background image

L

UCY 

M

AUD 

M

OTGOMERY

 

 
 
 

Ś

LADY A PIASKU

 

 

P

RZEŁOŻYŁA 

J

OAA 

K

AZIMIERCZYK

 

T

YTUŁ ORYGIAŁU 

A

LOG THE 

S

HORE

 

T

ALES BY THE 

S

EA EDITED BY 

R

EA 

W

ILMSLMRST

 

background image

Z

MIAA UCZUĆ

 

 
Żaden  cień  nie  zakłócał  szczęścia  dziewczyny.  Była  pewna  wierności  i  przywiązania 

ukochanego,  choć  niekiedy  zdawało  się  jej,  że  nie  dostrzega  w  jego  zachowaniu  namiętnej 
żarliwości kochanka. Zawsze był taki troskliwy i nienagannie uprzejmy. Uprzedzał życzenia 
narzeczonej i spędzał z nią każdą wolną chwilę. A mimo to pragnęła niekiedy, aby okazywał 
większą niecierpliwość, jak również skłonność do gwałtownych uczuć. Czy wszyscy zakochani 
są tak układni i powściągliwi? 

Ilekroć  budziły  się  w  niej  te  wątpliwości,  ganiła  się  za  nielojalność.  Przecież  Esterbrook 

dawał liczne dowody czułości i mógł zadowolić najbardziej wymagającą dziewczynę! Marian 
należała do osób bardzo opanowanych, a dalsi znajomi uważali ją za dumną i wyniosłą. Tylko 
garstka przyjaciół znała  szczerość oraz  głębię jej uczuć i wiedziała, że jest wrażliwą i czułą 
kobietą. 

Esterbrook  sądził,  że  docenia  ją  w  pełni.  Wracając  do  domu  po  zaręczynach,  dokonał  w 

duchu rzetelnego przeglądu wszystkich zalet Marian i przyznał z ogromną satysfakcją, że nic w 
niej nie chciałby zmienić. 

Wieczorem stali pod akacją i snuli plany dotyczące wesela. Nie mieli nikogo tak bliskiego, 

aby zasięgnąć w tej kwestii rady. 

Zamierzali  się  pobrać  na  początku  września,  a  potem  wyjechać  za  granicę.  Esterbrook  w 

najdrobniejszych  szczegółach  zaplanował  podróż  poślubną.  Zamierzali  zwiedzić  wszystkie 
interesujące  Marian  miejsca  starego  świata  i  wrócić  do  domu.  Opowiedział  narzeczonej  o 
pewnych zmianach, które chciał wprowadzić w starej siedzibie Elliottów, by stała się godna 
młodej i pięknej pani. 

Cały  czas  mówił  o  własnych  pomysłach.  Marian  wystarczało  do  szczęścia  milczące 

przysłuchiwanie się. Wreszcie zaproponowała spacer do Cove. 

— Kiedy się pobierzemy, musisz mnie wprowadzić w tę swoją „dobroczynność”. Sądzę, że 

dotąd  pędziłem  żywot  wyjątkowo  samolubny  i  masz  okazję  to  zmienić.  Czuję,  że  stanę  się 
jeszcze dobrym człowiekiem. 

—  Ależ,  jesteś  taki,  Esterbrooku!  —  zareagowała  żywo.  —  Gdybyś  nie  był  dobry,  nie 

mogłabym cię kochać. 

— Mam wrażenie, że to nie jest t e n  rodzaj dobroci. Nie miałem okazji ani ochoty, by zrobić 

coś złego, a więc życie nie wystawiło mnie na żadną próbę. Kto wie, czybym się sprawdził? 

— Na pewno — odparła Marian z przekonaniem. 
— Esterbrook roześmiał się. Jej wiara sprawiła mu przyjemność. Postanowił udowodnić, że 

wart jest zaufania. 

Cove było małą rybacką osadą położoną na piaszczystym brzegu zatoki. Domy przycupnęły 

ciasno  obok  siebie.  Poszarzałe  od  deszczów  i  słonych  morskich  wiatrów,  połyskiwały 
srebrzyście w promieniach słońca. Gromada obdartych dzieciaków bawiła się z wynędzniałymi 
żółtymi kundlami, które ujadały hałaśliwie na obcych. 

Na  wąskiej  plaży,  tuż  za  domami  gawędzili  rozleniwieni  mężczyźni.  Sezon  na  makrele 

jeszcze się nie zaczął, a wiosenne połowy śledzi już się skończyły. Dla rybaków nastał czas 
wakacji. Weseli, choć obdarci korzystali z wolnych chwil, nie troszcząc się o to, co przyniesie 
jutro.  Zakotwiczone  łodzie  kołysały  się  na  lśniącej  wodzie  z  gracją  morskich  ptaków,  a 
wysokie maszty przy każdej fali robiły ceremonialny dyg w stronę lądu. Leniwy, rozmarzony 
spokój ogarnął bezmiar wód. Błękitny horyzont był wyblakły i zamglony, a fioletowa mgiełka 
przyćmiewała kontury odległych przylądków i skalistych brzegów. Olśniewająco żółte plaże 
wyglądały jak obsypane klejnotami. 

background image

Stłumione  odgłosy  życia  dochodzące  z  osady,  zamącały  od  czasu  do  czasu  głośniejsze 

wrzaski  rozbrykanych  dzieciaków.  Większość  malców  przerwała  na  chwilę  zabawę  i  z 
nieukrywaną ciekawością gapiła się na przybyszy. 

Marian  skierowała  się  do  domu  stojącego  z  dala  od  pozostałych,  przy  samym  skraju 

urwiska.  Podwórko  było  starannie  wymiecione  i  uporządkowane,  a  dróżka  prowadząca  do 
drzwi  pedantycznie  obłożona  białymi  muszlami.  Na  oknach  kwitło  w  doniczkach  wspaniałe 
geranium, wyglądając spoza muślinowych firanek. 

Kobieta  o  znużonej  twarzy  wyszła  im  na  spotkanie.  —  Stan  Bessie  jest  wciąż  taki  sam, 

panno Lesley — odparła na pytanie Marian. — Był dzisiaj doktor, którego pani przysłała. Robił 
wszystko co w ludzkiej mocy i wyglądało na to, że ma nadzieję na poprawę. Mała nie skarży 
się, tylko leży i pojękuje. Czasami robi się bardzo niespokojna. To wielkie szczęście, że pani 
odwiedza nas tak często, panno Lesley. Magdalen, postaw na półce koszyk pani! 

Dziewczyna, dotąd nie zauważona, siedziała tyłem do gości, przy łóżeczku chorego dziecka 

stojącym w kącie pokoju. Wstała i powoli się odwróciła, a Marian i Esterbrook aż drgnęli ze 
zdziwienia.  Esterbrook  wciągnął  powietrze,  jak  człowiek  nagle  zbudzony  ze  snu.  O,  nieba! 
Kimże jest ta dziewczyna, tak nie pasująca do swego otoczenia? 

Stała  w  ogarniającym  kąt  pokoju  półmroku  i  promieniała  urodą  przywodzącą  na  myśl 

wspaniałe  dzieło  sztuki.  Była  wysoka,  a  prosta,  ciemna  sukienka  podkreślała  doskonałe 
proporcje jej figury. Ciężkie, złocisto—kasztanowe włosy zwinięte w węzeł zdobiły klasycznie 
ukształtowaną  głowę.  Odsłonięte  szerokie  czoło lśniło  bielą,  której  nie  pokalały  nawet  ostre 
wiatry znad oceanu. Dziewczyna miała owalną twarz o regularnych rysach i duże orzechowe 
oczy. W półmroku wydawały się mroczne i nieprzeniknione. Nawet policzki Marian nie były 
tak  delikatne.  Gładkiej  i  białej  jak  marmur  cery  dziewczyny  nie  krasił  najlżejszy  rumieniec, 
lecz ta bladość nie nosiła znamion słabości czy choroby. Pełne, pięknie wykrojone usta miały 
intensywnie pąsową barwę. 

Stała  nieruchomo,  lecz  bez  śladu  skrępowania  czy  nieśmiałości.  Gdy  pani  Barrett 

powiedziała: „To jest moja siostrzenica, Magdalen Crawford”, pochyliła głowę w milczącym 
powitaniu. A kiedy wyciągnęła rękę, aby wziąć koszyk od Marian, widać było, jak bardzo nie 
pasuje do tego niskiego i ciasnego pokoju. Jej obecność wprawiała wszystkich w jakieś dziwne 
zakłopotanie. 

Marian podeszła do łóżeczka i położyła delikatnie dłoń na rozpalonym czole dziecka. Mała 

otworzyła brązowe oczy i patrzyła pytająco. 

— Jak się czujesz, Bessie? 
— Mag… chcę Mag — jęknęła płaczliwie. Magdalen stanęła obok Marian Lesley. 
—  Woła  mnie  —  powiedziała  niskim,  przejmującym  głosem.  Jej  akcent  pozbawiony  był 

wszelkiej prostackiej intonacji. — Tylko mnie rozpoznaje. Tak, kochanie, Mag jest tutaj. Nigdy 
cię nie opuści. 

Uklękła  przy  łóżeczku  i  podłożyła  ramię  pod  kark  dziecka,  przyciągając  do  siebie 

kędzierzawą główkę czułym, kojącym gestem. 

Esterbrook  Elliott  przyglądał  się  z  uwagą  obu  kobietom.  Tej,  o  pięknej,  rasowej  twarzy 

stojącej obok łóżka i tej klęczącej na  gołej polepie, w skromnej sukience  z nisko pochyloną 
wspaniałą głową. 

Gdy przepastne oczy Magdalen przez ułamek sekundy spotkały się z oczami Elliotta, serce 

ścisnął mu bolesny choć rozkoszny spazm. Był on tak gwałtowny i namiętny, że mężczyzna aż 
pobladł z wrażenia. Pokój rozpłynął mu się przed oczami we mgle i widział tylko tę cudowną 
twarz o fascynujących, głębokich i promiennych oczach, które przenikały wprost w takie tajnie 
jego duszy, jakich istnienia nawet nie podejrzewał. 

Kiedy mgła ustąpiła, a zmysły wróciły do równowagi, zdumiał się własną reakcją. Drżał na 

całym ciele i pragnął tylko jednego; ująć tę chłodną twarz w dłonie i całować dopóty, dopóki 
ten beznamiętny marmur nie rozpali się i nie zacznie pulsować życiem. 

background image

— Kim jest ta dziewczyna? — spytał znienacka, gdy już wyszli z chaty. 
— To najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem. Naturalnie… wyjąwszy obecną 

tu damę — zakończył z wymuszonym uśmiechem. Delikatny rumieniec na policzkach Marian 
pociemniał. 

—  Mogłeś  sobie  darować  tę  uwagę.  Była  zdecydowanie  poniewczasie—  powiedziała 

spokojnie. — Owszem, jest naprawdę śliczna. Choć muszę przyznać, że na jej urodę pada cień 
czegoś niepojętego, wprost niesamowitego. To siostrzenica pani Barrett. Przypominam sobie… 
tak, chyba przed miesiącem pani Barrett nadmieniła, że oczekuje siostrzenicy, która ma u nich 
zamieszkać, przynajmniej na razie. Jej rodzice nie żyją. Pani Barrett martwiła się. Wspomniała, 
że  dziewczyna  otrzymała  staranne  wychowanie  i  przywykła  do  lepszych  warunków  niż  te, 
które czekały ją w Cove. Nie chciała, żeby czuła się tu nieszczęśliwa. Przypomniałam sobie o 
tym, kiedy ją zobaczyłam. Istotnie wygląda na osobę nieprzeciętną i na pewno będzie bardzo 
samotna. Trudno oczekiwać, by zechciała dłużej pozostać w Cove. Muszę pomyśleć, co można 
dla niej zrobić, choć zachowuje się dość arogancko, nie sądzisz? 

— Nie — odparł krótko Esterbrook. — Wydaje mi się, że jak na dziewczynę w jej sytuacji 

jest zadziwiająco opanowana i pełna godności. Ma iście królewskie maniery. W jej sposobie 
bycia  nie  zauważyłem  też  śladu  zażenowania  mimo  całej  niestosowności  otoczenia.  Lepiej 
zostaw ją w spokoju, Marian. Możesz urazić dziewczynę swoją protekcjonalnością. Jakież ona 
ma wspaniałe i niezgłębione oczy… 

Policzki  Marian  znowu  poróżowiały,  gdy  w  głosie  narzeczonego  zabrzmiała  nuta 

rozmarzenia. Zapewne z tego powodu aż do końca wizyty Esterbrooka zachowywała się bardzo 
powściągliwie.  Pożegnał  Marian  o  zmierzchu.  Prosiła,  by  został  na  wieczór,  ale  wyszedł, 
wymyślając na poczekaniu jakiś pretekst. 

—  Przyjdę  jutro  po  południu  —  powiedział,  składając  na  policzku  Marian  niedbały 

pocałunek. 

Patrzyła  za  nim  z  rozżaleniem  i  nieoczekiwanym  bólem  w  sercu.  Wyraźniej  niż 

kiedykolwiek  czuła,  że  w  naturze  jej  ukochanego  są  zakamarki,  do  których  nigdy  nie  zdoła 
dotrzeć. Czy inna je poruszy? Pomyślała o dziewczynie z Cove, o jej przepaścistych oczach i 
pięknej twarzy. Owładnęło nią złe przeczucie i poczuła chłód. 

— Czuję się tak, jakby Esterbrook odszedł ode mnie na zawsze — powiedziała w zadumie i 

przytuliła do policzka chłodną, mlecznobiałą kiść akacji. — Jakby nie miał już wrócić. Gdyby 
coś takiego się wydarzyło, moje życie straciłoby sens. 

Esterbrook  zamierzał  udać  się  od  Marian  prosto  do  domu.  A  jednak,  kiedy  dotarł  do 

skrzyżowania  z  drogą  do  Cove,  skierował  konia  właśnie  na  nią,  z  policzkami  pałającymi 
rumieńcem  wstydu.  Zdawał  sobie  sprawę,  że  postępuje  nielojalnie  wobec  Marian  i  miał 
wyrzuty sumienia. 

Pragnienie spotkania Magdalen Crawford i wejrzenia w przepaścistą głębię jej oczu okazało 

się silniejsze niż wszelkie zasady i stłumiło poczucie obowiązku. 

Ale w Cove jej nie zobaczył. Nie mógł wymyślić żadnego pretekstu, pod którym wypadało 

odwiedzić  dom  Barrettów,  więc  tylko  powoli  przejechał  obok  osady  i  wzdłuż  morskiego 
brzegu. 

Słońce, czerwone jak rozżarzone węgle, do połowy zanurzyło się w jedwabistym fiolecie 

morza.  Zachodnie  niebo  wyglądało  jak  jedno  olbrzymie  jezioro  szafranu,  różu  i  delikatnej 
zieleni. Płynął po nim wąski sierp młodego księżyca, powoli zmieniającego barwę od matowej 
bieli  i  zimnego  srebra  aż  do  połyskliwego  złota.  Towarzyszyła  mu  jedyna  perłowo—biała 
gwiazda.  Nad  głową,  ogromna  kopuła  nieba  była  fioletowa  i  nieskończona.  Hen,  w  dali, 
ametystowe  wysepki  lśniły  jak  klejnoty  na  gładkiej  toni  zatoki.  Maleńkie  kałuże  wzdłuż 
niskiego brzegu mieniły się niczym kawałeczki rozbitego lustra. Wąskie, porośnięte sosnami 
cyple wcinały się ciemnymi klinami w spokojną, pastelowo błękitną wodę. 

background image

Gdy  Esterbrook  objechał  jeden  z  nich,  zobaczył  Magdalen  stojącą  na  skraju  sąsiedniego 

przylądka. Była odwrócona tyłem, a jej wspaniała sylwetka odcinała się wyraźnie od barwnego 
nieba. 

Esterbrook zeskoczył z konia i puścił go luzem, a sam żywo ruszył w kierunku dziewczyny. 

Serce biło mu gwałtownie i niemal zapierało dech. Stracił poczucie rzeczywistości i pragnął 
namiętnie  tylko  jednego:  spojrzeć  na  nią.  Gdy  podszedł  bliżej,  odwróciła  się  okazując 
zdziwienie. Nie słyszała jego kroków na mokrym piasku. 

Przez  kilka  chwil  stali  w  milczeniu,  zapatrzeni  w  siebie,  jakby  chcieli  przeniknąć  się 

nawzajem.  Słonce  zaszło,  pozostawiając  plamę  płomienistej  czerwieni.  W  zadziwiająco 
jasnym  powietrzu  drżała  promienista  poświata.  Kędzierzawe  grzywy  małych  fal  uderzały  o 
brzeg  i  drżały  jak  nieśmiałe,  czarodziejskie  istoty.  Rześki  wiatr  nadlatywał  znad  zatoki  i 
rozwiewał  lśniące  pierścienie  włosów  wokół  białej  twarzy  Magdalen.  Najgłębsze  cienie  tej 
godziny zmierzchu znalazły schronienie w jej oczach. 

Płomienne spojrzenie Esterbrooka nie wywołało śladu rumieńca na policzkach dziewczyny. 

Ale  kiedy  powiedział  „Magdalen”,  jakby  płomień  przeleciał  przez  jej  twarz.  Dziecinnym 
gestem zasłoniła dłońmi oczy, lecz nie odezwała się nawet jednym słowem. 

— Magdalen, nie masz mi nic do powiedzenia? — zapytał, przeszywając ją tak namiętnym i 

błagalnym spojrzeniem, jakiego nigdy nie widziała u niego Marian Lesley. Wyciągnął rękę, ale 
ona cofnęła się przed jego dotknięciem. 

— Co miałabym panu powiedzieć? 
— Choćby to, że cieszysz się z mego widoku. 
— Wcale się nie cieszę. Nie miał pan prawa tu przychodzić, choć spodziewałam się, że pan 

to zrobi. 

— Wiedziałaś? Skąd? 
— Powiedziały mi to pańskie oczy. Nie jestem ślepa. Widzę więcej niż ci ciemni rybacy. 

Tak, wiedziałam, że pan przyjdzie i dlatego właśnie tu jestem. Chciałam, aby zastał mnie pan 
samą i bardzo proszę, by pan tu więcej nie przychodził. 

— Ale dlaczego tak mówisz, Magdalen? 
— Już powiedziałam. Nie ma pan prawa tu przychodzić. 
— A jeśli cię nie usłucham? Jeśli przyjdę wbrew twemu zakazowi? Zwróciła swe spokojne, 

głębokie jak toń morza oczy na spiętą twarz Esterbrooka. 

— Wówczas uznam pana za szaleńca — odparła zimno. — Wiem, że ma pan zostać mężem 

panny  Lesley.  Więc  albo  pan  oszukuje  ją,  albo  chce  znieważyć  mnie.  W  obu  wypadkach 
towarzystwo Magdalen Crawford nie powinno być tym, czego pan szuka. Proszę odejść! 

Odwróciła się, odprawiając go wyniosłym gestem. Esterbrook zrobił krok naprzód i chwycił 

mocno jej biały nadgarstek. 

— Nie posłucham cię — powiedział niskim, chrapliwym głosem, przeszywając dziewczynę 

płomiennym wzrokiem. — Możesz kazać mi odejść, lecz ja będę wracał tyle razy, aż nauczysz 
się  witać  mnie  z  radością.  Czy  musimy  być  wrogami?  Dlaczego  nie  mielibyśmy  zostać 
przyjaciółmi? 

Dziewczyna obróciła się ku niemu. 
— Nie jesteśmy sobie równi — rzekła dumnie. Tak bardzo się różnimy, że między nami nie 

może być mowy o przyjaźni. Magdalen Crawford, siostrzenica rybaka, nie jest odpowiednim 
towarzystwem dla pana. Postąpi pan nierozsądnie i nielojalnie, próbując się ze mną spotykać. 
Proszę wracać do pięknej, dobrze urodzonej kobiety i zapomnieć o mnie. Pewnie pan myśli, że 
jestem  harda  i  niekobieca,  mówiąc  w  taki  bezceremonialny  sposób  do  obcego  człowieka. 
Jednak są w życiu sytuacje, gdy szczerość jest niezastąpiona. Nie chcę pana więcej widzieć! 
Wracaj pan do swojego świata! 

Esterbrook powoli i w milczeniu ruszył ku brzegowi. Zasłonięty cieniem przylądka obejrzał 

się i posłał jej tęskne spojrzenie. Stała jak natchniona wieszczka na tle płomiennego nieba i 

background image

srebrzystoniebieskiej  wody.  Na  niebie  zaczynały  migotać  gwiazdy,  powiała  nocna  bryza, 
docierająca  tu  z  tajemnego  schronienia  w  odległych  głębinach.  Po  prawej  stronie  dojrzał 
Esterbrook światła osady w Cove. 

— Czuję się jak tchórz i zdrajca — powiedział cicho. — Dobry Boże, co mnie opętało. Czy 

na tym polega sławna męska siła? 

W chwilę później głuchy odgłos kopyt jego konia ucichł w oddali. 
Magdalen  Crawford  odczekała  na  cyplu,  dopóki  resztki  purpury  nie  rozpłynęły  się  w 

fioletowym  cieniu  nadmorskiego  zmierzchu.  Zdawała  się  zupełnie  nieczuła  na  ten  rzadko 
spotykany i przepyszny widok. Zaciskając do bólu usta, w skupieniu słuchała nieprzerwanych 
jęków i szeptów morza. 

Nazajutrz,  gdy  popołudniowe,  gorące  słońce  zawisło  nad  wodą,  Esterbrook  Elliott  znów 

przyjechał  do  Owe,  lecz  w  osadzie  nie  zastał  żywego  ducha.  Rozeszła  się  pogłoska  o 
pojawieniu się makreli i wszystkie łodzie wypłynęły o świcie na łowisko. Jednak nad samym 
morzem, na wąskim pasie połyskującego żółtego piasku zauważył stojącą Magdalen. Trzymała 
w ręku linę, którą mała, płaskodenna łódka była przywiązana do na poły zatopionego wraku. 

Patrzyła  na  stado  mew  stłoczonych  na  wąskiej  mierzei  i  odwróciła  się  na  odgłos 

pospiesznych  kroków  Elliotta.  Twarz  jej  pobladła,  a  w  głębi  oczu  zamigotał  przez  chwilę 
namiętny błysk. 

— Jak widzisz, Magdalen, wróciłem mimo twego zakazu. 
— Tak, widzę — odparła poważnym i strapionym tonem. — Jest pan szaleńcem i na nic 

zdały się moje ostrzeżenia. 

— Dokąd się wybierasz? — spytał, widząc jak odwiązuje linę od wraka. 
— Muszę popłynąć do Chapel Point po sól. Ludzie spodziewają się, że łodzie wrócą pełne 

złowionych makreli. — Niech pan spojrzy, ile ich tam jest… i sól będzie potrzebna. 

— Zdołasz wiosłować sama tak daleko? 
— Bez trudu. Nauczyłam się wiosłować dawno temu dla zabicia czasu. Teraz bardzo mi się 

to przydaje. 

Weszła zgrabnie do łódki i ujęła wiosło. Otuliły ją promienie słoneczne, nadając jej włosom 

miedzianozłoty  odcień.  Utrzymywała  równowagę  z  gracją  morskiego  ptaka.  Patrzący 
mężczyzna poczuł zawrót głowy. 

— Do widzenia, panie Elliott. 
Zamiast odpowiedzi wskoczył do łodzi i wyjąwszy wiosła z rąk Magdalen, odepchnął się od 

starego  wraku  z  taką  siłą,  że  łódka  odskoczyła  od  brzegu  jak  bańki  piany  na  fali.  Ten  skok 
rozkołysał  ją  gwałtownie,  a  Magdalen  zachwiała  się  i  odruchowo  chwyciła  go  za  rękę.  Gdy 
palce  dziewczyny  zacisnęły  się  na  ramieniu  Elliotta,  poczuł,  że  płomień  przemknął  mu  po 
żyłach. 

— Dlaczego pan to zrobił? Proszę zawrócić! 
—  Ani  mi  się  śni  —  oznajmił  stanowczo,  patrząc  jej  prosto  w  oczy.  —  Zawiozę  cię  do 

Chapel Point. Mam w ręku wiosła i tym razem ja będę górą. 

Przez  chwilę  oczy  dziewczyny  zabłysły  gniewnym  sprzeciwem,  ale  opuściła  je  pod 

spojrzeniem Esterbrooka. Bladą twarz zalał gorący rumieniec. Niechętnie poddała się jego woli 
i nagle zaczęła drżeć od stóp do głów, a dumne, zmysłowe usta skrzywiły się boleśnie. 

Po  twarzy  mężczyzny  przyglądającemu  się  dziewczynie  z  zapartym  tchem,  przemknął 

wyraz triumfu i radości. Wyciągnął rękę i delikatnie popchnął Magdalen na ławkę. Sam usiadł 
naprzeciw niej, uniósł wiosła i zanurzył je w połyskującej, błękitnej wodzie. Łódka pomknęła, 
a piaszczyste dno wkrótce zniknęło i woda przybrała odcień głębokiej zieleni. 

Serce Elliotta waliło jak oszalałe. Na chwilę otrzeźwiła go myśl o Marian, lecz natychmiast 

o niej zapomniał, gdy spotkał się z oczami Magdalen. 

—  Opowiedz  mi  o  sobie  —  powiedział  wreszcie,  przerywając  czarowne,  pełne  napięcia 

milczenie. 

background image

—  Nie  ma  tu  nic  do  opowiadania  —  odparła  z  właściwą  sobie  bezpośredniością.  — 

Wiodłam bardzo spokojne życie. Nigdy nie byłam bogata, nie zdobyłam dużego wykształcenia, 
ale wszystko było inne niż obecnie. Przedtem miałam jakąś szansę, jeszcze przed śmiercią ojca. 

— Kiedy tu przyjechałaś, musiałaś się czuć bardzo samotnie i obco. 
— Tak. Początkowo myślałam, że umrę, ale teraz jakoś przywykłam. Zaprzyjaźniłam się z 

morzem,  wiele  mnie  nauczyło  i  wciąż  wzbogaca  moją  duszę.  Kiedy  słucham  jego 
nieustannego, zawsze tego samego o północy i w południe poszumu, to moja dusza godzi się z 
tym co nieuchronne. Czasami, odczuwana wówczas radość graniczy z bólem. 

Nagle przerwała. — Sama nie wiem, dlaczego to panu opowiadam. 
—  Jesteś  niezwykłą  dziewczyną,  Magdalen.  Czy  nie  masz  innego  towarzystwa  poza 

morzem? 

— Nie. Nawet go nie szukam. Nie pozostanę tu długo. 
— Twarz Elliotta drgnęła z bólu. 
— Chyba nie odjedziesz stąd, Magdalen? 
—  Ależ  tak,  jesienią.  Muszę  zarabiać  na  utrzymanie.  Nie  mam  żadnego  majątku.  Wuj  i 

ciotka to poczciwi ludzie, ale nie mogę być im ciężarem dłużej niż to konieczne. 

Westchnienie podobne do jęku wyrwało się z ust Esterbrooka. 
— Nie możesz odjechać, Magdalen! Musisz pozostać ze mną! 
— Pan się zapomina — rzekła z godnością. — Jak pan śmie mówić mi podobne rzeczy! A 

panna Lesley? Czy chce pan oszukiwać nas obie? 

Esterbrook nie odpowiedział. Pochylił tylko swą pobladłą, nieszczęśliwą twarz w poczuciu 

winy. 

Wody  zatoki  skrzyły  się  niezliczoną  ilością  klejnotów  jak  szyja  pięknej  kobiety.  Odległe 

brzegi  przybierały  odcienie  ametystu  i  purpury.  Na  tle  bladego  horyzontu  widniały  zarysy 
niebieskawych, widmowych żagli. Łódka tańczyła na falach lekko jak piórko. Przypłynęli do 
Chapel Point… 

 

*

 

*

 

 
Tego  popołudnia  Marian  Lesley  na  próżno  czekała  na  ukochanego.  Zjawił  się  dopiero 

wtedy,  gdy  nastał  wonny  czerwcowy  mrok.  Marian  spotkała  go  na  ocienionej  akacjami 
werandzie i powitała z chłodną powściągliwością. Może kobieca intuicja podpowiedziała jej, 
gdzie i z kim spędził popołudnie, bo nie podała mu ust i nie spytała, dlaczego się spóźnił. 

Oczy Elliotta wpiły się w osłoniętą mrokiem piękną i subtelną twarz narzeczonej. Z trudem 

powstrzymał  westchnienie.  Czuł  irytację  i  po  raz  kolejny  zapytywał  sam  siebie,  co  za 
szaleństwo  go  ogarnęło,  lecz  w  odpowiedzi  pojawiło  się  wspomnienie  Magdalen  Crawford 
zarumienionej pod jego palącym wzrokiem. 

Było  już  późno,  gdy  odchodził.  Marian  patrzyła  długo  na  jego  oddalającą  się  sylwetkę. 

Przeniknął ją chłodny dreszcz. 

—  Czuję  się  jak  królowa  Waszti,  kiedy  pozbawiona  tronu  wymykała  się  przez  wrota 

Shushanu, by ukryć swe złamane serce — powiedziała głośno do siebie. — Ciekawa jestem, 
czy  Estera  już  przejęła  moje  berło?  Czy  ta  dziewczyna  z  Cove,  z  bladą  twarzą  kapłanki  i 
tajemniczymi oczami, skradła mi jego serce? A może ono nigdy nie należało do mnie? Wiem, 
że Esterbrook Elliott dotrzyma przyrzeczenia bez względu na to, ile go to będzie kosztowało. 
Ale ja nie chcę wyblakłego cienia miłości, która należy do innej. Obawiam się, że nadszedł czas 
abdykacji. I co pozostanie pozbawionej królestwa Waszti? 

Wracając do domu w kojącej ciszy nocy, Esterbrook Elliott bił się z myślami. 

background image

W  końcu  musiał  spojrzeć  w  oczy  prawdzie.  Obudziła  się  w  nim  gorzka  świadomość,  że 

nigdy nie kochał Marian Lesley. Darzył ją braterskim przywiązaniem, a namiętna miłość, którą 
zapałał do Magdalen Crawford, grozi utratą honoru. 

Widział ją zaledwie trzy razy, a jego drżące serce spoczywało bezbronne na chłodnej, białej 

dłoni dziewczyny. Zamknął oczy i jęknął. Został opętany! To nie ma sensu! Dał słowo Marian, 
a honor i szacunek dla samego siebie stały na straży ich związku. A nawet gdyby był wolny, 
Magdalen  Crawford  nie  jest  odpowiednią  dla  niego  żoną  —  przynajmniej  w  oczach  świata. 
Dziewczyna z Cove, bez wykształcenia i pozycji towarzyskiej! A jednak ją kochał! 

Jęknął  ponownie  pogrążony  w  bólu.  Hen,  w  dali  dostrzegł  atramentowe  wody  zatoki. 

Monotonna,  głucha  skarga  morza  przenikała  nocną  ciszę.  Światełka  Cove  słabo  migotały  w 
mroku. 

W  następnym  tygodniu  Esterbrook  codziennie  chodził  do  Cove.  Czasami  nie  spotykał 

Magdalen,  ale  przeważnie  ją  widywał.  Pod  koniec  tygodnia  odniósł  zwycięstwo  w  gorzkiej, 
bolesnej walce z samym sobą. Choć na początku uległ zaślepieniu i szalonej namiętności, to w 
końcu podjął właściwą decyzję. Wahania i niezdecydowanie miał już za sobą, lecz głos wciąż 
mu się łamał z bólu, gdy mówił do Magdalen: 

— Już więcej nie przyjdę… 
Stali właśnie w cieniu porośniętego sosnami cypla na lewo od Cove. Przedtem spacerowali 

wzdłuż  brzegu,  podziwiając  purpurowo—złoty  zachód  słońca.  W  górze  szybko  przepływały 
małe puszyste chmurki o czerwono–bursztynowych odcieniach. Pomiędzy nimi prześwitywało 
jasnoseledynowe  niebo.  Szli  w  milczeniu,  trzymając  się  za  ręce  jak  dzieci,  ale  ich  serca 
rozpłomieniały namiętne uczucia. 

Magdalen odwróciła się, słysząc słowa Esterbrooka i długo na niego patrzyła. Przed nimi 

rozciągała  się  zachwycająca,  migotliwa  zatoka,  a  na  ciemniejącym  szybko  nieboskłonie 
mrugało  już  kilka  gwiazd.  Ze  wschodu  ciągnęła  posępna  jak  monstrualnych  rozmiarów 
nietoperz chmura i pochłaniała ostatnie świetliste barwy zachodniego nieba. Twarz Magdalen 
wydawała  się  jeszcze  piękniejsza,  wprost  nieziemsko  uduchowiona  w  srebrzystej  poświacie 
wieczornego pejzażu. Odwróciła spojrzenie od bladej, spiętej twarzy Esterbrooka i wpatrzyła 
się w bezmiar spokojnego morza. 

— Tak będzie lepiej — powiedziała wreszcie. 
— Lepiej? O, tak! Ale dałby Bóg, abyśmy się byli nigdy nie spotkali! Kocham cię, wiesz o 

tym i żadne słowa nie są nam potrzebne. Nigdy dotąd nie kochałem… tylko łudziłem się. Za ten 
błąd muszę teraz płacić. Rozumiesz mnie? 

— Rozumiem — odparła lakonicznie. 
—  Nie  usprawiedliwiam  się.  Byłem  słaby,  tchórzliwy  i  nielojalny.  Ale  przemogłem  się  i 

zostanę  wierny  kobiecie,  której  dałem  słowo.  Nie  możemy  się  spotykać.  Zduszę  w  sobie  to 
szaleństwo.  Odkąd  cię  pierwszy  raz  zobaczyłem,  żyłem  w  stanie  przypominającym  obłęd. 
Teraz wreszcie oprzytomniałem i za wszelką cenę postaram się spełnić swój obowiązek. Nie 
mam odwagi powiedzieć ci nic więcej, ale proszę… wybacz mi… 

— Nie ma nic do wybaczenia — rzekła martwym głosem. — Jestem tak samo winna jak ty. 

Gdybym  okazała  więcej  stanowczości  i  odprawiła  cię  za  drugim  spotkaniem,  sprawy 
potoczyłyby  się  inaczej.  Byłam  słaba  i  zasługuję  na  cierpienie.  Ono  będzie  moją  pokutą. 
Żegnaj, Esterbrooku! Nie mamy wyboru. — Jej głos załamał się z bólu, ale zamglone, smutne 
oczy patrzyły nieugięcie na Elliotta. 

Zbliżył się do dziewczyny i porwał ją w ramiona. 
—  Żegnaj,  ukochana!  Pocałuj  mnie  choć  raz,  nim  odejdę!  Uwolniła  się  z  jego  objęć  i 

powiedziała dumnie: 

— Nie! Żaden mężczyzna poza moim mężem nie dotknie mych ust! Żegnaj, najdroższy! 
 

background image

*

 

*

 

 
Następnego wieczoru Marian Lesley obserwując bladą, tchnącą rezygnacją twarz Elliotta, 

czytała  z  niej  jak  z  otwartej  księgi.  Ona  również  pobladła,  a  cienie  pod  oczami  były 
świadectwem bezsennych nocy. Spokojnie przywitała narzeczonego i podała mu swą kształtną, 
białą dłoń. 

Dostrzegła ślady toczonej z samym sobą walki i wiedziała, że wyszedł z niej zwycięsko. 
Świadomość  tego  faktu  utrudniała  jej  zadanie.  Łatwiej  przecież  puścić  napiętą  linę,  niż 

odrzucić, gdy bez oporu trzyma się ją w ręku. 

Przez moment serce Marian przeszył dreszcz słodkiej nadziei. A może z czasem zapomni o 

tamtej? Czy powinna tak zdecydowanie przecinać ostatnią nić łączącą ją z Esterbrookiem. Czy 
powinna żywić nadzieję, że odzyska utracone berło? A jeśli… Kobieca duma zdławiła budzącą 
się nadzieję. Niepotrzebne jej to pozorne panowanie i cząstka przywiązania! 

Esterbrook nagle zaczął całkiem szczerze mówić o przyspieszeniu daty ślubu. On chciałby, 

aby ceremonia odbyła się już w sierpniu. Marian przymknęła na chwilę oczy, a szczupłe dłonie 
tonące  w  powodzi  koronek  zacisnęła  kurczowo  na  podołku.  Zaraz  jednak  odezwała  się 
opanowanym głosem: 

—  Czasami  wydaje  mi  się,  że  lepiej  byłoby,  gdybyśmy  się  w  ogóle  nie  pobierali, 

Esterbrooku. 

Esterbrook odwrócił się zaskoczony. 
— Nie pobierali? Marian, co ty mówisz? 
—  To,  co  słyszałeś.  Nie  sądzę,  byśmy  byli  dobraną  parą.  Tak  nam  się  tylko  wydawało. 

Jesteśmy dla siebie bratem i siostrą — niczym więcej. Myślę więc, że lepiej aby tak pozostało 
na zawsze. 

Esterbrook zerwał się na równe nogi. 
— Marian, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? Czy coś słyszałaś… Nikt nie mógł 

ci powiedzieć… 

— Nic nie słyszałam — przerwała mu  gwałtownie. —  Iz nikim o tym nie rozmawiałam. 

Wyraziłam  tylko  głośno  to,  o  czym  ostatnio  często  myślę.  Jeszcze  nie  jest  za  późno,  aby 
naprawić błąd. Nie odmówisz mej prośbie, prawda, Esterbrook? Zwrócisz mi słowo? 

—  Wielkie  nieba,  Marian!  —  powiedział  ochrypłym  głosem.  —  Nie  mogę  uwierzyć,  że 

mówisz poważnie. Przestało ci na mnie zależeć? 

Kurczowo zaciśnięte dłonie Marian splotły się jeszcze mocniej. 
—  Nie.  Zawsze  będę  cię  darzyć  uczuciem  przyjaźni  i  jeśli  zechcesz,  pozostaniemy 

przyjaciółmi. Wiem jednak, że nie możemy dać sobie szczęścia, za późno na to. Każde z nas 
byłoby rozgoryczone. Czy więc zwolnisz mnie z przysięgi, która zmieniła się w uciążliwe pęta? 

Esterbrook  patrzył  zamglonym  wzrokiem  na  uniesioną  ku  sobie  twarz  dziewczyny. 

Wzbierająca w jego sercu wielka radość mieszała się z goryczą. Wiedział, co tracił wraz z tą 
czystą, wspaniałą kobietą. 

—  Skoro  naprawdę  tego  chcesz,  Marian…  —  zaczął  powoli.  —  Jeśli  jesteś  szczerze 

przekonana, że twoje serce naprawdę nie należy do mnie… i że nie dam ci szczęścia… to nie 
pozostaje mi nic innego, jak uczynić zadość twemu życzeniu. Jesteś wolna. 

—  Dziękuję  ci,  mój  drogi  —  odparła  łagodnie  i  wstała.  Zdjęła  z  palca  zaręczynowy 

pierścionek i podała go Esterbrookowi. Wziął go automatycznym gestem. Wciąż jeszcze był 
oszołomiony i miał wrażenie, że śni. Marian wyciągnęła do niego rękę. 

—  Dobranoc,  Esterbrook  —  odezwała  się  z  pewnym  znużeniem.  —  Jestem  zmęczona. 

Cieszę się, że mamy na tę sprawę podobny pogląd. 

— Marian — zawołał porywczo, ściskając wyciągniętą dłoń. — Jesteś pewna, że będziesz 

szczęśliwa, jesteś pewna, że postępujesz słusznie? 

background image

—  Najzupełniej  —  rzekła  ze  słabym  uśmiechem.  —  Nie  postępuję  pochopnie.  Wszystko 

sobie dokładnie przemyślałam. Tak będzie lepiej, mój drogi. Zostaniemy przyjaciółmi, a twoje 
radości i smutki będą moimi. Kiedy inna miłość opromieni ci życie, będę się z tego cieszyć, 
Esterbrook. A teraz dobranoc. Chcę zostać sama. 

Na progu odwrócił się i spojrzał jeszcze raz na Marian, na jej uroczą i pełną godności postać 

spowitą  mrokiem  zapadającego  zmierzchu.  I  świadom  poniesionej  straty  pochylił  głowę  w 
odruchu żalu. 

Potem wyszedł w ciemność letniej nocy. Godzinę później stał na malutkim cyplu, na którym 

poprzedniego  wieczoru  rozstał  się  z  Magdalen.  Niespokojny  nocny  wiatr  miotał  się  wśród 
sosen porastających zbocze. Księżyc rzucał na zatokę chłodne mlecznobiałe światło. 

Esterbrook  wyjął  z  kieszeni  pierścionek  Marian,  ucałował  go  i  cisnął  daleko  w  morze. 

Brylant  błysnął  w  locie,  po  czym  z  cichym  pluskiem  pogrążył  się  w  wodzie.  Esterbrook 
spojrzał  w  kierunku  Cove,  leżącej  pośród  ciemności  i  ciszy  w  ramionach  sierpowatych 
przylądków. Samotne światło pobłyskiwało pod niską strzechą domku Barrettów. 

Jutro, pomyślał, jutro pójdę do Magdalen. 

background image

T

ĘSKIĄCA DUSZA

 

 
Tego wieczoru, gdy Paul i panna Trevor spotkali się po raz pierwszy, był wyjątkowo piękny 

zachód  słońca.  Barwne  zorze  długo  nie  gasły  i  pozwalały  oczom  rozkoszować  się 
malowniczym widokiem. Zachodnia strona nieba mieniła się złoto–różowymi kolorami, zaś od 
północy  nadciągały  puszyste,  obramowane  złotem  obłoczki.  Drżąca,  połyskliwa  ścieżka 
światła wybiegała niemal spod stóp panny Trevor i mknęła po wodzie ku słońcu, które opadało 
wolno na daleki skraj purpurowego morza. Po lewej stronie wznosiły się łagodnie pofałdowane 
fioletowe wzgórza. O piaszczysty brzeg rozbijały się srebrzyste fale, a nieco dalej widać było 
przystań. Szeregi smukłych masztów podrygiwały wdzięcznie na tle linii horyzontu. 

Panna  Trevor  westchnęła  ze  szczęścia,  oczarowana  subtelnym  i  ulotnym  pięknem 

nadmorskiego krajobrazu. Po chwili odwróciła wzrok, by spojrzeć jeszcze raz na Noel Cove, 
majaczące niewyraźnie w zapadającym mroku, i wtedy zobaczyła Paula. 

Nawet przez chwilę nie pomyślała, że jest chłopcem z przystani. Znała tamtych ludzi. Paul 

pojawił się ponadto w dość tajemniczy sposób. Nie nadszedł plażą, tego była pewna, a z kolei 
przypływ był zbyt wysoki, by mógł dotrzeć od strony drugiego przylądka. A jednak siedział na 
czerwonym głazie skrzyżowawszy gołe opalone nogi i zaciskając dłoń na kolanie. Nie widział 
panny  Trevor.  Wpatrywał  się  w  zachodzące  słońce,  ale  wyglądał  tak,  jakby  przenikał  je 
wzrokiem na wskroś i widział w oddali coś jeszcze wspanialszego. 

Panna Trevor przyjrzała mu się dokładnie oczyma, które widziały mnóstwo ludzi z różnych 

części  świata  i  w  ciągu  wielu  lat  —  tak  wielu,  że  wolała  o  tym  nie  myśleć  —  i  doszła  do 
wniosku,  że  jest  najładniejszym  chłopcem,  jakiego  kiedykolwiek  spotkała.  Był  gibki,  miał 
spadziste ramiona i smukłą, opaloną szyję. Twarz okalały mu gęste i faliste rdzawokasztanowe 
włosy.  Brwi  miał  proste  i  znacznie  ciemniejsze  od  włosów,  a  oczy  szare,  wielkie  i  pełne 
zadumy.  Podbródek  i  szczęka  były  pięknie  zarysowane,  a  usta  pełne  i  purpurowe,  ślicznie 
wykrojone, kończyły się słodkimi, delikatnymi kącikami. 

Jego ubranie składało się z bawełnianej koszuli i kusych sztruksowych spodni, ale nosił je z 

taką gracją, że pannie Trevor wydal się dużo lepiej odziany niż w rzeczywistości. 

Po chwili chłopiec uśmiechnął się z rozmarzeniem i tym uśmiechem podbił na zawsze serce 

panny Trevor. Nie chodziło tu o zmianę wyrazu ust i oczu, jak to zazwyczaj bywa u ludzi. Cała 
jego  postać  wydawała  się  rozświetlona,  jakby  w  środku  małego  ciała  rozbłysnęło  światło  i 
opromieniło je od kasztanowatej czuprynki po czubki palców stóp. Najbardziej cudowna była 
spontaniczność  tego  uśmiechu  zrodzonego  z  jakiejś  szalonej,  zachwycającej  myśli,  równie 
nieposkromionej i kapryśnej jak morski wiatr. 

Panna  Trevor  postanowiła  dowiedzieć  się  wszystkiego  o  nieznajomym.  Wyszła  z  cienia 

rzucanego przez skałę i stanęła w ostrym, niesamowitym świetle zalewającym całe wybrzeże. 
Chłopiec  odwrócił  głowę  i  spojrzał  na  nią  —  najpierw  ze  zdumieniem,  potem  pytająco  i 
wreszcie z zachwytem. Majestatyczna postać panny Trevor w białej sukni i koronkowym szalu 
na  głowie  mogła  budzić  podziw.  Uśmiechnęła  się,  a  on  odpowiedział  uśmiechem,  który  nie 
dorównywał  poprzedniemu,  gdyż  wywołany  był  czynnikiem  zewnętrznym,  ale  niewątpliwie 
był przeznaczony wyłącznie dla niej. Inteligentna panna Trevor zrozumiała, że w tej chwili stali 
się  starymi  przyjaciółmi,  jakby  znali  się  przynajmniej  od  stu  lat.  Nie  traciła  więc  czasu  na 
zbędne ceregiele. 

— Chcę wiedzieć, jak się nazywasz, gdzie mieszkasz i czego wypatrywałeś za zachodzącym 

słońcem — oznajmiła. 

—  Nazywam  się  Paul  Hubert.  Mieszkam  po  tamtej  stronie,  ale  nie  mogę  powiedzieć,  co 

widziałem. Gdy wrócę do domu, opiszę to wszystko w specjalnym zeszycie. 

Zdziwiona drugą częścią odpowiedzi, panna Trevor zbyt mało uwagi poświęciła temu, co 

chłopiec powiedział na końcu. Owo „po tamtej stronie”, uzupełnione towarzyszącym gestem, 

background image

dotyczyło  małego,  szarego  domku  na  skraju  Noel  Cove.  Wyglądał  jak  wielka  muszla 
wyrzucona przez morze na piaszczysty brzeg. Zamiast komina z dachu wystawały dwie żelazne 
rury  od  pieca,  a  szyby  w  dwóch  oknach  zastąpiono  deskami.  To  niepojęte,  aby  chłopiec 
wyglądający  jak  książę,  choć  co  prawda  niejeden  książę  chciałby  być  do  niego  podobny, 
mieszkał właśnie tam! Więc jednak był dzieckiem z rybackiej osady! 

— Kto jeszcze z tobą mieszka? — zapytała. — Widzisz — dodała nieśmiało — pytam cię 

nie  bez  powodu.  Wiem,  że  się  polubiliśmy  i  to  jest  najważniejsze.  Ale  dobrze  wiedzieć  coś 
więcej o kimś bliskim. Na przykład, czy masz rodziców albo rodzeństwo? 

Paul nie odpowiedział od razu. Założył ręce do tyłu i patrzył na nią przyjaźnie. 
—  Podoba  mi  się  pani  sposób  mówienia  —  zauważył.  —  Nie  znam  nikogo,  kto  by  tak 

mówił, z wyjątkiem postaci w książkach i moich skalnych ludków. 

— Twoich skalnych ludków? 
— Mam jedenaście lat. Rodzice moi nie żyją. Mieszkam ze Stephenem Kane. Stephen jest 

wspaniały. Gra na skrzypcach i zabiera mnie swą łodzią na połowy. Kiedy dorosnę, będę jego 
wspólnikiem. Kocham go i moje skalne ludki też. 

— Kogo masz na myśli mówiąc o skalnych ludkach? — spytała panna Trevor. Była szczerze 

zainteresowana  rozmową.  Spotkała  wreszcie  dziecko,  które  w  lot  chwytało  i  rozumiało 
wszystkie jej uwagi, nie żądało wyjaśnień, a do tego jeszcze tak mówiło! 

— Na przykład Norę — odrzekł Paul. — Jest najlepsza z nich. Kocham ją najbardziej, bo 

zjawiła się pierwsza. Mieszka za tym cyplem, ma czarne oczy, czarne włosy i wie wszystko o 
rusałkach i wodnikach. Powinna pani posłuchać jej opowieści! Oprócz niej są jeszcze Żeglarze 
Bliźniacy.  Nie  mają  domu,  cały  czas  żeglują,  ale  często  wychodzą  na  brzeg,  aby  ze  mną 
porozmawiać.  Są  wesołą  parką,  która  na  świecie  widziała  wszystko  a  nawet  jeszcze  więcej. 
Wie  pani,  co  się  przytrafiło  młodszemu  Bliźniakowi?  Płynął  i  płynął,  aż  znalazł  się  na 
księżycowej ścieżce. To jest taki ślad, który zostawia na wodzie księżyc w pełni, kiedy wznosi 
się nad morze. No, cóż, młodszy Bliźniak żeglował tym szlakiem i dotarł do samego księżyca. 
A tam były złote wrota, otworzył je i przepłynął na drugą stronę. Na księżycu miał wspaniałe 
przygody — wszystko zapisałem w zeszycie. Jest tam też Złota Dama z Jaskini. Pewnego dnia 
odkryłem  nad  brzegiem  morza  wielką  jaskinię  i  kiedy  do  niej  wszedłem,  spotkałem  Złotą 
Damę. Ma złote włosy, sięgające aż do ziemi, a jej suknia lśni jak żywe złoto. Całymi dniami 
gra na złotej harfie. Jeśli pani wsłucha się uważnie, usłyszy jej muzykę, ale pewnie pomyśli 
pani, że to wiatr świszczę wśród skał. Nigdy nie mówiłem Norze o Złotej Damie, bo mógłbym 
zranić jej uczucia. Ona niechętnie słucha nawet opowieści o Żeglarzach Bliźniakach. Za nic w 
świecie nie chciałbym zranić uczuć Nory, gdyż kocham ją najbardziej spośród moich skalnych 
ludków. 

— Paul, czy jest w tym odrobina prawdy? — wykrzyknęła panna Trevor. 
— Nie. Oczywiście, że nie — odparł bez namysłu Paul. Patrzył na nią z wyrzutem, szeroko 

otwartymi oczami. Przypuszczałem, że pani wie. Gdybym podejrzewał, że pani się nie domyśli, 
to bym panią uprzedził, że to tylko na niby. Sądziłem, że należy pani do osób, które rozumieją 
takie rzeczy. 

—  Ależ  rozumiem,  naturalnie,  dobrze  rozumiem!  —zapewniła  skwapliwie  panna  Trevor. 

Wiedziałabym od razu, gdybym się tylko przez chwilę zastanowiła. No, cóż, robi się późno. 
Muszę wracać, choć wcale nie mam ochoty. Ale znowu przyjdę i zobaczymy się. Czy będziesz 
tu jutro po południu? 

Paul skinął twierdząco. 
—  Tak.  Obiecałem  wprawdzie  Młodszemu  Bliźniakowi,  że  spotkam  się  z  nim  przy  tych 

skałach, ale równie dobrze może to być pojutrze. Największy urok skalnych ludków polega na 
tym, że zawsze się zjawiają wtedy, kiedy tego pragnę. Młodszy Bliźniak nie obrazi się, on ma 
bardzo  łagodne  usposobienie.  Gdyby  chodziło  o  Starszego  Bliźniaka,  to  byłoby  gorzej. 

background image

Czasami podejrzewam go o różne rzeczy. Gdyby się odważył, chyba zostałby piratem. Nie ma 
pani pojęcia, jak groźnie czasami wygląda. Jest w nim coś tajemniczego. 

W powrotnej drodze do hotelu panna Trevor przypomniała sobie o zeszycie. 
—  Muszę  go  skłonić,  by  mi  go  pokazał  —  szepnęła  uśmiechając  się  do  siebie.  —  Ten 

chłopiec to prawdziwy geniusz. Jak takie dziecko mogło się wychować w rybackiej osadzie! 
Zupełnie  tego  nie  rozumiem!  Czuję,  że  go  pokochałam.  To  normalne,  kobieta  zawsze  musi 
kogoś kochać i może to być ktoś prawie nieznajomy… 

Nazajutrz po południu Paul czekał na pannę Trevor przy skałach Noel Cove. Towarzyszył 

mu wysoki mężczyzna o pomarszczonej twarzy i długiej, szpakowatej brodzie. Nosił płócienne 
ubranie i wyglądał jak inni rybacy z przystani. Miał jednak głęboko osadzone, łagodne oczy i 
jego  twarz  spodobała  się  pannie  Trevor.  Usunął  się  na  bok,  kiedy  podeszła  i  rozmawiała  z 
Paulem. Jakiś czas wpatrywał się w morze, a potem bez słowa ruszył wprost do małego szarego 
domku. 

— Stephen chciał zobaczyć, czy pani jest odpowiednim towarzystwem dla mnie — wyjaśnił 

z powagą Paul. 

— Mam nadzieję, że go nie rozczarowałam — powiedziała rozbawiona panna Trevor. 
— Och, na pewno nie. Gdyby było inaczej, nie zostawiłby nas samych. 
Stephen jest bardzo wymagający pod tym względem i nie z każdym mogę się zadawać. To 

się  odnosi  również  do  skalnych  ludków.  Musiałem  mu  obiecać,  że  nigdy  nie  pozwolę 
Bliźniakom Żeglarzom używać brzydkich słów. Czasami, gdy patrzę na starszego Bliźniaka, to 
wiem,  że  wprost  umiera  z  chęci,  by  sobie  porządnie  zakląć.  Ale  ja  mu  nie  pozwalam,  bo 
przecież obiecałem Stephenowi. Dla niego zrobiłbym wszystko. Jest dla mnie strasznie dobry! 
Wie pani, on mnie wychowuje i stara się robić to jak najlepiej. 

Dobrze  nam  z  sobą,  tylko  brakuje  mi  książek  do  czytania.  Łowimy  razem  ryby,  a  kiedy 

wracamy wieczorem do domu, pomagam Stephenowi je czyścić. Potem siedzimy na progu i on 
gra  na  skrzypcach.  Czasami  trwa  to  godzinami.  Rzadko  rozmawiamy  —  Stephen  jest 
małomówny  —  tylko  tak  sobie  siedzimy  i  rozmyślamy.  Niewielu  jest  takich  ludzi  jak  on, 
zapewniam panią. 

Ani tego dnia, ani później pannie Trevor nie udało się nawet rzucić okiem na tajemniczy 

zeszyt Paula. Kiedy o nim wspominała, chłopiec oblewał się rumieńcem. 

— Och, nie mógłbym pani go pokazać — powiedział raz zakłopotany. — Nie pokazałem go 

nawet Stephenowi ani Norze. Zamiast tego coś pani opowiem, coś, co wydarzyło się dawno 
temu. Zobaczy pani, że to będzie ciekawsze niż historie z zeszytu, tylko proszę pamiętać, że to 
nie jest prawda! Nie zapomni pani, dobrze? 

— Postaram się — zgodziła się panna Trevor. 
— Pewnego wieczoru siedziałem sobie tutaj, tak jak wczoraj i słońce właśnie zachodziło. 

Nagle  przypłynął  zaczarowany  żaglowiec  i  wsiadłem  do  niego.  W  środku  był  perłowy  jak 
wnętrze  muszli,  a  żagle  wyglądały  jak  księżycowa  poświata.  Popłynąłem  wprost  ku 
zachodzącemu słońcu. Proszę sobie wyobrazić, byłem w środku zachodu! Jak pani myśli, co to 
jest?  Otóż  zachód  słońca  to  po  prostu  kraina  kwiatów,  jeden  wielki  ogród,  a  chmurkami  są 
także kwiatowe rabatki. Pożeglowaliśmy do wielkiej przystani, tysiąc razy większej niż ta obok 
pani  hotelu.  Wysiadłem  z  łodzi  na  ogromną  różaną  łąkę  i  przebywałem  tam  bardzo  długo. 
Wydawało  mi  się,  że  minął  cały  rok,  ale  Młodszy  Bliźniak  powiedział  mi,  że  gościłem  tam 
zaledwie parę godzin. Widzi pani, w Krainie Zachodzącego Słońca czas biegnie wolniej niż u 
nas.  Ale  cieszyłem  się  z  powrotu  do  domu.  Zawsze  się  cieszę,  gdy  wracam  do  zatoki  i  do 
Stephena. Ale pani wie przecież, że to mi się nie zdarzyło? 

Panna  Trevor  nie  zamierzała  zrezygnować  z  obejrzenia  zeszytu,  a  Paul  nadal  odmawiał 

pokazania go. 

Przychodziła  codziennie  do  Noel  Cove  i  z  każdym  dniem  Paul  wydawał  się  jej  bardziej 

uroczy.  Był taki bystry,  oryginalny i spontaniczny,  a zarazem jeszcze bardzo chłopięcy, bez 

background image

najmniejszej  pozy  dojrzałości.  Często  żartował  i  dokazywał,  a  niekiedy  zdarzały  mu  się 
wybuchy gniewu, ale, jak podkreślał — nigdy w obecności damy. 

— Czasami naprawdę się wściekam na Bliźniaków, a nawet na Stephena, choć jest dla mnie 

bardzo dobry. Lecz nie mógłbym się złościć na Norę albo Złotą Damę. Nigdy w życiu! 

Każdego  dnia  opowiadał  jej  jakąś  nową  historię,  wspaniałą  przygodę  na  skałach  lub  na 

morzu i zawsze ją uprzedzał, że to nie jest prawda. Wyobraźnia chłopca była jak pryzmat, który 
rozdziela  promień  słońca  w  barwną  tęczę.  Kochał  wybrzeże  i  morze.  Jedynym  światem 
istniejącym  dla  niego  poza  Noel  Cove  był  świat  wyobraźni.  Oprócz  Stephena  i  skalnych 
ludków nie miał żadnego towarzystwa. 

