background image

 
 
 
 
 
SANDRA FIELD 
         Dziki ogień  

   

background image

ROZDZIAŁ  PIERWSZY 
Simon Greywood oddychał pełną piersią. Uśmiechając się 

do siebie, odłożył wiosło. Kajak sunął bezgłośnie, znacząc za 
sobą  smugę  leniwej  fali  na  gładkiej  jak  lustro  tafli  jeziora. 
Dopiero  co  nastawał  ranek.  Znad  wody  unosiła  się  zimna 
mgła,  której  porwane  kłębki  spowijały  przybrzeżne  trzciny  i 
wrzynające się w jezioro głazy, nadając im fantasmagoryczne 
kształty. Z lasu dobiegały chwytające za serce, słodkie ptasie 
trele.  Śpiew  ten  jednak  nie  mącił  ogromnej,  majestatycznej 
ciszy. Był tylko klejnotem jej wszechwładnej potęgi. 

Jak okiem sięgnąć nie było tutaj nikogo. Simon kochał tę 

otwartą przestrzeń, wolną od ludzi i codziennych londyńskich 
spraw,  obramowaną  lasami  Nowej  Szkocji.  Miał  niemalże 
wrażenie, że oto jakimś przedziwnym trafem wrócił znowu do 
domu. 

Nagle na wodzie coś się zaczęło dziać. Simon skulił się i 

zamarł  bez  ruchu.  Kątem  oka  widział  podpływający  w  jego 
stronę,  lśniący  od  wody  brązowy  łebek,  a  za  nim  ślad 
spienionej fali rozchodzącej się na kształt litery V. Czyżby to 
był  bóbr?  Wszak  Jim  mówił  mu,  że  gdzieś  tutaj  mają  swoje 
żeremie  bobry.  Około  pięciu  metrów  od  kajaka  zwierzątko 
nagle  zmieniło  kierunek.  Plasnęło  ogonem,  co  w  pustej 
przestrzeni  huknęło  jak  wystrzał,  i  rozbryzgując  wodę 
zanurkowało. Ogon był szeroki i płaski. A zatem rzeczywiście 
żyły  tu  bobry.  Simon  odkaszlnął  lekko,  podniósł  wiosło  i 
ruszył  kanałem  pomiędzy  dwoma  jeziorami,  starając  się  nie 
zaczepić dnem o podwodne skałki, które niemal wychylały się 
na  powierzchnię  jeziora.  Poziom  wody,  jak  ostrzegł  go  Jim, 
był  niski,  ponieważ  lato  tego  roku  było  wyjątkowo  gorące  i 
suche. 

Nigdy  dotąd  nie  wypływał  kajakiem  tak  daleko.  Jak  się 

nazywało to jezioro? Jim mówił mu, ale nie zapamiętał nazwy. 
Maynard's Lake, czy coś takiego. W żadnej mierze nie była to 

background image

nazwa,  która  potrafiłaby  oddać  spokojne  piękno  ciszy  ani 
ciemnej  toni,  w  której  przeglądały  się  skały,  drzewa  i 
zawieszone wysoko na niebie obłoki. 

Zbliżając się  do brzegu, Simon wiosłował  po indiańsku  - 

stylem,  którego  nauczył  go  Jim.  Pozwalało  to  utrzymywać 
kurs  bez  wyjmowania  wiosła  z  wody,  a  zarazem  płynąć 
niemal  bezszelestnie.  To  najlepszy  sposób  poruszania  się  po 
puszczy, zapewniał go Jim, opisując, jak to kiedyś podszedł tą 
metodą łosia. 

Jezioro miało nieregularną linię brzegową, wcinając się w 

ląd mnóstwem zatoczek. Nad samą wodą zwieszały się bujne, 
rozłożyste  paprocie  i  obsypane  różowym  kwieciem  wilcze 
łyko. 

Słońce stało już wyżej, rozpraszając swoim ciepłem mgły. 

Simonowi  zdało  się  nagle,  że  opuszcza  go  napięcie,  które 
gromadziło  się  w  nim  od  dawna.  Czuł  bezbrzeżny  spokój  - 
było  to  dla  niego  uczucie  nowe  i  nie  znane.  Musiał  za  to 
wszystko  podziękować  Jimowi.  Jimowi  -  swemu  bratu,  z 
którym los rozdzielił go na prawie dwadzieścia pięć lat. 

Ciszę  i  zadumę  Simona  zburzyły  nagle  głośne  pluśnięcia 

dobiegające  z  pobliskiej  zatoczki.  Mogło  się  wydawać,  że  to 
jakiś  duży  zwierz  wszedł  do  wody  i  taplał  się  w  niej.  Łoś? 
Niedźwiedź?  Simona  obleciał  strach.  Ten  wolny  świat  mógł 
mu się wydawać domem, lecz tak naprawdę on sam nie miał 
najmniejszego  doświadczenia w obcowaniu z  dziką  przyrodą. 
Lepiej, żeby o tym nie zapominał. 

Przyciągnął  ręką  kajak  do  granitowych  głazów,  które 

osłaniały  zatokę.  Między  kamieniami  znalazł  szczelinę-  co 
prawda  zbyt  wąską,  żeby  przecisnąć  się  kajakiem,  lecz 
wystarczająco szeroką, by móc  niepostrzeżenie sprawdzić, co 
tak hałasuje. Wiosłując na skulu, ustawił kajak równolegle do 
szczeliny, gdy tymczasem pluskanie raptownie ustało. 

background image

A  jednak  to  nie  było  przywidzenie.  Coś  sfalowało  w 

zatoczce  gładką  taflę  wody,  na  której  spokojnie  kołysały  się 
teraz liście lilii wodnych. Coś - ale co? Łoś - tego Simon był 
prawie  pewien  -  nie  potrafi  nurkować.  A  niedźwiedź?  Nie 
miał  pojęcia.  Gotów  do  błyskawicznego  odwrotu,  gdyby 
wymagała  tego  sytuacja,  Simon  czekał,  aż  stworzenie 
wynurzy  się  na  powierzchnię.  Może  był  to  znowu  bóbr,  a 
może nur wodny? 

Nareszcie  z  wody  na  moment  wyłoniła  się  głowa.  Ktoś 

odpływał  w  przeciwnym  kierunku  i  zanim  znów  dał  nurka, 
Simon zdążył dostrzec długie, odrzucone do tyłu włosy i zarys 
nagiego,  wygiętego  w  łuk,  kobiecego  ciała.  Na  wzburzoną 
taflę zatoczki wypłynęły bąbelki powietrza i rozeszły się kręgi 
fal. 

Odetchnął głęboko, niepewny, czy mimo wszystko nie śni. 

Do  tej  pory  sądził,  że  chata  Jima  była  ostatnim 
cywilizowanym  miejscem  w  tej  dziewiczej  krainie  jezior.  Z 
pewnością  brat  zapomniał  mu  powiedzieć,  że  ktoś  mieszka 
jeszcze  dalej  w  lasach.  A  w  takim  razie,  kim  była  kobieta, 
która  to  wyłaniała  się  z  toni,  to  znikała  niczym  jakiś 
tajemniczy duch jeziora? 

Jakby  w  odpowiedzi  pływaczka  wynurzyła  się  znowu. 

Tym razem widział profil. Na jej twarzy malowała się  czysta 
radość  -  słońce  zalśniło  w  kropelkach  wody  na  mokrych 
policzkach, błysnęły białe zęby. Mocny ruch ramion odsłonił 
na  ułamek  sekundy  pełne,  strome  piersi,  które  wydały  się 
Simonowi  niewypowiedzianie  piękne.  Błysnęły  jeszcze  nagie 
uda i gibkie ciało przecięło taflę niczym nóż. 

Wbijając  paznokcie  w  wypolerowany  uchwyt  wiosła, 

Simon  czekał,  aż  kobieta  ponownie  wypłynie.  Kiedy  to 
uczyniła,  była  zwrócona  do  niego  przodem.  Wstające  słońce 
świeciło  jej  prosto  w  twarz  i  mógł  być  pewien,  że  go  nie 
dostrzega.  On  sam  jednak,  całkowicie  wytrącony  z 

background image

równowagi,  pojął  natychmiast  parę  spraw.  Po  pierwsze  - 
wiedział, że w żadnym razie nie powinien przeszkadzać w tej 
zabawie. Bo to była właśnie zabawa - niewinna i radosna, jak 
baraszkowanie  młodej  wydry.  Nie  wolno  mu  było 
przestraszyć tej dziewczyny, ani uświadomić jej, że cały czas 
ją obserwował. 

Nie  potrafiłby  powiedzieć,  jakie  są  jej  oczy,  oblepiające 

głowę  włosy  ani  też  rysy  twarzy.  Na  nic  się  tu  zdało 
wyczulone  oko  malarza  -  dzieliła  ich  za  duża  odległość,  a 
słońce  było  zbyt  ostre.  Uchwycił  jedynie  wrażenie  ruchu  i 
emocji,  ucieleśnionego,  intensywnego  życia.  Bez  wątpienia  - 
ta istota nie była duchem jeziora ani w ogóle żadnym duchem. 
Pochodziła stąd, z ziemi - była kobietą z krwi i kości, kobietą, 
która - skłonny był iść o zakład - zachłannie kochała życie, tak 
jak on dzikie ostępy. 

Ładnym,  zwinnym  ruchem  odwróciła  się  na  plecy  i 

pluskając  nogami,  zaczęła  się  oddalać.  Piersi  ukryte  w 
wodnym  pyle  wynurzyły  się  na  chwilę,  a  słońce  zaigrało  na 
lśniących  od  wody  sutkach.  I  w  tym  momencie  Simon 
zrozumiał,  że  w  jego  doznaniach  bierze  górę  nie  takt,  lecz 
zmysłowość. 

Pożądał  jej.  Chciał  ją  mieć  już,  natychmiast.  Dawno  już 

nie  pragnął  tak  żadnej  kobiety.  Gdyby  posłuchał  głosu 
instynktu, opłynąłby zaraz skałki, sięgnąłby po tę dziewczynę 
i  kochał  się  z  nią  z  ogniem,  który  -  jak  mu  się  zdawało  - 
dawno się już w nim wypalił. Słuchaj no, bratku, zakpił jednak 
z siebie, kajak to nie jest najlepsze miejsce na miłość. Oboje 
moglibyśmy  skończyć  w  jeziorze.  A  poza  tym  kobieta  tak 
pełna  życia  jak  ta  wolałaby  zapewne  sama  wybrać  sobie 
partnera.  O  ile  już  go  nie  ma.  Bądźże  rozsądny,  jak  by 
powiedział  Jim.  Ona  tymczasem  przewróciła  się  na  brzuch, 
odsłaniając długą, smukłą linię pleców. Nie baraszkowała już 
jednak,  a  najwyraźniej  ćwiczyła  styl.  Przez  jakiś  kwadrans 

background image

pływała  forsownym  crawlem,  na  koniec  zanurkowała  ostatni 
raz i popłynęła do brzegu. 

Przez cały ten czas Simon siedział nieruchomo. Nie chcąc 

stracić  jej  z  oczu,  odwrócił  kajak.  Trochę  się  wstydził,  że 
podgląda  ją  jak  jakiś  pierwszy  lepszy  szczeniak.  Intuicja 
podpowiadała mu, że gdyby ta dziewczyna miała choćby cień 
podejrzenia,  iż  śledzą  ją  czyjeś  oczy,  nie  zachowywałaby  się 
tak  naturalnie.  Nie  potrafił  się  jednak  powstrzymać.  Miał 
bardzo  silną  wolę,  nieporównanie  silniejszą  niż  przeciętni 
ludzie, tym razem jednak żadna siła nie zdołałaby go zmusić 
do odwrócenia wzroku. 

Płynęła jeszcze jakiś czas, aż poczuła dno i stanęła po pas 

w  wodzie.  Drobne  falki  delikatnie  opływały  jej  pośladki. 
Włosy  opadły  do  połowy  pleców.  Potrząsnęła  głową  i 
odrzuciła  je  wszystkie  do  tyłu,  a  potem  ruszyła  w  stronę 
maleńkiej plaży na samym krańcu zatoczki. 

W jej ruchach było tyle nieświadomego wdzięku i piękna, 

że  Simonowi  zaschło  w  ustach.  Wyszła  wreszcie  na  brzeg  i 
podniosła  leżący  na  piasku  czerwony  ręcznik,  lecz  zamiast 
pójść od razu w stronę drzew, odwróciła się jeszcze szybko do 
jeziora.  Czerwony  ręcznik  przypominał  w  tej  chwili  jakiś 
wojenny  proporzec  w  rękach  bogini.  Odrzuciwszy  do  tyłu 
głowę, roześmiała się melodyjnie, a w śmiechu tym wyraziła 
się cała jej radość - radość młodości i samotnego pływania o 
poranku. 

Simon  zadrżał.  Ten  naturalny,  niewymuszony  śmiech 

poruszył  w  nim  coś,  co  w  ciągu  ostatnich  dziesięciu  lat 
bezpowrotnie,  jak  sądził,  w  sobie  zatracił.  Poczuł  nagle  pod 
powiekami palące łzy i z gniewem starał się je powstrzymać. 
Kobieta  otuliła  się  ręcznikiem.  Brodząc  w  piasku,  ruszyła  w 
kierunku  sędziwej  sosny,  której  gałęzie  zwieszały  się  nad 
plażą.  Simon  zauważył  nagle  schowaną  wśród  drzew  starą 
chatę z szeroką werandą i kamiennym kominem. Mignęła mu 

background image

jeszcze  między  pniami  sylwetka  w  czerwieni  i  po  chwili 
stuknęły  zamykane  drzwi.  Dopiero  teraz  pozwolił  sobie  na 
długi oddech. 

Miał  w  głowie  zamęt,  zamęt,  którego  nie  chciał 

analizować. Powinien jak najszybciej stąd zniknąć. Wrócić do 
chaty Jima, do świata, który był rozsądny, normalny i znany. 
Podnosząc  wiosło,  rzucił  krótkie  spojrzenie  do  wody, 
wypatrując podwodnych skał, i nagle zobaczył odbicie swojej 
twarzy. Wyglądała jak zawsze, a jemu wydało się, że ostatnie 
parę minut powinno w niej coś zmienić. 

Miał  gęste,  niesforne  włosy,  ciemniejsze  niż  toń  jeziora, 

podczas gdy oczy - dla kontrastu - były lazurowe jak lipcowe 
niebo. Akcent tej twarzy nadawał wyrazisty nos i mocne kości 
policzkowe.  W  rysach  wyryła  swoje  piętno  silna  wola,  która 
prowadziła  go  przez  życie  przez  całe  lata.  Nie  była  to  twarz 
konwencjonalnie  przystojna, lecz odbijał  się  w niej  charakter 
człowieka,  który  nie  uznaje  kompromisu.  Simon  właściwie 
nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak bardzo podobał się 
kobietom.  Lgnęły  do  niego  wszystkie  bez  wyjątku.  Chętnie  i 
szybko lokowały się w jego łóżku. Wiedział, że żadna mu się 
nie oprze i właśnie dlatego w ostatnich latach nieczęsto sypiał 
z kobietami. Nie pragnął tego co łatwe, ani go to nie bawiło. 

Ze  złością  poruszył  wiosłem.  Jedno  uderzenie  o  wodę  i 

odbicie w lustrzanej tafli pomarszczyło się i znikło. Kilkoma 
mocnymi pociągnięciami wiosła wyprowadził kajak z ukrycia, 
a następnie ruszył w drogę powrotną. Pędził, jakby go goniły 
wszystkie  demony  podziemnego  świata,  bijąc  wiosłem  o 
wodę,  aż  w  ślad  za  kajakiem  pojawiły  się  maleńkie  czarne 
wiry.  Uważaj,  bracie,  myślał  z  wściekłością,  przepływając 
przesmykiem  na  następne  jezioro  z  mniejszą  niż  zwykle 
ostrożnością. Uważaj, bo i ciebie wessie. 

Zobaczył nagą dziewczynę pływającą w jeziorze. No i co 

z  tego?  Widywał  już  w  życiu  nagie  kobiety.  Widywał  je, 

background image

malował, z niektórymi się kochał. Naprawdę nie było powodu 
czuć  się  tak,  jakby  był  jedynym  mężczyzną  w  nowo 
powstałym  świecie,  a  ona  kobietą  stworzoną  dla  jego 
rozkoszy.  Jakby  słońce  wpadło  mu  w  ręce,  jakby  otrzymał 
podarunek  bogów.  Doprawdy  -  żadnego  powodu.  Miał 
trzydzieści  pięć  lat,  znał  życie.  Nie  był  już  szesnastoletnim 
młokosem. 

Tymczasem,  jak  na  ironię,  wyobraźnia  podsuwała  mu 

uparcie  obrazy, które  nie  miały nic  wspólnego  z  tak  zwanym 
zdrowym  rozsądkiem.  Widział  wciąż  kobietę  baraszkującą 
zmysłowo wśród fal, jej szczęśliwy uśmiech i wyłaniające się 
z  wody  piersi.  Wszystko  to  irytowało  go,  a  zarazem 
przerażało. A w dodatku nie miał pojęcia, kim ona jest. Może 
przyjechała tu tylko na weekend? A może to jakaś szczęśliwa 
mężatka?  Może  nigdy  już  jej  nie  zobaczy?  A  jeśli  nawet,  to 
czy w ogóle by ją rozpoznał? Tylko wtedy, gdyby była naga - 
podpowiadało  mu  coś  przekornie.  Odczep  się,  zły  duchu!  - 
mruknął.  Wszystko  to  absurd.  Mężatka  z  Vancouveru  z 
dziesiątką  dzieci  czy  dziewczyna  z  Halifaxu  ze  swoim 
chłopakiem - co  za różnica! Nie przyjechał do Kanady, żeby 
wiązać  się  z  kobietą.  Przybył  tu,  żeby  pobyć  z  bratem  i 
oderwać  się  od  miasta,  które  w  nim  wszystko  stłumiło.  Ta 
nieznajoma była bez znaczenia. Absolutnie bez znaczenia. 

Mimo  przeciwnego  wiatru,  który  wciąż  się  wzmagał, 

Simon dotarł do chaty Jima w rekordowym czasie. Wszedł do 
środka  z  twardym  postanowieniem,  że  nie  pozwoli  sobie  na 
żadne  rozkojarzające  go  głupstwa,  ani  też  nie  napomknie 
słowem na temat kobiety, która zajmowała dom nad jeziorem. 

- Ale zapach! - powiedział otwierając drzwi. 
Jim smażył boczek w żeliwnym rondlu na kuchni gazowej. 

Jego  chata,  z  pozoru  prymitywna,  była  wyposażona  w 
nowoczesne urządzenia. 

background image

-  Musiałeś  popłynąć  kawał  drogi  -  odparł  zdawkowo, 

odwracając plaster widelcem. - Widziałeś coś ciekawego? 

Jim  był  całkowitym  zaprzeczeniem  Simona  i  w 

towarzystwie  nikt  nie  wziąłby  ich  za  braci.  Dziesięć  lat 
młodszy,  niższy,  płowowłosy  Jim  miał  słoneczny  uśmiech  i 
otwartą  naturę.  Był  niczym  bury  kot,  wylegujący  się  w 
słonecznej  plamie  na  podłodze  i  mruczący  z  zadowolenia, 
podczas  gdy  Simona  dałoby  się  porównać  do  dzikiego  kota, 
czujnie skrywającego się w mrocznej głuszy. 

-  Byłem  na  Maynard's  Lake  -  wyjaśnił  Simon.  -  Mogę 

wziąć grzankę? 

- Jasne... No i jak? Umiesz już wiosłować po indiańsku?  
Simon uśmiechnął się. 
-  Muszę  cię  poinformować,  drogi  braciszku,  że  potrafię 

już  utrzymać  kurs.  -  Odkroił  cztery  pajdy  melasowego 
ciemnego  chleba,  który  sprzedawano  w  pobliskiej  piekarni.  - 
Gotów  jestem  ożenić  się  z  kobietą,  która  potrafi  piec  taki 
chleb - dodał. 

- Nic  z tego  - zaśmiał  się  przyjaźnie  Jim.  - Ona jest żoną 

tutejszego  szefa  policji.  Facet  często  wygrywa  stanowe 
mistrzostwa w zapasach. Możesz mi podać jajka? 

-  Jesteś  dobrym  nauczycielem  -  oświadczył  z  pewnym 

skrępowaniem  Simon,  wyjmując  z  lodówki  pudełko  z 
wiejskimi  jajkami  i  wręczając je  bratu.  - Dwa  tygodnie  temu 
nie  miałem  zielonego  pojęcia  o  wiosłowaniu.  Poświęciłeś  mi 
dużo czasu... Dziękuję. 

Jim zerknął na brata z ożywieniem, ale powiedział tylko: 
-  Zaprosiłem  cię  tutaj.  Nie  wyobrażam  sobie, że mógłbyś 

wrócić  do  Anglii  nie  doświadczywszy  czegoś,  co  jest  tak 
typowo kanadyjskie jak wioślarstwo. 

-  Widziałem  też  rano  bobra.  A  także  parę  setek  waszych 

klonów. 

background image

- No to już jesteś swojak - zaśmiał się Jim, wbijając jajka 

do  rondla.  -  A  jeśli  dobrze  sobie  przypominam,  najlepszą 
lekcję  wioślarstwa  mieliśmy  wtedy,  kiedy  trenowaliśmy 
techniki ratownicze. Tamtego ranka stałeś się człowiekiem. 

- Zawsze mówisz, co myślisz, prawda? - spytał Simon po 

chwili wahania. 

-  Staram  się...  Życie  jest  za  krótkie,  żeby  bawić  się  w 

niedomówienia.  Przez  pierwsze  trzy  dni  twojego  tu  pobytu 
miałem wrażenie, że to lato będzie się nam cholernie dłużyć. 

Simon  pamiętał  tę  lekcję  aż  za  dobrze.  Stał  wtedy  w 

kajaku  i  wyciągał za  burtę  kajak  Jima  zatopiony  w  bagnie, a 
potem swego brata z wody. Jim udawał spanikowanego - były 
to naprawdę interesujące chwile i tego właśnie dnia skruszone 
zostały pierwsze lody pomiędzy nimi. Było dokładnie tak, jak 
to zapamiętał Jim. 

-  I  co?  Nadal  tak  czujesz?  Mam  na  myśli  lato.  Że  będzie 

się ciągnąć jak guma. 

-  Nie.  Chociaż...  jakby  tu  powiedzieć...  jesteś  jak  góra 

lodowa. Dziewięć dziesiątych wciąż pod wodą. 

-  Taki  już  jestem.  -  W  głosie  Simona  zabrzmiał  ton 

irytacji. Jim ze znawstwem przerzucił jajka. 

-  I  dlatego  z  odpowiedzią  na  mój  list  czekałeś  aż  sześć 

tygodni? 

Simon  starannie  rozsmarowywał  masło  na  grzance,  nie 

spiesząc się z odpowiedzią. 

- Widzisz... - odezwał się w końcu. - Zaraz po przyjeździe 

powiedziałem ci, że ostatnio nie układało mi się najlepiej. Nie 
idzie  mi  malowanie.  Popadłem  w  rutynę,  Londyn  to 
więzienie...  do  diabła,  nawet  mówić  mi  się  o  tym  wszystkim 
nie chce. 

Przerwał,  wiedząc,  że  to  on  sam  spowodował  całe  to 

nieporozumienie.  Od  sześciu  miesięcy  nie  był  w  stanie 
malować. Spędzał całe godziny w pracowni, stojąc  przed nie 

background image

zamalowanymi  płótnami,  sparaliżowany  ich  bielą,  pustką, 
niemym  żądaniem,  żeby  coś  z  nimi  zrobił.  Od  szesnastego 
roku życia malowanie było sensem jego istnienia. Kiedy więc 
poczuł,  że  się  jako  malarz  skończył,  przeżył  szok.  A  im 
bardziej  był  przerażony,  tym  trudniej  mu  było  choćby  wziąć 
pędzel do ręki, a co dopiero mówić o malowaniu. 

Sapnął ze złością, wiedząc, że nie uniknie tego wątku. 
-  Twój  list  z  kwietnia  kompletnie  mnie  zaskoczył. 

Niegdyś,  przed  laty,  próbowałem  cię  odnaleźć,  ale  nie  udało 
się.  Kiedy  więc  dałeś  o  sobie  znać,  było  to  tak,  jakbym 
usłyszał głos z dalekiej przeszłości. Prawdę mówiąc nie byłem 
nawet pewien, czy tak naprawdę chcę do niej wracać. A już na 
pewno  nie  do  siebie  takiego,  jakim  byłem.  I  dlatego  nie  od 
razu odpowiedziałem na twój list... A w ogóle to - zakończył z 
irytacją - te jajka zrobią się twarde jak podeszwa. 

Jim odlał tłuszcz i wyłożył jajka z bekonem na talerzyki. 
-  Myślałem,  że  nie  chcesz  mieć  ze  mną  nic  wspólnego  - 

powiedział. 

- To nieprawda... 
-  Zresztą,  komu  potrzebny  jest  jakiś  zagubiony  brat, 

zwłaszcza gdy mieszka w odległości czterech tysięcy mil. 

- Nigdy tak o tym nie myślałem! - podniósł głos Simon. - 

Przecież  tu  jestem,  prawda?  Zrozum,  wiem,  że  nie  jestem 
łatwym człowiekiem. Przeżyłem szmat czasu sam... byłem do 
tego  zmuszony. Ale  cieszę  się,  że  się  znowu  spotkaliśmy, że 
mamy szansę lepiej się poznać. Daj mi tylko czas. 

-  Mamy  całe  lato.  Oczywiście,  jeśli  zechcesz  zostać. 

Simon odłożył grzankę na stół. Wiedział, że nadszedł moment 

decyzji ważnej i dla niego, i dla jego brata. Nie wolno mu 

było  zaprzątać  sobie  teraz  głowy  plastycznym  obrazem 
dziewczyny, kąpiącej się nago w oparach mgły opadającej na 
jezioro. 

background image

-  Chciałbym  zostać  -  powiedział  cicho.  -  Zawsze  możesz 

mnie wyrzucić, jeśli będziesz miał już dość. 

- Jasne - zgodził się Jim. Jego opaloną, sympatyczną twarz 

rozpromienił uśmiech. - Jedzmy. 

Jajka  nie  były  spieczone,  a  z  przepysznego 

truskawkowego  dżemu  wyławiali  wielkie,  nie  zgniecione 
owoce. 

-  Jeśli  zostanę  tu  na  całe  lato,  będę  woził  brzuch  na 

taczkach 

- powiedział Simon. 
Jim popatrzył na siedzącego przed nim, rozciągniętego na 

krześle chudzielca. 

-  Zapewne.  Jeśli  jednak  susza  potrwa  dłużej,  będziesz  go 

mógł łatwo stracić. 

-  Ciekawe  jak?  -  Simon  przeciągnął  się  leniwie.  - 

Wiosłując na wyścigi do piekarni i z powrotem? 

- Walcząc z ogniem. 
Simon  chciał  się  roześmiać,  lecz  zorientował  się,  że  Jim 

nie żartuje.  

- Z jakim znowu ogniem? 
-  Lasy  są  wyschnięte  na  wiór.  Zimą  spadło  mniej  śniegu 

niż zwykle, a wiosną prawie nie było deszczu. Wystarczy byle 
niedopałek,  byle  iskra.  Należę  do  tutejszej  ochotniczej  straży 
pożarnej. Niesiemy pomoc wszędzie, gdzie nas potrzebują, w 
całym  okręgu.  W  przyszłym  tygodniu  zaczyna  się  kurs  dla 
nowych  ochotników.  Potrzeba  ludzi  do  brygad  naziemnych. 
Zapisać cię? 

Simon  zgodził  się  natychmiast.  Od  miesięcy  tłukł  się  jak 

lew w klatce. Może trzeba mu było właśnie czegoś takiego? 

-  A  więc  -  zwrócił  się  żartobliwie  do  brata  -  zimą  jesteś 

belfrem, a latem strażakiem? Niezła kombinacja. 

-  Walka  z  pożarem  to  niekiedy  kaszka  z  mleczkiem  w 

porównaniu z użeraniem się z tymi dzieciarami. A poza tym... 

background image

kocham  las.  Najmniejszy  jego  skrawek  uratowany  przed 
ogniem to dla mnie wielka wartość. , 

Z  wszystkich  okien  chaty  Jima  widać  było  drzewa:  tu 

świerk  zwieszał  szeroko  rozłożyste  gałęzie,  tam  stał 
jasnozielony  buk,  a  opodal  sosna  o  srebrzystych  cieniutkich 
igłach.  Nagle,  zamiast  tej  oszałamiającej  palety  rozmaitych 
odcieni  zieleni,  oczyma  wyobraźni  Simon  zobaczył  czarne 
pogorzelisko. 

- Już kocham to miejsce - odezwał się głęboko poruszony, 

z jakimś dziwnym, wewnętrznym przekonaniem. 

- Obawiam się, że możesz je znienawidzić - wyznał Jim. - 

Zastanawiałem  się,  czy  nie  powinniśmy  spędzić  tego  lata  w 
Halifax.  Mam  tam  mieszkanie,  a  Halifax  -  chociaż  w 
porównaniu z Londynem dziura - to jednak miasto. 

- Marzyłem, żeby wyrwać się z miasta. 
- Ale od kiedy tu jesteś, niczego nie namalowałeś. Simon 

zmienił się na twarzy. 

-  W  istocie  -  przyznał,  starając się  ukryć  zdenerwowanie, 

ale Jim pojął natychmiast. 

-  No  i  bum  -  powiedział  otwarcie,  nawet  nie  usiłując 

przepraszać. - Trafiłem górę lodową w czuły punkt... A tak w 
ogóle,  to  wybieram  się  zaraz  do  miasta  po  zakupy.  Chcesz 
jechać ze mną? Somerville tak naprawdę było wioską liczącą 
siedmiuset pięćdziesięciu mieszkańców. 

-  Niekoniecznie.  Pozmywam  naczynia  i  poczytam  trochę. 

Jim  sięgnął  po  listę  zakupów  przyczepioną  na  drzwiach 
lodówki. 

- Zapowiada się kolejny upalny dzień. Jak tylko wrócę, to 

pójdziemy popływać, dobrze? 

Przed  oczyma  Simona  zatańczyło  znów  jezioro  z 

baraszkującą  nagą  dziewczyną.  Czy  kiedykolwiek  jeszcze 
byłby  w  stanie  pływać  bez  tego  obsesyjnego  obrazu  pod 
powiekami? Z przerażeniem usłyszał samego siebie: 

background image

-  Myślałem,  że  dalej  nie  ma  już  żadnych  siedzib.  Ale  w 

głębi jednej z zatok nad Maynard's Lake widziałem chatę. 

- A tak. To domek Shei. To moja przyjaciółka. Wcześniej 

czy później się poznacie. 

-  Przyjaciółka?  To  znaczy?  -  zapytał  Simon  ostrożnie. 

Przewidywał  parę  scenariuszy,  lecz  do  głowy  by  mu  nie 
przyszło,  że  nieznajoma  mogła  być  kimś  bliskim  dla  jego 
brata. 

-  Dokładnie  to,  co  ci  powiedziałem.  Kiedy  miałem 

czternaście  lat,  a  ona  osiemnaście,  kochałem  się  w  niej  jak 
wariat.  Zresztą,  kto  się  nie  kochał?  Ale  w  czasie  studiów  na 
pedagogice poznałem Sally i znajomość z Sheą przestała mieć 
romantyczne  tło.  Shea...  -  dodał  zdawkowo  -  Shea  zresztą 
pewnie by ci się spodobała. 

-  Chcesz  mnie  swatać?  -  zapytał  Simon,  czując,  że  to 

pytanie zabrzmiało jakoś zbyt ostro. 

Jim jednak wybuchnął śmiechem. 
-  Nie  znasz  Shei.  To  nie  jest  ktoś...  to  nie  jest  obiekt 

swatów, jeśli w ogóle można tak powiedzieć. 

- To znaczy - Simon szybko obliczył w myślach - że mając 

dwadzieścia dziewięć lat jest wolna. 

- Ano. Tak jak ty mając trzydzieści pięć. 
-  Nikt  ci  jeszcze  nie  mówił,  drogi  bracie,  że  bywasz 

czasem irytujący? 

-  Owszem,  Sally.  I  to  dość  często.  -  Jim  podniósł  się  z 

krzesła.  -  Będę  szczęśliwy,  kiedy  wróci  do  domu.  Mam 
wrażenie, że nie widziałem jej całe wieki. 

Sally, podobnie jak Jim, była nauczycielką, poznali się na 

uniwersytecie,  a  potem  pracowali  razem  w  szkole  na  Baffin 
Island. Została tam, podczas gdy Jim dostał pracę w Halifax i 
dopiero  ostatnio  przeniósł  się  do  szkoły  poza  miastem. 
Obecnie Sally pojechała odwiedzić rodziców mieszkających w 

background image

Montrealu  i  siostry  w  New  Brunswick.  Miało  jej  nie  być 
jeszcze miesiąc. Jim najwidoczniej z trudem znosił rozłąkę. 

- Zamierzasz się z nią żenić? - zapytał wprost Simon. Jim 

kiwnął głową. 

- Jeśli mnie zechce. Praca w odległych od siebie miejscach 

ma  to  do  siebie,  że  oddala,  ale  też  w  pewien  sposób  zbliża 
ludzi.  Sally  uważa,  że  całą  zimę  powinniśmy  teraz  spędzić 
razem, żeby się sobie przypomnieć. 

- To rozsądne. 
- Na pewno, ale wiesz, moje uczucia wobec Sally nie mają 

nic wspólnego z tak zwanym rozsądkiem. Czy i ciebie kiedyś 
coś takiego ogarnęło? 

Owszem,  pomyślał  Simon.  Dziś  rano,  kiedy  ujrzałem 

Sheę, tę dziewczynę bawiącą się w jeziorze. 

-  Nigdy  się  nie  ożeniłem  -  odrzekł  wymijająco.  -  To 

wymaga  za  dużo  zachodu.  Otaczały  mnie  zawsze atrakcyjne, 
wyrafinowane  pięknotki,  jakie  u  boku  mężczyzny  o  mojej 
pozycji  pragnie  widzieć  środowisko.  Wiesz,  takie  lale  z 
okładek kolorowych magazynów, co to za żadne skarby świata 
nie  pokażą  się  w  towarzystwie  bez  makijażu  i  ustawionego 
przystojniaczka. 

-  Chyba  żadnej  z  nich  specjalnie  nie  lubiłeś?  -  zauważył 

Jim.  -  Też  coś!  -  Simon  gwałtownie  odsunął  się  od  stołu.  - 
Lubienie czy nielubienie nie ma tu nic do rzeczy. Nawet siebie 
nie  bardzo  lubiłem...  Dajmy  już  zresztą  temu  spokój.  Koniec 
rozmów na tematy osobiste. 

-  Dobrze  już,  dobrze  -  uspokoił  go  Jim,  macając  kieszeń, 

żeby sprawdzić, czy wziął portfel. - Skoro jednak przywykłeś 
do towarzystwa tego typu kobiet, Shea zdecydowanie nie jest 
dla ciebie... Potrzebujesz czegoś ze sklepu? 

- Nie, dziękuję. 
Simon zaczął sprzątać ze  stołu, a  chwilę  później usłyszał 

warkot silnika odjeżdżającej ciężarówki Jima. 

background image

A zatem smukła pływaczka z Maynard's Lake nosiła imię 

Shea.  Miała  dwadzieścia  dziewięć  lat,  była  wolna  i  -  jeśli 
prawidłowo  odczytał  intonację  głosu  swego  brata  -  bardzo 
niezależna. Prędzej czy później miał ją poznać. 

Zdaniem  Jima  nie  była  odpowiednią  kobietą  dla  hulaki  z 

Londynu. 

Albo to raczej on nie był odpowiedni dla niej. 

background image

 
ROZDZIAŁ  DRUGI 
Nienawykłemu  do  podobnych  widoków  Simonowi  zdało 

się najpierw, że oto znalazł się w samym środku absolutnego 
rozgardiaszu.  Stał  obok  ciężarówki  Jima  w  dżinsach, 
podkoszulku  i  butach  z  podkówką,  mało  co  pojmując. 
Stopniowo  jednak  oswoił  się  ze  wszystkim  i  całość  zaczęła 
nabierać  sensu.  Okazało  się,  że  obdrapany  budynek  na 
poboczu  drogi  służy  jako  baza,  w  której  mieści  się  punkt 
dowodzenia.  Tutaj  też  jadło  się  i  spało.  Właśnie  zniknęli  w 
nim dwaj ludzie ze śpiworami, a z kantyny dochodził zapach 
rosołu. W przydrożnym pyle walały się wszędzie góry sprzętu 
-  stały  tam  pompy,  łopaty,  piły  i  ogromne  żółte  wózki  z 
bębnem  do  nawijania  węża.  Zapamiętał  te  długie  węże  z 
kursu,  na  który tak  lekkomyślnie  dał  się  zapisać.  Napełnione 
wodą były zdumiewająco ciężkie. 

Zza  budynku  dobiegał  warkot  gasnącego  silnika 

helikoptera.  Śmigłowców,  to  już  wiedział,  używano  do 
gaszenia pożarów z powietrza oraz do transportowania brygad 
strażackich  tam,  dokąd  nie  można  się  było  dostać  drogami. 
Obok ciężarówki Jima stał samochód z ogromną cysterną, a za 
nim  wóz  ochotniczej  straży  pożarnej  z  mniejszym, 
przenośnym  zbiornikiem  na  wodę.  Drogą  ciągnęły  dwa 
spychacze. 

Spojrzenie  Simona,  niemal  nieświadomie,  zwróciło  się  w 

zachodnią stronę. To tam, na horyzoncie, widniała przyczyna, 
dla której się tutaj znalazł. 

Niebo  nad  płowymi  pagórkami  zasnute  było  gęstym 

żółtawym  dymem.  Nie  wiedzieć  czemu  Simon  wyobrażał 
sobie,  że  dym  powinien  leżeć  cicho,  niczym  przyczajony, 
gotujący  się  do  skoku  drapieżnik.  Tymczasem  bił  w  niebo 
nierównomiernymi słupami. Z dużej odległości nie widać było 

background image

płomieni,  lecz  sam  widok  falującego  dymu  sprawił,  że 
Simonowi szybciej zabiło serce. 

Jim szedł już szybkim krokiem w stronę ciężarówki. 
-  Rozmawiałem  z  komendantem  straży  -  powiedział,  gdy 

tylko znalazł się bliżej. - Czterech naszych ma uprzątać teren 
po  przejściu  pożaru  na  odcinku  najbardziej  oddalonym  od 
drogi. Przejdź się do helikopterów i dowiedz od pilota, kiedy 
wylatujemy. Ja tymczasem złapię jeszcze dwóch chłopaków. 

Zadowolony,  że  może  zrobić  coś  konkretnego,  Simon 

przeszedł na drugą stronę drogi rozjeżdżonej przez spychacze 
i  rozrytej  dalej  na  zachód  w  ziemi  i  skałach.  Lepiej  lecieć 
helikopterem,  niż  jechać  po  czymś  takim,  pomyślał  i  kiwnął 
głową  do  trzech  ludzi  w  pomarańczowych,  brudnych 
kombinezonach,  którzy  wychodzili  z  bazy.  Ich  twarze 
usmarowane  były  sadzą,  oczy  miały  czerwone  obwódki. 
Poczuł  znowu  mocne  bicie  serca.  Londyn,  bardziej  niż 
kiedykolwiek,  wydał  mu  się  czymś  z  innego  świata.  Jak  to 
dobrze,  że  mógł  się  znaleźć  właśnie  tutaj.  Cokolwiek 
przyjdzie  mu  robić  przez  następne  dwadzieścia  cztery 
godziny,  będzie  to  przynajmniej  konkretne  i  użyteczne. 
Bardziej niż nakładanie farby na płótno. 

Minął budynek i zobaczył helikopter. Silnik zgasł, śmigło 

było  nieruchome.  Aż  nie  chciało  się  wierzyć,  że  w  takim 
samolociku pomieszczą się czterej ludzie i pilot. 

Spostrzegł  nagle,  że  ktoś  wspiął  się  na  wąski  stopień  i 

wchodzi  do  kabiny.  Z  zaskoczeniem  pojął,  że  ubrudzony 
beżowy  kombinezon  kryje  sylwetkę  kobiety.  W  jednej chwili 
przypomniały mu się wszystkie ostrzeżenia przed możliwością 
sabotażu, które widział rozlepione na lotnisku Heathrow. 

- Co ty tam robisz? - krzyknął. - Złaź w tej chwili! Kobieta 

znieruchomiała,  a  po  chwili  odwróciła  się.  Na  Simonie 
spoczęło spojrzenie oczu szarych jak listopadowe niebo. 

- Słucham?! - zapytała dobitnym tonem. 

background image

- Powiedziałem: wysiadaj. 
Jednym  zwinnym  ruchem,  który  wydał  mu  się  dziwnie 

znajomy, zeskoczyła na ziemię. 

-  Nie  jestem  w  nastroju  do  żartów  -  burknęła.  -  Czego 

chcesz? 

-  Przyszedłem,  żeby  powiedzieć  pilotowi,  że  czterech 

naszych  ludzi  ma  być  przewiezionych  na  południową  flankę 
pożaru. 

-  W  porządku  -  zniecierpliwiła  się.  -  No  więc  już 

powiedziałeś. Możemy... 

- To znaczy, że ty jesteś pilotem? - zająknął się Simon. 
- A co, nie podoba się? 
Simon  czuł  się  straszliwie  głupio  z  powodu  gafy,  jaką 

popełnił, i ani mu były w głowie męskie żarty. Jednakże jego 
pewność, że pilot musi być  mężczyzną, była właśnie  typowo 
męska. 

Przez  moment,  nic  nie  mówiąc,  przyglądał  się  kobiecie. 

Wyglądała  na  zmęczoną,  była  brudna  i  spocona,  pod  oczami 
miała  sińce.  Sczesane  do  tyłu  jasne  włosy  związane  były 
wstążką  i  tylko  parę  kosmyków  wymknęło  się  i  opadło  na 
twarz.  Miała  wydatne  usta  -  za  duże,  żeby  można  je  było 
uznać za piękne. Ale nie wiadomo dlaczego zapragnął zrobić 
coś, żeby pojawił się na nich uśmiech. 

-  Przepraszam  -  powiedział  szczerze.  -  Nigdy  bym  nie 

przypuścił, że pilot nie będzie mężczyzną. 

- Nie ma sprawy. - Skinęła niecierpliwie głową. - Możemy 

lecieć za pół godziny. Muszę najpierw zatankować. 

Odwróciła  się  i  uklękła,  żeby  otworzyć  ładownię.  Był  tu 

zbędny,  nikt  go  nie  zatrzymywał,  lecz  w  jej  ruchach,  w 
smukłej  linii  pochylonych  pleców  było  coś,  co  kazało  mu 
zapytać: 

- Jak ci na imię? 

background image

Dziewczyna  wytaskała  pompę  paliwową  i  spuściwszy  ją 

na  ziemię  po  pochylni,  wyprostowała  się  i  wytarła  ręce  o 
spodnie. 

- Shea Mallory - powiedziała. 
Shea...  To  niemożliwe,  żeby  w  ciągu  trzech  tygodni 

spotkał dwie kobiety o tym imieniu. 

- Mieszkasz w chacie nad Maynard's Lake? 
- Tak - przyznała i ściągnęła brwi. - Skąd to wiesz? Nigdy 

cię nie widziałam. 

- Simon Greywood - przedstawił się, nie odpowiadając na 

pytanie i wyciągając dłoń. - Jestem bratem Jima Hanrahana. 

Shea z wyraźnym ociąganiem podała mu rękę. 
- Tym z Anglii - wycedziła. - Artystą. 
- To prawda - potwierdził z uśmiechem, który parę kobiet 

w Londynie z miejsca by rozpoznało. - Przyjechałem tutaj na 
lato. 

Shea  nie  odwzajemniła  uśmiechu,  spojrzała  natomiast  z 

jawną kpiną na znakomitej jakości podkoszulek Simona. 

-  Nie  boisz  się  pobrudzić  sobie  rąk?  Simon  poczuł,  że 

narasta w nim gniew. 

- Przecież przeprosiłem za swoją omyłkę. 
- Nie o to chodzi. 
-  Więc  o  co?  Co  pani  ma  przeciwko  mnie,  panno  Sheo 

Mallory? 

-  Powiem  ci  -  odpowiedziała,  patrząc  na  niego  wilkiem  i 

zaciskając  pięści  w  kieszeniach  spodni.  -  Pomagałam  Jimowi 
pisać ten pierwszy list do ciebie, więc wiem, ile to dla niego 
znaczyło.  Przybrani  rodzice  zdecydowali  się  mu  powiedzieć, 
że jest dzieckiem z adopcji, dopiero gdy skończył dwadzieścia 
pięć  lat.  Kiedy  tylko  się  dowiedział,  że  ma  starszego  brata, 
chciał  się  z  tobą  natychmiast  skontaktować.  Więc  wysłał  ci 
list, A ty przez sześć tygodni nie raczyłeś nawet odpisać. 

- To prawda - przyznał Simon. - Ale... 

background image

- Nie pomyślałeś o tym, że można przynajmniej podnieść 

słuchawkę i zadzwonić, skoro, powiedzmy, byłeś tak strasznie 
zajęty  portretowaniem  bogatych  ludzi,  że  nie  znalazłeś  czasu 
na list? 

