy graniczne miedze wsi, w 
jakich upływało życie od urodzenia do śmierci - zawsze na widoku tych 
samych ludzi i z tymi samymi ludźmi w zasięgu wzroku. Dla większości 
ludzi ich miejsce w świecie było określone na tyle dokładnie,  że nie 
wpadało im do głowy, by mogli je własnym sumptem zmienić - tym 
bardziej,  że nikt i nic nie wymagało, by czynili je przedmiotem swych 
zabiegów.

 

Wszystko to zmieniło się gruntownie wraz z zamieszaniem spowodowanym 

przez raptowny wzrost ruchliwości i „anonimowość" bytu w konglomeratach 

miejskich, w jakich (by użyć terminów Durkheima) „gęstość moralna" 

nie towarzyszyła „gęstości fizycznej". Obcy obracali się tu wśród 

obcych; w tłumie, jak wiadomo, łatwo się ukryć, ale też trudno znaleźć 

swoje miejsce - przez wszystkich uznane, nie podawane w wątpliwość, 

zapewnione na przyszłość. Człowiek jawił się drugim ludziom tylko 

fragmentem własnej osoby, tylko fragmenty owych drugich znając z oglądu; co 

gorsza, od zdarzenia do zdarzenia jedni „drudzy" zastępowali innych 

„drugich", tak że każda aprobata, jakkolwiek cząstkowa, była ograniczona 

miejscem i czasem, być może wiążąca dla jednych „drugich", ale bynajmniej 

nie dla innych. Wreszcie anonimowość sprzyja oszustwu - a już w każdym 

wypadku pozbawia pewności,  że się ofiarą oszustwa nie padło: gdy spot-

kania są ulotne, łatwo „stroić się w cudze piórka", udawać że się jest kimś 

innym niż się jest naprawdę; i jak wtedy odróżnić prawdę od udawania? I 

co to w ogóle znaczy, że się „jest kimś naprawdę"?

 

Stąd iście nowoczesne rozróżnienie „powierzchni" i „głębi", „zjawiska" i 

„istoty", „wrażenia" i „prawdy". Między jednym a drugim członem każdej z 

tych opozycji była teraz pustka, nad jaką człowiek poszukujący zaufania 

godnej orientacji w świecie musiał przerzucić most własnymi siłami. Ale 

też nie tylko o zgadywanie cudzych tajemnic chodziło. Wszędobylska obe-

cność obcych była nieustannie powtarzaną lekcją poglądową ulotności własnej 

osobowości. Jeśli tak łatwo o pozory i o pomylenie pozorów z 

rzeczywistością, jeśli pozory zmieniać się mogą od jednej sytuacji do drugiej 

- jak odpowiedzieć na pytanie „kim jestem ja sam"? Pytanie to, za-

uważmy, jest także na wskroś nowoczesne. Nie miałoby ono sensu w 

warunkach, gdy „jest się kim się jest" bezproblemowo, w sposób oczywisty i 

niepodwarzalny, bez potrzeby - a i możliwości - wyboru. Pytamy się tu

 

/ó tożsamość, a pojęcie „tożsamości" ma sens o tyle tylko, o ile tożsamość 

'może być inna niż jest, i o ile jej bycie taką jaką jest - jest kwestią starań i 

dowodu. Pytanie o tożsamość wyrasta z odczucia chybotliwości istnienia, jego 

„manipulowalności", „niedookreślenia", niepewności i nieostateczno-ści 

wszelkich form, jakie przybrało. Wynika ono także z doznania, że w tych 

warunkach wybór jest koniecznością, a wolność jest losem człowieka. 

Tożsamości nie dostaje się ani w prezencie, ani z wyroku bezapelacyjnego; jest 

ona czymś, co się  k o n s t r u u j e ,   i  co  można (przynajmniej w zasadzie) 

konstruować na różne sposoby, i co nie zaistnieje w ogóle, jeśli się jej na 

któryś ze sposobów nie skonstruuje. Tożsamość jest zatem zadaniem do 

wykonania, i zadaniem przed jakim nie ma ucieczki.

 

Jak zauważył Paul Ricoeur, kwestia tożsamości  (l'identite)  zawiera dwa 

ściśle związane problemy: 1'ipseite  (odrębność  własnej osoby od innych, jej 

cechy wyjątkowe, które tę odrębność konstytuują), i la memete (ciągłość 

osoby, trwanie jej cech charakterystycznych mimo upływu czasu i na przekór 

zmiennym okolicznościom  życia). Oba problemy stały się przedmiotem 

nieustającej troski człowieka nowoczesnego, przejawianie tej troski stało się 

nieodzownym warunkiem życia w świecie nowoczesnym, zaś powodzenie lub 

porażka poczynań  tą troską pobudzonych urosło do rangi głównego 

miernika życia pomyślnego. Jak wyjaśnił Georg Simmel, w powodzi zwiewnych 

doznań zwraca się człowiek ku sobie samemu w nadziei znalezienia 

trwałego punktu oparcia - jaźń jest ostatnią szansą przystani. Nie dziw, że 

stała się tożsamość ogniskiem niepokoju, a schizofrenia - owa patologiczna 

radykalizacja „normalnej" tożsamościowej niepewności - zajęła pierwsze 

miejsce wśród dolegliwości psychicznych uznanych za plagę  życia 

nowoczesnego.

 

Refleksje filozoficzne nad sytuacją jednostki ludzkiej zmuszonej do po-

szukiwania własnej tożsamości oscylowały między dwoma poglądami. 

Wczesne ich odmiany, reprezentowane przez Kartezjusza, Kanta, czy filo-

zofów francuskiego Oświecenia, przedstawiły tożsamość jako coś co wypada 

człowiekowi p_d k r_yjćj istnieje „istota człowieka", co do której większość 

ludzi, mylona złudnymi pozorami bytu, pozostaje w błędzie. Trzeba się do 

owej istoty przedrzeć przez gąszcz złudnych doznań codziennych 

wiodących na fałszywe tropy. Rozum jest jedynym godnym zaufania prze-

wodnikiem przez knieję; jeśli mu pomóc w wyciszeniu pasji, owych prze-

wodników samozwańczych - podstępnych i spychających na manowce -

okaże się,  że wbrew wszelkim pozorom „istota człowieka" wspólna jest 

wszystkim ludziom, że pod powłoką różnorodności kryje się „człowiek jako

 

background image

 
 

taki" (pogląd ten, rzec można, „dekonstruował" pojęcie tożsamości jedno-

stkowej, przedstawiając wielorakość i zróżnicowanie osobowości ludzkich 

jako produkt błędnej lub patologicznej organizacji warunków życia; pseu-

doproblem, jaki przestanie gnębić ludzi w społeczeństwie zorganizowanym 

wedle wskazań rozumu). Późniejsze odmiany refleksji filozoficznej, repre-

zentowane np. przez Nietzschego, Heideggera czy Sartre'a, j;zyniły tożsa-

muśćjcwestią w y n a l a z k u  raczej niż odkrycia: jeśli istnieje jakaś „istota 

człowieka", fo~n;T tym tylko ona polega, że jednostka ludzka musi swą 

tożsamość budować niejako ab ovo, przez wybór i decyzję, podporządkowując 

całokształt wysiłków życiowych „projektowi" naczelnemu - żyjąc życie wedle 

wymagań tego projektu i w ten sposób, dzień po dniu, budując mozolnie 

zręby swej tożsamości.

 

Bez względu na różnice obie odmieny refleksji filozoficznej zgodne 

były co do sprawy zasadniczej: tożsamość nie jest człowiekowi dana z góry, 
trzeba jej szukać, i proces życiowy jest właśnie pasmem owych poszukiwań, 
procesem w toku którego do tożsamości się w ten lub inny sposób dochodzi 
(albo i nie). To założenie filozoficzne korenspondowało  ściśle z 
doświadczeniem codziennym społeczeństwa w jakim jedynie członkowie 
warstw szczytowych i najniższych wrzucani byli od urodzenia w sytuacje 
praktycznie nie poddające się zmianom - gdy większość, członkowie 
„warstw  średnich" zawieszonych w rozległej przestrzeni między biegunami 
społecznej skali, stawali u progu życia bez pewności czy dotrą do celu, 
jaki przed nią postawili.

 

Życie nowoczesne jako pielgrzymka

 

Pod wpływem hipotezy Maxa Webera o „powinowactwie wybiórczym" 

między etyką protestancką a mentalnością kapitalistyczną przyjęło się 
uważać postać pielgrzyma, do jakiej odwoływali się regularnie w swych 
kazaniach moralnych pisarze purytańscy, za metaforę losu człowieka no-
woczesnego. Istotnie, sylwetka pielgrzyma zdawała się być skrótowym i 
uogólniającym zarazem opisem cech głównych  życia człowieka nowoczes-
nego; opisem, jaki chwytał bezbłędnie „docelowość" owego życia i nawyk 
oceny każdego fragmentu życia i każdego  życiowego dokonania z punktu 
widzenia tego, czy zbliżają one czy oddalają moment dotarcia do celu.

 

„Jesteśmy wszyscy pielgrzymami przez życie" - powtarzali kaznodzieje 

protestanccy.  Życie jest pielgrzymką; jak w każdej pielgrzymce, miejsce 
dotarcia jest z góry wyznaczone, choć z reguły pielgrzymi nie byli tam 
jeszcze nigdy i nie mają dokładnego wyobrażenia o tym, jak owo miejsce 
wygląda. Zwolennicy nauk Kalwina przekonani byli o tym, że to, co ich 
czeka u kresu pielgrzymki, zostało już przez Boga określone, i nic ani 
nikt nie może wyroku Bożego zmienić. Pątnictwo jest losem, nie wyborem 
dokonanym z rachuby. Nie jest ono sposobem przypodobania się Bogu, 
zarobienia na lepsze potraktowanie, na orzeczenie bardziej przychylne. Na 
długo przed początkiem pielgrzymki pątnicy zostali już podzieleni na 
wybranych i potępionych, i nie ma na ziemi instancji dość potężnej, by 
mogła ów podział skorygować. Niewiele więc do człowieka należy; nie ma 
po co zdzierać sobie nerwy i szamotać w poszukiwaniu sposobów 
przechytrzenia losu; pasje niczego nie odmienia, są bezużyteczne, są stratą 
czasu i dowodem lekceważenia woli Bożej bądź braku ufności we 
wszechmoc i dobroć Boskich wyroków.

 

W tym właśnie zdewaluowaniu emocji upatrywał Weber głównie powi-

nowactwo etyki kalwinistycznej z trybem życia sprzyjającym rozwojowi ka-
pitalizmu. Punkt docelowy pielgrzymki wyznacza jedyny cel życia, 
przekształcając wszystko co się czyni w narzędzia celowi temu służące; 
zgodność narzędzi i celu została zawczasu zagwarantowana i pątnikowi nie 
pozostało nic innego, jak podążać za swym powołaniem i troskliwie, 
trzeźwo dobierać trasę najkrótszą i najpewniejszą. Był zatem Bóg Kalwina 
przepisem na życie racjonalne, na rządy rozumu nad emocjami, na zwie-
rzchnictwo celu nad środkami.

 

Ale dopatrzył się Weber innego jeszcze związku między mentalnością 

nowoczesną a protestancką koncepcją  życia jako pielgrzymki: „Bóg Kal-
wina domagał się od wiernych nie pojedynczych dobrych uczynków, lecz 
życia wypełnionego dobrymi pracami zespolonymi w spójny system". Nie 
można już grzeszyć i pokutować na przemian, równoważyć wczorajszych 
zaniedbań dzisiejszą zdwojoną gorliwością. W życiu pielgrzyma nie ma 
miejsca na kroki, które do celu nie zbliżają, nie ma też w nim czynów 
obojętnych: wszystko albo służy celowi, albo jest bezużyteczne, pozbawione 
sensu - a więc z punktu widzenia człowieka racjonalnego i świadomego 
swego powołania godne jednoznacznego potępienia. Czas poświęcony 
uciechom i rozrywkom jest pusty, a opróżnianie czasu z treści wyznaczo-

 

 

 

11

 

10

 

background image

 
 

nych przez cel pielgrzymki jest postępkiem zdrożnym i nie dającym się 
uzasadnić (co na jedno wychodzi).

 

Weber opisywał model pielgrzyma tak, jak go widzieli kaznodzieje 

Reformacji - a więc w postaci wmontowanej w światopogląd  żarliwie re-
ligijny. Porady czy żądania  świadomego przyjęcia postawy pątniczej odwo-
ływały się tu do wiary w przeznaczenie i pokory wobec bożych wyroków. 
Dostrzegł jednak Weber łatwość, z jaką da się oddzielić model pielgrzyma 
jako wzór życia cnotliwego i pomyślnego od pierwotnej religijnej otoczki. 
Raz przyjęty, upowszechniony i przekształcony w nawyk (a tym bardziej 
- gdy jest już narzucany, jako jedyna sensowna strategia, przez warunki 
życiowe „dojrzałej" nowoczesności), model ten nie musi być wspierany 
przez pobożną postawę i religijne wierzenia tych, co się doń stosują. W 
nowej, świeckiej już postaci, model pielgrzyma służyć może znakomicie - 
i istotnie służy - za wzór strategii życiowej człowieka nowoczesnego.

 

W wersji świeckiej celem pielgrzymki nie jest już zbawienie duszy ani 

spełnienie wyroków Boskich (choć zauważmy od razu, że troska o „życie 

pozagrobowe" nie znika całkowicie; dbałość i nieśmiertelność w świeckim tego 

słowa znaczeniu - przez „odciśnięcie trwałego  śladu" w pamięci ludzkiej za 

pomocą dokonań bardziej długotrwałych niż życie jednostkowe, lub za pomocą 

wysiłków na rzecz narodu, klasy, partii czy innej grupy lub „sprawy", które 

przeżyją każdego ze swych członków lub orędowników - pozostaje w epoce 

nawoczesnej ważkim motywem w obiorze strategii ży-„ - ciowej). Jest nim 

natomiast „spełnienie powołania" - urzeczywistnienie potencjału, uczynienie 

zadość możliwościom zawartym w uposażeniu przyrodzonym; innymi słowy, 

właśnie konsekwentna i do końca doprowa-

 

-   dzona konstrukcja tożsamości. I cel tea,_jak to u pielgrzyma, określa dobór 

środków; życie polega na troskliwym planowaniu trasy, trzeźwej rozwadze

 

— nad wymogami podróży, racjonalnej kalkulacji kosztów i wydajności metod 

transportu.

 

Jak i pierwotna, religijna wersja, tak i wersja świecka zakłada piel-

grzymkę przez teren wprzódy już kartograficznie uporządkowany, o dro-

 

*     gach wyposażonych w słupy milowe i drogowskazy. Można traktować 

życie jako pielgrzymkę tylko w świecie uporządkowanym: w społeczeń-
stwie o względnie sztywnej, od jednostki niezależnej  s t r u k t u r z e ,   tzn. 
w zbiorowości o sprofilowanym i nieelastycznym rozkładzie pra-
wdopodobieństwa - takiej zbiorowości przestrzenno-czasowej, w jakiej

 

zajście pewnych zdarzeń jest bardziej możliwe niż zajście innych. Sposób, w 
jaki prawdopodobieństwa zostały ukartowane, musi też być w zasadzie 
poznawalny; ta lub inna jednostka może pomylić się w ocenie szans i 
wychodzić z fałszywych założeń, ale wiedza poprawna, służąca rzetelną 
podstawą dla działania, jest możliwa do uzyskania. Tylko w takim trwałym 
i potencjalnie przejrzystym układzie można planować  życie z taką dozą 
zaufania i determinacji, z jaką pątnik kreśli trasę swej pielgrzymki. Można 
planować własne życie w takim tylko świecie, w jakim podstawowe zręby 
układu poddane są  własnym (niezmiennym, niezależnym i 
„obiektywnym") prawom i nie ulegają zmianie od tego, jaki to plan jed-
nostka sporządza i realizuje dla własnego postępowania.

 

Takim właśnie jawił się ludziom świat nowoczesny (powtórzmy raz je-

szcze: mowa tu nie o wszystkich ludziach - wyłączamy z rozważań „szczyty", 
którym szlak życiowy zdawał się być zapewniony, a więc wysiłek 
planowania zbędny, i „doły", dla których szansa wpływu na odmianę 
własnego losu była równie znikoma co dla planktonu i wszelkie planowanie 
życia zdawało się bezskuteczne. Przenośnia „pielgrzyma" chwyta jedynie 
sytuację „warstw średnich").  Życie własne ukazywało się jako teren 
wolności i wyboru -- ale takiej wolności, jaka zasadzała się na dobrej 
znajomości tego, co konieczne i nieuniknione; i takiego wyboru, jaki 
wspierał się na stałych relacjach czynów i następstw, środków i celów. Do 
takich właśnie ludzi kierował Hegel swą  słynną definicją wolności jako 
„poznanej konieczności", a Durkheim swą obserwację, że obezwładniającego 
nacisku nieubłaganych norm społecznych nigdy nie odczujemy boleśnie, o ile 
ich nie złamiemy.

 

Pielgrzymką było  życie jako całość, i ta okoliczność wyznaczała skalę 

planowania. Plan był na ż y c i e  - Sartre'owski „projekt", który milcząco 
zakładał możliwość wysiłku ciągłego, spójnego i konsekwentnego, 
podporządkowanego na przestrzeni życia jednemu, raz obranemu i 
niezmiennemu odtąd celowi. Nastawienie na spójność i konsekwencję za-
kładało z kolei, że czyny pozostawiają trwały  ślad - „osiągnięcia" - i że 
ślady te kumulują się podobnie jak oszczędności gromadzone pod mate-
racem czy na koncie bankowym. Tożsamość zaprojektowaną można budować 
piętro po piętrze, tusząc  że dokonania wczorajsze posłużą solidnym 
fundamentem dla dokonań jutrzejszych. Przy tych założeniach osiągnięcia 
dzisiejsze liczą się na tyle tylko, na ile moszczą one drogę do urzeczywi-

 

 

 

12

 

13

background image

 
 

sinienia projektu całościowego - nie są celem samym w sobie, zyskiem do 
natychmiastowej konsumpcji, lecz inwestycją na przyszłość; a wartość 
wkładu kapitałowego mierzy się dochodami, jakie obiecuje przynieść. Re-
alizację projektu postrzega się jako obcinanie kuponów z życia spędzonego 
na inwestowaniu. Chwila, gdy można przejść od wyrzeczeń do 
spożywania ich owoców, gdy kończy się etap inwestycji i można zacząć 
zjadać zainwestowany kapitał, jest zawsze tak samo odległa, jako że od-
suwa się nieustannie; z wyjątkiem tych niewielu, którym „poszczęściło 
się", i tych nieco liczniejszych, którzy na długo przed końcem uznali go-
nitwę za wiecznie umykającym celem za nie wartą zachodu, cel piel-
grzymki był zawsze w przyszłości. Wszystko to, rzecz jasna, pod trzema 
warunkami: że ową (nieznaną jeszcze) „przyszłość" można sobie wyobrażać 
na kształt (znanego) czasu teraźniejszego;  że przyjąć wolno, iż cel 
pożądany dzisiaj będzie równie godny pożądania jutro; i że uprawnienia, 
jakie zgromadzone już osiągnięcia oferują dziś, będą też honorowane jutro - 
że „wkłady kapitałowe nie ulegną dewaluacji".

 

Otóż żaden z tych warunków nie jest spełniony w układzie społecznym 

określonym jako „ponowoczesny" (można też to twierdzenie odwrócić, i 
powiedzieć, że nazywamy „ponowoczesnym" taki układ społeczny, w jakim 
wspomniane warunki nie są spełnione). A jeśli warunki te nie są 
spełnione, wzór pielgrzyma traci atrakcyjność jako prototyp sensownej 
strategii życiowej.

 

Epizodyczność i niekonsekwencja

 

Nieobecność struktur społecznych, jakie wyznaczałyby raz na zawsze (to 

znaczy, praktycznie biorąc, na okres realizacji „projektu życiowego") ramy 
tego, co możliwe, ale zarazem byłyby wsparciem dla wysiłków skierowanych 
na realizację którejkolwiek z obranych możliwości, jest bodaj 
najdobitniejszą cechą wyróżniającą byt ponowoczesny. Mówiąc ściślej, ramy, z 
jakimi każde poczynanie życiowe m u s i  się liczyć i na jakie m o ż e  
liczyć, nie zniknęły - nie są jednak trwałe, jak niegdyś były. Upływ czasu 
przestał jak gdyby być procesem ciągłym. Zamiast linii ciągłej - zbiór 
epizodów, które wprawdzie następują po s o b i e ,  ale z równym 
powodzeniem mogą być pomyślane jako zachodzące  o b o k

 

s i e b i e ;   ich  kolejność chronologiczna nie ma w sobie nic z koniecz-
ności; nie określa też ona ich treści ani nie determinuje ich przebiegu. 
Innymi słowy, niewiele z jednego epizodu dla innego epizodu wynika. 
Każdy epizod jest poniekąd samoistny; jest całością zamkniętą, rozpoczy-
nającą się jak gdyby w sytuacji „wolności całkowitej", i nie pozostawiającą 
po sobie nieodwracalnych następstw - to znaczy pozwalającą także i 
następnym epizodom „zaczynać  od początku". Dobrze oddaje charakter 
ponowoczesnego  życia format serialu telewizyjnego: w każdym odcinku 
pojawiają się te same osoby (z dodatkiem paru „występów gościnnych" -
postaci bez przeszłości, ale i bez przyszłości, które pojawiają się znikąd po 
to tylko, by odegrać przydzieloną im rolę i zniknąć bezpowrotnie), ale 
każdy odcinek opowiada zdarzenie, które w ramach odcinka zaczyna się i 
kończy; wszystko, co zdarzeniu nadaje sens i dla jego zrozumienia jest 
potrzebne, zawarte jest w jednym odcinku - nie jest więc ważne, w jakim 
porządku odcinki są oglądane, jako że znajomość jednych nie jest 
warunkiem rozumienia innych.

 

Kurczą się więc horyzonty czasowe działania. Każdy stan osiągnięty 

jest tymczasowy, „do czasu" - „a tam się zobaczy". Mało kto liczyć może na 
to,  że raz zdobyty zawód służyć mu będze do końca  życia - zawody 
pojawiają się i znikają, umiejętności wczoraj zdobyte dziś stają się bez-
użyteczne. Zmienia się też sens praktyczny „doświadczenia" gromadzonego w 
toku wykonywania zawodu: kompetencje nie dają się kumulować, i wraz ze 
zmianą technicznego wyposażenia, zanikiem dawnych i wyłanianiem się 
nowych funkcji nawyki już zdobyte stają się obciążeniem raczej niż tytułem 
do dalszych postępów zawodowych. Prace nie są dożywotnie, i rzadko 
kiedy długofalowe. Trudno zakładać, że pracować się będzie i awansować 
w tej samej instytucji przez cały czas trwania życia zawodowego. Gwarancje 
stałości zatrudnienia wywalczone przez ruch związkowy w toku ery 
nowożytnej mało gdzie jeszcze obowiązują. Zatrudnienie jest z reguły 
dorywcze i wymówienie pracy nastąpić może w każdej chwili: ulotność, 
doraźność każdego stanowiska i zadania wbudowana jest w pragmatykę 
zatrudnienia i w oczekiwania z nim łączone.

 

JDwą istotne następstwa wynikają z tej sytuacji dla problemu Jożsamo-

ści. Z jednej strony, wykonywana bieżąco funkcja ma nikłą wartość dla 
samookreślenia - dziś ona jest, jutro jej nie będzie, ijnierzenie tożsamości 
pozycją zawodową rozsadza raczę) niż cementuje Ricoeurowską

 

 

 

15

 

14

 

background image

 
 

memete  (ciągłość)  osobowości.  Z drugiej strony, inne _niż_dawniej cechy 
^sprzyjają sukcesom życiowym: mleKonsekwencja w postępowaniu, uparte 
trzymanie się z góry obranego "ćeTu,\wytrwa}a specjalizacja, gromadzenie 
kwalifikacji o zdecydowanym profilu -Nleczl elastyczność zainteresowań i 
szybkość ich zmiany, giętkość przystosowawcza, gotowość do uczenia się i 
.umiejętność zapominania tego, co już wyszło z użycia. Kontekst ponowo-
żytny forytuje więc, rzec można, b r a k  ściśle określonej tożsamości; im mniej 
dokładnie tożsamość jest zdefiniowana, tym lepiej dla jej posiadacza. 
Najlepiej wiedzie się osobnikom, których swobody ruchu nie krępuje 
precyzyjna specjalizacja, którzy nie mają zwyczaju koncentrowania uwagi 
zbyt długo na jednym przedmiocie, nie przywiązują się nadmiernie do spraw, 
jakimi wypada im się zająć w tej czy innej chwili i zachowują dystans i 
wstrzemięźliwość emocjonalną wobec tego, czym się w każdym momencie 
zajmują. Osobowość iście ppnowoczesna wyróżnia się  b r a k i e m   t o ż  sH 
m o ś c i .  Jej kolejne wcielenia zmieniają się równie szybko i gruntownie, co 
obrazy w kalejdoskopie.

 

Nie inaczej przedstawia się sytuacja w dziedzinie stosunków międzylu-

dzkich. Zaangażowania międzyludzkie nabierają tejże plastyczności co zawód 
czy praca; związków międzyosobowych nie zawiera się na ogół z myślą, 
że trwać  będą „aż  śmierć nas rozdzieli". Coraz częściej się  zdarza,  że 
zamierza się ich tymczasowść z góry, i oblicza się je na tak długo tylko, 
jak trwać będzie zadowolenie z nich czerpane. Związki nie zaopatrzone w 
klauzulę wymówienia, związki jakich nie można zerwać, nawet gdy 
motywy ich zawiązania utraciły moc, wydają się równie sprzeczne z 
rozsądkiem, jak podpisanie czeku bez wpisania sumy, na jaką opiewa, 
odczuwane są jak gwałt zadany niezbywalnej autonomii podmiotu.

 

Anthony Giddens ukuł termin_j£iiłojć_\ffi^łbieżna" (confluent love)

 

dla określenia postaci, jaką coraz częściej i coraz powszechniej przybierają 
dziś intymne stosunki międzyludzkie. Romansu, powiada Giddens, nie 
utożsamia się dziś ze stałością uczuć; miłość współbieżna kłóci się z wizją 
„miłości jedynej i niepowtarzalnej", „miłości na wieki", jaka właściwa była 
miłości romatycznej, będącej wzorem idealnym dla związków intymnych ery 
nowożytnej. Zawiera się dziś związki nie „po to aby", nie z myślą o tym, 
aby służyły one czemu innemu niż one same - ale gwoli korzyści, jakie 
ma się nadzieję wydobyć ze związku samego: gwoli satysfakcji, jaką 
dostarczyć ma partner w toku intymnego obcowania. Miłość współbieżna

 

jest wedle Giddensa emocjonalnym aspektem „czystego stosunku", tzn. 
stosunku, który jest swoim własnym celem i którego nie obciążają funkcje 
instrumentalne wobec jakichkolwiek innych dziedzin życia. Byłoby wiec 
bezsensowne domaganie się, by miłość taka, a tym bardziej związek, 
któremu przestała ona towarzyszyć, trwały dłużej niż satysfakcje, jakich 
dostarczają sobie nawzajem partnerzy. Współbieżna miłość nie ma 
żadnych innych racji poza zadowoleniem, jakiego przysparza patnerom.

 

„Oczyszczenie" stosunku miłosnego wynikło w znaczym stopniu z od-

dzielenia seksu od reprodukcji (dzięki współczesnej, niemal niezawodnej 
technologii antykoncepcyjnej, stosunki seksualne są wolne od obaw, że 
mogą one pociągnąć za sobą zobowiązania długofalowe). Giddens powiada o 
^seksie,,_plastycznym" - plastycznym z tego właśnie powodu, że nie wiąże 
się już z prokreacją, zakładaniem rodziny ani zaciąganiem obowiązków wobec 
osób trzecich. Stosunki uzasadniane przez spodziewaną satysfakcję cielesną 
czy psychiczną różnią się radykalnie od takich, jakich wymiary czasowe 
wyznaczała perspektywa opieki nad potomstwem i stadłem małżeńskim. 
Nadzieja spełnienia powoduje ich zawiązanie, i nic nie sprzeciwia się ich 
rozwiązaniu z chwilą nasycenia lub zawodu. Rozstawać się można bez żalu i 
wzajemnych rekryminacji. (Wszystko to, rzecz jasna, dotyczy „wzoru 
kulturowego", który rzadko kiedy przystaje szczelnie do doświadczeń tych, 
którzy usiłują  żyć wedle jego wskazań; odległe od rzeczywistości jest 
szczególnie założenie „wzajemności", na jakim wspiera się powyższy opis. O 
ile powstanie związku wymaga na ogół obopólnej zgody, dla wypowiedzenia 
wystarczy z reguły decyzja jednej ze stron; wolność nie jest równo między 
partnerów podzielona. Piszę o tym obszernie w rozdziale czwartym Etyki 
Ponowożytnej).

