background image

Lilian Jackson Braun 

 
 
 

Kot, który 

się włączał i wyłączał 

 

Tytuł oryginalny serii: The Cat Who… Series! 

Tytuł oryginału: The Cat Who Tumed On and Off 

Tłumaczenie z oryginału: Tomasz Rosiński 

background image

R

OZDZIAŁ PIERWSZY

 

 
W grudniu pogoda wypowiedziała miastu wojnę.  Najpierw bombardował je grad, później 

nękały mroźne wiatry. No a teraz ciągle pada ten nieznośny śnieg. ŚnieŜyca wymiotła ludzi z 
Canard Street, przy której mieścił się klub prasowy, tak jakby czuła jakąś szczególną niechęć 
do tej profesji. Ze złośliwą precyzją największe z płatków śnieŜnych celowały prosto w szyję 
jedynego śmiałka, który w taką porę odwaŜył się wyjść na ulicę i rozpaczliwie machał ręką, 
starając się zatrzymać taksówkę. 

Ale  na  razie  jego  starania  nie  przynosiły  Ŝadnego  rezultatu,  więc  postawił  kołnierz 

zimowego płaszcza i mocniej nacisnął na uszy kapelusz przypominający wyglądem wieprzowy 
pasztet.  W  całą  tę  operację  zaangaŜowana  była  tylko  jego  prawa  ręka,  lewa  spoczywała 
bezpiecznie w prawej kieszeni. Właściwie nic w tym człowieku nie przykuwało uwagi, moŜe 
poza wielkimi, krzaczastymi wąsiskami. No i absolutną trzeźwością. Było juŜ bowiem trochę 
po  północy,  dziewięć  dni  przed  BoŜym  Narodzeniem;  a  mimo  to  ten  facet  wychodził  z 
klubowego baru trzeźwy jak świnia. 

Wreszcie  jakiś  taksówkarz  zlitował  się  nad  jego  losem.  Wąsacz  wskoczył  do  taksówki  i 

rozsiadł się wygodnie na tylnim siedzeniu. Nie wyjmując lewej ręki z kieszeni, podał kierowcy 
nazwę podrzędnego hotelu. 

— Medford Manor? Pomyślmy… Najpierw pojadę Zwinger Street, a potem autostradą — 

myślał  na  głos  taksówkarz  z  tak  powaŜną  miną,  jakby  układał  plan  bitwy.  —  No…  albo 
Bulwarem Centralnym… 

—  Jedźmy  Zwinger  Street  —  zadecydował  pasaŜer.  Zazwyczaj  wracał  bulwarem,  bo  tak 

było taniej. Teraz wybrał wariant droŜszy, ale szybszy. 

— Dziennikarz? — zagadnął taksówkarz, a jego twarz rozświetlił uśmiech człowieka, który 

zgłębił wszystkie tajemnice świata. 

W odpowiedzi wąsacz mruknął coś w rodzaju potwierdzenia. 
— Ha, od razu wiedziałem! Nie wygląda pan na jednego z tych nadzianych facetów, którzy 

wysiadują w klubie. Oni ubierają się zupełnie inaczej. Nie chodzi o to, Ŝe dziennikarze chodzą 
jak ofermy, czy coś w tym stylu. Ale… no sam pan wie. Zawsze zabieram dziennikarzy stąd, 
sprzed  wejścia  do  klubu.  Napiwki  dają  raczej  marne,  ale  fajne  z  nich  chłopaki.  A  poza  tym 
nigdy człowiek nie wie, kiedy mu się taki znajomy z gazety przyda. Prawdę mówię? 

Tu taksówkarz odwrócił głowę i posłał wąsaczowi porozumiewawczy uśmiech. 
—  A  teraz  patrz  pan!  —  krzyknął  taksówkarz  i  w  ostatniej  chwili  wyminął  pijanego 

męŜczyznę starającego się przebrnąć na drugą stronę Zwinger Street. 

— Z „Daily Fluxion” czy z „Morning Rampage”, jeśli wolno spytać? 
— Z „Flurion”. 
Taksówka zatrzymała się na czerwonym świetle. Kierowca odwrócił się w stronę pasaŜera i 

jął mu się uwaŜnie przyglądać. 

—  Widziałem  pańskie  zdjęcie  w  gazecie.  Takie  małe,  przy  nazwisku  autora.  Po  wąsach 

poznaję. 

PasaŜer potwierdził przypuszczenie kiwnięciem głowy. 
Jechali  teraz  przez  zaniedbaną  część  miasta.  Małe  knajpki  gnieździły  się  w  starych, 

chylących  się  ku  upadkowi  domach,  które  w  czasach  swej  świetności  słuŜyły  za  rezydencje 
miejscowej elicie. 

— Zamknij pan lepiej drzwi — poradził taksówkarz. — Nawet pan sobie nie wyobraŜasz, 

jakie szumowiny kręcą się tu o tej porze. Pijacy, włóczędzy, bandziory, wszystkie śmiecie tego 
ś

wiata. Kiedyś mieszkali tu bogacze, no a teraz, sam pan widzisz. Dlatego ludzie nazywają to 

miejsce Junktown. 

background image

— Junktown? — powtórzył pasaŜer, który po raz pierwszy Ŝywiej zareagował na nieustanną 

paplaninę kierowcy. 

— A to dobre! Dziennikarz, a nigdy nie słyszał o Junktown? 
— Jestem tu… Dopiero od niedawna mieszkam w tym mieście — odpowiedział pasaŜer, w 

zakłopotaniu gładząc prawą ręką sumiaste wąsy. 

Jego lewa dłoń wciąŜ jeszcze spoczywała w kieszeni płaszcza, gdy taksówka, przejechawszy 

całe  miasto,  dojechała  wreszcie  do  celu.  Wąsacz  wysiadł  z  samochodu  i  wszedł  do 
opustoszałego  lobby  Medford  Manor.  Za  biurkiem  drzemał  stary  recepcjonista.  Wąsacz 
przemknął obok niego i wsiadł do windy. Tam, na stołeczku, oparty o ścianę, spał bagaŜowy, 
miękko chrapiąc. Wąsacz nacisnął guzik i wraz ze śpiącym pasaŜerem ruszył na szóste piętro. 

Następnie  wysiadł  z  windy  i  powlókł  się  korytarzem  do  pokoju  606.  Przez  chwilę  jego 

prawa  ręka  eksplorowała  kieszenie  spodni  w  poszukiwaniu  kluczy.  Wreszcie  znalazł  je, 
otworzył zamek i wszedł do pokoju. Zanim zapalił światło, zamknął cicho drzwi. Przez chwilę 
stał  i  nasłuchiwał.  Potem  wzrokiem  nienawykłym  do  ciemności  zlustrował  pokój:  szerokie 
łóŜko, fotel, porzucone w nieładzie ubrania, uchylone drzwi szafy. 

— No dalej, wyłaźcie! — powiedział zniecierpliwiony i ostroŜnie wyciągnął dłoń z lewej 

kieszeni płaszcza. — Wiem, Ŝe tu jesteście. Dosyć tej zabawy w chowanego! 

Jęknęły  spręŜyny  łóŜka,  potem  rozległ  się  niski  pomruk  przechodzący  w  rozdzierający 

wrzask,  a  na  koniec  dało  się  słyszeć  dwa  miękkie  uderzenia  o  podłogę.  Między  frędzlami 
narzuty na łóŜko ukazały się dwie głowy. 

— Co ja się z wami mam! Znowu siedziałyście w spręŜynach materaca! 
Spod  łóŜka  wyślizgnęły  się  dwa  syjamskie  koty.  Najpierw  dwa  brązowe  łebki,  jeden 

bardziej  trójkątny,  drugi  mniej.  Później  dwa  jasnobrązowe  futerka,  jedno  bardziej  puszyste, 
drugie mniej. A na końcu dwa brunatne ogony, jeden trochę krzywy tuŜ przy czubku. 

Wąsacz  wyciągnął  w  ich  kierunku  lewą  dłoń.  Trzymał  w  niej  smakołyk  zawinięty  w 

zatłuszczoną papierową serwetkę. 

— Spójrzcie, co wam przyniosłem. Indyk z klubu prasowego. 
Dwa aksamitne nosy węszyły przez chwilę w powietrzu, wąsy na pyszczkach drgnęły i koty 

z zachwytu zawyły unisono. 

— Cśśś! To stare babsko, co mieszka obok, naśle na was hycla i skończycie w schronisku. 
Wąsacz  wyjął  scyzoryk  i  przystąpił  do  krojenia  indyka.  Podekscytowane  koty  biegały  w 

kółko po pokoju, urządzając prawdziwą kocią muzykę. 

— Cisza! 
Koty jednak ani myślały przestać. Przeciwnie, wyły jeszcze głośniej. 
— Naprawdę nie wiem, dlaczego jestem dla was taki dobry, wy niewdzięcznicy! NaraŜam 

się dla was, wynosząc Ŝarcie ze stołówki. Nie wspomnę juŜ o mojej kieszeni! Jest cała ubabrana 
w sosie… 

Ale jego skargi utonęły w ogólnym harmiderze. 
— Czy moŜecie wreszcie się zamknąć! 
W tym momencie zadzwonił telefon. 
— No i co teraz? Nie mówiłem? Będzie afera. 
MęŜczyzna  pospiesznie  postawił  na  podłodze  szklaną  popielniczkę  z  kawałkami  indyka  i 

odebrał telefon. 

—  Czy  to  pan  Qwilleran?  —  usłyszał  w  słuchawce  drŜący  głos  portiera.  —  Dzwonię,  bo 

pani Mason, zajmująca pokój 604, skarŜy się, Ŝe pańskie koty… 

— Tak, wiem. Obiecuję panu, Ŝe juŜ będziemy cicho. Koty hałasowały, bo były głodne. 
— Bo jeśli nie przeszkadzałoby to panu… Pokój 619 jest wolny. Mógłby pan tam się jutro 

przenieść. BagaŜowy by panu pomógł. 

— Naprawdę, to nie będzie konieczne. Wyprowadzę się stąd, jak tylko znajdę sobie jakieś 

normalne lokum. 

background image

— Mam nadzieję, Ŝe pan się na mnie nie gniewa, panie Qwilleran. MenedŜer powiedział… 
—  Ja?  Gniewam  się?  Skąd  to  panu  przyszło  do  głowy,  panie  McIldoony!  Doskonale 

rozumiem, Ŝe hotel to nie schronisko dla zwierząt. Zapewniam pana, Ŝe wyniesiemy się stąd 
jeszcze przed świętami… Przynajmniej mam taką nadzieję — dodał cicho, rozglądając się po 
nędznym pokoju. 

Nie ma co, zdarzało mu się mieszkać w lepszych miejscach. Ale wtedy był młody, odnosił 

sukcesy,  miał  Ŝonę.  A  ileŜ  się  wtedy  działo!  Szczególnie  gdy  pracował  w  Nowym  Jorku, 
redagując  kronikę  kryminalną.  Tymczasem  jednak  tonął  w  długach,  co  nie  było  zbyt  miłą 
perspektywą  dla  człowieka  utrzymującego  się  z  pensji  dziennikarza  w  podłej  dziurze  na 
Ś

rodkowym  Zachodzie.  Medford  Manor  to  wszystko,  na  co  go  obecnie  stać.  Jedynym 

luksusem  jest  ta  oto  para  towarzyszy,  których  wyrafinowane  gusta  mogły  go  wkrótce 
doprowadzić do ruiny. 

Koty  siedziały  cicho.  Większy  poŜerał  indyka,  ze  spuszczoną  głową  i  podniesionym 

ogonem, którego koniec kiwał się nieznacznie w rytm ruchu Ŝuchwy. TuŜ przy nim siedziała 
mała kotka, cierpliwie czekając na swoją kolejkę. 

Qwilleran zdjął płaszcz i wczołgał się pod łóŜko, aby naprawić rozdarcie w materacu. Kiedy 

dwa tygodnie temu wprowadził się do hotelu, juŜ wtedy była tam mała dziurka, która z czasem 
nabrała  całkiem  pokaźnych  rozmiarów.  Qwilleran  zdąŜył  juŜ  nawet  napisać  na  ten  temat 
felieton do „Daily Fluxion”. 

„KaŜdy  najmniejszy  otwór  nawet  w  najbardziej  udomowionym  kocie  budzi  uśpione 

instynkty — pisał tam. — Dla kota powiększenie dziury, tak by mógł się przez nią prześlizgnąć, 
jest wręcz sprawą honoru”. 

Po  załataniu  dziury  i  zabezpieczeniu  spręŜyn  materaca  Qwilleran  w  poszukiwaniu  fajki  i 

tytoniu  zanurzył  dłoń  w  kieszeni  płaszcza  i  wyjął  z  niej  garść  pomiętych  kopert.  Pierwsza, 
nadana z Connecticut, była jeszcze nieotwarta, ale i bez czytania wiedział dokładnie, co się w 
niej znajduje. Miał dość tych aluzyjnych listów, których rozwlekłą treść moŜna było zawrzeć w 
dwóch słowach: zwróć pieniądze! 

Drugi list — pisany brązowym atramentem, kobiecym stylem pisma — czytał juŜ kilka razy. 

Z  umówionego  rendez–vous,  w  wigilię  świąt  BoŜego  Narodzenia,  nici.  Pisała,  Ŝe  tamten 
inŜynier  takŜe  nalegał  na  spotkanie,  więc  Qwilleran  musi  poczekać.  Wszystko  to  wyraziła  z 
takim taktem i wyczuciem, Ŝe odnosiło się wraŜenie, iŜ sama perspektywa randki z inŜynierem 
przyprawia ją o torsje. 

Zmiął list i wrzucił do kosza. No cóŜ, czego mógł się spodziewać! W końcu ona była jeszcze 

piękna  i  młoda,  a  jego  wąsy  i  skronie  przyprószyła  juŜ  siwizna.  Mimo  to  czuł  lekkie 
rozgoryczenie. Na wigilijnym przyjęciu w klubie prasowym będzie sam jak palec. A przecieŜ ta 
randka to jedyny prezent na Gwiazdkę, jakiego sobie Ŝyczył. 

List trzeci to informacja od wydawcy, przypominająca o konkursie na najlepszy tekst roku. 

Nagroda  to  trzy  tysiące  dolarów  plus  dwadzieścia  pięć  mroŜonych  indyków  od  Cybernetic 
Poultry Farms, Inc. 

— Jeśli chcesz być wielbiony i publikowany we „Fluxion” aŜ do chwalebnej śmierci, weź 

udział w naszym konkursie! — powiedział z sarkazmem w głosie Qwilleran. 

—  Miau!  —  zawtórował  Koko,  który  aby  go  wesprzeć,  przerwał  na  moment  wieczorną 

toaletę. 

Kotka nie przyłączyła się doń, gdyŜ zajęta była pałaszowaniem resztki indyka. Koko zawsze 

zostawiał  jej  połowę  jedzenia,  a  jeśli  nie  dokładnie  połowę,  to  w  kaŜdym  razie  słuszne 
czterdzieści procent. 

Qwilleran  pogładził  miękkie  i  puszyste  futerko  Koko,  podziwiając  jego  rzadkie 

umaszczenie, przechodzące od jasnego brązu do ciemnobrunatnej sierści koloru foki. Niewiele 
kotów  ma  takie,  myślał  z  zadowoleniem.  Następnie  zapalił  fajkę  i  zanurzył  się  w  miękkim 
fotelu, opierając nogi o łóŜko. Ta nagroda mogłaby mu się przydać. Parę setek wysłałoby się do 

background image

Connecticut,  za  resztę  kupiłoby  się  trochę  mebli.  Gdyby  miał  własne  meble,  mógłby  się 
rozejrzeć za jakimś lokum do wynajęcia, za czymś w sam raz dla siebie i swoich kotów. 

Jeszcze miał trochę czasu, jeszcze mógł napisać jakiś wystrzałowy kawałek, który powali na 

kolana całe jury. W końcu termin zgłoszeń mija trzydziestego pierwszego grudnia, a szefowi 
bardzo zaleŜało na specjalnym, świątecznym numerze. Arch Riker zrobił nawet zebranie działu 
felietonu,  na  którym  mitygował  podwładnych:  „No  chłopaki,  kto  ma  jakiś  fajny  pomysł  na 
ś

wiąteczny numer?” Bez specjalnej nadziei rozglądał się po zgromadzonych: grubasie z działu 

miejskiego,  krytyku  o  trupio  bladej  fizjonomii,  Qwilleranie  od  wszystkiego  i  facecie,  który 
specjalizował się w pisaniu o podróŜach, hobby, lotnictwie, nieruchomościach i ogrodnictwie. 
A oni odwzajemnili mu się pustym spojrzeniem weteranów, którzy w ciągu długoletnich bojów 
o czytelnika wystrzelali juŜ całą amunicję. 

Wąsacz poczuł na sobie badawczy wzrok Koko. 
— Aby zdobyć nagrodę — wyjaśnił swemu pupilowi — trzeba znaleźć wystrzałowy temat. 
— Miau — przytaknął Koko. 
Wskoczył na łóŜko i jął przyglądać się Qwilleranowi, mruŜąc powieki na znak, Ŝe doskonale 

rozumie  jego  bolączkę.  W  mdłym  świetle  hotelowych  lamp  jego  jasnoszafirowe  oczy  miały 
kolor czarnego onyksu. Od czasu do czasu rozbłyskały w nich diamentowe i rubinowe iskierki. 

— To musi być pomysł nietuzinkowy, nie jakaś tam tania sensacja. 
Qwilleran  zmarszczył  brwi  i  jął  ustnikiem  fajki  kłuć  zapamiętale  swoje  wąsy.  Z  rosnącą 

irytacją myślał o Jacku Jaunti, młodym bystrzaku z niedzielnego dodatku do „Fluxion”, który 
incognito  zatrudnił  się  jako  lokaj  u  Parcivala  Duxbury’ego,  aby  opisać  prywatne  Ŝycie 
najbogatszego człowieka w mieście. Ta historia z pewnością nie przysporzyła gazecie sympatii 
lokalnych  potentatów,  ale  przez  dwa  tygodnie  sprzedaŜ  pisma  wzrosła.  Wróble  na  dachu 
ć

wierkały, Ŝe w tym roku to właśnie Jaunti zdobędzie pierwszą nagrodę. Qwilleran szczerze nie 

cierpiał wszystkich tych młodych wilczków, którzy tupetem nadrabiają brak talentu. 

—  Absurd!  PrzecieŜ  to  półanalfabeta  —  oświadczył  swojemu  jednoosobowemu 

audytorium. 

Koko nadal mruŜył oczy. Egzystencjalne rozterki wąsacza najwyraźniej kołysały go do snu. 
Tymczasem kotka skradała się po dywanie w poszukiwaniu zabawek. Wspięła się na kosz, 

by  zbadać  jego  zawartość.  Wyciągnęła  stamtąd  zwitek  papieru  wielkości  myszy,  po  czym 
wzięła  go  ostroŜnie  w  zęby  i  przyniosła  w  darze  Qwiłleranowi.  Kartka  zapisana  brązowym 
atramentem wylądowała na jego kolanach. 

— Dzięki, ale ten list juŜ czytałem — odpowiedział, siląc się na uprzejmość. — I prawdę 

mówiąc, wolałbym o nim jak najszybciej zapomnieć. 

Wymacał w szufladzie nocnego stolika gumową myszkę do ścierania i rzucił ją na środek 

pokoju.  Kotka  skoczyła  za  nią,  ale  przeczuwając  podstęp,  powściągnęła  swe  myśliwskie 
zapędy, obwąchała gumkę ostroŜnie i wypręŜyła grzbiet, manifestując swoje desinteressement. 
Następnie wróciła do kosza na śmieci, tym razem wyławiając stamtąd zmiętą chusteczkę, którą 
natychmiast podarowała wąsaczowi. 

— Musisz grzebać w śmieciach? — spytał Qwilleran, któremu i ten prezent niezbyt przypadł 

do gustu. — Dałem ci przecieŜ lepszą zabawkę. 

Nagle dreszcz podniecenia wstrząsnął ciałem Qwillerana od stóp po czubki jego wąsów, a 

policzki rozpalił gorączkowy rumieniec. Śmiecie! Eureka! 

—  Jasne  jak  słońce!  Junktown!  —  wykrzyknął  w  stronę  Koko.  —  BoŜe  Narodzenie  w 

Junktown. Oto temat na wyciskacz łez z prawdziwego zdarzenia! 

A następnie rozparł się wygodnie w fotelu i się rozmarzył: 
— Przy dobrym zbiegu okoliczności moŜe to być prawdziwy przełom w mojej karierze. 
Dziennikarz od wszystkiego to, zdawałoby się, niezła fucha dla faceta pod pięćdziesiątkę. 

Ale  wywiady  z  artystami,  projektantami  wnętrz  i  japońskimi  specami  od  ikebany  jakoś 

background image

Qwillerana  nie  bawiły.  Zawsze  wiedział,  Ŝe  jego  przeznaczeniem  jest  kronika  kryminalna. 
Chciał pisać o oszustach, złodziejach biŜuterii i handlarzach narkotykami. To były jego muzy. 

BoŜe Narodzenie w Junktown! Kiedyś tak zarabiał na Ŝycie. Zbierał materiały, włócząc się 

po  podejrzanych  dzielnicach.  Pamiętał  jeszcze,  jak  to  się  robi:  kupujesz  tandetne  ciuchy  z 
secondo–handu, przestajesz się golić, włóczysz się po knajpach, ulicach, ciemnych zaułkach, 
poznajesz  ludzi  i  słuchasz,  słuchasz,  słuchasz.  Musisz  porzucić  społeczne  uprzedzenia  i 
utoŜsamić się z tymi ludźmi, z ich osobistymi dramatami, a następnie przekazać to innym, tak 
aby chwyciło za serce. 

—  Słuchasz  mnie,  Koko?  — zwrócił  się  do  swego  rozmówcy.  —  W  Wigilię  całe  miasto 

zapłacze rzewnymi łzami. 

Kocur wciąŜ patrzył na niego swymi przymruŜonymi ślepiami. Niski dźwięk, który wydał z 

siebie, świadczył o tym, Ŝe ma coś waŜnego do zakomunikowania. 

— O co chodzi? — spytał wąsacz. 
Wiedział, Ŝe miska z wodą jest pełna, a piasek w kuwecie czysty. 
W odpowiedzi Koko wstał i przespacerował się po łóŜku. Następnie otarł się jedną stroną 

pyszczka  o  wezgłowie,  spojrzał  przez  ramię  na  wąsacza  i  otarł  drugą  stronę  pyszczka, 
zahaczając kłem o metalowe wykończenie. 

— Czegoś ci trzeba, Koko? A jeśli tak, to czego? 
Kocur tylko głośno ziewnął i wskoczył na wezgłowie. Przez chwilę balansował na nim jak 

linoskoczek.  Następnie  przespacerował  się  w  tę  i  we  w  tę,  oparł  przednie  łapy  o  ścianę, 
wyciągnął szyję i otarł się o wyłącznik światła. Klik i w pokoju zapadła ciemność. Mrucząc z 
zadowolenia,  Koko  wymościł  sobie  miejsce  na  łóŜku,  zwinął  się  w  kłębek  i  zasnął  snem 
sprawiedliwego. 

background image

R

OZDZIAŁ DRUGI

 

 
— BoŜe Narodzenie w Junktown! Czy nie uwaŜasz, Ŝe to wystrzałowy temat? 
Arch Riker, któremu Qwilleran wyjawił swój pomysł na artykuł roku, siedział przy biurku i 

jak co dzień rano przeglądał korespondencję. Większość listów natychmiast rzucał przez ramię 
do wielkiego drucianego kosza na śmieci, który stał z tyłu za nim. 

Qwilleran  przysiadł  na  rogu  jego  biurka  i  obserwował  starego  przyjaciela,  czekając  na 

reakcję.  Prawdę  powiedziawszy,  nie  spodziewał  się  okrzyku  entuzjazmu  ani  czegoś  w  tym 
stylu.  Na  twarzy  Rikera  malował  się  stoicyzm  starego  biurokraty:  Ŝadnego  zaskoczenia, 
Ŝ

adnego entuzjazmu, Ŝadnego rozczarowania. 

— Junktown? — mruknął pod nosem. — No moŜe… Ale jak zamierzasz to zrobić? 
— Po prostu powłóczę się trochę po Zwinger Street, wmieszam się w tłum, zasięgnę języka. 
Riker wyciągnął się na krześle i załoŜył dłonie za głowę. 
— Dobra, próbuj szczęścia. 
— To naprawdę gorący temat. I jeśli włoŜy się w to duŜo serca… 
„Serce” — w redakcji „Fluxion” słowo to działało jak zaklęcie. Szefostwo gazety zawsze 

apelowało  do  dziennikarzy,  aby  w  swoją  pracę  wkładali  serce,  nawet  jeśli  piszą  prognozę 
pogody. 

Riker kiwnął głową. 
— Tak, to się naczelnemu spodoba. No i przyciągnie czytelników. Na przykład moją Ŝonę, 

ona ciągle się tam włóczy. To juŜ nałóg. 

Ostatnie  zdanie  powiedział  cicho,  jakby  do  siebie.  Ale  na  wąsaczu  zrobiło  ono  ogromne 

wraŜenie. 

— Czy ja dobrze słyszę? Mówisz o Rosie? 
Riker z zamyślonym wyrazem twarzy bujał się na swoim krześle. 
— Wciągnęła się parę lat temu i odtąd Ŝyjemy na skraju katastrofy finansowej. 
Qwilleranowi dosłownie opadła szczęka. Gładził wąsy, starając się ukryć swoje zdziwienie. 

Znał Rosie szmat czasu. Kiedyś razem z nim i Archem pisała teksty do kroniki kryminalnej. 

— Do licha, jak to się stało, Arch? 
— Ach, normalnie! Poszła tam raz i drugi z innymi babami. No i pewnego dnia stało się. 

Doszło do tego, Ŝe sam zacząłem tam łazić. Na przykład ostatnio zapłaciłem dwadzieścia osiem 
dolców  za  starą,  malowaną  puszkę  po  herbacie.  Blaszane  pojemniki  kręcą  mnie  najbardziej: 
róŜne puszki, pudełka, lampy naftowe… 

— O… o… o czym ty, do stu diabłów, mówisz? — wyjąkał Qwilleran. 
— Jak to? O śmieciach, starociach… A myślałeś, Ŝe o czym? 
— O narkotykach, do jasnej cholery! 
— A skądŜe! Nasz nałóg to antyki, a nie narkotyki — wyjaśnił Arch. — Tak na przyszłość, 

Junktown to dzielnica antykwariatów. 

— Wczoraj taksówkarz opowiadał mi, Ŝe to dzielnica bandytów i ćpunów. 
—  Ach,  wiesz,  jacy  są  ci  taksówkarze!  Naturalnie,  w  sąsiedztwie  moŜe  kręcić  się  jakieś 

podejrzane  towarzystwo,  zwłaszcza  po zmroku. Ale  w  dzień  spotkasz tam  tylko  porządnych 
obywateli, tyle Ŝe trochę ześwirowanych, jak Rosie czy ja. Zresztą jeśli się nie mylę, twoja była 
Ŝ

ona teŜ zbierała starocie. 

— Być moŜe. Pamiętam, Ŝe raz zaciągnęła mnie do jakiegoś antykwariatu w Nowym Jorku, 

ale ja nie cierpię starzyzny. 

— To fatalnie — zasmucił się Arch. — BoŜe Narodzenie w Junktown brzmiało nieźle. No, 

ale jeśli nie cierpisz starzyzny… Co zaś się tyczy narkotyków, zapomnij o tym. Szef się na to 
nigdy nie zgodzi. 

background image

— Ale dlaczego? Mógłbym z tego upichcić prawdziwy boŜonarodzeniowy wyciskacz łez, 

Ŝ

e Dickens to przy tym pikuś! 

Riker pokręcił głową. 
— Reklamodawcy by protestowali. Człowiek przyprawiony o wstrząs moralny zapomina o 

zakupach. 

Qwilleran aŜ prychnął z oburzenia. 
— Zresztą dlaczego nie mógłbyś się przemóc, Qwill, i napisać coś z sercem o antykach? 
— Mówiłem ci juŜ, nie cierpię starzyzny! 
— Jak przespacerujesz się po Junktown, zmienisz zdanie. Złapiesz haczyk, jak Rosie, ja i 

reszta porządnych ludzi w tym mieście i na całym boŜym świecie. 

— Zakład? 
Arch wyjął z kieszeni portfel i wyszperał w nim małą Ŝółtą karteczkę. 
— Tu masz namiary na najlepszych antykwariuszy w Junktown. Tylko chciałbym ją dostać 

z powrotem. 

Qwilłeran  zerknął  na  zapisane  na  kartce  nazwy:  „Annytyki”,  „Królestwo  Kiczu”,  „Trzy 

Zwariowane Siostrzyczki”, „Zaczarowany Kuferek”, i poczuł, Ŝe zbiera mu się na wymioty. 

— Posłuchaj, Arch! Muszę wygrać ten cholerny konkurs. Aby to zrobić, potrzebuję tematu, 

który podnosi poziom adrenaliny. Dlatego antyki odpadają. A nie chcę, by te dwadzieścia pięć 
mroŜonych indyków przeszło mi koło nosa. 

— MoŜesz się mile rozczarować, Qwill. Tam kręci się pełno oryginałów. Zresztą jaki dzisiaj 

dzień? Piątek? Dziś po południu jest aukcja. 

— No nie, tylko nie aukcja! Zanudzę się na śmierć. 
—  Ta  zapowiada  się  bardzo  ciekawie.  Licytowane  będą  zbiory  pewnego  antykwariusza, 

którego parę miesięcy temu ktoś sprzątnął z tego świata. Wszystko, co do tej pory zgromadził, 
idzie pod młotek. 

— Nie zmienia to faktu, Ŝe aukcje to największe nudziarstwo na świecie. Przynajmniej taka 

jest moja opinia. 

— A co powiesz o tym? Na aukcje przychodzi duŜo samotnych panienek, wdów, rozwódek. 

Miejsce w sam raz dla wolnego strzelca jak ty. Zresztą nie chce mi się dłuŜej strzępić języka. I 
tak muszę tam kogoś wysłać, więc potraktuj to jak polecenie słuŜbowe. Do roboty! 

Qwilleran zacisnął zęby i syknął: 
— Daj mi talon na taksówkę. Przejadę się po okolicy. 
Zanim jednak przystąpił  do dzieła, udał się do fryzjera przyciąć włosy i  przystrzyc wąsy. 

Zawsze tak robił, kiedy szedł w teren, choć obiecywał sobie zarzucić ten rytuał przynajmniej do 
ś

wiąt. Później złapał taksówkę i przejechał się wzdłuŜ Zwinger Street. Jego duszę przepełniała 

gorycz. 

NajbliŜej centrum wznosiły się nowoczesne biurowce, budynki przychodni i ekskluzywne 

apartamentowce.  Następnie  droga  prowadziła  przez  ośnieŜone  pustkowie.  Kiedyś  stały  tu 
nędzne kamienice, obecnie nie było niczego. Dalej stało parę starych budynków, czekających 
na rozbiórkę, których okna zabite były deskami. WjeŜdŜali do Junktown. 

We dnie ulica robiła jeszcze bardziej ponure wraŜenie. Stały przy niej stare wiktoriańskie 

rezydencje, brudne i zaniedbane. Niektóre z nich przekształcono w tanie pensjonaty, oferujące 
pokoje za podejrzanie niski czynsz. Fasady innych szpeciły okna wystawowe, zniekształcające 
ich pierwotną formę. W rynsztokach leŜał szary śnieg zmieszany ze śmieciami, a puste puszki 
po piwie przymarzły do nieodśnieŜonego chodnika. 

— Okropna okolica — zauwaŜył taksówkarz. —  Miasto powinno zrównać to wszystko z 

ziemią. 

—  Bez  obaw,  juŜ  wkrótce  nie  pozostanie  tu  kamień  na  kamieniu  —  proroczo  obwieścił 

Qwilleran. 

background image

Kiedy  tylko  ujrzał  pierwszy  sklep  ze  starociami,  kazał  się  zatrzymać  i  wysiadł  bez 

entuzjazmu.  Rozejrzał  się  po  ponurej  okolicy.  Więc  tak  wyglądają  święta  w  Junktown!  W 
przeciwieństwie  do  handlowej  dzielnicy  miasta  Zwinger  Street  nie  udekorowano  na  BoŜe 
Narodzenie. Nad ulicą nie zwisały kolorowe łańcuchy, migoczące aniołki nie trąbiły na chwałę 
boŜą  z  wysokości  latarni.  Przechodniów  idących  chodnikiem  dałoby  się  zliczyć  na  palcach 
jednej ręki. Nawet samochody wstydliwie przemykały jezdnią, pragnąc się stąd jak najszybciej 
wydostać. 

Uderzenie mroźnego, północnego wiatru skłoniło Qwillerana do rozpoczęcia rekonesansu. 

Podszedł  do  pierwszego  antykwariatu.  Jego  drzwi  były  zamknięte,  a  w  środku  nie  paliło  się 
Ŝ

adne światło. Qwilleran dotknął nosem mroźnej szyby. Przytykając dłonie do skroni, ujrzał w 

ś

rodku  gigantyczną  rzeźbę  w  kształcie  drzewa,  którego  gałęzie  wiły  się  w  konwulsyjnych 

skrętach, a z tych gałęzi zwisały naturalnej wielkości małpy. Pierwsza małpa trzymała lampę. 
Druga małpa trzymała zegar. Trzecia małpa trzymała rozłoŜony parasol. 

Wystarczy. Qwilleran odstąpił od dalszych oględzin. 
W  domu  obok  swe  usługi  oferowały  „Trzy  Zwariowane  Siostrzyczki”.  Ale  równieŜ  i  ten 

sklep był zamknięty na cztery spusty, mimo Ŝe wisząca na drzwiach kartka głosiła co innego. 

Wąsacz  postawił  kołnierz  płaszcza  i  zakrył  uszy  odzianymi  w  rękawiczki  dłońmi.  Co  za 

głupi pomysł z tym przycinaniem włosów! Następnie próbował dostać się do „Zaczarowanego 
Kuferka” — zamknięty — i antykwariatu „Technityki” mieszczącego się w suterenie, jednak 
jego  drzwi  wyglądały,  jakby  nie  otwierano  ich  od  początku  świata.  Między  antykwariatami 
przycupnęło  parę  sklepików  o  brudnych  witrynach.  W  norze  reklamującej  się  w  intrygujący 
sposób: „Popopopoulos: owoce, papierosy, rękawice robocze i inne drobiazgi”, kupił paczkę 
tytoniu, który okazał się do niczego. 

Z rosnącym rozgoryczeniem szedł dalej, mijając przedpotopowy zakład fryzjerski, obskurny 

dom starców, aŜ dotarł do wielkiego, staroświeckiego sklepu na rogu ulicy. Drzwi od frontu 
zamknięte  były  na  kłódkę,  a  okna  oklejone  ogłoszeniami  o  mającej  się  odbyć  aukcji.  Przez 
szybę w drzwiach dojrzał zakurzone meble, zegary, lustra, róg myśliwski przerobiony na lampę 
i marmurowe imitacje greckich posągów przedstawiające kobiety w dziwacznych pozach. 

W szybie ujrzał odbicie męŜczyzny zbliŜającego się w jego stronę niepewnym krokiem. 
— Fajna breja, co? — zagadnął przybysz grubym, lecz przyjaźnie brzmiącym głosem. 
Qwilleran zwrócił się ku niemu twarzą. Mimo wczesnej pory facet miał juŜ sporo w czubie. 

Zionęło od niego tanią whisky, ślina ciekła z kącików ust. Sfatygowany płaszcz, który miał na 
sobie,  w  czasach  swej  świetności  musiał  być  końską  derką.  A  mimo  to  swoim  wyglądem  i 
zachowaniem budził jakąś irracjonalną sympatię. 

— Wiesz, co to jest? To wszystko? Breja! — powtórzył facet, wpatrując się tępo w drzwi 

sklepu i wykrzywiając w uśmiechu zaślinione usta. 

I jakby rozkoszując się tym słowem, jego grząską dosadnością, wbił wzrok w Qwillerana i 

powtórzył najdobitniej, jak tylko potrafił: 

— Brrrrrrejjjja! 
Wąsacz cofnął się z obrzydzeniem, ocierając twarz papierową chusteczką. Ale przybysz ani 

myślał porzucić Qwillerana. 

—  Niestety!  Nie  wejdziesz  do  środka  —  poinformował  go  uprzejmie.  —  Zamknięte. 

Zamknięte po tym morderstwie. 

A następnie, wyczuwszy zainteresowanie wąsacza, dodał: 
— Zasztyletowany. Szszsztyllletem. 
Widać  słowo  „sztylet”  równieŜ  cholernie  mu  się  podobało.  Ukontentowany  jego 

soczystością zatopił wyimaginowane ostrze w brzuchu dziennikarza. 

— Spadaj na drzewo! — mruknął Qwilleran i ruszył dalej. 
Przeszedł obok stajni przerobionej na zakład renowacji mebli. Z ciekawości i tu pociągnął za 

klamkę. Jak się moŜna domyślić, drzwi były zamknięte. 

background image

Qwilleran  miał  wraŜenie,  które  coraz  silniej  nękało  jego  duszę,  Ŝe  wszystkie  te  sklepy  i 

antykwariaty  nie  są  prawdziwe  —  Ŝe  to  tylko  dekoracje  wypoŜyczone  z  teatru.  Gdzie  się,  u 
licha,  podziali  ich  właściciele?  Gdzie  kolekcjonerzy  gotowi  zapłacić  dwadzieścia  osiem 
dolców za starą puszkę po herbacie? Minął jedynie dwójkę dzieci w brudnych kombinezonach, 
robotnika niosącego obiad w styropianowym pudełku, starszą panią w czerni taszczącą torby z 
zakupami i tego rozmownego pijaka, który teraz siedział na zamarzniętym chodniku. 

W  tym  momencie  w  rzeźbionym  oknie  wykuszu  dostrzegł  ruch.  Wykusz  zdobił  fasadę 

ciemnoszarej  kamienicy  z  czarną  sztukaterią  i  mosięŜnymi  kołatkami  u  drzwi.  Z  początku 
Qwilleran myślał, Ŝe jest to zwykły budynek mieszkalny. Ale później dojrzał dyskretny szyld 
„Błękitny Smok — Antyki”. 

Pospiesznie wspiął się na osiem stopni i szarpnął za klamkę, w głębi duszy obawiając się, Ŝe 

i  tym  razem  odejdzie  z  kwitkiem.  Ale,  o  dziwo,  drzwi  się  otwarły  i  Qwilleran  wkroczył  do 
przestronnego pomieszczenia, onieśmielającego swym wytwornym przepychem. Na podłodze 
leŜał  dywan  w  orientalne  wzory,  ściany  zdobiły  dyskretne  chińskie  tapety.  Na  eleganckim 
stoliku stał wazon, a w nim świeŜo ścięte chryzantemy. Nad nimi wisiało lustro w złotej ramie 
ze  zwieńczeniem  w  kształcie  trzech  śliwek.  W  powietrzu  unosił  się  aromat  egzotycznego 
drewna.  Wszystko  to  przywodziło  na  myśl  śmierć,  a  przygnębiające  wraŜenie  potęgowało 
monotonne tykanie zegara. 

Przez  chwilę  wąsacz  chłonął  tę  tajemniczą  atmosferę,  ale  wkrótce  poczuł  na  sobie  czyjś 

wzrok.  Błyskawicznie  odwrócił  się  i  stanął  twarzą  w  twarz  z  hebanową  figurą  nubijskiego 
niewolnika z turbanem na głowie. Oczy ze szlachetnych kamieni błysnęły nań złowrogo. 

Teraz  juŜ  Qwilleran  nie  miał  Ŝadnych  wątpliwości.  Junktown  znajduje  się  gdzieś  między 

snem a jawą. Miał wraŜenie, jakby znalazł się w nawiedzonym zamku, gdzieś w głębi mrocznej 
kniei. 

Wejście na górę zagradzała niebieska lina, ale drzwi do sąsiedniego pokoju stały otworem, 

co Qwilleran zinterpretował jako zaproszenie. OstroŜnie wszedł do pomieszczenia o wysokim 
stropie,  w  którym  piętrzyły  się  najróŜniejsze  meble,  obrazy,  srebra  i  mnóstwo  białobłękitnej 
chińskiej porcelany. Z misternie rzeźbionego sufitu zwisał srebrny Ŝyrandol. 

Posadzka zaskrzypiała nieprzyjemnie, więc Qwilleran, aby dodać sobie odwagi, odkaszlnął 

głośno.  Przy  oknie  dostrzegł  wielkiego  smoka  z  błękitnej  porcelany,  ruszył  więc  w  jego 
kierunku.  Nagle  potknął  się,  tak  Ŝe  niemal  wyłoŜył  się  jak  długi.  Spojrzał  pod  nogi  i  ujrzał 
stopę. Wyglądała jak zwykła ludzka stopa w kapciach w chińskie kwiatowe wzory. Qwilleran 
wstrzymał  oddech  i  cofnął  się  parę  kroków.  Stopa  naleŜała  do  figury  kobiety,  naturalnej 
wielkości, odzianej w błękitne satynowe kimono. Kobieta siedziała w rzeźbionym orientalnym 
fotelu;  w  prawej  dłoni  trzymała  cygarniczkę.  Jej  błękitnobiałe  porcelanowe  oblicze  okalała 
granatowoczarna peruka. 

Qwilleran znów zaczął oddychać, dziękując Bogu, Ŝe niczego tu nie zdemolował, gdy wtem 

zauwaŜył smuŜkę dymu dobywającą się z cygarniczki. Siedząca na fotelu kobieta była Ŝywa! 

— Szuka pan czegoś konkretnego? — spytała lodowato. Podczas gdy usta wypowiadały te 

słowa, na maskowatej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Wielkie ciemne oczy, obramowane 
czarną obwódką, wpatrywały się w wąsacza, nie wyraŜając Ŝadnych emocji. 

— Nie. Po prostu oglądam — powiedział Qwiłleran, przełykając ślinę. 
— Od podwórza są jeszcze dwa pokoje, a na dole znajdzie pan osiemnastowieczną grafikę i 

malarstwo. 

Mówiła powoli, starannie artykułując kaŜdą głoskę. 
Wąsacz  przyjrzał  się  uwaŜnie  jej  twarzy,  robiąc  w  głowie  notatki  do  artykułu.  Wystające 

kości  policzkowe,  cera  bez  skazy,  czarne  włosy  uczesane  na  orientalną  modłę,  kolczyki  z 
jadeitu. Przypuszczał, Ŝe ma około trzydziestki. Qwilleran uwielbiał kobiety pod trzydziestkę. 
Czuł, Ŝe wraca mu pewność siebie. 

— Pracuję w „Daily Fluxion”. Zbieram materiał do reportaŜu o Junktown. 

background image

Starał się, by jego głos brzmiał miękko i sympatycznie. 
— Raczej unikam rozgłosu — odpowiedziała kobieta, wpatrując się w wąsacza lodowatym 

wzrokiem. 

Tylko trzy razy w ciągu całej dziennikarskiej kariery Qwilleran spotkał się z taką reakcją. I 

w kaŜdym z trzech wypadków miał do czynienia z ludźmi ściganymi — przez prawo, przez 
szantaŜystów,  przez  mściwą  małŜonkę.  Dla  nich  ujawnienie  toŜsamości  równało  się 
ś

miertelnemu  niebezpieczeństwu.  Ale  człowiek  prowadzący  interes,  który  unika  rozgłosu, 

któremu nie zaleŜy na reklamie, i to darmowej reklamie? To nie mieściło mu się w głowie! 

— Reszta antykwariatów zamknięta na cztery spusty — próbował podejść ją z innej strony. 
— Zwykle otwierają o jedenastej. Ale antykwariusze rzadko są punktualni. 
Qwilleran machinalnie rozejrzał się po pokoju. 
— Za ile ten niebieski smok przy oknie? 
— Nie jest na sprzedaŜ. 
Kobieta przyłoŜyła cygarniczkę do ust i zaciągnęła się dymem. 
— Jeśli interesuje pana orientalna porcelana, mam komplet filiŜanek z czasu dynastii Hsuan 

Te. 

— Nie, dziękuję. Interesują mnie ciekawe historie, nic poza tym. Wie pani coś o dzisiejszej 

aukcji? Wyprzedają tamten antykwariat na rogu. 

Kobieta zakrztusiła się dymem i Qwilleran po raz pierwszy poczuł, Ŝe ma do czynienia z 

człowiekiem z krwi i kości. 

— Licytacja rozpoczyna się o pierwszej trzydzieści. 
— Wiem. Przeczytałem ogłoszenie. Co to był za facet, ten antykwariusz, który zginął? 
— Andrew Glanz. Wybitny znawca antyków — głos kobiety brzmiał teraz nisko. 
— Kiedy to się stało? 
— Szesnastego października. 
—  To  był  napad?  Prawdę  mówiąc,  nic  takiego  nie  obiło  mi  się  o  uszy.  A  morderstwa 

antykwariusza w Junktown na pewno bym nie przeoczył. 

— Dlaczego pan sądzi, Ŝe to było… morderstwo? — spytała, patrząc na niego nieufnie. 
— Słyszałem od kogoś… A w takiej okolicy, sama pani rozumie… 
— To był wypadek. 
— Rozbił się samochodem? 
— Nie, spadł z drabiny. 
Kobieta zgasiła papierosa w popielniczce. 
— Jeśli pan pozwoli, wolałabym o tym nie mówić. To było dla mnie takie… takie… 
— Rozumiem. Przyjaciel? — zapytał Qwilleran tym współczującym tonem, którym niegdyś 

zmiękczał serca oziębłych dziewcząt i wielokrotnych zabójców. 

— Tak. Ale nie mówmy juŜ o tym, panie… panie… 
— Qwilleran. 
— To irlandzkie nazwisko? — spytała, najwyraźniej zadowolona, Ŝe nadarzyła się okazja do 

zmiany tematu. 

— Szkockie. Dlatego wymawia się je z twardym „w”. A ja z kim mam przyjemność? 
— Duckworth. 
— Panna czy pani? 
— Jak najbardziej panna… W tym pokoju mam parę staroci ze Szkocji. Chodźmy, pokaŜę 

coś panu. 

Panna  Duckworth  wstała  z  fotela,  poprowadziła  Qwillerana  między  mahoniowymi 

kredensami  i  stołami  wyłoŜonymi  orzechowym  fornirem.  Wąsacz  podziwiał  jej  wysoką, 
zgrabną sylwetkę, którą tak powabnie podkreślało kimono z błękitnego jedwabiu. 

— Te wilki do kominka pochodzą ze Szkocji. I ta mosięŜna taca równieŜ. Lubi pan mosiądz? 

To typowe dla męŜczyzn. 

background image

Uwagę Qwillerana przykuł przedmiot oparty o ścianę w najdalszym kącie pokoju. 
— Co tam stoi w rogu? — zapytał, wskazując na spory kawał starego Ŝelastwa o metrowej 

ś

rednicy. 

Gdy  podeszli  bliŜej,  okazało  się,  Ŝe  jest  to  tarcza  herbowa,  której  lico  otaczają  trzy 

prychające koty. 

—  Kiedyś  musiała  zdobić  wejście  rezydencji.  A  moŜe  nawet  wisiała  na  bramie  jakiegoś 

zamku? 

—  AleŜ  tak!  To  herb  Mackintoshów!  —  wykrzyknął  uradowany  Qwilleran.  —  Znam 

doskonale  tę  inskrypcję:  „Kotów  nie  tykaj,  jeno  w  rękawicy”.  Moja  mama  była  z  domu 
Mackintosh. I dumny z siebie Qwilleran pogładził wąsy. 

— W takim razie powinien pan to kupić — orzekła panna Duckworth. 
— Ale co bym z tym złomem robił? Nie mam nawet mieszkania. A tak z czystej ciekawości, 

ile pani za to chce? 

— Normalnie zaŜądałabym dwustu dolarów. Ale jeśli się panu tak podoba, to spuszczę do 

stu dwudziestu pięciu i będziemy kwita. Dokładnie za tyle to kupiłam. 

Właścicielka „Błękitnego Smoka” wzięła tarczę do rąk i zbliŜyła się do Qwillerana, aby ten 

mógł ją dokładniej obejrzeć. 

— Radziłabym panu łapać okazję. Drugi raz się nie powtórzy. A przecieŜ zawsze moŜe pan 

ją  odsprzedać  komuś  innemu  za  tę  samą  bądź  większą  cenę.  Właśnie  to  najbardziej  lubię  w 
antykach.  Przy  kominku  będzie  się  prezentować  naprawdę  imponująco.  Proszę  zobaczyć,  tu 
jeszcze widać ślady czerwonej i niebieskiej farby. 

Kiedy  to  mówiła,  jej  mimika  oŜywiła  się  nieco,  a  w  oczach  pojawił  się  błysk.  Qwilleran 

rozmarzył się. MoŜe zaprosić tę porcelanową lalę na wigilijne przyjęcie w klubie? 

— Pomyślę o tym — odpowiedział i jeszcze raz, bez sympatii, rzucił okiem na herb swych 

przodków. — A tymczasem muszę się trochę zakręcić koło tej popołudniowej aukcji. Czy pani 
wie, gdzie mogę znaleźć jakąś fotografię Andrew Glanza? Będzie mi potrzebna do artykułu. 

W oczach panny Duckworth na powrót zgasły iskierki entuzjazmu. 
— O czym dokładnie ma być ten artykuł? — spytała. 
— A, nic wielkiego. Po prostu relacja z aukcji plus sylwetka zmarłego kolekcjonera. 
Patrząc na sufit, myślała o czymś przez chwilę. 
—  No  bo  jeśli  to  prawda,  co  pani  powiedziała,  panno  Duckworth…  Ŝe  to  taki  wielki 

znawca… 

— Mam parę jego zdjęć na górze — przerwała. — Chce je pan obejrzeć? 
I zdjęła linę zagradzającą wejście na schody. 
— Proszę chwilę zaczekać. Zamknę psa. 
Na szczycie schodów stał owczarek niemiecki—. Jego głuche, pełne nienawiści warczenie 

budziło  w  wąsaczu  respekt.  Panna  Duckworth  zamknęła  psa  w  kuchni  na  górze,  a  następnie 
poprowadziła  gościa  długim  korytarzem,  na  którego  ścianach  wisiały  oprawione  w  ramki 
fotografie.  Qwilleran  rozpoznał  na  nich  wielu  miejscowych  VIP–ów.  Zdjęć  zmarłego 
kolekcjonera  było  aŜ  trzy:  Glanz  wygłaszający  odczyt,  Glanz  z  dyrektorem  muzeum 
historycznego i portret studyjny, a na nim młody męŜczyzna z kwadratową szczęką, którego 
wyraziste rysy łagodziło inteligentne, wraŜliwe spojrzenie dobrego, uczciwego człowieka. 

Qwilleran  spojrzał  na  pannę  Duckworth,  która  raz  po  raz  zaciskała  pięści  i  prostowała 

dłonie. 

—  Czy  mogę  poŜyczyć?  —  spytał,  wskazując  na  portret.  —  Odniosę  go,  jak  tylko  nasz 

fotograf sporządzi kopię. 

Kobieta smutno skinęła głową. 
—  Piękne  mieszkanie  —  pochwalił  wąsacz,  spoglądając  w  stronę  salonu  z  meblami  na 

wysoki połysk, całego w złotym aksamicie i niebieskim jedwabiu. — Nie spodziewałem się, Ŝe 
w Junktown ludzie Ŝyją w takim luksusie. 

background image

—  Mam  nadzieję,  Ŝe  zaczną  się  tu  osiedlać  porządni  obywatele.  To  jedyna  szansa,  by 

wszystkie te piękne domy nie popadły w ruinę — westchnęła panna Duckworth. — Jak dotąd 
moim  śladem  poszli  jedynie  Cobbowie.  Mieszkają  niedaleko,  na  parterze  antykwariat,  a  na 
górze mieszkania do wynajęcia. 

— Mieszkania do wynajęcia? — zainteresował się wąsacz. — A nie orientuje się pani, czy w 

tej chwili mają coś wolnego? 

— Owszem — szepnęła antykwariuszka i spuściła wzrok. — Jedno, od strony podwórza, 

stoi puste. 

— To moŜe być coś w sam raz dla mnie. Noszę się z zamiarem wynajęcia jakiegoś kąta. 
— Pani Cobb to bardzo miła kobieta. Ale radzę panu nie zadzierać z jej męŜem. 
— Bez obaw, jestem łagodny jak baranek. Więc czemu miałbym się obawiać jej męŜa? 
Ale  panna  Duckworth  zajęta  juŜ  była  nasłuchiwaniem  odgłosów  dochodzących  z  holu  na 

parterze. Właśnie weszły tam jakieś klientki, wypełniając dom ekstatyczną paplaniną. 

—  Proszę  zejść  na  dół  —  szepnęła  do  Qwillerana.  —  Zaraz  do  pana  dołączę,  tylko 

wypuszczę psa z kuchni. 

Po pokoju na dole kręciły się dwie kobiety. Sądząc po ubiorze i fizjonomii, obie musiały być 

kurami  domowymi  z  przedmieścia;  ten  typ  antropologiczny  Qwilleran  znał  doskonale  z 
pokazów ikebany i wernisaŜy w amatorskich galeriach. Ich wygląd jak zawsze wprawił go w 
konsternację.  Jedna  miała  na  sobie  skórzaną  kurtkę  o  wojskowym  kroju,  do  tego  moherowy 
kapelusz ozdobiony morskimi muszelkami. Druga wystroiła się w eskimoską parkę i spodnie w 
pepitkę, które, dla zadania szyku, wpuściła w myśliwskie buty z pasiastymi sznurówkami. 

— Co za urocze miejsce! — wykrzyknęła w zachwycie „parka”. 
— Ojej, i są tu stare kryształy Steubena! — zawtórowała jej „skórzana kurtka”. 
— O rany, Freda, popatrz tutaj! Karafka! Moja babcia miała identyczną. Ciekawe, ile za nią 

chce. 

—  DroŜyzna,  ale  wszystko  w  dobrym  gatunku.  Jak  nie  będziesz  się  tak  podniecać,  moŜe 

spuści parę dolarów — poradziła „skórzana kurtka” i dodała, konfidencjonalnie zniŜając głos: 
— Wiesz, Ŝe to była dziewczyna Andy’ego? 

— Masz na myśli… tego Andy ego, który…? „Skórzana kurtka” przytaknęła: 
— PrzecieŜ wiesz, jak biedak skończył. 
Na samą myśl o tym „parka” wzdrygnęła się. Na jej twarzy pojawił się grymas niesmaku i 

oburzenia. 

— Idzie! 
Panna  Duckworth  weszła  —  czy  teŜ  raczej  wpłynęła  —  do  pokoju,  chłodna,  spokojna  i 

krucha  jak  chińska  porcelana.  Qwilleran  udał  się  w  głąb  sklepu,  aby  jeszcze  raz  spojrzeć  na 
herbową  tarczę  Mackintoshów.  Nie  podobała  mu  się.  Była  za  duŜa,  a  do  tego  niestarannie 
wykonana.  Dotknął  dłonią  chłodnego  metalu  i  jego  ciałem  wstrząsnął  dreszcz.  Zresztą  czy 
dałby radę ją podnieść? Dźwignął na próbę i mimo woli jęknął Ŝałośnie. To Ŝelastwo waŜyło 
dobre pięćdziesiąt kilo! 

I  wtedy przypomniał sobie, Ŝe panna  Duckworth  uniosła tarczę z taką łatwością, jakby ta 

zrobiona była z tektury. 

background image

R

OZDZIAŁ TRZECI

 

 
Koło  południa  Zwinger  Street  powoli  budziła  się  do  Ŝycia.  Mdłe  zimowe  słońce  zaczęło 

nieco  rozpraszać  grudniowy  mrok,  choć  na  razie  z  dość  mizernym  rezultatem.  Trudno  więc 
powiedzieć, by zrobiło się jakoś raźniej czy weselej. Chodniki zapełniły się kobietami, niekiedy 
w towarzystwie męŜczyzn. Wszyscy ubrani jak przystało na wielbicieli antyków: ostentacyjnie 
staromodnie, niechlujnie i dziwacznie. Włóczyli się od sklepu do sklepu, czekając na aukcję o 
wpół do drugiej. 

Qwilleran  uznał,  Ŝe  najwyŜszy  czas  coś  przekąsić.  Znalazł  bar,  gdzie  zjadł  hot–doga,  a 

raczej niejadalną parówkę w bułce o smaku i konsystencji gąbki, popił lurą z marnym skutkiem 
imitującą kawę oraz zagryzł syntetycznym ciastkiem z papier maché. Zadzwonił teŜ do Rikera, 
aby ten przysłał mu fotografa. 

— Chodzi o tę aukcję. MoŜna tu strzelić parę niezłych fotek. Takich odlotowych ciuchów 

dawno juŜ nie widziałem. 

— A nie mówiłem! — tryumfował Riker. — Junktown to barwne miejsce. 
— Tylko w Ŝadnym razie nie przysyłaj mi Tiny’ego Spoonera. To osioł i lebiega, zaraz coś 

strąci, potłucze i afera gotowa. 

— Daj spokój, przecieŜ nie będziemy robić fotoreportaŜu. Powiedz lepiej, stary, znalazłeś 

coś dla siebie? 

— NIE! — Qwilleran ryknął do słuchawki, choć tak naprawdę coraz cieplej myślał o tarczy 

herbowej Mackintoshów. 

Koło  godziny  pierwszej  sala,  w  której  miała  się  odbyć  aukcja,  była  wypełniona  ludźmi. 

Budynek,  w  którym  Andrew  Glanz  prowadził  swój  biznes,  wybudowano  gdzieś  w  latach 
dwudziestych. Pod sufitem wisiały krzesła z drabinkowym oparciem, miedziane garnki, klatki 
na  ptaki,  sanki  i  Ŝyrandole.  Na  podłodze  stały  meble,  setki  mebli.  Trudno  byłoby  się  w  tym 
wszystkim  dopatrzyć  jakiejś  myśli,  po  prostu  składano  je  jeden  przy  drugim,  gdzieniegdzie 
zostawiając miejsce dla rzędów rozkładanych krzeseł. Wąskie schody prowadziły na galerię. 
Na  jej  barierce  wisiały  orientalne  tkaniny  i  wyblakłe  gobeliny.  Rozstawione  tabliczki 
ostrzegały nieostroŜnych klientów: „Zniszczyłeś, kupiłeś”. 

Bywalcy  krąŜyli  po  pokojach  i  z  mądrymi  minami  oglądali  wystawione  na  aukcję 

eksponaty. Gdy podchodzili do talerza, patrzyli na jego spód, jeśli do kryształowego dzbanka, 
uderzali weń delikatnie paznokciem, nasłuchując dźwięku wydawanego przez szkło. 

Qwilleran przecisnął się przez tłum, notując w pamięci zasłyszane rozmowy. 
— Patrz na tego konia na biegunach. Dokładnie takiego samego mieliśmy kiedyś na strychu. 

A mój mąŜ go porąbał i spalił w kominku. 

— Jeśli jest tam namalowany ludzik z parasolem stojący na moście, to porcelana z Kantonu. 

A jeśli ludzik siedzi w pijalni herbaty, z Nankinu… Albo odwrotnie. 

— Co sądzisz o tym? Całkiem fajna waza na poncz. 
— Na szczęście nie wystawiają tej iglicy! 
— Patrz, drabina Andy’ego! 
— U mojej babci teŜ był dzban Meissena, tyle Ŝe niebjęski. 
— Sądzisz, Ŝe jednak wystawią iglicę? 
Kiedy  wybiła  godzina  aukcji,  wszyscy  zajęli  miejsca,  zwróciwszy  pełne  wyczekiwania 

spojrzenia na podest. Qwilleran siadł na samym końcu, by nie przeoczyć wejścia fotoreportera 
„Fluxion”. Publiczność była róŜnorodna, znaleźć tam moŜna było przedstawicieli wszystkich 
grup wiekowych, klas i profesji. Facet w palcie z Hudson Bay trzymał na kolanach pieska w 
ubranku  idealnie  dopasowanym  do  garderoby  właściciela.  Inny  miał  na  głowie  czapkę 
Ś

więtego Mikołaja i długi szal w kolorze tęczy, który zwisał aŜ do podłogi. 

background image

Obok Qwillerana usiadła pulchna dama. Na zwisającej z szyi tasiemce dyndały dwie pary 

okularów. 

— Nigdy wcześniej nie byłem na aukcji — zwierzył się jej Qwilleran, licząc na wzajemność. 

— Jako Ŝółtodziób będę pani wdzięczny za wszystkie cenne rady. 

Dobry Bóg stworzył sąsiadkę Qwillerana z nadzwyczajnym wyczuciem proporcji i miary: 

okrągłe źrenice błyszczały w okrągłych oczach osadzonych na okrągłej twarzy. W odpowiedzi 
na zaczepkę posłała mu półokrągły uśmiech. 

—  Na  początek  dobra  rada:  niech  panu  nie  przyjdzie  do  głowy  drapać  się  za  uchem,  bo 

niechcący kupi pan lustro. 

To mówiąc, wskazała palcem na wąskie lustro w zdobionej ramie, wysokie na dobre cztery 

metry. A potem dodała z cięŜkim westchnieniem: 

—  Ja  niestety  nie  będę  mogła  dzisiaj  niczego  kupić.  Rano  byłam  u  okulisty.  Zapuścił  mi 

atropinę do oczu, tak Ŝe ledwo co widzę. 

