background image

Światło i dźwięk, czyli o niedoskonałości   świata

Nie wiem, skąd się wziąłem. Z nocy, mgły, z niepamięci? Z tajemniczych 

szmerów, niewyraźnych, zamazanych obrazów, dziwnych zapachów?   Nie wiem. 

Ale było mi z tym dosyć dobrze i o niczym myśleć ani niczego sobie przypominać 

nie   chciałem, choć podobno miałem już cztery i pół   roku. Byłem, bo byłem. 

Kładłem się spać, wstawałem, piłem mleko i jadłem chleb z kukurydzy. Ubierałem

się, stałem koło okna i patrzyłem na podwórze. Widziałem wszystko, co było 

dookoła mnie,   i słyszałem mowę ludzi, szczekanie psów i śpiew   ptaków.

Mój ojciec był jeszcze wtedy na wojnie i żyliśmy tylko we trójkę, z matką 

moją i babką, czasem tylko odwiedzał nas kulawy i łysy, ale w wielkim   

słomkowym kapeluszu pan Dobrucki, który był   nauczycielem, chociaż nie uczył 

w żadnej szkole,   tylko łowił ryby. Pan Dobrucki idąc na ryby, przeważnie po 

południu, zatrzymywał się koło naszego domu, ustawiał dwa długie, białe 

wędziska tak,   że opierały się o dach i widać je było przez okno,   wchodził do nas

i pił herbatę. Czasem, jak była   bardzo ładna pogoda, ja z babką 

odprowadzaliśmy   pana Dobruckiego na ryby, ale zawsze tylko do   starego dębu,

który rósł na samej krawędzi brzegu   tak, że niektóre korzenie wisiały w 

powietrzu. Przysiadaliśmy na chwilę pod dębem, pan Dobrucki palił   papierosa, 

potem brał swoje wędziska i schodził   w dół. W tym miejscu, gdzie rósł dąb, 

kończyły się   pola, urywały się nagle, droga skręcała, schodziła   w dół i ginęła 

wśród łąk, krzaków i szuwarów.   Patrzyliśmy z babką na pana Dobruckiego, 

widzieliśmy, jak przechodził przez łąkę koło stada czerwono-białych krów, które 

pasły się albo leżały.   Kiedy pan Dobrucki mijał je, odwracały za nim głowy. Póki 

pan Dobrucki szedł przez łąkę, widać go   było bardzo dobrze i nie było żadnych 

wątpliwości, że to jest on. Robił się wprawdzie coraz mniejszy, ale ciągle 

wiedzieliśmy, że to jest pan Dobrucki. Ale potem pan Dobrucki wchodził w 

wysokie   trawy i robił się coraz krótszy, później widzieliśmy   już tylko jego wielki 

kapelusz migający wśród krzaków, wreszcie przestawaliśmy go całkiem widzieć,   

tylko czasem, z miejsca, w którym zniknął, zrywały się dzikie kaczki, po dwie, 

albo całe stada mniejszych ptaków, które nazywały się podobno bekasy, zataczały

w powietrzu koła, coraz wyższe, stawały się coraz mniejsze i znikały na tle nieba. 

Patrzyłem na ptaki i widziałem je znacznie dłużej niż   moja babka, ale w końcu i 

mnie znikały z oczu. Pan   Dobrucki wracając z ryb, zachodził do nas, ale 

przeważnie byłem już po kolacji, leżałem w łóżku   i czekałem na wielki, złoty 

background image

księżyc, który miał pokazać się w oknie. Pan Dobrucki zostawiał nam   szeroką, 

pokrytą srebrną łuską rybę, która nazywała   się leszcz, pił znowu herbatę i 

odchodził albo ja   zasypiałem. Następnego dnia, jak była pogoda,   znowu 

odprowadzaliśmy pana Dobruckiego, siadaliśmy pod dębem i patrzyliśmy, jak pan

Dobrucki   szedł, oddalał się, robił się coraz mniejszy, znikał.   Chciałem bardzo 

kiedyś pójść z panem Dobruckim   na ryby, ale moja babka mówiła, że tam, gdzie 

pan   Dobrucki idzie, jest bardzo niebezpiecznie, że trzeba   wiedzieć, którędy iść, 

bo można zapaść się w bagno i już nigdy nie wrócić. Siedziałem więc pod   dębem,

patrzyłem na rzekę, której nie było widać,   bo zasłaniały ją krzaki i szuwary. 

Stamtąd, znad rzeki, słychać było rechotanie żab i głosy ptaków, czasem zrywał 

się wiatr i wtedy głosy słychać było   jeszcze wyraźniej. Oglądałem zeschłe liście i 

żołędzie leżące na ziemi, widziałem je z bliska i bardzo dokładnie, widziałem 

nawet różne owady, robaczki, ich oczy, skrzydła, nóżki, ich wspinanie się   po 

źdźble trawy, bieg, ruch i zatrzymywanie się,   zrywanie się, odlot. Potem znów 

patrzyłem na rzekę, nad którą krążył w powietrzu na nieruchomych   skrzydłach 

wielki ptak. Wiatr wiejący czasem z tamtej strony dotykał moich włosów i 

policzków, wąchałem jego dziwny zapach, przypominał trochę   woń skoszonej 

trawy, malin na talerzu, ziemi, grzybów, deszczu - i znów bardzo chciałem pójść i 

być   tam, ale jednocześnie trochę bałem się, że będąc   taki mały, jak tam pójdę, 

to w ogóle zniknę i nigdy   mnie już nie będzie, co mi jednak także nie 

odpowiadało. Więc tylko patrzyłem w tamtą stronę albo,   na odmianę, 

pochylałem się nad ziemią i z bliska   przypatrywałem się kamieniom, roślinom, 

owadom.

Pewnego dnia, gdy tak siedziałem pod dębem, a pan Dobrucki kończył palić

papierosa i za chwilę miał odejść i zniknąć w trawach - przeżyłem nagle   rzecz 

straszną. Było cicho i spokojnie, niebo było   czyste, bez jednej chmurki, a 

powietrze tak przeźroczyste, że zdawało mi się, iż widzę jeszcze dalej i wyraźniej 

niż zwykle - właśnie teraz zdarzyło   się coś okropnego i niezrozumiałego. Ale 

zacznijmy od początku. Najpierw zobaczyłem, że drogą   koło nas idzie chłop, 

prowadząc na sznurze krowę.   Krowa nie chciała iść, zapierała się, 

zatrzymywała,   rozglądała, szarpała się i rzucała łbem. Z tyłu za   krową szła 

baba i poganiała krowę długim, cienkim   patykiem. Przeszli koło nas, skręcili i 

zaczęli schodzić w dół, na łąkę, w stronę krów, które spokojnie się pasły. Ale ta 

krowa, którą prowadzili chłop   i baba, była wcale do tamtych niepodobna; była   

background image

znacznie większa, miała duży łeb, wielki brzuch   i ogromne wymiona, a co 

najważniejsze: nie była   czerwono-biała jak tamte - tylko czarno-biała. Ale   to 

jeszcze nic. Więc oni tak szli przez łąkę i minęli   tamte krowy, które wszystkie 

podniosły głowy   i patrzyły na nową krowę, czarno-białą. Chłop   z babą 

zatrzymali się, baba wzięła do ręki sznur, na   którym uwiązana była za rogi 

krowa, a chłop zaczął   wbijać w ziemię pal, bijąc w niego z góry wielkim   

drewnianym młotem. I teraz dopiero zaczęły się   dziać rzeczy dziwne i straszne. 

Chociaż było dosyć   daleko, widziałem wszystko bardzo wyraźnie. Widziałem, jak 

młot podnosił się i uderzał w rozszerzony u góry i postrzępiony pal. Wszystko 

dokoła   było takie jak zawsze, ale zaczynało się dziać coś   bardzo złego: 

widziałem, jak młot uderza w pal,   dotyka go - ale uderzenie słyszałem znacznie 

później, jakby to nie chłop walił młotem w pal, tylko   ktoś obok, ale niewidoczny. 

Duch?! Rozejrzałem się   dookoła, popatrzyłem nawet na babkę. Pan Dobruc-ki 

nie odchodził jeszcze, rozmawiał z moją babką,   mówił, że dzisiaj jest niedobry 

dzień na ryby, bo   idzie na zmianę, potem rozmawiali o księdzu,   u którego pan 

Dobrucki mieszkał. Rozmawiali spokojnie, niczego nie widzieli. A tam, na łące, 

działo   się coraz gorzej: teraz było słychać najpierw uderzenie, a potem dopiero 

chłop bił młotem w pal!   Coś się strasznego stało, coś się zepsuło, rozpadło,   

rozsypało - w mojej głowie, uszach, oczach? Czy   w ogóle na świecie? Zebrało mi 

się na płacz, wyjąkałem:

-          Co oni robią?

Babka spojrzała na mnie i spytała:

-          Kto? Gdzie?

Teraz byłem już pewien, że to nie moje oczy i uszy się zepsuły, tylko na 

świecie - w powietrzu   i na ziemi - dzieje się coś niedobrego. Słup prawie   do 

połowy zagłębiony był już w ziemi, a chłop bił   w niego ciągle wielkim młotem z 

waty. I znów   chwilę później słychać było - nie wiadomo skąd   - uderzenie. 

Pokazałem palcem i powiedziałem   głośno:

-          Ten człowiek bije młotem, ale nie słychać, kiedy uderza!

-Jak to nie słychać, co tobie się stało? - babka

patrzyła na mnie z niepokojem. Patrzył na mnie także pan Dobrucki.

-          Słychać, ale to nie on uderza, tylko kto inny! -krzyknąłem z 

rozpaczą.

Pan Dobrucki popatrzył na chłopa wbijającego pal, potem roześmiał się i 

background image

powiedział:

-          Dźwięk się spóźnia. Rzeczywiście, to śmieszne. Świat jest 

niedoskonały...

-          Tak, tak - przypomniała sobie babka - na przykład, jak młócą 

cepami albo jak lokomotywa   gwiżdże...

-          Właśnie. No, na mnie czas. Ale ryb proszę się   dzisiaj nie 

spodziewać. Całuję rączki pani dobrodziejce, do widzenia mały Archimedesie czy 

raczej Pitagorasie!

-          Do widzenia, niech pan zajrzy do nas, nawet   bez ryb.

-          Do widzenia - powiedziałem.

Pan Dobrucki wziął swoje białe wędziska, zeszedł ostrożnie stromą drogą w 

dół, zaczął się oddalać i robić coraz mniejszy. Było znów spokojnie i cicho. Chłop 

przestał uderzać młotem w pal,   przywiązał do niego krowę, potem oboje z babą   

chwilę stali i patrzyli na krowę. Ale krowa czarno-biała nie chciała się paść, tylko 

patrzyła na tamte, które chodziły swobodnie po łące i były daleko od niej. Babka 

powiedziała, że nie ma co tu   dłużej sterczeć, więc wróciliśmy do domu. Nie   

protestowałem, szedłem grzecznie, ale nie odzywałem się do babki, tak że babka 

się nawet zaniepokoiła, położyła rękę na moim czole i spytała,   dlaczego jestem 

taki nieswój, czy nie jestem chory? A ja nie byłem wcale nieswój ani chory, tylko   

smutny i zamyślony.

Na drugi dzień był deszcz i potem jeszcze padało kilka dni, więc nie 

odprowadzaliśmy pana Dobruc-kiego na ryby, a jak się zrobiła znów pogoda, to 

pan   Dobmcki przyszedł do nas bez wędzisk i powiedział,   że od rana słychać 

artylerię. Ja wtedy spytałem, czy   także widać tę artylerię, ale babka dosyć 

ponuro się   roześmiała i powiedziała, że tego jeszcze brakuje,   żeby było widać. 

Jakby było widać artylerię, to byłoby już za późno. Na drugi dzień rano, nie wiem 

w jaki sposób, znalazłem się na wozie z matką, babką   i panem Dobruckim, 

naszymi walizkami i białym   plecionym koszykiem pana Dobruckiego, ale bez   

jego wędzisk. Widocznie zostały nad rzeką. Jechaliśmy podobno do cioci Kazi, na 

zachód. Najpierw   przyjechaliśmy na stację, na której stał już bardzo   długi 

pociąg, a dookoła pociągu był wielki tłum ludzi. Moja babka i matka jakoś 

wsiadły, mnie podano   przez okno, a potem pan Dobrucki podawał też   przez 

okno nasze bagaże. Babce zrobiono miejsce   siedzące, ja miałem siedzieć na jej 

kolanach, a matka miała stać koło nas, ale ja wolałem wyglądać przez   okno. 

background image

Ludzie biegali dokoła pociągu, podskakiwali,   zaglądali do okien wagonów, 

krzyczeli, wymachiwali   rękami. Jeden Żyd w łachmanach przepasanych   

sznurkiem śmiał się, śpiewał i wykrzywiał twarz. Był   bardzo brzydki, brudny, 

zarośnięty, przez dziury   w łachmanach widać było gołe ciało. Z kącików jego   

ust ciekła ślina. Odwróciłem głowę i patrzyłem na   czarną lokomotywę z wielkim 

kominem, z którego   buchał dym. Pociąg był bardzo długi, a tor wygięty,   więc 

widziałem lokomotywę bardzo wyraźnie.   I nagle zobaczyłem, jak z dachu 

lokomotywy wytryska w górę ostry, biały strumień pary, odrywa się od   czarnej 

lokomotywy - i dopiero potem usłyszałem   głośny gwizd. Ludzie zaczęli jeszcze 

głośniej krzyczeć, babka złapała mnie z tyłu za szelki, żebym nie   wypadł z okna, 

i też krzyczała, że pan Dobrucki się   gdzieś zgubił, ale moja matka powiedziała, 

że udało   mu się wsiąść i jest w korytarzu. Znowu rozległ się   gwizd, a chwilę 

potem biały obłoczek wyskoczył   z lokomotywy i uniósł się w górę, potem jeszcze 

raz   i jeszcze raz.

-Trzymaj czapkę! - krzyknęła babka. Przytrzymałem ręką moją marynarską 

czapkę z fontaziem - i poczułem, że jedziemy. Ludzie stali, krzyczeli,   machali 

rękami i chustkami. Brzydki, brudny Żyd   płakał. Wszyscy ci ludzie na stacji, nie

ruszając się   z miejsca, odchodzili do tyłu. My jechaliśmy naprzód.

-          W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego - jedziemy - powiedziała moja 

babka. Wychyliłem Się   i zobaczyłem jeszcze kilka białych obłoczków 

wyskakujących z lokomotywy, ale gwizdów już nie   usłyszałem. Potem tor się 

wyprostował i nie było   już widać lokomotywy. Usiadłem więc na kolanach   

babki, skąd miałem też niezły widok, i powiedziałem:

-          Świat jest niedoskonały.

Oczywiście chciałem raczej stwierdzić że „świat jest” lub coś w tym rodzaju, 

a nie, że jest niedoskonały, ale pani, która siedziała naprzeciwko nas,   usłyszała 

to, co powiedziałem, i wykrzyknęła:

-Jezus Maria, co to dziecko wygaduje?!

-          Co powiedziałeś? - spytała moja babka.

-Nic.

-          On pierwszy raz jedzie pociągiem - powiedziała moja babka do pani 

siedzącej naprzeciwko   nas.

Poparzyłem na tę panią: miała różową twarz, niebieskie, zdziwione oczy, na 

głowie wielki słomkowy kapelusz z dwoma czerwonymi wiśniami, ale nie 

background image

prawdziwymi, tylko zrobionymi z czegoś. Odwróciłem głowę i patrzyłem w otwarte 

okno. Siedziałem nieruchomo, a za oknem przesuwały się   bez przerwy coraz to 

nowe widoki. Rozejrzałem się   dokoła siebie: wszyscy, tak jak ja, siedzieli albo 

stali   nieruchomo, tylko jakiś pan w korytarzu chciał   przejść na drugi koniec 

wagonu i bardzo powoli   przepychał się między ludźmi. Patrzyłem znów   w okno: 

domy, pola, łąki, lasy - przesuwały się do   tyłu, wracały tam, skąd my 

wyjechaliśmy.