— Teraz mam panią — powiedział raz pannie Trevor. — Panią również kocham, ale pani 

wkrótce wyjedzie, więc staram się nie kochać pani tak mocno… jak… Stephena i skalne ludki. 

—  Ale  mógłbyś,  prawda?  —  zapytała  panna  Trevor.  —  Gdybyśmy  przebywali  ze  sobą 

codziennie, to mógłbyś mnie pokochać równie mocno? 

Paul zastanawiał się chwilę nad pytaniem z właściwym sobie wdziękiem. 
— Oczywiście, kochałbym panią nawet bardziej niż Bliźniaków i Złotą Damę — oznajmił 

wreszcie. — Myślę, że mógłbym pokochać panią tak jak Stephena. Ale nie tak jak Norę. Widzi 
pani, ona była tu pierwsza, była tu zawsze. Jestem pewien, że nikogo nie pokocham tak jak 
Norę. 

Pewnego  dnia,  gdy  Stephen  wypłynął  na  połów  makreli,  Paul  zabrał  pannę  Trevor  do 

szarego domku i pokazał jej swoje skarby. Wdrapali się po drabinie na stryszek, gdzie sypiał. 
Malutkie okno wychodziło na morze, a jego zawodzenie przeplatane świstem wiatru słychać 
było  tu  dniem  i  nocą.  Paul  miał  wiele  niezwykłych  muszli  i  wodorostów,  różne  drobiazgi  z 
rozbitych statków wyrzucane na brzeg podczas sztormów. Miał też półkę z książkami. 

— Są wspaniałe! — powiedział z entuzjazmem. — Stephen mi je kupił— Za każdym razem 

gdy idzie do miasta sprzedać makrele, przynosi mi nową książkę. 

— Byłeś kiedykolwiek w mieście? — spytała panna Trevor. 
— O, tak! Dwa razy. Stephen mnie tam zabrał. To cudowne miejsce. Wie pani, kiedy później 

spotkałem Żeglarzy Bliźniaków, to miałem im wiele do powiedzenia. Strasznie się interesowali 
wszystkim,  co  tam  widziałem  i  przeżyłem.  Nawet  Norę  to  zaciekawiło.  Tylko  Złota  Dama 
słuchała obojętnie, ale złoci ludzie już tacy są… 

—  Czy  chciałbyś  mieszkać  na  stałe  w  mieście?  —  zapytała  panna  Trevor,  patrząc  nań 

uważnie. — Miałbyś tyle książek, ile zechcesz i mógłbyś się bawić z prawdziwymi chłopcami i 
dziewczynkami, a także zwiedzić te kraje, o których opowiadali ci Bliźniacy. 

Paul spojrzał na nią zaskoczony. 
—  Ja…  nie…  wiem  —  odparł  zakłopotany.  —  Nie  sądzę,  by  mi  się  tam  podobało  bez 

Stephena i Nory. 

Ale  nowa  myśl  pozostała  w  umyśle  chłopca  i  powracała  często,  a  za  każdym  razem 

wydawała mu się mniej zaskakująca. 

—  A  właściwie,  dlaczego  nie?  —  myślała  panna  Trevor.  —  Chłopcu  trzeba  dać  szansę. 

Nigdy nie będę miała syna, a on mógłby mi go zastąpić. 

Nadszedł wreszcie dzień, kiedy Paul pokazał jej swój zeszyt. Przyniósł go, gdy siedziała na 

skalistym cyplu. 

—  Pobiegam  sobie  i  porozmawiam  trochę  z  Norą,  a  pani  przez  ten  czas  to  przeczyta  — 

powiedział. — Obawiam się, że ostatnio zaniedbywałem ją nieco i że ona to czuje. 

Panna  Trevor  rzuciła  okiem  na  zeszyt.  Był  zrobiony  z  wielu  zszytych  luźnych  kartek, 

oprawiony w ceratę i zapisany starannym, dziecinnym pismem. Rzucały się w oczy oryginalna 
ortografia  i  kapryśna  interpunkcja.  Panna  Trevor  przeczytała  go  jednym  tchem.  Paul  opisał 
swoje  fantastyczne  „przygody”,  niezwykłe  myśli  i  rozmowy  z  Bliźniakami  Żeglarzami. 
Zaskoczyło  ją,  że  jedenastoletnie  dziecko  mogło  tak  pisać.  Ale  raz  po  raz  pojawiały  się 

background image

wyrażenia tak dziecinne i naiwne, że wybuchała serdecznym śmiechem. Gdy skończyła czytać, 
zauważyła stojącego obok Stephena Kane. Wyjął fajkę z ust i wskazał nią zeszyt. 

— Co pani o tym sądzi? — zapytał. 
— Myślę, że to niezwykłe. Paul jest bardzo inteligentnym dzieckiem. 
— I ja tak uważam — stwierdził lakonicznie Stephen. Wsunął ręce do kieszeni i zapatrzył 

się  na  morze.  Pannie  Trevor  dotychczas  nie  udało  się  porozmawiać  z  nim  pod  nieobecność 
Paula, postanowiła więc skorzystać z okazji. 

— Chciałabym dowiedzieć się czegoś o Paulu — zaczęła. — Czy jest pana krewnym? 
— Nie. Chociaż kiedyś miałem zamiar poślubić jego matkę — odparł Stephen matowym 

głosem. Ściskał kurczowo w kieszeni fajkę, ale o tym panna Trevor nie miała pojęcia. — Była 
dziewczyną z wybrzeża, bardzo ładną… No, cóż… zakochała się w młodym człowieku, który 
przyjechał, by uczyć dzieci w miejscowej szkole. Pobrali się i wyjechali. To był przyzwoity 
człowiek.  Przyznaję  to,  chociaż  wówczas  myślałem  o  nim  najgorsze  rzeczy.  Ale  Rachel 
popełniła błąd. Nie potrafiła żyć z dala od morza. Tęskniła, dręczyła się i serce jej usychało z 
tęsknoty za nim. Po śmierci męża wróciła… ale już było za późno. Przeżyła tylko miesiąc… 
Został  Paul…  dwuletnie  maleństwo.  Wziąłem  go  na  wychowanie.  Jego  rodzice  nie  mieli 
żadnych krewnych. Robiłem, co mogłem, ale pewnie nie na wiele się to zdało. 

—  Jestem  przekonana,  że  zrobił  pan  bardzo  dużo  —  odparła  panna  Trevor  dość 

protekcjonalnym tonem. — Ale moim zdaniem, chłopiec zasługuje na coś więcej, niż pan może 
mu dać obecnie. Powinien chodzić do szkoły. 

Stephen skinął twierdząco. 
—  Może.  Nigdy  nie  chodził  do  szkoły.  Była  za  daleko.  Nauczyłem  go  czytać  i  pisać  i 

kupowałem tyle książek, na ile było mnie stać. Nic więcej nie mogę dla niego zrobić. 

— Ale ja mogę — rzekła panna Trevor. — I chcę tego. Czy odda mi pan Paula, panie Kane? 

Pokochałam go. Jestem bogata i mogę dać mu prawie wszystko. 

Stephen nadal wpatrywał się w morze z twarzą pozbawioną wyrazu. Wreszcie odezwał się: 
— Spodziewałem się, że usłyszę coś takiego. Nie wiem, naprawdę nie wiem… Jeśli zabierze 

pani  Paula,  będzie  w  przyszłości  mądry  i  bogaty,  ale  czy  lepszy  i  szczęśliwszy? Jest  synem 
Racheli — kocha morze i wszystko co z nim związane. Po ojcu odziedziczył tylko zamiłowanie 
do książek. Nie mogę za niego decydować. Jeśli chce, niech jedzie. 

W  końcu  Paulowi  zaczęła  się  podobać  myśl  o  wyjeździe.  Stephen  nie  odezwał  się  ani 

jednym słowem i Paul sądził, że jest mu wszystko jedno, czy on zostanie, czy nie. Poza tym 
panna Trevor oczarowała go swym urokiem, kusiła możliwością zdobycia wiedzy… 

— Chyba pojadę — powiedział z głębokim westchnieniem. 
Panna  Trevor  przytuliła  go  i  pocałowała  z  macierzyńską  czułością.  W  rewanżu  Paul 

cmoknął  ją  nieco  zażenowany  w  policzek.  Pomyślał,  jak  to  będzie  cudownie  mieszkać  stale 
razem z nią. Czuł się szczęśliwy i podekscytowany i gdy nadszedł czas pożegnania, wcale się 
nie  wzruszył.  Panna  Trevor  w  głębi  serca  pragnęła  nawet,  aby  okazał  więcej  żalu;  nie 
spodziewała  się  bowiem,  że  tak  łatwo  zniesie  rozstanie.  Stephen  pożegnał  się  z  chłopcem, 
którego kochał nad życie, bez zbędnych sentymentów. 

— Do widzenia, Paul. Bądź grzecznym chłopcem i ucz się dobrze. — Zawahał się na chwilę, 

po czym dodał poważnie: — Jak ci się tam nie spodoba, to wracaj. 

— Czy pożegnałeś się już ze skalnymi ludkami? — spytała panna Trevor po drodze. 
— Nie. Nie mogłem… ja… ja im nawet nie powiedziałem, że wyjeżdżam. Norze by pękło 

serce.  Proszę,  nie  mówmy  o  tym  więcej.  Może  nie  odczuję  ich  braku,  gdy  będę  miał  dużo 
książek i prawdziwe dzieci do zabawy. 

Przebyli dziesięć mil dzielące ich od miasta, a stamtąd mieli nazajutrz wyruszyć pociągiem. 

Paul cieszył się jazdą i widokiem ruchliwych ulic. Był bardzo podniecony. Noc mieli spędzić u 
przyjaciółki  panny  Trevor.  Zjedli  u  niej  podwieczorek,  a  potem  wyszli  na  spacer  do  parku. 

background image

Kiedy wrócili, Paul był zmęczony i bardzo cichy. Noc spędził w pokoju gościnnym, którego 
przepych napawał go trwogą. 

Jakiś czas leżał nieruchomo na miękkich, pachnących wytwornie poduszkach. Pierwszy raz 

spał  z  dala  od  małego  stryszku  z  oknem  wychodzącym  na  morze,  gdzie  ręką  mógł  dotknąć 
krokwi. Gdy o tym myślał, coś ścisnęło go za gardło, a do serca wkradła się nieznana dotąd, 
dziwna i pełna goryczy tęsknota. Brakowało mu morza i plusku fal rozbijających się o skały. 
Nie mógł zasnąć bez swojej starej kołysanki. Wtulił twarz w poduszkę, ale tęsknota i samotność 
stawały się coraz dotkliwsze, więc jęknął boleśnie. Och, jakże pragnął być w domu! Na pewno 
go nie opuścił. Nawet mu to przez myśl nie przeszło! Tam nad brzegiem zatoki świecą teraz 
gwiazdy. Stephen siedzi na progu i trzyma skrzypce. Ale nie gra… Paul był przekonany, że nie 
gra.  Siedzi  z  pochyloną  głową,  a  jego  samotne  serce  wzywa  Paula  przez  mile  dzielącej  ich 
drogi. Och, on nigdy tak naprawdę nie chciał opuścić Stephena. 

A Nora? Będzie czekała na niego wśród skał, lecz nigdy go nie zobaczy. Wyobraził sobie jej 

delikatną twarzyczkę, z takim długim, żałosnym spojrzeniem. 

Usiadł na łóżku, dławiąc się łzami. Och, na co mu książki i obce kraje? Czymże jest nawet 

panna Trevor i jej przyjaźń trwająca zaledwie miesiąc. Czy można to porównać z wołaniem 
morza,  głębokimi,  łagodnymi  oczami  Stephena  i  kochanymi  skalnymi  ludkami?  Nie,  on  nie 
może bez nich żyć! 

Wstał  po  cichutku  i  ubrał  się  w  ciemnościach.  Potem  ostrożnie  zapalił  lampę  i  otworzył 

brązową skrzyneczkę, w której były wszystkie jego skarby. Ale wyjął tylko ołówek i kawałek 
papieru wyrwany z zeszytu. Drżącą ze wzruszenia ręką napisał: 

 
Kochana panno Trevor! 
Wracam do domu, nieh się pani o mnie nie boi, bo ja znam drogę. Muszę wrucić, coś mnie 

wola.  iech się pani nie gniewa. Kocham panią, ale nie mogę zostać. 

Zostawiam pani mój zeszyt, niech go pani zatrzyma na zawsze. Idę do Stephena i  ory. 

Paul 

 
List i zeszyt położył na stole. Zdmuchnął lampę, włożył czapkę i cicho wyszedł z pokoju. W 

domu panowała cisza. Wstrzymując oddech, zszedł na palcach do hallu i otworzył frontowe 
drzwi. Przed nim biegła ulica, która, o czym wiedział, zaprowadzi go do domu. Paul zamknął 
drzwi  i  zbiegł  po  stopniach,  czując  bolesny  ucisk  w  sercu.  Ale  kiedy  znalazł  się  na  drodze, 
puścił się pędem i biegł jak szalony pod koronami wielkich lip. Było już późno. Biegł, dopóki 
starczyło mu tchu, potem człapał wolno i gdy odzyskiwał siły, znowu przyspieszał. Nie chciał 
się  zatrzymać  w  tym  wielkim  mieście,  które  kojarzyło  mu  się  z  więzieniem.  W  domach  nie 
widać gwiazd, a wiatr wciska się w zakamarki jak kret, zamiast unosić się z rozmachem nad 
bezmiarem morskich wód. 

Wreszcie zabudowania stały się rzadsze, a w końcu wszystkie pozostały za nim. Odetchnął 

głęboko i poczuł się lepiej, choć wciąż przytłaczały go wzgórza, pola i ciemne ściany lasów. 
Lecz przynajmniej miał nad sobą niebo, takie samo jak w Noel Cove. Rozpoznawał gwiazdy 
jak starych przyjaciół. Jakże często Stephen mu je pokazywał, kiedy siadywali wieczorami na 
progu! 

Teraz już się nie bał. Znał drogę do domu, a wokół była życzliwa noc. Każdy krok przybliżał 

go do Stephena, Nory i Żeglarzy Bliźniaków, pogwizdując szedł raźnie naprzód. 

Świtało, gdy dotarł do Noel Cove. Niebo na wschodzie było bladoróżowe i srebrne a morze 

marszczyło się małymi, szarymi falkami. Na zachodzie, nad zatoką, niebo miało niesamowitą 
błękitną  barwę  i  wiał  słony  orzeźwiający  wiatr.  Paul  czuł  zmęczenie,  ale  zbiegł  lekko  po 
skałach do przystani. Stephen właśnie spuszczał łódź na wodę. Na widok Paula stanął jak wryty 
i twarz mu się rozjaśniła ze szczęścia. Paula przeniknął dreszcz. Dotychczas radość wprost go 
rozpierała i przez całą drogę do domu, nie miał żadnych wątpliwości, ale teraz… 

background image

—  Stephen!  —zawołał.  —  Wróciłem!  Musiałem  wrócić!  Cieszysz  się,  Stephen?  Jesteś 

zadowolony? 

Twarz  Stephena  jak  zwykle  nie  wyrażała  żadnych  uczuć.  Wybuch  uczuć,  który  tak 

zaskoczył Paula, gdyż do niego nie przywykł, trwał tylko mgnienie oka. 

— Pewnie jestem — odparł. — Tak, jestem zadowolony. Właściwie miałem nadzieję, że 

wrócisz. Idź do domu i zjedz śniadanie. 

Oczy  Paula  promieniały  jak  wstający  świt.  Wiedział,  że  Stephen  się  cieszy  i  nie  było  co 

tracić słów na tę sprawę. Znowu są razem, tak jak przed pojawieniem się panny Trevor. Znowu 
łączy ich doskonała, niczym nie zmącona przyjaźń. 

— Najpierw muszę pobiec na cypel i przywitać się z Norą! — zawołał Paul. 

background image

T

RUDY WYBÓR

 

 
Łodzie  stały  zakotwiczone  na  łowisku.  Morze  było  spokojne  i  gładkie  jak  szklana  tafla, 

tylko  w  miejscach,  gdzie  marszczył  je  lekki  powiew  wiatru,  pojawiały  się  smugi  ciemnego 
lazuru.  Trwało  wciąż  skwarne  i  duszne  późne  popołudnie.  Przylądki  i  zatoczki  drżały  w 
fioletowej  mgiełce  upału.  Długa  i  wąska  piaszczysta  plaża  lśniła  tak  oślepiająco,  że  obolałe 
oczy szukały wytchnienia pośród poszarpanych skał, gdzie wielkie czerwonawe głazy rzucały 
głębokie  cienie.  Mała  gromadka  rybackich  chat,  przez  lata  wystawiona  na  wiatry  i  deszcze, 
spłowiała aż do srebrzystej szarości. Hen, w dali, widać było kilka „jankeskich” szkunerów, a 
ich maszty i żagle ledwie rysowały się na tle białego horyzontu. 

Dwie lodzie wciągnięto właśnie na biegnącą prosto ze skał pochylnię. Kilka płaskodennych 

łódek kołysało się leniwie pod pomostem. Od czasu do czasu zalśniła biała mewa, gdy w jej 
piórach odbił się zabłąkany promień słońca. 

Przy  pochylni  stał  młody  człowiek  i  obserwował  przez  lornetkę  rybackie  stateczki.  Był 

wysoki,  świetnie  zbudowany  i  nosił  proste  rybackie  ubranie.  Twarz,  mocno  ogorzała  od 
morskiej  bryzy,  przyciągała  nie  tyle  urodą,  co  wyrazem  spokoju  i  szczerości,  a  oczy 
młodzieńca, błękitne i czyste jak woda zatoki, miały otwarte, uczciwe spojrzenie. 

Dwóch żylastych, śniadych francusko—kanadyjskich chłopaków rozsiadło się na jednej z 

łodzi  i  z  leniwym  zainteresowaniem  śledziło  rybacką  flotę,  zastanawiając  się  czy  „jankesi” 
mieli udany połów. Niebawem stromą ścieżką z rybackiej osady nadeszły trzy osoby. Jedna z 
nich, dziewczyna, pobiegła pierwsza do Benjamina Selby’ego i dotknęła jego ramienia. Ten, 
zaskoczony, opuścił gwałtownie lornetkę i obejrzał się. W jednej chwili twarz mu się rozjaśniła 
wyrazem nie ukrywanej radości. 

—  Mary  Stella!  Nie  spodziewałem  się,  że  przyjdziesz  w  taki  upał!  Ostatnimi  czasy  coś 

rzadko pojawiałaś się na wybrzeżu — dodał z wyrzutem. 

— Naprawdę, nie miałam czasu, Benjaminie — odparła niefrasobliwie. Wyjęła mu z ręki 

lornetę i skierowała na rybacką flotę. Benjamin pomógł jej uregulować ostrość, a jego opalone 
policzki zabarwiły się rumieńcem ze szczęścia. 

— Czy makrele biorą? — spytała. 
— Nie w tej chwili. Kim jest ten nieznajomy obok twego ojca, Mary Stello? 
— To nasz kuzyn, pan Braithwaite. Czy jesteś bardzo zajęty, Benjaminie? 
— Ależ nie! Dlaczego pytasz? 
— Może zabrałbyś mnie na małą przejażdżkę łódką. Tak dawno nie pływałam. 
— Oczywiście. Chodźmy, tam jest łódź. Jak widzisz — to twoja imienniczka. W zeszłym 

tygodniu malowałem ją. Jest czysta jak łza. 

Dziewczyna lekkim krokiem zeszła ze skały i zgrabnie wsiadła do małej, jasnożółtej łodzi. 

Benjamin odcumował i odepchnął ją wiosłem od brzegu. 

— Dokąd chcesz popłynąć, Mary Stello? 
— Och, wzdłuż brzegu, ale nie za daleko. I, proszę, nie wypływaj na głębinę, bo tam zawsze 

się boję i kręci mi się w głowie. 

Benjamin z uśmiechem obiecał, że tego nie zrobi. Wiosłował z gracją i lekko, jak człowiek 

nawykły do tej czynności. Urodził się i wyrósł wśród rybaków nad szumiącą wciąż zatoką, a 
szept fal był jego pierwszą kołysanką. Znał morze i kochał każdy jego nastrój, każdą zmianę 
wywołaną  wiatrem  czy  przypływem.  Na  wybrzeżu  nie  było  lepszego  szypra  od  Benjamina 
Selby’ego. 

Mary  Stella  wesoło  pomachała  ręką  dwóm  mężczyznom,  stojącym  na  skałach.  Benjamin 

obrzucił ich niechętnym spojrzeniem. 

— Kim jest ten młody człowiek? — zapytał ponownie. — Skąd się tu wziął? 

background image

— To syn siostry mego ojca. Ukochanej siostry. Nie widział jej od wielu lat, od czasu gdy 

wyszła za pewnego Amerykanina i wyjechała do Stanów. To ona kazała Frankowi przyjechać 
tu i odnaleźć nas. Jest wspaniały, prawda? To bardzo zdolny nowojorski prawnik. 

Benjamin nie odezwał się. Wyciągnął wiosła z wody i pozwolił łódce unosić się swobodnie 

na  falach.  Piaszczyste  dno,  usiane  mnóstwem  barwnych  kamyków,  prześwitywało  przez 
ciemnozieloną wodę. Mary Stella przechylona przez burtę obserwowała zniekształcone odbicie 
swej twarzy. 

—  Dopisało  ci  szczęście  w  tym  tygodniu,  Benjaminie?  Ojciec  wiele  nie  złowił, 

przeszkodziły mu sianokosy, a z Leona marny rybak. 

—  Ten  tydzień  był  jednym  z  najlepszych  w  minionym  sezonie.  Niektóre  kutry  złapały 

wczoraj po sześćset sztuk makreli. My mieliśmy czterysta. 

Mary Stella zaczęła z roztargnieniem przebierać w wodzie smukłymi, opalonymi palcami. 

Zapanowało milczenie. Benjamin był nawet zadowolony, ponieważ miał okazję napawać się 
widokiem pięknej twarzy  dziewczyny. Odkąd sięgał pamięcią, kochał Mary Stellę.  Zdawało 
mu  się  niekiedy,  że  stała  się  cząstką  jego  samego.  Kochał  ją  z  mocą  i  przywiązaniem 
właściwymi  naturze  wrażliwej  i  uczuciowej.  Miał  nadzieję,  że  Mary  Stella  odwzajemnia  to 
uczucie;  dotychczas  nie  napotkał  też  rywala,  którego  by  się  obawiał.  Czcił  ją  nieomal  jak 
boginię, jak coś zbyt cennego, by się odważyć wyciągnąć po to rękę. Była dlań uosobieniem 
wszystkiego co piękne i dobre. Ostrożnie dobierał słowa, zważał na czyny, aby tylko stać się jej 
godny.  W  każdej  chwili  życia  miłość  ta  strzegła  go  jak  anioł  stróż  od  wszelkich  pokus  i 
niebezpieczeństw młodości. Nie wybierał drogi, po której nie chciałaby stąpać jego ukochana. 

Dzisiaj jednak czuł niepokój. Zdawało mu się, że Mary Stella jest inna niż zazwyczaj. Było 

to przelotne wrażenie i zniknęło, zanim zdołał określić, na czym polegała różnica. Powiedział 
sobie w duchu, że ponosi go wyobraźnia, ale mimo to dziwne, podświadome uczucie niepokoju 
nie ustępowało. 

Niebawem  Mary  Stella  zauważyła,  że  czas  wracać.  Benjaminowi  się  nie  spieszyło,  ale 

ponieważ zawsze nieomal uprzedzał każde jej życzenie, zawrócił łódkę i powiosłował w stronę 
brzegu. 

Tymczasem na przystani Mosey Louis i Xavier, Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia, 

spoglądali na zmianę przez lornetę, nie szczędząc złośliwych uwag łowiącym rybakom. Pan 
Murray z kuzynem stali obok pochylni i śledzili wzrokiem nadpływającą łódkę. 

— Kim jest ten młody mężczyzna? — spytał Braithwaite. — Co za wspaniała muskulatura! 

Aż przyjemnie patrzeć, jak on wiosłuje. 

— Rzeczywiście — odrzekł starszy mężczyzna z odcieniem dumy w głosie. — To Benjamin 

Selby,  najlepszy  rybak  na  wyspie.  Od  lat  łowi  najwięcej  makreli.  Poza  tym,  to  wspaniały 
człowiek  w  każdym  calu.  Być  może  pomyślisz,  że  jestem  stronniczy  —  ciągnął  dalej  z 
uśmiechem.  —  Ale  wiesz,  on  i  Mary  Stella  mają  się  ku  sobie.  Któregoś  dnia,  jak  dobrze 
pójdzie, zostanie moim zięciem. 

Oblicze  Braithwaite’a  zachmurzyło  się.  Podszedł  milcząc  do  łódki  i  pomógł  Mary  Stelli 

wysiąść. W tym czasie Benjamin przywiązywał linę, a gdy podniósł głowę, dziewczyna lekkim 
krokiem podążała już obok kuzyna w kierunku skał. Niebieskie oczy Benjamina pociemniały i 
z ponurą miną podszedł do pochylni. 

— Nie wypływał pan dzisiaj, panie Murray? 
— Nie. Musiałem zebrać siano. Zdaje mi się, że straciłem dobrą okazję. Wyciągają coś? 
— Nie. Nie sądzę, aby ryba zaczęła brać wcześniej niż za godzinę. 
— Widzę kogoś w tej łodzi z boku — powiedział pan Murray, wyciągając rękę po lornetę. 
— Och, to tylko załoga Roba Leslie stara się nas nabrać. Dzisiaj już raz tego próbowali. Nie 

ma sensu, żebyśmy wypłynęli i prażyli się w słońcu jak inni. 

— Frank! — zawołał pan Murray. — Chodź tutaj. Jesteś mi potrzebny. — Do Benjamina zaś 

powiedział: — To mój siostrzeniec, porządny chłopak. Na pewno polubisz go. 

background image

Braithwaite  podszedł  do  nich  i  pan  Murray  położył  rękę  na  jego  ramieniu,  a  drugą  na 

ramieniu Benjamina. 

— Chłopcy, chcę, żebyście się poznali. Benjaminie, to jest Frank Braithwaite; Franku, to 

Benjamin Selby, najlepszy rybak na wybrzeżu, jak ci już wspomniałem. 

Podczas  gdy  pan  Murray  przedstawiał  ich  sobie,  obaj  mężczyźni  zmierzyli  się  bardzo 

uważnie wzrokiem. Kilka sekund wydawało się wiekiem. Kiedy minęły, Benjamin wiedział, że 
ten  drugi  będzie  jego  rywalem.  Pierwszy  odezwał  się  Frank  Braithwaite.  Wyciągnął  rękę  z 
niewymuszoną serdecznością. 

— Cieszę się, że mogłem pana poznać, panie Selby — powiedział. — Choć jestem nieco 

onieśmielony w obecności tak doświadczonego rybaka. 

Nie  wypadało  milczeć  po  tak  uprzejmych  słowach.  Benjamin  ujął  powściągliwie 

wyciągniętą dłoń. 

— Żałuję, że dziś ryba nie bierze — ciągnął Amerykanin. — Chciałem spróbować szczęścia. 

Nigdy  jeszcze  nie  łowiłem  makreli  i  przypuszczam,  że  na  początku  nie  będzie  ze  mnie 
wielkiego pożytku. 

— To nic trudnego — odparł sztywno Benjamin. — Właściwie każdy może łowić makrele 

po pewnym czasie. Najważniejsza jest wytrwałość. 

Odwrócił  się  raptownie  i  odszedł  de  swojej  łódki.  Nie  mógł  się  zmusić  do  obojętnej 

pogawędki z przybyszem, gdy robak zgryzoty toczył jego serce. 

— Lepiej wypłynę — zauważył. — Trochę się ochłodziło. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby 

wkrótce pokazały się makrele. 

— To ja też płynę — oświadczył pan Murray. — Hej, wy tam! Leon i Pete! Hej, do was 

mówię! 

Obaj Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia wybiegli z szałasu, w którym wylegiwali się 

podczas siesty i rzucili się do pracy na pochylni. 

— Frank, nie chcesz mi towarzyszyć? — zawołał pan Murray. 
— Dzisiaj raczej nie — brzmiała odpowiedź. — Jest za gorąco. Może jutro spróbuję. 
Sprawnie  spuszczone  łodzie  wyślizgnęły  się  z  cienia  rzucanego  przez  poszarpane  skały. 

Benjamin  stanął  przy  swoim  sterze.  Mary  Stella  zeszła  niżej,  aż  do  samej  wody  i  wesoło 
pokiwała mu ręką. 

—  Powodzenia!  I  najlepszego  połowu  w  sezonie!  —  zawołała.  Benjamin  w  odpowiedzi 

pomachał czapką. Przez chwilę zapomniał o zazdrości i pomyślał, że zachował się grubiańsko 
wobec Braithweiite’a. 

— Pożałujesz, że nie wypłynąłeś z nami — krzyknął wesoło. — To doskonały wieczór na 

połów. 

Kiedy  obie  łodzie  dotarły  do  łowiska,  zatrzymały  się  i  rzucono  kotwice.  Ostre  maszty 

rysowały  się  wyraźnie  na  tle  nieba.  W  każdej  łodzi  widniał  szereg  ciemnych,  ruchomych 
sylwetek.  Lśniąca  powierzchnia  zatoki  pomarszczyła  się  dziwnymi,  czarnymi  smugami;  to 
makrele gromadziły się w ławice. 

Frank Braithwaite wypłynął na połów nazajutrz i złapał trzydzieści makreli. Ogromnie się 

tym  szczycił  i  wkrótce  został  całkiem  dobrym  rybakiem.  Poza  tym,  kiedy  łodzie  wracały  z 
łowiska, nigdy nie wymigiwał się od pracy, ale zakasywał nogawki spodni i pomagał wybierać 
wodę albo nosił makrele z takim zapałem, jakby mu to sprawiało przyjemność. Nigdy też nie 
zadzierał  nosa  i  niezmiennie  brał  stronę  Leona  w  sprzeczkach  z  napastliwym  Moseyem 
Louisem.  Nawet  Kanadyjczycy  francuskiego  pochodzenia,  ci  bezlitośni  krytykanci  — 
przyznawali, że jankes to swój chłop. Jedynie Benjamin Selby uparcie zachowywał chłodną 
rezerwę. 

Pewnego wieczoru załadowane po brzegi łodzie przybiły do portu o zachodzie. Benjamin 

wyskoczył, gdy tylko jego łódź dotknęła pochylni i pobiegł ścieżką w górę. Zatrzymał się jak 
wryty  obok  swej  rybackiej  chaty,  gdyż  dojrzał  Braithwaite’a  i  Mary  Stellę  stojących  blisko 

background image

siebie  przy  ogrodzeniu  pastwiska.  Braithwaite  był  doń  odwrócony  plecami,  trzymał 
dziewczynę za rękę i mówił coś z przejęciem. Mary Stella uniosła głowę i spojrzała Frankowi 
prosto w oczy. Jej twarz miała taki wyraz, jakiego Benjamin dotychczas u niej nie zauważył, ale 
dobrze wiedział, co on oznacza. 

Twarz  mu  pobladła,  a  rysy  stężały.  Zacisnął  pięści,  a  ból  i  gorycz  buchnęły  mu  w  piersi 

płomieniem.  Cała  nadzieja,  która  go  krzepiła  i  podtrzymywała  w  trudnym  życiu,  została  w 
jednej chwili pogrzebana. 

Odwrócił się bez namysłu i bezgłośnie ruszył z powrotem do przystani. Szmer morskich fal 

wydał mu się jakiś odległy. Mosey Louis liczył złowione makrele. Xavier nabierał wiaderkiem 
wodę i polewał nią srebrzyste ryby. Słońce schowało się za fioletowe chmury, a długi, ciemny 
cypel  na  zachodzie  wrzynał  się  w  złote  morze  jak  mahoniowy  klin.  Wszystko  było  jakieś 
nierealne i rzeczywiste zarazem. Benjamin zaczął pracować jak automat. 

Po  pewnym  czasie  Mary  Stella  zeszła  do  łodzi  ojca.  Braithwaite  szedł  za  nią  powoli, 

zatrzymując się co chwilę, by odeprzeć kolejną złośliwą uwagę Moseya Louisa. Benjamin niżej 
pochylił głowę nad stołem. Niekiedy śmiech lub głos Mary Stelli docierały doń wyraźniej, gdy 
odpowiadała na dowcipy Pete’a lub Leona. Zauważył nawet, jak poszła ścieżką w górę razem z 
Braithwaite’em. Dostrzegł kątem oka skrawek jej jasnej sukni, znikającej za skałą, ale nie dał 
niczego po sobie poznać i pracował wytrwale dalej. 

Późno skończyli patroszenie ryb. Mosey Louis i Xavier zmęczeni natychmiast poszli spać 

do  szałasu.  Benjamin  stał  przy  pochylni,  aż  zapadła  całkowita  cisza,  a  wtedy  ruszył  ku 
zatoczce, gdzie skalny występ wrzynał się ostro w morze. Opadł na wielki głaz i podłożywszy 
ramię pod głowę, spoglądał na niebo. Gwiazdy rzucały chłodny blask, obojętne na wszystkie 
nieszczęścia  świata.  Przed  nim  rozciągało  się  rozedrgane  morze,  którego  głuchy  pomruk 
zdawał się wyrażać jego własny ból. 

Powietrze było nieruchome i ciężkie. Od czasu do czasu na horyzoncie gęste zwały chmur 

przecinały zygzaki błyskawic. Drobne fale szlochały u stóp urwiska. 

Kiedy  Benjamin uniósł głowę, zobaczył  Franka  Braithwaite’a, stojącego  pomiędzy nim a 

lśniącą powierzchnią zatoki. Zrobił jeden krok i gdy Frank odwrócił się zaskoczony, stanął z 
nim  twarzą  w  twarz.  Benjamin  zacisnął  pięści  i  ogarnęło  go  przemożne,  nieprzeparte 
pragnienie zepchnięcia rywala ze skały, 

— Widziałem was dzisiaj — powiedział głuchym, zdławionym głosem. — Jakim prawem 

przyjeżdżasz tutaj i kradniesz mi dziewczynę, którą kocham! Czy mało  było dziewcząt tam, 
skąd przybyłeś? Jakże ja cię nienawidzę. Chętnie bym cię zabił… 

— Selby, przestań! Sam nie wiesz, co mówisz! Jeśli skrzywdziłem cię, przysięgam, że nie 

zrobiłem tego umyślnie. Pokochałem Stellę od pierwszego wejrzenia. Kto by tego nie zrobił? 
Ale myślałem, że jest związana z tobą i nawet nie próbowałem ci jej odbić. Nie masz pojęcia, 
ile mnie kosztowało udawanie obojętności! 

Zauważyłem od samego początku, że mi nie ufałeś, ale nie dałem ci ku temu najmniejszego 

powodu. Dopiero dzisiaj odkryłem, że ona jest wolna i… nie kocha cię… Pomyślałem… tak mi 
się wydało, że mam szansę. Chwyciłem się jej i wtedy zapomniałem o wszystkim… 

— A więc ona cię kocha? — spytał głucho Benjamin. 
— Tak — odparł łagodnie Braithwaite. 
Benjamin odpowiedział z pasją w głosie: 
— Nienawidzę cię! Jestem najnieszczęśliwszym z ludzi, lecz jeśli ona jest szczęśliwa, moje 

uczucia się nie liczą. Tak łatwo zdobyłeś to, o co zabiegałem całe życie. Nie docenisz jej tak, 
jak ceniłbym ja, ale jeśli będzie szczęśliwa, to reszta nie ma znaczenia. Proszę cię tylko o jedno: 
nie pozwól Stelli przychodzić teraz na brzeg. Nie zniósłbym tego. 

Minął wreszcie upalny sierpień. Życie na wybrzeżu toczyło się zwykłym trybem. Benjamin 

zamknął swój ból w głębi serca i nie okazywał, że cierpi. Jak na złość połowy w tym sezonie 

background image

były rekordowe, a nawet rok ten nazwano „makrelowym”. Pracował więc bez wytchnienia, nie 
szczędząc sił ani czasu. 

Braithwaite  rzadziej  pojawiał  się  na  brzegu,  a  Mary  Stella  wcale.  Pan  Murray  próbował 

porozmawiać z Benjaminem o tej sprawie, ale on się nie zgodził. 

— Lepiej nic nie mówić — oświadczył z godnością. 
Widząc jego spokój, pan Murray pomyślał sobie, że widocznie chłopak nie jest specjalnie 

urażony  i  odzyskał  pogodę  ducha.  Trochę  jednak  żałował,  że  sprawy  przybrały  taki  obrót. 
Braithwaite zabierze mu córkę, tak samo jak kiedyś zabrano mu siostrę. W dodatku pan Murray 
kochał Benjamina jak własnego syna. 

Pewnego  popołudnia  Benjamin  stał  przy  łodzi,  z  niepokojem  obserwując  morze  i  niebo. 

Obaj jego pomocnicy chcieli koniecznie wypłynąć, bo inne łodzie już rozpoczęły połów. 

— Nie wiem, czy dobrze robią — powiedział z namysłem Benjamin. 
— Nie podoba mi się ten widok. Jestem pewien, że wkrótce nadejdzie 
burza. Pamiętam, był taki sam dzień przed trzema laty, kiedy nadszedł straszliwy szkwał. 

Utonął wówczas Joe Otway. 

Niebo  zasnuły  ciężkie  chmury.  Powietrze  stało  się  lepkie  i  duszne,  a  nieruchoma  woda 

przybrała miedziany odcień. Morze mruczało pieszczotliwie, jak wielkie zwierzę wyczekujące 
odpowiedniej chwili, by chwycić i zagryźć swą ofiarę. 

— Jednak spróbuję — oświadczył Benjamin po dłuższym zastanowieniu. — Jeśli nadejdzie 

szkwał, zawrócę szybko do brzegu. Na pewno zdążę. 

Błyskawicznie spuścili łódź na wodę, a ponieważ nie było wiatru, zaczęli wiosłować. Kiedy 

odbijali, Braithwaite i Leon zeszli ze skał do łodzi Murraya. 

— Jak te dwa wleco w szkwał, to bedom mnieli bal — zauważył z krzywym uśmiechem 

Mosey Louis. — Tyn Leon to on tyle wi o łodzi, co kot! 

Benjamin rzucił kotwicę niedaleko brzegu, ale Braithwaite i Leon płynęli dalej, dopóki nie 

minęli pozostałych rybaków. 

— Pewnie wybrali się na dorsze — stwierdził Xavier. 
Makrele brały dobrze, ale Benjamin wciąż uważnie śledził niebo. Nagle spostrzegł ciemną 

smugę ciągnącą nisko nad wodą z północnego zachodu. Odwrócił się ze słowami: 

— Chłopcy, idzie szkwał! Podnosimy kotwicę, prędko! 
— Tu je pełno rybów — zamruczał Mosey Louis, który nie lubił zostawiać zdobyczy. — 

Inne łodzie jeszcze nie zawracajo. 

Ledwo to powiedział, gdy nawałnica uderzyła w łódź, która przechyliła się i zachybotała. 

Woda  zakotłowała  się.  Wokół  zapanowało  poruszenie  i  w  całej  flocie  w  mgnieniu  oka 
podniesiono  żagle.  Mosey  Louis  zbladł  i  skoczył  do  lin.  Benjamin  był  w  połowie  drogi  do 
brzegu, zanim na łodzi Murraya podniesiono żagiel. 

— Nie wim, co uny myślom — mruknął Mosey Louis. — Ani chybi utopio sie! 
Benjamin obejrzał się zaniepokojny. Wszystkie łodzie wracały. Wichura szalała. Nie miał 

wątpliwości,  że  bezpiecznie  dobije  do  brzegu;  Braithwaite  przybędzie  pewnie  dwadzieścia 
minut później. 

— Ale to nie moja rzecz — powiedział do siebie. Zacumował i wyładowywał swój połów, 

gdy ścieżką zbiegł ze skały pan Murray. 

— Frank! Frank — wykrztusił. — On i Leon też wypłynęli! Głupie chłopaki! Żaden z nich 

nie ma pojęcia, jak radzić sobie w takiej chwili. 

— Nie sądzę, aby im się coś stało — uspokajał go Benjamin. — Chociaż późno zawrócili i 

mogą mieć kłopoty z dotarciem do brzegu. 

Wszystkie łodzie wylądowały z większym czy mniejszym trudem. Jedynie lodź Murraya nie 

przybiła. Mężczyźni zbierali się na brzegu, stali w grupkach i przerażeni obserwowali morze. 

Łódź pojawiła się nagle gnana wichrem. Pan Murray niemal wychodził ze skóry. 

background image

— Wszystko będzie dobrze, proszę pana — powiedział jeden z mężczyzn. — Jeśli nie będą 

mogli przybić tutaj, to wylądują dalej, na wydmach. 

— Żeby tylko wiedzieli, jak to zrobić — jęknął pan Murray. — Ale nie wiedzą i władują się 

prosto na skały! 

—  Dlaczego  nie  spuszczają  żagla  —  zawołał  ktoś  z  obecnych.  —  Jak  tego  nie  zrobią, 

wywrócą się! 

— Już go spuszczają — zauważył Benjamin. 
Łódź  znajdowała  się  w  odległości  trzystu  jardów  od  brzegu.  Żagiel  nie  opadł  do  końca, 

widocznie się zaciął. 

— Dobry Boże,  co tam  się dzieje? — wykrzyknął pan Murray. Kiedy to mówił, łódź się 

wywróciła. Krzyki przerażenia rozległy się nad plażą. Pan Murray skoczył do łodzi Benjamina, 
ale jeden z mężczyzn go odciągnął. 

—  Nie  może  pan  tego  zrobić.  Nie  wiem,  czy  ktokolwiek  mógłby.  Braithwaite  i  Leon 

kurczowo trzymali się burty. Benjamin Selby stał na uboczu, wargi zagryzł do krwi i zacisnął 
pięści.  W  duchu  toczył  najtrudniejszą  bitwę  swego  życia.  Wiedział,  że  tylko  on  jeden  z 
obecnych tu mężczyzn ma odpowiednie kwalifikacje i tyle odwagi, by dotrzeć do przewróconej 
łodzi, jeśli to w ogóle możliwe. Nikła szansa i ogromne ryzyko. Człowiek, którego nienawidził, 
tonął na jego oczach. A więc… niech utonie! Dlaczego miałby ryzykować i stracić życie dla 
swego wroga? Nikt nie będzie go winił, gdy odmówi, a jeśli Braithwaite’a nie stanie, to Mary 
Stella wróci do niego! 

Pokusa  i  odrzucenie  jej  zajęły  mu  jedną  sekundę.  Chłodnym  i  opanowanym  głosem 

oznajmił: 

— Wypływam! Potrzebny mi jeden człowiek. Ale żaden z tych, co mają żony i dzieci. Jest 

chętny? 

— Ja! — krzyknął Mosey Louis. — Mam na pieńku z tem Leonem, ale nie chce, żeby się 

utopił. 

Benjamin  zgodził  się.  Chłopak  był  silny  i  zręczny,  miał  też  spore  doświadczenie.  Pan 

Murray chwycił Benjamina za ramię. 

—  Nie!  Tylko  nie  ty!  Nie  chcę  patrzeć,  jak  toną  obaj  moi  chłopcy!  Benjamin  łagodnie 

uwolnił rękę. 

— Robię to dla Mary Stelli — powiedział rwącym się głosem. — Jeśli nie wrócę, proszę jej 

to powtórzyć. 

Z trudem spuścili łódź i zepchnęli na wodę. Benjamin nie tracił zimnej krwi. Silne ramię i 

bystre  oko  nigdy  go  jeszcze  nie  zawiodły.  Kilka  razy  przerażeni  widzowie  sądzili,  że  łódź 
przepadła, ale po chwili oddychali z ulgą. 

Wreszcie dopłynęli do tonących i jakoś udało im się wciągnąć ich na pokład. Powrót był 

łatwiejszy, ponieważ skierowali łódź na mieliznę. Przy akompaniamencie głośnych okrzyków i 
wiwatów mężczyźni stojący na brzegu pognali co sił, aby pomóc wynieść z łodzi Braithwaite’a 
i  Leona  ledwie  żywych  z  wyczerpania.  Kiedy  nieśli  ich  do  chaty  pana  Murraya,  Benjamin 
niepostrzeżenie wrócił do domu. Pozostał Mosey Louis i zbierał gratulacje. Siedział w kręgu 
pełnych podziwu rówieśników, którym szczegółowo relacjonował wydarzenie. 

— Ten Leon, niech tylko sobie nie wyobraża, że jest taki ważny! — zakończył. 
Nazajutrz, Braithwaite, ciągle jeszcze blady i roztrzęsiony, pojawił się na brzegu. Podszedł 

wprost do Benjamina i wyciągnął rękę. — Dziękuję ci — powiedział po prostu. 

Benjamin niżej pochylił głowę nad siecią. 
— Nie musisz mi dziękować — rzekł niechętnie. — Chciałem, żebyś utonął. Popłynąłem 

tylko ze względu na Mary Stellę. Powiedz mi jedno — nie mogłem się zdobyć na to, by spytać 
kogoś innego — kiedy się pobieracie? 

— Dwunastego września. 

background image

Rysy Benjamina skamieniały. Odwrócił się i przez chwilę patrzył uparcie na morze. Cierpiał 

niewyobrażalne męki, wyrzekając się jedynej miłości swego życia. Wreszcie zebrał wszystkie 
siły i wyciągnął rękę. 

— Zrobiłem to dla niej — powiedział poważnie. 
Frank Braithwaite uścisnął delikatną dłonią twardą, opaloną i spracowaną rękę rybaka. W 

oczach obu mężczyzn zabłysły łzy. Rozstali się w milczeniu. 

Rankiem dwunastego września Benjamin Selby jak zwykle wypłynął na połów. Ryby było 

dużo, choć sezon dobiegał końca. Po południu obaj jego pomocnicy poszli spać. Benjamin miał 
zamiar powiosłować wzdłuż brzegu i zebrać trochę soli. Stał przy łodzi gotów do drogi,  ale 
zdawał się jeszcze na coś czekać. W końcu usłyszał odległy gwizd lokomotywy i kłąb białego 
dymu popłynął nad wzgórzami. 

Mary Stella nareszcie odjechała i na zawsze zniknęła z jego życia. Uczciwe, błękitne oczy 

wpatrzone w morze nie zmieniły wyrazu. Benjamin odważnie spoglądał w swą pustą i posępną 
przyszłość. 

Białe  mewy  unosiły  się  nad  wodą.  Drobne,  krótkie  fale  omywały  piasek.  Wieczorne 

odgłosy, delikatne i senne, zagłuszał nieprzerwany pomruk zatoki. 

background image

K

SIĘGA ŻYCIA WUJA 

J

ESSE

A

 

 
Wuj  Jesse!  Imię  to  wywołuje  z  pamięci  jego  postać,  jaką  miałam  przed  oczami  podczas 

cudownych  wakacji  spędzonych  w  Golden  Gate.  Pierwszy  raz  zobaczyłam  go,  gdy  stał  w 
drzwiach swego małego domku z niskim dachem, zbudowanego na brzegu zatoki i witał nas na 
nowym miejscu z właściwą sobie nieświadomą grzecznością, z którą tak bardzo mu było do 
twarzy. Wysoka, dość niezgrabna, nieco przygarbiona sylwetka, promieniowała wielką siłą i 
wytrzymałością. Starannie wygolona, ogorzała twarz była poorana zmarszczkami, a gęste siwe 
włosy  opadały  na  ramiona.  Przejrzyste,  błękitne,  głęboko  osadzone  oczy  od  czasu  do  czasu 
pomrugiwały  wesoło,  niekiedy  bywały  rozmarzone,  ale  najczęściej  spoglądały  na  rozległą 
morską toń z wyrazem pytającej zadumy, jakby szukały czegoś cennego i utraconego. Pewnego 
dnia miałam się dowiedzieć, czego wypatrywał wuj Jesse. 

Trzeba przyznać, że wyglądał dość pospolicie. Wąska szczęka, nieładne usta i kwadratowe 

czoło nie zostały wymodelowane według kanonów piękna, lecz choć na pierwszy rzut oka robił 
wrażenie brzydkiego, to wcale się go tak nie odbierało. Wrodzona szlachetność opromieniała i 
upiększała tę nieforemną powłokę. 

Wuj  Jesse  doskonale  sobie  zdawał  sprawę  z  tego,  że  nie  grzeszy  urodą  i  bolał  nad  tym 

ogromnie. Wielbił wszystko co piękne. Pewnego  razu nadmienił przy mamie, iż marzy, aby 
powtórnie przyjść na świat jako mężczyzna urodziwy. 

—  Ludzie  powiadają,  że  jestem  dobry  —  zauważył  kapryśnie.  —  Ja  zaś  sobie  czasami 

myślę, że lepiej byłoby, gdyby Pan stworzył mnie tylko w połowie tak dobrym, a za to bardziej 
przystojnym.  Przypuszczam  jednak,  że  On  wiedział,  co  robi,  jak  przystało  na  dobrego 
Kapitana.  Niektórzy  z  nas  muszą  być  pospolici,  bo  inaczej  ci  piękni,  na  przykład  obecna  tu 
panna Mary, nie prezentowaliby się tak doskonale. 

Wcale nie byłam taka ładna, ale wuj Jesse zawsze mówił, że jestem, a ja kochałam go za to. 

Kłamał uroczo i z takim przekonaniem, że gotowa byłam mu uwierzyć. Zresztą sądzę, że on 
sam  szczerze  w  to  wierzył.  W  jego  oczach  wszystkie  kobiety  były  śliczne  i  doskonałe  ze 
względu tę jedną, którą kochał. Tylko raz widziałam wuja Jesse’a naprawdę rozgniewanego, 
gdy w jego obecności jakiś mężczyzna obraził jedną z miejscowych dziewcząt. Nieszczęsny ten 
człowiek  dosłownie  wił  się,  kiedy  wuj  Jesse  zwrócił  się  do  niego  z  groźnie  zmarszczonym 
czołem i oczami miotającymi błyskawice. W takiej chwili wcale nietrudno mi było pogodzić 
prosty  i  dobrotliwy  charakter  wuja  z  tym  szalonym,  pełnym  przygód  życiem,  jakie  wiódł 
niegdyś. 

Do Golden Gate przyjechałyśmy wiosną. Mama  miała kłopoty ze zdrowiem, więc doktor 

zalecił jej spokój i morskie powietrze. Wuj Jamęes, kiedy się o tym dowiedział, zaproponował 
nam mały domek w Golden Gate, który niedawno otrzymał w spadku po starej ciotce. 

— Jeszcze go nawet nie widziałem — powiedział. — Ale na pewno wszystko jest tak, jak za 

życia  ciotki  Elizabeth.  Była  wcieleniem  schludności.  Klucze  są  u  starego  żeglarza, 
mieszkającego w pobliżu. Nazywam się Jesse Boyd, o ile dobrze pamiętam. Jestem pewien, że 
będzie  war  tam  bardzo  wygodnie.  Domek  stoi  na  piaszczystym  brzegu  zatoki,  wśród 
malowniczych wydm, około pięć minut drogi do morza. 

Propozycja  wuja  Jamesa  odpowiadała  nam  z  powodu  skąpych  rodzinnych  oszczędności, 

zatem,  nie  namyślając  się,  wyruszyłyśmy  do  Golden  Gate.  Zatelegrafowałyśmy  do  Jesse’a 
Boyda, żeby otworzył dom i pewnego pogodnego wiosennego dnia, gdy swawolny wietrzyk 
uganiał się po zatoce i wydmach, ubijając wodę na białą pianę, a srebrzyste grzywy bałwanów 
zostawiały  na  piaszczystej  plaży  długie  smugi,  wysiadłyśmy  na  małej  stacyjce  i 
przemaszerowałyśmy  pół  mili  do  naszego  nowego  miejsca  zamieszkania.  Bagaże  miały  być 
przywiezione ze stacji wieczorem. 

 

background image

*

 

*

 

 
Domek ciotki Elizabeth oczarował nas od pierwszego wejrzenia. Wyglądał jak wielka szara 

muszla  wyrzucona  na  plażę.  Od  zatoki  oddzielał  go  wąski  pas  lądu  usypany  nadmorskimi 
kamykami i muszelkami. Za domem rósł sosnowy lasek, powyginany i poszarpany, bo wiatry 
miały zwyczaj dawać w nim swoje koncerty, pełne dziwacznych i przenikliwych dźwięków. 
Wewnątrz dom okazał się uroczo staroświecki. Pokoje miały niskie sufity z ciemnych belek, a 
przez kwadratowe, głęboko osadzone okna, nawet jeśli były zamknięte, wpadała morska bryza, 
jeśli  tylko  przyszła  jej  na  to  ochota.  Z  kamiennych  schodków  otwierał  się  przed  oczami 
wspaniały widok na całą zatokę w obramowaniu purpurowych wzgórz. Głęboki, wąski kanał 
między  linią  piaszczystych  wydm,  a  wysokim,  poszarpanym  urwiskiem  z  czerwonawego 
piaskowca  stanowiący  wejście  do  przystani,  był  inspiracją  do  nadania  nazwy  osadzie. 
Pojęłyśmy to, gdy po raz pierwszy obserwowałyśmy czarowny, złoty wschód słońca, kiedy fale 
światła  wyłaniając  się  z  morza  i  niebios,  prześlizgiwały  się  przez  ten  ciasny  przesmyk. 
Naprawdę  były  to  „złote  wrota”,  przez  które  można  było  pożeglować  do  odległych, 
fantastycznych krain. 

Skoro tylko znalazłyśmy się na ścieżce biegnącej wprost do naszego domku, zaskoczył nas 

przyjemnie siwobłękitny dym unoszący się w spiralach z dużego, kwadratowego komina. Po 
chwili  wuj  Jesse  (zaczęłyśmy  tak  do  niego  mówić  już  pół  godziny  po  spotkaniu),  stanął  w 
drzwiach. 

— Witajcie, moje panie — powiedział ;wyciągając dużą i szorstką, ale bardzo czystą dłoń. 

— Pomyślałem sobie, że będziecie trochę zmęczone i głodne, więc przyszedłem rozpalić ogień. 
Zaparzyłem wam również herbatę. Bardzo lubię wyświadczać sąsiadom przysługi, lecz rzadko 
mam do tego okazję. 

Jak  się  okazało,  herbata  wuja  Jesse’a  oznaczała  prawdziwą  ucztę.  Przewietrzył  małą 

jadalnię,  starannie  ustawił  na  stole  porcelanową  zastawę  ciotki  Elizabeth  i  ozdobił  nakrycia 
pierwiosnkami. Później dopiero dowiedziałyśmy się, że przewędrował po nie ładnych parę mil. 

— Wiem, gdzie co tu leży, bo nieraz pomagałem pannie Kennedy przy zmywaniu. Byliśmy 

bliskimi przyjaciółmi. Strasznie mi za nią tęskno … 

Na  stole  był  więc  smaczny  chleb  i  masło,  „kupne”  biszkopty,  dzbanek  herbaty  godnej 

olimpijskich bogów i talerz najwspanialszych, znakomicie przyrządzonych pstrągów. 

—  Mam  nadzieję,  że  będą  smakowały  po  podróży  —  powiedział  wuj  Jesse.  —  Są 

świeżutkie, proszę pani. Przed dwiema godzinami baraszkowały jeszcze w stawie Johnsona. 
Tak, sam je złapałem, proszę pani. To wszystko, do czego się teraz nadaję — łapanie pstrąga i 
od czasu do czasu dorsza. Ale nie zawsze tak było, o nie! Robiłem też wiele innych rzeczy. 
Uwierzy mi pani, gdy zobaczy księgę mego życia. 

Byłam tak głodna i zmęczona, że wtedy nie złapałam się na przynętę „księgi życia” wuja 

Jesse’a. Chciałam tylko  jak najprędzej zjeść i odpocząć. Mama poprosiła, żeby wuj usiadł z 
nami  i  pomógł  zjeść  przygotowany  przez  siebie  posiłek.  Przyjął  zaproszenie  bez  zbędnych 
ceregieli. 

—  Bardzo  dziękuję.  To  będzie  prawdziwa  przyjemność.  Zwykle  muszę  jadać  sam, 

wyłącznie w towarzystwie odbicia w lustrze mojej paskudnej gęby. Niezbyt często mam okazję 
zasiąść do stołu z dwiema takimi uroczymi i ślicznymi damami. 

Na  papierze  komplementy  wuja  Jesse’a  wydają  się  dosyć  banalne,  alej  prawił  je  głosem 

pełnym szacunku, z nieświadomym wdziękiem i niewątpliwym przekonaniem. Każda kobieta 
musiała je potraktować jak królewski dar. 

Wujek przełamał się z nami chlebem i od tej chwili staliśmy się przyjaciółmi od serca. Po 

wspaniałej  uczcie  siedzieliśmy  jeszcze  dobrą  godzinkę  przy  stole,  słuchając  przeróżnych 
historii z życia wuja Jesse’a. 

background image

— Jeśli się za bardzo rozgadam, trzeba mnie powstrzymać — oznajmił poważnym tonem, 

zerkając  porozumiewawczo  spod  oka.  —  Kiedy  mam  okazję  pogadania  z  kimś  miłym,  to 
potrafię się strasznie zagalopować. 

Wuj  Jesse  był  żeglarzem  od  dziesiątego  roku  życia  i  niektóre  z  jego  przygód  były  tak 

niezwykłe, że w skrytości ducha zastanawiałam się, czy czasem nie fantazjuje, wykorzystując 
naszą łatwowierność. Ale, jak się później przekonałam, byłam wobec niego niesprawiedliwa. 
Mówił  szczerą  prawdę.  Wuj  Jesse  miał  dar  urodzonego  gawędziarza,  co  powodowało,  że 
odległe sprawy przedstawiał słuchaczowi z całą przejmującą wyrazistością. 

Obie  z  mamą  śmiałyśmy  się  i  drżałyśmy  zarazem  słuchając  wuja  Jesse’a,  a  raz  nawet 

wybuchnęłyśmy płaczem. Wuj, który nie potrafił ukryć swych uczuć, patrzył na nasze łzy z 
widoczną przyjemnością. 