—  Co  to  za  iglica,  o  której  wszyscy  tu  w  kółko  gadają?  Pulchna  sąsiadka  wzruszyła 

ramionami. 

— Słyszał pan o wypadku Andy ego? 
— Mówi się, Ŝe spadł z drabiny. 
—  śeby  tylko  to!  —  jej  twarz  wykrzywił  bolesny  grymas.  —  Ale  nie  mówmy  o  takich 

przykrych sprawach, bo znów zaczyna boleć mnie brzuch… Od razu wiedziałam, Ŝe pan nie 
stąd. W końcu przyjeŜdŜają do nas kolekcjonerzy z róŜnych miast. 

— Właściwie to pracuję w „Daily Fluxion”. 
— Dziennikarz! — westchnęła, przygładzając dłonią szare włosy i kierując w jego stronę 

pełne podziwu spojrzenie. — I będzie pan pisał o aukcji? Tak w ogóle, nazywam się Iris Cobb. 
Mój mąŜ ma tu sklep, „Rupieciarnię”, parę domów dalej. 

— Ach, to pani! Słyszałem, Ŝe wynajmuje pani mieszkania… 
— CzyŜby był pan zainteresowany? U nas na pewno się panu spodoba! Wszystko urządzone 

antykami… 

Kobieta przerwała i poczęła patrzeć uwaŜnie w stronę drzwi. 
— Ciekawe, czy jest tutaj mój mąŜ. Niestety, prawie nic nie widzę. 
— MoŜe ja mógłbym pani pomóc. Jak szanowny małŜonek wygląda? 
— Wysoki, bardzo przystojny… Pewnie się jeszcze nie zdąŜył ogolić. Czerwona flanelowa 

koszula… 

—  Tak,  widzę  go.  Stoi  tam,  z  tyłu,  koło  starego  zegara.  Kobietę  wyraźnie  ucieszyła  ta 

wiadomość. 

— Chwała Bogu, będzie trzymał rękę na pulsie. Teraz juŜ nie muszę się denerwować. 
— Na razie rozmawia ze Świętym Mikołajem. 
— To Ben Nicholas. Wynajmuje u nas mieszkanko, a sam prowadzi sklep „Trochę Śmieci”. 

Kompletny idiota — dodała z pobłaŜliwym uśmieszkiem. 

—  Kogoś  jeszcze  powinienem  znać?  A  ten  blondyn,  co  chodzi  o  kulach,  cały  ubrany  na 

biało? 

—  Russell  Patch,  restauruje  antyki.  Nosi  tylko  białe  rzeczy.  A  później,  zniŜywszy  głos, 

dodała szeptem: 

—  A  ten  naprzeciw  nas,  taki  chudy,  to  Hollis  Prantz.  Niedawno  otworzył  antykwariat 

„Technityki”. A tamten z neseserkiem to Robert Maus, gminny radca prawny. 

Qwilleran  był  pod  wraŜeniem.  Teahandle,  Burris,  Hansblow,  Maus  i  Castle  to  nazwiska 

miejscowych patrycjuszy. 

— Gdyby nie pan Maus, juŜ dawno ta część miasta… 
Na  dźwięk  młoteczka  ogłaszającego  rozpoczęcie  aukcji  wszystkie  rozmowy  ucichły. 

Licytator przemówił: 

background image

— Na dzisiejszą aukcję wystawiono duŜo cennych przedmiotów. Na szczęście na sali widzę 

ludzi znających się na rzeczy. Kupujcie i nie ociągajcie się, by nie wyjść stąd z pustymi rękoma. 
Tych,  którzy  nie  licytują,  proszę  o  zachowanie  ciszy,  tak  abym  mógł  usłyszeć  kaŜdą  ofertę. 
Zaczynamy! 

I rąbnął w pulpit marmurowym młoteczkiem. 
—  Na  początek  licytujemy  ten  oto  dzban  z  Bennington,  z  rączką  w  kształcie  charta, 

prawdziwe  marzenie  kaŜdego  szanującego  się  kolekcjonera.  Drobne  obicie  nie  ma  tu 
znaczenia.  Kto  da  piątaka?  Jest  pięć.  Będzie  sześć?  Czy  będzie  sześć?  Jest!  Jest  sześć. 
CzyŜbym słyszał siedem? Tam, mamy siedem. I osiem, mamy osiem! Kto da dziewięć? Nikt? 
W takim razie osiem. Sprzedane za osiem dolarów. 

Wśród publiczności podniosły się głosy protestu. 
—  Za  szybko?  Bo  to  nie  kurs  medytacji  transcendentalnej,  tylko  aukcja  —  odgryzł  się 

licytator. — Mamy kupę rzeczy do sprzedania, a dobrze byłoby zdąŜyć przed północą. 

— Ma gadane — szepnęła uradowana pani Cobb. — A jak się rozkręci, to… Zresztą sam 

pan zobaczy. 

W  tempie  jeden  antyk  na  minutę  zlicytowano  parę  glinianych  figurek,  srebrny  kałamarz, 

cynowy  puchar,  tabakierkę  i  dywanik  do  odmawiania  pacierza.  Asystenci  uwijali  się  jak  w 
ukropie: jedni biegali między rzędami krzeseł, drudzy wnosili licytowane przedmioty na podest 
i je stamtąd znosili. 

—  I  wreszcie  nadszedł  czas  na  ten  wspaniały,  odlany  z  Ŝelaza  piec  —  ogłosił  licytator, 

podnosząc głos. — Nie będziemy go taszczyć na podest, zresztą nie ma takiej potrzeby. Wasze 
sokole oczy wypatrzą go z pewnością tam, na półpiętrze. Kto da pięćdziesiąt? 

Wszystkie głowy zwróciły się w stronę rzeźbionego monstrum o pękatej sylwetce, stojącego 

na wygiętych nóŜkach. 

—  Mamy  juŜ  pięćdziesiąt,  czekamy  na  siedemdziesiąt  pięć!  To  rzadki  skarb…  Słyszę 

siedemdziesiąt pięć. A kto powie sto? Sto to nic za takie cudo! Mamy sto! Ale tam słyszę sto 
dziesięć. Jest wart przynajmniej dwa razy tyle. Sto dwadzieścia! Sto trzydzieści tam, z tyłu! Na 
co  czekacie?  Wielki  piec,  piękny  piec!  W  sam  raz,  aby  ukryć  w  nim  nieboszczyka…  Sto 
czterdzieści! A moŜe sto pięćdziesiąt? Sto pięćdziesiąt! Sprzedane! 

Licytator zwrócił się do asystenta: 
— Szczęśliwym nabywcą jest CC. Cobb. 
Z początku panią Cobb aŜ zatkało z wraŜenia. 
—  PrzecieŜ  to  złom!  —  szepnęła  oburzona.  —  Nie  dałabym  za  ten  kawał  Ŝelastwa 

złamanego  centa!  Och,  wszystko  dlatego,  Ŝe  Ben  Nicholas  takŜe  licytował!  Licytacja  była 
szybka, za szybka. Naturalnie Ben nie chciał tego kupić. Licytował, bo wiedział, Ŝe mój mąŜ 
mu nie odpuści. Zawsze tak go wrabia. 

Odwróciła  się  i  spojrzała  swymi  niewidzącymi  oczyma  w  stronę  czerwonej  flanelowej 

koszuli i czapki Świętego Mikołaja. 

—  Za  moment  przerwa  —  oświadczył  licytator  —  ale  przed  przerwą  zlicytujemy  jeszcze 

parę akcesoriów biurowych. 

Były to przeróŜne encyklopedie i słowniki, biurowa szafa, dyktafon i maszyna do pisania. 

Jak  wszystkie  rzeczy  będące  w  jakikolwiek  sposób  uŜyteczne  nie  cieszyły  się  one 
zainteresowaniem zgromadzonego na aukcji tłumu. Pani Cobb, aby nieco ukoić swój Ŝal, po 
długich wahaniach postanowiła kupić dyktafon. 

— A teraz maszyna do pisania! Stan jak widać. Brak jednej litery… Kto da pięćdziesiąt? 

Czy  będzie  pięćdziesiąt?  A  czterdzieści?  Brakuje  tylko  „z”,  reszta  w  najlepszym  porządku. 
Trzydzieści? Czy ktoś da trzydzieści? 

— Dwadzieścia! — krzyknął Qwilleran ku swemu własnemu zaskoczeniu. 
— Sprzedane za dwadzieścia baksów! Nabywcą jest ten dŜentelmen z wąsami. Nie ma co, 

ma pan głowę do interesów! A teraz piętnastominutowa przerwa! 

background image

Qwilleran  nie  mógł  jeszcze  ochłonąć.  Nie  znajdował  Ŝadnego  wytłumaczenia  dla  swego 

wybryku. PrzecieŜ nie zamierzał niczego licytować! 

— Rozprostujmy nogi — zaproponowała pani Cobb i pociągnęła Qwillerana za rękaw. 
Ale gdy tylko wstali z krzeseł, wyrosła przed nimi postać w czerwonej flanelowej koszuli. 
— Po cholerę ci ten kretyński dyktafon? — zwrócił się gniewnie do Ŝony. 
—  Poczekaj,  to  się  dowiesz  —  odpowiedziała,  zalotnie  kręcąc  głową.  —  A  tymczasem 

chciałam ci przedstawić pana, który jest reporterem w „Daily Fluxion” i chciałby u nas wynająć 
mieszkanko. 

— Nic nikomu nie wynajmiemy. I nie cierpię gryzipiórków — zawarczał pan Cobb i oddalił 

się z rękoma w kieszeniach. 

— Mój mąŜ to największy gbur w całym Junktown — szepnęła z dumą w głosie pani Cobb. 

— Ale wygląda świetnie, nie uwaŜa pan? 

Qwilleran  szukał  w  myślach  jakiejś  taktownej  odpowiedzi,  gdy  nagle,  od  strony  drzwi 

wejściowych,  dobiegł  go  ogłuszający  dźwięk  tłuczonej  porcelany  zmieszany  z  piskami  i 
krzykami. Przy wejściu stał fotograf „Daily Fluxion”. 

Tiny  Spooner  mierzył  sto  osiemdziesiąt  siedem  centymetrów  wzrostu.  Wraz  ze  sprzętem 

fotograficznym,  którym  obwieszony  był  od  stóp  do  głów,  waŜył  dobre  dwieście  kilo.  Tiny 
nigdzie się bowiem nie ruszał bez kompletu swoich aparatów, pudełek z filtrami i soczewkami, 
ś

wiatłomierzy,  lamp,  toreb  na  filmy,  a  przede  wszystkim  przewieszonych  przez  ramię 

statywów. 

— Co za szkoda! — zmartwiła się pani Cobb. — To pewnie ta waza z sewrskiej porcelany 

stojąca na postumencie empire. 

— Ile mogła kosztować? 
— Na moje oko jakieś osiemset dolarów. 
— Muszę coś załatwić — powiedział Qwilleran. — Zaraz wracam. 
PrzeraŜony Tiny Spooner wciąŜ stał przy drzwiach, bojąc się poruszyć. 
— PomóŜ mi! To nie ja! — szepnął błagalnie do Qwillerana. —Ja byłem daleko, kiedy to 

wszystko runęło. 

Poprawił sprzęt, który wisiał na jego szyi, i jeden ze statywów ugodził w popiersie Marii 

Antoniny. Gdyby nie refleks Qwillerana, marmurowa rzeźba roztrzaskałaby się o posadzkę. 

— Kurcze! — jęknął Tiny. 
Licytator  przyglądał  się  szczątkom  wazy,  instruując  asystentów,  by  wyzbierali  je  co  do 

jednego. Qwilleran doszedł do wniosku, Ŝe to wspaniała okazja, aby się przedstawić. 

— Chcielibyśmy zrobić parę fotek podczas licytacji — zagaił. — Oczywiście proszę sobie 

nie przeszkadzać. Wyjdzie bardziej naturalnie i spontanicznie. 

— Przydałby się podnośnik. MoŜna by wtedy zrobić zdjęcie z góry — bąknął Tiny. — Jest 

tu moŜe jakaś drabina? 

Po tym pytaniu zapanowało kłopotliwe milczenie. Ktoś zaśmiał się nerwowo. 
—  Zresztą  chyba  nie  ma  takiej  potrzeby  —  po  chwili  oględzin  rzekł  Tiny.  —  Tam  jest 

galeria. Zrobię zdjęcie ze schodów. 

— Tylko pamiętaj — ostrzegł go Qwilleran. — Zepsujesz, kupujesz! 
Spooner omiótł salę pogardliwym spojrzeniem. 
—  ZaleŜy  ci  na  jakimś  szczególe  czy  mam  po  prostu  sfotografować  cały  ten  bajzel?  Nie 

będzie to proste. Tyle tu śmieci. Kłębowisko dynamicznych linii i Ŝadnego kontrastu. 

Obwieszony  ekwipunkiem  poczłapał  ku  schodom.  Jeden  ze  statywów  omal  nie  stłukł 

szklanych drzwi biblioteczki. 

Qwilleran wtajemniczył panią Cobb w istotę fatum ciąŜącego na Spoonerze: 
— Tacy są właśnie fotoreporterzy! Ten ma wprawdzie doktorat z matematyki, ale to jeszcze 

pogarsza sprawę. 

background image

— Dobre nieba! — wykrzyknęła pani Cobb. — Skoro jest taki bystry, to dlaczego pracuje w 

gazecie? 

W tym momencie rozległo się stukanie młoteczka, oznajmiające, Ŝe druga część aukcji się 

rozpoczęła. Teraz miano licytować najcenniejsze eksponaty: angielską biblioteczkę, komodę w 
stylu Boulle, siedemnastowieczną grecką ikonę i małą kolekcję brązowych figurek z Beninu. 

Raz  po  raz  błyskał  flesz  Spoonera,  a  wtedy  damy  na  widowni  przygładzały  włosy, 

przybierały wytworne pozy i robiły bardzo mądre miny. 

— A teraz — uroczystym tonem zakomunikował licytator — przystępujemy do licytacji tej 

oto pary pięknych francuskich krzeseł z oryginalnym… 

I w tym momencie rozległ się rozpaczliwy krzyk. 
— Uwaga! 
Jeden z asystentów rzucił się w stronę upadającego lustra, olbrzymiego, sięgającego niemal 

sufitu. Gdyby nie jego refleks, chwilę później runęłoby na widownię. 

Publiczność odetchnęła z ulgą. 
— No nieźle — westchnął Qwilleran i jął się rozglądać za Spoonerem. 
Fotograf  stał  oparty  o  barierkę  balkonu.  Wąsacz  spojrzał  nań  pytającym  wzrokiem,  ale 

Spooner tylko obojętnie wzruszył ramionami. 

— Na Ŝadnej aukcji nie widziałam tylu wypadków — szepnęła pani Cobb. — Zaczynam się 

trochę bać. Wierzy pan w duchy? 

Publiczność była podekscytowana. Na sali panował hałas. Licytator mówił coraz głośniej i 

szybciej,  potęgując  jeszcze  napięcie.  Gestykulował  rękoma,  wskazując  palcem  na  kolejnych 
licytujących  i  podnosząc  kciuk  do  góry,  kiedy  transakcja  dobiegła  końca.  Wszystko  to 
nakręcało atmosferę zbiorowego szaleństwa. 

— Chcesz go czy nie?… Mam pięćset… Słyszę sześćset?… Co się z wami dzieje?… Ma 

dwieście lat!… Chcę siedemset… Siedemset… A niech was licho, sam go za tyle wezmę!… 
No dalej, dalej… Kupione! Zabierać to stąd! 

Kciuk  poszedł  w  górę,  marmurowy  młotek  huknął  o  pulpit,  a  podniecenie  publiczności 

sięgnęło zenitu. 

Dwustuletnie  biurko  zniesiono  z  podestu.  Wszyscy  czekali  niecierpliwie,  co  będzie 

następne. 

Moment wahania. Licytator zamienił parę zdań z panem Mausem i zrobił taką minę, jakby 

rozwaŜał w sercu cięŜki dylemat. Wreszcie kiwnął głową, Ŝe się zgadza, i dał znak asystentowi. 
Cała widownia westchnęła. Asystent wniósł na podest dziwnie wyglądający przedmiot, smukły 
i wysoki na jakiś metr. Jego sześcienna podstawa zwieńczona była mosięŜną kulą, z której — 
na podobieństwo głowni miecza — wystrzeliwał szpic z czarnego metalu. 

— No tak — szepnął głos za plecami Qwillerana. — Oto i mamy iglicę! 
Pani Cobb kręciła z niedowierzaniem głową, a później ukryła twarz w dłoniach. 
—  Mamy  tutaj  —  tym  razem  wolno  i  z  namaszczeniem  zaintonował  licytator  —  iglicę, 

będącą  niegdyś  zwieńczeniem  dachu.  Prawdopodobnie  zdobiła  któryś  z  nieistniejących  juŜ 
domów  na  Zwinger  Street.  Kula  cała  wykonana  z  mosiądzu.  Trzeba  ją  tylko  trochę 
wypolerować. Czekam na oferty. 

Ludzie siedzący wokół Qwillerana nie kryli swego oburzenia. 
— AŜ ciarki mi chodzą po plecach! 
— Nie spodziewałam się, Ŝe będą mieli tyle tupetu, by to licytować. 
— Kto to kupi? Czy widzicie, kto licytuje? 
— To niesmaczne, bardzo niesmaczne! 
— Czy właśnie na to ostrze spadł Andy? 
— Nie spadł, tylko został nadziany. Nie słyszałaś o tym? 
— Sprzedane! — ogłosił licytator. — Iglica wędruje do pana CC. Cobba. 
— Nie! — krzyknęła przeraŜona pani Cobb. 

background image

Ale jej krzyk zagłuszył potęŜny huk. Starodawny Ŝyrandol z brązu zerwał się z sufitu i rozbił 

o podłogę tuŜ obok krzesła, na którym siedział radca Maus. 

background image

R

OZDZIAŁ CZWARTY

 

 
W  czasach  swej  świetności  była  to  pyszna  rezydencja  w  wiktoriańskim  stylu  —  cała  z 

czerwonej cegły, jeśli nie liczyć białych kolumn przy wejściu, do którego prowadziły szerokie 
schody  z  bogato  zdobioną  Ŝelazną  balustradą.  Obecnie  fasada  wymagała  gruntownego 
remontu, tak samo jak spękane i pokruszone schody. 

To tu właśnie mieścił się antykwariat Cobbów o wdzięcznej nazwie „Rupieciarnia”. Po obu 

stronach  wejścia  znajdowały  się  wykusze  z  kolorowymi  szybkami  w  oknach,  za  którymi 
dostrzec moŜna było ustawione na parapecie bibeloty. 

Po  zakończeniu  aukcji  Qwilleran  udał  się  tam  z  panią  Cobb,  która  porzuciła  go  w  holu 

urządzonym w najgorszym guście. 

—  Zaraz  przyjdę  —  rzuciła  na  odchodne.  —  A  pan  niech  rozejrzy  się  trochę  po  naszym 

sklepie.  A  nuŜ  wpadnie  coś  panu  w  oko?  Ja  tymczasem  zobaczę,  w  jakim  stanie  jest 
mieszkanko, to, o którym Ŝeśmy rozmawiali. Nikt tam nie zaglądał od dwóch miesięcy, więc 
trzeba pewnie zetrzeć kurze. 

—  Od  dwóch  miesięcy?  —  zainteresował  się  Qwilleran,  bo  zdał  sobie  sprawę,  Ŝe  dwa 

miesiące temu był październik. — Kto tam mieszkał ostatnio? 

Pani Cobb zatrzymała się na schodach i rzuciła Qwilleranowi zakłopotane spojrzenie. 
— Wynajmował je Andy Glanz. Ale panu to nie przeszkadza, prawda? Wie pan, niektórzy 

ludzie miewają opory. 

Kiedy poszła na górę, Qwilleran ruszył holem ku pomieszczeniom sklepowym. Przestronny 

korytarz,  mimo  Ŝe  zaniedbany,  wydał  mu  się  całkiem  miły.  Na  jego  ścianach,  obitych 
drewnem,  zachowały  się  jeszcze  stare  lampy  gazowe  poprzerabiane  na  elektryczne.  W 
pokojach piętrzyły się najróŜniejsze rupiecie w róŜnym stopniu rozkładu. Jedno pomieszczenie 
zajmowały wykończenia budynków: kolumny werandy, kominki, wyblakłe marmurowe płyty, 
witraŜe, Ŝelazne furtki i fragmenty poręczy. Klienci, którzy wracali z aukcji, przechadzali się 
wśród  tego  gruzowiska,  mruŜąc  oczy  i  nie  wyraŜając  Ŝadnego  entuzjazmu,  jak  przystało  na 
znawców. Na pierwszy rzut oka widać było, Ŝe to starzy wyjadacze. 

Qwilleran przeszedł do drugiego pomieszczenia, zagraconego przez kute w mosiądzu łóŜka, 

skrzynie,  kołyski,  maślnice,  wiatrowskazy,  Ŝelazka,  portrety  Abrahama  Lincolna  oraz  stary 
wciągnik przerobiony na lampę. Był tam równieŜ mahoniowy bar z mosięŜną barierką, rodem z 
saloonu na Dzikim Zachodzie. Za barem stał męŜczyzna w czerwonej koszuli, nieogolony i na 
swój perwersyjny sposób przystojny, patrząc na Qwillerana z nienawiścią i obrzydzeniem. 

Wąsacz  postanowił  zignorować  to  spojrzenie  i  wziął  do  ręki  leŜącą  na  jednym  ze  stołów 

ksiąŜkę.  Na  jej  oprawionym  w  skórę,  popękanym  grzbiecie  widniały  resztki  złotych  liter, 
startych przez czas. Qwilleran otworzył ją, szukając karty tytułowej. 

—  Gdzie  z  tymi  rękami!  —  warknął  pan  Cobb  głosem  człowieka,  który  nie  zna  się  na 

Ŝ

artach. — Kupisz, to będziesz ruszał. 

Wąsy Qwillerana zjeŜyły się nieco. 
— Jak mam kupić ksiąŜkę, jeśli nie znam jej tytułu? 
—  Do  diabła  z  tytułem!  —  odparł  pan  Cobb.  —  Podoba  się,  bierz.  A  jak  nie,  zabieraj 

cuchnące łapska. Gdyby kaŜdy przybłęda był taki ciekawski, juŜ dawno nie byłoby co oglądać. 

— W takim razie ile pan za nią chce? — spytał Qwilleran. 
— Nie wiem, czy chcę ją sprzedać. W kaŜdym razie nie wiem, czy tobie. 
Inni  klienci  przerwali  szperanie  w  rupieciach,  aby  przyjrzeć  się,  jak  antykwariusz 

poniewiera Qwillerana. Ten, czując, Ŝe mimo wszystko sympatia widowni jest po jego stronie, 
ruszył do kontrataku. 

— To dyskryminacja! Inaczej tego nie da się nazwać! — krzyknął. — Doniosę o tym komu 

trzeba i będzie pan musiał zamknąć interes! I tak miejsce to wygląda jak szczurza nora, a nie jak 

background image

antykwariat. Ci z magistratu zaraz zrobią z panem porządek… Więc ile pan chce za tę zatęchłą 
makulaturę? 

— Daj cztery dolce i stul wreszcie pysk! 
— NajwyŜej trzy — odrzekł Qwilleran, kładąc monety na barze. 
Cobb zgarnął je do portfela i uśmiechając się tryumfująco, rzekł do obserwującej zdarzenie 

publiczności: 

— Istnieje wiele sposobów, by oskubać frajera. 
Qwilleran otworzył ksiąŜkę i przeczytał tytuł: Dzieła imć doktora Izmaela Higginbothama, 

będące zbiorem interesujących traktatów wykładających niektóre istotne punkty BoŜej Nauki, w 
sposób nierozwlekły, acz wyczerpujący.
 

Tymczasem do pokoju wparowała pani Cobb: 
— CzyŜby ten dziad zdołał juŜ pana na coś naciągnąć? 
— Zamknij się, stara raszplo! 
Podczas swojej nieobecności pani Cobb nie tylko ogarnęła mieszkanie, ale równieŜ zrobiła 

makijaŜ,  poprawiła  fryzurę  i  nałoŜyła  róŜową  sukienkę.  Wyglądała  teraz  jak  prawdziwa 
pulchna piękność. 

— Chodźmy na górę — zaszczebiotała słodko, biorąc Qwillerana pod rękę. — Pogadamy 

przy kawce, a Cornball Cobb niech usycha z zazdrości. 

Pani Cobb pierwsza weszła na skrzypiące schody. Apetyczne biodra tańczyły przed oczyma 

Qwillerana. Grube łydki pręŜyły się podczas wspinaczki po wyścielonych zielonym dywanem 
stopniach. Widok ten nie pobudzał wyobraźni Qwillerana, nie napawał go teŜ obrzydzeniem. 
Mógł co najwyŜej czuć nieco Ŝalu do Stwórcy, Ŝe nie obdarzył wszystkich kobiet na świecie 
figurą Mary Duckworth. 

— Niech pan się nie przejmuje CC. — rzuciła przez ramię. — To blagier. 
Przestronny hol na piętrze zawalony był starymi krzesłami, stołami, biurkami i skrzyniami. 

Przez uchylone drzwi Qwilleran mógł dostrzec siermięŜny wystrój pomieszczeń mieszkalnych. 

— My mieszkamy po tej stronie — poinstruowała go pani Cobb, wskazując małym, grubym 

paluszkiem drzwi, zza których dobiegał hałas  radiowych reklam. — A po tej stronie są dwa 
mniejsze  mieszkanka.  To  z  oknem  od  frontu  zajmuje  Ben  Nicholas.  Drugie  jest  o  wiele 
przytulniejsze, bo ma okna od podwórza. 

Qwilleran wyjrzał przez okno na końcu holu. Na podwórzu stały zaparkowane dwa kombi, a 

obok  nich  jakaś  metalowa  rama  od  łóŜka,  kamień  szlifierski,  błotnik,  koła  zapasowe,  stara 
lodówka bez drzwi oraz tara z kijanką i wyŜymaczką. Wszystko to razem, zasypane brudnym, 
zmarzniętym śniegiem, tworzyło jedną i nierozerwalną całość. 

— To dlaczego Nicholas wybrał mieszkanie z oknem od frontu? — zapytał Qwilleran. 
— Bo tam jest wykusz. No a poza tym moŜe mieć oko na swój kram po drugiej stronie ulicy. 
Pani  Cobb  zaprowadziła  go  do  wolnego  mieszkania.  Wystrój  przestronnego  pokoju  o 

czterech wysokich oknach wprawił Qwillerana w konsternację. Najpierw jego wzrok padł na 
salonowe  organy  z  poŜółkłego  dębu,  dalej  na  dwa  krzesła  z  wysokimi  oparciami,  których 
siedziska podtrzymywały gargulce, następnie na okrągły stół, nieco krzywy, haftowaną chustę i 
lampę  naftową  z  dwoma  kloszami  malowanymi  w  tandetne  róŜyczki,  dywanik,  wyblakły 
wskutek wieku i melancholii, i fotel na biegunach zrobionych z dwóch gałęzi, prawdopodobnie 
zŜartych juŜ przez korniki. 

— Jeśli się nie mylę, lubi pan antyki? — spytała pani Cobb z nutą niepokoju w głosie. 
— Prawdę mówiąc, niespecjalnie — odpowiedział Qwilleran w przypływie szczerości. — A 

czy powinienem? 

I wskazał stojący na piedestale fotel na stalowej ramie z podpórkami na głowę i nogi. 
— To stary fotel dentystyczny.  Idealny do  czytania. MoŜna go podnosić  i opuszczać tym 

pedałem. Widzi pan ten obraz nad kominkiem? Znakomity przykład prymitywizmu. 

background image

Z powściągliwym wyrazem twarzy Qwilleran spojrzał na arcydzieło l’art brut. Był to portret 

czyjejś pra–pra–prababki w skali jeden na jeden. Kwadratowa szczęka, cienkie usta i stalowe 
oczy potęgowały upiorny nastrój panujący w pomieszczeniu. 

—  A  co  pan  sądzi  o  łóŜku?  Prawda,  Ŝe  wspaniałe?  —  kontynuowała  pani  Cobb  z 

entuzjazmem w głosie. — Trudno takie drugie znaleźć. Przyjechało z New Jersey. 

Qwilleran odwrócił głowę w stronę łóŜka, które stało przy ścianie, i jego twarz wykrzywił 

bolesny  grymas.  Zamysł  rzemieślnika  z  New  Jersey  był  przeraŜający  w  swej  prostocie. 
Postanowił  stworzyć  łóŜko  w  kształcie  wycieczkowej  gondoli,  z  głową  łabędzia  z  jednej  i 
ogonem z drugiej strony. 

—  Wyrafinowane  —  mruknął  Qwilleran,  a  słysząc  to,  pani  Cobb  zaniosła  się 

spazmatycznym śmiechem. 

Mieszkanie miało jeszcze drugie pomieszczenie, od strony frontu, które zostało podzielone 

na trzy części: przebieralnię, małą kuchnię i łazienkę. 

— Kuchnię urządził sam CC, to prawdziwy majster–klepka — pochwaliła męŜa pani Cobb. 

— Lubi pan gotować? 

— Właściwie nie. Stołuję się w klubie prasowym. 
—  Kominek  działa,  trzeba  tylko  przynieść  na  górę  trochę  drewna.  Podoba  się  tu  panu? 

Zwykle brałam sto pięć dolarów, ale panu wynajmę za osiemdziesiąt pięć. 

Qwilleran raz jeszcze rozejrzał się po pokoju i w zamyśleniu pogładził wąsy. Wszystkie te 

meble budziły w nim niechęć, ale cena była kusząca, w sam raz na jego kieszeń. 

— Potrzebowałbym jakiegoś biurka, mocnej lampy do czytania i półki na ksiąŜki. 
— AleŜ oczywiście. Mamy wszystko, co trzeba. 
Qwilleran siadł na łóŜku, wypróbowując jego spręŜyny. Test wypadł pomyślnie, w dodatku 

łóŜko wbudowane było w podłogę, co stanowiło dobre zabezpieczenie przed destrukcyjnymi 
zapędami kotów. 

— Zapomniałem panią poinformować — odezwał się po chwili. — Mam parę syjamskich 

kotów. 

— To świetnie! Zrobią porządek z naszymi myszami. Będą miały ucztę nie lada. 
—  Obawiam  się,  Ŝe  nie  przepadają  za  surowizną.  Lubią  mięso  skruszałe,  delikatnie 

przysmaŜone i podane z tłuszczykiem. 

Pani  Cobb  wybuchła  serdecznym  śmiechem,  trochę  zbyt  serdecznym  jak  na  gust 

Qwillerana. 

— A jak się wabią? 
— Koko i Yum Yum. 
—  Ojej!  Przepraszam  na  chwilę!  —  krzyknęła  pani  Cobb  i  wybiegła  z  pokoju.  Po  chwili 

wróciła, tłumacząc, Ŝe właśnie piecze placek. Rzeczywiście, od strony holu dolatywał aromat 
cynamonu, goździków i jabłek, wprawiając wąsy Qwillerana w lekkie drŜenie. 

Podczas  gdy  pani  Cobb  zajmowała  się  poprawianiem  wiszących  na  ścianie  obrazków  i 

ś

cieraniem  kurzu,  Qwilleran  oglądał  łazienkę.  Na  jej  środku,  wsparta  na  lwich  łapach,  stała 

archaiczna wanna ze staroświeckimi kurkami, a dookoła piętrzyła się plątanina rur. Lodówka w 
kuchni była całkiem nowa, ale największy entuzjazm wzbudził w Qwilleranie regał ze starymi, 
oprawionymi w skórę woluminami, zajmujący jedną ścianę przebieralni. 

— Jeśli będzie panu potrzebny, moŜemy zabrać ksiąŜki do siebie — powiedziała pani Cobb. 

—  Znaleźliśmy  je  na  strychu.  NaleŜały  do  człowieka,  który  z  górą  sto  lat  temu  postawił  ten 
dom. Był  wydawcą  gazet, waŜną postacią w  ruchu abolicjonistów. Ten dom związany jest z 
historią naszego miasta. 

Qwilleran odcyfrowywał nazwiska na grzbietach: Dostojewski, Emerson, Chesterfield… 
— KsiąŜki nie przeszkadzają mi ani trochę. Wręcz przeciwnie, z przyjemnością je przejrzę. 
— Więc bierze pan to mieszkanie? — jej okrągłe oczy pałały radością. — No nic, napijemy 

się kawy, zjemy ciasta i wtedy podejmie pan decyzję. 

background image

Wkrótce  Qwilleran  rozsiadł  się  w  złoconym  krześle  przy  krzywym  stole,  pałaszując  ze 

smakiem  gorące  ciasto  polane  po  wierzchu  serowym  sosem.  Pani  Cobb  z  przyjemnością 
obserwowała, jak jej przyszły lokator starannie wyjada z talerzyka okruszki. 

— MoŜe jeszcze? 
— Chyba nie powinienem — powiedział z Ŝalem w głosie, wskazując ręką na swoją talię. — 

Ale ciasto przepyszne! 

— Och, proszę się nie martwić o figurę. Jest bez zarzutu. Wąsacz nie dał się długo prosić. 

NałoŜył sobie jeszcze kawałek, 

a pani Cobb rozpoczęła opowieść o urokach mieszkania w starym domu. 
—  Mamy  tu  ducha  —  oświadczyła  radośnie.  —  To  niewidoma  kobieta,  która  kiedyś  tu 

mieszkała. Spadła ze schodów i umarła. CC. twierdzi, Ŝe upodobała sobie moje okulary. Kiedy 
idę  spać,  kładę  je  na  nocnym  stoliku,  a  rano  znajduję  na  parapecie.  A  kiedy  wkładam  do 
szuflady kredensu, rano są na nocnym stoliku… Jeszcze kawy? 

— Dziękuję. Czy okulary wędrują tak kaŜdej nocy? 
— Tylko podczas pełni. 
Pani Cobb przez chwilę siedziała zamyślona. 
—  Czy  zauwaŜył  pan,  ile  dziwnych  rzeczy  stało  się  dzisiaj  podczas  aukcji?  Najpierw  ta 

sewrska  waza,  później  Ŝyrandol,  który  się  urwał.  A  do  tego  stojące  lustro  ni  stąd,  ni  zowąd 
zaczyna się chwiać… To musi coś znaczyć. 

— Co ma pani na myśli? 
— To tak, jakby duch Andy’ego chciał coś rzec, przeciwko czemuś zaprotestować. 
— Wierzy pani w takie historie? 
— Nie wiem. I tak, i nie. 
— A cóŜ takiego miałby Andy do powiedzenia? 
Qwilleran  zrobił  minę  człowieka  naiwnego,  który  kompletnie  nie  domyśla  się,  o  czym 

mowa.  Ta  udawana  naiwność  była  najpotęŜniejszą  bronią  w  jego  dziennikarskim  arsenale. 
Dzięki niej potrafił zjednać sobie nawet ludzi chorobliwie nieufnych. Pani Cobb odkaszlnęła. 

— MoŜe był oburzony, Ŝe licytator sprzedaje jego rzeczy za tak niską cenę. Wśród nich były 

naprawdę bezcenne eksponaty. 

— Wszyscy na aukcji mówili, Ŝe jego śmierć to wypadek. Ale spotkałem na ulicy jednego 

człowieka, który twierdził, Ŝe Andy został zamordowany. 

— Nie, to musiał być wypadek. Tak ustaliła policja. A jednak… — zawahała się. 
— A jednak co? 
—  No  cóŜ…  Nie  mogę  sobie  wyobrazić,  Ŝe  Andy  mógł  być  tak  nieostroŜny,  by  się 

poślizgnąć i na to spaść. Był bardzo… bardzo ostroŜny, a poza tym młody… Rozumie pan? 

Qwilleran pogładził się po wąsach i rzekł: 
— Ciekawy człowiek ten Andy. Musi mi pani opowiedzieć o nim coś więcej. Zabiorę tylko 

z hotelu walizki i koty. 

— To znaczy, Ŝe się pan zdecydował? — klasnęła w dłonie pani Cobb. — Tak się cieszę! To 

wspaniale  mieszkać  pod  jednym  dachem  z  prawdziwym  człowiekiem  pióra.  To  bardzo  w 
dobrym guście, rozumie pan, o czym mówię? 

Qwilleran od razu opłacił czynsz za następny miesiąc i dostał klucz do drzwi na dole. 
— Mieszkań na górze nie zamykamy — powiedziała pani Cobb. — Ale jeśli pan sobie tylko 

Ŝ

yczy, mogę dać klucz do pańskiego lokum. 

— Nie ma potrzeby. Nie posiadam niczego, co mogłoby skusić złodzieja. 
Pani Cobb spojrzała na niego z szelmowskim uśmiechem i dodała: 
— A Mathilda i tak przechodzi przez drzwi. 
— Kto taki? 
— Mathilda. Nasz duch. 

background image

Qwilleran  pospiesznie  wrócił  do  hotelu.  Zanim  jednak  wziął  się  do  pakowania  walizek, 

zadzwonił do działu fotograficznego „Daily Fluxion” i poprosił do telefonu Spoonera. 

— Jak tam zdjęcia, Tiny? 
— W porządku. Właśnie się suszą. Ale pod względem graficznym zupełnie niewyraziste. Za 

duŜo chaotycznych linii. 

— Nic nie szkodzi. Wrzuć mi je do skrzynki. Odbiorę w poniedziałek… Aha, jeszcze jedno. 

Powiedz mi, Tiny, tylko szczerze. Czy to ty… 

—  W  Ŝadnej  z  tych  katastrof  nie  maczałem  palców,  przysięgam!  Nawet  nie  byłem  w 

pobliŜu. Po prostu patrzę, a ta waza sama zaczyna się trząść… 

— A Ŝyrandol i duŜe lustro? 
— PrzecieŜ mówię ci, Ŝe to nie ja! Stałem minimum sześć metrów od nich, więc jak, u licha 

cięŜkiego, miałem je strącić?! 

background image

R

OZDZIAŁ PIĄTY

 

 
Koty przeczuwały, Ŝe coś się święci. Kiedy Qwilleran wrócił do Medford Manor, siedziały 

przytulone do siebie, patrząc na niego z trwoŜnym oczekiwaniem. 

— No kochani, opuszczamy tę norę! — rzucił wesoło wąsacz. 
Zdjął z szafki kartonowe pudło po zupie z wyciętymi otworami. Koko był rutyniarzem — 

wszak przeŜył juŜ dwie przeprowadzki — więc bez namysłu wskoczył do pudła. Ale Yum Yum 
ani myślała pójść w jego ślady. 

— No dalej, skarbie! 
W  odpowiedzi  Yum  Yum  przemieniła  się  w  bryłę  ołowiu,  wczepiwszy  się  w  wykładzinę 

wszystkimi  dwudziestoma  pazurkami.  Dopiero  kiedy  Qwilleran  wyjął  otwieracz  i  małą 
puszeczkę z niebieską etykietą, kotka zmieniła zdanie i z dzikim wrzaskiem skoczyła na szafę. 

— W porządku, siostrzyczko — powiedział wąsacz, chwytając ją i pakując do pudełka. — 

MoŜe  to  był  i  świński  podstęp,  ale  Bóg  mi  świadkiem,  nie  miałem  innego  wyjścia.  A 
kurczaczka zjemy w Junktown. 

Kiedy  Qwilleran  ze  swymi  dwiema  walizkami,  czterema  kartonami  pełnymi  ksiąŜek  i 

pudłem z kotami dotarł wreszcie do Cobbów, z trudem poznał swe mieszkanie. Po organach i 
fotelu dentystycznym nie było śladu. Na ich miejscu stał teraz pękaty piec zakupiony na aukcji. 
Pojawiły się teŜ dwie lampy. Lampa pierwsza, słuŜąca do czytania, była niegdyś mosięŜną kasą 
sklepową, druga zaś to przerobiony muszkiet. Za to staroŜytne topory wojenne, które budziły w 
Qwilleranie  dreszcz  grozy,  wciąŜ  wisiały  nad  kominkiem,  tworząc  wraz  z  wypłowiałym 
dywanem  melancholijno–upiorny  tandem.  Do  pokoju  wniesiono  mający  słuŜyć  za  biurko 
sekretarzyk,  biblioteczkę,  staromodny  fotel  Morrisa,  wielką  kwadratową  kanapę  z  oparciem 
odchylanym do tyłu, czarne poduszki z miękkiej skóry i otomanę do kompletu. 

Gdy  tylko  Qwilleran  otworzył  pudło  po  zupie,  Yum  Yum  wyskoczyła  z  niego  i  zaczęła 

biegać po pokoju jak obłąkana, kończąc swój szaleńczy rajd na szczycie wysokiego kredensu. 
Koko wyszedł z kartonu powoli i z godnością. Następnie udał się na rekonesans po mieszkaniu. 
Najpierw  zbadał  złocone  krzesła  z  czerwonymi  siedziskami,  komentując  ich  miękkość 
pochlebnym  miauknięciem.  Później  trzykrotnie  okrąŜył  pękaty  piec  i  nie  znalazłszy  dlań 
Ŝ

adnego zastosowania, wskoczył na obramowanie kominka. Tam obwąchał prymitywistyczny 

portret i otarł pyszczek o róg jego ramy, przekrzywiając ją o czterdzieści pięć stopni. Na koniec 
ułoŜył się wygodnie na półce nad kominkiem między dwoma mosięŜnymi świecznikami. 

— Och, jaki on uroczy! — wykrzyknęła w zachwycie pani Cobb, ukazując się w progu z 

mydłem i czystymi ręcznikami. — Czy to Koko? Jak się masz, Koko! Podoba ci się tutaj? 

Wpatrzyła  się  w  niego  swymi  krótkowzrocznymi  oczyma,  trącając  palcem  pyszczek  i 

przemawiając pieszczotliwym falsetem.  Ludzie często w ten sposób zwracają się do kotów i 
Koko  był  na  tym  punkcie  przewraŜliwiony.  UwaŜał,  Ŝe  takie  traktowanie  jest  zamachem  na 
kocią  godność,  toteŜ  w  odpowiedzi  kichnął  jej  prosto  w  twarz,  spowijając  ją  w  delikatną 
mgiełkę. 

—  Kotki  na  pewno  polubią  to  miejsce  —  powiedziała  z  przekonaniem  pani  Cobb, 

poprawiając przekrzywiony portret. — Stąd będą mogły obserwować gołębie na podwórzu. 

Poszła do łazienki zanieść ręczniki. Zanim wróciła do pokoju, Koko — w akcie zemsty — 

otarł pyszczek o obraz, który ponownie przekrzywił się pod kątem czterdziestu pięciu stopni. 

Qwilleran odkaszlnął i zwrócił się do gospodyni: 
— Widzę, Ŝe trochę tu pani przemeblowała. 
— Kiedy pan wyszedł, zjawił się klient i kupił fotel dentystyczny. Mam nadzieję, Ŝe się pan 

nie gniewa. Na jego miejsce wstawiłam piec, aby nie było w tym kącie tak goło. A jak się panu 
podoba sekretarzyk? 

— Mój dziadek… 

background image

— Stół kuchenny moŜe byłby lepszy. Mógłby pan na nim postawić swoją maszynę. Aha, 

mamy w domu automatyczną pralkę, więc nie musi pan chodzić do pralni. Po prostu brudne 
rzeczy proszę przynosić do mnie… 

— AleŜ nie, pani Cobb, to juŜ zbyt wiele zachodu! 
— PrzecieŜ to Ŝaden kłopot! A tak w ogóle, proszę do mnie mówić Iris. 
Zaciągnęła na okna zasłony, w kolorze jasno– i ciemnozłotym. 
— Zrobiłam je z teatralnej kurtyny. CC. kupił ją za bezcen, bo był podarta. 
— A ta ściana nad łóŜkiem to równieŜ pani pomysł? 
—  Nie,  to  Andy  wytapetował  ją  poŜółkłymi  kartkami  ze  starych  ksiąŜek.  Wybierał  te  z 

osobliwym krojem czcionki. W ogóle Andy był ksiąŜkowym molem. 

— Jak tylko się wypakuję i nakarmię koty — powiedział Qwilleran — chciałbym z panią 

pogadać o tym Andym. 

— Zatem jak będzie pan juŜ wolny, proszę do mnie wpaść. Będę prasować. 
A następnie dodała konspiracyjnym szeptem: 
— CC. nie ma w domu. Poszedł oglądać zastawę stołową z czasów Jakuba I. 
Qwilleran  wypakował  walizki  i  ułoŜył  ksiąŜki  na  regale.  Niebieską  poduszkę,  na  której 

zwykły  wylegiwać  się  koty,  umieścił  na  lodówce.  Znalazł  teŜ  nowe  miejsce  dla  grubego 
słownika, o który zazwyczaj lubiły ostrzyć pazury. Następnie udał się do mieszkania po drugiej 
stronie korytarza. Pani Cobb prasowała ubrania w przestronnej kuchni. Poprosiła go, by usiadł 
na krześle (A–552–001) stojącym przy zdezelowanym sosnowym stole (D–573–091). 

— Czy meble w mieszkaniu takŜe są na sprzedaŜ? — zapytał Qwilleran. 
—  Nic  tu  u  nas  dłuŜej  nie  postoi.  Na  przykład  w  ostatni  wtorek  śniadanie  jedliśmy  przy 

okrągłym dębowym stole, obiad przy wiśniowym, rozkładanym, a kolację przy sosnowym, na 
kozłach. 

— To musi być bardzo męczące tak nosić te meble z góry na dół. 
—  Człowiek  się  przyzwyczaja.  Obecnie  nie  mogę  niczego  dźwigać.  Dwa  miesiące  temu 

nadweręŜyłam sobie kręgosłup. 

— To w jaki sposób tak prędko zdołała pani przemeblować moje mieszkanie? 
—  To  nie  ja,  tylko  CC  Wziął  do  pomocy  Mikę’a,  syna  sklepikarza  z  sąsiedztwa.  Miły 

chłopak, choć uwaŜa, Ŝe handlarze anty— 

kami mają nie po kolei w głowie. CóŜ, pewnie ma rację — dodała, rzucając Qwilleranowi 

ukradkowe spojrzenie. 

— Pani Cobb… 
— Proszę mówić do mnie Iris. A ja będę do pana mówiła Jim, zgoda? 
— Znajomi mówią do mnie Qwill. 
— Och, to urocze! W porządku, Qwill. 
I pani Cobb uśmiechnęła się do piŜamy, którą właśnie prasowała. 
—  Iris,  czy  moŜesz  mi  powiedzieć  coś  więcej  na  temat  Andyego?  Piszę  artykuł  o  aukcji, 

trochę informacji o byłym właścicielu zawsze się przyda. 

Gospodyni odstawiła Ŝelazko i przez chwilę patrzyła przed siebie zamyślonym wzrokiem. 
—  Wspaniały  młody  człowiek.  Wspaniała  osobowość…  Uczciwy,  inteligentny…  Był 

człowiekiem  pióra,  jak  pan.  Uwielbiam  pisarzy  i  dziennikarzy!  Nie  zgadłby  pan,  ale  moi 
przodkowie byli angielskimi arystokratami. 

— Gdzie Andy pisywał? 
— PrzewaŜnie do magazynów branŜowych. Ale bawił się równieŜ w beletrystykę. Myślę, Ŝe 

któregoś dnie i ja chwycę za pióro. W tym biznesie spotyka się tylu ciekawych ludzi! 

— Co pani wie o tym wypadku? Jak do niego doszło? 
— No cóŜ, wieczorem jadł ze Smokiem kolację, w jej mieszkaniu… 
— Ma pani na myśli pannę Duckworth? 

background image

—  Tak.  Nazywamy  ją  Smokiem  ze  względu  na  ekscentryczny  i  taki…  wyniosły  sposób 

bycia. Ludzie boją się jej trochę. No więc jedli razem kolację, a później Andy poszedł po coś do 
swego sklepu. A kiedy długo nie wracał, Mary poszła zobaczyć, czy coś się nie stało. I znalazła 
go leŜącego w kałuŜy krwi. 

— Czy wezwała policję? 
— Nie. Przybiegła tu do nas, roztrzęsiona, zapłakana. I wtedy CC. zadzwonił na komisariat. 

Ustalili, Ŝe Andy spadł z drabiny, kiedy zdejmował Ŝyrandol z sufitu. Na podłodze, obok ciała, 
znaleziono pełno rozrzuconych i pobitych kryształków. Bo ten Ŝyrandol był cały kryształowy: 
pięć kryształowych ramion obwieszonych małymi pryzmatami. 

— A czy to prawda, co mówią ludzie, Ŝe upadł na tamtą iglicę? 
Pani Cobb potakująco kiwnęła głową. 
—  To  właściwie  jedyna  rzecz,  która  w  tej  całej  historii  nie  trzyma  się  kupy  —  mówiła 

zamyślona. — Andy był zawsze taki ostroŜny! Czasem aŜ do przesady. Nie mogę uwierzyć, Ŝe 
okazał  się  tak  lekkomyślny  i  wdrapał  się  na  drabinę,  pod  którą  stała  iglica.  Wszyscy 
antykwariusze wskutek nieostroŜności nabawiają się kontuzji, niszczą meble, tłuką ceramikę. 
Ale coś takiego nigdy nie przydarzyło się Andy’emu. 

— MoŜe wypił z panną Duckworth parę kieliszków za duŜo i to uśpiło jego czujność? 
—  AleŜ  on  w  ogóle  nie  pił!  Ona  owszem,  ale  Andy  nie  tolerował  uŜywek.  Był  bardzo 

purytański. Zawsze sądziłam, Ŝe gdyby nie zajął się antykami, byłby idealnym sługą boŜym. 
Był tak oddany swej pracy! Wie pan, to rodzaj powołania. Staje się sensem Ŝycia. 

— A moŜe to samobójstwo? 
— SkądŜe! To do Andy ego niepodobne! 
— PrzecieŜ nie wiemy, co siedzi w ludzkich głowach…jakie trapią je zmartwienia… 
— Nigdy w to nie uwierzę. 
Qwilleran wyjął z kieszeni tweedowej marynarki woreczek z tytoniem i fajkę. 
— Nie będzie miała pani nic przeciwko, jeśli zapalę? 
— SkądŜe. MoŜe szklaneczkę piwa? CC. ma w lodówce zapas puszek. 
— Nie, dziękuję. Nie piję. 
Iris zafascynowana wpatrywała się w iskierki rozbłyskujące w cybuchu fajki, ilekroć wąsacz 

zaciągał się dymem. 

— Zawsze chciałam, by CC. palił fajkę. Tytoń fajkowy tak ładnie pachnie! 
Wąsacz uśmiechnął się i wrócił do przerwanego wątku: 
— Czy sądzi pani, Ŝe mogło to być morderstwo? śe ktoś wtargnął do sklepu i zabił Andy 

ego? 

— Nie wiem. 
— Czy komuś mogło zaleŜeć na tym, aby go sprzątnąć? 
Iris zamyśliła się, przyciskając Ŝelazko do prasowanej koszuli. 
— Sama nie wiem… ale powiem panu coś. Tylko proszę nie mówić tego CC On by mnie 

wyśmiał… Chodzi o horoskop Andy’ego. Przeczytałam go w gazecie. W „Daily Fluxion” są 
najlepsze  horoskopy,  ale  kupujemy  „Morning  Rampage”,  bo  ma  więcej  stron.  A  my 
potrzebujemy duŜo papieru do pakowania szkła i porcelany. 

— I co „Morning Rampage” miał do powiedzenia na temat Andy’ego? 
— Był spod znaku Wodnika. Pisano, Ŝe powinien uwaŜać na oszustów. 
Przerwała i spojrzała na Qwillerana pytającym wzrokiem. 
— Przeczytałam to dopiero po jego śmierci. 
Qwilleran wypuścił kłęby aromatycznego dymu i odpowiedział z rzeczową miną: 
—  No  cóŜ,  nie  moŜna  tego  nazwać  twardymi  dowodami…  Czy  Andy  był  zaręczony  z 

Duckworth? 

— Na pewno nie oficjalnie. Zresztą między nimi bywało róŜnie. Raz lepiej, raz gorzej — 

odpowiedziała Iris, podnosząc brwi. 

background image

— To bardzo atrakcyjna kobieta — zauwaŜył Qwilleran, myśląc o zimnych oczach Smoka. 

— Jak zareagowała na śmierć Andy ego? 

— Była zdruzgotana. Nikt się tego nie spodziewał. Zawsze była taka zimna. CC. twierdzi, Ŝe 

Andy przed śmiercią zrobił jej dzieciaka. Ale nie wierzę w to. Andy był takim konserwatystą! 

— A moŜe był bardziej ludzki, niŜ ci się wydaje? 
— No cóŜ, Andy zginął przed Halloween, tymczasem zbliŜa się BoŜe Narodzenie, a Mary 

jest chuda jak patyk. Ale się zmieniła, to fakt. Stała się taka markotna i jakby nieobecna. 

— A majątek Andy’ego? Kto jest jego spadkobiercą? 
— Nie wiem. Tym zajmuje się pan Maus. Rodzice Andy’ego Ŝyją gdzieś na północy stanu. 
— A jaką opinią cieszył się Andy w środowisku antykwariuszy? Iris myślała przez chwilę 

nad odpowiedzią. 

— Był szanowany przez wszystkich, w końcu znał się świetnie na antykach. Ale niektórzy 

mieli do niego Ŝal, Ŝe był za miękki. 

— Za miękki? W jakim sensie? 
—  Jak  to  powiedzieć…  W  tym  interesie  kaŜdy  robi,  co  moŜe,  aby  zarobić  trochę  grosza. 

Pracujesz dzień i noc, i często nic z tego nie masz. Są takie miesiące, Ŝe nie starcza nam na 
opłacenie rachunków, bo CC. zrobi jakiś szalony zakup, tak jak z tym piecem. Słowem kupi 
coś, czego nikt od nas nie odkupi. 

Iris otarła rękawem pot z czoła i mówiła dalej. 
— Więc jeśli masz okazję zarobić, nie wahasz się ani chwili. Ale dla Andy’ego liczyła się 

tylko etyka i  często krytykował ludzi, którzy starali się wziąć za jakąś rzecz dolara  czy dwa 
więcej, niŜ się naleŜało. Nie Ŝebym go potępiała, ale czasem posuwał się za daleko. To jedyne, 
co mnie w nim draŜniło… Tylko proszę, nie pisz o tym w swoim artykule. Bo tak w ogóle to był 
wspaniały facet. I taki ciepły i troskliwy, nawet wobec obcych. 

— Na przykład? 
—  CóŜ,  na  przykład  zawsze  był  bardzo  miły  dla  Papy  Popopopoulosa.  Ludzie  zazwyczaj 

unikali tego samotnego staruszka. Mówiono, Ŝe kiedyś dobierał się do chłopców… Albo dla 
Anny Peabody. Kiedy antykwariusze z okolicy urządzali spotkania, Andy zawsze pilnował, by 
Anna była na nich obecna, i jeśli zaszłaby taka potrzeba, przyniósłby ją tam na rękach. Ona ma 
juŜ dziewięćdziesiątkę, a mimo to nadal prowadzi swój antykwariat, choć przez ostatnie cztery 
lata niczego nie sprzedała. 

Jej Ŝelazko gładko sunęło po sportowej koszuli w czarno–czerwone pasy. 
— Ten biznes ma jedną  podstawową zaletę — dodała po chwili. — Nie  muszę prasować 

białych koszul. 

— A Andy jak sobie radził? Miał dochody? 
—  Dokładnie  nie  wiem.  Ale  chyba  nie  dokładał  do  interesu.  Poza  tym  Ŝył  z  pisania 

artykułów. No i prowadził w YWCA wieczorowy kurs poświęcony antykom. Tu kaŜdy jakoś 
stara  się  dorobić  na  boku.  Chyba  Ŝe  ma  bogatego  wujka.  Na  przykład  CC.  jest  zawodowym 
pikieciarzem. Dzisiaj rano teŜ pikietował, mimo Ŝe był tęgi mróz. 

— A przeciwko czemu? 
—  Nie  mam  pojęcia.  Zresztą  idzie  tam,  gdzie  go  wyśle  agencja.  Lubi  tę  pracę.  A  w  złą 

pogodę płacą półtorej stawki. 

— A czy pani Duckworth teŜ gdzieś dorabia? 
— Myślę, Ŝe nie potrzebuje. Moim zdaniem ma pieniądze, duŜo pieniędzy. Sprzedaje tylko 

najdroŜsze rzeczy i tylko wyselekcjonowanej klienteli. Ma tam stół do kart wykonany  przez 
Thomasa Sheratona. BoŜe, czego bym nie zrobiła, Ŝeby taki mieć! Niestety, kosztuje majątek i 
pozwolić na niego mogą sobie tylko najbogatsi. 

— Czy to nie dziwne, Ŝe tak ekskluzywny sklep mieści się w Junktown? 
—  MoŜe  chciała  być  blisko  swojej  sympatii?  Zresztą  w  tym  biznesie  lokalizacja  nie  gra 

Ŝ

adnej roli. Tu klient pójdzie na koniec świata, Ŝeby znaleźć to, czego mu potrzeba. 

background image

— Ale czy to nie odrobinę lekkomyślne? — upierał się Qwilleran. — W końcu sama pani 

powiedziała,  Ŝe  Smok  trzyma  tam  mnóstwo  cennych  rzeczy.  Tymczasem  okolica  tu  raczej 
nieszczególna… 

Iris spojrzała nań surowo, marszcząc czoło: 
—  Mówisz  zupełnie  jak  inni!  Wszystkim  się  zdaje,  Ŝe  jak  dzielnica  jest  stara  i 

nieodremontowana, to mieszkają tam przestępcy i podejrzane typy. Ale to bzdury! Od kiedy tu 
mieszkamy, nie mieliśmy Ŝadnych nieprzyjemności. 

Iris umilkła i w gniewnym skupieniu prasowała kołnierzyk bluzki. Wąsacz wstał. 
—  CóŜ,  powinienem  juŜ  chyba  wrócić  do  siebie.  Mam  trochę  pracy,  no  i  jeszcze  nie 

wypróbowałem maszyny do pisania. Chyba to na niej napiszę artykuł o aukcji. 

— Aha, zapomniałabym. Przed odejściem zerknij, proszę, do pudełka stojącego na skrzyni 

empire. Są tam stare klucze. Któreś powinny pasować do twojego mieszkania. 

Qwilleran poszperał w pudełku, ale znalazł tam tylko klucze dziesięciocentymetrowe. 
— PrzecieŜ nie potrzebuję się zamykać — mruknął, machnąwszy ręką, i wrócił do siebie. 
Gdy  wszedł,  wymacał  ręką  włącznik.  Trzy  światła  zapaliły  się  jednocześnie:  lampka  do 

czytania  obok  fotela  Morrisa,  lampa  stojąca  przy  biurku  i  malowany  ręcznie  rupieć  przy 
rozkładanym  stoliku.  Qwilleran  rozejrzał  się  za  kotami,  jak  to  miał  zawsze  w  zwyczaju  po 
przyjściu do domu. 

Siedziały na złoconych krzesłach jak monarchowie na tronach, z łapkami podkulonymi pod 

siebie i uszami postawionymi w szpic, tak Ŝe przypominały królewską koronę. 

— Widzę, Ŝe wam się tu podoba — zauwaŜył Qwilleran. — Nie ma co, aklimatyzacja nie 

zajęła wam duŜo czasu. 

— Miau — odpowiedział Koko, mruŜąc oczy. 
Yum  Yum  zamruczała,  patrząc  na  Qwillerana  lekko  znudzonym  wzrokiem  i  zdając  się 

pytać:  „Ale  o  co  chodzi?”  Zwykle  komunikowała  się  ze  światem  za  pomocą  przenikliwego 
wrzasku, ale w momentach ukontentowania z jej zamkniętego pyszczka dobywało się wysokie 
„Mmmm”. 

Wąsacz zasiadł do pracy. Otworzył walizkową maszynę do pisania, którą kupił po południu 

na  aukcji,  i  na  próbę  uderzył  w  parę  klawiszy.  To  zastanawiające,  Ŝe  Andy,  taki  roztropny, 
uczciwy,  inteligentny  i  przystojny  facet,  miał  u  siebie  w  biurze  tak  zdezelowany  sprzęt. 
Wewnątrz  maszyny  walały  się  okruchy  gumki  do  ścierania,  taśma  była  kompletnie 
podziurawiona. Co więcej, brakującą literą nie było rzadko występujące „z”, ale wszechobecne 
„e”. Qwilleran zaczął pisać: 

„Duch  zmarł*go  Andr*w  Glanza  nawi*dził  Junktown,  ki*dy  najl*psz*  towarzystwo  w 

naszym  mi*ści*  z*brało  si*,  aby  zlicytować  pozostał*  po  tym  znanym  kol*kcjon*rz* 
prz*dmioty”. 

Tu  Qwilłeran  zajął  się  opisem  owego  „najlepszego  towarzystwa”:  jego  ostentacyjnie 

dziwacznych  strojów,  głupawych  konwersacji  i  sztucznych  min.  Podczas  dnia  nie  zrobił  ani 
jednej  notatki,  ale  po  dwudziestu  pięciu  latach  pracy  w  gazecie  jego  umysł  pracował  jak 
kamera. 

