background image

 

background image

Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07…

 

Artur Morena

 

UMRZESZ O PÓŁNOCY

 

 

 

 

ISKRY-WARSZAWA - 1969 

background image

Ta  niezwykła  zbrodnia  miała  najzwyklejszą  przyczynę,  podobnie 

jak większość zbrodni popełnianych przez ludzi. Morderstwa dokonano 

w sposób wymyślny i wręcz nieprawdopodobny, jednak (jak dowiadu-

jemy się chociażby z gazet i kronik filmowych) w naszej epoce morduje 

się  tysiące  ludzi  bez  żadnej  przyczyny  i  na  oczach  całego  świata  ‒  w 

sposób stokroć wymyślniejszy. 

Zgodnie  z  klasyczną  formułą  tak  zwanej  „powieści  kryminalnej”, 

powinienem  zacząć  od  momentu,  w  którym  otworzono  drzwi  pokoju, 

gdzie z zachowaniem wszelkich możliwych środków ostrożności ukryto 

i zabezpieczono przed grożącą mu śmiercią ‒ Marcina Koriola, prezesa 

spółdzielni INTERPOLEX. A więc należałoby zacząć od opisania tego, 

co  ujrzeliśmy  o  północy  w  tym  pokoju  z  zamurowanym  oknem,  nie 

posiadającym najmniejszej nawet szczeliny. 

Muszę  jednak  zignorować  regułę  żądającą,  by  autor  powieści  kry-

minalnej zaczynał od końcowego wydarzenia, od finału zawiłej intrygi, 

którym jest zabójstwo, i dopiero później odtwarzał kolejno(przy pomo-

cy  detektywa  lub  oficera  śledczego)  przebieg  wydarzeń,  które  dopro-

wadziły do zbrodni i zakończyły się znalezieniem zwłok; o tym fakcie 

autor powinien poinformować Czytelnika już na wstępie.  

Rezygnuję z tej ponętnej metody, bo w mojej opowieści nie przyda 

się ona na nic i niczego nie wyjaśni, nie ułatwi też prowadzenia docho-

dzenia. Toteż przyjmuję, jako bardziej przydatną, formułę powieści nie 

kryminalnej, ale sensacyjnej, przygodowej, streszczającą się w tym, by 

całą  rzecz  opisać  od  jej  intrygującego,  lecz  błahego  początku,  aż  do 

tragicznego końca ‒ a nie w porządku odwrotnym. 

Tak więc zacznę tę opowieść czternastego maja o czternastej godzi-

nie, by zakończyć ją o trzynastej godzinie piętnastego maja. Wszystko, 

co może nas zainteresować, wydarzyło się w tych dwudziestu czterech 

godzinach.    Powodowany  szczerą  sympatią  dla  Czytelnika,  który  się-

gnie po tę książkę, nie chcę zatajać, że proces się nie odbył i że sprawę 

odłożono ad acta. 

background image

Czternasta 

O czternastej zapukałem do drzwi pokrytych białym lakierem. Nikt 

nie odpowiadał. Spojrzałem na emaliowaną tabliczkę z napisem Sekre-

tariat,  i  na  większą,  wykonaną  z  grubego  szkła,  ze  złoconym  napisem 

INTERPOLEX. Nie mogłem się pomylić, to musiało być tutaj. Zapuka-

łem więc ponownie, lecz nadal nikt się nie odzywał. Nacisnąłem klam-

kę i wszedłem do sekretariatu. 

Na  wprost  małego biurka i stojącego ukosem stolika z  maszyną do 

pisania  znajdowała  się  kanapa  w  stylu  Chippendale,  z  płaskim  ażuro-

wym oparciem, na nóżkach zakończonych szponami; stolik i biureczko 

były w tym samym stylu, podobnie jak i krzesła stojące po obu stronach 

okna  ozdobionego  drewnianą  kratą  z  powtarzającym  się  motywem 

wstęgowym,  charakterystycznym  dla  urządzenia  tęgo  chippendalow-

skiego wnętrza. 

Usiadłem na kanapce i położyłem obok siebie kapelusz. Wpatrywa-

łem się w drzwi następnego pokoju, obite czarną skórą lub dermą imitu-

jącą skórę. 

Usłyszałem od strony korytarza szum wody spadającej do umywal-

ki,  szum  przerywany  i  nieregularny,  jakby  ktoś  mył  ręce  pod  silnym 

strumieniem.  Ten  ktoś  zakręcił  kurek  i  trzasnął  drzwiami  prawdopo-

dobnie  wiodącymi  do  ubikacji,  które  minąłem  idąc  do  sekretariatu. 

Rozległy  się  lekkie  kroki;  słyszałem  stukot  szpilkowych  obcasów  na 

terakotowych płytkach posadzki. 

Kiedy  ta  kobieta  weszła  do  sekretariatu  i  kiedy  zobaczyłem  ją  tuż 

przed  sobą,  pomyślałem,  że  jest  piękna.  W  następnej  sekundzie,  kiedy 

już  stałem  przed  nią,  przypomniałem  sobie,  że  nazywa  się  Beata,  i  że 

przed dwoma laty poznałem ją na jakimś przyjęciu. Miała czarne wło-

sy,  połyskliwie  czarne,  aż  oczy  bolały  od  tej  czerni.  Nie  widziałem 

nigdy nic bardziej czarnego.

‒  To miło, że pan mnie jeszcze pamięta. 

Chciałem jej powiedzieć, że takich kobiet jak ona nigdy się nie za-

background image

pomina,  nawet,  jeśli  widziało  się  je  przez  moment  w  przejeżdżającym 

tramwaju,  za  witryną  kawiarni,  w  przejściu  z  jednej  strony  ulicy  na 

drugą. Coś w tym stylu chciałem powiedzieć. 

‒  Chciał pan coś powiedzieć? 

‒  Nie. Myślałem o czymś innym. 

Zauważyłem,  że  Beata  chce  usiąść  obok  mnie,  na  kanapce,  jednak 

cofnęła się szybko i usiadła za chippendalowskim biureczkiem. Uśmie-

chała się i nic nie mówiła. To nie powinno mnie było zdziwić, bo prze-

cież ja przyszedłem do niej, do tego wytwornego sekretariatu, a nie ona 

do mnie. 

‒  Ktoś telefonował, żebym zgłosił się o czternastej. 

‒  U prezesa Koriola? ‒ zdziwiła się. ‒ Kto? 

‒  Nie  wiem.  Powiedziano  mi,  że  to  pilna  sprawa,  i  że  ktoś  chce 

kogoś zabić. Tylko tyle. 

‒  To dziwne. Prezes na pewno nie telefonował. Wszystkie telefo-

ny sama przełączam. 

‒  Może pan Koriol coś wie? Proszę powiedzieć, że czekam. 

‒  Prezes nie przyjmuje nikogo, kto nie był zamówiony. 

‒  A jeśli ktoś nie zamówiony ma sprawę do prezesa? 

‒  Załatwia to za moim pośrednictwem. 

Wzięła  jedną  z  kopert  leżących  na  biurku.  Od  kilku  innych  odróż-

niało ją to, że była podłużna i kremowa. Tak popatrzyła na tę zaklejoną 

kopertę, jakby wiedziała, co zawiera ukryty  w niej list. Nim jeszcze ją 

odłożyła, spojrzała na mnie: może podejrzewała, że znam treść listu? 

To  nieuzasadnione  posądzenie  wzbudziło  we  mnie  równie  nieuza-

sadnioną myśl, że od tego momentu każdy gest tej kobiety i mój gest, i 

gesty ludzi, których jeszcze dziś zobaczę ‒ będą miały utajone znacze-

nie, tak samo ważne, jak wszystkie, nawet najobojętniejsze słowa, które 

usłyszę i sam powiem. 

‒  Pan pracuje w milicji, prawda? 

‒  Nie. 

Nie zaskoczyła jej odpowiedź. Pomyślałem: dowiedziała się, że już 

nie  pracuję  w  milicji.  Dlaczego  więc  zapytała  o  to  w  trybie  zmuszają-

cym do potwierdzenia, z tym końcowym „prawda”? 

background image

‒  Kiedy pana poznałam, był pan w mundurze. Porucznik z dosko-

nałą  opinią  i  nadzieją  rychłego  awansu.  Dlaczego  pan  zrezygnował  z 

tak świetnej kariery? 

Nie miałem zamiaru tłumaczyć tej kobiecie, że dla mnie to nie była 

sprawa kariery, ale pracy, bez której nie umiałem już później żyć, której 

brak w jakimś najistotniejszym sensie okaleczył moje życie. 

‒  Wylali  mnie  ‒  powiedziałem  z  tak  zwaną  „rozbrajającą  prosto-

tą”. 

Lekko  uniosła  brwi,  co  miało  pozorować  nie  istniejące  zdziwienie. 

Spodziewała  się, że opowiem, dlaczego zwolniono  mnie z  milicji.  Lu-

dzie uwielbiają takie historyjki. 

‒  I teraz, po pańskim... odejściu z milicji ‒ tak to delikatnie okre-

śliła ‒ napisał pan kilka świetnych powieści sensacyjnych. 

‒  Świetne na pewno  nie  są ‒ powiedziałem ‒ ale napisałem  kilka 

takich bajeczek. Czy pani zamelduje mnie prezesowi? 

‒  Postaram się. Jednak prezes nikogo nie przyjmuje... od pewnego 

czasu. Pan chyba  wie, że nasza spółdzielnia pracuje wyłącznie na eks-

port.  Ozdoby  choinkowe  i  różne  inne  rzeczy  z  wielobarwnego  szkła 

topionego ze sztucznym tworzywem. To wynalazek prezesa, wie pan? 

Nie  wiedziałem,  że  prezes  jest  wynalazcą.  Zastanawiałem  się,  dla-

czego  „od  pewnego  czasu”  nie  przyjmuje  interesantów.  Skojarzyłem 

ten fakt z lakoniczną rozmową telefoniczną, w której ktoś prosił, żebym 

zgłosił się o czternastej w INTERPCLEX-ie. 

‒  Jeśli  pani  nie  chce  mnie  zameldować  prezesowi,  zaczekam,  aż 

on sam wyjdzie. 

Włączyła mały mikrofon, ale natychmiast go zamknęła. 

‒  Proszę się nie gniewać, ale pomyślałam,, że pan przyszedł z wła-

snej inicjatywy... jako milicjant. Naprawdę. 

‒  Proszę  się  nie  gniewać  ‒  zacząłem  podobnie  jak  ona  ‒  ale 

przypuszczałem,  że  pani  wiedziała  o  moim  zwolnieniu  z  milicji.  Na-

prawdę. 

Uśmiechnęła się. 

‒  Sądziłam,  że  to  plotki.  Ludzie  dzisiaj  okropnie  plotkują.  Z  nu-

dów, z zawiści albo chcą jakoś wypełnić własne życie, w którym nic się 

background image

nie dzieje. 

Coś  stuknęło  w  głośniku  stojącym  na  biureczku.  Usłyszałem  chra-

pliwy głos, mężczyzny: ‒ Przynieś pocztę.  

Wstała.  Wzięła  kilka  listów  i  plik  zapisanych  arkuszy.  Podłużną, 

kremową kopertę wsunęła pod te papiery. 

‒  Gdyby  prezes  pana  przyjął  ‒  powiedziała  ‒  proszę  mu  nie  mó-

wić, że znaliśmy się kiedyś. 

‒   Nikomu nie opowiadam o kobietach, które kiedyś poznałem. 

Otworzyła  drzwi  obite  czarną  skórą  ‒  sprawdziłem  po  jej  wyjściu, 

że to jednak skóra, a nie derma ‒ i weszła do gabinetu. 

To  była  satysfakcja,  kiedy  widziało  się  jej  sylwetkę  w  ruchu,  jej 

chód.  Nie  było  w  urodzie  Beaty  niczego  banalnego;  miała  delikatną  i 

dziką zarazem twarz. Wyraz  dzikości  nadawały jej rysom  skośnie  wy-

krojone powieki oraz delikatne i ruchome nozdrza. Wyglądała na dzie-

więtnastoletnią dziewczynę, a miała dwadzieścia sześć lat, domyślałem 

jeszcze,  że  czarna  skóra  drzwi  jest  jaśniejsza  od  czerni  jej  włosów. 

Może Koriol wynalazł tę doskonałą czerń? 

Czternasta trzydzieści 

Spojrzałem  na  ebonitowy  głośnik  stojący  na  biurku.  Za  okrągłą 

szybką  paliło  się  wciąż  czerwone  światełko,  jak  w  momencie,  kiedy 

Beata nacisnęła małą dźwignię i usłyszała chrapliwy głos prezesa. Chy-

ba prezes nie wyłączył mikrofonu. Zapewne był zdenerwowany. 

Nacisnąłem  dźwignię  głośnika  i  usłyszałem  głos  Beaty:  ‒  Marcin, 

trzeba coś zrobić, koniecznie! 

Mówiła do szefa po imieniu. Domyśliłem się, że łączy ich coś, kie-

dy Beata chciała  usiąść obok  mnie i  nagle,  spojrzawszy  na  drzwi, zre-

zygnowała z tego i usiadła za biurkiem. 

Rozległ się gardłowy baryton Koriola: ‒ Co zrobić? 

Beata: ‒ Przecież nie można siedzieć i czekać 

Koriol: ‒ Dlaczego dopiero teraz przynosisz? 

Beata: ‒ Nie miałam odwagi, chciałam wyrzucić. Chcesz? Podrę ten 

background image

list i nie będziemy już myśleć... 

Koriol: ‒ Zostaw! 

Beata: ‒ I nie powiesz mi, o co chodzi? 

Koriol: ‒ O co chodzi komu? O kim myślisz! 

Głos  Koriola  zabrzmiał  ostro  i  zaczepnie.  W  głosie  Beaty  usłysza-

łem zmęczenie i lekką irytację: 

‒  Boże mój, Marcin, przecież ja nic nie wiem i o nikim nie myślę. 

Od miesiąca chodzisz jak struty. W nocy patrzyłam na twoją twarz. To 

nie był sen, to wyglądało jak agonia, bo ty nawet we śnie myślisz o tych 

listach. 

Koriol: ‒ Może jeszcze powiesz, że także chcesz umrzeć? 

Usłyszałem drwiący śmiech Koriola i spokojny głos Beaty: 

‒  Nie  wskoczyłabym za  tobą do grobu, ale nie chcę żebyś umarł. 

Nie mogę tego słuchać. 

Zapewne chciała odejść, bo Koriol zawołał: 

‒  Zostań! Chodź tutaj. Siadaj... Siadaj, powiedziałem. 

Beata:  ‒  Marcin,  jeżeli  zechcę  odejść,  nie  jest  mi  potrzebna  twoja 

śmierć.  Chyba  nie  wyglądam  na  taką,  która  będzie  szukać  adresów  w 

książce  telefonicznej,  żeby  się  z  kimś  umówić...  Obiecywałeś,  że  bę-

dziemy  podróżować...  ‒  tu  załamał  się  głos  Beaty  ‒  a  teraz  pilnujesz 

tylko swoich interesów, a ja  pilnuję  mojej  własnej nudy;  Marcin, gdy-

byś ty wiedział, jak ja się nudzę, tutaj i w domu, i wszędzie... Czy ty w 

ogóle mnie słuchasz? O czym myślisz? 

Koriol: ‒ Po co sztylet, trucizna i rewolwer? Chyba wystarczą takie 

listy,  przysyłane  codziennie...  I  wreszcie  któryś  z  tych  listów  zabije... 

Bo to może być i tak pomyślane. 

Beata: ‒ Więc na co czekasz? Na ten ostatni list, który zabije? 

Koriol: ‒ Mówiłem, że nie lubię, kiedy siadasz na biurku. Dla czło-

wieka interesu biurko jest jak ołtarz. 

Beata: ‒ Przepraszam. Zapomniałam, że muszę robić tylko to, co ty 

lubisz,  nic  więcej...  Marcin,  zrozum,  że  chcą  ciebie  zabić!  A  ty  tylko 

czekasz,  żeby  przyszli  i  zabili.  To  twoja  jedyna  odpowiedź  ‒  ta  rezy-

gnacja, to czekanie na śmierć. 

Koriol: ‒ Nawet zamknięci w celi skazańców nie czekają na śmierć, 

background image

ale na cud. Może im wystarczy mój strach? Może to, że ze strachu nie 

zawiadamiam milicji? 

Przez  chwilę  było  cicho.  Pomyślałem,  że  ktoś  wyłączył  mikrofon, 

ale nie, światełko wciąż migotało w szklanym oczku. 

I znowu zmęczony  głos Koriola, zmęczony i chrapliwy, jakim  mó-

wią niekiedy ludzie chorzy na serce: 

‒   Głupstwa. Skazańcy na krześle elektrycznym myślą tak samo jak 

ja. I także czekają na cudowne ocalenie. 

Beata: ‒ Może w tym liście coś znajdziesz. Proszę cię. 

Koriol: ‒ Otwierałem te listy  natychmiast, ale to chyba ostatni list. 

Tego się boję, że to już ostatni... Pamiętasz? Śmiałem się z kilku pierw-

szych listów, bo to było bez  sensu, żeby  uprzedzać kogoś  o zamierzo-

nym morderstwie. Ani szantaż, ani wyłudzanie pieniędzy, lecz bezinte-

resowne morderstwo. Kto dzisiaj zabija bezinteresownie? Śmiałem się. 

Ale  po  dziesiątym  liście  już  nie  mogłem  zasnąć.  Po  piętnastym  zanie-

dbałem  interesy,  po  dwudziestym  już  nic  nie  mogłem  przełknąć...  Po-

tem już tylko czekałem na ten ostatni list. A teraz pocieszam się, że to 

jeszcze nie ostatni, że jeszcze jutro i pojutrze... 

Lęk zdławił ostatnie słowa Koriola. 

Było  w tej sytuacji coś  niepojętego. Oni tam,  we dwoje, za dźwię-

koszczelnymi  drzwiami,  a  ja,  tu,  rzucony  nagle  w  zagadkowy  dramat, 

którego istnienia nawet się nie domyślałem. I ten telefon, żebym przy-

szedł o czternastej! Telefon,  o którym  nie  wiedziała Beata, i o  którym 

Marcin Koriol zapewne także nie wiedział. 

Ale dlaczego Beata nie powiedziała mu, że czekam? 

Opuściłem dźwignię głośnika. 

Pomyślałem,  że  Koriol  naumyślnie  włączył  mikrofon,  żebym  usły-

szał, o czym rozmawia z Beatą. 

Piętnasta 

Gabinet  Marcina  Koriola  był  urządzony  w  stylu  Ludwika  XIV, 

przeładowany  złoconymi  ozdobami  i  nadmiarem  szyldkretowych  i 

background image

brązowych inkrustacji. Nie był to oryginalny Boulle, lecz solidna dzie-

więtnastowieczna kopia tych mebli, wykonana z hebanu ze wszystkimi 

zawiłościami barokowej ornamentyki. 

Koriol siedział za przysadzistym stołem z bogato rzeźbionymi wią-

zaniami  łączącymi  poprzecznie  nogi  tego  mebla,  zastępującego  biurko 

w nieznośnie reprezentacyjnym gabinecie. 

Kiedy  zniecierpliwiony  przedłużającym  się  czekaniem  otworzyłem 

drzwi,  przestraszony  Koriol  skulił  się  cofnął  do  tyłu  wraz  z  fotelem. 

Miał zmęczoną twarz i podkrążone oczy. Spojrzał na Beatę. 

‒  Czy o nim mówiłaś? Że on czeka? 

‒  Tak ‒ odparła Beata. ‒ To właśnie ten pan. 

‒  Czego? ‒ rzucił opryskliwie. ‒ Co to za historia? 

Przestałem się uśmiechać. Miałem awersję do dygnitarzy, nadrabia-

jących brak autorytetu nadmiarem gburowatości. 

‒  Czy pan Marcin Koriol? ‒ zapytałem. 

‒  Nie widzi pan, że to ja? 

‒  Nazywam się Artur Morena. Dzisiaj koś telefonował... 

Przerwał mi niecierpliwym ruchem ręki. 

‒  Beata mówiła, że ktoś telefonował. No więc, co to za historia? 

‒  Zabawna  ‒  powiedziałem,  przysuwając  bliżej  ciężkie,  również 

gobelinem obite krzesło. ‒ Czy można usiąść? 

Usiadłem. 

‒  To  naprawdę  bardzo  zabawna  historia  ‒  powtórzyłem.  ‒  Ktoś 

musiał telefonować, bo inaczej nie zjawiłbym się u pana. 

‒  Do  nikogo  nie  telefonowałem.  Chyba  wiem,  co  mówię,  panie 

Moreno, czy jak tam panu. 

‒  Morena ‒ poprawiłem. ‒ Na końcu „a”. To polskie słowo, ozna-

czające  materiał  skalny  transportowany  i  osadzany  przez  lodowiec. 

Zapamięta  pan?  A  teraz  druga  sprawa:  jeżeli  pan  sam  nie  telefonował 

ani nikomu nie polecił... 

‒  Nikomu.  Chyba  jakieś  nieporozumienie...  albo  głupi  kawał  ‒ 

niepewnie powiedział Koriol. 

‒  Właśnie tak pomyślałem. Przykro mi, że pana niepokoiłem. 

Beata dotknęła dłoni Koriola. 

background image

‒  Marcin, proszę cię. Pan Morena poradzi... 

Koriol otworzył srebrną szkatułkę z papierosami, inkrustowaną zło-

tym, delikatnym ornamentem. Nie częstując mnie, sam wyjął papierosa. 

Beata podała mu zapalniczkę. 

‒  Może  to  jednak  nie  był  głupi  kawał?  ‒  zapytałem.  ‒  Proszę  się 

zastanowić.  

‒  Co pan chce przez to powiedzieé? 

‒  Tylko to ‒ wyjaśniłem ‒ że to jednak nie był kawał. 

‒  Może ‒ zachrypiał Koriol. 

Był  tęgi,  szeroki  w  ramionach  i  na  pewno  wysoki,  choć  jeszcze 

wciąż kulił się na fotelu. ‒ Może. Ale ja pana nie wzywałem. ‒ Zwrócił 

się do Beaty: ‒ Mam chyba rację? 

‒  Och,  Marcin!  Skąd  mogę  wiedzieć?  Zawsze  masz  rację,  jak 

wszyscy  mężczyźni!  A  to?  ‒  sięgnęła  po  podłużną  kopertę  i  prawie 

dotknęła nią jego twarzy. ‒ Co z tym zrobisz? 

Koriol odtrącił rękę Beaty. Koperta upadła na biurko. 

Wstałem. 

‒  Niech  pan  zaczeka.  Niech  pan  siada.  Pan  chyba  jest  specjalistą 

od  różnych  takich...  Niech  pan  czyta  ‒  Koriol  podał  mi  kopertę.  ‒ 

Wiem, co tam jest, nie muszę czytać. 

Sięgnąłem  po  antyczny  sztylet  leżący  na  stole  i  rozciąłem  kopertę. 

Wyjąłem list pisany na maszynie. 

To jest trzydziesty pierwszy list ‒ czytałem ‒ w którym przypominam 

Ci,  że  zginiesz  czternastego  maja  o  północy.  Nie  zawiadamiaj  milicji. 

Jeżeli to zrobisz, fakt ten nie opóźni Twojej śmierci ani o sekundę. Mam 

nadzieję,  że  dobrze  rozumiesz,  dlaczego  musisz  zginąć.  Dostaniesz 

jeszcze jeden list, w którym wyjaśnię wszystko, co mogłoby być wątpli-

we. Chyba załatwiłeś Swoje sprawy, dałem Ci na to miesiąc czasu. Na 

odroczenie  wyroku  nie  licz.  Pamiętaj:  zginiesz  czternastego  maja  o 

północy. 

Podałem list Koriolowi. Ujął go, lecz ręka tak mu dygotała, że poło-

żył list na stole i przytrzymał palcem margines. Tak czytał. Kiedy skoń-

czył: 

‒  Sądząc po panu ‒ powiedziałem ‒ nie zawiadamiają o spadku? 

background image

‒  Jaki dzień dzisiaj? ‒ zapytał. 

‒  Piątek. 

‒  Piątek! ‒ krzyknął. ‒ Ale którego? Data! 

‒  Czternasty maja. 

Koriol sięgnął po kieszonkowy zegarek, leżący dotychczas na biur-

ku, lecz nie znalazł go na właściwym miejscu; bawiła się nim Beata. 

‒  Powiedziałem ci już, że nie cierpię, jak bawisz się zegarkiem. 

Beata  podała  mi  zegarek.  Był  to  staroświecki  złoty  schaffhausen  o 

podwójnej kopercie chroniącej tarczę. 

‒  Marcin nigdy nie rozstaje się z tym zegarkiem ‒ wyjaśniła Bea-

ta. ‒ Gdyby pan widział, z jaką czułością nakręca go codziennie o dwu-

nastej!  A  kiedy  kładzie  się  spać,  to  zegarek  musi  mu  tykać  pod  podu-

szeczką... 

‒  Przestań ‒ powiedział Marcin. ‒ Zawsze masz coś do powiedze-

nia.  Moja  żona  ‒  zwrócił  się  do  mnie  ‒  jeszcze  nie  wie,  że  nie  warto 

mówić, kiedy nic się na tym mówieniu nie zarobi. 

‒  Żona? ‒ zapytałem. 

‒  Niech pan będzie szczery. Nie lubię pochlebców. 

Wtedy Beata: 

‒   Niech pan nie myśli... ‒ zaczęła i urwała w połowie zdania. 

O czym nie myśleć? Że została jego żoną z miłości, z namiętności, z 

szaleństwa? Był starszy co najmniej o trzydzieści lat. 

‒  Kiedy byłem młody, nie mogłem sobie pozwolić na taką żonę. 

Beata uśmiechnęła się  niewyraźnie, jakby  nie rozumiała, o  co cho-

dzi. A przecież rozumiała. Spojrzała w okno, mówiąc: 

‒  Marcin jest bardzo dobry. 

‒  Ja też jestem bardzo dobry ‒ powiedziałem. Bo co mnie obcho-

dziło, że Marcin jest dobry? 

‒  Co to ma do rzeczy? ‒ zachrypiał Marcin. 

‒  Nic  ‒  powiedziałem.  ‒  Po prostu  pan  jest  dobry  i  ja jestem  do-

bry. To wszystko. Może wrócimy do ważniejszych problemów? 

Na  stole  leżał  list  zawiadamiający  Marcina  Koriola,  że  zginie  on 

czternastego maja o dwudziestej czwartej. 

Właśnie był czternasty maja. Ile godzin życia miał jeszcze przed so-

background image

bą ten tęgi i silnie zbudowany mężczyzna? Nie chciało mi się liczyć. 

Patrzyłem na Beatę, na jej długie nogi i wąskie dłonie o delikatnych 

i smukłych palcach, na jej włosy najczarniejsze ze wszystkiego, co jest 

na tym świecie czarne. 

Piętnasta trzydzieści 

‒  Czy pan nie przypuszcza ‒ zapytałem ‒ że telefonował do mnie 

ten sam człowiek, który przysyła panu listy z pogróżkami? 

Koriol wciąż trzymał w ręce trzydziesty pierwszy list. 

‒  Po  co?  ‒  zapytał.  ‒  Żeby  mu  pan  przeszkodził?  Nonsens.  Dla-

czego miałby utrudniać sobie... ‒ zawahał się ‒ no, wie pan co. 

‒  Bo  on  wie,  że  nie  przeszkodzi  mu  moja  interwencja  ani  żadna 

inna. Chciałby pana o tym przekonać i obezwładnić... 

‒  Nonsens,  panie  Morena.  Przecież  ostrzegał  mnie  w  listach,  że-

bym nie zawiadamiał milicji. Czy nie mam racji, Beato? 

‒  Chyba masz ‒ powiedziała Beata. ‒ Chyba tak. 

‒  Co  tak,  co  tak?  ‒  denerwował  się  Koriol.  Sięgnął  po  teczkę  z 

zielonej kozłowej skóry. ‒ Tam znajdzie pan trzydzieści takich listów, 

jak ten ostatni. Niech pan czyta. 

Pchnął teczkę po płycie stołu. 

Wiedziałem, że te listy nic nie wyjaśnią, i że ten trzydziesty pierw-

szy  zawiera  kwintesencję  wszystkich  poprzednich.  Zapytałem,  czy 

znajdę w nich uzasadnienie wyroku. 

‒  Niech pan czyta, do diabła! Później będziemy gadać. 

Przeglądnąłem listy. Były do siebie podobne. Ich nadawca  mógł je 

właściwie pisać przez kalkę lub powielić na hektografie, a później wy-

syłać codziennie jeden z nich. Jednak każdy list był pisany oddzielnie, 

na  tej  samej  maszynie.  W  czcionce  pochylonego  „ó”  górny  znak  był 

ledwo widoczny, litera „ł” miała poprzeczną kreskę tylko z lewej stro-

ny, a litera „o” była zabrudzona wewnątrz. 

‒  No i co? ‒ zapytał Koriol. ‒ Co pan tam znalazł? Chyba to samo, 

co ja: czternastego maja umrzesz o północy. 

background image

‒  Zginiesz o północy ‒ poprawiłem. 

‒  Co za różnica? 

‒  Dość subtelna. Ale na razie bez znaczenia. 

‒  I co pan myśli? Potrafi pan chyba coś wymyśleć! 

‒  I to się zdarza ‒ odparłem. 

Może to było złudzenie, ale  wydało  mi się, że  widzę dziwny błysk 

w  oczach  Beaty.  Pomyślałem,  że  warto  porozmawiać  z  nią  o  tych  li-

stach.  I  o  telefonie  zapraszającym  mnie  do  INTERPOLEX-u.  Lecz  to 

nie  miało sensu. Jeżeli tymi listami chciała spowodować  śmierć  męża, 

to dlaczego  w ostatniej chwili  wplątała  w to  kogoś,  kto  mógł jej prze-

szkodzić? 

Nadawca listów „grał w ciemno”, na chybił trafił, albo nie obawiał 

się żadnego przeciwnika ani żadnych przeszkód. 

‒  Jak widzę ‒ mruknął Koriol ‒  pan uwierzył, że umrę. 

‒  Spróbujemy  to  rozegrać.  Proszę  mi  tylko  wyjaśnić,  a  od  tego 

wyjaśnienia dużo zależy, dlaczego pan nie zawiadomił milicji? 