 

Rozpad „projektu życiowego" na kalejdoskop samoistnych epizodów, 

niepowiązanych ani przyczynowo ani logicznie, rezonuje z równie kalej-
doskopową ponowoczesną kulturą „nieustającego karnawału", która za-
stępuje kanon kulturowy korowodem krótkotrwałych mód. Arena 
publiczna jest terenem zaciekłej konkurencji między orędownikami spraw, 
wierzeń i towarów, a stawką w zmaganiach jest nieodmiennie rozgłos: w 
tym świecie „istnieć" to tyle, co być zauważonym, a miernikiem ważkości, 
namacalności istnienia jest ilość widzów i słuchaczy, i ślad odciśnięty w 
ich  świadomości. Wśród kakofonii krzykliwych ofert uwaga publiczna 
jest najbardziej deficytowym z dóbr, a jej przykłucie do oferowanego do-

 

 

 

16

 

17

 

background image

 
 

bra choćby na krótką chwilę jest celem głównym, być może jedynym nawet, 

reklamy - najbardziej wszędobylskiego i natrętnego z kulturowych 

przekazów.

 

W sukces przekazu wbudowana więc być musi od początku obietnica 

przemijania, jako że pojemność uwagi jest ograniczona i trzeba zwolnić w 

niej miejsce dla przekazów następnych. Kultura ponowoczesna jest, rzec 

można, nieustanną próbą generalną  śmierci, codzienną lekcją poglądową 

gietrwałości wszechrzeczy. i. powszechnego przemijania - ale też i śmierć 

samą konstruuje ona jako epizod bez trwałych konsekwencji, jako „tym-

czasowe wybycie", jako stan „do odwołania"; przedmioty fascynacji, boży-

szcza tłumów, sława i rozgłos nie umierają, lecz (jak powiada Baudrillard) 

„znikają". W odróżnieniu od śmierci, zniknięcie nigdy nie jest ostateczne, 

„na wieki wieków". Rzeczy odłożone zostają do lamusa, z którego w każdej 

chwili, gdy będzie po temu chęć lub potrzeba, można je będzie wydobyć, 

odkurzyć, przewietrzyć, i umieścić tam, skąd niegdyś je usunięto, czyli na 

widoku publicznym, w ognisku publicznej uwagi. Jest więc raczej kultura 

ponowoczesna nieustającą demonstracją nie tyle nieodwołalności śmierci, co 

n i e o s t a t e c z n o ś c i  p r z e m i j a n i a .  A skoro przemijanie 

nigdy nie jest na zawsze i z reguły do odwołania - rzeczy i czyny tracą 

ważkość, jaką im niegdyś przypisywano. Wszystko staje się nieco na niby; byt 

jest czymś pomiędzy paradą przebierańców a zabawą w chowanego. Nic, co 

się  zaczyna,  nie będzie trwało wiecznie, ale i nic nie kończy się tak 

naprawdę bezapelacyjnie. Nie trzeba więc tego, co się czyni, traktować zbyt 

na serio: wyrządzone szkody zawsze da się naprawić, to o czym się 

zapomniało można przywrócić do życia przywołując je z niepamięci. 

Zawsze zresztą można zacząć od początku, albo próbować gdzie indziej, albo 

przyłożyć siły do czego innego.

 

A nade wszystko - powódź, nadmiar, przerost informacji, komunikatów, 

dźwięków i orazów o ładunku semantycznym, którego odcyfrować, a już tym 
bardziej wchłonąć i przyswoić, nie ma czasu: hypertelia  Baudril-larda, 
excroissance - niepowstrzymany rozrost rzeczy, puchnięcie bytu przez nic 
już nie regulowane, nie znające „naturalnych" limitów, samona-pędowe i 
samoprzyspieszające się na podobieństwo komórek rakowych, których 
rozrost i pomnażanie się niczemu już nie służy poza własnym trwaniem. 
„Nikt już nie panuje nad słowem" - pisał Tadeusz Konwicki w Kalendarzu 
i Klepsydrze. 
„Słowa leją się z ust rozwrzeszczanych tłumów, z głośników 
radiowych i telewizyjnych, z milionów książek i gazet, z magnetofonów i 
adapterów, z wieców i kościołów, z nielegalnych druków i z

 

kosmosu. Ogromne rzeki zatrutych słów płyną znikąd donikąd. Wielkie 
chmury martwych słów unoszą się do stratosfery. Niebotyczne góry ka-
mienieją z żużlu spalonych słów. Słowo jest śmieciem. Słowo jest najtań-
szym opakowaniem plastykowym. Słowo jest kłopotliwym odpadkiem 
współczesnej cywilizacji". Podobny los czeka inne dźwięki - muzyczne, gdy 
„oceany dźwięków wylewają się codziennie na nasze głowy", gdy „setki 
tysięcy zespołów muzycznych rzępoli od rana do rana, huczy radio, rzęzi 
telewizja, jęczą głośniki"; „Muzyka również zapłaci swoją cenę. Za co? Za 
całokształt". A i los obrazów nie różni się od losu dźwięków: „Ta ogromna, 
kosmiczna tragedia spotkała już dawno malarstwo, które skonało pod 
niebotycznymi górami neonów, wystaw sklepowych, telewizorów, plakatów, 
elewacji domów, kwietników, sztucznych słońc i nieprawdziwych księżyców".

 

Jak w tym wszystkim odróżnić postrzeżenia ważne od błahych, trwałe od 

ulotnych - jak wysupłać prawdę spod warstw strojów jarmarcznych, po-
stanowić co strój, a co przebranie, co jest czego udawaniem? A jeszcze, 
zanim do tych pytań dojdzie - jak poszatkować szum na dźwięki, jak wy-
łuskać obraz z powodzi kolorów, wykroić zdania z potoków słów? Wraz z 
natężeniem hałasu rośnie próg wrażliwości, i każdy następny przekaz musi 
być  głośniejszy od poprzedniego, każdy obraz jaskrawszy, każdy szok do-
tkliwszy. I tak wciąż po wznoszącej się spirali - aż szum ogłuszy, wizja oślepi, 
wstrząs sparaliżuje. Festyn znaczeń kończy się bezsensem - gdy wszystko 
chce znaczyć, nie znaczy nic („odrobina więcej seksu może Cię wyzwolić" - 
powiada Baudrillard - „ale gdy seks jest wszędzie nie ma go w ogóle. 
Uniwersalny dyskurs seksualny unicestwia efekt"). Wewnątrz nasycenia czai 
się próżnia - zmysłowa, znaczeniowa, emocjonalna.

 

W tak skonstruowanym świecie nie ma już miejsca dla pielgrzyma, bo 

nie ma już celu ostatecznego życiowej wędrówki - „celu nad cele", celu który 
wszystkie inne cele przekształca w środki, a wszystkie przystanki życiowe 
redukuje do roli punktów etapowych. Życie jest w tym świecie, jak i 
dawniej, wędrówką - ale teraz jest to wędrówka bez wyznaczonego z góry 
kierunku. Czas jest rzeką bez koryta, potokiem który żłobi swą trasę płynąc, 
niepewny zlewiska do jakiego zmierza. Czas nie jest, jak niegdyś, wektorem 
- jest pędem bez strzałki kierunkowej.

 

Szlaku nie można planować zawczasu, jeśli z dnia na dzień sieć dróg się 

zmienia, a na ruchomych skrzyżowaniach ustawia się coraz to nowe, i coraz 
mniej czytelne, drogowskazy. Można co najwyżej szlak już prze-

 

 

 

18

 

19

background image

 
 

byty odtwarzać oglądając się za siebie - lecz i wtedy nie zobaczy się linii 
prostej bądź krętej, ale zmierzającej wyraźnie w jednym raczej niż innym 
kierunku. Czas przyszły musi być niespójny przy braku planu generalnego 
wędrówki, ale i w czasie przeszłym nie sposób dopatrzeć się spójności. 
Jawi się on raczej oczom jako zbiór epizodów, paciorków, jakie nizać 
można na sznurek biograficznej chronologii w dowolnym porządku; każda 
kolejność wyda się równie logiczna lub równie pozbawiona logiki.

 

Za Guattarim, Deleuze, Meluccim przyjęło się  używać dla określenia 

wędrowcy ponowoczesnego przenośni koczownika. O tyle, o ile staje ona w 
opozycji do metafory pielgrzyma, przenośnia ta uwypukla najistotniejszą 
bodaj ze zmian, jakie ponowoczesność wniosła do sytuacji życiowej czło-
wieka: zanik „celu ostatecznego" życiowej wędrówki, wzoru osobowego, jaki 
przyświecać mógłby wysiłkom od początku do końca drogi życiowej i o 
jakim można by powiedzieć, że się go obrało „na zawsze". Sama przez się 
wszakże, jako typ idealny ponowoczesnego życia, metafora koczownika jest 
ułomna i myląca. Koczownicy nie obierają trasy na chybił trafił; nie układają 
jej z dnia na dzień, od odcinka do odcinka, pod wpływem całkiem 
ostatnio zaistniałych okoliczności i bez wyobrażenia o tym, na jak długo się 
w kolejnym miejscu postoju zatrzymają. Przeciwnie: łączy koczowników z 
pielgrzymami (a zatem różni od ludzi ponowoczesnych) sztywność i nie-
odmienność trasy, na którą raz wkroczyli. Wędrówka ma tu swój nieustę-
pliwy rytm i raz na zawsze ustalony rozkład czasowy, każdy jej etap posiada 
trwałe i nieelastyczne znaczenie, następstwo etapów jest zdeterminowane i 
wobec wszelkiej manipulacji oporne. Od antropologów wiemy, że zakłócenie 
rytmu cyklicznej wędrówki (gdy się na przykład uniemożliwi koczownikom 
popas na terenach objętych ich trasą tradycyjną) ma skutki katastrofalne 
dla kultury jako całości; okazuje się wtedy, jak dalece szlak przywiązany 
jest do terenu i jak mało nadaje się on do przeniesienia w inne okolice czy 
choćby zmodyfikowania tętna czasowego. Ale sztywność, trwałość i sens z 
góry ustalony i wiążący to właśnie te cechy, których nieobecność uderza przy 
każdej próbie uchwycenia specyfiki warunków ponowoczesnych. Warunki te 
nie nadają się więc do opisu w kategoriach typowych dla koczowniczego 
sposobu bycia.

 

Trzeba szukać inych metafor - inne typy zachowań wypada uznać za 

wzory kulturowe ponowoczesnego życia.  Żaden z tych typów nie odda 
chyba wszystkich cech ponowoczesnego bytu; jest na to ponowoczesność 
zbyt skomplikowana i za mało spójna. Wymyka się ona wszelkim próbom 
redukcji tym właśnie różni się ona przecież od „klasycznej" nowoczes-

 

ności, że nie można się w niej doszukać „stosu pacierzowego", „głębinowej" 
struktury, „głównego ogniwa" czy wzoru dominującego, a więc takich 
właśnie składników, których widoczność pozwalała posłużyć się jedną tylko 
metaforą dla oddania całokształtu  życia nowoczesnego. Zamiast jednego, 
trzeba nastawić się w przypadku ponowoczesności na kilka wzorów - nie w 
tym jednak celu, by oddać  r o z m a i t o ś ć  sposobów życia obieranych 
odpowiednio do preferencji osobistych czy grupowych, ale po to, aby ukazać 
n i e s p ó j n o ś ć  wewnętrzną sposobu, jaki jest w warunkach 
ponowoczesnych udziałem w s z y s t k i c h   ludzi  i  k a ż d e g o   człowieka 
z osobna. Wielość typów sygnalizuje analityczną „nieczystość" bytu, jego 
niespójność, rozchwianie, chroniczną wieloznaczność, niekonsekwencję, 
charakterystyczną dlań skłonność do zbierania w jeden nurt wzorów, 
którym nie łatwo żyć ze sobą w zgodzie.

 

Spacerowicz 

O spacerowiczu (fldneur)  pisał wiele i soczyście Walter Benjamin, i 

głównie pod jego wpływem obraz ten osiadł na dobre w opisach i analizach 
nowoczesnej kultury miejskiej; dla wielu badaczy stał się spacerowicz sym-
bolem koronnym nowoczesnej egzystencji. Benjamin zaczerpnął obraz spa-
cerowicza z rozważań autora Kwiatów Zła,  Charlesa Baudelaire'a, nad 
malarstwem obyczajowym Constantina Guy, przedstawiającym uchwycone na 
żywo scenki uliczne. Baudelaire nadał Guyowi miano „malarza nowo-
czesnego życia" - mając na myśli nie tyle tematykę jego płócien, ile sposób 
postrzegania tego, co przedstawiały. Zdaniem Baudelaitó, wyrażały te obrazy 
iście nowoczesny s p o s ó b  w i d z e n i a  świata - perspektywę spojrzenia, 
typ doświadczeń i przeżyć spacerowicza, przechodnia wśród 
przechodniów, wmieszanego w tłum miejski.

 

Oto na jednym obrazie mężczyzna kłania się nadchodzącej kobiecie, na 

innym obrazie inny mężczyzna patrzy w ślad oddalającej się kobiety. Ten, 
kto zamroził ich ruchy i unieruchomione utrwalił na płótnie, nie wie skąd 
nadeszli i dokąd odejdą. Nie wie, czy był świadkiem początku czy końca 
przygody, czy spotkanie, jakie wpadło mu w oko będzie, czy nie będzie 
miało dalszego ciągu; może było to pozorowane jako przypadkowe, ale 
skrzętnie zaplanowane spotkanie tajnych kochanków; może pa-

 

 

 

21

20

 

background image

 
 

ra umówiła się na pierwszą schadzkę, a może natknęli się na siebie nie-
spodzianie dawni kochankowie i ożyło w nich na chwilę wspomnienie 

»  dawno wygasłych emocji. Ludzie utrwaleni na płótnie nie mają historii, .ani 

przyszłości. Są  p o w i e r z c h n i a m i   bez  głębi; to, co „na •wierzchu", 
widoczne, co przeznaczone dla oglądu, nie odsłania, lecz ukrywa przed 
wzrokiem przechodnia to, co istotne i ważne. Ktokolwiek ich obserwuje, 
skazany jest na niewiedzę, którą wypełniać może tylko domysłami. 
Niewiedza jest jego przekleństwem, ale też i szansą: skoro sens tego, co 
widzi, jest niedopowiedziany i niesprawdzalny, przechodzień może puścić 
wodze fantazji. Ma on niemal nieograniczoną wolność interpretacji. Może 
historię tych, których dostrzegł tylko po to, by za chwilę znów stracić z oczu, 
pisać dowoli, układać na wszystkie sposoby. Horyzont własnej wyobraźni jest 
jedyną granicą jego swobody. Ruchliwa ulica miejska pełna jest 
nieopowiedzianych historii, nienapisanych scenariuszy. To, co się dzieje, jest 
posłusznym tworzywem w dłoniach przemyślnego rzeźbiarza ludzkich losów. 
Wszystko w i d z ą c y ,  ale sam n i e w i d z i a n y ,  ukryty w tłumie, 
ale do tłumu nie należący, spacerowicz ma prawo czuć się panem stworzenia. 
Jest reżyserem sztuk, w których przechodnie, nie wiedząc o tym i nie 
protestując, są aktorami. Jego decyzje w niczym nie zmieniają losów tych, 
którym wyznaczył rolę w swych sztukach, a więc żadne skrupuły czy obawy 
nie muszą krępować polotu jego fantazji. Ale też wie ów „reżyser z urojenia" 
od początku, że sztuka jest sztuką, że wszystko co się w niej odbywa, dzieje 
się na niby; a i na tym polega urok owej gry bez konsekwencji, władzy bez 
obowiązków. 

Jest więc spacer miejski przeżyciem wolności, wolności pełnej, od woli 

czy kaprysów innych ludzi niezależnej - ale też wolności wyobrażalnej, 
umownej, bezzębnej, nie pozostawiającej  śladów na kształcie  świata. Wol-
ności, jaka rodzi się z niewiedzy i wspiera na bezsile. Wolności, której 
warunkiem jest naskórkowość kontaktu, obopólna zgoda na to, by nie 
zrywać opakowań i nie zapuszczać wzroku poza to, co wystawiono na 
pokaz. W świecie spacerowicza człowiek człowiekowi jest ekranem - ale 

T

)

     

też i niczym więcej. Można powiedzieć,  że każda kolejna przechadzka 

miejska spacerowicza jest kolejnym potwierdzeniem pełni i pustki wolności 
(i ich wzajemnego uwarunkowania); jest próbą kostiumową nieważko- 

ści bytu i powierzchowności, epizodyczności codziennych form współbyto-
wania. 

Benjamin obrał paryskie Arkady - ciągi eleganckich sklepów wabiących 

ponętnymi witrynami zamożnych mieszkańców stolicy, pokryte dachami, 
aby uniezależnić wizyty od kaprysów pogody - za prototyp wybiegu, jakie 
miasto nowoczesne oferuje spacerowiczom. Tu właśnie, w troskliwie 
stworzonych po temu warunkach, lęgły się wzory zachowania, które miały 
się stać typowe dla życia w nowoczesnym mieście; tu właśnie uczył się 
spacerowicz traktować świat jako teatr, ulicę jako scenę, przechodniów jako 
aktorów mimo woli, siebie jako reżysera sztuk bez prologów i rozwiązań, a 
życie jako grę, w której nikt nie jest tym, kim się być zdaje, w której 
każdego można postrzegać na różne sposoby i w której różnice między 
prawdą, udawaniem i domysłem zacierają się - ale też są nieistotne i nikogo 
szczególnie nie frapują ani trapią. I tu właśnie zasmakował spacerowicz w 
takim traktowaniu świata i własnej w tym świecie roli. 

Wzór kulturowy spacerowicza ukształtował się w społeczeństwie nowo

;

czesnym - był wytworem tej opisanej precyzyjnie przez Georga Simmcla 
anonimowości, jaką stworzyło gęsto zaludnione miasto, w którym współżyją na 
co dzień ludzie sobie obcy, nie znający się nawzajem i nie mający ani 
nadziei, ani chęci na przezwyciężenie wzajemnej obcości. Ale też pod da-
chami paryskich Arkad, na Kurfiirstendam czy przedwojennej Marszałko-
wskiej były przechadzki zajęciem dla wybranych - ludzi o dużej ilości 
wolnego czasu i dochodach, jakie życie w zwolnionym tempie, „życie od 
niechcenia", życie jako kolekcjonowanie wrażeń, czyniły możliwym. Nie był, i 
nie mógł być wówczas spacerowicz wzorem powszechnym (choć waga jego 
była niewspółmierna do częstotliwości: był on wzorem kulturowym elity, a 
więc doświadczenie ukształtowane w toku jego praktykowania było tyglem, w 
jakim warzyło się to, co określamy mianem kultury nowoczesnej w 
znaczeniu kultury duchowej i artystycznej). Warunki ponowoczesnc natomiast 
wyróżniają się  u p o w s z e c h n i e n i e m   wzoru  spacerowicza.  Z  tym, 
że jak to z reguły bywa w podobnych przypadkach, wzór poddany 
upowszechnieniu przeobraża się w toku umasowienia i zmienia nie do 
poznania. 

Zajęcie uprawiane przez wybranych zostało udostępnione niemal 

wszystkim - każdemu, kto ma nieco gotówki i czasu na zbyciu. Stało się to 
za sprawą producentów i sprzedawców towarów, którzy dopatrzyli się 

 

 

 

23

22

background image

 
 

w zamiłowaniach spacerowicza własnej szansy: jeśli tylko deptaki miejskie 
okoli się sklepami wystawiającymi towary dostępne dla „zwykłych ludzi" 
(shopping mali - nazwa nadana konstrukcjom realizującym ów pomysł  -
tłumaczy się dosłownie jako „deptak dla zakupów", lub „promenada na-
bywców"), „zwykły człowiek" będzie mógł zakosztować przyjemności spa-
cerowicza i nie omieszka tego uczynić. Możliwos'ci dla handlu odkryją się 
ogromne. To nie potrzeby będą sprowadzać klienta do sklepu, lecz zna-
cznie bardziej od potrzeb chłonne i rozciągliwe pragnienia estetyczne. 
Klienci powalą masowo, i nie po to tylko, by „załatwić sprawę i pożeg-
nać", ale by nakarmić do woli oczy widowiskiem, czyniąc to, sami staną 
się widowiskiem dla siebie nawzajem, niepłatnymi aktorami niekończącego 
się przedstawienia, atrakcją, jaka sama siebie przyciąga...

 

Na pozór, tylko o swoistej demokratyzacji wzoru tu mowa. Ale pozór to 

tylko. Jeśli spacerowicze „pięknych dzielnic" dawnego Paryża czerpali 

radość z zawiadywania spektaklem, jaki sami, w wyobraźni swojej, reżyse-

rowali - nowe „piękne dzielnice" deptaków zakupowych same są produ-

ktem drobiazgowej reżyserii. Od chwili przekroczenia progu zaczarowanej 

krainy zakupów spacerowicz nowego typu poddaje się woli, której istnienia 

nie podejrzewa, a która realizuje się poprzez pragnienia w nim rozbudzone. 

Presja zewnętrzna objawia się jako popęd wewnętrzny; zależność jako 

wolność. Nic dookoła nie dzieje się przypadkowo, choć wszystko udaje 

spontaniczność; nic nie jest puszczone samopas, choć wszystko schlebia od-

krywczej żyłce spacerowicza; to spacerowicz jest troskliwie prowadzonym za 

rękę aktorem w wielkim spektaklu nabywania towarów, choć przez cały czas 

działa on w błogim przeświadczeniu, że to towary właśnie są tu po to, by 

podążać potulnie za polotem jego wyobraźni. Dostęp do rozkoszy 

spacerowicza dnia wczorajszego uzyskał spacerowicz nowego typu za cenę 

ubezwłasnowolnienia. W spektaklu dla mas i przez masy granym na zaku-

powym deptaku, nie jego jest scenografia, nie jego scenariusz, nie jego re-

żyseria.

 

Najzapobiegliwsi nawet i drobiazgowi z zakulisowych reżyserów publi-

cznych wybiegów nie panują jednak nad tym, kogo zwabiony przez nich 
spacerowicz w swych wędrówkach napotka, na jaką scenę natrafi. Jest 
więc i na najtroskliwiej zaprojektowanym sklepowym deptaku miejsce na 
zdarzenia nieoczekiwane, na niespodziankę i niekłamaną przygodę. Ten 
mankament znika, gdy deptakiem dla spaceru staje się teren, na którym

 

- jakby się zdawało - spacerowicz osiąga szczyt suwerenności i swobody: 
jego własny dom mieszkalny.

 

Mowa tu, rzecz jasna, o telewizji. Duński socjolog Hennig Bech ukuł 

celne pojęcie^,telemiasta"  (telecity),  sygnalizujące przejęcie przez ekran 
telewizyjny, umieszczony w e w n ą t r z  prywatnego mieszkania, funkcji, jakie 
pełnił teren miejski na z e w n ą t r z   domu.  To  «  właśnie ekran stał się 
głównym, najczęściej i najchętniej uczęszczanym, wybiegiem 
ponowoczesnego spacerowicza. Rozszerzyło to niezmiernie obszar wędrówek: 
największy nawet „deptak zakupów" nie dorówna chłonnością ekranowi 
telewizyjnemu. Usadzony wygodnie w fotelu i zbrojny jedynie w przyrząd 
do zdalnego regulowania, może telewidz przenosić się w mgnieniu oka z 
polinezyjskiej wioski do nowoczesnego biurowca Wall Street, z dworu 
średniowiecznego księcia do wnętrza szybującej w kosmosie rakiety. 
Odległość w czasie i przestrzeni nie jest już przeszkodą. Skala doznań 
dostępnych za pośrednictwem ekranu zapiera dech rozmachem i szybkością 
zmiany obrazów. Życie twarzą w twarz z ekranem jest nieustającą przygodą - 
to, co było niegdyś zdarzeniem odświętnym, stało się codziennością.

 

Ale też i przygody, z chwilą gdy stały się chlebem codziennym, zmieniły 

charakter. To nie widz je teraz wyczarowuje potęgą swej wyobraźni. 
Docierają one do rozpartego w fotelu spacerowicza w stanie gotowym, 
zapięte na ostatni guzik - upakowano już w nie z góry całą fantazję nie-
zbędną dla ich wykoncypowania. Nad ich przygotowaniem trudziły się 
sztaby specjalistów, w ich realizację  włożono góry pieniędzy - gdzieżby 
domorosłej wyobraźni i chałupniczym zasobom widza konkurować? Nie 
tylko widz zresztą przegrywa w konkurencji. Wątki i obrazy jawią się na 
ekranie wypolerowane, wycyzelowane, dopracowane do ostatniego szczegółu 
- doskonałe w stopniu, na jaki nieuporządkowana, bałaganiarska 
rzeczywistość wspiąć się nie potrafi i nie usiłuje. To, co pojawia się na 
ekranie, jest - by użyć określenia Jeana Baudrillarda - „bardziej rzeczy-
wiste niż rzeczywistość". Narzuca się ono widzowi z większą niż rzeczy-
wistość sama mocą oczywistości i perswazji.

 

Role się teraz odwracają: to, co narodziło się  jako  r e p r e z e n t a - c  j  a 

rzeczywistości stało się standardem i miarą dla rzeczywistości, jaką 
rzekomo nadal reprezentuje. Mało która rzeczywistość potrafi tym stand-
ardom sprostać - a więc tym gorzej dla niej. „Rzeczywistość" (cokolwiek

 

 

 

25

24

 

background image

 
 

to słowo mogłoby w nowych warunkach znaczyć) usuwa się na plan dalszy, 
chowa w cieniu przedstawień o sobie, traci samoistne kontury, wtapia we 
własną reprezentację. Nic nie jest tak naprawdę rzeczywiste, zanim nie zo-
stało utrwalone na taśmie video. Aby upewnić się co do realności zdarzeń 
rodzinnych i przeżyć intymnych, oglądamy je, zapisane na taśmie, na ekranie 
telewizora. Nie jest już jasne, co jest rzeczywistością, a co jej obrazem; co jest 
„naprawdę", a co „na niby". Ale i jasność nie zdaje się tak, jak dawniej 
potrzebna: nie tylko nie potrzebował jej przecież, ale i nie chciał 
niegdysiejszy spacerowicz, wybierał się on na swe eskapady, aby przed nią 
uciec (wybyć na chwilę ze świata, w jakim jasność ta była wymogiem), a 
teraz „wszyscy jesteśmy spacerowiczami", i jesteśmy nimi na co dzień, i 
wszędzie.

 

Zmaganie się rzeczywistości z kunsztem telewizyjnej inscenizacji mało 

ma szans na powodzenie. To teraz rzeczywistość sama jawi się na kształt i 
podobieństwo świata, jaki na co dzień wyłania się z telewizyjnego przerobu. 
A  świat ten, powtórzmy, jest światem spacerowicza (czy też raczej 
skrojonym, przez ekspertów, na jego miarę). A więc w tym świecie układają 
się w rzędzie, a nie w szeregu, obok siebie, a nie jeden za drugim, zasklepione 
w sobie epizody - monady doświadczenia, bez przeszłości i bez dalszego 
ciągu, pojawiające się nie wiadomo skąd i znikające w lamusie (zawsze 
tymczasowej) niepamięci, nie odcisnąwszy  śladu na tym, co zostało w polu 
widzenia. Są to epizody wzajem wymienne, zastępowal-ne - a żaden z nich 
nie zdaje się „bardziej nieodwołalny" i „mniej do naprawienia" od drugiego. 
Jak wybrać między nimi? Jak je porównywać? Uszeregować? Odróżnić 
„doniosłe" od „błahych"? Jeśli kryteria po temu istnieją, coraz trudniej 
doszukać się ich w epizodach samych. Jest więc  świat z epizodów złożony 
rajem dla spacerowicza: gigantyczny pojemnik po brzegi wypełniony 
błyskotkami - brać i przebierać, chwytać co bardziej błyszczy, co wzrok 
przykuwa, co przyjemnie obejrzeć, do ucha przyłożyć, w ręku popieścić. W 
raju spacerowicza rzeczy wolne są od ciężaru własnego. Tylko zadowolenie, 
jakie umie się z nich wykrzesać, nadaje im wagę.

 

Włóczęga

 

W zaraniu epoki nowożytnej był  włóczęga wrogiem publicznym numer 

jeden. Nad ustawodawstwem Elżbietańskim w Anglii dominował strach 
przed ludźmi bez stałego miejsca zamieszkania, „bez zameldowania", bez-
domnymi, bezpańskimi. Kazano ich sprowadzać siłą do miejsc, które opu-
ścili, osadzać w aresztach i domach pracy przymusowej, wypalać im na 
czołach piętno w przypadku recydywy.