— Lubię, kiedy ludzie przeżywają, to co opowiadam — zauważył. — To mi pochlebia. Ale 

ja  i  tak  nie  mogę  opisać  wszystkiego,  co  widziałem  i  robiłem.  Zanotowałem  swoje 
wspomnienia w księdze życia, ale nie nadaję się na pisarza. Nie mam talentu. Gdybym miał, 
mógłbym napisać wspaniałą książkę! Najtrudniej jest znaleźć właściwe słowa i przelać myśli 
na  papier.  Coś  tam  się  ukrywa  w  tym  biednym  człowieczynie  —  tu  wuj  Jesse  ze  smutkiem 
poklepał się po piersiach — lecz on nie może tego wydobyć. 

Kiedy wuj Jesse chciał wracać do domu, mama poprosiła, by odwiedzał nas jak najczęściej. 
— Ciekawe, czyby mnie pani zaprosiła wiedząc, jak chętnie z tego zaproszenia skorzystam 

— zauważył z humorem. 

—  Co  znaczy,  że  zastanawia  się  pan,  czy  mówiłam  serio  —  uśmiechnęła  się  mama.  — 

Naprawdę, zapraszam pana najserdeczniej i najszczerzej. 

—  W  takim  razie  przyjdę.  Obawiam  się,  że  będziecie  musiały  mnie  znosić  zbyt  często. 

Byłbym zaszczycony, gdybyście wstąpiły do mnie od czasu do czasu. Mieszkam niedaleko, na 
tamtym cyplu. Co prawda, to nie warto oglądać ani mnie, ani mego domu. Mam tylko jeden 
pokój,  stryszek  i  rurę  od  pieca  sterczącą  z  dachu  zamiast  komina.  Ale  jest  za  to  parę 
drobiazgów, pozbieranych w różnych dziwnych zakątkach, w które wtykałem swój nos. Może 
was zainteresują. 

„Parę drobiazgów” wuja Jesse’a okazało się najbardziej fascynującym zbiorem osobliwości, 

jaki  widziałam.  Jedyny,  nieduży  pokoik  jego  domku  zapełniały  rzeczy  piękne,  koszmarne  i 
dziwaczne, a z każdą z nich wiązała się jakaś niesamowita lub pasjonująca historia. 

Spędziłyśmy z mamą przepiękne lato w Golden Gate. Żyłyśmy jak dwoje beztroskich dzieci, 

mających wspaniałego towarzysza zabaw. Prowadziłyśmy nader skromne gospodarstwo i czas 
mijał nam na wędrówkach po plaży, czytaniu na skałach lub pływaniu po zatoce małą zgrabną 
łódką  wuja  Jesse’a.  Z  każdym  dniem  coraz  bardziej  kochałyśmy  tego  prostodusznego, 
szczerego  i  rycerskiego  żeglarza.  Jego  obecność  orzeźwiała  jak  świeże  tchnienie  morskiej 
bryzy. Był, poza tym, żywą kroniką dawnych wydarzeń. Nigdy nie miałyśmy dosyć opowieści, 
a dosadne uwagi i komentarze wuja stanowiły źródło naszego nieustannego zachwytu. Jednym 
słowem,  należał  do  gatunku  najbardziej  interesujących  i  malowniczych  osób,  o  których 
mieszkańcy wybrzeża mają zwyczaj się wyrażać, że nigdy „nie gadają, ale mówią”. Dobroć i 
mądrość współistniały w jego gawędach, dając niezrównany efekt. 

Pewnego razu nie było go cały dzień i pojawił się dopiero wieczorem. 
— Wybrałem się trochę dalej — wyjaśnił. „Trochę dalej” w słowniku wuja Jesse’a mogło 

oznaczać równie dobrze wzgórze za stacyjką, miasto oddalone o sto mil lub jakiekolwiek inne 
miejsce. 

— Zaniosłem panu Kimball trochę pstrągów. Od czasu do czasu ma na nie ochotę, a tylko 

tyle mogę dla niego zrobić w zamian za wyświadczoną mi kiedyś przysługę. Zostałem dłużej i 
przegadaliśmy cały dzień. Lubi ze mną rozmawiać, choć to człowiek wykształcony. Należy do 
tych  ludzi,  co  to  muszą  sobie  pogawędzić,  bo  inaczej  czują  się  nieszczęśliwi.  Niełatwo  mu 
znaleźć słuchacza… Tutejsi mieszkańcy unikają go, mając za niedowiarka. Tak daleko to on się 

background image

nie  posunął  i  sądzę,  że  przypomina  raczej  heretyka.  Heretycy  to  niecnoty,  ale  niecnoty 
interesujące  Oni  trochę  jakby  się  pogubili,  szukając  Pana  Boga.  Zdaje  im  się,  że  trudno  Go 
znaleźć, a przecież tak nie jest. Większość z nich, mam wraże nie, wraca do Niego w końcu. Nie 
wierzę, by wysłuchiwanie argumentów pana Kimballa wyrządziło komuś szkodę. Moja wiara 
w każdym razie jest niezmiennie taka, w jakiej mnie wychowano. To człowiekowi oszczędzi 
mnóstwa kłopotów, a poza tym Bóg jest przecież dobry. Kłopot pana Kimballa polega na tym, 
że jest on ciut–ciut za mądry. I myśli, że musi w życiu tę swoją mądrość wciąż potwierdzać, a 
do tego jeszcze wynaleźć nową drogę do nieba. Starą, utartą ścieżką — tak uważa — idą tylko 
prości, ciemni ludziska. Ale kiedyś i on na nią trafi i będzie się śmiał z samego siebie. 

 

*

 

*

 

 
Nic nigdy nie mogło ani przygnębić, ani wytrącić wuja Jesse’a z równowagi. 
— Tak się jakoś zaraziłem bakcylem radości i odtąd cieszę się za wszystkiego — zauważył 

kiedyś, gdy mama zwróciła uwagę na jego niewzruszoną pogodę ducha. — I to przeszło w stan 
chroniczny.  Chyba  mógłbym  cieszyć  się  nawet  z  niemiłych  rzeczy.  Na  przykład  mój 
reumatyzm…  Kiedy  mnie  kipie,  to  sobie  mówię:  „Przecież  w  końcu  musi  przestać  mi 
dokuczać. Im jest gorszy, tym prędzej się skończy. W końcu i tak ja będę górą, czy w ciele, czy 
poza ciałem”. 

Wuj Jesse rzadko zjawiał się u nas bez upominku, nawet jeśli był to tylko pęczek pachnącej 

trawy. 

— Lubię zapach słodkiej trawy — zauważył. — Zawsze przypomina mi matkę. 
— Lubiła ten zapach? 
— Nie mam pojęcia. Nie wiem nawet, czy widziała kiedyś słodką trawę. Nie, to dlatego, że 

ta trawa ma taki matczyny zapach… nie za młody — rozumiecie — coś takiego dojrzałego, 
zdrowego, na czym można polegać. Jak matka… 

Wuj Jesse był rannym ptaszkiem. Bardzo często wstawał rano, by obejrzeć wschód słońca. 
— Widziałem najprzeróżniejsze wschody słońca, które przemykały się przez nasze „Wrota” 

— powiedział z rozmarzeniem, gdy któregoś ranka zrobiłam heroiczny wysiłek i zerwawszy się 
o  świcie,  dołączyłam  eto  wuja  oczekującego  na  skalnym  cyplu  w  połowie  drogi  między 
naszymi domami. 

—  Objechałem  cały  świat,  lecz  nigdzie  nie  widziałem  piękniejszego  widoku  niż  letni 

wschód  słońca  nad  Gate.  Człowiek  nie  może  wybrać  godziny  śmierci,  Mary,  po  prostu 
odchodzi  wtedy,  gdy  Kapitan  każe  odbić  od  brzegu.  Ale  ja,  gdybym  mógł,  to  bym  odszedł 
wówczas,  kiedy  świt  budzi  się  nad  Gate.  Oglądałem  go  tyle  razy  i  myślałem,  jakby  to  było 
wspaniale  przepłynąć  przez  tę  wielką  białą  przestrzeń  na  morze,  którego  nie  ma  na  żadnej 
mapie. Wiesz, Mary, chyba tam znalazłbym wreszcie zaginioną Margaret. 

W owym czasie znałam już historię „zaginionej Margaret”, jak ją zawsze nazywał. Rzadko o 

niej mówił, ale za każdym razem jego głos był przepojony miłością, która nigdy nie osłabła i 
nie została zapomniana. Wuj Jesse miał siedemdziesiąt lat, a pięćdziesiąt minęło od dnia, gdy 
zaginiona  Margaret  usnęła  w  łodzi  swego  ojca  i  podryfowała  —jak  przypuszczano,  bo  nic 
pewnego nie było wiadomo o jej losie — zatoką, a potem przez Wrota na pełne morze. Pewnie 
zginęła  w  czarnych  odmętach  rozszalałego  nieoczekiwanie  sztormu.  Dla  wuja  Jesse’a 
pięćdziesiąt lat minęło niepostrzeżenie, jakby tragedia wydarzyła się wczoraj. 

— Po tym, co się stało, miesiącami chodziłem wzdłuż brzegu — powiedział za smutkiem. 

— Miałem nadzieję, że znajdę jej kochane ciało. Ale morze nigdy mi jej nie zwróciło. Kiedyś 
jednak  odnajdę  ją.  Chciałbym  ci  opisać,  jak  wyglądała,  lecz  nie  potrafię…  Widziałem  raz 
piękną, srebrną mgle unoszącą się nad Gate podczas wschodu słońca i wydała mi się podobna 
do  Margaret.  Kiedy  indziej  przypominała  mi  ją  biała  brzoza,  tam  w  lesie,  w  głębi  lądu. 

background image

Margaret  miała  jasnobrązowe  włosy,  bladą  twarzyczkę  i  długie,  szczupłe  palce  —  takie  jak 
twoje, Mary, tylko bardziej opalone. Była przecież dziewczyną z wybrzeża. Czasami budzę się 
w nocy i słyszę niesamowity głos morza… i zdaje mi się, że to woła mnie zaginiona Margaret. 
Podczas sztormu fale szlochają i jęczą, to wtedy słyszę k lamentującą wśród nich. A gdy znowu 
śmieją  się  w  pogodny  dzień,  to  zdaje  mi  się,  że  towarzyszy  im  słodki  śmiech  zaginionej 
Margaret. Morze ją zabrało, Mary, ale któregoś dnia znajdę ją. Ono nie może rozłączyć nas na 
zawsze. 

Wkrótce po naszym przybyciu do Golden Gate,  zobaczyłam „księgę życia” wuja Jesse’a. 

Nie trzeba go było specjalnie molestować, aby ją pokazał. Z dumą wręczył mi stary, oprawiony 
w  skórę  dziennik,  pełen  opisów  podróży  i  przygód.  Pomyślałam  sobie,  że  to  byłby  łakomy 
kąsek  dla  pisarza  —  każde  zdanie  na  wagę  złota.  Księga,  jako  taka,  nie  miała  ‘  literackiej 
wartości. Cudowny dar opowiadania wuja Jesse’a ginął, gdy; ten zaczynał brać się za pióro i 
atrament.  Słynne  opowieści  były  tylko  z  grubsza  naszkicowane,  a  gramatyka  i  ortografia 
pozostawiały wiele do życzenia. Ale czułam, że gdyby ktoś mający prawdziwy talent zapoznał’ 
się  z  tą  bezpretensjonalną  relacją  o  odważnym  i  pełnym  przygód  życiu,  odczytał  między 
wierszami  całą  prawdę  o  niebezpieczeństwach,  którym  wuj  dzielnie  stawiał  czoła  i 
obowiązkach, które wypełniał jak na mężczyznę przystało, to powstałaby znakomita powieść. 
Humor  i  tragedia  kryły  się  w  „księdze  życia”  wuja  Jesse’a,  czekając  na  dotknięcie 
czarodziejskiej  różdżki,  aby  wywołać  śmiech  lub  przerażenie  czytelników.  Przypomniałam 
sobie kuzyna Roberta. On potrafił po mistrzowsku żonglować słowami, ale skarżył się, że z 
trudem przychodzi mu wymyślanie wydarzeń i charakterów postaci. A tu jedno i drugie było 
pod  ręką.  Prawdziwy  pech!  Robert  bowiem  wyjechał  do  Japonii  w  sprawach  swojej  gazety. 
Jesienią,  gdy  zatoka  pod  listopadowym  niebem  spoczywała  czarna  i  posępna,  wróciłyśmy  z 
mamą do miasta. Z prawdziwym żalem rozstawałyśmy się z wujem Jesse’em. Prosiłyśmy, aby 
nas odwiedził zimą, ale on tylko pokręcił głową. 

— To za daleko, Mary. Jeżeli zaginiona Margaret zawoła mnie, to mogę jej tam nie usłyszeć. 

Muszę pozostać tutaj, aż mój czas nadejdzie. A pewnie stanie się to wkrótce. 

Przez całą zimę pisałam do wuja Jesse’a, posyłając przy okazji różne książki i czasopisma. 

Wyraźnie się z nich cieszył, ale sądził — i nie bez podstaw — że żadne historie nie mogą się 
równać z jego księgą życia. 

— Gdyby ktoś, kto ma talent, wykorzystał moje wspomnienia, to wszystkich by zakasał — 

napisał w jednym z nielicznych listów. 

Wiosną z radością wróciłyśmy do Golden Gate. Były tak złociste jak zawsze, a zatoka tak 

samo  błękitna.  Wiatry  dalej  hulały  swawolnie,  a  fale  uderzały  o  piasek  ławicy  jak  dawniej. 
Wszystko  zastałyśmy  bez  zmian,  z  wyjątkiem  wuja  Jesse’a.  Bardzo  się  postarzał  i  osłabł, 
wydawał się jakiś kruchy i skurczony. Po jego pierwszej wizycie u nas, mama się rozpłakała. 

— Wuj Jesse wkrótce wyruszy na poszukiwanie zaginionej Margaret — powiedziała. 
W czerwcu przyjechał Robert. Od razu zabrałam go do wuja Jesse’a, który bardzo się przejął 

wiadomością, że Robert jest prawdziwym „człowiekiem pióra”. 

— Robert chciałby usłyszeć kilka twoich opowieści, wujku — oznajmiłam. — Opowiedz 

mu tę o kapitanie, który postradał zmysły i wyobraził sobie, że jest Latającym Holendrem. 

To była najlepsza opowieść wuja Jesse’a. Wiało z niej humorem i grozą i choć słyszałam ją 

kilka razy, to drżałam za strachu i śmiałam się tak samo serdecznie jak Robert. Potem były inne 
historie.  Wuj  Jesse  opowiedział  o  tym,  jak  jego  żaglowiec  zderzył  się  z  parowcem,  jak 
zaatakowali go malajscy piraci, jak na statku wybuchł pożar i jak pomógł w ucieczce więźniowi 
politycznemu z Ameryki Południowej. Nigdy się nie chełpił, ale trudno było nie zauważyć, jak 
dzielnym,  prawym,  bezinteresownym,  a  zarazem  przedsiębiorczym  i  zaradnym  był  ten 
człowiek.  Siedząc  w  ubogim  pokoiku,  odtwarzał  przed  nami  wszystkie  te  zdarzenia. 
Uniesieniem  brwi,  skrzywieniem  warg,  gestem,  słowem  malował  scenę  lub  postać  tak,  że 
stawały przed nami jak żywe. 

background image

W końcu pożyczył Robertowi swą księgę. Robert przesiedział nad nią całą noc i przyszedł 

na śniadanie ogromnie poruszony. 

— Mary, to wspaniała książka! Gdybym mógł ją dostać na pewien czas, solidnie opracować, 

ułożyć i całość związać romansem wuja Jesse’a z zaginioną Margaret, byłaby to powieść roku! 
Jak sądzisz, pozwoli mi na to? 

— Pozwoli! Myślę, że będzie zachwycony — odparłam. 
I  rzeczywiście.  Entuzjazmował  się  tą  propozycją  jak  uczniak.  Nareszcie  ziści  się  jego 

wielkie marzenie, a księga życia zostanie zaprezentowana światu. 

—  Będziemy  współpracować  —  rzekł  Robert.  —  Pan  da  dziełu  duszę,  a  ja  ciało.  Och, 

napiszemy razem fantastyczną książkę, wuju Jesse. I zaraz zabieramy się do roboty! 

Tego  lata  wuj  Jesse  był  najszczęśliwszym  człowiekiem  pod  słońcem.  Mały  pokoik  od 

podwórza, który dałyśmy Robertowi na gabinet, traktował jak sanktuarium. Robert wszystko 
omawiał z wujem Jesse’em, ale nie pokazywał mu rękopisu. 

— Musi pan poczekać, aż wydadzą książkę — tłumaczył. — Wtedy BĘdzie pan miał całość 

w najlepszej formie. 

Robert sięgał po skarby zawarte w księdze życia i wykorzystywał je bez ograniczeń. Marzył 

i  rozmyślał  o  zaginionej  Margaret  tak  długo,  aż  stała  się  realną  postacią  i  ożyła  na  kartach 
książki. W trakcie pisania temat pochłaniał go bez reszty. Nie widziałam, by ktoś pracował w 
tak  gorączkowym  napięciu.  Pozwolił  mi  czytać  rękopis  i  krytykować,  a  końcowy  rozdział, 
który  później  krytycy  zgodnie  nazwali  idyllicznym,  przerobił  zgodnie  z  mymi  sugestiami. 
Miałam więc i ja swój udział w tworzeniu dzieła. 

Książka  została  ukończona  jesienią.  Robert  wrócił  do  miasta,  ale  obie  z  mamą 

postanowiłyśmy spędzić zimę w Golden Gate. Kochałyśmy to miejsce, a poza tym pragnęłam 
zostać  ze  względu  na  wuja  Jesse’a.  Robił  się  coraz  słabszy  i  po  wyjeździe  Roberta,  gdy 
entuzjazm  wywołany  pracą  nad  książką  minął,  zaczął  zapadać  na  zdrowiu.  Skończyły  się 
dalekie piesze wyprawy, rzadko też wypływał łodzią. Prawie nie mówił. Nadal przychodził do 
nas,  lecz  przeważnie  siedział  godzinami  w  milczeniu  przy  oknie  z  widokiem  na  morze. 
Opierając siwą głowę na rękach, spoglądał z rozrzewnieniem w kierunku Gate. Ożywiała go 
jedynie myśl o książce Roberta. Niecierpliwie czekał na jej wydanie. 

— Chciałbym żyć tak długo, abym zdążył ją zobaczyć — westchnął. — Tylko tak długo… a 

potem już będę gotów do drogi. Obiecywał, że książka ukaże się na wiosnę… więc muszę… 
dotrwać do tej pory, Mary… muszę. 

Nadchodziły chwile, kiedy zatrwożona traciłam nadzieję, że dotrwa. Z upływem zimy robił 

się jeszcze słabszy. Ale mimo to, dalej wyczekiwał nadejścia wiosny i „swej książki” — jego 
książki, przetworzonej i udoskonalonej. 

Pewnego  dnia,  na  początku  kwietnia  książka  nareszcie  wyszła.  Wuj  Jesse  chodził 

codziennie na pocztę przez cały miesiąc, lecz tego właśnie dnia czuł się słaby i roztrzęsiony, 
więc zamiast niego poszłam ja. Tytuł był całkiem prosty: „Księga życia wuja Jesse’a”,  a na 
pierwszej stronie widniały nazwiska współautorów — Roberta Kennedy’ego i Jesse’a Boyda. 
Nigdy  nie  zapomnę  twarzy  wuja,  gdy  mu  podałam  zawinięty  tom.  Zarazi  też  wyszłam  i 
zostawiłam pochłoniętego czytaniem, głuchego na wszystkie dźwięki świata. Całą noc paliło 
się światło w jego pokoju, a ja patrzyłam w okno, wyobrażając sobie zachwyt i radość starego 
człowieka, pochylonego nad zadrukowanymi stronicami, na których uwieczniono jego życie. 
Ciekawa byłam, czy spodoba mu się zakończenie, będące moim pomysłem. Nigdy się tego nie 
dowiedziałam. 

Po  śniadaniu  poszłam  do  wuja  Jesse’a,  zabrawszy  przygotowane  przez  mamę  smakołyki. 

Ranek był wyjątkowo piękny i pełen delikatnych oznak nadchodzącej wiosny. Zatoka migotała 
i wdzięczyła się jak dziewczyna, wiatry przemykały między powykrzywianymi świerkami, a 
srebrne  mewy  unosiły  się  lekko  nad  plażą.  Za  przesmykiem  Gate  leżało  wspaniałe  morze 
połyskujące tysiącami iskier. 

background image

Kiedy doszłam do domku na cyplu, dostrzegłam blask lampy na okiennym parapecie. Serce 

ścisnął mi niepokój. Nie pukając otworzyłam drzwi i zajrzałam do pokoju. 

Wuj  Jesse  leżał  na  starej  kanapie  pod  oknem  i  przyciskał  książkę  do  serca.  Oczy  miał 

zamknięte,  a  na  twarzy  wyraz  błogiego  spokoju  i  szczęścia.  Wyraz  człowieka,  który  długo 
czegoś szukał i wreszcie to znalazł. 

Nie wiedziałyśmy, kiedy zmarł, ale myślę, że spełniło się jego pragnienie i odszedł wtedy, 

gdy  nad  Gate  wstawał  dzień.  Jego  dusza  uniosła  się  w  promiennym  świcie  ponad  zalane 
potokami słonecznego światła morze i odpłynęła w niebo, gdzie w ciszy wolnej od burz czekała 
zaginiona Margaret. 

background image

IESZCZĘŚLIWA MIŁOŚĆ PAY 

F

ARQUHAR

 

 
Frances  Farquhar  była  pięknością  i  ludzie,  którzy  mało  o  niej  wiedzieli,  nazywali  ją 

motylem  z  wyższych  sfer.  Jej  ojciec  miał  majątek,  a  matka  pochodziła  z  rodziny  o  krwi 
najbłękitniejszej  z  możliwych.  Frances  bywała  w  świecie  od  trzech  lat  i  stała  się  ulubienicą 
salonów. Tym większe zdziwienie musi budzić fakt, że czuła się nieszczęśliwa. 

Mówiąc  szczerze,  Frances  Farquhar  została  porzucona.  Tak  zwyczajnie,  po  prostu! 

Zaręczyła  się  z  Paulem  Holcombem,  bardzo  przystojnym  mężczyzną,  niewątpliwie 
świadomym tego faktu i była w nim bardzo zakochana lub też sądziła, że jest, co zazwyczaj 
znaczy jedno i to samo. Całe otoczenie wiedziało o tych zaręczynach i wszystkie przyjaciółki 
jej zazdrościły, ponieważ Holcomb był doskonałą partią. 

I  wówczas  runęły  wszystkie  plany.  Nikt  poza  rodziną  nie  wiedział  dokładnie,  co  się 

wydarzyło, ale każdy był przekonany, że z małżeństwa będą nici i objaśniał ten fakt na własny 
sposób. A tak naprawdę, to Holcomb okazał się niestały i zakochał się w innej dziewczynie. 
Daleko mu było do prawdziwego mężczyzny, a dla jego egoistycznej natury nie miało żadnego 
znaczenia  to,  czy  złamie  serce  Frances,  czy  nie.  Odzyskał  wolność  i  po  sześciu  miesiącach 
ożenił się z Maud Carroll. 

Farquharowie  byli  wściekli  z  powodu  tego  skandalu.  Zwłaszcza  zaś  Ned,  starszy  brat 

Frances, choć nie poświęcał jej wiele uwagi, poza chwilami, gdy chodziło o honor rodziny. Pan 
Farquhar  więc szalał i  grzmiał, Ned klął,  Delia  opłakiwała utraconą okazję zostania druhną. 
Jeśli  zaś  chodzi  o  panią  Farquhar,  to  płakała  i  twierdziła,  że  przyszłość  Frances  została 
zrujnowana. 

Sama dziewczyna nie brała udziału w tych burzliwych rodzinnych obradach. Ale uwierzyła, 

że ma złamane serce. Miłość i duma cierpiały w równym stopniu, a życie wydawało się jej nie 
do zniesienia. 

Po jakimś czasie Farquharowie uspokoili się i zaczęli pocieszać Frances. To jednak na nic 

się  nie  zdało.  Mimo  wszystko  jakoś  dotrwała  do  końca  sezonu  towarzyskiego  i  pokazywała 
światu  obojętną  twarz.  Powieka  jej  nawet  nie  drgnęła,  gdy  spotykała  Holcomba.  Prawdę 
powiedziawszy,  to  wychudła  i  pobladła,  ale  skutecznie  ukrywała  pod  maską  prawdziwe 
uczucie.  Nic  w  tym  nadzwyczajnego,  w  końcu  to  samo  można  powiedzieć  o  tuzinie  innych 
panien, których nikt nie podejrzewał o złamane serce. 

Gdy nadeszło lato, Frances podjęła brzemienną w skutki decyzję. Zazwyczaj Farquharowie 

spędzali  wakacje  w  Green  Harbour.  Tym  razem  jednak  Frances  oświadczyła,  że  tam  nie 
pojedzie i postawiła na swoim. Wszyscy krewni po kolei usiłowali ją przekonać, ale niczego 
mimo starań nie wskórali. 

— Pojadę do Windy Meadows i zamieszkam u cioci Eleanor, kiedy będziecie w Harbour — 

oznajmiła. — Ciocia zapraszała mnie już tyle razy. 

Ned  gwizdnął  przeciągle.  —  Ale  się  rozerwiesz,  siostruniu.  Windy  Meadows  są  równie 

wesołe jak cmentarz. A i ciotka Eleanor, mówiąc oględnie, nie promieniuje energią. 

— Nie ma znaczenia, jak tam jest. Chcę wyjechać gdzieś, gdzie ludzie nie będą spoglądać na 

mnie znacząco i rozmawiać o… tym — upierała się Frances bliska płaczu. 

Ned wyszedł z pokoju przeklinając Holcomba, a potem poradził matce, żeby ustąpiła. I w 

ten sposób Frances udała się do Windy Meadows. 

Windy  Meadows,  jak  to  zauważył  Ned,  stanowiły  zupełne  przeciwieństwo  towarzysko 

ożywionej miejscowości. Była to ładna wiejska osada z małą rybacką przystanią, przytuloną do 
smaganego wiatrem skrawka plaży, nazywanego przez miejscowych Zatoczką. Ciotka Eleanor 
należała do tych rzadkich uroczych osób, które do perfekcji opanowały sztukę interesowania 
się tylko swoimi sprawami. Zostawiła więc Frances własnemu losowi. 

background image

Wiedziała jednak, że siostrzenica miała jakieś sercowe kłopoty „czy coś w tym rodzaju” i, że 

jeszcze nie doszła całkiem do siebie. 

—  Najlepiej  jeśli  wszystko  toczy  się  zwykłym  trybem  —  powiedziała  ta  filozoficznie 

nastawiona  dama  do  swej  pokojowej  a  zarazem  powiernicy,  Margaret  Ann  Peabody.  — 
Pogodzi się z tym kiedyś, choć teraz biedactwo myśli inaczej. 

Przez  pierwsze  dwa  tygodnie  Frances  upajała  się  bez  ograniczeń  doznawanym  bólem. 

Mogła przepłakać całą noc, a potem cały dzień, jeśli tylko chciała i nie musiała powstrzymywać 
łez  dlatego,  by  ludzie  nie  zauważyli  jej  zaczerwienionych  oczu.  Mogła  przesiadywać 
apatycznie  swym  pokoju,  ile  dusza  zapragnie.  No  i  nie  było  mężczyzn,  którzy  wymagali 
zainteresowania albo uprzejmości. 

Kiedy dwa tygodnie minęły, ciotka Eleanor rozważyła sytuację. Chociaż zasada „dawania 

świętego  spokoju”  była  niewątpliwie  dobra,  to  jednak  nie  może  pozwolić,  żeby  dziewczyna 
marniała na jej oczach. Frances bowiem stawała się coraz bledsza i chudsza, a poza tym łzy 
niszczyły jej rzęsy. 

— Chciałabym — oświadczyła ciotka Eleanor pewnego ranka przy śniadaniu, kiedy Frances 

udawała, że je — zabrać dzisiaj Coronę Sherwood na przejażdżkę. Obiecałam jej w zeszłym 
tygodniu,  że  się  spotkamy,  ale  wciąż  nie  miałam  czasu.  A  dzisiaj  na  domiar  wszystkiego 
pieczemy chleb i robimy masło. Jaki pech! Biedna Corona! 

—  A  kto  to  jest?  —  zapytała  Frances  uświadamiając  sobie,  że  na  świecie  oprócz  niej  są 

jeszcze inni ludzie godni współczucia. 

—  Siostra  naszego  pastora.  Chorowała  na  gościec  stawowy.  Teraz  czuje  się  lepiej,  lecz 

bardzo  powoli  dochodzi  do  siebie.  Powinna  częściej  bywać  na  powietrzu,  ale  cóż…  nie  ma 
jeszcze  dość  sił,  by  chodzić.  Naprawdę,  muszę  pojechać  tam  jutro.  Ona  zajmuje  się 
gospodarstwem brata na plebanii. Pastor, jak zapewne wiesz, jest kawalerem. 

Frances o tym nie wiedziała i wcale jej to nie obchodziło. Ani trochę! Jednakże nawet luksus 

oddawania się bezgranicznej rozpaczy może się z czasem znudzić i właśnie zaczęła to powoli 
sobie  uświadamiać.  Dlatego  też  zaproponowała,  że  pojedzie  i  zabierze  pannę  Sherwood  na 
przejażdżkę. 

— Nie znam jej — zauważyła — ale sądzę, że to nie ma większego znaczenia. Mogę zaprząc 

do bryczki Szarego Toma, jeśli pozwolisz. 

Ciotka  Eleanor  tylko  tego  pragnęła  i  popatrzyła  na  odjeżdżającą  sprzed  domu  Frances  z 

zadowoleniem. 

— Przekaż Coronie serdeczne pozdrowienia! — zawołała za oddalającą się siostrzenicą. — 

I  powiedz jej, żeby stroniła od ludzi z wioski, dopóki całkiem nie wyzdrowieje. Plebania to 
czwarty dom, za trzecim zakrętem. 

Frances  liczyła  zakręty  i  domy,  aż  znalazła  plebanię.  Do  drzwi  podeszła  sama  Corona 

Sherwood. Frances spodziewała się ujrzeć starszą, siwą panią w okularach. Bardzo się zdziwiła 
widząc, że siostra pastora niemal jej rówieśnica i do tego obdarzona całkowicie świecką urodą. 
Corona była brunetką, lecz podczas gdy Frances miała alabastrową cerę przy kruczoczarnych 
włosach, to Corona była śniada, a wyraziste rysy dodawały egzotyki jej urodzie. 

Gdy Frances wyjaśniła, z czym przybywa, oczy panny Sherwood zalśniły radością. 
— Jak to uprzejmie z pani strony, no i panny Eleanor! Nie mam jeszcze dość sił na dłuższe 

spacery i nie mogę robić nic pożytecznego, a Elliott jest za rzadko w domu, żeby zabierać mnie 
na przejażdżki. 

— Dokąd się wybierzemy? — zapytała Frances, kiedy bryczka ruszyła. — Prawie nie znam 

okolicy. 

— Czy możemy najpierw podjechać nad Zatoczkę? Chciałabym baczyć małego Jacka Harta. 

Jest bardzo chory… 

—  Ciocia  Eleanor  stanowczo  tego  zabroniła  —  odparła  Frances  po  namyśle.  —  Czy  nie 

powinnyśmy być posłuszne? 

background image

Corona roześmiała się. 
— Panna Eleanor obwinia tych biedaków z przystani o to, że wpędzili mnie w chorobę, ale 

to nieprawda. Muszę zobaczyć Jacka Harta. Przez dłuższy czas cierpiał na jakieś dolegliwości 
kręgosłupa, a ostatnio czuje się gorzej. Jestem przekonana, że panna Eleanor się nie pogniewa, 
jeśli go odwiedzę. 

Frances zawróciła Szarego Toma na nadmorską drogę prowadzącą do Zatoczki i dalej, aż do 

srebrnych  wydm  przycupniętych  nad  przejrzystą  tonią  morza.  Dom  Jacka  okazał  się  małym 
budyneczkiem  pełnym  dzieciarni.  Pani  Hart,  blada  kobieta  o  zmęczonym  wyglądzie,  miała 
cierpliwie  utkwione  w  przestrzeń  oczy,  które  często  spotyka  się  u  kobiet  wypatrujących  w 
morzu dniami i nocami tych, co czasami nie wracają. 

O Jackym mówiła apatycznie, widocznie straciła już wszelką nadzieję. Doktor stwierdził, że 

dni  chłopca  są  policzone.  Opowiadała  Coronie  o  swych  kłopotach  bez  zażenowania, 
monotonnym, równym głosem. 

Jej „chłop” znowu pije, a połowy makreli były bardzo marne… 
Kiedy pani Hart poprosiła Coronę do mieszkania, by mogła zobaczyć Jacka, Frances weszła 

tam  za  nią.  Chory  chłopiec,  dziecko  jeszcze  o  delikatnej,  wymizerowanej  twarzy  i  wielkich 
błyszczących  oczach,  leżał  w  malutkiej  sypialni  obok  kuchni.  Powietrze  było  tu  ciężkie  i 
rozgrzane. Pani Hart stanęła u stóp łóżka z twarzą skamieniałą z bólu. 

— Teraz siedzimy przy nim po całych nocach — powiedziała. — To strasznie uciążliwe dla 

mnie i mego chłopa. Sąsiedzi są dosyć życzliwi i pomagają, jak mogą, ale przeważnie mają 
dość  własnych  kłopotów.  Lekarstwo  podajemy  co  pół  godziny…  nie  śpię  już  trzecią  noc  z 
rzędu. Jabez dwie przesiedział w oberży. Jestem po prostu wykończona. 

I nagle jej głos załamał się i zaczęła płakać, czy raczej pochlipywać w sposób rozdzierający 

serce. 

Corona  zmartwiła  się.  —  Bardzo  bym  chciała  przyjść  tu  dziś  wieczorem,  pani  Hart,  ale 

naprawdę nie mam jeszcze dość siły. 

— Nie znam się na pielęgnacji chorych — odezwała się Frances nieoczekiwanie — ale jeśli 

ma to być tylko siedzenie przy dziecku i podawanie mu lekarstwa, to jestem pewna, że sobie 
poradzę. Przyjdę tu wieczorem i pobędę przy Jacku, jeśli chcecie. 

Później,  już  w  drodze  powrotnej,  dziwiła  się  sama  sobie,  za  to  Corona  potraktowała  tę 

propozycję  jak  rzecz  całkiem  naturalną  i  Frances  nie  miała  odwagi  zdradzić  dręczących  ją 
wątpliwości.  Przejechały  przez  wielką  zieloną  dolinę,  mieniącą  się  w  promieniach  słońca,  a 
wtedy Corona zaczęła namawiać Frances, by wpadła do niej na herbatę. 

Wielebny Elliott Sherwood wrócił właśnie ze swych duszpasterskich wizyt i zajmował się 

przyczepianiem pędów pachnącego groszku do ogrodowego parkanu. Był bez marynarki i w 
wielkim  słomkowym  kapeluszu,  ale  bynajmniej  nie  wydawał  się  tym  strojem  zakłopotany. 
Corona przedstawiła go, on zaś wziął Szarego Toma za uzdę i odprowadził do stajni, potem zaś 
wrócił jakby nigdy nic do niesfornego groszku. Oznajmił, że jadł już podwieczorek i Frances 
nie widziała go już do końca wizyty. Wydał się jej nieciekawym młodym człowiekiem, nawet 
w połowie nie tak sympatycznym jak jego siostra. 

Tego wieczoru pojechała więc posiedzieć przy Jacku Harcie. Pod ciemnym niebem morze 

drżało  i  lśniło  migotliwymi  cętkami.  Z  łowisk  wracały  do  przystani  rybackie  łodzie.  Jack 
przywitał ją szerokim uśmiechem. W słabym świetle malutkiej lampki w milczeniu przyglądała 
się  choremu  dziecku.  Na  dworze,  gdzieś  blisko,  na  skałach,  aż  do  późnych  godzin  nocnych 
słychać było głośne śmiechy i rozmowy. 

Potem  zapadła  cisza,  którą  zakłócał  jedynie  plusk  fal  omywających  piasek  plaży  i  daleki 

pomruk Atlantyku. Jack był niespokojny i często się budził, ale nie cierpiał i chętnie rozmawiał. 
Frances słuchała, odkrywając w sobie ze zdumieniem zdolność współczucia. Pomyślała, że to 
chyba wpływ Corony. 

background image

Chłopiec opowiedział jej tragedię swego krótkiego życia; mówił o tym, jak źle się czuje, o 

ojcu  pijaku  i  ciężko  harującej  matce.  Żałosne,  urywane  zdania  raniły  serce  Frances.  Nagle 
odezwał się w niej instynkt macierzyński, właściwy każdej prawdziwej kobiecie. Coś ją w tym 
chłopcu nieodparcie pociągało. Był dzieckiem wrażliwym, a cierpienie uczyniło go nad wiek 
dojrzałym i mądrym. Przebudziwszy się kolejny raz zauważył, że przypomina mu anioła. 

— Jest pani taka słodka i piękna — oznajmił w powagą. — Nigdy nie widziałem kogoś tak 

ładnego. Nawet panna Corona nie jest taka. Wygląda pani jak na obrazku. Widziałem kiedyś 
taki  na  stole  pana  Sherwooda,  jak  byłem  dawno  temu  na  plebanii…  wtedy  jeszcze  mogłem 
chodzić. To była kobieta z malutkim dzieckiem w ramionach i nad głową miała taką obrączkę. 
Mam na coś straszną ochotę… 

— Na co, mój mały? — zapytała łagodnie Frances. — Jeśli będę w stanie dać ci coś lub 

zrobić, to dam lub zrobię. 

— Mogłaby pani — odparł z rozrzewnieniem — ale nie wiem, czy pani zechce. Chciałbym, 

aby pani przychodziła do mnie codziennie i siedziała chociaż pięć minut i pozwoliła na siebie 
patrzeć… nic więcej. Czy to duży kłopot? 

Frances  pochyliła  się  i  pocałowała  go.  —  Będę  przychodzić  każdego  dnia,  Jacku  — 

powiedziała, a wychudła twarz chłopca rozjaśniła się ze szczęścia. Podniósł rękę i dotknął jej 
policzka. 

—  Wiedziałem,  że  jest  pani  dobra.  Tak  dobra  jak  panna  Corona,  ale  ona  jest  aniołem. 

Kocham panią. 

Gdy nastał dzień, Frances wróciła do domu. Padało i morze okryła mgła. Po drodze dogonił 

ją  Elliott  Sherwood  i  zabrał  na  swoją  dwukółkę.  W  płaszczu  przeciwdeszczowym  i  czapce 
wcale nie wyglądał na pastora, w każdym razie na pastora z wyobrażeń Frances. 

Dotychczas nie interesowała się duchownymi. Tam, w mieście, gdzie mieszkała, chodziła 

do  eleganckiego,  modnego  kościoła,  a  pastor  był  postawnym,  dystyngowanym  starym 
człowiekiem  o  srebrnych  włosach  i  nosił  okulary  w  złotej  oprawie.  Wygłaszał  inteligentne, 
kulturalne kazania i był tak daleki od osobistego życia Frances jak Droga Mleczna. 

Ale pastor ubrany w gumowy płaszcz i czapkę, jeżdżący strasznie zabłoconą i zniszczoną 

dwukołową bryczuszką, rozprawiający o mieszkańcach rybackiej wioski tak, jakby stanowili 
jego rodzinę, to była dla niej absolutna nowość. 

Nie  mogła  również  nie  zauważyć,  że  brązowe  włosy  wymykające  się  spod  zabawnej 

czapeczki, okalają pięknie sklepione czoło. Miał poza tym parę ładnych, szarych oczu i usta o 
stanowczym  wyrazie  świadczącym  o  tym,  że  potrafią  też  zaciąć  się  w  uporze.  Chociaż  nie 
należał,  w  powszechnym  rozumieniu,  do  zbyt  przystojnych  mężczyzn,  Frances  się  podobał. 
Otulił jej kolana mokrym gumowym „fartuchem” bryczki i zaczął zadawać pytania. Musiała 
mu dokładnie opowiedzieć o Jacku, po czym pan Sherwood wyjął z kieszeni notes i przejrzał go 
uważnie. 

— Czy chciałaby pani więcej takich zajęć? — zapytał nieoczekiwanie. 
Frances poczuła lekkie rozbawienie. Mówił do niej, tak jak zapewne zwracał się do Corony i 

chyba wcale nie zauważył, jakie śliczne ma oczy i klasyczny profil. Jego obojętność zabolała 
Frances odrobinę, mimo że serce miała rozdarte. Cóż, jeśli jest coś do zrobienia, co mogłaby 
zrobić to nie odmówi, oznajmiła, a on z taką samą powściągliwością dał jej adres pewnej starej 
damy z Elm Creek, której miałaby czytać jakieś poważniejsze książki. 

—  Rozprawy  społeczno–filozoficzne  to  niegroźny  kaprys  cioci  Clorindy  —  wyjaśnił.  — 

Ona po prostu nimi żyje. Jest prawie niewidoma i bardzo jej teraz brakuje Corony. 

Były jeszcze inne sprawy; jakieś pół tuzina dziewcząt z fabryki wymagało opieki, a spora 

grupka  obdartych  dzieciaków  powinna  zostać  porządnie  przyodziana.  Frances,  trochę 
zaniepokojona stwierdziła, że nie wiedząc kiedy i jak, zobowiązała się pomagać we wszystkich 
przedsięwzięciach. Trzeba też było przedyskutować sposoby działania. Jechali wzdłuż szeregu 
domów,  a  zza  firanek  wyglądali  mieszkańcy  ciekawi,  „jaką  to  dziewczynę  wiezie  pastor”. 

background image

Frances  nigdy  się  tego  nie  dowiedziała,  ale  Elliott  Sherwood  nadłożył  tego  ranka  całą  milę, 
żeby odwieźć ją do domu, narażając się na spóźnienie na bardzo ważne spotkanie. Można więc 
wnioskować,  że  nie  był  tak  zupełnie  niewrażliwy  na  kobiecą  urodę.  Mokra  i  nużąca  droga 
wydała się Frances wyjątkowo krótka. Po południu, Frances nie bacząc na deszcz, poszła do 
cioci  Clorindy  i  dość  długo  czytała  jej  „rozprawy”.  Tego  wieczoru  czuła  się  tak  śmiertelnie 
zmęczona, ze zapomniała o płaczu. Całą noc spała mocno i spokojnie. 

Rano, po raz pierwszy od przyjazdu do Windy Meadows wybrała się do kościoła. Uznała za 

brak uprzejmości, nie wysłuchać kazania człowieka, któremu obiecała pomoc w kłopotach z 
fabrycznymi  dziewczętami  i  z  którego  siostrą  odwiedzała  biedaków.  Kazanie  Elliotta 
Sherwooda  zaskoczyło  ją  i  nie  mogła  pojąć,  dlaczego  takiego  człowieka  zostawiono  Przez 
cztery lata w małej, wiejskiej parafii. Potem ciocia Eleanor wyjada, że chodziło o jego zdrowie. 

— Po skończeniu college’u trochę chorował, no i zamieszkał tutaj. Teraz jest w doskonałej 

formie.  Przypuszczam,  że  wkrótce  zabiorą  go  do  jednego  z  waszych  miejskich  kościołów. 
Ubiegłej  zimy  odprawiał  nabożeństwa  w  kościele  przy  Castle  Street…  zdaje  mi  się,  że  byli 
nimi zachwyceni. 

Rozmowa odbyła się miesiąc później. Przez ten czas Frances czuła się tak, jakby urodziła się 

na nowo. Była zupełnie odmieniona. Każdą wolną chwilę spędzała z Coroną. Dziewczęta stały 
się  serdecznymi  przyjaciółkami.  Nic  dziwnego,  że  darzyły  się  głębokim  uczuciem,  obie 
należały dc istot wyjątkowo obdarowanych przez naturę. 

Corona powoli nabierała sił i choć sama jeszcze nie mogła pomagać trzódce swego brata, to 

Frances  doskonale  ją  zastępowała,  a  Elliott  wciąż  dostarczał  jej  nowych  zajęć.  Dzięki  temu 
dziewczyna  zdołała  dobrze  poznać  młodego  pastora,  jego  wzniosłe  ideały  i  szczere  wysiłki. 
Weszło  w  zwyczaj,  że  zwracał  się  do  niej  —  do  Frances  Farquhar!  —  po  radę  w  różnych 
trudnych sprawach. 

Frances  pielęgnowała  Jacka  Harta  i  namawiała  do  wstrzemięźliwości  jego  ojca;  czytała 

rozprawy  cioci  Clorindzie  i  zorganizowała  kółko  czytelniczek  wśród  dziewcząt  z  fabryki, 
zaopatrzyła w ubranka małych Jarboesów, namawiała dzieci z wioski do chodzenia do szkoły i 
nawet załagodziła stary spór między dwiema rybackimi rodzinami. Poza tym robiła mnóstwo 
innych, pożytecznych rzeczy. 

Ciocia  Eleanor,  swoim  zwyczajem,  nic  nie  mówiła,  ale  po  naradzie  z  Margaret  Ann 

Peabody, przyznała rację temu chodzącemu ideałowi pomocy domowej. 

—  Praca  odsuwa  od  ludzi  zgryzoty  i  pozwala  o  nich  zapomnieć.  Dc  póki  ta  dziewczyna 

myślała wyłącznie o sobie, czuła się nieszczęśliwa Lecz gdy tylko zobaczyła, że inni ludzie też 
bywają nieszczęśliwi i pospieszyła im z pomocą, to sama przede wszystkim wydobyła się z 
kłopotów. Nabrała rumieńców i przytyła. A ślepy by zauważył, że nasz pastor stracił dla niej 
głowę. 

Pewnego wieczora Frances opowiedziała Coronie o Holcombie. Elliotta Sherwooda nie było 

w domu i Frances nocowała na plebanii. Sie działy w zalanym księżycową poświatą pokoju 
Corony  i  Frances  czuła  potrzebę  zwierzeń.  Sądziła,  że  wspomnienia  sprawią  jej  ból  i 
doprowadzą do łez, ale nic takiego się nie stało. Nim doszła do połowy, zobaczyła wszystko w 
innym  świetle.  Corona  szczerze  współczuła  przyjaciółce.  Nie  mówiła  wiele,  ale  to  co 
powiedziała, napawało optymizmem. 

— Och, jakoś sobie z tym poradzę — oświadczyła w końcu Frances. — Kiedyś myślałam, 

że nigdy nie zdołam się pocieszyć, lecz prawdę mówiąc, najgorsze mam już za sobą. Cieszę się 
bardzo z tego, choć zarazem mi wstyd, gdy pomyślę, jaka za mnie niestała dziewczyna. 

—  Nie  uważam  cię  za  niestałą  —  odparła  poważnie  Corona.  —  Przecież  ty  nigdy  tak 

naprawdę nie kochałaś tego mężczyzny. Tylko to sobie wyobraziłaś. A poza tym, on nie był 
ciebie wart. Jesteś taka dobra, kochanie. Ci ludzie z wioski cię uwielbiają. Elliott twierdzi, że 
mogłabyś z nimi zrobić wszystko, co zechcesz. 

background image

Frances roześmiała się i rzekła: — Wcale nie jestem taka dobra. — Ale komplement sprawił 

jej  przyjemność.  Później,  kiedy  szczotkowała  włosy  przed  lustrem  i  uśmiechała  się  z 
roztargnieniem do swego odbicia, Corona zapytała: 

— Frances, co się czuje, będąc taką piękną dziewczyną? 
— Och, nonsens — odpowiedziała Frances. 
— To żaden nonsens. Na pewno wiesz, że jesteś śliczna. Elliott uważa cię za najpiękniejszą 

dziewczynę, jaką kiedykolwiek widział. 

Frances tyle razy obiecywała sobie nie przywiązywać uwagi do męskich zachwytów. I nagle 

przeszył ją dreszcz wzruszenia. Doznała dziwnej radości słysząc, że pastor z Windy Meadows 
uważa ją za piękną. Wiedziała, że podziwia jej intelekt i ma ogromny szacunek dla tego, co 
nazywał  darem  „niezwykłego  wpływu  na  ludzi”.  Była  jednak  przekonana,  że  gdyby  Elliotta 
Sherwooda  zapytano,  nie  potrafiłby  odpowiedzieć,  czy  jest  choć  odrobinę  ładniejsza  od 
nauczycielki  ze  szkoły  niedzielnej,  Kitty  Martin,  która  miała  czerwone,  pyzate  policzki  i 
zadarty nos. 

Lato  przemknęło  jak  sen.  Pewnego  dnia  umarł  Jack  Hart.  Odszedł  w  porze  odpływu, 

trzymając rękę Frances. Kochała tego cierpliwego, łagodnego dzieciaka i odczuła jego brak. 

Kiedy  nastał  czas  powrotu  do  domu,  Frances  ogarnęło  przygnębienie.  Z  żalem  myślała  o 

opuszczeniu Windy Meadows, Corony, poczciwych ludzi z wioski i… i… no i Margaret Ann 
Peabody. 

Elliott  Sherwood  zjawił  się  wieczorem  w  przeddzień  wyjazdu.  Gdy  Margaret  Ann 

wprowadziła  go  z  należnym  szacunkiem,  Frances  siedziała  skąpana  w  blasku  zachodzącego 
słońca i złote chryzantemy wpięte w jej kruczoczarne włosy wyglądały jak gwiazdy. 

Elliott  Sherwood  wyjechał  z  Windy  Meadows  na  kilka  dni  i  teraz  jego  zachowaniu 

wyczuwało się podniecenie. 

—  Myślisz  pewnie,  że  przyszedłem  się  pożegnać,  ale  jesteś  w  błędzie  —  powiedział.  — 

Chyba  wkrótce  znowu  się  zobaczymy.  Właśnie  zaproponowano  mi,  bym  został  pastorem  w 
kościele  przy  Castle  Street  i  zamierzam  się  zgodzić.  Tak  więc  Corona  i  ja  przyjedziemy  tej 
zimy do miasta… 

Frances  próbowała  powiedzieć  mu,  jak  bardzo  się  cieszy,  lecz  tylko  coś  niewyraźnie 

wyjąkała. Gdy tak stała w dogasającym świetle dnia. Elliott Sherwood podszedł bardzo blisko i 
rzekł… 

Po głębszym namyśle postanowiłam jednak nie zdradzać tego, co powiedział ani tego, co 

odpowiedziała mu Frances. Niektóre sprawy należy zostawić wyobraźni… 

background image

K

ŁÓTIA W DOMU

 

 
Wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały to od wielu dni… Duży George, o wzroście 

zaledwie pięciu stóp i jednego cala, zastanawiał się, jak mógł ich nie zauważyć. Salt wył ponuro 
cały poniedziałek. We wtorek, Mały George, wysoki na sześć stóp i dwa cale,  rozbił lustro, 
przed  którym  golił  się  od  czterdziestu  lat.  W  środę,  Duży  George  nie  podniósł  leżącej  na 
podłodze szpilki. W czwartek, Mały George przeszedł pod drabiną Toma Appleby w pakowni 
homarów. A w piątek, właśnie w piątek, Mały i Duży George wysypali podczas kolacji sól. Czy 
można  się  dziwić,  że  po  tym  nastąpiła  katastrofa?  Zaraz  po  owym  fatalnym  posiłku  Mały 
George  wyszedł  ukradkiem,  aby  zagrać  na  loterii  w  Chapel  Point  i  przyniósł  „tę  rzecz”  do 
domu. 

Duży  George  nie  był  przesądny.  Rozsypana  sól  i  rozbite  lustro  niewiele  znaczyły  dla 

dobrego prezbiterianina. Ale wierzył w sny — na to zezwalała Biblia. Dwa tygodnie wcześniej 
miał straszny sen. Widział w nim księżyc w pełni, który w jednej chwili z poczerniałego zrobił 
się płomiennie czerwony i w szalonym pędzie zbliżał się do ziemi. Akurat wtedy gdy księżyc 
miał spaść, obudził się z krzykiem przerażenia. Jego przeraźliwy wrzask na dobre kilkadziesiąt 
jardów  rozdarł  ciszę  wiosennej  nocy  w  Little  Spruce.  Duży  George,  prowadzący  od 
czterdziestu lat systematyczny zapis swoich snów, przejrzał go uważnie i doszedł do wniosku, 
że żaden nie był tak przejmujący i groźny jak ostatni. 

No i jeszcze ten dziwaczny dźwięk, jaki od pewnego czasu wydawała zatoka. Kiedy Stara 

Władczyni zatoki jęczała w taki sposób, to na pewno kogoś czekały zmartwienia. Lecz Mały 
George nie skojarzył tego ze swoją piątą nagrodą na loterii, którą urządził kapitan Leon Buote 
w Chapel Point, by podreperować fundusz Domu Starych Marynarzy. Mały George kupił bilet 
od młodego Moseya Gautiera, bo chciał sprawić przyjemność dzieciakowi i tego wieczora, gdy 
losowano numery pomyślał, że właściwie to mógłby przejść się do Chapel Point i zobaczyć, 
czy dopisało mu szczęście. 

Dopisało! 
„Mały” George Beelby i „Duży” George Beelby byli kuzynami. Duży George był sześć lat 

starszy  i  przydomek,  odpowiedni  w  dzieciństwie  przywarł  doń,  jak  to  się  zdarza  w 
miejscowościach typu Rose River i Littlei Spruce Owe, na całe życie. Obaj George’owie byli 
żeglarzami  i  rybakami.  Mieszkali  razem  w  domku  Małego  George’a  w  Spruce  Cove  od 
trzydziestu lat. Duży George urodził się na starego kawalera, ale Mały George owdowiał przed 
wielu laty. Duży George już dawno wybaczył kuzynowi małżeństwo, choć czasami wyrzucał 
mu je w gwałtownych kłótniach, którymi ożywiali sobie raczej monotonną egzystencję ludzi 
morza. 

Nie zaliczali się do urodziwych mężczyzn, ale fakt ten zbytnio ich nie martwił. Duży George 

miał twarz szerszą niż dłuższą i płomiennie rudą brodę. Nie potrafił gotować, za to dobrze prał 
i łatał ubrania. Umiał także robić na drutach skarpetki i pisać wiersze. Duży George uważał się 
za  prawdziwego  poetę.  Napisał  poemat  i  deklamował  go  zadziwiająco  grzmiącym  głosem, 
ciało  miał  bowiem  wątłe  i  chude.  Kiedy  bywał  w  złym  nastroju,  narzekał,  że  minął  się  z 
powołaniem i groził ludziom wiecznym potępieniem. 

— Powinienem zostać poetą — mówił ponuro do swego ognistorudego kota. Kot zawsze się 

z nim zgadzał, lecz za to Mały George niekiedy pogardliwie prychał. 

Był  tylko  trochę  próżny  i  wyłącznie  z  powodu  wytatuowanych  na  dłoniach  niezwykle 

ozdobnych  kotwic.  W  polityce  popierał  liberałów  i  miał  nad  łóżkiem  zawieszony  portret 
Lauriera.  Uważał  Little  Spruce  Cove  za  najpiękniejsze  miejsce  na  świecie  i  nawet  nie 
dopuszczał do siebie myśli, że może być inaczej. 

— Lubię mieć niebieskie, szerokie morze tuż za progiem, tak ja tutaj — oznajmił pewnemu 

„człowiekowi pióra”, gdy ten pytał, czy nie czują się w Little Spruce samotni. 

background image

— To część jego poetyckiej natury — wyjaśnił na stronie Mały George. Nie chciał, żeby 

„obcy” pomyślał sobie, że Duży George ma nie po kolei w głowie. Mary George żył potem w 
ciągłym  strachu,  a  Duży  George  miał  skrytą  nadzieję,  że  człowiek  „pióra”  uwieczni  ich  w 
swojej książce. 

Obok  Dużego  George’a,  Mały  George  wyglądał  na  olbrzyma.  Jego  piegowata  twarz 

składała się w połowie z czoła, a siateczka wyraźnych, czerwonofioletowych żyłek na nosie i 
policzkach sprawiała wrażenie pajęczej sieci. Do tego miał długie, zwisające, szpakowate wąsy 
w kształcie podkowy, które zupełnie nie pasowały do twarzy. Ale był zacną duszą. 

Lubił jeść, to co sam ugotował, zwłaszcza owe słynne grochówki i krem z ostryg. Sir John 

Macdonald, którego portret wisiał nad półką z zegarem, był jego politycznym idolem, a kiedyś 
powiedział, oczywiście nie w obecności Dużego George’a, że podziwia kobiety jako zjawisko 
abstrakcyjne. Miał nieszkodliwe hobby, polegające na zbieraniu czaszek na starym indiańskim 
cmentarzu w Big Spruce i ozdabianiu nimi ogrodzenia przy kartoflanym zagonie. Kłócili się z 
Dużym George’em, ilekroć przyniósł do domu nową czaszkę. Duży George powiadał, że to jest 
nieprzyzwoite i niegodne prezbiterianina. Ale czaszki i tak sterczały na kołkach. 

 

*

 

*

 

 
Mały George wrócił z loterii późnym wieczorem i dlatego eksplozja nastąpiła dopiero rano. 

Mały  George  odwinął  przyniesioną  paczkę,  obejrzał  zawartość,  pokiwał  nad  nią  głową  i 
przymierzył, jak będzie wyglądała na półce z zegarem. „Rzecz” podobała mu się, lecz miał też 
pewne wątpliwości. 

—  Figurę  to  ma  pierwsza  klasa  —  mruknął,  rzucając  lękliwe  spojrzenie  na  Dużego 

George’a, który spał z kotem zwiniętym w złotorudą kulę gdzieś w okolicy swego żołądka. — 
Ale nie wiem, co on sobie pomyśli… oj, nie wiem. Ani co pomyśli pastor… 

Te troski nie zepsuły jednak Małemu George’owi nocy. Zasnął natychmiast i Aurora, bogini 

świtu,  trwała  na  straży  pod  zegarem  przez  wszystkie  godziny  ciemności  i  naturalnie  była 
pierwszym  przedmiotem,  na  którym  spoczęły  oczy  Dużego  George’a,  gdy  je  otworzył  o 
poranku.  Stała,  wspinając  się  na  palcach,  taka  smukła  i  piękna,  cała  opromieniona 
złoto–purpurowym blaskiem wschodzącego słońca. 

