background image

KRAINA LOGOS

www.logos.amor.pl

 

I. Ponowoczesne wzory osobowe...........................................................

7

Życie nowoczesne jako pielgrzymka................................................................

10

Epizodyczność i niekonsekwencja....................................................................

14

Spacerowicz...........................................................................................................

21

Włóczęga................................................................................................................

27

Turysta....................................................................................................................

30

Gracz.......................................................................................................................

33

Spójność nieosiągalna, przeto upragniona.....................................................

36

II. Moralność bez etyki.............................................................................

41

Społeczeństwo jako zmowa milczenia.............................................................

44

Oko w oko z chaosem........................................................................................

50

Tkanie zasłony......................................................................................................

54

Przekłucie zasłony................................................................................................

58

Zerwanie zasłony..................................................................................................

64

Moralność ujawniona..........................................................................................

70

Prawa etyczne, standardy moralne...................................................................

75

SPIS   TREŚCI

Zygmunt Bauman

DWA   SZKICE   O   MORALNOŚCI 
PONOWOCZESNEJ

• 

background image

I. PONOWOCZESNE WZORY OSOBOWE

Chronicznym atrybutem „ponowoczesnego" stylu życia wydaje się być * 

niespójność,   niekonsekwencja   postępowania,   fragmentaryzacja   i   epizodyczność 

rozmaitych sfer aktywności jednostek. Przedstawione tu rozważania  zawierają 

charakterystykę czterech wzorów „ponowoczesnej" osobowości: spacerowiczów, 

włóczęgów, turystów i graczy. Aczkolwiek występowałyby one i w dawniejszych 

epokach, charakter „ponowoczesny" nadają im dwie okoliczności: (1) fakt, że 

obecnie stały się one „normą" zachowań w życiu codziennym - kiedyś ich rola 

była marginalna, (2) współwystępują naraz w życiu tych samych ludzi i w tych 

samych fragmentach życia, podczas gdy w czasach „przed-ponowoczesnych" ich 

obecność   w   życiu   jednostek   była  dysjunktywna   -   były   one   przedmiotem 

wyboru; teraz nie wybiera się ich,  ani też nie trzeba wybierać. Po prostu są. 

Wieloznaczność   tej   sytuacji   daje  poczucie  wolności,  ale  ma   również  strony 

negatywne.   „Poriowoczesność"  stanowi   pewien   etap   rozwoju   jednostek   i 

^tosjanków społecznych.

Jako problem „osobowość" pojawiła się wraz z nowoczesnym układem 

społecznym. Sowa Minerwy, powfadał Hegel, rozpościera skrzydła o zmie­
rzchu; zjawiska dostrzega się, gdy kontury ich zaczynają już zacierać się w 
ciemności; ich dawna obecność bije w oczy wtedy dopiero, gdy nagle 
czujemy ich brak. Mówiąc ściślej, zjawisk nie zauważa się, nie wyodrębnia 
z całokształtu rzeczywistości, nie nadaje się im nazwy, nie podejmuje  się 
sporu o ich poprawne określenie - póki nie przysparzają one kłopotu; jak 
długo „są" po prostu, a nie „stają się" i nic nie musimy robić, by  „się 
stały".   Postrzegamy   zjawiska   wtedy   tylko,   gdy   stają   się   dla   nas   „pro­
blemem" - gdy wymagają koncentracji uwagi i świadomego wysiłku i gdy 
wiemy lub sądzimy, że od tego wysiłku zależy, czy i jakie będą. Postrze-
żenie zjawiska następuje po sformułowaniu problemu, sam zaś problem 
jest odblaskiem zadania, jakie sobie stawiamy.

background image

Nie dziw więc, że o osobowości głucho w literaturze przed-nowoczes-

nej; nie była przecież w tamtych czasach osobowość „zadaniem". Z wyjąt­
kiem żeglarzy, kupców, mnichów wędrownych czy żołnierzy, mało kto 
zapuszczał się wówczas poza rogatki miasteczka czy graniczne miedze wsi, w 
jakich upływało życie od urodzenia do śmierci - zawsze na widoku tych 
samych ludzi i z tymi samymi ludźmi w zasięgu wzroku. Dla większości 
ludzi   ich   miejsce   w   świecie   było   określone   na   tyle   dokładnie,   że   nie 
wpadało   im   do  głowy,   by  mogli   je   własnym   sumptem   zmienić   -   tym 
bardziej, że nikt i nic nie wymagało, by czynili je przedmiotem swych 
zabiegów.

Wszystko to zmieniło się gruntownie wraz z zamieszaniem spowodowanym 

przez   raptowny   wzrost   ruchliwości   i   „anonimowość"   bytu   w   konglo­

meratach miejskich, w jakich (by użyć terminów Durkheima) „gęstość 

moralna"   nie   towarzyszyła   „gęstości   fizycznej".   Obcy   obracali   się   tu 

wśród obcych; w tłumie,  jak  wiadomo, łatwo się ukryć, ale też trudno 

znaleźć  swoje miejsce - przez wszystkich uznane, nie podawane w wątpli­

wość, zapewnione na przyszłość. Człowiek jawił się drugim ludziom tylko 

fragmentem własnej osoby, tylko fragmenty owych drugich znając z oglądu; co 

gorsza,   od   zdarzenia   do   zdarzenia   jedni   „drudzy"   zastępowali   innych 

„drugich", tak że każda aprobata, jakkolwiek cząstkowa, była ograniczona 

miejscem i czasem, być może wiążąca dla jednych „drugich", ale bynajmniej 

nie dla innych. Wreszcie anonimowość sprzyja oszustwu - a już w każdym 

wypadku pozbawia pewności, że się ofiarą oszustwa nie padło: gdy spot­

kania są ulotne, łatwo „stroić się w cudze piórka", udawać że się jest kimś 

innym niż się jest naprawdę; i jak wtedy odróżnić prawdę od udawania? I 

co to w ogóle znaczy, że się „jest kimś naprawdę"?

Stąd iście nowoczesne rozróżnienie „powierzchni" i „głębi", „zjawiska" i 

„istoty", „wrażenia" i „prawdy". Między jednym a drugim członem każdej z 

tych opozycji była teraz pustka, nad jaką człowiek poszukujący zaufania 

godnej orientacji w świecie musiał przerzucić most własnymi siłami. Ale 

też nie tylko o zgadywanie cudzych tajemnic chodziło. Wszędobylska obe­

cność obcych była nieustannie powtarzaną lekcją poglądową ulotności własnej 

osobowości.   Jeśli   tak   łatwo   o   pozory   i   o   pomylenie   pozorów   z 

rzeczywistością, jeśli pozory zmieniać się mogą od jednej sytuacji do drugiej 

- jak odpowiedzieć na pytanie „kim jestem ja sam"? Pytanie to, zauważmy, 

jest także na wskroś nowoczesne. Nie miałoby ono sensu w warunkach, 

gdy   „jest   się   kim   się   jest"   bezproblemowo,   w   sposób   oczywisty  i 

niepodwarzalny, bez potrzeby - a i możliwości - wyboru. Pytamy się tu

/ó tożsamość, a pojęcie „tożsamości" ma sens o tyle tylko, o ile tożsamość 

'może być inna niż jest, i o ile jej bycie taką jaką jest - jest kwestią starań i 

dowodu. Pytanie o tożsamość wyrasta z odczucia chybotliwości istnienia, jego 

„manipulowalności",   „niedookreślenia",   niepewności   i   nieostateczno-ści 

wszelkich form, jakie przybrało. Wynika ono także z doznania, że w tych 

warunkach   wybór   jest   koniecznością,   a   wolność   jest   losem   człowieka. 

Tożsamości nie dostaje się ani w prezencie, ani z wyroku bezapelacyjnego; jest 

ona czymś, co się k o n s t r u u j e ,  i co można (przynajmniej w zasadzie) 

konstruować na różne sposoby, i co nie zaistnieje w ogóle, jeśli  się jej na 

któryś ze sposobów nie skonstruuje. Tożsamość jest zatem zadaniem do 

wykonania, i zadaniem przed jakim nie ma ucieczki.

Jak zauważył Paul Ricoeur, kwestia tożsamości  (l'identite)  zawiera dwa 

ściśle związane problemy:  1'ipseite  (odrębność własnej osoby od innych, jej 

cechy wyjątkowe, które tę odrębność konstytuują), i  la memete  (ciągłość 

osoby, trwanie jej cech charakterystycznych mimo upływu czasu i na przekór 

zmiennym   okolicznościom   życia).   Oba   problemy   stały   się   przedmiotem 

nieustającej troski człowieka nowoczesnego, przejawianie tej troski stało się 

nieodzownym warunkiem życia w świecie nowoczesnym, zaś powodzenie lub 

porażka   poczynań   tą   troską   pobudzonych   urosło   do   rangi   głównego 

miernika życia pomyślnego. Jak wyjaśnił Georg Simmel, w powodzi zwiewnych 

doznań   zwraca   się   człowiek   ku   sobie   samemu   w   nadziei   znalezienia 

trwałego punktu oparcia - jaźń jest ostatnią szansą przystani. Nie dziw, że 

stała się tożsamość ogniskiem niepokoju, a schizofrenia - owa patologiczna 

radykalizacja   „normalnej"   tożsamościowej   niepewności   -   zajęła   pierwsze 

miejsce   wśród   dolegliwości   psychicznych   uznanych   za   plagę   życia 

nowoczesnego.

Refleksje filozoficzne nad sytuacją jednostki ludzkiej zmuszonej do po­

szukiwania   własnej  tożsamości  oscylowały między dwoma  poglądami. 

Wczesne ich odmiany, reprezentowane przez Kartezjusza, Kanta, czy filo­

zofów francuskiego Oświecenia, przedstawiły tożsamość jako coś co wypada 

człowiekowi p_d k r_yjćj istnieje „istota człowieka", co do której większość 

ludzi, mylona złudnymi pozorami bytu, pozostaje w błędzie. Trzeba  się do 

owej   istoty   przedrzeć   przez   gąszcz   złudnych   doznań   codziennych 

wiodących na fałszywe tropy. Rozum jest jedynym godnym zaufania prze­

wodnikiem przez knieję; jeśli mu pomóc w wyciszeniu pasji, owych prze­

wodników  samozwańczych  -   podstępnych  i  spychających  na   manowce 

-okaże się, że wbrew wszelkim pozorom „istota człowieka" wspólna jest 

wszystkim ludziom, że pod powłoką różnorodności kryje się „człowiek jako

background image

taki" (pogląd ten, rzec można, „dekonstruował" pojęcie tożsamości jedno­

stkowej, przedstawiając wielorakość i zróżnicowanie osobowości ludzkich 

jako produkt błędnej lub patologicznej organizacji warunków życia; pseu-

doproblem, jaki przestanie gnębić ludzi w społeczeństwie zorganizowanym 

wedle wskazań rozumu). Późniejsze odmiany refleksji filozoficznej, repre­

zentowane np. przez Nietzschego, Heideggera czy Sartre'a, j;zyniły tożsa-

muśćjcwestią w y n a l a z k u  raczej niż odkrycia: jeśli istnieje jakaś „istota 

człowieka", fo~n;T tym tylko ona polega, że jednostka ludzka musi  swą 

tożsamość budować niejako ab ovo, przez wybór i decyzję, podporządkowując 

całokształt wysiłków życiowych „projektowi" naczelnemu - żyjąc życie wedle 

wymagań tego projektu i w ten sposób, dzień po dniu, budując  mozolnie 

zręby swej tożsamości.

Bez względu na różnice obie odmieny refleksji filozoficznej zgodne 

były co do sprawy zasadniczej: tożsamość nie jest człowiekowi dana z góry, 
trzeba jej szukać, i proces życiowy jest właśnie pasmem owych poszukiwań, 
procesem w toku którego do tożsamości się w ten lub inny sposób dochodzi 
(albo   i   nie).   To   założenie   filozoficzne   korenspondowało   ściśle   z 
doświadczeniem codziennym społeczeństwa w jakim jedynie członkowie 
warstw szczytowych i najniższych wrzucani byli od urodzenia w sytuacje 
praktycznie   nie   poddające   się   zmianom   -   gdy   większość,   członkowie 
„warstw średnich" zawieszonych w rozległej przestrzeni między biegunami 
społecznej skali, stawali u progu życia bez pewności czy dotrą do celu, 
jaki przed nią postawili.

Życie nowoczesne jako pielgrzymka

Pod wpływem hipotezy Maxa Webera o „powinowactwie wybiórczym" 

między etyką protestancką a mentalnością kapitalistyczną  przyjęło się 
uważać postać pielgrzyma, do jakiej odwoływali się regularnie w swych 
kazaniach moralnych pisarze purytańscy, za metaforę losu człowieka no­
woczesnego. Istotnie, sylwetka pielgrzyma zdawała się być skrótowym i 
uogólniającym zarazem opisem cech głównych życia człowieka nowoczes­
nego; opisem, jaki chwytał bezbłędnie „docelowość" owego życia i nawyk 
oceny każdego fragmentu życia i każdego życiowego dokonania z punktu 
widzenia tego, czy zbliżają one czy oddalają moment dotarcia do celu.

„Jesteśmy wszyscy pielgrzymami przez życie" - powtarzali kaznodzieje 

protestanccy. Życie jest pielgrzymką; jak w każdej pielgrzymce, miejsce 
dotarcia jest z góry wyznaczone, choć z reguły pielgrzymi nie byli tam 
jeszcze nigdy i nie mają dokładnego wyobrażenia o tym, jak owo miejsce 
wygląda. Zwolennicy nauk Kalwina przekonani byli o tym, że to, co ich 
czeka u kresu pielgrzymki, zostało już przez Boga określone, i nic ani 
nikt nie może wyroku Bożego zmienić. Pątnictwo jest losem, nie wyborem 
dokonanym z rachuby. Nie jest ono sposobem przypodobania się Bogu, 
zarobienia na lepsze potraktowanie, na orzeczenie bardziej przychylne. Na 
długo   przed  początkiem   pielgrzymki   pątnicy  zostali   już   podzieleni   na 
wybranych i potępionych, i nie ma na ziemi instancji dość  potężnej, by 
mogła ów podział skorygować. Niewiele więc do człowieka należy; nie ma 
po   co   zdzierać   sobie   nerwy   i   szamotać   w   poszukiwaniu  sposobów 
przechytrzenia losu; pasje niczego nie odmienia, są bezużyteczne, są stratą 
czasu   i   dowodem   lekceważenia   woli   Bożej   bądź   braku   ufności   we 
wszechmoc i dobroć Boskich wyroków.

W tym właśnie zdewaluowaniu emocji upatrywał Weber głównie powi­

nowactwo etyki kalwinistycznej z trybem życia sprzyjającym rozwojowi ka­
pitalizmu.   Punkt   docelowy   pielgrzymki   wyznacza   jedyny   cel   życia, 
przekształcając wszystko co się czyni w narzędzia celowi temu służące; 
zgodność narzędzi i celu została zawczasu zagwarantowana i pątnikowi nie 
pozostało nic innego,  jak  podążać za swym powołaniem i troskliwie, 
trzeźwo dobierać trasę najkrótszą i najpewniejszą. Był zatem Bóg Kalwina 
przepisem na życie racjonalne, na rządy rozumu nad emocjami, na zwie­
rzchnictwo celu nad środkami.

Ale dopatrzył się Weber innego jeszcze związku między mentalnością 

nowoczesną a protestancką koncepcją życia jako pielgrzymki: „Bóg Kal­
wina domagał się od wiernych nie pojedynczych dobrych uczynków, lecz 
życia wypełnionego dobrymi pracami zespolonymi w spójny system". Nie 
można już grzeszyć i pokutować na przemian, równoważyć wczorajszych 
zaniedbań dzisiejszą zdwojoną gorliwością. W życiu pielgrzyma nie ma 
miejsca na kroki, które do celu nie zbliżają, nie ma też w nim czynów 
obojętnych: wszystko albo służy celowi, albo jest bezużyteczne, pozbawione 
sensu - a więc z punktu widzenia człowieka racjonalnego i świadomego 
swego   powołania   godne   jednoznacznego   potępienia.   Czas   poświęcony 
uciechom i rozrywkom jest pusty, a opróżnianie czasu z treści wyznaczo-

 

11

10

background image

nych przez cel pielgrzymki jest postępkiem zdrożnym i nie dającym się 
uzasadnić (co na jedno wychodzi).

Weber opisywał model pielgrzyma tak,  jak  go widzieli kaznodzieje 

Reformacji - a więc w postaci wmontowanej w światopogląd żarliwie re­
ligijny. Porady czy żądania świadomego przyjęcia postawy pątniczej odwo­
ływały się tu do wiary w przeznaczenie i pokory wobec bożych wyroków. 
Dostrzegł jednak Weber łatwość, z jaką da się oddzielić model pielgrzyma 
jako wzór życia cnotliwego i pomyślnego od pierwotnej religijnej otoczki. 
Raz przyjęty, upowszechniony i przekształcony w nawyk (a tym bardziej 
- gdy jest już narzucany, jako jedyna sensowna strategia, przez  warunki 
życiowe „dojrzałej" nowoczesności), model ten nie musi być wspierany 
przez pobożną postawę i religijne wierzenia tych, co się doń stosują. W 
nowej, świeckiej już postaci, model pielgrzyma służyć może znakomicie - 
i istotnie służy - za wzór strategii życiowej człowieka nowoczesnego.

W wersji  świeckiej  celem pielgrzymki  nie  jest już  zbawienie duszy ani 

spełnienie   wyroków   Boskich   (choć   zauważmy   od   razu,   że   troska   o  „życie 

pozagrobowe" nie znika całkowicie; dbałość i nieśmiertelność w świeckim tego 

słowa znaczeniu - przez „odciśnięcie trwałego śladu" w pamięci ludzkiej za 

pomocą dokonań bardziej długotrwałych niż życie jednostkowe, lub za pomocą 

wysiłków na rzecz narodu, klasy, partii czy innej grupy lub  „sprawy", które 

przeżyją każdego ze swych członków lub orędowników  - pozostaje w epoce 

nawoczesnej  ważkim   motywem  w  obiorze  strategii  ży-„  -  ciowej).  Jest  nim 

natomiast „spełnienie  powołania" -  urzeczywistnienie  potencjału,   uczynienie 

zadość możliwościom zawartym w uposażeniu przyrodzonym; innymi słowy, 

właśnie konsekwentna i do końca doprowa-

-   dzona konstrukcja tożsamości. I cel tea,_jak to u pielgrzyma, określa dobór 

środków; życie polega na troskliwym planowaniu trasy, trzeźwej rozwadze

— nad wymogami podróży, racjonalnej kalkulacji kosztów i wydajności metod 

transportu.

Jak i pierwotna, religijna wersja, tak i wersja świecka zakłada piel­

grzymkę przez teren wprzódy już kartograficznie uporządkowany, o dro-

*     gach wyposażonych w słupy milowe i drogowskazy. Można traktować 

życie jako pielgrzymkę tylko w świecie uporządkowanym: w społeczeń­
stwie o względnie sztywnej, od jednostki niezależnej s t r u k t u r z e ,   tzn. 
w   zbiorowości   o   sprofilowanym   i   nieelastycznym   rozkładzie   pra­
wdopodobieństwa - takiej zbiorowości przestrzenno-czasowej, w jakiej

zajście pewnych zdarzeń jest bardziej możliwe niż zajście innych. Sposób, w 
jaki   prawdopodobieństwa   zostały  ukartowane,   musi   też   być   w   zasadzie 
poznawalny; ta lub inna jednostka może pomylić się w ocenie szans i 
wychodzić z fałszywych założeń, ale wiedza poprawna, służąca rzetelną 
podstawą dla działania, jest możliwa do uzyskania. Tylko w takim trwałym 
i potencjalnie przejrzystym układzie można planować życie z taką  dozą 
zaufania i determinacji, z jaką pątnik kreśli trasę swej pielgrzymki. Można 
planować własne życie w takim tylko świecie, w jakim podstawowe zręby 
układu   poddane   są   własnym   (niezmiennym,   niezależnym   i 
„obiektywnym") prawom i nie ulegają zmianie od tego, jaki to plan jed­
nostka sporządza i realizuje dla własnego postępowania.

Takim właśnie jawił się ludziom świat nowoczesny (powtórzmy raz je­

szcze: mowa tu nie o wszystkich ludziach - wyłączamy z rozważań „szczyty", 
którym   szlak   życiowy   zdawał   się   być   zapewniony,   a   więc   wysiłek 
planowania zbędny, i „doły", dla  których szansa wpływu na odmianę 
własnego losu była równie znikoma co dla planktonu i wszelkie planowanie 
życia   zdawało   się   bezskuteczne.   Przenośnia   „pielgrzyma"  chwyta   jedynie 
sytuację   „warstw   średnich").   Życie   własne   ukazywało   się   jako   teren 
wolności i wyboru -- ale takiej wolności, jaka zasadzała się na dobrej 
znajomości tego, co konieczne i nieuniknione; i takiego wyboru, jaki 
wspierał się na stałych relacjach czynów i następstw, środków i celów. Do 
takich właśnie ludzi kierował Hegel swą słynną definicją wolności jako 
„poznanej konieczności", a Durkheim swą obserwację, że obezwładniającego 
nacisku nieubłaganych norm społecznych nigdy nie odczujemy boleśnie, o ile 
ich nie złamiemy.

Pielgrzymką było życie jako całość, i ta okoliczność wyznaczała skalę 

planowania. Plan był na  ż y c i e   - Sartre'owski „projekt", który  milcząco 
zakładał   możliwość   wysiłku   ciągłego,   spójnego   i   konsekwentnego, 
podporządkowanego   na   przestrzeni   życia   jednemu,   raz   obranemu   i 
niezmiennemu odtąd celowi. Nastawienie na spójność i konsekwencję za­
kładało z kolei, że czyny pozostawiają trwały ślad - „osiągnięcia" - i że 
ślady te kumulują się podobnie  jak  oszczędności gromadzone pod mate­
racem czy na koncie bankowym. Tożsamość zaprojektowaną można budować 
piętro   po   piętrze,   tusząc   że   dokonania   wczorajsze   posłużą   solidnym 
fundamentem dla dokonań jutrzejszych. Przy tych założeniach osiągnięcia 
dzisiejsze liczą się na tyle tylko, na ile moszczą one drogę do urzeczywi-

 

12

13

background image

sinienia projektu całościowego - nie są celem samym w sobie, zyskiem do 
natychmiastowej   konsumpcji,   lecz   inwestycją   na   przyszłość;   a   wartość 
wkładu kapitałowego mierzy się dochodami, jakie obiecuje przynieść. Re­
alizację projektu postrzega się jako obcinanie kuponów z życia spędzonego 
na   inwestowaniu.   Chwila,   gdy   można   przejść   od   wyrzeczeń   do 
spożywania ich owoców, gdy kończy się etap inwestycji i można zacząć 
zjadać zainwestowany kapitał, jest zawsze tak samo odległa, jako że od­
suwa się nieustannie; z wyjątkiem tych niewielu, którym „poszczęściło 
się", i tych nieco liczniejszych, którzy na długo przed końcem uznali go­
nitwę za wiecznie umykającym celem za nie wartą zachodu, cel piel­
grzymki był zawsze w przyszłości. Wszystko to, rzecz jasna, pod trzema 
warunkami: że ową (nieznaną jeszcze) „przyszłość" można sobie wyobrażać 
na   kształt   (znanego)   czasu   teraźniejszego;   że   przyjąć   wolno,   iż   cel 
pożądany dzisiaj będzie równie godny pożądania jutro; i że uprawnienia, 
jakie zgromadzone już osiągnięcia oferują dziś, będą też honorowane jutro - 
że „wkłady kapitałowe nie ulegną dewaluacji".

Otóż żaden z tych warunków nie jest spełniony w układzie społecznym 

określonym jako „ponowoczesny" (można też to twierdzenie odwrócić, i 
powiedzieć, że nazywamy „ponowoczesnym" taki układ społeczny, w jakim 
wspomniane   warunki   nie   są   spełnione).   A   jeśli   warunki   te   nie   są 
spełnione, wzór pielgrzyma traci atrakcyjność jako prototyp sensownej 
strategii życiowej.

Epizodyczność i niekonsekwencja

Nieobecność struktur społecznych, jakie wyznaczałyby raz na zawsze (to 

znaczy, praktycznie biorąc, na okres realizacji „projektu życiowego") ramy 
tego, co możliwe, ale zarazem byłyby wsparciem dla wysiłków skierowanych 
na   realizację   którejkolwiek   z   obranych   możliwości,   jest   bodaj 
najdobitniejszą cechą wyróżniającą byt ponowoczesny. Mówiąc ściślej, ramy, z 
jakimi każde  poczynanie  życiowe  m u s i   się  liczyć  i na  jakie  m o ż e 
liczyć, nie zniknęły - nie są jednak trwałe, jak niegdyś były. Upływ czasu 
przestał   jak   gdyby   być   procesem   ciągłym.   Zamiast   linii   ciągłej   -   zbiór 
epizodów,   które   wprawdzie   następują   po  s o b i e ,   ale  z   równym 
powodzeniem mogą być pomyślane jako zachodzące o b o k

s i e b i e ;   ich kolejność chronologiczna nie ma w sobie nic z koniecz­
ności; nie określa też ona ich treści ani nie determinuje ich przebiegu. 
Innymi słowy, niewiele z jednego epizodu dla innego epizodu wynika. 
Każdy epizod jest poniekąd samoistny; jest całością zamkniętą, rozpoczy­
nającą się jak gdyby w sytuacji „wolności całkowitej", i nie pozostawiającą 
po   sobie   nieodwracalnych   następstw   -   to   znaczy   pozwalającą   także   i 
następnym epizodom  „zaczynać  od początku". Dobrze oddaje charakter 
ponowoczesnego życia format serialu telewizyjnego: w każdym odcinku 
pojawiają się te same osoby (z dodatkiem paru „występów gościnnych" 
-postaci bez przeszłości, ale i bez przyszłości, które pojawiają się znikąd 
po to tylko, by odegrać przydzieloną im rolę i zniknąć bezpowrotnie), ale 
każdy odcinek opowiada zdarzenie, które w ramach odcinka zaczyna się i 
kończy; wszystko, co zdarzeniu nadaje sens i dla jego zrozumienia  jest 
potrzebne, zawarte jest w jednym odcinku - nie jest więc ważne, w jakim 
porządku   odcinki   są   oglądane,   jako   że   znajomość   jednych   nie   jest 
warunkiem rozumienia innych.

Kurczą się więc horyzonty czasowe działania. Każdy stan osiągnięty 

jest tymczasowy, „do czasu" - „a tam się zobaczy". Mało kto liczyć może na 
to, że raz zdobyty zawód służyć mu będze do końca życia - zawody 
pojawiają się i znikają, umiejętności wczoraj zdobyte dziś stają się bez­
użyteczne. Zmienia się też sens praktyczny „doświadczenia" gromadzonego 
w toku wykonywania zawodu: kompetencje nie dają się kumulować, i wraz 
ze zmianą technicznego wyposażenia, zanikiem dawnych i wyłanianiem się 
nowych funkcji nawyki już zdobyte stają się obciążeniem raczej niż tytułem 
do  dalszych  postępów zawodowych. Prace  nie  są  dożywotnie,  i   rzadko 
kiedy długofalowe. Trudno zakładać, że pracować się będzie i awansować 
w tej samej instytucji przez cały czas trwania życia zawodowego. Gwarancje 
stałości   zatrudnienia   wywalczone   przez   ruch   związkowy   w  toku   ery 
nowożytnej   mało   gdzie   jeszcze   obowiązują.   Zatrudnienie   jest   z  reguły 
dorywcze i wymówienie pracy nastąpić może w każdej chwili: ulotność, 
doraźność   każdego   stanowiska   i   zadania   wbudowana   jest   w   pragmatykę 
zatrudnienia i w oczekiwania z nim łączone.

JDwą istotne następstwa wynikają z tej sytuacji dla problemu Jożsamo-

ści. Z jednej strony, wykonywana bieżąco funkcja ma nikłą wartość dla 
samookreślenia - dziś ona jest, jutro jej nie będzie, ijnierzenie tożsamości 
pozycją zawodową rozsadza raczę) niż cementuje Ricoeurowską

 

15

14

background image

memete  (ciągłość)  osobowości.  Z drugiej strony, inne _niż_dawniej cechy 
^sprzyjają sukcesom życiowym: mleKonsekwencja w postępowaniu, uparte 
trzymanie się z góry obranego "ćeTu,\wytrwa}a specjalizacja, gromadzenie 
kwalifikacji o zdecydowanym profilu -Nleczl elastyczność zainteresowań i 
szybkość ich zmiany, giętkość przystosowawcza, gotowość do uczenia się i 
.umiejętność zapominania tego, co już wyszło z użycia. Kontekst ponowo-
żytny forytuje więc, rzec można, b r a k   ściśle określonej tożsamości; im mniej 
dokładnie   tożsamość   jest   zdefiniowana,   tym   lepiej   dla   jej   posiadacza. 
Najlepiej   wiedzie   się   osobnikom,   których   swobody   ruchu   nie   krępuje 
precyzyjna specjalizacja, którzy nie mają zwyczaju koncentrowania  uwagi 
zbyt długo na jednym przedmiocie, nie przywiązują się nadmiernie do spraw, 
jakimi wypada im się zająć w tej czy innej chwili i zachowują  dystans i 
wstrzemięźliwość emocjonalną wobec tego, czym się w każdym momencie 
zajmują. Osobowość iście ppnowoczesna wyróżnia się b r a k i e m  t o ż  sH 
m o ś c i .  Jej kolejne wcielenia zmieniają się równie szybko i gruntownie, co 
obrazy w kalejdoskopie.

Nie inaczej przedstawia się sytuacja w dziedzinie stosunków międzylu­

dzkich. Zaangażowania międzyludzkie nabierają tejże plastyczności co zawód 
czy praca; związków międzyosobowych nie zawiera się na ogół z myślą, 
że   trwać   będą   „aż   śmierć   nas   rozdzieli".   Coraz   częściej   się  zdarza,  że 
zamierza się ich tymczasowść z góry, i oblicza się je na tak długo tylko, 
jak trwać będzie zadowolenie z nich czerpane. Związki nie zaopatrzone w 
klauzulę   wymówienia,   związki   jakich   nie   można   zerwać,   nawet   gdy 
motywy   ich   zawiązania   utraciły   moc,   wydają   się   równie   sprzeczne   z 
rozsądkiem,  jak  podpisanie czeku bez wpisania sumy, na jaką opiewa, 
odczuwane są jak gwałt zadany niezbywalnej autonomii podmiotu.

