background image

SANDRA FIELD
         Dziki ogień 

   

background image

ROZDZIAŁ  PIERWSZY
Simon Greywood oddychał pełną piersią. Uśmiechając się 

do siebie, odłożył wiosło. Kajak sunął bezgłośnie, znacząc za 
sobą  smugę   leniwej   fali   na  gładkiej  jak   lustro  tafli  jeziora. 
Dopiero   co   nastawał   ranek.   Znad   wody   unosiła   się   zimna 
mgła, której porwane kłębki spowijały przybrzeżne trzciny i 
wrzynające się w jezioro głazy, nadając im fantasmagoryczne 
kształty. Z lasu dobiegały chwytające za serce, słodkie ptasie 
trele.   Śpiew   ten   jednak   nie   mącił   ogromnej,   majestatycznej 
ciszy. Był tylko klejnotem jej wszechwładnej potęgi.

Jak okiem sięgnąć nie było tutaj nikogo. Simon kochał tę 

otwartą przestrzeń, wolną od ludzi i codziennych londyńskich 
spraw,   obramowaną   lasami   Nowej   Szkocji.   Miał   niemalże 
wrażenie, że oto jakimś przedziwnym trafem wrócił znowu do 
domu.

Nagle na wodzie coś się zaczęło dziać. Simon skulił się i 

zamarł bez ruchu. Kątem oka widział podpływający w jego 
stronę,   lśniący   od   wody   brązowy   łebek,   a   za   nim   ślad 
spienionej fali rozchodzącej się na kształt litery V. Czyżby to 
był bóbr? Wszak Jim mówił mu, że gdzieś tutaj mają swoje 
żeremie   bobry.   Około   pięciu   metrów   od   kajaka   zwierzątko 
nagle   zmieniło   kierunek.   Plasnęło   ogonem,   co   w   pustej 
przestrzeni   huknęło   jak   wystrzał,   i   rozbryzgując   wodę 
zanurkowało. Ogon był szeroki i płaski. A zatem rzeczywiście 
żyły   tu   bobry.   Simon   odkaszlnął   lekko,   podniósł   wiosło   i 
ruszył kanałem pomiędzy dwoma jeziorami, starając się nie 
zaczepić dnem o podwodne skałki, które niemal wychylały się 
na powierzchnię jeziora. Poziom wody, jak ostrzegł go Jim, 
był niski, ponieważ lato tego roku było wyjątkowo gorące i 
suche.

Nigdy dotąd nie wypływał kajakiem tak daleko. Jak się 

nazywało to jezioro? Jim mówił mu, ale nie zapamiętał nazwy. 
Maynard's Lake, czy coś takiego. W żadnej mierze nie była to 

background image

nazwa,   która   potrafiłaby   oddać   spokojne   piękno   ciszy   ani 
ciemnej   toni,   w   której   przeglądały   się   skały,   drzewa   i 
zawieszone wysoko na niebie obłoki.

Zbliżając się do brzegu, Simon wiosłował po indiańsku - 

stylem,   którego   nauczył   go   Jim.   Pozwalało   to   utrzymywać 
kurs   bez   wyjmowania   wiosła   z   wody,   a   zarazem   płynąć 
niemal bezszelestnie. To najlepszy sposób poruszania się po 
puszczy, zapewniał go Jim, opisując, jak to kiedyś podszedł tą 
metodą łosia.

Jezioro miało nieregularną linię brzegową, wcinając się w 

ląd mnóstwem zatoczek. Nad samą wodą zwieszały się bujne, 
rozłożyste   paprocie   i   obsypane   różowym   kwieciem   wilcze 
łyko.

Słońce stało już wyżej, rozpraszając swoim ciepłem mgły. 

Simonowi   zdało   się   nagle,   że   opuszcza   go   napięcie,   które 
gromadziło się w nim od dawna. Czuł bezbrzeżny spokój - 
było   to   dla   niego   uczucie   nowe   i   nie   znane.   Musiał   za   to 
wszystko   podziękować   Jimowi.   Jimowi   -   swemu   bratu,   z 
którym los rozdzielił go na prawie dwadzieścia pięć lat.

Ciszę i zadumę Simona zburzyły nagle głośne pluśnięcia 

dobiegające z pobliskiej zatoczki. Mogło się wydawać, że to 
jakiś duży zwierz wszedł do wody i taplał się w niej. Łoś? 
Niedźwiedź? Simona obleciał strach. Ten wolny świat mógł 
mu się wydawać domem, lecz tak naprawdę on sam nie miał 
najmniejszego doświadczenia w obcowaniu z dziką przyrodą. 
Lepiej, żeby o tym nie zapominał.

Przyciągnął   ręką   kajak   do   granitowych   głazów,   które 

osłaniały   zatokę.   Między   kamieniami   znalazł   szczelinę-   co 
prawda   zbyt   wąską,   żeby   przecisnąć   się   kajakiem,   lecz 
wystarczająco szeroką, by móc niepostrzeżenie sprawdzić, co 
tak hałasuje. Wiosłując na skulu, ustawił kajak równolegle do 
szczeliny, gdy tymczasem pluskanie raptownie ustało.

background image

A   jednak   to   nie   było   przywidzenie.   Coś   sfalowało   w 

zatoczce gładką taflę wody, na której spokojnie kołysały się 
teraz liście lilii wodnych. Coś - ale co? Łoś - tego Simon był 
prawie   pewien   -   nie   potrafi   nurkować.   A   niedźwiedź?   Nie 
miał   pojęcia.   Gotów   do   błyskawicznego   odwrotu,   gdyby 
wymagała   tego   sytuacja,   Simon   czekał,   aż   stworzenie 
wynurzy   się   na   powierzchnię.   Może   był   to   znowu   bóbr,   a 
może nur wodny?

Nareszcie z wody na moment  wyłoniła się głowa. Ktoś 

odpływał w przeciwnym kierunku i zanim znów dał nurka, 
Simon zdążył dostrzec długie, odrzucone do tyłu włosy i zarys 
nagiego,   wygiętego   w   łuk,   kobiecego   ciała.   Na   wzburzoną 
taflę zatoczki wypłynęły bąbelki powietrza i rozeszły się kręgi 
fal.

Odetchnął głęboko, niepewny, czy mimo wszystko nie śni. 

Do   tej   pory   sądził,   że   chata   Jima   była   ostatnim 
cywilizowanym miejscem w tej dziewiczej krainie jezior. Z 
pewnością   brat   zapomniał   mu   powiedzieć,   że   ktoś   mieszka 
jeszcze dalej w lasach. A w takim razie, kim była kobieta, 
która   to   wyłaniała   się   z   toni,   to   znikała   niczym   jakiś 
tajemniczy duch jeziora?

Jakby   w   odpowiedzi   pływaczka   wynurzyła   się   znowu. 

Tym razem widział profil. Na jej twarzy malowała się czysta 
radość   -   słońce   zalśniło   w   kropelkach   wody   na   mokrych 
policzkach, błysnęły białe zęby. Mocny ruch ramion odsłonił 
na   ułamek   sekundy   pełne,   strome   piersi,   które   wydały   się 
Simonowi niewypowiedzianie piękne. Błysnęły jeszcze nagie 
uda i gibkie ciało przecięło taflę niczym nóż.

Wbijając   paznokcie   w   wypolerowany   uchwyt   wiosła, 

Simon   czekał,   aż   kobieta   ponownie   wypłynie.   Kiedy   to 
uczyniła, była zwrócona do niego przodem. Wstające słońce 
świeciło   jej   prosto   w   twarz   i   mógł   być   pewien,   że   go   nie 
dostrzega.   On   sam   jednak,   całkowicie   wytrącony   z 

background image

równowagi,   pojął   natychmiast   parę   spraw.   Po   pierwsze   - 
wiedział, że w żadnym razie nie powinien przeszkadzać w tej 
zabawie. Bo to była właśnie zabawa - niewinna i radosna, jak 
baraszkowanie   młodej   wydry.   Nie   wolno   mu   było 
przestraszyć tej dziewczyny, ani uświadomić jej, że cały czas 
ją obserwował.

Nie potrafiłby powiedzieć, jakie są jej oczy, oblepiające 

głowę   włosy   ani   też   rysy   twarzy.   Na   nic   się   tu   zdało 
wyczulone   oko   malarza   -   dzieliła   ich   za   duża   odległość,   a 
słońce   było   zbyt   ostre.   Uchwycił   jedynie   wrażenie   ruchu   i 
emocji, ucieleśnionego, intensywnego życia. Bez wątpienia - 
ta istota nie była duchem jeziora ani w ogóle żadnym duchem. 
Pochodziła stąd, z ziemi - była kobietą z krwi i kości, kobietą, 
która - skłonny był iść o zakład - zachłannie kochała życie, tak 
jak on dzikie ostępy.

Ładnym,   zwinnym   ruchem   odwróciła   się   na   plecy   i 

pluskając   nogami,   zaczęła   się   oddalać.   Piersi   ukryte   w 
wodnym pyle wynurzyły się na chwilę, a słońce zaigrało na 
lśniących   od   wody   sutkach.   I   w   tym   momencie   Simon 
zrozumiał,   że   w   jego   doznaniach   bierze   górę   nie   takt,   lecz 
zmysłowość.

Pożądał jej. Chciał ją mieć już, natychmiast. Dawno już 

nie   pragnął   tak   żadnej   kobiety.   Gdyby   posłuchał   głosu 
instynktu, opłynąłby zaraz skałki, sięgnąłby po tę dziewczynę 
i  kochał  się  z  nią  z  ogniem,   który   - jak  mu  się  zdawało  - 
dawno się już w nim wypalił. Słuchaj no, bratku, zakpił jednak 
z siebie, kajak to nie jest najlepsze miejsce na miłość. Oboje 
moglibyśmy   skończyć   w   jeziorze.   A   poza   tym   kobieta   tak 
pełna   życia   jak   ta   wolałaby   zapewne   sama   wybrać   sobie 
partnera.   O   ile   już   go   nie   ma.   Bądźże   rozsądny,   jak   by 
powiedział Jim. Ona tymczasem przewróciła się na brzuch, 
odsłaniając długą, smukłą linię pleców. Nie baraszkowała już 
jednak,   a   najwyraźniej   ćwiczyła   styl.   Przez   jakiś   kwadrans 

background image

pływała forsownym crawlem, na koniec zanurkowała ostatni 
raz i popłynęła do brzegu.

Przez cały ten czas Simon siedział nieruchomo. Nie chcąc 

stracić   jej   z   oczu,   odwrócił   kajak.   Trochę   się   wstydził,   że 
podgląda   ją   jak   jakiś   pierwszy   lepszy   szczeniak.   Intuicja 
podpowiadała mu, że gdyby ta dziewczyna miała choćby cień 
podejrzenia, iż śledzą ją czyjeś oczy, nie zachowywałaby się 
tak   naturalnie.   Nie   potrafił   się   jednak   powstrzymać.   Miał 
bardzo   silną   wolę,   nieporównanie   silniejszą   niż   przeciętni 
ludzie, tym razem jednak żadna siła nie zdołałaby go zmusić 
do odwrócenia wzroku.

Płynęła jeszcze jakiś czas, aż poczuła dno i stanęła po pas 

w   wodzie.   Drobne   falki   delikatnie   opływały   jej   pośladki. 
Włosy   opadły   do   połowy   pleców.   Potrząsnęła   głową   i 
odrzuciła   je   wszystkie   do   tyłu,   a   potem   ruszyła   w   stronę 
maleńkiej plaży na samym krańcu zatoczki.

W jej ruchach było tyle nieświadomego wdzięku i piękna, 

że Simonowi zaschło w ustach. Wyszła wreszcie na brzeg i 
podniosła   leżący   na   piasku   czerwony   ręcznik,   lecz   zamiast 
pójść od razu w stronę drzew, odwróciła się jeszcze szybko do 
jeziora.   Czerwony   ręcznik   przypominał   w   tej   chwili   jakiś 
wojenny   proporzec   w   rękach   bogini.   Odrzuciwszy   do   tyłu 
głowę, roześmiała się melodyjnie, a w śmiechu tym wyraziła 
się cała jej radość - radość młodości i samotnego pływania o 
poranku.

Simon   zadrżał.   Ten   naturalny,   niewymuszony   śmiech 

poruszył   w   nim   coś,   co   w   ciągu   ostatnich   dziesięciu   lat 
bezpowrotnie, jak sądził, w sobie zatracił. Poczuł nagle pod 
powiekami palące łzy i z gniewem starał się je powstrzymać. 
Kobieta otuliła się ręcznikiem. Brodząc w piasku, ruszyła w 
kierunku   sędziwej   sosny,   której   gałęzie   zwieszały   się   nad 
plażą.   Simon   zauważył   nagle   schowaną   wśród   drzew   starą 
chatę z szeroką werandą i kamiennym kominem. Mignęła mu 

background image

jeszcze   między   pniami   sylwetka   w   czerwieni   i   po   chwili 
stuknęły   zamykane   drzwi.   Dopiero   teraz   pozwolił   sobie   na 
długi oddech.

Miał   w   głowie   zamęt,   zamęt,   którego   nie   chciał 

analizować. Powinien jak najszybciej stąd zniknąć. Wrócić do 
chaty Jima, do świata, który był rozsądny, normalny i znany. 
Podnosząc   wiosło,   rzucił   krótkie   spojrzenie   do   wody, 
wypatrując podwodnych skał, i nagle zobaczył odbicie swojej 
twarzy. Wyglądała jak zawsze, a jemu wydało się, że ostatnie 
parę minut powinno w niej coś zmienić.

Miał gęste, niesforne włosy, ciemniejsze niż toń jeziora, 

podczas gdy oczy - dla kontrastu - były lazurowe jak lipcowe 
niebo. Akcent tej twarzy nadawał wyrazisty nos i mocne kości 
policzkowe. W rysach wyryła swoje piętno silna wola, która 
prowadziła go przez życie przez całe lata. Nie była to twarz 
konwencjonalnie przystojna, lecz odbijał się w niej charakter 
człowieka,   który   nie   uznaje   kompromisu.   Simon   właściwie 
nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak bardzo podobał się 
kobietom. Lgnęły do niego wszystkie bez wyjątku. Chętnie i 
szybko lokowały się w jego łóżku. Wiedział, że żadna mu się 
nie oprze i właśnie dlatego w ostatnich latach nieczęsto sypiał 
z kobietami. Nie pragnął tego co łatwe, ani go to nie bawiło.

Ze złością poruszył wiosłem. Jedno uderzenie o wodę i 

odbicie w lustrzanej tafli pomarszczyło się i znikło. Kilkoma 
mocnymi pociągnięciami wiosła wyprowadził kajak z ukrycia, 
a następnie ruszył w drogę powrotną. Pędził, jakby go goniły 
wszystkie   demony   podziemnego   świata,   bijąc   wiosłem   o 
wodę, aż w ślad za kajakiem pojawiły się maleńkie czarne 
wiry.   Uważaj,   bracie,   myślał   z   wściekłością,   przepływając 
przesmykiem   na   następne   jezioro   z   mniejszą   niż   zwykle 
ostrożnością. Uważaj, bo i ciebie wessie.

Zobaczył nagą dziewczynę pływającą w jeziorze. No i co 

z   tego?   Widywał   już   w   życiu   nagie   kobiety.   Widywał   je, 

background image

malował, z niektórymi się kochał. Naprawdę nie było powodu 
czuć   się   tak,   jakby   był   jedynym   mężczyzną   w   nowo 
powstałym   świecie,   a   ona   kobietą   stworzoną   dla   jego 
rozkoszy.  Jakby   słońce   wpadło   mu   w   ręce,   jakby   otrzymał 
podarunek   bogów.   Doprawdy   -   żadnego   powodu.   Miał 
trzydzieści pięć lat, znał życie. Nie był już szesnastoletnim 
młokosem.

Tymczasem,   jak   na   ironię,   wyobraźnia   podsuwała   mu 

uparcie obrazy, które nie miały nic wspólnego z tak zwanym 
zdrowym   rozsądkiem.   Widział   wciąż   kobietę   baraszkującą 
zmysłowo wśród fal, jej szczęśliwy uśmiech i wyłaniające się 
z   wody   piersi.   Wszystko   to   irytowało   go,   a   zarazem 
przerażało. A w dodatku nie miał pojęcia, kim ona jest. Może 
przyjechała tu tylko na weekend? A może to jakaś szczęśliwa 
mężatka? Może nigdy już jej nie zobaczy? A jeśli nawet, to 
czy w ogóle by ją rozpoznał? Tylko wtedy, gdyby była naga - 
podpowiadało mu  coś przekornie. Odczep się, zły duchu! - 
mruknął.   Wszystko   to   absurd.   Mężatka   z   Vancouveru   z 
dziesiątką   dzieci   czy   dziewczyna   z   Halifaxu   ze   swoim 
chłopakiem - co za różnica! Nie przyjechał do Kanady, żeby 
wiązać   się   z   kobietą.   Przybył   tu,   żeby   pobyć   z   bratem   i 
oderwać  się  od  miasta,   które  w  nim  wszystko  stłumiło.  Ta 
nieznajoma była bez znaczenia. Absolutnie bez znaczenia.

Mimo   przeciwnego   wiatru,   który   wciąż   się   wzmagał, 

Simon dotarł do chaty Jima w rekordowym czasie. Wszedł do 
środka z twardym postanowieniem, że nie pozwoli sobie na 
żadne   rozkojarzające   go   głupstwa,   ani   też   nie   napomknie 
słowem na temat kobiety, która zajmowała dom nad jeziorem.

- Ale zapach! - powiedział otwierając drzwi.
Jim   smażył   boczek   w   żeliwnym   rondlu   na   kuchni 

gazowej. Jego chata, z pozoru prymitywna, była wyposażona 
w nowoczesne urządzenia.

background image

-   Musiałeś   popłynąć   kawał   drogi   -   odparł   zdawkowo, 

odwracając plaster widelcem. - Widziałeś coś ciekawego?

Jim   był   całkowitym   zaprzeczeniem   Simona   i   w 

towarzystwie   nikt   nie   wziąłby   ich   za   braci.   Dziesięć   lat 
młodszy, niższy, płowowłosy Jim miał słoneczny uśmiech i 
otwartą   naturę.   Był   niczym   bury   kot,   wylegujący   się   w 
słonecznej   plamie   na   podłodze   i   mruczący   z   zadowolenia, 
podczas gdy Simona dałoby się porównać do dzikiego kota, 
czujnie skrywającego się w mrocznej głuszy.

-   Byłem  na   Maynard's   Lake   -   wyjaśnił   Simon.   -   Mogę 

wziąć grzankę?

- Jasne... No i jak? Umiesz już wiosłować po indiańsku? 
Simon uśmiechnął się.
- Muszę cię poinformować, drogi braciszku, że potrafię 

już   utrzymać   kurs.   -   Odkroił   cztery   pajdy   melasowego 
ciemnego chleba, który sprzedawano w pobliskiej piekarni. - 
Gotów   jestem   ożenić   się   z   kobietą,   która   potrafi   piec   taki 
chleb - dodał.

- Nic z tego - zaśmiał się przyjaźnie Jim. - Ona jest żoną 

tutejszego   szefa   policji.   Facet   często   wygrywa   stanowe 
mistrzostwa w zapasach. Możesz mi podać jajka?

-   Jesteś   dobrym   nauczycielem   -   oświadczył   z   pewnym 

skrępowaniem   Simon,   wyjmując   z   lodówki   pudełko   z 
wiejskimi jajkami i wręczając je bratu. - Dwa tygodnie temu 
nie miałem zielonego pojęcia o wiosłowaniu. Poświęciłeś mi 
dużo czasu... Dziękuję.

Jim zerknął na brata z ożywieniem, ale powiedział tylko:
- Zaprosiłem cię tutaj. Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś 

wrócić   do   Anglii   nie   doświadczywszy   czegoś,   co   jest   tak 
typowo kanadyjskie jak wioślarstwo.

- Widziałem też rano bobra. A także parę setek waszych 

klonów.

background image

- No to już jesteś swojak - zaśmiał się Jim, wbijając jajka 

do   rondla.   -   A   jeśli   dobrze   sobie   przypominam,   najlepszą 
lekcję   wioślarstwa   mieliśmy   wtedy,   kiedy   trenowaliśmy 
techniki ratownicze. Tamtego ranka stałeś się człowiekiem.

- Zawsze mówisz, co myślisz, prawda? - spytał Simon po 

chwili wahania.

-   Staram   się...   Życie   jest   za   krótkie,   żeby   bawić   się   w 

niedomówienia.   Przez   pierwsze   trzy   dni   twojego   tu   pobytu 
miałem wrażenie, że to lato będzie się nam cholernie dłużyć.

Simon   pamiętał   tę   lekcję   aż   za   dobrze.   Stał   wtedy   w 

kajaku i wyciągał za burtę kajak Jima zatopiony w bagnie, a 
potem swego brata z wody. Jim udawał spanikowanego - były 
to naprawdę interesujące chwile i tego właśnie dnia skruszone 
zostały pierwsze lody pomiędzy nimi. Było dokładnie tak, jak 
to zapamiętał Jim.

- I co? Nadal tak czujesz? Mam na myśli lato. Że będzie 

się ciągnąć jak guma.

-   Nie.   Chociaż...   jakby   tu   powiedzieć...   jesteś   jak   góra 

lodowa. Dziewięć dziesiątych wciąż pod wodą.

-   Taki   już   jestem.   -   W   głosie   Simona   zabrzmiał   ton 

irytacji. Jim ze znawstwem przerzucił jajka.

- I dlatego z odpowiedzią na mój list czekałeś aż sześć 

tygodni?

Simon   starannie   rozsmarowywał   masło   na   grzance,   nie 

spiesząc się z odpowiedzią.

- Widzisz... - odezwał się w końcu. - Zaraz po przyjeździe 

powiedziałem ci, że ostatnio nie układało mi się najlepiej. Nie 
idzie   mi   malowanie.   Popadłem   w   rutynę,   Londyn   to 
więzienie... do diabła, nawet mówić mi się o tym wszystkim 
nie chce.

Przerwał,   wiedząc,   że   to   on   sam   spowodował   całe   to 

nieporozumienie.   Od   sześciu   miesięcy   nie   był   w   stanie 
malować. Spędzał całe godziny w pracowni, stojąc przed nie 

background image

zamalowanymi   płótnami,   sparaliżowany   ich   bielą,   pustką, 
niemym   żądaniem,   żeby   coś   z   nimi   zrobił.   Od   szesnastego 
roku życia malowanie było sensem jego istnienia. Kiedy więc 
poczuł,   że   się   jako   malarz   skończył,   przeżył   szok.   A   im 
bardziej był przerażony, tym trudniej mu było choćby wziąć 
pędzel do ręki, a co dopiero mówić o malowaniu.

Sapnął ze złością, wiedząc, że nie uniknie tego wątku.
-   Twój   list   z   kwietnia   kompletnie   mnie   zaskoczył. 

Niegdyś, przed laty, próbowałem cię odnaleźć, ale nie udało 
się.   Kiedy   więc   dałeś   o   sobie   znać,   było   to   tak,   jakbym 
usłyszał głos z dalekiej przeszłości. Prawdę mówiąc nie byłem 
nawet pewien, czy tak naprawdę chcę do niej wracać. A już na 
pewno nie do siebie takiego, jakim byłem. I dlatego nie od 
razu odpowiedziałem na twój list... A w ogóle to - zakończył z 
irytacją - te jajka zrobią się twarde jak podeszwa.

Jim odlał tłuszcz i wyłożył jajka z bekonem na talerzyki.
- Myślałem, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego - 

powiedział.

- To nieprawda...
-  Zresztą,   komu   potrzebny   jest   jakiś   zagubiony   brat, 

zwłaszcza gdy mieszka w odległości czterech tysięcy mil.

- Nigdy tak o tym nie myślałem! - podniósł głos Simon. - 

Przecież   tu   jestem,   prawda?   Zrozum,   wiem,   że   nie   jestem 
łatwym człowiekiem. Przeżyłem szmat czasu sam... byłem do 
tego zmuszony. Ale cieszę się, że się znowu spotkaliśmy, że 
mamy szansę lepiej się poznać. Daj mi tylko czas.

-   Mamy   całe   lato.   Oczywiście,   jeśli   zechcesz   zostać. 

Simon odłożył grzankę na stół. Wiedział, że nadszedł moment

decyzji ważnej i dla niego, i dla jego brata. Nie wolno mu 

było   zaprzątać   sobie   teraz   głowy   plastycznym   obrazem 
dziewczyny, kąpiącej się nago w oparach mgły opadającej na 
jezioro.

background image

- Chciałbym zostać - powiedział cicho. - Zawsze możesz 

mnie wyrzucić, jeśli będziesz miał już dość.

- Jasne - zgodził się Jim. Jego opaloną, sympatyczną twarz 

rozpromienił uśmiech. - Jedzmy.

Jajka   nie   były   spieczone,   a   z   przepysznego 

truskawkowego   dżemu   wyławiali   wielkie,   nie   zgniecione 
owoce.

-   Jeśli   zostanę   tu   na   całe   lato,   będę   woził   brzuch   na 

taczkach

- powiedział Simon.
Jim popatrzył na siedzącego przed nim, rozciągniętego na 

krześle chudzielca.

- Zapewne. Jeśli jednak susza potrwa dłużej, będziesz go 

mógł łatwo stracić.

-   Ciekawe   jak?   -   Simon   przeciągnął   się   leniwie.   - 

Wiosłując na wyścigi do piekarni i z powrotem?

- Walcząc z ogniem.
Simon chciał się roześmiać, lecz zorientował się, że Jim 

nie żartuje. 

- Z jakim znowu ogniem?
- Lasy są wyschnięte na wiór. Zimą spadło mniej śniegu 

niż zwykle, a wiosną prawie nie było deszczu. Wystarczy byle 
niedopałek, byle iskra. Należę do tutejszej ochotniczej straży 
pożarnej. Niesiemy pomoc wszędzie, gdzie nas potrzebują, w 
całym  okręgu.   W   przyszłym  tygodniu   zaczyna   się   kurs   dla 
nowych ochotników. Potrzeba ludzi do brygad naziemnych. 
Zapisać cię?

Simon zgodził się natychmiast. Od miesięcy tłukł się jak 

lew w klatce. Może trzeba mu było właśnie czegoś takiego?

- A więc - zwrócił się żartobliwie do brata - zimą jesteś 

belfrem, a latem strażakiem? Niezła kombinacja.

-   Walka   z   pożarem   to   niekiedy   kaszka   z   mleczkiem   w 

porównaniu z użeraniem się z tymi dzieciarami. A poza tym... 

background image

kocham   las.   Najmniejszy   jego   skrawek   uratowany   przed 
ogniem to dla mnie wielka wartość. ,

Z   wszystkich   okien   chaty   Jima   widać   było   drzewa:   tu 

świerk   zwieszał   szeroko   rozłożyste   gałęzie,   tam   stał 
jasnozielony buk, a opodal sosna o srebrzystych cieniutkich 
igłach.   Nagle,   zamiast   tej   oszałamiającej   palety   rozmaitych 
odcieni   zieleni,   oczyma   wyobraźni   Simon   zobaczył   czarne 
pogorzelisko.

- Już kocham to miejsce - odezwał się głęboko poruszony, 

z jakimś dziwnym, wewnętrznym przekonaniem.

- Obawiam się, że możesz je znienawidzić - wyznał Jim. - 

Zastanawiałem się, czy nie powinniśmy spędzić tego lata w 
Halifax.   Mam   tam   mieszkanie,   a   Halifax   -   chociaż   w 
porównaniu z Londynem dziura - to jednak miasto.

- Marzyłem, żeby wyrwać się z miasta.
- Ale od kiedy tu jesteś, niczego nie namalowałeś. Simon 

zmienił się na twarzy.

- W istocie - przyznał, starając się ukryć zdenerwowanie, 

ale Jim pojął natychmiast.

-   No   i   bum   -   powiedział   otwarcie,   nawet   nie   usiłując 

przepraszać. - Trafiłem górę lodową w czuły punkt... A tak w 
ogóle, to wybieram się zaraz do miasta po zakupy. Chcesz 
jechać ze mną? Somerville tak naprawdę było wioską liczącą 
siedmiuset pięćdziesięciu mieszkańców.

- Niekoniecznie. Pozmywam naczynia i poczytam trochę. 

Jim   sięgnął   po   listę   zakupów   przyczepioną   na   drzwiach 
lodówki.

- Zapowiada się kolejny upalny dzień. Jak tylko wrócę, to 

pójdziemy popływać, dobrze?

Przed   oczyma   Simona   zatańczyło   znów   jezioro   z 

baraszkującą   nagą   dziewczyną.   Czy   kiedykolwiek   jeszcze 
byłby   w   stanie   pływać   bez   tego   obsesyjnego   obrazu   pod 
powiekami? Z przerażeniem usłyszał samego siebie:

background image

- Myślałem, że dalej nie ma już żadnych siedzib. Ale w 

głębi jednej z zatok nad Maynard's Lake widziałem chatę.

- A tak. To domek Shei. To moja przyjaciółka. Wcześniej 

czy później się poznacie.

-   Przyjaciółka?   To   znaczy?   -   zapytał   Simon   ostrożnie. 

Przewidywał   parę   scenariuszy,   lecz   do   głowy   by   mu   nie 
przyszło,   że   nieznajoma   mogła   być   kimś   bliskim   dla   jego 
brata.

-   Dokładnie   to,   co   ci   powiedziałem.   Kiedy   miałem 

czternaście lat, a ona osiemnaście, kochałem się w niej jak 
wariat. Zresztą, kto się nie kochał? Ale w czasie studiów na 
pedagogice poznałem Sally i znajomość z Sheą przestała mieć 
romantyczne   tło.   Shea...   -   dodał   zdawkowo   -   Shea   zresztą 
pewnie by ci się spodobała.

-   Chcesz   mnie   swatać?   -   zapytał   Simon,   czując,   że   to 

pytanie zabrzmiało jakoś zbyt ostro.

Jim jednak wybuchnął śmiechem.
-   Nie   znasz   Shei.   To   nie   jest   ktoś...   to   nie   jest   obiekt 

swatów, jeśli w ogóle można tak powiedzieć.

-   To   znaczy   -   Simon   szybko   obliczył   w   myślach   -   że 

mając dwadzieścia dziewięć lat jest wolna.

- Ano. Tak jak ty mając trzydzieści pięć.
-   Nikt   ci   jeszcze   nie   mówił,   drogi   bracie,   że   bywasz 

czasem irytujący?

- Owszem, Sally. I to dość często. - Jim podniósł się z 

krzesła.   -   Będę   szczęśliwy,   kiedy   wróci   do   domu.   Mam 
wrażenie, że nie widziałem jej całe wieki.

Sally, podobnie jak Jim, była nauczycielką, poznali się na 

uniwersytecie, a potem pracowali razem w szkole na Baffin 
Island. Została tam, podczas gdy Jim dostał pracę w Halifax i 
dopiero   ostatnio   przeniósł   się   do   szkoły   poza   miastem. 
Obecnie Sally pojechała odwiedzić rodziców mieszkających w 

background image

Montrealu   i   siostry   w   New   Brunswick.   Miało   jej   nie   być 
jeszcze miesiąc. Jim najwidoczniej z trudem znosił rozłąkę.

- Zamierzasz się z nią żenić? - zapytał wprost Simon. Jim 

kiwnął głową.

- Jeśli mnie zechce. Praca w odległych od siebie miejscach 

ma to do siebie, że oddala, ale też w pewien sposób zbliża 
ludzi.  Sally   uważa,  że   całą   zimę   powinniśmy   teraz  spędzić 
razem, żeby się sobie przypomnieć.

- To rozsądne.
- Na pewno, ale wiesz, moje uczucia wobec Sally nie mają 

nic wspólnego z tak zwanym rozsądkiem. Czy i ciebie kiedyś 
coś takiego ogarnęło?

Owszem,   pomyślał   Simon.   Dziś   rano,   kiedy   ujrzałem 

Sheę, tę dziewczynę bawiącą się w jeziorze.

-   Nigdy   się   nie   ożeniłem   -   odrzekł   wymijająco.   -   To 

wymaga za dużo zachodu. Otaczały mnie zawsze atrakcyjne, 
wyrafinowane   pięknotki,   jakie   u   boku   mężczyzny   o   mojej 
pozycji   pragnie   widzieć   środowisko.   Wiesz,   takie   lale   z 
okładek kolorowych magazynów, co to za żadne skarby świata 
nie pokażą się w towarzystwie bez makijażu i ustawionego 
przystojniaczka.

- Chyba żadnej z nich specjalnie nie lubiłeś? - zauważył 

Jim. - Też coś! - Simon gwałtownie odsunął się od stołu. - 
Lubienie czy nielubienie nie ma tu nic do rzeczy. Nawet siebie 
nie bardzo lubiłem... Dajmy już zresztą temu spokój. Koniec 
rozmów na tematy osobiste.

- Dobrze już, dobrze - uspokoił go Jim, macając kieszeń, 

żeby sprawdzić, czy wziął portfel. - Skoro jednak przywykłeś 
do towarzystwa tego typu kobiet, Shea zdecydowanie nie jest 
dla ciebie... Potrzebujesz czegoś ze sklepu?

- Nie, dziękuję.
Simon zaczął sprzątać ze stołu, a chwilę później usłyszał 

warkot silnika odjeżdżającej ciężarówki Jima.

background image

A zatem smukła pływaczka z Maynard's Lake nosiła imię 

Shea.   Miała   dwadzieścia   dziewięć   lat,   była   wolna   i   -   jeśli 
prawidłowo   odczytał   intonację   głosu   swego   brata   -   bardzo 
niezależna. Prędzej czy później miał ją poznać.

Zdaniem Jima nie była odpowiednią kobietą dla hulaki z 

Londynu.

Albo to raczej on nie był odpowiedni dla niej.

background image

ROZDZIAŁ  DRUGI
Nienawykłemu do podobnych widoków Simonowi zdało 

się najpierw, że oto znalazł się w samym środku absolutnego 
rozgardiaszu.   Stał   obok   ciężarówki   Jima   w   dżinsach, 
podkoszulku   i   butach   z   podkówką,   mało   co   pojmując. 
Stopniowo jednak oswoił się ze wszystkim i całość zaczęła 
nabierać   sensu.   Okazało   się,   że   obdrapany   budynek   na 
poboczu   drogi   służy   jako   baza,   w   której   mieści   się   punkt 
dowodzenia. Tutaj też jadło się i spało. Właśnie zniknęli w 
nim dwaj ludzie ze śpiworami, a z kantyny dochodził zapach 
rosołu. W przydrożnym pyle walały się wszędzie góry sprzętu 
-   stały   tam   pompy,   łopaty,   piły   i   ogromne   żółte   wózki   z 
bębnem   do   nawijania   węża.   Zapamiętał   te   długie   węże   z 
kursu, na który tak lekkomyślnie dał się zapisać. Napełnione 
wodą były zdumiewająco ciężkie.

Zza   budynku   dobiegał   warkot   gasnącego   silnika 

helikoptera.   Śmigłowców,   to   już   wiedział,   używano   do 
gaszenia pożarów z powietrza oraz do transportowania brygad 
strażackich tam, dokąd nie można się było dostać drogami. 
Obok ciężarówki Jima stał samochód z ogromną cysterną, a za 
nim   wóz   ochotniczej   straży   pożarnej   z   mniejszym, 
przenośnym   zbiornikiem   na   wodę.   Drogą   ciągnęły   dwa 
spychacze.

Spojrzenie Simona, niemal nieświadomie, zwróciło się w 

zachodnią stronę. To tam, na horyzoncie, widniała przyczyna, 
dla której się tutaj znalazł.

Niebo   nad   płowymi   pagórkami   zasnute   było   gęstym 

żółtawym   dymem.   Nie   wiedzieć   czemu   Simon   wyobrażał 
sobie,   że   dym   powinien   leżeć   cicho,   niczym   przyczajony, 
gotujący   się   do   skoku   drapieżnik.   Tymczasem   bił   w   niebo 
nierównomiernymi słupami. Z dużej odległości nie widać było 

background image

płomieni,   lecz   sam   widok   falującego   dymu   sprawił,   że 
Simonowi szybciej zabiło serce.

Jim szedł już szybkim krokiem w stronę ciężarówki.
- Rozmawiałem z komendantem straży - powiedział, gdy 

tylko znalazł się bliżej. - Czterech naszych ma uprzątać teren 
po   przejściu   pożaru   na   odcinku   najbardziej   oddalonym   od 
drogi. Przejdź się do helikopterów i dowiedz od pilota, kiedy 
wylatujemy. Ja tymczasem złapię jeszcze dwóch chłopaków.

Zadowolony,   że   może   zrobić   coś   konkretnego,   Simon 

przeszedł na drugą stronę drogi rozjeżdżonej przez spychacze 
i   rozrytej   dalej   na   zachód   w   ziemi   i   skałach.   Lepiej   lecieć 
helikopterem, niż jechać po czymś takim, pomyślał i kiwnął 
głową   do   trzech   ludzi   w   pomarańczowych,   brudnych 
kombinezonach,   którzy   wychodzili   z   bazy.   Ich   twarze 
usmarowane   były   sadzą,   oczy   miały   czerwone   obwódki. 
Poczuł   znowu   mocne   bicie   serca.   Londyn,   bardziej   niż 
kiedykolwiek, wydał mu się czymś z innego świata. Jak to 
dobrze,   że   mógł   się   znaleźć   właśnie   tutaj.   Cokolwiek 
przyjdzie   mu   robić   przez   następne   dwadzieścia   cztery 
godziny,   będzie   to   przynajmniej   konkretne   i   użyteczne. 
Bardziej niż nakładanie farby na płótno.

Minął budynek i zobaczył helikopter. Silnik zgasł, śmigło 

było   nieruchome.   Aż   nie   chciało   się   wierzyć,   że   w   takim 
samolociku pomieszczą się czterej ludzie i pilot.

Spostrzegł   nagle,   że   ktoś   wspiął   się   na   wąski   stopień   i 

wchodzi   do   kabiny.   Z   zaskoczeniem   pojął,   że   ubrudzony 
beżowy kombinezon kryje sylwetkę kobiety. W jednej chwili 
przypomniały mu się wszystkie ostrzeżenia przed możliwością 
sabotażu, które widział rozlepione na lotnisku Heathrow.

- Co ty tam robisz? - krzyknął. - Złaź w tej chwili! Kobieta 

znieruchomiała,   a   po   chwili   odwróciła   się.   Na   Simonie 
spoczęło spojrzenie oczu szarych jak listopadowe niebo.

- Słucham?! - zapytała dobitnym tonem.

background image

- Powiedziałem: wysiadaj.
Jednym   zwinnym   ruchem,   który   wydał   mu   się   dziwnie 

znajomy, zeskoczyła na ziemię.

- Nie jestem w nastroju do żartów - burknęła. - Czego 

chcesz?

-   Przyszedłem,   żeby   powiedzieć   pilotowi,   że   czterech 

naszych ludzi ma być przewiezionych na południową flankę 
pożaru.

-   W   porządku   -   zniecierpliwiła   się.   -   No   więc   już 

powiedziałeś. Możemy...

- To znaczy, że ty jesteś pilotem? - zająknął się Simon.
- A co, nie podoba się?
Simon   czuł   się   straszliwie   głupio   z   powodu   gafy,   jaką 

popełnił, i ani mu były w głowie męskie żarty. Jednakże jego 
pewność, że pilot musi być mężczyzną, była właśnie typowo 
męska.

Przez moment, nic nie mówiąc, przyglądał się kobiecie. 

Wyglądała na zmęczoną, była brudna i spocona, pod oczami 
miała   sińce.   Sczesane   do   tyłu   jasne   włosy   związane   były 
wstążką   i   tylko   parę   kosmyków   wymknęło   się   i   opadło   na 
twarz.   Miała   wydatne   usta   -   za   duże,   żeby   można   je   było 
uznać za piękne. Ale nie wiadomo dlaczego zapragnął zrobić 
coś, żeby pojawił się na nich uśmiech.

-   Przepraszam   -   powiedział   szczerze.   -   Nigdy   bym   nie 

przypuścił, że pilot nie będzie mężczyzną.

- Nie ma sprawy. - Skinęła niecierpliwie głową. - Możemy 

lecieć za pół godziny. Muszę najpierw zatankować.

Odwróciła się i uklękła, żeby otworzyć ładownię. Był tu 

zbędny,   nikt   go   nie   zatrzymywał,   lecz   w   jej   ruchach,   w 
smukłej   linii   pochylonych   pleców   było   coś,   co   kazało   mu 
zapytać:

- Jak ci na imię?

background image

Dziewczyna wytaskała pompę paliwową i spuściwszy ją 

na   ziemię   po   pochylni,   wyprostowała   się   i   wytarła   ręce   o 
spodnie.

- Shea Mallory - powiedziała.
Shea...   To   niemożliwe,   żeby   w   ciągu   trzech   tygodni 

spotkał dwie kobiety o tym imieniu.

- Mieszkasz w chacie nad Maynard's Lake?
- Tak - przyznała i ściągnęła brwi. - Skąd to wiesz? Nigdy 

cię nie widziałam.

- Simon Greywood - przedstawił się, nie odpowiadając na 

pytanie i wyciągając dłoń. - Jestem bratem Jima Hanrahana.

Shea z wyraźnym ociąganiem podała mu rękę.
- Tym z Anglii - wycedziła. - Artystą.
- To prawda - potwierdził z uśmiechem, który parę kobiet 

w Londynie z miejsca by rozpoznało. - Przyjechałem tutaj na 
lato.

Shea   nie   odwzajemniła   uśmiechu,   spojrzała   natomiast   z 

jawną kpiną na znakomitej jakości podkoszulek Simona.

-   Nie   boisz   się   pobrudzić   sobie   rąk?   Simon   poczuł,   że 

narasta w nim gniew.

- Przecież przeprosiłem za swoją omyłkę.
- Nie o to chodzi.
- Więc o co? Co pani ma przeciwko mnie, panno Sheo 

Mallory?

- Powiem ci - odpowiedziała, patrząc na niego wilkiem i 

zaciskając pięści w kieszeniach spodni. - Pomagałam Jimowi 
pisać ten pierwszy list do ciebie, więc wiem, ile to dla niego 
znaczyło. Przybrani rodzice zdecydowali się mu powiedzieć, 
że jest dzieckiem z adopcji, dopiero gdy skończył dwadzieścia 
pięć lat. Kiedy tylko się dowiedział, że ma starszego brata, 
chciał się z tobą natychmiast skontaktować. Więc wysłał ci 
list, A ty przez sześć tygodni nie raczyłeś nawet odpisać.

