Ewa wzywa 07 096 Łohutko Marian Pętla bieszczadzka

background image

Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07.

Marian Łohutko

Pętla bieszczadzka

background image

— Na pogodę nie ma rady — powiedział prezes, a wszyscy obecni skinęli głowami. — Nic tu nie zawi-

niłem ani ja. ani też instancja związkowa. Wycieczkę zaplanowaliśmy wcześniej, przedtem specjalnie usta-
liliśmy, że w tym okresie jest w Bieszczadach najczęściej ładna pogoda, a tłok się jeszcze nic zaczaj. I tu,
prawda, widzicie, jaka sytuacja.

— Nic to. prezesie — wykrzyknął główny księgowy Okoński. — Podawali przez radio, że ten deszcz to

zbawienie dla jarych zbóż. Nie mówiąc już o okopowych!

Wycieczkowiczów rozlokowano w tak zwanej kwaterze prywatnej. W dwóch pokojach na piętrze za-

mieszkały kobiety, w trzech na parterze — mężczyźni. Sugestie na temat stworzenia pokoi koedukacyjnych
zdecydowanie odrzucili zarówno prezes, jak i przewodnicząca rady zakładowej. W sumie w pięciu izbach
zmieściła się cala dwudziesto sześcioosobowa grupa.

Wszędzie było ciasno, całą prawic powierzchnie zajmowały łóżka. Wszyscy zebrali się w największym,

dziewięcioosobowym pokoju na parterze. Z teczek i walizek wypłynęły na wierzch butelki, szklaneczki,
podróżne blaszane kieliszki. Kilka kobiet przygotowywało kanapki.

— Więc plan jest taki — mówił dalej prezes. — Dziś wieczorek zapozna w czy, bo musimy się. praw-

da, zapoznać.

Rozległy się śmiechy, prezes chrząknął z zadowoleniem. Dowcip się udał; poznać się miały osoby, któ-

re znały się jak przysłowiowe łyse konie, zajmując od szeregu lat kierownicze stanowiska w spółdzielni.
Szeregowych pracowników było zaledwie kilku i to zabranych na wycieczkę dla przyzwoitości.

— Bardzo mi się podoba propozycja prezesa — powiedział z kąta inżynier Kubiak. — Ale pozwolę so-

bie nieco ją rozwinąć. Jeżeli chodzi o personalia, to zdaje się, nie czekają nas żadne zaskoczenia. Uważam,
że moglibyśmy urządzić sobie pewną grę. która wypełniła już bez reszty wiele wieczorów ludziom na róż-
nych poziomach intelektu i drabiny społecznej. Nazwałbym to wieczorom prawdy.

— Co chcecie przez to powiedzieć, inżynierze? — zapytał prezes. W pokoju rozległy się pomruki nie-

zadowolenia.

— Reguły gry są proste — mówił jednak Kubiak nie zrażony. — Zresztą nie są sztywne, można je

zmieniać w zależności od umowy. Jest wariant z fantami na przykład. Ja pana o coś pytam, pan mi mówi
nieprawdę...

— Zaraz, ale po czym poznamy, że to nieprawda? — krzyknął księgowy Okoński.

— Może być chociażby tajne glosowanie. I jeżeli wypadnie, że pan powiedział nieprawdę, daje pan

fant. Na przykład kapelusz, jeżeli go pan ma akurat na głowie. Albo marynarkę. Albo powiedzmy podko-
szulek.

— Ten jak coś wymyśli, to nie wiadomo, czy śmiać się z tego, czy płakać — powiedziała jedna z kobiet

szykujących kanapki. Kubiak zignorował ją. więc ciągnęła dalej, ale już głośniej, wyraźnie zwracając się do
inżyniera. — Pan tak lekkomyślnie proponuje, a ja już mniej więcej wiem, jak by się to skończyło. To pan
dałby najwięcej fantów. A jak wykupić?

background image

— Myli się koleżanka — wreszcie ją zauważył. — Nie dałbym żadnego fantu. Bo niby dlaczego miał-

bym kłamać? Żyję w sposób wręcz wzorowy. Mam jedną kochankę od kilku lat i pozostaję jej wierny. I
żonę mam również jedną, czyli zgodnie z prawem. I obie niewiasty wiedzą dobrze o sobie, czują nawet do
siebie coś w rodzaju sympatii. A że sporo piję? Racja, piję. Ale wyłącznie za swoje pieniądze i w alkohol
zaopatruję się w lokalach, nad którymi piecze sprawuje Polski Monopol Spirytusowy. Przynoszę państwu
niezły dochód. Natomiast co do pracy, to,..