Anthony Giddens ukuł termin_j£iiłojć_\ffi^łbieżna" (confluent love)

dla określenia postaci, jaką coraz częściej i coraz powszechniej przybierają 
dziś   intymne   stosunki   międzyludzkie.   Romansu,   powiada   Giddens,   nie 
utożsamia się dziś ze stałością uczuć; miłość współbieżna kłóci się z wizją 
„miłości jedynej i niepowtarzalnej", „miłości na wieki", jaka właściwa była 
miłości romatycznej, będącej wzorem idealnym dla związków intymnych ery 
nowożytnej. Zawiera się dziś związki nie „po to aby", nie z myślą o tym, 
aby służyły one czemu innemu niż one same - ale gwoli korzyści, jakie 
ma   się   nadzieję   wydobyć   ze   związku   samego:   gwoli   satysfakcji,   jaką 
dostarczyć ma partner w toku intymnego obcowania. Miłość współbieżna

jest wedle Giddensa emocjonalnym aspektem „czystego stosunku", tzn. 
stosunku, który jest swoim własnym celem i którego nie obciążają funkcje 
instrumentalne wobec jakichkolwiek innych dziedzin życia. Byłoby  wiec 
bezsensowne   domaganie   się,   by   miłość   taka,   a   tym   bardziej   związek, 
któremu przestała ona towarzyszyć, trwały dłużej niż satysfakcje, jakich 
dostarczają   sobie   nawzajem   partnerzy.   Współbieżna   miłość   nie   ma 
żadnych innych racji poza zadowoleniem, jakiego przysparza patnerom.

„Oczyszczenie" stosunku miłosnego wynikło w znaczym stopniu z od­

dzielenia seksu od reprodukcji (dzięki współczesnej, niemal niezawodnej 
technologii antykoncepcyjnej, stosunki seksualne są wolne od obaw, że 
mogą one pociągnąć za sobą zobowiązania długofalowe). Giddens powiada o 
^seksie,,_plastycznym" - plastycznym z tego właśnie powodu, że nie wiąże 
się już z prokreacją, zakładaniem rodziny ani zaciąganiem obowiązków wobec 
osób trzecich. Stosunki uzasadniane przez spodziewaną satysfakcję cielesną 
czy psychiczną różnią się radykalnie od takich, jakich wymiary czasowe 
wyznaczała   perspektywa   opieki   nad  potomstwem   i   stadłem   małżeńskim. 
Nadzieja spełnienia powoduje ich zawiązanie, i nic nie sprzeciwia się ich 
rozwiązaniu z chwilą nasycenia lub zawodu. Rozstawać się można bez żalu i 
wzajemnych   rekryminacji.   (Wszystko   to,   rzecz   jasna,  dotyczy   „wzoru 
kulturowego", który rzadko kiedy przystaje szczelnie do doświadczeń tych, 
którzy   usiłują   żyć   wedle   jego   wskazań;   odległe   od   rzeczywistości   jest 
szczególnie założenie „wzajemności", na jakim wspiera się powyższy opis. O 
ile powstanie związku wymaga na ogół obopólnej zgody, dla wypowiedzenia 
wystarczy z reguły decyzja jednej ze stron; wolność nie jest równo między 
partnerów podzielona. Piszę o tym obszernie w rozdziale czwartym Etyki 
Ponowożytnej).

Rozpad „projektu życiowego" na kalejdoskop samoistnych epizodów, 

niepowiązanych ani przyczynowo ani logicznie, rezonuje z równie kalej­
doskopową ponowoczesną kulturą  „nieustającego karnawału", która za­
stępuje  kanon   kulturowy   korowodem   krótkotrwałych   mód.   Arena 
publiczna jest terenem zaciekłej konkurencji między orędownikami spraw, 
wierzeń i towarów, a stawką w zmaganiach jest nieodmiennie rozgłos: w 
tym świecie „istnieć" to tyle, co być zauważonym, a miernikiem ważkości, 
namacalności istnienia jest ilość widzów i słuchaczy, i ślad odciśnięty w 
ich świadomości. Wśród kakofonii krzykliwych ofert uwaga publiczna 
jest najbardziej deficytowym z dóbr, a jej przykłucie do oferowanego do-

 

16

17

background image

bra choćby na krótką chwilę jest celem głównym, być może jedynym nawet, 

reklamy   -   najbardziej   wszędobylskiego   i   natrętnego   z   kulturowych 

przekazów.

W sukces przekazu wbudowana więc być musi od początku obietnica 

przemijania, jako że pojemność uwagi jest ograniczona i trzeba zwolnić w 

niej miejsce dla przekazów następnych. Kultura ponowoczesna jest, rzec 

można, nieustanną próbą generalną śmierci, codzienną lekcją poglądową 

gietrwałości wszechrzeczy. i. powszechnego przemijania - ale też i śmierć 

samą konstruuje ona jako epizod bez trwałych konsekwencji, jako „tym­

czasowe wybycie", jako stan „do odwołania"; przedmioty fascynacji, boży­

szcza tłumów, sława i rozgłos nie umierają, lecz (jak powiada Baudrillard) 

„znikają". W odróżnieniu od śmierci, zniknięcie nigdy nie jest ostateczne, 

„na wieki wieków". Rzeczy odłożone zostają do lamusa, z którego w każdej 

chwili, gdy będzie po temu chęć lub potrzeba, można je będzie wydobyć, 

odkurzyć, przewietrzyć, i umieścić tam, skąd niegdyś je usunięto, czyli na 

widoku publicznym, w ognisku publicznej uwagi. Jest więc raczej kultura 

ponowoczesna nieustającą demonstracją nie tyle nieodwołalności śmierci, co 

n i e o s t a t e c z n o ś c i   p r z e m i j a n i a .  A skoro przemijanie 

nigdy nie jest na zawsze i z reguły do odwołania - rzeczy i  czyny tracą 

ważkość, jaką im niegdyś przypisywano. Wszystko staje się nieco na niby; byt 

jest czymś pomiędzy paradą przebierańców a zabawą w chowanego. Nic, co 

się  zaczyna,  nie   będzie   trwało   wiecznie,   ale   i   nic   nie  kończy się tak 

naprawdę bezapelacyjnie. Nie trzeba więc tego, co się czyni, traktować zbyt 

na   serio:   wyrządzone   szkody   zawsze   da   się   naprawić,   to   o  czym   się 

zapomniało   można   przywrócić   do   życia   przywołując   je   z   niepamięci. 

Zawsze zresztą można zacząć od początku, albo próbować gdzie indziej, albo 

przyłożyć siły do czego innego.

A nade wszystko - powódź, nadmiar, przerost informacji, komunikatów, 

dźwięków i orazów o ładunku semantycznym, którego odcyfrować, a już tym 
bardziej   wchłonąć   i   przyswoić,   nie   ma   czasu:  hypertelia  Baudril-larda, 
excroissance - niepowstrzymany rozrost rzeczy, puchnięcie bytu przez nic 
już nie regulowane, nie znające „naturalnych" limitów, samona-pędowe i 
samoprzyspieszające   się   na   podobieństwo   komórek   rakowych,  których 
rozrost i pomnażanie się niczemu już nie służy poza własnym trwaniem. 
„Nikt   już   nie   panuje   nad   słowem"   -   pisał   Tadeusz   Konwicki  w 
Kalendarzu i Klepsydrze.  „Słowa leją się z ust rozwrzeszczanych tłumów,  z 
głośników radiowych i telewizyjnych, z milionów książek i gazet, z mag­
netofonów i adapterów, z wieców i kościołów, z nielegalnych druków i z

kosmosu.   Ogromne   rzeki   zatrutych   słów   płyną   znikąd   donikąd.   Wielkie 
chmury   martwych   słów   unoszą   się   do   stratosfery.   Niebotyczne   góry   ka­
mienieją z żużlu spalonych słów. Słowo jest śmieciem. Słowo jest najtańszym 
opakowaniem   plastykowym.   Słowo   jest   kłopotliwym   odpadkiem 
współczesnej cywilizacji". Podobny los czeka inne dźwięki - muzyczne, gdy 
„oceany dźwięków wylewają się codziennie na nasze głowy", gdy „setki tysięcy 
zespołów muzycznych rzępoli od rana do rana, huczy radio, rzęzi telewizja, 
jęczą głośniki"; „Muzyka również zapłaci swoją cenę. Za co? Za całokształt". 
A i los obrazów nie różni się od losu dźwięków: „Ta ogromna, kosmiczna 
tragedia   spotkała   już   dawno   malarstwo,   które  skonało  pod  niebotycznymi 
górami neonów, wystaw sklepowych, telewizorów, plakatów, elewacji domów, 
kwietników, sztucznych słońc i nieprawdziwych księżyców".

Jak w tym wszystkim odróżnić postrzeżenia ważne od błahych, trwałe od 

ulotnych   -   jak   wysupłać   prawdę   spod   warstw   strojów   jarmarcznych,   po­
stanowić co strój, a co przebranie, co jest czego udawaniem? A jeszcze, zanim 
do tych pytań dojdzie - jak poszatkować szum na dźwięki, jak wyłuskać obraz 
z powodzi kolorów, wykroić zdania z potoków słów? Wraz z  natężeniem 
hałasu rośnie próg wrażliwości, i każdy następny przekaz musi być głośniejszy 
od poprzedniego, każdy obraz jaskrawszy, każdy szok dotkliwszy. I tak wciąż 
po wznoszącej się spirali - aż szum ogłuszy, wizja oślepi, wstrząs sparaliżuje. 
Festyn   znaczeń   kończy  się   bezsensem   -   gdy   wszystko   chce  znaczyć,  nie 
znaczy   nic   („odrobina   więcej   seksu   może   Cię   wyzwolić"   -   powiada 
Baudrillard - „ale gdy seks jest wszędzie nie ma go  w ogóle. Uniwersalny 
dyskurs seksualny unicestwia efekt"). Wewnątrz nasycenia czai się próżnia - 
zmysłowa, znaczeniowa, emocjonalna.

W tak skonstruowanym świecie nie ma już miejsca dla pielgrzyma, bo nie 

ma już celu ostatecznego życiowej wędrówki - „celu nad cele", celu  który 
wszystkie inne cele przekształca w środki, a wszystkie przystanki życiowe 
redukuje do roli punktów etapowych. Życie jest w tym świecie, jak i dawniej, 
wędrówką - ale teraz jest to wędrówka bez wyznaczonego z góry kierunku. 
Czas jest rzeką bez koryta, potokiem który żłobi swą trasę płynąc, niepewny 
zlewiska do jakiego zmierza. Czas  nie jest, jak niegdyś, wektorem -  jest 
pędem bez strzałki kierunkowej.

Szlaku nie można planować zawczasu, jeśli z dnia na dzień sieć dróg się 

zmienia, a na ruchomych skrzyżowaniach ustawia się coraz to nowe, i coraz 
mniej czytelne, drogowskazy. Można co najwyżej szlak już prze-

 

18

19

background image

byty odtwarzać oglądając się za siebie - lecz i wtedy nie zobaczy się linii 
prostej bądź krętej, ale zmierzającej wyraźnie w jednym raczej niż innym 
kierunku. Czas przyszły musi być niespójny przy braku planu generalnego 
wędrówki, ale i w czasie przeszłym nie sposób dopatrzeć się spójności. 
Jawi się on raczej oczom jako zbiór epizodów, paciorków, jakie nizać 
można na sznurek biograficznej chronologii w dowolnym porządku; każda 
kolejność wyda się równie logiczna lub równie pozbawiona logiki.

Za Guattarim, Deleuze, Meluccim przyjęło się używać dla określenia 

wędrowcy ponowoczesnego przenośni koczownika. O tyle, o ile staje ona w 
opozycji   do   metafory   pielgrzyma,   przenośnia   ta   uwypukla   najistotniejszą 
bodaj ze zmian, jakie ponowoczesność wniosła do sytuacji życiowej czło­
wieka: zanik „celu ostatecznego" życiowej wędrówki, wzoru osobowego, jaki 
przyświecać mógłby wysiłkom od początku do końca drogi życiowej i o 
jakim można by powiedzieć, że się go obrało „na zawsze". Sama przez się 
wszakże, jako typ idealny ponowoczesnego życia, metafora koczownika jest 
ułomna i myląca. Koczownicy nie obierają trasy na chybił trafił; nie układają 
jej   z   dnia   na   dzień,   od   odcinka   do   odcinka,   pod   wpływem   całkiem 
ostatnio zaistniałych okoliczności i bez wyobrażenia o tym, na jak długo 
się w kolejnym miejscu postoju zatrzymają. Przeciwnie: łączy koczowników z 
pielgrzymami (a zatem różni od ludzi ponowoczesnych) sztywność i nie-
odmienność trasy, na którą raz wkroczyli. Wędrówka ma tu swój nieustę­
pliwy rytm i raz na zawsze ustalony rozkład czasowy, każdy jej etap posiada 
trwałe i nieelastyczne znaczenie, następstwo etapów jest zdeterminowane i 
wobec wszelkiej manipulacji oporne. Od antropologów wiemy, że zakłócenie 
rytmu cyklicznej wędrówki (gdy się na przykład uniemożliwi koczownikom 
popas na terenach objętych ich trasą tradycyjną) ma skutki katastrofalne 
dla kultury jako całości; okazuje się wtedy, jak  dalece szlak przywiązany 
jest do terenu i jak mało nadaje się on do przeniesienia w inne okolice czy 
choćby zmodyfikowania tętna czasowego. Ale sztywność,  trwałość i sens z 
góry ustalony i wiążący to właśnie te cechy, których nieobecność uderza przy 
każdej próbie uchwycenia specyfiki warunków ponowoczesnych. Warunki te 
nie nadają się więc do opisu w kategoriach typowych dla koczowniczego 
sposobu bycia.

Trzeba szukać inych metafor - inne typy zachowań wypada uznać za 

wzory kulturowe ponowoczesnego życia. Żaden z tych typów nie odda 
chyba wszystkich cech ponowoczesnego bytu; jest na to ponowoczesność 
zbyt skomplikowana i za mało spójna. Wymyka się ona wszelkim próbom 
redukcji tym właśnie różni się ona przecież od „klasycznej" nowoczes-

ności, że nie można się w niej doszukać „stosu pacierzowego", „głębinowej" 
struktury,   „głównego   ogniwa"   czy   wzoru   dominującego,   a   więc   takich 
właśnie składników, których widoczność pozwalała posłużyć się jedną  tylko 
metaforą   dla   oddania   całokształtu  życia   nowoczesnego.   Zamiast   jednego, 
trzeba nastawić się w przypadku ponowoczesności na kilka wzorów - nie w 
tym jednak celu, by oddać r o z m a i t o ś ć  sposobów życia obieranych 
odpowiednio do preferencji osobistych czy grupowych, ale po to, aby ukazać 
n i e s p ó j n o ś ć   wewnętrzną   sposobu,   jaki  jest   w   warunkach 
ponowoczesnych   udziałem  w s z y s t k i c h   ludzi  i  k a ż d e g o 
człowieka z osobna. Wielość typów sygnalizuje analityczną „nieczystość" bytu, 
jego   niespójność,   rozchwianie,   chroniczną

 wieloznaczność, 

niekonsekwencję, charakterystyczną dlań skłonność do zbierania w jeden 
nurt wzorów, którym nie łatwo żyć ze sobą w zgodzie.

Spacerowicz

O spacerowiczu  (fldneur)  pisał wiele i soczyście Walter Benjamin, i 

głównie pod jego wpływem obraz ten osiadł na dobre w opisach i analizach 
nowoczesnej kultury miejskiej; dla wielu badaczy stał się spacerowicz sym­
bolem koronnym nowoczesnej egzystencji. Benjamin zaczerpnął obraz spa­
cerowicza z rozważań autora  Kwiatów Zła,  Charlesa Baudelaire'a, nad 
malarstwem obyczajowym Constantina Guy, przedstawiającym uchwycone na 
żywo   scenki   uliczne.   Baudelaire   nadał   Guyowi   miano   „malarza   nowo­
czesnego życia" - mając na myśli nie tyle tematykę jego płócien, ile sposób 
postrzegania tego, co przedstawiały. Zdaniem Baudelaitó, wyrażały te obrazy 
iście nowoczesny s p o s ó b  w i d z e n i a  świata - perspektywę spojrzenia, 
typ   doświadczeń   i   przeżyć   spacerowicza,   przechodnia  wśród 
przechodniów, wmieszanego w tłum miejski.

Oto na jednym obrazie mężczyzna kłania się nadchodzącej kobiecie, na 

innym obrazie inny mężczyzna patrzy w ślad oddalającej się kobiety. Ten, 
kto zamroził ich ruchy i unieruchomione utrwalił na płótnie, nie wie skąd 
nadeszli i dokąd odejdą. Nie wie, czy był świadkiem początku czy końca 
przygody, czy spotkanie, jakie wpadło mu w oko będzie, czy nie będzie 
miało dalszego ciągu; może było to pozorowane jako przypadkowe, ale 
skrzętnie zaplanowane spotkanie tajnych kochanków; może pa-

 

21

20

background image

ra umówiła się na pierwszą schadzkę, a może natknęli się na siebie nie­
spodzianie dawni kochankowie i ożyło w nich na chwilę wspomnienie

»  dawno wygasłych emocji. Ludzie utrwaleni na płótnie nie mają historii, .ani 

przyszłości. Są  p o w i e r z c h n i a m i   bez głębi; to, co „na  •wierzchu", 
widoczne,   co   przeznaczone   dla   oglądu,   nie   odsłania,   lecz   ukrywa   przed 
wzrokiem   przechodnia   to,   co   istotne   i   ważne.   Ktokolwiek   ich   obserwuje, 
skazany   jest   na   niewiedzę,   którą   wypełniać   może   tylko   domysłami. 
Niewiedza   jest   jego   przekleństwem,   ale  też  i   szansą:   skoro  sens  tego,  co 
widzi,   jest   niedopowiedziany   i   niesprawdzalny,   przechodzień   może   puścić 
wodze fantazji. Ma on niemal nieograniczoną wolność interpretacji. Może 
historię tych, których dostrzegł tylko po to, by za chwilę znów stracić z oczu, 
pisać dowoli, układać na wszystkie sposoby. Horyzont własnej wyobraźni jest 
jedyną   granicą   jego   swobody.   Ruchliwa   ulica   miejska   pełna   jest 
nieopowiedzianych historii, nienapisanych scenariuszy. To, co się dzieje, jest 
posłusznym tworzywem w dłoniach przemyślnego  rzeźbiarza ludzkich losów. 
Wszystko w i d z ą c y ,  ale sam n i e w i d z i a n y ,  ukryty w tłumie, 
ale do tłumu nie należący, spacerowicz ma prawo czuć się panem stworzenia. 
Jest   reżyserem   sztuk,   w   których   przechodnie,   nie   wiedząc   o   tym   i   nie 
protestując, są aktorami. Jego decyzje w niczym nie zmieniają losów tych, 
którym wyznaczył rolę w swych sztukach, a więc żadne skrupuły czy obawy 
nie muszą krępować polotu jego fantazji. Ale też wie ów „reżyser z urojenia" 
od początku, że sztuka jest sztuką, że wszystko co się w niej odbywa, dzieje 
się na niby; a i na tym polega urok owej gry bez konsekwencji, władzy bez 
obowiązków.

Jest więc spacer miejski przeżyciem wolności, wolności pełnej, od woli 

czy   kaprysów   innych   ludzi   niezależnej   -   ale   też   wolności   wyobrażalnej, 
umownej, bezzębnej, nie pozostawiającej śladów na kształcie świata. Wol­
ności,   jaka   rodzi   się   z   niewiedzy   i   wspiera   na   bezsile.   Wolności,   której 
warunkiem   jest   naskórkowość   kontaktu,   obopólna   zgoda   na   to,   by   nie 
zrywać   opakowań   i   nie   zapuszczać   wzroku   poza   to,   co   wystawiono   na 
pokaz. W świecie spacerowicza człowiek człowiekowi jest ekranem - ale

T

)     też i niczym więcej. Można powiedzieć, że każda kolejna przechadzka 

miejska spacerowicza jest kolejnym potwierdzeniem pełni i pustki wolności 
(i ich wzajemnego uwarunkowania); jest próbą kostiumową nieważko-

ści bytu i powierzchowności, epizodyczności codziennych form współbyto-
wania.

Benjamin obrał paryskie Arkady - ciągi eleganckich sklepów wabiących 

ponętnymi   witrynami   zamożnych   mieszkańców   stolicy,   pokryte   dachami, 
aby uniezależnić wizyty od kaprysów pogody - za prototyp wybiegu, jakie 
miasto   nowoczesne   oferuje   spacerowiczom.   Tu   właśnie,   w   troskliwie 
stworzonych po temu warunkach, lęgły się wzory zachowania, które miały 
się stać typowe dla życia w  nowoczesnym mieście; tu właśnie uczył się 
spacerowicz traktować świat jako teatr, ulicę jako scenę, przechodniów jako 
aktorów mimo woli, siebie jako reżysera sztuk bez prologów i rozwiązań, a 
życie   jako   grę,   w   której   nikt   nie   jest   tym,   kim   się   być   zdaje,   w   której 
każdego   można   postrzegać   na   różne   sposoby   i   w   której   różnice   między 
prawdą, udawaniem i domysłem zacierają się - ale też są nieistotne i nikogo 
szczególnie nie frapują ani trapią. I tu właśnie zasmakował spacerowicz w 
takim traktowaniu świata i własnej w tym świecie roli.

Wzór kulturowy spacerowicza ukształtował się w społeczeństwie nowo

;

czesnym - był wytworem tej opisanej precyzyjnie przez Georga Simmcla 
anonimowości, jaką stworzyło gęsto zaludnione miasto, w którym współżyją na 
co   dzień   ludzie   sobie   obcy,   nie   znający   się   nawzajem   i   nie   mający   ani 
nadziei, ani chęci na przezwyciężenie wzajemnej obcości. Ale też pod da­
chami  paryskich Arkad,  na Kurfiirstendam  czy  przedwojennej  Marszałko­
wskiej   były   przechadzki   zajęciem   dla   wybranych   -   ludzi   o   dużej   ilości 
wolnego czasu i dochodach, jakie życie w zwolnionym tempie, „życie od 
niechcenia", życie jako kolekcjonowanie wrażeń, czyniły możliwym. Nie był, i 
nie mógł być wówczas spacerowicz wzorem powszechnym (choć waga jego 
była niewspółmierna do częstotliwości: był on wzorem kulturowym elity, a 
więc doświadczenie ukształtowane w toku jego praktykowania było tyglem, w 
jakim   warzyło   się   to,   co   określamy   mianem   kultury   nowoczesnej   w 
znaczeniu kultury duchowej i artystycznej). Warunki ponowoczesnc natomiast 
wyróżniają się u p o w s z e c h n i e n i e m   wzoru spacerowicza. Z tym, 
że   jak   to   z   reguły   bywa   w   podobnych   przypadkach,   wzór   poddany 
upowszechnieniu   przeobraża   się   w   toku   umasowienia   i   zmienia   nie   do 
poznania.

Zajęcie   uprawiane   przez   wybranych   zostało   udostępnione   niemal 

wszystkim - każdemu, kto ma nieco gotówki i czasu na zbyciu. Stało się to 
za sprawą producentów i sprzedawców towarów, którzy dopatrzyli się

 

23

22

background image

w zamiłowaniach spacerowicza własnej szansy: jeśli tylko deptaki miejskie 
okoli się sklepami wystawiającymi towary dostępne dla „zwykłych ludzi" 
(shopping mali -  nazwa nadana konstrukcjom realizującym ów pomysł 
-tłumaczy się dosłownie jako „deptak dla zakupów", lub „promenada na­
bywców"), „zwykły człowiek" będzie mógł zakosztować przyjemności spa­
cerowicza i nie omieszka tego uczynić. Możliwos'ci dla handlu odkryją się 
ogromne. To nie potrzeby będą sprowadzać klienta do sklepu, lecz zna­
cznie bardziej od potrzeb chłonne i rozciągliwe pragnienia estetyczne. 
Klienci powalą masowo, i nie po to tylko, by „załatwić sprawę i pożeg­
nać", ale by nakarmić do woli oczy widowiskiem, czyniąc to, sami staną 
się widowiskiem dla siebie nawzajem, niepłatnymi aktorami niekończącego 
się przedstawienia, atrakcją, jaka sama siebie przyciąga...

Na pozór, tylko o swoistej demokratyzacji wzoru tu mowa. Ale pozór to 

tylko.   Jeśli   spacerowicze   „pięknych   dzielnic"   dawnego   Paryża   czerpali 

radość z zawiadywania spektaklem, jaki sami, w wyobraźni swojej, reżyse­

rowali - nowe „piękne dzielnice" deptaków zakupowych same są produ­

ktem drobiazgowej reżyserii. Od chwili przekroczenia progu zaczarowanej 

krainy zakupów spacerowicz nowego typu poddaje się woli, której istnienia 

nie podejrzewa, a która realizuje się poprzez pragnienia w nim rozbudzone. 

Presja   zewnętrzna   objawia   się   jako   popęd   wewnętrzny;   zależność   jako 

wolność. Nic dookoła nie dzieje się przypadkowo, choć wszystko udaje 

spontaniczność; nic nie jest puszczone samopas, choć wszystko schlebia od­

krywczej żyłce spacerowicza; to spacerowicz jest troskliwie prowadzonym za 

rękę aktorem w wielkim spektaklu nabywania towarów, choć przez cały czas 

działa on w błogim przeświadczeniu, że to towary właśnie są tu po to, by 

podążać   potulnie   za   polotem   jego   wyobraźni.   Dostęp   do   rozkoszy 

spacerowicza dnia wczorajszego uzyskał spacerowicz nowego typu za cenę 

ubezwłasnowolnienia. W spektaklu dla mas i przez masy granym na zaku­

powym deptaku, nie jego jest scenografia, nie jego scenariusz, nie jego re­

żyseria.

Najzapobiegliwsi nawet i drobiazgowi z zakulisowych reżyserów publi­

cznych wybiegów nie panują jednak nad tym, kogo zwabiony przez nich 
spacerowicz w swych wędrówkach napotka, na jaką scenę natrafi. Jest 
więc i na najtroskliwiej zaprojektowanym sklepowym deptaku miejsce na 
zdarzenia nieoczekiwane, na niespodziankę i niekłamaną przygodę. Ten 
mankament znika, gdy deptakiem dla spaceru staje się teren, na którym

- jakby się zdawało - spacerowicz osiąga szczyt suwerenności i swobody: 
jego własny dom mieszkalny.

Mowa tu, rzecz jasna, o telewizji. Duński socjolog Hennig Bech ukuł 

celne   pojęcie^,telemiasta"  (telecity),  sygnalizujące   przejęcie   przez   ekran 
telewizyjny, umieszczony w e w n ą t r z   prywatnego mieszkania, funkcji, jakie 
pełnił teren miejski na  z e w n ą t r z   domu. To «  właśnie   ekran  stał   się 
głównym,   najczęściej   i   najchętniej   uczęszczanym,

 wybiegiem 

ponowoczesnego spacerowicza. Rozszerzyło to niezmiernie obszar wędrówek: 
największy   nawet   „deptak   zakupów"   nie   dorówna   chłonnością   ekranowi 
telewizyjnemu. Usadzony wygodnie w fotelu i zbrojny jedynie w przyrząd 
do zdalnego regulowania, może telewidz przenosić się  w mgnieniu oka z 
polinezyjskiej   wioski   do   nowoczesnego   biurowca   Wall  Street,   z   dworu 
średniowiecznego   księcia   do   wnętrza   szybującej   w   kosmosie   rakiety. 
Odległość   w   czasie   i   przestrzeni   nie   jest   już   przeszkodą.   Skala   doznań 
dostępnych za pośrednictwem ekranu zapiera dech rozmachem i szybkością 
zmiany obrazów. Życie twarzą w twarz z ekranem jest nieustającą przygodą - 
to, co było niegdyś zdarzeniem odświętnym, stało się codziennością.

Ale też i przygody, z chwilą gdy stały się chlebem codziennym, zmieniły 

charakter.   To   nie   widz   je   teraz   wyczarowuje   potęgą   swej   wyobraźni. 
Docierają one do rozpartego w fotelu spacerowicza w stanie gotowym, 
zapięte na ostatni guzik - upakowano już w nie z góry całą fantazję nie­
zbędną dla ich wykoncypowania. Nad ich przygotowaniem trudziły się 
sztaby specjalistów, w ich realizację włożono góry pieniędzy - gdzieżby 
domorosłej wyobraźni i chałupniczym zasobom widza konkurować? Nie 
tylko widz zresztą przegrywa w konkurencji. Wątki i obrazy jawią się na 
ekranie wypolerowane, wycyzelowane, dopracowane do ostatniego szczegółu 
-   doskonałe   w   stopniu,   na   jaki   nieuporządkowana,   bałaganiarska 
rzeczywistość wspiąć się nie potrafi i nie usiłuje. To, co pojawia się na 
ekranie, jest - by użyć określenia Jeana Baudrillarda - „bardziej rzeczy­
wiste niż rzeczywistość". Narzuca się ono widzowi z większą niż rzeczy­
wistość sama mocą oczywistości i perswazji.

Role się teraz odwracają: to, co narodziło się jako r e p r e z e n t a - c j a 

rzeczywistości   stało   się   standardem   i   miarą   dla   rzeczywistości,   jaką 
rzekomo nadal reprezentuje. Mało która rzeczywistość potrafi tym stand­
ardom sprostać - a więc tym gorzej dla niej. „Rzeczywistość" (cokolwiek

 

25

24

background image

to słowo mogłoby w nowych warunkach znaczyć) usuwa się na plan dalszy, 
chowa  w cieniu  przedstawień  o  sobie,  traci  samoistne  kontury,  wtapia  we 
własną reprezentację. Nic nie jest tak naprawdę rzeczywiste, zanim nie zostało 
utrwalone   na   taśmie   video.   Aby   upewnić   się   co   do   realności   zdarzeń 
rodzinnych i przeżyć intymnych, oglądamy je, zapisane na taśmie, na ekranie 
telewizora. Nie jest już jasne, co jest rzeczywistością, a co jej obrazem; co jest 
„naprawdę",   a   co   „na   niby".  Ale   i   jasność   nie   zdaje   się   tak,   jak   dawniej 
potrzebna: nie tylko nie potrzebował jej przecież, ale i nie chciał niegdysiejszy 
spacerowicz, wybierał się on na swe eskapady, aby przed nią uciec (wybyć na 
chwilę   ze   świata,   w   jakim   jasność   ta   była   wymogiem),   a   teraz   „wszyscy 
jesteśmy spacerowiczami", i jesteśmy nimi na co dzień, i wszędzie.

Zmaganie się rzeczywistości z kunsztem telewizyjnej inscenizacji mało ma 

szans   na   powodzenie.   To   teraz   rzeczywistość   sama   jawi   się   na   kształt   i 
podobieństwo świata, jaki na co dzień wyłania się z telewizyjnego przerobu. A 
świat ten, powtórzmy, jest światem spacerowicza (czy też raczej skrojonym, 
przez ekspertów, na jego miarę). A więc w tym świecie układają się w rzędzie, 
a nie w szeregu, obok siebie, a nie jeden za drugim, zasklepione w sobie 
epizody   -   monady   doświadczenia,   bez   przeszłości   i   bez   dalszego   ciągu, 
pojawiające   się   nie   wiadomo   skąd   i   znikające   w   lamusie   (zawsze 
tymczasowej) niepamięci, nie odcisnąwszy śladu na tym, co zostało w polu 
widzenia. Są to epizody wzajem wymienne, zastępowal-ne - a żaden z nich nie 
zdaje się „bardziej nieodwołalny" i „mniej do naprawienia" od drugiego. Jak 
wybrać między nimi? Jak je porównywać? Uszeregować? Odróżnić „doniosłe" 
od „błahych"? Jeśli kryteria po temu istnieją, coraz trudniej doszukać się ich w 
epizodach   samych.   Jest   więc   świat   z   epizodów   złożony   rajem   dla 
spacerowicza: gigantyczny pojemnik po brzegi wypełniony błyskotkami - brać 
i przebierać, chwytać co bardziej błyszczy, co wzrok przykuwa, co przyjemnie 
obejrzeć, do ucha przyłożyć, w ręku popieścić. W raju spacerowicza rzeczy 
wolne   są   od   ciężaru   własnego.   Tylko   zadowolenie,   jakie   umie   się   z   nich 
wykrzesać, nadaje im wagę.