-  To  moja  sprawa.  Moja  i  Jima.  Nie  rozumiem,  dlaczego 

się wtrącasz. 

-  Jim  i  ja  -  Shea  podniosła  głos,  żeby  ją  było  słychać  w 

warkocie  podjeżdżającej  ciężarówki  -  płynęliśmy  razem 
kajakiem  miesiąc  po  napisaniu  tego  listu.  Jim  był  naprawdę 
zdenerwowany.  To  mój  przyjaciel,  dla  mnie  zaś  znaczy  to 
tyle,  że  jego  sprawy  są  także  moimi.  A  teraz  wybacz, 
przywieźli paliwo. Bądźcie tutaj kwadrans po dziewiątej. 

Ciężarówka jeszcze przez chwilę telepała się drogą, aż w 

końcu  zahamowała  o  metr  od  Simona.  Kierowca  pozdrowił 
Sheę  wesołym  „Hej!"  i  zeskoczył  na  ziemię.  Czując,  że  tę 
rundę przegrał sromotnie, Simon poszedł odszukać brata. 

Jim  stał  przy  górze  sprzętu,  gawędząc  z  dwoma  ludźmi, 

których przedstawił jako Charliego i Steve'a. 

- Wyruszamy kwadrans po dziewiątej - powiedział Simon. 
- No to jest jeszcze czas na kawę - odrzekł Steve i razem z 

Charliem poszli w stronę kantyny. 

- Jim, do diabła, dlaczego mi nie powiedziałeś, że pilotem 

jest Shea?! - napadł na brata Simon. 

Jim zamrugał. 
-  Po  pierwsze,  nie  wiedziałem;  mamy  tutaj  siedmiu  czy 

ośmiu  pilotów.  A  po  drugie,  nie  chciałem  robić  żadnych 
wstępów, żebyś mi później nie zarzucał, że ci ją swatam albo 
coś takiego. 

- Nie bój się nic. Ona nie może na mnie patrzeć. 
- Chyba przesadzasz. 
- Uważa, że natychmiast po otrzymaniu listu powinienem 

do ciebie zatelefonować. 

- To nie jej sprawa - mruknął speszony Jim. 

background image

-  Tak  właśnie  powiedziałem.  I  nie  myślę,  żebym  się  jej 

przez to bardziej spodobał. 

- No tak, słusznie podejrzewałem, że to dziewczyna nie w 

twoim  typie.  -  Lakoniczny  ton  Jima  grał  Simonowi  na 
nerwach.  -  Ale  wiesz  co,  chodźmy  jeszcze  na  kawę  i  pączki. 
Przed nami długi dzień. 

Simon  zdusił  cisnącą  się  na  usta  odpowiedź,  starając  się 

opanować rozdrażnienie. Utarczka z Sheą sprawiła, że czuł się 
zmieszany jak jakiś niedorostek. 

- Nie bierzemy stąd ze sobą żadnego sprzętu? 
-  Wszystko  co  trzeba,  a  także  resztę  ludzi  zabrał  pół 

godziny temu duży helikopter. To nie jest jeszcze największy 
pożar... W sam raz dla ciebie, jak na pierwszy raz. 

Simon jednak  nie  myślał  o pożarze. Dopiero co dane mu 

było  poznać  drugie  oblicze  Shei.  Spoza  wizerunku 
roześmianego  stworzenia  baraszkującego  w  wodzie  patrzyły 
na  niego  zimne  oczy  pilota.  Spławiła  go,  odczuł  to  boleśnie, 
co nie znaczy, że przestała go interesować. Wręcz przeciwnie 
-  chciał  dowiedzieć  się  więcej,  pewien,  że  te  dwa  oblicza  to 
jeszcze nie cała jej osobowość. A poza tym musiał zrobić coś 
takiego, żeby się uśmiechnęła. Do niego. 

O dziewiątej piętnaście czterech mężczyzn zbliżyło się do 

helikoptera,  wśród  nich  Simon,  w  pomarańczowych 
ochronnych drelichach, z hełmami strażackimi i ochronnikami 
słuchu w rękach. Powietrze wypełniał gryzący dym. 

Shea kończyła przygotowania do lotu. Simon manewrował 

tak,  by  niepostrzeżenie  zająć  miejsce  z  przodu,  obok  niej. 
Zadowolony  zapiął  pas  bezpieczeństwa  i  założył  hełmofon. 
Kokpit był mały, toteż czuł wyraźnie, że - inaczej niż kobiety, 
które znał - nie pachniała kosztownymi perfumami. Pachniała 
dymem. 

Obejrzała  się  do  tyłu  na  swoich  czterech  pasażerów,  a 

następnie,  spokojnie  i  bez  pośpiechu,  wcisnęła  kilka 

background image

włączników  i  sprawdziła  poziom  paliwa.  Śmigło  zaczęło  się 
kręcić,  szybciej  i  szybciej,  kokpitem  zatrzęsło.  W  pewnej 
chwili w słuchawkach Simona zabrzmiał głos Shei: 

-  Trójka  do  komendanta  straży.  Melduję  odlot 

czteroosobowej załogi na południową flankę pożaru. Odbiór. 

- Baza do trójki. Baza do trójki. Bambi już tam jest. Leci 

w kierunku czoła pożaru. Odbiór. 

-  Zrozumiałam.  Do  zobaczenia,  szefie.  Skończyłam. 

Simon wiedział z kursu, że Bambi to zaszyfrowana nazwa 

śmigłowca, służącego do gaszenia ognia ładunkami wody 

zrzucanymi  z  powietrza.  Mieszane  uczucia,  jakie  budziła  w 
nim  siedząca  obok  kobieta,  zamieniły  się  teraz  w  zwykły 
zachwyt  nad  jej  umiejętnościami.  Helikopter  oderwał  się  od 
ziemi  lekko  jak  ptak,  a  prąd  powietrza  poderwał  do  góry 
tuman  pyłu.  Podekscytowany,  tak  jak  podczas  swego 
pierwszego lotu samolotem, Simon widział znikającą za nimi 
bazę,  drzewa  pomniejszone  do  rozmiaru  małych  zielonych 
patyczków i rozjeżdżoną drogę, przypominającą teraz cienką, 
brązową nić. 

- Od jak dawna jesteś pilotem? - zapytał spontanicznie. 
- Od czterech lat latam na śmigłowcach. A przedtem przez 

trzy lata oblatywałam samoloty różnych typów. 

Robiąc ostry zwrot, ustawiła helikopter w kierunku terenu 

objętego  pożarem  i  wtedy  Simon  otarł  się  o  nią  ramieniem. 
Przebiegł go prąd, który rozszedł mu się po ciele jak kręgi fali 
na  powierzchni jeziora. Zauważył, że  dziewczyna nie ma  ani 
jednego pierścionka, a pod jej paznokcie wżarł się kopeć. Nie 
miał  pojęcia,  dlaczego  rozczulały  go  te  brudne  paznokcie, 
świadom jednak, że w helikopterze wszyscy wszystko słyszą, 
spytał jedynie: 

- Lubisz latać? 
- Uwielbiam. Jak nic na świecie. 

background image

Znajdowali  się  coraz  bliżej  pożaru.  Widać  już  było 

wypalone  śródleśne  pogorzeliska  i  słupy  dymu  wystrzelające 
spośród liżących ziemię, skaczących płomieni. Chcę się z tobą 
kochać, dziewczyno, pomyślał nagle Simon. Nie mam pojęcia, 
kiedy to nastąpi, gdzie i jak. Ale wiem, że się stanie. Jeszcze 
się  będziesz  śmiać  i  płakać  z  rozkoszy,  a  z  twoich  szarych 
oczu  chłód  pierzchnie  jak  mgły  znad  jeziora  w  gorących 
promieniach słońca. Zrozumiesz, że oprócz latania jest jeszcze 
coś, co lubisz robić najbardziej w świecie. 

Z wahaniem jeszcze raz otarł się o jej ramię i z dreszczem 

triumfu  spostrzegł,  że  Shea  zamrugała  powiekami  i  jest 
napięta. A zatem nie był jej aż tak obojętny, jakby się mogło - 
zgodnie z jej życzeniem - wydawać. 

Kiedy  jednak  odezwała  się  przez  interkom,  oglądając  się 

do tyłu, jej głos brzmiał całkowicie niewzruszenie. 

-  Wylądujemy  na  tamtych  wyschniętych  bagnach  na 

prawo od pogorzeliska. Sprzęt zgromadzono w pobliżu. 

Mówiła  to  do  całej  czwórki,  nie  tylko  do  niego.  Simon 

zacisnął wargi. Lubił przeciwników z charakterem. Larissa, z 
którą  był  związany  przez  ostatnie  miesiące,  nigdy  nie 
udzieliłaby  mu  takiej  reprymendy jak  Shea  w  sprawie  Jima i 
oczywiście  za  nic  by  się  nikomu  nie  pokazała  z  brudnymi 
paznokciami. Tej młodej, ambitnej modelce imponowały jego 
pieniądze i sława, a on z kolei mógł się pochwalić oryginalną, 
dekoracyjną 

dziewczyną 

na 

wszystkich 

oficjalnych 

przyjęciach. Zdumiałoby to z pewnością plociuchów z prasy, 
ale  nigdy  nie  zostali  kochankami.  W  tym  czasie  bowiem 
Simon  zaczął  już  pojmować,  jak  karykaturalne  stało  się  jego 
życie i nie chciał go sobie komplikować miłostkami. Zaś co do 
Larissy - to miała wystarczająco dużo sprytu, by wiedzieć, że 
pozory  romansu  mogą  być  tak  samo  użyteczne  jak  sam 
romans.  Dekoracyjne  łezki,  które  uroniła  przy  pożegnalnej 

background image

kolacji, były bez wątpienia ostatnim teatralnym akordem w tej 
grze. 

Ramię Shei pochyliło się w jego stronę; sprawdzała teraz 

widoczność. 

-  Trójka  do  komendanta  straży.  Podchodzimy  do 

lądowania. Odbiór. 

- Mamy twoje współrzędne. Powodzenia. Skończyłem. 

znowu 

Simon, 

zafascynowany, 

obserwował 

współdziałanie  nóg  i  rąk  Shei,  kiedy  obniżając  pułap  lotu 
kierowała helikopter w stronę bagien. Słyszeli już szum olch i 
modrzewi.  W  podmuchu  wiatru  kładły  się  wysokie,  zielone 
trawy. Wylądowali miękko. 

-  Schylcie  się  nisko,  kiedy  wysiądziecie.  I  nie  zbliżajcie 

się do rotoru. Wszystkiego dobrego, przyjaciele - usłyszeli w 
słuchawkach. 

Simon  rozpiął  pasy  i  przerzucił  je  przez  oparcie  fotela. 

Zanim jednak zdjął swój hełmofon, powiedział szczerze: 

-  Dziękuję,  Sheo.  Pierwszy  raz  leciałem  helikopterem. 

Jesteś profesjonalistką, nie ma co mówić. 

Zerknęła  na  niego,  jakby  zaskoczył  ją  ten  komplement,  i 

przez jej twarz przebiegł błysk sardonicznego humoru. 

-  Mam  nadzieję  -  odparła  -  że  twój  pierwszy  pożar  też 

przebiegnie tak gładko. 

Simon wytrzymał jej spojrzenie. 
- Czy ty się w ogóle potrafisz uśmiechać? 
- Owszem - skrzywiła się z drwiną. - Do przyjaciół. 
-  Nie  mieliśmy  okazji  się  zaprzyjaźnić.  Przecież  wiesz  o 

tym. ,. 

Uśmiechnęła się łagodnie. 
- Prowadzi pan dzisiaj drużynę, panie Greywood. Żegnam. 
-  Wolałbym  usłyszeć  „Do  zobaczenia",  jak  zawsze  mówi 

mój brat. Do zobaczenia, Sheo. 

background image

Ześliznął się na ziemię i kuląc się na wietrze, który oblepił 

na  nim  ubranie,  przebiegł  w  ogłuszającym  hałasie  pod 
kręcącym się śmigłem. Dwaj pracownicy leśni, którzy czekali 
nie opodal, podbiegli do helikoptera, ciągnąc za sobą ogromny 
zbiornik.  Shea  podniosła  maszynę  około  półtora  metra  nad 
ziemię i mężczyźni, nałożywszy rękawice, podwiesili zbiornik 
do  podwozia,  mocując  go  na  stalowych  linach. Kiedy zrobili 
wszystko  co  trzeba,  śmigłowiec  uniósł  się  w  górę. 
Podwieszony  zbiornik  dyndał  śmiesznie  jak  dziecinna 
zabawka. 

Jeden z mężczyzn uśmiechnął się do Jima. 
-  Cholerna  robota.  Trzeba  przy  niej  pioruńsko  uważać. 

Gdyby  liny  zaczepiły  o  płozy,  to  koniec.  A  wy  co,  chłopcy? 
Idziecie  dogaszać?  Sprzęt  macie  za  tamtym  drzewem.  Zaraz 
do was dołączymy, my i jeszcze paru. Do zobaczenia. 

Tymi  samymi  słowami  Simon  pożegnał  Sheę,  lecz 

helikopter zniknął już w dymie. Cała dotychczasowa pewność 
siebie wydała się Simonowi głupia, niestosowna i infantylna. 
Tamten  człowiek  wspomniał  o  katastrofie;  mówił  o  tym  tak 
lekko, jakby dyskutowali o pogodzie. 

Wypadki  się  zdarzają.  Śmigłowce  ulegają  katastrofom. 

Simon  wytężył  oczy,  jakby  chciał  przebić  wzrokiem  gęsty 
obłok dymu. 

- Idziemy? - zapytał Jim. 
Simon  drgnął  i  oprzytomniał.  Shea,  chłodna,  doskonale 

znająca swój fach, poczułaby się urażona, gdyby wiedziała, że 
obawia się o nią, pomyślał ze złością i zmusił się do roboty. I 
tak upłynęło jedenaście następnych godzin. 

Każdemu  przydzielono  osobny  sektor  ha  tyłach  pożaru, 

tam, gdzie przeszedł  ogień, pozostawiając za  sobą wypaloną, 
spustoszoną  przestrzeń.  Simon  karczował  korzenie  drzew,  w 
których mogły się tlić węgle, oczyszczał pole z pniaków, dusił 
zapalającą  się  na  nowo  ściółkę,  wyszukiwał  rozpalone 

background image

miejsca, gdzie ogień mógł żarzyć się pod ziemią jeszcze wiele 
dni, a nawet tygodni, by wybuchnąć znowu. 

Było  to  ciężkie,  otępiające,  mało  podniosłe  zajęcie. O 

dziesiątej wieczorem, kiedy dźwięk nadlatującego helikoptera 
obwieścił  koniec  pracy,  Simona  wszystko  bolało  ze 
zmęczenia. 

-  Piękny  sposób  na  spędzenie  sobotniego  wieczoru,  co?  - 

zagadnął go Jim, a jego umorusaną twarz rozjaśnił uśmiech. - 
Wszystko w porządku? 

- Czy wyglądam tak samo fatalnie jak ty? 
-  Widziałem  cię  w  lepszej  formie...  Niedaleko  stąd  jest 

jezioro. Jak chcesz, to podjedziemy tam popływać. 

- Nie wiem, czy dam radę - jęknął Simon. - Czy u was w 

Kanadzie chłopcy stają się w ten sposób mężczyznami? 

-  Również  w  ten  sposób  -  przytaknął  nieco  ironicznie 

wesoły, kobiecy głos. - Serwus, Jim, jak poszło? 

- Dobrze - odparł Jim i zaczął dość niemrawą rozmowę z 

towarzyszącym  Shei  wysokim  mężczyzną  w  lotniczym 
kombinezonie.  

- „Dobrze" to nie jest właściwe słowo - wtrącił się Simon. 

- Tego się nie da opisać. Ale ty, Sheo, wyglądasz wspaniale. 

Była w dżinsach i kolorowej koszuli. Rozpuszczone włosy 

opadały  na  ramiona  kaskadą  loków,  które  łagodziły  surowy 
wyraz jej twarzy. 

- To był komplement - dodał. - Powinnaś się uśmiechnąć. 
- Uparty jesteś, co? 
- Jak osioł. A tobie jak minął dzień? 
-  Wspaniale.  Panujemy  nad  pożarem;  zatrzymał  się  na 

przesiekach. Czeka cię więc jeszcze fura roboty, 

- Brak zajęcia zaczyna mi się wydawać propozycją nie do 

pogardzenia. 

- Długo w lesie nie wytrzymasz. 
- Nie chciałbym ci udowadniać, że się mylisz. 

background image

- Przyznaj, Simon - powiedziała z pewną irytacją. - Lubisz 

mi udowadniać, że nie mam racji. 

Po  raz  pierwszy  zwróciła  się  do  niego  po  imieniu. 

Podobało  mu  się  jego  brzmienie  w  ustach  Shei.  Bardzo.  Ale 
co  mu  się,  u  diabła,  stało?  Była  kłótliwa,  nieprzyjazna  i 
apodyktyczna.  Co  go  mógł  obchodzić  sposób,  w  jaki  się  do 
niego zwracała? 

- A jeśli wytrzymam, uśmiechniesz się do mnie? - zapytał 

i nagle w jej oczach zobaczył śmiech. 

-  Nie  składam  obietnic,  których  mogę  nie  dotrzymać  - 

powiedziała. - A poza tym nie ufam czarusiom. 

-  Mam  mnóstwo  innych  zalet,  proszę  bardzo.  Nie  upijam 

się, nie biorę narkotyków, sumiennie płacę podatki... 

- A także - dodała cierpko - rzucają się na ciebie kobiety. 
- Możesz i ty spróbować, proszę. 
- Nigdy nie lubiłam być jedną z wielu. 
W brudnej twarzy Simona zajarzyły się oczy. 
- Chyba tylko jakaś desperatka mogłaby się teraz na mnie 

rzucić. Śmierdzę. 

- Owszem - przytaknęła Shea. 
-  No  i  wreszcie  zgodziłaś  się  w  czymś  ze  mną.  Robimy 

postępy. 

-  Bzdura!  Nie  robimy  żadnych  postępów,  bo  donikąd  nie 

zmierzamy.  -  Rozejrzała  się  wokół  i  burknęła  opryskliwie:  - 
No i gdzie ten Michael polazł? Mieliśmy... 

- To twój chłopak? - przerwał jej Simon. 
- Nie. 
Dopiero teraz uzmysłowił sobie, jak bardzo zaniepokoił go 

widok przystojnego pilota u jej boku. 

- Nie cierpię opryskliwych kobiet - oznajmił. 
- Lubisz za to łatwe i grzeczne. 
-  W  takim  razie  stanowi  pani  dla  mnie  nowe 

doświadczenie, panno Mallory. 

background image

-  Michael  jest  tam,  przy  pojemnikach  z  paliwem. 

Potrząsnęła głową, odwróciła się na pięcie i odeszła dumnym 

krokiem.  Bardzo  z  siebie  zadowolony,  Simon  poszedł  do 

kantyny,  a  kiedy  parę  minut  później  dołączył  do  niego  Jim, 
powiedział: 

- Dam radę popływać. No to co? Jedziemy? 
-  Chętnie.  Ale,  wiesz,  Shea  wygląda  jak  łamacz  ognia, 

który ma zaraz eksplodować. Co takiego jej powiedziałeś? 

-  Nie  mam  pojęcia  -  odparł  kpiąco  Simon.  -  Bardzo  ci 

jednak dziękuję za to, że choć na moment odciągnąłeś na bok 
drogiego Michaela. 

Jim położył rękę na ramieniu brata. 
-  Nie  igraj  z  Sheą,  Simon  -  rzekł  poważnym  tonem.  -  To 

nie jest jedna z twoich cynicznych, wyfiokowanych damulek. 
Będzie ją bolało. 

Simon wzruszył bezradnie zesztywniałymi ramionami. 
- A co ją może boleć, skoro nawet nie da mi się do siebie 

zbliżyć. Jedźmy już lepiej nad to jezioro. 

background image

ROZDZIAŁ  TRZECI 
Upłynęły  trzy  skwarne,  bezchmurne  dni.  Wiatr 

rozdmuchiwał  popioły  między  zwęglonymi  kikutami  drzew  i 
wzniecał na nowo płomienie. Mięśnie Simona stwardniały od 
ciężkiej pracy, która sprawiała mu zadziwiającą satysfakcję. A 
przecież  nie  było  w  niej  nic  romantycznego.  Wiedział  tylko 
jedno  -  że  chroni  nie  tknięty  ogniem  las  przed  pożarem,  i 
dawało  mu  to  przeogromną  radość.  Radości  z  tej  pracy,  tak 
niewyobrażalnie  odmiennej  od  malowania  portretów,  nie 
zmąciła  nawet  wiadomość,  że  już  drugiego  dnia  pożar 
wymknął się spod kontroli, przeskakując wszystkie przesieki. 

Nie miał teraz czasu ani energii na rozmyślania nad swoją 

twórczością.  A  właściwie  nad  jej  całkowitym  uwiądem. 
Martwiły  go  tylko  dwie  sprawy.  Większość  ludzi,  z  którymi 
pracował, trzymała się od niego z daleka, unikała go również 
Shea. 

Nalewając paliwo do baku swojej piły, przypomniał sobie 

rozmowę,  jaką  podsłuchał  zaraz  po  pierwszym  dniu  pracy  w 
lesie.  Już  po  ciemku  poszli  wykąpać  się  w  jeziorze.  Wciągał 
właśnie buty, gdy zza kępy drzew dobiegło go czyjeś pytanie: 

- Kim jest ten nowy? 
- To brat Jima Hanrahana - usłyszał głos Steve'a. 
-  Coś  mi  nie  wygląda  na  brata  Jima.  Wyraża  się  jakoś 

dziwnie, jakby był na królewskim dworze. 

- Przyjechał z Anglii.. 
- To jakiś malarz - dopowiedział wzgardliwy głos. 
- No i co w tym złego? - zaperzył się ten pierwszy. - Ja też 

w młodych latach machnąłem niejeden dom. 

- Ale on macha obrazy, Joe - zaśmiał się trzeci. - Takie do 

wieszania na ścianie. 

-  Odwalił  dziś  kawał  dobrej  roboty  -  włączył  się  Steve.  - 

Po jakimś czasie przywykniecie do tego, jak mówi. 

background image

- Myślisz? - zapytał powątpiewająco Joe. - Zobaczymy, ile 

wytrzyma. 

Podsłuchana rozmowa poruszyła w Simonie jakąś bolesną 

strunę.  Już  w  ciągu  dnia  zauważył,  że  część  brygady  go 
bojkotuje  i  albo  w  ogóle  nie  uwzględnia  w  swoich  pracach, 
albo robi głupie uniki. Następne trzy dni utwierdziły go w tym 
przekonaniu. Jim nie mógł tu wiele poradzić. 

-  Jesteś  inny  -  powiedział.  -  Jesteś  dla  nich  bogatym  i 

sławnym  artystą.  Nigdy  się  z  kimś  takim  nie  zetknęli.  Nie 
wiedzą, jak się wobec ciebie zachować, więc udają, że cię nie 
ma. Ale to minie. 

Shea  spędzała  te  dni  głównie  w  powietrzu,  a  Michael 

dowodził  drużyną  na  ziemi.  W  wolnym  czasie,  czy  to  przy 
posiłkach, czy też przy grze w karty, bez przerwy otaczali ją 
mężczyźni.  Jak  na  jedyną  kobietę  w  męskim  towarzystwie 
zachowywała  się  niezwykle  zręcznie,  w  sposób  godny 
prawdziwego  szacunku.  Simon  jednak  zaczynał  się  czuć  jak 
wygłodzony pies, który tylko czeka, aż spuszczą go z łańcucha 
i dorwie się wreszcie do miski. 

Tego  dnia,  jak  zwykle  po  pracy,  wybrał  się  nad  jezioro. 

Bosko  było  spłukać  się  w  tej  chłodnej,  ożywczej  wodzie.  Po 
kąpieli wskoczył w czyste dżinsy, założył trampki i zerknął w 
górę zbocza, gdzie zaparkował wóz. Jim tym razem ugrzązł w 
bazie  przy  pokerze,  ale  na  stoku  ucztowało  ośmiu  czy 
dziesięciu ludzi z sekcji naziemnej. Dwóch z nich  Simon nie 
znał. Na ziemi walały się puste puszki po piwie. 

- A ta blondyneczka to kto?  - zarechotał jeden z nowych, 

imieniem Everett, przystawiając do ust puszkę. 

- Shea Mallory. Lata na helikopterach, jest pilotem. 
- Zalewasz... Też się tu przychodzi chlapać? 
W głosie Steve'a pojawiła się ostrzegawcza nuta: 
-  Chodzi  tam,  na  drugi  brzeg,  a  my  zostajemy  tutaj.  Ale 

nowy, jakby nie dosłyszał. 

background image

-  Niech  no  ją  tylko  dorwę,  to...  -  Z  ust  Everetta  popłynął 

rynsztok. 

Simon poczuł się tak, jakby nastąpił na rozżarzone węgle. 

Niewiele  myśląc,  rzucił  swoją  koszulę  i  ręcznik  i  jednym 
skokiem  znalazł  się  przy  Everetcie.  Chwycił  go  za  poły, 
niemal unosząc go w górę. 

- Ty, słuchaj! - warknął. - Jeżeli kiedykolwiek zobaczę cię 

w pobliżu Shei Mallory, to się nie pozbierasz. 

- Aleja... 
-  Słyszysz  mnie?  -  Simon  potrząsał  Everettem  jak  jakimś 

tłumokiem. - Czy mam ci już teraz pokazać, co to znaczy? 

- Dobra, słyszę. Żartowałem. Nie ma powodu do... 
-  I  jeszcze  jedno.  -  Simon  wrzał  z  wściekłości.  -  Nie 

próbuj nawet wymawiać jej imienia! Dotarło to do ciebie, czy 
nie? 

Odepchnięty Everett zatoczył się, czknął i schował się za 

plecami pozostałych mężczyzn. W pełnej aprobaty ciszy, która 
zapadła na moment, rozległ się ciepły głos Steve'a: 

- Dobra robota, Simon. Chcesz piwa? 
Serce  waliło  mu  tak,  jakby  rzeczywiście  natknął  się  na 

Everetta  próbującego  zrobić  coś  Shei.  Mimo  to  pojął 
natychmiast,  co  oznacza  zaproszenie  na  wspólne  piwo. 
Zaakceptowali go! Był wreszcie swój. 

-  Dziękuję-  odpowiedział  i  kiwnął  Steve'owi  głową. 

Łyknął piwa i to go rozprężyło. Joe zaczął opowiadać jakąś 

śmieszną  historyjkę  o  strażaku  i  jeżozwierzu,  po  czym 

Steve opisywał, jak łoś w okresie rui przetrzymał go na sośnie 
ponad osiem godzin. Simon czuł, że i on powinien ich czymś 
uraczyć.  Opowiedział  więc  o  jeleniu  samotniku,  który  natarł 
na  niego,  kiedy  malował  w  górach,  w  Szkocji,  i  dopił  piwo. 
Charlie  zaproponował  mu  następne,  lecz  podziękował, 
pytając, czy nie podwieźć kogoś z powrotem do bazy. 

background image

- Zostało nam jeszcze trochę browaru - powiedział Joe. -W 

bazie nie lubią, jak pijemy. Do zobaczenia, Simon. 

Zawtórował  mu  nierówny  chór  głosów.  Simon  wsiadł  do 

ciężarówki i  wycofał się znad jeziora. Przednie światła wozu 
prześlizgiwały się po koleinach i wybojach. Wysoko w górze 
świeciły  gwiazdy,  a  na  horyzoncie  czerwona  łuna  ognia. 
Nagle oparł stopę mocniej na hamulcu, usiłując coś zobaczyć 
przez  zakurzoną  szybę.  Mógłby  przysiąc,  że  coś  białego 
mignęło  między  drzewami.  Sarna?  Jej  biały  ogon?  Chyba 
jednak nie. Zjechał jeszcze kawałek w dół, skręcił, a następnie 
zahamował i zgasił silnik. Bardzo spokojnie otworzył drzwi i 
zeskoczył na ziemię. 

Wszedł  w  trawę.  Jakiś  konar  szarpnął  go  za  ramię,  koło 

ucha  bzyknął  komar.  Niebo  jarzyło  się  miliardami  gwiazd. 
Może mi się to tylko przywidziało, pomyślał. 

Przystanął  w  cieniu  jodły,  odetchnął  zapachem  żywicy  i 

dotknął kłujących zielonych igieł. W ostatnich dniach dane mu 
było  zobaczyć  zbyt  wiele  umarłych  drzew,  nawdychał  się  za 
dużo dymu... 

Gdzieś z lewej strony zaskrzypiała gałąź. Ktoś zbliżał się, 

najwyraźniej  nie  usiłując  się  kryć.  Poczuł,  że  jeżą  się  mu 
włosy.  Stał  cicho,  bojąc  się  odetchnąć,  i  w  pewnej  chwili 
spomiędzy drzew wyłoniła się szczupła sylwetka. 

- Hej, Sheo - zawołał cicho. 
Krzyknęła  wystraszona  i  dopiero  wtedy  go  spostrzegła. 

Miała  na  sobie białą bluzkę, na ramieniu niosła mały plecak. 
Simon natychmiast wyszedł z cienia na drogę. 

-  Przepraszam  -  powiedział.  -  Nie  chciałem  cię 

przestraszyć.  Zobaczyłem  cię  z  ciężarówki,  to  znaczy... 
zobaczyłem sam nie wiem co, nie wiedziałem, że to ty. 

-  Zawsze  tak  się  napataczasz  na  ludzi?  -  zapytała, 

najwyraźniej zła. 

background image

Podszedł  do  niej  bliżej.  Zobaczył  rozszerzone  strachem 

oczy, a na szyi przyspieszony puls. 

- Kryłaś się w lesie - stwierdził. - Dlaczego? 
- Wcale się nie kryłam! 
- Nie kłam! 
Przełknęła gwałtownie ślinę. 
- No więc dobrze, szłam lasem. Chciałam wrócić do bazy. 

Sama. 

-  Pływałaś? -  Przez głowę Simona  przetaczały się szybko 

wściekłe myśli. W mgnieniu oka zrozumiał wszystko. 

-  Tak.  Steve  podrzucił  mnie  na  drugi  brzeg,  ale  mu 

powiedziałam,  że  wrócę  do  domu  sama.  -  Popatrzyła  na 
Simona  oczami  pociemniałymi  jak  niebo.  -  Naprawdę  chcę 
być  teraz  sama.  Zrozum,  to  tylko  dziesięciominutowy 
spacerek. 

- Słyszałaś, co mówił Everett - powiedział jakby do siebie. 
- Nie! - Zapanowała nad sobą, ale nie dość szybko.  - Nie 

wiem, o czym mówisz. 

- Jesteś na mnie zła, ponieważ interweniowałem? 
Shea  przeniosła  wzrok  z  twarzy  Simona  na  jego  odkrytą 

pierś. 

- Nie masz koszuli? - zapytała niespokojnie. 
-  Nie  dało  się  jednocześnie  trzymać  ręcznika,  koszuli  i 

Everetta - roześmiał się Simon.  - I w całym tym zamieszaniu 
zostawiłem  koszulę  na  brzegu.  A  w  ogóle  to  nie  zmieniaj 
tematu. 

Shea  włożyła  ręce  do  kieszeni  dżinsów,  zgarbiła  się  i, 

unikając jego oczu, zapatrzyła się gdzieś przed siebie. 

- Tak. Słyszałam to, co mówił - przyznała. 
- Wypił parę piw za dużo, ot co - próbował bagatelizować 

Simon. 

- I to go usprawiedliwia? 

background image

-  Nic  nie  usprawiedliwia  tego,  co  powiedział.  Zachował 

się jak ostatni łobuz. 

-  Czuję  się  jakaś  splugawiona  -  szepnęła  niemal 

niedosłyszalnie. 

Wydawała  się  teraz  całkowicie  bezbronna.  Takiej  jej 

jeszcze  nie  widział.  Najłagodniej,  jak  umiał,  jakby  była 
jelonkiem,  którego  mogło  spłoszyć  najlżejsze  dotknięcie, 
przesunął ręce wzdłuż jej ramion i przytrzymał łokcie. 

- Zmarzłaś - powiedział. Wyczuwał jej drżenie i musiał się 

pohamowywać, żeby nie wziąć jej w ramiona. - Chodźmy do 
wozu. Jim z pewnością zostawił swoją kurtkę na siedzeniu. 

Nie miał pewności, czy w ogóle go słuchała. 
- Ja kocham swoją pracę! - wybuchnęła nagle, nie patrząc 

mu  w  oczy.  -  Już  ci  to  mówiłam.  Nie  wyobrażam  sobie, 
żebym  mogła  robić  co  innego.  Ale  czy  ty  w  ogóle  masz 
pojęcie,  co  to  znaczy  być  jedyną  kobietą  wśród  samych 
mężczyzn? Jestem jedyną kobietą -pilotem w całym okręgu. A 
ile  kobiet  pracuje  w  sekcjach  naziemnych?  Sam  widziałeś  - 
ani jedna. Czasem chce mi się już po prostu rzygać. 

-  To  przez  takich  jak  Everett.  Joe,  Brad  czy  Steve  nie 

tknęliby cię palcem. 

-  Wiem.  -  Shea  kiwnęła  głową.  -  Ale  dziś  rano  podczas 

śniadania  Everett  stanął  obok  i  dosłownie  rozbierał  mnie 
wzrokiem. To było ohydne... - Nagłym ruchem odsunęła się i 
pięściami potarła sobie oczy. - Nienawidzę płaczliwych bab - 
powiedziała, łykając łzy. 

-  A  niech  to!  -  wykrzyknął  Simon  i  zapominając  się, 

przycisnął  ją  do  piersi.  -  Tak  mi  przykro,  Sheo  -  mówił, 
kołysząc  ją  w  ramionach  -  że  musiałaś  słuchać  tego  chama. 
Przysięgam, że już nigdy nie popatrzy na ciebie w taki sposób, 
przynajmniej  w  mojej  obecności.  -  Czuł  na  swojej  piersi 
ciepły  oddech  i  każdym  nerwem  pragnął  trzymać  ją  tak  bez 

background image

końca.  Walcząc  ze  sobą,  oświadczył:  -  I  jest  mi  strasznie 
głupio z powodu tej gafy, jaką sam popełniłem na początku. 

Shea  uniosła  głowę,  popatrzyła  mu  w  oczy  i  jej  twarz 

rozjaśnił uśmiech. 

Nie  musisz  już  przepraszać.  Tego  wieczoru 

zrehabilitowałeś się w zupełności. 

Simonowi zaparło dech. Uśmiechnęła się do niego! Aż do 

bólu pragnął ją pocałować. 

-  Jesteś  piękna,  kiedy  się  uśmiechasz,  Sheo  -  powiedział 

chrapliwie. - Warto było na to czekać. 

Jej  dłonie,  oparte  płasko  na  jego  piersi,  paliły  go.  Nagle 

uśmiech zniknął z jej twarzy. Cofnęła się. 

- To szaleństwo - wyznała. - Przecież nawet cię nie lubię. 

Poczuł się tak, jakby wzięła do ręki nóż i dźgnęła go 

w brzuch. Zamrugał powiekami. 
-  Och,  proszę,  nie  rób  takiej  miny.  Simon,  ja...  -  Shei 

zabrakło słów. 

Nie  chciał,  żeby  wiedziała,  że  go  uraziła.  Że  jest 

bezbronny  wobec  jej ciosów, chociaż  prawie jej  nie  znał i  w 
żadnej  mierze  nie  mógł  nawet  zarzucić  jej  tego,  że  go 
prowokuje. 

-  Chodźmy,  zawiozę  cię  do  bazy  -  oświadczył.  Shea 

chwyciła go za ramię. 

-  Słuchaj  -  zaczęła  mówić  szybko  i  nieskładnie.  - 

Chciałam tylko powiedzieć, że nie cierpiałam cię na początku, 
przede  wszystkim  za  ten  list  Jima.  Ale  wiem,  jak  ciężko 
pracujesz,  od  kiedy  tu  jesteś  i  wiem  też,  że  ani  Everett,  ani 
żaden inny typ nie będzie mi już wchodził w drogę. Nawet ci 
za to nie podziękowałam jak trzeba. 

Paznokcie  Shei  wbijały  się  w  jego  ramię.  Z  wahaniem 

położył rękę na jej dłoni i przytrzymał dłużej, przez cały czas 
patrząc dziewczynie w oczy. Zanim uwolniła dłoń i schowała 

background image

ją do kieszeni, jej twarz mieniła się od nagłych wrażeń. W jej 
oczach dostrzegł przyzwolenie, radość, a zarazem cień paniki. 

-  Nigdy  w  życiu  nie  spotkałam  kogoś  takiego  jak  ty  - 

powiedziała szorstko i właśnie ten ton świadczył bezspornie o 
tym, że Shea mówiła dokładnie to, co myślała. 

- Być może dlatego, że czekałaś na mnie - odparł, szukając 

po omacku prawdy. 

- Nie, Simon, proszę, nie rozmawiajmy w ten sposób. Jeśli 

propozycja, żeby odwieźć mnie do bazy, jest dalej aktualna, to 
jedźmy. A jeśli nie, to wracam sama. 

Nie  mógł  jej  zatrzymywać  wbrew  woli.  W  pamięci  ich 

obojga zbyt żywe były jeszcze plugawe słowa Everetta. 

- Zaraz pojedziemy. Powiedziałem jedynie to, co przyszło 

mi do głowy. 

Być  może  również  ja  czekałem  na  ciebie,  pomyślał  i 

ruszył w stronę ciężarówki. 

- Ja też nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty - dodał, 

kiedy go dogoniła. 

Shea stanęła na środku drogi i ujęła się pod boki. 
-  Coś  ci  powiem,  Simon.  Jest  tyle  innych  tematów.  Na 

przykład  pogoda,  bhp  sekcji  naziemnych,  dalsze  plany 
operacyjne,  nawet  osoba  Everetta.  Nie  musimy  ciągle 
rozmawiać  o  mnie  i  o  tobie.  O  nas.  Coś  takiego  jak  „my"  w 
ogóle nie istnieje! 

- Nie wierzę. 
- No to lepiej uwierz, ponieważ to prawda. 
- Zamknij tylko oczy, a udowodnię ci, że się mylisz. Shei 

zadrgały nozdrza. 

- Nie urodziłam się wczoraj. 
-  Skoro,  jak  twierdzisz,  nie  ma  żadnych  „nas",  to  nie 

powinnaś się niczego obawiać. Nie jestem Everettem. 

- Jesteś od niego znacznie bardziej niebezpieczny. 

background image

-  Czyżby?  Jeżeli  jednak  w  ogóle  jestem  czegokolwiek 

pewny,  to  tego,  że  Shea  Mallory  nie  jest  tchórzem.  Zamykaj 
oczy! 

Westchnęła  głośno  i  spełniła  jego  prośbę.  Simon  zbliżył 

się do niej. Wziął jej twarz w dłonie, pochylił się i pocałował 
ją  w  usta.  Zamierzał  jedynie  sprawić  jej  przyjemność,  lecz 
nagle  poczuł,  że  Shea  poddaje  mu  się  z  jakimś  kuszącym 
zaproszeniem.  Gorący  prąd  przebiegł  mu  po  udach,  targnął 
całym  ciałem.  Objął  głowę  Shei  i  zanurzył  rękę  w  gęstych 
włosach,  wilgotnych  jeszcze  po  kąpieli  w  jeziorze.  Całował 
teraz  mocniej,  jakby  domagając  się  odpowiedzi.  I  nagle 
ramiona Shei otoczyły jego szyję, a ona sama zupełnie mu się 
poddała.  Było  w  tym  coś  tak  cudownego,  że  Simonowi 
zawirowało  w  głowie.  Czuł  jej  napierające  piersi,  przed 
oczyma miał ją całą mokrą i nagą, wyłaniającą się w słońcu z 
jeziora.  Nagle  oderwała  się  od  niego  i  poprzez  łomot  krwi 
usłyszał jej przyspieszony oddech: 

- Simon, ja... my nie możemy tego robić. 
-  Przez  ostatnie  dziesięć  lat  nie  robiłem  niczego,  co 

miałoby  większy  sens  -  powiedział  szorstko  i  wiedział,  że 
wypowiada najszczerszą prawdę. 

- Odwieź mnie już do domu, proszę. 
-  Najpierw  jednak  przynajmniej  przyznaj,  że  coś  między 

nami jest. 

-  Mam  dwadzieścia  dziewięć  lat  i  jakie  takie  pojęcie  o 

seksie  -  burknęła.  -  Jesteś  interesującym  mężczyzną,  jest 
piękna  noc,  zostaliśmy  tylko  we  dwoje.  W  tym,  co  się  stało, 
nie  ma  więc  nic  nadzwyczajnego.  No  i  dawno  z  nikim  nie 
spałam. 

-  To  tak  jak  ja  -  odparł  Simon,  bardzo  wdzięczny  za  tę 

ostatnią informację. 

- W takim razie wszystko jasne. 

background image

-  Nic  nie  jest  jasne  -  zaoponował  z  rozdrażnieniem.  - 

Gdybym  nawet  w  ciągu  ostatnich  czterdziestu  ośmiu  godzin 
miał tuzin kobiet, to i tak niczego by to nie zmieniło. Tu nie 
chodzi o seks. 

- Wyłącznie. 
-  Chyba  nie  znam  drugiej  tak  apodyktycznej,  upartej  i 

swarliwej kobiety! 

-  No  i  bardzo  dobrze.  Trzymaj  się  zatem  z  daleka  ode 

mnie. Uwierz mi, potrafię to docenić. 

- Nie mówisz tego, co myślisz  - odpowiedział Simon, nie 

podnosząc  głosu.  Był  na  nią  wściekły,  a  równocześnie 
straszliwie  zabolał  go  fakt,  że  w  ogóle  mogła  coś  takiego 
powiedzieć. 

- A właśnie, że myślę! - Wysunęła buntowniczo brodę. 
- Na miłość boską, daj nam choć cień szansy! 
Słowa Shei potoczyły się jednak twardo jak grudy rzucone 

o ziemię. 

- Nie, nie chcę. Już ci mówiłam, że nie ma czegoś takiego 

jak „my". Jesteś ty i jestem ja, rozumiesz? 

- Mylisz się! Moglibyśmy zrobić coś... 
-  Nie!  Bo  ja  tego  nie  chcę.  Nie  pojmujesz  sensu 

podstawowych słów? 

- Popełniasz wielki błąd. 
-  Nie.  To  tylko  tobie  żadna  kobieta  nigdy  niczego  nie 

odmówiła. 

Trafiła w sedno, pomyślał z goryczą i aż drgnął. 
- A widzisz, miałam rację - dodała z satysfakcją, która go 

dobijała.  -  Chcę,  żebyś  dał  mi  spokój.  To  wszystko.  Tyle  to 
chyba możesz pojąć. 

Simon milczał. Tak, uświadomił sobie jasno, Shea mówiła 

dokładnie  to,  co  myślała.  Z  jej  punktu  widzenia  wszystko 
wyglądało  prosto:  dawno  nie  miała  mężczyzny,  podobał  jej 
się,  a  aksamitna  noc  dopełniła  reszty.  A  zatem  prawdą  było 

background image

również  to,  co  powiedziała  wcześniej  -  że  go  nie  cierpi. 
Sympatia  zaś,  jak  niejednokrotnie  myślał,  była  czymś  niemal 
tak samo istotnym jak owo nieuchwytne, iluzoryczne uczucie 
zwane  miłością.  Nie  potrafił  już  dłużej  znieść  jej  fizycznej 
bliskości.  Rozpierające  pierś  uczucie  dławiło  boleśnie, 
najserdeczniej go nienawidził. 

- Chodźmy! - powiedział gwałtownie. - Ciężarówka stoi za 

zakrętem. 

Nie  oglądając  się  na  Sheę,  ruszył  drogą.  Dogoniła  go, 

kiedy wspiął się już do szoferki i uruchomił silnik. Jechał do 
bazy  jak  szalony,  zaparkował  za  samochodem  Brada  i 
wysiadł. 

- Idę się pogapić, jak grają w pokera - rzekł. - Dobranoc. 
- Dobranoc - odpowiedziała jak echo i weszła do pokoiku 

obok kantyny, w którym sypiała. 

Przed  oczyma  zdążyły  mu  jeszcze  zatańczyć  ponętne 

biodra. Zaklął pod nosem i poszedł do świetlicy. 

Trzy dni później, w piątek około południa, ogień dotarł do 

rozjeżdżonej przez spychacze drogi. Płomienie przeskakiwały 
z  drzewa  na  drzewo,  czarny  dym  z  sykiem  buchał  w  niebo. 
Simona,  który  pracował  obok  wyposażonego  w  radio  szefa 
sekcji,  nękał  wciąż  głos  Shei,  odbierającej  dyspozycje 
dotyczące  gaszenia  pożaru  z  powietrza.  Demoniczną  siłę 
ognia  traktował  jako  wyzwanie.  Dusił  się  od  dymu,  gorące 
powietrze  parzyło  przez  ubranie,  jakiś  żarzący  się  węgiel 
oparzył  mu  wierzch  dłoni.  Jednak  wytrzymał,  obronił  swój 
sektor  i  kiedy późnym wieczorem ogień zatrzymał się  znowu 
na przesiece, triumfował jak wszyscy. 