Mimo  wszystko  robota  szła  mu  mozolnie.  Krzywy  stół,  na  którym  pracował,  wciąŜ  się 

chwiał. Brak litery „e” powoli go wykańczał, zwłaszcza Ŝe gwiazdki, które dla wygody zecera 
wstawiał  w  jej  miejsce,  męczyły  mu  oczy.  A  do  tego  wciąŜ  jeszcze  czuł  na  sobie  chłodny, 
przenikliwy wzrok tamtej kobiety. Znał dobrze ten rodzaj spojrzenia. Oznaczał jedną z dwóch 
rzeczy. Albo piękna panna Duckworth jest krótkowidzem, albo czegoś się boi. 

Rozmyślania  Qwillerana  przerwał  ostrzegawczy  pomruk,  który  dobył  się  z  gardła  Koko. 

Wkrótce potem usłyszał kroki. Ktoś wspiął się po schodach i wszedł do mieszkania od frontu. 
Parę  minut  później  w  sąsiednim  pokoju  rozległ  się  dzwonek  telefonu.  Od  strony  korytarza 
dobiegł go odgłos cięŜkich kroków. 

background image

W  Qwilleranie  zwycięŜyła  ciekawość.  Wybiegł  na  korytarz,  aby  przyjrzeć  się  bliŜej 

facetowi w czapce Świętego Mikołaja. Istotnie, był to Ben Nicholas. Tym razem jednak nad 
okrągłą, pozbawioną brwi twarzą widniał przekrzywiony napoleoński piróg. 

MęŜczyzna  wyciągnął  ręce  w  teatralnym  geście  zaskoczenia  i  wybałuszył  małe, 

przekrwione oczka. 

— O panie, przestraszyliście nas! — szepnął drŜącym głosem. 
— Przepraszam, to niechcący. Jestem Qwilleran, nowy lokator. 
— W takim razie witamy w naszych skromnych progach! — powiedział Ben, wykonując 

zamaszysty ruch ręką. 

Nagle spojrzał w dół. 
— No proszę, a co tu mamy? 
Koko,  który  wybiegł  za  Qwilleranem  na  korytarz,  teraz  przymilnie  ocierał  pyszczek  o 

gumowe kalosze nieznajomego. 

—  Nigdy  wcześniej  tak  się  nie  zachowywał  —  rzekł  zdumiony  Qwilleran.  —  Zazwyczaj 

musi minąć sporo czasu, zanim Koko kogoś polubi. 

— Nie ma się co dziwić! Wcale a wcale! Ben Nicholas to przyjaciel wszystkich zwierząt i 

ptaków. 

— A więc to pan prowadzi ten sklep vis–à–vis domu? Pracuję w „Daily  Fluxion” i piszę 

tekst o Junktown. 

—  W  takim  razie  proszę  nas  zaszczycić  i  wpaść  do  nas  kiedyś.  No  i  coś  o  nas  napisać, 

najlepiej pochlebnego. 

— Wpadnę jutro — obiecał Qwilłeran. 
— Fenomenalnie! — ucieszył się Nicholas. — No ale komu w drogę, temu czas! Klienci 

czekają. Zatem adieu! 

I pomachawszy ręką, zbiegł po schodach, ciągnąc za sobą swój długi szal. 
Pani Cobb miała rację, pomyślał Qwilleran. Ben Nicholas był idiotą. Ale najwyraźniej nie 

przeszkadzało to Koko, który z miejsca go polubił. 

Na korytarzu za drzwiami ucichły wszelkie hałasy. Znowu zapanowała cisza. Wąsacz wrócił 

do  pracy.  Pisał  teraz  o  rzeczach,  na  których  w  ogóle  się  nie  znał  (cuki*rnica  z  M*iss*n 
ozdobiona  h*rb*m,  dawn*  am*rykański*  wyroby  z  dr*wna,  kompoti*ra  z  Quazal  w* 
kwinkunksy), raz po raz wędrując do słownika stojącego na regale. 

Kiedy  wreszcie  skończył,  wyciągnął  kartkę  z  maszyny  i  zaczął  czytać.  Wtem  kątem  oka 

dostrzegł poruszający się w mroku kształt. Odwrócił głowę i spojrzał zza sekretarzyka w jego 
stronę. W tym momencie drzwi na korytarz powoli otwarły się na szerokość dłoni. 

— Kto tam? — spytał Qwilleran. 
Nikt nie odpowiedział. Wąsacz rzucił się do drzwi i otworzył je na ościeŜ. Na zewnątrz nie 

było  nikogo,  ale  na  końcu  holu,  zagraconym  starymi  meblami,  coś  się  poruszyło.  Qwilleran 
przetarł dłonią zmęczone oczy i jął wpatrywać się w tę plątaninę kształtów: szuflad, siedzeń, 
oparć i stołowych nóg z mahoniu, sosny oraz orzecha. Wreszcie za niskim, obitym materiałem 
kufrem dostrzegł czubek brązowego ogona. 

— Koko! — krzyknął ostro. 
Ale kot nie zareagował. 
— Koko, natychmiast tu wracaj! 
Poznał, Ŝe to Koko, bo na czubku ogona nie dostrzegł kokardki. 
Lecz  kot  zignorował  Qwillerana,  tak  jak  to  zwykle  czynił,  kiedy  zajęty  był  własnymi 

sprawami. 

Chcąc  nie  chcąc,  Qwilleran  ruszył  w  stronę  kłębowiska.  Tymczasem  Koko  zniknął  za 

organami.  Wąsacz  mógł  się  jedynie  domyślać,  w  jaki  sposób  kot  zdołał  się  wymknąć  na 
korytarz. Drzwi w starych domach mają zwykle luźne, słabo trzymające zasuwki albo są tak 

background image

spęczniałe  od  wilgoci  bądź  pokryte  grubą  warstwą  farby,  Ŝe  nie  mieszczą  się  we  framudze. 
Zapewne Koko otworzył je łapą. Zawsze wiedział, kiedy trzeba ciągnąć, a kiedy pchać. 

Qwilleran oparł się o marmurowy blat komody i zajrzał za organy. 
— Wyłaź stamtąd, Koko! Nie ma tam nic dla ciebie! 
Koko wskoczył na stołek do fortepianu. Kręcił się niespokojnie i z wąsami cofniętymi do 

tyłu intensywnie węszył. Jego superczuły nos wodził w górę i w dół po ostrzu osadzonym na 
mosięŜnej kuli. 

Qwilleranowi wąsy stanęły dęba. Jego kot wyszedł z pokoju i udał się prosto do iglicy! A 

teraz obwąchiwał ją dokładnie, z otwartym pyszczkiem i odsłoniętymi kłami, co było oznaką 
odrazy i niechęci. 

Qwilleran sięgnął za organy i chwycił kota za kark. Koko wydał z siebie przeraźliwy wrzask, 

jakby ktoś go mordował. 

— Pani Cobb! — zawołał przez uchylone drzwi jej mieszkania. — Namyśliłem się. Jednak 

wezmę te klucze. 

Przeszukując pudełko stojące na skrzyni empire, Qwilleran gładził delikatnie wąsy. Czuł u 

ich  nasady  jakieś  dziwne  mrowienie.  Znał  to  uczucie.  Ilekroć  go  doświadczał,  w  powietrzu 
wisiało morderstwo. 

background image

R

OZDZIAŁ SZÓSTY

 

 
Późny  wieczór  Qwilleran  spędził  na  buszowaniu  po  abolicjonistycznej  bibliotece. 

Szczególnie  długo  ślęczał  nad  zabytkowymi  egzemplarzami  „Liberatora”,  zszytymi  i 
oprawionymi w skórę. Było juŜ po północy, gdy uświadomił sobie, Ŝe nie ma nic na śniadanie. 
Na rogu był sklep nocny, więc Qwilleran narzucił na siebie płaszcz i swój najnowszy nabytek, 
jeśli  idzie  o  garderobę  —  tweedowy  kapelusz  typu  pork–pie  w  biało–czarną  kratkę,  z 
jaskrawo–czerwonym piórem. To było najczerwieńsze pióro, jakie Qwilleran zdołał znaleźć. A 
czerwień była jego ulubionym kolorem. 

Zamknął  drzwi  mieszkania  dziesięciocentymetrowym  kluczem  i  zszedł  na  dół  po 

skrzypiących schodach. Właśnie zaczął padać śnieg. Tym razem nie była to furia Ŝywiołów, ale 
prawdziwy  zimowy  poemat,  jak  ze  świątecznych  pocztówek.  Qwilleran  przystanął  więc  na 
schodach  ganku  i  z  ukontentowaniem  rozglądał  się  dookoła.  O  tej  porze  ruch  był  niewielki. 
Przydymione  światło  starych  latarni,  wiktoriańskie  fasady  budynków  i  prószący  śnieg  — 
wszystko  to  nadawało  Junktown  jakiś  czarodziejski  urok.  ŚnieŜny  puch  pobielił  bogato 
zdobione  nadproŜa,  polukrował  balustrady,  samochody  zaparkowane  przy  ulicy  i  wieczka 
puszek leŜących w rynsztoku. 

Za  najbliŜszym  skrzyŜowaniem  ciągnął  się  chodnik  prowadzący  do  sklepu  spoŜywczego, 

drogerii  i  baru  „Pod  Lwim  Ogonem”.  Jakiś  człowiek  właśnie  stamtąd  wyszedł  i  chwiejnym, 
choć dostojnym krokiem ruszył przed siebie, coraz to opierając dłoń o nieistniejącą barierkę. 
Dziewczyna w futrze i obcisłych spodniach spacerowała przed domem państwa Cobb, patrząc 
wymownie  na  PrzejeŜdŜające  samochody.  Kiedy  jej  wzrok  napotkał  spojrzenie  Qwillerana, 
ruszyła w jego kierunku, ale on pokręcił przecząco głową. Ben Nicholas wyłonił się ze sklepu 
naprzeciwko i skierował się w stronę baru, wolno i uroczyście, poruszając bezgłośnie ustami i 
nie zwracając najmniejszej uwagi na stojącego na ganku wąsacza. 

Kładąc  kołnierz  płaszcza,  Qwilleran  wszedł  do  staromodnego  sklepu  spoŜywczego.  Na 

chodniku,  oparte  o  wystawę,  stały  choinki  za  niecałe  pięć  dolarów.  W  środku  dominował 
zapach  octu,  kiełbasek  i  ostrego  sera.  Wąsacz  kupił  kawę  rozpuszczalną  i  słodki  rogalik  na 
ś

niadanie, a takŜe kawałek steku i trochę konserw dla kotów. Do tego trochę cheddara, serek 

topiony  dla  Yum  Yum  i  mały  plasterek  sera  z  niebieską  pleśnią  dla  Koko.  Istniało  pewne 
ryzyko, Ŝe kocur wzgardzi tym smakołykiem, zazwyczaj bowiem jadał prawdziwy francuski 
roquefort. 

Gdy  tylko  wąsacz  wyszedł  ze  sklepu,  natrętne  myśli,  które  dręczyły  go  cały  wieczór,  nie 

dając chwili spokoju, zmaterializowały się przed nim. Na chodniku ujrzał pannę Duckworth. 
Jej  twarz,  o  kolorze  błękitnej  porcelany,  mokra  była  od  śniegu.  Spod  oszronionych  rzęs 
patrzyły nań zimne, szare oczy. Milczała. 

— No cóŜ, jak pani  widzi, wciąŜ kręcę się po okolicy — zagaił Qwilleran, aby  przerwać 

kłopotliwą ciszę. — Posłuchałem pani rady i wprowadziłem się do pani Cobb. 

— Naprawdę? W takim razie gratuluję trafnego wyboru. 
Mówiąc te słowa, spojrzała na niego z uznaniem, tak jakby mieszkanie w Junktown czyniło 

człowieka  lepszym  i  szlachetniejszym.  Zdjęła  obszyty  futerkiem  kaptur,  odsłaniając 
granatowoczarne włosy spięte w kok. 

—  Byłem  teŜ  na  aukcji.  Ciekawe  doświadczenie.  Przyszło  tam  mnóstwo  handlarzy, 

kolekcjonerów, ale pani nie widziałem. 

Panna Duckworth smutnie pokręciła głową. 
— Miałam przyjść, ale zabrakło mi odwagi. 
—  Panno  Duckworth  —  powiedział  Qwilleran,  z  miejsca  przechodząc  do  rzeczy  — 

chciałbym napisać wspominkowy tekst o Andrew Glanzu. Sęk w tym, Ŝe za mało o nim wiem. 
Liczę, Ŝe pani mi pomoŜe. 

background image

Na te słowa wzruszyła tylko ramionami. 
—  Wiem,  Ŝe  to  dla  pani  bolesny  temat.  Ale  Andy  na  to  zasłuŜył.  Mamy  dług  względem 

niego. 

Panna Duckworth myślała przez chwilę. 
— Zgoda — powiedziała wreszcie — ale pod jednym warunkiem. 
Nie chcę być cytowana; wszystko, co panu powiem, to informacje anonimowe. 
— Będzie, jak pani sobie Ŝyczy. Słowo honoru! 
—  Wierzę  panu  —  szepnęła  cicho  i  spojrzała  na  jego  twarz,  szukając  potwierdzenia.  — 

Więc kiedy? 

— Jak najszybciej. 
— Skoro tak panu zaleŜy na czasie, proszę wpaść do mnie jeszcze dziś. 
— Jeśli to dla pani nie jest za późno… 
— O tej porze nigdy nie śpię — oświadczyła ponurym głosem. 
— W takim razie proszę pozwolić, tylko zaniosę zakupy na górę i zaraz będę u pani. 
Pięć  minut  później  Qwilleran  brnął  po  zaśnieŜonym  chodniku  w  stronę  „Błękitnego 

Smoka”.  Podniecenie,  które  czuł,  miało  tylko  częściowo  związek  z  historią  Andrew  Glanza. 
Niebawem  siedział  juŜ  na  aksamitnej  sofie  w  błękitno—złotym  salonie  i  rozkoszował  się 
aromatem olejku sandałowego. Pies morderca i tym razem zamknięty został w kuchni. 

—  Trzymam  Hepplewhite’a  ze  względu  na  moją  rodzinę  —  usprawiedliwiała  się  panna 

Duckworth. — Oni nie mogą pojąć, jak mogę tu mieszkać. Ale ja się uparłam. Więc pogodzili 
się z tym i dali mi psa do ochrony. Tylko Ŝe on często traktuje swoje zadanie zbyt powaŜnie. 

—  Ludzie  róŜnie  mówią  o  tej  okolicy  —  zauwaŜył  Qwilleran.  —  Czy  naprawdę  jest  tu 

niebezpiecznie? 

—  Jak  dotąd  nie  miałam  tu  Ŝadnych  nieprzyjemnych  sytuacji  —  odpowiedziała  panna 

Duckworth.  —  Ale  oczywiście  zachowuję  pewne  środki  ostroŜności,  jak  kaŜda  kobieta 
mieszkająca samotnie. 

Podniosła dzbanek do kawy ze srebrnej tacy i Qwilleran mógł podziwiać jej miękkie, kocie 

ruchy,  które  zawsze  tak  zachwycały  go  u  Koko  i  Yum  Yum.  Jaką  sensację  wzbudziłaby, 
pojawiając  się  na  wigilijnym  balu  w  klubie  prasowym!  Ubrana  była  w  obcisłe  spodnie  w 
zachwycającym odcieniu błękitu i sweter z kaszmiru, specjalnie pofarbowany na ten sam kolor, 
co świadczyło, Ŝe nie musiała się liczyć z pieniędzmi. 

— Czy była pani kiedyś modelką? — spytał. 
—  Nie  —  uśmiechnęła  się  cierpliwie,  jakby  pytano  ją  o  to  po  raz  tysięczny.  —  Ale  w 

college’u udzielałam się w sekcji tańca nowoczesnego. 

Podała mu filiŜankę z kawą, ale sama sięgnęła po kryształową karafkę ze srebrną etykietą i 

— ku zaskoczeniu Qwillerana — nalała sobie szklaneczkę szkockiej. 

— Więc dziś po południu wynająłem mieszkanie i niezwłocznie wprowadziłem się tam z 

moimi przyjaciółmi, parą syjamskich kotów. 

— To ciekawe. Nigdy nie domyśliłabym się, Ŝe lubi pan koty. 
— Przygarnąłem je, bo były sierotami — tłumaczył się Qwilleran. — Najpierw kocura, a 

później kocicę, do pary. 

—  Chciałabym  mieć  kota  —  powiedziała.  —  Bardzo  pasują  do  antyków.  Są  takie… 

dostojne. 

— Widzę, Ŝe mało pani zna syjamczyki. Kiedy zaczynają biegać po domu, ma się wraŜenie, 

jakby w okolicy szalało karaibskie tornado. 

—  Teraz,  kiedy  juŜ  znalazł  pan  lokum,  moŜe  pan  śmiało  kupić  tarczę  herbową 

Mackintoshów. Nad kominkiem będzie wyglądała doskonale. Czy chce pan wziąć ją do domu i 
przymierzyć? 

— Jest chyba za cięŜka, Ŝeby nosić ją tak wte i wewte. Choć dziś rano widziałem, z jaką 

łatwością dźwigała pani te pięćdziesiąt kilo Ŝelastwa. 

background image

— Jestem silna. Inaczej nie mogłabym prowadzić antykwariatu. 
— W wolnych chwilach podnosi pani cięŜary? 
Uśmiechnęła się. 
— W wolnych chwilach czytam o antykach, chodzę na wykłady o antykach i odwiedzam 

muzea z antykami. 

— Pani ironizuje, prawda? 
—Panna Duckworth spojrzała na niego ciekawie. 
— W antykach tkwi jakaś mistyczna moc — powiedziała. — Nie chodzi tu tylko o ich wiek 

czy urodę. Przedmioty, które były własnością innych ludzi, nabierają własnej osobowości, w 
której moŜna się nawet zakochać. Gdy się z nimi dłuŜej przebywa, są jak starzy przyjaciele. 
Czy rozumie mnie pan? Mam nadzieję, Ŝe ludzie to kiedyś pojmą. 

— Ujęła to pani bardzo jasno, panno Duckworth. 
— Mary. 
— Okej. Mary. Ale skoro czujesz, Ŝe masz do spełnienia taką misję, dlaczego nie  chcesz 

podzielić się swoimi wraŜeniami na łamach gazety? Nawet nie pozwoliłaś mi się cytować. W 
jej oczach pojawiło się wahanie. 

— Powiem ci dlaczego — powiedziała nagle. — To przez rodzinę. Oni nie aprobują tego, co 

robię. Tego, Ŝe mieszkam na Zwinger Street i zbieram antyki. 

— Ale dlaczego? 
—  Mój  ojciec  jest  bankowcem.  To  szycha.  A  w  dodatku  Anglik.  Słowem,  zabójcza 

mieszanka.  Pomaga  mi  finansowo,  ale  tylko  za  cenę  dyskrecji.  Dlatego  muszę  unikać 
wszelkiego rozgłosu. 

Dolała Qwilleranowi kawy, a sobie nalała drugą szklaneczkę szkockiej. 
—  Czy  kiedy  przychodzą  do  ciebie  goście,  zawsze  serwujesz  im  kawę,  a  sama  pijesz 

najlepszą whisky? — spytał zaczepnie 

— Tylko kiedy moi goście są abstynentami — odpowiedziała z szelmowskim uśmiechem. 
— Skąd wiesz, Ŝe nie piję? 
Milczała przez chwilę, powoli sącząc alkohol. 
—  Zadzwoniłam  po  południu  do  ojca,  aby  zasięgnąć  informacji  o  tobie.  Stąd  wiem,  Ŝe 

pracowałeś jako dziennikarz śledczy w Nowym Jorku, potem w Los Angeles i gdzie indziej. I 
Ŝ

e napisałeś na ten temat waŜną ksiąŜkę. I Ŝe zgarnąłeś parę nagród. 

SkrzyŜowała ramiona i spojrzała na niego tryumfalnie. 
— I czego się jeszcze o mnie dowiedziałaś? 
— śe potem po latach tłustych nadeszły lata chude. Nieudane małŜeństwo, alkoholizm. Ale 

zdołałeś się podźwignąć i w lutym zatrudnili cię w „Daily Fluxion”. Jak dotąd sprawujesz się 
bez zarzutu. 

Twarz  Qwillerana  oblał  rumieniec.  Zwykle  to  on  grzebał  w  Ŝyciorysach  innych  ludzi.  A 

teraz sam znalazł się po drugiej stronie. 

— Chyba powinienem się cieszyć, Ŝe moja postać tak cię zainteresowała — powiedział z 

nutą rozdraŜnienia w głosie. — A kim jest twój ojciec? I co to za bank? 

Jeszcze przez moment dziewczyna napawała się swoim tryumfem. Powoli sączyła drinka. 

Siedziała z rozpuszczonymi włosami, załoŜywszy nogę na nogę. 

— Czy mogę ci ufać? 
— Będę milczał jak grób! 
— Nazywa się Parcival Duxbury, a bank — Midwest National. 
— Duxbury? A więc Duckworth to nie jest twoje prawdziwe nazwisko? 
— Powiedzmy, Ŝe to pseudonim przyjęty dla celów profesjonalnych. 
Qwilleran przez chwilę czuł się podle, niemal tak podle jak wówczas, gdy po raz pierwszy 

przeczytał list pisany brązowym atramentem. Jego fantazje na temat wigilijnego balu nigdy się 
nie ziszczą. MoŜna się spodziewać, Ŝe Parcival Duxbury wpadnie tam z kurtuazyjną wizytą. A 

background image

więc,  choćby  ze  względu  na  ryzyko  spotkania  z  ojcem,  Mary  nigdy  nie  przyjmie  jego 
zaproszenia. 

— Duxbury w Junktown — powiedział powoli wąsacz, jakby delektował się tą cokolwiek 

szokującą zbitką. — To tytuł na pierwszą stronę. 

— Pamiętaj, Ŝe obiecałeś — przypomniała mu Mary, poruszywszy się niespokojnie. 
—  I  obietnicy  dotrzymam  —  uspokoił  ją.  —  Ale  proszę,  oświeć  mnie,  dlaczego  właśnie 

Zwinger Street? Taki ekskluzywny sklep bardziej pasuje do centrum. Albo do Lost Lakę Hills. 

—  To  proste,  zakochałam  się  —  powiedziała,  rozkładając  w  geście  bezradności  ręce.  — 

Zakochałam  się  w  tych  pięknych,  starych  domach.  KaŜdy  z  nich  jest  jak  człowiek,  ma  swój 
charakter, osobowość. Powinno się je wszystkie odnowić. To była idea, która mi przyświecała, 
kiedy  się  tu  osiedlałam.  A  później,  gdy  pomieszkałam  tu  parę  miesięcy,  zakochałam  się  w 
tutejszych ludziach. 

— Antykwariuszach? 
— Niezupełnie. Oczywiście antykwariuszy bardzo cenię za ich poświęcenie i pasję… Ale to 

nie  miłość.  Zakochałam  się  w  zwykłych  ludziach,  którzy  tu  mieszkają.  W  robotnikach, 
staruszkach,  ludziach  samotnych,  imigrantach,  analfabetach,  a  nawet  typach  spod  ciemnej 
gwiazdy. Pewnie myślisz, Ŝe zwariowałam… 

— Nie, choć to zaskoczenie. Ale miłe zaskoczenie. Naturalnie jeśli cię dobrze zrozumiałem. 

Są tacy… stąpający twardo po ziemi. I to cię uwiodło. 

—  Raczej  autentyczni,  naturalni  i  niepowtarzalni.  Kontakt  z  nimi  sprawił,  Ŝe  moje 

poprzednie Ŝycie wydało mi się takie bezuŜyteczne i powierzchowne. Chciałabym coś dla nich 
zrobić, ale kompletnie nie wiem co. Nie mam własnych pieniędzy, a poza rym ojciec liczy, Ŝe 
będę tu siedziała cicho jak mysz pod miotłą. 

Qwilleran  przyglądał  się  jej  z  rosnącą  sympatią  i  podziwem,  ale  najwyraźniej  Mary 

odczytała jego spojrzenie opacznie, gdyŜ zerwała się zawstydzona. 

— AleŜ jestem głupia! MoŜe jesteś głodny? Przyniosę coś do jedzenia. 
Wyszła do kuchni i po chwili wróciła z krakersami, kawiorem oraz wędzonym łososiem. 
—  Obiecałaś  mi  powiedzieć  coś  więcej  o  Andym  Glanzu  —  przypomniał  jej  wąsacz. 

—Jakim był człowiekiem? Co sądzono o nim tu, w środowisku kolekcjonerów? 

Wypita whisky sprawiła, Ŝe Mary nieco się rozluźniła. Odrzuciła głowę do tyłu i patrząc w 

sufit,  zbierała  myśli.  Obcisłe  spodnie  i  długonoga,  kocia  sylwetka  nie  pasowały  do  salonu, 
urządzonego w pedantycznej osiemnastowiecznej stylistyce. 

— Andy duŜo zrobił dla Junktown — zaczęła — ze względu na swoją dydaktyczną pasję. 

Dawał odczyty po kobiecych klubach. Sprawił, Ŝe na Zwinger Street zawitali kolekcjonerzy i 
muzealni kuratorzy. 

— Czy moŜna by go nazwać majordomusem Junktown? 
—  Na  twoim  miejscu  unikałabym  takich  określeń.  CC.  Cobb  uwaŜa  się  za 

niekwestionowanego pioniera. Twierdzi, Ŝe to on otworzył tu pierwszy sklep ze starociami i 
stworzył ideę dzielnicy antykwariuszy. 

— Jak opisałabyś charakter Andyego? 
— Uczciwy, uczciwy aŜ do bólu. KaŜdy z nas miał coś na sumieniu, jakieś drobne oszustwo, 

ale nie Andy. Poza tym był człowiekiem odpowiedzialnym, jak to się mówi, typ społecznika. 
Kiedyś przejeŜdŜaliśmy nocą obok opuszczonego domu przeznaczonego do rozbiórki. W oknie 
paliło  się  światło.  Andy  wysiadł,  wszedł  do  środka  i  przyłapał  na  gorącym  uczynku  faceta 
demontującego instalację sanitarną. Odwieźliśmy go na komisariat. 

— To nielegalne? 
— Opuszczone domy są własnością miasta. Więc, przynajmniej formalnie, facet popełniał 

kradzieŜ. Ale Ŝeby w takiej sytuacji naraŜać się i interweniować? To mógł zrobić tylko Andy. 

Qwilleran zmienił pozycję na sofie. 
— A czy inni handlarze równieŜ doceniali jego prawość? 

background image

— Taaak… i nie. Między  antykwariuszami zawsze panuje zazdrość, nawet jeśli na pozór 

wszyscy jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi. 

—  A  z  kim  jeszcze  przyjaźnił  się  Andy?  Chodzi  mi  o  osobę,  z  którą  mógłbym  o  nim 

porozmawiać. 

—  Proszę  pójść  do  pani  McGuffey.  To  emerytowana  nauczycielka.  Andy  pomógł  jej 

rozkręcić sklep z antykami. To jeszcze jeden dowód jego dobroci. 

— Gdzie ją mogę znaleźć? 
— W „Piggin, Noggin i Firkin”, za następną przecznicą. 
— A jakie były jego stosunki z państwem Cobb? 
Mary wzięła głęboki oddech. 
— Andy był urodzonym dyplomatą. Umiał sobie ułoŜyć poprawne stosunki nawet z CC. 
— Pani Cobb była nim zauroczona? 
— Wszystkie kobiety go uwielbiały. MęŜczyźni byli, jak się zdaje, bardziej powściągliwi. 

Zresztą zwykle tak jest, nieprawdaŜ? 

— A jego relacje z Benem Nicholasem? 
— Były przyjazne. ChociaŜ Andy uwaŜał, Ŝe Ben za duŜo czasu spędza w barze. 
— śe jest pijakiem? 
—  Benowi  trudno  byłoby  Ŝyć  bez  brandy.  Ale  zawsze  wie,  kiedy  przestać.  Kiedyś  był 

aktorem.  W  kaŜdym  mieście  znajdzie  się  antykwariat  prowadzony  przez  byłego  aktora, 
zazwyczaj chama i pyszałka. 

— A taki blondyn chodzący o kulach? Kto to jest? 
— Russell Patch. Był kiedyś przyjacielem i wspólnikiem Andy’ego. Później się rozstali i 

Russ otworzył własny interes. Szczerze mówiąc, nie wiem, o co dokładnie poszło. 

— Mimo Ŝe byłaś z Andym najbliŜej? — powiedział, spoglądając na nią badawczo. 
Mary  Duckworth  zerwała  się  na  równe  nogi  i  zaczęła  chodzić  po  pokoju,  szukając 

cygarniczki. Gdy ją znalazła, znów siadła na sofie. Qwilleran podsunął jej zapaloną zapałkę, 
zaciągnęła  się  głęboko,  a  następnie  odłoŜyła  papierosa  i  skuliła  się,  obejmując  ramionami 
kolana, jakby jej ciało przeszył straszliwy ból. 

— Brakuje mi Andy’ego — wyszeptała. 
Qwilleran czuł, Ŝe mógłby teraz odegrać  rolę romantycznego pocieszyciela. Ale mimo Ŝe 

tego pragnął, nie uległ pokusie. 

—  PrzeŜyłaś  straszną  tragedię  i  to  doświadczenie  cały  czas  jest  w  tobie  obecne.  Ale 

najgorsze, co moŜesz w tej sytuacji zrobić, to tłumić to w sobie. Czemu mi o tym nie opowiesz? 
To znaczy o wszystkim, co wydarzyło się tamtego wieczora. Skąd wiesz, moŜe tego właśnie 
potrzebujesz, moŜe musisz to wreszcie z siebie wyrzucić? 

Na dźwięk tych słów, wypowiedzianych niskim, przyjaznym głosem, oczy jej zawilgotniały. 
—  Najstraszniejsze  jest  to,  Ŝe  właśnie  tego  wieczora  Ŝeśmy  się  posprzeczali…  Byłam  na 

niego  wściekła.  Andy  zrobił…  zrobił  coś,  co  mnie…  bardzo  zirytowało.  Próbował  się 
tłumaczyć, ale ja przez całą kolację mu dokuczałam i robiłam wyrzuty. 

— Gdzie jedliście kolację? 
— Tutaj. Przygotowałam wołowinę à la Bordelaise i to był niewypał. Mięso było za twarde, 

no a do tego doszła ta nasza sprzeczka… O dziewiątej Andy poszedł do sklepu. Powiedział, Ŝe 
umówił  się  z  klientem.  Jakaś  kobieta  z  przedmieścia  wraz  z  męŜem  mieli  przyjechać  po 
Ŝ

yrandol. 

— Zamierzał tu później wrócić? 
—  Nic  takiego  nie  mówił.  Zresztą  poŜegnał  mnie  raczej  ozięble.  Ale  kiedy  wyszedł, 

poczułam  się  tak  podle,  Ŝe  postanowiłam  popędzić  za  nim  i  go  przeprosić.  No  i  wtedy 
znalazłam go… 

— Sklep był otwarty? 

background image

— Dostałam się wejściem od podwórza. To, co tam zobaczyłam… Nie jestem w stanie o 

tym mówić… 

— Co pani zrobiła dalej? 
— Nie pamiętam. Iris mówiła, Ŝe do nich przybiegłam i Ŝe CC. zadzwonił na policję. Później 

zabrała mnie do domu i połoŜyła do łóŜka. Mam kompletną dziurę w pamięci. 

Zajęci rozmową dopiero teraz usłyszeli warczenie dobiegające zza drzwi kuchni, najpierw 

ciche, jakby chrapanie, później coraz głośniejsze i groźniejsze. 

— Nie powinnam ci była o tym mówić — szepnęła. 
— Przynajmniej to z siebie wyrzuciłaś. 
— Ale nie napiszesz o tym, prawda? 
— Nie napiszę. 
Mary odetchnęła i uspokoiła się nieco. Qwilleran pykał fajeczkę i patrzył na nią, rozkoszując 

się  widokiem  jej  wielkich,  obramowanych  długimi  rzęsami  oczu.  Ich  dawny  chłód  gdzieś 
zniknął i teraz wyglądały niezwykle pięknie. 

— Miałeś rację — odezwała się po chwili. — UlŜyło mi. Przez parę tygodni, noc w noc, 

dręczył  mnie  pewien  koszmar.  Był  tak  realistyczny,  Ŝe  miałam  wraŜenie,  Ŝe  to  nie  sen,  ale 
prawda. Prawie zwariowałam. Myślałam… 

Przerwała, bo w tym momencie warczenie psa przeszło w głośne ujadanie. 
— Coś się dzieje — powiedziała Mary, zrywając się na równe nogi. Niepokój sprawił, Ŝe jej 

oczy stały się jeszcze większe. 

— Zobaczę, co się stało — zadeklarował Qwilleran. Hepplewhite szczekał, patrząc w okno 

wychodzące na ogród. 

— Z tyłu budynku zaparkowany jest policyjny wóz — raportował wąsacz. — Zostań tutaj, a 

ja zobaczę, co się stało. Są tu jakieś tylne drzwi? 

Zbiegł na dół wąskimi czarnymi schodami, a później ruszył alejką przez ogród. Okazało się 

jednak, Ŝe kłódka jest zamknięta. Musiał więc wrócić do domu po klucz. Gdy był z powrotem, 
koło policyjnego samochodu zaparkował juŜ karawan. Niebieskie koguty dwóch policyjnych 
samochodów oświetlały twarze paru gapiów oraz leŜące na ziemi ciało. Z nieba sypał błękitny 
ś

nieg. 

Qwilleran podszedł do jednego z kręcących się policjantów. 
— Jestem dziennikarzem z „Daily Fluxion”. Co tu się wydarzyło? 
—  To  co  zwykle  —  mruknął  mundurowy  opryskliwym  tonem.  —  Gość  przedawkował 

borygo. 

— Wiecie, kto to? 
—  Jasne.  Miał  portfel  wypchany  kartami  kredytowymi  i  brylantową  bransoletkę  z 

wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem. 

Ciało  denata  ładowano  właśnie  do  karawanu.  Qwilłeran  podszedł  bliŜej.  Od  razu  zwrócił 

uwagę na kurtkę nieboszczyka. JuŜ kiedyś tę kurtkę widział. 

Mary czekała na niego na werandzie. ChociaŜ była ciepło ubrana, cała dygotała z zimna. 
— C–c–co się stało? 
— Zwinęli jakiegoś pijaczynę — odpowiedział uspokajającym tonem. — Lepiej wejdź do 

ś

rodka. Masz dreszcze. 

Weszli po schodach na górę. Usiedli w salonie, a Qwilleran nalał kawy sobie i jej. UwaŜnie 

przyglądał się jej twarzy, kiedy zamyślona grzała zmarznięte ręce nad filiŜanką. 

— Jeszcze zanim zaszczekał pies, mówiłaś mi o śnie, który cię nawiedzał… 
—To nie był zwykły sen, tylko koszmar! To przez wyrzuty sumienia, Ŝe tamtego wieczora 

byłam dla niego taka niemiła. Tak myślę. 

— A o czym był ten koszmar? 
— Śniło mi się… Ciągle śniłam, Ŝe spycham Andy’ego z drabiny wprost na tę iglicę! 
Qwiłleran przez chwilę milczał, a potem rzucił w zamyśleniu: 

background image

— MoŜe w tym śnie jest jakieś ziarnko prawdy. 
— Co masz na myśli? 
—  Mam  przeczucie,  Ŝe  ześlizgnięcie  się  Andy’ego  z  drabiny  to  nie  był  wypadek  — 

powiedział wolno i znów poczuł mrowienie u nasady wąsów. 

Mary nie mogła się z tym pogodzić. 
— PrzecieŜ policja wykluczyła wszystkie inne wersje. 
—  A  prowadzili  śledztwo?  Przyszli  tu  i  cię  przesłuchali?  Zawsze  przesłuchuje  się  osobę, 

która znalazła ciało, to standardowa procedura. 

Mary pokręciła przecząco głową. 
— Pytali się ludzi z sąsiedztwa? 
— Po co mieli to robić? To musiał być wypadek. I prawdę mówiąc, nie wiem, skąd przyszło 

ci do głowy, Ŝe to mogło być… coś innego. 

— Powiedział mi o tym jeden z twoich gadatliwych sąsiadów… Dziś rano… 
— Nonsens! 
— Ale musiał mieć chyba jakieś przesłanki, aby mówić o morderstwie. 
—  Mówisz,  jakbyś  nie  znał  ludzi!  Plotą,  co  im  ślina  na  język  przyniesie.  I  dlaczego 

opowiadał o tym właśnie tobie? 

—  Tego  nie  wiem  —  odpowiedział  zamyślony.  —  Ale  dziwnym  zbiegiem  okoliczności 

człowiek ten jedzie właśnie Zwinger Street do kostnicy. 

W jej oczach ujrzał strach. W tym momencie rozległ się dzwonek telefonu. Mary siedziała 

nieruchomo, jakby wrośnięta w fotel. Telefon wciąŜ dzwonił. 

— Mam odebrać? — spytał Qwilleran, przyglądając się jej uwaŜnie. 
Wahała  się  przez  chwilę,  a  później  skinęła  głową.  Qwilleran  ruszył  na  poszukiwanie 

telefonu. Znalazł go w bibliotece, po drugiej stronie korytarza. 

— Halo?… Halo?… Kto mówi?… Cisza. 
— Ktokolwiek to był, odłoŜył słuchawkę — zaraportował, kiedy wrócił do salonu. 
ZauwaŜywszy szczególną bladość na jej twarzy, zapytał: 
— Czy odbierałaś juŜ podobne głuche telefony? Albo telefony od jakichś wariatów? A moŜe 

dlatego chodzisz tak późno spać? 

—  Nie,  nie  —  pokręciła  głową,  jakby  budząc  się  z  transu.  —  Zawsze  byłam  nocnym 

markiem.  Moi  przyjaciele  wiedzą  o  tym.  Pewnie  to  któryś  z  nich  dzwonił  porozmawiać  o 
filmie, który obejrzał w telewizji. Często tak jest. A odłoŜył słuchawkę, bo odebrał męŜczyzna. 
Pewnie pomyślał, Ŝe jestem zajęta. Albo Ŝe to pomyłka. 

Mówiła zbyt szybko i zbyt duŜo, aby rozwiać podejrzenia Qwillerana. 

background image

R

OZDZIAŁ SIÓDMY

 

 
Gdy Qwilleran wracał do domu, śnieg na chodniku sięgał mu do kostek. Jego monotonne 

skrzypienie  stanowiło  doskonały  podkład  dla  pojedynczych  dźwięków  nocy:  jazgotu  szafy 
grającej  w  barze  „Pod  Lwim  Ogonem”,  zawodzenia  elektrycznego  silnika  gdzieś  w  oddali, 
bezsilnego ujadania psa. Po drodze wąsacz zatrzymał się na rogu przed całonocną drogerią i 
zadzwonił  do  swojego  człowieka,  pełniącego  dyŜur  w  biurze  prasowym  komendy  miejskiej 
policji, z pytaniem o dwa morderstwa popełnione w Junktown. 

—  Jedno  popełniono  dziś  wieczorem,  drugie  szesnastego  października  —  poinformował 

rozmówcę. — Jak coś znajdziesz, od—dzwoń pod ten numer. Będę czekał. 

Oczekując  na  telefon,  zamówił  kanapkę  z  szynką  i  porządkował  w  głowie  informacje. 

Ś

mierć  faceta  w  palcie  z  końskiej  derki  mogła  być  bez  znaczenia,  ale  strach  czający  się  w 

oczach  Mary  był  autentyczny,  a  ślepy  upór  przy  oficjalnej  wersji  wydarzeń  i  niechęć  do 
dywagacji  na  temat  ewentualnego  morderstwa  dawały  duŜo  do  myślenia.  Jeśli  było 
morderstwo,  musiał  być  powód,  tym  bardziej  więc  intrygowały  Qwillerana  opowieści  o 
wielkiej  prawości  Andy’ego,  człowieka,  który  wyręczał  policję  w  ściganiu  drobnych 
złodziejaszków. Znał ten typ ludzi. Z pozoru wszystko w jak najlepszym porządku. Ale gdy się 
przyjrzeć uwaŜniej, obraz zaczyna się komplikować. Tacy faceci mają wielki talent do tego, by 
pakować się w kłopoty. 

Wkrótce zadzwonił dziennikarz z komendy. 
—  Sprawa  z  października  figuruje  w  kartotece  jako  wypadek  —powiedział.  —  A  o  tym 

dzisiejszym frajerze nic nie znalazłem. Nie moŜesz poczekać do rana? 

Qwilleran  poczłapał  do  domu,  wspiął  się  na  górę  po  skrzypiących  Ŝałośnie  schodach, 

olbrzymim  kluczem  otworzył  drzwi  mieszkania  i  rozejrzał  się  za  kotami.  Spały  na  swojej 
niebieskiej poduszce, przytulone do siebie, tworząc futrzany kłębek z jednym nosem, jednym 
tułowiem i trzema uszkami. Jedno oko łypnęło na wąsacza, a ten, nie mogąc się powstrzymać, 
pogłaskał  oba  kociaki.  Kiedy  czuły  się  dobrze,  ich  sierść  stawała  się  miękka  i  delikatna  jak 
jedwab. A kiedy były zaspane, ciemniała, nabierając brunatnego koloru. 

Niedługo potem Qwilleran wyciągnął się na swoim łóŜku, drętwiejąc z przeraŜenia na myśl, 

co  by  to  było,  gdyby  jego  kumple  z  klubu  prasowego  dowiedzieli  się,  Ŝe  sypia  w  gondoli  o 
kształcie łabędzia. 

Później  usłyszał  dziwny  dźwięk,  jakby  ciche  mruczenie,  podobne  do  tego,  jakie  wydają 

koty,  tyle  Ŝe  głośniejsze.  Dźwięk  ów  przypominał  równieŜ  gruchanie  gołębi,  ale  był  nieco 
bardziej gardłowy. Wąsacza frapowała jego mechaniczna uporczywość. Jak się zdaje, dobiegał 
on  zza  ściany  wytapetowanej  stronicami  starych  ksiąŜek.  Qwilleran,  najpierw  z 
zaciekawieniem,  później  z  coraz  większym  znuŜeniem,  wsłuchiwał  się  w  ten  monotonny 
sygnał, aŜ w końcu usnął. 

W  pierwszą  noc  na  nowym  miejscu  spał  wyśmienicie.  Śniła  mu  się  tarcza  herbowa 

Mackintoshów, z trzema kotami i resztką czerwonej oraz błękitnej farby. Przyjemne sny były 
zawsze kolorowe; w tych mniej radosnych dominowała sepia, jak w starej rotograwiurze. 

W sobotni poranek zbudził się z uczuciem, jakby jakiś wielki cięŜar przygniatał jego pierś. 

Gdy oczy miał jeszcze zamknięte, a umysł zmącony snem, pewien był, Ŝe to wielka Ŝelazna 
tarcza  herbowa  przyszpila  go  do  łóŜka  i  miaŜdŜy  ciało.  Kiedy  jednak  trochę  oprzytomniał  i 
uniósł  powieki,  pierwsze,  co  zauwaŜył,  to  wpatrujące  się  weń  niebieskofioletowe,  nieco 
zezowate oczy. Mała Yum Yum, waŜąca tyle co piórko, siedziała na jego piersiach i mruczała 
rozkosznie.  Qwilleran  odetchnął  z  ulgą,  co  najwyraźniej  kotce  bardzo  się  spodobało. 
Wyciągnęła przed siebie aksamitną łapkę i delikatnie dotknęła jego wąsów. A później zaczęła 
ocierać swą miękką główkę o zarost na policzku dziennikarza. 

background image

Wtem  z  góry  dobiegło  ich  ostrzegawcze  miauknięcie.  To  Koko,  usiadłszy  na  łabędzim 

ogonie,  przypominał,  Ŝe  czas  na  śniadanie.  Niewykluczone  teŜ,  Ŝe  chciał  w  ten  sposób 
przywołać  do  porządku  Yum  Yum,  spoufalającą  się  z  panem  domu.  Koko  miał  nadzwyczaj 
rozwinięty zmysł hierarchii waŜności. 

W grzejnikach dało się słyszeć charakterystyczne syczenie i pobrzękiwanie. Kiedy wreszcie 

stary  dom  się  nagrzał,  czuć  było  zapach  pieczonych  ziemniaków.  Qwilleran  wstał,  podrobił 
mięso dla kotów i podgrzał je w łyŜce bulionu. Koko nadzorował całą tę operację, a Yum Yum 
ganiała po pokoju, uciekając przed wyimaginowanym prześladowcą. Wąsacz z odrazą myślał o 
swoim rogaliku, który przez noc nabrał konsystencji kauczukowej piłki. 

Kiedy  tylko wyłoŜył mięso na jeden ze starych biało–niebieskich talerzy,  które znalazł w 

kuchennej  szafce,  usłyszał  pukanie  do  drzwi.  Otworzył  i  do  mieszkania  weszła  Iris  Cobb  z 
przepraszającym uśmiechem na twarzy. 

—  CzyŜbym  wyciągnęła  cię  z  łóŜka?  —  spytała,  widząc  Qwillerana  w  czerwonym 

szlafroku. — Słyszałam, jak rozmawiałeś z kotami, i myślałam, Ŝe jesteś juŜ dawno na nogach. 
Przyniosłam  ci  świeŜą  zasłonkę  do  wanny,  jeśli  będziesz  chciał  wziąć  prysznic.  Czy  dobrze 
spałeś? 

— Tak. ŁóŜko okazało się bardzo wygodne. 
Qwilleran wydął dolną wargę i dmuchnął w wąsy, na których osiadło parę włosków kociej 

sierści. 

— A ja miałam koszmarną noc. CC. strasznie chrapał, a ja nie mogłam zmruŜyć oka. Czegoś 

ci trzeba? Wszystko w porządku? 

— Właściwie tak. Tylko gdzieś znikła moja szczotka do zębów. 
— To nasza Mathilda! — wykrzyknęła z tryumfem w głosie Iris. — Pewnie ją schowała. 

Musisz rozejrzeć się dookoła, na pewno gdzieś ją znajdziesz. Aha, czy chciałbyś moŜe jakieś 
szklane  dzbanki  albo  figurki?  Z  takimi  bibelotami  w  mieszkaniu  zaraz  robi  się  trochę 
przytulniej… 

— Nie, dziękuję. Ale chciałbym jak najprędzej zainstalować tu telefon. 
— Naturalnie. Chodź od razu do nas. Stamtąd zadzwonisz do operatora i załatwisz sprawę 

telefonu. A moŜe nie jadłeś jeszcze śniadania? Dziś rano upiekłam CC. kukurydziane bułeczki, 
zanim poszedł pikietować. Zostało mi jeszcze pół blachy. Skusisz się? 

Qwilleran  pomyślał  o  swoim  gumowatym  rogalu  zawiniętym  w  zatłuszczoną  torebkę  i 

przyjął zaproszenie. 

Kiedy juŜ siedział u Cobbów w kuchni, smarując masłem kolejną ciepłą bułeczkę i zajadając 

jajka na bekonie, Iris wprowadzała go w tajniki transakcji między antykwariuszami. 

—  Pamiętasz  fotel  dentystyczny  z  twojego  mieszkania?  CC.  znalazł  go  na  strychu  starej 

przychodni, która szła do rozbiórki. Ben Nicholas odkupił go od nas za pięćdziesiąt dolarów, a 
następnie odsprzedał Andy’emu za sześćdziesiąt. Z kolei Russ dał Andy’emu za ten sam fotel 
siedemdziesiąt  pięć  i  obił  siedzenie  skórą.  Kiedy  CC.  to  zobaczył,  z  miejsca  zapragnął  go  z 
powrotem.  Russ  wziął  za  odnowiony  fotel  sto  dwadzieścia  pięć,  a  nie  dalej  jak  wczoraj 
sprzedaliśmy go za dwieście dwadzieścia dolarów. 

— Całkiem sprytnie — mruknął Qwilleran. 
— Tylko nie pisz o tym w gazecie. 
— Czy między wami, mam na myśli antykwariuszy, nie ma Ŝadnych niesnasek, animozji? 
— Owszem, zdarzają się. Kiedyś Andy zwolnił Russa za to, Ŝe ten pił w pracy. Ale szybko 

się pogodzili. Russ to ten facet z pięknymi blond włosami. Ja teŜ miałam piękne blond włosy, 
ale przez jedną noc zupełnie osiwiałam. Kiedy zmarł mój pierwszy mąŜ. MoŜe powinnam coś z 
nimi zrobić. 

Po  śniadaniu  Qwilleran  zadzwonił  do  operatora  z  prośbą  o  załoŜenie  nowego  telefonu, 

podpiętego do numeru 6331 na Zwinger Street. 

background image

—  Będzie  pan  musiał  uiścić  pięćdziesiąt  dolarów  depozytu  —  zaśpiewał  damski  głos  w 

słuchawce. 

— Pięćdziesiąt?! JuŜ na samym wstępie?! Co za zdzierstwo! 
— Przykro nam. Jest pan w strefie trzynaście. W strefie trzynaście obowiązuje pięćdziesiąt 

dolarów depozytu. 

—  A  co  tu  ma  do  rzeczy  jakaś  strefa!  —  pieklił  się  Qwilleran.  —  Potrzebuję  telefonu, 

natychmiast!  I  nie  będę  wam  płacił  Ŝadnego  zbójeckiego  haraczu!  Jestem  dziennikarzem  w 
„Daily Fluxion” i zaraz zadzwonię w tej sprawie do naczelnego! 

— Chwileczkę, proszę zaczekać. 
— Co za bezczelność! — Qwilleran zwrócił się do pani Cobb. — Na dzień dobry chcą ze 

mnie zedrzeć ośmiokrotność miesięcznego rachunku! 

— Odkąd mieszkamy w Junktown, ciągle spotykają nas podobne szykany — powiedziała 

Iris, potakując głową. 

Tymczasem śpiewny głos znów odezwał się w słuchawce: 
— Przykro mi! Depozyt musi pan uiścić. Telefon załoŜymy panu natychmiast. 
Kiedy wrócił do mieszkania, wciąŜ jeszcze gotował się w środku z oburzenia. W dodatku 

okazało  się,  Ŝe  zgubił  czerwone  pióro  od  kapelusza.  Był  pewien,  Ŝe  widział  je  jeszcze 
poprzedniego wieczora. Ale jakie to miało teraz znaczenie! Bez pióra jego tweedowy kapelusz 
o  kroju  pork–pie  znacznie  stracił  na  uroku.  Wąsacz  szukał  na  korytarzu  i  klatce  schodowej, 
przetrząsnął  całe  mieszkanie  —  bez  rezultatu.  Znalazł  jedynie  garść  kocich  kłaczków  i 
czerwoną gumkę–myszkę. 

Humor  nie  poprawił  się  mu  nawet,  gdy  wyszedł  na  ulicę.  Wszystko  dziś  sprzysięgło  się 

przeciwko  niemu,  nawet  pogoda.  Wszystko  było  szare  —  niebo,  śnieg,  ludzie.  Nagle  biały 
jaguar przemknął ulicą i wjechał do garaŜu w starej stajni. Qwilleran ujrzał w tym wydarzeniu 
palec losu. Czym prędzej podąŜył za samochodem. 

W  starej  stajni  mieścił  się  zakład  renowacji  antyków  Russella  Patcha.  Jego  połowę 

zajmował  przestronny  garaŜ,  drugą  zaś  salon  wystawowy.  Nowiutki  jaguar  kontrastował  ze 
starymi,  zdezelowanymi  meblami  —  odartymi  z  farby,  zbutwiałymi,  popękanymi; 
rozmokniętymi lub teŜ po prostu poszarzałymi od brudu i ze starości. W powietrzu unosił się 
zapach lakieru i terpentyny. 

Qwilleran  usłyszał  dochodzące  z  głębi  garaŜu  szuranie,  stukanie.  Wkrótce  spomiędzy 

rupieci  wyłonił  się  młody,  krzepki  męŜczyzna,  poruszający  się  zwinnie  o  Ŝelaznych  kulach. 
Cały ubrany był na biało — biały garnitur, biała, rozchełstana koszula, białe skarpetki i białe 
tenisówki. 

Qwilleran przedstawił się gospodarzowi. 
—  Wiem,  wiem  —  powiedział  Patch,  uśmiechając  się  szeroko.  —  Widziałem  pana  na 

aukcji. Jak pan widzi, trudno tu zachować anonimowość. 

Wąsacz rozejrzał się po sklepie. 
— To są dopiero prawdziwe rupiecie. Ktoś to w ogóle kupuje? 
— Pewnie, Ŝe tak. Jest nawet całkiem spory ruch w interesie. Wszystko, co pan tu widzi, to, 

by tak rzec, surowiec. Ale na Ŝyczenie klienta wyczaruję z niego prawdziwe cudo. Widzi pan 
ten kredens? Usunę nogi, najpierw pomaluję całość na fiołkowy kolor, później zrobię pasy — 
karmazyn  z  umbrą  —  a  na  końcu  nadam  połysk  weneckiego  brązu.  I  tak  powstanie  idealny 
mebel do rezydencji w Lost Lake Hills za dwieście tysięcy dolarów. 

— Od jak dawna pan się tym zajmuje? 
— Własny interes prowadzę od sześciu miesięcy. Przedtem, przez cztery lata, pracowałem 

dla Andy’ego Glanza. Chce pan zobaczyć, jak wygląda efekt końcowy? 

Zaprowadził Qwillerana do pracowni, gdzie włoŜył biały kitel, wyglądem przypominający 

rzeźnicki fartuch, cały w czerwonych i brązowych plamach. 

background image

—  Ten  fotel  na  biegunach  —  powiedział  —  całe  lata  leŜał  sobie  na  podwórzu,  smagany 

wiatrami  i  deszczami.  Doprowadziłem  go  do  porządku,  zastosowałem  czerwony  podkład,  a 
teraz niech pan patrzy. 

NałoŜył  na  dłonie  parę  plastikowych  rękawic,  wziął  pędzel  i  zaczął  rozprowadzać  po 

siedzeniu fotela gęstą brązową maź. 

— Andy nauczył pana, jak to się robi? 
— Jak to się robi, nauczyłem się sam — odpowiedział Patch nieco uraŜonym tonem. 
—  Wszyscy  mówią  —  kontynuował  Qwilleran  —  Ŝe  to  był  fantastyczny  facet.  Nie  tylko 

wykształcony, ale hojny, uczynny… 

— No tak — przytaknął bez przekonania Patch. 
— Kogo nie spytam, słyszę same ochy i achy. 
Patch nic nie odpowiedział. Wydawał się bez reszty pochłonięty pędzlowaniem fotela. Ale 

Qwilleran zauwaŜył, Ŝe mięśnie jego twarzy drgają nerwowo. 

— Jego śmierć to wielki cios dla całego Junktown — odezwał się, kując Ŝelazo, póki gorące. 

— Tak Ŝałuję, Ŝe nie miałem przyjemności go poznać… 

—  MoŜe  nie  powinienem  tego  mówić  —  nie  wytrzymał  Patch  —  ale  to  cud,  Ŝe 

przepracowałem u niego aŜ cztery lata. 

— Co ma pan na myśli? 
— Nikt nie mógł go zadowolić. 
— Perfekcjonista? 
— Był takim świętym wśród antykwariuszy i od innych oczekiwał tego samego. Mówię to, 

bo wszyscy w Junktown będą panu opowiadać, Ŝe Andy wylał mnie za picie. A to nieprawda. 
Rozeszliśmy się, bo nie mogłem znieść tej jego postawy wobec innych ludzi. 

Patch po raz ostatni pociągnął pędzlem po czerwonym siedzisku i wrzucił go do puszki po 

zupie pomidorowej. 

— MoŜna powiedzieć, Ŝe był… świętoszkowaty? 
— Myślę, Ŝe to dobre słowo. Nie mam do niego o to wielkich pretensji. Po prostu chciałbym, 

aby  miał  pan  pełny  obraz.  Tu  wszyscy  na  okrągło  mówią  o  uczciwości  Andy’ego.  No  cóŜ, 
czasem moŜna być za uczciwym. 

— To znaczy? 
—  Dobra,  dam  panu  przykład.  Jedzie  pan  szosą  za  miasto  i  widzi  stare  mosięŜne  łóŜko 

rdzewiejące przed stodołą, czarne, pokrzywione. Uderza pan do farmera i daje mu za ten złom 
dwa dolce. Prawdopodobnie ten farmer będzie panu ręce całował, bo sam nie miał pojęcia, co z 
tą  zawalidrogą  zrobić.  A  tu  z  nieba  spada  mu  gość,  który  zabiera  bezuŜyteczne  Ŝelastwo  i 
jeszcze  płaci.  Pan  teŜ  jest  szczęśliwy.  Bo  jeśli  pan  łóŜko  oczyści,  weźmie  pan  za  nie  cztery 
dychy… Ale to nie dla Andy’ego! O nie! Jeśli wie, Ŝe moŜe opylić łóŜko za dwie stówy, to da 
farmerowi setkę. I w ten sposób szkodził nie tylko sobie, ale nam wszystkim. 

Patch przerwał. Grymas niechęci zniknął mu z twarzy i w jego miejsce pojawił się złośliwy 

uśmieszek. 

—  Ale  parę  razy  się  przeliczył.  Pamiętam,  jak  pewnego  razu  wybraliśmy  się  razem  za 

miasto. AleŜ się wtedy uśmiałem! Farmer okazał się chciwym skurczybykiem. I pomyślał, Ŝe 
skoro Andy chce mu dać setkę, to łóŜko warte jest przynajmniej tysiaka. Więc nie chciał go 
sprzedać… Chce pan jakiś inny przykład? Choćby łowy. Tu wszyscy chodzą na łowy. 

— Na łowy? To znaczy? 
—  Plądrują  stare  domy.  Są  przeznaczone  do  rozbiórki,  ale  jest  tam  jeszcze  wiele 

wartościowych rzeczy: kominki, boazerie. Więc zabierasz je stamtąd, bo za moment wjadą tu 
spychacze. 

— Czy to legalne? 
— Formalnie nie. Ale przecieŜ to nic złego. Po prostu ratujesz te rzeczy przed zniszczeniem. 

Skoro nikt tego nie potrzebuje, a ci robole od rozbiórki mają to głęboko… Więc chodzimy tam 

background image

na łowy, jedni częściej, inni rzadziej. Ale nie Andy! Andy mówił, Ŝe to własność miasta, więc 
on tego nie tknie. I nie dość, Ŝe sam nie chciał zarabiać, to innym takŜe nie dawał. Więc kiedy 
wsypał Cobba, powiedziałem — dość. To juŜ przegięcie. 

Qwilleran musnął ręką wąsy. 
— Czy to znaczy, Ŝe Andy złoŜył na Cobba doniesienie? 
Patch przytaknął. 
— Cobbowi wlepili taki mandat, Ŝe nie mógł go zapłacić. Gdyby Iris nie poŜyczyła skądś 

pieniędzy, poszedłby siedzieć. CC. ma niewyparzoną gębę, ale to porządny gość. Tym bardziej 
to,  co  zrobił  Andy,  było  zwykłym  świństwem.  Więc  strzeliłem  parę  drinków  i  wygarnąłem 
Andy’emu, co o tym wszystkim myślę. 

— Czy Cobb wie, Ŝe Andy na niego doniósł? 
— To był anonimowy donos. Cobb próbował się dostać do domu Pringle’ów — przedtem 

poinformował nas dokładnie o swoich planach — a policja zajechała cichutko przed ganek i 
zgarnęła go. Wszystko wyglądało na zwyczajny zbieg okoliczności. Ale chodziły słuchy, Ŝe to 
Andy zadzwonił po gliny. 

Patch sięgnął po kłębek waty stalowej i zaczął wygładzać siedzisko fotela. 
— Muszę to teraz wypolerować, zanim stwardnieje — wyjaśnił. 
— A co z Ŝyciem osobistym? — spytał Qwilleran. — Tu teŜ był takim formalistą? 
Russel Patch głośno się roześmiał. 
— O to proszę spytać Smoka. A jeśli idzie o resztę, proszę mnie źle nie zrozumieć. Wie pan, 

nigdy  nie  Ŝywiłem  do  niego  niechęci  ani  urazy.  Niektórzy  tak  robią.  Ja  nie.  Mogę  komuś 
nawymyślać, ale chwilę później mi przechodzi. Rozumie pan? 

Kiedy Qwilleran wyszedł ze stajni, kupił w drogerii nową szczoteczkę do zębów i zadzwonił 

z budki na rogu do domu Rikera. 

— Arch, mam tu na oku ciekawy temat. Słyszałeś o tym antykwariuszu, który zginął dwa 

miesiące temu? 

— Oczywiście. To on sprzedał mi ten blaszany pojemnik na kawę z Pensylwanii. 
—  Facet  ponoć  ześlizgnął  się  z  drabiny  i  podobno  nadział  się  na  metalowe  ostrze,  ale  ja 

coraz bardziej zaczynam wątpić w tę historię. 

— Proszę cię, Qwilł, to ma być nostalgiczny, świąteczny kawałek, a nie Ŝaden kryminał. AŜ 

do  końca  sezonu  zakupowego  chwalimy  pokój  na  ziemi  i  tryumf  dobra  nad  złem,  takie  jest 
polecenie naczelnego. 

— A jeśli w tej miłej i spokojnej okolicy, pełnej nostalgicznego uroku, naprawdę dzieje się 

coś niedobrego? 

— Skąd o tym wiesz? 
—  Mój  nos  mi  to  podpowiada…  a  poza  tym  wczoraj  miałem  dziwną  przygodę.  Jeden  z 

tutejszych zatrzymał mnie na ulicy i mi to powiedział… śe Andy został zamordowany. 