- To prawda - przyznał Simon. - Ale...

background image

- Nie pomyślałeś o tym, że można przynajmniej podnieść 

słuchawkę i zadzwonić, skoro, powiedzmy, byłeś tak strasznie 
zajęty portretowaniem bogatych ludzi, że nie znalazłeś czasu 
na list?

- To moja sprawa. Moja i Jima. Nie rozumiem, dlaczego 

się wtrącasz.

- Jim i ja - Shea podniosła głos, żeby ją było słychać w 

warkocie   podjeżdżającej   ciężarówki   -   płynęliśmy   razem 
kajakiem miesiąc po napisaniu tego listu. Jim był naprawdę 
zdenerwowany.   To   mój   przyjaciel,   dla   mnie   zaś   znaczy   to 
tyle,   że   jego   sprawy   są   także   moimi.   A   teraz   wybacz, 
przywieźli paliwo. Bądźcie tutaj kwadrans po dziewiątej.

Ciężarówka jeszcze przez chwilę telepała się drogą, aż w 

końcu zahamowała o metr od Simona. Kierowca pozdrowił 
Sheę   wesołym   „Hej!"   i   zeskoczył  na   ziemię.   Czując,   że   tę 
rundę przegrał sromotnie, Simon poszedł odszukać brata.

Jim stał przy górze sprzętu, gawędząc z dwoma ludźmi, 

których przedstawił jako Charliego i Steve'a.

- Wyruszamy kwadrans po dziewiątej - powiedział Simon.
- No to jest jeszcze czas na kawę - odrzekł Steve i razem z 

Charliem poszli w stronę kantyny.

- Jim, do diabła, dlaczego mi nie powiedziałeś, że pilotem 

jest Shea?! - napadł na brata Simon.

Jim zamrugał.
- Po pierwsze, nie wiedziałem; mamy tutaj siedmiu czy 

ośmiu   pilotów.   A   po   drugie,   nie   chciałem   robić   żadnych 
wstępów, żebyś mi później nie zarzucał, że ci ją swatam albo 
coś takiego.

- Nie bój się nic. Ona nie może na mnie patrzeć.
- Chyba przesadzasz.
- Uważa, że natychmiast po otrzymaniu listu powinienem 

do ciebie zatelefonować.

- To nie jej sprawa - mruknął speszony Jim.

background image

- Tak właśnie powiedziałem. I nie myślę, żebym się jej 

przez to bardziej spodobał.

- No tak, słusznie podejrzewałem, że to dziewczyna nie w 

twoim   typie.   -   Lakoniczny   ton   Jima   grał   Simonowi   na 
nerwach. - Ale wiesz co, chodźmy jeszcze na kawę i pączki. 
Przed nami długi dzień.

Simon zdusił cisnącą się na usta odpowiedź, starając się 

opanować rozdrażnienie. Utarczka z Sheą sprawiła, że czuł się 
zmieszany jak jakiś niedorostek.

- Nie bierzemy stąd ze sobą żadnego sprzętu?
-   Wszystko   co   trzeba,   a   także   resztę   ludzi   zabrał   pół 

godziny temu duży helikopter. To nie jest jeszcze największy 
pożar... W sam raz dla ciebie, jak na pierwszy raz.

Simon jednak nie myślał o pożarze. Dopiero co dane mu 

było   poznać   drugie   oblicze   Shei.   Spoza   wizerunku 
roześmianego stworzenia baraszkującego w wodzie patrzyły 
na niego zimne oczy pilota. Spławiła go, odczuł to boleśnie, 
co nie znaczy, że przestała go interesować. Wręcz przeciwnie 
- chciał dowiedzieć się więcej, pewien, że te dwa oblicza to 
jeszcze nie cała jej osobowość. A poza tym musiał zrobić coś 
takiego, żeby się uśmiechnęła. Do niego.

O dziewiątej piętnaście czterech mężczyzn zbliżyło się do 

helikoptera,   wśród   nich   Simon,   w   pomarańczowych 
ochronnych drelichach, z hełmami strażackimi i ochronnikami 
słuchu w rękach. Powietrze wypełniał gryzący dym.

Shea kończyła przygotowania do lotu. Simon manewrował 

tak,   by   niepostrzeżenie   zająć   miejsce   z   przodu,   obok   niej. 
Zadowolony   zapiął   pas   bezpieczeństwa   i   założył   hełmofon. 
Kokpit był mały, toteż czuł wyraźnie, że - inaczej niż kobiety, 
które znał - nie pachniała kosztownymi perfumami. Pachniała 
dymem.

Obejrzała   się   do   tyłu   na   swoich   czterech   pasażerów,   a 

następnie,   spokojnie   i   bez   pośpiechu,   wcisnęła   kilka 

background image

włączników i sprawdziła poziom paliwa. Śmigło zaczęło się 
kręcić,   szybciej   i   szybciej,   kokpitem   zatrzęsło.   W   pewnej 
chwili w słuchawkach Simona zabrzmiał głos Shei:

-   Trójka   do   komendanta   straży.   Melduję   odlot 

czteroosobowej załogi na południową flankę pożaru. Odbiór.

- Baza do trójki. Baza do trójki. Bambi już tam jest. Leci 

w kierunku czoła pożaru. Odbiór.

-   Zrozumiałam.   Do   zobaczenia,   szefie.   Skończyłam. 

Simon wiedział z kursu, że Bambi to zaszyfrowana nazwa

śmigłowca, służącego do gaszenia ognia ładunkami wody 

zrzucanymi z powietrza. Mieszane uczucia, jakie budziła w 
nim   siedząca   obok   kobieta,   zamieniły   się   teraz   w   zwykły 
zachwyt nad jej umiejętnościami. Helikopter oderwał się od 
ziemi   lekko   jak   ptak,   a   prąd   powietrza   poderwał   do   góry 
tuman   pyłu.   Podekscytowany,   tak   jak   podczas   swego 
pierwszego lotu samolotem, Simon widział znikającą za nimi 
bazę,   drzewa   pomniejszone   do   rozmiaru   małych   zielonych 
patyczków i rozjeżdżoną drogę, przypominającą teraz cienką, 
brązową nić.

- Od jak dawna jesteś pilotem? - zapytał spontanicznie.
- Od czterech lat latam na śmigłowcach. A przedtem przez 

trzy lata oblatywałam samoloty różnych typów.

Robiąc ostry zwrot, ustawiła helikopter w kierunku terenu 

objętego pożarem i wtedy Simon otarł się o nią ramieniem. 
Przebiegł go prąd, który rozszedł mu się po ciele jak kręgi fali 
na powierzchni jeziora. Zauważył, że dziewczyna nie ma ani 
jednego pierścionka, a pod jej paznokcie wżarł się kopeć. Nie 
miał   pojęcia,   dlaczego   rozczulały   go   te   brudne   paznokcie, 
świadom jednak, że w helikopterze wszyscy wszystko słyszą, 
spytał jedynie:

- Lubisz latać?
- Uwielbiam. Jak nic na świecie.

background image

Znajdowali   się   coraz   bliżej   pożaru.   Widać   już   było 

wypalone śródleśne pogorzeliska i słupy dymu wystrzelające 
spośród liżących ziemię, skaczących płomieni. Chcę się z tobą 
kochać, dziewczyno, pomyślał nagle Simon. Nie mam pojęcia, 
kiedy to nastąpi, gdzie i jak. Ale wiem, że się stanie. Jeszcze 
się będziesz śmiać i płakać z rozkoszy, a z twoich szarych 
oczu   chłód   pierzchnie   jak   mgły   znad   jeziora   w   gorących 
promieniach słońca. Zrozumiesz, że oprócz latania jest jeszcze 
coś, co lubisz robić najbardziej w świecie.

Z wahaniem jeszcze raz otarł się o jej ramię i z dreszczem 

triumfu   spostrzegł,   że   Shea   zamrugała   powiekami   i   jest 
napięta. A zatem nie był jej aż tak obojętny, jakby się mogło - 
zgodnie z jej życzeniem - wydawać.

Kiedy jednak odezwała się przez interkom, oglądając się 

do tyłu, jej głos brzmiał całkowicie niewzruszenie.

-   Wylądujemy   na   tamtych   wyschniętych   bagnach   na 

prawo od pogorzeliska. Sprzęt zgromadzono w pobliżu.

Mówiła to do całej czwórki, nie tylko do niego. Simon 

zacisnął wargi. Lubił przeciwników z charakterem. Larissa, z 
którą   był   związany   przez   ostatnie   miesiące,   nigdy   nie 
udzieliłaby mu takiej reprymendy jak Shea w sprawie Jima i 
oczywiście   za   nic   by   się   nikomu   nie   pokazała   z   brudnymi 
paznokciami. Tej młodej, ambitnej modelce imponowały jego 
pieniądze i sława, a on z kolei mógł się pochwalić oryginalną, 
dekoracyjną   dziewczyną   na   wszystkich   oficjalnych 
przyjęciach. Zdumiałoby to z pewnością plociuchów z prasy, 
ale   nigdy   nie   zostali   kochankami.   W   tym   czasie   bowiem 
Simon zaczął już pojmować, jak karykaturalne stało się jego 
życie i nie chciał go sobie komplikować miłostkami. Zaś co do 
Larissy - to miała wystarczająco dużo sprytu, by wiedzieć, że 
pozory   romansu   mogą   być   tak   samo   użyteczne   jak   sam 
romans.   Dekoracyjne   łezki,   które   uroniła   przy   pożegnalnej 

background image

kolacji, były bez wątpienia ostatnim teatralnym akordem w tej 
grze.

Ramię Shei pochyliło się w jego stronę; sprawdzała teraz 

widoczność.

-   Trójka   do   komendanta   straży.   Podchodzimy   do 

lądowania. Odbiór.

- Mamy twoje współrzędne. Powodzenia. Skończyłem.
I   znowu   Simon,   zafascynowany,   obserwował 

współdziałanie   nóg   i   rąk   Shei,   kiedy   obniżając   pułap   lotu 
kierowała helikopter w stronę bagien. Słyszeli już szum olch i 
modrzewi. W podmuchu wiatru kładły się wysokie, zielone 
trawy. Wylądowali miękko.

- Schylcie się nisko, kiedy wysiądziecie. I nie zbliżajcie 

się do rotoru. Wszystkiego dobrego, przyjaciele - usłyszeli w 
słuchawkach.

Simon   rozpiął   pasy   i   przerzucił  je   przez   oparcie   fotela. 

Zanim jednak zdjął swój hełmofon, powiedział szczerze:

-   Dziękuję,   Sheo.   Pierwszy   raz   leciałem   helikopterem. 

Jesteś profesjonalistką, nie ma co mówić.

Zerknęła na niego, jakby zaskoczył ją ten komplement, i 

przez jej twarz przebiegł błysk sardonicznego humoru.

- Mam nadzieję - odparła - że twój pierwszy pożar też 

przebiegnie tak gładko.

Simon wytrzymał jej spojrzenie.
- Czy ty się w ogóle potrafisz uśmiechać?
- Owszem - skrzywiła się z drwiną. - Do przyjaciół.
- Nie mieliśmy okazji się zaprzyjaźnić. Przecież wiesz o 

tym. ,.

Uśmiechnęła się łagodnie.
- Prowadzi pan dzisiaj drużynę, panie Greywood. Żegnam.
- Wolałbym usłyszeć „Do zobaczenia", jak zawsze mówi 

mój brat. Do zobaczenia, Sheo.

background image

Ześliznął się na ziemię i kuląc się na wietrze, który oblepił 

na   nim   ubranie,   przebiegł   w   ogłuszającym   hałasie   pod 
kręcącym się śmigłem. Dwaj pracownicy leśni, którzy czekali 
nie opodal, podbiegli do helikoptera, ciągnąc za sobą ogromny 
zbiornik.   Shea   podniosła   maszynę   około   półtora   metra   nad 
ziemię i mężczyźni, nałożywszy rękawice, podwiesili zbiornik 
do podwozia, mocując go na stalowych linach. Kiedy zrobili 
wszystko   co   trzeba,   śmigłowiec   uniósł   się   w   górę. 
Podwieszony   zbiornik   dyndał   śmiesznie   jak   dziecinna 
zabawka.

Jeden z mężczyzn uśmiechnął się do Jima.
-   Cholerna   robota.   Trzeba   przy   niej   pioruńsko   uważać. 

Gdyby liny zaczepiły o płozy, to koniec. A wy co, chłopcy? 
Idziecie dogaszać? Sprzęt macie za tamtym drzewem. Zaraz 
do was dołączymy, my i jeszcze paru. Do zobaczenia.

Tymi   samymi   słowami   Simon   pożegnał   Sheę,   lecz 

helikopter zniknął już w dymie. Cała dotychczasowa pewność 
siebie wydała się Simonowi głupia, niestosowna i infantylna. 
Tamten człowiek wspomniał o katastrofie; mówił o tym tak 
lekko, jakby dyskutowali o pogodzie.

Wypadki   się   zdarzają.   Śmigłowce   ulegają   katastrofom. 

Simon   wytężył   oczy,   jakby   chciał   przebić   wzrokiem   gęsty 
obłok dymu.

- Idziemy? - zapytał Jim.
Simon   drgnął   i   oprzytomniał.   Shea,   chłodna,   doskonale 

znająca swój fach, poczułaby się urażona, gdyby wiedziała, że 
obawia się o nią, pomyślał ze złością i zmusił się do roboty. I 
tak upłynęło jedenaście następnych godzin.

Każdemu   przydzielono   osobny   sektor   ha   tyłach   pożaru, 

tam, gdzie przeszedł ogień, pozostawiając za sobą wypaloną, 
spustoszoną przestrzeń. Simon karczował korzenie drzew, w 
których mogły się tlić węgle, oczyszczał pole z pniaków, dusił 
zapalającą   się   na   nowo   ściółkę,   wyszukiwał   rozpalone 

background image

miejsca, gdzie ogień mógł żarzyć się pod ziemią jeszcze wiele 
dni, a nawet tygodni, by wybuchnąć znowu.

Było  to  ciężkie,  otępiające,  mało  podniosłe  zajęcie. O 

dziesiątej wieczorem, kiedy dźwięk nadlatującego helikoptera 
obwieścił   koniec   pracy,   Simona   wszystko   bolało   ze 
zmęczenia.

- Piękny sposób na spędzenie sobotniego wieczoru, co? - 

zagadnął go Jim, a jego umorusaną twarz rozjaśnił uśmiech. - 
Wszystko w porządku?

- Czy wyglądam tak samo fatalnie jak ty?
-  Widziałem  cię  w lepszej formie...  Niedaleko stąd  jest 

jezioro. Jak chcesz, to podjedziemy tam popływać.

- Nie wiem, czy dam radę - jęknął Simon. - Czy u was w 

Kanadzie chłopcy stają się w ten sposób mężczyznami?

-   Również   w   ten   sposób   -   przytaknął   nieco   ironicznie 

wesoły, kobiecy głos. - Serwus, Jim, jak poszło?

- Dobrze - odparł Jim i zaczął dość niemrawą rozmowę z 

towarzyszącym   Shei   wysokim   mężczyzną   w   lotniczym 
kombinezonie. 

- „Dobrze" to nie jest właściwe słowo - wtrącił się Simon. 

- Tego się nie da opisać. Ale ty, Sheo, wyglądasz wspaniale.

Była w dżinsach i kolorowej koszuli. Rozpuszczone włosy 

opadały na ramiona kaskadą loków, które łagodziły surowy 
wyraz jej twarzy.

- To był komplement - dodał. - Powinnaś się uśmiechnąć.
- Uparty jesteś, co?
- Jak osioł. A tobie jak minął dzień?
-   Wspaniale.   Panujemy   nad   pożarem;   zatrzymał   się   na 

przesiekach. Czeka cię więc jeszcze fura roboty,

- Brak zajęcia zaczyna mi się wydawać propozycją nie do 

pogardzenia.

- Długo w lesie nie wytrzymasz.
- Nie chciałbym ci udowadniać, że się mylisz.

background image

- Przyznaj, Simon - powiedziała z pewną irytacją. - Lubisz 

mi udowadniać, że nie mam racji.

Po   raz   pierwszy   zwróciła   się   do   niego   po   imieniu. 

Podobało mu się jego brzmienie w ustach Shei. Bardzo. Ale 
co   mu   się,   u   diabła,   stało?   Była   kłótliwa,   nieprzyjazna   i 
apodyktyczna. Co go mógł obchodzić sposób, w jaki się do 
niego zwracała?

- A jeśli wytrzymam, uśmiechniesz się do mnie? - zapytał 

i nagle w jej oczach zobaczył śmiech.

-   Nie   składam   obietnic,   których   mogę   nie   dotrzymać   - 

powiedziała. - A poza tym nie ufam czarusiom.

- Mam mnóstwo innych zalet, proszę bardzo. Nie upijam 

się, nie biorę narkotyków, sumiennie płacę podatki...

- A także - dodała cierpko - rzucają się na ciebie kobiety.
- Możesz i ty spróbować, proszę.
- Nigdy nie lubiłam być jedną z wielu.
W brudnej twarzy Simona zajarzyły się oczy.
- Chyba tylko jakaś desperatka mogłaby się teraz na mnie 

rzucić. Śmierdzę.

- Owszem - przytaknęła Shea.
- No i wreszcie zgodziłaś się w czymś ze mną. Robimy 

postępy.

- Bzdura! Nie robimy żadnych postępów, bo donikąd nie 

zmierzamy. - Rozejrzała się wokół i burknęła opryskliwie: - 
No i gdzie ten Michael polazł? Mieliśmy...

- To twój chłopak? - przerwał jej Simon.
- Nie.
Dopiero teraz uzmysłowił sobie, jak bardzo zaniepokoił go 

widok przystojnego pilota u jej boku.

- Nie cierpię opryskliwych kobiet - oznajmił.
- Lubisz za to łatwe i grzeczne.
-   W   takim   razie   stanowi   pani   dla   mnie   nowe 

doświadczenie, panno Mallory.

background image

-   Michael   jest   tam,   przy   pojemnikach   z   paliwem. 

Potrząsnęła głową, odwróciła się na pięcie i odeszła dumnym

krokiem. Bardzo z siebie zadowolony, Simon poszedł do 

kantyny, a kiedy parę minut później dołączył do niego Jim, 
powiedział:

- Dam radę popływać. No to co? Jedziemy?
-   Chętnie.   Ale,   wiesz,   Shea   wygląda   jak   łamacz   ognia, 

który ma zaraz eksplodować. Co takiego jej powiedziałeś?

- Nie mam pojęcia - odparł kpiąco Simon.  - Bardzo ci 

jednak dziękuję za to, że choć na moment odciągnąłeś na bok 
drogiego Michaela.

Jim położył rękę na ramieniu brata.
- Nie igraj z Sheą, Simon - rzekł poważnym tonem. - To 

nie jest jedna z twoich cynicznych, wyfiokowanych damulek. 
Będzie ją bolało.

Simon wzruszył bezradnie zesztywniałymi ramionami.
- A co ją może boleć, skoro nawet nie da mi się do siebie 

zbliżyć. Jedźmy już lepiej nad to jezioro.

background image

ROZDZIAŁ  TRZECI
Upłynęły   trzy   skwarne,   bezchmurne   dni.   Wiatr 

rozdmuchiwał popioły między zwęglonymi kikutami drzew i 
wzniecał na nowo płomienie. Mięśnie Simona stwardniały od 
ciężkiej pracy, która sprawiała mu zadziwiającą satysfakcję. A 
przecież nie było w niej nic romantycznego. Wiedział tylko 
jedno   -   że   chroni   nie   tknięty   ogniem   las   przed   pożarem,   i 
dawało mu to przeogromną radość. Radości z tej pracy, tak 
niewyobrażalnie   odmiennej   od   malowania   portretów,   nie 
zmąciła   nawet   wiadomość,   że   już   drugiego   dnia   pożar 
wymknął się spod kontroli, przeskakując wszystkie przesieki.

Nie miał teraz czasu ani energii na rozmyślania nad swoją 

twórczością.   A   właściwie   nad   jej   całkowitym   uwiądem. 
Martwiły go tylko dwie sprawy. Większość ludzi, z którymi 
pracował, trzymała się od niego z daleka, unikała go również 
Shea.

Nalewając paliwo do baku swojej piły, przypomniał sobie 

rozmowę, jaką podsłuchał zaraz po pierwszym dniu pracy w 
lesie. Już po ciemku poszli wykąpać się w jeziorze. Wciągał 
właśnie buty, gdy zza kępy drzew dobiegło go czyjeś pytanie:

- Kim jest ten nowy?
- To brat Jima Hanrahana - usłyszał głos Steve'a.
-  Coś mi   nie wygląda na brata  Jima.  Wyraża  się  jakoś 

dziwnie, jakby był na królewskim dworze.

- Przyjechał z Anglii..
- To jakiś malarz - dopowiedział wzgardliwy głos.
- No i co w tym złego? - zaperzył się ten pierwszy. - Ja też 

w młodych latach machnąłem niejeden dom.

- Ale on macha obrazy, Joe - zaśmiał się trzeci. - Takie do 

wieszania na ścianie.

- Odwalił dziś kawał dobrej roboty - włączył się Steve. - 

Po jakimś czasie przywykniecie do tego, jak mówi.

background image

- Myślisz? - zapytał powątpiewająco Joe. - Zobaczymy, ile 

wytrzyma.

Podsłuchana rozmowa poruszyła w Simonie jakąś bolesną 

strunę.   Już   w   ciągu   dnia   zauważył,   że   część   brygady   go 
bojkotuje i albo w ogóle nie uwzględnia w swoich pracach, 
albo robi głupie uniki. Następne trzy dni utwierdziły go w tym 
przekonaniu. Jim nie mógł tu wiele poradzić.

-   Jesteś   inny   -   powiedział.   -   Jesteś   dla   nich   bogatym  i 

sławnym  artystą.   Nigdy   się   z   kimś   takim   nie   zetknęli.   Nie 
wiedzą, jak się wobec ciebie zachować, więc udają, że cię nie 
ma. Ale to minie.

Shea   spędzała   te   dni   głównie   w   powietrzu,   a   Michael 

dowodził drużyną na ziemi. W wolnym czasie, czy to przy 
posiłkach, czy też przy grze w karty, bez przerwy otaczali ją 
mężczyźni.   Jak   na   jedyną   kobietę   w   męskim   towarzystwie 
zachowywała   się   niezwykle   zręcznie,   w   sposób   godny 
prawdziwego szacunku. Simon jednak zaczynał się czuć jak 
wygłodzony pies, który tylko czeka, aż spuszczą go z łańcucha 
i dorwie się wreszcie do miski.

Tego dnia, jak zwykle po pracy, wybrał się nad jezioro. 

Bosko było spłukać się w tej chłodnej, ożywczej wodzie. Po 
kąpieli wskoczył w czyste dżinsy, założył trampki i zerknął w 
górę zbocza, gdzie zaparkował wóz. Jim tym razem ugrzązł w 
bazie   przy   pokerze,   ale   na   stoku   ucztowało   ośmiu   czy 
dziesięciu ludzi z sekcji naziemnej. Dwóch z nich Simon nie 
znał. Na ziemi walały się puste puszki po piwie.

- A ta blondyneczka to kto? - zarechotał jeden z nowych, 

imieniem Everett, przystawiając do ust puszkę.

- Shea Mallory. Lata na helikopterach, jest pilotem.
- Zalewasz... Też się tu przychodzi chlapać?
W głosie Steve'a pojawiła się ostrzegawcza nuta:
- Chodzi tam, na drugi brzeg, a my zostajemy tutaj. Ale 

nowy, jakby nie dosłyszał.

background image

- Niech no ją tylko dorwę, to... - Z ust Everetta popłynął 

rynsztok.

Simon poczuł się tak, jakby nastąpił na rozżarzone węgle. 

Niewiele   myśląc,   rzucił   swoją   koszulę   i   ręcznik   i   jednym 
skokiem   znalazł   się   przy   Everetcie.   Chwycił   go   za   poły, 
niemal unosząc go w górę.

- Ty, słuchaj! - warknął. - Jeżeli kiedykolwiek zobaczę cię 

w pobliżu Shei Mallory, to się nie pozbierasz.

- Aleja...
- Słyszysz mnie? - Simon potrząsał Everettem jak jakimś 

tłumokiem. - Czy mam ci już teraz pokazać, co to znaczy?

- Dobra, słyszę. Żartowałem. Nie ma powodu do...
-   I   jeszcze   jedno.   -   Simon   wrzał   z   wściekłości.   -   Nie 

próbuj nawet wymawiać jej imienia! Dotarło to do ciebie, czy 
nie?

Odepchnięty Everett zatoczył się, czknął i schował się za 

plecami pozostałych mężczyzn. W pełnej aprobaty ciszy, która 
zapadła na moment, rozległ się ciepły głos Steve'a:

- Dobra robota, Simon. Chcesz piwa?
Serce  waliło   mu   tak,  jakby   rzeczywiście  natknął  się   na 

Everetta   próbującego   zrobić   coś   Shei.   Mimo   to   pojął 
natychmiast,   co   oznacza   zaproszenie   na   wspólne   piwo. 
Zaakceptowali go! Był wreszcie swój.

-   Dziękuję-   odpowiedział   i   kiwnął   Steve'owi   głową. 

Łyknął piwa i to go rozprężyło. Joe zaczął opowiadać jakąś

śmieszną   historyjkę   o   strażaku   i   jeżozwierzu,   po   czym 

Steve opisywał, jak łoś w okresie rui przetrzymał go na sośnie 
ponad osiem godzin. Simon czuł, że i on powinien ich czymś 
uraczyć. Opowiedział więc o jeleniu samotniku, który natarł 
na niego, kiedy malował w górach, w Szkocji, i dopił piwo. 
Charlie   zaproponował   mu   następne,   lecz   podziękował, 
pytając, czy nie podwieźć kogoś z powrotem do bazy.

background image

- Zostało nam jeszcze trochę browaru - powiedział Joe. -W 

bazie nie lubią, jak pijemy. Do zobaczenia, Simon.

Zawtórował mu nierówny chór głosów. Simon wsiadł do 

ciężarówki i wycofał się znad jeziora. Przednie światła wozu 
prześlizgiwały się po koleinach i wybojach. Wysoko w górze 
świeciły   gwiazdy,   a   na   horyzoncie   czerwona   łuna   ognia. 
Nagle oparł stopę mocniej na hamulcu, usiłując coś zobaczyć 
przez   zakurzoną   szybę.   Mógłby   przysiąc,   że   coś   białego 
mignęło   między   drzewami.   Sarna?   Jej   biały   ogon?   Chyba 
jednak nie. Zjechał jeszcze kawałek w dół, skręcił, a następnie 
zahamował i zgasił silnik. Bardzo spokojnie otworzył drzwi i 
zeskoczył na ziemię.

Wszedł w trawę. Jakiś konar szarpnął go za ramię, koło 

ucha   bzyknął   komar.   Niebo   jarzyło   się   miliardami   gwiazd. 
Może mi się to tylko przywidziało, pomyślał.

Przystanął w cieniu jodły, odetchnął zapachem żywicy i 

dotknął kłujących zielonych igieł. W ostatnich dniach dane mu 
było zobaczyć zbyt wiele umarłych drzew, nawdychał się za 
dużo dymu...

Gdzieś z lewej strony zaskrzypiała gałąź. Ktoś zbliżał się, 

najwyraźniej   nie   usiłując   się   kryć.   Poczuł,   że   jeżą   się   mu 
włosy.   Stał   cicho,   bojąc   się   odetchnąć,   i   w   pewnej   chwili 
spomiędzy drzew wyłoniła się szczupła sylwetka.

- Hej, Sheo - zawołał cicho.
Krzyknęła   wystraszona   i   dopiero   wtedy   go   spostrzegła. 

Miała na sobie białą bluzkę, na ramieniu niosła mały plecak. 
Simon natychmiast wyszedł z cienia na drogę.

-   Przepraszam   -   powiedział.   -   Nie   chciałem   cię 

przestraszyć.   Zobaczyłem   cię   z   ciężarówki,   to   znaczy... 
zobaczyłem sam nie wiem co, nie wiedziałem, że to ty.

-   Zawsze   tak   się   napataczasz   na   ludzi?   -   zapytała, 

najwyraźniej zła.

background image

Podszedł   do   niej   bliżej.   Zobaczył   rozszerzone   strachem 

oczy, a na szyi przyspieszony puls.

- Kryłaś się w lesie - stwierdził. - Dlaczego?
- Wcale się nie kryłam!
- Nie kłam!
Przełknęła gwałtownie ślinę.
- No więc dobrze, szłam lasem. Chciałam wrócić do bazy. 

Sama.

- Pływałaś? - Przez głowę Simona przetaczały się szybko 

wściekłe myśli. W mgnieniu oka zrozumiał wszystko.

-   Tak.   Steve   podrzucił   mnie   na   drugi   brzeg,   ale   mu 

powiedziałam,   że   wrócę   do   domu   sama.   -   Popatrzyła   na 
Simona   oczami   pociemniałymi   jak   niebo.   -  Naprawdę  chcę 
być   teraz   sama.   Zrozum,   to   tylko   dziesięciominutowy 
spacerek.

- Słyszałaś, co mówił Everett - powiedział jakby do siebie.
- Nie! - Zapanowała nad sobą, ale nie dość szybko. - Nie 

wiem, o czym mówisz.

- Jesteś na mnie zła, ponieważ interweniowałem?
Shea przeniosła wzrok z twarzy Simona na jego odkrytą 

pierś.

- Nie masz koszuli? - zapytała niespokojnie.
-   Nie   dało   się   jednocześnie   trzymać   ręcznika,   koszuli   i 

Everetta - roześmiał się Simon. - I w całym tym zamieszaniu 
zostawiłem   koszulę   na   brzegu.   A   w   ogóle   to   nie   zmieniaj 
tematu.

Shea   włożyła   ręce   do   kieszeni   dżinsów,   zgarbiła   się   i, 

unikając jego oczu, zapatrzyła się gdzieś przed siebie.

- Tak. Słyszałam to, co mówił - przyznała.
- Wypił parę piw za dużo, ot co - próbował bagatelizować 

Simon.

- I to go usprawiedliwia?

background image

- Nic nie usprawiedliwia tego, co powiedział. Zachował 

się jak ostatni łobuz.

-   Czuję   się   jakaś   splugawiona   -   szepnęła   niemal 

niedosłyszalnie.

Wydawała   się   teraz   całkowicie   bezbronna.   Takiej   jej 

jeszcze   nie   widział.   Najłagodniej,   jak   umiał,   jakby   była 
jelonkiem,   którego   mogło   spłoszyć   najlżejsze   dotknięcie, 
przesunął ręce wzdłuż jej ramion i przytrzymał łokcie.

- Zmarzłaś - powiedział. Wyczuwał jej drżenie i musiał się 

pohamowywać, żeby nie wziąć jej w ramiona. - Chodźmy do 
wozu. Jim z pewnością zostawił swoją kurtkę na siedzeniu.

Nie miał pewności, czy w ogóle go słuchała.
- Ja kocham swoją pracę! - wybuchnęła nagle, nie patrząc 

mu   w   oczy.   -   Już   ci   to   mówiłam.   Nie   wyobrażam   sobie, 
żebym   mogła   robić   co   innego.   Ale   czy   ty   w   ogóle   masz 
pojęcie,   co   to   znaczy   być   jedyną   kobietą   wśród   samych 
mężczyzn? Jestem jedyną kobietą -pilotem w całym okręgu. A 
ile kobiet pracuje w sekcjach naziemnych? Sam widziałeś - 
ani jedna. Czasem chce mi się już po prostu rzygać.

-   To   przez   takich   jak   Everett.   Joe,   Brad   czy   Steve   nie 

tknęliby cię palcem.

- Wiem. - Shea kiwnęła głową. - Ale dziś rano podczas 

śniadania   Everett   stanął   obok   i   dosłownie   rozbierał   mnie 
wzrokiem. To było ohydne... - Nagłym ruchem odsunęła się i 
pięściami potarła sobie oczy. - Nienawidzę płaczliwych bab - 
powiedziała, łykając łzy.

-   A   niech   to!   -   wykrzyknął   Simon   i   zapominając   się, 

przycisnął   ją   do   piersi.   -   Tak   mi   przykro,   Sheo   -   mówił, 
kołysząc ją w ramionach - że musiałaś słuchać tego chama. 
Przysięgam, że już nigdy nie popatrzy na ciebie w taki sposób, 
przynajmniej   w   mojej   obecności.   -   Czuł   na   swojej   piersi 
ciepły oddech i każdym nerwem pragnął trzymać ją tak bez 

background image

końca.   Walcząc   ze   sobą,   oświadczył:   -   I   jest   mi   strasznie 
głupio z powodu tej gafy, jaką sam popełniłem na początku.

Shea   uniosła   głowę,   popatrzyła   mu   w   oczy   i   jej   twarz 

rozjaśnił uśmiech.

-   Nie   musisz   już   przepraszać.   Tego   wieczoru 

zrehabilitowałeś się w zupełności.

Simonowi zaparło dech. Uśmiechnęła się do niego! Aż do 

bólu pragnął ją pocałować.

- Jesteś piękna, kiedy się uśmiechasz, Sheo - powiedział 

chrapliwie. - Warto było na to czekać.

Jej dłonie, oparte płasko na jego piersi, paliły go. Nagle 

uśmiech zniknął z jej twarzy. Cofnęła się.

- To szaleństwo - wyznała. - Przecież nawet cię nie lubię. 

Poczuł się tak, jakby wzięła do ręki nóż i dźgnęła go

w brzuch. Zamrugał powiekami.
-   Och,   proszę,   nie   rób   takiej   miny.   Simon,   ja...   -   Shei 

zabrakło słów.

Nie   chciał,   żeby   wiedziała,   że   go   uraziła.   Że   jest 

bezbronny wobec jej ciosów, chociaż prawie jej nie znał i w 
żadnej   mierze   nie   mógł   nawet   zarzucić   jej   tego,   że   go 
prowokuje.

-   Chodźmy,   zawiozę   cię   do   bazy   -   oświadczył.   Shea 

chwyciła go za ramię.

-   Słuchaj   -   zaczęła   mówić   szybko   i   nieskładnie.   - 

Chciałam tylko powiedzieć, że nie cierpiałam cię na początku, 
przede   wszystkim   za   ten   list   Jima.   Ale   wiem,   jak   ciężko 
pracujesz, od kiedy tu jesteś i wiem też, że ani Everett, ani 
żaden inny typ nie będzie mi już wchodził w drogę. Nawet ci 
za to nie podziękowałam jak trzeba.

Paznokcie   Shei   wbijały   się   w   jego   ramię.   Z   wahaniem 

położył rękę na jej dłoni i przytrzymał dłużej, przez cały czas 
patrząc dziewczynie w oczy. Zanim uwolniła dłoń i schowała 

background image

ją do kieszeni, jej twarz mieniła się od nagłych wrażeń. W jej 
oczach dostrzegł przyzwolenie, radość, a zarazem cień paniki.

-   Nigdy   w   życiu   nie   spotkałam   kogoś   takiego   jak   ty   - 

powiedziała szorstko i właśnie ten ton świadczył bezspornie o 
tym, że Shea mówiła dokładnie to, co myślała.

- Być może dlatego, że czekałaś na mnie - odparł, szukając 

po omacku prawdy.

- Nie, Simon, proszę, nie rozmawiajmy w ten sposób. Jeśli 

propozycja, żeby odwieźć mnie do bazy, jest dalej aktualna, to 
jedźmy. A jeśli nie, to wracam sama.

Nie  mógł  jej zatrzymywać  wbrew  woli. W  pamięci  ich 

obojga zbyt żywe były jeszcze plugawe słowa Everetta.

- Zaraz pojedziemy. Powiedziałem jedynie to, co przyszło 

mi do głowy.

Być   może   również   ja   czekałem   na   ciebie,   pomyślał   i 

ruszył w stronę ciężarówki.

- Ja też nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty - dodał, 

kiedy go dogoniła.

Shea stanęła na środku drogi i ujęła się pod boki.
- Coś ci powiem, Simon. Jest tyle innych tematów. Na 

przykład   pogoda,   bhp   sekcji   naziemnych,   dalsze   plany 
operacyjne,   nawet   osoba   Everetta.   Nie   musimy   ciągle 
rozmawiać o mnie i o tobie. O nas. Coś takiego jak „my" w 
ogóle nie istnieje!

- Nie wierzę.
- No to lepiej uwierz, ponieważ to prawda.
- Zamknij tylko oczy, a udowodnię ci, że się mylisz. Shei 

zadrgały nozdrza.

- Nie urodziłam się wczoraj.
-   Skoro,   jak   twierdzisz,   nie   ma   żadnych   „nas",   to   nie 

powinnaś się niczego obawiać. Nie jestem Everettem.

- Jesteś od niego znacznie bardziej niebezpieczny.

background image

-   Czyżby?   Jeżeli   jednak   w   ogóle   jestem   czegokolwiek 

pewny, to tego, że Shea Mallory nie jest tchórzem. Zamykaj 
oczy!

Westchnęła głośno i spełniła jego prośbę. Simon zbliżył 

się do niej. Wziął jej twarz w dłonie, pochylił się i pocałował 
ją   w   usta.   Zamierzał   jedynie   sprawić   jej   przyjemność,   lecz 
nagle   poczuł,   że   Shea   poddaje   mu   się   z   jakimś   kuszącym 
zaproszeniem.   Gorący   prąd   przebiegł   mu   po   udach,   targnął 
całym  ciałem.   Objął głowę Shei  i zanurzył rękę w  gęstych 
włosach, wilgotnych jeszcze po kąpieli w jeziorze. Całował 
teraz   mocniej,   jakby   domagając   się   odpowiedzi.   I   nagle 
ramiona Shei otoczyły jego szyję, a ona sama zupełnie mu się 
poddała.   Było   w   tym   coś   tak   cudownego,   że   Simonowi 
zawirowało   w   głowie.   Czuł   jej   napierające   piersi,   przed 
oczyma miał ją całą mokrą i nagą, wyłaniającą się w słońcu z 
jeziora.   Nagle   oderwała   się   od  niego   i  poprzez  łomot   krwi 
usłyszał jej przyspieszony oddech:

- Simon, ja... my nie możemy tego robić.
-   Przez   ostatnie   dziesięć   lat   nie   robiłem   niczego,   co 

miałoby   większy   sens   -   powiedział   szorstko   i   wiedział,   że 
wypowiada najszczerszą prawdę.

- Odwieź mnie już do domu, proszę.
- Najpierw jednak przynajmniej przyznaj, że coś między 

nami jest.

-  Mam dwadzieścia  dziewięć lat  i jakie takie  pojęcie  o 

seksie   -   burknęła.   -   Jesteś   interesującym   mężczyzną,   jest 
piękna noc, zostaliśmy tylko we dwoje. W tym, co się stało, 
nie ma więc nic nadzwyczajnego. No i dawno z nikim nie 
spałam.

- To tak jak ja - odparł Simon, bardzo wdzięczny za tę 

ostatnią informację.

- W takim razie wszystko jasne.

background image

-   Nic   nie   jest   jasne   -   zaoponował   z   rozdrażnieniem.   - 

Gdybym nawet w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin 
miał tuzin kobiet, to i tak niczego by to nie zmieniło. Tu nie 
chodzi o seks.

- Wyłącznie.
-   Chyba   nie   znam   drugiej   tak   apodyktycznej,   upartej   i 

swarliwej kobiety!

-   No  i   bardzo   dobrze.   Trzymaj   się  zatem  z  daleka  ode 

mnie. Uwierz mi, potrafię to docenić.

- Nie mówisz tego, co myślisz - odpowiedział Simon, nie 

podnosząc   głosu.   Był   na   nią   wściekły,   a   równocześnie 
straszliwie   zabolał   go   fakt,   że   w   ogóle   mogła   coś   takiego 
powiedzieć.

- A właśnie, że myślę! - Wysunęła buntowniczo brodę.
- Na miłość boską, daj nam choć cień szansy!
Słowa Shei potoczyły się jednak twardo jak grudy rzucone 

o ziemię.

- Nie, nie chcę. Już ci mówiłam, że nie ma czegoś takiego 

jak „my". Jesteś ty i jestem ja, rozumiesz?

- Mylisz się! Moglibyśmy zrobić coś...
-   Nie!   Bo   ja   tego   nie   chcę.   Nie   pojmujesz   sensu 

podstawowych słów?

- Popełniasz wielki błąd.
-   Nie.   To   tylko   tobie   żadna   kobieta   nigdy   niczego   nie 

odmówiła.

Trafiła w sedno, pomyślał z goryczą i aż drgnął.
- A widzisz, miałam rację - dodała z satysfakcją, która go 

dobijała. - Chcę, żebyś dał mi spokój. To wszystko. Tyle to 
chyba możesz pojąć.

Simon milczał. Tak, uświadomił sobie jasno, Shea mówiła 

dokładnie   to,   co   myślała.   Z   jej   punktu   widzenia   wszystko 
wyglądało prosto: dawno nie miała mężczyzny, podobał jej 
się, a aksamitna noc dopełniła reszty. A zatem prawdą było 

background image

również   to,   co   powiedziała   wcześniej   -   że   go   nie   cierpi. 
Sympatia zaś, jak niejednokrotnie myślał, była czymś niemal 
tak samo istotnym jak owo nieuchwytne, iluzoryczne uczucie 
zwane   miłością.   Nie   potrafił   już   dłużej   znieść   jej   fizycznej 
bliskości.   Rozpierające   pierś   uczucie   dławiło   boleśnie, 
najserdeczniej go nienawidził.

- Chodźmy! - powiedział gwałtownie. - Ciężarówka stoi 

za zakrętem.

Nie   oglądając   się   na   Sheę,   ruszył   drogą.   Dogoniła   go, 

kiedy wspiął się już do szoferki i uruchomił silnik. Jechał do 
bazy   jak   szalony,   zaparkował   za   samochodem   Brada   i 
wysiadł.

- Idę się pogapić, jak grają w pokera - rzekł. - Dobranoc.
- Dobranoc - odpowiedziała jak echo i weszła do pokoiku 

obok kantyny, w którym sypiała.

Przed   oczyma   zdążyły   mu   jeszcze   zatańczyć   ponętne 

biodra. Zaklął pod nosem i poszedł do świetlicy.

Trzy dni później, w piątek około południa, ogień dotarł do 

rozjeżdżonej przez spychacze drogi. Płomienie przeskakiwały 
z drzewa na drzewo, czarny dym z sykiem buchał w niebo. 
Simona,   który   pracował   obok   wyposażonego   w   radio   szefa 
sekcji,   nękał   wciąż   głos   Shei,   odbierającej   dyspozycje 
dotyczące   gaszenia   pożaru   z   powietrza.   Demoniczną   siłę 
ognia traktował jako wyzwanie. Dusił się od dymu, gorące 
powietrze   parzyło   przez   ubranie,   jakiś   żarzący   się   węgiel 
oparzył   mu   wierzch   dłoni.   Jednak   wytrzymał,   obronił   swój 
sektor i kiedy późnym wieczorem ogień zatrzymał się znowu 
na przesiece, triumfował jak wszyscy.