O zachodzie słońca wrócili z Jimem do bazy. 
- Pójdę sprawdzić, czy są już ludzie, którzy nas tu zastąpią 

podczas  weekendu  -  powiedział  Jim,  kiedy  podjechali  do 
dyspozytorni.  -  Pomyśl  tylko:  gorący  prysznic  i  noc  we 
własnych betach; 

background image

- Chcesz powiedzieć, że jeszcze dziś wyjeżdżamy? 
-  Ano.  Jak  dobrze  pójdzie,  to  w  ogóle  nie  będziemy 

musieli  wracać.  Nie  poszedłbyś  poszukać  Shei?  Nie  bardzo 
wiem,  gdzie  jest  jej  wóz,  ale  moglibyśmy  ją  podwieźć 
przynajmniej  do  bazy  helikopterów.  Też  dostała  tydzień 
wolnego. 

Simonowi  nie  chciało  się  szukać  Shei  ani  nigdzie  jej 

podwozić. Ale Jim otwierał już przed nim drzwi. Zajrzał więc 
do sali jadalnej i kantyny a nikogo tam nie znalazłszy, wyszedł 
na  dwór  i  poszedł  w  stronę  helikopterów.  Stały  oba  w 
otoczeniu  zwalonych  nieporządnie  gór  sprzętu,  w  kokpitach 
jednak  nie  było  nikogo.  Być  może  Shea  już  odjechała, 
pomyślał  z  nadzieją.  Wrócił  do  dyspozytorni  i  nagle  ją  tam 
zobaczył.  Leżała  na  zwojach  żółtego  węża,  z  głową  opartą  o 
zmięte  pomarańczowe  zbiorniki  na  wodę.  Miała  zamknięte 
oczy. 

Simon  był  u  kresu  sił  fizycznych  i  psychicznych.  Naraz 

wydało  mu  się,  że  Shea  nie  żyje.  Nie  pamiętał,  jak  i  kiedy 
znalazł  się  przy  niej.  Twardą  posadzkę  pod  kolanami  poczuł 
dopiero wtedy, gdy jego szczypiące od dymu oczy dostrzegły, 
że bluza Shei unosi się w miarowym oddechu. 

Spała. Oczywiście, że spała, a nie umarła. Była brudna i ze 

zmęczenia miała sińce pod oczami. Ogarnęło go współczucie, 
a  zaraz  potem  wrażenie  jakiejś  niepowetowanej  straty,  które 
nosił w sobie od tamtej nocy w lesie. 

- Shea  - powiedział chrapliwie. -  Wyjeżdżamy. Poruszyła 

się, wymamrotała coś przez sen i wcisnęła policzek 

jeszcze  głębiej  w  fałdy  podgumowanej  osłony  zbiornika. 

Simon z ociąganiem dotknął jej ramienia. 

- Shea! Obudź się! Otworzyła nieprzytomne oczy. 
-  To  ty?  -  wyszeptała.  -  Właśnie...  właśnie  mi  się  śniłeś. 

Co się stało? 

Simon podniósł się z klęczek. 

background image

-  Jim  jest  gotów  do  odjazdu  -  oznajmił  sztywno.  - 

Podwieziemy cię do bazy. 

Ściągnęła brwi, jakby szukała czegoś w pamięci. 
-  Zostawiłam  samochód  u  siebie.  Przywieźli  mnie  tu 

helikopterem. 

-  W  takim  razie  odwieziemy  cię  do  domu.  Wstawaj. 

Ziewnęła szeroko i chciała się podnieść, lecz zachwiała się 

lekko i Simon musiał ją podtrzymać. 
- Kiedy mnie obejmowałeś w lesie, twoja skóra pachniała 

wodą z jeziora - wymamrotała głosem człowieka wyrwanego 
z głębokiego snu. 

Jak oparzony otrząsnął z siebie jej rękę. 
- Mógłby to być każdy, prawda? 
Shea  zmieszała  się.  Zamrugała  oczami.  Widział,  że  nie 

bardzo wie, jak zareagować. 

-  Tego  bym  nie  powiedziała...  -  odezwała  się  w  końcu, 

chwiejąc  się  na  nogach.  -  Jestem  zupełnie  skołowana.  Gdzie 
Jim? Och, jedźmy stąd jak najprędzej. 

O niczym innym bardziej nie marzył. 
Jazda  do  domu  trwała  dwie  godziny.  Przez  pierwszy 

kwadrans Shea gadała jak najęta, po czym umilkła, walcząc ze 
snem. Kleiły się jej powieki; próbowała je podnieść, ale były 
coraz  cięższe.  Aż  wreszcie  głowa  bezwładnie  opadła  jej  na 
ramię  Simona.  Usnęła.  Simon  otoczył  Sheę  ramieniem, 
przeklinając w duchu dzień, w którym ją spotkał. 

-  Czy  nie  mógłbyś  sam  odwieźć  jej  do  domu?  -  poprosił 

go Jim, kiedy byli już niedaleko. - Obiecałem Sally, że jeszcze 
dziś do niej zatelefonuję, a robi się późno... 

- Nie ma sprawy - zgodził się Simon bezbarwnym tonem. 
Jim  zatrzymał  wóz  pod  drzewami.  Zmęczenie 

najwyraźniej  opuściło  go  w  jednej  chwili,  jakby  ciążyło  mu 
nie bardziej niż koszula, którą właśnie z siebie ściągał. Kiedy 

background image

wyskoczył,  zatrzaskując  za  sobą  drzwi,  Shea  obudziła  się  i 
wyprostowała. 

- Gdzie jesteśmy? - zapytała mało przytomnie. 
- Jim poszedł zatelefonować do Sally. Sam cię odwiozę. 
-  W  porządku.  -  Przetarła  oczy.  -  Musisz  zawrócić  do 

drogi i skręcić w prawo. 

Wąska droga do jej chaty biegła w lesie, brzegiem jeziora. 

Domek stał na samym jej końcu i tam też kończyły się słupy 
wysokiego napięcia. 

- Nie boisz się tu mieszkać sama? - zapytał zdawkowo. 
-  Nie.  Po  tygodniu  obozowania  to  miejsce  jest  rajem. 

Dziękuję za podwiezienie. Cześć, Simon. 

Odczekał, aż otworzy drzwi i zapali światło, i zaraz potem 

ruszył. Nie wymknęło się jej ani jedno słówko o tym, że może 
się  jeszcze kiedyś spotkają, toteż świadomie nie zasugerował 
takiej  możliwości.  Odczepić  się  raz  na  zawsze  -  oto,  co 
powinieneś  zrobić,  myślał  ponuro,  pędząc  jak  strzała  między 
drzewami. Miesiąc  temu nie wiedziałeś nawet, że jakaś Shea 
istnieje.  No  więc  usuń  ją  ze  swego  życia.  Przecież  ona  nie 
chce być jego częścią. I nigdy nie będzie chciała. 

background image

ROZDZIAŁ  CZWARTY 
Następnego  dnia o jedenastej wybrał  się  samochodem do 

Somerville, żeby kupić warzywa. W drzwiach sklepiku niemal 
zderzył  się  z  wychodzącą  zeń  starszą  panią,  cofnął  się  i 
przytrzymał  jej  drzwi.  W  spojrzeniu  bystrych  piwnych  oczu 
kobiety i w jej domowej, bardzo kolorowej sukience było tyle 
życia, że aż się uśmiechnął. 

- Serdecznie dziękuję - powiedziała i jej pomarszczoną jak 

jabłuszko twarz rozświetlił uśmiech. - A kim pan jest, młody 
człowieku? 

- Simon Greywood - przedstawił się. - Dawno już nikt się 

tak do mnie nie zwracał... Jestem bratem Jima Hanrahana. 

- Ach tak, tym artystą. Z Anglii. 
-  Zgadza  się  -  potwierdził  Simon  sucho.  -  Pomogę  pani 

nieść siatki. 

-  Niech  je  pan  łaskawie  potrzyma,  a  ja  pójdę  tylko 

odwiązać Tiggera. Tak go nazwałam, bo wszędzie wpada jak 
bomba.  Ach,  stokrotnie  pana  przepraszam...  Jestem  Minnie 
Conover. Mieszkam tu zaraz, przy drodze. 

Ogromny 

kudłaty  kundel,  uwiązany  do  budki 

telefonicznej,  zaczął  rzeczywiście  szaleńczo  odskakiwać 
swoją  panią,  kiedy  tylko  go  uwolniła.  Miał  tak  samo  bystre 
brązowe oczy jak pani Conover. 

- Odniosę pani torby do domu - zaoferował się Simon. 
-  Bardzo  mi  będzie  miło.  A  po  drodze  może  mi  pan 

wyjaśnić, dlaczego pan i brat macie różne nazwiska. 

-  To  długa  historia  -  powiedział,  nieco  zszokowany 

prostolinijnością staruszki. 

-  Uwielbiam  długie  historie  -  odparła  stanowczo  Minnie 

Conover.  -  Człowiek  powinien  znać  swoje  korzenie.  To 
ważne, prawda? 

background image

Przez  parę  minut  gawędzili  o  potrzebie  pielęgnowania 

historii  i  tradycji  rodzinnych,  aż  wreszcie  Minnie  ponagliła 
Simona: 

-  No  więc,  jak  to  jest?  Hanrahan  i  Greywood.  Czy  wasi 

rodzice się rozwiedli? 

Wszystko, byle tylko nie myśleć o Shei, powiedział sobie 

Simon i zaczął: 

-  Jim  miał  niecały  rok,  a  ja  jedenaście  lat,  kiedy  nasi 

rodzice  zginęli  w  przypadkowej  eksplozji  gazu.  Tata  był 
Anglikiem,  a  mama  Irlandką.  Darli  ze  sobą  koty,  ale  bardzo 
się kochali... Byłem zdruzgotany ich utratą i stałem się małym 
ulicznikiem.  Kradzieże,  rozbój  -  wie  pani,  jak  to  jest.  Nie 
mieliśmy  bliskich  krewnych,  więc  zajął  się  nami  sąd.  Jima 
zaadoptowało  małżeństwo  z  Kanady,  jacyś  Hanrahanowie. 
Nikt  jednak  nie  chciał  adoptować  mnie  -  niesfornego 
dwunastolatka  z  problemami.  Przez  następne  cztery  lata 
tułałem się po sierocińcach; raz miałem gdzie mieszkać, kiedy 
indziej nie, wynikały z tego kłopoty. 

Podeszli  do  niedużego  domku,  z  ogródkiem  tonącym  w 

kwiatach.  Pani  Conover  otworzyła  furtkę  i  Tigger  dał  susa 
między szkarłatne szałwie i pomarańczowe nagietki. 

-  Może  wstąpi  pan  na  herbatę  -  zaproponowała.  -  Bardzo 

bym chciała wysłuchać reszty. 

Simon  zrozumiał  nagle,  jak  bardzo  łaknie  teraz  czyjegoś 

towarzystwa  poza  swoim  własnym,  i  z  radością  przyjął 
zaproszenie.  Mieszkanie  Minnie  okazało  się  tak  samo  nie 
uporządkowane jak ogród i podobnie jak on świadczyło o tym, 
że jego właścicielka namiętnie kocha żyć. Pomógł jej wyłożyć 
zakupy  i  usiadł  przy  maleńkim  kuchennym  blacie.  Popijając 
straszliwie  mocną  herbatę  i  raz  po  raz  pogryzając  sucharka, 
opowiedział dalszy ciąg historii swego życia. 

-  Zamierzałem  opuścić  szkołę,  jak  tylko  skończę 

szesnaście lat. W ostatnim semestrze, w dniu, kiedy akurat nie 

background image

poszedłem na wagary, na lekcji zjawił się jakiś stary człowiek. 
Miał nam mówić o sztuce. Nie interesowałem się sztuką, więc 
cały  czas  robiłem  to  co  zawsze,  kiedy  się  nudziłem  - 
rysowałem  karykatury  tych  wszystkich  nudziarzy  i 
puszczałem  je  w  obieg  po  klasie,  żeby  chłopaki  mieli  się  z 
czego  pośmiać.  Ale  tym  razem  -  Simon  uśmiechnął  się 
łagodnie  - źle  trafiłem.  Ten  człowiek  zszedł z  podium,  wziął 
do  ręki  jeden  z  moich  rysunków,  przyglądał  mu  się  długo  i 
powiedział,  że  jeśli  chciałbym  wykorzystać  swój  talent  z 
większym pożytkiem, to możemy porozmawiać po wykładzie. 
W  jakiś  dziwny  sposób  przypominał  mi  mojego  tatę. 
Poszedłem więc z nim porozmawiać i następnego dnia zabrał 
mnie  do  National  Gallery.  Nigdy  tam  nie  byłem  -  sztuka 
wszak  jest  dla  gogusiów  -  i  nagle  poczułem  się  tak,  jakby 
otworzono  przede  mną  podwoje  świata,  na  który 
podświadomie  całe  życie  czekałem.  Efekt  był  taki,  że  z 
pomocą  tego  człowieka  dostałem  się  do  szkoły  plastycznej, 
gdzie  nauczyłem  się  pracować  ciężej,  niż  to  w  ogóle 
uważałem  za  możliwe.  Miałem  dwadzieścia  pięć  lat,  gdy 
zacząłem malować portrety i dzięki łutowi szczęścia, a także, 
jak  sądzę,  talentowi,  osiągnąłem  wyżyny.  -  Wzruszył 
ramionami. - No i koniec historii. 

-  No  to  teraz  musi  pan  namalować  portret  brata  - 

powiedziała  prostodusznie  Minnie  i  w  tej  sekundzie  domek 
wydał się Simonowi za ciasny. 

-  Być  może.  -  Skrzywił  się  z  niechęcią  i  podniósł  się  od 

stołu. 

- A zatem historia nie ma jeszcze końca. 
-  Nie  wiem,  jak  napisać  kolejny  rozdział  -  przyznał. 

Zabrzmiało to bardziej przejmująco, niżby tego sobie życzył. 
Pani Conover dolała sobie mocnej herbaty i mrugnęła ciepło. 

background image

- Może trzeba jedynie odpocząć. Co wezmę gazetę do ręki, 

to  zaraz  znajduję  artykuł  o  kimś,  kto  zbankrutował  albo  się 
wypalił. To w naszych czasach modne. 

-  Jestem  skończony!  -  wybuchnął  Simon.  -  Skończyłem 

się  jako  malarz.  Nie  chodzi  o  technikę  czy  umiejętności. 
Chodzi o to, że nie odnajduję już w tym sensu. 

- Kiedy umarł mój Arnold, przez dwa lata nie zajmowałam 

się ogrodem. 

- Pani mąż? 
- Tak... Czy pan też stracił kogoś bliskiego? 
- Nie i nie w tym rzecz. W takim przypadku byłoby to dla 

mnie zrozumiałe. Pozornie nic się nie zmieniło, tylko jest tak, 
jakby  to  we  mnie  coś  umarło.  I  nie  mam  pojęcia,  co  z  tym 
fantem  zrobić.  -  Dopił  herbatę,  zastanawiając  się,  dlaczego 
opowiada obcej kobiecie o czymś, czego do końca nie wyjawił 
nawet  bratu.  - Lepiej już pójdę, i  tak zabrałem pani mnóstwo 
czasu.  Ale,  jeśli  mi  będzie  wolno,  chciałbym  panią  jeszcze 
kiedyś odwiedzić. 

- Bardzo proszę. Zanim się pożegnamy, pokażę panu moje 

maki.  Właśnie  zaczynają  kwitnąć.  Musimy  tylko  uważać  na 
Tiggera, żeby nie wybiegł z panem za furtkę. Lubi ganiać za 
samo-chodami. 

Rozmowa z Minnie Conover podniosła Simona na duchu. 

W  nocy  co  prawda  męczyły  go  jeszcze  koszmary,  ale  kiedy 
obudził  się  przed  świtem,  poczuł,  iż  kryzys  się  przesilił,  że 
wydobywa  się  z  dna.  Powinienem  wziąć  przykład  z  Minnie, 
myślał,  siedząc  na  brzegu  łóżka.  Straciła  męża,  a  jednak 
zajmuje  się  ogródkiem  i  w  dodatku  ma  jeszcze  fantazję 
zapraszać  do  siebie  na  herbatę  nieznajomych  ludzi.  Nie  dane 
mu było zdobyć Shei, żywej kobiety. Ale przecież mógł mieć 
przynajmniej jej obraz. 

Niewiele  myśląc,  zerwał się  z  łóżka i  zaczął  gorączkowo 

szperać w szufladach starego biurka stojącego obok kominka. 

background image

W  końcu  usiadł  na  kanapie  z  ołówkiem  i  arkuszem  papieru 
listowego. Trzy godziny później znaleźć go było można w tym 
samym  miejscu,  pośród  porozrzucanych  wszędzie  rysunków; 
wszystkie  przedstawiały  Sheę  kąpiącą  się  nago  w  jeziorze.  I 
jeśli  nawet  wyobrażał  sobie,  że  rysując  ją  odprawia  coś  w 
rodzaju egzorcyzmów, to wkrótce miał się przekonać, iż stało 
się zupełnie inaczej. Poczuł się z nią przez to jeszcze bardziej 
związany i to związany tak ściśle, że aż chciał ją namalować. 
Ogarnęło  go  niezwykłe  podniecenie.  Po  raz  pierwszy  od 
miesięcy zapragnął wziąć pędzel do ręki. 

Jak  w  gorączce  jeszcze  raz  przejrzał  swoje  szkice. 

Odrzucił  kilka  pierwszych,  odkładając  na  bok  te,  w  których 
udało  mu  się  uchwycić  coś  z  piękności  i  radości  Shei.  Być 
może,  myślał,  przez  ostatnie  dni  zwodził  się  tylko.  Może  to 
nie  samej  Shei  pragnął,  a  jedynie  wizerunku  kobiety,  który 
rozpali jego wyobraźnię i ożywi sztukę. 

Spuścił kajak na wodę i popłynął do jednej z zatok, gdzie 

spędził kolejne dwie godziny, rysując trzciny i ich odbicie w 
jeziorze,  bielusieńkie  kwiaty  lilii  i  porowate  skały.  Tego 
samego  ranka  pojechał  do  Halifax,  do  sklepu  z  artykułami 
malarskimi. 

Po powrocie zrobił sobie kanapkę, bo zupełnie zapomniał 

o lunchu, i zaczął rozrysowywać swoją kompozycję na małych 
arkuszach  papieru.  Słońce  już  zachodziło  za  linię  drzew, 
ucichły ptaki. Simon przyjrzał się swemu ostatniemu szkicowi 
z uczuciem satysfakcji. 

I  nagle  coś  pojął.  Coś  niesłychanie  ważnego.  Nie  wolno 

mu  było  namalować  Shei  kąpiącej  się  nago  w  jeziorze. 
Przecież nie wiedziała, że ją wtedy obserwował. Nie wyraziła 
zgody, żeby ją taką malował. Jakie miał prawo uwiecznić na 
płótnie, które będą oglądać inni, coś, co było tak niesłychanie 
prywatne?  Nie  powinien  tego  robić,  jeśli  nawet  to  wszystko 
wyzwoliło w nim na powrót artystę. 

background image

W  jednej  chwili  stracił  całą  odzyskaną  energię.  Chwycił 

swoje  szkice,  pozwijał  je,  cisnął  do  kominka  i  wrzucił 
pomiędzy nie zapalone zapałki. Papiery zajęły się ogniem, do 
komina buchnął siwy dym. Jeszcze moment, a nie pozostało z 
nich  nic  poza  zwęglonymi  strzępkami  zmieszanymi  z 
popiołem.  Simon  przyglądał  się,  aż  wszystko  dopaliło  się  do 
końca, po czym wyszedł na werandę i zapatrzył się na jezioro 
prześwitujące między drzewami. 

To, co zrobił, było słuszne. Ale jakoś paskudnie bolało. 
Nie miał pojęcia, jak długo już stoi na tej werandzie, kiedy 

usłyszał, że coś jedzie drogą. I co mu się tak spieszy, pomyślał 
z niechęcią, zastanawiając się, kto to może być. W głębi duszy 
pragnął, żeby ten ktoś nigdy nie dojechał, gdy tymczasem za 
chwilę  trzasnęły  drzwi  samochodu.  Nagle  na  schodkach 
werandy zobaczył Sheę. 

- Och, to ty - powiedziała. - Jim jest w domu? 
Miała  na  sobie  ładną  spódnicę  w  kwiaty  i  białą  wyciętą 

bluzkę. Włosy przewiązała czerwoną wstążką. Teoria, jakoby 
to jego geniusz potrzebował nowej iskry, a nie on sam jej jako 
kobiety, prysła jak bańka mydlana. 

- Nie ma go - odpowiedział chłodno. Shea chwyciła go za 

rękaw koszuli. 

- Może więc - ciebie mogę prosić... Simon, proszę... 
- O co chodzi? 
Odsunął się i dopiero kiedy wolną ręką odgarnęła z twarzy 

niesforny kosmyk, zobaczył na jej czole ślad krwi. 

- Na drodze, między waszym domem a moim, leży wydra. 

Jest  ciężko  poturbowana,  ale  żyje.  Trzeba  ją  chyba  dobić...  -
Shei załamał się głos. - To ponad moje siły, myślałam, że Jim 
coś poradzi. 

- Nie mam wyboru - wzruszył ramionami Simon. - Już idę. 

Poczekaj chwilę. 

background image

Wszedł  do  domu,  zdjął  z  wieszaka  myśliwski  nóż  Jima  i 

wyszedł  na  dwór.  Małym  czerwonym  samochodem  Shei 
podjechali  aż  do  miejsca,  w  którym  droga  schodziła  się  z 
brzegiem jeziora. 

-  Zostań  w  samochodzie  -  zarządził  Simon  i  wysiadł. 

Wystarczyło tylko spojrzeć na zmiażdżony zad zwierzątka, 

żeby wiedzieć, co należy zrobić. Świadom, że Shea może 

nie  usłuchać  zakazu,  przełamał  się  i  szybko  podciął  wydrze 
gardło,  po  czym  w  instynktownym  odruchu  współczucia 
zaniósł  zmaltretowane,  ubłocone  ciałko  do  rowu  między 
wysokie trawy. 

Umył  ręce  w  wodzie,  wytarł  je o  dżinsy i  dopiero  wtedy 

wyszedł na drogę. Shea już tam stała. Obserwowała go, a po 
policzkach płynęły jej łzy. 

- Tylko to można było zrobić, Sheo - powiedział. 
-  Wiem  -  pociągnęła  nosem.  -  Piszczała,  kiedy  ją 

znalazłam. To... to było okropne. 

Płacz Shei poruszył Simona do głębi. Kiedy jednak zbliżył 

się  i  wyciągnął  rękę,  chcąc  ją  jedynie  uspokoić,  umknęła  z 
ramieniem. Tego mu już było za wiele. Był zmęczony długim, 
o wiele za długim, dniem i nagle puściły mu nerwy. 

-  Pozwól,  że  coś  ci  powiem,  Sheo  -  syknął  przez  zęby.  - 

Jestem  już  śmiertelnie  znużony  tym,  że  traktujesz  mnie  jak 
jakiegoś Kubę Rozpruwacza o snobistycznych, artystowskich 
zapędach. Potrzebowałem sześciu tygodni, żeby odpowiedzieć 
Jimowi  na  list,  ponieważ  w  ubiegłym  roku  zawalił  mi  się 
świat.  Nie  jestem  w  stanie  malować.  Dla  ciebie  to  może 
znaczy  tyle  co  nic,  ale  dla  mnie  malowanie  jest  wszystkim. 
Tylko  to  chcę  robić,  a  tu  raptem  koniec  -  nie  mogę... 
Rozumiesz...  -  Ochrypł  i  szarpnął  ją  za  ramię.  -  Aż  tu  nagle 
dostajesz list. Jak z zaświatów, ale w istocie od brata, którego 
nie  widziałeś  od  dwudziestu  pięciu  lat.  No  i  co?  Wykręcasz 
numer,  podnosisz  słuchawkę  i  mówisz:  „Halo,  cześć,  bracie, 

background image

to  fantastyczne,  że  możemy  znowu  spędzić  razem  tydzień. 
Kompletnie mi nie idzie malowanie, więc sobie zrobię urlop". 
Tak to sobie wyobrażałaś, prawda? Może ty, ale na pewno nie 
ja.  Jeszcze  nie  rozumiesz?  Dzień  w  dzień  chodziłem  do 
pracowni  i  próbowałem  się  zebrać.  Wysysało  to  ze  mnie 
wszystkie  siły.  Dla  nieznanego  brata  nie  zostawało  już  nic. 
Absolutnie nic... 

-  Nagle  uświadomił  sobie,  jak  blisko  przyciągnął  Sheę, 

wzdrygnął się z niechęcią i puścił jej ramię. - No i po co ja ci 
o tym, do diabła, mówię? Przecież  ty mnie nawet  nie lubisz, 
dałaś mi to jasno... 

- To nieprawda! 
- ... jasno do zrozumienia. Mogłabyś jednak mieć chociaż 

tyle przyzwoitości, żeby wysłuchać mojej prawdy, zanim... 

Dopiero teraz do świadomości Simona dotarły słowa Shei. 
- Co? Co powiedziałaś? 
Odpowiedź najwyraźniej nie przyszła jej łatwo. 
- Lubię cię. Rzecz w tym, że za bardzo. 
Dość  nieprzytomnie,  jakby  nie  zrozumiał,  Simon  potarł 

twarz ręką. 

- Czy zechciałabyś powtórzyć? 
- Powiedziałam - zająknęła się Shea - że mi się podobasz. 

Ty  i  Jim  różnicie  się  między  sobą  jak  dzień  i  noc.  Jim  jest 
moim przyjacielem, traktuję go jak brata. Ciebie nie. 

-  Jasne  -  przytaknął  Simon.  -  Dawno  z  nikim  nie  spałaś  i 

nadarzył ci się pierwszy lepszy, czyli ja. Dziękuję pięknie. 

- Posłuchajże! - krzyknęła Shea. - Przeinaczasz wszystko, 

co  mówię.  Owszem,  mam  ochotę  pójść  z  tobą  do  łóżka; 
całowałeś mnie, to chyba wiesz najlepiej. Ale to nie jest takie 
proste.  Przyjechałeś  tu  tylko  na  wakacje,  potem  wrócisz  do 
Anglii.  A  zatem  parotygodniowy  romans,  a  później  co? 
Dziękuję bardzo, cudownie było cię poznać i do widzenia? Na 
to  sobie,  Simon,  nie  pozwolę.  Poza  tym  mam  nie  najlepsze 

background image

doświadczenia,  jeśli  chodzi  o  mężczyzn.  Prędzej  czy  później 
zaczyna  zawadzać  moja  praca  i  facet  się  ulatnia.  I  dlatego 
próbowałam  zachować  dystans.  Jeśli  ci  się  wydawało,  że  cię 
nie  cierpię,  było  mi  to  tylko  na  rękę.  Nie  robiłam  nic,  żebyś 
zmienił swoją opinię. 

-  Zaraz,  zaraz  -  powiedział  Simon  z  namysłem.  -  Z  tego, 

co mówisz, wynikałoby, że nie żywisz do mnie żadnej urazy, a 
rozmawiamy  jedynie  o  czymś  w  rodzaju  mechanizmów 
obronnych. 

- Tak. 
-  Dlaczego  mi  tego  od  razu  nie  powiedziałaś?  Shea 

wysunęła brodę. 

- Właśnie to zrobiłam. 
- I wiesz, jak się teraz czuję? - Simon nie ukrywał radości. 

-  Jakbym  był  o  dziesięć  lat  młodszy  i  jakbym  stracił 
kilkanaście zbędnych kilogramów. 

-  Zrozum,  to  niczego  nie  zmienia.  Nie  zamierzam  się  z 

tobą umawiać ani nic takiego. 

-  Ale  przynajmniej  nie  nienawidzisz  ziemi,  po  której 

chodzę. 

- Nigdy nie miałam takiego uczucia. 
- Ty się mnie boisz - powiedział bez namysłu. 
- Nie ciebie, ale tego, co się ze mną przez ciebie wyrabia. 
- Gdybym więc teraz zaczął cię całować, to... 
-  Ani  mi  się  waż!  -  Shea  bezwiednie  cofnęła  się  o  krok. 

Simon był z tego nawet zadowolony. 

- Wybierałaś się na randkę? - zapytał, rzucając spojrzenie 

na jej elegancką spódnicę. 

-  Jechałam  na  kawę  do  mojej  dobrej  znajomej,  Minnie 

Conover.  Mieszka  w  Somerville.  Jestem  już  spóźniona,  ale 
podwiozę cię najpierw do domu. 

-  Byłem  u  Minnie  wczoraj.  Przy  herbacie  opowiedziałem 

jej całą historię mojego życia. 

background image

Shei udało się uśmiechnąć. 
- Ona tak już działa na ludzi. 
-  Wejdź  i  umyj  sobie  twarz,  zanim  pojedziesz  - 

zaproponował Simon. 

Zawahała się, lecz po chwili powiedziała: 
- Dziękuję ci za zajęcie się wydrą. Widziałam, że trudno ci 

ją było zabić... Wiesz, naprawdę cię lubię. 

Najchętniej  by  ją  pocałował,  lecz  opanował  się, wiedząc, 

że popełniłby błąd. 

- Idź już - powiedział. 
Kiedy  poszła  do  łazienki,  oczyścił  i  odłożył  na  miejsce 

nóż Jima i umył ręce pod kuchennym zlewem. Wycierając je 
w  ręcznik,  wrócił  do  pokoju  i  zastał  tam  Sheę.  Stała  obok 
kanapy z arkuszem papieru w ręce. Z wyrazu twarzy odgadł, 
że jest bardzo poruszona. 

-  Gdzie  to  znalazłaś?  -  syknął,  rozpoznając  jeden  ze 

szkiców. - Myślałem, że spaliłem wszystkie. 

Popatrzyła na niego niespokojnie i zaczerwieniła się. 
-  Podniosłam  z  podłogi  -  oświadczyła.  -  Masz  doprawdy 

bujną wyobraźnię. 

Shea  Mallory  zasługiwała  na  to,  żeby  znać  prawdę. 

Dawno już powinien był jej o tym powiedzieć. 

-  Pewnego  ranka  wziąłem  kajak  Jima  i  popłynąłem  na 

jezioro.  Widziałem  cię  wtedy.  Było  to  jakieś  dwa  tygodnie 
temu, zanim się poznaliśmy. 

- Szpiegowałeś mnie! 
- Dokazywałaś w wodzie jak młode leśne stworzenie. Nie 

zamierzałem cię szpiegować. 

Wzrok Shei powędrował w stronę kominka. 
-  Zrobiłeś  pewnie  sporo  takich  szkiców.  Któregoś  zatem 

dnia kupię jakiś ilustrowany magazyn i w reprodukcji twojego 
obrazu rozpoznam siebie, czy tak? 

background image

- Nie. Właśnie dlatego wszystko spaliłem. Uznałem, że nie 

wolno mi naruszyć twoich dóbr osobistych. 

- Na wszelki wypadek zostawiłeś sobie jednak jeden szkic 

- powiedziała z wściekłością. 

Simon z trudem się opanował. 
-  Niczego  sobie  celowo  nie  zostawiałem,  sądziłem,  że 

spaliłem wszystkie. 

-  Wiesz  co?!  -  Zdenerwowana  Shea  wymachiwała 

arkuszem. - Bodaj bym cię nigdy nie spotkała. 

-  Ja  również  o  niczym  innym  bardziej  bym  nie  marzył  - 

odciął się Simon i chwycił leżące na stole pudełko zapałek.  - 
Daj no ten papier, zaraz go spalę jak tamte. 

Tymczasem Shea przycisnęła rysunek do piersi. 
- Ale przecież to jest piękne! - zawołała. - Nie możesz go 

spalić.  -  Nagle  oblała  się  pąsem.  -  Powiedziałam  piękne  nie 
dlatego, że to jestem ja, nie, nie to miałam na myśli. Chodzi o 
to, że... Simon! Ty masz ogromny talent. 

W tej sprawie nie potrzebował jej komplementów. 
- Spaliłem wszystko, Sheo. Daj mi to, proszę. 
-  Nie!  -  sprzeciwiła  się.  -  Chcę  to  zatrzymać.  Simon 

odetchnął ciężko. 

- To nie jest podpisane - burknął arogancko. - Ma wartość 

nie większą niż papier, na którym rysowałem. 

Na twarzy Shei malowało się kompletne zaskoczenie. 
-  To  ty  myślisz,  że  chcę  zatrzymać  twój  rysunek  po  to, 

żeby  go  sprzedać?  Żeby  na  nim  zarobić?  Ach,  ty!  Cofam 
wszystko, co powiedziałam. Nie znoszę cię! 

Wyglądała  pięknie  w  swoim  gniewie;  falowały jej  piersi, 

błyszczały oczy. 

- A więc po co ci ten papier? 
Shea  najwyraźniej  była  zbyt  zdenerwowana,  żeby  bawię 

się w wykręty. 

background image

-  Ponieważ  -  powiedziała  uczciwie  -  uchwyciłeś  coś  ze 

mnie,  czego  nie  zna  prawie  nikt.  A  także  dlatego,  że  -  nie 
wiem, jakim cudem - na lichym papierze i jedynie za pomocą 
ołówka wyczarowałeś coś niewiarygodnie pięknego. 

- Nie wiem nawet, o którym rysunku mówisz. Przycisnęła 

arkusz mocniej. 

- Jeśli ci pokażę, nie będziesz próbował mi go odebrać? 
- Doprawdy nisko mnie cenisz... 
- Obiecaj! 
-  Dobrze,  ale  to  będzie  kosztowało  -  powiedział 

niebacznie, 

zapominając 

wszystkich 

swoich 

postanowieniach. – Możesz zatrzymać ten kawałek papieru aż 
do śmierci. Cena - jeden pocałunek. 

- Zdemoralizowany pajac! - syknęła Shea. 
- I cham bez zasad - zgodził się Simon. 
-  Znowu  mnie  prowokujesz,  prawda?  Jeśli  się  zgodzę,  to 

tylko dlatego, że chcę mieć ten rysunek - zastrzegła się. 

W  jej  oczach  błysnęła  radość.  Miały  taki  wyraz,  jak 

wtedy, kiedy się śmiała. Uwielbiał to. 

-  Połóż  arkusz  na  stole  -  nakazał.  -  Jeden  pocałunek  i 

możesz jechać do Minnie na kawę. 

Prowokująco  wdzięczna  w  każdym  swoim  ruchu,  Shea 

położyła szkic na stole, zdjęła z włosów wstążkę i potrząsnęła 
lokami. 

- Jeden pocałunek - powiedziała. - Oto zapłata. 
- Nie określiłem czasu jego trwania. 
-  Jestem  już  i  tak  spóźniona,  a  nie  chciałbyś  chyba,  żeby 

Minnie niepokoiła się przez ciebie. Nie należy martwić miłych 
staruszek, prawda, Simon? 

Stała teraz bardzo blisko, jarzyły jej się oczy. 
- Prawda - odpowiedział bez przekonania. 
Shea  objęła  go  rękami  za  szyję.  Pierwsze  muśnięcie  jej 

warg powiedziało mu, że wcale nie jest taka pewna siebie, jak 

background image

mogłoby się to wydawać. Waliło mu w skroniach i zamarł w 
oczekiwaniu. Kiedy jednak poczuł dłoń Shei we włosach i jej 
ciepłe, układające się miękko wargi, przyciągnął ją mocno do 
siebie  i  przejął  inicjatywę.  Chciał,  żeby  ten  oszałamiający, 
słodki pocałunek trwał wiecznie. 

Niepomny  niczego  poza  pożądaniem,  wtulił  ją  w  siebie 

tak,  że  nie  mogła  nie  odczuć,  jak  bardzo  jest  podniecony,  a 
drugą  ręką  odnalazł  jej  pierś.  Pasowała  do  jego  dłoni,  jakby 
była specjalnie ulana. 

- Shea - szepnął tuż przy jej ustach, czując, że cała drży. - 

Shea, tak bardzo cię pragnę. 

Umknęła  mu  błyskawicznie,  odsunęła  twarz  i  przez 

sekundę widział swoje odbicie w jej źrenicach. 

-  Właśnie  dlatego  starałam  się  trzymać  cię  na  dystans  - 

wydusiła, odpychając się dłońmi od jego piersi.  - Wystarczy, 
że się do siebie zbliżymy, to od razu... To szaleństwo, Simon. 
Nie  będę  się  z  tobą  kochać,  nie  będę!  Nie  powinnam  była 
rozpoczynać  tej  zabawy.  Myślałam,  że  potrafię  nad  tym 
wszystkim łatwo zapanować. Jakże się myliłam! Jak mogłam 
być taka głupia! 

Nerwowo wygładzała bluzkę, trzęsły się jej ręce. 
- Przecież nie stało się nic złego - uniósł się Simon. - My... 
- Stało się, i to z mojej winy. Przepraszam. To się więcej 

nie powtórzy. - Rozglądała się wokół niewidzącym wzrokiem, 
jakby  nie  była  pewna,  gdzie  właściwie  się  znajduje.  -  Muszę 
stąd wyjść - szepnęła i podbiegła do drzwi. 

background image

ROZDZIAŁ  PIĄTY 
Następnego  dnia  rano  Simon  zatelefonował  do  bazy. 

Owszem,  przydałby  się  ktoś  do  pracy  i  owszem,  gaszenie 
ognia z powietrza potrwa jeszcze przynajmniej dwa dni. 

Podśpiewując,  Simon  zebrał  swój  sprzęt  i  wyprowadził 

wóz Jima. Zaraz po przyjeździe na miejsce przydzielono go do 
brygady.  Zrobiło  mu  się  ciepło  na  sercu,  gdyż  Steve,  Joe  i 
Charlie  powitali  go  jak  starego  kumpla.  Kilka  w  miarę 
dyskretnych  pytań  pozwoliło  mu  się  zorientować,  gdzie  jest 
Shea. Zrzucała wodę na południowej flance, tam, gdzie pożar 
nie  rozpalił  się  jeszcze  na  dobre.  Dowiedziawszy  się,  czego 
chciał,  zabrał  się  do  pracy  i  jak  zwykle  ciężki  wysiłek 
fizyczny sprawił mu satysfakcję. 

Do  bazy  wrócili  dopiero  po  ósmej  wieczorem,  Simon 

zrzucił z siebie ochronny kombinezon, zdjął hełm, umył twarz 
i  ręce  w  pakamerze  i  od  razu  poszedł  jeść.  W  londyńskiej 
eleganckiej 

restauracji 

pewnie  by  się  krzywił  nad 

przepieczoną  wołowiną,  ale  nie  tu.  Trzymając  przed  sobą 
pełną  tacę,  ogarnął  spojrzeniem  stołówkę  i  natychmiast 
dostrzegł  Sheę.  Siedziała  tyłem  do  wejścia  przy  jednym 
stoliku z Michaelem. Podszedł więc do nich, odsunął krzesło, 
które stało na wprost niej, i usiadł. 

- Cześć, Sheo - powiedział. 
Popatrzyła  na  niego  jak  na  upiora  i  zaczerwieniła  się  po 

same uszy. 

- A ty tu skąd? - burknęła ponuro. 
- Przyjechałem ciężarówką Jima - odpowiedział spokojnie, 

krasząc ziemniaki masłem. - Co u ciebie, Michael? 

-  Normalnie.  -  Pilot  przeniósł  spojrzenie  z  Simona  na 

Sheę, dopił kawę i podniósł się od stołu. - Umyję helikoptery, 
Sheo. Dokończ spokojnie kolację. 

-  Oto,  co  znaczy  przyjaciel  -  rzuciła  w  przestrzeń, 

odprowadzając wzrokiem oddalającego się Michaela. 

background image

Nie zdążyła się jeszcze przebrać z kombinezonu i ten strój, 

a  także  splecione  ciasno  włosy  nadawały  jej  pozory 
opanowania. 

- Zapomniałaś wziąć rysunek - rzekł Simon, zabierając się 

do pieczeni. - Jak zastałaś Minnie? 

-  Przejechałeś  sto  kilkadziesiąt  kilometrów  chyba  nie  po 

to, żeby rozmawiać o Minnie. 

- Chciałem się z tobą zobaczyć. Shea przechyliła się przez 

stolik. 

-  Słuchaj  -  powiedziała  dobitnym  szeptem.  -  Nie 

zamierzam bawić się z tobą w miłość. Tracisz tylko czas. 

- Nie sądzę. 
-  Nie  będziemy  o  tym  dyskutować  w  sali  pełnej  samych 

chłopów.  To  plotkarze  nie  gorsi  od  kobiet,  możesz  mi 
wierzyć. 

Na  znak,  że  uważa  rozmowę  za  zakończoną,  ugryzła 

ciastko. 

-  Warto  harować  cały  dzień  w  brudzie  i  popiele,  żeby 

jedzonko chciało tak smakować  - oświadczył Simon, gładząc 
się po brzuchu. 

Shea westchnęła i podparła brodę rękami. 
- Mam nadzieję, że po moim wyjściu nie spaliłeś rysunku. 
-  Położyłem  go  na  regale  koło  łóżka.  Możesz  sobie 

odebrać, kiedy tylko zechcesz. 

-  Ciągle  tylko  to  łóżko  i  łóżko.  Nie  umiesz  myśleć  o 

czymś innym? 

Tymczasem do stołówki weszło kilku mężczyzn, a wśród 

nich Everett. Z tacami w rękach, szukali wolnych miejsc. 

-  Od  kiedy  cię  poznałem,  ciągnie  mnie  z  magiczną  siłą  - 

przyznał  uczciwie  Simon.  -  Ale  teraz  chyba  naprawdę 
powinniśmy zmienić temat... Słyszałem, że jutro może zdrowo 
padać. 

background image

-  Obiecanki-cacanki,  a  głupiemu  radość  -  podchwyciła 

swobodnie  Shea.  -  O  deszczu  mówi  się  już  od  tygodnia.  Nie 
chciałabym  być  w  skórze  takiego  meteorologa.  Wszyscy 
wiedzą, że plecie bez sensu... - Nagle zmieniła się na twarzy. - 
Simon! Uważaj! - krzyknęła. 

Błyskawicznie  złowił  jej  zwrócone  w  bok  spojrzenie  i 

wiedziony  jakimś  szóstym  zmysłem  odchylił  się  do  tyłu. 
Dosłownie  o  milimetr  od  jego  ramienia  przeleciał  kubek  z 
wrzącą  kawą  i  nie  rozbijając  się  stuknął  o  podłogę.  Simon 
odstawił  krzesło  i  wstał  rozsierdzony  na  dobre.  Wiedział, 
czyja  to  sprawka.  Zanim  jednak  zdążył  coś  powiedzieć, 
Everett zawołał: 

-  Przepraszam,  Si,  potknąłem  się.  Całe  szczęście,  że  cię 

nie oblało. 

Obłudna  glista,  myślał  Simon,  dławiąc  się  z  wściekłości. 

Chce  mi  się  odpłacić  za  to,  że  go  upokorzyłem  przed 
chłopakami,  tam,  nad  jeziorem.  Usiadł  powoli,  obserwując 
Everetta, który schylił się i podniósł pusty kubek. 

-  Zaraz  zawołam  jakąś  dziewczynę  z  kuchni,  żeby 

posprzątała - powiedział Everett. 

- Kobiety powinny odmówić sprzątania po facetach takich 

jak on - odezwała się Shea, kiedy tylko odszedł. - Wyglądałeś 
tak, jakbyś miał ochotę zrobić z niego mokrą plamę. 

- Możliwe. Jeszcze nie zapomniałem, w jaki sposób mówił 

o tobie nad jeziorem. 

- A może tak się wtedy zirytowałeś, bo sam chciałeś mnie 

dla siebie? 

-  Daj  spokój,  Sheo.  To  prawda,  że  cię  pragnę,  ale 

obojętnie o kim by wtedy mówił, nie potrafiłbym znieść jego 
chamstwa. 

Popatrzyła na niego z namysłem. 
-  Przepraszam,  nie  powinnam  była  tak  mówić.  Wiesz... 

jest coś, o co chciałabym cię zapytać... Powiedziałeś mi, że nie 

background image

możesz malować, że nie potrafisz już odnaleźć w tym sensu. 
A  przecież  zrobiłeś  masę  szkiców...  -  Do  tej  pory  bawiła  się 
nożem,  ale  teraz  podniosła  na  Simona  zakłopotany  wzrok.  - 
Chciałeś mnie namalować? 

Odpowiedziało jej tylko skinienie głowy. 
- To znaczy, że gdybyś zachował te szkice, byłbyś znowu 

w stanie malować? 

- Być może. Kto to wie? 
-  Czy  po  wyjeździe  z  Anglii  robiłeś  również  jakieś  inne 

rysunki? 

- Nie. 
- W takim razie muszę ci to powiedzieć. Honor to bardzo 

staroświeckie  pojęcie,  prawda?  Dla  mnie  jednak  jesteś 
człowiekiem honoru. 

Simon  oniemiał.  Ona  mówi  poważnie,  pomyślał 

zaniepokojony. 

- Nie rób ze mnie jakiegoś świętego - odezwał się ciepło. . 

-  Nawet  nie  wiesz,  jak  mi  daleko  do  świętości,  kiedy  jesteś 
obok. 