— Kto taki? Kto ci o tym powiedział? — dopytywał się Riker. 
— Nie wiem, jakaś ćma barowa. Ale, jak mawiali staroŜytni, in vino veritas. Facet musiał 

wiele wiedzieć, jednak dwanaście godzin potem znaleziono go na ulicy martwego. 

— Pijacy zawsze umierają na ulicy. Nie wiesz tego? 
— I coś jeszcze. Dziewczyna Andy’ego najwyraźniej czegoś bardzo się boi. Ale jeszcze nie 

wiem czego. 

— Słuchaj, Qwill, dlaczego nie moŜesz po prostu napisać czegoś o antykach, znaleźć sobie 

jakiegoś miłego lokum… 

— Wynająłem mieszkanie. Przeprowadziłem się do nawiedzonego domu na Zwinger Street. 

Mieszkam nad „Rupieciarnią” Cobba. 

— Wspaniale, kupiłem tam Ŝyrandol do jadalni!  — ucieszył się Riker. — No to w takim 

razie  odpocznij  sobie,  mamy  przecieŜ  weekend,  przejdź  się  do  „Trzech  Zwariowanych 

background image

Siostrzyczek”.  Zobaczysz,  odbije  ci  szajba  od  tej  pogoni  za  sensacją.  Kiedy  będziesz  miał 
pierwszy tekst? 

— W poniedziałek rano. 
— Więc nastrój się jakoś tak… świątecznie — poradził Riker. — I nie rób z byle wypadku 

sprawy dla federalnych. Słyszysz, patentowany ośle? 

Te  ostatnie  słowa  ostatecznie  upewniły  Qwillerana  o  słuszności  własnej  intuicji.  Nie  bez 

przyczyny jego stary przyjaciel nazwał go osłem. 

background image

R

OZDZIAŁ ÓSMY

 

 
Z uporem maniaka Qwilleran przemierzał Zwinger Street w poszukiwaniu prawdy o śmierci 

Andy ego Glanza. Minął antykwariat „Trochę Śmieci” (zamknięte), „Błękitnego Smoka”, sklep 
z  farbami  (w  likwidacji),  księgarnię  (sama  pornografia),  aŜ  dotarł  do  „Annytyków”, 
tajemniczego sklepu pachnącego zapleśniałymi szmatami i gnijącym drewnem. 

W środku zastał drobną staruszeczkę o siwych, natapirowanych włosach, przywodzących na 

myśl kwiat dmuchawca. Spojrzała na Qwillerana obojętnie i jakby nic nie robiąc sobie z jego 
obecności, kiwała się w bujanym fotelu. 

— Jestem Jim Qwilleran z „Daily Fliudon” — przedstawił się moŜliwie najuprzejmiej. 
—  Nie.  Dawno  nie  miałam  —  odburknęła  staruszka.  —  Ludzie  kupują  teraz  takie  z 

chińskimi rączkami i podwójnym wieczkiem. 

Qwilleran przez chwilę oglądał jakiś fragment dekoracji o bliŜej nieokreślonej przydatności 

i spróbował po raz drugi, tym razem o wiele głośniej: 

— Jaka jest pani specjalność, pani Peabody? 
— Nie uznaję Ŝadnego targowania! Jak się panu nie podobają moje ceny, to trudno. Kupi 

ktoś inny. 

Qwilleran  ukłonił  się  i  wyszedł  ze  sklepu.  Minął  salon  bilardowy  (okna  zabite  deskami), 

meksykańską  knajpę,  której  wentylatory  wydmuchiwały  na  chodnik  ciepłe,  aromatyczne 
powietrze  (zjełczały  tłuszcz,  smaŜona  cebula,  kwaśny  sos),  aŜ  doszedł  do  warzywniaka 
ojczulka  Popopopoulosa.  Dobiegł  go  stamtąd  zapach  przejrzałych  bananów  i  przegrzanego 
olejowego  pieca.  Właściciel  siedział  na  pomarańczowej  skrzynce  po  piwie  i  czytał  grecką 
gazetę, Ŝując swoje imponujące, poŜółkłe od tytoniowego dymu wąsy. 

Qwilleran zatupał nogami i zatarł zmarznięte ręce. 
— Zimno dzisiaj — zaczął. 
Sprzedawca spojrzał na niego uwaŜnie. 
— Tytoniu? — spytał. 
Qwilleran pokręcił głową. 
—  Nie  tytoniu.  Wpadłem  pogadać.  Szczerze  mówiąc,  ten  tytoń,  który  ostatnio  u  pana 

kupiłem, nie był pierwszej świeŜości. 

Popopopoulos wstał ze skrzynki i zbliŜył się tanecznym krokiem. 
— Owoców? Ładny owoce. 
— Nie, moŜe kiedy indziej. Miło tu u pana. Od jak dawna handluje pan tu, w Junktown? 
— Granatów? Ładny granaty. 
Sprzedawca wziął do ręki suchy, pomarszczony owoc o jasno–czerwonej skórce. 
— Granaty robią dzieci! 
Qwilleran  czym  prędzej  opuścił  warzywniak.  Pomysł  z  wzięciem  na  spytki  dwójki 

protegowanych Andy’ego okazał się chybiony. 

I  właśnie  wtedy  ujrzał  szyld  sklepu  „Trzy  Zwariowane  Siostrzyczki”.  Przez  okno  mógł 

dojrzeć  piętrzące  się  umywalki,  szklane  i  porcelanowe  komplety,  spluwaczki  i  —  jakŜeby 
inaczej  —  kołowrotki.  Arch  Riker  z  wypiekami  na  twarzy  ruszyłby  na  zakupy,  ale 
Qwilleranowi juŜ na sam widok antyków robiło się niedobrze. Z załoŜonymi rękami wkroczył 
do środka. Gdy tylko otworzył drzwi, z wnętrza dobiegł  go znajomy zapach. CóŜ tu mamy? 
AleŜ naturalnie, to zupa z małŜy! 

Trzy  kobiety,  ubrane  w  jednakowe  pomarańczowe  płaszcze,  przerwały  swoje  zajęcia  i 

spojrzały ciekawie w stronę wąsacza. Qwilleran odwzajemnił to zainteresowanie, toteŜ przez 
moment wszyscy trwali w milczeniu, przyglądając się sobie uwaŜnie. Brunetka siedząca przy 
stole  i  adresująca  świąteczne  kartki  miała  piękne  niebieskie  oczy  i  sympatyczne  dołeczki  w 
policzkach.  Ponętny  zielonooki  rudzielec  o  oszałamiającym  uśmiechu  polerował  mosięŜny 

background image

samowar. Obok niego, na drabinie, stała szczupła blondynka o zgrabnych  nogach, wieszając 
pod sufitem świąteczne dekoracje. 

Z początku Qwilleran aŜ zaniemówił z wraŜenia. Gdy juŜ nieco ochłonął, wybąkał: 
— Jestem z „Daily Fluxion”. 
—  Tak,  wiemy!  —  odpowiedziały  chórem  wszystkie  trzy  i  rudzielec  dodał  dziarsko: 

—Widziałyśmy pana na aukcji i podziwiałyśmy pańskie wąsy. Równie seksownych nigdy nie 
widziałyśmy w Junktown! 

Podskoczyła do niego na jednej nodze i podała mu ciepłą dłoń. 
— Przepraszam, to przez moje śródstopie. Jestem Cluthra. Okropne imię, prawda? 
— A ja Amberina — przedstawiła się brunetka. 
—  Ja  nazywam  się  Ivrene  —  zaszczebiotała  blondynka  stojąca  na  szczycie  drabiny.  —  I 

haruję tu najcięŜej, bo jestem najmłodsza. 

—  Ivy,  chyba  się  zupa  przypala!  —  krzyknął  rudzielec  zaniepokojony  dobiegającym  z 

sąsiedniego pokoju zapachem. 

Blondynka błyskawicznie zeskoczyła z drabiny i pognała ratować zupę. 
—  A  moŜe  pan  równieŜ  skusi  się  na  miseczkę  zupy  z  krakersami  i  serem?  —  spytała 

brunetka. 

W takim towarzystwie Qwilleran skusiłby się nawet na suchara z gęsim sadłem. 
— Proszę podać mi swoje palto — powiedział rudzielec. — Tu jest bardzo gorąco. 
Jednocześnie  zrzuciła  z  ramion  pomarańczowy  płaszczyk  i  Qwilleran  mógł  podziwiać 

głęboki dekolt, eksponujący nad wyraz ponętne kształty. 

—  Proszę  usiąść  tutaj,  panie  Qwilleran  —  powiedziała  brunetka,  zabierając  drucianą 

trzepaczkę do dywanów z wiktoriańskiej kanapy. 

— Papierosa? — zapytał rudzielec. 
— A ja przyniosę popielniczkę — zaoferowała brunetka. 
— Dziękuję, zapalę fajkę — odpowiedział oszołomiony Qwilleran, szukając w kieszeniach 

spodni woreczka z tytoniem. 

Gdyby mnie teraz widzieli kumple z redakcji, zzielenieliby z zazdrości, pomyślał. Pykając 

fajeczkę i przysłuchując się dwóm równolegle prowadzonym rozmowom, wodził wzrokiem po 
rzędach  ołowianych  Ŝołnierzy,  metalowych  cherubinów,  nocników  i  blaszanych  puszek  po 
tytoniu,  kawie  i  herbacie.  Napisy  na  nich  były  częściowo  zatarte  przez  zadrapania  i  rdzę. 
Qwilleran wpadł na pewien pomysł. Arch Riker mówił, Ŝe kolekcjonuje puszki. 

Nadarzała się zatem okazja, by kupić mu śmieszny świąteczny podarunek. 
—  Czy  tamte  puszki  po tytoniu  takŜe  są  na  sprzedaŜ?  — zapytał.  —  Ile  panie  chcą  za  tę 

małą, kompletnie zdezelowaną? 

— Warta jest dziesięć, ale panu sprzedamy za jedyne pięć dolarów. 
— W takim razie biorę! — powiedział i rzucił na biurko pięciodolarową monetę. 
Kobiety  wymieniły  między  sobą  porozumiewawcze  spojrzenia,  ale  Qwilleran  tego  nie 

zauwaŜył. 

Wkrótce najmłodsza podała zupę w starych kubkach do golenia. 
— Właśnie dzwonił Smok — poinformowała Qwillerana. — Prosiła, by dziś po południu 

pan do niej wpadł. 

— A skąd wie, Ŝe tu jestem? 
— Na tej ulicy nic się przed nikim nie ukryje — wyjaśnił rudzielec. 
— MoŜe ma tu podsłuch? — szepnęła najmłodsza. 
— Ivy, nie gadaj głupot! 
I siostry kontynuowały przerwaną rozmowę w harmonijnym trio: Cluthra głosem dziarskim, 

Amberina z melodyjną intonacją i Ivrene, wyśpiewując swoje ozdobniki z wysokości drabiny. 
Mimochodem Qwilleran poruszył temat Andy’ego Glanza. 

— Supergość! — powiedział rudzielec, unosząc brwi. W jej głosie brzmiała nuta czułości. 

background image

—  Bez  wątpienia  —  potwierdził  Qwilleran.  —  Taki  wykształcony,  świetny  znawca 

antyków… 

—  Cluthra  nie  o  tym  mówi  —  roześmiała  się  najmłodsza.  —  Ona  nie  traci  czasu  na 

rozmowy. Z miejsca przechodzi do rzeczy. — I szeptem dodała: — Wyzwala w nich bestię! 

— Ivy! — rudzielec ostro zganił siostrę. 
— A nie jest tak? PrzecieŜ sama mówiłaś. Brunetka szybko zmieniła temat. 
— Ludzie nie mogą uwierzyć, Ŝe jesteśmy siostrami. Prawda jest taka, Ŝe mamy wspólnego 

ojca, a róŜne matki. 

— Czy w trójkę utrzymujecie się z tego interesu? 
— Oczywiście, Ŝe nie! Na mnie zarabia mąŜ, a antykwariat to moje hobby. Ivy uczy się w 

szkole sztuk pięknych, a Cluthra… 

— A Cluthra Ŝyje z alimentów — rzuciła najmłodsza, ściągając na siebie karcące spojrzenia 

sióstr. 

—  A  miesiąc  bieŜący  to  kompletna  katastrofa  —  skarŜyła  się  brunetka.  —  Tylko  Sylvia 

zarabia tu jakieś porządne pieniądze. 

— Kto to Sylvia? — spytał Qwilleran. 
— Bogata wdowa — padła odpowiedź ze szczytu drabiny. 
— To dlatego, Ŝe Sylvia sprzedaje samą szmirę — wyjaśnił rudzielec. 
— Jeszcze wczoraj byłaś innego zdania — przypomniała jej Ivy. 
— Gdzie ma sklep? I jak ma na nazwisko? — dopytywał Qwilleran. 
— Sylvia Katzenhide. Jej antykwariat, „Królestwo Kiczu”, znajdzie pan przecznicę dalej. 
—  Cluthra  nazywa  ją  Kocim  Zadkiem  —  zaszczebiotała  Ivy,  nie  bacząc  na  mordercze 

spojrzenia starszych sióstr. 

— Jeśli zechce pan odwiedzić Sylvię, proszę zaopatrzyć się w zatyczki do uszu — poradził 

rudzielec. 

— Gada jak najęta — wyjaśniła brunetka. 
— Jakby miała werbalne rozwolnienie — dodała blondynka. 
— Ivy! 
— Powtarzam tylko twoje słowa. 
Kiedy  wyszedł  od  „Trzech  Zwariowanych  Siostrzyczek”,  był  w  szampańskim  nastroju. 

Jeszcze  będąc  w  drzwiach,  usłyszał,  jak  mała  Ivy  mówi  do  swoich  sióstr:  „Fajny  koleś  ten 
Qwilleran,  nie?”  Ów  nieoczekiwany  komplement  sprawił,  Ŝe  pognał  w  dół  ulicy  pręŜnym 
krokiem dwudziestolatka. 

Po  drodze  zastanawiał  się,  czy  ma  teraz  pójść  do  Mary  Duckworth,  czy  teŜ  odwiedzić 

gadatliwą  Sylvię  Katzenhide.  Musiał  się  jeszcze  skontaktować  z  panią  McGuffey,  a  takŜe 
rozmówić na osobności z Ivy. To jeszcze siksa, ale dlatego mógłby z niej więcej wycisnąć. A 
poza tym była urocza, jak to zwykle siksy. 

Na dworze promienie chłodnego słońca przebijały się przez zimową mgłę. Nie było ono w 

stanie  rozgrzewać  ani  serc,  ani  czubków  nosów  mieszkańców  Junktown,  za  to  zamieniło 
puszysty  śnieg  w  mokrą  breję,  po  której  ślizgały  się  samochody,  ochlapując  przechodniów. 
Qwilleran pomyślał o Koko i Yum Yum — beztroskich kotach, wylegujących się w ogrzanym 
pokoju  na  miękkich  poduszkach,  nietroszczących  się  o  pogodę,  dobrze  odŜywionych, 
niemających  pojęcia,  co  to  goniące  terminy  albo  piekielny  dylemat.  Dawno  juŜ  w  swoich 
sprawach nie konsultował się z Koko. Teraz jednak postanowił znowu spróbować. 

W  tej  grze  udział  brał  równieŜ  słownik  Webstera.  Koko  zahaczał  pazurem  o  ksiąŜkę,  a 

Qwilleran  otwierał  ją  we  wskazanym  miejscu.  Zwykle  hasła  na  samej  górze  kolumny 
sugerowały  rozwiązanie  zagadki  bądź  problemu.  Nie  wierzycie?  No  cóŜ,  wasza  sprawa.  W 
kaŜdym  razie  dotychczas  system  działał.  Parę  miesięcy  wcześniej  to  właśnie  dzięki  niemu 
Qwilleran odnalazł skradzioną kolekcję zadów. Nikt się nie domyślał, Ŝe prawdziwymi ojcami 

background image

sukcesu byli Koko i Noah Webster. Qwilleran czuł, Ŝe być moŜe nadszedł czas, by w tę  grę 
zagrać jeszcze raz. 

Ale gdy otworzył drzwi mieszkania, nie zastał Ŝadnego z kotów. Najwyraźniej podczas jego 

nieobecności  ktoś  tu  był.  Qwilleran  zauwaŜył  zmiany  w  wystroju  pokoju.  Przybyło  teŜ  parę 
bezuŜytecznych ozdóbek. Z półki nad kominkiem zniknął mosięŜny świecznik, który zdołał juŜ 
polubić. Na jego miejscu stały teraz ceramiczne świnki, drwiąco spoglądając na wąsacza. 

Zawołał koty po imieniu, ale bez rezultatu. Przeszukał całe mieszkanie po najciemniejsze 

zakamarki,  nawet  szuflady  w  kredensie.  W  desperacji  klęknął  na  palenisku  i  zajrzał  do 
przewodu kominowego. Były raczej marne szanse, Ŝe wydostały się tą drogą, ale z kotami nic 
nigdy nie wiadomo. 

Kiedy tak siedział z tułowiem w kominku, usłyszał w pokoju jakiś ruch. Szybko odwrócił 

głowę  i  zobaczył  swoje  zguby  spacerujące  beztrosko  po  dywanie  z  dumnie  wypręŜonymi 
ogonami, Koko na przedzie, a Yum Yum parę kroków za nim. Wzięły się tu znikąd, jak to koty 
mają w zwyczaju. Potrafiły cicho jak mgła przemknąć się na swoich miękkich małych łapkach, 
ale czasem tupały tak głośno, Ŝe trzęsły się ściany domu. 

— Co za urwisy! — krzyknął Qwilleran. 
— Miau? — miauknął Koko, jakby się pytał: „Czy nas wołałeś? Co dziś na obiad?” 
— Szukałem was wszędzie! Gdzieście się, diablęta, schowały? 
Zdaje się, Ŝe nadeszły z kierunku łazienki. Teraz mrugały swymi intensywnie niebieskimi 

oczami,  jakby  nie  rozumiały,  w  czym  problem.  Yum  Yum  trzymała  w  trójkątnym  pyszczku 
szczoteczkę do zębów, którą w dowód sympatii złoŜyła u stóp wąsacza. 

— Grzeczna dziewczynka. Gdzie ją znalazłaś? 
Spojrzała  na  niego  ciekawie  zezowatymi  oczyma,  w  których  malowało  się  zupełne 

niezrozumienie. 

— Gdzie była, kochanie? Pod wanną? 
Yum  Yum  siadła,  wyraźnie  z  siebie  zadowolona,  a  Qwilleran  pogłaskał  jej  mały  łebek. 

Gdyby spojrzał w stronę Koko, zauwaŜyłby w jego skośnych oczach jakieś dziwne, nielicujące 
z kocią naturą zamyślenie. 

— No choć tu do mnie, Koko, staruszku! — zwrócił się do kocura wąsacz. — Pobawimy się 

we wróŜkę? 

Na zachętę Qwilleran uderzył dłonią w okładkę słownika — zazwyczaj tak zaczynali — a 

Koko  wskoczył  na  opasłą  księgę  i  na  znak  gotowości  do  pracy  wbił  pazury  w  jej  starą, 
poniszczoną  oprawę.  Ale  nagle  jakby  się  rozmyślił.  Zeskoczył  na  dół,  a  potem  dał  susa  na 
parapet i zajął się oglądaniem dokazujących na podwórzu gołębi. 

— WróŜby! Pamiętasz zabawę we wróŜby? No dalej, stary leniu! 
Qwilleran  otwierał  ksiąŜkę,  zahaczając  paznokciami  przypadkową  stronicę,  jakby  chcąc 

przypomnieć kocurowi zasady gry. Ale Koko kompletnie go ignorował. Był zbyt zajęty tym, co 
dzieje się na dworze, by bawić się w gusła. 

Wąsacz nie zamierzał mu odpuścić. Złapał kota za kark i znów postawił na słowniku. 
— No dalej, stary małpiszonie! 
Ale Koko tylko wypręŜył się i zjeŜył sierść na znak, Ŝe wobec uŜycia przemocy stanowczo 

odmawia współpracy. 

— No dobra, zapomnijmy o tym — machnął ręką rozczarowany Qwilleran. — Nie jesteś juŜ 

tym kotem co dawniej. Wracaj do swych cholernych gołębi. 

I Koko ponownie wrócił do obserwacji podwórka, gdzie Ben Nicholas drobił ptakom skórkę 

od chleba. 

CóŜ było robić! Qwilleran postanowił, Ŝe tak czy  inaczej — nawet bez  pomocy  Koko — 

musi kontynuować poszukiwania. Zszedł na dół, kiedy z „Rupieciarni” wyfrunęła pani Cobb. 

— Jak tam weekend w Junktown? Dobrze pan się bawi? — spytała wesoło. 

background image

— Dotarłem do ciekawych informacji — odpowiedział. — Dziwi mnie, dlaczego policja nie 

zainteresowała się śmiercią Andy’ego. Nie przychodzili tu? Nie pytali się ludzi w okolicy? 

Pokręciła głową, a zza jej pleców jakiś szorstki męski głos krzyknął: 
—  Powiem  ci,  dlaczego  się  nie  pytali.  Junktown to  zadupie,  a  kogo  tam obchodzi,  co  się 

dzieje na zadupiu. 

— MąŜ jest bardzo wraŜliwy na tym punkcie — wyjaśniła szeptem pani Cobb. — Cały czas 

walczy z magistratem. I ma duŜo racji. Dla policji najwygodniej było uznać, Ŝe to wypadek, i 
zamknąć  całą  sprawę.  Ich  nie  obchodzi  Junktown.  Ale  czemu  pytałeś  o  policję?  Coś  się 
okazało? Kogoś podejrzewasz? 

Iris była wyraźnie podekscytowana.  Był to ten rodzaj ekscytacji, który najczęściej moŜna 

zaobserwować u kobiet obgadujących koleŜanki. 

— Nic pewnego jeszcze nie wiem. Ale nie rozumiem, dlaczego tak łatwo zaakceptowano 

wersję mówiącą, Ŝe to był wypadek. 

— MoŜe masz rację. MoŜe wydarzyło się tam coś, o czym nie wiemy. 
Ciałem pani Cobb wstrząsnął teatralny dreszcz. 
— Na samą myśl o tym dostaję gęsiej skórki — powiedziała. — Aha, tak przy okazji, ten 

mosięŜny  świecznik  sprzedałam.  Ale  w  zamian  przyniosłam  porcelanową  świnkę,  bardzo 
rzadką. Jak okręcisz główkę, moŜesz uŜywać jej jako kubka. 

— Dzięki — mruknął Qwilleran. 
JuŜ na ganku dopadł go niepokój. Ta szczoteczka, którą przyniosła mu Yum Yum! Jej rączka 

miała kolor niebieski, a przecieŜ jego szczoteczka była zielona. A jeśli… 

background image

R

OZDZIAŁ DZIEWIĄTY

 

 
Nie ociągając się, Qwilleran pobiegł do „Błękitnego Smoka”. W pamięci miał jeszcze obraz 

biednej, bezbronnej Mary z poprzedniego wieczora. Ale na miejscu przywitała go dawna panna 
Duckworth, owinięta w japońskie kimono, zimna i niedostępna. Prócz niej w sklepie nie było 
nikogo. Siedziała w rzeźbionym fotelu, wysoka i smukła jak stróŜka dymu unosząca się z jej 
cygarniczki. 

—  Przekazano  mi  wiadomość  —  odezwał  się  Qwilleran,  nieco  speszony  tak  chłodnym 

przyjęciem. — Chciałaś się ze mną widzieć, nieprawdaŜ? 

—  Tak.  Bardzo  się  martwię  —  powiedziała,  odkładając  cygarniczkę  do  popielniczki  i 

kierując na Qwillerana swoje chłodne spojrzenie. 

— Z jakiego powodu? 
— Wczoraj nie do końca dobrze się czułam. I obawiam się, Ŝe byłam zbyt wylewna. 
— To było bardzo miłe spotkanie. Pod kaŜdym względem. 
— Nie o to chodzi. Nie powinnam była mówić ci o mojej rodzinie. 
— Nie musisz się niczego obawiać. Dałem ci słowo. 
— Powinnam była pamiętać, jak Jack Jaunti wyrolował mojego ojca. Ale na nieszczęście 

szkocka, którą wypiłam… 

— Po prostu byłaś odpręŜona. Nic w tym złego. Uwierz mi, nie zawiodę twojego zaufania. 
Mary  Duckworth  spojrzała  na  niego  tak,  jakby  chciała  prześwietlić  na  wylot  wszystkie 

sekrety  duszy.  W  jego  wąsach  było  coś  takiego,  co  wzbudzało  zaufanie.  Bywały  wąsy 
wskazujące na podłość, pychę, cierpienie, ale te zdobiące górną wargę Qwillerana rozwiewały 
wszelką nieufność. 

Mary odetchnęła i odezwała się do niego nieco cieplejszym tonem: 
— Niestety ci wierzę. Powiedziałam to, bo… 
— A teraz mogę juŜ usiąść? 
— Ojej! AleŜ jestem źle wychowana! Oczywiście, rozgość się. FiliŜankę kawy? 
— Nie, dziękuję. Właśnie jadłem zupę u siostrzyczek. 
— Pewnie z małŜami — powiedziała Marr a jej twarz wykrzywił ironiczny grymas. — Ten 

sklep przywodzi mi na myśl targ rybny. 

— Była świetna! 
— Bo z puszki. 
W głosie Mary słychać było nutę zazdrości, co z satysfakcją stwierdził Qwilleran. 
— A jak noc? Bez koszmarów? 
—  Bez  koszmarów.  Po  raz  pierwszy  od  miesięcy  spałam  dobrze.  Miałeś  rację. 

Potrzebowałam wyrzucić to wszystko z siebie. — Spojrzała na wąsacza ciepło, jak nigdy dotąd, 
i szepnęła: — Jestem ci bardzo wdzięczna, Qwill. 

—  Skoro  czujesz  się  lepiej  —  powiedział  —  mogłabyś  coś  dla  mnie  zrobić?  Chciałbym 

tylko zaspokoić próŜną ciekawość. 

— Więc czego jesteś ciekaw? — spytała, przybierając na powrót postawę obronną. 
— Chodzi o parę szczegółów dotyczących wypadku. Uwierz mi, nie zamierzam cię dręczyć, 

szukać dziury w całym. Chciałbym tylko wyjaśnić sobie samemu pewne rzeczy. 

Mary przygryzła wargi. 
— Nie wiem, czy mam ci coś jeszcze do powiedzenia. Znasz przecieŜ całą historię. 
— Czy moŜesz mi naszkicować plan pomieszczenia, w którym znalazłaś ciało? 
Qwilleran podał jej długopis oraz wyrwaną z notesu i złoŜoną na cztery kartkę papieru, jego 

standardowy  ekwipunek  w  terenie.  Następnie  stuknął  fajką  o  popielniczkę  i  przystąpił  do 
rytuału nabijania cybucha tytoniem. 

Mary obrzuciła go nieufnym spojrzeniem i zaczęła rysować. 

background image

— To było w pracowni… na tyłach sklepu Andyego. Tu są drzwi od podwórza… Tu, po 

prawej, był długi stół do pracy i róŜne pudełka na narzędzia. Przy ścianach stały meble i inne 
przedmioty czekające na naprawę, czyszczenie czy polerowanie. 

— TakŜe Ŝyrandole? 
—  śyrandole  wisiały  na  górze.  Było  ich  moŜe  z  dziesięć.  Andy  specjalizował  się  w 

oświetleniu. 

— A gdzie stała drabina? 
— Środek pokoju był pusty, pole o średnicy jakichś pięciu metrów. Na jego krawędzi stała 

rozłoŜona drabina — powiedziała Mary, stawiając w tym miejscu X. — Kryształowy Ŝyrandol 
leŜał zaraz obok, rozbity w drobny mak. 

— Po prawej czy lewej stronie? — spytał Qwilleran. 
— Po prawej — odparła Mary, rysując drugi X. 
— A gdzie leŜało ciało? 
— Po lewej w stosunku do drabiny. 
— Twarzą do dołu? 
Mary przytaknęła. 
Qwilleran przyłoŜył płonącą zapałkę do cybucha i powoli zaciągnął się dymem. 
— Andy był praworęczny czy leworęczny? 
Mary aŜ prychnęła z oburzenia. 
— Widzę, Ŝe pod pozorem pisania o aukcji twoja gazeta wysłała cię tu na przeszpiegi! 
—  Zapewniam  cię,  Ŝe  sprawa  ta  w  najmniejszym  stopniu  nie  interesuje  moich  szefów. 

„Fluxion”  dba  jedynie  o  to,  jak  sprzedać  trochę  powierzchni  reklamowej  pomiędzy  miłymi 
pogadankami o antykach. Jak wiesz, przez wiele lat byłem dziennikarzem śledczym. Węszenie 
weszło mi w krew. 

Mary spojrzała na jego dobroduszną twarz ze zwisającymi wąsami i odezwała się głosem, w 

którym brzmiała nuta czułości: 

— Tęsknisz za starą pracą, co, Qwill? Dziennikarz śledczy musi strasznie się nudzić, pisząc 

o antykach. 

—  Praca  jak  praca  —  powiedział,  wzruszając  ramionami.  —  Dziennikarz  pisze  o  tym,  o 

czym mu kaŜą. Jego prywatne zainteresowania nie grają tu roli. 

Mary spuściła wzrok. 
— Był praworęczny — odezwała się po chwili milczenia. — Czy to coś zmienia? 
Qwilleran przyjrzał się jej szkicowi. 
— Tu jest drabina… a tu gdzieś leŜał rozbity Ŝyrandol. A iglica, na którą się nadział… była 

gdzieś po lewej? 

— Tak. 
— Na środku pracowni? Dziwne miejsce dla tak niebezpiecznego przedmiotu. 
—  No  cóŜ,  leŜała…  nie  do  końca  na  środku,  gdzieś  na  granicy  tego  pustego  miejsca, 

przysunięta do antyków przy ścianie. 

— Widziałaś ją wcześniej? 
— Chyba nie w tym miejscu. Iglica, jak wszystko, wędrowała z kąta w kąt. Dzień wcześniej 

leŜała na warsztacie. Andy polerował jej mosięŜną kulę. 

— Ludzie wiedzieli, Ŝe Andy ją ma? 
—  O  tak!  I  pukali  się  w  głowę.  Ale  Andy  Ŝartował,  Ŝe  pewnie  kupią  ją  jacyś  goście  z 

przedmieścia, aby serwować na niej precle. 

— Jak Andy wszedł w jej posiadanie? Licytator mówił, Ŝe iglica pochodzi z wyburzonego 

budynku tu, w okolicy. 

— Andy kupił ją od Russella Patcha. On często plądruje stare domy. Zresztą w ten sposób 

połamał nogi. Wspólnie z Cobbem włamywali się do pustostanu, Russ ześlizgnął się z dachu… 

background image

—  Czegoś  tu  nie  rozumiem  —  przerwał  jej  Qwilleran.  —  Andy  potępiał  plądrowanie 

opuszczonych  domostw,  ale  chętnie  kupował  rzeczy  od  tych,  którzy  plądrowali?  Gdyby 
trzymać się litery prawa, trzeba by nazwać Andy’ego paserem. 

Mary  wzruszyła  ramionami,  manifestując  swą  wiarę  w  nieskazitelność  Andy’ego  i 

potępienie dla wścibskości Qwillerana. 

Wąsacz  palił  w  milczeniu  fajkę  i  myślał  o  tej  niesamowitej  dziewczynie,  która  pod 

wymyślonym nazwiskiem skrywała prawdziwą toŜsamość. Była istną plątaniną sprzeczności. 
Ufna  jak  dziecko  i  podejrzliwa  jak  dzikie  zwierzę,  giętka  jak  wierzba  i  twarda  jak  dąb, 
współczująca  i  zupełnie  obojętna.  Jej  absolutne  przekonanie  co  do  pewnych  faktów 
sąsiadowało z niewiedzą i bezradnością co do innych. 

Po chwili rzekł: 
— Jest ci na rękę utrzymywać, Ŝe to wypadek? 
Mary nic nie odpowiedziała, a jedynie spojrzała na niego ze zdziwieniem. 
— MoŜe to było samobójstwo? 
— Nie! 
— MoŜe próba włamania? 
—  Dlaczego  szukasz  dziury  w  całym?  —  spytała,  utkwiwszy  w  Qwilleranie  wzrok.  — 

Kiedy po mieście zaczną krąŜyć plotki, Junktown tylko na tym ucierpi. Nie wiem, czy zdajesz 
sobie z tego sprawę, ale ludzie czują się tu naprawdę bezpiecznie, i to mimo tych zrujnowanych 
domów czy nieposprzątanych ulic. A teraz ty chcesz to wszystko zniszczyć. 

W jej głosie zabrzmiała nuta goryczy. 
—  Być  moŜe  rzeczywiście  jestem  naiwna,  sądząc,  Ŝe  Junktown  ma  przed  sobą  jakąś 

przyszłość. Miasto najchętniej zrównałoby je z ziemią, a potem wybudowało tu nowoczesne, 
wielopiętrowe  apartamentowce.  Na  razie  pozwalają  nam  dogorywać,  a  banki  przezornie  nie 
udzielają kredytów na renowację starych rezydencji. 

— A twój ojciec? — spytał Qwilleran. — On teŜ sądzi, Ŝe tak będzie lepiej? 
—  On  uwaŜa,  Ŝe  plany  magistratu  są  racjonalne.  Widzisz,  nikt  nie  chce  spojrzeć  na 

Junktown jako na wspólnotę Ŝywych ludzi. Dla nich wszystkich to tylko kolumna w miejskich 
statystykach. Gdyby odwiedzili to miejsce, poznali jego mieszkańców,  dowiedzieliby się, Ŝe 
mieszkają tu przybysze z zagranicy, starzy ludzie, którzy nie mają ochoty przeprowadzać się na 
przedmieścia, mali biznesmeni, jak pan  Lombardo, słowem, ludzie wielu narodów, ras,  grup 
wiekowych i zawodowych, włączając w to paru zupełnie nieszkodliwych meneli. I tak właśnie 
powinno wyglądać miasto — jak dobrze przyrządzony gulasz. Tymczasem biurokraci nie lubią 
mieszanek, oni zawsze myślą à la carte. Nigdy nie byliby w stanie zmieszać cebuli i marchwi z 
mięsem. 

— Czy ktoś próbował z nimi walczyć? 
— CC. ma na swoim koncie wiele takich potyczek, ale cóŜ moŜe jeden człowiek? 
— Ze swoim nazwiskiem mogłabyś niejednego dokonać. 
—  Ojciec  prędzej  by  się  mnie  wyrzekł,  niŜ  udzielił  poparcia.  Wiesz,  jak  jestem 

zarejestrowana w miejskiej ewidencji? Jako handlarz odpadami! Niezły temat na artykuł: córka 
Duxbury’ego  handluje  odpadami…  Czy  widzisz  ten  fotel  chippendale  obok  kominka? 
Wyceniony jest na dwa tysiące dolarów. Ale mimo to zaklasyfikowana jestem jako handlarz 
odpadami klasy C. 

— W takim razie powinniście się jakoś zorganizować. 
— Masz absolutną rację. Nie ma nikogo, kto by reprezentował Junktown w magistracie. 
Mary odeszła do okna. 
—  Spójrz  na  te  ohydne  pojemniki  na  śmieci.  W innych  częściach  miasta  stawia  się  je  od 

podwórza. Ale decydenci miejscy uznali, Ŝe w Junktown alejki na podwórzach są za wąskie, 
więc pojemniki stoją na chodniku. Powinni je byli opróŜnić w czwartek. Dziś mamy sobotę i 
nadal są pełne. 

background image

— MoŜe to przez tę przeklętą pogodę — gdybał Qwilleran. 
— Mówisz jak biurokrata. Wybacz, ciągle słyszymy takie wymówki. 
Qwilleran wstał i podszedł do okna. Rzeczywiście, ulica przedstawiała sobą Ŝałosny widok. 
— Czy rzeczywiście nie macie tu problemów z przestępczością? 
— Antykwariusze nigdy nie mieli Ŝadnych kłopotów. Po zmroku moŜesz tu spotkać róŜnych 

ludzi spacerujących po ulicy. A gdzie indziej moŜesz ich zauwaŜyć? Wielu z moich zamoŜnych 
klientów z przedmieść nie czuje się bezpiecznie nawet w swoim garaŜu. 

Wąsacz z podziwem spojrzał na Mary. 
— MoŜe dałabyś się dziś wieczorem zaprosić na kolację? — spytał ni stąd, ni zowąd. 
— Dziś jem kolację u rodziców — wyznała z Ŝalem w głosie. — Matka ma urodziny. Ale 

dziękuję za zaproszenie. 

Podeszła do sekretarzyka. Z szuflady wyjęła mały srebrny przedmiot i wsunęła go do dłoni 

Qwillerana. 

—  Pamiątka  z  Junktown  —  powiedziała.  —  To  miarka.  Daję  takie  moim  klientom.  Ich 

zawsze interesuje wysokość, szerokość, długość, głębokość, grubość, średnica wszystkiego, co 
tu widzą. 

Qwilleran rzucił okiem na tylnią ścianę sklepu. 
— Widzę, Ŝe nikt się jeszcze nie skusił na tarczę herbową Mackintoshów. 
Chciał jeszcze dodać, Ŝe tej nocy śnił o niej, ale w porę ugryzł się w język. 
— WciąŜ czeka na ciebie. Sądzę, Ŝe ty i ona jesteście dla siebie stworzeni. Kiedy właściwy 

klient znajdzie właściwy antyk, wytwarza się jakaś chemia. Zupełnie jak przy zakochaniu. Ty i 
to Ŝelastwo wyraźnie macie się ku sobie, mówię ci! 

Qwilleran spojrzał na Mary: mówiła to wszystko absolutnie serio. Pogładził wąsy, borykając 

się  z  uporczywą  myślą,  Ŝe  sto  dwadzieścia  pięć  dolarów  to  równowartość  dwóch  nowych 
garniturów. 

— Zapłacisz po świętach, jeśli ci się spodoba — powiedziała, czytając w jego myślach. — 

Weź go do domu i zobacz, jak wam się Ŝyje razem. Tu tylko stoi i się kurzy. 

—  W  porządku  —  zadecydował  wiedziony  nagłym  impulsem  Qwilleran.  —  Dam  ci 

dwadzieścia pięć dolarów zaliczki. 

Wąsacz chwycił owalną tarczę i chwiejnym krokiem ruszył ku wyjściu. 
— Czy dasz sobie radę sam? MoŜe lepiej poproś o pomoc CC? — spytała zaniepokojona 

Mary. — Tylko uwaŜaj, nie upuść jej na stopy! — krzyknęła za nim, kiedy taszczył cięŜar po 
schodach. 

Gdy wreszcie dotarł do domu, przystanął na chwilę w przedsionku „Rupieciarni”, aby złapać 

oddech. Ze sklepu dobiegł go nieprzyjemny głos Cobba, który kłócił się z jakimś klientem: 

— Nie odróŜniłbyś czarnego orzecha od dziury w swojej głowie! — krzyczał CC —Jak się 

na tym nie znasz, to co robisz w tym interesie! 

—  Jeśli  to  jest  czarny  orzech,  to  zjem  moje  kule.  I  kogo  chcesz  oszukać,  co?  Dam  ci 

najwyŜej dwie dychy! I ani centa więcej! 

Qwilłeran postanowił sam wnieść swój zakup na górę. 
Koty  spały  na  krześle,  zwinięte  w  jin  i  jang.  Qwilleran  postanowił  ich  nie  budzić.  Oparł 

tarczę herbową o ścianę i wyszedł z mieszkania. Nie miał czasu do stracenia: jeszcze dzisiaj 
planował  złoŜyć  wizytę  w  trzech  miejscach.  Wczoraj  obiecał  wpaść  do  Bena,  ale  najpierw 
zamierzał spotkać się z gadatliwą Sylvią Katzenhide. Jako dziennikarz gadatliwość cenił sobie 
ponad wszystko. Czyniła ona jego pracę łatwą i przyjemną. 

Zanim Qwilleran wkroczył do „Królestwa Kiczu”, musiał jeszcze potrzymać drzwi jakiemuś 

elegancko ubranemu dŜentelmenowi, który wyniósł ze sklepu duŜy przedmiot opakowany  w 
gazetę.  Z  pakunku  wystawały  długie  czarne  rury.  W  środku  sklepu  jakaś  klientka  zawzięcie 
targowała się o cenę fotela z samochodowych opon. 

background image

— Moja droga — zwróciła się do niej Sylvia — wiek i surowiec nie przesądzają o wartości. 

Liczy  się  pomysłowość  i  oryginalność,  plus  odrobina  kontrowersyjności.  Więc  albo  w  to 
wchodzisz, albo wychodzisz, jak mawia mój syn. 

Pani  Katzenhide  była  przystojną,  zadbaną  i  zadowoloną  z  siebie  kobietą.  Wyglądała  na 

czterdziestkę, choć zarazem kaŜdy bez wahania stwierdziłby — i trafnie — Ŝe ma przynajmniej 
pięćdziesiąt  pięć  lat.  Qwilleran  widywał  dziesiątki  takich  kobiet,  głównie  w  muzeach, 
wszystkie  ubrane  identycznie:  w  dobrze  skrojoną  tweedową  marynarkę,  bluzkę  z  dŜerseju, 
złoty  łańcuszek  na  szyi  i  buty  z  aligatora.  Do  tego  standardowego  stroju  pani  Katzenhide 
włoŜyła czarne pończochy, manifestujące tak cenioną w Junktown ekscentryczność. 

Qwilleran przedstawił się i zapytał: 
— Czy ten dŜentelmen, który wyszedł od pani przed chwilą, niósł wypchanego… 
— Tak, wypchanego kraba. Obrzydliwość! Cieszę się, Ŝe wreszcie się go pozbyłam. To był 

sędzia  Bennet  z  Sądu  Okręgowego.  Miał  pan  okazję  go  poznać?  A  ten  krab  to  prezent 
ś

wiąteczny dla Ŝony. Pani Bennet uwielbia robaki, skorupiaki i inne paskudztwa. 

— Skąd pomysł na sklep z takimi rzeczami? 
—  Z  takimi  kiczowatymi  koszmarkami?  To  pomysł  syna.  Twierdził,  Ŝe  muszę  się  czymś 

zająć,  aby  za  duŜo  nie  myśleć.  —  Zapaliła  papierosa  i  mówiła  dałej:  —  Znał  pan  mojego 
ostatniego  męŜa?  Był  doradcą  do  spraw  korporacji  w  naszym  magistracie.  Mój  syn  równieŜ 
uczy się na prawnika… Przepraszam, moŜe papierosa? 

Qwilleran odmówił. 
— Ale dlaczego kicz, a nie coś bardziej… 
— Wyrafinowanego? Wszyscy znajomi teŜ się o to pytali. Problem w tym, Ŝe aby zajmować 

się prawdziwymi antykami, trzeba się na tym choć trochę znać. A poza tym mój syn uwaŜa, Ŝe 
ludzie nade wszystko pragną kiczu. Jak coś jest ohydne, źle wykonane i zuŜyte, sprzedaje się 
jak ciepłe bułeczki. Dziwne, ale tak jest. 

— Więc, jak zgaduję, nie kupiła pani nic… 
— Na wczorajszej aukcji? — dokończyła pani Katzenhide, która miała genialną zdolność 

odgadywania  cudzych  myśli.  —  Właściwie  nic,  poza  małym  świecznikiem.  Kiedy  mój  mąŜ 
odszedł  na  tamten  świat,  porzuciłam  nasz  dom  w  Lost  Lakę  Hills  i  przeprowadziłam  się  do 
apartamentowca Skyline Towers. Mam tam urocze mieszkanko, w którym — zapewniam pana 
— nie ma ani jednej kiczowatej rzeczy. 

—  A  jak  się  układają  pani  stosunki  z  tutejszymi  antykwariuszami?  Co  sądzą  o  pani 

kontrowersyjnej specjalizacji? Czy… 

— Czy utrzymujemy kontakty? AleŜ tak! Regularnie uczęszczam na ich spotkania i dobrze 

się  wśród  nich  czuję.  Zaraz  na  początku,  kiedy  otworzyłam  sklep,  zachodził  tu  często  Andy 
Glanz. Pomagał, doradzał, naprawdę wiele mu zawdzięczam. 

Pani Katzenhide westchnęła głośno. 
— Jego odejście to dla nas wielka strata. Znał pan Andy’ego? 
— Nie, nigdy nie miałem przyjemności. Czy był… 
— Był arystokratyczny w kaŜdym calu. Nawet kiedy ubrany w robocze portki zdzierał farbę 

z mebli, zachowywał się wspaniale i godnie. Bardzo przystojny, inteligentny. Zawsze sądziłam, 
Ŝ

e powinien był się oŜenić. Idealny materiał na męŜa. Jaka szkoda, Ŝe nie dane mu to było! 

— Ale, jak się zdaje, spotykał się… 
— Ze Smokiem? To było co innego. Choć gdyby chcieli być ze sobą, stanowiliby idealną 

parę. No ale on wplątał się w aferę z tą drugą… 

— Czyli? 
Qwilleran zamilkł, czekając w napięciu na imię tej drugiej kobiety. 
— I znów paplam bez opamiętania! — skarciła się pani Katzenhide. — Mój syn mówi, Ŝe 

odkąd mam ten sklep, stałam się straszną plotkarą. I ma rację. Więcej nie powiem ani słowa! 

I nie powiedziała. 

background image

To  postanowienie  nie  było  Qwilleranowi  na  rękę.  Jego  wiedza  wciąŜ  ograniczała  się  do 

niesprecyzowanych  przeczuć.  Badał  sprawę,  którą  nikt  nie  chciał  się  zająć,  i  nadal  nie  był 
niczego  pewien,  błądząc  po  omacku.  Na  jego  miejscu  kaŜdy  rozsądny  człowiek  juŜ  dawno 
dałby sobie spokój. 

Gładząc w zamyśleniu wąsy, Qwilleran przystąpił do następnego punktu niby—śledztwa w 

sprawie niby—zabójstwa. Udał się do sklepu „Trochę Śmieci”, aby porozmawiać z Benem 

background image

R

OZDZIAŁ DZIESIĄTY

 

 
Na  widok  wąsacza  właściciel  antykwariatu  zerwał  się  z  sofy  i  rozpostarł  ramiona  w 

melodramatycznym geście. Miał na sobie gruby, rozciągnięty sweter, podkreślający krągłość 
sylwetki.  Jego  głowę  zdobił  wysoki  jedwabny  cylinder,  którym  chwilę  potem  Ben  zamiótł 
podłogę, kłaniając się Qwilleranowi w pas. 

—  Jak  idą  interesy?  Da  się  wytrzymać?  —  spytał  Qwilleran,  rozglądając  się  po 

odstręczającym wnętrzu sklepu. 

— Piekielna nuda, piekielna męka, piekielny banał, a do tego Ŝadnego zysku — poŜalił się 

Ben, wkładając cylinder na przerzedzone włosy. 

Qwilleran wziął do rąk maskę gazową z pierwszej wojny światowej. 
— Interesuje pana historia? W takim razie proszę rzucić okiem na ten bezcenny zabytek — 

powiedział Ben, stawiając przed Qwilleranem sztuczną nogę w pończosze. — Noga ta stała na 
pokładzie „Mayflower”. 

— Słyszałem, Ŝe pracował pan kiedyś w teatrze? — zapytał wąsacz. Na dźwięk tych słów 

mały, pulchny antykwariusz wypręŜył się jak struna. Odnosiło się wraŜenie, Ŝe duma dodała 
mu parę centymetrów wzrostu. 

— Naszego Friara Laurence’a, wystawionego na Broadwayu, krytycy okrzyknęli sensacją. 

Nasz Dogberry był wielki. Kto widział naszego Bottoma, ten zapamięta go do końca Ŝycia i 
jeszcze dłuŜej… Co z panem? Ta bladość na licu, te dreszcze… 

Qwilleran jak zahipnotyzowany wpatrywał się w kota leŜącego przed nim na poduszce. 
— Ten… ten kot — wymamrotał. — On nie Ŝyje! 
— Wspaniała robota! Jak świetnie wypreparowany, jak wypchany! — zachwalał Bem. — 

Podoba się panu? 

—  Nie  podoba  —  odpowiedział  Qwilleran  i  dmuchnął  w  wąsy.  —  A  w  czym  się  pan 

specjalizuje? Czy w ogóle ma pan jakiegoś konika? 

— Tak. Podchmielony włóczę się po mieście. 
— MoŜe zrezygnujmy z tych popisów. Mnie nie musi pan czarować. Jeśli chce pan reklamę 

za darmo, proszę odpowiadać na pytania. A więc specjalizuje się pan w czymś? 

Ben Nicholas pomyślał chwilę i rzekł: 
— Sprzedaję wszystko, na czym da się zarobić. 
— Jak długo prowadzi pan interes w Junktown? 
— Za długo. 
— Znał pan dobrze Andy ego Glanza? 
Ben złoŜył ramiona na piersiach i spojrzał w sufit. 
— Szlachetny, mądry, odwaŜny i uczciwy — zaintonował śpiewnie. — Odkąd święty Andy 

opuścił ten padół łez, Junktown pogrąŜyło się w nieukojonej Ŝałobie! 

Nagle Ben uderzył dłońmi o uda i wykrzyknął energicznie: 
— A moŜe by tak na kufelka do pobliskiego pubu, co? 
— Nie, dziękuję. Nie dzisiaj — odpowiedział Qwilleran. — A to co takiego? Składana półka 

na ksiąŜki? 

Podniósł z ziemi konstrukcję na zawiasach z obitego mosiądzem hebanu. 
— Ile pan za to chce? 
—  Proszę  wziąć,  proszę  wziąć!  Niech  to  będzie  prezent  od  starego,  wesołego  Świętego 

Mikołaja. 

— Dziękuję. Wolałbym kupić, jeśli nie jest za droga. 
—  W  normalnych  okolicznościach  Ŝądałbym  piętnastu,  ale  w  dowód  prawdziwie 

chrześcijańskiej hojności oddam ją za marne osiem zielonych. 

background image

W  tym  momencie  inny  klient,  który  od  dłuŜszego  juŜ  czasu  czekał  z  nadzieją,  Ŝe  Ben  w 

końcu zwróci na niego uwagę, odezwał się uraŜonym tonem: 

— Są talizmany dla konia? 
—  Wynocha!  Wynocha!  —  zwrócił  się  do  niego  Ben,  wymachując  rękami.  —  Ten 

dŜentelmen jest z gazety. Właśnie robi z nami wywiad. 

—  Właściwie  to  juŜ  skończyłem  —  powiedział  wąsacz.  —  W  poniedziałek  przyślę 

fotografa, zrobi parę zdjęć. 

I mówiąc to, połoŜył odliczone osiem dolarów na kantorku. 
— Bardzo dziękuję, łaskawco, bardzo dziękuję. 
Nicholas zdjął cylinder i w geście szacunku przyłoŜył do serca. Qwilleran ze zdziwieniem 

zauwaŜył czerwone pióro zatknięte za wstąŜkę kapelusza. To było jego czerwone pióro! Co do 
tego nie było wątpliwości, bo pióro nosiło ślady kocich zębów. Dwa tygodnie temu Qwilleran 
draŜnił piórem Koko. Kocur okazał się szybszy  od człowieka. Jego kieł pozostawił na dutce 
znak, po którym teraz Qwilleran mógł niechybnie rozpoznać swoją własność. 

Qwilleran  wyszedł  powoli  ze  sklepu.  Stanął  na  szczycie  kamiennych  schodów, 

zastanawiając się, w jaki sposób jego czerwone pióro znalazło się za wstąŜką cylindra Bena. 

Kiedy tak stał, marszcząc brwi, poczuł, Ŝe cały świat wali się na niego z góry. Przytłoczony 

cięŜarem  stworzenia,  padł  na  kolana.  Rozległ  się  trzask  t  straszny  rumor,  po  czym  wąsacz, 
sprowadzony do parteru, przysypany został kupą lodu i śniegu. 

Zaraz potem usłyszał głos antykwariusza biegnącego mu na ratunek. 
— Przeklęta lawina! — krzyczał, pomagając Qwilleranowi się podnieść. — Zeszła z dachu 

tego nie znającego przyzwoitości domu! Powinniśmy podać do sądu właściciela, byłoby z tego 
piękne odszkodowanie. 

Wąsacz otrzepał ubranie ze śniegu. 
— Całe szczęście, Ŝe miałem na głowie kapelusz. 
—  Proszę  wejść  do  środka  i  trochę  ochłonąć.  Parę  kropelek  brandy  i  zapomni  pan  o 

wszystkim. 

— Nie, muszę lecieć. Ale dziękuję. 
Kiedy, cały obolały, dotarł do swego mieszkania, Koko ogarnął właśnie atak szaleństwa. Jak 

zwykle  w  takich  razach  biegał  po  pokoju  jak  opętany,  od  drzwi  do  sekretarzyka,  od 
sekretarzyka do łóŜka i z powrotem. Yum Yum przycupnęła na biblioteczce, z przeraŜeniem 
obserwując swego obłąkanego towarzysza. 

— Oho, widzę, Ŝe podczas mojej nieobecności zainstalowali telefon! Mam nadzieję, Ŝe przy 

okazji pogryzłyście tych złodziei po łydkach. 

Kiedy  Qwilleran  wykręcił  numer  redakcji,  aby  umówić  fotografa  na  poniedziałek  rano, 

Koko  przerwał  szaloną  zabawę  i  obserwował  wąsacza  z  zainteresowaniem.  Następnie 
uroczystym  krokiem,  z  wyprostowanym  ogonem,  udał  się  do  kuchni,  aby  nadzorować 
przygotowania  do  kolacji.  Z  wąsami  zakrzywionymi  do  dołu,  co  było  znakiem  pełnego 
napięcia  oczekiwania,  siadł  na  suszarce  do  naczyń  i  bacznie  obserwował  kaŜdy  ruch 
Qwillerana:  siekanie  kurzej  wątróbki,  duszenie  w  maśle  na  wolnym  ogniu,  przyprawianie 
ś

mietaną i curry. 

—  Nie  ma  co,  Koko,  dołączyłem  do  klubu  inwalidów!  Pani  Cobb  ma  coś  z  plecami, 

rudzielec ma coś ze śródstopiem, Russ Patch się połamał, no a ja mam stłuczone kolano. Trzeba 
będzie zapomnieć o potańcówkach w klubie. 

— Miau! — miauknął Koko pocieszająco. 
Sobotnie wieczory Qwilleran spędzał właśnie w klubie prasowym, zwykle w towarzystwie 

młodej osóbki, która pisała brązowym atramentem. Ale teraz nie brał jej pod uwagę. Jedyna 
nadzieja w gadatliwej blondyneczce. Klub prasowy zawsze robił wraŜenie na kobietach, więc 
nie  spodziewał  się,  Ŝe  Ivy  odmówi.  W  ksiąŜce  telefonicznej  znalazł  numer  do  „Trzech 
Zwariowanych Siostrzyczek”, ale nikt nie podnosił słuchawki. 

background image

Zdesperowany zadzwonił do dziennikarki z działu kobiecego „Fluxion”, która zajmowała 

się Ŝyciem wyŜszych sfer. 

— Chciałabym, ale chyba nic z tego — odpowiedziała. — Dziś wieczorem muszę jeszcze 

zaadresować  i  wysłać  kartki  świąteczne,  bo  inaczej  marne  szanse,  Ŝe  dotrą  przed  Nowym 
Rokiem. 

— Tak przy okazji, czy moŜesz mi powiedzieć parę słów o rodzinie Duxbury? 
—  Nie  przepadają  za  Ŝyciem  towarzyskim.  Ograniczają  się  do  niezbędnego  minimum.  A 

czemu się pytasz? 

— Mają córki? 
—  Pięć  córek.  Wszystkie  noszą  imiona  angielskich  królowych.  Wszystkie  Ŝonate,  z 

wyjątkiem jednej. Wyprowadziła się z domu jakieś dziesięć lat temu i… 

— I co? 
— I wsiąkła. Nikt jej nie widuje, nie ma o niej Ŝadnych wieści. 
— Jak ma na imię? 
— Mary. Zawsze odstawała od reszty rodziny. 
Podziękował i odłoŜył słuchawkę. Tego wieczora do klubu prasowego udał się sam. 
Klub  mieścił  się  w  starym  budynku  w  samym  centrum  miasta  i  jakimś  cudem  nie  został 

jeszcze  wyburzony.  Kiedyś  mieściła  się  tu  więzienie,  o  czym  wymownie  świadczyła  jego 
architektura: grube mury, liczne wieŜyczki, otwory strzelnicze i krenelaŜowe blanki. Miasto juŜ 
wiele  razy  chciało  puścić  tędy  drogę  szybkiego  ruchu  albo  wybudować  na  terenie  dawnego 
zakładu  karnego  centrum  handlowe.  Ale  głosy  protestu  ze  strony  pracowników  „Daily 
Fluocion”  i  „Morning  Rampage”,  do  których  przyłączali  się  przeróŜni  malkontenci,  zawsze 
blokowały inicjatywy władz. 

Wchodząc  po  schodach  klubu,  Qwilleran  natknął  się  na  Lodge’a  Kendalla,  policyjnego 

reportera, który najwyraźniej kierował się juŜ do domu. 

— Nie idź jeszcze, postawię ci drinka — zagadnął go wąsacz. 
— Nie mogę, Qwill. Obiecałem Ŝonie, Ŝe dziś wieczorem pojedziemy kupić choinkę. Jeśli 

się człowiek nie pospieszy, to nie znajdzie ładnego drzewka. Nie cierpię krzywych choinek! 

— W takim razie nie zatrzymuję. Mam tylko jedno pytanie. Która część miasta ma najgorsze 

statystyki kryminalne? 

— Strip albo Sunshine Gardens. Choć moim zdaniem Skyline Park wkrótce je wyprzedzi. 
— A Zwinger Street? 
— O Zwinger Street wiem niewiele. 
— Wynająłem tam mieszkanie. 
— Odbiło ci? PrzecieŜ to slumsy! 
— Mi się tam całkiem podoba. 
— Skoro tak mówisz… Tylko się nie rozpakowuj. Za chwilę wjadą tam buldoŜery — rzucił 

na odchodne Kendall. 

Qwilleran  obsłuŜył  się  w  bufecie  i  podszedł  z  talerzem  do  baru,  w  którym  panowała 

kompletna pustka. 

— Gdzie wszystkich wymiotło? — spytał stojącego za barem Bruna. 
— Świąteczne zakupy. Sklepy zamykają dziś o dziewiątej. 
—  Mam  do  ciebie  osobiste  pytanie,  Bruno.  Zbierasz  coś,  jakieś  śmiecie?  Słowem,  jesteś 

kolekcjonerem? 

Barman znany był z tego, Ŝe interesował się niemal wszystkim. 
— Owszem, zbieram pałeczki do mieszania drinków. Mam ich chyba z dziesięć tysięcy, z 

kaŜdego zakątka kraju. 

— Nie o tym mówię. Pytałem o antyki. Właśnie kupiłem kawał Ŝelaznej bramy szkockiego 

zamku. Ma chyba ze trzysta lat. 

— Tego właśnie nie lubię w antykach — skrzywił się Bruno — Ŝe są takie stare. 

background image

Qwilleran  skończył  jeść  i  zapragnął  wrócić  do  Junktown.  Jego  umysł  zajmowały  o  wiele 

waŜniejsze sprawy niŜ krzywe choinki czy pałeczki do mieszania drinków. Nikt nie zauwaŜył, 
jak chyłkiem wymknął się z klubu. 

Stojąc  na  schodach  rezydencji  Cobbów,  spojrzał  w  górę.  Dach  nad  oknami  mansardy 

przykryty był czapą śniegu. Nie inaczej było z dachem rezydencji Mary. Ale tylko z budynku 
Bena, mimo Ŝe zbudowany był identycznie, śnieg zleciał mu na głowę. 

W mieszkaniu koty czekały na niego usadowione na złoconych krzesłach. Jakby zgodnie z 

odwiecznym  porządkiem  Yum  Yum  spoczywała  po  lewicy  Koko.  Wąsacz  podrobił  kawałki 
szynki,  które  zwędził  z  bufetu,  a  następnie  zasiadł  do  maszyny,  aby  dokończyć  artykuł  o 
Junktown.  Koko  wskoczył  na  stół  i  zaczął  ciekawie  przyglądać  się  nowemu  urządzeniu, 
młoteczkom uderzającym o papier, wałkowi przesuwającemu się w poprzek maszyny. A kiedy 
Qwilleran na moment przerywał pisanie, aby zebrać myśli, ocierał o nią pyszczek, zmieniając 
ustawienie marginesu. 

Pisanie szło Qwilleranowi jak po grudzie. Rozpraszało go rozlegające się nad jego  głową 

skrobanie  i  stukanie.  Do  tego  od  strony  korytarza  dobiegały  rozkoszne  zapachy  —  najpierw 
anyŜku, później topionego masła, a na końcu czekolady. 

Wreszcie  usłyszał  głośne  pukanie  do  drzwi.  Gdy  otworzył,  ujrzał  panią  Cobb  stojącą  w 

progu z mosięŜną tacą w dłoniach. 

— Słyszałam, Ŝe pisze pan na maszynie — zaczęła z przepraszającym uśmiechem — więc 

pomyślałam, Ŝe chętnie by pan coś przekąsił. 

Na tacy leŜały czekoladowe ciasteczka z orzechowym nadzieniem, porcelanowy dzbanek i 

dwie filiŜanki. 