O zachodzie słońca wrócili z Jimem do bazy.
- Pójdę sprawdzić, czy są już ludzie, którzy nas tu zastąpią 

podczas   weekendu   -   powiedział   Jim,   kiedy   podjechali   do 
dyspozytorni.   -   Pomyśl   tylko:   gorący   prysznic   i   noc   we 
własnych betach;

background image

- Chcesz powiedzieć, że jeszcze dziś wyjeżdżamy?
-   Ano.   Jak   dobrze   pójdzie,   to   w   ogóle   nie   będziemy 

musieli wracać. Nie poszedłbyś poszukać Shei? Nie bardzo 
wiem,   gdzie   jest   jej   wóz,   ale   moglibyśmy   ją   podwieźć 
przynajmniej   do   bazy   helikopterów.   Też   dostała   tydzień 
wolnego.

Simonowi   nie   chciało   się   szukać   Shei   ani   nigdzie   jej 

podwozić. Ale Jim otwierał już przed nim drzwi. Zajrzał więc 
do sali jadalnej i kantyny a nikogo tam nie znalazłszy, wyszedł 
na   dwór   i   poszedł   w   stronę   helikopterów.   Stały   oba   w 
otoczeniu zwalonych nieporządnie gór sprzętu, w kokpitach 
jednak   nie   było   nikogo.   Być   może   Shea   już   odjechała, 
pomyślał z nadzieją. Wrócił do dyspozytorni i nagle ją tam 
zobaczył. Leżała na zwojach żółtego węża, z głową opartą o 
zmięte   pomarańczowe   zbiorniki   na   wodę.   Miała   zamknięte 
oczy.

Simon był u kresu sił fizycznych i psychicznych. Naraz 

wydało mu się, że Shea nie żyje. Nie pamiętał, jak i kiedy 
znalazł się przy niej. Twardą posadzkę pod kolanami poczuł 
dopiero wtedy, gdy jego szczypiące od dymu oczy dostrzegły, 
że bluza Shei unosi się w miarowym oddechu.

Spała. Oczywiście, że spała, a nie umarła. Była brudna i ze 

zmęczenia miała sińce pod oczami. Ogarnęło go współczucie, 
a zaraz potem wrażenie jakiejś niepowetowanej straty, które 
nosił w sobie od tamtej nocy w lesie.

- Shea - powiedział chrapliwie. - Wyjeżdżamy. Poruszyła 

się, wymamrotała coś przez sen i wcisnęła policzek

jeszcze głębiej w fałdy podgumowanej osłony zbiornika. 

Simon z ociąganiem dotknął jej ramienia.

- Shea! Obudź się! Otworzyła nieprzytomne oczy.
- To ty? - wyszeptała. - Właśnie... właśnie mi się śniłeś. 

Co się stało?

Simon podniósł się z klęczek.

background image

-   Jim   jest   gotów   do   odjazdu   -   oznajmił   sztywno.   - 

Podwieziemy cię do bazy.

Ściągnęła brwi, jakby szukała czegoś w pamięci.
-   Zostawiłam   samochód   u   siebie.   Przywieźli   mnie   tu 

helikopterem.

-   W   takim   razie   odwieziemy   cię   do   domu.   Wstawaj. 

Ziewnęła szeroko i chciała się podnieść, lecz zachwiała się

lekko i Simon musiał ją podtrzymać.
- Kiedy mnie obejmowałeś w lesie, twoja skóra pachniała 

wodą z jeziora - wymamrotała głosem człowieka wyrwanego 
z głębokiego snu.

Jak oparzony otrząsnął z siebie jej rękę.
- Mógłby to być każdy, prawda?
Shea   zmieszała   się.   Zamrugała   oczami.   Widział,   że   nie 

bardzo wie, jak zareagować.

- Tego bym nie powiedziała... - odezwała się w końcu, 

chwiejąc się na nogach. - Jestem zupełnie skołowana. Gdzie 
Jim? Och, jedźmy stąd jak najprędzej.

O niczym innym bardziej nie marzył.
Jazda   do   domu   trwała   dwie   godziny.   Przez   pierwszy 

kwadrans Shea gadała jak najęta, po czym umilkła, walcząc ze 
snem. Kleiły się jej powieki; próbowała je podnieść, ale były 
coraz cięższe. Aż wreszcie głowa bezwładnie opadła jej na 
ramię   Simona.   Usnęła.   Simon   otoczył   Sheę   ramieniem, 
przeklinając w duchu dzień, w którym ją spotkał.

- Czy nie mógłbyś sam odwieźć jej do domu? - poprosił 

go Jim, kiedy byli już niedaleko. - Obiecałem Sally, że jeszcze 
dziś do niej zatelefonuję, a robi się późno...

- Nie ma sprawy - zgodził się Simon bezbarwnym tonem.
Jim   zatrzymał   wóz   pod   drzewami.   Zmęczenie 

najwyraźniej opuściło go w jednej chwili, jakby ciążyło mu 
nie bardziej niż koszula, którą właśnie z siebie ściągał. Kiedy 

background image

wyskoczył, zatrzaskując za sobą drzwi, Shea obudziła się i 
wyprostowała.

- Gdzie jesteśmy? - zapytała mało przytomnie.
- Jim poszedł zatelefonować do Sally. Sam cię odwiozę.
-   W   porządku.   -   Przetarła   oczy.   -   Musisz   zawrócić   do 

drogi i skręcić w prawo.

Wąska droga do jej chaty biegła w lesie, brzegiem jeziora. 

Domek stał na samym jej końcu i tam też kończyły się słupy 
wysokiego napięcia.

- Nie boisz się tu mieszkać sama? - zapytał zdawkowo.
-   Nie.   Po   tygodniu   obozowania   to   miejsce   jest   rajem. 

Dziękuję za podwiezienie. Cześć, Simon.

Odczekał, aż otworzy drzwi i zapali światło, i zaraz potem 

ruszył. Nie wymknęło się jej ani jedno słówko o tym, że może 
się jeszcze kiedyś spotkają, toteż świadomie nie zasugerował 
takiej   możliwości.   Odczepić   się   raz   na   zawsze   -   oto,   co 
powinieneś zrobić, myślał ponuro, pędząc jak strzała między 
drzewami. Miesiąc temu nie wiedziałeś nawet, że jakaś Shea 
istnieje. No więc usuń ją ze swego życia. Przecież ona nie 
chce być jego częścią. I nigdy nie będzie chciała.

background image

ROZDZIAŁ  CZWARTY
Następnego dnia o jedenastej wybrał się samochodem do 

Somerville, żeby kupić warzywa. W drzwiach sklepiku niemal 
zderzył   się   z   wychodzącą   zeń   starszą   panią,   cofnął   się   i 
przytrzymał jej drzwi. W spojrzeniu bystrych piwnych oczu 
kobiety i w jej domowej, bardzo kolorowej sukience było tyle 
życia, że aż się uśmiechnął.

- Serdecznie dziękuję - powiedziała i jej pomarszczoną jak 

jabłuszko twarz rozświetlił uśmiech. - A kim pan jest, młody 
człowieku?

- Simon Greywood - przedstawił się. - Dawno już nikt się 

tak do mnie nie zwracał... Jestem bratem Jima Hanrahana.

- Ach tak, tym artystą. Z Anglii.
- Zgadza się - potwierdził Simon sucho. - Pomogę pani 

nieść siatki.

-   Niech   je   pan   łaskawie   potrzyma,   a   ja   pójdę   tylko 

odwiązać Tiggera. Tak go nazwałam, bo wszędzie wpada jak 
bomba.   Ach,   stokrotnie   pana   przepraszam...   Jestem   Minnie 
Conover. Mieszkam tu zaraz, przy drodze.

Ogromny   kudłaty   kundel,   uwiązany   do   budki 

telefonicznej,   zaczął   rzeczywiście   szaleńczo   odskakiwać 
swoją panią, kiedy tylko go uwolniła. Miał tak samo bystre 
brązowe oczy jak pani Conover.

- Odniosę pani torby do domu - zaoferował się Simon.
-   Bardzo   mi   będzie   miło.   A   po   drodze   może   mi   pan 

wyjaśnić, dlaczego pan i brat macie różne nazwiska.

-   To   długa   historia   -   powiedział,   nieco   zszokowany 

prostolinijnością staruszki.

- Uwielbiam długie historie - odparła stanowczo Minnie 

Conover.   -   Człowiek   powinien   znać   swoje   korzenie.   To 
ważne, prawda?

background image

Przez   parę   minut   gawędzili   o   potrzebie   pielęgnowania 

historii  i   tradycji   rodzinnych,  aż  wreszcie   Minnie  ponagliła 
Simona:

- No więc, jak to jest? Hanrahan i Greywood. Czy wasi 

rodzice się rozwiedli?

Wszystko, byle tylko nie myśleć o Shei, powiedział sobie 

Simon i zaczął:

-   Jim   miał   niecały   rok,   a   ja   jedenaście   lat,   kiedy   nasi 

rodzice   zginęli   w   przypadkowej   eksplozji   gazu.   Tata   był 
Anglikiem, a mama Irlandką. Darli ze sobą koty, ale bardzo 
się kochali... Byłem zdruzgotany ich utratą i stałem się małym 
ulicznikiem.   Kradzieże,   rozbój   -   wie   pani,   jak   to   jest.   Nie 
mieliśmy   bliskich  krewnych,  więc   zajął   się   nami   sąd.   Jima 
zaadoptowało   małżeństwo   z   Kanady,   jacyś   Hanrahanowie. 
Nikt   jednak   nie   chciał   adoptować   mnie   -   niesfornego 
dwunastolatka   z   problemami.   Przez   następne   cztery   lata 
tułałem się po sierocińcach; raz miałem gdzie mieszkać, kiedy 
indziej nie, wynikały z tego kłopoty.

Podeszli do niedużego domku, z ogródkiem tonącym w 

kwiatach.   Pani   Conover   otworzyła  furtkę   i   Tigger   dał   susa 
między szkarłatne szałwie i pomarańczowe nagietki.

- Może wstąpi pan na herbatę - zaproponowała. - Bardzo 

bym chciała wysłuchać reszty.

Simon zrozumiał nagle, jak bardzo łaknie teraz czyjegoś 

towarzystwa   poza   swoim   własnym,   i   z   radością   przyjął 
zaproszenie.   Mieszkanie   Minnie   okazało   się   tak   samo   nie 
uporządkowane jak ogród i podobnie jak on świadczyło o tym, 
że jego właścicielka namiętnie kocha żyć. Pomógł jej wyłożyć 
zakupy i usiadł przy maleńkim kuchennym blacie. Popijając 
straszliwie mocną herbatę i raz po raz pogryzając sucharka, 
opowiedział dalszy ciąg historii swego życia.

-   Zamierzałem   opuścić   szkołę,   jak   tylko   skończę 

szesnaście lat. W ostatnim semestrze, w dniu, kiedy akurat nie 

background image

poszedłem na wagary, na lekcji zjawił się jakiś stary człowiek. 
Miał nam mówić o sztuce. Nie interesowałem się sztuką, więc 
cały   czas   robiłem   to   co   zawsze,   kiedy   się   nudziłem   - 
rysowałem   karykatury   tych   wszystkich   nudziarzy   i 
puszczałem je w obieg po klasie, żeby chłopaki mieli się z 
czego   pośmiać.   Ale   tym   razem   -   Simon   uśmiechnął   się 
łagodnie - źle trafiłem. Ten człowiek zszedł z podium, wziął 
do ręki jeden z moich rysunków, przyglądał mu się długo i 
powiedział,   że   jeśli   chciałbym   wykorzystać   swój   talent   z 
większym pożytkiem, to możemy porozmawiać po wykładzie. 
W   jakiś   dziwny   sposób   przypominał   mi   mojego   tatę. 
Poszedłem więc z nim porozmawiać i następnego dnia zabrał 
mnie   do   National   Gallery.   Nigdy   tam   nie   byłem   -   sztuka 
wszak   jest   dla   gogusiów   -   i   nagle   poczułem   się   tak,   jakby 
otworzono   przede   mną   podwoje   świata,   na   który 
podświadomie   całe   życie   czekałem.   Efekt   był   taki,   że   z 
pomocą tego człowieka dostałem się do szkoły plastycznej, 
gdzie   nauczyłem   się   pracować   ciężej,   niż   to   w   ogóle 
uważałem   za   możliwe.   Miałem   dwadzieścia   pięć   lat,   gdy 
zacząłem malować portrety i dzięki łutowi szczęścia, a także, 
jak   sądzę,   talentowi,   osiągnąłem   wyżyny.   -   Wzruszył 
ramionami. - No i koniec historii.

-   No   to   teraz   musi   pan   namalować   portret   brata   - 

powiedziała prostodusznie Minnie i w tej sekundzie domek 
wydał się Simonowi za ciasny.

- Być może. - Skrzywił się z niechęcią i podniósł się od 

stołu.

- A zatem historia nie ma jeszcze końca.
-   Nie   wiem,   jak   napisać   kolejny   rozdział   -   przyznał. 

Zabrzmiało to bardziej przejmująco, niżby tego sobie życzył. 
Pani Conover dolała sobie mocnej herbaty i mrugnęła ciepło.

background image

- Może trzeba jedynie odpocząć. Co wezmę gazetę do ręki, 

to zaraz znajduję artykuł o kimś, kto zbankrutował albo się 
wypalił. To w naszych czasach modne.

- Jestem skończony! - wybuchnął Simon. - Skończyłem 

się   jako   malarz.   Nie   chodzi   o   technikę   czy   umiejętności. 
Chodzi o to, że nie odnajduję już w tym sensu.

- Kiedy umarł mój Arnold, przez dwa lata nie zajmowałam 

się ogrodem.

- Pani mąż?
- Tak... Czy pan też stracił kogoś bliskiego?
- Nie i nie w tym rzecz. W takim przypadku byłoby to dla 

mnie zrozumiałe. Pozornie nic się nie zmieniło, tylko jest tak, 
jakby to we mnie coś umarło. I nie mam pojęcia, co z tym 
fantem   zrobić.   -   Dopił   herbatę,   zastanawiając   się,   dlaczego 
opowiada obcej kobiecie o czymś, czego do końca nie wyjawił 
nawet bratu. - Lepiej już pójdę, i tak zabrałem pani mnóstwo 
czasu.  Ale,  jeśli  mi   będzie  wolno,  chciałbym  panią  jeszcze 
kiedyś odwiedzić.

- Bardzo proszę. Zanim się pożegnamy, pokażę panu moje 

maki. Właśnie zaczynają kwitnąć. Musimy tylko uważać na 
Tiggera, żeby nie wybiegł z panem za furtkę. Lubi ganiać za 
samo-chodami.

Rozmowa z Minnie Conover podniosła Simona na duchu. 

W nocy co prawda męczyły go jeszcze koszmary, ale kiedy 
obudził się przed świtem, poczuł, iż kryzys się przesilił, że 
wydobywa się z dna. Powinienem wziąć przykład z Minnie, 
myślał,   siedząc   na   brzegu   łóżka.   Straciła   męża,   a   jednak 
zajmuje   się   ogródkiem   i   w   dodatku   ma   jeszcze   fantazję 
zapraszać do siebie na herbatę nieznajomych ludzi. Nie dane 
mu było zdobyć Shei, żywej kobiety. Ale przecież mógł mieć 
przynajmniej jej obraz.

Niewiele myśląc, zerwał się z łóżka i zaczął gorączkowo 

szperać w szufladach starego biurka stojącego obok kominka. 

background image

W końcu usiadł na kanapie z ołówkiem i arkuszem papieru 
listowego. Trzy godziny później znaleźć go było można w tym 
samym miejscu, pośród porozrzucanych wszędzie rysunków; 
wszystkie przedstawiały Sheę kąpiącą się nago w jeziorze. I 
jeśli   nawet   wyobrażał   sobie,   że   rysując   ją   odprawia   coś   w 
rodzaju egzorcyzmów, to wkrótce miał się przekonać, iż stało 
się zupełnie inaczej. Poczuł się z nią przez to jeszcze bardziej 
związany i to związany tak ściśle, że aż chciał ją namalować. 
Ogarnęło   go   niezwykłe   podniecenie.   Po   raz   pierwszy   od 
miesięcy zapragnął wziąć pędzel do ręki.

Jak   w   gorączce   jeszcze   raz   przejrzał   swoje   szkice. 

Odrzucił kilka pierwszych, odkładając na bok te, w których 
udało mu się uchwycić coś z piękności i radości Shei. Być 
może, myślał, przez ostatnie dni zwodził się tylko. Może to 
nie samej  Shei pragnął, a jedynie wizerunku kobiety, który 
rozpali jego wyobraźnię i ożywi sztukę.

Spuścił kajak na wodę i popłynął do jednej z zatok, gdzie 

spędził kolejne dwie godziny, rysując trzciny i ich odbicie w 
jeziorze,   bielusieńkie   kwiaty   lilii   i   porowate   skały.   Tego 
samego   ranka   pojechał   do   Halifax,   do   sklepu   z   artykułami 
malarskimi.

Po powrocie zrobił sobie kanapkę, bo zupełnie zapomniał 

o lunchu, i zaczął rozrysowywać swoją kompozycję na małych 
arkuszach   papieru.   Słońce   już   zachodziło   za   linię   drzew, 
ucichły ptaki. Simon przyjrzał się swemu ostatniemu szkicowi 
z uczuciem satysfakcji.

I nagle coś pojął. Coś niesłychanie ważnego. Nie wolno 

mu   było   namalować   Shei   kąpiącej   się   nago   w   jeziorze. 
Przecież nie wiedziała, że ją wtedy obserwował. Nie wyraziła 
zgody, żeby ją taką malował. Jakie miał prawo uwiecznić na 
płótnie, które będą oglądać inni, coś, co było tak niesłychanie 
prywatne? Nie powinien tego robić, jeśli nawet to wszystko 
wyzwoliło w nim na powrót artystę.

background image

W jednej chwili stracił całą odzyskaną energię. Chwycił 

swoje   szkice,   pozwijał   je,   cisnął   do   kominka   i   wrzucił 
pomiędzy nie zapalone zapałki. Papiery zajęły się ogniem, do 
komina buchnął siwy dym. Jeszcze moment, a nie pozostało z 
nich   nic   poza   zwęglonymi   strzępkami   zmieszanymi   z 
popiołem. Simon przyglądał się, aż wszystko dopaliło się do 
końca, po czym wyszedł na werandę i zapatrzył się na jezioro 
prześwitujące między drzewami.

To, co zrobił, było słuszne. Ale jakoś paskudnie bolało.
Nie miał pojęcia, jak długo już stoi na tej werandzie, kiedy 

usłyszał, że coś jedzie drogą. I co mu się tak spieszy, pomyślał 
z niechęcią, zastanawiając się, kto to może być. W głębi duszy 
pragnął, żeby ten ktoś nigdy nie dojechał, gdy tymczasem za 
chwilę   trzasnęły   drzwi   samochodu.   Nagle   na   schodkach 
werandy zobaczył Sheę.

- Och, to ty - powiedziała. - Jim jest w domu?
Miała na sobie ładną spódnicę w kwiaty i białą wyciętą 

bluzkę. Włosy przewiązała czerwoną wstążką. Teoria, jakoby 
to jego geniusz potrzebował nowej iskry, a nie on sam jej jako 
kobiety, prysła jak bańka mydlana.

- Nie ma go - odpowiedział chłodno. Shea chwyciła go za 

rękaw koszuli.

- Może więc - ciebie mogę prosić... Simon, proszę...
- O co chodzi?
Odsunął się i dopiero kiedy wolną ręką odgarnęła z twarzy 

niesforny kosmyk, zobaczył na jej czole ślad krwi.

- Na drodze, między waszym domem a moim, leży wydra. 

Jest ciężko poturbowana, ale żyje. Trzeba ją chyba dobić... 
-Shei załamał się głos. - To ponad moje siły, myślałam, że Jim 
coś poradzi.

- Nie mam wyboru - wzruszył ramionami Simon. - Już idę. 

Poczekaj chwilę.

background image

Wszedł do domu, zdjął z wieszaka myśliwski nóż Jima i 

wyszedł   na   dwór.   Małym   czerwonym   samochodem   Shei 
podjechali   aż   do   miejsca,   w   którym   droga   schodziła   się   z 
brzegiem jeziora.

-   Zostań   w   samochodzie   -   zarządził   Simon   i   wysiadł. 

Wystarczyło tylko spojrzeć na zmiażdżony zad zwierzątka,

żeby wiedzieć, co należy zrobić. Świadom, że Shea może 

nie usłuchać zakazu, przełamał się i szybko podciął wydrze 
gardło,   po   czym   w   instynktownym   odruchu   współczucia 
zaniósł   zmaltretowane,   ubłocone   ciałko   do   rowu   między 
wysokie trawy.

Umył ręce w wodzie, wytarł je o dżinsy i dopiero wtedy 

wyszedł na drogę. Shea już tam stała. Obserwowała go, a po 
policzkach płynęły jej łzy.

- Tylko to można było zrobić, Sheo - powiedział.
-   Wiem  -  pociągnęła   nosem.   -   Piszczała,   kiedy   ją 

znalazłam. To... to było okropne.

Płacz Shei poruszył Simona do głębi. Kiedy jednak zbliżył 

się i wyciągnął rękę, chcąc ją jedynie uspokoić, umknęła z 
ramieniem. Tego mu już było za wiele. Był zmęczony długim, 
o wiele za długim, dniem i nagle puściły mu nerwy.

- Pozwól, że coś ci powiem, Sheo - syknął przez zęby. - 

Jestem już śmiertelnie znużony tym, że traktujesz mnie jak 
jakiegoś Kubę Rozpruwacza o snobistycznych, artystowskich 
zapędach. Potrzebowałem sześciu tygodni, żeby odpowiedzieć 
Jimowi   na   list,   ponieważ   w   ubiegłym   roku   zawalił   mi   się 
świat.   Nie   jestem   w   stanie   malować.   Dla   ciebie   to   może 
znaczy tyle co nic, ale dla mnie malowanie jest wszystkim. 
Tylko   to   chcę   robić,   a   tu   raptem   koniec   -   nie   mogę... 
Rozumiesz... - Ochrypł i szarpnął ją za ramię. - Aż tu nagle 
dostajesz list. Jak z zaświatów, ale w istocie od brata, którego 
nie widziałeś od dwudziestu pięciu lat. No i co? Wykręcasz 
numer, podnosisz słuchawkę i mówisz: „Halo, cześć, bracie, 

background image

to   fantastyczne,   że   możemy   znowu   spędzić   razem   tydzień. 
Kompletnie mi nie idzie malowanie, więc sobie zrobię urlop". 
Tak to sobie wyobrażałaś, prawda? Może ty, ale na pewno nie 
ja.   Jeszcze   nie   rozumiesz?   Dzień   w   dzień   chodziłem   do 
pracowni   i   próbowałem   się   zebrać.   Wysysało   to   ze   mnie 
wszystkie siły. Dla nieznanego brata nie zostawało już nic. 
Absolutnie nic...

-   Nagle   uświadomił   sobie,   jak   blisko   przyciągnął   Sheę, 

wzdrygnął się z niechęcią i puścił jej ramię. - No i po co ja ci 
o tym, do diabła, mówię? Przecież ty mnie nawet nie lubisz, 
dałaś mi to jasno...

- To nieprawda!
- ... jasno do zrozumienia. Mogłabyś jednak mieć chociaż 

tyle przyzwoitości, żeby wysłuchać mojej prawdy, zanim...

Dopiero teraz do świadomości Simona dotarły słowa Shei.
- Co? Co powiedziałaś?
Odpowiedź najwyraźniej nie przyszła jej łatwo.
- Lubię cię. Rzecz w tym, że za bardzo.
Dość   nieprzytomnie,   jakby   nie   zrozumiał,   Simon   potarł 

twarz ręką.

- Czy zechciałabyś powtórzyć?
- Powiedziałam - zająknęła się Shea - że mi się podobasz. 

Ty i Jim różnicie się między sobą jak dzień i noc. Jim jest 
moim przyjacielem, traktuję go jak brata. Ciebie nie.

- Jasne - przytaknął Simon. - Dawno z nikim nie spałaś i 

nadarzył ci się pierwszy lepszy, czyli ja. Dziękuję pięknie.

- Posłuchajże! - krzyknęła Shea. - Przeinaczasz wszystko, 

co   mówię.   Owszem,   mam   ochotę   pójść   z   tobą   do   łóżka; 
całowałeś mnie, to chyba wiesz najlepiej. Ale to nie jest takie 
proste. Przyjechałeś tu tylko na wakacje, potem wrócisz do 
Anglii.   A   zatem   parotygodniowy   romans,   a   później   co? 
Dziękuję bardzo, cudownie było cię poznać i do widzenia? Na 
to sobie, Simon, nie pozwolę. Poza tym mam nie najlepsze 

background image

doświadczenia, jeśli chodzi o mężczyzn. Prędzej czy później 
zaczyna   zawadzać   moja   praca   i   facet   się   ulatnia.   I   dlatego 
próbowałam zachować dystans. Jeśli ci się wydawało, że cię 
nie cierpię, było mi to tylko na rękę. Nie robiłam nic, żebyś 
zmienił swoją opinię.

- Zaraz, zaraz - powiedział Simon z namysłem. - Z tego, 

co mówisz, wynikałoby, że nie żywisz do mnie żadnej urazy, a 
rozmawiamy   jedynie   o   czymś   w   rodzaju   mechanizmów 
obronnych.

- Tak.
-   Dlaczego   mi   tego   od   razu   nie   powiedziałaś?   Shea 

wysunęła brodę.

- Właśnie to zrobiłam.
- I wiesz, jak się teraz czuję? - Simon nie ukrywał radości. 

-   Jakbym   był   o   dziesięć   lat   młodszy   i   jakbym   stracił 
kilkanaście zbędnych kilogramów.

- Zrozum, to niczego nie zmienia. Nie zamierzam się z 

tobą umawiać ani nic takiego.

-   Ale   przynajmniej   nie   nienawidzisz   ziemi,   po   której 

chodzę.

- Nigdy nie miałam takiego uczucia.
- Ty się mnie boisz - powiedział bez namysłu.
- Nie ciebie, ale tego, co się ze mną przez ciebie wyrabia.
- Gdybym więc teraz zaczął cię całować, to...
- Ani mi się waż! - Shea bezwiednie cofnęła się o krok. 

Simon był z tego nawet zadowolony.

- Wybierałaś się na randkę? - zapytał, rzucając spojrzenie 

na jej elegancką spódnicę.

-   Jechałam   na   kawę   do   mojej   dobrej   znajomej,   Minnie 

Conover.   Mieszka   w   Somerville.   Jestem   już   spóźniona,   ale 
podwiozę cię najpierw do domu.

- Byłem u Minnie wczoraj. Przy herbacie opowiedziałem 

jej całą historię mojego życia.

background image

Shei udało się uśmiechnąć.
- Ona tak już działa na ludzi.
-   Wejdź   i   umyj   sobie   twarz,   zanim   pojedziesz   - 

zaproponował Simon.

Zawahała się, lecz po chwili powiedziała:
- Dziękuję ci za zajęcie się wydrą. Widziałam, że trudno ci 

ją było zabić... Wiesz, naprawdę cię lubię.

Najchętniej by ją pocałował, lecz opanował się, wiedząc, 

że popełniłby błąd.

- Idź już - powiedział.
Kiedy poszła do łazienki, oczyścił i odłożył na miejsce 

nóż Jima i umył ręce pod kuchennym zlewem. Wycierając je 
w  ręcznik,  wrócił  do   pokoju  i   zastał   tam  Sheę.  Stała   obok 
kanapy z arkuszem papieru w ręce. Z wyrazu twarzy odgadł, 
że jest bardzo poruszona.

-   Gdzie   to   znalazłaś?   -   syknął,   rozpoznając   jeden   ze 

szkiców. - Myślałem, że spaliłem wszystkie.

Popatrzyła na niego niespokojnie i zaczerwieniła się.
- Podniosłam z podłogi - oświadczyła. - Masz doprawdy 

bujną wyobraźnię.

Shea   Mallory   zasługiwała   na   to,   żeby   znać   prawdę. 

Dawno już powinien był jej o tym powiedzieć.

-   Pewnego   ranka   wziąłem   kajak   Jima   i   popłynąłem   na 

jezioro. Widziałem cię wtedy. Było to jakieś dwa tygodnie 
temu, zanim się poznaliśmy.

- Szpiegowałeś mnie!
- Dokazywałaś w wodzie jak młode leśne stworzenie. Nie 

zamierzałem cię szpiegować.

Wzrok Shei powędrował w stronę kominka.
- Zrobiłeś pewnie sporo takich szkiców. Któregoś zatem 

dnia kupię jakiś ilustrowany magazyn i w reprodukcji twojego 
obrazu rozpoznam siebie, czy tak?

background image

- Nie. Właśnie dlatego wszystko spaliłem. Uznałem, że nie 

wolno mi naruszyć twoich dóbr osobistych.

- Na wszelki wypadek zostawiłeś sobie jednak jeden szkic 

- powiedziała z wściekłością.

Simon z trudem się opanował.
-   Niczego   sobie   celowo   nie   zostawiałem,   sądziłem,   że 

spaliłem wszystkie.

-   Wiesz   co?!   -   Zdenerwowana   Shea   wymachiwała 

arkuszem. - Bodaj bym cię nigdy nie spotkała.

- Ja również o niczym innym bardziej bym nie marzył - 

odciął się Simon i chwycił leżące na stole pudełko zapałek. - 
Daj no ten papier, zaraz go spalę jak tamte.

Tymczasem Shea przycisnęła rysunek do piersi.
- Ale przecież to jest piękne! - zawołała. - Nie możesz go 

spalić. - Nagle oblała się pąsem. - Powiedziałam piękne nie 
dlatego, że to jestem ja, nie, nie to miałam na myśli. Chodzi o 
to, że... Simon! Ty masz ogromny talent.

W tej sprawie nie potrzebował jej komplementów.
- Spaliłem wszystko, Sheo. Daj mi to, proszę.
-   Nie!   -   sprzeciwiła   się.   -   Chcę   to   zatrzymać.   Simon 

odetchnął ciężko.

- To nie jest podpisane - burknął arogancko. - Ma wartość 

nie większą niż papier, na którym rysowałem.

Na twarzy Shei malowało się kompletne zaskoczenie.
- To ty myślisz, że chcę zatrzymać twój rysunek po to, 

żeby   go   sprzedać?   Żeby   na   nim   zarobić?   Ach,   ty!   Cofam 
wszystko, co powiedziałam. Nie znoszę cię!

Wyglądała pięknie w swoim gniewie; falowały jej piersi, 

błyszczały oczy.

- A więc po co ci ten papier?
Shea najwyraźniej była zbyt zdenerwowana, żeby bawię 

się w wykręty.

background image

- Ponieważ - powiedziała uczciwie - uchwyciłeś coś ze 

mnie, czego nie zna prawie nikt. A także dlatego, że - nie 
wiem, jakim cudem - na lichym papierze i jedynie za pomocą 
ołówka wyczarowałeś coś niewiarygodnie pięknego.

- Nie wiem nawet, o którym rysunku mówisz. Przycisnęła 

arkusz mocniej.

- Jeśli ci pokażę, nie będziesz próbował mi go odebrać?
- Doprawdy nisko mnie cenisz...
- Obiecaj!
-   Dobrze,   ale   to   będzie   kosztowało   -   powiedział 

niebacznie,   zapominając   o   wszystkich   swoich 
postanowieniach. – Możesz zatrzymać ten kawałek papieru aż 
do śmierci. Cena - jeden pocałunek.

- Zdemoralizowany pajac! - syknęła Shea.
- I cham bez zasad - zgodził się Simon.
- Znowu mnie prowokujesz, prawda? Jeśli się zgodzę, to 

tylko dlatego, że chcę mieć ten rysunek - zastrzegła się.

W   jej   oczach   błysnęła   radość.   Miały   taki   wyraz,   jak 

wtedy, kiedy się śmiała. Uwielbiał to.

-   Połóż   arkusz   na   stole   -   nakazał.   -   Jeden   pocałunek   i 

możesz jechać do Minnie na kawę.

Prowokująco   wdzięczna   w   każdym   swoim   ruchu,   Shea 

położyła szkic na stole, zdjęła z włosów wstążkę i potrząsnęła 
lokami.

- Jeden pocałunek - powiedziała. - Oto zapłata.
- Nie określiłem czasu jego trwania.
- Jestem już i tak spóźniona, a nie chciałbyś chyba, żeby 

Minnie niepokoiła się przez ciebie. Nie należy martwić miłych 
staruszek, prawda, Simon?

Stała teraz bardzo blisko, jarzyły jej się oczy.
- Prawda - odpowiedział bez przekonania.
Shea objęła go rękami za szyję. Pierwsze muśnięcie jej 

warg powiedziało mu, że wcale nie jest taka pewna siebie, jak 

background image

mogłoby się to wydawać. Waliło mu w skroniach i zamarł w 
oczekiwaniu. Kiedy jednak poczuł dłoń Shei we włosach i jej 
ciepłe, układające się miękko wargi, przyciągnął ją mocno do 
siebie   i   przejął   inicjatywę.   Chciał,   żeby   ten   oszałamiający, 
słodki pocałunek trwał wiecznie.

Niepomny  niczego poza pożądaniem,  wtulił ją w siebie 

tak, że nie mogła nie odczuć, jak bardzo jest podniecony, a 
drugą ręką odnalazł jej pierś. Pasowała do jego dłoni, jakby 
była specjalnie ulana.

- Shea - szepnął tuż przy jej ustach, czując, że cała drży. - 

Shea, tak bardzo cię pragnę.

Umknęła   mu   błyskawicznie,   odsunęła   twarz   i   przez 

sekundę widział swoje odbicie w jej źrenicach.

- Właśnie dlatego starałam się trzymać cię na dystans - 

wydusiła, odpychając się dłońmi od jego piersi. - Wystarczy, 
że się do siebie zbliżymy, to od razu... To szaleństwo, Simon. 
Nie  będę  się  z  tobą  kochać,  nie  będę!  Nie  powinnam  była 
rozpoczynać   tej   zabawy.   Myślałam,   że   potrafię   nad   tym 
wszystkim łatwo zapanować. Jakże się myliłam! Jak mogłam 
być taka głupia!

Nerwowo wygładzała bluzkę, trzęsły się jej ręce.
- Przecież nie stało się nic złego - uniósł się Simon. - My...
- Stało się, i to z mojej winy. Przepraszam. To się więcej 

nie powtórzy. - Rozglądała się wokół niewidzącym wzrokiem, 
jakby nie była pewna, gdzie właściwie się znajduje. - Muszę 
stąd wyjść - szepnęła i podbiegła do drzwi.

background image

ROZDZIAŁ  PIĄTY
Następnego   dnia   rano   Simon   zatelefonował   do   bazy. 

Owszem,   przydałby   się   ktoś   do   pracy   i   owszem,   gaszenie 
ognia z powietrza potrwa jeszcze przynajmniej dwa dni.

Podśpiewując,   Simon   zebrał   swój   sprzęt   i   wyprowadził 

wóz Jima. Zaraz po przyjeździe na miejsce przydzielono go do 
brygady. Zrobiło mu się ciepło na sercu, gdyż Steve, Joe i 
Charlie   powitali   go   jak   starego   kumpla.   Kilka   w   miarę 
dyskretnych pytań pozwoliło mu się zorientować, gdzie jest 
Shea. Zrzucała wodę na południowej flance, tam, gdzie pożar 
nie rozpalił się jeszcze na dobre. Dowiedziawszy się, czego 
chciał,   zabrał   się   do   pracy   i   jak   zwykle   ciężki   wysiłek 
fizyczny sprawił mu satysfakcję.

Do   bazy   wrócili   dopiero   po   ósmej   wieczorem,   Simon 

zrzucił z siebie ochronny kombinezon, zdjął hełm, umył twarz 
i   ręce   w   pakamerze   i   od   razu   poszedł   jeść.   W   londyńskiej 
eleganckiej   restauracji   pewnie   by   się   krzywił   nad 
przepieczoną   wołowiną,   ale   nie   tu.   Trzymając   przed   sobą 
pełną   tacę,   ogarnął   spojrzeniem   stołówkę   i   natychmiast 
dostrzegł   Sheę.   Siedziała   tyłem   do   wejścia   przy   jednym 
stoliku z Michaelem. Podszedł więc do nich, odsunął krzesło, 
które stało na wprost niej, i usiadł.

- Cześć, Sheo - powiedział.
Popatrzyła na niego jak na upiora i zaczerwieniła się po 

same uszy.

- A ty tu skąd? - burknęła ponuro.
- Przyjechałem ciężarówką Jima - odpowiedział spokojnie, 

krasząc ziemniaki masłem. - Co u ciebie, Michael?

-   Normalnie.   -   Pilot   przeniósł   spojrzenie   z   Simona   na 

Sheę, dopił kawę i podniósł się od stołu. - Umyję helikoptery, 
Sheo. Dokończ spokojnie kolację.

-   Oto,   co   znaczy   przyjaciel   -   rzuciła   w   przestrzeń, 

odprowadzając wzrokiem oddalającego się Michaela.

background image

Nie zdążyła się jeszcze przebrać z kombinezonu i ten strój, 

a   także   splecione   ciasno   włosy   nadawały   jej   pozory 
opanowania.

- Zapomniałaś wziąć rysunek - rzekł Simon, zabierając się 

do pieczeni. - Jak zastałaś Minnie?

- Przejechałeś sto kilkadziesiąt kilometrów chyba nie po 

to, żeby rozmawiać o Minnie.

- Chciałem się z tobą zobaczyć. Shea przechyliła się przez 

stolik.

-   Słuchaj   -   powiedziała   dobitnym   szeptem.   -   Nie 

zamierzam bawić się z tobą w miłość. Tracisz tylko czas.

- Nie sądzę.
- Nie będziemy o tym dyskutować w sali pełnej samych 

chłopów.   To   plotkarze   nie   gorsi   od   kobiet,   możesz   mi 
wierzyć.

Na   znak,   że   uważa   rozmowę   za   zakończoną,   ugryzła 

ciastko.

-   Warto   harować   cały   dzień   w   brudzie   i   popiele,   żeby 

jedzonko chciało tak smakować - oświadczył Simon, gładząc 
się po brzuchu.

Shea westchnęła i podparła brodę rękami.
- Mam nadzieję, że po moim wyjściu nie spaliłeś rysunku.
-   Położyłem   go   na   regale   koło   łóżka.   Możesz   sobie 

odebrać, kiedy tylko zechcesz.

-   Ciągle   tylko   to   łóżko   i   łóżko.   Nie   umiesz   myśleć   o 

czymś innym?

Tymczasem do stołówki weszło kilku mężczyzn, a wśród 

nich Everett. Z tacami w rękach, szukali wolnych miejsc.

- Od kiedy cię poznałem, ciągnie mnie z magiczną siłą - 

przyznał   uczciwie   Simon.   -   Ale   teraz   chyba   naprawdę 
powinniśmy zmienić temat... Słyszałem, że jutro może zdrowo 
padać.

background image

-   Obiecanki-cacanki,   a   głupiemu   radość   -   podchwyciła 

swobodnie Shea. - O deszczu mówi się już od tygodnia. Nie 
chciałabym   być   w   skórze   takiego   meteorologa.   Wszyscy 
wiedzą, że plecie bez sensu... - Nagle zmieniła się na twarzy. - 
Simon! Uważaj! - krzyknęła.

Błyskawicznie   złowił   jej   zwrócone   w   bok   spojrzenie   i 

wiedziony   jakimś   szóstym   zmysłem   odchylił   się   do   tyłu. 
Dosłownie   o   milimetr   od   jego   ramienia   przeleciał   kubek   z 
wrzącą  kawą   i  nie  rozbijając  się  stuknął   o  podłogę.   Simon 
odstawił   krzesło   i   wstał   rozsierdzony   na   dobre.   Wiedział, 
czyja   to   sprawka.   Zanim   jednak   zdążył   coś   powiedzieć, 
Everett zawołał:

- Przepraszam, Si, potknąłem się. Całe szczęście, że cię 

nie oblało.

Obłudna glista, myślał Simon, dławiąc się z wściekłości. 

Chce   mi   się   odpłacić   za   to,   że   go   upokorzyłem   przed 
chłopakami,   tam,   nad   jeziorem.   Usiadł   powoli,   obserwując 
Everetta, który schylił się i podniósł pusty kubek.

-   Zaraz   zawołam   jakąś   dziewczynę   z   kuchni,   żeby 

posprzątała - powiedział Everett.

- Kobiety powinny odmówić sprzątania po facetach takich 

jak on - odezwała się Shea, kiedy tylko odszedł. - Wyglądałeś 
tak, jakbyś miał ochotę zrobić z niego mokrą plamę.

- Możliwe. Jeszcze nie zapomniałem, w jaki sposób mówił 

o tobie nad jeziorem.

- A może tak się wtedy zirytowałeś, bo sam chciałeś mnie 

dla siebie?

-   Daj   spokój,   Sheo.   To   prawda,   że   cię   pragnę,   ale 

obojętnie o kim by wtedy mówił, nie potrafiłbym znieść jego 
chamstwa.

Popatrzyła na niego z namysłem.
-   Przepraszam,   nie   powinnam   była   tak   mówić.   Wiesz... 

jest coś, o co chciałabym cię zapytać... Powiedziałeś mi, że nie 

background image

możesz malować, że nie potrafisz już odnaleźć w tym sensu. 
A przecież zrobiłeś masę szkiców... - Do tej pory bawiła się 
nożem, ale teraz podniosła na Simona zakłopotany wzrok. - 
Chciałeś mnie namalować?

Odpowiedziało jej tylko skinienie głowy.
- To znaczy, że gdybyś zachował te szkice, byłbyś znowu 

w stanie malować?

- Być może. Kto to wie?
- Czy po wyjeździe z Anglii robiłeś również jakieś inne 

rysunki?

- Nie.
- W takim razie muszę ci to powiedzieć. Honor to bardzo 

staroświeckie   pojęcie,   prawda?   Dla   mnie   jednak   jesteś 
człowiekiem honoru.

Simon   oniemiał.   Ona   mówi   poważnie,   pomyślał 

zaniepokojony.

- Nie rób ze mnie jakiegoś świętego - odezwał się ciepło. . 

- Nawet nie wiesz, jak mi daleko do świętości, kiedy jesteś 
obok.

