background image

Alina i Czesław Centkiewiczowie

Okrutny biegun

A biegun przyciąga jak magnes

background image

Spalić za sobą wszystkie mosty!* [*Opracowane według książki 

autorów pt. „Fridtjof, co z ciebie wyrośnie?”]

-  Lód,   który   moi   poprzednicy   uważali   za   największą 

przeszkodę w dotarciu do bieguna północnego, stanie się moim 
sprzymierzeńcem. Nie będę przedzierać się siłą, zaniesie mnie tam 
potężny prąd morski, ten sam, który gna krę i pola lodowe od 
brzegów Syberii, poprzez biegun ku brzegom Grenlandii - mocny 
głos   Fridtjofa   Nansena   niósł   się   daleko   po   wielkiej   sali 
Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie.

-   Przypadkowe   znalezienie   przy   brzegach   tej  wyspy 

przedmiotów należących do uczestników amerykańskiej wyprawy 
De   Longa   na   statku   Jeannette,   który   zatonął   przed   paru   laty, 
zmiażdżony   przez   lód,   na   drugim   krańcu   Północnego   Oceanu 
Lodowatego, koło Wysp Nowosyberyjskich, jest dla mnie jeszcze 
jednym   nieodpartym   dowodem   istnienia   takiego   prądu. 
Przedmioty te dryfowały z krą ponad pięć tysięcy kilometrów. Tak 
właśnie   i   ja   pragnąłbym   dryfować.   Pozwolę   statkowi   memu  - 
rozwodziłem się już długo nad jego budową - wmarznąć w lodowe 
pole   i   wraz   z   nim   dotrę   do   celu.   Przemyślałem   dokładnie,   jak 
zbudować   mój   statek,   co   uczynić,   żeby   lód   zamiast   druzgotać, 
wypychał go na powierzchnię. Nie twierdzę stanowczo, iż prąd 
morski zaniesie mnie na sam biegun, to okaże przyszłość. Może 
przepłynę   gdzieś   w   pobliżu?  Ale   czy   doprawdy   dla   nauki   tak 
ważne jest osiągnięcie tego właśnie punktu materialnego? Sądzę, 
że   ważniejsze   jest   raz   na   zawsze   skończyć   z   olbrzymią   białą 
plamą   na   mapie   świata,   poznać   wreszcie,   zbadać   samo   serce 
Arktyki. I to będzie moim celem.

Nim   umilkł   głos   Nansena,   w   przepełnionej   tłumami   sali 

czcigodnej „Alma Mater” spraw polarnych całego świata zawrzało 
jak w ulu.

- Doktor Nansen nie jest pierwszym, który marzy o dotarciu 

do   bieguna   północnego.   Wielu   z   nas   na   tej   sali   próbowało 
daremnie marzenie to wprowadzić w czyn, wielu przypłaciło je 
życiem  -  uniósł   się’  doświadczony   angielski   marynarz,   admirał 

background image

Nares.  -  Ja dobrze wiem, co znaczy dryf statku skutego w lód. 
Wiem   więcej!   Przetrzymałem   dwa   przymusowe   zimowania, 
szczęśliwy, że udało mi się przeżyć je i zawrócić spod 83° Nord. 
To   piekło!   I   ku   przestrodze   młodych,   niedoświadczonych 
marzycieli   raz   jeszcze   oświadczam:   Nie   próbujcie,   biegun 
północny jest; nieosiągalny!

-  Brak   wśród   nas,   niestety,   nieodżałowanego   Karla 

Weyprechta - zabrał głos ktoś inny. - On także, pełen zapału, nie 
szczędził sił, by przedostać się do bieguna. I uległ jak inni. Po 
zmiażdżeniu przez lód statku Tegetthoff Austriacy ponad sto dni 
wędrowali pieszo po krach, ciągnęli na saniach szalupy, płynęli 
między bryłami lodu, z których każda zagrażała życiu, cierpieli 
głód,   nieraz   przeżywali   własną   śmierć.   Nie   potrzebuję   chyba 
przypominać zebranym, co Weyprecht oświadczył po powrocie: 
„Należy zabronić wszelkich wypraw do bieguna tak długo, póki 
bezsilnych na Północnym Oceanie Lodowatym statków morskich 
nie będzie można zastąpić statkami powietrznymi”. Czyżby doktor 
Nansen o tym nie pamiętał?

- A tragedia wyprawy tego nieszczęsnego De Longa?
-  I potworne męki, jakie wycierpieli Kane, Hayes czy Hall? 

Czyż nie były wystarczającą przestrogą?

-  Jak   można   dobrowolnie   wyrzec   się   sterowania   statkiem 

wśród lodów? To czyste szaleństwo, to wyzwanie rzucone losowi! 
- podniosły się podniecone głosy.

-  Nie   rozumiem,   jak   plan   doktora   Nansena   mógł   znaleźć 

gdziekolwiek   zachętę   lub   poparcie  -  wybuchnął,   nie   panując 
dłużej nad sobą, amerykański admirał Greely. - O ile mi wiadomo, 
ten młodzieniec, niech mi wybaczy ostre słowa, nie ma żadnego 
doświadczenia. Podróży na nartach przez Grenlandię, jakkolwiek 
zapewne nielekkiej, w żadnym przypadku nie można przyrównać 
do ekspedycji polarnej. Żaden z po - ważnych ludzi zebranych na 
tej sali nie wierzy chyba w realność pomysłu doktora Nansena! 
Wyprawy   podbiegunowe   i   tak   już   dość   pociągnęły   za   sobą 
tragicznych   ofiar,   żeby   obarczać   je   jeszcze   ciężarem   tego 
niepoważnego projektu - w głosie mówiącego zabrzmiała histeria. 

background image

- Ten projekt jest absurdem, gorzej - samobójstwem!

W   sali   zapanowała   cisza.   Jedni   spoglądali   na   Nansena   z 

pełnym sympatii smutkiem. Podobał się im ten młody,. nieulękły 
człowiek.

Nieodrodny potomek wikingów nie zdawał się przywiązywać 

wagi do słowa „niemożliwe”. Pokazał już, to prawda, co potrafi, 
na Grenlandii.. Czemuż jednak upierał się, by wprowadzić tyle 
zmian   do   metod   wypróbowanych   przez   wieki   w   wielkich 
polarnych wyprawach? Na czym opierał swe śmiałe zamiary? Jak 
mógł   narażać   siebie   i   swoją   załogę   na   straszny,   nieznany   los, 
przecząc wszystkiemu, co uznane? Inni, liczniejsi, nie ukrywali 
swojej niechęci.

-  Zobaczymy,   co   powie   ten   żółtodziób,   jak   powróci, 

przekroczył ledwie trzydziestkę! Cóż on może wiedzieć! - szeptali 
pomiędzy sobą, rzucając złośliwe spojrzenia na śmiałą, otwartą 
twarz Nansena.

- Jeśli w ogóle kiedyś wróci - podpowiadali inni zawistnie.

*

Jak oskarżony stał przed areopagiem surowych sędziów. Z 

dumnie podniesioną głową wysłuchiwał słów, z których każde go 
kamienowało.   Rozejrzał   się   uważnie   po   sali.   Czyż   nie   ci   sami 
ludzie przed jego wyprawą na Grenlandię w 1888 ciskali mu w 
twarz podobne zarzuty? Zdecydował wówczas przejść w poprzek 
całą wyspę, zbadać jej wnętrze, przekonać się, czy pokryta jest 
lodem, czy też - jak mniemali podówczas najznakomitsi uczeni - 
bujną   roślinnością.   Wszystko   podówczas   w   jego   planie   było 
zaprzeczeniem tego, co uznane. I cały ekwipunek wykonany pod 
hasłem:  „niczego   nie   pozostawiać   przypadkowi”,   i   sama 
koncepcja wyprawy.

Jego   poprzednicy   rozpoczynali   marsz   od   zachodnich 

wybrzeży Grenlandii, zamieszkanych przez Eskimosów, próbując 
daremnie   dotrzeć   do   wschodnich,   bezludnych.   Narażali   się 
nieuchronnie   na   konieczność   powrotu,   na   dwukrotne 

background image

przemierzenie nieznanego wnętrza wyspy. On postanowił postąpić 
odwrotnie.   Rozpocząć   marsz   od   wybrzeży   pustynnych, 
bezludnych, trudno dostępnych, a zakończyć go w zamieszkanych. 
Plan   swój,   zuchwały   na   pozór,   oparł   na   przesłankach 
psychologicznych.   Nie   pozostawić   za   sobą   zaplecza,   spalić   za 
sobą   wszystkie   mosty,   nie   mieć   odwrotu,   przeć   naprzód   za 
wszelką   cenę,   do   zwycięstwa.   Cofnąć   się  -  znaczyłoby   marnie 
zginąć.   Cóż   mogło   być   lepszą   podnietą   niż   postawienie   się   w 
sytuacji   bez   wyjścia,   niż   pobudzenie   odwiecznego   instynktu 
samoobrony?

Nansen nie ustąpił. Pierwszy w dziejach świata przeszedł od 

krańca   do   krańca   południową   Grenlandię   przywożąc   bezcenne 
wyniki obserwacji i pomiarów.

W tej samej sali Królewskiego Towarzystwa Geograficznego 

nie   szczędzono   mu   wówczas   pochwał,   otrzymał   najwyższe 
odznaczenia. Ci sami ludzie, którzy go chcieli zakrzyczeć, pełni 
podziwu i uznania wręczali mu złote medale w uznaniu zasług. 
Pokazał, co potrafi. Sądził, że zyskał już sobie raz na zawsze ich 
zaufanie. Gorzka pomyłka. Dzisiaj znów nie znalazł się nikt, kto 
rzuciłby mu słowo zachęty, dodał otuchy, kto powiedziałby mu 
„wierzę”.

Z   goryczą   rozejrzał   się   po   pobrużdżonych   zmarszczkami 

twarzach   zebranych.   Przeżyli   w   Arktyce   piekło,   to   prawda. 
Wiedział o tym. Ale czyż sami wielokrotnie nie zawinili, usiłując 
uparcie   przeciwstawiać   wątłą   łupinę   statku   przemożnej   sile 
morskich prądów, walczyć z lodem? Czy powinien zabierać głos 
choćby taki admirał Greely, którego wyprawa nie bez racji zwana 
była   Czarną   Kartą   Arktycznych   Kronik?   Czyż   tragedii   swej 
wyprawy,   w   której   głód   i   rozpacz   dyktowały   ludziom   wilcze, 
nieubłagane   prawa,   nie   potrafili   przypisać   własnym, 
niewybaczalnym   błędom?   Lekkomyślności,   nieumiejętności 
postępowania z ludźmi, wrodzonej niechęci do Eskimosów, której 
nie zdołał przemóc. Jak mógł ten człowiek zarzucać innym brak 
doświadczenia lub lekkomyślność?

-

 Jestem   głęboko   wdzięczny   moim   czcigodnym 

background image

przedmówcom   za   cenne   uwagi,   jakie   posłyszałem   pod   moim 
adresem - odpowiedział skłaniając ż szacunkiem głowę - panowie 
pozwolą jednak, że raz jeszcze spróbuję wprowadzić w życie moją 
zasadę:   spalić   za   sobą   wszystkie   mosty   i   na   zarzuty 
odpowiedzieć... czynem!

*

Długie   miesiące   po   powrocie   do   kraju   Nansen   tkwił   w 

poszukiwaniu odpowiedzi - jak zbudować statek, który potrafiłby 
stawić   czoło   potędze   lodu.   Niestrudzony   w   pomysłach, 
wprowadzał wciąż zmiany w pierwotnym projekcie, konstruował 
nowe modele, odrzucał te, które go wciąż nie zadowalały, szukał 
nowych rozwiązań. I wreszcie jedno uznał za najlepsze.

Trójmasztowy szkuner był krótki, znacznie krótszy od tych, 

jakie wypływały już na podbój bieguna północnego. Na pierwszy 
rzut   oka   przypominał   bardziej   przysłowiową   balię   niż   jacht 
dalekomorski.   Chlubą   Nansena   był   silnik   o   mocy   dwustu 
dwudziestu koni mechanicznych, wielka nowość w ówczesnych 
latach.   Zamiast   ostrych   załamań   po   raz   pierwszy   w   dziejach 
budownictwa   okrętowego   zastosowano   miękkie   łuki,   by   lód 
podczas   ataku   nie   mógł   nigdzie   znaleźć   punktu   oparcia. 
Zaokrąglony,   jajowaty   kadłub   miał   chronić   statek   przed 
zmiażdżeniem.

- Napierająca kra ześliźnie się po burtach i wyniesie statek w 

górę  -  mówił   Nansen,   który   sam   zajmował   się   wszystkim.   I 
programem   naukowym   i   zgromadzeniem   instrumentów   do 
pomiarów oraz obserwacji. Nie mniejszą wagę przywiązywał do 
zaopatrzenia   wyprawy   w   żywność.   Po   długich   naradach   z 
lekarzami i tu postanowił pójść własną drogą. Zamiast solonego, 
wędzonego   i   suszonego   mięsa,   które   łatwo   ulegało   zepsuciu, 
zabrał żywność w hermetycznie lutowanych puszkach blaszanych. 
Wielokrotnie   poddawał   badaniom   laboratoryjnym   przeznaczone 
na wyprawę produkty, sprawdzając skrupulatnie nie tylko stopień 
wyjałowienia, ale także i jakość.

background image

Nigdy   jeszcze   wyprawa   polarna   nie   wypływała   na   podbój 

bieguna   północnego   tak   wszechstronnie   przygotowana   dzięki 
pomysłowości i rozumowi jednego człowieka. Nigdy żadna nie 
była   takim   wyzwaniem   dla   uznanych   powszechnie   tradycji 
polarnych,   żadna   nie   przywiązywała   takiej   wagi   do   badań 
naukowych.

Przyszły gorączkowe dni: gromadzenie sprzętu, wykańczanie 

różnych   szczegółów   wnętrza,   załadunek   ekwipunku   i   zapasów 
żywności na pięć lat.

Ciężko   przyszło   Nansenowi   pozostawić   żonę, 

paromiesięczną   córeczkę,   dom,   wszystko,   co   ukochał   i   co 
opuszczał na długo. Któż mógł wiedzieć, czy nie na zawsze?

Dzień rozstania byt dla mnie najcięższy, jaki przeżyłem dotąd  

- zapisał w pamiętniku. - Ale jeśli człowiek stawia przed sobą cel,  
straciłby swą godność od celu tego odstępując. Pozostaje mu tylko  
iść naprzód.

I słowo „naprzód” uwiecznił w nazwie swego statku - Fram.
Chrzest polarny  Frama  -  wejście w lodowe zwaliska wrót 

Morza   Karskiego   rozwiało   obawy   Nansena.   Wbrew   ponurym 
przepowiedniom doświadczonych i uznanych autorytetów ścięty 
dziób   i   wzmocnione   burty   zdały   egzamin.   Nieforemny   szkuner 
prześlizgiwał się zręcznie między parametrowej grubości płytami, 
wynoszony przez nie w górę, ilekroć groziły zwarciem lodowych 
kleszczy.

Na   północ   od  Wysp   Nowosyberyjskich   w   pobliżu   miejsca 

tragedii Jeannette De Longa, Fram wmarzł w wielkie lodowe pole 
i wraz z nim we wrześniu rozpoczął biegunowy dryf.

Pierwsza noc polarna przeszła niespodziewanie szybko. Na 

wygodnym   statku,   który   zwycięsko   odpierał   ataki   lodu,   tętniło 
życie.   Niewielka   załoga,   zaledwie   trzynastu   ludzi,   prowadziła 
systematycznie   obserwacje   i   pomiary,   trenowała   na   nartach, 
przygotowując   się   do   marszów   badawczych,   resztę   czasu 
poświęcając pracom fizycznym.

background image

*

...Pod 79° Nord wszyscy trzymamy się doskonale. Żaden z 

nas nie jest blady, wynędzniały, nie ma zapadniętych policzków, 
zwykłych   cech   polarnych   podróżników.   Aż   mnie   czasem   wstyd  
bierze. Dość zajrzeć do jakichkolwiek opisów, żeby przekonać się,  
ile wycierpieli tu inni...

...Noc   polarna   nie   wywiera   na   mnie   zgubnego   wpływu. 

Przeciwnie, odmłodniałem chyba. Nigdy nie czułem się zdrowszy 
notuje Nansen.

Ciemności z wolna ustępowały, ale mrozy wiosenne wiązały 

wciąż   mocno   płyty   lodowe   w   jedną   twardą   jak   granit   skałę. 
Złocista tarcza każdego dnia dłużej krążyła po niebie, aż wreszcie 
o północy zawisła wysoko nad horyzontem. Nieprzerwane światło 
polarnego dnia rozbudziło energię, praca wrzała na Framie, ludzie 
prześcigali   się   w   pomysłach   przeróżnych   ulepszeń.   I   nikt   nie 
obejrzał się nawet, kiedy minęło parę krótkich letnich miesięcy, 
podczas których najbardziej we znaki dawało się „błoto polarne” - 
mokry, grząski, pełen kałuż i wody śnieg. I znów światła zaczęło 
szybko   ubywać,   słońce   z   każdym   dniem   zapadało   niżej,   noce 
stawały  się  mroźniejsze, kanały   wodne  ścięło szkliwo młodego 
lodu, ostrymi podmuchami zadęły wichury zimowe, nabrzmiałe 
śniegiem.

W   nieprzerwanym   żółwim   dryfie,   kreśląc   pętle   i   zygzaki, 

nieraz   zawracając   z   drogi  Fram  dotarł   wreszcie   do   82°   Nord. 
Załoga   uroczyście   święciła   ten   rekord   polarnej   żeglugi,   ale 
Nansen z trudem ukrywał zawód. Tego wieczora wybiegał myślą 
daleko poza dźwięczący wesołym rozgwarem statek. Daleko, aż 
po biegun północny. Od wielu tygodni dręczące powolnego dryfu 
walczył   ze   sobą.   Czyż   nie   czas   wreszcie   odważnie,   po   męsku 
spojrzeć   w   twarz   rzeczywistości,   zdać   sobie   sprawę   z   tego,   że 
kapryśny   prąd   morski   nie   przeniesie   szybko   wyprawy   przez 
biegun?   Czas   uciekał.   Czekać?   Tak,   ale   jak   długo?   Pięć   lat, 

background image

siedem, może więcej?

Monotonia dryfu męczy, drażni człowieka czynu, jakim jest 

Nansen.   Nieraz   wprawdzie   powtarzał   sam,   nieraz   już   pisał,   że 
celem   jego   nie   jest   wyłącznie   punkt   astronomiczny   zwany 
biegunem, lecz otaczające, pełne tajemnic obszary, na które nikt 
dotąd   nie   zwracał   uwagi,   nie   przeprowadzał   badań.   Tak,   ale 
biegun   ciągnie   niczym   magnes,   jest   tuż,   ó   kilka   stopni 
geograficznych zaledwie. Czyżby flaga norweska nie miała nigdy 
załopotać na nim, pierwsza w dziejach świata?

Jeżeli   statek   nie   dopłynie   do   bieguna   północnego,   może 

dotrze tam pieszo człowiek?  Nikt nigdy  dotąd nie odważył się 
dobrowolnie   zejść   ze   statku,   jak   rozbitek   pozostać   na   łasce   i 
niełasce   arktycznej   przyrody.   Wspomnienia   tragicznych   przejść 
Austriaków,  Amerykanów,  Anglików   cisną   się   natarczywie   do 
głowy, wyobraźnia podsuwa pełne grozy obrazy. Zuchwała myśl o 
biegunie dręczy jednak, odpędza sen, nie daje spokoju. Czy marsz 
do   bieguna   byłby   szaleństwem?   Nic   nie   jest   bardziej   obce 
Nansenowi niż zapalczywe porywanie się z motyką na słońce, nic 
nie jest mu bliższe niż rozumna odwaga. I ta odwaga przeważa. 
Zamknięty   godzinami   w   swej   kabinie   ślęczy   nad   żmudnymi 
obliczeniami, liczy, kreśli, rozważa wszelkie możliwości, stara się 
przewidzieć wszelkie trudności na tym nie przebytym nigdy dotąd 
przez nikogo szlaku. I wreszcie ulega pokusie.

Wtajemniczony   w   zuchwałe   zamiary   stary   druh   Sverdrup 

pochwala je w pełni, wierzy ślepo w Nansena, zrozpaczony, że nie 
może mu towarzyszyć w biegunowym marszu. Jako kapitan musi 
pozostać   na  Framie,   przejąć   ciężar  „dalszego   dryfu,   prowadzić 
nadal obserwacje i pomiary.

Długo   Nansen   rozważa,   kogo   zabrać   ze   sobą   w   nieznane. 

Wybór jego pada wreszcie na palacza Johansena. Młody, silny, 
pełen zapału, budzi zaufanie, małomówny, to także zaleta w tym 
samotnym marszu w nieznane.

- Zastanów się dobrze - przestrzega go. - 1 tym razem palę za 

sobą   wszystkie   mosty.   W   drodze   powrotnej   z   bieguna   nie 
odnajdziemy  Frama, dryf zniesie go gdzieś dalej. Dokąd? Nikt 

background image

tego   nie   wie.   Od   chwili   zejścia   ze   statku   będziemy   zdani 
wyłącznie na własne siły. Obliczyłem wszystko, co można było 
przewidzieć,   sporządzimy   tu   na   statku   najlżejsze,   jak   można, 
sanie, kajaki, namioty, wiem już jakie, przygotowałem projekty, 
zabierzemy   żywność   w   specjalnych   opakowaniach,   ani   grama 
zbędnego,   najlepsze   psy,   ale...  ostatnie   słowo   będzie   mieć 
Arktyka. Możemy nigdy nie wrócić, pamiętaj!

-  Idę  -  słyszy lakoniczną odpowiedź i patrząc na rozbłysłe 

zapałem oczy Johansena, wie, że jego wybór był trafny i Nielekko 
przyszło Nansenowi pożegnanie i z ludźmi, i z tym statkiem, w 
którym tyle pokładał nadziei. Czy ujrzy go jeszcze kiedyś? Czy 
spotka   tych   oddanych,   wiernych,   bliższych   mu   niż   bracia? 
Chwilami wydaje mu się, że popełnia zdradę schodząc z pokładu. 
Odrzuca tę myśl natrętną. W zamian na kartę stawia swoje życie. I 
to go usprawiedliwia przed własnym sumieniem.

*

Po   dwudziestu   czterech   dniach   marszu,   kolejny   pomiar 

astronomiczny   wykazał,   że   doszli   zaledwie   do   86°   Nord.   Tak 
daleko   na   północ   nikt   jeszcze   nie   dotarł  -  to   prawda,   ale   do 
bieguna pozostało czterysta pięćdziesiąt kilometrów... Któż lepiej 
niż   Nansen   rozumiał,   że   to   kilometry   nie   do   przebycia... 
Narastające   znużenie,   brak   żywności   w   drodze   powrotnej... 
Upierać się czy...

Ciężko   przeżywa   Nansen   pierwszą   w   życiu   porażkę. 

Postanowił nigdy nie cofać się z raz obranej drogi  -  teraz musi 
zdobyć się na odwagę odwrotu. Przeważa rozsądek.

...Iść dalej nie sposób. Byłoby to szaleństwem. Zawracamy...

Słowa   te   notuje   Nansen   w   dzienniku   podróży   dziwnie 

odmiennym   od   reszty   stron   pismem.   Nietrudno   zrozumieć,   ile 
kosztuje go ta decyzja.

background image

*

Odwrót   jest   cięższy   niż   marsz   naprzód.   Słońce   dnia 

polarnego   zwycięża   lód,   cienka   skorupa   pokrywająca   stopniały 
śnieg raz po raz pęka pod ciężarem sań. Jeden z ludzi zaprzęga się 
wówczas   do   nich,   dopomagając   nielicznym   już   psom,   drugi 
popycha z tyłu. Każdy krok to wysiłek, nie tylko płozy, ale i narty 
grzęzną w polarnym błocie. Szczeliny w lodzie coraz szersze, jak 
białe   rozwarte   paszcze   zieją   głębią.   Po   dwudziestu   czterech 
godzinach   mozolnego   łatania   podartych   kajaków   kanały   wodne 
zwierają się. Teraz już tylko w saniach nadzieja.

Po   dwudziestu   tygodniach   ciężkiej,   pełnej   niespodzianek   i 

przygód wędrówki po lodowych polach, wśród gęstwiny torosów, 
wodnych   kanałów   Norwedzy   docierają   wreszcie   z   ulgą   do 
skalistych wybrzeży nieznanej wysepki. Stanęły im chronometry, 
nie   mogą   obliczyć   współrzędnych   geograficznych,   nie   wiedzą, 
gdzie się znaleźli.

Brnąc na oślep, szukając w tym białym labiryncie jakiegoś 

przejścia do wysp archipelagu Ziemi Franciszka Józefa, kierować 
się muszą instynktem.

Z każdym dniem szybciej zapada zmrok, z każdym przybliża 

się   widmo   nocy   polarnej.   Iść   dalej   nie   sposób,   trzeba   założyć 
obozowisko, gdzie popadnie, i próbować przetrwać w nim jakoś 
zimę.   Brak   drzewa   dryftowego,   brak   belek   czy   desek   ze 
zmiażdżonego   naporem   statku.   Odcięte   sanie,   kajaki 
podziurawione jak sito zrębami zastrug, strzępy wełnianego koca 
zamiast   śpiwora   i   połatany   gęsto   namiot   to   całe   bogactwo 
Nansena w przededniu arktycznej zimy. Groźnej i nieubłaganej. 
Budulca nie brak, biały jest, twardy niczym skała, śliski i mroźny 
nie nadaje się jednak na budowę eskimoskiego igloo. Ze skały, z 
przemarzniętych grud ziemi, ze śniegu i lodu budują polarnicy ni 
to   ziemiankę,   ni   szałas   kamienny,   na   metr   głęboki   i   na   metr 
wystający   ponad   ziemię.   Czym  ją   drążą?   Połamanymi   nartami, 
kłem   morsa   przymocowanym   przemyślnie   do   bambusowego 
drążka,   jakimś   kawałkiem   kości   zastępującym   łopatę.   Do 

background image

wydzierania głazów z przemarzniętej ziemi służą najlepiej dwie 
pary   silnych   ramion,   silnych,   nawykłych   do   fizycznej   pracy.   I 
niezłomna wola przetrwania.