Włóczęga

W zaraniu epoki nowożytnej był włóczęga wrogiem publicznym numer 

jeden. Nad ustawodawstwem Elżbietańskim w Anglii dominował strach 
przed ludźmi bez stałego miejsca zamieszkania, „bez zameldowania", bez­
domnymi, bezpańskimi. Kazano ich sprowadzać siłą do miejsc, które opu­
ścili, osadzać w aresztach i domach pracy przymusowej, wypalać im na 
czołach piętno w przypadku recydywy.

I nie bez kozery. Wałęsanie się bez celu, wędrówka bez z góry okre-  ' słonej 
trasy, była zaprzeczeniem ładu, który prawodawcy nowoczesności z mozołem 
klecili w pustce ziejącej tam, gdzie do niedawna czuwał nad  porządkiem 
rzeczy autorytet gminy i parafii. Włóczęga był nie do wytropienia, wymykał 
się kontroli, mógł lekce sobie ważyć normy każdego terenu, na jakim się 
zatrzymał - łatwo mógł bowiem przenieść się gdzie indziej, jeśli mu się te 
normy nie podobały. A jeśli normy nie normują, jeśli nie segregują zajść na 
prawdopodobne   i   mało   prawdopodobne   -   nic  nie   jest   pewne,   wszystko 
zdarzyć się może, nie ma już ładu. Jest chaos. U schyłku nowoczesnej epoki 
tryb życia włóczęgi z plagi społecznej  przemienia się w atut. Nie grozi już 
włóczęga porządkowi społecznemu w sytuacji, gdy posłuszeństwo wzorom 
niezbędnym  dla  utrzymania   ładu  osiąga   się   przy  pomocy  pokus,   a   nie 
przemocy; za pomocą zniewolenia miękkiego, maskującego się jako wolność 
wyboru.   Nie   tylko   nie   jest   włóczęgostwo   groźne;   jest   ono   wręcz   dla 
samoodtwarzania   się   ładu   społecznego   konieczne.     Gdy   dyscyplinę   i 
integrację   zapewniają   wzbudzające  pożądanie   przynęty,   solidność   ładu 
zależy od mocy pokusy, ta zaś z kolei od różnorodności i kalejdoskopowej 
zmienności przynęt. Żadna przynęta nie przykuje uwagi i nie skupi na sobie 
pożądania   na   długo;   zaspokojenie   likwiduje   energiotwórczy   potencjał 
pragnienia,   i   trzeba   wciąż   nowych  pokus  rodzących  nowe  pragnienia,  by 
odnawiać nieustannie zasoby energii. Osiadłość, zadomowienie, jednostajny 
rytm życia, ciągłość celów wraz z ograniczonością potrzeb, jakie trwałe cele 
wyznaczają,   są   zatem,   z   punktu   widzenia   takiego   układu   społecznego, 
zgubne. A i mało przydatne są dla człowieka w takim układzie osadzonego: 
środki  dla  dawniej  obranych  celów   są   już   dziś   nie   do   nabycia,   podjęte 
niegdyś postanowienia rychło

 

27

26

background image

stają się niewykonalne, zdobyte raz nawyki szybko tracą użyteczność, po­
stępowe w tej chwili upodobania będą jutro wydrwione jako myszką tracące 
i świadczące o zacofaniu lub ignorancji.

Podobnie więc jak spacerowicz, przenosi się włóczęga z marginesu 

społecznego, na jakim wegetował w układzie nowoczesnym, do głównego 
nurtu życia ponowoczesnego. Jeśli nasi przodkowie byli „pielgrzymami 
przez życie" - dziś „wszyscy jesteśmy (po trosze) włóczęgami".

Jak pielgrzym włóczęga wędruje, i spędza szmat życia w drodze. Włó­

częga „żyje na stacji", bo każdy stan, w jakim się znajduje, traktuje jako 
przystanek, na którym długo nie zabawi, który wkrótce opuści, by się

^przenieść na inne miejsce, jakie znów nie będzie niczym więcej niż przy-
^.stankiem. Dla włóczęgi, jak i dla pielgrzyma, życie to główny ruch i ff 

.zmiana. Ale jak inne są te ruchy, jak inaczej układają się zmiany! Włóczęga 
nie   wie,   dokąd   go   w   końcu   nieustanna   wędrówka   doprowadzi,   a   i  nie 
doskwiera mu zbytnio ta niewiedza. Ruch jest dlań ważniejszy od celu: nie z 
celują z samej siebie czerpie wędrówka swój sens. Troska o cel długofalowy 
byłaby zresztą stratą czasu, bo wiadomo przecież, że mapy świata, w którym 
się wędruje, zmieniają się z dnia na dzień i zmienią się jeszcze wielokrotnie, 
zanim „kres" wędrówki będzie osiągnięty. Można co najwyżej zaplanować trasę 
na dziś czy na jutro. Każdy kolejny ruch prowadzi „stąd do tamtąd". Zarówno 
początek, jak i koniec przemarszu są w polu widzenia, a reszta majaczy tylko 
we mgle wspomnień i w ospałej, niechętnej zbędnym wysiłkom wyobraźni. Nie 
ma   podstaw,   by   sądzić,   że   kierunek   jutrzejszej   trasy   będzie   przedłużeniem 
kierunku trasy dzisiejszej. Linia prosta wyznacza geometrię pątniczego życia; 
szlaki włóczęgi - kręte, zawiłe, splątane - obce są geometrycznej elegancji. 
Trudno   więc   włóczędze   powiedzieć,   gdzie   przód,   a   gdzie   tył;   maksymy 
drogie sercu pielgrzyma: „zawsze do przodu", „nigdy się nie cofać" - brzmią 
dla włóczęgi głucho. Ważne jest to, by nie tracić zdolności ruchu; i ważne 
jest też to, by z każdego postoju wydobyć, ile się da korzyści.

/

Trasa włóczęgi powstaje w czasie marszu. Składa się ona (chciałoby 

się powiedzieć „w całość" - ale ta całość jest złudna, jawi się ona dopiero 
po niewczasie, gdy ruch już ustał i to, co stać się miało, stało się; nie 
istnieje owa całość jako wizja porządkująca wysiłek wędrowcy wtedy, gdy 
trasa jeszcze od wysiłku zależy) po kawałku, z dnia na dzień, w miarę 
tego, jak wędrowiec odczytuje nie znane mu przedtem drogowskazy na

rozstajach, do których kolejno dociera. Wybrawszy kierunek, podąża wę­
drowiec do miejsca, w jakim zatrzyma się na kolejny popas. Na jak długo się 
zatrzyma   -   nie   potrafi   powiedzieć.   Nie   od   niego   to   będzie   przecież 
zależało,   ale   od   tego,   czy   znajdzie   na   postoju   schronienie   przed   de­
szczem i środki do życia, od życzliwości i cierpliwości gospodarzy - a i od 
tego, czy nie dojdzie go przypadkiem wieść o sąsiedniej miejscowości,  w 
jakiej życie jest dostatniejsze i weselsze, a gospodarze gościnniejsi. A i nie 
liczy   wędrowiec   na   to,   że   uzyska   dożywotnie   prawo   pobytu.   Reguły 
przecież mają to do siebie, że się zmieniają, i to w sposób, którego prze­
powiedzieć nie można; fetowany dziś przybysz może się jutro okazać go­
ściem  niepożądanym,   może   usłyszeć,   że  miejsce  jego  przyznano 
posiadaczowi kwalifikacji, jakich on sam nie posiadł i o jakie go wczoraj 
nie pytano, że zmieniono nagle i bez uprzedzenia zasady przydziału po­
kojów gościnnych i posiłków...

Co utrzymuje włóczęgę w ruchu? Pociąga go nadzieja niespełniona, 

popycha nadzieja rozwiana. Monotonia wędrówki  jest  nieplanowanym 
efektem namiętnej, nieprzerwanej pogoni za o d m i a n ą .  Żaden z postojów 
nie   spełnia   oczekiwań,   żaden   równać   się   nie   może   żywym   jeszcze 
obietnicom innych popasów, dotąd nie wypróbowanych. Trasa włóczęgi jest 
cmentarzyskiem nadziei, pokrytym nagrobkami rozczarowań. Włóczęga 
wie zawsze dobrze, od czego ucieka. Wie nie całkiem i mgliście tylko, ku 
czemu zdąża. Jak piechur brnący przez pustynię, ma za  jedyną drogę 
ślady stóp, jakie odcisnął w piasku. Do czasu, aż ich podmuch wiatru nie 
zatrze...

Wszystko to, logice na przekór, podnosi urok każdego postoju. Skoro 

nie wiemy, co będzie jutro, i skoro to, co się dzieje dziś, znikomy będzie 
miało wpływ na to, co się jutro stanie - dlaczego nie mielibyśmy się cie­
szyć dniem dzisiejszym? Do cna, do końca, bez skrupułów i trwożnego 
spoglądania w przyszłość? Nie ma też po co wysilać się gwoli zaskarbienia 
sobie uznania i trwałej sympatii ludzi miejscowych, jeśli mała jest szansa 
na to, że się długo zabawi w ich towarzystwie. Aby się nie sparzyć, nie 
skazywać na nostalgie, rozsądniej „nie zapisywać się", nie „należeć", nie 
przywiązywać   się   zbytnio   do   miejsca,   nie   rozkochiwać   w  tubylcach. 
Przecież dziś tu, a jutro tam, i „tam" bynajmniej z tym „tutaj" nie związane.

 

28

29

background image

Jawi się więc włóczędze świat, który przemierza jako zbiorowisko 

szans; każda szansa dobra, żadnej • nie warto przegapić, spryt wymaga, by 
się schylić i podnieść ją, gdy się trafi, ale i nie zginać grzbietu zbyt gor­
liwie, aby nie pozbawić go giętkości na przyszłość. Być może ten świat 
jest dla kogoś ogrodem - dla włóczęgi jednak jest pastwiskiem. Je się 
trawę póki jest, nie kłopocząc tym, czy odrośnie.

Turysta

Podróżowano - grupą, w towarzystwie czy w pojedynkę, jak długo ist­

nieje ludzkość. Zapuszczali się w nieznane tereny żołnierze, by podbijać 
lub  plądrować.  Wędrowali  kupcy,  by nabić  kiesy.  Podążali  do miejsc 
świętych pielgrzymi, by zarobić na zbawienie duszy. Szukali po świecie 
zarobku nędzarze, dla których zabrakło żywności w domu. Przemierzali 
setki mil żądni wiedzy studenci, by usiąść u stóp Mistrza. Wędrowali cze­
ladnicy - zanim, opanowawszy arkana rzemiosła, sami stawali się majstrami, 
do których ściągali na naukę uczniowie. Ale nikt z nich nie był turystą. 
Turysta jest postacią nowoczesną.

Turysta opuszcza dom w poszukiwaniu wrażeń. Wrażenia, i opowieści o 

wrażeniach - oto jedyny łup, z jakim wraca, i jedyny na jakim mu zależy. 
Od włóczęgi, którego pod wieloma względami przypomina, tym się różni, 
że podróżować nie musi. Nic go z domu nie wypędza, poza nieukojonym 
pragnieniem przygody. Co turysta czyni, czyni z własnej woli. Nie ma więc w 
turyście   tej   uległości   wobec   tubylczego   świata,   tej   pokory   wobec 
kapryśnych   i   niezgłębionych   jego   reguł,   tej   rezygnacji   wobec  pełnego 
zaskoczeń losu, jakie cechują, z konieczności a nie z wyboru, włóczęgę. 
Wybrawszy   wędrówkę,   może   się   turysta   zdobyć   na   wyniosłość   wobec 
świata,   jaki   zwiedza:   jego  to  wola   uczyniła   ten  świat   światem,  jaki  się 
zwiedza, światem wartym zwiedzania - i świat ten musi spełnić oczekiwania 
turysty, musi się wysilić, aby godnym odwiedzin pozostać. Turysta  płaci, 
turysta   wymaga.   Stawia   warunki.   Może   w   każdej   chwili   odwrócić  się 
plecami, jeśli uzna, że warunki nie zostały spełnione, lub że spełnia się je 
opieszale czy niedbale. Włóczęga kłania się tuziemcom; turysta oczekuje 
tubylczych pokłonów.

Jako że to jego nieprzymuszona inicjatywa jest przyczyną sprawczą tego, 

że znalazł się w tej, a nie innej okolicy (i że w ogóle opuścił dom,  w 
jakim mógł przecież równie dobrze pozostać) - turysta postrzega świat jako 
tworzywo posłuszne jego dłoniom - i, co najważniejsze, woli. Turysta nie 
wystawia swych sztuk w teatrze wyobraźni, jak to czyni spacerowicz: chce, 
by aktorzy grali n a p r a w d ę ,  dobierając scenariusze odpowiednio do jego 
upodobań. Aktorzy mają być świadomi jego wymagań, a wymagania te 
kierować   mają   ich   postępowaniem.   Turysta   jest   artystą;   turystka  jest 
twórczością. Świat przez turystę odwiedzany jest surową bryłą marmuru, 
której turysta nada kształt swoich przeżyć.

Jeśli włóczęga opuszcza miejsce chwilowego postoju, by odmienić nie­

znośny los, turysta wybiera się w obce strony, _by..wzbogacić skarbiec^ 
swych wrażeń. Szuka  n o w y c h   „doświadczeń"; a nowych doświad- •  czeń 
dostarczyć może tylko i n n o ś ć  - coś, czego jeszcze nie widział, a w każdym 
razie coś, co odbija od codzienności. Inny wygląd ludzi, inny wystrój ulic, 
inne obyczaje. Widoki, odgłosy, zapachy stają się  w r a ż e n i a m i   - 
pamiętnymi   wrażeniami,   wrażeniami,   jakie   warto  utrwalić   na   błonie 
fotograficznej, o których warto w d o m u  opowiedzieć - o tyle tylko, o ile inne 
są od  d o m o w y c h .   W  odróżnieniu od włóczęgi, turysta nie jest 
bezdomny. Zabiera więc turysta  w podróż dom: jako punkt odniesienia, 
standard dla mierzenia doznań, punkt, od którego pragnie się oddalić, ale 
tylko po to, by do niego powrócić z łupami egzotycznych doznań. Nie 
trzeba więc oddalać się zbyt  daleko. Co najważniejsze, nie wolno tam, 
dokąd się oddaliło, urządzać się „jak w domu", zapuszczać korzeni.

Włóczęga nie należy do „miejscowych", wśród których popasa, ale nie 

uważa tego za przywilej, i najchętniej, gdyby się dało, fakt ten by zataił. 
Turysta ciska swą eksterytorialność tubylcom jak wyzwanie: nie ponoszę 
odpowiedzialności za to, co się u was dzieje, wyście to piwo nawarzyli, 
więc wy je pijcie; mnie wolno robić co mi się podoba! Turysta chce być 
ekranem wśród ekranów, ale różne prawa różnym ekranom przyznaje. Od 
niego nikomu nie wolno żądać zdjęcia przyłbicy, odsłonięcia tego, czego 
odsłonić nie ma chęci. Od innych zaś turysta domaga się, by uchylili po­
włokę ekranu i zaprosili do udziału w tym, co się za nim kryje, a na nim 
tylko odbija. Turysta jest dziewiętnastowiecznym antropologiem wśród tu­
bylców: przygląda się obyczajom, które czasem oburzają go, czasem ba-

 

31

30

background image

wią, ale zawsze dziwią, dorabia w wyobraźni „ręce i nogi" dziwactwom, o 
których „wie", że bez protetycznych zabiegów nie miały na czym by się 
wesprzeć, opatruje je etykietkami, klasyfikuje, szufladkuje w sejfie pamięci - 
sam   skrzętnie   przez   czas   cały   kryjąc   mędrca   oko   za   przyciemnionym 
szkiełkiem. Turysta pożera świat, nie będąc przez świat pożeranym; przy­
swaja, nie będąc przyswajanym; „oswaja" obcość innych, samemu dumnie 
obnosząc się z własną obcością. A wszystko to (tak sądzi), nie przynosząc 
pożeranemu światu szwanku, nie nadwyrężając jego dziewictwa, pozosta­
wiając go w stanie, w jakim przebywał przed początkiem eskapady. Przy­
najmniej tak  się  turyście  zdaje... Ale  o  to wszak idzie, by się  mogło 
zdawać.

Inaczej niż włóczęga, turysta czuje się w obcych stronach bezpiecznie. 

Ma dokąd wracać; ale przede wszystkim, ma pieniądze, a gdzie są pieniądze, 
tam   ściągają   tłumnie   tropiciele   zysków.   Turystyka   obrasta   potężnym 
przemysłem wytwarzającym ponowoczesne kamienie filozoficzne - takie, 
co to przekształcają kruche marzenia w twardą rzeczywistość. Wędruje 
więc   turysta   po   szlakach  t u r y s t y c z n y c h ,   z   których   usunięto 
pieczołowicie wszelkie niespodzianki, wypełniając je w zamian egzotyką, 
która na każdym kroku obiecuje przygodę. A nade wszystko ustawiono 
gęsto na trasie malowniczych tubylców, wytresowanych w zadziwianiu i 
demonstrowaniu   gotowości   do   „oswojenia"   (Dean   MacCannell,   autor 
głośnych Tourist Papers, pisze o Masajach w Afryce, że mogą oni zarobić na 
życie grając M a s a j ó w w nieskończoność).

W naszych ponowoczesnych czasach wszyscy jesteśmy po trosze tury­

stami. I wcale nie tylko na wakacjach. Świat ma nam służyć do kolekcjo­
nowania wrażeń; i tyle on wart, ile wrażeń dostarcza. Wszędzie, gdzie 
jesteśmy, jesteśmy przejazdem; kolejne przystanki życiowe są hotelami, 
których główny walor polaga na tym, że są położone blisko miejsc „cie­
kawych": frapujących, pobudzających wyobraźnię, przyjemnych, a nade 
wszystko niecodziennych. Hotele mają być wygodne, ale także i zniechęcać 
do   rozgoszczenia   się   na   dobre.   Wynajmuje   się   je   na   okres   z   góry 
określony - czas dzieli się tu na „doby hotelowe". Chwilowość jest ważna: 
nagradza   nas   ona   anonimowością,   prawem   do   wyboru   profilu,   jakim 
chcemy się tłumowi w westybulu ukazać, zwalnia od obowiązku ujawnienia 
tej „prawdy" osobie, jaką dzielić się z innymi tutaj i teraz, nie chcemy. 
Zdarza się nam przyjrzeć innym gościom hotelowym jak i my w

przejeździe przybyłym wczoraj z miejsc nam nieznanych i wybywających 
jutro w równie nieznanym nam kierunku. Zdarza się nam z niektórymi z 
nich nawiązać kontakt, sporzyć wspólnie posiłek^ czasem pójść do łóżka. Są 
to wszystko naskórkowe kontakty i hotelowe romanse, których urok  na 
tym się właśnie zasadza, że jutro nadawać się już będą tylko do puchnącej 
z   dnia   na   dzień   teczki   wspomnień.  Wszystko,   co   się   dzieje,   dzieje  się 
mimochodem,   na   marginesie   „prawdziwego   życia",   w   przerwach   co­
dzienności, z dala od „domu"...

Właśnie: co tu jest życiem prawdziwym, a co na niby? Co jest dniem 

powszednim, a co wakacjami? I gdzie jest dom? Tak wiele miejsc przy­
pomina do złudzenia hotele, tak wiele dni upływa na podobieństwo ho­
telowej doby, tak wiele romansów upodabnia się do hotelowych miłostek, że 
coraz mniej jest jasne, gdzie się znajduje ów „dom prawdziwy" i co 
miałoby go od reszty świata odróżniać. Gdzieś musi być dom, by wszędzie 
indziej można było czuć się jak „poza domem". Potrzebujemy domu z jego 
dniem codziennym, by bez skrupułów zanurzyć się w życiu „na  niby": 
przecież   wolno   nam   bez   żenady   rozkoszować   się   tym,   co   hotel   oferuje 
dlatego   właśnie,   że   wiemy,   iż   jest   to   „tylko   hotel".   Kolekcjonowanie 
przygód jest wolne od frasunku o tyle, o ile gdzieś tam czeka na nas 
stryszek czy antresola, skrzętnie od na co dzień uczęszczanych pokojów 
oddzielone, do jakich je prędzej czy później odłożymy. Potrzebny jest 
nam dom jako postulat; dom - indulgencja; dom - wykręt. W zdaniach, w 
jakich powiadamy o domu, czasowniki występują w czasie przyszłym.

Gracz

W grze nie rządzi konieczność; ale nie ma też w grze przypadku. Gra 

tym się właśnie od „twardej rzeczywistości" różni, że rzoosi .samo przeciw--
i§flstwo_między koniecznością a przypadkiem. Znosząc to przeciwieństwo, 
odbiera „twardość" ułamkowi świata, jakim rządzi. Na tym polega jej 
urok. W grze świat i los są miękkie, podatne jak wilgotna glina w palcach 
sprawnego   garncarza   czy   bryła   marmuru   w   rękach   wytrawnego 
rzeźbiarza; gotowe przyjąć kształt, jaki dłonie gracza chcę im nadać.

Daje o sobie w grze znać, rzecz jasna, łut szczęścia. Mogą graczowi 

przypaść asy lub same blotki; wiatr pchnąć może piłkę w kierunku bram-

 

32

33

background image

ki lub zwolnić jej lot; kulka ruletki może wylądować lub nie wylądować na 
numerze, na jaki gracz cisnął żetony. Łut szczęścia to te okoliczności, jakie 
od gracza nie zależą; ale nie zależą one dlatego właśnie, że konieczność i 
przypadek   przemieszały   się   w   nich   dokładnie   -   do   tego   stopnia,  że 
rozróżnić ich nie sposób, a więc i jakakolwiek „analiza przyczynowa" ich 
zajścia bądź braku nie ma sensu. Łut szczęścia należy więc do tej samej 
kategorii   zjawisk,   co   i   dowolne   przecież   z   natury,   choć   wynikłe   z 
poprzedzonego logicznym rozumowaniem postanowienia, posunięcia gracza. 
Nie   czyni   on   świata   twardym;   nie   przeczy   jego   plastyczności,   ale   ją 
bardziej jeszcze uwypukla.

Nie ma w grze pewności: do końca, do ostatniego szczegółu, sytuacji 

nie  potrafi   przewidzieć   najprzemyślniejszy  i   najbardziej   doświadczony 
gracz. Graczowi działać wypada w świecie, jakim nie rządzą żadne dające się 
poznać, opisać i skatalogować prawa. Zasadą organizacyjną tego świata (jeśli 
w ogóle o zasadach tu mówić wolno) jest r y z_y k o . Efekt posunięcia 
może   być   zgodny,   ale   może   być   też   sprzeczny   z   zamierzeniem,   i   tej 
niepewności usunąć się nie da. Gra lepi świat na kształt i podobieństwo 
samej   siebie;   świat,   w   jakim   działa   gracz,   sam   jest   graczem,   którego 
następnych kroków można się tylko domyślać, wiedząc, że zawsze można 
się pomylić. W grze nie idzie o to, kto kogo lepiej zgłębi,  lecz kto kogo 
przechytrzy. Albo oszuka...

Dużo więc zależy od chytrości gracza (spryt jest głównym, czy bodaj 

jedynym, zasobem, jakim gracz dysponuje). Nie zależy od gracza, jaką dostał 
kartę,   ale   od   niego   zależy,   jak   ją   rozegra.   Nie   może   gracz   zwiększyć 
walorów, jakie mu przypadły w tasowaniu kart, ale może je lepiej, lub 
gorzej wykorzystać. Nie ma gracz wpływu na tajniki losu, ale może on 
przedwcześnie ujawnić własne zamiary, lub skrzętnie je zataić dla zmylenia 
przeciwnika. Nie uda się graczowi odczytać myśli przeciwnika, ale może 
„wczuć się" w jego sytuację, postawić siebie na jego miejscu, i w  ten 
sposób lepiej lub gorzej odtworzyć jego rozumowanie. Może sobie nawet 
gracz w końcu dla własnego postępowania  ułożyć jakieś reguły, które 
dodadzą mu pewności siebie; nie będą to jednak „prawa natury", które się 
poznaje, by się nim podporządkować, lecz „zasady sukcesu",  które się 
sporządza, by się nimi posługiwać, póki nie ułoży się skuteczniejszych.

W grze o to idzie, by wygrać. A i wiadomo dokładnie, na czym wygrana 

polega. Może się więc gracz skoncentrować, skupić myśli, ukierunkować 
wysiłki. Cokolwiek robi, ma służyć wygranej: ma więc współpracować z 
partnerem, a walczyć z przeciwnikiem, którego znaczenie w grze sprowadza się 
bez reszty do tego, że ma być pokonany. Nie ma w grze miejsca na 
sympatię, litość, pomoc wzajemną. Nie wszystkie chwyty są dozwolone 
(obustronnie uznane przepisy określają, jakie chwyty należą, a jakie nie należą 
do gry), ale nie ma powodu, by wzdragać się, gdy to korzyść przynieść może 
przed zastosowaniem tych, na które przepisy pozwalają, a już w każdym razie 
bezsensowne   byłyby   wszelkie   posunięcia   powodowane   czymś   innym   niż 
dążenie do pokonania przeciwnika.

Każda więc gra jest wojną; ale działania wojenne kończą się z chwilą, 

gdy decyzja o zwycięstwie i przegranej zapadła. Przeciwnicy podają sobie 
ręce, obejmują się, całują, są więc znów w przyjaźni. Do gry należy, że się 
ją   jako   grę   traktuje:   co   się   między   pierwszym   a   ostatnim   gwizdkiem 
sędziego wydarzyło, w tym właśnie, zamkniętym już, epizodzie, winno się 
zawrzeć.  Pielęgnowanie poczucia doznanej krzywdy, hodowanie marzeń o 
zemście, trwanie w niechęci do dawnego przeciwnika oznaczałoby, że się 
traktuję grę poważniej niż ona, „będąc tylko grą", zasługuje... Przestałaby 
wtedy być grą. Straciłaby także jeden z najatrakcyjniejszych swych walo­
rów: to mianowicie, że porażka w grze nic jest ostateczna i nie do odro­
bienia,   że   można   spróbować   raz   jeszcze,   że   „można   się   odegrać". 
Fortuna, jak wiadomo, kołem się toczy; rzecz w tym, że następny obrót 
koła od poprzedniego nie zależy. Każda kolejna gra, rzec można, startuje na 
nowo   -   od   początku,   jak   gdyby   przeszłość   została   unieważniona,   jak 
gdyby nic się nie wydarzyło, co się teraz liczy. Choć jeden z partnerów 
dźwiga ciężar minionych klęsk, drugi zaś staje do walki w blasku byłej 
chwały, przystępują obaj do nowej rundy jak równy z równym.

Jest więc życie gracza serią kolejnych walk, rozgrywek, meczów, spotkań - 

z których każde stanowi zamkniętą całość (ściślej: winno być traktowane 
jak  gdyby   powyższe   założenie   było   spełnione).   Seria   nie   ma 
„naturalnego" końca. Można się grą znudzić, można się do niej zniechęcić, 
można uznać, że „nie warta świeczki" i zaprzestać zabawy. Można  też 
wtedy spróbować innej gry. Czego nie da się zrobić, to być wobec jej 
przepisów w opozycji: walcząc przeciw zasadom gry, gracz przestaje być po 
prostu graczem, wybywa z pola walkijsf, pozbawia się szansy na jedyną

 

35

34

background image

wygraną, jaką gra - bez reszty wszak przez własne przepisy ukształtowana - 
uznaje.

W ponowoczesnym świecie, wszyscy jesteśmy po trosze graczami. Nie 

dzieje się to z naszego wyboru. Bunt nie zda się na wiele; można złorzeczyć 

jednej grze, ale tylko w imię innej gry. Każdy z nas może z gry, tej lub 

innej, wyoptować - ale nie jest jasne, jak można by, nie odmawiając życia, 

odmówić zachowania zakładającego, że życie jest  grą i że proces życiowy 

składa się z serii gier. „Życie jest grą" o tyle, o ile w ponowoczesnym świecie 

nie odnajdujemy (a i nie szukamy) praw nieodmiennych i trwałych, o ile 

nie potrafimy już (a i nie czujemy potrzeby) oddzielić od siebie nawzajem 

konieczności i przypadku, o ile kalkulacja ryzyka zastępuje pewność,   a 

hazard determinację jako reguły sensownego działania. W tym  świecie 

nie wszystko może się wydarzyć, ale nic zdarzyć się nie musi; a i mało co 

staje   się   nieodwołalnie   i   nie   do   odrobienia.   Tym   bardziej   rośnie  na 

znaczeniu to, jak się kartę zagra.

Spójność nieosiągalna, przeto upragniona

Omówiłem powyżej cztery „wzory osobowe", z których każdy przed­

stawia, w sposób wyostrzony i przesadzony, w postaci „oczyszczonej", a 
przeto spójnej i analitycznie jako tako jasnej, niektóre (powiązane ze sobą, 
choć   różne)   aspekty   ponowoczesnego   bytu.   Żaden   z   omówionych 
wzorów nie jest wynalazkiem ponowoczesności. Spacerowiczów, włóczęgów, 
turystów   i   graczy,   także   i   graczy   hazardowych,   znała   z   pewnością 
nowoczesność „klasyczna"; niektóre z typów wymienionych trafiły się już i 
w   dawniejszych   jeszcze   epokach.   Charakter   ponowoczesny   nadają   im 
dopiero dwie okoliczności:

1. Wydobycie się z sytuacji marginesowej, w jakiej pozostawały (bądź 

utrzymywane były przemocą) w układach przed-ponowoczesnych. Margi-
nesowość, o której mowa była zarówno społeczna, jak i przestrzenno-cza-
sowa:   uprawiali   życie   korenspondujące   z   każdym   ze   wspomnianych 
wzorów ludzie stosunkowo nieliczni, w jakimś stopniu ze strukturą spo­
łeczną luźno związani lub wcale nią nie objęci, i albo dzięki przywilejom 
klasowym lub stanowym od kurateli norm powszechnie obowiązujących 
uwolnieni, albo przez te normy - jako elementy obce, zdrożne, porządek 
społeczny podważające i niepokojące - czynnie na margines spychani.