- Nie żartuj - poprosiła z ogniem w szarych oczach. - Już 

wczoraj   wiedziałam,   co   dla   ciebie   znaczy   rozstanie   z 
malarstwem.   Sądzisz,   że   tego   nie   rozumiem?   Gdybym   tak 
pewnego   dnia   odkryła,   że   nie   mogę   latać,   byłabym 
zdruzgotana. Ale ty zdecydowałeś, że nie możesz wykorzystać 
tych   szkiców,   gdyż   uznałeś,   że   byłoby   to   wobec   mnie 
nielojalne, I to nazywam postawą człowieka honoru.

Simon nie wiedział, co powiedzieć. Włożył do ust kawał 

wołowiny i żuł ją metodycznie, zastanawiając się, jak teraz 
postąpić.   W   końcu   przełknął   mięso,   upił   łyk   wody   i 
powiedział:

- Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty, Sheo. Może 

moglibyśmy zacząć wszystko od nowa, jak myślisz? Załóżmy, 
że dopiero co nas sobie przedstawiono. Teraz mój ruch. Proszę 

background image

cię   o   spotkanie.   O   taką   zwykłą   randkę.   Umówimy   się   na 
przykład na wspólną kolację, powiedzmy w sobotę. Co ty na 
to?

- Nie dlatego ci to wszystko powiedziałam!
- Wiem. Jesteś wrażliwa, prawdomówna i obchodzi cię to, 

co   czują   inni.   -   Uśmiechnął   się,   próbując   rozładować 
atmosferę. - Moglibyśmy posiedzieć w restauracji i z dwóch 
stron stolika mówić sobie czułe słówka.

Shea wyglądała tak, jakby wpadła w potrzask.
- Nie o to chodzi, Simon - powiedziała z nieszczęśliwą 

miną. - Naprawdę nie o to.

- Jeśli chcesz, to gotów jestem obiecać, że nawet cię nie 

dotknę. Nawet gdybym miał przez to zwariować.

- Rzecz w tym - wybuchnęła Shea - że i ja wariuję.
-   No   więc   w   czym   problem?   -   Simon   był   zupełnie 

zaskoczony. Ta kobieta miała niesamowity dar robienia mu 
niespodzianek.

-   Co   za   głupia   rozmowa!   -   burknęła.   -   Może   nie 

uwierzysz, ale cieszę się opinią osoby rozsądnej i na poziomie. 
Już ci mówiłam, dlaczego nie chcę, żeby się między nami coś 
zaczęło. Wyjedziesz za miesiąc, a ja mam dość zostawania na 
lodzie.   Tym   niemniej   -   uśmiechnęła   się   bez   przekonania   - 
dziękuję za zaproszenie. To miło z twojej strony.

-   Miło,   miło   -   żachnął   się   Simon.   -   Nienawidzę   tego 

słowa. Chcę wiedzieć, dlaczego tak się boisz zaangażować. Ilu 
facetów cię zostawiło? Nie dam ci spokoju, dopóki się tego 
nie dowiem.

- Znowu mnie dręczysz.
- Możliwe. I nie przestanę. Chyba zdążyłaś to zrozumieć. 

Shea ściągnęła brwi, odsunęła się z krzesłem od stołu i wstała.

- Muszę pomóc Michaelowi umyć helikoptery. To nie fair, 

żeby robił wszystko sam. Do zobaczenia.

background image

Zapowiadany przez meteorologów deszcz nie chciał spaść. 

Cały kolejny dzień Simon pracował jak automat, wiedząc, że 
Shea najprawdopodobniej już jutro opuści ich rejon. Był w 
kiepskim   nastroju.   Podobno   jestem   człowiekiem   honoru, 
myślał   kwaśno,   nakładając   ochronniki   na   uszy,   żeby   nie 
ogłuchnąć od ryku piły. No i co z tego mam? Ani Shea nie 
chce się ze mną umówić, ani też nie mogę malować.

I tyle mu było po honorze.
Naciął piłą pień, aż posypały się wióry i zaszedł drzewo z 

przeciwnej strony. Osmalony kikut runął w dół. Simon otarł 
czoło wierzchem dłoni i spojrzał na zegarek. Jeszcze godzina i 
koniec   z   tym   szajsem,   pomyślał   ze   złością.   Pracował   w 
pojedynkę   na   stromym   zboczu.   Po   ścięciu   wszystkich 
martwych drzew ktoś musiał pomóc w ułożeniu pni w rzędy, 
ale na razie wolał być sam. Przeprawił się przez kamienisty 
żleb, włączył znowu piłę i zajął się usuwaniem najniższego z 
czterech opalonych świerków, których igliwie musiało płonąć 
w   ogniu   jak   hubka.   Chociaż   nie   opuszczał   go   wisielczy 
humor, fizycznie czuł się doskonale. Cieszyła go równa gra 
napiętych   mięśni   i   poczucie   siły.   Nie   można   sprowadzać 
aktywności   fizycznej   wyłącznie   do   gimnastyki,   pomyślał, 
mając na uwadze swoje życie w ciągu ostatnich kilku lat, i 
zanim   pochylił   się   nad   ostatnim   pniakiem,   wymacał   nogą 
ostry kamień, żeby sprawdzić, czy go utrzyma. Naciął drzewo 
i od razu posypały się wióry.

Nigdy   później   nie   miał   się   dowiedzieć,   co   w   pewnej 

sekundzie   kazało   mu   się   rozejrzeć.   Czy   ostrzegł   go   jakiś 
uchwycony   kątem   oka   ruch,   czy   też   instynkt   samoobrony. 
Jakkolwiek by było, zza swych plastikowych gogli zobaczył 
nagle   ogromny   głaz   toczący   się   z   góry   prosto   na   niego. 
Błyskawicznie uskoczył w bok, lecz kamień, na który stąpnął, 
wymknął mu się spod nóg, a piła wyrwała się z ręki. Simon 
stracił   równowagę,   poczuł   palący   ból   w   udzie,   a   następnie 

background image

zwalił się na ziemię, uderzając nadgarstkiem o skałę. Przez 
chwilę nie mógł oddychać. Słyszał tylko oddalający się łoskot 
spadającego głazu.

Jakiś   czas   leżał   spokojnie,   próbując   wyrównać   oddech. 

Tymczasem   w   lewej   nodze   powoli   i   początkowo   całkiem 
niewinnie zaczął narastać ból. Simon podniósł się na łokciu i 
uzmysłowił   sobie,   iż   rzeźba   terenu   sprawia,   że   nikt   nie 
zauważył wypadku.

Zbocze zatańczyło mu przed oczami. Powietrze faluje z 

gorąca,   pomyślał   i   popatrzył   na   swoją   nogę.   Nogawka 
kombinezonu była rozdarta, a brzegi rozcięcia poplamione na 
czerwono. Prawdziwy mężczyzna nie mdleje na widok krwi, 
powiedział sobie. Nawet jeżeli jest to jego własna krew.

Nie miał przy sobie nadajnika radiowego - wyposażeni w 

nie byli jedynie dowódcy brygad. Nabrał więc powietrza i ile 
sił w płucach krzyknął imię Steve'a. Z dołu wąwozu dobiegł 
go tylko nieprzerwany ryk pił. Jak na ironię, słyszał też gdzieś 
daleko z lewa mruczenie helikoptera. Niezdarnie jak dziecko 
wyswobodził   się   z   góry   kombinezonu,   zdjął   podkoszulek   i 
owinął nim ranę. Z bólu zaparło mu dech.

Zawołał jeszcze raz, i jeszcze raz, świadom, że jego głos 

utonie w warkocie pił i nie przedrze się przez ochronniki na 
uszy. Musiał jednak coś robić. Bał się, że się wykrwawi.

Podkoszulek   był   już   splamiony.   Walcząc   z   zawrotami 

głowy, wbił łokcie w ziemię i zaczął powoli pełznąć pod górę. 
Przy pierwszym poruszeniu jęknął głośno z bólu, lecz zacisnął 
zęby, czując, że pot zalewa mu oczy, i piął się dalej. Nagle 
stuknął   łokciem   o   wystający   głaz,   który   wydał   mu   się 
monstrualną przeszkodą. Oparł się i przez kilka minut łapał 
oddech.  Całe  kolano  miał   umazane  w  ciepłej,  lepkiej  krwi. 
Zawołał znowu, lecz odniósł wrażenie, że to woła ktoś inny, 
ktoś z daleka. Z trudem starał się opanować dygotanie. Trząsł 
się   cały,   mimo   że   nie   powinno   mu   być   zimno   -   świeciło 

background image

słońce, a pod sobą miał  spaloną, jeszcze ciepłą po pożarze 
ziemię. Spróbował zatamować krwawienie, lecz ból był tak 
silny, że opadł z powrotem na skałę i zamknął oczy w nagłym 
przypływie słabości. Szumiało mu w uszach, słyszał buczenie. 
Zaraz zemdleję, pomyślał z nienaturalną jasnością. A zanim 
chłopcy skończą robotę i zorientują się, że mnie nie ma, może 
już być za późno. Co za idiotyczna śmierć...

Buczenie stawało się coraz głośniejsze. Simon z trudem 

uniósł głowę  i zmusił  się,  by  spojrzeć w  górę.  Z gorącego 
błękitnego nieba opadał mały niebieski helikopter - helikopter 
Shei.

Wyglądało na to, że szuka na zboczu miejsca, nadającego 

się do lądowania. Simon miał ochotę pomachać, lecz ręka go 
nie usłuchała. Śmigłowiec obniżył się, przeleciał tuż nad nim, 
wzbijając w górę tuman spalonego pyłu, który zakrył słońce.

Pewnie uważa, że się tu wyleguję, pomyślał Simon. Na 

samym   początku   ich   znajomości   zadrwiła   sobie   z   niego, 
mówiąc, że nie wytrzyma tej harówki. No i ma teraz na to 
jaskrawy dowód... Rozłożyło go dosłownie na obie łopatki. 
Zacisnął powieki.

Ktoś   powtarzał   jego   imię.   Czyjaś   sylwetka   przesłoniła 

sobą słońce i nagle usłyszał głos Steve'a.

- Hej, bracie, co się stało? Piła, co? Nie bój się, zaraz cię 

stąd wyciągniemy.

Tego,   co   działo   się   w   ciągu   następnych   kilku   minut, 

Simon   nigdy   nie   potrafił   sobie   dobrze   przypomnieć. 
Zapamiętał   tylko   straszliwy   ból.   Steve   i   Joe   ułożyli   go   na 
noszach i ponieśli gdzieś pod górę. Helikopter zawisnął nisko, 
rozdmuchując sadze i popiół, czterej ludzie wnieśli go na tylne 
siedzenie.   Zapamiętał   pobladłą   twarz   Shei   i   jej   szeroko 
otwarte oczy, kiedy odwróciła się, żeby na niego popatrzeć. 
Bardzo chciał jej powiedzieć, że nie stało się nic poważnego. 
Kiedy   jednak   Steve   układał   go   w   kabinie,   zraniona   noga 

background image

uderzyła o framugę drzwi. Usłyszał jakiś potworny, ochrypły 
krzyk   i   zanim   zdążył   sobie   uświadomić,   że   to   on   sam   tak 
krzyczy, stracił przytomność.

Leżąc na własnym łóżku w chacie Jima, Simon próbował 

sobie przypomnieć, jak się tu w ogóle dostał. Helikopterem 
przewieziono go do najbliższego szpitalika. Energiczny, lecz 
raczej oschły młody lekarz zapewnił go, że mimo sporej utraty 
krwi   nacierpi   się   trochę,   ale   będzie   zdrów.   Naszpikowany 
środkami przeciwbólowymi zasnął, czekając na karetkę, która 
miała go odwieźć do domu. Była tam również Shea - a może 
tylko o niej śnił.

Leżał   bez   ruchu.   Otaczała   go   noc.   Poruszył   rękami   i 

nogami   i   stwierdził,   że   ma   w   nich   władzę.   Miał   zamęt   w 
głowie i zachciało mu się pić. Kiedy usiadł, łóżko skrzypnęło. 
Zobaczył   duży   opatrunek   na   udzie.   Potrzebował   wyjść   do 
łazienki.   Przy   ścianie   stały   kule,   sięgnął   więc   po   nie   i 
podciągnął   się   w   górę.   Przez   nieuwagę   obciążył   jednak 
zbytnio   chorą   nogę   i   natychmiast   na   czoło   wystąpiły   mu 
kropelki potu. Postękując z wysiłku, usiłował jakoś przecisnąć 
się   między   krzesłem   a   toaletką,   gdy   nagle   usłyszał   czyjeś 
szybkie kroki. Po chwili do pokoju wbiegła Shea.

- Umarłem i poszedłem do nieba - powiedział, jakby nie 

do końca uświadamiając sobie sens swoich słów.

- Nie umarłeś - odparła surowo.
Simon potarł czoło, walcząc z zawrotem głowy.
-   W   takim   razie   jest   sobota   i   przyjechałaś   po   mnie   na 

umówioną kolację.

Przez ściągniętą twarz Shei przebiegł słaby uśmiech.
-   Daj   spokój,   Simon.   Jeśli   kiedykolwiek   będziemy   się 

dokądś wybierać, to przyrzekam, że ubiorę się w coś innego 
niż stary podkoszulek Jima. Dokąd ty idziesz?

background image

Simon nie odpowiedział od razu. Podkoszulek Jima był 

dla Shei za szeroki, ale nie za długi; widział jej smukłe nogi i 
wysoko sklepione stopy.

-   Jeśli   nie   jestem   jeszcze   w   niebie,   to   w   każdym  razie 

gdzieś blisko - zażartował. - Chciałem się dostać do łazienki. 
Przepraszam,   że   cię   obudziłem.   Nie   nauczyłem   się   jeszcze 
posługiwać tymi pałeczkami.

Pokuśtykał niepewnie w stronę łazienki. Shea ochraniała 

go   przez   cały   czas.   Przypominała   mu   teraz   bardziej 
nastroszoną kurzą mamę, której pisklę gdzieś się zabłąkało, 
niż pewnego swych umiejętności pilota helikoptera.

-   Czy   nie   zechciałabyś   zrobić   herbaty?   -   poprosił.   - 

Poszukaj też dla mnie jakiejś koszuli i spodni. Są w sypialni. 
Możesz też - uśmiechnął się trochę kpiąco - wziąć sobie swój 
rysunek, jak już tam będziesz.

Byli teraz w pokoju. Światło padało wprost na twarz Shei. 

Skinęła głową i zaraz potem nisko ją opuściła.

- Coś nie tak? - zapytał. - Źle się czujesz? Burza włosów 

zakrywała twarz Shei.

-   Nie,   skąd   -   powiedziała   zmienionym,   przytłumionym 

głosem. - Zaraz zrobię herbaty.

Niemal tracąc równowagę, Simon chwycił ją za łokieć.
- Spójrz na mnie.
Kiedy podniosła głowę, zobaczył, że po policzkach płyną 

jej łzy i że drżą jej wargi.

- Chodźże tutaj! - zawołał. Czuł, że coś dziwnego dzieje 

się w jego sercu. - Żeby szlag trafił te kule!

- Przestań się rządzić - wychlipała, wpadając Simonowi w 

objęcia,   i   opasując   go   ciasno   ramionami   rozpłakała   się   na 
dobre. - Byłam - mówiła poprzez łzy - taka przerażona, gdy 
zobaczyłam, że leżysz na ziemi. Od razu wiedziałam, że to ty. 
A   potem   straciłeś   przytomność,   cała   kabina   była 
zakrwawiona, to... to było straszne.

background image

Simon   ukrył   twarz   w   jej   włosach,   uśmiechając   się   z 

radości. Tak nie mówiłaby kobieta, która by go nie cierpiała.

-   Dlaczego   w   ogóle   przyleciałaś?   To   przecież   nie   twój 

rejon.

- Nie wiem - wyszeptała. - Naprawdę nie mam pojęcia. 

Coś   mi   po   prostu   kazało   zobaczyć,   gdzie   pracujesz,   jak   ci 
idzie.

Gładził delikatnie jej ramiona, myśląc, czy człowiek może 

zemdleć na przykład ze szczęścia.

- Cieszę się, że ci kazało - powiedział. - Serduszko moje, 

nie płacz, to nie jest...

Shea poderwała głowę.
- Nie jestem żadnym twoim serduszkiem - krzyknęła ze 

łzami w oczach. - Nie jestem niczyim serduszkiem!

- Tym gorzej to świadczy o twoich krajanach - powiedział 

z naciskiem Simon. - Dziwni faceci. Śpią całą zimę, a latem 
łowią ryby, czy co?... Uwielbiam, jak mnie tak trzymasz, ale 
szczerze mówiąc, nie jestem już w stanie stać.

Chyba   dopiero   teraz   Shea   uświadomiła   sobie,   jak 

kurczowo   go   obejmuje.   Spąsowiała   i   cofnęła   się,   ocierając 
wierzchem dłoni spłakaną twarz.

-   Pójdę   zrobić   herbatę   -   wybąkała   i   wyszła   do   kuchni. 

Simon miał już wychodzić z łazienki, kiedy spojrzał w lustro.

I   to   był   z   jego   strony   błąd.   Wyglądam   jak   widmo, 

pomyślał. Miał podkrążone, wpadnięte oczy i zażółconą cerę. 
Na miejscu Shei po prostu by uciekł.

Tymczasem pukała właśnie do drzwi! Nie zaglądając do 

środka, podała mu ubranie. Włożenie koszuli nie nastręczało 
większych problemów, ze spodniami męczył się jednak dłużej. 
Środki przeciwbólowe najwyraźniej przestały działać.

- Herbata na stole! - usłyszał wołanie Shei.
Simon spryskał sobie twarz zimną wodą, ale nie poczuł się 

lepiej, i otworzył drzwi.

background image

- O mój Boże, jak ty wyglądasz! - krzyknęła.
-   Możemy   napić   się   herbaty   w   łóżku   -   zaproponował, 

przytrzymując się framugi.

- Razem?
- Tak, razem. Nie jestem wcale przekonany, że tak zaraz 

znajdę   się  w   sypialni,   więc   masz   czas  się  skusić.   Niestety, 
obudziłem się już na dobre.

- Ja również.  -  Shea posłała mu zawstydzony uśmiech i 

choć   tak   naprawdę   spodziewał   się   raczej   odmowy, 
powiedziała: - Dobrze, zaraz do ciebie przyjdę.

Noga za nogą Simon dowlókł się do sypialni i opadł na 

łóżko,   słysząc   swój   urywany   oddech.   Ściągnął   koszulę, 
poprawił poduszki i położył się. Mógłby przysiąc, że czuje 
najdrobniejszy nerw w pozszywanym udzie.

Chwilę później weszła Shea i podała mu kubek parującej 

herbaty. Przycupnęła na końcu łóżka i podwinęła pod siebie 
nogi.

- Shea... - zaczął z wahaniem. - Jesteś dziewicą?
- Daj spokój, co za pytanie...
- Po prostu powiedz.
- Nie, nie jestem!
-   Więc   nie   zachowuj   się   jak   pensjonarka.   Przynajmniej 

usiądź tak, żebym cię mógł widzieć.

- Przerażasz mnie. Lądowałam helikopterem w miejscach, 

które się do tego najzupełniej nie nadawały, przeprawiałam się 
w bród przez górskie strumienie, przeżyłam wywrotkę jachtu, 
brałam udział w rozmaitych karkołomnych przedsięwzięciach, 
ale nigdy nie odczuwałam strachu. Przynajmniej nie taki jak 
przed tobą.

- Ależ ja nie zabiłbym teraz nawet muchy. - Simon klepnął 

ręką brzeg łóżka. - Przysuń się tutaj... proszę.

background image

Zwinnie i tak samo zachwycająco jak zawsze podniosła 

się, przemierzyła całą długość łóżka i usiadła tak blisko, że 
Simon widział zarys jej piersi pod luźnym podkoszulkiem.

-   Nie   wiem,   co   ci   kazało   wczoraj   mnie   szukać.   Ale 

wyciągnęłaś mnie z prawdziwych opałów. Dziękuję.

Prawie zauważalnie Shea rozluźniła się.
- Dlaczego to się w ogóle stało?
Nad   tym   akurat   nie   musiał   się   szczególnie   długo 

zastanawiać.

- Między nami mówiąc... między nami, bo jestem pewien, 

że   nie   zdołam   tego   nigdy   udowodnić,   sądzę,   że   to   Everett 
odegrał się na mnie...

Simon   opisał   krótko,   jak   to   akurat   wtedy,   gdy 

podpiłowywał   spalone   drzewo,   ogromny   otoczak   z 
niewiadomej przyczyny zaczął toczyć się na niego z góry.

-   Ależ   musisz   zgłosić   to   policji!   -   Shea   usiadła   prosto, 

niemal zrywając się z łóżka.

-   No   i   co   dalej?   Będą   łazić   po   kamieniach   i   szukać 

odcisków   palców?   Dajmy   temu   spokój.   Ale   nie   martw   się, 
dorwę go wcześniej czy później.

- Lepiej cię mieć za przyjaciela niż za wroga - powiedziała 

żywo Shea. - Jestem pewna, że i tamtą kawę wylał na ciebie 
specjalnie.                    ,

-   Też   tak   sądzę   -   potwierdził   Simon   i   szybko,   nie 

zmieniając tonu, spytał: - Powiedz mi, czy ten facet, z którym 
miałaś romans, nalegał, żebyś zmieniła pracę?

Shea gwałtownym ruchem odstawiła kubek na stoliczek.
-   To   stara   historia   i   naprawdę   nie   chcę   do   niej   teraz 

wracać.   Smuga   światła   z   pokoju   prześwietlała   sprany, 
przecieniony podkoszulek Jima. Simon nie potrafił oderwać 
oczu od zarysu kołyszących się piersi i nagle zapragnął Shei 
tak bardzo, że zanim zdążył pomyśleć, co robi, wychylił się z 
łóżka i przytrzymał ją za rękę.

background image

- Coś nas łączy, Sheo - powiedział chrapliwie - i ty wiesz 

o tym tak samo dobrze jak ja. Przysięgam, że nigdy w życiu 
nie czułem do kobiety czegoś podobnego. Tak samo jak ty nie 
wiem, co będzie, ale muszę wiedzieć, dlaczego tak się mnie 
boisz.

- Przyrzekłeś, że mnie nie dotkniesz!
Popatrzył na swoje palce obejmujące jej nadgarstek, jakby 

nie   był   pewien,   czy   to   jego   własne,   a   potem   z   ogromną 
czułością uniósł jej dłoń do ust.

- Simon...
W tonie głosu Shei było coś nieuchwytnego, co kazało mu 

podnieść wzrok. Czekała na niego śliczna, spłoniona twarz i 
na   wpół   rozchylone   wargi.   Bagatelizując   ból   nogi   Simon 
przyciągnął   dziewczynę   i   pocałował   tkliwie,   jakby   chciał 
jedynie przełamać jej lęk. Shea pochyliła się ku niemu miękko 
jak   jeziorna   trzcina   kładąca   się   na   wodę   pod   podmuchem 
wiatru i nagle poczuł na sobie jej ciężar.

W czułym kuszeniu szukała wargami jego warg, miał ją 

przy sobie gorącą i miękką, lecz starał się nad sobą panować, 
wiedząc,   że   najmniejszym   niewłaściwym   ruchem   może   ją 
spłoszyć   tak   jak   sarnę   w   lesie.   Poprzez   mgłę   zmysłów 
przedzierały się gdzieś z głębi świadomości nieporadne słowa. 
Zakochałem   się   w   tobie,   myślał.   Pewnie   dlatego   wszystko 
wydaje mi się takie nowe, takie inne...

Jej   ręce   otoczyły   jego   twarz,   pachnące   słodko   włosy 

opadły na poduszkę. W gorącym porywie pożądania Simon 
poczuł   nacisk   ust   Shei.   Pochwycił   je   wargami   i   pił   ich 
słodycz, aż w jego lędźwiach zawrzało życie, zadając kłam 
wszystkiemu,   co   mu   się   przydarzyło   w   ciągu   minionych 
dwunastu godzin. Grały w nim wszystkie zmysły zagłuszając 
rozsądek. Walczył ze sobą i starał się pozostawić inicjatywę 
samej Shei, ale jedyne, czego pragnął, to przygnieść ją sobą i 
zdobyć.

background image

Wyczuła chyba, jak mocno bije mu serce, bo uniosła się 

na   łokciach   i   mógł   zobaczyć   jej   twarz   i   oczy,   które 
pociemniały z rozkoszy, gdy zaczął pieścić jej piersi. Jęknęła 
cicho   i   to   do   reszty   pozbawiło   go   rozsądku.   Podciągnął 
podkoszulek   Shei,   odsłaniając   piersi.   Z   zachwycającym 
uśmiechem, w którym była i duma, i wstyd, Shea zdjęła go 
przez głowę i rzuciła na podłogę.

Pojął od razu, co u dziewczyny takiej jak ona oznacza ten 

gest i po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, czym może 
być miłość.

-   Jesteś   taka   piękna   -   powiedział   poruszony   -   taka 

niewiarygodnie piękna.

Na moment w Shei zwyciężyło zawstydzenie.
- Chciałam, żebyś mnie zobaczył - powiedziała drżącym 

głosem. - Widziałeś mnie już tam, nad jeziorem, wiem, ale 
teraz to był mój wybór.

Przyciągnął ją bliżej i ukrył twarz między jej stromymi 

piersiami,   by   po   chwili   przylgnąć   ustami   do   twardych, 
wyprężonych   sutków.   Ściągnął   do   pasa   pościel,   żeby 
nacieszyć się widokiem jej ciała, a potem zaczął całować ją 
pocałunkami   tak   dzikimi   jak   ogień   skaczący   po   koronach 
drzew.

Jednakże w palącej potrzebie bliskości Shea zapomniała, 

że   powinna   być   ostrożna,   i   niechcący   uderzyła   kolanem 
zranione   udo.   Jakby   na   nodze   zaciśnięto   mu   rozżarzone 
kleszcze, Simon zawył z bólu. Zacisnął pięści i przez chwilę 
walczył  o   oddech.   Ruchem   nie   mającym  nic   wspólnego   ze 
zwykłą   u   niej   łagodnością   Shea   oderwała   się   od   niego   i 
zaczęła go przepraszać. Sięgnęła po podkoszulek i otarła mu 
nim pot z czoła. Kiedy czerwona mgła przestała przesłaniać 
Simonowi oczy, zobaczył, że trzymając się za policzek patrzy 
na niego z niepokojem.

- Już dobrze - wymruczał.

background image

-   Za   nic   w   świecie   nie   chciałabym,   żebyś   przeze   mnie 

cierpiał. Wiesz o tym, prawda?

Oddychał   już   równiej,   chociaż   udo   rwało   go 

niemiłosiernie. Ból jednak podziałał również otrzeźwiająco.

- To stało się przypadkiem - odparł, siląc się na lekki ton. -
I może nawet w odpowiednim momencie.  Czy bierzesz 

środki     

antykoncepcyjne?
- Nie. - Shea była wyraźnie skonsternowana. - Oczywiście, 

że nie. Nawet nie pomyślałam o zabezpieczeniu.

-   Ani   ja   -   uśmiechnął   się   Simon   i   klepnął   łóżko   przy 

zdrowej nodze. - Ubierz się i połóż przy mnie.

Spojrzała na pognieciony podkoszulek, który trzymała w 

ręce, jakby nigdy go nie widziała.

-   Kochałabym   się   z   tobą,   nawet   nie   pomyślawszy   o 

konsekwencjach   -   szepnęła.   -   Nigdy   w   życiu   tak   się   nie 
zachowywałam.

-   Nigdy   mi   już   zatem   nie   mów,   że   nic   nas   nie   wiąże. 

Oboje wiemy, jaka jest prawda.

-   Wierzysz   mi?   -   Shea   przypominała   nieszczęśliwe 

zwierzątko szamocące się w klatce. - Wierzysz, że to nie jest 
mój normalny sposób bycia? A może myślisz, że idę do łóżka 
z każdym facetem, który o to poprosi?

- Wierzę ci - odparł z przekonaniem Simon. - Po pierwsze 

dlatego, że masz zwyczaj mówić prawdę, a po drugie dlatego, 
iż,   jak   sądzę,   zostałaś   kiedyś   bardzo   skrzywdzona.   Przez 
mężczyznę. Mam rację?

Odpowiedziało mu skinienie głowy.
-   Widzę,   że   muszę   ci   o   tym   opowiedzieć.   Bo   to   się 

zdarzyło nie raz, a dwukrotnie... Moja matka umarła, kiedy 
byłam jeszcze mała, i wychowywał mnie ojciec. Uważał, że 
wszystko   mi   wolno,   więc   rosłam   w   tym   przeświadczeniu. 
Kiedy   miałam   trzynaście   lat,   odwiedziliśmy   dalekich 

background image

krewnych   w   północnej   Albercie.   Lecieliśmy   do   nich 
terenowym samolotem i właśnie wtedy zrozumiałam, że chcę 
zostać pilotem... Tima poznałam w szkole lotniczej, siedem lat 
później. Zakochaliśmy się w sobie. Było nam jak w niebie, bo 
oboje   mieliśmy   kręćka   na   punkcie   latania.   Znajdź   sobie 
partnera   o   podobnych   zainteresowaniach   -   radzą   we 
wszystkich gazetowych kącikach z serduszkiem. Czy nie tak? 
A jednak - w głosie Shei pojawiła się gorycz - dobre rady nie 
zawsze się sprawdzają. Oboje otrzymaliśmy licencje i zaraz 
potem dostałam ofertę wspaniałej pracy w Nowej Szkocji. Ale 
Tim chciał jechać do Ontario. Ja albo twoja praca, wybieraj, 
oświadczył   mi.   Mogłam   wybierać   między   jego   karierą 
zawodową a własnym życiem. Więc wybrałam.

- Podjęłaś pracę.
- Przez trzy lata latałam na samolotach różnych typów i 

przez cały ten czas wystrzegałam się bliższych znajomości. 
Pojawiła się przede mną możliwość wzięcia udziału w kursie 
dla pilotów helikopterów. Kosztowało to mnóstwo pieniędzy i 
musiałam ciężko pracować, ale uwielbiałam te zajęcia. Dwa 
lata   później   poznałam   Nicolasa.   Był   prawnikiem   w   agencji 
czarterowej  i   od  razu  wpadliśmy   sobie   w  oko.   Tym  razem 
byłam   nieco   ostrożniej   sza,   lecz   Nicolas   rozkochał   się   we 
mnie   i   -   tak   mi   się   przynajmniej   zdawało   -   rozumiał 
wymagania   mojego   zawodu.   Koniec   końców   zaczęliśmy 
planować   ślub...   Przeszło   pięć   upojnych   miesięcy.   Kiedy 
jednak nadeszło lato, miałam mnóstwo pracy - jak zwykle w 
upalne miesiące. Nicolas kochał żagle i chciał, żebym z nim 
pływała.   Ale   ja   często   nie   mogłam.   Nie   dało   się   też 
zaplanować   normalnego   urlopu.   Zaczęliśmy   się   ze   sobą 
kłócić.   Przepraszaliśmy   się   i   obiecywaliśmy   poprawę,   lecz 
było coraz gorzej. Przetrwaliśmy w ten sposób ponad rok i 
powinnam  chyba  się   cieszyć,  że   aż   tyle.  Następne   wakacje 
Nicolas spędził jednak w innym towarzystwie niż moje. W 

background image

jego życiu pojawiła się pewna nauczycielka, która mogła bez 
przeszkód pływać z nim przez całe lato. W sierpniu odkryłam, 
że   nie   tylko   żeglują   razem...   Byłam   załamana.   Widzisz... 
zaufałam Nicolasowi.

- Skończony cham - podsumował lapidarnie Simon.
- Wszystko to zdarzyło się półtora roku temu i od tego 

czasu   z   nikim   się   nie   związałam...   Kobieta   może   być 
niezależna   do   momentu,   kiedy   mężczyźnie   nie   zaczyna   to 
przeszkadzać.

- Shea przeczesała palcami potargane włosy i z tą samą 

otwartością,   z   jaką   jeszcze   niedawno   pragnęła   miłości, 
powiedziała   rozpaczliwie   szczerze:   -   Zawsze   myślałam,   że 
mogę to wszystko mieć. Wszystko, Simon. Uwielbianą pracę, 
kochanego mężczyznę a pewnego dnia również dzieci. Czy ja 
jestem   niespełna   rozumu,   czy   też   to   jest   rzeczywiście 
możliwe?   -   Nie   czekając   na   odpowiedź,   dodała   smutno:   - 
Wszyscy,   i   kobiety,   i   mężczyźni   mówią   mi,   że   jestem 
samolubna.   Ale   jeśli   mężczyzna   żąda   tego   samego: 
satysfakcjonującej   pracy,   udanego   małżeństwa   i   dzieci   -   to 
nikt go za egoistę nie uważa. Prawda?

Praca. Kochany i kochający mężczyzna. I dzieci. Simon 

milczał,   czując   się   tak,   jakby   przygniotła   go   cała   lawina 
kamieni.   Wymagania   Shei   wydawały   mu   się   najzupełniej 
rozsądne.   Gdyby   spotkał   ją   rok   temu,   byłby   dla   niej 
wymarzonym partnerem. Był uznanym artystą, mógł mieszkać 
wszędzie, nikt nie liczył mu godzin pracy. Rozkład jej zajęć 
nie miałby większego znaczenia - po prostu by się do niego 
dostosował.   Prawdę   mówiąc   nawet   by   mu   to   odpowiadało. 
Zawsze lubił być czasami sam.

Nie   wiedział,   czy   kocha   Sheę;   wiedział   natomiast,   że 

będąc po prostu sobą, pozwala mu ona zasmakować w czymś, 
czego dotąd nie znał, i że uczucia, które w nim obudziła, były 
silniejsze od wszystkiego, czego kiedykolwiek doświadczył. 

background image

Myśl   o   tym,   że   mógłby   trzymać   w   ramionach   ich   własne 
dziecko, napełniła go dziwną tęsknotą.

Ale to przecież były tylko mrzonki. Tracił czas, marząc o 

Shei. W ubiegłym roku utracił to, z czego się utrzymywał i co 
było sensem jego życia. Nie malował. Nie miał żadnego planu 
zajęć, które ewentualnie dopasowywałby do jej rozkładu. Był 
- okrutne to, lecz prawdziwe - bezrobotny. Musiał wyglądać 
strasznie, bo Shea szarpnęła go za ramię:

- Simon, co z tobą? - zapytała z lękiem. - Masz znowu 

krwotok? Co ci jest? Odpowiedz mi, odpowiedz!

-   Nie,   nic   mi   nie   krwawi   -   powiedział,   siląc   się   na 

naturalność.   -   Ale   muszę   wziąć   środek   przeciwbólowy.   Są 
tam, na biurku...

Jak mógł jej powiedzieć, o czym naprawdę myślał? A co 

gorsza -jak mógł wplątywać ją w romans? Był nikim. Jeszcze 
jednym wypalonym artystą.

- Przepraszam cię, jestem zupełnie wykończony - burknął, 

gdy podała mu tabletkę.

Na   twarzy   Shei   jak   w   lustrze   odbijały   się   natychmiast 

wszystkie uczucia. Ze ściśniętym sercem zobaczył, jak bardzo 
się zmieszała.

- Nie powinnam była tyle mówić - szepnęła. - Będę w 

pokoju Jima. Zawołaj, jeśli będziesz czegoś potrzebował.

background image

ROZDZIAŁ  SZÓSTY
Spał   źle.   Śniło   mu   się,   że   jest   w   pracowni   i   maluje 

dziesiątki widmowych obrazów, które naraz zaczynają tańczyć 
wokół niego, mażąc go umbrą i kopciem. Kiedy się obudził, 
świeciło słońce. Słyszał śpiew ptaków i Sheę krzątającą się w 
kuchni.   Na   pewno   przygotowuje   się   do   wyjazdu   do   bazy, 
pomyślał z uczuciem ulgi i leżał cicho, czekając, aż wyjdzie z 
domu.

Usłyszał hałas otwieranych i zasuwanych drzwi, a potem 

wolne,   rytmiczne   poskrzypywanie   bujanego   fotela   na 
werandzie. Spojrzał na zegar. Było po dziesiątej. A zatem nie 
wybierała się do pracy. Wcześniej czy później i tak musiał się 
z nią zobaczyć, więc wstał, umył się i pokuśtykał do drzwi 
wychodzących z kuchni na werandę.

- Dzień dobry! - powitała go promiennie Shea. Miała na 

sobie lotniczy kombinezon.

- Nie spóźnisz się aby do pracy? - zapytał z naciskiem.
- Mam dziś wolne. Ale skoro już wstałeś, pojadę do siebie 

i wezmę kilka ciuchów. Jim będzie dopiero jutro, więc zostanę 
tutaj do jego powrotu.

Otworzyła drzwi i poszła do kuchni po kawę. Kiedy go 

mijała, poczuł słodki zapach bijący z jej włosów; było to dla 
niego nie do zniesienia.

- Czuję się dzisiaj znacznie lepiej - powiedział szorstko, 

pewien, że nie będzie w stanie wytrzymać jej obecności przez 
dwadzieścia cztery godziny. - Nie potrzebuję, żeby mnie ktoś 
niańczył.

-   Chciałam   ci   jedynie   dotrzymać   towarzystwa.   Jako 

przyjaciel - dodała ostrożnie.

To słowo padło między nimi po raz pierwszy. Simon nalał 

sobie szklaneczkę soku.

- Dam sobie radę sam.

background image

Energiczniej   niż   trzeba   Shea   odłożyła   łyżeczkę   na 

spodeczek.

- O co ci właściwie chodzi? Wieczorem nie mogłeś się 

doczekać,   aż   wyjdę   z   sypialni,   a   teraz   traktujesz   mnie   jak 
jakąś zarazę.

- Radzę sobie bez mamusi  od jedenastego roku życia - 

odburknął.

- Do głowy by mi nie przyszło zastępować ci matkę.
-   Słuchaj,   ja   mam   trzydzieści   pięć   lat.   Potrafię   się 

zatroszczyć o siebie.

Shea zacisnęła palce na krawędzi stolika.
-   Niepotrzebnie   opowiedziałam   ci   o   Timie   i   Nicolasie. 

Przestałeś mnie lubić.

Gorzej już nie mogła trafić.
- Bardzo potrzebnie - odparł krótko.
- Więc czym cię uraziłam? To musi mieć jakiś związek z 

nimi. Mam prawie trzydziestkę. Spodziewałeś się, że żyłam 
jak pustelnica, dopóki ty się nie pojawiłeś?

-   To   nie   ma   nic   wspólnego   z   żadnym   Timem   ani 

Nicolasem!

- No to dlaczego jesteś teraz inny niż w nocy? Odbiegłeś 

gdzieś daleko, bardzo daleko...

Powinien był pamiętać, że ma do czynienia z Sheą, a nie z 

Larissą.   Shea   wyczuła   jego   rezerwę   i   miała   zbyt   silne 
poczucie   własnej   wartości,   żeby   udawać,   iż   niczego   nie 
dostrzega. Nie zamierzał zbywać jej byle kłamstwem.

-   Nie   powiedziałaś   ani   nie   zrobiłaś   niczego 

niewłaściwego,   przysięgam.   Chodzi   o   coś   zupełnie   innego. 
Nie chcę o tym mówić.

-   Genialne!   -   W   głosie   Shei   pojawił   się   sarkazm.   -   W 

jednej   sekundzie   kochamy   się,   a   już   za   chwilę   najchętniej 
wypchnąłbyś mnie za drzwi. I w dodatku mam to wszystko 
znosić   z   zakneblowanymi   ustami.   Jeśli   zawsze   tak 

background image

postępujesz, to całe szczęście, że do niczego między nami nie 
doszło!

Najchętniej porwałby ją w ramiona i uciszył pocałunkami. 

Było w niej coś nieokiełznanego, co go tak bardzo pociągało. 
Życie z nią, myślał, czując bolesny ucisk, nigdy nie byłoby 
nudne.

- Taki już jestem - powiedział bezbarwnym tonem.
- Nie wierzę!
W   mgnieniu   oka   Simon   obmyślił   strategię.   Musi 

rozgniewać Sheę na dobre, a wtedy ona wreszcie wyjdzie i 
będzie mógł cierpieć w samotności.

- Słuchaj, moja droga. W nocy byłem naćpany prochami, 

ty byłaś prawie naga... Spałaś już z mężczyzną, wiesz, jak to 
jest. Ale teraz mamy ranek i jestem trzeźwy jak przysłowiowa 
świnia.   Myślę,   że   w   interesie   nas   obojga   byłoby   najlepiej, 
gdybyś stąd wyszła.

- A mnie się wydawało - uniosła się Shea - iż to ty, a nie 

ja,   twierdzisz   przez   cały   czas,   że   akurat   seks   nie   jest 
najistotniejszy w tym czymś, co nas podobno łączy.

-   Żartowałem,   moja   miła.   Ot,   zwykła   męska   zagrywka. 

Znasz chyba takie bajeczki.

Shea zbladła jak ściana.
-   Nazwijmy   rzeczy   po   imieniu,   dobrze?   Nie   żartowałeś 

sobie, a po prostu mnie oszukałeś.

-   No   i   w   porządku.   Masz   świetny   pretekst,   żeby   się 

obrazić i natychmiast się stąd wynieść!

-   Nazwałeś   Nicolasa   chamem   -   przypomniała   ostrym 

tonem Shea. - Ale prawdziwym chamem jesteś dopiero ty! - 
dokończyła z goryczą, wstawiła swoją filiżankę do zlewu i 
wybiegła na dwór.

Po   chwili   usłyszał,   jak   z   piskiem   opon   wyprowadza 

samochód.   Zrobiło   się   cicho.   Tylko   drzewa   szumiały   na 
wietrze i jezioro pluskało o brzeg.

background image

Simon   odstawił   szklankę   z   uczuciem   całkowitego 

wyczerpania. Shea odeszła. Sam tego chciał, nieprawdaż?

Całe przedpołudnie spał jak kłoda. Nic mu się nie śniło. 

Kiedy się obudził, pojął z całą jasnością, że Shea jest kimś, z 
kim związał się na śmierć i życie. Musiał ją mieć - choćby 
nawet   nie   do   końca   wiedział,   co   to   naprawdę   znaczy.   A 
znaczyło   przede   wszystkim   to,   że   musiał   wrócić   do 
malowania.

Wstał z łóżka, wziął prysznic, ogolił się i ubrał. Wszystkie 

te czynności zajęły mu więcej czasu niż zwykle, gdyż noga 
ciągle bardzo go bolała. Nie bez trudu przesunął biurko do 
światła,   wziął   papier   i   ołówek   i   zaczął   rysować.   Próbował 
odtworzyć granitowe skałki i ich mgliste odbicie w jeziorze. 
Naszkicował też twarz Jima w różnych nastrojach. Usiłował 
narysować   wypaloną   przestrzeń   i   dym   snujący   się   nad 
pogorzeliskami.   Nie   wiadomo   kiedy   -   jakby   bezwiednie   - 
zaczął znowu rysować Sheę. Jej twarz w miłosnym uniesieniu, 
linię ramion, refleks uśmiechu. Nie mógł - nie wolno mu było 
- malować jej obrazu.