Koriol zwrócił się do Beaty: 

‒  Czy telefonowałaś do Moreny, żeby przyszedł? 

‒  Ależ nie! Byłam pewna, że to ty. 

‒  Jeżeli tak zrobiłaś ‒ odparł Koriol ‒ to teraz spójrz na człowieka, 

któremu od pół godziny tłumaczę, o co chodzi, a który nawet nie potrafi 

poruszyć  głową,  żeby  mi  cokolwiek  wyjaśnić.  Bo  nie  trzeba  poruszać 

głową,  żeby  mi  powiedzieć  o  milicji.  Nie  chcę  ‒  nagle  krzyknął  ‒  za-

wiadamiać milicji! Nie chcę! 

Pierwszy  list  był  podpisany  Madryt.  Następne  nie  miały  żadnego 

podpisu. Nie zwracając uwagi na okrzyk Koriola, pokazałem Beacie ten 

podpis Madryt. 

‒  Marcin ‒ powiedziała ‒ chyba miałeś wrogów w Madrycie. 

‒  Zastanów się ‒ powiedział Koriol ‒ co mi pomoże, jeżeli ci po-

wiem, że miałem tam wrogów? Nie zadawaj głupich pytań. 

Koriol końcami palców lekko nacisnął powieki. 

‒  Umrzeć. Pan to rozumie? Kiedy wydawało się, że już nic mi nie 

zagraża i kiedy osiągnąłem... 

Jego ochrypły głos nabrał lirycznych tonów, lekko zadrżał. 

background image

‒  Nie bój się ‒ powiedziała Beata. ‒ Będę przy tobie. 

Położyła dłoń na jego ramieniu. 

Koriol  uchylił  ramię.  Może  chciał  ukryć  wzruszenie  pod  pozorem 

tej brutalności. 

Wydało mi się, że oglądam w teatrze dwuosobową sztukę, w której 

obie postacie są tak sztucznie i bez przekonania grane przez aktorów, że 

sama sztuka traci wszelki sens. Było w zachowaniu się Koriola i Beaty 

coś  wymuszonego,  dwuznacznego,  jakby  odtwarzali  mechanicznie 

wyuczone na pamięć role i ukrywali przede mną to, co najważniejsze. 

Postanowiłem: wycofam się z tej gry. Z jakiej racji wzywano mnie 

tutaj? Bo piszę sensacyjne powieści i poluję na tematy? Znałem o wiele 

lepsze niż ten „temat”, w którym niespodzianie zacząłem uczestniczyć. 

‒  Panie  Koriol  ‒  powiedziałem  ‒  milicja  mogłaby  sprawdzić,  na 

jakiej maszynie pisano listy, skąd je wysyłano, w której dzielnicy wrzu-

cano  do  skrzynki.  Mogą  odnaleźć  właściciela  maszyny.  Niech  pan  się 

zastanowi nad moją radą. 

Tępo  wpatrywał  się  w  moją  twarz,  jego  oczy  były  pozbawione  ja-

kiegokolwiek wyrazu. Nie słyszał mnie albo nie rozumiał. 

‒  Będę przy tobie ‒ odezwała się Beata ‒ o północy. 

‒ Jeżeli oni nie kłamią ‒ stuknął palcem w kremową kopertę ‒ ko-

muś muszę wszystko zostawić. Nie będziesz przy mnie. 

Pomyślałem:  teraz  Beata  powie  Marcinowi,  że  zależy  jej  tylko  na 

nim, na Marcinie, i że bez niego całe życie straci urok i sens, i tak dalej. 

Na  szczęście  zaoszczędziła  mi  tego,  zostawiając  to  chyba  na  później, 

kiedy będą sami. 

Zabrzęczał jeden z trzech telefonów stojących na biurku. Zabrzęczał 

delikatnie,  lecz  Koriol  wzdrygnął  się,  prawie  podskoczył,  jakby  to  nie 

było  tylko  to  cichutkie  brzęczenie,  ale  ogłuszający  dźwięk  spiżowych 

dzwonów. 

background image

Szesnasta 

Telefon wciąż brzęczał. Koriol odwrócił się ode mnie. 

‒  Czy  istnieje  taka  możliwość,  panie  Morena,  żeby  zabić  kogoś 

poprzez słuchawkę telefonu, kiedy się ją podniesie? 

‒  Do północy mamy trochę czasu. 

‒  Pytałem pana, czy to jest możliwe? 

‒  Tak. Ale niech pan o tym nie myśli i przyjmie telefon. 

‒  Ty weź ‒ Koriol powiedział do Beaty. 

Beata, do słuchawki: 

‒  Ach, to ty! ‒ I do Koriola, podając mu słuchawkę: ‒ Twój brat. 

Koriol  słuchał,  później  sprzeciwiał  się  jakiejś  propozycji:  ‒  Nie, 

wykluczone... Nie, skąd, wcale nie jestem chory, dlaczego miałbym być 

chory?  Dzisiaj  nie  mogę  wyjść...  Co,  do  diabła,  ma  to  wspólnego  z 

chorobą... A, tak! No to czemu nic nie mówisz, niemożliwe, chwilecz-

kę, dobrze, zaczekaj. 

Dłonią przysłonił mikrotelefon. 

‒  Morena... Mój brat, Robert, wie o tych listach. 

‒  Kto mu powiedział? 

‒  Ja.  Robert  chce  mnie  dzisiaj  skontaktować  z  kimś,  kto  może  to 

załatwić. Co pan mi radzi? 

Nim zdążyłem odpowiedzieć, Beata zawołała: 

‒  Marcin, nie! Ten ktoś  może  właśnie  w  ten sposób chce cię  wy-

wabić  z  domu,  Marcin,  mówię  ci,  nie  możesz  tam  iść.  Prawda,  panie 

Morena, że on nie może? 

‒  Pójdziemy tam ‒ powiedziałem. 

‒  A jeżeli pan jest w zmowie z tym, człowiekiem? ‒ zapytał. 

‒  A jeżeli ‒ odpowiedziałem ‒ pańska żona jest w zmowie z kimś, 

kto  właśnie  tutaj  ma  pana  zabić  i  dlatego  odradza  panu  wyjście?  A 

jeżeli ten facet działający za  pośrednictwem pańskiego brata jest prze-

konany, że pan nie odważy się wyjść dzisiaj z domu i telefonując teraz, 

chce się w tym upewnić, bo właśnie tutaj ma pana zabić? Panie Koriol, 

background image

w ten sposób możemy bawić się do północy. Proszę powiedzieć bratu, 

że przyjdziemy. 

Koriol przyłożył słuchawkę do policzka. 

‒  Robert? Będę u ciebie. Nie, wcale nie jestem zdenerwowany, nie 

ma powodu. Wciąż mi coś wmawiasz. No, dosyć, dosyć ‒ odłożył słu-

chawkę. 

‒  Nie wiem, czy pan Morena słusznie... ‒ zaczęła Beata. 

‒  Proszę pani ‒ przerwałem jej ‒ musimy poznać człowieka, który 

może załatwić sprawę listów. Czy pani nie rozumie? 

‒  Może pan Morena sam pójdzie do Roberta? ‒ zaproponowała. 

‒  Głupstwa  mówisz.  Wciąż  mówisz  głupstwa.  Ten  człowiek  nie 

będzie rozmawiać z Moreną ani z milicją. Chce rozmawiać ze mną. To 

nie jest filantrop ani anioł stróż, ale ktoś, kto chce u mnie zarobić, jeżeli 

mi pomoże. Czy nie mam racji? 

Koriol  włożył  do  zielonej  teczki  trzydziesty  pierwszy  list.  Teczkę 

wsunął do szuflady i zaniknął ją na klucz. Klucz podał Beacie. 

‒  Na wszelki wypadek ‒ powiedział. ‒ Morena, czy pan nadaje się 

do takiej historii? 

‒  Przekonamy się o północy ‒ powiedziałem. ‒ Ale dlaczego wła-

śnie czternastego maja, a nie piątego. Skąd ta data? 

Koriol  wzruszył  ramionami  ‒  i  to  był  znowu  gest  aktora  grającego 

rolę bez „przekonania. 

‒  Nadawca listów  wybrał ten dzień. Równie dobrze mógł  wybrać 

jakiś inny. Co to ma do rzeczy? 

‒  Co  działo  się  czternastego  maja,  kiedyś,  obojętne  w  którym  ro-

ku? 

‒  Więc pan sądzi... ‒ szepnął Koriol. 

‒  Że  tego  dnia  pan  Koriol  popełnił...  powiedzmy,  że  dobry  uczy-

nek, o którym ktoś nie może zapomnieć. 

‒  Morena,  pan  chciał  powiedzieć,  że  kiedyś,  czternastego  maja, 

popełniłem łajdactwo albo zbrodnię? 

‒  Nie chciałem, lecz pan mi to podsunął. ‒ Wstałem, zbliżyłem się 

do okna. ‒ Co działo się w Madrycie czternastego maja? 

Koriol  wzniósł  dłoń  ponad  hebanową  politurowaną  płytę  stołu,  w 

background image

której odbiła się ta dłoń jak w lustrze. 

‒  Tego się bałem, niczego więcej. Ani bomb, ani wojny, ani cho-

roby. Tylko tego. Tak, to było czternastego maja. 

‒  Może zostaniemy sami i wtedy pan powie. 

‒  Morena ‒ Koriol podniósł głos ‒ nie zostaniemy sami i nic wię-

cej  panu  nie  powiem.  Niech  pan  siada.  Ani  pan,  ani  Beata,  ani  cała 

wasza milicja, ani nikt inny na świecie nie wyciągnie ze mnie, co stało 

się  czternastego  maja  któregoś  tam  roku  w  Madrycie.  Jeżeli  jestem  w 

Polsce,  to  tylko  dlatego,  że  tutaj  czuję  się  najbezpieczniej.  Gdybym 

został  na  Zachodzie,  już  dawno  stałoby  się  to,  co  ma  się  stać  dzisiaj. 

Dobrze pracuję, dobrze zarabiam, ale państwo także dobrze zarabia na 

mojej  pracy.  Mogę  w  sprawach  INTERPOLEX-u  jeździć  po  całym 

świecie,  mam  paszport  na  wszystkie  kraje.  Nigdzie  nie  jeżdżę.  Wysy-

łam  moich  zastępców,  a  władze  dziwią  się,  że  sam  nie  wyjeżdżam... 

Morena,  nie  potrzebuję  amatora  detektywa  ani  pocieszyciela,  który 

podtrzyma  mnie  na  duchu.  Jeżeli  pan  sam  się  nawinął,  a  sądzę,  że  to 

sprawka Beaty... 

‒  Marcin, nie! ‒ zawołała Beata. ‒ Dlaczego mi nie wierzysz? 

‒  Ty siedź cicho ‒ te słowa zabrzmiały jak warknięcie złego psa ‒ 

a Morena niech słucha. Za dobrą robotę potrafię dobrze zapłacić. Jeżeli 

o  północy  nic  mi  się  nie  stanie,  jutro  dam  panu  przedmiot  wartości 

dziesięciu tysięcy dolarów. Beata, otwórz safes. 

Koriol podał Beacie pęk kluczy. Podeszła do stojącej w rogu  gabi-

netu  trójkątnej  serwantki  i  otworzyła  oszklone  drzwi.  Na  najwyższej 

półce odstawiła kilka przedmiotów wykonanych przez INTERPOLEX z 

tajemniczego stopu szklanych włókien i sztucznego tworzywa ‒ i odsu-

nąwszy  boczną  ścianę  serwantki  otworzyła  ukryte  poza  nią  stalowe 

drzwi safesu. Wyjęła z głębi skrytki zamszowy woreczek, przypomina-

jący wytarty kapciuch na tytoń fajkowy. Położyła go na stole. 

Koriol  rozsupłał  wiązanie  woreczka  i  wysypał  na  stół  siedem  ol-

brzymich  kilkunastokaratowych  brylantów.  Były  to  piękne  kamienie  o 

błękitnawym połysku  ukrytym  w  ich  niewidzialnej głębi,  w przecięciu 

się  załamanego  na  szlifowanych  krawędziach  światła,  i  o  zwielokrot-

nionym przez ten szlif blasku. 

background image

‒  Jeden z tych kamieni będzie jutro pańską własnością. 

Spojrzałem  na  Beatę  wpatrzoną  pożądliwie  w  brylanty.  Ich  blask 

odbijał się w jej źrenicach. Pomyślałem, że już wiem, dlaczego została 

z Koriolem; tak w tym momencie pomyślałem. 

‒  Skąd  mam  te  szkiełka,  o  to  panu  chodzi?  Z  Brazylii.  Z  dwoma 

garimpeiros  przez  kilka  lat  poszukiwałem  diamentów  w  Mato  Grosso. 

Potem było nas tylko dwóch, ale to inna historia. Zebrałem kilka garści 

kamyków. Były  warte  więcej niż te, które pan  widzi.  Ale  wymieniłem 

je za te siedem, bo zawsze kochałem przedmioty wyjątkowe i fascynu-

jące... 

Spojrzał  na  Beatę,  bo  chyba  także  o  niej  pomyślał,  mówiąc,  jakie 

rzeczy kocha: wyjątkowe i fascynujące. 

‒  Niech pan pokaże kamień, który pan chce dostać. 

‒  Czy pan nie obiecuje zbyt wiele? Jeżeli nawet dzisiaj pana ocalę, 

to może pan zginąć jutro lub pojutrze. 

‒  Nie o to chodzi, Morena. Jeżeli dzisiaj nic się nie stanie, mogą o 

rok  odroczyć  ten  wyrok,  znowu  na  czternastego  maja.  Wówczas  sam 

zacznę działać. Uprzedzę ich. Powiem panu więcej: jutro albo pojutrze 

mogą mnie zabić. Ale nie dzisiaj. Nie zgadzam się, żeby ktoś wybierał 

za mnie dzień mojej śmierci. Pan chyba rozumie, Morena. Nie czterna-

stego maja. I właśnie za to dostanie pan dziesięć tysięcy dolarów. Tyle 

pan zarobi w ciągu jednej nocy, właściwie w ciągu jednej godziny czy 

minuty.  Jeżeli  jednak  oni  mnie...  ‒  przełknął  ślinę  ‒  wtedy  moja  żona 

nie da panu ani złamanego grosza. 

Wielką dłonią zgarnął połyskujące kamienie i wrzucał je do skórza-

nego woreczka. Głośno liczył: ‒ jeden, dwa, cztery... 

Beata  włożyła  do  safesu  woreczek  z  brylantami,  zamknęła  stalowe 

drzwiczki, zasunęła drewnianą ściankę serwantki, ustawiła fantastyczne 

fabrykaty INTERPOLEX-u i oddała klucze Koriolowi. 

‒  Panie Koriol ‒ powiedziałem ‒ nie mogę spełniać usług prywat-

nego  detektywa,  taki  zawód  u  nas  nie  istnieje.  Nie  mogę  przyjmować 

honorarium  za  coś,  czego  nie  wolno  mi  wykonywać.  Zajmuję  się  tą 

sprawą, żeby dociec, kto do mnie telefonował i dlaczego wplątano mnie 

w  pańską  sprawę,  w  sprawę  tej  złowieszczej  pogróżki:  „zginiesz  o 

background image

północy”. 

Pochylił głowę i chusteczką ocierał pot z karku i ze skroni. 

‒  Panie Morena. 

‒  Słucham pana. 

‒  Morena... 

‒  Proszę mówić.  

Wtedy  zaczął  mówić,  o  czym  myślał  przez  cały  czas  i  o  tym,  co 

dręczyło go od wielu dni. 

‒  Morena, niech pan mnie ratuje niech mi pan pomoże, niech pan 

im nie pozwoli... Dobili mnie tymi listami, sparaliżowali. Jakby dzień w 

dzień  kto  strzelał  do  mnie  i  trafiał  obok  serca,  na  umyślnie  o b o k  

serca... trzydzieści razy, żeby tylko serce zachować na ostatni dzień, na 

czternastego  maja,  na  dzisiaj.  Błagam,  niech  pan  coś  zrobi,  niech  pan 

im przeszkodzi, nie pozwoli... 

Szesnasta trzydzieści 

Robert Koriol mieszkał na przedmieściu, w parterowej willi. Z wej-

ściowych  drzwi  mały  korytarz  wiódł  do  obszernego  hallu,  w  którym 

skupiało się za dnia życie rodzinne, i z którego czworo drzwi wiodło do 

oddzielnych pokoi, piąte drzwi do wspomnianego korytarza, a szóste do 

kuchni, ubikacji i łazienki. 

Na środku hallu stał stół, secesyjna kanapa i cztery krzesełka obite, 

podobnie  jak  ta  kanapa  i  wygodny  fotel,  czerwonym  wypłowiałym 

pluszem. 

W  momencie,  od  którego  ta  historia  może  nas  interesować,  łysy 

osiemdziesięciokilkuletni  staruszek,  o  twarzy  zwiędłej  i  przebiegłej, 

siedział przy  stole z lupą zegarmistrzowską  w oku, pochylony  nad po-

dróżnym  budzikiem  ułożonym  na  skrawku  płótna.  Budzik  oraz  kilka 

innych  zegarków  oświetlała  biurowa  lampa  z  elastycznym  ramieniem. 

Starzec nazywał się Arkadiusz Koriol, był ojcem Roberta i Marcina. 

Robert  siedział  na  kanapce  obok  swej  żony  Pauliny,  kobiety  już 

niemłodej,  ale  jeszcze  interesującej  i  zapewne  przesadnie  dbającej  o 

background image

siebie.  Miała  duży  temperament  ujawniający  się  w  ruchach  niespokoj-

nych  i  w  sposobie  mówienia.  Nosiła  krótką  spódniczkę  odsłaniającą 

połowę uda. Kiedy siedziała z nogą założoną na nogę, starała się poka-

zać  jak  najwięcej  tego  uda;  drażniło  to  Roberta,  bo  od  czasu  do  czasu 

pociągał  on  za  spódniczkę  Pauliny,  starając  się  przysłonić  odsłonięte 

miejsce ponad zapięciem podwiązki przytrzymującej pończochę. 

Nim  zjawiłem  się  w  domu  Roberta,  rozegrała  się  tam  scena,  którą 

pragnę odtworzyć na podstawie zebranych później informacji. 

‒  Jeżeli  w  gwiazdach  stoi  ‒  powiedział  Arkadiusz  ‒  że  Marcin 

dzisiaj  umrze,  to  znaczy,  że  umrze.  Przed  przeznaczeniem  nikt  nie 

uciekł. 

‒  Arkadiuszu  ‒  powiedział  Robert  ‒  mówisz  głupstwa.  Stary  już 

jesteś i dlatego mówisz głupstwa. 

‒  Głupcy  ‒  Arkadiusz  spojrzał  na  Paulinę  ‒  nie  zauważą  nigdy 

mądrości.... Przyjdzie dzisiaj ten twój Franio? 

‒  Dziadku  ‒  zdenerwowała  się  Paulina  ‒  dlaczego  mój?  Robert, 

powiedz ojcu... 

‒  Przyjdzie ‒ powiedział Robert. ‒ Umówiłem go z Marcinem. 

‒  I wymyśliłeś, że Franio może coś załatwić? 

Robert zbliżył się do Arkadiusza. 

‒  Nie,  staruszku.  Chcemy  wydusić  trochę  forsy  od  Marcina.  Fra-

nio uważa, że te listy, to zwykłe pogróżki bez pokrycia. 

‒  Wiedziałem, że Franio nic tu nie poradzi. 

‒  Ale jutro powiemy Marcinowi, że to Franio go uratował, za na-

szym pośrednictwem. I Marcin odpali trochę grosza. 

‒  Masz ty główkę do takich rzeczy, niezłą główkę. Ale co wam z 

tego, jeżeli oni Marcina zakatrupią? 

‒  Pieniądze weźmiemy od Marcina dzisiaj. Do północy czasu nie-

wiele, a powiemy Marcinowi, że Franio musi pochodzić za tym i mieć 

gotówkę  przy  sobie,  żeby  komuś  do  ręki  pogadać,  o  tych  listach.  Jak 

Marcin  nie  zginie,  to  pieniążki  nasze.  Jeżeli  zginie,  to  także  nasze,  bo 

umarli nie odbierają pieniędzy. 

Paulina  przenosiła  wzrok  z  siwego  starca  na  swego  męża,  z  chy-

trych i okrągłych oczu dziadka na podłużne i złe oczy Roberta. 

background image

‒  Boże,  jak  wy  rozmawiacie!  Przecież  chodzi  o  życie  człowieka. 

A  wy  tak  na  zimno  i  z  takim  spokojem,  jakbyście  naradzali  się,  czy 

zarżnąć koguta na obiad, czy nie. 

Wstała i otworzyła okno. 

‒  Paula  ‒  powiedział  Arkadiusz  ‒  co  ma  się  stać,  zawsze  się  sta-

nie.  I  nic  nie  pomoże,  czy  będziemy  mówić  na  zimno,  czy  na  gorąco. 

Czasem myślę, że to ty piszesz listy do Marcina. Może razem z Beatą? 

Znam kobiety i wiem... 

‒  Dziadkowi pomieszało się na strychu ‒ Paulina stuknęła się pal-

cem w czoło. ‒ To raczej do dziadka podobne. 

‒  Dobrze,  Robert  ‒  Arkadiusz  zachichotał  ‒  żeś  powiedział,  co 

obmyśliliście z Franiem. Dobrze wiedzieć o czymś takim. 

Paulina podeszła do Roberta. 

‒  Dziadek to straszny gaduła, wszystko może zepsuć. Niepotrzeb-

nie powiedziałeś. 

‒  Ech, Paula, Paula ‒ zaśmiał się Arkadiusz. ‒ Czy potrzebnie, czy 

nie, o tym tylko gwiazdy wiedzą. A ty, Robert, daj sobie spokój z Fra-

niem. Temu łazikowi twoja żona za bardzo się podoba i dlatego Franio 

tak się koło ciebie kręci. 

‒  Jesteś...  ‒  krzyknęła  w  uniesieniu  Paula  i  nagle  urwała,  bo  roz-

legł się głośny dzwonek, natarczywy i przerywany. 

‒  Otwórz, Paula ‒ odezwał się zaniepokojony Arkadiusz. 

‒  Drzwi są otwarte ‒ powiedział Robert. 

Przenikliwy dźwięk dzwonka nagle ucichł. 

Ktoś powoli otwierał ciężkie wejściowe drzwi. 

Siedemnasta 

Do hallu  weszli dwaj  mężczyźni: jeden  w szarym garniturze, drugi 

w mundurze kaprala milicji, z teczką w ręku. 

‒  I po co ten hałas? ‒ zapytał Arkadiusz wkładając do oka zegar-

mistrzowską lupę. ‒ Po co dzwonić, kiedy drzwi otwarte? 

‒  Niespodzianka ‒ powiedział kapral, patrząc z zainteresowaniem 

background image

na  wstającą  z  kanapki  Paulinę.  ‒  Kto  ma  czyste  sumienie,  nie  boi  się 

nagłego dzwonka. A to jest ‒  wskazał  mężczyznę  w szarym ubraniu ‒ 

sam inspektor Anioł. 

Inspektor skłonił głowę. 

‒  Ja jestem kapral Filipek. Na imię Ludwik, tak rodzice wymyślili. 

A  to  ‒  wskazał  inspektorowi  obecnych  ‒  Arkadiusz  Koriol,  Robert 

Koriol oraz Paulina, żona wyżej wymienionego. 

‒  No dobrze ‒ odezwał się Robert ‒ jest nam bardzo miło, ale mo-

że pan inspektor wyjaśni, co to ma znaczyć? 

‒  Czy można usiąść? ‒ zapytał inspektor Anioł. 

‒  Ależ  tak  ‒  zawołała  Paulina  ‒  oczywiście,  proszę  bardzo, natu-

ralnie, istotnie, niech pan! 

Inspektor  usiadł  na  pluszowym  krześle.  Dotknął  frędzli,  którymi 

obity był spód siedzenia. 

‒  Po  mojej  matce  ‒  powiedziała  Paulina  ‒  te  krzesła.  Nie  lubimy 

fabrycznych mebli, wszystkie jednakowe, to straszne. 

‒  Paula ‒ mruknął  Arkadiusz ‒ ty i tak  nic  mądrego nie powiesz. 

Niech  lepiej  mówi  pan  inspektor.  On  jest  jakby  widomym  znakiem 

przeznaczenia i na ogół działa w jego imieniu. 

‒  Proszę  państwa  ‒  powiedział  inspektor  ‒  tak  niefortunnie  się 

złożyło, że od tej chwili każdy może wejść do tego przytulnego miesz-

kania, lecz nikt nie może stąd wyjść. 

‒  Ale ‒ zapytał Robert ‒ dlaczego? 

‒  Chciałbym  obejrzeć  pokoje  ‒  odezwał  się  kapral  naciskając 

klamkę pierwszych drzwi. Uchylił je i zajrzał do środka. 

‒  Czy panowie kogoś szukają? ‒ zapytała Paulina. 

‒  Nieuczciwego  obywatela,  który  jest  wmieszany  w  przemyt  pla-

tyny ‒ wyjaśnił Anioł. ‒ Mogę jeszcze dodać nie uchybiając tajemnicy 

służbowej,  że  celnicy  znaleźli  u  pewnego  turysty  rzekomo  srebrny 

łańcuch.  Był  wykonany  zapewne  z  tej  przemyconej  platyny  w  jakiejś 

firmie zegarmistrzowsko-jubilerskiej. Tak zeznał pechowy turysta. 

Arkadiusz utkwił małe okrągłe oczy w twarzy inspektora. 

‒  Naprawiałem kiedyś łańcuch platynowy do zegarka, a jakże. Ze 

starego zatrzasku,  który był cechowany, zrobiłem nowy, bo tamten  się 

background image

złamał. 

‒  Jeśli  tak  ‒  uśmiechnął  się  inspektor  ‒  to  bądźmy  dobrej  myśli, 

bo ta historia zakończy się pogodnie. 

‒  Panowie są bardzo weseli ‒ powiedział Robert. 

Inspektor przestał się uśmiechać. 

‒  Panie  Robercie,  nasza  służba  jest  piękna,  ale  ciężka,  przykra  i 

niekiedy  smutna.  Musimy  się  więc  ratować  dobrym  humorem.  Ufamy 

pewnym ludziom, a nagle okazuje się, że nie byli godni zaufania. Wie-

rzymy  bezgranicznie  zeznaniom  świadka,  i  nagle  stwierdzamy,  że  nas 

okłamał. Liczymy na czyjąś nieskazitelną uczciwość, a oto dowiaduje-

my się, że ten najuczciwszy ukradł coś lub kogoś oszukał. Seria rozcza-

rowań, które mogłyby osłabić w nas wiarę w człowieka, gdyby nie... 

‒  Wszystko  w  porządku  ‒  powiedział  kapral  Filipek,  zamykając 

ostatnie drzwi znajdujące się w hallu. 

‒  Nikogo pan nie znalazł? ‒ zapytał drwiąco Robert. 

‒  Bo też nikogo nie szukałem ‒ odparł kapral. ‒ Ten, na kogo pan 

inspektor czeka, dopiero przyjdzie. 

‒  Kto? ‒ zawołali Robert i Paulina, a Arkadiusz wypuścił z małe-

go  imadełka  zwijaną  sprężynę,  która  podskoczyła  z  wizgotem,  odbiła 

się od oparcia kanapki i upadła na dywan, tuż u jego stóp. Pochylił się, 

podniósł ją i powiedział: 

‒  Cały towar zakupuję legalnie i tylko z przydziałów. 

‒  A więc wszystko skończy się pomyślnie ‒  powiedział inspektor. 

‒  Jestem  najszczęśliwszy,  kiedy  jakieś  podejrzenie  okazuje  się  nie-

słuszne. Jednak z ubolewaniem stwierdzam, że przestępcy postępują w 

momencie  zaskoczenia  tak  samo  jak  niewinni:  przysięgają,  że  są  nie-

winni. 

Arkadiusz włożył sprężynę do naczynia z naftą. 

Paulina przechyliła się na kanapce i podciągnęła kolana. 

‒  Inspektorze  ‒  powiedziała  ‒  protestuję  przeciw  najściu  na  nasz 

dom. Czy można gdzieś interweniować? 

‒  Oczywiście ‒ odparł Anioł ‒  lecz nie  może pani  wyjść  stąd ani 

skorzystać z telefonu. Na podstawie wiarygodnego doniesienia i wstęp-

nego  dochodzenia  otrzymaliśmy  zezwolenie  prokuratora.  Przebywamy 

background image

więc pod dachem państwa legalnie i praworządnie. 

‒  Kto  doniósł?  ‒  wtrącił  się  Robert  obciągając  zbyt  wysoko  pod-

winiętą spódniczkę Pauliny. ‒ Żądamy wyjaśnienia. Nazwiska! 

‒  Szef słyszał? ‒ zapytał kapral. 

Inspektor rozłożył ręce. 

‒  Ale na jakiej podstawie? ‒ denerwował się Robert. ‒ To godzi w 

nasz honor. Nie możemy sobie pozwolić na takie... 

‒  Tak ‒ podjęła Paulina ‒ mąż nie może sobie pozwolić. 

‒  Proszę państwa ‒ odparł spokojnie Anioł ‒ stwierdzam z ubole-

waniem,  że  nasi  ludzie  są  omylni.  Jednak  do  omylności  w  sprawach 

ziemskich przyznaje się nawet Ojciec Święty. 

‒  To nie jest argument ‒ rzekł Robert. ‒ Co to za argument? 

‒  Mąż ‒ dodała Paulina ‒ nie uznaje papieża i uważa, że kardyna-

łowie powinni chodzić boso i w łachmanach, jak apostołowie. 

‒  Apostołowie chodzili w sandałach ‒ wyjaśnił Arkadiusz. 

‒  Słusznie  ‒  potwierdził  Anioł.  ‒  Nie  znalazłem  też  w  Piśmie 

wzmianki  o  łachmanach.  Nadmiar  religijnej  wyobraźni  podsuwa  wier-

nym  wzruszające,  ale  i  naiwne  pomysły.  Cieszy  mnie,  panie  Arkadiu-

szu, pańskie teologiczne  wykształcenie. Uwaga o sandałach apostołów 

była  słuszna.  Spodziewam  się,  że  z  pożytkiem  spędzimy  czas,  który 

nam pozostał do jutra rana. 