— A cóż to jest, u diabła? — zapytał Duży George przekonany, że jeszcze śni. Zerwał się z 

posłania, zrzucając oburzonego kota i przeszedł przez izbę. 

— To nie sen — stwierdził z niedowierzaniem. — To figurka… naga figurka! 
Pies, który nazywał się Salt i wylegiwał się w nogach łóżka Małego George’a, zeskoczył na 

ziemię w ślad za kotem o wdzięcznym imieniu Mustard. Salt lubił kota, ale nie mógł pozwolić, 
by ten siedział na podłoże i robił do niego miny. Wynikło drobne nieporozumienie, a powstały 
efekcie hałas obudził Małego George’a. Usiadł strasznie zaspany i zapytał z jakiego powodu ta 
awantura. 

— George’u Beelby — zapytał groźnie Duży George — co tam stoi? 
— Och, to! To alabastrowa statutka. Wyciągnąłem ją na loterii fantowej kapitana Buote’a 

jako piątą nagrodę. Wczoraj wieczorem. Ładna, no nie? 

Głos Dużego George’a zagrzmiał. 
—  Ładna?!  Ona  jest  nieprzyzwoita,  ot  co!  Zdejm  to  natychmiast  i  wrzuć  do  zatoki  tak 

daleko, jak się da. 

Gdyby Duży George nie rozkręcił się tak na cały regulator, to pewnie Mały George zrobiłby 

to bez zachęty, z własnej i nieprzymuszonej woli. Żywił pewne obawy w związku z pastorem i 
ogólnym wyglądem tej rzeczy. Ale nie zamierzał dopuścić, żeby ten mikrus Duży George go 
terroryzował i postanowił mu to okazać. 

background image

— Och, nie przypuszczam — odparł obojętnie. — Myślę, że będzie stała tam, gdzie stoi. I 

przestań ujadać, bo ci się włosy nie skręcą. 

Kilka marnych włosków na czaszce Dużego George’a nie próbowało nawet się zwinąć w 

loczki, ale za to ruda broda aż się zaiskrzyła z oburzenia. Zaczął krążyć po izbie, ze wzburzenia 
gryząc  co  i  raz  to  jedną,  to  drugą  pięść.  Salt  i  Mustard  umknęli,  pozostawiając  George’ów 
samych na polu walki. 

— To niewłaściwe trzymać w domu jakieś statu… statutki, a do tego jeszcze całkiem nagie. 

To sprzeciwia się boskim prawom. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną…” 

— Ciszej! Ciszej! Przecież ja jej nie zrobiłem i nie modlę się do niej!” 
— Ale i to nastąpi… nastąpi… A do tego to francuski wyrób. 
— A właśnie, ze nie. Zrobiono ją w Niemczech i pod spodem ma wypisane imię — Aurora. 

Po prostu dziewczyna i to wszystko. 

——  Czy  myślisz,  że  apostoł  Paweł  nosił  przy  sobie  takie  coś?  —  zapytał  surowo  Duży 

George. — Albo — dodał po namyśle, jakby to miało szczególnie podziałać na kuzyna — sir 
John Macdonald? 

— Mało prawdopodobne. Święty Paweł nie cierpiał kobiet, tak jak i ty. A co do sir Johna… 

to  zbyt  zajmowało  go  zwalczanie  przeciwników  na  kolejnych  wyborach,  żeby  miał  czas  na 
sztukę. Za to sir Wilfried mógłby nosić. No, a teraz przestań obgryzać pięści i zachowuj się jak 
dorosły, nawet jeśli taki nie jesteś, George. Przynajmniej postaraj się ubrać. Bądź mężczyzną! 

— Dziękuję… dziękuję ci — odparł Duży George ze złowieszczym spokojem. Co się tyczy 

sir Wilfrieda, to on jest zawsze ubrany. Ja zaś jestem całkiem zadowolony z porównania mnie 
ze świętym Pawłem. Najzupełniej! Zawsze postępuję zgodnie ze swoim sumieniem, ty sprośny 
staruchu! 

— Wygląda na to, że nauczyłeś się na pamięć słownika — odpalił Mały George, ściągając 

spodnie z kołka, i że ci to stanęło na żołądku. Lepiej wypij wody z sodą. Twoje sumienie nie ma 
z tym nic wspólnego… to są tylko uprzedzenia. Popatrz na tego pisarza. Czy on nie ma z pół 
tuzina takich statutków w letnim domku nad rzeką? 

— Jeśli jest głupi, tym gorzej dla niego, ale to nie powód, abyś i ty oszalał. Weź pod uwagę 

swoją nieśmiertelną duszę, George’u Beelby! 

— To nie jest mój dzień na myślenie — odparł niewzruszony Mały George. — Teraz, gdy 

wypuściłeś  całą  parę,  nastaw  garnek  z  owsianką.  Lepiej  się  poczujesz,  jak  zjesz  śniadanie. 
Dzieł sztuki nie można oglądać z pustym żołądkiem, George! 

Duży George rzucił mu miażdżące spojrzenie. Potem gwałtownie otworzył drzwi, chwycił 

garnek  i  cisnął  go  za  próg.  Naczynie  potoczyło  się  grzechocząc  po  skałach  i  zatrzymało  na 
piaszczystej plaży. Salt i Mustard popędzili w tamtym kierunku. 

— Pewnego dnia posuniesz się za daleko — zauważył Mały George znacząco. — Jesteś po 

prostu  ograniczoną,  małoduszną  starą  panną.  Oto,  czym  jesteś!  Gdybyś  nie  miał  brudnych 
myśli, nie  robiłbyś sceny  na widok kobiecych nóg i do tego kamiennych. Twoje  własne nie 
wyglądają zbyt pięknie, kiedy tak przebierasz nimi w nocnej koszuli. Naprawdę, powinieneś 
nosić piżamę, George’u. 

— Wywaliłem twój stary rondel, żeby ci udowodnić, że mówię poważnie! — wrzasnął Duży 

George. — I, powiadam ci, że nie pozwolę na nagie babsko w tym domu, George’u Beelby! 

—  Wrzeszcz  sobie,  ile  chcesz  —  odparł  zimno  Mały  George.  —  A,  tak  przy  okazji 

przypominam, że to mój dom… 

— Och, czyżby? Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Powiem ci więc tu i teraz… Otóż… nie jest 

on wystarczająco duży dla nas dwóch i… dla twojego wrzasku. 

—  Nie  jesteś  pierwszą  osobą,  której  to  przyszło  do  głowy  —  warknął  Mały  George.  — 

Ostatnio miałem już zupełnie dosyć twojego dogryzania. 

background image

Duży George przestał dreptać w miejscu i próbował przybrać godny wyglad, o ile może się 

to w ogóle udać mężczyźnie w nocnej koszuli. Zamierzał postawić ultimatum, które — w co nie 
wątpił — przywróci rozsądek Małemu George’owi. 

—  Zniosłem  wiele…  Znosiłem  twoje  czaszki  przez  długie  lata,  zapowiadam  ci,  że  nie 

ścierpię tego paskudztwa! Jeśli ono pozostanie ja… odejdę. 

— Zostaniesz, czy odejdziesz, to twoja sprawa. Aurorka będzie sta na tej półce z zegarem — 

zakończył dysputę Mały George, wychodząc z domu po swój nieszczęsny rondel. 

 

*

 

*

 

 
Śniadanie  minęło  w  ponurym  nastroju.  W  zachowaniu  Dużego  Gorge’a  uderzała 

stanowczość, ale Mały George wcale się nie przejmował. Przeżył już gorszą awanturę, gdy w 
zeszłym tygodniu przyłapał Dużego George’a na podkradaniu kawałka placka z rodzynkami, 
który  odłożył  sobie  na  drugie  śniadanie.  Kiedy  jednak  skończyli  śniadanie  w  grobowym 
milczeniu,  Duży  George  ostentacyjnie  wyciągnął  spod  łóżka  starą,  zniszczoną,  brzuchatą 
walizę i zaczął pakować do niej swój dobytek. W tej chwili Mały George zdał sobie sprawę, że 
kryzys  jest  poważniejszy,  niż  przypuszczał.  Cóż…  niech  tak  będzie,  proszę  bardzo.  Niech 
Duży George sobie nie wyobraża, że w taki sposób zmusi go do rezygnacji z Aurorki. Wygrał ją 
i  zatrzyma,  a  Duży  George  może  iść  nawet  do…  Hadesu.  Mały  George  naprawdę  myślał  o 
Hadesie. Usłyszał to słowo od pastora, i sądził, że brzmi dosadniej niż piekło. 

Mały George obserwował spod oka Dużego George’a, gdy ten mył naczynia, a potem karmił 

Mustard,  która  podeszła  do  okna  i  podrapała  w  szybę.  Poranne  słońce  zawiodło  i,  jak  z 
niechęcią zauważył Mały George, zapowiadał się ciemny, mglisty dzień, zdecydowany popsuć 
człowiekowi nastrój. Oto rezultat rozbitego lustra i przechodzenia pod drabiną! 

Duży  George  zapakował  portret  Lauriera  oraz  model  statku  ze  szkarłatnym  kadłubem  i 

białymi żaglami, zdobiący od lat trójkątną półkę nad jego łóżkiem. To bezsprzecznie należało 
do niego. Lecz kiedy doszło do niewielkiej biblioteczki, zaczęły się trudności. 

— Które z tych książek mogę zabrać? — zapytał lodowato. 
—  Które  chcesz  —  odrzekł  Mały  George  wyciągając  stolnicę.  Spośród  wszystkich 

znajdujących  się  w  domu,  interesowały  go  tylko  dwie:  „Księga  męczenników”  Foxe’a  i 
„Straszna  spowiedź  i  egzekucja  Johna  Murdbocka  (pewnego  emigranta)  powieszonego  w 
Brockwille — Górna Kanada, dnia trzeciego września — za okrutne zamordowanie własnego 
brata”. 

Skoro  Mały  George  zrozumiał,  że  Duży  George  właśnie  to  dzieło  pakuje  do  walizki,  z 

wielkim trudem powstrzymał jęk rozpaczy. 

— Zostawiam ci „Męczenników” i te… tam… tanie powieścidła — oświadczył niepewnie 

Duży George. — A co z psem i kotem? 

—  Weź  lepiej  kota  —  rzekł  Mały  George  przemierzając  pokój.  —  Pasuje  w  sam  raz  do 

twoich bokobrodów. 

Duży George przyjął propozycję z ulgą. Mustard była jego ulubienicą. 
Duży George zamknął walizę i zaciągnął paski, wsadził opierającą się Mustard do worka, 

przewiesił go przez ramię i w niedzielnym kapeluszu wyszedł z domu. Ruszył w dół po skałach, 
nie  obdarzywszy  kuzyna  ani  jednym  spojrzeniem.  Ten  zaś  ostentacyjnie  trudził  się 
przygotowywaniem  ciasta  z  rodzynkami.  Przez  pewien  czas  spoglądał  w  kierunku  Dużego 
George’a  z  niedowierzaniem,  a  gdy  ów  zniknął  mu  z  oczu,  zerknął  na  białą  przyczynę 
nieporozumienia, stojącą spokojnie obok zegara. 

— Cóż, jednak nie zdołał cię wyrzucić, moja ślicznotko. I niech mnie gęś kopnie, jeśli mu 

się  to  kiedykolwiek  uda.  O,  nie,  mój  panie!  Powiedziałem  swoje  i  dotrzymam  słowa.  W 

background image

każdym  razie  moje  uszy  nie  będą  musiały  już  nigdy  wysłuchiwać  jego  starego  poematu.  I 
znowu mogę nosić kolczyki. 

 

*

 

*

 

 
Mały George myślał, że Duży George wróci, jak tylko się uspokoi. Ale nie docenił mocy 

zasad Dużego George’a i jego uporu. 

Nie trwało długo i ludzie mu donieśli, że Duży George wynajął starą chatę Toma Wilkinsa w 

Upper Spruce i tam zamieszkał. Ale nie z Mustard, o nie! Duży George mógł sobie nie wracać, 
ale Mustard to zrobiła. Trzy dni po haniebnym opuszczeniu domu w worku, Mustard zadrapała 
w okienną szybę. Mały George wpuścił ją i nakarmił. To nie jego wina, że Duży George nie 
potrafił  zatrzymać  przy  sobie  kota.  Mały  George  uratował  zwierzaka  od  śmierci  głodowej. 
Mustard siedziała u niego do niedzieli. Duży George widząc, że Mały George jest w kościele, 
przyszedł  do  Little  Spruce  i  zabrał  ją.  I  całkiem  niepotrzebnie.  Mustard  znowu  wróciła…  j 
jeszcze raz… Po trzeciej próbie Duży George poddał się rozgoryczony. 

—  Czy  muszę  trzymać  tego  starego,  żółtego  i  wyleniałego  kota?  —  zapytał  znajomego 

pisarza. — Bogiem a prawdą, nie! Moje uczucia rani najwięcej to, że on wiedział, że ten stwór 
wróci.  Dlatego  tak  chętnie  mi  ją  odstąpił.  O,  to  diabelnie  sprytny  człowiek!  Słyszałem,  że 
chodzi i rozpowiada o mnie złośliwe i fałszywe plotki. Mówi, że się wkrótce pochoruję, jedząc 
solone dorsze i wrócę dla samego zapachu jego kuchni. O, on już zobaczy… zobaczy. Nigdy 
żołądek nie był dla mnie bożkiem. Z nim, to co innego. Powinien pan usłyszeć, jakie pewnego 
dnia  zrobił  piekło,  bo  zjadłem  kawałek  jego  starego,  zakalcowatego  placka  z  rodzynkami. 
Schował go dla siebie, chciwy prosiak! I powiada, że będę tu zbyt samotny, i nie będę miał z 
kim pogadać… Tak, tak, mój panie! To jego własne słowa! Ja i samotność! To miejsce bardzo 
mi odpowiada. Niech pan tylko spojrzy na krajobraz. Ja jestem miłośnikiem przyrody, proszę 
pana.  Kocham  księżyc…  I  te  dobroduszne  krowy  na  Cyplu.  Godzinami  mógłbym  na  nie 
patrzeć.  Ich  towarzystwo  najzupełniej  mi  wystarczy,  proszę  pana.  Nie  pomijając  obecnych. 
Nie, żeby Mały George był bez zalet — dodał Duży George z uczuciem. — Jaki ten chłop robi 
pudding  z  czarnych  jagód!  A  jego  zupa  z  ostryg  nie  ma  sobie  równej.  Ale  ja  muszę  się 
zatroszczyć o własną duszę, no nie? I o moją moralność. 

 

*

 

*

 

 
Kłótnia  i  rozstanie  obu  George’ów  wywołały  sensację  w  Rose  River  a  nawet  na  całym 

wybrzeżu.  Lecz  tylko  nieliczni  wiedzieli,  że  nieporozumienie  ma  poważny  charakter.  Kiedy 
minęła wiosna a potem lato, nikt już nie spodziewał się zgody. Ci Beelby’owie zawsze słynęli z 
uporu.  Żaden  z  nich  nie  zachowywał  się  z  dostojną  powściągliwością,  gdy  chodziło  o 
wzajemne urazy. Przy spotkaniach patrzyli na siebie spode łba w ponurym milczeniu. Każdy 
też nieustannie zaczepiał sąsiadów, by opowiedzieć własną wersję historii. 

— Słyszałem, że on rozpowiada, jakobym to ja kopnął psa w podbrzusze — sarkał Mały 

George. — A co to jest podbrzusze, proszę pana? 

— Brzuch — odpowiadała szczerze przydybana ofiara. 
—  No  i  co  pan  powie?  Wiedziałem,  że  on  kłamie.  Nigdy  nie  kopnąłem  psa  w  brzuch. 

Dotknąłem  jego  żeber  czubkiem  buta,  dawno  temu…  i  to  wszystko.  I  nie  bez  przyczyny… 
Mówi,  że  ja  zwabiłem  do  siebie  jego  kota.  A  na  co  mi  jego  kot?  Tylko  przynosił  zdechłe 
szczury  i  rzucał  je  gdzie  popadło.  A  w  nocy  chciał  spać  tylko  na  moim  podbrzuszu.  Gdyby 

background image

dobrze  karmił  tego  kota,  to  on  by  nie  uciekł.  A  ja  przecież  nie  mogę  odpędzić  od  drzwi 
biednego, źle traktowanego zwierzęcia! 

Słyszałem, że coś tam wygaduje o księżycu i dobrodusznych krowach. Temu człowiekowi 

księżyc  jest  potrzebny  wyłącznie  do  przepowiadaniu  pogody.  A  co  do  krów…  to  dla  niego 
wszystkie są jednakie. Ale się cieszę, że jest zadowolony. Ja też jestem. Mogę sobie śpiewać, 
ile chcę i nikt… nikt mi nie gada złośliwie: „Bardzo dobry głos do skrobania rzepy” albo: „Co 
za  ponure  grobowe  wycie”  i  podobnie  irytujące  rzeczy.  Musiałem  to  znosić  latami.  I  czy  ja 
robiłem z tego powodu jakieś sceny? Albo z powodu, że wieczorami wywrzaskiwał ten swój 
stary  poemat…  dusząc  się,  krztusząc,  parskając,  szczekając  i  chrypiąc,  aż  czułem  się  jak 
przepuszczony  przez  maszynkę  do  mięsa.  Czy  miałem  mu  za  złe,  kiedy  zawsze  miał  inne 
zdanie?  Nie,  przez  to  życie  było  zabawniejsze.  Czy  miałem  mu  za  złe,  że  jest  takim 
fundamentalistą?  Nie,  szanowałem  jego  zasady  i  nawet  przestałem  nosić  kolczyki,  bo  on 
uważał,  że  to  niegodne  prezbiterianina.  Czy  miałem  mu  za  złe,  że  zrywał  się  w  niedzielę  o 
świcie na modlitwę? Ja nie jestem taki nabożny jak on. Chociaż niektórzy mogą uważać, że 
sposób w jaki się modlił, był pozbawiony szacunku… Rozmawiał z Bogiem tak jak ze mną albo 
z panem. Mnie ten brak szacunku nie przeszkadzał, ale jednego nie lubiłem… tego przerywania 
modlitw w połowie. A mimo to nie czepiałem się go i na wszystko przymykałem oczy. A mimo 
to… kiedy przyniosłem do domu taką piękną figurkę… Aurorkę, to Duży George zaraz zaczął 
się ciskać i wrzeszczeć. Cóż, ja tam wolę Aurorkę od niego i niech mu to pan powtórzy. Po 
pierwsze, przyjemniej na nią patrzeć, a po drugie, nie zakrada się do spiżarni i nie zjada mego 
osobistego placka. Nie chcę więcej mówić o tej całej historii… Dość o niej opowiada Duży 
George, ale któregoś dnia, jak znajdę czas, to opowiem panu bardzo dużo, proszę pana. 

— Mówiono mi, że ten głupi osioł, Mały George, spędza wolny czas wyobrażając sobie, że 

sadzi kwiatki na mym grobie — oznajmił pastorowi Duży George. — Obawiam się, że również 
naśmiewa się z moich modlitw. Czy pan uwierzy, pastorze? Był na tyle bezczelny, że raz kazał 
mi skrócić modły, bo mu przeszkadzają w porannym śnie. Czyje skróciłem? Ani o sekundę! 
Modliłem  się  dwa  razy  dłużej.  Co  ja  przeżyłem  z  tym  człowiekiem!  Jego  pies  niemal 
całkowicie zeżarł moją obligację zwycięstwa, ale ja się nie skarżyłem. Bóg świadkiem, że nie! 
A on zaraz zaczął wierzgać, kiedy mój kot okocił się na jego koszuli. A skoro jesteśmy przy 
kotach, to słyszałem, że Mustard ma znowu kocięta. Myślałem, że on mi jednego przyśle. Są 
trzy małe… a ja nie mam żadnego stworzenia do towarzystwa… oprócz paru kaczek. Lecz gdy 
się wie, że trzeba je zjeść, przestaje być przyjemnie. Niech pan posłucha, pastorze. Dlaczego 
Jakób jęczał i płakał, kiedy całował Rachelę? 

Pastor nie wiedział albo chciał zachować dla siebie tę informację. Niektórzy ludzie z Rose 

River uważali, że pastor za bardzo lubi ciągnąć George’ów za języki. 

— Bo odkrył, że to nie było to, co miało być — zachichotał Duży George. Zdobył punkt na 

pastorze i cały dzień miał doskonały humor. 

Ale  wkrótce  Dużemu  George’owi  nie  było  do  śmiechu.  Nieomal  dostał  apopleksji,  gdy 

usłyszał,  że  któryś  z  letników  znad  rzeki  poszedł  do  Małego  George’a  sądząc,  że  to  on  jest 
poetą i poprosił o przeczytanie poematu. Najgorsze, że Mały George prośbę spełnił. Przeczytał 
cały utwór od początku do końca i nie wyprowadził gościa z błędu. 

—  Od  oddawania  czci  figurkom  do  kradzieży  cudzych  wierszy  jest  tylko  jeden  krok. 

Widzicie, jak się psuje charakter tego człowieka? — zauważył Duży George. 

— A może by tak wdowa Terlizzick potrafiła go naprawić? — zaśmiał się słuchacz. 
— Kto to jest? 
— Nie wiesz, że Mały George chodzi do niej w niedzielne wieczory? Ludzie spodziewają 

się ślubu. 

Duży  George  dosłownie  skamieniał,  lecz  po  chwili  rozpuścił  język  ku  niepohamowanej 

radości mieszkańców Rose River i Cove. 

background image

—  Chce  zamęczyć  na  śmierć  drugą  żonę,  jak  sądzę.  Naprawdę,  myślałem,  że  ma  więcej 

rozumu. Ale nie można ufać mężczyźnie, który jn raz był żonaty. Choć z drugiej strony… taki 
powinien  wiedzieć  co  robi.  No  i  ta  jego  uroda!  Nie  ma  brzydszego  na  całym  północnym 
wybrzeżu. Wdowa Terlizzick też nie jest żadną pięknością… ta włochata brodawka na brodzie 
i pokręcone stopy. Wygląda, jakby ją ponadgryzały psy. A jaka tłusta! Dobrze chociaż, że nie 
musi jej kupować na wagę! Już dwa razy była zamężna. Niektórzy ludzie nigdy nie wiedzą, 
kiedy powinni przestać. Jej ojciec raz się upił i poszedł do kościoła w nocnej koszuli… Miła 
rzecz… ktoś taki w rodzinie… Żal mi Małego  George’a, ale sam się wkopał. Słyszałem, że 
siedząc w kościele, gapi się na nią jak wół na malowane wrota. Niedługo zacznie jej śpiewać 
serenady. Mówiłem wam, że Mały George sądzi, że potrafi śpiewać? Raz go zapytałem: „Więc 
te wycie nazywasz muzyką?” A ta Terlizzick nigdy nie miała słuchu. Cóż, dc stanie za swoje… 
gdybym zechciał, przypomniałbym jej parę ciekawych spraw… 

Duży George bardzo sobie wziął do serca małżeńskie plany Małego! George’a. Stawał na 

skale  i  wymachiwał  rękami,  a  wszyscy  wiedzieli,  że  nie  deklamuje  swego  poematu,  lecz 
złorzeczy  wdowie  Terlizzick.  Ona  to  była  mówił  wszem  i  wobec,  utajoną  kobrą,  wielkim, 
tłustym  babsztylem,  kobiecym  drapieżnikiem,  najgroźniejszą  tygrysicą…  Wyrażał  głęboką 
litość dla Małego George’a. Ten biedak nawet sobie nie wyobraża, w co się pakuje. Zbierać 
resztki po dwóch mężczyznach! Lecz te wdowy już potrafią zawracać ludziom w głowie! Ta 
Terlizzick  ma  doświadczenie!  Dwóch  mężów  już  wykończyła.  Paniusia  powinna  być 
oszczędniejsza, jeśli chodzi o małżonków. 

Komplementy  te,  naturalnie,  natychmiast  przekazywano  Małemu  George’owi  i  wdowie 

Terlizzick.  Jak  się  do  nich  odnosili,  nie  wiadomo.  Mały  George  trzymał  język  za  zębami  i 
demonstracyjnie zajmował się kociętami Mustard. 

Biała  bogini  świtu  stała  dalej,  wspinając  się  na  palcach,  na  półce  z  zegarem,  lecz  na  jej 

zgrabnych  nogach  powoli  osiadała  warstwa  kurzu.  Kiedy  kapitan  Leon  ogłosił  nową  loterię 
fantową  w  Chapel  Point,  Mały  George  oświadczył,  że  powinno  wkroczyć  prawo,  a  Mosey 
Gautier musiał ratować się ucieczką, gdy spróbował sprzedać mu bilet. 

 

*

 

*

 

 
Wiosna i lato minęły, jesień też dobiegała końca. Ludzie z Rose River opatrzyli swoje domy 

na zimę, a letnicy wyjechali do miast — wszyscy oprócz pisarza, który zwykle zostawał w swej 
chacie, dopóki zatoka nie zamarzła. 

Pewnego wieczoru, Duży George wybrał się brzegiem morza do latarni na Cyplu. Spacer był 

długi, a jego zaatakował reumatyzm. Jednakże w latarni oczekiwali go kompani i Duży George 
uznał,  że  wieczór  towarzyski  dobrze  mu  zrobi  na  nerwy.  Krótkie  dni  i  długie,  wcześnie 
zapadające wieczory bardzo go przygnębiały. A na domiar wszystkiego chata Wilkinsa była 
strasznie  przewiewna.  Żona  latarnika  pewnie  poda  im  jakiś  lunch.  Kucharskie  umiejętności 
Dużego George’a, jak dotąd, nie poprawiły się zbytnio. Odnosił wrażenie, że jest za stary na 
naukę.  Mimo  to,  nie  pozwalał  swym  myślom  błądzić  wokół  łojowego  puddingu  Małego 
George’a, zupy z ostryg i gorących biszkoptów. Myśli takie prowadziły bowiem do szaleństwa. 

Tego ranka spadł niewielki śnieg, który stajał, gdy słońce powędrowało wyżej. Niebo jednak 

wciąż zaciągały chmury. Krótki dzień nie przyniósł ciepła, a ku wieczorowi robiło się jeszcze 
zimniej.  Ląd  i  morze  ogarnęła  posępna  cisza.  Duży  George  usłyszał  daleki  gwizd 
lokomotywy.” Stara Władczyni zatoki od czasu do czasu pojękiwała głucho. Zbierało; się na 
sztorm, lecz Duży George nie bał się sztormów. Wróci do domu drogą wzdłuż rzeki, ponieważ 
przypływ będzie zbyt wysoki, by mógł iść obok Dziury w Ścianie. 

Kiedy  jednak  dotarł  do  długiego,  czerwonego  przylądka  zwanego  Dziura  w  Ścianie,  zdał 

sobie sprawę, że przypływ już go wyprzedził. Niej było mowy o obejściu przylądka. Nie mógł 

background image

też wspiąć się na stromej i poszarpane zbocze, zaś powrót do miejsca, z którego droga wiodła 
do brzegu, oznaczał dodatkowy spacer. 

Duży  George  doznał  nagłego  olśnienia.  Skoro  nie  może  obejść  Dziury  w  Ścianie,  to 

spróbuje przejść przez nią! Nikomu się to wprawdzie nie udało, ale zawsze jest ten pierwszy 
raz. Poza tym, na pewno się powiększyła od ubiegłego roku. Ten, co nic nie robi, nie odnosi 
sukcesów!  Dziura  w  Ścianie  była  najpierw  małym  otworem  w  stosunkowo  cienkiej  skale 
przylądka.  Z  roku  na  rok,  pod  wpływem  erozji,  piaskowiec  się  rozpadał  i  teraz  miała  już 
znaczne rozmiary. Duży George zaś był niski; i chudy. Uznał, że jeśli przejdzie głowa, to reszta 
ciała zmieści się także. Położył się na ziemi i zaczął się ostrożnie przeciskać. Było ciaśniej niż 
przypuszczał.  Brzegi  szczeliny  wydały  mu  się  bardzo  solidne.  W  jednej  chwili  doszedł  do 
wniosku,  że  nie  nadaje  się  na  pioniera  i  odkrywcę  nowych  dróg.  Lepiej  wróci  na  drogę. 
Spróbował,  ale  nie  mógł  się  ruszyć  Niewiadomym  sposobem  kurtka  zwinęła  mu  się  na 
ramionach i zaklinowała w otworze. Na próżno wił się, kręcił i szarpał. Wielka skała zdawał się 
trzymać go żelazną garścią. Im bardziej się szamotał, tym głębiej się wciskał. W końcu legł 
wyczerpany, a ciało, z przerażenia, zrosił mu lodowaty pot. Głowa już przeszła, ramiona były 
zaklinowane,  lecz  nogi,  gdzie  znajdowały  się  jego  nogi?  Stracił  w  nich  czucie,  ale  pewnie 
zwisały z drugiej strony kamiennej ściany. 

Co  za  sytuacja!  Na  bezludnym  brzegu,  w  szybko  zapadającej  listopadowej  nocy  i  wobec 

nadciągającego sztormu! W żaden sposób tego nie przeżyje! Umrze przed świtem na atak serca, 
jak stary kapitan Jobby, kiedy po pijanemu próbował przejść przez Dziurę. 

Nikt  go  nie  zobaczy.  Wołanie  też  nie  ma  sensu.  Przed  nim  i  za  nim  była  pustka.  Zatoka 

tonęła w cieniu drugiego przylądka. Ani jednej żywej duszy! Mimo to, Duży George krzyczał 
ze wszystkich sił i na ile mu pozwalał jego krótki oddech. 

— Lepiej byś śpiewał, zamiast wydawać te okropne wrzaski — odezwał się Mały George, 

wysuwając głowę zza wielkiego głazu. 

Duży George wpił się wzrokiem w tak dobrze mu znane długie wąsy i cienki nos. Spośród 

wszystkich  mieszkańców  River  i  Cove  właśnie  Mały  George  musiał  go  przydybać  w  takim 
położeniu! I co, u diabła, robi on wieczorem w miejscu odległym o milę od domu? 

— Nie zamierzam śpiewać, bo jeszcze mi się nie przewróciło w głowie… jak niektórym — 

odparł sarkastycznie Duży George. — Próbowałem tylko złapać oddech. 

— Dlaczego nie przeszedłeś do końca? — zakpił Mały George, wychodząc zza głazu. 
—  Bo  nie  mogę  i  ty  dobrze  o  tym  wiesz!  —  wrzasnął  rozgniewany  Duży  George.  — 

Posłuchaj  no,  George’u  Beelby!  Nie  przyjaźnimy  się  już,  ale  jestem  chyba  człowiekiem,  no 
nie? 

—  Są  chwile,  w  których  dostrzegam  pewne  podobieństwo  —  przyznał  Mały  George, 

siadając spokojnie na wystającej krawędzi. 

— A więc, w imię ludzkości, pomóż mi się stąd wydostać. 
— Nie wiem, czy potrafię — zauważył Mały George z powątpiewaniem. — Jedyny sposób, 

to szarpnąć cię z powrotem za nogi, ale nie mogę obejść teraz Cypla… 

— Jeżeli złapiesz mnie mocno za ramiona albo za kurtkę, to zdołasz wyciągnąć mnie i z tej 

strony. Trzeba tylko szarpnąć z całej siły. Sam nie poradzę, bo nie mogę poruszać rękami. 

— A poza tym nie wiem, czy chcę to zrobić — ciągnął Mały George, jakby dopowiadał myśl 

do końca. 

— Ty… nie wiesz? Chcesz powiedzieć, że zostawisz mnie w taką noc? No wiesz, George’u 

Beelby! 

—  Nie  chciałbym,  ale  jeśli  tu  zostaniesz,  to  wyłącznie  z  własnej  winy.  Jeśli  mam  cię 

wyciągnąć, to musisz okazać trochę rozsądku. No więc… czy wrócisz do domu i będziesz się 
zachowywał jak należy? 

—  Jeżeli  ci  zależy,  abym  wrócił,  to  wiesz,  co  masz  zrobić  —  warknął  Duży  George.  — 

Gadaj, o co chodzi. 

background image

— Aurorka zostaje — powiedział krótko Mały George. 
— To ja też — Duży George naśladował zwięzły styl Małego George a, ale tylko dlatego, że 

brakło mu tchu. Mały George wyciągnął fajkę i zaczął ja zapalać. 

— Masz pięć minut do namysłu, zanim stąd odejdę. Nie zamierzam siedzieć dłużej na tym 

zimnie.  Nie  wiem,  jak  takie  chuchro  jak  ty  wytrzyma  tu  całą  noc.  W  każdym  razie  po  tym 
wszystkim zrozumiesz biednego wielbłąda, który próbował przejść przez ucho igielne. 

— I ktoś taki uważa się za chrześcijanina! — zadrwił Duży George, 
— Nie bądź opryskliwy. Religia nie ma tu nic do rzeczy, to kwestia zdrowego rozsądku — 

odparł Mały George. 

Duży George użył wszystkich sił, by się uwolnić, lecz skała nawet nie drgnęła. 
Mały  George  zadrwił  bezlitośnie:  —  Gdybyś  mógł  teraz  się  zobaczyć  z  tymi  rudymi 

bokobrodami wystającymi z dziury! A przypuszczam, że reszta sterczy z drugiej strony. Jeśli 
ktoś nadejdzie, zobaczy piękny, tylny widoczek. Choć to bardzo wątpliwe, by ktoś nadszedł o 
tej porze. Jeśli dożyjesz ranka, sprowadzę pisarza, żeby podziwiał twoją odwrotną stronę. Bądź 
rozsądny, George, mam na kolację grochówkę… gorącą grochówkę. 

— Idź do diabła ze swoją grochówką — odpalił Duży George. 
Zapadło milczenie. Duży George intensywnie myślał. Już wiedział, gdzie są jego kończyny, 

bo zimno poszczypywało jak chytra łasica. Skała była twarda jak żelazo. Zaczął padać deszcz i 
zerwał  się  wiatr.  Piana  rozpryskiwała  się  już  na  głazach,  gdy  uderzały  w  nie  fale.  Rano 
będzie… martwy albo nieprzytomny. 

Ale nie chciał się tak łatwo poddać Małemu George’owi i białonogiej pannicy z półki. Duży 

George spróbował ocalić choć odrobinę honoru doznając porażki. 

— Jeżeli wrócę do domu, to obiecasz mi, że nie ożenisz się z grubą wdową? 
— Niczego nie przyrzeknę, ale nigdy nie zamierzałem się żenić z jakąś wdową… grubą czy 

chudą. 

Duży George nie mógł sobie odmówić szyderstwa. 
— Pewnie dlatego, że cię nie chciała? 
— Nie dałem jej okazji do chcenia. Nie połączę się z domem Terlizicków. No, więc… bo idę 

na gorącą grochówkę. No co, George? 

Duży  George  wydał  przeciągłe  westchnienie  wyrażające  rezygnację.  Życie  okazało  się 

nadmiernie skomplikowane. Został pokonany. 

—  Wyciągaj  mnie  z  tej  przeklętej  dziury!  —  rzekł  kwaśno.  —  I  nie  obchodzi  mnie,  ile 

gołych bab będziesz trzymał przy sobie. 

— Jedna mi wystarczy — odparł Mały George. 
Udało mu się złapać kurtkę oraz ramiona i potężnie szarpnąć. Duży George wrzasnął. Był 

przekonany,  że  wyrwano  mu  nogi.  Ale  po  chwili  poczuł  je  na  miejscu,  stał  bowiem  obok 
Małego George’a. 

—  Wyżmij  sobie  bokobrody  i  ruszamy  —  polecił  Mały  George.  —  Obawiam  się,  że 

grochówka się przypaliła. Zostawiłem ją na kuchni. 

Co  za  ulga  i  radość,  choć  deszcz  zacinał,  a  zatoka  wzburzyła  się  wysokimi  falami.  Piec 

mruczał błogą pieśń o bukach i klonach, a Mustard czule lizała swoje maleństwa. Zupa była 
najwyższej  klasy.  A  do  tego…  Mały  George  bardzo  ładnie  wyglądał  w  kolczykach.  Można 
powiedzieć, że równoważyły wąsy. 

A Aurorka? Właśnie… co z Aurorką? 
— Coś ty zrobił z tym starym, pogańskim posążkiem? — zapytał Duży George, odstawiając 

z hałasem kubek mocnej herbaty. 

—  Przemalowałem  ją  na  brązowo  —  odparł  z  dumą  Mały  George.  —  Wygląda  bardzo 

gustownie.  Wiedziałem,  że  prędzej  czy  później  pojawisz  się  w  domu  i  chciałem,  żebyś 
wiedział, że szanuję twoje zasady. 

background image

— No to lepiej ją oskrob — rzekł stanowczo Duży George. — Myślisz, że będę się gapił na 

gołą murzynkę? Jeśli już mam dzień za dniem patrzeć na nagą kobietę, to gwoli przyzwoitości 
niech będzie biała! 

background image

M

AGIA MORZA

 

 
Wody  Przylądka  Racicot  burzył  północno–zachodni  wiatr.  Nasycony  mocnym  zapachem 

soli  dął  w  stronę  lądu;  najpierw  długim,  wąskim  tunelem  ciemnoniebieskiej  wody,  a  potem 
przemykał  obok  piaszczystych  wydm  i  latarni  morskiej  stojącej  na  posępnej  skale.  Pędził 
świszcząc  między  masztami  łodzi  zakotwiczonych  na  przystani  i  wśród  kominów  małych 
rybackich  domków  nadmorskiej  osady.  Śpiewał  i  zawodził  o  różnych  sprawach,  ale  każdy 
słyszał  tylko  to,  co  było  bliskie  jego  sercu.  Nora  Shelley,  stojąca  w  drzwiach  starego  domu 
swego  ojca,  pochwyciła  w  tym  wieczornym  zawodzeniu  jakąś  nową  nutę.  Tyle  razy  wiatr 
opowiadał  jej  o  dalekim,  upragnionym  świecie,  ale  nigdy  w  tych  opowieściach  nie  było 
obietnicy spełnienia. 

— Noro, tam za horyzontem jest nowe życie — poświstywał wiatr. — Dobre życie i łatwe 

do osiągnięcia. Wyciągnij tylko ręce, a wszystko czego pragniesz, będzie twoje… 

Nora  wyjrzała  za  próg  i  nastawiła  twarz  do  wiatru.  Kochała  tę  pół—nocno—zachodnią 

wichurę  jak  starego  wypróbowanego  przyjaciela.  Nora  była  szczupła  i  smukła.  Miała  jasną 
delikatną skórę i niebieskie oczy o takim odcieniu błękitu, jaki przybiera morze w promieniach 
zachodzącego słońca. Twarz o porcelanowobiałej cerze okalały włosy czarne niczym noc. Nikt 
nie  powątpiewał,  że  była  najpiękniejszą  dziewczyną  w  osadzie,  ale  uchodziła  za  mało 
przystępną, a nawet zbyt dumną. Przyjaciółki musiały często wyjaśniać i usprawiedliwiać jej 
odmienność. 

W  tej  chwili  przymknęła  drzwi,  chcąc  się  odgrodzić  od  dochodzących  z  izby  głosów. 

Podejmując decyzję, pragnęła zostać sam na sam z wiatrem, przed sobą miała kamienistą plażę 
obsadzoną niskopiennymi, z trudem trzymającymi się ziemi wątłymi, nadmorskimi wierzbami. 
Wokół wznosiły się małe ubogie chatki ani mniejsze, ani bardziej siermiężne niż dom jej ojca. 
Pomiędzy  nimi,  na  wyboistych  ścieżkach,  zawsze  było  pełno  hałaśliwych  dzieci.  Łodzie  do 
połowu  makreli  kiwały  się  na  wodzie,  a  za  nimi  rozciąga  się  ostro  zakończony  przylądek 
Sandy,  aż biały od siedzących a nim mew.  Nieco niżej, w pobliżu zatoki, grupka mężczyzn 
śmiejąc się, rozmawiała głośno przed rybiarnią Francuza Joego. Takie życie znała dawna. 

Po  drugiej  stronie  przystani,  na  porośniętym  świerkami  lądzie,  stało  Dalveigh.  John 

Cameron,  bezdzietny  milioner,  wybudował  w  tym  miejscu  letni  dom  i  nazwał  go  tak  na 
pamiątkę swej starej, rodzinnej posiadłości w Szkocji. Mieszkańcom rybackiej osady zarówno 
dom  jak  i  jego  otoczenie  nie  wydawały  się  czarowną  bajką.  Niewielu  z  nich  widziało  coś 
podobnie wspaniałego. 

Nora Shelley znała Dalveigh. Wielokrotnie gościła u Cameronów tego lata, a wśród piękna i 

luksusu czuła się w swoim żywiole. Jakby przysługiwały jej z tytułu prawa. To mogło być i jej 
życie, gdyby tylko je wybrała. 

Tak naprawdę dokonała już wyboru, ale w poczuciu własnej wartości udawała przed sobą, 

że  się  jeszcze  waha.  No  i  trudno  było  tak  zupełnie  wykreślić  z  pamięci  dawne  wzruszenia  i 
sympatie. 

W domu jej ojca, w pokoju ze starymi wypaczonymi drzwiami i niskim sufitem siedziały 

cztery  osoby.  Na  dawno  nie  bielonych  ścianach  wisiały  ceratowe  kurtki  i  rybackie  sieci. 
Johnowi  Cameronowi  i  jego  żonie  ofiarowano  honorowe  miejsce  pośrodku  izby.  Pani 
Cameron,  przystojna  i  gustownie  ubrana,  miała  nieodmiennie  zgorzkniały  wyraz  twarzy.  A 
mimo to zawsze kierowała się zdrowym rozsądkiem i nawet najbardziej krytycznie nastawieni 
mieszkańcy  Racicot  nie  mogli  powiedzieć,  że  „zadziera  nosa”.  Jej  mąż  był  niewysokim, 
szpakowatym mężczyzną o świeżej, niemal młodzieńczej cerze. Bardzo go lubiono w Racicot, 
ponieważ chętnie przebywał w towarzystwie rybaków i żeglarzy, a poza tym Dalveigh wciąż 
potrzebowało świeżych makreli i to też miało swoje znaczenie. 

background image

Nathan  Shelley,  zgarbiony,  z  rękami  spoczywającym  na  kolanach,  siedział  w  ulubionym 

kącie  przy  piecu.  Przez  szacunek  dla  pani  Cameron  odłożył  fajkę  i  bez  niej  trudno  mu  było 
myśleć. 

Pragnął, aby jego żona zajęła się jakąś pracą, gdyż jej bezczynność wydała mu się czymś 

nienaturalnym.  W  takim  stanie,  jak  pamiętał,  znajdowała  się  tylko  raz,  gdy  przed  dziesięciu 
laty,  po  silnym  sierpniowym  sztormie,  przyniesiono  do  domu  bezwładnego  i  ociekającego 
wodą  Neda  Shelleya.  Pani  Shelley  siedziała  teraz  przy  oknie  o  malutkich  szybkach  i 
obserwowała przystań. Mężowską kurtkę, którą łatała, gdy przyszli Cameronowie, złożyła na 
kolanach i opuściła na nią bezwładnie obie ręce. Była to dość flegmatyczna, rosła kobieta o 
pogodnej,  ładnej  twarzy.  Rysy  jej  nie  zmieniły  wyrazu  nawet  wtedy,  gdy  Cameronowie 
wystąpili z niezwykłą propozycją. 

Chcieli  Nory…  Ci  bogacze…  tak  wiele  posiadający,  chcieli  tego  cudnie  rozkwitłego 

dziewczęcia,  bo  tylko  tego  im  brakowało  do  szczęścia,  John  Cameron  jasno  wyłożył  swą 
prośbę. 

— Zadbamy o nią jak o własne dziecko — mówił. — Pokochaliśmy ją w ciągu tego lata. 

Nora wyróżnia się urodą i zdolnościami, zasługuje na coś więcej, niż to, co może jej ofiarować 
Racicot. Macie przecież kilkoro dzieci, a my jesteśmy bezdzietni. Poza tym… nie zabierzemy 
wam córki na zawsze. Będziecie ją widywać, kiedy przyjedziemy do Racicot. 

— To nie to samo — wtrącił cierpko Nathan Shelley. — Nie wróci już do naszego świata. 

Nieważne, ile się ma dzieciaków, bo i tak nie chce się stracić żadnego. Ale nasze uczucia nie 
powinny stawać na drodze do szczęścia Nory. Jest taka mądra i zawsze pragnęła czegoś więcej, 
niż mogliśmy jej dać. Kiedyś byłem taki sam. Boże, jakże pomstowałem na Racicot! W końcu 
się wyrwałem, poszedłem do miasta i znalazłem pracę. Ale  nic z tego nie wyszło. Za długo 
zwlekałem. Morze weszło mi w krew. Męczyłem się przez dwa lata, a potem wróciłem. Nie 
chciałem tego zrobić, zapewniam was, ale musiałem. I od tej pory tu mieszkam. Lecz może z 
dziewczyną  będzie  inaczej.  Jest  młodsza,  niż  ja  byłem  wówczas.  I  jeśli  jej  przywiązanie  do 
morza nie jest zbyt  głębokie, to potrafi się odciąć od dotychczasowego życia. Ale nigdy nie 
wiadomo, kto i kiedy odpowie na zew morza. 

Cameron uśmiechnął się. Ten stary, pomyślał, przesiąknięty solą rybak, ma w sobie coś z 

poety. Bardzo możliwe, że Nora odziedziczyła po nim inteligencję i oryginalność, bo na pewno 
nie po flegmatycznej, choć przystojnej matce. 

— I co ty na to żono? — zapytał wreszcie Shelley. 
Żona odpowiedziała z właściwą sobie powściągliwością: — Zostawmy decyzję Norze. I tak 

się stało. 

Wreszcie pojawiła się Nora, jak zawsze piękna, lekko zarumieniona od smagającego wichru. 

Czuła w sercu ciężar, bo w tej chwili decydował się jej los. Spojrzała niepewnie na matkę. 

Odchodzisz,  czy  zostajesz?  —  krótko  zapytał  ojciec.  Myślę,  że  odejdę  —  odparła  z 

namysłem, lecz gdy ujrzała twarz matki, podbiegła do niej i objęła ją serdecznie. 

Nigdy cię nie zapomnę, mamo! — zawołała. — Zawsze będę cię kochać. Ciebie i ojca… 
Matka odsunęła córkę i lekko popchnęła w stronę Cameronów. 
— Idź do nich — powiedziała spokojnie. — Już nie należysz do nas. Nowina błyskawicznie 

rozniosła  się  po  Racicot.  Przed  wieczorem  wszyscy  mieszkańcy  przystani  wiedzieli,  że 
Cameronowie  adoptują  i  zabierają  do  siebie  Norę  Shelley.  Wieść  wywołała  zaskoczenie  i 
jeszcze większą zazdrość. Kobiety z przystani kręciły głowami. 

—  Teraz  to  dopiero  Nora  zacznie  zadzierać  nosa  —  mówiły.  —  Zawsze  uważała  się  za 

kogoś lepszego od nas. Nat Shelley z żoną za bardzo ją rozpuścili. Ciekawe, co o tej sprawie 
myśli Rob Fletcher. 

Nora  prosiła  brata,  aby  przekazał  wiadomość  Robowi  Fletcherowi,  lecz  uprzedziła  go 

Merran  Andrews.  Pojawiła  się  przy  Robie,  gdy  ten  zaledwie  wrócił  z  połowu  i  jeszcze  nie 
zdążył porządnie zacumować łodzi. 

background image

— Słyszałeś nowinę, Rob? Nora wyjeżdża i zostanie wielką panią. Cameronowie bzikowali 

na jej punkcie całe lato, a teraz ją adoptują. 

Merran  pragnęła  Roba  dla  siebie.  Był  rosłym,  przystojnym  mężczyzną  i  do  tego  całkiem 

zamożnym. Najlepsza partia spośród wszystkich chłopców w osadzie. Porzucił ją dla Nory i 
teraz z przyjemnością go raniła, choć później zamierzała mu to wynagrodzić. 

Pobladł  wyraźnie  pod  opalenizną,  ale  ukrył  tajemnicę  swego  serca  przed  wścibskimi, 

czarnymi  oczami  Merran.  —  Dla  niej  to  wielka  sprawa  —  powiedział  chłodno.  —  Jest 
stworzona do innego życia, niż to, które może ofiarować jej Racicot. 

— Chciałeś raczej powiedzieć, że cały czas uważała się za zbyt dobrą dla zwykłych ludzi — 

zauważyła złośliwie Merran. 

Następnego wieczoru Nora spotkała Roba. Przypłynęła do domu z Dalveigh, a on czekał już 

na przystani, by zacumować jej łódź i pomóc wyjść na brzeg. Szli w kulminacyjnym momencie 
zachodu,  a  północno–zachodni  wiatr  świszczał  im  w  uszach.  Właśnie  zapłonęła  jak  wielka 
gwiazda  latarnia  morska  i  lśniła  bladym  światłem  na  tle  złocistego  nieba.  Nora  czuła  się 
niezręcznie i złościło ją to. Rob Fletcher aż tak wiele dla niej nie znaczył, był po prostu dobrym 
przyjacielem. Wolałaby z nim rozmawiać, lecz on kroczył w milczeniu z opuszczoną głową. 

— Rob, przypuszczam, że słyszałeś o moim wyjeździe? — przerwała w końcu milczenie. 
— Tak, słyszałem ze sto razy — odparł, nie patrząc na nią. 
— To wspaniała szansa dla mnie, prawda? — zapytała ostrym głosem, chcąc ukryć uczucie 

zakłopotania. 

— Cóż, nie wiem — rzekł poważnie. — Jak na to spojrzeć z jednej strony, na to wygląda. 

Ale z drugiej strony… Czy jesteś pewna, że zdołasz wyrzucić z serca dwadzieścia lat życia i nie 
poczujesz bólu? 

—  Och,  na  pewno  będę  tęskniła  za  domem,  jeśli  to  masz  na  myśli  —  rzuciła  Nora 

opryskliwie. — Przynajmniej na początku. Ale ludzie jakoś z tym żyją. Zresztą nie odchodzę na 
zawsze. Wrócę tu na lato… na każde lato… 

—  To  już  nie  to  samo  —  upierał  się  Rob.  Myślał  identycznie  jak  Nathan  Shelley.  — 

Zostaniesz  wielką  damą,  może  to  i  dobrze,  ale  będziesz  inna  niż  teraz.  Tak,  tak…  życie  cię 
zmieni… Pewnie nie od razu, ale w końcu cię zmieni. Będziesz jedną z nich, a nie jedną z nas. 
Lecz nie to jest najważniejsze. Cała rzecz w tym, czy znajdziesz szczęście. 

Gdyby mówił to ktoś inny, Nora by się obruszyła, ale nie potrafiła gniewać się na Roba. 
— Sądzę, że tak — rzekła po namyśle. — A poza tym, ja muszę wyjechać. Nic mnie nie 

powstrzyma. Coś… coś z daleka… woła mnie… zawsze mnie wołało, od chwili, gdy jako mała 
dziewczynka dowiedziałam się, że jest gdzieś inny, szeroki świat. I zawsze wydawało mi się, że 
pewnego dnia znajdę do niego drogę. Dlatego chodziłam do szkoły dłużej niż inne dziewczęta. 
Matka chciała, abym została w domu, uważała, że nadmiar nauki uczyni  mnie zgorzkniałą i 
odmienną od reszty ludzi, wśród których muszę żyć. Ale ojciec do tego nie dopuścił, on mnie 
rozumiał…  Twierdził,  że  jestem  podobna  do  niego,  kiedy  był  młody.  Nauczyłam  się,  ile 
mogłam i przeczytałam wszystko,  co mogłam.  Mam wrażenie, że przez całe życie szłam po 
wąziutkiej  kładce,  a  teraz  otwiera  się  przede  mną  brama  i  mogę  przez  nią  wyjść  na  szeroki 
świat. Nie kuszą ranie luksusy, bogaty dom, stroje i przyjemności, choć ludzie tak sądzą, nawet 
matka tak uważa. Nie o to mi chodzi. Jest coś nieuchwytnego, co wydaje się być w zasięgu mej 
ręki, o czym zawsze marzyłam i dlatego muszę to zdobyć. Rob, ja muszę! 

Jeśli  tak  czujesz,  to  rzeczywiście  musisz  odejść —  odparł  spokojnie,  Patrząc  łagodnie  na 

strapioną twarz dziewczyny. — Lepiej na tym wyjdziesz, Noro, jeśli odejdziesz. I nie jestem na 
tyle samolubny, aby twierdzić, że nie dostaniesz tego, czego pragniesz. Ale tym bardziej się 
zmienisz. Noro! Noro! Co ja bez ciebie pocznę! 

Przestraszyła się nieoczekiwanej namiętności w głosie Roba. 
—  Proszę  cię,  nie  mów  tak,  nie  mów!  Zapomnisz  o  mnie.  Jest  przecież  tyle  innych 

dziewcząt. 

background image

— Nie. Nie potrzebuję pocieszenia. Nie ma takiej jak ty i nigdy nie będzie. Nikt mi ciebie 

nie zastąpi, Noro, dobrze o tym wiesz. 

— Przepraszam — powiedziała zakłopotana. 
— Nie trzeba — odparł ponuro Rob. — Wolę cię kochać i cierpieć. Ani przez chwilę nie 

miałem nadziei, że mnie posłuchasz. Dziewczyna dobra dla Cameronów, to za wysokie progi 
dla Roba Fletchera, rybaka. 

— Nigdy tak nie myślałam — zaprotestowała Nora. 
— Wiem — rzekł spokojnie. — Ale tak jest i nic na to nie poradzisz. Lecz zapewniam cię 

Noro, że nikt mi ciebie nie zastąpi. 

Pożegnali  się  pod  drzwiami  rodzinnego  domu  Nory.  Długo  spoglądała  za  jego  zgrabną, 

powoli oddalającą się sylwetką. Ku swemu niezadowoleniu poczuła pieczenie łez w oczach i 
gorzkie pragnienie w sercu. Przez chwilę żałowała decyzji. Zostanie, nie może odejść… 

Ale z drugiej strony przystani błysnęły światła Dalveigh. Tamto życie wołało, kusiło… Nie, 

musi odejść, już dokonała wyboru. Za późno, by zawrócić. 

 

*

 

*

 

 
Nora Shelley wyjechała z państwem Cameron i Dalveigh zostało puste. Do osady Racicot 

przyszła zima. Wszyscy mieszkańcy oddawali się zwykłej o tej porze roku bezczynności. Był 
to czas wylegiwania się i plotkowania, czas długich godzin palenia fajki w zacisznych kątach i 
opowiadania historyjek o morzu i żeglowaniu. 

Zimą w przystani rozkwitało życie towarzyskie,  wszyscy chcieli powetować sobie udręki 

lata, gdy pracowano po  osiemnaście godzin na dobę. Zimą można było wreszcie śmiać się i 
kłócić,  zawierać  małżeństwa,  flirtować,  a  także  —  jeśli  ktoś  miał  ochotę  —  marzyć  w 
samotności, jak to robił Fletcher. 

W  porze  zimowej  każda  rzecz  urastała  do  niebywałych  rozmiarów.  Nadejście 

cotygodniowego  listu  od  Nory  do  jej  rodziców,  było  wydarzeniem  dla  całej  wioski. 
Kierowniczka poczty w Cove rozpuszczała wieść i wieczorem w kuchni Shelleyów robiło się 
tak tłoczno, że ani palca wcisnąć. Isabel, młodsza siostra Nory, czytała list na głos. Chodziła tak 
długo  do  szkoły,  że  potrafiła  właściwie  wymawiać  trudniejsze  słowa  i  wyjaśnić,  gdzie 
znajdowały się wymieniane w liście miasta. 

Państwo  Cameron  spędzili  jesień  w  Nowym  Jorku,  a  zimą  udali  się  na  południe.  Nora 

szczegółowo opisywała nowe życie. Przyznawała, że początkowo bardzo tęskniła za domem, 
ale później ten akcent zniknął z listów. O sobie niewiele pisała, za to dużo miejsca poświęcała 
opisom  poznanych  tam  ludzi  i  różnych  wspaniałości,  które  zwiedzała.  Słała  pełne  czułości 
pozdrowienia dla dawnych przyjaciół, dopytywała się o interesujące ją kiedyś sprawy. Jednak, 
w miarę upływu czasu, listy stawały się coraz bardziej obce i życie w Racicot nie zajmowało jej 
tak jak przedtem. Rodzice wyraźnie to odczuwali. 

— Ona się zmienia — pomrukiwał stary Nathan. — To było do przewidzenia i tak jest lepiej 

dla niej… ale to boli. Straciliśmy naszą dziewczynkę, żono, na zawsze. 

Rob  Fletcher  w  milczeniu  słuchał  listów,  podczas  gdy  inni  szeptali  i  komentowali. 

Opowiadano  w  przystani,  że  bardzo  się  zmienił.  Stał  się  odludkiem.  Zamiast  odwiedzać 
znajomych,  jak  to  robili  inni  ludzie,  siedział  w  domu  i  czytał  książki.  Mieszkańcy  Racicot 
mówiąc o nim, tylko kręcili zafrasowani głowami. Coś złego dzieje się z człowiekiem, skoro 
woli czytać, kiedy wokół jest tyle rozrywek. Jacob Radnor całą zimę ślęczał nad książkami, a 
na  wiosnę  się  utopił.  Wyskoczył  za  burtę  swej  łodzi  podczas  połowu  śledzi.  To  są  właśnie 
skutki czytania książek! 

Następnego lata państwo Cameronowie przyjechali do Dalveigh trochę później, z uwagi na 

zły stan zdrowia pana Johna Camerona. Na początku sierpnia zjawiła się cała chmara służby, 

background image

aby  przygotować  dom  na  przyjęcie  właścicieli,  a  po  tygodniu  przybyli  i  oni.  Przywieźli 
mnóstwo gości. 