- Nie żartuj - poprosiła z ogniem w szarych oczach. - Już 

wczoraj  wiedziałam,  co  dla  ciebie  znaczy  rozstanie  z 
malarstwem.  Sądzisz,  że  tego  nie  rozumiem?  Gdybym  tak 
pewnego  dnia  odkryła,  że  nie  mogę  latać,  byłabym 
zdruzgotana. Ale ty zdecydowałeś, że nie możesz wykorzystać 
tych  szkiców,  gdyż  uznałeś,  że  byłoby  to  wobec  mnie 
nielojalne, I to nazywam postawą człowieka honoru. 

Simon  nie  wiedział, co  powiedzieć.  Włożył  do ust  kawał 

wołowiny  i  żuł  ją  metodycznie,  zastanawiając  się,  jak  teraz 
postąpić.  W  końcu  przełknął  mięso,  upił  łyk  wody  i 
powiedział: 

-  Nigdy  nie  spotkałem  kogoś  takiego  jak  ty,  Sheo.  Może 

moglibyśmy zacząć wszystko od nowa, jak myślisz? Załóżmy, 
że dopiero co nas sobie przedstawiono. Teraz mój ruch. Proszę 

background image

cię  o  spotkanie.  O  taką  zwykłą  randkę.  Umówimy  się  na 
przykład na wspólną kolację, powiedzmy w sobotę. Co ty na 
to? 

- Nie dlatego ci to wszystko powiedziałam! 
- Wiem. Jesteś wrażliwa, prawdomówna i obchodzi cię to, 

co  czują  inni.  -  Uśmiechnął  się,  próbując  rozładować 
atmosferę.  -  Moglibyśmy  posiedzieć  w  restauracji  i  z  dwóch 
stron stolika mówić sobie czułe słówka. 

Shea wyglądała tak, jakby wpadła w potrzask. 
-  Nie  o  to  chodzi,  Simon  -  powiedziała  z  nieszczęśliwą 

miną. - Naprawdę nie o to. 

-  Jeśli  chcesz,  to  gotów  jestem  obiecać,  że  nawet  cię  nie 

dotknę. Nawet gdybym miał przez to zwariować. 

- Rzecz w tym - wybuchnęła Shea - że i ja wariuję. 
-  No  więc  w  czym  problem?  -  Simon  był  zupełnie 

zaskoczony.  Ta  kobieta  miała  niesamowity  dar  robienia  mu 
niespodzianek. 

-  Co  za  głupia  rozmowa!  -  burknęła.  -  Może  nie 

uwierzysz, ale cieszę się opinią osoby rozsądnej i na poziomie. 
Już ci mówiłam, dlaczego nie chcę, żeby się między nami coś 
zaczęło. Wyjedziesz za miesiąc, a ja mam dość zostawania na 
lodzie.  Tym  niemniej  -  uśmiechnęła  się  bez  przekonania  - 
dziękuję za zaproszenie. To miło z twojej strony. 

- Miło, miło - żachnął się Simon. - Nienawidzę tego słowa. 

Chcę  wiedzieć,  dlaczego  tak  się  boisz  zaangażować.  Ilu 
facetów  cię  zostawiło?  Nie  dam  ci  spokoju,  dopóki  się  tego 
nie dowiem. 

- Znowu mnie dręczysz. 
- Możliwe. I nie przestanę. Chyba zdążyłaś to zrozumieć. 

Shea ściągnęła brwi, odsunęła się z krzesłem od stołu i wstała. 

- Muszę pomóc Michaelowi umyć helikoptery. To nie fair, 

żeby robił wszystko sam. Do zobaczenia. 

background image

Zapowiadany przez meteorologów deszcz nie chciał spaść. 

Cały kolejny dzień Simon pracował jak automat, wiedząc, że 
Shea  najprawdopodobniej  już  jutro  opuści  ich  rejon.  Był  w 
kiepskim  nastroju.  Podobno  jestem  człowiekiem  honoru, 
myślał  kwaśno,  nakładając  ochronniki  na  uszy,  żeby  nie 
ogłuchnąć  od  ryku  piły.  No  i  co  z  tego  mam?  Ani  Shea  nie 
chce się ze mną umówić, ani też nie mogę malować. 

I tyle mu było po honorze. 
Naciął piłą pień, aż posypały się wióry i zaszedł drzewo z 

przeciwnej  strony.  Osmalony  kikut  runął  w  dół.  Simon  otarł 
czoło wierzchem dłoni i spojrzał na zegarek. Jeszcze godzina i 
koniec  z  tym  szajsem,  pomyślał  ze  złością.  Pracował  w 
pojedynkę  na  stromym  zboczu.  Po  ścięciu  wszystkich 
martwych drzew ktoś musiał pomóc w ułożeniu pni w rzędy, 
ale  na  razie  wolał  być  sam.  Przeprawił  się  przez  kamienisty 
żleb, włączył znowu piłę i zajął się usuwaniem najniższego z 
czterech opalonych świerków, których igliwie musiało płonąć 
w  ogniu  jak  hubka.  Chociaż  nie  opuszczał  go  wisielczy 
humor,  fizycznie  czuł  się  doskonale.  Cieszyła  go  równa  gra 
napiętych  mięśni  i  poczucie  siły.  Nie  można  sprowadzać 
aktywności  fizycznej  wyłącznie  do  gimnastyki,  pomyślał, 
mając  na  uwadze  swoje  życie  w  ciągu  ostatnich  kilku  lat,  i 
zanim  pochylił  się  nad  ostatnim  pniakiem,  wymacał  nogą 
ostry kamień, żeby sprawdzić, czy go utrzyma. Naciął drzewo 
i od razu posypały się wióry. 

Nigdy  później  nie  miał  się  dowiedzieć,  co  w  pewnej 

sekundzie  kazało  mu  się  rozejrzeć.  Czy  ostrzegł  go  jakiś 
uchwycony  kątem  oka  ruch,  czy  też  instynkt  samoobrony. 
Jakkolwiek  by  było,  zza  swych  plastikowych  gogli  zobaczył 
nagle  ogromny  głaz  toczący  się  z  góry  prosto  na  niego. 
Błyskawicznie uskoczył w bok, lecz kamień, na który stąpnął, 
wymknął  mu  się  spod  nóg,  a  piła  wyrwała  się  z  ręki.  Simon 
stracił  równowagę,  poczuł  palący  ból  w  udzie,  a  następnie 

background image

zwalił  się  na  ziemię,  uderzając  nadgarstkiem  o  skałę.  Przez 
chwilę nie mógł oddychać. Słyszał tylko oddalający się łoskot 
spadającego głazu. 

Jakiś  czas  leżał  spokojnie,  próbując  wyrównać  oddech. 

Tymczasem  w  lewej  nodze  powoli  i  początkowo  całkiem 
niewinnie zaczął narastać ból. Simon podniósł się na łokciu i 
uzmysłowił  sobie,  iż  rzeźba  terenu  sprawia,  że  nikt  nie 
zauważył wypadku. 

Zbocze  zatańczyło  mu  przed  oczami.  Powietrze  faluje  z 

gorąca,  pomyślał  i  popatrzył  na  swoją  nogę.  Nogawka 
kombinezonu była rozdarta, a brzegi rozcięcia poplamione na 
czerwono.  Prawdziwy  mężczyzna  nie  mdleje  na  widok  krwi, 
powiedział sobie. Nawet jeżeli jest to jego własna krew. 

Nie miał przy sobie nadajnika radiowego - wyposażeni w 

nie byli jedynie dowódcy brygad. Nabrał więc powietrza i ile 
sił  w  płucach  krzyknął  imię  Steve'a.  Z  dołu  wąwozu  dobiegł 
go tylko nieprzerwany ryk pił. Jak na ironię, słyszał też gdzieś 
daleko  z  lewa  mruczenie  helikoptera.  Niezdarnie  jak  dziecko 
wyswobodził  się  z  góry  kombinezonu,  zdjął  podkoszulek  i 
owinął nim ranę. Z bólu zaparło mu dech. 

Zawołał  jeszcze raz, i jeszcze raz, świadom, że jego głos 

utonie  w  warkocie  pił  i  nie  przedrze  się  przez  ochronniki  na 
uszy. Musiał jednak coś robić. Bał się, że się wykrwawi. 

Podkoszulek  był  już  splamiony.  Walcząc  z  zawrotami 

głowy, wbił łokcie w ziemię i zaczął powoli pełznąć pod górę. 
Przy pierwszym poruszeniu jęknął głośno z bólu, lecz zacisnął 
zęby,  czując,  że  pot  zalewa  mu  oczy,  i  piął  się  dalej.  Nagle 
stuknął  łokciem  o  wystający  głaz,  który  wydał  mu  się 
monstrualną  przeszkodą.  Oparł  się  i  przez  kilka  minut  łapał 
oddech.  Całe  kolano  miał  umazane  w  ciepłej,  lepkiej  krwi. 
Zawołał  znowu,  lecz  odniósł  wrażenie, że to  woła  ktoś  inny, 
ktoś z daleka. Z trudem starał się opanować dygotanie. Trząsł 
się  cały,  mimo  że  nie  powinno  mu  być  zimno  -  świeciło 

background image

słońce,  a  pod  sobą  miał  spaloną,  jeszcze  ciepłą  po  pożarze 
ziemię.  Spróbował  zatamować  krwawienie,  lecz  ból  był  tak 
silny, że opadł z powrotem na skałę i zamknął oczy w nagłym 
przypływie słabości. Szumiało mu w uszach, słyszał buczenie. 
Zaraz  zemdleję,  pomyślał  z  nienaturalną  jasnością.  A  zanim 
chłopcy skończą robotę i zorientują się, że mnie nie ma, może 
już być za późno. Co za idiotyczna śmierć... 

Buczenie  stawało  się  coraz  głośniejsze.  Simon  z  trudem 

uniósł  głowę  i  zmusił  się,  by  spojrzeć  w  górę.  Z  gorącego 
błękitnego nieba opadał mały niebieski helikopter - helikopter 
Shei. 

Wyglądało na to, że szuka na zboczu miejsca, nadającego 

się do lądowania. Simon miał ochotę pomachać, lecz ręka go 
nie usłuchała. Śmigłowiec obniżył się, przeleciał tuż nad nim, 
wzbijając w górę tuman spalonego pyłu, który zakrył słońce. 

Pewnie  uważa,  że  się  tu  wyleguję,  pomyślał  Simon.  Na 

samym  początku  ich  znajomości  zadrwiła  sobie  z  niego, 
mówiąc,  że  nie  wytrzyma  tej  harówki.  No  i  ma  teraz  na  to 
jaskrawy  dowód...  Rozłożyło  go  dosłownie  na  obie  łopatki. 
Zacisnął powieki. 

Ktoś  powtarzał  jego  imię.  Czyjaś  sylwetka  przesłoniła 

sobą słońce i nagle usłyszał głos Steve'a. 

- Hej, bracie, co się stało? Piła, co? Nie bój się, zaraz cię 

stąd wyciągniemy. 

Tego,  co  działo  się  w  ciągu  następnych  kilku  minut, 

Simon  nigdy  nie  potrafił  sobie  dobrze  przypomnieć. 
Zapamiętał  tylko  straszliwy  ból.  Steve  i  Joe  ułożyli  go  na 
noszach i ponieśli gdzieś pod górę. Helikopter zawisnął nisko, 
rozdmuchując sadze i popiół, czterej ludzie wnieśli go na tylne 
siedzenie.  Zapamiętał  pobladłą  twarz  Shei  i  jej  szeroko 
otwarte  oczy,  kiedy  odwróciła  się,  żeby  na  niego  popatrzeć. 
Bardzo chciał jej powiedzieć, że nie stało się nic poważnego. 
Kiedy  jednak  Steve  układał  go  w  kabinie,  zraniona  noga 

background image

uderzyła o framugę drzwi. Usłyszał jakiś potworny, ochrypły 
krzyk  i  zanim  zdążył  sobie  uświadomić,  że  to  on  sam  tak 
krzyczy, stracił przytomność. 

Leżąc na własnym łóżku w chacie Jima, Simon próbował 

sobie  przypomnieć,  jak  się  tu  w  ogóle  dostał.  Helikopterem 
przewieziono  go  do  najbliższego  szpitalika.  Energiczny,  lecz 
raczej oschły młody lekarz zapewnił go, że mimo sporej utraty 
krwi  nacierpi  się  trochę,  ale  będzie  zdrów.  Naszpikowany 
środkami przeciwbólowymi zasnął, czekając na karetkę, która 
miała go odwieźć do domu. Była tam również Shea - a może 
tylko o niej śnił. 

Leżał  bez  ruchu.  Otaczała  go  noc.  Poruszył  rękami  i 

nogami  i  stwierdził,  że  ma  w  nich  władzę.  Miał  zamęt  w 
głowie i zachciało mu się pić. Kiedy usiadł, łóżko skrzypnęło. 
Zobaczył  duży  opatrunek  na  udzie.  Potrzebował  wyjść  do 
łazienki.  Przy  ścianie  stały  kule,  sięgnął  więc  po  nie  i 
podciągnął  się  w  górę.  Przez  nieuwagę  obciążył  jednak 
zbytnio  chorą  nogę  i  natychmiast  na  czoło  wystąpiły  mu 
kropelki potu. Postękując z wysiłku, usiłował jakoś przecisnąć 
się  między  krzesłem  a  toaletką,  gdy  nagle  usłyszał  czyjeś 
szybkie kroki. Po chwili do pokoju wbiegła Shea. 

-  Umarłem  i  poszedłem  do  nieba  -  powiedział,  jakby  nie 

do końca uświadamiając sobie sens swoich słów. 

- Nie umarłeś - odparła surowo. 
Simon potarł czoło, walcząc z zawrotem głowy. 
-  W  takim  razie  jest  sobota  i  przyjechałaś  po  mnie  na 

umówioną kolację. 

Przez ściągniętą twarz Shei przebiegł słaby uśmiech. 
-  Daj  spokój,  Simon.  Jeśli  kiedykolwiek  będziemy  się 

dokądś  wybierać,  to  przyrzekam,  że  ubiorę  się  w  coś  innego 
niż stary podkoszulek Jima. Dokąd ty idziesz? 

background image

Simon  nie  odpowiedział  od  razu.  Podkoszulek  Jima  był 

dla Shei za szeroki, ale nie za długi; widział jej smukłe nogi i 
wysoko sklepione stopy. 

-  Jeśli  nie  jestem  jeszcze  w  niebie,  to  w  każdym  razie 

gdzieś blisko - zażartował. - Chciałem się dostać do łazienki. 
Przepraszam,  że  cię  obudziłem.  Nie  nauczyłem  się  jeszcze 
posługiwać tymi pałeczkami. 

Pokuśtykał  niepewnie  w  stronę  łazienki.  Shea  ochraniała 

go  przez  cały  czas.  Przypominała  mu  teraz  bardziej 
nastroszoną  kurzą  mamę,  której  pisklę  gdzieś  się  zabłąkało, 
niż pewnego swych umiejętności pilota helikoptera. 

-  Czy  nie  zechciałabyś  zrobić  herbaty?  -  poprosił.  - 

Poszukaj też dla mnie jakiejś koszuli i spodni. Są w sypialni. 
Możesz też - uśmiechnął się trochę kpiąco - wziąć sobie swój 
rysunek, jak już tam będziesz. 

Byli teraz w pokoju. Światło padało wprost na twarz Shei. 

Skinęła głową i zaraz potem nisko ją opuściła. 

- Coś nie tak?  - zapytał.  -  Źle się  czujesz? Burza  włosów 

zakrywała twarz Shei. 

-  Nie,  skąd  -  powiedziała  zmienionym,  przytłumionym 

głosem. - Zaraz zrobię herbaty. 

Niemal tracąc równowagę, Simon chwycił ją za łokieć. 
- Spójrz na mnie. 
Kiedy podniosła głowę, zobaczył, że po policzkach płyną 

jej łzy i że drżą jej wargi. 

-  Chodźże  tutaj!  -  zawołał.  Czuł,  że  coś  dziwnego  dzieje 

się w jego sercu. - Żeby szlag trafił te kule! 

- Przestań się rządzić - wychlipała, wpadając Simonowi w 

objęcia,  i  opasując  go  ciasno  ramionami  rozpłakała  się  na 
dobre.  -  Byłam  -  mówiła  poprzez  łzy  -  taka  przerażona,  gdy 
zobaczyłam, że leżysz na ziemi. Od razu wiedziałam, że to ty. 
A  potem  straciłeś  przytomność,  cała  kabina  była 
zakrwawiona, to... to było straszne. 

background image

Simon  ukrył  twarz  w  jej  włosach,  uśmiechając  się  z 

radości. Tak nie mówiłaby kobieta, która by go nie cierpiała. 

-  Dlaczego  w  ogóle  przyleciałaś?  To  przecież  nie  twój 

rejon. 

-  Nie  wiem  -  wyszeptała.  -  Naprawdę  nie  mam  pojęcia. 

Coś  mi  po  prostu  kazało  zobaczyć,  gdzie  pracujesz,  jak  ci 
idzie. 

Gładził delikatnie jej ramiona, myśląc, czy człowiek może 

zemdleć na przykład ze szczęścia. 

- Cieszę się, że ci kazało  - powiedział. - Serduszko moje, 

nie płacz, to nie jest... 

Shea poderwała głowę. 
-  Nie  jestem  żadnym  twoim  serduszkiem  -  krzyknęła  ze 

łzami w oczach. - Nie jestem niczyim serduszkiem! 

- Tym gorzej to świadczy o twoich krajanach - powiedział 

z  naciskiem  Simon.  -  Dziwni  faceci.  Śpią  całą  zimę,  a  latem 
łowią ryby, czy co?... Uwielbiam, jak mnie tak trzymasz, ale 
szczerze mówiąc, nie jestem już w stanie stać. 

Chyba  dopiero  teraz  Shea  uświadomiła  sobie,  jak 

kurczowo  go  obejmuje.  Spąsowiała  i  cofnęła  się,  ocierając 
wierzchem dłoni spłakaną twarz. 

-  Pójdę  zrobić  herbatę  -  wybąkała  i  wyszła  do  kuchni. 

Simon miał już wychodzić z łazienki, kiedy spojrzał w lustro. 

I  to  był  z  jego  strony  błąd.  Wyglądam  jak  widmo, 

pomyślał. Miał podkrążone, wpadnięte oczy i zażółconą cerę. 
Na miejscu Shei po prostu by uciekł. 

Tymczasem  pukała  właśnie  do  drzwi!  Nie  zaglądając  do 

środka,  podała  mu  ubranie.  Włożenie  koszuli  nie  nastręczało 
większych problemów, ze spodniami męczył się jednak dłużej. 
Środki przeciwbólowe najwyraźniej przestały działać. 

- Herbata na stole! - usłyszał wołanie Shei. 
Simon spryskał sobie twarz zimną wodą, ale nie poczuł się 

lepiej, i otworzył drzwi. 

background image

- O mój Boże, jak ty wyglądasz! - krzyknęła. 
-  Możemy  napić  się  herbaty  w  łóżku  -  zaproponował, 

przytrzymując się framugi. 

- Razem? 
-  Tak,  razem.  Nie  jestem  wcale  przekonany,  że  tak  zaraz 

znajdę  się  w  sypialni,  więc  masz  czas  się  skusić.  Niestety, 
obudziłem się już na dobre. 

-  Ja  również.  -  Shea  posłała  mu  zawstydzony  uśmiech  i 

choć  tak  naprawdę  spodziewał  się  raczej  odmowy, 
powiedziała: - Dobrze, zaraz do ciebie przyjdę. 

Noga  za  nogą  Simon  dowlókł  się  do  sypialni  i  opadł  na 

łóżko,  słysząc  swój  urywany  oddech.  Ściągnął  koszulę, 
poprawił  poduszki  i  położył  się.  Mógłby  przysiąc,  że  czuje 
najdrobniejszy nerw w pozszywanym udzie. 

Chwilę później weszła Shea i podała mu kubek parującej 

herbaty.  Przycupnęła  na  końcu  łóżka  i  podwinęła  pod  siebie 
nogi. 

- Shea... - zaczął z wahaniem. - Jesteś dziewicą? 
- Daj spokój, co za pytanie... 
- Po prostu powiedz. 
- Nie, nie jestem! 
-  Więc  nie  zachowuj  się  jak  pensjonarka.  Przynajmniej 

usiądź tak, żebym cię mógł widzieć. 

- Przerażasz mnie. Lądowałam helikopterem w miejscach, 

które się do tego najzupełniej nie nadawały, przeprawiałam się 
w bród przez górskie strumienie, przeżyłam wywrotkę jachtu, 
brałam udział w rozmaitych karkołomnych przedsięwzięciach, 
ale  nigdy  nie  odczuwałam  strachu.  Przynajmniej  nie  taki  jak 
przed tobą. 

- Ależ ja nie zabiłbym teraz nawet muchy. - Simon klepnął 

ręką brzeg łóżka. - Przysuń się tutaj... proszę. 

background image

Zwinnie  i  tak  samo  zachwycająco  jak  zawsze  podniosła 

się,  przemierzyła  całą  długość  łóżka  i  usiadła  tak  blisko,  że 
Simon widział zarys jej piersi pod luźnym podkoszulkiem. 

-  Nie  wiem,  co  ci  kazało  wczoraj  mnie  szukać.  Ale 

wyciągnęłaś mnie z prawdziwych opałów. Dziękuję. 

Prawie zauważalnie Shea rozluźniła się. 
- Dlaczego to się w ogóle stało? 
Nad  tym  akurat  nie  musiał  się  szczególnie  długo 

zastanawiać. 

- Między nami mówiąc... między nami, bo jestem pewien, 

że  nie  zdołam  tego  nigdy  udowodnić,  sądzę,  że  to  Everett 
odegrał się na mnie... 

Simon  opisał  krótko,  jak  to  akurat  wtedy,  gdy 

podpiłowywał  spalone  drzewo,  ogromny  otoczak  z 
niewiadomej przyczyny zaczął toczyć się na niego z góry. 

-  Ależ  musisz  zgłosić  to  policji!  -  Shea  usiadła  prosto, 

niemal zrywając się z łóżka. 

-  No  i  co  dalej?  Będą  łazić  po  kamieniach  i  szukać 

odcisków  palców?  Dajmy  temu  spokój.  Ale  nie  martw  się, 
dorwę go wcześniej czy później. 

- Lepiej cię mieć za przyjaciela niż za wroga - powiedziała 

żywo Shea. - Jestem pewna, że i tamtą kawę wylał na ciebie 
specjalnie.                    , 

-  Też  tak  sądzę  -  potwierdził  Simon  i  szybko,  nie 

zmieniając tonu, spytał: - Powiedz mi, czy ten facet, z którym 
miałaś romans, nalegał, żebyś zmieniła pracę? 

Shea gwałtownym ruchem odstawiła kubek na stoliczek. 
-  To  stara  historia  i  naprawdę  nie  chcę  do  niej  teraz 

wracać.  Smuga  światła  z  pokoju  prześwietlała  sprany, 
przecieniony  podkoszulek  Jima.  Simon  nie  potrafił  oderwać 
oczu  od  zarysu kołyszących  się  piersi  i  nagle  zapragnął  Shei 
tak bardzo, że zanim zdążył pomyśleć, co robi, wychylił się z 
łóżka i przytrzymał ją za rękę. 

background image

- Coś nas łączy, Sheo - powiedział chrapliwie - i ty wiesz 

o tym tak samo dobrze  jak ja. Przysięgam, że nigdy w życiu 
nie czułem do kobiety czegoś podobnego. Tak samo jak ty nie 
wiem,  co  będzie,  ale  muszę  wiedzieć,  dlaczego  tak  się  mnie 
boisz. 

- Przyrzekłeś, że mnie nie dotkniesz! 
Popatrzył na swoje palce obejmujące jej nadgarstek, jakby 

nie  był  pewien,  czy  to  jego  własne,  a  potem  z  ogromną 
czułością uniósł jej dłoń do ust. 

- Simon... 
W tonie głosu Shei było coś nieuchwytnego, co kazało mu 

podnieść  wzrok.  Czekała  na  niego  śliczna,  spłoniona  twarz  i 
na  wpół  rozchylone  wargi.  Bagatelizując  ból  nogi  Simon 
przyciągnął  dziewczynę  i  pocałował  tkliwie,  jakby  chciał 
jedynie przełamać jej lęk. Shea pochyliła się ku niemu miękko 
jak  jeziorna  trzcina  kładąca  się  na  wodę  pod  podmuchem 
wiatru i nagle poczuł na sobie jej ciężar. 

W  czułym  kuszeniu  szukała  wargami  jego  warg,  miał  ją 

przy sobie gorącą i miękką, lecz starał się nad sobą panować, 
wiedząc,  że  najmniejszym  niewłaściwym  ruchem  może  ją 
spłoszyć  tak  jak  sarnę  w  lesie.  Poprzez  mgłę  zmysłów 
przedzierały się gdzieś z głębi świadomości nieporadne słowa. 
Zakochałem  się  w  tobie,  myślał.  Pewnie  dlatego  wszystko 
wydaje mi się takie nowe, takie inne... 

Jej  ręce  otoczyły  jego  twarz,  pachnące  słodko  włosy 

opadły  na  poduszkę.  W  gorącym  porywie  pożądania  Simon 
poczuł  nacisk  ust  Shei.  Pochwycił  je  wargami  i  pił  ich 
słodycz,  aż  w  jego  lędźwiach  zawrzało  życie,  zadając  kłam 
wszystkiemu,  co  mu  się  przydarzyło  w  ciągu  minionych 
dwunastu godzin. Grały w nim wszystkie zmysły zagłuszając 
rozsądek.  Walczył  ze  sobą  i  starał  się  pozostawić  inicjatywę 
samej Shei, ale jedyne, czego pragnął, to przygnieść ją sobą i 
zdobyć. 

background image

Wyczuła  chyba,  jak  mocno  bije  mu  serce,  bo  uniosła  się 

na  łokciach  i  mógł  zobaczyć  jej  twarz  i  oczy,  które 
pociemniały z rozkoszy, gdy zaczął pieścić jej piersi. Jęknęła 
cicho  i  to  do  reszty  pozbawiło  go  rozsądku.  Podciągnął 
podkoszulek  Shei,  odsłaniając  piersi.  Z  zachwycającym 
uśmiechem,  w  którym  była  i  duma,  i  wstyd,  Shea  zdjęła  go 
przez głowę i rzuciła na podłogę. 

Pojął od razu, co u dziewczyny takiej jak ona oznacza ten 

gest i po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, czym może 
być miłość. 

-  Jesteś  taka  piękna  -  powiedział  poruszony  -  taka 

niewiarygodnie piękna. 

Na moment w Shei zwyciężyło zawstydzenie. 
-  Chciałam,  żebyś  mnie  zobaczył  -  powiedziała  drżącym 

głosem.  -  Widziałeś  mnie  już  tam,  nad  jeziorem,  wiem,  ale 
teraz to był mój wybór. 

Przyciągnął  ją  bliżej  i  ukrył  twarz  między  jej  stromymi 

piersiami,  by  po  chwili  przylgnąć  ustami  do  twardych, 
wyprężonych  sutków.  Ściągnął  do  pasa  pościel,  żeby 
nacieszyć  się  widokiem  jej  ciała,  a  potem  zaczął  całować  ją 
pocałunkami  tak  dzikimi  jak  ogień  skaczący  po  koronach 
drzew. 

Jednakże  w  palącej  potrzebie  bliskości  Shea  zapomniała, 

że  powinna  być  ostrożna,  i  niechcący  uderzyła  kolanem 
zranione  udo.  Jakby  na  nodze  zaciśnięto  mu  rozżarzone 
kleszcze,  Simon  zawył  z  bólu. Zacisnął  pięści  i  przez  chwilę 
walczył  o  oddech.  Ruchem  nie  mającym  nic  wspólnego  ze 
zwykłą  u  niej  łagodnością  Shea  oderwała  się  od  niego  i 
zaczęła  go  przepraszać.  Sięgnęła  po  podkoszulek  i  otarła  mu 
nim  pot  z  czoła.  Kiedy  czerwona  mgła  przestała  przesłaniać 
Simonowi oczy, zobaczył, że trzymając się za policzek patrzy 
na niego z niepokojem. 

- Już dobrze - wymruczał. 

background image

-  Za  nic  w  świecie  nie  chciałabym,  żebyś  przeze  mnie 

cierpiał. Wiesz o tym, prawda? 

Oddychał  już  równiej,  chociaż  udo  rwało  go 

niemiłosiernie. Ból jednak podziałał również otrzeźwiająco. 

- To stało się przypadkiem - odparł, siląc się na lekki ton. - 
I  może  nawet  w  odpowiednim  momencie.  Czy  bierzesz 

środki      

antykoncepcyjne? 
- Nie. - Shea była wyraźnie skonsternowana. - Oczywiście, 

że nie. Nawet nie pomyślałam o zabezpieczeniu. 

-  Ani  ja  -  uśmiechnął  się  Simon  i  klepnął  łóżko  przy 

zdrowej nodze. - Ubierz się i połóż przy mnie. 

Spojrzała  na  pognieciony  podkoszulek,  który  trzymała  w 

ręce, jakby nigdy go nie widziała. 

-  Kochałabym  się  z  tobą,  nawet  nie  pomyślawszy  o 

konsekwencjach  -  szepnęła.  -  Nigdy  w  życiu  tak  się  nie 
zachowywałam. 

-  Nigdy  mi  już  zatem  nie  mów,  że  nic  nas  nie  wiąże. 

Oboje wiemy, jaka jest prawda. 

-  Wierzysz  mi?  -  Shea  przypominała  nieszczęśliwe 

zwierzątko szamocące się w klatce. - Wierzysz, że to nie jest 
mój normalny sposób bycia? A może myślisz, że idę do łóżka 
z każdym facetem, który o to poprosi? 

- Wierzę ci - odparł z przekonaniem Simon. - Po pierwsze 

dlatego, że masz zwyczaj mówić prawdę, a po drugie dlatego, 
iż,  jak  sądzę,  zostałaś  kiedyś  bardzo  skrzywdzona.  Przez 
mężczyznę. Mam rację? 

Odpowiedziało mu skinienie głowy. 
-  Widzę,  że  muszę  ci  o  tym  opowiedzieć.  Bo  to  się 

zdarzyło  nie  raz,  a  dwukrotnie...  Moja  matka  umarła,  kiedy 
byłam  jeszcze  mała,  i  wychowywał  mnie  ojciec.  Uważał,  że 
wszystko  mi  wolno,  więc  rosłam  w  tym  przeświadczeniu. 
Kiedy  miałam  trzynaście  lat,  odwiedziliśmy  dalekich 

background image

krewnych  w  północnej  Albercie.  Lecieliśmy  do  nich 
terenowym samolotem i właśnie wtedy zrozumiałam, że chcę 
zostać pilotem... Tima poznałam w szkole lotniczej, siedem lat 
później. Zakochaliśmy się w sobie. Było nam jak w niebie, bo 
oboje  mieliśmy  kręćka  na  punkcie  latania.  Znajdź  sobie 
partnera  o  podobnych  zainteresowaniach  -  radzą  we 
wszystkich gazetowych kącikach z serduszkiem. Czy nie tak? 
A jednak - w głosie Shei pojawiła się gorycz - dobre rady nie 
zawsze  się  sprawdzają.  Oboje  otrzymaliśmy  licencje  i  zaraz 
potem dostałam ofertę wspaniałej pracy w Nowej Szkocji. Ale 
Tim  chciał  jechać  do  Ontario.  Ja  albo  twoja  praca,  wybieraj, 
oświadczył  mi.  Mogłam  wybierać  między  jego  karierą 
zawodową a własnym życiem. Więc wybrałam. 

- Podjęłaś pracę. 
-  Przez  trzy  lata  latałam  na  samolotach  różnych  typów  i 

przez  cały  ten  czas  wystrzegałam  się  bliższych  znajomości. 
Pojawiła się przede mną możliwość wzięcia udziału w kursie 
dla pilotów helikopterów. Kosztowało to mnóstwo pieniędzy i 
musiałam  ciężko  pracować,  ale  uwielbiałam  te  zajęcia.  Dwa 
lata  później  poznałam  Nicolasa.  Był  prawnikiem  w  agencji 
czarterowej  i  od  razu  wpadliśmy  sobie  w  oko.  Tym  razem 
byłam  nieco  ostrożniej  sza,  lecz  Nicolas  rozkochał  się  we 
mnie  i  -  tak  mi  się  przynajmniej  zdawało  -  rozumiał 
wymagania  mojego  zawodu.  Koniec  końców  zaczęliśmy 
planować  ślub...  Przeszło  pięć  upojnych  miesięcy.  Kiedy 
jednak  nadeszło lato, miałam mnóstwo pracy  - jak  zwykle w 
upalne  miesiące.  Nicolas  kochał  żagle  i  chciał,  żebym  z  nim 
pływała.  Ale  ja  często  nie  mogłam.  Nie  dało  się  też 
zaplanować  normalnego  urlopu.  Zaczęliśmy  się  ze  sobą 
kłócić.  Przepraszaliśmy  się  i  obiecywaliśmy  poprawę,  lecz 
było  coraz  gorzej.  Przetrwaliśmy  w  ten  sposób  ponad  rok  i 
powinnam  chyba  się  cieszyć,  że  aż  tyle.  Następne  wakacje 
Nicolas  spędził  jednak  w  innym  towarzystwie  niż  moje.  W 

background image

jego życiu pojawiła się pewna nauczycielka, która mogła bez 
przeszkód pływać z nim przez całe lato. W sierpniu odkryłam, 
że  nie  tylko  żeglują  razem...  Byłam  załamana.  Widzisz... 
zaufałam Nicolasowi. 

- Skończony cham - podsumował lapidarnie Simon. 
-  Wszystko  to  zdarzyło  się  półtora  roku  temu  i  od  tego 

czasu  z  nikim  się  nie  związałam...  Kobieta  może  być 
niezależna  do  momentu,  kiedy  mężczyźnie  nie  zaczyna  to 
przeszkadzać. 

-  Shea  przeczesała  palcami  potargane  włosy  i  z  tą  samą 

otwartością,  z  jaką  jeszcze  niedawno  pragnęła  miłości, 
powiedziała  rozpaczliwie  szczerze:  -  Zawsze  myślałam,  że 
mogę to wszystko mieć. Wszystko, Simon. Uwielbianą pracę, 
kochanego mężczyznę a pewnego dnia również dzieci. Czy ja 
jestem  niespełna  rozumu,  czy  też  to  jest  rzeczywiście 
możliwe?  -  Nie  czekając  na  odpowiedź,  dodała  smutno:  - 
Wszyscy,  i  kobiety,  i  mężczyźni  mówią  mi,  że  jestem 
samolubna.  Ale  jeśli  mężczyzna  żąda  tego  samego: 
satysfakcjonującej  pracy,  udanego  małżeństwa  i  dzieci  -  to 
nikt go za egoistę nie uważa. Prawda? 

Praca.  Kochany  i  kochający  mężczyzna.  I  dzieci.  Simon 

milczał,  czując  się  tak,  jakby  przygniotła  go  cała  lawina 
kamieni.  Wymagania  Shei  wydawały  mu  się  najzupełniej 
rozsądne.  Gdyby  spotkał  ją  rok  temu,  byłby  dla  niej 
wymarzonym partnerem. Był uznanym artystą, mógł mieszkać 
wszędzie,  nikt  nie  liczył  mu  godzin  pracy.  Rozkład  jej  zajęć 
nie  miałby  większego  znaczenia  -  po  prostu  by  się  do  niego 
dostosował.  Prawdę  mówiąc  nawet  by  mu  to  odpowiadało. 
Zawsze lubił być czasami sam. 

Nie  wiedział,  czy  kocha  Sheę;  wiedział  natomiast,  że 

będąc po prostu sobą, pozwala mu ona zasmakować w czymś, 
czego dotąd nie znał, i że uczucia, które w nim obudziła, były 
silniejsze  od  wszystkiego,  czego  kiedykolwiek  doświadczył. 

background image

Myśl  o  tym,  że  mógłby  trzymać  w  ramionach  ich  własne 
dziecko, napełniła go dziwną tęsknotą. 

Ale to przecież były tylko mrzonki. Tracił czas, marząc o 

Shei. W ubiegłym roku utracił to, z czego się utrzymywał i co 
było sensem jego życia. Nie malował. Nie miał żadnego planu 
zajęć, które ewentualnie dopasowywałby do jej rozkładu. Był 
-  okrutne  to,  lecz  prawdziwe  -  bezrobotny.  Musiał  wyglądać 
strasznie, bo Shea szarpnęła go za ramię: 

-  Simon,  co  z  tobą?  -  zapytała  z  lękiem.  -  Masz  znowu 

krwotok? Co ci jest? Odpowiedz mi, odpowiedz! 

-  Nie,  nic  mi  nie  krwawi  -  powiedział,  siląc  się  na 

naturalność.  -  Ale  muszę  wziąć  środek  przeciwbólowy.  Są 
tam, na biurku... 

Jak mógł jej powiedzieć, o czym naprawdę myślał? A co 

gorsza -jak mógł wplątywać ją w romans? Był nikim. Jeszcze 
jednym wypalonym artystą. 

- Przepraszam cię, jestem zupełnie wykończony - burknął, 

gdy podała mu tabletkę. 

Na  twarzy  Shei  jak  w  lustrze  odbijały  się  natychmiast 

wszystkie uczucia. Ze ściśniętym sercem zobaczył, jak bardzo 
się zmieszała. 

-  Nie  powinnam  była  tyle  mówić  -  szepnęła.  -  Będę  w 

pokoju Jima. Zawołaj, jeśli będziesz czegoś potrzebował. 

background image

ROZDZIAŁ  SZÓSTY 
Spał  źle.  Śniło  mu  się,  że  jest  w  pracowni  i  maluje 

dziesiątki widmowych obrazów, które naraz zaczynają tańczyć 
wokół  niego,  mażąc  go  umbrą  i  kopciem.  Kiedy  się  obudził, 
świeciło słońce. Słyszał śpiew ptaków i Sheę krzątającą się w 
kuchni.  Na  pewno  przygotowuje  się  do  wyjazdu  do  bazy, 
pomyślał z uczuciem ulgi i leżał cicho, czekając, aż wyjdzie z 
domu. 

Usłyszał  hałas  otwieranych  i  zasuwanych  drzwi,  a  potem 

wolne,  rytmiczne  poskrzypywanie  bujanego  fotela  na 
werandzie. Spojrzał na zegar. Było po dziesiątej. A zatem nie 
wybierała się do pracy. Wcześniej czy później i tak musiał się 
z  nią  zobaczyć,  więc  wstał,  umył  się  i  pokuśtykał  do  drzwi 
wychodzących z kuchni na werandę. 

-  Dzień  dobry!  -  powitała  go  promiennie  Shea.  Miała  na 

sobie lotniczy kombinezon. 

- Nie spóźnisz się aby do pracy? - zapytał z naciskiem. 
- Mam dziś wolne. Ale skoro już wstałeś, pojadę do siebie 

i wezmę kilka ciuchów. Jim będzie dopiero jutro, więc zostanę 
tutaj do jego powrotu. 

Otworzyła  drzwi  i  poszła  do  kuchni  po  kawę.  Kiedy  go 

mijała, poczuł słodki zapach bijący z jej włosów; było to dla 
niego nie do zniesienia. 

-  Czuję  się  dzisiaj  znacznie  lepiej  -  powiedział  szorstko, 

pewien, że nie będzie w stanie wytrzymać jej obecności przez 
dwadzieścia cztery godziny. - Nie potrzebuję, żeby mnie ktoś 
niańczył. 

-  Chciałam  ci  jedynie  dotrzymać  towarzystwa.  Jako 

przyjaciel - dodała ostrożnie. 

To słowo padło między nimi po raz pierwszy. Simon nalał 

sobie szklaneczkę soku. 

- Dam sobie radę sam. 

background image

Energiczniej  niż  trzeba  Shea  odłożyła  łyżeczkę  na 

spodeczek. 

-  O  co  ci  właściwie  chodzi?  Wieczorem  nie  mogłeś  się 

doczekać,  aż  wyjdę  z  sypialni,  a  teraz  traktujesz  mnie  jak 
jakąś zarazę. 

-  Radzę  sobie  bez  mamusi  od  jedenastego  roku  życia  - 

odburknął. 

- Do głowy by mi nie przyszło zastępować ci matkę. 
-  Słuchaj,  ja  mam  trzydzieści  pięć  lat.  Potrafię  się 

zatroszczyć o siebie. 

Shea zacisnęła palce na krawędzi stolika. 
-  Niepotrzebnie  opowiedziałam  ci  o  Timie  i  Nicolasie. 

Przestałeś mnie lubić. 

Gorzej już nie mogła trafić. 
- Bardzo potrzebnie - odparł krótko. 
- Więc czym cię uraziłam? To musi mieć jakiś związek z 

nimi.  Mam  prawie  trzydziestkę.  Spodziewałeś  się,  że  żyłam 
jak pustelnica, dopóki ty się nie pojawiłeś? 

-  To  nie  ma  nic  wspólnego  z  żadnym  Timem  ani 

Nicolasem! 

- No to  dlaczego jesteś teraz  inny niż w nocy? Odbiegłeś 

gdzieś daleko, bardzo daleko... 

Powinien był pamiętać, że ma do czynienia z Sheą, a nie z 

Larissą.  Shea  wyczuła  jego  rezerwę  i  miała  zbyt  silne 
poczucie  własnej  wartości,  żeby  udawać,  iż  niczego  nie 
dostrzega. Nie zamierzał zbywać jej byle kłamstwem. 

Nie  powiedziałaś  ani  nie  zrobiłaś  niczego 

niewłaściwego,  przysięgam.  Chodzi  o  coś  zupełnie  innego. 
Nie chcę o tym mówić. 

-  Genialne!  -  W  głosie  Shei  pojawił  się  sarkazm.  -  W 

jednej  sekundzie  kochamy  się,  a  już  za  chwilę  najchętniej 
wypchnąłbyś  mnie  za  drzwi.  I  w  dodatku  mam  to  wszystko 
znosić  z  zakneblowanymi  ustami.  Jeśli  zawsze  tak 

background image

postępujesz, to całe szczęście, że do niczego między nami nie 
doszło! 

Najchętniej porwałby ją w ramiona i uciszył pocałunkami. 

Było w niej coś nieokiełznanego, co go tak bardzo pociągało. 
Życie  z  nią,  myślał,  czując  bolesny  ucisk,  nigdy  nie  byłoby 
nudne. 

- Taki już jestem - powiedział bezbarwnym tonem. 
- Nie wierzę! 
W  mgnieniu  oka  Simon  obmyślił  strategię.  Musi 

rozgniewać  Sheę  na  dobre,  a  wtedy  ona  wreszcie  wyjdzie  i 
będzie mógł cierpieć w samotności. 

-  Słuchaj,  moja droga.  W  nocy byłem  naćpany prochami, 

ty byłaś prawie naga... Spałaś już z mężczyzną, wiesz, jak to 
jest. Ale teraz mamy ranek i jestem trzeźwy jak przysłowiowa 
świnia.  Myślę,  że  w  interesie  nas  obojga  byłoby  najlepiej, 
gdybyś stąd wyszła. 

- A mnie się wydawało - uniosła się Shea - iż to ty, a nie 

ja,  twierdzisz  przez  cały  czas,  że  akurat  seks  nie  jest 
najistotniejszy w tym czymś, co nas podobno łączy. 

-  Żartowałem,  moja  miła.  Ot,  zwykła  męska  zagrywka. 

Znasz chyba takie bajeczki. 

Shea zbladła jak ściana. 
-  Nazwijmy  rzeczy  po  imieniu,  dobrze?  Nie  żartowałeś 

sobie, a po prostu mnie oszukałeś. 

-  No  i  w  porządku.  Masz  świetny  pretekst,  żeby  się 

obrazić i natychmiast się stąd wynieść! 

-  Nazwałeś  Nicolasa  chamem  -  przypomniała  ostrym 

tonem  Shea.  -  Ale  prawdziwym  chamem  jesteś  dopiero  ty!  - 
dokończyła  z  goryczą,  wstawiła  swoją  filiżankę  do  zlewu  i 
wybiegła na dwór. 

Po  chwili  usłyszał,  jak  z  piskiem  opon  wyprowadza 

samochód.  Zrobiło  się  cicho.  Tylko  drzewa  szumiały  na 
wietrze i jezioro pluskało o brzeg. 

background image

Simon  odstawił  szklankę  z  uczuciem  całkowitego 

wyczerpania. Shea odeszła. Sam tego chciał, nieprawdaż? 

Całe  przedpołudnie  spał  jak  kłoda.  Nic  mu  się  nie  śniło. 

Kiedy się obudził, pojął z całą jasnością, że Shea jest kimś, z 
kim  związał  się  na  śmierć  i  życie.  Musiał  ją  mieć  -  choćby 
nawet  nie  do  końca  wiedział,  co  to  naprawdę  znaczy.  A 
znaczyło  przede  wszystkim  to,  że  musiał  wrócić  do 
malowania. 

Wstał z łóżka, wziął prysznic, ogolił się i ubrał. Wszystkie 

te  czynności  zajęły  mu  więcej  czasu  niż  zwykle,  gdyż  noga 
ciągle  bardzo  go  bolała.  Nie  bez  trudu  przesunął  biurko  do 
światła,  wziął  papier  i  ołówek  i  zaczął  rysować.  Próbował 
odtworzyć  granitowe  skałki  i  ich  mgliste  odbicie  w  jeziorze. 
Naszkicował  też  twarz  Jima  w  różnych  nastrojach.  Usiłował 
narysować  wypaloną  przestrzeń  i  dym  snujący  się  nad 
pogorzeliskami.  Nie  wiadomo  kiedy  -  jakby  bezwiednie  - 
zaczął znowu rysować Sheę. Jej twarz w miłosnym uniesieniu, 
linię ramion, refleks uśmiechu. Nie mógł - nie wolno mu było 
- malować jej obrazu. 