36

Ale   i   tacy   nawet   wyjątkowi   ludzie   uprawiali   życie   skrojone   wedle   omó­
wionych wzorów w miejscach specjalnie do tego celu wydzielonych (lub też, 
przeciwnie, miejscach, które z tego właśnie powodu, że można było w nich 
spotkać   typy   niecodzienne   i   swą   innością   zatrważające,   były   przez 
„normalnych" ludzi unikane); lub też uprawiali je tylko od czasu do czasu, w 
sytuacjach szczególnych, w przerwach „normalnego" życia. Iście po-nowoczesna 
jest sytuacja, w jakiej opisane wzory postępowania odnoszą  się w większym 
lub mniejszym stopniu do „normalnych" członków społeczeństwa, same stając 
się poniekąd „normą" (i pewnością w sensie statystycznym, choć nie koniecznie 
w znaczeniu „przepisów na życie cnotliwe" czynnie przez autorytety społeczne 
propagowanych); w jakiej życie wedle wspomnianych wzorów uprawiane jest 
w miejscach społecznie centralnych, jawnie i bez budzenia odrazy, paniki, lub 
choćby wzmożonej czujności otoczenia; i w jakiej typy zachowań i postaw 
reprezentowane przez wspomniane wzory przedostały się do życia codziennego i 
życie to wypełniły.

2. Współwystępowanie wszystkich wzorów naraz w życiu tych samych ludzi i 
w tych samych fragmentach życia - znów w odróżnieniu od innych epok, 
w których wzory, jeśli były praktykowane, uprawiane były z osobna, przez 
różnych ludzi i w różnych momentach ich życia. Jeśli wszystkie cztery wzory 
już w czasach przed-ponowoczesnych współistniały, była  to współobecność 
dysjunktywna:   wzory   były,   rzecz   można,   przedmiotem  wyboru,   a   raz 
wybrane,   służyć   mogły   jako   wyróżniki   kategorii   ludzkich  lub   sytuacji 
życiowych. Iście ponowoczesne jest to właśnie, że między wzorami się nie 
wybiera, ani nie trzeba wybierać. Ci sami ludzie, w tym  samym czasie, 
wiodą życie, które zawiera elementy każdego ze wzorów. Omówione wzory 
są o tyle ponowoczesne, o ile charakteryzują one nie odrębne typy ludzkie, 
lecz   aspekty   sposobu   życia   jednych   i   tych   samych  ludzi.   Nie   tylko 
współwystępują,   lecz   i   przenikają   się   wzajemnie,   stapiają.  Tu   jednak 
zaczynają się kłopoty. Czy stopienie jest możliwe? Czy splot  wzorów może 
być   przyrównany   do   stopu,   z   właściwą   mu   jednolitością   i  gruntownym 
scaleniem składników? Jak zauważyliśmy powyżej, wzory są pod wieloma 
względami do siebie nawzajem podobne - niektóre cechy powtarzają się w kilku 
opisach.   Podobieństwo   między   wzorami   jest   jednak   typu   opisanego   przez 
Ludwika  Wittgensteina   „podobieństwa   rodzinnego":   każdego   z   członków 
rozpoznaje się jako należącego do rodziny, bowiem każdy ma w obliczu coś 
wspólnego z innymi członkami rodu - choć nie

37

background image

ma ani jednej cechy, którą posiadałyby wszystkie osoby w rodzinie. Nadto 
jeszcze obok podobieństw zauważyliśmy różnice między wzorami, niekiedy 
drastyczne; jeśli nawet nie odmienne cechy, to szczególne sposoby ich po­
wiązania. Pytanie, czy dadzą się ze sobą różne wzory pogodzić, gdy aspirują 
do regulacji tych samych postępków i postaw? Czy nie może się zdarzyć, że 
ich   wymogi   będą   wzajem   sprzeczne,   tak  że   działanie,   które   chciałoby 
sprostać im wszystkim naraz musiałoby być niespójne i niekonsekwentne?

Jest   wielce   prawdopodobne,   że   niespójność   i   niekonsekwencja   postę

powania, dążeń i wyobrażeń o życiu szczęśliwym jest chroniczną dolegli-
wością   ponowoczesnego   życia.   Gdy   się   pragnie   pozostawać   wiernym
jednemu z uznanych (i strategicznie sensownych) modeli, popadać trzeba
raz po raz w konflikt z wymogami innych modeli. Drogowskazy zdają się
pokazywać  różne  drogi;  sposób bycia, jaki jeden wzór doradza lub za
chwala, drugi wzór gani lub wyśmiewa. Co by więc człowiek ponowoczes-
ny nie  uczynił,  nigdy nie  nabierze  pewności, że  uczynił  to,  co  trzeba.
Zawsze pozostanie osad goryczy - że się czegoś zaniedbało, że się szansy
nie wykorzystało, że można było z okoliczności wykrzesać więcej. Żaden
wybór nie przyniesie całkowitej satysfakcji: każdy czegoś dostarczy, ale i
czegoś   innego  pozbawi.  Jest  więc  człowiek  ponowoczesny  skazany  na
niepewność,   dominujące   poczucie   zagubienia,   wieczne   z   siebie   niezado
wolenie. Jeśli jego przodek, człowiek nowoczesny, pysznił się zwartością
życia jakby z jednej bryły wyciosanego, człowiek ponowoczesny jest roz
darty;   miota   się   wśród  nie   pasujących  do  siebie   strzępków  doznań,  do
świadczeń   i   przygód,   z   których   na   próżno   stara   się   (jeśli   nie   stracił
jeszcze nadziei i nie machnął ręką) zlepić sensowny obraz życia z „ce-1
lem"

 

i

 

„kierunkiem".

i

Fragmentacja, epizodyczność i wieloznaczność życia mają swoje strony j 

przyjemne: przynoszą one być może mylące, ale błogie poczucie wolności, j 
nieskrępowania, szans nigdy nie wyczerpanych, nieostateczności żadnej z! 
klęsk i obfitości niewypróbowanych jeszcze przyszłych rozkoszy. Ale ma też 
aspekty   dręczące   i   ponure.   Nie   tylko   przyszłość,   ale   i-przeszłość   są 
chronicznie niepewne. Nie ma się pewności, co się stanie jutro, ale nie, ma 
się   też   zaufania   do   tego,   co   robiło   się   wczoraj,   a   i   do   dzisiejszych   ! 
następstw wczorajszych czynów. Sygnały są sprzeczne i wprawiające w zamęt. 
Marzy się więc świat prostszy, bardziej jednoznaczny, dający się ogarnąć 
jednym   spojrzeniem   i   wymierzyć   jadną   miarką.   Tęsknota   za   „wielkim 
uproszczeniem" jest typowo ponowoczesną wersją znanej od

38

background image

wieków melancholii, ponowoczesnym wydaniem  romantycznego  ennui. 
Można powiedzieć, że marzenie o symplifikacji  jest  najbardziej dotkliwą 
psychozą czasów ponowoczesnych, przyrodzoną i nagminną dolegliwością 
ponowoczesnego trybu życia.

Stąd zapotrzebowanie na „główne ogniwa" - mianowniki, do jakich dałoby 

się   sprowadzić   wszystkie   ułamkowe   cierpienia   i   strachy;   na   jasne,   nie 

pozostawiające   wątpliwości   drogowskazy,   przejrzyste   mapy   i   jednoznaczne 

wskazówki. W świecie ponowoczesnym nie ma takich „głównych ogniw", 

konfliktów „podstawowych", których inne sprzeczności są tylko przejawem;  a 

ponieważ   ich   nie   ma,   nic   nie   krępuje   pomysłowości   wynalazców   formuł 

wszechobowiązujących i wytrychów uniwersalnych do tajemnic świata zło­

żonego chorobą niepewności. Są więc nastroje sekciarskie, plemienne, ma-

nichejskie tak samo cechą nieodłączną świata ponowoczesnego jak wolność 

wyboru i autonomia osobowa, jaką ten świat oferuje. Z jednej strony, życie 

ponowoczesne „rozmiękcza" sztywną niegdyś tożsamość, pozwala ją lepić 

wciąż na nowo, aż do zadowalającego skutku - i powierza tę czynność ofi­

cjalnie tym, którzy się kontroli nad konstrukcją domagali ze słusznego tytułu, 

że to oni przecież ponosić będą owej tożsamości konsekwencje (na  tym 

właśnie   polega   sens   ponowoczesnej   „autonomii   osobowości").   Z   drugiej 

jednak strony, nietrwałość każdej z kolejnych form, jaką uwolnione od dyktatu 

jednostki   starają   się   swej   tożsamości   nadać,   budzi   pokusę   scedowania 

kontroli nad procesem, przekazania odpowiedzialności komuś, kto mógłby - 

chciałby - odważyłby się - bezbłędność decyzji zagwarantować.  Uwolniona 

od zakotwiczeń przymusowych ufność człowieka ponowoczesnego dryfuje w 

poszukiwaniu nowych przystani. Węsząc zapotrzebowanie, sprywatyzowane 

porty   prześcigają   się   w   zachwalaniu   solidności   swych   falochronów, 

kompetencji swych pilotów, uciech oferowanych przez nadbrzeżne tawerny. 

A  jako   że   wybór   portu   nie   jest   już   nakazany,   ani   w   inny  sposób   „nie 

podlegający dyskusji", i tylko na wiarę i zaufanie powołać się może - pokusy 

muszą być, by zwabić żeglarzy, kuszące i hałaśliwe reklamowane, a wkład 

emocjonalny żeglarza w decyzję musi być na tyle potężny, by mógł zrzucić z 

rachunku koszta wątpliwości.

Nie likwiduje ponowoczesność nowoczesnych opresji. Zastępuje je tylko 

nowymi, jej właściwymi. I decentralizuje je, de-kondensuje, rozprasza, 
prywatyzuje. Ze skutkami jakich nie da się w pełni przewidzieć.

Leeds, maj 1993

39

background image

II. MORALNOŚĆ BEZ ETYKI

Etyka jest zajęciem filozofów, wychowawców i kaznodziejów. Wygłaszają 

oni zdania etyczne, gdy powiadają o tym, jak odnoszą się ludzie do siebie 
nawzajem i do samych siebie. Nie zgodzą się oni wszakże, by każdy opis 
postępków   ludzkich   zaliczyć   do   zdań   etycznych.   Wygłaszanie   zdań 
dotyczących tego, co ludzie czynią jeden drugiemu nie wystarcza, by 
określić mówcę jako osobę zajmującą się etyką; co najwyżej pozwala ono 
zakwalifikować mówcę jako osobę zajmującą się socjologią czy etnografią 
moralności. Jeśli opis dotyczy nie tylko uczynków ludzkich, ale i przyjętych 
sposobów o c e n y  opisywanych postępków (a więc zawiera też informację o 
tym,   czy   ludzie   których,   czyny   opisano   aprobują   bądź   potępiają   owe 
postępki), zawarte w opisie zdania należą do „etnoetyki" -która powiada 
o   poglądach   opisywanej   grupy   ludzi   na   to,   co   dobre   lub  złe, ale nie 
zakłada wcale, że mówca zgadza się z opisywanymi poglądami, a już nie 
sugeruje bynajmniej, by opisywane poglądy zasługiwały na aprobatę z tego 
tylko   względu,   że   wyznają   je   ludzie,   będący   przedmiotem  opisu; 
„etnoetyka" informuje o wierzeniach, jakie kierują daną kategorię  ludzi, 
gdy rozróżnia ona między dobrem a złem, nie mówi jednak nic o tym, czy 
wierzenia same są złe czy dobre. Filozofowie, wychowawcy i kaznodzieje 
zgodnie utrzymują, że aby wygłosić zdanie etyczne nie dość powiedzieć, że 
pewni  ludzie  uważają   pewne  uczynki  za  dobre  bądź  złe.  Filozofowie, 
wychowawcy   i   kaznodzieje   uważają   zajmowanie   się   etyką   za  swój 
obowiązek   dlatego   właśnie,   że   żaden   z   nich   nie   przyznałby   „zwykłym 
ludziom" prawa do wygłaszania sądów wiążących o tym, co dobre a co 
złe, i że żaden nie przystałby na uznanie takich „laickich" sądów za auto­
rytatywne bez poddania ich dodatkowej próbie.

Etyka jest czymś więcej niż opisem tego, co ludzie czynią; jest więcej 

nawet niż opisem ich poglądów na to, co czynić p o w i n n i  aby

41

background image

być ludźmi przyzwoitymi, sprawiedliwymi lub dobrymi - aby, ogólnie biorąc, 

„być w porządku". Zdania etyczne we właściwym tego słowa znaczeniu to takie 

zdania, których prawdziwość nie zależy od tego, co ludzie czynią ani od tego, 

co uważają że czynić powinni. W wypadku sprzeczności między  zdaniami 

etycznymi a postępkami lub wierzeniami „zwykłych ludzi", etycy  oznajmią 

bez wahania, że „zwykli ludzie" są w błędzie. Jedynie etyka jest  w stanie i 

jedynie etyka ma prawo orzekać o tym, co     n a p r a w d ę   czynić należy, 

by dobru stało się zadość. Etyka doskonała jawi się na kształt kodeksu przepisów 

prawnych, określających czyny poprawne   p o w s z e c h n i e    - to znaczy, 

właściwe dla wszystkich ludzi wszystkich czasów;  takich przepisów, jakie 

rozróżniają   uczynki   dobre   od   złych   raz   na   zawsze  i   bez   względu   na 

okoliczności lokalne. Z tego właśnie powodu wypowiadanie sądów etycznych 

winno   być   powierzone   ludziom   szczególnego   pokroju   -   filozofom, 

wychowawcom, kaznodziejom - o których można założyć, że ustawieni są 

w życiu w sposób szczególnie sprzyjający dochodzeniu prawdy powszechnej, 

ponadczasowej i ponadlokalnej. Z tego też  powodu  przyznać  wypada tym 

szczególnym ludziom, ekspertom etycznym, pozycję o szczególnym autorytecie 

wobec   „zwykłych   ludzi",   takich   co   to   pogrążeni   w   drobnych   i   miałkich 

sprawach   codziennych   powodowani   są   w  swym   postępowaniu   siłą 

przyzwyczajenia, i co to nie potrafiliby powiedzieć,  nawet   przyciśnięci   do 

muru, jakim to regułom ich czyny są podporządkowane i dlaczego tym 

regułom   a   nie   innym.   Autorytet   ekspertów   etycznych   jest   zarazem 

autorytetem   prawodawców   i   sędziów.  To   oni,   eksperci   etyczni,   układają 

prawa i oni też orzekają, na ile postępki zgodne lub niezgodne są z duchem i 

literą   praw.   Twierdzą   oni,   że   posiadają   dla   pełnienia  obu   tych   nader 

odpowiedzialnych ról  kwalifikacje  dla  zwykłych ludzi nieosiągalne  -  a  to 

dzięki   rozmowom   z   duchami   przodków,   studiowaniu   przez  Boga 

powierzonych   dokumentów,   czy   też   rozszyfrowaniu,  sine   ira   et   studio, 

bezstronnych i nieznoszących sprzeciwu nakazów Rozumu.

Wyniosły stosunek do kompetencji etycznych prostych ludzi, jak i bez­

względny autorytet z góry przyznany wszystkiemu, co na tematy etyczne 
powiedzą, mogą powiedzieć lub zechcą powiedzieć uczeni specjaliści, 
wspierają się na złożeniu, że sądy etyczne nie są we właściwy sposób, 
„ugruntowane" jeśli jedynym argumentem na ich rzecz jest okoliczność, że 
„ludzie uważają je za słuszne" lub w praktyce stosują się do nich w życiu 
codziennym.   Fundamenty   jakie   wedle   specjalistów   nadawałyby   się  do 
budowania kodeksu etycznego muszą być bardziej od zmiennych ludzkich 
obyczajów i notorycznie ulotnych opinii, stabilne. Co więcej, trzeba

by były one założone w bezpiecznej odległości od targowiska spraw co­
dziennych, w miejscu dla ludzi pogrążonych w sprawach świeckich a przy­
ziemnych  niewidocznym  -   tak  by  nikt  nie   śmiał  twierdzić,  że   zna  je 
równie dobrze jak specjalnie w tym celu kształceni specjaliści, i że jest 
równie dobrym jak oni sędzią cnotliwości swych czynów. Niekompetencja 
etyczna zwykłych ludzi i autorytet ekspertów etycznych warunkują się i 
wspierają nawzajem; podstawą obu jest zaś postulat „należycie ugrunto­
wanej" etyki.

Zauważmy, że tym, co zapędziło ekpertów do pracy i skłoniło do trwania 

w ich wysiłkach, nie była powszechna rzekomo i „oddolna" potrzeba porady 
i asekuracji. Większość ludzi, w większości sytuacji życiowych  (włączając 
tu  ekspertów samych, w owych jakże licznych  momentach życia, gdy 
zawieszają zajęcia zawodowe i poświęcają uwagę  sprawom świeckim, nie 
innym przecież u nich niż u reszty ludzi), daje sobie lepiej lub gorzej radę 
bez   studiowania   kodeksu   i   bez   oficjalnego  potwierdzenia   słuszności 
podejmowanych kroków. Tak rzadko odczuwają  oni potrzebę kodeksu, że 
mogą   nawet   przejść   przez   życie   nie   zauważywszy,   że   kodeks   taki   nie 
istnieje lub że nie dowiedzieli się jego treści (podobnie jak nie zauważamy 
na ogół kradzieży przedmiotów, których  nigdy nie używamy). Większość 
ludzi - większość z nas - kieruje się siłą  przyzwyczajenia, nabytą rutyną: 
postępujemy dziś, z grubsza biorąc, podobnie jak postępowaliśmy wczoraj i 
jak inni wokół nas dalej postępują. Jak długo nikt i nic nie przeszkadza nam 
czynić   to   co   czynimy   zazwyczaj,  możemy   w   zasadzie   trwać   w   swych 
nawykach w nieskończoność, nie odczuwając potrzeby ich przemyślenia, a już 
tym badziej rewizji. Kolejność rzeczy jest więc raczej odwrotna od tej, przy 
której upierają się etyczni eksperci. To właśnie eksperci, a nie laicy, którym 
mają   oni   rzekomo   dostarczyć   usług   dla   życia   niezbędnych,   nie   mogą 
pozostać tymi kim są -autorytatywnymi pracodawcami i sędziami - jeśli nie 
honoruje się założenia, że bez względu na to, czy zdajemy sobie z tego 
sprawę,   obejść   się  nie   możemy  bez   zasad  solidnie   ugruntowanych  oraz 
opatrzonych   stemplem  oficjalnym;   że   bez   nich   skazani   jesteśmy   na 
błądzenie;   że   bez   nich   nie  możemy   uznać   się   ani   być   uznani   za   ludzi 
przyzwolitych,      m o r a l n y c h .            Zdania powtarzane z uporem i 
wsparte działaniami zasobnych w „namacalne dowody" władz znane są z 
tendencji do „samoupraw-dziwiania": ludzie systematycznie instruowani co 
do niedoskonałości

 

43

42

background image

własnych sądów i niezbędności specjalistycznej kurateli sami w końcu 
szukać poczynają usług ekspertów. Gdy przestajemy ufać własnej intuicji, 
wzbiera w nas strach przed błądzeniem; nazywamy ten strach grzechem, 
winą lub wstydem, ale jakiej byśmy nazwy nie użyli, wypatrujemu skwa­
pliwie „człowieka z autorytetem", który mógłby przywrócić nam tym bardziej 
błogie, że utracone poczucie pewności siebie. To z tego właśnie sztucznie 
hodowanego strachu rodzi się „oddolne" zapotrzebowanie na  ekspertyzę 
moralną, i w konsekwencji zależność od ekspertów. Z chwilą  gdy owa 
zależność sama stała się nawykiem, potrzeba ekspertyzy etycznej zdaje się 
zjawiskiem naturalnym - „obiektywnym"; nade wszystko zaś nabiera ona 
skłonności do samo-odtwarzania i samo-intensyfikacji.

Gdy wszystko to już się stało i jest poza nami, zapotrzebowanie na 

specjalistów od etyki nie pozostaje w żadnym związku koniecznym z ja­
kością usług, jakie potrafią oni dostarczyć (podobnie jak nasza potrzeba 
lekarzy   w   nikłym   tylko   stopniu  zależy  od   skuteczności   lekarskich 
zabiegów). Zapotrzebowanie na ekspertyzę moralną wynika natomiast ze 
znalezienia   się   w   sytuacji,   w   jakiej   poprawne   funkcjonowanie   nie   jest 
możliwe   bez   zabiegania   o  specjalistyczne   usługi.   Jeśli   już   o  to  idzie, 
wspomniane zapotrzebowanie wzmaga się jeszcze i potężnieje wskutek tego, 
że dostarczone w praktyce dobra nie są z reguły na miarę obietnic i przez 
obietnice   rozbudzonych   oczekiwań;   głód   pozostaje   niezaspokojony, 
pragnienie po staremu doskwiera, marzenie o wszechmogącym ekspercie 
wzbiera na sile.

Społeczeństwo jako zmowa milczenia

Pojęcie „chaosu", powiada Elżbieta Tarkowska, odnosi się „do pewnego 

stanu,   stanu   pierwotnego,   przed   stworzeniem,   charakteryzującego   się 

płynnością, bezkształtnością, nieokreślonością, niezróżnicowaniem, całkowitym 

przemieszaniem się różnych elementów". Jako że stany chaosu wyrażają się 

w „nieustannej zmienię", jawią się one „uczestnikom (a tym samym także 

obserwatorom i badaczom) jako niejasne, nieczytelne, nieprzewidywalne" . 

Wyjaśnijmy, że chaos, o którym tu mowa to taki stan,  w jakim wszystko 

zdarzyć   się   może;   w   jakim   prawdopodobieństwo   żadnego  z   możliwych 

obrotów sprawy nie jest większe od prawdopodobieństwa in-

44

nych - a gdyby nawet było, nie umielibyśmy tego z góry przewidzieć. Byt 

chaotyczny   jest   pozbawiony   „struktury"   -   o   ile   struktura   oznacza   właśnie 

zróżnicowanie   prawdopodobieństw,   uprzywilejowanie   pewnych   zdarzeń   i 

eliminację innych. Zauważyła Tarkowska w toku dyskusji wywołanej jej próbą 

wprowadzenia kategorii „chaosu" do arsenału pojęć analitycznych teorii kultury, 

że   zastany   język   nauk   społecznych   opiera   się   asymilacji   pojęcia;   jeśli   już 

uczestniczący w dyskusji socjologowie i antropologowie godzili się na to, by 

określić mianem „chaosu" (przejściowe, jak tuszą) stany teoretycznej bezradności 

i zakłopotania charakterystyczne dla tzw. kryzysów paradygmatycznych - przebijała 

się z ich wypowiedzi intuicyjna niechęć do posługiwania się pojęciem „chaosu" 

dla   opisu   nie   teorii   lecz   samej   kondycji   ludzkiej,   owych   stanów 

„rzeczywistości" jakie teoria modeluje. W  swym oporze przeciw wyobrażaniu 

stanów „samych w sobie chaotycznych"  pozostawali dyskutanci  w zgodzie z 

intuicją potoczną i powszechną, kultywowaną przez język, który ze swej natury 

zakłada zróżnicowanie, sklasyfikowanie i uporządkowanie świata. Łatwiej niż o 

chaosie   było   im   mówić  o   „restrukturalizacji   kultury",   czy   wprost   o 

„transformacji". Bezstruktural-ność świata jawiła im się jedynie jako chwilowe 

rozchwianie struktury - a ściślej mówiąc, jako owa pełna dramatycznych spięć, ale 

i brzemienna przyszłością chwila, która dzieli jeden stan uporządkowania od 

tego, który po nim nastąpi i go zastąpi.    O „chaosie" potrafili mówić tylko 

jako o o d s t ę p s t w i e      od     n o r m y ,    zakłóceniu normalnego stanu 

rzeczy - a więc jako o stanie niecodziennym, wyjątkowym a więc i groźnym, 

„kryzysowym", chorobliwym. Jak „przestępczość" czy „choroba", „chaos" zdawał 

się dźwigać piętno potępienia jakiego żadnymi zabiegami definicyjnymi zmyć się 

nie da.

„Ludzie - zanotował Korneliusz Castoriadis w 1982 roku - nie potrafią 

pogodzić się Chaosem i pogodzić się z nim jako z chaosem, nie mogą 
spojrzeć w Otchłań utrzymując się na nogach". Że nie potrafią i nie mogą, 
nie da się „objaśnić"; tej niemocy nie można uczynić „sensowną"  ani pojąć 
jej   jako   „następstwa",   „przyczyny".   Niemoc   owa  jest  praźródłem   i 
pierwszą przyczyną wszelkiej „usensawniającej" krzątaniny i homeryckich 
wysiłków objaśniania wszystkiego, co jest - sama jednak nie ma ani sensu, ani 
przyczyny. Istnienie ludzkie jest niekończącym się ciągiem nigdy do końca 
nieskutecznych starań by przed Chaosem uciec - i  społeczeństwo, z jego 
instytucjami i rutyną, jego wyobrażeniami, strukturami i zasadami regulacji 
spraw   ludzkich,   jest   osadem   znaczącym   trasę   tej  ucieczki.   Uciec   przed 
Chaosem - na tyle daleko by o nim zapomnieć -

45

background image

nie da się, i dlatego zasób energii i wynalazczości nigdy nie wysycha. 
Skutkiem wysiłków może być jednak co najwyżej cieniutka błonka ładu, 
siłą na Chaos naciągnięta ale nieustannie przezeń szarpana, gnieciona, 
dziurawiona, darta na strzępy. Chaos „najeżdża nieustannie obszary im­
manencji - tereny rzekomo zagospodarowane, znajome, swojskie"; inwazja 
chaosu,   jak  i   owa   „immanencja"  która   pada   jej   ofiarą,   jest   zjawiskiem 
codziennym i jakże znanym - choć, w odróżnieniu od tego, co „imma-
nentne", nigdy nieoswojonym. Inwazja ujawnia się poprzez „wyłanianie się 
tego,   co   zdecydowanie   nowe,   radykalnie   odmienne";   a   także   i   w   nie­
ustającym procesie „niszczenia, unicestwiania, śmierci"

2

.

Przyznać  jednak trzeba, że ów wysiłek zatajenia rzeczywistego stanu 

rzeczy zwany „społeczeństwem" choć i syzyfowy, jest na tyle skuteczny że ów 
„Chaos", owa „Otchłań", ów „brak podstaw" o których przypomina  nam 
Castoriadis jawią się nam nie jako ogołocona z wszelkich ozdób  scena 
pierwotna bytu, z której wszystkimi siłami staramy się co dzień na  nowo 
wydobyć,   ale   jako   wyjątek,   stan   niecodzienny   i   nadzwyczajny,   produkt 
rozkładu,   niedopatrzenia   lub   nieszczęśliwego   wypadku;   jako   przerwa  w 
„życiu   normalnym",   pęknięcie   w   niewzruszonej   skądinąd   opoce   bytu, 
chwilowe   zakłócenie   płynnego   strumienia   rutyny.   Dlatego,   gdy   Chaos 
wdziera się w nasze życie (a wdziera się bez ustanku) i odmawia odejścia (a 
odmawia z reguły), przeraża nas on jako znak porażki, zawiadomienie  o 
bankructwie:   uzmysławia   nam,   jak   śmiechu   warte   są   nasze   ambicje   ładu 
doskonałego i jak niezdarne są próby ich urzeczywistnienia. Strach przed 
Chaosem jest tym bardziej dominujący, im solenniejsze są obietnice ładu 
zawarte w rutynie codziennej. Społeczeństwo rodzi się i czerpie soki ży­
wotne z tego strachu - ale jest ono zarazem tego strachu wylęgarnią i 
inkubatorem. Symbioza jest całkowita, niezbędna i nierozerwalna.

Narodziny i śmierć, wejście tego, co jeszcze nieznane i odejście tego, co 

już znane, to dwie szczeliny w gładkim murze ładu, jakich żadną miarą nie 
da się zalepić. Istota ludzka, wtłoczona w krótki/wąski czas/obszar między 
wejściem a wyjściem, i codzień w toku wędrówki na nowo informowana o 
przygodności ale i nieprzesuwalności obu punktów granicznych, nie  potrafi 
rozciągnąć tkanych przez siebie sensów tego, czym się zajmuje i ku czemu 
zdąża   nie   tyle,   by  pokryły  to,   co  było  p r z e d t e m ,   i   to,   co  nastąpi 
p o t e m .   Z   owego   nienazwanego,   nienadzorowanego   i   niekontrolowanego 
g d z i e  i n d z i e j ,  z owego co i n n e g o

46

n i ż  b y t ,  nadciąga to, co nowe i nieprzewidziane; i w nim też w końcu 
wszystko to, co po tej stronie, wszystko, co zwyczajowe i swojskie, grzęźnie, 
pogrąża   się   i   tonie.  To,   co   sensowne,   jest   sztuczną   wyspą   na  morzu 
bezsensu,   ale   wyspą   chybotliwą,   dryfującą,   ledwo   w   dnie   morskim 
zakotwiczoną (o ile da się w ogóle dna w tym osobliwym morzu domyślać 
...) Pozbawiona kotwicy, wyspa nie utrzyma się na wodzie bez wsparcia. Jej 
mieszkańcy prześcigają się w pomysłach atlasów, wielorybów,  filarów, 
fundamentów niewzruszonych i nieuszczerbnych. Powiada Nie-tzsche:

Śmierć naturalna niezależna jest od wszelkiego rozumu i jest w istocie irra­
cjonalna - pożałowania godna skorupa decyduje w jej przypadku o tym,  jak 
długo jądro istnieć będzie. Karłowaty, złożony chorobą i otępiały stróż wię­
zienny  jest tu  panem,  i  on to  decyduje,  kiedy  więzień, osoba wybitna, ma 
zakończyć życie. Śmierć naturalna jest samobójstwem natury - innymi słowy, 
unicestwieniem   najrozumniejszego   z   istnień   przez   najmniej   rozumny   z   jej 
składników. Jedynie poprzez objawienie religijne  może owa absurdalna hie­
rarchia być odwrócona: Rozum wyższego rzędu (Bóg) wydaje wówczas,  jak 
być powinno, rozkazy, jakim rozum pośledniejszego gatunku musi się podpo­
rządkować.

Niezgłębiona mądrość Boga przesłania bezsens chaosu. Można teraz zasadę 
„sensowności", jaka czyni krótką i wąską czasoprzestrzeń bytu możliwą do 
przeżycia,   rozciągnąć   poza   te   granice   czasoprzestrzenne,   których 
bezwzględność czyni tenże byt nieznośnym; to co „po drugiej stronie", ulega 
niejako pacyfikacji i przestaje straszyć. Rozum nadzoruje zawieszenie broni 
między tym, co logiczne a tym, co absurdalne, między  ambicjami bytu a 
wąskością   jego   granic.   Nazwa   nadana   chaosowi   zaprzecza   jego 
bezpodstawności - a za jednym zamachem uwalnia też byt od  obowiązku 
usprawiedliwiania się i tłumaczenia się ze swego sensu i przeznaczenia. Ład 
ludzki nie musi gnębić się zadumą nad tym, że sam, tylko sam, jest podstawą 
(jakże   kruchą!)   na   jakiej   wspierają   się   zarówno   jego  ambicje,   jak   i 
niemożność   ich   spełnienia;   społeczeństwo   nie   czuje   się   zagrożone   na 
obszarze, którym włada, jak długo zrzeka się ono nadzoru nad obszarami, 
którymi nie rządzi i rządzić nie może. Może ono nawet  przez czas jakiś 
utrzymywać w tajemnicy fakt złożenia podpisu pod akta-

47

background image

mi abdykacji, przedstawiając własną niemoc jako wszechmoc Boga, własną 
ignorancję jako Boską wszechwiedzę, własną ulotność istnienia jako wie­
czność Boga, własną zaściankowość jako bożą wszechobecność.