‒  To jest nieuniknione? ‒ zapytał Robert. 

‒  Jak  ludzkie  zbrodnie  ‒  powiedział  inspektor  Anioł.  ‒  Czy  pan 

zastanawiał  się  kiedyś  nad  tym,  że  nasza  praca  sprowadza  się  w  myśl 

najstarszych wierzeń ludzkości, do istoty walki dobra ze złem, Ormuz-

da z Arymanem, do starcia elementów równowagi i ładu ‒ z elementem 

chaosu i dezorganizacji? Odwieczny i nieunikniony antagonizm tych sił 

utrzymuje  nasz  świat  w  równowadze.  Kiedy  ktoś  popełnia  zbrodnię, 

równowaga ta,  na  której  wspiera się świat, zostaje zachwiana. I  wtedy 

zjawia się oficer śledczy lub  detektyw,  mściciel reprezentujący prawo, 

który  uparcie  i  z  nieubłaganą  cierpliwością  zdąża  od  zwłok  ofiary  do 

ujęcia mordercy. 

‒  Zwłok? ‒ tylko tyle podchwycił zaskoczony Robert. 

‒  Kiedy wstaję rano, nigdy nie spodziewam się, że zobaczę trupa. 

background image

A jednak każdego dnia znajdujemy trupa, przynajmniej na szosie lub w 

rozbitym  samochodzie,  już  nie  mówiąc  o  umyślnych  morderstwach. 

Należy dodać, panie Robercie, że czasem ten wysłannik ładu zjawia się 

po to, by przeszkodzić morderstwu. 

‒  Widzisz,  Robert  ‒  odezwał  się  spoza  stołu  Arkadiusz  ‒  że  nie 

warto zadawać się z takimi łobuzami jak Franio. 

Wtedy Paulina: 

‒  Arkadiusz  plecie  głupstwa.  Franio  jest  przyzwoitym  młodym 

człowiekiem i nie ma nic wspólnego z interesami męża! 

‒  Wynika stąd ‒ podjął Anioł ‒ że gdyby  Franio  miał coś  wspól-

nego  z  interesami  męża,  wówczas  byłby  nieprzyzwoitym  młodym 

człowiekiem? 

‒  Żona wcale tak nie myślała ‒ powiedział Robert. ‒ Ona chciała 

tylko powiedzieć... ‒ w tym momencie spojrzał na odsłonięte uda Pau-

liny: ‒ Jak ty siedzisz? Popraw to zaraz! 

‒  O  Boże!  ‒ jęknęła  Paulina,  obciągając  lekko  spódniczkę.  ‒  Pan 

inspektor wcale się nie patrzył. Teraz jest taka moda. 

‒  Czekałaś, aż popatrzy, tak? 

‒  Robert  ‒  Paulina  zmieniła  temat  ‒  zadzwoń  do  Marcina.  Po-

wiedz mu, żeby nie przychodził. 

‒  Szef słyszał? ‒ zapytał kapral. 

‒  Ale mąż musi odwołać... ‒ zaczęła Paulina. 

Inspektor wzniósł dłoń. 

‒  Już niczego nie można odwołać. Jeżeli rzuciliście jeden kamyk, 

potoczy  się  lawina.  Nie  przewiduje  się  w  podobnych  okolicznościach 

odwoływania  umówionych  spotkań  za  pośrednictwem  telefonu,  ani  w 

żaden  inny  z  możliwych  sposobów  dostępnych  człowiekowi.  Mam  na 

myśli  również  gołębie  pocztowe,  sygnały  dymne  i  wystrzeliwanie  sy-

gnalizacyjnych  rakiet.  Jest  to  zgodne  nie  tylko  z  przepisami,  ale  rów-

nież ze zdrowym rozsądkiem. 

‒  To jednak jest oburzające ‒ powiedziała Paulina. 

‒  I nieuniknione ‒ uzupełnił inspektor Anioł. 

‒  Paula ‒ odezwał się Arkadiusz ‒ przyrządź panu kawę. 

‒  Podoba mi się pański sposób wysławiania ‒ powiedział Anioł. ‒ 

background image

Wszyscy dziś mówią „zrób kawę”. A przecież kawę trzeba przyrządzić. 

To słowo precyzyjniej oddaje istotę zabiegu. 

‒  Więc zrobić ‒ Paulina podkreśliła ostentacyjnie to słowo ‒ kawę 

czy nie? 

‒  Dziękujemy ‒ odparł Anioł. ‒ Mamy  w termosie. I zaopatrzyli-

śmy się w odpowiednią ilość kanapek. 

‒  No to zrobię kawę dla nas. Chyba można? 

Kapral Filipek zerwał się ochoczo z miejsca. 

‒  Pomogę pani przygotować i przynieść. 

‒  Uprzejmie dziękuję. Sama udźwignę trzy filiżanki. 

‒  Znowu  sytuacja  ‒  powiedział  inspektor  ‒  której  przepisy  nie 

przewidują. Kapral musi pani towarzyszyć. 

Paulina żachnęła się: 

‒  No to może do ubikacji pan kapral także będzie ze mną chodzić? 

Jak pan to sobie wyobraża, inspektorze? 

‒  Szef słyszał? ‒ zaśmiał się kapral. 

‒  W  takim  wypadku  ‒  uprzejmie  wyjaśnił  Anioł  ‒  raczej  wyjąt-

kowym i nagłym, kapral zaczeka pod drzwiami. To przykre. 

‒  Jak dla kogo. Co pan w ogóle wie o miłości? 

‒  Drogie  dziecko  ‒  zaśmiał  się  inspektor  ‒  niech  panią  nie  myli 

niebiańskie  brzmienie  mego  nazwiska.  Istnieją  również  upadłe  anioły. 

Ale to nie temat do rozmowy w takim gronie. 

‒  Możemy porozmawiać na osobności. 

‒  Nie  możemy  ‒  zaprzeczył  Anioł.  ‒  Wolno  mi  rozmawiać  tylko 

w  obecności  świadków.  Wspomniałem  już,  jak  wiele  kolców  ma  nasz 

zawód. Nazwałbym to powołaniem, zmuszającym do rezygnacji z wie-

lu przyjemności dostępnych innym ludziom. 

Arkadiusz chichotał. Paulina odwróciła się w jego stronę. 

‒  Z czego dziadek się śmieje? Nie wstyd dziadkowi? 

‒  Paula  ‒  wykrztusił  ‒  a  niech  was...  Zawsze  mówiłem,  że  jest 

przeznaczenie.  Chcieliście  rozmawiać  z  Marcinem  o  tych  listach,  ale 

inaczej było w gwiazdach pisane. 

‒  Arkadiuszu! ‒ krzyknął Robert. 

Inspektor wstał. 

background image

‒  O to chodzi. Porozmawiamy teraz o listach. 

Siedemnasta trzydzieści 

Beata załatwiała bieżące sprawy w sekretariacie INTERPOLEX-u. 

Zostaliśmy sami: wystraszony Koriol ‒ i ja, przypadkowy świadek, 

właściwie już uczestnik tego zdarzenia. Patrzyłem na zniszczoną twarz 

Koriola;  której  wyraz  brutalności  nadawała  silnie  rozwinięta  dolna 

szczęka i mięsisty nos. 

‒   Milicja zna tysiące kawałów z anonimowymi listami ‒ mówiłem 

‒  począwszy  od  naiwnych  i  złośliwych,  a  skończywszy  na  nikczem-

nych  i  groźnych.  Na  ogół  jednak,  kiedy  ktoś  chce  kogoś  zabić,  wów-

czas nie uprzedza go, lecz zabija. 

‒  Wiem ‒ powiedział Koriol sięgając po szkatułkę z papierosami; 

tym  razem  również  mnie  poczęstował.  ‒  Widziałem  takie  rzeczy  w 

kinie i czytałem. Ale ‒ Koriol zdusił w popielniczce papierosa, którym 

zaledwie  raz  się  zaciągnął  ‒  ale,  Morena,  czy  mój  wypadek  nie  jest 

nadzwyczajny? 

‒  Byłby takim ‒ powiedziałem ‒ gdyby pan sam pisał te listy. 

‒  Więc pan jednak przypuszcza, że to historia najzwyczajniejsza w 

świecie? Jak wtedy, kiedy takie listy wysyła rodzina czyhająca na spa-

dek albo na ubezpieczenie? 

‒   Pan jest ubezpieczony na życie? 

‒  Na  dwieście  tysięcy  złotych.  Dzisiaj  rano  telefonowałem  do 

agenta ubezpieczeniowego. Prosiłem, żeby natychmiast przyszedł. 

‒  Przyszedł? 

‒  Nie  miał  czasu.  Przyjdzie  po  siedemnastej.  Przed  trzema  laty 

powierzyłem mu ubezpieczenie moje i Beaty, od wypadku, śmierci i tak 

dalej. Nazywa się Cyprian Ursyn. 

‒  Czy jest spokrewniony albo związany z kimś... 

‒  Nonsens! Morena, nie zależy mi wcale, żeby pan znalazł nadaw-

cę listów. 

‒  Gdybym znalazł tego człowieka przed północą, nie mógłby pana 

background image

zabić o północy. To chyba logiczne. 

‒  Do  diabła!  Jeśli  chce  pan  tracić  czas,  to  niech  pan  szuka!  Ale 

pan  go  nie  znajdzie.  Bo  on  nie  chce  spadku  ani  nie  podejmie  z  Beatą 

mego ubezpieczenia, ani nie chce moich kamieni, ani mego stanowiska. 

On  nie  chce  zarobić  na  mojej  śmierci.  Pragnie  tylko,  żebym  umarł  o 

północy,  dzisiaj,  czternastego  maja.  A  ja  nie  chcę  umierać  ‒  nagle 

krzyknął przez gardło ściśnięte spazmem lęku ‒ Morena, nie chcę! 

Czekałem, aż Koriol się uspokoi. Paroksyzmy strachu przychodziły 

gwałtownie i szybko mijały. W momencie takiego napadu Koriol zate-

lefonował do agenta ubezpieczeniowego. Sądził, że w trosce o interesy 

PZU agent chroni go przed śmiercią, a  swoją instytucję przed  wypłatą  

dwustu tysięcy złotych. 

‒  I co ‒ zapytał po chwili Koriol ‒ co pan zrobi? 

‒  Postaram się przeszkodzić temu człowiekowi. Ale nie wolno pa-

nu  podjąć  żadnej  decyzji  bez  porozumienia  się  ze  mną.  Jeżeli  zechce 

pan  wejść  do  ubikacji,  wtedy  dokładnie  ją  obejrzę,  a  później  dopiero 

pan tam wejdzie i zrobi siusiu. Ani kroku beze mnie, panie Koriol, ani 

kropli  wody  bez  mojej  zgody,  ani  kęsa  chleba  bez  mojej  wiedzy.  Ro-

zumie pan? 

Skinął głową. I powiedział niespodziewanie: 

‒  Zauważyłem, jak pan patrzy na Beatę. Nie życzę sobie, żeby pan 

z  nią  flirtował.  Nie  cierpię,  kiedy  ktoś  ma  ochotę  na  to,  co  jest  moją 

własnością. 

‒  W  porządku,  panie  Koriol.  Trudno  jednak  nie  odpowiedzieć 

uśmiechem na uśmiech kobiety. Chociażby z grzeczności. 

‒  Wobec mojej żony ‒ powiedział gniewnie ‒  może pan być nie-

grzeczny. Pozwalam. Niech pan będzie dla niej niegrzeczny. 

‒  W porządku, postaram się o to. 

‒  Żona  człowieka  interesu  nie  powinna  flirtować.  Człowiek  nie 

może robić dobrych interesów,   jeśli   żona   go   zdradza. 

‒  Są  kobiety,  które  zamysł  zdrady  noszą  w  sobie,  w  swojej  psy-

chice,  w  swojej  naturze.  I  te  zawsze  zdradzą,  bez  względu  na  to,  jak 

postępuje mężczyzna, z którym żyją. 

‒  Ale co do Beaty... 

background image

‒  Załatwione. Mamy chyba ważniejsze sprawy. 

Beata weszła do gabinetu. 

‒  Przyszedł pan Cyprian Ursyn. 

‒  Niech wejdzie ‒ powiedziałem. ‒ Albo nie! Proszę tu zostać. Po-

rozmawiam z panem Ursynem. 

‒  Niech pan robi, co pan chce ‒ jęknął Koriol. ‒ Dzisiaj. Jutro pa-

na wyrzucę. 

Wyszedłem  do  sekretariatu.  Na  mój  widok  wstał  z  kanapki  młody 

mężczyzna o ciemnych oczach i zabawnych wąsach. 

‒  Cyprian Ursyn,  pan pozwoli. 

‒  Morena  ‒  powiedziałem  podając  mu  rękę.  ‒  Czy  Koriol  zawia-

domił pana, że otrzymuje listy z pogróżkami? 

‒  Mówił o listach z wyrokiem śmierci. 

‒  I co pan na to? 

‒  To  nie  wszystko...  nie  wiem,  jak  mam  pana  tytułować?  Ktoś 

jeszcze  telefonował,  żebym  zgłosił  się  u  pana  Koriola,  bo  grozi  mu 

śmierć.  Nie  wspomniałem  o  tym  panu  Koriolowi,  żeby  go  nie  dener-

wować. Może to ktoś od was? 

‒  Dlaczego pan nie przyszedł do Koriola? 

‒  Nie rozumiem. Przecież przyszedłem. Jestem. 

‒  Powiedział pan, że przyjdzie dopiero o siedemnastej. 

‒  Chyba panu nie muszę tego tłumaczyć. Musiałem skontaktować 

się z komendą... 

‒  Z  kim? 

‒  Rozmawiałem  z  kapitanem  Aniołem.  Przepraszam,  pan  jest  z 

milicji, prawda? 

‒  Nie. 

‒  Więc jakim prawem pan mnie indaguje? Kim pan jest? 

‒  Czymś  w  rodzaju  prywatnej  ochrony  pana  Koriola.  Cieszę  się, 

że pan przyszedł. I cieszę się, że pana poznałem. 

‒  Ja także bardzo się cieszę ‒ powiedział bez entuzjazmu. 

Poprosiłem Ursyna, żeby zaczekał. Wróciłem do gabinetu. 

Beata  i  Koriol  szeptali.  To  chyba  nie  było  takie  ważne,  bo  każde 

małżeństwo  ma  sprawy,  o  których  tylko  szepce  między  sobą,  i  o  któ-

background image

rych nikt się nie dowie, nigdy.

‒  I co panowie ustalili? ‒ zapytała Beata. 

‒  Ten  młody  człowiek  ‒  powiedziałem  ‒  może  się  przydać.  Czy 

pan nadal upiera się, żeby nie zawiadamiać milicji? 

‒  Już  powiedziałem  ‒  warknął  Koriol.  Sposób,  w  jaki  wypowie-

dział  te  dwa  słowa,  odsłonięte  przy  tym  zęby  i  zdławiony  głos  ‒  na-

prawdę  przypominały  warknięcie  brytana.  To  był  jeden  z  tych  ludzi, 

których można się bać. Chyba pod wpływem tej myśli i jakichś niezu-

pełnie świadomych skojarzeń, zapytałem: 

‒  Co by pan zrobił, gdyby Beata odeszła? 

‒  Zmusiłbym ją do powrotu. 

‒  A gdyby odeszła z kimś? 

Koriol  zaśmiał  się.  Śmiał  się  po  raz  pierwszy  od  momentu,  w  któ-

rym go poznałem. 

‒  Nonsens. To nie jest możliwe. 

‒  A gdyby jednak? Każdy z nas musi pamiętać, że są jednak bar-

dziej interesujący mężczyźni niż pan i ja. 

‒  Jeśli idzie o pana, nie mam złudzeń. O siebie jestem spokojny. 

‒  A gdyby tak się stało? Że odejdzie z kimś? 

‒  Zabiłbym go ‒ powiedział jak człowiek, który już zabijał, i który 

nie przecenia  wartości ludzkiego życia. Mówił o tym bez  śladu jakiej-

kolwiek emocji. 

‒  Sądziłem, że zabiłby pan żonę. 

‒  Kobiety  są  predestynowane  do  popełniania  głupstw.  Jednak  od 

mężczyzn  wymagam  charakteru  i  działania  z  pełną  świadomością  i 

odpowiedzialnością. Zabiłbym tego człowieka, już panu powiedziałem. 

Wtedy Beata wróciłaby do mnie. Ukarałbym ją i byłaby... 

Czy  chciał  powiedzieć  „szczęśliwa”?  To  było  do  niego  podobne. 

Sposób,  w  jaki  traktował  Beatę,  wykluczył  nie  tylko  możliwość,  ale  i 

nadzieję, że potrafi on zrozumieć kobietę. 

‒  Jeszcze jedno: czy  wyklucza pan, że ktoś starający się  kiedyś o 

Beatę,  chciałby  się  zemścić  za  to,  że  pan  ją  zabrał,  porwał,  uwiódł... 

obojętnie, jak to nazwiemy. 

Chciałem dodać „kupił”, lecz powstrzymałem się. 

background image

‒  To  idiotyczne,  co  pan  mówi.  Nigdy  z  nikim  nie  rywalizuje, 

zwłaszcza  o  kobiety.  Zawsze  biorę  to,  co  chcę  mieć.  Po  prostu  biorę. 

Zrozumiał pan? 

Zrozumiałem. 

Osiemnasta 

Kiedy  dowiedziałem  się,  że  Ursyn  zawiadomił  już  milicję,  poczu-

łem  się  nieco  spokojniejszy.  Odpadła  jednak  ta  wymarzona  szansa,  że 

sam  ocalę  Koriola.  Jeżeli  kapitan  Anioł  zapyta,  dlaczego  nie  zawiado-

miłem go o tej sprawie, powiem, że zrobił to Ursyn, więc ja nie zawra-

całem mu głowy. Znając kapitana Anioła, wiedziałem, że przedsięwziął 

jakieś kroki, i że już działa. Może wiedział, że jestem u Koriola? Może 

nawet wiedział... 

Siedziałem  w gabinecie obok Ursyna, który ze znawstwem oglądał 

schaffhausena. Beata stała obok swego męża, wsparta o oparcie fotela. 

Stamtąd  mogła  bezkarnie  uśmiechać  się  do  mnie..  Nie  odpowiadałem 

na te uśmiechy. 

‒  Już  czas  ‒  powiedziałem.  ‒  Chciałbym  zobaczyć  tego  sprycia-

rza, który może załatwić sprawę listów. Ma pan wóz? 

‒  Tak  ‒  odparł  Koriol.  ‒  Ale  nie  ufam  kierowcy.  To  nowy  czło-

wiek, pracuje u mnie dopiero trzy miesiące. 

‒  Nawet gdyby pracował trzy lata, musiałby pan go zostawić. Po-

prowadzę pański wóz. A co z poprzednim kierowcą? 

‒  Morena, pan znowu idzie złym tropem. Pomyślał pan chyba, że  

kierowca chce się zemścić, bo go zwolniłem? 

‒  Muszę wiedzieć jak najwięcej. Muszę wszystko rozpatrzyć. 

‒  Na mnie szykuje się ktoś inny. Już mówiłem. 

‒  Ten człowiek może posłużyć się kimś z pańskiego otoczenia. 

‒  To możliwe, Morena ‒ zgodził się Koriol. ‒ Poprzedni kierowca 

rozbił wóz i  kogoś przejechał. Dostał  wyrok i siedzi. Dbam o to, żeby 

jego  rodzina  nie  głodowała.  Umiem  dbać  o  moich  ludzi.  Pan  sam  się 

przekona, jeżeli o północy... 

background image

Zorientowałem się, że o brylancie nie trzeba wspominać przy Ursy-

nie. Co do mnie, nie interesowałem się brylantem. Ambicja zawodowa i 

pragnienie udowodnienia  Aniołowi, jak dużo stracił zwalniając mnie z 

pracy ‒ to było najważniejsze. 

Koriol dotknął laski wspartej o poręcz fotela. Przed chwilą dokład-

nie ją obejrzałem. Jak wszystko, co Koriol posiadał, laska również była 

bezcennej  wartości.  Wykonana  z  czarnego  bambusa,  miała  ciężką, 

srebrną  rączkę,  misternie  rzeźbioną  w  kształcie  chińskiego  smoka  wy-

sadzanego turkusami i rubinami. 

Koriol  wsparł  się  na  lasce  i  dźwignął  swe  olbrzymie  ciało.  Kiedy 

odsunął  fotel  i  zrobił  kilka  kroków,  zorientowałem  się,  że  utyka  na 

prawą nogę i lekko nią powłóczy. Powiedział: 

‒  Muszę wydać jeszcze kilka poleceń różnym ludziom. 

‒  Gdzie oni są? ‒ zapytałem. 

‒  Na tym piętrze ‒ odparł ‒ w przeciwległym skrzydle. 

‒  Pan Ursyn pójdzie z panem. A ja porozmawiam z pańską żoną. 

Przez chwilę wpatrywał się we mnie. Później, bez słowa, skierował 

się ku drzwiom, przepuszczając przed sobą Ursyna. 

‒  On panu ufa ‒ powiedziała Beata. 

Wciąż  stała  wsparta  o  poręcz  fotela.  Teraz  usiadła  i  przechyliła 

głowę do tyłu, patrząc spod opuszczonych powiek. 

‒  Czy pan sądzi ‒ zapytała ‒ że człowiek, z którym Marcin ma się 

spotkać... że chce go zabić? Że on wysyła listy? 

‒  To byłoby naiwne, chociaż istnieje taka możliwość. 

Pochyliła się nad stołem i spojrzała na swą twarz odbitą w wypole-

rowanej płycie. 

‒  Może ukartował całą historię z bratem Marcina ‒ zapytała i resz-

tę rodziny? Oni uważają, że Marcin jest skąpy. 

‒  Czy może pani powiedzieć coś więcej o jego rodzinie? 

‒  Zazdroszczą  mu.  Ojciec  ma  żal,  że  w  jakiejś  trudnej  sytuacji 

Marcin  mu  nie  pomógł  ‒  powiedziała.  I  nagle:  ‒  Zainteresowałam  się 

kiedyś  panem,  pan  wie?  Na  pewno  pan  wie.  Za  co  pana  zwolniono  z 

milicji? Może pan powiedzieć? 

Mogłem jej o tym powiedzieć. 

background image

Osiemnasta trzydzieści 

Opowiedziałem  Beacie,  dlaczego  nie  pracuję  w  milicji.  Opowie-

działem, bo nie chciałem być posądzony o szczególny rodzaj nieuczci-

wości, o jaki podejrzewa się każdego człowieka, którego skądś wyrzu-

cono lub zwolniono. 

...Dwaj mężczyźni wybrali się w góry: pewien agronom z notorycz-

nym pijakiem, nie pracującym od kilku lat technikiem budowlanym A. 

N. Otrzymaliśmy wiadomość, że jeden z nich, A. N., runął w przepaść, 

ześliznąwszy  się  z  wąskiej  ścieżki  górskiej.  Właśnie  wtedy  przebywa-

łem w Zakopanem w związku z inną sprawą więc, jak to często bywa, 

dorzucono mi jeszcze tę jedną, żeby już nikogo innego nie wysyłać na 

miejsce wypadku. 

U człowieka, który spadł w przepaść, stwierdzono silne stężenie al-

koholu we krwi. „Zalał się w trupa i zleciał na mordę ‒ powiedziano mi 

‒ zwyczajna rzecz”. 

Ofiara  wypadku  miała  liczne  ślady  potłuczeń  i  złamany  kręgosłup, 

ale  skóra  głowy  była  prawie  nietknięta.  Na  szyi  A.  N.,  w  zagłębieniu 

karku,  znalazłem  ślad  silnego  uderzenia.  Mógł  uderzyć  się  o  ostry  ka-

mień albo o sterczący z ziemi korzeń. Jednak ten ślad pasował idealnie 

do  kształtu  okutej  laski,  którą  miał  ze  sobą  ów  agronom,  współtowa-

rzysz górskiej wycieczki. Agronom był trzeźwy, nie pił tego dnia; wła-

ściwie w ogóle nie pił. 

Kiedy już udowodniliśmy, że znaleziony przeze mnie ślad na karku 

ofiary  pochodził  niewątpliwie  od  uderzenia  okutą  rękojeścią  laski  ‒ 

agronom  oświadczył,  że  gdy  A.  N,  zatoczył  się  nagle  i  pośliznął,  on, 

pragnąc  ocalić  go  przed  upadkiem,  chciał  zahaczyć  laską  o  kołnierz 

wiatrówki  A.  N,  i  w  ten  sposób  powstrzymać  ześlizgującego  się  ze 

stoku mężczyznę. 

To nie mogło być prawdą, bo ślad na karku miał kształt podłużny, a 

nie  poprzeczny.  Mężczyznę  uderzono  od  tyłu,  prostopadle,  i  tylko  po 

to, żeby go zepchnąć. 

‒   Dlaczego z pijanym udał się pan w góry? ‒ pytałem agronoma. ‒ 

Zataczanie  się  na  jezdni  jest  niebezpieczne,  a  co  dopiero  na  górskiej 

background image

ścieżce. 

Agronom  odparł,  że  A.  N.  przed  wycieczką  pił  tylko  piwo,  nato-

miast już w górach wypił ćwiartkę czystej. 

Znaleźliśmy  butelkę  po  wódce,  a  na  niej  ślady  palców  nie  tylko 

ofiary, ale i agronoma. Agronom nie pił, co sprawdziliśmy natychmiast 

po  wypadku;  więc  jeśli  ćwiartkę  przyniósł  A.  N.,  to  skąd  na  butelce 

odciski linii papilarnych agronoma? 

Agronom początkowo nie umiał tego wytłumaczyć. Później powie-

dział, że A. N. podał mu ćwiartkę, lecz on zwrócił ją, ponieważ nie pije. 

Podejrzewałem,  że  agronom  przyniósł  wódkę  ze  sobą  znając  nałóg  A. 

N., i że podał mu butelkę w górach. 

A motywy? Szukając ich, zorientowałem się, że cała ta sprawa traci 

wszelki sens. A. N, był mężem siostry agronoma, Marii N. W przeciągu 

pięciu lat agronom widział go zaledwie trzy razy: na ślubie swej siostry, 

na swoim  własnym ślubie, i z okazji jakichś świąt. Nic ich nie łączyło 

prócz wzajemnej obojętności. 

Musiałem  szukać  motywów  tego  zabójstwa  gdzie  indziej.  I  znala-

złem  je  gdzie  indziej.  A.  N,  był  notorycznym  alkoholikiem,  wyrzuco-

nym z pracy za pijaństwo. W przeciągu kilku lat zniszczył życie Marii, 

doprowadził ją do ciężkich schorzeń nerwowych i prawie do kalectwa, 

ponieważ kilkakrotnie brutalnie ją pobił. 

Znaleźliśmy  też  akta  sprawy  sądowej  wytoczonej  przez  Marię  jej 

mężowi  za  ciężkie  pobicie.  Jako  niekarany,  otrzymał  wyrok  z  zawie-

szeniem. Nim doszło do tej rozprawy, pobił Marię i zagroził jej, że jeśli 

na rozprawie będzie świadczyć przeciwko niemu, to ją zabije. 

‒   Nie mogłem patrzeć ‒ mówił później agronom ‒ jak ten bydlak 

ją traktuje. W przeciągu kilku lat Maria postarzała się o dwadzieścia lat. 

Musiała  zarabiać  na  jego  pijaństwa,  żyła  w  nędzy,  odbierał  jej  całą 

wypłatę, chciał ją zmusić do nierządu... 

Beata słuchała mojej opowieści z niezwyczajnym zainteresowaniem 

i w takim skupieniu, jakby widziała w tym właśnie momencie człowie-

ka kroczącego wąską ścieżką górską, którego idący za nim  mężczyzna 

uderza nagle w kark rękojeścią laski, i wtedy ten uderzony, nie mogąc 

uchwycić  równowagi,  krzyczy,  pochyla  się  do  przodu  i  spada  w  prze-

background image

paść... Jego ostry krzyk, zwielokrotniony echem, jeszcze długo wibruje 

w powietrzu... 

To wszystko, co z konieczności musiałem na razie opowiedzieć Be-

acie, jeszcze nie tłumaczyło mego odejścia z milicji. 

Ponieważ  jedynym  prawdopodobnym  motywem  zabójstwa  mogła 

być tylko chęć zemsty na A. N, za krzywdy doznane przez siostrę agro-

noma  i  zamiar  uwolnienia  jej  od  zmory  tego  nieszczęsnego  pożycia  ‒ 

oficer  prowadzący  śledztwo,  przed  przekazaniem  sprawy  prokuratoro-

wi,  musiał  sprawdzić  jeszcze  jedną  okoliczność:  czy  Maria  brała  po-

średni  udział  w  tym  zabójstwie,  czy  istotnie  była  zainteresowana  w 

pozbyciu się swego męża nawet za cenę zbrodni, i czy namówiła swego 

brata... 

‒  Namówiła ‒ powiedziała Beata. ‒ Więc pan udowodnił, że jed-

nak Maria go namówiła? 

‒  Mogłem to udowodnić. Znalazłem list, mniejsza o to w jaki spo-

sób  znalazłem  ten  list,  w  którym  Maria  błaga  swego  brata  o  pomoc. 

Wspomina tam o planowanym wyjeździe w góry i zaprasza brata na ten 

wyjazd.  Koleżanka  odstąpiła  jej  letniskowy  pokój  z  kuchnią,  a  ponie-

waż  brat  Marii  miał  urlop,  mógł  do  nich  przyjechać  i  spać  w  kuchni. 

Maria  wspominała  jeszcze  w  tym  liście,  że  jej  mąż  rozpoczyna  każdy 

dzień od opróżnienia butelki  piwa, jeszcze na czczo. Do następnej bu-

telki  piwa  dolewa  wódkę,  żeby  było  „taniej  i  skuteczniej”.  W  stanie 

tego nieustannego zamroczenia nie trudno o wypadek w górach, i chyba 

on, jej brat, zrozumiał, co chciała przez to powiedzieć... 