Ściany wznosili, układając kamienie jeden na drugim, szpary 

jak   najszczelniej   zatykali   mchem,   porostami,   kawałkami   skóry 
morsa. Najbardziej martwili się o dach.

- Z czego? - rozkładał bezradnie ręce palacz.
- Tylko ze skóry morsa.
-  Nie   ściągniesz,   diabelnie   twarda,   nóż   się   jej   nie   ima.  A 

ciężka... nie udźwigniesz.

Nansen   nie   lubił   słowa  „niemożliwe”,   rzadko   się   z   nim 

godził. - Grunt to dobrze umeblowana głowa - powtarza chętnie i 
dzień w dzień daje dowody pomysłowości, która im obu ocala 
życie.

Któregoś   dnia   udało   się   upolować   tuż   przy   brzegu   dwa 

wielkie   morsy,   wagi   półtorej,   dwie   tony   każdy.   Nansen   bez 
namysłu   po   pas   zanurzył   się   w   lodowatej   wodzie,   wywijając 
nożem. Johansen struchlał na ten widok.

- W morzu chcesz je oprawiać? Zwariowałeś?!
-  Jedyny   sposób.   Muszę   zdobyć   skórę   na   dach,   właź   do 

wody, we dwóch nam szybciej pójdzie. Nie marudź!

Praca była potwornie ciężka. Ciało kostniało w lodowatej, 

pokrytej   krą   wodzie,   zesztywniałe   mięśnie   odmawiały 
posłuszeństwa,   przesiąkłe   tłuszczem   i   krwią   ubrania   przez   całą 
zimę cuchnęły straszliwie. Ale dom miał dach.

Czas naglił, wiatry dęły coraz mroźniejsze, z każdym dniem 

niżej opadał słupek rtęci w termometrze, każda godzina była teraz 
cenna. Nie bez dumy patrzył Nansen na dzieło ich rąk. Skalna 
ziemianka   przypominała   do   złudzenia   domki,   jakie   Eskimosi 
wznoszą   na   zachodnich   wybrzeżach   Grenlandii,   tam   je   widział 
kończąc marsz na przełaj wyspy. Nawet lampy z kawałków blachy 
napełnione tłuszczem morsa, z knotem sporządzonym z bandaża, 
służące zarazem do oświetlenia i ogrzania, wykonali Norwedzy 
wzorując   się   na   pomysłach   tych   ludzi   najbardziej 
przystosowanych do życia we wrogim klimacie.

background image

*

Mrozy i śnieżne zawieje przez długie dni i tygodnie trzymały 

Norwegów   w   zamknięciu   w   ciasnej,   zadymionej   norze.   Byli 
szczęśliwi, że chroniła ich przed wiatrem i śniegiem. Godzinami 
leżeli bezczynnie w śpiworze, spali przeważnie lub drzemali, bo 
cóż innego mogli robić? o czym jeszcze mówić? Powiedzieli już 
sobie wszystko, co mieli do powiedzenia. Przeszłość oddaliła się 
niepowrotnie, przyszłość była jednym znakiem zapytania. Nic się 
nie działo w ich życiu, jakby czas nagle stanął. Tak samo wiatr 
wył - jęczał w nocy i w dzień czarny jak noc. I tak samo dzwoniła 
w uszach przerażająca cisza zimy.

Nie szczędzili trudu budując ten schron, poutykali pracowicie 

wszystkie szpary, a przecież każdy silniejszy podmuch przeciągał 
mroźnym tchnieniem przez izdebkę. Płonąca bez przerwy całymi 
tygodniami i miesiącami lampa kopciła pokrywając ściany grubą 
warstwą lepkiej sadzy. Próba zbudowania komina z niedźwiedzich 
skór, a tych mieli pod dostatkiem, spełzła na niczym. Nansen nie 
uznał się jednak za pokonanego i spróbował wymurować komin z 
lodu.   Na   próżno.   Pod   wpływem   ciepła   komin   zamieniał   się   w 
rynnę...Ze   ścian   ściekały   strumyki   i   łoże   nasze   przypominało 
kałużę  -  notuje. Odchodzi go  nawet  ochota  do pisania. Bo  i o 
czym?  A  zresztą   każde   dotknięcie   papieru   pozostawia   na   nim 
tłuste, czarne ślady brudnych palców. Brud, którego nie sposób 
uniknąć, stanowi dodatkową udrękę.

Od czasu do czasu opanowywała ich tęsknota za czystością. 

Wtedy, w nagłym przypływie energii, zeskrobywali pociemniały 
od   sadzy   szron   ze   ścian,   wyrzucali   z   posłań   nie   oczyszczone 
dostatecznie   z   resztek   mięsa   skóry,   które   zaczynały   gnić   i 
cuchnąć. Brud z koszul zeskrobywali nożem, potem parę godzin je 
gotowali, po dokładnym wyżęciu suszyli długo. Mycie rąk gorącą 
wodą wytapianą mozolnie z śniegu nie dawało żadnych wyników.

Szczęście, że głód nie dokucza, obok ziemianki piętrzą się 

zwały ubitych morsów, mięsa niedźwiedziego i tłuszczu.

background image

...Dłonie   najlepiej   zmywać   ciepłą   krwią   niedźwiedzia 

zmieszaną z sadłem! - notuje Nansen.

Każdy   z   nas   po   kolei   przez   tydzień   kucharzował.   Było   to  

jedynym urozmaiceniem monotonii naszego żyda i jedyną miarą  
upływu czasu.

Ranek zaczynał się niezmiennie od rosołu z niedźwiedziny, 

wieczór kończył tym samym mięsem, porę obiadową obaj starali 
się   przespać.   Na   deser   wyławiali   chętnie   palcami   z   blaszanej 
lampy ulubiony przysmak, skwarki z tłuszczu morsa.

I   tak   dzień   po   dniu,   tydzień   po   tygodniu,   miesiąc   po 

miesiącu.

Samotne   święta   Bożego   Narodzenia   obchodzili   wędrowcy 

uroczyście.   Wyrąbali   z   podłogi   lód,   zeskrobali   kożuch   tłustej 
sadzy   ze   ścian,   uprzątnęli   odpadki   mięsa   i   zasłali   posłanie 
świeżymi   skórami   niedźwiedzi.   Wywrócone   na   drugą   stronę 
koszule musiały zastąpić czyste.

...niczym   klej   przylepiały   się   wciąż   do   ciała...   za   każdym 

niemal poruszeniem, przesiąknięte brudem i tłuszczem szorowały  
skórę, tak że w końcu miejscami zmieniała się w ranę.

Z godną podziwu pogodą ducha, która stanowi jego siłę, w 

przededniu Nowego Roku Nansen notuje:

...I ten pamiętny rok 1895 dobiega końca. Dziwny byt, ale 

jeszcze nie najgorszy... W kraju biją kościelne dzwony, głoszą kres  
starego roku...  Nasz jedyny dzwon to mroźny wicher, co unosząc  
się nad lodami świszczę i wyje wściekle, wznosi tumany śniegu, 
zmiata je ze skał tuż nad naszymi głowami... Słyszę w dali łoskot 
lodowca. Skoro tylko mróz przybierze na sile, w jego olbrzymim,  
uśpionym   cielsku   szczelina   pęka   po   szczelinie.   Grzmi   i   huczy  
wtenczas niby strzały armatnie, od których wstrząsa się niebo i 
ziemia.

background image

...Johansen chrapie, jakby wtórował tym odgłosom. Cieszę  

się, że nie może go widzieć matka. Zapłakałaby gorzko, biedna, z  
rozpaczy na widok swego syna wychudzonego, obrośniętego, w 
brudnych   łachmanach,   z   twarzą   powleczoną   tłustymi   plamami  
sadzy...

...Jesteśmy sami, opuszczeni, o setki mil od wszystkiego, co 

bliskie i drogie... chorzy z tęsknoty.

*

Pierwszy   po   długiej   zimie   niedźwiedź   był   zapowiedzią 

nadchodzącej   wiosny.   Nim   pierwszy   nieśmiały   pas   światła 
zajaśniał   nad   horyzontem,   w   zarośniętej   brudem   ziemiance 
zaczęły się gorączkowe przygotowania do wymarszu w nieznane. 
W   mosiężną   rurkę   prymusa,   bezużytecznego   z   powodu   braku 
nafty, włożył Nansen notatkę o losach swej wyprawy - od chwili 
opuszczenia  Frama  do dnia 17 maja 1896 roku. Dzień ten był 
dniem wymarszu z zimowiska. Rurkę zawiesił na drucie, tuż pod 
sufitem izdebki, podobnie jak to uczynił przed trzystu laty Willem 
Barents na Nowej Ziemi.

I znów rozpoczęła się zaciekła walka człowieka z najeżonym 

torosami terenem, walka z przestrzenią. A czasem i z samym sobą, 
z własnym znużeniem, nieraz lękiem czy wreszcie zniechęceniem. 
Odwykłe podczas całej zimy od wysiłku nogi z trudem wdrażały 
się do uciążliwego marszu.

Posuwamy   się   naprzód,   idziemy,   płyniemy,   ale   dokąd?  - 

powtarza nieraz w zapiskach z tego okresu Nansen i widać, jak 
bardzo dręczy go niepewność.

Przypadkowe spotkanie z uczestnikami angielskiej wyprawy 

na półwyspie Flora, spotkanie niewiarygodne w tym arktycznym 
pustkowiu  -  kładzie   wreszcie   po   piętnastu   miesiącach   kres 
biegunowej tułaczce.

Po   trzyletniej   nieobecności   w   kraju   jedyną   troską,   jaka 

przyćmiewa radość i ciąży niczym brzemię nie do udźwignięcia, 
jest Fram. - Czemu dotąd jeszcze nie powrócił z polarnych mórz? 

background image

Jaki los spotkał wiernych towarzyszy? Nansen odpędza myśl o 
katastrofie.   Czy   słusznie   uczynił   opuszczając   statek?   Wyrzuty 
sumienia nie pozwalają przeżywać szczęśliwych chwil. Czy miał 
prawo? Udręka trwa siedem nie kończących się dni, bezsennych 
nocy. Ósmego ranka nieprzytomny z radości odbiera depeszę:

FRAM DOTARŁ DZIŚ DO PORTU W DOBRYM STANIE 

STOP   WSZYSCY   ZDROWI   STOP   PŁYNĄ  NATYCHMIAST 
TROMSO STOP WITAM W KRAJU SYERDRUP -

...Przeżywam   jeden   z   najszczęśliwszych   dni   mego   życia  - 

notuje Nansen. -  Teraz dopiero, kiedy wiem, że starzy druhowie 
żyją, mogę zacząć się cieszyć.

A cieszyć się jest z czego. Powitalnym uroczystościom nie 

ma   końca.   Norwegia   przyjmuje   tych,   w   których   powrót   już 
zwątpiła,   jak   bohaterów   narodowych.   Nansen   jest   dla   niej 
wcieleniem wszystkich najlepszych cech wikingów, stawia go za 
wzór męstwa i wytrzymałości.

...Nasza   stara,   droga   ojczyzna   wydaje   się   być   dumna   z 

naszego   dzielą,   a   przecież   dokonaliśmy   tylko   tego,   co  
postawiliśmy sobie za cel - pisał wzruszony.

-  Szczęśliwym   zakończeniem   dryfu   swego   statku 

wmarzniętego w lodowe pole nasz znakomity gość doktor Fridtjof 
Nansen dowiódł niezbicie, że jego śmiały pomysł, szczerze, po 
przyjacielsku, przez nas tu, w Londynie, krytykowany przed kilku 
laty, okazał się słuszny... Na obszary polarne padło nowe światło. 
Zagadnienia   powstawania   lodów   polarnych,   głębi   oceanu, 
temperatury przedstawiają się zgoła inaczej, niż dotąd sądziliśmy. 
Dryf Frama i piesza wyprawa Nansena i Johansena, którzy dotarli 
tak daleko jak nikt na północ Ziemi, są bez precedensu w historii 
poznania świata... O doktorze Nansenie należałoby powiedzieć, że 
porównać   go   można   chyba   tylko   z   nim   samym  -  zagaił   swe 
przemówienie admirał Nares.

background image

Największa   w   Londynie   sala,   do   której   Królewskie 

Towarzystwo   Geograficzne   zaprosiło   Norwega,   ledwie   zdołała 
pomieścić   wielotysięczny   tłum.   Przedstawiciele   dworu 
królewskiego,   rządu,   korpus   dyplomatyczny   w   komplecie,   z 
całego   świata   zaproszeni   naukowcy,   polarnicy,   prasa.   Grzmot 
oklasków   powitał   ukazanie   się   na   trybunie   wyniosłej   sylwetki 
Nansena.

Prasa   pełna   była   teraz   artykułów   o   biegunowej   wyprawie. 

Dawni przeciwnicy nie szczędzili słów pochwały, przymiotniki: 
„wspaniały”,   „największy”,   „niezwykły”,   „nieoceniony” 
powtarzały się do znudzenia na szpaltach wszystkich pism.

*

Znużony   rozgwarem   triumfalnych   przyjęć,   Nansen   marzy 

tylko o powrocie do spokoju i pracy. Oprócz publikacji wyników 
naukowych w niezwykle krótkim czasie pojawiają się dwa tomy 
wspomnień pt.  „Fram  na morzu polarnym”, w których wspólnie 
ze Sverdrupem opisuje dryf statku i swój marsz po lodzie. Pracę tę 
poświęca   wiernemu   przyjacielowi  -  żonie  -  tej,   która   nadała 
statkowi imię i miała odwagę czekać.

W świecie nauki wielką sensację wywołuje ogłoszenie pięciu 

tomów   wyników   trzyletniej   obserwacji   i   pomiarów 
przeprowadzanych   w   czasie   biegunowego   marszu   oraz   podczas 
dryfu  Frama. Uczeni całego świata kÖrnentują je żywo, zdając 
sobie   sprawę,   jak   wiele   zmian   wprowadzić   im   przyjdzie   do 
dotychczas przyjętych pojęć z zakresu meteorologii, hydrologii, 
hydrobiologii i glacjologii.

Nansen nadal zadziwia wszystkich niewyczerpaną energią i 

pracowitością.   Mianowany   profesorem   prowadzi   wykłady 
zoologii na Uniwersytecie w Christianii, w poszukiwaniu wciąż 
nowych rozwiązań spędza długie godziny w swym laboratorium 
przeprowadzając doświadczenia, pisze wiele i ogłasza nieustannie 
poważne   prace   naukowe.   Analizując   wyniki   trzyletnich, 
prowadzonych   bez   przerwy   obserwacji   na  Framie  opracowuje 

background image

podstawowe   dzieło   o   hydrologii   północnych   mórz,   uzasadnia 
konieczność   systematycznych   badań   polarnych,   zgadza   się 
wreszcie podjąć trud organizacji nowych wypraw. Śmiałe plany, 
jak   zawsze,   przygotowuje   niezwykle   szczegółowo,   starając   się 
wyjść   naprzeciw   nieprzewidzianym   przeszkodom,   by   im 
zawczasu   sprostać.   Pogrążony   w   dalekich   sprawach   tajemnic 
Arktyki dość późno zdaje sobie sprawę z wrzenia, jakie ogarnia 
cały kraj.

Nigdy   dotąd   nie   zajmował   się   polityką,   nie   pociągały   go 

rozgrywki poszczególnych partii, obce mu było to  „kłębowisko 
nie zawsze czystych spraw” -  jak mawiał. Czy mógł sądzić, że 
kiedykolwiek do ciszy jego pracowni wtargnie polityka, że zburzy 
ład   i   porządek,   które   tak   bardzo   cenił,   że   oderwie   go   od 
rozpoczętych   rękopisów,   od   tonących   we   mgle   wybrzeży 
nieznanych   arktycznych   lądów   i   każe   zapomnieć   o   białych 
szlakach? Zapomnieć o wszystkim, co dotychczas stanowiło treść 
jego pracowitego życia.

Niczym   sztormowa   wichura   na   mostek   kapitański   do 

pracowni Fridtjofa Nansena wtargnęła historia.

*

Rok   1905   nie   był   rokiem   łatwym.   Udręczona   narastającą 

wciąż zależnością od Szwecji, z którą od lat dziewięćdziesięciu 
związała   ją   unia   personalna,   Norwegia   coraz   energiczniej 
zaczynała   domagać   się   niepodległości.   Skłócona   wewnętrznie, 
zaczynała   nieporadnie.   Jedni,   jak   to   zwykle   bywa,   woleli,   by 
wszystko   zostało  „po   staremu”,   inni,   lękliwi,   domagali   się   na 
początek   drobnych,   nieznacznych   ustępstw   ze   strony   Szwecji, 
reszta widziała wybawienie w całkowitym zerwaniu krępujących 
swobodę   więzów.   Nansen   stanął   bez   wahania   na   czele   tych 
ostatnich. On, który niechętnie czytywał gazety, wypełniał je teraz 
swymi   artykułami,   on,   który   nie   lubił   przemawiać,   przemawiał 
godzinami,   w   płomiennych   słowach   wzywając   Norwegów   do 
opamiętania.

background image

-  Jeżeli   od   razu   nie   zdobędziemy   się   na   odwagę,   jakiej 

wymaga   sytuacja,   stracimy   szacunek   dla   nas   samych...Naród, 
który zadowala się słowami, gdzie idzie o jego wolność, będzie 
pośmiewiskiem   całego   świata.   Jeśli   politykom   naszym   brak   tej 
odwagi, my, zwykli obywatele, powinniśmy przejąć ich zadanie...

...Półśrodki  nigdy  do  niczego  nie doprowadziły, postawmy 

sprawę   od   razu   jasno   i   twardo.   Czyżbyśmy   się   lękali?   Czyżby 
Norwegii nie stało odwagi? A jeżeli nawet tak, to pamiętajmy, że 
pierwszym   obowiązkiem   człowieka,   godnego   miana   człowieka, 
jest   lęk   przezwyciężać.   Szwecja   liczy   na   naszą   chwiejność,   na 
walkę partii między sobą  -  odpowiedzmy jej zespoleniem całego 
narodu.   Spalmy   za   sobą   wszystkie   mosty   waśni   i   niezgody.  A 
wtedy droga przed nami jedna - naprzód!

Do spraw swego narodu Nansen - wielki polarnik  umiejący 

patrzeć w przyszłość - stosuje te same zuchwałe na pozór tylko, a 
w rzeczywistości głęboko przemyślane zasady, jakimi kierował się 
na północnych morzach.

Wyzwanie:   „Czyżby   Norwegii   nie   stało   odwagi?”  niczym 

smagnięcie biczem podrywa naród, który od wieków szczycił się 
odwagą.

Napotykając   niespodziewany   opór   ze   strony   chwiejnych 

dotąd   ludzi,   Szwecja   postanawia   ukrócić   go   zbrojnie.   Wzrasta 
napięcie, na granicy   zaczynają gromadzić  się gojowi  do walki. 
Siły nierówne. Po jednej stronie kilkadziesiąt tysięcy regularnego 
wojska,   po   drugiej   zaledwie   cztery   tysiące   ochotników 
norweskich: rybaków, łowców, którzy ściągają z gór, z fiordów, z 
mórz w obronie wolności.

Do bratobójczej walki Nansen, w którym Norwegowie widzą 

swego duchowego przywódcę, nie może dopuścić.

-  Do godziwego pokoju musi znaleźć się godziwa droga  - 

oświadcza i spieszy do Londynu, by tam, rzucając na szalę wagę 
swego nazwiska, działać na arenie międzynarodowej, próbować 
przekonać   przedstawicieli   wielkich   mocarstw   o   konieczności 
wpłynięcia na Szwecję, szukania jakiegoś ugodowego załatwienia 
sprawy.

background image

Instynkt   badacza   zaprawionego   do   walki   podsunął 

najwłaściwszą   drogę.   Wszystkie   drzwi   stają   otworem   przed 
sławnym polarnikiem, który walczy o prawa swej pokrzywdzonej 
ojczyzny.   Ambasadorzy   wielkich   mocarstw,   Anglii,   Rosji, 
Niemiec   i   Francji,   chętnie   wysłuchują   jego   argumentów, 
przychylają się do próśb. Zebrania, konferencje, narady... Londyn, 
Paryż,   Kopenhaga.   Pod   naciskiem   światowej   opinii   Szwecja 
rezygnuje   ze   swych   roszczeń   i   odwołuje   wojska   z   granicy, 
przyznając Norwegii pełną niepodległość.

Pierwsza   wielka   polityczna   walka   Nansena   kończy   się 

zwycięstwem. Cóż za ulga powrócić do domu, w którym czekają 
żona i dzieci, prace naukowe, wszystko, co stanowi dla niego sens 
i cel życia. Ale w życiu Nansena nie ma miejsca na spokój.

*

Tego   ranka,   jak   co   dnia,   monotonnie   dzwonił   o   szyby 

jesienny deszcz, za oknami wisiał mokry opar mgły. Dyskretne 
pukanie do drzwi przerwało ciszę mąconą skrzypieniem pióra po 
papierze.   Polarnik   niechętnie   podniósł   głowę   znad   biurka,   na 
którym   piętrzył   się   stos   zapisanych   kartek   przyciśniętych 
ogromnym kłem morsa.

-  Proszę  -  powiedział z rezygnacją, nie odrywając oczu od 

rękopisu.

Goście byli niezwykli. I niezwykła rozmowa.
-  W imieniu całego narodu prosimy, żeby pan, nasz bohater 

narodowy, zechciał zostać królem Norwegii - usłyszał.

Długo   tłumaczył   zawiedzionym   wysłannikom   Stortingu, 

czemu nie mógł przyjąć tego zaszczytu. Czy zrozumieliby, gdyby 
im wyznał, że jego zdaniem królem może być każdy? Że zamianę 
wypełnionego pracą naukową życia na udrękę pustej reprezentacji 
uważałby   za   osobistą   klęskę?   Długo   nie   chcieli   słyszeć   o 
odmowie, długo ponawiali prośby, ustąpili wreszcie, kiedy zgodził 
się objąć w Londynie stanowisko ambasadora Norwegii, czuwać 
nad   pierwszymi   krokami   młodego,   niezależnego   państwa.   O 

background image

małym, ubogim, skalistym kraiku niewiele wiedziano podówczas 
na   arenie   międzynarodowej,   któż   nie   znał   jednak   nazwiska 
Nansena?

-  To nie potrwa długo, najwyżej parę miesięcy  - zapewniali 

go delegaci.

-  Zostanę   tak   długo,   jak   będzie   potrzeba   -  usłyszeli   w 

odpowiedzi.   Z   ciężkim   sercem   opuścił   kraj   rodzinny   i   tę 
pracownię, w której dojrzewały plany nowych badań polarnych.

- Musisz ponieść tę ofiarę, nikt jak ty nie obroni Norwegii - 

usłyszał z ust żony i był jej wdzięczny, że go rozumiała.

*

W Londynie przyjęto Nansena z entuzjazmem zaprawionym 

początkowo   odrobiną   zazdrości.   Dziwny   to   był   bowiem 
ambasador, do żadnego innego niepodobny. Nie imponowały mu 
niczyje bogactwa ani tytuły szlacheckie możnych, wśród których 
się nieustannie obracał, niewiele czynił sobie także z zawiłości 
protokołu   dyplomatycznego,   świadomy   wagi   swego   imienia,   a 
zarazem ujmująco prosty.

Jak   ongiś   przed   areopagiem   zaciętych   przeciwników 

polarnych w Królewskim Towarzystwie Geograficznym, tak i dziś 
umiał   kategorycznie   powiedzieć  „nie”  lub   do   upadłego   bronić 
spraw   słusznych.   Jego   postawa   zyskała   szybko   sympatię   i 
szacunek.   Jedni   widzieli   w   nim   wciąż   wybitnego   badacza 
polarnego i naukowca, który dowiódł słuszności swej racji, inni 
cenili   jego   zalety   polityka.   I   ci   nawet,   co   mu   zazdrościli, 
pozostawali   pod   urokiem   osobistym   tego   wyróżniającego   się 
urodą,   postawą   i   wdziękiem   świeżo   upieczonego   dyplomaty. 
Znakomity   sportowiec,   świetny   tancerz   i   gawędziarz,   który 
kilkoma   zdaniami   potrafił   wyczarować   przed   zasłuchanym 
audytorium tajemniczy świat lodu i rozpalić wyobraźnię, ponad 
rozgwar   bankietów   przekładał   jednak   ciszę   swego   gabinetu 
pełnego map i rękopisów polarnych. Tam w listach do żony dawał 
wyraz   tęsknocie   za   ciepłem   domowego   ogniska,   tam   powracał 

background image

wciąż myślą do Arktyki, z której wygnał go obowiązek służenia 
ojczyźnie, tam w chwilach wolnych pisał nadal wspomnienia z 
podróży.

Z   dwutomowego   dzieła  „We   mgle   Północy”  przebija   źle 

ukrywany   żal   człowieka,   który   wie,   że   czas   pracuje   przeciw 
niemu.   Kilka   miesięcy,   jakie   miał   początkowo   pozostać   na 
placówce   dyplomatycznej,   przeciąga   się   na   lata,   a   każdy   rok 
oddala go od zagadnień arktycznych. Nansen czuje, że schodzi z 
tej   niezwykłej,   jedynej   w   swoim   rodzaju   sceny   polarnej   jako 
wielki   aktor,   że   pozostaje   tylko   widzem.   Obszary   Dalekiej 
Północy   zaludniają   się   wciąż   nowymi   postaciami   odkrywców. 
Ciężko   jest   zadowolić   się   rolą   doradcy.   Nie   szczędzi   jednak 
cennych wskazówek włoskiej wyprawie księcia di Savoia, która 
wypływa na podbój bieguna północnego, gorąco zachęca młodego 
Amundsena   do   zuchwałej   wyprawy   nie   przetartym   Szlakiem 
Północno - Zachodnim, śledzi uważnie heroiczną walkę o biegun 
Amerykanina Peary’ego.