Więź społeczeństwa i religii nie jest bynajmniej przygodna. Naiwne 

jest tłumaczenie tej więzi splotem historycznych przypadków i wyborów. 
Religia i społeczeństwo są jednią; bez religii społeczeństwo jest z góry 
skazane - nie potrafi się obronić, gdy postawi się je w stan oskarżenia. 
Jest   gwarantem   wszelkich   sensów,   ale   samo   pozbawione  jest  sensu; 
źródłem wszelkich celów, ale samo pozbawione celów. Niezdolne do tego, 
by   ukryć   dowody   niemocy,   jaka   czai   się   za   pozorami   jego   potęgi, 
społeczeństwo przegra każdą sprawę, jaką mu się w sądzie Rozumu wy­
toczy, żądając na rozprawie dowodu prawomocności uzurpowanych prero­
gatyw i obciążając je wyłączną odpowiedzialnością za powołujące się na te 
uprawnienia czyny.

Gdy nie potrafi się spojrzeć w Otchłań, trzeba wszystkimi siłami, aż do 

bólu   karku,   odwracać   wzrok.   Tu   właśnie   jednia   społeczeństwa   i   religii 
okazuje  się   pomocna.   Społeczeństwo  potrzebuje   Boga.  Najbardziej  po­
trzebuje Boga  osobowego,  Boga takiego jak ty i ja, tyle że nieporównanie 
bardziej niż my zasobnego w środki; takiego Boga, który jasno postrzega ład 
i sens tam, gdzie my widzimy lub podejrzewamy zaprzeczenie sensu i celu. 
Bóg nieosobowy, w rodzaju Rozumu lub Praw Historii, jest drugim z kolei, i 
to   znacznie   gorszym,   wyborem.   „Niewidzialna   Dłoń",   „Przebiegłość 
Rozumu", „Konieczność Historyczna" mają z Bogiem osobowym tę  cechę 
wspólną,   że   drogi   ich   są   niezbadane   i   że   nie   żąda   się   od   nich,   by 
tłumaczyły się ze swych dokonań. W odróżnieniu od Boga osobowego 
jednak, ich władza nie sięga tak daleko, by zadekretować nieważkość tych 
właśnie upartych atrybutów bytu, jakie uczyniły Boga niezbędnym. Nie­
wiele mają one do powiedzenia w sprawie krótkości/wąskości istnienia, czy 
na   temat   bezsensu   śmierci   -   owego   „unicestwienia   najrozumniejszego   z 
istnień przez najmniej rozumny z żywiołów". Z chwilą gdy zajmują one 
urząd opuszczony przez Boga osobowego, śmierć staje się zniewagą dla 
ludzkiej godności i wyzwaniem dla chełpliwego ludzkiego rozumu. Jest 
wtedy śmierć szparą, przez którą skazana na banicję (bezskutecznie, jak 
widać) absurdalność bytu sączy się w nurt żywota, aż wypełni go po brzegi; 
jest   nie   dającym   się   zabić   deskami   ani   zasłonić   oknem,   przez   które   z 
wnętrza przytulnego, lecz przyciasnego domostwa sensu otwiera się widok

48

na niezmierzone obszary absurdu. Z chwilą gdy nie można już nadać 
śmierci   sensu   -   jej   wszechobecność  w e w n ą t r z   bytu,   ale   n   a 
z e w n ą t r z   wszystkiego,  czemu  bytowanie   jest   poświęcone   trzeba 
zataić lub „zdekonstruować" ; a jest to, co tu mówić, zadanie wymagające 
wysiłku nie lada.

Bez Boga trudno uniknąć konfrontacji z Chaosem. A czego nie można 

nie dostrzec w chwili nieuchronnej konfrontacji, to owego brutalnego faktu 
(jak zanotował Artur  Schopenhauer  wiele  lat  temu,  w  tych odległych 
latach gdy nowoczesność była jeszcze młoda, pewna siebie i buńczuczna), 
że „istnienie jest czystym przypadkiem":

Jeśli kto zacznie pytać, dlaczego jest świat zamiast nicości, znajdzie on, że 

istnienia świata nie da się uzasadnić od środka; żadnej podstawy, żadnego 

celu ostatecznego nie odkryje w świecie samym; nie wykaże, że świat jest 

celem samym w sobie - że, innymi słowy, istnieje on dla własnego pożytku.

Jaka więc jest odpowiedź filozofa na owo pytanie bezskutecznie odpo­

wiedzi poszukujące?

Śmierć jest wynikiem, podsumowaniem życia, lub sumą łączną, jaka wyraża za 
jednym zamachem wszystkie pouczenia, które życie oferowało pojedynczo i po 
kawałku; a mianowicie, że wszystkie zmagania, składające się na zjawisko życia, 
były próżnym, bezowocnym i wewnętrznie sprzecznym wysiłkiem, i  że kres 
zmagań jest wyzwoleniem.

W tamtych odległych czasach, głos Schopenhauera był głosem wołającym 

na puszczy. Mówiąc ściślej, miejsca z jakich takie jak Schopenhauera głosy 
dobiegały, z góry określone były jako „puszcza" przez cywilizację wciąż 
jeszcze przekonaną, że wywiąże się triumfalnie z zadania z jakim Bóg 
borykał   się   bez   skutku.   Filozofia   dziewiętnastego   wieku   usunęła   na 
margines rozmyślania w Schopenhauerowym stylu i odmówiła im prawa 
bytu. Wystartowała ta filozofia z najwyższego piętra - z wyżyn wszech­
ogarniającej i oszałamiającej ogromem ambicji optymistycznej utopii He-
gla,   wędrowała   przez   ugory,   jakie   opancerzony   przeciw  wątpliwościom 
pozytywizm zaprzysiągł przekształcić w pola uprawne, i zakończyła bieg

49

background image

odsyłając  Nietzschego  do domu obłąkanych. W  tym  stuleciu marzeń  (którego 
najjaskrawszym   bodaj   symbolem   był   hrabia   Claude   Saint-Simon,  który 
przykazał   lokajowi   budzić   się   codzień   okrzykiem:   „czas   wstawać,  Wasza 
Wysokość,   wielkie   czyny   czekają   na   dokonanie")   nie   słabła   ani   na  chwilę 
nadzieja, że tylko to, co winno być dokonane, dokonane będzie, i że co więcej 
dla wszystkich stanie się z biegiem czasu jasne że to, co  dokonane zostało, 
dokonane być musiało und kann nicht anders („Czasy nowoczesne", powiada E. 
M.   Cioran,   „zapoczątkowali   dwaj   histerycy:  Don   Kichot   i   Luter"   ).   Cechą 
szczególną wypowiedzi Castoriadisa, od  której zaczęlis'my te rozważania, jest 
nie tyle jej oryginalność (Schopen-ą     hauer już to przecież powiedział, głośno, 
wyraźnie i dobitnie), ale jej nie-""•"- - marginesowość. Co było niegdyś herezją, na 
naszych oczach przekształca  się   w   filozoficzną   ortodoksję.   O   czym   szeptano 
niegdyś w skazanych na  zagładę ruderach, o tym krzyczy się dziś na placach 
publicznych.   Co   niegdyś   szmuglowano   pod   powłoką   nocy,   dziś   wystawia   się 
dumnie i w blasku lamp jarzeniowych na ladach najmodniejszych supermarketów. 
To ta właśnie różnica czyni różnicę...

Oko w oko z chaosem

Dziś, nareszcie, nie uginają się pod nami kolana gdy zwracamy się 

twarzą do Chaosu... Nie zdarzyło się to nam nigdy przedtem. Już sam 
widok niczym nie zamaskowanego Chaosu wystarczyłby przecież, aby wy­
wołać zawrót głowy i wprawić nas w panikę. A tu jeszcze jedna nowość 
całkowita, przez to że pozbawiona wszelkiego precedensu, z jakiego można by 
się było uczyć, czerpać wskazówki czy pociechę, powinna by czynić  naszą 
sytuację już całkiem nie do zniesienia. Wody, w jakich pogrążyliśmy się, są 
głębokie, ale nadto jeszcze niewyposażone we wskazówki nawigacyjne. Nie 
możemy nawet powiedzieć, że znaleźliśmy się na rozstajnych drogach: nie 
ma rozstajów bez dróg, a dziś wszak wiemy bądź czujemy, że nie ma innych 
dróg poza tymi, jakie odciskamy w gruncie własnymi stopami, krocząc...

Mówiąc to samo, tyle że w języku filozofów i wychowawców (choć nie 

kaznodziei, tych niewielu, jacy ocaleli jeszcze z szybko kurczącej się ka­
tegorii): wiemy dziś, że nie odkryto dotąd i zapewne nie odkryje się już

50

nigdy fundamentów bytu; i że wszelkie wysiłki założenia takich fundamentów 
okazały się, i chyba dalej okazywać się będą, daremne. Że moralność nie ma 
ani powodu, ani przyczyny - że konieczność bycia moralnym jak i sens tego, 
co   moralne,   nie   dadzą   się   logicznie   wydeduko-wać   ani   poglądowo 
zademonstrować.   Jawi   się   nam   dziś   moralność   jako  zjawisko   równie 
przygodne, co i reszta bytu - jak i reszta bytu pozbawiona fundamentów, w jej 
przypadku  etycznych.   Nie   umiemy   już   dziś   udzielać   wskazówek   etycznych 
jaźniom moralnym, nie umiemy ferować praw,  jakim postępowanie moralne 
winne by się było podporządkować, a i nie  spodziewamy się, byśmy owych 
umiejętności   nabrali,   jeśli   z   większą   niż  dotąd   gorliwością   i   sprytem 
zabierzemy   się   do   pracy.   Jako   że   jednak  upewniliśmy   się   już   wprzódy 
(przekonywano nas o tym uparcie), że przyszłość moralności uznać można za 
bezpieczną   w   tym   tylko   przypadku,  gdy   wesprze   się   ona   na   twardym 
fundamencie   założonym   przez   budowniczych   bardziej   przemyślnych   i 
zasobnych niż wątła, planktono-kształtna jaźń moralna (przez siły trwalsze od 
krótkiej/wąskiej   czasoprzestrzeni   w  jakiej   zamyka   się   istnienie   jaźni 
moralnej) - z trudem tylko udaje się nam zrozumieć, jeśli w ogóle zrozumieć 
umiemy,   dlaczego   miałaby   być  jaźń   ludzka   moralną,   i   jak   mielibyśmy 
rozpoznać że taką właśnie jest

bądź nie jest.

Czym  innym  jest  wiara,  że   fundamenty  etyczne  moralności  nie  zostały 

jeszcze odkryte lub zbudowane, a co innego strata wiary w fundamenty 
jako   takie.   Brutalne   stwierdzenie   Dostojewskiego   „jeśli   Boga   nie   ma, 
wszystko jest dozwolone" było tylko jawnym przyznaniem się do obaw, 
jakie gnębiły skrycie budowniczych nowoczesnego „bezbożnego" (lub „po-
bożego") ładu. Zdanie "Boga nie ma" znaczy: nie ma siły potężniejszej niż 
wola   ludzka,   zdolnej   złamać   opór   ludzki   i   przymusić   człowieka   do 
moralności; a i nie ma autorytetu bardziej wzniosłego i zaufania godnego 
od   ludzkich   przeczuć   i   intuicji   -   autorytetu,   jaki   mógłby   uspokoić 
błądzących po omacku, że czyny, jakie zdają się im cnotliwe, szlachetne i 
sprawiedliwe są w istocie takimi, za jakie je uważają, i jaki potrafiłby 
sprowadzić zabłąkanych na drogę cnoty. Pod nieobecność takiej siły i takiego 
autorytetu, ludzie zdani są na pastwę swych impulsów i instynktów. Te zaś 
ostatnie,   jak   powtarzają   bez   znużenia   kaznodzieje,   mogą   zrodzić  jeno 
grzech i zło, lub - jak upewniają nas z kolei filozofowie - nie zagwarantują 
poprawnego postępowania ani poprawności sądów etycznych.

51

background image

Jedni i drudzy twierdzą zgodnie, że nie ma nic takiego jak „moralność 
niepodbudowana etycznie"; i że moralność „samoistna" i samorodna, taka o 
jakiej wiemy, że zdani jesteśmy dziś na nią, jest właśnie, i to w  sposób 
jaskrawię oczywisty, etycznie bezpodstawna.

Jednego możemy być pewni: jakakolwiek moralność istnieć może w 

społeczeństwie, jakie przyznało otwarcie, że brak mu podstawy i celu, i że 
tylko chybotliwa kładka konwencji przykrywa Otchłań ziejącą, tam gdzie 
tkwić   winny  jego  fundamenty,   może   być   jedynie          m o r a l n o ś c i ą 
e t y c z n i e          n i e u f u n d o w a n ą .          Musi   więc   b~yć 
rriekontrolowalna i nieprzewidywalna. Tworzy się ona sama, może też ska­
sować to, co zbudowała i odtworzyć w innej zgoła postaci - a wszystko to 
dzieje się w toku zawiązywania i rozwiązywania stosunków międzyludzkich, 
w trakcie tego, jak ludzie schodzą się ze sobą i rozchodzą, porozumiewają 
i kłócą, przyjmują lub odrzucają stare lub nowe więzi i  lojalności. Tyle 
wiemy   na   pewno.   Wszystko   inne,   w   tym   i   konsekwencje   owego   stanu 
rzeczy, nie jest bynajmniej jasne.

Być może jednak nie ma podstaw dla rozpaczy, być może przesadzamy z tą 

niewiedzą.   Koniec   końców,   samostanowienie   się   społeczeństwa  nie   jest 
niczym nowym - jest co najwyżej nowością w sensie „ostatnich wiadomości". 
Od najbardziej zamierzchłych czasów społeczeństwo istniało  i odtwarzało się 
drogą samostanowienia - jedyna różnica polegała na  tym, że jego członkowie 
n i e        z d a w a l i        s o b i e        s p r a w y ,        że tak się właśnie 
rzeczy miały (ściślej mówiąc, potrafili patrzeć w inną stronę i nie dostrzegać 
tego, co się naprawdę działo). Różnica to jedyna, ale wcale z tego powodu nie 
błaha. Jak powiada Castoriadis, społeczeństwo do niedawna skrywało skrzętnie 
procesy, jakie utrzymywały je przy życiu. Sztuka „samozaciemnienia" polegała 
właśnie na zaprzeczaniu lub zatajaniu faktu samostanowienia, tak by to, co 
nie było niczym innym jak twardym osadem własnych  działań  mogło być 
odbierane, wbrew prawdzie, jako wynik przykazań z góry lub przemożnego 
nacisku   sił   wobec   społeczeństwa   zewnętrznych.   Łatwiej,   jak   się   zdaje, 
podporządkować się rozkazom odgórnym niż logice własnych, niesprawdzonych 
jeszcze pomysłów: gdy w grę wchodzi przykazanie odgórne, łatwiej jest znosić 
następstwa   własnych   czynów,   cierpienia   zdają   się   mniej   dotkliwe,   głos 
sumienia dociera stłumiony, a świadomość odpowiedzialności nie rozdrapuje 
otwartej rany porażki (zbrodzień, który na sądzie wskazuje palcem

52

„tych na górze", których rozkazy wykonywał, znakomicie orientuje się na czym 
ta   różnica   polega).  Przeżywa  się   kres  „samozaciemniania"   boleśnie   głównie 
dlatego, że trzeba stanąć twarzą w twarz z odpowiedzialnością, którą musi się 
teraz wziąć na siebie, i na którą nie widać wokół chętnych.

Cierpenie   tego typu  jest  udziałem          s p o ł e c z e ń s t w a          a u ­

t o n o m i c z n e g o ,    czyli takiego, o którym powiada Castoriadis,
ze

samo-konstytuuje się otwarcie. Innymi słowy, wie ono że sensy, w jakich i za 
pośrednictwem  których  żyje  i  istnieje  jako  społeczeństwo   właśnie,  są  jego 
własnym dziełem; że nie są one ani zdeterminowane w sposób konieczny, ani 
przygodne

- to znaczy, dodajmy, że nie są one bezdyskusyjne ani też nie spadają one 
znikąd i bez uprzedzenia. W społeczeństwie prawdziwe „autonomicznym", 
sensy   -   w   tym   też   sens   „tego,   co   moralne"   -   nie   jawią   się   jako 
bezpodstawne, choć jest dla wszystkich jasne, że pozbawione są one „fu-
nadamentów"   w   znaczeniu   postulowanym   przez   filozofów   i   teologów; 
„fundamenty" sensów, o ile o fundamentach może tu być mowa, są z tego 
samego  materiału,   co  sensy   jakie   wspierają.   Jak  i   sensy  same,   są  one 
względnie   solidnym   osadem   trwającego   nadal   procesu   samo-stworze-nia. 
Etyka   i   moralność   (jeśli   już   upieramy   się   przy   tym,   by   je   rozróżniać) 
wyrastają z tej samej gleby; jaźń moralna nie „odkrywa" swych funda­
mentów etycznych, lecz (na podobieństwo nowoczesnych artystów, którzy 
dostarczyć muszą nie tylko dzieł sztuki, ale i klucza interpretacyjnego dla ich 
odczytania i oceny) wznosi owe fundamenty w toku samo-konstrukcji. Jeśli 
ten   nowo   odkryty   kontynent   autonomicznego   społeczeństwa   zaludnimy 
jakże   znanymi   „niedoregulowanymi   normatywnie",   samotnymi   i 
aspołecznymi potworkami wykoncypowanymi przez Hobbesa czy Durkheima  - 
będziemy mieli wszelkie powody po temu, by trząść się ze strachu o przyszłość 
ludzkości. A raczej       m i e l i b y ś m y        powody, gdyby nie to, że jeśli co 
uległo   ostatnio   zmianie,   to   nie   tyle   sposób,   w   jaki   odtwarzamy  nasze 
wspólne,   społeczne   życie,   ile   nasze   rozumienie   procesów,   za   jakich   po­
średnictwem dokonujemy wciąż na nowo tego cudu. A więc rozumiemy dziś,

53

background image

że podobnie jak od zewnątrz gwarantowane fundamenty etyczne ładu lu­
dzkiego, straszak aspołecznej bestii był produktem fantazji samozacie-
mniającego   się   społeczeństwa   (dwa   te   wymysły   potrzebowały   się 
nawzajem, uzupełniały i potwierdzały wzajemnie na sposób samospełnia-
jących się przepowiedni). Prawdę mówiąc, nowa samo-świadomość nie 
czyni zadania samo-kreacji łatwiejszym niż w czasach samo-zaciemnienia, ale 
nie ma powodów by sądzić, że czyni je ona trudniejszym niż było wtedy. 
Sprawy   zmianiły   się   w   tym   tylko   sensie,   że   widzimy   dziś   jaśniej   niż 
kiedykolwiek trudności, w jakie zadanie obfituje i przeczuwamy, że nie ma 
na nie łatwego lekarstwa; nie spodziewamy się już, by można było przed 
nimi   uciec   lub   ich   obecność   zignorować   z   pomocą   nowych,   wy-
myślniejszych niż wprzódy, wybiegów.

Możemy zgodzić się z Maxem Horkheimerem, który uznał Schopen-

hauera   za   „nauczyciela   naszych   czasów"   ("Mało   których   idei   -   pisał 

Horkheimer - potrzebuje nasz świat bardziej niż tych, co pochodzą od 

Schopenhauera; jako że nie ukrywają one beznadziejności świata, mają one o 

wiele więcej do powiedzenia o nadziei").

>, 

Schopenhauera doktryna ślepej woli jako sity wiecznej świat z pozłacanej,

a   w   błąd   wprowadzającej   folii,   w   jaką   zawijała   go   dawna   metafizyka.   W

ostrej   sprzeczności   z   pozytywizmem,   utwierdza   ona   to,   co   negatywne   i   utrzy-

'

muje   jego   obecność   w   myśleniu,   ujawniając   tym   samym   powód   dla   solidar

ności   ludzi   i   wszelkich   stworzeń   zawarty   w   ich   wspólnym   losie.   Żadna

potrzeba   nie   będzie   zaspokojona   „po   tamtej   stronie".   Popęd   to   tłumienia

potrzeb   na   tym   świecie   płynie   z   niechęci   do   uznania   tego   stanu  rzeczy  i

tolerowania   go,   gdy   istnieje   szansa   by   go   zmienić.   W   przypadku   solidarności

zrodzonej   z   beznadziei,   świadomość  principium   individuationis  jest   pod

rzędna...

Stać po stronie tego, co czasowe, przeciw bezlitosnej wieczności - to właśnie jest 
moralność w Schopenhauerowym sensie.

Tkanie zasłony

Niepogodzenie się z losem, stanowcza odmowa porzucenia nadziei, była 

najbardziej jaskrawą bodaj cechą charakterystyczną mentalności nowoczesnej. 

Pod   tym   względem   była   nowoczesność   w   zgodzie   z   przed-nowoczesną 

teologiczną wersją „samo-zaciemnienia". Nowoczesne odczarowanie świata

było tylko  częściowe: piewcy  nowoczesności  potępiali  i odrzucali  strategie 

przegranych   sędziwych   generałów,   lecz   wychwalali   pod   niebiosa   talenty 

młodych oficerów, których promowali na ich miejsce - i bez wytchnienia 

szukali nowych, tym razem bezbłędnych, strategii, nie tracąc nadziei, że je w 

końcu   znajdą.   Kapłani   wiedzy   zastąpili   kapłanów   Boga;   społeczeństwo 

wiedzione przez postęp miało osiągnąć to, czego świat predestynowany nie 

zdołał. Z wątpliwości co do pomyślnych efektów przyszłych starań ulepiono 

nagrobek potępionej przeszłości. Zdaniem proroków i bardów nowoczesności, 

nowy zarząd usunie błędy i wypaczenia dnia wczorajszego. Myśl nowoczesna 

chełpiła się swym krytycyzmem, ale nie uznawała ona krytyki, która by nie 

wiodła do nowych propozycji pozytywnych; tylko dla „pozytywnej" krytyki 

było   miejsce   -   jakby   nie   była   krytyka   bezwzględna   i   szokująca,   musiała 

legitymować   się   obietnicą  happy   endu.  Krytyka   nowoczesna  czerpała   swe 

uzasadnienie i swe soki żywotne z pewności niewzruszonej,  że dla każdego 

„problemu" istnieje „rozwiązanie", i że program „pozytywny" jest możliwy do 

skonstruowania i skonstruowany być winien. Z perspektywy czasu, opiewane 

powszechnie   „odczarowanie   świata"   przez   myśl  nowoczesną   przypomina 

bardziej przekazanie pałeczki w biegu rozstawnym  czarodziejów. Mentalność 

nowoczesna nabyła receptę na „odczarowanie" w transakcji wiązanej, wraz z 

przepisem i zestawem części dla nowego, „ulepszonego" zaczarowania.

Zaklęciami magicznymi były teraz Historia tudzież Rozum: rozum historii, 

albo   historia   jako   działanie   rozumu,   lub   historia   jako   samo-poznanie   się 

rozumu, albo historia jako dzieje samo-stanowienia się rozumu. Wszystkie te 

i inne jeszcze, różne lecz pokrewne formuły traktowały rozum i historię jak 

syjamskich braci nie zdatnych do operacyjnego odseparowania. Rozum jawił 

się   w   nich   jako   historia,   jako   nieustające   „jeszcze   nie",   jako  g d z i e 

i n d z i e j      każdego z miejsc i      k i e d y          i n d z i e j   każdego z 

momentów   czasu.   „Rozum"   o   którym   powiadała   myśl   nowoczesna   był 

dziwacznym   rzeczownikiem   używanym   tylko   w   czasie   przyszłym:   zawsze 

świadoma   swego   przeznaczenia   teraźniejszość   miała   za   swój   cel 

kapitulację wobec rozumu - czerpała ona swój sens jedyny z samo-zaprze-

czenia, z celu do jakiego miała prowadzić i który domagał się w pierwszym 

rzędzie zastąpienia jej czym innym niż była. Przyszłe rządy Rozumu nadają 

sens chwili obecnej, której funkcją jest moszczenie drogi wiodącej do przy­

szłości.  Narracja  nowoczesna,  mówiąc   słowami  Jean-Franęois   Lyotarda, 

szukała legitymacji „w przyszłości jaka miała dopiero nadejść, a więc w idei 

jaka miała być dopiero realizowana". Trzymano więc nadzieję przy życiu

background image

podsycając nieustannie napięcie między przyszłością, nigdy w pełni nie 

zmaterializowaną, a czasem teraźniejszym, w przyszłość wycelowanym ale 

wciąż od niej odległym; napięcie między „partykularyzmem, przygodnością, 

zamgleniem chwili bieżącej a uniwersalnością, samostanowieniem,  przejrzy­

stością czasu przyszłego jaki obiecywała"

9

.

Nowoczesność wyrażała się w nieustającym wysiłku petryfikacji celu,  a 

więc ujarzmienia tejże przyszłości, która nadawała sens wysiłkowi. Szło o to, by 

przyszłość dowiodła, że wysiłek nie był daremny; by     z         g ó r y   zmusić 

przyszłość   do   zalegitymizowania   wysiłku  ex   post   facto.  W   odróżnieniu   od 

dawnej,   przed-nowoczesnej   i   teologicznej   wersji   „samo-zaciemnie-nia", 

wersja   nowoczesna   nie   odbierała   zmienności,   przygodności   czy 

nieprzewidywalności   świata   jako   argumentu   wymierzonego   potencjalnie 

przeciw sobie. Uznawała przecież sens nie tylko tego, co miało jeszcze nastąpić 

i prędzej czy później nastąpić musiało, ale i tego co miało dokonać  swego 

żywota; także i to drugie miało dla myśli nowoczesnej sens - a to taki oto 

sens, że jego wybycie ze świata oczyszczało grunt pod to, co miało  jeszcze 

nastąpić.   Kurtyna   sensu,   jaką   myśl   nowoczesna   zasłaniała   nieuleczalną 

absurdalność bytu tkana była z przędzy    t w ó r c z e g o     z n i s z c z e n i a .

„W świecie w jakim roiło się od ich sukcesów - powiada Cioran -nacje 

Zachodu nie miały trudności z opiewaniem historii i przypisywaniem jej sensu 
i celowości.-Historia była ich własnością, one były jej pełnomocnikami: nie 
mogły   więc   nie   toczyć   się   w   rozsądnym   kierunku...  Ustawiały  więc   one 
historię, kolejno, pod patronatem Opatrzności, Rozumu i Postępu"

1

  . Prawo 

miejscowe zachodniej cywilizacji, która nadała  sobie imię Nowoczesności, 
mogło   być   przedstawione   jako   prawo   powszechne   dzięki   kleszczom,   w 
jakich zawarł triumfujący Zachód resztę współczesnego mu świata - to właśnie 
globalność ich panowania pozwoliła Europejczykom dopatrzeć się „w         i c h 
cywilizacji,   i c h     dziejach,       i  c h      wiedzy cywilizacji,   historii   i 
wiedzy  berhaupt"       .  Perspektywa   oglądu   świata   określona   była   przez 
dyferencjał   mocy.   Przedmiot   oglądu   zdawał   się   tym   bardziej   wątły   i 
przejściowy, im łatwiej było go zmienić, uprzątnąć z drogi, uczynić niebyłym. 
Oglądane ze szczytu, przedmioty u stóp wzniesienia zdają się śmiesznie małe 
i   nieporadne.  Uzbrojonym   po   zęby   pionierom   kolonizującym   kontynenty 
Ameryki,  Australii   czy   Nowej   Zelandii   tereny,   które   brali   w   posiadanie 
zdawać się

musiały puste; był to dla nich punkt zerowy dziejów, czas nowego startu, 
początku absolutnego.

Specyficznie nowoczesną formą „samo-zaciemnienia" było wyobrażenie  o 

świecie jako linii frontu. Nowoczesność jest ze swej istoty c y w i l i z a c j ą 
f r o n t o w ą .  Istnieć ona może tak długo, jak długo istnieje front bitewny, 
z jakim wiązać można obietnicę nowego rozdziału,  mówiąc ściślej - jak 
długo świat pozwala na to, by traktować go jako linię frontu. „Zachód - 
jak   pisze   Castoriadis   -   jest   niewolnikiem   idei  wolności   absolutnej", 
rozumianej jako „arbitralność (Willkiir) całkowita", jako „próżnia absolutna", 
którą   trzeba   jeszcze   wypełnić   treścią

12

.   Cokolwiek   ma   być   zrobione, 

zrobione być musi. Co się liczy w pierwszym rzędzie, to z d o l n o ś ć 
działania, a nie działanie samo; treść, cel, następstwa czynu są podrzędne wobec 
m o c y  działania.

Tylko   z   pozoru   jest   byt   nowoczesny   zorientowany          d o c e l o w o . 

Naprawdę ważny jest nie cel, lecz owa pewność siebie, jaką czerpie się z 
posiadania    ś r o d k ó w          do osiągania (i stawiania!) celów, jako że to 
właśnie ufność, że można próbować na nowo, i w nieskończoność (że żadna 
porażka nie jest ostateczna) pozwala trwać w przekonaniu, że „historia jest 
postępem rozumu". Wbrew temu jak sobie sama siebie wyobraża, i temu, 
jak   się   reklamuje,   cywilizacja   nowoczesna   nie   orientowała  się nigdy na 
d z i a ł a n i e ,        lecz na     z d o l n o ś ć        do d z i a ł a n i a . 
Ta zdolność z kolei była wypadkową posiadanych narzędzi i oporu surowca 
(to znaczy, zgody przedmiotu działania na to, by działający traktowali go jak 
surowiec): innymi słowy, była ona wypadkową dyferencjału mocy. Można się 
domyślać, że to właśnie spłaszczenie dyfe-rencjału mocy między Zachodem a 
resztą świata było zasadniczym powodem załamania się i  uwiądu tej wersji 
„samo-zaciemnienia" jaka posługiwała się mitologią Historii, Rozumu i 
Postępu; a więc bodźcem  dla ponowoczesnego przewartościowania założeń 
cywilizacji nowoczesnej.  Wynikiem   tego  przewartościowania   nie   jest,   jak 
dotąd, nowa i ulepszona wersja „samo-zaciemnienia". Jest nim nie tylko 
gotowość przyznania, że  byt z pozoru uładzony i sensowny podszyty jest 
Chaosem i Absurdem -ale i rosnące przekonanie, że ów stan trwać będzie 
jak dalece sięgnąć można wyobraźnią, i że nic co jesteśmy w stanie zrobić 
nie może tego faktu zmienić.