Taki  był  ten  rozpaczliwy  list  Marii,  stanowiący  jedyny  dowód  jej 

oczywistego współudziału w morderstwie i nawet obciążający ją za sam 

zamysł tej zbrodni. To był istotnie jedyny dowód ‒ bo jej brat zaprze-

czył w śledztwie, że Maria ma jakikolwiek związek z tą sprawą. Powie-

dział nawet, że nic nie wiedział o jej okropnej sytuacji, bo ona, Maria, 

nigdy  się  nie  skarżyła,  a  nawet  twierdziła,  że  jest  szczęśliwa  z  tym  A. 

N. 

‒  I co pan zrobił, z tym jedynym dowodem, z listem Marii? 

‒  Proszę  mnie  dobrze  zrozumieć  ‒ powiedziałem.  ‒  Prowadziłem 

mnóstwo  spraw  i  zawsze  byłem  po  stronie  ofiary,  nigdy  po  stronie 

background image

zabójcy. Ścigałem ludzi, którzy uzurpowali sobie prawo do wymierza-

nia  sprawiedliwości,  którzy  samowolnie  stosowali  wobec  innych  ten 

najwyższy  wymiar  kary,  jakim  jest  śmierć,  najwyższy  i  najbardziej 

bezwzględny,  najbardziej  okrutny,  bo  uniemożliwiający  już  na  wieki 

wszelką skruchę, poprawę, wewnętrzną przemianę... 

‒  I  kiedy  poznał  pan  życie  Marii  ‒  powiedziała  Beata  ‒  zlitował 

się pan nad nią... 

‒  Nie  tylko  to.  Poczułem  obrzydzenie,  nawet  nienawiść  do  czło-

wieka,  który  zrujnował  życie  młodej  i  uczciwej  kobiety.  W  liście  do 

brata napisała, że jeśli nie uwolni się od swego  męża, to sama popełni 

samobójstwo,  i  że  jest  na  to  zdecydowana.  Gdyby  miała  wrócić  po 

dwóch  tygodniach  z  tej  wycieczki  razem  z  mężem,  to  woli  sama  sko-

czyć w przepaść. 

Uwierzyłem  Marii  i  później  przekonałem  się,  że  ta  kobieta  nie 

umiała kłamać, że pisała prawdę. 

‒  Jednak się zabiła? 

‒  Nie.  Ale  w  trakcie  rozprawy  sądowej,  ona,  która  błagała  mnie 

płacząc,  żebym  zniszczył  ten  list,  opowiedziała  jego  treść  sędziemu  i 

prokuratorowi.  Jej  brat  wziął  całą  winę  na  siebie,  chociaż  upierał  się 

przy tej wersji, że nagłym ruchem laski chciał powstrzymać A. N. przed 

upadkiem  w  przepaść.  Sam  obaliłem  tę  wersję  i  poparłem  to  innymi 

dowodami:  przy  ofierze  nie  znaleziono  pieniędzy,  bo  w  ogóle  ich  nie 

miał, natomiast ja znalazłem restaurację, w której wcześnie rano, tuż po 

jej  otwarciu,  rozpoznany  przez  kelnera  agronom  kupił  ćwiartkę  wódki 

dla  człowieka,  którego  nienawidził  za  opilstwo.  I  stąd  odciski  palców 

agronoma na butelce. 

Dlaczego Maria opowiedziała w sądzie o tym liście, to panią intry-

guje? Prawda? Już pani powiedziałem: bo Maria nie umiała kłamać. Bo 

wzruszył  ją  spokój  brata,  ten  spokój,  z  którym  przyjął  na  siebie  całą 

winę, i z którym odrzucał wszelkie podejrzenia dotyczące współudziału 

Marii  w  zabójstwie  jej  męża.  Przeraziła  się,  słysząc,  jakiego  wyroku 

domaga  się  prokurator.  Podbiegła  do  stołu  sędziowskiego  i  z  płaczem 

opowiedziała,  że  to  ona  namówiła  brata  i  że  nawet  groziła  samobój-

stwem, jeśli brat jej nie wysłucha. 

background image

To była  nowa  okoliczność,  jak  najbardziej  prawdopodobna,  jednak 

nie  poparta  żadnym  konkretnym  dowodem.  Zdarzały  się  przecież  wy-

padki,  w  których  ktoś  przyznawał  się  do  nie  popełnionego  przestęp-

stwa, byle tylko ocalić przed więzieniem bliską mu osobę. 

„Może  świadek  składa  takie  zeznanie  ze  szlachetnych  pobudek  ‒ 

zapytał sędzia ‒ chcąc ratować brata? Niech świadek się zastanowi”. 

„Nie kłamię ‒ powiedziała Maria. ‒ Namówiłam brata”. 

„Czy świadek może to udowodnić?” ‒ zapytał prokurator. 

„Tak ‒ powiedziała Maria odwracając się w moją stronę i wskazując 

na mnie ‒ pan porucznik czytał ten list i zniszczył go, bo prosiłam, bo 

płakałam...” 

Nie zniszczyłem listu. Nie miałem odwagi, żeby posunąć się aż tak 

daleko  w  swoim  fatalnym  wykroczeniu.  Miałem  ten  list  przy  sobie. 

Byłem zdemaskowany, poniżony na zawsze w oczach kolegów i sądu, i 

wszystkich innych ludzi. Wstałem, wyjąłem z kieszeni list Marii i poda-

łem go sędziemu. W milczeniu, bez żadnych wyjaśnień. Ten fakt i mój 

czyn wyjaśniały wszystko, nic nie miałem do dodania. 

 „Dlaczego ‒ wszyscy pytali ‒ dlaczego tak zrobiłeś?” 

Nie odpowiedziałem na to pytanie innym ani nawet moim przełożo-

nym.  Oni  mieli  rację,  nie  ja.  Niczego  nie  miałem  na  moją  obronę.  W 

naszym państwie ‒ a ja właśnie byłem jednym z wybranych do strzeże-

nia porządku i prawa w tym państwie ‒ sąd orzeka o czyjejś winie, sąd 

decyduje o jej stopniu i o karze, a nie poszczególny obywatel. 

‒  Czy pani wie ‒ powiedziałem po chwili do Beaty ‒ że kiedy zro-

zumiałem, jak fatalnie ułożyło się życie Marii, poczułem nienawiść do 

człowieka,  który  zniszczył  nie  tylko  siebie  samego,  ale  również  swoją 

żonę.  Pomyślałem  nawet,  że  ten  notoryczny  pijak  i  pasożyt  nie  powi-

nien żyć, i że spadając w przepaść spadł tam, gdzie już od dawna leżał, 

lecz  przynajmniej  w  tej  przepaści,  o  której  mówię  bez  przenośni,  nie 

był  już  niebezpieczny  dla  innych  ludzi.  To brzmi  naiwnie  i  sentymen-

talnie, prawie melodramatycznie, ale... 

‒  Nie  ‒  powiedziała  Beata.  ‒  To  brzmi  zupełnie  inaczej.  Pan  nie 

mógł pogodzić się z myślą, żeby ta nieszczęśliwa kobieta... 

background image

‒  Tak  ‒  powiedziałem  ‒  z  tym'  nie  mogłem  się  pogodzić,  żeby 

ona,  która  w  przeciągu  pięciu  lat  przeżyła  już  swoje  piekło,  została 

jeszcze  skazana  przez  sąd.  Z  takimi  prywatnymi  poglądami,  raczej 

prywatnymi działaniami (bo poglądy mogłem mieć inne niż sędziowie, 

nikt  mi  tego  nie  zabraniał)  więc  z  takimi  prywatnymi  działaniami  w 

sprawach,  które  powierzało  mi  państwo,  nie  miałem  nic  do  roboty  w 

milicji. Po prostu ta jedna rysa, to jedno potknięcie, pierwsze  w  mojej 

całej praktyce, ujawniło moją słabość. Wyobraźcie sobie chirurga, który 

boi się widoku krwi! To było coś w tym rodzaju. 

 „To  najbardziej  niebezpieczny  precedens  ‒  powiedział  mi  później 

szef ‒ kiedy milicja sama feruje wyroki, kiedy wkracza w kompetencje 

sądu. Czy przypuszczasz ‒ tak mówił kapitan Anioł ‒ że innych ofice-

rów  czy  podoficerów  milicji  nie  wzruszają  tragiczne  niekiedy  losy 

przestępców? Kradzież bochenka chleba popełniona z  głodu? Sytuacja 

najuczciwszego  pod  słońcem  człowieka,  który  z  zazdrości  i  z  szaleń-

stwa  do  jakiego  może  doprowadzić  miłość,  zabija  w  porywie  gniewu 

zwykłą  dziwkę,  którą  naprawdę  kochał,  dziwkę  wielokrotnie  u  nas 

notowaną? Czy sądzisz, że ty jeden przeżywasz takie wątpliwości, że ty 

jeden  dostąpiłeś  łaski  doznawania  rozterki  w  zetknięciu  się  z  rozpacz-

liwym czynem jakiegoś człowieka?” 

‒  Chyba nie muszę pani tłumaczyć ‒ dodałem ‒ że szef miał rację, 

nie  ja.  Dlatego  nie  broniłem  się  i  nie  usprawiedliwiałem,  dlatego 

wszystko, co na mnie spadło za ukrycie tego listu, przyjąłem jako rzecz 

sprawiedliwą, na którą zasłużyłem. 

‒  Jednak  postąpił  pan  szlachetnie  ratując  Marię...  i  że  stanął  pan 

po jej stronie, a nie po stronie prawa. 

Uśmiechnąłem się. Bo Beata nie zrozumiała tego, co powiedziałem. 

Ona także nie rozumiała, podobnie, jak ja, kiedy znalazłem ten list ‒ że 

złamałem  przysięgę  złożoną  wobec  wszystkich  innych  ludzi,  których 

miałem chronić przed samowolą, jaką sam popełniłem. 

background image

Dziewiętnasta 

Czekaliśmy  w gabinecie  na powrót Koriola, który  wyszedł z Ursy-

nem. Beata zapytała: 

‒  Czy pan wierzy, że uda się przeszkodzić temu człowiekowi? 

‒  Gdybym  był  prywatnym  detektywem,  powiedziałbym:  dziesięć 

tysięcy dolarów to ładny pieniądz. Warto więc uniemożliwić zbrodnię. 

‒  A ponieważ nie jest pan prywatnym detektywem? 

‒  Lepiej udaremnić zbrodnię niż później ścigać zbrodniarza. Gdy-

bym miał dopłacić z własnej kieszeni, także przeszkodziłbym w popeł-

nieniu morderstwa. 

‒  Panie Arturze ‒ Beata po raz pierwszy powiedziała mi po imie-

niu ‒ a gdyby  ktoś dał panu  dwa brylanty, a  więc dwadzieścia tysięcy 

dolarów, żeby pan nie przeszkadzał? 

‒  Chyba pani żartuje? 

‒  A pan? 

‒  Nie rozumiem. 

‒  Powiedziałam tak sobie. Czy znalazłby pan czas, żebyśmy poszli 

zatańczyć, albo do kina, może do kawiarni, albo ja wiem co... 

‒  Albo co? 

Zaśmiała się. 

‒  To zależy od pana. 

‒  Nudzi się pani? 

‒  Okropnie.  Umieram  z  nudów,  chociaż  Marcin  jest  interesujący. 

Pan widział go dzisiaj w najgorszej formie. Ma niezwykłą indywidual-

ność, potrafi nią fascynować. I jest zepsuty, a to także pociąga kobiety. 

Jednak on przytłacza tą swoją osobowością, po prostu nudzi. Zgadza się 

pan? 

‒  Czy  pani  umawia  się  ze  mną  jako  ewentualna  wdowa  czy  jako 

mężatka? 

‒  To drugie. Nie wierzę, że Marcin zginie. Pan będzie przy nim. I 

ja. Zabezpieczyłam go także w inny sposób. 

background image

‒  W jaki sposób? 

‒  Nie chcę, żeby go zabili, naprawdę. 

‒  A ja naprawdę muszę się dowiedzieć... 

‒  Co pan musi, Morena? ‒ usłyszałem głos Koriola. 

Stał w drzwiach wsparty o laskę z czarnego bambusu. Chyba dlate-

go tak cicho otworzył drzwi,  żeby nas zaskoczyć. Był zadowolony, że 

zastał  mnie  na  tym  miejscu,  i  że  Beata  siedziała  na  fotelu,  oddzielona 

ode  mnie  ciężkim  stołem.  Za  Koriolem,  w  otwartych  drzwiach,  stał 

agent ubezpieczeniowy. 

‒  No więc? Co pan musi, Morena? 

‒  Dowiedzieć się jak najwięcej, żeby pana ocalić. 

‒  I pan w to wierzy? 

‒  W  ogóle  w  nic  nie  wierzę,  panie  Koriol.  Przede  wszystkim  nie 

wierzę  w  cuda.  I  niczego  panu  nie  obiecuję  prócz  tego,  że  o  północy 

nikt do pana nie strzeli, nikt pana nie otruje i nikt nie otworzy pod pa-

nem zapadni ani nie opuści sufitu na pańską głowę. I jeszcze tyle mogę 

obiecać, że pokój, w którym będzie pan spać, nie wyleci w powietrze. 

‒  Nie będę spać. W łóżku jest się najbardziej bezbronnym. More-

na, czy gwarantuje pan... 

‒  Tylko to, że nikt z zewnątrz nie będzie mieć do pana dostępu. Za 

resztę nie odpowiadam. 

‒  Co pan przez to rozumie? Jaka jest ta reszta? 

‒  Dowiemy się o północy. 

‒  Chciał pan powiedzieć, że to wykaże sekcja zwłok? 

‒  Jeżeli ze strachu umrze pan na angina pectoris. Jest pan gotów? 

Jedziemy  do  pańskiego  brata.  I  do  tego  specjalisty  od  listów.  Pan  za-

czeka w bramie z panem Ursynem, a ja wyprowadzę wóz z garażu. Pani 

Beata zostanie tutaj. 

‒  Musicie tam jechać? ‒ zapytała Beata. 

Już wcześniej wyjaśniłem jej, że musimy, więc nie odpowiedziałem. 

Nie lubię rozmawiać o niczym. 

background image

Dziewiętnasta trzydzieści 

Siedzieliśmy w hallu willi Roberta Koriola: Robert i Marcin na ka-

napce obitej wypłowiałym pluszem, inspektor na fotelu, a ja przy stole, 

obok  Arkadiusza  pochylonego  nad  budzikiem.  Kapral  stał  przy  oknie. 

Paulina chodziła niespokojnie z kąta w kąt; kiedy podchodziła do lustra 

zawieszonego  na  ścianie,  patrzyła  na  siebie  ukradkiem,  jak  na  obcą 

osobę. 

‒  Inspektorze ‒ odezwał się zdenerwowany Koriol ‒ ile razy mam 

powtarzać, że wstąpiłem na chwilę do brata? 

‒  Nie trzeba powtarzać ‒ odparł Anioł. ‒ Pańska prawdomówność 

nie wzbudza wątpliwości. 

‒  Więc  to  chyba  wyklucza  mój  współudział  w  tej  idiotycznej  hi-

storii z platyną! To nonsens; 

‒  Podzielam pańską opinię. Jednak nikt nie może stąd wyjść. 

‒  Moja  żona  została  sama!  ‒  denerwował  się  Koriol;  irytował  go 

uprzejmy  ton  i  niewzruszony  spokój  kapitana  Anioła.  ‒  Martwi  się  o 

mnie. 

Koriol  wstał  i  szybkim  krokiem,  niespodziewanie  szybkim  jak  na 

człowieka utykającego, zbliżył się do telefonu. 

Anioł  wyprzedził  go  i  położył  dłoń  na  dłoni  Koriola,  zaciskającej 

się na słuchawce. 

‒  Czy pan wie ‒ ostro zapytał Koriol ‒ jak mógłbym panu zaszko-

dzić? Gdybym tylko chciał? Ostrzegam! 

‒  Kiedy wykonam moje zadanie, złoży pan zażalenie. 

Arkadiusz odsunął budzik i wyjął z oczodołu lupę. 

‒  Marcin ‒ powiedział ‒ nie walcz z przeznaczeniem. Na tym ono 

polega, że człowiek nie wie, co go czeka. A czeka na niego nieuniknio-

ne i nieodwracalne. 

‒  Pan  nie  docenia  roli  przypadku  w  przyrodzie  ‒  wtrącił  Anioł 

wciąż  przytrzymując  dłoń  Koriola.  ‒  Ani  roli  świadomego  wyboru.  I 

nie  uwzględnia  pan,  że  o  losie  człowieka  decyduje  najczęściej  jego 

background image

charakter i temperament. 

Koriol  rozkurczył  palce  zaciśnięte  na  słuchawce  i  wysunął  je  spod 

dłoni inspektora. 

‒  Muszę stąd wyjść! 

‒  Panie Koriol ‒ powiedziałem ‒ znalazł się pan w idealnie strze-

żonym pomieszczeniu. Wyjście na dach zabezpieczono, pod oknami są 

ludzie  inspektora.  Jest  tu  kapitan  i  kapral.  Ja  jestem  przy  panu  i  cała 

rodzina.  Jeśli  pan  podejrzewał  rodzinę,  już  nic  panu  z  jej  strony  nie 

zagraża. Nic lepszego nie można wymyślić. 

‒  Dobrze  mówi  pan  Morena  ‒  odezwał  się  Robert.  ‒  Gdyby  nie 

moje zaproszenie, to kto wie, co stałoby się o północy. 

‒  To najszczęśliwszy zbieg okoliczności ‒ dodał Ursyn. 

‒  Powiedzmy  ‒  mruknął  sceptycznie  Anioł  ‒  że  to  tylko  zbieg 

okoliczności. 

Koriol usiadł na kanapie. Oparł laskę o brzeg stołu i wyjął zegarek. 

‒  Jeszcze cztery godziny ‒ mruknął. 

‒  Pokaż  no  ‒  Arkadiusz  wyciągnął  kościstą  dłoń  po  zegarek.  ‒ 

Sam go naprawiałem, pamiętasz? 

‒  Od tego czasu doskonale chodzi. Ojciec ma złote ręce. 

‒  Jeżeli nakręcasz zegarek codziennie o tej samej godzinie, to sto 

lat będzie tak chodzić. 

Robert  oglądał  rzeźbiony  uchwyt  laski  Marcina.  Podał  ją  Arkadiu-

szowi  i  wziął  od  niego  zegarek.  Po  chwili  Paulina  gładziła  srebrną 

rzeźbę laski, którą podał jej Arkadiusz. 

‒  Chyba od spodu ma także dwie koperty? ‒ zapytał Robert. 

‒  Ma, ale nie otwieraj zegarka. Zawsze się zakurzy. 

Robert podał zegarek Paulinie. Przyjęła go, oddając laskę Marcino-

wi. 

‒  Dukatowe złoto ‒ powiedziała, patrząc na wytartą próbę. 

Kapral stał za Paulina i spoglądał przez jej ramię. 

‒  Pani pokaże ‒ powiedział. 

Podała mu zegarek. Nacisnął sprężynkę otwierającą kopertę i przy-

patrywał się starej tarczy o ozdobnych cyfrach. 

‒  Piękna sztuka ‒ powiedział do Ursyna. ‒ Zobacz pan. 

background image

Rozległo  się  ciche  brzęczenie  dzwonka,  jakby  dzwonił  ktoś  nie-

śmiały lub wystraszony. 

Robert wstał. Był wyraźnie zaniepokojony. 

‒  Chyba Franio Glindas. Ale do Frania nic nie macie? 

Chciał podejść do drzwi, lecz uprzedził go kapral. Po chwili wpro-

wadził do hallu Frania Glindasa. Przesunął dłońmi wzdłuż jego ciała. 

‒  Nie ma broni, obywatelu inspektorze. 

Dwudziesta 

‒  Kłaniam się ‒ powiedział zaskoczony Franio, z wściekłością pa-

trząc na Roberta. 

‒  Franio, nie gniewaj się, słowo honoru ‒ tłumaczył się Robert. ‒ 

Inspektor sam przyszedł, nawet nie wiedziałem... 

‒  Po co się tak zwijasz? Czy ja coś powiedziałem? 

‒  Ty nie, ale dziadek powiedział wszystko inspektorowi. 

‒  Jakie wszystko? Nic nie było do mówienia. 

‒  Wiesz, Franio, o tych listach, że miałeś załatwić. 

‒  Jak  pragnę  zakwitnąć  ‒  zawołał  Franio.  ‒  Jakie  listy?  Co  zała-

twić? Ludzie, nie wrabiajcie mnie. Dziadek ma fioła. 

‒  Co  wiesz  o  listach?  Co  chciałeś  załatwić?  W  jaki  sposób?  Za 

czyim pośrednictwem? ‒ pytał Anioł. 

‒  Ludzie,  zleźcie  ze  mnie!  Nic  nie  obiecywałem.  Co  może  zała-

twić taki szary człowiek jak ja? 

Kapral Filipek położył dłoń na ramieniu Glindasa. 

‒  Franio, jak Boga kocham, ty  mi tu nie podskakuj. Mieszkasz  w 

mojej dzielnicy i tylko wstyd przynosisz. 

Koriol, wspierając się na lasce, zbliżył się do Glindasa. 

‒  Brat  zapewnił  mnie,  że  pan  to  załatwi.  Propozycja  wyszła  nie 

ode mnie, ale od pana. 

‒  Franio, daj spokój ‒ wtrącił się Robert ‒ oni już wiedzą. 

‒  Ponieważ pan obiecał ‒ mówił Koriol ‒ przyjechałem tutaj. Tyl-

ko dlatego i tylko po to tu jestem. Musi pan pomóc. 

background image

‒  Prezes ma już władzę do pomocy. Jak pomaga władza, to ja od-

padam. Z taką konkurencją nikt nie wytrzyma. 

‒  Chyba miałeś konkretny plan? ‒ zapytał Anioł. 

‒  Franio ‒ zawołał kapral ‒ nie wyprowadzaj mnie z nerwów! 

Paulina pospieszyła na pomoc osaczonemu Glindasowi. 

‒  Ależ  panowie!  Franio  chciał,  żeby  Marcin  opowiedział  całą  hi-

storię. I dopiero później miał się zastanowić. 

‒  Właśnie! ‒ zawołał Franio. ‒ Miałem się zastanowić. Trochę po-

łazić,  popytać,  zajrzeć  do  knajpki,  obciągnąć  z  kimś  ćwiartkę,  poczę-

stować  papierosem...  Zawsze  trafi  się  na  kogoś,  kto  coś  wie  i  zechce 

pogadać. 

‒  Nonsens!  ‒  Koriol  podszedł  do  Roberta.  ‒  I  po  to  ściągnąłeś 

mnie tutaj? Mnie? 

Robert podrapał się w głowę, później w kolano, później w policzek. 

‒  Marcin, czego  się czepiasz? Chciałem ci pomóc. Jutro będziesz 

nas po rękach całować. Przeczekasz tu północ, a u ciebie w domu wy-

buchnie  bomba.  Masz  szczęście,  że  Franio  wpadł  na  taki  pomysł.  Bo 

gdyby nie Franio... 

Franio skorzystał z obrotu sprawy i podjął tyradę Roberta: 

‒  A  jutro  prezes  zbudzi  się  wypoczęty  i  rześki,  przytuli  mnie  do 

serca  i  powie:  „Dziękuje  panu,  panie  Franio.  Zasłużył  pan  sobie  na 

nagrodę,  kochany  panie  Franio.  Dzięki  panu  jestem  teraz  do  przodu. 

Nie wiedziałem nawet, że pan Franio ma taką głowę”. Kto wie, preze-

sie, co się tam u pana w domu szykuje? Lepiej nie myśleć. 

Franio odsapnął i mrugnął do Roberta. 

‒  Robcio, a znajdą się tu jakieś nie ujawnione rezerwy? 

‒  Jest pół litra ‒ powiedział Robert. 

‒  Sam nie mogę iść do lodówki, muszę z panem kapralem. 

‒  We dwójkę! ‒ zarechotał Franio. 

‒  Warto  było  przeżyć  wojnę,  żeby  zobaczyć,  jak  dwóch  facetów 

dźwiga pół litra czystej. No to wam powiem... 

‒  Gdzie zegarek? ‒ zawołał Koriol. 

Paulina spojrzała na Anioła. 

‒  Przed chwilą pan inspektor oglądał. Widziałam. 

background image

Arkadiusz podniósł rękę. Trzymał w niej zegarek Marcina. 

‒  Leżał za budzikiem. Nie róbcie hałasu, jak nie ma o co. 

‒  To mój talizman ‒ powiedział Koriol chowając zegarek. ‒ Prze-

raziłem się, że zginął, i pomyślałem, że jednak dzisiaj... 

Zabrzęczał  telefon.  Anioł  podniósł  słuchawkę.  Nie  powiedział 

„hallo”, ani nie zapytał kto  mówi. Zapewne  wiedział, kto mówi. Przez 

chwilę  słuchał,  po  czym  odłożył  słuchawkę  ostrożnie,  jakby  była  wy-

konana z najbardziej kruchego materiału. 

Podszedłem do Anioła. 

‒  Nie domyślasz się, kto? ‒ zapytał. 

‒  Beata? 

‒  Tak. I wiesz chyba, dlaczego się nie zgłosiłem? 

‒  Bo chcesz, żeby tu przyjechała. Żeby wszystkich zgromadzić  w 

jednym miejscu. Wszystkich podejrzanych. 

Koriol stuknął laską o brzeg stołu. 

‒  Może  dowiem  się,  kto  dzwonił?  Jak  pan  myśli,  inspektorze?  A 

może pan zapomniał o moim ostrzeżeniu? 

‒  Zapomniałem  ‒  odparł  inspektor.  ‒  Dobrze,  że  był  pan  tak 

uprzejmy i przypomniał. 

‒  Przypomnę panu w odpowiednim czasie, inspektorze. 

‒  Po północy, panie Koriol, jeśli można o to prosić. 

Dwudziesta pierwsza 

Paulina  przyrządzała  kolację.  Asystował  przy  tym  kapral  Filipek. 

Robert  stał  w  otwartych  drzwiach  kuchni  i  obserwował  każdy  ruch 

Pauliny  i  kaprala.  Kapitan  Anioł  wyjął  z  teczki  kanapki  opakowane  w 

serwetki i poukładane starannie w nylonowym woreczku. 

‒   Dobrze, że tu jestem czy źle? ‒ zapytał Koriol. 

‒  Zaczekamy do północy ‒ powiedziałem. ‒ Niech pan o tym nie 

myśli. 

Arkadiusz, siorbiąc z łyżeczki herbatę, zapytał: 

‒  Boisz się? Chciałbyś żyć wiecznie. Ale to... 

background image

Rozległ się przeciągły dzwonek u drzwi. 

Kapral wyszedł, żeby je otworzyć. Po chwili wbiegła do hallu Beata 

‒ niepokojąca piękna i wzburzona. 

‒  Marcin! ‒ krzyknęła. ‒ Co tu się dzieje? Dlaczego nikt nie ode-

brał telefonu? Nie mogłam złapać taksówki. Czemu nie wracasz? Po co 

tu siedzicie, na co czekacie? Mój Boże! 

‒  Siadaj  ‒  powiedział  Robert.  ‒  Niepotrzebnie  przyszłaś.  Gdyby 

Marcinowi coś się stało, będziesz jedną z podejrzanych. Nie trzeba było 

przychodzić. 

‒  Podejrzanym jest przede wszystkim ten ‒ odparła ‒ kto zaprosił 

Marcina. O ile coś się stanie właśnie tutaj. 

‒  Ja nie zapraszałem ‒ odezwał się Franio. ‒ Mówię, żeby później 

ktoś się nie czepiał. Sam jestem zaproszony. 

‒  Do diabła! ‒ krzyknął Marcin ‒ czy nie możecie gadać o czymś 

innym?  Znajdziecie  czas  na  gadanie,  jak  mnie  już  wykończą.  Wtedy 

sobie ulżycie. 

Czułem, że Koriol czeka, by  ktoś zaprzeczył jego słowom, by  ktoś 

powiedział, że nic mu nie grozi, i że nikt go nie wykończy. Jednak nikt 

się nie odezwał. 

Koriol spojrzał na mnie. Jeszcze wciąż oczekiwał pocieszenia. Tak-

że  milczałem.  Bo  skąd  mogłem  wiedzieć,  czy  go  wykończą,  czy  nie? 

Do północy było jeszcze trzy godziny. 

Dwudziesta druga 

Koriol ‒ jeśli dać wiarę listom ‒ miał przed sobą dwie godziny ży-

cia. 

Beata  denerwowała  się  coraz  bardziej.  Z  jej  twarzy  i  wymownych 

oczu można było odczytać, co przeżywa. Nie powiedziała mi o wszyst-

kim.  Ale  co  zataiła  i  dlaczego?  Czy  była  tylko  bezradnym  świadkiem 

tego zdarzenia, jak my wszyscy? 

‒  Proszę pana, będę spać z moim mężem ‒ powiedziała Beata. 

‒  Pan Marcin będzie sam spać. 

background image

‒  Morena ‒ zachrypiał Koriol ‒ panu nic do tego, z kim śpię! 

‒  W takim razie nic mnie nie obchodzi, czy pana sprzątną ci ludzie 

z Madrytu, czy nie. Może się pan wycofać. 

Beata podeszła do Marcina. Usiadła przy nim na kanapie i przytuliła 

twarz do jego policzka. 

‒  Nie bądź uparty, proszę cię. 

‒  Więc gdzie będzie spać moja żona? 

 ‒  W innym pokoju. Miejsca jest dość dla wszystkich. 

‒  A pan? ‒ zapytał Koriol. ‒ Gdzie pan będzie spać? 

‒  Pod pańskimi drzwiami ‒ powiedziałem ‒ jak wierny pies. 

Inspektor  Anioł  zbliżył  się  do  Koriola  i  jego  żony.  Pochylił  się  i 

wsparł dłonie  na ich ramionach. Przynajmniej  w taki  sposób mógł do-

tknąć Beaty. Miała tak przedziwnie gładką skórę, że chyba każdy męż-

czyzna  chciałby  ją  dotknąć,  by  sprawdzić  tę  gładkość  ‒  przynajmniej 

tak delikatnie dotknąć, jak to uczynił Anioł. 

‒  Bądźcie dobrej myśli ‒ powiedział. 

Koriol spoglądał na dłoń dotykającą ramienia Beaty. 