- Ten dotrze do celu, odrzucił od siebie wszystko, co mogło 

mu stanąć na przeszkodzie  -  powtarza bez goryczy. A może tę 
gorycz ukrywa głęboko w sercu?

Po   trzech   latach   pracowitego   życia   w   Londynie   z   pełnym 

poczuciem wypełnionego obowiązku żąda zwolnienia z placówki 
dyplomatycznej. Na terenie międzynarodowym uczynił więcej, niż 
od   niego   żądano,   teraz   inni   mogą   bezpiecznie   przejąć   jego 
funkcje.

Trudno doczekać mu chwili powrotu do domu, do rodziny, 

której   brak   tak   boleśnie   odczuwa,   do   książek,   do   swego 
laboratorium, do wykładów. Pragnąłby jak najszybciej nadrobić te 
lata   stracone,   śle   list   za   listem   do   żony,   depesze,   za   depeszą. 
Powrót   opóźnia   się   jednak,   wciąż   jakieś   nowe   ważne   sprawy 
zatrzymują go w Londynie. Niecierpliwie liczy dni i godziny. Nie 
spodziewa się ciosu najcięższego, jaki mógł go spotkać. Śmierci 
powiernika i przyjaciela pełnego zawsze zrozumienia i oddania - 
śmierci żony. Razem z nią umiera to wszystko, do czego tęsknił, 
do czego dążył przez długie lata rozstania. I po raz pierwszy w 

background image

życiu   staje   bezradny   wobec   tragedii,   jaka   go   spotkała,   i   tej 
samotności, jakiej nie może sprostać.

*

Wiele czasu minie, nim po długiej chorobie rzuci się znów w 

wir pracy; szuka w niej zapomnienia. Z ciężkim sercem rezygnuje 
z   planów   ponownej   ekspedycji   na   polarne   wody,   wie,   że   musi 
teraz osieroconej gromadce dzieci zastąpić matkę. Każdego lata 
jednak   wypływa   na   Morze   Grenlandzkie,   gdzie   podczas   badań 
hydrologicznych   wprowadza   wciąż   nowe,   własnego   pomysłu, 
ulepszenia instrumentów naukowych.

W gorzkich chwilach rezygnacji wielkim przeżyciem staje się 

podróż na Syberię. Tu od decyzji Nansena, od jego zdania zależeć 
będą znów sprawy najwyższej wagi  -  kupcy angielscy i rosyjscy 
pragną   zasięgnąć   jego   porady   w   sprawie   możliwości   otwarcia 
regularnej   żeglugi   przez   wiecznie   skute   lodem   wody   Morza 
Karskiego,   rozwiązać   tą   drogą   coraz   bardziej   palącą   sprawę 
wywozu olbrzymich bogactw naturalnych Syberii.

Płynąc   wzdłuż   północnych   wybrzeży   Azji,   polarnik   ze 

wzruszeniem powraca do wspomnień sprzed lat dwudziestu, do 
zuchwałych   planów   podboju   bieguna,   przemierza   tysiące, 
dziesiątki   tysięcy   kilometrów   statkiem,   szalupą   i   koleją, 
rozstawnymi   końmi,   od   Murmańska   po   Władywostok,   od 
Północnego   Oceanu   Lodowatego   po   Ocean   Spokojny.   Na 
bezdrożach Syberii poznaje ludzi, z którymi łatwo mu odnaleźć 
wspólny język, gdyż podobnie jak on ludzie ci nie rzucają słów na 
wiatr i umieją zamiary przekuwać w czyn.

...Ciężko   mi   rozstać   się   z   tą   surową   przyrodą   o   wielkich 

prostych liniach, bez zakłóceń. Pokochałem ten bezkresny kraj, 
potężny jak morze, z jego rozkołysanymi bujną trawą stepami i 
górami,   które   zdają   się   ciągnąć   bez   końca,   i   zastygłym   w   lód  
brzegiem oceanu, i pustą, wolną tundrą i pełną tajemnic tajgą  - 
pisał   w   swej   książce  „Poprzez   Syberię,   kraj   przyszłości”.   Nie 

background image

wiedział jeszcze, jak wiele zdoła w tej przyszłości zdziałać, dzięki 
temu, że ludzi Rosji znał i dał się im poznać.

- Nie! - odpowiada lakonicznie w kilka lat później Nansen na 

alarmującą   depeszę   sekretarza   Ligi   Narodów   wzywającą   go   do 
natychmiastowego przybycia do Genewy w sprawie wielkiej wagi.

- Nie! - powtarza, odrzucając drugą.
-  Nie,   po   stokroć   nie!  -  broni   się   sam   przed   sobą,   przed 

własnym   sumieniem.   Po   tych   straszliwych   kilku   latach   pożogi 
pierwszej   światowej   wojny,   jaka   przetoczyła   się   przez   Europę, 
pragnie   odżegnać   się   od   wszystkiego,   co   odrywa   go   od   pracy 
naukowej. Jest szefem delegacji Norwegii w Lidze Narodów, nie 
odmówił,   ale   to,   o   co   go   teraz   błagają,   wykracza   daleko   poza 
zakres jego działania. Wierzył, jak nikt, w Ligę Narodów i jak nikt 
szybko zrozumiał, że się zawiódł. Chciałby wreszcie poświęcić się 
całkowicie   swym   pracom,   pozostawić   po   sobie   trwały   ślad   w 
wiedzy o morzach i lądach polarnych. Wie, że tu nie czeka go 
zawód, że jego wysiłki nie pójdą na marne. Teraz, kiedy nie jest za 
późno, kiedy umysł jeszcze sprawnie działa. Czyż nie wypełnił 
swego obowiązku wobec kraju? Czy nie wyrzekł się i umiłowanej 
Arktyki, i sławy odkrywcy, i tych ostatnich nie zmąconych żałobą 
lat   domowego   szczęścia?   Dobiega   już   sześćdziesiątki,   niechże 
działają   inni,   młodsi,   niechże   teraz   chociaż   będzie   mu   wolno 
poświęcić ostatek życia własnym zamiłowaniem. Niechże wolno 
będzie   odgrodzić   się   od   nie   zagojonych   wciąż   ran,   jakie 
pozostawiła po sobie wojenna zawierucha.

Jedną   z   najcięższych,   wie   o   tym,   jest   sprawa   jeńców 

wojennych, rozrzuconych od Pacyfiku po Atlantyk. Już dwa lata 
minęły od zakończenia wojny, a oni wciąż jeszcze czekają z dala 
od   swych   domów,   od   rodzin,   bez   nadziei   na   powrót   do 
normalnego życia. Bo i któż im ten powrót zapewni? Nie podoła 
zadaniu   Międzynarodowy   Czerwony   Krzyż   ani   instytucje 
charytatywne   całego   świata.   Czegóż   więc   żąda   się   od   niego, 
Nansena?   Powołana   do   wielkich   pokojowych   zadań   Liga 
Narodów oprócz szumnych haseł i olbrzymiego, ciężkiego aparatu 

background image

administracyjnego   jest   od   początku   swego   istnienia   nieudolna, 
bezsilna i zakłamana. Nie, po stokroć nie!

*

Rozpatrując   w   Genewie   w   1920   palące   zagadnienie 

repatriacji,   każdy   z   delegatów   rozumie   konieczność   rozplatania 
tego gordyjskiego węzła, żaden nie czuje się na siłach wysunięcia 
choćby jednej konkretnej propozycji.

-  Skoro   nawet   Nansen   odmawia,   któryż   z   nas   podoła?  - 

wzdychają   i   tym   krótkim   stwierdzeniem   uwalniają   się   przed 
własnym sumieniem od odpowiedzialności.

Nie wszyscy jednak zrezygnowali, co nieustępliwsi zjawiają 

się   niespodziewanie   w   domu   Nansena,   ponawiają   błagania, 
podsuwają   tekst   uchwały   powziętej   przez   zgromadzenie   Ligi 
Narodów.

...Należałoby zwrócić się do kogoś, kto cieszy się ogólnym  

szacunkiem   i   uznaniem   całego   świata,   kogoś,   kto   znany   jest   z  
niepospolitych zdolności organizacyjnych i wielkiego rozumu...

-  Proszę   o   cyfry.   Ilu   jest   jeńców   wojennych   w   chwili 

obecnej? - pada w odpowiedzi suche pytanie.

-  Około   trzystu   tysięcy   w   Związku   Radzieckim,   około 

dwustu w Austrii, w Niemczech, w... Brak dokładnych danych.

-  Gdzie   są   zgrupowani,   na   jakich   obszarach?   Nazwy 

miejscowości? Milczenie.

-  Jakie Liga Narodów przewiduje środki transportu dla tej 

olbrzymiej masy ludzi?

- Dotychczas żadnych, ogromne trudności.
- Skąd zamierzacie czerpać fundusze na cele repatriacji?
-  Dotychczas znikąd...  Astronomiczne kwoty: eksperci Ligi 

Narodów obliczyli, iż potrzeba po dwieście dolarów na głowę.

-  Kto   podejmie   się   interwencji   u   rządów   państw 

zainteresowanych,   które   w   tylu   ważkich   sprawach   nie   znalazły 

background image

dotąd   wspólnego   języka,   kto,   pytam?   Jakie   będzie   mieć 
uprawnienia?

Milczenie.
- Czy władze radzieckie wyraziły już zgodę?
-  Nikt dotąd z nimi nie wszczynał pertraktacji... Republika 

Radziecka nie jest członkiem Ligi Narodów.

W   krzyżowym   ogniu   rzeczowych   pytań   niknie   resztka 

nadziei.   Delegaci   milkną.   Bo   i   cóż   mają   Nansenowi 
odpowiedzieć? Z czym przyszli tutaj, pragnąc zwalić na jego barki 
ciężar ponad siły, żądając, by podjął zadanie, przed którym cofa 
się   wielka   pokojowa   organizacja?   Co   przynieśli?   Strzępy 
niepewnych   informacji,   żadnego   planu   działania,   najmniejszej 
nadziei na zapewnienie środków finansowych. Pustkę, absolutną 
pustkę,   w   której   wszystko   trzeba   by   dopiero   stworzyć,   od 
początku do końca.

Patrząc na pofałdowane głębokimi bruzdami czoło Nansena 

zrezygnowani posępnieją. Sprawa przegrana.

-  Jedna wielka niewiadoma, jeden mur przeszkód! Tak jak 

pana wyprawa na biegun północny, profesorze!  -  rzuca wreszcie 
odważnie delegat brytyjski Noel Baker. On jeden, z dawien dawna 
gorący wielbiciel Nansena, nie traci nadziei, on jeden wyczuwa, 
że ten właśnie bezmiar trudności rozbudza w Norwegu instynkt 
walki, tak jak ongiś tam, na morzach skutych lodem, spowitych 
mgłą,   która   kryje   wciąż   nowe   przeciwności.   Wierzy   także,   że 
doniosłość  humanitarnego  zadania porwie  opornego.  I nie  myli 
się.

Nansen   przyjmuje  -   depeszuje   z   triumfem   do   Genewy   po 

wielogodzinnych rozmowach.

I raz jeszcze pustoszeje pracownia polarnego badacza. Raz 

jeszcze czekać będą jego powrotu w domu, w Lysaker, rękopisy 
nie dokończonych dzieł o tajemnicach wód Północnego Oceanu 
Lodowatego.   Raz   jeszcze   rozpoczyna   się   zajadła   walka   z 
przeciwnościami. Większe są i cięższe do przezwyciężenia niż te 
w dalekiej Arktyce. Ale ogrom zadania nie przeraża Nansena. Te 
cechy charakteru, które pozwoliły mu dokonywać wielkich odkryć 

background image

w walce z podbiegunową przyrodą, zdają egzamin i tu, w innych 
szerokościach geograficznych.

-  To potrwa najwyżej dwa, trzy miesiące, wskaże pan nam 

tylko, jak działać, profesorze, reszty dokonamy sami - zapewniają 
gorąco delegaci. Im bardziej jednak zagłębiają się razem z nim w 
kłębowisko trudności, tym mniej wierzą w to, co mówią.

Najcięższy   etap,   rozmowy   w   Moskwie,   przebiega   wbrew 

obawom   nadspodziewanie   gładko.   Ówczesny   minister   spraw 
zagranicznych   Cziczerin   zastrzega   jednak   kategorycznie   na 
każdym kroku, że pertraktuje z Fridtjofem Nansenem, nie z Ligą 
Narodów. Inne sprawy raz po raz utykają na martwym punkcie, 
ale   polarnik   nie   należy   do   tych,   którzy   się   poddają.   W   ciągu 
sześciu zaledwie miesięcy około dwustu tysięcy jeńców powraca 
do domów. W dwa lata później repatriacja ponad półmilionowej 
rzeszy jest zakończona.

...Brakowało wszystkiego... - podaje załącznik do protokołu z 

Trzeciego   Posiedzenia   Ligi   Narodów  -   ale   geniusz   Nansena 
wszystko wywalczył. Nie było statków do transportu jeńców, on je  
zdobył   mimo   olbrzymich   trudności,   on   przezwyciężył   nieufność  
Republiki Radzieckiej, która wzbraniała się pertraktować z Ligą 
Narodów...  Wiedząc,   że  Międzynarodowy   Komitet   dysponuje   na  
cele repatriacji nader ograniczonymi kredytami, Nansen zdobył  
fundusze i obniżył przewidziane przez wybitnych ekspertów koszty  
z   dwustu   dolarów   na   głowę   na   osiem...  Dokonał   dzielą,   które 
przejdzie do historii ludzkości jako jedna z najpiękniejszych jej  
kart.   Dzieło,   które   zawiera   ładunek   tego   bohaterstwa,   jakie 
cechowało   walkę   Nansena   z   lodem   Grenlandii   i   jego   pieszą  
wędrówkę   z   bieguna   północnego...  dzieło,   które   jest   dowodem, 
czego dokonać może ludzka dobroć wspomagana przez niezłomną  
wolę.

-  Parł   naprzód,   niczym   sztormowa   wichura   miażdżąc   na 

swojej   drodze   przeszkody  -  zamiast   je   okrążać,   łamał   opory  - 
zamiast   je   łagodzić,   spieszył,   wiedział,   że   tylko   w   ten   sposób 

background image

osiągnie cel - powie później jeden z wybitnych mężów stanu.

*

Zadanie   wykonane,   Nansen   z   ulgą   powraca   do   domu,   do 

swych prac. Tyle jeszcze jest do zrobienia na polarnych obszarach, 
na tyle pytań nie ma dotąd odpowiedzi. Cóż z tego, że biegun 
północny zdobyty? Odkrycie Peary’ego niewiele nowego wniosło 
do nauki. Myśl o badaniach podbiegunowych krain nie opuszcza 
Nansena. Wciąż jeszcze marzy o wypłynięciu na arktyczne wody, 
ale lekarze stawiają kategoryczny sprzeciw. Nadszarpnął siły, musi 
się wreszcie zacząć szanować.

Kiedy   w   parę   miesięcy   później   przyjaciele   zjawiają   się   w 

Lysaker odwiedzić chorego, nie wierzą własnym oczom. Nansen 
pakuje walizy: Czy znów na wyprawę polarną? Nie! Do Genewy. 
W odpowiedzi na ich protesty, wymownym gestem wskazuje stos 
depesz Międzynarodowego Czerwonego Krzyża piętrzący się na 
biurku,   na   ścianę,   która   przez   długie   lata   bielała   mapami   nie 
tkniętej ludzką stopą Antarktydy i pociętej szlakami biegunowych 
wypraw Arktyki. Ich miejsce zajęła teraz inna. Bije z niej, jak na 
alarm,   czerwona,   gruba   krecha,   którą   obwiedziony   jest   wielki 
obszar   Powołża.   Stamtąd   w   świat   biegną   rozpaczliwe   sygnały 
SOS.   Przebogate   tereny   nawiedziła   klęska   straszliwej   posuchy, 
milionom   ludzi   grozi   głód.   Międzynarodowy   Czerwony   Krzyż 
błaga o pomoc, sam nie podoła.

I jakże tu odmówić?

*

Nansen rzuca się w wir walki z głodem, nie mogąc uwierzyć, 

że ktoś pozostaje wobec niej obojętny. Ale daremnie apeluje, jego 
płomienne   słowa   trafiają   w   próżnię.   Liga   Narodów   uparcie 
odmawia,   obwarowuje   się,   zasłania   względami   politycznymi, 
ślepa   teraz   i   głucha   na   wszelkie   zaklęcia.   Kiedy   na   trybunie 
pojawia   się   raz   po   raz   wyniosła   sylwetka   Norwega,   delegaci 

background image

wiedzą, że przyjdzie im wysłuchać wielu gorzkich słów prawdy. 
Jedni wychodzą ostentacyjnie z sali, inni zostają, by nie dopuścić 
do   udzielenia   pomocy   bolszewikom.   Przed   morzem   niechęci, 
czasem zaciekłej nienawiści, jakie wychodzi mu naprzeciw, nie 
cofnie się Nansen, mówiąc tylko  - „okrutniejsze jest niż morze 
polarne”.

I znowu wychodzi na trybunę i znów głos jego, jak dzwon 

alarmowy, bije na trwogę. Wzywa do opamiętania.

*

-  Mandat,   jaki   piastuję,   nakazuje   mi   nadal   apelować   do 

waszego   sumienia,   zachować   wiarę,   iż   zostanę   wysłuchany. 
Sądziłem, że wieść o klęsce głodu wystarczy, żeby natychmiast 
pospieszyć  na  pomoc.  Myliłem się.  Nie  mogę   jednak  ustąpić... 
Spróbujcie sobie wyobrazić, czym jest głód, pomyślcie o tych, co 
giną   oczekując   daremnie   waszej   odpowiedzi.   Wiem,   co   ją 
opóźnia:   kampania   podłych   oszczerstw,   lęk   przed   widmem 
komunizmu.

...Prasa   posuwa   się   do   rozprzestrzeniania   wiadomości   o 

pociągach   ze   zbożem,   które   nie   docierają   do   głodujących. 
Kłamstwo! O transportach broni ukrytych w zapasach żywności, 
jakie   śle   już   głodującym   Międzynarodowy   Czerwony   Krzyż. 
Kłamstwo!   Dochodzą   mnie   zjadliwe   poszepty:  „przekupili 
Nansena!”  I budzą wstręt! Czy znajdzie się wśród was ktoś, kto 
ośmieli się wyznać głośno, tu, z tej trybuny, że gotów z zimną 
krwią skazać na głodową śmierć miliony ludzi, byleby tylko nie 
dopomóc bolszewikom?

Żywności na świecie nie brak, o tym wszyscy wiemy. Zbiory 

w Kanadzie wyjątkowo obfite, w Stanach Zjednoczonych zboże 
gnije na pniu, w Argentynie palą w lokomotywach kukurydzę, a w 
Europie miliony przymierają głodem.

Głos mówiącego docierał do najdalszych zakątków sali obrad 

Ligi Narodów, ale oddźwięku nie budził. Czyżby gorące słowa o 
ludzkim cierpieniu nie przemawiały do serc?

background image

Umilkł   na   mÖrnent,   zmęczonym   spojrzeniem   obrzucił 

audytorium,   daremnie  -  szukając   zrozumienia   w   obojętnych, 
oschłych, niekiedy wręcz wrogich twarzach. Jak przekonać tych 
eleganckich   dyplomatów,   zebranych   tu,   żeby   służyć 
najpiękniejszym   zasadom   humanitaryzmu?   Za   każdym   ich, 
wzniosłym frazesem stoi kłamstwo. Nie chcą zrozumieć niczego. 
Nigdy   nie   zetknęli   się   z   biedą,   nie   wiedzą,   co   to   marznąć, 
głodować.   Gdyby   każdy   z   nich   chociaż   jeden   tydzień   polarnej 
nocy przeżył w cuchnącej ziemiance skalnej na Ziemi Franciszka 
Józefa - zrozumiałby może wtedy innych? Jakim językiem do nich 
przemówić? Jakie słowa zdolne są obalić ten mur pogardy, jaki 
wznieśli między sobą a cierpieniem innych? Czy na jego drodze 
zawsze będą piętrzyć się przeszkody?

Przed oczyma zamajaczył mu przez mÖrnent mur wrogich 

twarzy   tych,   co   potępili   go   przed   laty   w   Królewskim 
Towarzystwie   Geograficznym,   gdy   pełen   ufności   w   słuszność 
sprawy przedstawił im projekt dryfu na biegun północny. Czyż nie 
przyznali   mu   później   racji,   nie   obsypywali   pochwałami?   Nie 
wolno mu ustąpić.

Rozprostował schylone ramiona, podniósł wyżej posrebrzoną 

latami walk głowę. I tym razem musi znaleźć dość sił, żeby nie 
dopuścić do zbrodni, żeby się wszystkim przeciwstawić.

Starając się nie patrzeć na delegatów, a może właśnie z ich 

wrogości czerpiąc niespożytą energię, ciągnął:

-  W   imię   ludzkości,   w   imię   wszystkiego,   co   czyste,   co 

szlachetne,   co   święte,   zaklinam   was,   żebyście   pomyśleli,   czym 
byłaby śmierć głodowa waszych najbliższych, żon, dzieci... I z tej 
trybuny apeluję raz jeszcze do rządów, do narodów Europy, do 
całego świata o pomoc... Spieszcie, żeby nie było za późno, żeby 
nie przyszło wam gorzko żałować waszej decyzji i ponieść za nią 
odpowiedzialności...  Musimy   od   razu,   jak   najszybciej   wszcząć 
walkę z czasem, z nieubłaganą zimą, która nadciąga już tam, na 
północy. Tylko patrzeć, jak zamarzną rzeki, uniemożliwią wszelki 
transport...  Czy   pozwolicie,   by   raz   na   zawsze   umilkły   głosy 
wzywające nas na pomoc? Śpieszcie, jeszcze czas, ale czas to już 

background image

krótki!...

Patetyczny   apel   Nansena   nie   znajduje   spodziewanego 

oddźwięku - ludzie, którzy uczestniczyli w pamiętnych obradach, 
z   trudem   ukrywają   wzruszenie,   ale   rządy   państw,   które 
reprezentują,   nie   pozwalają   im   zmienić   zdania.   Względy 
polityczne   przeważają.   Liga   Narodów   odcinając   się   od   akcji 
pomocy Republice Radzieckiej decyduje poprzeć tylko moralnie 
apel   Nansena.  A  więc   znów   pustka,   w   której   wszystko   trzeba 
stworzyć od początku do końca.

-  Serca   polityków   są   twardsze   niż   lód,   nieludzkie.   Nie 

zgadzam   się   karmić   słowami   tych,   którzy   oczekują   chleba!  - 
oświadcza Nansen. I wbrew wszystkim, wbrew wszystkiemu, z 
garstką   wiernych   podejmuje   ciężar.   Od   stolicy   do   stolicy 
przemierza   niezmordowanie   Europę   i   Amerykę,   apeluje   do 
instytucji społecznych, charytatywnych, do serc ludzi dobrej woli, 
rozbudza   entuzjazm.   Za   otrzymane   z   darów   fundusze   zakupuje 
zboże, gdzie się tylko da najtaniej, nierzadko sam dopilnowuje 
wysyłek,   znosi   trudy   uciążliwych   podróży   po   bezdrożach 
głodującego   Powołża,   nie   pozwalając   sobie   na   chwilę 
odpoczynku.

Pomoc   przychodzi   na   czas.   Dzięki   nieludzkim   wysiłkom 

Nansena   miliony   ludzi   zostają   przy   życiu   mimo   wyjątkowo 
ciężkiej zimy.

Republika Radziecka śle gorące słowa podzięki temu... który 

bohatersko   przebijał   sobie   drogę   nie   tylko   przez   wieczne   lody  
Dalekiej   Północy,   ale   także   poprzez   bezgraniczną   obojętność   i 
bezduszność klas rządzących państw kapitalistycznych.

- Pożar ugaszony, trzeba teraz pomyśleć o odbudowie domu. 

W przeciwnym razie wykonalibyśmy zaledwie połowę zadania  - 
decyduje   Nansen   i   powierzając   wysyłki   żywności,   nasion   i 
maszyn rolniczych na obszary dotknięte głodem  -  instytucji pod 
nazwą „Pomoc Nansenowska” sam śpieszy do innych spraw, także 
bolesnych i trudnych, spraw, którymi nikt dotąd nie odważył się 

background image

zająć.

*

Wojna   rozrzuciła   po   świecie   ponad   półtora   miliona 

przesiedleńców, uciekinierów, dzieci, kobiet, starców. W kilka lat 
jeszcze   po   zakończeniu   działań   błąkają   się   na   obczyźnie, 
nieporadni wobec okrucieństw losu, który pozbawił ich własnego 
dachu, własnego nieba nad głową i tego skrawka ziemi, na którym 
stawiali   pierwsze   kroki.   Bezdomni,   nierzadko   bez   środków   do 
życia,   obdarci   i   głodni,   bez   papierów,   które   pozwoliłyby   im 
przekraczać granice w poszukiwaniu pracy, wszędzie niepożądani.

Jakże im nie dopomóc?
Korzystając z wagi swego imienia, z przetartych już szlaków 

na   międzynarodowej   arenie,   ze   współpracy   z   instytucjami 
społecznymi,   które   same   nie   mogą   podołać   zadaniu,   Nansen 
zdobywa dla swych podopiecznych żywność, odzież, lekarstwa. 
Ale   to   jeszcze   nie   wszystko.   Najważniejszą   sprawą   i   zarazem 
najcięższą do rozwiązania są dowody osobiste. Któż je wyda tym 
ludziom,   skoro   żadne   z   państw   zainteresowanych   nie   wyraża 
zgody?