Zrobił  też  kilka  szkiców  Jima  ze  sobą  -  dwóch  braci, 

którym  los  pozwolił  się  spotkać  po  długiej  rozłące.  Odłożył 
ołówek i przyjrzał się obrazkom. Tak, były niezłe. Więcej niż 
niezłe.  Ale  brakowało  im  duszy,  jakiejś  iskry.  Były  martwe. 
Tak  samo  martwe  jak  portrety,  które  robił  ostatnimi  czasy. 
Tylko szkice z Sheą nie były martwe. Pulsowało w nich życie. 

Wściekły  zmiął  papiery  i  zaczął  je  wrzucać  do  kominka, 

gdy  nagle  drzwi  do  kuchni  uchyliły  się  cicho.  Do  pokoju 
weszła Shea. Serce skoczyło mu do gardła. 

- Skąd się tu wzięłaś? - powitał ją wrogo. - Nie słyszałem 

samochodu. 

- Wzięłam kajak. 

background image

Była w zielonych szortach i kolorowej wzorzystej bluzce, 

włosy  związała  w  koński  ogon.  W  tym  uczesaniu  wyglądała 
na szesnastolatkę. 

- Dlaczego więc nie płyniesz z powrotem do siebie? Shea 

skrzywiła się, lecz powiedziała pewnym tonem: 

-  Nie  powtarza  się  dwa  razy  tej  samej  sztuczki,  bo 

przestaje  robić  wrażenie.  Rano  robiłeś  wszystko,  żeby  mnie 
rozgniewać. A wszystko po to, żebym wyszła. Czy tak? 

Powinien  był  wiedzieć,  że  jest  zbyt  inteligentna  na  to, 

żeby dać się łatwo wywieść w pole. 

- Długo nad tym myślałaś? - spytał niechętnie. 
-  Ale  dlaczego?  Simon,  muszę  to  wiedzieć.  Patrzył  w 

ziemię. 

- Czy kobiety w Kanadzie nie mają wyczucia? Trzeba im 

mówić wprost, że się ich nie chce? 

Najwyraźniej walczyła z gniewem. 
-  To  o  mnie?  -  spytała  ze  sztucznym  spokojem.  -  Gdyby 

było  tak,  jak  mówisz,  nie  zobaczyłbyś  mnie  tutaj.  Ubiegłej 
nocy kochaliśmy się - traktowałam to poważnie i ty, jak sądzę, 
też. Chyba że nic już nie rozumiem. 

Oczywiście,  miała  rację.  Dowód  na  to  spłonął  właśnie  w 

kominku.  Ogarnęło  go  współczucie.  Shea  mówiła  odważnie, 
lecz  zaciśnięte  na  krawędzi  stołu  palce  i  pochylona  sylwetka 
zdradzały,  ile  ją  to  musiało  kosztować.  Bała  się,  a  mimo  to 
zdobyła się na tę konfrontację. W ten sposób jeszcze mocniej 
wiązała go ze sobą. 

- Trzeba było  mieć odwagę, żeby tu  wrócić.  - Powiedział 

prawdę i odczuł z tego powodu olbrzymią ulgę. 

-  Albo  oszaleć.  Bo...  bo  chciałam  ci  jeszcze  coś 

powiedzieć.  -  Zagryzła  wargę.  -  Twój  wczorajszy  wypadek 
naprawdę  mnie  przeraził.  Niewiele  brakowało,  a  wszystko 
mogło  się  skończyć  zupełnie  inaczej.  No  i...  no  i 

background image

zdecydowałam  się...  Simon...  Jeśli  wciąż  jeszcze  masz  na 
mnie ochotę, to... zgadzam się. 

W  ciszy,  która  nagle  zapadła,  słychać  było  skrzeczenie 

sójki  w  gałęziach  sosny  rosnącej  obok  werandy.  Ironia  tej 
propozycji 

niemal 

ogłuszyła 

Simona. 

Najzupełniej 

nieświadomie  Shea  dawała  mu  doskonały  pretekst,  by 
powiedzieć jej, że on też zmienił zdanie. 

-  Romans  bez  konsekwencji?  -  zakpił.  -  Jeszcze  jeden? 

Shea zamrugała rzęsami. 

-  O  mnie  się  nie  martw.  Tata  powiedział  mi  kiedyś,  że 

potrafię  zrobić  wszystko.  Jestem  więc  pewna, że  mogę  sobie 
pozwolić  na  wakacyjny  romans,  nie  angażując  się  mocno 
uczuciowo. W ten sposób nie będę cierpieć, kiedy wyjedziesz. 

- Gorąca miłość dwóch ropuch w zimnym stawie. - Simon 

nie mógł słuchać tego rezonowania. 

Shea uśmiechnęła się, podeszła bliżej i przesunęła palcem 

po jego ramieniu. 

- Nie sądzę. Nie jesteśmy zimnokrwiści. 
- A więc chcesz mnie wykorzystać. 
-  W  wielu  związkach  tak  jest,  że  ktoś  kogoś  na  swój 

sposób  wykorzystuje.  My  po  prostu  uczciwie  sobie  o  tym 
mówimy. 

Simon pomyślał o sobie i o Larissie. 
-  Jeśli  chodzi  o  mnie,  to  mogłem  to  robić  kiedyś  - 

owszem,  używałem  kobiet  do  swoich  celów.  Ale  ty  jesteś 
inna, Sheo. Nie potrafię nazwać tego, co do ciebie czuję... ale 
z całą pewnością nie jestem niezaangażowany. 

-  Masz  dość  doświadczenia,  żeby  rozstrzygnąć  sam  o 

sobie - odparła. - Tu chodzi wyłącznie o mnie. 

Simon oparł się mocniej na zdrowej nodze. Ależ się muszą 

teraz  natrząsać  niebiosa,  pomyślał.  Zamierzał  przecież 
odrzucić propozycję Shei. 

background image

- Myślisz sobie pewnie, że jestem nikczemna i pusta. A ja 

próbuję  tylko  tak  to  ułożyć,  żeby  potem  znowu  nie  cierpieć. 
Rozumiesz? 

-  Wcale nie uważam, że jesteś nikczemna, chociaż sądzę, 

że  bardzo  się  mylisz.  -  Rozejrzał  się,  gdzie  by  tu  usiąść  i 
skrzywił  się,  zginając  chorą  nogę.  -  W  nocy  mówiłaś,  że 
pragniesz pracy, męża i dzieci. Ja pragnę tylko ciebie. Na razie 
nie stać mnie na inne marzenia. Wiesz, dlaczego wyrzuciłem 
cię z pokoju? Bo uświadomiłem sobie, że nie mam ci nic do 
zaoferowania.  Dosłownie  nic.  Przede  wszystkim  jestem 
artystą, który się wypalił, a to - przynajmniej w moich oczach 
-  oznacza,  że  nie  jestem  wart  funta  kłaków.  Tak,  oczywiście, 
mam  własny  dom  w  Londynie  i  letniskowy  w  Sussex,  no  i 
całkiem niezłe konto w banku. Tyle że nie mam już serca dla 
jedynego zajęcia, które dla mnie znaczyło wszystko, i dopóki 
nie  uporam  się  z  tą  sprawą,  będę  się  trzymał  od  ciebie  z 
daleka. 

- Czy to znaczy, że i ty zmieniłeś decyzję? 
- Muszę móc znowu pracować, Sheo. 
-  A  więc  to  wszystko  dlatego...  -  Zawahała  się,  zbierając 

myśli.  Zerkając  na  zmięte  arkusze  na  stole  i  w  palenisku, 
powiedziała: - Zwrócę ci twój szkic, zrób z tego obraz. 

Simon zaniemówił. Zaskoczyła go tą propozycją, tą swoją 

niezwykłą hojnością. 

- Nie - odmówił szorstko. 
-  Dlaczego  nie? Jeśli  ja  się  zgadzam...  Chciał  powiedzieć 

jej całą prawdę, ale nie wiedział, czy potrafi. 

- Zrozum, musiałbym ujawnić coś, co należy tylko do nas 

- do ciebie i do mnie. Twoje ciało... ono jest moje, do diabła, i 
niczyje  więcej. Nie  życzę  sobie,  żeby  oglądał  je  cały  świat... 
Wiem,  to  nielogiczne,  może  w  ogóle  bez  sensu,  ale  tak  to 
czuję. 

background image

-  Jak  możesz  twierdzić,  że  jestem  twoja,  skoro  nawet  nie 

jesteśmy kochankami? 

- Powiedziałem ci już, nie ma w tym logiki. 
Simon  sięgnął  po  kulę  i  wstał,  żeby  napić  się  wody  z 

kranu. 

-  Na  pewno  znajdziesz  kogoś  innego,  kogo  zechcesz 

malować. 

Wypił  duszkiem  szklankę  i  patrząc  przez  okno  na 

brązowawe jezioro, rzekł: 

-  Obawiam się, że w ciągu  ostatnich  pięciu lat zatraciłem 

siebie.  Zaprzedałem  swoją  duszę.  Być  może  nigdy  już  nie 
wrócę do malowania. 

Shea natychmiast znalazła się przy nim. 
-  Nie  wierzę!  -  zawołała,  chwytając  go  za  rękę.  -  Może 

tylko skostniałeś w rutynie albo zapędziłeś się w ślepą uliczkę. 
Ale wyjdziesz z tego, Simon. Wiem o tym. 

W  jej  oczach  było  tyle  wiary,  że  nie  potrafił  się 

powstrzymać.  Przytulił  ją  do  siebie  i  całował  z  jakimś 
rozpaczliwym  zapamiętaniem,  w  którym  nie  było  nic  z 
czułości  ubiegłej  nocy.  Oddawała  mu  pocałunki,  nie 
zostawiając  sobie  żadnego  odwrotu,  z  tą  odwagą,  którą  tak 
straszliwie kochał. 

-  Moja  dzika,  cudna  Shea  -  szepnął  z  ustami  przy  jej 

wargach, ale natychmiast mu się wyrwała. 

-  Obiecaj  mi  -  powiedziała  drżącym  głosem  -  obiecaj,  że 

nigdy już nie odepchniesz mnie od siebie tak jak dziś. Bardzo 
mnie to zabolało. Manipulowałeś mną, a ja tego nienawidzę. 

-  Uważałem,  że  tak  będzie  najlepiej.  Objęła  go  czule  w 

pasie. 

-  Tak  jest  najlepiej  -  przyznała  z  najgłębszym 

przekonaniem. 

-  Nie  zwiążę  się  z  tobą,  Sheo,  dopóki  nie  uporządkuję 

swoich spraw. 

background image

Odstąpiła o krok i oparła ręce na biodrach. 
-  Coś  ci  się  pomieszało,  Simon.  To  ma  być  wakacyjny 

flirt, a  nie związek na  całe życie. Jakie  znaczenie ma  to, czy 
możesz malować, czy nie? 

-  To  tobie  się  pomieszało.  Mnie  nie  chodzi  o  coś 

przemijającego. Może tobie, ale na pewno nie mnie. 

-  Niezłomny  rycerz!  -  rzuciła  Shea  z  wściekłością.  -  A 

może, jeśli podejmiemy tę grę, będziesz w stanie malować? 

-  Będę  albo  i  nie  będę...  Nie  podejmę  takiego  ryzyka, 

rozumiesz?, 

- A zatem co zrobimy? 
- Spróbujmy nie stwarzać okazji do bycia tylko we dwoje - 

powiedział  ze  sztucznym  uśmiechem.  -  Bo  widzisz,  ja  nie 
potrafiłbym  być  z  tobą,  nie  angażując  w  to  uczuć. 
Zachowywałem się tak całe lata, ale teraz nie potrafię... 

- Jutro wracam do pracy  - weszła mu w słowo Shea  - ale 

we wtorek mam wolne. 

- Do tego czasu wróci Jim. 
- Nie uznajesz kompromisów, prawda? 
- Nie w tym przypadku. 
Shea skrzyżowała ręce na piersi. 
- No to wybiorę się w góry albo trochę pobiegam. 
-  Najłatwiej  wziąć  zimny  prysznic  -  zażartował  Simon, 

wciąż  nie  mogąc  się  nadziwić  temu,  że  Shea  pragnie  go  tak 
samo mocno jak on jej. 

-  To  wcale  nie  jest  śmieszne.  Dwa  dni  temu  zarzekałam 

się, że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Zmieniłam zdanie, 
i  co?  Dowiaduję  się,  że  mnie  nie  chcesz.  -  Pochyliła  się  nad 
biurkiem zawalonym pomiętymi papierami. - Mogę zobaczyć? 

Obserwował,  jak  Shea  wygładza  arkusz  za  arkuszem  i  w 

skupieniu  przygląda  się  rysunkom.  Naraz  twarz  się  jej 
zmieniła,  podszedł  więc  bliżej.  Patrzyła  teraz  na  ostatni  ze 
szkiców,  który  jej  zrobił.  Mógłby  nosić  tytuł  „Zagniewana", 

background image

zdecydował  i  uśmiechnął  się  do  siebie.  Naprawdę  udało  mu 
się  uchwycić  charakterystyczne  dla  niej  zmarszczenie  nosa  i 
wysunięcie brody. 

W  przebłysku  jakiegoś  głęboko  ukrytego  wspomnienia, 

powiedział: 

- Moja mama była Irlandką, a tata Anglikiem i przez całe 

życie  żarli  się  ze  sobą  niemiłosiernie.  Nigdy  się  jednak  tego 
nie  bałem,  nawet  w  dzieciństwie,  ponieważ  wiedziałem,  że 
kochają  się  tak  samo  szaleńczo,  jak  się  wykłócają...  Czasem 
mi ją przypominasz. 

- Jest tylko jedna maleńka różnica - powiedziała ironicznie 

Shea. - Nie jestem twoją żoną i nie kocham się w tobie. 

Simonowi  nie  podobał  się  ten  ton,  lecz  zanim  zdążył 

cokolwiek odpowiedzieć, uciszyła go ruchem głowy. 

- Słuchaj, coś jedzie. 
Po  chwili  stuknęły  drzwi  samochodu  i  usłyszeli  kroki  na 

schodach,  a  zaraz  potem  wszedł  Jim,  przytrzymując  drzwi 
przed  czarująco  uśmiechniętą,  filigranową  brunetką.  Jim 
podbiegł  do Simona, objął  go delikatnie  i  popatrzył  na  niego 
badawczo. 

- Jak tam zdrówko, duży bracie? 
- Dziewięćdziesiąt procent lepiej niż wczoraj. 
- Aż tak ekstra to nie wyglądasz. 
- Trzeba go było widzieć wczoraj - wtrąciła ciepło Shea. 
-  Dziękuję,  że  wróciłeś  wcześniej  -  powiedział  Simon, 

poruszony  widocznym  zaniepokojeniem  Jima.  -  Przedstaw 
mnie, proszę, swojej przyjaciółce. 

Już  po  kilku  minutach  siedzieli  wszyscy  na  werandzie, 

popijając zimne piwo i opowiadając sobie nowiny. Potem Jim 
i Sally poszli popływać, żeby się ochłodzić po długiej jeździe, 
a Shea i Simon zaczęli przygotowywać sałatkę na kolację. 

background image

-  Dobrze,  że  jutro  wracasz  do  pracy  -  odezwał  się  w 

pewnej chwili, odkładając sałatę i obwodząc palcem delikatny 
policzek Shei. 

- Zobaczymy się we wtorek? 
- A chcesz? 
-  Sama  już  nie  wiem  -  wybuchnęła  Shea.  -  Przyznam,  że 

coś  we  mnie  mówi:  to  znakomicie,  że  Simon  cię  nie  chce, 
ponieważ  gdybyś  nawet  nie  wiem  jak  się  starała,  to  i  tak 
będziesz  cierpieć.  Wiesz,  jak  to  jest,  nie  ma  w  tym  nic 
wesołego, nigdy więcej... Najrozsądniej byłoby zatelefonować 
do Larry'ego i Philla i umówić się z nimi we wtorek do kina. 

- Zanudzisz się na śmierć. 
- Tak myślisz? 
Simon zniżył głowę i pocałował ją namiętnie. 
- Ja nie myślę, ja wiem. 
-  To  bardzo  mili  chłopcy  -  powiedziała  Sheą,  udając,  że 

nic się nie dzieje. 

- Właśnie. 
- Nie tacy jak ty. 
- A ja cię nudzę. 
-  Nie  -  zaprzeczyła  łagodnie.  -  Nie  musisz  się  zaraz  tak 

zacietrzewiać, ty indyku. 

Roześmiał się głośno. W tej samej chwili w progu pojawił 

się Jim. Włosy nie zdążyły mu jeszcze wyschnąć i nad uszami 
miał śmieszne loczki. 

- Z czego się śmiejecie? 
-  Shei  wszystko  się  już  kręci.  Indyk  się  zacietrzewia,  a 

cietrzew rozindyczą... Sama nie wie, do czego mnie porównać. 

Przy kolacji było dużo śmiechu, a zaraz po dziesiątej Shea 

zaczęła się zbierać do wyjścia. 

-  Mówiłaś, że masz wolne... zaraz, chyba  we wtorek, czy 

tak?  -  zapytał  Jim.  -  Może  wpadłabyś  do  nas  na  obiad? 
Oczywiście, jeśli nie masz innych planów. 

background image

Przez chwilę wahała się jak nastolatka. 
- Ja... no dobrze - powiedziała, nie patrząc na Simona. 
- Poradzisz sobie z kajakiem? - spytał. 
- Jest pełnia. Dopłynę bez problemów. 
Kochałby się z nią zaraz w jej chacie, w świetle księżyca - 

ten obraz narzucał się sam. Trzeba być idiotą, pomyślał, żeby 
jakieś głupie skrupuły stawały na  przeszkodzie miłości. Shea 
tymczasem  powiedziała  dobranoc  i  wybiegła  z  domu.  Do 
wtorku było niesamowicie daleko. 

Kilka  następnych  dni  wystawiło  cierpliwość  Simona  na 

ciężką  próbę.  Chociaż  Jim  i  Sally  zachowywali  się  bardzo 
dyskretnie,  byli  przecież  w  sobie  zakochani.  Ciągle  się 
ukradkiem dotykali i wymieniali spojrzenia. Był pewien, że co 
noc za zamkniętymi drzwiami sypialni płonęła miłość. Coraz 
bardziej tęsknił za Sheą. 

Noga tymczasem goiła się szybko. Rysował bez przerwy, 

kiedy  tylko  zostawał  sam.  Bardzo  obchodził  go  brat,  polubił 
też  Sally,  nie  chciał  jednak,  by  byli  oni  świadkami  jego 
upartych zmagań i śledzili każdy ruch Ołówka. Pewnego dnia 
wybrał się do Minnie na herbatę i biszkopty. Podziwiał ogród, 
głaskał psa - i przez cały czas liczył godziny do chwili, kiedy 
znowu zobaczy Sheę. 

We wtorek o piątej poszedł popływać. Chciał uwolnić od 

swojej  obecności  Jima  i  Sally,  a  przede  wszystkim  poruszać 
się, żeby rozładować napięcie, które rozsadzało go przez cały 
dzień.  Pływał  świetnie,  a  chłodne  bryzgi  wody  znakomicie 
orzeźwiały.  Wpłynął  do  zatoczki  po  drugiej  stronie  jeziora, 
kiedy zauważył kajak zbliżający się w jego kierunku. 

Shea  wiosłowała  siedząc nisko, górna część burty prawie 

dotykała lustra wody. Spokojnie ruszył naprzeciw niej. 

-  Chcesz  popływać?  -  zawołał  parę  metrów  od  kajaka, 

odrzucając do tyłu mokre włosy. 

- Później - odkrzyknęła. 

background image

- Dlaczego nie teraz? Jim i Sally prawdopodobnie pieszczą 

się teraz w kuchni; nie powinniśmy im przeszkadzać. 

Shea roześmiała się bez życzliwości. 
- To był długi tydzień, co? 
- Morderczo długi, A co robiłaś cały ten czas? 
-  Woziłam  polityków  po  całym  kraju.  Nic  ciekawego. 

Przynajmniej dla ciebie. Z nogą już lepiej? 

- O wiele. Dzwoniłaś do tych swoich kumpli? -Nie. 
Simon zabujał kajakiem, pociągając go za burtę w przód i 

w tył. 

- Szkoda. Żaden z pewnością nie usiłowałby wywrócić cię 

do jeziora. Tacy mili chłopcy... 

-  Mam  na  sobie  najlepszą  spódnicę  i  bluzkę  -  ostrzegła 

Shea surowo. 

- No to je zdejmij. Nikogo tu nie ma. 
- Ty jesteś. 
Podciągnęła  falbaniastą  spódnicę  i  zebrała  ją  powyżej 

kolan. Śmiały się jej oczy. 

- Tęskniłem za tobą - powiedział. 
- Ja też... dużo o tobie myślałam. - Zmieniła pozycję, żeby 

zachować  równowagę,  a  po  chwili  dodała:  -  A  jeśli  się 
rozbiorę, to będziesz się ze mną kochał? 

-  W  jeziorze?  Mhm,  to  mogłoby  być  dla  mnie  swego 

rodzaju wyzwanie. 

-  U  mnie.  Wieczorem,  kiedy  odwieziesz  mnie  do  domu. 

Palce Simona zacisnęły się na burcie. 

- Nie, Sheo. 
- A może jednak - powiedziała, prowokacyjnie zaciskając 

pasek spódnicy. 

Nie wytrzymam, pomyślał Simon, wyrzucając sobie, że w 

ogóle  zaczął  tę  grę.  Shea  ściągnęła  bluzkę  przez  głowę, 
przełożyła  ją  ostrożnie  przez  ławeczkę  i  wstała,  żeby  zdjąć 
spódnicę,  a  wtedy  kajak  zakołysał  się  na  wodzie.  Parsknęła 

background image

śmiechem i  ułożyła  spódnicę na bluzce. Miała teraz  na  sobie 
jedynie  skąpą,  koronkową  bieliznę,  która  tyleż  uwydatniała, 
co  zakrywała.  Simon  sam  się  sobie  dziwił.  Naprawdę  trzeba 
było  mieć  nie  po  kolei  w  głowie,  żeby  się  z  nią  nie  kochać. 
Dobrze  wiedział,  że  chociaż  wszystko  to  mogło  wyglądać 
wesoło  i  niefrasobliwie,  w  istocie  miała  się  rozegrać  istotna 
bitwa w tej wojnie charakterów. 

Shea  sądziła,  że  fizyczna  miłość  wskrzesi  w  nim  siły 

twórcze, lecz on sam tak nie myślał. Shea była przekonana, że 
potrafi nie zaangażować się uczuciowo, co on z kolei uważał 
za coś nie do przyjęcia. No i kto miał rację? I kto, zastanawiał 
się,  obserwując  jej  zwinny  skok  z  kajaka  i  rozpryskującą  się 
wodę, kto okaże się zwycięzcą? 

Wypłynęła  za  moment,  ciągnąc  za  sobą  falujące 

rozpuszczone włosy i poczuł się tak jak wtedy, gdy zobaczył 
ją po raz pierwszy. Pożądał jej wtedy i pożądał teraz. 

Mrugając mokrymi powiekami, powiedziała: 
- Masz oczy niebieskie jak niebo. 
W  porządku,  pomyślał  Simon,  sama  tego  chciałaś. 

Podpłynął  bliżej  i  rozpiął  jej  stanik.  Objął  dłońmi  jej  piersi, 
przez cały czas wpatrując się w pociemniałe z rozkoszy oczy. 

-  Ten  biustonosz  -  powiedziała  zmienionym  głosem  - 

kosztował  kupę  forsy.  Jak  się  zgubi,  będziesz  po  niego 
nurkował na samo dno. 

Simon nie bez trudu wyłowił koronkowe cudo i wrzucił je 

do  kajaka,  a  następnie  zanurzył  się  pod  wodę.  Wynurzali  się 
tylko  po  to,  by  zaczerpnąć  powietrza.  W  jednym  z 
pocałunków  tak  się  zapamiętali,  że  aż  zapomnieli,  iż  są  w 
wodzie  i  powinni  płynąć.  Złączeni  pocałunkiem  zniknęli, 
tonąc w brązowej toni jeziora. Nurkowali bawiąc się ze sobą, 
dwoje śmiałków w niesamowitej ciszy podwodnego świata, w 
którym piersi Shei były bladym lśnieniem, nogi przypominały 
giętkie łodygi lilii, a włosy - trawy kładzione przez wiatr. 

background image

Wypłynęli  tuż  obok  kajaka,  który  dryfował  wolno  w 

zatoce.  Simon  włożył  rękę  między  uda  Shei,  obserwując  jej 
zmieniającą  się  twarz.  Pragnął  zerwać  z  niej  resztki  ubrania, 
pociągnąć ją na brzeg i posiąść. 

- Igramy z ogniem - powiedział. 
- Woda jakoś nie chce go ugasić. - Usiłowała zażartować, 

lecz widać było, że się trzęsie. 

-  Czego  innego  uczą  w  szkole  pożarników...  Shea 

zmarszczyła pieszczotliwie swój mokry nosek. 

-  Wiesz, co  mi się  w tym wszystkim najbardziej podoba? 

Może  zresztą  nie  powinnam  tego  mówić...  Tim  i  ja  byliśmy 
bardzo  młodzi,  więc  kochaliśmy  się  pośpiesznie  i  bez 
specjalnej  oprawy.  Ale  z  Nicolasem  było  już  inaczej  -. 
poważnie,  jakby  z  namaszczeniem.  Uroczyste,  podniosłe 
chwile wyjęte z normalnego, codziennego życia. Nienawidził, 
kiedy  całowałam  go  w  obecności  innych,  nie  lubił  nawet 
trzymania  się  za  ręce  na  ulicy.  Uwielbiam  właśnie  to,  że  tak 
często się razem śmiejemy. 

-  Zawahała  się  nagle,  zmieszana:  -  Mam  nadzieję,  że  nie 

gniewasz się za to, co powiedziałam. 

- Nie gniewam się - odparł, czując, że powiązała go z nią 

jeszcze jedna serdeczna nić. 

- Lubię cię! - zawołała spontanicznie. 
Szczerość jej oczu, słońce pobłyskujące na wodzie i czysty 

błękit  nieba  sprawiły,  że  Simon  poczuł  się  nagle  szczęśliwy. 
Szczęśliwy i bezpieczny jak nigdy od dnia, kiedy umarli jego 
rodzice. 

Wszystko to było dla niego nowe. Jakkolwiek nazwać to, 

co  łączyło  go  z  Sheą,  chciał,  żeby  było  jedyne  i 
niepowtarzalne. 

- Hej - powiedziała. - Co ci jest? 
-  Jestem  po  prostu  szczęśliwy  -  odparł,  wyczuwając 

instynktownie, że nie pora mówić jej o tym, o czym myślał. 

background image

Milczała  przez  moment,  jakby  zaskoczona,  po  czym 

gwałtownym ruchem ramion odbiła się i odpłynęła. 

- Powinniśmy już wracać - oświadczyła. - Jim będzie się o 

nas martwił. 

- Co innego mu teraz w głowie - zaoponował Simon. - Czy 

jesteś szczęśliwa, Sheo? Teraz, tutaj ze mną? 

-  Oczywiście  -  bąknęła.  -  Dlaczego  nie  miałabym  być? 

Uczucie pełni prysnęło, ulotne jak refleks słońca na wodzie, 

ustępując miejsca jakiemuś dziwnemu niepokojowi. 
- Trzeba wracać - oznajmił. 
Czystym  crawlem  Shea  podpłynęła  do  kajaka  i  wśliznęła 

się do środka ruchem, w którym tyleż było siły, co doskonałej 
znajomości rzeczy. 

- Płynę do domu! - zawołał Simon. 
Bolała  go  noga.  Głęboko  w  duszy  czuł,  że  nie może  być 

pewien  kobiety,  którą  unosił  kajak.  I  również  ta  niepewność 
była dla niego uczuciem zupełnie nowym. 

background image

ROZDZIAŁ  SIÓDMY 
Siedzieli  właśnie  we  czworo  przy  barbecue  z  kurczaka  i 

cieście  z  rabarbarem,  gdy  kwadrans  po  dziesiątej  zadzwonił 
telefon.  Jim  zrobił  niezadowoloną  minę  i  odebrał,  lecz  po 
chwili przestał błaznować. 

-  Shea,  do  ciebie  -  powiedział.  -  Sąsiadka  Minnie. 

Rozmowa  trwała  niedługo.  Odkładając  słuchawkę,  Shea 
powiedziała: 

-  Tiggera  zabił  przejeżdżający  samochód.  Minnie  prosi, 

żebym... Jim, czy mogłabym wziąć twój wóz? 

-  Oczywiście.  Biedaczka.  Świata  nie  widziała  poza  tym 

psem. Chcesz, żeby ktoś z tobą pojechał? 

-  Chyba  najlepiej  będzie,  jeśli  pojadę  tam  sama. 

Zatelefonuję do was. 

Złe nowiny zniszczyły nastrój wieczoru. Jim i Sally poszli 

wkrótce do siebie, a Simon czytał do późnej nocy. Kiedy rano 
zadzwonił telefon, tylko on był już na nogach. 

-  Simon?  -  szybko  odezwała  się  Shea.  -  Słuchaj,  czy 

mógłbyś  odwiedzić  Minnie?  Przyjechałabym  po  ciebie... 
Tak... Chciałaby cię prosić o pewną przysługę. 

- A nie wiesz o co chodzi? 
- Nie mam pojęcia. Ale czuję, że ona naprawdę chciałaby 

się z tobą zobaczyć... Będę u was za kwadrans. 

Musi  jej  być  cholernie  ciężko  bez  tego  pchlarza.  Zrobię, 

co tylko zechce, pomyślał Simon. 

Furtka  do  ogrodu  Minnie  była  tym  razem  mocno 

zamknięta,  a  ją  samą  zastali  przy  stole.  Miała  oczy 
zaczerwienione od płaczu, ale była opanowana i zachowywała 
się godnie, jak przystoi starym ludziom. 

Shea  nalała  trzy  filiżanki  kawy  i  dopiero  wtedy  Minnie 

zdecydowała się wyjawić swoją prośbę. 

-  Tigger  był  u  mnie  niedługo  -  zaczęła,  mnąc  fartuch.  - 

Tylko  dwa  lata.  Nie  mam  jego  zdjęcia  na  pamiątkę,  ani 

background image

jednego...  -  Głos  się  jej  załamał.  Wydmuchała  nos  i,  patrząc 
Simonowi  prosto  w  oczy,  ciągnęła  dalej:  -  Pan  jest  artystą  i 
widział  pan  Tiggera  dwa  czy  trzy  razy.  Niech  mi  go  pan 
namaluje, bardzo proszę. 

Zapadła martwa cisza. Simon ukradkiem spojrzał na Sheę; 

wyglądała na zaskoczoną, nie mniej niż on sam. Wszystkiego 
mógł się spodziewać, tylko nie takiej prośby. 

-  Wiem,  że  jest  pan  bardzo  sławny  -  Minnie  pospiesznie 

przerwała  milczenie  -  i  być  może  nie  powinnam  zwracać  się 
do pana... ale tutaj nie ma nikogo, kto umiałby to zrobić... A 
poza  tym  może  pan  przecież  nie  pamiętać,  jak  mój  psiak 
wyglądał. 

Simon jednak miał niemal fotograficzną pamięć. 
- Pamiętam - rzekł powoli. 
- Ja oczywiście zapłacę... 
Mój Boże, za cenę jednego portretu jego autorstwa można 

było kupić cały ten domeczek łącznie z wyposażeniem. 

- Wahałem się  jedynie dlatego, że najzupełniej mnie pani 

zaskoczyła - wyjaśnił. -I nie ma mowy o żadnych pieniądzach. 

-  To...  to  znaczy,  że  pan  to  zrobi?  -  zapytała  z  nadzieją. 

Najwyraźniej obawiała się, że odmówi. 

-  Oczywiście  -  odparł,  lecz  to,  co  powiedział,  dotarło  do 

niego dopiero po chwili. 

Oczy Minnie wypełniły się łzami. 
-  Dziękuję  panu,  Simon  -  powiedziała  zdławionym 

głosem.  Uśmiechnął  się  do  niej,  wiedząc,  że  po  prostu  nie 
potrafiłby jej odmówić. 

- To może mi zająć trochę czasu. 
- Poczekam, ile trzeba - zgodziła się Minnie. - Jest pan dla 

mnie  bardzo  miły.  To  bardzo  pokrzepiające,  że  będę  miała 
chociaż portret mojego pieska. 

background image

Dopijali  kawę,  gdy  zapukała  sąsiadka,  która  przyniosła 

staruszce  lunch.  Shea  obiecała  Minnie,  że  jeszcze  dzisiaj 
zostanie u niej na noc, i wyszli. 

- A zatem klamka zapadła - odezwał się Simon. - Nie mam 

innego wyjścia, muszę malować. 

- Masz przynajmniej czym? Nawet o tym nie pomyślał. 
- Tylko pędzel. Powinienem się wybrać do Halifax i kupić 

kilka... A może pojechałabyś ze mną? Zabrałbym cię potem na 
obiad. 

- Czyli randka - powiedziała podejrzliwie. 
- Można to i tak nazwać. Nie masz się czego bać, zostajesz 

przecież na noc u pani Conover. 

Okazało się, że sklep jest zaopatrzony lepiej niż należycie. 

Simon podszedł do wieszaka z pędzlami i zdjął kilka. Wybrał 
też  parę  farb  w  tubach,  rozpuszczalnik  i  paletę.  Przy  ścianie 
leżały  dwie  ogromne  sterty  gotowych  płócien.  Stanął 
naprzeciw  nich  i  struchlał.  Płótna  były  białe  i  absolutnie 
czyste.  Ogarnęła  go  ta  sama  panika,  z  jaką  przez  całą  zimę 
stawał  przed  szydzącymi  z  niego  płótnami  w  pracowni. 
Obiecał  Minnie,  że  namaluje  jej  psa.  A  jeśli  nie  będzie 
potrafił? Jeśli nie będzie mógł? 

- Czy coś się  stało, Simon?  - zapytała  niespokojnie Shea, 

jakby czytała w jego myślach. 

Kiedy  odwrócił  do  niej  twarz,  zobaczył  wpatrzone  w 

siebie,  przestraszone  spojrzenie.  Bóg  jeden  wie,  co  ujrzała, 
skoro aż tak się przeraziła. 

-  Masz  przed  sobą  portret  artysty  ogarniętego  niemocą 

twórczą  -  oświadczył  szyderczo.  -  I  wiesz,  czego  w  tym 
wszystkim  najbardziej  nienawidzę?  Banału!  Powtórek  z 
historii, całej tej banalnej męki twórczej i cierpiętnictwa. Nie 
sądziłem, że i mnie to dopadnie. 

- Banał jest częścią prawdy o naszym życiu - powiedziała 

Shea. - Jakiej wielkości płótna potrzebujesz? 

background image

Próbując  opanować  gwałtowne  bicie  serca,  wybrał  kilka 

płócien i drewniane ramy. 

-  Wsadźmy  to  wszystko  do  mojego  bagażnika  - 

zaproponowała  Shea.  -  A  potem  moglibyśmy  sobie  kupić 
jakąś rybę i chipsy i posiedzieć na nabrzeżu. 

Kwadrans później siedzieli na ławce z widokiem na port i 

rozpakowywali  jedzenie  kupione  w  ulicznym  kiosku.  Simon 
przyprawił  rybę  octem  i  zaczął  jeść.  Ryba  była  świeża,  a 
chipsy  chrupkie  -  starał  się  więc  skupić  na  jedzeniu  i  nie 
dopuszczać do siebie żadnych myśli. 

- Czy możesz - zaczęła z wahaniem Shea - czy możesz mi 

powiedzieć,  jak  do  tego  właściwie  doszło...  to  znaczy,  co  się 
stało, że nie jesteś w stanie malować? 

Oblizała sos z palców. 
-  Nikomu  o  tym  nie  mówiłem...  W  Londynie  taka 

wiadomość obleciałaby natychmiast całe miasto. 

- Ja nikomu nie powiem. 
Mógł  jej  zaufać,  był  tego  pewien.  Najpierw  opornie, 

potem zaś z coraz większą swobodą opowiedział jej o swoim 
dzieciństwie, o śmierci rodziców i latach życia na pograniczu 
prawa. 

-  Wszystko  to  się  skończyło,  kiedy  poszedłem  do  szkoły 

plastycznej.  Byłem  wściekle  ambitny.  Brałem  lekcje  dykcji, 
bo nie podobał mi się mój akcent, uczyłem się dobrych manier 
i  sztuki  konwersacji.  Z  dziecka  ulicy  przeobraziłem  się  w 
bywalca  salonów,  którego  zaczęła  zauważać  krytyka. 
Podporządkowałem wszystko jednemu celowi - karierze. Choć 
długo  byłem  nędzarzem,  wiedziałem,  do  jakich  drzwi 
zapukać, gdzie się pokazać i z jaką kobietą. Chciałem zostać 
jednym  z  najlepszych  malarzy  portrecistów  w  kraju. 
Zapłaciłem za to wysoką cenę: moje życie uczuciowe, seks  -
wszystko pochłonęła kariera. 

background image

Umilkł na moment i zapatrzył się na parowiec wpływający 

do portu, a wtedy Shea wtrąciła: 

- No i co się stało, kiedy już osiągnąłeś swój cel? 
- Przez kilka lat było fantastycznie. Zarabiałem krocie, nie 

liczyłem się z wydatkami. Narty w Alpach, żagle u wybrzeży 
wysp  Bahama...  Malowałem  portrety,  które  wciąż  jeszcze 
wydawały  mi  się  niezłe.  Aż  wreszcie  -  stopniowo,  tak  że 
nawet  nie  zdążyłem  sobie  uświadomić,  jak  się  to  stało, 
wszystko  mi  zbrzydło.  Temu,  co  malowałem,  zaczynało 
brakować duszy, jakiegoś głębszego sensu. Zauważył to tylko 
jeden  krytyk  i  od  razu  zorientowałem  się,  że  ma  rację. 
Niedługo  potem  stwierdziłem,  że  w  ogóle  nie  mogę 
malować... Utraciłem jakąś wewnętrzną potrzebę, jakąś iskrę, 
z  której  rodziły  się  wszystkie  moje  najlepsze  prace.,.  Bardzo 
możliwe, że starając się tak gruntownie przemienić, zagubiłem 
samego siebie... 

- Ale możesz jeszcze wszystko odmienić - przerwała Shea. 
- Pomyśl, wróciłeś do swoich korzeni. Ty i Jim z dnia na 

dzień  stajecie  się  sobie  coraz  bliżsi,  a  dla  niegdysiejszego 
dziecka  ulicy  walka  z  ogniem  wydaje  się  czymś  jakby 
stosowniejszym, niż malowanie obrazów. 

Nigdy tak o tym nie myślał, to był naprawdę nowy punkt 

widzenia. 

- Nie mówisz nic o sobie, a to ty jesteś w tym wszystkim 

najważniejsza.  ...  Wczoraj,  w  jeziorze,  byłaś  taka  piękna  - 
powiedział,  widząc,  że  się  czerwieni  i  dłubie  widelcem  w 
rybie. 

- Powiedz mi, Shea, czy ty się chcesz ze mną kochać tylko 

dlatego,  że  to  twoim  zdaniem  pozwoliłoby  mi  znowu 
malować? 

-  Tak,  to  jest  powód  -  przyznała  i  natychmiast  spuściła 

oczy. 

background image

-  Ale  i  tak  bym  chciała.  Widzisz  sam,  jak  my  się 

zachowujemy, kiedy tylko jesteśmy blisko. Nigdy w życiu nic 
takiego się ze mną nie działo! 

- I do tego się to tylko sprowadza? Chcesz powiedzieć, że 

to kwestia hormonów? 

- Musisz wszystko analizować? 
- Jeśli chodzi o ciebie - wszystko. Naprawdę nie ma w tym 

żadnej innej przyczyny? 

Shea popatrzyła mu prosto w oczy. 
- A jaka miałaby być? 
-  Jaka?  -  wycedził  wolno  i  tak  jak  wtedy,  na  jeziorze, 

ogarnął go niepokój. 

Był najzupełniej przekonany, że popycha go w stronę Shei 

nie  tylko  pożądliwość  ciała.  Nie  wiedział  jednak,  czy 
powinien to nazywać miłością. 

Po  południu  wybrali  się  do  kina,  a  potem  do  indiańskiej 

restauracji  na  cudownie  pikantne  curry.  Nie  podejmowali  już 
dyskusji na temat seksu. 

-  Jutro  wyjeżdżam  do  pożaru  w  okolicach  Yarmouth  - 

powiedziała Shea, kiedy przed siódmą wracali do Somerville. 
-Nie będzie mnie przynajmniej sześć dni. 

Coś,  co  drążyło  Simona  od  dawna,  stało  się  dla  niego 

nagle zupełnie oczywiste. 

-  Mógłbym  cię  prosić  o  przysługę?  -  zapytał.  -  Czy 

zgodzisz się, żebym w czasie twojej nieobecności zrobił sobie 
u ciebie pracownię? Nie wiem, jak bym sobie poradził, mając 
ciągle obok Jima i Sally... 

-  Domyślam  się...  Ale  widzisz  -  chata  jest  jakby  moją 

kryjówką. Nawet Nicolasa nie zapraszałam tam zbyt często. 

- Nie jestem Nicolasem! Wjeżdżając do wioski, zwolniła. 
-  Oczywiście,  oczywiście  -  powiedziała.  -  Dobrze, 

zgadzam się. Pojedziemy tam teraz i dam ci zapasowy klucz. 
Możesz  też  wziąć  mój  samochód  pod  warunkiem,  że  jutro 

background image

wczesnym, podkreślam: wczesnym, rankiem odwieziesz mnie 
do bazy. 

Nie  ukrywała  przed  nim  swoich  wahań,  lecz  ostatecznie 

ofiarowała znacznie więcej niż to, o co prosił. 

- Dziękuję! Jesteś aniołem. 
-  Chcę  jedynie  mieć  swój  udział  w  powstaniu  portretu 

Tiggera - burknęła szorstko i skręciła w piaszczystą drogę. 

Pobiegła  się  spakować  i  już  po  półgodzinie  byli  przed 

domkiem  Minnie.  Simon  pochylił  się  nad  Sheą.  Całował  ją 
długo, niespiesznie, a potem uśmiechnął się do niej. 

- Do zobaczenia o piątej trzydzieści. Będę miał okazję się 

przekonać, jaka jesteś o poranku. 

- To tylko biologia, nic więcej! - szarpnęła się Shea. 
-  Nie  jestem  Timem  ani  tym  drugim.  Wbij  to  sobie 

wreszcie  do  swojej  tępej  łepetyny.  A  w  ogóle  to  chyba  nie 
będziemy się bić pod oknami Minnie. 

Posłała mu wściekłe spojrzenie, wyskoczyła z samochodu 

i wyciągnęła torbę z bagażnika. 

-  Dobranoc  -  mruknęła  i  nie  oglądając  się,  podeszła  do 

furtki. 

Kiedy  podjechał  przed  dom  Minnie  na  pięć  minut  przed 

umówionym  czasem,  Shea,  ubrana  w  lotniczy  kombinezon, 
szła  już  ścieżką,  brodząc  po  kolana  w  szałwii  i  wiotkich, 
osypujących  się  z  płatków  makach.  Uśmiechnęła  się 
zdawkowo i wsiadła do samochodu. 

-  Przecież  cię  nie  zjem  -  powitał  ją  wesoło.  -  Czy  dobrze 

spałaś? 

- Cały czas mi się śniłeś. Simon wybuchnął śmiechem. 
-  Gdyby  przyszło  mi  namalować,  jak  ty  mi  się  śniłaś  tej 

nocy,  wsadziliby  mnie  do  więzienia  za  obsceniczność. 
Odwiedzałabyś mnie w areszcie, droga Shep? 

background image

-  Sama  bym  już  siedziała  w  sąsiedniej  celi  -  odparła 

ponuro  i  dotknęła  lotniczej  torby,  -  Mam  ze  sobą  termos  z 
kawą. Chcesz? 

- O, królowo! - zaśmiał się Simon. - Już choćby tylko za to 

gotów jestem być ci wierny na wieki. 

Shea posłała mu szelmowski uśmiech. 
-  Minnie  przesyła  ci  jagodzianki;  jej  też  możesz  być 

wierny. 

- Za bigamię karzą ciężej niż za obsceniczność; nie mogę 

się zajmować dwiema kobietami naraz. 

- Czy ty zawsze ze wszystkiego musisz sobie robić żarty? 
-  Nic  na  to  nie  poradzę.  Kiedy  mówię  poważnie  o 

czymkolwiek poza seksem, zaraz robisz przerażone oczy. 

- Bo flirt nie musi od razu prowadzić do miłości. 
-  A  to  by  było  naprawdę  takie  straszne,  gdybyś  się  we 

mnie zakochała? 

-  Ale  ja  nie  chcę!  Kochałam  dwa  razy  i  dwa  razy  się 

nacierpiałam. 