Prawdę  powiedziawszy,  Qwilleran  potrzebował  teraz  chwili  skupienia.  Zarazem  jednak 

widok ciasteczek zupełnie go rozanielił, więc nie protestował, kiedy pani Cobb, nie czekając na 
zaproszenie, wkroczyła do pokoju. 

—  Cały  wieczór  spędziłam  przy  gorącym  piecu  —  powiedziała.  —  Na  górze  jest  teraz 

zebranie  antykwariuszy  z  okolicy.  Radzą  nad  organizacją  imprezy  boŜonarodzeniowej.  CC. 
cały dzień przygotowywał specjalną salę konferencyjną. Nazwał ją „Królestwem Przepukliny”. 
Sam wiesz, jaki jest los antykwariusza… Ojej, ty kulejesz! Co się stało? 

— Stłukłem kolano. 
—  Musisz  uwaŜać!  Z  kolanami  nie  ma  Ŝartów  —  ostrzegła  go.  —  Najlepiej  będzie,  jeśli 

usiądziesz  na  fotelu  Morrisa,  a  nogę  połoŜysz  o  tu,  na  otomanie,  a  ja  postawię  przekąski  na 
stoliku obok. 

Sama rozsiadła się na bujanym fotelu, który ugiął się pod cięŜarem jej ciała. Z wysokości 

półki nad kominkiem Koko śledził kaŜdy jej ruch, ale ona najwyraźniej nie wyczuła na sobie 
wzroku tego przenikliwego obserwatora. 

Jak  na  kogoś,  kto  przez  ostatnie  parę  godzin  harował  w  kuchni,  Iris  Cobb  wyglądała 

zaskakująco  elegancko  i  odświętnie.  Jej  włosy  były  starannie  uczesane.  Miała  na  sobie 
jaskraworóŜową sukienkę wyszywaną koralikami. Dwie pary okularów wisiały na sznureczku. 
Jedna z nich wysadzana była sztucznymi diamencikami. 

Qwilleran  ugryzł  czekoladowe  ciasteczko  z  orzechowym  nadzieniem,  miękkie  i  jeszcze 

ciepłe w środku. Obserwująca jego reakcję gospodyni kręciła się nerwowo w fotelu. Wreszcie 
odezwała się: 

— Przyszłam, Ŝeby coś wyjaśnić. To, co powiedziałam ci o horoskopie Andy ego… Wiesz, 

nie  mówiłam  tego  do  końca  serio.  Tak  naprawdę  nigdy  się  takimi  rzeczami  specjalnie  nie 
przejmowałam. A na pewno nie chciałam ci w ten sposób sugerować… 

— Czego sugerować? 
— No wiesz, słyszałam, Ŝe jesteś dziennikarzem śledczym. I pomyślałam, Ŝe mogli cię tu 

przysłać, aby… 

— To stare dzieje — Ŝachnął się Qwilleran. — Kto ci o tym powiedział? 

background image

— Smok był tu u mnie poŜyczyć trochę pszczelego wosku. Mówiła, Ŝe w Nowym Jorku, czy 

gdzie  indziej,  byłeś  znanym  dziennikarzem  śledczym.  I  pomyślałam,  Ŝe  przysłali  cię  tutaj  w 
jakiejś śmierdzącej sprawie… Tak naprawdę zawsze uwaŜałam, Ŝe z Andym to był wypadek, i 
przykro mi, jeśli zasugerowałeś się moją paplaniną. 

—  Nie  przejmuj  się.  Nie  dostałem  Ŝadnego  śledczego  zlecenia.  A  o  Andy’ego  pytałem  z 

czystej ciekawości. 

— No to kamień spadł mi z serca — powiedziała uspokojona i jęła rozglądać się po pokoju 

wzrokiem gospodarza. — Czy nie przeszkadza ci ta tapeta na ścianie? — spytała z dezaprobatą 
w  głosie.  —  Ja  bym  chyba  zwariowała,  gdybym  przed  snem  musiała  patrzyć  na  te  wydarte 
kartki  z  ksiąŜek.  Na  szczęście  zostały  przymocowane  bardzo  słabym  klejem.  MoŜesz  je  w 
kaŜdej chwili zerwać. 

—  Prawdę  mówiąc,  całkiem  lubię  tę  ścianę  —  wyznał  Qwilleran,  sięgając  po  drugie 

ciasteczko. — To Don Kichot zmieszany z Samuelem Pepysem. 

— No tak, kaŜdy ma swój gust. WyjeŜdŜasz gdzieś na święta? Mogłabym się zaopiekować 

kotami. 

— Dziękuję, ale nie mam Ŝadnych świątecznych planów. 
— A jakieś świąteczne przyjęcie w pracy? 
— W klubie prasowym mamy spotkanie w Wigilię i nic poza tym. 
— Zazdroszczę ci! Masz pasjonującą pracę. 
Iris przestała się bujać w fotelu i spojrzała na wąsacza z niekłamanym podziwem. 
— Koko! — krzyknął Qwilleran. — Przestań molestować Yum Yum! I gwoli wyjaśnienia 

zwrócił się do pani Cobb: 

— Oba są wykastrowane, ale Koko często zachowuje się w bardzo podejrzany sposób. 
Właścicielka zachichotała i nalała Qwilleranowi drugą filiŜankę kawy. 
—  Jeśli  nigdzie  się  nie  wybierasz  na  święta,  musisz  koniecznie  spędzić  je  z  nami!  CC. 

przygotuje wspaniałą choinkę, a z St. Louis przyjedzie mój syn. Jest tam architektem czy kimś 
podobnym. Jego ojciec, mój pierwszy mąŜ, był nauczycielem. A moi przodkowie to angielscy 
arystokraci, choć moŜe na to nie wyglądam. Nigdy nie miałam czasu czytać. W tym biznesie 
dosłownie na nic nie masz czasu. JuŜ cztery lata, jak tu mieszkamy, ale wciąŜ… 

Iris  Cobb  trajkotała  jak  najęta,  a  Qwilleran  zastanawiał  się,  o  co  właściwie  chodzi  tej 

gadatliwej kobiecie. Przez lata dziennikarskiej kariery przyzwyczaił się, Ŝe ludzie hołubią go i 
podkarmiają  —  to  drugie  stanowiło  szczególny  przywilej  jego  profesji  —  ale  wolałby,  Ŝeby 
jego  gospodyni była odrobinę mniej wylewna. WciąŜ miał nadzieję, Ŝe Iris przypomni sobie 
wreszcie o gościach i wróci do „Królestwa Przepukliny”. 

Te  niezgrabne  podchody  świadczyły  raczej  o  jej  niewinności.  Przesadna  uprzejmość  i 

uczynność  świadczyły  o  elementarnym  braku  wyczucia.  Szare  komórki  nie  były  jej 
najmocniejszą stroną, a jej próba odwrócenia uwagi Qwillerana od wypadku Andy’ego ujęła go 
swą  niezdarnością.  CzyŜby  podejrzewała,  Ŝe  jej  mąŜ  moŜe  być  zamieszany  w  ewentualne 
morderstwo? 

— Zatruł się jedzeniem, rzadki przypadek botulizmu — powiedziała pani Cobb. 
— Kto taki? — ocknął się Qwilleran. 
— Mój pierwszy mąŜ. Wiedziałam, Ŝe jakaś tragedia wisi w powietrzu. Miał to wypisane na 

dłoni. Kiedyś czytałam ludziom z dłoni, tak dla przyjemności. Jeśli chcesz, mogę powróŜyć z 
twojej, co ty na to? 

— Wiesz, niespecjalnie wierzę w chiromancję — wyjąkał Qwilleran, powoli wydobywając 

się z miękkiego fotela Morrisa. 

— Och, daj spokój, to tylko zabawa! A moŜe przy okazji poznasz swoją przyszłość. Jeśli 

wyczytam coś szczególnie nieprzyjemnego, obiecuję, Ŝe ci nie powiem. Nie ruszaj się. Zostań 
tam, gdzie siedzisz, a ja przycupnę na otomanie. 

background image

Jej  pulchne  pośladki  spoczęły  tuŜ  przy  jego  stłuczonej  nodze.  Iris  kordialnie  klepnęła 

Qwillerana po udzie i sięgnęła po jego dłoń: 

— A teraz proszę o rękę! 
Trzymając  dłoń  wąsacza  w  ciepłym,  wilgotnym  uścisku,  gładziła  ją  delikatnie,  aby 

wyprostować zwinięte i odmawiające współpracy palce. Uwięziony w fotelu, Qwilleran kręcił 
się niespokojnie, gorączkowo myśląc nad sprytną, a zarazem taktowną ucieczką. 

— Bardzo interesujące linie — orzekła Iris, nakładając jedną z par swoich okularów. 
Kiedy tak gładziła jego rękę i nachylała twarz, studiując przyszłość Qwillerana, w pokoju 

rozległ się rozdzierający pisk i wrzask. Koko z okrzykiem bojowym rzucił się na Yum Yum. 
Kotka dzielnie odparła ten niespodziewany atak. Sczepione w jeden kłębek koty kotłowały się 
po pokoju. 

Pani Cobb zerwała się na równe nogi. 
— Mój BoŜe! — krzyknęła. — One się pozabijają! 
Qwilleran  krzyknął  na  koty,  wymierzył  klapsa,  próbował  włoŜyć  stopę  między  walczące 

strony, wreszcie huknął porządnie w wystający koci tyłek. Koko wydarł się Ŝałośnie, a Yum 
Yum, korzystając z okazji, prysnęła w bok. Koko natychmiast ruszył za nią w pogoń. Na stół i 
ze  stołu,  wokół  fotela  i  pod  stolikiem  kotka  gnała  co  sił  w  nogach,  a  za  nią  oszalały  ze 
wściekłości  kocur.  Pościg  trwał  dłuŜszą  chwilę  przy  akompaniamencie  krzyków  wąsacza  i 
pisku  pani  Cobb.  Na  czwartym  okrąŜeniu  Yum  Yum  zanurkowała  pod  stolik,  a  Koko 
poszybował nad nim. W ostatniej chwili Qwilleran zdołał chwycić dzbanek z kawą, ale kocur 
wylądował na tacy, strącając z niej cukiernicę i dzbanek ze śmietanką. 

— Mój dywan! — krzyknęła gospodyni. — Leć po ręcznik, prędko! A ja polecę po gąbkę! 
Kiedy wybiegła z mieszkania, zebrani w „Królestwie Przepukliny” antykwariusze ruszyli na 

dół. 

— Co to za piekielny hałas? — pytali. — Czy kogoś tu mordują? 
— Mała rodzinna sprzeczka — wyjaśnił Qwilleran, wskazując głową na koty. 
Koko i Yum Yum siedziały spokojnie w fotelu Morrisa, jak gdyby nigdy nic. Kotka robiła 

do zebranych słodką minkę, a Koko lizał ją po pyszczku. 

background image

R

OZDZIAŁ JEDENASTY

 

 
Cobb znowu chrapał w nocy. Qwilleran, którego o trzeciej w nocy obudziło bolące kolano, 

łyknął  aspirynę  i  nasłuchiwał  odgłosów  zza  ściany.  śałował,  Ŝe  nie  ma  lodu,  który  mógłby 
przyłoŜyć do stłuczenia. I Ŝałował, Ŝe w ogóle przeprowadził się do Junktown. Wszyscy tutaj 
ulegają jakimś wypadkom i ta skłonność okazała się zaraźliwa. Po cholerę płacił za miesiąc z 
góry?  NiewaŜne,  w  końcu  moŜe  tu  jeszcze  trochę  zostać,  do  czasu,  kiedy  skończy  tę  serię 
artykułów. Później się stąd wyniesie z bolesnym  bagaŜem mądrości Ŝyciowej: StrzeŜ się jak 
ognia gospodyń wróŜących z ręki i tuczących cię plackiem z jabłkami domowej roboty! Nie 
było co rozpaczać, stało się. Teraz musi skoncentrować się na pisaniu, i to nie jakichś smutnych 
kawałków o dogorywających sprzedawcach rupieci. 

W  tym  momencie  Qwilleran  poczuł  znajome  mrowienie  u  nasady  wąsów  i  rozpoczął 

wewnętrzny dialog. 

Musisz przyznać, Ŝe jest coś podejrzanego w opisie pracowni Andy ego. 
„W końcu został zamordowany. Ktoś go napadł i chciał ograbić”. 
Nieee.  Rabuś  po  prostu  walnąłby  go  w  głowę  i  zwiał.  Na  pierwszy  rzut  oka  widać,  Ŝe 

wszystko było wyreŜyserowane. WyreŜyserowane, słyszałeś? 

„Chyba nie masz na myśli tego emerytowanego aktora! To stary dziwak i do tego przyjaciel 

zwierząt. Koko od razu do niego przylgnął”. 

Nie zapominaj o dzisiejszym wypadku! Jak sądzisz, dlaczego ta masa śniegu i lodu spadła 

właśnie wtedy, kiedy ty tam stałeś? Jeden z tych sopli mógł przedziurawić ci mózg. A jeśli idzie 
o  Koko,  wiesz,  Ŝe  jego  sympatie  i  antypatie  są  irracjonalne.  Nie  polubił  pani  Cobb  tylko 
dlatego, Ŝe aŜ pisnęła z uciechy na jego widok.
 

„Skądinąd  to  ciekawe,  w  jakich  okolicznościach  nadweręŜyła  sobie  plecy  dwa  miesiące 

temu”. 

Tym tropem daleko nie zajdziesz. PrzecieŜ ona nie ma temperamentu mordercy! To bardziej 

podobne do Mary Duckworth — zimnej indywidualistki zdolnej do wszystkiego. 

„Uprzedziłeś się. PrzecieŜ wiesz, Ŝe potrafi być ciepła, ludzka, współczująca. Poza tym nie 

miała Ŝadnego powodu”. 

CzyŜby? A ta kłótnia z Andym? Kto wie, moŜe to było coś naprawdę powaŜnego. 
„Kłócili się o tę drugą kobietę, to pewne. Ale to nadal nie jest powód do morderstwa, jeśli 

rzeczywiście go kochała”. 

A moŜe poszło o coś waŜniejszego niŜ sprawa tej drugiej kobiety? 
„Ale Mary mówiła, Ŝe zawsze był taki uprzejmy i rozsądny”. 
Jednak  był  równieŜ  dogmatyczny  i  nietolerancyjny  MoŜe  znów  chciał  spełnić  jakiś 

„obywatelski obowiązek”? U takich ludzi to rodzaj obsesji. 

„Niech ci będzie. A teraz się zamknij i daj mi się trochę zdrzemnąć. 
I Qwilleran zasnął. Rano obudziły  go harce  głodnych kotów, które  grały  na jego łóŜku w 

klasy. Jakimś cudem udało im się nie urazić bolącego kolana. Dawno juŜ zauwaŜył, Ŝe koty 
posiadają jakiś szósty zmysł, dzięki któremu nie wyrządzają krzywdy osobom, które lubią. Z 
wdzięczności za ten dar boŜy przygotował im na śniadanie pyszne kraby z puszki. 

Kiedy  następnie  przyłoŜył  zimny  mokry  ręcznik  do  kolana,  rozległo  się  pukanie.  Wąsacz 

westchnął cięŜko i pokuśtykał do drzwi. 

W wejściu stała Iris Cobb, w płaszczu i kapeluszu. W rękach trzymała talerz z ciastem. 
— Właśnie idę do kościoła — powiedziała ze słodkim wyrazem twarzy. — Czy masz ochotę 

na przeplataniec z Ŝurawiną? Jestem od rana na nogach, więc go upiekłam. Znowu nie mogłam 
spać. 

—  Bardzo  dziękuję  —  odpowiedział  zakłopotany  Qwilleran.  —  Widzę,  Ŝe  chcesz  mnie 

utuczyć. 

background image

— Jak tam nasz dywan? Widać jeszcze tę plamę po śmietanie? 
— Prawie zeszła. Ale jeśli będziesz go oddawać do czyszczenia, pozwól, Ŝe ja zapłacę. 
— A kolano? Jest jakaś poprawa? 
— Rano zawsze jest gorzej. Ale przykładam zimny kompres. 
—  Gdybyś  zechciał  zjeść  dziś  z  nami  kolację  około  siódmej,  nie  musiałbyś  ruszać  się  z 

domu… CC mógłby opowiedzieć ci wiele interesujących rzeczy o Junktown. 

A widząc wahanie Qwillerana, dodała: 
—  Dziś  będą  ziemniaki  tłuczone  z  kwaśną  śmietaną  i  potrawka  z  wołowiny,  nic 

wykwintnego. Do tego sałatka z sosem roquefort i kokosanki na deser. 

— W takim razie o siódmej — skapitulował wąsacz. 
Gdy się ubrał, pokuśtykał do drogerii po gazety, bo nie wyobraŜał sobie niedzieli bez lektury 

weekendowych numerów. Po powrocie połknął dwa jajka na twardo, które gotowane były na 
miękko, i zaburzył sobie proces trawienia lekturą nowej kolumny Jacka Jauntiego. Jaunti, który 
był  od  niego  jakieś  dwa  razy  młodszy,  obwieszczał  tam  światu  swoje  mądrości  z  patosem 
godnym delfickiej wyroczni i ignorancją właściwą pretensjonalnym młodzieńcom. 

Resztę  dnia  wąsacz  spędził  na  pielęgnacji  stłuczonego  kolana  i  stukaniu  w  uszkodzoną 

maszynę.  Jego  dolegliwość  uruchomiła  w  kotach  samarytańskie  skłonności.  Kiedy  tylko 
Qwilleran  siadał,  Yum  Yum  wskakiwała  mu  na  kolana,  a  Koko  kręcił  się  zatroskany  pod 
nogami, popiskując cichutko. Gdy wąsacz spoglądał w jego kierunku, kocur wydawał z siebie 
pomruk głębokiego współczucia. 

Kiedy  wybiła  siódma,  zapach  wołowiny  marynowanej  w  czosnku  i  liściach  selera  zwabił 

Qwillerana do mieszkania państwa Cobb. 

W salonie zastał CC, bez koszuli i butów, z nogą załoŜoną na poręcz fotela i puszką piwa w 

dłoni. Gospodarz warknął coś pod nosem na powitanie, ale Qwilleran, który spodziewał się o 
wiele  gorszego  przyjęcia,  nie  czuł  się  tym  bynajmniej  uraŜony.  Pani  Cobb  zwróciła  swe 
rozmodlone oczy w stronę lokatora i usadowiła go w eleganckim fotelu. 

— To Karol II — objaśniła. — Nasz najcenniejszy mebel. Pokazała teŜ Qwilleranowi inne 

skarby, które nie wzbudziły w nim wielkiego entuzjazmu: wypchaną sowę, drewnianą figurę 
orła, olejny portret dziecka o twarzy zmęczonego Ŝyciem czterdziestolatka i aptekarski stolik z 
dwudziestoma  malutkimi  szufladkami,  które  mogą  się  przydać  jedynie  aptekarzom.  Ze 
stojącego na nim radia płynęła monotonna muzyka. 

Pani Cobb, grająca rolę gościnnej pani domu, podała mięsne zakąski i koktajl Ŝurawinowy w 

małych szklaneczkach na papierowych podstawkach. 

— Na kim chcesz zrobić wraŜenie tym dziwacznym Ŝarciem? 
—  Na  naszym  lokatorze,  ma  się  rozumieć!  Nigdy  nie  męczyłabym  się  z  pieroŜkami  dla 

takiego gbura jak ty. 

CC. zwrócił w stronę Qwillerana swoją nieogoloną, choć przystojną twarz: 
—  Kiedy  zacznie  cię  faszerować  swymi  smakołykami,  miej  się  na  baczności,  szefuniu. 

MoŜe cię otruć, jak swego pierwszego męŜa. 

Mówił to wszystko zaczepnym tonem, ale Qwilleran dostrzegł w jego oczach jakiś dziwny, 

namiętny błysk. 

— Jeśli kogoś otruję — odpowiedziała Iris — to w pierwszej kolejności Cornballa Cobba… 

Jeśli chcecie, mogę wam puścić do posłuchania coś bardzo interesującego. 

Sięgnęła pod mały stolik i wyciągnęła spoczywający na dolnej półce dyktafon. Przewinęła 

taśmę, wcisnęła zielony guzik i powiedziała: 

— A teraz słuchajcie! 
Kiedy taśma zaczęła się kręcić, z głośnika dyktafonu dobyły się dźwięki chrapania, stękania, 

gwizdania, chrząkania. 

— Wyłącz to gówno! — krzyknął Cobb, bardziej dla zasady niŜ w gniewie. 
Iris zaśmiała się. 

background image

— No to teraz juŜ wiesz, jak chrapiesz. Nie wierzyłeś mi, co? Brzmi jak organy w kościele! 
— I na to wydałaś moje cięŜko zarobione pieniądze! 
Podniósł  się  z  fotela  i  rąbnął  pięścią  w  czerwony  guzik.  Magnetofon  zamilkł.  CC  z 

powrotem usadowił się w fotelu wyraźnie z siebie zadowolony. 

— Zamierzam uŜyć tych nagrań jako dowodu w sprawie rozwodowej — powiedziała pani 

Cobb,  puszczając  oko  do  Qwillerana,  który  zakłopotany  wiercił  się  w  swoim  fotelu. 
Wtajemniczany  wbrew  swej  woli  w  intymne  szczegóły  Ŝycia  małŜeńskiego  swoich 
gospodarzy, czuł się jak podglądacz i nie było mu z tym zbyt dobrze. 

— Kiedy wreszcie będzie jedzenie? — spytał niecierpliwie pan Cobb. 
—  Nie  cierpi  mojej  kuchni  —  trajkotała  jego  Ŝona.  —  Ciekawe,  co  by  zrobił,  jakbym 

przestała mu gotować! 

—  Mogę  jeść  cokolwiek  —  warknął  CC,  choć  po  jego  głosie  znać  było,  Ŝe  jest  w 

szampańskim humorze. — Co za breję dziś mamy? 

Wkrótce  zasiedli  za  wielkim  kuchennym  stołem  i  zaczęli  jeść.  Kolacja  była  przepyszna. 

Qwilleran  starał  się  wyobrazić  sobie  CC.  ogolonego,  w  białej  koszuli  i  garniturze.  Gdyby 
zadbał o siebie, mógłby zrobić karierę. Byłby duszą towarzystwa, zaufanym doradcą, idolem 
kobiet  w  średnim  wieku.  Dlaczego  więc  wyprowadził  się  do  Junktown  i  przybrał  maskę 
grubianina? 

— Odwiedziłem wczoraj „Trzy Zwariowane Siostrzyczki” — rzucił wąsacz, ciekaw, z jaką 

ta informacja spotka się reakcją. 

— I co sądzisz o rudej? — spytał Cobb ze wzrokiem utkwionym w talerzu. — Gdybyś tam 

nie wpadł, sama by cię znalazła. Nie przepuściłaby takiej gratki. 

— A co pan sądzi o naszym starym lokatorze? — wtrąciła się do rozmowy pani Cobb. — 

Czy ten mały człowieczek nie jest zabawny? 

— Chyba aktorstwo weszło mu w krew — zauwaŜył Qwilleran. — Mówił, Ŝe kiedyś grał na 

Broadwayu. 

CC. prychnął. 
— NajbliŜej Broadwayu to on był w sklepie z zabawkami u Macy’ego. 
— Ben uwielbia przebierać się za Świętego Mikołaja — wyjaśniła Iris. — W kaŜde święta 

wkłada czerwony płaszcz, przykleja brodę i idzie do szpitala dziecięcego… 

— Pewnie mu za to płacą — przerwał jej CC — On niczego nie zrobi za darmo. 
—  Pewnego  razu  —  kontynuowała  Iris  —  patrzę,  a  na  środku  ulicy  leŜy  nieszczęsny 

zraniony  gołąb.  Dziesiątki  innych  gołębi  lata  dookoła,  starając  się  obronić  go  przed 
przejeŜdŜającymi samochodami. Ben wyszedł z pudełkiem na buty i uratował biednego ptaka. 

— W jego sklepie widziałem okropną rzecz — powiedział Qwilleran. — Wypchanego kota 

leŜącego na aksamitnej poduszce. 

— To poduszka na igły. Takie rzeczy były kiedyś bardzo popularne. 
— Czy Ben Nicholas jest w stanie wyŜyć ze sprzedaŜy tych śmieci? Czy i on takŜe gdzieś 

dorabia? 

— Nie martw się o niego, szefuniu. Sam chciałbyś mieć tyle zaskórniaków co Ben. ZdąŜył 

się dorobić, zanim podatki poszły w górę. 

CC. właśnie kończył jeść. Odepchnąwszy od siebie talerzyk deserowy, oświadczył: 
— Dziś wieczorem idę na szaber. Ktoś chce się przyłączyć? 
— Gdzie pan idzie? — spytał Qwilleran. 
— Do domów przeznaczonych do rozbiórki. W starym domu Ellsworthów została boazeria 

z czarnego orzecha, jeśli ktoś jej nie zwinął. Russ mówił, Ŝe były tam witraŜe, ale juŜ znikły. 

—  MoŜe  dałbyś  temu  spokój  —  miękko  perswadowała  Iris.  —Jest  tak  zimno,  wszystko 

oblodzone, a poza tym… wiesz, Ŝe to nielegalne. 

background image

— Nielegalne, a i tak wszyscy to robią. Jak myślisz, skąd Smok ma ten rosyjski świecznik ze 

srebra? RŜnie taką paniusię z wyŜszych sfer, a nocą lata z łomem po opuszczonych domach, jak 
wszyscy. 

— CC. został juŜ raz złapany — wyjaśniła Qwilleranowi pani Cobb. — Musieliśmy wtedy 

słono zapłacić za te jego nocne wypady. Kto inny moŜe wyciągnąłby z tego jakieś wnioski… 

— Do diabła! To się juŜ nigdy nie powtórzy! — krzyknął jej mąŜ. — Ktoś dał cynk policji i 

wiem kto. Ale mówię, to się juŜ nie powtórzy! 

— MoŜe przejdziemy na kawę do salonu? — zaproponowała pani Cobb. 
W  salonie  Cobb  zapalił  papierosa,  a  wąsacz  swoją  fajkę.  Po  chwili  Qwilleran  wrócił  do 

przerwanej rozmowy. 

— Jak zrozumiałem, Junktown niespecjalnie moŜe liczyć na pomoc ze strony miasta? 
—  Gorzej,  szefuniu,  znacznie  gorzej!  Traktują  nas  jak  zarazę,  którą  trzeba  wyplenić. 

Prosiliśmy o nowe latarnie. Powiedzieli, Ŝe nowych latarni nie będzie, bo Junktown w ciągu 
najbliŜszych  dziesięciu  lat  zniknie  z  powierzchni  ziemi.  W  ciągu  dziesięciu  lat!  Więc 
zamontowaliśmy na własny koszt stare oświetlenie gazowe. Ale miasto powiedziało: nie ma 
mowy! Latarnie muszą mieć wysokość dwunastu metrów. 

— CC całe dnie przesiadywał w magistracie. W tym czasie mógł zarobić spore pieniądze, 

pikietując w pracy. 

— Mieliśmy olbrzymie wiązy przy ulicy — kontynuował jej mąŜ — ale miasto je wycięło, 

bo poszerzali ulicę. Więc posadziliśmy drzewka na trawniku. Co na to miasto? Ciach, ciach! 
Poszerzyli ulicę o następne pół metra. 

— Powiedz Qwillowi o znakach! 
—  O  znakach,  no  tak.  Zawiesiliśmy  takie  stare  znaki  na  drzewach  zaatakowanych  przez 

robaki. I co? Zdjęli je, bo były niebezpieczne. Później Russ na swojej stajni powiesił cedrowe 
tablice.  Kazali  zdjąć.  Dlaczego?  Bo  wystawały  centymetr  nad  linię  chodnika!  Tak  jest, 
szefuniu, miasto chce nas wykończyć. Deweloperzy będą mieli nowe tereny, politycy dostaną 
w łapę, a robotnicy pracę. 

—  Teraz  chcieliśmy  urządzić  imprezę  świąteczną  dla  przyciągnięcia  klientów  —  dodała 

pani Cobb. — Ale musieliśmy zrezygnować. Za duŜo uŜerania się z biurokracją. 

— Musisz dostać pozwolenie na udekorowanie ulicy. Jeśli chcesz puszczać kolędy, musisz 

dostać  zgodę  Komisji  do  spraw  Walki  z  Hałasem.  Chcesz  zrobić  loterię?  Bez  zezwolenia 
Komisji do spraw Gier Hazardowych się nie obejdzie. Jeśli chcesz serwować zimne przekąski, 
musisz dostarczyć Komisji Sanitarnej swoje badania krwi. 

— MoŜe z pomocą „Daily Fluxion” dałoby się sprawę pchnąć do przodu — zasugerował 

Qwilleran. — Mam paru znajomych w magistracie. 

— Mam tego wszystkiego po dziurki w nosie! Idę na szaber. 
— Poszedłbym z panem — zadeklarował Qwilleran — gdyby nie to przeklęte kolano. 
Pani Cobb zwróciła się do męŜa zatroskanym tonem: 
— Nie idź sam! Nie moŜesz wziąć ze sobą Bena? 
— Bena?! Tę starą ciotę?! On się nawet do noszenia latarki nie przyda! 
— Więc moŜe Mike’a. Dasz mu parę dolców, to pójdzie. Wyjrzała za okno. 
— Znowu pada. Wolałabym, Ŝebyś został. 
Cobb  wlał  w  siebie  jeszcze  jedną  filiŜankę  kawy  i  bez  zbędnych  poŜegnań  opuścił  dom, 

zawinięty  w  gruby  płaszcz,  w  wysokich  butach  i  wełnianej  czapce  na  głowie.  Qwilleran 
równieŜ wstał i podziękował gospodyni za wspaniały obiad. 

—  Czy  naprawdę  sądzisz,  Ŝe  „Fluxion”  moŜe  uratować  naszą  imprezę?  —  spytała, 

odprowadzając  go  do  drzwi  i  wręczając  zawiniątko  ze  smakołykami  dla  kotów.  —  CC.  jest 
bardzo przywiązany do tego pomysłu. Na myśl o świętach cieszy się jak dzieciak. Kiedy ma 
złamane serce, ja cierpię wraz z nim. 

— Jutro zobaczę, co się da zrobić. 

background image

— Czy to nie wspaniałe, Ŝe on, sam jeden, walczy z całym miastem? — mówiła w uniesieniu 

Iris, a jej oczy płonęły blaskiem. — Pamiętam, jak poszłam z nim na zebranie rady miejskiej. 
CC. bardzo się wtedy uniósł, więc w końcu burmistrz kazał mu siedzieć cicho. Na to on tak mu 
wygarnął: „Słuchaj, koleś, nie uciszaj mnie, bo to ja płacę za twoją pracę!” Byłam wtedy taka 
dumna ze swojego męŜa, Ŝe aŜ się popłakałam. 

Qwilleran przeszedł przez korytarz, otworzył drzwi i zajrzał do środka. Koty błyskawicznie 

zeskoczyły ze swoich złoconych tronów, doskonale wiedząc, Ŝe w pakunku, który przyniósł, 
znajduje się wołowina. Yum Yum jęła łasić się, ocierając pyszczek o jego łydkę, a Koko głośno 
domagał się posiłku. 

Wąsacz schylił się, aby pogłaskać kocura, i znieruchomiał. Na podłodze, obok sekretarzyka, 

leŜał banknot dolarowy. Banknot ów — co najbardziej go zafrapowało — zgięty był wzdłuŜ. 
Zatem nie mógł naleŜeć do Qwillerana, bo ten nigdy nie składał banknotów w taki sposób. 

— Skąd to się tu znalazło? — spytał koty. — Czy ktoś tu był podczas mojej nieobecności? 
Ten  ktoś  musiał  mieć  klucze  do  jego  mieszkania,  a  nie  byli  to  gospodarze.  Intruz 

najwyraźniej  przeglądał  maszynopis  leŜący  na  sekretarzyku,  a  nawet  wyjął  z  maszyny  w 
połowie zapisaną kartkę. CzyŜby ciekawiło go, o czym Qwilleran pisze? W grę wchodził tylko 
drugi lokator. MoŜe Ben podejrzewał, Ŝe wąsacz wcale nie jest dziennikarzem, więc postanowił 
to sprawdzić. Gdy wychodził, zgubił banknot. Pewnie gdy szukał czegoś w kieszeni: chusteczki 
czy  okularów.  W  sumie  było  to  wydarzenie  dosyć  błahe,  ale  zirytowało  Qwillerana  do  tego 
stopnia, Ŝe poszedł podzielić się swoimi podejrzeniami z panią Cobb. 

— Podczas mojej nieobecności ktoś myszkował  po moim pokoju. Czy to mógł być  Ben? 

Czy Ben ma klucze? 

— Nie, to na pewno nie on! I dlaczego miałby mieć klucze do twojego mieszkania? 
— Więc jeśli nie on, to kto? 
Na twarzy gospodyni pojawił się znany juŜ Qwilleranowi błogi wyraz. 
— Tylko nie mów! JuŜ wiem! — powiedział, marszcząc brwi. — To ta kobieta, co przenika 

przez drzwi. 

background image

R

OZDZIAŁ DWUNASTY

 

 
Kiedy nad ranem Qwilleran otworzył oczy, nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Dopiero ból 

w  kolanie  przypomniał  mu,  Ŝe  obudził  się  w  Junktown,  krainie  obolałych,  stłuczonych  i 
połamanych kończyn. 

Na dworze było jeszcze ciemno, więc zamknął oczy i zapadł w drzemkę. Wtem rozległo się 

pukanie do drzwi — nie tak nachalne, nie tak energiczne i radosne jak zwykle. Było głuche, 
cięŜkie  i  złowrogie.  Krzywiąc  się  z  bólu,  Qwilleran  spus’cił  nogi  z  łóŜka,  narzucił  na  siebie 
szlafrok i poczłapał do drzwi. 

Gdy je otworzył, ujrzał Iris Cobb. Na jej okrągłej, zazwyczaj wesołej twarzy malowały się 

niepokój i napięcie. Oczy miała zapuchnięte. Ubrana była w zimowy płaszcz, długi wełniany 
szal okręcał jej szyję i głowę. 

— Przepraszam — wyjąkała drŜącym głosem. — Mam kłopot. CC. nie wrócił do domu. 
— Która jest godzina? 
— Piąta. Zawsze wraca przed drugą. 
Qwilleran zamrugał oczyma, potrząsnął głową i przesunął dłonią po włosach, jakby starał 

się przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszego wieczora. 

— Sądzisz, Ŝe policja znowu go zwinęła? 
— Jeśli tak by było, zadzwoniłby do mnie z komisariatu. Tak jak ostatnim razem. 
— A co z tym chłopakiem, który miał z nim iść? 
—  Mieszka  tu,  na  rogu.  Byłam  u  niego,  ale  jego  matka  powiedziała,  Ŝe  nie  był  z  CC,  bo 

wieczorem poszedł do kina. 

— Chcesz, bym zadzwonił na policję? 
— Nie! Nie chcę, aby dowiedzieli się, Ŝe CC znowu szabrował. Mam przeczucie, Ŝe coś mu 

się mogło stać, upadł albo się zranił. 

— Czy mam go poszukać? 
— Jeśli tylko moŜesz… Och, tak ci dziękuję! Pojadę z tobą. 
— Daj mi tylko parę minut, muszę się ubrać. 
— Strasznie mi przykro, Ŝe tak zawracam ci głowę. Obudziłabym Bena, ale on pił pół nocy. 
— W porządku. 
— Tylko ubierz się ciepło. I włóŜ wysokie buty. Tymczasem zadzwonię po taksówkę. CC. 

zabrał nasze kombi. 

Jej głos, zazwyczaj tak melodyjny, brzmiał teraz płasko i przygnębiająco. 
— Masz latarkę? 
— Tylko małą. DuŜą zabrał ze sobą CC. 
Starając  się  nie  kuleć,  Qwilleran  wziął  gospodynię  pod  ramię  i  zszedł  z  nią  na  dół,  po 

ośnieŜonych schodach ganku, do czekającej przed domem taksówki. 

— Jeśli weźmiemy kurs na opuszczony dom, będzie to wyglądało podejrzanie. Zwłaszcza o 

tej porze. Powiem więc kierowcy, by nas wyrzucił na rogu. To nadal wygląda dziwnie, ale… 

Taksówkarz nie posiadał się ze zdziwienia: 
— Róg Piętnastej i Zwinger? PrzecieŜ tam nic nie ma! To miasto duchów. 
—  Mamy  tam  przesiadkę  do  innego  samochodu  —  wytłumaczył  Qwilleran.  —  Zaraz 

przyjedzie po nas mój brat. Taki nagły alarm, jak to w rodzinie. 

Kierowca,  którego  najwyraźniej  nie  przekonały  tłumaczenia  wąsacza,  wzruszył  tylko 

ramionami i popędził w dół Zwinger Street. W drodze Iris Cobb milczała, a jej ciałem raz po raz 
wstrząsały dreszcze. Qwilleran połoŜył dłoń na jej ręce i ścisnął delikatnie, starając się dodać 
jej otuchy. 

background image

—  Kiedy  wczoraj  wracałam  z  kościoła,  widziałam  coś  dziwnego  —  szepnęła.  —  Setki 

gołębi  krąŜyło  nad  Junktown,  wciąŜ  w  kółko  i  w  kółko,  wielka  czarna  chmura.  Jakby  szła 
burza. 

Na  skrzyŜowaniu  z  Piętnastą  Qwilleran  wręczył  taksówkarzowi  złoŜonego  dolara,  tego 

samego,  którego  przed  paroma  godzinami  znalazł  w  swoim  pokoju,  a  następnie  pomógł 
wysiąść  pani  Cobb  z  taksówki.  Wokół  panowały  egipskie  ciemności.  W  innych  częściach 
miasta  niebo  jaśniało,  odbijając  światło  latarni;  tu,  gdzie  nikt  juŜ  nie  mieszkał,  latarnie  nie 
działały. 

Czekali jeszcze przez chwilę, aŜ taksówka zniknie im z oczu. Później Qwilleran wziął panią 

Cobb pod ramię i ruszyli, stąpając po zamarzniętych koleinach zrobionych przez cięŜarówki 
wywoŜące gruz. Część domów była juŜ wyburzona, ale przy końcu stał jeszcze nienaruszony 
duŜy, solidny dom z kamienia. 

—  To  ten  —  powiedziała.  —  Kiedyś  otaczało  go  Ŝelazne  ogrodzenie.  Pewnie  jacyś 

szabrownicy je rozmontowali. 

Z boku rezydencji znajdowała się brama, a za nią wjazd na posesję. Na drodze ujrzeli ślady 

opon, częściowo zasypane śniegiem, ale trudno  było określić, czy zostały  zrobione tej nocy, 
czy trochę dawniej. 

— Pewnie zaparkował z tyłu budynku, aby samochód nie rzucał się w oczy — powiedział 

Qwilleran. 

Ruszyli więc ostroŜnie drogą prowadzącą na podwórze. 
— Tam, widzę nasz samochód! — krzyknęła Iris. — CC. musi być tutaj… Słyszysz coś? 
Przez chwilę zamarli, nasłuchując. Wokół panowała martwa cisza, jeśli nie liczyć odgłosów 

cichego warkotu silników i pisku opon, dochodzących od strony autostrady. 

Weszli tylnymi drzwiami. 
— Nie wiem, czy zdołam wspiąć się po schodach — jęknęła Iris. — Nogi mam jak z waty. 

Mam straszne przeczucie… 

— Zobaczysz, wszystko będzie dobrze — pocieszał Qwilleran, prowadząc ją za rękę. — Tu 

jest luźna deska. Przejdziemy tędy. 

Drzwi nosiły ślady niedawnego włamania. Przez zakurzoną werandę przeszli do obszernego 

pomieszczenia, które okazało się być kuchnią. Z jej wystroju pozostały tylko wiszące szafki. 
Rozmontowany kominek z róŜowego marmuru i brudny, mosięŜny Ŝyrandol leŜały na środku 
podłogi, czekając na wyniesienie. 

Znowu  przystanęli,  nasłuchując.  Dookoła  panowała  niezmącona  cisza.  W  pomieszczeniu 

było zimno i wilgotno. 

Ś

wiecąc przed siebie latarką, Qwilleran poprowadził panią Cobb przez spiŜarnię do jadalni. 

Dziury  w  ścianach  wskazywały  na  to,  Ŝe  stąd  właśnie  pochodziły  kominek  i  Ŝyrandol,  które 
widzieli w kuchni. Obok mieścił się salon z drugim kominkiem, jeszcze niezdemontowanym. Z 
salonu  do  holu  głównego  prowadziły  rozsuwane  drzwi,  których  jedno  skrzydło  było  lekko 
uchylone. 

Wąsacz przecisnął się przez nie, a za nim struchlała ze strachu pani Cobb. 
W holu panował bałagan nie do opisania. Qwilleran skierował światło latarki na ogrodzone 

balustradą  schody,  dalej  na  elementy  boazerii  i  rzeźbione  dekoracje  leŜące  wzdłuŜ  ściany.  I 
nagle, pod schodami… 

Pani Cobb krzyknęła: 
— On tam jest! 
Rzuciła się w stronę drewnianego kloca przygniatającego skulone ciało. 
— BoŜe! Czy on… Czy on…? 
— MoŜe po prostu stracił przytomność — wąsacz starał się ją uspokoić. — Odsuń się, a ja 

zobaczę, co mu jest. 

background image

Blok z czarnego orzecha, przygwaŜdŜający ciało do ziemi, był okropnie cięŜki. Z wielkim 

wysiłkiem Qwilleran zdołał go dźwignąć i oprzeć o ścianę. 

Pani Cobb wpadła w histerię: 
— Boję się, Ŝe… O mój BoŜe! Dlaczego?! Powiedz, dlaczego?! 
Qwilleran  oświetlił  twarz  leŜącego,  nieruchomą  i  przeraźliwie  bladą.  Iris  Cobb  szarpała 

wąsacza za rękaw, krzycząc: 

— Czy moŜesz mi powiedzieć? Czy on oddycha? 
— Nie wygląda to najlepiej. 
— MoŜe po prostu przemarzł. MoŜe spadł i uderzył się w głowę, i tak leŜał nieprzytomny na 

tym mrozie… 

Chwyciła  lodowatą  dłoń  męŜa,  a  następnie  nachyliła  się  nad  nim  i  swoim  gorącym 

oddechem zaczęła ogrzewać jego zimne usta i nos. 

Nie  usłyszeli  nawet  zbliŜających  się  kroków.  Nagle  w  holu  zrobiło  się  jasno;  reflektor  o 

olbrzymiej mocy oświetlił ich pochylone sylwetki. Oślepieni spojrzeli w stronę wejścia, skąd 
dobiegł ich szorstki głos: 

— Jesteśmy z policji! Co tu robicie? 
Pani Cobb wybuchła płaczem: 
— Mój mąŜ jest ranny! Szybko! Zabierzcie go do szpitala! 
— Co tu robicie? — powtórzył zniecierpliwiony policjant. 
— Nie ma czasu! Nie ma chwili do stracenia! — miotała się w ataku histerii. — Dzwońcie 

po karetkę! Dzwońcie, póki nie jest za późno! 

Jeden z policjantów wszedł w strumień światła i pochylił się nad leŜącym ciałem. Następnie 

wstał i pokręcił głową. 

— Nieee! Nieee! — zawodziła pani Cobb. —  Oni mogą  go jeszcze uratować!  Na pewno 

potrafią mu pomóc! Trzeba się spieszyć! 

— Za późno, droga pani — powiedział cicho policjant, a później zwrócił się do partnera: — 

Zamelduj, Ŝe znaleźliśmy denata. 

Słysząc te słowa, pani Cobb wydała z siebie rozdzierający krzyk. 
—  Musimy  pojechać  na  komendę,  Ŝebyście  złoŜyli  państwo  zeznania  —  poinformował 

policjant. 

Qwilleran pokazał mu swoją kartę policyjną. 
— Jestem z „Daily Fluxion”. 
Policjant kiwnął głową i dodał nieco uprzejmiejszym tonem: 
—  Czy  zechce  pan  przejechać  się  z  nami  do  centrum?  Detektyw  zada  panu  parę  pytań. 

Rutynowe czynności. 

Qwilleran troskliwie objął panią Cobb ramieniem. 
— Jak nas tu znaleźliście? — spytał policjantów. 
— Taksówkarz dał cynk, Ŝe dwójka pasaŜerów wysiadła na rogu Zwinger i Piętnastej… Co 

mu się stało? Spadł ze schodów? 

— Na to wygląda. Kiedy nie wrócił na noc do domu, postanowiliśmy… 
Iris Cobb znów się rozpłakała. 
— Pewnie niósł ten panel — szlochała. — Poślizgnął się… MoŜe źle stanął… Mówiłam, 

Ŝ

eby nie szedł. Mówiłam! 

Odwróciła wykrzywioną cierpieniem twarz w stronę Qwillerana. 
— BoŜe, co ja teraz zrobię?… Co zrobię?… Tak go kochałam! Tak kochałam! 

background image

R

OZDZIAŁ TRZYNASTY

 

 
Po odwiezieniu Iris Cobb z komendy Qwilleran powiadomił o wypadku Mary Duckworth, 

prosząc  ją,  aby  zaopiekowała  się  wdową.  Następnie  udał  się  do  redakcji.  Z  pobladłą  ze 
zmęczenia  twarzą  i  obwisłymi  wąsami  wkroczył  do  gabinetu  Archa  Rikera  i  rzucił  mu  na 
biurko dziesięć kartek maszynopisu. 

— Cos’ się stało? — spytał zaniepokojony Arch. 
— Miałem kiepski ranek. Wstałem o piątej. Mój gospodarz nie Ŝyje. Biedaczek sfrunął ze 

schodów. 

— Cobb nie Ŝyje? 
— Plądrował nocą opuszczone domy, a kiedy nad ranem nie wrócił, poszliśmy go szukać. Ja 

i pani Cobb, ma się rozumieć. Znaleźliśmy go martwego obok schodów. Policja zabrała nas na 
przesłuchanie. Pani Cobb jest zdruzgotana. 

— Fatalnie! 
— Wszystko to stało się w domu Ellswortha, na Piętnastej. 
—  Znam  to  miejsce  —  powiedział  Riker.  —  Takie  wielkie  kamienne  mauzoleum. 

Czterdzieści lat temu Hector Ellsworth był tu burmistrzem. 

— Naprawdę? — spytał wąsacz z lekkim rozbawieniem w głosie. — W takim razie moŜna 

to  uznać  za  ostatnią  batalię  Cobba  z  magistratem.  Wreszcie  zamknęli  mu  usta!  Naprawdę, 
zaczynam wierzyć w duchy. 

— Jak to wyglądało? Da się o tym coś sensownego napisać? 
— Prawdopodobnie był to głupi wypadek. I to podczas plądrowania cudzego domu. 
— Plądrowania? PrzecieŜ wszyscy chodzą na szaber, nawet Rosie! Nigdzie nie rusza się bez 

łomu. 

— W takim razie powiedz Ŝonie, Ŝe w ten sposób zawłaszcza mienie naleŜące do miasta. 

Cobba  juŜ  raz  złapali.  Wsadzili  do  pudła  i  wlepili  spory  mandat.  Ale  on  zlekcewaŜył  tę 
nauczkę. 

— To nie brzmi jak słodka boŜonarodzeniowa opowieść, o której marzy szef. 
— Jest jeszcze jedna sprawa — powiedział Qwilleran. — Cobb chciał urządzić gwiazdkową 

imprezę w Junktown, ale miasto  go spławiło. Nie pozwolili mu udekorować ulicy, puszczać 
kolęd,  serwować  zakąsek.  Słowem  piętrzyli  wszystkie  moŜliwe  przeszkody.  Dlaczego  nie 
mielibyśmy porozmawiać z gośćmi z magistratu, tak aby impreza mogła się jednak odbyć w 
ś

rodę po południu? To niewiele, ale przynajmniej jest szansa, Ŝe pani Cobb poczuje się trochę 

lepiej. 

— Poproszę szefa, by porozmawiał z burmistrzem. 
— Rzecz w tym, Ŝe tu potrzebna jest zgoda pięciu urzędów. Gdyby tak burmistrz mógł jakoś 

uchylić tę piekielną procedurę. 

— Rozumiem. A moŜe byś napisał coś o tej inicjatywie, o boŜonarodzeniowej imprezie w 

Junktown?  Puścimy  to  w  jutrzejszym  numerze.  Niech  się  tam  zjawią  wszyscy  wielbiciele 
staroci. I napisz coś o Cobbie — tylko z sercem! 

Qwilleran kiwnął głową. W jego umyśle natychmiast pojawiły się gotowe, okrągłe zdania. 

To  będzie  panegiryk  o  człowieku,  który  starał  się  zniechęcić  wszystkich  do  siebie.  Ale  w 
ś

wiecie zbieraczy staroci, gdzie większość rzeczy postawiona jest na głowie, wszyscy bardzo 

pokochali zarówno tego człowieka, jak i jego perwersyjne pragnienie bycia nienawidzonym. 

Przed wyjściem Qwilleran wpadł do czytelni „Fluxion”, aby poszukać czegoś o Hectorze 

Ellsworcie, oraz do kasy po zaległą wypłatę. Dopiero w porze obiadowej wrócił do Junktown. 

W  drzwiach  mieszkania  państwa  Cobb  zastał  Mary  Duckworth,  ubraną  skromnie,  ale 

elegancko. Mimo pozorów Ŝałoby jej twarz promieniowała radością. 

— Jak Iris? — spytał. 

background image

—  Dałam  jej  środki  uspokajające  i  teraz  śpi.  Pogrzeb  odbędzie  się  w  Cleveland. 

Zarezerwowałam jej bilet na samolot. 

— Czy mogę być w czymś pomocny? MoŜe przyprowadzę ich kombi. Pewnie stoi jeszcze 

przed domem Ellswortha. A później odwiozę Iris na lotnisko. 

— Jeśli byłbyś tak uprzejmy. Właśnie pakuję jej walizki. 
—  Kiedy  się  obudzi,  poinformują  ją,  Ŝe  wszystkie  formalności  związane  z 

boŜonarodzeniową imprezą są załatwione. Szkoda, Ŝe CC. tego nie doczekał. 

—  Wiem  o  tym  —  odrzekła  Mary.  —  Właśnie  dzwoniono  z  biura  burmistrza.  Ich  ludzie 

przyjdą tu po południu omówić szczegóły. A na wieczór zwołałam zebranie antykwariuszy z 
okolicy. 

— W „Królestwie Przepukliny”? Mogę przyjść? 
— Będziemy zaszczyceni. 
— A propos, czy moŜesz wpaść do mnie na moment? Chciałbym ci coś pokazać. 
Kiedy weszli do jego mieszkania, koty, które leŜały zwinięte w kłębek na fotelu Morrisa, jak 

na komendę podniosły głowy. Yum Yum błyskawicznie rzuciła się do ucieczki. Koko pozostał 
na  stanowisku.  PręŜąc  grzbiet  i  strosząc  ogon,  obserwował  uwaŜnie  nieznajomą.  Jego 
spojrzenia nie moŜna było nazwać wrogim, a jedynie niepochlebnym. 

— Czy wyglądam jak ogr? — spytała Mary. 
— Koko wyczuł Hepplewhite’a — tłumaczył Qwilleran. — Wie, Ŝe masz duŜego psa. Koty 

potrafią takie rzeczy wywąchać. 

Rzucił  płaszcz  na  łóŜko,  a  kapelusz  na  sekretarzyk.  I  wtedy,  obok  maszyny  do  pisania, 

zauwaŜył  mały  czarny  przedmiot,  z  daleka  przypominający  zwłoki  małego  ptaszka. 
Zaintrygowany zbliŜył się do niego i jął mu się uwaŜnie przyglądać. 

— A to co, do licha! Skąd to mogło się tu wziąć? 
Mary podeszła do sekretarzyka, aby obejrzeć znalezisko. 
— To biŜuteria, a ściśle mówiąc, broszka — wyjaśniła. 
Qwilleran pogładził wąsy z niedowierzaniem. 
— Dziwne rzeczy się tu dzieją. Wczoraj w tym samym miejscu jakiś dobroczynny duszek 

podrzucił mi dolarowy banknot! 

OstroŜnie wziął broszkę w palce. Wykonana była z pukla włosów. 
— Czy są prawdziwe? 
—  Jak  najbardziej!  To  biŜuteria  pamiątkowa.  Z  włosów  zmarłych  robiło  się  kiedyś 

naszyjniki, bransoletki i inne ozdoby. 

— Kto takie ohydztwo zbiera? 
— Na przykład Iris. Ma tego sporą kolekcję. Niektóre rzeczy zakłada na specjalne okazje. 
Qwilleran z odrazą rzucił broszkę na sekretarzyk. 
—  Usiądź  —  zwrócił  się  do  Mary  —  i  pozwól,  Ŝe  powiem  ci,  czego  dowiedziałem  się  o 

domu Ellsworthów, grzebiąc w archiwach „Fluxion”. 

Podsunął jej złocone krzesło, przewracając kocią poduszkę na drugą stronę. 
— Czy wiedziałaś, Ŝe Ellswortłi był kiedyś burmistrzem tego miasta? 
— Tak, słyszałam o nim co nieco. 
—  Zmarł  w  wieku  dziewięćdziesięciu  dwóch  lat,  dorabiając  się  na  stare  lata  reputacji 

ekscentryka.  Był  zbieraczem  kompulsywnym.  Nigdy  niczego  nie  wyrzucał.  Miał  w  domu 
dwudziestodwuletnią  kolekcję  gazet,  sznurków  i  butelek  po  occie.  Były  oczywiście  i  inne, 
cenniejsze  zbiory,  ale  lwia  część  tych  skarbów  gdzieś  przepadła…  Domyślasz  się,  co  chcę 
powiedzieć? 

Mary pokręciła przecząco głową. 
—  Przypuśćmy,  Ŝe  ostatniej  nocy  ktoś  szukał  w  domu  Ellswortha  ukrytego  skarbu…  i 

przypuśćmy, Ŝe wtedy właśnie zjawił się tam CC. po orzechową boazerię… i przypuśćmy, Ŝe 
tamci sądzili, Ŝe Cobb takŜe przyszedł po skarb… 

background image

— Czy nie uwaŜasz, Ŝe dajesz się zbytnio ponieść fantazji? 
—  A  moŜe  Cobb  właśnie  pod  boazerią  znalazł  to,  czego  wszyscy  szukali?  I  moŜe  wtedy 

nadszedł  morderca  i  zrzucił  go  ze  schodów?  MoŜe  to  fantazje,  ale  w  granicach 
prawdopodobieństwa. 

Dziewczyna spoglądała na Qwillerana z rosnącą ciekawością. 
—  Czy  to  prawda,  co  mówił  mój  ojciec,  Ŝe  od  czasu,  kiedy  pracujesz  dla  „Fluxion”, 

wytropiłeś juŜ dwa morderstwa? 

— CóŜ, byłem tylko pomocnikiem… to znaczy nie robiłem tego sam. Ktoś mnie instruował. 
Qwilleran dotknął dłonią wąsów i rzucił znaczące spojrzenie w stronę Koko. Kocur ani na 

chwilę nie spuszczał z nich oka, przysłuchując się uwaŜnie rozmowie. 

— Czy naprawdę sądzisz, Ŝe Cobb mógł zostać zamordowany? 
—  Nie  powinno  się  pochopnie  wykluczać  takiej  moŜliwości…  nawet  jeśli  policja  uznaje 

całe zdarzenie za wypadek. Taki człowiek jak Cobb musiał mieć wielu wrogów. 

— Tu się mylisz. Wszyscy wiedzieli, Ŝe jego gburowatość to była poza. Chodziło o to, aby 

przyciągnąć jak najwięcej klientów. 

Klienci sądzą, Ŝe im sklep czystszy, a sprzedawca bardziej uprzejmy, tym droŜej sobie liczy. 
—  MoŜe  masz  rację.  I  dlatego  motyw  ze  skarbem  Ellsworthów  wydaje  mi  się  całkiem 

prawdopodobny. 

Mary wstała i podeszła do okna. 
— Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie — powiedziała po chwili milczenia — ale kiedy 

CC. wychodził późnymi wieczorami na szaber, nie zawsze trafiał do opuszczonych domów. 

— Przypuszczasz, Ŝe prowadził podwójne Ŝycie? 
— Nie przypuszczam, ale wiem. 
— Kto to był? 
Mary milczała przez chwilę, jakby wahając się, czy wyjawić Qwilleranowi tajemnicę. 
— To jedna z trzech siostrzyczek. 
Qwilleran chrząknął znacząco. 
— Zdaje się, Ŝe wiem, która. 
—  To  klasyczna  nimfomanka  —  powiedziała  Mary,  parny  przed  siebie  zimnym, 

porcelanowym wzrokiem. 

— Czy Iris coś podejrzewa? 
— Nie sądzę. Ona jest krótkowzroczna pod wieloma względami. 
— A ty skąd o tym wiesz? 
—  Pani  Katzenhide  mieszka  w  tym  samym  apartamentowcu  co  jego  kochanka.  Często 

widywała CC, jak późnym wieczorem przemyka się do jej mieszkania. Jak się domyślasz, nie 
chodził tam, aby dyskutować o sygnaturach na angielskich srebrach. 

Qwilleran przyglądał się twarzy Mary Duckworth. W jej oczach dostrzegł nieznany dotąd, 

radosny błysk. 

— Czy coś się stało, Mary? — zapytał. — Tak się zmieniłaś na twarzy. 
Uśmiechnęła się radośnie. 
— Czuję się, jakby w moim spowitym chmurami Ŝyciu nagle zaświeciło słońce. 
— To znaczy? 
— Nie mogę ci teraz powiedzieć. Lepiej juŜ wrócę do Iris. Za moment powinna się obudzić. 

W takim stanie ani na moment nie powinna zostać sama. 

Kiedy wyszła, Qwilleran jeszcze raz obejrzał broszkę, a potem 
spojrzał pytająco w stronę Koko, który właśnie,  w dowód łaski, pozwolił, aby Yum Yum 

umyła mu ucho. 

— No dobra, Koko, zabawa skończona. Skąd to  masz? Kocur usiadł i zmruŜył niewinnie 

oczy. 

background image

— A więc to tak! Ty stary paserze! ZałoŜę się, Ŝe znalazłeś broszkę i kazałeś Yum Yum ją 

przynieść. A teraz, kiedy odkryłem twój niecny postępek, zaprowadź mnie do swego skarbca. 

Koko  wstał,  przeciągnął  się  i  powoli,  z  godnością  wymaszerował  z  pokoju,  prowadząc 

Qwillerana do łazienki. 

— Banknot i broszka były pod wanną? — spytał wąsacz. 
— Miau! — miauknął Koko, jakby chciał rzec: „Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam”. 
Qwilleran  klęknął  i  zajrzał  pod  wannę,  ale  przenikliwy  ból  w  kolanie  zmusił  go  do 

zaniechania poszukiwań. 

—  ZałoŜę  się,  Ŝe  od  pół  wieku  nikt  nie  ścierał  tu  kurzu  —  rzucił  w  stronę  Koko,  który 

siedział w kuwecie z zatroskaną miną, nie zwracając na nic i na nikogo uwagi. 

Wkrótce potem Qwilleran udał się do domu Ellsworthów, aby zabrać stamtąd kombi, a przy 

okazji samemu powęszyć. Obejrzał ślady opon na śniegu i dokładnie zbadał zakurzoną podłogę 
i  ściany  domu  oraz  zagracające  go  rupiecie,  szukając  odpowiedzi  na  pytanie,  co  mogło  się 
wydarzyć zeszłej nocy. 

Na szczęście wszystkie powierzchnie pokryte były białym gipsowym pyłem. Ciemne smugi 

na  podłodze  wskazywały,  Ŝe  ciągnięto  po  niej  jakieś  wielkie  i  cięŜkie  przedmioty.  Siady 
nakładały  się  na  siebie,  tworząc  niewyraźny  palimpsest,  ale  gdzieniegdzie  widać  je  było 
całkiem wyraźnie. Były to odciski traktorów na podeszwach, młotka z pazurem, łap jakiegoś 
zwierzęcia i arabeskowy wzór, jakby zrobiony piórkiem. (Qwilleran wyobraŜał sobie, Ŝe takie 
ś

lady moŜe zostawiać merdający psi ogon). Wąsacz zauwaŜył teŜ punktowe ślady zostawione 

w  regularnych  odstępach,  jakby  ktoś  chodził  po  domu  Ellswortha  o  kulach.  Najwyraźniej 
rezydencja  dawnego  burmistrza  była  miejscem  wycieczek  wszystkich  antykwariuszy  z 
Junktown. Dawne ślady były słabo widoczne, te najświeŜsze przykrywała ledwo dostrzegalna 
warstewka gipsu. 

Na  stosie  gruzu  Qwilleran  znalazł  łom  i  latarkę  Cobba.  Następnie  zaczął  badać  schody. 

Gipsowy pył na stopniach był kompletnie zatarty, ale na półpiętrze dostrzec moŜna było ślady 
trzech  rodzajów  butów.  Rzecz  jasna  trudno  było  powiedzieć,  kiedy  zostały  zrobione  i  czy 
pochodzą z tego samego czasu. Były jednak wyraźne, a więc stosunkowo świeŜe. 