 

56

57

background image

Przekłucie zasłony

Nowoczesność uważała się niegdyś za cywilizację      u n i w e r s a l - n ą. 

Mówi ona dziś o sobie jako o cywilizacji     g l o b a l n e j .    Za tą drobną z 
pozoru   wymianą   terminów   kryje   się   radykalny   zwrot   w   samo-wiedzy   i 
samopoczuciu Zachodu.   „Uniwersalne" być miało panowanie  Rozumu; 
taki   ład  rzeczy,  w   jakim   dyktatura   pasji   ustąpi   miejsca   autonomii   istot 
rozumnych, przesądy i ignorancję zastąpi prawda, a miast losu dryfującego 
planktonu   ludzie   żyć   będą   w   historii   planowanej,   skonstruowanej   na 
zamówienie i skrzętnie nadzorowanej. „Globalność", dla odmiany,   znaczy 
tyle    tylko,   że   wszyscy   wszędzie   mogą   stołować   się   u  MacDonalda i 
oglądać najnowszy telewizyjny dokudramat. Uniwersalność była wyzwaniem 
rzuconym   niedoskonałemu   światu,   dumnym   projektem,  zadaniem 
herkulesowym   do   wykonania.   Globalność   natomiast   zwiastuje   potulną 
zgodę na to, co się dzieje; rezygnację z oporu, kapitulację, której  gorycz 
(jeśli w ogóle doświadczaną) osładza co najwyżej przekonanie, że rozsądniej 
przyłączyć   się   do   zwycięzców   niż   tkwić   w   obozie   pokonanych. 
Uniwersalność była orężem i chlubą filozofów. Globalność wysiedla filo­
zofów, odartych z tog senatorskich, z powrotem do owej puszczy z jakiej 
uniwersalność miała ich wyprowadzić. Jak pisze Dawid E. KJemm

W system konkurencyjny gospodarki globalnej wpisane jest prawo, jakie czyni 
dyskurs filozoficzny bezprzedmiotowym: prawo maksymalizacji zysku. Prawo to 
określa normy, jakie kierują lub ograniczają działanie, a czynią to nie poprzez 
odwoływanie  się  do   prawdy  lecz  przez  praktyczną   determinację  rezultatów 
zabiegów życiowych. Prawo samo, bez pomocy, selekcjonuje tych, którym się 
powiodło   od   tych,   którzy   ponieśli   porażkę,   zgodnie   z   zasadami  swoistego 
darwinizmu gospodarczego. Odwoływanie się do prawdy w niczym nie podważy 
działania prawa...

Innymi słowy: niewiele tu zależy od tego, co (i czy) mówią filozofowie - 

jakby nie pragnęli oni, by było odwrotnie, i z jakim by uporem nie

twierdzili   (jak   istotnie   utrzymują   od   Hegla   do   Habermasa),   że   historia   i 
nowoczesność,   a  już  szczególnie   postępowe   dojrzewanie   historii   do   jej 
nowoczesnej   postaci,   są   filozoficznymi   problemami   -   zadaniami          c z e ­
k a j ą c y m i          (choć, jak twierdzi Habermas, bezwiednie) na decyzję 
filozofów. Chaos i przygodność, których dozgonną banicję z wysp społecznego 
ładu myśl nowoczesna zaprzysięgła, powróciły z wygnania, gotowe mścić się za 
czasy   pogardy;   zarządzają   one   teraz   obszarem,   który   miał  być wyłączną 
domeną   Rozumu,   zawiadywaną   przez   prawo   stanowione,   nie  przez   prawa 
natury; zaś gdzie chaos i przygodność rządzą, mędrcy którzy zasiadali wprzódy 
przy biurkach zawiadowców historii degradowani są do ileż pośledniejszej rangi 
nadwornych kronikarzy. Dymisji towarzyszy zakłopotanie - nie jest bowiem 
bynajmniej   jasne,   czy   pulpity   zawiadowcze  zachowały   się   w   ogóle   i   czy 
ktokolwiek jeszcze dziś przy nich zasiada, czy przeżyły one przekształcenie się 
uniwersalizacji w globalizację (lub ujawnienie, że uniwersalizacja jest w istocie 
globalizacją;   lub   też   demaskację  p r o j e k t u          uniwersalizacji jako 
przykrywki dla     p r a k t y k i   globalizacji). Społeczeństwo nie udaje już, że 
jest tarczą przeciw przygodności. Pod nieobecność władz na tyle silnych i 
zuchwałych by podjąć się  na  serio   poskromienia   żywiołu,   społeczeństwo 
samo   staje   się   boiskiem  dla   chaosu   -   polem   bitwy   dla   rozproszonych, 
pozbawionych   wspólnego   dowództwa   i   uzgodnionego   planu   oddziałów 
partyzanckich lub pastwiskiem dla stąd wędrujących każde w innym kierunku, 
choć wszystkie w poszukiwaniu żeru i bezpiecznego od drapieżników poletka 
na nocleg. Chronologia zastępuje historię, „rozwój" zajmuje miejsce postępu, 
przygodność panuje tam, gdzie niegdyś spodziewano się rządów logiki planu. To 
wszystko nie jest filozofów winą; to wszystko nie dlatego się stało, że filozo­
fowie   nie   umieli   ulokować   ulotnego   i   przygodnego   bytu   na   solidnym 
fundamencie.   Jeśli   już,   to   wyrwano   im   z   rąk   narzędzia   i   materiały   bu­
dowlane - i to nie po to, by przekazać je w inne ręce, lecz by cisnąć je na 
śmietnisko zawiedzionych nadziei i niedotrzymanych obietnic, gdzie spoczęły 
już sny o rządach powszechnych Rozumu.

Dymisja   prawodawców   spowodowałaby  oburzenie   polityczne;   unieważ­

nienie procedury prawodawczej budzi filozoficzną rozpacz. Nie tylko o to 
przecież idzie, że trwałe rzekomo małżeństwo prawdy i mocy zakończyło 
się rozwodem. Stało się coś gorszego - zabrakło kawalerów gotowych po­
ślubić prawdę filozofów, i nie widzi już ona ratunku przed staropanień-

 

59

58

background image

stwem.   Nie   widać   jakoś   postaci   skłonnych   przywdziać   szaty   „oświeconych 
despotów", jakie od paru stuleci tkali filozofowie dla przyszłego narzeczonego 
Prawdy - choć filozofowie czynią co mogą by  znaleźć  je w coraz to nowych 
siedzibach,   wśród   nowych   kacyków   plemiennych   na   przykład,   lub   wśród 
dzisiejszych rycerzy wolności, którym nie dano jeszcze szansy spróbowania sił w 
roli   drobnych,   lecz   dokuczliwych   tyranów   (tych,   co   kierują   wzrok   w   tym 
ostatnim kierunku, Cioran ostrzega: „Definicja'jest zawsze kamieniem węgielnym 
świętego przybytku"; z reguły „płomienne oczy zwiastują rzeź"; „człowiek, który 
proponuje nową wiarę, jest prześladowany, aż sam nie stanie się prześladowcą; 
ży^p prawdy zaczyna się od konfliktu z policją, a kończy jej przywołanierff^

4

). 

Dyskurs postmodernistyczny filozofów opętanych tęsknotą za prawodawstwem 
stosuje się do reguł wspólnych zwierzeniom sfrustrowanych: obrzuca się w nim 
wyzwiskami i polewa jadem posłańców, gdy wieściom jakie przynoszą odmawia 
się prawdy lub powodów do poważnego potraktowania.

Postępując w ten sposób, filozofowie winią rzeczywistość za to, że nie wspięła 

się na wyżyny racjonalności, które obrali u zarania ery nowoczesnej za horyzont 
dziejów.   Reakcja   to   naturalna   i   bardzo   ludzka   -   ale   jeśli   wziąć   poprawkę   na 
zrozumiałe rozgoryczenie niedoszłych prawodawców, okaże się, że „stało się w 
historii" co innego niż insynuują: procesy zapoczątkowane u progu nowoczesności, 
fałszywie odczytane w swoim czasie jako pierwsze kroki na szlaku wiodącym ku 
fachowo   nadzorowanej   i   koordynowanej   racjonalności   uniwersalnej,   zrodziły 
mnóstwo   nieskoordynowanych   i   samoistnych   (lokalnych,   partykularnych 
racjonalności, które stały się główną przeszkodą na drodze do iście powszechnego 
ładu racjonalnego. Prawdziwym horyzontem ery nowoczesnej okazało się „społe­
czeństwo ryzyka" Ulricha Becka, w którym liczyć można co najwyżej na to, że 
jakieś inicjatywy miejscowe, ale potencjalnie groźne w skali globalnej, podjęte 
będą   jutro   dla   załagodzenia   strat   naniesionych   przez   wczoraj   podjęte,   równie 
lokalne i w sposób oczywisty szkodliwe globalnie, inicjatywy.

Echo   zawiedzionej   nadziei   kołacze   się   w   często   powtarzanej   opinii,   że 

dolegliwością i przyczyną osobliwej niemocy, jaką zmożona jest nasza epoka 
jest   uwiąd   wyobraźni,   a   nade   wszystko   zmierzch   utopijnego   myślenia. 
Poprawność tej diagnozy budzi wszakże wątpliwości: być może  przyjmuje się tu 
bankructwo p e w n e g o  t y p u  utopii za

60

symptom ogólnej anty-utopijności naszych czasów. Ponowoczesność jest na 
tyle nowoczesna, by żyć nadzieją. Straciła ona niewiele z nowoczesnego 
buńczucznego   optymizmu   (choć   trudno   się   spodziewać,   by   filozofowie 
intonowali odę do ponowoczesnej radości; za mało znajdą dla siebie po­
żywnych okruchów pod stołem biesiadnym rozstawionym na ponowoczes-
nym festynie; nie przewidziano dla nich lokalu w ponowoczesnym szkicu 
„nowej i ulepszonej" przyszłości). Ponowoczesność ma swoje utopie, choć 
nie należy winić filozofów za to, że nie zauważają w nich znamion, jakie 
przyzwyczaili się przyjmować za cechy szczególne utopii: tych co dodawały 
ostróg nowoczesnej nietolerancji wobec teraźniejszości - zawsze przecież 
niedoskonałej,   zawsze   pozostawiającej   wiele   do   życzenia,   zawsze 
ułomnej i koślawej, jeśli się ją ze świetlanym obrazem przyszłej harmonii

zestawiło.

Joe Bailey opisał ciekawie dwie wzajem uzupełniające się utopie po-

nowoczesne: tę która powiada o cudownych właściwościach leczniczych 

wolnego rynku, i tę, która kreśli obraz świata, w jakim na wszystkie kłopoty jest 

lekarstwo,   i   wszystkie   lekarstwa   dostarczane   są   przez   technonaukę. 

Pierwsza, neo-liberalna utopia roztacza panoramę całkowicie uwolnionej z 

więzów,   kompletnie   „zderegulowanej"   konkurencji   rynkowej,   odnajdującej 

nieomylnie najkrótszą i najszybszą trasę do szczęścia i bogactwa. W tej utopii, 

„społeczeństwo jawi się jako ład w zasadzie      n a t u r a l n y ,      w jakim 

zaspokajające   potrzeby   instytucje   wyrastają   niejako   same   przez   się. 

Interwencjonizm, planowanie i upolitycznienie świadczeń społecznych jawią się 

natomiast   jako   niebezpieczne   zaburzenia   żywiołowego   ładu".   Druga, 

technologiczna utopia „głosi, że społeczne, polityczne a nawet moralne 

problemy społeczeństwa podatne są na technologiczne rozwiązania, że ruch 

naprzód we wszystkich sferach życia gwarantowany jest wyłącznie przez 

zmiany technologiczne, i że obecne społeczeństwo znajduje się w ruchu 

przyspieszonym ku nowym jakościowym ulepszeniom, jakie przyniesie rozwój 

technologii". A oto konkluzja Baileya:

Oto dwie nowe, przykuwające uwagę, i powiedziałbym, że wielce wpływowe 
utopie, które wnoszą element optymizmu do debat publicznych. Powiedział­
bym, więcej: że dominują one i kolonizują optymizm współczesny.

background image

Utopie ponowoczesne są anarchistyczne; rzadko kiedy skłaniają się ku 

anarcho-syndykalizmowi. Obie malują obraz świata praw bez obowiązków, 
a głównie bez rządców i żandarmów, za wyjątkiem tych paru, bez których 
obejść   się   nie   można,   jeśli   pragnie   się   spokojnego   spaceru  wzdłuż 
sklepowego deptaku i nie chce się by torbę z zakupami wyrwano  z ręki. 
Obie każą ufać mądrości Nieobecnego Rozumu. Obie buntują się przeciw 
świadomemu   działaniu   zbiorowemu,   planom   wspólnym,   projektom 
ogólnym, dzisiejszym wyrzeczeniom w imię przyszłych korzyści, zwłoce 
w zaspokajaniu pragnień - wszystkim tym zasadom głoszonym wczoraj w 
założeniu, że przyszłość można kontrolować, nadawać jej kierunek, zmuszać 
do tego, by przybierała kształt z góry pożądany, a więc w założeniu że bieg 
czasu   nie   jest   po   prostu   sekwencją   niepowiązanych   i  niezależnych   od 
siebie epizodów, że to, co robi się dziś waży, jako że ma wpływ jakiś na to, 
co  się  stanie  jutro;  że, innymi  słowy, czyny  są „brzemienne  w skutki". 
Mądrość   ponowoczesna   uznaje   jedno   tylko   planowanie,   zwane 
„planowaniem rodziny" (nazwę dobrano, rzec można, w stylu Orwellowskiej 
n o w o m o w y      -     n i e      po     to     by i n f o r m o w a ć ,      a l e 
a b y      m y l i ć ;      istota „planowania rodziny" na tym przecież polega, by 
do   powstania   rodziny   nie   dopuścić)  -   a   więc   planowanie   zmierzające   do 
z a p o b i e g a n i a          „brze-mienności w skutki", do oczyszczania 
czynów od następstw. Dzieje się  tak, jak gdyby nowe aksjomaty polityki 
życiowej były dokładnym odwróceniem dawnych: jeśli dawniej zakładało 
się,   że   aktorzy   pracują   w   imię  przyszłości   -   dziś   przyjmuje   się,   że 
przyszłość   jest  siłą  wobec  aktorów  niechętną  lub złowrogą, jaka dławi 
wolność,   paraliżuje   wolę   i   pęta   ręce  na   długo,   zanim   nadejdzie. 
Żywiołowość   świata   malowanego   przez   ponowoczesne   utopie   czyni 
absurdalną wszelką troskę o przyszłość, z wyjątkiem troski o to, by móc 
przestać troszczyć się o przyszłość - no i o to oczywiście, by móc działać w 
sposób odpowiednio beztroski i niefrasobliwy.

Chaos i przygodność, które myśl i praktyka nowoczesne usiłowały przez 

dwa z górą stulecia wytrzebić lub (gdyby wytrzebić się nie dało) przepędzić z 

pola widzenia, nie tylko powróciły z wygnania lub kryjówki, ale (po raz 

pierwszy chyba w dziejach tak jawnie, i dla tak wielu ludzi naraz) pojawiają 

się na placach publicznych gołe, pozbawione szat, makijażu i ozdób - i po 

raz pierwszy nie wstydzą się swej nagości i nie szukają, jakby ją ukryć. Bez­

podstawność bytu nie jest dziś hańbiącą tajemnicą, o jakiej w porządnym

62

towarzystwie mówić nie wypada, ani grzechem pierworodnym, który zbiorowość 

ludzka zwana społeczeństwem stara się jak tylko można odpokutować i zmyć. 

Wręcz na odwrót: opiewa się dziś jej piękno i głosi jej chwałę, jako warunku 

prawdziwej, w pełni rozkwitłej wolności. Ponowo-czesność oznacza demontaż i 

deregulację wszystkich tych urzędów, na jakie  w epoce nowoczesnej składano 

obowiązek   prowadzenia   lub   popychania"  istot   ludzkich^pojedynczo   lub 

zbiorowo, ku ich stanowi idealnemu: ku ładowi racjonalnemu i doskonałości, 

ku doskonałości racjonalnej i racjonalności doskonałej. Utopie ponowoczesne, 

ponowoczesne   wyobrażenia   o  szczęściu   przekonują   nas,   że   należy 

przyklaskiwać   rozbiórce,   radować   się   rozwalaniem   ścian,   witać   kruszenie   i 

przemiał   ideałów   hymnami   na   cześć  wolności   niczym   nareszcie   nie 

krępowanej, raz na zawsze uwolnionej od  mącącego przyjemność obowiązku 

służenia „wyższym celom".

Nie jest wcale jasne, jak posuwać się mogą naprzód sprawy moralności, 

dobra i sprawiedliwości w świecie, który jak gdyby pogodził się z własną 
bezpodstawnością, przestał się nią kłopotać i nie cierpi już na bezsenność z 
powodu niedowładu urzędów odpowiedzialnych za poskramianie chaosu. Nie 
należy się więc dziwić, że filozofowie etyczni tracą nerwy i że opuszcza ich 
chęć brania się za barki z problemami świata  jaki zamieszkują; że miast 
upierać   się   w   sprawowaniu   coraz   mniej   wdzięcznej   a   coraz   bardziej 
awanturniczej funkcji stanowienia praw i ferowania  sądów etycznych, wolą 
spędzać czas na mnożeniu uczonych komentarzy do antycznych tekstów. Po 
sporządzeniu   inwetarza   aktualnych   frasunków  intelektualnych   zarówno   na 
lewicy jak i na prawicy politycznego widma, znalazł Castoriadis „przerażający 
regres ideologiczny wśród literati".

Czynności prawodawcze i definicyjne są z reguły jawną lub pośrednią 

krytyką istniejącego stanu rzeczy. Obecna niechęć do zajmowania się nimi 
rozonuje ściśle, i wcale nie przypadkowo, z obumieraniem myśli krytycznej; 
z   powszechnie   dziś   odczuwaną   niemocą   wyobraźni,   niezdolnej   już  do 
wykoncypowania   świata   odmiennego   od   tego   jaki   istnieje   a   jednak 
podobnie jak on zdolnego do życia; a i z równie powszechnym brakiem 
optyministycznej zuchwałości lub zuchwałego optymizmu potrzebnych, by 
zarekomendować ów świat odmienny ludziom zanurzonym w świecie, który 
jest. „Okres bieżący można zatem opisać najlepiej jako ogólny odwrót  ku 
konformizmowi"   -   powiada   Castoriadis.   Powiada   to   ze   smutkiem   i 
gniewiem - nawet on jednak, gdy proponuje zastrzyk środków pobudza­
jących dla zahamowania dalszego uwiądu wątlejącej, lecz nie wyczerpanej

63

background image

wszak jeszcze do końca wizji świata zbiorowej i indywidualnej autonomii, 
kończy zdaniem nie tak znowu różniącym się od popularnych diagnoz, 
jakie obarcza on skądinąd winą za ubóstwo ideologiczne i głuche milczenie 
dzisiejszych  literati:  „Trzeba   nam   nowych   celów   politycznych   i   nowych 
postaw ludzkich, których jak dotąd ni śladu"

16

...

Zerwanie zasłony

Gdy  obciąża  się  bezwyjątkową  niemal  i  prawie  całkowitą  „ślepotę   na 

alternatywy" winą za obezwładniającą atmosferę podejrzenia lub obojętności, 
w jakiej dusi się dziś i wiotczeje zaangażowanie etyczne, pamiętać wypada, 
że   rzekomy  winowajca   jest   nie   tyle   sprawcą,   co   symptomem  przemian. 
Niechęć do arbitrażu etycznego zdaje się płynąć z autentycznych i zasadnych 
wątpliwości   co   do   walorów   operacji   „Chaosgate",   przynajmniej   w   tej 
specyficznej postaci jaką nadano jej w erze nowożytnej. Choć udało się w 
jej wyniku rozbić liczne obozy polowe ładu i sensu, operacja jako całość nie 
przyniosła sukcesu jaki obiecywała; nie udało się jej  usunąć  nieładu poza 
granice   rzeczywistości   czy   świadomości   społecznej,   a   tym   bardziej   nie 
osiągnęła   ona   spodziewanego   „postępu   etycznego".   Po   zastanowieniu, 
kuracja nie wydaje się dziś bardziej atrakcyjna od chorobowego ponoć stanu z 
jakiego miała los ludzki wydobyć. „Ogólny postęp człowieczeństwa" - czy to 
w sensie coraz skuteczniejszej kontroli  nad tym, co w świecie żywiołowe, 
przygodne i potencjalnie katastrofalne,  czy to w sensie rosnącej autonomii 
grupowej   i   jednostkowej   -   nie   nastąpił;   zaś   praca   nad   jego   realizacją 
przyniosła niemało zatrutych owoców. Umysłu refleksyjnego nie może nie 
trapić pytanie, czy aby praca ta, w formie jaką jej dotąd nadawano, może w 
ogóle   przynieść   owoce   jadalne  i   nie   robaczywe.   Zanim   dojdzie   się   do 
przekonującej   odpowiedzi   na   to  pytanie,   nie   będzie   rzeczą   oczywistą,   że 
obserwowana   dziś   powściągliwość  ideologiczna   jest   sprawą   tchórzostwa   i 
zdrady (o co pomawiają ją chwytający za pióro krytycy krytyków,   którzy 
zamilkli), a nie rozwagi, trzeźwości umysłu i poczucia odpowiedzialności. 
Jak   powiada   Jean-Francois   Lyotard,  „po  upływie   dwóch  ostatnich  stuleci 
jesteśmy bardziej wyczuleni na sygnały zwiastujące ruch w przeciwnym [do 
postępowego] kierunku. Ani libaralizm, czy to gospodarczy czy to polityczny, 
ani mar-

64

ksizm w jego wielorakich wcieleniach, nie wyszły z owych krwawych stuleci 
niezbrukane, wolne od oskarżeń o zbrodnie przeciw ludzkości".

Dwie   wątpliwości   ranią   dotkliwie   godność   moralną   i   etyczną   pewność 

siebie Zachodu.

Po pierwsze - podejrzenie, jakiego żadną miarą rozchwiać się nie udaje, że 

Auschwitz i Gułag (podobnie  jak  i późniejszy już, w tym i całkiem nowy, 
nawrót namiętnej niechęci do obcych, w licznych formach, w jakich się dziś 
przejawia - poczynając od ogólnie potępianej „czystki etnicznej", poprzez 
równie ogólnie, choć pokryjomu oklaskiwane napady  na cudzoziemców, i 
kończąc   na   powszechnie   już   i   publicznie   fetowanym  „nowym   i 
udoskonalonym" prawodawstwie wymierzonym w imigrantów i poszukiwaczy 
azylu) były i są logicznym wytworem, a nie chwilową aberracją myślową czy 
zbłąkaniem   nowoczesnej   praktyki   „dekretowania   ładu";  podejrzenie,   że 
odwrotną i oddzielić się nie dającą stroną „uniwersaliza-cji" jest mnożenie 
podziałów,   duszenie   wszystkiego,   co   się   jednoliceniu  wymyka,   i   pęd   do 
wyłączności,   i   że   rzekomy   „fundament   uniwersalny"   dekretowanego   ładu 
okazuje się w praktyce podstawą teoretyczną dla nieto-relancji wobec tego, co 
odmienne, oraz bazą dla wypraw karnych przeciw tym, co obstają przy swej 
odmienności; innymi słowy, że ceną  nowoczesnej   wersji   humanizacji   było 
poczęcie   i   intensyfikacja   działań   w   skutkach   swych   nieludzkich.   Macki 
wątpliwości   sięgają   głęboko:   do   samego   serca   „projektu   Nowoczesność". 
Pytamy dziś, zmożeni niepewnością, czy aby małżeństwo między wzrostem 
kontroli   racjonalnej   a   rozkwitem   społecznej   i   osobistej   autonomii   -   ów 
postulat   koronny   strategii   nowoczesnej   -nie   było   od   pierwszej   chwili 
mezaliansem,   i   czy   aby,   wbrew   przechwałkom,   było   ono   kiedy 
skonsumowane.

Druga   wątpliwość  jest  nie   mniej   zasadnicza.   Dotyczy   ona   równie 

istotnej przesłanki „projektu Nowoczesność" - tej mianowicie, że nowo­
czesność jest ze swej natury cywilizacją skazaną niejako na powszechność; 
pierwszą chyba w dziejach ludzkości formą istnienia, jaka nadaje się do 
uniwersalnego zastosowania. Wiązało się z tym założeniem ściśle wyobrażenie 
o „unowocześnionej" części globu jako o z a a w a n s o w a - n e j swoistej 
straży przedniej oddziału ludzkości, jaka toruje szlaki,  którymi prędzej 
czy później podąży reszta gatunku ludzkiego. Bezlitosne tępienie zastanych 
-   „zacofanych"   -   sposobów   życia   mogło   być   w   świetle   tych   założeń 
postrzegane i przedstawiane jako wprowadzenie do iście

65

background image

powszechnej unii równych partnerów, swoistej  civitas gentium  Kanta, kie­
rowanej przez jus cosmopoliticum do federacji wolnych ludów uznających te 
same wartości i przestrzegających tych samych zasad moralnych. Rzecz w 
tym jednak, że wszystkie te akty wiary i milczące założenia źle  zniosły 
próbę czasu. Mnożą się dziś dowody, że cywilizacja nowoczesna  nie jest 
bynajmniej „z natury swej" powszechna; że, co gorsza, nie nadaje się ona do 
powszechnego zastosowania; że         n i e z b ę d n y m   warunkiem   jej 
rozkwitu   na   jednych   terenach   jest   dewastacja   i   pauperyzacja   innych 
terenów;   i   że   zabrakłoby   jej   potencji   ekspansyjnej   i   impetu,  gdyby 
wyczerpał   się   kiedy   zasób   śmietnisk,   na   jakie   kraje   „zaawansowane" 
wyrzucać   mogą   toksyczne   odpady   i   produkty   uboczne   pozostałe   z 
budowy ładu i poskramiania chaosu u siebie w domu. Zacytujmy raz jeszcze 
Lyotarda:

ludzkość   podzielona   jest   na   dwie   części.   Jedna   stoi   wobec   problemów   wyni

kłych   ze   złożoności   bytu,   gdy   druga   boryka   się   z   odwiecznym   a   straszliwym

zadaniem   przetrwania.   Ten   podział   jest   chyba   podstawowym   aspektem   klęski

nowoczesnego projektu...

To nie niedostatek postępu, lecz przeciwnie, fakt rozwoju - technicznego i na­

ukowego, artystycznego, gospodarczego, politycznego - który stworzył możli­

wość wojen totalnych, totalitaryzmu, rosnącej przepaści między zamożną 

Północą a nędzarskim Południem, bezrobocia i „nowego ubóstwa"...

Wyrok   Lyotarda   jest   potępiający   i   bezapelacyjny:   „nie   wolno   uzasadniać 

rozwoju obietnicą emancypacji człowieczeństwa jako całości"     . A przecież  w 

imię tej właśnie emancypacji - od nędzy, od „niskiej stopy życiowej",  od 

ubóstwa potrzeb, od konieczności czynienia tego, czego domaga się tradycja 

zamiast tego, na co ma się ochotę (lub na co może przyjdzie jeszcze ochota w 

przyszłości)   -   wypowiedział   Harry   Truman   w   1947   roku   wojnę 

„niedorozwojowi". Od tego czasu, niewyobrażalne przedtem cierpienia stały się 

udziałem ludów o „gospodarce symbiotycznej", a spadły one na ich  głowy 

jakoby gwoli ich przyszłego szczęścia, utożsamionego teraz z „rozwiniętym", to 

znaczy nowoczesnym, stylem życia. Delikatna a krucha równowaga „gospodarki 

symbiotycznej" z jej subtelną harmonią możliwości i  pragnień nie mogła ujść 

cało,   gdy   pod   obstrzałem   znalazły   się   prostota   bytu,   skromność   marzeń, 

wstrzemięźliwość,   zadowolenie  się   małym,  zgoda   na  ograniczoność   ludzkich 

możliwości i szacunek dla wszelkich, nie tylko ludzkich, odmian życia. Dawna 

gospodarka leży w gruzach, ale nie widać co

66

miałoby ją zastąpić; nie znaleziono jakoś skutecznej recepty na nową rów­
nowagę.   Ofiary   molocha   „rozwoju"   -   „pozostawione   samym   sobie   przez 
sektor zaawansowany, ale i odcięte bezpowrotnie od dawnych sposobów życia... 
stają   się   emigrantami   we   własnych   krajach"       .   Gdzie   przemkną   rydwany 
„rozwoju", brak         k w a l i f i k a c j i      zastępuje       w i e d z ę          i 
u m i e j ę t n o ś c i          c o d z i e n n e ,          utowarowiona      s i ł a 
r o b o c z a          zapełnia osiedla niegdyś zamieszkane przez         l u d z i , 
wspólne      u ż y t k i          przekształcają się w      z a s o b y            i n w e ­
s t y c y j n e ,  mądrość w przesąd, a mędrcy w nosicieli zabobonu. Rydwany nie 
z własnego pędzą impetu, nie utrzymałyby ich w ruchu nawet i owe oszalałe 
tłumy przyszłych ofiar rzucające się w ekstazie pod koła, by ciałami  swymi 
mościć drogę „rozwojowi". Rydwany pchane są od tyłu - często po kryjomu, ale 
zawsze bez chwili wytchnienia - przez niezliczone zastępy ekspertów, inżynierów, 
najemców i podnajemców, handlarzy ziarnem siewnym,  nawozami, środkami 
owadobójczymi,   narzędziami   czy   silnikami,   naukowcami   z   instytutów 
badawczych oraz tubylczych lub kosmopolitycznych polityków goniących za 
sławą   i   chwałą.   Pęd   rydwanów   zdaje   się   więc   nie   do  powstrzymania,   a 
wrażenie niepowstrzymalności czyni go bardziej jeszcze niepowtarzalnym. Nie 
ma, jak widać, ucieczki przed „rozwojem", jaki zaawansowana część globu, 
żądna   ciągle   świeżych   dostaw   krwi   dziewiczej   dla  zapobieżenia   własnemu 
grzybieniu,   zdołała   przekształcić   w   coś   na   podobieństwo   „prawa   natury". 
Spytajmy wszakże, co ów „rozwój" rozwija?