 

I nie bez kozery. Wałęsanie się bez celu, wędrówka bez z góry okre-  ' słonej 
trasy, była zaprzeczeniem ładu, który prawodawcy nowoczesności z mozołem 
klecili w pustce ziejącej tam, gdzie do niedawna czuwał nad porządkiem 
rzeczy autorytet gminy i parafii. Włóczęga był nie do wytropienia, wymykał 
się kontroli, mógł lekce sobie ważyć normy każdego terenu, na jakim się 
zatrzymał - łatwo mógł bowiem przenieść się gdzie indziej, jeśli mu się te 
normy nie podobały. A jeśli normy nie normują, jeśli nie segregują zajść na 
prawdopodobne i mało prawdopodobne - nic nie jest pewne, wszystko 
zdarzyć się może, nie ma już ładu. Jest chaos. U schyłku nowoczesnej epoki 
tryb  życia włóczęgi z plagi społecznej przemienia się w atut. Nie grozi już 
włóczęga porządkowi społecznemu w sytuacji, gdy posłuszeństwo wzorom 
niezbędnym dla utrzymania ładu osiąga się przy pomocy pokus, a nie 
przemocy; za pomocą zniewolenia miękkiego, maskującego się jako wolność 
wyboru. Nie tylko nie jest włóczęgostwo groźne; jest ono wręcz dla 
samoodtwarzania się  ładu społecznego konieczne.  Gdy dyscyplinę i 
integrację zapewniają wzbudzające pożądanie przynęty, solidność  ładu 
zależy od mocy pokusy, ta zaś z kolei od różnorodności i kalejdoskopowej 
zmienności przynęt. Żadna przynęta nie przykuje uwagi i nie skupi na sobie 
pożądania na długo; zaspokojenie likwiduje energiotwórczy potencjał 
pragnienia, i trzeba wciąż nowych pokus rodzących nowe pragnienia, by 
odnawiać nieustannie zasoby energii. Osiadłość, zadomowienie, jednostajny 
rytm życia, ciągłość celów wraz z ograniczonością potrzeb, jakie trwałe cele 
wyznaczają, są zatem, z punktu widzenia takiego układu społecznego, 
zgubne. A i mało przydatne są dla człowieka w takim układzie osadzonego: 
środki dla dawniej obranych celów są już dziś nie do nabycia, podjęte 
niegdyś postanowienia rychło

 

 

 

27

26

 

background image

 
 

stają się niewykonalne, zdobyte raz nawyki szybko tracą  użyteczność, po-
stępowe w tej chwili upodobania będą jutro wydrwione jako myszką tracące 
i świadczące o zacofaniu lub ignorancji.

 

Podobnie więc jak spacerowicz, przenosi się  włóczęga z marginesu 

społecznego, na jakim wegetował w układzie nowoczesnym, do głównego 
nurtu  życia ponowoczesnego. Jeśli nasi przodkowie byli „pielgrzymami 
przez życie" - dziś „wszyscy jesteśmy (po trosze) włóczęgami".

 

Jak pielgrzym włóczęga wędruje, i spędza szmat życia w drodze. Włó-

częga „żyje na stacji", bo każdy stan, w jakim się znajduje, traktuje jako 
przystanek, na którym długo nie zabawi, który wkrótce opuści, by się

 

^przenieść na inne miejsce, jakie znów nie będzie niczym więcej niż przy-
^.stankiem. Dla włóczęgi, jak i dla pielgrzyma, życie to główny ruch i ff 

.zmiana. Ale jak inne są te ruchy, jak inaczej układają się zmiany! Włóczęga 
nie wie, dokąd go w końcu nieustanna wędrówka doprowadzi, a i nie 
doskwiera mu zbytnio ta niewiedza. Ruch jest dlań ważniejszy od celu: nie z 
celują z samej siebie czerpie wędrówka swój sens. Troska o cel długofalowy 
byłaby zresztą stratą czasu, bo wiadomo przecież, że mapy świata, w którym 
się wędruje, zmieniają się z dnia na dzień i zmienią się jeszcze wielokrotnie, 
zanim „kres" wędrówki będzie osiągnięty. Można co najwyżej zaplanować trasę 
na dziś czy na jutro. Każdy kolejny ruch prowadzi „stąd do tamtąd". Zarówno 
początek, jak i koniec przemarszu są w polu widzenia, a reszta majaczy tylko 
we mgle wspomnień i w ospałej, niechętnej zbędnym wysiłkom wyobraźni. Nie 
ma podstaw, by sądzić,  że kierunek jutrzejszej trasy będzie przedłużeniem 
kierunku trasy dzisiejszej. Linia prosta wyznacza geometrię  pątniczego  życia; 
szlaki włóczęgi - kręte, zawiłe, splątane - obce są geometrycznej elegancji. 
Trudno więc włóczędze powiedzieć, gdzie przód, a gdzie tył; maksymy 
drogie sercu pielgrzyma: „zawsze do przodu", „nigdy się nie cofać" - brzmią 
dla włóczęgi głucho. Ważne jest to, by nie tracić zdolności ruchu; i ważne 
jest też to, by z każdego postoju wydobyć, ile się da korzyści.

 

Trasa włóczęgi powstaje w czasie marszu. Składa się ona (chciałoby 

się powiedzieć „w całość" - ale ta całość jest złudna, jawi się ona dopiero 
po niewczasie, gdy ruch już ustał i to, co stać się miało, stało się; nie 
istnieje owa całość jako wizja porządkująca wysiłek wędrowcy wtedy, gdy 
trasa jeszcze od wysiłku zależy) po kawałku, z dnia na dzień, w miarę 
tego, jak wędrowiec odczytuje nie znane mu przedtem drogowskazy na

 

rozstajach, do których kolejno dociera. Wybrawszy kierunek, podąża wę-
drowiec do miejsca, w jakim zatrzyma się na kolejny popas. Na jak długo się 
zatrzyma - nie potrafi powiedzieć. Nie od niego to będzie przecież 
zależało, ale od tego, czy znajdzie na postoju schronienie przed de-
szczem i środki do życia, od życzliwości i cierpliwości gospodarzy - a i od 
tego, czy nie dojdzie go przypadkiem wieść o sąsiedniej miejscowości, w 
jakiej życie jest dostatniejsze i weselsze, a gospodarze gościnniejsi. A i nie 
liczy wędrowiec na to, że uzyska dożywotnie prawo pobytu. Reguły 
przecież mają to do siebie, że się zmieniają, i to w sposób, którego prze-
powiedzieć nie można; fetowany dziś przybysz może się jutro okazać go-
ściem niepożądanym, może usłyszeć,  że miejsce jego przyznano 
posiadaczowi kwalifikacji, jakich on sam nie posiadł i o jakie go wczoraj 
nie pytano, że zmieniono nagle i bez uprzedzenia zasady przydziału po-
kojów gościnnych i posiłków...

 

Co utrzymuje włóczęgę w ruchu? Pociąga go nadzieja niespełniona, 

popycha nadzieja rozwiana. Monotonia wędrówki jest nieplanowanym 
efektem namiętnej, nieprzerwanej pogoni za o d m i a n ą .  Żaden z postojów 
nie spełnia oczekiwań,  żaden równać się nie może  żywym jeszcze 
obietnicom innych popasów, dotąd nie wypróbowanych. Trasa włóczęgi jest 
cmentarzyskiem nadziei, pokrytym nagrobkami rozczarowań. Włóczęga 
wie zawsze dobrze, od czego ucieka. Wie nie całkiem i mgliście tylko, ku 
czemu zdąża. Jak piechur brnący przez pustynię, ma za jedyną drogę 
ślady stóp, jakie odcisnął w piasku. Do czasu, aż ich podmuch wiatru nie 
zatrze...

 

Wszystko to, logice na przekór, podnosi urok każdego postoju. Skoro 

nie wiemy, co będzie jutro, i skoro to, co się dzieje dziś, znikomy będzie 
miało wpływ na to, co się jutro stanie - dlaczego nie mielibyśmy się cie-
szyć dniem dzisiejszym? Do cna, do końca, bez skrupułów i trwożnego 
spoglądania w przyszłość? Nie ma też po co wysilać się gwoli zaskarbienia 
sobie uznania i trwałej sympatii ludzi miejscowych, jeśli mała jest szansa 
na to, że się długo zabawi w ich towarzystwie. Aby się nie sparzyć, nie 
skazywać na nostalgie, rozsądniej „nie zapisywać się", nie „należeć", nie 
przywiązywać się zbytnio do miejsca, nie rozkochiwać w tubylcach. 
Przecież dziś tu, a jutro tam, i „tam" bynajmniej z tym „tutaj" nie związane.

 

 

 

/

28

29

background image

 
 

Jawi się więc włóczędze  świat, który przemierza jako zbiorowisko 

szans; każda szansa dobra, żadnej • nie warto przegapić, spryt wymaga, by 
się schylić i podnieść ją, gdy się trafi, ale i nie zginać grzbietu zbyt gor-
liwie, aby nie pozbawić go giętkości na przyszłość. Być może ten świat 
jest dla kogoś ogrodem - dla włóczęgi jednak jest pastwiskiem. Je się 
trawę póki jest, nie kłopocząc tym, czy odrośnie.

 

Turysta

 

Podróżowano - grupą, w towarzystwie czy w pojedynkę, jak długo ist-

nieje ludzkość. Zapuszczali się w nieznane tereny żołnierze, by podbijać 
lub plądrować. Wędrowali kupcy, by nabić kiesy. Podążali do miejsc 
świętych pielgrzymi, by zarobić na zbawienie duszy. Szukali po świecie 
zarobku nędzarze, dla których zabrakło  żywności w domu. Przemierzali 
setki mil żądni wiedzy studenci, by usiąść u stóp Mistrza. Wędrowali cze-
ladnicy - zanim, opanowawszy arkana rzemiosła, sami stawali się majstrami, 
do których ściągali na naukę uczniowie. Ale nikt z nich nie był turystą. 
Turysta jest postacią nowoczesną.

 

Turysta opuszcza dom w poszukiwaniu wrażeń. Wrażenia, i opowieści 

o wrażeniach - oto jedyny łup, z jakim wraca, i jedyny na jakim mu 
zależy. Od włóczęgi, którego pod wieloma względami przypomina, tym się 
różni,  że podróżować nie musi. Nic go z domu nie wypędza, poza 
nieukojonym pragnieniem przygody. Co turysta czyni, czyni z własnej woli. 
Nie ma więc w turyście tej uległości wobec tubylczego świata, tej pokory 
wobec kapryśnych i niezgłębionych jego reguł, tej rezygnacji wobec 
pełnego zaskoczeń losu, jakie cechują, z konieczności a nie z wyboru, 
włóczęgę. Wybrawszy wędrówkę, może się turysta zdobyć na wyniosłość 
wobec świata, jaki zwiedza: jego to wola uczyniła ten świat światem, jaki się 
zwiedza, światem wartym zwiedzania - i świat ten musi spełnić oczekiwania 
turysty, musi się wysilić, aby godnym odwiedzin pozostać. Turysta płaci, 
turysta wymaga. Stawia warunki. Może w każdej chwili odwrócić się 
plecami, jeśli uzna, że warunki nie zostały spełnione, lub że spełnia się je 
opieszale czy niedbale. Włóczęga kłania się tuziemcom; turysta oczekuje 
tubylczych pokłonów.

 

Jako że to jego nieprzymuszona inicjatywa jest przyczyną sprawczą tego, 

że znalazł się w tej, a nie innej okolicy (i że w ogóle opuścił dom, w 
jakim mógł przecież równie dobrze pozostać) - turysta postrzega świat jako 
tworzywo posłuszne jego dłoniom - i, co najważniejsze, woli. Turysta nie 
wystawia swych sztuk w teatrze wyobraźni, jak to czyni spacerowicz: chce, 
by aktorzy grali n a p r a w d ę ,  dobierając scenariusze odpowiednio do jego 
upodobań. Aktorzy mają być  świadomi jego wymagań, a wymagania te 
kierować mają ich postępowaniem. Turysta jest artystą; turystka jest 
twórczością. Świat przez turystę odwiedzany jest surową bryłą marmuru, 
której turysta nada kształt swoich przeżyć.

 

Jeśli włóczęga opuszcza miejsce chwilowego postoju, by odmienić nie-

znośny los, turysta wybiera się w obce strony, _by..wzbogacić skarbiec^ 
swych wrażeń. Szuka n o w y c h  „doświadczeń"; a nowych doświad- • czeń 
dostarczyć może tylko i n n o ś ć  - coś, czego jeszcze nie widział, a w każdym 
razie coś, co odbija od codzienności. Inny wygląd ludzi, inny wystrój ulic, 
inne obyczaje. Widoki, odgłosy, zapachy stają się  w r a ż e n i a m i   - 
pamiętnymi wrażeniami, wrażeniami, jakie warto utrwalić na błonie 
fotograficznej, o których warto w d o m u  opowiedzieć - o tyle tylko, o ile inne 
są od d o m o w y c h .  W odróżnieniu od włóczęgi, turysta nie jest 
bezdomny. Zabiera więc turysta w podróż dom: jako punkt odniesienia, 
standard dla mierzenia doznań, punkt, od którego pragnie się oddalić, ale 
tylko po to, by do niego powrócić z łupami egzotycznych doznań. Nie 
trzeba więc oddalać się zbyt daleko. Co najważniejsze, nie wolno tam, 
dokąd się oddaliło, urządzać się „jak w domu", zapuszczać korzeni.

 

Włóczęga nie należy do „miejscowych", wśród których popasa, ale nie 

uważa tego za przywilej, i najchętniej, gdyby się dało, fakt ten by zataił. 
Turysta ciska swą eksterytorialność tubylcom jak wyzwanie: nie ponoszę 
odpowiedzialności za to, co się u was dzieje, wyście to piwo nawarzyli, 
więc wy je pijcie; mnie wolno robić co mi się podoba! Turysta chce być 
ekranem wśród ekranów, ale różne prawa różnym ekranom przyznaje. Od 
niego nikomu nie wolno żądać zdjęcia przyłbicy, odsłonięcia tego, czego 
odsłonić nie ma chęci. Od innych zaś turysta domaga się, by uchylili po-
włokę ekranu i zaprosili do udziału w tym, co się za nim kryje, a na nim 
tylko odbija. Turysta jest dziewiętnastowiecznym antropologiem wśród tu-
bylców: przygląda się obyczajom, które czasem oburzają go, czasem ba-

 

 

 

31

 

30

 

background image

 
 

wią, ale zawsze dziwią, dorabia w wyobraźni „ręce i nogi" dziwactwom, o 
których „wie", że bez protetycznych zabiegów nie miały na czym by się 
wesprzeć, opatruje je etykietkami, klasyfikuje, szufladkuje w sejfie pamięci - 
sam skrzętnie przez czas cały kryjąc mędrca oko za przyciemnionym 
szkiełkiem. Turysta pożera  świat, nie będąc przez świat pożeranym; przy-
swaja, nie będąc przyswajanym; „oswaja" obcość innych, samemu dumnie 
obnosząc się z własną obcością. A wszystko to (tak sądzi), nie przynosząc 
pożeranemu  światu szwanku, nie nadwyrężając jego dziewictwa, pozosta-
wiając go w stanie, w jakim przebywał przed początkiem eskapady. Przy-
najmniej tak się turyście zdaje... Ale o to wszak idzie, by się mogło 
zdawać.

 

Inaczej niż  włóczęga, turysta czuje się w obcych stronach bezpiecznie. 

Ma dokąd wracać; ale przede wszystkim, ma pieniądze, a gdzie są pieniądze, 
tam  ściągają  tłumnie tropiciele zysków. Turystyka obrasta potężnym 
przemysłem wytwarzającym ponowoczesne kamienie filozoficzne - takie, 
co to przekształcają kruche marzenia w twardą rzeczywistość. Wędruje 
więc turysta po szlakach t u r y s t y c z n y c h ,  z których usunięto 
pieczołowicie wszelkie niespodzianki, wypełniając je w zamian egzotyką, 
która na każdym kroku obiecuje przygodę. A nade wszystko ustawiono 
gęsto na trasie malowniczych tubylców, wytresowanych w zadziwianiu i 
demonstrowaniu gotowości do „oswojenia" (Dean MacCannell, autor 
głośnych Tourist Papers, pisze o Masajach w Afryce, że mogą oni zarobić na 
życie grając M a s a j ó w w nieskończoność).

 

W naszych ponowoczesnych czasach wszyscy jesteśmy po trosze tury-

stami. I wcale nie tylko na wakacjach. Świat ma nam służyć do kolekcjo-
nowania wrażeń; i tyle on wart, ile wrażeń dostarcza. Wszędzie, gdzie 
jesteśmy, jesteśmy przejazdem; kolejne przystanki życiowe są hotelami, 
których główny walor polaga na tym, że są położone blisko miejsc „cie-
kawych": frapujących, pobudzających wyobraźnię, przyjemnych, a nade 
wszystko niecodziennych. Hotele mają być wygodne, ale także i zniechęcać 
do rozgoszczenia się na dobre. Wynajmuje się je na okres z góry 
określony - czas dzieli się tu na „doby hotelowe". Chwilowość jest ważna: 
nagradza nas ona anonimowością, prawem do wyboru profilu, jakim 
chcemy się tłumowi w westybulu ukazać, zwalnia od obowiązku ujawnienia 
tej „prawdy" osobie, jaką dzielić się z innymi tutaj i teraz, nie chcemy. 
Zdarza się nam przyjrzeć innym gościom hotelowym jak i my w

 

przejeździe przybyłym wczoraj z miejsc nam nieznanych i wybywających 
jutro w równie nieznanym nam kierunku. Zdarza się nam z niektórymi z 
nich nawiązać kontakt, sporzyć wspólnie posiłek^ czasem pójść do łóżka. Są 
to wszystko naskórkowe kontakty i hotelowe romanse, których urok na 
tym się właśnie zasadza, że jutro nadawać się już będą tylko do puchnącej 
z dnia na dzień teczki wspomnień. Wszystko, co się dzieje, dzieje się 
mimochodem, na marginesie „prawdziwego życia", w przerwach co-
dzienności, z dala od „domu"...

 

Właśnie: co tu jest życiem prawdziwym, a co na niby? Co jest dniem 

powszednim, a co wakacjami? I gdzie jest dom? Tak wiele miejsc przy-
pomina do złudzenia hotele, tak wiele dni upływa na podobieństwo ho-
telowej doby, tak wiele romansów upodabnia się do hotelowych miłostek, że 
coraz mniej jest jasne, gdzie się znajduje ów „dom prawdziwy" i co 
miałoby go od reszty świata odróżniać. Gdzieś musi być dom, by wszędzie 
indziej można było czuć się jak „poza domem". Potrzebujemy domu z jego 
dniem codziennym, by bez skrupułów zanurzyć się w życiu „na niby": 
przecież wolno nam bez żenady rozkoszować się tym, co hotel oferuje 
dlatego właśnie,  że wiemy, iż jest to „tylko hotel". Kolekcjonowanie 
przygód jest wolne od frasunku o tyle, o ile gdzieś tam czeka na nas 
stryszek czy antresola, skrzętnie od na co dzień uczęszczanych pokojów 
oddzielone, do jakich je prędzej czy później odłożymy. Potrzebny jest 
nam dom jako postulat; dom - indulgencja; dom - wykręt. W zdaniach, w 
jakich powiadamy o domu, czasowniki występują w czasie przyszłym.

 

Gracz 

W grze nie rządzi konieczność; ale nie ma też w grze przypadku. Gra 

tym się właśnie od „twardej rzeczywistości" różni, że rzoosi .samo przeciw--
i§flstwo_między koniecznością a przypadkiem. Znosząc to przeciwieństwo, 
odbiera „twardość" ułamkowi  świata, jakim rządzi. Na tym polega jej 
urok. W grze świat i los są miękkie, podatne jak wilgotna glina w pal-
cach sprawnego garncarza czy bryła marmuru w rękach wytrawnego 
rzeźbiarza; gotowe przyjąć kształt, jaki dłonie gracza chcę im nadać.

 

Daje o sobie w grze znać, rzecz jasna, łut szczęścia. Mogą graczowi 

przypaść asy lub same blotki; wiatr pchnąć może piłkę w kierunku bram-

 

 

 

32

 

33

background image

 
 

ki lub zwolnić jej lot; kulka ruletki może wylądować lub nie wylądować na 
numerze, na jaki gracz cisnął żetony. Łut szczęścia to te okoliczności, jakie 
od gracza nie zależą; ale nie zależą one dlatego właśnie, że konieczność i 
przypadek przemieszały się w nich dokładnie - do tego stopnia, że 
rozróżnić ich nie sposób, a więc i jakakolwiek „analiza przyczynowa" ich 
zajścia bądź braku nie ma sensu. Łut szczęścia należy więc do tej samej 
kategorii zjawisk, co i dowolne przecież z natury, choć wynikłe z 
poprzedzonego logicznym rozumowaniem postanowienia, posunięcia gracza. 
Nie czyni on świata twardym; nie przeczy jego plastyczności, ale ją 
bardziej jeszcze uwypukla.

 

Nie ma w grze pewności: do końca, do ostatniego szczegółu, sytuacji 

nie potrafi przewidzieć najprzemyślniejszy i najbardziej doświadczony 
gracz. Graczowi działać wypada w świecie, jakim nie rządzą żadne dające się 
poznać, opisać i skatalogować prawa. Zasadą organizacyjną tego świata (jeśli 
w ogóle o zasadach tu mówić wolno) jest r y z_y k o . Efekt posunięcia 
może być zgodny, ale może być też sprzeczny z zamierzeniem, i tej 
niepewności usunąć się nie da. Gra lepi świat na kształt i podobieństwo 
samej siebie; świat, w jakim działa gracz, sam jest graczem, którego 
następnych kroków można się tylko domyślać, wiedząc, że zawsze można 
się pomylić. W grze nie idzie o to, kto kogo lepiej zgłębi, lecz kto kogo 
przechytrzy. Albo oszuka...

 

Dużo więc zależy od chytrości gracza (spryt jest głównym, czy bodaj 

jedynym, zasobem, jakim gracz dysponuje). Nie zależy od gracza, jaką dostał 
kartę, ale od niego zależy, jak ją rozegra. Nie może gracz zwiększyć 
walorów, jakie mu przypadły w tasowaniu kart, ale może je lepiej, lub 
gorzej wykorzystać. Nie ma gracz wpływu na tajniki losu, ale może on 
przedwcześnie ujawnić własne zamiary, lub skrzętnie je zataić dla zmylenia 
przeciwnika. Nie uda się graczowi odczytać myśli przeciwnika, ale może 
„wczuć się" w jego sytuację, postawić siebie na jego miejscu, i w ten 
sposób lepiej lub gorzej odtworzyć jego rozumowanie. Może sobie nawet 
gracz w końcu dla własnego postępowania ułożyć jakieś reguły, które 
dodadzą mu pewności siebie; nie będą to jednak „prawa natury", które się 
poznaje, by się nim podporządkować, lecz „zasady sukcesu", które się 
sporządza, by się nimi posługiwać, póki nie ułoży się skuteczniejszych.

 

W grze o to idzie, by wygrać. A i wiadomo dokładnie, na czym wygrana 

polega. Może się więc gracz skoncentrować, skupić myśli, ukierunkować 
wysiłki. Cokolwiek robi, ma służyć wygranej: ma więc współpracować z 
partnerem, a walczyć z przeciwnikiem, którego znaczenie w grze sprowadza się 
bez reszty do tego, że ma być pokonany. Nie ma w grze miejsca na 
sympatię, litość, pomoc wzajemną. Nie wszystkie chwyty są dozwolone 
(obustronnie uznane przepisy określają, jakie chwyty należą, a jakie nie należą 
do gry), ale nie ma powodu, by wzdragać się, gdy to korzyść przynieść może 
przed zastosowaniem tych, na które przepisy pozwalają, a już w każdym razie 
bezsensowne byłyby wszelkie posunięcia powodowane czymś innym niż 
dążenie do pokonania przeciwnika.

 

Każda więc gra jest wojną; ale działania wojenne kończą się z chwilą, 

gdy decyzja o zwycięstwie i przegranej zapadła. Przeciwnicy podają sobie 
ręce, obejmują się, całują, są więc znów w przyjaźni. Do gry należy, że się 
ją jako grę traktuje: co się między pierwszym a ostatnim gwizdkiem 
sędziego wydarzyło, w tym właśnie, zamkniętym już, epizodzie, winno się 
zawrzeć.  Pielęgnowanie poczucia doznanej krzywdy, hodowanie marzeń o 
zemście, trwanie w niechęci do dawnego przeciwnika oznaczałoby,  że się 
traktuję grę poważniej niż ona, „będąc tylko grą", zasługuje... Przestałaby 
wtedy być grą. Straciłaby także jeden z najatrakcyjniejszych swych walo-
rów: to mianowicie, że porażka w grze nic jest ostateczna i nie do odro-
bienia,  że można spróbować raz jeszcze, że „można się odegrać". 
Fortuna, jak wiadomo, kołem się toczy; rzecz w tym, że następny obrót 
koła od poprzedniego nie zależy. Każda kolejna gra, rzec można, startuje na 
nowo - od początku, jak gdyby przeszłość została unieważniona, jak 
gdyby nic się nie wydarzyło, co się teraz liczy. Choć jeden z partnerów 
dźwiga ciężar minionych klęsk, drugi zaś staje do walki w blasku byłej 
chwały, przystępują obaj do nowej rundy jak równy z równym.

 

Jest więc życie gracza serią kolejnych walk, rozgrywek, meczów, spotkań 

- z których każde stanowi zamkniętą całość (ściślej: winno być traktowane 
jak gdyby powyższe założenie było spełnione). Seria nie ma 
„naturalnego" końca. Można się grą znudzić, można się do niej zniechęcić, 
można uznać,  że „nie warta świeczki" i zaprzestać zabawy. Można też 
wtedy spróbować innej gry. Czego nie da się zrobić, to być wobec jej 
przepisów w opozycji: walcząc przeciw zasadom gry, gracz przestaje być po 
prostu graczem, wybywa z pola walkijsf, pozbawia się szansy na jedyną

 

 

 

35

34

 

background image

 
 

wygraną, jaką gra - bez reszty wszak przez własne przepisy ukształtowana - 
uznaje.

 

W ponowoczesnym świecie, wszyscy jesteśmy po trosze graczami. Nie 

dzieje się to z naszego wyboru. Bunt nie zda się na wiele; można złorzeczyć 

jednej grze, ale tylko w imię innej gry. Każdy z nas może z gry, tej lub 

innej, wyoptować - ale nie jest jasne, jak można by, nie odmawiając życia, 

odmówić zachowania zakładającego, że życie jest grą i że proces życiowy 

składa się z serii gier. „Życie jest grą" o tyle, o ile w ponowoczesnym świecie 

nie odnajdujemy (a i nie szukamy) praw nieodmiennych i trwałych, o ile 

nie potrafimy już (a i nie czujemy potrzeby) oddzielić od siebie nawzajem 

konieczności i przypadku, o ile kalkulacja ryzyka zastępuje pewność, a 

hazard determinację jako reguły sensownego działania. W tym świecie 

nie wszystko może się wydarzyć, ale nic zdarzyć się nie musi; a i mało co 

staje się nieodwołalnie i nie do odrobienia. Tym bardziej rośnie na 

znaczeniu to, jak się kartę zagra.

 

Spójność nieosiągalna, przeto upragniona

 

Omówiłem powyżej cztery „wzory osobowe", z których każdy przed-

stawia, w sposób wyostrzony i przesadzony, w postaci „oczyszczonej", a 
przeto spójnej i analitycznie jako tako jasnej, niektóre (powiązane ze sobą, 
choć różne) aspekty ponowoczesnego bytu. Żaden z omówionych 
wzorów nie jest wynalazkiem ponowoczesności. Spacerowiczów, włóczę-
gów, turystów i graczy, także i graczy hazardowych, znała z pewnością 
nowoczesność „klasyczna"; niektóre z typów wymienionych trafiły się już i 
w dawniejszych jeszcze epokach. Charakter ponowoczesny nadają im 
dopiero dwie okoliczności:

 

1. Wydobycie się z sytuacji marginesowej, w jakiej pozostawały (bądź 

utrzymywane były przemocą) w układach przed-ponowoczesnych. Margi-
nesowość, o której mowa była zarówno społeczna, jak i przestrzenno-cza-
sowa: uprawiali życie korenspondujące z każdym ze wspomnianych 
wzorów ludzie stosunkowo nieliczni, w jakimś stopniu ze strukturą spo-
łeczną luźno związani lub wcale nią nie objęci, i albo dzięki przywilejom 
klasowym lub stanowym od kurateli norm powszechnie obowiązujących 
uwolnieni, albo przez te normy - jako elementy obce, zdrożne, porządek 
społeczny podważające i niepokojące - czynnie na margines spychani.

 

36

 

Ale i tacy nawet wyjątkowi ludzie uprawiali życie skrojone wedle omó-
wionych wzorów w miejscach specjalnie do tego celu wydzielonych (lub też, 
przeciwnie, miejscach, które z tego właśnie powodu, że można było w nich 
spotkać typy niecodzienne i swą innością zatrważające, były przez 
„normalnych" ludzi unikane); lub też uprawiali je tylko od czasu do czasu, w 
sytuacjach szczególnych, w przerwach „normalnego" życia. Iście po-nowoczesna 
jest sytuacja, w jakiej opisane wzory postępowania odnoszą się w większym 
lub mniejszym stopniu do „normalnych" członków społeczeństwa, same stając 
się poniekąd „normą" (i pewnością w sensie statystycznym, choć nie koniecznie 
w znaczeniu „przepisów na życie cnotliwe" czynnie przez autorytety społeczne 
propagowanych); w jakiej życie wedle wspomnianych wzorów uprawiane jest 
w miejscach społecznie centralnych, jawnie i bez budzenia odrazy, paniki, lub 
choćby wzmożonej czujności otoczenia; i w jakiej typy zachowań i postaw 
reprezentowane przez wspomniane wzory przedostały się do życia codziennego i 
życie to wypełniły.