‒  Dla  pana  ‒  ciągnął  Anioł  ‒  przeznaczyliśmy  pokój  o  grubych 

murach,  bez  okien.  Pan  Robert  wyjaśnił,  że  kiedyś  zamurowano  tam 

okno, żeby z tego pokoju zrobić magazyn. 

‒  Spiżarnię ‒ wtrącił Robert ‒ na wypadek wojny, pan wie. 

‒  Żeby  odpryski  bomby  atomowej  ‒  powiedziałem  ‒  nie  rozbiły 

szyby. To niezły pomysł. 

‒  Ale wojna, na szczęście, nie wybuchła ‒ mówił Anioł ‒ i został 

pusty pokój, wymarzony na schronienie dla pana. 

Obok tego pokoju stał kapral Filipek, przy nim Ursyn. 

‒  Podaj pan coś do opukania ścian ‒ powiedział kapral. 

Ursyn podał laskę Koriola. Kapral opukał mur przy futrynie i zajrzał 

do pokoju. Wrócił i oparł laskę o stół. 

Anioł zauważył, że Marcin patrzy na jego dłoń opartą o ramię Bea-

ty. Opuścił ręce i zwrócił się do Ursyna: 

‒  A jak oględziny z punktu widzenia Zakładu Ubezpieczeń? 

‒  Zadowalające  ‒  odparł  Ursyn.  ‒  Mam  zastrzeżenia  tylko  do 

drzwi,  właściwie  do  zamka.  Nie  przyjąłbym  ubezpieczenia  na  pokój  z 

background image

takim tandetnym zamkiem. 

‒  Nie zamkniemy drzwi na klucz ‒ wyjaśnił Anioł. ‒ Usiądziemy 

pod tymi drzwiami. 

‒  Czy pan nie sądzi, panie inspektorze ‒ zapytał Ursyn ‒ że jestem 

tu niepotrzebny? Nikogo nie uprzedziłem, że wrócę tak późno, a telefo-

nu w domu nie mam. 

‒  Co o tym myślisz, Morena? ‒ zapytał Anioł. 

‒  Że to nie zmieni biegu wypadków. Sam zadecyduj. 

‒  Może pan odejść. Kapral pana wyprowadzi. 

Anioł zwróciłsię do pozostałych: 

‒  Państwo są na pewno zmęczeni? 

‒  Kładziemy  się  wcześnie  spać  ‒  powiedziała  Paulina.  ‒  Kobieta 

powinna dużo spać, to najlepsze lekarstwo na cerę. Nie sądzi pan? 

Franio Glindas dopił resztę wódki z kieliszka. 

‒  Na  mnie  nie  liczcie.  O  takiej  młodej  godzinie  nie  chodzi  się 

spać. 

‒  Nie  podskakuj,  Franio  ‒  powiedział  Filipek.  ‒  Pójdziesz  spać, 

kiedy pan inspektor powie. 

‒  Dobra ‒ zgodził się potulnie Franio ‒ ja nic nie mówiłem, panie 

kapralu. 

‒  A  więc  ‒  powiedział  inspektor  ‒  wypada  mi  podziękować  za 

waszą  obywatelską  postawę  i  przeprosić  za  niespodziewane  najście. 

Lecz  tam,  gdzie  idzie  o  ratowanie  życia  ludzkiego,  nigdy  nie  zważam 

nawet  na  najprzykrzejsze  okoliczności.  Panie  i  panowie  zechcą  to 

uwzględnić w swojej opinii. 

‒  Ładnie pan inspektor to wyraził ‒ powiedział Franio. ‒ Ale gdzie 

ja mam spać? 

‒  Już  ja  wiem,  Franio  ‒  zachichotał  Arkadiusz  ‒  z  kim  chciałbyś 

spać. Już ja wiem, ty! Ej, ty! Franio! Ale nie takie twoje przeznaczenie. 

‒  Dziadku  ‒  Paulina  aż  podskoczyła  na  kanapce  ‒  tylko  bez  nie-

smacznych aluzji! Wypraszam sobie. 

‒  Aluzje do smacznych rzeczy zawsze są niesmaczne. 

‒  Okropne są te złote myśli ojca ‒ powiedział Marcin. 

‒  Zobaczymy dzisiaj, synku ‒ odparł Arkadiusz ‒ co za okropność 

background image

była ci w gwiazdach pisana. 

‒  Może  pan  obejrzy  swój  pokój  ‒  odezwał  się  Anioł.  ‒  Państwo 

Paulina i Robert śpią w swojej sypialni. W drugim pokoju, jak już mó-

wiłem, pan Marcin Koriol. W trzecim pani Beata. W czwartym od pra-

wej mieszka stale pan Arkadiusz, i tam dokwaterujemy Frania. 

‒  Czy będzie pan pod moimi drzwiami? ‒ zapytał Koriol. 

‒  Przez całą noc będę pod pańskimi drzwiami. 

‒  Dobrze ‒ mruknął Koriol ‒ niech pan tyle nie mówi. 

‒  Jeszcze nie jest dobrze. Proszę oddać żonie wszystkie drobiazgi. 

Może pan położyć na stole. Tak. Portfel, notes, pióro, długopis... Chus-

teczkę może pan zabrać. 

‒  Zegarek także zabieram ‒ powiedział Koriol. ‒ Już panu mówi-

łem, że to mój talizman. 

‒  Że co to jest? ‒ zapytał Franio wpatrzony hipnotycznie w pękaty 

portfel Koriola. ‒ Że co? 

‒  Amulet,  fetysz  ‒  powiedział  Koriol.  ‒  Przedmiot,  który  przez 

wiele lat przynosił mi szczęście. 

‒  Mógł prezes od razu tak powiedzieć ‒ odparł Franio. ‒ Ale niech 

mnie prezes nie tyka. Tylko kumplom i milicji pozwalam, żeby mówili 

mi „ty”, chociaż co do milicji, to brudzia z nimi nie wychyliłem. 

Marcin wyjął z kieszonki kamizelki srebrne pudełko. 

‒  A tabletki uspokajające? ‒ zapytał. ‒ Na sen. Od kiedy dostaję te 

listy, zasypiam tylko dzięki tabletkom. 

‒  Proszę ich dzisiaj nie zażywać. ‒ powiedziałem. 

‒  Czy mogę przy was zażyć jedną? 

Anioł delikatnie wyjął pudełko dłoni Koriola. 

‒  Ktoś mógł wymienić te tabletki... Życzę spokojnej nocy. 

‒  Dobrej  nocy,  panie  prezesie  ‒  powiedział  Ursyn.  ‒  Chyba  już 

pójdę. Jeśli pan sobie życzy, jutro wstąpię do biura. 

‒  Tak,  dobrze  ‒  powiedział  w  roztargnieniu  Koriol,  nie  zauwa-

żywszy  wyciągniętej  dłoni  Ursyna.  ‒  Trzeba  odnowić  ubezpieczenia, 

pamiętam, panie Ursyn. 

Cyprian Ursyn wszedł do korytarzyka oddzielającego hall od głów-

nych drzwi. Za nim szedł kapral Filipek. 

background image

Marcin Koriol stał przed drzwiami swego pokoju, położywszy dłoń 

na klamce. Stał odwrócony tyłem. 

Usłyszeliśmy  trzask  zamykanych  drzwi.  Do  hallu  wrócił  kapral. 

Trzymał w ręku podłużną kremową kopertę. 

‒  W skrzynce był list do pana prezesa. 

Zapytałem Anioła, czy sprawdzał skrzynkę, kiedy wchodził tu z ka-

pralem.  Powiedział,  że  nie.  Również  tam  nie  zajrzałem,  kiedy  przyje-

chałem z Koriolem i Ursynem. Beata także nie otwierała skrzynki. Nie 

orientowaliśmy się więc, kiedy ten list wrzucono. 

Było  jednak  pewne,  że  zrobił  to  ktoś,  kto  wiedział,  że  Koriol  tu 

przyjdzie,  albo  ktoś,  kto  dowiedział  się,  że  Koriol  już  jest  u  Roberta. 

List  wrzucono  dopiero  wtedy,  kiedy  Robert  uzgodnił  z  Marcinem,  że 

ten przyjdzie na spotkanie z Franiem. Kto wiedział o tym spotkaniu? 

Arkadiusz, Robert i Paulina ‒ a więc ci, którzy czekali na Marcina. 

Także kapitan Anioł i kapral Filipek. 

Jeżeli list  wrzucono  w  momencie przyjazdu Marcina, to  w rachubę 

wchodziły trzy osoby: Marcin, Ursyn i ja. 

Jeśli wrzucono go później, mógł to uczynić Franio. Albo Beata, któ-

ra  przyszła  najpóźniej.  Przed  jej  przybyciem  nikt  listu  nie  zauważył... 

Ale też nikt do skrzynki nie zaglądał. 

Koriol wyciągnął dłoń, wyraźnie drżała. W trzydziestym pierwszym 

liście  nadawca  obiecał  mu,  że  otrzyma  „uzasadnienie  wyroku”.  Do-

trzymał słowa. 

Anioł  dokładnie  obejrzał  list  pod  silnym  światłem  zegarmistrzow-

skiej  lampy  Arkadiusza.  Przycisnął  go  dłonią  do  stołu,  później  po-

przecznie i podłużnie zwijał kopertę. 

‒  Oddasz mu? ‒ cicho zapytałem. 

Anioł uśmiechnął się. 

‒  Proszę ‒ powiedział do Koriola podając mu kopertę. 

‒  Czy  pan  sądzi  ‒  zapytał  Koriol  cofając  wyciągniętą  dłoń  ‒  że 

koperta mogłaby także... 

‒  Może pan śmiało otworzyć. 

‒  Gdyby było coś ciekawego, to powiem panom. Dobranoc. 

‒  Dobrej nocy ‒ odparł Anioł. ‒ Proszę się położyć. 

background image

‒  Mąż  ‒  odezwała  się  Beata  ‒  nigdy  się  nie  kładzie,  jeżeli  jest 

zdenerwowany. 

Pocałowała  Marcina  w  policzek.  Marcin  dotknął  włosów  Beaty, 

odwrócił się i wszedł do pokoju. 

‒  Franio ‒ powiedział kapral ‒ zmów grzecznie paciorek. I do łó-

żeczka. Jacuś i Agatka już dawno powiedzieli dobranoc. 

‒  Jak  już  pan  kapral  coś  powie  ‒  zapiszczał  Franio  ‒  to  można 

umrzeć ze śmiechu. Powinni pana wziąć do telewizji, mieliby weselszy 

program. Szanowanie. 

Wszedł  do  pokoju  Arkadiusza.  Za  nim  podreptał  Arkadiusz.  Biegł 

zabawnym truchcikiem chichocząc i zacierając ręce. 

Beata podała mi rękę przytrzymując ją nazbyt długo. 

‒  Dobranoc, panie Arturze ‒ powiedziała. ‒ Ufam panu. 

Robert i Paulina weszli do swojej sypialni. W dużym hallu pozosta-

liśmy we trójkę: Anioł, Filipek i ja. 

‒  Znałeś Beatę wcześniej? ‒ zapytał Anioł. 

‒  A bo co? 

‒  A bo nic ‒ powiedział Anioł. 

‒  Właśnie tak pomyślałem. 

Spojrzałem  na  zegarek:  za  piętnaście  minut  dwudziesta  trzecia.  Za 

godzinę i piętnaście minut Marcin Koriol powinien zginąć. 

Dwudziesta trzecia 

Na stole leżały zniszczone karty kaprala ‒ graliśmy w „oczko”, czy-

li  w  „dwadzieścia  jeden”.  Obok,  na  podręcznym  stoliku,  stał  termos  z 

mocną  kawą,  szklanki  i  radio  tranzystorowe,  które  przyniosła  Paulina: 

„Żeby się panom nie nudziło”. 

Nie nudziło się nam. 

Stolik ustawiliśmy w pobliżu drzwi pokoju Marcina. Wciąż któryś z 

nas spoglądał na te drzwi. To nie było takie nudne zajęcie, jeśli dodać 

do tego nasze domysły i atmosferę tej nocy. 

Przez  radio  nadawano  piosenki  z  ostatniego  festiwalu  międzynaro-

background image

dowego w Sopocie; tylko niektóre z nich nadawały się do słuchania. 

W drzwiach swego pokoju ukazał się nagle Koriol. Bez marynarki, 

rozluźniony  krawat  na  szyi.  Miał  spocone  czoło  i  silnie  podkrążone 

oczy. Powiedział cicho: 

‒  Morena, pod podłogą coś się rusza. Jakby ktoś drapał albo skro-

bał... 

‒  Wykluczone. Sprawdzaliśmy strop w piwnicy. 

‒  Ale słyszałem... Co to może być? 

‒  Widziałem ślady szczurów. Proszę się uspokoić. 

‒  A wy tak tu sobie siedzicie i spokojnie gracie w karty? 

‒  Wszystko w porządku, panie Koriol ‒ powiedziałem. ‒ Gramy w 

„oczko”, bo nie chcemy zasnąć. Kamienia jeszcze nie przegrałem. 

‒  Spodziewam się, Morena. Nie jest jeszcze pana własnością. 

‒  Właśnie dlatego nie dałem go do puli. Czy pan przeczytał list? 

‒  Nie ‒ odparł Koriol ‒ nie mam odwagi. A radio musi grać? 

‒  Nie musi. Gra cichutko, żeby nam było łatwiej czuwać. 

‒  Ale ja wciąż... 

‒  Niech się pan nie obawia. Proszę się położyć i przeczytać list. 

‒  Nie mam odwagi ‒ powiedział cicho Koriol. ‒ Oni mnie już wy-

kończyli. A radio niech gra, nic nie szkodzi. 

W  drzwiach  swego  pokoju  stanęła  Beata  w  przejrzystym  nylono-

wym szlafroczku, który pożyczyła od Pauliny. Spod cieniutkiej tkaniny 

przeświecało  jej  ciało  osłonięte  tylko  koronkowymi  majteczkami  i 

wąskim biustonoszem. 

‒  Stało się coś? ‒ zapytała Beata. ‒ Ach, Marcin! 

‒  Nic  się  nie  stało  ‒  odezwał  się  inspektor.  ‒  Pan  Koriol  chciał 

nam tylko powiedzieć, że czuje się doskonale. 

Koriol dostrzegł pewne szczegóły stroju Beaty. 

‒  Bądź rozsądna, Beato. Połóż się spać. 

Beata zwróciła się do mnie: 

‒  Czy mogę odprowadzić męża do pokoju? 

‒  Szef słyszał? ‒ zapytał kapral. 

‒  Pani mąż ‒ powiedziałem ‒ sam trafi do swego pokoju. 

‒  Pan wciąż myśli tylko o tym kamieniu ‒ powiedział Koriol. 

background image

‒  To  piękny  kamień,  panie  Koriol,  rzadkiej  urody,  i  jest  o  czym 

myśleć. Myślałem jednak o tym, żeby pan wreszcie położył się i prze-

stał  myśleć  o  tej  całej  cholernej  historii.  Niech  pan  o  niej  nie  myśli. 

Myślenie o śmierci zabija jak sama śmierć. 

‒  Przestanę o tym myśleć, Morena, ale od jutra. Wyjdź stąd, Bea-

to.  Połóż  się.  Nie  cierpię,  kiedy  pokazujesz  się  obcym  w  takim  stroju. 

Idź już. Idź, powiedziałem! 

‒  I ty się połóż ‒ powiedziała Beata. 

Uśmiechnęła się do mnie. ‒ Dobrej nocy, panie Morena. 

Cofnęła się do pokoju i dopiero wtedy Koriol wrócił do swojej ka-

miennej groty pozbawionej okien. Trzasnął drzwiami. 

‒  Beata ‒ powiedział Anioł ‒ jest w beztroskim nastroju. Niektóre 

kobiety pozbawione są wyobraźni. Może nawet większość kobiet, kiedy 

myślą lub mówią o mężu. 

‒  Po co jej wyobraźnia ‒ stwierdził lakonicznie kapral ‒ jeżeli ma 

takie  ciało.  Z  takim  ciałem  kobieta  dalej  zajdzie  niż  z  wyobraźnią  i 

inteligencją. Widział pan kiedy lepsze? 

‒  Nie mogę sobie przypomnieć ‒ powiedziałem. 

‒  Trafnie pan to ujął ‒ stwierdził kapral. ‒ Niech mi kaktus wyro-

śnie, jeśli ta ślicznotka nie czuje do pana mięty. 

‒  Koriol za coś innego chce mi dać jeden ze swoich ślicznych ka-

myków. Anioł, jak myślisz, kto wezwał mnie do Koriola? 

‒  A ty jak myślisz? ‒ zapytał Anioł. 

‒  Może ktoś z polecenia faceta, który chce go sprzątnąć. 

‒  Ani ten facet, ani nikt z polecenia faceta. 

‒  Nie chcesz powiedzieć, że wymyśliłem ten telefon? Skąd mógł-

bym wiedzieć o sprawie Koriola? 

Anioł zaśmiał się. 

‒  Poleciłem  komuś,  żeby  do  ciebie  zatelefonował  i  zaprosił  do 

INTERPOLEX-u. 

‒  Stąd wynika ‒ powiedziałem ‒ że wiedziałeś o listach. 

‒  Przed dwoma tygodniami przyszła do nas Beata i opowiedziała o 

nich mojemu zastępcy. Prosiła, żebyśmy nie ujawniali przed jej mężem, 

że była u nas. Ale nie umiała wytłumaczyć, dlaczego Koriol nie szuka u 

background image

nas pomocy. 

‒  Co tu ukrywać ‒ odezwał się kapral ‒ on się nas boi. 

‒  Domyślam się ‒ powiedziałem ‒ że byłeś w zmowie z Franiem i 

kazałeś mu ściągnąć Koriola. I stąd ten kocioł. 

‒  Rozmawiałem z dzielnicowym. Polecił mi kaprala Filipka. Przy-

pomniał nam historię z platyną, w której to aferze Franio Glindas istot-

nie nam pomógł. Kapral wiedział też, że Franio często odwiedza Rober-

ta. 

‒  Więc kocioł zrobiłeś dlatego, że Marcin miał tu przyjść? 

‒ Chciałem mieć w jednym miejscu ofiarę i jej domniemanego kata, 

i zarazem ocalić Koriola. Podejrzewałem, że listy wysyła ktoś z rodziny 

Koriola,  względnie  w  porozumieniu  z  jego  rodziną,  może  nawet  z  żo-

ną?  Franio,  za  pośrednictwem  Roberta,  obiecał  Koriolowi,  że  załatwi 

sprawę listów. Jednak przy tej sposobności chciał z Robertem, jak dzi-

siaj się okazało, wyłudzić od Koriola trochę forsy. 

‒  On zawsze robi jakieś kawały ‒ powiedział przygnębiony kapral. 

Na sam widok pracujących ludzi dostaje zawrotów głowy i robi mu się 

niedobrze. 

‒  Jak przypuszczasz, Anioł, kto chce zabić Koriola? 

‒  Pomysł z  wysyłaniem listów  dla  wyłudzenia pieniędzy ‒ to po-

dobne  do  Frania.  Albo  jest  z  kimś  w  zmowie,  albo  nie  ma  z  tym  nic 

wspólnego. Na razie jestem zdezorientowany. A ty? 

Dwudziesta trzecia dwadzieścia 

Spojrzeliśmy na drzwi, bo właśnie zaskrzypiały. Ukazał się w nich, 

opierając jedną dłoń na lasce a drugą na klamce, wystraszony Koriol. Z 

dłoni zwisała wilgotna od potu chusteczka. 

‒  Morena, niech to szlag trafi. Mówię panu, że coś chrobocze pod 

podłogą i w ścianach. 

‒  W piwnicy jest dwóch moich ludzi ‒ powiedział Anioł. 

‒  Niech pan zejdzie do piwnicy i sprawdzi tych ludzi. 

‒  Panie Koriol, są ludzie, których nie potrzeba sprawdzać. Pracują 

background image

uczciwie i nie mają żadnych „boków”. Są w Polsce tacy ludzie. 

‒  Morena, a co pan powie? 

‒  Wszystko jest w porządku. Niech się pan nie denerwuje. 

‒  A ten typ, ten przeklęty Franio? Gdzie on jest? 

‒  W pokoju starszego pana ‒ powiedział kapral. 

‒  Mógł wyjść przez okno. 

‒  Nie wyszedł przez okno. 

‒  Skąd pan wie? ‒ zawołał Koriol. 

Nim  zdążyliśmy  przeszkodzić,  podbiegł  do  pokoju  Arkadiusza  i 

otworzył drzwi. 

‒  Proszę! ‒ zawołał. ‒ Gdzie on jest! Mówiłem! 

‒  Niech pan tam nie wchodzi! ‒ powstrzymałem go. 

Z ciemnego wnętrza wyskoczył Franio w kąpielowych spodenkach. 

‒  Jak pragnę zakwitnąć, pali się czy co? 

Za Franiem  ukazał się zaspany  Arkadiusz  w długiej koszuli nocnej 

ozdobionej koronkami. Spojrzał na Marcina. 

Inspektor stanął przed tą malowniczą grupą. 

‒  Proszę natychmiast wrócić do pokoju! 

‒  I po co hałasujecie? ‒ zachichotał Arkadiusz. ‒ Tak czy inaczej 

na każdego spadnie, co mu jest przeznaczone. 

‒  No to cześć ‒ powiedział Franio. 

Cofnął się w głąb pokoju. Za nim Arkadiusz, jakby ani na moment 

nie chciał zostawić samego Frania w swoim pokoju. 

Wtedy otworzyły się inne drzwi i do hallu weszła Beata. 

‒  Stało się coś? ‒ zapytała. 

‒  Beata  ‒  powiedział  Koriol  ‒  bądź  rozsądna  i  nie  pokazuj  się  w 

tym... obłoku. Wracaj do łóżka i śpij. 

‒  Nie mogę zasnąć, Marcin, przecież wiesz! 

Anioł podprowadzał Koriola do jego pokoju. 

‒  Pan także powinien się położyć. Przeczytał pan list? 

‒  Zaraz przeczytam. Beato, nie stój tak. Idź stąd. 

Koriol czekał, aż Beata zamknie za sobą drzwi. 

I znowu cisza zaległa hall. 

Usiedliśmy przy stoliku. 

background image

Kapral Filipek sięgnął po karty i rozdzieliwszy talię na dwie części, 

przetasował je z wprawą zawodowego gracza. 

‒  Obskoczymy rundkę? Co szef na jeszcze jedną rundkę? 

‒  Może po północy, Filipek, jeśli to ci odpowiada. 

‒  Jak szef uważa ‒ powiedział kapral sięgając po termos z kawą. ‒ 

Ładnie byśmy wyglądali, gdyby ta kawa była zatruta. Trzy trupki przy 

jednym stoliku. 

‒  Nie  mów  takich  strasznych  rzeczy  ‒  powiedział  inspektor  ‒  bo 

dostaję gęsiej skórki. 

‒  Jak  już  szef  coś  powie  ‒  zaśmiał  się  kapral  ‒  to  słowo  honoru, 

lepiej nie można. Gęsiej skórki... To było dobre, szefie. 

Anioł zmienił stację w odbiorniku. Usłyszeliśmy głośny przebój se-

zonu, o lalce z wosku czy coś w tym rodzaju. 

‒  Więc ty  kazałeś telefonować ‒ powiedziałem do Anioła. ‒ Dla-

czego do mnie? 

‒  Z  różnych  przyczyn  ‒  odparł  Anioł.  ‒  Byłeś  bardzo  zdolnym 

oficerem śledczym. Kochałeś swoją pracę i teraz jest ci ciężko... Wciąż 

myślę, Morena, że kiedyś do nas wrócisz. 

‒  Dziękuję ci. Ale to nie są wszystkie powody, dla których kazałeś 

do mnie telefonować. 

‒  Nie  wszystkie.  Kiedy  dowiedzieliśmy  się  przed  dwoma  tygo-

dniami od Beaty, że Koriol otrzymuje listy z pogróżkami, posłaliśmy na 

rozeznanie  zdolnego  wywiadowcę,  który  miał  go  delikatnie  wybadać. 

Koriol wyprosił go z gabinetu. Pomyślałem, że taki prywatny człowiek 

jak ty, wydobędzie z Koriola o wiele więcej niż ktoś z milicji. 

‒  Niezły pomysł. Ale jeszcze nie powiedziałeś o wszystkim. 

‒  Przeszłość Koriola i źródło jego majątku nie mniej nas interesują 

niż te listy i ich nadawca. 

‒  To  już  twoja  sprawa.  Ja  mam  uchronić  Koriola  przed  śmiercią. 

A jak z tą platyną? 

‒  Pretekst, który podsunął nam Filipek. A co do platynowego łań-

cucha, to zapięcie istotnie naprawiał Arkadiusz. To się wiązało z aferą 

Frania.  Musieliśmy  zmylić  autora  listów  co  do  istotnego  celu  naszego 

najazdu  na  willę  Roberta.  ‒  Filipek  ‒  Anioł  zwrócił  się  do  kaprala  ‒ 

background image

zajrzyj do pokoju Roberta i zobacz, czy oni tam są. Robert w ogóle nie 

wychodził z pokoju. 

‒  Jakbym był z Pauliną ‒ mruknął kapral ‒ to także bym  nie  wy-

chodził z pokoju. Szef wyczuwa, co chciałem przez to wyrazić? 

‒  Twoja żona pieje z zachwytu nad twoją wiernością ‒ powiedział 

Anioł ‒ a ty wciąż gadasz o kobietach. 

‒  Gadać chyba wolno ‒ powiedział markotnie kapral. ‒ Przynajm-

niej tyle wolno żonatemu człowiekowi. 

Koriol chodził po pokoju. Trzeszczały klepki wysuszone w niewie-

trzonym pomieszczeniu. Słyszałem, jak stawia lewą stopę, później lekki 

stuk laski, później powłóczenie prawą nogą. 

Kapral uchylił drzwi sypialni Roberta i Pauliny. 

Dwudziesta trzecia trzydzieści 

Pokój Marcina Koriola był ponury. Pod jedną z bielonych ścian sta-

ły  sięgające  sufitu  półki.  Trzy  pozostałe  ściany  były  nagie,  bez  żadnej 

ozdoby; nie sterczał z nich nawet gwóźdź. , 

Na  środku  ustawiono  polowe  łóżko  przykryte  pościelą  i  kocami. 

Obok stał ‒ téijoret spełniający chwilowo rolę nocnego stolika; na nim 

lampka  z  seledynowym  abażurem,  popielniczka,  mosiężny  lichtarz  z 

wetkniętą weń świecą i pudełko zapałek. 

Marcin  siedział  na  łóżku  i  miętosił  w  rozdygotanych  dłoniach  po-

dłużną kremową kopertę. Wreszcie ją rozerwał ‒ szybko, nerwowo, pod 

wpływem nagle powziętej decyzji. Spojrzał na podpis: Madryt:, i jakby 

go to zaskoczyło, włożył, list do rozdartej koperty. Kopertę położył na 

stoliku. 

Po  chwili  opanował  go  strach.  Wyjął  z  koperty  list  i  zaczął  czytać 

półgłosem: 

Musisz  umrzeć  dzisiaj  o  północy.  Mój  ojciec,  Federico  Castro  de 

Robles, wrócił z tobą z Brazylii, gdzie obaj przez kilka lat poszukiwali-

ście  diamentów  i  złota.  Przypłynęliście  do  Francji.  Tylko  jeden  z  sied-

miu wielkich brylantów należał do ciebie, reszta była własnością mego 

background image

ojca. 

Kiedy przekradaliście się później przez hiszpańską granicę, francu-

scy strażnicy postrzelili cię w nogę, a mój ojciec dostał postrzał w płu-

co. Obawiając się, że wpadnie w ręce gwardzistów, już na hiszpańskiej 

ziemi wręczył ci swoje brylanty, żebyś oddał je w Madrycie mojej mat-

ce.  Dla  mnie  ‒  miałem  wtedy  kilka  lat  ‒  przekazał  złoty  zegarek  kie-

szonkowy,  który  zawsze  nosisz  przy  sobie  i  nigdy  się  z  nim  nie  rozsta-

jesz. Ojciec dostał go od mego dziadka. Drugi, taki sam zegarek, dostał 

od dziadka brata mego ojca, mój wuj. 

Marcin  przez  chwilę  trzymał  list  w  opuszczonej  dłoni.  Drugą  ręką 

wspierał się na lasce. Odstawił laskę, oparł ją o brzeg łóżka i sięgnął po 

złoty  zegarek.  Otworzył  kopertę.  Sprawdził,  która  godzina.  Otwarty 

zegarek położył na taborecie i znowu, opierając dłoń na lasce, pochylił 

głowę nad listem. Miał przekrwione i zmęczone oczy, zasnuła je mgła, 

przybliżył więc list do lampki. 

Ojciec miał krwotok. Zostawiłeś go w pobliżu granicy w jakiejś ma-

łej  wiosce.  Kiedy  po  miesiącu  w  gorączce  i  z  niewyleczoną  raną  po-

strzałową  wrócił  do  Madrytu,  gdzie  ty  również  mieszkałeś  ze  swoją 

rodziną,  nie  chciałeś  mu  oddać  jego  sześciu  kamieni  ani  zegarka.  I 

złożyłeś doniesienie agentom z Gvardia Civil, że w czasie wojny domo-

wej  mój  ojciec  walczył  po  stronie  Republiki  przeciw  dywersantom  z 

madryckiej piątej kolumny. 

Koriol przetarł oczy. Patrzył tępo przed siebie, w jakieś miejsce na 

ścianie,  między  pustymi  półkami  z  nie  heblowanego  drzewa.  I  znowu 

podsunął list pod seledynowy abażur. 

Gwardziści przyszli do nas czternastego maja, przed północą. Roz-

strzelali  mego  ojca  w  samym  środku  nocy,  kiedy  na  wieży  pobliskiego 

kościoła zegar bił dwunastą godzinę. Powiedzieli mu, kto złożył donie-

sienie, i że to wystarczy, żeby kogoś rozstrzelać bez sądu. Matka słysza-

ła. 