Zrobił   też   kilka   szkiców   Jima   ze   sobą   -   dwóch   braci, 

którym los pozwolił się spotkać po długiej rozłące. Odłożył 
ołówek i przyjrzał się obrazkom. Tak, były niezłe. Więcej niż 
niezłe. Ale brakowało im duszy, jakiejś iskry. Były martwe. 
Tak  samo   martwe   jak   portrety,  które  robił   ostatnimi   czasy. 
Tylko szkice z Sheą nie były martwe. Pulsowało w nich życie.

Wściekły zmiął papiery i zaczął je wrzucać do kominka, 

gdy   nagle   drzwi   do   kuchni   uchyliły   się   cicho.   Do   pokoju 
weszła Shea. Serce skoczyło mu do gardła.

- Skąd się tu wzięłaś? - powitał ją wrogo. - Nie słyszałem 

samochodu.

- Wzięłam kajak.

background image

Była w zielonych szortach i kolorowej wzorzystej bluzce, 

włosy związała w koński ogon. W tym uczesaniu wyglądała 
na szesnastolatkę.

- Dlaczego więc nie płyniesz z powrotem do siebie? Shea 

skrzywiła się, lecz powiedziała pewnym tonem:

-   Nie   powtarza   się   dwa   razy   tej   samej   sztuczki,   bo 

przestaje robić wrażenie. Rano robiłeś wszystko, żeby mnie 
rozgniewać. A wszystko po to, żebym wyszła. Czy tak?

Powinien   był   wiedzieć,   że   jest   zbyt   inteligentna   na   to, 

żeby dać się łatwo wywieść w pole.

- Długo nad tym myślałaś? - spytał niechętnie.
-   Ale   dlaczego?   Simon,   muszę   to   wiedzieć.   Patrzył   w 

ziemię.

- Czy kobiety w Kanadzie nie mają wyczucia? Trzeba im 

mówić wprost, że się ich nie chce?

Najwyraźniej walczyła z gniewem.
- To o mnie? - spytała ze sztucznym spokojem.  -  Gdyby 

było  tak,  jak  mówisz,  nie  zobaczyłbyś mnie  tutaj.  Ubiegłej 
nocy kochaliśmy się - traktowałam to poważnie i ty, jak sądzę, 
też. Chyba że nic już nie rozumiem.

Oczywiście, miała rację. Dowód na to spłonął właśnie w 

kominku. Ogarnęło go współczucie. Shea mówiła odważnie, 
lecz zaciśnięte na krawędzi stołu palce i pochylona sylwetka 
zdradzały, ile ją to musiało kosztować. Bała się, a mimo to 
zdobyła się na tę konfrontację. W ten sposób jeszcze mocniej 
wiązała go ze sobą.

- Trzeba było mieć odwagę, żeby tu wrócić. - Powiedział 

prawdę i odczuł z tego powodu olbrzymią ulgę.

-   Albo   oszaleć.   Bo...   bo   chciałam   ci   jeszcze   coś 

powiedzieć.  -  Zagryzła wargę.  -  Twój  wczorajszy   wypadek 
naprawdę   mnie   przeraził.   Niewiele   brakowało,   a   wszystko 
mogło   się   skończyć   zupełnie   inaczej.   No   i...   no   i 

background image

zdecydowałam   się...   Simon...   Jeśli   wciąż   jeszcze   masz   na 
mnie ochotę, to... zgadzam się.

W   ciszy,   która   nagle   zapadła,   słychać   było   skrzeczenie 

sójki   w   gałęziach   sosny   rosnącej   obok   werandy.   Ironia   tej 
propozycji   niemal   ogłuszyła   Simona.   Najzupełniej 
nieświadomie   Shea   dawała   mu   doskonały   pretekst,   by 
powiedzieć jej, że on też zmienił zdanie.

-  Romans  bez konsekwencji?  - zakpił.  -  Jeszcze  jeden? 

Shea zamrugała rzęsami.

- O mnie się nie martw. Tata powiedział mi kiedyś, że 

potrafię zrobić wszystko. Jestem więc pewna, że mogę sobie 
pozwolić   na   wakacyjny   romans,   nie   angażując   się   mocno 
uczuciowo. W ten sposób nie będę cierpieć, kiedy wyjedziesz.

- Gorąca miłość dwóch ropuch w zimnym stawie. - Simon 

nie mógł słuchać tego rezonowania.

Shea uśmiechnęła się, podeszła bliżej i przesunęła palcem 

po jego ramieniu.

- Nie sądzę. Nie jesteśmy zimnokrwiści.
- A więc chcesz mnie wykorzystać.
-   W   wielu   związkach   tak   jest,   że   ktoś   kogoś   na   swój 

sposób   wykorzystuje.   My   po   prostu   uczciwie   sobie   o   tym 
mówimy.

Simon pomyślał o sobie i o Larissie.
-   Jeśli   chodzi   o   mnie,   to   mogłem   to   robić   kiedyś   - 

owszem,   używałem   kobiet   do   swoich   celów.   Ale   ty   jesteś 
inna, Sheo. Nie potrafię nazwać tego, co do ciebie czuję... ale 
z całą pewnością nie jestem niezaangażowany.

-   Masz   dość   doświadczenia,   żeby   rozstrzygnąć   sam   o 

sobie - odparła. - Tu chodzi wyłącznie o mnie.

Simon oparł się mocniej na zdrowej nodze. Ależ się muszą 

teraz   natrząsać   niebiosa,   pomyślał.   Zamierzał   przecież 
odrzucić propozycję Shei.

background image

- Myślisz sobie pewnie, że jestem nikczemna i pusta. A ja 

próbuję tylko tak to ułożyć, żeby potem znowu nie cierpieć. 
Rozumiesz?

- Wcale nie uważam, że jesteś nikczemna, chociaż sądzę, 

że   bardzo   się   mylisz.   -   Rozejrzał   się,   gdzie   by   tu   usiąść   i 
skrzywił   się,   zginając   chorą   nogę.   -   W   nocy   mówiłaś,   że 
pragniesz pracy, męża i dzieci. Ja pragnę tylko ciebie. Na razie 
nie stać mnie na inne marzenia. Wiesz, dlaczego wyrzuciłem 
cię z pokoju? Bo uświadomiłem sobie, że nie mam ci nic do 
zaoferowania.   Dosłownie   nic.   Przede   wszystkim   jestem 
artystą, który się wypalił, a to - przynajmniej w moich oczach 
- oznacza, że nie jestem wart funta kłaków. Tak, oczywiście, 
mam własny dom w Londynie i letniskowy w Sussex, no i 
całkiem niezłe konto w banku. Tyle że nie mam już serca dla 
jedynego zajęcia, które dla mnie znaczyło wszystko, i dopóki 
nie   uporam   się   z   tą   sprawą,   będę   się   trzymał   od   ciebie   z 
daleka.

- Czy to znaczy, że i ty zmieniłeś decyzję?
- Muszę móc znowu pracować, Sheo.
- A więc to wszystko dlatego... - Zawahała się, zbierając 

myśli.   Zerkając   na   zmięte   arkusze   na   stole   i   w   palenisku, 
powiedziała: - Zwrócę ci twój szkic, zrób z tego obraz.

Simon zaniemówił. Zaskoczyła go tą propozycją, tą swoją 

niezwykłą hojnością.

- Nie - odmówił szorstko.
- Dlaczego nie? Jeśli ja się zgadzam... Chciał powiedzieć 

jej całą prawdę, ale nie wiedział, czy potrafi.

- Zrozum, musiałbym ujawnić coś, co należy tylko do nas 

- do ciebie i do mnie. Twoje ciało... ono jest moje, do diabła, i 
niczyje więcej. Nie życzę sobie, żeby oglądał je cały świat... 
Wiem,   to   nielogiczne,   może   w   ogóle   bez   sensu,   ale   tak   to 
czuję.

background image

- Jak możesz twierdzić, że jestem twoja, skoro nawet nie 

jesteśmy kochankami?

- Powiedziałem ci już, nie ma w tym logiki.
Simon   sięgnął   po   kulę   i   wstał,   żeby   napić   się   wody   z 

kranu.

-   Na   pewno   znajdziesz   kogoś   innego,   kogo   zechcesz 

malować.

Wypił   duszkiem   szklankę   i   patrząc   przez   okno   na 

brązowawe jezioro, rzekł:

- Obawiam się, że w ciągu ostatnich pięciu lat zatraciłem 

siebie.   Zaprzedałem   swoją   duszę.   Być   może   nigdy   już   nie 
wrócę do malowania.

Shea natychmiast znalazła się przy nim.
- Nie wierzę! - zawołała, chwytając go za rękę. - Może 

tylko skostniałeś w rutynie albo zapędziłeś się w ślepą uliczkę. 
Ale wyjdziesz z tego, Simon. Wiem o tym.

W   jej   oczach   było   tyle   wiary,   że   nie   potrafił   się 

powstrzymać.   Przytulił   ją   do   siebie   i   całował   z   jakimś 
rozpaczliwym   zapamiętaniem,   w   którym   nie   było   nic   z 
czułości   ubiegłej   nocy.   Oddawała   mu   pocałunki,   nie 
zostawiając sobie żadnego odwrotu, z tą odwagą, którą tak 
straszliwie kochał.

-   Moja   dzika,   cudna   Shea   -   szepnął   z   ustami   przy   jej 

wargach, ale natychmiast mu się wyrwała.

- Obiecaj mi - powiedziała drżącym głosem - obiecaj, że 

nigdy już nie odepchniesz mnie od siebie tak jak dziś. Bardzo 
mnie to zabolało. Manipulowałeś mną, a ja tego nienawidzę.

- Uważałem, że tak będzie najlepiej. Objęła go czule w 

pasie.

-   Tak   jest   najlepiej   -   przyznała   z   najgłębszym 

przekonaniem.

-   Nie   zwiążę   się   z   tobą,   Sheo,   dopóki   nie   uporządkuję 

swoich spraw.

background image

Odstąpiła o krok i oparła ręce na biodrach.
- Coś ci się pomieszało, Simon. To ma być wakacyjny 

flirt, a nie związek na całe życie. Jakie znaczenie ma to, czy 
możesz malować, czy nie?

-   To   tobie   się   pomieszało.   Mnie   nie   chodzi   o   coś 

przemijającego. Może tobie, ale na pewno nie mnie.

- Niezłomny  rycerz! - rzuciła Shea z wściekłością. - A 

może, jeśli podejmiemy tę grę, będziesz w stanie malować?

-   Będę   albo   i   nie   będę...   Nie   podejmę   takiego   ryzyka, 

rozumiesz?,

- A zatem co zrobimy?
- Spróbujmy nie stwarzać okazji do bycia tylko we dwoje - 

powiedział   ze   sztucznym   uśmiechem.   -   Bo   widzisz,   ja   nie 
potrafiłbym   być   z   tobą,   nie   angażując   w   to   uczuć. 
Zachowywałem się tak całe lata, ale teraz nie potrafię...

- Jutro wracam do pracy - weszła mu w słowo Shea - ale 

we wtorek mam wolne.

- Do tego czasu wróci Jim.
- Nie uznajesz kompromisów, prawda?
- Nie w tym przypadku.
Shea skrzyżowała ręce na piersi.
- No to wybiorę się w góry albo trochę pobiegam.
-   Najłatwiej   wziąć   zimny   prysznic   -   zażartował   Simon, 

wciąż nie mogąc się nadziwić temu, że Shea pragnie go tak 
samo mocno jak on jej.

- To wcale nie jest śmieszne. Dwa dni temu zarzekałam 

się, że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Zmieniłam zdanie, 
i co? Dowiaduję się, że mnie nie chcesz. - Pochyliła się nad 
biurkiem zawalonym pomiętymi papierami. - Mogę zobaczyć?

Obserwował, jak Shea wygładza arkusz za arkuszem i w 

skupieniu   przygląda   się   rysunkom.   Naraz   twarz   się   jej 
zmieniła,   podszedł   więc   bliżej.   Patrzyła   teraz   na   ostatni   ze 
szkiców, który jej zrobił. Mógłby nosić tytuł „Zagniewana", 

background image

zdecydował i uśmiechnął się do siebie. Naprawdę udało mu 
się uchwycić charakterystyczne dla niej zmarszczenie nosa i 
wysunięcie brody.

W   przebłysku   jakiegoś   głęboko   ukrytego   wspomnienia, 

powiedział:

- Moja mama była Irlandką, a tata Anglikiem i przez całe 

życie żarli się ze sobą niemiłosiernie. Nigdy się jednak tego 
nie   bałem,   nawet   w   dzieciństwie,   ponieważ   wiedziałem,   że 
kochają się tak samo szaleńczo, jak się wykłócają... Czasem 
mi ją przypominasz.

- Jest tylko jedna maleńka różnica - powiedziała ironicznie 

Shea. - Nie jestem twoją żoną i nie kocham się w tobie.

Simonowi   nie   podobał   się   ten   ton,   lecz   zanim   zdążył 

cokolwiek odpowiedzieć, uciszyła go ruchem głowy.

- Słuchaj, coś jedzie.
Po chwili stuknęły drzwi samochodu i usłyszeli kroki na 

schodach,   a   zaraz   potem   wszedł   Jim,   przytrzymując   drzwi 
przed   czarująco   uśmiechniętą,   filigranową   brunetką.   Jim 
podbiegł do Simona, objął go delikatnie i popatrzył na niego 
badawczo.

- Jak tam zdrówko, duży bracie?
- Dziewięćdziesiąt procent lepiej niż wczoraj.
- Aż tak ekstra to nie wyglądasz.
- Trzeba go było widzieć wczoraj - wtrąciła ciepło Shea.
-   Dziękuję,   że   wróciłeś   wcześniej   -   powiedział   Simon, 

poruszony   widocznym   zaniepokojeniem   Jima.   -   Przedstaw 
mnie, proszę, swojej przyjaciółce.

Już   po   kilku   minutach   siedzieli   wszyscy   na   werandzie, 

popijając zimne piwo i opowiadając sobie nowiny. Potem Jim 
i Sally poszli popływać, żeby się ochłodzić po długiej jeździe, 
a Shea i Simon zaczęli przygotowywać sałatkę na kolację.

background image

-   Dobrze,   że   jutro   wracasz   do   pracy   -   odezwał   się   w 

pewnej chwili, odkładając sałatę i obwodząc palcem delikatny 
policzek Shei.

- Zobaczymy się we wtorek?
- A chcesz?
- Sama już nie wiem - wybuchnęła Shea. - Przyznam, że 

coś we mnie mówi: to znakomicie, że Simon cię nie chce, 
ponieważ   gdybyś   nawet   nie   wiem   jak   się   starała,   to   i   tak 
będziesz   cierpieć.   Wiesz,   jak   to   jest,   nie   ma   w   tym   nic 
wesołego, nigdy więcej... Najrozsądniej byłoby zatelefonować 
do Larry'ego i Philla i umówić się z nimi we wtorek do kina.

- Zanudzisz się na śmierć.
- Tak myślisz?
Simon zniżył głowę i pocałował ją namiętnie.
- Ja nie myślę, ja wiem.
- To bardzo mili chłopcy - powiedziała Sheą, udając, że 

nic się nie dzieje.

- Właśnie.
- Nie tacy jak ty.
- A ja cię nudzę.
- Nie - zaprzeczyła łagodnie. - Nie musisz się zaraz tak 

zacietrzewiać, ty indyku.

Roześmiał się głośno. W tej samej chwili w progu pojawił 

się Jim. Włosy nie zdążyły mu jeszcze wyschnąć i nad uszami 
miał śmieszne loczki.

- Z czego się śmiejecie?
- Shei wszystko się już kręci. Indyk się zacietrzewia, a 

cietrzew rozindyczą... Sama nie wie, do czego mnie porównać.

Przy kolacji było dużo śmiechu, a zaraz po dziesiątej Shea 

zaczęła się zbierać do wyjścia.

- Mówiłaś, że masz wolne... zaraz, chyba we wtorek, czy 

tak?   -   zapytał   Jim.   -   Może   wpadłabyś   do   nas   na   obiad? 
Oczywiście, jeśli nie masz innych planów.

background image

Przez chwilę wahała się jak nastolatka.
- Ja... no dobrze - powiedziała, nie patrząc na Simona.
- Poradzisz sobie z kajakiem? - spytał.
- Jest pełnia. Dopłynę bez problemów.
Kochałby się z nią zaraz w jej chacie, w świetle księżyca - 

ten obraz narzucał się sam. Trzeba być idiotą, pomyślał, żeby 
jakieś głupie skrupuły stawały na przeszkodzie miłości. Shea 
tymczasem   powiedziała   dobranoc   i   wybiegła   z   domu.   Do 
wtorku było niesamowicie daleko.

Kilka   następnych   dni   wystawiło   cierpliwość   Simona   na 

ciężką   próbę.   Chociaż   Jim   i   Sally   zachowywali   się   bardzo 
dyskretnie,   byli   przecież   w   sobie   zakochani.   Ciągle   się 
ukradkiem dotykali i wymieniali spojrzenia. Był pewien, że co 
noc za zamkniętymi drzwiami sypialni płonęła miłość. Coraz 
bardziej tęsknił za Sheą.

Noga tymczasem goiła się szybko. Rysował bez przerwy, 

kiedy tylko zostawał sam. Bardzo obchodził go brat, polubił 
też   Sally,   nie   chciał   jednak,   by   byli   oni   świadkami   jego 
upartych zmagań i śledzili każdy ruch Ołówka. Pewnego dnia 
wybrał się do Minnie na herbatę i biszkopty. Podziwiał ogród, 
głaskał psa - i przez cały czas liczył godziny do chwili, kiedy 
znowu zobaczy Sheę.

We wtorek o piątej poszedł popływać. Chciał uwolnić od 

swojej obecności Jima i Sally, a przede wszystkim poruszać 
się, żeby rozładować napięcie, które rozsadzało go przez cały 
dzień.   Pływał   świetnie,   a   chłodne   bryzgi   wody   znakomicie 
orzeźwiały. Wpłynął  do zatoczki  po drugiej  stronie  jeziora, 
kiedy zauważył kajak zbliżający się w jego kierunku.

Shea wiosłowała siedząc nisko, górna część burty prawie 

dotykała lustra wody. Spokojnie ruszył naprzeciw niej.

-   Chcesz   popływać?   -   zawołał   parę   metrów   od   kajaka, 

odrzucając do tyłu mokre włosy.

- Później - odkrzyknęła.

background image

- Dlaczego nie teraz? Jim i Sally prawdopodobnie pieszczą 

się teraz w kuchni; nie powinniśmy im przeszkadzać.

Shea roześmiała się bez życzliwości.
- To był długi tydzień, co?
- Morderczo długi, A co robiłaś cały ten czas?
-   Woziłam   polityków   po   całym   kraju.   Nic   ciekawego. 

Przynajmniej dla ciebie. Z nogą już lepiej?

- O wiele. Dzwoniłaś do tych swoich kumpli? -Nie.
Simon zabujał kajakiem, pociągając go za burtę w przód i 

w tył.

- Szkoda. Żaden z pewnością nie usiłowałby wywrócić cię 

do jeziora. Tacy mili chłopcy...

- Mam na sobie najlepszą spódnicę i bluzkę - ostrzegła 

Shea surowo.

- No to je zdejmij. Nikogo tu nie ma.
- Ty jesteś.
Podciągnęła   falbaniastą   spódnicę   i   zebrała   ją   powyżej 

kolan. Śmiały się jej oczy.

- Tęskniłem za tobą - powiedział.
- Ja też... dużo o tobie myślałam. - Zmieniła pozycję, żeby 

zachować   równowagę,   a   po   chwili   dodała:   -   A   jeśli   się 
rozbiorę, to będziesz się ze mną kochał?

-   W   jeziorze?   Mhm,   to   mogłoby   być   dla   mnie   swego 

rodzaju wyzwanie.

- U mnie. Wieczorem, kiedy odwieziesz mnie do domu. 

Palce Simona zacisnęły się na burcie.

- Nie, Sheo.
- A może jednak - powiedziała, prowokacyjnie zaciskając 

pasek spódnicy.

Nie wytrzymam, pomyślał Simon, wyrzucając sobie, że w 

ogóle   zaczął   tę   grę.   Shea   ściągnęła   bluzkę   przez   głowę, 
przełożyła ją ostrożnie przez ławeczkę i wstała, żeby zdjąć 
spódnicę, a wtedy kajak zakołysał się na wodzie. Parsknęła 

background image

śmiechem i ułożyła spódnicę na bluzce. Miała teraz na sobie 
jedynie skąpą, koronkową bieliznę, która tyleż uwydatniała, 
co zakrywała. Simon sam się sobie dziwił. Naprawdę trzeba 
było mieć nie po kolei w głowie, żeby się z nią nie kochać. 
Dobrze   wiedział,   że   chociaż   wszystko   to   mogło   wyglądać 
wesoło i niefrasobliwie, w istocie miała się rozegrać istotna 
bitwa w tej wojnie charakterów.

Shea   sądziła,   że   fizyczna   miłość   wskrzesi   w   nim   siły 

twórcze, lecz on sam tak nie myślał. Shea była przekonana, że 
potrafi nie zaangażować się uczuciowo, co on z kolei uważał 
za coś nie do przyjęcia. No i kto miał rację? I kto, zastanawiał 
się, obserwując jej zwinny skok z kajaka i rozpryskującą się 
wodę, kto okaże się zwycięzcą?

Wypłynęła   za   moment,   ciągnąc   za   sobą   falujące 

rozpuszczone włosy i poczuł się tak jak wtedy, gdy zobaczył 
ją po raz pierwszy. Pożądał jej wtedy i pożądał teraz.

Mrugając mokrymi powiekami, powiedziała:
- Masz oczy niebieskie jak niebo.
W   porządku,   pomyślał   Simon,   sama   tego   chciałaś. 

Podpłynął bliżej i rozpiął jej stanik. Objął dłońmi jej piersi, 
przez cały czas wpatrując się w pociemniałe z rozkoszy oczy.

-   Ten   biustonosz   -   powiedziała   zmienionym   głosem   - 

kosztował   kupę   forsy.   Jak   się   zgubi,   będziesz   po   niego 
nurkował na samo dno.

Simon nie bez trudu wyłowił koronkowe cudo i wrzucił je 

do kajaka, a następnie zanurzył się pod wodę. Wynurzali się 
tylko   po   to,   by   zaczerpnąć   powietrza.   W   jednym   z 
pocałunków   tak   się   zapamiętali,   że   aż   zapomnieli,   iż   są   w 
wodzie   i   powinni   płynąć.   Złączeni   pocałunkiem   zniknęli, 
tonąc w brązowej toni jeziora. Nurkowali bawiąc się ze sobą, 
dwoje śmiałków w niesamowitej ciszy podwodnego świata, w 
którym piersi Shei były bladym lśnieniem, nogi przypominały 
giętkie łodygi lilii, a włosy - trawy kładzione przez wiatr.

background image

Wypłynęli   tuż   obok   kajaka,   który  dryfował   wolno   w 

zatoce. Simon włożył rękę między uda Shei, obserwując jej 
zmieniającą się twarz. Pragnął zerwać z niej resztki ubrania, 
pociągnąć ją na brzeg i posiąść.

- Igramy z ogniem - powiedział.
- Woda jakoś nie chce go ugasić. - Usiłowała zażartować, 

lecz widać było, że się trzęsie.

-   Czego   innego   uczą   w   szkole   pożarników...   Shea 

zmarszczyła pieszczotliwie swój mokry nosek.

- Wiesz, co mi się w tym wszystkim najbardziej podoba? 

Może zresztą nie powinnam tego mówić... Tim i ja byliśmy 
bardzo   młodzi,   więc   kochaliśmy   się   pośpiesznie   i   bez 
specjalnej   oprawy.   Ale   z   Nicolasem   było   już   inaczej   -. 
poważnie,   jakby   z   namaszczeniem.   Uroczyste,   podniosłe 
chwile wyjęte z normalnego, codziennego życia. Nienawidził, 
kiedy   całowałam   go   w   obecności   innych,   nie   lubił   nawet 
trzymania się za ręce na ulicy. Uwielbiam właśnie to, że tak 
często się razem śmiejemy.

- Zawahała się nagle, zmieszana: - Mam nadzieję, że nie 

gniewasz się za to, co powiedziałam.

- Nie gniewam się - odparł, czując, że powiązała go z nią 

jeszcze jedna serdeczna nić.

- Lubię cię! - zawołała spontanicznie.
Szczerość jej oczu, słońce pobłyskujące na wodzie i czysty 

błękit nieba sprawiły, że Simon poczuł się nagle szczęśliwy. 
Szczęśliwy i bezpieczny jak nigdy od dnia, kiedy umarli jego 
rodzice.

Wszystko to było dla niego nowe. Jakkolwiek nazwać to, 

co   łączyło   go   z   Sheą,   chciał,   żeby   było   jedyne   i 
niepowtarzalne.

- Hej - powiedziała. - Co ci jest?
-   Jestem   po   prostu   szczęśliwy   -   odparł,   wyczuwając 

instynktownie, że nie pora mówić jej o tym, o czym myślał.

background image

Milczała   przez   moment,   jakby   zaskoczona,   po   czym 

gwałtownym ruchem ramion odbiła się i odpłynęła.

- Powinniśmy już wracać - oświadczyła. - Jim będzie się o 

nas martwił.

- Co innego mu teraz w głowie - zaoponował Simon. - Czy 

jesteś szczęśliwa, Sheo? Teraz, tutaj ze mną?

-  Oczywiście -  bąknęła.  - Dlaczego  nie miałabym być? 

Uczucie pełni prysnęło, ulotne jak refleks słońca na wodzie,

ustępując miejsca jakiemuś dziwnemu niepokojowi.
- Trzeba wracać - oznajmił.
Czystym crawlem Shea podpłynęła do kajaka i wśliznęła 

się do środka ruchem, w którym tyleż było siły, co doskonałej 
znajomości rzeczy.

- Płynę do domu! - zawołał Simon.
Bolała go noga. Głęboko w duszy czuł, że nie może być 

pewien kobiety, którą unosił kajak. I również ta niepewność 
była dla niego uczuciem zupełnie nowym.

background image

ROZDZIAŁ  SIÓDMY
Siedzieli właśnie we czworo przy  barbecue  z kurczaka i 

cieście z rabarbarem, gdy kwadrans po dziesiątej zadzwonił 
telefon.   Jim   zrobił   niezadowoloną   minę   i   odebrał,   lecz   po 
chwili przestał błaznować.

-   Shea,   do   ciebie   -   powiedział.   -   Sąsiadka   Minnie. 

Rozmowa   trwała   niedługo.   Odkładając   słuchawkę,   Shea 
powiedziała:

-   Tiggera   zabił   przejeżdżający   samochód.   Minnie   prosi, 

żebym... Jim, czy mogłabym wziąć twój wóz?

- Oczywiście. Biedaczka. Świata nie widziała poza tym 

psem. Chcesz, żeby ktoś z tobą pojechał?

-   Chyba   najlepiej   będzie,   jeśli   pojadę   tam   sama. 

Zatelefonuję do was.

Złe nowiny zniszczyły nastrój wieczoru. Jim i Sally poszli 

wkrótce do siebie, a Simon czytał do późnej nocy. Kiedy rano 
zadzwonił telefon, tylko on był już na nogach.

-   Simon?   -   szybko   odezwała   się   Shea.   -   Słuchaj,   czy 

mógłbyś   odwiedzić   Minnie?   Przyjechałabym   po   ciebie... 
Tak... Chciałaby cię prosić o pewną przysługę.

- A nie wiesz o co chodzi?
- Nie mam pojęcia. Ale czuję, że ona naprawdę chciałaby 

się z tobą zobaczyć... Będę u was za kwadrans.

Musi jej być cholernie ciężko bez tego pchlarza. Zrobię, 

co tylko zechce, pomyślał Simon.

Furtka   do   ogrodu   Minnie   była   tym   razem   mocno 

zamknięta,   a   ją   samą   zastali   przy   stole.   Miała   oczy 
zaczerwienione od płaczu, ale była opanowana i zachowywała 
się godnie, jak przystoi starym ludziom.

Shea nalała trzy filiżanki kawy i dopiero wtedy Minnie 

zdecydowała się wyjawić swoją prośbę.

- Tigger był u mnie niedługo - zaczęła, mnąc fartuch. - 

Tylko   dwa   lata.   Nie   mam   jego   zdjęcia   na   pamiątkę,   ani 

background image

jednego... - Głos się jej załamał. Wydmuchała nos i, patrząc 
Simonowi prosto w oczy, ciągnęła dalej: - Pan jest artystą i 
widział   pan   Tiggera   dwa   czy   trzy   razy.   Niech   mi   go   pan 
namaluje, bardzo proszę.

Zapadła martwa cisza. Simon ukradkiem spojrzał na Sheę; 

wyglądała na zaskoczoną, nie mniej niż on sam. Wszystkiego 
mógł się spodziewać, tylko nie takiej prośby.

- Wiem, że jest pan bardzo sławny - Minnie pospiesznie 

przerwała milczenie - i być może nie powinnam zwracać się 
do pana... ale tutaj nie ma nikogo, kto umiałby to zrobić... A 
poza   tym   może   pan   przecież   nie   pamiętać,   jak   mój   psiak 
wyglądał.

Simon jednak miał niemal fotograficzną pamięć.
- Pamiętam - rzekł powoli.
- Ja oczywiście zapłacę...
Mój Boże, za cenę jednego portretu jego autorstwa można 

było kupić cały ten domeczek łącznie z wyposażeniem.

- Wahałem się jedynie dlatego, że najzupełniej mnie pani 

zaskoczyła - wyjaśnił. -I nie ma mowy o żadnych pieniądzach.

- To... to znaczy, że pan to zrobi? - zapytała z nadzieją. 

Najwyraźniej obawiała się, że odmówi.

- Oczywiście - odparł, lecz to, co powiedział, dotarło do 

niego dopiero po chwili.

Oczy Minnie wypełniły się łzami.
-   Dziękuję   panu,   Simon   -   powiedziała   zdławionym 

głosem.   Uśmiechnął   się   do   niej,   wiedząc,   że   po   prostu   nie 
potrafiłby jej odmówić.

- To może mi zająć trochę czasu.
- Poczekam, ile trzeba - zgodziła się Minnie. - Jest pan dla 

mnie   bardzo  miły.   To  bardzo  pokrzepiające,   że   będę   miała 
chociaż portret mojego pieska.

background image

Dopijali   kawę,   gdy   zapukała   sąsiadka,   która   przyniosła 

staruszce   lunch.   Shea   obiecała   Minnie,   że   jeszcze   dzisiaj 
zostanie u niej na noc, i wyszli.

- A zatem klamka zapadła - odezwał się Simon. - Nie mam 

innego wyjścia, muszę malować.

- Masz przynajmniej czym? Nawet o tym nie pomyślał.
- Tylko pędzel. Powinienem się wybrać do Halifax i kupić 

kilka... A może pojechałabyś ze mną? Zabrałbym cię potem na 
obiad.

- Czyli randka - powiedziała podejrzliwie.
- Można to i tak nazwać. Nie masz się czego bać, zostajesz 

przecież na noc u pani Conover.

Okazało się, że sklep jest zaopatrzony lepiej niż należycie. 

Simon podszedł do wieszaka z pędzlami i zdjął kilka. Wybrał 
też parę farb w tubach, rozpuszczalnik i paletę. Przy ścianie 
leżały   dwie   ogromne   sterty   gotowych   płócien.   Stanął 
naprzeciw   nich   i   struchlał.   Płótna   były   białe   i   absolutnie 
czyste. Ogarnęła go ta sama panika, z jaką przez całą zimę 
stawał   przed   szydzącymi   z   niego   płótnami   w   pracowni. 
Obiecał   Minnie,   że   namaluje   jej   psa.   A   jeśli   nie   będzie 
potrafił? Jeśli nie będzie mógł?

- Czy coś się stało, Simon? - zapytała niespokojnie Shea, 

jakby czytała w jego myślach.

Kiedy   odwrócił   do   niej   twarz,   zobaczył   wpatrzone   w 

siebie,   przestraszone   spojrzenie.   Bóg   jeden   wie,   co   ujrzała, 
skoro aż tak się przeraziła.

-   Masz   przed   sobą   portret   artysty   ogarniętego   niemocą 

twórczą   -   oświadczył   szyderczo.   -   I   wiesz,   czego   w   tym 
wszystkim   najbardziej   nienawidzę?   Banału!   Powtórek   z 
historii, całej tej banalnej męki twórczej i cierpiętnictwa. Nie 
sądziłem, że i mnie to dopadnie.

- Banał jest częścią prawdy o naszym życiu - powiedziała 

Shea. - Jakiej wielkości płótna potrzebujesz?

background image

Próbując opanować gwałtowne bicie serca, wybrał kilka 

płócien i drewniane ramy.

-   Wsadźmy   to   wszystko   do   mojego   bagażnika   - 

zaproponowała   Shea.   -   A   potem   moglibyśmy   sobie   kupić 
jakąś rybę i chipsy i posiedzieć na nabrzeżu.

Kwadrans później siedzieli na ławce z widokiem na port i 

rozpakowywali jedzenie kupione w ulicznym kiosku. Simon 
przyprawił   rybę   octem   i   zaczął   jeść.   Ryba   była   świeża,   a 
chipsy   chrupkie   -   starał   się   więc   skupić   na   jedzeniu   i   nie 
dopuszczać do siebie żadnych myśli.

- Czy możesz - zaczęła z wahaniem Shea - czy możesz mi 

powiedzieć, jak do tego właściwie doszło... to znaczy, co się 
stało, że nie jesteś w stanie malować?

Oblizała sos z palców.
-   Nikomu   o   tym   nie   mówiłem...   W   Londynie   taka 

wiadomość obleciałaby natychmiast całe miasto.

- Ja nikomu nie powiem.
Mógł   jej   zaufać,   był   tego   pewien.   Najpierw   opornie, 

potem zaś z coraz większą swobodą opowiedział jej o swoim 
dzieciństwie, o śmierci rodziców i latach życia na pograniczu 
prawa.

- Wszystko to się skończyło, kiedy poszedłem do szkoły 

plastycznej. Byłem wściekle ambitny. Brałem lekcje dykcji, 
bo nie podobał mi się mój akcent, uczyłem się dobrych manier 
i   sztuki   konwersacji.   Z   dziecka   ulicy   przeobraziłem   się   w 
bywalca   salonów,   którego   zaczęła   zauważać   krytyka. 
Podporządkowałem wszystko jednemu celowi - karierze. Choć 
długo   byłem   nędzarzem,   wiedziałem,   do   jakich   drzwi 
zapukać, gdzie się pokazać i z jaką kobietą. Chciałem zostać 
jednym   z   najlepszych   malarzy   portrecistów   w   kraju. 
Zapłaciłem za to wysoką cenę: moje życie uczuciowe, seks 
-wszystko pochłonęła kariera.

background image

Umilkł na moment i zapatrzył się na parowiec wpływający 

do portu, a wtedy Shea wtrąciła:

- No i co się stało, kiedy już osiągnąłeś swój cel?
- Przez kilka lat było fantastycznie. Zarabiałem krocie, nie 

liczyłem się z wydatkami. Narty w Alpach, żagle u wybrzeży 
wysp   Bahama...   Malowałem   portrety,   które   wciąż   jeszcze 
wydawały   mi   się   niezłe.   Aż   wreszcie   -   stopniowo,   tak   że 
nawet   nie   zdążyłem   sobie   uświadomić,   jak   się   to   stało, 
wszystko   mi   zbrzydło.   Temu,   co   malowałem,   zaczynało 
brakować duszy, jakiegoś głębszego sensu. Zauważył to tylko 
jeden   krytyk   i   od   razu   zorientowałem   się,   że   ma   rację. 
Niedługo   potem   stwierdziłem,   że   w   ogóle   nie   mogę 
malować... Utraciłem jakąś wewnętrzną potrzebę, jakąś iskrę, 
z której rodziły się wszystkie moje najlepsze prace.,. Bardzo 
możliwe, że starając się tak gruntownie przemienić, zagubiłem 
samego siebie...

- Ale możesz jeszcze wszystko odmienić - przerwała Shea.
- Pomyśl, wróciłeś do swoich korzeni. Ty i Jim z dnia na 

dzień   stajecie   się   sobie   coraz   bliżsi,   a   dla   niegdysiejszego 
dziecka   ulicy   walka   z   ogniem   wydaje   się   czymś   jakby 
stosowniejszym, niż malowanie obrazów.

Nigdy tak o tym nie myślał, to był naprawdę nowy punkt 

widzenia.

- Nie mówisz nic o sobie, a to ty jesteś w tym wszystkim 

najważniejsza.   ...   Wczoraj,   w   jeziorze,   byłaś   taka   piękna   - 
powiedział,   widząc,   że   się   czerwieni   i   dłubie   widelcem   w 
rybie.

- Powiedz mi, Shea, czy ty się chcesz ze mną kochać tylko 

dlatego,   że   to   twoim   zdaniem   pozwoliłoby   mi   znowu 
malować?

- Tak, to jest powód - przyznała i natychmiast spuściła 

oczy.

background image

-   Ale   i   tak   bym   chciała.   Widzisz   sam,   jak   my   się 

zachowujemy, kiedy tylko jesteśmy blisko. Nigdy w życiu nic 
takiego się ze mną nie działo!

- I do tego się to tylko sprowadza? Chcesz powiedzieć, że 

to kwestia hormonów?

- Musisz wszystko analizować?
- Jeśli chodzi o ciebie - wszystko. Naprawdę nie ma w tym 

żadnej innej przyczyny?

Shea popatrzyła mu prosto w oczy.
- A jaka miałaby być?
-   Jaka?   -   wycedził   wolno   i   tak   jak   wtedy,   na   jeziorze, 

ogarnął go niepokój.

Był najzupełniej przekonany, że popycha go w stronę Shei 

nie   tylko   pożądliwość   ciała.   Nie   wiedział   jednak,   czy 
powinien to nazywać miłością.

Po południu wybrali się do kina, a potem do indiańskiej 

restauracji na cudownie pikantne curry. Nie podejmowali już 
dyskusji na temat seksu.

-   Jutro   wyjeżdżam   do   pożaru   w   okolicach   Yarmouth   - 

powiedziała Shea, kiedy przed siódmą wracali do Somerville. 
-Nie będzie mnie przynajmniej sześć dni.

Coś,   co   drążyło   Simona   od   dawna,   stało   się   dla   niego 

nagle zupełnie oczywiste.

-   Mógłbym   cię   prosić   o   przysługę?   -   zapytał.   -   Czy 

zgodzisz się, żebym w czasie twojej nieobecności zrobił sobie 
u ciebie pracownię? Nie wiem, jak bym sobie poradził, mając 
ciągle obok Jima i Sally...

-   Domyślam   się...   Ale   widzisz   -   chata   jest   jakby   moją 

kryjówką. Nawet Nicolasa nie zapraszałam tam zbyt często.

- Nie jestem Nicolasem! Wjeżdżając do wioski, zwolniła.
-   Oczywiście,   oczywiście   -   powiedziała.   -   Dobrze, 

zgadzam się. Pojedziemy tam teraz i dam ci zapasowy klucz. 
Możesz   też   wziąć   mój   samochód   pod   warunkiem,   że   jutro 

background image

wczesnym, podkreślam: wczesnym, rankiem odwieziesz mnie 
do bazy.

Nie ukrywała przed nim swoich wahań, lecz ostatecznie 

ofiarowała znacznie więcej niż to, o co prosił.

- Dziękuję! Jesteś aniołem.
-   Chcę   jedynie   mieć   swój   udział   w   powstaniu   portretu 

Tiggera - burknęła szorstko i skręciła w piaszczystą drogę.

Pobiegła   się   spakować   i   już   po   półgodzinie   byli   przed 

domkiem Minnie. Simon pochylił się nad Sheą. Całował ją 
długo, niespiesznie, a potem uśmiechnął się do niej.

- Do zobaczenia o piątej trzydzieści. Będę miał okazję się 

przekonać, jaka jesteś o poranku.

- To tylko biologia, nic więcej! - szarpnęła się Shea.
-   Nie   jestem   Timem   ani   tym   drugim.   Wbij   to   sobie 

wreszcie do swojej tępej łepetyny. A w ogóle to chyba nie 
będziemy się bić pod oknami Minnie.

Posłała mu wściekłe spojrzenie, wyskoczyła z samochodu 

i wyciągnęła torbę z bagażnika.

- Dobranoc - mruknęła i nie oglądając się, podeszła do 

furtki.

Kiedy podjechał przed dom Minnie na pięć minut przed 

umówionym   czasem,   Shea,   ubrana   w   lotniczy   kombinezon, 
szła   już   ścieżką,   brodząc   po   kolana   w   szałwii   i   wiotkich, 
osypujących   się   z   płatków   makach.   Uśmiechnęła   się 
zdawkowo i wsiadła do samochodu.

- Przecież cię nie zjem - powitał ją wesoło. - Czy dobrze 

spałaś?

- Cały czas mi się śniłeś. Simon wybuchnął śmiechem.
- Gdyby przyszło mi namalować, jak ty mi się śniłaś tej 

nocy,   wsadziliby   mnie   do   więzienia   za   obsceniczność. 
Odwiedzałabyś mnie w areszcie, droga Shep?

background image

-   Sama   bym   już   siedziała   w   sąsiedniej   celi   -   odparła 

ponuro i dotknęła lotniczej torby, - Mam ze sobą termos z 
kawą. Chcesz?

- O, królowo! - zaśmiał się Simon. - Już choćby tylko za to 

gotów jestem być ci wierny na wieki.

Shea posłała mu szelmowski uśmiech.
-   Minnie   przesyła   ci   jagodzianki;   jej   też   możesz   być 

wierny.

- Za bigamię karzą ciężej niż za obsceniczność; nie mogę 

się zajmować dwiema kobietami naraz.

- Czy ty zawsze ze wszystkiego musisz sobie robić żarty?
-   Nic   na   to   nie   poradzę.   Kiedy   mówię   poważnie   o 

czymkolwiek poza seksem, zaraz robisz przerażone oczy.

- Bo flirt nie musi od razu prowadzić do miłości.
- A to by było naprawdę takie straszne, gdybyś się we 

mnie zakochała?

-   Ale   ja   nie   chcę!   Kochałam   dwa   razy   i   dwa   razy   się 

nacierpiałam.

