Kobiet jeszcze za mało

Magdalena Środa 2010-12-01, ostatnia aktualizacja 2010-12-01 17:46:48.0

Pierwsze wyniki dotyczące liczby kobiet w wyborach samorządowych są dość optymistyczne. Udział kobiet,
zarówno na listach wyborczych, jak i wśród władz samorządowych wzrósł o kilka punktów procentowych w
porównaniu z wyborami wcześniejszymi. Jednak bez trwałych mechanizmów wspierających, bez "ustawy
parytetowej" sukces ten może być nietrwały.

Właściwie w kwestiach równych praw, możliwości i szans kobiet (na rynkach pracy czy w polityce) żaden sukces nie jest
trwały. Doskonale pokazują to losy prawa do aborcji (wywalczonego, a potem utraconego) czy zagrożenia dla refundacji
i pełnych praw do zapłodnienia in vitro. Próby regulacji tego zabiegu skończą się zapewne jego ideologicznym
ograniczeniem podyktowanym przez Watykan, a nie zdrowotny interes kobiet czy demograficzną rację stanu. Podobnie
może stać się ze zrównoważonym udziałem kobiet w wyborach samorządowych i parlamentarnych. Dlatego musi być
ustawa.

Dziś największym sukcesem jest zapewne to, że zmienił się język, którym mówi się o parytetach. W czasie tych
wyborów zamilkł głos chichoczących się z parytetów panów (jeśli chichotali, to w swoim własnym towarzystwie, nie -
publicznie). Nie było też żadnej wypowiedzi, która dowodziłaby, że udział kobiet w polityce powoduje u nich na przykład
"zanik piersi" (co obwieścił z cała powagą światu poseł Jan Maria Rokita, w czasach gdy Olga Krzyżanowska jako
pierwsza posłanka wnosiła do laski marszałkowskiej "ustawę kwotową").

Podczas pierwszego czytania ustawy parytetowej w marcu tego roku nieliczne były głosy, że potrzeba nam osób
kompetentnych, a nie kobiet. I najczęściej były to głosy posłów, których nieskładność wypowiedzi wskazywała na to, że
żadnych kompetencji - choćby językowych - nie posiadają. Stąd popularne stało się hasło prof. Małgorzata Fuszary, że z
prawdziwą równością będziemy miały do czynienia wtedy, gdy poziom niekompetentnych kobiet w polityce osiągnie
poziom niekompetentnych panów, bo tych ci u nas dostatek.

Zresztą parytety powinny być wprowadzone nie tyle z powodów merytorycznych (bo kobiety są lepsze), tylko formalnych
(by udział dwóch płci w gremiach decyzyjnych był zrównoważony; tego wymaga konstytucyjna zasada równości i
elementarna sprawiedliwość).

Wybory pokazały, że na listach umieszono ok. 30 proc. kobiet. Za mało. Jest ich przecież w społeczeństwie więcej niż
50 proc. Najpoważniej zasadę kwot potraktowało SLD, później PO. PiS kobiet się boi i zapewne bać się będzie do
swojego spektakularnego końca. Choć secesjonistka Joanna Kluzik-Rostkowska była aktywną uczestniczką Kongresu
Kobiet i wspierała jego inicjatywy, w tym parytet.

Najbardziej cwanie zachowało się PSL (ironiczne chapeau bas dla prezesa Pawlaka). Partia ta osiągnęła niezłe
statystyki kwotowe na swoich listach, ponieważ w miejscach, gdzie miała pewność, że nie będzie żadnego "brania" (a
więc w dużych miastach, np. w Warszawie i Lublinie), umieściła na listach ponad 50 proc. kobiet. Żadna z nich nie
uzyskała mandatu.

Władza w miastach należy ciągle do mężczyzn. I w rezultacie tylko warszawiacy i warszawianki mogą się cieszyć
sprawnym, kobiecym zarządzaniem.

Nadzieję na to ma jeszcze Łódź. Inne miasta muszą poczekać. By to nie trwało zbyt długo, trzeba jak najszybciej
przegłosować ustawę kwotową. Sejm ma szansę to zrobić nawet dziś, w dniu głosowania nad ustawą kwotową.

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl -

http://wyborcza.pl/0,0.html

© Agora SA

Strona 1 z 1

Kobiet jeszcze za mało

2010-12-02

http://wyborcza.pl/2029020,86116,8744541.html?sms_code=