Wąsacz wyjął z kieszeni złoŜoną kartkę i naszkicował odciski podeszew. Jedna podeszwa 

była  w  romby,  druga  w  kratkę,  a  trzecia  w  maleńkie  kropki.  Podeszwa  kaloszy  Qwillerana 
ozdobiona była wzorem w małe kółka. 

Badanie śladów opon nic nie wniosło do śledztwa. Na ich podstawie trudno było określić, ile 

samochodów  parkowało  ostatnimi  czasy  na  podwórku.  Zamarznięte  ślady  krzyŜowały  się  ze 
sobą, tworząc plątaninę nie do rozszyfrowania. 

Kiedy Qwilleran wsiadł wreszcie do samochodu i ruszył w stronę bramy, zauwaŜył, Ŝe na 

miejscu, gdzie stał jego  wóz, pozostał szary prostokąt, kontrastujący z bielą śniegu leŜącego 
naokoło.  Co  więcej,  obok  niego  Qwilleran  zauwaŜył  drugi  podobny  prostokąt.  A  więc 
niedzielnego wieczora, zanim spadł śnieg, parkowały tu dwa samochody. Wąsacz wyskoczył z 
wozu,  dziękując  w  duchu  Mary  Duckworth  za  srebrną  miarkę,  i  zmierzył  długość  oraz 
szerokość  drugiego  z  prostokątów.  Był  krótszy  od  śladu  pozostawionego  przez  samochód 
Cobba,  a  jedna  z  jego  krawędzi  nie  była  do  końca  prostokątna,  tak  jakby  z  jednej  strony 
ś

nieŜyca podwiewała pod karoserię. 

Qwilleran  zdawał  sobie  sprawę,  Ŝe  na  razie  nie  ma  się  czym  ekscytować.  Nawet  jeśli 

znajdzie właściciela drugiego samochodu, nie ma Ŝadnych dowodów, Ŝe przyczynił się on do 
ś

mierci Cobba. Niemniej jednak samo śledztwo wprawiało  go zawsze w dobry nastrój, więc 

opuszczał  dom  Ellsworthów  z  uczuciem  satysfakcji.  Wiedziony  jakimś  nieokreślonym 
przeczuciem,  cofnął  się  jeszcze  na  podwórze,  by  zabrać  do  domu  dwa  znaleziska  Cobba: 
marmurowy kominek i poczerniały od brudu Ŝyrandol. 

Gdy wrócił, odwiózł panią Cobb na lotnisko. 

background image

— Nawet nie mam nic czarnego do ubrania — skarŜyła się po drodze. — CC. zawsze chciał, 

bym chodziła w jaskrawych ciuchach. Szczególnie lubił róŜowy. 

Siedziała  skurczona  na  tylnim  siedzeniu,  w  tanim  płaszczu  z  podszewką  ze  sztucznego 

futerka, niedzielnym kapeluszu, który wkładała, idąc do kościoła, i dwoma parami okularów 
zwisającymi na tasiemce. 

— MoŜe kupisz coś w Cleveland — pocieszał ją Qwilleran. — Naturalnie jeśli uwaŜasz, Ŝe 

to konieczne. Ktoś tam na ciebie czeka? Krewni? Znajomi? 

— Szwagier, no i Denis, jeśli juŜ przyleciał z St. Louis. 
— Denis to twój syn? 
— Tak. 
— Co porabia w St. Louis? 
— Pół roku temu skończył studia, a teraz pracuje. 
— Lubi antyki? 
— Czy lubi? On ich nie cierpi! Jest architektem. 
Niech sobie pogada, pomyślał Qwilleran, to jej dobrze zrobi. 
— Ile ma lat? 
— Dwadzieścia dwa. 
— Kawaler? 
—  Zaręczony.  Z  bardzo  miłą  dziewczyną.  Chciałam  dać  im  trochę  starego  srebra  na 

Gwiazdkę, ale Denis musi mieć wszystko nowe… BoŜe, o mały włos, a bym zapomniała! Mam 
prezenty dla listonosza i pana, który rozwozi mleko. Za zegarem w kuchni są dwie koperty z 
kartką świąteczną i pieniędzmi. Czy mógłbyś im je wręczyć? Pewnie nie wrócę tak prędko. W 
górnej szufladzie skrzyni empire znajdziesz małe świąteczne paczuszki dla Koko i Yum Yum. 
Aha,  i  powiedz  Benowi,  Ŝe  zrobię  mu  jego  ulubione  ciasto  nasączane  bourbonem,  jak  tylko 
wrócę… z Cleveland. 

—  Nigdy  go  nie  jadłem.  Jak  się  je  robi?  —  spytał  Qwilleran,  starając  się  podtrzymać 

rozmowę. 

— Mąka, jaja, orzechy włoskie, szklanka bourbona i gotowe. 
— I tak nic nie przebije wczorajszych kokosanek. 
—  To  były  ulubione  ciastka  CC.  —  powiedziała  i  umilkła,  patrząc  przed  siebie 

niewidzącymi oczyma. 

background image

R

OZDZIAŁ CZTERNASTY

 

 
Kiedy Qwilleran wrócił z lotniska, przed domem ujrzał ćwierćtonowego fotografa „Fluxion” 

pakującego się do volkswagena. 

— Tiny! — krzyknął. — Udało się? 
— Byłem w pięciu miejscach — odpowiedział Tiny. — Wypstrykałem sześć rolek. Chyba 

starczy, nie? 

— Przyszedł mi do głowy jeszcze jeden pomysł. Masz przy sobie szerokokątny obiektyw? 

Mógłbyś sfotografować moje mieszkanie. Aby pokazać, jak ludzie Ŝyją w Junktown. 

Schody zajęczały Ŝałośnie pod fotografem, który wspiął się za wąsaczem na górę. Na widok 

olbrzyma  obwieszonego  sprzętem  Yum  Yum  czmychnęła  w  najdalszy  kąt.  Koko  zachował 
spokój i obserwował przybysza z wyraźną wyŜszością. 

Tiny ze zgrozą rozejrzał się po pokoju. 
— Jak moŜesz Ŝyć w tym śmietniku? 
— MoŜna się przyzwyczaić. 
—  Czy  to  łóŜko? Wygląda  jak  pogrzebowa  barka  na  Nilu.  A  kto  to  ten zakonserwowany 

przyjemniaczek  nad  kominkiem?  Wiesz,  ci  antykwariusze  to  zwyczajni  nekrofile  i  rabusie 
grobów.  Jeden  gość  kazał  mi  fotografować  zdechłego  kota.  A  trzy  babki  sprzedające 
zardzewiałe puszki chciały mi wcisnąć pogrzebową biŜuterię z inkaskich grobów. 

— Po prostu jesteś uprzedzony — powiedział Qwilleran. 
Po trzech dniach pobytu w Junktown pouczał Tiny’ego, jakby sam całe Ŝycie pasjonował się 

antykami. To cecha nader częsta u dziennikarzy. 

— Antyki mają duszę, mają swoją biografię, zupełnie jak ludzie. Weźmy tę półkę na ksiąŜki. 

Patrzysz na nią i myślisz, gdzie wcześniej stała, kto ją posiadał, jakie ksiąŜki na niej trzymał, 
jakaŜ  dłoń  polerowała  ten  mosiądz.  Angielskiego  kamerdynera?  Poety  z  Massachusetts?  A 
moŜe nauczyciela z Ohio? 

— Wszyscy jesteście bandą nekrofilów! — wykrzyknął Tiny. — O proszę, nawet ten kot! 
I wskazał ręką na Yum Yum, która wyłoniła się zza sekretarzyka, niosąc w pyszczku zdechłą 

mysz. 

— Wypluj natychmiast to paskudztwo! — krzyknął wąsacz, tupiąc nogą. 
Kotka  połoŜyła  łup  na  środku  pokoju  i  ruszyła  na  dalsze  łowy.  Qwilleran  wziął  szare 

truchełko na gazetę, wrzucił do sedesu i spuścił wodę. 

Kiedy  Tiny  wyszedł,  wąsacz  siadł  przy  maszynie  do  pisania.  Dookoła  panowała 

nienaturalna cisza. Koty drzemały, radio w mieszkaniu Cobbów nie grało, Ben wałęsał się po 
dzielnicy, a „Rupieciarnia” stała zamknięta. Wtem rozległ się natarczywy dzwonek do drzwi. 

Na ganku stał jakiś człowiek — o przeciętnej twarzy, przeciętnej tuszy, w przeciętnej kurtce. 
— Przepraszam, Ŝe przeszkadzam. Jestem Hollis Prantz. Mam na tej ulicy sklep. Właśnie 

usłyszałem smutne wieści o moim przyjacielu CC. Cobbie. 

Qwilleran skinął głową, przybierając odpowiednio zatroskany wyraz twarzy. 
— Paskudny moment na śmierć — zauwaŜył Prantz. — Słyszałem równieŜ, Ŝe pani Cobb 

wyjechała z miasta. 

— Poleciała do Cleveland na pogrzeb. 
—  Szkoda,  bo  przyszedłem  w  pewnej  sprawie.  CC.  odłoŜył  dla  mnie  stare  odbiorniki 

radiowe, więc jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu, jutro ulŜyłbym temu i tak juŜ ponad 
miarę zagraconemu domowi i zabrałbym je do siebie. Proszę wierzyć, pani Cobb bardzo by się 
ucieszyła. W takich chwilach liczy się kaŜda pomoc. 

—  Rozumiem,  Ŝe  chciałby  pan  teraz  rzucić  na  nie  okiem  —  powiedział  wąsacz,  kierując 

gościa ku „Rupieciarni”. 

background image

— AleŜ ich nie ma w sklepie! NieodŜałowany Cobb powiedział mi, Ŝe trzyma je w swoim 

mieszkaniu. 

Qwilleran zamyślił się, gładząc wąsy. 
— Dobra — powiedział po chwili — chodźmy zatem na górę. Pomogę panu szukać. 
— Ach, proszę się nie kłopotać! Poradzę sobie. 
I pan Prantz wielkimi susami popędził na górę. 
—  AleŜ  pomogę  z  przyjemnością  —  nalegał  wąsacz,  starając  się  nadąŜyć  za  gościem  i 

jednocześnie  przyjrzeć  się  jego  podeszwom.  Nie  spuszczał  Prantza  z  oczu,  gdy  ten 
przeszukiwał szafę na ubrania, szafkę pod oknem, garderobę. 

—  Słuchaj,  przyjacielu.  Czuję  się  podle,  zajmując  twój  czas.  Wiem,  Ŝe  jesteś  cholernie 

zajęty. Mówiono mi, Ŝe piszesz serię artykułów o Junktown. 

—  Nie  ma  problemu  —  odparł  Qwilleran.  —  Cieszę  się,  Ŝe  nadarzył  się  pretekst,  aby 

rozprostować nogi. 

Wzrok gościa błąkał się po pokoju, ale wciąŜ wracał do aptekarskiego stolika z malutkimi 

szufladkami. Na jego blacie stał świecznik, wypchana sowa, blaszane pudełko, jakieś koperty i 
spracowane radio Cobba. 

—  To  był  stary  sprzęt,  jeden  z  pierwszych  modeli  —  wyjaśnił  zrezygnowany  Prantz.  — 

Obudowa jak ul, w środku kryształ. Rzadka rzecz… Przykro mi, Ŝe tak pana fatygowałem. 

—  śadna  to  fatyga.  Wybiorę  się  do  pana  z  rewizytą  —  uśmiechnął  się  Qwilłeran, 

odprowadzając go do drzwi wyjściowych. 

— Zapraszam! Mój sklep róŜni się od całej reszty. Ale bardzo potrzebna mu reklama. 
Uwagę wąsacza znów pochłonęło obuwie Prantza. 
— Proszę mi powiedzieć, gdzie moŜna kupić takie buty? Bardzo mi się podobają. 
— Ach, są stare i juŜ nie pamiętam, skąd je mam — odpowiedział gość. — Ale w sklepach 

jest takich na pęczki. 

— A podeszwy mają dobre? Nie ślizgają się? 
— Raczej nie. Choć traktory na podeszwach trochę juŜ się starły. Tak więc Prantz opuścił 

dom  państwa  Cobbów,  nie  zaspokajając  ciekawości  wąsacza.  Po  jego  wyjściu  Qwilleran 
zadzwonił do Mary Duckworth. 

— Wiesz coś o Hollisie Prantzu? — spytał. 
— Niewiele. Jest tu nowy. Sprzedaje dawne maszyny, radia, wszystko, co stare i związane z 

techniką. 

—  Pierwszego  dnia  przechodziłem  koło  jego  sklepu.  Wyglądał  jak  punkt  naprawy 

telewizorów. 

— Facet znany jest ze swoich dziwnych teorii. 
— Jakich teorii? 
—  Dotyczących  jakiejś  „sztucznie  przyspieszonej  starości”.  Szczerze  mówiąc,  dotąd  nie 

wiem, czy to geniusz, czy tylko psychol. 

— Przyjaźnił się z państwem Cobb? 
— Stara się zaprzyjaźnić z kaŜdym. Stara się aŜ nazbyt. A dlaczego pytasz? 
— Prantz przed chwilą stąd wyszedł. Zaprosił mnie do siebie — odpowiedział wąsacz. — A 

tak przy okazji, czy kiedykolwiek byłaś w domu Ellswortha? 

— Nie, ale wiem, który to budynek. Styl włoski, piaskowiec, na Piętnastej Ulicy. 
— A kiedy chodzisz na szaber, zawsze zabierasz ze sobą Hepplewhite’a? 
—  Na  szaber?!  Nigdy  nie  chodziłam  na  szaber.  Interesuje  mnie  tylko  osiemnastowieczna 

Anglia. 

Po rozmowie z Mary Qwilleran postanowił odszukać Koko. 
— Choć do mnie, staruszku! — zwrócił się w nieokreślonym kierunku. — Jest robota do 

wykonania. 

background image

Koko  nie  dawał  znaku  Ŝycia.  Wąsacz  zauwaŜył,  Ŝe  Yum  Yum  patrzy  znacząco  w  stronę 

trzeciej półki regału z ksiąŜkami. Domyślił się, Ŝe Koko skrył się za biografiami wielkich ludzi. 
Tam  Qwilleran  ujrzał  go  po  raz  pierwszy  —  między  monografią  o  van  Goghu  i  biografią 
Leonarda da Vinci. 

Wyciągnął  kota  zza  rzędu  ksiąŜek  i  pokazał  mu  plątaninę  skórzanych  pasków  i  białej 

tasiemki. 

— Pamiętasz jeszcze, co to jest? 
Qwilleran nie zakładał Koko smyczy od wczesnej jesieni, kiedy to kot uratował mu Ŝycie. 

UŜył  do  tego  właśnie  czterech  metrów  nylonowej  tasiemki,  która  normalnie  słuŜyła  jako 
smycz. Teraz Koko spokojnie pozwolił sobie załoŜyć obróŜkę na szyję i zapiąć skórzane paski 
na brzuchu. Kot mruczał, a jego ciało aŜ dygotało w oczekiwaniu dalszych wydarzeń. 

— Zostawimy Yum Yum, aby pilnowała domu — poinformował kocura wąsacz. — A sami 

pobawimy się w psa tropiącego i detektywa. 

Ale  kiedy  tylko  otworzył  drzwi  mieszkania,  Koko  wskoczył  jak  królik  na  stertę  mebli 

stojących  na  końcu  korytarza  i  zanim  Qwilleran  zdąŜył  pociągnąć  za  nylonową  tasiemkę, 
wcisnął się między oparcie a siedzisko krzesła, zanurkował pod skrzynią, zrobił błyskawiczną 
rundkę  wokół  kołowrotka  i  w  rezultacie  zaplątał  smycz  w  rodzaj  gordyjskiego  węzła.  A 
następnie, uwolniony od zbędnych obowiązków, zajął się obwąchiwaniem iglicy. 

—  Myślisz,  Ŝe  jesteś  taki  mądry,  co?  —  cedził  przez  zęby  Qwilleran,  usiłując  wyplątać 

smycz i wydobyć zza mebli upartego kocura. 

Gdy  wreszcie  mu  się  ta  sztuka  udała,  zaniósł  prychającego  i  wrzeszczącego  kota  do 

mieszkania państwa Cobb. 

— Tu będziemy szukać. Co sądzisz o tym pomyśle? 
Koko  dokładnie  obwąchał  orientalny  dywan,  zanim  postawił  na  nim  łapę.  Następnie,  ku 

zadowoleniu  Qwillerana,  pomaszerował  prosto  do  aptekarskiego  stolika,  zatrzymując  się  po 
drodze  przy  miedzianym  wiaderku  na  węgiel,  aby  otrzeć  o  nie  grzbiet.  Potem  dał  susa  na 
krzesło, z krzesła na blat i jął dokładnie obwąchiwać leŜącą na stoliku kopertę. 

— Masz coś ciekawego? — oŜywił się Qwilleran. 
Niestety w rozpieczętowanej kopercie znalazł tylko rachunek telefoniczny. 
Następnie  Koko,  stojąc  na  tylnich  łapach,  przystąpił  do  badania  dwudziestu  czterech 

aptekarskich szufladek z porcelanowymi uchwytami. O jedną z nich otarł swój pyszczek; koci 
kieł  zahaczył  o  uchwyt,  który  wydał  cichutki  dźwięk.  Qwilleran  szybko  wyjął  wskazaną 
szufladkę, gdzie znalazł drewnianą sztuczną szczękę i nic ponadto. Czuł się nieco niezręcznie, 
robiąc  to  nielegalne  przeszukanie,  ale  postanowił  pójść  za  ciosem.  Otworzył  więc  resztę 
szufladek, gdzie znalazł wygięte srebrne łyŜki, jakieś stare okulary, zaśniedziałą biŜuterię i parę 
bransoletek z ludzkich włosów. Większość szufladek była pusta. 

Kiedy  tak  przeglądał  ich  zawartość,  przed  jego  oczyma  przeleciało  ptasie  piórko.  Koko 

zdołał wspiąć się na górę i teraz ocierał się o wypchaną sowę. 

—  Mogłem  się  domyślić!  —  powiedział  Qwilleran  z  wyraźną  naganą.  —  JuŜ  stąd  złaź! 

Zostaw w spokoju tego ptaka! 

Koko zeskoczył na podłogę i ruszył ku drzwiom wyjściowym, prowadząc za sobą wąsacza. 
— Jestem rozczarowany twoją postawą — powiedział Qwilleran z wyrzutem w głosie. — 

Zwykle byłeś dobry w te klocki. No cóŜ, sprawdźmy jeszcze na górze. 

CC. urządził strych tak, by przypominał stodołę z czasów Dzikiego Zachodu. Ściany obił 

starymi wypłowiałymi deskami, wieszając na nich lampy naftowe, stołeczki do dojenia i inne 
rolnicze  akcesoria.  Na  stoliku  w  rogu  stał  cielak  z  papier  mâché,  zapewne  ozdoba  sklepu 
mięsnego z dziewiętnastego stulecia. Obok, na wiązce siana, przycupnęła wypchana kura. 

Na środku pomieszczenia ustawiono w podkowę kilka nadzwyczaj zdezelowanych siedzeń. 

Qwilleran  z  fascynacją  przyglądał  się  ich  spektakularnemu  kalectwu:  pokrzywionemu 
metalowemu krzesłu, Windsorowi bez dwóch szczebelków, bujanemu fotelowi na werandę z 

background image

jednym oparciem oraz innym meblom w róŜnym stadium rozkładu. Kiedy tak oglądał te wraki, 
Koko zaczaił się na białą kwokę siedzącą w gnieździe. 

Wąsacz szarpnął za smycz. 
— Naprawdę nie wiem, co się z tobą dzieje! — zbeształ kota. — Najpierw gołębie, potem 

sowa, a teraz ta kura! Muszę dawać ci mniej drobiu. No choć, idziemy! 

Koko  popędził  na  dół  i  zaczął  szturmować  drzwi  mieszkania,  zza  których  dobiegało 

rozpaczliwe miauczenie Yum Yum. 

— Wykluczone! Jeszcze nie skończyliśmy węszyć. Zostało nam jedno miejsce. Tylko tym 

razem podejdź do rzeczy bardziej profesjonalnie. 

Mieszkanie  Bena  był  zagracone  meblami  ustawionymi  bez  ładu  i  składu.  Niemal  kaŜdy 

centymetr powierzchni był zajęty, a najróŜniejsze graty i śmieci piętrzyły się aŜ po sufit. Długi, 
robiony na drutach szalik zwisał z Ŝyrandola, a jego brudne frędzle niemal sięgały podłogi. Na 
stołach,  krzesłach,  wieszakach  i  kloszach  lamp  leŜały  słynne  czapki  Bena,  wśród  nich 
jedwabny cylinder i czapka Świętego Mikołaja. 

Rozkład  mieszkania  Bena  był  taki  sam  jak  Qwillerana,  jeśli  nie  liczyć  wykuszu.  Wąsacz 

rozejrzał  się  po  pokojach,  jednym  uchem  łowiąc  kaŜdy,  choćby  najmniejszy  dźwięk.  Lada 
chwila  mógł  nadejść  Ben.  Tak  jak  się  spodziewał,  w  kuchni  piętrzyły  się  niepozmywane 
naczynia, a wanna w łazience aŜ poczerniała od brudu. W garderobie, którą od podłogi do sufitu 
zawalały najróŜniejsze pudła, Qwilleran próbował znaleźć buty, ale najwyraźniej jedyną parę 
Ben miał na sobie. 

— Marnujemy tu czas — burknął i skierował się ku drzwiom. 
Jakby od niechcenia wyrwał z kapelusza Bena swoje czerwone pióro i zabrał ze sobą. 
— Nic mi dzisiaj nie pomogłeś —  rzucił w stronę kota, szarpnąwszy lekko za smycz. — 

ś

ałuję, Ŝe cię ze sobą zabrałem. Zaprzepaściłeś swój talent. 

A Koko siedział na środku pokoju, bawiąc się frędzlami szalika Bena. 

background image

R

OZDZIAŁ PIĘTNASTY

 

 
Kiedy nadszedł czas spotkania w „Królestwie Przepukliny”, Qwilleran, kulejąc, wdrapał się 

na drugie piętro. Stłuczona noga, mimo Ŝe powoli wracał do zdrowia, wieczorem wciąŜ dawała 
mu się we znaki. 

Antykwariusze siedzieli w kółku. Zanim przyjrzał się twarzom, wąsacz dokładnie obejrzał 

ich  buty:  aksamitne  kozaczki,  zamszowe  trzewiki,  ortopedyczny  usztywniacz,  wysokie, 
nienagannie białe trzewiki, gumiaki i kalosze. Wszedłszy na górę, goście nie zdjęli ani palt, ani 
obuwia, co stanowiło dla Qwillerana niemiłe rozczarowanie. 

Usiadł na pierwszym z brzegu wolnym miejscu — kościelnym tronie z dziurawą poduszką, 

między zabandaŜowaną stopą Cluthry a kulami Russa Patcha. 

—  Mógłby  ktoś  pomyśleć,  Ŝe  czekamy  na  autobus  do  Lourdes  —  powiedział  rudzielec, 

pochylając się w stronę Qwillerana. — Co się i: panu stało? 

— Przysypała mnie śnieŜna lawina. 
— Myślałam, Ŝe nie dam rady się tu wspiąć. Ale chęć zobaczenia się z panem dodała mi 

skrzydeł. 

I dziewczyna puściła do Qwillerana oko. 
— Zdjęcia zrobione? 
— Zrobione. Ale ten fotograf to kawał chłopa! 
— Coś zbił? 
— Tylko mały kufelek. 
—  My,  dziennikarze,  zawsze  wysyłamy  słonie  do  sklepów  z  porcelaną  —  wyjaśnił 

Qwilleran. 

Jego uwagę bez reszty pochłaniały podeszwy zgromadzonych antykwariuszy. Jak na złość 

jednak stopy wszystkich były jakby przytwierdzone do podłogi. Zwrócił się więc do Russella 
Patcha: 

— Piękne buty. I do tego białe. Pewnie niełatwo było je znaleźć? 
— Musiałem dać je do przeróbki — wyjaśnił Patch i wyprostował zdrową nogę, aby lepiej 

zaprezentować swoje obuwie. 

—  Oho  ho!  I  nawet  podeszwy  w  tym  samym  kolorze!  —  wykrzyknął  Qwilleran,  z 

satysfakcją gładząc wąsy. — A te kule to pewnie nie pomagają w szaberku, co? 

— Jakoś daję sobie radę. Zresztą juŜ wkrótce nie będę ich potrzebował. 
— A coś pan znalazł w domu Ellswortha? 
— Dałem sobie spokój. Zanim się zorientowałem, ktoś gwizdnął stamtąd kuchenne szafki. 

A tylko one mnie interesowały. 

Kłamią jak najęci, pomyślał Qwilleran. Wszyscy antykwariusze to łgarze. Aktorzy niezdolni 

odróŜnić fantazję od rzeczywistości. 

— A co pan robi z tymi szafkami? 
—  Te  naprawdę  stare  nadają  się  idealnie  na  obudowy  do  głośników,  zwłaszcza  jak  się  je 

wykończy w rustykalnym stylu. Mam całą ścianę zastawioną takim sprzętem, wszystko warte 
jakieś  dwadzieścia  tysięcy.  Trzydzieści  sześć  kolumn.  Lubi  pan  muzykę?  Mam  na  taśmach 
dosłownie wszystko. Opery, symfonie, muzykę kameralną, jazz… 

— Musiał pan wydać na to fortunę — zauwaŜył Qwilleran, którego zafrapowała rozrzutność 

Patcha. 

—  Sztuka  jest  bezcenna!  Wpadnie  pan  do  mnie  któregoś  wieczora,  to  puszczę  panu  parę 

ś

wietnych nagrań. Mieszkam nad sklepem. 

— Cały dom naleŜy do pana? 

background image

— Tak się jakoś złoŜyło. Z początku go wynajmowałem, ale zainwestowałem tak duŜo w 

przeróbki,  to  znaczy  ja  i  mój  partner,  Ŝe  postanowiłem  go  kupić.  Aby  nie  stracić 
zainwestowanego czasu i pieniędzy. 

Qwilleran zaniechał jednak dalszej rozmowy, bo  zjawiła się Mary Duckworth, w krótkiej 

spódniczce  w  błękitną  kratkę.  Usiadła  na  kuchennym  krześle  z  czasów  Warrena  Hardinga, 
zakładając  nogę  na  nogę.  Po  raz  pierwszy  Qwilleran  miał  okazję  podziwiać  jej  kolana.  Sam 
uwaŜał  się  za  konesera  tego  detalu  kobiecego  ciała  i  musiał  stwierdzić,  Ŝe  kolana  panny 
Duckworth są wręcz idealne. Szczupłe i zgrabne, posiadały po bokach dwa delikatne dołeczki, 
których widok elektryzował jego wąsy. 

— O BoŜe! I ona tutaj! — szepnął mu do ucha niski kobiecy głos. — Proszę ją trzymać ode 

mnie z daleka. MoŜe chcieć mi złamać drugą nogę. 

Kształtne piersi rudzielca falowały w uniesieniu. 
— To ona tak mnie załatwiła! Specjalnie zrzuciła mi na stopę Ŝelazną urnę. 
— Mary? 
— Ta kobieta jest zdolna do wszystkiego! — syknęła sąsiadka Qwillerana przez zaciśnięte 

zęby.  —  Ona  nie  pasuje  do  Junktown.  Jej  sklep  takŜe.  Z  takim  towarem  i  takimi  cenami 
powinna wynieść się do centrum. 

Wkrótce zjawił się Ben Nicholas, witany ogólnym aplauzem. 
Ben pełnił na dole funkcję odźwiernego i teraz, kiedy wszyscy juŜ byli w komplecie, mógł 

dołączyć do reszty antykwariuszy. Zebranie się rozpoczęło. 

Na wstępie Sylvia Katzenhide przedstawiła plan środowej imprezy. 
—  Miasto  planuje  zamknąć  ruch  uliczny  na  długości  czterech  przecznic  i  udekorować 

latarnie  plastikowymi  aniołkami.  Nie  będą  to  boŜonarodzeniowe  cherubinki,  bo  te  juŜ  się 
skończyły,  ale  aniołki  wielkanocne  w  kolorze  róŜowym.  Kolędy  śpiewać  będzie  chór  przy 
Wydziale Zdrowia. 

—  UwaŜam,  Ŝe  na  czas  imprezy  powinniśmy  otworzyć  „Rupieciarnię”  —  zabrał  głos 

Qwilleran. — W końcu ta impreza to dziecko pana Cobba. Mogę przez parę godzin dopilnować 
tego interesu. 

— Jesteś taki słodki! — szepnęła Cluthra, ściskając mu ramię. — Ja i moje siostry na pewno 

ci pomoŜemy. Będziemy się zmieniać. 

Ktoś rzucił pomysł, aby przesłać pocztą kwiatową wieniec na pogrzeb CC. I właśnie kiedy 

rozpoczęto  zbieranie  składki  na  ten  cel,  rozległ  się  piekielny  hałas.  Piętro  niŜej  ktoś  na  cały 
regulator  nastawił  radio  z  rozrywkową  muzyką  —  głośną,  jazgotliwą,  prostacką.  Przez  parę 
sekund siedzieli jak zahipnotyzowani, aŜ w jednej chwili wszyscy zaczęli mówić, jeden przez 
drugiego. 

— Co to? 
— Skąd ta muzyka? 
— Czy ktoś jest na dole? 
— Wszyscy są na górze! 
— Gdzie to radio? 
— Ktoś jest piętro niŜej! 
— Ale kto, do licha? 
— Jak wszedł? 
— PrzecieŜ drzwi są zamknięte na klucz! 
—  Nie  ma  co  gadać,  tylko  trzeba  zejść  na  dół  —  rzucił  Qwilleran,  zrywając  się  z  fotela. 

Chwycił  drewniany  młot  wiszący  na  ścianie  i  ruszył  wąskimi  schodami  na  dół,  utykając  na 
lewą nogę. Za nim podąŜyła reszta męŜczyzn: Russ zbrojny w swoje kule i Ben z widłami w 
dłoniach. 

Hałas  dobiegał  z  mieszkania  państwa  Cobb.  Drzwi  na  korytarz  były  otwarte.  W  środku 

panowała ciemność. 

background image

Qwilleran wszedł do środka i namacał kontakt. Jasne światło zalało salon państwa Cobb. 
—  Kto  tam?!  —  krzyknął  wąsacz,  mimowolnie  naśladując  ton  policjanta  spotkanego  w 

domu Ellswortha. 

ś

adnej odpowiedzi. Ze stojącego na aptekarskim stoliku radia płynęły dźwięki tandetnego 

szlagieru. 

Przetrząsnęli mieszkanie, sprawdzając kaŜdy jego zakamarek (wystraszony Ben przezornie 

trzymał się z tyłu), ale nic nie znaleźli. 

— Nikogo tu nie ma — powiedział Qwilleran. 
— MoŜe to radio z budzikiem — zastanawiał się głośno Russ. 
— Ja tu Ŝadnego budzika nie widzę — mruknął wąsacz, wyłączając odbiornik. 
ZauwaŜył,  Ŝe  papiery  na  blacie  były  porozrzucane,  kubek  na  długopisy  i  ołówki 

przewrócony. Z podłogi podniósł rachunek telefoniczny, notes z adresami i szare pióro. 

Dopiero  kiedy  męŜczyźni,  cali  i  zdrowi,  wyszli  z  mieszkania  państwa  Cobb,  kobiety 

odwaŜyły się zejść na dół. 

— Jeśli to człowiek, to którędy zdołał wejść? — zastanawiała się Cluthra. 
— Co to było? Czy ktoś z was moŜe mi na to pytanie odpowiedzieć? 
— To tylko radio — uspokajał Russ. — Samo się włączyło. 
— Ale w jaki sposób? 
— Tego, niestety, nie wiem — Qwilleran rozłoŜył ręce w geście bezradności, choć… miał 

juŜ pewną hipotezę. 

Kiedy goście rozeszli się do domów, a Ben Nicholas udał się na cowieczorną nasiadówkę do 

baru „Pod Lwim Ogonem”, Qwilleran wrócił do siebie, aby rozmówić się z kotami. Yum Yum 
siedziała  na  lodówce.  Jej  oczy  błyszczały,  a  uszy  postawiła  w  szpic.  Wszystko  to  bardzo 
podejrzane, pomyślał wąsacz. Koko pił wodę z miseczki. Jego ogon leŜał na ziemi, jak zawsze, 
kiedy kocur był bardzo spragniony. 

—  W  porządku,  Koko  —  odezwał  się  Qwilleran.  —  Teraz  powiedz  mi,  jak  to  zrobiłeś. 

Działacie w jednej druŜynie z Mathildą? 

Koko nie przerywał picia, ale czubek jego ogona poruszył się nieznacznie. 
Qwilleran chodził po mieszkaniu, starając się racjonalnie wytłumaczyć wydarzenia ostatniej 

godziny. Wiedział, Ŝe Koko z łatwością mógł włączyć radio, choćby pocierając brodą o gałkę. 
Ale jak do licha ten koci Houdini wydostał się z mieszkania? Wąsacz odsunął łóŜko–gondolę, 
szukając  otworu  między  podłogą  a  ścianą,  przez  który  mógłby  się  prześlizgnąć  kocur. 
Sprawdził,  czy  w  łazience  nie  ma  Ŝadnych  małych  drzwiczek  (hydraulicy  z  początku  wieku 
lubowali się w takich drzwiczkach). W kuchni, tuŜ pod sufitem, obejrzał okno wychodzące na 
korytarz. Koty mogłyby z łatwością wydostać się przez nie na wolność, gdyby było otwarte. 
Okno było jednak zamknięte na haczyk. 

Zadzwonił telefon. 
— Qwill — powiedział w słuchawce ciepły głos Mary. — Czy robisz coś z tym stłuczonym 

kolanem? Dziś wieczorem miałam wraŜenie, Ŝe strasznie cierpisz. 

— Przykładałem zimne kompresy na opuchlinę. 
— To na nic. Potrzebujesz lampy na podczerwień. Mam taką w domu. Mogę ci ją podrzucić. 
— Świetnie! Naprawdę wielkie dzięki, chętnie skorzystam. 
Przygotowując  się  na  sesję  z  lampą  na  podczerwień,  Qwilleran  włoŜył  letnie  szorty  z 

zeszłych wakacji i podziwiał siebie w wysokim lustrze przebieralni, wciągając brzuch i pręŜąc 
pierś.  Zawsze  sądził,  Ŝe  w  szkockiej  spódniczce  wyglądałby  szałowo.  Nogi  miał  proste, 
muskularne, umiarkowanie owłosione, w sam raz, aby podkreślić męskość, lecz nie na tyle, by 
przywodzić  na  myśl  kopalnych  praprzodków.  Puchlina  wokół  lewego  kolana  nieco  psuła  tę 
doskonałość proporcji, ale na szczęście z dnia na dzień było lepiej. 

background image

— Będę miał gościa — zwrócił się do kotów — więc proszę was, zachowujcie się taktownie 

i  dyskretnie.  śadnych  dzikich  wrzasków!  śadnej  bieganiny  i  kotłowaniny!  Niczego,  co 
mogłoby naruszyć status quo. 

W odpowiedzi Koko zmruŜył oczy i poruszył wąsami, co wyglądało jak porozumiewawczy 

uśmiech. Yum Yum w ogóle zignorowała słowa  Qwillerana, bez reszty zajęta czyszczeniem 
nastroszonego futerka na piersiach, które rosło w dwóch róŜnych kierunkach. 

Wkrótce zjawiła się Mary, niosąc sporej wielkości koszyk. Koko przyglądał się jej nieufnie, 

nie zdradzając Ŝadnej chęci na zadzierzgnięcie bliŜszej znajomości. 

— Nie oszalał ze szczęścia na mój widok — zauwaŜyła. — Ale przynajmniej tym  razem 

stara się zachować pozory. 

— Przyzwyczai się, tylko daj mu trochę czasu — zapewnił Qwilleran. 
Mary  wyjęła  z  koszyka  ciasto  owocowe  domowej  roboty,  ekspres  do  kawy  i  lampę  na 

podczerwień. Następnie podłączyła ekspres do prądu, ustawiła lampę tak, by promienie padały 
na  obolałe  kolano  Qwillerana,  i  rozsiadła  się  w  bujanym  fotelu.  W  jednej  chwili  ten  wiejski 
rupieć,  który  dotychczas  zdawał  się  wąsaczowi  szczytem  bezguścia,  przeistoczył  się  w 
arcydzieło kunsztu meblarskiego, zachwycające swą naturalną bezpretensjonalną prostotą. 

— Czy juŜ wiesz, kto dziś wieczorem włączył radio w mieszkaniu państwa Cobb? — spytała 

Mary. 

— To nie pierwsza dziwna rzecz, która zdarzyła się w tym domu… Tak a propos, czy wiesz, 

dlaczego Hollis Prantz nie przyszedł na zebranie? 

— Połowa antykwariuszy nie przyszła. Pewnie domyślili się, Ŝe będzie zbiórka na kwiaty. 
—  Prantz  był  tu  dziś  po  południu.  Szukał  jakichś  starych  odbiorników  radiowych,  które 

rzekomo trzymał dla niego CC. Tak przynajmniej twierdził. Myślisz, Ŝe mówił prawdę? 

— Jesteś zbyt podejrzliwy. Tutejsi antykwariusze przewaŜnie handlują między sobą… Jak 

kolano? Nie jest za gorąco? 

Wkrótce w kuchni rozległo się bulgotanie przechodzące w czkawkę, co oznaczało, Ŝe kawa 

jest  juŜ  gotowa.  Dźwięk  ów  przeraził  Yum  Yum,  która  rzuciła  się  do  ucieczki.  Koko, 
przeciwnie, uznał go za tak interesujący, Ŝe przerwał drzemkę i udał się do kuchni, aby zbadać 
jego źródło. 

— Koko to prawdziwy twardziel — z dumą w głosie powiedział Qwilleran. — Co innego 

Yum  Yum;  jest  płochliwa,  jak  kaŜda  kotka.  Mogłaby  śmiało  rzec:  „Boję  się,  więc  jestem”. 
Straszny  pieszczoch,  lubi  siedzieć  na  kolanach,  łapie  myszy  —  słowem  kot  w  wersji 
standardowej. 

— Nigdy nie miałam kota — powiedziała Mary, wlewając kawę do małych filiŜaneczek i 

dorzucając  odrobinę  skórki  cytrynowej.  —  Ale  kiedy  moją  pasją  był  taniec,  wiele  godzin 
spędziłam, obserwując je, studiując ich ruchy. 

— Nie moŜna mieć kota — poprawił ją Qwilleran. — Z kotem moŜna co najwyŜej wspólnie 

mieszkać,  tak  jak  ze  współlokatorem…  a  nawet  być  przez  niego  posiadanym.  Szczególnie 
syjamczyki potrafią człowieka okręcić wokół palca. 

— Tak, zwierzęta są czasami jak ludzie… Poczęstuj się ciastem, Qwill. 
Qwilleran nałoŜył na talerzyk ciemny, wilgotny, aromatyczny kawałek placka. 
—  Koko  ma  w  sobie  nawet  coś  nadludzkiego.  WyposaŜony  jest  w  szósty  zmysł.  Dzięki 

niemu ma dostęp do informacji, do których nie dotarłby Ŝaden człowiek, choćby nie wiem jak 
szukał i się trudził. 

Qwilleran nadal chciał wierzyć w prawdziwość swoich słów, ale gdzieś w głębi jego serca 

czaiło się zwątpienie. 

Mary  z  podziwem  spojrzała  na  cudowne  zwierzę.  Koko,  z  nogą  podniesioną  w  górze, 

zajmował się właśnie higieną intymną. Czując na sobie ciekawy wzrok gościa, przerwał toaletę 
i spojrzał na Mary z wyraźnym lekcewaŜeniem. Później, dokończywszy ablucje, przystąpił do 

background image

rytuału ostrzenia pazurów. Wskoczył na łóŜko i stojąc na tylnych łapach, zaczął zdrapywać ze 
ś

ciany poprzyklejane stronice ksiąŜek, których postrzępione rogi odstawały juŜ znacznie. 

— Nie! JuŜ stąd! Zostaw! A poszedł! — interweniował Qwilleran. 
Koko  posłuchał,  ale  dopiero  po  pewnym  czasie,  najwidoczniej  uznawszy  pedicure  za 

skończony. 

—  Dałem  Koko  słownik,  aby  mógł  ostrzyć  pazury  —  wyjaśnił  wąsacz  —  ale  on  nie 

zamierza się ograniczać i drapie po wszystkich ksiąŜkach. Jestem przekonany, Ŝe umie czytać. 
Zwykle  się  tym  nie  chwali,  ale  czasami  czyta,  jak  wówczas,  kiedy  odkrył  fałszerstwa  dzieł 
sztuki. 

— Mówisz powaŜnie? 
— Absolutnie powaŜnie… Powiedz, wśród antyków często znajdują się fałszerstwa? 
—  Nie  u  nas.  Ot,  czasem  jakiś  nieuczciwy  sprzedawca  opchnie  komuś 

dziewiętnastowieczną reprodukcję Chippendale’a jako osiemnastowieczne płótno albo kiepski 
artysta namaŜe coś na starym blejtramie i powie, Ŝe to wczesny prymitywizm… Jak ci smakuje 
placek? Zrobił go jeden z moich klientów, Robert Maus. 

— Ten adwokat? 
— Znasz go? Świetnie gotuje. 
—  Czy  to  nie  on  był  prawnikiem  Andy  ego?  Skądinąd  to  zastanawiające,  taka  szycha 

reprezentuje taką płotkę — zauwaŜył Qwilleran. 

— Robert jest zapalonym kolekcjonerem i moim przyjacielem. Reprezentował Andy’ego po 

znajomości. 

— Czy w jego przenikliwym umyśle nigdy nie zrodziła się myśl, Ŝe to nie był wypadek? 
Mary spojrzała na niego z niepokojem. 
— WciąŜ szukasz dziury w całym? 
Qwilleran  postanowił,  Ŝe  nie  będzie  się  juŜ  dłuŜej  ceregielił.  Dość  miał  wysłuchiwania 

peanów na temat Andy’ego, wygłaszanych przez kaŜdą napotkaną kobietę w Junktown. 

— Wiedziałaś, Ŝe Andy doniósł policji na Cobba? 
— To jakieś bzdury. 
— Pytanie brzmi, dlaczego na Cobba, a nie na Russa czy na kogoś innego. Miał z nim na 

pieńku? 

— Nie mam… 
—  MoŜe  nawet  Andy  groził  Cobbowi…  na  przykład,  Ŝe  powie  Iris  o  jego  nocnych 

eskapadach. Przykro mi to mówić, ale twój przyjaciel Andy musiał być niezłym kombinatorem. 
Ciekawe, o co chodziło?… MoŜe o to, Ŝe Cobb wszedł mu w paradę, odwiedzając wieczorami 
Cluthrę. 

Mary oblała się rumieńcem. 
— A więc i o tym juŜ wiesz. 
— Przepraszam, jeśli cię uraziłem… 
Mary  wzruszyła  ramionami.  Qwilleran  juŜ  wcześniej  zauwaŜył,  Ŝe  kiedy  wzrusza 

ramionami, wygląda nadzwyczaj pięknie. 

— Wiedziałam, Ŝe Andy widuje się z Cluthrą. O to właśnie pokłóciliśmy się tamtej nocy. 

Andy  i  ja  nigdy  nie  byliśmy  naprawdę  razem.  Dobrze  się  rozumieliśmy.  A  moŜe  nie  tyle 
rozumieliśmy, co po prostu pasowaliśmy do siebie. Ale ja zaczęłam myśleć o Andym jako o 
swojej własności. 

Sięgnęła ręką do lampy na podczerwień i ją wyłączyła. 
— Nawet z naświetlaniem nie naleŜy przesadzać. Jak kolano? 
— Lepiej. O wiele lepiej. 
Qwilleran zaczął nabijać fajkę. 
— Kiedy tamtego wieczora Andy udał się na spotkanie z klientem, to którędy wyszedł? 
— Drzwiami od podwórza, a później alejką na zaplecze jego sklepu. 

background image

— A ty poszłaś za nim tą samą drogą? Czy po drodze kogoś spotkałaś? 
Mary rzuciła nań badawcze spojrzenie. 
—  Raczej  nie.  MoŜe  minęłam  jakiegoś  lokatora  tutejszych  pensjonatów.  Oni  chadzają 

tamtędy, cichutko jak duchy. 

— Ile czasu upłynęło, zanim zdecydowałaś się pójść za Andym? 
Wahała się przez chwilę. 
— Myślę, Ŝe… około godziny… Jeszcze trochę ciasta? 
— Nie, dziękuję. W tym czasie klienci mogli dotrzeć do sklepu, pocałować klamkę i odejść, 

zupełnie nieświadomi, Ŝe Andy leŜy martwy w pracowni. JeŜeli wcześniej ktoś wszedł za nim 
drzwiami od zaplecza, to ten ktoś musiał go wcześniej spostrzec… Ile budynków jest pomiędzy 
sklepem Andy’ego a twoim domem? 

—  Stajnia  Russa,  sklep  z  róŜnościami,  ten  dom,  pensjonat,  w  którym  Ben  ma  swój 

antykwariat. 

—  Dom  państwa  Cobbów  i  twój  są  identyczne  z  tym,  w  którym  antykwariat  ma  Ben, 

nieprawdaŜ? 

— Jesteś spostrzegawczy. Wszystkie trzy zostały wybudowane przez tę samą rodzinę. 
—  Wiem,  Ŝe  Russ  mieszka  nad  warsztatem.  Kto  jest  jego  sublokatorem?  TeŜ  jakiś 

antykwariusz? 

— Nie. Stanley jest fryzjerem. 
— Zastanawia mnie, skąd Russ ma tyle kasy. Kupił ten dom, jeździ jaguarem, słucha muzyki 

na  sprzęcie  wartym  dwadzieścia  tysięcy  dolarów,  nosi  buty  do  przeróbki…  Czy  jest  jakimś 
dzieckiem  szczęścia?  Kimś  w  rodzaju  Simona  Pure’a?  A  moŜe  Andy  czegoś  się  o  nim 
dowiedział? Skąd on bierze forsę na to wszystko? Dorabia na boku? 

— Wiem tylko, Ŝe bardzo cięŜko pracuje. Czasem słyszę, jak majstruje przy swoich meblach 

o trzeciej w nocy. 

— Dziwi mnie jeszcze jedno — powiedział Qwilleran, odkładając fajkę na popielniczkę. — 

Dlaczego dziś wieczorem mnie okłamał. Spytałem go, czy szabrował w domu Ellswortha, a on 
zaprzeczył. Ale w tym domu widać ślady jego kul i białych butów, tych samych, które dzisiaj 
tak dumnie mi prezentował. 

—  Antykwariusze  nie  lubią  zdradzać  źródeł  swego  zaopatrzenia  —  wyjaśniła  Mary.  — 

Więc albo nie mówią nic, albo kłamią i nikt im tego nie ma za złe. Równie złym pomysłem jest 
opowiadanie antykwariuszowi o skarbach na strychu twojej babci… 

— CzyŜby? A któŜ zadekretował podobną etykietę? 
Mary  uśmiechnęła  się  z  wyŜszością  i  ten  uśmiech  równieŜ  się  Qwilleranowi  bardzo 

spodobał. 

— Ta sama instancja, która pozwoliła dziennikarzom wtrącać się w nie swoje sprawy. 
— Brawo! Jeden — jeden. 
Przez chwilę patrzyli na siebie w pełnym słodkiego napięcia milczeniu. 
— Czy mówiłam ci juŜ o dwudziestu dolarach, które znalazłam? — spytała wreszcie. 
— Niektórzy to mają szczęście! Gdzie je znalazłaś? 
— W kieszeni sweterka, tego samego, który miałam na sobie tamtego wieczora, kiedy Andy 

zginął.  Sweter  był  cały  we  krwi,  więc  po  powrocie  do  domu  zwinęłam  go  i  wrzuciłam  na 
najdalszą  półkę  szafy.  W  ten  weekend  znalazła  go  sprzątaczka  i  tak  odkryłam  dwadzieścia 
dolarów. 

— Skąd się tam znalazły? 
— LeŜały na podłodze pracowni Andy’ego, więc je podniosłam. 
—  Chcesz  powiedzieć,  Ŝe  były  tam,  kiedy  znalazłaś  ciało?  I  Ŝe  tak  po  prostu,  jakby  nic, 

podniosłaś  je  i  włoŜyłaś  do  kieszeni?  Nie  pomyślałaś,  Ŝe  to  mógłby  być  waŜny  dowód  w 
sprawie? 

background image

Mary wzruszyła ramionami i spuściła głowę na znak skruchy. Z wyrzutami sumienia było jej 

bardzo do twarzy. 

— W końcu jestem dzieckiem bankiera — szepnęła. 
— Banknot był złoŜony? 
Kiwnęła potakująco głową. 
— Jak? 
— WzdłuŜ i na pół. 
— Czy tak składał pieniądze Andy? 
— Nie. Zawsze nosił pieniądze w portfelu. 
Qwilleran nagle odwrócił głowę. 
— Koko! Natychmiast to zostaw! — krzyknął do kota, który wdrapał się na stół i ocierał 

pyszczek o regulator lampy. 

U  nasady  wąsów  znowu  poczuł  to  dziwne  mrowienie,  które  zawsze  informowało  go,  Ŝe 

rozwiązanie tajemnicy jest w zasięgu ręki, trzeba tylko znaleźć właściwy klucz. 

— Co to byli za ludzie, ci, którzy mieli oglądać Ŝyrandol? 
—  Nie  wiem.  Andy  mówił  coś  o  kobiecie  z  przedmieścia  i  jej  męŜu,  z  którym  miała  się 

skonsultować w sprawie zakupu. 

Qwilleran pochylił się do przodu, jakby miał jej do wyjawienia jakiś sekret. 
—  Bo  widzisz,  jeśli  Andy  w  tym  feralnym  momencie  zdejmował  Ŝyrandol  z  sufitu,  to 

znaczyłoby, Ŝe klienci juŜ się zdecydowali i transakcja była przyklepana. Inaczej po co miałby 
się  fatygować?  Jeśli  więc  to  był  rzeczywiście  wypadek,  to  klienci  Andy’ego  musieli  być 
ś

wiadkami całego zdarzenia. Dlaczego więc nie wezwali policji? I kim byli? A jeśli w ogóle nie 

przyszli, to ktoś musiał wyprawić Andy ego na tamten świat. Pytanie — kto? 

Mary znowu spuściła głowę. 
—  Myślę,  Ŝe  to  dobry  moment,  aby  ci  o  tym  powiedzieć…  Tamtego  wieczora  byłam  u 

Andy’ego dwa razy. Za pierwszym razem przez uchylone drzwi zobaczyłam, Ŝe z kimś gada, 
więc pomyślałam, Ŝe przyjdę później. 

— Kto to był? Rozpoznałaś tego drugiego? 
— Tak, ale bałam się komukolwiek o tym mówić. 
— Musisz mi zaufać. To bardzo waŜne. 
— Kłócili się, Andy i Cobb. Bałam się, Ŝe tamtego wieczora CC. mnie widział. Nawet sobie 

nie wyobraŜasz, jak odetchnęłam, kiedy dziś rano dowiedziałam się o jego śmierci. Wiem, Ŝe to 
podłe. 

— I cały ten czas Ŝyłaś w strachu przed nim! Czy groził ci? 
— Właściwie nie, ale… od tamtego czasu zaczęły się głuche telefony. 
—  Wiedziałem!  —  tryumfował  Qwilleran.  —  Wiedziałem,  Ŝe  telefon  tamtego  wieczora, 

kiedy byłem u ciebie, to jakaś śmierdząca sprawa! Jak często… 

— Mniej więcej raz w tygodniu… zawsze ten sam głos… zniekształcony. Brzmiał trochę jak 

szept aktora na scenie… zachrypnięty… astmatyczny… 

— Co mówił? 
— Zawsze jakieś melodramatyczne głupoty. Niejasne aluzje do śmierci Andy’ego. Niejasne 

pogróŜki. Jestem przekonana, Ŝe teraz, po śmierci CC, telefonów nie będzie. 

— Nie byłbym tego taki pewien. Tamtego wieczora w sklepie Andy’ego  musiał być ktoś 

trzeci…  posiadacz  dwudziestodolarowego  banknotu.  CC  miał  portfel,  więc  on  odpada.  Ktoś 
jeszcze… Ciekaw jestem, jak Ben Nicholas trzyma swoje pieniądze… 

— Qwill… 
— Czy istnieje na świecie kobieta, która składa banknoty wzdłuŜ? 
— Qwill, ty tylko Ŝartujesz, prawda? Nie chcę, aby jakieś gazety, policja, radio wracały do 

tej sprawy. Dla mnie jest ona zamknięta i niech tak pozostanie. 

Spojrzała na niego. W jej oczach widział determinację. 

background image

— Czemu tak sądzisz? 
— Dajmy na to, Ŝe nie zrezygnujesz i nadal będziesz badał tę sprawę… i przypuśćmy, Ŝe 

odkryjesz, kto jest mordercą… Wtedy złoŜysz donos na policję, prawda? 

— Prawda. 
— I będzie śledztwo, a później proces. 
Qwilleran znów przytaknął. 
— A poniewaŜ to ja znalazłam ciało, będę musiała zeznawać. Tak czy nie? I wtedy wszyscy 

dowiedzą się, kim jestem. 

Mary wysunęła się z bujanego fotela i przyklękła obok wąsacza. 
— Qwill, to będzie dla mnie koniec wszystkiego, rozumiesz? Wszystkiego, co dla mnie w 

Ŝ

yciu waŜne! Zniszczą mnie… mój ojciec, inni ludzie. Doskonale wiesz, Ŝe tak właśnie będzie! 

Fajka, którą Qwilleran wyjął z ust, upadła na ziemię. 
— A zwłaszcza obawiam się dziennikarzy — szepnęła. — Wiesz, co dla nich znaczy sławne 

nazwisko. Zrobią wszystko, aby mnie zdemaskować, prześwietlić, oczernić, skompromitować. 

Klęczała obok niego, Ŝebrząc o litość. 
— Andy nie Ŝyje. I nic nie zwróci mu Ŝycia. Więc daj temu spokój. Proszę cię, Qwill! 
Wzięła go za rękę i patrzyła mu w oczy błagalnym wzrokiem. 
— Zrób to dla mnie — szepnęła. 
Pochyliła głowę i przytuliła swój ciepły, miękki policzek do jego dłoni. Qwilleran ujął ją za 

brodę i zbliŜył jej twarz do swojej. 

— Błagam cię, Qwill. Daj temu wszystkiemu spokój. 
— Mary, nie mogę… 
— Obiecaj mi, proszę… 
Ich wargi niemal się ze sobą stykały. Oddech zamarł w piersiach. Czas stanął w miejscu. 

Nagle usłyszeli: 

— Grrrowrrr… jeouuu! 
A później: 
— Hhhhhhhhhh! 
— Grrrowrrr! Ouf! 
— Koko! — krzyknął z furią w głosie wąsacz. 
— Ak–ak–ak–ak–ak–ak! 
— Yum Yum! 
— GRRRRR! 
— Koko! Natychmiast przestań! 

background image

R

OZDZIAŁ SZESNASTY

 

 
Tej nocy Qwilleranowi śniła się Niagara. Huk mas wody, lecących w dół i rozbijających się 

o  skały,  był  tak  przeraŜający,  Ŝe  wyrwał  go  ze  snu.  Zaspanymi  oczyma  rozejrzał  się  po 
ciemnym pokoju. Mimo Ŝe juŜ się obudził, nadal słyszał szum wody. Trwało to jeszcze jakąś 
chwilę, aŜ wreszcie, czkając i dusząc się, Niagara zamilkła. 

Wąsacz usiadł na łóŜku–gondoli i nasłuchiwał. Za moment znów się rozpoczęło. Nie był to 

ogłuszający huk spienionych odmętów jak w jego śnie, a raczej zasysający wir wodny, później 
Ŝ

ałosne wycia oraz piski. I cisza. 

Jego  umysł,  budzący  się  powoli  ze  snu,  zaczął  dociekać  przyczyny  hałasu.  Instalacja 

kanalizacyjna!  Instalacja  kanalizacyjna  w  starym  domu!  Ale  przecieŜ  był  środek  nocy. 
Qwilleran zwlekł się z łóŜka i poczłapał do łazienki. 

Włączył  światło  i  jego  oczom  ukazał  się  następujący  widok.  Koko,  stojąc  łapami  na 

barokowej  wannie,  trącał  łapką  porcelanowy  guzik  przedpotopowej  spłuczki,  z  fascynacją 
obserwując płynącą rwącym potokiem wodę. Yum Yum przycupnęła na krawędzi marmurowej 
umywalki. Jej oczy świeciły intensywnym blaskiem. 

— Ty małpo! — zachrypiał Qwilleran. — Skąd wiesz, jak to działa? 
Nie mógł się zdecydować, czy ma się gniewać z powodu zakłóconego snu, czy teŜ wyrazić 

podziw  dla  mechanicznych  zdolności  kocura.  W  końcu  chwycił  go  za  kark  i  —  przy 
akompaniamencie pisków i wrzasków — wyniósł do pokoju, sadowiąc na fotelu Morrisa. 

— O co ci chodzi?! Taki hałas zmarłego by obudził. A mamy tu w domu paru zmarłych. 
UraŜony  Koko  lizał  futerko  na  grzbiecie,  jakby  kontakt  z  dłonią  wąsacza  wymagał 

dezynfekcji i kwarantanny. 

Zółtoszare  niebo  oznajmiało,  Ŝe  nadchodzi  kolejny  zimowy  dzień,  szykując  śmiałkom, 

którzy wystawią nos za drzwi, nowy zestaw szykan i tortur. Otwierając konserwę z małŜami, 
Qwilleran  zastanawiał  się  nad  kolejnymi  krokami  w  śledztwie.  Po  pierwsze,  musi  się 
dowiedzieć,  jak  Ben  składa  banknoty.  Chciałby  teŜ  odkryć,  w  jaki  sposób  czerwone  pióro 
przemieściło  się  z  jego  tweedowego  kapelusza  na  jedwabny  cylinder  sąsiada.  W  tej  sprawie 
przesłuchał juŜ Koko, ale kocur w odpowiedzi tylko zmruŜył jedno ślepię. No i jeszcze sprawa 
lawiny śnieŜnej, która go przysypała na ganku antykwariatu Bena. Rozmawiał o niej z Mary, 
która jak zwykle zlekcewaŜyła jego podejrzenia. 

— Sprawa jest prosta — powiedziała, uśmiechając się pobłaŜliwie. — Na strychu budynku, 

w którym Ben ma antykwariat, mieszczą się ogrzewane sypialnie. 

Nie obiecał Mary, Ŝe porzuci swoje prywatne śledztwo. Choć był tego bliski i tylko raban, 

jaki narobiły koty, go ocalił. Więc przyrzekł tylko tyle, Ŝe nie zrobi niczego, co mogłoby jej 
zaszkodzić, a ona się uspokoiła i dalszą część wieczora spędzili bardzo przyjemnie. Co więcej, 
Mary  przyjęła  zaproszenie  na  wigilijną  imprezę  w  klubie!  Powiedziała,  Ŝe  pójdzie  tam  jako 
Mary Duxbury, nie Mary Duckworth, sprzedawczyni staroci. Ukrywanie swej toŜsamości nie 
będzie miało sensu, bo dziennikarze z kroniki towarzyskiej i tak ją rozpoznają. 

Jednak  Qwilleran  wciąŜ  stał  przed  dylematem.  Jeśli  zaniecha  śledztwa,  zaprzeczy 

wyznawanym przez siebie wartościom.  Z drugiej strony jego kontynuacja z pewnością rzuci 
cień na reputację Junktown. A przecieŜ ta wzgardzona przez magistrat dzielnica i tak ma wielu 
wrogów. Bardziej od kryminalnej sensacji potrzebna jej była rzetelna promocja. 

Wybiła  godzina,  kiedy  w  Junktown  otwierano  sklepy,  więc  Qwilleran  ruszył  na  swój 

obchód.  Pogoda  znów  zaskoczyła  go  sadystyczną  inwencją.  Zimny,  mokry  wiatr  omiatał 
Zwinger Street, mroŜąc szpik w kościach i pozostawiając w powietrzu zapach stęch—lizny. 

Najpierw  postanowił  odwiedzić  Bena,  ale  sklep  „Trochę  Śmieci”  był  zamknięty.  Później 

skierował się ku antykwariatowi Prantza. Po raz pierwszy od czasu, kiedy wąsacz sprowadził 

background image

się  do  Junktown,  „Technityki”  były  otwarte.  Kiedy  wszedł  do  środka,  z  pokoju  na  zapleczu 
wyłonił się właściciel, w granatowym fartuchu i z pędzlem w dłoni. 

— Właśnie lakieruję szafki kuchenne na sprzedaŜ — wytłumaczył. — KaŜdy przygotowuje 

się na jutrzejsze święto. 

— Więc proszę sobie nie przeszkadzać — rzucił Qwilleran, rozglądając się po sklepie. Stały 

tam  telewizory  sprzed  piętnastu  lat,  stare  liczniki  na  prąd,  szczątki  prehistorycznych 
odbiorników radiowych, przedpotopowy generator przedwojennego automobilu. 

— Chciałem spytać o jedną rzecz — zagadnął wąsacz po chwili. — Czy da się z tego Ŝyć? 
—  Nikt  nawet  o  tym  nie  marzy  —  odpowiedział  Prantz.  —  Wszyscy  traktujemy  to  jako 

hobby. 