-   Jednak   sama   mówisz,   że   chcesz   mieć   męża,   dzieci   i 

swoją pracę. Kim więc ma być ten twój mityczny mąż? Czym 
małżeństwo? Jakimś aseptycznym związkiem bez emocji?

-   Słuchaj,   za   pół   godziny   odlatuję   do   Yarmouth   - 

westchnęła ciężko Shea. - To nie jest pora na kłótnie. Baza jest 
przy następnej przecznicy.

Simon ugryzł bułeczkę i dał znak, że skręca.
-   Przemyśl   to   -   powiedział,   lecz   odpowiedziało   mu 

milczenie.   Pięć   minut   później   zajechał   przed   sam   hangar; 
niebieski helikopter stał już na betonowym pasie.

- Uważaj na siebie, Sheo.
- Jeśli chcesz mnie stąd zabrać po powrocie, to zadzwonię 

i   powiem   ci,   kiedy   dokładnie   będę.   I   niech   ci   się   dobrze 
maluje.., - Nagle pochyliła się i dotknęła ustami jego warg, po 

background image

czym natychmiast wysiadła. W drzwiach hangaru odwróciła 
się jeszcze i szybko mu pomachała.

Miał jej nie widzieć przez prawie sześć dni. Sześć dni to 

nie wieczność - zganił się surowo. A poza tym czekała go 
praca.

I rzeczywiście. Pracował bardzo intensywnie. Zajęcie to 

wyczerpywało   go   w   nie   mniejszym   stopniu   niż   walka   z 
pożarem. Obietnica dana Minnie dodawała mu jednak sił, a 
zarazem   nakazywała   pośpiech.   Trzeciego   dnia   pod   wieczór 
miał skończone dwa nieduże olejne obrazki. Następnego ranka 
ustawił je w świetle na kuchennym stole Shei i popatrzył na 
nie krytycznym okiem. Udało mu się, a i owszem, uchwycić 
całkiem nieźle wdzięk i energię Tiggera. Minnie bez wątpienia 
podobałyby się oba ujęcia. Ba, byłaby nimi uszczęśliwiona. 
Ona - być może, ale. on wcale nie był zachwycony. Chciał to 
zrobić   jeszcze   lepiej.   Pragnął   dać   tej   staruszce   coś 
najlepszego, na co go było stać. Nie dla sławy. Z pewnością 
nie dla pieniędzy. Stawką była tu wewnętrzna uczciwość.

Gorączkowo   przemierzał   pokój   Shei.   Jeszcze   całe   dwa 

dni, myślał,  aż  do bólu  pragnąc,  żeby  już była,  żeby  mógł 
porwać ją w ramiona. Przypomniał sobie, jak szła ścieżką do 
furtki w łagodnym świetle rozpoczynającego się dnia, i nagle 
znieruchomiał. Serce zabiło mu mocniej. Tempera, nie olej, 
wpadł   na   pomysł.   Tak,   oczywiście,   że   tak.   Wybrał 
niewłaściwą   technikę...   To   powinien   być   duży   panel 
namalowany temperą. Od tego należy zacząć.

Spróbował   rozrysować   kompozycję   w   swoim 

szkicowniku, a potem pojechał do Minnie. Spod zmrużonych 
powiek obserwował ogród, robiąc rysunki w asyście dwóch 
nie odstępujących go małych chłopców z wędkami. Wypił też 
herbatę   ze   staruszką,   szkicując   przez   cały   czas,   kiedy 
opowiadała   o   Tiggerze.   Resztę   dnia   spędził   również   na 
rysowaniu.   Większość   tych   rysunków   podarł,   ale   kilka 

background image

zatrzymał. Przed wieczorem kompozycja przybrała wreszcie 
kształt, który go zadowolił.

Dwa   dni   później   popołudniowy   telefon   oderwał   go   od 

wytężonej   pracy.   Przez   chwilę   sądził,   że   to   może   dzwonić 
Shea, ale usłyszał męski głos:

-   Część,   Simon,   tu   mówi   Michael   Dalton,   pilot. 

Poznaliśmy   się   w   bazie.   Shea   prosiła,   żebym   do   ciebie 
zadzwonił i powiedział, że nie będzie jej aż do jutrzejszego 
rana.   Jeśli   zechcesz   przyjechać   po   nią   do   bazy   około 
jedenastej, będzie na ciebie czekała.

background image

ROZDZIAŁ  ÓSMY
Simon przyjechał do bazy wcześniej, chcąc mieć pewność, 

że nie minie się z Sheą, ale niebieskiego helikoptera jeszcze 
nie było. Popatrzył na niebo i wszedł do hangaru, witany przez 
siwowłosego mężczyznę siedzącego w stróżówce.

-   Bill   Dugan   -   przedstawił   się,   wyciągając   rękę.   - 

Przyjechałeś po Sheę?

- Simon Greywood. Tak, byłem tu z nią umówiony.
- Jest opóźnienie. Próbowałem się do ciebie dodzwonić, 

ale już wyjechałeś z domu. Jakiś ptak wkręcił się jej w rotor i 
skończyło się w bagnie. Kłopot w tym, że...

- Jak to: skończyło się? - spytał Simon, czując mróz w 

kościach.

- Oj, nie. Źle mnie zrozumiałeś. Wszystko w porządku. 

Nie ma powodu do obaw. Shea wylądowała i nic się jej nie 
stało.

Simon usiadł ciężko na pierwszym lepszym krześle.
- Kiedy tylne śmigło ulegnie uszkodzeniu - mówił dalej 

Bill nieco mentorskim tonem - trzeba jak najszybciej lądować, 
bo traci się równowagę. Shea sprowadziła maszynę w okolice 
bagien, prawie pięćdziesiąt kilometrów w głąb lądu. Nie ma 
tam łatwego dojazdu drogami, więc będzie musiała poczekać, 
aż   do   bazy   wrócą   inne   nasze   helikoptery.   Powinny   tu   być 
mniej więcej o trzeciej. Dopiero wtedy po nią polecą. Dla Shei 
to   nie   pierwszyzna,   poradzi   sobie.   Nie   przejmuj   się   tak, 
chłopie.

Muszę   nieźle   wyglądać,   skoro   ten   Bill   aż   tak   mnie 

oświeca i pociesza, pomyślał Simon.

- Jeśli tu wrócę przed trzecią, to czy będę się mógł razem 

zabrać? - zapytał.

- Nie ma sprawy. Gdyby miała się zmienić pora, dam ci 

znać.

background image

Kiedy o wpół do trzeciej Simon zajechał na parking przy 

bazie,   obok   brązowego   helikoptera,   który   właśnie   tankował 
paliwo, stał Michael.

- Będziemy gotowi za dziesięć minut - zawołał, machając 

do Simona.

Zaraz potem wystartowali. Michael, jak się okazało, był 

młodym   żonkosiem.   Simonowi   przyszło   wysłuchać   długiej 
opowieści   o   tym,   jak   doszło   do   spotkania   obecnych 
małżonków. Korzystając z chwili przerwy, trochę ni stąd, ni 
zowąd, zapytał:

- Nigdy nie chodziłeś z Sheą? Pilot roześmiał się.
-   O   nie!   Naprawdę   ją   lubię,   jest   świetną   dziewczyną   i 

genialnym   pilotem,   bez   wahania   zawierzyłbym   jej   swoje 
życie, ale... jestem chyba za bardzo tradycyjny. Kiedy wracam 
do domu po ciężkim dniu, lubię, żeby żona była w domu, a 
obiad   na   stole.   Shea   natomiast   żyje   tak,   jakby   sama   wciąż 
miała dokądś odlecieć... - Popatrzył w dół. - Lepiej sprawdzę 
jej współrzędne; powinniśmy być już niedaleko.

Lecieli teraz nad mokradłami porośniętymi gdzieniegdzie 

zaroślami.   Od   czasu   do   czasu   błyskały   oczka   jezior, 
osłoniętych   wysokimi   drzewami.   Kiedy   Michael   stopniowo 
obniżył   pułap   lotu,   Simon   zobaczył   niebieski   helikopter, 
stojący na odsłoniętej trawiastej polanie.

-  Da   się   lądować   tuż   obok   -   mruknął   z   zadowoleniem 

pilot. - Miejmy nadzieję, że nie ma tu żadnych ptaków.

Ziemia   wybiegła   im   na   spotkanie.   Trawy   i   niskie 

modrzewie   gięły   się   pod   podmuchem.   Helikopter   dotknął 
ziemi, potrząsnęło lekko i Michael przyhamował, czekając, aż 
schłodzi   się   silnik.   Niebieski   śmigłowiec   stał   po   stronie 
Simona, lecz w kokpicie nie widać było Shei. Nie czekała też 
na nich na trawie. Nie było jej nigdzie w zasięgu wzroku.

- Nigdzie jej nie widzę - powiedział przez interkom.

background image

-   Jest   najpewniej   z   drugiej   strony,   chowa   się   przed 

wiatrem.   Trochę   się   tylko   dziwię,   że   w   ogóle   wyszła   na 
zewnątrz; o tej porze roku muchy tną jak wściekłe.

Kiedy   Michael   zamknął   zawór   i   odciął   dopływ   paliwa, 

śmigło zaczęło się kręcić wolniej. Simon zeskoczył na ziemię.

- Shea - zawołał.
Rotor   błękitnego   helikoptera   był   połamany   i   oblepiony 

okrwawionymi piórkami. Simon obszedł samolot, ale Shei nie 
znalazł.   Być   może   usnęła,   czekając   na   nas,   pomyślał   i 
krzyknął jej imię głośniej niż za pierwszym razem. Z bijącym 
sercem,   pełen   najgorszych   przeczuć,   otworzył   drzwi 
helikoptera i z ulgą stwierdził, że kokpit jest pusty. Na tylnym 
siedzeniu leżały pomięte papiery po kanapkach. Patrzył na nie 
jak zahipnotyzowany, jakby pragnął, żeby przemówiły.

Gdzieś w oddali zakrakał kruk.
Kiedy Simon zamknął drzwi helikoptera, bzyknął mu przy 

uchu   komar,   najpierw   jeden,   potem   drugi,   trzeci... 
Niemożliwe, żeby usnęła na dworze. Zjadłyby ją żywcem.

- Shea! - krzyknął znowu.
- Nie ma jej? - Obok stanął Michael.
- Ani śladu. Gdzie, u diabła, mogła się podziać?
- Nie zostawiła jakiejś kartki?
Szybko   przeszukali   kokpit,   lecz   nie   znaleźli   nic   prócz 

opakowania po gumie do żucia pod przednim siedzeniem.

- Nic z tego nie rozumiem - powiedział Michael i głęboka 

zmarszczka przeorała mu czoło. - Musiała pójść na spacer dla 
zabicia czasu i pewnie gdzieś zabłądziła.

Simonowi   stanęły   przed   oczyma   kilometry   lasów,   nad 

którymi przelatywali. Jeśli Shea naprawdę się zgubiła, mogli 
jej nigdy nie znaleźć.

- Wezwijmy lepiej pomoc - powiedział ostro.
- Mogła usnąć pod jakimś drzewem - uspokoił go Michael. 

- A jeśli tak się stało, to nie byłaby nam wdzięczna za robienie 

background image

niepotrzebnego   alarmu.   Powinniśmy   najpierw   sami 
przeszukać okolice.

Przez ponad pół godziny przetrząsali mokradła i las wokół 

polany. Simona bolały już oczy od wypatrywania beżowego 
kombinezonu.

-   Skontaktuję   się   z   bazą   -   powiedział   Michael.   - 

Zobaczymy, co nam poradzą. A ty rozejrzyj się jeszcze. Może 
znajdziesz ślady butów.

Było   bardzo   gorąco.   Komary   i   czarne   muszki   musiały 

przypuścić   szturm   natychmiast,   jak   tylko   Shea   opuściła 
helikopter.   Wiedziała   jednak,   że   do   przybycia   ekipy 
ratowniczej ma co najmniej pięć godzin.

Zza   gęstych   krzewinek   wawrzynu   i   puchu   wełnianki 

błysnęło jezioro. Simon opuścił wzrok na ziemię. Przygięte i 
połamane   źdźbła   traw   świadczyły   o   tym,   że   ktoś   tamtędy 
przechodził. Simonowi załomotało w skroniach. Poszedł po 
śladach;   teraz   był   już   pewien,   że   prowadzą   do   jeziora.   A 
zatem   Shea   poszła   się   wykąpać.   W   porządku,   uwielbiała 
pływać. Ale dlaczego nie wróciła? Poczuł chłód wokół serca. 
Och, nie, nie mogła się utopić. Wszyscy tylko nie ona, nie ta 
piękna   dziewczyna,   nie   jego   Shea,   w   której   kipiało   życie. 
Przecież w wodzie czuła się jak ryba.

Usłyszał,   że   woła   go   Michael   i   to   pozwoliło   mu   się 

opanować.   Odwrócił   się,   opisał   szybko   to,   co   zauważył,   i 
powiedział, że spróbuje pójść dalej tym tropem.

- Przynajmniej przez trzy najbliższe godziny nikt tu do nas 

nie przyleci. - Michael przekazał mu wieści z bazy. - Najlepiej 
będzie, jak weźmiemy, co tam trzeba do udzielenia pierwszej 
pomocy i sami spróbujemy ją znaleźć. Środki znieczulające są 
w apteczce. W sprzęcie ratowniczym znajdziesz też wysokie 
buty.   Wyruszyli   w   ciągu   pięciu   minut.   Simon   prowadził. 
Starając   się   przełamać   dławiący   go   strach,   szedł   szybko, 
wyciągając   buty   z   grząskiej   ziemi.   Zalewał   go   pot,   a   roje 

background image

czarnych muszek nie chciały się ani na moment odczepić, ale 
mało   go   to   wszystko   obchodziło.   Shea...   Musiał   odnaleźć 
Sheę.

W   miejsce   traw   pojawiły   się   wkrótce   gęste   pokłady 

jakichś zarośli o skórzastych liściach.

-   Może   powinniśmy   pójść   od   razu   nad   jezioro   - 

zasugerował. - Gotów jestem przysiąc, że tam właśnie poszła.

Z   trudem   przebrnęli   przez   splątane   poszycie,   by   po 

dziesięciu   minutach   wyjść   na   brzeg   jeziorka.   Simon   nie 
znalazł   jednak   nawet   śladu,   który   świadczyłby   o   obecności 
Shei. Wiało lekko, a woda miała ten sam brązowawy kolor co 
jezioro   przy   chacie   Jima;   gładka   toń   zdawała   się   mrugać 
szyderczo.

-   Przestań   się   zamartwiać   -   powiedział   stanowczo 

Michael.

- Shea niekoniecznie wszystkim musi się wydawać idealną 

kandydatką   na   żonę,   ale   nie   jest   głupia,   a   poza   tym   znam 
niewiele   osób,   które   tak   fantastycznie   pływają.   Nie   mam 
zielonego pojęcia, gdzie teraz jest, ale jestem dziwnie pewien, 
że nic jej nie grozi.

Simon popatrzył na niego martwym wzrokiem. Kocham 

Sheę, myślał przez cały czas. Kocham. To dlatego paraliżuje 
mnie strach.

Michael pociągnął go za rękaw i potrząsnął za ramię.
- Nie pływałaby w tym miejscu. Za dużo tu trzcin i mułu. 

Rusz się, idziemy dalej.

Dystans   dzielący   ich   od   następnego   jeziora   przebyli   w 

rekordowym   czasie.   Było   ono   o   wiele   większe;   w   połowie 
długości   miało   niewielką   plażę   i   obaj   zdecydowali 
jednogłośnie, że należy tam pójść. I rzeczywiście - na piasku 
odkryli ślad obecności Shei

-   odciski   sportowego   obuwia   i   bosych   stóp.   Nie   było 

natomiast ubrania. A więc - Simon pojął to nagle z uczuciem 

background image

ulgi, która sprawiła, że ugięły się pod nim kolana - nie utonęła 
w   tym   jeziorze,   gdzie   nikt   nie   usłyszałby   jej   wołania.   Bo 
przecież Shea pływałaby nago!

Rozejrzał się wokół, próbując sobie wyobrazić, co mogła 

robić   później.   Odświeżona   wyszłaby   ewentualnie   z   kąpieli, 
lecz do przybycia ratowników pozostałyby jej jeszcze dwie - 
trzy   godziny.   Schronienie   się   przed   prażącym   słońcem   w 
cienistym lesie było niemałą pokusą.

Im bliżej drzew, tym podłoże stawało się coraz twardsze - 

ginęły w nim wszelkie ślady. Na skraju lasu Michael zarządził 
postój.

- Mogła albo pójść tędy pod górę, albo też wejść do lasu - 

powiedział. - Powinniśmy się chyba rozdzielić... Umiesz się 
tym posługiwać? - zapytał, wyjmując dwa kompasy. Simon 
skinął głową. - Świetnie. Spotkamy się tutaj za dwie godziny. 
Którą drogę wybierasz?

Potok, który swoim nurtem zasilał jezioro, niknął w lesie 

po prawej; zza drzew dochodziło pluskanie wody o kamienie.

- Pójdę w górę strumienia - odparł Simon i zerkając na 

zegarek   dodał:   -   Do   zobaczenia.   -   Miał   żywo   w   pamięci 
pożegnanie z Sheą, kiedy mówiła właśnie „Do zobaczenia", 
zamiast zwykłego „Cześć".

Szedł   jakieś   pół   godziny,   gdy   nagle   na   kamiennym 

obrywie   nad   strumieniem   zauważył   świeżo   odarty   mech. 
„Shea!"   -   krzyknął   z   triumfem,   przekonany,   że   tędy 
przechodziła.   Ruszył   dalej,   ale   za   chwilę   przystanął.   Pień 
drzewa tuż przed nim był rozdarty, a ziemia wokół zryta. Tego 
z   pewnością   nie   mogła   zrobić   Shea.   Tak   zachowywały   się 
niedźwiedzie, czarne niedźwiedzie, a zwłaszcza ich samice z 
młodymi, znane z tego, że atakowały ludzi.

Przyspieszył   kroku   i   wytężył   wzrok   jak   myśliwy.   Nie 

zważając   na   nic,   przedarł   się   przez   niewielki   zagajnik 
świerkowy, łamiąc dolne gałęzie. Jim mówił mu, że tam, gdzie 

background image

są   niedźwiedzie,   trzeba   robić   jak   najwięcej   hałasu,   bo 
zaskoczone zwierzę bywa groźne.

Kiedy wreszcie wynurzył się z lasku, wyrosła przed nim 

majestatyczna, rozłożysta sosna, której igliwie zasłało ziemię 
miękkim, sprężystym kobiercem. W innych okolicznościach z 
pewnością   chciałby   ją   narysować.   I   jakby   się   do   tego 
przymierzał, przystanął na moment pod drzewem.  -  Shea! - 
zawołał.

- Simon? To ty? - Wątły głosik dobiegał gdzieś z góry.
- Shea? - powtórzył schrypniętym głosem, nie dowierzając 

własnym uszom.

Usłyszał   kichnięcie,   po   czym   na   głowę   sypnął   mu   się 

deszcz igieł.

- Jestem tutaj. Myślałam, że to znowu niedźwiedź.
- Nic ci nie jest?
Obszedł   drzewo,   aż   w   końcu   ją   zobaczył.   Siedziała 

wysoko, wciśnięta między gałęzie a pień sosny.

-   Jestem   podrapana   i   niemal   żywcem   zjedzona   przez 

komary. Potwornie chce mi się pić... To naprawdę ty? A może 
to mi się tylko śni?

Nigdy w życiu Simon tak się nie ucieszył na czyjś widok.
- To ja - powiedział. - Dlaczego nie odpowiadałaś na moje 

wołania?

- Musiałam przysnąć. Może dopiero teraz się obudzę.
Nic nie mogłoby powstrzymać uśmiechu, rozświetlającego 

twarz Simona.

- Długo tam siedzisz?
Z pewną trudnością podniosła zegarek do oczu.
-   Dwie   godziny   i   jedenaście   minut.   Przestraszyłam   się 

niedźwiedzia, dlatego tu jestem.

- Zejdziesz?
- Boję się - odpowiedziała szczerze. - Mam lęk wysokości. 

Jeśli do tej chwili Simon po prostu się cieszył, to teraz bawił

background image

się naprawdę świetnie.
- Nie wiadomo co gorsze: pilot z lękiem wysokości czy 

malarz, który już nie potrafi malować.

-   Nie   widzę   w   tym   niczego   śmiesznego   -   odparła   z 

godnością.   -   Kiedy   lecę   helikopterem,   mam   pod   nogami 
podłogę.

Jako nastolatek Simon miał ambicje chodzić po dachach 

lepiej niż kot. Obejrzawszy więc drzewo fachowym okiem, 
wciągnął się na jedną z niższych gałęzi, a następnie silnymi, 
ekonomicznymi ruchami wspiął się wyżej. Po chwili był już 
na wysokości Shei.

- Dzień dobry pani - powiedział. Uśmiechnęła się do niego 

niepewnie.

- Miło, że jesteś. Już się bałam, że będę tu siedzieć całą 

noc. Na jej szyi, pociętej przez komary  i muchy, zauważył 
plamki

zaschniętej   krwi,   a   we   włosach   paprochy   i   kawałki 

sosnowej kory.

- Kochana Sheo, ja także się cieszę, że cię wreszcie widzę. 

Zdążyłem   cię   już   niemal   pochować.   Czego   ja   sobie   nie 
wyobrażałem!   Że   się   rozbiłaś,   utopiłaś,   że   pożarł   cię 
niedźwiedź... Mam tylko nadzieję, że przynajmniej dobrze ci 
się pływało.

Shei zabłysły oczy.
-   Och,   fantastycznie!   I   w   dodatku   nie   podglądał   mnie 

żaden zbłąkany artysta.

Simon   usadowił   się   wygodniej   w   rozwidleniu   dwóch 

grubych gałęzi.

- Opowiedz mi o tym misiu.
- Szłam sobie cała zachwycona strumieniem i paprociami, 

gdy   zobaczyłam   tę   sosnę.   Jaka   piękna,   pomyślałam... 
Dlaczego się uśmiechasz?

- Bo dokładnie tak to sobie wyobrażałem. Mów dalej.

background image

-   Usiadłam   więc   pod   drzewem   i   zdrzemnęłam   się. 

Obudziło   mnie   jakieś   głośne   skrobanie...   jakby   niedźwiedź 
darł pazurami drzewo. Ze strachu błyskawicznie wlazłam na 
dolne gałęzie, a kiedy zobaczyłam wyłaniające się zza drzew 
zwierzę,   weszłam   wyżej.   Niedźwiedź   obszedł   polankę   i 
zniknął. Nie sądzę, żeby moja osoba w ogóle go interesowała, 
ale wiedziałam już, że nie wolno mi zejść na dół.

Simon odpiął bidon od paska i podał go Shei. Pociągnęła 

długi łyk, spryskała wodą twarz i ręce.

- Co teraz? - zapytała.
- Będę cię ubezpieczał. Schodzę pierwszy, a ty trzymaj się 

pnia. Spróbuj tylko nie patrzeć w dół.

- Ani mi to w głowie. - Shea najwyraźniej zbladła. Simon 

przytrzymał się mocniej, pomógł jej wstać i odwrócił

ją do siebie plecami.
- Uwaga. Stawiam nogę na niższej gałęzi. Zrób dokładnie 

to samo - pokierował nią łagodnie. - Lewa noga, raz.

Sztywna ze strachu opuściła nogę na gałąź i stanęła na 

niej.

- Znakomicie. A teraz prawa.
Gałąź po gałęzi sprowadzał ją na dół. Przez cały ten czas 

nie odezwała się ani słowem, ale napięcie w jej smukłym ciele 
mówiło samo za siebie. Parę metrów nad ziemią pośliznęła się 
na kawałku kory, sapnęła z przerażenia i przywarła ciałem do 
pnia.   Serce   biło   jej   tak   mocno,   że   Simon   wyczuwał   rytm 
ramieniem, którym ciasno ją opasywał.

- Nie pozwolę ci spaść, Sheo. To już niedaleko. Jeszcze 

trochę i będzie po wszystkim - zapewniał ją solennie.

Odpowiedział mu jedynie jej przyspieszony oddech.
-   Trzymaj   się   tych   dwóch   konarów   -   powiedział, 

ustawiając jej ręce. - Zejdę teraz sam, a potem cię stąd zdejmę. 
Dobrze?

background image

Kiwnęła   głową,   kurczowo   przytrzymując   się   drzewa. 

Musiał użyć wszystkich sił, żeby ściągnąć Sheę, a zarazem nie 
stracić   równowagi.   W  lewej  nodze  odezwał  się   ból.  Simon 
ocenił dystans dzielący ich od ziemi i powiedział:

- Skaczę. Trzymaj się, dopóki nie powiem, że i ty masz 

skakać. Uważaj!

Kobierzec   igliwia   przyjął   go   miękko.   Podniósł   się   i 

zawołał:

- Skacz!
Usłuchała go i wylądowała mu prawie na głowie. Simon 

przewrócił się i oboje potoczyli się po leśnym poszyciu. Leżąc 
na boku i przyciskając ją do piersi, czuł, że Shea się trzęsie. 
Przytulił ją mocniej i obsypał pocałunkami jej włosy.

- Już po wszystkim,  moje  kochanie. Nic ci nie grozi. . 

Wymruczała coś, czego nie zrozumiał, czuł za to ją całą

- ciepłą i miękką, taką, jaką ją zapamiętał.
- Myślałem - powiedział zmienionym z emocji głosem - iż 

umarłaś, że możemy cię nigdy nie odnaleźć... Nigdy w życiu 
tak się nie bałem. Shea! Och, Shea! Jakże ja ciebie kocham.

Znieruchomiała w jego ramionach, a potem oderwała się 

od jego piersi.

- Przestań, Simon! Proszę cię, nie mów takich rzeczy! - 

zażądała, lecz słowa same wyrywały mu się z ust.

- Wiedziałaś, że cię kocham... to tylko ja sam dobrze nie 

rozumiałem,   co   się   dzieje.   Pojąłem   to   dopiero   nad   tym 
pierwszym   jeziorkiem,   kiedy   opanowała   mnie   myśl,   że 
utonęłaś.

- Ale ja nie chcę, żebyś mnie kochał! - krzyknęła. Usiadła 

i   zaczęła   obciągać   na   sobie   kombinezon.   -   Wszystko 
popsujesz!

-   Czy   miłość   jest   w   stanie   cokolwiek   popsuć?   Miłość 

może wyłącznie wzbogacić to, co nas łączy.

background image

- Możesz sobie mnie kochać, ale ja nie kocham ciebie! - 

zaprotestowała gwałtownie. - Nie chcę! Do diabła ciężkiego, 
Simon,   chodźmy   już   stąd.  Jestem  wykończona,  umieram   w 
tym upale i mam tylko jedno życzenie: jak najszybciej znaleźć 
się u siebie w chacie.

Zawalonej   moim   malowaniem,   pomyślał   Simon   i   dodał 

zdenerwowany:

- Myślałem, że nie żyjesz. Czy ty tego nie rozumiesz? Czy 

ty w ogóle nie masz serca?

- Bardzo mi przykro, że stało się, jak się stało, i jestem ci 

głęboko   wdzięczna   za   to,   że   ściągnąłeś   mnie   z   tego 
potwornego drzewa. Ale ja ciebie nie kocham! Wracam teraz 
do helikoptera, a ty rób, co chcesz.

Dotknięty do żywego Simon przytrzymał ją za łokieć.
- Uważaj, co mówisz, Shea, bo jeśli tak się boisz, że się 

zakochasz, to możesz być spokojna, że na pewno nie będę z 
tobą   spał.   Pragnę   cię   właśnie   dlatego,   że   cię   kocham,   a   to 
oznacza, że powstaje między nami coś pięknego. Ale oboje 
musimy tego chcieć. Nie będę o nic żebrał, nie jestem jakimś 
parszywym psem, któremu rzuca się ochłapy.

- Dłużej tego nie zniosę! - krzyknęła rozpaczliwie Shea.
Pomknęła   przez   świerczki   w   stronę   wysokiego   brzegu 

strumienia. Zatrzymała się na głazach, a następnie ześliznęła 
w dół i zniknęła Simonowi z oczu.

Stał   przez   pewien   czas   nieruchomo.   Gdzieś   na   dnie 

świadomości   kołatała   mu   tylko   jedna   myśl   -   że   jeśli   Shea 
pójdzie w dół strumienia, to nie zabłądzi. I mógłby tak stać 
jeszcze godzinę, gdyby nie przyszło mu do głowy, że przecież 
mogłaby jednak znowu natknąć się na niedźwiedzia. Zszedł 
więc   z   kamieni   i   ruszył   brzegiem   potoku,   nie   zwracając 
najmniejszej uwagi na miękką zieleń paproci i mchów. Pod 
samym   lasem   nieoczekiwanie   zobaczył   Sheę.   Czekała   na 
niego. Spojrzała mu krótko w twarz i odwróciła wzrok.

background image

- Nie miałam pewności, którędy trzeba iść.
Rzeźba terenu sprawiała, że dwa helikoptery były z tego 

miejsca niewidoczne.

-   Musimy   zaczekać   na   Michaela   -  powiedział  Simon.   - 

Poszedł cię szukać na tamtym wzgórzu.

Kiedy   odbierała   od   niego   bidon   z   piciem,   zauważył   z 

goryczą, jak bardzo uważa, żeby go przypadkiem nie dotknąć. 
Usiadł   na   kamieniu   i   w   stanie   całkowitej   apatii   czekał   na 
Michaela, który wkrótce wynurzył się spomiędzy drzew. Shea 
wybiegła   mu   na   spotkanie.   Z   uczuciem   całkowitego 
wyobcowania Simon obserwował, jak serdecznie się witają i 
idą w jego stronę.

W   helikopterze   usiadł   z   tyłu.   Michael   doprowadził 

samolot do bazy, Shea złożyła raport i wyszła przed budynek, 
gdzie w samochodzie czekał na nią Simon.

- Zabiorę od ciebie swoje graty - powiedział, gdy wsiadła.
- Jak ci poszło malowanie?
- Dobrze.
Z   ostentacyjnym   westchnieniem   Shea   odchyliła   się   na 

oparcie   i   przymknęła   oczy.   Kiedy   Simon   skręcił   w   drogę 
dojazdową do jej chaty, wyprostowała się i mruknęła:

- Dzięki za podwiezienie... Jestem naprawdę zmęczona.
-   Zabiorę   tylko   parę   rzeczy   i   spadam   -   odparł   zimno, 

podając jej klucz.

Weszła do pokoju pierwsza. Nie dokończony Obraz stał 

na sztalugach. Shea krzyknęła z wrażenia i podeszła bliżej, nie 
odrywając oczu od mieniącego się żywymi barwami płótna.

Simon   namalował   Tiggera   i   Minnie   w   ogrodzie   pośród 

maków i nagietków. Centralne miejsce zajmował pies. Patrzył 
swoimi   brązowymi   oczami   na   Minnie.   Ogród   zalewało 
miękkie światło i chociaż Simon zdążył namalować jedynie 
twarz   Minnie   i   część   kwietnika,   czuło   się   głęboką   więź 

background image

łączącą kobietę z jej psem. Nie było w tym żadnego taniego 
sentymentalizmu.

- Wspaniałe - powiedziała cicho Shea.
Mruknął   coś   w   odpowiedzi,   składając   narzędzia   swojej 

pracy do pudła. Przełożył płótno na stół i złożył sztalugi.

-   Gdzie   będziesz   teraz   malował?   -   zapytała   z 

zakłopotaniem.

- W mieszkaniu Jima w Halifax.
Przyniósł dwa małe oleje z kuchni i zapakował je.
- Czy mogłabyś podwieźć mnie teraz do Jima?
- Oczywiście. - Przygryzła wargę. - Ten obraz to twoje 

wielkie zwycięstwo.

Zwycięstwo, które w tej chwili smakowało jak piołun.
- Musiałem zmienić technikę, ot co - oznajmił. - Zamiast 

farb olejnych należało użyć tempery. Jedźmy już.

- Po coś się we mnie zakochał?! - wybuchnęła Shea.
- Też bym wolał, żeby się tak nie stało - odparł ponuro, 

wziął pudło i ruszył w stronę drzwi, otwierając je przed sobą 
kopnięciem.

Jechali   w   milczeniu.   Z   niewysłowioną   ulgą   Simon 

stwierdził, że w domu Jima nie ma nikogo. Shea pomogła mu 
wnieść   rzeczy   do   środka,   a   potem   powiedziała   napiętym 
głosem:

-   No   to   dobranoc,   Simon.   Jeszcze   raz   za   wszystko   ci 

dziękuję.

- Cześć, Sheo - odpowiedział obojętnie.
Najwyraźniej   się   ociągając,   odwróciła   się   i   wyszła. 

Ustawił obraz na sztalugach, zaniósł pudełko z przyborami do 
swojego pokoju i wyszedł posiedzieć na werandzie.

Zagrał i oto wszystko stracił. Popełnił błąd, zakochując się 

w   dziewczynie,   która   bała   się   miłości.   Nie   potrafiła   go 
oddzielić   od   Tima   i   Nicolasa,   dwóch   mężczyzn 
potrzebujących   nie   tyle   prawdziwej   kobiety,   ile   kogoś,   kto 

background image

pasowałby do ich stereotypowych wyobrażeń na temat kobiet. 
On,   Simon,   kochał   ją   taką,   jaka   była   naprawdę.   Ale   Shea, 
uwikłana w swoją przeszłość, nie potrafiła tego zrozumieć. I 
dlatego go odrzuciła. I niech go piekło pochłonie, jeśli miałby 
żebrać o to uczucie.

background image

ROZDZIAŁ  DZIEWIĄTY
Tydzień   później   obraz   był   skończony.   Nie   odkładając 

pędzla, Simon przypatrywał mu się z pewnej odległości. Bez 
żadnej przesady - mógł sobie pogratulować. Była to najlepsza 
rzecz,   jaką   kiedykolwiek   namalował.   W   tym   prostokątnym 
obrazku   znalazło   się   wszystko,   co   uważał   już   u   siebie   za 
zaprzepaszczone: jakaś wewnętrzna uczciwość, współczucie i 
silna wola życia. Miał tylko nadzieję, że obraz spodoba się 
Minnie,   bo   przecież   -jak   na   ironię   -   mógłby   jej   bardziej 
odpowiadać   któryś   z   dwóch   olejnych   obrazków.   Jeszcze 
większą ironią było to, iż przygotowując portret, z którego w 
efekcie   był   dumny   i   który   gotów   był   podpisać   własnym 
nazwiskiem,   miał   pewność,  że  w   ten  sposób   usunie   jedyną 
barierę dzielącą go od Shei.

Nie   widział   jej   od   tygodnia   i   tęsknił   za   nią   tak 

rozpaczliwie,   że   aż   go   to   przerażało.   Nie   miał   pojęcia,   jak 
zdoła bez niej żyć. Dowiadywał się nawet, czy w najbliższym 
czasie są wolne miejsca w samolotach do Londynu, ale - choć 
mogło się to wydawać najlepszym rozwiązaniem - uznał, że 
Jimowi należy się z jego strony coś więcej niż nagły wyjazd.

Popatrzył na zegarek, zastanawiając się, czyby - skoro nie 

miał już nic do roboty - nie pojechać do Somerville. Czuł się 
kompletnie   wyjałowiony.   Było   to   naturalne   uczucie   po 
ukończeniu każdej dużej pracy, ale teraz miał wrażenie, że nie 
będzie w stanie znieść widoku chaty i jeziora, wiedząc, że na 
drugim   brzegu   jest   kobieta,   którą   kocha.   W   każdym   razie 
jeszcze nie dzisiaj.

Przez   godzinę   czyścił   pędzle   i   robił   porządki,   a   potem 

telefonicznie zamówił w chińskiej restauracji obiad z dostawą 
do domu. Wziął też prysznic, mając nadzieję, że gorący tusz 
zmyje   z   niego   zmęczenie.   Wycierał   się   już,   gdy   usłyszał 
dzwonek.   Z   ręcznikiem   na   biodrach   podszedł   do   drzwi, 
zapłacił   za   dostarczone   mu   danie   i   postawił   je   na   stole, 

background image

zmierzając do sypialni po dżinsy. Był już w połowie drogi, 
gdy ktoś zapukał. Może pokręcili coś w rachunku, pomyślał, 
zawracając na dywanie, i szybkim ruchem otworzył.

W progu stała Shea.
Serce   skoczyło   mu   do   gardła,   a   jej   widok   rozpalił   mu 

głowę.   Miała   na   sobie   dopasowaną   zielonkawą   sukienkę 
zapinaną z przodu na złoty zameczek, w uszach długie, złote 
kolczyki w kształcie listków, a włosy rozpuszczone. Cała ta 
wystudiowana elegancja była jednak czymś pozornym - pod 
maską makijażu kryła się twarz kobiety wstępującej na szafot.

Zanim   zdążył   cokolwiek   powiedzieć,   wyszeptała   jego 

imię i rzuciła mu się na szyję. Miękkość jej piersi, zapach 
perfum   i   ciepło   policzka   na   nagim   ramieniu,   napełniły   go 
gwałtownym   pożądaniem.   Kiedy   uniosła   twarz,   żeby   ją 
pocałował, zatrzasnął drzwi łokciem i przycisnął wargi do jej 
ust,   czując,   że   Shea   szaleje   tak   samo   jak   on.   Jej   skórzana 
torebka upadła na podłogę. Niewiele myśląc, Simon porwał 
Sheę na ręce i zaniósł do pokoju. Rzucił ją na łóżko i padł na 
nią,   obsypując   pocałunkami   jej   twarz,   szyję   i   włosy. 
Przyciągnęła go bliżej i nie miał najmniejszych wątpliwości, 
że pragnie go tak samo, jak on jej. Ręcznik zsunął mu się z 
bioder.   Zapragnął   wtedy   zobaczyć   Sheę   całą,   tak   jak   ona 
mogła go teraz widzieć. Pociągnął więc za suwak i odgarnął 
sukienkę,   odkrywając   z   zachwytem,   że   jest   pod   nią   naga. 
Kiedy   objął   wargami   różowy   sutek,   jęknęła   z   rozkoszy,   a 
potem   z   niezdarnym   pośpiechem,   który   jeszcze   bardziej 
rozpalił jego zmysły, próbowała zdjąć sukienkę przez głowę. 
Pomógł   jej,   a   następnie   przesunął   dłońmi   po   jej   ciele, 
odkrywając po raz kolejny płaski brzuch z muszelką pępka i 
napawając oczy widokiem pełnych, białych jak kość słoniowa 
piersi. Pochylił głowę w jednym z tych długich, pijanych ze 
szczęścia   pocałunków   i   poczuł,   że   biodra   Shei   zaczynają 
pulsować rytmem, który przyprawiał go o szaleństwo.

background image

- Shea - wymruczał. - Nie mam zabezpieczenia.
- Pomyślałam o tym.
Jej   ręce   z   zachwycającym   zawstydzeniem,   ale   i 

śmiałością,   przesunęły   się   po   wyprężonej   klatce   piersiowej 
Simona, opuściły się na pępek i zamarły niżej. Widziała jego 
zmienioną przez rozkosz twarz. Nie chciał pamiętać o tym, co 
niedawno sobie i jej przyrzekał, że nie będzie się z nią kochał. 
Nie chciał sobie uświadamiać, że jeszcze bardziej go to do niej 
przywiąże.   Rozwarł   jej   uda   i   pieścił   czule   tak   długo,   aż 
zaczęła się wić. Wtedy ją posiadł. Potem łagodnym ruchem 
położył się, bez słowa trzymając ją w objęciu. Jak to możliwe, 
pomyślał, żeby w jednym człowieczym ciele mieściło się tyle 
szczęścia. Shea oplotła go ramionami, przytuliła policzek do 
jego piersi i westchnęła z uczuciem całkowitego zaspokojenia. 
Nie powiedziała ani słowa. I tak być powinno, myślał Simon. 
Bo   słowa   nic   tu   nie   mogły   wnieść.   Ważna   była   tylko 
przepełniająca go radość - że oto trzyma w ramionach kobietę, 
którą kocha.

W końcu jednak podniósł głowę i oparł się na łokciu.
-   Należy   się   nam   medal   za   szybkość,   jeśli   już   nie   za 

finezję.

- Nie narzekam.
Uśmiech zniknął z twarzy Simona.
- Przyszłaś tu, żeby mnie uwieść.
- Tak - przyznała, a w jej pociemniałych oczach zobaczył 

niepewność.

Przypomniał sobie prowokacyjny zamek sukienki i to, że 

Shea nie miała nic pod spodem.

- Zaplanowałaś to na zimno?
- Nie! Miałam straszny tydzień, Simon. Nie mogłam jeść 

ani   spać,   myślałam   tylko   o   tobie.   To   było   tak,   jakby   coś 
zmuszało mnie, żebym do ciebie przyszła. Nie dawałam sobie 
rady. Nie miałam wyboru.

background image

- Wiesz, że cię kocham.
- Wiem... ale tak się bałam, że wyjedziesz bez pożegnania.
- Myślałem o tym.
- Bycie z tobą... tutaj, w ten sposób - powiedziała, skubiąc 

brzeg prześcieradła -jest jak lot helikopterem w ciemnościach. 
Cała wiedza staje się bezużyteczna. Muszę polegać wyłącznie 
na intuicji.

- I ze wszystkich sił starać się nie spaść.
- Dokładnie. - Podziękowała mu bladym uśmiechem. - No 

i właśnie, żeby pozostać przy tej metaforze, rozbiłam się.

- To zła metafora.
-   Wolałbyś,   żebym   zajmowała   się   czymś 

bezpieczniejszym,   żebym,   tak   jak   na   przykład   Sally,   była 
nauczycielką, prawda?

-   Tego   nie   powiedziałem.   Latanie   jest   częścią   twojego 

życia,   Sheo.   I   kiedy   mówię,   że   cię   kocham,   to   znaczy,   że 
kocham w tobie wszystko. Umiejętności i odwagę również. 
Jak mógłbym oddzielać te cechy i odzierać z nich ciebie? Nie 
potrafiłbym tego, nie chciałbym. Chociaż nie mam zamiaru 
udawać, że się o ciebie nie boję.

Przez   moment   przemyśliwała   to   w   milczeniu,   po   czym 

uniosła głowę.

-   Od   północy   mam   czterdziestoośmiogodzinny   dyżur. 

Mogą mnie wezwać w każdej chwili. Pager noszę w torebce.

Simon   powiódł   palcem   po   łagodnym   wzniesieniu   jej 

piersi.