-  Jednak  sama  mówisz,  że  chcesz  mieć  męża,  dzieci  i 

swoją pracę. Kim więc ma być ten twój mityczny mąż? Czym 
małżeństwo? Jakimś aseptycznym związkiem bez emocji? 

-  Słuchaj,  za  pół  godziny  odlatuję  do  Yarmouth  - 

westchnęła ciężko Shea. - To nie jest pora na kłótnie. Baza jest 
przy następnej przecznicy. 

Simon ugryzł bułeczkę i dał znak, że skręca. 
-  Przemyśl  to  -  powiedział,  lecz  odpowiedziało  mu 

milczenie.  Pięć  minut  później  zajechał  przed  sam  hangar; 
niebieski helikopter stał już na betonowym pasie. 

- Uważaj na siebie, Sheo. 
- Jeśli chcesz mnie stąd zabrać po powrocie, to zadzwonię 

i  powiem  ci,  kiedy  dokładnie  będę.  I  niech  ci  się  dobrze 
maluje.., - Nagle pochyliła się i dotknęła ustami jego warg, po 

background image

czym  natychmiast  wysiadła.  W  drzwiach  hangaru  odwróciła 
się jeszcze i szybko mu pomachała. 

Miał jej nie widzieć przez prawie sześć dni. Sześć dni to 

nie  wieczność  -  zganił  się  surowo.  A  poza  tym  czekała  go 
praca. 

I  rzeczywiście.  Pracował  bardzo  intensywnie.  Zajęcie  to 

wyczerpywało  go  w  nie  mniejszym  stopniu  niż  walka  z 
pożarem.  Obietnica  dana  Minnie  dodawała  mu  jednak  sił,  a 
zarazem  nakazywała  pośpiech.  Trzeciego  dnia  pod  wieczór 
miał skończone dwa nieduże olejne obrazki. Następnego ranka 
ustawił  je  w  świetle  na  kuchennym  stole  Shei  i  popatrzył  na 
nie  krytycznym okiem.  Udało  mu  się,  a  i  owszem,  uchwycić 
całkiem nieźle wdzięk i energię Tiggera. Minnie bez wątpienia 
podobałyby  się  oba  ujęcia.  Ba,  byłaby  nimi  uszczęśliwiona. 
Ona - być może, ale. on wcale nie był zachwycony. Chciał to 
zrobić  jeszcze  lepiej.  Pragnął  dać  tej  staruszce  coś 
najlepszego,  na  co  go  było  stać.  Nie  dla  sławy.  Z  pewnością 
nie dla pieniędzy. Stawką była tu wewnętrzna uczciwość. 

Gorączkowo  przemierzał  pokój  Shei.  Jeszcze  całe  dwa 

dni,  myślał,  aż  do  bólu  pragnąc,  żeby  już  była,  żeby  mógł 
porwać ją w ramiona. Przypomniał sobie, jak szła ścieżką do 
furtki w łagodnym świetle rozpoczynającego się dnia, i nagle 
znieruchomiał.  Serce  zabiło  mu  mocniej.  Tempera,  nie  olej, 
wpadł  na  pomysł.  Tak,  oczywiście,  że  tak.  Wybrał 
niewłaściwą  technikę...  To  powinien  być  duży  panel 
namalowany temperą. Od tego należy zacząć. 

Spróbował 

rozrysować 

kompozycję 

swoim 

szkicowniku, a potem pojechał do Minnie. Spod zmrużonych 
powiek  obserwował  ogród,  robiąc  rysunki  w  asyście  dwóch 
nie odstępujących go małych chłopców z wędkami. Wypił też 
herbatę  ze  staruszką,  szkicując  przez  cały  czas,  kiedy 
opowiadała  o  Tiggerze.  Resztę  dnia  spędził  również  na 
rysowaniu.  Większość  tych  rysunków  podarł,  ale  kilka 

background image

zatrzymał.  Przed  wieczorem  kompozycja  przybrała  wreszcie 
kształt, który go zadowolił. 

Dwa  dni  później  popołudniowy  telefon  oderwał  go  od 

wytężonej  pracy.  Przez  chwilę  sądził,  że  to  może  dzwonić 
Shea, ale usłyszał męski głos: 

-  Część,  Simon,  tu  mówi  Michael  Dalton,  pilot. 

Poznaliśmy  się  w  bazie.  Shea  prosiła,  żebym  do  ciebie 
zadzwonił  i  powiedział,  że  nie  będzie  jej  aż  do  jutrzejszego 
rana.  Jeśli  zechcesz  przyjechać  po  nią  do  bazy  około 
jedenastej, 

będzie 

na 

ciebie 

czekała.

background image

ROZDZIAŁ  ÓSMY 
Simon przyjechał do bazy wcześniej, chcąc mieć pewność, 

że  nie  minie  się  z  Sheą,  ale  niebieskiego  helikoptera  jeszcze 
nie było. Popatrzył na niebo i wszedł do hangaru, witany przez 
siwowłosego mężczyznę siedzącego w stróżówce. 

-  Bill  Dugan  -  przedstawił  się,  wyciągając  rękę.  - 

Przyjechałeś po Sheę? 

- Simon Greywood. Tak, byłem tu z nią umówiony. 
-  Jest  opóźnienie.  Próbowałem  się  do  ciebie  dodzwonić, 

ale już wyjechałeś z domu. Jakiś ptak wkręcił się jej w rotor i 
skończyło się w bagnie. Kłopot w tym, że... 

-  Jak  to:  skończyło  się?  -  spytał  Simon,  czując  mróz  w 

kościach. 

-  Oj,  nie.  Źle  mnie  zrozumiałeś.  Wszystko  w  porządku. 

Nie  ma  powodu  do  obaw.  Shea  wylądowała  i  nic  się  jej  nie 
stało. 

Simon usiadł ciężko na pierwszym lepszym krześle. 
-  Kiedy  tylne  śmigło  ulegnie  uszkodzeniu  -  mówił  dalej 

Bill nieco mentorskim tonem - trzeba jak najszybciej lądować, 
bo traci się równowagę. Shea sprowadziła maszynę w okolice 
bagien,  prawie  pięćdziesiąt  kilometrów  w  głąb  lądu.  Nie  ma 
tam łatwego dojazdu drogami, więc będzie musiała poczekać, 
aż  do  bazy  wrócą  inne  nasze  helikoptery.  Powinny  tu  być 
mniej więcej o trzeciej. Dopiero wtedy po nią polecą. Dla Shei 
to  nie  pierwszyzna,  poradzi  sobie.  Nie  przejmuj  się  tak, 
chłopie. 

Muszę  nieźle  wyglądać,  skoro  ten  Bill  aż  tak  mnie 

oświeca i pociesza, pomyślał Simon. 

- Jeśli tu wrócę przed trzecią, to czy będę się mógł razem 

zabrać? - zapytał. 

-  Nie  ma  sprawy.  Gdyby  miała  się  zmienić  pora,  dam  ci 

znać. 

background image

Kiedy o wpół do trzeciej Simon zajechał na parking przy 

bazie,  obok  brązowego  helikoptera,  który  właśnie  tankował 
paliwo, stał Michael. 

- Będziemy gotowi za dziesięć minut - zawołał, machając 

do Simona. 

Zaraz  potem  wystartowali.  Michael,  jak  się  okazało,  był 

młodym  żonkosiem.  Simonowi  przyszło  wysłuchać  długiej 
opowieści  o  tym,  jak  doszło  do  spotkania  obecnych 
małżonków.  Korzystając  z  chwili  przerwy,  trochę  ni  stąd,  ni 
zowąd, zapytał: 

- Nigdy nie chodziłeś z Sheą? Pilot roześmiał się. 
-  O  nie!  Naprawdę  ją  lubię,  jest  świetną  dziewczyną  i 

genialnym  pilotem,  bez  wahania  zawierzyłbym  jej  swoje 
życie, ale... jestem chyba za bardzo tradycyjny. Kiedy wracam 
do  domu  po  ciężkim  dniu,  lubię,  żeby  żona  była  w  domu,  a 
obiad  na  stole.  Shea  natomiast  żyje  tak,  jakby  sama  wciąż 
miała dokądś odlecieć... - Popatrzył w dół. - Lepiej sprawdzę 
jej współrzędne; powinniśmy być już niedaleko. 

Lecieli  teraz nad mokradłami  porośniętymi  gdzieniegdzie 

zaroślami.  Od  czasu  do  czasu  błyskały  oczka  jezior, 
osłoniętych  wysokimi  drzewami.  Kiedy  Michael  stopniowo 
obniżył  pułap  lotu,  Simon  zobaczył  niebieski  helikopter, 
stojący na odsłoniętej trawiastej polanie. 

-  Da  się  lądować  tuż  obok  -  mruknął  z  zadowoleniem 

pilot. - Miejmy nadzieję, że nie ma tu żadnych ptaków. 

Ziemia  wybiegła  im  na  spotkanie.  Trawy  i  niskie 

modrzewie  gięły  się  pod  podmuchem.  Helikopter  dotknął 
ziemi, potrząsnęło lekko i Michael przyhamował, czekając, aż 
schłodzi  się  silnik.  Niebieski  śmigłowiec  stał  po  stronie 
Simona, lecz w kokpicie nie widać było Shei. Nie czekała też 
na nich na trawie. Nie było jej nigdzie w zasięgu wzroku. 

- Nigdzie jej nie widzę - powiedział przez interkom. 

background image

-  Jest  najpewniej  z  drugiej  strony,  chowa  się  przed 

wiatrem.  Trochę  się  tylko  dziwię,  że  w  ogóle  wyszła  na 
zewnątrz; o tej porze roku muchy tną jak wściekłe. 

Kiedy  Michael  zamknął  zawór  i  odciął  dopływ  paliwa, 

śmigło zaczęło się kręcić wolniej. Simon zeskoczył na ziemię. 

- Shea - zawołał. 
Rotor  błękitnego  helikoptera  był  połamany  i  oblepiony 

okrwawionymi piórkami. Simon obszedł samolot, ale Shei nie 
znalazł.  Być  może  usnęła,  czekając  na  nas,  pomyślał  i 
krzyknął jej imię głośniej niż za pierwszym razem. Z bijącym 
sercem,  pełen  najgorszych  przeczuć,  otworzył  drzwi 
helikoptera i z ulgą stwierdził, że kokpit jest pusty. Na tylnym 
siedzeniu leżały pomięte papiery po kanapkach. Patrzył na nie 
jak zahipnotyzowany, jakby pragnął, żeby przemówiły. 

Gdzieś w oddali zakrakał kruk. 
Kiedy Simon zamknął drzwi helikoptera, bzyknął mu przy 

uchu  komar,  najpierw  jeden,  potem  drugi,  trzeci... 
Niemożliwe, żeby usnęła na dworze. Zjadłyby ją żywcem. 

- Shea! - krzyknął znowu. 
- Nie ma jej? - Obok stanął Michael. 
- Ani śladu. Gdzie, u diabła, mogła się podziać? 
- Nie zostawiła jakiejś kartki? 
Szybko  przeszukali  kokpit,  lecz  nie  znaleźli  nic  prócz 

opakowania po gumie do żucia pod przednim siedzeniem. 

- Nic z tego nie rozumiem - powiedział Michael i głęboka 

zmarszczka przeorała mu czoło. - Musiała pójść na spacer dla 
zabicia czasu i pewnie gdzieś zabłądziła. 

Simonowi  stanęły  przed  oczyma  kilometry  lasów,  nad 

którymi  przelatywali.  Jeśli  Shea  naprawdę  się  zgubiła,  mogli 
jej nigdy nie znaleźć. 

- Wezwijmy lepiej pomoc - powiedział ostro. 
- Mogła usnąć pod jakimś drzewem - uspokoił go Michael. 

- A jeśli tak się stało, to nie byłaby nam wdzięczna za robienie 

background image

niepotrzebnego 

alarmu. 

Powinniśmy 

najpierw 

sami 

przeszukać okolice. 

Przez ponad pół godziny przetrząsali mokradła i las wokół 

polany.  Simona  bolały  już  oczy  od  wypatrywania  beżowego 
kombinezonu. 

-  Skontaktuję  się  z  bazą  -  powiedział  Michael.  - 

Zobaczymy, co nam poradzą. A ty rozejrzyj się jeszcze. Może 
znajdziesz ślady butów. 

Było  bardzo  gorąco.  Komary  i  czarne  muszki  musiały 

przypuścić  szturm  natychmiast,  jak  tylko  Shea  opuściła 
helikopter.  Wiedziała  jednak,  że  do  przybycia  ekipy 
ratowniczej ma co najmniej pięć godzin. 

Zza  gęstych  krzewinek  wawrzynu  i  puchu  wełnianki 

błysnęło  jezioro. Simon opuścił wzrok na  ziemię. Przygięte i 
połamane  źdźbła  traw  świadczyły  o  tym,  że  ktoś  tamtędy 
przechodził.  Simonowi  załomotało  w  skroniach.  Poszedł  po 
śladach;  teraz  był  już  pewien,  że  prowadzą  do  jeziora.  A 
zatem  Shea  poszła  się  wykąpać.  W  porządku,  uwielbiała 
pływać. Ale dlaczego nie wróciła? Poczuł chłód wokół serca. 
Och, nie, nie mogła się utopić. Wszyscy tylko nie ona, nie ta 
piękna  dziewczyna,  nie  jego  Shea,  w  której  kipiało  życie. 
Przecież w wodzie czuła się jak ryba. 

Usłyszał,  że  woła  go  Michael  i  to  pozwoliło  mu  się 

opanować.  Odwrócił  się,  opisał  szybko  to,  co  zauważył,  i 
powiedział, że spróbuje pójść dalej tym tropem. 

- Przynajmniej przez trzy najbliższe godziny nikt tu do nas 

nie przyleci. - Michael przekazał mu wieści z bazy. - Najlepiej 
będzie, jak weźmiemy, co tam trzeba do udzielenia pierwszej 
pomocy i sami spróbujemy ją znaleźć. Środki znieczulające są 
w  apteczce.  W  sprzęcie  ratowniczym  znajdziesz  też  wysokie 
buty.  Wyruszyli  w  ciągu  pięciu  minut.  Simon  prowadził. 
Starając  się  przełamać  dławiący  go  strach,  szedł  szybko, 
wyciągając  buty  z  grząskiej  ziemi.  Zalewał  go  pot,  a  roje 

background image

czarnych muszek nie chciały się ani na moment odczepić, ale 
mało  go  to  wszystko  obchodziło.  Shea...  Musiał  odnaleźć 
Sheę. 

W  miejsce  traw  pojawiły  się  wkrótce  gęste  pokłady 

jakichś zarośli o skórzastych liściach. 

-  Może  powinniśmy  pójść  od  razu  nad  jezioro  - 

zasugerował. - Gotów jestem przysiąc, że tam właśnie poszła. 

Z  trudem  przebrnęli  przez  splątane  poszycie,  by  po 

dziesięciu  minutach  wyjść  na  brzeg  jeziorka.  Simon  nie 
znalazł  jednak  nawet  śladu,  który  świadczyłby  o  obecności 
Shei. Wiało lekko, a woda miała ten sam brązowawy kolor co 
jezioro  przy  chacie  Jima;  gładka  toń  zdawała  się  mrugać 
szyderczo. 

-  Przestań  się  zamartwiać  -  powiedział  stanowczo 

Michael. 

- Shea niekoniecznie wszystkim musi się wydawać idealną 

kandydatką  na  żonę,  ale  nie  jest  głupia,  a  poza  tym  znam 
niewiele  osób,  które  tak  fantastycznie  pływają.  Nie  mam 
zielonego pojęcia, gdzie teraz jest, ale jestem dziwnie pewien, 
że nic jej nie grozi. 

Simon  popatrzył  na  niego  martwym  wzrokiem.  Kocham 

Sheę,  myślał  przez  cały czas.  Kocham.  To  dlatego  paraliżuje 
mnie strach. 

Michael pociągnął go za rękaw i potrząsnął za ramię. 
- Nie pływałaby w tym miejscu. Za dużo tu trzcin i mułu. 

Rusz się, idziemy dalej. 

Dystans  dzielący  ich  od  następnego  jeziora  przebyli  w 

rekordowym  czasie.  Było  ono  o  wiele  większe;  w  połowie 
długości  miało  niewielką  plażę  i  obaj  zdecydowali 
jednogłośnie, że należy tam pójść. I rzeczywiście  - na piasku 
odkryli ślad obecności Shei 

-  odciski  sportowego  obuwia  i  bosych  stóp.  Nie  było 

natomiast ubrania. A więc - Simon pojął to nagle z uczuciem 

background image

ulgi, która sprawiła, że ugięły się pod nim kolana - nie utonęła 
w  tym  jeziorze,  gdzie  nikt  nie  usłyszałby  jej  wołania.  Bo 
przecież Shea pływałaby nago! 

Rozejrzał się wokół, próbując sobie wyobrazić, co mogła 

robić  później.  Odświeżona  wyszłaby  ewentualnie  z  kąpieli, 
lecz  do przybycia ratowników pozostałyby jej jeszcze dwie  - 
trzy  godziny.  Schronienie  się  przed  prażącym  słońcem  w 
cienistym lesie było niemałą pokusą. 

Im bliżej drzew, tym podłoże stawało się coraz twardsze - 

ginęły w nim wszelkie ślady. Na skraju lasu Michael zarządził 
postój. 

- Mogła albo pójść tędy pod górę, albo też wejść do lasu - 

powiedział.  -  Powinniśmy  się  chyba  rozdzielić...  Umiesz  się 
tym  posługiwać?  -  zapytał,  wyjmując  dwa  kompasy.  Simon 
skinął głową. - Świetnie. Spotkamy się tutaj za dwie godziny. 
Którą drogę wybierasz? 

Potok, który swoim nurtem zasilał jezioro, niknął w lesie 

po prawej; zza drzew dochodziło pluskanie wody o kamienie. 

-  Pójdę  w  górę  strumienia  -  odparł  Simon  i  zerkając  na 

zegarek  dodał:  -  Do  zobaczenia.  -  Miał  żywo  w  pamięci 
pożegnanie  z  Sheą,  kiedy  mówiła  właśnie  „Do  zobaczenia", 
zamiast zwykłego „Cześć". 

Szedł  jakieś  pół  godziny,  gdy  nagle  na  kamiennym 

obrywie  nad  strumieniem  zauważył  świeżo  odarty  mech. 
„Shea!"  -  krzyknął  z  triumfem,  przekonany,  że  tędy 
przechodziła.  Ruszył  dalej,  ale  za  chwilę  przystanął.  Pień 
drzewa tuż przed nim był rozdarty, a ziemia wokół zryta. Tego 
z  pewnością  nie  mogła  zrobić  Shea.  Tak  zachowywały  się 
niedźwiedzie,  czarne  niedźwiedzie,  a  zwłaszcza  ich  samice  z 
młodymi, znane z tego, że atakowały ludzi. 

Przyspieszył  kroku  i  wytężył  wzrok  jak  myśliwy.  Nie 

zważając  na  nic,  przedarł  się  przez  niewielki  zagajnik 
świerkowy, łamiąc dolne gałęzie. Jim mówił mu, że tam, gdzie 

background image

są  niedźwiedzie,  trzeba  robić  jak  najwięcej  hałasu,  bo 
zaskoczone zwierzę bywa groźne. 

Kiedy  wreszcie  wynurzył  się  z  lasku,  wyrosła  przed  nim 

majestatyczna,  rozłożysta  sosna, której  igliwie zasłało  ziemię 
miękkim, sprężystym kobiercem. W innych okolicznościach z 
pewnością  chciałby  ją  narysować.  I  jakby  się  do  tego 
przymierzał,  przystanął  na  moment  pod  drzewem.  -  Shea!  - 
zawołał. 

- Simon? To ty? - Wątły głosik dobiegał gdzieś z góry. 
- Shea? - powtórzył schrypniętym głosem, nie dowierzając 

własnym uszom. 

Usłyszał  kichnięcie,  po  czym  na  głowę  sypnął  mu  się 

deszcz igieł. 

- Jestem tutaj. Myślałam, że to znowu niedźwiedź. 
- Nic ci nie jest? 
Obszedł  drzewo,  aż  w  końcu  ją  zobaczył.  Siedziała 

wysoko, wciśnięta między gałęzie a pień sosny. 

-  Jestem  podrapana  i  niemal  żywcem  zjedzona  przez 

komary. Potwornie chce mi się pić... To naprawdę ty? A może 
to mi się tylko śni? 

Nigdy w życiu Simon tak się nie ucieszył na czyjś widok. 
- To ja - powiedział. - Dlaczego nie odpowiadałaś na moje 

wołania? 

- Musiałam przysnąć. Może dopiero teraz się obudzę. 
Nic nie mogłoby powstrzymać uśmiechu, rozświetlającego 

twarz Simona. 

- Długo tam siedzisz? 
Z pewną trudnością podniosła zegarek do oczu. 
-  Dwie  godziny  i  jedenaście  minut.  Przestraszyłam  się 

niedźwiedzia, dlatego tu jestem. 

- Zejdziesz? 
- Boję się - odpowiedziała szczerze. - Mam lęk wysokości. 

Jeśli do tej chwili Simon po prostu się cieszył, to teraz bawił 

background image

się naprawdę świetnie. 
-  Nie  wiadomo  co  gorsze:  pilot  z  lękiem  wysokości  czy 

malarz, który już nie potrafi malować. 

-  Nie  widzę  w  tym  niczego  śmiesznego  -  odparła  z 

godnością.  -  Kiedy  lecę  helikopterem,  mam  pod  nogami 
podłogę. 

Jako  nastolatek  Simon  miał  ambicje  chodzić  po  dachach 

lepiej  niż  kot.  Obejrzawszy  więc  drzewo  fachowym  okiem, 
wciągnął  się  na  jedną  z  niższych  gałęzi,  a  następnie  silnymi, 
ekonomicznymi  ruchami  wspiął  się  wyżej.  Po  chwili  był  już 
na wysokości Shei. 

- Dzień dobry pani - powiedział. Uśmiechnęła się do niego 

niepewnie. 

-  Miło,  że  jesteś.  Już  się  bałam,  że  będę  tu  siedzieć  całą 

noc.  Na  jej  szyi,  pociętej  przez  komary  i  muchy,  zauważył 
plamki 

zaschniętej  krwi,  a  we  włosach  paprochy  i  kawałki 

sosnowej kory. 

- Kochana Sheo, ja także się cieszę, że cię wreszcie widzę. 

Zdążyłem  cię  już  niemal  pochować.  Czego  ja  sobie  nie 
wyobrażałem!  Że  się  rozbiłaś,  utopiłaś,  że  pożarł  cię 
niedźwiedź...  Mam  tylko  nadzieję,  że  przynajmniej  dobrze  ci 
się pływało. 

Shei zabłysły oczy. 
-  Och,  fantastycznie!  I  w  dodatku  nie  podglądał  mnie 

żaden zbłąkany artysta. 

Simon  usadowił  się  wygodniej  w  rozwidleniu  dwóch 

grubych gałęzi. 

- Opowiedz mi o tym misiu. 
- Szłam sobie cała zachwycona strumieniem i paprociami, 

gdy  zobaczyłam  tę  sosnę.  Jaka  piękna,  pomyślałam... 
Dlaczego się uśmiechasz? 

- Bo dokładnie tak to sobie wyobrażałem. Mów dalej. 

background image

-  Usiadłam  więc  pod  drzewem  i  zdrzemnęłam  się. 

Obudziło  mnie  jakieś  głośne  skrobanie...  jakby  niedźwiedź 
darł  pazurami  drzewo.  Ze  strachu  błyskawicznie  wlazłam  na 
dolne gałęzie, a kiedy zobaczyłam wyłaniające się zza drzew 
zwierzę,  weszłam  wyżej.  Niedźwiedź  obszedł  polankę  i 
zniknął. Nie sądzę, żeby moja osoba w ogóle go interesowała, 
ale wiedziałam już, że nie wolno mi zejść na dół. 

Simon odpiął bidon od paska i podał go Shei. Pociągnęła 

długi łyk, spryskała wodą twarz i ręce. 

- Co teraz? - zapytała. 
- Będę cię ubezpieczał. Schodzę pierwszy, a ty trzymaj się 

pnia. Spróbuj tylko nie patrzeć w dół. 

- Ani mi to w głowie. - Shea najwyraźniej zbladła. Simon 

przytrzymał się mocniej, pomógł jej wstać i odwrócił 

ją do siebie plecami. 
- Uwaga. Stawiam nogę na niższej gałęzi. Zrób dokładnie 

to samo - pokierował nią łagodnie. - Lewa noga, raz. 

Sztywna  ze  strachu  opuściła  nogę  na  gałąź  i  stanęła  na 

niej. 

- Znakomicie. A teraz prawa. 
Gałąź po gałęzi sprowadzał ją na dół. Przez cały ten czas 

nie odezwała się ani słowem, ale napięcie w jej smukłym ciele 
mówiło samo za siebie. Parę metrów nad ziemią pośliznęła się 
na kawałku kory, sapnęła z przerażenia i przywarła ciałem do 
pnia.  Serce  biło  jej  tak  mocno,  że  Simon  wyczuwał  rytm 
ramieniem, którym ciasno ją opasywał. 

-  Nie  pozwolę  ci  spaść,  Sheo.  To  już  niedaleko.  Jeszcze 

trochę i będzie po wszystkim - zapewniał ją solennie. 

Odpowiedział mu jedynie jej przyspieszony oddech. 
-  Trzymaj  się  tych  dwóch  konarów  -  powiedział, 

ustawiając jej ręce. - Zejdę teraz sam, a potem cię stąd zdejmę. 
Dobrze? 

background image

Kiwnęła  głową,  kurczowo  przytrzymując  się  drzewa. 

Musiał użyć wszystkich sił, żeby ściągnąć Sheę, a zarazem nie 
stracić  równowagi.  W  lewej  nodze  odezwał  się  ból.  Simon 
ocenił dystans dzielący ich od ziemi i powiedział: 

-  Skaczę.  Trzymaj  się,  dopóki  nie  powiem,  że  i  ty  masz 

skakać. Uważaj! 

Kobierzec  igliwia  przyjął  go  miękko.  Podniósł  się  i 

zawołał: 

- Skacz! 
Usłuchała  go  i  wylądowała  mu  prawie  na  głowie.  Simon 

przewrócił się i oboje potoczyli się po leśnym poszyciu. Leżąc 
na  boku  i  przyciskając  ją  do  piersi,  czuł,  że  Shea  się  trzęsie. 
Przytulił ją mocniej i obsypał pocałunkami jej włosy. 

-  Już  po  wszystkim,  moje  kochanie.  Nic  ci  nie  grozi.  . 

Wymruczała coś, czego nie zrozumiał, czuł za to ją całą 

- ciepłą i miękką, taką, jaką ją zapamiętał. 
- Myślałem - powiedział zmienionym z emocji głosem - iż 

umarłaś, że możemy cię nigdy nie odnaleźć... Nigdy w życiu 
tak się nie bałem. Shea! Och, Shea! Jakże ja ciebie kocham. 

Znieruchomiała  w  jego  ramionach,  a  potem  oderwała  się 

od jego piersi. 

-  Przestań,  Simon!  Proszę  cię,  nie  mów  takich  rzeczy!  - 

zażądała, lecz słowa same wyrywały mu się z ust. 

-  Wiedziałaś,  że  cię  kocham...  to  tylko  ja  sam  dobrze  nie 

rozumiałem,  co  się  dzieje.  Pojąłem  to  dopiero  nad  tym 
pierwszym  jeziorkiem,  kiedy  opanowała  mnie  myśl,  że 
utonęłaś. 

- Ale ja nie chcę, żebyś mnie kochał! - krzyknęła. Usiadła 

i  zaczęła  obciągać  na  sobie  kombinezon.  -  Wszystko 
popsujesz! 

-  Czy  miłość  jest  w  stanie  cokolwiek  popsuć?  Miłość 

może wyłącznie wzbogacić to, co nas łączy. 

background image

-  Możesz  sobie  mnie  kochać,  ale  ja  nie  kocham  ciebie!  - 

zaprotestowała  gwałtownie.  -  Nie  chcę!  Do  diabła  ciężkiego, 
Simon,  chodźmy  już  stąd.  Jestem  wykończona,  umieram  w 
tym upale i mam tylko jedno życzenie: jak najszybciej znaleźć 
się u siebie w chacie. 

Zawalonej  moim  malowaniem,  pomyślał  Simon  i  dodał 

zdenerwowany: 

- Myślałem, że nie żyjesz. Czy ty tego nie rozumiesz? Czy 

ty w ogóle nie masz serca? 

- Bardzo mi przykro, że stało się, jak się stało, i jestem ci 

głęboko  wdzięczna  za  to,  że  ściągnąłeś  mnie  z  tego 
potwornego drzewa. Ale ja ciebie nie kocham! Wracam teraz 
do helikoptera, a ty rób, co chcesz. 

Dotknięty do żywego Simon przytrzymał ją za łokieć. 
-  Uważaj,  co  mówisz,  Shea,  bo  jeśli  tak  się  boisz,  że  się 

zakochasz,  to  możesz  być  spokojna,  że  na  pewno  nie  będę  z 
tobą  spał.  Pragnę  cię  właśnie  dlatego,  że  cię  kocham,  a  to 
oznacza,  że  powstaje  między  nami  coś  pięknego.  Ale  oboje 
musimy tego chcieć. Nie będę o nic żebrał, nie jestem jakimś 
parszywym psem, któremu rzuca się ochłapy. 

- Dłużej tego nie zniosę! - krzyknęła rozpaczliwie Shea. 
Pomknęła  przez  świerczki  w  stronę  wysokiego  brzegu 

strumienia.  Zatrzymała  się  na  głazach,  a  następnie  ześliznęła 
w dół i zniknęła Simonowi z oczu. 

Stał  przez  pewien  czas  nieruchomo.  Gdzieś  na  dnie 

świadomości  kołatała  mu  tylko  jedna  myśl  -  że  jeśli  Shea 
pójdzie  w  dół  strumienia,  to  nie  zabłądzi.  I  mógłby  tak  stać 
jeszcze godzinę, gdyby nie przyszło mu do głowy, że przecież 
mogłaby  jednak  znowu  natknąć  się  na  niedźwiedzia.  Zszedł 
więc  z  kamieni  i  ruszył  brzegiem  potoku,  nie  zwracając 
najmniejszej  uwagi  na  miękką  zieleń  paproci  i  mchów.  Pod 
samym  lasem  nieoczekiwanie  zobaczył  Sheę.  Czekała  na 
niego. Spojrzała mu krótko w twarz i odwróciła wzrok. 

background image

- Nie miałam pewności, którędy trzeba iść. 
Rzeźba  terenu  sprawiała,  że  dwa  helikoptery  były  z  tego 

miejsca niewidoczne. 

-  Musimy  zaczekać  na  Michaela  -  powiedział  Simon.  - 

Poszedł cię szukać na tamtym wzgórzu. 

Kiedy  odbierała  od  niego  bidon  z  piciem,  zauważył  z 

goryczą, jak bardzo uważa, żeby go przypadkiem nie dotknąć. 
Usiadł  na  kamieniu  i  w  stanie  całkowitej  apatii  czekał  na 
Michaela, który wkrótce wynurzył się spomiędzy drzew. Shea 
wybiegła  mu  na  spotkanie.  Z  uczuciem  całkowitego 
wyobcowania  Simon  obserwował,  jak  serdecznie  się  witają  i 
idą w jego stronę. 

W  helikopterze  usiadł  z  tyłu.  Michael  doprowadził 

samolot do bazy, Shea złożyła raport i wyszła przed budynek, 
gdzie w samochodzie czekał na nią Simon. 

- Zabiorę od ciebie swoje graty - powiedział, gdy wsiadła. 
- Jak ci poszło malowanie? 
- Dobrze. 
Z  ostentacyjnym  westchnieniem  Shea  odchyliła  się  na 

oparcie  i  przymknęła  oczy.  Kiedy  Simon  skręcił  w  drogę 
dojazdową do jej chaty, wyprostowała się i mruknęła: 

- Dzięki za podwiezienie... Jestem naprawdę zmęczona. 
-  Zabiorę  tylko  parę  rzeczy  i  spadam  -  odparł  zimno, 

podając jej klucz. 

Weszła do pokoju pierwsza. Nie dokończony Obraz stał na 

sztalugach.  Shea  krzyknęła  z  wrażenia  i  podeszła  bliżej,  nie 
odrywając oczu od mieniącego się żywymi barwami płótna. 

Simon  namalował  Tiggera  i  Minnie  w  ogrodzie  pośród 

maków i nagietków. Centralne miejsce zajmował pies. Patrzył 
swoimi  brązowymi  oczami  na  Minnie.  Ogród  zalewało 
miękkie  światło  i  chociaż  Simon  zdążył  namalować  jedynie 
twarz  Minnie  i  część  kwietnika,  czuło  się  głęboką  więź 

background image

łączącą  kobietę  z  jej  psem.  Nie  było  w  tym  żadnego  taniego 
sentymentalizmu. 

- Wspaniałe - powiedziała cicho Shea. 
Mruknął  coś  w  odpowiedzi,  składając  narzędzia  swojej 

pracy do pudła. Przełożył płótno na stół i złożył sztalugi. 

-  Gdzie  będziesz  teraz  malował?  -  zapytała  z 

zakłopotaniem. 

- W mieszkaniu Jima w Halifax. 
Przyniósł dwa małe oleje z kuchni i zapakował je. 
- Czy mogłabyś podwieźć mnie teraz do Jima? 
-  Oczywiście.  -  Przygryzła  wargę.  -  Ten  obraz  to  twoje 

wielkie zwycięstwo. 

Zwycięstwo, które w tej chwili smakowało jak piołun. 
-  Musiałem  zmienić  technikę,  ot  co  -  oznajmił.  -  Zamiast 

farb olejnych należało użyć tempery. Jedźmy już. 

- Po coś się we mnie zakochał?! - wybuchnęła Shea. 
-  Też  bym  wolał,  żeby  się  tak  nie  stało  -  odparł  ponuro, 

wziął pudło i ruszył w stronę drzwi, otwierając je przed sobą 
kopnięciem. 

Jechali  w  milczeniu.  Z  niewysłowioną  ulgą  Simon 

stwierdził, że w domu Jima nie ma nikogo. Shea pomogła mu 
wnieść  rzeczy  do  środka,  a  potem  powiedziała  napiętym 
głosem: 

-  No  to  dobranoc,  Simon.  Jeszcze  raz  za  wszystko  ci 

dziękuję. 

- Cześć, Sheo - odpowiedział obojętnie. 
Najwyraźniej  się  ociągając,  odwróciła  się  i  wyszła. 

Ustawił obraz na sztalugach, zaniósł pudełko z przyborami do 
swojego pokoju i wyszedł posiedzieć na werandzie. 

Zagrał i oto wszystko stracił. Popełnił błąd, zakochując się 

w  dziewczynie,  która  bała  się  miłości.  Nie  potrafiła  go 
oddzielić  od  Tima  i  Nicolasa,  dwóch  mężczyzn 
potrzebujących  nie  tyle  prawdziwej  kobiety,  ile  kogoś,  kto 

background image

pasowałby do ich stereotypowych wyobrażeń na temat kobiet. 
On,  Simon,  kochał  ją  taką,  jaka  była  naprawdę.  Ale  Shea, 
uwikłana  w  swoją  przeszłość,  nie  potrafiła  tego  zrozumieć.  I 
dlatego go odrzuciła. I niech go piekło pochłonie, jeśli miałby 
żebrać o to uczucie. 

background image

ROZDZIAŁ  DZIEWIĄTY 
Tydzień  później  obraz  był  skończony.  Nie  odkładając 

pędzla, Simon przypatrywał mu się z pewnej odległości. Bez 
żadnej przesady - mógł sobie pogratulować. Była to najlepsza 
rzecz,  jaką  kiedykolwiek  namalował.  W  tym  prostokątnym 
obrazku  znalazło  się  wszystko,  co  uważał  już  u  siebie  za 
zaprzepaszczone: jakaś wewnętrzna uczciwość, współczucie i 
silna  wola  życia.  Miał  tylko  nadzieję,  że  obraz  spodoba  się 
Minnie,  bo  przecież  -jak  na  ironię  -  mógłby  jej  bardziej 
odpowiadać  któryś  z  dwóch  olejnych  obrazków.  Jeszcze 
większą ironią było to, iż przygotowując portret, z którego w 
efekcie  był  dumny  i  który  gotów  był  podpisać  własnym 
nazwiskiem,  miał  pewność,  że  w  ten  sposób  usunie  jedyną 
barierę dzielącą go od Shei. 

Nie  widział  jej  od  tygodnia  i  tęsknił  za  nią  tak 

rozpaczliwie,  że  aż  go  to  przerażało.  Nie  miał  pojęcia,  jak 
zdoła bez niej żyć. Dowiadywał się nawet, czy w najbliższym 
czasie są wolne miejsca w samolotach do Londynu, ale - choć 
mogło  się  to  wydawać  najlepszym  rozwiązaniem  -  uznał,  że 
Jimowi należy się z jego strony coś więcej niż nagły wyjazd. 

Popatrzył na zegarek, zastanawiając się, czyby - skoro nie 

miał już nic do roboty - nie pojechać do Somerville. Czuł się 
kompletnie  wyjałowiony.  Było  to  naturalne  uczucie  po 
ukończeniu każdej dużej pracy, ale teraz miał wrażenie, że nie 
będzie w stanie znieść widoku chaty i jeziora, wiedząc, że na 
drugim  brzegu  jest  kobieta,  którą  kocha.  W  każdym  razie 
jeszcze nie dzisiaj. 

Przez  godzinę  czyścił  pędzle  i  robił  porządki,  a  potem 

telefonicznie zamówił w chińskiej restauracji obiad z dostawą 
do  domu.  Wziął  też  prysznic,  mając  nadzieję, że  gorący  tusz 
zmyje  z  niego  zmęczenie.  Wycierał  się  już,  gdy  usłyszał 
dzwonek.  Z  ręcznikiem  na  biodrach  podszedł  do  drzwi, 
zapłacił  za  dostarczone  mu  danie  i  postawił  je  na  stole, 

background image

zmierzając  do  sypialni  po  dżinsy.  Był  już  w  połowie  drogi, 
gdy  ktoś  zapukał.  Może  pokręcili  coś  w  rachunku,  pomyślał, 
zawracając na dywanie, i szybkim ruchem otworzył. 

W progu stała Shea. 
Serce  skoczyło  mu  do  gardła,  a  jej  widok  rozpalił  mu 

głowę.  Miała  na  sobie  dopasowaną  zielonkawą  sukienkę 
zapinaną z przodu na złoty zameczek, w uszach długie, złote 
kolczyki  w  kształcie  listków,  a  włosy  rozpuszczone.  Cała  ta 
wystudiowana  elegancja  była  jednak  czymś  pozornym  -  pod 
maską makijażu kryła się twarz kobiety wstępującej na szafot. 

Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wyszeptała jego imię 

i rzuciła mu się na szyję. Miękkość jej piersi, zapach perfum i 
ciepło policzka na nagim ramieniu, napełniły go gwałtownym 
pożądaniem.  Kiedy  uniosła  twarz,  żeby  ją  pocałował, 
zatrzasnął drzwi łokciem i przycisnął wargi do jej ust, czując, 
że Shea szaleje tak samo jak on. Jej skórzana torebka upadła 
na  podłogę.  Niewiele  myśląc,  Simon  porwał  Sheę  na  ręce  i 
zaniósł do pokoju. Rzucił ją na łóżko i padł na nią, obsypując 
pocałunkami jej twarz, szyję i włosy. Przyciągnęła go bliżej i 
nie miał  najmniejszych  wątpliwości, że  pragnie go tak samo, 
jak  on  jej.  Ręcznik  zsunął  mu  się  z  bioder.  Zapragnął  wtedy 
zobaczyć  Sheę  całą,  tak  jak  ona  mogła  go  teraz  widzieć. 
Pociągnął  więc  za  suwak  i  odgarnął  sukienkę,  odkrywając  z 
zachwytem, że jest pod nią naga. Kiedy objął wargami różowy 
sutek, jęknęła z rozkoszy, a potem z niezdarnym pośpiechem, 
który  jeszcze  bardziej  rozpalił  jego  zmysły,  próbowała  zdjąć 
sukienkę  przez  głowę.  Pomógł  jej,  a  następnie  przesunął 
dłońmi po jej ciele, odkrywając po raz kolejny płaski brzuch z 
muszelką pępka i napawając oczy widokiem pełnych, białych 
jak  kość  słoniowa  piersi.  Pochylił  głowę  w  jednym  z  tych 
długich, pijanych ze szczęścia pocałunków i poczuł, że biodra 
Shei  zaczynają  pulsować  rytmem,  który  przyprawiał  go  o 
szaleństwo. 

background image

- Shea - wymruczał. - Nie mam zabezpieczenia. 
- Pomyślałam o tym. 
Jej  ręce  z  zachwycającym  zawstydzeniem,  ale  i 

śmiałością,  przesunęły  się  po  wyprężonej  klatce  piersiowej 
Simona, opuściły się  na  pępek i zamarły niżej. Widziała  jego 
zmienioną przez rozkosz twarz. Nie chciał pamiętać o tym, co 
niedawno sobie i jej przyrzekał, że nie będzie się z nią kochał. 
Nie chciał sobie uświadamiać, że jeszcze bardziej go to do niej 
przywiąże.  Rozwarł  jej  uda  i  pieścił  czule  tak  długo,  aż 
zaczęła  się  wić.  Wtedy  ją  posiadł.  Potem  łagodnym  ruchem 
położył się, bez słowa trzymając ją w objęciu. Jak to możliwe, 
pomyślał, żeby w jednym człowieczym ciele mieściło się tyle 
szczęścia.  Shea  oplotła  go  ramionami,  przytuliła  policzek  do 
jego piersi i westchnęła z uczuciem całkowitego zaspokojenia. 
Nie powiedziała ani słowa. I tak być powinno, myślał Simon. 
Bo  słowa  nic  tu  nie  mogły  wnieść.  Ważna  była  tylko 
przepełniająca go radość - że oto trzyma w ramionach kobietę, 
którą kocha. 

W końcu jednak podniósł głowę i oparł się na łokciu. 
-  Należy  się  nam  medal  za  szybkość,  jeśli  już  nie  za 

finezję. 

- Nie narzekam. 
Uśmiech zniknął z twarzy Simona. 
- Przyszłaś tu, żeby mnie uwieść. 
- Tak - przyznała, a w jej pociemniałych oczach zobaczył 

niepewność. 

Przypomniał sobie  prowokacyjny zamek  sukienki  i to, że 

Shea nie miała nic pod spodem. 

- Zaplanowałaś to na zimno? 
-  Nie!  Miałam  straszny  tydzień,  Simon.  Nie  mogłam  jeść 

ani  spać,  myślałam  tylko  o  tobie.  To  było  tak,  jakby  coś 
zmuszało mnie, żebym do ciebie przyszła. Nie dawałam sobie 
rady. Nie miałam wyboru. 

background image

- Wiesz, że cię kocham. 
- Wiem... ale tak się bałam, że wyjedziesz bez pożegnania. 
- Myślałem o tym. 
- Bycie z tobą... tutaj, w ten sposób - powiedziała, skubiąc 

brzeg prześcieradła -jest jak lot helikopterem w ciemnościach. 
Cała wiedza staje się bezużyteczna. Muszę polegać wyłącznie 
na intuicji. 

- I ze wszystkich sił starać się nie spaść. 
- Dokładnie. - Podziękowała mu bladym uśmiechem. - No 

i właśnie, żeby pozostać przy tej metaforze, rozbiłam się. 

- To zła metafora. 

Wolałbyś, 

żebym 

zajmowała 

się 

czymś 

bezpieczniejszym,  żebym,  tak  jak  na  przykład  Sally,  była 
nauczycielką, prawda? 

-  Tego  nie  powiedziałem.  Latanie  jest  częścią  twojego 

życia,  Sheo.  I  kiedy  mówię,  że  cię  kocham,  to  znaczy,  że 
kocham  w  tobie  wszystko.  Umiejętności  i  odwagę  również. 
Jak mógłbym oddzielać te cechy i odzierać z nich ciebie? Nie 
potrafiłbym  tego,  nie  chciałbym.  Chociaż  nie  mam  zamiaru 
udawać, że się o ciebie nie boję. 

Przez  moment  przemyśliwała  to  w  milczeniu,  po  czym 

uniosła głowę. 

-  Od  północy  mam  czterdziestoośmiogodzinny  dyżur. 

Mogą mnie wezwać w każdej chwili. Pager noszę w torebce. 

Simon  powiódł  palcem  po  łagodnym  wzniesieniu  jej 

piersi. 

- A zatem nie powinniśmy chyba tracić czasu. 
Musiało  jej  to  sprawić  przyjemność,  gdyż  dostrzegł,  że 

przebiegł ją lekki dreszcz. Powiedziała jednak: 

-  Jestem  okropnie  głodna.  A  przypadkiem  wiem,  że 

zamówiłeś  coś  u  Chińczyków.  Nie  musiałam  używać 
domofonu, bo weszłam właśnie za ludźmi z restauracji. 

background image

- Wynika z tego, że masz większy apetyt na kurczaka niż 

na mnie - zażartował, pieszcząc ją. 

Shea chwyciła go za rękę. Była poważna. 
- Chcę, żebyś wiedział, że nigdy z nikim tak mi nie było. 