Długo debatują w Genewie najtęższe głowy, elita prawników 

z całego świata. I wciąż rozkładają bezradnie ręce. Nie ma takiego 
paragrafu w grubych tomach przepisów ani w starych, pożółkłych 
księgach.   Nigdy   jeszcze   świat   nie   stanął   wobec   podobnego 
zagadnienia.

„W   świetle   obowiązujących   praw   jest   ono   nie   do 

rozwiązania” - stwierdzają wreszcie jednomyślnie.

- Stwórzcie nowe! - niecierpliwi się Nansen. Nigdy dotąd w 

żadnej dziedzinie nie ograniczał swej działalności do przetartych 
szlaków nie jest w stanie pojąć bezduszności biurokracji. I dalej 
nalega, atakuje, apeluje do sumienia, przedstawia wreszcie sam w 
Lidze   Narodów   swój   własny   projekt   rozwiązania   tego 
gordyjskiego węzła - projekt zrywający ze wszystkim, co uznane, 
uświęcone tradycją, projekt zdumiewająco prosty: stworzyć nową 

background image

osobowość   prawną   dla   przesiedleńców,   ukuć   pojęcie 
„bezpaństwowy”. Na pytanie, kto podpisze taki dowód osobisty, 
bez wahania odpowiada -,ja”.

Rozwiązanie   to   wydaje   się   nie   do   przyjęcia   prawnikom 

różnych   narodowości.   Nie   ma   jednak   innego   wyjścia.   Po 
żmudnych   i   długich   obradach   w   1922   roku   projekt   uzyskuje 
aprobatę   Międzynarodowej   Konferencji   w   Genewie.   Słynne 
paszporty   nansenowskie   przywracają   ofiarom   wojny   prawo   do 
normalnego   życia   i   szybko   zyskują   w   świecie   prawo 
obywatelskie.

Pokojowa Nagroda Nobla przyznana Nansenowi w 1923 za 

„największą   akcję   humanitarną,   jaką   zna   historia”   -  jest 
uwieńczeniem wysiłków i trudów, jakie niestrudzenie podejmował 
w ciągu lat pięciu.

...Dla   mnie   najpiękniejszą   nagrodą   jest   uśmiech   dziecka,  

które przestało być głodne - notuje polarnik.

W nawale prac społecznych, w pośpiesznym toku organizacji 

następnej z kolei, na wielką skalę zakrojonej akcji ratowniczej dla 
setek tysięcy Ormian i Greków, uciekających przed potwornymi 
okrucieństwami   pogromów   tureckich,   Nansen   nie   zapomina   o 
Dalekiej Północy. Nigdy o niej nie zapomniał. Przez długie lata 
rozłąki nosił w sobie tęsknotę, kiedy tylko mógł, powracał do tych 
spraw najbliższych wciąż sercu. Nie po jego myśli szły badania 
obszarów polarnych, nie o wyścig jednostek szło przecież, lecz o 
wiedzę.   Z   myślą   o   Arktyce   pasjonował   się   opanowaniem 
powietrza   przez   człowieka,   śledził   uważnie   pierwsze   próby, 
nieśmiałe,   nieporadne,   z   czasem   nabierające   coraz   większego 
rozmachu,   widział   w   nich   przyszłość.   Może   statki   powietrzne, 
samoloty pozwolą wreszcie pogłębić wiedzę o podbiegunowych 
krainach, wciąż jego zdaniem niedostateczną?

-  Trzeba   jednak   wreszcie   zespolić   wysiłki,   zjednoczyć  - 

mawiał i nie zważając na brak sił ani na podeszły wiek w 1924 
roku   powołał   do   życia   pierwszą   w   dziejach   międzynarodową 

background image

instytucję polarną „Aeroarktyka” do badań powietrznych Dalekiej 
Północy, z właściwym sobie rozmachem ustalając bogaty program 
naukowy. Na pytanie, jak go wykonać, za co zakupić sterowiec 
typu   Zeppelin,   skąd   znaleźć   fundusze   na   projektowaną   wielką 
transpolarną wyprawę, szybko znalazł odpowiedź.

Wbrew surowym zakazom lekarzy, wbrew prośbom dzieci i 

przyjaciół, Nansen wyrusza znów w drogę po Europie, Kanadzie, 
Stanach Zjednoczonych, żeby odczytami zdobywać fundusze.

Słuchają go tysiące, dziesiątki, setki tysięcy ludzi, porwanych 

jego   entuzjazmem,   zaproszenia   sypią   się   za   zaproszeniami.   Na 
spotkaniach   pytaniom   nie   ma   końca,   Nansen   żadnego   nie 
pozostawia bez odpowiedzi. W listach do córki skarży się jednak 
na zmęczenie, na ubytek sił.

Cel   osiągnięty,   fundusze   zdobyte,   sterowiec  Graf   Zeppelin 

zamówiony;   z   młodzieńczym   zapałem   polarnik   zaprasza   do 
udziału   w   tej   pierwszej   powietrznej   naukowej   wyprawie 
arktycznej najznakomitszych specjalistów, niestrudzenie dorzuca 
wciąż   nowe   zagadnienia   do   tych,   które   włączył   do   programu 
badań.

Arktyka i biegun północny raz jeszcze, u schyłku życia, które 

potoczyło   się   innymi,   niż   marzył,   torami,   powracają   teraz   do 
Fridtjofa Nansena w pełnym blasku nie spełnionych marzeń. Nie 
spełnionych do końca.

Na pokładzie sterowca  Graf Zeppelin, który, w końcu roku 

1931 wyrusza nad polarne wody, Nansena nie stało. Odszedł ze 
świata o rok wcześniej, do ostatnich chwil życia powtarzając z 
troską: - Tyle mam jeszcze do zrobienia!

background image

Kiedy rzeczywistość wydaje się okrutnym snem

- Gdybyż nie te przeklęte palce, dokuczają mi coraz bardziej. 

Na każdym kroku podczas marszu musiałbym kimś wyręczać się, 
być   zawadą   tam,   gdzie   dowódca   powinien   zawsze   świecić 
przykładem. Sam pan zresztą rozumie... Nie potrzebuję tłumaczyć, 
jak bolesna byłaby dla mnie konieczność pozostania w obozie w 
tak   ważnej   dla   nas   chwili,   ale...  Czy   doprawdy   sądzi   pan, 
kapitanie Cagni, że powinienem z wami wyruszyć? Czekam rady! 
- pełen afektacji głos załamywał się chwilami wzruszeniem.

Co  za  wspaniałe  aktorstwo!  -  przebiegło  kapitanowi  przez 

głowę.  -  Lęka   się   o   własną   skórę,   ale   pragnąłby,   żeby   go 
odmawiać od wzięcia udziału w biegunowym marszu. Może to i 
lepiej, byłby tylko zawadą.

- Myślę, że Wasza Książęca Mość nie powinien ryzykować - 

odpowiedział z powagą, nie bez złośliwej satysfakcji, widząc, jak 
zbolałą   twarz   dowódcy,   Amedeo   Luigi   di   Savoia,   księcia 
Abruzzów, rozjaśnia uśmiech ulgi, a obandażowane palce wąskiej 
dłoni mimo woli sięgają misternie podkręconego wąsa.

-  Wysoko   cenię   sobie   zaszczyt,   jaki   mi   książę   czyni 

powierzając   dowództwo   grupy   biegunowej  -  dorzucił.  - 
Pragnąłbym jedynie sam dobrać sobie ludzi, sam z nimi przedtem 
porozmawiać,   być   ich   absolutnie   pewnym,   tu   nikt   nie   może 
zawieść.   Dołożę   wszelkich   starań,   rzecz   oczywista,   by   jak 
najlepiej   wywiązać   się   z   tego   odpowiedzialnego   zadania.   Nie 
udało się tylu polarnikom dotrzeć do północnego szczytu świata, 
nie   stanął   na   nim   nawet   Wielki   Nansen,   uda   się   może   nam, 
Włochom. A oto projekt marszruty do zaaprobowania przez Waszą 
Książęcą Mość.

Energicznym   ruchem   obandażowanej   ręki   odsunął 

porcelanową  filiżankę  z  herbem Księstwa  Sabaudii  i  rozpostarł 
szeroko   na   stole   plik   map   i   wykresów.   Przez   twarz   księcia 
przemknął cień zmieszania. Z ulgą pomyślał, że pozbywa się z 
obozu   tego   marynarza.   Ich   antagonizm   zaczynał   mu   ciążyć, 
przejawiał się w każdym spojrzeniu, w każdym słowie, nawet w 

background image

sposobie, w jaki ten oficer przyjmował rozkazy. - Cóż widzę, pana 
odmrożenie jeszcze nie wygojone, kapitanie?

-  Głupstwo,   nie   ma   o   czym   mówić.  -  Cagni   wzruszył 

niecierpliwie ramionami.

Ściankami   domku   załomotała   gniewnie   wichura.   Książę 

wzdrygnął   się   mimo   woli,   piękne,   regularne   rysy   wykrzywił 
grymas   niechęci.   Gorzko   przeżywał   zawód,   jaki   przyniosła   mu 
Arktyka. Biały szlak wiodący prosto, wydawałoby się, do sławy 
stawał się drogą krzyżową.

-  Już się zaczyna! Jeszcze jedna bezsenna noc przede mną, 

nie   pierwsza   i   nie   ostatnia.   Oka   nie   mogę   zmrużyć   w   tym 
ustawicznym   łoskocie.   Pragnąłbym   mieć   tu   pod   ręką   tych,   co 
lekkomyślnie opowiadali o podbiegunowych wodach wolnych od 
lodu. Słucham pana, kapitanie - westchnął z rezygnacją.

*

-  Czyżby w międzynarodowym wyścigu o sławę odkryć na 

przełomie dwudziestego wieku miało zabraknąć naszych ludzi?  - 
zapytuje dworzan Jego Królewska Mość Umberto I. Nie dają mu 
spokoju sny o potędze. - Który z was przysporzy chwały ojczyźnie 
zatykając włoską flagę na północnym szczycie świata?

Chętnych nie brak. Każdy pragnąłby zabłysnąć, ale niewiele 

dotąd wiedzą Włosi o martwych pustkowiach, tak odległych od 
ich słonecznego kraju. Im mniej wiedzą, tym wszystko wydaje im 
się łatwiejsze. Arktyka jest dla nich jakąś dziwną, podniecającą 
mieszaniną   egzotyki   obcej   wprawdzie,   ale   pożądanej   zarazem, 
gdyż stoi za nią sława. Rozpalona modnym hałasem wyobraźnia 
odrzuca myśl o trudzie, o niebezpieczeństwie, o okrutnej walce. 
Nie przerażają Włochów niepowodzenia wypraw amerykańskich 
ani   męczarnie  Anglików   czy  Austriaków.   Wizja   iskrzących   w 
słońcu   lodowców,   olbrzymich   cielsk   powalonych   na   śniegu 
białych niedźwiedzi jest urzekająca. Tłumaczoną na język włoski 
książkę Nansena „Wśród nocy i lodu” wyrywają sobie na dworze 
królewskim   z   rąk   i   odrzucają   niecierpliwie   to,   co   jest   w   niej 

background image

przestrogą.   Coraz   więcej   mówi   się   i   pisze   o   wielkim   włoskim 
czynie   polarnym,   „o   konieczności   dokonania   tego,   czego   nikt 
dotąd   nie   dokonał”.   Moda   lansuje   dla   pięknych   pań   puszyste 
futrzane   płaszcze,   ogromne   kaptury   z   lisich   skór,   dla   panów 
przybrania   z   futer.   I   damy   dworu,   i   mieszczki,   i   służebne 
zaczynają epistoły do swych ukochanych od słów:  „mój słodki 
biały   niedźwiedziu!”  I   jedna   przez   drugą   przechwalają   się 
rozpowiadając, jak to jej mąż, syn czy brat wyrusza tam - dokąd 
nigdy jeszcze nie dotarli Włosi.

Młody,   ambitny   arystokrata   Amedeo   Luigi   di   Savoia 

postanawia myśl tę wprowadzić w czyn - być tym, który pierwszy 
zatknie włoską flagę na północnym szczycie świata.

-  Jeśli nawet nie dotrę tam statkiem  -  oświadcza dumnie  - 

przygotowany   jestem   na   pieszą   wyprawę,   śladami   Nansena. 
Biegun będzie mój!

Dzięki   wskazówkom   Wielkiego   Norwega,   którego   rady 

przezornie   zasięga,   złożona   z   dwudziestu   ludzi   wyprawa   na 
mocnym,   przystosowanym   do   pływania   w   lodzie   statku  Stella 
Polare
 jest świetnie zaopatrzona w ekwipunek i żywność na okres 
lat   czterech.   Pragnąc   wykazać,   jak   odmiennie   od   swych 
poprzedników pojmuje wyprawę w nieznane, książę poleca zabrać 
jedwabną   pościel,   z   cienkiego   płótna   tkane   obrusy,   wykwintną 
srebrną zastawę i nie mniej piękną porcelanę.

*

Arktyka   początkowo   wydaje   się   sprzyjać  Włochom,   przed 

statkiem   ściele   się   spokojna   fala,   wolna   od   złomów   lodu. 
Korzystając   z   wyjątkowo   łatwych   tego   lata   1899   warunków 
nawigacyjnych Stella Polare bez przeszkód pożera mile za milami. 
Na   statku   panuje   beztroski   nastrój,   nie   brak   w   rozmowach 
kąśliwych uwag o tych, co pragnąc przerazić rywali i wykazać 
swoje zasługi, wiele pisali o grozie Dalekiej Północy. Książę nie 
posiada się z radości, każda godzina egzotycznego rejsu przybliża 
do upragnionego celu, do sławy, jaka opromieni jego stary ród. 

background image

Czyż   nie   miał   racji   próbując   szczęścia?   Wierzy   w   swą   dobrą 
gwiazdę dumny, że przysporzy chwały włoskim barwom. To nic, 
że   dzień   coraz   krótszy,   dłużej   można   podziwiać   przepiękne 
pastelowe zestawienie barw o zachodzie. Są tak zwiewne, że oko 
ledwie może je uchwycić, to nic, że coraz więcej lodowych zapór 
staje   na   drodze,   przypominają   z   dala   wyglądem   stada 
śnieżnobiałych,   olbrzymich   łabędzi.   Książę   wyciąga   z   kufrów 
paletę,   dobiera   farby,   stara   się   przelać   na   płótno   pastelowe 
odcienie Arktyki, żałując, że nie podziwia go w tych chwilach 
tłum wielbicielek.

Rejs polarny wydaje się bajką z tysiąca i jednej nocy. Bajką, 

której nic nie mąci. Tygodnie płyną za tygodniami, na horyzoncie 
ciemnieją   już   zarysy   tajemniczego   lądu,   odkrytego   przed 
dwudziestu laty przez wyprawę austriacką na Tegetthoff  - Ziemi 
Franciszka   Józefa.   Książę   nie   pamięta   o   katastrofie   statku,   o 
pieszej,   przymusowej   wędrówce   załogi   po   lodowych   polach. 
Biegun z każdym dniem bliżej.

Mrok   szybko   zapadającej   nocy   zmusza   wyprawę   do 

założenia zimowiska przy brzegach Wyspy Rudolfa w archipelagu 
Ziemi   Franciszka   Józefa.   Wybór   miejsca   nie   jest   szczęśliwy. 
Wrześniowy   napór   lodu   z   impetem   przesuwa  Stella   Polare  na 
przybrzeżną   mieliznę   i   poważnie   uszkadza,   mroźna   woda 
strumieniami wdziera się do maszynowni. Pozostać na statku nie 
sposób, trzeba zapomnieć o wygodzie, cieple, spokoju.

Jedwabny namiot o podwójnych ściankach i domek sklecony 

na przybrzeżnym lodzie nie uchronią dostatecznie przed mrozem 
polarnej zimy nawykłych do łagodnego klimatu Włochów. Burza 
chłoszcze   je   za   burzą,   przywala   śniegiem.   Wraz   z   ciemnością 
potęguje się mróz, huk pękającego lodu podobny do huku dział, 
dudniący jak grzmot, złowrogi, odbiera sen, budzi lęk. Zachwyt 
ustępuje szybko miejsca zniechęceniu, rozgoryczenie odbiera siły 
do przetrwania. A więc to jest Arktyka? Czyżby rację mieli ci, co 
się skarżyli?

Udręczeni polarną nocą, cięższą dla nich niż dla wszystkich 

ich poprzedników, Włosi z ulgą witają pierwsze promienie słońca. 

background image

Wczesna   wiosna   zastaje   ich   w   pełni   przygotowań   do   pieszej 
wędrówki na biegun. Książę nie zrezygnował z ambitnych planów, 
sam   nie   czuje   się   jednak   na   siłach   podjąć   trudów   marszu, 
odmrożenie palców jest znakomitym pretekstem do pozostania w 
obozie.   Kierownictwo   wyprawy   powierza   kapitanowi  Stella 
Polare
. Człowiek morza, który niejedno już w życiu przeszedł, 
Umberto   Cagni   nie   zna   wprawdzie   warunków   polarnych,   ale 
odważny jest, wytrwały i pełen zapału.

...Ileż to myśli ciśnie się do głowy w przededniu wymarszu w  

nieznane - notuje ostatniego wieczoru. - Dom, bliscy, wszystko, co 
mam   na   świecie   najcenniejszego,   stapia   się   w   jakiś   dziwny, 
nierzeczywisty obraz. Wspomnienie bliskich i chwil przeżytych z 
nimi jest żywe jak nigdy, pełne barwy. Rzeczywistość wydaje mi  
się   naraz   jakimś   okrutnym   snem.   Przywołuje   ją   byle   hałas,  
trzaśniecie   drzwiami,   krzyk   kolegi   czy   choćby   naszczekiwanie  
psów. I znów pióro powraca do ciężkiego obowiązku pożegnania z 
tym,   co   już   znam,   do   obowiązku   wyjścia   naprzeciw   wielkiej  
niewiadomej,   przed   którą   buntuje   się   cala   istota...  Otwieram 
chronometr i między kopertami znajduję kartkę od narzeczonej. - 
„Przepełnia   mnie   wiara   w   ciebie,   Umberto!”   -  czytam   i   oczy 
zachodzą mi łzami. Nie wstydzę się tych łez. Jej słowa od razu  
wyswobadzają   z   odrętwienia,   jakie   ogarnęło   mnie   po   długim  
napięciu nerwowym... Nie zawiodę cię, najdroższa, zaufaj mi!

Na   marsz   do   bieguna   dobrałem   sobie   najlepszych   ludzi. 

Niektórzy   z   gór   Sabaudii   przewodnicy   alpejscy   obeznani   z 
nartami,   reszta   to   morska   wypróbowana   brać.   Dokonamy 
wspólnie, co tylko będzie w naszej mocy.

Słońce pnie się coraz wyżej. Wszystko gotowe do wymarszu. 

Zgodnie z radą Nansena dwie pomocnicze grupy, po trzech ludzi 
każda,   zapasowe   sanie,   sfora   psów   ciągnących   ekwipunek   i 
żywność wyruszyły już wcześniej w drogę, żeby torować szlak i 
czuwać nad zaopatrzeniem grupy biegunowej. Obie mają zawrócić 
wcześniej na statek, pozostawiając Cagniemu i jego ludziom trud i 

background image

chwałę dotarcia do celu.

*

Pod   niebem   skłębionym   chmurami   lód   nabiera   sinych, 

martwych odcieni, wiatr miecie w twarze śniegiem, białą kurzawą 
zaciera   linię   horyzontu.   Niesforne   psy   skomlą   w   zaprzęgach, 
gryzą się, walczą o lepsze miejsce. A może, wiedzione instynktem 
na   wpół   dzikiego   zwierzęcia,   czują,   co   czeka   je   w   tym 
morderczym marszu po sławę.

Okrzyk „Niech żyje król!” ginie w zamieci. Świst bicza nad 

grzbietami zwierząt przerywa niełatwe chwile pożegnania.

Dawno już sanie znikły z oczu pochłonięte przez kurzawę, a 

książę wciąż jeszcze widzi przed sobą skupioną twarz kapitana, po 
brwi  zasłoniętą futrzanym kapturem,  zaciśnięte usta  i to  harde, 
zdecydowane   spojrzenie,   którego   mu   bezwiednie   zazdrości.   Z 
trudem   opanowuje   uczucie   goryczy.   Sam   dobrowolnie 
zrezygnował ze sławy zdobycia bieguna, po którą wyruszył w to 
zabójcze pustkowie. Czy słusznie postąpił?... Ciężko mu na sercu. 
Czyżby   przeczuwał,   że   z   tą   chwilą   wykreśla   się   sam   z   kronik 
arktycznych, że pierwszy włoski czyn polarny, który po wieczne 
czasy miał chwałą okryć jego stary ród, przejdzie do historii jako 
wyprawa kapitana Umberto Cagniego?

*

Marsz   czteroosobowej   grupy   biegunowej   z   sześcioma 

saniami i setką psów ciągnących ładunek jest od pierwszych chwil 
ciężki. Północny wicher gna wiry śnieżycy poderwane ze skutego 
mrozem   oceanu,   smaga   nimi   twarze,   wtłacza   oddech   do   ust, 
utrudnia   każdy   krok,   gdy   cichnie   ostatni   podmuch,   horyzont 
spowija mgła, lepka, ciężka, niczym dymna zasłona pełznie po 
lodzie. A kiedy pojawia się na niebie słońce, blada, martwa tarcza 
w niczym niepodobna do słońca Południa, w ślad za nią nadciąga 
srogi   mróz.   Czterdzieści   pięć   stopni,   pięćdziesiąt,   pięćdziesiąt 

background image

trzy...

...W   takiej   temperaturze   człowiek   nie   jest   zdolny   wykonać  

jednej czwartej zwykłej pracy - notuje zgrabiałymi palcami lekarz 
wyprawy.  -  Najdrobniejszy wysiłek wyczerpuje. Dotknięcie gołą 
ręką   metalu   powoduje   nieznośny   ból,   jak   przy   oparzeniu,   i 
pozostawia źle gojące się rany. Cierpią ludzie, cierpią zwierzęta.

...Biedne psiska - wspomina kapitan Cagni. -  Dla nich byle 

szmata, byle skrawek papieru czy choćby blaszane pudełko, które 
parzy jak ogień, lepsze były niż ten chłód słonego morskiego lodu.  
Skomlały rozpaczliwie i za nic nie chciały podczas postojów kłaść 
się na białej wilgotnej skorupie, która nie mogła nawet ugasić  
pragnienia.   Złaknione   jedne   drugim   zlizywały   pot   skroplony   w 
lodowe   sople,   który   osiadał   na   sierści...  Nieraz   rankiem 
znajdujemy zamarznięte podczas nocy zwierzęta...  Spieszymy co 
sił zaprzęgając do sań te, które pozostały przy życiu. Żmudna to  
praca i długa, przemrożone rzemienie twarde są niczym drewno, a 
w   dodatku   diabelnie   pogmatwane.   Zrywając   uprząż   psy  
pościągały widać łapami liny...  Żałosnemu wyciu wtóruje wciąż 
łoskot napierającego lodu.

...Nie możemy stać bezradni, szybko płozy przymarzają do  

śniegu,   a   wtedy   trzeba   wszystko   rzucać,   odrywać   je,   szarpać  
ciężkie sanie, unosić od przodu, od tyłu, popychać z prawej strony  
na lewą, z lewej na prawą, rozkołysać, a jednocześnie krzykiem i  
razami biczyska popędzać psy. Poganiamy więc, popychamy sami,  
pot   zalewa   oczy,   choć   mróz   tęgi,   za   wszelką   cenę   musimy 
przedostać   się   przez   te   chrzęszczące   groźnie   grzbiety   dziwnych 
białych grobli. Lada chwila może rozewrzeć się znów przed nami  
czarna głębia rozlewiska.

Jeden nieuważny krok i Cagni po pas zapada w szczelinę. 

Tłucze   rozpaczliwie   wodę   ramionami,   wczepia   się   w   oślizłą 
krawędź kry, namoknięta odzież ciągnie w głąb jak balast. A kiedy 
nadludzkim   wysiłkiem   wydostaje   się   wreszcie   na   powierzchnię 
lodowego pola, ubranie zastyga w jeden sztywny pancerz. Wie, że 

background image

musi biegać, skakać szybko, jak najszybciej, żeby nie zamarznąć, 
ale brak mu sił, serce odmawia posłuszeństwa.

Z   żalem   decyduje   się   odrzucić   wełniane   kaftany,   zbyt   są 

ciężkie, obrosły grubą warstwą lodu, który osadza się na tkaninie.

...Każdy   z   nas   będzie   dźwigać   w   ten   sposób   z   piętnaście 

kilogramów mniej - notuje.

Co noc słupek rtęci w termometrze spada wciąż niżej i niżej. 

Lekarz nadążyć nie może z leczeniem odmrożeń, jeszcze parę dni 
i zawróci na statek.

...Boże   Miłościwy,   spraw,   żebym   któregoś   ranka   mógł 

odczytać   wreszcie   wyższą   temperaturę!  -   zapisuje   na   postoju 
kapitan Cagni. - Nie więcej niż trzydzieści pięć stopni mrozu. To 
byłaby dopiero ulga!

...Skóra na końcach moich biednych, przemrożonych palców  

zwisa już w strzępach. Czegokolwiek się chwycę, walczę z bólem - 
pisze dalej. - Gdyby nie poczucie odpowiedzialności, konieczność 
doprowadzenia do końca tego, czego się podjąłem, nie wiem, czy  
nie ustałbym. Cóż za szczęście, że książę pozostał w obozie!