— Chyba Ŝe ktoś jest ascetą — dorzucił Qwilleran. 
— Tak się składa, Ŝe mam pewne zabezpieczenie. Kiedyś harowałem jak wół i skończyło się 

atakiem serca. Więc obecnie staram się nie przemęczać. 

—  To  ciekawe,  w  końcu  jest  pan  jeszcze  młody  —  zauwaŜył  Qwilleran,  spoglądając  na 

rozmówcę, który na oko miał jakieś czterdzieści lat. 

— UwaŜam, Ŝe to prezent od losu. Sądzę, Ŝe Cobb teŜ mógł umrzeć na atak serca. W jego 

wieku trzeba uwaŜać na dźwiganie cięŜkich rzeczy. 

— A co pan robił przedtem? 
— Byłem malarzem pokojowym i tapetowałem — powiedział antykwariusz takim tonem, 

jakby za coś przepraszał. — Ot, praca jak praca, trzeba było z czegoś Ŝyć. Ale teraz, prowadząc 
ten sklep, odnalazłem swoje powołanie. 

— Skąd pomysł? 
— Proszę chwilkę poczekać, odłoŜę pędzel. 
Za parę sekund Prantz zjawił się ponownie, dźwigając stare biurowe krzesło. 
— Proszę spocząć. 
Qwilleran studiował zdezelowane wnętrzności starej maszyny do pisania, porządkując nowe 

informacje i wraŜenia. „Nie podobasz mi się, bratku — myślał. — Mówisz zbyt gładko, abym 
mógł ci uwierzyć”. 

Antykwariusz uśmiechnął się szeroko. 
— Mówię panu, ludzie biorą dziś wszystko, bo prawdziwych antyków jest jak na lekarstwo. 

Przerabiają  na  lampy  stare,  zŜarte  przez  korniki  skrzynki  na  listy.  Wieszają  w  ramkach 
dwudziestoletnie  plakaty,  reklamujące  występy  otyłych  striptizerek.  Więc  czemu  mają  nie 
kupić starego gaźnika czy kineskopu? 

Ton jego głosu z oficjalnie uprzejmego zmienił się w konfidencjonalny. 
—  Poza  tym  pracuję  nad  czymś  specjalnym.  To  idea  na  miarę  naszych  czasów  — 

błyskawiczna  starość.  Chciałbym  wysyłać  rzeczy  na  przedwczesną  emeryturę,  aby  szybciej 
stawały  się  antykami.  Im  prędzej  przedmiot  wyjdzie  z  uŜycia,  tym  prędzej  trafi  do 
kolekcjonera. Kiedyś pomiędzy jednym a drugim mijały stulecia. Teraz wystarczy trzydzieści 
lat i przedmiot staje się antykiem. Dlaczego więc jeszcze nie przyspieszyć tej tendencji? Antyk 
piętnastoletni,  dziesięcioletni,  to  jest  myśl…  Tylko  proszę  o  tym  nie  pisać!  —  dodał,  jakby 
budząc się z pięknego snu. —To dopiero projekt w fazie koncepcyjnej. 

Qwilleran wbił się w swój zimowy płaszcz i opuścił „Technityki”. Przed wyjściem Hollis 

Prantz rozmienił mu pięć dolarów na banknoty złoŜone wpół. Ale mimo to wąsacz nie wyzbył 
się wobec niego podejrzeń. 

— Panie Qwilleran! Panie Qwilleran! 
Odwrócił  się  i  ujrzał  biegnącą  w  jego  kierunku  postać  w  futrze  z  oposów,  z  rozwianymi 

blond włosami i zeszytami pod pachą. Ivy, najmłodsza z trzech siostrzyczek, z trudem łapała 
oddech. 

—  Gdy  pana  zobaczyłam,  wysiadłam  z  autobusu  —  wysapała.  —  Miałam  dziś  zajęcia  z 

rysunku. MoŜe idzie pan do nas? 

background image

— Nie, idę do antykwariatu pani McGuffey. 
— Proszę tego nie robić! Pani McGuffey jest cholernie nudna! Tak mówi Cluthra. 
— Biznes to biznes. Wszystko gotowe do świąt? 
— No pewnie! Na Gwiazdkę dostanę sztalugi! Prawdziwe! 
— Cieszę się, Ŝe cię spotkałem — powiedział Qwilleran. — Chciałbym jakoś udekorować 

mieszkanie  na  święta,  ale  Bóg  poskąpił  mi  artystycznych  talentów.  No  a  do  tego  jeszcze  to 
cholerne kolano… 

—  Z  przyjemnością  panu  pomogę!  Jaką  pan  lubi  choinkę?  Ubraną  tradycyjnie  czy  moŜe 

jakoś tak odlotowo? 

—  Choinka  nie  wchodzi  w  rachubę;  nie  przetrwałaby  pięciu  minut.  Mam  w  domu  parę 

szalonych kotów. Ale pomyślałem, Ŝe moŜna by kupić jakiś łańcuch u Lombardo i… 

— Świetny pomysł! Skoczę do naszego sklepu po taker i moŜemy zaczynać. 
Kiedy  Ivy  przyszła  do  mieszkania  Qwillerana,  na  środku  podłogi  leŜały  juŜ  cedrowe 

girlandy.  Koty  —  zazwyczaj  nieufnie  nastawione  do  wszystkich  nowinek  —  omijały  je 
szerokim  łukiem.  Yum  Yum,  która  nie  przepadała  za  gośćmi,  zaszyła  się  w  jakiś  kąt.  Na 
posterunku został Koko, który obserwował podejrzliwie kaŜdy ruch dziewczyny. 

Przed rozpoczęciem pracy wąsacz poczęstował Ivy colą. Rozsiadła się wygodnie w bujanym 

fotelu, jej proste blond włosy opadały na ramiona jak peleryna. Seksowna figura nie licowała z 
dziecięcą  mimiką.  Kiedy  mówiła,  wydymała  i  sznurowała  usteczka  zupełnie  jak  mała 
dziewczynka. 

— Ivrene, Amberina, Cluthra… Skąd takie dziwne imiona? —zapytał. 
— Nie wiesz? To gatunki artystycznego szkła. Matka miała fioła na punkcie Art Nouveau. 

Ja tam wolałabym się nazywać Kim bądź Leslie. Kiedy skończę osiemnaście lat, zmienię imię i 
wyjadę na studia do ParyŜa. Naturalnie jeśli do tego czasu siostrzyczki nie roztrwonią spadku 
po matce. Teraz są moimi prawnymi opiekunkami — dodała, marszcząc brwi. 

— Chyba dobrze się razem bawicie, prowadząc ten sklep? 
Ivy zawahała się. 
— Nie do końca. Czuję się tam jak Kopciuszek. Cluthra cały czas wynajduje mi jakąś nową 

robotę…  No  a  Amberina  śmieje  się  z  moich  artystycznych  aspiracji.  Najchętniej  widziałaby 
mnie jako księgową albo pielęgniarkę, albo kogoś równie nudnego. 

— A od kogo dostaniesz ten wspaniały gwiazdkowy prezent? 
— Jaki prezent? 
— Sztalugi. 
— Ach, to od Toma, męŜa Amberiny. Jest dla mnie taki miły! Chyba w sekrecie podkochuje 

się we mnie, ale nikomu o tym nie mów. 

— Będę milczał jak grób — obiecał Qwilleran, przykładając rękę do piersi. — Pochlebia mi 

twoje zaufanie. Powiedz, co myślisz o ostatnich wydarzeniach w Junktown? Czy sądzisz, Ŝe to 
zwykły zbieg okoliczności? 

— Cluthra mówi, Ŝe Smok specjalnie spuścił jej urnę na stopę. Myśli nawet o tym, aby ją 

podać  do  sądu  i  zaŜądać  odszkodowania.  W  grę  wchodzą  wielkie  pieniądze!  Pięć  tysięcy 
dolarów! 

—  Astronomiczna  kwota  —  potwierdził  Qwilleran.  —  Ale  chodzi  mi  raczej  o  ostatnie 

wypadki śmiertelne. 

— Biedny CC! To był psychopata, ale Ŝal mi go. Miał prze—chlapane ze swoją Ŝoną. Czy 

wiesz,  Ŝe  ona  zamordowała  swego  pierwszego  męŜa?  Oczywiście  nikt  tego  nie  udowodnił, 
ale… 

— A Andy? Znałaś go? 
— Bajeczny facet! Szalałam za nim. Czy to nie straszne umrzeć w taki sposób? 
— A moŜe ktoś mu pomógł? 
W oczach Ivy błysnęły iskierki świadczące o tym, Ŝe domyśla się, o kogo chodzi. 

background image

— MoŜe Smok? 
—  AleŜ  panna  Duckworth  kochała  Andy’ego!  Nie  mogłaby  zrobić  czegoś  takiego 

ukochanej osobie. 

Dziewczyna myślała przez parę sekund. 
—  Nie  mogła  go  kochać  —  oświadczyła  w  końcu.  —  Ona  jest  czarownicą!  Tak  mówi 

Cluthra. A przecieŜ kaŜdy wie, Ŝe czarownice nikogo nie kochają. 

— Trzeba przyznać, Ŝe tu w Junktown Ŝyje sporo ekscentryków. A co sądzisz o Russellu 

Patchu? 

— Kiedyś mi się podobał, zanim rozjaśnił włosy. Wydaje mi się, Ŝe on robi jakieś brudne 

interesy, ale… 

— A jego współlokator? 
— Stan jest fryzjerem w Skyline Towers. Znasz to miejsce, same bogate wdowy i kochanki 

milionerów…  Wyjawiają  mu  wszystkie  swoje  sekrety  i  dają  mu  niewiarygodne  prezenty. 
Cluthra  takŜe  do  niego  chodzi.  Ludzie  sądzą,  Ŝe  ten  rudy  to  jej  naturalny  kolor.  Ale  Ŝebyś 
zobaczył kiedyś, jakie ma szare odrosty… 

— Sylvia Katzenhide teŜ tam mieszka, prawda? Dziewczyna skinęła głową i dodała: 
— Cluthra mówi, Ŝe to prawdziwa szantaŜystka! Ona na kaŜdego ma haka. 
— Nawet na Bena Nicholasa i Hollisa Prantza? 
—  Tego  nie  wiem  —  powiedziała  Ivy,  siorbiąc  colę.  —  Moim  zdaniem  ten  Ben  to 

narkoman.  Jeśli  chodzi  o  tego  drugiego,  to  trudniej  byłoby  coś  znaleźć.  Ale  moŜe  to 
zboczeniec? 

Później, gdy juŜ girlandy przymocowane zostały do ściany nad kominkiem i Ivy ze swoim 

takerem poszła pomagać siostrom, Qwilleran zwrócił się do Koko: 

— Pamiętaj, stary, nikt tak nie łŜe jak dzieci. Eksperyment z Ivy kosztował go całe dziesięć 

dolców, a jedyny poŜytek z dekoracji był ten, Ŝe zasłaniały twarz źle dysponowanej starszej 
pani  wiszącej  nad  kominkiem.  JuŜ  dawno  postanowił  zastąpić  ją  tarczą  herbową 
Mackintoshów, gdy tylko znajdzie kogoś, kto pomoŜe mu ją zawiesić. 

Zanim udał się do miasta, aby zostawić w redakcji maszynopis, zadzwonił jeszcze w dwa 

miejsca.  Najpierw  do  Cluthry,  której  powiedział,  Ŝe  zbiera  informacje  na  temat  prywatnego 
Ŝ

ycia  antykwariuszy:  jak  mieszkają,  co  kolekcjonują,  jak  mają  urządzone  mieszkania. 

Następnie do Russa Patcha, któremu oświadczył, Ŝe jego koty szaleją za  muzyką. Spytał teŜ 
Bena,  czy  ten  nie  mógłby  go  zabrać  na  szaber.  W  końcu  zobaczyć  na  własne  oczy  to  nie  to 
samo,  co  mieć  informacje  z  trzeciej  ręki.  Poprosił  go  teŜ  o  rozmienienie  pięciodolarowego 
banknotu. 

— Dobry Bóg mi świadkiem — wykrzyknął z emfazą Ben — Ŝe gdybym miał w kieszeniach 

taką kwotę, juŜ dawno rzuciłbym ten interes w diabły! 

Kiedy  wkroczył  do  redakcji  „Daily  Fluxion”,  uderzyło  go  jej  estetyczne  ubóstwo.  Rzędy 

nowoczesnych,  metalicznie  połyskujących  biurek,  które  niegdyś  działały  na  jego  umysł 
dyscyplinująco  i  kojąco  zarazem,  teraz  wydawały  mu  się  odraŜająco  zimne,  sterylne  i 
nieludzkie. 

—  Widziałeś  swój  artykuł  w  dzisiejszym  wydaniu?  —  zapytał  Arch  Riker.  —  Szef  jest 

bardzo zadowolony! 

— Cała ostatnia strona! Tego się nie spodziewałem — pokręcił głową Qwilleran i rzucił na 

biurko maszynopis. — A to następny tekst. Jutro teŜ coś będę miał. Idę na wywiad z facetem, 
który bije wszystkich śmieciarzy z Zwinger Street na głowę, sprzedając technityki. 

— Rosie mi o nim wspominała. Jest w Junktown od niedawna. 
— Ma nie po kolei w głowie albo tylko udaje wariata. Jestem pewien, Ŝe coś kombinuje. 

Twierdzi, Ŝe miał atak serca, a biega po schodach jak łania. Powoli zaczynam się orientować w 
tutejszych szachrajstwach. 

— Tylko nic nie kombinuj — ostrzegł go Riker. — Skup się lepiej na pisaniu. 

background image

— Ale Arch! Znalazłem parę fenomenalnych tropów w sprawie śmierci Andy’ego! Chyba 

teŜ wiem, kto maczał palce W śmierci Cobba. 

— Na Boga, Qwill, policja uznała, Ŝe to był wypadek. Skąd ta mania podejrzliwości? 
— Choćby stąd, Ŝe wszyscy w Junktown są gorliwymi wyznawcami wersji o wypadku. Zbyt 

gorliwymi. 

— Wiem, o co ci chodzi, Qwill. Jeśli udowodnisz, Ŝe Junktown jest jaskinią zbójców, ludzie 

przestaną tam zaglądać. Szczytna myśl! Słuchaj, muszę zapełnić czymś pięć stron w gazecie, 
więc nie mogę się z tobą spierać cały boŜy dzień. 

— Ale przyznasz, Ŝe jeśli popełniono zbrodnię, trzeba o tym napisać — upierał się Qwill. 
— W porządku, jeśli chcesz się bawić w śledztwo, twoja sprawa. Ale poza czasem pracy! I 

pamiętaj, aŜ do świąt drukujemy same optymistyczne kawałki! Jeśli twoja seria publikacji o 
antykach będzie wyglądała jak dotychczas, masz duŜe szanse na pierwszą nagrodę. 

Kiedy  Qwilleran  wrócił  do  Junktown,  Ivy  zdąŜyła  rozpuścić  płotkę,  Ŝe  tak  naprawdę  jest 

prywatnym detektywem i trzyma u siebie dwa syjamczyki, którym źle patrzy z oczu i które są 
groźniejsze od wściekłego amstafa. 

—  Czy  to  prawda?  —  spytał  młodzieniec  z  bokobrodami,  prowadzący  „Zaczarowany 

Kuferek”, przyglądając się wąsaczowi zza ciemnych szkieł okularów. 

— Czy to prawda? — pytała kobieta z antykwariatu „Tylko Krzesła”. 
— Fajnie by było — odpowiedział Qwilleran. — Ale prawda jest o wiele nudniejsza. Jestem 

zwykłym dziennikarzem i piszę, o czym mi kaŜą pisać. 

Antykwariuszka przymknęła powieki. 
—  Widzę  pana  jako  Yorkshire  Windsor.  KaŜdy  człowiek  przypomina  jakiś  rodzaj  fotela. 

Zgrabny,  lekki  sheraton  kojarzy  się  z  baletnicą;  angielski  chippendale  wygląda  jak  facet,  od 
którego  wynajmuję  tę  ruderę.  A  pan  to  Yorkshire  Windsor…  Nie  wierzy  pan?  Wystarczy 
trochę treningu i wszyscy przyjaciele zamienią się panu w krzesła. 

Po wysłuchaniu tej pouczającej pogadanki oraz zapoznaniu się ze spekulacjami Ivy i teorią 

Prantza  przyszedł  czas  na  panią  McGuffey,  która  w  przeciwieństwie  do  poprzedniej  trójki 
wydała się Qwilleranowi całkiem rozsądną kobietą. 

Spytał o nazwę jej sklepu. 
— Proszę spojrzeć: wszędzie same drewniane skrzynie. A ten kubek ma uszko jak filiŜanka. 

Ten  czerpak  przecieka,  więc  uŜywam  go  jako  chochli.  A  w  tym  antałku  trzymam  róŜne 
drobiazgi. 

— Skąd czerpie pani informacje o tych rzeczach? 
— Z ksiąŜek. Kiedy do sklepu nikt nie zagląda, po prostu siedzę i czytam. To całkiem miłe 

zajęcie dla emerytowanej nauczycielki. Jeśli chciałby pan poŜyczyć jakąś ksiąŜkę o antykach 
albo historii, słuŜę moją biblioteką. 

—  Ma  pani  moŜe  coś  o historii Junktown? W  szczególności  interesują  mnie  dzieje  domu 

państwa Cobb. 

— O, to najwaŜniejszy dom na całej ulicy! Wybudowany przez Williama Towne Spencera, 

słynnego  abolicjonistę.  Miał  dwóch  młodszych  braci,  Jamesa  i  Philipa,  którzy  postawili 
mniejsze  repliki  jego  rezydencji.  A  takŜe  siostrę  Mathildę,  starą  pannę,  niewidomą  od 
urodzenia. Kiedy miała trzydzieści dwa lata, spadła ze schodów i umarła. 

Po  wszystkich  tych  niedorzecznych  teoriach,  których  tego  dnia  wysłuchał,  słowa  pani 

McGuffey działały na duszę jak oŜywczy balsam. 

—  ZauwaŜyłem,  Ŝe  mieszkańcy  Junktown  mają  skłonność  do  niefortunnych  upadków  — 

powiedział Qwilleran. — Ciekawe, Ŝe ta upiorna tradycja jest aŜ tak stara. 

Antykwariuszka pokiwała smutno głową. 
— Biedna pani Cobb! Będzie jej trudno prowadzić ten interes bez męŜa. 
— Mówiła, Ŝe CC. był tu kimś w rodzaju przywódcy antykwariuszy… 

background image

—  MoŜe  ma  rację.  Ale  tak  między  nami…  nie  cierpiałam  tego  człowieka.  Zupełny  brak 

manier. A przecieŜ tak nie moŜna. Moim zdaniem największą stratą dla Junktown było odejście 
Andrew Glanza. Wspaniały młody człowiek, bardzo obiecujący, a do tego naukowiec! Byłam z 
niego  bardzo  dumna,  bo  dwadzieścia  pięć  lat  temu  był  moim  uczniem,  na  północy  stanu,  w 
Boyerville.  Jaki  to  był  bystry  dzieciak!  I  miał  lekkie  pióro.  śywiłam  nadzieję,  Ŝe  kiedyś 
zostanie pisarzem. 

Na jej twarzy malowało się wzruszenie. 
— Pisał teksty o antykach? 
— — Tak, ale równieŜ pracował nad powieścią, co do której miałam mieszane uczucia. Dał 

mi do przeczytania pierwsze dziesięć rozdziałów. Wprawdzie nie zniechęcałam go, ale… Mam 
kłopoty  z  czytaniem  tej  dzisiejszej  prozy.  Jednak,  jak  to  się  mówi,  taka  literatura,  jacy 
czytelnicy. 

— O czym była powieść Andy’ego? 
— O nas, antykwariuszach, którzy Ŝyją w społeczności podobnej do Junktown. Ale prócz 

tego  Andy  wprowadził  sporo  czarnych  charakterów:  alkoholików,  handlarzy  narkotyków, 
homoseksualistów,  prostytutek,  pedofilów.  Gdyby  tacy  ludzie  tu  mieszkali,  w  tej  chwili 
zamknęłabym sklep i wyniosła się stąd na zawsze. 

Qwilleran pogładził w zamyśleniu wąsy. 
— Ale czy rzeczywiście Junktown wolne jest od takiej patologii? MoŜe w rzeczywistości… 
— AleŜ proszę nie mówić takich rzeczy! MoŜe z wyjątkiem… — tu pani McGuffey ściszyła 

głos, zezując na klienta przechadzającego się po sklepie. — Ale chciałabym, Ŝeby to zostało 
między nami… Mówi się, Ŝe ten mały człowieczek, co ma warzywniak, przejmuje zakłady. 

— Chciała pani powiedzieć: przyjmuje zakłady. Jest bukmacherem? 
—  Coś  takiego  mówią.  Tylko  proszę  nie  pisać  o  tym  w  gazecie.  Junktown  to  bardzo 

porządna okolica. 

W tym momencie z głębi sklepu dobiegł ich głos klienta: 
— Przepraszam, szukam maślnicy. 
— Jedną chwilkę! — powiedziała antykwariuszka, posyłając klientowi uroczy uśmiech. — 

Zaraz panu wszystko pokaŜę. 

— Co się stało z rękopisem powieści? — spytał Qwilleran, kierując się ku wyjściu. 
—  Proszę  spytać  pannę  Duckworth,  jego  przyjaciółkę.  Jak  sądzę,  przekazał  jej  rękopis. 

Bardzo  chciała  go  przeczytać,  ale  —  i  tu  pani  McGuffey  zawiesiła  głos,  przygotowując 
słuchacza  na  poraŜający  finał  —  ale  chciał,  by  pierwsza  zapoznała  się  z  nim  jego  stara 
nauczycielka. 

background image

R

OZDZIAŁ SIEDEMNASTY

 

 
Wszechobecna lepka wilgoć, przenikająca przez ubrania i wsiąkająca w ciało, przemieniła 

się teraz w zimny, zacinający deszcz, toteŜ Qwilleran — na ile pozwoliło mu stłuczone kolano 
— do „Błękitnego Smoka” udał się biegiem. 

— Dziś w nocy idę na szaber — oświadczył Mary Duckworth. — Ben Nicholas pokaŜe mi, 

jak się to robi. 

— Gdzie idziecie? 
— Do starego teatru na Zwinger Street. Jest zabity deskami, ale Ben twierdzi, Ŝe wie, jak 

sforsować  tylne  wejście.  Chcę  zobaczyć,  jak  to  wygląda.  Dopiero  wtedy  będę  mógł  napisać 
tekst  o  ludziach,  którzy  ryzykują  areszt,  by  uratować  przed  zniszczeniem  cenne  elementy 
architektury  i  wystroju  wnętrz.  W  ten  sposób  z  ich  działalności  zostanie  zdjęte  odium 
potępienia. 

Mary patrzyła na niego z podziwem. 
— Qwill, nawróciłeś się! 
— MoŜe to za duŜo powiedziane. Po prostu aby o czymś pisać, muszę to najpierw zobaczyć 

na własne oczy. Tak a propos, czy mogłabyś mi poŜyczyć rękopis powieści Andy ego? Pani 
McGuffey mówiła mi o niej, Ŝe traktuje o Junktown… 

— AleŜ skąd mam go mieć? 
— Pani McGuffey mówiła… 
— Andy pozwolił mi przeczytać pierwszy rozdział, i to wszystko. 
— To co się z nim stało? 
— Nie mam pojęcia. MoŜe Robert Maus wie coś więcej. 
— Zadzwonisz do niego? 
— Teraz? 
Qwilleran zrobił błagalną minę. 
Mary spojrzała na stojący zegar. 
— To niezbyt dogodna pora. Pewnie teraz przygotowuje obiad. Czy to naprawdę aŜ takie 

pilne? 

Mimo wszystko wykręciła numer. 
— Dzień dobry, Williamie! Czy mogę rozmawiać z panem Mausem… Powiedz, Ŝe dzwoni 

Mary Duxbury… Tego się obawiałam. Ale nie zajmę duŜo czasu. 

Odwróciła się do Qwillerana. 
— Kamerdyner mówi, Ŝe Bob właśnie przygotowuje sos holenderski do kalarepy. 
— Powiedz, Ŝe „Daily Fluxion” ma kompromitujące materiały na jego klienta, to od razu 

przejdzie mu chęć na gotowanie. 

Maus podszedł wreszcie do telefonu (Qwilleran  wyobraził go sobie w fartuszku i z łyŜką 

ociekającą sosem w dłoni) i powiedział, Ŝe nic nie wie o Ŝadnym rękopisie, a przynajmniej nie 
było go w domu Andy’ego. 

—  To  gdzie  on,  do  diabła,  jest?  —  jęknął  dziennikarz.  —  Czy  to  moŜliwe,  Ŝe  ktoś  go 

zniszczył?  Ktoś,  komu  zaleŜało,  by  powieść  nie  ujrzała  światła  dziennego?  O  czym  był 
rozdział, który czytałaś? 

— O kobiecie, która planuje otruć męŜa. Od razu mnie wciągnął. 
— To dlaczego Andy nie pozwolił ci przeczytać więcej? 
—  Pracę  nad  powieścią  trzymał  w  tajemnicy.  Zresztą  to  częste  u  pisarzy,  prawda?  Nie 

cierpią, gdy ktoś im zagląda przez ramię, zanim nie skończą. 

— MoŜe ta powieść była zbyt… dokumentalna? Pani McGuffey twierdzi, Ŝe wszystko to 

były czcze fantazje. Ale ona Ŝyje we własnym świecie, więc skąd moŜe wiedzieć, co jest fikcją, 
a co prawdą? MoŜe dla wielu osób ta powieść była niewygodna, a nawet… groźna? 

background image

— To niemoŜliwe! Andy był taki delikatny… 
Qwilleran  zazgrzytał  zębami.  Taki  delikatny,  taki  uczciwy,  taki  mądry,  taki  inteligentny! 

Znał tę litanię na pamięć. 

— Skąd wiesz, moŜe ciebie teŜ tam opisał — spytał z jadowitym uśmiechem — i dlatego nie 

chciał, byś znała ciąg dalszy? Ta ksiąŜka mogłaby narobić niezłego bigosu! 

W oczach Mary dostrzegł błysk. 
— Andy nigdy by mi tego nie zrobił! 
— Nie byłbym aŜ taki pewien — powiedział Qwilleran, zbierając się do wyjścia. 
Gdy był juŜ w drzwiach, odwrócił się nagle i powiedział: 
— Hollis Prantz wyznał mi dzisiaj, Ŝe zanim zajął się antykami, był malarzem pokojowym i 

kładł tapety, ale przez słabe serce musiał wycofać się z interesu i tak znalazł pasję swego Ŝycia. 
Ciekawe, prawda? Mimo tego słabego serca uwijał się dzisiaj jak w ukropie przy lakierowaniu 
szafek. 

— Lakierowaniu? 
Mary aŜ wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. 
— Mówił, Ŝe musi je polakierować przed jutrzejszą imprezą, bo i tak ma  w sklepie mało 

towaru. 

— AleŜ nie lakieruje się w taki dzień jak dziś! Te szafki nigdy nie wyschną! Jak połoŜysz 

lakier w wilgotną pogodę, to drewno na zawsze pozostanie mokre. 

— Jesteś tego pewna? 
— Oczywiście! MoŜe ci się zdawać, Ŝe jest suche, ale w słotę wilgoć i tak z niego wylezie. 
Qwilleran dmuchnął w wąsy. 
— Zadziwiająca niekompetencja, prawda? 
—  Nikt,  kto  był  zawodowym  malarzem,  nie  popełniłby  takiego  błędu!  —  potwierdziła 

podekscytowana Mary, 

Na dworze deszcz zamienił się w wilgotny śnieg, padający tak gęsto, jakby to była mgła. 

Widząc, Ŝe to nie Ŝarty,  Qwilleran wszedł do sklepu z ubraniami i zakupił czerwoną  czapkę 
uszatkę. Jeśli idzie o latarkę i łom, postanowił poŜyczyć je od państwa Cobb. 

Ale  nim  zadebiutuje  jako  szabrownik,  musiał  jeszcze  wpaść  do  Russella  Patcha,  aby 

obejrzeć  sprzęt  grający  za  dwadzieścia  patyków.  Wrócił  więc  do  domu  i  ponownie  nałoŜył 
Koko  niebieską  uprząŜ.  Wprawdzie  biała  smycz  gdzieś  się  zapodziała,  ale  przy  wizycie 
towarzyskiej  nie  była  potrzebna.  I  bez  niej  Koko  wyglądał  jak  prawdziwy  profesjonalista,  a 
uprząŜ pozwalała wygodnie przetransportować  go do starej stajni, znajdującej się dwa domy 
dalej. 

Koko znalazł schronienie pod płaszczem Qwillerana, tak Ŝe do domu Russa dotarł zupełnie 

suchy.  Kiedy  weszli  do  sklepu,  gospodarz  zaprowadził  ich  wąziutkimi  schodkami  na  górę. 
Podłoga  wspaniałego  mieszkania  na  piętrze  wyłoŜona  była  biało—czarną  terakotą.  Przy 
ś

cianach stały marmurowe rzeźby, niektóre pomalowane na czarno, inne na jaskrawoczerwono. 

Russell  przedstawił  swego  sublokatora,  młodzieńca  o  anemicznej  cerze,  z  którego 

nieśmiałością  nie  licował  olbrzymi  brylantowy  pierścień  na  palcu  serdecznym.  Qwilleran 
odwzajemnił  się,  prezentując  Koko,  który  przybył  na  górę,  siedząc  na  jego  ramieniu.  Kocur 
rzucił dwóm nieznajomym niedbałe spojrzenie i odwrócił się do nich tyłem. 

Piłowanie  smyczków,  dobywające  się  z  kaŜdego  kąta  pokoju,  działało  Qwilleranowi  na 

nerwy. 

— Lubi pan barok? — spytał Russ. — Czy moŜe woli pan coś innego? 
— Ja lubię, ale Koko pewnie wolałby coś spokojniejszego — odpowiedział Qwilleran. 
— Stan, nastaw sonaty Schuberta! 
Sprzęt  grający  znajdował  się  w  starej  kuchennej  szafce,  odnowionej  w  stylu  włoskiego 

renesansu. Koko z miejsca uznał, Ŝe warto ją dokładniej obejrzeć, więc zeskoczył z ramienia 
Qwillerana i ruszył na przeszpiegi. 

background image

—  Stan,  zrób  nam  drinki  —  polecił  Russ.  —  Mam  nadzieję,  Ŝe  to  grzeczny  kotek.  Choć 

słyszałem o nim co innego. 

—  I  pewnie  słyszał  pan,  Ŝe  jestem  detektywem?  Ludzie  łŜą  jak  najęci  —  powiedział 

Qwilleran. 

— To dobrze. Bo nie lubię ścierwojadów, co grzebią się w brudach. Długo pracowaliśmy, 

aby zdjąć z tego miejsca odium, i nie pozwolę tego zaprzepaścić. 

—  A  propos,  wygrzebałem  pewną  interesującą  informację.  Pański  przyjaciel  Andy  pisał 

powieść o Junktown. 

— Wiem o tym. Zawsze mówiłem mu, Ŝe to strata czasu. Nikt dziś nie czyta ksiąŜek, chyba 

Ŝ

e o zbrodni i seksie. 

— MoŜe o tym właśnie była jego ksiąŜka. Czytał pan rękopis? Russ zaśmiał się głośno. 
—  Nie,  ale  i  bez  czytania  mogę  sobie  wyobrazić,  co  tam  powypisywał.  BoŜe,  jaki  to  był 

głupek! 

— A najciekawsze jest to, Ŝe rękopis zniknął bez śladu. 
— Pewnie go zniszczył. Mówiłem juŜ panu, Andy był perfekcjonistą. 
Qwilleran pociągnął łyk imbirowego piwa i zwrócił się do Stana: — Pan takŜe zajmuje się 

antykami? 

— Nie, jestem fryzjerem. 
— Słyszałem, Ŝe to niezła fucha. 
— Choćbyś strzygł szejka Bahrajnu, nie dorobiłbyś się jaguara i pierścienia z brylantem — 

wtrącił się Russ. — Stan gra na giełdzie, ot co. 

— Interesuje się pan giełdą? — spytał Stan. 
—  Prawdę  mówiąc,  nigdy  nie  miałem  Ŝadnego  kapitału,  a  sama  teoria  w  ogóle  mnie  nie 

pociągała. 

— MoŜna zaczynać od naprawdę małych sum — przekonywał Stan. — Wpłacić na fundusz 

inwestycyjny  albo  zrobić  jak  ja.  Wszystkie  pieniądze  daję  brokerowi,  a  on  co  roku  podwaja 
sumę. 

— To pięknie — powiedział Qwilleran, zapalając fajkę. Pomyślał o nagrodzie za najlepszy 

artykuł  i  o  tym,  Ŝe  gdyby  wygrane  pieniądze  ulokować  u  brokera  Stana,  moŜna  by  z  nich 
wyciągnąć…  dwa,  cztery,  osiem,  szesnaście  tysięcy  w  pięć  lat.  MoŜe  rzeczywiście  marnuje 
czas, uganiając się za mordercą handlarzy staroci? 

Koko,  po  dokładnym  zbadaniu  nowego  miejsca,  wyciągnął  się  obok  wywietrznika, 

kompletnie ignorując płynącego z głośników Schuberta. 

— Chciałbym zrobić pewien eksperyment — po dłuŜszej chwili odezwał się Russ. — Mam 

tu u siebie muzykę elektroniczną — obróbka komputerowa, wysokie częstotliwości, biały szum 
i  tym  podobne  rzeczy.  Ciekaw  jestem,  jak  się  spodoba  pańskiemu  kotu.  W  końcu  zwierzęta 
mają o wiele czulszy słuch od naszego. 

— Niech będzie — zgodził się Qwilleran. 
Wkrótce  wybrzmiały  ostatnie  dźwięki  sonaty  Schuberta  i  z  trzydziestu  sześciu  głośników 

ustawionych  w  pomieszczeniu  zaczęły  dobywać  się  gwizdy  i  świsty,  dudnienie  i  skomlenie, 
szumy i piski. Koko zerwał się na nogi i postawił uszy w szpic. Wyglądał, jakby za moment 
miał oszaleć. Zaczął biegać po pokoju od ściany do ściany. 

—  Wyraźnie  mu  się  nie  podoba  —  stwierdził  Qwilleran,  dając  Russowi  znak  ręką,  aby 

wyłączył sprzęt. 

Ale gospodarz ani myślał spełnić jego Ŝyczenie. Wibracje wywracające wnętrzności na nice 

przyprawiły Koko o obłęd. Zrozpaczony rzucał się na ścianę, osaczony zewsząd przez muzykę 
z piekła rodem. 

— Proszę to wyłączyć! 
— Dlaczego? — zdziwił się Russ. — Fenomenalny eksperyment! Stan, widziałeś kiedyś coś 

podobnego? 

background image

Z głośników dobył się przeciągły pisk i Koko z prędkością odrzutowca wylądował na szafce. 
— Wyłącz to! — wrzasnął Qwilleran, przekrzykując hałas. 
Ale było za późno. Koko sfrunął z góry, lądując na głowie Russa Patcha, i wbił pazury w 

jego czoło. Z gardła męŜczyzny dobył się przeraŜający krzyk i kocur, uznawszy, Ŝe rachunki 
zostały juŜ wyrównane, wylądował na podłodze. 

Russ dotknął czoła. Jego dłoń była rubinowa od krwi. 
— Dobrze ci tak — powiedział cicho Stan, wyłączając muzykę. 
Parę minut później Koko i Qwilleran byli juŜ na ulicy. Kocur zachowywał się normalnie, ale 

wąsacz wiedział, Ŝe to pozory. 

— Wybacz, staruszku — powiedział. — To była bardzo głupia zabawa. 
Zaniósł Koko na rękach do mieszkania i ostroŜnie postawił na podłodze. Od razu przybiegła 

Yum Yum, czule dotykając kocura noskiem, ale ten nie zwracał na nią uwagi. Napił się wody, a 
później zaczął ocierać się o spodnie Qwillerana, który wziął go na ręce i nosił jak niemowlę po 
pokoju, aŜ nadszedł czas kolejnego spotkania. 

Zamknął koty w mieszkaniu, a sam skierował się korytarzem ku schodom. Zza zamkniętych 

drzwi  dobył  się  rozdzierający  serce  lament.  Kiedy  zaczął  schodzić  na  dół,  lament  stał  się 
głośniejszy  i  bardziej  Ŝałosny.  Qwilleran  współczuł  Koko;  w  tej  trudnej  chwili  kocur 
potrzebował  jego  towarzystwa.  Wrócił  więc  i  zabrał  cierpiącego  przyjaciela  na  spotkanie  z 
Cluthrą. 

background image

R

OZDZIAŁ OSIEMNASTY

 

 
Kiedy rozmawiali przez telefon, Cluthra nalegała, by przyszedł „jakoś później”, „najlepiej 

po dziewiątej”, „kiedy będą mogli oboje się zrelaksować”. Ale Qwilleran miał inne plany na 
wieczór, więc udając głupiego, nalegał na siódmą trzydzieści. 

Wsiedli z Koko do taksówki, która zawiozła ich do Skyline Towers. Tam winda zabrała ich 

na siedemnaste piętro. Na szczęście Koko dobrze znosił jazdę w górę; tylko „spadanie” wraz z 
windą w dół budziło w nim trwogę. 

Cluthra powitała ich w bladozielonej szyfonowej kreacji ze strusimi piórami. 
—  Och,  nie  wiedziałam,  Ŝe  zabierzesz  ze  sobą  przyjaciela!  —  powiedziała  swoim 

zmysłowym głosem, gładko przechodząc na ty. 

— Koko miał dziś wieczorem paskudną przygodę i nie mogłem go zostawić w domu. 
I Qwilleran opowiedział jej o okropnym eksperymencie z muzyką elektroniczną. 
— UwaŜaj na tych facetów w bieli — powiedziała. — Wyglądają mi bardzo podejrzanie. 
Zaprowadziła go do salonu całego w beŜach, Ŝółciach i brązach. Wszystko było tu w prąŜki 

— prąŜkowane makatki, prąŜkowane draperie, prąŜkowane poszewki na poduszki. Tkaniny na 
ś

cianach  tłumiły  głos,  tak  Ŝe  Qwilleran  miał  wraŜenie,  jakby  ktoś  zamknął  go  w  wielkiej 

trumnie. W tle romantycznie zawodziły skrzypce, a dookoła unosił się zapach słodkich perfum, 
jeszcze potęgując duszną atmosferę. 

Qwilleran rozglądał się po pokoju, zastanawiając się nad liczbą wszystkich prąŜków. Jest ich 

dziesięć tysięcy, sto tysięcy, a moŜe raczej pół miliona? 

— Chcesz drinka? — spytała Cluthra, mruŜąc zielone oczy, jakby zachęcała go do wypicia 

jakiejś czarodziejskiej mikstury. 

— Woda mineralna z duŜą ilością lodu wystarczy. Nie piję alkoholu. 
— AleŜ mam dla ciebie, skarbie, coś znacznie lepszego. Coś specjalnego dla specjalnego 

gościa. 

I  po  chwili  zjawiła  się,  niosąc  szklankę  z  róŜowym,  buzującym  i  bardzo  aromatycznym 

płynem. 

Qwilleran powąchał zawartość i zmarszczył brwi. 
— Syrop wiśniowy domowej roboty — objaśniła Cluthra. — MęŜczyźni lubią wiśnie, bo są 

cierpkie. 

Wąsacz wypił mały łyczek, ostroŜnie, jakby to była cykuta. Ale mile się rozczarował; napój 

był całkiem smaczny. 

— Sama pani go robiła? — spytał. 
— Oczywiście, Ŝe nie! To prezent od mojej klientki. Jest zielarką i zawsze dodaje do syropu 

trochę jałowca, dziewanny, lubczyku i czegoś tam jeszcze. Po dziewannie facetom stroszą się 
włosy na piersiach i nie tylko. Wiedziałeś o tym, kotku? 

I mówiąc to, Cluthra puściła do Qwillerana oko. Qwilleran usiadł na pierwszym z brzegu 

krześle, przezornie sadowiąc kota na swoich kolanach. 

— Usiadłeś na jedynym połamanym meblu w tym domu — poskarŜyła się Cluthra. 
Sama  ułoŜyła  się  na  prąŜkowanej  sofie,  eksponując  ponętne  kształty,  prześwitujące  przez 

szyfonową sukienkę. Lamówka ze strusich piór podkreślała jej ramiona, opadając kaskadami w 
dół. 

—  Dlaczego  nie  siądziesz  obok  mnie?  —  spytała,  wskazując  na  sofę.  —Tu  jest  znacznie 

przyjemniej. PrzecieŜ nie gryzę. 

— Z tym chorym kolanem wolę siedzieć na krześle — tłumaczył Qwilleran, zdając sobie 

sprawę z nikłej mocy tego argumentu. 

Cluthra spojrzała na niego z wyrzutem. 

background image

—  Oszukałeś  nas  —  powiedziała.  —  Nie  jesteś  prawdziwym  dziennikarzem.  Ale  i  tak 

lubimy cię jak dawniej. 

—  Jeśli  będziesz  wierzyć  we  wszystko,  co  mówi  twoja  młodsza  siostra,  to  ładnie  na  tym 

wyjdziesz — mruknął. — Prawda jest taka, Ŝe jestem źle opłacanym reporterem z „Fluxion”, 
którego prywatnie interesują tajemnicze wypadki. A Ivy ma bujną wyobraźnię. 

— To taki wiek. 
— A tak a propos, czy wiesz, Ŝe Andy pisał o Junktown? 
— Kiedy Andy u mnie bywał — odpowiedziała Cluthra, tajemniczo się uśmiechając — nie 

traciliśmy czasu na rozmowy o ksiąŜkach. 

— Znasz dobrze Hollisa Prantza? Cluthra uniosła dłonie w błagalnym geście. 
— Dobry BoŜe, uchroń mnie od facetów w swetrach zapinanych na guziki! 
Qwilleran  pociągnął  łyk  lodowato  zimnego  napoju.  W  mieszkaniu  było  bardzo  gorąco,  a 

Koko grzał jego kolana jak futrzana narzutka. Ale w czasie rozmowy kot uspokoił się na tyle, Ŝe 
postanowił ruszyć na rekonesans po mieszkaniu. Wkrótce teŜ jego sylwetka znikła, wtapiając 
się we wszechobecne brązy i beŜe. Qwilleran zmarszczył brwi. Czuł, Ŝe zaczyna mu brakować 
powietrza. W pomieszczeniu było piekielnie gorąco i kolorowe prąŜki jęły tańczyć mu przed 
oczyma.  Widział  je  nawet,  gdy  spoglądał  na  biały  sufit.  Więc  zrezygnowany  postanowił 
zamknąć oczy. 

— Wszystko w porządku, skarbie? 
— Oczywiście! Po prostu oczy mi się zmęczyły, to wszystko. A poza tym masz tu bardzo 

ciepło. 

— MoŜe chcesz się połoŜyć? Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zasłabnąć. Choć tu do mnie na 

sofę. 

Qwilleran nie był nieczuły na uroki tego zaproszenia; spręŜysta sofa i miękkie poduszki to 

wszystko, czego mu w tej chwili było trzeba. Za aureolą rudych włosów dostrzegł jakiś ruch. 
Na oparcie sofy — cicho i ostroŜnie — wspinał się Koko. 

— Zdejmij płaszcz i odpręŜ się — nalegała dziewczyna. — Przy cioci Cluthrze nie musisz 

się krępować. 

Patrzyła z uznaniem na jego wąsy i szerokie ramiona, mrugając zalotnie długimi rzęsami. 
Qwilleran  Ŝałował,  Ŝe  tu  przyszedł.  Nie  przepadał  za  nachalnymi  kobietami.  Nie  cierpiał 

prąŜków, które teraz przyprawiały go o zawroty głowy. Poza tym czuł, Ŝe z jego oczami jest coś 
nie w porządku. MoŜe powinien zacząć nosić okulary? Albo to przez ten przeklęty napój. Przez 
moment rozwaŜał tę moŜliwość. Jałowiec, dziewanna, lubczyk. Co to, do diabła, ten lubczyk? 

Nagle bez ostrzeŜenia Cluthra kichnęła. 
— Och, przepraszam! 
Qwilleran wykorzystał tę chwilę jej słabości do zmiany tematu. 
— Jutro chowają starego CC. Cobba — powiedział, starając się zapanować nad ogarniającą 

go sennością. 

—  To  był  prawdziwy  facet  —  odparła  Cluthra,  mrugając  powiekami.  —  W  dzisiejszych 

czasach tacy jak on to rzadkość. 

Znowu kichnęła. 
— Przepraszam! Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. 
Qwilleran  podejrzewał,  w  czym  rzecz.  To  Koko  przyszedł  mu  z  pomocą,  przyprawiając 

molestującą wąsacza antykwariuszkę o alergię. 

— Iris będzie samej bardzo cięŜko — kontynuował z najwyŜszym trudem. 
Cluthra  wyciągnęła  z  jakiegoś  sekretnego  schowka  szyfonową  chusteczkę  i  otarła  nią 

zaczerwienione i załzawione oczy. 

— Schońszą zię broblemy z duchami — powiedziała, pociągając nosem. — CC. spesjalnie 

buził zię nosa i hradł Iriz ohulary. 

background image

— To się nazywa poświęcenie! — westchnął Qwilleran. — Słuchaj, czy ty przypadkiem nie 

masz alergii na kocią sierść? 

Tak  więc  wizyta  u  Cluthry  znalazła  swój  niespodziewany,  choć  szczęśliwy  dla  wąsacza 

finał.  Parę  minut  później  był  juŜ  na  dworze,  a  mroźne  powietrze  pozwoliło  mu  otrzeźwieć  i 
uwolnić  się  od  prąŜkowanej  wizji  świata.  Przez  jakiś  czas  w  uszach  wybrzmiewały  słowa, 
którymi poŜegnał go rudzielec: 

— Musisz odwieziś mie innym hazem, bez zwojeho wutrzaha. 
Kiedy  dotarli  do  domu,  Qwilleran  przebrał  się  na  szaber.  Najpierw  jednak  zajrzał  do 

słownika i przeczytał: „lubczyk — zioło lecznicze”. Co za dolegliwości ów lubczyk leczy, tego 
niestety nie napisano. Później otworzył puszkę krewetek dla kotów i zajął się dopieszczaniem 
Koko. WciąŜ dźwięczał mu w głowie głos Cluthry — niski, chrypiący, zmysłowy. Niektórzy 
powiedzieliby: głos pijaczki. 

O umówionej godzinie Ben czekał na podwórzu w swoim zŜartym przez rdzę kombi, które 

było  szczytem  prowizorki.  Światła  przednie  samochodu  trzymały  się  na  jednej  śrubce,  a  za 
antenę radiową słuŜył druciany wieszak do ubrań. Kierowca — zawinięty w grube wełniane 
palto, długi pasiasty szalik i z czapką pilotką na głowie — przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik 
zaniósł się kaszlem. Samochodem wstrząsnął dreszcz przypominający przedśmiertne drgawki i 
wóz  ruszył.  Przez  dziurę  po  tablicy  rozdzielczej  wlatywały  do  środka  płatki  śniegu.  Na 
szczęście Teatr Garricka był niedaleko. Stał dumnie wśród innych budynków przeznaczonych 
do wyburzenia, jakby ktoś przeniósł go tu Ŝywcem z piętnastowiecznej Wenecji. 

—  Biedny  Garrick!  Znamy  doskonale  tę  scenę  —  odezwał  się  Ben  posępnie.  —  Kiedyś 

grały  tu  największe  nazwiska.  Później…  był  tu  wodewil.  A  później  puszczano  nieme  filmy. 
Potem filmy dźwiękowe, dwa seanse w cenie jednego. Kino włoskie, horrory, a na końcu nic. A 
teraz bywa tu tylko Benjamin X. Nicholas, grający przed duchami i oklaskiwany przez gołębie. 

Qwilleran i Ben skierowali się ku tylniemu wejściu z latarkami w dłoniach. Antykwariusz 

poinstruował  wąsacza,  w  jaki  sposób  posługiwać  się  łomem.  Deski,  którymi  zabite  było 
wejście,  nie  stawiały  włamywaczom  Ŝadnego  oporu.  Wkrótce  weszli  do  środka  ciemnego, 
wilgotnego i całkowicie pustego budynku. 

Ben  poprowadził  Qwillerana  wąskim  korytarzem,  obok  portierni  i  szkieletu  metalowych 

schodów,  aŜ  na  scenę.  Na  miejscu,  gdzie  kiedyś  zasiadała  widownia,  nie  było  niczego  poza 
plątaniną starych kabli, pokrytych grubą warstwą kurzu i tynku, oraz dwoma rzędami skrzyń. 
Qwilleran skierował światło latarki na sufit, gdzie uwieczniono czasy świetności teatru: Romeo 
pod balkonem Julii, Antoniusz obejmujący czule Kleopatrę. Jeśli z teatru nie pozostało juŜ nic 
prócz  murów,  dlaczego  Ben  go  tu  zabrał?  Nie  musiał  długo  czekać  na  rozwiązanie  zagadki. 
Stary aktor wyszedł na środek sceny i rozpoczął swój upiorny występ. 

— Rzymianie, współobywatele i łaskawcy moi! — wydeklamował z przejęciem. 
— Rzymianie, współobywatele — odpowiedziało mu echo. 
— Posłuchajcie mnie przez Ŝyczliwość dla mnie — ciągnął Ben. 
—  Współobywatele…  łaskawcy  moi…  Rzymianie…  posłuchajcie…  łaskawcy… 

Ŝ

yczliwość — zawtórowały duchy dawnych aktorów. 

— Niestety! — powiedział Ben, gdy skończył orację Brutusa, po której Qwilleran dwa czy 

trzy  razy  klasnął  w  dłonie.  —  Niestety,  urodziliśmy  się  za  późno…  Ale  do  dzieła!  Czego 
poŜąda  nasze  serce?  Fragmentu  rzeźby?  Okruchów  marmuru?  Nie  mamy  tu  zbyt  duŜego 
wyboru. Wynieśli stąd wszystko, łajdacy! Nie pomyśleli o nas! Ale, ale… Proszę spojrzeć. 

Ben kopnął kratę grzejnika. 
— Błyskotka z brązu! Urocza, prawda? 
Ś

ciana nie stawiała wielkiego oporu i Qwilleran bez większego trudu zdołał wyrwać kratę. 

Uniosła  się  chmura  pyłu,  obaj  męŜczyźni  kaszleli  i  tarli  załzawione  oczy.  W  ciemnościach 
usłyszeli trzepotanie skrzydeł. Qwilleran domyślił się, Ŝe zbudzili zimujące tu nietoperze. 

— Wynośmy się stąd — powiedział. 

background image

— Czekaj! Mamy tu jeszcze jeden skarb! — wykrzyknął Ben, oświetlając latarką skrzynie. 

Wszystkie pozbawione juŜ były dekoracji i okuć, z wyjątkiem pierwszej z lewej, której wieko 
wciąŜ jeszcze zdobił dmący w trąbę cherubin, obwieszony girlandami kwiatów. 

— Za to dostalibyśmy sporo grosza. 
— Ile? 
—  Sto  dolarów  dałby  kaŜdy  ze  sprzedawców.  Dwieście  moŜna  by  wziąć  od  roztropnego 

kolekcjonera. A trzysta od frajera. 

— Ale czy damy radę? 
— Innym się udało, a przecieŜ my nie jesteśmy gorsi. Zbierzmy w sobie wszystkie siły. 
— Potrzyma pan obie latarki — zwrócił się Qwilieran do Bena — a ja zobaczę, co da się 

zdziałać za pomocą łomu. 

Wąsacz  przechylił  się  przez  barierkę  oddzielającą  scenę  od  publiczności  i  usiłował 

podwaŜyć wieko skrzyni. 

— Natrzyj, Macduffie! — krzyczał Ben. 
— Poświeć tu przez barierkę — instruował go Qwilleran. — Bo nic nie widzę. 
Nagle znieruchomiał. Coś poruszyło się w kurzu na podłodze. Odwrócił się w stronę Bena, 

ale oślepiło go światło dwóch latarek. Intuicja kazała mu w ostatniej chwili odskoczyć do tyłu. 
Rozległ się trzask łamanych desek, z podłogi podniósł się tuman kurzu. Dwa strumienie światła 
tańczyły jak szalone po ścianach i suficie. 

— Co się, do licha, stało! — sapał Qwilleran. — Chyba barierka się urwała. 
Barierki  rzeczywiście  na  dawnym  miejscu  nie  było,  a  dno  pudła  osunęło  się  w  ciemną 

czeluść. 

— Święci nad nami czuwali! — ryknął Ben, krztusząc się od kurzu bądź nadmiaru emocji. 
— Daj mi pan latarkę i wynośmy się stąd — powiedział Qwilleran. 
Wracali  do  Junktown  z  brązową  kratą  na  tylnim  siedzeniu.  Qwilleran  przez  całą  drogę 

milczał, jakby rozpamiętywał ostatnie wydarzenia i to, co ujrzał na zakurzonej podłodze. 

— Dzisiejszy występ trudno uznać za udany. Zabrakło w nim ognia — tłumaczył się Ben, 

pociągając nosem. — To dlatego, Ŝe przemarzliśmy na kość. Ale pójdźmy do pubu, napijmy się 
brandy, a wtedy będziemy świadkami występu godnego teatralnego konesera. 

Budynek  baru  „Pod  Lwim  Ogonem”  w  latach  dwudziestych  zajmował  oddział  banku. 

Zbudowany w stylu rzymskiej świątyni, obecnie został sprofanowany przez krzykliwy neon i 
ś

ciany z kolorowych luksferów.  Dekoracje wewnątrz lokalu były  raczej skąpe. Panował tam 

hałas nie do opisania, a powietrze było siwe od papierosowego dymu. Większość tłoczących się 
ludzi sprawiała wraŜenie stałych bywalców. PrzewaŜali faceci w roboczych kombinezonach i 
podejrzane typy, które zazwyczaj nie ruszają się ze swoich melin przed zapadnięciem zmroku. 

Wejście  Bena  spotkało  się  z  Ŝywiołową  reakcją.  Tupano,  śmiano  się,  walono  pięściami  o 

stół. Ben przyjął ów aplauz z wdzięcznością i uniósł ręce do góry na znak, Ŝe prosi o ciszę. 

— Tego wieczora — ogłosił uroczystym głosem — zaprezentujemy scenkę z Ryszarda III. 

Brandy dla wszystkich na mój rachunek! 

Dostojnym krokiem przeszedł przez tłum, z szalikiem ciągnącym się po podłodze, i zniknął. 

Parę sekund później pojawił się, stojąc na małej galeryjce. 

— Zimę goryczy naszej przemieniło dziś słońce Yorku… — zaczął recytację. 
Jego głos brzmiał dźwięcznie i donośnie, toteŜ na sali zapanowało uroczyste milczenie. 
— Lekko stąpając przez komnatę damy — grzmiał Ben z galerii, a jego publiczność zanosiła 

się śmiechem. 

Swoją orację zakończył melodramatycznym okrzykiem: 
— Postanowiłem okazać się łotrem i próŜną radość dni tych znienawidzić! 
Rozległy się gromkie brawa i okrzyki zachwytu, za które aktor odwdzięczył się głębokim 

ukłonem. A barman zabrał się do nalewania brandy do szklanek. 

background image

Kiedy Ben zszedł z galerii, rzucił na bar plik banknotów. Qwilleran zauwaŜył, Ŝe złoŜone 

były wzdłuŜ. 

— Król Ryszard czy ciotka Karola, co za róŜnica? — zwrócił się do Qwillerana. 
Na twarzy Bena malowała się straceńcza melancholia. 
— Czas wielkich artystów się skończył i nigdy nie wróci! Komik w pumpach, oto dzisiejszy 

„artysta”! Ewentualnie toreador, linoskoczek lub długowłosy gitarzysta. Niedługo i oni odejdą 
w niepamięć i nadejdzie czas bejsbolistów i murarzy. Zabrnęliśmy w ślepą uliczkę, mój panie! 

Tymczasem spragniona widownia domagała się bisów. 
— Proszę nam wybaczyć — zwrócił się Ben do Qwillerana. — Musimy słuŜyć ludzkości 

naszym talentem. 

I ponownie wdrapał się na galerię. 
Wąsacz skorzystał z okazji, aby wymknąć się z baru „Pod Lwim Ogonem”. W drodze do 

domu zastanawiał się, skąd Ben ma pieniądze, aby tak hojnie płacić za aplauz publiczności… i 
czy wiedział, Ŝe skrzynia w teatrze była paskudną pułapką. 

Qwilleran wszedł do domu. Zastał koty śpiące na poduszce i uśmiechające się przez sen. W 

jego  głowie  kłębiły  się  pytania.  Na  jakim  szwindlu  Ben  się  dorobił?  Czy  rzeczywiście  jest 
idiotą,  czy  tylko  udaje?  Czy  jego  hojność  ma  jakiś  związek  z  wydarzeniami  w  domu 
Ellswortha? Ben tam był, to Qwilleran wiedział na sto procent. To jego ciągnący się po ziemi 
szalik zostawił na zakurzonej podłodze arabeskowy wzór. Z kolei przyjęcie, jakie zgotowali mu 
w barze stali bywalcy, świadczy o tym, Ŝe nie od dziś Ben szasta pieniędzmi na prawo i lewo. 

Wąsaczowi  utkwiły  w  głowie  słowa  Cobba:  „NajbliŜej  Broadwayu  to  on  był  w  sklepie  z 

zabawkami u Macy’ego”. A parę minut później Cobb powiedział coś, co by pozornie przeczyło 
temu zdaniu: „ZdąŜył się dorobić, zanim podatki poszły w górę”. Słysząc to, Iris spojrzała na 
męŜa zdziwiona. Czy więc Ben miał prócz aktorstwa i antyków jakieś trzecie źródło dochodów, 
które  pozwalało  mu  kupować  wielbicieli?  CzyŜby  CC.  o  tym  wiedział?  Qwilleran  miał  w 
zanadrzu kilka hipotetycznych odpowiedzi, ale były to tylko gdybania. Wszystko to nie dawało 
mu zasnąć. 

Starał  się  więc  pomyśleć  o  czymś  przyjemniejszym:  boŜonarodzeniowym  przyjęciu  w 

klubie prasowym. WyobraŜał sobie dziennikarską społeczność — a szczególnie Jacka Jaunti — 
jak nie moŜe ochłonąć na widok jego i Mary Duxbury, idących razem pod rękę. Oczyma duszy 
widział reporterów zahipnotyzowanych magicznym nazwiskiem jego towarzyszki. Qwilleran 
uświadomił sobie, Ŝe pod koniec wieczora powinien wręczyć Mary boŜonarodzeniowy prezent. 
Ale cóŜ moŜna podarować córce milionera? 

Zanim zasnął, odpowiedź na to zdawałoby się beznadziejne pytanie rozjaśniła jego duszę. 

To był genialny pomysł, tak genialny, Ŝe wąsacz aŜ siadł na łóŜku z wraŜenia. A jeśli szefowie 
„Fluxion” połkną haczyk, moŜe przy okazji uda się uratować Junktown. 

Qwilleran  zanotował  w  głowie,  Ŝe  pierwsza  rzecz,  jaką  ma  zrobić  rano,  to  telefon  do 

wydawcy. A później przyłoŜył głowę do poduszki i zasnął z uśmiechem na ustach. 

background image

R

OZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

 

 
Ś

rodowego  poranka  wąsacz  obudził  się  ze  świadomością,  Ŝe  jakiś  cięŜar  leŜy  mu  na 

obojczyku. Była to Yum Yum, która schowała się pod jego kołdrę, najbezpieczniejsze miejsce, 
jakie  przyszło  jej  do  głowy.  Koko,  który  po  wczorajszym  szoku  zdołał  juŜ  dojść  do  siebie, 
postanowił  zbadać  niepokojące  hałasy  dochodzące  zza  okna.  Z  tylnimi  łapami  na  fotelu  i 
przednimi opartymi na szybie, przyglądał się lodowym kulkom bombardującym parapet. 

— Grad! — krzyknął Qwilleran. — Tego nam jeszcze było trzeba! Nici z imprezy! 
Koko opuścił swój punkt widokowy i ruszył w stronę łóŜka, aby  wykurzyć  stamtąd Yum 

Yum. 

Grad  pokrył  całe  miasto  lodem.  Ale  około  południa  pogoda  się  opamiętała  i  zza  chmur 

wyszło prawdziwe słońce. Junktown skrzyło się, jakby spadł na nie deszcz brylantów. Budynki 
przemieniły się w kryształowe pałace. Przewody  elektryczne i telefoniczne, znaki drogowe i 
latarnie ozdobiły girlandy kryształków lodu. Nawet pojemniki na śmieci tego dnia wyglądały 
uroczo. Był to jedyny przyjazny gest, na jaki stać było pogodę tej zimy. 

Około południa Zwinger Street zapełniła się wielbicielami antyków. Anioły przycupnęły na 

latarniach,  z  głośników  płynęły  kolędy,  a  Ben  Nicholas,  z  długą  białą  brodą,  w  czerwonych 
bufiastych  spodniach,  stał  na  ganku  swego  sklepu,  zapraszając  klientów  do  środka.  Tiny 
Spooner robił zdjęcia, a po ulicy kręcił się nawet fotoreporter z „Morning Rampage”. 