Przyjechała również Nora Shelley. Patrzyła teraz na skąpaną w zachodzącym słońcu wioskę 

na  przeciwległym  brzegu.  Zmęczona  podróżą,  nie  miała  zamiaru  iść  tam  wcześniej  niż 
nazajutrz rano. Nagle jednak zdała sobie sprawę, że musi pójść natychmiast. Na przystani była 
jej matka, stamtąd wołało ją dawne życie. Północno—zachodni wiatr mknął po przesmyku i 
zachęcająco  pogwizdywał  pod  oknami  wykwintnego  pokoju.  Niósł  z  sobą  posmak  słonego 
morza i napełnił jej serce niezmierzoną słodko–gorzką tęsknotą. 

Nora wyglądała piękniej niż kiedykolwiek przedtem. Przez miniony rok rozkwitła i stała się 

pełną czaru kobietą. Nawet Cameronowie dziwili się tej błyskawicznej adaptacji do nowego 
otoczenia.  Zdawało  się,  że  zostawiła  za  sobą  Racicot,  tak  jak  zostawia  się  stare  ubranie. 
Przybrani rodzice szczycili się jej urodą i niezrównanym wdziękiem. Hojnie obsypywali Norę 
podarkami i pobłażali we wszystkim. W ciągu kilku miesięcy żyła pełniej i intensywniej niż 
przez dwadzieścia lat. Ta Nora Shelley, która powróciła, była zupełnie inną osobą niż ta, która 
wyjechała. 

Kiedy  jednak  ujrzała  falujące  morze,  światło  latarni  morskiej,  płomienny  blask  zachodu 

odbijający się w szybach rybackich domków, gdy usłyszała wołanie wiatru, wyzwoliło się w 
niej jakieś nieznane dotąd uczucie. Nie mogła się od niego uwolnić. Nie mogła dłużej czekać. 
Musi, nie zwlekając, natychmiast pójść do domu! 

Ubrała  się  już  do  kolacji,  ale  bez  zastanowienia  ściągnęła  kosztowną  suknię  i  włożyła 

ciemny kostium podróżny. Włosy przewiązała czerwonym szalem. Ach, wymknie się ostrożnie 
do krytej przystani, każe Davy’emu spuścić małą żaglówkę i puści się na szerokie wody! Miałą 
nadzieję, że nikt jej nie zobaczy, lecz w hallu natknęła się na panią Cameron. 

— Noro! — zawołała ta zaskoczona. 
— Och, cioteczko, muszę pójść! — zawołała gorączkowo dziewczyna. Obawiała się, że pani 

Cameron  spróbuje  ją  zatrzymać  i  natychmiast  pojęła,  jakie  to  będzie  dla  niej  trudne  do 
zniesienia. 

— Musisz pójść? Dokąd? Kolacja prawie gotowa i… 
— Och, nie chcę kolacji. Chcę do domu. Popłynę łodzią. 
— Nie opowiadaj głupstw, moje drogie dziecko. Za późno, aby płynąć przez zatokę. Oni się 

ciebie dziś nie spodziewają. Poczekaj jutra… 

— Nie, nie rozumiesz tego. Ja muszę pójść, muszę! Tam jest moja matka! 
Po ostatnich słowach dziewczyny na twarzy pani Cameron pojawił się wyraz bólu, ale nie 

odwodziła już Nory od zamiaru. 

—  Cóż,  jeśli  musisz…  Powinnaś  jednak  popłynąć  z  kimś  jeszcze.  Wiatr  jest  zbyt  silny  i 

niebezpiecznie wyprawiać się samej. Popłynie z tobą Clark Bryant. 

Nora  chciała  zaprotestować,  lecz  wiedziała,  że  to  próżny  trud.  Zgodziła  się  więc,  choć 

niechętnie, i milcząc ruszyła w stronę brzegu. Clark Bryant szedł obok, zdając sobie sprawę z 
jej nastroju. Ten wysoki, postawny mężczyzna miał brzydką twarz, na której odzwierciedlała 
się  i  inteligencja  i  sarkazm.  Był  taki  bystry,  na  jakiego  wyglądał,  a  ponadto  mimo  młodego 
wieku posiadał miliony. John Cameron miał co do niego pewne plany, budując swoje rozległe 
imperium finansowe. 

Bryant  kochał  Norę.  Między  innymi  dlatego  Cameronowie  zaprosili  go  do  letniej 

posiadłości i on chętnie to zaproszenie przyjął. Nora nie miała o tym najmniejszego pojęcia i 
nie poświęcała mu wiele uwagi. 

Choć  właściwie  lubiła  Clarka  Bryanta,  w  obecnej  sytuacji  denerwował  ją.  Wcale  nie 

zamierzała  przybyć  do  Racicot  w  jego  towarzystwie,  sama  nie  wiedziała  dlaczego.  Nie 
wstydziła się przecież ubogiej i prostej rodziny… lecz on był obcy, nie należał do tego świata… 
Pragnęła powitać rodziców sama. 

background image

Na krytej przystani Clark spuścił na wodę małą żaglówkę i Nora ujęła pewną dłonią ster. 

Znała każdy cal tej zatoki. Gdy wiatr wydął żagiel i łódź pomknęła po spienionych falach, zły 
humor  minął,  jak  ręką  odjął.  Nawet  obecność  Bryanta  przestała  ją  drażnić;  po  prostu 
zapomniała o nim. Zew morza i wiatr wzburzyły jej krew i napełniły serce szaloną radością. 
Tam,  w  dali,  gdzie  na  pogrążonym  w  mroku  brzegu,  pod  wysoko  rozpiętym  sklepieniem 
ciemniejącego  nieba  połyskiwały  światła,  był  jej  dom.  Jakże  wesoło  gwizdał  na  powitanie 
wiatr! Jego smagnięcia, smak soli na wargach, skręt łodzi przecinającej fale — wszystko było 
cudowne! 

Clark Bryant obserwował Norę i pojął wreszcie, że nic dla niej nie znaczy. W jej sercu nie 

ma  dla  niego  miejsca.  Czuł  się  jak  człowiek  zapomniany,  odrzucony…  A  ona?  Jakże  była 
piękna  i  godna  pożądania!  Nigdy  jej  takiej  nie  widział.  Szal  zsunął  się  z  włosów  Nory,  a 
kształtna głowa dziewczyny wychylała się z jego zwojów jak kwiat z purpurowej czary. Bujne 
pukle odgarnęła z czoła i tworzyły teraz wokół bladej twarzy gęsty, czarny cień. Od morskiej 
bryzy  usta  Nory  stały  się  ciemnopurpurowe,  a  oczy  —  wielkie  i  wyraziste  —  patrzyły  na 
wskroś siedzącego mężczyzny i widziały jedynie światła Racicot. 

Przybili w końcu do drewnianego pomostu i Nora wyskoczyła z łodzi, zanim Bryant zdążył 

zacumować. 

— Nie czekaj na mnie. Dzisiaj nie wrócę — rzuciła obojętnie. 
Potem owinęła głowę szalem i niemal biegiem ruszyła wzdłuż brzegu. Nikogo nie spotkała, 

bo w osadzie była to pora kolacji. W kuchni Shelleyów rodzina zasiadła wokół stołu, kiedy 
nagle  drzwi  się  otworzy  ty  i  w  progu  stanęła  zdyszana  Nora.  Patrzyli  na  nią  jak  na  zjawę  z 
innego świata. Nie wiedzieli nic o jej powrocie do Dalveigh. 

— Toż to nasza dziewczyna! To Nora! — zawołał wreszcie stary Nathan, wstając z ławy. 
— Mamo! — krzyknęła Nora. Przebiegła izbę i przytuliła twarz do matczynej piersi łkając 

spazmatycznie. 

Kiedy nowina się rozeszła, ludzie z Racicot przybyli tłumnie do Shelllleyów zobaczyć Norę. 

Był to radosny, pełen ciepła wieczór, jak za dawnych czasów. Mężczyźni palili, a większość 
kobiet gawędząc robiła na drutach. Wszystkim się podobało, że Nora nie zadziera nosa. Stary 
Jonas Myers powiedział jej otwarcie, że nie zauważył, aby pobyt wśród bogaczy specjalnie ją 
zmienił. 

— Jesteś taka sama jak przed rokiem — stwierdził. — Nie zrobili z ciebie wielkiej damy. 

Tutejsi ludzie spodziewali się, że staniesz się kimś niezwykłym. 

Nora  roześmiała  się.  Cieszyło  ją,  że  nie  dostrzegali  zmian.  Stary  Nathan  uśmiechnął  się 

cierpko. Dziewczyna zmieniła się, choć sąsiedzi tego nie widzieli, lecz nie w sposób, który by 
go zaniepokoił. Córka niezupełnie od niego odeszła. 

Nora usiadła przy matce i czuła się szczęśliwa. Ale czas płynął nieubłaganie, a ona ucichła i 

spoglądała  na  drzwi  z  jakimś  żałosnym  wyrazem  w  oczach.  Stary  Nathan  dostrzegł  to  i 
pomyślał, że jest zmęczona. Dał ciekawskim sąsiadom do zrozumienia, aby się rozeszli. Gdy 
dom opustoszał, Nora wstała ociągając się i wyszła przed dom. 

Wiatr  się  przyczaił.  Na  migoczącym  światłami  brzegu  morza  nastała  głęboka  cisza.  Dla 

mieszkańców Racicot było zbyt późno na nocne przesiadywanie i to w pełni sezonu na makrele. 
Księżyc  wschodził,  zatoka  wyglądała  jak  bezkresna  przestrzeń  pokryta  srebrnymi  grzywami 
fal.  Łagodne  światło  padło  na  wysoką  postać  mijającą  zakręt  obok  domu  Shelleyów.  Nora 
zauważyła ją i poznała. Zbiegła z piaszczystego wzgórza, wyciągając ramiona. 

— Rob! Rob! 
— Nora! — zawołał ochrypłym głosem i wyciągnął rękę. Ale ona rzuciła mu się na piersi i 

mocno przywarła do nich, śmiejąc się i płacząc zarazem. 

—  Och,  Rob!  Oczekiwałam  cię  przez  cały  wieczór.  Za  każdym  skrzypnięciem  drzwi 

mówiłam sobie: — Teraz to już na pewno Rob. A kiedy wchodził ktoś inny, serce we mnie 

background image

zamierało.  Nie  śmiałam  pytać  o  ciebie…  bałam  się  usłyszeć,  że  może  ty…  Dlaczego  nie 
przyszedłeś? 

— Nie wiedziałem, czy będę mile widziany — szepnął, przytulając ją mocniej. — Kręciłem 

się tutaj licząc, że uda mi się spojrzeć na ciebie ukradkiem. Myślałem, że nie chcesz się ze mną 
zobaczyć. 

— Ja miałabym nie chcieć? Och, Rob, dziś wieczorem patrząc w stronę Racicot, myślałam 

przede wszystkim o tobie! Częściej niż o mamie! 

Odsunęła się trochę i utkwiła w niego oczy, z których przezierało głębokie uczucie. 
—  Stałeś  się  wspaniałym  mężczyzną.  Jesteś  taki  przystojny,  Rob!  —  zawołała.  Kobieca 

powściągliwość  ustąpiła  pod  naporem  wzruszenia.  Przez  chwilę  znowu  była  dzieckiem, 
otwarcie wyrażającym swe myśli. — Żyłam przez ten rok jak w pięknym śnie. Bajecznym śnie, 
lecz…  tylko  śnie.  A  teraz  się  obudziłam.  I  ty  jesteś  częścią  tego  przebudzenia…  najlepszą 
cząstką. I pomyśleć, że dotychczas tego nie wiedziałam! 

— Nie wiedziałaś… czego? 
Miał ją tak blisko swego serca, ich oddechy mieszały się, lecz wciąż jeszcze nie śmiał jej 

pocałować. 

— Że cię kocham — odszepnęła. — Och, Rob, jesteś dla mnie całym światem. Należę do 

ciebie i do morza. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki nie przepłynęłam dziś zatoki. 
Świadomość  tego  spadła  na  mnie  jak  gwałtowny  przypływ.  Wiem  teraz,  że  nigdy  stąd  nie 
odejdę. Muszę słyszeć szum wiatru i morza. To nowe życie było dobre, nawet bardzo dobre, 
lecz nie dosięgło głębi mego serca. Kiedy cię ujrzałam, zrozumiałam natychmiast, co w nim 
przechowywałam dla ciebie. 

 

*

 

*

 

 
Tej nocy Nora zasypiała obok swych sióstr w małym pokoiku z oknami wychodzącymi na 

zatokę.  Młodsze  dziewczęta  spały  mocno,  ale  Nora  czuwała,  przysłuchując  się  śmiechowi 
wiatru i wspominała spotkanie z Robem. Szczęście jej wydawało się pełne, a jedyną skazą na 
nim była obawa, co też powiedzą Cameronowie, gdy powie im o swym postanowieniu. 

— Uznają mnie za lekkomyślną i niewdzięczną — westchnęła. — Nie wiedzą przecież, że 

nic na to nie poradzę, choćbym się bardzo starała. Nigdy tego nie zrozumieją. 

Rzeczywiście nie zrozumieli. Kiedy Nora powiedziała im, że wraca do Racicot, początkowo 

śmiali się pobłażliwie, traktując jej decyzję jako kaprys stęsknionej za rodzicami dziewczyny. 
Później, gdy pojęli, że mówi poważnie, zasmucili się i rozgniewali. Były sceny pełne łez, próśb 
i  wymówek.  Nora  płakała  rozpaczliwie  w  ramionach  pani  Cameron,  ale  uparcie  rwała  przy 
swoim. Nigdy do nich nie wróci, nigdy. 

W końcu zwrócili się do Nathana Shelleya, ale on nie chciał popierać żadnej ze stron. 
—  Tego  się  nie  da  zmienić  —  oznajmił.  —  Wezwało  ją  morze,  a  ona  posłuchała  go  i  to 

wszystko. Przykro mi ze względu na nią. Norze byłoby lepiej, gdyby przecięła więzy łączące ją 
z domem i została z wami. Ale próba nie powiodła się. Rozumiem, co się dzieje w jej sercu. Ze 
mną  było  tak  samo.  Nie  zamierzam  ani  jednym  słowem  zganić  tej  decyzji.  Zostanie,  czy 
pójdzie — wybór należy do niej. Jest tak samo wolna jak przed rokiem. 

Pani  Cameron  raz  jeszcze  zaapelowała  do  uczuć  Nory.  Wreszcie  powiedziała,  że  jest 

niewdzięczna. 

— Nie jestem — zaprzeczyła drżącymi ustami Nora. — Kocham was i doceniam to, co dla 

mnie  zrobiliście,  ale  nie  jestem  stworzona  do  waszego  życia.  Myślałam,  że  będzie  inaczej. 
Pragnęłam go i kochałam je… nawet jeszcze kocham. Ale coś bardzo silnie zatrzymuje mnie 
tutaj. 

background image

— Noro, nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz. Zatęskniłaś za rodziną i cieszysz się z 

powrotu. Ale gdy wyjedziemy, a ty zostaniesz ze wszystkimi uciążliwościami życia w Racicot, 
wtedy zrozumiesz… Pobyt u nas odzwyczaił cię od trudów i ciężkiej pracy. Cóż ty tu będziesz 
robić? Stałaś się obca. 

— Och nie! Wychodzę za mąż za Roba Fletchera! — oznajmiła z dumą Nora. 
— Za Roba Fletchera? Ty, która mogłaś poślubić Clarka Bryanta? 
Nora  pokręciła  głową.  —  To  nie  miało  sensu.  Kiedyś  myślałam,  że  mogłabym,  ale  teraz 

wiem, że to niemożliwe. Ja kocham Roba, cioteczko. 

Po tych słowach pani Cameron nie miała już nic do powiedzenia. Przestała namawiać Norę i 

odeszła zrozpaczona. 

Nora długo płakała, ale wieczorem, gdy spacerowała z Robem nad brzegiem morza, w jej 

oczach  nie  było  łez.  Wiatr  świszczał,  a  na  wielkim  sklepieniu  nieba  rozbłysły  tysiącami 
gwiazdy.  Śmiechy  i  śpiewy  mieszkańców  wioski  pozostały  daleko  za  nimi  i  czuli  tylko 
nieodparty zew morza. Ned dostrzegł światła posiadłości w Dalveigh i spojrzał na Norę. 

— Czy sądzisz, że nie będziesz żałowała swej decyzji, moja dziewczynko? — zapytał. 
— Nigdy, Rob. To był piękny strój na czas wakacji i z przyjemnością go nosiłam. Ale teraz 

włożyłam robocze ubranie. Ledwie tydzień minął od opuszczenia Dalveigh, a dla mnie to już 
odległa przeszłość. Posłuchajmy wiatru, Rob. On śpiewa o dobrych dniach, które nas czekają. 

Rob pochylił się i pocałował ją. 
— Moja własna, kochana dziewczynka — szepnął czule. 

background image

W

YPRAWA W PRZESZŁOŚĆ

 

 
Susette  nie  była  jeszcze  oficjalnie  zaręczona  z  Harveyem  Brooksem,  ale  wiedziała,  że  to 

nastąpi, kiedy wróci do domu z wizyty w Glenellyn. Kiedy Harvey zdecydował się zaprosić ją 
do  Glenellyn,  by  poznała  jego  matkę  i  ciotkę  Clarę,  a  także  cioteczną  babkę  Ruth  i  kilkoro 
innych krewnych, to mogło oznaczać tylko jedno: nareszcie postanowił się ożenić. Harveyowi 
nie przyszłaby do głowy myśl, że jeszcze ktoś powinien wyrazić na to zgodę. 

Ale to nie miało znaczenia. Susette dawno zdecydowała, że powie „tak”, gdy on zapyta „czy 

chcesz?”.  No  bo  co  innego  mogła  zrobić  nie  znana  nikomu  zastępczyni  redaktora  małej 
prowincjonalnej gazety, kiedy Harvey Brooks zniżył się do niej? Przyjąć Harveya oznaczało 
przyjąć bogactwo, pozycję społeczną, piękny dom i… i… samego Harveya. 

Susette  skrzywiła  się,  niecierpliwie  nakładając  elegancki  zielony  kapelusz  na 

kasztanowozłociste włosy. 

— Jesteś najmniej rozumnym stworzeniem, jakie znam — mruknęła do siebie. — Harvey, to 

świetna  partia.  Jest  bogaty  i  pochodzi  z  dobrej  rodziny.  Nie  możesz  mu  nic  zarzucić. 
Przystojny, dobrze urodzony, prawdziwy szczęściarz. Czego chcesz jeszcze, Susette King? Ty, 
która do dwunastego roku życia biegałaś boso na farmie w Glen St. Mary, a teraz, mając lat 
dwadzieścia osiem, próbujesz wmówić sobie i swemu otoczeniu, że zrobiłaś karierę? Powinnaś 
umierać z radości na myśl, że Harvey Brooks, ten Harvey Brooks, co zbyt był zajęty robieniem 
pieniędzy na czarnych lisach, aby mieć czas na miłość, choć spodziewano się, że poszuka sobie 
hrabiny, gdyby ten czas znalazł — stracił dla ciebie głowę — ku zgrozie całej rodziny. 

A  mimo  wszystko  bardzo  lubiła  Harveya.  Kochała  zaś  to,  co  mógł  jej  ofiarować  i 

postanowiła go poślubić. Nie miała żadnych wątpliwości, gdy tego popołudnia jechała swym 
małym samochodem do Glenellyn. Odczuwała tylko lekkie zdenerwowanie. Życie wystawiło 
Susette  na  ciężką  Próbę.  Wkrótce  czeka  ją  spotkanie  ze  znaną  z  bardzo  wygórowanego 
Mniemania o sobie rodziną Harveya, która na pewno surowo ją oceni. W tej chwili zobaczyła 
Glenellyn i znienawidziła je od pierwszego wejrzenia. 

Pani Brooks przyjęła Susette łaskawie, a ciotka Clara pocałowała ją. Tego Susette się nie 

spodziewała.  Jakoś  zbyt  szybko  i  zbyt  nieodwołalnie  została  włączona  do  rodziny.  Reszta 
gości, prawie wszyscy krewni Harveya, uprzejmie ściskali jej rękę. Pomimo pocałunku ciotki 
Clary czuła, że niezupełnie ją aprobują. 

Ciotka  Clara  miała  reputację  osoby,  wyrażającej  najbardziej  przykre  rzeczy  w  niezwykle 

słodki sposób. Zapytała, czy nie jest zmęczona po dniu ciężkiej pracy w biurowym zaduchu. 

— Zaraz, zaraz… ty pracujesz w „The Enterprise”? To zdaje się konserwatywna gazeta? 
— Raczej niezależna — odparła Susette, a jej zielone oczy zalśniły złośliwie. 
Pani  Brooks  westchnęłaby,  gdyby  kiedykolwiek  zdobyła  się  na  coś  tak  banalnego.  Nie 

darzyła zaufaniem zielonookich kobiet. Pani Gilbertowa Blythe miała zielone oczy i dlatego 
nigdy jej nie polubiła. 

— Harveyu — powiedziała Susette następnego dnia podczas lunchu. — Zamierzam dziś po 

południu  pójść  na  wagary.  Biorę  samochód  i  udaję  się  na  spotkanie  z  przeszłością.  Innymi 
słowy, jadę zobaczyć starą farmę w Glen St. Mary, gdzie przebywałam jako dziecko. 

— Pojadę z tobą — zaproponował Harvey. 
—  Nie  —  Susette  potrząsnęła  przecząco  głową.  —  Chcę  pojechać  sama.  Czasem  miło 

wspomnieć dawne czasy, ale ciebie by to znudziło. 

Harvey trochę się krzywił. Nie rozumiał tego kaprysu, a kiedy czegoś nie rozumiał, z reguły 

potępiał. Lecz śliczna bródka wojowniczo wysunęła się do przodu, co go ostrzegło, że lepiej się 
nie sprzeciwiać. 

background image

Wyjeżdżając za bramę Glenellyn, Susette odetchnęła z ulgą. Przed nią ciągnęła się piękna 

droga.  Na  szczęście,  nie  taka  zwykła,  prosta,  uregulowana  szosa.  Proste  drogi,  dla  Susette, 
która lubiła zakręty, wzniesienia i dołki, były przedmiotem odrazy. 

Zastanawiała  się,  co  też  się  stało  z  gromadką  bliższych  i  dalszych  kuzynów,  z  którymi 

bawiła  się  na  farmie.  A  także  z  dziećmi  państwa  Blythe’ów,  przebywającymi  tam  całymi 
dniami. Straciła ich z oczu, zapomniała o wszystkich z wyjątkiem Letty, najlepszej przyjaciółki 
i Jacka Halla, tak sztywnego i surowego, że przezywano go Ding–dong. No i Dicka. Nigdy nie 
zdoła zapomnieć Dicka — brutala, pyszałka i skarżypyty. Jakże go nienawidziła! Wszyscy go 
nienawidzili. Przypomniała sobie, że zawsze bił się z Jemem Blythe. 

— Co za prosię! — wspominała Susette. — Gdyby był brzydki, prędzej bym mu wybaczyła. 

Ale taki ładny dzieciak! Miał piękne oczy. Duże, szare, diabelskie oczy. Ciekawe, co się z nim 
stało?  Na  pewno  jest  żonaty.  Musiał  sobie  prędko  wziąć  żonę,  aby  mieć  kogo  tyranizować. 
Och, chętnie bym się spotkała z Dickiem i spoliczkowała go, tak jak to zrobiłam kiedyś. 

Gęste chmury pojawiły się w chwili, gdy Susette nareszcie skręciła na drogę do farmy w 

Glen St. Mary. Serce jej zabiło mocniej na widok tych samych drewnianych słupków. Stary 
dom  stał  również,  nie  zmieniony.  Trawnik,  sad,  lśnienie  sadzawki  pomiędzy  starymi 
świerkami…  Wszystko  takie  schludne,  starannie  utrzymane.  Widocznie  dalej  mieszkał  tu 
Roddy lub ktoś inny. Ale nie zauważyła nikogo. Nadciągała za to burza i jeśli nie będzie mogła 
wejść do domu, to powinna jak niepyszna zawracać do Glenellyn. 

Rozczarowana,  już  miała  odjechać,  kiedy  zza  narożnika  domu  wyszedł  jakiś  młody 

człowiek i zatrzymał się, spoglądając na nią uważnie. 

— Och, Dick, Dick — powiedziała. 
Pobiegła do niego z wyciągniętymi ramionami. Teraz z radością witała nawet Dicka. Choć 

go nie cierpiała, był przecież nadal cząstką jej dawnego życia. 

Dick  wziął  ją  za  ręce  i  przyciągnął  do  siebie.  Zajrzał  z  powagą  w  zielone  oczy,  a  wtedy 

Susette  przeniknął  dziwny,  niepojęty  dreszcz.  Takiego  wzruszenia  nie  zaznała  nigdy  pod 
spojrzeniem Harveya. 

Ty pewnie jesteś Susette, Susette King — powiedział Dick z namysłem. — Nikt inny nie 

mógłby mieć takich oczu. One zawsze przypominały mi panią doktorową Blythe. 

— Tak, jestem Susette. Przebywam w Glenellyn. Wiesz, to letni dom Brooksów, 
—  Tak,  wiem.  Wszyscy  znają  Glenellyn.  —  Całkiem  zapomniał,  że  trzyma  jej  dłonie  w 

swoich. 

—  I  kiedy  dowiedziałam  się,  że  to  jest  tak  blisko,  po  prostu  musiałam  przyjechać.  Tak, 

jakbym spodziewała się zastać tu całą naszą paczkę 1 może kogoś z Blythe’ów. Ale nikogo nie 
ma w domu. Kto tu teraz mieszka? I skąd się wziąłeś, Dick? 

Susette mówiła bez przerwy, ponieważ nie mogła pojąć, co się z nią dzieje i nie pragnęła 

tego  zrozumieć.  Pamiętała  jednak,  że  tak  jak  wszyscy  nienawidziła  Dicka,  więc  gwałtownie 
wyrwała ręce z uścisku. 

— Mieszka tu Roddy z żoną. Zatrzymałem się u nich na kilka dni przed odlotem do Peru. 

Jestem  skromnym  inżynierem,  jak  widzisz.  Jutro  wyjeżdżam.  Niewiele  brakowało,  abym 
wyjechał dziś rano. Jacyś bogowie nade mną czuwali, skoro tego nie zrobiłem. 

Coś przemknęło przez pamięć Susette. Ten Dick pocałował ją kiedyś nieoczekiwanie, a ona 

go za to uderzyła w twarz. Nie mogła pojąć, dlaczego na to wspomnienie rumieniec oblał jej 
policzki. I dlaczego przestało to być irytujące? Kiedy Jem Blythe chciał jej dokuczyć, drażnił 
ją, przypominając tamten incydent. 

— Ja też powinnam być im wdzięczna — powiedziała ze śmiechem. — Skoro tu mieszkasz, 

to pewnie wpuścisz mnie do środka, kiedy zacznie padać. Bardzo chciałam obejrzeć ten stary 
dom, ale bałam się zostać dłużej, ze względu na zbliżającą się ulewę. 

— Twój śmiech, Susette, wcale się nie zmienił — zauważył Dick. — Nikt się tak nie śmiał w 

całej paczce, może tylko Nan Blythe. I twoje oczy… właściwie to jakiego one są koloru? Nigdy 

background image

nie  mogłem  tego  stwierdzić.  Oczywiście,  trudno  jest  fotografować  szarozielone  światło 
gwiazd. 

— Kogo ty nienawidziłaś? — myślała Susette. Nikt z jej znajomych nigdy nie wygłaszał 

takich  ślicznych  przemówień.  Nagle  wydało  jej  się,  że  najważniejsze  jest  to,  aby  Dick 
dowiedział się, jak bardzo go kiedyś nienawidziła. 

—  Pamiętasz,  jak  się  kłóciliśmy?  Jak  ja  ciebie  nie  znosiłam!  Jak  my  wszyscy  cię  nie 

znosiliśmy! 

— Rzeczywiście, nie zgadzaliśmy się będąc dziećmi — przyznał Dick. — Ale… bądź teraz 

sprawiedliwa, Susette. Czy tylko ja byłem winien? 

— Byłeś! — zawołała z pasją Susette. Ze znacznie większą pasją niż wypadało. Zwłaszcza 

po  tylu  latach.  —  Zawsze  robiłeś  najbardziej  złośliwe  i  paskudne  rzeczy.  Pamiętasz,  jak 
wepchnąłeś mnie w kępę pokrzyw i zniszczyłeś mi szyfonową sukienkę, i zawsze zwracałeś 
uwagę na moje piegi, i spaliłeś mi lalkę, i powtykałeś w sierść biednego Bruna osty i… i… 

— Pocałowałem cię — dokończył Dick z filuternym uśmiechem. — Ale na to samo odważył 

się raz Jem Blythe i jemu nie zrobiłaś specjalnej sceny. 

—  A  pamiętasz,  jak  ci  dałam  pięścią  w  nos?  —  krzyknęła  Susette  z  zapałem,  ignorując 

zupełnie wzmiankę o Jemie Blythe, któremu dostał się tylko łagodny klaps. — Jak długo leciała 
ci krew z nosa? 

— Jasne, byłem wtedy małą bestyjką, ale to tak dawno temu. Zapomnij przez to popołudnie, 

że mnie nienawidzisz. — Choć mówiąc szczerze wolę, żebyś mnie nienawidziła, niż żebyś o 
mnie nie myślała. Chodźmy, powędrujemy sobie po wszystkich starych miejscach. Nie musisz 
udawać, że mnie lubisz. 

— Właściwie, to już powinnam wracać — westchnęła Susette. Zbiera się na deszcz i Harvey 

będzie niespokojny. 

— Kto to jest Harvey? 
— Mężczyzna, za którego wyjdę za mąż — odparła Susette, dziwiąc się, dlaczego tak jej 

zależy, aby Dick o tym wiedział. 

Dick zamyślił się. — Och, oczywiście, ten wielki człowiek od lisów. Ale nie nosisz żadnego 

pierścionka — zauważyłbym od razu. 

— To… to nie jest jeszcze ostatecznie ustalone — wyjąkała Susette. — Ale dziś wieczorem 

będzie. On oświadczy mi się dzisiaj wieczorem. To właśnie dlatego uciekłam. Myślę… 

—  Naturalnie,  słyszałem  o  wielkim  człowieku.  Wszyscy  słyszeli  —  powiedział  Dick 

powoli. — Cóż, miał lepszy start ode mnie, ale sprytny robotnik może dokonać cudów w jedno 
popołudnie, jak to mawiał Jem Blythe. 

— Nie pleć głupstw — rzuciła krótko Susette. — Chodźmy poszperać. Chcę zobaczyć jak 

najwięcej,  zanim  zacznie  padać.  Cieszę  się,  że  farma  tak  niewiele  się  zmieniła.  Nawet 
pomalowane  wapnem  kamienie  wokół  rabatek  z  kwiatami  są  te  same.  Pamiętasz  jak  Susan 
Baker w Złotym Brzegu nastawała, żeby rabatki okładać białymi kamieniami i jak się z niej z 
tego powodu śmieliśmy? 

—  Susette,  nie  ma  dwóch  zdań  co  do  tego,  że  jesteś  najbardziej  niezwykłą  osobą,  jaką 

kiedykolwiek znałem — powiedział Dick. 

— Czy mówisz to każdej dziewczynie na początku znajomości? z, że jestem zaprzysięgłą 

starą panną. 

— U mnie co w myśli, to na języku. Postanowiłem zawsze mówić szczerą prawdę. Rilla 

Blythe twierdziła, że jej się to udaje. Nie masz Jednak pojęcia, jak to komplikuje życie, ale z 
drugiej strony… nie wypowiedziane myśli starzeją się. 

— Tak sądzę. — Susette zastanowiła się, do czego by doszło, gdyby mówiła prosto z mostu, 

co o nim myśli, na przykład Harveyowi. 

— A poza tym, poznałem cię przecież wiele lat temu. Jesteśmy kuzynami, prawda? I starymi 

przy… wrogami. Dlaczego nie miałbym ci powiedzieć, że jesteś niezwykła i piękna… i pełna 

background image

uroku. Czy wiesz, że masz włosy o barwie sosen oświetlonych zachodzącym słońcem i oczy jak 
ta sadzawka… tam w dole. I skórę jak płatek róży? 

—  A  pamiętasz,  jak  kiedyś  wyliczałeś  niedostatki  mojej  urody  w  obecności  całej  naszej 

paczki? — zapytała Susette. — Powiedziałeś, że włosy mam jak kopa siana, kocie oczy i do 
tego milion piegów. Jem Blythe dał ci porządnie w szczękę za to gadanie — dodała z uczuciem 
niewysłowionej wdzięczności dla Jema Blythe’a. 

— O rany, znowu zaczynasz! — jęknął Dick. — Zostaw wreszcie przeszłość w spokoju! 
— Dlaczego to robię? — zastanowiła się Susette. Dlaczego coś mnie skłania do wyciągania 

tych spraw na światło dzienne? Nie mogę zapomnieć, jaki wstrętny dawniej był Dick. Przecież 
człowiek nie może tak zmienić skóry! To się nie zdarza. On tylko ukrywa prawdziwą naturę, a 
pomaga  mu  w  tym  niewątpliwie  niebanalna  uroda  i  wielki  urok  osobisty.  —  Natychmiast 
muszę ruszać do Glenellyn, zanim… zanim zacznie padać — odezwała się nagle. 

— Nie możesz — odparł Dick. — Już słychać pierwsze grzmoty. Bądź rozsądna i wejdź do 

domu, gdzie przeczekamy burzę. A potem zakończymy naszą wędrówkę w przeszłość. 

—  Jest  piąta  godzina  —  zaprotestowała.  —  Jeśli  nie  wyjadę  natychmiast,  spóźnię  się  na 

kolację. 

— Zrobię coś na poczekaniu. Nan Blythe nauczyła mnie gotować. 
— Nie wierzę! Nan cię nie znosiła — zawołała Susette. 
— Dick uśmiechnął się. — Nan i ja byliśmy lepszymi przyjaciółmi, niż się wydawało, choć 

kłóciliśmy się w obecności innych. Ale tak, czy siak, nie ma mowy o wyjeździe do Glenellyn 
przed  burzą.  Kiedyś  był  z  ciebie  nieustraszony  czort,  lecz  są  rzeczy,  na  które  ci  nigdy  nie 
pozwolę. Wiesz dobrze, jakie są nasze drogi w czasie deszczu. 

Susette poddała się. Wiedziała, że nie zdoła przejechać tej krętej nierównej drogi podczas 

ulewy.  Będzie  to  trudne  nawet  wtedy,  gdy  przestanie  padać.  Poza  tym,  chciała  choć  raz 
nastraszyć Harveya. Taki ostatni akt protestu. No i… czuła w głębi serca, że nie dość jeszcze 
przekonała Dicka o swojej nienawiści. A dopóki tego nie zrobi, nie może opuścić farmy. 

Weszli do domu. Zmienił się. Nowe meble, firanki, dywany. Świeża farba. Ale układ pokoi 

został  nie zmieniony.  Kiedy  je  oglądała,  Dick  coś  szykował  w  kuchni.  W  końcu  wróciła  do 
bawialni. Za czasów jej dzieciństwa był to salon. Po szybach ściekały strugi wody. Nad głową 
przetaczały  się  grzmoty.  Lubiła  gwałtowne  burze.  Ciekawe,  czy  Harvey  wyrzuca  sobie,  że 
puścił ją samą. Nie oczekiwała natomiast najmniejszych oznak żalu u ciotki Clary. 

Dick wszedł z tacą, na której stały: dzbanek z herbatą, talerz pełen grzanek i słoik dżemu. Z 

kredensu wyjął serwis ciotki Marian, ten z różyczkami, i mały brązowy dzbanuszek. 

— Pamiętasz, jak Di Blythe dała mi go za ten zbity przez siebie? 
Cóż  za  niezwykła  zdolność  zapamiętywania  wszystkiego,  co  wiązało  się  z  dziewczętami 

Blythe’ów! Ale Susette natychmiast odsunęła tę myśl. 

— Och — westchnęła. — Te grzanki są boskie! 
— Miałem dobrą nauczycielkę. Nie zapominaj o tym — roześmiał się Dick. — Usiądź przy 

stole  i  przełam  się  ze  mną  chlebem.  Pochwal  mnie  też  za  herbatę.  Jestem  w  tych  sprawach 
ekspertem. 

— Przypuszczam, że i tego nauczyła cię Nan Blythe — nie mogła się powstrzymać Susette. 
— Dała mi parę wskazówek, ale mam do tego wrodzony dar. 
— Chwalipięta, jak zwykle — rzuciła, ale posłusznie usiadła naprzeciwko niego. Herbata 

rzeczywiście  była  dobra.  Tak  samo  grzanki.  Co  do  dżemu  zaś,  to  wyraźnie  zrobiony  został 
według słynnego przepisu Susan Baker. Przepis ten znany był w całej okolicy Glen St. Mary. 

— Dzban herbaty, okruch chleba i ty! — odezwał się zuchwale Dick. Susette przemilczała tę 

uwagę. Lecz dlaczego siedzenie w prawie ciemnym pokoju z Dickiem, picie herbaty i zajadanie 
grzanek sprawiało jej taką przyjemność? 

— Powinnam zadzwonić do Glenellyn — powiedziała bez przekonania. 

background image

— Nie możesz. Linia nie działa podczas burzy. Gdybym to ja był Harveyem Brooksem, już 

bym cię szukał po okolicy. Susette, czy ktoś ci mówił, że twoje spojrzenie zmąciło mu umysł? 
Działa nawet mocniej niż „śmiech Rilli Blythe. 

— A pamiętasz — zapytała z namysłem Susette — jak kiedyś, gdy mięliśmy się bawić w 

Robinsona Cruzoe, nie pozwoliłeś mi być Piętaszkiem? Bo byłam dziewczynką? 

—  I  miałem  rację!  Jak  mógł  Cruzoe  mieć  takiego  rozpraszającego  uwagę  Piętaszka? 

Dowiodłem tylko wielkiego rozsądku. Blythe’owie nawet zgodzili się ze mną. 

— Jeśli on jeszcze raz wspomni Blythe’ów, to rzucę w niego tym dzbankiem — pomyślała 

Susette. 

Znacznie później, mogło to być po upływie godzin, miesięcy lub lat — Susette zdała sobie 

sprawę, że choć grzmoty ucichły, to deszcz nadal leje ze spokojną wytrwałością, jakby nie miał 
zamiaru przestać przez najbliższych kilka dni. Spojrzała na zegarek i krzyknęła ze zgrozą. 

—  Wpół  do  siódmej!  Za  godzinę  w  Glenellyn  podadzą  kolację.  Nie  ma  mowy,  abym 

zdążyła! 

— Tak sądzę — zgodził się Dick. — Bądź rozsądna, Susette. Droga stała się nieprzejezdna, 

nawet dla twego samochodu. Nie możesz dzisiaj wrócić. 

— Bzdury! Nie zostanę tu. Muszę zatelefonować. Harvey przyjedzie po mnie… 
— Spróbuj więc zatelefonować. 
Susette spróbowała. Nie było sygnału. Stała dobrą chwilę przed aparatem, zastanawiając się, 

dlaczego się tym nie przejmuje. 

—  Nie  wiem,  co  mam  począć  —  powiedziała  zakłopotana.  —  Zdaję  sobie  sprawę,  że 

szaleństwem jest wyruszać przy tej pogodzie, ale muszę być jutro rano w redakcji i… i… 

— A co z oświadczynami Harveya? — uśmiechnął się Dick. — Nid martw się Susette, ja ci 

się oświadczę jutro rano. Będę niezręczny, ale postaram się powiedzieć wszystko, jak należy. 
Raz o mało nie oświadczyłem się Nan Blythe, lecz oczywiście ona i Ken Ford… 

Susette  usiadła  dławiąc  się  wściekłością,  bo  nic  innego  nie  mogła  zrobić.  Dick  zapalił 

świece  stojące  na  gzymsie  kominka  i  napomknął,  że  państwo  Blythe’owie  podarowali 
świeczniki  Roddy’emu  i  jego  żonie  w  prezencie  ślubnym.  Wreszcie  usiadł,  skrzyżowawszy 
przed  sobą  długie  nogi.  Nie  darzył  Susette  komplementami  ani  nie  kpił  z  Harveya.  Nie 
wspominał  też  Blythe’ów.  Przez  cały  wieczór  opowiadał  o  lotnictwie.  Susette  słuchała 
oczarowana. Niemal zapomniała — dopóki nie znalazła się w pachnącej lawendą pościeli — że 
nienawidzi Dicka. 

Przypominała  sobie  z  desperacją,  jak  on  poniewierał  innymi  chłopcami,  jak  wykręcił 

Jackowi rękę żądając przeprosin, jak oskarżył Jacka o zjedzenie ciasta i wreszcie… co zrobił z 
kociakiem… 

Te  wspomnienia  były  nieznośne.  Susette  wcisnęła  twarz  w  poduszkę  i  jęknęła.  Pewną 

pociechę stanowił fakt, że Jem Blythe nieźle odpłacił temu wstrętnemu chłopakowi, ale nadal 
czuła się okropnie. Zawsze go nienawidziła! Wstanie rano i wymknie się tak, by się z nim nie 
spotkać. 

Nagle  Susette  usiadła  na  łóżku  i  w  ciemności  pogroziła  pięścią.  Właśnie  odżyło  w  jej 

pamięci uczucie, którego doznała, gdy Dick dotknął jej ręki, podając filiżankę z herbatą. 

— Nie zakocham się w nim! Nie zakocham! 
Ogarnęło  ją  przerażenie.  Co  ona  mówi!  Nawet  te  słowa  budzą  grozę.  Nie  pozostaje  nic 

innego, jak ucieczka do świata rozsądku i bezpieczeństwa, słowem… do Harveya. 

 

*

 

*

 

 
Kiedy Susette otworzyła oczy, wiedziała coś, o czym nie miała pojęcia, kładąc się spać. A 

może tylko bała się tej wiedzy? 

background image

Cicho wstała z łóżka i na palcach podeszła do okna. Słońce się jeszcze nie pokazało, lecz 

całe  niebo  na  wschodzie  poróżowiało  i  płynęły  po  nim  obramowane  złotem  chmury. 
Srebrnozieloną  sadzawkę  pokrywały  delikatne  zmarszczki,  a  wszystko  w  dali  przesłaniała 
jasnobłękitna  mgiełka.  Susette  wiedziała,  że  musi  natychmiast  wyruszyć,  jeśli  nie  chce  być 
kobietą zgubioną. 

Ubrała się szybko i bezszelestnie. Cichutko zeszła po schodach, otworzyła frontowe drzwi i 

stanęła przed domem. Rozejrzała się dokoła i dech jej zaparło z zachwytu. Słońce już wstało i 
nowy,  piękny  dzień  z  czysto  wymytym  obliczem  mrugał  do  niej  niewinnymi,  dziecięcymi 
oczami. Zapomniała zupełnie, jak wygląda ta farma o świcie. A jeszcze nie zobaczyła wielu 
drogich sercu miejsc. Musi znaleźć kilka minut na to, by chociaż zerknąć na sadzawkę. Dick na 
pewno nie wstanie wcześniej niż za godzinę. 

Najpierw  przebiegnie  ukradkiem  przez  ten  złoty  świat.  Później  starą  ścieżką  zejdzie  do 

sadzawki, a towarzyszyć jej będzie tylko wiatr. Trawy otulą jej stopy chłodną zielenią, a woda 
zaśpiewa jeszcze jeden raz, nim wróci do Harveya. 

Zbliżała  się  do  celu,  gdy  nagle  poczuła  rozkoszny  zapach.  Zanim  go  zidentyfikowała, 

minęła grupę drzew i zobaczyła Dicka przykucniętego Przy ognisku i smażącego bekon. Na 
pieńku  stał  dzbanek  z  kawą,  a  obok,  na  ziemi  był  rozłożony  obrus.  Na  nim  zaś…  to 
niesłychane!  Poziomki!  Poziomki  na  wielkim  liściu  łopianu.  Kiedy  ostatni  raz  jadła 
jakiekolwiek poziomki? Nie mówiąc o tych, które rosły na farmie. Jak we śnie przypomniała 
sobie, że Jem Blythe zawsze twierdził, iż zna takie miejsca, gdzie rosną poziomki większe i 
słodsze niż gdzie indziej. 

Dick pomachał widelcem z nadzianym kawałkiem bekonu. 
—  Dzielna  dziewczynka!  Właśnie  miałem  cię  zawołać.  Musimy  wcześnie  wyjechać,  aby 

zdążyć na czas do miasta. Poza tym, nie chciałem stracić okazji do skąpania duszy w brzasku, 
jak mówiła Nan Blythe. Spójrz, co mam dla ciebie. Znalazłem to tajemnicze miejsce Jema, tam 
dalej na łące. Co za szczęście! Ale ta farma zawsze uważana była za miejsce szczęśliwe. A tu 
bukiecik  czerwonych  orlików,  które  tak  bardzo  lubiłaś!  Usiądź  sobie  wygodnie  na  tym 
kamieniu. 

Susette  posłuchała  go.  Czuła  się  trochę  oszołomiona.  Dick  nalał  jej  kawy,  poczęstował 

bekonem  i  poziomkami.  Żadne  z  nich  wiele  nie  mówiło.  Woda  w  sadzawce  mieniła  się 
złotozielonymi i ciemnymi plamkami. Od strony Glen St. Mary na niebie piętrzyły się wielkie, 
białe góry chmur otoczonych bursztynowymi dolinami. Wkrótce, pomyślała, Dick będzie tędy 
przelatywał. — Dam pensa za twoje myśli — odezwała się nagle. 

— Zastanawiam się, co się stanie, jeśli powiem do ciebie „kochanie” — odparł z powagą. 
— Muszę stąd wyjechać! — zawołała. — Wyjeżdżam! Nie będziemy tu siedzieć bez końca. 
— A dlaczego nie? — zapytał Dick. 
— Na głupie pytania nie ma odpowiedzi — rzuciła Susette wstając. 
Dick wstał również. 
— Ja jednak na nie odpowiem. Nie możemy tu siedzieć bez końca, choćby to było nie wiem 

jak  miłe,  bo  ja  pojutrze  odpływam.  Nie  mamy  zbyt  dużo  czasu  na  dotarcie  do  Montrealu, 
uzyskanie specjalnego pozwolenia na ślub no i… pobranie się. 

— Chyba zwariowałeś — powiedziała Susette. 
— A pamiętasz ulubiony cytat Waltera Blythe’a?: „Biedna to rodzina, co nie może sobie 

pozwolić na jednego szaleńca”! Nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem poezji, ale czy ktoś nie 
napisał czegoś takiego? Jestem pewien, że słyszałem, jak Walter to cytował: 

„Jest przyjemność w szaleństwie, której nie zna nikt poza szaleńcem”. 
— Nigdy Blythe’owie nie byli mi tak bliscy jak tobie — zauważyła chłodno Susette. 
— Wielka szkoda. Stanowili wspaniałą rodzinę. 
—  Idę  teraz  na  chwilę  do  domu,  potem  zabieram  samochód  i  wracam  do  Glenellyn  — 

oświadczyła stanowczo Susette. 

background image

— Wiem, że zamierzałaś tak postąpić, lecz zmiana planów nie zajmie ci wiele czasu. 
Susette rozejrzała się wokół bezradnie i nieoczekiwanie spotkała wzrok Dicka. W tej samej 

chwili znalazła się w jego ramionach, on zaś wycisnął na jej ustach długi, szalony, zapierający 
dech pocałunek. 

— Nie wiedziałaś, że patrząc na mężczyznę w taki sposób, wprost dopraszasz się całusa? 

Jesteś moja, Susette. Ten pocałunek nas połączył. Nie możesz należeć już do nikogo innego. 

Susette  stała  bez  ruchu.  Zrozumiała,  że  jest  to  jeden  z  tych  rzadkich  i  wspaniałych 

momentów życia i zrozumiała również, że nigdy nie poślubi Harveya. 

— Za dziesięć minut będziemy w drodze do Charlottetown — oznajmił Dick. Tyle czasu 

zajmie nam odniesienie patelni i zamknięcie twego samochodu w stodole Roddy’ego. Niech 
sobie czeka, aż wrócimy z Peru za trzy lata. 

Susette  weszła  do  pokoju  i  wyjęła  zegarek  spod  poduszki.  —  Jestem  zaczarowana  — 

myślała — dosłownie zaczarowana. Inaczej nie można tego wyjaśnić. Przypomniała sobie, jak 
śmiano się z doktora Blythe’a, kiedy twierdził, że coś takiego może się zdarzyć. A teraz to ją 
spotkało. Gdyby tylko mogła zapomnieć tego kociaka! Przecież tylu chłopców postępowało w 
dzieciństwie okrutnie… 

Wróciła  nad  sadzawkę.  Przez  jakiś  czas  rozglądała  się  w  poszukiwaniu  Dicka  i  nagle  go 

zobaczyła. Stał na uboczu, w cieniu wielkiego świerka, odwrócony do niej plecami. Na jego 
ramieniu siedziała wiewiórka, a on karmił ją i słuchał, co mu opowiada. 

Susette  skamieniała.  Teraz  utwierdziła  się  w  swoich  podejrzeniach.  I  gdyby  Dick  nie 

odwrócił się, na pewno by uciekła. Wiewiórka wskoczyła na drzewo, a Dick podszedł do niej. 

—  Widziałaś  to  stworzonko?  Pamiętasz,  jak  Jem  Blythe  kochał  wiewiórki?  Mnie  też 

lubiły… 

— Ty nie jesteś Dick — powiedziała Susette głucho i spojrzała mu prosto w oczy. 
Młody człowiek zatrzymał się. 
—  Nie  —  odparł  szczerze.  —  Nie  jestem.  Właśnie  zastanawiałem  się,  kiedy  ci  to 

powiedzieć. Jak to odkryłaś? 

Gdy zobaczyłam wiewiórkę na twoim ramieniu. Zwierzęta zawsze uciekały od Dicka. Był 

dla nich okrutny. Ludzie nie zmieniają się do te stopnia. Żadna wiewiórka nie usiadłaby nawet 
w jego pobliżu. Dlatego Jem Blythe tak go nienawidził. A mogę zapytać, kim naprawdę jesteś? 

— Skoro obiecałaś mnie poślubić, zyskałaś prawo do tej informacji — rzekł z powagą. — 

Jestem Jerry Thornton, kuzyn Dicka przez ciotkę Marian i nie spokrewniony z tobą. Bardzo się 
przyjaźniliśmy  z  Jemem  Blythe.  Mieszkałem  z  rodzicami  w  Charlottetown,  ale  jedno  lato 
spędziłem tutaj. Nie spotkaliśmy się wtedy, lecz dużo się nasłuchałem o tobie, zwłaszcza od 
Jema, który miał do ciebie słabość, dopóki nie zainteresował się Faith Meredith. 

Przypomnij  sobie,  że  to ty  pierwsza  nazwałaś  mnie  Dickiem.  Bałem  się,  że  jeśli  powiem 

prawdę, nie zechcesz zostać i nie zdążysz się we mnie zakochać. Sądziłem, że większe szanse 
mam jako Dick, nawet jeśli żywiłaś do niego głęboką urazę. Byliśmy bardzo do siebie podobni. 
Nasze babki były siostrami, ale zapewniam cię, że podobieństwo jest tylko zewnętrzne. Poza 
tym… Dick dawno się ożenił, jak większość chłopców z naszej paczki. 

— Już on się o to postarał — powiedziała Susette. 
Jerry  spojrzał  na  nią  z  niepokojem.  —  Czy  zamiana  Dicka  na  Jerry’go  bardzo  cię 

rozczarowała? 

— Nie sądzę — odparła Susette. — Ale mam dwa pytania. Po pierwsze — skąd wiedziałeś, 

że Dick mnie kiedyś pocałował? 

— A jaki chłopak nie zrobiłby tego mając okazję? — zaśmiał się Jerry. 
— Po drugie — skąd wiedziałeś, że lubię dzikie orliki? 
— Przecież wszyscy je uwielbiają! — wykrzyknął Jerry. 

background image

W

YBÓR 

P

ATRICKA

 

 
Pogrzeb  stryja  Stephena  Brewstera  już  się  odbył,  a  przynajmniej  „domowa”  część 

ceremonii.  Wszyscy  albo  poszli  na  cmentarz,  albo  rozeszli  się  do  domów.  Oprócz  Patricka, 
który  tak  bardzo  pragnął,  żeby  mówiono  do  niego  Pat,  lecz  nikt  tego  nie  robił  z  wyjątkiem 
Waltera  Blythe’a  z  Glen  St.  Mary.  A  Waltera  widywał  rzadko,  bo  stryj  Stephen  nie  lubił 
Blythe’ów. Mówił, że nie cierpi wykształconych kobiet, gdyż nauka odciąga je od właściwych 
obowiązków. Tak więc tylko chłopcy Brewsterów mieli okazję mówić Pat, ale oni najczęściej 
wołali Patty i zaśmiewali się, gdy okazywał z tego powodu niezadowolenie. 

Patrick cieszył się, że nie zabrano go na cmentarz. Cmentarze zawsze wzbudzały w nim lęk, 

choć nie umiałby podać przyczyny. Na cmentarzu spoczywali jego rodzice; ojciec, którego w 
ogóle nie pamiętał i matka, którą pamiętał bardzo słabo. 

Nieoczekiwanie  poczuł,  że  przygniata  go  pustka  i  samotność  tego  wielkiego  domu. 

Samotność jest zawsze i dla każdego okropna. A zwłaszcza dla kogoś, kto ma dopiero osiem lat 
i nikt go nie lubi. Lubił go tylko Walter Blythe. Podczas kilku spotkań wytworzyła się między 
nimi jakaś niezwykła zażyłość. Walter był taki jak on: spokojny, marzycielski, wrażliwy i nie 
wstydził się przyznać, że boi się niektórych rzeczy. 

Patrick  bał  się  właściwie  wszystkiego.  Może  z  tego  powodu  stryj  Stephen  nigdy  go  nie 

polubił. Stryj Stephen uważał, że chłopcy powinni być krzepcy i zadziorni. Tacy prawdziwi 
mężczyźni — tak przynajmniej mówił. Ale tak naprawdę, to stryj nie znosił żadnych chłopców. 
Patrick zdawał sobie sprawę, że właściwie niewiele wie, ale to akurat wiedział. Choć ludzie 
ciągle mu powtarzali, jaki to stryj jest dla niego dobry i jaki Powinien być mu za to wdzięczny. 

Służące  w  wykrochmalonych  na  sztywno  sukniach  porządkowały  pokoje  i  rozmawiały 

przyciszonymi  głosami  o  tym,  jak  panicz  Patrick  przerwa  śmierć  swego  opiekuna.  Chłopiec 
ukrył się w bibliotece, gdzie te rozmowy nie docierały i w związku z tym nie budziły w nim 
poczucia winy. Wiedział, że w słowach służby nie było cienia prawdy, bo śmierć stryja mało go 
obeszła. Czuł, że powinna i obarczał się odpowiedzialnością; brak żalu, lecz nie miało sensu 
udawanie przed samym sobą. 

Dom również go nie lubił. Podczas krótkich wizyt w Złotym Brzegu — stryja Stephena i 

matkę doktora Blythe’a łączyło jakieś pokrewieństwo, inaczej nigdy by na nie nie zezwolono 
—  odnosił  wrażenie,  że  dom  kocha  wszystkich  mieszkańców.  —  To  dlatego,  że  my  go 
kochamy — tłumaczył Walter. 

Oaklands zaś tylko go obserwował i zawsze odpychał. Słusznie, był taki duży i bogaty, że 

nie  potrzebował  małego  chłopca,  który  czuł  się  zagubiony  i  całkowicie  zbędny  w  tej 
wspaniałości  i  nie  przysparzał  rodzinie  splendoru.  Może  dom  lubił,  aby  ludzie  się  go  bali? 
Patrick  był  o  tym  przekonany,  choć  nie  potrafił  wyjaśnić  dlaczego.  Nawet  Walter  nie  umiał 
tego wyjaśnić. Walter przyznawał, że boi się wielu rzeczy, ale nie rozumiał na przykład, jak 
można bać się swoich krewnych. No cóż, jego krewni byli inni. Patrick też nigdy by się nie bał 
doktora czy pani Blythe. 

Trudno było myśleć o stryju Stephenie jak o nieboszczyku, właściwie to prawie niemożliwe. 

Patrick  dalej  miał  go  przed  oczami  takiego  jak  za  życia,  siedzącego  na  krześle  z  wysokim 
oparciem,  w  szlafroku  z  ciężkiego  wzorzystego  brokatu.  Wyglądał  tak,  jakby  nigdy  nie  był 
młody. 

Właściwie to stryj nie wyglądał staro, ale miał siwe włosy, odkąd Patrick sięgał pamięcią. 

Chorował na serce i często odwiedzał go doktor Blythe z Glen St. Mary. Przy spotkaniach z 
nim,  Patricka  ogarniało  jakieś  dziwne  zawstydzenie,  chociaż  bardzo  lubił  doktora  Blythe’a. 
Chodziło o to, że stryj Stephen nie traktował doktora grzecznie, lecz ten zdawał się nie zwracać 
na  to  uwagi.  Czasami  Patrick  słyszał,  jak  razem  z  doktorem  Galbraithem  zaśmiewają  się 
serdecznie odjeżdżając bryczuszką jak z jakiegoś dobrego żartu. Kochał doktora i panią Blythe, 

background image

ale bardzo uważał, by stryj Stephen się tego nie domyślił. Miał niejasne wrażenie, że gdyby tak 
się stało, nie pozwolono by mu nigdy więcej pójść do Glen St. Mary. 

Stryj  Stephen  zawsze  był  pełen  sarkazmu  i  bardzo  zamknięty  w  sobie.  Ale  kiedy  chciał, 

potrafił być uprzejmy i dowcipny. W każdym razie ludzie uważali go za dowcipnego. Oprócz 
Patricka.  On  ani  razu  nie  słyszał  śmiechu  stryja.  Dlaczego?  Złoty  Brzeg  bezustannie 
rozbrzmiewał śmiechem. Nawet stara Susan Baker śmiała się od czasu do czasu. Zastanawiał 
się niekiedy, jakby to było, gdyby mieszkał z jakąś śmiejącą się od czasu do czasu osobą. 