...Do utraty sił walczyłem nieraz ze sztormem na morzu, ale  

wiedziałem,   że   sztorm   minie,   tutaj   nie   ma   końca   wysiłkom, 
nieustanne napięcie wyczerpuje. Pozostawiony sam sobie w tych  
warunkach   każdy   opuściłby   chyba   ręce   i   wybrał   śmierć.   O   to  
zresztą   najłatwiej.   Jedna   minuta   słabości   wystarczy,   żeby  
poddanie się przeszło w sen wieczny...  Ze wszystkich męczarni, 
jakie   przeżywaliśmy   podczas   biegunowego   marszu,   męka   nocy  
jednak   należy   do   najcięższych  -  skarży   się   dalej   w   swym  
dzienniku,   pamiętny   rad   Nansena,   który   zaleca   opisywać  
wszystko, co widzi się i czuje.

Zgodnie   z   planem   odsyła   do   obozu   pierwszą   grupę 

pomocniczą.   Żegnając   starego   druha   morskich   doli   i   niedoli, 
porucznika Queriniego, nie przeczuwa, że żegna go na zawsze.

background image

Wkrótce odchodzi także druga grupa z lekarzem na czele. 

Zrywa   się   ostatnia   więź,   jaka   jeszcze   łączyła   ze   światem.   Na 
biegunowym szlaku pozostaje czterech ludzi. Cagni mocniej niż 
dotąd postanawia wziąć się za bary z groźnym niebem, zasnutym 
wiecznie   chmurami   o   barwie   ołowiu,   z   martwotą   białego 
pustkowia,   która   obezwładnia.   Już   nie   marzy   mu   się,   jak   za 
pierwszych tygodni, ciemny błękit nieba nad szczytami rodzinnej 
Sabaudii i słońce wiosenne, które szybko wyżera śnieg. Nie czuje 
już, jak pachnie zżęta świeżo podczas sianokosów trawa.

...Wspomnienia   osłabiają   wolę   przetrwania,   trzeba   je  

odrzucić daleko od siebie, powiedzieć sobie, że nic nie istnieje  
poza bielą i mrozem - powtarza.

Niebo przejaśnia się, jakby Arktyka chciała wreszcie dodać 

otuchy   Włochom.   W   przejrzystym   powietrzu   lód   jarzy   się   po 
horyzont rozmigotany milionami iskierek.

...2 kwietnia. Noc świetna po prostu. Temperatura zaledwie 

minus   30°C.   Wicher   ucichł,   śpiwory   odtajały   szybko,   po   raz 
pierwszy   od   niepamiętnych   czasów   spociłem   się.   To   rozkosz 
zrozumiała jedynie dla tego, kto przez długie tygodnie jak my noc  
w noc szczękał zębami.

Płaszczyzna mocno ubitego nocną wichurą śniegu dodaje sił, 

pociąga   nieodparcie.   Już   nie   gorączka,   lecz   wprost   szaleństwo 
marszu   ogarnia   tych,   co   idą   na   przedzie,   suną   wyciągniętym 
krokiem górali. Dowódca nie zatrzymuje ich, koniec końców, im 
szybsze   będzie   tempo,   tym   prędzej   osiągną   biegun.   Wieczór 
jednak przynosi rozczarowanie. Ludzie upadają ze znużenia, choć 
nie chcą się do tego przyznać. Przy ostatniej łyżce zupy zaczynają 
drzemać,   w   chwilę   później   jeden   zasypia,   drugi   wychodzi   z 
namiotu,   żeby   odgonić   sen.   Następnego   ranka   już   nikt   nie 
wybiega pospiesznie naprzód.

Upragniona odwilż staje się jednak wkrótce przekleństwem. 

background image

Niesie ze sobą nawałnice mokrego śniegu, powleka lód wilgotną, 
ciężką, białą kołdrą, pod którą duszą się psy, zatrzymuje wyprawę, 
nieprzewidzianie przedłuża marsz i nasuwa niespokojne pytanie - 
czy   nie   zabraknie   żywności?   Czy   przy   zmniejszonych   racjach 
wystarczy sił?

-  Nie wychodźcie wciąż z namiotu sprawdzać, czy zawieja 

ustała. Padało, pada i padać będzie. Śpijcie jak najdłużej - zaleca 
swoim ludziom Cagni. - Starajcie się przespać głód.

Środek   to   nie   najlepszy.   Nie   sposób   spać   całą   dobę, 

przymusowa bezczynność nasuwa niedobre myśli. I znów wzbiera 
powoli fala zniechęcenia.

...Po jednym strasznym dniu drugi podobny, trzeci. Ile tych 

dni   jeszcze?   A   tak   niedawno   roiłem   złote   sny.   I   oto   świetne 
nadzieje zaczynają rozwiewać się w bezlitosnych przeciwnościach  
losu. Nie mam odwagi spojrzeć w oczy moim ludziom, nie czuję 
się zdolny podniecać ich niedorzecznymi nadziejami. Zakopani, 
zamurowani   w   tym   więzieniu   ze   śnieżnej   waty,   z   rezygnacją 
oczekujemy uciszenia burzy, które nie nadchodzi.

Zdobywanie   doświadczenia   polarnego   na   podbiegunowych 

obszarach podczas marszu po dryfujących krach jest twardą szkołą 
życia. Niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Psy wypoczęte 
po   przymusowym   postoju   podczas   burzy   śnieżnej   jak   szatany 
ciągną   ciężko   naładowane   sanie.   Wszystko   wydaje   się   wróżyć 
pomyślny dzień. Nikt nie zwraca uwagi na wąską szparę, przez 
którą przeziera czerń wody. Pierwszy i drugi zaprzęg prześliznęły 
się   szybko,   nadjeżdża   trzeci,   odstęp   między   krami   znienacka 
wzrasta. Pies przodownik jednym susem przesadza czarną czeluść, 
reszta przyhamowuje gwałtownie, na mÖrnent utrzymują się na 
krawędzi. I naraz popchnięte z tyłu rozpędem sań staczają się w 
morze, pociągają za sobą inne. W snopach chlustającej wysoko 
lodowatej   wody   skłębione   zwierzęta   miotają   się,   wyją,   drą 
pazurami lód krawędzi. Ludzie usiłują utrzymać sanie. Na próżno. 
Rozpędzone   niczym   lawina   suną   do   przodu,   wpadają   na 

background image

szamoczący się w morzu zaprzęg. Kra z trzaskiem ustępuje, woda 
zalewa lód. Kapitan wraz z poganiaczem rzucają się na pomoc, 
wyszarpują do tyłu ze spienionej wody psa po psie, ale sań nie 
dźwigną,   są   zbyt   ciężkie.   Zrezygnowani   zdrętwiałymi   z   zimna 
palcami   pospiesznie   rozplątują   liny,   żeby   uratować   choćby 
śpiwory, choćby namiot. Znienacka napływa nowa kra, zwiera się 
i wypycha sanie w górę. Dobytek uratowany. Chwila radości jest 
krótka, bo oto już w dali wąską wstęgą czernieje nowa rozpadlina.

*

- Okrzykiem „prrr!”  popędzasz psy  -  długo uczył kapitana 

poganiacz   Eskimos  -  wołaniem  „sass!”   zatrzymujesz   je   na 
miejscu. -  W ustach Włochów rozkazy te widać jednak brzmią 
niezbyt   przekonywająco.   Jedne   psy   szarpią   do   przodu,   inne 
filozoficznie   przysiadają   na   zadach   i   patrzą   pytająco   na 
rozkrzyczanych, gestykulujących ludzi.

W  takim   mÖrnencie   szybkim,   silnym   podrzutem   ramienia 

trzeba popchnąć naładowane sanie do przodu, żeby nie runęły na 
bok.   Jeżeli   manewr   powtarzać   kilkanaście,   kilkadziesiąt   razy, 
ramiona omdlewają, mięśnie odmawiają posłuszeństwa. A tu ani 
chwili wytchnienia.

Iść   naprzód,   pchać,   ciągnąć.   I   znów   iść   naprzód,   pchać, 

ciągnąć...

Włosi   nie   ustają   w   marszu,   chociaż   psy   padają   jeden   po 

drugim. Trzeba zabijać słabsze, chore, żeby mięsem ich karmić te, 
co   jeszcze   ciągną.   Coraz   częściej   ci   wypróbowani,   twardzi 
Sabaudczycy, ci marynarze, których tak starannie dobierał sobie 
Cagni,   zastępują   zwierzęta,   wprzęgają   się   do   ciężko 
naładowanych   sań.   Puchną   odmrożone,   poobcierane   do   krwi 
stopy, trudno rozprostować grzbiet. Nie liczy  już dowódca, nie 
liczą   jego   ludzie,   ile   razy   przychodzi   im   zapadać   po   pas   w 
rozmokłym   lodzie.   Zacięli   się   w   twardym   uporze,   powiedzieli 
sobie,   że   świat   ich   kończy   się   teraz   na   tej   białej,   nieprzebitej 
wzrokiem ścianie mgły, na tym grząskim błocie polarnym, które 

background image

ich wchłonie, wessie, jeżeli osłabną.

...Zbyt forsowny marsz wyczerpuje i ludzi, i psy, nie mogę 

jednak zwolnić - notuje Cagni. - I tak nieustannie tempo słabnie. 
Dawniej   rzut   oka   na   busolę,   wyznaczenie   kierunku   trwało 
zaledwie   pól   minuty,   teraz   zużywamy   cztery   do   pięciu.   Dłużej  
rozkładamy obozowiska, dłużej je zwijamy. Nasza mała karawana 
staje się coraz powolniejsza w ruchach, jakby uśpiona. Gdybyż  
tylko w ruchach! Stwierdzam, ku swemu przerażeniu, tę ociężałość  
myśli, która gotowa przerodzić się w otępienie. Wystarczy jednak 
jakaś przeszkoda na drodze, jakiś kanał wodny czy toros, który  
musimy   okrążyć,   i   w   mgnieniu   oka   odżywa   uśpiona   energia, 
odżywa na krótko, niech tylko minie niebezpieczeństwo, wleczemy  
się noga za nogą, żeby nie widzieć, co nas otacza, każdy wzrok  
wbija w grzbiet tego, który idzie na przedzie.

...Jest północ, śnieg i mgła coraz gęstsze, nie widzimy już,  

gdzie   stawiamy   nogi.   Czy   warto   forsować   marsz   w   tych 
warunkach? Daję rozkaz rozbicia obozu.

...Palec   odmrożony   przed   opuszczeniem   „Stella   Polare” 

dokucza coraz bardziej, co noc, leżąc już w śpiworze, po ciemku,  
kiedy inni śpią, odwijam go i końcem lancetu nacinam po bokach,  
żeby   wycisnąć   ropę,   która   nieustannie   się   zbiera.   Powinienem  
obmywać ranę roztworem sublimatu, ale zaniechałem tego, szkoda 
czasu   i   nafty.   Narażam   się   na   zakażenie,   wiem,   ale   to   chyba  
najmniejsze   z   tych   niebezpieczeństw,   jakie   nam   tu   nieustannie  
zagrażają... Krążą wokoło nas białe niedźwiedzie, wszędzie wiele  
świeżych śladów, przejrzeliśmy strzelby.

...I tak dalej ciągnie się odyseja strasznych wysiłków przy  

przepływaniu   szczelin,   w   których   jest   pełno   ostrych   odłamków. 
Dzisiaj   pracowaliśmy   szesnaście   godzin,   a   posunęliśmy   się  
zaledwie   o   jeden   kilometr   naprzód.   Idąc   w   ten   sposób   nie 
zajdziemy daleko. Śnieg i mgła to nieubłagani wrogowie. Nękają  
nas bez ustanku.

Po   pięciu   tygodniach   pomiar   astronomiczny   wykazuje 

background image

wreszcie, że grupa biegunowa dotarła do 86°26’ Nord.

...Wielkie zwycięstwo  -  dotarliśmy o dwadzieścia mil dalej 

na  północ  niż najsławniejszy  polarnik naszych czasów, Fridtjof 
Nansen - zapisuje z dumą kapitan.

A co dalej? Czy do bieguna wystarczy sił? To jeszcze prawie 

czterysta kilometrów.  Czy   stanie żywności na drogę  powrotną? 
Parę   dni   zawiei   śnieżnych   doprowadzić   może   do   wyczerpania 
zapasów   żywności.   A   któż   przewidzieć   zdoła,   ile   takich   dni 
jeszcze czeka? Czyż Wielki Fridtjof nie wybrał także odwrotu? 
Umberto Cagni idzie w ślady Norwega, wyrzeka się bieguna. Nie 
chce sławy za cenę życia.

W miejscu, do którego dotarł, pozostawia trzy rurki blaszane, 

hermetycznie zamknięte, z notatką:

25   kwietnia   1900   r.   Szerokość   północna   86°3V.   Długość 

wschodnia od Greenwich 68°, w przybliżeniu do kilku minut. Po 
osiągnięciu tego punktu zaczynam odwrót z zapasem żywności na 
trzydzieści   dni,   dwustu   racjami   pemikanu,   czterema   saniami   i 
trzydziestoma   czterema   psami,   dla   których   mam   trzysta   racji. 
Wszyscy zdrowi.

Załoga z ulgą przyjmuje decyzję dowódcy.

...Dobiliśmy   wreszcie   chyba   do   kresu   naszych   cierpień. 

Powrót wydaje się nam teraz przechadzką. Oczy nasze zwracają  
się chciwie już nie na północ, wreszcie nie na północ, lecz na  
południe - notuje jeden z uczestników wyprawy.

*

Niewiele   wiedzieli   Włosi   o   Arktyce.   Skąd   mogli 

przypuszczać, że odwrót jest zawsze nieporównanie cięższy niż 
marsz naprzód, że z takiej „przechadzki” wielu już nie powróciło? 

background image

Znika   olbrzymie   napięcie   nerwowe,   słabnie   energia   podsycana 
nadzieją zwycięstwa. I siły wyczerpują się szybciej.

Mróz   znów   przybiera   na   sile,   waha   się   między 

czterdziestoma a pięćdziesięcioma stopniami. Ciężkie to warunki 
dla forsownego marszu. A spieszyć trzeba w obawie o żywność. 
Na domiar złego ręka dowódcy zaczyna puchnąć, boli nieznośnie, 
lada   mÖrnent   może   wdać   się   gangrena.   Jedyny   ratunek   to 
amputacja, w normalnych warunkach byłaby błahostką, o której 
nie warto wspominać, tu jednak Cagni niechętnie zabiera się do 
operacji.

...Odwijam   palec.   Nabrzmiały   jest,   gruby   prawie   jak   kiść  

dłoni, koniuszek zmarznięty, sczerniały. Lancetem trzymanym w  
lewej ręce rozcinam opuszkę. Ledwie zdołałem zapuścić ostrze w  
ciało,   tryska   obficie   ropa.   Cóż   za   ulga!   Odkrawam   wierzch 
odmrożonego palca, kawałek po kawałku, sterczy kość, wygląda 
mi na martwą. Naciskając czuję silny ból w całym ramieniu. Jeśli  
ją pozostawię, przy najmniejszym uderzeniu będzie przeszkadzać.  
Nie   mam   wyboru,   zabieram   się   więc   do   cięcia   kości   małymi  
nożyczkami, jest okropnie twarda. Długo diabelnie męczyłem się,  
nim   sobie   wreszcie   poradziłem.   Drobna   na   pozór   amputacja 
zajęła mi przeszło dwie godziny ku wątpliwej przyjemności moich  
towarzyszy   zmuszonych   do   pomofy...   Vittorio   nie   wytrzymał   i 
uciekł z namiotu nie zważając na zawieję i sztormową wichurę. 
Ale nie to mnie dręczy.

W początkach czerwca skuty dotąd mrozem ocean zamienia 

się w bajoro. Grzęzną w nim sanie, grzęzną ludzie, zapadające 
psy.   Włosi   dobywają   resztek   sił   wyciągając   raz   po   raz   z 
nielicznych   kałuż   żywność   i   sprzęt.   Przez   szersze   kanały 
przeprawiają   się   na   niewielkich   krach   jak   na   tratwach.   Cagni 
przeżywa ciężkie chwile. On także, jak De Long, rozkłada nocami 
tablice astronomiczne, sprawdza obliczenia, z których wynika, że 
prąd morski znosi ich w odwrotnym kierunku. Wciąż nie mówi o 
tym swym ludziom.

background image

...Jutro musimy napocząć ostatnią bańkę nafty. Dokucza nam 

wszystkim   teraz   pragnienie,   wypijam   całą   moją   dzienną   porcję  
wody,   co   mi   się   dawniej   nigdy   nie   zdarzało.   Złakniony,  
podświadomie wybudzam się ze snu. Godzinami odwlekam chwilę 
przyłożenia manierki do ust, wystarcza mi myśl, że ten cudowny  
płyn odświeży mi spieczone wargi. Czasem zasypiam trzymając 
wciąż   manierkę   pod   głową,   żeby   woda   nie   zamarzła.   Łykam 
wreszcie ostrożnie, kroplę po kropli, resztę chowam na później,  
niczym drogocenny skarb.

Jeżeli   wyrzeklibyśmy   się   picia   po   jedzeniu,   a   trudne   to  

wyrzeczenie,   nafty   wystarczyłoby   nam   jeszcze   na   jakieś 
dwadzieścia dni; nafta to opał aa zagotowanie jedzenia, to jakby 
ostatnia   więź   łącząca   ze   światem.   Owych   słynnych   zbiorników 
słodkiej wody, jakie mieliśmy napotkać po drodze, ani śladu, aby 
więc mieć odrobinę wody do picia, trzeba ją mozolnie wytapiać ze  
śniegu.

...Dzień   smutny   jak   ubiegły.   Nasze   biedne   zwierzęta 

wyglądają jak martwe, od piętnastu dni naszego przymusowego  
postoju leżą nieruchomo na tych samych miejscach, na których się  
położyły, kiedy rozkładaliśmy obóz.

Ludzie   śpią   głęboko,   a   ja   czuwam   pochłonięty   myślą   o  

przyszłości.   Chwilami   wydaje   mi   się,   że   i   tak   wszystko   musi 
zakończyć   się   katastrofą.   Zapasy   wyczerpane,   a   my   jesteśmy  
niezdolni do prowadzenia walki z tym okropnym prądem morskim.  
Powoli zaczyna rysować się przed mymi oczyma widmo głodu i 
zamarznięcia.   Tragiczny   koniec   De   Longa,   straszne   przejścia  
wyprawy   Greely’ego,   cisną   się   do   głowy   ze   wszystkimi 
wstrząsającymi   szczegółami...  Ano   cóż!   Będziemy   walczyć   do 
ostatka,   a   jeśli   mamy   polec,   polegniemy   w   walce.   Niech   Bóg  
czuwa nad nami.

Co noc kapitan Cagni sprawdza obliczenia, co noc przeżywa 

tę   samą   rozterkę.   Zapas   żywności   maleje   zatrważająco   szybko. 
Każdy dzień pogarsza sytuację. Nie sposób już dłużej milczeć.

background image

A   zresztą   co   stanie   się,   jeśli   zginę  -  zapisuje   u   kresu 

wytrzymałości. - Inni muszą wiedzieć wtedy, co począć, jak sobie  
radzić, gdy mnie zabraknie.

Zbiera   się   więc   na   odwagę   i   wyjawia   im   prawdę.   Jest 

zaskoczony   spokojem,   z   jakim   ją   przyjmują.   Na   głodnych, 
wyczerpanych,   wyzutych   z   sił   ludziach   nic   już   nie   sprawia 
wrażenia.

-  Nie powiem, by mi dodała siły ta świadomość  - wzdycha 

jeden z nich - to trochę tak, jak wiewiórka w klatce z bębnem. 
Kręci się biedaczka dzień i noc, ale nigdzie nie dojdzie.

-  Nie kracz, dziś przeszliśmy kilometr w dwie godziny, to i 

tak lepiej niż przed paru dniami - usiłuje przekonać go inny.

Ani słowa skargi, ani cienia wyrzutu, a różnie bywa przecież 

w wyprawach polarnych. Kapitan Cagni jest im wdzięczny.

Brną więc dalej naprzód jak automaty.

...Wokół  -  jak   okiem   sięgnąć  -  bezładne   nagromadzenie 

ogromnych brył lodu, popaczonych, ponarzucanych i spiętrzonych  
na tysiąc sposobów’, o krawędziach zaostrzonych i cienkich, które 
sterczą na wszystkie strony. W dole tych spiętrzeń jest mnóstwo 
otworów  -  pułapek dla naszych nóg. Są to masy chwiejące się,  
które za lada powiewem wiatru mogą runąć na nasze głowy.

Rzekłbyś  -  ruiny   jakiegoś   olbrzymiego   miasta,   zwalone  

pomniki, rozbite dzwonnice kościołów i zburzone pałace - notuje.

Życie   nasze   urozmaicają   wciąż   nieprzewidziane 

przeciwności,   sieć   drobnych   na   pozór,   ale   jakże   istotnych 
powikłań - wyjmując ze skrzyni resztkę sucharów spostrzegliśmy,  
że na dno przedostała się woda, zamokłe w papkę suchary trudno 
dzielić,  „skurczyły   się”,   wystarczą   zaledwie   na   parę   dni. 
Pozostawiamy, co tylko się da, żeby ulżyć garstce psów, która się 
ostała.   I   sanie,   i   ciężkie   od   brudu   części   śpiworów.   Pożarte  
zostały,   rozszarpane  w   jednym   mgnieniu  oka   przez   wygłodzone  
zwierzęta, które poszczą na każdym postoju.

background image

Pojawienie   się   słońca,   choćby   na   krótkich   parę   godzin, 

dodaje   otuchy,   ale   w   tym   powrotnym   marszu   spod   bieguna 
niewesołe budzi refleksje. Każdy pomiar wykazuje bezowocność 
trudu. W ciągu siedmiu dni marszu Włosi nie posunęli się ani na 
metr, jak notuje z rozpaczą dowódca, w kierunku obozu wyprawy. 
Żywność   na   ukończeniu.   I   tak   już   głodują,   jedzą   pemikan 
przeznaczony   dla   psów,   cuchnący   łojem,   nie   gotowany,   żeby 
zaoszczędzić resztek nafty.

...Topimy śnieg na wodę do picia. Używamy do tego psiego 

tłuszczu.   Stara   puszka   od   konserw   z   kawałkiem   sznurowadła 
zwiniętym w ten sposób, że tworzy parę knotów, zastępuje lampę,  
bardzo   pierwotną   wprawdzie,   ale   od   niej   zależy   cala   nasza  
najbliższa   przyszłość.   Dym   liże   rondle   i   kładzie   się   ciemną 
warstwą na śniegu. Woda, którą się topi, jest wskutek tego czarna  
i ma mdły posmak starego sadła.

...Lód   pęka   z   hukiem   wokół   nas.   Przez   cały   dzień   nie 

mogliśmy   wydostać   się   z   naszej   kry.   Mamy   w   kajaku   mięso  
zabitego   psa.   Krajemy   je   na   drobne   kawałki   i   wrzucamy   do  
garnka z resztką masła j soli. To będzie nasz obiad. Mięso jest  
wprawdzie   twarde   i   słodkie,   ale   oszukujemy   się   nawzajem,  
twierdząc, że czegoś lepszego nie mieliśmy od dawna w ustach.

...Na   pocieszenie   gotujemy   resztkę   kawy,   sześćdziesiąt  

gramów na trzy litry wody i uważamy zgodnie, że smakuje jak  
prawdziwa mokka, mocna, przewyborna, żujemy pracowicie fusy  
pozostałe na dnie garnka, żeby dłużej czuć jej smak. Taka uczta  
zdarza się co kilka dni, resztę czasu staramy się przesypiać, jeśli  
wyczerpanie   przerywa   marsz.   Wyczerpanie   i   ludzi,   i   zwierząt... 
Biedne   psiska   nic   nie   jadły   od   sześćdziesięciu   godzin,   coraz 
częściej   musimy   popędzać   je   batem,   coraz   częściej   zabijać   na  
mięso, żeby nam samym starczyło sił.

Roziskrzony   słońcem   lód   razi   boleśnie   oczy.   Jeden   z 

Włochów zapada na śnieżną ślepotę, wlecze się z zawiązanymi 

background image

oczami,   opóźnia   marsz.   Już   trzy   miesiące   mija   od   chwili 
rozpoczęcia   wędrówki   po   białym   pustkowiu,   już   dwanaście 
tygodni, a każdy z tych tygodni wlecze się w nieskończoność.

...Pierwsze  dni   lipca.  Jeszcze  sześć  dni,   a  pozostanie   nam  

tylko sześć psów i sól. Nic więcej, ani sucharów, ani pemikanu. 
Ani   nawet   żadnego   naczynia.   Garnek,   który   lak   wiernie   nam 
służył, cieknie na wszystkie strony, lada mÖrnent odpadnie dno, 
które mozolnie przytwierdziliśmy przed miesiącem.

I   wreszcie   przychodzi   upragniona,   nie   oczekiwana   już 

chwila. Na horyzoncie ciemnieją zarysy Wyspy Rudolfa, a w parę 
dni później z mgły wyłania się ciężka sylwetka zakutej wciąż w 
lód Stella Polare.

Ręce nam drżą przy zwijaniu namiotu, każda chwila wydaje 

się   wiekiem,   kiedy   schodzimy   z   lodowca   pełnego   rozpadlin   do 
statku. Już zaczynamy dostrzegać czarne punkty, biegną nam na 
spotkanie,   przyspieszamy  kroku...  Któż   zdoła   opisać   naszą 
radość?   Kto   powie,   jak   dłużył   nam   się   czas,   nim   wreszcie 
padliśmy sobie w objęcia z tymi, co nas oczekiwali. - Ouerini nie 
powrócił - słyszę i patrzę na nich nieprzytomny. Zwiesili głowy...

Radość   powrotu   zaćmiła   żałoba.   Grupa   porucznika 

Queriniego zaginęła bez wieści.