 

2. Współwystępowanie wszystkich wzorów naraz w życiu tych samych ludzi i 
w tych samych fragmentach życia - znów w odróżnieniu od innych epok, w 
których wzory, jeśli były praktykowane, uprawiane były z osobna, przez 
różnych ludzi i w różnych momentach ich życia. Jeśli wszystkie cztery wzory 
już w czasach przed-ponowoczesnych współistniały, była to współobecność 
dysjunktywna: wzory były, rzecz można, przedmiotem wyboru, a raz 
wybrane, służyć mogły jako wyróżniki kategorii ludzkich lub sytuacji 
życiowych. Iście ponowoczesne jest to właśnie, że między wzorami się nie 
wybiera, ani nie trzeba wybierać. Ci sami ludzie, w tym samym czasie, 
wiodą życie, które zawiera elementy każdego ze wzorów. Omówione wzory 
są o tyle ponowoczesne, o ile charakteryzują one nie odrębne typy ludzkie, 
lecz aspekty sposobu życia jednych i tych samych ludzi. Nie tylko 
współwystępują, lecz i przenikają się wzajemnie, stapiają. Tu jednak 
zaczynają się kłopoty. Czy stopienie jest możliwe? Czy splot wzorów może 
być przyrównany do stopu, z właściwą mu jednolitością i gruntownym 
scaleniem składników? Jak zauważyliśmy powyżej, wzory są pod wieloma 
względami do siebie nawzajem podobne - niektóre cechy powtarzają się w kilku 
opisach. Podobieństwo między wzorami jest jednak typu opisanego przez 
Ludwika Wittgensteina „podobieństwa rodzinnego": każdego z członków 
rozpoznaje się jako należącego do rodziny, bowiem każdy ma w obliczu coś 
wspólnego z innymi członkami rodu - choć nie

 

37

 

background image

 
 

ma ani jednej cechy, którą posiadałyby wszystkie osoby w rodzinie. Nadto 
jeszcze obok podobieństw zauważyliśmy różnice między wzorami, niekiedy 
drastyczne; jeśli nawet nie odmienne cechy, to szczególne sposoby ich po-
wiązania. Pytanie, czy dadzą się ze sobą różne wzory pogodzić, gdy aspirują do 
regulacji tych samych postępków i postaw? Czy nie może się zdarzyć, że ich 
wymogi będą wzajem sprzeczne, tak że działanie, które chciałoby sprostać 
im wszystkim naraz musiałoby być niespójne i niekonsekwentne?

 

Jest wielce prawdopodobne, że niespójność i niekonsekwencja postę 

powania, dążeń i wyobrażeń o życiu szczęśliwym jest chroniczną dolegli- 
wością ponowoczesnego życia. Gdy się pragnie pozostawać wiernym 
jednemu z uznanych (i strategicznie sensownych) modeli, popadać trzeba 
raz po raz w konflikt z wymogami innych modeli. Drogowskazy zdają się 
pokazywać różne drogi; sposób bycia, jaki jeden wzór doradza lub za 
chwala, drugi wzór gani lub wyśmiewa. Co by więc człowiek ponowoczes- 
ny nie uczynił, nigdy nie nabierze pewności,  że uczynił to, co trzeba. 
Zawsze pozostanie osad goryczy - że się czegoś zaniedbało,  że się szansy 
nie wykorzystało,  że można było z okoliczności wykrzesać więcej.  Żaden 
wybór nie przyniesie całkowitej satysfakcji: każdy czegoś dostarczy, ale i 
czegoś innego pozbawi. Jest więc człowiek ponowoczesny skazany na 
niepewność, dominujące poczucie zagubienia, wieczne z siebie niezado 
wolenie. Jeśli jego przodek, człowiek nowoczesny, pysznił się zwartością 
życia jakby z jednej bryły wyciosanego, człowiek ponowoczesny jest roz 
darty; miota się  wśród nie pasujących do siebie strzępków doznań, do 
świadczeń i przygód, z których na próżno stara się (jeśli nie stracił 
jeszcze nadziei i nie machnął ręką) zlepić sensowny obraz życia z „ce-1 
lem" i „kierunkiem".
 
i

 

Fragmentacja, epizodyczność i wieloznaczność  życia mają swoje strony j 

przyjemne: przynoszą one być może mylące, ale błogie poczucie wolności, j 
nieskrępowania, szans nigdy nie wyczerpanych, nieostateczności  żadnej z! 
klęsk i obfitości niewypróbowanych jeszcze przyszłych rozkoszy. Ale ma też 
aspekty dręczące i ponure. Nie tylko przyszłość, ale i-przeszłość  są 
chronicznie niepewne. Nie ma się pewności, co się stanie jutro, ale nie, ma 
się też zaufania do tego, co robiło się wczoraj, a i do dzisiejszych ! 
następstw wczorajszych czynów. Sygnały są sprzeczne i wprawiające w zamęt. 
Marzy się więc świat prostszy, bardziej jednoznaczny, dający się ogarnąć 
jednym spojrzeniem i wymierzyć jadną miarką. Tęsknota za „wielkim 
uproszczeniem" jest typowo ponowoczesną wersją znanej od

 

38

 

wieków melancholii, ponowoczesnym wydaniem romantycznego ennui. 
Można powiedzieć,  że marzenie o symplifikacji jest najbardziej dotkliwą 
psychozą czasów ponowoczesnych, przyrodzoną i nagminną dolegliwością 
ponowoczesnego trybu życia.

 

Stąd zapotrzebowanie na „główne ogniwa" - mianowniki, do jakich dałoby 

się sprowadzić wszystkie ułamkowe cierpienia i strachy; na jasne, nie 

pozostawiające wątpliwości drogowskazy, przejrzyste mapy i jednoznaczne 

wskazówki. W świecie ponowoczesnym nie ma takich „głównych ogniw", 

konfliktów „podstawowych", których inne sprzeczności są tylko przejawem; a 

ponieważ ich nie ma, nic nie krępuje pomysłowości wynalazców formuł 

wszechobowiązujących i wytrychów uniwersalnych do tajemnic świata zło-

żonego chorobą niepewności. Są więc nastroje sekciarskie, plemienne, ma-

nichejskie tak samo cechą nieodłączną  świata ponowoczesnego jak wolność 

wyboru i autonomia osobowa, jaką ten świat oferuje. Z jednej strony, życie 

ponowoczesne „rozmiękcza" sztywną niegdyś tożsamość, pozwala ją lepić 

wciąż na nowo, aż do zadowalającego skutku - i powierza tę czynność ofi-

cjalnie tym, którzy się kontroli nad konstrukcją domagali ze słusznego tytułu, 

że to oni przecież ponosić  będą owej tożsamości konsekwencje (na tym 

właśnie polega sens ponowoczesnej „autonomii osobowości"). Z drugiej 

jednak strony, nietrwałość każdej z kolejnych form, jaką uwolnione od dyktatu 

jednostki starają się swej tożsamości nadać, budzi pokusę scedowania 

kontroli nad procesem, przekazania odpowiedzialności komuś, kto mógłby - 

chciałby - odważyłby się - bezbłędność decyzji zagwarantować. Uwolniona 

od zakotwiczeń przymusowych ufność człowieka ponowoczesnego dryfuje w 

poszukiwaniu nowych przystani. Węsząc zapotrzebowanie, sprywatyzowane 

porty prześcigają się w zachwalaniu solidności swych falochronów, 

kompetencji swych pilotów, uciech oferowanych przez nadbrzeżne tawerny. 

A jako że wybór portu nie jest już nakazany, ani w inny sposób „nie 

podlegający dyskusji", i tylko na wiarę i zaufanie powołać się może - pokusy 

muszą być, by zwabić żeglarzy, kuszące i hałaśliwe reklamowane, a wkład 

emocjonalny żeglarza w decyzję musi być na tyle potężny, by mógł zrzucić z 

rachunku koszta wątpliwości.

 

Nie likwiduje ponowoczesność nowoczesnych opresji. Zastępuje je tylko 

nowymi, jej właściwymi. I decentralizuje je, de-kondensuje, rozprasza, 
prywatyzuje. Ze skutkami jakich nie da się w pełni przewidzieć.

 

Leeds, maj 1993

 

39

 

background image

 
 

II. MORALNOŚĆ BEZ ETYKI

 

Etyka jest zajęciem filozofów, wychowawców i kaznodziejów. Wygła-

szają oni zdania etyczne, gdy powiadają o tym, jak odnoszą się ludzie do 
siebie nawzajem i do samych siebie. Nie zgodzą się oni wszakże, by każdy 
opis postępków ludzkich zaliczyć do zdań etycznych. Wygłaszanie zdań 
dotyczących tego, co ludzie czynią jeden drugiemu nie wystarcza, by 
określić mówcę jako osobę zajmującą się etyką; co najwyżej pozwala ono 
zakwalifikować mówcę jako osobę zajmującą się socjologią czy etnografią 
moralności. Jeśli opis dotyczy nie tylko uczynków ludzkich, ale i przyjętych 
sposobów o c e n y  opisywanych postępków (a więc zawiera też informację o 
tym, czy ludzie których, czyny opisano aprobują  bądź potępiają owe 
postępki), zawarte w opisie zdania należą do „etnoetyki" -która powiada 
o poglądach opisywanej grupy ludzi na to, co dobre lub złe, ale nie 
zakłada wcale, że mówca zgadza się z opisywanymi poglądami, a już nie 
sugeruje bynajmniej, by opisywane poglądy zasługiwały na aprobatę z tego 
tylko względu,  że wyznają je ludzie, będący przedmiotem opisu; 
„etnoetyka" informuje o wierzeniach, jakie kierują daną kategorię ludzi, 
gdy rozróżnia ona między dobrem a złem, nie mówi jednak nic o tym, czy 
wierzenia same są  złe czy dobre. Filozofowie, wychowawcy i kaznodzieje 
zgodnie utrzymują, że aby wygłosić zdanie etyczne nie dość powiedzieć, że 
pewni ludzie uważają pewne uczynki za dobre bądź  złe. Filozofowie, 
wychowawcy i kaznodzieje uważają zajmowanie się etyką za swój 
obowiązek dlatego właśnie,  że  żaden z nich nie przyznałby „zwykłym 
ludziom" prawa do wygłaszania sądów wiążących o tym, co dobre a co 
złe, i że żaden nie przystałby na uznanie takich „laickich" sądów za auto-
rytatywne bez poddania ich dodatkowej próbie.

 

Etyka jest czymś więcej niż opisem tego, co ludzie czynią; jest więcej 

nawet niż opisem ich poglądów na to, co czynić  p o w i n n i   aby

 

41

 

background image

 
 

być ludźmi przyzwoitymi, sprawiedliwymi lub dobrymi - aby, ogólnie biorąc, 

„być w porządku". Zdania etyczne we właściwym tego słowa znaczeniu to takie 

zdania, których prawdziwość nie zależy od tego, co ludzie czynią ani od tego, 

co uważają  że czynić powinni. W wypadku sprzeczności między zdaniami 

etycznymi a postępkami lub wierzeniami „zwykłych ludzi", etycy oznajmią 

bez wahania, że „zwykli ludzie" są w błędzie. Jedynie etyka jest w stanie i 

jedynie etyka ma prawo orzekać o tym, co     n a p r a w d ę  czynić należy, 

by dobru stało się zadość. Etyka doskonała jawi się na kształt kodeksu przepisów 

prawnych, określających czyny poprawne   p o w s z e c h n i e    - to znaczy, 

właściwe dla wszystkich ludzi wszystkich czasów; takich przepisów, jakie 

rozróżniają uczynki dobre od złych raz na zawsze i bez względu na 

okoliczności lokalne. Z tego właśnie powodu wypowiadanie sądów etycznych 

winno być powierzone ludziom szczególnego pokroju - filozofom, 

wychowawcom, kaznodziejom - o których można założyć, że ustawieni są 

w życiu w sposób szczególnie sprzyjający dochodzeniu prawdy powszechnej, 

ponadczasowej i ponadlokalnej. Z tego też powodu przyznać  wypada tym 

szczególnym ludziom, ekspertom etycznym, pozycję o szczególnym autorytecie 

wobec „zwykłych ludzi", takich co to pogrążeni w drobnych i miałkich 

sprawach codziennych powodowani są w swym postępowaniu siłą 

przyzwyczajenia, i co to nie potrafiliby powiedzieć, nawet przyciśnięci do 

muru, jakim to regułom ich czyny są podporządkowane i dlaczego tym 

regułom a nie innym. Autorytet ekspertów etycznych jest zarazem 

autorytetem prawodawców i sędziów. To oni, eksperci etyczni, układają 

prawa i oni też orzekają, na ile postępki zgodne lub niezgodne są z duchem i 

literą praw. Twierdzą oni, że posiadają dla pełnienia obu tych nader 

odpowiedzialnych ról kwalifikacje dla zwykłych ludzi nieosiągalne - a to 

dzięki rozmowom z duchami przodków, studiowaniu przez Boga 

powierzonych dokumentów, czy też rozszyfrowaniu, sine ira et studio, 

bezstronnych i nieznoszących sprzeciwu nakazów Rozumu.

 

Wyniosły stosunek do kompetencji etycznych prostych ludzi, jak i bez-

względny autorytet z góry przyznany wszystkiemu, co na tematy etyczne 
powiedzą, mogą powiedzieć lub zechcą powiedzieć uczeni specjaliści, 
wspierają się na złożeniu,  że sądy etyczne nie są we właściwy sposób, 
„ugruntowane" jeśli jedynym argumentem na ich rzecz jest okoliczność, że 
„ludzie uważają je za słuszne" lub w praktyce stosują się do nich w życiu 
codziennym. Fundamenty jakie wedle specjalistów nadawałyby się do 
budowania kodeksu etycznego muszą być bardziej od zmiennych ludzkich 
obyczajów i notorycznie ulotnych opinii, stabilne. Co więcej, trzeba

 

by były one założone w bezpiecznej odległości od targowiska spraw co-
dziennych, w miejscu dla ludzi pogrążonych w sprawach świeckich a przy-
ziemnych niewidocznym - tak by nikt nie śmiał twierdzić,  że zna je 
równie dobrze jak specjalnie w tym celu kształceni specjaliści, i że jest 
równie dobrym jak oni sędzią cnotliwości swych czynów. Niekompetencja 
etyczna zwykłych ludzi i autorytet ekspertów etycznych warunkują się i 
wspierają nawzajem; podstawą obu jest zaś postulat „należycie ugrunto-
wanej" etyki.

 

Zauważmy, że tym, co zapędziło ekpertów do pracy i skłoniło do trwania 

w ich wysiłkach, nie była powszechna rzekomo i „oddolna" potrzeba porady i 
asekuracji. Większość ludzi, w większości sytuacji życiowych  (włączając tu  
ekspertów samych, w owych jakże licznych momentach życia, gdy 
zawieszają zajęcia zawodowe i poświęcają uwagę sprawom świeckim, nie 
innym przecież u nich niż u reszty ludzi), daje sobie lepiej lub gorzej radę 
bez studiowania kodeksu i bez oficjalnego potwierdzenia słuszności 
podejmowanych kroków. Tak rzadko odczuwają oni potrzebę kodeksu, że 
mogą nawet przejść przez życie nie zauważywszy,  że kodeks taki nie 
istnieje lub że nie dowiedzieli się jego treści (podobnie jak nie zauważamy 
na ogół kradzieży przedmiotów, których nigdy nie używamy). Większość 
ludzi - większość z nas - kieruje się siłą przyzwyczajenia, nabytą rutyną: 
postępujemy dziś, z grubsza biorąc, podobnie jak postępowaliśmy wczoraj i 
jak inni wokół nas dalej postępują. Jak długo nikt i nic nie przeszkadza nam 
czynić to co czynimy zazwyczaj, możemy w zasadzie trwać w swych 
nawykach w nieskończoność, nie odczuwając potrzeby ich przemyślenia, a już 
tym badziej rewizji. Kolejność rzeczy jest więc raczej odwrotna od tej, przy 
której upierają się etyczni eksperci. To właśnie eksperci, a nie laicy, którym 
mają oni rzekomo dostarczyć usług dla życia niezbędnych, nie mogą 
pozostać tymi kim są -autorytatywnymi pracodawcami i sędziami - jeśli nie 
honoruje się założenia,  że bez względu na to, czy zdajemy sobie z tego 
sprawę, obejść się nie możemy bez zasad solidnie ugruntowanych oraz  
opatrzonych stemplem oficjalnym; że bez nich skazani jesteśmy na 
błądzenie;  że bez nich nie możemy uznać się ani być uznani za ludzi 
przyzwolitych,     m o r a l n y c h .       Zdania powtarzane z uporem i 
wsparte działaniami zasobnych w „namacalne dowody" władz znane są z 
tendencji do „samoupraw-dziwiania": ludzie systematycznie instruowani co 
do niedoskonałości

 

 

 

43

42

 

background image

 
 

własnych sądów i niezbędności specjalistycznej kurateli sami w końcu 
szukać poczynają usług ekspertów. Gdy przestajemy ufać  własnej intuicji, 
wzbiera w nas strach przed błądzeniem; nazywamy ten strach grzechem, 
winą lub wstydem, ale jakiej byśmy nazwy nie użyli, wypatrujemu skwa-
pliwie „człowieka z autorytetem", który mógłby przywrócić nam tym bardziej 
błogie, że utracone poczucie pewności siebie. To z tego właśnie sztucznie 
hodowanego strachu rodzi się „oddolne" zapotrzebowanie na ekspertyzę 
moralną, i w konsekwencji zależność od ekspertów. Z chwilą gdy owa 
zależność sama stała się nawykiem, potrzeba ekspertyzy etycznej zdaje się 
zjawiskiem naturalnym - „obiektywnym"; nade wszystko zaś nabiera ona 
skłonności do samo-odtwarzania i samo-intensyfikacji.

 

Gdy wszystko to już się stało i jest poza nami, zapotrzebowanie na 

specjalistów od etyki nie pozostaje w żadnym związku koniecznym z ja-
kością usług, jakie potrafią oni dostarczyć (podobnie jak nasza potrzeba 
lekarzy w nikłym tylko stopniu zależy  od skuteczności lekarskich 
zabiegów). Zapotrzebowanie na ekspertyzę moralną wynika natomiast ze 
znalezienia się w sytuacji, w jakiej poprawne funkcjonowanie nie jest 
możliwe bez zabiegania o specjalistyczne usługi. Jeśli już o to idzie, 
wspomniane zapotrzebowanie wzmaga się jeszcze i potężnieje wskutek tego, 
że dostarczone w praktyce dobra nie są z reguły na miarę obietnic i przez 
obietnice rozbudzonych oczekiwań; głód pozostaje niezaspokojony, 
pragnienie po staremu doskwiera, marzenie o wszechmogącym ekspercie 
wzbiera na sile.

 

Społeczeństwo jako zmowa milczenia

 

Pojęcie „chaosu", powiada Elżbieta Tarkowska, odnosi się „do pewnego 

stanu, stanu pierwotnego, przed stworzeniem, charakteryzującego się 

płynnością, bezkształtnością, nieokreślonością, niezróżnicowaniem, całkowitym 

przemieszaniem się różnych elementów". Jako że stany chaosu wyrażają się 

w „nieustannej zmienię", jawią się one „uczestnikom (a tym samym także 

obserwatorom i badaczom) jako niejasne, nieczytelne, nieprzewidywalne" . 

Wyjaśnijmy,  że chaos, o którym tu mowa to taki stan, w jakim wszystko 

zdarzyć się może; w jakim prawdopodobieństwo  żadnego z możliwych 

obrotów sprawy nie jest większe od prawdopodobieństwa in-

 

44

 

nych - a gdyby nawet było, nie umielibyśmy tego z góry przewidzieć. Byt 

chaotyczny jest pozbawiony „struktury" - o ile struktura oznacza właśnie 

zróżnicowanie prawdopodobieństw, uprzywilejowanie pewnych zdarzeń i 

eliminację innych. Zauważyła Tarkowska w toku dyskusji wywołanej jej próbą 

wprowadzenia kategorii „chaosu" do arsenału pojęć analitycznych teorii 

kultury, że zastany język nauk społecznych opiera się asymilacji pojęcia; jeśli już 

uczestniczący w dyskusji socjologowie i antropologowie godzili się na to, by 

określić mianem „chaosu" (przejściowe, jak tuszą) stany teoretycznej bezradności i 

zakłopotania charakterystyczne dla tzw. kryzysów paradygmatycznych - przebijała 

się z ich wypowiedzi intuicyjna niechęć do posługiwania się pojęciem „chaosu" 

dla opisu nie teorii lecz samej kondycji ludzkiej, owych stanów 

„rzeczywistości" jakie teoria modeluje. W swym oporze przeciw wyobrażaniu 

stanów „samych w sobie chaotycznych" pozostawali dyskutanci w zgodzie z 

intuicją potoczną i powszechną, kultywowaną przez język, który ze swej natury 

zakłada zróżnicowanie, sklasyfikowanie i uporządkowanie  świata.  Łatwiej niż o 

chaosie było im mówić o „restrukturalizacji kultury", czy wprost o 

„transformacji". Bezstruktural-ność świata jawiła im się jedynie jako chwilowe 

rozchwianie struktury - a ściślej mówiąc, jako owa pełna dramatycznych spięć, ale i 

brzemienna przyszłością chwila, która dzieli jeden stan uporządkowania od tego, 

który po nim nastąpi i go zastąpi.    O „chaosie" potrafili mówić tylko jako o 

o d s t ę p s t w i e      od     n o r m y ,    zakłóceniu normalnego stanu rzeczy - a 

więc jako o stanie niecodziennym, wyjątkowym a więc i groźnym, „kryzysowym", 

chorobliwym. Jak „przestępczość" czy „choroba", „chaos" zdawał się  dźwigać 

piętno potępienia jakiego żadnymi zabiegami definicyjnymi zmyć się nie da.

 

„Ludzie - zanotował Korneliusz Castoriadis w 1982 roku - nie potrafią 

pogodzić się Chaosem i pogodzić się z nim jako z chaosem, nie mogą 
spojrzeć w Otchłań utrzymując się na nogach". Że nie potrafią i nie mogą, 
nie da się „objaśnić"; tej niemocy nie można uczynić „sensowną"  ani pojąć 
jej jako „następstwa", „przyczyny". Niemoc owa jest praźródłem i 
pierwszą przyczyną wszelkiej „usensawniającej" krzątaniny i homeryckich 
wysiłków objaśniania wszystkiego, co jest - sama jednak nie ma ani sensu, ani 
przyczyny. Istnienie ludzkie jest niekończącym się ciągiem nigdy do końca 
nieskutecznych starań by przed Chaosem uciec - i społeczeństwo, z jego 
instytucjami i rutyną, jego wyobrażeniami, strukturami i zasadami regulacji 
spraw ludzkich, jest osadem znaczącym trasę tej ucieczki. Uciec przed 
Chaosem - na tyle daleko by o nim zapomnieć -

 

45

 

background image

 
 

nie da się, i dlatego zasób energii i wynalazczości nigdy nie wysycha. 
Skutkiem wysiłków może być jednak co najwyżej cieniutka błonka  ładu, 
siłą na Chaos naciągnięta ale nieustannie przezeń szarpana, gnieciona, 
dziurawiona, darta na strzępy. Chaos „najeżdża nieustannie obszary im-
manencji - tereny rzekomo zagospodarowane, znajome, swojskie"; inwazja 
chaosu, jak i owa „immanencja" która pada jej ofiarą, jest zjawiskiem 
codziennym i jakże znanym - choć, w odróżnieniu od tego, co „imma-
nentne", nigdy nieoswojonym. Inwazja ujawnia się poprzez „wyłanianie się 
tego, co zdecydowanie nowe, radykalnie odmienne"; a także i w nie-
ustającym procesie „niszczenia, unicestwiania, śmierci"

2

.

 

Przyznać  jednak trzeba, że ów wysiłek zatajenia rzeczywistego stanu 

rzeczy zwany „społeczeństwem" choć i syzyfowy, jest na tyle skuteczny że ów 
„Chaos", owa „Otchłań", ów „brak podstaw" o których przypomina nam 
Castoriadis jawią się nam nie jako ogołocona z wszelkich ozdób scena 
pierwotna bytu, z której wszystkimi siłami staramy się co dzień na nowo 
wydobyć, ale jako wyjątek, stan niecodzienny i nadzwyczajny, produkt 
rozkładu, niedopatrzenia lub nieszczęśliwego wypadku; jako przerwa w 
„życiu normalnym", pęknięcie w niewzruszonej skądinąd opoce bytu, 
chwilowe zakłócenie płynnego strumienia rutyny. Dlatego, gdy Chaos 
wdziera się w nasze życie (a wdziera się bez ustanku) i odmawia odejścia (a 
odmawia z reguły), przeraża nas on jako znak porażki, zawiadomienie o 
bankructwie: uzmysławia nam, jak śmiechu warte są nasze ambicje ładu 
doskonałego i jak niezdarne są próby ich urzeczywistnienia. Strach przed 
Chaosem jest tym bardziej dominujący, im solenniejsze są obietnice ładu 
zawarte w rutynie codziennej. Społeczeństwo rodzi się i czerpie soki ży-
wotne z tego strachu - ale jest ono zarazem tego strachu wylęgarnią i 
inkubatorem. Symbioza jest całkowita, niezbędna i nierozerwalna.

 

Narodziny i śmierć, wejście tego, co jeszcze nieznane i odejście tego, co 

już znane, to dwie szczeliny w gładkim murze ładu, jakich żadną miarą nie 
da się zalepić. Istota ludzka, wtłoczona w krótki/wąski czas/obszar między 
wejściem a wyjściem, i codzień w toku wędrówki na nowo informowana o 
przygodności ale i nieprzesuwalności obu punktów granicznych, nie potrafi 
rozciągnąć tkanych przez siebie sensów tego, czym się zajmuje i ku czemu 
zdąża nie tyle, by pokryły to, co było p r z e d t e m ,  i to, co nastąpi 
p o t e m .  Z owego nienazwanego, nienadzorowanego i niekontrolowanego 
g d z i e  i n d z i e j ,  z owego co i n n e g o

 

46

 

n i ż  b y t ,  nadciąga to, co nowe i nieprzewidziane; i w nim też w końcu 
wszystko to, co po tej stronie, wszystko, co zwyczajowe i swojskie, grzęźnie, 
pogrąża się i tonie. To, co sensowne, jest sztuczną wyspą na morzu 
bezsensu, ale wyspą chybotliwą, dryfującą, ledwo w dnie morskim 
zakotwiczoną (o ile da się w ogóle dna w tym osobliwym morzu domyślać 
...) Pozbawiona kotwicy, wyspa nie utrzyma się na wodzie bez wsparcia. Jej 
mieszkańcy prześcigają się w pomysłach atlasów, wielorybów, filarów, 
fundamentów niewzruszonych i nieuszczerbnych. Powiada Nie-tzsche:

 

Śmierć naturalna niezależna jest od wszelkiego rozumu i jest w istocie irra-
cjonalna - pożałowania godna skorupa decyduje w jej przypadku o tym, jak 
długo jądro istnieć  będzie. Karłowaty, złożony chorobą i otępiały stróż wię-
zienny jest tu panem, i on to decyduje, kiedy więzień, osoba wybitna, ma 
zakończyć  życie.  Śmierć naturalna jest samobójstwem natury - innymi słowy, 
unicestwieniem najrozumniejszego z istnień przez najmniej rozumny z jej 
składników. Jedynie poprzez objawienie religijne może owa absurdalna hie-
rarchia być odwrócona: Rozum wyższego rzędu (Bóg) wydaje wówczas, jak 
być powinno, rozkazy, jakim rozum pośledniejszego gatunku musi się podpo-
rządkować.

 

Niezgłębiona mądrość Boga przesłania bezsens chaosu. Można teraz zasadę 
„sensowności", jaka czyni krótką i wąską czasoprzestrzeń bytu możliwą do 
przeżycia, rozciągnąć poza te granice czasoprzestrzenne, których 
bezwzględność czyni tenże byt nieznośnym; to co „po drugiej stronie", ulega 
niejako pacyfikacji i przestaje straszyć. Rozum nadzoruje zawieszenie broni 
między tym, co logiczne a tym, co absurdalne, między ambicjami bytu a 
wąskością jego granic. Nazwa nadana chaosowi zaprzecza jego 
bezpodstawności - a za jednym zamachem uwalnia też byt od obowiązku 
usprawiedliwiania się i tłumaczenia się ze swego sensu i przeznaczenia. Ład 
ludzki nie musi gnębić się zadumą nad tym, że sam, tylko sam, jest podstawą 
(jakże kruchą!) na jakiej wspierają się zarówno jego ambicje, jak i 
niemożność ich spełnienia; społeczeństwo nie czuje się zagrożone na 
obszarze, którym włada, jak długo zrzeka się ono nadzoru nad obszarami, 
którymi nie rządzi i rządzić nie może. Może ono nawet przez czas jakiś 
utrzymywać w tajemnicy fakt złożenia podpisu pod akta-

 

47

 

background image

 
 

mi abdykacji, przedstawiając własną niemoc jako wszechmoc Boga, własną 
ignorancję jako Boską wszechwiedzę, własną ulotność istnienia jako wie-
czność Boga, własną zaściankowość jako bożą wszechobecność.

 

Więź społeczeństwa i religii nie jest bynajmniej przygodna. Naiwne 

jest tłumaczenie tej więzi splotem historycznych przypadków i wyborów. 
Religia i społeczeństwo są jednią; bez religii społeczeństwo jest z góry 
skazane - nie potrafi się obronić, gdy postawi się je w stan oskarżenia. 
Jest gwarantem wszelkich sensów, ale samo pozbawione jest sensu; 
źródłem wszelkich celów, ale samo pozbawione celów. Niezdolne do tego, 
by ukryć dowody niemocy, jaka czai się za pozorami jego potęgi, 
społeczeństwo przegra każdą sprawę, jaką mu się w sądzie Rozumu wy-
toczy,  żądając na rozprawie dowodu prawomocności uzurpowanych prero-
gatyw i obciążając je wyłączną odpowiedzialnością za powołujące się na te 
uprawnienia czyny.