Miałam  dziwne  uczucie,  że  właściwie  już  nie  wiem,  gdzie 
kończę się ja, a gdzie się zaczynasz ty. 

- A ja czułem się tak, jakby to był mój pierwszy raz. Jesteś 

nadal pewna, że mnie nie kochasz, Sheo? 

Jak oparzona puściła jego nadgarstek. 
-  Tak.  Jak  najbardziej...  Po  prostu  to  wiem  -  upierała  się 

nieskładnie. - Proszę cię, Simon, do niczego mnie nie zmuszaj. 

A  jeśli  nigdy  go  nie  pokocha?  Co  wtedy?  Wielkim 

wysiłkiem woli Simon zdusił w sobie lęki. 

- Moglibyśmy najpierw zjeść to chińskie danie, a dopiero 

potem znowu wrócić do łóżka... Do północy pozostało jeszcze 
sporo czasu. Co ty na to? 

Widoczna  ulga,  z  jaką  Shea  przyjęła  tę  propozycję, 

niespecjalnie  go  uspokoiła.  Znalazł  dla  niej  jedną  ze  swych 
koszul, wciągnął szorty i przeszli do kuchni. Po drodze jednak 
Shea  zauważyła  sztalugi  stojące  przy  drzwiach,  które  wiodły 
na  balkon.  Jak  zahipnotyzowana  podeszła  do  nich,  nie 
odrywając oczu od obrazu. Przez dłuższą chwilę milczała, aż 
poczuł  wzbierające  w  nim  napięcie.  Obawiał  się,  że  portret 
może  się  nie  spodobać  Minnie.  Co  jednak  będzie,  jeśli  nie 
zaakceptuje go Shea? 

Tymczasem odwróciła się do niego oszołomiona. 
-  Nie  znajduję  słów  -  powiedziała  miękko.  -  To  było 

przepiękne  jeszcze  przed  wykończeniem,  ale  teraz  jest  po 
prostu  genialne.  Minnie  poprosiła  cię  o  portret  Tiggera,  a  ty 
namalowałeś  całe  jej  życie...  Tamte  cienie,  zasnuwające  tył 
ogrodu,  mają  chyba  przypominać  o  śmierci  -  śmierci  męża 
Minnie  i  jej  psa...  Ale  na  pierwszym  planie  malujesz  kwiaty, 
każesz widzieć przede wszystkim radość życia... 

background image

- Miło mi, że ci się podoba. 
-  Bardzo  bym  chciała  pojechać  z  tobą  do  Minnie,  kiedy 

będziesz jej to wręczał. 

- Oczywiście, że pojedziemy razem. Gdyby nie chodziło o 

ciebie, w ogóle nie byłbym w stanie tego namalować. 

- Moja osoba nie ma tu nic do rzeczy. To wyłącznie twoja 

sztuka, wiem o tym. Tak się cieszę! 

Świadomość,  że  ktoś  może  cieszyć  się  z  jego  osiągnięć, 

była  dla  Simona  czymś  zupełnie  nowym.  Zwłaszcza  że 
chodziło  o  obraz,  który  był  owocem  trwającej  rok  walki  o 
samego siebie. 

Posilali  się  na  balkonie  w  promieniach  zachodzącego 

słońca.  Simon  umył  trochę  malin,  otworzył  paczkę 
czekoladowych 

cukierków 

i  zrobił  kawę.  Podczas 

wykonywania  wszystkich  tych  prozaicznych  czynności 
przychwycił się na tym, że jego wzrok raz po raz zwraca się 
ku  Shei,  zatrzymując  się  to  na  jej  piersiach  kołyszących  się 
pod  koszulą,  to  na  prześwitujących  delikatnie  przez  skórę 
niebieskich żyłkach na kolanie i kostce. I chociaż parę metrów 
od niego stały sztalugi, wiedział, że tym razem podsuwa mu te 
obrazy nie wyobraźnia artysty, a po prostu oko mężczyzny. 

Słońce  zaszło  i  powietrze  zaczął  przenikać  chłód,  więc 

przenieśli  się  z  kawą  do  pokoju.  Shea  zwinęła  się  w  rogu 
kanapy.  Śmiała  się  i  dowcipkowała,  lecz  pozorom  swobody 
zadawały kłam jej oczy, w których pojawił się niepokój. 

-  Co  cię  tak  niepokoi,  Sheo?  -  zapytał  Simon,  dopijając 

kawę.  -  Czy  to,  że  się  kochaliśmy  i  dostałem  to,  czego 
chciałem?  Że  zjedliśmy  razem  kolację,  żeby  stało  się  zadość 
konwenansom, i że właściwie mogłabyś już wyjść? 

- Też mi jasnowidz! - burknęła ze złością. 
-  Powtarzałem  ci  już  do  znudzenia,  ale  powiem  raz 

jeszcze,  że  nie  jestem  Timem  ani  Nicolasem.  Zaczynam 
myśleć,  że  życia  mi  nie  starczy,  żebyś  uwierzyła,  że  cię 

background image

kocham. Zrozum, ani mi w głowie rzucać cię tylko dlatego, że 
czasem  będziesz  musiała  wyruszyć  w  drogę  o  jakiejś 
niemiłosiernie  wczesnej  godzinie.  Albo  że  czasami  spóźnisz 
się na obiad. 

- Ale przyjechałeś tutaj tylko na lato. 
- Za jakiś miesiąc będę musiał, wrócić do Londynu, żeby 

uporządkować  pewne  sprawy.  Jeśli  jednak  obraz,  który 
zrobiłem dla Minnie, nie okaże się moim łabędzim śpiewem, 
będę  mógł  pracować  tutaj,  i  to  nawet  lepiej  niż  tam.  - 
Uśmiechnął  się  złowieszczo.  -  Jeszcze  mnie  będziesz  miała 
dosyć. 

- Wracajmy do łóżka - szepnęła bez tchu. 
Ciągle  jeszcze  ucieka,  pomyślał  z  rozczarowaniem,  które 

zabolało go jak świeża rana. Być może jednak los wymierzał 
mu w ten sposób jakąś sprawiedliwą karę. Oto on, który nigdy 
nie musiał się  specjalnie  wysilać, żeby zdobyć kobietę, gubił 
się, gdy chodziło o tę, którą naprawdę pokochał. 

- Z miłą chęcią - odpowiedział. 
Porwał ich wkrótce ten sam zaklęty wir jak za pierwszym 

razem.  Ale  potem  Shea  usnęła,  wtulając  się  w  niego  ufnie. 
Przez pewien czas leżał, wsłuchując się w jej równy oddech, a 
potem poszukał ręką prześcieradła i okrył ją. Wymruczała coś, 
przytuliła się jeszcze mocniej i znowu ucichła. 

Simon długo  nie  mógł  zasnąć, jakby się  obawiał, że jeśli 

zmorzy  go  sen,  to  po  przebudzeniu  już  jej  nie  zastanie.  W 
końcu  jednak  usnął  i  zaraz  obudził  go  rytmiczny,  irytujący 
dźwięk.  Telefon,  przemknęło  mu  przez  myśl,  ale  to  nie  był 
telefon. 

- Pager! - Shea natychmiast usiadła na łóżku. - Gdzie moja 

torebka? 

Nie  czekając  na  odpowiedź,  pobiegła  do  łazienki.  Simon 

podrapał się po nie ogolonej brodzie. Za oknem wstawał świt. 

background image

Usłyszał  nagraną  wiadomość,  a  w  chwilę  potem  Sheę 
rozmawiającą przez telefon w kuchni. 

- Tak... oczywiście... Będę o szóstej trzydzieści. - Rzuciła 

słuchawkę i wróciła biegiem do sypialni. 

-  Simon,  czy  mógłbyś  coś  dla  mnie  zrobić?  Włóż  coś  na 

siebie i  przynieś mi  moją torbę z  samochodu. Zaparkowałam 
tuż  przed  głównym  wejściem.  A  ja  tymczasem  pobiegnę  się 
wykąpać. 

-  Wszystko  co  chcesz,  ale  najpierw  mnie  pocałuj  - 

powiedział łagodnie. 

Shea pochyliła się, by pozbierać swoje ubrania. 
-  Nie  ma  czasu.  Jakieś  czterdzieści  mil  od  Somendlle 

wybuchł  wielki  pożar.  Lasy  są  wysuszone  na  pieprz,  a  o 
deszczu nie ma nawet mowy. 

- Uspokój się - perswadował Simon. - Las się nie spali w 

ciągu jednego pocałunku. 

-  Potrzebna  mi  torba  -  powtórzyła  niecierpliwie  Shea.  -

Mam w niej swój kombinezon. 

Poderwał  się  z  łóżka  i  stanął  przed  nią  nagi  w  bladym 

świetle świtu. 

-  Wiesz  co?  A  może  Timowi  i  Nicolasowi  nie 

odpowiadała nie tyle twoja praca, ile fakt, że kiedy tylko ktoś 
zadzwonił  do  ciebie  z  bazy,  natychmiast  ich  gasiłaś  jak 
światło. Ja także... 

- Simon - przerwała Shea, odwracając zieloną sukienkę na 

prawą stronę.  - Jeżeli nie zamierzasz pójść  po moją torbę, to 
zrobię to sama. 

- Nie słuchasz mnie - ciągnął, dobitnie akcentując słowa. - 

Będę  bardzo  szczęśliwy,  że  mogę  przynieść  ci  torbę  i 
rozumiem, że musisz jechać. Autentycznie mierzi mnie jednak 
to,  że  traktujesz  mnie  jak  jakiś  stary  mebel,  chociaż  jeszcze 
parę godzin temu kochaliśmy się ze sobą! 

- Nie musisz krzyczeć - wycedziła zimno. 

background image

Włożyła swoją skąpą jedwabną bieliznę, po czym sięgnęła 

po  sukienkę.  Widok  ten  obudził  w  Simonie  tak  rozpaczliwe 
pożądanie,  jakby  po  raz  pierwszy  widział  ją  rozebraną.  Gdy 
objął  ją  za  ramiona,  dotyk  jedwabistej  skóry  rozpalił  go  do 
szaleństwa. 

-    Idź  się  wykąp  -  polecił.  -  Przyniosę  ci  tę  torbę.  Ale 

jeszcze nie skończyliśmy. 

Spojrzawszy na niego, wymaszerowała z pokoju. 
-  Kluczyki  są  w  mojej  torebce  -  burknęła  i  zamknęła  za 

sobą drzwi łazienki. 

Simon  wciągnął  na  siebie  szorty  i  koszulę,  w  której 

chodziła  Shea,  a  potem  zbiegł  po  schodach  po  torbę.  Kiedy 
wrócił, wszedł do kuchni, żeby zaparzyć kawę. Shea dołączyła 
do  niego  po  paru  minutach.  W  lotniczym  kombinezonie  i  z 
włosami zaplecionymi w warkocz wyglądała bardzo surowo. 

- Nie mam już czasu na kawę - powiedziała, najwyraźniej 

siląc się na grzeczny ton. - Wypiję ją w bazie przed odlotem. 
Bywaj! - I jakby z obowiązku nadstawiła twarz do pocałunku. 

Ale Simon nawet się nie poruszył. 
- Tej nocy kochaliśmy się ze sobą, Sheo. Po raz pierwszy. 

Nie  zachowuj  się  wobec  mnie  tak,  jakbym  był  pierwszym 
lepszym  przypadkowym  znajomym,  którego  dopiero  co 
poznałaś. 

-  Prywatne  życie  i  praca  to  są  dwie  różne  sprawy.  Nie 

rozumiesz? 

-  Rozumiem  przede  wszystkim  to,  że  najgorsze,  co 

moglibyśmy  zrobić  przed  twoim  odlotem,  to  się  pokłócić. 
Rozumiem  też,  że  nie  możesz  śnić  o  mnie  na  jawie,  kiedy 
lecisz na patrol, a zwłaszcza wtedy, gdy pod tobą palą się lasy. 
Ale  nie  rozumiem,  dlaczego  twoje  surowe  zasady  mają 
doprowadzać  do  sytuacji,  w  której  traktujesz  mnie  jak 
powietrze. Czy ty tego nie pojmujesz? 

Simon wyglądał tak, jakby wyczerpał mu się zapas słów. 

background image

- Sama już nie wiem, co rozumiem - oznajmiła z rozpaczą 

Shea.  -  Nie  rozumiem  nawet  samej  siebie.  Muszę  iść,  bo 
inaczej się spóźnię. 

Kiedy  wybiegła  z  kuchni,  stanął  w  progu,  patrząc,  jak 

podnosi  torbę  i  przechodzi  przez  pokój.  W  drzwiach 
mieszkania,  jakby  przez  moment  się  zawahała,  zaraz  jednak 
odrzuciła głowę i wyszła. 

Mógł ją zatrzymać. Mógł objąć ją ramionami i zacałować 

na śmierć. Ale na co by się to zdało? Była głucha na wszystko, 
co mówił. 

Następnego  popołudnia  Sally  przywołała  Simona  z 

nabrzeża,  gdzie  wylegiwał  się  w  słońcu  po  długiej  kąpieli  w 
jeziorze. 

- Dzwonią z bazy helikopterów. Ktoś chce z tobą mówić 
- powiedziała, kiedy szedł ścieżką. 
Nagle  pomyliły  mu  się  kroki.  Zastanawiając  się,  czy 

kiedykolwiek nauczy się nie bać takich telefonów i czy bardzo 
to po nim widać, wszedł do domu i podniósł słuchawkę. 

- Halo - powiedział. 
-  Mówi  Bill  Dugan.  Poczekaj  chwilę,  Simon. Łączę  cię  z 

Sheą. 

Głos, który usłyszał po chwili, brzmiał nienaturalnie i był 

bardzo odległy. 

- Simon? Słuchaj, będę w Halifax, bo muszę tam odwieźć 

małego  chłopca do szpitala. Moglibyśmy zjeść razem szybką 
kolację,  jeśli  cię  to  oczywiście  interesuje.  Przez  kilka 
najbliższych dni na pewno nie wyrwę się do domu. 

-  Gdzie  i  kiedy?  -  zapytał,  pojmując  od  razu,  że  Shea 

szuka zgody. 

Wymieniła nazwę restauracji w pobliżu szpitala. 
-  Może  o  piątej?  Będę  musiała  wracać  przed  zmrokiem. 

Simon ustalił z Jimem, że następnego dnia pojadą razem na 

background image

miejsce  pożaru,  żeby  pomóc  w  walce  z  żywiołem,  ale  z 

jakiegoś powodu nie chciał o tym mówić Shei. 

- W porządku. Bezpiecznego lotu. 
Odłożył słuchawkę i zwierzył się Sally ze swoich planów. 

Sally oczywiście się ucieszyła. Taką już miała naturę - chciała, 
żeby inni byli tak samo szczęśliwi jak ona. 

- Możesz wziąć samochód, bo Jim ma teraz ciężarówkę 
- oświadczyła z entuzjazmem. - Co prawda grat nie jest do 

końca  sprawny,  ale  niech  mnie  kule  biją,  jeśli  pamiętam,  co 
należało naprawić. 

Podziękował  i  ubrał  się  w  rekordowym  czasie.  Bez 

problemu  uruchomiony  samochód,  wytelepał  się  z  podjazdu, 
jak  zawsze  wlokąc  za  sobą  spaliny.  Ale  już  na  szosie  oklapł. 
Simon  zorientował  się  szybko,  że  naprawy  wymaga  tłumik. 
Mając  nadzieję,  że  mimo  wszystko  jakoś  dociągnie  do 
Halifax,  ruszył  wolno  w  stronę  miasta.  Miał  przed  sobą 
jeszcze  około  dwudziestu  minut  drogi,  gdy  samochód  zaczął 
uparcie  przechylać  się  na  jedną  stronę.  Okazało  się,  że  w 
przednim kole siadła opona. Klnąc na czym świat stoi, Simon 
wyciągnął  z  zakurzonego  bagażnika  zapasowe  koło  i 
podnośnik,  patrząc  z  wściekłością  na  swoje  spodnie,  które 
momentalnie  przestały  być  białe.  Podniósł  samochód, 
dźwignął  leżące  na  ziemi  zapasowe  koło,  gdy  nagle  się 
zorientował,  że  było  ono  również  przebite.  Dziesięć  minut 
zajęło  mu  oznakowanie  samochodu,  dalsze  dziesięć  dojazd 
autostopem  do  najbliższego  warsztatu  naprawczego  i  kolejne 
dwadzieścia  oczekiwanie  na  jego  właściciela,  którym  okazał 
się  dobroduszny  człowiek  imieniem  Jethro.  Na  pytanie  o 
telefon,  odpowiedział,  że  telefon  co  prawda  jest,  ale  się 
popsuł. 

- Panie, ich obchodzi tylko to, żeby płacić podatki - rzekł, 

spluwając precyzyjnie do kanału.  - Może się i trochę grzebię 
przy  papierkach,  ale  czy  te  urzędasy  to  zrozumieją?  Panie... 

background image

Nic  ich  nie  obchodzi.  Dawaj  forsę  i  wynocha.  W  tym  kraju 
nigdy  nie  będzie  dobrze,  bo  ci,  co  rządzą,  nie  mają  za  grosz 
poczucia humoru. 

Marząc o tym, żeby móc zadzwonić do restauracji, Simon 

niecierpliwie czekał, aż Jethro naprawi oponę. Na szczęście na 
tej  robocie  znał  się  lepiej,  niż  na  płaceniu  rachunków. 
Podwiózł 

Simona 

do 

pozostawionego 

samochodu, 

błyskawicznie  wymienił  koło,  zainkasował  pieniądze  i 
przyjaźnie szczerząc zęby odjechał. 

Spóźniony już o ponad godzinę, Simon rwał do miasta jak 

szalony.  Był  duży  ruch  i  miał  trudności  ze  znalezieniem 
miejsca  do  zaparkowania.  W  restauracji,  która  miała  wystrój 
upodobniający  ją  do  francuskiej  kawiarni,  wszystkie  stoliki 
były zajęte. 

-  Kogoś  pan  szuka?  -  powitała  go  uprzejmie  hostessa  w 

czarnej mini. 

-  Tak.  Kobiety  w  lotniczym  kombinezonie,  blondynki. 

Powinna  się  tu  była  zjawić  jakąś  godzinę  temu...  Spóźniłem 
się - dodał, choć było to oczywiste. 

- Była tutaj, pamiętam. Przyszła nie dalej niż dwadzieścia 

minut temu. Rozejrzała się i wyszła. 

A  zatem  Shea  także  się  spóźniła!  Od  razu  zrozumiał,  co 

się  stało.  Z  pewnością  miała  opóźnienie.  Kiedy  w  końcu 
dotarła  do  restauracji,  doszła  do  wniosku,  że  nie  chciało  mu 
się  na  nią  poczekać.  Zły  traf  utwierdził  ją  tylko  w  jej 
najgorszych przeczuciach. 

Wyszedł  z  restauracji  i  przebiegł  przez  ulicę.  Szpital 

znajdował  się  zaledwie  parę  budynków  dalej.  Przy  odrobinie 
szczęścia  mógł  jeszcze  zastać  tam  Sheę.  Może  poszła  coś 
przekąsić? W szpitalach przecież na ogół są jakieś kawiarnie. 

Kawiarenka  rzeczywiście  była  i  to  pełna  ludzi,  ale  nie 

znalazł  tam  Shei.  W  recepcji  powiedziano  mu,  że  helikopter 
odleciał kwadrans temu. 

background image

ROZDZIAŁ  DZIESIĄTY 
Rankiem  następnego  dnia  Simon  i  Jim  pojechali 

ciężarówką  na  miejsce  pożaru.  Baza  mieściła  się  w  budynku 
domu  kultury  wyposażonym  w  kuchnię.  Biuro  komendanta 
straży,  Chestera,  znajdowało  się  na  estradzie,  podczas  gdy w 
głównej  sali  wydzielono  jadalnię  i  miejsce  do  spania. 
Składając  swój  sprzęt,  Simon  zastanawiał  się  nad  tym,  gdzie 
spała Shea. Zaraz też dowiedział się, że obaj z bratem zostali 
przydzieleni  do  brygady,  której  zadaniem  było  wycięcie 
przesieki. 

Ten  dzień  miał  zapamiętać  na  zawsze.  W  czasie 

pierwszego  pożaru  bał  się,  ale  i  znalazł  w  nim  coś 
inspirującego.  Ten  natomiast  był  po  prostu  przerażający. 
Gorący, suchy wiatr rozniecał ogień. W niebo biły rozżarzone 
kłęby  dymu.  Za  każdym  porywem  wiatru  płomienie 
przeskakiwały  z  drzewa  na  drzewo.  Było  straszliwie  gorąco, 
panował ogłuszający hałas, gryzący dym wciskał się wszędzie. 

Przez  cały  dzień  Simon  posługiwał  się  piłą,  idąc  krok  w 

krok  za  spychaczami,  które  przedzierały  się  przez  kamieniste 
podłoże,  wyorując  drogę.  Kiedy  wreszcie  przyszła  pora  na 
lunch,  ociekał  potem  i  czuł  wszystkie  mięśnie.  Miniony 
tydzień, który przeznaczył na malowanie portretu, rozłożył go 
kondycyjnie.  Zupełnie  sflaczałem,  pomyślał  smętnie,  położył 
hełm  na  ławce  i  otarł  spocone  czoło.  Jakkolwiek  by  było, 
Steve  i  Joe,  którzy  razem  z  innymi  przyszli  coś  zjeść, 
przywitali  się  z  nim  bardzo  serdecznie.  Podczas  posiłku 
słyszeli  też  dwa  latające  bez  przerwy  helikoptery  -  Bella  i 
niebieską maszynę Shei. 

Po  posiłku  Simon  położył  się  w  pachnących  słodko 

paprociach  i  pozwolił  sobie  na  piętnastominutową  drzemkę, 
która  bardzo  go  wzmocniła.  Około  piątej  zrobili  przerwę  na 
kawę, a potem znów pracowali aż do zmierzchu ręka w rękę z 
miejscową brygadą strażacką. Strażacy, wyposażeni w długie 

background image

węże, bezustannie polewali wodą las po drugiej stronie drogi. 
Mimo  kłębów  dymu  zasuwającego  niebo,  zachodzące  słońce 
wydawało się purpurowe jak krew. Wiatr stopniowo uspokajał 
się. Skaczące w jego porywach płomienie lizały coraz  niższe 
warstwy  lasu,  aż  wreszcie  przysnęły,  niczym  ogromne, 
zmęczone zwierzę, gotowe lada moment zerwać się do ataku - 
groźne i nieobliczalne w swoich zamiarach. 

Kiedy  wrócili  do  obozu,  dowiedzieli  się,  że  z  tutejszej 

szkoły, położonej niedaleko drogi, przyszła dobra wiadomość: 
zapowiadano  burzę.  Ten  dzień  wyczerpał  wszystkie  siły 
Simona.  Ściągnął  buty,  powiesił  pomarańczowy  ochronny 
kombinezon  i  hełm  na  Wieszaku  w  szatni  i  rzucił  okiem  w 
lustro.  Miał  brudną  twarz,  koszulka  lepiła  mu  się  do  piersi, 
wolałby nie wąchać swoich skarpet. 

Żeby  wyjąć  świeże  ubranie  ze  sportowej  torby,  musiał 

przejść  przez  stołówkę.  Ledwie  tam  wszedł,  zobaczył  Sheę 
rozmawiającą  z  Michaelem.  Pilot  machnął  mu  ręką,  a  wtedy 
Shea  podniosła  wzrok,  idąc  za  jego  spojrzeniem.  Musieli 
gawędzić  o  czymś  wesołym,  bo  była  uśmiechnięta.  Raptem 
uśmiech  ten  zniknął  jak  z  twarzy  aktorki  w  niemym  kinie. 
Widelec Shei zadźwięczał o talerz. 

Simon nie chciał z nią rozmawiać teraz, kiedy był brudny, 

głodny  i  zmęczony.  To,  co  miał  do  powiedzenia,  mogło 
poczekać.  Zniknął  więc  czym  prędzej  za  kotarą  oddzielającą 
stołówkę  od  sypialni,  wyjął  czyste  ubranie  i  poszedł  pod 
natrysk.  Kiedy  zmywał  z  siebie  brud,  miał  uczucie 
nieopisanego  luksusu,  błogosławiąc  los  za  to,  że  istnieje  coś 
takiego jak woda i mydło. 

Jadł  obiad  ze  Steve'em,  Joem,  Charliem  i  Jimem.  Shea 

tymczasem  grała  w  karty  z  jakimiś  dwoma  chłopakami  z 
brygady.  Być  może  uważa,  że  otaczając  się  mężczyznami 
stworzy  między  sobą  a  mną  dystans,  myślał,  pochylając  się 
nad  pieczonym  indykiem.  Postanowił  nie  śpieszyć  się  z 

background image

jedzeniem.  Wziął  sobie  jeszcze  kawę  i  pyszną,  cytrynową 
bezę. Delektował się deserem przez jakiś czas, po czym wstał 
i nie śpiesząc się podszedł do stolika karciarzy. 

Przez  kilka  minut  przyglądał  się  grze,  aż  zrozumiał  jej 

zasady,  i  dopiero  wtedy  przysunął  sobie  krzesło  i  usiadł 
naprzeciwko Shei. Skinęła mu chłodno głową i jakby przestała 
go  zauważać.  W  porządku,  pomyślał  Simon,  biorąc  karty  od 
rozdającego.  Jeśli  tak  zamierzasz  grać,  to  już  moja  w  tym 
głowa, żebyś mnie zauważyła. 

Od dzieciństwa miał smykałkę do kart. Wyrobiła ją w nim 

matka, a udoskonaliła ulica, gdy jako dziesięciolatek włóczył 
się  z  chłopakami.  Tym  razem  nie  zamierzał  stosować  wobec 
Shei  żadnej  taryfy  ulgowej.  Trzeba  zresztą  przyznać,  że 
bardzo szybko zorientowała się w sytuacji.  Na jej policzkach 
wystąpiły rumieńce, a oczy chmurniały coraz bardziej, gdy raz 
za razem przebijał atutem jej asy i robił sztuczkę za sztuczką. 
Grała zbyt dobrze, żeby poddać się bez walki, lecz Simon miał 
w tej grze swój nadrzędny cel i, jak to czasem bywa w takich 
wypadkach, trafiła mu się fantastyczna karta. 

W  ostatnim  rozdaniu  zmiótł  wszystko  jedną  kartą. 

Zgromadzonej wokół stolika widowni, której uwagi nie mogło 
ujść  to,  że  dzieje  się  coś  niezwykłego,  zaparło  dech  w 
piersiach. 

-  Mam  słówko  do  Shei  -  rzekł  w  absolutnej  ciszy, 

przebiegając  wzrokiem  po  otaczających  stół  ludziach.  -  Jeśli 
się nie pogniewacie, to chciałbym porozmawiać z nią w cztery 
oczy. 

Jak  jeden  mąż  bez  słowa  podnieśli  się  ze  swych  miejsc  i 

odeszli, pozostawiając ich dwoje w okrążeniu pustych krzeseł. 

-  Jak  śmiałeś  tak  mnie  poniżyć  wobec  tych  facetów?!  - 

wybuchnęła szeptem. - Ja z nimi przecież pracuję. 

-  Ja  również.  -  Uśmiechnął  się  leniwie,  odchylając  się  w 

krześle  i  wsadzając  kciuki  za  pas  jak  bohaterowie  filmów 

background image

kowbojskich,  które  uwielbiał  jako  chłopiec.  -  Grasz  w  karty 
zupełnie nieźle. 

Shea zacisnęła palce na krawędzi stolika. 
-  Ani  mi  się  śni  siedzieć  tutaj  i  wysłuchiwać  tych  twoich 

bredni! - zaczęła, ale głos Simona jak bicz przeciął przestrzeń 
między nimi. 

- Daruj sobie, Sheo. Jest coś, co mimo wszystko muszę ci 

powiedzieć. 

-  A  niby  co?  -  warknęła  blada  jak  ściana,  opierając  się 

plecami  o  krzesło.  -  Chcesz  mi  pokazać,  kto  tu  rządzi? 
Myślałam, że jesteś ponad to, że stać cię na coś więcej. 

-  Widocznie  źle  mnie  oceniłaś.  Pewnego  ranka  uciekłaś 

ode mnie, teraz więc moja kolej, by ustalić reguły gry. 

- To nie jest gra - gwałtownie sprzeciwiła się Shea - więc 

nie będziemy niczego ustalać. Jesteś taki sam jak tamci dwaj - 
nie  poczekałeś  na  mnie  wczoraj  w  restauracji.  Spóźniłam  się 
trzy kwadranse, ponieważ helikopter.... 

- Posłuchaj! - przerwał, opuszczając przednie nogi krzesła 

na  podłogę  i  przechylając  się  całym  ciałem  przez  stół.  - 
Złapałem  gumę.  Do  restauracji  dojechałem  z  ponad 
godzinnym opóźnieniem. Rozumiesz? 

Patrzyła  na  niego  szeroko  otwartymi  oczami  i  przez 

chwilę  miał  głupie  wrażenie,  że  widzi  wszystkie  jej  myśli. 
Uprzedzając  to,  co,  jak  sądził,  zamierzała  zaraz  powiedzieć, 
wyjaśnił szybko: 

- Zapasowe koło też było przebite, a do warsztatu miałem 

kawał  drogi.  Bardzo  zabawny  dżentelmen,  imieniem  Jethro, 
naprawiał  mi  oponę,  ględząc  przy  tym  o  porządkach  w 
naszym kraju. Przyjechałem na miejsce dwadzieścia minut po 
tobie, a kiedy pognałem prosto do szpitala, dowiedziałem się, 
że już odleciałaś. 

-  Nigdy  bym  nie  pomyślała,  że  możesz  się  spóźnić  - 

powiedziała słabym głosem. 

background image

-  Jakże  by  inaczej?  -  Simon  bezzwłocznie  przystąpił  do 

ataku. 

-  Nie  ufasz  mi,  prawda?  Zobaczyłaś,  że  mnie  nie  ma  i 

natychmiast doszłaś do wniosku, że nie mogę ścierpieć twojej 
pracy,  i  odleciałaś  do  bazy.  Zapytałaś  chociaż  hostessę,  czy 
tam byłem? 

Shea potrząsnęła głową. 
- Uznałam, że to nie ma sensu. 
Simon bezlitośnie wykorzystał swoją przewagę. 
- To tyle na temat zaufania, Sheo. Bóg jeden wie, że nasz 

związek  nie  będzie  łatwy;  obdarzył  nas  oboje  zbyt  silną 
osobowością, żeby mogło być inaczej. Jeśli więc nie będziemy 
sobie wzajemnie ufać, to jesteśmy w ogóle bez szans. 

- A kto mówi o jakiejś szansie? I na co? 
- Przecież sama do mnie przyszłaś, tam w Halifax. 
-  Owszem.  -  Przymknęła  oczy.  -  Przyszłam.  Mój  ojciec 

mawiał,  że  najpierw  należy  pomyśleć,  a  dopiero  potem 
działać. 

Jej słowa dotknęły go do żywego. 
- Chcesz mi powiedzieć, że tego żałujesz? Żałujesz, że się 

kochaliśmy? 

- Nie! Tego nie mówię! - Położyła mu rękę na ramieniu. 
-  Ale  nie  przewidziałam,  do  czego  to  mnie  może 

prowadzić. Nie pomyślałam, że moja praca może się kłócić z 
twoim istnieniem. W ogóle o tym nie myślałam! 

-  Ależ  to  się  wcale  nie  musi  ze  sobą  kłócić!  To  się  da 

pogodzić! - zaoponował z całą mocą. 

- Bardzo bym chciała w to uwierzyć - szepnęła. 
.- Musisz mi zaufać, Sheo. Nie możesz uciekać za każdym 

razem, kiedy przyjdzie ci do głowy, że chcę cię zostawić. I nie 
wolno  ci  traktować  mnie  jak  przygodnego  znajomego,  gdy 
tylko zadzwonią z bazy. 

background image

-  Wiem,  że  tego  ranka,  kiedy  miałam  dyżur,  zachowałam 

się  podle.  Nie  wiedziałam,  jak  sobie  z  tym  wszystkim 
poradzić. 

-  Jeden  pocałunek,  nawet  najdłuższy,  nie  zmieniłby 

kierunku ognia. A ja czułbym się o niebo lepiej. 

- Ja też - przyznała cicho. - Potem przez cały dzień czułam 

się okropnie. I dlatego wczoraj zatelefonowałam do ciebie. 

Jej  uczciwość  przejęła  go  do  głębi.  Natychmiast 

wyparował z niego cały gniew. 

-  Zaraz  cię  chyba  pocałuję  -  oznajmił.  -  Żeby  nadrobić 

zaległości. 

Shea  szybko  rozejrzała  się  po  sali;  trudno  było  nie 

zauważyć  błyskawicznie  odwracających  się  głów  i  nagłego 
ożywienia rozmów. 

-  Wystarczy  już  tego,  co  zrobiłeś  -  powiedziała.  - 

Prawdopodobnie wszyscy wszystko słyszeli. 

Simon wstał i obszedł stolik. 
- Chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że jesteś moja. Poderwała 

się na nogi i wbiła w niego ostrzegawcze spojrzenie. 

-  Jesteś  jak  spychacz,  Simon  -  oświadczyła.  -  Miażdżysz 

wszystko, co napotkasz na swej drodze. 

-  A  myślałem  już,  że  ogień  został  spacyfikowany  - 

uśmiechnął się, ujmując jej twarz w dłonie i patrząc na nią z 
góry. 

- Masz takie niebieskie oczy  - zauważyła. - Są absolutnie 

genialne.  Lepiej  się  dobrze  zastanów  nad  konsekwencjami, 
zanim mnie pocałujesz. 

- Chcesz znowu podsycić ogień? - Zaśmiał się otwarcie. - 

Niezbyt to rozsądne z twojej strony. 

-  Pożar  niekiedy  rozpala  się  od  nowa  sam.  Nie  uczyli 

ciętego na kursie? 

-  Nie  wszędzie.  I  nie  w  każdym  lesie  -  mruknął  Simon  i 

pochylił głowę. 

background image

Nie był to ani krótki, ani szczególnie cnotliwy pocałunek, 

kiedy  więc  wreszcie  oderwali  się  od  siebie,  po  chwili  pełnej 
uznania  ciszy  rozległy  się  pohukiwania  i  brawa.  Shea  w 
swoim  poplamionym  sadzą  kombinezonie  złożyła  wszystkim 
drwiący ukłon i oblana pąsem usiadła. 

-  A  co  na  bis?  -  zapytała,  przepuszczając  karty  między 

palcami. 

- Bisu nie będzie. Tutaj nie da się tego zrobić. 
- Kiepsko. 
- Powinniśmy się oboje pomodlić o deszcz - podsumował 

zwięźle, usiadł i wziął od niej talię. - A tymczasem pokażę ci 
kilka sztuczek, jakich nauczyła mnie matka. 

Okazało się, że jest więcej chętnych, żeby to zobaczyć. Do 

stolika ściągnęła spora gromadka i dopiero po północy zaczęto 
się  zbierać  do  snu.  Shea  miała  nocować  w  spartańskich 
warunkach, w maleńkiej garderobie za sceną. Pocałował ją na 
dobranoc możliwie jak najpowściągliwiej. 

-  Zanim  uśniesz  -  szepnął  jej  do  ucha  -  powtórz  sobie 

dziesięć  razy:  „Simon  nie  jest  Timem  ani  Nicolasem". 
Zrozumiałaś? 

- A gdybyś się był wczoraj nie spóźnił, to poczekałbyś na 

mnie? 

- Tak. 
- Zaufanie to wielkie słowo - westchnęła Shea. 
-  Zaufanie  i  miłość  -  dodał.  -  Niewiele  jest  słów,  które 

ważą aż tyle. 

Układając  się  do  snu  na  wąskiej  leżance  miał  przed 

oczami zakłopotaną twarz Shei. 

Obudził  się  skoro  świt.  Czuł,  że  już  nie  zaśnie,  toteż  jak 

najciszej,  żeby  nie  pobudzić  śpiących,  wstał  i  wyszedł  na 
zewnątrz. 

Las  palił  się  w  odległości  około  ośmiu  kilometrów  od 

bazy,  lecz  gryzący  dym  przenikał  powietrze  i  czuło  się  go 

background image

wszędzie. Simon usiadł na  kamiennych schodach, rad, że ma 
parę minut tylko dla siebie. Przejęła go nagle świadomość, jak 
wiele zmieniło się w jego życiu przez ostatnie dwa miesiące. Z 
londyńskiej  pracowni  i  wygodnego  domu  letniskowego  w 
Sussex zawędrował oto w niebezpieczne lasy oraz w ramiona 
kobiety, która bała się mu zaufać. 

Siedział tak jakiś kwadrans, gdy usłyszał, że ktoś biegnie 

przez trawnik. Poderwał się na nogi i zajrzał za róg budynku. 
Zobaczył Sheę. 

- Co ty tu robisz? - zapytał. 
Miała  na  sobie  sprane  dżinsy  i  różowy  podkoszulek.  Jej 

włosy były mokre i potargane. Oddychała ciężko, jakby biegła 
całą  drogę  od  pryszniców.  Simon  zmrużył  oczy  i  podszedł 
bliżej. 

- Stało się coś? 
- Nie, nie, ja tylko... - bąkała zmieszana. 
Na jej przedramieniu widniały czerwone ślady. 
- Ktoś cię niepokoił? - domyślił się Simon. Popatrzyła na 

niego bokiem i odpowiedziała niechętnie: 

- Everett. Był tam. On... 
- Everett? Skinęła głową. 
-  Nie  nocuje  w  bazie,  bo  ma  w  wiosce  krewnych.  Łaził 

koło pryszniców, kiedy stamtąd wyszłam. Daj spokój, Simon. 
Jeszcze mu coś zrobisz... Sama sobie z nim poradzę. 

- Gdzie on teraz jest? 
- Nie mam pojęcia, a gdybym nawet wiedziała, to i tak nie 

powiedziałabym ci tego. Oznajmiłam mu, że jeśli jeszcze raz 
dotknie mnie choćby palcem, to naślę na niego policję za to, 
że zrzucił wtedy na ciebie ten głaz. Nieźle się wystraszył i dał 
mi spokój. 

-  Niech  no  tylko  spotkam  tego  łobuza,  to  zapowiem  mu 

dokładnie to samo - powiedział Simon z zimnym błyskiem w 

background image

oczach - ale przedtem dam mu w gębę tak, że się nie pozbiera. 
Uderzył cię? 

-  Wystraszył  mnie,  nic  więcej.  A  w  ogóle  to  po  co  my  o 

nim  rozmawiamy,  skoro  jakimś  cudem  możemy  być  przez 
pięć minut sami. 

- Znowu chcesz mnie uwieść? 
- Pięć minut nie wystarczy. 
- Ale spróbować nie zawadzi. 
Przyciągnął  ją  do  siebie,  powiódł  delikatnie  palcem  po 

zaczerwienionych  miejscach,  po  czym  z  ogromną  czułością 
przywarł do nich ustami. 

Położyła rękę na jego ciemnych, gęstych włosach. 
- Nigdy nie wiem, co zaraz zrobisz - wyznała wzruszonym 

głosem. 

Podniósł głowę i zobaczył, że Shea ma łzy w oczach. 
-  Kocham  cię,  Sheo  -  powiedział  i  aż  się  przestraszył 

swoich słów. 

Czy  można  było  aż  tak  kochać  jedną  kobietę?  Czy  nie 

kusił złego losu? 

-  Uważaj  dzisiaj  na  siebie,  dobrze?  -  poprosiła,  jakby 

czytając w jego myślach. - Nie podoba mi się ten pożar. Mam 
złe przeczucia. 

Pocałował ją szybko. 
- Wejdźmy do środka, napijemy się kawy - zaproponował. 

Wolał już obecność ludzi, hałas i bałagan niż tę nienaturalną 

ciszę świtu. Nawet  ptaki  nie  śpiewają, pomyślał z jakimś 

zabobonnym lękiem. Dreszcz przeszedł mu po plecach. 

Po  śniadaniu  Shea  wyszła,  żeby  doglądnąć  spraw 

związanych  z  tankowaniem  paliwa.  Brygada  Simona 
natomiast otrzymała nowe instrukcje. Komendant oświadczył: 

- Posyłam was, chłopaki, wszystkich jak tu jesteście, oraz 

jeszcze  jedną  brygadę  na  nowe  miejsce.  Pożar  -  pokazał  na 
terenowej  mapie  -  rozszerza  się  w  kierunku  domku 

background image

myśliwskiego, który chcemy uratować. Będziecie pracowali z 
tej  strony  drogi  przeciwpożarowej,  helikoptery  zaś  będą 
zrzucać  wodę  najbliżej  jak  się  da.  Ani  na  chwilę  nie  wolno 
wam  stracić  kontaktu  z  dowódcą  brygady.  Zrozumiano?  - 
Zwinął mapę. - Powodzenia! 

Ta  druga  brygada  miała  iść  przed  nimi.  Należał  do  niej 

również Everett.  Miał  głupią  minę,  gdy zobaczył  Simona.  W 
innych  okolicznościach  mogłoby  się  to  nawet  wydawać 
śmieszne, ale nie teraz. Simon czuł, że dłonie same zaciskają 
mu się w pięści, i kosztowało go sporo wysiłku, żeby skupić 
się  i  słuchać  instrukcji,  jakie  wydawał  Steve.  Ale  w  końcu 
miał  mieć  Everetta  w  swoim  zasięgu  przez  cały  dzień.  Nie 
było  powodu  się  śpieszyć.  To, co  na  terenowej  mapie  mogło 
się  wydawać  łatwe  do  przejścia,  okazało  się  w  praktyce  nie 
takie  znowu  proste.  Teren  usiany  był  ostrymi  kamieniami  i 
poprzecinany  jarami  zarośniętymi  splątanymi  kłębami 
paproci.  Ludzie  skupili  się  na  poszerzaniu  przesieki  i 
oblewaniu  wodą  pasa  zieleni  otaczającego  domek  myśliwski 
oraz  szopy.  Wiatr  zmienił  kierunek  i  na  razie  ogień  szedł  w 
inną stronę. W porównaniu z harówką z ubiegłego dnia praca 
wydawała  się  Simonowi  zupełnie  łatwa.  Zjedli  lunch  nad 
jeziorem,  którego  odległy  brzeg  po  przejściu  pożaru  był 
doszczętnie  wypalony.  Everett  przez  cały  czas  trzymał  się  z 
daleka.  Simon  cisnął  właśnie  ogryzek  jabłka  między  drzewa, 
kiedy  poczuł,  że  koszulka  przylgnęła  mu  do  pleców.  Na 
jeziorze powiało. 

- Wiatr się zmienia, chłopcy - odezwał się Steve. - Lepiej 

polejmy jeszcze wody. No, ruszamy. 

Z  brzegu  jeziora  widać  było  domek  myśliwski. 

Kilkadziesiąt metrów za nim przebiegała przesieka. Właściciel 
domku  wyciął  trochę  drzew,  więc  pozostałe  jodły  i  świerki 
wyrosły  piękne  i  kształtne.  W  mdłym  świetle,  które 
przedzierało się przez zasłonę dymu, wydawały się niezwykle 

background image

zielone,  Wokół  słońca  utworzył  się  świetlisty  pierścień; 
powietrze było tak gorące i suche, że Simon miał wrażenie, iż 
skóra na kościach policzkowych zsycha się i napina. Kiedy z 
napełnioną  wodą  pompą  przeskakiwał  nierówności  terenu, 
chrzęściły mu pod nogami ogromne paprocie orlice i łamiące 
się gałązki. Gotowy chrust na podpałkę, pomyślał nerwowo. 

Ogień podchodził bliżej. Sam już zresztą nie wiedział, czy 

dobrze  mu  się  wydaje,  czy  też  to  jedynie  imaginacja.  Twarz 
owiał  mu  podmuch  wiatru.  Powinien  chłodzić,  ale  nie 
chłodził. Nad głową przeleciał niebieski helikopter. Miarowy 
warkot jego śmigieł Simon znał już nie gorzej niż swój własny 
oddech. Helikopter zrzucił ładunek wody na północ od domku 
myśliwskiego  i  natychmiast  zawrócił  nad  jezioro.  Dziwnie 
podniesiony na duchu faktem, że Shea jest tak blisko, Simon 
opuścił  się  do  jaru  pomiędzy  jeziorem  a  budynkami.  Porosty 
na skałach szeleściły jak papier. Ostra woń dymu stawała się 
coraz mocniejsza; dym zdawał się wgryzać we wszystkie pory 
skóry. 

Simon wspinał się teraz pod górę w ślad za wijącym się po 

ziemi  wężem  z  wodą.  Kiedy  dotarł  do  najbliższej  szopy, 
razem z Jimem skierowali strumień wody na pas ziemi między 
budynkiem a przesieką. 

-  Steve  mówi,  żeby  wyciąć  jeszcze  trochę  tych  drzew  - 

wołał do niego Jim, starając się przekrzyczeć głośny syk węża. 
- Dasz sobie radę? 

Tymczasem Everett zwalał już świerkowe drzewo między 

drugą  szopą  a  domkiem.  Świetny  zawodnik,  pomyślał  zimno 
Simon. Szkoda tylko, że łobuz i drań. 