Najmniej wątpliwy a najbardziej jaskrawy jest fakt „rozwoju" dystansu 

między tym, co ludzie wytwarzają, a tym, co przywłaszczają i spożywają 
aby pozostać przy życiu (jakby się owego „pozostania przy życiu" nie ro­
zumiało w danym czasie i miejscu). „Rozwój" „rozwija" w sposób najbardziej 
oczywisty     z a l e ż n o ś ć      ludzi od przedmiotów i zdarzeń, których sami 
nie są w stanie wytworzyć czy kontrolować, ani nawet ogarnąć wzrokiem i 
zrozumieć.   Gdy   docierają   one   do   progów   własnego   domostwa,   fale 
wzbudzone działaniami innych ludzi przypominają do  złudzenia powódź, 
czy inne katastrofy żywiołowe; nadciągają one niezapowiedziane, nie wiadmo 
skąd, i drwią sobie z zapobiegliwości, sprytu i mądrości mieszkańców. Jakby 
szczerze nie wierzyli planiści i mianowani lub  samozwańczy zwiadowcy 
procesów   społecznych,   że   sterują,   lub   mogą   w  razie   potrzeby   sterować 
zdarzeniami,   i   jakby   nie   byli   przekonani,   że   postrzegają   metodę   w   ich 
szaleństwie,   z   punktu   widzenia   ofiar   („przedmiotów"   rozwoju)   zmiany 
przypominają   raczej   otwarcie   śluz,   przez   który  chaos   i   przygodność 
wdzierają się w monotonne wprawdzie, ale jak dotąd

67

background image

uregulowane i uładzone życie. Gdzie dawniej czuli się w domu, dziś czują 
się zabłąkani. To, co dla orędowników rozwoju jest odczarowaniem - dla 
ofiar   rozwoju   jest   zaczarowaniem   świata.   Nieprzenikalna   wzrokiem 
tajemnica szczelnie spowija teraz świat niegdyś swojski, przejrzysty, znajomy. 
Ofiary „rozwoju" nie wiedzą już, jak postępować; i nie ufają już własnym 
nogom, nie nawykłym wszak do grząskiej gleby na jakiej wypadło im się 
teraz   poruszać.   Ofiary   potrzebują   protez   i   lasek   -   przewodników, 
ekspertów, instruktorów, rozkazodawców.

Nie   o  tym   jednak   mowa   w   podręcznikach  „ekonomii   rozwojowej"   i 

dekla- racjach politycznych na temat potrzeby i perspektyw rozwoju. Jedne i 
drugie mierzą rozwój masą spożytych produktów - rozmiarami „efektywnego 
popytu" na dobra i usługi. Rozwój ma miejsce, powiadają one lub zakładają 
milcząco, gdy rozmiary te rosną. Iście tautologicznym sposobem wzrost ten 
przedstawia się jako postęp w zaspokojeniu ludzkich potrzeb (jak wskazuje 
Robert   E.   Lane   z   Harvardu,   wedle   ortodoksyjnych  ekonomistów 
„zadowolenie   z   produktu   jest   dowiedzione   przez   fakt   jego  nabycia, 
niezależnie od tego czy przynosi on radość, czy utrapienie, i bez wzięcia pod 
uwagę alternatywnych a poza-rynkowych pożytków, jakie uzyskać by można z 
czasu i sił nabywcy"

1

   - a więc dowodzą oni z góry, że ludzie kupują to, czego 

potrzebują, i że kupują to         d l a t e g o          że  potrzebują). Przy takim 
rozumowaniu,   można   pominąć   milczeniem   gigantyczne   zagadnienie 
pierwszeństwa   podaży   wobec   popytu,   towarów   które  „kupują"   swych 
przyszłych nabywców i konsumentów, pragnień będących w tej samej mierze 
wytworem   przemysłowym   jak   i   owe   dobra,   które   mają   służyć   ich 
zaspokojeniu. Głębszą jeszcze przesłanką omawianego rozumowania, której 
przyjęcie czyni rozumowanie   ,,samo przez się  oczywistym", jest teza, że 
szczęście   jest   wynikiem   zaspokojenia   pragnień  (przekonanie   mocno   w 
popularnej   opinii   zakorzenione,   mimo   że   wielokrotnie   krytykowane   i 
dyskredytowane przez łańcuch wybitnych myślicieli,  od   Schopenhauera   do 
Freuda).     Wnioskiem   z   sylogizmu   wspartego   na  tautologii   i   fałszywej 
przesłance jest teza, że rozwój jest konieczny, pożądany i moralnie pochwały 
godny, jako że powiększa on sumę ludzkiego szczęścia; po czym za pomocą 
nowej   serii   tautologii,   wniosek   ów   jest  „potwierdzany"   przez   statystykę 
rosnących dochodów i pojemności wymiany handlowej w rozwiniętej części 
globu.

Robert Lane dokonał przeglądu danych o opiniach, jakie wypowiadają o 

swym poziomie zadowolenia z życia ci, których uważa się za takich, co są 
z życia zadowolonymi - i doszedł" do wniosków rażąco sprzecznych z tymi, 
jakie suponuje tradycyjny folklor ekonomiczny:

Badania  prowadzone w  zaawansowanych   systemach  gospodarczych  wskazują, 
zgodnie   z   oczekiwaniami,   że   na   każdy   dodatkowy   tysiąc   funtów   dochodu 
przypada   wzrost   poczucia   dobrobytu   -   ale   prawidłowość   ta   działa   jedynie 
wśród najuboższej jednej piątej ludności. Powyżej tej cezury, nie widać żadnego 
niemal wzrostu zadowolenia skorelowanego ze wzrostem dochodu... [w]  USA i 
Anglii   znaleziono   tu   jedynie   znikomą   i   chwiejną   korelację.   Bogaci   nie   są 
szczęśliwsi niż klasy średnie, a wyższe klasy średnie nie są szczęśliwsze od 
niższych. Powyżej poziomu nędzy lub niemal mędzy, jeśli pieniądze przynoszą 
szczęście, przynoszą go bardzo niewiele lub wcale go nie przynoszą.

Wzrost dochodu przysparza szczęścia tym tylko, którzy żyją w nędzy; ale 

wszelkie dostępne statystyki wskazują właśnie na to, że dochody nędzarzy 
nie rosną bynajmniej w wyniku „rozwoju"; co najwyżej rosną (czasem wcale 
pokaźnie) ich zastępy, podczas gdy ich zbiorowy udział w starym i nowym 
bogactwie spada gwałtownie. (Przypomnijmy nadto, że to  właśnie „rozwój" 
przeinacza zgrzebny byt w „upośledzenie materialne", tworząc w ten sposób, 
a nie rozwiązując, psycho-społeczny „problem nędzy" w tej postaci, w jakiej 
ekonomiści i politycy posługują się nim dla uzasadniania potrzeby i sensu 
rozwoju).   Ci,   których   radość   życia   wzrosnąć   może   najbardziej   dzięki 
powiększonym dochodom mają znikomą szansę dodatkowych zysków, zaś 
ci którzy istotnie zarobią (i wydadzą)  więcej, nie zauważą niemal wzrostu 
dobrobytu...

Jest wreszcie zjawisko „węża pożerającego własny ogon", z każdym 

dniem coraz jaskrawiej rzucające się w oczy w okresie, gdy wzrost gospo­
darczy, tak imponujący w czasach powojennej od- i przebudowy, zwalnia 
tempo i wczorajsza szczobrodliwość, skwapliwie przetłumaczona z języka 
etyki na język ekonomii, uznana jest za przejaw zgubnego gospodarczo 
irracjonalizmu. Można się dziś spodziewać, że dumna wizja wszechświato­
wego rozwoju mającego „unowocześnić" i uszczęśliwić wszystkich jednako, 
zniknie   rychło   w   ruchomych   piaskach   miejscowych   protekcjonizmów   i 
dokona żywota w powszechnej bijatyce o nieco większy udział w koczow-

 

68

69

background image

niczych zasobach kapitałowych, pod ciosami rządów narodowych czynią­
cych wszystko co w ich mocy, by przywłaszczyć posady i miejsca pracy 
sąsiadów a w zamian wypróżnić własne zbiorniki bezrobocia na ich pod­
wórkach.  Wszystko   co   wiemy   wskazuje   na   to,   że   małe   są   szansę   na 
wskrzeszenie dawnej wiary w powszechną emancypację-poprzez-rozwój i na 
utrzymanie   przy   życiu   niegdysiejszej   nadziei,   że   u   kresu   rozwojowej 
epopei czeka świat uładzony, rozsądnie skonstruowany i tak pomyślany, by 
ludzkim potrzebom wiernie a gorliwie służył.

Moralność ujawniona

Nowoczesność wiedziała, dokąd zmierza i zdecydowana była dojść do 

celu. Myśl nowoczesna wiedziała, dokąd chciałaby dotrzeć i sądziła, że wie 
co czynić należy, by ułożyć trasę podróży. Jeśli samostanowienie było obsesją 
nowoczesności,   a   myśl   nowoczesna   opętana   była   z   przyrodzenia  żądzą 
prawodawstwa   -   nie   stało   się   to   za   sprawą   imperialnych   apetytów,  lecz 
wynikało raczej z zadufania i nadmiaru pewności siebie. Ambicje globalne i 
niepohamowana   żarłoczność   były   zaledwie   pragmatycznym   refleksem 
oszałamiającego swym ogromem zadania zaprowadzenia ładu  tam, gdzie 
dotąd panoszył się chaos i dokonania tego czynu herkulesowe-go własnymi 
siłami, bez pomocy z zewnątrz i bez jakiejkolwiek gwarancji powodzenia poza 
własnym uporem.  Zamiar  wymagał trzeźwego umysłu i  potężnych   dłoni. 
Wiele   przeszkód   wypadało   unicestwić   po   drodze,   ale   miało   to   być 
niszczenie   twórcze.   Potrzeba   było   bezwzględności,   by   cel  osiągnąć,  ale 
szlachetność celu czyniła litość przestępstwem a brak skrupułów objawem 
humanitaryzmu.  Lśniąca  wizja  zdrowia  usprawiedliwiała  gorycz  lekarstwa, 
oślepiająca   perspektywa   wolności   powszechnej   uzasadniała   ścisły   nadzór   i 
sztywność  przepisów,  zaś  promienny obraz  przyszłych  rządów   rozumu   nie 
pozwalał ufać dzisiejszemu rozsądkowi tych, których przeznaczeniem było 
kąpać się w ich blasku.

Można zauważyć, że popęd prawodawczy cechuje wszystkie cywilizacje 

(„był to teren ucywilizowany od stuleci - pocięty był tysiącami ścieżek i 
dróg" - pisze Michael Ondaatje w  Angielskim Pacjencie,  sugerując, że 
można poznać teren ucywilizowany po tym, że podróżnicy wędrują tam 
utartymi szlakami i że przetarte są tam szlaki, po których wędrować na-

70

leży) - ale jedynie nowoczesność uznała siebie za cywilizację, nazwała się tym 
mianem,   i   przekuła   swój   los   w   świadomie   realizowaną   misję   (restro-
spektywnie   jeno   konstruując   odmienne   od   siebie   sposoby   bycia   jako 
ułomne   lub   niedorozwinięte   wersje   własnego  modus   vivendi,  nadając   tym 
samym   własnemu   praktykularyzmowi   walor   uniwersalny;   w   podobnym   stylu 
postępowali opętani misją wychowywania pedagogowie Oświecenia, mianując 
baby wioskowe i proboszczów parafialnych swymi - jakże niedoskonałymi - 
poprzednikami w dziejach zawodu nauczycielskiego). To właśnie nowoczesność 
określiła siebie jako     c y w i l i z a c j ę      -to  znaczy jako systematyczny 
wysiłek poskromienia żywiołu i stworzenia świata, który nie byłby tym czym 
jest, gdyby wysiłku zabrakło; świata sztucznego, dzieła sztuki, takiego co to 
jak wszystkie dzieła sztuki musi zakładać własne fundamenty i chronić je przed 
wykruszeniem. W odróżnieniu od innych cywilizacji, prawodawstwo było dla 
nowoczesności   obowiązkiem,   jaki   sama   zadekretowała;   było   ono   jej 
powołaniem, misją -oraz warunkiem przetrwania.

Prawo   odgradzało   ład   od   chaosu,   istnienie   ludzkiego   od   zwierzęcego 

catch-as-catch-can, świat zamieszkały od nienadającego się do osadnictwa, sens 
od   bezsensu.   Prawo   dla   każdego   i   na   każdą   okoliczność;   także   i   dla 
wszystkiego, co ktokolwiek zrobić może komukolwiek innemu. Nieustępliwe 
poszukiwania zasad etycznych były częścią składową (łatwą do przewidzenia  a 
nieodzowną)   ustawodawczego   szału.   Należało   ludzi  uświadomić, że 
czynienie dobra jest ich     o b o w i ą z k i e m ,    i że spełnienie obowiązku 
jest dobrem.   I nie można się było po ludziach  spodziewać, że spełniać 
będą obowiązek z własnej inicjatywy - jeśli się  ich wpierw do tego nie 
skłoni; obowiązków trzeba nauczyć, do ich spełnienia popychać, łagodnie lub 
brutalnie,   w   zależności   od   siły   napotkanego   oporu.   Nowoczesność   była 
zatem,   i   musiała   być,  Wiekiem   Etyki;  nie  była   by   nowoczesnością   w 
przeciwnym przypadku. Podobnie jak prawo poprzedzało wszelki ład, etyka 
musiała poprzedzać moralność. Moralność nie mogła być pomyślana inaczej niż 
jako     w y t w ó r        etyki; zasady etyczne były narzędziami jej produkcji; 
etyka była technologią przemysłu moralnego, dobro zamierzonym produktem, 
zło odpadem lub brakiem fabrycznym.

Jeśli reglamentacja i twórczość były zawołaniem bojowym nowoczes­

ności, deregulacja i przerób wtórny są hasłami ponowoczesności. Medyta-

71

background image

cje   na   temat   nietzscheańskiego   „wiecznego   powrotu"   zapełniają   białe   karty 
przewodników, z jakich wytarto historię postępu. Jesteśmy nadal w ruchu,  ale 
nie wiemy już ,   dokąd idziemy;   nie wiemy nawet,  czy postępujemy w 
prostej linii, czy też kręcimy się w kółko. Pojęcia takie  jak „naprzód" czy 
„wstecz" straciły wiele z przejrzystego niegdyś znaczenia, co objawia się w 
chwili, gdy próbuje się je odnieść do czegoś rozle-glejszego niż jednodniowe 
wycieczki,   o   zasięgu   na   tyle   skromnym,   by  można   było się  nie   liczyć  z 
zakrzywieniem czasoprzestrzeni. To, co nowe, jest tylko wtórnym przerobem 
tego, co już było - a to, co dawne, cierpliwie czeka na odkurzenie i ocucenie 
z drzemki, by przedzierzgnąć się  w nowość. (Nie ma już więc śmierci, nie 
ma jej w pierwotnym sensie ostateczności, nieodwracalności, bezpowrotności; 
jest tylko akt wybycia,  chwilowego zaniku, pogrążenia się w niepamięi; być 
zapomnianym to tyle co być oddanym na przechowanie w chłodni i czekać na 
rozmrożenie gdy  zajdzie po temu potrzeba. Bez śmierci nie ma wszakże i 
nieśmiertelności - nie ma jej w pierwotnym sensie trwałości, wieczności, nie-
starze-nia się i nie wypadania z obiegu. Jest tylko nieśmiertelność momentalna, 
nieśmiertelność    na     m o m e n t ,        równie zdana na fanaberie losu, jak 
zdana   była   niegdyś   śmierć.   Nie   ma   więc   wiele   do   zarobienia,   zyskania, 
wygrania - nic nie pobudza do kontrolowania własnego losu, sprzeciwu wobec 
gry przypadku, mozolnego utrwalania tego, co samo przez  się chwilowe i 
ulotne.  Nie   może  śmierć  stać   się   zdarzeniem  do  odwołania  bez   tego,   by   i 
nieśmiertelność można było odwołać). Historia rozpada się na kawałki; znów, 
jak   w   czasach   przednowoczesnych,   przypomina   ona  bardziej   sznur 
przypadkowo zebranych paciorków, niż sekwencję powiązanych zdarzeń. Rzeczy 
„dzieją się", zdarzenia „zachodzą", miast następować po sobie i poprzedzać 
się   wedle   logicznej   zasady.   W   odróżnieniu  jednak   od   czasów 
przednowoczesnych, nie ma dziś w zasięgu wzroku Siły Wyższej czy Mądrości 
Przedustawnej,   jakie   dekretowałyby   i   nadzorowały  dzianie   się  rzeczy   i 
zachodzenie zdarzeń, i w ten spoób kompensowałyby brak widocznego związku 
między nimi.

W czasoprzestrzeni wypełnionej epizodami lokalnymi (ppcweoia, wiedza 

praktyczna, zastępuje prawdę obiektywną; troska o to, by utrzymać się w 
ruchu   nie   pozostawia   czasu   na   poszukiwania   fundamentów;   reguły 
zdroworozsądkowe są w użyciu tam, gdzie oczekiwano niegdyś rządów zasad 
uniwersalnych. W takiej czasoprzestrzeni wszystko, co wykracza poza

decyzje „do odwołania" i przepisy „w tych oto ramach" zalatuje naiwnością 
i zarozumialstwem, jeśli nie trupim odorem totalitaryzmu. Nie pozostaje 
więc   miejsca   na   ustawodawstwo   etyczne   -   chyba   że   w   przepojonych 
nostalgią schroniskach akademickich.

Dla   każdego,   kto   przywykł   myśleć   o   moralności   jako   o   produkcie 

końcowym przemysłu etycznego (a więc dla nas wszystkich, nauczonych tak 
właśnie   o   moralności   myśleć),   zmierzch   Wieku   Etyki   (a   więc   wieku 
ferowania praw dla moralności) zwiastuje zmierzch (kres?) moralności. 
Wraz z rozmontowaniem taśm produkcyjnych dostawa dóbr musi wszak 
ustać? Na miejsce świata trzymanego w ryzach przez przykazania Boże i 
świata administrowanego przez Rozum, nadciąga oto świat zaludniony 
przez   mężczyzn   i   kobiety   zdane   na   własny   spryt   i   pomysłowość. 
Mężczyźni, kobiety puszczone luzem... Mężczyźni i kobiety luźnych oby­
czajów? Życie, jak w Hobbesowej prehistorii, na powrót nieznośne, bru­
talne i krótkie?

Takich właśnie następstw nauczyła nas spodziewać się groźbami żonglująca 

era ustawodawstwa etycznego. Projekt budowy ładu, zważywszy jego koszty, 
nie   mógł   się   przecież   obejść   bez   przekonywania   wszystkich,  których 
przekonać należało (i unaoczniania tym, którzy przekonać się nie dawali), że 
wybór   w   istocie   rzeczy   nie   istnieje,   że   polityka   ładu   nie   posiada 
alternatywy, że ład zapewnić można tylko w ten jeden jedyny sposób, że 
dylemat   kondycji   ludzkiej   wyznacza   opozycja   między   cywilizacją   a 
b a r b a r z y ń s t w e m .          N a s z          ład (utożsamiony z ładem w 
ogóle) zastąpić może tylko nieład, a nie ład innego rodzaju. Bez prawa 
stanowionego rządzić może tylko prawo dżungli, a dżungla napawa za­
błąkanych w niej strachem, dżungla nie nadaje się do życia, jako że w 
dżungli rządzi ponoć prawo pięści, a więc rozum ma zakneblowane usta a 
umowy istnieją po to, by je drzeć na strzępy. Ta mrożąca krew w żyłach 
dżungla była, rzecz jasna, od początku  alter ego  królestwa prawodawców. 
Nawet   więc   w   tej     dżungli,   którą   straszono   niepokorne   ofiary 
prawodawstwa, zakładano istnienie         p r a w a ;          nawet ów chaos, jaki 
ucieleśniała ona w umoralniających pogadankach budowniczych i strażników 
ładu, rządzony był rzekomo „prawem dżungli". W epoce konstrukcji ładów i 
ładów konstruowanych, bytem jaki wyobrazić sobie było najtrudniej - jakiego 
być może w ogóle wyobrazić sobie nie można było - był chaos prawdziwy, 
świat bez reszty porządku     s t a n o w i o n e g o

 

72

73

background image

pozbawiony, świat bez praw, a więc i bez prawodawców, choćby potwornych, 
bezmózgich,   czy   obłąkanych   (podobnie   jak   nie   sposób   wychowawcom 
wyobrazić sobie „przesądy i zabobony" bez złych nauczycieli, a stróżom 
reżimu panującego sprzeciw bez klanów spiskowych i podżegaczy do buntu). 
Sytuacja, w jakiej znaleźliśmy się ponoć w warunkach pono-wożytnych, jest 
zatem.gorsza jeszcze od tej, jaką straszyli nas nowocześni  budowniczowie i 
piewcy ładu rozumnego. Dzisiejsze okropieństwa są całkiem innego rzędu i 
wymiaru. Stoimy dziś w obliczu sytuacji, jakiej nie  nauczono nas sobie 
wyobrażać   nawet   w   koszmarach   nocnych:   takiej   sytuacji,   w   jakiej 
kwestionowane   jest   nie   to   czy   inne   prawo   i   nie   ten   czy  inny   zespół 
prawodawców (z myślą o tym by zastąpić je innymi prawami i innym ciałem 
ustawodawczym),   ale   neguje   się   prawodawstwo   jako   takie,   zaprzecza   się 
możliwości i potrzebie dekretowania zasad. Dżungla pozbawiona wszelkiego 
prawa, nawet prawa dżungli... Moralność bez etyki... Na horyzoncie rysuje się 
dziś   nie   ta   dawna,   przykra   lecz   znana   nam   dobrze   z   umoralniających 
przypowiastek możliwość innej, gorszej moralności,  wspartej na zasadach 
źle   dobranych,   wstecznych,   fałszywych,   nie   nadających   się   do 
upowszechniania, gwałcących rozum, zgubnych w skutkach; na  horyzoncie 
rysuje się dziś perspektywa społeczeństwa   b e z    moralności! Prawodawcy nie 
umieją pomyśleć świata bez prawodawstwa; prawodawcy etyczni nie potrafią 
pomyśleć   społeczeństwa   bez   prawodawstwa   etycznego.   Z   ich   punktu 
widzenia, w ich ramach pojęciowych, mają oni  rację: nieobecność prawa 
jest wymysłem absurdalnym, czczą (a nadto niespójną wewnętrznie) fantazją. 
Nie dziw więc, że tak trudno sklecić dziś słownictwo, w jakim wyrazić by się 
dało,   omawiać   i   dyskutować   zagadnienia   moralne   po-etycznej,   po-
prawodawczej kondycji ludzkiej; a już całkiem nie wypada się dziwić, że 
wszelki   wysiłek   wypracowania   nowego  języka spotyka  się  z  zaciekłym 
oporem intelektualnym. Ci, którzy próbują podjąć się zadania, pomawiani są 
o gwałcenie logiki, analfabetyzm filozoficzny i lekceważenie aksjomatów od 
wieków   uznanych   za   niepodważalne.  A   przede   wszystkim   trafiają   na 
nieprzenikliwy mur zdroworozsądkowej mądrości: Wszyscy wiemy, że... 
Jak   powszechnie   wiadomo...   Filozofia   i   praktyka   ery   ustawodawczej 
pozostawiła   po   sobie   twardy   osad   w   światopoglądowym   folklorze, 
skamielinę oporną na kilofy doświadczenia.

A przecież to tylko wskutek długotrwałej i nie przebierającej w środkach 

nowoczesnej kampanii na rzecz hasła „nie ma moralności bez etyki"

74

przeświadczeni jesteśmy dziś, że     ś w i a t      b e z      e t y k i      musi być, nie 
może nie być     ś w i a t e m        b e z        m o r a l n o ś c i .   Gdy tylko 
(tylko!) usuniemy osad mentalny tej kampanii, gdy tylko (tylko!) wymażemy 
znak   równania   wpisany   pomiędzy   moralnością   a   moral-nością-etycznie-
zadekretowaną - przestanie wprawiać nas w osłupienie czy panikę możliwość, 
że zmierzch (etycznego prawodawstwa nie musi oznaczać upadku moralności; a 
nawet ta możliwość, całkiem już odsądzana od czci i wiary, że moralność nie 
nękana   już,   onieśmielana   i   ubezwłas-nowalniana przez „my wiemy lepiej" 
etycznych ustawodawców, moralność  może poczuć się pewniej i - kto wie - 
rozwinąć   nawet   krępowane   dotąd  skrzydła.   Być   może   prawo   etyczne 
obwarowane   sankcjami   karnymi   i  wspierane   przez   szantaż   intelektualny 
było nie tyle ramą, jaka ratowała standardy moralne przed rozpadnięciem się, 
co stalową klatką, uniemożliwiającą owym standardom rozwój, do jakiego 
były zdolne, osiągnięcie rozmiarów, jakie osiągnąć mogły i przejście próby, 
jaka dla wszelkiej  etyki i moralności jest próbą obowiązkową i decydującą: 
próby, jaka polega na zawiązywaniu i odtwarzaniu wspólnoty międzyludzkiej. 
Być  może  po   rozpadnięciu   się   ramy   jej   zawartość   nie   rozleci   się   i   nie 
rozpłynie, lecz przeciwnie, zewrze się, uściśli i nabierze prężności, skazana 
teraz na własne tylko siły i nie zniewalana przez zewnętrzne naciski. Być mo­
że z chwilą, gdy ich uwagi nie będzie już pochłaniać troska o ustawodawstwo 
etyczne   i   przestrzeganie   litery  stanowionego  prawa,   ludzie   będą   mogli   - 
będą musieli - stanąć oko w oko z nie dającym się już ukryć czy zamazać 
faktem ich moralnej autonomii, a i tym faktem, że autonomia moralna oznacza 
moralną     o d p o w i e d z i a l n o ś ć      -nie   odbieralną   ale   też   i 
niezbywalną.   Być   może,   w   tym   samym   sensie,   w  jakim  nowoczesność 
zapisała się w historii jako       w i e k   e t y k i ,          nadchodząca era 
ponowoczesna zapisze się jako      w i e k   m o r a l n o ś c i ?

Prawa etyczne, standardy moralne

Jak objaśniał Fryderyk Nietzsche cokolwiek uchodzi za „dobre" lub 

„złe" ma do czynienia z hierarchią, relacją wyższości-niższości, panowa­
niem i rządzeniem. Nie ma przyrodzonego, immanentnego związku mię-

75

background image

dzy postępkami pewnego typu a dobrem (na przykład „nie jest konieczne 
priori 
by kojarzyć słowo »dobro« z czynami altruistycznymi"); nie jest ów 
związek „widoczny" zanim się go nie zadekretuje. A ci co posiadają moc 
dekretowania i sposób nadawania swym dekretom mocy wiążącej dokonują 
tej   właśnie   sztuki   magicznej:   nie   tylko   czynią   niebyły   związek 
„oczywistym", ale i wymazują z pamięci oczarowanych widzów czasy w 
jakich owa oczywistość była wcale nie oczywista.

Sąd „to dobre" nie powstaje u tych, którym dobro się świadczy. To raczej ci, co 

sami   są   „dobrzy",   a   więc   szlachetni,   potężni,   wysoko   ustawieni   i   wspa­

niałomyślni dekretują, że zarówno oni sami jak i to, co czynią jest dobre, to 

znaczy wysokiej rangi, w przeciwnieństwie do wszystkiego, co przyziemne, 

małostkowe i plebejskie. To tylko patos dystansu upoważnił ich do tworzenia 

wartości i nadawania im imion...

•'

Podstawowe   jest   zawsze   pojęcie  szlachetności  w   jego   hierarchicznym,   klaso

wym sensie, i z tego to pojęcia rozwinęło się, na mocy konieczności history

cznej, pojęcie  dobra  obejmujące szlachetność umysłu, dostojeństwo duchowe.

Rozwój ten biegł równolegle z przekształceniem pojęć o tym, co  pospolite,

plebejskie, niskie w pojęcie zła.

Na początku był arystokratyczny gest samo-utwierdzenia i zdystanso­

wania: duma i pogarda stały u kolebki opozycji między tym, co wzniosłe a 
tym, co pospolite, która z kolei powiła rozróżnienie między dobrem a 
złem. Zaczęło się zatem od  g e s t u   być może od gestu niezamierzonego, 
odruchowego efektu tężyzny tych, co to mieli siłę i chęć, i odwagę aby 
uznać   swe   własne   obyczaje   za   warte   utrzymania;   tych,   co   nie  czuli 
zarazem  potrzeby   usprawiedliwiania   się,   że   są   tymi,   kim   są.   Wartości 
arystokratyczne, powiada Nietzsche

wyrastają i działają żywiołowo, poszukując przeciwników w tym tylko celu, by 
samym się utwierdzić z większą jeszcze niż wprzódy wdzięcznością i zadowo­
leniem. Pojęcia negatywne jak pospolity, przyziemny, zły są jeno późniejszym 
bladym odbiciem pozytywnego, intensywnego i efektownego wyznania wiary: 
„My jesteśmy szlachetni, dobrzy, szczęśliwi" .

Zauważmy,   że   jak   długo   sprawa   sprowadza   się   do   takiego   właśnie 

beztroskiego, pewnego siebie gestu „od niechcenia", do narcystycznego

76

zachwytu   szukającego   gorliwie   ujścia   i   wyrazu,   arystokratyczny   akt   samo-
utwierdzenia obchodzi się bez stanowienia norm i przepisów. Przepisy są zawsze 
czymś   zewnętrznym   i   rzadko   zwiastują   afirmację   tego,   co   jest:   idzie   w 
przepisach o to, by tych, do których są adresowane przekształcić w co innego niż 
są. Ferowanie norm wypływa z dwu uzupełniających się wzajemnie założeń: „że 
ludzie powinni być tacy to a tacy"

21

, i że tu, w tej chwili, takimi     n i e      s ą . 

A przecież to właśnie zadowolenie z biegu rzeczy takiego jaki jest, z tego czym sami 
w   tej   chwili   i   w   tym   miejscu   są,   wypełnia   (jak   chce   Nietzsche)   sokami 
żywotnymi arystokratyczny ideał dobra. Ideał ów celebruje właśnie nieobecność 
norm, jednię ograniczną i bezpośrednią chcenia i działania. Jeśli tak, to ideał jaki 
zdaniem Nietzschego miał być początkiem kodeksu moralnego norm etycznych 
nie potrzebował i nie wiadomo dlaczego miałby normy rodzić. Chciałoby się 
powiedzieć,   że   Nietzschego   opis   pierwotnej   (i   wedle   niego   „naturalnej", 
przyrodzonej, nie-zniekształconej) wizji arystokratycznej jest w istocie (i chyba 
wbrew intencjom autora) fenomenologicznym wglądem w moralność bez etyki, 
w żywiołowość dobra i dobro żywiołowości - które bronią się jak mogą przed 
normatywnym skodyfikowaniem.

Zauważmy też jednak, że wolność szlachty oznacza niewolę pospólstwa; że 

odwrotną stroną żywiołowości  tych,  co na  górze jest tajemnicze, złowrogie 
fatum tych co na dole. Nie dziw więc, że to pozbawieni wpływów i władzy, i 
zasobów bez jakich wolność jest nie do urzeczywistnienia, zwykli odwoływać 
się do norm; domagać się przepisów, przepisów jakie by ograniczały żywioł, 
wiązały ręce - norm jakich potęga rekompensowałaby po trosze impotencję 
słabych i ubogich. Można więc nie dziwić się Nietzschemu, że we wszelkiej 
moralności   normatywnej     (we  wszelkiej        

 e t y c z n i e 

s k o d y f i k o w a n e j          moralności)  węszy   spisek   niewolników.   To 
rozgoryczenie   zazdrosnych   a   zawistnych   niewolników,   powiada   Nietzsche, 
tkwiło  i   podstaw  wyzwania   rzuconego  arystokratycznemu   równaniu  między 
tym, co dobre, a tym, co szlacheckie, możne, piękne, szczęście przynoszące i 
przez bogów lubiane: to samo rozgoryczenie dało początek ripoście: „tylko 
ubodzy i pozbawieni władzy są dobrzy; tylko cierpiący, chorzy i brzydcy są 
zaiste   błogosławieni". To  ci   pozbawieni  talentu  impotenci,   biada  Nietzsche, 
wymyślili moralność normatywną, by użyć jej jako tarana przeciw prawdziwej 
moralności szlachty

22

.