 

Gdy nie potrafi się spojrzeć w Otchłań, trzeba wszystkimi siłami, aż do 

bólu karku, odwracać wzrok. Tu właśnie jednia społeczeństwa i religii 
okazuje się pomocna. Społeczeństwo potrzebuje Boga. Najbardziej po-
trzebuje Boga osobowego,  Boga takiego jak ty i ja, tyle że nieporównanie 
bardziej niż my zasobnego w środki; takiego Boga, który jasno postrzega ład 
i sens tam, gdzie my widzimy lub podejrzewamy zaprzeczenie sensu i celu. 
Bóg nieosobowy, w rodzaju Rozumu lub Praw Historii, jest drugim z kolei, i 
to znacznie gorszym, wyborem. „Niewidzialna Dłoń", „Przebiegłość 
Rozumu", „Konieczność Historyczna" mają z Bogiem osobowym tę cechę 
wspólną,  że drogi ich są niezbadane i że nie żąda się od nich, by 
tłumaczyły się ze swych dokonań. W odróżnieniu od Boga osobowego 
jednak, ich władza nie sięga tak daleko, by zadekretować nieważkość tych 
właśnie upartych atrybutów bytu, jakie uczyniły Boga niezbędnym. Nie-
wiele mają one do powiedzenia w sprawie krótkości/wąskości istnienia, czy 
na temat bezsensu śmierci - owego „unicestwienia najrozumniejszego z 
istnień przez najmniej rozumny z żywiołów". Z chwilą gdy zajmują one 
urząd opuszczony przez Boga osobowego, śmierć staje się zniewagą dla 
ludzkiej godności i wyzwaniem dla chełpliwego ludzkiego rozumu. Jest 
wtedy  śmierć szparą, przez którą skazana na banicję (bezskutecznie, jak 
widać) absurdalność bytu sączy się w nurt żywota, aż wypełni go po brzegi; 
jest nie dającym się zabić deskami ani zasłonić oknem, przez które z 
wnętrza przytulnego, lecz przyciasnego domostwa sensu otwiera się widok

 

48

 

na niezmierzone obszary absurdu. Z chwilą gdy nie można już nadać 
śmierci sensu - jej wszechobecność  w e w n ą t r z  bytu, ale n a 
z e w n ą t r z  wszystkiego, czemu bytowanie jest poświęcone trzeba 
zataić lub „zdekonstruować" ; a jest to, co tu mówić, zadanie wymagające 
wysiłku nie lada.

 

Bez Boga trudno uniknąć konfrontacji z Chaosem. A czego nie można 

nie dostrzec w chwili nieuchronnej konfrontacji, to owego brutalnego faktu 
(jak zanotował Artur Schopenhauer wiele lat temu, w tych odległych 
latach gdy nowoczesność była jeszcze młoda, pewna siebie i buńczuczna), 
że „istnienie jest czystym przypadkiem":

 

Jeśli kto zacznie pytać, dlaczego jest świat zamiast nicości, znajdzie on, że 

istnienia  świata nie da się uzasadnić od środka;  żadnej podstawy, żadnego 

celu ostatecznego nie odkryje w świecie samym; nie wykaże, że  świat jest 

celem samym w sobie - że, innymi słowy, istnieje on dla własnego pożytku.

 

Jaka więc jest odpowiedź filozofa na owo pytanie bezskutecznie odpo-

wiedzi poszukujące?

 

Śmierć jest wynikiem, podsumowaniem życia, lub sumą łączną, jaka wyraża za 
jednym zamachem wszystkie pouczenia, które życie oferowało pojedynczo i po 
kawałku; a mianowicie, że wszystkie zmagania, składające się na zjawisko życia, 
były próżnym, bezowocnym i wewnętrznie sprzecznym wysiłkiem, i że kres 
zmagań jest wyzwoleniem.

 

W tamtych odległych czasach, głos Schopenhauera był głosem wołającym 

na puszczy. Mówiąc ściślej, miejsca z jakich takie jak Schopenhauera głosy 
dobiegały, z góry określone były jako „puszcza" przez cywilizację wciąż 
jeszcze przekonaną,  że wywiąże się triumfalnie z zadania z jakim Bóg 
borykał się bez skutku. Filozofia dziewiętnastego wieku usunęła na 
margines rozmyślania w Schopenhauerowym stylu i odmówiła im prawa 
bytu. Wystartowała ta filozofia z najwyższego piętra - z wyżyn wszech-
ogarniającej i oszałamiającej ogromem ambicji optymistycznej utopii He-gla, 
wędrowała przez ugory, jakie opancerzony przeciw wątpliwościom 
pozytywizm zaprzysiągł przekształcić w pola uprawne, i zakończyła bieg

 

49

 

background image

 
 

odsyłając Nietzschego do domu obłąkanych. W tym stuleciu marzeń (którego 
najjaskrawszym bodaj symbolem był hrabia Claude Saint-Simon, który 
przykazał lokajowi budzić się codzień okrzykiem: „czas wstawać, Wasza 
Wysokość, wielkie czyny czekają na dokonanie") nie słabła ani na chwilę 
nadzieja, że tylko to, co winno być dokonane, dokonane będzie, i że co więcej 
dla wszystkich stanie się z biegiem czasu jasne że to, co dokonane zostało, 
dokonane być musiało und kann nicht anders („Czasy nowoczesne", powiada E.  
M. Cioran, „zapoczątkowali dwaj histerycy: Don Kichot i Luter" ). Cechą 
szczególną wypowiedzi Castoriadisa, od której zaczęlis'my te rozważania, jest 
nie tyle jej oryginalność (Schopen-ą    hauer już to przecież powiedział, głośno, 
wyraźnie i dobitnie), ale jej nie-""•"- - marginesowość. Co było niegdyś herezją, na 
naszych oczach przekształca się w filozoficzną ortodoksję. O czym szeptano 
niegdyś w skazanych na zagładę ruderach, o tym krzyczy się dziś na placach 
publicznych. Co niegdyś szmuglowano pod powłoką nocy, dziś wystawia się 
dumnie i w blasku lamp jarzeniowych na ladach najmodniejszych supermarketów. 
To ta właśnie różnica czyni różnicę...

 

Oko w oko z chaosem

 

Dziś, nareszcie, nie uginają się pod nami kolana gdy zwracamy się 

twarzą do Chaosu... Nie zdarzyło się to nam nigdy przedtem. Już sam 
widok niczym nie zamaskowanego Chaosu wystarczyłby przecież, aby wy-
wołać zawrót głowy i wprawić nas w panikę. A tu jeszcze jedna nowość 
całkowita, przez to że pozbawiona wszelkiego precedensu, z jakiego można by 
się było uczyć, czerpać wskazówki czy pociechę, powinna by czynić naszą 
sytuację już całkiem nie do zniesienia. Wody, w jakich pogrążyliśmy się, są 
głębokie, ale nadto jeszcze niewyposażone we wskazówki nawigacyjne. Nie 
możemy nawet powiedzieć, że znaleźliśmy się na rozstajnych drogach: nie 
ma rozstajów bez dróg, a dziś wszak wiemy bądź czujemy, że nie ma innych 
dróg poza tymi, jakie odciskamy w gruncie własnymi stopami, krocząc...

 

Mówiąc to samo, tyle że w języku filozofów i wychowawców (choć nie 

kaznodziei, tych niewielu, jacy ocaleli jeszcze z szybko kurczącej się ka-
tegorii): wiemy dziś, że nie odkryto dotąd i zapewne nie odkryje się już

 

50

 

nigdy fundamentów bytu; i że wszelkie wysiłki założenia takich fundamentów 
okazały się, i chyba dalej okazywać się będą, daremne. Że moralność nie ma 
ani powodu, ani przyczyny - że konieczność bycia moralnym jak i sens tego, 
co moralne, nie dadzą się logicznie wydeduko-wać ani poglądowo 
zademonstrować. Jawi się nam dziś moralność jako zjawisko równie 
przygodne, co i reszta bytu - jak i reszta bytu pozbawiona fundamentów, w jej 
przypadku etycznych. Nie umiemy już dziś udzielać wskazówek etycznych 
jaźniom moralnym, nie umiemy ferować praw, jakim postępowanie moralne 
winne by się było podporządkować, a i nie spodziewamy się, byśmy owych 
umiejętności nabrali, jeśli z większą niż dotąd gorliwością i sprytem 
zabierzemy się do pracy. Jako że jednak upewniliśmy się już wprzódy 
(przekonywano nas o tym uparcie), że przyszłość moralności uznać można za 
bezpieczną w tym tylko przypadku, gdy wesprze się ona na twardym 
fundamencie założonym przez budowniczych bardziej przemyślnych i 
zasobnych niż wątła, planktono-kształtna jaźń moralna (przez siły trwalsze od 
krótkiej/wąskiej czasoprzestrzeni w jakiej zamyka się istnienie jaźni 
moralnej) - z trudem tylko udaje się nam zrozumieć, jeśli w ogóle zrozumieć 
umiemy, dlaczego miałaby być jaźń ludzka moralną, i jak mielibyśmy 
rozpoznać że taką właśnie jest

 

bądź nie jest.

 

Czym innym jest wiara, że fundamenty etyczne moralności nie zostały 

jeszcze odkryte lub zbudowane, a co innego strata wiary w fundamenty 
jako takie. Brutalne stwierdzenie Dostojewskiego „jeśli Boga nie ma, 
wszystko jest dozwolone" było tylko jawnym przyznaniem się do obaw, 
jakie gnębiły skrycie budowniczych nowoczesnego „bezbożnego" (lub „po-
bożego") ładu. Zdanie "Boga nie ma" znaczy: nie ma siły potężniejszej niż 
wola ludzka, zdolnej złamać opór ludzki i przymusić człowieka do 
moralności; a i nie ma autorytetu bardziej wzniosłego i zaufania godnego 
od ludzkich przeczuć i intuicji - autorytetu, jaki mógłby uspokoić 
błądzących po omacku, że czyny, jakie zdają się im cnotliwe, szlachetne i 
sprawiedliwe są w istocie takimi, za jakie je uważają, i jaki potrafiłby 
sprowadzić zabłąkanych na drogę cnoty. Pod nieobecność takiej siły i takiego 
autorytetu, ludzie zdani są na pastwę swych impulsów i instynktów. Te zaś 
ostatnie, jak powtarzają bez znużenia kaznodzieje, mogą zrodzić jeno 
grzech i zło, lub - jak upewniają nas z kolei filozofowie - nie zagwarantują 
poprawnego postępowania ani poprawności sądów etycznych.

 

51

 

background image

 
 

Jedni i drudzy twierdzą zgodnie, że nie ma nic takiego jak „moralność 
niepodbudowana etycznie"; i że moralność „samoistna" i samorodna, taka o 
jakiej wiemy, że zdani jesteśmy dziś na nią, jest właśnie, i to w sposób 
jaskrawię oczywisty, etycznie bezpodstawna.

 

Jednego możemy być pewni: jakakolwiek moralność istnieć może w 

społeczeństwie, jakie przyznało otwarcie, że brak mu podstawy i celu, i że 
tylko chybotliwa kładka konwencji przykrywa Otchłań ziejącą, tam gdzie 
tkwić winny jego fundamenty, może być jedynie     m o r a l n o ś c i ą      
e t y c z n i e           n i e u f u n d o w a n ą .           Musi  więc b~yć 
rriekontrolowalna i nieprzewidywalna. Tworzy się ona sama, może też ska-
sować to, co zbudowała i odtworzyć w innej zgoła postaci - a wszystko to 
dzieje się w toku zawiązywania i rozwiązywania stosunków międzyludzkich, 
w trakcie tego, jak ludzie schodzą się ze sobą i rozchodzą, porozumiewają 
i kłócą, przyjmują lub odrzucają stare lub nowe więzi i lojalności. Tyle 
wiemy na pewno. Wszystko inne, w tym i konsekwencje owego stanu 
rzeczy, nie jest bynajmniej jasne.

 

Być może jednak nie ma podstaw dla rozpaczy, być może przesadzamy z tą 

niewiedzą. Koniec końców, samostanowienie się społeczeństwa nie jest 
niczym nowym - jest co najwyżej nowością w sensie „ostatnich wiadomości". 
Od najbardziej zamierzchłych czasów społeczeństwo istniało i odtwarzało się 
drogą samostanowienia - jedyna różnica polegała na tym, że jego członkowie     
n i e      z d a w a l i      s o b i e      s p r a w y ,      że tak się właśnie 
rzeczy miały (ściślej mówiąc, potrafili patrzeć w inną stronę i nie dostrzegać 
tego, co się naprawdę działo). Różnica to jedyna, ale wcale z tego powodu nie 
błaha. Jak powiada Castoriadis, społeczeństwo do niedawna skrywało skrzętnie 
procesy, jakie utrzymywały je przy życiu. Sztuka „samozaciemnienia" polegała 
właśnie na zaprzeczaniu lub zatajaniu faktu samostanowienia, tak by to, co 
nie było niczym innym jak twardym osadem własnych  działań  mogło być 
odbierane, wbrew prawdzie, jako wynik przykazań z góry lub przemożnego 
nacisku sił wobec społeczeństwa zewnętrznych.  Łatwiej, jak się zdaje, 
podporządkować się rozkazom odgórnym niż logice własnych, niesprawdzonych 
jeszcze pomysłów: gdy w grę wchodzi przykazanie odgórne, łatwiej jest znosić 
następstwa własnych czynów, cierpienia zdają się mniej dotkliwe, głos 
sumienia dociera stłumiony, a świadomość odpowiedzialności nie rozdrapuje 
otwartej rany porażki (zbrodzień, który na sądzie wskazuje palcem

 

52

 

„tych na górze", których rozkazy wykonywał, znakomicie orientuje się na 
czym ta różnica polega). Przeżywa się kres „samozaciemniania" boleśnie 
głównie dlatego, że trzeba stanąć twarzą w twarz z odpowiedzialnością, którą 
musi się teraz wziąć na siebie, i na którą nie widać wokół chętnych.

 

Cierpenie tego typu jest udziałem          s p o ł e c z e ń s t w a           a u -

t o n o m i c z n e g o ,       czyli  takiego,  o  którym  powiada  Castoriadis,

 

ze

 

samo-konstytuuje się otwarcie. Innymi słowy, wie ono że sensy, w jakich i za 
pośrednictwem których żyje i istnieje jako społeczeństwo właśnie, są jego 
własnym dziełem;  że nie są one ani zdeterminowane w sposób konieczny, ani 
przygodne

 

- to znaczy, dodajmy, że nie są one bezdyskusyjne ani też nie spadają one 
znikąd i bez uprzedzenia. W społeczeństwie prawdziwe „autonomicznym", 
sensy - w tym też sens „tego, co moralne" - nie jawią się jako 
bezpodstawne, choć jest dla wszystkich jasne, że pozbawione są one „fu-
nadamentów" w znaczeniu postulowanym przez filozofów i teologów; 
„fundamenty" sensów, o ile o fundamentach może tu być mowa, są z tego 
samego materiału, co sensy jakie wspierają. Jak i sensy same, są one 
względnie solidnym osadem trwającego nadal procesu samo-stworze-nia. 
Etyka i moralność (jeśli już upieramy się  przy  tym,  by  je  rozróżniać) 
wyrastają z tej samej gleby; jaźń moralna nie „odkrywa" swych funda-
mentów etycznych, lecz (na podobieństwo nowoczesnych artystów, którzy 
dostarczyć muszą nie tylko dzieł sztuki, ale i klucza interpretacyjnego dla ich 
odczytania i oceny) wznosi owe fundamenty w toku samo-konstrukcji. Jeśli 
ten nowo odkryty kontynent autonomicznego społeczeństwa zaludnimy 
jakże znanymi „niedoregulowanymi normatywnie", samotnymi i 
aspołecznymi potworkami wykoncypowanymi przez Hobbesa czy Durkheima - 
będziemy mieli wszelkie powody po temu, by trząść się ze strachu o przyszłość 
ludzkości. A raczej       m i e l i b y ś m y      powody, gdyby nie to, że jeśli co 
uległo ostatnio zmianie, to nie tyle sposób, w jaki odtwarzamy nasze wspólne, 
społeczne  życie, ile nasze rozumienie procesów, za jakich pośrednictwem 
dokonujemy wciąż na nowo tego cudu. A więc rozumiemy dziś,

 

53

 

background image

 
 

że podobnie jak od zewnątrz gwarantowane fundamenty etyczne ładu lu-
dzkiego, straszak aspołecznej bestii był produktem fantazji samozacie-
mniającego się społeczeństwa (dwa te wymysły potrzebowały się 
nawzajem, uzupełniały i potwierdzały wzajemnie na sposób samospełnia-
jących się przepowiedni). Prawdę mówiąc, nowa samo-świadomość nie 
czyni zadania samo-kreacji łatwiejszym niż w czasach samo-zaciemnienia, ale 
nie ma powodów by sądzić, że czyni je ona trudniejszym niż było wtedy. 
Sprawy zmianiły się w tym tylko sensie, że widzimy dziś jaśniej niż 
kiedykolwiek trudności, w jakie zadanie obfituje i przeczuwamy, że nie ma 
na nie łatwego lekarstwa; nie spodziewamy się już, by można było przed 
nimi uciec lub ich obecność zignorować z pomocą nowych, wy-
myślniejszych niż wprzódy, wybiegów.

 

Możemy zgodzić się z Maxem Horkheimerem, który uznał Schopen-

hauera za „nauczyciela naszych czasów" ("Mało których idei - pisał 

Horkheimer - potrzebuje nasz świat bardziej niż tych, co pochodzą od 

Schopenhauera; jako że nie ukrywają one beznadziejności świata, mają one o 

wiele więcej do powiedzenia o nadziei").

 

>, 

Schopenhauera doktryna ślepej woli jako sity wiecznej świat z pozłacanej,

 

a w błąd wprowadzającej folii, w jaką zawijała go dawna metafizyka. W 

ostrej sprzeczności z pozytywizmem, utwierdza ona to, co negatywne i utrzy-

 

muje jego obecność w myśleniu, ujawniając tym samym powód dla solidar 

ności ludzi i wszelkich stworzeń zawarty w ich wspólnym losie. Żadna 

potrzeba nie będzie zaspokojona „po tamtej stronie". Popęd to tłumienia 

potrzeb na tym świecie płynie z niechęci do uznania tego stanu rzeczy  

tolerowania go, gdy istnieje szansa by go zmienić. W przypadku solidarności 

zrodzonej z beznadziei, świadomość  principium individuationis jest pod 

rzędna...

 

Stać po stronie tego, co czasowe, przeciw bezlitosnej wieczności - to właśnie jest 
moralność w Schopenhauerowym sensie.

 

Tkanie zasłony

 

Niepogodzenie się z losem, stanowcza odmowa porzucenia nadziei, była 

najbardziej jaskrawą bodaj cechą charakterystyczną mentalności nowoczesnej. 

Pod tym względem była nowoczesność w zgodzie z przed-nowoczesną 

teologiczną wersją „samo-zaciemnienia". Nowoczesne odczarowanie świata

 

było tylko częściowe: piewcy nowoczesności potępiali i odrzucali strategie 

przegranych sędziwych generałów, lecz wychwalali pod niebiosa talenty 

młodych oficerów, których promowali na ich miejsce - i bez wytchnienia 

szukali nowych, tym razem bezbłędnych, strategii, nie tracąc nadziei, że je w 

końcu znajdą. Kapłani wiedzy zastąpili kapłanów Boga; społeczeństwo 

wiedzione przez postęp miało osiągnąć to, czego świat predestynowany nie 

zdołał. Z wątpliwości co do pomyślnych efektów przyszłych starań ulepiono 

nagrobek potępionej przeszłości. Zdaniem proroków i bardów nowoczesności, 

nowy zarząd usunie błędy i wypaczenia dnia wczorajszego. Myśl nowoczesna 

chełpiła się swym krytycyzmem, ale nie uznawała ona krytyki, która by nie 

wiodła do nowych propozycji pozytywnych; tylko dla „pozytywnej" krytyki 

było miejsce - jakby nie była krytyka bezwzględna i szokująca, musiała 

legitymować się obietnicą  happy endu. Krytyka nowoczesna czerpała swe 

uzasadnienie i swe soki żywotne z pewności niewzruszonej, że dla każdego 

„problemu" istnieje „rozwiązanie", i że program „pozytywny" jest możliwy do 

skonstruowania i skonstruowany być winien. Z perspektywy czasu, opiewane 

powszechnie „odczarowanie świata" przez myśl nowoczesną przypomina 

bardziej przekazanie pałeczki w biegu rozstawnym czarodziejów. Mentalność 

nowoczesna nabyła receptę na „odczarowanie" w transakcji wiązanej, wraz z 

przepisem i zestawem części dla nowego, „ulepszonego" zaczarowania.

 

Zaklęciami magicznymi były teraz Historia tudzież Rozum: rozum historii, 

albo historia jako działanie rozumu, lub historia jako samo-poznanie się 

rozumu, albo historia jako dzieje samo-stanowienia się rozumu. Wszystkie te 

i inne jeszcze, różne lecz pokrewne formuły traktowały rozum i historię jak 

syjamskich braci nie zdatnych do operacyjnego odseparowania. Rozum jawił 

się w nich jako historia, jako nieustające  „jeszcze  nie",  jako  g d z i e      

i n d z i e j       każdego z miejsc i     k i e d y      i n d z i e j   każdego z 

momentów czasu. „Rozum" o którym powiadała myśl nowoczesna był 

dziwacznym rzeczownikiem używanym tylko w czasie przyszłym: zawsze 

świadoma swego przeznaczenia teraźniejszość miała za swój cel 

kapitulację wobec rozumu - czerpała ona swój sens jedyny z samo-zaprze-

czenia, z celu do jakiego miała prowadzić i który domagał się w pierwszym 

rzędzie zastąpienia jej czym innym niż była. Przyszłe rządy Rozumu nadają 

sens chwili obecnej, której funkcją jest moszczenie drogi wiodącej do przy-

szłości. Narracja nowoczesna, mówiąc słowami Jean-Franęois Lyotarda, 

szukała legitymacji „w przyszłości jaka miała dopiero nadejść, a więc w idei 

jaka miała być dopiero realizowana". Trzymano więc nadzieję przy życiu

 

 

background image

 
 

podsycając nieustannie napięcie między przyszłością, nigdy w pełni nie 

zmaterializowaną, a czasem teraźniejszym, w przyszłość wycelowanym ale 

wciąż od niej odległym; napięcie między „partykularyzmem, przygodnością, 

zamgleniem chwili bieżącej a uniwersalnością, samostanowieniem, przejrzy-

stością czasu przyszłego jaki obiecywała"

9

.

 

Nowoczesność wyrażała się w nieustającym wysiłku petryfikacji celu, a 

więc ujarzmienia tejże przyszłości, która nadawała sens wysiłkowi. Szło o to, by 

przyszłość dowiodła,  że wysiłek nie był  daremny;  by      z          g ó r y   zmusić 

przyszłość do zalegitymizowania wysiłku  ex post facto. W odróżnieniu od 

dawnej, przed-nowoczesnej i teologicznej wersji „samo-zaciemnie-nia", 

wersja nowoczesna nie odbierała zmienności, przygodności czy 

nieprzewidywalności  świata jako argumentu wymierzonego potencjalnie 

przeciw sobie. Uznawała przecież sens nie tylko tego, co miało jeszcze nastąpić 

i prędzej czy później nastąpić musiało, ale i tego co miało dokonać swego 

żywota; także i to drugie miało dla myśli nowoczesnej sens - a to taki oto 

sens,  że jego wybycie ze świata oczyszczało grunt pod to, co miało jeszcze 

nastąpić. Kurtyna sensu, jaką myśl nowoczesna zasłaniała nieuleczalną 

absurdalność bytu tkana była z przędzy        t w ó r c z e g o         z n i s z c z e n i a .

 

„W  świecie w jakim roiło się od ich sukcesów - powiada Cioran -nacje 

Zachodu nie miały trudności z opiewaniem historii i przypisywaniem jej sensu 
i celowości.-Historia była ich własnością, one były jej pełnomocnikami: nie 
mogły więc nie toczyć się w rozsądnym kierunku... Ustawiały więc one 
historię, kolejno, pod patronatem Opatrzności, Rozumu i Postępu"

1

 . Prawo 

miejscowe zachodniej cywilizacji, która nadała sobie imię Nowoczesności, 
mogło być przedstawione jako prawo powszechne dzięki kleszczom, w 
jakich zawarł triumfujący Zachód resztę współczesnego mu świata - to właśnie 
globalność ich panowania pozwoliła Europejczykom dopatrzeć się  „w         i c h      
cywilizacji,   i c h     dziejach,       i  c h      wiedzy cywilizacji,  historii  i 
wiedzy  berhaupt"   . Perspektywa oglądu  świata określona była przez 
dyferencjał mocy. Przedmiot oglądu zdawał się tym bardziej wątły i 
przejściowy, im łatwiej było go zmienić, uprzątnąć z drogi, uczynić niebyłym.  
Oglądane ze szczytu, przedmioty u stóp wzniesienia zdają się śmiesznie małe 
i nieporadne. Uzbrojonym po zęby pionierom kolonizującym kontynenty 
Ameryki, Australii czy Nowej Zelandii tereny, które brali w posiadanie 
zdawać się

 

musiały puste; był to dla nich punkt zerowy dziejów, czas nowego startu, 
początku absolutnego.

 

Specyficznie nowoczesną formą „samo-zaciemnienia" było wyobrażenie o 

świecie jako linii frontu. Nowoczesność jest ze swej istoty c y w i l i z a c j ą  
f r o n t o w ą .  Istnieć ona może tak długo, jak długo istnieje front bitewny, z 
jakim wiązać można obietnicę nowego rozdziału, mówiąc  ściślej - jak 
długo świat pozwala na to, by traktować go jako linię frontu. „Zachód - 
jak pisze Castoriadis - jest niewolnikiem idei wolności absolutnej", 
rozumianej jako „arbitralność  (Willkiir)  całkowita", jako „próżnia 
absolutna", którą trzeba jeszcze wypełnić treścią

12

. Cokolwiek ma być 

zrobione, zrobione być musi. Co się liczy w pierwszym rzędzie, to 
z d o l n o ś ć  działania, a nie działanie samo; treść, cel, następstwa czynu są 
podrzędne wobec m o c y  działania.

 

Tylko z pozoru jest byt nowoczesny zorientowany     d o c e l o w o .  

Naprawdę ważny jest nie cel, lecz owa pewność siebie, jaką czerpie się z 
posiadania   ś r o d k ó w      do osiągania (i stawiania!) celów, jako że to 
właśnie ufność, że można próbować na nowo, i w nieskończoność (że żadna 
porażka nie jest ostateczna) pozwala trwać w przekonaniu, że „historia jest 
postępem rozumu". Wbrew temu jak sobie sama siebie wyobraża, i temu, 
jak się reklamuje, cywilizacja nowoczesna nie orientowała się  nigdy  na     
d z i a ł a n i e ,      lecz na     z d o l n o ś ć      do d z i a ł a n i a .      
Ta zdolność z kolei była wypadkową posiadanych narzędzi i oporu surowca 
(to znaczy, zgody przedmiotu działania na to, by działający traktowali go jak 
surowiec): innymi słowy, była ona wypadkową dyferencjału mocy. Można się 
domyślać, że to właśnie spłaszczenie dyfe-rencjału mocy między Zachodem a 
resztą świata było zasadniczym powodem załamania się i  uwiądu tej wersji 
„samo-zaciemnienia" jaka posługiwała się mitologią Historii, Rozumu i 
Postępu; a więc bodźcem dla ponowoczesnego przewartościowania założeń 
cywilizacji nowoczesnej. Wynikiem tego przewartościowania nie jest, jak 
dotąd, nowa i ulepszona wersja „samo-zaciemnienia". Jest nim nie tylko 
gotowość przyznania, że byt z pozoru uładzony i sensowny podszyty jest 
Chaosem i Absurdem -ale i rosnące przekonanie, że ów stan trwać będzie 
jak dalece sięgnąć można wyobraźnią, i że nic co jesteśmy w stanie zrobić 
nie może tego faktu zmienić.

 

 

 

 

56

 

57

background image

 
 

Przekłucie zasłony

 

Nowoczesność uważała się niegdyś za cywilizację     u n i w e r s a l - n  ą. 