Zadawał sobie także pytanie, co się z nim stanie teraz, po śmierci stryja. Czy nadal będzie 

mieszkał w tym nieprzyjaznym domu razem panną Sperry, która go uczyła i zawsze spoglądała 
niechętnie zza okularów, kiedy zrobił błąd ortograficzny. Taka przyszłość napełniała chłopca 
przerażeniem. Gdyby tylko mógł uciec, pojechać dokądś… wskoczyć do autobusu… tego co 
minął w pędzie bramę wjazdową… 

Patrick zawsze marzył o jeździe autobusem. Dzieci ze Złotego  Brzegu często sobie na to 

pozwalały.  Jemu  oczywiście  zabraniano.  Jeśli  Patrick  wyjeżdżał,  to  wyłącznie  wielkim 
samochodem  prowadzonym  przez  Henry’ego.  Nie  cierpiał  tego  samochodu  i  wiedział,  że 
Henry uważa go za tępaka. Słyszał, jak mówił to gospodyni. 

Gdyby  mógł  choć  ten  jeden  raz  przejechać  się  autobusem!  Albo  tak  jak  zaplanowali  z 

Walterem Blythe, przemknąć przez kraj na czarnym rumaku. Walter wybrał dla siebie białego, 
a  jego  matka  wcale  się  nie  śmiała,  gdy  jej  o  tym  powiedział.  Przeskakiwać  przez  płoty  i 
wszelkie przeszkody, jak gdyby nigdy nic! To byłoby wspaniałe! Robił takie rzeczy w swoim 
własnym,  innym  świecie.  Lecz  teraz  ten  inny  świat  bardzo  się  oddalił.  Nie  mógł  się  doń 
przedostać. 

Odkąd tylko pamiętał, mieszkał w Oaklands ze stryjem Stephenem. Początkowo — jak w 

sennym marzeniu — była jeszcze matka i niewyraźne wspomnienie pobytu w jakimś pięknym 
miejscu.  W  domu  bardzo  podobnym  do  Złotego  Brzegu,  który  uśmiechał  się  do  niego  z 
pagórka.  I  jeszcze  wspomnienie  ogrodu  ze  ścieżkami  obsadzonymi  czerwonym  geranium  i 
obramowanymi  białymi  muszlami…  W  oddali,  za  rozległymi,  pustymi  polami,  leżały  w 
czarodziejskim słonecznym blasku piaszczyste wydmy, a nad nimi unosiły się białe mewy. Po 
podwórku  dreptało  stado  kaczek  i  ktoś  dał  mu  kromkę  chleba  z  miodem.  Wtedy,  pamiętał 
dobrze, czuł się tak blisko tamtego, innego świata. Tak blisko, że wystarczyłby jeden krok, by 
zostać  w  nim  na  zawsze.  I  mężczyzna  podobny  do  doktora  Blythe’a  nosił  go  na  rękach  i 
nazywał Pat. 

Wkrótce  po  tym  matki  już  nie  było.  Ktoś  mu  powiedział,  że  poszła  do  nieba,  ale  Patrick 

wierzył, że ona po prostu weszła do tego innego świata. Stryj Stephen oznajmił mu, że umarła 
— Patrick nie wiedział, co to znaczy — i, że on nie znosi chlipiących smarkaczy. Tak więc 
Patrick od tej pory zbyt często nie płakał, chyba że wieczorem w łóżku. 

Teraz  też  nie  płakał.  Prawdę  mówiąc,  nie  odczuwał  potrzeby  wypłacania  się  i  zapewne 

dlatego  gospodyni  stwierdziła,  że  jest  najbardziej  nieczułym  dzieckiem,  jakie  zna.  Zawsze 
pragnął  mieć  psa.  Stryj  Stephen  nie  znosił  psów,  panna  Sperry  również.  Mówiła,  że  psy  są 
higieniczne. A przecież w Złotym Brzegu mieli psy, chociaż pan Blythe był doktorem… 

W jego innym świecie były psy. I smukły, młody jeleń biegał po gęstym lesie. Były też konie 

o  lśniącej  sierści  i  zgrabnych  kopytach,  wiewiórki,  tak  oswojone,  że  jadły  z  ręki  i  lwy  o 
wspaniałych grzywach. Wszystkie te zwierzęta zachowywały się bardzo przyjaźnie. 

I była też mała dziewczynka w czerwonej sukience! Lecz żadna z dziewczynek ze Złotego 

Brzegu,  choć  ogromnie  je  lubił.  O  niej  nie  mówił  nawet  Walterowi,  ale  była  tam  zawsze. 
Zawsze chętna do zabawy i rozmowy. Czasami filuternie pokazywała mu język, zupełnie jak ta 
mała Rilla ze Złotego Brzegu. 

Co  by  na  to  powiedziała  panna  Sperry?  Pewnie  oznajmiłaby  głosem  zimnym  jak  lód: 

„Powściągnij swą wyobraźnię, Patricku. Tymczasem interesuje nas ten świat. Źle wykonałeś 
mnożenie w tym zadaniu”. 

background image

Kiedy krewni stryja wrócili z cmentarza, weszli do biblioteki, gdzie miał zostać odczytany 

testament. Mecenas Atkins życzył sobie, aby wszyscy byli obecni. Chociaż nikt się specjalnie 
tym  nie  interesował.  Pieniądze  miał  dostać  Patrick.  Stephen  wielokrotnie  to  powtarzał. 
Chodziło o majątek jego matki, nie ich. Byli tylko przyrodnim rodzeństwem, a ojciec Patricka 
rodzonym  bratem.  Pozostawała  jeszcze  sprawa  opieki.  Stryj  musiał  kogoś  wyznaczyć. 
Najpewniej mecenasa Atkinsa, ale z człowiekiem tak ekscentrycznym jak Stephen, nigdy nic 
nie wiadomo. 

Patrick obserwował, jak wchodzili. Ciocia Melanie, stryj John Brewster i ciocia Elizabeth 

Brewster,  stryj  Frederick  i  ciocia  Fanny,  ciocia  Lilian  —  wszyscy  Brewsterowie,  prócz 
kuzynki, panny Cynthi Adams. Bał się każdego z nich. Zawsze mieli mu coś do zarzucenia. 
Kiedy zawisły na nim oczy ciotki Lilian, zdenerwowany zdjął nogi z poprzeczki krzesła. 

Jej  wzrok  mówił  wyraźnie:  —  Natychmiast  usiądź  jak  należy!  Dziwne.  Kiedy  bywał  w 

Złotym Brzegu, Susan Baker często strofowała dzieci, ale jej uwagi nie raniły i starał się, jak 
mógł być grzeczny. 

Mecenas Atkins podążył za rodziną z papierami w ręku. Okulary w szylkretowej oprawie 

zdobiące  przystojną  twarz,  przywiodły  Patrickowi  na  pamięć  sowę,  rzucającą  się  na  biedną, 
drżącą  mysz.  W  tym  wypadku  był  wobec  mecenasa  niesprawiedliwy.  Ten  wielkiej  zacności 
człowiek  z  trudem  tylko  radził  sobie  z  takim  klientem  jak  Stephen  Brewster  i  wcale  nie 
aprobował testamentu. 

Ów zaś był krótki i jasny. Nawet Patrick go zrozumiał. Oaklands ma zostać sprzedane. To 

doskonale!  Przynajmniej  nie  będzie  musiał  w  nim  mieszkać!  Opiekunem  prawnym  został 
mecenas Atkins, ale mieszkać miał ze stryjem lub ciotką aż do pełnoletności. Później otrzyma 
taką sumę pieniędzy, że nie mógł jej sobie nawet wyobrazić. Miał nadzieję, że starczy mu na 
kupienie  domu  podobnego  do  Złotego  Brzegu.  Musiał  także  wybrać  krewnego,  z  którym 
chciałby zamieszkać. Kiedy już wybierze, nie ma mowy o zmianie, chyba że wybrany krewny 
umrze.  Jednakże,  aby  dokonał  trafnego  wyboru,  najpierw  pomieszka  przez  trzy  miesiące  z 
każdym stryjem i ciotką. Kiedy minie okres próbny, wskaże tego wybranego. Rekompensatą za 
utrzymanie i opiekę będzie suma dwóch tysięcy dolarów, wypłacana raz w roku opiekunowi, 
dopóki Patrick nie ukończy dwudziestu jeden lat. 

Zdesperowany  Patrick  postawił  stopy  na  poprzeczce  krzesła.  Pomyślał,  że  ciotka  Lilian 

może sobie do woli wytrzeszczać oczy, lecz on musi znaleźć jakieś oparcie dla zdrętwiałych 
nóg. 

Nie chciał mieszkać u żadnego z nich. Chciał tylko zaraz pojechać do Glen St. Mary i zostać 

na  zawsze  w  Złotym  Brzegu!  Sama  myśl  o  tamtym  domu  przynosiła  pociechę.  Niestety, 
mieszkańcy Złotego Brzegu nie byli z nim spokrewnieni. No, może w bardzo dalekim stopniu i 
to się zupełnie nie liczyło. 

Nienawidził samej myśli o zamieszkaniu u któregokolwiek z krewnych.  Była to  głęboka, 

bezsilna nienawiść, a stryj Stephen doskonale o niej wiedział. 

Ciotka Melanie Hali była wdową; kobietą rosłą, niegłupią i protekcjonalną wobec otoczenia. 

Pat słyszał, jak kiedyś doktor Blythe mówił, że byłaby protekcjonalna nawet wobec Pana Boga. 

Stryj John Brewster zawsze klepał go po plecach, a ciotka Elizabeth miała odrażającą twarz. 

Wysokie czoło, długi nos i szpiczastą, wystającą brodę. Patrick nie mógł znieść jej widoku. 

Mieszkać obok takiej twarzy rok po roku! Nie, to po prostu nie do zniesienia! 
Stryj Frederick Brewster, chudy, zniszczony, mały człowieczek, wcale w rodzinie nie liczył. 

Za to ciotka Fanny, to ciotka co się zowie! Stryj powiedział kiedyś, że to ona powinna nosić 
spodnie. Patrick nie wiedział, co to miało znaczyć, ale z całą pewnością nie pragnął mieszkać z 
ciotką Fanny. 

Ciotka Lilian nie miała męża i tak samo Cynthia Adams. Obie udawały, że im na tym nie 

zależy,  ale  Patrick  zdawał  sobie  sprawę,  że  jest  zupełnie  inaczej.  Stryj  Stephen  nigdy  nie 

background image

zapraszał ciotki Lilian i Cynthii Adams razem. — Mogę znieść tylko jedną starą panną obok 
siebie — mawiał zwykłe. 

—  Toż  to  zupełnie  w  stylu  Stephena,  taki  zwariowany  testament!  —  oburzała  się  ciotka 

Fanny.  —  Widzę,  że  jednym  ze  świadków  był  doktor  Blythe.  Wcale  bym  się  nie  zdziwiła, 
gdyby to on wpadł na ten pomysł. 

W  tym  czasie  zaś  myślała:  Powinni  dać  go  do  mnie.  Powinien  chować  się  wśród  innych 

dzieci.  Wyglądał  jak  odmieniony,  gdy  wracał  z  wizyt  w  Złotym  Brzegu.  Nie  przepadam  za 
doktorem Blythe’em ani jego żoną, ale mają rodzinę i Patrick stawał się zupełnie normalnym 
chłopcem, kiedy trochę u nich pobył. Nie sądzę, by wybrał nasz dom. Zawsze czułam, że mnie 
nie lubi. Pewnie Stephen nastawił go przeciwko mnie. Ale mam te trzy miesiące… Może uda 
się  zdobyć  jego  przywiązanie,  jeśli  wszyscy  się  bardzo  postaramy.  Dwa  tysiące…  to  by 
załatwiło  sprawę  wykształcenia  naszego  chłopca.  Inaczej…  nie  mam  pojęcia,  jak  sobie 
poradzimy. I moglibyśmy pojechać na wakacje. Szkoda, że nie poświęcałam mu więcej uwagi 
w przeszłości, ale to takie dziwne i nieśmiałe dziecko. Bardziej przypomina Waltera Blythe’a, 
niż kogokolwiek z rodziny. Będą też kłopoty z chłopcami. Tak lubią dokuczać innym… Nie 
mam na nich żadnego wpływu. Ach, dzieci nie są już takie jak za moich młodych lat! Wtedy 
słuchały rodziców… 

To pokryłoby koszty wesela Anny, myślała ciotka Elizabeth. Te okropne chłopaki nie dadzą 

mu  chwili  spokoju.  To  prawdziwe  małe  szatany.  A  sama  myśl  o  starej  pannie  Lilian,  która 
miałaby go wychowywać, jest po prostu śmieszna. Widziałam przepiękny koronkowy obrus u 
Moore’a i Stebbinsa. Wiem, oczywiście, że Patrick mnie nie lubi. Stephen też o tym wiedział, 
ale w ciągu trzech miesięcy… 

Powinien przyjść do mnie, myślała ciotka Lilian. Stephen doskonale wiedział, że potrzebuję 

pieniędzy  bardziej  niż  inni.  Tak  zmęczyło  mnie  oszczędzanie  i  wiązanie  końca  z  końcem.  I 
gdybym miała pieniądze, to może George Imlay… Jasne, że to okropne mieć w domu chłopca, 
zwłaszcza wtedy gdy zacznie dorastać. Poza tym, on się mnie boi. Nigdy tego nie ukrywał, ale 
przez trzy miesiące… Tylko z Cynthią może być kłopot. Będzie udawać, że go lubi, lecz on 
zaraz ją przejrzy… Prawdę mówiąc, to nie wiem, jak można w ogóle lubić dzieci. Oni wszyscy 
tylko udają, a już ta pani Blythe… Robi mi się po prostu niedobrze… 

—  Cóż,  trzeba  wreszcie  zacząć  —  powiedział  stryj  John,  wybuchając  rubasznym, 

chrypliwym śmiechem, który tyle razy zaskakiwał Patricka. Właściwie to nie był śmiech, lecz 
rechot. Klepnął chłopca po kościstych plecach pulchną, dużą dłonią. 

Patrick nie cierpiał pulchnych dłoni. 
— To kogo z nas wybierzesz na pierwszy ogień, chłopcze? 
Patrick  jednak  nikogo  nie  wybierał.  Przenosił  wzrok  z  jednej  osoby  na  drugą  z  takim 

wyrazem dużych, szarych oczu, jaki ma zwierzę schwytane w pułapkę. Ciotka Lilian zaczęła 
się nawet zastanawiać, czy chłopiec nie jest trochę pomylony. Niektórzy ludzie mówili tak o 
Walterze  Blythe,  ale  przecież  pokrewieństwo  było  zbyt  odległe…  Przypomniała  sobie,  jak 
kiedyś zrobiła taką uwagę przy Susan Baker i czym się to skończyło… 

— Co należy uczynić? — zapytał niepewnie stryj Frederick. 
—  Najlepiej  ciągnijmy  losy  —  zaproponowała  ciotka  Melanie.  —  To  uczciwe  wyjście. 

Właściwie… jedyne uczciwe wyjście. O ile jest coś uczciwego w tej całej sprawie. Mecenasie 
Atkins, dziwię się, że poradził pan Stephenowi… 

—  Pan  Brewster  nie  należał  do  ludzi  słuchających  czyichkolwiek  rad  —  przerwał  sucho 

mecenas. A wszyscy obecni zdawali sobie z tego doskonale sprawę. 

— Jestem pewna, że ktoś mu podsunął ten pomysł. Doktor Blythe… 
—  Doktor  Blythe  przyjechał  właśnie  tego  dnia,  aby  go  zbadać.  Skorzystałem  z  okazji  i 

poprosiłem go, żeby był świadkiem. Po prostu zrobił nam przysługę. 

—  Cóż,  dobrze  przynajmniej,  że  mieszkamy  blisko  siebie.  Nie  będzie  kłopotu  ze  zmianą 

szkoły po trzech miesiącach. 

background image

A  więc  zacznie  chodzić  do  szkoły!  Ten  pomysł  spodobał  się  Patrickowi.  Wszystko  było 

lepsze od panny Sperry. Chłopcy ze Złotego Brzegu chodzili do szkoły i uważali, że jest tam 
bardzo wesoło. W każdym razie tak twierdził Jem. Co myślał na ten temat Walter, tego nie był 
całkiem pewien. 

—  Biedaczek!  —  westchnęła  sentymentalnie  ciotka  Lilian.  Patrick  nie  mógł  tego  dłużej 

znosić. Wstał i wyszedł z pokoju. Niech sobie ciągną losy! Wszystko jedno, kto go dostanie 
pierwszy, kto ostatni i kto w środku. 

W tym momencie przypomniał sobie, że kiedy w Złotym Brzegu zaciął się w palec i Susan 

Baker powiedziała „biedactwo”, to wcale nie było mu nieprzyjemnie. 

Och, ileż to zagadkowych rzeczy dzieje się na tym dziwacznym świecie! 
— Trudne dziecko, nie ulega wątpliwości — stwierdziła ciotka Elizabeth. — Ale naszym 

obowiązkiem jest… 

— Och, nie! Nie nazywałabym go trudnym dzieckiem — oświadczyły ciotka Fanny, która 

nigdy  nie  zgadzała  się  z  Elizabeth.  —  Trochę  jest  dziwaczny,  niedziecięcy,  można  by 
powiedzieć. Zresztą, czemu się dziwią skoro mieszkał ze Stephenem? I ta jego matka… żadna 
rodzina… żadne pochodzenie. A ojciec, który zrobił pieniądze w kopalni na zachodzie; Lecz 
Patrick stałby się niebawem normalny, gdyby zamieszkał wśród rówieśników i wyrósł z tych 
niemądrych wyobrażeń o i n n y m  świecie. 

— Co za inny świat? jestem pewna, że Stephen… 
— Och, nie mam pojęcia. Po prostu jeden z jego głupich wymysłów. Panna Sperry jakoś się 

o  tym  dowiedziała.  To  wyjątkowo  przenikliwa  kobieta.  Sądzę,  że  podsłuchała  rozmowę 
Patricka z Walterem Blythe. Nigdy nie pochwalałam zażyłości Stephena z tą rodziną. Ale on, 
naturalniej  lekceważył  moje  zdanie.  Panna  Sperry  martwiła  się  z  powodu  tych  niemądrych 
wyobrażeń. Powiedziałam jej, żeby nie przejmowała się, bo on na pewno z tego wyrośnie. Tak 
niewielu ludzi rozumie psychikę dziecka. Gdybyście posłuchali pani Galbraith… 

— Och, dobrze wiemy, jaka jest stuknięta, gdy chodzi o wychowanie dzieci. Choć sądzę, że 

odkąd wyszła za mąż… 

— Dobrze, już dobrze, ale nie ruszyliśmy z miejsca — zagrzmiał stryj John. 
— Tego właśnie chciał Stephen — zauważyła ciotka Fanny. — Skłócili nas z sobą. Znałam 

go jak zły szeląg. Cóż, skoro musimy odegrać przedstawienie… 

— A jak inaczej można załatwić tę sprawę? — zapytała ciotka Lilian. 
— Nie zamierzam się z tobą sprzeczać, Lilian. Każde z nas będzie go miało u siebie przez 

trzy miesiące. To zupełnie jasne. Potem on zdecyduje, kogo wybierze. Będzie musiał, czy mu 
się to spodoba, czy nie. Wtedy już nie będzie losowania. 

Patrick przypadł ciotce Elizabeth na wrzesień, październik i listopad. Zawołano go i wszedł 

ociągając się. Ciotka Elizabeth pocałowała go i powiadomiła o wyniku losowania. Pocałunek 
nie sprawił mu przyjemności. Nie cierpiał ciotki. Co innego całusy pani Blythe! 

Po  przyjeździe  do  domu  ciotki  —  opuścił  Oaklands  bez  cienia  żalu  —  pocałowała  go 

również  kuzynka  Amy.  Bardzo  dorosła  młoda  dama  o  krwistoczerwonych  paznokciach. 
Rzadko widywał zarówno kuzynkę Amy jak kuzyna Oscara. Ten niezmiennie zwracał się do 
niego „hallo, dzieciaku”, kiedy tylko mieli okazję się spotkać i wydawał się wciąż nadąsany. 

Ku  wielkiej  radości  i  ciotkę  Elizabeth  widywał  rzadziej,  niż  się  początkowo  obawiał. 

Zawsze  miała  mnóstwo  zajęć.  Organizowała  klub  brydżowy,  bywała  na  przyjęciach  i 
wydawała je. Spotykali się przeważnie przy posiłkach, kiedy jej długa, końska twarz odbierała 
mu apetyt. I to wspomnienie jej pocałunku… Oby nigdy tego nie zrobiła! 

Wszyscy  traktowali  go  niezwykle  uprzejmie.  Czuł,  że  wkładają  w  to  mnóstwo  wysiłku. 

Każde jego życzenie byłoby spełnione, gdyby tylko je wyraził. Wreszcie odważył się. 

W  sobotnie,  październikowe  popołudnie  poprosił  nieśmiało  o  pozwolenie  na  przejażdżkę 

autobusem. Na bardzo krótką przejażdżkę. 

background image

Ciotka  tak  się zdumiała,  a  nawet  przeraziła,  że  jej  podłużna  twarz  jeszcze  się  wydłużyła, 

choć to się wydawało Patrickowi niemożliwe. 

— Kochanie, to ci się nie spodoba. Jeśli chcesz gdzieś pojechać, to Amy lub Oscar zabiorą 

cię samochodem… dokąd zapragniesz. 

Ale wyglądało na to, że Patrick nie chce nigdzie jechać, chyba że do Glen St. Mary. Na to 

mu jednak nie pozwolą. Ciotka Elizabeth nie cierpiała Blythe’ów. 

Patrick już więcej nie wspominał o autobusie. Krewni zasypywali go prezentami, z których 

tylko nieliczne naprawdę mogły mu się na coś przydać. Stryj John grzmiał nad nim, klepał go 
po plecach i codziennie dawał mu cukierki. Stryj John był szczerze przekonany, że po latach 
przebywania  z  tym  złośliwym  wariatem  Stephenem,  obecna  sytuacja  jest  dla  chłopca 
przyjemną  odmianą.  On,  John  Brewster,  dobrze  wiedział,  jak  sobie  radzić  z  chłopcami.  Nie 
wiedział  tylko,  że  Patrick  nie  przepada  za  cukierkami  i  prawie  wszystkie  oddaje  dzieciom 
praczki. 

Stryj John odwoził go co rano do szkoły, żartując przez całą drogę. Większości dowcipów 

Patrick nie rozumiał… Amy lub ciotka Elizabeth przychodziły po niego po południu. W szkole 
nie znalazł przyjaciół. Chłopcy ciotki Fanny chodzili do tej samej szkoły i nazywali kuzyna 
mazgajem.  Inni  chłopcy  zaczęli  przezywać  go  „Panieneczką”..  .Mimo  to  wolał  szkołę,  niż 
lekcje z panną Sperry. 

Większość  czasu  w  domu  ciotki  Elizabeth  spędzał  zwinięty  na  parapecie  wykuszowego 

okna  umieszczonego  na  podeście.  Przez  szczelinę  między  domami  widział  dalekie  wzgórze 
otoczone fioletowoszarym lasem. 

Na wzgórzu stał dom i zdawał się wznosić ponad okolicę. Patrick często się zastanawiał, kto 

może w nim mieszkać. Wiedział, że nie jest to Złoty Brzeg, bo Glen St. Mary znajdowało się 
znacznie dalej. Ale było coś w tym widoku, co przypominało mu Złoty Brzeg, choć nie mógł 
tego określić. 

Kiedy  nastały  listopadowe  chłody  i  na  szybach  zamarzały  śnieżynki,  spoglądał  ponad 

oszronionymi dachami w stronę tamtego domu, nad którym świeciła teraz samotna gwiazda, 
widoczna nawet podczas złej pogody i myślał, że to może jest dom z innego świata. 

Może mieszka tam mała dziewczynka w szkarłatnej sukience. Jak długo widział jarzące się 

w dali światła, tak długo nie czuł się samotny i nie chciany. 

Bo tak naprawdę, to żadne z nich go nie chciało. Oni pragnęli tylko pieniędzy. Patrick nie 

potrafiłby wyjaśnić skąd to wie, ale wiedział. 

— Obawiam się, że nigdy nie potrafię go zrozumieć — wzdychała ciotka Elizabeth do stryja 

Johna,  który  był  absolutnie  pewien,  że  rozumie  Patricka  doskonale  i  nie  miał  najmniejszej 
wątpliwości, że to oni zostaną w końcu wybrani. 

— Zrobiliśmy co w naszej mocy, lecz nie możemy sprawić, aby odtajał. 
— Cóż, pewnie niektórzy chłopcy już tacy są. Skrytość jest ich drugą naturą. 
— Ale on zdaje się zamykać w jakiejś skorupie! 
— Mówiłem ci, że powinnaś mu pozwolić na tę wizytę w Glen St. Mary — zauważył stryj 

John, który nie miał nic przeciw temu i całą winę zrzucał na żonę. Zgoda, nie jest jej łatwo. Ale 
należy zachować spokój. 

— Amy twierdzi, że on jej działa na nerwy. 
— Jak widać niewiele trzeba, aby ją zdenerwować — odparł stryj John. Gdyby jednak była 

taka jak pani Blythe… 

— Nie chcę słuchać niczego o pani Blythe — oświadczyła ciotka, Elizabeth. — Od dawna 

wiem, że dla ciebie jest ona chodzącą doskonałością. 

— Elizabeth, co ty… 
— Nie mam zamiaru sprzeczać się z tobą. Sądziłam, że rozmawiamy o Patricku. 
— No, dobrze. Więc co z Patrickiem? Wydaje się całkiem zadowolony. Wy, kobiety zawsze 

robicie z igły widły. Przekonasz się, że w końcu nas wybierze. 

background image

— Jego oczy nie są normalne. Nawet ty, Johnie Brewster, musiałeś to zauważyć. 
— Nie widzę nic szczególnego w jego oczach. Skoro żywisz jakieś obawy, zaprowadź go do 

okulisty. 

— On zdaje się patrzeć na wskroś przez człowieka. Jakby  czegoś wypatrywał i nie mógł 

znaleźć — powiedziała ciotka Elizabeth z rzadką przenikliwością. — Czy naprawdę sądzisz, że 
gdy nadejdzie pora, to wybierze nas? 

— Bez najmniejszych wątpliwości. Chłopcy Fanny będą go zadręczać. Melanie i Lilian nie 

mają pojęcia o wychowywaniu dzieci. Nie martw się. Będzie rad, kiedy do nas wróci. Nie mogę 
się mylić. 

Ciotka  Elizabeth  nie  była  taka  pewna  jak  stryj.  Chciała  nawet  zdobyć  się  na  odwagę  i 

poprosić Patricka, aby do nich wrócił, lecz jakoś nie zdobyła się. W tym dziecku było coś. John 
mógł sobie mówić, co chciał, ale w rzeczywistości nic o dzieciach nie wiedział. W końcu to ona 
zajmowała się Oskarem i Amy, kiedy byli mali. 

— Kochanie, jeśli stwierdzisz, że chłopcy ciotki Fanny są zbyt uciążliwi, to zawsze możesz 

tu przyjść i odpocząć w spokoju i ciszy — powiedziała na pożegnanie. 

— Och, nie sądzę, żeby mi przeszkadzali — odparł Patrick. 
— Jacy byliby okropni, gdyby kazali mu wrócić do ciotki Elizabeth… Gdyby tylko mógł 

pojechać do Glen St. Mary! 

Ale  los  sprzysiągł  się  przeciw  niemu,  choć  pani  Blythe  przysłała  bardzo  serdeczne 

zaproszenie. Patrick nigdy nie dowiedział się, dlaczego nie pozwolono mu pojechać i nawet nie 
śmiał o to pytać. 

Chłopcy ciotki Fanny byli okropni i nieustannie go dręczyli. Ale zawsze  pilnowali, by w 

pobliżu nie było ciotki albo stryja Fredericka. Udawali zarazem wielką uprzejmość, ponieważ 
— jak twierdził Joe — wobec dziewczynek zawsze należy być kurtuazyjnym. 

Kiedy Bili zbił chińską filiżankę ciotki Fanny, tę z pięcioma pazurkami, stanowiącą część 

łupu z Letniego Pałacu w Pekinie, tak przynajmniej uważała ciotka, to oskarżył o to Patricka. 
Jemu zrobiono tylko łagodną wymówkę. Gdyby ciotka poznała prawdę, Bili zostałby surowo 
ukarany. 

— Zawsze będziemy zwalać winę na ciebie, bo tobie nic nie zrobią — oświadczył Joe. — 

Mama chce mieć pewność, że nas wybierzesz w odpowiednim czasie. Nie rób tego. Ona ma 
szatański charakter. 

Patrick mógłby psocić do woli i nie usłyszałby złego słowa. Jakże ich za to nie znosił! I na 

dodatek,  gdyby  wyznał,  że  takie  postępowanie  jest  mu  wstrętne,  toby  mu  nie  uwierzyli. 
Doskonale  sobie  zdawał  sprawę,  że  za  przypisywane  mu  przewinienia,  należała  się  surowa 
kara. Wiedział również, że Bili i Joe z niechęcią odnosili się do jego bezkarności, nawet jeśli ją 
cynicznie wykorzystywali. 

Z żadnego okna u ciotki Fanny nie było widać domu na wzgórzu i bardzo z tego powodu 

rozpaczał. Ale przynajmniej ciotka go nie całowała i nawet przywiązał się do stryja Fredericka, 
choć  z  nim  specjalnie  się  w  domu  ciotki  nie  liczono.  Ludzie  mówili,  że  to  doskonale 
prowadzony  dom.  Tak  doskonale,  że  to  aż  przygnębiało.  Książka  nie  na  swoim  miejscu, 
przesunięty  dywan,  sweter  zostawiony  na  krześle  czy  kanapie  —  to  były  niewybaczalne 
przestępstwa.  Pobłażano  tylko  Patrickowi.  Chłopca  nie  przyzwyczajono  do  porządku  i 
cierpliwość  ciotki  wystawiona  była  na  ciężką  próbę.  Nie  przyszło  jej  do  głowy,  że  chłopiec 
przejrzał ją na wylot i kiedy przeniósł się do ciotki Lilian, uważała, że w przyszłości na pewno 
wróci do niej. 

— Miał tu prawdziwy dom — oznajmiła stryjowi Frederickowi. — Nie wierzę, by tego nie 

docenił. Tak się troszczyłam o jego dietę. Bóg jeden wie, czym ta Lilian będzie go karmiła! Ona 
nie ma pojęcia o wychowaniu dzieci. 

—  On  jest  oszukanym  dzieckiem  —  zauważył  stryj  Frederick.  —  Całe  życie  jest 

oszukiwany. 

background image

Ciotka Fanny nie zwróciła uwagi na jego słowa. Oszukany! Też mi coś! Kłopot z Patrickiem 

polegał na tym, że zbyt łagodnie go traktowano. Spełniano każde jego życzenie. Gdyby ona 
mogła zrobić tyle dla swoi synów, ile zrobiono dla tego chłopca. 

Marzec, kwiecień i maj należały do ciotki Lilian. Ciągle nazywała go biedactwem i dbała 

przede wszystkim o to, aby chodził porządnie ubrany. Patrick myślał niekiedy, że zwariuje od 
tej czystości. Najgorsze były wieczory, kiedy musiał chodzić do swego pokoju po ciemnych, 
ponurych schodach i przez taki sam hali, bo nigdzie nie paliły się lampy. Ciotka posunęła się 
tak daleko w oszczędzaniu, że wprost dostawała spazmów, gdy ktoś zostawił włączone światło. 
Uważała, że wystarczy niewielka żarówka w dolnym hallu, ponieważ górnego nie używano tak 
często wieczorami. 

Patrick zawsze zapominał gasić za sobą światło. 
Jeśli  chodzi  o  pannę  Adams,  to  z  reguły  patrzyła  na  niego  jak  na  okaz  wyjątkowo 

obrzydliwego  karalucha,  zaś  jej  chudy  perski  kot,  w  ogóle  nie  chciał  mieć  z  chłopcem  do 
czynienia. Choć ten próbował się z nim zaprzyjaźnić, gdyż pragnął gorąco jakiejkolwiek istoty 
do przytulenia. Ale nic z tego nie wyszło. Panna Adams nie miała najmniejszego powodu do 
zaskarbiania  sobie  jego  uczuć.  Doskonale  wiedziała,  że  nie  polepszy  tym  swego  położenia. 
Nawet jeśli Lilian w końcu go zdobędzie. A przy tym nie znosiła dzieci. 

Patrick nie przywiązał się szczególnie do stryjów Johna i Fredericka, lecz ten pozbawiony 

mężczyzny dom był po  prostu straszny. Czy jednak musiało tak być? Przecież wcale by nie 
narzekał, gdyby mógł zamieszkać z Susan Baker. 

Odrobinę  lepiej  było  u  ciotki  Melanie,  mimo  jej  protekcjonalnej  postawy  i  pozostałych, 

nieprzyjemnych  cech  charakteru.  Przede  wszystkim  nigdy  go  nie  całowała  i  nie  nazywała 
biedactwem. No i miała psa, dalmatyńczyka, z którym wyczyniał różne figle. Spunk, bo tak 
nazywał się pies, turlał się po rabatce z kwiatami, przynosił do domu kości i, co najważniejsze, 
polubił Patricka. 

Gdyby tylko ciotka Melanie wciąż go tak nie wychwalała i nie cytowała jego powiedzeń, 

Patrick  czułby  się  nienajgorzej.  Ale  z  czasem  bał  się  nawet  otworzyć  usta,  gdyż  ciotka  z 
zachwytem powtarzała każde jego słowo kolejnemu gościowi. 

W dodatku uparła się, aby spał w dużej frontowej sypialni, podczas gdy on chciał sypiać w 

małym pokoiku na końcu hallu. Wślizgiwał się tam przy nadarzającej się okazji, gdyż stamtąd 
było widać dom na wzgórzu. Stał sobie, taki odległy, po drugiej stronie doliny pełnej liliowych 
cieni.  Czasami  letnie  mgły  zapełniały  dolinę,  ale  nigdy  nie  sięgały  tak  wysoko  jak  dom  na 
wzgórzu. Zawsze unosił się nad nimi, żyjąc tajemniczym, własnym życiem. Przynajmniej tak 
sądził Patrick. 

U ciotki Melanie czuł się zadowolony również z innego jeszcze powodu. Nikt tu nie robił 

sarkastycznych  uwag  i  nie  dręczyli  go  złośliwi  chłopcy.  Ale  nie  był  szczęśliwy.  Wkrótce 
upłynie  wyznaczony termin i będzie musiał zadecydować, z kim chce zamieszkać na długie 
dwanaście lat. 

Dzień  za  dniem  zbliżało  się  nieuniknione.  Mecenas  Atkins  już  wyznaczył  datę  podjęcia 

decyzji. 

A on nie chciał mieszkać z żadnym z nich. Więcej, nienawidził samej myśli o tym. Krewni 

byli dla niego bardzo mili. Zbyt mili, zbyt troskliwi i zbyt we wszystkim przesadzali. W Złotym 
Brzegu nawet bura byłaby dużo przyjemniejsza. 

I każdy, mniej lub bardziej zręcznie, stale próbował nastawić go przeciwko pozostałym. 
Patrick pragnął przebywać z kimś, kogo lubił i kto lubiłby jego. Lubiłby bezinteresownie, a 

nie dlatego, że miał przysporzyć opiekunowi dwa tysiące dolarów rocznie. Czuł, że gdyby stryj 
Stephen żył, ta sytuacja bardzo by go bawiła. 

Zbliżały się dziewiąte urodziny Patricka i ciotka Melanie spytała, jak chciałby je obchodzić. 

Patrick z całą naiwnością odparł, że najlepiej byłoby, gdyby mógł pojechać do Glen St. Mary i 
spędzić ten dzień u państwa Blythe’ów w Złotym Brzegu. 

background image

Ciotka  spojrzała  surowo,  a  potem  zauważyła  chłodno,  że  nie  został  zaproszony.  Patrick 

wiedział, że to nie miało znaczenia, ale zrozumiał aż nadto dobrze, iż nie otrzyma pozwolenia. 

Potem zapytał, czy mógłby przejechać się autobusem. Tym razem ciotka roześmiała się i 

rzuciła niedbale: 

— Nie uważam tego za  właściwe, kochanie. Nie sądzisz, że przyjęcie jest stosowniejsze. 

Chciałbyś  mieć  przyjęcie,  prawda?  I  zaprosić  kolegów  ze  szkoły  i  wszystkich  przyjaciół. 
Chcesz przyjęcia, no przyznaj… 

Patrick wiedział, że nikt nie weźmie pod uwagę, czy coś naprawdę sprawi mu przyjemność. 

Przyjęcie i tak się odbędzie. Nie miał pojęcia, jak ma się zachować w tej sytuacji. Musi to jakoś 
przetrwać. I pamiętać o podziękowaniu za kosztowne prezenty od ciotek i stryjów. 

— Czy mogę zaprosić Waltera Blythe’a? — zapytał. 
I znowu ciotka Melanie zachmurzyła się. Nie mogła zrozumieć lej tęsknoty za Blythe’ami. 

Nic im wprawdzie nie miała do zarzucenia, ale przecież… 

—  Kochanie,  oni  za  daleko  mieszkają.  Nie  przypuszczam,  aby  pozwolili  mu  przyjść  — 

wyjaśniła. — Poza tym nie powinieneś zadawać się z takim wiejskim chłopcem. Za kilka lat 
będziesz utrzymywał kontakty z innymi ludźmi. 

— To najsympatyczniejszy chłopiec jakiego znam — odparł Patrick. 
— Nasze gusta zmieniają się, gdy dorastamy — rzekła pobłażliwie ciotka. — Słyszałam, że 

jest bardzo rozpieszczony i do tego tchórzliwy. 

— Nieprawda! — obruszył się Patrick. — Jest miły, bardzo miły. Oni wszyscy są tacy. Pani 

Blythe jest najmilszą kobietą, jaką znam. 

— Nie znasz wielu kobiet, kochanie — zauważyła ciotka Melanie. — Oczywiście, panna 

Sperry nie była wzorem do naśladowania… Lecz chyba nie twierdzisz, że… jest milsza od… 
cóż, nawet od cioci Lilian i cioci Fanny? 

Patrick nie śmiał powiedzieć „tak”. 
Rano,  w  dzień  urodzin  Spunk  zginął  pod  ciężarówką.  Ciotka  Melanie  niezbyt  się  tym 

przejęła.  Każdy  pies  był  dobry,  byle  tylko  bronił  domu  przed  złodziejami.  Ponadto  Spunk 
sprawiał kłopoty swoją pasją do przynoszenia kości. Służące się wciąż na niego skarżyły. Ileż 
razy skompromitował ciotkę, gdy wprowadzano gości do salonu, a tam, na krześle chesterfield 
leżała  ogromna  i  starannie  obgryziona  kość.  Nie  mówiąc  już  o  sierści  na  dywanach.  Ciotka 
Melanie postanowiła teraz kupić pekińczyka. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała? 

Gdy  zabrano  ciało  biednego  Spunka,  Patrick  stał  długo  przy  furtce  skamieniały  z  żalu. 

Potem jego krew zawrzała z oburzenia. Co za głupi pomysł urządzać przyjęcie urodzinowe, 
kiedy zginął jego najlepszy przyjaciel! To było okropne i on nie zamierza tego dłużej znosić! 

Nadjechał  duży,  czerwono—żółty  autobus.  Patrick  wsunął  dłoń  do  kieszeni.  Znalazł 

pięćdziesiąt  centów.  Podbiegł  do  przystanku  i  spytał  kierowcę,  jak  daleko  może  jechać  za 
pięćdziesiąt centów. 

— Do Glen St. Maiy pewnie nie wystarczy? 
—  No,  niezupełnie  —  odparł  kierowca.  Miał  miękkie  serce  i  słabość  do  dzieci.  —  To 

dwadzieścia mil dalej. A poza tym całkiem inna trasa. Ale coś ci powiem. Zabiorę cię aż do 
Westbridge. Wskakuj. 

Smutek z powodu straty Spunka nie pozwolił Patrickowi cieszyć się od dawna upragnioną 

jazdą.  Widok  pary  psów  drepczących  szosą,  jeszcze  go  bardziej  rozżalił.  Ale  powoli, 
niezauważalnie zapominał o bólu. Wyobraził sobie, że siedzi razem z Walterem i rozmawiają o 
różnych sprawach. 

Piękna  droga  łagodnie  wznosiła  się  w  górę.  Sosnowe  lasy,  wijące  się  beztrosko  potoki, 

rozległe łąki, tak podobne do tych z okolic Glen St. Mary, ogrody pełne floksów, nasturcji i 
malw — wszystko go zachwycało. I powietrze takie czyste, i pełne blasku! W każdym mijanym 
gospodarstwie widział coś interesującego. A to kota na schodkach przed domem, mężczyznę 

background image

malującego  cembrowinę  studni,  kamienny  murek  z  drzwiami…  z  drzwiami,  które  mogły… 
powinny prowadzić do innego świata. 

Jazda  autobusem,  tak  jak  się  spodziewał,  była  bardzo  przyjemna.  Wcale  nie  czuł  się 

rozczarowany i nawet uśmiechnął się drwiąco na myśl o konsternacji w domu ciotki Melanie i 
gorączkowych poszukiwaniach. 

I wtedy go zobaczył… 
Droga przestała się wznosić, gdy osiągnęła szczyt wzgórza ledwie widocznego z miasta. 
I on tam był. Nieprawdopodobne, a jednak… Dom, o którym marzył od dawna. Nawet z 

daleka go rozpoznał. Stał na skrzyżowaniu dróg. 

Wstał i poprosił kierowcę, aby się zatrzymał. Ten zrobił to, choć odczuwał niejasny niepokój 

o  los  chłopca.  Było  w  nim  coś…  coś  dziwnego.  Jakaś  odmienność,  której  ten  poczciwy 
człowiek nie umiał sobie uzmysłowić. 

Patrick bez żalu spoglądał za odjeżdżającym autobusem. Nie zastanowił się nawet, jak wróci 

do  miasta.  Najlepiej  byłoby,  gdyby  wcale  nie  musiał  wracać.  Niech  go  szukają,  aż  znajdą. 
Rozglądał się wokół z zainteresowaniem. 

Podobała  mu  się  brama  z  łukowato  wygiętym  napisem:  „Sometyme”.  Dom  był  biały, 

licowany  deskami  i  wyglądał  przyjaźnie.  W  pewien  sposób  przypominał  Złoty  Brzeg,  choć 
tamten zbudowano z cegły. 

Las  widziany  z  tego  miejsca  wydawał  się  równie  odległy  jak  z  domu  ciotki,  ale  dookoła 

rosły  klony  o  wielkich  konarach,  brzozy  jak  smukłe  srebrne  duchy  i  mnóstwo  świerków  w 
długich rzędach wzdłuż ogrodzenia. Wyglądało tu prawie tak samo jak w Glen St. Mary. 

Najzabawniejsze było to, że gdy się patrzyło na południe, to wcale nie dostrzegało się, że 

dom stoi na wzgórzu. Przed oczami ciągnął się długi szereg farm i sadów. I dopiero wtedy, gdy 
wzrok zwracał się na północ, można było zauważyć, jak wysoko się weszło. 

Patrick  miał  wrażenie,  że  kiedyś  to  już  widział.  Może  w  innym  świecie,  który  z  każdym 

dniem stawał mu się bliższy i bardziej znany? Nawet nazwa farmy brzmiała swojsko. 

Młody  człowiek stał oparty  o furtkę i strugał drewniany  kołek.  Obok niego siedział pies, 

żółto–biały seter o pięknych ślepiach. Młody człowiek był wysoki, szczupły i opalony. Miał 
bystre niebieskie oczy i niesforną rudozłocistą czuprynę. 

Jego szczery uśmiech spodobał się Patrickowi. 
— Witaj, nieznajomy — odezwał się młodzieniec. — Co sądzisz o pogodzie? 
Głos miał również miły i dziwnie Patrickowi znany. A przecież, o ile pamiętał, nigdy się nie 

spotkali. 

— Pogoda jest w porządku — odparł Patrick. 
— Czy mam rozumieć, że inne sprawy nie przedstawiają się najlepiej? — zapytał młody 

człowiek. — Jestem skłonny zgodzić się z tobą. Choć ten widok… Czyż nie wart jest uwagi. 
Przybysze, oglądając go, zawsze pieją z zachwytu. Stąd widać okolicę w promieniu dwudziestu 
mil. Zobaczysz nawet przystań i zatokę w Glen St. Mary. Nazywa się Cztery Wiatry. 

Patrick przejęty spojrzał we wskazanym kierunku. 
— Tam mieszka Walter Blythe — oznajmił. — Czy zna pan Blythe’ów? 
— A kto ich nie zna? — odparł młody człowiek. — Lecz zostawmy w spokoju pogodę i 

widoki. Zdaje mi się, że jak wszyscy na tej fatalnej planecie masz jakieś kłopoty? 

Patrick  zapragnął  się  zwierzyć.  Było  to  dziwne  uczucie.  Bardzo  rzadko  go  doświadczał. 

Tylko wtedy, gdy był w Złotym Brzegu. 

— Naszego psa ktoś przejechał dziś rano i ja po prostu musiałem gdzieś pójść na cały dzień. 

Ciotka Melanie urządza dla mnie przyjęcie urodzinowe, ale nie mogłem zostać. 

— Jasne, że nie mogłeś. Znalazłeś się  w przykrej sytuacji… Czego to ludzie nie robią… 

Mogę zapytać, jak się nazywasz? 

— Jestem Pat Brewster. 
Młody człowiek upuścił drewniany kołek i dość długo go szukał. 

background image

— Och, tak… Cóż, ja nazywam się Bernard Andrews, a jeśli wolisz — Barney. Jak ci się tu 

podoba? 

— Podoba mi się — odparł Patrick, zastanawiając się dlaczego Barney tak mu się uważnie 

przygląda. I dlaczego ma takie uczucie, jakby go już kiedyś widział. 

Po  chwili  napięcie  we  wzroku  Barneya  zniknęło  i  w  oczach  pojawiły  się  figlarne  błyski. 

Otworzył furtkę. 

— Jeśli opuściłeś Charlottetown o jedenastej, to pewnie porządnie zgłodniałeś do tej pory. 

Zechcesz wejść i zjeść z nami obiad? 

— A nie sprawię wam kłopotu? — zapytał uprzejmie Patrick. Pamiętał, co ciotka Melanie 

mówiła o nieproszonych gościach. 

— Ani trochę. Nieoczekiwani goście nie sprawiają nam nigdy kłopotu. Po prostu dolewamy 

trochę wody do zupy. 

Pat wszedł na podwórko z radością. Barney wsunął nowy kołek do dziurki i odwrócił się, a 

wtedy zobaczył, że chłopiec głaszcze psa. 

—  Nie  pieść,  proszę,  Jiggsa,  dopóki  nie  zjemy  obiadu  —  powiedział  poważnie.  — 

Paskudnie  się  zachował,  wykradając  biednej  kotce  śniadanie.  I  to  nie  pierwszy  raz.  Ona  ma 
siedmioro  dzieci  do  wykarmienia.  Jeśli  go  będziesz  głaskał,  to  uzna,  że  mu  wybaczono. 
Wkrótce nauczy się, co mu wolno, a czego nie. Przepada za głaskaniem… Wiesz, że z każdym 
psem trzeba inaczej postępować. Jak długo tresowałeś Spunka? 

— On nie wiedział, co to dyscyplina — powiedział Pat. 
Barney pokiwał głową. — I to był błąd. Każdemu psu potrzebna jest tresura, ale większość 

wymaga indywidualnego podejścia. Po obiedzie możesz go głaskać, ile tylko zechcesz. 

Poszli w stronę domu przez ogród; trochę dziki, ale śliczny. Coś w nim mówiło o dzieciach, 

które kiedyś się tutaj bawiły. 

Przy  ścieżce  rosło  geranium  —  jak  u  Susan  Baker.  Prawdę  mówiąc,  to  dużo  rzeczy 

przypominało Złoty Brzeg. A jednocześnie wszystko było całkiem inne. Złoty Brzeg był raczej 
dostojnym ceglanym budynkiem, podczas gdy ten, to zwykły farmerski dom. 

W  starej  łódce  stojącej  na  zielonej  murawie  podwórka,  rosły  wesołe  petunie.  Weszli  po 

wygładzonych długim używaniem stopniach, które tak wyglądały, jakby istniały tu od stu co 
najmniej lat. Naprzeciwko, po drugiej stronie drogi, stał jeszcze jeden dom, także życzliwy, z 
plamką czerwieni na podwórku. 

A zza węgła wynurzył się długi szereg śnieżnobiałych kaczek. 
— Ja tu już kiedyś byłem! — wykrzyknął Pat. — Dawno temu, gdy byłem całkiem mały. 

Pamiętam to! Pamiętam takie same kaczki. 

—  Nic  dziwnego  —  rzekł  spokojnie  Barney.  —  My  zawsze  trzymamy  takie  kaczki. 

Przychodzi tu wielu ludzi. Sprzedajemy jajka. 

Patrick  tak  był  przejęty  swym  odkryciem,  że  ledwie  zauważył  kotkę,  która  powitała  go 

uprzejmym miauknięciem. Siedziała obok koszyka pełnego kociąt. Mimo niecnych poczynań 
Jiggsa wyglądała na dobrze odżywioną. 

— Chciałbyś może kociaka? — zapytał Barney. — My wszyscy lubimy koty, ale osiem to 

trochę  za  dużo,  nawet  na  Sometyme.  Walter  ze  Złotego  Brzegu  zamówił  jednego…  ku 
wielkiemu oburzeniu Susan. 

— Och, to pan zna mieszkańców Złotego Brzegu! — zawołał Pat, czując jakąś nową, żywą 

więź z Barneyem. 

— Znam dobrze młode pokolenie. Przychodzą czasem po jajka, choć to szmat drogi. A oto 

ciocia Holly — dodał Barney, otwierając brązowe, kuchenne drzwi. Tylko się nie bój. Wszyscy 
dobrzy ludzie są jej przyjaciółmi. 

Pat  nie  bał  się  ani  trochę  tej  drobnej,  kruchej  kobiety  o  pomarszczonej  twarzy.  Od  razu 

spodobało mu się jej szczere, życzliwe spojrzenie. 

background image

Zaprowadziła go do malutkiej sypialni obok kuchni i zostawiła, aby umył się przed obiadem. 

Pat pomyślał, że sypialnia jest stara i przytulna. Taka jak cały dom. Taka jak ciocia Holly. Na 
podłodze leżał wytarty lecz czysty dywanik i stały miednica i dzbanek z niebieskiego fajansu. 

Jedne  drzwi  z  pokoju  prowadziły  wprost  do  ogrodu.  Teraz  stały  otworem,  przyciśnięte 

wielką,  różową  muszlą.  Zaraz…  zaraz…  gdzie  to  on  widział  taką  muszlę?  I  nagle  sobie 
przypomniał. Susan Baker taką samą podpiera drzwi swej sypialni. Mówiła, że przywiózł ją z 
Indii Wschodnich jej wuj, marynarz. 

Pat  pomyślał,  jak  wspaniale  byłoby  wślizgnąć  się  do  tego  łóżka,  pod  kołdrę  z  barwnych 

kwadratów, zostawić drzwi otwarte i wypatrywać gwiazd na niebie. Od  razu wiedział, że to 
próżne  marzenie.  Na  długo  przed  zapadnięciem  nocy  ciotka  Melanie  go  odnajdzie.  Choćby 
miała zawiadomić policję. 

— Chcesz obiad teraz, czy poczekasz, aż go podadzą — zażartował Barney, gdy Pat wrócił 

do kuchni z rękami tak wyszorowanymi, jak tylko można sobie wyobrazić. 

—  Chętnie  zjem  teraz  i  dziękuję  —  uśmiechnął  się  Pat.  Był  to  pierwszy  w  jego  życiu 

spontaniczny, wesoły uśmiech, choć uczono go grzecznie 

się uśmiechać. 
Później okazało się, że nie ma żadnej zupy. Za to pojawiła się w obfitości szynka z frytkami. 

Barney podał mu pełen talerz. 

— Przypuszczam, że chłopięce apetyty nie zmieniły się od moich czasów — powiedział. — 

Wiem, że Susan Baker zawsze się skarży, że nigdy nie może zaspokoić apetytów chłopców ze 
Złotego Brzegu. Dziewczęta, to co innego… 

Pat odkrył, że jest bardzo głodny i nic nigdy mu bardziej nie smakowało. Nie zachęcano go 

do  rozmowy.  Barney  pogrążył  się  we  własnych  myślach.  Pat  miał  wrażenie,  że  nie  są  zbyt 
przyjemne, choć nie pojmował, jak ktoś mieszkający na farmie Sometyme może nie czuć się 
szczęśliwy. 

Jiggs usadowił się obok niego i od czasu do czasu pojednawczo uderzał ogonem o podłogę. 

Raz wyszedł na ganek i polizał kotkę po łebku. Jeszcze nie skończył się czas pokuty, ale Pat co 
chwila podsuwał mu kąsek szynki, podczas gdy Barney udawał, że tego nie widzi. 

Na deser była szarlotka z bitą śmietaną. Patrick miał wrażenie, że trafił na ucztę bogów. 
— Jak masz zamiar spędzić popołudnie, Pat? — zapytał Barney, gdy nikt nie mógł przełknąć 

ani  kęsa  więcej.  Ściśle  mówiąc,  ciocia  Holly  nie  jadła  dużo  i  tylko  dziobała  widelcem  na 
talerzu.  A  i  Barney  okazywał  mniej  apetytu,  niż  można  by  oczekiwać  od  człowieka  jego 
wzrostu. 

— Czy mógłbym spędzić popołudnie tutaj? — poprosił Pat. 
— To zależy tylko od ciebie — rzekł Barney. — Ja muszę naprawić ogrodzenie za stodołą. 

Chcesz mi pomóc? 

Patrick wiedział, że Barney mówi to z grzeczności. Jak mógł mu pomóc? Ale chciał z nim 

pójść. Barney wyciągnął rękę i Pat ujął jego dłoń w swoją. 

— Nie sądzisz, że twoja rodzina martwi się o ciebie — zapytał Barney. — Z kim mieszkasz, 

przynajmniej w tej chwili? 

Pat odpowiedział. 
—  No,  cóż…  Pójdę  i  zadzwonię  do  nich.  Powiem,  że  spędzisz  popołudnie  na  farmie 

Sometyme i wrócisz wieczorem. Co ty na to? 

— To chyba najlepsze wyjście — odparł Pat żałośnie. Wprost nienawidził myśli o powrocie 

do ciotki Melanie. Ale oczywiście musiał to zrobić. 

— Chciałbym tu zostać na zawsze — powiedział rozmarzonym głosem. 
Barney pominął milczeniem tę wypowiedź. 
— No, to chodźmy — odezwał się wreszcie, wyciągając do Pata rękę. 
— Jak do dobrze, że nie ma pulchnej dłoni — myślał Pat. — Jego ręka przypomina w dotyku 

rękę doktora Blythe’a. 

background image

—  Cieszył  się  również  z  tego  powodu,  że  Barney  go  polubił.  Tak  prawdziwie  i 

bezinteresownie. W jakiś sposób to sobie uświadomił. 

Barney naprawiał ogrodzenie za stodołą, a Pat siedział na wielkim omszałym głazie w cieniu 

świerkowego lasku. Niekiedy przychodziło mu do głowy, że Barney krząta się przy ogrodzeniu 
bez  specjalnego  zapału.  Ale  pewnie  tak  mu  się  tylko  wydawało.  Przecież  każdy  byłby 
zainteresowany takim uroczym płotkiem, zrobionym z długich prętów, wijącym się jak wąż i 
pięknie obrośniętym dzikimi roślinami. 

Daleko, bardzo daleko stąd, za złocistymi wydmami szumiało morze. Wszystko było takie, 

jak ten obraz wyłaniający się z pamięci. Wspomnienie z każdą chwilą stawało się wyraźniejsze. 

Nad wierzchołkami drzew przepływały stadka delikatnych obłoków,  a dookoła unosił się 

zapach przesyconej słońcem trawy.  Głębokie,  cudowne szczęście przeniknęło go na wskroś. 
Nigdy, nawet w Złotym Brzegu, nie wyobrażał sobie, że życie może być takie wspaniałe. 

Pragnął tu pozostać na zawsze. Ciotka Melanie i reszta rodziny są oddaleni o miliony mil i 

lat. Wiedział, że wieczorem musi wrócić do brzydkiego domu ciotki i, że jakoś mu wybaczą. 
Ale popołudnie należało do niego! 

Na  podwieczorek  ciocia  Holly  przyniosła  mu  dużą  kromkę  chleba  z  masłem  i  syropem 

klonowym.  Zupełnie  jak  Susan  Baker  w  Słonecznym  Brzegu.  Był  zdumiony,  gdy  na  widok 
chleba poczuł głód i bardzo mu smakowało to proste jedzenie. 

Podszedł Barney i usiadł obok. 
— Przyjemnie być właścicielem tych wszystkich pól? 
—  Gdyby  do  mnie  należały,  mówię  ci,  czułbym  się  jak  w  raju.  —  Powiedział  to  z  taką 

goryczą i żalem, że Pat nie śmiał zadawać żadnych więcej pytań. A więc kto był właścicielem 
farmy  Sometyme  jeśli  nie  Barney?  Patrick  był  całkowicie  pewien,  choć  znowu  nie  umiałby 
wyjaśnić dlaczego, że Barney nie jest najemnym robotnikiem. 

On powinien być właścicielem Sometyme Farm. O co tu chodzi? 
Jak tylko Pat skończył jeść, wrócili na podwórko. Po drodze Pat poczuł, jak ręka Barneya 

zaciska się wokół jego dłoni. 

Z domu po drugiej stronie drogi szła ku nim dziewczyna. Włosy o takiej barwie jak u Rilli 

Blythe  pokrywał  błękitny  szal.  Świeżą,  lekko  ogorzałą  od  wiatru  twarz  rozświetlała  para 
wesołych, orzechowych oczu. Była pięknie opalona, a szła tak lekko, jakby za chwilę miała 
pofrunąć.  Pat  pomyślał,  że  przypomina  mu  pachnące  geranium,  świeży  chleb  i  te  odległe, 
złociste wydmy. Obok niej dreptała mała dziewczynka w czerwonej sukience w turecki wzór. 