- Wyruszyć na poszukiwania - gorączkuje się kapitan Cagni. 

Poszukiwania beznadziejne, z tego nikt tak jasno jak on nie zdaje 
sobie sprawy.

- Poszukiwania? To znaczy jeszcze jedno zimowanie - słyszy 

w odpowiedzi.

-  Nie   pozostawia   się   człowieka   za   burtą,   nie   opuszcza 

rannego towarzysza na polu walki - nie ustępuje.

Ale książę Amedeo Luigi de Savoia dość ma już Arktyki, raz 

na zawsze dość, zawiodła jego nadzieje. Decyzja dowódcy jest 
rozkazem.   Kapitan   Cagni   nie   pozostanie   sam   w   opuszczonym 

background image

obozie, niewiele zresztą mógłby zdziałać.

...Nadejdzie  kiedyś  dzień,  w  którym  ktoś  odniesie  wreszcie  

zwycięstwo nad tymi wrogimi obszarami, ktoś pomści poniesione  
ofiary i tragedie tych, co tu pozostali na zawsze - pisze w drodze 
do kraju.

I nigdy już do Arktyki nie powraca.

background image

A biegun przyciąga jak magnes

-   Oddaj!   -  Karl   przesunął   językiem   po   wyschniętych 

wargach. - Oddajże! - niecierpliwił się, ale Olaf pił wciąż długimi 
łykami,   tylko   mu   grdyka   drgała.   Z   żalem   oderwał   wreszcie 
butelkę od ust, starannie wytarł szyjkę dłonią.

- Masz! Smaczna, zimna. Kto by pomyślał, że w tej Arktyce 

taki cholerny upał. Wystarczyło przeciągnąć po piargach tych parę 
morsów i już koszula lepi się do grzbietu - wierzchem dłoni otarł 
zlaną potem twarz..

-  Aleśmy   spore   sztuki   upolowali,   Olaf,   co?  -  mruknął 

chełpliwie Karl nie odrywając butelki od ust.

-  Nabierz jeszcze tej wody, nie śmierdzi ropą jak nasza na 

Bratvaag.   I   kłusem!   Bosman   coś   źle   na   nas   spogląda  - 
zakÖrnenderował   Olaf.   Schodził   ostrożnie   po   kamienistym 
zboczu   pokrytym   tu   i   ówdzie   brudnymi   płachtami   roztajałego 
śniegu. - Co się tak guzdrzesz?

Nad wąską strużką, leniwie sączącą się wśród skał, Karl na 

klęczkach znieruchomiał. Nie nabierał wody. Niepewnie obracał 
w palcach jakiś niewielki, połyskujący w słońcu przedmiot.

-  Coś tam wygrzebał, skarb?  -  roześmiał się niefrasobliwie 

Olaf, a widząc, że Karl go nie słucha, zawrócił. W chwilę później 
obaj biegli pędem na brzeg. W łopocie skrzydeł rozwrzeszczane 
ptactwo jak obłok wisiało nad czerwieniejącymi z dala cielskami 
oprawionych   morsów.   Obok   uwijali   się   myśliwi   w 
zatłuszczonych,   powalanych   plamami   zakrzepłej   krwi 
kombinezonach.   Szybkimi,   sprawnymi   cięciami   długich   noży 
ściągali   ze   zwierząt   ciężką,   brunatną   skórę,   pod   którą   bielała 
gruba na parę palców warstwa słoniny. Raz po raz jakiś śmielszy 
ptak   niczym   pocisk   opadał   błyskawicznie,   porywał   z   brzegu 
krwawy ochłap i wzbijał się pod niebo.

Na widok biegnących bosman z trudem rozprostował grzbiet. 

Otwierał już usta, żeby im przygadać porządnie, po żeglarsku.

- Tam w górze jakaś łódź z żaglowego płótna... w niej broń! - 

wyrzucił z siebie jednym tchem Olaf.

background image

-   ...sekstant...   kotwica   lodowa...   puszki   -  wtórował   mu 

zadyszany Karl.

Znieruchomiały w powietrzu noże, zapłonęły łowcom oczy. 

Wszyscy co do jednego rzucili się za bosmanem. W mgnieniu oka, 
jakby się oberwała znienacka biała chmura, mewy z wrzaskiem 
opadły na czerwone tusze morsów.

-  Czy   to   nie   obóz   wyprawy   Nobilego?   Może   tych   pięciu, 

których porwał sterowiec? - snuł ktoś domysły.

Pierwsze   spojrzenie   na   broń,   na   pociemniałe   płótno   łodzi 

wypełnionej   siną   taflą   lodu,   w   który   wtopiły   się   jakieś 
instrumenty,   puszki,   worki,   woreczki,   wystarczyło.   Bosman 
przecząco potrząsnął głową.

- Nie, to chyba coś dawniejszego. Jacyś myśliwi... - zaczął i 

urwał na widok kości bielejących spod strzępów zlodowaciałych 
szmat.

-  Bosmanie,   tu   jeszcze   sanki!   Pod   tą   zaspą!  -  usłyszał 

alarmujący krzyk.

-  Biegiem tam który po Starego! A wy, chłopcy, łapy przy 

sobie. Niczego nie ruszać! Zawiadomić natychmiast Horna!

Mimo kapitańskiej czapki i siwego włosa Peter Eliasson jak 

młodzieniec   przeskakiwał   oślizłe   zaspy   i   wymijał   rozlewiska 
tającego śniegu.

Bez   słowa   pochylił   się   nad   wmarzniętą   w   lód   łodzią, 

wyciągnął rękę, cofnął ją, wytarł odruchowo o spodnie, ostrożnie 
zmiótł   z   pierwszego   z   brzegu   woreczka   rozmiękłą   siatkę 
wodorostów zmieszanych z piaskiem i podniósł go do oczu.

-   Nieprawdopodobne!   -  szepnął   i   zamilkł.   Jak   urzeczony 

wpatrywał się w nikły, zatarty, ledwie czytelny napis: Andrée pol-
exp. 1896
. Gwałtownym ruchem ściągnął czapkę z głowy. Łowcy 
odruchowo   naśladowali   ten   gest,   zaskoczeni   widokiem   jego 
zmienionej twarzy.

Żaden nie śmiał zapytać. Czekali, co powie. Czekali długo. 

Stary marynarz zapomniał o nich. Delikatnie, uważnie dotykał to 
sekstantu,   to   mosiężnego   haka,   długo   wpatrywał   się   w   zetlałe 
szmaty   pokrywające   ludzkie   szczątki,   nie   śmiejąc   ich   ruszyć. 

background image

Palce   jego   zacisnęły   się   wreszcie   na   oblodzonym   zeszycie,   o 
pozlepianych, pokrytych cyframi kartkach.

-  To   obóz   wyprawy   Andréego.   Ostatni.   Nie   możecie 

pamiętać, sam byłem wtedy młody, polecieli do bieguna balonem. 
Głośno   było   o   tej   wyprawie,   głośno.   I   nikt   już   ich   nigdy   nie 
zobaczył. Dopiero dziś, trudno wprost uwierzyć. Ile to lat, mój 
Boże? Trzydzieści, trzydzieści trzy? Wy nie pamiętacie - wzruszył 
ramionami i znów się pochylił nad łodzią. Widać było, że pobiegł 
myślą daleko w przeszłość, do tych, których szaleńcza odwaga 
długo trzymała w napięciu cały świat.

*

-  Żaden statek nie zdołał dotąd przedrzeć się przez lodowe 

zapory chroniące dostępu do bieguna północnego, nie pokonała 
ich żadna piesza wyprawa - mówili latem 1894 inżynier Salomon 
August   Andrée   przed   szacownym   gronem   profesorów 
zgromadzonych   tłumnie   w   Szwedzkiej  Akademii   Nauk.  -  Dość 
powiedzieć,   że   człowiek   tej   miary   co   Peary   od   lat   atakuje 
daremnie biegun północny. Czy nie nadeszła wreszcie pora, żeby 
od   nowa,   całkowicie   od   nowa,   rozpatrzyć   to   zagadnienie?... 
Zastanowić się, czy nie mamy innych, lepszych niż statek albo 
sanie środków walki z przyrodą na tych niedostępnych obszarach? 
Czy nie należy sięgnąć po ostatnie zdobycze techniki? Jedna z 
nich wydaje się wprost stworzona do naszego celu. Balon! - głos 
Andréego   brzmiał   mocno,   z   każdego   słowa   długiego 
przemówienia,  jednego  z  najdłuższych,  jakie  wygłoszono  w  tej 
sali,   przebijała   niczym   nie   zmącona   wiara.  -  Przy   pomyślnych 
wiatrach jedynie balon pozwoli nam osiągnąć biegun i stamtąd 
powrócić!

Na   każde   krytyczne   pytanie,   a   tych   nie   brakowało, 

odpowiadał   rzeczowo,   wyczerpująco,   wysnuwał   niezbite 
argumenty, fascynował zapałem. Tym łatwiej przyszło mu godzić 
zapał ze znakomitym przygotowaniem, że od przeszło dwudziestu 
lat   zajmował   się   zagadnieniem  żeglugi   powietrznej,   że   miał   za 

background image

sobą   paręset   lotów.   Bolejąc   nad   niedoskonałością  „wolnego 
balonu”,   zdanego   na   łaskę   i   niełaskę   wiatrów,   rozwiązał   w 
pewnym stopniu sprawę sterowania statku powietrznego. I to go 
ośmieliło   do   przedłożenia   Szwedzkiej   Akademii   Nauk   swego 
projektu.

Towarzystwo Antropologiczno-Geograficzne poparło śmiałą 

propozycję. Andrée miał za sobą chrzest arktyczny: zimował na 
przylądku  Thordsen   nad   Icefiordem,   gdzie   w   szwedzkiej   stacji 
podczas Pierwszego Międzynarodowego Roku Polarnego w latach 
1881-82   prowadził   pomiary   elektryczności   powietrza   oraz 
magnetyzmu ziemskiego. Wiedział więc chyba, na co się waży, 
można mu było zaufać. Pewne zastrzeżenia, pewne wątpliwości, 
jakie wysuwali  jeszcze niektórzy  uczestnicy  zebrania,  prysły  w 
jednej   chwili,   kiedy   głos   zabrał  Wielki   Nor.   Zdobywca   Szlaku 
Północno - Wschodniego na statku Vega, bożyszcze Szwecji, którą 
okrył   chwałą   swego   wyczynu,   profesor   Nordenskjöld   gorąco 
poparł śmiałe zamiary Andréego.

-  Są niezmiernie ciekawe. Może pan liczyć na długotrwałe 

południowe   wiatry,   które   zaniosą   was   wprost   do   bieguna 
północnego. Wiem, co mówię, proszę nie ustawać w wysiłkach. 
Obiecuję pomoc.

Czegóż trzeba było więcej? Oświadczenie sławy polarnej tej 

miary   przesądzało   o   wyprawie.   Któż   ośmieliłby   się   przeczyć 
Nordenskjöldowi?

- Moi współtowarzysze i ja wierzymy święcie w zwycięstwo! 

Komuż jak nie nam, Skandynawom, powinien przypaść w udziale 
zaszczyt   odkrycia   przed   całym   światem   tajemnic   arktycznych 
obszarów? - kończył swe przemówienie Andrée wsłuchując się w 
burzę oklasków, jaka wybuchła na sali. Nie było im końca. Czyż 
Szwecja nie szczyciła się już Nordenskjöldem? Może Andrée mu 
dorówna? We dwóch zaćmiliby nową gwiazdę wschodzącą szybko 
na firmamencie polarnym - Norwega, Fridtjofa Nansena, który na 
Framie wyruszył na podbój bieguna.

Odwołując   się   do   uczuć   narodowych   Andrée   rozbudził 

niesłychany   entuzjazm.   Wspieranie   jego   wyprawy   stawało   się 

background image

obowiązkiem patriotycznym każdego Szweda.

I   wielki   przemysł,   i   wielka   finansjera   nie   żałowały 

funduszów, kiedy z wydatną pomocą pospieszył Andréemu słynny 
wynalazca Alfred Nobel.

Pełen zapału inżynier oddał się całkowicie przygotowaniom 

do swej wyprawy. Wierzył bez zastrzeżeń, ślepo w Nordenskjölda 
i w ten przyjazny, długotrwały wiatr z południa, który miał zanieść 
balon wprost do bieguna.

- Jakież to dziecinnie proste - mówił przyjaciołom - nie mogę 

pojąć, czemu nikt przede mną nie wpadł na ten pomysł.

Nie słuchał rad, nie dopuszczał do siebie cienia wątpliwości, 

pogrążony w teoretycznych rozważaniach i ulepszeniach swego 
powietrznego statku.

*

Lato   1896   przynosi   zawód.   Z   napełnionym,   gotowym   w 

każdej   chwili   do   startu   balonem   Andrée   długie   tygodnie 
wyczekuje   daremnie   na   Wyspie   Duńczyków   na   ów   przyjazny 
wiatr  zapowiedziany   przez   Nordenskjölda.   Nieoczekiwanie   do 
brzegów   dobija  Fram  pod   dowództwem   kapitana   Sverdrupa. 
Andrée z trudem ukrywa niepokój, jaki ogarnął go na wieść o 
pieszej   wędrówce   Nansena.   Rywal   niebezpieczny,   trzeba   się 
spieszyć! Gdybyż zawiał wreszcie ten przeklęty wiatr!

-  Długotrwały   wiatr   z   południa,   teraz,   latem?  -  kapitan 

Sverdrup   ze   zdziwieniem   patrzy   na   pełnego   niecierpliwości 
inżyniera. - A któż panu o takim mówił? Te wiatry obserwowałem 
w Arktyce zimą. Latem zdarzają się raczej rzadko. Liczyć na nie 
nie sposób, to może być tylko przypadek.

Tego wieczoru notując rozmowę Sverdrup dopisał:

...Mam bardzo poważne wątpliwości, czy Szwed nie opiera 

lekkomyślnie swych nadziei na nie sprawdzonych danych, czy nie 
zamyka oczu na wiele spraw, bo nie chce po prostu ich dojrzeć. 
Zrobiłem   swoje,   zwróciłem   mu   uwagę.   Czy   mi   uwierzył?   Nie  

background image

sądzę.

Przez usta kapitana przemawiało wieloletnie doświadczenie 

polarne   i   ta   umiejętność   przewidywania,   jaką   nabył   u   boku 
Nansena.

Czy Andrée nie wziął pod uwagę ostrzeżenia, które obalało 

jego   nadzieje?  Ani   słowem   nie   wspomniał   o   tej   rozmowie   w 
pamiętniku prowadzonym z pedantyczną wprost dokładnością, a 
przecież   notował  -   obok   najdrobniejszych   spraw   -  wszystkie 
poważniejsze. Czyżby lękał się uwiecznić na piśmie coś, co stało 
w sprzeczności ze zdaniem uwielbianego Nordenskjölda? A może 
nie chciał sam przed sobą przyznać się do niepokoju, jaki zasiał w 
jego   sercu   kapitan   Sverdrup?   W   każdym   bądź   razie   start 
zdecydował się odłożyć do następnego lata, z wyprawy jednak nie 
zrezygnował.

Po   powrocie   do   Sztokholmu   decyzję   swą   tłumaczył   zbyt 

późną   porą,   wcześniejszą   niż   zazwyczaj   zimą...  Czyż   mógł 
przypuszczać, że tego odwrotu nie daruje mu zmienna i kapryśna 
opinia publiczna? Przychylna dotychczas, łaskawa, nie wybacza 
teraz   łatwo   zawodu,   jaki   ośmielił   się   jej   sprawić.   Entuzjazm 
przygasa   równie   gwałtownie,   jak   gwałtownie   wybuchł.   Padają 
pierwsze słowa zwątpienia w powodzenie wyprawy, tu i ówdzie 
przewija się coraz śmielej ostra krytyka. Na domiar złego, jeden z 
najgorętszych dotąd zwolenników Andréego, profesor Eckholm, 
który sam miał wziąć udział w locie biegunowym, zniechęcony, 
rezygnuje. I nie szczędzi przestróg.

Śmiałość Andréego graniczy z szaleństwem - pisze otwarcie.

-  Przedsięwzięcie jest istotnie tak trudne, że wycofanie się 

byłoby tchórzostwem - odpowiada twardo inżynier. Czy słowa te 
dyktuje   mu   ślepa   wiara   w   powodzenie,   czy   też   nieumiejętność 
zawrócenia z raz obranej drogi? Daremnie by szukać odpowiedzi 
na   kartkach   pamiętnika.   Od   dziecka   skryty   i   uparty  -  takim 
pozostał Salomon August Andrée w wieku lat czterdziestu kilku.

background image

...Śmiały, dumny, nie pozbawiony zuchwałości  -  pisali jego 

współcześni.

-  Nie znają go. Odważny  - tak, ale skromny  do przesady, 

uczuciowy, wrażliwy jak kobieta  -  mówiła o swym synu matka. 
Była mu najbliższym, jeśli nie jedynym przyjacielem. Nie założył 
domowego ogniska w obawie, że żona nie zrozumie go, że będzie 
sobie rościć prawa do decydowania o jego życiu. Wolność cenił 
ponad wszystko. Życiem swoim i swych towarzyszy nie wahał się 
jednak   ryzykować,   marząc   o   urzeczywistnieniu   planów,   jakich 
nikt przed nim nie ośmielił się podjąć.

Jaki był naprawdę? Historia o tym milczy.

*

Wiele   stronic   w   gazetach   zajmują   opisy   przygotowań   do 

niezwykłego lotu. Wykonany we Francji według projektu i pod 
nadzorem Andréego Örnen  - „Orzeł”, największy  balon świata, 
był szczytowym osiągnięciem ówczesnej techniki. W chwili startu 
pojemność   balonu   wynosiła   około   pięciu   tysięcy   metrów 
sześciennych.   Powłokę   wykonano   z   najprzedniejszego   gatunku 
jedwabiu chińskiego. Parę warstw materiału dokładnie zszytych i 
sklejonych, dla zwiększenia szczelności pociągnięto pokostem od 
zewnątrz i wewnątrz. Na wszystkie szwy z obu stron naklejono 
jeszcze dodatkowo paski jedwabiu.

Balon   otoczono   siecią   wykonaną   z   konopi   włoskich, 

nasyconych   specjalną   wazeliną   zabezpieczającą   liny   przed 
wilgocią. Przewidujący Andrée nakrył go od góry „czapą” z płótna 
jedwabnego, żeby zapobiec gromadzeniu się śniegu w okach sieci. 
O wszystkim pomyślał, wszystko, zdawałoby się, przewidział.

Örnen   nie   miał   wentyla   na   szczycie   i   tym   różnił   się   od 

wszystkich poprzednio zbudowanych balonów. Wyposażony był 
natomiast w wentyle umieszczone na „równiku”.

Do raptownego opróżnienia, przy lądowaniu, po raz pierwszy 

background image

zastosowano   urządzenie   wybuchowe,   rozrywające   powłokę. 
Prawdziwą   dumą  Andréego   były   jego   pomysłu   liny   balastowe 
służące  do  automatycznego  regulowania  wysokości  lotu.  Grube 
manile   o   różnej   długości   i   łącznej   masie   prawie   tysiąca 
kilogramów wlokąc się po ziemi utrzymywały balon na wysokości 
około stu pięćdziesięciu metrów. Gdy śnieg przygniatał gondolę, 
spadek balonu hamowała malejąca długość, a zarazem ciężar lin. I 
na   odwrót,   gdy   słońce   silnie   nagrzewało   powłokę,   siła   nośna 
powiększonego   balonu   podrywała   Örnen   w   górę,   a   wtedy 
zatrzymywał go w pędzie ciężar lin zawisłych w powietrzu. W 
urządzeniu   tym   Andrée   pokładał   wiele   nadziei,   gdyż 
rozwiązywało   ono   równocześnie   sprawę   sterowania.   Prędkość 
wiatru dmącego w przyczepione do gondoli żagle była większa 
niż prędkość balonu, hamowanego ciężarem lin wleczonych po 
ziemi.   Dzięki   temu   można   było   uniezależnić   się   w   pewnym 
stopniu od prądów powietrznych.

Wielokrotnie   przeprowadzane   próby   wykazały,   że   ten 

pomysłowy i prosty zarazem sposób dawał aeronautom możność 
zmiany kursu o trzydzieści stopni.

Zaopatrzenie wyprawy przewidział Andrée z dokładnością i 

precyzją   człowieka   techniki.   Nie   pominął   niczego:   kilka 
sekstantów,   instrument   uniwersalny,   anemometry,   najlepsze 
chronometry kieszonkowe i morskie, wszystko, co było niezbędne 
do precyzyjnego określenia kierunku i położenia geograficznego, 
parę aparatów fotograficznych i hermetyczne pudła mosiężne do 
przechowywania filmów.

Ekwipunek osobisty, sprzęt, sanie i łódź z płótna żaglowego 

wykonał   stosownie   do   wskazań   Nansena.   Żywność   w   postaci 
koncentratów i konserw w pudełkach aluminiowych i mosiężnych, 
obliczona na okres sześciu miesięcy, zajmowała niewiele miejsca. 
Gotowanie na pokładzie było ryzykowne, gdyż balon wypełniono 
wodorem.   Ale   i   na   to   znalazł   się   sposób.   Specjalny   prymus 
tworzący całość z garnkiem postanowiono wywieszać z gondoli 
na ośmiometrowej lince. Nie chcąc utracić łączności z ojczyzną, z 
redakcjami pism w Sztokholmie, Andrée zabrał trzydzieści kilka 

background image

gołębi pocztowych. Wypuszczone z Örnen miały zanosić do kraju 
wieści   o   losach   wyprawy.   Pełen   pomysłów,   zawsze,   z   każdej 
sytuacji,   zdawałoby   się,   umiał   znaleźć   najlepsze   wyjście.   W 
jednym tylko przypadku zdał się na cudze rady. - Liny balastowe 
mogą   zaklinować   się   gdzieś   między   skałami  -   troszczyli   się 
przyjaciele. - Zatrzymają cię w miejscu, nie puszczą. I co wtedy? 
Będziesz   je   musiał   rąbać,   żeby   się   uwolnić.   Czy   nie   lepiej 
wykonać połączenia śrubowe? Jednym ruchem ręki z pokładu, bez 
trudu odłączysz zaklinowany odcinek liny. Czy to nie prostsze?

Andrée ustąpił.

*

Skalisty, zapomniany przez Boga i ludzi skrawek lądu przy 

północno-zachodnich   wybrzeżach   Spitsbergenu,   zwany   Wyspą 
Duńczyków, w lipcowe dni 1897 roku rozbrzmiewał niezwykłym 
rozgwarem. Ponad wysoką palisadą, wokół której cisnął się tłum 
podnieconych marynarzy, ze zgromadzonych w zatoce kutrów i 
statków   łowieckich,   wyrastała   ogromna,   czarna   kopuła   balonu, 
dziwnie obca w świecie roziskrzonej słońcem bieli.

Co ranka obaj współtowarzysze Andréego uważnie śledzili 

pierzaste obłoki, sunące prędko po jasnym błękicie nieba. Obaj nie 
mogli doczekać się chwili odlotu. Od paru tygodni wiały wciąż 
wiatry   z   północy,   ze   wschodu,   z   zachodu,   nigdy   z   południa. 
Powłoka balonu biła gniewnie w deski palisady, gaz ulatniał się, 
wciąż go trzeba było dopełniać. Dni uciekały za dniami, napięcie 
wzrastało. Kiedyż wreszcie?  Czy  i tego lata, jak poprzedniego, 
przyjdzie czekać nadaremnie?

Dwudziestoczteroletni   asystent   fizyki   na   Politechnice   w 

Sztokholmie,   olbrzym   o   twarzy   dziecka,   Nils   Strindberg   nie 
ukrywał zawodu.  Pierwsza powietrzna wyprawa do  bieguna  od 
dawna   napełniała   go   entuzjazmem.   Rozmowny,   bezpośredni, 
zyskiwał sobie szybko sympatię. Był tym pierwszym, który zgłosił 
się do Andréego błagając, by go zabrał, tym wiernym, którego nie 
zniechęciły   niepowodzenia   poprzedniego   roku.   Teraz,   przed 

background image

samym odlotem zaręczył się z ukochaną dziewczyną oświadczając 
zuchwale:  -  Ślub   wkrótce,   natychmiast   po   powrocie   z   bieguna 
północnego.

Chciałem w ten sposób dać wyraz mej ufności w Andréego, w 

powodzenie wyprawy  - pisze. -  To najlepsza odpowiedź tym, co 
ośmielali się wątpić.

Inżynier   budowy   dróg,   Knut   Fraenkel,   trzeci   uczestnik 

powietrznej   ekspedycji,   o   pięć   lat   starszy   od   Nilsa,   jest   jego 
przeciwieństwem.   Opanowany,   zamknięty   w   sobie,   najchętniej 
milczący. Z ogorzałej twarzy nie schodzi uśmiech, nie sposób w 
oczach wyczytać troski, jaką napawają go te gorzkie dni zwłoki, 
podczas których do serca wkrada się zwątpienie.

11   lipca   od   wczesnego   ranka   wieje   wreszcie   upragniony 

wiatr   z   południa,   przepędza   szybko   na   północ   obłoki,   budzi 
nadzieję.   Prognoza   pogody   dobra.   Andrée   wzywa   swych 
współtowarzyszy. Przybiegają obaj uszczęśliwieni.

-  Nareszcie   coś   się   zacznie   dziać!  -   krzyczy   z   daleka 

Strindberg.

-  Jak myślicie? Próbować?  -  słyszy w odpowiedzi dziwnie 

obcy głos. I patrzą obaj zaskoczeni na zmienioną twarz dowódcy. 
Czyżby się wahał, teraz, w decydującej chwili? Skąd ta zmiana? 
Czyżby zwątpił?