Marcinie Koriol, byłem wtedy dzieckiem. Ale moja matka dobrze cię 

znała,  bo  przyjaźniłeś  się  kiedyś  z  nią  i  moim  ojcem.  Matka  do  końca 

życia pamiętała twoje nazwisko i powtarzała mi je po sto razy każdego 

roku czternastego maja o północy. 

background image

Koriol zmiął list w ręku, zamknął pięść. Chciał cisnąć listem o ścia-

nę,  ale  poruszył  tylko  tą  wielką  pięścią  w  górę  i  w  dół  ‒  i  znowu  ją 

otworzył i wygładził zmięty list i czytał dalej: 

Pozdrawia cię dziś spoza grobu Federico Castro de Robles, za mo-

im pośrednictwem, za pośrednictwem  syna hiszpańskiego komunarda i 

polskiej  kobiety;  wiesz,  że  moja  matka  była  Polką.  Nie  chcę,  żebyś 

zwracał  mi  majątek  mego  ojca.  Nauczyłem  się  żyć  z  własnej  pracy  i 

wszystko,  co  posiadam,  zawdzięczam  wyłącznie  sobie.  Ale  nie  mogę 

spokojnie chodzić po tej ziemi ani oddychać jej powietrzem ‒ jak długo 

chodzi po niej i oddycha tym samym powietrzem taki łajdak, jak ty. 

Marcin skulił się. Poczuł nagły chłód, ogarnęły go dreszcze. Chwy-

ciwszy  skrawek  koca,  narzucił  go  na  siebie  przysłaniając  nim  głowę  i 

część twarzy. Spojrzał na ostatnie zdania listu. 

Długo czekałem, by wykonać mój wyrok. Przygotowania trwały kil-

ka  lat.  Jestem  nareszcie  gotów.  Marcinie  Koriol,  od  mego  wyroku  nie 

ma odwołania. Umrzesz czternastego maja o północy i nikt cię przed tą 

śmiercią nie ocali. 

Marcin  położył  list  na  popielniczce  i  podpalił  go  zapałką.  Papier, 

nasiąknięty potem z dłoni Marcina, tlił się zaledwie. 

‒   Umrzesz o północy ‒ szepnął Koriol ‒ umrzesz czternastego ma-

ja o północy... o północy... umrzesz. 

Było  cicho,  przeraźliwie  cicho  ‒  bo  w  tej  ogromnej  ciszy  szeleścił 

na popielniczce podpalony list. 

‒   Morena! ‒ krzyknął Koriol. ‒ Morena! 

Dwudziesta trzecia czterdzieści 

Gwałtownie pchnięte drzwi tak silnie uderzyły o mur, że posypał się 

tynk. Przerażony Koriol, oparłszy się plecami o ścianę, krzyczał: 

‒  Morena,  Morena!  Oni  mnie  zabiją!  Zabiją  mnie,  mówię  wam, 

zabiją! Róbcie coś, ratujcie mnie! Morena... 

Podbiegłem  do  Koriola  i  podtrzymałem  go.  Rozejrzał  się  półprzy-

tomnie po hallu. Zatrzymał wzrok na twarzy kaprala, później na twarzy 

background image

kapitana. Tak patrzył, jakby ujrzał ich po raz pierwszy. Wreszcie oprzy-

tomniał. 

‒  A oni... Tamci... Czy są w pokojach? I ten Glindas... 

‒  Prezesie ‒ odezwał się kapral ‒ dopiero co do nich zaglądałem. I 

do prezesa zajrzałem, ale głowę miał pan przykrytą kocem. 

‒  Głowę  kocem,  to  niemożliwe,  tak...  A  czy  nic  pan  nie  słyszał? 

Tego chrobotania? 

‒  Słyszałem tylko pański oddech, prezesie. 

‒  To tak cichutko chrobocze jakby  w  murze była ukryta  maszyna 

piekielna... Chciałem powiedzieć, że bomba zegarowa. 

‒  Panie Koriol ‒ powiedziałem ‒ to tyka pański zegarek. 

Koriol sięgnął do kieszonki i nie znalazł tam zegarka. Odwrócił się, 

ruszył w głąb pokoju. Chwycił otwarty zegarek i wrócił z nim do hallu. 

‒  Może on tak chrobocze. To mogło mnie zmylić, Morena. 

‒  Właśnie  ‒  powiedziałem.  ‒  Ale  zbliża  się  północ.  Wolałbym, 

żeby pan nie stał tutaj, w odsłoniętym miejscu. 

Spłoszony  wzrok  Koriola  prześliznął  się  po  oknach  i  ścianach,  po 

drzwiach i nawet po suficie. 

‒  Skąd mogliby strzelać? ‒ szepnął. 

‒  Chyba  nie  będą  strzelać  ‒  powiedziałem.  ‒  Proszę  natychmiast 

wrócić do pokoju. Za chwilę będzie po wszystkim. 

Jakoś niezręcznie, raczej dwuznacznie zabrzmiało to słowo, bo Ko-

riol natychmiast je podchwycił. 

‒  Po wszystkim? ‒ zawołał. ‒ Cholera, takiego wszawego obrońcę 

musiałem  sobie  znaleźć!  Takiego  przeklętego  głupca,  który  pozwoli 

mnie zabić! I milicja pozwoli mnie zabić! 

Denerwował mnie ten przerażony wielki mężczyzna, który wyglądał 

teraz jak wystraszona mysz w potrzasku. 

‒  Po wszystkim ‒ powiedziałem ‒ to znaczy, że po całym strachu. 

Po  pańskim  tchórzliwym,  obrzydliwym  strachu,  panie  Koriol.  Po  stra-

chu  postrzelonego  kujota,  a  nie  mężczyzny,  który  zapewne  sam  umiał 

zabijać, i który do swoich brylantów nie doszedł niańczeniem dzieci w 

przedszkolu, ale na pewno jak najbardziej brutalnie, z całym okrucień-

stwem dla tych, którzy mogli mu przeszkodzić w zdobyciu tych kamie-

background image

ni! Niech pan się stąd wynosi i przestanie histeryzować, bo tu aż cuch-

nie od pańskiego cholernego tchórzostwa! 

Koriol skulił się, skurczył, zmalał. Dotychczas nikt tak do niego nie 

mówił. Drżały mu wargi, trzepotały powieki. 

‒  Jeżeli pan sobie życzy ‒ powiedziałem ‒ możemy rozwiązać na-

szą umowę. Pański strach wzbudza obrzydzenie. 

‒  Nie,  co  pan  ‒  cicho  mówił  Koriol  ‒  niech  pan  pilnuje...  Przy 

świadkach powiedziałem, że  dam ten kamień. Inspektor słyszał i  moja 

żona, i wszyscy... Dostanie pan jutro...  

‒  Chwileczkę ‒ przerwał mu inspektor. I do mnie: ‒ Weź zegarek 

pana Koriola. Lepiej będzie, jeśli zostanie tutaj. 

Koriol podał mi zegarek. 

‒  Dlaczego tak będzie lepiej? ‒ zapytał. 

‒  Z  dwóch  przyczyn  ‒  odparł  Anioł.  ‒  Przestanie  pan  patrzeć  na 

poruszające  się  wskazówki.  I  skończy  się  to  chrobotanie...  Morena, 

połóż gdzieś ten zegarek. 

Położyłem  zegarek  na  wysokim  parapecie  okna  zasłoniętego  drew-

nianą okiennicą. Koriol wzniósł laskę wskazując nią kapitana Anioła: 

‒  Niech pan nie pozwoli, żeby oni mnie zabili... Musicie mnie pil-

nować, od tego jest milicja. 

‒  Szef słyszał? ‒ zapytał kapral. ‒ Prezes trafnie to ujął. 

‒  Nie  mówiłem  do  kaprala  ‒  chrapliwie  powiedział  Koriol:  ‒ 

Niech kapral nie tego... 

‒  Panie Koriol ‒ powiedziałem ‒ już pan nas ustawił. A teraz pro-

szę wracać do pokoju. 

‒  I już nie muszę się bać? 

‒  Może się pan bać, ale niech pan o nas się nie martwi. Niech pan 

spokojnie czeka, aż wejdziemy do pokoju i powiemy panu, że wszystko 

jest w pierwszorzędnym porządku. 

‒  Będę czekać. A jutro... 

‒  I niech pan więcej nie wychodzi do hallu. 

‒  Dobrze ‒ zgodził się potulnie Koriol. ‒ Już nie wyjdę. 

Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt 

background image

‒  Anioł ‒ powiedziałem ‒ za chwilę północ. 

Wyjął rewolwer z kabury zawieszonej pod pachą. 

‒  Filipek, uważaj na okna. A ty ‒ zwrócił się do mnie ‒ obserwuj 

te drzwi. Ja biorę główne wejście. 

Zsunęliśmy trzy krzesła zestawiając je oparciami tak, że  utworzyły 

trójkąt. Usiedliśmy dotykając się ramionami. 

‒  Okiennice zamknąłem na skoble ‒ powiedział kapral. 

‒  Kasy pancerne zamyka się na coś lepszego niż skoble ‒ mruknął 

Anioł  ‒  a  jednak  są  tacy,  którzy  je  otwierają.  Wszystko,  co  jest  za-

mknięte,  zawsze  można  w  jakiś  sposób  otworzyć.  O  czym  myślisz, 

Morena? 

‒  O Koriolu, który stoi pod drzwiami i boi się. 

‒  Wierzysz w to, że nic mu się nie stanie? 

‒  Nie wiem. Dlaczego odebrałeś mu zegarek? 

‒  Sam  przestraszyłem  się  chrobotania,  o  którym  Koriol  tak  suge-

stywnie mówił. Ale to nie ma znaczenia. 

Dostrzegłem,  że  klamka  w  drzwiach  pokoju  Beaty  opadła  w  dół. 

Nie powiedziałem o tym Aniołowi. Beata powoli otwierała drzwi. 

‒   Wracać ‒ powiedziałem. ‒ Natychmiast. 

Końcami palców dotknęła ust i przesłała mi pocałunek. Powoli, jak 

przed tym otwierała drzwi, tak teraz je zamykała. 

Spojrzałem na zegarek: za pięć minut dwudziesta czwarta. 

Kapral poruszył się niespokojnie. Usłyszeliśmy cichy trzask. 

‒  Co to było? ‒ zapytał Anioł. 

‒  Zapaliłem  latarkę,  szefie  ‒  wyjaśnił  kapral.  ‒  Bo  nagle  może 

zgasnąć światło, a chciałbym mieć oświetlone okna. 

‒  I stąd ten trzask? 

‒  Tak, szefie, z latarki. 

Znowu spojrzałem na zegarek. Sądziłem, że już północ, ale upłynęło 

zaledwie kilkanaście sekund. 

‒  Cicho jak na pustyni ‒ odezwał się kapral. ‒ Szef był na pustyni? 

‒  Filipek ‒ powiedział Anioł ‒ jak z oknami? 

‒  Bez zmian, szefie. W czasie wojny byłem na pustyni, w Afryce. 

W stopniu starszego strzelca, ale zawsze. 

background image

‒  Co zawsze? ‒ zapytałem. 

‒  Przynajmniej widziałem pustynię. W nocy była tam niemożebna 

cisza.  Jakby  nie  wojna,  to  do  końca  życia  znałbym  pustynię  tylko  z 

obrazków... Szefie, jeszcze dwie minuty. 

‒  Nie patrz na zegarek, ale na okna. 

‒  Ja tylko na chwilę, szefie. 

Jeszcze żadna minuta nie trwała tak długo jak ta następna, po ostat-

nich  słowach  kaprala.  Panowała  niesamowita  cisza,  nie  zmącona  żad-

nym  szmerem.  Nie  słyszeliśmy  nawet  tykania  naszych  zegarków  ‒ 

jakbyśmy ogłuchli na wszystko inne, prócz tego odgłosu, na który pod-

świadomie  oczekiwaliśmy  w  napięciu  wzrastającym  z  sekundy  na  se-

kundę. Na odgłos strzału albo wybuchu. Może na krzyk? 

‒  On się tam musi paskudnie bać ‒ szepnął kapral. 

‒  Chyba tak ‒ powiedział Anioł. ‒ Ten człowiek umie się bać. 

‒  A co by szef zrobił, jakby on teraz wyszedł? 

‒  Tym zajmuje się Morena ‒ odparł Anioł. ‒ Już on coś zrobi. 

‒  Co by pan zrobił? ‒ dopytywał się kapral. 

‒  Dałbym mu w zęby i wrzuciłbym go do pokoju. 

‒  Szef słyszał? 

‒  Słyszałem. O czym jeszcze myślisz, Morena? 

‒  Chciałbym, żeby to się już skończyło. 

Rozmawialiśmy ściszonym szeptem, zaledwie poruszając ustami. 

‒  Żeby go zabili? O tym pomyślałeś? 

‒  Żeby już było po północy. 

‒  Sądzisz, że po północy nic się nie stanie? 

‒  Dałbym  za  to  głowę  ‒  powiedziałem.  ‒  Oni  go  sprzątną  albo  o 

północy, albo za rok, również czternastego maja. 

Zaskrzypiało krzesło kaprala. 

‒  Co to znowu? ‒ zapytał Anioł. 

‒  Jeszcze minuta, szefie. Na okna uważam, niech szef nie martwi 

się o okna. Skoble są dobre, ręcznie kute. 

Znowu  cisza.  Denerwująca  i  zabawna:  trzech  facetów  obróconych 

do  siebie  plecami  czeka  nie  wiadomo  na  co.  Jak  można  w  tej  sytuacji 

zabić Koriola? Nic nie mogłem wymyśleć. 

background image

‒  Mocna rzecz, szefie, taka pustynia. 

‒  Co cię napadło z tą pustynią? ‒ zapytał Anioł. 

‒  Wspominam sobie. Znałem tam jedną Murzynkę. 

‒  Filipek ‒ powiedziałem ‒ nie podniecaj szefa. 

Anioł, pstryknął palcami. 

‒  Skończcie z tym gadaniem! 

Spojrzałem  na  zegarek.  Do  północy  brakowało  dwudziestu  pięciu 

sekund.  Nie  ma  takiej  pustyni,  na  której  czas  wlókłby  się  tak  powoli, 

jak  tutaj  ‒  w  domu  Roberta  Koriola  i  w  oczekiwaniu  na  śmierć  lub 

ocalenie Marcina Koriola. 

Północ 

‒  Morena ‒ powiedział Anioł ‒ gratuluję kamyka. Dwunasta. 

‒  Twój zegarek spieszy o kilka sekund. 

‒  Tak ‒ potwierdził kapral. ‒ Jeszcze trzy sekundy, szefie. 

‒  To chyba nie ma znaczenia ‒ odparł Anioł. 

‒  Może ‒ powiedziałem ‒ ale odłóżmy to do północy. 

‒  Już północ ‒ odezwał się kapral. ‒ Za pół sekundy. 

Jeszcze przez te pół sekundy siedzieliśmy w milczeniu. 

I wtedy dobiegł nas dziwny odgłos z pokoju Marcina Koriola: głu-

che i przytłumione uderzenie, jakby worek piasku zwalił się na trzesz-

czące klepki podłogi. 

Skoczyliśmy w kierunku pokoju Koriola. 

Nacisnąłem klamkę i próbowałem otworzyć drzwi. 

Natrafiały na jakąś przeszkodę. 

Powoli  i  silnie  popychałem  je,  czując,  jak  napierają  na  ciężkie  i 

bezwładne, leżące wzdłuż progu, ciało Koriola. 

Do hallu wbiegli już mieszkańcy sąsiednich pokoi: Arkadiusz i Fra-

nio, Robert i Paulina, także Beata. Mieszały się ze sobą krótkie okrzyki: 

‒  Zabili! Umarł! Nie żyje? Naprawdę? Co się stało? O Boże! 

Pozostawiliśmy ich w hallu pod opieką kaprala i przez wąską szcze-

linę  między  futryną  a  drzwiami  przecisnęliśmy  się  ‒  ja,  i  nieco  tęższy 

background image

ode mnie Anioł ‒ do pokoju, w którym punktualnie o północy runął na 

podłogę Koriol. 

Zamknęliśmy za sobą drzwi. 

Olbrzymie  ciało  Koriola  leżało  skośnie  w  stosunku  do  progu,  sto-

pami  dotykając  nisko  umocowanego  zawiasu.  Rysy  twarzy  były  spa-

zmatycznie skurczone. Język wysunięty z ust przysłaniał dolną wargę. 

Chyba  Koriol  dławił  się  lub  dusił.  O  wnętrze  porażonej  silnym  skur-

czem dłoni,  wykrzywionej jak  u człowieka chorującego  na przewlekły 

gościec  stawów  ‒  opierała  się  srebrna,  kunsztownie  rzeźbiona  rączka 

laski z czarnego bambusu. Druga dłoń była tak samo skurczona, stopy 

skręcone do wewnątrz, a kolana lekko podkurczone. 

Oczy były otwarte i szklane, z nienormalnie poszerzonymi źrenica-

mi, jakby w ostatniej sekundzie swego życia Koriol ujrzał coś przeraża-

jącego. 

To nie mógł być atak serca ani wylew krwi do mózgu, ani nic z te-

go,  co  tak  często  widziałem  u  ludzi,  których  śmierć  dopadła  nagle  i 

niespodziewanie. 

‒  Wszystko wskazuje na błyskawiczne działanie silnej trucizny, ‒ 

powiedział  Anioł  ‒  chociaż  to  jest  mało  prawdopodobne.  Trzeba  we-

zwać lekarza i ekipę śledczą. 

Koriol  nie  miał  przy  sobie  żadnych  tabletek,  nie  pił  żadnych  pły-

nów, niczego nie jadł od kilku godzin. 

‒  Nie ma takiej trucizny ‒ powiedziałem ‒ która działałaby z zale-

ceniem zabicia kogoś o określonej godzinie. 

‒  Wygląda  na  to,  że  ktoś  wydmuchał  zatrutą  strzałę  z  indiańskiej 

pucuny, przez dziurkę od klucza. Ale siedzieliśmy pod drzwiami. 

Nie  musieliśmy  badać  ścian,  czy  jest  w  nich  jakiś  otwór.  Zbadali-

śmy je, nim Koriol wszedł do tego pokoju. Nie było w starannie otyn-

kowanych  murach  żadnej  szczeliny  ani  otworów  po  gwoździach,  nie 

tkwił  w  nich  ani  jeden  hak.  Mury  wzniesiono  z  pełnych  cegieł,  nie  z 

pustaków. Opukaliśmy je centymetr po centymetrze. 

Zrzuciłem  z  lampki  seledynowy  abażur  i  wzniosłem  ją  w  górę,  by 

oświetlić  sufit.  Stuwatowa  żarówka  ujawniała  każdą  chropawość  na 

fakturze  sufitu;  z  małego  otworu,  umieszczonego  na  środku,  sterczały 

background image

krótkie przewody elektryczne okręcone plastrem, przewody, do których 

nie  podłączono  lampy.  Przez  ten  wąski  otwór,  nie  mający  zresztą  od-

słoniętego ujścia, nikt i w żaden sposób nie mógł dosięgnąć Koriola. 

Spojrzałem  na  gniazdko  kontaktowe.  Było  dobrze  umocowane  w 

ścianie,  a  oba  otwory  zasłonięte  wtyczką,  od  której  biegł  przewód  do 

lampki. Przez masę lampki nie przepływał prąd. 

Oświetliłem  twarz  Koriola.  Na  szyi  wystąpiły  sinobrunatne  plamy, 

obejmowała szczękę i część policzka. Anioł rozchylił koszulę na piersi 

Koriola i wskazał takie same plamy. 

‒   Powiedziałem  ci,  że  to  silna  trucizna.  Szalony  pomysł,  ale  nikt 

mi nie wmówi nic innego. Stężona, o piorunującym działaniu. 

We  wnętrzu prawej dłoni Koriola  widniały dwie krople  krzepnącej 

krwi. Z jednej wybiegła cieniutka smuga czerwieni kończąc się  w nie-

widocznym  dla  nas  miejscu,  w  zagłębieniu  między  palcem  średnim,  a 

wskazującym. 

Spoza drzwi  wiodących do hallu dobiegały  nas przytłumione głosy 

rozmowy; nad tym gwarem dominował cichy płacz: Beaty i histeryczny 

szloch Pauliny. 

Siódma 

Z  kapitanem  Aniołem spotkałem  się  następnego dnia ‒ piętnastego 

maja ‒ w gabinecie Koriola. Była siódma rano. 

Usiadłem na tym krześle, na którym siedziałem poprzedniego dnia, 

o  czternastej  trzydzieści.  Anioł  siedział  za  antycznym  stołem  w  stylu 

Ludwika  XIV.  Siedział  na  fotelu  obitym  gobelinem  ‒  z  zatroskaną 

twarzą,  niewyspany  i  zmęczony.  Pomyślałem,  że  całą  noc  studiował 

życiorysy i dokumenty wszystkich członków rodziny Koriola. Ja także 

nie próżnowałem tej nocy. 

‒  Liczę  na  ciebie  ‒  powiedział  Anioł.  Musimy  znaleźć  zabójcę 

Marcina, i to szybko. 

‒  Wiem, Anioł, że jest ci trochę łyso. Pod nosem sprzątnęli ci go-

ścia, którego tak strzegłeś, jakby to było całe złoto fortu Knox. 

background image

‒  Razem  z  tobą,  nie  zapominaj.  Użyj  więc  liczby  mnogiej  czasu 

przeszłego i, niestety, już dokonanego: „którego pilnowaliśmy”. Jednak 

ten czas nie był stracony, jeszcze to zrozumiesz. Czy wyłączyłbyś Bea-

tę z kręgu podejrzanych? 

‒  Podejrzanych o zabójstwo czy o współudział? 

‒  Obojętne. 

‒  Mogła działać w zmowie z zabójcą, jednak... 

Przypomniałem  sobie,  jak  Beata  zapytała:  „a  gdyby  ktoś  dał  panu 

dwadzieścia  tysięcy  dolarów?  Czy  wtedy  także  przeszkodziłby  pan  w 

tej zbrodni?” 

Mimo wszystko dokończyłem rozpoczętego zdania: 

‒  …jednak  wolałbym  wykluczyć  Beatę  nawet  spośród  podejrza-

nych. 

‒  Czy nie sądzisz ‒ zapytał Anioł ‒ że była w tym zainteresowana, 

by  Marcin  nie  umarł  w  jej  sypialni?  Ani  w  biurach  INTERPOLEX-u, 

gdzie Beata stałaby się główną podejrzaną? 

Anioł  podał  mi  laskę  Koriola.  Z  przyczepioną  kartką  i  załączoną 

ekspertyzą, stanowiła teraz tak zwany „dowód rzeczowy”. 

Kilka minut po północy zwróciłem uwagę kapitana na tę laskę. Do-

tykała  dłoni  Koriola,  prawej  dłoni,  na  której  zauważyliśmy  krople 

krzepnącej krwi i tę cieniutką smugę czerwieni zanikającą między pal-

cami. 

Ze srebrnej rączki,  w tym  miejscu, gdzie rzeźba smoka była inkru-

stowana  turkusami,  sterczał  stalowy  kolec  z  kroplą  bursztynowego 

płynu  na  samym  ostrzu;  tam  miało  swe  ujście  wydrążenie  wewnątrz 

kolca. Ten kolec tak umieszczono, by wbił się w nasadę wskazującego 

palca.  Drugi  kolec,  lekko  naznaczony  krwią,  wystawał  z  tej  części 

uchwytu  laski,  która  opierała  się  o  śródręcze,  blisko  nasady  małego 

palca. 

Już wiedzieliśmy, jak porażono Koriola trucizną. Morderca, przewi-

dując,  że  Koriol  może  opierać  się  przez  moment  na  części  rękojeści, 

wmontował w nią dwa kolce. 

background image

Teraz, w siedem godzin później, mogłem dokładnie obejrzeć laskę z 

czarnego  bambusa.  Wewnątrz  rękojeści  były  wmontowane  dwie  silne 

sprężyny zakończone stalowymi igłami. Specjalny mechanizm wyzwa-

lał sprężyny za pośrednictwem impulsu wysłanego z zewnątrz. 

Srebrny  uchwyt  był  osadzony  w  bambusowym  drzewcu  na  trzech 

gwintach. Można go było wykręcić w ciągu kilku sekund i wkręcić do 

laski inny ‒ ten, który znaleźliśmy przy martwym Koriolu, zawierający 

elektronowe  urządzenie  i  truciznę  umieszczoną  w  zbiornikach  znajdu-

jących się u nasady obu igieł, na których podstawę nacisnęły sprężyny 

w  momencie ich odkształcenia. Kolce  wypchnęły dwa  malutkie turku-

sowe oczka i wbiły się w dłoń Koriola. 

U  podstawy  uchwytu  znajdował  się  dziesięciocentymetrowy  drut 

miedziany; stanowił antenę, która odebrała impuls. 

Jeszcze  w  nocy  eksperci  z  Zakładu  Kryminalistyki  zbadali  laskę. 

Stwierdzili,  że  wmontowano  w  rękojeść  mechanizm  stanowiący  od-

biornik dla przekazanego impulsu. Urządzenie było wymyślne i mikro-

skopijne, prawdopodobnie japońskiej konstrukcji. Nie posiadało jednak 

mechanizmu zegarowego, który punktualnie o północy zwolniłby sprę-

żyny zakończone jadowitymi kolcami. Zacisk, który je przytrzymywał, 

musiał być zwolniony zdalnie, przez specjalny nadajnik; nie mógł sam 

działać, nawet gdyby gwoździe przybijano tą laską. 

Eksperci  założyli,  że  nadajnik  miał  większe  rozmiary  niż  mecha-

nizm ukryty w rękojeści laski, i dlatego nie wmontowano go razem ze 

sprężynami. Ale gdzie ukryto ten nadajnik i kto go uruchomił o półno-

cy? 

Rewizja  przeprowadzona  w  willi  Roberta,  nie  przyniosła  żadnych 

rezultatów, ani też rewizja osobista wszystkich obecnych. Może nadaj-

nik  znajdował  się  poza  obrębem  willi?  Może  działał  automatycznie, 

ukryty gdzieś przez któregoś z członków rodziny lub przez tajemnicze-

go Mściciela z Madrytu? 

‒  Trzymajmy  się  tego  ‒  powiedział  Anioł  ‒  co  ustaliliśmy  na 

pewno. Marcina zaproszono do brata, czy też wykorzystano tę okolicz-

ność,  żeby  wymienić  uchwyt  laski  i  poszerzyć  krąg  podejrzanych.  Do 

czasu,  nim  Koriol  zjawił  się  u  Roberta,  kontaktował  się  tylko  z  tobą, 

background image

Ursynem i Beatą, w biurze INTERPOLEX-U. Później z całą rodziną w 

domu Roberta. 

‒  Nie tylko. Także z tobą i kapralem. 

‒  To  się  zgadza  ‒  potwierdził  Anioł.  ‒  Dalej:  morderca  wiedział, 

że  kiedy  Koriol  jest  zdenerwowany,  nie  kładzie  się  spać.  Zresztą  wie-

dział,  że  trzydzieści  jeden  listów  nie  pozwoli  mu  zasnąć,  i  że  zdener-

wowany  Koriol  będzie  chodził  tej  nocy  z  kąta  w  kąt,  zaciskając  kur-

czowo uchwyt laski. 

Do  gabinetu  Koriola  wszedł  młody  porucznik,  który  nie  zwracając 

na mnie uwagi położył na stole opieczętowaną kopertę. 

‒  Dziękuję ‒ powiedział Anioł. ‒ Wiem, co to jest. 

Porucznik  wyszedł.  Wtedy  Anioł  otworzył  kopertę  cieniutkim 

ostrzem zabytkowego sztyletu Koriola i wyjął z niej kilka arkuszy foto-

graficznego  papieru.  Znajdowała  się  na  nich  odbitka  ręcznego  pisma, 

zapewne listu. Przeczytał go i schował fotokopie do koperty. 

‒  Domyślasz się, kto jest mordercą? ‒ zapytał. 

‒  Chyba tak, ale jeszcze musiałbym sprawdzić kilka danych. 

‒  Masz  jakichś  przyjaciół  z  Brygady  Międzynarodowej?  Z  Hisz-

panii, z okresu wojny domowej? 

‒  Tak. Nawet krewnych. 

‒  Czy mówi ci coś nazwisko Castro de Robles? 

‒  Nic mi nie mówi. 

‒  Federico de Robles zginął, bo Marcin Koriol zadenuncjował go 

przed frankistowską policją polityczną. Jego syn jest mordercą Koriola, 

albo  inicjatorem  tego  wymyślnego  morderstwa.  Federica  de  Robles 

rozstrzelano 14 maja o północy. 

‒  To  potwierdza  mój  domysł,  że  Zakład  Kryminalistyki  odczytał 

spalony list, który Koriol zostawił na popielniczce. To fotokopie, praw-

da? Bo chyba stąd pochodzą twoje rewelacje. 

‒  Treść tego listu znałem wcześniej, nim Koriol go przeczytał. 

‒  Rozumiem. Czy jest tam jakiś szczegół, który... 

Anioł zerwał się z fotela. Stojąc, wyjął z koperty fotokopie listu do 

Koriola. Odszukał jakiś fragment. 

‒  No tak, oczywiście! ‒ zawołał. I  wybiegł z gabinetu poruszając 

background image

fotokopiami jak wachlarzem. 

Ósma 

Punktualnie  o  ósmej  przyszli  do  biura  pracownicy  INTERPOLEX-

u.  Nie  spóźnili  się  ani  o  minutę,  lecz  także  nie  przyszli  ani  o  minutę 

przed ósmą, w nadmiarze gorliwości. 

Powiedziałem  Aniołowi,  że  muszę  wyjść.  Zgodził  się  pod  warun-

kiem, że o dziewiąte] przyjdę do willi Roberta. 

Jak  dowiedziałem  się  później,  przesłuchanie  urzędników  INTER-

POLEX-u nie wniosło nic nowego. Prócz jednego szczegółu obciążają-

cego  Beatę  i  mnie.  Koriol  nie  spoufalał  się  ze  swymi  współpracowni-

kami i wbrew przyjętym u nas obyczajom, nie chodził z nimi na kawę 

ani na „drinka”, nie uczestniczył też w imieninach czy urodzinach swo-

ich pracowników. 

Po  ostatnim,  niezbędnym,  ale  i  niepotrzebnym  przesłuchaniu  księ-

gowego, Beata poprosiła Anioła o rozmowę. 

‒  Spodziewam się ‒ powiedział Anioł ‒ że powie mi pani to, na co 

czekam od wczoraj. 

‒  A na co pan czeka od wczoraj? 