Mówi ona dziś o sobie jako o cywilizacji     g l o b a l n e j .    Za tą drobną z 
pozoru wymianą terminów kryje się radykalny zwrot w samo-wiedzy i 
samopoczuciu Zachodu.  „Uniwersalne" być miało panowanie Rozumu; 
taki  ład  rzeczy,  w jakim dyktatura pasji ustąpi miejsca autonomii istot 
rozumnych, przesądy i ignorancję zastąpi prawda, a miast losu dryfującego 
planktonu ludzie żyć  będą w historii planowanej, skonstruowanej na 
zamówienie i skrzętnie nadzorowanej. „Globalność", dla odmiany,  znaczy 
tyle  tylko, że wszyscy wszędzie mogą stołować się u MacDonalda i 
oglądać najnowszy telewizyjny dokudramat. Uniwersalność była wyzwaniem 
rzuconym niedoskonałemu  światu, dumnym projektem, zadaniem 
herkulesowym do wykonania. Globalność natomiast zwiastuje potulną 
zgodę na to, co się dzieje; rezygnację z oporu, kapitulację, której gorycz 
(jeśli w ogóle doświadczaną) osładza co najwyżej przekonanie, że rozsądniej 
przyłączyć się do zwycięzców niż tkwić w obozie pokonanych. 
Uniwersalność była orężem i chlubą filozofów. Globalność wysiedla filo-
zofów, odartych z tog senatorskich, z powrotem do owej puszczy z jakiej 
uniwersalność miała ich wyprowadzić. Jak pisze Dawid E. KJemm

 

W system konkurencyjny gospodarki globalnej wpisane jest prawo, jakie czyni 
dyskurs filozoficzny bezprzedmiotowym: prawo maksymalizacji zysku. Prawo to 
określa normy, jakie kierują lub ograniczają działanie, a czynią to nie poprzez 
odwoływanie się do prawdy lecz przez praktyczną determinację rezultatów 
zabiegów życiowych. Prawo samo, bez pomocy, selekcjonuje tych, którym się 
powiodło od tych, którzy ponieśli porażkę, zgodnie z zasadami swoistego 
darwinizmu gospodarczego. Odwoływanie się do prawdy w niczym nie podważy 
działania prawa...

 

Innymi słowy: niewiele tu zależy od tego, co (i czy) mówią filozofowie - 

jakby nie pragnęli oni, by było odwrotnie, i z jakim by uporem nie

 

twierdzili (jak istotnie utrzymują od Hegla do Habermasa), że historia i 
nowoczesność, a już szczególnie postępowe dojrzewanie historii do jej 
nowoczesnej postaci, są filozoficznymi problemami - zadaniami     c z e -
k a j ą c y m i           (choć, jak twierdzi Habermas, bezwiednie) na decyzję 
filozofów. Chaos i przygodność, których dozgonną banicję z wysp społecznego 
ładu myśl nowoczesna zaprzysięgła, powróciły z wygnania, gotowe mścić się za 
czasy pogardy; zarządzają one teraz obszarem, który miał być wyłączną 
domeną Rozumu, zawiadywaną przez prawo stanowione, nie przez prawa 
natury; zaś gdzie chaos i przygodność rządzą, mędrcy którzy zasiadali wprzódy 
przy biurkach zawiadowców historii degradowani są do ileż pośledniejszej rangi 
nadwornych kronikarzy. Dymisji towarzyszy zakłopotanie - nie jest bowiem 
bynajmniej jasne, czy pulpity zawiadowcze zachowały się w ogóle i czy 
ktokolwiek jeszcze dziś przy nich zasiada, czy przeżyły one przekształcenie się 
uniwersalizacji w globalizację (lub ujawnienie, że uniwersalizacja jest w istocie 
globalizacją; lub też demaskację p r o j e k t u      uniwersalizacji jako 
przykrywki dla     p r a k t y k i   globalizacji). Społeczeństwo nie udaje już, że 
jest tarczą przeciw przygodności. Pod nieobecność  władz na tyle silnych i 
zuchwałych by podjąć się na serio poskromienia żywiołu, społeczeństwo 
samo staje się boiskiem dla chaosu - polem bitwy dla rozproszonych, 
pozbawionych wspólnego dowództwa i uzgodnionego planu oddziałów 
partyzanckich lub pastwiskiem dla stąd wędrujących każde w innym kierunku, 
choć wszystkie w poszukiwaniu żeru i bezpiecznego od drapieżników poletka 
na nocleg. Chronologia zastępuje historię, „rozwój" zajmuje miejsce postępu, 
przygodność panuje tam, gdzie niegdyś spodziewano się rządów logiki planu. To 
wszystko nie jest filozofów winą; to wszystko nie dlatego się stało, że filozo-
fowie nie umieli ulokować ulotnego i przygodnego bytu na solidnym 
fundamencie. Jeśli już, to wyrwano im z rąk narzędzia i materiały bu-
dowlane - i to nie po to, by przekazać je w inne ręce, lecz by cisnąć je na 
śmietnisko zawiedzionych nadziei i niedotrzymanych obietnic, gdzie spoczęły 
już sny o rządach powszechnych Rozumu.

 

Dymisja prawodawców spowodowałaby oburzenie polityczne; unieważ-

nienie procedury prawodawczej budzi filozoficzną rozpacz. Nie tylko o to 
przecież idzie, że trwałe rzekomo małżeństwo prawdy i mocy zakończyło 
się rozwodem. Stało się coś gorszego - zabrakło kawalerów gotowych po-
ślubić prawdę filozofów, i nie widzi już ona ratunku przed staropanień-

 

 

 

59

58

 

background image

 
 

stwem. Nie widać jakoś postaci skłonnych przywdziać szaty „oświeconych 
despotów", jakie od paru stuleci tkali filozofowie dla przyszłego narzeczonego 
Prawdy - choć filozofowie czynią co mogą by znaleźć  je w coraz to nowych 
siedzibach, wśród nowych kacyków plemiennych na przykład, lub wśród 
dzisiejszych rycerzy wolności, którym nie dano jeszcze szansy spróbowania sił 
w roli drobnych, lecz dokuczliwych tyranów (tych, co kierują wzrok w tym 
ostatnim kierunku, Cioran ostrzega: „Definicja'jest zawsze kamieniem 
węgielnym  świętego przybytku"; z reguły „płomienne oczy zwiastują rzeź"; 
„człowiek, który proponuje nową wiarę, jest prześladowany, aż sam nie stanie 
się prześladowcą; ży^p prawdy zaczyna się od konfliktu z policją, a kończy jej 
przywołanierff^

4

). Dyskurs postmodernistyczny filozofów opętanych tęsknotą za 

prawodawstwem stosuje się do reguł wspólnych zwierzeniom sfrustrowanych: 
obrzuca się w nim wyzwiskami i polewa jadem posłańców, gdy wieściom jakie 
przynoszą odmawia się prawdy lub powodów do poważnego potraktowania.

 

Postępując w ten sposób, filozofowie winią rzeczywistość za to, że nie 

wspięła się na wyżyny racjonalności, które obrali u zarania ery nowoczesnej za 
horyzont dziejów. Reakcja to naturalna i bardzo ludzka - ale jeśli wziąć poprawkę 
na zrozumiałe rozgoryczenie niedoszłych prawodawców, okaże się, że „stało się 
w historii" co innego niż insynuują: procesy zapoczątkowane u progu 
nowoczesności, fałszywie odczytane w swoim czasie jako pierwsze kroki na 
szlaku wiodącym ku fachowo nadzorowanej i koordynowanej racjonalności 
uniwersalnej, zrodziły mnóstwo nieskoordynowanych i samoistnych (lokalnych, 
partykularnych racjonalności, które stały się  główną przeszkodą na drodze do 
iście powszechnego ładu racjonalnego. Prawdziwym horyzontem ery 
nowoczesnej okazało się „społeczeństwo ryzyka" Ulricha Becka, w którym liczyć 
można co najwyżej na to, że jakieś inicjatywy miejscowe, ale potencjalnie groźne 
w skali globalnej, podjęte będą jutro dla załagodzenia strat naniesionych przez 
wczoraj podjęte, równie lokalne i w sposób oczywisty szkodliwe globalnie, 
inicjatywy.

 

Echo zawiedzionej nadziei kołacze się w często powtarzanej opinii, że 

dolegliwością i przyczyną osobliwej niemocy, jaką zmożona jest nasza epoka 
jest uwiąd wyobraźni, a nade wszystko zmierzch utopijnego myślenia. 
Poprawność tej diagnozy budzi wszakże wątpliwości: być może przyjmuje się tu 
bankructwo p e w n e g o   t y p u   utopii za

 

60

 

symptom ogólnej anty-utopijności naszych czasów. Ponowoczesność jest na 
tyle nowoczesna, by żyć nadzieją. Straciła ona niewiele z nowoczesnego 
buńczucznego optymizmu (choć trudno się spodziewać, by filozofowie 
intonowali odę do ponowoczesnej radości; za mało znajdą dla siebie po-
żywnych okruchów pod stołem biesiadnym rozstawionym na ponowoczes-
nym festynie; nie przewidziano dla nich lokalu w ponowoczesnym szkicu 
„nowej i ulepszonej" przyszłości). Ponowoczesność ma swoje utopie, choć 
nie należy winić filozofów za to, że nie zauważają w nich znamion, jakie 
przyzwyczaili się przyjmować za cechy szczególne utopii: tych co dodawały 
ostróg nowoczesnej nietolerancji wobec teraźniejszości - zawsze przecież 
niedoskonałej, zawsze pozostawiającej wiele do życzenia, zawsze 
ułomnej i koślawej, jeśli się ją ze świetlanym obrazem przyszłej harmonii

 

zestawiło.

 

Joe Bailey opisał ciekawie dwie wzajem uzupełniające się utopie po-

nowoczesne: tę która powiada o cudownych właściwościach leczniczych 

wolnego rynku, i tę, która kreśli obraz świata, w jakim na wszystkie kłopoty jest 

lekarstwo, i wszystkie lekarstwa dostarczane są przez technonaukę. 

Pierwsza, neo-liberalna utopia roztacza panoramę całkowicie uwolnionej z 

więzów, kompletnie „zderegulowanej" konkurencji rynkowej, odnajdującej 

nieomylnie najkrótszą i najszybszą trasę do szczęścia i bogactwa. W tej utopii, 

„społeczeństwo jawi się jako ład w zasadzie     n a t u r a l n y ,       w jakim 

zaspokajające potrzeby instytucje wyrastają niejako same przez się. 

Interwencjonizm, planowanie i upolitycznienie świadczeń społecznych jawią się 

natomiast jako niebezpieczne zaburzenia żywiołowego  ładu". Druga, 

technologiczna utopia „głosi,  że społeczne, polityczne a nawet moralne 

problemy społeczeństwa podatne są na technologiczne rozwiązania,  że ruch 

naprzód we wszystkich sferach życia gwarantowany jest wyłącznie przez 

zmiany technologiczne, i że obecne społeczeństwo znajduje się w ruchu 

przyspieszonym ku nowym jakościowym ulepszeniom, jakie przyniesie rozwój 

technologii". A oto konkluzja Baileya:

 

Oto dwie nowe, przykuwające uwagę, i powiedziałbym,  że wielce wpływowe 
utopie, które wnoszą element optymizmu do debat publicznych. Powiedział-
bym, więcej: że dominują one i kolonizują optymizm współczesny.

 

background image

 
 

Utopie ponowoczesne są anarchistyczne; rzadko kiedy skłaniają się ku 

anarcho-syndykalizmowi. Obie malują obraz świata praw bez obowiązków, 
a głównie bez rządców i żandarmów, za wyjątkiem tych paru, bez których 
obejść się nie można, jeśli pragnie się spokojnego spaceru wzdłuż 
sklepowego deptaku i nie chce się by torbę z zakupami wyrwano z ręki. 
Obie każą ufać  mądrości Nieobecnego Rozumu. Obie buntują się przeciw 
świadomemu działaniu zbiorowemu, planom wspólnym, projektom 
ogólnym, dzisiejszym wyrzeczeniom w imię przyszłych korzyści, zwłoce 
w zaspokajaniu pragnień - wszystkim tym zasadom głoszonym wczoraj w 
założeniu, że przyszłość można kontrolować, nadawać jej kierunek, zmuszać 
do tego, by przybierała kształt z góry pożądany, a więc w założeniu że bieg 
czasu nie jest po prostu sekwencją niepowiązanych i niezależnych od 
siebie epizodów, że to, co robi się dziś waży, jako że ma wpływ jakiś na to, 
co się stanie jutro; że, innymi słowy, czyny są „brzemienne w skutki". 
Mądrość ponowoczesna uznaje jedno tylko planowanie, zwane 
„planowaniem rodziny" (nazwę dobrano, rzec można, w stylu Orwellowskiej     
n o w o m o w y      -     n i e      po     to     by i n f o r m o w a ć ,      a l e      
a b y      m y l i ć ;      istota „planowania rodziny" na tym przecież polega, by 
do powstania rodziny nie dopuścić) - a więc planowanie zmierzające  do     
z a p o b i e g a n i a           „brze-mienności w skutki", do oczyszczania 
czynów od następstw. Dzieje się tak, jak gdyby nowe aksjomaty polityki 
życiowej były dokładnym odwróceniem dawnych: jeśli dawniej zakładało 
się,  że aktorzy pracują w imię przyszłości - dziś przyjmuje się,  że 
przyszłość jest siłą wobec aktorów niechętną lub złowrogą, jaka dławi 
wolność, paraliżuje wolę i pęta ręce na długo, zanim nadejdzie. 
Żywiołowość  świata malowanego przez ponowoczesne utopie czyni 
absurdalną wszelką troskę o przyszłość, z wyjątkiem troski o to, by móc 
przestać troszczyć się o przyszłość - no i o to oczywiście, by móc działać w 
sposób odpowiednio beztroski i niefrasobliwy.

 

Chaos i przygodność, które myśl i praktyka nowoczesne usiłowały przez 

dwa z górą stulecia wytrzebić lub (gdyby wytrzebić się nie dało) przepędzić z 

pola widzenia, nie tylko powróciły z wygnania lub kryjówki, ale (po raz 

pierwszy chyba w dziejach tak jawnie, i dla tak wielu ludzi naraz) pojawiają 

się na placach publicznych gołe, pozbawione szat, makijażu i ozdób - i po raz 

pierwszy nie wstydzą się swej nagości i nie szukają, jakby ją ukryć. Bez-

podstawność bytu nie jest dziś hańbiącą tajemnicą, o jakiej w porządnym

 

62

 

towarzystwie mówić nie wypada, ani grzechem pierworodnym, który zbiorowość 

ludzka zwana społeczeństwem stara się jak tylko można odpokutować i zmyć. 

Wręcz na odwrót: opiewa się dziś jej piękno i głosi jej chwałę, jako warunku 

prawdziwej, w pełni rozkwitłej wolności. Ponowo-czesność oznacza demontaż i 

deregulację wszystkich tych urzędów, na jakie w epoce nowoczesnej składano 

obowiązek prowadzenia lub popychania" istot ludzkich^pojedynczo lub 

zbiorowo, ku ich stanowi idealnemu: ku ładowi racjonalnemu i doskonałości, 

ku doskonałości racjonalnej i racjonalności doskonałej. Utopie ponowoczesne, 

ponowoczesne wyobrażenia o szczęściu przekonują nas, że należy 

przyklaskiwać rozbiórce, radować się rozwalaniem ścian, witać kruszenie i 

przemiał ideałów hymnami na cześć wolności niczym nareszcie nie 

krępowanej, raz na zawsze uwolnionej od mącącego przyjemność obowiązku 

służenia „wyższym celom".

 

Nie jest wcale jasne, jak posuwać się mogą naprzód sprawy moralności, 

dobra i sprawiedliwości w świecie, który jak gdyby pogodził się z własną 
bezpodstawnością, przestał się nią kłopotać i nie cierpi już na bezsenność z 
powodu niedowładu urzędów odpowiedzialnych za poskramianie chaosu. Nie 
należy się więc dziwić, że filozofowie etyczni tracą nerwy i że opuszcza ich 
chęć brania się za barki z problemami świata jaki zamieszkują;  że miast 
upierać się w sprawowaniu coraz mniej wdzięcznej a coraz bardziej 
awanturniczej funkcji stanowienia praw i ferowania sądów etycznych, wolą 
spędzać czas na mnożeniu uczonych komentarzy do antycznych tekstów. Po 
sporządzeniu inwetarza aktualnych frasunków intelektualnych zarówno na 
lewicy jak i na prawicy politycznego widma, znalazł Castoriadis „przerażający 
regres ideologiczny wśród literati".

 

Czynności prawodawcze i definicyjne są z reguły jawną lub pośrednią 

krytyką istniejącego stanu rzeczy. Obecna niechęć do zajmowania się nimi 
rozonuje ściśle, i wcale nie przypadkowo, z obumieraniem myśli krytycznej; 
z powszechnie dziś odczuwaną niemocą wyobraźni, niezdolnej już do 
wykoncypowania  świata odmiennego od tego jaki istnieje a jednak 
podobnie jak on zdolnego do życia; a i z równie powszechnym brakiem 
optyministycznej zuchwałości lub zuchwałego optymizmu potrzebnych, by 
zarekomendować ów świat odmienny ludziom zanurzonym w świecie, który 
jest. „Okres bieżący można zatem opisać najlepiej jako ogólny odwrót ku 
konformizmowi" - powiada Castoriadis. Powiada to ze smutkiem i 
gniewiem - nawet on jednak, gdy proponuje zastrzyk środków pobudza-
jących dla zahamowania dalszego uwiądu wątlejącej, lecz nie wyczerpanej

 

63

 

background image

 
 

wszak jeszcze do końca wizji świata zbiorowej i indywidualnej autonomii, 
kończy zdaniem nie tak znowu różniącym się od popularnych diagnoz, 
jakie obarcza on skądinąd winą za ubóstwo ideologiczne i głuche milczenie 
dzisiejszych  literati:  „Trzeba nam nowych celów politycznych i nowych 
postaw ludzkich, których jak dotąd ni śladu"

16

...

 

Zerwanie zasłony 

Gdy obciąża się bezwyjątkową niemal i prawie całkowitą  „ślepotę na 

alternatywy" winą za obezwładniającą atmosferę podejrzenia lub obojętności, 
w jakiej dusi się dziś i wiotczeje zaangażowanie etyczne, pamiętać wypada, 
że rzekomy winowajca jest nie tyle sprawcą, co symptomem przemian. 
Niechęć do arbitrażu etycznego zdaje się płynąć z autentycznych i zasadnych 
wątpliwości co do walorów operacji „Chaosgate", przynajmniej w tej 
specyficznej postaci jaką nadano jej w erze nowożytnej. Choć udało się w 
jej wyniku rozbić liczne obozy polowe ładu i sensu, operacja jako całość nie 
przyniosła sukcesu jaki obiecywała; nie udało się jej usunąć nieładu poza 
granice rzeczywistości czy świadomości społecznej, a tym bardziej nie 
osiągnęła ona spodziewanego „postępu etycznego". Po zastanowieniu, 
kuracja nie wydaje się dziś bardziej atrakcyjna od chorobowego ponoć stanu z 
jakiego miała los ludzki wydobyć. „Ogólny postęp człowieczeństwa" - czy to 
w sensie coraz skuteczniejszej kontroli nad tym, co w świecie  żywiołowe, 
przygodne i potencjalnie katastrofalne, czy to w sensie rosnącej autonomii 
grupowej i jednostkowej - nie nastąpił; zaś praca nad jego realizacją 
przyniosła niemało zatrutych owoców. Umysłu refleksyjnego nie może nie 
trapić pytanie, czy aby praca ta, w formie jaką jej dotąd nadawano, może w 
ogóle przynieść owoce jadalne i nie robaczywe. Zanim dojdzie się do 
przekonującej odpowiedzi na to pytanie, nie będzie rzeczą oczywistą,  że 
obserwowana dziś powściągliwość ideologiczna jest sprawą tchórzostwa i 
zdrady (o co pomawiają ją chwytający za pióro krytycy krytyków,  którzy 
zamilkli), a nie rozwagi, trzeźwości umysłu i poczucia odpowiedzialności. 
Jak powiada Jean-Francois Lyotard, „po upływie dwóch ostatnich stuleci 
jesteśmy bardziej wyczuleni na sygnały zwiastujące ruch w przeciwnym [do 
postępowego] kierunku. Ani libaralizm, czy to gospodarczy czy to polityczny, 
ani mar-

 

64

 

ksizm w jego wielorakich wcieleniach, nie wyszły z owych krwawych stuleci 
niezbrukane, wolne od oskarżeń o zbrodnie przeciw ludzkości".

 

Dwie wątpliwości ranią dotkliwie godność moralną i etyczną pewność 

siebie Zachodu.

 

Po pierwsze - podejrzenie, jakiego żadną miarą rozchwiać się nie udaje, że 

Auschwitz i Gułag (podobnie jak i późniejszy już, w tym i całkiem nowy, 
nawrót namiętnej niechęci do obcych, w licznych formach, w jakich się dziś 
przejawia - poczynając od ogólnie potępianej „czystki etnicznej", poprzez 
równie ogólnie, choć pokryjomu oklaskiwane napady na cudzoziemców, i 
kończąc na powszechnie już i publicznie fetowanym „nowym i 
udoskonalonym" prawodawstwie wymierzonym w imigrantów i poszukiwaczy 
azylu) były i są logicznym wytworem, a nie chwilową aberracją myślową czy 
zbłąkaniem nowoczesnej praktyki „dekretowania ładu"; podejrzenie, że 
odwrotną i oddzielić się nie dającą stroną „uniwersaliza-cji" jest mnożenie 
podziałów, duszenie wszystkiego, co się jednoliceniu wymyka, i pęd do 
wyłączności, i że rzekomy „fundament uniwersalny" dekretowanego ładu 
okazuje się w praktyce podstawą teoretyczną dla nieto-relancji wobec tego, co 
odmienne, oraz bazą dla wypraw karnych przeciw tym, co obstają przy swej 
odmienności; innymi słowy,  że ceną nowoczesnej wersji humanizacji było 
poczęcie i intensyfikacja działań w skutkach swych nieludzkich. Macki 
wątpliwości sięgają  głęboko: do samego serca „projektu Nowoczesność". 
Pytamy dziś, zmożeni niepewnością, czy aby małżeństwo między wzrostem 
kontroli racjonalnej a rozkwitem społecznej i osobistej autonomii - ów 
postulat koronny strategii nowoczesnej -nie było od pierwszej chwili 
mezaliansem, i czy aby, wbrew przechwałkom, było ono kiedy 
skonsumowane.

 

Druga wątpliwość jest nie mniej zasadnicza. Dotyczy ona równie 

istotnej przesłanki „projektu Nowoczesność" - tej mianowicie, że nowo-
czesność jest ze swej natury cywilizacją skazaną niejako na powszechność; 
pierwszą chyba w dziejach ludzkości formą istnienia, jaka nadaje się do 
uniwersalnego zastosowania. Wiązało się z tym założeniem ściśle wyobrażenie 
o „unowocześnionej" części globu jako o z a a w a n s o w a - n e j swoistej 
straży przedniej oddziału ludzkości, jaka toruje szlaki, którymi prędzej 
czy później podąży reszta gatunku ludzkiego. Bezlitosne tępienie zastanych 
- „zacofanych" - sposobów życia mogło być w świetle tych założeń 
postrzegane i przedstawiane jako wprowadzenie do iście

 

65

 

background image

 
 

powszechnej unii równych partnerów, swoistej civitas gentium Kanta, kie-
rowanej przez jus cosmopoliticum do federacji wolnych ludów uznających te 
same wartości i przestrzegających tych samych zasad moralnych. Rzecz w 
tym jednak, że wszystkie te akty wiary i milczące założenia  źle zniosły 
próbę czasu. Mnożą się dziś dowody, że cywilizacja nowoczesna nie jest 
bynajmniej „z natury swej" powszechna; że, co gorsza, nie nadaje się ona do 
powszechnego zastosowania; że          n i e z b ę d n y m  warunkiem jej 
rozkwitu na jednych terenach jest dewastacja i pauperyzacja innych 
terenów; i że zabrakłoby jej potencji ekspansyjnej i impetu, gdyby 
wyczerpał się kiedy zasób śmietnisk, na jakie kraje „zaawansowane" 
wyrzucać mogą toksyczne odpady i produkty uboczne pozostałe z 
budowy ładu i poskramiania chaosu u siebie w domu. Zacytujmy raz jeszcze 
Lyotarda:

 

ludzkość podzielona jest na dwie części. Jedna stoi wobec problemów wyni 

kłych ze złożoności bytu, gdy druga boryka się z odwiecznym a straszliwym 

• 

zadaniem przetrwania. Ten podział jest chyba podstawowym aspektem klęski 

nowoczesnego projektu...

 

To nie niedostatek postępu, lecz przeciwnie, fakt rozwoju - technicznego i na-

ukowego, artystycznego, gospodarczego, politycznego - który stworzył możli-

wość wojen totalnych, totalitaryzmu, rosnącej przepaści między zamożną 

Północą a nędzarskim Południem, bezrobocia i „nowego ubóstwa"...

 

Wyrok Lyotarda jest potępiający i bezapelacyjny: „nie wolno uzasadniać 

rozwoju obietnicą emancypacji człowieczeństwa jako całości"   . A przecież w 

imię tej właśnie emancypacji - od nędzy, od „niskiej stopy życiowej", od 

ubóstwa potrzeb, od konieczności czynienia tego, czego domaga się tradycja 

zamiast tego, na co ma się ochotę (lub na co może przyjdzie jeszcze ochota w 

przyszłości) - wypowiedział Harry Truman w 1947 roku wojnę 

„niedorozwojowi". Od tego czasu, niewyobrażalne przedtem cierpienia stały się 

udziałem ludów o „gospodarce symbiotycznej", a spadły one na ich głowy 

jakoby gwoli ich przyszłego szczęścia, utożsamionego teraz z „rozwiniętym", to 

znaczy nowoczesnym, stylem życia. Delikatna a krucha równowaga „gospodarki 

symbiotycznej" z jej subtelną harmonią możliwości i pragnień nie mogła ujść 

cało, gdy pod obstrzałem znalazły się prostota bytu, skromność marzeń, 

wstrzemięźliwość, zadowolenie się małym, zgoda na ograniczoność ludzkich 

możliwości i szacunek dla wszelkich, nie tylko ludzkich, odmian życia. Dawna 

gospodarka leży w gruzach, ale nie widać co

 

66

 

miałoby ją zastąpić; nie znaleziono jakoś skutecznej recepty na nową rów-
nowagę. Ofiary molocha „rozwoju" - „pozostawione samym sobie przez 
sektor zaawansowany, ale i odcięte bezpowrotnie od dawnych sposobów życia... 
stają się emigrantami we własnych krajach"   . Gdzie przemkną rydwany „rozwoju", 
brak     k w a l i f i k a c j i    zastępuje    w i e d z ę           i 
u m i e j ę t n o ś c i           c o d z i e n n e ,           utowarowiona     s i ł a  
r o b o c z a           zapełnia osiedla niegdyś zamieszkane przez     l u d z i ,  
wspólne     u ż y t k i           przekształcają się  w          z a s o b y             i n w e -
s t y c y j n e ,   mądrość w przesąd, a mędrcy w nosicieli zabobonu. Rydwany nie 
z własnego pędzą impetu, nie utrzymałyby ich w ruchu nawet i owe oszalałe 
tłumy przyszłych ofiar rzucające się w ekstazie pod koła, by ciałami swymi 
mościć drogę „rozwojowi". Rydwany pchane są od tyłu - często po kryjomu, ale 
zawsze bez chwili wytchnienia - przez niezliczone zastępy ekspertów, inżynierów, 
najemców i podnajemców, handlarzy ziarnem siewnym, nawozami, środkami 
owadobójczymi, narzędziami czy silnikami, naukowcami z instytutów 
badawczych oraz tubylczych lub kosmopolitycznych polityków goniących za 
sławą i chwałą. Pęd rydwanów zdaje się więc nie do powstrzymania, a 
wrażenie niepowstrzymalności czyni go bardziej jeszcze niepowtarzalnym. Nie 
ma, jak widać, ucieczki przed „rozwojem", jaki zaawansowana część globu, 
żądna ciągle  świeżych dostaw krwi dziewiczej dla zapobieżenia własnemu 
grzybieniu, zdołała przekształcić w coś na podobieństwo „prawa natury". 
Spytajmy wszakże, co ów „rozwój" rozwija?

 

Najmniej wątpliwy a najbardziej jaskrawy jest fakt „rozwoju" dystansu 

między tym, co ludzie wytwarzają, a tym, co przywłaszczają i spożywają 
aby pozostać przy życiu (jakby się owego „pozostania przy życiu" nie ro-
zumiało w danym czasie i miejscu). „Rozwój" „rozwija" w sposób najbardziej 
oczywisty     z a l e ż n o ś ć      ludzi od przedmiotów i zdarzeń, których sami 
nie są w stanie wytworzyć czy kontrolować, ani nawet ogarnąć wzrokiem i 
zrozumieć. Gdy docierają one do progów własnego domostwa, fale 
wzbudzone działaniami innych ludzi przypominają do złudzenia powódź, 
czy inne katastrofy żywiołowe; nadciągają one niezapowiedziane, nie wiadmo 
skąd, i drwią sobie z zapobiegliwości, sprytu i mądrości mieszkańców. Jakby 
szczerze nie wierzyli planiści i mianowani lub samozwańczy zwiadowcy 
procesów społecznych,  że sterują, lub mogą w razie potrzeby sterować 
zdarzeniami, i jakby nie byli przekonani, że postrzegają metodę w ich 
szaleństwie, z punktu widzenia ofiar („przedmiotów" rozwoju) zmiany 
przypominają raczej otwarcie śluz, przez który chaos i przygodność 
wdzierają się w monotonne wprawdzie, ale jak dotąd

 

67

 

background image

 
 

uregulowane i uładzone życie. Gdzie dawniej czuli się w domu, dziś czują 
się zabłąkani. To, co dla orędowników rozwoju jest odczarowaniem - dla 
ofiar rozwoju jest zaczarowaniem świata. Nieprzenikalna wzrokiem 
tajemnica szczelnie spowija teraz świat niegdyś swojski, przejrzysty, znajomy. 
Ofiary „rozwoju" nie wiedzą już, jak postępować; i nie ufają już własnym 
nogom, nie nawykłym wszak do grząskiej gleby na jakiej wypadło im się 
teraz poruszać. Ofiary potrzebują protez i lasek - przewodników, 
ekspertów, instruktorów, rozkazodawców.