—  Czyżby  to  były  Barbara  Anne  i  Mała  Indianka?  —  udawał  zdziwienie  Barney.  Pat 

wiedział, że Barney dużo wcześniej zauważył, jak nadchodziły. 

I  przechwycił  też  spojrzenie  Barneya.  Choć  właściwie  to  bardziej  interesowała  go  mała 

dziewczynka w czerwonej sukience. 

— A kogóż to widzimy? — zawołała Barbara Anne. Jej głos był taki jak wygląd — świeży i 

wesoły. A mimo to Pat wyczuł, że zbiera się jej na płacz. 

—  To  jest  Pat  Brewster  —  odparł  Barney,  kiedy  przekroczyły  już  furtkę.  Wyglądała  na 

często używaną. 

— Słyszałaś zapewne o Patricku Brewsterze? — zapytał niedbale Barney. 
W oczach Barbary Annę pojawił się dziwny wyraz. Pat był przekonany, że wiedziała o nim 

niemało. Trudno w to było uwierzyć. Ale czyż cały ten dzień nie był pełen niezwykłych wrażeń 
i przygód? Pat niemal uwierzył, że to wszystko mu się tylko śni. 

Wesołe  oczy  Barbary  Annę…  czy  rzeczywiście  były  takie  wesołe?  Zatrzymały  się  na 

Patricku  i  na  twarzy  jej  pojawił  się  uroczy,  szeroki  uśmiech;  taki  sam  jak  u  pani  Blythe. 
Dlaczego wszystko na farmie Sometyme przypominało mu Złoty Brzeg? Przecież oba domy 
nie były do siebie podobne. Ani tym bardziej zamieszkujący je ludzie. 

Ale Pat miał wrażenie, że zna Barbarę Annę od lat. I wcale by się nie obraził, gdyby ona 

nazwała go biedactwem. Nawet zniósłby bez przykrości jej pocałunek. 

background image

— A to jest Mała Indianka — przedstawił Barney. 
I stała się rzecz nieprawdopodobna. Oto mała dziewczynka w czerwieni stała przed nim i 

pokazywała mu język! To musiał być sen. Ale jaki piękny sen! Pat miał nadzieję, że dużo czasu 
upłynie, nim się obudzi. 

Barbara  Anne  potrząsnęła  energicznie  Małą  Indianką,  lecz  ta  nie  zwróciła  najmniejszej 

uwagi na ten gest i znowu wyciągnęła język. Śliczny języczek — czerwoniutki jak jej wargi i 
sukienka. 

Potem zrobiła potrójny piruet na palcach bosej stopy i usiadła na wielkim głazie leżącym 

przy  furtce.  Pat  miał  ochotę  usiąść  obok  niej,  ale  się  trochę  wstydził  i  przycupnął  na 
odwróconym  dnem  do  góry  wiaderku.  Zerkali  na  siebie  ukradkiem,  a  w  tym  czasie  Barbara 
Anne  i  Barney  gawędzili,  lecz  oczy  ich  mówiły  zupełnie  co  innego  niż  usta.  Pat  znowu  się 
zdziwił, skąd to wie, ale we śnie wszystko jest możliwe. 

Rozmawiali  półgłosem  i  nie  przyszło  im  do  głowy,  że  Pat  słyszy  każde  słowo.  Pat  miał 

doskonały słuch. 

— Postanowiłam jednak wyjechać na zachód — rzuciła jakby od niechcenia Barbara Anne. 
— Źle ci na Wzgórzu? — zapytał równie niedbale Barney. 
— Och, nie! Wszystko jest w najlepszym porządku… 
Głos Barbary Annę świadczył o tym, że nic nie jest w porządku i Pat, wyczuwając to, bardzo 

się zaniepokoił. 

— Po prostu, jak ci wiadomo, przebywanie w tym samym miejscu jest nużące. 
Nużące? Przebywanie w Sometyme?… 
—  Nie  lubię  cię  —  zauważyła  Mała  Indianka.  Ale  w  tej  chwili  jej  uczucia  nie  miały 

znaczenia.  Mała  Indianka  oburzona  obojętnością  Pata  schowała  języczek  i  całą  uwagę 
poświęciła Jiggsowi. 

— Farma Sometyme jest rzeczywiście nudnym miejscem — zgodził się Barney. 
—  I  towarzystwo  kochającego  brata  i  jego  żony,  nie  mówiąc  o  absolutnie  uroczej  Małej 

Indiance, może nie wystarczać — ciągnęła Barbara Anne. Podniosła kotkę i przycisnęła ją tak 
mocno  do  siebie,  że  biedne  zwierzę  zaczęło  miauczeć  i  wyrywać  się.  —  Zwłaszcza,  kiedy 
człowiek czuje się absolutnie niepotrzebny! Czy Mała Indianka dostanie jedno z kociąt? 

—  Nawet  wszystkie,  jeśli  chce  —  odparł  Barney.  —  Naturalnie,  oprócz  tego  obiecanego 

Walterowi Blythe. 

— Chcesz powiedzieć, że potrzebny im jeszcze jeden kot? Myślałam, że Susan… 
—  Susan  nie  rządzi  w  Złotym  Brzegu,  choć  wielu  ludzi  tak  uważa.  Więc  naprawdę 

wyjeżdżasz na zachód? 

I znowu Pat wyczuł, jak wiele zależy od tej odpowiedzi. Spróbował zwrócić na siebie uwagę 

Małej Indianki, lecz bez powodzenia. 

— Długo cię tu nie będzie? — zapytał obojętnie Barney. 
— Cóż, ciocia Ella chce mnie zatrzymać przez zimę — Barbara Anne ostrożnie postawiła 

kotkę na ziemi i najwyraźniej zbierała się do odejścia. 

— A prawdopodobnie zatrzyma dłużej — dodał Barney. 
— Bardzo prawdopodobne — zgodziła się Barbara Anne. 
— A tak szczerze, to zamierzasz tam pozostać? — dopytywał się Barney. 
—  Och,  wiesz,  jakie  są  możliwości  na  zachodzie  —  odparła  Barbara  Anne.  —  Mała 

Indianko, idziemy! I tak zabrałyśmy tym ludziom zbyt wiele cennego czasu. 

—  Nie  chcę  stąd  odchodzić  —  powiedziała  Mała  Indianka.  —  Chcę  zostać  i  bawić  się  z 

Patem. 

— Cóż… —zaczął Barney. 
Pat, pomimo radości, jaką napełniło go wyznanie Małej Indianki, poczuł, że powiedzenie 

tego „cóż” tak lekko i swobodnie, kosztowało Barneya, który nagle postarzał się o dziesięć lat, 

background image

ogromnie dużo wysiłku. Tego dnia Pat tyle przeżył, że i on miał wrażenie, jakby był o dziesięć 
lat starszy. 

—  Na  pewno  będziesz  się  doskonale  bawiła.  Bardzo  by  mi  cię  brakowało..  .  gdybym… 

zostawał na Wzgórzu, ale ja też wyjeżdżam. 

Świadomość  nieopisanej  pustki  i  smutku  przeniknęła  Pata.  Sen  już  nie  był  piękny  i 

zapragnął się z niego obudzić. 

Barbara Anne powiedziała tylko: — Och! 
Mała  Indianka  widząc,  że  jej  próby  nawiązania  bliższych  stosunków  zostały  odrzucone, 

znowu zajęła się Jiggsem. 

— Tak… hipoteka ostatecznie spada nam na głowę. 
—  Och!  —  westchnęła  Barbara  Anne.  Pat  zapragnął,  żeby  kotka  przestała  mruczeć.  Ten 

dźwięk stanowił dysonans z tym wszystkim, co się teraz działo. 

— Tak. Ale… wiesz… tak bywa z hipotekami. 
— Lecz może… 
— Nie. Nie ma żadnych wątpliwości. Wczoraj Pursey przedłożył swoje ultimatum. 
— Och! 
Wesołe oczy Barbary Annę zamgliły się i pociemniały. 
Pat wiedział, że gdyby była sama, zaczęłaby płakać. Ale dlaczego? Za dużo w tym śnie było 

zagadek i tajemnic. Nawet Mała Indianka. Bo, dlaczego na przykład udawała, że jest bardzo 
zajęta Jiggsem, skoro wprost umierała z chęci pokazania mu języka? 

— To okropne! To po prostu okropne! — mówiła z oburzeniem Barbara Anne. 
— Czym ona się tak przejmuje? — dziwił się Pat. 
— Cztery wasze pokolenia w Sometyme! I jeszcze po tym, jak tak ciężko pracowałeś! 
Mała Indianka odwróciła się od Jiggsa i próbowała schwytać kotkę, ale Pat jej nie pozwolił. 

Może, gdyby tego nie zrobił, pokazałaby mu język? 

— Gdybyś nie  wydał tyle na operację cioci  Holly!  —  Barbara Anne wydawała się coraz 

bardziej wzburzona. 

Mała Indianka zaczęła wyciągać kolec z bosej stopy. Pat pragnął mieć tyle śmiałości, aby jej 

pomóc. Przynajmniej przytrzymać tę małą opaloną stopkę, ale… 

—  Teraz,  kiedy  ciocia  czuje  się  dobrze  i  mógłbyś  nadrobić  zaległości,  on  pozbawia  cię 

prawa wykupu! 

Co znaczyły te ostatnie słowa? 
Mała Indianka wyciągnęła cierń samodzielnie i zapatrzyła się na dalekie morze. Pat doszedł 

do wniosku, że nie przepada za takimi samodzielnymi kobietami. 

—  Nie  winie  Purseya  —  mówił  Barney.  —  I  tak  wykazał  dużo  cierpliwości.  Ani  centa 

procentów przez dwa lata! Gdybym mógł złożyć mu jakąś rozsądną propozycję nadrobienia… 
ale teraz nie ma o tym mowy. Och, dobrze wiem, że zostałem pokonany! 

— I co masz zamiar robić? — głos Barbary Annę stał się bardzo łagodny. 
— Och, nie umrzemy z głodu. Zaproponowano mi pracę na lisiej farmie. Starczy dla mnie i 

cioci na skromne utrzymanie. 

— Ty, na lisiej farmie! — rzuciła pogardliwie Barbara Anne. 
—  Każdy  musi  jeść.  Dobrze  o  tym  wiesz.  Przyznaję,  że  nie  podchodzę  do  tego  z 

entuzjazmem. To okropne, doglądać uwięzionych w klatkach stworzeń. 

Gorycz w głosie Barneya była przejmująca i sprawiała ból. Pat zapomniał nawet o Małej 

Indiance i jej języczku. Tak, na pewno nastała pora przebudzenia. 

Barbara Anne rozluźniła niebieski szal, jakby nagle zaczął ją dusić. Jeszcze bardziej zniżyła 

głos, ale Pat i tak słyszał wszystko. Tak to już jest w snach. Lecz co ona mówi? Pat tym razem 
naprawdę zapomniał o Małej Indiance. 

— Och, gdybyś… gdybyś zgłosił swoje prawo, kiedy umarł Stephen Brewster! Masz takie 

samo prawo do opieki nad nim jak ci w mieście. Nawet większe, znacznie większe! Oni są tylko 

background image

przyrodnim  rodzeństwem…  Wtedy  mógłbyś  spłacić  hipotekę.  Chciałam,  żebyś  to  zrobił. 
Wiesz, że chciałam. Ale mężczyźni nigdy nie słuchają kobiet! 

O czym ona mówi? Sny są takie dziwaczne. Mała Indianka znalazła kolejny kolec, ale Pata 

w tej chwili to nie obchodziło. Więc Barbara Anne wiedziała coś o stryju Stephenie? I co ma z 
tym wspólnego Barney? 

— Ja się nie nadawałem, Barbaro Annę. Taka stara, leżąca na odludziu farma… 
— Jak on może tak mówić o Sometyme — pomyślał Pat. 
— Tylko rejonowa szkoła, do której mógłby chodzić… 
— A czy w Złotym Brzegu dzieci Blythe’ów nie chodziły też do jonowej szkoły? — myślał 

oszołomiony Pat. 

— No i tylko stara ciocia Holly do opieki… To nie byłoby w porządku wobec dzieciaka. 
— Znacznie bardziej w porządku niż sobie wyobrażasz — odparła poruszona do żywego 

Barbara Anne. — Mężczyźni, to najgłupsze stworzenia na świecie. 

Mała Indianka spojrzała tak, jakby się z tym całkowicie zgadzała. 
— No i moja duma… 
—  O,  właśnie…  twoja  duma!  —powiedziała  Barbara  Anne  taktownie,  że  nawet  Mała 

Indianka drgnęła, a Jiggs rozejrzał się wokół zaniepokojony. — Nie mów mi tylko o swojej 
dumie! Wiem o niej wszystko. Ty byś dla niej poświęcił nawet… 

Pat  czuł,  że  nie  powinien  pozwolić,  aby  mówiła  takie  rzeczy  Barneyowi.  Ale  jak  ją 

powstrzymać? I musi się najpierw dowiedzieć, co ma z tym wspólnego stryj Stephen Brewster. 

—  Niezupełnie  —  rzekł  Barney.  —  Lecz  nie  jestem  robakiem.  Ci  Brewsterowie  z  góry 

traktowali  moją  siostrę,  kiedy  została  żoną  ojca  Pata.  Zupełnie  jakby  była  jakąś 
bezwartościową istotą. Wiesz o tym tak Z samo dobrze jak ja. 

—  A  kimże  są  ci  Brewsterowie?  —  zapytała  Barbara  Anne  pogardliwie.  —  Wiadomo 

przecież, w jaki sposób dorobili się majątku. Nie mają powodów do dumy. No i… te ich dwa 
pokolenia przy sześciu Andrewsów! 

— Wiem, ale nie miałem zamiaru czołgać się przed nimi na kolanach — stwierdził z uporem 

Barney. — A poza tym, oni by go nie oddali. 

— Czy mecenas Atkins cię nie zawiadomił? 
— O, tak! 
—  I  nic  by  nie  mogli  zrobić,  gdyby  on  chciał  tu  przyjść.  Mecenas  Atkins  jest  uczciwym 

człowiekiem. A wszyscy wiedzą, jaki testament zostawił Stephen Brewster. 

— On to zrobił umyślnie, aby mnie upokorzyć — oznajmił Barney. 
—  Myślał,  że  zgłoszę  swoje  prawo,  a  chłopiec  mnie  wyśmieje.  Co  pewnie  by  i  zrobił… 

Sądzisz, że dzieciak wychowany w Oaklands wybrałby to? 

Barney  wskazał  starą  furtkę  i  dom,  któremu  przydałaby  się  warstwa  świeżej  farby  i 

przestarzałą  żniwiarkę  na  podwórku.  Ale  Patowi  zdawało  się,  że  pokazuje  wesołą  łódkę  z 
petuniami i Jiggsa, sypialnię z drzwiami wychodzącymi na ogród i długą, jedwabistą łąkę za 
ogrodem, i niewidoczną szkołę, w której chłopcy mówiliby do niego Pat. 

Wstał  i  drżąc  na  całym  ciele,  podszedł  do  Barneya.  Nie  wiedział,  czy  zdoła  cokolwiek 

powiedzieć, ale postanowił spróbować. Były sprawy, o jakich należało mówić… i wyglądało na 
to,  że  tylko  on  może  lub  chce  to  zrobić.  Mała  Indianka  zrezygnowała  z  wyciągania  kolca  i 
patrzyła na niego z dziwnym wyrazem twarzy. Jiggs zaczął machać ogonem, jakby przeczuwał, 
że za chwilę coś się wydarzy. 

— Ty jesteś moim wujem — zaczął Pat, wlepiając swoje szare oczy w niebieskie Barneya. 

W  te  niebieskie  oczy  pełne  bólu.  Jakie  to  dziwne,  że  nigdy  dotąd  nie  dostrzegł  cierpienia 
maskowanego śmiechem. 

Barney drgnął. Czyżby chłopiec słyszał ich rozmowę? Barbara Anne też drgnęła. No i Mała 

Indianka, ale ona chyba z powodu szczególnie dużego ciernia w palcu. Jiggs zaczął uderzać 

background image

ogonem  mocniej  niż  dotychczas.  Kotka  zdawała  się  mruczeć  dwa  razy  głośniej.  Wszystkie 
kaczki kwakały jednocześnie. 

—  Tak  —  rzekł  Barney  poważnie.  —  Jestem  najmłodszym  bratem  twojej  matki.  Byłem 

jeszcze dzieckiem, kiedy wyszła za Brewstera. To twój rodzinny dom… 

— Myślę… myślę, że już go kiedyś widziałem — powiedział Pat. — Choć nie wiem, jak to 

się mogło stać. 

—  Czułeś  to,  nawet  jeśli  nie  widziałeś,  prawda?  —  zagadnęła  Barbara  Anne.  —  Ludzie 

często wyczuwają różne rzeczy, o których nic nie mogą wiedzieć. Chodziłam do szkoły z twoją 
mamą.  Była  oczywiście  dużo  starsza  ode  mnie…  ale  najsłodsza  ze  wszystkich  znanych  mi 
kobiet. 

—  Tak  pragnąłem  cię  zobaczyć,  Pat  —  powiedział  Barney.  —  Raz  tylko  cię  widziałem, 

kiedy miałeś cztery lata. Przywiozła cię matka, kiedy pewnego dnia Stephen Brewster wyjechał 
z domu. 

— Zapamiętałem to! — wykrzyknął Pat. — Wiedziałem, że już tu kiedyś byłem. 
— Ale rodzina twego ojca nie pozwalała ci odwiedzać nas — ciągnął Barney. — A kiedy 

ona  umarła…  sądziłem,  że  nie  ma  sensu  się  starać.  Pojechałem  do  Złotego  Brzegu,  gdy 
usłyszałem, że masz tam być… i spóźniłem się jeden dzień… Już wróciłeś do domu. 

— Do domu! — wykrzyknął Pat. — Do domu — powtórzyła Mała Indianka, chcąc zwrócić 

na siebie uwagę. 

I nagle Pat podjął decyzję. Tylko jedna rzecz była naprawdę ważna. 
— Skoro jesteś moim wujem, to chcę mieszkać z tobą — oświadczył. — Ty nie wziąłbyś 

mnie z powodu pieniędzy, no nie? 

— Chętnie bym cię wziął, nawet gdybyś nie miał jednego centa — odrzekł Barney szczerze. 
— Wziąłbyś dla mnie samego? — upewniał się Pat. 
— Tak. Lecz uczciwie mówiąc, te pieniądze bardzo mogłyby mi pomóc, Pat. 
— Zatrzymać Sometyme? — stwierdził bystro Pat. 
— Tak. A skąd o tym wiesz? 
— Po prostu wiem i już. A będziesz mnie karał, kiedy na to zasłużę? 
— Jeśli mi będzie wolno — odparł Barney, rzucając wymowne spojrzenie na Barbarę Annę, 

która  zdawała  się  bez  reszty  pochłonięta  zabawą  z  Jiggsem.  Mała  Indianka  dalej  wyciągała 
sobie kolce ze stopy. 

Pat zdziwił się. A któż miał prawo zabronić Barneyowi dać mu burę? Przecież ciocia Holly 

na pewno nie będzie się wtrącać. Ale najważniejsza sprawa nie została załatwiona do końca. 

— Muszę mieszkać z tobą — powiedział Pat zdecydowanie. — Ja mogę… wiesz o tym. 

Mogę wybrać sobie tego, z kim chcę mieszkać. 

— Czy byłbyś tu szczęśliwy, Pat? 
— Czy będę szczęśliwy? Tutaj? — Pat spojrzał na dom, na Barbarę Annę i Małą Indiankę, 

która  nieoczekiwanie  zapomniała  o  kolcach  i  pokazała  mu  język.  —  Och,  wujku  Barneyu! 
Wujku Barneyu! 

— Co ty na to Barbaro Annę? — zagadnął Barney. 
— To chyba nie mój interes — odparła Barbara Anne. 
—  Jasne,  że  nie  —  rzekł  sobie  w  duchu  Pat  i  zdziwił  się,  dlaczego  Barney  nagle  się 

roześmiał. Takim prawdziwym, młodym, pełnym nadziei śmiechem. Jakże niepodobnym do 
tego, który Pat dotychczas słyszał. 

Jaki  śliczny  rumieniec  wypłynął  na  policzki  Barbary  Annę.  I  jaka  szkoda,  że  ona  musi 

wyjechać! Pat poczuł, że chciałby przebywać blisko niej. Ale przynajmniej nie zabierze ze sobą 
Małej  Indianki.  Dlaczego  jednak…  dlaczego  Barney  nie  odpowiedział  na  jego  pytanie.  W 
końcu chodziło o najważniejszą dla Patricka rzecz. 

— Widocznie czasami cuda się zdarzają — powiedział w końcu Barney. — Taki cud spadł 

nam z nieba w twojej osobie, Pat. Będzie piękna walka. 

background image

— Musi być walka? — zapytał Pat. Będą radzi się mnie pozbyć. Nikt mnie nie lubi. 
— Może nie, ale za to lubią… zresztą, nie to jest ważne. Wydaje mi się, że obaj jesteśmy 

ulepieni z tej samej gliny. Sometyme jest gotowa cię przyjąć. 

Pat znowu usiadł na odwróconym wiaderku. Czuł, że nie utrzyma się na nogach ani minuty 

dłużej. Nie mógł zrozumieć, co Barney miał na myśli mówiąc o walce, ale był przekonany, że 
to Barney zwycięży. Co się teraz dzieje z Barbarą Annę? Czyżby płakała? 

Ucieszył się, kiedy Mała Indianka pokazała mu język. Wszystko było bardziej realne. Bądź 

co bądź, to nie mógł być… 

— To nie jest sen, prawda? — spytał z obawą. 
— Nie. Choć mi się wydaje, że tak — stwierdził Barney. — Ale to rzeczywistość. Miałaś 

rację Barbaro Annę. Już dawno powinienem zgłosić swoje prawo do niego. 

— Cuda się zdarzają — przedrzeźniała go Barbara Anne. — Mężczyzna przyznający się do 

pomyłki! 

— Dziękuję ci wujku Barneyu — rzekł Pat. — To strasznie miło z twojej strony, że chcesz 

mnie wziąć do siebie. 

— Strasznie — zgodził się Barney. Roześmiał się znowu i Barbara Anne też się zaśmiała, 

choć trochę rzewnie. Nawet Mała Indianka… A właściwie… to jak ona ma na imię? Musi się 
tego jak najprędzej dowiedzieć. Na pewno nie pozwoli, aby ktoś obcy mówił do niej „Mała 
Indianko”.  A  jak  ma  się  zwracać  do  Barbary  Annę?  Ale  to  nie  ma  znaczenia,  skoro  ona 
wyjeżdża. Przecież ona wyjeżdża… czy dlatego płakała? 

— Ja… ja nie chcę, żeby pani wyjeżdżała na zachód — powiedział uprzejmie Pat. Naprawdę 

tego nie chciał. 

— Och! — Barney znowu się roześmiał. Długim, niskim i zaraźliwym śmiechem. Pat czuł, 

że on by każdego pobudził do śmiechu, nawet… stryja Stephena. Albo pannę Cynthie Adams. 
— To byłby największy cud na tym pełnym cudów świecie — pomyślał Patrick. — Cóż za 
wspaniałe urodziny! 

Ale co mówi Barney? 
— Cóż — powiedział, ciągle się śmiejąc. — Teraz Barbara Anne nie pojedzie na zachód. 
— A dokąd? — zapytał Pat. 
— Oto jest pytanie. Dokąd pojedziesz, Barbaro Annę? 
Twarz  Barbary  Annę  oblał  rumieniec.  —  Ja…  mogłabym…  przenieść  się  do  domu 

naprzeciwko. Co… co o tym sądzisz, Barneyu? 

— Sądzę, że to doskonały pomysł — odparł Barney. — Skoro już zaszczyciłaś mnie prośbą 

o radę. 

— Chyba… chyba tym razem ją przyjmę — odpowiedziała z namysłem. 
Pat miał wrażenie, że zarówno Barney jak Barbara Anne chcieliby, aby on i Mała Indianka 

znaleźli się daleko stąd. I zdumiało go, że wcale nie było mu z tego powodu przykro. 

Ale najpierw musi się dowiedzieć jednej rzeczy. A potem zapyta Małą Indiankę, czy pójdzie 

z nim obejrzeć kocięta. 

— Dokąd wybiera się Barbara Anne? — dopytywał się. — Naprzeciwko jej domu jest tylko 

Sometyme. 

Barbara Anne i Barney wybuchnęli śmiechem. 
— Chyba pozwolimy jej zamieszkać z nami w Sometyme. Chciałbyś ją mieć tutaj? 
— Jeszcze jak — rzekł z wielką powagą Pat. — Czy Mała Indianka też się przeniesie? 
— Obawiam się, że rodzice nie zechcą jej oddać — rzekł wesoło Barney. — Ale nie martw 

się, będziesz ją widywał częściej, niż przypuszczasz. Może nawet będziesz miał jej dość. 

— Nonsens — oświadczył Pat. 
Dotychczas  nigdy  nie  pozwolił  sobie  na  takie  odezwanie  się.  Lecz  w  Sometyme  można 

mówić różne rzeczy. A co tam opowiada Mała Indianka? 

background image

—  Chodźmy  zobaczyć  kocięta.  Może  mamusia  pozwoli  mi  wziąć  jednego.  Szkoda,  że 

Walterowi Blythe obiecano tego najładniejszego. Nie lubię Waltera, a ty? 

— Dlaczego nie lubisz? — zapytał Pat, czując że kocha Waltera całym sercem. 
—  Bo  on  nie  zwraca  uwagi  na  to,  czy  mu  pokazuję  język,  czy  nie  —  oznajmiła  Mała 

Indianka. 

Poszli  obejrzeć  kocięta  i  zostawili  Barneya  i  Barbarę  Annę  wpatrzonych  w  siebie. 

Przynajmniej tak długo, dopóki nie stracili ich z oczu. 

— Ale walkę stoczysz z tymi Brewsterami! — zauważyła Barbarę Annę. 
— Teraz mogę walczyć z całym światem. I pokonam go — odparł Barney. 

background image

P

OJEDAIE

 

 
Panna Shelley postanowiła wybrać się do Lowbridge, aby przebaczyć Lisie Stephens, która 

trzydzieści lat temu zabrała jej Ronalda Evansa. 

Zanim się na to zdecydowała, stoczyła ze sobą długą walkę. Noc po nocy biła się z myślami 

i  tak  zmizerniała,  że  jej  siostrzenica  w  tajemnicy  zasięgnęła  porady  doktora  Blythe’a  i 
przyniosła ciotce lekarstwo. 

Ale panna Shelley nie chciała zażywać lekarstwa. Dalej zmagała się z sobą. Każdego ranka 

przyznawała  się  do  porażki.  Wiedziała  jednak,  że  nie  będzie  mogła  spojrzeć  w  oczy 
wielebnemu pastorowi Meredithowi, dopóki nie odniesie zwycięstwa. 

— Musimy wybaczać. Nie powinniśmy chować w sercach urazy i goryczy. Nie powinniśmy 

pamiętać  o  wyrządzonych  krzywdach  —  mówił  pastor.  Wyglądał  przy  tym  jak  natchniony 
prorok. 

Prezbiterianie z Glen St. Mary, a zwłaszcza panna Shelley, uwielbiali go. Był wdowcem i 

miał rodzinę, lecz ona nie przyjmowała tego do wiadomości. Nie zmieniła też swego zdania o 
pani  doktorowej  Blythe,  po  tym  jak  usłyszała,  że  ta  po  kazaniu  powiedziała  do  męża:  — 
Przypuszczam, że teraz muszę przebaczyć Jossie Pye. 

Panna Shelley nie miała pojęcia, kim jest Jossie Pye ani czego dotyczyły niesnaski między 

nią i doktorową. Była jednak pewna, że to nie mogło być nic równie gorzkiego i bolesnego jak 
to,  co  się  stało  między  nią  a  Lisie  Stephens.  Panna  Shelley  nie  mogła  sobie  wyobrazić  pani 
Blythe noszącej w sercu urazę przez trzydzieści lat. Lubiła ją, lecz uważała, że na coś takiego 
jest zbyt niefrasobliwa. Dawno już doszła do wniosku, że należy żałować, iż doktor Blythe nie 
ożenił się z bardziej subtelną osobą. 

Sąsiedzi panny Shelley powiadali, że doktor zapewne powinien poczekać na jej siostrzenicę. 

Panna  Shelley  nic  nie  wiedziała  o  tych  plotkach,  a  z  biegiem  czasu  szczerze  polubiła  panią 
Blythe. 

W każdym razie w końcu przekonała sama siebie, że powinna wybaczyć Lisie. I nie tylko 

wybaczyć, ale pójść i powiedzieć jej o tym. 

Skoro już postanowiła, ogarnął ją nieopisanie podniosły nastrój. Gdyby tylko pan Meredith 

mógł się o tym dowiedzieć! Ale to było niemożliwe. Ona sama nigdy mu tego nie powie, a Lisie 
też na pewno nie. 

Tymczasem  otuliła  pomarszczoną  szyję  wytartym  futrzanym  kołnierzem  płaszcza  i 

spoglądała na mijających ją przechodniów z pobłażliwą wyższością. Najprawdopodobniej nikt 
z nich nie zaznał uczucia triumfu zrodzonego z pokonania gorszych stron swej natury. 

Przyjaźniły się z Lisie Stephens w dzieciństwie i wczesnej młodości. Wokół Lisie roiło się 

od adoratorów, a ona — Myrtle Shelley, rudowłose chude dziewczątko o wielkich niebieskich 
oczach  —  nie  miała  ani  jednego,  dopóki  nie  pojawił  się  Ronald  Evans.  Była  to  miłość  od 
pierwszego wejrzenia. Lisie bawiła wtedy u ciotki w Toronto. 

Ronald  był  przystojny,  szczupły,  miał  ciemne  włosy  i  takież  oczy.  W  Glen  St.  Mary  nie 

widziano  dotąd  kogoś  takiego  jak  on.  No  i  wtedy  zorganizowano  wieczorek  taneczny. 
Niepozorna  Myrtle  Shelley  zapamiętała  ten  wieczorek  na  całe  życie…  Oczekiwała  go  z 
wielkim przejęciem. Po raz pierwszy miała zatańczyć z Ronaldem. Będą pewnie wracali razem 
do domu w księżycowej poświacie. Może ją nawet pocałuje… Wiedziała, że dziewczęta z Glen 
St. Mary nieraz całowały się z chłopcami. Słyszała, jak niektóre nawet się tym przechwalały. 
Ale jej, Myrtle Shelley, nikt jeszcze nie pocałował. 

, Nie zapomniała też, jaką miała sukienkę tego wieczoru. Matka uważała ją za niezmiernie 

frywolną. Sukienka była z jasnozielonego muślinu z czerwonym paskiem. Myrtle wiedziała, że 
wygląda  w  niej  ładnie.  Ronald  powiedział  kiedyś,  że  ma  cerę  jak  płatki  kwiatu.  Było  to 
pochlebstwo, lecz jakże miłe dla uszu. Niewiele w swym życiu słyszała komplementów. 

background image

Kiedy  doszła  do  budynku,  w  którym  odbywały  się  tańce,  to  od  razu  zauważyła  Ronalda 

tańczącego  z  Lisie.  Ta,  jak  na  złość,  właśnie  tego  dnia  wróciła  do  domu.  Ronald  pomachał 
Myrtle ręką, ale do tańca jej nie zaprosił. Większą część wieczoru przetańczył z Lisie, a gdy nie 
tańczyli, to siedzieli w jednej z bryczek stojących za budynkiem. 

Razem też jedli kolację, a potem gdzieś zniknęli. Ani razu nie spojrzał na Myrtle swoimi 

pięknymi, chłodnymi oczami. 

Stanęła  z  nimi  twarzą  w  twarz  nieco  później,  w  świetle  rozwieszonych  wokół  barwnych, 

wesołych  chińskich  lampionów.  Lisie  była  podekscytowana  i  zarumieniona.  Gęste, 
pszenicznozłote  włosy  przewiązała  niebieską  wstążką.  Lekko  skośne,  brązowe  oczy 
promieniały jak gwiazdy. Jaką szansę mogła mieć Myrtle przy takich oczach? 

—  Cześć,  kochanie  —  powitała  ją  niedbale  Lisie.  —  Właśnie  wróciłam  do  domu.  Co 

porabiałaś,  gdy  mnie  tu  nie  było?  Na  pewno  pracowałaś  jak  pszczółka,  ty  moje  skrzętne 
stworzonko.  Panie  Evans,  czy  poznał  pan  już  pannę  Shelley,  moją  przyjaciółkę?  Zawsze 
byłyśmy serdecznymi kumpelkami. 

Myrtle podniosła rękę i wymierzyła śmiejącej się Lisie policzek. 
— Co to znaczy, u licha, Myrtle Shelley!? — wykrzyknąła oburzona Lisie. Trzeba jej oddać 

sprawiedliwość:  nie  miała  najmniejszego  pojęcia,  za  co  spotkał  ją  ten  despekt.  Nigdy  nie 
słyszała o tym, że Ronald Evans „chodzi” z Myrtle Shelley. Choć pewnie gdyby nawet słyszała, 
nie wywarło to by na niej żadnego wrażenia. 

Myrtle nie odezwała się. Po prostu się odwróciła i pomaszerowała do domu. 
—  Pomyśleć  tylko,  jaka  zazdrośnica!  —  wykrzyknęła  Lisie,  kiedy  Ronald  zaczął  jej  coś 

niezręcznie tłumaczyć. 

Lisie afiszowała się z Ronaldem przez parę tygodni, po czym porzuciła go, zanim zdążył 

wyjechać.  Oświadczyła  bez  skrępowania,  że  miał  pusto  zarówno  w  głowie  jak  w  kieszeni. 
Próbowała też pogodzić się z Myrtle Shelley, lecz spotkała się z lodowatym przyjęciem. 

Następnej wiosny Lisie wyszła za mąż za Justina Rogersa, kupca z Lowbridge, który starał 

się o nią od paru lat i wyjechała do miasteczka. Od tego czasu Myrtle Shelley nie widziała jej 
ani razu, choć dziesięć lat temu powiedziano jej o śmierci Justina Rogersa. 

Z Glen do Lowbridge był ładny kawałek drogi, ale panna Shelley odmawiała, ilekroć ktoś 

znajomy proponował podwiezienie. Stopy bolały ją niemiłosiernie, a porywisty wiatr wyciskał 
łzy  z  jej  wyblakłych,  niebieskich  oczu.  Wiedziała  również,  że  czubek  nosa  ma  brzydko 
zaczerwieniony. A mimo to z determinacją szła dalej. 

Dom Lisie był schludny i starannie utrzymany. Powiadano, że Justin Rogers zanim umarł, 

solidnie zabezpieczył żonę. Wykuszowe okna pełne były pięknego geranium i begonii. Panna 
Shelley  do  begonii  nie  miała  szczęścia,  chociaż  Susan  Baker  dawała  jej  szczepki  od 
najpiękniejszych krzaków ze Złotego Brzegu. 

Lisie podeszła do drzwi i panna Shelley od razu ją poznała. Te same krągłe kształty, te same 

skośne oczy, i te same złote włosy niemal bez śladu siwizny. 

— Frywolną jak zwykle — pomyślała zgorszona Myrtle. Pięćdziesiątka na karku i pomadka 

na ustach! 

Ale zauważyła również worki pod oczami Lisie i to sprawiło jej niemałą satysfakcję, dopóki 

nie pomyślała o pastorze Meredith. 

— Zdaje mi się… że znam tę twarz — powiedziała Lisie. Jej głos nic się nie zmienił. Wciąż 

był ciepły i miękki. 

— Jestem Myrtle Shelley… 
—  Myrtle,  kochanie!  Nigdy  bym  cię  nie  poznała!  Ileż  to  lat  się  nie  widziałyśmy!  Sama 

rzadko  opuszczam  dom,  ale  cieszę  się  z  twego  widoku.  Pamiętasz,  jak  się  przyjaźniłyśmy? 
Wejdź do domu. Chyba nie przeszłaś całej drogi pieszo? Co ty powiesz! Moje ty biedactwo! 
Pewnie  padasz  z  nóg!  Mógł  cię  ktoś  podwieźć.  Stale  powtarzam,  że  ludzie  stają  się  coraz 
bardziej samolubni. 

background image

— Nie chciałam, żeby mnie podwożono — wtrąciła Myrtle. 
—  Zawsze  byłaś  niezależna.  No  i  lubiłaś  chodzić.  Pamiętasz  te  nasze  długie  spacery 

brzegiem zatoki? 

— Tak, pamiętam — oznajmiła Myrtle. — Pamiętam też jeden, który odbyłam sama. 
— Och, weź to krzesło — zaproponowała Lisie, zachodząc w głowę, co też Myrtle miała na 

myśli. — Jest znacznie wygodniejsze. Boże, toż ty cała drżysz! Filiżanka gorącej herbaty w 
mig  cię  rozgrzeje.  Pamiętasz,  jak  się  zaśmiewałyśmy  ze  staruszek  pijących  herbatę? 
Sądziłyśmy, że mając pięćdziesiąt lat, będziemy słabe i bezradne. 

— Nie przyszłam tu, aby pić z tobą herbatę — powiedziała sucho Myrtle. 
—  Oczywiście,  że  nie.  Ale  mimo  to  napijmy  się.  To  naprawdę  żaden  kłopot.  A  potem 

pogadamy o starych, dobrych czasach. Zawsze uważałam, że nie ma nic lepszego od ploteczek 
przy filiżance herbaty. Co ty na to, kochanie? Mamy sobie tyle do powiedzenia. Czy przed laty 
nie zdarzyła się nam jakaś głupia kłótnia? A właściwie, to o co się wtedy pokłóciłyśmy? 

Panna  Shelley  nie  zamierzała  rozsiadać  się  w  domu  Lisie  Rogers,  ale  teraz  przyjęła 

podsunięte krzesło. Poczuła się nieco dziwnie. 

—  Ty…  ty  zabrałaś  mi  Ronalda  Evansa  na  zabawie  w  stodole  Clarków  —  powiedziała 

zdławionym głosem. 

Lisie Rogers patrzyła na nią przez chwilę, a potem wzruszyła pulchnymi ramionami. 
—  A  kimże  u  licha  był  Ronald  Evans?  Nazwisko  nie  jest  mi  obce…  Czy  to  o  niego  się 

pokłóciłyśmy?  Ale  z  nas  była  para  idiotek!  Uważano  mnie  w  tych  czasach  za  postrach 
chłopców. Wystarczyło, że na któregoś spojrzałam. To przez te moje oczy. Ludzie mówili, że 
coś w nich jest… jakiś magnes. Nawet teraz różni starzy kawalerowie i wdowcy… Ale ja mam 
dość mężczyzn. Tak naprawdę, to wszyscy są tacy sami… 

Za  wszystkie  swoje  błędy  winią  kobiety.  Dobrze  zrobiłaś,  nie  wychodząc  za  mąż.  Teraz 

przypominam  sobie  Ronalda.  Co  się  z  nim  stało?  Tańczył  okropnie,  choć  nie  można 
zaprzeczyć, że był przystojny. Lecz cały czas deptał mi po palcach. Pantofle nie nadawały się 
do  użytku…  nigdy  ich  już  nie  włożyłam.  Ale  umiał  prawić  komplementy!  Tak…  nagle 
wszystko mi się przypomniało, choć nie myślałam o nim przez lata. Czyż mężczyźni nie są 
śmieszni? Oprzyj stopy o tę ciepłą ramę przy kominku. 

— A pamiętasz, jak cię uderzyłam w twarz? — upierała się panna Shelley. 
Lisie Rogers wybuchnęła śmiechem, wsypując herbatę do imbryczka. 
— Naprawdę? Tak, chyba istotnie to zrobiłaś. Zupełnie o tym zapomniałam. Cóż, nie ma 

sensu  siedzieć  w  kącie  i  rozpaczać  z  tego  powodu.  Moją  zasadą  było  zawsze  „wybaczaj  i 
zapominaj”.  A  teraz  utniemy  sobie  miłą  pogawędkę.  I  nie  rozpamiętujmy  więcej  głupstw 
popełnionych w młodości. Byłyśmy takimi dzieciakami! Ludzie zbyt często kłócą się z byle 
powodu, prawda? 

Uzyskać przebaczenie, gdy samemu przyszło się wybaczyć! Myrtle Shelley podniosła się z 

krzesła. Była wręcz purpurowa na twarzy, a wyblakłe niebieskie oczy miotały błyskawice. Z 
całym  spokojem  trzepnęła  Lisie  Rogers  w  roześmianą  twarz.  Policzek  był  zdecydowany, 
mocny i głośny. 

— Nie zapamiętałaś pierwszego uderzenia — oznajmiła — to może drugie zachowasz w 

pamięci. 

Panna Shelley wracała do Glen St. Mary, nie zważając ani na wściekły wicher, ani na bolące 

stopy.  Policzek  wymierzony  Lisie  usatysfakcjonował  ją.  Nawet  nie  zastanawiała  się,  co 
powiedziałby na to wielebny Meredith. Rzadko miała okazję zrobić coś takiego, co dawało jej 
świadomość, iż nie żyje na próżno. Tak, ten policzek Lisie długo będzie pamiętała! 

background image

Z

ALOTY A PLAŻY

 

 

Fir Cottage, Flover Sands 

6 lipca 

Przyjechałyśmy  tu  wczoraj  wieczorem,  a  dzisiaj  przez  cały  dzień  ciocia  Marta  nie 

opuszczała swego pokoju, bo musiała odpocząć  po podróży.  Dlatego i ja zostałam w domu, 
chociaż byłam w doskonałym nastroju. Czułam się szczęśliwa jak skowronek na wiosnę. 

Nazywam się Marguerite Forrester — niesłychanie długie imię i nazwisko, zbyt długie, by 

pasowało do takiej drobnej dziewczyny. Ciocia Marta zawsze mówi do mnie „Marguerite” z 
akcentem głębokiej dezaprobaty. Nie lubi mego imienia, ale go nigdy nie skraca i nie uznaje 
zdrobnień. Connie Shelmardine nazywa mnie na szczęście Ritą. Connie mieszkała ze mną na 
ostatnim roku seminarium. Od czasu do czasu pisujemy do siebie, choć ciocia Marta nie jest 
tym zachwycona. 

Ciocia Marta opiekuje się mną od bardzo dawna. Straciłam rodziców jako niemowlę. Ciocia 

powiada, że zostanę jej spadkobierczynią, jeśli będzie ze mnie zadowolona. A to znaczy… och, 
lepiej nie mówić, jak trudno zadowolić ciocię Martę! 

Ciocia jest przede wszystkim zaciętym i nieprzejednanym wrogiem mężczyzn. Właściwie to 

i kobiet nie darzy szczególną miłością. A ufa tylko swojej wieloletniej pokojówce, pani Saxby. 
Ona  nie  jest  tak  konserwatywna  jak  ciocia,  ale  z  roku  na  rok  coraz  bardziej  kostnieje. 
Przypuszczam,  że  ten  proces  wkrótce  zacznie  się  i  we  mnie,  lecz  na  razie  nie  zauważyłam 
jeszcze żadnych objawów. Moje ciało i krew są nadal nierozumnie gorące i pełne zapału. 

Ciocia  Marta  dostałaby  ataku  serca,  gdyby  tylko  dowiedziała  się,  że  kiedykolwiek 

rozmawiałam z mężczyzną. Pilnuje mnie zazdrośnie, zdecydowana za wszelką cenę uchronić 
biedne  dziewczę  przed  atakiem  ryczącego  dzikiego  lwa,  ukrywającego  się  pod  męskim 
ubraniem.  Tak  więc  muszę  spacerować  z  powagą  i  udawać  chodzącą  cnotę,  podczas  gdy  w 
istocie tęsknię straszliwie do nieznanych mi uciech życia. 

Przyjechałyśmy  na  kilka  tygodni  do  Fir  Cottage.  Nasza  gospodyni  jest  pulchną  i 

dobroduszną osobą. Sądzę, że mnie polubiła. Przegadałam z nią cały dzień, gdyż bywają takie 
chwile, kiedy koniecznie muszę z kimś porozmawiać. Inaczej bym zwariowała. 

 

10 lipca 

Nasze życie jest zdecydowanie nudne. Program każdego dnia taki sam. Chodzę na plażę z 

ciocią i panią Saxby przed południem, czytam cioci Marcie po południu i nudzę się śmiertelnie, 
spędzając  samotnie  wieczory.  Pani  Blake  pożyczyła  mi  wspaniałą  lornetkę  do  oglądania 
widoków. Powiedziała, że jej „chłop” przywiózł ją do domu z „obcych stronów”, zanim umarł. 
Ciocia Marta i pani Saxby krążą to w dół, to w górę plaży, pozostawiając mi pewien margines 
swobody. Ja natomiast zabawiam się, obserwując przez lornetkę morze i odległy brzeg. Dzięki 
temu udaje mi się zerknąć na zakazany świat. Widujemy niewiele osób, chociaż niespełna milę 
od  nas  znajduje  się  przy  samej  plaży  duży  letni  hotel.  Widocznie  jednak  nasze  tereny 
spacerowe nie cieszą się popularnością wśród hotelowych gości. Oni wolą skały. To całkowicie 
odpowiada cioci Marcie, lecz — co muszę przyznać — zupełnie nie cieszy jej bratanicy. To 
jednak sprawa bez znaczenia. 

Pierwszego popołudnia zauważyłam coś białego na skałach, jakieś pół mili stąd i zwróciłam 

tam swoją lornetę. Tam — jak mi się wydawało w odległości rzutu kamieniem — był młody 
mężczyzna. Siedział oparty o wielki głaz i z rozmarzeniem patrzył na morze. W jego twarzy 
było coś znajomego, co mi kogoś przypominało, ale nie pamiętałam kogo. 

Każdego ranka pojawia się w tym samym miejscu. Wygląda na samotnika, który robi, co 

może,  aby  uniknąć  towarzystwa.  Zastanawiam  się,  co  powiedziałaby  ciocia  Marta,  gdyby 
wiedziała, komu przyglądam się tak namiętnie przez lornetkę. 

background image

 

11 lipca 

Zdaje  się,  że  będę  musiała  przestać  obserwować  Nieznajomego.  Dzisiaj  rano  jak  zwykle 

skierowałam  lornetkę  na  jego  ulubione  miejsce  pobytu  i,  o  mało  nie  padłam  ze  zdumienia, 
ponieważ  on  również  patrzył  przez  lornetkę…  i  to  wprost  na  mnie.  Takie  przynajmniej 
odniosłam wrażenie. Poczułam się strasznie głupio! A jednak moja ciekawość była zbyt silna, 
więc  po  kilku  minutach  znowu  zerknęłam,  tylko  w  tym  celu,  żeby  sprawdzić  co  on  robi.  A 
wtedy  on  z  całkowitym  spokojem  odłożył  szkła,  wstał,  zdjął  kapelusz  i  uprzejmie  mi  się 
ukłonił.  A  może  tylko  złożył  ukłon  w  moim  kierunku?  Opuściłam  lornetkę,  po  czym 
uśmiechnęłam  się  z  uczuciem  zakłopotania  i  rozbawienia  zarazem.  Po  chwili  pomyślałam 
sobie, że on pewnie patrzy jeszcze na mnie i weźmie ten uśmiech za przeznaczony dla siebie. 
Natychmiast odrzuciłam to przypuszczenie, odłożyłam lornetkę i tego dnia już jej nie tknęłam. 
Wkrótce wróciłyśmy do domu. 

 

12 lipca 

Nareszcie  coś  się  wydarzyło.  Kiedy  dzisiaj  szłam  nad  morze,  postanowiłam  nawet  nie 

spojrzeć w stronę nieznajomego. Ale w końcu musiałam zerknąć i zobaczyłam go na skałach. 
Stał z lornetką przy oczach i kierował ją na mnie! Kiedy spostrzegł, że patrzę, odłożył szkła, 
podniósł rękę do góry i zaczął coś pokazywać w języku migowym. To niebywałe, ale ja znam 
ten język! Nauczyła mnie Connie, żebyśmy mogły się porozumiewać na zajęciach. Rzuciłam 
jedno przestraszone spojrzenie na plecy cioci Marty i uważnie obserwowałam, jak młodzieniec 
zręcznie gestykuluje: „Jestem Francis Shelmardine. Czy pani jest panną Forrester, przyjaciółką 
mojej siostry?” 

Francis Shelmardine! Teraz już wiedziałam, kogo mi przypominał. Ileż to się nasłuchałam 

opowieści Connie o jej wspaniałym bracie, Francisie. Zdolnym, przystojnym, czarującym… Po 
jakimś  czasie  stał  się  jedynym  bohaterem  moich  marzeń.  To  było  zbyt  piękne.  Z  wrażenia 
mogłam tylko spoglądać przez lornetkę. 

— Czy możemy się poznać? — ciągnął dalej. — Czy mogę podejść do pani i przedstawić 

się? Jeśli tak — proszę dać znak prawą ręką, jeśli nie — lewą… 

Zatkało  mnie.  Przypuśćmy,  że  przyszedłby  do  nas?  Co  by  się  stało?  Ze  smutkiem 

pomachałam lewą ręką. Wydał mi się bardzo rozczarowany i zasmucony, kiedy sygnalizował: 
„Dlaczego nie? Czy pani przyjaciółki mają coś przeciwko temu?” 

Zasygnalizowałam, że „tak”. 
—  Nie  podoba  się  pani  moja  śmiałość?  —  zadał  następne  pytanie.  Gdzie  się  podziały 

umoralniające  nauki  cioci  Marty?  Ze  wstydem  przyznaję,  że  podniosłam  lewą  rękę.  Zanim 
zdążyłam zauważyć wyraz jego twarzy, podeszła ciocia Marta i oznajmiła, że czas wracać do 
domu. No więc, wstałam posłusznie, otrzepałam piasek z sukni i podążyłam za ciocią do domu. 

 

13 lipca 

Kiedy dzisiaj rano poszłyśmy nad morze, musiałam czekać z obawą i niepokojem, aż ciocia 

zmęczy  się  czytaniem  i  pójdzie  z  panią  Saxby  na  spacer  wzdłuż  plaży.  Dopiero  wtedy 
sięgnęłam po lornetkę. 

Przeprowadziliśmy  z  panem  Shelmardine  ożywioną  rozmowę.  Biorąc  pod  uwagę 

okoliczności, w naszej wymianie poglądów nie ma miejsca na niepotrzebne rozwodzenie się. 
Wszystko sprowadzało się do niezbędnych środków i przebiegało mniej więcej tak: 

— Nie gniewa się pani na mnie? 
— Nie, choć powinnam. 
— Dlaczego? 
— Bo to źle, że oszukuję ciocię Martę. 
— Jestem całkiem przyzwoitym człowiekiem. 

background image

— Tu nie o to chodzi. 
— Czy nie można przełamać jej uprzedzeń? 
— Absolutnie niewykonalne. 
— Pani Allardyce, która mieszka w hotelu, dobrze mnie zna… Czy mam ją przyprowadzić, 

aby za mnie poręczyła? 

— To niczego nie zmieni. 
— A więc sprawa jest beznadziejna? 
— Obawiam się, że tak. 
— Czy pani sama ma jakieś zastrzeżenia co do naszej znajomości? 
— Nie. 
— Przychodzi pani czasami sama nad morze? 
— Nie. Ciocia mi nie pozwala. 
— A musi o tym wiedzieć? 
— Tak. Nie przyszłabym bez jej przyzwolenia. 
— Nie może pani pogawędzić ze mną w ten sposób od czasu do czasu? 
— Nie wiem. Chyba nie. 
No i wtedy musiałam już wracać do domu. Po drodze pani Saxby powiedziała komplement 

pod  adresem  moich  rumieńców.  Ciocia  Marta  natomiast  wyglądała  na  niezadowoloną. 
Gdybym naprawdę zachorowała, wydałaby na lekarzy ostatniego centa, ale gdy jest inaczej, to 
woli widzieć mnie bladą i przygaszoną. Nie chce, bym wyglądała na nadmiernie zadowoloną z 
życia. 

 

17 lipca 

Przez ostatnie cztery dni dużo i długo „rozmawiałam” z panem Shelmardine.  Zostanie tu 

jeszcze przez kilka tygodni. Dzisiaj rano zasygnalizował mi ze skał: — Mam zamiar wreszcie 
spotkać się z panią. Na jutrzejszym spacerze przejdę obok was. 

— Nie powinien pan. Ciocia może coś podejrzewać. 
— Nie ma obawy. Proszę się nie denerwować. Nie zrobię nic nieroztropnego. 
A  jednak  przypuszczam,  że  zrobi.  Wydaje  się  bardzo  stanowczy.  Naturalnie,  nie  mogę 

zabronić mu spacerowania po naszej plaży, nawet przez cały dzień, jeśli ma na to ochotę. Ale 
gdy tak postąpi, to ciocia Marta natychmiast zostawi mu cały piaszczysty brzeg do wyłącznej 
dyspozycji. Zastanawiam się, w co mam się jutro ubrać. 

 

19 lipca 

Wczoraj rano ciocia Marta była pogodna i niczego nie podejrzewała. To paskudnie z mojej 

strony, że ją oszukuję i dlatego czuję się winna. Usiadłam na piasku udręczona oczekiwaniem i 
udawałam,  że  czytam  „Wspomnienia  misjonarza”  —  ciocia  uwielbia  takie  pokrzepiające 
książki. Niebawem ciocia odezwała się z dostojną miną: — Marguerite, w tę stronę idzie jakiś 
mężczyzna. Zejdźmy bliżej morza. 

I zeszłyśmy. Biedna ciocia! 
Pan Shelmardine szedł odważnie dalej. Zatrzymał się przy resztkach starej, zagrzebanej w 

piasku łodzi. Ciocia odwróciła się doń plecami. 

Ja odważyłam się rzucić na niego okiem. Uchylił kapelusza z lekkim przymrużeniem oka. I 

właśnie wtedy ciocia oznajmiła lodowato: 

—  Chodźmy  do  domu,  Marguerite.  Ten  osobnik  wyraźnie  ma  zamiar  dalej  nam 

przeszkadzać. 

No i poszłyśmy do domu… 
Dziś rano zasygnalizował: — List od Connie. Wiadomość dla pani. Chciałbym przekazać ją 

osobiście. Czy bywa pani w kościele? 

background image

Cóż, w domu chodzę do kościoła regularnie. Ale ciocia Marta i pani Saxby mają tak surowe 

zasady, że za nic na świecie nie przestąpiłyby progu kościoła metodystów w Flover Sands. Nie 
trzeba  więc  wyjaśniać,  że  i  mnie  nie  wolno  tego  robić.  Ale  trudno  byłoby  długo  i  zawile 
wyjaśniać tę sprawę, toteż odpowiedziałam po prostu: 

— Nie tutaj. 
— Nie pójdzie pani jutro rano? 
— Ciocia mi nie pozwoli. 
— Proszę ją namówić. 
— Namowy nie mają na nią wpływu. 
— Czy zgodziłaby się, gdyby poprosiła ją pani Allardyce? 
Hm… ostrożnie wybadałam ciocię w kwestii pani Allardyce i dowiedziałam się, że za nią 

nie przepada. Dlatego odparłam smutno: 

— Daremny trud. Zapytam ciocię, czy mogę iść, ale jestem prawie pewna, że się nie zgodzi. 
Tego wieczoru ciocia miała niezwykle dobry, zupełnie u niej wyjątkowy nastrój. Zebrałam 

całą odwagę i poprosiłam o pozwolenie. 

—  Marguerite  —  odparła  z  namaszczeniem.  —  Dobrze  wiesz,  że  ja  tutaj  nie  chodzę  do 

kościoła. 

—  Ależ  ciociu  —  nastawałam  z  drżeniem  serca.  —  Czy  nie  mogłabym  pójść  sama?  To 

przecież niedaleko i będę bardzo ostrożna. 

Ciocia obrzuciła mnie wiele mówiącym spojrzeniem. Kiedy odwracałam się zrozpaczona, 

pani Saxby, poczciwa dusza, powiedziała: — Myślę, że nic złego się nie stanie, jeśli pozwolisz 
dziecku pójść. 

Ponieważ  ciocia  przywiązuje  dużą  wagę  do  opinii  pani  Saxby,  wzrok  jej  złagodniał  i 

stwierdziła: 

— Cóż, pomyślę o tym i jutro ci powiem, Marguerite. 
No i teraz wszystko zależy od tego, w jakim humorze ciocia się obudzi. 
 

20 lipca 

Ranek wstał piękny i po śniadaniu ciocia Marta oznajmiła łaskawie: 
—  Sądzę,  Marguerite,  że  możesz  wziąć  udział  w  nabożeństwie,  jeśli  tak  bardzo  tego 

pragniesz. Pamiętaj tylko, że życzę sobie, abyś zachowywała się skromnie i rozważnie. 

Pobiegłam  na  górę  i  wyciągnęłam  z  kuferka  najładniejszą  sukienkę.  Jest  z  takiego 

delikatnego, szarego materiału w mieniące się perłowe cętki. Za każdym razem, gdy dostaję coś 
nowego, staczamy z ciocią Martą walną bitwę. Jestem pewna, że ciocia najchętniej ubierałaby 
mnie zgodnie z modą panującą w latach jej młodości. Dlatego moje suknie i kapelusze zawsze 
mają  w  sobie  coś  staroświeckiego.  Connie  podkreślała,  że  to  jest  śliczne  i  dodaje  mi 
szczególnego uroku, a także oryginalności. Niemniej to był punkt widzenia Connie… nie mój. 

Ale z tą sukienką to postawiłam na swoim i bardzo mi w niej do twarzy. Włożyłam mały, 

srebrzystoszary kapelusik ozdobiony jasnoróżowymi kwiatami, a do paska przypięłam słodki 
bukiecik staromodnych różanych pączków, które zerwałam w ogrodzie. Potem pożyczyłam od 
pani Saxby książkę z hymnami i zbiegłam na dół pokazać się cioci Marcie. 

— Ależ, moje dziecko — zauważyła ciocia wyraźnie niezadowolona — wystroiłaś się zbyt 

frywolnie. 