‒  Pani najlepiej znała nawyki swego męża. Pani wiedziała, że kie-

dy jest zdenerwowany, to wędruje po pokoju ze swoją laską. Pani mo-

gła najłatwiej wymienić rzeźbiony uchwyt laski. 

‒  Wymienić?  Nic  nie  wiem  o  takiej  wymianie.  Chciałam  tylko... 

bo jest jedna niezbyt jasna sprawa. 

‒  Czy  ta,  że  nie  jest  pani  nawet  przygnębiona?  Nie  spotkałem 

jeszcze kobiety tak opanowanej po śmierci męża. 

‒  Panie  inspektorze  ‒  powiedziała  ‒  nie  kochałam  Marcina.  Był 

brutalny i grubiański, apodyktyczny i wymagający, chorobliwie zazdro-

sny i trochę... nienormalny. Interesują pana szczegóły tej anomalii? 

‒  Raczej inne szczegóły ‒ odparł Anioł. ‒ No więc? 

‒  Wciąż  powtarzał,  że  mnie  kupił.  Obrażał  mnie,  zawsze,  nawet 

przy obcych. W ogóle dla wszystkich był przykry. 

background image

‒  Chce pani powiedzieć, że ta śmierć uszczęśliwiła panią. 

‒  Nie. Bardzo mi go żal, naprawdę. 

‒  Jego  śmierć  uczyniła  panią  najbogatszą  kobietą  w  Polsce.  Pani 

jedna zyskała na tej śmierci. 

Beata potrząsnęła głową. 

‒  Rozmawiałam  przed  chwilą  z  jego  adwokatem,  telefonicznie. 

Marcin  zostawił  testament.  Jedną  trzecią  majątku  zapisał  mnie,  drugą 

zostawił ojcu, a trzecią Paulinie. Tylko Roberta pominął. Gdyby Marcin 

żył,  nakłoniłabym  go,  żeby  wszystko  mnie  zapisał.  Jego  śmierć  unie-

możliwia zmianę testamentu. Dostanę dwa brylanty, dwa dostanie Pau-

lina, dwa Arkadiusz. Ten siódmy kamień muszę także im oddać, jeżeli 

chcę  zatrzymać  samochód,  kosztowne  urządzenie  mieszkania  i  sporo 

innych rzeczy. Straciłam najwięcej na śmierci Marcina. 

‒  Dlaczego Koriol wyróżnił w swoim zapisie Paulinę? 

‒  Była jego kochanką. Później przedstawił ją swemu bratu. Dał jej 

samochód  i  sporo  pieniędzy.  I  Robert  ożenił  się  z  Pauliną.  Ale  on  nie 

wie, że Paulina żyła z Marcinem. 

‒  Co panią łączy z panem Moreną? 

‒  Nie rozumiem, dlaczego... 

‒  Znaliście się dawniej. 

‒  Pan wie o tym? Skąd? 

‒  Nie ujawniam źródła moich informacji. 

‒  Poznałam  Morenę,  kiedy  pracował  w  milicji.  Spotkaliśmy  się 

kilka razy. To wszystko. Miał jakieś kłopoty, pan je chyba zna, i wtedy 

przestał się ze mną widywać.

‒  Jakim cudem Morena znalazł się tu wczoraj? 

‒  Telefonowałam  do  niego.  Żeby  pomógł  memu  mężowi.  To 

świetny  fachowiec,  a  mąż  nie  chciał  rozmawiać  z  milicją.  Nie  wiem, 

czego Marcin się bał. Byłam pewna, że Morenie powie, o co tu chodzi, 

i że w ten sposób ja także się dowiem. 

Oczy Anioła zabłysły i zwęziły się nieco. 

‒  Proszę  pani,  to  ja  telefonowałem  do  Moreny.  Właściwie  moja 

sekretarka.  Żeby  wstąpił do Koriola, po czternastej godzinie. Wiedzia-

łem  o  listach  z  pogróżkami  i  potrzebny  był  mi  ktoś,  kto  dowie  się  od 

background image

Koriola, kim jest nadawca listów. 

‒  Przed  dwoma  tygodniami  byłam  w  komendzie.  Mówiłam  o  li-

stach. 

‒  Wiem. Skąd pani telefonowała do Moreny? 

‒  Skąd telefonowałam? Z biura. 

‒  To nieprawda. 

‒  Skąd pan wie? 

‒  Podtrzymuję,,  co  powiedziałem  o  nie  ujawnianiu  źródeł  moich 

informacji. Skąd pani telefonowała? 

‒  Telefonowałam  ‒  uśmiechnęła  się  Beata  ‒  z  baru  mlecznego, 

naprzeciw biura, zapomniałam. Nie chciałam, żeby mąż... 

‒  Dlaczego pani z takim samozaparciem osłania Morenę? 

Uśmiechnęła się, nic nie powiedziała. 

‒  Kogo pani podejrzewa o zamordowanie swego męża? 

‒  Czy ja wiem? Arkadiusz mówił, że zabiłby Marcina, gdyby takie 

było jego przeznaczenie. Nie wiem kto... Może Paulina dowiedziała się 

o testamencie Marcina i bała się, że mogę go zmienić na jej niekorzyść? 

Może ten okropny Franio? Nie, chyba nie. To był tylko tragiczny epilog 

madryckiej historii. 

‒  Albo  ktoś,  kto  znał  szczegóły  tej  historii?  Wykorzystał  ją  dla 

swoich celów i dla zmylenia  śladów. Pani  mogła ją znać. Może Pauli-

na?  Jest  pani  podejrzana  o  współudział.  Czynię  to  niechętnie,  ale  nie 

mogę inaczej. 

‒  Nie wiem, jak mam pana przekonać, doprawdy, nie wiem ‒ mó-

wiła Beata niespokojna, lekko przestraszona. ‒ Nie byłabym zdolna do 

czegoś takiego, nawet nie znam szczegółów śmierci... Musi pan poroz-

mawiać z Arkadiuszem, z Franiem, z Pauliną... 

‒  Wiem, że muszę ‒ powiedział inspektor. ‒ Z panią także. 

Powiedziała urażonym tonem, oschle i wyniośle. 

‒  Jak pan uważa, inspektorze. Jasiem do dyspozycji. 

background image

Dziewiąta 

Dla  dokładniejszego  odtworzenia  pewnych  sytuacji,  przesłuchanie 

świadków  ‒  każdy  ze  świadków  był  na  razie  podejrzany  i  zarazem 

„podejrzanym świadkiem”, a więc budzącym nieufność ‒ odbyło się w 

willi Roberta Koriola. Asystowałem przy tym. 

Zeznanie Pauliny Koriol: 

‒   Panie inspektorze, strasznie mnie złościło, kiedy oni tak spokoj-

nie rozmawiali o śmierci Marcina, to był przemiły człowiek, ale nikt go 

nie rozumiał tak naprawdę, tak jest, panie inspektorze, tylko ja jedna... 

Co nas łączyło, to łączyło, lepiej nie  wspominać, dla kobiet to nie jest 

takie  łatwe  jak  dla  mężczyzn,  przeżywamy  takie  rozstanie,  długo  cier-

pimy... 

...Nie, już nie płaczę... Robert nie powiedział, że umawia Marcina z 

Franiem,  dopiero  w  ostatniej  chwili,  to  mnie  zaskoczyło.  Nie  chcieli 

naciągać  Marcina,  ale  żeby  dał  im  jakąś  gratyfikację,  pan  rozumie, 

inspektorze,  nagrodę  za  ich  starania...  Mnie  z  Franiem  nic  nie  łączy, 

chociaż nie jestem szczęśliwa z Robertem, bo  Robert to  małżeństwo z 

rozsądku, Marcin tak chciał. Ale Robert nie wie, że byłam z Marcinem. 

Jeśli pyta pan o moje zdanie, to u nas tylko dziadek mógł wymyśleć ten 

mechanizm w lasce, ale on go nie zabił, nie wierzę. 

Zeznanie Arkadiusza Koriola: 

‒  Panie  Morena,  takie  było  przeznaczenie  Marcina.  Inspektor  nie 

wierzy w przeznaczenie, uwzględnia rolę przypadku i wolnej woli. Ale 

czymże jest przypadek i wolna wola, jeśli nie przewrotną postacią prze-

znaczenia,  łudzącą  nas  jeszcze  bardziej,  że  możemy  przeciwstawić  się 

losowi? 

...Gdyby mój Marcin miał inne przeznaczenie, to pożyłby jeszcze ze 

trzydzieści lat. W naszej rodzinie mężczyźni długo żyli. Kto wie, może 

i Robert maczał w tym palce? Bo on i Franio coś tam zamyślali z tymi 

listami...  Kto  zabił  Marcina?  Przeznaczenie,  inspektorze,  zrządzenie 

losu, fatum, Nemezis! Wy, w milicji i we wszystkich policjach świata, 

background image

lubicie się babrać w takich sprawach. Ale nie wiecie, że człowiek wtedy 

umiera,  kiedy  śmierć  jest  mu  pisana.  Zabójca  jest  tylko  bezwolnym 

narzędziem  losu...  Co?  Nie,  ja  takich  lasek  nie  umiem  robić.  Nie  wy-

mieniałem tej rączki w lasce. A że stała obok mnie, przy stole, to dlate-

go,  że  postawił  ją  tam  pan  inspektor...  Nauczcie  się  czytać  w  gwiaz-

dach,  co  komu  sądzone,  bo  już  astronomowie  chaldejscy  posiedli  ta-

jemnicę... 

I  tak  dalej.  Nie  mogliśmy  się  pozbyć  Arkadiusza.  Błagaliśmy  go, 

żeby wreszcie ustąpił miejsca Robertowi. 

Zeznanie Roberta Koriola: 

‒  Co działo się w Madrycie, o tym nic nie wiem. Każdy ma jakiś 

haczyk  w  życiorysie.  Dogadałem  się  z  Franiem  co  do  tych  listów,  bo 

kochałem Marcina. Chciałem mu jakoś pomóc... Nie, laski w ogóle nie 

dotykałem, no bo kiedy? 

...A  na  Frania  nie  dam  złego  słowa  powiedzieć.  Takich  ludzi  mało 

jest  na  świecie.  On  jeszcze  nigdy  nie  pracował,  od  urodzenia  nie  pra-

cował, a zawsze ma trochę pieniędzy. To wzbudza szacunek i podziw... 

Kto wie, może Beata zabiła Marcina? Nikt nic nie wie. 

...Niech  się  panowie  nie  krępują,  możemy  i  o  Pauli  mówić.  Wiem, 

że  ona  żyła  z  Marcinem.  Dał  jej  samochód  i  forsę,  mogliśmy  domek 

kupić.  Beata  i  Paulina  nic  nie  wiedzą,  że  ja  wiem,  co  łączyło  Paulę  z 

Marcinem. Ale niech tam. Która dziewczyna ma dzisiaj posag? A co do 

Beaty, to  nic dobrego nie  mogę o  niej powiedzieć ani także nic złego, 

panie inspektorze. 

Zeznanie Franciszka Glindasa: 

‒  No  niech  pan  tylko  sam  ruszy  głową,  panie  kapitanie:  jeżeli 

można żyć bez pracy, to po co człowiek  miałby pracować? Bóg dba o 

każde  stworzenie  i  nie  da  mu  marnie  zginąć...  No,  jak  pragnę  zakwit-

nąć,  dobrze  pan  mówi,  że  jednak  Bóg  dał  zginąć  Marcinowi.  Ale  czy 

pan  myśli,  że  Bóg  opiekuje  się  wszystkimi  jednakowo?  Niech  pan  tak 

nie myśli. 

...Co do laski, to w ogóle jej nie dotykałem, bo po co dotykać coś, 

co i tak nie będzie moje? Chcieliśmy postraszyć trochę Marcina i zaro-

bić, bo nie wierzyliśmy w jego śmierć. A on by na drugi dzień coś nam 

background image

odpalił.  A  czy  mnie  posadzą  za  to  czy  nie,  o  tym  wysoki  sąd  będzie 

mówić, a nie pan. Znam się na kodeksach, bo już w sądzie bywało się w 

różnym charakterze... 

Zeznania Beaty Koriol: 

‒  Inspektorze,  wczoraj  wieczorem  wzięłam  od  mego  męża  różne 

rzeczy na przechowanie, tak kazał pan Morena... Panie Morena, gdyby 

pan  kazał  zabrać  także  laskę,  wówczas  ocalałby  Marcin.  Ale  ja  bym 

zginęła,  bo  trzymałabym  laskę  przy  sobie.  Lubiłam  dotykać  srebrnego 

smoka z turkusami i rubinami. No tak, ktoś musiał wymienić laskę, ale 

naprawdę  nie  wiem...  Może  od  dawna  jadowite  zęby  były  ukryte  w 

rękojeści laski i Marcin wiedział o tym? I nagle ktoś uruchomił mecha-

nizm, ktoś, kto wiedział o tych kolcach. Ale kto?

...Marcin dostał laskę od Pauliny, kiedy jeszcze ją kochał. Jeśli on w 

ogóle umiał kochać... Chyba zawsze kochał tylko siebie i po to były mu 

potrzebne ładne kobiety... 

Spojrzałem na Anioła, Anioł popatrzył na mnie. Bo tak istotnie mo-

gło  być,  że  rękojeści  nie  wymieniono,  i  że  Koriol  znał  jej  tajemnicę. 

Może  laska  miała  służyć  do  samoobrony?  Może  Koriol,  gdyby  ktoś 

odebrał  mu  tę  laskę,  umiał  przy  pomocy  jakiegoś  aparatu  wyzwalać 

sprężyny  z  jadowitymi  kolcami?  Może  uruchomiła  je  Paulina,  zazdro-

sna o Beatę i zawiedziona w swej miłości do Koriola? 

Może. 

Dziesiąta 

Z willi Roberta pojechaliśmy do Zakładu Kryminalistyki. 

‒  Czy możesz pokazać fotokopię listu do Koriola? 

Anioł wyjął z teczki odtworzony tekst tego spalonego listu, przepi-

sany na maszynie. Opuścił szybę radiowozu i obserwował ruch uliczny. 

‒  Chodziło ci o zegarek, prawda? ‒ podałem mu maszynopis. 

Domyślałem się, dlaczego Anioł po przeczytaniu tego listu wybiegł 

tak nagle z gabinetu. 

‒  Jak wiesz ‒ powiedział ‒ zegarek Koriola był nakręcony. Kiedy 

background image

wyszliśmy  z  pokoju  martwego  Koriola,  podszedłem  do  okna,  żeby 

zabrać  zegarek.  Położyłeś  go  na  parapecie,  pamiętasz?  Zauważyłem 

wtedy, że wciąż wskazywał dwunastą godzinę. 

‒  Przypuszczasz,  że  aparat  wyzwalający  sprężynę  w  rękojeści  la-

ski, był ukryty w zegarku? 

‒  Chyba tak. Nigdy nie wierzyłem, że zegarki zatrzymują się o tej 

godzinie, w której ktoś umiera. A ten się zatrzymał. 

W  Zakładzie  Kryminalistyki  Anioł  zostawił  mnie  na  korytarzu,  a 

sam wszedł do laboratorium. Po chwili wyszła stamtąd asystentka kie-

rownika tej pracowni. Przywitała się ze mną. 

‒  Kapitan mówił, że pan tu czeka i umiera z ciekawości ‒ powie-

działa. ‒ Otóż z kieszonkowego zegarka wyjęto oryginalny mechanizm, 

a na jego miejsce wmontowano malutki, z damskiego zegarka. W uzy-

skanej  w  ten  sposób  przestrzeni,  we  wnętrzu  koperty,  zainstalowano 

elektronowo-tranzystorowe urządzenie, stanowiące przekaźnik impulsu 

do  laski,  którą  badaliśmy  dzisiejszej  nocy.  Kiedy  obie  wskazówki  za-

trzymały się na dwunastej... 

Kapitan Anioł wyszedł z laboratorium. 

‒  ...impuls wzbudzony w półprzewodnikach mikroskopijnego apa-

ratu sprzężonego z mechanizmem zegarka ‒ mówiła dalej asystentka ‒ 

został  przekazany  do  mechanizmu  ukrytego  w  rękojeści  laski.  W 

uproszczony sposób można to tak przedstawić. 

‒  Ale powiedzieliście rano, że aparat nadający impuls  musiał być 

nieco większy. 

‒  Musiałby  być  większy  ‒  wyjaśniła  asystentka  ‒  gdyby  ktoś  na-

dawał impuls z większej odległości. Przypuszczamy jednak, że mecha-

nizm ukryty w lasce i antena o małym zasięgu nie odebrałyby sygnału z 

większej odległości niż powiedzmy, osiem metrów. 

‒  Czy wiesz ‒ zapytał Anioł ‒ że gdybyśmy wyrzucili zegarek do 

ogrodu, to impuls byłby zbyt nikły, żeby zwolnić sprężyny w lasce? 

‒  Morderca wiedział ‒ odezwała się asystentka ‒ że ofiara nie roz-

stawała się z zegarkiem ani z laską. Dlaczego nie odebraliście mu laski? 

‒  Utykał ‒ odparł Anioł ‒ nie umiał się bez niej poruszać. A zega-

rek traktował jak fetysz, który chroni go od nieszczęść. Oddał mi go w 

background image

momencie  panicznego  lęku,  kiedy  trochę  obce  tykanie  zegarka,  obce, 

bo  mechanizm  był  zmieniony,  nasunęło  mu  podejrzenie,  że  w  pokoju 

„coś chrobocze”. 

‒  Jeżeli mechanizm był nastawiony na dwunastą ‒ powiedziałem ‒ 

to wmontowano go dopiero po dwunastej w południe. Bo nie wysłałby 

impulsu o północy, ale o dwanaście godzin wcześniej. 

Asystentka uśmiechnęła się. 

‒  Jeżeli  ofiara  nie  rozstawała  się  z  zegarkiem,  to  pańskie  przy-

puszczenie, że to  urządzenie  umieszczono  w zegarku dopiero po dwu-

nastej  w  południe,  jest  jedynym  możliwym  i  prawdziwym  domysłem, 

ale  i  nieprawdopodobnym.  Zainstalowanie  tak  skomplikowanej  mi-

kroaparatury  i  wymiana  oryginalnego  mechanizmu  zegarka  na  mecha-

nizm wyjęty z zegarka damskiego, dopasowanie do nowej osi oryginal-

nych  wskazówek  i  osadzenie  ich  na  niej,  precyzyjne  podłączenie  mi-

kroaparatu do mechanizmu zegarka, sprawdzenie działania i tak dalej, i 

tak  dalej  ‒  asystentka  głęboko  odetchnęła  po  tym  wyliczeniu  ‒  taki 

zabieg u najzdolniejszego mechanika-elektronika musiałby trwać przy-

najmniej trzy godziny. 

‒  Po dwunastej ‒ powiedziałem ‒ ktoś wymienił cały zegarek. 

‒  Beata twierdzi, że to na pewno zegarek Koriola. Codziennie go 

oglądała.  Zresztą  to  stary  model  schaffhausena.  Okazowy,  prawie  mu-

zealny unikat. Nie do podrobienia. 

‒  A jednak zegarek  wymieniła jedna z tych osób, z którymi Mar-

cin zetknął się po dwunastej. 

‒  Proszę pamiętać ‒ ostrzegła nas asystentka ‒ że ofiara nosiła ten 

zegarek kilkadziesiąt lat. Łatwo mogła poznać, że ktoś go wymienił. 

‒  A więc był to identyczny zegarek, z tej samej serii ‒ powiedzia-

łem. ‒ Mamy na to dowód. 

‒  Myślisz o wzmiance w liście do Koriola? ‒ Anioł wyjął maszy-

nopis i wskazał asystentce odpowiedni fragment: 

Dla  mnie  ‒  miałem  wtedy  kilka  lat  ‒  przekazał  złoty  zegarek  kie-

szonkowy,  który  zawsze  nosisz  przy  sobie  i  nigdy  się  z  nim  nie  rozsta-

jesz. Ojciec dostał go od mego dziadka. Drugi, taki sam zegarek, dostał 

od dziadka brat mego ojca, mój wuj. 

background image

‒  A od wuja ‒ powiedziałem ‒ przejął go syn Federica. Ktoś zain-

stalował  w  jego  zegarku  urządzenie,  o  którym  pani  mówiła.  Syn 

Federica  nosił  go  przez  wiele  lat,  aż  trafiła  się  dobrze  przygotowana 

okazja wymiany tego zegarka na zegarek Koriola. 

‒  Właśnie ‒ powiedział Anioł. ‒ Dobrze przygotowana okazja. 

Asystentka  zgadzała  się  z  moją  wersją,  jako  jedynym  logicznym 

wyjaśnieniem uzasadniającym możliwość wymiany zegarka. 

‒  A  przy  nakręcaniu?  ‒  zapytała.  ‒  Sprężyna  damskiego  zegarka 

ma  zupełnie  inny  opór.  Istnieje  jeszcze  specyficzna  pamięć  dotyku  i 

wrażliwość opuszka... 

Z podziwem przysłuchiwałem się wywodom młodej dziewczyny. 

‒  Jak to wyjaśnisz? ‒ zapytał Anioł. 

Koriol nakręcał zegarek o dwunastej w południe. 

‒  I tylko ktoś, kto o tym wiedział ‒ powiedziała asystentka ‒ mógł 

wczoraj wymienić zegarek. 

Anioł przypatrywał mi się nadal. Zapytał: 

‒  Kto o tym wiedział? Że nakręca o dwunastej? 

‒  Beata ‒ powiedziałem. ‒ I Arkadiusz. Mogli o tym wiedzieć Ro-

bert i Paulina. Robert mógł powiedzieć Franiowi. 

‒  A więc cała rodzina ‒ stwierdziła asystentka. ‒ Jednak żona ofia-

ry nie mogła skonstruować ani wmontować... 

‒  Arkadiusz to świetny zegarmistrz ‒ wtrącił Anioł ‒ z zagranicz-

ną  praktyką  w  wielkich  firmach  zachodnich.  Jeżeli  działał  w  porozu-

mieniu  z  Beatą,  ona  mogła  wymienić  zegarek.  Ale  w  domu  Roberta 

zegarek przechodził z rąk do rąk. Wszyscy go oglądali. Nawet ja. 

‒  Tylko ja nie oglądałem. 

‒  Tak, Morena, ty nie oglądałeś. Więc przyjmijmy, że  Robert za-

prosił Marcina, żeby zamienić zegarek. 

Nie zgadzałem się z tym, co powiedział Anioł. 

‒  Albo ktoś inny, wiedząc, że Marcin ma być u Roberta, wykorzy-

stał to dla zamiany zegarka. 

‒  I to możliwe ‒ zgodził się Anioł. ‒ Ale Beata najlepiej wiedzia-

ła, że Marcin nie rozstaje się z zegarkiem, i że nakręca go codziennie o 

dwunastej.  Wiedziała  też,  że  kiedy  Marcin  jest  zdenerwowany,  wów-

background image

czas nie śpi, lecz chodzi po pokoju z laską. 

‒  Gdyby Franio nie umówił się z Koriolem, to Koriol nie zjawiłby 

się u Roberta. Nie pozwoliłbym na to. 

‒  I  wtedy  ‒  powiedział  Anioł  ‒  wskazówki  tego  samego  zegarka 

pokryłyby się o północy w biurze lub w mieszkaniu Marcina chodzące-

go z kąta w kąt. A kolce wypełnione trucizną paraliżującą układ krąże-

niowy i oddechowy, wbiłyby się w dłoń Marcina. 

‒  Może ‒ powiedziałem ‒ wykorzystano jego pobyt u Roberta, że-

by dopiero tam wymienić zegarek i uchwyt laski! 

‒  Uchwyt mógł być wkręcony wcześniej ‒ wyjaśniła asystentka ‒ 

bo wszystko zależało od działania zegarka. 

Uchwyt  laski  mógł  być  wkręcony  wcześniej  lub  później,  w  miesz-

kaniu Koriola, w biurze INTERPOLEX-u lub w willi Roberta. Mógł go 

wkręcić  ktoś  z  jego  rodziny  albo  człowiek,  którego  nie  znaliśmy. 

Wszystko  stawało  się  możliwe  i  niemożliwe,  a  sprawa  zamordowania 

Koriola  ‒  mimo  wciąż  nowych  odkryć  w  toku  dochodzenia  ‒  stawała 

się coraz bardziej skomplikowana i zagmatwana. 

Mogliśmy ją w nieskończoność roztrząsać. Jednak wbrew temu, co 

mówił  Anioł,  łączyłem  zaproszenie  Koriola  na  spotkanie  z  Franiem, 

względnie jego obecność w willi Roberta ‒ z faktem morderstwa. Ten, 

kto chciał  wykonać zapowiadany od  miesiąca  wyrok śmierci,  mógł  go 

spełnić tylko dzięki obecności Marcina w willi Roberta. 

Jedenasta 

Z  Zakładu  Kryminalistyki  pojechaliśmy  do  komendy.  Co  najmniej 

od  godziny  kapitan  Anioł  wciąż  mi,  się  przypatrywał.  W  radiowozie 

rozsiadł się wygodnie ‒ był zmęczony ‒ i nadal na mnie patrzył. 

Czułem się nieswojo. Nie lubię, kiedy ktoś tak mnie ogląda, jakbym 

był wypchanym dinozaurem. 

‒  Mówiłeś  ‒  odezwał  się  ‒  że  w  domu  Roberta  nie  dotykałeś  ze-

garka Koriola. Dzieje zegarka od dwunastej w południe do dwudziestej 

czwartej w nocy najbardziej mnie interesują. Bo laska mogła być wcze-

background image

śniej zamieniona. Beata twierdzi ‒ ciągnął  Anioł ‒ że obejrzałeś zega-

rek Koriola w biurze. 

‒  Tak było ‒ powiedziałem. ‒ W biurze. 

‒  Beata skłamała, że telefonowała do ciebie. 

‒  Nie wiem, dlaczego skłamała. 

‒  Czy sam odbierałeś telefon, w którym proszono cię, żebyś przy-

jechał do Koriola? 

‒  Tak. Kazałeś komuś zatelefonować. 

‒  O której byłeś w INTERPOLEX-ie? 

‒  Punktualnie o czternastej. 

‒  To dziwne. Właśnie o czternastej telefonowała moja sekretarka. 

Zjawiłeś  się  w biurze Koriola,  więc sądziłem, że to ona załatwiła.  Ale 

dowiedziałem się przed chwilą, że jej telefon odebrała kobieta, która u 

ciebie sprząta. Powiedziała, że wyszedłeś o trzynastej czterdzieści. 

‒   Widocznie wcześniej telefonował ktoś inny. 

‒  Chcesz  powiedzieć,  że  Beata?  Z  baru  mlecznego,  w  którym  w 

ogóle nie była? 

‒  To nie był głos kobiety. Telefonował mężczyzna. 

Przez  chwilę  jechaliśmy  w  milczeniu.  Kierowca  zręcznie  manew-

rował wozem na zatłoczonych ulicach. 

‒  Szefie ‒ odezwał się ‒ czy później przywieźć Ursyna? 

‒  Tak ‒ odparł Anioł. I do mnie: ‒ Może on zna jakieś sprawy Ko-

riola? Dla porządku muszę go przesłuchać. ‒ I niespodziewanie: ‒ Mo-

rena, są poszlaki, które przemawiają przeciw tobie. Zjawiasz się niepro-

szony w biurze Koriola, gdzie znasz osobę najmocniej związaną z Ko-

riolem: Beatę. 

Spojrzałem na Anioła. 

‒  I w tym obcym biurze ‒ podjąłem ‒ w obecności kobiety, którą 

kiedyś  poznałem,  biorę  zegarek  leżący  na  biurku,  unikalnego 

schaffhausena.  Kiedy  małżonkowie  zajęci  są  jakimś  sporem,  wymie-

niam go na identyczny. To chciałeś powiedzieć. 

‒  Mógłbym tak powiedzieć. Bo to świetna okazja do zamiany ze-

garka. Natomiast w domu Roberta celowo nie oglądasz zegarka. Bo i po 

co, jeśli jest już wymieniony? Nie biorąc go do ręki, odsuwasz od siebie 

background image

wszelkie podejrzenia. W biurze Koriola oglądasz jego laskę. Manipulu-

jąc  nią  pod  poziomem  stołu,  możesz  w  sekundzie  wymienić  rączkę 

oryginalną na tę z jadowitymi kolcami. 

‒  Musiałbym naprzód dokładnie skopiować rzeźbę uchwytu. Kie-

dy mogłem to zrobić? Jak myślisz? 

‒  Beata mogła ci dostarczyć dwustronny odcisk z wosku i fotogra-

fie  rzeźbionej  rączki.  Później  celowo  nie  spotykałeś  się  z  Beatą  przez 

rok, żeby odsunąć podejrzenia od siebie i od niej. Przychodząc do Ko-

riola, może działasz w porozumieniu z Beatą? Ale na pewno chcesz tam 

być, chcesz chronić ją przed podejrzeniami, przed popełnieniem błędu. 

‒  Wtedy  Beata  ‒  podsunąłem  Aniołowi  ‒  obawiając  się,  że  mnie 

podejrzewasz, składa fałszywe zeznanie, że mnie wezwała. 

‒  Przeprowadzasz  cały  plan  bezbłędnie  ‒  ciągnął  Anioł.  ‒  W  do-

mu Roberta polecasz Koriolowi, żeby oddał żonie wszystkie przedmio-

ty, ale nie wspominasz o lasce i zegarku. 

‒  Byłeś przy tym i mogłeś wydać inne polecenie. 

‒  Zabrałem  mu  zegarek.  To  mogło  ocalić  Koriola.  Ale  położyłeś 

go  na  najbliższym  parapecie  okiennym,  a  nie  na  tym  najdalszym,  bo 

wiedziałeś,  że  impuls  wyzwolony  o  północy  w  mechanizmie  zegarka, 

nie  dotrze  z  większej  odległości  do  wyzwalacza  sprężyn  z  jadowitymi 

kolcami, ukrytego w rękojeści laski. 

‒  I  zażądałem  ‒  uzupełniłem  wywód  Anioła  ‒  żeby  Marcin  spał 

osobno. Bo mógłbyś podejrzewać Beatę, że sama pilnowała, by Marcin 

o północy trzymał laskę w dłoni. 