Qwilleran  wmieszał  się  w  tłum,  przysłuchując  się  prowadzonym  rozmowom,  i  tak  aŜ  do 

popołudnia,  kiedy  nadeszła  jego  zmiana  w  „Rupieciarni”.  Zastał  tam  Cluthrę,  urabiającą 
jakiegoś klienta. 

—  Jest  naprawdę  baaardzo  stary.  Malowany  farbą  z  dodatkiem  mleka.  Proszę  brać  czym 

prędzej, bo taka okazja moŜe się nie powtórzyć. Sprzedając za dwadzieścia siedem pięćdziesiąt, 
pani Cobb nie zarabia na tym ani centa. W Cape Cod kazali by panu zapłacić sześćdziesiąt pięć. 

Klient  skapitulował,  wypisał  czek  i  opuścił  sklep,  promieniejąc  z  radości,  dźwigając  pod 

pachą stary zardzewiały nocnik. 

Cluthra przystąpiła do krótkiego instruktaŜu. 
— Widzisz, kochanie, te numerki przy kaŜdym przedmiocie? Czytasz je od tyłu i wiesz, jaka 

jest cena wyjściowa. MoŜesz pójść parę dolców w dół bądź w górę. W zaleŜności od tego, jak 
wyczujesz klienta. UwaŜaj na to krzesło ze schodkowym oparciem; ma złamaną nogę. Musisz 
takŜe nauczyć się spławiać ludzi. Co trzeci będzie chciał opowiedzieć ci o skarbach na strychu 
swojej babci. 

Ruch  w  interesie  był  duŜy;  tego  dnia  kupujący  przewaŜali  nad  oglądającymi.  Qwilleran 

postanowił prowadzić szczegółowy rejestr wydarzeń. 

„Dwa «cosie» z błękitnego szkła wiszące za oknem sprzedane za 18,50 dol. 
Jakaś kobieta pyta o świeczniki z Sheffield. 
Facet pyta o końskie talizmany. 
Skrzynka w kształcie szpuli — wziąłem 30 dol. 
Ucałowałem klientkę i sprzedałem jej blaszane pudełko na noŜe za 35 dol.”. 
Klientka, którą tak wylewnie przywitał Qwilleran, sama wpadła mu w objęcia. 
— Qwill, kopa lat! Co ty tu robisz? 
— Rosie Riker! A to niespodzianka! Wyglądasz świetnie! 
Mówiąc  szczerze,  przebrana  w  ekscentryczne  ciuszki  Rosie  wyglądała  jak  zdziwaczała 

emerytka. 

— Wszystko u ciebie dobrze, Qwill? Cały czas suszę głowę Archowi, by wreszcie zaprosił 

cię na obiad. Mogę tu usiąść? Jestem na nogach od dobrych trzech godzin. 

— Tylko nie na tym ze schodkowym oparciem! Ma złamaną nogę. 
— Jak myślisz, wyłączą kiedyś te kolędy? Więc wszystko w porządku? Co tu porabiasz? 

background image

— Zastępuję panią Cobb, która jest na pogrzebie męŜa. 
— Wyglądasz fantastycznie. Cieszę się, Ŝe nie zgoliłeś tych romantycznych wąsów! Masz 

jakieś wieści od Miriam? 

— Nie z pierwszej ręki. Od czasu do czasu nęka mnie eks–teściowa. Miriam znów siedzi w 

Connecticut, w tym sanatorium. Ponoć potrzebuje pieniędzy. 

— Nie daj się im, Qwill! Sam wiesz, Ŝe źle im się nie powodzi. 
— A co tam u ciebie, Rosie? Szukasz czegoś? 
— Rozglądam się za prezentem dla Archa. Jak tam twoje koty? 
—  Świetnie!  Koko  z  dnia  na  dzień  staje  się  coraz  bystrzejszy.  Otwiera  drzwi,  włącza  i 

wyłącza światło, a nawet uczy się pisać na maszynie. 

— śartujesz! 
— Ociera się pyszczkiem o wałek i zmienia ustawienia marginesów. Nie zawsze wtedy, gdy 

trzeba. 

— Po prostu czyści zęby — wyjaśniła Rosie. — Nasz weterynarz nam o tym powiedział. 

Powinieneś  wziąć  Koko  do  dentysty,  my  byliśmy  juŜ  z  naszym.  Wiesz,  jak  waŜna  jest 
profilaktyka… Słuchaj, masz tu jakieś puszki? Chciałabym kupić jedną Archowi. 

Qwilleran wyszperał blaszane pudełko na noŜe i z cięŜkim sercem odjął od wyjściowej ceny 

dwa dolary. 

— Twój tekst o aukcji był znakomity! — pochwaliła go Rosie. 
— W tle jest o wiele ciekawsza historia. 
— O co chodzi? Arch mi nic nie powiedział. On nigdy nic mi nie mówi. 
Qwilleran w skrócie opowiedział o wypadku Andy’ego. 
— Nie wierzę — zakończył swą opowieść — Ŝe Andy po prostu poślizgnął się i upadł. śeby 

w ten sposób spaść na iglicę, musiałby być nie lada akrobatą. Tamtego wieczora mieli zjawić 
się  u  niego  jacyś  klienci  po  Ŝyrandol.  Jeśli  rzeczywiście  zdejmował  wówczas  Ŝyrandol, 
wszystko musiało być juŜ przyklepane. Więc w czasie wypadku musieliby być na miejscu!… 
Wszystko to nie trzyma się kupy. Nie sądzę, aby to małŜeństwo od Ŝyrandola w ogóle było w 
sklepie. Myślę, Ŝe cały ten wypadek został zainscenizowany. A klienci przyszli trochę później i 
zastali drzwi zamknięte. 

Kiedy mówił to wszystko, na twarzy Rosie malowało się coraz większe przeraŜenie. 
— Qwill, sądzę, Ŝe Arch i ja… Myślę, Ŝe to my mogliśmy być tymi klientami. Kiedy to się 

stało? 

— W połowie października. A dokładnie szesnastego października. 
— Postanowiłam kupić ten Ŝyrandol przed Halloween, ale chciałam przedtem poradzić się 

Archa.  Więc  po  kolacji  pojechaliśmy  do  Junktown.  Andy  specjalnie  dla  nas  miał  otworzyć 
sklep. Jednak kiedy przybyliśmy na miejsce, zastaliśmy drzwi zamknięte. Nikogo nie było w 
ś

rodku. Gdy wracaliśmy, zauwaŜyłam w oknie „Rupieciarni” inny Ŝyrandol. Bardzo nam się 

spodobał, więc go kupiliśmy. 

— Czy Cobb otwierał swój antykwariat o tak późnej godzinie? 
—  Nie,  ale  zauwaŜyliśmy  człowieka,  który  wchodził  na  ganek,  i  poprosiliśmy  go,  aby 

zawołał  CC.  Zeszła  do  nas  pani  Cobb  i  ubiliśmy  interes.  Dopiero  parę  tygodni  później 
dowiedziałam się o wypadku Andy’ego, ale nigdy nie łączyłam… 

— Kim był ten człowiek, którego spotkaliście na ganku? 
—  To  antykwariusz.  Prowadzi  sklep  „Trochę  Śmieci”.  Ostatecznie  byliśmy  bardzo 

zadowoleni, bo Ŝyrandol od Cobbów zrobiony był ze starej puszki. Ten mosięŜny Ŝyrandol od 
Andy’ego wyglądałby w naszej jadalni zbyt pretensjonalnie. 

— Powiedziałaś „mosięŜny”? 
— Tak, typowy williamsburg. 
— Nie szklany? Nie chodziło o kryształowy, pięcioramienny Ŝyrandol? 
— O nie! Kryształowe nadają się do pałaców! 

background image

To wtedy Qwiileran ucałował z radości Rosie Riker. 
Późnym popołudniem w jego buchalterii pojawiły się nowe pozycje: 
„Plater do pieczonego indyka sprzedany za 75 dol. 
Klient zbił kieliszek — zainkasowałem 4 dol. śadnej litości. 
Obieraczka do jabłek, którą da się przerobić na lampę — wziąłem 12 dol. 
Krata z brązu znaleziona w Teatrze Garricka — sprzedana za 45 dol. 
Fotograf siadł na krześle drabinkowym. Za zniszczenie zapłaci «Fluxion». 
SEKRETARZYK SPRZEDANY — 750 dol.!” 
Kobieta,  która  wpadła  do  sklepu,  pytając  o  sekretarzyk,  nie  była  starą  wyjadaczką. 

Qwilleran poznał to po jej entuzjazmie i eleganckim ubraniu. 

— Facet ze sklepu naprzeciwko powiedział, Ŝe macie tu sekretarzyk — zaczęła, z trudem 

łapiąc oddech. — Muszę taki kupić, jeszcze przed świętami. 

—  Sekretarzyk  jest  aktualnie  w  uŜyciu  —  odparł  apatycznie  Qwilleran  —  a  uŜytkownik 

bardzo nie chce się z nim rozstać. 

— Pieniądze nie  grają roli — powiedziała. — To ma być  gwiazdkowy prezent dla męŜa. 

Wypiszę panu czek, a jutro przyjedzie kierowca, aby zabrać mebel. 

Qwilleran  uznał  ten  dzień  za  nadzwyczaj  udany.  Sprzedał  antyki  za  łączną  sumę  tysiąca 

dolarów.  Uzyskał  waŜne  informacje  od  Rosie  Riker,  potwierdzające  jego  przypuszczenia  na 
temat  śmierci  Andy’ego.  I  wreszcie  z  sukcesem  sprzedał  swój  pomysł  wydawcy  „Daily 
Fluxion”. Jeśli planowane przedsięwzięcie się uda — a szef sądził, Ŝe tak — Qwilleran pomoŜe 
naprawdę wielu ludziom. 

Po  kolacji  zajął  się  opróŜnianiem  schowków  w  sekretarzyku,  gdy  usłyszał  na  schodach 

cięŜkie kroki. Wyjrzał za drzwi i pozdrowił drapiącego się na górę sąsiada. Ben wciąŜ miał na 
sobie strój Świętego Mikołaja. 

— Słuchaj, ile tak na oko wart jest ten sekretarzyk? — spytał. — Nie było na nim Ŝadnego 

numerka, więc opchnąłem go wraz z krzesłem za siedemset pięćdziesiąt dolców. DuŜo to czy 
mało? 

— Wspaniała cena! — powiedział z uznaniem Ben. — Powinieneś, mój panie, załoŜyć tu 

własny interes. 

Wkroczył  do  swego  mieszkania,  ale  w  drzwiach  odwrócił  się  i  spojrzał  rezolutnie  na 

wąsacza. 

— Czy nie wstąpiłby pan do mnie na kropelkę brandy i okruszynę wykwintnego sera? 
— Ten wykwintny ser brzmi bardzo interesująco — odparł Qwilleran, który dopiero co zjadł 

skromną ilość wołowiny z puszki. 

Gospodarz  zabrał  miedzianą  grzałkę  z  siedzenia  wiktoriańskiej  sofy,  rozsiadając  się  na 

miękkich poduszkach wypchanych końskim włosem. Qwilleran przycupnął na samym roŜku 
sofy,  przyglądając  się  piętrzącym  się  w  mieszkaniu  eksponatom:  popiersiu  Hiawathy, 
drewnianemu śmigłu, pustym  ramkom na fotografie, zdezelowanemu dziecięcemu wózkowi, 
pojemnikowi obitemu skórą, drewnianemu cebrowi, łysej lalce. 

Na talerz z 1870 roku, reklamujący lekarstwo na świąd, Ben wyłoŜył krakersy i trochę sera. 

Sam z głuchym jękiem usiadł na plecionym krześle. 

— Jesteśmy słabi — szepnął. — KtóŜ zaleczy nasze rany? 
I pociągnął sporego łyka z popękanego kubka. 
Następnie  powoli  odkleił  białą  brodę.  Z  pomalowanymi  róŜem  policzkami  oraz  nosem  i 

brwiami pociągniętymi grubą kreską wyglądał tragikomicznie. 

— Jestem tu w Junktown prawie od tygodnia — odezwał się Qwilleran. — I nadal nie wiem, 

z czego tak naprawdę Ŝyją antykwariusze. 

— Jakoś dajemy sobie radę, choć mogłoby być lepiej. 
— Jak pan zdobywa towar? Skąd jest to wszystko tutaj? 
Ben zamachał ręką przed twarzą anioła z utłuczonym nosem. 

background image

—  Ten  oto  potworek  zdobił  niegdyś  fasadę  Teatru  Garricka.  Oryginalny  piaskowiec  ze 

ś

ladami oryginalnych ptasich gówienek. A ta miednica i dzbanek to skarby znalezione w Mount 

Vernon. Na dnie osad oryginalnego ludzkiego brudu i mydła. Nie do podrobienia. 

Przez  następne  pół  godziny  Qwilleran  zamęczał  gospodarza  pytaniami,  z  których  kaŜde 

prowokowało  erupcję  kwiecistego  pustosłowia.  Kiedy  juŜ  gotował  się  do  wyjścia,  zbierając 
okruszki krakersów z sofy, zauwaŜył coś, co wprawiło go w osłupienie — jasny, sztywny włos. 
Podniósł go i schował do kieszeni. 

Gdy wrócił do mieszkania, obejrzał włos przy lampie. Długi na osiem centymetrów, lekko 

podwinięty, zwęŜony na końcu… Nie miał najmniejszych wątpliwości, skąd pochodził. 

Podszedł do telefonu i wykręcił numer. 
— Mary! Coś znalazłem. Narzuć coś na siebie i czym prędzej tu przychodź. 
Następnie  odwrócił  się  w  stronę  kotów,  które  z  błogimi  minami  wylegiwały  się  na 

złoconych krzesłach. 

— Koniec tej zabawy! Czy wiecie coś o tym? 
Ale Koko podrapał się tylko za uchem, a Yum Yum rozpoczęła wieczorną toaletę. 

background image

R

OZDZIAŁ DWUDZIESTY

 

 
Gdy tylko Ben wyszedł z domu, rozległ się dzwonek do drzwi. Była to Mary Duckwortłi, 

ubrana w błękitny sztruksowy kombinezon i futro. 

Qwilleran pokazał jej sztywny jasny włos. 
— Wiesz, co to jest? 
— Pewnie włosie ze szczotki do ubrań. 
— To wąs kota syjamskiego — poprawił ją Qwilleran. — Znalazłem go na sofie w salonie 

Bena.  Albo  te  dwa  urwisy  wpadły  na  jakiś  pomysł,  jak  się  tam  dostać,  albo  to  kolejny  Ŝart 
Mathildy Spencer. 

Mary uwaŜnie przyjrzała się znalezisku. 
— Jest szarobiały. 
— A więc to wąs Yum Yum. Wąsy Koko są całe białe. 
— Czy masz jakiś pomysł, którędy mogły stąd wyjść? 
Qwilleran zaprowadził Mary do garderoby. 
—  Łazienkę  juŜ  sprawdziłem.  Nie  ma  tam  Ŝadnej  dziury,  ani  w  ścianie,  ani  w  podłodze. 

Jedyna rzecz, jaka przychodzi mi do głowy, to ten regał na ksiąŜki. Za nim moŜe znajdować się 
przejście. 

Koko, który poszedł za nimi, otarł pyszczek o ksiąŜki z najniŜszej półki. 
—  Jakie  piękne  oprawy!  —  zachwycała  się  Mary.  —  Za  kaŜdą  z  tych  ksiąŜek  Iris  moŜe 

dostać niezłą sumkę. 

Z gardła Koko dobyło się stłumione miauknięcie. Qwilleran spojrzał w dół. Na najniŜszej 

półce, w miejscu, gdzie niegdyś stały czytane przez wąsacza oprawione numery „Liberatora”, 
widniała szpara między ksiąŜkami. W szparze tej wąsacz ujrzał znikający ogon Koko. 

— Koko, wychodź stamtąd! — krzyknął. —Tam jest pełno kurzu! 
Kocur odpowiedział cichym miauknięciem. 
— Brzmi, jakby znalazł się w innym pomieszczeniu — zauwaŜyła Mary. 
Qwilłeran zaczął pospiesznie wyjmować wszystkie ksiąŜki z półki, rzucając je na podłogę. 
— Przynieś latarkę, Mary. Jest na sekretarzyku. 
Skierował światło na ścianę i ujrzał wąskie deseczki ze ściętymi brzegami, takie same jak w 

salonie. 

— Na razie nic — wysapał. — OpróŜnijmy następne półki… Uch! 
— OstroŜnie! Pamiętaj o kolanie. Qwill, moŜe lepiej ja to zrobię. 
Mary połoŜyła się na ziemi i przyglądała się uwaŜnie odsłoniętej przez Qwillerana ściance. 
— Widzę jakiś otwór! 
— Jak duŜy? 
— Jakby brakowało jednej deski! 
— I co w tym otworze? MoŜe weź latarkę. 
— Następna ściana, jakieś pół metra w głąb. Tam jest coś w rodzaj u bardzo wąskiej celi. 
— Mary, czy sądzisz…? 
— Qwill, czy to nie…? 
Ta myśl przyszła im do głowy jednocześnie. 
— PrzecieŜ to kryjówka! — wykrzyknął Qwilleran. 
— Właśnie! — potwierdziła Mary. — William Towne Spencer sam wybudował ten dom. 
— A przecieŜ wielu abolicjonistów… 
— …miało w domach kryjówki… 
— …Ŝeby przechowywać zbiegłych niewolników. 
Mary znów włoŜyła głowę w otwór. 

background image

— Ona się przesuwa! — krzyknęła radośnie. — Cała ta ściana to ruchome drzwi! Jest tu teŜ 

jakaś smycz — zaraportowała, wyciągając trzy i pół metra białej tasiemki. — I szczoteczka do 
zębów. 

—  Yow!  —  odezwał  się  Koko,  wychylając  łebek  z  kryjówki.  Wreszcie  wyszedł  stamtąd 

leniwym, chwiejnym krokiem. 

— Spróbuj je otworzyć! — komenderował Qwilleran. — Poszło? 
— MoŜe na centymetr. Pewnie są wypaczone. 
— ZałoŜę się, Ŝe Koko zrobił tę szczelinę, a Yum Yum z tego skorzystała. Ona jest pierwsza 

do szperania i zbierania śmieci… No to zagadka rozwiązana! Co powiesz na kawę? 

— Niestety, muszę iść do domu. Pakuję prezenty na Gwiazdkę… 
Nagle Mary urwała. Spojrzała na sekretarzyk, a później na wąsacza. 
— OpróŜniłeś szufladki! Wyprowadzasz się? 
— Nie ja, tylko sekretarzyk. Sprzedałem go wczoraj za siedemset pięćdziesiąt dolarów. 
— NiemoŜliwe! Wart jest najwyŜej dwieście! 
Pokazał jej swoje wczorajsze zapiski. 
— Nie najgorzej jak na początek, co? 
—  Kim  była  ta  kobieta,  co  szukała  świeczników  z  Sheffield?  —  spytała,  przelatując 

wzrokiem  po  liście  klientów.  —  Było  trzeba  ją  odesłać  do  mnie…  A  kto  pytał  o  końskie 
talizmany? Nikt juŜ takich rzeczy nie kupuje! 

— A co to jest? 
— Medaliony, którymi  dekorowano uprząŜ. W Anglii wierzono, Ŝe przynoszą szczęście i 

chronią  przez  złym  okiem…  A  co  to  za  klientka,  którą  całowałeś?  MoŜe  cena,  którą 
wytargowałeś, nie była warta takich poświęceń? 

— To Ŝona mojego przełoŜonego — wyjaśnił Qwilleran. — Tak a propos, kupiłem dla niego 

prezent, tak dla Ŝartu. Czy zapakowałabyś go dla mnie? 

I podał Mary zardzewiałą puszkę na tytoń. 
— Mam nadzieję, Ŝe zwariowane siostrzyczki nie wzięły za to od ciebie dziesięciu dolarów? 
Qwilleran poczuł nieprzyjemne swędzenie w okolicy górnej wargi. 
— Dziesięć dolarów? Chciały dziesięć, ale dałem im pięć. 
— To jeszcze nie tak źle. Większość sklepów sprzedaje je za siedem pięćdziesiąt. 
Nieco rozgoryczony odprowadził Mary do drzwi. Na schodach minęli Bena. 
— Czy „Trochę Śmieci” to dochodowy interes? — zapytał ją szeptem. 
— Niespecjalnie. Ben jest za leniwy, by szukać nowego towaru, więc i obroty ma małe. 
— Wczoraj zabrał mnie do baru. Stawiał wszystkim na prawo i lewo, jakby miał w domu 

drukarnię pieniędzy. 

Mary wzruszyła ramionami. 
—  Pewnie  mu  się  poszczęściło.  Mniej  więcej  raz  na  rok  kaŜdy  antykwariusz  ma  taki 

moment,  kiedy  uda  mu  się  ubić  jakiś  dobry  interes.  Na  przykład  sprzeda  sekretarzyk  za 
siedemset pięćdziesiąt dolarów. Tak juŜ jest w tym biznesie. 

—  Tak  à  propos.  Zeszłej  nocy  byłem  z  Benem  w  Teatrze  Garricka.  Wszystko  tam 

rozkradziono z wyjątkiem jednej skrzyni. Omal nie złamałem nogi, starając się do niej dobrać. 

— Ben cię nie ostrzegł? Ta skrzynia juŜ wielu napytała biedy. Lepiej jej nie dotykać. 
— Dlaczego? 
— W latach czterdziestych nawet inŜynierowie demontujący urządzenia w teatrze zostawili 

ją w spokoju. Kazali jedynie załoŜyć kłódki. Nazywają ją „skrzynią duchów”. 

— Czy Ben o tym wie? 
— Wszyscy o tym  wiedzą. Dlatego nikt nigdy nie odwaŜył się usunąć jej obić i zdobień. 

Nawet Russ Patch dał sobie spokój, choć pakuje się we wszystkie kłopoty. 

background image

Mimo  mroźnego  wiatru  Qwilleran  stał  chwilę  na  ganku,  patrząc  za  wracającą  do  domu 

Mary. A potem zamyślony wrócił do siebie na górę. Koty czekały juŜ na korytarzu, zastygłe w 
identycznej pozie z zawiniętymi ogonami. Czubek jednego ogona był lekko przekrzywiony. 

— Wy nicponie! Więc cały czas krąŜyliście wte i wewte, bawiąc się w duchy? 
Koko otarł pyszczek o barierkę przy schodach, zaczepiając kłem o starodawny mahoń. 
— Chcesz pójść na czyszczenie zębów? — uśmiechnął się zjadliwie wąsacz. — Po świętach 

wybierzemy się do kociego dentysty. 

Koko przymilnie potarł ucho o barierkę. 
— Nie udawaj niewiniątka! Nie jestem taki głupi, jak myślisz. I Qwilleran podrapał kocura 

po grzbiecie. 

—  Co  jeszcze  nabroiliście  za  moimi  plecami?  I  co  planujecie?  Była  noc  ze  środy  na 

czwartek. Rankiem Qwilleran miał poznać odpowiedź. 

Qwilleran  obudził  się  wczesnym  rankiem  z  twarzą  wtuloną  w  futerko  Yum  Yum,  które 

pachniało  czystością.  Zapach  ten  przywodził  mu  na  myśl  słodkie  czasy  dzieciństwa 
spędzonego  na  słonecznym  podwórzu,  gdzie  matka  wieszała  wypraną  bieliznę.  Zapach 
czystości jest bowiem zapachem słońca i świeŜego powietrza, a takŜe kociego futerka. 

Z kuchni dobiegł go znajomy dźwięk. 
— Yauuuk! 
Było  to  połączenie  zwyczajowego  „dzień  dobry”  i  ziewnięcia.  W  ten  sposób  Koko  witał 

kaŜdy nowy dzień. Kocur zeskoczył z lodówki na szafkę, a z szafki na podłogę i wkroczył do 
salonu.  Zatrzymał  się  na  środku  dywanu;  przednie  łapy  wysunął  jak  najdalej  przed  siebie, 
wyprostował  ogon,  jakby  celował  nim  prosto  w  niebo,  i  rozciągał  się  leniwie  przez  dłuŜszą 
chwilę. Później powoli wysunął do tyłu lewą łapkę i trwał tak, aŜ uznał, Ŝe poranną gimnastykę 
ma  juŜ  za  sobą.  Wtedy  zbliŜył  się  do  łóŜka–gondoli  i  klarnetowym  falsetem  upomniał  się  o 
ś

niadanie. 

Qwilleran  czuł,  Ŝe  gdyby  w  tej  chwili  wstał  z  łóŜka,  umarłby  niechybnie.  Wystawił  więc 

jedynie rękę, aby pogłaskać swego pupilka. Koko wykonał jednak zgrabny unik i otarł się o róg 
gondoli. Następnie pomaszerował w drugi kąt, by potrzeć nogę o uchwyt szuflady, a pyszczek o 
kanciastą krawędź krzesła Morrisa. 

— Co ty znowu kombinujesz? — zachrypiał wąsacz. Tymczasem Koko pospacerował do 

pękatego pieca, obejrzał go dokładnie i potarł pyszczek o drzwiczki popielnika, najpierw prawą 
stronę, później lewą. Zawiasy jęknęły i drzwiczki uchyliły się delikatnie. Koko wsadził pazur w 
szczelinę i otworzył je na ościeŜ. 

W ułamku sekundy Qwilleran wyskoczył z łóŜka i znalazł się przy popielniku. Ze środka 

wyjął  plik  papierów  w  plastikowej  teczce,  gruby  na  jakieś  pięć  centymetrów.  Był  to 
maszynopis, zapisany nierówną czcionką, bez litery „e”. 

background image

R

OZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

 

 
W  szary  poranek  w  przeddzień  Wigilii  Qwilleran  zaczął  czytać  powieść  Andy’ego.  Jej 

główną  bohaterką  była  kobieta  w  średnim  wieku,  bez  reszty  głupia,  a  do  tego  chora  na 
gadulstwo.  Planuje  ona  otruć  swego  męŜa,  wsypując  strychninę  do  whisky  z  wodą  sodową, 
którą namiętnie pija jej mąŜ. Chce się od niego uwolnić, aby związać się z innym facetem, który 
ją bardziej kręci. 

Przebrnął  przez  sześć  rozdziałów,  kiedy  do  jego  mieszkania  zapukał  szofer  w  uniformie, 

któremu  towarzyszyli  elegancko  umundurowani  tragarze.  Kiedy  wynieśli  sekretarzyk, 
Qwilleran uznał, Ŝe najwyŜszy czas ubrać się i pójść do miasta. WłoŜył więc maszynopis do 
popielnika i poczłapał do łazienki, aby się ogolić. 

W  redakcji  „Fluodon”  Qwilleran  umówiony  był  na  spotkanie  z  naczelnym.  Ich  rozmowa 

przeciągnęła się aŜ do pory lunchu. Dalszą jej część odbyli więc w zarezerwowanej salce klubu 
prasowego, w towarzystwie paru dyrektorów z wydawnictwa. Propozycja wąsacza zrobiła na 
wszystkich ogromne wraŜenie, toteŜ wracał on do Junktown w doskonałym nastroju. 

Dotarł do domu i wbiegł po schodach (z jego kolanem było coraz lepiej), ale na korytarzu 

zwolnił  kroku.  Drzwi  mieszkania  Cobbów  były  uchylone.  Gdy  ostroŜnie  zajrzał  do  środka, 
ujrzał Iris kręcącą się po pokoju ze szmatką w ręku. 

— Nie spodziewałem się, Ŝe wrócisz tak szybko — przywitał ją. 
— Przyjechałam ze względu na sklep — odrzekła ponuro, czyszcząc oparcia bujanego fotela 

z  Bostonu.  —  Po  boŜonarodzeniowej  imprezie  moŜe  się  zacząć  ruch  w  interesie,  a  przecieŜ 
trzeba z czegoś Ŝyć. Mój syn Denis przyjechał ze mną. 

— Wczoraj sprzedaliśmy trochę rzeczy — pochwalił się Qwilleran. — Przywiązałem się do 

mojego sekretarzyka, ale ostatecznie i on poszedł. Za siedemset pięćdziesiąt dolarów. 

Iris spojrzała na niego bardziej z wdzięcznością niŜ z podziwem. 
— Tak przy okazji, czy trzymacie tu jakieś stare radia dla Hollisa Prantza? — zapytał. 
— Stare radia? Nigdy nie mieliśmy u siebie takich rzeczy. 
Wieczorem Qwilleran skończył lekturę powieści. Andy Glanz niczym go nie zaskoczył. Jej 

bohaterami,  poza  przejawiającą  mordercze  skłonności  Ŝoną,  był  jej  mąŜ  —  stary  dziwkarz, 
rozwódka  nimfomanka,  zagubiona  w  świecie  córka  multimilionera,  prowadząca  incognito 
ekskluzywny  antykwariat,  a  w  późniejszych  rozdziałach  —  emerytowana  nauczycielka,  tak 
naiwna  i  dobroduszna,  Ŝe  aŜ  głupia.  Aby  dodać  opowiadaniu  wigoru,  Andy  wprowadził  teŜ 
inne postaci: mafioso hazardzistę, nimfetkę, dealera narkotyków, sodomitę, skorumpowanego 
polityka i emerytowanego gliniarza, którego rolą było wygłaszanie wzniosłych dyrdymałów. 

Dlaczego więc Andy ukrył maszynopis w piecu? 
W pewnej chwili lekturę przerwało pukanie do drzwi. Do pokoju wszedł młody przystojny 

męŜczyzna w białej koszuli i muszce, przedstawiając się jako syn Iris Cobb. 

— Matka wspominała, Ŝe potrzebuje pan biurka. Jeśli pomoŜe mi pan, moŜemy je przenieść 

z mieszkania mamy. 

— Chodzi panu o aptekarski stolik? Nie chciałbym jej zabierać… 
— Powiedziała, Ŝe go nie potrzebuje. 
— Jak się czuje pańska matka? 
— Nie najlepiej. Wczoraj wzięła tabletki uspokajające i wcześniej poszła spać. 
Przenieśli biurko razem z krzesłem (klasyczny windsor z twardym siedziskiem) i Qwilleran 

poprosił  Denisa  o  pomoc  w  wywindowaniu  tarczy  herbowej  Mackintoshów  nad  kominek. 
Wreszcie  wąsacz  uwolnił  się  od  prymitywistycznego  bohomaza,  który  psuł  mu  humor  i 
trawienie. 

Qwilleran znów otworzył powieść Andyego. Czytał juŜ w Ŝyciu gorsze ksiąŜki, ale było ich 

niewiele.  Andy  nie  miał  ucha  do  dialogów  i  był  bardzo  kiepskim  psychologiem.  Tym,  co 

background image

zafascynowało  wąsacza,  były  nader  częste  aluzje  do  handlu  narkotykami.  Jeden  z 
występujących  w  powieści  antykwariuszy,  prócz  mahoniowych  kredensów  i  dzbanków 
Meissena, sprzedawał marihuanę. Kiedy tylko w jego sklepie zjawiał się klient i pytał o kubki 
Quimpera, znaczyło to, Ŝe chce kupić trochę towaru. 

Po przejrzeniu czterystu stron maszynopisu bez Ŝadnego „e” Qwilleran czuł się wyczerpany. 

Bolała go głowa i oczy. Oparł czoło o krzesło Morrisa i zamknął powieki. Kubki Quimpera! 
Nigdy  nie  słyszał,  by  ktoś  tu  pytał  o  kubki  Quimpera,  ale  faktem  jest  równieŜ,  Ŝe  na  temat 
kubków i innych antyków nie miał bladego pojęcia. Zanim przybył do Junktown, wielu nazw 
nigdy nie słyszał: świnki z Sussex, czerpaki… końskie talizmany. 

Końskie talizmany! Wąsy Qwillerana tak się nastroszyły, Ŝe aŜ musiał je przygładzić ręką. 

Nikt  juŜ  nie  kupuje  końskich  talizmanów,  powiedziała  Mary.  A  tymczasem  w  ciągu 
parodniowego pobytu w Junktown juŜ dwukrotnie słyszał, jak ktoś o nie pytał. 

Po  raz  pierwszy  w  antykwariacie  „Trochę  Śmieci”,  ale  wtedy  Ben  bez  ceregieli  spławił 

klienta. Wczoraj to samo pytanie padło w „Rupieciarni”. Oba budynki stoją naprzeciw siebie i 
oba są identyczne, więc łatwo je pomylić. 

Qwilleran gładził wąsy, starając się opanować rosnącą ekscytację, i gorączkowo obmyślał 

plany na jutrzejszy dzień. Wigilia świąt BoŜego Narodzenia to będzie naprawdę szalony dzień: 
wieczorem przyjęcie w klubie prasowym, wcześniej kolejne spotkania z naczelnym i lunch z 
Archem Rikerem. Słowem na śledztwo zostawał tylko poranek, a było jeszcze wiele spraw do 
wyjaśnienia i wciąŜ pojawiały się nowe tropy. 

W  Wigilię  Qwilleran  wstał,  kiedy  jeszcze  na  dworze  było  zupełnie  ciemno.  Obudził  go 

Koko,  który  z  satysfakcją  pocierał  pyszczek  o  wyłącznik  w  ścianie,  na  przemian  zapalając  i 
gasząc górne światło. 

Wąsacz  wstał,  otworzył  puszkę  mielonej  wołowiny  dla  kotów,  ogolił  się  i  ubrał.  Kiedy 

wybiła  godzina  otwarcia  sekretariatu  redakcji,  zadzwonił  i  zamówił  kuriera,  dokładnie  na 
jedenastą trzydzieści, ani wcześniej, ani później. 

— Ma być największa ofiara losu, jaką macie — powiedział do przyjmującego zamówienia. 

— Głupek, oberwaniec, skóra i kości. Najlepiej, Ŝeby miał katar i okulary jak denka butelek. 

Czekając na kuriera, Qwilleran rozkładał swoje papiery, długopisy, ołówki, spinacze i kleje 

po szufladkach aptekarskiego stolika. W jednej z nich znalazł dyktafon kupiony na aukcji przez 
Iris Cobb. Zaszedł więc do niej, aby go zwrócić. 

—  Nie  chcę  go  —  powiedziała,  uśmiechając  się  smutno.  —  Nie  chcę  go  nawet  oglądać. 

MoŜe tobie przyda się w pracy. 

Wyrostek, którego przysłał sekretariat, okazał się wyjątkowo zaniedbany i niedoŜywiony, a 

ponadto  był  prawdziwym  czerwonookim  albinosem.  Większość  kurierów  pracujących  dla 
„Fluxion” podpadało pod tę charakterystykę, ale ów bił ich na głowę. 

— Ale jaja! — zachrypiał, rozglądając się po mieszkaniu Qwillerana. — Czy redakcja płaci 

panu za mieszkanie w tym bajzlu? 

— Nikt cię nie pytał o zdanie — syknął Qwilleran, sięgając do kieszeni po portfel. —A teraz 

słuchaj. Masz tu dziesięć dolców. Idź do sklepu naprzeciwko… 

— W dechę te koty! Gryzą? 
— Tylko kurierów… Słuchaj uwaŜnie. Pójdziesz do sklepu, co się nazywa „Trochę Śmieci”, 

i powiesz, Ŝe chcesz kupić koński talizman. 

— Koński co? 
— Facet, który prowadzi ten sklep, to świr. Więc się nie przejmuj, jeśli go nie zrozumiesz. I 

pamiętaj, nie znasz mnie! I nie pracujesz dla „Fluxion”, zrozumiane? Tylko spytasz o końskie 
talizmany i pokaŜesz mu forsę. I bierz, cokolwiek ci da. 

— Końskie talizmany! Ale jaja! 

background image

—  Tylko  nie  idź  tam  od  razu.  Pójdź  najpierw  na  róg,  potem  zawróć  i  dopiero  wtedy  do 

„Trochę Śmieci”… I postaraj się nie wyglądać zbyt inteligentnie! — krzyknął za wychodzącym 
kurierem, choć był to zbytek ostroŜności. 

Qwilleran siadł za biurkiem i czekał na chudego albinosa. Nawet kiedy Koko wskoczył na 

aptekarski  stolik  i  wygiął  grzbiet,  co  było  zwyczajową  zachętą  do  głaskania,  długo  nie 
reagował, aŜ wreszcie pogładził machinalnie grzbiet przyjaciela. 

Kwadrans później kurier był z powrotem. 
— Dziesięć baksów za to! — wyjąkał albinos. — Wszyscy jesteście ostro po… 
—  Pewnie  masz  rację  —  powiedział  łagodnym  tonem  Qwilleran,  oglądając  mosięŜny 

medalion, który wręczył mu chłopak. 

Nie tego się spodziewał. Ale mrowienie u nasady wąsów informowało go, Ŝe jest na dobrym 

tropie. Postanowił więc nie przejmować się i czekać na następną okazję. 

W  południe  spotkał  się  z  Archem  Rikerem  w  klubie  prasowym  i  wręczył  mu  puszkę  po 

tytoniu, opakowaną w numer „Harpers Weekly” z 1864 roku. 

—  Fantastyczna!  —  Arch  aŜ  podskoczył  z  radości.  —  Ale  nie  trzeba  było  się  na  mnie 

wykosztowywać. Niestety nie mam nic dla ciebie, Qwill, dlatego postawię ci lunch. 

Po południu Qwilleran odbył owocną naradę z redaktorem naczelnym, z którym następnie 

udał się do pokoju zajmowanego przez dodatek kobiecy na szklaneczkę róŜowej lemoniady i 
ś

wiąteczne  ciasteczka,  później  na  małego  z  fotografami  (wąsacz  wysączył  kolejną  szklankę 

lemoniady). Potem pojechał taksówką do domu. 

Z Mary umówiony był dopiero za trzy godziny. Dla zabicia czasu wyjął więc maszynopis 

Andy’ego i ponownie przeczytał rozdział o narkotykowym dealerze. O piątej Qwilleran udał 
się do pralni  chemicznej, specjalizującej się  w ekspresowych usługach,  aby odebrać stamtąd 
swój  najlepszy  garnitur.  Przy  odbiorze  okazało  się,  Ŝe  na  spodniach  garnituru  widnieje 
czerwona plama. 

—  Musiałeś  pan  coś  w  nich  zostawić  —  powiedziała  kobieta  w  pralni  i  włoŜyła  rękę  do 

szuflady, wyjmując kopertę z jego nazwiskiem. 

—  Dziękuję  —  odparł,  oglądając  znalezisko.  —  Naprawdę  dziękuję!  Proszę  wypić  moje 

zdrowie! 

1 połoŜył na ladzie dolarowy napiwek. W kopercie znalazł miarkę od Mary i zwiniętą kartkę. 
Obracając  w  dłoniach  mały  srebrny  przedmiot,  wrócił  do  siebie.  Wyjrzał  przez  okno  na 

podwórze.  Wczesny  zimowy  zmierzch  czynił  je  jeszcze  bardziej  wilgotnym,  ponurym  i 
odraŜającym.  Qwillerana  nie  interesowało  jednak  snucie  melancholijnych  refleksji,  ale  dwa 
zaparkowane koło siebie kombi. 

Najszybciej na podwórze moŜna się było dostać przez „Rupieciarnię”. Wąsacz jednak chciał 

uniknąć  spotkania  z  Iris  oraz  długich,  pokrętnych  tłumaczeń.  Postanowił  więc  wybrać  inną 
drogę, przez biegnącą z tyłu domów alejkę. Po krótkim rekonesansie wyjął miarkę i zmierzył 
szary samochód. Było dokładnie tak, jak sądził. Jego wymiary jota w jotę zgadzały się z tymi, 
jakie zapisał w domu Ellswortłia, badając ślady na śniegu. 

Obszedł dookoła samochód Bena i zauwaŜył następną zbieŜność. Z przodu, po lewej stronie, 

brak było zderzaka. 

Qwilleran  wiedział  dokładnie,  co  powinien  teraz  zrobić.  Zakupił  u  Lombardo  butelkę 

najlepszej  brandy  i  zaszedł  do  antykwariatu  „Trochę  Śmieci”.  Mimo  uchylonych  drzwi 
wejściowych sklep Bena był zamknięty. Skierował się więc ku „Rupieciarni”. 

— Czy wie ktoś, co się stało z Benem? — zapytał. — Chciałem z nim pogadać. 
— Pewnie jest w szpitalu dziecięcym — powiedziała Iris. — Chodzi tam co roku przebrany 

za Świętego Mikołaja. 

Poszedł do siebie. Koty siedziały na środku podłogi, zwracając główki w stronę wąsacza, 

jakby mówiły: „Mamy ci coś waŜnego do przekazania”. PrzymruŜone oczy Yum Yum patrzyły 
przed  siebie  uporczywie  i  Qwilleran  czuł,  Ŝe  kryje  się  za  tym  jakiś  komunikat.  Koko  zaś 

background image

wpatrywał  się  w  jakiś  punkt  na  czole  wąsacza  tak  intensywnie,  Ŝe  jego  ciało  aŜ  zastygło  w 
napięciu. 

Wąsacz wiedział, Ŝe tym razem nie chodzi o obiad, ale o coś znacznie waŜniejszego. 
— Coś się stało? — spytał. — Co próbujecie mi w ten sposób powiedzieć? 
W odpowiedzi Koko odwrócił główkę i spojrzał na mały błyszczący przedmiot na podłodze 

obok biblioteczki. 

— A to co? — zdziwił się Qwilleran. 
Tak naprawdę od początku znał odpowiedź na to pytanie. 
Podniósł kawałek srebrnego papierka, połoŜył na biurko, a następnie dokładnie obejrzał pod 

lampą. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak pomarszczony kawałek gumy, ale Qwilleran nie dał 
się zwieść pozorom. Był to prostokąt o szerokości ołówka i grubości ostrza Ŝyletki. 

Kiedy  zaczął  się  do  niego  dobierać,  Koko  wskoczył  na  stół,  aby  uwaŜniej  przyjrzeć  się 

znalezisku.  Na  swoich  miękkich  brązowych  łapach  ostroŜnie  stąpał  między  ołówkami, 
długopisami,  spinaczami,  popielniczką,  woreczkiem  na  tytoń  i  srebrną  miarką.  Wreszcie 
nacisnął na zielony guzik dyktafonu Iris. 

— Hrrrr… sss… hhhhrr… sss… 
Qwilleran uderzył ręką w czerwony guzik, uciszając chrapanie Cobba. I w tej chwili usłyszał 

stąpanie cięŜkich butów, dobiegające od strony korytarza. To Święty Mikołaj gramolił się po 
schodach, przytrzymując się poręczy. 

— Zapraszam na wigilijny toast — przywitał go Qwilleran. — Mam butelkę niezłej brandy. 
Ben  przyjął  zaproszenie.  Miał  na  sobie  wysokie  czarne  buty,  ze  sztucznym  futerkiem  na 

cholewach. Jego oczy pałały, a chuch miał cięŜki, co wskazywało, Ŝe nie wracał bezpośrednio 
ze szpitala dziecięcego. 

— Ho, ho, ho! — wykrzyknął jowialnie na widok dwóch kotów. Yum Yum od razu rzuciła 

się do ucieczki, chroniąc się na biblioteczce. Ale Koko został na miejscu, patrząc uwaŜnie na 
gościa. 

— Wesołych świąt! — zagrzmiał Ben tubalnym głosem Świętego Mikołaja. 
Koko wygiął grzbiet, nastroszył ogon i szczerząc kły, wydał z siebie groźny syk. Aby móc 

lepiej  obserwować  wszystko,  co  się  dzieje,  wskoczył  na  stolik  i  siedział  tam,  poruszając  z 
dezaprobatą  końcówkami  wąsów  i  czubkami  uszu.  Miał  stamtąd  dobry  widok  na  krzesło 
Morrisa, w którym rozsiadł się Qwilleran ze swoją kawą, i na bujany fotel, gdzie spoczął Ben, 
popijając  brandy.  Od  czasu  do  czasu  zerkał  równieŜ  ku  talerzowi  z  wędzonymi  ostrygami, 
stojącemu na stoliczku obok. 

—  Wypijmy  za  starego  przyjaciela  Cobba,  gdziekolwiek  teraz  jest!  —  wzniósł  toast 

Qwilleran. 

— Zdrowie tego drania! 
Ben uniósł do góry szklankę. 
— Jak słyszę, nie był pan admiratorem naszego gospodarza? 
— Kto gra fair, fauluje, a kto fauluje, gra fair. 
— Chciałbym się dowiedzieć, co się wydarzyło tamtej nocy w domu Ellswortha. Czy Cobb 

miał atak serca, czy teŜ poślizgnął się na schodach? Mógł mieć śnieg na podeszwach. Pamięta 
pan, wtedy padało. 

Ben schował zaczerwieniony nos w szklance z brandy. 
—  To  znaczy  padało  po  północy  —  ciągnął  Qwilleran.  —  Pamięta  pan? Nie  dało  się  nie 

zauwaŜyć, płatki były takie wielkie… Wychodził pan wieczorem? 

— Padało i wiało, wiało i padało — powiedział Ben. 
Jego twarz wykrzywił grymas wstrętu. 
— Kiedy następnego dnia poszedłem do domu Ellswortha, na miejscu, gdzie stał samochód 

Cobba, był ciemny prostokąt. Czyli śnieg spadł, kiedy Cobb zajmował się plądrowaniem domu. 

background image

I ciekawa rzecz, był tam wtedy ktoś jeszcze. Podobny ślad na śniegu zostawił inny samochód. 
Proszę sobie wyobrazić, Ŝe ten drugi wóz nie miał lewego zderzaka, świadczył o tym ów ślad. 

Qwilleran uwaŜnie przyglądał się twarzy Bena. 
— Nieprawość przerwała swoje zapory; niechŜe dalej działa — powiedział tajemniczo Ben. 
Qwilleran próbował jeszcze parę razy zbić Bena z tropu, ale na próŜno. Antykwariusz był 

lepszym aktorem od niego. Wąsacz spojrzał ukradkiem na zegarek. Było juŜ późno, a on musiał 
się jeszcze ogolić i ubrać, zanim spotka się z Mary. 

Mimo wszystko podjął jeszcze jedną próbę. 
—  Nie  wiem,  czy  to  prawda  —  powiedział  —  ale  słyszałem,  Ŝe  stary  Ellsworth  ukrył  w 

swoim domu jakieś… 

Przerwał mu hałas dochodzący z aptekarskiego stolika: 
— Hrrrr… ssss… hrrrr… ssss… 
— Koko! JuŜ mi stąd! — krzyknął. 
Koko jednym susem znalazł się na półce nad kominkiem. 
—  Jeśli  to  prawda  —  kontynuował  Qwilleran  —  to  być  moŜe  Cobb  tamtej  nocy  coś 

znalazł… 

Z magnetofonu wciąŜ dobiegało nieubłagane chrapanie CC. 
— …a ktoś postanowił z tego skorzystać i go sprzątnął. 
Qwilleran wyciągnął się na oparciu i utkwił badawczy wzrok w swoim gościu. Zdawało mu 

się, Ŝe zauwaŜył nerwowy ruch gałek ocznych. Tego nie mogło być w jego roli. 

— Na przykład zrzucając go ze schodów. Mógł wtedy z łatwością zabrać jego łup. 
— Hrrrr… pf!!! — zawtórował mu dyktafon. — Grrrrumf… Tsssso myśślisz… 
Później parę sekund pustej taśmy i… 
— Myślałeś, Ŝe zamydlisz mi oczy, stary  głupcze?… Czy wiesz, w co wdepnąłeś?… Nie 

wywiniesz się z tego!… Po moim trupie! 

Qwilleran wyprostował się na krześle. To był głos Cobba. 
— Ci popaprańcy przychodzą tu do mnie… — kontynuował CC. — Końskie talizmany, mój 

BoŜe!… JuŜ ja dobrze wiem, co z ciebie za antykwariusz!… I czego tam szukasz w Garricku! 
Dobre sobie! 

Ben upuścił szklankę z brandy i sięgnął ręką do magnetofonu. 
— Nie! — krzyknął Qwilleran, zrywając się z krzesła i przypadając do stołu. — Muszę tego 

wysłuchać! 

—  Ja  tu  pikietuję  za  marne  trzy  dolce  na  godzinę  —  kontynuował  Cobb  —  a  ty  bierzesz 

dychę za działkę… 

Wąsacz tryumfalnie spojrzał na dyktafon. 
— …ale to juŜ koniec, aktorku! — zakończył CC. — JuŜ nigdy nie wejdziesz mi w drogę! 
W pokoju zrobił się nagle ruch. Qwilleran jedynie kątem oka zdołał dostrzec, jak Ben rzuca 

się w stronę kominka i chwyta pogrzebacz. A następnie cięŜkim buciorem kopie stolik, który 
pofrunął w drugi kąt pokoju. 

Qwilleran odruchowo chwycił za stojące przy stoliku krzesło, ani na chwilę nie spuszczając 

z  oczu  czerwonej  kurtki  Mikołaja.  Pech  jednak  chciał,  Ŝe  wskutek  szarpnięcia  wiekowy 
windsor rozleciał się zupełnie i w dłoniach wąsacza zostało jego oparcie i parę szczebelków. 

MęŜczyźni stanęli twarzą w twarz: Ben, trzymając pogrzebacz, i Qwilleran z bezuŜytecznym 

oparciem krzesła w dłoniach. I nagle w pokoju rozległ się hałas spadającego metalu. Blaszana 
tarcza zsunęła się z półki nad kominkiem i ugodziła Bena prosto w kark. Pogrzebacz wypadł 
mu  z  ręki  i  poszybował  w  stronę  Qwillerana,  który  w  samą  porę  uchylił  się,  upadając  na 
podłogę i wywracając talerz z ostrygami. 

Scenę  tę  z  pewnością  naleŜałoby  uwiecznić:  Święty  Mikołaj  na  podłodze  przygnieciony 

tarczą herbową Mackintoshów, Qwilleran na kolanach, a Koko pochylony nad rozrzuconymi 
na dywanie owocami morza. 

background image

Kiedy policja zabrała Bena na komisariat, a  Iris i Denis pomogli wąsaczowi doprowadzić 

pokój do ładu, zadzwonił telefon. Qwilleran pokuśtykał do stolika i podniósł słuchawkę. 

—  Co  się  u  was  dzieje,  Qwill?  —  spytała  zaniepokojona  Mary.  —Właśnie  usłyszałam 

dźwięk syren i zobaczyłam policjantów wyprowadzających Bena z waszego domu. Czy stało 
się coś złego? 

— Ogólna katastrofa, no i boli mnie kolano. 
— Znowu je uraziłeś? 
— Teraz chodzi o drugie kolano. Jestem unieruchomiony i nie wiem, czy będę mógł wybrać 

się na dzisiejsze przyjęcie. 

— MoŜemy spędzić ten wieczór u ciebie. Ale co z Benem? 
— Wyjaśnię ci, kiedy tu przyjedziesz. 
Wkrótce  Mary  przybyła  na  miejsce,  ubrana  w  błękitną  szyfonową  sukienkę,  dźwigając 

ś

wiąteczne prezenty. 

— Powiesz mi wreszcie, co się, do licha, stało z Benem… i twoim kolanem? — spytała. 
— Dzięki twojej miarce udało mi się odkryć, jaką rolę odegrał Ben w wypadku Cobba. 
— Nie wierzę! Czy przyznał się do winy? 
— Nie był zbyt rozmowny. Zresztą o czym tu mówić? Po prostu pomógł mu wyprawić się na 

tamten świat, spychając ze schodów. 

— I naprawdę u Ellswortha zakopany był skarb? 
— Nie wiem. Ale to zabójstwo to wynik szantaŜu. Ben handlował heroiną, Mary. Ktoś mu 

dawał towar w Teatrze Garricka, a Ben pakował go w pięciogramowe paczuszki. 

— Ale jak na to wpadłeś? 
—  Koty  przyniosły  mi  jedną  z  mieszkania  Bena,  a  powieść  Andy’ego  dostarczyła  mi 

następnej wskazówki. Hasłem rozpoznawczym były końskie talizmany. 

— Sprytne. 
— Rzecz w tym, Ŝe klienci od czasu do czasu trafiali przez pomyłkę do „Rupieciarni” i Cobb 

zwietrzył,  w  czym  rzecz.  I  tu  rozpoczyna  się  najciekawsza  część  historii.  CC,  w  zamian  za 
milczenie,  zaŜądał  udziału  w  zyskach.  Jego  rozmowa  z  Benem  nagrała  się  na  dyktafonie. 
Sądzę, Ŝe to sprawka Koko, bo Iris musiała być wówczas w kościele. Po prostu nacisnął zielony 
guzik i tak oto mamy dowód w sprawie. 

— AleŜ niewiarygodny zbieg okoliczności! 
—  Owszem,  niewiarygodny,  ale  nie  zbieg  okoliczności.  Przekonasz  się  o  tym,  gdy  lepiej 

poznasz Koko. Powtarzam, wszystko to musiało wydarzyć się w niedzielę rano, kiedy Iris była 
w kościele, a ja w drogerii. 

— Koko, jesteś bohaterem — powiedziała Mary do kota, który leŜał wygodnie na sofie. — 

ZasłuŜyłeś na nagrodę. Co powiesz o kaczce? 

A następnie zwróciła się do Qwillerana: 
—  Pomówmy  o  dzisiejszej  kolacji.  Proponuję  zamówić  coś  z  restauracji  „Toledo”.  Co 

powiesz  na  ostrygi  Rockefellera,  kaczkę  à  la  presse,  chateaubriand  i  francuskie  ciasto 
truskawkowe? 

— Brzmi świetnie — powiedział Qwilleran — ale nie wiem, czy to odpowiednie jedzenie 

dla kotów. Właśnie zjadły puszkę wędzonych ostryg i modlę się, Ŝeby nie dostały zatrucia. 

Spojrzał na Koko uwaŜnie. 
—  Interesuje  mnie  jeszcze  jeden  „zbieg  okoliczności”.  Jak  to  się  stało,  Ŝe  tarcza 

Mackintoshów  zwaliła  się  właśnie  w  tym  momencie,  kiedy  Ben  miał  mi  rozpłatać  głowę 
pogrzebaczem? 

Patrzył na Koko z wdzięcznością i podziwem, a ten, jakby nie o nim była mowa, zwinął się 

w kłębek i czyścił jasne futerko na podbrzuszu. 

W tym momencie zadzwonił telefon. 

background image

— Pewnie to nasz dziennikarz śledczy. Powiem mu, Ŝeby zadzwonił później, kiedy policja 

będzie znała więcej szczegółów. 

I Qwilleran pokuśtykał do telefonu. 
— Tak, Lodge. Coś nowego?… Tak przypuszczałem… Jak na to wpadł… A to heca, więc 

cały czas trzymał rękę na pulsie!… Tak, poznałem tego faceta… Nie, nie wspomnę o tym. 

Qwilleran odłoŜył słuchawkę. Postanowił nie informować Mary o tym, Ŝe Wydział do spraw 

Narkotyków  od  trzech  miesięcy  węszył  w  Junktown  i  Ŝe  Hollis  Prantz  był  zamaskowanym 
policjantem. Informacje o wyniku przesłuchania Bena postanowił zachować na później. 

Wkrótce  z  najdroŜszej  restauracji  w  mieście  przybyła  kolacja:  w  podgrzewaczach  ze 

srebrnymi przykrywkami, umieszczonych w pojemnikach z kruszonym lodem. Mary wręczyła 
Qwilleranowi  prezenty:  pudło  konserw  z  homara  dla  kotów  i  parę  mosięŜnych  świeczników 
rodem ze Szkocji dla ich właściciela. 

—  Ja  teŜ  mam  dla  ciebie  niespodziankę  —  powiedział  wąsacz.  —  Ale  najpierw  trochę 

bolesnej prawdy. Śmierć Andy’ego to nie był wypadek. Glanz był pierwszą ofiarą Bena. 

— Ale dlaczego? Dlaczego? 
— Ben obawiał się, Ŝe Andy na niego doniesie. Zarówno Andy, jak i Cobb wiedzieli o tym, 

skąd Ben ma pieniądze. Więc nasz przyjaciel bał się, Ŝe moŜe utracić to, na czym zaleŜało mu 
najbardziej, czyli widownię dla swoich aktorskich popisów, którą kupował za brandy. Tamtej 
nocy, szesnastego października, ujrzał Cobba wychodzącego ze sklepu Andy’ego i zrozumiał, 
Ŝ

e musi szybko działać. 

— I to on zabił tego biedaka na alejce przed moim domem? 
— Nie. Do tego Ben się nie przyznał. Tym razem policja miała rację. W jednym przypadku 

na trzy. 

Mary oddychała cięŜko. 
— Ale co teraz będzie ze mną? Na pewno będzie proces! Będę przesłuchiwana! 
— Nie panikuj — uspokajał ją Qwilleran. — Wszystko tak urządziłem, Ŝe będziesz mogła 

wreszcie  wyjść  z  ukrycia.  Przez  ostatnie  dwa  dni  odbyłem  wiele  rozmów  z  szefostwem 
redakcji, przedstawicielami władz miasta, twoim ojcem… 

— Moim ojcem?! 
—  Całkiem  równy  facet  ten  twój  tata.  Powołaliśmy  Komitet  Ochrony  Zabytków  pod 

auspicjami  burmistrza,  „Daily  Fluxion”  i  banku  twojego  ojca,  który  zgodził  się  nawet  objąć 
funkcję honorowego prezesa. Ale to ty będziesz motorem całego przedsięwzięcia. 

— Ja? 
— Tak, ty! NajwyŜszy czas, aby zaprzęgnąć twój entuzjazm i kompetencje do pracy. No a 

poza tym szaber zostanie zalegalizowany. Trzeba tylko będzie wyrobić specjalne pozwolenie 
i… 

— Qwill, zrobiłeś to wszystko dla Junktown? 
— Nie dla Junktown, ale dla ciebie — powiedział. — A kiedy zabierzesz się do roboty i 

okaŜe się, Ŝe jesteś w stanie uratować tę dzielnicę, skończą się i telefony z pogróŜkami. Ktoś 
starał się zastraszyć cię, wygonić stąd. Myślę, Ŝe nawet wiem kto, ale to teraz niewaŜne. 

Szczęście  i  wdzięczność  malujące  się  na  twarzy  Mary  były  najlepszym  prezentem 

gwiazdkowym, który Qwilleran mógł sobie wymarzyć. O wiele, wiele lepszym od szkockich 
ś

wieczników, a nawet od tysiąca dolarów nagrody, które spodziewał się wkrótce dostać. 

Jego radość nie trwała jednak długo. Oczy Mary, tak przed chwilą wesołe, zasnuły się mgłą. 
— Mój BoŜe, gdyby Andy teraz Ŝył — szepnęła. — Ile byśmy razem… 
— Koko! — krzyknął wąsacz. — Zostawisz ją wreszcie w spokoju?! 
Koko stał na łóŜku i ostrzył pazury o kartki, którymi Andy obkleił ścianę. 
— Od czasu, kiedy się tu wprowadziliśmy, nie daje jej spokoju — poskarŜył się Qwilleran. 

— Tak Ŝe rogi kartek zaczęły się juŜ zadzierać. 

background image

Mary przez moment wpatrywała się uwaŜnie w ścianę nad łóŜkiem, a później podeszła do 

niej powoli. Koko natychmiast zeskoczył na podłogę. 

— Qwill — powiedziała — tu jest coś jeszcze. 
Pociągnęła za zadarty róg stronicy Don Kichota, która z łatwością odkleiła się od ściany. 
Qwilleran równieŜ podszedł do łóŜka. 
— Widzisz? Pod spodem coś jest. To chyba… 
— Forsa! 
— To pieniądze! 
Pod stroną odlepioną od ściany Mary znalazła trzy banknoty studolarowe. 
Qwilleran  natychmiast  zabrał  się  do  fragmentu  Samuela  Pepysa  i  odkrył  następne  trzysta 

dolarów. 

— Iris mówiła mi, Ŝe Andy uŜył do obklejenia ściany bardzo słabego kleju. Teraz juŜ wiemy 

dlaczego! 

— Ale skąd miał tyle pieniędzy?! — krzyknęła Mary. — Nie mógł ich przecieŜ zarobić na 

antykach! Zresztą wszystko od razu wydawał na nowe rzeczy. 

Odkleiła następną stronę. 
— Cała ściana obklejona studolarówkami! Jak to moŜliwe… 
—  MoŜe  dorabiał  na  boku  —  zauwaŜył  cierpko  Qwilleran.  —  Czy  to  moŜliwe,  Ŝe  kręcił 

interesy z Popopopoulosem? 

— Nie wierzę! — powiedziała oszołomiona Mary. — Andy był taki… On był taki… Ale 

dlaczego tak je ukrył? 

—  To  proste  —  powiedział  wąsacz,  odchrząknąwszy  dyplomatycznie.  —  Miał 

nierejestrowane dochody. 

Powiedział to najdelikatniej, jak potrafił, ale Mary i tak wybuchła płaczem. Objął Mary, aby 

ją pocieszyć, a jej to najwyraźniej nie przeszkadzało. 

Nie zauwaŜyli, jak Koko wdrapał się bezszelestnie na łóŜko, otarł brodę o jego drewniane 

wezgłowie,  a  później  wyciągnął  szyję  i  otarł  pyszczek  o  framugę,  a  następnie  wyciągnął  ją 
jeszcze bardziej i zahaczył kłem o wyłącznik. W pokoju zapanowała ciemność. 

A para leŜąca na łóŜku była do tego stopnia zajęta sobą, Ŝe jej dwaj bezszelestni towarzysze 

mogli bez obaw przenieść się do stołu, aby skosztować kaczki à la presse.