—  Ciociu  Marto  —  zaprotestowałam.  —  Jestem  cała  w  szarości!  Ciocia  prychnęła.  Nie 

macie pojęcia, ile ciocia Marta potrafi wyrazić jednym prychnięciem. Ale ja pomknęłam do 
kościoła jak ptak. 

Pierwszą  osobą,  jaką  tam  zobaczyłam,  był  pan  Shelmardine.  Siedział  niedaleko  mnie,  po 

drugiej  stronie  przejścia,  a  oczy  mu  się  śmiały.  Więcej  na  niego  nie  spojrzałam.  Przez  całe 
nabożeństwo byłam tak skupiona, że zadowoliło by to nawet ciocię Martę. 

background image

Po nabożeństwie czekał na mnie przy wejściu do ławki. Udawałam, że go nie widzę, dopóki 

nie  powiedział:  „Dzień  dobry”,  dźwięcznym  i  głębokim  głosem,  który  tak  brzmiał,  jakby 
zdolny  był  do  wyrażania  najczulszych  słów.  Kiedy  zeszliśmy  ze  stopni  kościoła,  wziął  ode 
mnie książkę z hymnami i poszliśmy długą, wyboistą wiejską drogą. 

— Bardzo dziękuję, że pani przyszła — powiedział. 
— Miałam sporo kłopotów z uzyskaniem zgody cioci Marty — wyznałam szczerze. — I nic 

bym nie osiągnęła, gdyby pani Saxby nie stanęła po mojej stronie. 

—  Niech  niebo  błogosławi  panią  Saxby  —  rzekł  z  przejęciem.  —  Ale  czy  istnieje  jakiś 

sposób na pokonanie niechęci pani ciotki? Jeśli tak, gotów jestem podjąć ryzyko. 

—  Nie  ma  żadnego.  Ciocia  Marta  jest  dobra  i  życzliwa,  lecz  nigdy  nie  przestanie  mnie 

wychowywać.  Będzie  to  trwało  nawet  wtedy,  gdy  skończę  pięćdziesiąt  lat.  No  i  poza  tym 
nienawidzi mężczyzn! Nie wiem, co by zrobiła, gdyby mnie teraz ujrzała. 

Pan  Shelmardine  zmarszczył  czoło  i  gniewnie  ściął  laską  główki  kilku  niewinnym 

stokrotkom. 

— W takim razie nie ma nadziei na to, abym mógł panią widywać otwarcie i uczciwie? 
— Nie w tej chwili — stwierdziłam słabym głosem. 
Po  chwili  milczenia  zaczęliśmy  rozmawiać  o  czymś  innym.  Opowiedział  mi,  jak  mnie 

zobaczył po raz pierwszy. 

— Byłem strasznie ciekaw, kim są ludzie siedzący na plaży zawsze w tym samym miejscu. 

Więc pewnego dnia wziąłem lornetkę. Widziałem bardzo dokładnie, jak zdjęła pani kapelusz i 
czytała. Kiedy wróciłem do hotelu, zapytałem panią Allardyce, czy zna mieszkanki Fir Cottage 
i  wtedy  opowiedziała  mi  o  was.  Często  słyszałem,  jak  Connie  mówiła  o  pani,  toteż 
postanowiłem zawrzeć znajomość. 

Gdy weszliśmy na naszą ścieżkę, wyciągnęłam rękę po książkę z hymnami. 
— Nie powinien pan iść dalej, panie Shelmardine — gorączkowałam się. — Ciocia… ciocia 

może pana zauważyć. 

Ujął moją dłoń i mocno trzymał patrząc z powagą. 
—  A  gdybym  przyszedł  jutro  do  Fir  Cottage  i  zapytał  o  panią?  Wstrzymałam  oddech. 

Wyglądało na to, że jest zdolny do wszystkiego. 

— Och, proszę tego nie robić — błagałam. — Ciocia Marta byłaby… och, nie mówi pan 

serio. 

— Chyba nie — odrzekł z żalem. — Nie uczynię, oczywiście, niczego, co mogłoby ściągnąć 

na panią kłopot lub przykrości. Ale to nie może być… to nie będzie nasze ostatnie spotkanie, 
prawda? 

— Ciocia nie pozwoli mi pójść znowu do kościoła — odparłam. 
— Czy nie ucina sobie czasami drzemki po południu? — zagadnął z ciekawością. 
— Niekiedy. 
— Będę jutro o wpół do trzeciej po południu przy tej starej łodzi. Wyrwałam rękę z uścisku. 
— Nie mogłabym. Pan wie, że nie mogłabym — krzyknęłam, a potem zaczerwieniłam się 

po uszy. 

— Jest pani pewna, że nie? — ciągnął, przysuwając się trochę bliżej. 
— Zupełnie pewna — szepnęłam. Wreszcie oddał mi książkę z hymnami. 
— Da mi pani jedną różę? 
Odpięłam od paska cały bukiecik i podałam mu. Uniósł go do twarzy i dotknął wargami. Ja 

zaś w mało dostojny sposób pobiegłam ścieżką. 

Na zakręcie odwróciłam głowę. Ciągle jeszcze tam stał z kapeluszem w ręku. 
 

24 lipca 

W poniedziałek po południu, kiedy ciocia Marta i pani Saxby udały się na swą codzienną 

drzemkę, a mnie kazały czytać w tym czasie kazanie, wymknęłam się nad morze. 

background image

Pan Shelmardine stał oparty o starą łódź, ale zaraz jak mnie zobaczył, wyszedł naprzeciwko. 
— To bardzo miło z pani strony — powiedział. 
—  Nie  powinnam  przyjść  —  odparłam  z  poczuciem  winy.  —  Ale  w  domu  jest  nudno  i 

naprawdę nie można bez przerwy zajmować się czytaniem kazań i żywotów. 

Pan Shelmardine roześmiał się. 
— Państwo Allardyce są po drugiej stronie łodzi. Czy zechce pani przywitać się z nimi? 
Jak to ładnie z jego strony, że ich przyprowadził! Wiedziałam, że polubię panią Allardyce 

choćby dlatego, że nie cierpiała jej ciocia Marta. 

Odbyliśmy uroczą przechadzkę. Zapomniałam o upływie czasu, dopóki pan Allardyce nie 

stwierdził, że jest czwarta. 

— Och, już tak późno? — zawołałam. — Muszę natychmiast wracać. 
—  Przepraszam,  że  zatrzymaliśmy  panią  tak  długo  —  rzekł  na  to  pan  Shelmardine 

zatroskanym głosem. — Jakie będą konsekwencje, jeśli ona już się obudziła? 

—  Tak  straszne,  że  lepiej  o  nich  nie  myśleć  —  odparłam.  —  Lepiej  niech  mi  pan  nie 

podsuwa więcej takich pomysłów. Nie ulotnią się z mojej głowy nawet po przeczytaniu całego 
tomu kazań od a do zet. 

Przez  chwilę  patrzyliśmy  na  siebie.  Potem  on  zaczął  się  uśmiechać  i  wreszcie  oboje 

wybuchnęliśmy śmiechem. 

—  Przynajmniej  proszę  mnie  zawiadomić,  czy  panna  Fiske  bardzo  szalała  —  zawołał  za 

mną. 

Ale  ciocia  Marta  jeszcze  spała  i  od  tamtego  dnia  byłam  nad  morzem  jeszcze  trzy  razy. 

Poszłam tam i dzisiaj, a jutro razem z panem Shelmardine i państwem Allardyce zamierzamy 
popływać  żaglówką.  Obawiam  się  tylko,  że  on  znowu  zrobi  coś  nierozważnego.  Dzisiaj  po 
południu powiedział: — To jest nie do zniesienia. 

— Co takiego? — zapytałam. 
— Dobrze pani wie — rzekł gwałtownie. — Spotykam się z panią ukradkiem, obciążając 

pani biedne sumienie wyrzutami. Gdyby ciotka nie była tak… nierozsądna, nigdy bym się na 
coś takiego nie zdecydował. 

— To wszystko moja wina — powiedziałam skruszona. 
— Naprawdę, nie to miałem na myśli — rzekł posępnie. — Czy nie byłoby lepiej, gdybym 

poszedł otwarcie do pani ciotki i przedłożył całą sprawę? 

— Gdyby pan to zrobił, nigdy już by pan mnie nie zobaczył! — zawołałam gwałtownie i 

zaraz tego pożałowałam. 

— To najgorsza groźba, jaką mogłem usłyszeć — stwierdził. 
 

25 lipca 

Wszystko skończone, a ja jestem najnieszczęśliwszą dziewczyną na świecie. To znaczy, że 

ciocia Marta dowiedziała się o nas i spadła na ‘mnie zasłużona kara za grzechy. 

Wymknęłam  się  dziś  po  południu  na  tę  wyprawę  żaglówką.  Było  wspaniale,  lecz 

spóźniliśmy się, niestety. Wracałam do domu, oczekując najgorszego. Ciocia Marta spotkała 
mnie w drzwiach. 

Sukienkę miałam pogniecioną i wilgotną, kapelusz zjechał mi na kark, a  niesforne włosy 

sterczały  na  wszystkie  strony.  Wiem,  że  wyglądałam  okropnie  i  miałam  winę  wypisaną  na 
twarzy. Ciocia spojrzała  takim gniewnym wzrokiem, że szkoda słów, a potem w grobowym 
milczeniu zaprowadziła mnie do pokoju. 

— Marguerite, co to ma znaczyć? 
Mam wiele wad, ale nie znoszę kłamstwa. Wyznałam więc całą prawdę, no… prawie całą. 

Nie powiedziałam bowiem o lornetce i języku migowym. Ciocia była zbyt wstrząśnięta, aby 
przyszło jej na myśl pytać, jak poznałam pana Shelmardine’a. Wysłuchała relacji z kamienną 

background image

twarzą. Spodziewałam się okropnej bury, ale pewnie moje przestępstwo było zbyt wielkie, by 
wyrazić je słowami. 

Kiedy wyszlochałam ostatnie słowo, wstała, obrzuciła mnie spojrzeniem pełnym głębokiej 

pogardy i wyszła z pokoju. Niebawem pojawiła się pani Saxby. Bardzo zatroskana. 

— Moje drogie dziecko, coś ty narobiła? Twoja ciocia mówi, że jutro po południu wracamy 

do domu. Strasznie ją zdenerwowałaś. 

Ja tylko skuliłam się na łóżku i płakałam. Pani Saxby w tym czasie pakowała moje rzeczy. 

Nawet nie będę miała okazji wyjaśnić panu Shelmardine, jak się sprawy mają. I nigdy go nie 
zobaczę,  gdyż  ciocia  Marta  zdolna  jest  do  tego,  by  wyprawić  mnie  choćby  do  Afryki.  On 
pomyśli, że jestem lekkomyślną flirciarą. Och, jaka jestem nieszczęśliwa! 

 

26 lipca 

Jestem  najszczęśliwszą  dziewczyną  na  świecie!  Jaka  różnica  między  wczorajszym  a 

dzisiejszym  dniem!  Za  godzinę  opuszczamy  Fir  Cottage,  ale  teraz  ten  fakt  nie  ma 
najmniejszego znaczenia. 

Całą  noc  nie  zmrużyłam  oka  i  rano,  schodząc  na  śniadanie,  wyglądałam  jak  półtora 

nieszczęścia.  Ciocia  nie  zwróciła  na  mnie  najmniejszej  uwagi,  ale  ku  memu  wielkiemu 
zdziwieniu oznajmiła pani Saxby, że ma zamiar wybrać się na pożegnalny spacer nad morze. 
Wiedziałam, że będę musiała jej towarzyszyć, aby nie wpaść znowu w jakieś tarapaty. Serce 
zabiło  mi  gwałtownie,  podniecone  nadzieją.  Może  jednak  znajdę  okazję,  by  dać  znak 
Francisowi,  skoro  ciocia  nie  ma  pojęcia,  jaką  haniebną  rolę  w  mym  występku  odegrała 
lornetka.  Pokornie  podążyłam  za  dwiema  posępnymi  opiekunkami  nad  morze  i  usiadłam 
przygnębiona  na  pledzie.  One  jak  zwykle  wędrowały  po  plaży.  Francis  był  na  skałach.  Gdy 
tylko  ciocia  Marta  i  pani  Saxby  odeszły  na  bezpieczną  odległość,  zaczęłam  posyłać 
wiadomość: — Wszystko się wydało. Ciocia bardzo zagniewana. Dzisiaj wracamy do domu. 

Zaraz  po  nadanym  sygnale  chwyciłam  lornetkę.  Jego  twarz  wyrażała  najwyższą 

konsternację, a nawet rozpacz. Teraz on nadał: 

— Muszę cię zobaczyć przed wyjazdem. 
— To niemożliwe. Ciocia nigdy mi nie wybaczy. Żegnaj. 
Przez  twarz  Francisa  przebiegł  błysk  rozpaczliwej  determinacji.  Gdyby  czterdzieści 

groźnych ciotek rzuciło się na mnie, to i tak nie oderwałabym oczu od szkieł. 

— Kocham cię. Wiesz o tym. Czy zależy ci na mnie? Muszę znać prawdę. 
Cóż  za  sytuacja!  Ani  czasu,  ani  możliwości  na  dziewicze  rozterki,  czy  potok  pięknych 

słówek. Ciocia z panią Saxby już prawie dochodziły do miejsca, z którego zawsze zawracały. 
Ledwie zdążyłam zasygnalizować krótkie, jasne: „tak” i odczytać jego odpowiedź. 

— Ruszam natychmiast do domu, zabieram mamę i Connie, a potem jadę za wami i żądam 

wydania  mi  mojej  własności.  Na  pewno  wygram.  Nic  się  nie  bój.  Do  zobaczenia  więc,  do 
widzenia, kochanie. 

— Marguerite — oznajmiła za mymi plecami pani Saxby — pora wracać. 
Wstałam  posłusznie.  Ciocia  Marta  była  posępna  i  zacięta  jak  zwykle,  a  pani  Saxby 

wyglądała  jak  pierwsza  żałobnica  na  pogrzebie.  Ale  czy  sądzicie,  że  to  mnie  choć  trochę 
obchodziło? Zwolniłam nieco kroku, zanim opuściłyśmy plażę. Wiedziałam, że patrzy na mnie, 
więc pomachałam mu ręką. 

Chyba jednak naprawdę jestem zaręczona z Francisem Shelmardine. Lecz powiedzcie, kto 

słyszał o równie zabawnych zalotach? A co na to wszystko powie ciocia Marta? 

background image

M

ŁODY 

S

I

 

 
Kiedy pan Bentley wjechał na podwórze z nową letniczką, pani Bentley z Agnes ciekawie 

zerkały  na  nią  zza  firanki  w  oknie  bawialni.  Wiodły  bardzo  nudne  życie  na  odosobnionej 
farmie, toteż interesowały się każdym przybyszem ze świata, leżącego za pasmem odległych 
wzgórz tonących w liliowej mgiełce. 

Pani  Bentley  była  pulchną,  różowiutką  kobietką  o  dobrodusznym  uśmiechu.  Agnes  zaś 

jasnowłosą,  szczupłą  dziewczyną  o  wyglądzie  pensjonarki.  Była  wysoka  jak  matka,  miała 
słodką buzię i zapowiadała się na piękną pannę z brzoskwiniową cerą. Przyjazd letniczki był 
wielkim wydarzeniem w jej życiu. 

— Jaka ładna! — szepnęła z podziwem pani Bentley. Akurat przybyła wchodziła powoli na 

zieloną skarpę przed domem. — Mam nadzieję, że okaże się miła. Można to przewidzieć, gdy 
chodzi o letników mężczyzn, ale z dziewczętami różnie bywa. Niech Bóg broni od marudnych 
lokatorów! Miałam ich dosyć. Ale ona mi się podoba. 

Ethel Lennox zatrzymała się przy frontowych drzwiach w tym momencie, gdy pani Bentley 

z córką wyszły do hallu. Agnes obserwowała nieznajomą z nieśmiałym, pozbawionym zawiści 
podziwem. Ta zaś zatrzymała się na kamiennym schodku i wielki kasztan przed domem rzucał 
na jej postać mozaikę lśnień i cieni. 

Była  wysoka,  ubrana  w  skromną,  białą,  wdzięcznie  układającą  się  suknię.  Do  paska 

przypięła sobie bukiecik bladoróżowych różyczek, a biały kapelusz z szerokim rondem osłaniał 
jej twarz i bujne włosy. Te włosy nie były ani kasztanowe, ani złociste, lecz po prostu rude. 
Zresztą  trudno  było  sobie  wyobrazić  inne,  skoro  raz  się  je  zobaczyło  w  całej,  nieopisanej 
wspaniałości. Śnieżnobiała, delikatna cera doskonale pasowała do barwy włosów i wielkich, 
fiołkowych oczu. Wyraziste rysy świadczyły zarazem o stanowczym, niezależnym charakterze. 
W tej chwili jednak usta wyrażały samą słodycz i rozchyliły się w czarującym uśmiechu. Pani 
Bentley podeszła z serdecznym powitaniem. 

— Musi pani być bardzo zmęczona, panno Lennox. Za stacji do nas długa droga. Agnes, 

zaprowadź pannę Lennox do jej pokoju. Zaczekamy na panią z herbatą. 

Agnes  wysunęła  się  przed  gościa  z  nieśmiałym  wdziękiem,  który  zawsze  zjednywał  jej 

przyjaciół  i  obie  panny  powoli  weszły  na  górę  szerokimi,  staroświeckimi  schodami.  Pani 
Bentley  zajęła  się  przygotowaniem  herbaty  i  postawiła  na  stole  bukiet  świeżo  ściętych  w 
ogrodzie róż. 

—  Wygląda  na  prawdziwą  damę,  prawda,  John?  —  zwróciła  się  do  męża.  —  Nigdy  nie 

widziałam podobnej twarzy i takich włosów. Czy dałbyś wiarę, że rude włosy mogą być tak 
piękne? Wydaje się sympatyczna i nie udaje wielkiej damy. Napatrzyłam się na nie w życiu! I 
mam ich po dziurki w nosie. Słowo daję! 

—  Ci–i–cho!  —  szepnął  ostrzegawczo  pan  Bentley,  gdyż  właśnie  weszła  Ethel  Lennox, 

obejmując ramieniem Agnes. 

Bez kapelusza wyglądała jeszcze ładniej. Miękkie pukle opadały na jej gładkie czoło. Pani 

Bentley  posłała  mężowi  nad  stołem  spojrzenie  wyrażające  najgłębszy  zachwyt.  Pan  Bentley 
krajał ozór na zimno i nieco zażenowany próbował nawiązać rozmowę. 

—  Przekona  się  pani,  panno  Lennox,  że  jest  u  nas  bardzo  spokojnie.  Prości  my  ludzie  i 

niewiele tu rozrywek. Ale może będzie to pani odpowiadało? 

— Bardzo mi odpowiada. Kiedy przez cały rok uczyło się w szkole, w hałaśliwym mieście, 

to  spokój  jest  czymś  szczególnie  pożądanym.  Poza  tym,  uważam  siebie  za  artystkę.  Trochę 
maluję i rysuję, o ile mam na to czas, oczywiście. Panna Courtland, która mieszkała tu zeszłego 
lata,  mówiła  mi,  że  trudno  o  odpowiedniejsze  miejsce  do  tych  zajęć.  Przyjechałam  więc, 
ponieważ  wiedziałam,  że  na  morzu  trwają  połowy  makreli  i  znajdę  niejedną  okazję,  aby 
studiować różne typy fizjonomii rybaków. 

background image

— No cóż, wybrzeże jest niedaleko i do tego bardzo ładne, choć może tutejsi ludzie nie cenią 

go jak należy, bo są do niego przyzwyczajeni. Przyjezdni natomiast zachwycają się tym, jak to 
mówią, „malowniczym widokiem”. Co zaś do „typów”, to na pewno znajdzie pani rozmaite 
wśród  mieszkańców  Cypla.  Ja,  w  każdym  razie,  za  nimi  nie  przepadam.  Kiedy  będzie  pani 
znudzona malowaniem, może się pani zająć rozwikłaniem naszej miejscowej tajemnicy. 

— Och, macie tu więc tajemnicę? Jakie to fascynujące! 
— Tak. Właśnie tajemnicę — powtórzył pan Bentley uroczyście. — Nikt jej dotychczas nie 

zdołał wyjaśnić. Ja się poddałem, inni także. Może pani będzie miała więcej szczęścia. 

— A cóż to za tajemnica? 
—  Tajemnicą  —  oznajmiła  dramatycznym  tonem  pani  Bentley  —jest  młody  Si.  Akurat 

wiosną,  gdy  nadpłynęły  śledzie,  pojawił  się  niespodziewanie  na  Cyplu  młody  człowiek. 
Przybył  nie  wiadomo  skąd.  Nikomu  nie  udało  się  wykryć  miejsca  jego  pochodzenia.  Kupił 
łódź,  chatę  na  wybrzeżu  i  wszedł  jakby  w  spółkę  ze  Snuffym  Curtisem.  Snuffy  miał  dać 
doświadczenie, a młodzieniec gotówkę.. .tak sądzę. Snuffy jest biedny jak mysz kościelna i po 
prostu manna spadła mu z nieba. No, i łowili całe lato… 

— Ale co to za nazwisko — Młody Si? 
—  Jasne,  że  to  nie  nazwisko.  Przedstawił  się  jako  Brown,  lecz  nikt  mu  nie  uwierzył. 

Brzmiało  jakoś  nieprawdopodobnie.  Sprzęt  kupił  od  „Starego  Si”,  który  też  był  rybakiem  i 
trochę  tajemniczym  typkiem.  Kiedy  więc  młodzieniec  zjawił  się  Bóg  wie  skąd,  ludziska  z 
Cypla ochrzcili go mianem „Młody Si”, tylko dla żartu, ale tak zostało do dziś. On nie ma o to 
pretensji. Jest dość ponurym, zamkniętym w sobie chłopakiem. Lecz mimo to — wiem o tym 
doskonale  —  mieszkańcy  wybrzeża  cenią  go.  Snuffy  mi  powiadał,  że  da  się  lubić,  mimo 
niechęci  do  towarzyskiego  życia.  W  każdym  razie  jest  przystojny,  a  do  tego  wykształcony. 
Różni się od naszych rybaków. Niektórzy myślą, że to zbieg, co wpadł gdzieś w tarapaty i teraz 
ukrywa się tu przed prawem. Moja tu obecna żona nie chce o tym słyszeć i ma swoje zdanie. 

— Nigdy nie uwierzę w te brednie — oświadczyła stanowczo pani Bentley. — Młody Si 

często  tu  przychodzi  po  mleko  i  masło  i  jest  prawdziwym  dżentelmenem.  Nie  dam  się 
przekonać, że zrobił coś, czego powinien się wstydzić. Może ma swoje powody, aby marnować 
życie w tym zapomnianym przez Boga kącie. 

— Młody Si nie marnuje życia, tylko robi pieniądze — zauważył z uśmiechem pan Bentley. 

— Choć nie wydaje się, by mu na nich zależało. Ten rok był dobry na makrele, a sprytny z 
niego  chłopak. Kiedy zaczynał, wiedział tyle co  nic. Teraz prześcignął Snuffy’ego.  A co do 
pracy,  to  niewielu  może  iść  z  nim  w  zawody.  Tyra  niczym  opętany.  Wstaje  przed  świtem 
każdego  dnia  i  nigdy  nie  kładzie  się  przed  północą,  i  cały  czas  haruje  jak  niewolnik. 
Powiedziałem  mu  pewnego  razu:  —  Młody  Si,  musisz  trochę  pofolgować  i  odpocząć.  Nie 
wytrzymasz  takiego  tempa.  Nie  jesteś  stąd.  Miejscowi  zniosą  wszystko,  ale  ciebie  ta  praca 
wykończy. 

A on tylko się roześmiał, takim gorzkim śmiechem i powiada: — Nie ma znaczenia, jeśli 

nawet tak się stanie. Komu na mnie zależy? —i poszedł sobie. Nadąsany jak zwykle. Jest w tym 
Młodym Si coś takiego, czego nie mogę zrozumieć — zakończył pan Bentley. 

Ethel Lennox bardzo się tą historią zainteresowała. Melancholijny, tajemniczy bohater na tle 

srebrzystych  wydm  i  błękitnych  przestworzy  oceanu.  To  powinno  przysporzyć  trochę 
nieoczekiwanych emocji jej wakacjom. 

—  Muszę  zobaczyć  tego  księcia  w  przebraniu  —  powiedziała.  —  Wszystko  to  wygląda 

bardzo romantycznie. 

— Zabiorę panią nad morze po herbacie, jeśli pani zechce — zaproponowała Agnes. — Si 

jest  wspaniały  —  ciągnęła  poufnym  tonem,  kiedy  wstawały  od  stołu.  —  Tato  za  nim  nie 
przepada, bo sądzi, że on coś ukrywa. Ale ja go lubię. Jest dżentelmenem w każdym calu, tak 
jak mówi mama. Nie uwierzę, że mógł dokonać jakiegoś przestępstwa. 

 

background image

*

 

*

 

 
Ethel  Lennox  powoli  weszła  do  sadu.  Czekając  na  Agnes,  usiadła  pod  jabłonią  i  zaczęła 

czytać, ale wkrótce książka wysunęła się jej z rąk, a piękna główka odchyliła się na szary pień 
starego drzewa. Łagodne usta wygięły się w smutnym grymasie, zaś fiołkowe oczy spoglądały 
z rozmarzeniem. 

—  To  nie  jest  twarz  szczęśliwej  dziewczyny  —  pomyślała  Agnes,  kiedy  podeszła  blisko 

jabłoni.  —  Jaka  ona  śliczna!  Wszyscy  będą  się  za  nią  oglądać.  Zawsze  gapią  się  na  nasze 
letniczki, ale takiej jeszcze nie mieliśmy. 

Ethel poderwała się z murawy. — Nie sądziłam, że przyjdziesz tak prędko — tłumaczyła się. 

— Poczekaj chwilkę, zaraz przyniosę kapelusz. 

Kiedy  wróciła,  ruszyły  w  drogę  i  niebawem  szły  porytą  głębokimi  koleinami  ścieżką, 

przecinającą  skoszone  łąki  pokryte  świeżą  zielenią,  zagony  dojrzewającego  owsa  i 
szarozielonej pszenicy, i znikającą hen w dali, wśród falistych wydm wybrzeża. 

Za wydmami rozciągał się lśniący bezmiar oceanu o barwie spłowiałego błękitu, jak zwykle 

w porze sierpniowych upałów. Nad horyzontem ciągnęły się długie pasma chmur o różnych 
odcieniach różowości. Niezliczone łodzie rybackie kołysały się na spokojnych wodach. 

— Ta najdalej wysunięta łódź należy do Młodego Si — wyjaśniła Agnes. — On zawsze tam 

wypływa. 

—  Czy  jest  rzeczywiście  taki,  jak  mówi  twój  ojciec?  —  zapytała  z  ciekawością  w  głosie 

panna Lennox. 

—  Jest  taki,  naprawdę.  Zupełnie  niepodobny  do  innych  ludzi  z  wybrzeża.  Jak  pani.  To 

zrozumiałe, że zachowuje się trochę dziwnie. Wygląda tak, jakby trapiło go jakieś zmartwienie, 
ale to nic złego. Nie, on jest po prostu nieszczęśliwy. No, przybyłyśmy na miejsce — dodała, 
gdy minęły wydmy i weszły na długą, gładką plażę. 

Po lewej stronie brzeg wyginał się w półkolisty cypel oślepiającej białości; po prawej, stał 

mały rybacki domek. 

— Tu mieszka Młody Si — powiedziała Agnes. — Dzień za dniem w takim domu! Już to 

samo może przyprawić o melancholię! Nic dziwnego, że jest taki tajemniczy. Pójdę po jego 
lornetkę. Mówił, że mogę jej używać. 

Pchnęła  drzwi  i  weszła do  środka,  a  za  nią  wsunęła  się  Ethel.  Wnętrze było  skromne  ale 

czyste. Niewielką izbę oświetlało jedyne okno z widokiem na morze. Stojąca w kącie drabina 
prowadziła na poddasze. Nagie, dawno nie bielone ściany, zawieszone były kurtkami, sieciami 
i rozmaitym rybackim sprzętem. Na małym piecyku stał czajnik, a brudne naczynia i resztki 
posiłku  poniewierały  się  na  prostym,  zbitym  z  desek  stole.  Spasiony,  wąsaty  kociak,  który 
wyglądał jakby zrobiono go z czarnego aksamitu, drzemał na parapecie. 

— To kot Młodego Si — wyjaśniła Agnes głaszcząc zwierzątko. Kot otworzył senne zielone 

oczy i zamruczał okazując zadowolenie. — Mam wrażenie, że to jedyna istota, na jakiej mu 
zależy. Wiedźmo! Jak się masz, Wiedźmo? A oto i lornetka. Wyjdziemy i popatrzymy sobie. Si 
właśnie łowi makrele — oznajmiła po kilku minutach, gdy już obejrzała wszystkie łodzie. — 
Nie wróci nawet za godzinę. Mamy trochę czasu na spacer po plaży. 

Niebo stało się tak jasne, że aż prawie białe, a słońce wędrowało coraz niżej, pozostawiając 

po zachodniej stronie morza roziskrzone smugi.  Niestrudzone mewy  raz  po raz nurkowały i 
podlatywały  w  górę.  Gdy  czerwona  tarcza  słońca  zanurzyła  się  w  wodzie,  łodzie  zaczęły 
powoli płynąć ku przystani. 

—  Prawie  wszystkie  udadzą  się  na  Cypel  —  wyjaśniła  Agnes,  wskazując  pogardliwym 

gestem rozciągający się przed nimi przylądek. — Ci prymitywni ludzie pochodzą stamtąd, ale 
Młody Si nie spoufala się z nimi. O, właśnie podnosi żagiel. Zdążymy wrócić, zanim przybije 
do brzegu. 

background image

Powoli  ruszyły  wzdłuż  mokrej  plaży.  Słońce  schowało  się  za  horyzontem,  lecz  na  niebie 

płonęła jeszcze ognistoczerwona plama. Pusty dotychczas brzeg zaludnił się nagle, a okolice 
rybackiej chatki bardzo się ożywiły. Obdarci chłopcy biegali w różne strony, nosząc wodę lub 
ryby.  Łodzie  wciągano  na  pochylnie.  Dwóch  starych,  obszarpanych  majtków  przybyłych  z 
Cypla, aby się dowiedzieć, jaki połów miał Młody Si, paliło fajki w kącie jego izby. Morze i 
brzeg  kąpały  się  w  łagodnej  poświacie  nadciągającego  zmierzchu.  Ta  piękna,  romantyczna 
sceneria radowała artystyczną duszę Ethel. 

Agnes trąciła swą towarzyszkę. 
—  Tam!  Jeśli  chce  pani  zobaczyć  Młodego  Si  —  szepnęła  wskazując  na  pomost,  obok 

którego poruszała się ciemna postać. — Tam jest, odwrócony plecami, przy tej kremowej łodzi. 
Liczy makrele. Jeśli podejdzie pani do pomostu z drugiej strony, to będzie pani wygodniej go 
obserwować. Ja w tym czasie pójdę do tego starego skąpca, Snuffy’ego i spróbuję wyprosić 
jakąś makrelę. Może mi się uda. 

Odeszła  pospiesznie,  a  Ethel  skierowała  się  w  stronę  łodzi.  Nim  do  niej  dotarła,  minęła 

grupkę  mężczyzn,  którzy  przyglądali  się  letniczce  z  nieukrywanym  zachwytem.  W  pobliżu 
pomostu  oprócz  niej  i  Młodego  Si  nie  było  nikogo.  Wszyscy  zgromadzili  się  przy  łodzi 
Snuffy’ego.  Młody  Si  wyrzucał  makrele  z  nieprawdopodobną  szybkością,  ale  na  odgłos 
kroków za plecami odwrócił się i wyprostował się na całą wysokość. Stanęli twarzą w twarz. 

— Miles! 
— Ethel! 
Młody Si cofnął się i oparł o maszt, a duże, srebrzyste ryby wyśliznęły mu się z rąk do wody. 

Jego przystojna, ogorzała twarz silnie pobladła. 

Ethel Lennox obróciła się na pięcie i w milczeniu odeszła plażą. Agnes poczuła czyjąś dłoń 

na  swoim  ramieniu,  a  kiedy  się  obejrzała,  zobaczyła,  że  Ethel  stoi  blada  oraz  nienaturalnie 
sztywna i poważna. 

— Wracajmy do domu — powiedziała panna Lennox głucho. — Za wilgotno tu i zrobiło mi 

się zimno. 

—  Ojej!  —  wykrzyknęła  ze  skruchę  Agnes.  —  Powinnam  była  powiedzieć,  żeby  wzięła 

pani  szal!  Tu  zawsze  jest  wilgotno  po  zachodzie  słońca.  Hej,  Snuffy,  daj  mi  tę  makrelę. 
Dziękuję. Już jestem gotowa, panno Lennox. 

Zaledwie dotarły do ścieżki, Ethel usłyszała pytanie, którego tak się obawiała. 
— Widziała pani Młodego Si? I co pani o nim sądzi? 
Ethel  odwróciła  twarz  i  odpowiedziała  z  wymuszoną  obojętnością:  —  Wygląda  dość 

niezwykle jak na rybaka… chociaż nie mogłam mu się dobrze przyjrzeć w tym mroku. Tam już 
było prawie ciemno. Chodźmy trochę prędzej. Nogi mam przemoczone. 

Kiedy  weszły  do  domu,  panna  Lennox  wymówiła  się  od  kolacji  zmęczeniem  i  udała  się 

wprost do swego pokoju. 

 

*

 

*

 

 
A na brzegu Młody Si jakoś się pozbierał i wrócił do pracy. Twarz miał ściągniętą i bez 

wyrazu. Na obu policzkach wystąpiły mu czerwone plamy i drżącymi rękami rzucał makrele, 
nieświadomy tego co czyni. 

Snuffy  podszedł  do  pomostu.  —  Widziałeś  tę  przystojną  dziewczynę,  Si?  —  zapytał  od 

niechcenia. — To jedna z letniczek Bentleyów. Wygląda jak z obrazka, no nie? 

— Nie mam czasu do stracenia — odparł szorstko Młody Si. — Przed nocą trzeba oczyścić 

te wszystkie ryby. Przestań gadać i weź się do roboty. 

background image

Snuffy wzruszył ramionami i zabrał się do pracy. Młody Si nie należał do osób, które by 

można lekceważyć. Mieli obfity połów i kiedy zakończyli wszystkie czynności, nastała już noc. 
Snuffy z zadowoleniem obejrzał pełne beczułki. 

— Udany dzień — mruknął — ale i robota  ciężka. Padam z nóg. Pewnie zaraz pójdę do 

łóżka. Si, na miłość boską, co ty wyprawiasz? 

Młody  Si  wszedł  do  płaskodenki  i  odcumował.  Nie  odpowiedział  na  pytanie,  tylko 

odepchnął  łódź  od  brzegu.  Snuffy  obserwował  go  z  głupią  miną,  dopóki  nie  zniknął  w 
ciemności. 

—  Masz  ci  los!  —  wykrzyknął.  —  Czy  ten  Si  jest  aby  zdrowy  na  umyśle?  Zawsze 

zachowywał się dziwacznie, ale żeby wypływać, Bóg wie po co o takiej godzinie, po nocy? To 
chyba  niezbyt  bezpiecznie  przebywać  razem  z  nim.  —  Tu  Snuffy  z  dezaprobatą  pokiwał 
kudłatą głową. 

Młody Si wiosłował miarowo. Wschodnia bryza niosła wilgotną lepką mgłę, przesłaniającą 

zarysy brzegu i horyzontu. Młody rybak znalazł się nagle sam jeden w świecie niezmierzonych 
wód i szarej mgły. Przestał wiosłować i pochylony oparł się ciężko na wiosłach. 

—  Musiałem  ją  tu  spotkać,  w  takim  zakazanym  miejscu!  —  mruknął.  —  I  ani  jednego 

słowa!  Zaledwie  przelotne  spojrzenie  po  tylu  miesiącach  udręki!  Cóż,  może  to  i  lepiej.  Ale 
zawsze…wiedzieć, że jest tak blisko.. .Jaka ona piękna! A kocham ją bardziej niż wtedy. To 
dokucza jak cierń. Myślałem, że w tym surowym życiu, pośród szorstkich ludzi, gdzie nic mi 
jej nie będzie przypominało, zdołam zapomnieć. A teraz… 

Zacisnął  pięści.  Wszędzie  wokół  leżała  mgła.  Pełznąca,  nieuchwytna,  widmowa.  Łódka 

kołysała się łagodnie na fali. Z daleka dochodził głuchy, nieprzerwany pomruk oceanu. 

 

*

 

*

 

 
Nazajutrz Ethel Lennox nie chciała pójść nad brzeg morza, w pobliże miejsca gdzie stała 

chatka Młodego Si. Zamiast tego wybrała spacer na Cypel i cały dzień rysowała. Następnego 
dnia było tak samo i następnego też… Cypel jest najbardziej malowniczą częścią wybrzeża, 
twierdziła,  a  „typy”  wśród  jego  mieszkańców  szczególnie  interesujące.  Agnes  Bentley 
przestała  namawiać  ją  do  wypraw  nad  morze.  Odnosiła  wrażenie,  że  z  Ethel  nie  należy 
rozmawiać na drażliwy temat. 

Pod koniec tygodnia pani Bentley zauważyła: — Co też się dzieje z Młodym Si? Tydzień 

minął, jak nie przychodzi po mleko i masło. Czy czasami nie zachorował? 

Pan Bentley rozbawiony uśmiechnął się pod nosem. 
—  Chyba  mogę  ci  wyjaśnić  powód  jego  nieobecności.  Si  bierze  teraz  mleko  i  masło  u 

Waldenów.  Widziałem,  jak  szedł  tam  dwa  razy.  Zdaje  mi  się,  że  Lisa  Walden  tym  razem 
okazała się lepsza od ciebie, Mary! 

—  Coś  podobnego!  —  zawołała  pani  Bentley.  —  No  cóż,  Młody  Si  jest  pierwszym 

człowiekiem,  który  przedłożył  masło  Lisy  nad  moje.  Wszyscy  wiedzą,  jakie  jest  jej  masło. 
Nigdy porządnie nie wypłucze z niego soli. Ale niech mu będzie na zdrowie. Życzę mu dużo 
radości z tej zamiany. 

Pani Bentley groźnie zagrzechotała garnkami. Widocznie jej wiara w rozsądek Młodego Si 

została poważnie podkopana. 

Ethel Lennox, z twarzą mokrą od łez pisała list w swoim pokoju. Wargi miała zaciśnięte, a 

ręka jej drżała. 

 
Zrozumiałam, że nie ma sensu ucieczka przed przeznaczeniem. — pisała. —  ieważne, jak 

bardzo staramy się mu wymknąć i jak pewni jesteśmy wygranej. Ono spotka nas tam, gdzie się 

background image

go najmniej spodziewamy. Przyjechałam tutaj zmęczona, szukając spokoju i wypoczynku, a — o 
nieba! — spotkałam twarzą w twarz kogoś, kto zburzył spokój mego życia. 

Muszę ci coś wyznać, Helen. Szczera spowiedź jest lekarstwem dla duszy, jak dobrze wiesz. 

Dlatego zaaplikuję sobie szczyptę tego leku, dopóki jestem w odpowiednim nastroju. 

Wiesz, oczywiście, że byłam kiedyś zaręczona z Milesem Lesleyem. Wiesz także, że zaręczyny 

zostały zerwane minionej jesieni z nie wyjaśnionych powodów. Cóż, opowiem ci, co się stało, a 
potem zaniosę ten list na pocztę, zanim się rozmyślę. 

Rok  minął  z  okładem,  od  czasu  gdy  ogłosiliśmy  nasze  zaręczyny.  Jak  się  zapewne 

orientujesz,  jego  rodzina  jest  bardzo  zamożna  i  dobrze  ustawiona  towarzysko.  Ja  zaś  byłam 
tylko  ubogą  nauczycielką.  Możesz  więc  sobie  wyobrazić,  z  jakim  przerażeniem  ci  wszyscy 
bogaci krewni przyjęli wiadomość o zainteresowaniu się Milesa istotą, jak oni uważają, niższej 
kategorii.  Teraz,  kiedy  spokojnie  przemyślałam  całą  tę  sprawę,  nawet  ich  specjalnie  nie 
potępiam. Pewnie niełatwo arystokratycznym rodzicom, którzy niczego nie odmawiali synowi i 
wiązali z nim wielkie nadzieje, zobaczyć jak odwraca się od swojej sfery i wybiera kogoś, kto 
ich zdaniem, zajmuje tak niskie stanowisko w społeczeństwie. Ale wówczas nie widziałam tego 
wszystkiego w takim właśnie świetle. Zamiast odrzucić jego starania  (a tak pewnie należało 
postąpić), zachęcałam go jeszcze.  ell, tak bardzo go kochałam!  o i w końcu, mimo oporów 
rodziny, Miles oficjalnie mi się oświadczył. 

Kiedy  jego  rodzice  przekonali  się,  że  nie  potrafią  odwieść  go  od  nierozsądnej  decyzji, 

pozornie  zaakceptowali  nasz  związek.  Lecz  ta  wymuszona  łaskawość  była  dla  mnie 
upokorzeniem  i  udręką.  Bolała  mnie  ich  uprzejmość  i  niechęć  ukrywana  pod  płaszczykiem 
dobrych  manier.  Moja  obrażona  duma  znalazła  sobie  ofiarę  w  osobie  Milesa.   ależę  do 
kategorii ludzi, którzy, lekceważeni, boleśnie to odczuwają zamiast zwyczajnie ignorować. Tak 
postępują dobrze urodzeni. Sądziłam, że on nie dostrzega okazywanej mi pogardy i stawałam 
się wobec niego coraz bardziej chłodna i oficjalna. Miał dużo cierpliwości, lecz zbyt wiele nas 
dzieliło. Wkrótce stosunki między nami stały się bardzo napięte i bez trudu znaleźliśmy pretekst 
do kłótni. 

Któregoś wieczoru poszłam na przyjęcie wydawane przez jego matkę. Znałam tam niewiele 

osób, a ponieważ Miles musiał pełnić obowiązki gospodarza, to po krótkim powitaniu zostawił 
mnie  samą  sobie.  Brakowało  mi  towarzyskiego  wyrobienia  i  uznałam  jego  zachowanie  za 
celową  zniewagę.  W  przystępie  zazdrości,  bardzo  rozżalona,  wzięłam  odwet  godny  —  co  ze 
wstydem przyznaję — wiejskiej dziewczyny. Zaczęłam bez żenady flirtować z Fredem Curtisem, 
który się mną trochę interesował, jeszcze przed zaręczynami z Milesem. Kiedy Miles podszedł 
do mnie, zastał nas bardzo zaabsorbowanych sobą, w każdym razie na to wyglądało. Bez słowa 
obrócił się na pięcie i odszedł.  ie zbliżył się do mnie przez resztę wieczoru. 

Wróciłam  do  domu  rozgniewana,  ale  tak  nieszczęśliwa  i  pełna  skruchy,  że  gdyby  Miles, 

który  złożył  mi  wizytę  następnego  wieczoru,  był  cierpliwy  i  wyrozumiały  jak  zwykle, 
błagałabym go o wybaczenie. Lecz posunęłam się za daleko. Mój brak ogłady wstrząsnął jego 
matką,  on  sam  czuł  się  upokorzony  i  to  rozgoryczyło  go  do  reszty.   ic  dziwnego  więc,  że 
wywiązała się między nami gwałtowna, pełna gorzkich wymówek kłótnia. Powiedziałam wtedy 
wiele głupich, niewybaczalnych słów, a w końcu rzuciłam mu pierścionek pod nogi. Spojrzał na 
mnie z niedowierzaniem i lekką pogardą. Potem wyszedł bez słowa. Gdy mój gniew przygasł, 
poczułam się okropnie nieszczęśliwa. Zdałam sobie sprawę, jak niegodnie się zachowałam, jak 
bardzo kocham Milesa i jak samotne i puste będzie bez niego moje życie. On jednak do mnie nie 
wrócił,  a  po  pewnym  czasie  dowiedziałam  się,  że  wyjechał,  nikt  nie  wiedział  dokąd,  ale 
przypuszczałam,  że  za  granicę.  Cóż,  pozbyłam  się  nadziei,  ukryłam  rozpacz  i  jakoś  brnęłam 
przez życie. Mam nadzieję, że to wydarzenie uczyniło mnie lepszą i nauczyło myśleć. 

Tego lata przyjechałam tutaj. Od początku słyszałam o tajemniczym przybyszu znanym jako 

Młody Si, który łowi makrele w tej części wybrzeża. Bardzo się zainteresowałam, bo ta historia 

background image

wydała mi się szalenie romantyczna. Pewnego wieczoru poszłam go zobaczyć. Stanęłam z nim 
twarzą w twarz i, och Helen! — to był Miles Lesley! 

Przez  minutę  ziemia,  niebo  i  morze  zawirowały  mi  przed  oczyma.  W  następnej 

przypomniałam sobie wszystko i odeszłam. On za mną nie ruszył. 

Możesz  być  pewna,  że  teraz  unikam  starannie  tej  części  wybrzeża.  Od  tamtej  pory  nie 

spotkaliśmy  się  i  on  nie  uczynił  żadnego  kroku,  aby  mnie  zobaczyć.  Wyraźnie  daje  do 
zrozumienia, że mną gardzi. Cóż, ja sama sobą gardzę. Jestem taka nieszczęśliwa,  ell, lecz nie 
myślę  wyłącznie  o  sobie.  Gdyby  Miles  nie  spotkał  mnie  na  swej  drodze,  jego  matka  nie 
wypłakiwałaby  sobie  oczu  tęskniąc  za  synem.  Własny  ból  pozwolił  mi  lepiej  zrozumieć  jej 
uczucia  i  już  nie  żywię  do  niej  urazy.   ie  muszę  dodawać,  że  nie  zamierzam  tu  dłużej 
przebywać. Wyjadę w przyszłym tygodniu. Zrobiłabym to wcześniej, ale nie potrafię wymyślić 
przyzwoitego powodu… 

 
O zmierzchu Ethel poszła razem z Agnes na pocztę wysłać list. Gdy zatrzymały się przy 

drzwiach małego wiejskiego sklepiku, zza rogu wyszedł młody mężczyzna. Był to Młody Si. 
Miał na sobie rybacki strój, a wielka sieć zwisała mu na ramieniu. Jednak żadne przebranie nie 
mogło ukryć jego wspaniałej sylwetki. Agnes porywczo rzuciła się ku niemu. 

— Si, gdzie się podziewałeś? Dlaczego nas nie odwiedzasz od tak dawna? 
Młody  Si  nie  odpowiedział.  Uniósł  tylko  czapki  w  zdawkowym  ukłonie  i  obrócił  się  na 

pięcie. 

— Coś takiego! — wykrzyknęła Agnes, skoro tylko odzyskała mowę. — Skoro Młody Si 

tak  traktuje  swoich  przyjaciół,  to  musiał  się  z  jakiegoś  powodu  obrazić.  Ale  z  jakiego?  — 
dodała, gdyż ciekawość przemogła oburzenie. 

Gdy  wyszły  ze  sklepiku,  zobaczyły  oddalającą  się  wzdłuż  bezludnego  brzegu  samotną 

postać  Młodego  Si.  W  zapadającym  zmierzchu  Agnes  nie  dostrzegła  bladej  twarzyczki  ani 
pełnych łez oczu swej towarzyszki. 

 

*

 

*

 

 
—  Wracam  właśnie  z  Cypla  —  powiedziała  tydzień  później  Agnes,  wchodząc  do  domu 

wczesnym popołudniem. — Mały Ev mówił, że dziś nie będzie połowów i on może nas wziąć 
na przejażdżkę, jeśli ma pani na nią ochotę. 

Ethel  Lennox  odłożyła  szkicownik.  Zmizerniała  i  wyglądała  na  bardzo  zmęczoną. 

Postanowiła nazajutrz wyjechać i to miała być jej ostatnia wyprawa nad morze. 

Godzinę przed zachodem słońca z cienia rzucanego przez Cypel wypłynęła łódź. Siedziały 

w  niej  Ethel  Lennox  z  Agnes  i  Mały  Ev,  jasnowłosy,  niski  mieszkaniec  Cypla;  do  niego 
należała łódź. 

Wieczór był piękny i od lądu wiała lekka orzeźwiająca bryza. Nikt nie zauważył ciemnych 

zwałów chmur kłębiących się nisko nad horyzontem po północno—zachodniej stronie nieba. 

—  Czyż  nie  jest  cudownie?  —  zawołała  Ethel.  Kapelusz  zsunął  się  jej  z  głowy,  a  pukle 

rudych włosów powiewały wokół twarzy. 

Agnes  rozejrzała  się  wokół.  Bardziej  doświadczona  w  sprawach  morza  od  towarzyszki, 

zauważyła w otoczeniu pewne niepokojące zmiany. 

Młody Si stojący ze Snuffym przy pomoście dla łodzi, zniżył pospiesznie lornetkę. 
— Tam jest Agnes Bentley i… i… ta ich letniczka — powiedział przejęty. — Wybrały się z 

Małym Evem w tej nieszczęsnej przeciekającej balii. Gdzie te głuptasy mają oczy, że nie widzą 
nadciągającego szkwału? 

— Ten Mały Ev zna się na kierowaniu łodzią, tyle co kot napłakał — wykrzyknął oburzony 

Snuffy. — Daj im znak, by wracali. 

background image

Si potrząsnął głową. — Są za daleko. I nie wiadomo, jaki będzie ten szkwał. W dobrej łodzi 

i z kimś, kto zna się na żeglowaniu, nic by się im nie stało. Ale z Małym Evem… — tu zaczął 
niecierpliwie chodzić po pomoście. 

Łódź  odpłynęła  już  na  znaczną  odległość  od  brzegu.  Lekką  bryzę  zastąpił  silny  wiatr  i 

ciemnoszara, gładka dotychczas powierzchnia morza zapieniła się białymi grzywaczami. 

Agnes nachyliła się ku Ethel. — Zaczyna mocno huśtać. Sądzę, że lepiej będzie zawrócić. 

Boję się, że nie unikniemy burzy. Spójrz na te chmury. 

Długi, głuchy pomruk potwierdził jej obawy. 
— Mały Ev! — krzyknęła. — Wracajmy natychmiast! 
Mały  Ev  w  końcu  też  zdał  sobie  sprawę  z  sytuacji  i  przerażony  rozejrzał  się  dookoła. 

Dziewczęta spojrzały na siebie bezradnie.  Niebo gwałtownie ciemniało.,  Odgłosy  grzmotów 
rozlegały  się  coraz  częściej  i  wyraźniej.  Nad  horyzontem  rozjarzyła  się  długim  zygzakiem 
pierwsza  błyskawica,  a  nad  ziemią  i  morzem  błysnęło,  jak  mówi  poeta  „złowrogie,  zielone 
światło nadciągającego sztormu”. 

Mały Ev czym prędzej odwrócił dziób łodzi, lecz spadły już pierwsze krople deszczu. 
— Ev, łódź przecieka!  — zawołała Agnes, starając się przekrzyczeć wycie wiatru. — W 

środku jest coraz więcej wody! 

—  No  to  ją  wylewaj  —  odkrzyknął  Ev,  mocując  się  z  żaglem.  —  Wylewaj  ją.  Pod 

siedzeniem są dwa naczynia. Ja muszę opuścić żagiel. 

— Pomogę ci — powiedziała Ethel. Była bardzo blada lecz opanowana. Po chwili zaczęła 

pomagać przy wylewaniu wody. 

Gdy Młody Si, obserwując morze przez lornetkę, zobaczył ich usiłowania, w jednej chwili 

podjął decyzję i pobiegł do swej łodzi. 

— Mają przeciek. Hej, Curtis, spuszczaj łódź. Musimy wypłynąć, bo inaczej Ev je potopi. 
Odbili  od  brzegu,  gdy  ulewa  strugami  deszczu  przesłoniła  już  częściowo  widok  morza  i 

lądu. 

— Młody Si płynie po nas — zauważyła Agnes. — Wszystko będzie w porządku, jeśli zdąży 

na czas. Ta łódź na pewno zatonie. 

Mały  Ev  był  już  kompletnie  sparaliżowany  strachem.  Dziewczęta  bez  przerwy  wylewały 

wodę, lecz jej, mimo to, wciąż przybywało. Młody Si zdążył właściwie w ostatniej chwili. 

— Skacz Ev! — krzyknął, gdy jego łódź znalazła się dość blisko. — Skacz i ratuj życie! 
W jednej chwili wciągnął Ethel Lennox, a Agnes sama przeskoczyła zręcznie jak kot do jego 

łódki. Mały Ev też się jakoś przedostał i w tym momencie rozległ się nad nimi potężny grzmot, 
a niebo przeszyła niebieskawosina błyskawica. 

Ale  niebezpieczeństwo  nikomu  już  nie  groziło,  szkwał  bowiem  nie  mógł  stanąć  na 

przeszkodzie  takim  żeglarzom  jak  Snuffy  i  Młody  Si.  Kiedy  znaleźli  się  na  brzegu,  Agnes, 
która  prędko  otrząsnęła  się  po  doznanych  przeżyciach,  wyżęła  przemoczoną  spódniczkę  i 
oświadczyła stanowczo, że pójdzie natychmiast do domu razem ze Snufrym. 

—  Już  i  tak  nie  mogę  bardziej  przemoknąć  —  stwierdziła  pogodnie.  —  Przyślę  tatę  z 

bryczką  po  pannę  Lennox.  Rozpal  ogień  w  swojej  chacie,  Si  i  pozwól  jej  obeschnąć.  Ja  już 
pędzę! 

Si chwycił Ethel w silne ramiona i zaniósł do chatki. Posadził ją na jednej z niskich ławek i 

zaczął  w  pośpiechu  rozpalać  ogień.  Ethel  siedziała  oszołomiona,  odgarniając  z  czoła  pasma 
mokrych włosów. Młody Si odwrócił się i spojrzał na nią z płomykiem namiętności w oczach. 
Ona zaś wyciągnęła ku niemu zimne i mokre ręce w błagalnym geście. 

— Och, Miles! — szepnęła. 
Na zewnątrz wiatr targał wątłymi zabudowaniami i darł morze na strzępy. Deszcz lał bez 

przerwy.  Zapowiadała  się  burzliwa  noc.  Lecz  w  środku,  ogień  rozpalony  przez  Młodego  Si 
rzucał  wesołe  błyski  na  ubogą  izbę,  zaś  Ethel  Lennox  złożyła  głowę  na  mocnym  ramieniu 
klęczącego przed nią młodzieńca. Miała oczy pełne łez, gdy odezwała się drżącym głosem: 

background image

— Miles, czy możesz mi wybaczyć? Gdybyś wiedział, jak ciężko odpokutowałam… 
— Nigdy więcej nie mów mi o przeszłości, ukochana. W czasie samotnych nocy i dni, tu nad 

morzem, zapomniałem o wszystkim prócz miłości. 

— Miles, jak się tu znalazłeś? Myślałam, że jesteś w Europie. 
— Początkowo trochę podróżowałem. A tu przybyłem przypadkowo i postanowiłem odciąć 

się całkowicie od dawnego życia i spróbować zapomnieć o tobie. Nie mogę powiedzieć, bym 
osiągnął sukces. — Uśmiechnął się, patrząc jej w oczy. — Miałaś jutro wyjechać. Pomyśl, jak 
blisko byliśmy chwili rozstania! Lecz co powiemy naszym tutejszym przyjaciołom? 

— Sądzę, że lepiej niczego nie wyjaśniać. Wyjadę jutro, tak jak zaplanowałam, a ty wkrótce 

podążysz  za  mną.  Pozwól  „Młodemu  Si”,  pozostać  nie  wyjaśnioną  tajemnicą,  jaką  był 
dotychczas. 

— To chyba najlepsze wyjście w tej sytuacji. Oni by nigdy nie zrozumieli, nawet gdybyśmy 

wyłożyli im całą prawdę. Przypuszczam też, że bardzo by ich rozczarowała wiadomość, że nie 
jestem  mordercą  ani  fałszerzem,  ani  żadnym  przestępcą.  Zawsze  przypisywali  mi  posępną 
przeszłość.  Teraz  wrócimy  do  naszego  świata,  Ethel.  Zostaniesz  tam  serdecznie  przyjęta, 
kochanie. Moja rodzina dostała niezłą nauczkę i zrobi wszystko, aby nic już nie przeszkodziło 
naszemu szczęściu. 

Nazajutrz rano Agnes odwiozła Ethel na stację.  Silny wiatr, który omiatał przez całą noc 

ziemię i wodę, przegnał z powietrza duszny upał. Wstał rześki i przejrzysty ranek, jakby stara, 
smutna  ziemia  oczyściła  się  z  grzechów  i  wszelkiej  zmazy  i  stała  się  znów  promienna  i 
nieskalana. Ethel przepełniało tak rzucające się w oczy uczucie szczęścia, aż Agnes dziwiła się 
tej przemianie. 

— Do widzenia, panno Lennox — powiedziała z żalem. — Czy jeszcze kiedyś przyjedzie 

pani do nas? 

— Może — uśmiechnęła się Ethel. — A jeśli nie, to ty Agnes musisz przyjechać do mnie. 

Może pewnego dnia zdradzę ci swój sekret. 

Po tygodniu nieoczekiwanie zniknął Młody Si. Jego zniknięcie stało się powodem licznych 

rozmów i domysłów. Ten odjazd był równie tajemniczy jak przybycie. W końcu wyjaśniło się, 
że zanim się ulotnił, odesłał swoje makrele, a łódź i chatę przekazał Snuffy’emu Curtisowi, tak 
jakby tu nigdy nie zamierzał wrócić. 

Mały  Ev  był  ostatnim  mieszkańcem  Cypla,  który  go  widział,  jak  szedł  na  stację  w  porze 

sierpniowego  zmierzchu.  A  nazajutrz  rano  Agnes  Ben—tley,  wychodząc  pierwsza  z  domu 
znalazła  na  progu  koszyk  z  małym,  czarnym  hałaśliwym  kociakiem.  Do  szyi  zwierzęcia 
przywiązana była kartka, a na niej napisano: 

„Czy Agnes, dla pamięci Młodego Si, zechce obdarzyć przyjaźnią Wiedźmę?”