 

Nie o tym jednak mowa w podręcznikach „ekonomii rozwojowej" i 

dekla- racjach politycznych na temat potrzeby i perspektyw rozwoju. Jedne i 
drugie mierzą rozwój masą spożytych produktów - rozmiarami „efektywnego 
popytu" na dobra i usługi. Rozwój ma miejsce, powiadają one lub zakładają 
milcząco, gdy rozmiary te rosną. Iście tautologicznym sposobem wzrost ten 
przedstawia się jako postęp w zaspokojeniu ludzkich potrzeb (jak wskazuje 
Robert E. Lane z Harvardu, wedle ortodoksyjnych ekonomistów 
„zadowolenie z produktu jest dowiedzione przez fakt jego nabycia, 
niezależnie od tego czy przynosi on radość, czy utrapienie, i bez wzięcia pod 
uwagę alternatywnych a poza-rynkowych pożytków, jakie uzyskać by można z 
czasu i sił nabywcy"

1

   - a więc dowodzą oni z góry, że ludzie kupują to, czego 

potrzebują, i że kupują  to          d l a t e g o           że potrzebują). Przy takim 
rozumowaniu, można pominąć milczeniem gigantyczne zagadnienie 
pierwszeństwa podaży wobec popytu, towarów które „kupują" swych 
przyszłych nabywców i konsumentów, pragnień będących w tej samej mierze 
wytworem przemysłowym jak i owe dobra, które mają  służyć ich 
zaspokojeniu. Głębszą jeszcze przesłanką omawianego rozumowania, której  
przyjęcie czyni rozumowanie  ,,samo przez się oczywistym", jest teza, że 
szczęście jest wynikiem zaspokojenia pragnień (przekonanie mocno w 
popularnej opinii zakorzenione, mimo że wielokrotnie krytykowane i 
dyskredytowane przez łańcuch wybitnych myślicieli, od Schopenhauera do 
Freuda).  Wnioskiem z sylogizmu wspartego na tautologii i fałszywej 
przesłance jest teza, że rozwój jest konieczny, pożądany i moralnie pochwały 
godny, jako że powiększa on sumę ludzkiego szczęścia; po czym za pomocą 
nowej serii tautologii, wniosek ów jest „potwierdzany" przez statystykę 
rosnących dochodów i pojemności wymiany handlowej w rozwiniętej części 
globu.

 

Robert Lane dokonał przeglądu danych o opiniach, jakie wypowiadają o 

swym poziomie zadowolenia z życia ci, których uważa się za takich, co są z 
życia zadowolonymi - i doszedł" do wniosków rażąco sprzecznych z tymi, 
jakie suponuje tradycyjny folklor ekonomiczny:

 

Badania prowadzone w zaawansowanych systemach gospodarczych wskazują, 
zgodnie z oczekiwaniami, że na każdy dodatkowy tysiąc funtów dochodu 
przypada wzrost poczucia dobrobytu - ale prawidłowość ta działa jedynie 
wśród najuboższej jednej piątej ludności. Powyżej tej cezury, nie widać żadnego 
niemal wzrostu zadowolenia skorelowanego ze wzrostem dochodu... [w] USA i 
Anglii znaleziono tu jedynie znikomą i chwiejną korelację. Bogaci nie są 
szczęśliwsi niż klasy średnie, a wyższe klasy średnie nie są szczęśliwsze od 
niższych. Powyżej poziomu nędzy lub niemal mędzy, jeśli pieniądze przynoszą 
szczęście, przynoszą go bardzo niewiele lub wcale go nie przynoszą.

 

Wzrost dochodu przysparza szczęścia tym tylko, którzy żyją w nędzy; ale 

wszelkie dostępne statystyki wskazują  właśnie na to, że dochody nędzarzy 
nie rosną bynajmniej w wyniku „rozwoju"; co najwyżej rosną (czasem wcale 
pokaźnie) ich zastępy, podczas gdy ich zbiorowy udział w starym i nowym 
bogactwie spada gwałtownie. (Przypomnijmy nadto, że to właśnie „rozwój" 
przeinacza zgrzebny byt w „upośledzenie materialne", tworząc w ten sposób, 
a nie rozwiązując, psycho-społeczny „problem nędzy" w tej postaci, w jakiej 
ekonomiści i politycy posługują się nim dla uzasadniania potrzeby i sensu 
rozwoju). Ci, których radość  życia wzrosnąć może najbardziej dzięki 
powiększonym dochodom mają znikomą szansę dodatkowych zysków, zaś 
ci którzy istotnie zarobią (i wydadzą) więcej, nie zauważą niemal wzrostu 
dobrobytu...

 

Jest wreszcie zjawisko „węża pożerającego własny ogon", z każdym 

dniem coraz jaskrawiej rzucające się w oczy w okresie, gdy wzrost gospo-
darczy, tak imponujący w czasach powojennej od- i przebudowy, zwalnia 
tempo i wczorajsza szczobrodliwość, skwapliwie przetłumaczona z języka 
etyki na język ekonomii, uznana jest za przejaw zgubnego gospodarczo 
irracjonalizmu. Można się dziś spodziewać, że dumna wizja wszechświatowego 
rozwoju mającego „unowocześnić" i uszczęśliwić wszystkich jednako, zniknie 
rychło w ruchomych piaskach miejscowych protekcjonizmów i dokona 
żywota w powszechnej bijatyce o nieco większy udział w koczow-

 

 

 

68

 

69

background image

 
 

niczych zasobach kapitałowych, pod ciosami rządów narodowych czyniących 
wszystko co w ich mocy, by przywłaszczyć posady i miejsca pracy 
sąsiadów a w zamian wypróżnić  własne zbiorniki bezrobocia na ich pod-
wórkach. Wszystko co wiemy wskazuje na to, że małe są szansę na 
wskrzeszenie dawnej wiary w powszechną emancypację-poprzez-rozwój i na 
utrzymanie przy życiu niegdysiejszej nadziei, że u kresu rozwojowej 
epopei czeka świat uładzony, rozsądnie skonstruowany i tak pomyślany, by 
ludzkim potrzebom wiernie a gorliwie służył.

 

Moralność ujawniona 

Nowoczesność wiedziała, dokąd zmierza i zdecydowana była dojść do 

celu. Myśl nowoczesna wiedziała, dokąd chciałaby dotrzeć i sądziła, że wie 
co czynić należy, by ułożyć trasę podróży. Jeśli samostanowienie było obsesją 
nowoczesności, a myśl nowoczesna opętana była z przyrodzenia żądzą 
prawodawstwa - nie stało się to za sprawą imperialnych apetytów, lecz 
wynikało raczej z zadufania i nadmiaru pewności siebie. Ambicje globalne i 
niepohamowana  żarłoczność były zaledwie pragmatycznym refleksem 
oszałamiającego swym ogromem zadania zaprowadzenia ładu tam, gdzie 
dotąd panoszył się chaos i dokonania tego czynu herkulesowe-go własnymi 
siłami, bez pomocy z zewnątrz i bez jakiejkolwiek gwarancji powodzenia poza 
własnym uporem. Zamiar  wymagał trzeźwego umysłu i potężnych dłoni. 
Wiele przeszkód wypadało unicestwić po drodze, ale miało to być 
niszczenie twórcze. Potrzeba było bezwzględności, by cel osiągnąć, ale 
szlachetność celu czyniła litość przestępstwem a brak skrupułów objawem 
humanitaryzmu. Lśniąca wizja zdrowia usprawiedliwiała gorycz lekarstwa, 
oślepiająca perspektywa wolności powszechnej uzasadniała  ścisły nadzór i 
sztywność przepisów, zaś promienny obraz przyszłych rządów rozumu nie 
pozwalał ufać dzisiejszemu rozsądkowi tych, których przeznaczeniem było 
kąpać się w ich blasku.

 

Można zauważyć,  że popęd prawodawczy cechuje wszystkie cywilizacje 

(„był to teren ucywilizowany od stuleci - pocięty był tysiącami  ścieżek i 
dróg" - pisze Michael Ondaatje w Angielskim Pacjencie, sugerując,  że 
można poznać teren ucywilizowany po tym, że podróżnicy wędrują tam 
utartymi szlakami i że przetarte są tam szlaki, po których wędrować na-

 

70

 

leży) - ale jedynie nowoczesność uznała siebie za cywilizację, nazwała się tym 
mianem, i przekuła swój los w świadomie realizowaną misję (restro-
spektywnie jeno konstruując odmienne od siebie sposoby bycia jako 
ułomne lub niedorozwinięte wersje własnego  modus vivendi, nadając tym 
samym własnemu praktykularyzmowi walor uniwersalny; w podobnym stylu 
postępowali opętani misją wychowywania pedagogowie Oświecenia, 
mianując baby wioskowe i proboszczów parafialnych swymi - jakże nie-
doskonałymi - poprzednikami w dziejach zawodu nauczycielskiego). To 
właśnie nowoczesność określiła siebie jako     c y w i l i z a c j ę    -to znaczy 
jako systematyczny wysiłek poskromienia żywiołu i stworzenia świata, który 
nie byłby tym czym jest, gdyby wysiłku zabrakło; świata sztucznego, dzieła 
sztuki, takiego co to jak wszystkie dzieła sztuki musi zakładać  własne 
fundamenty i chronić je przed wykruszeniem. W odróżnieniu od innych 
cywilizacji, prawodawstwo było dla nowoczesności obowiązkiem, jaki sama 
zadekretowała; było ono jej powołaniem, misją -oraz warunkiem 
przetrwania.

 

Prawo odgradzało  ład od chaosu, istnienie ludzkiego od zwierzęcego 

catch-as-catch-can,  świat zamieszkały od nienadającego się do osadnictwa, 
sens od bezsensu. Prawo dla każdego i na każdą okoliczność; także i dla 
wszystkiego, co ktokolwiek zrobić może komukolwiek innemu. Nieustępliwe 
poszukiwania zasad etycznych były częścią składową (łatwą do przewidzenia  a 
nieodzowną)  ustawodawczego  szału.  Należało  ludzi uświadomić,  że 
czynienie  dobra  jest  ich          o b o w i ą z k i e m ,    i że spełnienie obowiązku 
jest dobrem.  I nie można się było po ludziach spodziewać,  że spełniać 
będą obowiązek z własnej inicjatywy - jeśli się ich wpierw do tego nie 
skłoni; obowiązków trzeba nauczyć, do ich spełnienia popychać, łagodnie lub 
brutalnie, w zależności od siły napotkanego oporu. Nowoczesność była 
zatem, i musiała być,  Wiekiem Etyki; nie była by nowoczesnością w 
przeciwnym przypadku. Podobnie jak prawo poprzedzało wszelki ład, etyka 
musiała poprzedzać moralność. Moralność nie mogła być pomyślana inaczej niż 
jako     w y t w ó r      etyki; zasady etyczne były narzędziami jej produkcji; 
etyka była technologią przemysłu moralnego, dobro zamierzonym produktem, 
zło odpadem lub brakiem fabrycznym.

 

Jeśli reglamentacja i twórczość były zawołaniem bojowym nowoczes-

ności, deregulacja i przerób wtórny są hasłami ponowoczesności. Medyta-

 

71

 

background image

 
 

cje na temat nietzscheańskiego „wiecznego powrotu" zapełniają białe karty 
przewodników, z jakich wytarto historię postępu. Jesteśmy nadal w ruchu,  ale  
nie wiemy już,  dokąd idziemy;  nie wiemy nawet,  czy postępujemy w 
prostej linii, czy też kręcimy się w kółko. Pojęcia takie jak „naprzód" czy 
„wstecz" straciły wiele z przejrzystego niegdyś znaczenia, co objawia się w 
chwili, gdy próbuje się je odnieść do czegoś rozle-glejszego niż jednodniowe 
wycieczki, o zasięgu na tyle skromnym, by można było się nie liczyć z 
zakrzywieniem czasoprzestrzeni. To, co nowe, jest tylko wtórnym przerobem 
tego, co już było - a to, co dawne, cierpliwie czeka na odkurzenie i ocucenie 
z drzemki, by przedzierzgnąć się w nowość. (Nie ma już więc  śmierci, nie 
ma jej w pierwotnym sensie ostateczności, nieodwracalności, bezpowrotności; 
jest tylko akt wybycia, chwilowego zaniku, pogrążenia się w niepamięi; być 
zapomnianym to tyle co być oddanym na przechowanie w chłodni i czekać na 
rozmrożenie gdy zajdzie po temu potrzeba. Bez śmierci nie ma wszakże i 
nieśmiertelności - nie ma jej w pierwotnym sensie trwałości, wieczności, nie-
starze-nia się i nie wypadania z obiegu. Jest tylko nieśmiertelność momentalna, 
nieśmiertelność    na    m o m e n t ,     równie zdana na fanaberie losu, jak zdana 
była niegdyś śmierć. Nie ma więc wiele do zarobienia, zyskania, wygrania - 
nic nie pobudza do kontrolowania własnego losu, sprzeciwu wobec gry 
przypadku, mozolnego utrwalania tego, co samo przez się chwilowe i ulotne. 
Nie może  śmierć stać się zdarzeniem do odwołania bez tego, by i 
nieśmiertelność można było odwołać). Historia rozpada się na kawałki; znów, 
jak w czasach przednowoczesnych, przypomina ona bardziej sznur 
przypadkowo zebranych paciorków, niż sekwencję powiązanych zdarzeń. Rzeczy 
„dzieją się", zdarzenia „zachodzą", miast następować po sobie i poprzedzać 
się wedle logicznej zasady. W odróżnieniu jednak od czasów 
przednowoczesnych, nie ma dziś w zasięgu wzroku Siły Wyższej czy Mądrości 
Przedustawnej, jakie dekretowałyby i nadzorowały dzianie się  rzeczy i 
zachodzenie zdarzeń, i w ten spoób kompensowałyby brak widocznego związku 
między nimi.

 

W czasoprzestrzeni wypełnionej epizodami lokalnymi (ppcweoia, wiedza 

praktyczna, zastępuje prawdę obiektywną; troska o to, by utrzymać się w 
ruchu nie pozostawia czasu na poszukiwania fundamentów; reguły 
zdroworozsądkowe są w użyciu tam, gdzie oczekiwano niegdyś rządów zasad 
uniwersalnych. W takiej czasoprzestrzeni wszystko, co wykracza poza

 

decyzje „do odwołania" i przepisy „w tych oto ramach" zalatuje naiwnością 
i zarozumialstwem, jeśli nie trupim odorem totalitaryzmu. Nie pozostaje 
więc miejsca na ustawodawstwo etyczne - chyba że w przepojonych 
nostalgią schroniskach akademickich.

 

Dla każdego, kto przywykł myśleć o moralności jako o produkcie 

końcowym przemysłu etycznego (a więc dla nas wszystkich, nauczonych tak 
właśnie o moralności myśleć), zmierzch Wieku Etyki (a więc wieku 
ferowania praw dla moralności) zwiastuje zmierzch (kres?) moralności. 
Wraz z rozmontowaniem taśm produkcyjnych dostawa dóbr musi wszak 
ustać? Na miejsce świata trzymanego w ryzach przez przykazania Boże i 
świata administrowanego przez Rozum, nadciąga oto świat zaludniony 
przez mężczyzn i kobiety zdane na własny spryt i pomysłowość. 
Mężczyźni, kobiety puszczone luzem... Mężczyźni i kobiety luźnych oby-
czajów?  Życie, jak w Hobbesowej prehistorii, na powrót nieznośne, bru-
talne i krótkie?

 

Takich właśnie następstw nauczyła nas spodziewać się groźbami żonglująca 

era ustawodawstwa etycznego. Projekt budowy ładu, zważywszy jego koszty, 
nie mógł się przecież obejść bez przekonywania wszystkich, których 
przekonać należało (i unaoczniania tym, którzy przekonać się nie dawali), że 
wybór w istocie rzeczy nie istnieje, że polityka ładu nie posiada 
alternatywy,  że  ład zapewnić można tylko w ten jeden jedyny sposób, że 
dylemat kondycji ludzkiej wyznacza opozycja między cywilizacją a 
b a r b a r z y ń s t w e m .           N a s z           ład (utożsamiony z ładem w 
ogóle) zastąpić może tylko nieład, a nie ład innego rodzaju. Bez prawa 
stanowionego rządzić może tylko prawo dżungli, a dżungla napawa za-
błąkanych w niej strachem, dżungla nie nadaje się do życia, jako że w 
dżungli rządzi ponoć prawo pięści, a więc rozum ma zakneblowane usta a 
umowy istnieją po to, by je drzeć na strzępy. Ta mrożąca krew w żyłach 
dżungla była, rzecz jasna, od początku  alter ego królestwa prawodawców. 
Nawet więc w tej  dżungli, którą straszono niepokorne ofiary 
prawodawstwa, zakładano istnienie     p r a w a ;      nawet ów chaos, jaki 
ucieleśniała ona w umoralniających pogadankach budowniczych i strażników 
ładu, rządzony był rzekomo „prawem dżungli". W epoce konstrukcji ładów i 
ładów konstruowanych, bytem jaki wyobrazić sobie było najtrudniej - jakiego 
być może w ogóle wyobrazić sobie nie można było - był chaos prawdziwy, 
świat bez reszty porządku     s t a n o w i o n e g o

 

 

 

72

 

73

background image

 
 

pozbawiony, świat bez praw, a więc i bez prawodawców, choćby potwornych, 
bezmózgich, czy obłąkanych (podobnie jak nie sposób wychowawcom 
wyobrazić sobie „przesądy i zabobony" bez złych nauczycieli, a stróżom 
reżimu panującego sprzeciw bez klanów spiskowych i podżegaczy do buntu). 
Sytuacja, w jakiej znaleźliśmy się ponoć w warunkach pono-wożytnych, jest 
zatem.gorsza jeszcze od tej, jaką straszyli nas nowocześni budowniczowie i 
piewcy ładu rozumnego. Dzisiejsze okropieństwa są całkiem innego rzędu i 
wymiaru. Stoimy dziś w obliczu sytuacji, jakiej nie nauczono nas sobie 
wyobrażać nawet w koszmarach nocnych: takiej sytuacji, w jakiej 
kwestionowane jest nie to czy inne prawo i nie ten czy inny zespół 
prawodawców (z myślą o tym by zastąpić je innymi prawami i innym ciałem 
ustawodawczym), ale neguje się prawodawstwo jako takie, zaprzecza się 
możliwości i potrzebie dekretowania zasad. Dżungla pozbawiona wszelkiego 
prawa, nawet prawa dżungli... Moralność bez etyki... Na horyzoncie rysuje się 
dziś nie ta dawna, przykra lecz znana nam dobrze z umoralniających 
przypowiastek możliwość innej, gorszej moralności, wspartej na zasadach 
źle dobranych, wstecznych, fałszywych, nie nadających się do 
upowszechniania, gwałcących rozum, zgubnych w skutkach; na horyzoncie 
rysuje się dziś perspektywa społeczeństwa   b e z    moralności! Prawodawcy nie 
umieją pomyśleć świata bez prawodawstwa; prawodawcy etyczni nie potrafią 
pomyśleć społeczeństwa bez prawodawstwa etycznego. Z ich punktu 
widzenia, w ich ramach pojęciowych, mają oni rację: nieobecność prawa 
jest wymysłem absurdalnym, czczą (a nadto niespójną wewnętrznie) fantazją. 
Nie dziw więc, że tak trudno sklecić dziś słownictwo, w jakim wyrazić by się 
dało, omawiać i dyskutować zagadnienia moralne po-etycznej, po-
prawodawczej kondycji ludzkiej; a już całkiem nie wypada się dziwić,  że 
wszelki wysiłek wypracowania nowego języka spotyka się z zaciekłym 
oporem intelektualnym. Ci, którzy próbują podjąć się zadania, pomawiani są 
o gwałcenie logiki, analfabetyzm filozoficzny i lekceważenie aksjomatów od 
wieków uznanych za niepodważalne. A przede wszystkim trafiają na 
nieprzenikliwy mur zdroworozsądkowej mądrości: Wszyscy wiemy, że... 
Jak powszechnie wiadomo... Filozofia i praktyka ery ustawodawczej 
pozostawiła po sobie twardy osad w światopoglądowym folklorze, 
skamielinę oporną na kilofy doświadczenia.

 

A przecież to tylko wskutek długotrwałej i nie przebierającej w środkach 

nowoczesnej kampanii na rzecz hasła „nie ma moralności bez etyki"

 

74

 

przeświadczeni jesteśmy dziś, że     ś w i a t      b e z      e t y k i      musi być, nie 
może nie być     ś w i a t e m      b e z      m o r a l n o ś c i .  Gdy tylko 
(tylko!) usuniemy osad mentalny tej kampanii, gdy tylko (tylko!) wymażemy 
znak równania wpisany pomiędzy moralnością a moral-nością-etycznie-
zadekretowaną - przestanie wprawiać nas w osłupienie czy panikę możliwość, 
że zmierzch (etycznego prawodawstwa nie musi oznaczać upadku moralności; a 
nawet ta możliwość, całkiem już odsądzana od czci i wiary, że moralność nie 
nękana już, onieśmielana i ubezwłas-nowalniana przez „my wiemy lepiej" 
etycznych ustawodawców, moralność może poczuć się pewniej i - kto wie - 
rozwinąć nawet krępowane dotąd skrzydła. Być może prawo etyczne 
obwarowane sankcjami karnymi i wspierane przez szantaż intelektualny 
było nie tyle ramą, jaka ratowała standardy moralne przed rozpadnięciem się, 
co stalową klatką, uniemożliwiającą owym standardom rozwój, do jakiego 
były zdolne, osiągnięcie rozmiarów, jakie osiągnąć mogły i przejście próby, 
jaka dla wszelkiej etyki i moralności jest próbą obowiązkową i decydującą: 
próby, jaka polega na zawiązywaniu i odtwarzaniu wspólnoty międzyludzkiej. 
Być może po rozpadnięciu się ramy jej zawartość nie rozleci się i nie 
rozpłynie, lecz przeciwnie, zewrze się, uściśli i nabierze prężności, skazana 
teraz na własne tylko siły i nie zniewalana przez zewnętrzne naciski. Być mo-
że z chwilą, gdy ich uwagi nie będzie już pochłaniać troska o ustawodawstwo 
etyczne i przestrzeganie litery stanowionego prawa, ludzie będą mogli - 
będą musieli - stanąć oko w oko z nie dającym się już ukryć czy zamazać 
faktem ich moralnej autonomii, a i tym faktem, że autonomia moralna oznacza 
moralną      o d p o w i e d z i a l n o ś ć    -nie odbieralną ale też i 
niezbywalną. Być może, w tym samym sensie, w jakim nowoczesność 
zapisała się w historii jako    w i e k   e t y k i ,      nadchodząca era 
ponowoczesna zapisze się jako      w i e k   m o r a l n o ś c i ?

 

Prawa etyczne, standardy moralne

 

Jak objaśniał Fryderyk Nietzsche cokolwiek uchodzi za „dobre" lub 

„złe" ma do czynienia z hierarchią, relacją wyższości-niższości, panowa-
niem i rządzeniem. Nie ma przyrodzonego, immanentnego związku mię-

 

75

 

background image

 
 

dzy postępkami pewnego typu a dobrem (na przykład „nie jest konieczne 
priori 
by kojarzyć słowo »dobro« z czynami altruistycznymi"); nie jest ów 
związek „widoczny" zanim się go nie zadekretuje. A ci co posiadają moc 
dekretowania i sposób nadawania swym dekretom mocy wiążącej dokonują 
tej właśnie sztuki magicznej: nie tylko czynią niebyły związek 
„oczywistym", ale i wymazują z pamięci oczarowanych widzów czasy w 
jakich owa oczywistość była wcale nie oczywista.

 

Sąd „to dobre" nie powstaje u tych, którym dobro się świadczy. To raczej ci, 

co sami są „dobrzy", a więc szlachetni, potężni, wysoko ustawieni i wspa-

niałomyślni dekretują, że zarówno oni sami jak i to, co czynią jest dobre, to 

znaczy wysokiej rangi, w przeciwnieństwie do wszystkiego, co przyziemne, 

małostkowe i plebejskie. To tylko patos dystansu upoważnił ich do tworzenia 

wartości i nadawania im imion...

 

•' 

Podstawowe jest zawsze pojęcie  szlachetności  w jego hierarchicznym, klaso 

wym sensie, i z tego to pojęcia rozwinęło się, na mocy konieczności history 

cznej, pojęcie  dobra  obejmujące szlachetność umysłu, dostojeństwo duchowe. 

Rozwój ten biegł równolegle z przekształceniem pojęć o tym, co pospolite, 

plebejskie, niskie w pojęcie zła.

 

Na początku był arystokratyczny gest samo-utwierdzenia i zdystanso-

wania: duma i pogarda stały u kolebki opozycji między tym, co wzniosłe a 
tym, co pospolite, która z kolei powiła rozróżnienie między dobrem a 
złem. Zaczęło się  zatem  od  g e s t u   być może od gestu niezamierzonego, 
odruchowego efektu tężyzny tych, co to mieli siłę i chęć, i odwagę aby 
uznać swe własne obyczaje za warte utrzymania; tych, co nie czuli 
zarazem  potrzeby usprawiedliwiania się,  że są tymi, kim są. Wartości 
arystokratyczne, powiada Nietzsche

 

wyrastają i działają żywiołowo, poszukując przeciwników w tym tylko celu, by 
samym się utwierdzić z większą jeszcze niż wprzódy wdzięcznością i zadowo-
leniem. Pojęcia negatywne jak pospolity, przyziemny, zły są jeno późniejszym 
bladym odbiciem pozytywnego, intensywnego i efektownego wyznania wiary: 
„My jesteśmy szlachetni, dobrzy, szczęśliwi" .

 

Zauważmy,  że jak długo sprawa sprowadza się do takiego właśnie 

beztroskiego, pewnego siebie gestu „od niechcenia", do narcystycznego

 

76

 

zachwytu szukającego gorliwie ujścia i wyrazu, arystokratyczny akt samo-
utwierdzenia obchodzi się bez stanowienia norm i przepisów. Przepisy są 
zawsze czymś zewnętrznym i rzadko zwiastują afirmację tego, co jest: idzie w 
przepisach o to, by tych, do których są adresowane przekształcić w co innego 
niż są. Ferowanie norm wypływa z dwu uzupełniających się wzajemnie założeń: 
„że ludzie powinni być tacy to a tacy"

21

, i że tu, w tej chwili, takimi     n i e      

s ą .     A przecież to właśnie zadowolenie z biegu rzeczy takiego jaki jest, z tego 
czym sami w tej chwili i w tym miejscu są, wypełnia (jak chce Nietzsche) 
sokami  żywotnymi arystokratyczny ideał dobra. Ideał ów celebruje właśnie 
nieobecność norm, jednię ograniczną i bezpośrednią chcenia i działania. Jeśli 
tak, to ideał jaki zdaniem Nietzschego miał być początkiem kodeksu moralnego 
norm etycznych nie potrzebował i nie wiadomo dlaczego miałby normy rodzić. 
Chciałoby się powiedzieć,  że Nietzschego opis pierwotnej (i wedle niego 
„naturalnej", przyrodzonej, nie-zniekształconej) wizji arystokratycznej jest w 
istocie (i chyba wbrew intencjom autora) fenomenologicznym wglądem w 
moralność bez etyki, w żywiołowość dobra i dobro żywiołowości - które bronią 
się jak mogą przed normatywnym skodyfikowaniem.

 

Zauważmy też jednak, że wolność szlachty oznacza niewolę pospólstwa; że 

odwrotną stroną  żywiołowości tych, co na górze jest tajemnicze, złowrogie 
fatum tych co na dole. Nie dziw więc, że to pozbawieni wpływów i władzy, i 
zasobów bez jakich wolność jest nie do urzeczywistnienia, zwykli odwoływać 
się do norm; domagać się przepisów, przepisów jakie by ograniczały żywioł, 
wiązały ręce - norm jakich potęga rekompensowałaby po trosze impotencję 
słabych i ubogich. Można więc nie dziwić się Nietzschemu, że we wszelkiej  
moralności normatywnej  (we wszelkiej     e t y c z n i e  

 

 

 

 

s k o d y f i k o w a n e j           moralności) węszy spisek niewolników. To 
rozgoryczenie zazdrosnych a zawistnych niewolników, powiada Nietzsche, 
tkwiło i podstaw wyzwania rzuconego arystokratycznemu równaniu między 
tym, co dobre, a tym, co szlacheckie, możne, piękne, szczęście przynoszące i 
przez bogów lubiane: to samo rozgoryczenie dało początek ripoście: „tylko 
ubodzy i pozbawieni władzy są dobrzy; tylko cierpiący, chorzy i brzydcy są 
zaiste błogosławieni". To ci pozbawieni talentu impotenci, biada Nietzsche, 
wymyślili moralność normatywną, by użyć jej jako tarana przeciw prawdziwej 
moralności szlachty

22

.