Wąż był ciężki i nieporęczny. Od bezustannego polewania 

ziemi  i  zabudowań  Simonowi  omdlewały  ramiona.  Nagle 
przez szum wody i ryk pił przedarł się nowy dźwięk - głuchy, 
jednostajny  łoskot  płomieni  -  prawdziwy  głos  pożaru.  Z 
wyschniętymi  ustami  Simon  obserwował  żywą  ścianę 

background image

czerwieni,  która  ukazała  się  na  dalekim  krańcu  drogi.  Ogień 
tańczył,  przeskakując  po  wierzchołkach  drzew.  Całe  niebo 
wirowało w kłębach czarnego dymu: 

Tego żywiołu nie powstrzyma żadna zaporą, pomyślał. 
Niebieski  helikopter  zrzucił  wodę  tak  blisko,  że  chwilę 

później Simon poczuł na twarzy chłodny prysznic. Pomyślał o 
Shei i w jakimś nagłym olśnieniu pojął, że tym, co namaluje w 
pierwszej  kolejności,  będzie  jej  portret.  Nie  będzie  to  jednak 
obraz  kobiety  pławiącej  się  nago  pośród  wodnych  lilii,  lecz 
wizerunek Shei w pożarze lasu - z oczyma w kolorze dymu, z 
włosami rozwianymi przez wiatr, żywiołowej jak ogień. 

Patrzył  na  sceny  rozgrywające  się  przed  nim  jak  na 

widowisko,  zafascynowany  dzikością  żywiołu  i  jego 
przerażającym pięknem. Odnotowywał szczegół po szczególe, 
nie zastanawiając się nad grożącym niebezpieczeństwem. Oto 
płomień  objął  drzewo,  splatając  się  z  nim  w  śmiertelnym 
uścisku.  Oto  w  zmąconym  dymie  zawirowała  niewiarygodna 
gama  kolorów:  żółty,  pomarańczowy,  niebieski,  czarny, 
szary... Świat spalał się w bezustannym ruchu. 

Nieobecny duchem, Simon zebrał się w sobie i skierował 

strumień wody na dach najbliższej szopy, marząc o tym, żeby 
mieć wolne ręce i móc natychmiast naszkicować sceny, które 
tak żywo odcisnęły się w jego umyśle. Na ziemię sprowadził 
go  jednak  tak  naprawdę  dopiero  Jim,  który  biegł  w  jego 
kierunku. 

- Steve mówi - krzyknął, ocierając pot z czoła - że mamy 

się  natychmiast  wycofać,  jeśli  ogień  zacznie  przeskakiwać 
przez przesiekę. Oni zabiorą pompę, a dwaj nasi zwiną wąż do 
ciężarówki. Jeśli zdążysz, zetnij drzewa przy samym domku... 
Z  tym  nie  ma  żartów,  Simon  -  dodał,  patrząc  poważnie  na 
brata. - Wyglądasz, jakbyś marzył o niebieskich migdałach. 

Brudną twarz Simona rozjaśnił szeroki uśmiech. 

background image

- Szkicuję w myślach obraz, ot co. Ale słyszę, co mówisz. 

Już się biorę do roboty. 

- Radziłbym ci. To nie są fajerwerki podczas uroczystości 

na  cześć  Guya  Fawkesa,(Guy  Fawkes  (1570-1606)  -  główny 
uczestnik  spisku  zawiązanego  przez  katolików  angielskich, 
którzy  zamierzali  wysadzić  w  powietrze  parlament  wraz  z 
królem  Jakubem  1,  aby  przejąć  władzę  i  przywrócić 
katolicyzm w Anglii.) ani żadna bajka. 

Jim pobiegł dalej, żeby przekazać instrukcje Everettowi, a 

Simon  skupił  się  na  swoim  zadaniu.  W  tym  krótkim  czasie, 
kiedy  niemalże  śnił  na  jawie,  ogień  podszedł  bliżej,  siejąc 
spustoszenie  na  podobieństwo  potężnej,  niepowstrzymanej 
armii. 

Ostry podmuch wiatru uderzył Simona w piersi. Ochronny 

kombinezon  pokrył  się  natychmiast  sadzą  i  popiołem,  oczy 
załzawiły  od  dymu.  Czerwone  języki  ognia,  żarłoczne  i 
chciwe,  lizały  już  drzewa  po  drugiej  stronie  drogi 
przeciwpożarowej,  w  mgnieniu  oka  zamieniając  żywą,  bujną 
zieleń w sczerniałe kikuty. 

Na  sekundę  Simona  całkowicie  sparaliżował  strach. 

Nerwy miał napięte jak postronki. Tak, pomyślał, mogłaby się 
czuć mysz, której by kazano powstrzymać stado rozjuszonych 
byków. Dla rozszalałego ognia nie znaczył nic. Nie więcej niż 
drzewo, mniej niż kamień. 

W  pewnej  chwili  po  swojej  prawej  stronie  zobaczył,  że 

fala ognia  - jakby zdziwiona tym, że nie ma  nic  do pożarcia- 
zawisła  nagle  na  skraju  drogi.  Przez  minutę  czy  dwie  mogło 
się  wydawać,  że  bestia  została  pokonana.  Simon  przeżył 
moment  niesamowitego  uniesienia.  Wygraliśmy,  pomyślał. 
Wygraliśmy, chłopaki! 

Jednakże wir gorącego powietrza uniósł w górę płomienie 

w  demonicznym  tańcu.  Język  ognia  wychylił  się  i  w 
eleganckim piruecie liznął sam czubek drzewa po przeciwnej 

background image

stronie  przesieki.  Szczyt  drzewa  stanął  w  płomieniach,  od 
niego zajęły się następne. 

W tym samym momencie zmniejszyło się ciśnienie wody 

w wężu. Simon zerknął do tyłu przez ramię i zobaczył, że Jim 
macha do niego. Wyciągnął końcówkę węża spomiędzy szop, 
tak żeby się go dało zwijać, i poszedł po piłę. 

Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko. 

Kłęby dymu oddzieliły Simona od reszty brygady. Jim zniknął 
nagle, jakby go tam nigdy nie było. Ten sam wicher przeniósł 
płomienie na skrawek ziemi wśród drzew, których Everett nie 
zdążył wyciąć. Na mokrym dachu szopy zasyczały spadające 
iskry. 

Gdzieś  zza  pleców  dobiegły  Simona  wściekłe  trzaski. 

Odwrócił  głowę  i  ze  zgrozą  zobaczył,  że  najdalej  stojąca 
szopa stanęła  w ogniu. Wtem niespodziewanie usłyszał  czyjś 
ostrzegawczy  krzyk.  Odwrócił  się  znowu  i  z  jakimś  niemal 
obojętnym  poczuciem,  że  tak  musiało  się  stać,  stwierdził,  że 
zajął  się  dach  najbliższej  szopy.  Przeskakując  z  kamienia  na 
kamień ze zręcznością, której nie powstydziłby się cyrkowiec, 
pędził ku niemu Everett. 

- Spieprzajmy stąd! - krzyknął. - Nie śpij, Simon. Widoki 

pooglądasz sobie kiedy indziej. 

Simon  miał  zaledwie  czas  uzmysłowić  sobie,  że  przecież 

Everett  mógł  go  zostawić  własnemu  losowi,  gdy  przez 
kakofonię  pożaru  przedarł  się  nowy  dźwięk.  Jakby  gdzieś 
wybuchły  fajerwerki  albo  rozległa  się  salwa.  Niemal  w  tym 
samym  momencie  coś  przeleciało  mu  obok  policzka  tak 
blisko, że poczuł na twarzy lekki podmuch. Everett krzyknął z 
bólu i zwalił się jak kłoda. 

Simon przywarł do ziemi. Pociski, pomyślał, czołgając się 

w stronę leżącego bez życia Everetta. Ktoś zostawił w szopie 
amunicję, która w wysokiej temperaturze eksplodowała. 

background image

Namacał  u  pasa  torbę  z  pakietem  pierwszej  pomocy.  Od 

czasu  wypadku  z  piłą  nosił  ją  zawsze  przy  sobie.  Miał  tylko 
nadzieję, że Everett żyje i będzie mógł docenić tę ironię losu. 
Kanonada ucichła. Simon odwrócił Everetta twarzą do nieba i 
dostrzegł na szyi bijący puls. A zatem stracił przytomność, ale 
żyje, uświadomił sobie  z  ulgą  i skrzywił  się  na wspomnienie 
wydarzeń,  które  miały  miejsce  rano.  Miał  wtedy  ochotę 
zamordować łobuza. 

Na  ramieniu  kombinezonu  Everetta  wykwitła  tymczasem 

czerwona  plama.  Simon  położył  na  ranie  tampon  i  w 
największym  pośpiechu  umocował  go jak  się  dało,  czując  na 
karku  parzący  oddech  i  modląc  się  o  to,  żeby  w  odległej  o 
zaledwie  kilkadziesiąt  centymetrów  szopie,  która  zaczynała 
się już palić, nie było amunicji. 

Wszystkie  punkty  orientacyjne,  z  których  nieświadomie 

korzystał  przez  kilka  minionych  godzin,  utonęły  w  dymie  i 
płomieniach.  Tuż  przed  nim  paliła  się  olcha,  z  jakimś 
dziwnym,  bezwolnym  smutkiem  oddając  ogniowi  gałąź  za 
gałęzią. Czuł gorący podmuch płomieni wydobywających się 
z  okien  szopy.  Trzeba  uciekać,  pomyślał  w  panice,  próbując 
odzyskać  orientację  w  zmienionym  nie  do  poznania  terenie. 
Wykręcając  sobie  nogi  na  kamieniach,  chwiejnym  krokiem, 
uginając  się  pod  ciężarem  Everetta,  wyszedł  na  otwartą 
przestrzeń  za  szopami  i  jego  oczom  ukazał  się  niesamowity 
widok.  Wszystkie  drzewa  porastające  brzeg  jeziora  stały  w 
ogniu. Droga do wody była odcięta. 

Pozostał  jeszcze  jar.  Tak.  Żeby  dotrzeć  do  następnego 

wyrębu,  trzeba  było  przejść  przez  jar.  Niemal  biegnąc, 
przerażony  Simon  czuł,  że  dym  dławi  mu  gardło.  O  co  mi 
właściwie  chodzi?  -  pomyślał,  walcząc  o  oddech.  Czy 
próbując  uratować  człowieka,  którego  szczerze  nienawidził, 
miał  zamiar  dać  się  spalić  żywcem?  Bez  tego  ciężaru  na 
ramionach mógłby bowiem biec trzy razy szybciej; było to dla 

background image

niego  najzupełniej  oczywiste.  Najzupełniej  oczywiste  było 
jednak  również  i  to,  że  gdyby  zostawił  Everetta,  w  całym 
swoim życiu nie zaznałby spokoju. 

Wirujące  kłęby dymu  niosły czad  i  gorące  popioły.  Jakiś 

rozpalony  węgiel  boleśnie  oparzył  Simonowi  policzek. 
Strząsnął go z twarzy i przygarbiony brnął dalej, usiłując nie 
poddać  się  panice.  Gdyby  sobie  na  to  pozwolił,  byłby 
zgubiony. Nie przeżyłby wtedy również Everett. 

Nagle,  nie  wiadomo  skąd  i  dlaczego,  w  głowie  Simona 

odezwało  się  imię  Shei.  Oczyma  wyobraźni  zobaczył  ją 
pluskającą  w  chłodnych  falach  jeziora.  Zaczął  powtarzać  jej 
imię,  jakby  to  był  talizman,  chroniący  przed  strachem  i 
śmiercią.  Ja  nie  umrę,  myślał.  Jeszcze  nie  teraz.  Najpierw 
muszę przekonać Sheę, żeby została ze mną na dobre i złe. 

Ją, w rękach której spoczywa cały sens mego życia. 
Tę, którą kocham. 

background image

ROZDZIAŁ  JEDENASTY 
Niespodziewanie  wiatr  rozwiał  dymy,  odsłaniając  widok. 

Jar  znajdował  się  z  prawej  strony.  Jego  przeciwległy  brzeg 
płonął.  Krzewy  i  zarośla  paliły  się  jak  pochodnie.  Simon 
puścił się w dół na złamanie karku. W normalnych warunkach 
nigdy  by  się  na  to  nie  zdobył,  ale  teraz  przylgnął  twarzą  do 
ziemi  i  przez  błogosławioną  chwilę  wdychał  chłodne 
powietrze  na  dnie  wąwozu.  Potem  zaś,  zaczerpnąwszy 
oddechu,  zaczął  się  wspinać  w  górę,  wyszukując  uchwyty  i 
podciągając się na rękach. Miał wrażenie, że jeszcze trochę, a 
serce wyskoczy mu z piersi. 

Płomienie lizały już nogawki jego kombinezonu. Zdusił je 

rękawem,  przy  okazji  niemal  upuszczając  Everetta.  Zachwiał 
się pod ciężarem bezwładnego ciała, czując, że jest u kresu sił, 
a kiedy się wyprostował, przerażenie ścisnęło mu gardło. Był 
okrążony  przez  ogień.  Paliły  się  drzewa  na  brzegu  jeziora, 
świerkowe  laski  po  prawej,  krzewy  na  odległym  skraju 
wyrębu. Wystarczył jeden podmuch w kierunku jaru, by zajęły 
się trawy i ściółka. 

Simon mocniej przytrzymał Everetta. Miał uczucie, że od 

ryku  płomieni  pękną  mu  za  chwilę  bębenki.  Był  już  tylko 
jeden sposób, żeby się uratować - przedrzeć się przez barierę 
ognia i rzucić się do jeziora. Jeśliby i to miało się nie udać, i 
on i Everett byliby skazani na śmierć. 

I  znowu  przez  kakofonię  dźwięków  przedarł  się  dźwięk 

nowy,  który  poderwał  głowę  Simona  do  góry.  W  skłębionej 
chmurze  dymu  pojawił  się  niebieski  helikopter  -  cudowny 
znak  normalnego  życia  w  świecie,  który  oszalał.  Simon 
wychylił  się  na  polankę  jak  najdalej,  zastanawiając  się,  czy 
jego pomarańczowy strój w ogóle widać z góry, i zobaczył, że 
helikopter schodzi niżej. 

Shea  panowała  nad  sytuacją.  Przeleciała  wolno  nad 

wyrębem  i  zrzuciła  ładunek  wody,  a  zaraz  potem  nie  opodal 

background image

spadł pusty pojemnik. Simon był cały mokry, włosy lepiły mu 
się  do  twarzy.  Helikopter  raptownie  skręcił.  Shea  szukała 
miejsca, w którym dałoby się lądować. 

Czym innym było  bać się  o własne życie, a  czym innym 

czuć  straszliwą  trwogę  z  powodu  niebezpieczeństwa 
grożącego  Shei.  Ze  ściśniętym  sercem  Simon  patrzył,  jak 
helikopter  osiada  w  samym  środku  wyrębu,  aż  przygniótł  go 
idący  w  dół  prąd  powietrza.  Walcząc  z  nim,  podciągnął 
Everetta wyżej na plecy i pobiegł w stronę helikoptera. Umysł 
Simona  pracował  z  najwyższą  precyzją.  Spostrzegł,  że 
wszystkie  drzwi  są  otwarte.  Wiedział,  że  ów  szczegół  może 
przesądzić o życiu lub śmierci całej ich trójki. 

Prąd  powietrza  poderwał  krąg  płomieni  i  doprowadził  je 

do  prawdziwej  furii.  Garbiąc  się  pod  kręcącym  się  śmigłem, 
Simon  wtaszczył  Everetta  na  podest  za  tylnymi  fotelami  i 
wspiął się sam. 

-  Dobra!  -  krzyknął,  przywalając  go  swoim  ciałem  i 

podciągając się za metalowe nóżki siedzeń. 

Z  prędkością  szybkobieżnej  windy  Shea  poderwała 

helikopter  w  górę.  Simonowi  żołądek  podszedł  do  gardła. 
Kątem  oka  zdążył  jeszcze  zobaczyć  wyciągającą  się 
przerażająco  blisko  chciwą  rękę  płomieni,  po  czym  zamknął 
oczy i opadł z sił. 

Słyszał, że Shea coś krzyczy. Sięgnął więc po hełmofon i 

wcisnął go sobie na uszy. 

-  Dziękuję  -  powiedział  schrypniętym  głosem.  -  Zeszłaś 

chyba najniżej, jak w ogóle było można. 

- Co się stało Everettowi? 
-  Zranił  go  pocisk.  W  jednej  z  szop  eksplodowała 

amunicja. 

-  Wezwę  przez  radio  karetkę.  Jim  i  inni  uciekli 

ciężarówką. Po chwili rozmawiała już z komendantem straży. 
Mówiła  tak  spokojnie,  jakby  zamawiała  jedzenie  w  chińskiej 

background image

restauracji  -  pomyślał  oszołomiony  Simon.  Od  chwili  gdy 
pożar  przedostał  się  przez  drogę,  ani  przez  moment  nie 
pomyślał o bracie. Kilka minut później Shea zaczęła obniżać 
pułap lotu. 

- Trzymaj się - powiedziała przez interkom. - Postaram się 

wylądować najdelikatniej jak umiem. 

Chciał  jej  powiedzieć,  że  ma  do  niej  absolutne  zaufanie, 

ale  coś  go  powstrzymało.  Zmuszając  się  do  skupienia  całej 
uwagi,  przycisnął  Everetta  swoim  ciałem,  przytrzymując  się 
za  metalowe  uchwyty.  Nawet  nie  poczuł,  kiedy  wylądowali. 
Uświadomił mu to dopiero głos Shei. 

- Możesz już wstać, Simon. Jesteśmy w bazie. 
Podniósł wzrok. Parę kroków od helikoptera stał policjant. 

Usta w jego twarzy poruszały się bezdźwięcznie. Dopiero po 
chwili  Simon  zorientował  się  w  czym  rzecz  i  zdarł  z  głowy 
słuchawki. 

-  Karetka  jest  już  w  drodze  -  oznajmił  policjant.  -  Czy 

może pan wysiąść? 

Simon  podniósł  się  na  kolana.  Był  słaby  jak  nowo 

narodzone dziecię. Kiedy wygramolił się z helikoptera, czyjeś 
ręce  podparły  go  z  tyłu  i  pomogły  opuścić  się  na  trawę. 
Zwiesił głowę i wydawało mu się, że zaraz zemdleje. Głupia 
rzecz wiedzieć, że jest już na pewno po wszystkim. 

Ktoś przyłożył mu do czoła mokrą chustkę, podał butelkę 

z  wodą.  Simon  odrzucił  głowę  do  tyłu  i  pociągnął  długi  łyk. 
Śmigło helikoptera obracało się coraz wolniej, aż wreszcie na 
ziemię zeskoczyła Shea. 

-  Jesteś  ranny?  -  Natychmiast  uklękła  przy  nim.  . 

Potrząsnął głową przecząco. Shea była co prawda blada, ale 

bardzo  opanowana.  Zapragnął  natychmiast  wziąć  ją  w 

ramiona,  lecz  jego  organizm  musiał  odreagować.  Wstrząsały 
nim  dreszcze,  oddychał  nierówno  i  płytko,  przy  każdym 

background image

oddechu  bolało go  w  piersiach. Shea  tymczasem  klepnęła  go 
w plecy z siłą, o jaką by ją nawet nie podejrzewał. 

-  Muszę  złożyć  raport  -  powiedziała  szorstko.  -  Zaraz 

wracam.  Chwilę  później  na  sygnale  nadjechała  karetka 
pogotowia. 

Everetta ułożono na noszach. Zaraz też tuż za ambulansem 

zapiszczały  hamulce  ciężarówki,  z  której  jako  pierwszy 
wyskoczył  Jim.  Nie  odrywając  oczu  od  owiniętej  w 
pomarańczowy koc leżącej postaci, pobiegł w stronę noszy. 

- Jim! - wychrypiał Simon. - Jestem tutaj. 
Jim  odwrócił  głowę.  Przypominał  widmo.  Oczy  wpadły 

mu  głęboko,  z  twarzy  znikł  wszelki  kolor.  Przemknął  pod 
śmigłem helikoptera i osunął się na kolana przy swoim bracie. 

- Myślałem, że nie żyjesz - zaszlochał. - Nie pozwolili mi 

wrócić po ciebie... Byłem bliski obłędu... Nie wiedzieliśmy, że 
żyjecie, dopóki Shea nie zawiadomiła nas o tym przez radio. 

Jeśli  kiedykolwiek  Simon  potrzebował  dowodu  na  to,  że 

brat go kocha, to teraz go otrzymał. Objął Jima ramieniem. 

- Uratowała mi życie - wymamrotał. 
-  Od  początku  nie  podobał  mi  się  ten  pożar.  Miałem  złe 

przeczucia... Może powinieneś zabrać się tą karetką i dać się 
przebadać? Nie wyglądasz za dobrze. 

-  Nic  mi  nie  będzie  -  zapewnił  go  Simon.  -  Muszę 

porozmawiać z Sheą. 

Pogotowie  odjechało  i  Jim  pomógł  bratu  wstać. 

Spacerowali  jakiś  czas,  aż  Simon  stopniowo  odzyskał 
normalną  władzę  w  nogach.  Szczypały  go  oczy  i  bolało 
gardło,  przypomniał  też  o  sobie  oparzony  policzek.  Mimo  to 
Simon  zdawał  sobie  sprawę,  że  miał  w  tym  wszystkim 
niesłychane szczęście. 

Przez  pewien  czas  rozglądał  się  za  Sheą.  Lada  moment 

powinna wyjść z budynku, ale jakoś nie było jej widać. 

background image

-  Pójdę  poszukać  Shei  -  powiedział  w  końcu  bratu.  -  Nie 

zdążyłem jej jeszcze tak naprawdę podziękować. 

-  Nigdy  bym  sobie  tego  nie  wybaczył,  gdybyś  zginął  - 

wybuchnął raptem Jim. - To przeze mnie znalazłeś się w tym 
piekle. I w ogóle przeze mnie jesteś w tym kraju. 

-  Słuchaj, Jim.  -  Simon  wyprostował się  z  trudem;  bolały 

go  wszystkie  mięśnie  pleców  i  kark.  -  Przyjechałem  tutaj  z 
własnej nieprzymuszonej woli. Ty i Shea uratowaliście mnie. 

Chciał  mówić  dalej,  chciał  powiedzieć  swemu  bratu,  że 

tam, w Anglii, żył jak automat, produkujący bezduszne, choć 
piękne  portrety. Że co  prawda nie  wie, co  się  stanie w ciągu 
najbliższych  kilku  tygodni,  lecz  z  całą  pewnością  stał  się 
lepszym  człowiekiem.  A  to  dlatego,  że  odnalazł  braterską 
miłość  i  pokochał  kobietę,  która  niespełna  godzinę  temu 
ocaliła mu życie. Najprawdopodobniej jednak wszystko to, co 
zamierzał  powiedzieć,  odbiło  się  na  jego  twarzy,  bo  nagle 
poczuł opasujące go ramię brata. 

- Nie musisz wracać do siebie z końcem lata - powiedział 

Jim.  -  Jeżeli  chcesz,  zostań  tu  na  całą  zimę  albo  i...  na  całe 
życie. 

- Jeśli Shea za mnie wyjdzie, to i to być może... 
- Domyślałem się, kędy wiatry wieją... - Jim klepnął brata 

po  plecach,  a  w  umorusanej  twarzy  błysnęły  zęby.  -  Idź  już 
lepiej jej poszukać. Powodzenia! 

Simon wszedł do budynku i skierował się prosto do biura 

komendanta straży. Drzwi do pokoiku Shei były uchylone, ale 
nie zastał tam nikogo. Chester rozmawiał właśnie przez radio 
z  brygadą  pozostającą  jeszcze  w  lesie.  Pewien,  że  z  drugiej 
strony  dobiega  go  ryk  płomieni,  Simon  odczekał,  aż 
komendant skończy i dopiero wtedy spytał o Sheę. 

- Co z tobą, Simon? - powitał go Chester. - Słyszałem, że 

miałeś ciężką przeprawę i że wyniosłeś stamtąd Everetta. 

background image

-  Nie  ma  o  czym  mówić,  naprawdę.  Gdzie  jest  Shea?  - 

powtórzył. 

Radio zachrypiało. 
-  Czwórka  do  komendanta.  Odbiór.  Chester  sięgnął  po 

mikrofon. 

-  Wyszła  tylnymi  drzwiami.  Powinieneś  pokazać 

lekarzowi to oparzenie na twarzy. 

Za  sceną  znajdowały  się  drzwi,  wychodzące  na  zaplecze 

budynku.  Simon  zbiegł  po  schodkach  i  wyszedł  na  słońce. 
Helikopter  stał  jeszcze  na  trawie,  co  oznaczało,  że  Shea  nie 
mogła  odejść  zbyt  daleko.  Lekki  wiaterek  poruszał 
wierzchołkami smukłych brzóz. Przystanąwszy na moment w 
cieniu,  Simon  nieledwie  modlił  się  do  Boga,  żeby  się  nie 
okazało,  że  Shea  celowo  go  unika.  Potem  ruszył  skrajem 
brzozowego  zagajnika  i  szedł,  aż  w  końcu  helikopter  i 
ciężarówki skryły się za wzgórzem. Głosy ludzi roztopiły się 
gdzieś w tle. Z lasu dobiegał śpiew drozda. Wyczulone  ucho 
Simona  wyłowiło  wkrótce  jeszcze  jeden  dźwięk.  Zatrzymał 
się,  nasłuchując,  i  nagle  zauważył  wąziutką,  zarośniętą 
paprociami  ścieżkę,  która  biegła  w  głąb  lasu.  Ruszył  nią  jak 
najciszej i natychmiast opuściło go całe zmęczenie. 

Źródło dźwięku musiało się znajdować już blisko. Ktoś -a 

gotów  był  się  założyć,  że  tym  kimś  jest  Shea  -  wypłakiwał 
sobie  oczy.  Zobaczył  ją  zaraz  za  zakrętem.  Siedziała  skulona 
pod  brzozą,  z  głową  opartą  na  kolanach,  oplatając  rękoma 
kostki.  Całym  jej  ciałem  wstrząsał  szloch.  Nie  chcąc  jej 
przestraszyć,  wypowiedział  tylko  jej  imię.  Natychmiast 
podniosła  głowę.  Kiedy  tak  stał  w  cieniu  drzewa,  musiał  się 
jej wydać ogromny. Krzyknęła przestraszona. 

-  Si...  Simon  -  wyjąkała.  -  Och,  na  Boga,  odejdź  stąd, 

odejdź, proszę. 

background image

On tymczasem rzucił się przy niej na kolana i przytulił do 

siebie.  Broniła  się  słabo,  łkając  z  jakąś  dziwną  rozpaczą, 
której nie rozumiał i która go przerażała. 

- Mów, o co chodzi - zażądał. 
-  O  nic.  O  wszystko.  Godzinę  temu  myślałam,  że  nie 

żyjesz. 

Objęła  go  mocno  za  szyję  i  rozpłakała  się  jeszcze 

rozpaczliwiej. Gładził ją  po plecach i szeptał czułe słowa, aż 
w końcu powiedział: 

-  Ale  żyję.  I  to  dzięki  tobie.  Tylko  z  oddychaniem  mam 

pewne trudności, lecz to dlatego, że mnie ściskasz. 

Spojrzała na niego przez łzy, ale nie rozluźniła uścisku. 
- Twoja twarz - szepnęła. - Masz paskudne oparzenie. Si-

mon, ty musisz być zupełnie wykończony. 

-  Przesadzasz.  Czuję  się  fantastycznie.  Żyję  i  trzymam 

ciebie  w  objęciach.  Czego  więcej  mógłbym  pragnąć? 
Dlaczego płaczesz, Shea? 

-  Gdyby  mój  szef...  -  powiedziała,  opuszczając  wzrok  na 

swoje  ręce,  które  trzęsły  się  teraz  jak  w  febrze  -  gdyby 
zobaczył mnie w takim stanie, to nigdy już nie pozwoliłby mi 
nawet 

zbliżyć się do helikoptera. 
- W powietrzu byłaś bez zarzutu - odparł Simon trzeźwo. - 

Chyba po wszystkim wolno ci się rozkleić. 

-  Ależ  to  do  mnie  w  ogóle  niepodobne.  To  wszystko 

dlatego,  że  ratowałam  ciebie.  A  poza  tym  straciłam  zbiornik 
na  wodę,  to  przede  wszystkim...  Nie  mogłam  ryzykować 
lądowania ze zbiornikiem! 

- Bardzo się cieszę, że mając do wyboru między mną a ja-

kimś  pojemnikiem,  wybrałaś  jednak  mnie.  Powinnaś  dostać 
medal za to lądowanie. 

background image

-  A  ty  za  uratowanie  Everetta.  -  Shea  ze  wszystkich  sił 

usiłowała  się  uśmiechnąć.  -  Tylko,  proszę,  nie  wygadaj  się 
nigdy • przed Billem, jak blisko byliśmy płomieni. 

Wciąż drżały jej palce. Kiedy zaczął je łagodnie masować, 

zmieniła się na twarzy. 

-  Spójrz  na  swoje  ręce  -  chlipnęła  i  znowu  łzy  popłynęły 

jej z oczu. - Mogłeś umrzeć, Simon... 

Dopiero  teraz  zauważył,  że  od  straceńczej  wspinaczki  w 

jarze ma zniszczone, połamane paznokcie. 

-  Tak  bardzo  by  cię  to  zmartwiło?  -  zapytał  zmienionym 

tonem. 

-  A  jak  myślisz?  -  zaszlochała.  -  Przecież  ja  cię  kocham! 

Czy w przeciwnym razie siedziałabym tutaj, bucząc jak małe 
dziecko? 

Ręce Simona znieruchomiały. 
- Powiedz to jeszcze raz. 
Shea  wytarła  oczy  i  parę  razy  odetchnęła  głęboko, 

próbując się uspokoić. 

-  O  tym,  że  ty  i  Everett  się  zgubiliście,  zawiadomił  mnie 

Steve,  kiedy  wrócili  do  bazy  ciężarówką.  Pomyślałam,  że 
Everett zrobił ci coś złego i strasznie się wystraszyłam. 

-  Everett  przybiegł,  żeby  mnie  ostrzec,  że  powinniśmy 

uciekać. 

-  Coś  podobnego!  -  Shea  była  tak  zdumiona,  że  od  razu 

przestała  płakać.  -  Ludzie  to  naprawdę  dziwne  stworzenia. 
Nigdy bym nie... 

Prawie  jej  nie  słuchając,  niepewny,  czy  przypadkiem  się 

nie przesłyszał, Simon przerwał. 

- Shea, czy ty naprawdę powiedziałaś, że mnie kochasz? 
-  Tak. I dlatego próbuję ci  opowiedzieć, co się  działo. I  - 

znowu pociągnęła nosem - nie mogę przestać płakać. 

-  Nie  sądzę,  żeby  to  był  powód  do  płaczu  -  powiedział, 

chociaż doskonale ją rozumiał. 

background image

-  Nie  pojmujesz,  co  to  znaczy?  Nie  chciałam  się  w  tobie 

zakochać,  a  jednak...  stało  się.  Trzeba  było  niemal  twojej 
śmierci, żebym wreszcie uświadomiła sobie, jaka jest prawda. 
Byłam taka głupia. 

Simon  odgarnął  z  twarzy  Shei  mokre  od  łez  pasmo 

włosów. 

-  Wiesz,  kochanie,  podchodzisz  do  tego  z  całkiem 

niewłaściwej strony. Zrozum wreszcie. Ja ciebie kocham. I to 
się  nie zmieni  ani  jutro, ani nigdy. Nie przestanę  cię kochać, 
jeśli  nawet  zamierzasz  gasić  te  swoje  pożary  co  lato  aż  do 
emerytury. Doszło to do ciebie, czy nie? 

-  Chyba...  chyba  tak  -  odpowiedziała,  patrząc  na  niego 

nieprzytomnymi oczyma. 

- Znowu jesteś śmiertelnie przestraszona, bo wciąż mi nie 

ufasz. Przysięgam na swój uprzykrzony honor, że zawsze będę 
• na ciebie czekał. Zawsze. Ale nie mogę przecież udowodnić 
tego teraz, zaraz. Oddałbym całe moje życie, żeby ci pokazać, 
że  mówię  to,  co  naprawdę  myślę.  Nie  ma  takich  słów,  które 
załatwiałyby za nas wszystko raz na zawsze. 

- Zaufanie - wyszeptała Shea. 
- Zaufanie i miłość. 
-  Kiedy  zobaczyłam,  że  zajęły  się  szopy,  pomyślałam 

sobie, że już za późno, że już nigdy ci nie powiem, jaka  jest 
prawda.  To  były  najgorsze  chwile  w  całym  moim  życiu. 
Miałam uczucie straszliwej straty -jakby mi się wymknęło coś 
najcenniejszego. 

- Nigdy już nie będziesz się tak czuła. Jestem przy tobie i 

chcę, żeby tak było przez całe życie. 

Shea  podniosła  mokre  od  łez  powieki  i  popatrzyła 

Simonowi prosto w oczy. 

- Chcę zachować swoją pracę. 

background image

- Nigdy nie pomyślałem, że mogłoby być inaczej. Tylko - 

uśmiechnął  się  szeroko  -  czy  pilotom  przysługują  urlopy 
macierzyńskie? 

Odpowiedziało mu roziskrzone spojrzenie. 
- Czy nie za wcześnie sobie gratulujesz? Porwał jej rękę i 

przycisnął do ust. 

-  Nie  widzisz,  że  sprawdza  ci  się  wszystko,  czego 

chciałaś?  Będziesz  miała  pracę,  mężczyznę,  który  kocha 
ciebie i którego ty kochasz, a o dzieciach pomyślimy. 

- To nie zawsze będzie łatwe - odpowiedziała cicho. 
-  Myślisz,  że  o  tym  nie  wiem?  Ale  razem  możemy 

przenosić góry. 

- I schodzić z sosen - zachichotała przez łzy. 
- Naprawdę mnie kochasz? Jesteś tego pewna? 
- Naprawdę. 
A  zatem  pożar,  który  omalże  nie  zabrał  mu  życia, 

ofiarował mu zarazem bezcenny dar. 

- Powtórz to - zażądał. - Nie sądzę, żeby mi się to mogło 

kiedykolwiek znudzić. 

Shea powiodła palcem po jego wargach. 
- Czy twoja matka nie uczyła cię mówić: proszę? 
-  Sheo,  najdroższa  -  prosił  -  Sheo,  którą  wielbię,  proszę 

cię, powiedz mi, że mnie kochasz. Tak, żebym uwierzył, iż to 
się  dzieje  naprawdę  i  że  nie  przeniosłem  się  jeszcze  do 
aniołków. 

Usiadła  mu  wygodniej  na  kolanach  i  ujęła  w  dłonie  jego 

brudną twarz. 

-  Kocham  cię,  Simon  -  powiedziała  bardzo  poważnie.  - 

Kocham cię już od dawna, lecz bałam się do tego przyznać. 

- I wyjdziesz za mnie? 
- Tak. 
- Bez żadnych zastrzeżeń, żadnych „ale" i, jeżeli"? 
- Mamy na to całe życie. 

background image

- Przeniosę się do Nowej Szkocji, to na początek. 
-  Prawdę  mówiąc  łatwiej  byłoby  się  kochać,  gdybyśmy 

mieszkali  po  tej  samej  stronie  Atlantyku  -  zażartowała.  -  Nie 
mogę  wprost  uwierzyć,  że  jestem  taka  szczęśliwa,  a  jeszcze 
przed godziną świat walił mi się na głowę. 

Nagle Simonowi przebiegła nowa myśl. 
-  Zrozumiałaś,  że  mnie  kochasz,  zanim  zdecydowałaś  się 

na  to  lądowanie  w  morzu  ognia,  czy  tak?  -  zapytał,  a  kiedy 
skinęła  głową,  mówił  dalej,  jakby  rozwiązywał  zagadkę:  -  A 
zatem  wiesz,  co  myślę?  Myślę,  że  właśnie  wtedy,  gdy  jako 
pilot  musiałaś  użyć  całej  swej  sztuki,  by  wylądować  i  uciec 
płomieniom,  nastąpiło  jakieś  cudowne  zjednoczenie  -  ciebie 
jako pilota i ciebie jako kobiety. 

- To znaczy, że mogę być i jednym, i drugim - powiedziała 

powoli. - Mogę kochać ciebie i wykonywać swój zawód. Nie 
muszę  już  odpychać  cię  jak  wtedy  nad  ranem  w  mieszkaniu 
Jima.  Teraz  wydaje  się  to  takie  oczywiste.  Dlaczego  tego  nie 
rozumiałam? 

- Ten pożar wyświadczył nam ogromną przysługę. 
-  Widać  trzeba  było  czegoś  aż  tak  drastycznego,  żebym 

wreszcie wydoroślała. 

Pocałował ją znowu. 
-  Szkoda  tylko,  że  z  kochaniem  będziemy  musieli 

poczekać  aż  do  weekendu.  Nie  wiem,  jak  wytrzymam  tak 
długo. 

Popatrzyła na niego spod rzęs. 
-  Chester  dał  mi  wolne  na  resztę  dnia.  Nie  muszę  się 

meldować aż do dziesiątej wieczorem... Moglibyśmy podkraść 
Jimowi ciężarówkę i pojechać do mojej chaty. 

-  To  jest  pomysł!  -  Simon  zachichotał.  -  A  więc  znowu 

chcesz się ze mną kochać, panno Mallory?! Jeden rzut oka na 
twoją  twarz  wystarczy  Chesterowi,  żeby  wiedzieć,  cośmy  tu 
robili. Czy wiesz, jak ci usmarowałem twarz swoimi sadzami? 

background image

-  Myślę,  że  po  powrocie  dziś  wieczorem  powinniśmy 

ogłosić nasze zaręczyny. 

- Nie sądzę, żebyśmy ich tym zbytnio zaskoczyli - zaśmiał 

się Simon, przypominając sobie niedawną grę w karty. 

Shea wstała z ziemi i pochyliła się, by pomóc mu wstać; 
- Dasz radę znowu latać? Skinęła głową. 
- A ty? Będziesz pracował w lesie? 
-  Jeśli  Jim  się  zgodzi.  Strasznie  się  tym  wszystkim 

zdenerwował. Wiesz co? Powiedzmy mu o zaręczynach, kiedy 
będziemy go prosić o pożyczenie wozu. 

Jim  był  tak  szczęśliwy,  że  oddałby  im  w  tej  chwili 

wszystko. Trzy kwadranse później jechali już do domu Shei. 

- Nawet cię nie dotknę, zanim się nie umyję  - powiedział 

Simon. - Ćwiczenie woli, rozumiesz? 

Zerknęła do lusterka i  zobaczyła brudne smugi  na  swojej 

twarzy. 

- Niezły pomysł - uśmiechnęła się lekko. 
Simon  namydlał  się  przez  dobre  kilka  minut.  Oparzony 

policzek  piekł  go  jak  diabli,  szczypały  poranione  palce. 
Bolące plecy poddawały się z rozkoszą biczom gorącej wody. 
W pewnym momencie do kabinki z prysznicem wśliznęła się 
Shea. Była naga. 

Bardzo się  starała wyglądać tak, jakby coś takiego robiła 

co dzień. 

- Jesteś cały posiniaczony - powiedziała. 
- Nieważne. 
Nie  potrafił  oderwać  od  niej  oczu.  Była  mokra  i  gibka. 

Namydlił  ją,  dotykając  z  rozkoszą  tak  dobrze  zapamiętanych 
linii jej bioder i piersi, aż wreszcie, nie panując już dłużej nad 
sobą, wyłączył wodę, owinął Sheę ręcznikiem i zaniósł ją do 
sypialni. 

-  W  porównaniu  z  Everettem  jesteś  lekka  jak  piórko  - 

zażartował, a potem długo nie mówił nic, pozwalając swemu 

background image

ciału  wyrazić  lepiej  niż  jakiekolwiek  słowa  całą  miłość  do 
niej. 

Ona  także  uległa  miłosnemu  uniesieniu,  lecz  pierwsza 

przerwała milczenie. 

- Kocham cię, Simon - powiedziała z oddaniem, a zarazem 

z jakąś charakterystyczną dla niej dumą. 

Nigdy  nie  chciał  odbierać  jej  tej  dumy

,

  nawet  jeśli 

uwielbiał, gdy oddawała mu się bez reszty. 

- Jestem twój na wieki - wyszeptał chrapliwie, czując, jak 

wzbiera w nim cała miłość, całe oddanie, które miał dla niej. 

Leżeli potem długo, rozmawiając, przysypiając, dotykając 

się  nawzajem  z  największym  upodobaniem.  Shea  nalegała, 
żeby opatrzył sobie policzek. Później przyrządzili razem jakiś 
mało  wyszukany  posiłek,  zbyt  zajęci  czym  innym,  by 
zastanawiać  się  nad  jedzeniem.  Kwadrans  po  dziewiątej, 
trzymając  się  za  ręce,  zmierzali  krętą  ścieżką  w  stronę 
podjazdu. Nad ich głowami szumiał zielony baldachim. Simon 
był  do  głębi  szczęśliwy.  Wiedział,  że  z  tą  kobietą  u  boku 
będzie mógł tak iść przez całe życie. 

background image

EPILOG 
W  sobotę  późnym  popołudniem  Simon  i  Shea  szli  razem 

inną  ścieżką.  Wiodła  ona  przez  ogród  Minnie.  Wcześniej 
kochali  się  w  chacie  Shei.  To  zbliżenie  było  dla  Simona 
wyjątkowo  ważne,  ponieważ  czuł,  że  oboje  ofiarowali  sobie 
wszystko co najcenniejsze. Ciało i duszę, myślał, przesuwając 
palcem pod jej podkrążonymi oczami. 

-  Tak  wygląda  kobieta,  z  którą  ktoś  kochał  się  tak  jak 

trzeba - powiedział z uśmiechem. - Gorąco i prawdziwie. 

Miała aksamitne, zaróżowione policzki i promienne oczy. 
- Nie sądziłam, że mogę być aż tak szczęśliwa. 
Na  srebrzystych  listkach  maków  wisiały  krople  wody. 

Było mokro. Przez dwa dni deszcz lał jak z cebra. Straszliwe 
ulewy sprawiły, że po raz pierwszy, na cały tydzień, udało się 
zapanować nad pożarem lasów. 

-  Jesteś  całym  moim  życiem,  Sheo  -  oświadczył  Simon, 

otrząsając wodę z przemoczonych nogawek spodni. 

- I ty moim. 
Nagle  uchyliły  się  drzwi  domku.  -  Słyszę,  że  bierzecie 

ślub - zawołała Minnie. 

-  Przed  Minnie  niczego  nie  da  się  ukryć.  To  było  do 

przewidzenia  -  zachichotała  Shea,  a  głośniej  powiedziała:  - 
Zapraszamy. 

-  I  przynieśliście  dla  mnie  obraz.  -  Minnie  nie  odrywała 

oczu od pakunku, który Simon niósł pod pachą. - Wchodźcie, 
wchodźcie, upiekłam sucharki, całe dwie blachy. 

- Będę musiała wziąć przepis - wtrąciła Shea. 
- Proszę jej nie wierzyć - roześmiał się Simon. - Wszystko 

to tylko pozory. Ona i kuchnia... nie wytrzymam. 

-  Nieprawda!  -  obruszyła  się  Shea.  -  Zimą  będę  się 

zajmować  domem.  Ale  latem  na  ciasteczka  rzeczywiście 
będziesz musiał jeździć do Minnie. 

background image

Shea  również  przyniosła  paczkę.  Był  w  niej  większy  z 

dwóch olejnych portretów Tiggera. Właśnie ten obraz Minnie 
odwinęła najpierw. 

-  Piękne  -  wyszeptała,  mrugając  oczami.  -  Naprawdę 

świetnie go zapamiętałeś, Simon. Nie przypuszczałam jednak, 
że namalujesz aż dwa obrazy. 

Gdy zdzierała papier z większego pakunku, Simon bacznie 

obserwował  jej  twarz.  Chociaż  nic  nie  mogło  zachwiać  jego 
pewnością,  że  obraz  jest  dobry,  bardzo  chciał,  żeby  podobał 
się również Minnie. 

Pakowy  papier  opadł  na  podłogę  i  staruszka  odwróciła 

obraz  do  światła.  Przez  dłuższą  chwilę  nie  odzywała  się  ani 
słowem, aż w końcu powiedziała miękko: 

-  Tak  bym  chciała,  żeby  mój  Arnold  mógł  to  zobaczyć... 

Bo  on  jest  tutaj,  na  tym  obrazie,  prawda?  I  on,  i  Tigger,  i  ja 
sama w naszym ogródku. My wszyscy. 

Na kuchni zagwizdał czajnik i Shea poszła go wyłączyć. 
-  Dziękuję  ci,  Simon  -  powiedziała  Minnie  po  prostu.  - 

Zachowam ten obraz jak najcenniejszy skarb. 

Dwie  godziny  później  Shea  i  Simon  pojechali  do  domu 

Jima  na  zaręczynową  kolację.  A  w  poniedziałek,  gdy  Shea 
wróciła do pracy, Simon zaczął pracować nad portretem. Miał 
to  być  ślubny  prezent  dla  Shei,  przeznaczony  jedynie  dla  jej 
oczu,  portret  zrobiony  na  podstawie  szkicu,  który  powiesiła 
sobie na ścianie. 

Chciał  namalować  ją  taką,  jaką  zobaczył  ją  po  raz 

pierwszy  -  nagą,  ozłoconą  słońcem  pływaczkę  pośród 
wodnych lilii. 

background image