-  Próbować!  -  rzuca porywczo, nie panując nad sobą dłużej 

Strindberg.

Fraenkel zmieszany milczy długo, nim powtórzy niepewnie 

za kolegą: - Trzeba próbować!...

Ku ich zdumieniu inżynier prosi o godzinę namysłu, zamyka 

się   w   kabinie   kanonierki,   która   dowiozła   ich   na   Wyspę 
Duńczyków. Co czyni samotny? Z czym musi się jeszcze uporać? 
Co w sobie przewalczyć? Lęk, brak wiary we własne siły? Kiedy 
powraca,   na   jego   twarzy   nie   ma   śladów   zwątpienia.   Ani 
entuzjazmu. Postarzała dziwnie, jest kamienna jak maska.

- Zarządzam odlot. Moi współtowarzysze nalegają. Ustępuję 

background image

więc...   -  mówi   po   chwili,   bez   przekonania,   ściskając   dłoń 
dowódcy   kanonierki.   Ten   nie   kryje   zaskoczenia.   Nie   tak 
wyobrażał   sobie   początek   głośnej   na   cały   świat   wyprawy.   Co 
niepokoi   Andréego?   Warunki   klimatyczne   pomyślne,   dawno 
takich nie było. I długo może nie będzie. Czyż dziś dopiero pojął, 
na co się waży? A może lęka się cofnąć?

- Wiele pamiętam pożegnań polarnych... - opowiadał później 

wstrząśnięty   kapitan.  -  I   pełnych   niepokoju,   i   radosnych.  Tego 
ostatniego nigdy nie zapomnę, było wręcz tragiczne!...

-  Zwalić   palisadę!  -  kÖrnenderuje   Andrée.   I   dziesiątki 

marynarskich   dłoni   wpierają   się   mocno,   z   całych   sił,   w 
trzeszczące pod naporem deski.

- Raz, dwa, trzy! Odciąć liny! - pada następny rozkaz.
Błyskają   w   powietrzu   topory.   Spętany   ciężarem   lin 

balastowych   Örnen   powoli   unosi   się   w   górę.  -  Niech   żyją!  - 
krzyczą zgromadzeni na brzegu.

- Niech żyje nasza stara Szwecja! - słyszą z oddali. I milkną 

raptownie. Coś dzieje się niedobrego, liny drążą na wodach zatoki 
głęboką   bruzdę,   gondola   nieruchomieje,   chyli   się,   opada   coraz 
niżej, już dotyka fali.

- Toną! - wybucha z brzegu rozpaczliwy krzyk. I marynarze 

rzucają się do kutrów, żeby spieszyć na pomoc. Widzą, jak ci z 
Örnen   zwalają   za   burtę   jeden   wór   piasku,   drugi,   trzeci.   Balon 
gwałtownie   podrywa   się   w   górę.   I   naraz   trzy   liny   balastowe 
bezwładnie   opadają   na   wody   zatoki.   Złącza   rozśrubowały   się 
samoczynnie...

Nikt na brzegu nie przerywa grobowej ciszy. Start był zły. 

Wszyscy   zdają   sobie   z   tego   sprawę,   są   bezsilni.   Jeszcze   pora 
cofnąć się, wypuścić gaz, lądować. Andrée wie chyba, na co się 
waży. Bez lin balastowych nadzieja na sterowanie bezpowrotnie 
stracona, Örnen zdany na łaskę i niełaskę biegunowych wiatrów. 
Jak każdy zwykły, wolny balon. Nie, nie zawróci. Jeszcze chwila, 
dwie i czarna, lśniąca w słońcu plama balonu z wolna maleje. 
Sunie wciąż nisko, zbyt nisko. Czy nie zahaczy o ciemne, ostro 
rysujące   się   na   horyzoncie   szczyty   Wyspy   Amsterdamskiej? 

background image

Przeszła! Niewyraźna, jakby wsiąkła w wypłowiały błękit, niknie 
wreszcie z oczu milczącego tłumu. Niknie na zawsze...

*

Na   wodach   Morza   Barentsa   w   kilka   dni   później   w 

olinowaniu   myśliwskiego   kutra   norweskiego   przysiada   ścigany 
przez mewy jakiś drobny ptak, żałosny, niepozorny, u kresu sił. 
Skąd się tu zaplątał na morzu? Tylko patrzeć, jak zadziobią go 
mewy,   niech   się   dłużej   nie   męczy.   Szyper   Hansen   strąca   go 
celnym   strzałem.   Nie   zadaje   sobie   jednak   trudu   opuszczenia 
szalupy, bo i po co?

Po   kilku   godzinnych   przygodnie   napotkanemu   kapitanowi 

wielorybnika przy kieliszku chwali się, jak daleko na otwartym 
morzu upolował lądowego chyba ptaka.

- Coś ty zrobił najlepszego? A jeśli to był gołąb pocztowy z 

Örnen?   Za   pośrednictwem   tych   gołębi  Andrée   miał   wysyłać   z 
bieguna wiadomości do kraju. Masz się czym chwalić.

Zmieszany,   niewiele   myśląc,   Hansen   zawraca.   Nie   łatwo 

odnaleźć   wśród   siwych,   wiecznie   rozkołysanych   fal   maleńką 
ptaszynę. Godzina mija za godziną na żmudnych poszukiwaniach, 
ale   szyper   się   zaciął.   Z   bocianiego   gniazda   wachtowy   krzyczy 
wreszcie: „Jest!” Tym razem Hansen nie żałuje trudu, opuszcza co 
prędzej szalupę, wiosłuje co sił. Tak, to gołąb pocztowy Andréego. 
Pod   siwym   skrzydełkiem   niósł   nasycony   parafiną   zwitek 
pergaminu.

13   lipca   godzina   12.30   po   południu.  82°   Nord   15°5’  Est. 

Dobry   prąd   na   wschód   10°   połudn.   Na   pokładzie   wszystko   w  
porządku. Jest to trzecia poczta gołębia. Andrée.

Tych   kilka   słów,   jakie   przyniósł   wyczerpany   ptak,   były 

pierwszą wiadomością o losach wyprawy. Czekano niecierpliwie 
następnych,   czekano   długo.   Rósł   niepokój,   później   trwoga.   Ci 
nawet, co potępiali surowo lekkomyślność Andréego, uważali jego 

background image

lot za czyn szaleńczy, w głębi serca żywili nadzieję na szczęśliwy 
powrót aeronautów.

- Nie spodziewajcie się nas wcześniej niż za rok - oświadczył 

przed odjazdem ze Sztokholmu Andrée, ale wszyscy zdawali sobie 
sprawę, że sam nie wierzył w to, co mówił, niczego przecież nie 
przygotował,   ani   żywności,   ani   osobistego   ekwipunku   na 
przetrwanie nocy polarnej w Arktyce.

Uciekał   czas.   Po   roku   daremnego   wyczekiwania   zaczęto 

myśleć o wyprawach ratowniczych. Ale dokąd je kierować, gdzie 
odnaleźć  aeronautów?   Polarnik  angielski  Jackson  przeprowadza 
poszukiwania na Ziemi Franciszka Józefa, Peary  - na obszarach 
Grenlandii, brat Fraenkla -  na syberyjskich wybrzeżach. Mijają 
miesiące,   upływają   dwa   lata.   Arktyka   dobrze   strzeże   swej 
tajemnicy.

Wiosną   1899   na   północnych   wybrzeżach   Islandii   rybacy 

odnajdują przypadkiem pływak z Örnen, a w nim notatkę:

...zrzucony   z   balonu   Andréego...  11   lipca   1897   r., 

współrzędne geograficzne 82°Nord25°Est... Lecimy na wysokości 
600 m.

Pływak   pozostawał   w   morzu   sześćset   siedemdziesiąt   dwa 

dni. Zrzucony wkrótce po starcie, wiele mówił o trudnościach, w 
jakich od pierwszych chwil znaleźli się aeronauci. Prócz zwykłego 
balastu musieli widocznie pozbywać się z pokładu wszystkiego, 
co się tylko dało, żeby nabrać wysokości.

I   znów   zapanowała   cisza.   Nowe   wyprawy   podbiegunowe 

zaczęły   pasjonować   opinię   publiczną,   nowe   zwycięstwa,   nowe 
porażki.

W   trzy   lata   później   przy   północnych   brzegach   Norwegii 

wyłowiono   drugi   pływak.   Uszkodzony,   jakby   pod   wpływem 
gwałtownych   zderzeń,   pozostawał   w   wodzie   tysiąc   sto 
czterdzieści dwa dni...

Fridtjof   Nansen   pierwszy   na   Kongresie   Geograficznym   w 

Berlinie   w  1900   roku   odważa   się   powiedzieć   jasno   to,   czego 

background image

lękają się inni:

- Nie ma już cienia nadziei!
W  tym  samym   roku   umiera  Wielki   Nor,   chmurny   starzec, 

mimowolny   sprawca   niejednej   katastrofy   arktycznej. 
Poszukiwania j ego wyprawy na statku Vega przypłaciła klęską 
załoga   Jeannette.   Jego   śladami   wypłynął   na   zgubę   buńczuczny 
Brusiłow   na   statku   Swiataja  Anna.   Któż   jak   nie   on   obudził   i 
podtrzymywał   ślepą   wiarę   Andréego,   pragnąc   doświadczenia 
rodaka wyzyskać w swoim locie balonem nad Antarktydę.

Tego pamiętnego roku Szwecja obchodziła podwójną żałobę. 

Po Nordenskjöldzie i po tym, który mu zaufał. Nikt się już dłużej 
nie łudził.

Mijały lata za latami. Jeden dziesiątek, drugi, trzeci. Świat 

dawno zapomniał o tragicznej zagadce Örnen. I nikt nigdy nie 
dociekłby,   jakie   piekło   przeżyli   i   jak   zginęli   pierwsi   polarni 
aeronauci, gdyby nie wyjątkowo upalne lato 1930, które stopiło 
stare pokłady sprasowanego śniegu i lodową pokrywę na Wyspie 
Białej,   gdyby   nie   przypadkowe   odkrycie   dwu   złaknionych 
marynarzy, którzy pobiegli do strumyka ugasić pragnienie.

...Za   nami   morze   wolne   od   lodu,   ciche   jak   śmierć.   Na  

przybrzeżnych mieliznach sterczą nieme kolosy icebergów - pisze 
doktor   Horn   wstrząśnięty   odkryciem.  -  Kto   kiedykolwiek   mógł 
sądzić, że uchyli się wreszcie zasłona skrywająca los tej wyprawy  
przed naszymi oczami? Że Andrée, Strindberg i Fraenkel przed  
trzydziestoma   trzema   laty   spoglądali   na   te   same   wody,   co   my  
dzisiaj, na ten sam bezludny kraj... Jak często wdrapywali się na 
stromiznę icebergu wyglądając pomocy z morza i dostrzegali tylko 
wieczny  lód.  Może  w  pogodny  dzień  wpatrywali  się  w  lśnienie 
lodowca   na   Storo,   wiedzieli,   że   za   nim   leży   Ziemia   Północno-
Wschodnia, Spitsbergen, że tam stoją statki z ojczystą flagą. Nigdy 
jednak już nie było im dane opuścić Wyspy Białej, tutaj skazani  
zostali na śmierć z mrozu i wyczerpania.

Czas   poczynił   straszliwe   spustoszenie   w   obozie   śmierci. 

background image

Doktor Horn, dowódca naukowej wyprawy norweskiej, która na 
myśliwskim statku Bratvaag płynęła na badania Ziemi Franciszka 
Józefa,   gorączkowo   wydobywa   spod   zmarzniętego   na   kamień 
śniegu strzelby, anemometry, przybory kuchenne, notes. O parę 
kroków dalej, na nagiej skale wmarznięte w lód spoczywają jakieś 
zwłoki.   Poprzez   spodnie   w   strzępach   bielą   się   piszczele.   Z 
pomocą Eliassona Horn wydobywa je ostrożnie na powierzchnię. 
Monogram „A” na podszewce płaszcza nie pozostawia złudzeń - 
Andrée!

Wokół   rozrzucone  były  strzępy  odzieży,  brakowało  czaszki.  

Było   oczywiste,   że   niedźwiedzie   polarne   dobrały   się   do   zwłok, 
pożarły je może częściowo. W płaszczu dziennik, ołówek, notes,  
obok broń, amunicja.

O kilkadziesiąt metrów dalej w szparze skalnej drugi szkielet, 

na modłę eskimoską przywalony głazami.

...Długo   staliśmy   nad   tym   nędznym   grobem   zastanawiając 

się, czy należy mącić jego spokój. Zgodziliśmy się jednak wreszcie, 
że   i   tego,   co   spoczywał   pod   rumowiskiem,   należało   oddać 
ojczystej szwedzkiej ziemi.

Były to zwłoki nieszczęsnego Strindberga. Wskazywał na to 

monogram  „S”  na   płaszczu,   medalion   z   podobizną   młodej 
dziewczyny, który Nils nosił na piersi. I złoty pukiel jej włosów. 
Czaszka leżała o kilka kroków dalej, wtopiona w lód pokrywający 
skałę.

Brakowało   jeszcze   zwłok   Fraenkla.   Horn   nie   ustawał   w 

gorączkowych   poszukiwaniach.   Praca   nie   była   łatwa. 
Przezroczystą taflę trzeba było zrąbać wokół hakami i łopatami, 
uważając, żeby czegoś nie uszkodzić. Wśród pudełek, puszek po 
konserwach zobaczył prymus i machinalnie przybliżył do niego 
zapalniczkę. W powietrzu z sykiem wystrzelił płomień. Płomień, 
który zgasł tu przed trzydziestu kilku laty.

background image

Wiele przedmiotów tak mocno wrosło w lód, że nie sposób 

było wydobyć ich od razu. Dowódca naukowej wyprawy nie mógł 
w   nieskończoność   przedłużać   pobytu   na   Wyspie   Białej. 
Napotkanemu po drodze kapitanowi, który powracał do Norwegii, 
przekazał wiadomość o sensacyjnym odkryciu, a sam popłynął na 
Ziemię Franciszka Józefa.

Do   skalistych   wybrzeży   samotnej   wysepki   pospieszyły 

tłumnie statki i kutry. Bez trudu odnaleziono trzeci szkielet.

...Zmarły leżał bezpośrednio na ziemi, pod grubą warstwą 

lodu...  Dalej   sanie,   notes   Strindberga,   dziennik   pokładowy, 
kalendarz Fraenkla, worek z próbkami geologicznymi, aparat z  
filmami   i   wiele   innych   przedmiotów.   Dopomogły   nam   one 
wyjaśnić   tajemnicą   śmierci   tych,   co   wznieśli   ten   namiot   o  
rusztowaniach z kawałków drewna dryftowego i żeber wielorybich 
-   pisze   dziennikarz,   który   przypłynął   z   misją   zabezpieczenia 
wszystkiego, co pozostało z wyprawy Andréego.

Przemrożone, twarde jak lód żałosne szczątki, które w ciągu 

jednego   pokolenia   przeleżały   pod   lodem,   i   strzępy   odzieży 
porośniętej   wodorostami   trzeba   było   delikatnie   oddzielić   od 
pamiętników,   notesów,   listów,   by   je   ocalić   przez   zniszczeniem. 
Uczyniono   to   natychmiast,   na   statku.   Nasiąkłe   wilgocią,   zżarte 
miejscami pleśnią stronice tając i parując sklejały się mocno, jak 
spojone cementem. Jedną po drugiej rozdzielano ostrym nożem, 
osuszano z zachowaniem najdalej idącej ostrożności, uważając, by 
nie   uszkodzić   zanikającego   pisma,   a   później   kartka   po   kartce 
przekładano bibułą. Żmudnej, odpowiedzialnej pracy nie można 
było przerwać, trwała kilka dni i kilka nocy. Dzięki niej później w 
Sztokholmie dało się odcyfrować bezcenne dokumenty.

*

Spowite   w   czarny   całun,   owinięte   szczelnie   niebiesko-

żółtymi flagami trzy trumny kryły szczątki ludzi, którzy powracali 

background image

do świata żywych po długim lodowym śnie.

Ziemia   norweska,   Tromsö,   która  niejedno   widziała   już 

pożegnanie i powitanie, pierwsza przyjęła aeronautów.

...Ćwierć wieku przeszło nie słyszeliście dźwięków ojczystej  

mowy. Nie możecie już pojąć tego, co mówimy, co dziś czujemy  
witając was. My jednak - chociaż goście obcego kraju - możemy 
rozpostrzeć na waszych trumnach te barwy, dla których poszliście 
na śmierć - mówił nie kryjąc wzruszenia przedstawiciel Szwecji.

Gdy   w   katedrze   Sztokholmu   w   obecności   króla   i 

nieprzeliczonych tłumów pastor wielkim głosem zawołał:

- Witajcie w ojczyźnie! Witaj Andrée, witaj Strindberg, witaj 

Fraenkel!   Długo   byliście   nieobecni!  -  dreszcz   przeszedł   po 
kościele,   zebrani   nie   kryli   łez.   I   nikt   nie   zwracał   uwagi   na 
posiwiałą kobietę w ciężkiej żałobie, nieruchomą, ze splecionymi 
kurczowo   dłońmi.   Nikt   nie   poznał   w   niej   narzeczonej,   która 
samotnie i wiernie czekała swego Nilsa pewna, że kiedyś do niej 
powróci. Wydawało się wszystkim, że ci trzej ożyli, że są tu znów 
między   nimi,   zdrowi,   cali,   że   przyszli   stamtąd,   skąd   nie   ma 
odwrotu.

Najwybitniejsi   specjaliści   odcyfrowywali   gorączkowo 

dokumenty   i   wywoływali   mozolnie   filmy   po   przeszło 
ćwierćwieczu   wydarte   Arktyce.   Teraz   wreszcie   świat   mógł 
przeżywać   tragiczne   dzieje   śmiałych.   Surowe   w   swej   prostocie 
notatki tchnęły odwagą daleko wybiegającą poza granice ludzkiej 
wytrzymałości. Stronica po stronicy z nieczytelnych początkowo 
liter,   cyfr   czy   map   wyłaniały   się   coraz   wyraźniej   przeżycia 
nieoczekiwane i zadziwiające.

*

Wbrew   zuchwałym   nadziejom   Andréego   lot   Örnen   trwa 

zaledwie niecałe trzy doby, sześćdziesiąt pięć godzin i trzydzieści 
trzy minuty.

background image

Pierwsze   chwile   niepokoją,   obezwładniają   zatrważającym 

uczuciem osamotnienia. Przed nimi mgła, za nimi mgła, nad nimi 
mgła,   pod   balonem   czerń   wody   ubielonej   odłamami   kry   i 
strzępami leniwie wlokącej się mgły. Wokół cisza mącona tylko 
chrzęstem lin i monotonnym skrzypieniem kosza. Wszyscy trzej z 
ulgą nasłuchują skrzeku wędrownej mewy i stłumionego łoskotu 
lodowych   brył,   dochodzącego   z   morza.   Mówią   głośno,   coraz 
głośniej, krzyczą, żeby tę złowrogą ciszę zagłuszyć.

Po   dwudziestu  czterech   godzinach   oswajają   się   powoli   z 

nieznanym, które ich otacza, powracają myślą do swoich w kraju. 
Czy gołębie pocztowe, które wypuścili, dotrą szybko do celu?

Andrée ze spokojem przyjmuje meldunek o zmianie kierunku 

wiatru. Nie wydaje się martwić tym, że Örnen zawraca, zamiast 
lecieć   naprzód.   Jest   to   objaw   niepokojący,   pierwszy,   ale   nie 
ostatni.   Czyżby   wciąż   jeszcze   ślepo   wierzył?   Żaden   z   trzech 
aeronautów ani słowem nie wspomina w notatkach o utracie lin 
balastowych przy starcie. To zbyt bolesne...

Mgła zwiera się wokół balonu, nieprzebita wzrokiem, lepka, 

dokuczliwa, osiada na powłoce, zamarza w Jodową obręcz, ciąży, 
przygniata do ziemi. Örnen wytraca powoli wysokość. Pierwsze 
uderzenia kosza o kry i pierwszy alarm:

-  Wyrzucać   balast!  -   pada   rozkaz.   Na   próżno!   Oblodzony 

balon   raz   po   raz   uderza   o   ziemię.   Trzeba   usunąć   z   gondoli 
wszystko, co tylko się da. To sprawa życia i śmierci. Leci w dół 
kotwica, leci za nią boja. Ta, którą mieli zrzucić nad biegunem 
północnym. To dowód zwątpienia. Zwątpienie zaczyna przebijać 
ze skąpych zapisków dowódcy. A zarazem duma.

...Jesteśmy   pierwszymi,   którzy   przelatują   nad   tymi 

nieznanymi obszarami. Jak szybko znajdziemy naśladowców? Czy  
ludzie   będą   uważać   nas   za   szaleńców,   czy   też   pójdą   w   nasze 
ślady?   Jestem   dumny   i   ja,   i   moi   współtowarzysze,   chociaż   nie  
przeczę - ryzykujemy żydem.

Gęsta mgła przytłacza wciąż balon do ziemi. Örnen ciągnie 

background image

gondolę na zachód po twardej, pooranej zastrugami krze. Ciskany 
na wszystkie strony, szarpany gwałtownie, podrzucany kosz drga 
jak żywy. Udręczeni ludzie ani na chwilę nie odrywają rąk od lin, 
wczepiają się w nie kurczowo, nie wytrzymują diabelskiej jazdy.

- ...  W ciągu półtorej godziny osiem silnych wstrząsów. Im  

dalej, tym gorzej... Lód „stemplujemy” teraz długimi śladami co 5 
m... Zimno bardzo dokucza...

Upragniony   bezruch   przychodzi   znienacka.   Nie   jest 

wybawieniem, jest katastrofą. Zaklinowane między bryłami lodu 
resztki   lin   balastowych   na   całą   noc   hamują   lot.  Wiatr   zmienia 
kierunek...  Gdyby   nie   to   przymusowe   zatrzymanie,   Örnen 
zawróciłby na Spitsbergen gnany silnym północnym podmuchem. 
Czyżby Sverdrup miał rację?

Następnego   dnia   mgła   rzednie,   poprzez   szczelinę   wyziera 

słońce,   nagrzewa   silnie   czarną   powłokę.   Jednym   szarpnięciem 
balon zrywa się z uwięzi i płynie na północny  wschód. Wciąż 
nisko, wciąż zbyt nisko.

- Wyrzucić balast! - pada znów komenda. I za burtę, wylatuj 

ą   wory   z   piaskiem.   Wszystko,   co   wydaje   się   zbędne   w   tej 
krytycznej   chwili,   pływaki   sygnalizacyjne,   krążki   lin,   beczka 
uniwersalna, a gdy i to nie pomaga - część żywności.

Örnen gwałtownie podrywa się w górę, nabiera wysokości. 

Otucha wstępuje w serca.

... Cóż za wspaniały lot! - notuje uszczęśliwiony Andrée. - O 

półtora stopnia posunęliśmy się na północ!

Po   wykonaniu   pomiaru   astronomicznego   Strindberg   na 

nowo,   po   raz   nie   wiadomo   już   który,   odczytuje   ostatni   list   od 
ukochanej.   Nosi   go   na   sercu   razem   z   jej   podobizną   i   puklem 
włosów   zamkniętym   w   medalionie.   Rad   by   podzielić   się   z 
narzeczoną swą radością. Czy Anna będzie umiała ją wyczytać 
między wierszami suchego meldunku: Na pokładzie wszystko w 

background image

porządku - zaniesionego do kraju pod skrzydłem gołębia?

Cieszy się Andrée, cieszy Fraenkel:

...całe szczęście, że nie próbował wleźć po linach tu do nas - 

notuje   żartobliwie   na   widok   niedźwiedzia   na   dole,   jedynej  
ciemniejszej plamy na bieli lodowych pól.

Nie wiedzą, że to ostatnie radosne chwile, jakie darował im 

los.   Nad   balonem   gęstnieją   szybko   zwały   chmur,   pęcznieją 
deszczem,   czysty   dotąd   horyzont   mętnieje   szarym   oparem.   O 
północy pierwsze mocne zderzenie gondoli z płytą torosu budzi 
niepokój.   Drugie,   trzecie,   dziesiąte.   Zderzenie   biegnie   za 
zderzeniem, wstrząs za wstrząsem.

Pierwsze   krople   mżawki   spowijają   liny,   kosz   i   powłokę 

balonu   jednolitą   szklistą   skorupą.   Narasta   w   zatrważającym 
tempie,   przytłacza   do   ziemi.   Prędkość   maleje   z   godziny   na 
godzinę. Pada wreszcie rozkaz. Rozpaczliwy:

- Otworzyć klapy! Przygotować się do lądowania!
Skaczą wszyscy trzej na rozmiękłe lodowe pole. Örnen leży 

bezwładny, jak wielki, ugodzony śmiertelnie ptak. Gdyby, zgodnie 
z zapewnieniem Nordenskjölda, wiał trwały południowy wiatr, od 
dwudziestu   godzin   Szwedzi   byliby   już   u   celu.   Marzenie   o 
zwycięstwie   rozwiewa   się   bezpowrotnie.   Od   bieguna   dzieli   ich 
teraz kilometrów osiemset...

*

...Musimy   stąd   odejść  -  mówi   jedno   skąpe   zdanie   w 

pamiętniku  Andréego.   Odejść,   ale   dokąd?   Po   długich   naradach 
decyduje się iść po polach lodowych w kierunku półwyspu Flora 
na Ziemi Franciszka Józefa. Czemu, wbrew rozsądkowi, do tej 
właśnie   odległej   ziemi,   a   nie   do   Spitsbergenu?   Na   to   pytanie” 
pamiętniki   Szweda   nie   dają   odpowiedzi.   Urzeczony   jest   widać 
opowiadaniem   Nansena   o   jego   spotkaniu   z   Jacksonem,   o   jego 
cudownym ocaleniu, półwysep Flora przyciąga wizją budynków 

background image

wyprawy angielskiej, zapasami żywności, nadzieją, że ktoś tam 
może przypadkiem zimuje.