77

background image

Za tworzywo dla filozoficznego modelu arystokracji posłużyli chyba 

Nietzschemu mieszkańcy warownych zamków i pałaców - zarówno w życiu 
codziennym jak i w myślach odseparowani murem obojętności, niewiedzy i 
pogardy   od  hoi   polloi,  nieskończenie   odlegli   od   „prostego   ludu"  i   nie 
odczuwający   potrzeby   budowania   pomostów   nad   przepaścią,   jaka   ich 
dzieliła;   tacy   co   to   nie   musieli   troszczyć   się   o   kanały   komunikacji   z 
pospólstwem, jako że nie mieli pospólstwu niczego do zakomunikowania i 
jako że nie sądzili by to, co pospólstwo myślało (jeśli w ogóle myślało o 
czymkolwiek) miało dla nich jakiekolwiek znaczenie. Arystokracja takiego 
rodzaju, gdyby istniała, byłaby istotnie „wolna" - w tym sensie, że mogłaby 
konstruować do woli, nie troszcząc się o uparte świadectwo rzeczywistości, 
obraz myślowy swego alter ego, jako produkt czystej, beztroskiej i niczym 
nie krępowanej fantazji - i czynić to mimochodem od  niechcenia i bez 
głębszego zastanowienie czy obawy przed następstwami błędu.

Elity nowoczesne, jakie umościły się na szczytach być może zamieszkałych 
niegdyś   przez   nietzscheańską   arystokrację,   nie   znalazł   się   w   podobnie 
luksusowej   sytuacji.     Od   zarania   nowej   ery   były   one   uwikłane   w 
dialektykę pana i niewolnika, tak przenikliwie przez Hegla wywróconą na 
nice. Ani na chwilę nie mogły one przymykać oczu na to, jak bardzo ich 
własny przywilej zależał od „urabialności" mas; „panowie" musieli być 
świadomi  konieczności  nieustannego  utwierdzania   i  manifestowania   swej 
wyższości, aby „niewolnicy" („masy" lub „lud" - pojęcia były wymienne, a 
którym z nich się posługiwano w retoryce panowania, zależało od wyboru 
między strategiami wychowania lub przymusu) nadal ustawiały je w pozycji 
„panów". Podobnie jak arystokracja dawnych czasów, elity społeczeństwa 
nowoczesnego   były   elitami   władzy,   ale   w   odróżnieniu   od   elit 
przednowoczesnego społeczeństwa musiały też być nauczycielami, dozorcami 
i opiekunami podległych im mas, by tę władzę utrzymać. Jej     p a-n o w a n 
i e      polityczne i ekonomiczne musiało być, innymi słowy, uzupełnione 
przez     h e g e m o n i ę      kulturową. Nowoczesnej elicie nie dane było ani 
na chwilę zapomnieć o obecności mas; chwila nieuwagi mogła być zgubna, 
jeden   błędny   sąd  mógł   mieć   trudne   do  skalkulowania  koszty, osłabienie 
czujności było samobójstwem. Nowoczesna elita władzy nie może pozwolić 
sobie na dziecinnie beztroski, zabawowy i egoistyczny żywot, jaki przypadł 
w udziale nietzscheańskiej arystokracji. Życie nowej

elity nie jest zabawą; nie przypomina ono przygód błędnych rycerzy czy 
poetyckich fantazji ich trubadurów. Panowanie stało się sprawą nie na 
żarty; rzec można sprawą śmiertelnie poważną, sprawą życia i śmierci... 
Rządzenie stało się pracą pełnoetatową i wymagało wysokich kwalifikacji

i stałej koncentracji.

Teraz, dla odmiany, to właśnie elita panująca potrzebowała norm i kodeksów 

- i to drobiazgowych. Przepisów surowych, o ile to możliwe niedwuznacznych, 

skutecznych   -   takich,   jakich   przestrzegania   powszechnego,  lub   niemal 

powszechnego, dałoby się dopilnować. Elita panująca potrzebowała kodeksu 

etycznego:   zbioru   wskazówek   dla   każdego   i   na   każdą   okazję   -   kontroli 

wszędobylskiej i natrętnej, wnikającej w każdy szczegół życia i każdą szczelinę 

społecznego układu, kierującej każdym poczynaniem (lub, gdy po temu zajdzie 

potrzeba, zapobiegającej ruchom niepożądanym) wszystkich, którzy znajdą się 

na terenie, nad którym rozciąga się panowanie. Nic i nikogo nie wolno było 

pozostawić żywiołowi czy przypadkowi; odstępstwo od tej zasady, lub choćby 

jej złagodzenie, groziłoby efektywności władzy, a już na pewno stawiałoby pod 

znakiem  zapytania  jej  trwałość.  Wymogiem   panowania   było   okiełznanie   sił 

groźnych a tajemniczych emanujących z nowopowstałych mas, nie podległych 

już   tradycyjnej   rutynie,   której  korzenie   nowoczesność   podcięła,   i   dlatego 

nieprzewidywalnych w tym, co czynią i uczynić mogą; trzeba było „poskromić 

bestię", trzymać na wodzy niesforny tłum: nadać światu na powrót to, co utracił 

- monotonność, jaka czyniłaby go przewidywalnym i podatnym na manipulację.

Nie   każdy   jednak   kodeks   odpowiadałby   zamówieniu   elity   panującej. 

Potrzebne było takie prawo, jakie ukazałoby ład istniejący (ład utożsa­
miony z trwałością jej zwierzchnictwa) nie w kategoriach wyjątkowości 
elity i jej prerogatyw, ale w kategoriach powszechności zasad, które tylko 
mimochodem, bez uprzedniej intencji, i nie tracąc nic ze swych walorów 
uniwersalnych, czynią panujących panującymi a tych, nad którymi panują 
podległymi - i nakazują jednym i drugim trwać w kondycji, w jakiej się 
znaleźli. Elita panująca nie potrzebowała więc obojętnie jakiej etyki, ale 
etyki wspartej jak gdyby na solidnych, nie podważalnych fundamentach, 
etyki powszechnej i nadającej się upowszechnienia, etyki powołującej się na 
autorytet Rozumu - owej cudownej instancji, jaka wydaje wyrok raz tylko i 
odmawia skazanym prawa do apelacji.

Podwładni elity na odwrót: nie zdawali obie chyba sprawy z potrzeby 

kodyfikacji. Pogrążeni po uszy w codziennych zmaganiach z losem, w

 

78

79

background image

walce o przeżycie, rzadko ujawniali skłonność do refleksji nad własnym 
życiem jako manifestacją powszechnych i dających się rozumowo wybronić 
powinności.   Zasady,   formułowane   przez   panujących   jako   zalecenia 
Rozumu i przedmiot rozumnego wyboru, docierały do podwładnych w 
postaci   przypominającej  bardziej   ślepą   przemoc,   brutalną   konieczność   lub 
igraszkę losu. Podwładni nie płynęli, lecz byli unoszeni falami; nie układali 
trasy, wzdłuż której byli popychani; mówili o tym, co robili jako o tym, co 
m u s i e l i ,      a nie o tym co robić     p o s t a n o w i - 1 i .      Problem, 
czy   istnieje   jakaś   reguła   czy   wzór   ogólny   w   łańcuchu   owych 
niekończących się „tak trzeba" i „nie ma rady", a już tym bardziej kwestia 
racjonalizmu   czy   irracjonalności   wzoru,   zdałyby   się   z   perspektywy 
podwładnych sprawami czysto akademickimi  (gdyby się nimi zajęli; ale nie 
są oni z reguły skłonni do zajmowania się nimi). Gdyby podwładni zaczęli 
uprawiać refleksję teoretyczną nad światem, w jakim  żyją, wychodząc z 
własnego życiowego doświadczenia - nie doszliby oni do kodeksu zasad 
etycznych i zaleceń moralnych, ale to beznadziejnie za-wikłanej plątaniny 
antagonistycznych   mocy   i   bezwzględnych   konieczności.  Było   chyba 
złudzeniem   zrodzonym   w   głowach   samozwańczych   przewodników   i 
duchowych przywódców ludu, że w czasach nowoczesnych (które okazały 
się również czasami kapitalizmu, a jeśli nie kapitalizmu, to totalitaryzmu) 
„masy" wybierają,  akceptują   lub  przestrzegają  „wartości",   że   można   ich 
postępowanie   objaśnić   faktem   takiego  wyboru.  Taki   .  pogląd przypisuje 
„masom"  znacznie   większą   wolność   wyboru  niż   warunki   nowoczesne   im 
pozostawiły czy mogły pozostawić. „Zwykli" ludzie, o „zwykłych" środkach 
i zasobach, rzadko stawali w swym życiu przed zadaniem wyboru między 
wartościami. Jak Józef Schumpeter zauważył dawno temu

Bez względu na to, czy są dodatnie czy ujemne, sądy wartościujące kapitali­
styczną praktykę są mało istotne. Ludzkość bowiem nie ma wolności wyboru. I 
to nie tylko dlatego, że masa ludzi nie jest w stanie dokonać racjonalnego 
porównania i z reguły przyjmuje co się jej mówi. Brak wolności wyboru ma o 
wiele głębszą jeszcze przyczynę. Zjawiska gospodarcze i społeczne poruszają się 
własnym pędem i sytuacje, do jakich ich ruch prowadzi zmuszają jednostki i 
grupy jednostek do postępowania w określony sposób bez względu na to, czy 
tego pragną czy nie; nie tyle poprzez unicestwienie ich wolności

80

wyboru,  ile  przez  formowanie  ich  sposobu   myślenia  o  wyborze  i  zawężanie 
wachlarza możliwości, między którymi mogą wybierać.

Załamanie się ustawodawstwa etycznego, zdarzenie wprawiające w panikę 

filozofów, wychowawców i kaznodziei, mogło przejść niezauważone przez 
legiony tych, których życie od dawna było ciągiem konieczności raczej niż 
powinności, presji nie do odparcia raczej niż refleksji nad zasadami. Jak i 
wprzódy, nie tyle kroczą oni przez świat, co są przezeń popychani - a jeśli 
już idą z własnego wyboru, to z reguły wybierają taki  kierunek, w jakim 
spodziewają się być w następnym momencie popchnięci. Jak i wprzódy, nie 
często mają oni okazję po temu, by przystanąć, spocząć i pomyśleć nad 
sensem tego, co czynią i zasadami, jakie ich uczynkami kierują. W grze w 
jakiej   uczestniczą   idzie   o   przeżycie,   a   najczęściej   o   przeżycie   do 
najbliższego   bądź   następnego   zachodu   słońca.  Rzeczy   „dzieją   się", 
wkraczają w życie gdy się dzieją, by za chwilę zniknąć znów i zapaść w 
niepamięć. Z punktu widzenia tych legionów, zasady etyczne nie „znikły"; 
nie   może   zniknąć   to,   co   nigdy   nie   dowiodło  swej   obecności. 
Zdenerwowanie   filozofów   czy   kakofonia   kazań   i   pokus,  jaka   zastąpiła 
filozoficzne  unisono  nie robią wielkiej różnicy. Ludzie nie  stają się mniej 
moralni niż niegdyś byli: są dziś „niemoralni" tylko w takim sensie, w jakim - 
gdyby   zastosować   do   ich   realnej   praktyki   życiowej  etyczno/filozoficzne 
kryteria   -   okazaliby   się   niemoralnymi   także   i   w   czasach   nowoczesnych, 
pełnych   etycznego   optymizmu,   jeszcze   niezmąconego  przez   ponowoczesne 
rewelacje.

Ludzie pogrążeniu w codziennej walce o byt nie byli w stanie, ani nie 

czuli szczególnej potrzeby, systematyzowania swych intuicji dobra i zła w 
zwarte i spójne kodeksy etyczne. I to nie dlatego, że - jak zauważyliby 
skwapliwe filozofowie - pozbawieni byli niezbędnych umiejętności logicz­
nych czy teoretycznego zacięcia. Szło o coś całkiem innego. „Zasady", 
choć są z pozoru rzeczownikami, zachowują się jak czasowniki; występują 
zawsze, rzec można, „w czasie przyszłym" - dotyczą tego, co ma się dopiero 
stać, są postulatami co do kształtów przyszłości. Idzie w nich o to, w jaki 
sposób ma się owa przyszłość r ó ż n i ć  od tego co jest (ta właśnie różnica, i 
to,   że   można   tę   różnicę   zapowiadać   lub   postulować,  czyni ją przecież 
p r z y s z ł o ś c i ą ,   wyodrębnia   zdarzenia   przyszłe   od   bieżących). 
„Zasady" zdają się pasować znakomicie do sytuacji „niezakotwiczonego", 
swobodnie dryfującego, samo-określającego się i sa-

81

background image

mo-cyzelującego człowieka nowoczesnego, który ma już poza sobą banalne 
kłopoty o chleb, przyodziewek i schronienie przed zimnem, i dlatego może 
poświęcić swe wysiłki i swe myśli „transcendencji" tego, co jest -a do 
czego inni ludzie przez wspomniane wyżej kłopoty są uwiązani. Walka o 
byt, o przeżycie, jest dla odmiany z natury konserwatywna. Jej  kontury 
malowane są wczorajszymi farbami: utrzymać się przy życiu, to tyle co nie 
stracić   tego,   co  zapewniało  życie   wczoraj   i   przedwczoraj;   w  walce   o 
przeżycie idzie o to, by się nie pogorszyło, nie o to, by było lepiej. Walka 
o byt tkwi w przeszłości i mało w sobie zawiera doświadczeń, z jakich 
lepić by można wizję odmiany zwaną przyszłością.

Nie ma się więc co dziwić, że jeśli już ludzie pogrążeni w walce o byt 

formułują   sądy   moralne,   są   te   sądy   na   ogół   negatywne   -   potępiające 
pewne czyny czy zdarzenia jako niezgodne z tym, „jak się ręczy mają". 
Jeśli już nadają się te sądy do uogólnienia, to w formie zakazów, a nie 
przepisów. Jak stwierdził Barrington Moore Jr., przez wieki całe klasy 
upośledzone pobudzało do ferowania osądów moralnych jedynie doświad­
czenie  n i e s p r a w i e d l i w o ś c i ,   raczej   niż   marzenie   o 
„sprawiedliwym" urządzeniu świata, jakim pragnęłyby zastąpić stan doty­
chczasowy. Określały one jako wywołującą oburzenie moralne „niespra­
wiedliwość" wszelkie  o d s t ę p s t w a   od stanu dotychczasowego;  dalsze 
przykręcenie   śruby,   dodanie   nowych   powinności   do   zwyczajowo 
przyjętych, dorzucenie ciężarów do nigdy przecież nielekkiego bytu. Stan 
istniejący, choćby nie wiem jak uciążliwy i cierpień pełny, stan który by nie 
ostał się krytyce z punktu widzenia jakichkolwiek abstrakcyjnych „zasad" 
fair play, był przyjmowany za miernik tego, co być powinno, co „było jak 
trzeba"   -   a   tylko   odejście   od   niego   pobudzało   sprzeciw   jako   rzecz 
moralnie niegodna i pogwałcenie zasad sprawiedliwości. Aby ów służący za 
standard  stan dotychczasowy poddać  krytyce  moralnej, trzeba było wizji 
przyszłościowych, zasad postulujących przyszłość inną od teraźniejszości, a 
zarazem wyobrażenia o plastyczności świata, podatności rzeczy na zabiegi 
ulepszające; a tego wszystkiego ludziom zagłębionym bez reszty w walce o 
byt nie dostawało  

4

. Okoliczność, że „moralność ludowa" wspiera się na 

zwyczajowych   standardach   postępowania   raczej   niż   na   zasadach 
regulujących, wskazuje zdaniem Axela Honnetha na konieczność odtwa­
rzania struktury owej moralności nie na podstawie jawnie głoszonych (z

reguły za poduszczeniem badacza) sądów pozytywnych, lecz poprzez analizę 
czynów czy zdarzeń, jakie wywołują moralne oburzenie:

etyka społeczna mas uciskanych nie zawiera wyobrażenia o totalnym ładzie 
moralnym ani też wizji społeczeństwa sprawiedliwego ekstrapolowanej z kon­
kretnych sytuacji; jest ona raczej niesłychanie czułym licznikiem mierzącym 
gwałt   zadawany   intuicyjnie   uznanym   uprawnieniom...   Moralność   ukrytą   w 
świadomości niesprawiedliwości społecznej uchwycić można jedynie pośrednio 
studiując standardy implikowane przez dezaprobatą zdarzeń i procesów.

Jeśli zaufamy doniosłemu odkryciu Barringtona Moore'a, uznać musimy, że 

moralność  ludowa w  żadnym momencie historii nie  przypominała  kodeksu 
zasad uniwersalnych (lub, ściślej, przeznaczonych do uniwersali-zacji) jaką być 
powinna,   zdaniem   filozofów   nowoczesności,   wszelka   prawdziwa   etyka.   Nie 
znaczy to, by „masom ludowym" obce były sentymenty  moralne   i  moralne 
uczulenie,   i   że   przeto   trzeba   było   wykładać   im   zasady  etyczne,   by 
przekształcić   je   w   istoty   moralne.   Oznacza   to   natomiast,   że  jakąkolwiek 
moralność masy by nie posiadały, nie wywodziła się ona ze specjalistycznych 
wysiłków   zainstalowania   i   wpajania   heteronomicznych   i  uogólnionych 
przepisów na rozróżnienie między dobrem jako takim a złem. Co więcej, nie 
wydaje się, by najgorliwsze nawet wysiłki ekspertów mogły do tej moralności 
wiele dodać lub wiele z niej ująć.

Wszystko to przysparza wiarygodności przypuszczeniu, że kryzys etycz- <\ ny 

nie musi zwiastować kryzysu moralności; a już z pewnością podważa tezę, że 
zmierzch „wieku etyki" oznacza upadek moralności. Można dowodzić, i to w 
sposób całkiem przekonujący, tezy dokładnie przeciwnej: że mianowicie kres 
„ery etyki" jest początkiem „ery moralności" - i że  czasy ponowoczesne 
można rozpatrywać jako - potencjalnie przynajmniej - taką właśnie erę. Nie w 
tym sensie (podkreślić to wypada jak najdobitniej), że czasy-pohowoczesne 
mają   być,   mogą   być   lub   będą   z   natury   rzeczy   „bardziej   moralne"   od 
poszukujących   fundamentów   i   powszechnych  zasad   etycznych   czasów 
nowoczesnych; nie w sensie uproszczenia wyborów moralnych i łagodzenia 
dylematów   moralnych;   i   nawet   nie   w   sensie  ułatwienia   żywota   jaźni 
moralnej przez rozmontowanie lub unieszkodliwienie przeszkód, jakie ma 
ona do pokonania - ale w tym tylko sensie,

 

83

82

background image

że dzięki rozproszeniu etycznej zasłony dymnej, jaka przesłaniała rzeczy­
wistą kondycję człowieka -moralnego można tłziś-wreszcie stanąć oko w 
ko z „nagą prawdą" dylematów moralnych, jaka wyłania się z doświadczeń 
życiowych mężczyzn i kobiet borykających się na codzień z trudnym 
zadaniem wyboru; dylematów, jakie ukazują się jaźni moralnej w  całej 
ich surowej, nie ugłaskanej filozoficznie i nie utemperowanej, a chyba i 
nieusuwalnej, wieloznaczności.

Dopiero dziś, gdy słabnie uchwyt odgórnych przymusów i tracą auto­

rytet konwencje, czyny jawią się ludziom jako kwestie odpowiedzialnego 
wyboru - i w ostatecznym rachunku - sprawy sumienia i moralnej odpo­
wiedzialności. W polifonii rozmaitych a rozproszonych, często wzajem 
sprzecznych głosów, i wśród zmiennych i ulotnych lojalności cechujących 
„zderegulowanie",   pokawałkowane   doświadczenie   codzienne   człowieka 
ponowoczesnego, pomysł że rozdział między dobrem a złem został raz na 
zawsze przeprowadzony i że aktorom nie pozostaje nic innego jak po­
znać, zapamiętać i stosować jednoznaczne przepisy moralne wypracowane 
dla każdej sytuacji, w jakiej mogą się znaleźć - stracił wiele ze swej nie­
gdysiejszej wiarygodności. Z drugiej zaś strony, jaskrawa przygodność bytu, 
epizodyczność   przeżyć   i   zawrotna   zmienność   wszelkich   aspektów   życia 
społecznego owocują nietrwałością - zanikiem bodaj - standardów „tego, co 
normalne", którymi niegdyś (gdy były jeszcze solidne i nie trwały krócej niż 
operacja ich zastosowania) posługiwano się dla budowania „moralności 
przez negację" - pośredniego utwierdzania ludowych intuicji  moralnych 
przez potępienie zjawisk sprzecznych z intuicją, przez piętnowanie tego co 
niesprawiedliwe,   jako   że   niezgodne   z   utrwalonymi   nawykami   i 
oczekiwaniami. Obydwa więc tradycyjne źródła heteronomicznej  etyki 
zdają się dziś wysychać. Ludzie wrzuceni w społeczeństwo ponowo-czesne 
nie   mają   poniekąd   ucieczki:   muszą   oni   spojrzeć   w   oczy   własnej 
niezawisłości moralnej, a zatem własnej, nie wywłaszczalnej i nie zbywalnej, 
moralnej odpowiedzialności. Ta nowa konieczność jest często przyczyną 
moralnego zagubienia i rozpaczy. Ale też daje ona jaźni moralnej szansę, 
jakiej nigdy przedtem nie miała.

Leeds, grudzień 1993

Przypisy

1

 Elżbieta Tarkowska, Chaos kulturowy albo o potrzebie antropologii raz 

jeszcze,  (w:)  Kulturowy   wymiar   przemian   społecznych,  pod   red.  Aldony 
Jawłowskiej, Mariana Kempnego i Elżbiety Tarkowskiej, IFiS PAN, Warszawa 
1993, ss. 34 i 35.

Cornelius Castoriadis, Institution of Society and Religion, Thesis Ele-ven 

35/1993, ss. 1-17.

3

  Friedrich Nietzsche,  Human Ali  -  too - Human; A Book for Free 

Spińts, cz. 2, Edynburg 1911, ss. 286 i 287.

4

  Opisałem te wybiegi strategiczne w książce  Mortality, Immortality, 

and Other Life Strategies, Cambridge 1992.

Arthur   Schopenhauer,  The   World  as   Will   and   Representation,  New 

York 1966, ss. 579 i 637.

Hegel posłużył Schopenhauerowi za symbol wszelkich skazanych na 

niepowodzenie wysiłków zakłamania próżności i bezsensu bytu. Autora 
najbardziej rozbudowanej, wzorowej niejako próby umieszczenia Rozumu na 
tronie,   z   jakiego   usunięto   Boga   zbył   Schopenhauer   jako   „trywialnego, 
pogardy godnego, odpychającego nieuka i szarlatana, który z nieporównanym 
zadufaniem   sklecił   system   obłąkanych   nonsensów"   (Parerga   and 
Paralipomena, t. l, Oxford 1974, s. 96).

6

 E. M. Cioran, The Temptation to Exist, Londyn 1987, s. 35.

W tej epoce, powiada Cioran, „nawet wątpliwości Europy były jej 

przekonaniami w przebraniu". Całkiem inna jest era współczesna: „Historyk 
starożytny, który powiedział o Cesarstwie Rzymskim, że nie mogło  już 
ono znieść ani swych wad, ani swych lekarstw na nie, nie tyle opisał jego 
własną erę, co antycypował naszą" (ss. 55 i 63).

7

 Institution of Society and Religion. Castoriadis wita nadejście autonomii 

jako szansę humanizmu. Autonomia przychodzi wszak na miejsce jaskrawo 
nieludzkich   konsekwencji   wszelkiej   heteronomii:   „prawdziwą  treścią 
Objawienia, jaką nam wpajano była wieść o tym, że nasze społe-

background image

 

85

84

background image

czeństwo jest jedynym prawdziwym społeczeństwem, społeczeństwem jako 
takim, gdy inne społeczeństwa tak naprawdę nie istnieją, lub są gorsze, 
lub zawieszone w historycznej próżni, lub są jeno zalążkami społeczeństw 
czekającymi na ewangelizację".

8

  Max Horkheimer, Cńtiąue of Instrumental Reason, New York 1974, 

ss. 82 i 83.

Jean-Franc,ois Lyotard,  Le Postmodeme explique awc enfants: Corre-

spondence 1982-1985, Paris 1988, ss.36 i 47.

I odwrotnie - powiada Lyotard: „ponowoczesność oznacza kres ludu 

jako króla historii" (s. 39).

The Temptation to Exist, ss. 48 i 49.

Jeśli „definicja jest zawsze kamieniem węgielnym świątyni", „bóg w 

jakiego imieniu już się nie zabija, jest zaprawdę martwy" (E. M. Cioran, 
Short History of Decay, 
London 1990, ss. 18 i 172).

Gdy  cywilizacja   przestaje   definiować,   wnosić   świątynie   i   zabijać   w 

imię Boga, gdy ogranicza się do walk obronnych - gdy „życie staje się jej 
jedyną obsesją" zamiast służyć środkiem dla realizacji celów jakich osiąganiu 
cywilizacja się poświęciła - zaczyna się stadium upadku (s. 111). Staje się to 
w momencie, gdy rodzi się poczucie bezcelowości wysiłku: niczego nie da 
się zrobić by poprawić świat jako taki, a więc od dziś „nigdy więcej krucjat 
wspólnych, nie ma od dziś obywateli, są tylko wątłe i poniewierane jednostki 
ludzkie", które „gubią się w szale miałkich chceń" (The Temptation to Exist, 
s.   49).   Nie   można   owocu   uczynić   soczy-stszym;   nie   wiadomo,   czy   sok 
pocieknie jutro; niech więc każdy stara się jak może wycisnąć sok z owocu 
teraz, w tej chwili, i do ostatniej kropli. Takie poczucie niemocy zbiorowej 
i braku perspektywy, z jakiego nie-, uchronnie rodzi się postawa „każdy dla 
siebie", opanowuje cywilizację do której, rzec można, „historia już więcej nie 
należy".

David E. Klemm,  Two ways to Avoid Tragedy,  (w:)  Postmodernizm, 

Literaturę and the Future of Theology, New York 1993, s. 19.

12

  Cornelius Castoriadis,  Philosophy, Politics, Autonomy: Essays in Po-

litical Philosophy, Oxford 1991, ss. 196 i 197.

11

Two Ways of avoiding Tragedy,  ss. 18 i 
19. A Short History of Decay, ss. 4, 18 i 

74.

Por. John Bailey, Pessimism, Londyn 1988, ss. 73 i 75-76.

Cornelius   Castoriadis,  The   Retreat   From   Autonomy:   Post-

Modernism  as   Generalized   Conformity,  (w:)  Thesis   Eleven,  Nr 

31/1992.

Castoriadis jest zdania, że dopóki nie ujawnią się postawy odmienne, 

„byłoby absurdem rozstrzyganie, czy znajdujemy się wewnątrz rozległego 
nawiasu, czy też jesteśmy świadkami początku końca historii Zachodu jako 
dziejów   powiązanych   w   sposób   zasadniczy   z   projektem   autonomii   i 
współkształtowanej przez ten projekt". Ta wstrzemięźliwość intelektualna, 
jaką Castoriadis uzasadnia, jest wszakże tym właśnie, co wielu intelektu­
alistom potępionym przez Castoriadisa każe powstrzymywać się przed fe­
rowaniem wyroków. Zauważmy, że ferowanie praw dla rzeczywistości w 
sytuacji, w jakiej rzeczywistość sama nie zdaje się w kierunku przez te 
prawa wskazanym rozwijać, nie wróżyłoby dobrze (jak i nie wróżyło dawniej) 
spełnieniu   projektu   autonomii;   otwarłoby   ono   raczej   wrota   rodzajowi 
społeczeństwa zgoła odmiennemu od tego, jakie Castoriadis ma na myśli.

Le Postmodeme explique awc Enfants, ss. 116, 118, 124 i 141.

18

  Por.  Wprowadzenie  Wolfganga   Sachsa   do  Development 

Dictionary: a Guide to Knowledge as Power, red. przez Wolfganga Sachsa, 
Londyn 1992. Patrz również szkice Gustavo Esteva, Yandana Shiva, Majid 
Rah-nema, Geralda Berthaud i Ivana Illicha zamieszczone w tej znakomitej, 
z pasją napisanej książce. Patrz wreszcie wnikliwą recenzję pióra Waltera 
Schwarzą (The Guardian, 11 lipca 1992).

19

 Robert E. Lane, Why Riches don 't always bring Happiness, (w:) The

Guardian z 9 sierpnia 1993.

^n

Friedrich Nietzsche, The Genealogy of Morals, New York 1956, ss.

160, 162 i 171.

21

 Friedrich Nietzsche, Twilight of the Idols, Harmondsworth 1968.

„Nawet gdy moralista zwraca się do człowieka i powiada mu: »powi-nieneś 

tak to a tak postąpić«", nie przestaje być śmieszny. Człowiek jest zarówno w 
jego przyszłości jak i przeszłości drobiną losu, zawsze o jedno prawo, o jedną 
konieczność wykraczającym poza wszystko, co jest i kiedykolwiek będzie" (s. 
46).

22

 Nietzschego analiza historii etyki nie jest rzecz jasna neutralna. Nietzsche 

jest jawnie stronniczy: jego celem jest wskrzeszenie z ruin

 

15

16

13

14

17

87

background image

pierwotnej,   niepohamowanej   pewności   siebie,   która   pozwalała   zbywać 
krytykę jako nikczemny a wulgarny przejaw  ressentiment. Do  czytelników 
Antychrysta  zwraca się Nietzsche z następującym pouczeniem: „Trzeba się 
wznieść ponad ludzkość - poprzez siłę, wyniosłość ducha, pogardę..." - i 
oferuje   im   własną   formułę   moralności   pozytywnej:   „Co   jest   dobrem? 
-wszystko co wzmaga poczucie siły, pragnienie mocy, moc samą. Co jest 
złem? - wszystko co wynika ze słabości. Co jest szczęściem? - uczucie, że 
moc rośnie - że opór został złamany" (The Anti-Christ, Harmonds-worth 
1963, s. 114 i 115).

23

 Joseph A. Schumpeter, Capitalism, Socialism and Democracy, Londyn 

1976, ss. 129 i 130.

24

  Por. Barrington Moore Jr.,  Injustice: The Social Basis of Obedience  

and Revolt, Londyn, 1979.

25

Axel Honeth,  Moral Consciousness and Class Domination: Some  

Problems in the Anafysis of Hidden Morality, Praxis International, kwiecień 

1992.