‒  Tak pomyślałem ‒ odparł Anioł. ‒ Wrzucasz do skrzynki ostatni 

list  do  Koriola,  kiedy  z  nim  wchodzisz.  Właśnie  dlatego  pytasz  mnie 

później,  czy  zajrzałem  do  skrzynki,  wchodząc  do  willi.  Urzędnik  IN-

TERPOLEX-U,  który  przez  chwilę  czekał  w  sekretariacie  na  Koriola, 

usłyszał, jak w jego gabinecie umawiałeś się z Beatą do kawiarni albo 

na  dansing.  Zapytałeś,  czy  umawia  się  jako  mężatka,  czy  już  jako 

wdowa. Zgadza się? 

‒   To  się  zgadza,  Anioł.  Urzędnicy  INTERPOLEX-u  mają  pierw-

szorzędne uszy. 

background image

Jedenasta trzydzieści 

Dalsza część tej rozmowy odbyła się w komendzie. 

‒  Dużą wypijesz czy małą? ‒ zapytał Anioł. 

‒  Małą. Wypiłem dzisiaj siedem filiżanek kawy. 

‒  Może wolisz coś innego? 

‒  Wolę,  żebyś  opowiedział  do  końca  historię,  którą  zacząłeś  w 

samochodzie. To ładna i pouczająca historia. 

‒  Po to cię zaprosiłem. 

‒  Z tym, co dotychczas powiedziałeś, można pójść do prokuratora. 

Ale nie mieszaj Beaty w tę ponurą historię. Szkoda takiej ładnej dziew-

czyny. 

‒  Interesujesz się Beatą? 

‒  Jest piękna, lecz to za mało, żeby się kimś interesować. 

‒  Według naszych informacji, była wierną żoną. 

‒  Wierność z wyrachowania gorsza jest od niewierności. 

‒  Morena,  Beata  zmięknie  na  przesłuchaniu.  Przestraszy  się,  że 

możemy  ją  obciążyć  współudziałem,  jeśli  nie  inicjatywą.  Pamiętasz 

chyba  sprawę  Marii  i  zabójstwo  agronoma?  I  morderstwo  popełnione 

przez  brata  Marii  na  jej  mężu?  I  twoją  rolę  w  tej  przykrej  sprawie? 

Beata, w trosce o własną skórę, powie nam, że trzydziesty pierwszy list 

z wyrokiem śmierci przetrzymała u siebie, żeby wejść z nim do gabine-

tu  Koriola  dopiero  po  twoim  przybyciu  do  biura.  Chciała  w  nastroju 

paniki  i  zagrożenia  zmusić  męża,  by  szukał  pomocy  u  ciebie.  Powie 

nam  jeszcze  ta  piękna  Beata,  że  tylko  dlatego  wzięła  do  ręki  zegarek 

Koriola, by podać go tobie i ułatwić, wymianę na inny, zręcznie ukryty 

w  twojej  dłoni;  właśnie  ten,  który  później  położyłeś  na  najbliższym 

parapecie, w odległości pięciu metrów od laski Koriola. 

‒  Bardzo  ładnie  opowiadasz  tę  historyjkę  i  dobrze  ją  ułożyłeś. 

Powiedz jeszcze, dlaczego ją opowiadasz? 

‒  Jak myślisz? 

‒  Chcesz udowodnić, że można mnie w to  w r o b i ć ? 

‒  Masz  przyjaciół  z  wojny  domowej  w  Hiszpanii.  Pozostało  od 

ustalenia, który z nich zlecił ci tę robotę. Czy jest w Polsce? 

background image

‒  Sądzę, że już nie ‒ powiedziałem. ‒ Na jego miejscu także bym 

natychmiast wyjechał. 

‒  Jednak nie wyjechałeś. 

‒  Nie przypuszczasz chyba, że jestem synem Federica? 

‒  Zabić mógł ktoś inny. Albo ta madrycka sprawa była tylko efek-

townym pretekstem. Jeden szczegół zazębia się idealnie o drugi, drugi o 

następny. I można uzupełnić wszystkie luki. Klasyczna sprawa poszla-

kowa.  Są  jeszcze  brylanty  i  jest  do  odebrania  wysokie  ubezpieczenie 

Koriola. Jest także twoja piękna znajoma, Beata. Potrafi skłamać, jeżeli 

wierzy, że kłamstwo może ci pomóc. Jak wiesz, nie kłamie się bezinte-

resownie. 

‒  Z kłamstwem różnie bywa. Dlaczego nie każesz spisywać proto-

kołu z mego przesłuchania? 

‒  Człowiek,  który  przeczytałby  taki  protokół,  uwierzy,  że  ty  za-

mordowałeś. 

‒  Chcesz  popełnić  błąd,  który  ja  kiedyś  popełniłem.  Chcesz  mi 

pomóc, wbrew znakomicie skonstruowanym poszlakom? 

‒  Morena,  ty  zataiłeś  wtedy  fakty,  a  ja  dziś  zatajam  tylko  do-

mniemania. Jeżeli chcesz oczyścić się, musisz wskazać mordercę. 

‒  Może mógłby nam pomóc Cyprian Ursyn... 

‒  Kierowca nie zastał go w biurze. Ursyn rozpoczął dzisiaj dwuty-

godniowy urlop, zaplanowany jeszcze w styczniu. Możemy go znaleźć 

za godzinę lub dwie. 

‒  No to spróbuj znaleźć Ursyna, a ja pójdę... 

‒  Wolałbym,  żebyś  sam  nie  wychodził.  Jestem  całym  sercem  po 

twojej stronie, jednak musi z tobą pójść jeden z naszych ludzi. Dobrze 

rozumiem,  że  syn  człowieka  wydanego  na  śmierć  przez  Koriola,  nie 

miał żadnych konkretnych dowodów, na podstawie których sąd mógłby 

skazać Koriola za taką denuncjację. 

‒  Są więc wypadki ‒ powiedziałem ‒ w których prawo zawodzi, a 

sąd jest bezradny. 

‒  Całe szczęście, że sąd musi mieć konkretne dowody. 

‒  Co nie świadczy o tym, że prawo jest doskonałe. 

‒  Z tym mógłbym się zgodzić. Jednak świat zdziczałbyś do reszty, 

background image

gdyby  każdy  uzurpował sobie przywilej  wymierzania sprawiedliwości. 

Wybieramy najmniejsze zło, pozostawiając to sądom. 

‒  Marcin wydał na śmierć Federica Castrę, którego zamordowano 

bez  wyroku  trybunału.  Ale  żaden  trybunał  nie  może  skazać  Marcina 

Koriola. Dlatego syn Federica tym się zajął. 

‒  Na jak długo chcesz wyjść? 

‒  Daj mi jeden z listów wysłanych do Koriola. 

Anioł  otworzył  szufladę.  Wyjął  teczkę  z  zielonej  kozłowej  skóry  i 

podał mi list. 

‒  Co chcesz z tym zrobić, Morena? 

‒  Wrócę z tym za pół godziny. 

Dwunasta 

Znalazłem maszynę Olimpia, na której pisano listy do Koriola. Mia-

ła  zbitą  poprzeczną  kreskę  z  lewej  strony  czcionki  litery  „ł”.  I  prawie 

niewidoczną  kreskę  nad  pochyłym  „ó”.  Litera  „o”,  pojawiająca  się 

dwukrotnie  w  nazwisku  Marcina,  była  zanieczyszczona  tuszem  z  ta-

śmy. 

Na tej maszynie napisałem do Anioła, kto zabił Koriola i jak do tego 

doszło. Przepisałem także ten list do Koriola, żeby Anioł mógł porów-

nać krój czcionek. 

Kapitan czekał w swoim pokoju. 

‒  Odszukaliście Ursyna? ‒ zapytałem. 

‒  Wczoraj  o  dwudziestej  trzeciej  trzydzieści  siedem  wyjechał  do 

Rzymu na dwutygodniową wycieczkę Orbisu. Wysłaliśmy telegram do 

kierownika  wycieczki  i  zawiadomiliśmy  naszą  ambasadę.  Taką  zbrod-

nię powinien obmyślać  w  największej tajemnicy tylko jeden człowiek. 

Gdyby było ich dwóch, na przykład Ursyn i ty, zbrodnię można przygo-

tować tak doskonale, jak była przygotowana. Od kiedy zacząłeś podej-

rzewać Ursyna? 

‒  Jeszcze wtedy, kiedy był on w wagonie sypialnym pociągu, któ-

ry znajdował się w granicach Polski. 

background image

‒  Mogliśmy  zatelefonować  na  punkt  graniczny,  żeby  zatrzymano 

Ursyna. Jak na to wpadłeś? 

‒  O  pierwszej  w  nocy  wróciłem  do  domu.  Znalazłem  nazwisko 

Ursyna  w  książce  telefonicznej,  chociaż  Ursyn  twierdził,  że  nie  ma 

telefonu.  Wykręciłem  ten  numer.  Odezwał  się  zaspany  kobiecy  głos. 

Zapytałem  o  Ursyna.  Wtedy  dowiedziałem  się,  że  od  miesiąca  numer 

ten jest przepisany na sąsiada Ursyna, bo Ursyn zrezygnował z aparatu 

telefonicznego. Pomyślałem, że zabezpieczył się także w ten sposób. 

‒  I na tym poprzestałeś? 

‒  Pojechałem  do  Ursyna?  Adres  znalazłem  w  książce  telefonicz-

nej. Pukałem, dzwoniłem ‒ lecz nikt nie otwierał. No cóż, mógł mocno 

spać  po  tych  przeżyciach.  Może  zażywał  środki  nasenne,  może  miał  u 

siebie  kobietę,  może  nie  wrócił  na  noc?  Zbudziłem  dozorcę.  Dowie-

działem  się,  że  Ursyn  przed  dwudziestą  trzecią  wyszedł  z  walizką  i 

wsiadł  do  czekającej  taksówki.  „Pan  Cyprian  ma  od  jutra  urlop  ‒  za-

pewnił mnie dozorca ‒ i pojechał na wczasy, chyba na dwa tygodnie”. 

To  wszystko  grało.  A  ja  nie  miałem  żadnego  dowodu,  że  Ursyn  jest 

mordercą. Zresztą nie okłamał nas, twierdząc, że nie ma telefonu. 

‒  Co robiłeś, po wyjściu z komendy, z listem do Koriola? 

‒  Byłem  w PZU,  w pokoju Ursyna. I  na  maszynie,  której używał 

Ursyn, napisałem, kto jest mordercą Koriola. 

Położyłem na biurku dwa listy: pisany do Koriola i odpis tego listu. 

Trzeci  list,  dla  Anioła,  trzymałem  w  kieszeni,  Anioł  wyjął  z  biurka 

prostokątną  lupę  i  pobieżnie  zbadał  krój  czcionek  oraz  ich  charaktery-

styczne znamiona. 

‒  Czy gdybyś wcześniej zdobył tak oczywisty dowód, powiedział-

byś mi, że Ursyn mógł zabić Koriola? 

‒  Nie wiem. Oceniłbym postępek Cypriana tak jak ty, uwzględnia-

jąc, podobnie jak ty, wszystkie okoliczności łagodzące. Bo jednak czyn 

Marcina Koriola był wyjątkowo ohydny. 

‒  Czy  jeszcze  nie  nauczyłeś  się,  że  oceny  ludzkich  postępków  i 

wymierzanie kar należy pozostawić sędziom? 

‒  Nigdy  tego  nie  negowałem.  Dlaczego  uważałeś  mnie,  czy  też 

nadal  uważasz,  za  wspólnika  Ursyna?  Dlaczego  pozwoliłeś  Ursynowi 

background image

wyjść! 

‒  Nie zrobiłem tego lekkomyślnie. Chcieliśmy się dowiedzieć, co 

Ursyn zrobi i dokąd pójdzie. Później otrzymałem wiadomość, że byłeś 

tej  nocy  u  Ursyna  w  domu,  o  pierwszej  trzydzieści.  Nie  miałem  pod-

staw, by zatrzymywać ciebie lub Ursyna. Przez całą noc ślęczałem nad 

papierami  dotyczącymi  rodziny  Koriola  i  sprawdzałem  wszystkie  ży-

ciorysy. 

‒  Oprócz jednego. 

‒  Tak,  twojego  życiorysu  nie  sprawdzałem.  W  nocy  nie  mogłem 

się dowiedzieć, dokąd Ursyn wyjeżdża, wszystkie biura były zamknię-

te. Dzisiaj rano sprawdziłem, że  wyjechał do Rzymu  i przypomniałem 

sobie różne szczegóły.  

‒  Że  Ursyn  w  INTERPOLEX-ie  towarzyszył  Koriolowi,  kiedy 

rozmawiałem z Beatą, i że mógł wtedy wymienić laskę? 

‒  Mogłeś tylko po to rozmawiać z Beatą, żeby Ursyn tę laskę wy-

mienił.  Ursyn  bywał  u  Koriola,  znał  jego  nawyki  dotyczące  zegarka  i 

laski. Mógł wziąć odcisk laski, mógł je sfotografować. On mógł telefo-

nować  do  ciebie,  żebyś  przyszedł  do  Koriola,  bo  chciał  powiększyć 

krąg podejrzanych. Mógł skłamać, że prócz Koriola ktoś jeszcze telefo-

nował  do  niego  w  sprawie  planowanego  zabójstwa.  A  dla  obalenia 

podejrzeń,  zgłosił  się  u  nas  przed  pójściem  do  Koriola.  Ty  tego  nie 

zrobiłeś. Dlaczego? 

‒  Po co? Przecież Ursyn był u was. 

‒  Powiedzmy,  że  dlatego.  Zegarek  mógł  wymienić  w  domu  Ro-

berta lub w biurze. Taka manipulacja trwa ułamek sekundy. 

‒  Anioł ‒ powiedziałem ‒ to, co mówisz teraz o Ursynie i co przed 

tym  opowiadałeś  o  mnie,  można  równie  dobrze  powiedzieć  o  Beacie 

albo  o  Arkadiuszu.  Mógłbym  także  ułożyć  śliczną  historyjkę  na  temat 

twojego współudziału w tej zbrodni. 

‒  Punkt zaczepienia? 

‒  Ty  sprowokowałeś  zjazd  rodzinny  w  willi  Roberta  i  ściągnąłeś 

tam Marcina. A on tylko tam mógł zginąć. 

‒  Więc w innym miejscu nie doszłoby do morderstwa? 

‒  Nie.  Bo  jednak  uchwyt  laski  wymieniono  u  Roberta.  W  biurze 

background image

Ursyn  tego  nie  zrobił.  Bo  Koriol  rozmawiał  z  urzędnikami  stojąc, 

wsparty o laskę. W domu Roberta Ursyn trzymał laskę przez moment i 

podał  ją  komuś.  Więc  kiedy  ją  wymienił?  Przed  czternastym  maja  nie 

widział  Koriola  przez  pół  roku.  I  chyba  nie  za  pośrednictwem  Beaty, 

chociaż i to jest możliwe. 

‒  W  tej  sprawie  wszystko  jest  możliwe.  Urok  dochodzenia  jest 

nieodparty. Wciąż nowe hipotezy, z wysiłkiem konstruowane i obalane 

przez  następne,  pozornie  bardziej  realne.  Wciąż  nowi  podejrzani,  któ-

rych z żalem łub radością eliminujemy z kręgu tych, na  których czeka 

szubienica.  Anioł, pasjonujesz się tą grą tak jak ja. Wytłumaczyć, coś, 

co  wydaje  się  niemożliwe  do  wyjaśnienia,  co  urąga  doświadczeniu  i 

zdrowemu  rozsądkowi,  co  jest  nie  do  przyjęcia  ‒  oto  nasze  zadanie.  I 

chyba dlatego posądziłeś mnie o to morderstwo, dla samej gry. 

Anioł uśmiechnął się. 

‒  Wobec każdego z obecnych u Roberta przeprowadziłem podob-

ną operację. Zawsze stosuję taką metodę. Najefektowniejsze rozwiąza-

nie i najbardziej prawdopodobne ‒ ty dostarczyłeś. 

‒  I tylko dlatego, dla tej gry, tak mnie maglowałeś? 

‒  Zadecydowały również względy dydaktyczne. Wolałbym, żebyś 

nie  interweniował  w  takich  sprawach.  Każda  z  nich  może  stać  się  pu-

łapką. Zresztą wiesz, że nie lubimy konkurencji. 

‒  Powiedziałeś w nocy, że chciałeś dać mi szansę. 

‒  Jak ją wykorzystałeś? 

Wyjąłem  z  kieszeni  list,  w  którym  pół  godziny  temu  napisałem  na 

maszynie  Ursyna  nazwisko  mordercy.  Wyjąłem  notes,  w  którym  tej 

nocy po powrocie do domu zanotowałem przebieg  wydarzeń od czter-

nastej do dwudziestej czwartej.

Trzynasta 

Pokazałem Aniołowi mój notatnik. Anioł czytał: 

Obok tego pokoju stal kapral Filipek, przy nim Ursyn. 

‒  Podaj pan coś do opukania ścian ‒ powiedział kapral. 

background image

Ursyn  podał  laskę  Koriola.  Kapral  opukał  mur  przy  futrynie  i  zaj-

rzał do pokoju. Wrócił i oparł laską o stół. 

‒  I  jeszcze  ten  fragment  przeczytaj  ‒  powiedziałem  podsuwając 

notes. Anioł czytał: 

Kapral stal za Pauliną i spoglądał przez jej ramię. 

‒  Pani pokaże ‒ powiedział. 

Podała mu zegarek. Nacisnął sprężynkę otwierającą kopertę i przy-

patrywał się starej tarczy o ozdobnych cyfrach. 

‒  Piękna sztuka ‒ powiedział do Ursyna. ‒ Zobacz pan. 

Rozległo się ciche brzęczenie dzwonka, jakby dzwonu ktoś nieśmiały 

lub wystraszony. 

Robert wstał. Był wyraźnie zaniepokojony. 

‒  Chyba Franio Glindas? Ale do Frania nic nie macie? 

‒  Chciał podejść do drzwi, lecz uprzedził go kapral. 

Anioł oddał mi notes. 

‒  Więc kapral podszedł do drzwi z zegarkiem? 

‒  Tak  ‒  powiedziałem.  ‒  I  w  przedpokoju  go  wymienił.  Później 

zegarek znalazł się obok budzika  Arkadiusza. Twierdziłeś, że tylko ja, 

Ursyn  lub  ktoś  z  rodziny  Koriola  mogli  zamienić  zegarek.  Powiedzia-

łem ci wtedy: „Zapomniałeś o sobie i o kapralu”. 

‒  To nieprawdopodobne, co mówisz ‒ odparł Anioł. ‒ Kapral Fili-

pek pracował bez zarzutu. Jest u nas trzy lata. 

‒  Na  pewno  pracował  rzetelnie  ‒  powiedziałem.  ‒  Na  pewno 

przywiązał się do was. Ale to nie wyklucza... 

Anioł przerwał mi gwałtownym ruchem dłoni. 

‒  Potrzebujemy  do  naszej  pracy  najuczciwszych  spośród  uczci-

wych. Ale  gdzie oni są, gdzie się ukryli? Mamy jednak sporo dobrych 

ludzi. Niektórzy dopiero u nas wyrabiają sobie, jak to się mówi, charak-

ter. Ale to co powiedziałeś o Filipku... 

‒  Nazywał się inaczej. Musisz to sprawdzić. 

‒  Myślałem, że to jednak Ursyn. Obawiałem się, że odłączy się od 

tej wycieczki i wysiądzie w Wiedniu. Dostałem już wiadomość, że tak 

nie zrobił. Dlaczego wczoraj nie powiedział, że jedzie do Rzymu? 

‒  Anioł, zrozum, że taka wycieczka to wielkie wydarzenie w życiu 

background image

Ursyna.  To  kosztuje  masę  forsy,  masę  starań...  Gdyby  powiedział,  nie 

pozwoliłbyś mu wyjechać. Dla dobra śledztwa. 

‒  Nie  można  sobie  z  tymi  ludźmi  poradzić  ‒  mruknął  Anioł.  ‒ 

Każdy ma jakieś tajemnice... A w jaki sposób kapral mógł pisać listy na 

biurowej  maszynie  Ursyna?  Także  nie  wiesz?  Jak  myślisz,  gdzie  jest 

teraz kapral? 

‒  Jeżeli zabił Koriola, to na pewno wyjechał. 

‒  Trzeba to sprawdzić. Która godzina? 

‒  Trzynasta. 

W tym momencie ktoś zapukał. 

W dwudziestej czwartej godzinie od momentu, kiedy za sprawą ta-

jemniczej  informacji  telefonicznej  zjawiłem  się  po  raz  pierwszy  w 

sekretariacie spółdzielni INTERPOLEX ‒ a więc punktualnie o trzyna-

stej,  umyślny  listonosz  dostarczył  do  komendy  przesyłkę  „expres-

polecony”,  zaadresowaną  do  Anioła.  Zawierała  krążek  plastykowy  z 

taśmą magnetofonową. 

Przyniesiono magnetofon do pokoju kapitana. Nałożył krążek, prze-

sunął  taśmę  przez  głowicę  i  zaczepił  ją  o  nacięcie  w  bębnie  drugiego 

krążka. Uruchomił magnetofon. 

Usłyszeliśmy spokojny, monotonny głos: 

„Przykro mi, że muszę się z wami rozstać. Jeszcze bardziej przykro, 

że sprawiłem wam tyle kłopotów. Ale to, co się stało, musiało się stać. 

Tylko  nieprzewidziany  przypadek  mógł  temu  przeszkodzić.  Jestem 

pełen  szczerego  uznania  dla  waszej  pracy  i  mam  nadzieję,  że  szybko 

uporacie się z tą sprawą. 

Zegarek  wymieniłem  otwierając  drzwi  Franiowi,  a  rączkę  laski  ‒ 

kiedy opukiwałem ściany w tym pokoju bez okien. Mogłem to zrobić w 

inny sposób, jednak wykorzystałem ten moment. 

Jak działał zamieniony zegarek i co w nim było ‒ o tym chyba wie-

cie. Co było w liście do Koriola ‒ także wiecie. Ta taśma chyba wiele 

wam  wyjaśni,  jakkolwiek  z  waszego  punktu  widzenia  nie  może  mnie 

usprawiedliwić. 

Jeszcze  sprawa  listów  do  Marcina  Koriola.  Wybrałem  celowo  ma-

szynę w biurze Cypriana Ursyna. Wybrałem deszczowy dzień, kiedy po 

background image

skończeniu służby wracałem w nocy z obchodu. Wstąpiłem do Zakładu 

i powiedziałem staremu portierowi, że może się zdrzemnąć, a ja popil-

nuję  gmachu.  Na  maszynie  w  pokoju  Ursyna  napisałem  tej  nocy 

wszystkie listy, z kolejnymi datami dni, aż do czternastego maja. Nikt o 

tym nie wie, ani Ursyn, ani portier. 

Rodzina Koriolów mieszkała w mojej dzielnicy. Obserwowałem ich 

przez  trzy  lata,  obserwowałem  zwłaszcza  Marcina  Koriola,  jego  przy-

zwyczajenia.  Kilka  razy,  pod  różnymi  pretekstami,  przychodziłem  do 

spółdzielni  INTERPOLEX.  Wielokrotnie  przechadzałem  się  pod  tym 

gmachem.  Pewnego  dnia  pomogłem  Koriolowi  wsiąść  do  samochodu. 

Zatrzasnąwszy drzwiczki, nie podałem mu laski. Był wtedy wyjątkowo 

roztargniony,  nie  zauważył.  Kiedy  się  spostrzegł  i  kazał  zawrócić  do 

INTERPOLEX-u,  dowiedział  się,  że  laskę  odniosłem  do  jego  prywat-

nego mieszkania. Zaniosłem ja tam, lecz przed tym sporządziłem odlew 

uchwytu  i  zrobiłem  kilkanaście  fotografii  w  technicolorze.  To  było 

przed dwoma laty. 

Wnętrze  zegarka  zmontował  mój  wuj  zamieszkały  w  Japonii,  wy-

bitny konstruktor przemysłu elektronicznego. Z tym zegarkiem przyby-

łem do Polski przed czterema laty, z grupą repatriantów. Z językiem nie 

miałem  kłopotów,  bo  po  tragicznej  śmierci  mego  ojca,  matka  rozma-

wiała ze  mną tylko po polsku. Sporządzone przed dwoma laty odlewy 

uchwytu  laski i  fotografie przekazałem  wujowi,  który odwiedził:  mnie 

w  Polsce.  W  marcu  bieżącego  roku  przywiózł  mi  odpowiednio  skon-

struowaną i bezbłędnie  wykonaną imitację tej rączki. Po udanych pró-

bach mogłem przystąpić do działania. 

Nie  chcę  wyjaśniać,  jak  wiele  różnych  starań  kosztowało  mnie,  by 

pracować właśnie w dzielnicy, w której mieszkali Koriolowie. Wszyst-

ko  załatwiłem  uczciwie  i  pracowałem  tak  solidnie,  jak  tylko  potrafię. 

Dla  zrealizowania  mego  planu  nie  mogłem  liczyć  na  niczyją  pomoc. 

Musiałem się jednak  wszechstronnie zabezpieczyć i  w tym celu utrud-

nić  prowadzenie  śledztwa.  Co  do  uczestnictwa  Frania  Glindasa,  to  nie 

wtajemniczając  go  w  mój  plan,  nawet  bez  pośrednictwa  kapitana,  mo-

głem ściągnąć przy jego pomocy Marcina Koriola do domu  Roberta, i 

mogłem tego dnia wejść do tego domu. Byłem zabezpieczony nawet w 

background image

tym  wypadku,  gdyby  nie  powiódł  się  mój  plan  oficjalnego  zorganizo-

wania ochrony Marcina Koriola. 

Telefonowałem do pana Moreny, żeby zjawił się u Koriola o czter-

nastej. Przed dwoma laty  widziałem, jak odprowadzał Beatę do domu, 

więc jego udział w śledztwie mógł skomplikować dochodzenie. Telefo-

nowałem także do Ursyna, nie wiedząc, że Koriol również go wzywał. 

Pisałem  listy  na  jego  maszynie,  więc  jego  obecność  jeszcze  bardziej 

mogła  utrudnić  śledztwo  i  odwrócić  uwagę  ode  mnie.  Powiększyłem 

krąg  podejrzanych  przynajmniej  na  kilkanaście  godzin.  To  mi  wystar-

czy  do  przekroczenia  granicy.  Odlatuję  samolotem  SAS  piętnastego 

maja o szóstej rano, dzięki paszportowi  wystawionemu  na  moje praw-

dziwe  nazwisko,  przez  państwo,  którego  jestem  obywatelem.  Przyjeż-

dżając  do Polski  jako  repatriant,  skorzystałem  z  papierów  zmarłego  w 

tym państwie przyjaciela. 

Sądzę,  że  wszystko  wyjaśniłem,  przynajmniej  pobieżnie.  Proszę, 

wybaczcie mi mój postępek. Wiem, że popełniłem czyn godny potępie-

nia.  Ale  gdyby  ludzie  wiedzieli,  że  za  spowodowanie  czyjejś  śmierci 

trzeba  z a w s z e   zapłacić własnym życiem, popełniano by na świecie 

o wiele mniej morderstw. Czy pan wie, ilu wielokrotnych morderców z 

SS, gestapo i innych hitlerowskich formacji ‒ żyje i chodzi po tej ziemi, 

mimo  że  wielu  z  nich  stało  przed  sądem?  Co  najmniej  kilkadziesiąt 

tysięcy.  Nie  mogę  się  z  tym  pogodzić.  Mord  z  pobudek  politycznych 

czy pod pretekstem sprawy politycznej, jest jednym z najohydniejszych 

postępków i najbardziej nieludzkich. 

Dlatego też, a nie tylko z pobudek osobistych ani z chęci zemsty za 

śmierć  mego ojca ‒ Marcin Koriol musiał  umrzeć czternastego  maja o 

północy.  Proszę  mi  wybaczyć,  że  do  waszej  trudnej  i  żmudnej  pracy 

dorzuciłem  sprawę  mego  samowolnego  czynu.  Jednak  Marcin  Koriol 

musiał umrzeć.” 

Pomyśleliśmy, że to już koniec, ale usłyszeliśmy jeszcze jedno zda-

nie, wypowiedziane z wyczuwalnym wzruszeniem: 

„Kapral Ludwik Filipek odmeldowuje się... Szef słyszał?” 

Taśma obracała się nie odtwarzając już spokojnego, beznamiętnego 

głosu. Słyszeliśmy monotonny i chropawy szum magnetycznych zakłó-

background image

ceń  nie  nagranej  taśmy,  szmer  jej  tarcia  o  głowicę,  ledwo  dosłyszalne 

brzęczenie motoru i szelest obracających się krążków. 

Anioł  wskazującym  palcem  nacisnął  taster  wyłącznika.  Spojrzałem 

na niego, a on, po raz pierwszy od momentu uruchomienia magnetofo-

nu, popatrzył na mnie. 

‒   Chyba nie powiesz ‒ zapytałem ‒ że ta taśma to moje doskonałe 

alibi? Głos kogoś podstawionego, ratujący mnie z opresji? 

‒  Wolałbym  ci  powiedzieć  coś  innego.  Ale  nie  lubię  ordynarnie 

kląć. 

‒  Anioł,  nie  przejmuj  się.  Im  bardziej  zaskakujące  zakończenie, 

tym bardziej historia jest prawdziwa. Zebrałeś komplet dokumentów  w 

dwadzieścia cztery godziny od uruchomienia mechanizmu tej zbrodni, i 

w  dwanaście  godzin  od  momentu  zamordowania  Marcina  Koriola.  To 

wyjątkowy sukces. Resztę zostaw w spokoju. 

‒  A nie masz do mnie żalu, Morena? 

‒  Nie, Anioł. Wszystko jest w porządku. 

‒  Prawie wszystko ‒ powiedział kapitan Anioł. 

KONIEC 

background image

Okładkę projektował MARIAN STACHURSKI 

PRINTED IN POLAND 

Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1969 r. 

Wvdanie I. Nakład 100 000 + 257 egz. Ark, wyd. 5. 

Ark, druk. 3,5. Papier druk, mat. 60 g kl. VII, 70 X 180.  

Druk ukończpno w listopadzie 1969 r. 

Wrocławska Drukarnia Dziełowa. Zam. 3106/A P-95 Cena zł. 6.‒