Fatalna   decyzja,   zrodzona   z   nieznajomości   warunków 

polarnych, trudno o gorszą. Pewien zwycięstwa, pełen ufności w 
autorytet Wielkiego Nora, przygotowując starannie swą wyprawę, 
Andrée   zapoznał   się   ze   wszystkimi   chyba   zgromadzonymi   w 
świecie obserwacjami meteorologicznymi z Arktyki, wierząc, że 
balon poprzez biegun północny zaniesie go do wybrzeży Alaski 
lub   Syberii.   Dla   niego   biegun   był   zwycięstwem   powietrznym, 
zapomniał   o   dryfie   lodowych   pól   pędzonych   nie   znanymi 
podówczas szlakami prądów morskich, nie przywiązywał wagi do 
tych zagadnień, zamykał oczy na rzeczywistość, nie miał przecież 
zamiaru brnąć pieszo, jak inni nieszczęśnicy, po lodzie. Niczego 
nie   nauczyły   go   tragiczne   doświadczenia   De   Longa.   O 
podniebnych   marzył   szlakach,   ani   na   moment   nie   dopuścił   do 
siebie myśli o możliwości katastrofy. Nic nie wiedział o lodzie ani 
o prądach morskich i nic nie chciał wiedzieć.

Nie zdając sobie wciąż jeszcze sprawy z grozy sytuacji, w 

jakiej   postawiło   go   przymusowe   lądowanie,   Andrée   ze 
starannością i zaradnością inżyniera szykuje do dalszej drogi trzy 
pary   sań   z   ładunkiem   stu   sześćdziesięciu   kilogramów   każde, 
sprzęt   obozowy,   instrumenty   naukowe,   jeden   obszerny   śpiwór, 
łódź płócienną, broń, amunicję, żywność. O tę ostatnią najmniej 
się martwił, nie może jej zabraknąć. Mało to fok wokół, ptactwa 
polarnego,   nie   mówiąc   o   niedźwiedziach?   Ubił   pierwszego   w 
czwartym   dniu   przymusowego   obozowania.   Inne   krążyły   w 
pobliżu po lodowych polach.

Pierwsze kroki po krze dają Szwedom przedsmak tego, co 

niesie przyszłość. Jak daleko sięga wzrok, bieli się kłębowisko 
ruchomych brył, gnanych bez ustanku prądami, spiętrzonych w 
zwaliska, jedne krótkie, niskie, inne długie, wysokie. Tu rozwiera 
się znienacka paszcza szczeliny, poszerza powoli, bezszelestnie, 
tam  zamyka   z  łoskotem   eksplozji   w   sprasowaną   mocno   taflę   i 
wyrzuca wysoko w powietrze snopy wody ubielonej odłamkami 
kry.

background image

...Teraz wie twój Nils, co to znaczy iść po polarnym lodzie - 

stenografuje Strindberg w liście do swej Anny.  -  Natychmiast po 
wyruszeniu z obozu sanie przewróciły się i runęły do morza. Po 
kolana   wszedłem   do   lodowatej   wody   i   całym   wysiłkiem   mięśni 
podtrzymywałem   je   za   płozę.   Andrée   i   Fraenkel   zdołali  
przeskoczyć  na  drugą  krę.  Z  trudem  udało  się  nam  wyciągnąć 
sanie, mój wór przemókł zupełnie. A w nim wszystkie twoje listy i  
twoja fotografia, mój najdroższy skarb...

Za pierwszą szczeliną w lodzie druga, dziesiąta, dwudziesta - 

wszystkie   szeroko   rozwarte.   Na   odłamach   lodu,   niczym   na 
tratwach,   Szwedzi   z   trudem   przeprawiają   się   na   drugi   brzeg, 
przeciągają ładunek. Po kilometrze, po dwu drogę zastępuje im 
znów ciemna wstęga wodnego kanału.

...Przez   10   godzin   mordowaliśmy   się   przeciągając   sanie  - 

praca mozolna stenografuje jak co dzień Strindberg.

Dziwnie skąpe są notatki z tych pierwszych dni. Zbyt ciężkie 

rozczarowania. Nie tak wyobrażali sobie polarną wyprawę, która 
im miała przynieść sławę. Mżawka, lód, mgła stapiały się w jeden 
świat   grozy.   Każdy   nieostrożny   krok   w   sieci   rozpadlin   grozi 
śmiercią.   Co   noc   rozbijają   obóz,   co   ranka   rozpoczynają 
beznadziejny marsz po polarnym błocie. Upolowany od czasu do 
czasu niedźwiedź urozmaica jednostajne wyżywienie. Upływają 
dni za dniami. Najciężej myśleć o nadejściu polarnej nocy.

Coraz częściej Andrée notuje:

...Jesteśmy   bardzo   znużeni,   brak   nam   sił,   droga   bardzo  

uciążliwa.   A   dalej:...Sanie   przewróciły   się   i   wpadły   do   wody. 
Połamane. Śnieg bardzo miękki. Kanały w lodzie coraz szersze,  
trudne  do przebycia. Teren  niezwykle trudny. Przebrnęliśmy 14 
takich   kanałów.   Cienki   lód   wrzyna   się   w   łódź,   uniemożliwia  
wiosłowanie...Od   początku   mamy   bardzo   złą   drogę.   Obszary 

background image

polarne - to ojczyzna ciężkich przejść... Wpadłem znów do wody... 
Fraenkel   cierpi   na   ślepotę   śnieżną.   Stała   mgła.   W   szczelin 
wodnych   w   ciągu   6   godzin.   Grubość   lodu   0,8   m.   Potężny   pas 
spiętrzony,   szerokości   kilku   kilometrów,   przed   nami.   Po   16 
godzinach marszu wśliznęliśmy się wreszcie do śpiwora... Uczymy 
się sztuki ubogich: niczego nie lekceważyć. I jeszcze jednej  -  nie 
myśleć o jutrze.

Na   domiar   złego   monotonne,   nie   gotowane   jedzenie 

powoduje   biegunkę,   wycieńcza   organizm.   Z   trudem   Szwedzi 
wloką się naprzód.

Naprzód? Cóż za straszna pomyłka! Brną po grząskim lodzie 

na wschód - a silny prąd morski znosi ich - jak znosił De Longa, 
Nansena, Cagniego i tylu innych - w przeciwnym kierunku. Walka 
nierówna.

Strindberg przez cały czas, wieczór po wieczorze, póki mu 

życia stanie, dzieli się ze swą Anną przeżyciami, wydarzeniami 
dnia,   to   nadzieją,   to   rozpaczą.   Stenografuje,   żeby   zmieścić   w 
notatniku jak najwięcej. A może pragnie, żeby te zapiski tylko ona 
mogła odczytać?

...Dokoła lód i tylko lód. Znasz, mila moja, obrazy polarne 

Nansena,   wiesz   po   trosze,   jak   lód   taki   wygląda.   Spiętrzone 
zwaliska i kanały wypełnione roztajałą, lodowatą wodą. Obecnie 
prószy tu u nas śnieg, ale cicho jest i nie bardzo dokucza zimno.  
Wy   teraz   w   ojczyźnie   macie   zapewne   piękną,   letnią   pogodę... 
Dziwnie   mi   pomyśleć,   że   na   twoje   następne   urodziny   nie   będę 
jeszcze zapewne w domu, przy tobie... Może nawet przyjdzie nam 
tu spędzić dwie zimy? Któż to może wiedzieć? Wędrujemy naprzód  
bardzo powoli. Może nie uda się nam jesienią dotrzeć po lodzie do  
półwyspu Flora, jak o tym marzymy? Nie jest wykluczone, że w  
takim przypadku będziemy jak Nansen zmuszeni przezimować w  
jakiejś pieczarze ziemnej. Biedna mała Anno, nie rozpaczaj, jeśli  
nie powrócimy do domu przed następną jesienią. Ta myśl dręczy  
mnie   i   nęka   ze   względu   na   ciebie,   najdroższa.   Ja   przetrwam, 

background image

postaram się przetrwać, ale czy będzie mi kiedyś dane do ciebie  
powrócić?...

Biedna „mała Anna” czekała trzydzieści trzy lata...
Wiele   cierpień   ominęło   matkę   Andréego.   Wykazała   dużo 

hartu   nie   stając   mu   na   drodze,   kiedy   rozpłomieniony   nadzieją 
zwycięstwa   rozpoczynał   przygotowania   do   swej   niezwykłej,   na 
owe   czasy,  Wyprawy.   Umiała   usunąć   się   w   cień,   powściągnąć 
niepokój. Nigdy ani jednym słowem, ani jednym spojrzeniem nie 
zdradzała przed synem, ile łez, ile nocy bezsennych kosztowały ją 
zuchwałe plany biegunowego lotu.

- August nie ma nikogo prócz mnie -  mawiała  -  jakżebym 

mogła   mu   przeszkadzać?   Jednego  tylko   w  życiu  pragnę  -  jego 
szczęścia.

Skrywany   niepokój   o   syna   przyspieszył   śmierć   chorej   na 

serce kobiety. Zmarła samotnie przed startem Örnen.

...Jestem z siebie niezadowolona - pisała do niego na Wyspę 

Duńczyków w ostatnim liście.  -  Przy rozstaniu z tobą okazałam 
słabość. Jedno ci tylko chcę, synu, powiedzieć  -  jeślibyś miał po 
powrocie nie zastać mnie już przy życiu, nie sądź, że twoje wielkie  
przedsięwzięcie wpłynęło na to choćby w najmniejszym stopniu. A 
teraz dzięki za wszystko, czym dla mnie byłeś...

Wchodząc na pokład gondoli Örnen Andrée nie wiedział o 

śmierci matki. Ostatnie słowa, jakie skreślił przed odlotem  -  dla 
niej były przeznaczone.

...Bądź spokojna, najdroższa, twoje serce czuwa nade mną.

Kto płakał wyczekując daremnie powrotu Knuta Fraenkla, o 

tym milczą kroniki wyprawy. Nietrudno wyobrazić sobie, że ta 
cisza kryje także ból.

*

background image

Marsz trwa.
Obliczenia astronomiczne Strindberga potwierdzają wreszcie 

straszną   prawdę  -  cały   wysiłek   idzie   na   marne.   Ostatkiem   sił 
Szwedzi prą na wschód, a prąd morski znosi ich na zachód. Wizja 
dachu nad głową na półwyspie Hora rozwiewa się bezpowrotnie.

...Będziemy nadal trzymać się tego samego kursu, póki nie  

okaże się to zupełnie bezcelowe - notuje Andrée.

Wkrótce dochodzi jednak do wniosku, że jest to  „zupełnie 

bezcelowe”.   Było,   niestety,   od   początku,   ale   on   o   tym   nie 
wiedział.   Trzynaście   tygodni   straconych,   bezpowrotnie 
roztrwonionych   dziewięćdziesiąt   parę   dni.   Co   począć?   Wybór 
niełatwy. Andrée postanawia wreszcie zmienić kierunek i iść w 
stronę Siedmiu Wysp, do północnych wybrzeży Spitsbergenu. I 
znów popełnia niewybaczalny błąd. Mści się na nim nieznajomość 
polarnych obszarów. Przed nimi jeszcze sześć do siedmiu tygodni 
ciężkiego, forsownego marszu po morzu pokrytym lodem. Odzież 
drze   się,   obuwie   spada   z   nóg,   sił   coraz   mniej.   Wokół   mgła   i 
gęstniejący mrok  -  zapowiedź polarnej nocy. Na odległość paru 
metrów niewiele już widać, pokryte cienkim szkliwem młodego 
lodu rozpadliny na każdym kroku grożą zasadzką. Mróz nadciąga 
dokuczliwy,   odbiera   ruchom   sprężystość,   brak   świeżego   mięsa 
daje się we znaki. Gdy tylko któryś ustrzeli niedźwiedzia lub fokę, 
wszyscy trzej żarłocznie rzucają się na jedzenie. Dokuczają im 
ciągle wrzody, biegunka wysysa resztę sił. W ciągu jednego dnia 
przechodzą zaledwie jeden kilometr, a takich dni jest coraz więcej. 
Nie   przestają   jednak   prowadzić   regularnie   obserwacji 
meteorologicznych.

Andréego   ciekawi   wszystko.   Zapomina   o   męce   marszu 

pochłonięty   jakąś   nieodpartą   ciekawością   poznania.   Długi   czas 
przechowuje oczy ubitej mewy, pragnąc zbadać, czy w budowie 
ich jest coś, co chroni ptaka przed ślepotą śnieżną, na którą tak 
często   zapada   człowiek   w   jaskrawym   blasku   polarnego   lata. 

background image

Wydłubuje   skrzętnie   z   lodu   jakieś   okruchy   drewna,   glinki   czy 
gałązki przygnane prądami z dalekich syberyjskich rzek.

...Lód   zawiera   nie   mniej   znalezisk   niż   skorupa   ziemska  - 

zapisuje.

Jego notatki o rzadko spotykanej na tych obszarach faunie, o 

ruchu   lodu   są   bardzo   cenne,   ale   nadmierny   trud   codziennego 
marszu zatruwa każdą chwilę, przygasza drobne radości.

Z   notatek  Andréego,   z   listów   Strindberga   do   narzeczonej 

coraz częściej zaczyna przebijać znużenie.

...Co tylko weźmiesz do ręki, przypomina ci śpiwór z renifera. 

Łamliwy   włos   wśliźnie   się   wszędzie.   I   za   kołnierz,   i   do   zupy. 
Pozbędziesz się jednego, znajdziesz tysiąc innych - żalą się obaj.

...Wszystko   przychodzi   nam   coraz   ciężej.   Z   każdą   dobą. 

Wszystkiego   już   mamy   dość.   I   lodu,   i   kanałów   wodnych,   i  
roztopisk, i polarnego błota. I mgły. Wieczorem brodzimy długo w 
kleistej,   ssącej   mazi   śladami   białego   niedźwiedzia.   Wpadł   do 
kałuży.   A   więc   i   on   stawia   czasem   fałszywe   kroki...  Marsz 
niezwykle ciężki. W ciągu 10 godzin uszliśmy zaledwie 2 km, 10  
kanałów   przecięło   nam   drogę...  Resztki   niedźwiedziego   mięsa 
krajemy na niewielkie kawałki. Będzie nam się wydawać, że jest 
go   więcej...  Ciężki   lód,   drobna   kra.   Temperatura   wciąż   spada.  
Coraz głębiej nocą wsuwamy się do śpiwora, nic to jednak nie  
pomaga.   Biegunka   wyniszcza   organizm,   zabiera   resztkę  
odporności...  Trudno   nam   już   przejść   dziennie   nawet   1,5   km... 
Zupa   z   wodorostów   z   surowym   ciastem   na   wodzie   kałuży   i   na 
drożdżach w proszku smakuje nam bardzo, ale musimy jedzenia  
oszczędzać...Droga nadal fatalna. Wpadłem znów razem z saniami 
do   wody.   Koziołkują   i   wywracają   się   po   parę   razy   na   dzień.  
Jesteśmy coraz bardziej przygnębieni - zapisuje Andrée.

Skrzekliwe   głosy   mew   nie   budzą   już   radości   jak   za 

pierwszych dni. Ptaki krążą nad ich głowami niczym drapieżne 

background image

sępy. Gdy tylko któryś z ludzi potknie się, obniżają lot, zataczają 
kręgi. Wyczekują na żer, uważne, cierpliwe, złowieszcze.

W   początkach   września   powolny   marsz   staje   się   jeszcze 

bardziej uciążliwy. Wszystkie kanały wodne zasnuły się lodem, 
zbyt   kruchym,   by   po   nim   przejść,   zbyt   twardym,   żeby   je 
przepłynąć.

...Fraenkel skarży się na nogę, masuję mu ją na noc i przed  

wyruszeniem w drogę, nacieram maścią, niewiele pomaga, tworzy 
się wrzód - notuje Andrée, a dalej:...Fraenkel zupełnie opadł z sil, 
teraz, kiedy każdy z nas musi dać najwyższy wysiłek...

Jak długo jeszcze potrwa marsz? Sytuacja staje się tragiczna. 

Nie   spełniona   nadzieja   wyczerpuje.   Strindberg   już   dawno 
zaprzestał swych stenogramów do ukochanej dziewczyny. Bo i o 
czymże pisać? Zdrowie Fraenkla pogarsza się z dnia na dzień, sam 
nie   jest   w   stanie   uciągnąć   sań.   Po   uporaniu   się   ze   swymi 
współtowarzysze muszą zawracać, żeby mu dopomóc. Czuje, że 
stał się ciężarem. Cierpi.

Z   suchym   trzaskiem   wystrzału   armatniego   cienka   tafla 

młodego lodu pęka kiedyś pod ciężarem dowódcy. Który to już 
raz?   Ratując   się   z   lodowatej   wody   i   przebierając   pośpiesznie, 
Andrée zdaje sobie raptem sprawę z tego, jak licha i cienka jest 
ich odzież.

Refleksje przychodzą zbyt późno.

...Od czasu, kiedy po raz ostatni pisałem w moim dzienniku,  

wiele   się   zmieniło  -  tak   rozpoczyna   w   dniu   17   września,   po  
ośmiodniowej przerwie, swoje notatki.

Zmieniło   się   wiele.   Pomiary   astronomiczne   dzień   po   dniu 

potwierdzają   zatrważającą   prawdę.   Prąd   morski   wynosi   teraz 
Szwedów nie na wybrzeża Spitsbergenu, dokąd dążą, lecz gdzieś 
pomiędzy Ziemią Wschodnią a Ziemią Franciszka Józefa. Gdzie, 
dokąd? Tego nie wiedzą. Na pełny ocean, na zgubę.

background image

Iść tak dalej nie sposób.
- Rozbijamy obóz! -  decyduje dowódca. Spać, odpocząć za 

wszelką cenę, dać wytchnienie zesztywniałym, zdrewniałym od 
mrozu   mięśniom.   Zapomnieć   choćby   na   jakiś   czas   o   tym,   co 
czeka, nie wiedzieć, nie myśleć.

Pole   lodowe,   które   wybierają   na   obozowisko,   jest   duże, 

grube ponad metr. Parę dni postoju wystarcza, żeby odżyli, nabrali 
otuchy.   Andrée   sporządza   czerpak   do   pobierania   próbek 
planktonu, Fraenkel przeprowadza obserwacje meteo, Strindberg - 
pomiary astronomiczne i znów chwyta za pióro.

...Stek   z   foczyny   i   z   mewy   upieczony   na   maśle   i   słoninie.  

Wątróbka, móżdżek i nerki, masło i suchary. Czekolada z mąką, 
ciasto z rodzynkami polanę sokiem malinowym. I toast na cześć 
króla, ofiarowanym przez niego portweinem  -  tak opisuje ucztę, 
jaką wyprawiają 18 września, w dniu święta narodowego.

Następne dni są, zdaniem Andréego - jednym nieprzerwanym 

uśmiechem szczęścia. Wokół kry pojawiają się foki, krążą białe 
niedźwiedzie, nad głowami unoszą się chmary polarnego ptactwa. 
„Spiżarnia”  pełna   świeżego   mięsa.   Jak   skąpcy   drżą   Szwedzi   o 
zapasy,   poznali   już   gorzki   smak   głodu.   Zjadają   teraz   starannie 
każdy kawałek, ogryzają każdą kostkę, wysysają do ostatka każdą 
żyłkę.

...Jedliśmy   niedźwiedzią   wątrobę  -  notuje   kiedyś,   nie  - 

wiedząc, że za ten brak doświadczenia polarnego zapłacą ciężką 
chorobą, może tą, która w końcu ich dobije. Jak wynika z notatek, 
podczas wędrówki spożyli mięso czternastu białych niedźwiedzi. 
Żaden   zgłodniały   Eskimos   czy   Czekcz   nie   tknie   wątroby   tego 
zwierzęcia, nie pożre jej najbardziej zbiedzony pies polarny. O 
tych trujących właściwościach wie każdy polarnik - oni jednak nie 
wiedzą.

Pragnąc   pozostać   jak   najdłużej   na   gościnnej   krze,   o   parę 

kroków od namiotu wznoszą śnieżny domek na modłę eskimoską. 
Cóż   to   za   rozkosz   po   tylu   tygodniach   tułaczki   schronić   się 

background image

wreszcie pod dachem, nocować wśród czterech ścian, odpocząć, 
układać nowe plany, nie myśleć, że znów trzeba podjąć marsz. 
Może uda się w igloo przeczekać spokojnie noc polarną?

Przebudzenie jest brutalne.

3 października... obudziły nas łoskot, huk, woda wtargnęła do  

wnętrza...  nasze   piękne   pole   lodowe   rozpadło   się   na   wiele 
odłamków. Jedno pęknięcie prowadziło wzdłuż ściany... Nie mamy 
już domu! Cały nasz dobytek rozproszony na luźno pływających 
wokół   krach,   mięso   dwu   ubitych   niedźwiedzi  -  nasz   zapas 
żywności   na   trzy   do   czterech   miesięcy  -  na   odległym   polu 
lodowym.   Pogoda   dopisuje,   mogliśmy   więc   szybko   uratować 
jakieś resztki naszej spiżarni. Nikt nie stracił odwagi...  Z takimi 
towarzyszami   można   wytrwać,   cokolwiek   się   stanie!  -   notuje 
dowódca.

Bezdomni,   ukrywając   jeden   przed   drugim   rozgoryczenie, 

wyruszają znów w drogę, przed siebie. Pragną żyć, żyć za wszelką 
cenę.

Skalista,   skuta   lodem   wysepka   na   horyzoncie   rozbudza 

nadzieje.   Jak   do   niej   dotrzeć?   Czy   gnani   prądem   morskim   nie 
przepłyną   obok?   Czy   zdążą   na   czas   przeciągnąć   dobytek?   Nie 
zważając na zamieć, na gęstniejący z każdą dobą mrok, trzy dni i 
trzy   noce,   bez   chwili   wytchnienia,   przewlekają   wszystko,   co 
posiadają, na niegościnny, kamienisty brzeg Wyspy Białej.

...Nareszcie pod stopami stały ląd... sprzyjało nam szczęście.

Notatki z tego ciężkiego okresu stają się lakoniczne, mało 

czytelne, zatarte wilgocią przeszło ćwierćwiecza. Z najwyższym 
trudem, na specjalnych zdjęciach, przy użyciu rentgena, daje się 
coś niecoś z nich odcyfrować.

... 15 października. Z zapadnięciem nocy poczuliśmy straszny  

głód...  niestety,   nasza   spirytusowa   maszynka   znikła   gdzieś   w  

background image

mroku. Wokół panoszy się noc.

Piszę w ciemnościach. Jest to najbardziej ponury dzień mego 

życia - notuje Andrée. - Uważam, że po tym wszystkim, czegośmy  
dokonali,   możemy   umrzeć   spokojnie  -  dopisuje   jeszcze 
niewyraźnym, zniekształconym pismem.

Skąpe,   pojedyncze   słowa   dalej   mówią   o   narastającym 

znużeniu.

...o mało nie utraciliśmy odwagi... lękałem się, że uznamy się  

już   za   zwyciężonych...  Mewy   z   wrzaskiem   toczą   nad   naszymi  
głowami pełną zawiści walkę. Zniżają lot, opędzamy się z trudem.  
Nie przypominają teraz w niczym niewinnych gołębi, do których  
nieraz   przyrównują   je   w   poetyckich   opisach.   Wydają   się   złymi 
rabusiami,   co   czyhają   tylko   na   ludzką   zdobycz...   Burza   trwa... 
Pogoda wciąż gorsza, zbieramy kawałki drzewa dryftowego, żeby 
wzmocnić   dach   naszego   namiotu,   od   morza   niesie   się   trzask  
pękającego lodu. Nad nami zwisa zorza polarna, która nie grzeje.

Dalsze   słowa:   chata   śnieżna   odnoszą   się   zapewne   do 

schronienia, jakie rozpoczęli lub mieli zacząć budować. Ze stronic 
16   października   i   dni   następnych   dają   się   odczytać   tylko 
pojedyncze   słowa   o   trzasku   i   zgrzycie   mas   lodu   w   oddali   na 
morzu.

Na   tym   kończą   się   możliwe   do   odcyfrowania   notatki.   Co 

działo się później? Czy długo jeszcze pozostawali przy życiu w 
namiocie,   którego   szczątki   odnaleźli   Norwedzy   obok   szkieletu 
Fraenkla?

Pierwszy zmarł Strindberg. Jak wiele dni czy tygodni mogli 

wytrwać   dwaj   pozostali?   Na   zniszczonych   przez   czas   kartkach 
dziennika podróży przewijają się po raz pierwszy dziwne słowa 
różnica zdań...  naprężenie, słowa obce dotąd, groźne i tragiczne. 
Czyżby,   na   domiar   złego,   do   obozu   śmierci   na   Wyspie   Białej 
wkradła się niezgoda?

Czemu szkielety Andréego i Fraenkla leżały daleko od siebie, 

background image

jeden na skale, drugi głęboko pod lodem? Czemu nie schowali się 
do śpiworów razem, jak zawsze dotąd? Czy w ostatnich chwilach 
życia dzieliły ich jakieś waśnie?

Sanie z dobytkiem stały załadowane, jakby gotowe do dalszej 

drogi.   Dokąd   nieszczęśni   zamierzali   wędrować?   Czyż   nie 
wiedzieli, że z Wyspy Białej nie ma dla nich ucieczki? Nie zabił 
ich   głód,   świadczą   o   tym   najlepiej   zapasy   niedźwiedziego   i 
foczego   mięsa,   zapałki,   maszynka   na   wpół   napełniona   jeszcze 
naftą.   Może   mróz,   przed   którym   nie   byli   dostatecznie 
zabezpieczeni? Albo zwątpienie w celowość dalszego wysiłku? O 
tym kartki pamiętnika milczą.