- A zatem nie powinniśmy chyba tracić czasu.
Musiało   jej   to   sprawić   przyjemność,   gdyż  dostrzegł,   że 

przebiegł ją lekki dreszcz. Powiedziała jednak:

-   Jestem   okropnie   głodna.   A   przypadkiem   wiem,   że 

zamówiłeś   coś   u   Chińczyków.   Nie   musiałam   używać 
domofonu, bo weszłam właśnie za ludźmi z restauracji.

background image

- Wynika z tego, że masz większy apetyt na kurczaka niż 

na mnie - zażartował, pieszcząc ją.

Shea chwyciła go za rękę. Była poważna.
- Chcę, żebyś wiedział, że nigdy z nikim tak mi nie było. 

Miałam   dziwne   uczucie,   że   właściwie   już   nie   wiem,   gdzie 
kończę się ja, a gdzie się zaczynasz ty.

- A ja czułem się tak, jakby to był mój pierwszy raz. Jesteś 

nadal pewna, że mnie nie kochasz, Sheo?

Jak oparzona puściła jego nadgarstek.
- Tak. Jak najbardziej... Po prostu to wiem - upierała się 

nieskładnie. - Proszę cię, Simon, do niczego mnie nie zmuszaj.

A   jeśli   nigdy   go   nie   pokocha?   Co   wtedy?   Wielkim 

wysiłkiem woli Simon zdusił w sobie lęki.

- Moglibyśmy najpierw zjeść to chińskie danie, a dopiero 

potem znowu wrócić do łóżka... Do północy pozostało jeszcze 
sporo czasu. Co ty na to?

Widoczna   ulga,   z   jaką   Shea   przyjęła   tę   propozycję, 

niespecjalnie go uspokoiła. Znalazł dla niej jedną ze swych 
koszul, wciągnął szorty i przeszli do kuchni. Po drodze jednak 
Shea zauważyła sztalugi stojące przy drzwiach, które wiodły 
na   balkon.   Jak   zahipnotyzowana   podeszła   do   nich,   nie 
odrywając oczu od obrazu. Przez dłuższą chwilę milczała, aż 
poczuł wzbierające w nim napięcie. Obawiał się, że portret 
może  się  nie  spodobać  Minnie.  Co  jednak  będzie,  jeśli  nie 
zaakceptuje go Shea?

Tymczasem odwróciła się do niego oszołomiona.
-   Nie   znajduję   słów   -   powiedziała   miękko.   -   To   było 

przepiękne   jeszcze   przed   wykończeniem,   ale   teraz   jest   po 
prostu genialne. Minnie poprosiła cię o portret Tiggera, a ty 
namalowałeś całe jej życie... Tamte cienie, zasnuwające tył 
ogrodu,  mają  chyba przypominać  o  śmierci  -  śmierci   męża 
Minnie i jej psa... Ale na pierwszym planie malujesz kwiaty, 
każesz widzieć przede wszystkim radość życia...

background image

- Miło mi, że ci się podoba.
- Bardzo bym chciała pojechać z tobą do Minnie, kiedy 

będziesz jej to wręczał.

- Oczywiście, że pojedziemy razem. Gdyby nie chodziło o 

ciebie, w ogóle nie byłbym w stanie tego namalować.

- Moja osoba nie ma tu nic do rzeczy. To wyłącznie twoja 

sztuka, wiem o tym. Tak się cieszę!

Świadomość, że ktoś może cieszyć się z jego osiągnięć, 

była   dla   Simona   czymś   zupełnie   nowym.   Zwłaszcza   że 
chodziło   o   obraz,   który   był  owocem   trwającej   rok   walki   o 
samego siebie.

Posilali   się   na   balkonie   w   promieniach   zachodzącego 

słońca.   Simon   umył   trochę   malin,   otworzył   paczkę 
czekoladowych   cukierków   i   zrobił   kawę.   Podczas 
wykonywania   wszystkich   tych   prozaicznych   czynności 
przychwycił się na tym, że jego wzrok raz po raz zwraca się 
ku Shei, zatrzymując się to na jej piersiach kołyszących się 
pod   koszulą,   to   na   prześwitujących   delikatnie   przez   skórę 
niebieskich żyłkach na kolanie i kostce. I chociaż parę metrów 
od niego stały sztalugi, wiedział, że tym razem podsuwa mu te 
obrazy nie wyobraźnia artysty, a po prostu oko mężczyzny.

Słońce   zaszło   i   powietrze   zaczął   przenikać   chłód,   więc 

przenieśli   się   z   kawą   do   pokoju.   Shea   zwinęła   się   w   rogu 
kanapy. Śmiała się i dowcipkowała, lecz pozorom swobody 
zadawały kłam jej oczy, w których pojawił się niepokój.

-  Co cię tak niepokoi, Sheo? - zapytał Simon, dopijając 

kawę.   -   Czy   to,   że   się   kochaliśmy   i   dostałem   to,   czego 
chciałem? Że zjedliśmy razem kolację, żeby stało się zadość 
konwenansom, i że właściwie mogłabyś już wyjść?

- Też mi jasnowidz! - burknęła ze złością.
-   Powtarzałem   ci   już   do   znudzenia,   ale   powiem   raz 

jeszcze,   że   nie   jestem   Timem   ani   Nicolasem.   Zaczynam 
myśleć,   że   życia   mi   nie   starczy,   żebyś   uwierzyła,   że   cię 

background image

kocham. Zrozum, ani mi w głowie rzucać cię tylko dlatego, że 
czasem   będziesz   musiała   wyruszyć   w   drogę   o   jakiejś 
niemiłosiernie wczesnej godzinie. Albo że czasami spóźnisz 
się na obiad.

- Ale przyjechałeś tutaj tylko na lato.
- Za jakiś miesiąc będę musiał, wrócić do Londynu, żeby 

uporządkować   pewne   sprawy.   Jeśli   jednak   obraz,   który 
zrobiłem dla Minnie, nie okaże się moim łabędzim śpiewem, 
będę   mógł   pracować   tutaj,   i   to   nawet   lepiej   niż   tam.   - 
Uśmiechnął się złowieszczo. - Jeszcze mnie będziesz miała 
dosyć.

- Wracajmy do łóżka - szepnęła bez tchu.
Ciągle jeszcze ucieka, pomyślał z rozczarowaniem, które 

zabolało go jak świeża rana. Być może jednak los wymierzał 
mu w ten sposób jakąś sprawiedliwą karę. Oto on, który nigdy 
nie musiał się specjalnie wysilać, żeby zdobyć kobietę, gubił 
się, gdy chodziło o tę, którą naprawdę pokochał.

- Z miłą chęcią - odpowiedział.
Porwał ich wkrótce ten sam zaklęty wir jak za pierwszym 

razem. Ale potem Shea usnęła, wtulając się w niego ufnie. 
Przez pewien czas leżał, wsłuchując się w jej równy oddech, a 
potem poszukał ręką prześcieradła i okrył ją. Wymruczała coś, 
przytuliła się jeszcze mocniej i znowu ucichła.

Simon długo nie mógł zasnąć, jakby się obawiał, że jeśli 

zmorzy  go sen, to po przebudzeniu już jej nie zastanie. W 
końcu  jednak  usnął  i  zaraz  obudził  go  rytmiczny,  irytujący 
dźwięk. Telefon, przemknęło mu przez myśl, ale to nie był 
telefon.

- Pager! - Shea natychmiast usiadła na łóżku. - Gdzie moja 

torebka?

Nie czekając na odpowiedź, pobiegła do łazienki. Simon 

podrapał się po nie ogolonej brodzie. Za oknem wstawał świt. 

background image

Usłyszał   nagraną   wiadomość,   a   w   chwilę   potem   Sheę 
rozmawiającą przez telefon w kuchni.

- Tak... oczywiście... Będę o szóstej trzydzieści. - Rzuciła 

słuchawkę i wróciła biegiem do sypialni.

- Simon, czy mógłbyś coś dla mnie zrobić? Włóż coś na 

siebie i przynieś mi moją torbę z samochodu. Zaparkowałam 
tuż przed głównym wejściem. A ja tymczasem pobiegnę się 
wykąpać.

-   Wszystko   co   chcesz,   ale   najpierw   mnie   pocałuj   - 

powiedział łagodnie.

Shea pochyliła się, by pozbierać swoje ubrania.
-   Nie   ma   czasu.   Jakieś   czterdzieści   mil   od   Somendlle 

wybuchł   wielki   pożar.   Lasy   są   wysuszone   na   pieprz,   a   o 
deszczu nie ma nawet mowy.

- Uspokój się - perswadował Simon. - Las się nie spali w 

ciągu jednego pocałunku.

-   Potrzebna   mi   torba   -   powtórzyła   niecierpliwie   Shea. 

-Mam w niej swój kombinezon.

Poderwał się z łóżka i stanął przed nią nagi w bladym 

świetle świtu.

-  Wiesz   co?   A   może   Timowi   i   Nicolasowi   nie 

odpowiadała nie tyle twoja praca, ile fakt, że kiedy tylko ktoś 
zadzwonił   do   ciebie   z   bazy,   natychmiast   ich   gasiłaś   jak 
światło. Ja także...

- Simon - przerwała Shea, odwracając zieloną sukienkę na 

prawą stronę. - Jeżeli nie zamierzasz pójść po moją torbę, to 
zrobię to sama.

- Nie słuchasz mnie - ciągnął, dobitnie akcentując słowa. - 

Będę   bardzo   szczęśliwy,   że   mogę   przynieść   ci   torbę   i 
rozumiem, że musisz jechać. Autentycznie mierzi mnie jednak 
to, że traktujesz mnie jak jakiś stary mebel, chociaż jeszcze 
parę godzin temu kochaliśmy się ze sobą!

- Nie musisz krzyczeć - wycedziła zimno.

background image

Włożyła swoją skąpą jedwabną bieliznę, po czym sięgnęła 

po sukienkę. Widok ten obudził w Simonie tak rozpaczliwe 
pożądanie, jakby po raz pierwszy widział ją rozebraną. Gdy 
objął ją za ramiona, dotyk jedwabistej skóry rozpalił go do 
szaleństwa.

-   Idź się wykąp - polecił. - Przyniosę ci tę torbę. Ale 

jeszcze nie skończyliśmy.

Spojrzawszy na niego, wymaszerowała z pokoju.
- Kluczyki są w mojej torebce - burknęła i zamknęła za 

sobą drzwi łazienki.

Simon   wciągnął   na   siebie   szorty   i   koszulę,   w   której 

chodziła Shea, a potem zbiegł po schodach po torbę. Kiedy 
wrócił, wszedł do kuchni, żeby zaparzyć kawę. Shea dołączyła 
do niego po paru minutach. W lotniczym kombinezonie i z 
włosami zaplecionymi w warkocz wyglądała bardzo surowo.

- Nie mam już czasu na kawę - powiedziała, najwyraźniej 

siląc się na grzeczny ton. - Wypiję ją w bazie przed odlotem. 
Bywaj! - I jakby z obowiązku nadstawiła twarz do pocałunku.

Ale Simon nawet się nie poruszył.
- Tej nocy kochaliśmy się ze sobą, Sheo. Po raz pierwszy. 

Nie   zachowuj   się   wobec   mnie   tak,   jakbym   był   pierwszym 
lepszym   przypadkowym   znajomym,   którego   dopiero   co 
poznałaś.

- Prywatne życie i praca to są dwie różne sprawy. Nie 

rozumiesz?

-   Rozumiem   przede   wszystkim   to,   że   najgorsze,   co 

moglibyśmy   zrobić   przed   twoim   odlotem,   to   się   pokłócić. 
Rozumiem też, że nie możesz śnić o mnie  na jawie, kiedy 
lecisz na patrol, a zwłaszcza wtedy, gdy pod tobą palą się lasy. 
Ale   nie   rozumiem,   dlaczego   twoje   surowe   zasady   mają 
doprowadzać   do   sytuacji,   w   której   traktujesz   mnie   jak 
powietrze. Czy ty tego nie pojmujesz?

Simon wyglądał tak, jakby wyczerpał mu się zapas słów.

background image

- Sama już nie wiem, co rozumiem - oznajmiła z rozpaczą 

Shea.   -   Nie   rozumiem   nawet   samej   siebie.   Muszę   iść,   bo 
inaczej się spóźnię.

Kiedy   wybiegła   z   kuchni,   stanął   w   progu,   patrząc,   jak 

podnosi   torbę   i   przechodzi   przez   pokój.   W   drzwiach 
mieszkania, jakby przez moment się zawahała, zaraz jednak 
odrzuciła głowę i wyszła.

Mógł ją zatrzymać. Mógł objąć ją ramionami i zacałować 

na śmierć. Ale na co by się to zdało? Była głucha na wszystko, 
co mówił.

Następnego   popołudnia   Sally   przywołała   Simona   z 

nabrzeża, gdzie wylegiwał się w słońcu po długiej kąpieli w 
jeziorze.

- Dzwonią z bazy helikopterów. Ktoś chce z tobą mówić
- powiedziała, kiedy szedł ścieżką.
Nagle   pomyliły   mu   się   kroki.   Zastanawiając   się,   czy 

kiedykolwiek nauczy się nie bać takich telefonów i czy bardzo 
to po nim widać, wszedł do domu i podniósł słuchawkę.

- Halo - powiedział.
- Mówi Bill Dugan. Poczekaj chwilę, Simon. Łączę cię z 

Sheą.

Głos, który usłyszał po chwili, brzmiał nienaturalnie i był 

bardzo odległy.

- Simon? Słuchaj, będę w Halifax, bo muszę tam odwieźć 

małego chłopca do szpitala. Moglibyśmy zjeść razem szybką 
kolację,   jeśli   cię   to   oczywiście   interesuje.   Przez   kilka 
najbliższych dni na pewno nie wyrwę się do domu.

-   Gdzie   i   kiedy?   -   zapytał,   pojmując   od   razu,   że   Shea 

szuka zgody.

Wymieniła nazwę restauracji w pobliżu szpitala.
- Może o piątej? Będę musiała wracać przed zmrokiem. 

Simon ustalił z Jimem, że następnego dnia pojadą razem na

background image

miejsce pożaru, żeby pomóc w walce z żywiołem, ale z 

jakiegoś powodu nie chciał o tym mówić Shei.

- W porządku. Bezpiecznego lotu.
Odłożył słuchawkę i zwierzył się Sally ze swoich planów. 

Sally oczywiście się ucieszyła. Taką już miała naturę - chciała, 
żeby inni byli tak samo szczęśliwi jak ona.

- Możesz wziąć samochód, bo Jim ma teraz ciężarówkę
- oświadczyła z entuzjazmem. - Co prawda grat nie jest do 

końca sprawny, ale niech mnie kule biją, jeśli pamiętam, co 
należało naprawić.

Podziękował   i   ubrał   się   w   rekordowym   czasie.   Bez 

problemu uruchomiony samochód, wytelepał się z podjazdu, 
jak zawsze wlokąc za sobą spaliny. Ale już na szosie oklapł. 
Simon zorientował się szybko, że naprawy wymaga tłumik. 
Mając   nadzieję,   że   mimo   wszystko   jakoś   dociągnie   do 
Halifax,   ruszył   wolno   w   stronę   miasta.   Miał   przed   sobą 
jeszcze około dwudziestu minut drogi, gdy samochód zaczął 
uparcie   przechylać   się   na   jedną   stronę.   Okazało   się,   że   w 
przednim kole siadła opona. Klnąc na czym świat stoi, Simon 
wyciągnął   z   zakurzonego   bagażnika   zapasowe   koło   i 
podnośnik,   patrząc   z   wściekłością   na   swoje   spodnie,   które 
momentalnie   przestały   być   białe.   Podniósł   samochód, 
dźwignął   leżące   na   ziemi   zapasowe   koło,   gdy   nagle   się 
zorientował,   że   było   ono   również   przebite.   Dziesięć   minut 
zajęło   mu   oznakowanie   samochodu,   dalsze   dziesięć   dojazd 
autostopem do najbliższego warsztatu naprawczego i kolejne 
dwadzieścia oczekiwanie na jego właściciela, którym okazał 
się   dobroduszny   człowiek   imieniem   Jethro.   Na   pytanie   o 
telefon,   odpowiedział,   że   telefon   co   prawda   jest,   ale   się 
popsuł.

- Panie, ich obchodzi tylko to, żeby płacić podatki - rzekł, 

spluwając precyzyjnie do kanału. - Może się i trochę grzebię 
przy papierkach, ale czy te urzędasy to zrozumieją? Panie... 

background image

Nic ich nie obchodzi. Dawaj forsę i wynocha. W tym kraju 
nigdy nie będzie dobrze, bo ci, co rządzą, nie mają za grosz 
poczucia humoru.

Marząc o tym, żeby móc zadzwonić do restauracji, Simon 

niecierpliwie czekał, aż Jethro naprawi oponę. Na szczęście na 
tej   robocie   znał   się   lepiej,   niż   na   płaceniu   rachunków. 
Podwiózł   Simona   do   pozostawionego   samochodu, 
błyskawicznie   wymienił   koło,   zainkasował   pieniądze   i 
przyjaźnie szczerząc zęby odjechał.

Spóźniony już o ponad godzinę, Simon rwał do miasta jak 

szalony.   Był   duży   ruch   i   miał   trudności   ze   znalezieniem 
miejsca do zaparkowania. W restauracji, która miała wystrój 
upodobniający   ją   do   francuskiej   kawiarni,   wszystkie   stoliki 
były zajęte.

- Kogoś pan szuka? - powitała go uprzejmie hostessa w 

czarnej mini.

-   Tak.   Kobiety   w   lotniczym   kombinezonie,   blondynki. 

Powinna się tu była zjawić jakąś godzinę temu... Spóźniłem 
się - dodał, choć było to oczywiste.

- Była tutaj, pamiętam. Przyszła nie dalej niż dwadzieścia 

minut temu. Rozejrzała się i wyszła.

A zatem Shea także się spóźniła! Od razu zrozumiał, co 

się   stało.   Z   pewnością   miała   opóźnienie.   Kiedy   w   końcu 
dotarła do restauracji, doszła do wniosku, że nie chciało mu 
się   na   nią   poczekać.   Zły   traf   utwierdził   ją   tylko   w   jej 
najgorszych przeczuciach.

Wyszedł   z   restauracji   i   przebiegł   przez   ulicę.   Szpital 

znajdował się zaledwie parę budynków dalej. Przy odrobinie 
szczęścia   mógł   jeszcze   zastać   tam   Sheę.   Może   poszła   coś 
przekąsić? W szpitalach przecież na ogół są jakieś kawiarnie.

Kawiarenka   rzeczywiście   była   i   to   pełna   ludzi,   ale   nie 

znalazł tam Shei. W recepcji powiedziano mu, że helikopter 
odleciał kwadrans temu.

background image

ROZDZIAŁ  DZIESIĄTY
Rankiem   następnego   dnia   Simon   i   Jim   pojechali 

ciężarówką na miejsce pożaru. Baza mieściła się w budynku 
domu   kultury   wyposażonym   w   kuchnię.   Biuro   komendanta 
straży, Chestera, znajdowało się na estradzie, podczas gdy w 
głównej   sali   wydzielono   jadalnię   i   miejsce   do   spania. 
Składając swój sprzęt, Simon zastanawiał się nad tym, gdzie 
spała Shea. Zaraz też dowiedział się, że obaj z bratem zostali 
przydzieleni   do   brygady,   której   zadaniem   było   wycięcie 
przesieki.

Ten   dzień   miał   zapamiętać   na   zawsze.   W   czasie 

pierwszego   pożaru   bał   się,   ale   i   znalazł   w   nim   coś 
inspirującego.   Ten   natomiast   był   po   prostu   przerażający. 
Gorący, suchy wiatr rozniecał ogień. W niebo biły rozżarzone 
kłęby   dymu.   Za   każdym   porywem   wiatru   płomienie 
przeskakiwały z drzewa na drzewo. Było straszliwie gorąco, 
panował ogłuszający hałas, gryzący dym wciskał się wszędzie.

Przez cały dzień Simon posługiwał się piłą, idąc krok w 

krok za spychaczami, które przedzierały się przez kamieniste 
podłoże,   wyorując   drogę.   Kiedy   wreszcie   przyszła   pora   na 
lunch,   ociekał   potem   i   czuł   wszystkie   mięśnie.   Miniony 
tydzień, który przeznaczył na malowanie portretu, rozłożył go 
kondycyjnie. Zupełnie sflaczałem, pomyślał smętnie, położył 
hełm   na   ławce   i   otarł   spocone   czoło.   Jakkolwiek   by   było, 
Steve   i   Joe,   którzy   razem   z   innymi   przyszli   coś   zjeść, 
przywitali   się   z   nim   bardzo   serdecznie.   Podczas   posiłku 
słyszeli   też   dwa   latające   bez   przerwy   helikoptery   -   Bella   i 
niebieską maszynę Shei.

Po   posiłku   Simon   położył   się   w   pachnących   słodko 

paprociach i pozwolił sobie na piętnastominutową drzemkę, 
która bardzo go wzmocniła. Około piątej zrobili przerwę na 
kawę, a potem znów pracowali aż do zmierzchu ręka w rękę z 
miejscową brygadą strażacką. Strażacy, wyposażeni w długie 

background image

węże, bezustannie polewali wodą las po drugiej stronie drogi. 
Mimo kłębów dymu zasuwającego niebo, zachodzące słońce 
wydawało się purpurowe jak krew. Wiatr stopniowo uspokajał 
się. Skaczące w jego porywach płomienie lizały coraz niższe 
warstwy   lasu,   aż   wreszcie   przysnęły,   niczym   ogromne, 
zmęczone zwierzę, gotowe lada moment zerwać się do ataku - 
groźne i nieobliczalne w swoich zamiarach.

Kiedy   wrócili   do   obozu,   dowiedzieli   się,   że   z   tutejszej 

szkoły, położonej niedaleko drogi, przyszła dobra wiadomość: 
zapowiadano   burzę.   Ten   dzień   wyczerpał   wszystkie   siły 
Simona.   Ściągnął   buty,   powiesił   pomarańczowy   ochronny 
kombinezon i hełm na Wieszaku w szatni i rzucił okiem w 
lustro. Miał brudną twarz, koszulka lepiła mu się do piersi, 
wolałby nie wąchać swoich skarpet.

Żeby   wyjąć   świeże   ubranie   ze   sportowej   torby,   musiał 

przejść   przez   stołówkę.   Ledwie   tam   wszedł,   zobaczył  Sheę 
rozmawiającą z Michaelem. Pilot machnął mu ręką, a wtedy 
Shea   podniosła   wzrok,   idąc   za   jego   spojrzeniem.   Musieli 
gawędzić o czymś wesołym, bo była uśmiechnięta. Raptem 
uśmiech   ten  zniknął  jak   z  twarzy   aktorki  w   niemym  kinie. 
Widelec Shei zadźwięczał o talerz.

Simon nie chciał z nią rozmawiać teraz, kiedy był brudny, 

głodny   i   zmęczony.   To,   co   miał   do   powiedzenia,   mogło 
poczekać. Zniknął więc czym prędzej za kotarą oddzielającą 
stołówkę   od   sypialni,   wyjął   czyste   ubranie   i   poszedł   pod 
natrysk.   Kiedy   zmywał   z   siebie   brud,   miał   uczucie 
nieopisanego luksusu, błogosławiąc los za to, że istnieje coś 
takiego jak woda i mydło.

Jadł   obiad   ze   Steve'em,   Joem,   Charliem   i   Jimem.   Shea 

tymczasem   grała   w   karty   z   jakimiś   dwoma   chłopakami   z 
brygady.   Być   może   uważa,   że   otaczając   się   mężczyznami 
stworzy między sobą a mną dystans, myślał, pochylając się 
nad   pieczonym   indykiem.   Postanowił   nie   śpieszyć   się   z 

background image

jedzeniem.   Wziął   sobie   jeszcze   kawę   i   pyszną,   cytrynową 
bezę. Delektował się deserem przez jakiś czas, po czym wstał 
i nie śpiesząc się podszedł do stolika karciarzy.

Przez   kilka   minut   przyglądał   się   grze,   aż   zrozumiał   jej 

zasady,   i   dopiero   wtedy   przysunął   sobie   krzesło   i   usiadł 
naprzeciwko Shei. Skinęła mu chłodno głową i jakby przestała 
go zauważać. W porządku, pomyślał Simon, biorąc karty od 
rozdającego.   Jeśli   tak   zamierzasz   grać,   to   już   moja   w   tym 
głowa, żebyś mnie zauważyła.

Od dzieciństwa miał smykałkę do kart. Wyrobiła ją w nim 

matka, a udoskonaliła ulica, gdy jako dziesięciolatek włóczył 
się z chłopakami. Tym razem nie zamierzał stosować wobec 
Shei   żadnej   taryfy   ulgowej.   Trzeba   zresztą   przyznać,   że 
bardzo szybko zorientowała się w sytuacji. Na jej policzkach 
wystąpiły rumieńce, a oczy chmurniały coraz bardziej, gdy raz 
za razem przebijał atutem jej asy i robił sztuczkę za sztuczką. 
Grała zbyt dobrze, żeby poddać się bez walki, lecz Simon miał 
w tej grze swój nadrzędny cel i, jak to czasem bywa w takich 
wypadkach, trafiła mu się fantastyczna karta.

W   ostatnim   rozdaniu   zmiótł   wszystko   jedną   kartą. 

Zgromadzonej wokół stolika widowni, której uwagi nie mogło 
ujść   to,   że   dzieje   się   coś   niezwykłego,   zaparło   dech   w 
piersiach.

-   Mam   słówko   do   Shei   -   rzekł   w   absolutnej   ciszy, 

przebiegając wzrokiem po otaczających stół ludziach. - Jeśli 
się nie pogniewacie, to chciałbym porozmawiać z nią w cztery 
oczy.

Jak jeden mąż bez słowa podnieśli się ze swych miejsc i 

odeszli, pozostawiając ich dwoje w okrążeniu pustych krzeseł.

- Jak śmiałeś tak mnie poniżyć wobec tych facetów?! - 

wybuchnęła szeptem. - Ja z nimi przecież pracuję.

- Ja również. - Uśmiechnął się leniwie, odchylając się w 

krześle   i   wsadzając   kciuki   za   pas   jak   bohaterowie   filmów 

background image

kowbojskich, które uwielbiał jako chłopiec. - Grasz w karty 
zupełnie nieźle.

Shea zacisnęła palce na krawędzi stolika.
- Ani mi się śni siedzieć tutaj i wysłuchiwać tych twoich 

bredni! - zaczęła, ale głos Simona jak bicz przeciął przestrzeń 
między nimi.

- Daruj sobie, Sheo. Jest coś, co mimo wszystko muszę ci 

powiedzieć.

- A niby co? - warknęła blada jak ściana, opierając się 

plecami   o   krzesło.   -   Chcesz   mi   pokazać,   kto   tu   rządzi? 
Myślałam, że jesteś ponad to, że stać cię na coś więcej.

- Widocznie źle mnie oceniłaś. Pewnego ranka uciekłaś 

ode mnie, teraz więc moja kolej, by ustalić reguły gry.

- To nie jest gra - gwałtownie sprzeciwiła się Shea - więc 

nie będziemy niczego ustalać. Jesteś taki sam jak tamci dwaj - 
nie poczekałeś na mnie wczoraj w restauracji. Spóźniłam się 
trzy kwadranse, ponieważ helikopter....

- Posłuchaj! - przerwał, opuszczając przednie nogi krzesła 

na   podłogę   i   przechylając   się   całym   ciałem   przez   stół.   - 
Złapałem   gumę.   Do   restauracji   dojechałem   z   ponad 
godzinnym opóźnieniem. Rozumiesz?

Patrzyła   na   niego   szeroko   otwartymi   oczami   i   przez 

chwilę   miał   głupie   wrażenie,   że   widzi   wszystkie   jej   myśli. 
Uprzedzając to, co, jak sądził, zamierzała zaraz powiedzieć, 
wyjaśnił szybko:

- Zapasowe koło też było przebite, a do warsztatu miałem 

kawał drogi. Bardzo zabawny dżentelmen, imieniem Jethro, 
naprawiał   mi   oponę,   ględząc   przy   tym   o   porządkach   w 
naszym kraju. Przyjechałem na miejsce dwadzieścia minut po 
tobie, a kiedy pognałem prosto do szpitala, dowiedziałem się, 
że już odleciałaś.

-   Nigdy   bym   nie   pomyślała,   że   możesz   się   spóźnić   - 

powiedziała słabym głosem.

background image

-  Jakże by inaczej? - Simon bezzwłocznie przystąpił do 

ataku.

- Nie ufasz mi,  prawda?  Zobaczyłaś, że mnie  nie ma  i 

natychmiast doszłaś do wniosku, że nie mogę ścierpieć twojej 
pracy, i odleciałaś do bazy. Zapytałaś chociaż hostessę, czy 
tam byłem?

Shea potrząsnęła głową.
- Uznałam, że to nie ma sensu.
Simon bezlitośnie wykorzystał swoją przewagę.
- To tyle na temat zaufania, Sheo. Bóg jeden wie, że nasz 

związek   nie   będzie   łatwy;   obdarzył   nas   oboje   zbyt   silną 
osobowością, żeby mogło być inaczej. Jeśli więc nie będziemy 
sobie wzajemnie ufać, to jesteśmy w ogóle bez szans.

- A kto mówi o jakiejś szansie? I na co?
- Przecież sama do mnie przyszłaś, tam w Halifax.
- Owszem. - Przymknęła oczy. - Przyszłam. Mój ojciec 

mawiał,   że   najpierw   należy   pomyśleć,   a   dopiero   potem 
działać.

Jej słowa dotknęły go do żywego.
- Chcesz mi powiedzieć, że tego żałujesz? Żałujesz, że się 

kochaliśmy?

- Nie! Tego nie mówię! - Położyła mu rękę na ramieniu.
-   Ale   nie   przewidziałam,   do   czego   to   mnie   może 

prowadzić. Nie pomyślałam, że moja praca może się kłócić z 
twoim istnieniem. W ogóle o tym nie myślałam!

- Ależ to się wcale nie musi ze sobą kłócić! To się da 

pogodzić! - zaoponował z całą mocą.

- Bardzo bym chciała w to uwierzyć - szepnęła.
.- Musisz mi zaufać, Sheo. Nie możesz uciekać za każdym 

razem, kiedy przyjdzie ci do głowy, że chcę cię zostawić. I nie 
wolno   ci   traktować   mnie   jak   przygodnego   znajomego,   gdy 
tylko zadzwonią z bazy.

background image

- Wiem, że tego ranka, kiedy miałam dyżur, zachowałam 

się   podle.   Nie   wiedziałam,   jak   sobie   z   tym   wszystkim 
poradzić.

-   Jeden   pocałunek,   nawet   najdłuższy,   nie   zmieniłby 

kierunku ognia. A ja czułbym się o niebo lepiej.

- Ja też - przyznała cicho. - Potem przez cały dzień czułam 

się okropnie. I dlatego wczoraj zatelefonowałam do ciebie.

Jej   uczciwość   przejęła   go   do   głębi.   Natychmiast 

wyparował z niego cały gniew.

- Zaraz cię chyba pocałuję - oznajmił. - Żeby nadrobić 

zaległości.

Shea   szybko   rozejrzała   się   po   sali;   trudno   było   nie 

zauważyć   błyskawicznie   odwracających   się   głów   i   nagłego 
ożywienia rozmów.

-   Wystarczy   już   tego,   co   zrobiłeś   -   powiedziała.   - 

Prawdopodobnie wszyscy wszystko słyszeli.

Simon wstał i obszedł stolik.
- Chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że jesteś moja. Poderwała 

się na nogi i wbiła w niego ostrzegawcze spojrzenie.

- Jesteś jak spychacz, Simon - oświadczyła. - Miażdżysz 

wszystko, co napotkasz na swej drodze.

-  A  myślałem   już,   że   ogień   został   spacyfikowany   - 

uśmiechnął się, ujmując jej twarz w dłonie i patrząc na nią z 
góry.

- Masz takie niebieskie oczy - zauważyła. - Są absolutnie 

genialne.   Lepiej   się   dobrze   zastanów   nad   konsekwencjami, 
zanim mnie pocałujesz.

- Chcesz znowu podsycić ogień? - Zaśmiał się otwarcie. - 

Niezbyt to rozsądne z twojej strony.

-   Pożar   niekiedy   rozpala   się   od   nowa   sam.   Nie   uczyli 

ciętego na kursie?

- Nie wszędzie. I nie w każdym lesie - mruknął Simon i 

pochylił głowę.

background image

Nie był to ani krótki, ani szczególnie cnotliwy pocałunek, 

kiedy więc wreszcie oderwali się od siebie, po chwili pełnej 
uznania   ciszy   rozległy   się   pohukiwania   i   brawa.   Shea   w 
swoim poplamionym sadzą kombinezonie złożyła wszystkim 
drwiący ukłon i oblana pąsem usiadła.

- A co na bis? - zapytała, przepuszczając karty między 

palcami.

- Bisu nie będzie. Tutaj nie da się tego zrobić.
- Kiepsko.
- Powinniśmy się oboje pomodlić o deszcz - podsumował 

zwięźle, usiadł i wziął od niej talię. - A tymczasem pokażę ci 
kilka sztuczek, jakich nauczyła mnie matka.

Okazało się, że jest więcej chętnych, żeby to zobaczyć. Do 

stolika ściągnęła spora gromadka i dopiero po północy zaczęto 
się   zbierać   do   snu.   Shea   miała   nocować   w   spartańskich 
warunkach, w maleńkiej garderobie za sceną. Pocałował ją na 
dobranoc możliwie jak najpowściągliwiej.

-   Zanim   uśniesz   -   szepnął   jej   do   ucha   -   powtórz   sobie 

dziesięć   razy:   „Simon   nie   jest   Timem   ani   Nicolasem". 
Zrozumiałaś?

- A gdybyś się był wczoraj nie spóźnił, to poczekałbyś na 

mnie?

- Tak.
- Zaufanie to wielkie słowo - westchnęła Shea.
- Zaufanie i miłość - dodał. - Niewiele jest słów, które 

ważą aż tyle.

Układając   się   do   snu   na   wąskiej   leżance   miał   przed 

oczami zakłopotaną twarz Shei.

Obudził się skoro świt. Czuł, że już nie zaśnie, toteż jak 

najciszej,   żeby   nie   pobudzić   śpiących,   wstał   i   wyszedł   na 
zewnątrz.

Las   palił   się   w   odległości   około   ośmiu   kilometrów   od 

bazy,  lecz   gryzący   dym  przenikał   powietrze   i   czuło   się   go 

background image

wszędzie. Simon usiadł na kamiennych schodach, rad, że ma 
parę minut tylko dla siebie. Przejęła go nagle świadomość, jak 
wiele zmieniło się w jego życiu przez ostatnie dwa miesiące. Z 
londyńskiej   pracowni   i   wygodnego   domu   letniskowego   w 
Sussex zawędrował oto w niebezpieczne lasy oraz w ramiona 
kobiety, która bała się mu zaufać.

Siedział tak jakiś kwadrans, gdy usłyszał, że ktoś biegnie 

przez trawnik. Poderwał się na nogi i zajrzał za róg budynku. 
Zobaczył Sheę.

- Co ty tu robisz? - zapytał.
Miała na sobie sprane dżinsy i różowy podkoszulek. Jej 

włosy były mokre i potargane. Oddychała ciężko, jakby biegła 
całą   drogę   od   pryszniców.   Simon   zmrużył   oczy   i   podszedł 
bliżej.

- Stało się coś?
- Nie, nie, ja tylko... - bąkała zmieszana.
Na jej przedramieniu widniały czerwone ślady.
- Ktoś cię niepokoił? - domyślił się Simon. Popatrzyła na 

niego bokiem i odpowiedziała niechętnie:

- Everett. Był tam. On...
- Everett? Skinęła głową.
- Nie nocuje w bazie, bo ma w wiosce krewnych. Łaził 

koło pryszniców, kiedy stamtąd wyszłam. Daj spokój, Simon. 
Jeszcze mu coś zrobisz... Sama sobie z nim poradzę.

- Gdzie on teraz jest?
- Nie mam pojęcia, a gdybym nawet wiedziała, to i tak nie 

powiedziałabym ci tego. Oznajmiłam mu, że jeśli jeszcze raz 
dotknie mnie choćby palcem, to naślę na niego policję za to, 
że zrzucił wtedy na ciebie ten głaz. Nieźle się wystraszył i dał 
mi spokój.

- Niech no tylko spotkam tego łobuza, to zapowiem mu 

dokładnie to samo - powiedział Simon z zimnym błyskiem w 

background image

oczach - ale przedtem dam mu w gębę tak, że się nie pozbiera. 
Uderzył cię?

- Wystraszył mnie, nic więcej. A w ogóle to po co my o 

nim   rozmawiamy,   skoro   jakimś   cudem   możemy   być   przez 
pięć minut sami.

- Znowu chcesz mnie uwieść?
- Pięć minut nie wystarczy.
- Ale spróbować nie zawadzi.
Przyciągnął   ją   do   siebie,   powiódł   delikatnie   palcem   po 

zaczerwienionych  miejscach,   po   czym  z   ogromną   czułością 
przywarł do nich ustami.

Położyła rękę na jego ciemnych, gęstych włosach.
- Nigdy nie wiem, co zaraz zrobisz - wyznała wzruszonym 

głosem.

Podniósł głowę i zobaczył, że Shea ma łzy w oczach.
-   Kocham   cię,   Sheo   -   powiedział   i   aż   się   przestraszył 

swoich słów.

Czy   można   było  aż  tak   kochać   jedną   kobietę?   Czy   nie 

kusił złego losu?

-   Uważaj   dzisiaj   na   siebie,   dobrze?   -   poprosiła,   jakby 

czytając w jego myślach. - Nie podoba mi się ten pożar. Mam 
złe przeczucia.

Pocałował ją szybko.
- Wejdźmy do środka, napijemy się kawy - zaproponował. 

Wolał już obecność ludzi, hałas i bałagan niż tę nienaturalną

ciszę świtu. Nawet ptaki nie śpiewają, pomyślał z jakimś 

zabobonnym lękiem. Dreszcz przeszedł mu po plecach.

Po   śniadaniu   Shea   wyszła,   żeby   doglądnąć   spraw 

związanych   z   tankowaniem   paliwa.   Brygada   Simona 
natomiast otrzymała nowe instrukcje. Komendant oświadczył:

- Posyłam was, chłopaki, wszystkich jak tu jesteście, oraz 

jeszcze jedną brygadę na nowe miejsce. Pożar - pokazał na 
terenowej   mapie   -   rozszerza   się   w   kierunku   domku 

background image

myśliwskiego, który chcemy uratować. Będziecie pracowali z 
tej   strony   drogi   przeciwpożarowej,   helikoptery   zaś   będą 
zrzucać wodę najbliżej jak się da. Ani na chwilę nie wolno 
wam   stracić   kontaktu   z   dowódcą   brygady.   Zrozumiano?   - 
Zwinął mapę. - Powodzenia!

Ta druga brygada miała iść przed nimi. Należał do niej 

również Everett. Miał głupią minę, gdy zobaczył Simona. W 
innych   okolicznościach   mogłoby   się   to   nawet   wydawać 
śmieszne, ale nie teraz. Simon czuł, że dłonie same zaciskają 
mu się w pięści, i kosztowało go sporo wysiłku, żeby skupić 
się i słuchać instrukcji, jakie wydawał Steve. Ale w końcu 
miał mieć Everetta w swoim zasięgu przez cały dzień. Nie 
było powodu się śpieszyć. To, co na terenowej mapie mogło 
się wydawać łatwe do przejścia, okazało się w praktyce nie 
takie znowu proste. Teren usiany był ostrymi kamieniami i 
poprzecinany   jarami   zarośniętymi   splątanymi   kłębami 
paproci.   Ludzie   skupili   się   na   poszerzaniu   przesieki   i 
oblewaniu wodą pasa zieleni otaczającego domek myśliwski 
oraz szopy. Wiatr zmienił kierunek i na razie ogień szedł w 
inną stronę. W porównaniu z harówką z ubiegłego dnia praca 
wydawała   się   Simonowi   zupełnie   łatwa.   Zjedli   lunch   nad 
jeziorem,   którego   odległy   brzeg   po   przejściu   pożaru   był 
doszczętnie wypalony. Everett przez cały czas trzymał się z 
daleka. Simon cisnął właśnie ogryzek jabłka między drzewa, 
kiedy   poczuł,   że   koszulka   przylgnęła   mu   do   pleców.   Na 
jeziorze powiało.

- Wiatr się zmienia, chłopcy - odezwał się Steve. - Lepiej 

polejmy jeszcze wody. No, ruszamy.

Z   brzegu   jeziora   widać   było   domek   myśliwski. 

Kilkadziesiąt metrów za nim przebiegała przesieka. Właściciel 
domku wyciął trochę drzew, więc pozostałe jodły i świerki 
wyrosły   piękne   i   kształtne.   W   mdłym   świetle,   które 
przedzierało się przez zasłonę dymu, wydawały się niezwykle 

background image

zielone,   Wokół   słońca   utworzył   się   świetlisty   pierścień; 
powietrze było tak gorące i suche, że Simon miał wrażenie, iż 
skóra na kościach policzkowych zsycha się i napina. Kiedy z 
napełnioną   wodą   pompą   przeskakiwał   nierówności   terenu, 
chrzęściły mu pod nogami ogromne paprocie orlice i łamiące 
się gałązki. Gotowy chrust na podpałkę, pomyślał nerwowo.

Ogień podchodził bliżej. Sam już zresztą nie wiedział, czy 

dobrze mu się wydaje, czy też to jedynie imaginacja. Twarz 
owiał   mu   podmuch   wiatru.   Powinien   chłodzić,   ale   nie 
chłodził. Nad głową przeleciał niebieski helikopter. Miarowy 
warkot jego śmigieł Simon znał już nie gorzej niż swój własny 
oddech. Helikopter zrzucił ładunek wody na północ od domku 
myśliwskiego   i   natychmiast   zawrócił   nad   jezioro.   Dziwnie 
podniesiony na duchu faktem, że Shea jest tak blisko, Simon 
opuścił się do jaru pomiędzy jeziorem a budynkami. Porosty 
na skałach szeleściły jak papier. Ostra woń dymu stawała się 
coraz mocniejsza; dym zdawał się wgryzać we wszystkie pory 
skóry.

Simon wspinał się teraz pod górę w ślad za wijącym się po 

ziemi   wężem   z   wodą.   Kiedy   dotarł   do   najbliższej   szopy, 
razem z Jimem skierowali strumień wody na pas ziemi między 
budynkiem a przesieką.

- Steve mówi, żeby wyciąć jeszcze trochę tych drzew - 

wołał do niego Jim, starając się przekrzyczeć głośny syk węża. 
- Dasz sobie radę?

Tymczasem Everett zwalał już świerkowe drzewo między 

drugą szopą a domkiem. Świetny zawodnik, pomyślał zimno 
Simon. Szkoda tylko, że łobuz i drań.