 

77

 

background image

 
 

Za tworzywo dla filozoficznego modelu arystokracji posłużyli chyba 

Nietzschemu mieszkańcy warownych zamków i pałaców - zarówno w życiu 
codziennym jak i w myślach odseparowani murem obojętności, niewiedzy i 
pogardy od hoi polloi, nieskończenie odlegli od „prostego ludu" i nie 
odczuwający potrzeby budowania pomostów nad przepaścią, jaka ich 
dzieliła; tacy co to nie musieli troszczyć się o kanały komunikacji z 
pospólstwem, jako że nie mieli pospólstwu niczego do zakomunikowania i 
jako że nie sądzili by to, co pospólstwo myślało (jeśli w ogóle myślało o 
czymkolwiek) miało dla nich jakiekolwiek znaczenie. Arystokracja takiego 
rodzaju, gdyby istniała, byłaby istotnie „wolna" - w tym sensie, że mogłaby 
konstruować do woli, nie troszcząc się o uparte świadectwo rzeczywistości, 
obraz myślowy swego alter ego, jako produkt czystej, beztroskiej i niczym 
nie krępowanej fantazji - i czynić to mimochodem od niechcenia i bez 
głębszego zastanowienie czy obawy przed następstwami błędu.

 

Elity nowoczesne, jakie umościły się na szczytach być może zamieszkałych 
niegdyś przez nietzscheańską arystokrację, nie znalazł się w podobnie 
luksusowej sytuacji.  Od zarania nowej ery były one uwikłane w 
dialektykę pana i niewolnika, tak przenikliwie przez Hegla wywróconą na 
nice. Ani na chwilę nie mogły one przymykać oczu na to, jak bardzo ich 
własny przywilej zależał od „urabialności" mas; „panowie" musieli być 
świadomi konieczności nieustannego utwierdzania i manifestowania swej 
wyższości, aby „niewolnicy" („masy" lub „lud" - pojęcia były wymienne, a 
którym z nich się posługiwano w retoryce panowania, zależało od wyboru 
między strategiami wychowania lub przymusu) nadal ustawiały je w pozycji 
„panów". Podobnie jak arystokracja dawnych czasów, elity społeczeństwa 
nowoczesnego były elitami władzy, ale w odróżnieniu od elit 
przednowoczesnego społeczeństwa musiały też być nauczycielami, dozorcami 
i opiekunami podległych im mas, by tę władzę utrzymać. Jej     p a-n o w a n 
i e      polityczne i ekonomiczne musiało być, innymi słowy, uzupełnione 
przez          h e g e m o n i ę      kulturową. Nowoczesnej elicie nie dane było ani 
na chwilę zapomnieć o obecności mas; chwila nieuwagi mogła być zgubna, 
jeden błędny sąd mógł mieć trudne do skalkulowania koszty, osłabienie 
czujności było samobójstwem. Nowoczesna elita władzy nie może pozwolić 
sobie na dziecinnie beztroski, zabawowy i egoistyczny żywot, jaki przypadł 
w udziale nietzscheańskiej arystokracji. Życie nowej

 

elity nie jest zabawą; nie przypomina ono przygód błędnych rycerzy czy 
poetyckich fantazji ich trubadurów. Panowanie stało się sprawą nie na 
żarty; rzec można sprawą  śmiertelnie poważną, sprawą  życia i śmierci... 
Rządzenie stało się pracą pełnoetatową i wymagało wysokich kwalifikacji

 

i stałej koncentracji.

 

Teraz, dla odmiany, to właśnie elita panująca potrzebowała norm i kodeksów 

- i to drobiazgowych. Przepisów surowych, o ile to możliwe niedwuznacznych, 

skutecznych - takich, jakich przestrzegania powszechnego, lub niemal 

powszechnego, dałoby się dopilnować. Elita panująca potrzebowała kodeksu 

etycznego: zbioru wskazówek dla każdego i na każdą okazję - kontroli 

wszędobylskiej i natrętnej, wnikającej w każdy szczegół życia i każdą szczelinę 

społecznego układu, kierującej każdym poczynaniem (lub, gdy po temu zajdzie 

potrzeba, zapobiegającej ruchom niepożądanym) wszystkich, którzy znajdą się 

na terenie, nad którym rozciąga się panowanie. Nic i nikogo nie wolno było 

pozostawić żywiołowi czy przypadkowi; odstępstwo od tej zasady, lub choćby 

jej złagodzenie, groziłoby efektywności władzy, a już na pewno stawiałoby pod 

znakiem zapytania jej trwałość. Wymogiem panowania było okiełznanie sił 

groźnych a tajemniczych emanujących z nowopowstałych mas, nie podległych 

już tradycyjnej rutynie, której korzenie nowoczesność podcięła, i dlatego 

nieprzewidywalnych w tym, co czynią i uczynić mogą; trzeba było „poskromić 

bestię", trzymać na wodzy niesforny tłum: nadać światu na powrót to, co utracił 

- monotonność, jaka czyniłaby go przewidywalnym i podatnym na manipulację.

 

Nie każdy jednak kodeks odpowiadałby zamówieniu elity panującej. 

Potrzebne było takie prawo, jakie ukazałoby  ład istniejący (ład utożsa-
miony z trwałością jej zwierzchnictwa) nie w kategoriach wyjątkowości 
elity i jej prerogatyw, ale w kategoriach powszechności zasad, które tylko 
mimochodem, bez uprzedniej intencji, i nie tracąc nic ze swych walorów 
uniwersalnych, czynią panujących panującymi a tych, nad którymi panują 
podległymi - i nakazują jednym i drugim trwać w kondycji, w jakiej się 
znaleźli. Elita panująca nie potrzebowała więc obojętnie jakiej etyki, ale 
etyki wspartej jak gdyby na solidnych, nie podważalnych fundamentach, 
etyki powszechnej i nadającej się upowszechnienia, etyki powołującej się na 
autorytet Rozumu - owej cudownej instancji, jaka wydaje wyrok raz tylko i 
odmawia skazanym prawa do apelacji.

 

Podwładni elity na odwrót: nie zdawali obie chyba sprawy z potrzeby 

kodyfikacji. Pogrążeni po uszy w codziennych zmaganiach z losem, w

 

 

 

78

 

79

background image

 
 

walce o przeżycie, rzadko ujawniali skłonność do refleksji nad własnym 
życiem jako manifestacją powszechnych i dających się rozumowo wybronić 
powinności. Zasady, formułowane przez panujących jako zalecenia 
Rozumu i przedmiot rozumnego wyboru, docierały do podwładnych w 
postaci przypominającej bardziej ślepą przemoc, brutalną konieczność lub 
igraszkę losu. Podwładni nie płynęli, lecz byli unoszeni falami; nie układali 
trasy, wzdłuż której byli popychani; mówili o tym, co robili jako o tym, co     
m u s i e l i ,      a nie o tym co robić     p o s t a n o w i - 1 i .      Problem, 
czy istnieje jakaś reguła czy wzór ogólny w łańcuchu owych 
niekończących się „tak trzeba" i „nie ma rady", a już tym bardziej kwestia 
racjonalizmu czy irracjonalności wzoru, zdałyby się z perspektywy 
podwładnych sprawami czysto akademickimi  (gdyby się nimi zajęli; ale nie 
są oni z reguły skłonni do zajmowania się nimi). Gdyby podwładni zaczęli 
uprawiać refleksję teoretyczną nad światem, w jakim żyją, wychodząc z 
własnego  życiowego doświadczenia - nie doszliby oni do kodeksu zasad 
etycznych i zaleceń moralnych, ale to beznadziejnie za-wikłanej plątaniny 
antagonistycznych mocy i bezwzględnych konieczności. Było chyba 
złudzeniem zrodzonym w głowach samozwańczych przewodników i 
duchowych przywódców ludu, że w czasach nowoczesnych (które okazały 
się również czasami kapitalizmu, a jeśli nie kapitalizmu, to totalitaryzmu) 
„masy" wybierają, akceptują lub przestrzegają „wartości",  że można ich 
postępowanie objaśnić faktem takiego wyboru. Taki . pogląd przypisuje 
„masom" znacznie większą wolność wyboru niż warunki nowoczesne im 
pozostawiły czy mogły pozostawić. „Zwykli" ludzie, o „zwykłych" środkach i 
zasobach, rzadko stawali w swym życiu przed zadaniem wyboru między 
wartościami. Jak Józef Schumpeter zauważył dawno temu

 

Bez względu na to, czy są dodatnie czy ujemne, sądy wartościujące kapitali-
styczną praktykę są mało istotne. Ludzkość bowiem nie ma wolności wyboru. I 
to nie tylko dlatego, że masa ludzi nie jest w stanie dokonać racjonalnego 
porównania i z reguły przyjmuje co się jej mówi. Brak wolności wyboru ma o 
wiele głębszą jeszcze przyczynę. Zjawiska gospodarcze i społeczne poruszają się 
własnym pędem i sytuacje, do jakich ich ruch prowadzi zmuszają jednostki i 
grupy jednostek do postępowania w określony sposób bez względu na to, czy 
tego pragną czy nie; nie tyle poprzez unicestwienie ich wolności

 

80

 

wyboru, ile przez formowanie ich sposobu myślenia o wyborze i zawężanie 
wachlarza możliwości, między którymi mogą wybierać.

 

Załamanie się ustawodawstwa etycznego, zdarzenie wprawiające w panikę 

filozofów, wychowawców i kaznodziei, mogło przejść niezauważone przez 
legiony tych, których życie od dawna było ciągiem konieczności raczej niż 
powinności, presji nie do odparcia raczej niż refleksji nad zasadami. Jak i 
wprzódy, nie tyle kroczą oni przez świat, co są przezeń popychani - a jeśli 
już idą z własnego wyboru, to z reguły wybierają taki kierunek, w jakim 
spodziewają się być w następnym momencie popchnięci. Jak i wprzódy, nie 
często mają oni okazję po temu, by przystanąć, spocząć i pomyśleć nad 
sensem tego, co czynią i zasadami, jakie ich uczynkami kierują. W grze w 
jakiej uczestniczą idzie o przeżycie, a najczęściej o przeżycie do 
najbliższego bądź następnego zachodu słońca. Rzeczy „dzieją się", 
wkraczają w życie gdy się dzieją, by za chwilę zniknąć znów i zapaść w 
niepamięć. Z punktu widzenia tych legionów, zasady etyczne nie „znikły"; 
nie może zniknąć to, co nigdy nie dowiodło swej obecności. 
Zdenerwowanie filozofów czy kakofonia kazań i pokus, jaka zastąpiła 
filozoficzne  unisono  nie robią wielkiej różnicy. Ludzie nie stają się mniej 
moralni niż niegdyś byli: są dziś „niemoralni" tylko w takim sensie, w jakim - 
gdyby zastosować do ich realnej praktyki życiowej etyczno/filozoficzne 
kryteria - okazaliby się niemoralnymi także i w czasach nowoczesnych, 
pełnych etycznego optymizmu, jeszcze niezmąconego przez ponowoczesne 
rewelacje.

 

Ludzie pogrążeniu w codziennej walce o byt nie byli w stanie, ani nie 

czuli szczególnej potrzeby, systematyzowania swych intuicji dobra i zła w 
zwarte i spójne kodeksy etyczne. I to nie dlatego, że - jak zauważyliby 
skwapliwe filozofowie - pozbawieni byli niezbędnych umiejętności logicz-
nych czy teoretycznego zacięcia. Szło o coś całkiem innego. „Zasady", 
choć  są z pozoru rzeczownikami, zachowują się jak czasowniki; występują 
zawsze, rzec można, „w czasie przyszłym" - dotyczą tego, co ma się dopiero 
stać, są postulatami co do kształtów przyszłości. Idzie w nich o to, w jaki 
sposób ma się owa przyszłość  r ó ż n i ć  od tego co jest (ta właśnie różnica, i 
to,  że można tę różnicę zapowiadać lub postulować, czyni ją przecież 
p r z y s z ł o ś c i ą ,   wyodrębnia zdarzenia przyszłe od bieżących). 
„Zasady" zdają się pasować znakomicie do sytuacji „niezakotwiczonego", 
swobodnie dryfującego, samo-określającego się i sa-

 

81

 

background image

 
 

mo-cyzelującego człowieka nowoczesnego, który ma już poza sobą banalne 
kłopoty o chleb, przyodziewek i schronienie przed zimnem, i dlatego może 
poświęcić swe wysiłki i swe myśli „transcendencji" tego, co jest -a do 
czego inni ludzie przez wspomniane wyżej kłopoty są uwiązani. Walka o 
byt, o przeżycie, jest dla odmiany z natury konserwatywna. Jej kontury 
malowane są wczorajszymi farbami: utrzymać się przy życiu, to tyle co nie 
stracić tego, co zapewniało  życie wczoraj i przedwczoraj; w walce o 
przeżycie idzie o to, by się nie pogorszyło, nie o to, by było lepiej. Walka 
o byt tkwi w przeszłości i mało w sobie zawiera doświadczeń, z jakich 
lepić by można wizję odmiany zwaną przyszłością.

 

Nie ma się więc co dziwić, że jeśli już ludzie pogrążeni w walce o byt 

formułują  sądy moralne, są te sądy na ogół negatywne - potępiające 
pewne czyny czy zdarzenia jako niezgodne z tym, „jak się  ręczy mają". 
Jeśli już nadają się te sądy do uogólnienia, to w formie zakazów, a nie 
przepisów. Jak stwierdził Barrington Moore Jr., przez wieki całe klasy 
upośledzone pobudzało do ferowania osądów moralnych jedynie doświad-
czenie n i e s p r a w i e d l i w o ś c i ,  raczej niż marzenie o 
„sprawiedliwym" urządzeniu  świata, jakim pragnęłyby zastąpić stan doty-
chczasowy. Określały one jako wywołującą oburzenie moralne „niespra-
wiedliwość" wszelkie o d s t ę p s t w a  od stanu dotychczasowego; dalsze 
przykręcenie  śruby, dodanie nowych powinności do zwyczajowo 
przyjętych, dorzucenie ciężarów do nigdy przecież nielekkiego bytu. Stan 
istniejący, choćby nie wiem jak uciążliwy i cierpień pełny, stan który by 
nie ostał się krytyce z punktu widzenia jakichkolwiek abstrakcyjnych „zasad" 
fair play, był przyjmowany za miernik tego, co być powinno, co „było jak 
trzeba" - a tylko odejście od niego pobudzało sprzeciw jako rzecz moralnie 
niegodna i pogwałcenie zasad sprawiedliwości. Aby ów służący za standard 
stan dotychczasowy poddać krytyce moralnej, trzeba było wizji 
przyszłościowych, zasad postulujących przyszłość inną od teraźniejszości, a 
zarazem wyobrażenia o plastyczności świata, podatności rzeczy na zabiegi 
ulepszające; a tego wszystkiego ludziom zagłębionym bez reszty w walce o 
byt nie dostawało 

4

. Okoliczność,  że „moralność ludowa" wspiera się na 

zwyczajowych standardach postępowania raczej niż na zasadach 
regulujących, wskazuje zdaniem Axela Honnetha na konieczność odtwa-
rzania struktury owej moralności nie na podstawie jawnie głoszonych (z

 

reguły za poduszczeniem badacza) sądów pozytywnych, lecz poprzez analizę 
czynów czy zdarzeń, jakie wywołują moralne oburzenie:

 

etyka społeczna mas uciskanych nie zawiera wyobrażenia o totalnym ładzie 
moralnym ani też wizji społeczeństwa sprawiedliwego ekstrapolowanej z kon-
kretnych sytuacji; jest ona raczej niesłychanie czułym licznikiem mierzącym 
gwałt zadawany intuicyjnie uznanym uprawnieniom... Moralność ukrytą w 
świadomości niesprawiedliwości społecznej uchwycić można jedynie pośrednio 
studiując standardy implikowane przez dezaprobatą zdarzeń i procesów.

 

Jeśli zaufamy doniosłemu odkryciu Barringtona Moore'a, uznać musimy, że 

moralność ludowa w żadnym momencie historii nie przypominała kodeksu 
zasad uniwersalnych (lub, ściślej, przeznaczonych do uniwersali-zacji) jaką być 
powinna, zdaniem filozofów nowoczesności, wszelka prawdziwa etyka. Nie 
znaczy to, by „masom ludowym" obce były sentymenty moralne i moralne 
uczulenie, i że przeto trzeba było wykładać im zasady etyczne, by 
przekształcić je w istoty moralne. Oznacza to natomiast, że jakąkolwiek 
moralność masy by nie posiadały, nie wywodziła się ona ze specjalistycznych 
wysiłków zainstalowania i wpajania heteronomicznych i uogólnionych 
przepisów na rozróżnienie między dobrem jako takim a złem. Co więcej, nie 
wydaje się, by najgorliwsze nawet wysiłki ekspertów mogły do tej moralności 
wiele dodać lub wiele z niej ująć.

 

Wszystko to przysparza wiarygodności przypuszczeniu, że kryzys etycz- <\ ny 

nie musi zwiastować kryzysu moralności; a już z pewnością podważa tezę, że 
zmierzch „wieku etyki" oznacza upadek moralności. Można dowodzić, i to w 
sposób całkiem przekonujący, tezy dokładnie przeciwnej: że mianowicie 
kres „ery etyki" jest początkiem „ery moralności" - i że czasy 
ponowoczesne można rozpatrywać jako - potencjalnie przynajmniej - taką 
właśnie erę. Nie w tym sensie (podkreślić to wypada jak najdobitniej), że 
czasy-pohowoczesne mają być, mogą być lub będą z natury rzeczy „bardziej 
moralne" od poszukujących fundamentów i powszechnych zasad etycznych 
czasów nowoczesnych; nie w sensie uproszczenia wyborów moralnych i 
łagodzenia dylematów moralnych; i nawet nie w sensie ułatwienia  żywota 
jaźni moralnej przez rozmontowanie lub unieszkodliwienie przeszkód, jakie 
ma ona do pokonania - ale w tym tylko sensie,

 

 

 

83

82

 

background image

 
 

że dzięki rozproszeniu etycznej zasłony dymnej, jaka przesłaniała rzeczy-
wistą kondycję człowieka -moralnego można tłziś-wreszcie stanąć oko w 
ko z „nagą prawdą" dylematów moralnych, jaka wyłania się z doświadczeń 
życiowych mężczyzn i kobiet borykających się na codzień z trudnym 
zadaniem wyboru; dylematów, jakie ukazują się jaźni moralnej w całej 
ich surowej, nie ugłaskanej filozoficznie i nie utemperowanej, a chyba i 
nieusuwalnej, wieloznaczności.

 

Dopiero dziś, gdy słabnie uchwyt odgórnych przymusów i tracą autorytet 

konwencje, czyny jawią się ludziom jako kwestie odpowiedzialnego wyboru 
- i w ostatecznym rachunku - sprawy sumienia i moralnej odpo-
wiedzialności. W polifonii rozmaitych a rozproszonych, często wzajem 
sprzecznych głosów, i wśród zmiennych i ulotnych lojalności cechujących 
„zderegulowanie", pokawałkowane doświadczenie codzienne człowieka 
ponowoczesnego, pomysł że rozdział między dobrem a złem został raz na 
zawsze przeprowadzony i że aktorom nie pozostaje nic innego jak po-
znać, zapamiętać i stosować jednoznaczne przepisy moralne wypracowane 
dla każdej sytuacji, w jakiej mogą się znaleźć - stracił wiele ze swej nie-
gdysiejszej wiarygodności. Z drugiej zaś strony, jaskrawa przygodność bytu, 
epizodyczność przeżyć i zawrotna zmienność wszelkich aspektów życia 
społecznego owocują nietrwałością - zanikiem bodaj - standardów „tego, co 
normalne", którymi niegdyś (gdy były jeszcze solidne i nie trwały krócej niż 
operacja ich zastosowania) posługiwano się dla budowania „moralności 
przez negację" - pośredniego utwierdzania ludowych intuicji moralnych 
przez potępienie zjawisk sprzecznych z intuicją, przez piętnowanie tego co 
niesprawiedliwe, jako że niezgodne z utrwalonymi nawykami i 
oczekiwaniami. Obydwa więc tradycyjne źródła heteronomicznej etyki 
zdają się dziś wysychać. Ludzie wrzuceni w społeczeństwo ponowo-czesne 
nie mają poniekąd ucieczki: muszą oni spojrzeć w oczy własnej 
niezawisłości moralnej, a zatem własnej, nie wywłaszczalnej i nie zbywalnej, 
moralnej odpowiedzialności. Ta nowa konieczność jest często przyczyną 
moralnego zagubienia i rozpaczy. Ale też daje ona jaźni moralnej szansę, 
jakiej nigdy przedtem nie miała.

 

Leeds, grudzień 1993

 

Przypisy

 

1

 Elżbieta Tarkowska, Chaos kulturowy albo o potrzebie antropologii raz 

jeszcze,  (w:)  Kulturowy wymiar przemian społecznych,  pod red. Aldony 
Jawłowskiej, Mariana Kempnego i Elżbiety Tarkowskiej, IFiS PAN, Warszawa 
1993, ss. 34 i 35.

 

Cornelius Castoriadis, Institution of Society and Religion, Thesis Ele-ven 

35/1993, ss. 1-17.

 

3

 Friedrich Nietzsche, Human Ali -  too - Human; A Book for Free 

Spińts, cz. 2, Edynburg 1911, ss. 286 i 287.

 

4

 Opisałem te wybiegi strategiczne w książce  Mortality, Immortality, 

and Other Life Strategies, Cambridge 1992.

 

Arthur Schopenhauer, The World as Will and Representation, New 

York 1966, ss. 579 i 637.

 

Hegel posłużył Schopenhauerowi za symbol wszelkich skazanych na 

niepowodzenie wysiłków zakłamania próżności i bezsensu bytu. Autora 
najbardziej rozbudowanej, wzorowej niejako próby umieszczenia Rozumu na 
tronie, z jakiego usunięto Boga zbył Schopenhauer jako „trywialnego, 
pogardy godnego, odpychającego nieuka i szarlatana, który z nieporównanym 
zadufaniem sklecił system obłąkanych nonsensów" (Parerga and 
Paralipomena, t. l, Oxford 1974, s. 96).

 

6

 E. M. Cioran, The Temptation to Exist, Londyn 1987, s. 35.

 

W tej epoce, powiada Cioran, „nawet wątpliwości Europy były jej 

przekonaniami w przebraniu". Całkiem inna jest era współczesna: „Historyk 
starożytny, który powiedział o Cesarstwie Rzymskim, że nie mogło już 
ono znieść ani swych wad, ani swych lekarstw na nie, nie tyle opisał jego 
własną erę, co antycypował naszą" (ss. 55 i 63).

 

7

 Institution of Society and Religion. Castoriadis wita nadejście autonomii 

jako szansę humanizmu. Autonomia przychodzi wszak na miejsce jaskrawo 
nieludzkich konsekwencji wszelkiej heteronomii: „prawdziwą treścią 
Objawienia, jaką nam wpajano była wieść o tym, że nasze społe-

 

 

 

85

84

 

background image

 
 

czeństwo jest jedynym prawdziwym społeczeństwem, społeczeństwem jako 
takim, gdy inne społeczeństwa tak naprawdę nie istnieją, lub są gorsze, 
lub zawieszone w historycznej próżni, lub są jeno zalążkami społeczeństw 
czekającymi na ewangelizację".

 

8

  Max Horkheimer, Cńtiąue of Instrumental Reason, New York 1974, 

ss. 82 i 83.

 

Jean-Franc,ois Lyotard, Le Postmodeme explique awc enfants: Corre-

spondence 1982-1985, Paris 1988, ss.36 i 47.

 

I odwrotnie - powiada Lyotard: „ponowoczesność oznacza kres ludu 

jako króla historii" (s. 39).

 

The Temptation to Exist, ss. 48 i 49.

 

Jeśli „definicja jest zawsze kamieniem węgielnym  świątyni", „bóg w 

jakiego imieniu już się nie zabija, jest zaprawdę martwy" (E. M. Cioran, 
Short History of Decay, 
London 1990, ss. 18 i 172).

 

Gdy cywilizacja przestaje definiować, wnosić  świątynie i zabijać w 

imię Boga, gdy ogranicza się do walk obronnych - gdy „życie staje się jej 
jedyną obsesją" zamiast służyć środkiem dla realizacji celów jakich osiąganiu 
cywilizacja się poświęciła - zaczyna się stadium upadku (s. 111). Staje się 
to w momencie, gdy rodzi się poczucie bezcelowości wysiłku: niczego nie 
da się zrobić by poprawić  świat jako taki, a więc od dziś „nigdy więcej 
krucjat wspólnych, nie ma od dziś obywateli, są tylko wątłe i poniewierane 
jednostki ludzkie", które „gubią się w szale miałkich chceń"  (The 
Temptation to Exist, 
s. 49). Nie można owocu uczynić soczy-stszym; nie 
wiadomo, czy sok pocieknie jutro; niech więc każdy stara się jak może 
wycisnąć sok z owocu teraz, w tej chwili, i do ostatniej kropli. Takie 
poczucie niemocy zbiorowej i braku perspektywy, z jakiego nie-, uchronnie 
rodzi się postawa „każdy dla siebie", opanowuje cywilizację do której, rzec 
można, „historia już więcej nie należy".

 

David E. Klemm, Two ways to Avoid Tragedy, (w:)  Postmodernizm, 

Literaturę and the Future of Theology, New York 1993, s. 19.

 

12

 Cornelius Castoriadis, Philosophy, Politics, Autonomy: Essays in Po-

litical Philosophy, Oxford 1991, ss. 196 i 197.

 

11

 

Two Ways of avoiding Tragedy, ss. 18 i 19. 
Short History of Decay, 
ss. 4, 18 i 74.

 

Por. John Bailey, Pessimism, Londyn 1988, ss. 73 i 75-76.

 

Cornelius Castoriadis, The Retreat From Autonomy: Post-

Modernism as Generalized Conformity, (w:) Thesis Eleven, Nr 31/1992.

 

Castoriadis jest zdania, że dopóki nie ujawnią się postawy odmienne, 

„byłoby absurdem rozstrzyganie, czy znajdujemy się wewnątrz rozległego 
nawiasu, czy też jesteśmy świadkami początku końca historii Zachodu jako 
dziejów powiązanych w sposób zasadniczy z projektem autonomii i 
współkształtowanej przez ten projekt". Ta wstrzemięźliwość intelektualna, 
jaką Castoriadis uzasadnia, jest wszakże tym właśnie, co wielu intelektu-
alistom potępionym przez Castoriadisa każe powstrzymywać się przed fe-
rowaniem wyroków. Zauważmy,  że ferowanie praw dla rzeczywistości w 
sytuacji, w jakiej rzeczywistość sama nie zdaje się w kierunku przez te 
prawa wskazanym rozwijać, nie wróżyłoby dobrze (jak i nie wróżyło dawniej) 
spełnieniu projektu autonomii; otwarłoby ono raczej wrota rodzajowi 
społeczeństwa zgoła odmiennemu od tego, jakie Castoriadis ma na myśli.

 

Le Postmodeme explique awc Enfants, ss. 116, 118, 124 i 141.

 

18

 Por. Wprowadzenie  Wolfganga Sachsa do Development 

Dictionary: a Guide to Knowledge as Power, red. przez Wolfganga Sachsa, 
Londyn 1992. Patrz również szkice Gustavo Esteva, Yandana Shiva, Majid 
Rah-nema, Geralda Berthaud i Ivana Illicha zamieszczone w tej znakomitej, 
z pasją napisanej książce. Patrz wreszcie wnikliwą recenzję pióra Waltera 
Schwarzą (The Guardian, 11 lipca 1992).

 

19

 Robert E. Lane, Why Riches don 't always bring Happiness, (w:) The

 

Guardian z 9 sierpnia 1993.

 

^n

 

Friedrich Nietzsche, The Genealogy of Morals, New York 1956, ss.

 

160, 162 i 171.

 

21

 Friedrich Nietzsche, Twilight of the Idols, Harmondsworth 1968.

 

„Nawet gdy moralista zwraca się do człowieka i powiada mu: »powi-

nieneś tak to a tak postąpić«", nie przestaje być  śmieszny. Człowiek jest 
zarówno w jego przyszłości jak i przeszłości drobiną losu, zawsze o jedno 
prawo, o jedną konieczność wykraczającym poza wszystko, co jest i 
kiedykolwiek będzie" (s. 46).

 

22

 Nietzschego analiza historii etyki nie jest rzecz jasna neutralna. 

Nietzsche jest jawnie stronniczy: jego celem jest wskrzeszenie z ruin

 

 

 

1
5

 

 

1
3

 

17

 

87

background image

 
 

pierwotnej, niepohamowanej pewności siebie, która pozwalała zbywać 
krytykę jako nikczemny a wulgarny przejaw ressentiment. Do czytelników 
Antychrysta  zwraca się Nietzsche z następującym pouczeniem: „Trzeba się 
wznieść ponad ludzkość - poprzez siłę, wyniosłość ducha, pogardę..." - i 
oferuje im własną formułę moralności pozytywnej: „Co jest dobrem? -
wszystko co wzmaga poczucie siły, pragnienie mocy, moc samą. Co jest 
złem? - wszystko co wynika ze słabości. Co jest szczęściem? - uczucie, że 
moc rośnie - że opór został złamany" (The Anti-Christ, Harmonds-worth 
1963, s. 114 i 115).

 

23

 Joseph A. Schumpeter, Capitalism, Socialism and Democracy, Londyn 

1976, ss. 129 i 130.

 

24

 Por. Barrington Moore Jr., Injustice: The Social Basis of Obedience 

and Revolt, Londyn, 1979.

 

25

 

Axel Honeth, Moral Consciousness and Class Domination: Some 

Problems in the Anafysis of Hidden Morality, Praxis International, kwiecień 

1992.