— To ta gra miałaby obejmować również sprawy służbowe? — wtrącił się prezes.

— A dlaczegóż by nie? — zapytał Kubiak. — Wszak praca stanowi istotną, niezastąpioną część życia

każdego człowieka.

— Jeżeli to ma dotyczyć i prany, ja się nie zgadzam — powiedział prezes stanowczo. — To znaczy

chciałem się wyrazić, że nie uważam tego pomysłu za najlepszy i glosowałbym przeciw. Przyjechaliśmy tu,
żeby, prawda, odpocząć, odprężyć się. łyknąć świeżego powietrza. Powinniśmy zapomnieć o pracy. Wra-
cajmy więc do programu. Dzisiaj, jak mówiłem, wieczorek za-poznawczy, a od jutra zaczynamy objeżdżać
Pętlę Bieszczadzką. Następny nocleg w Ustrzykach Górnych, a w niedzielę wczesnym popołudniem wyru-
szamy do domu, żeby, prawda, jeszcze dobrze odpocząć przed zadaniami czekającymi nas w poniedziałek.
Jest ktoś przeciw? Nie widzę. Ktoś się wstrzymał? Nie widzę. W takim razie porządek dzienny oraz nocny
uważam za przyjęty.

Następnie opowiadano tak zwane kawały. Ludzie powoli rozchodzili się do swoich pokoi, rozmawiali w

małych grupkach, trochę pili. Niektórzy wybrali się na spacer, ale szybko wrócili, bo ciągle padało. Nieco
mniej co prawda, ale jeszcze nie na tyle, żeby móc wyjść na dwór bez parasoli, o których oczywiście nikt
nic pomyślał przed wyjazdem.

Po godzinie przybiegł do prezesa Jakubczyk, kierownik zaopatrzenia.

— Panie prezesie, Kubiak pije z obcymi w gospodzie — powiedział zdyszany. — Z wszystkimi się bra-

ta, jak to on po wódce.

— No, a co ja, uważacie, mam do tego? Takie rewelacje, że Kubiak pije, zostawcie dla innych. Ja o tym

wiem. Co ja mogę? Może wreszcie ktoś zlituje się i da mu trochę po łbie, żeby, prawda, wiedział, że jak już
pić, to w odpowiednim towarzystwie.

***

Rano znów mżyło. Ludzie z trudem odrywali od poduszek ciężkie głowy, ale prezes był nieubłagany.

Osobiście wyciągał spod kołder co bardziej opornych, boleśnie nacierał uszy. Jedno z łóżek było nie roze-
słane,

— Kto tu miał spać? — zapytał. — Zdaje się, że wszystkie łóżka zajęliśmy.

— Chyba inżynier Kubiak — mruknął ktoś,

— Właśnie, Kubiak. Co z nim? Widział go kto? No, czy widział kto Kubiaka rano? — irytował się pre-

zes. Przez długą chwilę nikt nie odpowiadał. — Więc jest Lak: Kubiak nie wróci! na noc, prawda? Co się
mogło siać? Przecież nie śpi nigdzie na deszczu. No. panowie, zadanie bojowe. Kropnąć się we wszystkich
kierunkach. Rozejrzeć się, popytać ludzi. Za pól godziny wyjeżdżamy na śniadanie,

background image

Inżyniera jednak nie odnaleziono i nikt nie przyniósł na jego temat żadnych informacji. Po naradzie po-

stanowiono jechać na śniadanie i zostawić Kubiakowi wiadomość. W autobusie nastroje były kiepskie. