background image

 
 

Mary McBride 

 
 

Gołąbka 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY  
 
 
Terytorium Nowego Meksyku, 1878  
Wygranie  w  pokera  stu  dolarów  to  jedna  sprawa,  a  wygranie  kobiety  to  już  całkiem  coś  innego.  Will 
Curry, gdyby  wiedział, że tak się stanie, prędzej spaliłby  te cztery .przeklęte  króle, a nie  wykładał je na 
stół. Przede wszystkim jednak nigdy by nie pojechał do Las Vegas, całą chwałę i wątpliwą przyjemność 
eskortowania  więźnia  przed  oblicze  władz  hrabstwa  San  Miguel,  cedując  na  swego  zastępcę.  Niestety, 
Will osobiście wybrał się na tę wycieczkę, ponieważ zatęsknił za porządnym pokerem, a naprawdę ... to 
chciał wygrać duże pieniądze. Wybrał się. I wygrał. A niech to szlag ...  
- Przestań ciągnąć się tak za mną, słyszysz? Sunąc przez ciemności błotnistą drogą, jeszcze bardziej 
wydłużył krok. Jednak szelest halek za nim nadal był słyszalny. Przygarbił się i zaczął iść jeszcze 
szybciej, zaciskając palce na pasie z bronią, żeby stłumić w sobie naturalny odruch. Wyciągnąć broń, 
odwrócić się i wycelować.  
- Zostaw mnie w spokoju, kobieto! Po prostu znikaj!  
-  Nie  mogę!  -  dobiegł  z  tyłu  zadyszany  głos  istoty  przemieszczającej  się  biegiem.  Inaczej  przecież  nie 
dałaby rady dotrzymać mu kroku. - Ja naprawdę nie mam dokąd iść!  
Boże, ulituj się nade mną! Will zgrzytnął zębami i wbił mocno obcasy  w błoto. Stanął. I stało się to, co 
nieuniknione. Rozpędzona kobieta wpadła na niego całym impetem. Nie był ułomkiem. Sześć stóp i trzy 
cale wzrostu, ważył dobre dwieście funtów, dlatego prawie nie poczuł uderzenia. Dla kobiety jednak była 
to  poważna  kolizja.  Sądząc  po  wyrazie  jej  twarzy,  w  momencie  zetknięcia  się  z  jego  ciałem  ujrzała 
firmament pełen gwiazd.  
Powinien był wykorzystać sposobność i umknąć.  
Ale  on,  głupiec, złapał  ją za  ramiona i  pomógł  odzyskać  równowagę.  Co  było  błędem,  bo  kiedy  poczuł 
pod palcami nagrzaną ciałem satynę i delikatne kości, jakby trochę zmiękł. Opamiętał się jednak. Przecież 
to  kobieta lekkich  obyczajów,  kobieta  twarda,  żadna krucha  istota.  Gęstwina  czarnych  włosów  miała  za 
zadanie wabić mężczyzn, tak samo jak  głęboki dekolt przy czerwonej sukni. A niewinny  wyraz szeroko 
otwartych oczu jest skutkiem tego, że dziewczyna porządnie rąbnęła się w głowę. Co na chwilę wybiło jej 
z głowy wszystko, co złe.   
Zdjął ręce z jej ramion i cofnął się o krok.  
_ Wracaj, kobieto, do Sharkeya - powiedział surowym głosem. - Tojakaś koszmarna pomyłka. - Przecież 
pan mnie wygrał!  
Nie cofnęła się ani o krok. Skrzyżowała ramiona na piersiach, zagryzła dolną wargę i wzięła . kilka 
głębokich oddechów. Bardzo głębokich. Will miał wrażenie, że pewne krągłe, połyskujące części jej ciała 
za chwilę wyprysną z dekoltu.  
- Ma pan w kieszeni mój kontrakt l Spojrzenie Willa oderwało się od biustu natrętnej istoty i spoczęło na 
jego własnej piersi, a dokładniej na kieszonce surduta.  
- To?!  
Wyciągnął złożoną we czworo kartkę i spojrzał na nią ze złością·  
_ Byłem pewny, że twój szef dokłada do puli swoje udziały w kopalni srebra, a nie prawa do jakiejś 
ladacznicy!  
Wyprostowała się, nagie, białe ramiona od· rzuciła w tył. Ale i tak wzrost miała raczej :mizerny, jakieś 
pięć stóp i cztery cale, nie więcej.  
_ Tym niemniej wygrałeś mnie, pan - oświadczyła. - I masz mój kontrakt: Prawdopodobnie wart jest 
dwieście, może trzysta dolarów.  
_ Och

l

 czyżby? - Will przedarł kartkę i obiema połówkami P9machał jej przed nosem. - A teraz ile jest 

wart?  
_ Do licha! Czy pan zdaje sobie sprawę, to pan robi?  
T racę panowanie nad sobą, pomyślał Will. Robił coś, co W jego trzydziestosześcioletnim życiu 
przydarzyło mu się zaledwie dwa czy trzy razy. W naj trudniej szych sytuacjach potrafił zachować zimną 
krew. Szczycił się tym, a teraz to nieduże, namolne stworzenie z dumnie uniesioną brodą, wycelowaną 
prosto w jego twarz, doprowadzało go do stanu wrzenia.  

 
- Co robię? A proszę sobie popatrzeć ... -wycedził i powoli, systematycznie zaczął drzeć obie połówki na 
ć

wiartki,  potem  ćwiartki  na  maluśkie  kawałeczki.  Tak  okrutnie  potraktowany  kontrakt  rzucił  w  górę  i 

background image

zacierając  z  zadowolenia  ręce,  spoglądał  ze  złośliwym  uśmiechem,  jak  sypie  się  na  nich  papierowy 
ś

nieżek.  

 

- Teraz naprawdę możesz się udać w dowolnym kierunku - oświadczył, strzepując z rękawa kawałeczek 
papieru. - Do Sharkeya albo gdzie indziej.  

 
U śmiechnął się dobrotliwie i szerokim gestem wskazał na kilkanaście domów, które wyrosły dosłownie 
w ciągu jednego roku z nadzieją, że całe Atchison, T opeka i Santa Fe zawita do nich następnego lata. W 
co drugim z tych domów był saloon albo dom gry, połączony z przytulnymi gabinetami dla par.  

 
- To prawdziwy raj dla kobiet twojego pokroju. Jest w czym wybierać. A ode mnie po prostu się odczep!  

 
Odwrócił się na pięCIe i w ciągu minuty pokonał odległość dzielącą go od hotelu. Wbiegł po schodach, 
trzasnął drzwiami do s;vego pokoju  
i przezornie zamknął na zasuwę. Spod tych drzwi nie ruszał się przez dobrą chwilę. Przeklinał i pocił się, 
jak człowiek zaszczuty, a nie ktoś, komu dzisiaj karta szła jak nigdy dotąd. Potem, mamrocząc gniewnie, 
podszedł do okna. Odsunął nieco zasłonę i spojrzał w dół, na ulicę.  
Zobaczył  tylko  kawałki  papieru,  niesione  przez  wiatr.  Kobiety  nie  było.  Poszła  sobie.  Dokąd?  A  to 
naprawdę było mu doskonale obojętne. Krzyżyk na drogę!  
 
- Ejże! A ty dokąd, Josie?!  
Josie Dove znieruchomiała na środku holu.  

 

- Idę na górę. A ty, Ticku Farleyu, nie próbuj mnie zatrzymać. Mam bardzo pilną sprawę!  

 

Wzięła  się  pod  boki  i  wycelowała  w  młodego  recepcjonistę  spojrzenie  o  temperaturze  stu  stopni,  które 
miało  sprawić,  że  recepcjonista  zmięknie.  Nadzieja  płonna,  bo  na  twarzy  chłopaka  pojawił  się  obleśny 
uśmieszek.  
- Pilną sprawę? Do kogo?  
- Na pewno nie do ciebie! A szczerze mówiąc, to nazwiska nie znam. Taki wysoki, postawny mężczyzna, 
wszedł tu dosłownie przed chwilą. - Will Curry?  

 
Curry ... To krótkie nazwisko pasuje do tego mężczyzny, pomyślała Josie. Jest taki silny, zdecydowany. I 
nie były to jedyne jego zalety. Will Curry był także schludny, a jego dłonie - szczegół nadzwyczaj istotny 
- piękne. Palce długie, smukłe, paznokcie obcięte i czyste. Doskonale mogła sobie wyobrazić, jak te palce 
trzymają  karty.  Delikatnie,  niemal  pieszczotliwie.  Tak  samo  zapewne  trzymają  szklaneczkę  whisky.  To 
palce cierpliwego kochanka ...  
- Tak. Chodzi mi o niego. Który to pokój? Tick rozciągnął usta w uśmiechu, dosłownie od ucha do ucha.  
- T o on ci nie powiedział?  
- Za pomniał.  
- Aha.  
Josie  westchnęła.  Dotarcie  do  mężczyzny  o  nazwisku  Curry  i  zadbanych  dłoniach  było  dla  niej  teraz 
sprawą nadrzędną. Musiała to zrobić w taki czy inny sposób. Jednym ze sposobów mogło być wyrwanie 
Tickowi  z  rąk  księgi  gości,  żeby  samej  poszukać  potrzebnej informacji.  Zdecydowała  się jednak  na  coś 
innego,  coś,  czego  nauczyła  się,  podpatrując  dziewczyny  od  Sharkeya.  Polegało  to  na  zrobieniu  kilku 
efektownych  kroków  połączonych  z  kołysaniem  bioder,  potem  należało  nachylić  się  nad  biurkiem  i 
wyszeptać recepcjoniście kilka słodkich obietnic, których wcale nie zamierzało się dotrzymać.  
Chłopakowi,  zagapionemu  w  dekolt  czerwonej  sukni,  mówienie  wyraźnie  zaczęło  sprawiać  pewną 
trudność.  
- Jutro wie ... wieczorem? - wykrztusił.  
- Tak, tak. .. - zagruchała.  
- Całą noc?  
- Aha ...  
- Gratis?  
- Naturalnie!  
Zatrzepotała rzęsami i poruszywszy zachęcająco całym torsem, pochyliła się jeszcze bardziej, aby gamoń 
mógł sobie zerknąć w dołek między piersiami.  
- Pokój 208!  
- Dziękuję, Tick. Nie pożałujesz tego.  

background image

Pomknęła  schodami  na  górę,  z  ręką  uniesioną,  przygotowaną  już  do  pukania.  Zanim  jednąk  dotarła  do 
drzwi pomalowanych olejną farbą, wpadła na lepszy pomysł. Zadrapała w nie i zaskomlała, jak zabłąkany 
piesek. Wypadło to bardzo przekonywująco. Cóż się dżiwić, skoro w pewnym sensie było to tak bliskie 
rzeczywistości. ..  
Spoza  drzwi  zaczęły  dobiegać  pełne  niezadowolenia  pomruki,  a  kiedy  Josie  nie  ustawała  w  drapaniu  i 
wydawaniu z siebie żałosnych dźwięków, drzwi zostały potrak'towane ciężkim butem. Zaskomlała wtedy 
głośniej, jeszcze bardzie żałośnie. W końcu drzwiami ktoś szarpnął ze złością. Josie natychmiast znalazła 
się w środku. Dopadła do łóżka i wczepiła się w słupek. Na znak, że jeśli ktoś zapragnie usunąć ją stąd 
siłą,  będzie  musiał  pozbyć  się  również  łóżka.  Co  prawda  temu  rosłemu  mężczyźnie  nie  sprawiłoby  to 
większej  trudności.  Tym  niemniej  Josie  słupka  nie  puszczała.  Wilr  Curry  natomiast  nie  uczynił 
najmniejszego kroku  w jej kierunku. Wyjrzał tylko na ciemny korytarz, potem odwrócił się, spojrzał na 
nią z niesmakiem i potrząsnął głową.  
- Boże Wielki! Znowu ty! Powinienem był się tego spodziewać! Przyczepiłaś się do mnie jak mucha do 
lepu.  
- Pan mnie wygrał!  
- I co z tego? Zrozumże w końcu, że ja wcale cię nie chcę! Czy do ciebie to nie dociera? 
 - Chyba nie.  
- W takim razie postaraj się zrozumieć, dobrze? Możesz chodzić za mną przez całe następne pięć lat. 
Pięćdziesiąt. Nawet pięćset. A ja i tak nie będę cię chciał. Teraz rozumiesz?  
Chyba w końcu pojęła. Bo wydała z siebie okrzyk pełen rozpaczy i zaczęła lamentować.  
-  Och,  mój Boże!  Nikt,  nikt  nie  ma  takiego  pecha  jak  ja! Kiedy  w  końcu  natrafiłam  na  odpowiedniego 
mężczyznę, okazuje się, że on ...  
Głos jej załamał się i przeszedł w żałosny jęk.  
Opadła na plecy,  chwyciła za poduszkę i zasłoniła nią twarz. Pierze prawie całkowicie stłumiło  kolejne 
jęki. Potem nagle zamilkła.  
Udusiła się?!  
Boże, dopomóż! Will zrobił jeden krok do przodu.  
- Ej, panienko? Jak się czujesz?  
Wymamrotała coś niezrozumiale. Nie zrozumiał z tego ani słowa. Zapalił więc lampę na stoliku nocnym 
i podkręcił knot, żeby dokładniej obejrzeć nie proszonego gościa. Tak naprawdę nie dojrzał zbyt wiele, 
tylko czerwoną satynę i mnóstwo obnażonych kończyn, górnych i dolnych.  
Chrząknął.   
- Słyszysz mnie?! Pytam się, jak się czujesz!  
- Przecież słyszę! I mówię: źle! Wcale się dobrze nie czuję!  
Uniosła róg poduszki. Jedno wielkie zielone oko omiotło go od stóp do głów. Potem znów pełen rozpaczy 
okrzyk.  
- Och, Boże!  
I lament.  
- Ojej ... ojej ... Niechże pan tylko na siebie spojrzy! Proooszę!  
Will, nieco zdezorientowany, spojrzał w dół. Był w bieliźnie, ciepłe kalesony plus podkoszulek z długimi 
rękawami, całość zapinana na guziki. Prana była niezliczoną ilość razy, stąd kolor jasnoróżowy. Dziur 
kilka, ale przez żadną z nich nie można było dojrzeć tego, co stanowczo powinno być zakryte. 
Podkoszulek. z trudnością dopinał się na szerokiej piersi. Ale i tak. ..  
- Wyglądam przyzwoicie - stwierdził Will.  
- Przyzwoicie?! Pan wygląda wspaniale! Bo taki pan jest! A pana dłonie są po prostu ... wytworne! Takie 
czyste!  
Przycisnęła poduszkę do brzucha i uderzyła w nią ze złością.  
-  O,  ja  nieszczęśliwa!  Kiedy  nareszcie  dopisało  mi  szczęście  i  znalazłam  takiego  mężczyznę  jak  pan, 
okazuje się, że ...  
- Ze co?  
- Przecież pan wie, o co mi chodzi!  

background image

- Nie, do jasnej cholery! Nie wiem! - Will z wielkim trudem hamował gniew. - Co ja?  
-Jest pan mężczyzną, który lubi mężczyzn! - wygłosiła, podnosząc jedną z rąk o bardzo wąskich 
przegubach. - O wiele bardżiej niż kobiety!  
- Na litość boską! Ty myślisz, że ...  
Nie dokończył. Nagle zamknął usta, ponieważ do głowy przyszła mu pewna myśl, chyba niezła. Szkoda, 
ż

e on sam n:a to wcześniej nie wpadł. Przecież to idealny sposób, żeby pozbyć się tej namolnej istoty.  

 
Zwiesił głowę, starając się wyglądać na bardzo zawstydzonego. Westchnął.  
-  No  cóż  ...  Nie  pozostaje  mi  nic  innego,  jak  się  przyznać.  Przejrzałaś  mnie.  Proszę,  nie  mów  o  tym 
nikomu.  

 
Błagam, dodał w duchu. Wolał już, żeby brali go za złodzieja bydła albo oszusta. Ale nigdy za ... O, nie! 
Na samą tę myśl czuł, że oblewa się potem ..  

 
Dziewczyna znów znikła za poduszką, mamrocząc coś nie zrozumiale.  

 
- Słyszałaś, co powiedziałem? l?roszę, abyś nie dżieliła się z nikim tą wiadomością.  
- Ach! A kogóż to raptem ma obchodzić? Nagle usiadła. Prosto jak świeca, przyciskając poduszkę do 
podołka. Drobna twarz była ściągnięta, zielone oczy, pełne łez, lśniły jak dwa szmaragdy w stanie 
ciekłym. Jedna z łez wydostała się na policzek. Dziewczyna otarła ją szybko dłonią·  

 
~ Zaraz sobie pójdę. Za chwilkę, tylko wezmę się w garść.  

 
Chwilka nieco się przeciągnęła. Na poduszkę spłynęło morze łez, ręce dziewczyny były mokre od 
ciągłego ocierania twarzy. Ręce, jak zauważył Will, spracowane, zupełnie nie pasujące do reszty· osoby.  
- Przestań się mazać! - burknął. I przysiadł obok niej. - Na pewno nie jest tak źle, jak myślisz.  
- Jest gorzej niż źle, proszę pana! Przez cały wieczór, kiedy grał pan w karty, nie spuszczałam z pana oka. 
Przyglądałam się panu. I powiedziałam sobie: Josie, jeśli ktokolwiek może ci pomóc, to na pewno tylko 
on. A potem, kiedy Sharkey dorzucił do puli mój kontrakt, a pan wygrał, pomyślałam sobie, że to dobry 
znak. Prosto z nieba. I teraz już wszystko będzie dobrze ...  
Załzawione oczy przesunęły się w lewo, w prawo, w górę i w dół, studiując dokładnie jego twarz.  
- Myślałam, że to będzie pan. Ale niestety ...  
- Ale dlaczego ja? I do czego miałaby posłużyć moja osoba?  
-  Do  nauki,  proszę  pana.  Chciałam,  żeby  to  pan  nauczył  mnie  wszystkiego,  dzięki  czemu  zostanę 
najlepszą  prostytutką  na  całym  Terytorium  Nowego  Meksyku,  a  może  i  na  całym  Zachodzie.  Niestety, 
terąz wiem, że pan tego nie może zrobić.  

 
- T o może ... zajmiesz się czymś innym? - poradził rozsądnie Will.  
- Czym? - spytała i siąknęła głośno nosem. - Przecież ja niczego nie potrafię. T o znaczy, ja nie wiem, co 
potrafię. Do licha! Przecież ja nawet nie wiem, kim jestem!  
Will rzucił okiem na zegarek, który położył na nocnym stoliku, nie zamykając koperty.  
-  Jest  druga  w  nocy.  Nic  dziwnego,  że  twoja  głowa  nie  pracuje  należycie.  Ja  też,  jak  porządnie  się  nie 
wyśpię, z trudem przypominam sobie, kim jestem.  
- Pan niczego nie rozumie - powiedziała i westchnęła głęboko. - Ja naprawdę nie wiem, kim jestem.  
Jeszcze  to!  Will  potrząsnął  głową,  zastanawiając  się  w  duchu,  czy  to  aby  nie  jakiś  senny  koszmar,  w 
którym psy drapią w drzwi i skomlą, a potem wpadają do środka w postaci kobiet. Miotają się po pokoju, 
krzyczą. O, teraz  ona  znów  wali  kułakiem  w  poduszkę.  Jeszcze chwila i  pierze  będą  fruwać  po  pokoju. 
Pierze i łzy. Boże Wszechmogący!  
-  Na pewno  wiesz,  kim jesteś. Przecież przed chwilą powiedziałaś mi, że nazywasz  się ... - Do diabła! 
Jak ona się nazywa? Zupełnie wyleciało mu to z głowy. Nie, nie, już sobie przypomniał... - Rosie! T ak. 
Powiedziałaś, że na imię masz Rosie.  
- Uśmiechnął się szeroko, zadowolony ze swej  
doskonałej pamięci. - A więc Rosie ...  
Wstała z łóżka. Zrobiła kilka kroków, zatrzymała się dokładnie na samym środku pokoju i spojrzała na 
niego. W jej oczach dojrzał żądzę krwi. Naturalnie, żądzę wilgotną od łez.  
- Josie!  
A niech to ...  
- Josie Dove. Ale to nie jest moje prawdziwe imię i nazwisko.  
Znów zaczęła nerwowo przemierzać pokój, zdmuchując kosmyki włosów, opadające jej na twarz.  

background image

- W takim razie, jakie jest twoje prawdziwe imię? I nazwisko? - spytał. Odpowiedzi nie uzyskał. Zamiast 
tego dostał poduszką prosto w twarz.  
-  Czy  pan  w  ogóle  mnie  słucha?  -  krzyknęła  prawie  histerycznie.  -  Nie  znam  swojego  prawdziwego 
nazwiska! Nie wiem, kim jestem!  
 
ROZDZIAŁ DRUGI  
Człowiek  zdrowy  na  umyśle  w  tym  momencie  uśmiechnąłby  się  uprzejmie  i  powiedział  wprost,  że 
ogromnie mu przykro, ale to już naprawdę koniec miłej pogawędki. I wypchnąłby dziewczynę za drzwi - 
tak jak stała, w tej czerwonej sukni, z nagimi ramionami i twarzą mokrą od łez. Może jeszcze życzyłby jej 
dobrej  nocy,  zaznaczając,  naturalnie  bardzo  uprzejmie,  że  żegnają  się  na  zawsze.  A  następnego  dnia  z 
samego rana ów rozsądny człowiek wyjechałby sobie z miasta. Sam.  
Will poprawił się w siodle, zdjął kapelusz i rękawem koszuli otarł pot z czoła. On zawsze był rozsądny. 
Bardziej rozsądny niż nakazywał zdrowy rozsądek - w jego rozumieniu, oczywiście. T ak było zawsze, do 
tej minionej nocy. I teraz zastanawiał się ...  
- A powiedz ty mi - krzyknął przez ramię - czy oni u Sharkeya przypadkiem nie dodają do drinków 
jakiegoś świństwa?  
- Na przykład co? - zawołała Josie.  
- Nie wiem. Ale słyszałem, że w saloonach, na Wschodzie i w San Francisco, potrafią dosypać gościowi 
narkotyku do drinka, a potem on, biedaczysko, budzi się już w drodze do Chin czy Brazylii!  
- U Sharkeya do drinków przede wszystkim  wlewają za dużo wody, a za mało whisky! A ty co, czujesz 
się jak biedny marynarz, którego tym niecnym sposobem zmuszono do pracy na statku?  
- Coś w tym rodzaju.  
- Nie musiałeś tego robić, Will! Mówiłam ci. Pamiętasz? 
- Tak.  
Pamiętał wszystko. Kiedy  przestała płakać, wyglądała jak kupka nieszczęścia. Wdrapała się z powrotem 
na  łóżko  tylko  po  to,  żeby  przymknąć  oczy.  Na  minutkę.  I  natychmiast  zasnęła  jak  kamień.  A  on  w 
różowych kalesonach stał i patrzył na nią, rozłożoną na środku jego własnego łóżka. Dla niego zostało po 
pół stopy z lewej albo prawej strony. Pamiętał - choć ona potem zaprzeczała gwałtownie - jak krzyczała 
przez  sen  i  drżała,  jak  wtulała  się  w  niego,  kiedy  on  z  kolei  ze  wszystkich  sił  przywierał  do  tego 
szerokiego na kilka cali kawałka materaca.  
Pamiętał też dokładnie spojrzenie, jakim następnego ranka obdarzył ją ten gamoń z recepcji. Obleśne. A 
ona jakby tego spojrzenia się przestraszyła, choć naturalnie zaklinała się, że to nieprawda.  

 
- Mogłeś po prostu pożyczyć mi trochę pieniędzy, żebym mogła wyjechać z miasta! - zawołała do niego 
teraz.  -  Na  pewno  bym  ci  oddała.  Może  i  jestem  kobietą  lekkich  obyczajów,  ale  na  pewno  uczciwą· 
Naprawdę!  

 
Słyszał, jak uderzyła piętami  niewielką kasztankę, po krótkiej chwili zobaczył ją tuż obok. I  poczuł,  bo 
gołe kolano, wyzierające spod podwiniętej czerwonej spódnicy - ładniutkie jak brzoskwinia - otarło się o 
jego nogę.  
- Słyszałeś? Powiedziałam ci przecież, że jestem uczciwa.  
- Słyszałem.  
- I co?  
- A to, że jeśli sama nie wiesz, kim jesteś, to skąd wiesz, że jesteś uczciwa?  
Na czole Josie pojawiła się głęboka zmarszczka. Ale tylko na moment.  

 

- Ja to po prostu wiem. Will westchnął.  

 

- Przede wszystkim to ty jesteś nieludzko uparta.  

 

I  jest  pierwszorzędną  amazonką.  Trzymała  się  w  siodle  znakomicie.  Jechała  po  męsku.  Kiedy  stary 
nicpoń w stajniach w Las Vegas chciał sprzedać im siodło damskie, nie posiadała się z oburzenia.  

 

- To ja już wolę iść na piechotę! - rzuciła gmewnie.  
A na padoku podeszła od razu do najlepszego konia, który wcale nie był najpiękniejszy. Nieduża 
kasztanka, jej boki pokryte były bliznami, ogon cienki, połowa włosów z niego wyszarpana, a w grzywie 
mnóstwo zielska. Ale miała szeroką pierś, a oczy były bystre i przejrzyste, jak letni dzień. WiII sam by 

background image

wybrał tego konia, gdyby Josie go nie uprzedziła.  
- Biorę tę klacz - oświadczyła i to wzmogło jego ciekawość. Przecież takich umiejętności nie nabywa się 
w ciągu jednej nocy, tym bardziej jeśli te noce spędza się w burdelu.  
- Powiedz mi, Jasie, a gdzie ta kobieta ciebie znalazła?  
Jasie westchnęła i nachyliła się, żeby wyskubać z końskiej grzywy kolejny rzep. Prącowała nad tym cały 
dzień.  
- Już mnie o to pytałeś.  
- Ale pytam jeszcze raz.  
- Powiedziała, że żołnierze znaleźli mnie w hrabstwie Union, nad rzeką. Szłam brzegiem North Canadian, 
to znaczy ledwo powłóczyłam nogami i gadałam od rzeczy. Zołnierze zawieźli mnie do domu pani 
Schumacher na obrzeżach Clayton. Ja, naturalnie, tego nie pamiętam. Pamiętam tylko, jak pewnego dnia 
otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą uśmiechniętą twarz pani Schumacher.  
- I nie wiedziałaś, jak się nazywasz?  
- Nie pamiętałam niczego. - Rzuciła następny rzep przez ramię i dokończyła niemal radośnie: - W mojej 
głowie było pusto jak w kieszeni biedaka!  
Will potrząsnął głową. Josie od samego początku drażniła go swoją beztroską. Normalny człowiek, kiedy 
po obudzeniu ma w głowie pustkę, jest raczej tym zmartwiony.  
- I to było zimą w 1876?  
- T ak. Ale ocknęłam się dopiero na wiosnę, w kwietniu 1877, w domu pani Schumacher. - Przeczesała 
palcami grzYWę kasztanki i wytropiła kolejny rzep. - Ona mnie tak nazwała. Najpierw nadała mi tylko 
imię Josie. Bo jej się po prostu podobało. Ale po kilku dniach dodała jeszcze nazwisko. Dove*.  
Will  sposępniał,  kiedy  przypomniał  sobie  żałosny,  prawie  rozdzierający  krzyk  dzikich,  szarobrązowych 
gołębi.  
- Dlatego, że byłaś ... smutna?  
- Smutna? - Josie cmoknęła. - A skąd! Nazwała mnie tak ze względu ma moje przyszłe zajęcie. Pani 
Schumacher od początku miała nadzieję, że dołączę do grona jej dziewcząt. A nazwiska przecież, jak mi 
tłumaczyła, często oznaczają rozmaite profesje. Może nie wiesz, ale "Schumacher" po niemiecku znaczy 
"szewc". Jedna z dziewcząt nosiła nazwisko Baker** inna znów Smith***. Ja miałam być przyuczona do  
zawodu "zbrukanej gołębicy" ... Pani Schumacher . nigdy nie używała określenia "kobieta lekkich 
obyczajów". I w ten sposób zostałam Josie Dove.  
Will po prostu milczał. Tylko patrzył na nią· Uśmiechnęła się·  
- Zamknij usta, Will!  
Kłapnął zębami i potrząsnął głową·  
- A ciebie w ogóle nie ciekawi, jakie jest twoje prawdziwe nazwisko? I kim ty naprawdę jesteś?  
Jej uśmiech jakby stężał. I znikł.  
- Nie. Nie ciekawi mnie to ani trochę·  
Uderzyła piętami swoją klacz i pognała przodem, zostawiając Willa w tumanie piachu.  
 
Josie  podciągnęła  nogi,  objęła  rękoma  kolana  i  wpatrzona  w  złocisto-czerwone  płomienie  oddała  się 
smętnym rozważaniom. Niestety, nic nie szło po jej myśli. Will Curry miał tylko wytworne dłonie i nic 
poza tym.  Wcale  nie  był  mężczyzną, jakiego  szukała.  A  mimo to  '.  pojechała  z  nim  _  w  końcu  wyboru 
zbyt  wielkiego nie miała, zwłaszcza po tym, jak obiecała coś Tickowi Farleyowi z hotelowej recepcji. I 
teraz  razem  z  Willem  obozowała  pod  gołym  niebem,  gdzieś  na  zachód  od  Las.  Vegas,  a  na  wschód  od 
miasta o nazwie Agate, gdzie ów Will ponoć mieszkał.  
Westchnęła i podniosła oczy na mężczyznę, siedzącego po drugiej stronie ogniska. Ęutami do ognia. Na 
jednej z wyciągniętych nóg kołysał się talerz z fasolą i bekonem. Ciemnobrązowe włosy, zmoczone wodą 
ze strumienia, były  
* Dove (ang.) - gołąb, gołębica. ** Baka (ang.) - piekarz.  
*** Smith (ang.) - kowal.  
 
 
gładko zaczesane. Ów mężczyzna miał piękne brwi, a bardziej niebieskich oczu Josie w życiu nie widziała 
-  na  ile,  oczywiście,  sięgała  swoją  krótką,  bo  mocno  nadwerężoną  pamięcią.  Kiedy  WiII  uśmiechał  się, 

background image

koło oczu pojawiały się drobniutkie zmarszczki. Nie działo się to jednak często. Poza tym oczy te miały 
zwyczaj patrzenia na nią, na Josie. Patrzyły właściwie nieustannie i z wielką ciekawością·  

 

Will Curry był przystojnym mężczyzną o pięknych dłoniach, niestety, nie był mężczyzną, jakiego 
potrzebowała. I stanowczo zadawał zbyt wiele pytań. Jakby dziwił się, że ją w ogóle nie interesuje jej 
prawdziwa tożsamość. A prawda była taka, że na początku, owszem, była tym bardzo zainteresowana. 
Tak bardzo, że omal nie odchodziła od zmysłów. Ale teraz ... teraz nie chciała już tego wiedzieć.  
- Bo lepiej tego nie wiedzieć, Liebchen!* - ostrzegła ją pani Schumacher.  

 
Lottie  Schumacher.  Josie,  przymknąwszy  powieki,  bez  trudu  mogła  przywołać  obraz  owej  damy. 
Bogactwo jej włosów, pofarbowanych na czerwień tak zmysłową, że natura mogłaby tylko sobie o niej 
pomarzyć.  Usta  pokryte  grubą  warstwą  szminki  i  palce,  uginające  się  od  pierścionków.  Madame 
porażała Josie nie tylko swoim wymyślnym wyglądem. Okazała się prawdziwą skarb-  
nicą  wszelakich  mądrości.  Jakim  cudem  taka  osoba  trafiła  do  zapadłej  dziury,  pozostało  dla  Josie 
tajemnicą.  
Owa  dama  udzieliła  Josie  trzech  rad  o  podstawowym  znaczeniu.  Po  pierwsze,  wbiła  jej  do  głowy,  że  o 
przeszłości lepiej niczego nie wiedzieć.  
- Wiele lat temu poznałam w Dreźnie pewną młodą kobietę, która straciła pamięć. T ak jak ty, Liebchen! 
Zamartwiała  się  tym,  ale  prawdziwy  powód  do  zmartwienia  zaczęła  mieć  wtedy,  kiedy  doszła  prawdy. 
Okazało  się,  że  popełniła  ohydną,  zbrodnię  i  jej  umysł,  żeby  ją  chronić,  wymazał  wszystko  z  pamięci. 
Czasami  więc  lepiej  nie  wiedzieć,  Josie.  Na  pewno  nie  bez  powodu  zapomniałaś  o  swojej  przeszłości. 
Jesteś teraz słodka, świeża, jakby novyo narodzona. I niech tak już zostanie...  
Josie nie wiedziała, czy naprawdę jest słodka, ale podobało jej się bycie świeżą i jakby nowo narodzoną. I 
wcale nie czuła się złym człowiekiem, który dokonał zbrodni. Ale ta zapomniana przeszłość nie do końca 
chyba była dobra, bo na duszy Josie pozostała Ciemna plamka. Taka, jak pod skórką obitego jabłka. Czyli 
- kto wie... Jeśli Josie Dove zrobiła kiedyś coś przerażającego, lepiej o tym nie wiedzieć.  
Druga  rada,  udzielona  przez  panią  Schumacher,  również  zdawała  się  mieć  głęboki  sens  .  Przecież  Josie 
nie wie, czy posiada jakiekolwiek  
•• Liebehen (niem.) - ukochana, luba, moja miła.  
 
umiejętności i wykształcenie, nie wie też, czy jest mężatką···  
- Ależ na pewno nie! - zaprotestowała Josie. - Ja nie znam się na mężczyznach!  
Tym  niemniej,  jak  stwierdziła  madame,  prawdopodobnie  będzie  musiała  zarabiać  na  chleb  jako  jeszcze 
jedna "zbrukana gołębica".  
- Uwierz mi, Liebchen, to o wiele lepsze niż bycie żoną. Będziesz miała nie tylko własne pieniądze, lecz 
także i niezależność.  
Dla Josie zabrzmiało to zachęcająco. Wszystko zresztą, co prawiła jej Lottie Schumacher, wydawało się 
nadzwyczaj rozsądne. Także ta trzecia rada:  
-  Kiedy  odzyskasz  siły,  Josie,  przyglądaj  się  pilnie  moim  dziewczętom  i  przysłuchuj  się im.  Ucz  się od 
nich.  W  naszym  interesie,  żeby  odnieść  sukces,  trzeba  umieć  co  nie  co  więcej  niż  tylko  położyć  się  na 
plecach.  Oddanie  się  mężczyźnie  to  nie  wszystko,  trzeba  to  zrobić  bardzo  umiejętnie.  Wykazać  się 
prawdziwym kunsztem!  
Pani Schumacher uśmiechnęła się tajemniczo. Uszminkowane wargi rozciągnęły się jak dwie czerwone 
wstążki.  
- A kiedy już zobaczysz wszystko i usłyszysz wszystko, Liebchen, poszukasz sobie jakiegoś mężczyzny 
nie  obarczonego  rodziną.  Będziesz  z  nim  pilnie  ćwiczyć,  póki  nie  osiągniesz  stanu  doskonałości.  To 
najlepszy sposób. Cierpliwy, doświadczony mężczyzna o pięknych, zręcznych dłoniach nauczy cię wielu 
cudownych rzeczy, które kobieta powinna odczuwać. Dzięki temu będziesz wiedziała, jak postępować z 
mężczyznami, którzy nie potrafią sprawić, żebyś poczuła się cudownie. Ale ty i tak będziesz panować nad 
sytuacją, pojmujesz? Uwierz mi, to jedyny sposób, żeby odnieść sukces i być zadowoloną z tego, co się 
robi.  
- Ale skąd ja mam wiedzieć, że to jest właśnie ten mężczyzna? - spytała Jasie, a wtedy pani Schumacher 
paznokciem, polakierowanym na czerwono, dotknęła swego upudrowanego biustu.  

background image

-  Będziesz  wiedziała,  Liebchen.  Poczujesz  to  w  tym  miejscu.  Na  jego  widok  w  twoim  sercu  pojawi  się 
ogieniek. Jakby. ktoś zapalił zapałkę·  
I  tak  się  przecież  stało!  Wczoraj  wieczorem,  kiedy  Josie  po raz  pierwszy  ujrzała  Willa Curry'ego,  w  jej 
sercu  zamigotało.  Jakby  rzeczywiście  ktoś  zapalił  zapałkę.  Albo  wpadła  tam  malusieńka  gwiazdeczka  z 
ciemnego nieba.  
S poj rzała ponad ogniskiem na piękne dłonie mężczyzny, którego wybrała. Teraz jedna z tych jego dłoni 
przemieszczała  widelec  z  fasolą  i  bekonem  z  talerza  do  ust.  Czyniła  to  pewnie  i  z  gracją·  A  usta,  do 
których podążał  widelec,  były również pełne  wdzięku i przepięknie wykrojone. Dlatego, cóż się dziwić, 
serce Jasie zatrzepotało, a z ust uleciało głębokie westchnienie.  
- Och, cóż za niepowetowana strata ...  
- Pardon?  
Dłoń Z widelcem opadła. Oczy, niebieskie nadzwyczaj, spojrzały ponad ogniskiem na Josie. - Och, nic, 
nic ... Tak tylko sobie pomyślałam ... pomyślałam o ...  
- O czym?  
- Sama nie wiem. Może o pocałunkach? Chyba tak. O pocałunkach.  
Potrząsnął głową. Cudownie wykrojone usta zacisnęły się mocno, wyrażając największą dezaprobatę·  
- Jesteś zbyt otwarta, Josie. Tak śmiałe wypowiedzi mogą cię wpędzić w nie złe tarapaty.  
- Przecież o to chodzi, czyż nie tak? - Josie posłała mu promienny uśmiech. - Pewien rodzaj tarapatów to 
moja  przyszła  profesja!  A  propos  profesji  ...  Pan  wie,  panie  Curry,  że  prostytucja  jest  naj  starszym 
zawodem świata?  
- Raczej nie, panno Dove. Co do tego mam poważne wątpliwości.  
- Ach, tak? A jakie?  
- A takie, że pierwszy nieszczęśnik, który szukał pierwszej prostytutki na świecie, musiał mieć skądś w 
kieszeni parę monet!  
Josie czuła, jak jej pewny siebie uśmiech nagle gaśnie.  
- Może i tak. .. Ale powiedz, co ty właściwie masz przeciwko kobietom, które same zarabiają na chleb? - 
spytała zaczepnie, zaraz jednak zmitygowała się. - Och, dajmy temu spokój. Z tobą nie ma sensu o tym 
rozmawiać. Przepraszam, zapomniałam, że ty ...   
- Co? Ze co ja?  
- Ze ty w ogóle nie lubisz kobiet.  
- Przeciwnie. Lubię je.  
- Ale rozumiesz, o co mi dokładnie chodzi... - Westchnęła i podsunąwszy się bliżej ogniska, thwyciła za 
patyczek i zaczęła dziubać nim rozżarzone kawałki drewna. - I to właśnie jest ta niepowetowana strata.  
Will odstawił talerz na ziemię i wymamrotał pod nos~m całą wiązankę soczystych przekleństw. Załował, 
ż

e  pozwolił  jej  uwierzyć  w  nietypowe  skłonności  szeryfa  Curry.  Miał  wielką  ochotę  sprostować,  ale 

powstrzymał się. Taki kamuflaż w sytuacji jednak nieco dziwacznej był mu bardzo na rękę.  
-  No  dobrze  ...  A  więc  powiedz  ...  Co  masz  przeciwko  dziewczynom  pracującym?  -  spytała  ponownie 
Josie.   . 
- Nic. - Will wzruszył ramionami. - Zyj i daj innym żyć. To także moja dewiza. Ja tylko osobiście jestem 
przeciwny, żeby za coś ... takiego płacić.  
To "coś takiego" przydarzyło mu się kilkakrotnie i nie było warte złamanego szeląga. Za każdym razem 
kobieta  była  pijana,  obojętna  i  obojgu  bardzo  się  spieszyło,  żeby  mieć  to  już  za  sobą·  Tych  żałosnych 
epizodów  nie  tylko  się  wstydził.  One  odbierały  mu  nadzieję  na  odkrycie  czegoś  magicznego,  co  łączy 
kobietę  i  mężczyznę,  kiedy  są  ze  sobą  bardzo  blisko.  Wierzył  w  to,  głupiec,  jednak  z  biegiem  czasu 
pogodził się z faktem, że ta magia, nawet jeśli istnieje, dla niego jest nie osiągalna .  

 
Josie  znów  sposępniała  i  wetknęła  patyk  między  rozżarzone  kawałki  drewna.  Szczupłe,  sprężyste  nogi 
otuliła  czerwoną  satyną  spódnicy.  Dla  Willa  wybawienie.  Był  już  zmęczony  ciągłym  poskramianiem 
chęci,  żeby  na  nie  spojrzeć.  Niestety,  było  jeszcze  na  co  spoglądać.  Na  lśniące  okrągłe  ramiona,  o 
dekolcie nie wspominaJąc..  
- Zyj i daj innym żyć - wymamrotał.  
- Zgadzam się z tym całkowicie! Także ludziom o takich skłonnościach jak twoje - przytaknęła Josie 
głosem doskonale obojętnym, jakby mówiła o pogodzie. Ale zaraz westchnęła. - Domyślam się, że pewnie 

background image

istnieje jakiś dżentelmen, którego darzysz szczególnymi względami ...  
Wtedy Will nie wytrzymał.  
- Boże Wszechmogący! A daj ty mi wreszcie spokój, kobieto!  

 
Zerwał  się  na  równe  nogi,  gwałtownie,  jak  ktoś,  kto  podejrzewa,  że  jego  spodnie  stanęły  w  ogniu. 
Zaskoczona Josie wydała z siebie cichy okrzyk i gałtownie przesunęła się nieco w tył. Rozżarzony koniec 
patyczka odłamał się i opadł między fałdy czerwonej spódnicy. Zadymiło. I spódnica stanęła w ogniu.  

 
Teraz  Josie  zerwała  się  na  równe  nogi  i  krzycząc  wniebogłosy,  zaczęła  szarpać  płonącą  spódnicą.  Will 
chwycił ją w ostatni:.i chwili, kiedy gotowa była już ze strachu pędzić·przed siebie na oślep i przy okazji 
się spalić.  
- Na ziemię! - krzyknął. .  
Nie  posłuchała.  Przerażona,  walczyła  z  nim,  okładała  go  pięściami.  Musiał  podciąć  jej  nogi.  Kiedy 
opadła na ziemię, rzucił się na nią i przykrył swoim ciałem, tłumiąc ogień.  
Leżeli tak przez dłuższą chwilę. Will na górze, J osie rozpłaszczona pod nim. Między nimi tląca się satyna 
i nic więcej. Will czuł, jak serce Josie wali jak młot, tak mocno i szybko, jak jego własne. Uniósł się nieco 
na łokciach i spojrzał na jej śliczną twarz, oddaloną teraz zaledwie o kilka cali. .  
Na tej twarzy dojrzał szczególny uśmieszek.  
- Ale pożar. .. - wydyszała.  
- Już się skończył. Wszystko w porządku.  
- Och, wiem, wiem ... - Zatrzepotała powiekami. - Ale ja mam na myśli inny ogień. Twoja twarz, twoje 
oczy, Will.... Wyglądasz jak ktoś ...  
- Kto przed chwilą przestraszył się jak diabli.  
- A skąd ... - szepnęła. - Jak ktoś, kto rozważa teraz możliwość pocałunku.  
Do diaska! Spostrzegła to! Bo to była prawda.  
Myślał o tym i już same rozważania okazały się  bardzo przyjemne. Pocałunek ...Poczuć pod swoi mi 
wargami te słodkie usta  .  
Idiota. Ugasiwszy jeden ogień, roznieca inny. Powinien teraz wszystkiemu zaprzeczyć, ale ...  
Ciepły oddech musnął mu usta. Josie znów zaszeptała:   
- Nie ociągaj się, Will. Zrób to.  
Zrobił.  Pochylił  głowę  i  przycisnął  usta  do  jej  ust,  nieporównywalnie  bardziej  miękkich  niż  to  sobie 
wyobrażał.  Najpierw  tylko  delikatnie  przyciskał.  Ale  kiedy  jej  ramiona  owinęły  się  wokół  jego  szyi, 
nastąpił  koniec  delikatności.  Teraz  był  już  tylko  świadomy  ust  Josie,  słodkich  i  wilgotnych  jak  melasa. 
Rozkoszował się nimi. Póki ktoś nie jęknął i on, skonsternowany, uzmysłowił sobie, że to właśnie jęknął 
on ... sam.  
Poderwał się, jakby suknia Josie nadal trawiona była przez ogień. On też. I, do diabła, tak było. Tak czuło 
się  jego  ciało.  Jakby  koszula  i  spodnie  stanęły  w  płomieniach.  Ciała  nie  mógł  tak  prędko  ugasić,  więc 
zajął się ubraniem. Trzepnął parę razy po spodniach, wzbijając kłębek kurzu. A Josie tymczasem uniosła 
się na łokciach i wpiła w niego wzrok.  
- Cóż to był za pocałunek ...  
- Ale się skończył - mruknął.  
- Ale ja wiedziałam, że jesteś w tym doskonały! Wiedziałam to od pierwszej chwili, kiedy ciebie 
zobaczyłam!  
Will wyrzucił z siebie niegłośne przekleństwo i poszedł do swojej derki.  
Josie natomiast nie ustawała w komentarzach. Na temat pocałunków w ogólności, także własnego 
nadzwyczajnego daru spostrzegawczości. Wspomniała też o zapalaniu zapałek w sercu.  
Will z pasją miotał derką i kocem, szykując sobie posłanie. Ułożył się, przykrył i zamknął oczy. Niestety, 
uszu nie mógł zamknąć.  
- Naturalnie, że człowiek o twoich skłonnościach może być dobry w całowaniu - ciągnęła niezmordowana 
Josie. - Dlaczego nie? Przecież fObią to po prostu dwie pary ust, w końcu nieważne, do kogo należą·  
- Josie! Śpij!  
Usłyszał  westchnienie  i  szmer,  czyli  Josie  wstała.  Przez  chwilę  słychać  było  utyskiwania  z  powodu 
przypalonej sukni, potem Josie zaczęła układać się do snu. Przeciągała, szarpała, przytupywała, zupełnie 
jak pies, moszczący się na swoim posłaniu. A ostatnie jej słowa były już znajome, słowa wypowiedziane 
bardzo sennym głosem. I z ogromnym żalem:  

background image

- Cóż za niepowetowana strata ...  
 
Następnego dnia, podczas jazdy przez wzgórza porośnięte szałwią, ciągnące się aż do Santa Fe, Will swój 
udział w konwersacji ograniczył do "tak" lub "nie". Pierwsze pełne zdanie wymówił dopiero po południu:  
- Do Agate jeszcze dwie lub trzy godziny drogi na zachód. Ale jeśli masz już dość, możemy przenocować 
tutaj.  
- Wcale nie mam dość! Też coś! - obruszyła się Josie, jadąca przed nim. - Tej nocy bardzo dobrze spałam.  
- Nie płakałaś? Nie dygotałaś?  
- Oczywiście, że nie!   
- A właśnie, że tak!  

 
Przecież widział na własne oczy, kiedy obudził się w środku nocy. Położył się wtedy koło Josie, objął ją i 
próbował uspokoić. A ona, zresztą tak jak poprzednim razem, nie okazuje mu ani odrobiny wdzięczności. 
0, nie. Wsparła ręce na swoich czerwonych satynowych biodrach i wypiera się wszystkiego.  
- A nie sądzisz, że gdybym to robiła, na pewno bym o tym pamiętała?  

 
- Ja sądzę, Josie, że ty pamiętasz tylko to, co chcesz. A co nie po twojej myśli, puszczasz w niepamięć.  
Rąbnął swego konia obcasem i teraz on zajął miejsce na czele.  

 
Dwie  godziny  później,  o  zachodzie  słońca,  przejechali  przez  wzgórze  San  Angelo,  u  podnÓŻa  którego 
rozłożyło  się  niewielkie  miasto  Agate.  Schludne  i  porządne  miasto  wśród  topoli  kanadyjskich, 
porastających  brzegi  strumienia,  noszącego  również  nazwę  San  Angelo.  Will  z  zadowoleniem  omiótł 
wzrokiem znajome kąty i nawet na chwilę zapomniał o swoim strapieniu, mianowicie o tym, co zrobić z 
Josie Dove, kiedy zawiezie ją do miasta. Zapomniał także dlatego, że miał jeszcze jeden dylemat, który 
koniecznie chciał rozwikłać teraz zaraz.  
- Posłuchaj, Josie. Jeśli chodzi o te moje skłonności ...  
Josie uśmiechnęła się promiennie.  
-  Oczywiście,  że  nikomu  nie  powiem.  Rozumiem  doskonale,  że  chcesz  utrzymać  to  w  tajemnicy.  A 
powiedz mi, Will, czy ty w swoim mieście też ... folgujesz sobie?  

 
- Nie! Nie folguję! Do diabła! Ty niczego nie rozumiesz. Skłamałem. Ja ... ja wcale taki nie jestem!  

 
Nie  odezwała  się  od  razu.  Najpierw  przez  dłuższą  chwilę  wpatrywała  się  w  niego  w  milczeniu.  Oczy 
rozszerzone  były  ze  zdumienia,  usta  lekko  rozchylone.  A  potem  spytała,  mówiąc  na  jakimś  dziwnym 
przydechu.  
- Nie jesteś?  
- Nie jestem. I zapomnijmy w ogóle o tej kwestii. A teraz pojedziemy szybciej. Pora stawić się w pracy.  
Nakierował konia i miał zamiar popędzić w dół wzgórza. Ale Josie powstrzymała go:  
- Poczekaj, Will. Nie powiedziałeś mi jeszcze, jak zarabiasz na swój chleb.  

.  

- Nie przypominam sobie, żebyś mnie o to pytała!  
Uśmiechnął się i wyciągnął z sakwy swoją odznakę·  
- Towłaśnie robię, Josie - powiedział, przypinając odznakę na piersi. - A teraz jazda!  
Josie popędziła klacz dopiero po chwili. Przez tę chwilę siedziała w siodle nieruchorno i patrzyła, jak 
szeryf Curry zjeżdża w dół wzgórza. Piękne dłonie pewnie trzymały wodze. Ramiona szeryfa były 
szerokie, a w siodle siedział znakomicie. Och, Boże, jaki to piękny mężczyzna! Ijak się okazuje, 
prawdziwy mężczyzna!  
Nagle uśmiech znikł z twarzy Josie. Coś szarpnęło w środku, boleśnie. Ciemna plamka na duszy dała znać 
o sobie.  Jeśli pani Schumacher  miała rację i Josie rzeczywiście ma jakiś okropny czyn  na sumieniu, nie 
powinna zadawać się z szeryfem. Niezależnie od tego, czy ów szeryf ma piękne dłonie, czy nie.  
 
ROZDZIAŁ TRZECI  

Ostatnim miejscem, w jakim Josie pragnęłaby się znaleźć, był areszt. Niestety, po przyjeździe do miasta 
Will poprowadził ją właśnie tam. Zostawił ją . w progu, a sam podszedł prosto do biurka, za którym 
siedział jakiś olbrzymi, brzuchaty mężczyzna. Dokładniej, zwisał bezwładnie z mesła i chrapał.  
- Wróciłem! - oznajmił Will. Chwycił za stosik korespondencji, przejrzał szybko koperty, po czym dość 
brutalnie walnął w jeden z butów, opartych o kant biurka. - Obudź się, Burley!  
Zastępca  szeryfa  drgnął.  Przetarł  oczy,  szarpnął  nerwowo  szpakowate  wąsy  i  uśmiechnął  się 

background image

półprzytomnie.  
- Cześć, Will! Zdrzemnąłem się tylko minutkę·  
- Widzę ... - Spojrzenie Willa powędrowało na tyły biura, ku dwóm celom. W każdej z nich stała jedna 
wąska, chwiejąca się prycza, przykryta zgrzebnym kocem. - I kogo my tam dzisiaj mamy, Burley?   

 
-  Tych  dwóch,  CO  zwykle.  Hiram  Freeze  i  Joe  Broder.  Byli  na  bańce.  Stłukli  lustro  "Pod  Zieloną 
Papugą", dlatego zaproponowałem im, żeby przespali się tutaj, zanim dokonają dalszych zniszczeń. Poza 
tym nic się nie działo. A jak twoja wyprawa, Will? Widzę, że kogoś przywiozłeś ze sobą!  

 

Burley wskazał głową na drzwi. Will westchnął i dokonał prezentacji.  

 

- Burleyu Watsonie, pozwól, że ci przedstawię. Panna Josie Dove.  

 
-  Miło  panią  poznać,  panno  Dove.  -  Usta  Burleya  pod  sumiastym  wąsem  rozciągnęły  się  w  szerokim 
uśmiechu.  -  Niczego  sobie.  Ładniutka,  prawda,  Will?  Jak  myślisz?  Bo  mnie  się  wydaje,  że  ja  jeszcze 
nigdy ...  
Will przerwał mu krótkim:  

 

- T ak.- I dodał: - Możesz sobie dalej drzemać, Burley. Zobaczymy się jutro rano.  

 

Wrócił do drzwi, chwycił Josie za łokieć i mruknąwszy:  

 
- Idziemy ... - wypchnął ją na ulicę. - Zastanawiałem się, czy nie zamknąć cię w celi na dzień lub dwa - 
powiedział. - Ale to chyba nie  
najlepszy pomysł.  

.  

 

Fatalny, pomyślała Josie. Zelazne pręty budziły w niej przerażenie.  
- A nie mogłabym zatrzymać się u ciebie? - spytała, spoglądając na niego niepewnie.  
- Nie.  
Niestety, w hotelu, jedynym zresztą w Agate, też nie mogła się zatrzymać: Odprawiono ich z kwitkiem.  
- Wybacz, Will, ale w każdym z pokoi mamy podwójną liczbę gości!  

 
T ak samo niełaskawa była właścicielka pensjonatu. Może jeszcze bardziej, bo rzuciwszy jedno spojrzenie 
na sponiewieraną czerwoną satynę, zatrzasnęła im drzwi przed nosem.  

 
-  Wydaje  mi  się,  że  jednak  zatrzymam  się  u  ciebie  -  powiedziała  Josie,  starając  się,  żeby  jej  głos  nie 
zabrzmiał zbyt entuzjastycznie, ale bez powodzenia.  
- A mnie się wydaje, że jednak nie.  
Chwycił ją za łokieć i poprowadził dalej ulicą·  
- Dokąd idziemy, Will?  
- "Pod Zieloną Papugę". To jedyne miejsce, skąd cię nie wyrzucą·  

.  

 
Z  tonu  jego  głosu  Josie  wywnioskowała,  że  "Pod  Zieloną  Papugą"  to  miejsce  podobne  do  spelunki 
Sharkeya,  czyli  równie  zadymione  i  cuchnące  piwem.  Miejsce,  gdzie  ludzie  mają  zwyczaj  wchodzić  po 
schodach na górę i znikać na jakiś czas w pokojach na tyłach domu.  
Wzdrygnęła się.  

 

- Mnie wcale się nie śpieszy do tego mojego ... zajęcia -. powiedziała.  

 
Will dalej ją ciągnął, póki nie wepchnął przez wahadłowe drzwi w kształcie skrzydeł nietoperza.  

 
Jaskinia zła. Faktycznie, tylko tak to można nazwać, pomyślał Will, czując, jak Josie odruchowo wtula się 
w  zagięcie  jego  ramienia. Dziwne,  że  dziś to  miejsce  wydało  mu  się  jeszcze  gorsze,  bardziej  mroczne  i 
brzydkie. Może dlatego, że w zbitym lustrze nad długim barem z dębiny nie odbijał się, jak zwykle, blask 
ś

wiec,  wetkniętych  do  mosiężnego  żyrandola.  Dziś  świece  świeciły  jakoś  smutno,  na  żółto,  w  kolorze 

starych gazet. Dlatego też oczy wszystkich, zwrócone teraz naturalnie na nich, były dziwnie mętne i bez 
blasku.  
- A kto to jest, szeryfie? - zagadnął Jake Vestal, właściciel saloonu. Chudy jak szczapa, z rozbieganymi 
chytrymi oczkami  zawsze  kojarzył się Willowi z łasicą, która  właśnie dostrzegła tłustą kurę. Albo małą 
ładną gołąbkę.  
- Słyszałem, że twoje lustro się rozprysło - powiedział Will. - Nic nikomu się nie stało?  
Jake potrząsnął głową, nie odrywając oczu od Josie. Na pewno był bardziej zainteresowany nią niż zbitym 
lustrem.  
- Jak się nazywasz, złotko? - spytał. - Szukasz może pracy?  
Zanim Josie zdążyła odpowiedzieć, uczynił to nadzwyczaj opryskliwie Will:  

background image

- Nie. Nie szuka. A na pewno nie teraz. Objął ją w pół.  
- Idziemy!  
- Nie pasujesz do tego miejsca - wymamrotał, kiedy znów znaleźli się na ulicy.  
Josie uśmiechnęła się promiennie.  
- A więc dokąd mnie teraz za prowadzisz, Will?  
- Do mnie! - Zacisnął zęby i wydłużył krok. - Naturalnie, tylko na jakiś czas. Do chwili, kiedy nie 
wpadnę na jakiś pomysł, co z tobą zrobić.  
 
- Miłe miejsce, Will- powiedziała Josie. - Na swój sposób ...  
Niewielki budynek z niewypalanej cegły, usytuowany  w zachodniej części miasta, bardziej przypominał 
szopę  niż  dom  mieszkalny.  Biorąc  jednak  pod  uwagę  fakt,  że  ona  teraz  w  ogóle  nie  miała  dachu  nad 
głową, to skromne domostwo powinna potraktować jako dar od losu. Rozglądała się więc tylko ciekawie 
po mrocznym wnętrzu, ale kiedy Will zapalił lampę, jej wzrok skupił się wyłącznie na męskiej twarzy. Na 
chwilę, bo' mars na wysokim czole i zaGiśnięte wargi kazały jej opuścić wzrok. Spojrzała wtedy na dłoń, 
stawiającą teraz lampę na stole. Tę dłoń ... Jej serce zatrzepotało.  
- Gdzie stoi łóżko? - spytała. W podtekście: gdzie sypiasz, Will?  
Will wszedł do małego korytarzyka i odsunął koc, jak się okazało, służący za drzwi.  
- Proszę, tu jest sypialnia. Możesz zająć łóżko. Ja prześpię się na sofie. - Ale nie musisz ....  
- Przestań! - To właściwie był już ryk, dowód, że resztką sił trzymał swoje nerwy na wodzy. - Jestem 
zmęczony! I nie będziemy już nad niczym debatować. Zgoda?  
Wkroczył  do  sypialni.  Zapalił  następną  lampę,  po  czym  zajął  się  doprowadzaniem  do  porządku 
skotłowanej  pościeli  na  wąskim  żelaznym  łóżku.  Na  stoliku  nocnym  leżała  książka,  na  książce  para 
okularów w drucianej oprawce.  
Josie podniosła okulary i przyłożyła sobie do oczu.  
- Twoje? - spytała.  
Prawie wyrwał jej te okulary z rąk.  
- A czyje niby mają być?  
I dalej zajął się pościelą, Jasie natomiast wzięła do ręki książkę. Grubą, oprawioną w skórę, ze złoconymi 
literami na grzbiecie.   .  
- Charles Dickens "Wielkie nadzieje" - przeczytała na głos. - Och, to cudowna powieść! Czytałam ją dwa 
razy. Jak tylko przeczytałam ostatnią stronę, zaraz wróciłam do pierwszej.  
Will podetkał narzutę pod materac i wyprostował się.  
- A kiedy czytałaś tę książkę, J osie? - spytał.  
- Ja ... ja nie wiem ...  
Palce  Josie  zacisnęły  się  kurczowo  na  skórzanej  oprawie.  Serce  zabiło  szybciej.  W  gardle  jakby  coś 
stanęło,  w  głowie  szum,  i  jakiś  błysk.  Czyżby  odrętwiała  pamięć  starała  się  coś  jej  podsunąć? 
Wspomnienie o czymś? A może - o kimś?  
Potrząsnęła głową. Raz, drugi. Nie. Ona niczego nie chce wiedzieć.  
- Josie?  
Nie zauważyła, kiedy obszedł łóżko i stanął obok niej.   
- Proszę... - powiedziała nieswoim głosem, podając mu książkę. - Z pewnością będziesz chciał poczytać.  
- Przypomniałaś coś sobie, kiedy zobaczyłaś tę książkę?  
-  Nie.  Wcale  nie  -  zaprzeczyła  stanowczo  i  próbowała  zmusić  swoje  usta,  żeby  ziewnęły  szeroko.  - 
Przepraszam,  Will.  Długa  jazda  dała  mi  się  jednak  we  znaki.  Jestem  bardziej  zmęczona,  niż  myślałam. 
Mam  jedną  tylko  prośbę.  Kiedy  będziesz  stąd  wychodził,  czy  mógłbyś  zasunąć  porządnie  ten  koc  w 
drzwiach?  
Wypraszała  go.  Wyszedł,  choć  najchętniej  zadałby  jej  kilka  pytań.  Na  pewno  sobie  coś  teraz 
przypomniała.  Może  w  końcu  otworzyła  się  w  jej  głowie  jakaś  furtka?  Daj  Boże!  Bo  im  szybciej  Josie 
Dove  odzyska  pamięt,  tym  szybciej  Will  Curry  będzie  mógł  jej  się  pozbyć.  Odesłać  tam,  gdzie  jest  jej 
miejsce. Bo tu na pewno me.  
Rzucił książkę na stos gazet i rozejrzał się po niewielkim pokoju, tylko w połowie umeblowanym, który 

background image

służył  mu  za  salon,  kuchnię  i  pokój jadalny.  Teraz  ma  być  to  także  jego  sypialnia.  Wściekły  jak  diabli, 
długo układał swoje słuszne ciało na małej sofie. Z gorzką świadomością, że do swego łóżka nie powróci, 
dopóki nie rozwiąże tajemnicy Josie Dove.  
 
- Na litość boską, Will! Zatrzymaj się! Muszę zła pać oddech!  
Will zatrzymał się w połowie schodów, wiodących do drzwi, odwrócił się i spojrzał w dół, na Josie. Josie 
była ubrana w nową białą bluzkę i granatową spódnicę. Przypalona suknia z czerwonej satyny pozostała 
w beczce na śmieci na tyłach sklepu, jednak nawet w tym nowym skromnym ubraniu wszystkie krągłości 
Josie były widoczne gołym okiem.  
- I dokądże ty mnie prowadzisz teraz, Will?! Osłoniła ręką oczy przed słońcem i przeczytała szyld nad 
głową. Curtis Malone, fotograf. Portrety. W atelier lub na łonie natury.  
- Fotograf? Do licha! Co ty masz zamiar zrobić, Will?  
Miał  zamiar  zrobić  to,  co  wpadło  mu  do  głowy  ubiegłej  nocy.  Kazać  się  wypucować  Josie,  przebrać  w 
skromne, czyste szaty i zrobić jej zdjęcie. A zdjęcie to rozesłać do gazet na całym Terytorium, z nadzieją, 
ż

e ktoś rozpozna Josie i uwolni Willa od kłopotliwej podopiecznej.  

Poza  tym  zamierzał  natychmiast  przestać  wpatrywać  się  zbyt  intensywnie  w  jej  śliczną  twarz  i  łagodne 
krągłości.  
Później również miał szereg innych zamiarów.  
Przede wszystkim nie zwracać uwagi na podekscytowanego Curtisa, który wręcz z lubością spoglądał na 
Josie.  A  kiedy  pomagał  jej  przyjąć  odpowiednią  pozę  przed  aparatem  fotograficznym,  jego  ręce 
stanowczo zbyt długo dotykały Josie. Potem, w drodze do domu Will próbował nie zapomnieć, że Josie, 
choć odziana w skromną bluzkę z wysokim kołnierzem i równie skromną spódnicę, nadal jest dziewczyną 
ż

yjącą z pracy ... własnych rąk.  

Tą  ostatnią  myślą  był  tak  pochłonięty,  że  omal  się  nie  potknął,  kiedy  Josie  nagle  się  zatrzymała.  Koło 
pustego placu przy stajniach, na którym synowie Carsona - cała czwórka - grali sobie w piłkę.  
-  Co  się  stało?  -  spytał,  spoglądając  z  niepokojem  na  jej  twarz.  Pod  względem  koloru  niczym  się  nie 
różniła od śnieżnobiałej bluzki.  
Josie odwróciła się nagle od dzieci Carsona i zamknęła oczy.  
- Josie? Co się stało?  
- Nic ... nic ... Sama nie wiem. Jeden z tych chłopców kogoś mi przypomina, to wszystko. Chodźmy już. 
 

.  

Wzięła go pod ramię i pociągnęła za sobą, nie oglądając się na pusty plac. Ale kiedy przyszli do domu, 
nie  mogła  się  uspokoić.  Nadal  bardzo  blada,  przemierzała  pokój  wzdłuż  i  wszerz,  wyłamując  sobie 
nerwowo palce u rąk.  
-  Muszę  wracać  do  pracy  -  oznajmił  niepewnym  głosem  Will,  ze  zdenerwowania  mnąc  w  rękach  swój 
kapelusz. Bo dokładnie w takim samym stopniu, jak wcześniej chciał jej się pozbyć, teraz bał się zostawić 
ją samą. - Josie, czy z tobą wszystko w porządku?  
-  Oczywiście!  - Opuściła ręce. Na  bladej twarzy  pojawił  się  nikły  uśmiech.  -  Czuję  się znakomicie.  Idź 
już, Will.   
Był już W połowie zarośniętego chwastami podwórza, kiedy usłyszał jej wołanie. 
 - Will!  
- Tak?  
- Czy mógłbyś poprosić tych chłopców, żeby grali gdzie indziej? W końcu jesteś szeryfem.  
- Naturalnie, Josie. Chociaż oni właściwie nie sprawiają żadnego kłopotu, więc ...  
-  Tak,  wiem,  ale  ...  -Nagle  jej  posępna  twarz  wygładziła  się.  Uśmiechnęła  się.  -  Och!  Naturalnie,  że 
nikomu nie przeszkadzają. Jaka ja jestem głupia!  
Machnęła ręką, wskazując w stronę ulicy. - Idź już, Will! Zobaczymy się później.  
 
O  wpół  do  szóstej,  gdy  Josie  usłyszała  kroki  Willa  przemierzającego  podwórze,  w  jej  sercu  zrobiło  się 
zdecydowanie cieplej. Znów ogrzał je ten ogieniek zapalonej zapałki. Szybko zdjęła fartuch, przygładziła 
włosy  i  omiotła  spojrzeniem  pokój.  Wszystko  uładzone,  poustawiane  prosto  i  odkurzone.  Kominy  w 
lampach naftowych wyczyszczone. Na jednym z okien wisiała nowa zasłona z perkalu, w garnku na piecu 

background image

kuchennym pykało mięso.  
Spojrzała  w  okno.  Głowa  Willa  pożeglowała  najpierw  pod  pompę.  Wyciągnęła  szyję,  żeby  dojrzeć 
dokładniej.  Zdumiewające,  że  mężczyzna  podczas  tak  prostej  czynności,  jak  odświeżanie  się  przed 
kolacją, może wyglądać tak imponująco!  
Will przekroczył próg w chwili, gdy doprawiała mięso pieprzem.   
- Kolacja prawie gotowa! - zawołała przez ramię. Cisza, więc odwróciła się. A Will stał i patrzył - nie, 
gapił się - na wysprzątany pokój. - Co to wszystko ma znaczyć? - spytał, wskazując ręką po kolei na piec 
kuchenny, odkurzone blaty stołów i na nową zasłonkę·  
- Po prostu trochę posprzątałam. Siadaj. Zaraz podam kolację.  
Wzrok  Willa  powrócił  do  niej.  I  naprawdę  trudno  było  zdecydować,  co  ma  wyrażać  to  spojrzenie,  tym 
bardziej że jedyne słowa, jakie wypowiedział, było to krótkie stwierdzenie:  
- Dziś jest poniedziałek. I ruszył do sypialni.  
Nie była to reakcja, jakiej oczekiwała Josie. Z drugiej jednak strony zdążyła już poznać Willa na tyle, 
ż

eby wiedzieć, że jest on raczej oszczędny w słowach. Poza tym jej niepotrzebne były żadne oracje. 

Pragnęła tylko jednego. Zaskarbić sobie względy tego mężczyzny.o pięknych dłoniach i skłonić go, by 
został jej nauczycielem w sztuce miłosnej. Jak najprędzej. Może nawet dziś wieczorem.  
Kiedy przekładała mięso na półmisek, z sypialni wynurzył się Will, zajęty dopinaniem eleganckiej koszuli 
z wykrochmalonym gorsem. Wyglądał nadzwyczaj przystojnie i wytwornie. I jak ktoś, kto jest wściekły.  
-  Powinnaś  była  się  mnie  zapytać!  -  odezwał  się  poirytowanym  głosem.  Teraz  upychał  koszulę  w 
spodniach. Na ślepo, bo wzrok jego utkwiony był W pięknie nakrytym stole. ~ A dziś jest poniedziałek!  
- Już to mówiłeś, Will.  
- Ale ja wychodzę. Jestem zaproszony na kolację, jak w każdy poniedziałek. Do Helen Hogan. Ona jest 
wdową, a ja od pewnego czasu ... dotrzymuję jej towarzystwa.  
- Och ...  
Will zauważył, że niby nadal się  uśmiechała, ale  ten uśmiech wysychał jak strumień  w upalne lato. Nie 
szkodzi, trudno, do jasnej cholery ... Mogła się go wcześniej zapytać, ominęłoby ją rozczarowanie. On, co 
prawda, może i powinien był ją uprzedzić, ale czuł się usprawiedliwiony. Bo niby skąd miał wiedzieć, że 
kobieta  lekkich  obyczajów  potrafi  zająć  się  domem?  Nie  miał  pojęcia,  czy  taka  osoba  potrafi  sprzątać, 
szyć, cerować albo - z lubością wciągnął w nozdrza smakowitą woń mięsa - albo gotować. A mięso Josie 
na pewno smakowało o niebo lepiej niż wymyślne potrawki, które Helen podawała na stół od lat.  
- Przykro mi - rzucił tonem bardziej opryskliwym, niż zamierzał. - Zjedz sama.  
Podniosła na niego zraniony wzrok. Pomyślała chwilę. I po twarzy przemknął nikły uśmiech.  
- O której wrócisz, Will?  
- Późno. Naprawdę późno.  
- Po północy?  
Potrząsnął przecząco głową. 
 - O pierwszej? O drugiej?  
Czuł, że jego policzki płoną. Wpatrywał się w czubki swoich butów chyba całą minutę, zanim 
wymamrotał:  
- Jeszcze później. Najprawdopodobniej rano.  
 
Piętrowy, drewniany dom Helen Hogan usytuowany był we wschodniej części miasta, jak najdalej od 
spelunek i hoteli, dostarczających rozrywek wszelakiego rodzaju poszukiwaczom złota i przygód, 
ś

ciągających tu ulicami Agate. Will do domu Helen podążał wolnym krokiem. Dwa razy omal nie 

zawrócił, ale powiedział sobie, że nie. Dotrze tam, przecież Helen, jak co poniedziałek, czeka na niego. 
Dlatego powinien tam pójść, bez względu na nowe okoliczności, które polegały na tym, że Josie, ze swoją 
ś

liczną twarzą i wcale niemaskowanymi okrągłościami, burzyła w nim krew. Przez cały dzisiejszy dzień, 

kiedy robił obchód miasta, myślał o niej bez przerwy. A to mogło spowodować niejakie trudności tej 
nocy, którą miał spędzić z Helen. Nawet jeśli miały to być trudności tylko przejściowe.  
Kobiety! Czasami, owszem, miał na nie chętkę, ale tak ogólnie traktował je jak zło konieczne. Chociażby 
dlatego,  że  czuł  się  przy  nich  raczej  niezręcznie  i  głupio.  Poza  tym  pragnął  czegoś  więcej  niż  to,  co 
przypadało mu w udziale.  

background image

Największą porażkę poniósł trzynaście lat temu. W noc poślubną starał się być jak najbardziej delikatny i 
z  niczym  się  nie  śpieszyć,  ale  Evie  i  tak  krzyczała  wniebogłosy.  Potem  zawsze  znajdowała  jakąś 
wymówkę, byle tylko spać osobno. Podstawową wymówką był fakt, że Will już podczas ich pierwszego 
zbliżenia  spłodził  dziecko.  Dziecko  urodziło  się  martwe.  Evie  też  umarła,  przeklinając  na  łożu  śmierci 
Willa.  
- Zabiłeś mnie, Will ... - szeptała. A on po prostu chciał ją kochać.  
Teraz jest Helen, która tęskni za małżeńską obrączką, ale z jego karesów nie czerpie żadnej przyjemności. 
Will czytał kiedyś książkę - kupił ją sobie w Albuquerque - zawierającą pewne sugestie. Ale kiedy 
dotknął Helen w miejsce, jakie sugerowano w owej książce, uderzyła go po ręku. I nie zmiennie w każdy 
poniedziałek, kiedy było już po wszystkim, Helen, pewna, że Will zasnął, wstawała z łóżka i szła się 
umyć. Szorowała się i polewała wodą, znów szorowała się i znów polewała, jakby chciała zmyć każdy, 
najmniejszy ślad po WilIu. A rankiem, we wtorek, udawała, że nic się nie wydarzyło. Po prostu zjedli 
razem kolację i to wszystko.  
Will otworzył furtkę. Do drzwi wejściowych podchodził jak skazaniec, a Helen, kiedy stanęła w progu, 
skojarzyła mu się ze strażniczką więzienną· T ak zresztą wyglądała, z tą ponurą miną i żółtymi włosami, 
ś

ciągniętymi w ciasny węzeł.  

Powitała go bardzo chłodno.  
- Trzeba przyznać, że masz nerwy ze stali, skoro zdecydowałeś się dziś przyjść do mnie.  
- Przecież dziś poniedziałek - powiedział zdziwionym głosem.  
- Zgadza się· Ale chyba nie spodziewasz się, że wpuszczę cię do swojego domu, kiedy ty w swoim masz 
tę· .. tę kobietę!  
Will  przeklął  w  duchu  Burleya,  który  stanowczo  miał  za  długi  język.  Przeklął  też  tę  -  jak  wyraziła  się 
Helen - "tę kobietę", że w ogóle istnieje.  
- To nie jest tak, jak myślisz, Helen.  
- Ja po prostu myślę, Will, że dopóki ona nie wyjedzie, nie powinieneś w ogóle pokazywać mi się na 
oczy! Jak ty w ogóle śmiałeś przyjść tutaj, kiedy ona - orzechowe spojrzenie Helen przemknęło w dół 
ulicy - kiedy ona jest tam?!  
No  cóż  ...  Na  pewno  nie  będzie  długo,  pomyślał  smętnie  Will,  kiedy  pięć  minut  potem  sadowił  się  za 
swoim biurkiem. Do Helen nie czuł urazy. Jej zarzuty były w pełni uzasadnione, nawet jeśli nie do końca 
słuszne.  

.  

Wyjął z  mosiężnej podstawki pióro, zanurzył  w  kałamarzu i przystąpił do napisania jedenastu listów do 
gazet  z  całego  Terytorium  Nowego  Meksyku.  I  kiedy  atrament  nie  zdążył  jeszcze  wyschnąć,  on  już 
dołączał do listu fotografie. W sumie jedenaście. Dwunastą fotografię wrzucił do szuflady biurka. Jakby 
koniecznie chciał mieć pamiątkę. po kobiecie, którą wygrał w karty i która prawdopodobnie zrujnuje mu 
ż

ycie.  

W domu zjawił się tuż przed północą. Josie siedziała dokładnie w tym samym miejscu, obejmując jedną 
ręką garnek z zimnym mięsem w zgęstniałym sosie. Na widok Willa rozpromieniła się.   
- Will!  

 

Poderwała się z krzesła i rzuciła mu się w ramiona.  

 
- Wiedziałam, że wrócisz! Po prostu wiedziałam! Jeśli masz ochotę, możesz wziąć mnie zaraz!  

 

Will zdecydowanym ruchem oderwał od siebie ręce obejmujące go mocno w pasie.  

 

- Boże Wszechmogący! Przecież ja ciebie nie chcę!  
- Och ...  

 
Josie  z  szumem  spódnicy  powróciła  do  stołu,  czyniąc  to  bardzo  efektownie,  jakby  nadal  była  w 
czerwonej satynie, a nie dystyngowanej granatowej spódnicy. Opadła na krzesło i westchnęła.  

 
-  Trudno.  To  może  jutro?  Bardzo  bym  chciała,  żebyś  mnie  chciał,  Will.  Przecież  ja  muszę  się  tego 
wszystkiego nauczyć.  

 
- Nie ode mnie ... - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Nawet gdybym cię chciał, Josie, to, uwierz mi, niczego 
nowego bym cię nie nauczył. Do diabła! Ty na pewno wiesz o wiele więcej niż ja!  

 

- Wątpię - mruknęła. Podparła rękoma bro~ dę i popatrzyła na niego z zadumą. - Tak tylko mówisz, Will, 
bo mnie nie chcesz. Nawet gratis. Powiedz mi, może ja jestem dla ciebie za brzydka?  

background image

 

Will długo wypuszczał powietrze. Wyszło z tego bardzo głębokie westchnienie.  

 

-  Jesteś  bardzo  ładna,  Josie,  ale  nie  w  tym  rzecz.  Ja  naprawdę  ...  ja  ...  ja  po  prostu  nigdy  nie  miałem 
szczęścia do kobiet.  
Głowa Josie natychmiast się uniosła. Powieki zatrzepotały.  
- Will? Chcesz powiedzieć, że z tobą jest coś nie tak? Rozumiesz, co mam na myśli ... taki pewien męski 
instrument...  
-  A  z  tym  to  na  pewno  wszystko  jest  w  porządku!  -  warknął,  urażony  i  wściekły,  bo  właśnie  w  tym 
momencie zaczął dość boleśnie odczuwać prawidłowe działanie owego "męskiego instrumentu".  
- Czyli, jak to się mówi, kto ma szczęście w kartach, nie ma szczęścia w miłości?  
- Coś w tym rodzaju.  
Usiadł ciężko na sofie i zajął się ściąganiem butów, cały czas czując na sobie spojrzenie Josie. Podniósł 
głowę i zobaczył, że Josie ma twarz uśmiechniętą·  
- Co jest? - burknął, przystępując do zdejmowania skarpet.  
- A nic ...  
J osie wstała, przeciągnęła Się i zlewnąwszy szeroko, ruszyła do sypialni.  
- Tak sobie tylko pomyślałam ...  
- No to przestań myśleć - wymamrotał. - Idź spać.  
Opadł  na  plecy,  uniósł  nogi  i  przerzucił  je  przez  poręcz  sofy.  Zamknął  oczy,  ale  już  po  chwili  jedno 
otworzył. Josie stała w progu i nadal się uśmiechała. Boże, zlituj się nade mną ...  
- Co jeszcze?!  
- Nic. Tylko tak sobie pomyślałam, ze to wstyd, po prostu wstyd, żeby mężczyzna o tak pięknych dłoniach 
nie miał szczęścia w miłości! Ale ... - teraz uśmiechnęła się jakoś szczególnie - może to się zmieni?  

 

I zanim zdążył powiedzieć, że bardzo w to wątpi, znikła za kocem zasłaniającym wejście do sypialni.  

 

  

ROZDZIAŁ CZWARTY  

 

W ciągu następnego tygodnia w kwestii szczęścia u Willa zaszły pewne zmiany, owszem. Ale na gorsze. 
Po  feralnym  poniedziałku  nie  było  dnia,  żeby  nie  miał  powodu  do  użalania  się  nad  sobą.  Od  spania  na 
przeklętej sofie w karku strzykało, ale co tam kark, gorzej krzyż. Bolał bez przerwy. Cierpiało nie tylko 
ciało,  dusza  także,  a  to  z  dwóch  powodów.  Lodowatych  spojrzeń,  jakimi  obrzucała  go  Helen,  ilekroć 
mijali się na ulicy. Oraz udręki w domu, czyli ciągłego opędzania się od coraz gorętszych zalotów Josie. 
Jednym  słowem  Will  czuł się  jak  człowiek  w  kałuży  własnego  potu,  trawiony  gorączką  co  najmniej  od 
tygodnia.  

 

A  na  domiar  wszystkiego  w  niedzielny  poranek  nie  obudziły  go,  jak  zwykle,  dzwony  z  wieży  kościoła 
Padre Diego, lecz huk wystrzałów. Wydarzenie niezwykłe w mieście Agate, gdzie pijaczkowie nie sięgają 
po broń, tylko okładają się pięściami, a poszukiwacze złota są zwykle tak umordowani, że zachowują się 
jak baranki.  
  

Błyskawicznie naciągnął spodnie, zapiął pas z bronią. Chwilę później biegł ulicą, w stronę saloonu, przed 
którym zebrał się już spory tłum podnieconych mieszkańców Agate.  

 

- Co się dzieje? - spytał Jake'a Vestala. Ten uśmiechnął się kwaśno.  

 

- Joe Broder i Hiram Freeze. Wcześniej zbili mi lustro. A teraz wrócili, żeby potłuc całą resztę.  

 

Will natychmiast ruszył ku wahadłowym drzwiom, ale Vestal chwycił go za ramię.  
- Nie tędy, Will. Oni strzelają do każdego, kto podejdzie do drzwi.  
- Tylne drzwi otwarte?  
- Otwarte jest okno.  

 
Will  podążył  uliczką  na  tyły  spelunki  i  wyrzucając  z  siebie  całą  wiązankę  przekleństw,  jakoś  dał  radę 
przepchnąć swoje rosłe ciało przez wąskie okno. Kiedy stopy dotknęły zimnych kafli posadzki magazynu, 
uświadomił sobie, że w pośpiechu zapomniał o butach. I chwała Bogu, bo dzięki temu mógł bezszelestnie 
wsunąć  się  za  bar  i  pochwycić  obu  pijaków.  Bez  użycia  broni.  Wystarczyło  nimi  potrząsnąć,  żeby  się 
opamiętali. I znów chwała Bogu, bo Will, choć był szeryfem od dwunastu lat, a przedtem przez siedem lat 
ż

ołnierzem, nienawidził sięgania po broń. Zwłaszcza kiedy miał do czynienia z takimi niedorozwiniętymi 

pijaczkami jak Freeze i Broder.  

background image

-. Myśmy się tylko trochę powygłupiali, Will - bełkotał Hiram, kiedy szeryf pchał ich obu przez  

 
- No to będziecie mogli dalej się wygłupiać, chłopaki, ale w areszcie. Posiedzicie sobie kilka dni, a potem 
już na dobre pożegnacie się z Agate.  
Wepchnął ich obu w potężne łapska Burleya Watsona.   .  
- Zamknij ich!  
- Już się robi! - rzucił służbiście zastępca. Jego wzrok pomknął w dół. - Ej, Will, nie wygląda to za dobrze. 
Lepiej pokaż tę nogę doktorowi.  

 
Will też spojrzał w dół. Czuł już wcześniej, że z nogą coś nie tak, ale nie sądził, że jest aż tak źle. A on 
stał  na  końcu  krwawej  ścieżki,  zaczynającej  się  pod  saloonem.  Spomiędzy  palców  tryskała  krew  i 
wsiąkała  w  błoto.  I  nagle  -  jakby  uwierzył,  dopiero  kiedy  zobaczył,  a  skoro  uwierzył,  to  zaczął  czuć  - 
stopa zaczęła boleć jak diabli. Jakby stanął na rozżarzonych węglach.  

 
- Nie ruszaj się - powiedziała Josie, kiedy Will odruchowo próbował wyszarpnąć nogę z sękatych palców 
starszego pana. Powtórzyła dokładnie słowa doktora, o wiele jednak łagodniej i z wielkim współczuciem. 
Nie tylko. Odsunęła też z czoła Willa wilgotne od potu pasmo włosów i położyła dłoń na jęgo ramieniu. A 
doktor niezmordowanie atakował poranioną stopę.  
- Strasznie duża ta pinceta, doktorze - rzuciła Josie półgębkiem.  

 
- Bo noga jest porządnie pokiereszowana, panno Josie! ~ Doktor zerknął na swojego pacjenta. - Cóżeś ty 
zrobił  najlepszego,  Will?  Biegałeś  boso  po  strzelnicy  czy  po  gabinecie  śmiechu?  Połowa  tego,  co 
wydłubuję teraz z twojej stopy, to kawałki lustra!  
W odpowiedzi Will tylko sapnął gniewnie i pociągnął kolejny łyk whiski z butelki, którą doktor przyniósł 
ze sobą w skórzanej torbie i zanim przystąpił do zabiegu, wręczył szeryfowi.  
Kiedy  Josie  rankiem  dojrzała  Willa  kuśtykającego  do  domu,  omal  nie  pękło  jej  serce.  Po  kilku  dniach, 
spędzonych  pod  jednym  dachem,  szeryf  jawił  jej  się  jako  człowiek  silny,  niezniszczalny,  poza  tym 
trzeźwo myślący i prawdziwy stoik. A teraz wszystkie te zalety znikły. Whisky nie tylko uśmierzała ból. 
Rozwiązywała  także  język  i  kiedy  doktor,  skończywszy  zaszywanie  największych  ran,  przemywał  je 
jodyną, szeryf klął nadzwyczaj dosadnie.  
- Nogę trzeba moczyć w gorącej wodzie z mydłem - 'powiedział doktor na odchodnym. - I przynajmniej 
przez kilka dni nie stawaj na niej. Spróbuję wystarać ci się o jakieś kule, a póki co panna Josie będzie cię 
doglądać. Masz szczęście, że właśnie teraz panna Josie gości u ciebie.  
Will ponownie sapnął.  
- O, tak. .. Mam szczęście ...  
Podobnie zareagował, kiedy zajrzał do nich na chwilę Burley.  
- Musisz dużo leżeć, Will- mówił zatroskany. - Ale trzeba przyznać, że jesteś prawdziwym dzieckiem 
szczęścia. Akura t teraz masz przy sobie ładniutką damę, która o ciebie zadba.   
_ Szczęście ... - mruknął Will, kiedy drzwi zamknęły się za Burleyem, i znów pociągnął z butelki. Ułożył 
sobie  zabandażowaną  nogę  na  poręczy  sofy,  resztę  ciała  wyciągnął  na  sofie,  westchnął  i  spojrzał  na 
Josie.  Spojrzeniem  dziwnym,  dla  Josie  zaskakującym.  Oczy  Willa  pod  ciężkimi,  półprzymkniętymi 
powiekami  były  prawie  czarne.  A  kiedy  przemówił,  w  jego  głosie  wyłowiła  nutki  zdecydowanie 
zmysłowe.  
- Podejdź do mnie, Josie.  
Omal  nie  zerknęła  przez  ramię,  jakby  szeryf  odezwał  się  do  kogoś  innego.  Ale  podeszła,  co  prawda 
krokiem tak powolnym i ostrożnym, jakby bała się, że sofa stanie w ogniu. Albo sam Will. Który teraz - o 
zgrozo! - wsunął rękę pod jej spódnicę i zaczął przesuwać nią w górę, po jej nodze.  
- Do licha! Co ty wyrabiasz, Will?!  
Palce Willa rozcapierzyły się na jej udzie, jednocześnie usta rozciągnęły' się w szerokim uśmiechu.  
_ To, czego sama chciałaś! Od tej pierwszej chwili, gdyśmy spotkali się w Las Vegas!  
- O, nie, Willu Curry!  
Josie zdecydowanym ruchem cofnęła się przed jego błądzącą ręką·  
_ Co za niedorzeczny pomysł! Teraz to ty powinieneś wymoczyć nogę w mydlinach, tak jak kazał doktor!  
Chwyciła za wiadro, wyszła za próg i popędziła do pompy.  Pompowała w  tym  samym tempie, w jakim 
biło jej serce. Jak oszalałe. Na litość boską, a cóż to ona wyrabia?! Cały tydzień marzy, żeby powiedzieć 

background image

"tak", a jak przychodzi co do czego, mówi  "nie". Chociaż na tej swojej  prawej nodze nadal czuje dotyk 
ciepłych palców Willa ...  
Woda  szumiała  w  pompie.  Josie  na  te  dźwięki  była  głucha.  W  jej  uszach  dźwięczały  słowa  pani 
Schumacher:  
-  W  tym  mężczyźnie,  którego  sobie  wybierzesz,  Liebchen,  prawdopodobnie  trochę  się  zakochasz.  I 
dobrze.  Dzięki  temu  będziesz  odczuwać  wszystko  bardzo  mocno.  Ale  nie  wolno  ci  zakochać  się  za 
bardzo. Tylko troszkę. Kiedy ten mężczyzna nauczy już cię wszystkiego, rzucisz go. Zapamiętaj to sobie.  
Woda, zamiast do wiadra, lunęła na nogi Josie, zmuszając do powrotu do rzeczywistości. I do smu tnej 
refleksji. Czy ona aby nie zakochała się już za bardzo? Na widok utykającego Willa serce podskoczyło 
jej do gardła. Teraz nie może się uspokoić, bo Will pogłaskał ją po nodze ... A może jest inaczej, może 
ona po prostu drży ze strachu na myśl o tym, co by nastąpiło, gdyby powiedziała "tak" ... Tak czy siak, 
wszystko to razem daje bardzo przygnębiający obraz. Kobiecie lekkich obyczajów nie powinno trzepotać 
serce, nie powinna też czuć lęku, że Will raptem zrobił się taki chętny. Po prostu gotów jest udzielić jej 
nauk i należy to wykorzystać. Wystarczy wziąć wiadro i z powrotem podążyć do domu.   
- Przepraszam.  
Will  powiedział  to  szczerze,  ale  ponieważ  nie  był  przyzwyczajony  do  przepraszania,  wypowiedział  te 
słowa  po  pewnym  czasie.  Kiedy  Josie  zdążyła  nagotować  wody  w  czajniku  i  naskrobać  cieniutkich 
płatków  mydlanych,  które  wrzuciła  do  niewielkiej  miski.  Will  przez  cały  ten  czas  nie  spuszczał  z  niej 
oczu, złorzecząc sobie w duchu. Zachował się jak głupek. Z powodu nadmiernej ilości mocnego trunku, 
także z wielu innych powodów: Pecha, jaki prześladuje go przez całe dorosłe życie, poza tym on za długo 
był bez kobiety, a teraz z kolei za długo przebywa z kobietą, której każdy ruch jakby obliczony był na to, 
ż

eby rozbudzić jego zmysły.  

Nawet  ubranie.  Parę  dni  temu  Jasie  zrezygnowała  ze  skromnej  bluzki  z  wysokim  kołnierzem  i  zaczęła 
ubierać  się  jak  miejscowe  meksykańskiedziewczęta,  czyli  wcamisas,  luźną  białą  bluzkę  z  dużym 
dekoltem. Granatową spódnicę  
.  przehandlowała  na  spódnicę  perkalową,  o  wiele  krótszą,  dzięki  czemu  jej  zgrabne  kostki  zostały 
wydobyte na światło dzienne. Jednym słowem, miała na sobie szaty zwiewne, które łatwo było nałożyć i 
równie łatwo - jak to sobie wyobrażał Will- można było zdjąć.  
Przeprosił, bo naprawdę było mu przykro.  
Nie  tylko  dlatego,  że  jej  dotknął,  łamiąc  dane  sobie  słowo.  Przysiągł  sobie,  że  nie  zrobi  tego,  między 
innymi dlatego, że jest ona kobietą lekkich obyczajów. A Will, niezależnie od swoich niepowodzeń, nadal 
traktował stosunki damsko-męskie w sposób honorowy. Nie chciał wymieniać niczego na pieniądze. Poza 
tym - tu chodziło o J osie. J osie, o której myślał nieustannie każdego dnia i nie mógł się doczekać, kiedy 
po pracy wróci do domu. I zaczynał żałować, że tak pośpiesznie rozesłał jej fotografie do jedenastu gazet.  

 
Jak  ona  patrzyła  na  niego,  kiedy  rankiem  kuśtykał  do  domu  na  zranionej  nodze!  Jak  potem  krzątała  się 
koło niego, starając się być jak najbardziej pomocna doktorowi! A teraz nadchodzi tu, ze skupioną twarzą 
i wzrokiem wbitym w miskę z gorącymi mydlinami. Jakby samo spojrzenie mogło powstrzymać mydliny 
od wylania się.  

 
Ale trudno. Szeryf Curry jest człowiekiem przezornym. Nie widzi sensu w obdarzaniu uczuciem kobiety 
owianej  tajemnicą,  kobiety,  która  naj  prawdopodobniej  odejdzie,  kiedy  rozwiąże  się  zagadkę  jej 
przeszłości.  

 
-  Przepraszam,  Josie  -  powiedział  jeszcze  raz,  siadając  prosto.  Zdjął  bandaż  z  chorej  nogi  i  podwinął 
nogawkę. - To przez tę whisky. Dlatego tak gadałem ... i ... dotykałem. - Czuł, że jego policzki płoną. - 
Nigdy więcej to się nie powtórzy.  

 
Josie  przyklękła  na  podłodze,  pomogła  mu  włożyć  stopę  do  miski,  potem  uniosła  swoje  gęste,  ciemne 
rzęsy.  
- Nie spodobało ci się, tak? - spytała cicho. Will zacisnął zęby, żeby powstrzymać okrzyk.  
Zarówno z powodu temperatury wody, jak i chęci gwałtownego zaprzeczenia. On przecież nadal czuł pod 
palcami  gładką  skórę  jej  uda,  taką  ciepłą  ...  Spojrzał  w  dół,  na  dekolt  jej  meksykańskiej  bluzki.  Ciało 
obramowane  tym  dekoltem  zapewne  jest  tak  samo  ciepłe  jak  jej  udo.  Albo  może  jeszcze  bardziej?  I  na 
pewno bardziej ... miękkie.  

 
- Oczywiście, że tak! - rzucił szorstko. - Pokaż mężczyznę, któremu by to się nie spodobało!  

 
Josie nie odpowiedziała. Czekała, póki stopa Willa nie oprze się o dno miski. Wtedy jej ciepłe, śliskie od 

background image

mydlin palce przesunęły się nieco wyżej i zaczęły delikatnie ugniatać łydkę·  
- Przyjemnie? - spytała. Jakby było o co pytać.  
- O, tak. ..  

 
Will  oparł  się  wygodnie  i  przymknął  oczy,  poddając  się  przyjemnym  odczuciom.  Jednak  po  kilku 
minutach  zaczął  się  zastanawiać,  czy  nie  poprosić  Josie,  żeby  przestała.  Bo  było  zbyt  rozkosznie,  tej 
rozkoszy doznawała nie tylko noga, ale całe jego ciało.  
- Och, biedaczek ... - Josie aż cmoknęła. - To musi strasznie boleć!  

 
Spojrzał na nią nieprzytomnie, starając się jak najszybciej przenieść do głowy myśli, przebywające teraz 
w okolicach lędźwi.  
- A ... a co ma boleć?  
- Twoja stopa, głuptasie!  
Jej ręka przesunęła się jeszcze raz po łydce, od kostki po kolano. Will jęknął.   

 

- Will? Może powinieneś napić się jeszcze trochę tej whisky?  

 

0,  nie!  I  tak  wypił  za  dużo.  Zanim  jednak  zdążył  głośno  zaprotestować,  Josie,  nachyliwszy  się  szybko, 
wyciągnęła rękę po butelkę, spoczywającą na drugim końcu sofy. A Will sięgnął po Josie.  
- Nie. Nie chcę whisky.  

 

Znieruchomiała.  Nie  dlatego,  że  posłuchała  rozkazu  Willa,  nie  dlatego  też,  że  zaskoczyła  ją  dziwna 
zadyszka w jego głosie. Znieruchomiała z powodu jego ręki, spoczywającej władczo na jej żebrach. Ręka 
ta  nie  zmuszała  do  niczego,  a  jednocześnie  -  brała  w  posiadanie.  W  sercu  Josie  zapaliła  się  magiczna 
zapałka. I tym razem nie był to żaden ogieniek. Tym razem buchnął płomień.  

 

Palce Willa zadrżały. Jakby ten płomień wyczuł.  

 
- A niech to szlag ... Chcę cię, Josie.  
Podejrzewała, i chyba słusznie, że istnieją setki sposobów, aby w sposób miły i uprzejmy zaprosić 
kobietę do łóżka. Opryskliwa wypowiedź Willa w niczym nie przypominała błagania zakochanego 
mężczyzny. Zabrzmiała raczej jak wyznanie przestępcy. Ale dla Josie nie to było istotne. Najważniejsze 
- Will jej pragnął. A ona teraz absolutnie była nastawiona na "tak".  

 

Zsunęła  się  błyskawicznie  z  jego  podołka  i  podążyła  do  sypialni.  Spódnica  powiewała,  furkotała  jak 
zwycięska chorągiew.   
Kiedy  Will,  ponury  jak  chmura  gradowa,  doczłapał  do  sypialni,  ona,  pozbywszy  się  spódnicy  i  halki, 
zdążyła już wsunąć się pod kołdrę.  
- Może nie jest to taki dobry pomysł - powiedział, przysiadając ciężko na brzegu łóżka. Zadyszka znikła, 
teraz mówił jakby z trudem i głos jego nieco drżał.  
Josie  westchnęła i kiedy zamierzała  mu powiedzieć, że lepszego pomysłu  chyba jeszcze nigdy  nie miał, 
nagle coś huknęło o ścianę domu. Potem słychać było śmiech i tupot nóg.  
T uż za oknem rozległ się chłopięcy głos.  
- Jak mam złapać, Aronie, kiedy ty ciągle rzucasz mi ją nad głową?!  
- Niezdara! - krzyknął drugi chłopiec, stojący gdzieś dalej.  
- Łap! - krzyknął chłopiec pod oknem. - I odrzuć mi ją, jak trzeba, jasne?!  
Will, mamrocząc gniewnie, zaczął wstawać z łóżka. Ale Josie złapała go za rękaw.  
- Dzieciaki Carsona - powiedział. - Zaraz ich stąd przegonię·  
- Nie. Nie odchodź, Will. Proszę ...  
Jej głos zagłuszył brzęk stłuczonego szkła.  
W oknie pokoju dziennego. Zaraz potem usłyszeli przestraszony krzyk.  
- Do licha! Aron! Zbiłeś szeryfowi szybę! Will zaklął cicho. Miał dość już rozbitego szkła jak na jeden 
dzień, a poza tym paznokcie Josie nagle wbiły się w jego ramię jak szpony orła i wszystko wskazywało na 
to, że jeszcze przed końcem tego dnia szeryf Curry wykrwawi się na śmierć.  

 
Spojrzał na Josie i przeraził się. Twarz była bielsza niż prześcieradło, które przyciskała do piersi. Zielone 
oczy ogromne. Ze strachu.  
Ostrożnie uwolnił swoje ramię i wziął Josie za rękę·  

 
- Wszystko w porządku, kochanie. Chłopcy po prostu gra ją w piłkę. Co prawda, nie idzie im to najlepiej 
...  

 

background image

Nie słuchała go. Spoglądała gdzieś w dal ponad jego ramieniem. Niewidzącymi oczami. Will widział już 
takie oczy, na polu bitwy. Tak patrzy żołnierz, zapamiętały w ogniu walki.  
Złapał ją za szczupłe ramiona i potrząsnął.  
- Josie, co się dzieje? Przypomniałaś sobie coś? Kilkakrotnie zamrugała oczami. Dopiero wtedy jej wzrok 
skupił się na jego twarzy.  
- Co?  
- Josie! Na dworze chłopcy grają w piłkę. Czy tobie z czymś to się kojarzy? Przypomniałaś sobie coś?  
- Nie. Ja ...  
Na moment w jej oczach znów pojawiła się pustka. I nagle zalśniły od łez.  
- Nie ... Nic ...  
Ale Will, odgarnąwszy jej z policzka pasmo włosów, dalej nalegał:  
- Josie, powiedz mi, proszę. Chcę ci pomóc. Twoje wspomnienia są bardzo ważne. Pomogą dojść, kim ty 
jesteś naprawdę.  
- A czy to takie ważne?  
Strząsnęła jego ręce, opadła na plecy i naciągnęła kołdrę pod samą brodę·  
-  Czy  to  takie  ważne?  -  powtórzyła  sennym,  jakby  nieobecnym  głosem.  -  Przepraszam,  Will.  Idź  już. 
Chce mi się spać.  

 
 
Nie, wcale nie był zrozpaczony faktem, że musiał porzucić rolę kochanka i znów stać się tylko szeryfem. 
W  tej  drugiej  roli  czuł  się  zdecydowanie  lepiej,  wiedział  też,  że  odgrywa  ją  naprawdę  dobrze.  Tym 
niemniej  to,  co  wydarzyło  się  przed  chwilą,  nie  dawało  mu  spokoju.  Myślał  o  tym  bez  przerwy,  kiedy 
kuśtykając,  zbierał  z  podłogi  kawałki  rozbitej  szyby.  Dlaczego  Josie  ucieka  od  swoich  wspomnień? 
Widok  chłopców,  grających  w  piłkę  niewątpliwie  coś  jej przypomina. Ale ona  sama  nie  chce  wiedzieć, 
co. Nie chce wysilić się, nie chce po tej nitce dojść do kłębka ...  

 
U siadł na sofie i por:anioną nogę znów włożył do chłodnych już mydlin, zastanawiając się w duchu, jak 
by  to  było,  gdyby  on  nagle  stracił  pamięć.  Gdyby  w  głowie  i  w  sercu  miał  pustkę·  Nie  byłoby  tam 
wspomnień o matce i ojcu, ani słodkiej twarzyczki siostry, której nie ma na świecie od dwudziestu lat. Nie 
byłoby tam farmy w hrabstwie T azewell, w śtanie Illinois. Nie byłoby zapachu żyznej, czarnej ziemi. Nie 
byłoby tam niczego.  
Jakże jemu tego wszystkiego brak! Chwycił za butelkę. Pociągnął łyk dla kurażu i zastanawiał się dalej. 
Wspomnienia ... Niektóre są tak drogie sercu. Ale kilka innych z chęcią by wymazał ze swojej pamięci. 
Okropne  chwile  podczas  wojny.  Ta  nieszczęsna  noc  poślubna.  Evie  i  jej  oskarżenia  na  łożu  śmierci. 
Lepiej, żeby ich nie było. Brak wspomnień może dać ukojenie. T a myśl nie była mu obca. Przychodziła 
mu  do  głowy  co  wieczór,  kiedy  z  sypialni  dobiegał  żałosny  płacz  Josie,  oznaczający  początek  jej 
koszmarnych snów.  
Teraz też płakała.  

 

Wypił ostatni łyk, dla kurażu, i wszedł do ciemnego pokoju.  

 
-  Już  dobrze, złotko, już jestem ... -  wymruczał, układając się  obok Josie na wąskim, żelaznym łóżku.  I 
objął ją mocno ramionami.  
 
ROZDZIAŁ PIĄTY  

 
Przez szpary w okiennicach sączyło się światło księżyca, zimne i srebrzyste jak woda w górskim potoku. 
Malowało  jasne  smugi  na  ścianach  i  padało  na  łóżko,  znacząc  na  nim  srebrzyste  pasy.  Will  nie  był  do 
końca  pewien,  czy  to  jawa,  czy  sen.  Dla  półsennego  umysłu  jeden  tylko  fakt  był  niezbity.  Will  całuje 
Josie  i  dotyka  jej  lśniącej  nagiej  skóry.  Jego  ręce  były  nadzwyczaj  ożywione,  działały  zdecydowanie, 
czerpiąc  wskazówki  z  każdego  drgnięcia  Josie  i  jej  cichutkich  zachęcających  pojękiwań.  A  Will  do  tej 
pory  zetknął się  w  łóżku  tylko  z  krzykiem,  ze  łzami,  ciszą  i  rozczarowaniem. Nigdy  jeszcze  nie  słyszał 
takich  westchnień  i  pomruków  pełnych  zadowolenia,  jakie  wydawała  z  siebie  Josie.  Kiedy  jego  palce 
przesunęły się po jej biodrze i trafiły na wewnętrzną stronę uda, ona... ona zaczęła jakby nucić, wprost do 
jego ust. I  wcale nie odepchnęła jego ręki, gdy dotknął najbardziej intymnej części jej ciała. Wcale  nie, 
nawet nie przerwała swojego nucenia, tylko głos stał jakby niższy, bardziej gardłowy ...  

background image

A  Josie,  półprzytomnej,  w  pewnej  chwili  przemknęła  przez  głowę  myśl,  że  skoro  ona  teraz  z  pięknych 
dłoni tego mężczyzny czerpie wiedzę miłosną, powinna koniecznie rozpędzić tę mgłę, która zbiera się w 
jej  głowie  za  każdym  razem,  kiedy  Will  jej  dotyka  w  różne  miejsca  albo  pochyla  się  nad  nią,  żeby 
pocałować. Ona powinna myśleć jasno i wszystko, co teraz się dzieje, konotować w pamięci.  
Pobożne życzenie, którego nie sposób było teraz  spełnić. Uczyniła  więc coś innego. Poddała się  chwili. 
Poddała  się  chęci,  żeby  teraz  właśnie  nie  myśleć.  W  ogóle.  Tylko  po  prostu  odczuwać.  Wszystko.  Jak 
zarost Willa leciutko drapie ją w policzek i zapala w całym ciele przedziwne iskierki. Jak ciepłe są jego 
cudowne  delikatne  dłonie,  a  skóra  na  ciele  chłodna.  Pod  tą  chłodną  skórą  wyczuwa  się  jednak  upał  w 
mięśniach. A serce Willa bije tuż przy sercu Josie.  
Usłyszeć jego słowa. Krótkie, szorstkie. - Teraz.  
O, tak. Teraz. Ta potrzeba wydawała się jak najbardziej naturalna i oczywista. Potrzeba jeszcze większej 
bliskości  Willa.  Potrzeba,  żeby  dotykał  jej  ciała  w  środku,  w  tym  miejscu,  które  zmieniło  się  teraz  w 
rozpalone jądro ziemi. Potrzeba, żeby Will rozniecił tam płomień jeszcze większy.  
Kiedy uczynił to, jej oszołomiona głowa była jednak w stanie się zdziwić. Wcale tak nie bolało. Prawie w 
ogóle.  
Więc dlaczego Will nagle znieruchomiał?  
- Dla ... dlaczego ... - wydyszała - przestałeś? Och, rób tak dalej!  
Nie  spełnił  jej  prośby.  Uniósł  się  na  łokciach  i  spojrzał  na  nią.  Połowa  jego  twarzy  oświetlona  była 
księżycową  poświatą,  druga  połowa  spowita  w  mrok.  I  na  obu  połowach  widać  było  największe 
zdumienie.  
- Josie! Dlaczego mi nie powiedziałaś?!  
- Ale ... ale co?  
- Ze jesteś dziewicą, na litość boską!  
Powieki Josie zatrzepotały. - A jeszcze jestem?  
Will potrząsnął tylko głową, po czym opadł znów na Josie, składając głowę ~ ciepłym zagięClU jej szyi.  
_ Jezu - szepnął. - Jak mogłaś o tym nie wiedzieć?  
Sapnęła gniewnie.  
- A to pytanie naprawdę jest nie na miejscu! Fakt. Skoro straciła pamięć, skąd niby miała wiedzieć, jaki 
jest...  stan  jej  ciała. Głupio  się spytał.  A  przed  chwilą  postąpił  bardzo  głupio.  Co  innego  przespać  się  z 
dziewczyną  z  saloonu,  co  innego  odebrać  dziewczynie  wianek.  Mężczyzna,  posiadający  przynajmniej 
resztki przyzwoitości, nigdy tego nie zrobi, jeśli nie ma wobec tej dziewczyny uczciwych zamiarów.  
Will wobec Josie nie miał żadnych zamiarów. Chciał po prostu tylko kochać się z nią, pewien, że nie on 
będzie tym pierwszym.  
Podniósł głowę i spojrzał na śliczną twarz Josie, srebrzystą w księżycowej poświacie. Delikatnie odgarnął 
jej z czoła pasma potarganych włosów i pocałował kącik jej ust.  
- Wybacz, J osie - szepnął.  
- Co mam ci wybaczyć?  
- Skrzywdziłem cię. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że kobieta lekkich obyczajów może być 
dziewicą·  

-  Wcale  mnie  nie  skrzywdziłeś,  WilI.  Sama  tego  chciałam.  Chcę  się  wyuczyć  wszystkiego,  co  jest  mi 
potrzebne do uprawiania tej mojej nowej profesji ... Jak ją nazywasz, Will? Kobieta lekkich obyczajów? 
No  więc  od  tej  chwili  pewnie  już  nią  jestem.  Zrobiłeś  ze  mnie,  Will,  kobietę  lekkich  obyczajów.  To 
dobrze, że już nie jestem dziewicą. Dziękuję ci.  
- Za co?  

Josie poruszyła się pod nim, a dokładniej - poruszyła biodrami, czyli niezmiernie kusząco.  
- Podobało mi się, WilI. Czy nie moglibyśmy zrobić tego jeszcze raz?  
 
Po  dwóch  dniach  -  i  dwóch  nocach!  -  noga  Willa  zagoiła  się  na  tyle,  że  mógł  wrócić  do  pracy. 
Natomiast reszta ciała była wymęczona. W rozkoszny sposób.  
- Nie wyglądasz kwitnąco, Will! - zauważył z niepokojem Burley, kiedy Will wkroczył do biura. - Jak 
tam twoja noga? W porządku? Nie chodziłeś, jak zalecił doktor?  

background image

- Nie.  
Nie kłamał. Przecież on i Josie prawie nie opuszczali wąskiego, żelaznego łóżka, kochając się jeszcze raz i 
jeszcze  raz.  W  taki  sposób  i  owaki.  I  to  były  dwa  najlepsze  dni  w  życiu  WilIa.  Dla  mężczyzny,  który 
większą  część  swego  dotychczasowego  życia  spędził  w  przekonaniu,  że  uciechy  cielesne  nie  są  mu 
sądzone, te dwie doby były jak sen. Więcej. Jakby ktoś nagle i przypadkiem zabrał go ze sobą do raju.  
Josie, nadal przekonana o ogromnym doświadczeniu Willa, była też pełna uznania dla własnej pojętności. 
Will udzielał jej wskazówek dosłownie przez chwilę, potem przestał zawracać sobie tym głowę. Bo ona, 
nie wiadorpo jak  i skąd, potrafiła wszystko.  Will upajał się tym, i jeszcze czymś innym.  Ten cud, który 
przeżywali  razem,  polegał  nie  tylko  na  zespoleniu  ciał.  Łączyły  się  ich  dusze.  Równie  cudowne  były 
chwile,  kiedy  międży  jednym  zbliżeniem  a  drugim  po  prostu  gawędzili  ze  sobą,  jak  dwie  osoby  bardzo 
sobie  bliskie.  WilI  nie  przypominał  sobie,  żeby  kiedykolwiek  zwykła  rozmowa  o  niczym  sprawiała  mu 
tyle  przyjemności.  On  w  ogóle  sobie  nie  przypominał,  żeby  kiedykolwiek  był  tak  szczęśliwy.  Dlatego 
teraz, po tych dwóch dniach - i dwóch nocach - zaczynał nabierać przekonania, że zakochał się w Josie. 
Zakochał się, ale tak... ostrożnie, jakby tylko do połowy, kierując się zwykłą przezornością. Przezornością 
szeryfa. Nie wolno szafować swoim sercem i oddawać je w całości komuś, kto nadal jest tajemmcą·  
Podszedł  do  biurka  i  przejrzał  szybko  zaległą  korespondencję.  Dokumenty  prawne  i  listy  gończe,  tylko 
jedna  koperta  zaadresowana  była  na  jego  nazwisko.  Otworzył.  Okazało  się,  że  to  pewien  siodlarz  z 
Albuquerque oferuje swoje umiejętności.  
- T o wszystko, co przyszło, Bur1ey? - spytał. - Z gazety nikt się nie odezwał?  
- Nie. Przyszło tylko to, co masz na biurku.  
Sam  już  nie  wiedział,  czy  cieszyć  się  z  tego  powodu,  czy  nie.  Westchnął  cicho.  Otworzył  szufladę  i 
spojrzał na schowane tam zdjęcie ślicznej, ciemnowłosej kobiety, którą niby poznał już tak blisko, a tak 
naprawdę wcale jeszcze nie znał.  
- Na pewno wkrótce się odezwą - powiedział Bur1ey, zaglądając mu przeż ramię.  
-  Mam  nadzieję  -  odparł Will i  zamknął  szufladę. Nie  do  końca pewien,  czy  jego  słowa  naprawdę  były 
szczere.  
 
Josie ten dzień dłużył się w nieskończoność.Chociaż roboty miała sporo. Szycie, pranie, gotowanie. Miała 
czym zająć ręce i głowę, ale co z tego, kiedy czas i tak mijał zbyt powoli, dokładniej od godziny 
dziewiątej, czyli od chwili, kiedy Will wyszedł do pracy, A teraz dochodziła czwarta i Jasie co kilka minut 
podchodziła do okna.  
W końcu go zobaczyła. Utykając lekko na chorą nogę, przemierzał podwórze. Złocista odznaka szeryfa 
pięknie błyszczała w słońcu. Jeszcze chwila. Wreszcie Jasie mogła otworzyć drzwi i stanąć w chłodnym 
cieniu jego wysokiej postaci.  
- Will... znowu kulejesz. Noga bardzo boli? _ Nieważne! - uśmiechnął się, objął ją wpół i przyciągnął ku 
sobie. - Tęskniłem za tobą, Josie. Przez cały dzień. T en przeklęty zegar w areszcie zanim wybił południe, 
odmierzył chyba ze dwadzieścia godzin. A potem następne dwadzieścia i dopiero była czwarta. Tyle 
godzin ...  
Westchnął i oparł brodę o jej głowę· Rozmyślałem, Josie.  
 

- O czym?  

.  

- O tobie. O mnie. O nas. Z tobą jestem taki szczęśliwy, Jasie. Mam na myśli nie tylko łóżko. Dziś nie 
mogłem doczekać się chwili, kiedy wrócę do domu i zobaczę cię. Kiedy cię obejmę, tak jak teraz. Do 
diaska, przecież ja się w tobie zakochałem! Może tak nie do końca, bo ... - Nabrał głęboko powietrza. 
Szeroka pierś uniosła się na moment, potem powietrze wydostało się ponownie na zewnątrz, w formie 
głębokiego westchnienia. - Bo widzisz ... Póki nie uzyskamy odpowiedzi na nurtujące nas pytania, moja 
propozycja może wydawać się nieco przedwczesna. Ale ... ale chciałem prosić cię o rękę·  
Josie zesztywniała. Nurtujące nas pytania ... Wiadomo, jakie. O przeszłość Josie, nieznaną i - jak 
przestrzegała madame - być może złowrogą· O czym Josie przypominała sobie nieustannie, ilekroć 
spojrzała na błyszczącą odznakę szeryfa. Przeszłość taka, że szeryf Curry, zamiast wsunąć Josie na 
serdeczny palec złocistą obrączkę, będzie musiał nałożyć jej stryczek na szyję.  
- Ja ... ja nie szukam męża, Will - skłamała, pragnąc tymi słowami przekonać i jego, i siebie. - Ale ... - 
teraz postarała się, żeby jej głos zabrzmiał lekko i swobodnie - ale cieszę się, że mnie o to poprosiłeś.  

background image

Will sposępniał. Nie zamierzał się oświadczać.  
Myśl o małżeństwie zaświtała mu w głowie dosłownie minutę temu, a słowa jakoś same uleciały z ust. 
Dla niego samego były ogromnym zaskoczeniem, tak samo jak fakt, że Josie odmówiła. Zabolało, bardzo 
mocno, ale za wszelką cenę starał się nie pokazać tego po sobie.  

 

- Ach, tak mi się wyrwało - rzucił lekko, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. - Zapomnijmyo tym.  

 

Josie uśmiechnęła się. Gęste rzęsy zatrzepotały kokieteryjnie.  

 

- To był okropny dzień. Nie masz pojęcia, jak mi ciebie brakowało! - Znów objęła go wpół i przycisnęła 
policzek  do  szerokiej  piersi.  -  Och,  Will!  Czy  nie  może  być  tak,  jak  teraz?  Po  prostu!  A  ja  tak  wielu 
rzeczy chciałabym się jeszcze nauczyć!  
Nie czekając na jego odpo:viedź, chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą do sypialni. Tam, gdzie 
odbywały się te rozkoszne lekcje.  

 
PóźnieL  kiedy  zasnęła,  a  on  objął  ją  ciasno  ramionami,  starając  się  nie  dopuścić  do  niej  nocnych 
koszmarów,  nadszedł  czas  rozważań  i  konkluzji.  Kto  wie,  czy  rzeczywiście  ta  obecna  sytuacja  nie  jest 
najlepsza.  Szeryf  Curry  jest  qłowieIdem  zbyt  rozsądnym,  żeby  brać  sobie  za  żonę  kobietę  o  nieznanej 
tożsamości. Kobietę, którą nocą prześladują koszmarne sny, te sny z czasem mogą zacząć dręczyć i jego. 
Czyli najlepiej nie budować niczego trwałego, przynajmniej do chwili, kiedy nie będzie wiedział, kim ona 
jest  naprawdę.  O  ile  panna  Josie  Dove,  stwierdziwszy,  że  posiadła  już  upragnioną  wiedzę,  nie  umknie 
wcześniej z Agate, aby nie dzielić się z nim tą wiedzą.  
 
Minął lipiec i sierpień, a Josie nie odchodziła. Tylko lato umknęło. Nadszedł wrzesień, który zmienił 
topole i osiki w gigantyczne świece, żółciejące na tle niebieskiego nieba Nowego Meksyku.  

 
Will nabył większe łóżko. Bardzo dyskretnie, prosząc Burleya, aby odebrał je w Albuquerque i przywiózł 
w środku nocy. Nie było powodu, żeby dokumentować mieszkańcom Agate to, co było oczywiste. Mimo 
ż

e  zdecydowana  większość  tych  mieszkańców,  kiedy  poznała  pannę  Josie  Dove  bliżej,  ze  stoickim 

spokojem podchodziła do kolosalnej zmiany w warunkach życiowych szeryfa. Niestety, przeszłość panny 
Dove  nadal  owiana  była  tajemnicą,  chociaż  prowadzono  poszukiwania  na  całym  Terytorium  Nowego 
Meksyku. Will  bowiem ponownie chwycił za pióro i rozesłał listy do  władz każdego hrabstwa Nowego 
Meksyku. Tym razem, zamiast fotografii, podał dokładny rysopis.  
Zajęło mu to sporo czasu. Przez te rozmyślania. Kiedy  napisał "ciemne włosy", nie było siły, musiał się 
troszkę rozmarzyć o hebanowych włosach Josie] na których słońce maluje niebieskie pasemka. lo tym, jak 
pięknie te włosy wyglądają każdego ranka, rozrzucone malowniczo na poduszce. T ak samo wzmianka o 
zielonych  oczach  była  przyczyną  następnych  kontemplacji.  Przecież  to  suche  określenie  "zielone"  w 
ż

aden  sposób  nie  oddaje  złożoności  odcieni  oczu  Josie.  Ani  tego  smutku,  który  pojawia  się  w  nich  tak 

często ... Dzika gołąbka. Josie Dove, niby promienna i szczęśliwa, nocą, we śnie, zanosząca się od płaczu.  
-  Josie?  Ty  naprawdę  nie  tęsknisz  za  wspomnieniami?  -  spytał  pewnego  popołudnia]  kiedy  robili  sobie 
piknik na wzgórzu San Angelo. Josie, zanim odpowiedziała, najpierw starannie przeżuła piklowane jajko. 
Potem uśmiechnęła się, choć jej oczy, jak zauważył Will, wyraźnie posmutniały.  
- Dla mnie liczą się przede wszystkim chwile, które spędzam z tobą, Will. I to będą moje wspomnienia. 
Nie potrzebuję innych.  
- Ale powinnaś mieć, na przykład, urodziny. Do diabła, Josie! Przecież ty nawet nie wiesz, ile masz lat!  
- A na ile wyglądam?  
_ Nie wiem .... Dwadzieścia? Może dwadzieścia jeden.  
- Podoba mi się. Którego dzisiaj mamy?  
- Siedemnastego sierpnia.  
Josie wyjęła z koszyka udko kurczaka] zakręciła nim żartobliwie i mrugnęła do Willa.  
_ Taki sam dobry dzień na moje urodziny] jak każdy inny] prawda? Złóż mi życzenia, Will!  
Will aż sapnął gniewnie.  
_ Do licha, Josie! Czy ty nie jesteś ciekawa ani trochę?  
- Nie.  
- Josie ...  
- To moja przeszłość, Will, i będę ci ogromnie wdzięczna, jeśli nie będziesz się do niej wtrącał. A ja nie 

background image

chcę do niej wracać. Na pewno nie było w niej nic dobrego, skoro o niej zapomniałam.  
_ Och, przestań, Josie! Tyle w tym sensu, co w tych twoich dzisiej szych urodzinach! - rzucił opryskliwie, 
choć jednocześnie, nie po raz pierwszy, pomyślał, że takie nastawienie Josie  ma sens. W jej przeszłości 
musiahsię  wydarzyć  coś  złego,  czego  dowodem  były  jej  koszmarne  sny.  Ale  Will  chciał  dojść  prawdy. 
Nie należał do ludzi, którzy od niej uciekają. A poza tym nie był typem mężczyzny, który kupuje kota w 
worku, czyli żeni się z tajemniczą dziewczyną bez przeszłości. To nie było w jego stylu.  

  
W  miarę  jednak  jak  lato  mijało,  pragnienie  poznania  prawdy  u  Willa  słabło  i  w  końcu  doszedł  do 
konkluzji  o  znaczeniu  podstawowym.  Najważniejsze,  że  Josie,  śliczna,  świeża  i  słodka,  podoba  mu  się, 
jak  żadna  kobieta  dotąd.  A  fakt,  że  była  dziewicą  i  jest  osobą  bez  żadnych  obciążeń  z  przeszłości,  bez 
udokumentowanej daty urodzin i gromady krewnych, można uznać właściwie za pozytywny. Dzięki temu 
Josie należy wyłącznie do niego, do Willa.  

 
W  rezultacie  z  początkiem  września  Will  zaczął  przeglądać  pocztę  z  lękiem,  a  nie  z  ciekawością·  A 
pewnego dnia powiedział sobie uczciwie, że on właściwie nie chce już niczego dociekać. Teraz powinien 
po  prostu  poślubić  Josie  i  przeżyć  z  nią szczęśliwie sto lat,  a  może i  więcej,  w  błogiej  nieświadomości. 
Poślubić  jak  naj  prędzej,  chociażby  ze  względu  na  nową  przypadłość  Josie,  polegającą  na  tym,  że  już 
drugi dzień z rzędu Josie po zjedzeniu śniadania robi się niedobrze.  
 
ROZDZIAl. SZÓSTY  

 
Helen  Hogan  zjawiła  się  w  miejscowym  areszcie  znienacka.  Po  prostu  ukazała  się  w  progu  i  z  miną 
ponurą  jak  gradowa  chmura  strząsnęła  krople  deszczu  ze  swojej  czarnej  parasolki.  Zamknęła  ją  bardzo 
energicznie.  Will  uni~sł  głowę  znad  stosu  papierów.  Helen  HQgan  ...  Zółte  włosy  w  porównaniu  z 
bogactwem włosów Josie wydawały się bardzo cienkie i bez połysku. Postać, jak na kobietę, zbyt, wysoka 
i chuda. Tiurniura w niczym nie mogła tu pomóc. Helen i tak wyglądała jak trzcina, która pragnie ucho-
dzić  za  różany  krzew.  Czy  to  możliwe,  że  on  z  tą  kobietą  dzielił  łoże  w  te  wszystkie  nieszczęsne' 
poniedziałki?  

 
- Dzień dobry, pani Hogan - odezwał się uprzejmie Burley z kąta, w którym stał piecyk i Burley nalewał 
sobie właśnie kawę. - Leje jak z cebra. Ale pani, jak widać, deszcz niestraszny.  

 
- Chciałam rozmawiać z szeryfem! - oznajmiła pani Hogan, a kiedy Burley z uśmiechem wskazał głową 
na biurko szeryfa, dodała z naciskiem: - Bez świadków!  
Will, westchnąwszy cicho, powstał z krzesła. Wręczył Burleyowi plik listów gończych oraz młotek i 
kiedy zastępca z miną zbitego psa powlókł się na ulicę, Will ruchem ręki zaprosił panią Hogan, aby zajęła 
miejsce na krześle po drugiej stronie biurka. Przysiadła na brzeżku. Wyprostowana, sztywna jak 
wrzeciono z dębiny, palce zaciśnęła kurczowo na pasku torebki.  

 
Will z kolei przysiadł na brzegu biurka i skrzyżował ramiona na piersi.  
-  Miło  mi  cię  widzieć,  Helen  -  powiedział,  myśląc  jednocześnie,  że  w  porównaniu  z  tą  damą  w 
kapelusiku  ze  słomki,  wymyślnej  tiurniurze  i  wykrochmalonych  bawełnianych  rękawiczkach  Josie 
Dove  wygląda  jak  dzikuska.  Jak  istota  ludzka  chowana  przez  kojoty.  I,  do  diaska,  taka  była.  W 
pewnych ... okolicznościach. Will z trudem stłumił uśmiech.  

 
- Byłam cierpliwa, Will. Więcej. Wykazałam się wręcz nadludzką cierpliwością·  
Helen  nie  patrzyła  na  niego.  Jej  wzrok  był  wbity  w  jakiś  punkt  pomiędzy  jego  kolanami  a  czubkami 
butów.  Mówiła  powoli,  wyraźnie,  jakby  zwracała  się  do  dziecka,  które  coś  przeskrobało.  I  Will  w 
pewnym sensie tak się czuł. Jak zawsze. Przy Helen zawsze czuł się winny.  
- Chyba tak, Helen - mruknął.  
- Sądzę też, że jestem nadzwyczaj wyrozumiała. Ale moja cierpliwość w końcu się wyczerpała, tak samo 
jak nastąpił kres mojej wyrozumiałości. Ta kobieta ... - Helen nerwowym ruchem naciągnęła mocniej 
jedną z rękawiczek - ta kobieta przebywa w twoim domu od trzech miesięcy! Ja tego dłużej nie 
wytrzymam. Wybieraj, Will.  
Wybierać? Will przez moment wpatrywał się w nią w milczeniu. Doznając olśnienia. On ma wybierać? 
Przecież wybrał. Dokładnie trzy mie-  

siące temu ...  

_ Słusznie. T ak będzie fair - powiedział i zamilkł, nie bardzo wiedząc, co mówić dalej. Nie chciał 

background image

przecież ranić Helen, nie chciał zburzyć dostojeństwa jej sztywnych pleców i zaciśniętych warg.  

_ Bardziej niż fair, Will. Tak nakazuje zwykła przyzwoitość. Wygonisz tę ladacznicę ze swojego domu, a 

potem poprosisz mnie o rękę· - Uniosła głowę. Orzechowy wzrok przeszył Willa na wylot. - Uczynisz ze 

mnie uczciwą kobietę· W przeciwnym bowiem wypadku będę musiała opuścić Agate, gdzie wystawiłeś 

moją reputację na szwank.  

Willowi w tym momencie przemknęły przed oczami te. przeklęte poniedziałkowe noce. Helen, 

wzdychająca cicho i z niesmakiem, potem wymykająca się z łóżka, żeby dokładnie obmyć swe zbrukane 

ciało. Zimna i układna wtorkowego poranka, jakby on nigdy jej nie dotknął. Helen, która wzbudzała w 

nim poczucie winy z powodu jego potrzeb cielesnych, a jednocześnie nie wahała się kupczyć swoim 

ciałem - tak jak Evie - w zamian za małżeńską obrączkę.  

 
Miał  wielką  ochotę  powiedzieć  jej,  że  nawet  gdyby  wziął  z  nią  ślub  dwudziestokrotnie,  w  dwudziestu 
różnych  kościołach,  i  tak  nie  zdoła  uczynić  z  niej  uczciwej  kobiety.  Ale  zmilczał.  Powiadomił  ją  tylko 
lakonicznie:  
- Mam zamiar poślubić Josie Dove.  
Twarz Helen zmieniła się nie do poznania.  

 

Wyglądała na wstrząśniętą, zranioną, nawet bliską łez. Ale to trwało tylko moment i oczy o barwie 
jesieni zwęziły się w dwie szparki, suche, bez jednej łzy.  
- Chcesz z nią się ożenić? Z tą ... tą ...  
- Helen!  
- A niech cię piekło pochłonie!  

 
Zaciągnęła mocniej paski torebki i poderwała się z krzesła. Dostojeństwo znikło. Teraz Helen krzyczała, 
wymachując mu pięścią przed nosem.  

 
- Przez wszystkie te lata, co tydzień, wykorzystywałeś mnie bezwstydnie! Byłam pewna, że chcesz się 
ze mną ożenić, tylko dlatego na to się godziłam. A ty ... ty masz zamiar ożenić się z tą wywłoką, którą 
znasz  zaledwie  od  kilku  miesięcy!  Czy  ty  w  ogóle  wiesz,  co  to  moralność?!  Nie  ma  w  tobie  za  grosz 
przyzwoitości! Powinieneś się wstydzić! Wstydzić za to, co mi zrobiłeś!  

 
Wstydził  się. Oczywiście, że  tak. Bo  mimo wszystko ... Ale jeśli chodzi o przyzwoitość, to  miał jej w 
sobie tyle, co każdy mężczyzna, który ma jakie takie pojęcie o zasadach moralnych.  
Gdyby Helen pisnęła choć słowo, nigdy by jej nie dotknął. Ale ona przez cały czas zaciskała zęby i nigdy 
nie  odmówiła.  Teraz  jednak  nie  ma  sensu  o  tym  mówić.  Im  więcej  słów,  tym  dłużej  Helen  będzie  się 
złościć i machać mu pięścią przed nosem.  
Opuścił głowę i wbił wzrok w rowek, wyżłobiony w drewnianej podłodze tuż przed czubkami jego butów. 
Jednym słowem, starał się wyglądać na jak najbardziej skruszonego .  
- Wybacz, Helen.  
Helen, obrzuciwszy go na odchodnym jeszcze jedną, pełną jadu inwektywą, wypadła na ulicę· T rzasnęły 
drzwi, po chwili znów dały znać o sobie. Do biura wszedł Burley. Trzepnął mokrym kapeluszem o kolano 
i burknął:  
- Omal nie wykłuła mi oka parasolką! Zawsze mówiłem, że ta kobieta jest groźna jak grzechotnik. Czego 
tu chciała, Will?  
- Przyszła się pożegnać. Wyjeżdża z miasta.  
- Bóg z nią, niech jedzie jak naj dalej stąd!  
Burley wycelował. Kapelusz gładko wylądował na kołku koło drzwi.  
- Posłuchaj, Will...  
Ale Will nie słuchał. Był już w progu. Rzucił przez ramię:  
- Dopilnuj tu wszystkiego, Burley. Ja muszę na chwilę zajrzeć do domu.  
 
Josie, mamrocząc gniewnie pod nosem, co pewien czas milkła po to tylko, aby przechylić się nad stosem 
drewna  pod  ścianą  domu  i  wyrzucić  z  żołądka  kolejną  porcję  ostatniego  posiłku.  Te  dwie  czynności 
wykonywała  na  przemian,  z  małą  przerwą,  kiedy  nagle  na  plecach  poczuła  czyjąś  dłoń.  Zerknęła  przez 
ramię  i  stwierdziwszy  z  ulgą,  że  to  Will,  uśmiechnęła  się  blado  i  znów  pochyliła,  czując  powracające 

background image

mdłości.  
Nie,  nie  była  chora.  Nasłuchała  się  przecież  wystarczająco,  co  gadały  między  sobą  dziewczęta  od  pani 
Schumacher i te od Sharkeya. Wiedziała doskonale, że wpadła w ogromne tarapaty. Naprawdę ogromne.  
Deszcz już tylko siąpił. Will nieprzerwanie głaskał ją po ramionach, po głowie. Duża, silna dłoń była tak 
czuła i delikatna. Taka zapewne jest dłoń matki, pomyślała Josie i miała ochotę się rozpłakać. Za matką, 
której przecież nie pamiętała.  
Will nie odzywał się, tylko podał jej teraz chusteczkę. Jego twarz była skupiona, poważna, a jednocześnie 
w oczach tyle troski i niepokoju, że Josie znów zachciało się płakać. Jakże ona go kochała! Calusieńkiego, 
i bruzdy na czole, i pokrytą świeżymi bliznami stopę. Wszystko. Kochała gorąco każdy najmniejszy jego 
kawałeczek, świadoma, że popełnia błąd. Pani Schumacher mówiła przecież, że można zakochać się tylko 
troszkę, w celach edukacyjnych. Ale madame nigdy nie rozmawiała z Josie o tym, o co teraz zapytał Will.  
- Dziecko? - spytał głosem tak samo pełnym czułości, jak jego dłonie. Josie skinęła głową i wzruszyła 
lekko ramionami. Była umęczona, ale starała się uśmiechnąć.  
- Nic dobrego dla dziewczyny, parającej się takim zajęciem jak ja, prawda?  
- Ale dla kobiety zamężnej to dobra wiadomość, Josie.  
Josie umknęła spojrzeniem w bok, ku złocistym iglicom jesiennych koron osik nad rzeką·  
- Nie jestem twoją żoną, Will ...  
- A ja proszę, żebyś nią została. - Uśmiechnął się trochę nieśmiało i zdjął z głowy kapelusz. - Josie, może 
ja wtedy nie wyraziłem się dostatecznie kwieciście, tak jak to lubią kobiety, ale ...  
- Nie o to chodzi, Will - rzuciła gwałtownie, cofając się o krok. Nagle znów zrobiło jej się słabo, ale tym 
razem słabość i zimny pot na czole spowodowane były czymś innym. T o był strach.  
-  Sam  mówiłeś,  Will,  że  najważniejsze  jest rozwiązanie  zagadki  mojej  przeszłości. A  małżeństwo  ... O, 
Boże! Will! - W jej oczach nagle pojawiło się przerażenie. - Czy ty się czegoś dowiedziałeś?  
- Josie ....  
Wyciągnął rękę, ale Josie odepchnęła ją i cofnęła się jeszcze kawałek dalej.  
- Nie! Nic nie mów! Ja nie chcę o niczym słyszeć! Nie chcę!  
Zerwała się do ucieczki, ale Will chwycił ją mocno za ramiona i przyciągnął do siebie. Objął, tak mocno, 
ż

e  jego  klamra  od  pasa,  wpIJająca  się  jej  W  plecy,  parzyła  jak  żelazo  rozpalone  do  białości.  Ale  jego 

słowa grzały przyjemnie jej ucho. I serce.  
-  Posłuchaj,  Josie  Dove!  Powiem  ci,  co  ja  o  tobie  wiem.  Jesteś  piękna,  dobra  i hojna.  Miękka  i  słodka, 
kiedy  leżysz  W  moich  ramionach.  Dzięki  tobie  czuję  się  prawdziwym  mężczyzną.  Szczęśliwym 
mężczyzną. I to wszystko, co o tobie wiem. Więcej nie muszę wiedzieć. Myślę, Josie, że żadne z nas nie 
ż

yło tak naprawdę, póki nie odnaleźliśmy siebie. I teraz nic innego się nie liczy, tylko ty i ja, i.. ..  

Ciepłe palce Wiila zsunęły się w dół i przylgnęły do jej brzucha.  
- I nasze dziecko. Mamy przed sobą przyszłość, Josie. Zadnemu z nas nie jest potrzebna przeszłość.  
Przez  długą  chwilę  milczała,  unieruchomiona  między  silnym,  ciepłym  ciałem  Willa  a  jego  dłonią 
spoczywającą władczo na jej brzuchu. Czuła  się jak gąbka, wchłaniająca teraz ciepło. Jak zimnokrwiste 
stworzenie, które lgnie do wygrzanego słońcem kamienia. Zamknęła oczy. Ciemna plamka na jej duszy, 
plamka strachu o jej przeszłość, jakby zaczęła blaknąć. Przecież teraz jest bezpieczna, przy Willu, w jego 
ciepłych, mocnych ramionach. A przyszłość... z takiej przyszłości można tylko się cieszyć.  
Znów usłyszała przy uchu jego głos.  
- Wyjdź za mnie, Josie. Kocham cię. Potrzebuję cię, na zawsze. Taką, jaka jesteś. Nie interesuje mnie 
twoja przeszłość.  
 
Kiedy  minęło  uniesienie  i Josie,  naciągnąwszy  na  nich  oboje  skotłowaną  kołdrę,  przykleiła  się  do  boku 
Willa, Will szepnął:  
- Nie bolało cię, Josie? Bo ja sobie pomyślałem, kochanie, że może my nie powinniśmy ...  
-  Ciii..  -  Przycisnęła  palec  do  jego  ust.  -  Nic  nie  bolało.  Przecież  ty  jesteś  najbardziej  łagodnym 
mężczyzną, jakiego znam. I najdroższym ...  
Will zaśmiał się.  
- Jestem jedynym, jakiego znasz! I jedynym, jakiego chciałaś ...  
Przez  chwilę  leżeli  w  ciszy,  tylko  ręce  Willa  błądziły.  Bawił  się  jedwabistymi  włosami  Josie  i 

background image

rozkoszował jej ciałem, miękkim i ciepłym, gdziekolwiek je dotknął.  
- Załujesz czegoś, Josie? Wszystko przecież potoczyło się inaczej, niż to sobie umyśliłaś.  
-  Tak.  Wszystko  jest  inaczej.  Jestem  pewna,  że  pani Schumacher  byłaby  ogromnie  rozczarowana  moim 
postępowaniem. Ale ja chcę być z tobą, Will, bo cię kocham. I czuję, że moje miejsce jest .przy tobie.  
- Ale mnie nie przestaje martwić twoja ...  
- Will! Obiecałeś zostawić moją przeszłość w spokoju!  
- Dobrze, Josie, dobrze ...  
Jego dłoń przemknęła po jej biodrze, rozkoszując się jego kształtem i miękkością·   
  - Josie  .. .  
  - Aha  ...  - mruknęła sennym głosem.  
- Możesz mieć urodziny, kiedy chcesz, kochanie. Co roku innego dnia, jeśli taki jest twój kaprys. Pod 
jednym tylko warunkiem. Zawsze spędzisz je razem ze mną.  
Nie widział, ale czuł, że jej usta składają się do uśmiechu. I wtuliła się w niego jeszcze mocniej. - A ja 
przede wszystkim chcę, żeby już był nasz ślub, Will!  
-  Będziesz  go  miała,  kiedy  tylko  zjawi  się  tu  wędrowny  kaznodzieja.  Ma  przyjechać  w  przyszłym 
tygodniu ...  
Znów  ją  pieścił,  nagle  Josie  wydała  z  siebie  cichutki  dźwięk,  jakby  miauknęła.  Ręka  Willa 
znieruchomiała. Nie miał pojęcia, jak rozumieć ten dziwny dźwięk. Z kobietami w ciąży nie miał żadnego 
doświadczenia, przecież Evie od początku nalegała na osobną sypialnię.  
- Dobrze się czujesz, Josie? - spytał ostrożnie.  
  - Cudownie... - mruknęła. - I bezpiecznie. T ak bezpiecznie   .  
Jeszcze minuta, dwie i Josie zasnęła. Żadnego płaczu, jej oddech był miarowy. Po raz pierwszy od chwili, 
gdy  Will  ją  poznał,  Josie  spała  głębokim,  spokojnym  snem,  bez  krzyku  i  łez.  Ale  Will  i  tak  nie 
wypuszczał jej z ramion. Na wszelki wypadek.  
On  sam  długo  nie  zasypiał.  Zamknął  oczy  dopiero  wtedy,  kiedy  księżycowa  poświata  znikła,  ustępując 
spokojnej, głębokiej czerni. Zapowiedź,  że  niebawem nadejdzie  świt. A przedtem, przez długie godziny 
leżał, wsłuchując się w równy oddech Josie. Był bardzo zadowolony, a nawet, co tu ukrywać, po prostu 
dumny, że dzięki niemu Josie w końcu poczuła się bezpieczna.  
Taka jest przecież rola męża, czy nie tak? W nocy czujny strażnik, a w dzień dostawca. Zeby rodzinie 
niczego nie brakowało.  
Czuła  się  bezpieczna  i  spokojna.  A  on  ...  on,  niestety,  nadal  się  martwił  zagadką  jej  przeszłości.  Łatwo 
obiecać, że w tej sprawie nie kiwnie już palcem. Nie można jednak obiecać, że przeszłość sama tu się nie 
zjawi. Will, od chwili gdy został szeryfem, bardzo rzadko natykał się na ludzi, którym udało się umknąć 
cieniom przeszłości. W sumie w ciągu kilkunastu lat spotkał zaledwie kilka takich osób. Łamigłówki mają 
to do siebie, że lubią rozwiązywać się same ...  
On sam wzywał tę przeszłość. Rozesłał przecież tyle listów. Jak na razie, niewiele to dało, ale kto wie, 'co 
się jeszcze zdarzy. Pewnego dnia wiatr przywieje skrawek gazety pod nogi kogoś, kto będzie wiedział coś 
o  Josie.  Albo  jakiś  mężczyzna,  kiedy  odwinie  kanapkę  z  kawałka  gazety,  zobaczy  nagle  zdjęcie 
ukochanej.  Albo  jakaś  kobieta,  rozpakowując  swoją  najlepszą  zastawę,  pieczołowicie  pozawijaną  w 
gazetę, nagle na pomiętym skrawku zobaczy twarz dawno zaginionej córki. Nigdy nic nie wiadomo. J ak z 
tymi królami w pokera. Dostaniesz cztery króle do ręki i okazuje się, że zmienia to całe twoje życie. Na 
zawsze. Wygrywasz kobietę zamiast pieniędzy  

Przytulił ją do siebie jeszcze mocniej i szepnął: - Jasie Dove ...  
Nie  była  już  tajemnicą,  którą  chciał  -  albo  musiał  -  rozwikłać.  Nie.  Była  jego  miłością, największą  i  za 
wszelką cenę chciał zatrzymać ją przy sobie.  
 
ROZDZIAŁ SIÓDMY  
- Masz stąd wyjść! - rzuciła gniewnie Jasie, wyciągając z włosów ostatniego papilota. - Natychmiast!  
Widziała go w lustrze dokładnie. Leżał sobie na łóżku, w leniwej pozie. Ale w jego spojrzeniu było tyle 
czułości i zachwytu, że omal nie pożałowała swoich słów.  
Omal.  

background image

- Wyjdź - powiedziała i sięgnęła po szczotkę. - Idź i zajmij się tym, co pan młody zwykle robi przed 
swoim ślubem. Ale ze mną nie powinieneś być. To przynosi pecha.  
U śmiechnął się.  
- Nie wiedziałem, że jesteś przesądna, Jasie.  
I dalej nie ruszał się z łóżka.  
- I nie byłam! - Jasie energicznie przejechała szczotką po włosach. - Dopóki senara Perez, kiedy wczoraj 
upinała moją suknię, nie opowiedziała mi wszystkiego o ślubach. Teraz wychodzi na to, że kusimy los. Bo 
w dniu ślubu, przed ceremonią, nie powinniśmy za często na siebie spoglądać. Najlepiej w ogóle.  
Teraz Will roześmiał się w głos.  

 
- A co robić, jeśli sypia się w tym samym łóżku?  
W tym samym łóżku ... Tak przecież jest. Budzą się razem każdego poranka i kochają, półsennie, powoli i 
tak słodko. Stało się to już ich zwyczajem, Josie miała nadzieję, że nigdy go nie poniechają ..  
Ale dziś jest dzień szczególny. Dzień ich ślubu.  
- Idź stąd! - powtórzyła po raz kolejny, wskazując palcem na koc, zasłaniający wejście do sypialni. - 
Spotkamy się w holu hotelu w samo południe, ani minuty wcześniej.  

 
Will westchnął i w końcu posłuchał. Wyszedł z sypialni, ale dopiero wtedy, kiedy złożył na ustach Josie 
długi, leniwy pocałunek i Josie znów była o krok od  zmiany  swojej decyzji. Ale wyszedł, a ona stanęła 
przyoknie  i  patrzyła,  jak  Will  powoli  idzie  ulicą.  Nowiutki  czarny  surdut  leżał  na  nim  doskonale. 
Czarnego jedwabnego krawata Josie teraz nie mogła zobaczyć, ale wiedziała, że zawiązany jest idealnie. 
Ponieważ zrobiła to własnoręcznie.  

 
- Daj. Ja zawiążę - powiedziała po którejś z kolei nieudanej próbie Willa. Jej zręczne palce w kilka sekund 
nadały  kawałkowi  śliskiego  materiału  odpowiedni  kształt.  Tak,  jakby  całe  życie  zawiązywała 
mężczyznom krawaty. A ona ... ona nie przypominała sobie, ~eby robiła to wcześniej.  

 
A może ... robiła? Zadrżała. Ciemna plamka nagle rozlała się na całą duszę, rozsiewając w niej mrok. W 
płucach zabrakło powietrza. Zrobiła więc szybko głęboki wdech i powiedziała sobie w duchu, że przecież 
nic  się  nie  stało.  Po  prostu  zawiązała  krawat,  to  wszystko.  A  fakt,  że  zrobiła  to  bardzo  dobrze,  można 
potraktować jako zapowiedź przyszłego szczęścia.  
- Coś się stało, Josie? - spytał cicho Will.  
- Och, nic!  

 
Jeszcze raz przygładziła krawat i uśmiechnęła się do Willa. Jak najbardziej promiennie.  

 
- Proszę. Krawat zawiązany jest idealnie, szeryfie. A teraz naprawdę nie masz tu czego szukać. Idź sobie i 
czekaj na tę straszną chwilę, kiedy otworzy się zapadnia w podłodze i wlecisz tam, w stan małżeński. Na 
zawsze.  

 
- W stan wiecznej szczęśliwości! - sprostował Will. I te jego słowa powtórzyła sobie teraz Josie, patrząc, 
jak  Will·  dochodzi  do  stajni,  skręca  w  przecznicę  i  znika  jej  z  oczu.  Will.  Za  niecałą  godzinę  Josie 
zostanie  jego  żoną,  a  na  wiosnę  Josie  zostanie  matką.  Czyli  jej  przyszłość  jest  wystarczająco  jasna,  to 
wystarczająca porcja szczęścia, która wypełni całą tacę jej życia, wymiatając mroczne porcje przeszłości.  
 
- Will?  
W areszcie jakby nagle zrobiło się ciemniej. A to dlatego, że okazała postać Burleya wypełniła całe 
odrzwia, zasłaniając dzienne światło.   
-  Pomyślałem  sobie,  że  powineneś  o  tym  wiedzieć.  Jakieś  dziesięć  minut  temu  dyliżans  wjechał  do 
miasta. Przyjechał kaznodzieja i jeszcze kilku dżentelmenów. Sprawdzę ich po południu, jeśli chcesz. A 
chyba chcesz, bo nie sądzę, żebyś po ceremonii ślubnej wracał do biura.  
Will  spojrzał  na  zegar.  Za  dwadzieścia  minut,  tak  jak  to  określiła  Josie,  uruchomi  się  zapadnia  i  Will 
zapadnie w stan małżeński. Dwadzieścia długich minut.  

 

- Zastanawiam się, Burley, czy w ogóle tutaj wrócę·  
Wcale się nie zastanawiał. Już zdecydował. Will Curry nie był człowiekiem, który ucieka od kłopotów, 
ale nie widział sensu dalszego siedzenia w Agate, zamartwiania się i wyłamywania palców. Czekania na 
chwilę, kiedy przeszłość dopadnie Josie Dove.  
Twarz zastępcy spochmurniała.  

 

- Chcesz wyjechać ze względu na swoją żonę, tak?  

background image

- Częściowo ...  
- A. .. do diabła, Will! Dlaczego? Tutejsi ludzie nie mają nic przeciwko niej. Helen wyjechała, nie 
rozpuszcza już po mieście tych wstrętnych plotek. Nikt, naprawdę nikt nie mówi nic przeciwko Josie. W 
hotelu zebrał się już tłum, wszyscy tylko "och" i "ach", rozpływają się nad Josie. Bo trzeba przyznać, 
Will, że twoja narzeczona wygląda nadzwycza j nie.  
- To nie chodzi o to, Burley. Ja myślę, że i dla Josie, i dla mnie byłoby dobrze zacząć nowe życie w 
jakimś nowym miejscu.  
- Ej, Will!  

 

Burley oparł swój byczy kark o framugę drzwi i chrząknął znacząco.  
- Nowe życie, powiadasz? A czy ty przypadkiem nie chcesz dać mi do zrozumienia, że potomek jest już w 
drodze?  
- Może i tak. ..  
- Aha. W takim razie zapewniam cię, że nie robi to żadnej różnicy. Mieszkasz w Agate nie od dziś i 
zauważyłeś na pewno, że większość pierworodnych rodzi się tu wyjątkowo wcześnie, po sześciu, siedmiu 
miesiącach. Ale dzieciaki są zdrowe i dorodne.  
Zastępca zaczął sypać przykładami jak z rękawa. Córeczka Beasleyów, bl~źnięta Carmichaelów, tak samo 
jego własna pociecha, Clarence. Ale Will go już nie słuchał. Coś innego zajęło teraz Jego uwagę·  
Te kroki. Ktoś szedł po drewnianym chodniku. Powoli. I zatrzymał się przed drzwiami aresztu.  
- Przepraszam pana. Szukam szeryfa.  
Potężna postać Burleya przesunęła się na bok, wpuszczając do środka dzienne światło i jakiegoś młodego, 
nieznajomego mężczyznę. Miał na pewno nie więcej niż dwadzieścia lat. Dobrze zbudowany chłopak o 
nastroszonych brązowych włosach, opadających na czoło i kołnierz kraciastej koszuli. Koszula nowiutka, 
miała jeszcze ślady fabrycznych zagnieceń. Szelki czyściusieńkie, niebieskie farmerki sztywne, chyba 
dziś włożone pierwszy raz.  
Chłopak  wyszykował  się  jak  w  konkury,  pomyślał  Will,  nie  odrywając  od  obcego  bacznego  wzroku. 
Broni  młodzik  chyba  nie  miał,  ale  na  jego  twarzy  widać  było  osobliwą  determinację.  A  ten  złożony 
kawałek gazety trzymał w wyciągniętym ręku jak broń.  
Gazeta. Will miał wrażenie, jakby jego serce nagle przesunęło się w jego piersi.  
- Szukam szeryfa - powtórzył chłopak. - Szeryfa Curry.  
Tego dnia Will nie nałożył odznaki. Nie chciał dziurawić nowiutkiego surduta. Surduta, w którym nagle 
zrobiło mu się tak gorąco, jakby miał na sobie barani kożuch.  
- Ja jestem Will Curry - powiedział i odchylił się nieco w swoim krześle. - Czym mogę ci służyć, młody 
człowieku?  
- Lepiej pośpiesz się, chłopcze - rzucił od drzwi Burley. - Za kilka minut szeryf...  
- W porządku, Burley - uciął szeryf. - Idź już na drugą stronę ulicy. Ja zaraz tam będę·  
Zastępca wyszedł. A Will, spoglądając na zmięty kawałek papieru w garści chłopaka, powtórzył sobie w 
duchu,  że  to  może  oznaczać  wszystko.  Chłopak  prawdopodobnie  przeczytał  o  kopalni  srebra  wśród 
wzgórz i przyszedł tu, żeby wskazać mu drogę. Nie byłby zresztą pierwszy, który o to prosił. A może - 
Panie Boże,  spraw,  żeby  tak  było  -  może  jest  wędrownym  handlarzem,  będzie próbował  sprzedać  jakiś 
ostatni model kłódki albo brylantynę. Może temu chłopakowi skradziono konia, może szuka swojego psa. 
Albo pracy ...  
Może szuka Josie.  
Przez jedną obłąkaną sekundę Will wyobraził sobie, jak pakuje kulę prosto w młode serce. Potem ciało 
chłopaka wynosi ukradkiem przez tylne drzwi i porzuca gdzieś daleko, za wzgórzem San Angelo. Przez 
jedną obłąkaną sekundę .. ·  
Duża wskazówka dotarła na swoje miejsce w górze  cyferblatu. Zeszła się z  małą· Zegar zaczął wybijać 
swój najdłuższy gong. Kiedy skończył, Will spytał ponownie spokojnym, opanowanym głosem:  
- Jak się nazywasz, chłopcze? Po co przyjechałeś do Agate?  
 

Jakby nie wiedział.  

.  

-  Lon,  proszę  pana.  Nazywam  się  Lon  Spreckles.  Przyjechałem  z  hrabstwa  Union.  A  to  jest  powód. 
 

 

background image

Rzucił na biurko kawałek gazety. Will przeczytał nagłówek: "Tajemnicza kobieta ... "  
- Czy ona nadal jest w tym mieście, szeryfie? Francie Cotton? Domyślam się, że pan zna ją jako Josie 
Dove?  
- Może. A czego ty od niej chcesz?  
Spojrzał  na  chłopaka  twardym,  nie  przychylnym  wzrokiem.  Chłopak  wyprostował  się.  Młodzieńcza 
niepewność znikła, teraz bardziej przypominał przyciężkawego, trochę mułowatego męzczyznę·  
- A ja nie wiem, czy to pańska sprawa, szeryfie.  

 

- Wszystko, co się dzieje w Agate, to moja sprawa, młodzieńcze!  

 
Otworzył  szufladę,  chwycił  odznakę  i  wbił  ją  w  gruby  materiał  klapy  surduta.  Otworzył  też  drugą 
szufladę i wyciągnął olstro z bronią. Tak na wszelki wypadek. Nie zamierzał w dniu swego ślubu chodzić 
z  bronią,  ale  teraz  w  tym  rynsztunku  czuł  się  lepiej.  Miał  też  większe  szanse  obronić  siebie  albo  Josie 
przed obcym człowiekiem, który niespodzianie zjawił się wAgate.  

 
-  Pytam  cię jeszcze raz -  powiedział, przypinając olstro do  pasa. - Czego chcesz od niej? I  kim  jest dla 
ciebie kobieta o imieniu Francie?  

 

Chłopak zacisnął usta. Nagle w jego oczach pojawiły się łzy.  

 

- Ona ... ona, proszę pana, jest moją narzeczoną·  
  
Josie  zrobiła  piętnaście  kroków,  zawróciła  i ruszyła  w  drogę  powrotną. Wydawało jej  się, że  przebyła 
całą milę. A to tylko piętnaście kroków, między starym zegarem, którego mosiężne wahadło pracowicie 
cięło  zatęchłe  powietrze  wobudowie  z  orzechowego  drewna,  a  gośćmi,  usadowionymi  w  różnych,  nie 
pasujących do siebie krzesłach. Gośćmi, którzy zaczynali tracić cierpliwość.  

 
Senora Perez, krawcowa, zatrzymała Josie na chwilę, żeby wyciągnąć z brzegu sukni jakąś niepotrzebną 
niteczkę.  A  potem,  obdarzywszy  j  ą  spojrzeniem  na  poły  współczującym,  na  poły  przepraszającym, 
wyciągnęła z torebki drewniane jajo z naciągnięta nań dziurawą pończochą i zajęła się cerowaniem. Na 
prawo,  obok  pochylonej  nad  robótką  senory,  Curtis  Malone,  fotograf,  założył  lewą  nogę  na  prawą, 
potem prawą na lewą, potem skrzyżował ramiona i mocno zacisnął zęby, tłumiąc ziewanie.  
Kiedy  długie  mosiężne  wahadło przesunęło się  i  zegar  wybił  kwadrans,  Josie  znieruchomiała  na  środku 
holu. Kaznodzieja  -  miał  chyba  na  nazwisko  Tate  -  spojrzał  na  zegar,  założył  Biblię  błękitną  wstążką  z 
frędzelkami i wszyscy usłyszeli głuchy odgłos zamykanej księgi.  
-  O  pierwszej  mam  chrzest.  Dwie  mile  stąd  na  południe.  W  Chivo  Arroyo  -  powiedział  niepewnym 
głosem duchowny, a jego okrągła twarz zrobiła się różowa i wilgotna jal< świeżo ucięty płat szynki. - Czy 
to możliwe, żeby pan młody coś źle zrozumiał?  
Josie potrząsnęła tylko głową. Wszyscy milczeli, dopiero po chwili Lucinda Watson trąciła łokciem obfity 
bok swego małżonka i odezwała się teatralnym szeptem:  
- Zrób coś ...  
- Ale co?  
- Jak to ... co? Przyprowadź go tutaj.  
Burley  wyciągnął  z  kieszeni  zegarek,  sprawdził  godzinę  i  porównał  z  tym,  co  pokazywały  wskazówki 
starego zegara.  
- Może zegar w biurze się zepsuł czy jak. .. - mruknął. - Ale jestem pewien, że Will już tu idzie.  
Wyciągnął rękę, zapewne po to, żeby pogłaskać małżonkę uspakajająco, ale usta Lucindy zwęziły się w 
wąską kreseczkę. Prawie się nie poruszyły, kiedy szepnęła jeszcze raz:  
- Idź po niego.  
Zastępca spojrzał na Josie, na zegar, ponownie na Josie i wzruszył bezradnie ramionami.  
- To może rzeczywiście przejdę się do biura i ..  
- Nie ma potrzeby, Burley. Jestem tutaj.  
Rosła  postać  Willa  wypełniła  odrzwia.  N  a  tle jasnego  słońca  południa  jego  ślubny  surdut  wydawał  się 
jeszcze ciemniejszy.  
Przez hol, jak powiew przyjemnego wietrzyku, przemknęło ciche westchnienie ulgi.' Zaszeleściło, kiedy 
senora  Perez  chowała  do  torebki  robótkę,  a  Curtis  Malone  zmieniał  układ  nóg  na  mniej  swobodny. 
Bur1ey usiadł! a jego małżonka, wygładzając fałdy spódnicy, mruknęła:  

background image

- Najwyższy czas ...  
Josie  na  widok  wysokiej,  słusznej  postaci  przyszłego  męża  uśmiechnęła  się.  Ona  przecież  nosi  pod 
sercem  dziecko tego wspaniałego mężczyzny.  I jest bezpieczna, szczęśliwa, tak szczęśliwa, że omal nie 
kręci jej się w głowie. Jak mogła, nawet przez chwilę, bać się, że ten cudowny dzień może zepsuć coś tak 
głupiego, jak brak niebieskiej podwiązki czy czyjeś przedwczesne spojrzenie na jej ślubną suknię?  
- Możemy zaczynać?  
Kaznodzieja wziął Biblię w obie ręce i wstał.  
W szyscy wyprostowali się nieco w swoich krzesłach i nieznacznie pochylili do przodu.  
W tym momencie za Wille m coś zamajaczyło. Drugi człowiek, niższy i mniejszy od Willa. Kanciasta 
sylwetka, czarny cień na tle skąpanej w blasku słońca ulicy.  
Sylwetka znajoma. Jak mrok w jej duszy. Znajomy i wzbudzający lęk. 
- Francie?  
Francie. T o imię przyfrunęło do niej. Jak ptak z szumem skrzydeł.  
 

- Francie? To naprawdę ty?  

.  

Mrok  w  jej  duszy  pęczniał,  przetaczał  się  jak  grzmot.  Unosił,  przesłaniał  jej  oczy.  Ale  nie  do  końca. 
Zobaczyła twarz.  
- Lon.  
Och, Boże! Poznała go. I wszystko wróciło. Mrok w duszy przejaśniał, ale nie ustąpił. Teraz nabrał koloru 
krwi.  
Will stał w progu. Widział, jak radosna twarz Josie zmienia się. Radość ustępuje rozpaczy, zaraz potem 
twarz staje się pusta, bez wyrazu. I kiedy Lon Spreckles postąpił do przodu! Will uczynił to samo - żeby 
złapać pod łokieć osuwającą się na podłogę Josie.  
- Francie - odezwał się załamującym głosem chłopak. Jego oczy były pełne łez. - Musisz mnie wysłuchać. 
Ja... od tamtego dnia ... nie mogę znaleźć sobie miejsca. Ale ja wtedy byłem pijany. Wszyscy byliśmy 
pijani. Jeździliśmy sobie konno  

 

 

  
po okolicy i nagle ... jakbyśmy wszyscy wpadli w jakiś obłęd ...  

 
Josie  patrzyła  na  Sprecklesa  bardzo  świadomie,  jasno.  Will  nigdy  jeszcze  nie  widział  u  niej  takiego 
spojrzenia. I dygotała na całym ciele, jak w febrze. Mógłby przysiąc, że słyszy, jak kości ocierają się o jej 
skórę.  Oddech  miała  płytki,  nierówny.  Will  zdawał  sobie  sprawę,  że  powinien  wyrzucić  teraz  stąd  tego 
chłopaka, a przynajmniej powiedzieć mu, żeby się zamknął.  

 
Ale ... Panie Boże, przebacz ... jednocześnie tak łaknął prawdy,  a  był  to jedyny sposób, żeby  wyszła na 
jaw. Prawda, nawet ta najbardziej bolesna, lepsza jest niż niewiedza ... niż kłamstwo. Czyż Pismo Swięte 
nie  mówi:  Tylko  prawda  uczyni  cię  wolnym?  Tylko  prawda  cię  wyzwoli?  Josie  powinna  być  wolna.  A 
Will,  niezależnie  od  tego,  co  kryje  jej  przeszłość,  nie  ustąpi.  Poradzi  sobie  z  każdą,  nawet  najbardziej 
twardą rzeczywistością z jej przeszłości. Josie zostanie jego żoną, a on, dla niej i dla ich dziecka, zbuduje 
solidne życie.  

 
Kaznodzieja,  przestępując  z  nogi  na  nogę,  nerwowo  postukiwał  palcami  w  podniszczoną  oprawę  Biblii. 
Goście siedzieli w ciszy, z rękoma na podołkach. N a twarzach mieli u przej me uśmiechy. Popatrywali na 
podłogę, na sufit, ale tylko przez moment, bo potem i tak spojrzenia wszystkich biegły ku Willowi. Jakby 
pytali się go, kto właściwie tę całą sytuację powinien rozwikłać.  
Will zaklął w duchu. Kto? Wiadomo, że on. Mimo że serce w nim zamierało.   
_ Siadaj! - polecił Lonowi Sprecklesowi. Chłopak płakał, wcale się z tym nie kryjąc, i co chwilę ocierał 
rękawem oczy.  
- Tak, proszę pana - powiedział potulnym głosem.  
Will podprowadził do krzesła słaniającą się Josie i pomógł jej usiąść. Milczała, tylko dalej wpatrywała się 
w Lona. Jej twarz była bez wyrazu. Will nachylił się, pocałował ją w czubek głowy i szepnął, że wszystko 
będzie w porządku, że on się o to postara. Ale w głębi duszy czuł, że zanim będzie dobrze, będzie źle, 
naprawdę bardzo źle.  
Spojrzał  na  zegar.  To  spojrzenie  powiedziało  mu,  że  Josie  od  pół  godzipy  powinna  być  jego  żoną.  I 
ostrzegło. Jeśli teraz nie zapanuje nad sytuacją, Josie może nigdy nie zostanie jego żoną·  
- Wielebny ojcze - zwrócił się do kaznodziei. - W Agate nie brakuje zbłąkanych dusz, łaknących 

background image

pociechy. Czy, ojciec nie mógłby teraz wyjść do nich ze Słowem Bożym, a my wszystko tu sobie 
wyjaśnimy i uładzimy?  
Kaznodzieja ze zrozumieniem pokiwał głową i zacisnąwszy pake na swojej Biblii, ruszył ku drzwiom.  
Will zwrócił się teraz do swojego zastępcy:  
- Burley, będę ci wielce zobowiązany, jeśli zaraz wyprowadzisz stąd wszystkich gości.  
Olbrzymi mężczyzna skinął głową, nie tyle ze zrozumieniem, co ze zwykłego posłuszeństwa. I obwieścił 
pozostałym:  
- Słyszeliście, państwo, co powiedział szeryf. Wychodzimy. Dajmy im spokojnie pogadać.  

 
W holu pozostały tylko trzy osoby. Lon Spreckles, z twarzą mokrą od łez. J osie, bez sił, bezwładna jak 
szmaciana laleczka. I Will w swoim ślubnym surducie, ze złotą obrączką w kieszeni. Z wargami suchymi 
jak bawełna i sercem, które jak oszalałe waliło w jedno z jego żeber.  

 
- Rozumiem, że przed dwoma laty coś się wydarzyło - powiedział, wkłada i ąc wiele wysiłku w to, aby 
głos  jego  był  spokojny.  -  Nie  pozostaje  mi  nic  innego,  jak  cię  wysłuchać,  S  preckles.  Mów.  Cały 
zamieniam się w słuch.  
Usta chłopaka ledwo się poruszyły.  

 
-  Mów!  -  rzucił  szorstko  Will.  -  Przecież  Josie  niczego  nie  pamięta.  Cóż  takiego  zdarzyło  się  przed 
dwoma laty?  

 

Załzawiony wzrok Lona na sekundę spoczął na Josie, po czym powrócił do Willa.  

 

- To nie moja wina! - wyrzucił z siebie zdławionym głosem. - T o oni, nie ja. Daggettowie. T om Slade. 
Harlan i Shorty McKay. Oni nienawidzili Metysów. A najbardziej Joe Cottona.  

 

- A kto to był Joe Cotton? - zapytał spokojnym głosem Will.  
- Ojciec Francie. - Lon znów zerknął na Josie. - Ale ja nigdy go nie nienawidziłem, skarbie. Przysięgam 
ci. Pamiętasz, jak ja ...  

 

- Ona niczego nie pamięta! - przerwał mu Will. - Opowiedz o jej ojcu.   
- A więc ... On ...  
- Nie. Nie mów - odezwała się nagle Josie drewnianym głosem. Jej oczy, kiedy spojrzała na nich, były 
puste. Bez blasku. Bez życia.  

 

Will  stanął  za  jej  krzesłem  i  położył  ręce  na  jej  ramionach.  Delikatnie,  ale  jednocześnie  bardzo 
zdecydowanie.  
- Mów, Spreckles - powiedział.  

 
Młody  człowiek  nabrał  głęboko  powietrza,  potem  głośno  je  wypuścił.  Jego  spojrzenie  przemknęło  ku 
oknu i pozostało tam, jakby spoglądanie na Jasie było ponad jego siły. Jakby bał się też napotkać wzrok 
mężczyzny stojącego za nią jak opoka.  

 

- Dwa lata temu, w lecie, w 1876 roku, kiedy dotarła do nas wieść, co stało się z generałem Custerem*, 
niektórzy ludzie z hrabstwa Union, g~ównie mężczyźni, wpadli w gniew. Chcieli na własną rękę zemścić 
się na czerwonoskórych. Tych pełnej krwi i na mieszańcach, wszystko jedno. Na początku było to tylko 
takie gadanie przy whisky. Dopóki pewnego dnia nie pojechaliśmy do domu Cottona.  
Will wyczuł po palcami, jak ramiona Jasie zadrżały spazmatycznie. Ale powiedział:  
- Mów dalej, Lon.  
- Na początku po prostu popychaliśmy go, szturchaliśmy. T o znaczy oni. Ja go prawie nie  

 

* George Armstrong Custer, generał, zginął w 1876 r. podczas bitwy z Siuksami nad rzeką Little Big 
Horn.  
  

 
dotykałem. Miałem w sobie tyle whisky, że ledwo trzymałem się na nogach. Nawet nie pamiętałem, po co 
tam właściwie przyjechaliśmy.  
Spojrzał na podłogę i potrząsnął głową.  

 
- Ja ... ja naprawdę nie zdawałem sobie sprawy, jak daleko posuną się tamci. Dopóki nie założyli Joemu 
stryczka na szyję i ... Boże wielki ... Oni powiesili biednego Joe'go!  

 

Urwał na moment, żeby otrzeć łzy. A Will zmełł w ustach przekleństwo.  

 
- Francie - odezwał się znów chłopak drżącym głosem. - Ja nad tym boleję, bardzo. I wcale się nie dziwię, 
ż

e po tym wszystkim, co widziałaś, pokręciło ci się w głowie.  

 

background image

- Ona to widziała? - Palce Willa zacisnęły się mocniej na ramionach Josie. - Patrzyła, jak wieszaliście jej 
ojca?!  

 

Lon Spreckles zwrócił ku niemu udręczone spojrzenie.  

 
- Tak, proszę pana. A potem Shorty poszedł po siekierę i ona widziała jeszcze gorsze rzeczy.  
 
ROZDZIAf. ÓSMY  

 

Chciała uciec. Wyrwać się Willowi, chwycić spódnicę w garść i biec, biec póki starczy tchu. Jak najdalej 
od wstrętnego, załzawionego spojrzenia Lona.  
- Zrobiłam to, co papa mi kazał.  

 
To  był  jej  głos.  Inny.  Głuchy,  daleki,  wydobywający  się  z  głębi  jakiejś  jaskini.  Głos  z  przeszłości,  z 
dawnych lat, kiedy była Francie. Francie Cotton.  
- Zawsze robiłam to, co powiedział papa.  

 
W uszach zadźwięczał nagle głos ojca. Jego słowa słyszała dokładnie, o wiele lepiej niż swoje własne.  

 

- Odłóż książkę, Francie, i zgaś lampę. Zepsujesz sobie wzrok.  
- Tak, papo.  
- Zawiąż mi ten krawat, proszę, Francie. Nie mogę dziś ruszyć ani ręką, ani nogą.  
- Tak, papo.  
- Biegnij do szopy, dziecko. Ukryj się i choćby nie wiem, co się działo, masz stamtąd nie wychodzić.  
- Tak, papo.  
- Powtarzam. Choćby nie wiem, co się stało. Obiecaj mi.  
- Obiecuję, papo.  
Dotrzymała  obietnicy.  Ukryła  się  w  szopie  i  przez  szparę  w  ścianie  widziała  wszystko.  Jak  pijani 
mężczyźni popychają papę, biją go i kopią. A potem zakładają mu sznur na szyję.  
Teraz  znów  to  widziała.  Przeżywała  jeszcze  raz,  kiedy  okrutne  obrazy  powoli  przesuwały  się  jej  przed 
oczami.  
- "Choćby nie wiem, co się stało. Obiecaj mi".  
- Obiecuję, papo.  
Długo  umierał.  Wił  się,  wykręcał,  chwytał  się  sznura  i  próbował  podciągnąć  do  góry.  Całe  drzewo 
dygotało. Mężczyźni stali dookoła, śmiali się i pili zdrowie Custera i Siódmej Brygady Kawalerii. A Josie 
patrzyła. Tylko patrzyła. Dotrzymała obietnicy. Choćby nie wiem, co się działo ...  
Mrok w jej duszy zebrał się w kulę i wepchnął się do gardła. Przełykała gwałtownie, żeby pozbyć się tej 
kuli i pozbyć wszystkiego, co wróciło do jej głowy. Chciała, żeby znów była tam błogosławiona pustka ...  
Wstała.  
- Zabierz mnie do domu, Will - powiedziała spokojnym, zdecydowanym głosem. - Teraz!  
- Francie - zajęczał Lon, kurczowo łapiąc za jej spódnicę. - Błagam, nie odchodź jeszcze. Powiedz, że mi 
wybaczasz. Musisz mi to powiedzieć. Przecież ja po to tu przyjechałem.  
Gwałtownym ruchem wyrwała mu się z rąk.  
-  Nie  jestem  żadną  Francie  -  rzuciła  gniewnie.  Pochyliła  się  i  przeklinając  cicho,  zaczęła  starannie 
wygładzać fałdy sukni i usuwać ślady wilgotnych dłoni. - Nie jestem Francie! Jestem Josie. Josie Dove. 
Odejdź stąd!  
- Ale, Francie ... ty jesteś Francie Cotton ...  
Lon znów wyciągnął ręce, ale Josie odwróciła się do niego plecami. W tym momencie Will uznał, że 
nadeszła pora na interwencję z jego strony. Usłyszał wszystko, co chciał usłyszeć.  
- Idziemy!  
Wziął Josie pod ramię, drugą ręką chwycił za łokieć Lona i wyprowadził ich przez drzwi. Przeszli przez 
ulicę i skierowali się ku ławeczce przed aresztem, na której siedział Burley.  
- Ślub się odbędzie? - spytał Watson z nadzieją w głosie.  
Will odpowiedział mu tylko mrocznym spojrzeniem. I rzucił rozkaz:  
- Zamknij młodego Sprecklesa w celi i zadbaj o mego.  
Młody człowiek zaczął protestować, ale Will go uciszył.  
-  Zamilcz, Spreckles! T o, że wyznałeś wszystko i poprosiłeś Josie o przebaczenie, być może  uspokoiło 
twoje  sumienie.  Ale  wymiaru  sprawiedliwości  nie  satysfakcjonuje.  Chyba  zdajesz  sobie  z  tego  sprawę. 

background image

Kiedy  tu,  na  miejscu,  sytuacja  się  jakoś  wyjaśni  -  wzrok  Willa  przemknął  po  twarzy  Josie  -  wtedy 
odwiozę cię do hrabstwa Union i już tam się tobą zajmą.  
- Tak, proszę pana - Lon rzucił na Josie jeszcze jedno, mokre od łez spojrzenie i opuścił głowę. - Nie będę 
sprawiać żadnego kłopotu, szeryfie  
- powiedział cicho.  
Burley chwycił go mocno pod ramię i ruszył ku drzwiom aresztu. A Will objął Josie wpół.  
- Idziemy do domu, kochanie.  
Nie zauważył, kiedy sięgnęła ręką do olstra u jego boku i odskoczyła w bok. Jej twarz była śnieżnobiała, 
Will  nigdy  jeszcze  w  życiu  nie  widział  tak  białej  twarzy.  Spojrzenie  jasne  i  przytomne.  Płonące 
straszliwym gniewem.  
Kaliber 45 wycelowany był prosto w serce Lona Sprecklesa.  
Burley natychmiast wycofał się z linii ognia. A J osie przemówiła. Znów tym nieswoim, głuchym głosem, 
dochodzącym z bardzo daleka. Głosem przeszłości.  
- Szeryfie? Słuchaj teraz uważnie, szeryfie! Musisz tego wysłuchać, bo powiem ci teraz, dlaczego zabiję 
tego człowieka. Dlaczego mam zamiar odszukać jego koleżków i zrobić z nimi to samo. To, co powinnam 
była zrobić dwa lata tęmu.  
- Słucham, Josie.  
Will wstrzymał oddech, wszystkie mięśnie jego ciała naprężyły się, gotowe do działania. Jon Spreckles 
zlany był potem. Chłopak nie wiedział, że Will nigdy nie nosi ze sobą odbezpieczonej broni. Jeśli Josie 
pociągnie teraz za cyngiel, wszyscy usłyszą tylko ciche kliknięcie. Will wcale nie zamierzał temu za-
pobiec. O, nie. Chciał, żeby Josie pociągnęła za cyngiel. Ale tylko raz. Bo jeśli zrobi to po raz drugi, kula 
przebije serce Lona Sprecklesa.  
. _ Powiesić to za mało, Will. Za mało, żeby zaspokoić ich żądzę krwi. Dlatego Shorty wszedł do szopy. 
Przeszedł tuż obok mojej kryjówki, tak blisko, że mogłam rozwiązać mu sznurowadła. A on przyszedł po 
siekierę· Kiedy odcięli papę z drzewa, widziałam, jak machali tą siekierą nad papą. I to im też nie 
wystaKzyło. Bo oni ... bo oni ... - głos J osie drżał, po policzkach płynęły dwa strumienie łez - kiedy 
skończyli. .. kiedy odrąbali głowę taty od szyi, zaczęli się nią bawić jak piłką· Zaczęli grać w piłkę, a tą 
piłką była głowa mojego ojca. Smiali się przy tym i wrzeszczeli. Ryczeli jak dzikie zwierzęta. Pijane 
bestie. Czy ty wiesz, Will, co oni robili? Oni ... oni rzucali sobie uciętą głową mojego papy. Ale ja nie 
wychodziłam z szopy, przecież papa mi nie pozwolił. Wyszłam, kiedy oni mieli już dość zabawy i 
odjechali. Wtedy pochowałam papę· Ja ... ja ... musiałam go pozbierać, Will. Każdy kawałek jego ciała. 
1... złożyłam go ... w grobie ...  
Jej głos zamierał, przeszedł w szept, drżący od łez. Drżała też ręka, trzymająca ciężką broń. Ale lufa nadal 
wycelowana była w serce Lona Sprecklesa.  

 
-  A  teraz...  teraz,  Lon,  nie  mam  zamiaru  siedzieć  z  założonymi  rękami.  Zabiję  cię.  Potem  wrócę  do 
hrabstwa Union i odszukam całą resztę. Dopadnę ich i zabiję tak, jak powinnam to zrobić tamtego dnia.  

 
Drżącym palcem nacisnęła na cyngiel. Will pozwolił jej na ten jeden strzał. Ten jeden, który nie miałby 
ż

adnych  prawnych  konsekwencji.  Potem  wyjął  jej  broń  z  ręki  i  schował  do  olstra.  Zrobił  to  bardzo 

szybko, dzięki temu zdążył pochwycić Josie, osuwającą się na ziemię.  

 
Tydzień  później,  w  drodze  powrotnej  z  hrabstwa  U  nion,  Will  gnał  na  swym  koniu  jak  szalony.  Nie 
zatrzymywał  się  na  popas,  nie  jadł,  nie  spał.  Zanim  wyjechał  z  Agate,  uwożąc  ze  sobą  skutego 
kajdankami Sprecklesa, zamknął Josie w celi. Zeby nie zrobiła czegoś nierozsądnego, czegoś, co mogłoby 
skończyć  się  śmiercią.  Wiedział,  że  na  Bur1eya  zawsze  może  liczyć.  Będzie  strzegł  Josie  jak  oka  w 
głowie, ale teraz i tak Will był pełen niepokoju. Co zastanie po swoim powrocie? Czy Josie będzie dalej 
Josie  -  czy  Francie?  Czy  będzie  kochać  go,  czy  też  ich  miłość,  nadzieje  i  marzenia  staną  się  dla  niej 
jeszcze jedną łamigłówką z przeszłości, którą będzie chciała wymazać z pamięci?  
On sam przecież wracał jako inny człowiek. Inny niż tydzień temu, tamtego dnia, kiedy miał brać ślub. 
Tamten mężczyzna postępował zawsze zgodnie z zasadami kodeksu honorowego, obowiązującymi 
szeryfa. Szeryf doprowadza złoczyńców przed oblicze sprawiedliwości. Ale sprawiedliwości sam nie 
wymierza. A szeryf Curry w ciągu ostatnich kilku dni jakby zapomniał o jakichkolwiek kodeksach. Sam 
był sędzią i ławą przysięgłych. I przede wszystkim - katem. Co na to powie Josie? Czy dalej będzie go 

background image

kochać, wiedząc, że on zrobił to dla niej, tylko dla niej?  
Kiedy przywiązywał konia przed budynkiem aresztu w Agate, było już ciemno. W środku, w celi Jasie, 
migotało  słabe  światełko.  Jasie,  nadal  w  ślubnej  sukni,  siedziała  na  pryczy  i  popijała  mleko.  Na  jego 
widok podniosła głowę i spojrzała na niego ponad brzegiem szklanki.  
- Wróciłem.  
Wolał najpierw powiedzieć tylko to, co oczywiste, a nie od razu wylewać z siebie wszystkie nadzieje i 
lęki. Bo on tak się bał. Kim ona teraz jest? Jego Josie, czy obcą kobietą o imieniu Francie, która dziwnym 
zbiegiem okoliczności nosi pod sercem jego dziecko?  
Otrzepał spodnie z kurzu.  
_ Brudny jestem - mruknął, choć na usta cisnęło się inne pytanie, to najważniejsze: Kochasz mnie, Jasie?  
_ Bur1ey dobrze cię traktował? - spytał.  
Chryste! Kogo on pyta? Josie czy Francie? Odstawiła pustą szklankę na podłogę i powoli podniosła się z 
pryczy. Wyprostowała się, podeszła do drzwi celi i obiema rękoma złapała za żelazne pręty. Jej twarz była 
ś

miertelnie powazna.  

 

-  Willu  Curry!  -  odezwała  się  surowym  głosem.  -  Gotowa  jestem  założyć  się  o  moje  własne  życie,  że 
jesteś jedynym szeryfem na świecie, który w dniu ślubu zamyka swoją narzeczoną w celi! Oczekuję teraz 
od ciebie najgorętszych przeprosin! I to natychmiast!  
Kąciki ust Willa zadrżały, ale powstrzymał uśmiech.  
- Wybacz. T o było tylko dla twojego dobra, kochanie. - Opuścił głowę.- Muszę ci coś wyznać.  

 

Prawdę·  O  tym,  jak  ścigał  zabójców  jej  ojca,  jednego  po  drugim,  po  całym  hrabstwie  Union.  Jak 
doprowadził ich przed oblicze miejscowych  władz, a Lon Spreckles zeznał, że to zabójcy jej ojca. Jak 
czynił  wszystko  zgodnie  z  przepisami  i  prawami  miejscowymi.  Z  jednym  wyjątkiem.  W  przypadku 
Shorty' ego, tego, który poszedł po siekierę·  
Will zostawił go sobie na koniec. I kiedy mężczyzna uśmiechał się do niego drwiąco i zapewniał, że z 
przyjemnością  zrobiłby  to  jeszcze  raz,  Will  zastrzelił  go  bez  ostrzeżenia,  bez  cienia  litości.  Bez  żalu. 
Złamał  przysięgę  szeryfa,.  dokonując  zemsty.  Za  Josie  albo  za  Francie.  Zeby  ona  nie  miała  nigdy 
możliwości uczynić tego sama.  
- Ja też! Ja też muszę ci coś -vyznać, Will! Byłam szalona. Pierwszego dnia, kiedy znalazłam się w tej 
celi, cały czas wpatrywałam się w te żelazne pręty, a w sercu miałam tylko pragnienie krwawej zemsty. 
Ale  potem  coś  się  wydarzyło.  Coś  ...  cudownego.  Nasze  dziecko  ...  -  Twarz  Jasie  opromienił  słodki 
uśmie.ch.  -  Nasze  dziecko  poruszyło  się  we  mnie.  Will!  Ja  je  poczułam!  I  nagle...  nagle  zaczęłam 
myśleć zu pełnie inaczej. Uświadomiłam sobie, że dla swego dziecka powi.nnam być taka, jak papa dla 
mnie. Chronić je. Zyję tylko dlatego, że papa tamtego dnia kazał mi się ukryć. Zyję i mogę teraz nosić 
pod sercem dzieciątko. Och, Will! Nagle poczułam, jakby duch papy był razem ze mną, zadowolony i 
dumny,  że  go  posłuchałam.  Wiem,  że  papa  spoczywa  w  pokoju.  Nie  mogłam  go  wtedy  ocalić,  ale 
ś

mierć byłaby dla niego jeszcze bardziej straszliwa, baraziej bolesna, gdyby widział, że ja też razem z 

nim umieram. Odzyskałam spokój, Will .. Nie ma we mnie żądzy  krwi ani mroku w mojej duszy. Jest 
jasność i miłość. Na całe życie, do ciebie i naszego dziecka.  
Will podszedł do drzwi i przykrył dłonią zaciśnięte na prętach palce Jasie. Spojrzała na niego, spomiędzy 
tych prętów, niewinna jak ulubiony anioł pana Boga.  
- A co ty chciałeś mi powiedzieć, Will? - spytała. - Przepraszam, nie dopuściłam cię do głosu.  
Roześmiał się i podszedł do biurka, żeby wyjąć z szuflady klucze do celi.   
- To, CO ty powiedziałaś, kochanie, przebija wszystko!  
- Przepraszam, Will, ale nie rozumiem?  
- Cokolwiek miałem ci powiedzieć, to teraz i tak nieważne. Zresztą, zapomniałem już o tym!  
 
 
Następnego  dnia  całe  miasto  tłumnie  przybyło  na  ślub.  A  ponieważ  hol  hotelowy  nie  był  w  stanie 
pomieścić  takiej  liczby  osób,  niezrażeni  mieszkańcy  Agate  poustawiali  sobie  krzesła  na  ulicy  przed 
hotelem. Will nie posiadał się z radości, kiedy przekonał się, jaką sympatią darzą mieszkańcy Agate jego 
przyszłą  żonę.  A  jego  tego  ranka  co  najmniej  tuzin  osób  po  kolei  odciągało  na  bok  i  każda  wyrażała 
wielką nadzieję, że szeryf Curry pozostanie wAgate.  

background image

Co teraz Willowi wcale nie wydawało się złym pomysłem. Teraz, kiedy przeszłość Josie nie kładła się już 
na niej cieniem, nie było powodu do opuszczania miasta.  
Przeszłość Josie. A może Francie? Do diabła, on nadal nie był pewien, kogo poślubi. Do rozmowy na ten 
temat nie było sposobności. W  nocy brakło czasu  na rozmowę, a potem,  jeszcze  przed świtem, Jasie po 
prostu wygnała go z domu.  
-  O  nie,  mój  drogi!  Tym  razem  zrobimy  to,  jak  należy.  Zadnego  budzenia  się  razem.  Co  ma  być  stare, 
będzie  stare.  Co  nowe,  pożyczone,  albo  niebieskie  ...  takie  właśnie  będzie.  Oczywiście,  wcale  to  nie 
znaczy, że jestem przesądna, ale ...  
A  teraz  Will  spojrzał  ponad  głowami  mieszkańców  Agate  i  sposępniał,  kiedy  po  stronie  zachodniej 
błękit nieba rozjaśniło na moment światło błyskawicy.  
_  T  ego  właśnie  nam  potrzeba  -  mruknął  niezadowolony  do  kaznodziei,  który  cierpliwie  stał  u  jego 
boku.  
_ Bez paniki, szeryfie. Słyszałem, że deszcz w dniu ślubu to dobry znak. Ale niech pan nie rozpowiada, 
ż

e to ja panu powiedziałem ...  

Kaznodzieja uśmiechnął się, zaraz jednak spoważniał.  
_ Nachodzi pańska narzeczona, szeryfie.  

 
Will nigdy w życiu nie oglądał kogoś piękniejszego od Josie, która właśnie nadchodziła teraz ulicą. Josie 
w białej ślubnej sukni, z bukietem z nawłoci kanadyjskiej, ozdobionym liśćmi dzikiej hortensji. A kiedy 
stanęła obok niego i kaznodzieja przemówił, Will czuł, że jeszcze moment, a serce z nadmiaru szczęścia 
wyskoczy mu z piersi. Po  
. prostu przebije gors wykrochmalonej koszuli. Był naj szczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Dzięki 
czterem królom, dzięki nim wygrał Josie Dove. Albo Francie. Albo - a, do diabła! - je obie.  
_ Proszę powtarzać za mną - powiedział kaznodzieja.  
- Ja, Will... - Ja, Will...  
- Biorę ciebie ... hm ...  
Kaznodzieja spojrzał znad modlitewnika. Dyskretnie kiwnął palcem i panna młoda podeszła bliżej. 
Szepnął jej coś do ucha, ona odszepnęła,  

  

kaznodzieja uśmiechnął się i zaczął jeszcze raz, od początku.  
- Ja, Will...  

 

Will przełknął i powtórzył.  
- Ja, Will...  
- Biorę ciebie, Josie ...  
Will uśmiechnął się.  

 

- Biorę ciebie, Josie, za żonę. Josie Dove, moją wielką, prawdziwą miłość. 
 
2008-05-28 
em1