Wąż był ciężki i nieporęczny. Od bezustannego polewania 

ziemi   i   zabudowań   Simonowi   omdlewały   ramiona.   Nagle 
przez szum wody i ryk pił przedarł się nowy dźwięk - głuchy, 
jednostajny   łoskot   płomieni   -   prawdziwy   głos   pożaru.   Z 
wyschniętymi   ustami   Simon   obserwował   żywą   ścianę 

background image

czerwieni, która ukazała się na dalekim krańcu drogi. Ogień 
tańczył,   przeskakując   po   wierzchołkach   drzew.   Całe   niebo 
wirowało w kłębach czarnego dymu:

Tego żywiołu nie powstrzyma żadna zaporą, pomyślał.
Niebieski   helikopter   zrzucił   wodę   tak   blisko,   że   chwilę 

później Simon poczuł na twarzy chłodny prysznic. Pomyślał o 
Shei i w jakimś nagłym olśnieniu pojął, że tym, co namaluje w 
pierwszej kolejności, będzie jej portret. Nie będzie to jednak 
obraz kobiety pławiącej się nago pośród wodnych lilii, lecz 
wizerunek Shei w pożarze lasu - z oczyma w kolorze dymu, z 
włosami rozwianymi przez wiatr, żywiołowej jak ogień.

Patrzył   na   sceny   rozgrywające   się   przed   nim   jak   na 

widowisko,   zafascynowany   dzikością   żywiołu   i   jego 
przerażającym pięknem. Odnotowywał szczegół po szczególe, 
nie zastanawiając się nad grożącym niebezpieczeństwem. Oto 
płomień   objął   drzewo,   splatając   się   z   nim   w   śmiertelnym 
uścisku. Oto w zmąconym dymie zawirowała niewiarygodna 
gama   kolorów:   żółty,   pomarańczowy,   niebieski,   czarny, 
szary... Świat spalał się w bezustannym ruchu.

Nieobecny duchem, Simon zebrał się w sobie i skierował 

strumień wody na dach najbliższej szopy, marząc o tym, żeby 
mieć wolne ręce i móc natychmiast naszkicować sceny, które 
tak żywo odcisnęły się w jego umyśle. Na ziemię sprowadził 
go   jednak   tak   naprawdę   dopiero   Jim,   który   biegł   w   jego 
kierunku.

- Steve mówi - krzyknął, ocierając pot z czoła - że mamy 

się   natychmiast   wycofać,   jeśli   ogień   zacznie   przeskakiwać 
przez przesiekę. Oni zabiorą pompę, a dwaj nasi zwiną wąż do 
ciężarówki. Jeśli zdążysz, zetnij drzewa przy samym domku... 
Z tym nie ma żartów, Simon - dodał, patrząc poważnie na 
brata. - Wyglądasz, jakbyś marzył o niebieskich migdałach.

Brudną twarz Simona rozjaśnił szeroki uśmiech.

background image

- Szkicuję w myślach obraz, ot co. Ale słyszę, co mówisz. 

Już się biorę do roboty.

- Radziłbym ci. To nie są fajerwerki podczas uroczystości 

na cześć Guya Fawkesa,(Guy Fawkes (1570-1606) - główny 
uczestnik   spisku   zawiązanego   przez   katolików   angielskich, 
którzy   zamierzali   wysadzić   w   powietrze   parlament   wraz   z 
królem   Jakubem   1,   aby   przejąć   władzę   i   przywrócić 
katolicyzm w Anglii.) ani żadna bajka.

Jim pobiegł dalej, żeby przekazać instrukcje Everettowi, a 

Simon skupił się na swoim zadaniu. W tym krótkim czasie, 
kiedy   niemalże   śnił   na   jawie,   ogień   podszedł   bliżej,   siejąc 
spustoszenie   na   podobieństwo   potężnej,   niepowstrzymanej 
armii.

Ostry podmuch wiatru uderzył Simona w piersi. Ochronny 

kombinezon   pokrył  się   natychmiast   sadzą   i  popiołem,   oczy 
załzawiły   od   dymu.   Czerwone   języki   ognia,   żarłoczne   i 
chciwe,   lizały   już   drzewa   po   drugiej   stronie   drogi 
przeciwpożarowej, w mgnieniu oka zamieniając żywą, bujną 
zieleń w sczerniałe kikuty.

Na   sekundę   Simona   całkowicie   sparaliżował   strach. 

Nerwy miał napięte jak postronki. Tak, pomyślał, mogłaby się 
czuć mysz, której by kazano powstrzymać stado rozjuszonych 
byków. Dla rozszalałego ognia nie znaczył nic. Nie więcej niż 
drzewo, mniej niż kamień.

W pewnej chwili po swojej prawej stronie zobaczył, że 

fala ognia - jakby zdziwiona tym, że nie ma nic do pożarcia- 
zawisła nagle na skraju drogi. Przez minutę czy dwie mogło 
się   wydawać,   że   bestia   została   pokonana.   Simon   przeżył 
moment   niesamowitego   uniesienia.   Wygraliśmy,   pomyślał. 
Wygraliśmy, chłopaki!

Jednakże wir gorącego powietrza uniósł w górę płomienie 

w   demonicznym   tańcu.   Język   ognia   wychylił   się   i   w 
eleganckim piruecie liznął sam czubek drzewa po przeciwnej 

background image

stronie   przesieki.   Szczyt   drzewa   stanął   w   płomieniach,   od 
niego zajęły się następne.

W tym samym momencie zmniejszyło się ciśnienie wody 

w wężu. Simon zerknął do tyłu przez ramię i zobaczył, że Jim 
macha do niego. Wyciągnął końcówkę węża spomiędzy szop, 
tak żeby się go dało zwijać, i poszedł po piłę.

Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko. 

Kłęby dymu oddzieliły Simona od reszty brygady. Jim zniknął 
nagle, jakby go tam nigdy nie było. Ten sam wicher przeniósł 
płomienie na skrawek ziemi wśród drzew, których Everett nie 
zdążył wyciąć. Na mokrym dachu szopy zasyczały spadające 
iskry.

Gdzieś   zza   pleców   dobiegły   Simona   wściekłe   trzaski. 

Odwrócił   głowę   i   ze   zgrozą   zobaczył,   że   najdalej   stojąca 
szopa stanęła w ogniu. Wtem niespodziewanie usłyszał czyjś 
ostrzegawczy krzyk. Odwrócił się znowu i z jakimś niemal 
obojętnym poczuciem, że tak musiało się stać, stwierdził, że 
zajął się dach najbliższej szopy. Przeskakując z kamienia na 
kamień ze zręcznością, której nie powstydziłby się cyrkowiec, 
pędził ku niemu Everett.

- Spieprzajmy stąd! - krzyknął. - Nie śpij, Simon. Widoki 

pooglądasz sobie kiedy indziej.

Simon miał zaledwie czas uzmysłowić sobie, że przecież 

Everett   mógł   go   zostawić   własnemu   losowi,   gdy   przez 
kakofonię   pożaru   przedarł   się   nowy   dźwięk.   Jakby   gdzieś 
wybuchły fajerwerki albo rozległa się salwa. Niemal w tym 
samym   momencie   coś   przeleciało   mu   obok   policzka   tak 
blisko, że poczuł na twarzy lekki podmuch. Everett krzyknął z 
bólu i zwalił się jak kłoda.

Simon przywarł do ziemi. Pociski, pomyślał, czołgając się 

w stronę leżącego bez życia Everetta. Ktoś zostawił w szopie 
amunicję, która w wysokiej temperaturze eksplodowała.

background image

Namacał u pasa torbę z pakietem pierwszej pomocy. Od 

czasu wypadku z piłą nosił ją zawsze przy sobie. Miał tylko 
nadzieję, że Everett żyje i będzie mógł docenić tę ironię losu. 
Kanonada ucichła. Simon odwrócił Everetta twarzą do nieba i 
dostrzegł na szyi bijący puls. A zatem stracił przytomność, ale 
żyje, uświadomił sobie z ulgą i skrzywił się na wspomnienie 
wydarzeń,   które   miały   miejsce   rano.   Miał   wtedy   ochotę 
zamordować łobuza.

Na ramieniu kombinezonu Everetta wykwitła tymczasem 

czerwona   plama.   Simon   położył   na   ranie   tampon   i   w 
największym pośpiechu umocował go jak się dało, czując na 
karku parzący oddech i modląc się o to, żeby w odległej o 
zaledwie   kilkadziesiąt   centymetrów   szopie,   która   zaczynała 
się już palić, nie było amunicji.

Wszystkie   punkty   orientacyjne,   z   których   nieświadomie 

korzystał przez kilka minionych godzin, utonęły w dymie i 
płomieniach.   Tuż   przed   nim   paliła   się   olcha,   z   jakimś 
dziwnym,   bezwolnym   smutkiem   oddając   ogniowi   gałąź   za 
gałęzią. Czuł gorący podmuch płomieni wydobywających się 
z okien szopy. Trzeba uciekać, pomyślał w panice, próbując 
odzyskać orientację w zmienionym nie do poznania terenie. 
Wykręcając sobie nogi na kamieniach, chwiejnym krokiem, 
uginając   się   pod   ciężarem   Everetta,   wyszedł   na   otwartą 
przestrzeń za szopami i jego oczom ukazał się niesamowity 
widok.   Wszystkie   drzewa   porastające   brzeg   jeziora   stały   w 
ogniu. Droga do wody była odcięta.

Pozostał   jeszcze   jar.   Tak.   Żeby   dotrzeć   do   następnego 

wyrębu,   trzeba   było   przejść   przez   jar.   Niemal   biegnąc, 
przerażony Simon  czuł, że dym dławi mu gardło. O co mi 
właściwie   chodzi?   -   pomyślał,   walcząc   o   oddech.   Czy 
próbując   uratować   człowieka,   którego   szczerze   nienawidził, 
miał   zamiar   dać   się   spalić   żywcem?   Bez   tego   ciężaru   na 
ramionach mógłby bowiem biec trzy razy szybciej; było to dla 

background image

niego   najzupełniej   oczywiste.   Najzupełniej   oczywiste   było 
jednak   również   i   to,   że   gdyby   zostawił   Everetta,   w   całym 
swoim życiu nie zaznałby spokoju.

Wirujące kłęby dymu niosły czad i gorące popioły. Jakiś 

rozpalony   węgiel   boleśnie   oparzył   Simonowi   policzek. 
Strząsnął go z twarzy i przygarbiony brnął dalej, usiłując nie 
poddać   się   panice.   Gdyby   sobie   na   to   pozwolił,   byłby 
zgubiony. Nie przeżyłby wtedy również Everett.

Nagle, nie wiadomo skąd i dlaczego, w głowie Simona 

odezwało   się   imię   Shei.   Oczyma   wyobraźni   zobaczył   ją 
pluskającą w chłodnych falach jeziora. Zaczął powtarzać jej 
imię,   jakby   to   był   talizman,   chroniący   przed   strachem   i 
śmiercią.   Ja   nie   umrę,   myślał.   Jeszcze   nie   teraz.   Najpierw 
muszę przekonać Sheę, żeby została ze mną na dobre i złe.

Ją, w rękach której spoczywa cały sens mego życia.
Tę, którą kocham.

background image

ROZDZIAŁ  JEDENASTY
Niespodziewanie wiatr rozwiał dymy, odsłaniając widok. 

Jar znajdował się z prawej strony. Jego przeciwległy brzeg 
płonął.   Krzewy   i   zarośla   paliły   się   jak   pochodnie.   Simon 
puścił się w dół na złamanie karku. W normalnych warunkach 
nigdy by się na to nie zdobył, ale teraz przylgnął twarzą do 
ziemi   i   przez   błogosławioną   chwilę   wdychał   chłodne 
powietrze   na   dnie   wąwozu.   Potem   zaś,   zaczerpnąwszy 
oddechu, zaczął się wspinać w górę, wyszukując uchwyty i 
podciągając się na rękach. Miał wrażenie, że jeszcze trochę, a 
serce wyskoczy mu z piersi.

Płomienie lizały już nogawki jego kombinezonu. Zdusił je 

rękawem, przy okazji niemal upuszczając Everetta. Zachwiał 
się pod ciężarem bezwładnego ciała, czując, że jest u kresu sił, 
a kiedy się wyprostował, przerażenie ścisnęło mu gardło. Był 
okrążony   przez   ogień.   Paliły   się   drzewa   na   brzegu   jeziora, 
świerkowe   laski   po   prawej,   krzewy   na   odległym   skraju 
wyrębu. Wystarczył jeden podmuch w kierunku jaru, by zajęły 
się trawy i ściółka.

Simon mocniej przytrzymał Everetta. Miał uczucie, że od 

ryku   płomieni   pękną   mu   za   chwilę   bębenki.   Był   już   tylko 
jeden sposób, żeby się uratować - przedrzeć się przez barierę 
ognia i rzucić się do jeziora. Jeśliby i to miało się nie udać, i 
on i Everett byliby skazani na śmierć.

I znowu przez kakofonię dźwięków przedarł się dźwięk 

nowy, który poderwał głowę Simona do góry. W skłębionej 
chmurze   dymu   pojawił   się   niebieski   helikopter   -   cudowny 
znak   normalnego   życia   w   świecie,   który   oszalał.   Simon 
wychylił się na polankę jak najdalej, zastanawiając się, czy 
jego pomarańczowy strój w ogóle widać z góry, i zobaczył, że 
helikopter schodzi niżej.

Shea   panowała   nad   sytuacją.   Przeleciała   wolno   nad 

wyrębem i zrzuciła ładunek wody, a zaraz potem nie opodal 

background image

spadł pusty pojemnik. Simon był cały mokry, włosy lepiły mu 
się   do   twarzy.   Helikopter   raptownie   skręcił.   Shea   szukała 
miejsca, w którym dałoby się lądować.

Czym innym było bać się o własne życie, a czym innym 

czuć   straszliwą   trwogę   z   powodu   niebezpieczeństwa 
grożącego   Shei.   Ze   ściśniętym   sercem   Simon   patrzył,   jak 
helikopter osiada w samym środku wyrębu, aż przygniótł go 
idący   w   dół   prąd   powietrza.   Walcząc   z   nim,   podciągnął 
Everetta wyżej na plecy i pobiegł w stronę helikoptera. Umysł 
Simona   pracował   z   najwyższą   precyzją.   Spostrzegł,   że 
wszystkie drzwi są otwarte. Wiedział, że ów szczegół może 
przesądzić o życiu lub śmierci całej ich trójki.

Prąd powietrza poderwał krąg płomieni i doprowadził je 

do prawdziwej furii. Garbiąc się pod kręcącym się śmigłem, 
Simon   wtaszczył   Everetta   na   podest   za   tylnymi   fotelami   i 
wspiął się sam.

-   Dobra!  -  krzyknął,   przywalając   go   swoim   ciałem   i 

podciągając się za metalowe nóżki siedzeń.

Z   prędkością   szybkobieżnej   windy   Shea   poderwała 

helikopter   w   górę.   Simonowi   żołądek   podszedł   do   gardła. 
Kątem   oka   zdążył   jeszcze   zobaczyć   wyciągającą   się 
przerażająco blisko chciwą rękę płomieni, po czym zamknął 
oczy i opadł z sił.

Słyszał, że Shea coś krzyczy. Sięgnął więc po hełmofon i 

wcisnął go sobie na uszy.

- Dziękuję - powiedział schrypniętym głosem. - Zeszłaś 

chyba najniżej, jak w ogóle było można.

- Co się stało Everettowi?
-   Zranił   go   pocisk.   W   jednej   z   szop   eksplodowała 

amunicja.

-   Wezwę   przez   radio   karetkę.   Jim   i   inni   uciekli 

ciężarówką. Po chwili rozmawiała już z komendantem straży. 
Mówiła tak spokojnie, jakby zamawiała jedzenie w chińskiej 

background image

restauracji   -   pomyślał   oszołomiony   Simon.   Od   chwili   gdy 
pożar   przedostał   się   przez   drogę,   ani   przez   moment   nie 
pomyślał o bracie. Kilka minut później Shea zaczęła obniżać 
pułap lotu.

- Trzymaj się - powiedziała przez interkom. - Postaram się 

wylądować najdelikatniej jak umiem.

Chciał jej powiedzieć, że ma do niej absolutne zaufanie, 

ale coś go powstrzymało. Zmuszając się do skupienia całej 
uwagi, przycisnął Everetta swoim ciałem, przytrzymując się 
za metalowe uchwyty. Nawet nie poczuł, kiedy wylądowali. 
Uświadomił mu to dopiero głos Shei.

- Możesz już wstać, Simon. Jesteśmy w bazie.
Podniósł wzrok. Parę kroków od helikoptera stał policjant. 

Usta w jego twarzy poruszały się bezdźwięcznie. Dopiero po 
chwili Simon zorientował się w czym rzecz i zdarł z głowy 
słuchawki.

- Karetka jest już w drodze - oznajmił policjant. - Czy 

może pan wysiąść?

Simon   podniósł   się   na   kolana.   Był   słaby   jak   nowo 

narodzone dziecię. Kiedy wygramolił się z helikoptera, czyjeś 
ręce   podparły   go   z   tyłu   i   pomogły   opuścić   się   na   trawę. 
Zwiesił głowę i wydawało mu się, że zaraz zemdleje. Głupia 
rzecz wiedzieć, że jest już na pewno po wszystkim.

Ktoś przyłożył mu do czoła mokrą chustkę, podał butelkę 

z wodą. Simon odrzucił głowę do tyłu i pociągnął długi łyk. 
Śmigło helikoptera obracało się coraz wolniej, aż wreszcie na 
ziemię zeskoczyła Shea.

-   Jesteś   ranny?   -   Natychmiast   uklękła   przy   nim.   . 

Potrząsnął głową przecząco. Shea była co prawda blada, ale

bardzo   opanowana.   Zapragnął   natychmiast   wziąć   ją   w 

ramiona, lecz jego organizm musiał odreagować. Wstrząsały 
nim   dreszcze,   oddychał   nierówno   i   płytko,   przy   każdym 

background image

oddechu bolało go w piersiach. Shea tymczasem klepnęła go 
w plecy z siłą, o jaką by ją nawet nie podejrzewał.

-   Muszę   złożyć   raport   -   powiedziała   szorstko.   -   Zaraz 

wracam.   Chwilę   później   na   sygnale   nadjechała   karetka 
pogotowia.

Everetta ułożono na noszach. Zaraz też tuż za ambulansem 

zapiszczały   hamulce   ciężarówki,   z   której   jako   pierwszy 
wyskoczył   Jim.   Nie   odrywając   oczu   od   owiniętej   w 
pomarańczowy koc leżącej postaci, pobiegł w stronę noszy.

- Jim! - wychrypiał Simon. - Jestem tutaj.
Jim odwrócił głowę. Przypominał widmo.  Oczy wpadły 

mu   głęboko,   z   twarzy   znikł   wszelki   kolor.   Przemknął   pod 
śmigłem helikoptera i osunął się na kolana przy swoim bracie.

- Myślałem, że nie żyjesz - zaszlochał. - Nie pozwolili mi 

wrócić po ciebie... Byłem bliski obłędu... Nie wiedzieliśmy, że 
żyjecie, dopóki Shea nie zawiadomiła nas o tym przez radio.

Jeśli kiedykolwiek Simon potrzebował dowodu na to, że 

brat go kocha, to teraz go otrzymał. Objął Jima ramieniem.

- Uratowała mi życie - wymamrotał.
- Od początku nie podobał mi się ten pożar. Miałem złe 

przeczucia... Może powinieneś zabrać się tą karetką i dać się 
przebadać? Nie wyglądasz za dobrze.

-   Nic   mi   nie   będzie   -   zapewnił   go   Simon.   -   Muszę 

porozmawiać z Sheą.

Pogotowie   odjechało   i   Jim   pomógł   bratu   wstać. 

Spacerowali   jakiś   czas,   aż   Simon   stopniowo   odzyskał 
normalną   władzę   w   nogach.   Szczypały   go   oczy   i   bolało 
gardło, przypomniał też o sobie oparzony policzek. Mimo to 
Simon   zdawał   sobie   sprawę,   że   miał   w   tym   wszystkim 
niesłychane szczęście.

Przez pewien czas rozglądał się za Sheą. Lada moment 

powinna wyjść z budynku, ale jakoś nie było jej widać.

background image

- Pójdę poszukać Shei - powiedział w końcu bratu. - Nie 

zdążyłem jej jeszcze tak naprawdę podziękować.

-  Nigdy  bym sobie  tego  nie  wybaczył, gdybyś zginął  - 

wybuchnął raptem Jim. - To przeze mnie znalazłeś się w tym 
piekle. I w ogóle przeze mnie jesteś w tym kraju.

- Słuchaj, Jim. - Simon wyprostował się z trudem; bolały 

go wszystkie mięśnie pleców i kark. - Przyjechałem tutaj z 
własnej nieprzymuszonej woli. Ty i Shea uratowaliście mnie.

Chciał mówić dalej, chciał powiedzieć swemu bratu, że 

tam, w Anglii, żył jak automat, produkujący bezduszne, choć 
piękne portrety. Że co prawda nie wie, co się stanie w ciągu 
najbliższych   kilku   tygodni,   lecz   z   całą   pewnością   stał   się 
lepszym   człowiekiem.   A   to   dlatego,   że   odnalazł   braterską 
miłość   i   pokochał   kobietę,   która   niespełna   godzinę   temu 
ocaliła mu życie. Najprawdopodobniej jednak wszystko to, co 
zamierzał   powiedzieć,   odbiło   się   na   jego   twarzy,   bo   nagle 
poczuł opasujące go ramię brata.

- Nie musisz wracać do siebie z końcem lata - powiedział 

Jim. - Jeżeli chcesz, zostań tu na całą zimę albo i... na całe 
życie.

- Jeśli Shea za mnie wyjdzie, to i to być może...
- Domyślałem się, kędy wiatry wieją... - Jim klepnął brata 

po plecach, a w umorusanej twarzy błysnęły zęby. - Idź już 
lepiej jej poszukać. Powodzenia!

Simon wszedł do budynku i skierował się prosto do biura 

komendanta straży. Drzwi do pokoiku Shei były uchylone, ale 
nie zastał tam nikogo. Chester rozmawiał właśnie przez radio 
z brygadą pozostającą jeszcze w lesie. Pewien, że z drugiej 
strony   dobiega   go   ryk   płomieni,   Simon   odczekał,   aż 
komendant skończy i dopiero wtedy spytał o Sheę.

- Co z tobą, Simon? - powitał go Chester. - Słyszałem, że 

miałeś ciężką przeprawę i że wyniosłeś stamtąd Everetta.

background image

- Nie ma o czym mówić, naprawdę. Gdzie jest Shea? - 

powtórzył.

Radio zachrypiało.
-  Czwórka   do   komendanta.   Odbiór.   Chester   sięgnął   po 

mikrofon.

-   Wyszła   tylnymi   drzwiami.   Powinieneś   pokazać 

lekarzowi to oparzenie na twarzy.

Za sceną znajdowały się drzwi, wychodzące na zaplecze 

budynku.   Simon   zbiegł   po   schodkach   i   wyszedł   na   słońce. 
Helikopter stał jeszcze na trawie, co oznaczało, że Shea nie 
mogła   odejść   zbyt   daleko.   Lekki   wiaterek   poruszał 
wierzchołkami smukłych brzóz. Przystanąwszy na moment w 
cieniu,   Simon   nieledwie   modlił   się   do   Boga,   żeby   się   nie 
okazało,   że   Shea   celowo   go   unika.   Potem   ruszył   skrajem 
brzozowego   zagajnika   i   szedł,   aż   w   końcu   helikopter   i 
ciężarówki skryły się za wzgórzem. Głosy ludzi roztopiły się 
gdzieś w tle. Z lasu dobiegał śpiew drozda. Wyczulone ucho 
Simona   wyłowiło   wkrótce   jeszcze   jeden   dźwięk.   Zatrzymał 
się,   nasłuchując,   i   nagle   zauważył   wąziutką,   zarośniętą 
paprociami ścieżkę, która biegła w głąb lasu. Ruszył nią jak 
najciszej i natychmiast opuściło go całe zmęczenie.

Źródło dźwięku musiało się znajdować już blisko. Ktoś -a 

gotów był się założyć, że tym kimś jest Shea - wypłakiwał 
sobie oczy. Zobaczył ją zaraz za zakrętem. Siedziała skulona 
pod   brzozą,   z   głową   opartą   na   kolanach,   oplatając   rękoma 
kostki.   Całym   jej   ciałem   wstrząsał   szloch.   Nie   chcąc   jej 
przestraszyć,   wypowiedział   tylko   jej   imię.   Natychmiast 
podniosła głowę. Kiedy tak stał w cieniu drzewa, musiał się 
jej wydać ogromny. Krzyknęła przestraszona.

-   Si...   Simon   -   wyjąkała.   -   Och,   na   Boga,   odejdź   stąd, 

odejdź, proszę.

background image

On tymczasem rzucił się przy niej na kolana i przytulił do 

siebie.   Broniła   się   słabo,   łkając   z   jakąś   dziwną   rozpaczą, 
której nie rozumiał i która go przerażała.

- Mów, o co chodzi - zażądał.
-   O   nic.   O   wszystko.   Godzinę   temu   myślałam,   że   nie 

żyjesz.

Objęła   go   mocno   za   szyję   i   rozpłakała   się   jeszcze 

rozpaczliwiej. Gładził ją po plecach i szeptał czułe słowa, aż 
w końcu powiedział:

- Ale żyję. I to dzięki tobie. Tylko z oddychaniem mam 

pewne trudności, lecz to dlatego, że mnie ściskasz.

Spojrzała na niego przez łzy, ale nie rozluźniła uścisku.
- Twoja twarz - szepnęła. - Masz paskudne oparzenie. Si-

mon, ty musisz być zupełnie wykończony.

-   Przesadzasz.   Czuję   się   fantastycznie.   Żyję   i   trzymam 

ciebie   w   objęciach.   Czego   więcej   mógłbym   pragnąć? 
Dlaczego płaczesz, Shea?

- Gdyby mój szef... - powiedziała, opuszczając wzrok na 

swoje   ręce,   które   trzęsły   się   teraz   jak   w   febrze   -   gdyby 
zobaczył mnie w takim stanie, to nigdy już nie pozwoliłby mi 
nawet

zbliżyć się do helikoptera.
- W powietrzu byłaś bez zarzutu - odparł Simon trzeźwo. - 

Chyba po wszystkim wolno ci się rozkleić.

-   Ależ   to   do   mnie   w   ogóle   niepodobne.   To   wszystko 

dlatego, że ratowałam ciebie. A poza tym straciłam zbiornik 
na   wodę,   to   przede   wszystkim...   Nie   mogłam   ryzykować 
lądowania ze zbiornikiem!

- Bardzo się cieszę, że mając do wyboru między mną a ja-

kimś pojemnikiem,  wybrałaś jednak mnie. Powinnaś dostać 
medal za to lądowanie.

background image

- A ty za uratowanie Everetta. - Shea ze wszystkich sił 

usiłowała  się  uśmiechnąć.  -  Tylko,  proszę,  nie  wygadaj  się 
nigdy • przed Billem, jak blisko byliśmy płomieni.

Wciąż drżały jej palce. Kiedy zaczął je łagodnie masować, 

zmieniła się na twarzy.

- Spójrz na swoje ręce - chlipnęła i znowu łzy popłynęły 

jej z oczu. - Mogłeś umrzeć, Simon...

Dopiero teraz zauważył, że od straceńczej wspinaczki w 

jarze ma zniszczone, połamane paznokcie.

- Tak bardzo by cię to zmartwiło? - zapytał zmienionym 

tonem.

- A jak myślisz? - zaszlochała. - Przecież ja cię kocham! 

Czy w przeciwnym razie siedziałabym tutaj, bucząc jak małe 
dziecko?

Ręce Simona znieruchomiały.
- Powiedz to jeszcze raz.
Shea   wytarła   oczy   i   parę   razy   odetchnęła   głęboko, 

próbując się uspokoić.

- O tym, że ty i Everett się zgubiliście, zawiadomił mnie 

Steve,   kiedy   wrócili   do   bazy   ciężarówką.   Pomyślałam,   że 
Everett zrobił ci coś złego i strasznie się wystraszyłam.

-   Everett   przybiegł,   żeby   mnie   ostrzec,   że   powinniśmy 

uciekać.

- Coś podobnego! - Shea była tak zdumiona, że od razu 

przestała   płakać.   -   Ludzie   to   naprawdę   dziwne   stworzenia. 
Nigdy bym nie...

Prawie jej nie słuchając, niepewny, czy przypadkiem się 

nie przesłyszał, Simon przerwał.

- Shea, czy ty naprawdę powiedziałaś, że mnie kochasz?
- Tak. I dlatego próbuję ci opowiedzieć, co się działo. I - 

znowu pociągnęła nosem - nie mogę przestać płakać.

- Nie sądzę, żeby to był powód do płaczu - powiedział, 

chociaż doskonale ją rozumiał.

background image

- Nie pojmujesz, co to znaczy? Nie chciałam się w tobie 

zakochać,   a   jednak...   stało   się.   Trzeba   było   niemal   twojej 
śmierci, żebym wreszcie uświadomiła sobie, jaka jest prawda. 
Byłam taka głupia.

Simon   odgarnął   z   twarzy   Shei   mokre   od   łez   pasmo 

włosów.

-   Wiesz,   kochanie,   podchodzisz   do   tego   z   całkiem 

niewłaściwej strony. Zrozum wreszcie. Ja ciebie kocham. I to 
się nie zmieni ani jutro, ani nigdy. Nie przestanę cię kochać, 
jeśli nawet zamierzasz gasić te swoje pożary co lato aż do 
emerytury. Doszło to do ciebie, czy nie?

-   Chyba...   chyba   tak  -  odpowiedziała,   patrząc   na   niego 

nieprzytomnymi oczyma.

- Znowu jesteś śmiertelnie przestraszona, bo wciąż mi nie 

ufasz. Przysięgam na swój uprzykrzony honor, że zawsze będę 
• na ciebie czekał. Zawsze. Ale nie mogę przecież udowodnić 
tego teraz, zaraz. Oddałbym całe moje życie, żeby ci pokazać, 
że mówię to, co naprawdę myślę. Nie ma takich słów, które 
załatwiałyby za nas wszystko raz na zawsze.

- Zaufanie - wyszeptała Shea.
- Zaufanie i miłość.
-   Kiedy   zobaczyłam,   że   zajęły   się   szopy,   pomyślałam 

sobie, że już za późno, że już nigdy ci nie powiem, jaka jest 
prawda.   To   były   najgorsze   chwile   w   całym   moim   życiu. 
Miałam uczucie straszliwej straty -jakby mi się wymknęło coś 
najcenniejszego.

- Nigdy już nie będziesz się tak czuła. Jestem przy tobie i 

chcę, żeby tak było przez całe życie.

Shea   podniosła   mokre   od   łez   powieki   i   popatrzyła 

Simonowi prosto w oczy.

- Chcę zachować swoją pracę.

background image

- Nigdy nie pomyślałem, że mogłoby być inaczej. Tylko - 

uśmiechnął   się   szeroko   -   czy   pilotom   przysługują   urlopy 
macierzyńskie?

Odpowiedziało mu roziskrzone spojrzenie.
- Czy nie za wcześnie sobie gratulujesz? Porwał jej rękę i 

przycisnął do ust.

-   Nie   widzisz,   że   sprawdza   ci   się   wszystko,   czego 

chciałaś?   Będziesz   miała   pracę,   mężczyznę,   który   kocha 
ciebie i którego ty kochasz, a o dzieciach pomyślimy.

- To nie zawsze będzie łatwe - odpowiedziała cicho.
-   Myślisz,   że   o   tym   nie   wiem?   Ale   razem   możemy 

przenosić góry.

- I schodzić z sosen - zachichotała przez łzy.
- Naprawdę mnie kochasz? Jesteś tego pewna?
- Naprawdę.
A   zatem   pożar,   który   omalże   nie   zabrał   mu   życia, 

ofiarował mu zarazem bezcenny dar.

- Powtórz to - zażądał. - Nie sądzę, żeby mi się to mogło 

kiedykolwiek znudzić.

Shea powiodła palcem po jego wargach.
- Czy twoja matka nie uczyła cię mówić: proszę?
- Sheo, najdroższa - prosił - Sheo, którą wielbię, proszę 

cię, powiedz mi, że mnie kochasz. Tak, żebym uwierzył, iż to 
się   dzieje   naprawdę   i   że   nie   przeniosłem   się   jeszcze   do 
aniołków.

Usiadła mu wygodniej na kolanach i ujęła w dłonie jego 

brudną twarz.

- Kocham cię, Simon - powiedziała bardzo poważnie. - 

Kocham cię już od dawna, lecz bałam się do tego przyznać.

- I wyjdziesz za mnie?
- Tak.
- Bez żadnych zastrzeżeń, żadnych „ale" i, jeżeli"?
- Mamy na to całe życie.

background image

- Przeniosę się do Nowej Szkocji, to na początek.
-  Prawdę  mówiąc  łatwiej  byłoby   się  kochać,  gdybyśmy 

mieszkali po tej samej stronie Atlantyku - zażartowała. - Nie 
mogę wprost uwierzyć, że jestem taka szczęśliwa, a jeszcze 
przed godziną świat walił mi się na głowę.

Nagle Simonowi przebiegła nowa myśl.
- Zrozumiałaś, że mnie kochasz, zanim zdecydowałaś się 

na to lądowanie w morzu ognia, czy tak? - zapytał, a kiedy 
skinęła głową, mówił dalej, jakby rozwiązywał zagadkę: - A 
zatem wiesz, co myślę? Myślę, że właśnie wtedy, gdy jako 
pilot musiałaś użyć całej swej sztuki, by wylądować i uciec 
płomieniom, nastąpiło jakieś cudowne zjednoczenie - ciebie 
jako pilota i ciebie jako kobiety.

-   To   znaczy,   że   mogę   być   i   jednym,   i   drugim   - 

powiedziała powoli. - Mogę kochać ciebie i wykonywać swój 
zawód. Nie muszę już odpychać cię jak wtedy nad ranem w 
mieszkaniu   Jima.   Teraz   wydaje   się   to   takie   oczywiste. 
Dlaczego tego nie rozumiałam?

- Ten pożar wyświadczył nam ogromną przysługę.
- Widać trzeba było czegoś aż tak drastycznego, żebym 

wreszcie wydoroślała.

Pocałował ją znowu.
-   Szkoda   tylko,   że   z   kochaniem   będziemy   musieli 

poczekać   aż   do   weekendu.   Nie   wiem,   jak   wytrzymam   tak 
długo.

Popatrzyła na niego spod rzęs.
-   Chester   dał   mi   wolne   na   resztę   dnia.   Nie   muszę   się 

meldować aż do dziesiątej wieczorem... Moglibyśmy podkraść 
Jimowi ciężarówkę i pojechać do mojej chaty.

- To jest pomysł! - Simon zachichotał. - A więc znowu 

chcesz się ze mną kochać, panno Mallory?! Jeden rzut oka na 
twoją twarz wystarczy Chesterowi, żeby wiedzieć, cośmy tu 
robili. Czy wiesz, jak ci usmarowałem twarz swoimi sadzami?

background image

-   Myślę,   że   po   powrocie   dziś   wieczorem   powinniśmy 

ogłosić nasze zaręczyny.

- Nie sądzę, żebyśmy ich tym zbytnio zaskoczyli - zaśmiał 

się Simon, przypominając sobie niedawną grę w karty.

Shea wstała z ziemi i pochyliła się, by pomóc mu wstać;
- Dasz radę znowu latać? Skinęła głową.
- A ty? Będziesz pracował w lesie?
-   Jeśli   Jim   się   zgodzi.   Strasznie   się   tym   wszystkim 

zdenerwował. Wiesz co? Powiedzmy mu o zaręczynach, kiedy 
będziemy go prosić o pożyczenie wozu.

Jim   był   tak   szczęśliwy,   że   oddałby   im   w   tej   chwili 

wszystko. Trzy kwadranse później jechali już do domu Shei.

- Nawet cię nie dotknę, zanim się nie umyję - powiedział 

Simon. - Ćwiczenie woli, rozumiesz?

Zerknęła do lusterka i zobaczyła brudne smugi na swojej 

twarzy.

- Niezły pomysł - uśmiechnęła się lekko.
Simon  namydlał się przez dobre kilka minut. Oparzony 

policzek   piekł   go   jak   diabli,   szczypały   poranione   palce. 
Bolące plecy poddawały się z rozkoszą biczom gorącej wody. 
W pewnym momencie do kabinki z prysznicem wśliznęła się 
Shea. Była naga.

Bardzo się starała wyglądać tak, jakby coś takiego robiła 

co dzień.

- Jesteś cały posiniaczony - powiedziała.
- Nieważne.
Nie potrafił oderwać od niej oczu. Była mokra i gibka. 

Namydlił ją, dotykając z rozkoszą tak dobrze zapamiętanych 
linii jej bioder i piersi, aż wreszcie, nie panując już dłużej nad 
sobą, wyłączył wodę, owinął Sheę ręcznikiem i zaniósł ją do 
sypialni.

-   W   porównaniu   z   Everettem   jesteś   lekka   jak   piórko   - 

zażartował, a potem długo nie mówił nic, pozwalając swemu 

background image

ciału   wyrazić   lepiej   niż   jakiekolwiek   słowa   całą   miłość   do 
niej.

Ona   także   uległa   miłosnemu   uniesieniu,   lecz   pierwsza 

przerwała milczenie.

- Kocham cię, Simon - powiedziała z oddaniem, a zarazem 

z jakąś charakterystyczną dla niej dumą.

Nigdy   nie   chciał   odbierać   jej   tej   dumy

,

  nawet   jeśli 

uwielbiał, gdy oddawała mu się bez reszty.

- Jestem twój na wieki - wyszeptał chrapliwie, czując, jak 

wzbiera w nim cała miłość, całe oddanie, które miał dla niej.

Leżeli potem długo, rozmawiając, przysypiając, dotykając 

się   nawzajem   z   największym   upodobaniem.   Shea   nalegała, 
żeby opatrzył sobie policzek. Później przyrządzili razem jakiś 
mało   wyszukany   posiłek,   zbyt   zajęci   czym   innym,   by 
zastanawiać   się   nad   jedzeniem.   Kwadrans   po   dziewiątej, 
trzymając   się   za   ręce,   zmierzali   krętą   ścieżką   w   stronę 
podjazdu. Nad ich głowami szumiał zielony baldachim. Simon 
był   do   głębi   szczęśliwy.   Wiedział,   że   z   tą   kobietą   u   boku 
będzie mógł tak iść przez całe życie.

background image

EPILOG
W sobotę późnym popołudniem Simon i Shea szli razem 

inną   ścieżką.   Wiodła   ona   przez   ogród   Minnie.   Wcześniej 
kochali   się   w   chacie   Shei.   To   zbliżenie   było   dla   Simona 
wyjątkowo ważne, ponieważ czuł, że oboje ofiarowali sobie 
wszystko co najcenniejsze. Ciało i duszę, myślał, przesuwając 
palcem pod jej podkrążonymi oczami.

-   Tak   wygląda   kobieta,   z   którą   ktoś   kochał   się   tak   jak 

trzeba - powiedział z uśmiechem. - Gorąco i prawdziwie.

Miała aksamitne, zaróżowione policzki i promienne oczy.
- Nie sądziłam, że mogę być aż tak szczęśliwa.
Na   srebrzystych   listkach   maków   wisiały   krople   wody. 

Było mokro. Przez dwa dni deszcz lał jak z cebra. Straszliwe 
ulewy sprawiły, że po raz pierwszy, na cały tydzień, udało się 
zapanować nad pożarem lasów.

- Jesteś całym moim życiem, Sheo - oświadczył Simon, 

otrząsając wodę z przemoczonych nogawek spodni.

- I ty moim.
Nagle   uchyliły   się   drzwi   domku.   -   Słyszę,   że   bierzecie 

ślub - zawołała Minnie.

-   Przed   Minnie   niczego   nie   da   się   ukryć.   To   było   do 

przewidzenia  -   zachichotała  Shea,  a   głośniej  powiedziała:   - 
Zapraszamy.

- I przynieśliście dla mnie obraz. - Minnie nie odrywała 

oczu od pakunku, który Simon niósł pod pachą. - Wchodźcie, 
wchodźcie, upiekłam sucharki, całe dwie blachy.

- Będę musiała wziąć przepis - wtrąciła Shea.
- Proszę jej nie wierzyć - roześmiał się Simon. - Wszystko 

to tylko pozory. Ona i kuchnia... nie wytrzymam.

-   Nieprawda!   -   obruszyła   się   Shea.   -   Zimą   będę   się 

zajmować   domem.   Ale   latem   na   ciasteczka   rzeczywiście 
będziesz musiał jeździć do Minnie.

background image

Shea   również   przyniosła   paczkę.   Był   w   niej   większy   z 

dwóch olejnych portretów Tiggera. Właśnie ten obraz Minnie 
odwinęła najpierw.

-   Piękne   -   wyszeptała,   mrugając   oczami.   -   Naprawdę 

świetnie go zapamiętałeś, Simon. Nie przypuszczałam jednak, 
że namalujesz aż dwa obrazy.

Gdy zdzierała papier z większego pakunku, Simon bacznie 

obserwował jej twarz. Chociaż nic nie mogło zachwiać jego 
pewnością, że obraz jest dobry, bardzo chciał, żeby podobał 
się również Minnie.

Pakowy   papier   opadł   na   podłogę   i   staruszka   odwróciła 

obraz do światła. Przez dłuższą chwilę nie odzywała się ani 
słowem, aż w końcu powiedziała miękko:

- Tak bym chciała, żeby mój Arnold mógł to zobaczyć... 

Bo on jest tutaj, na tym obrazie, prawda? I on, i Tigger, i ja 
sama w naszym ogródku. My wszyscy.

Na kuchni zagwizdał czajnik i Shea poszła go wyłączyć.
- Dziękuję ci, Simon - powiedziała Minnie po prostu. - 

Zachowam ten obraz jak najcenniejszy skarb.

Dwie godziny później Shea i Simon pojechali do domu 

Jima   na  zaręczynową   kolację.   A  w   poniedziałek,  gdy   Shea 
wróciła do pracy, Simon zaczął pracować nad portretem. Miał 
to być ślubny prezent dla Shei, przeznaczony jedynie dla jej 
oczu, portret zrobiony na podstawie szkicu, który powiesiła 
sobie na ścianie.

Chciał   namalować   ją   taką,   jaką   zobaczył   ją   po   raz 

pierwszy   -   nagą,   ozłoconą   słońcem   pływaczkę   pośród 
wodnych lilii.

background image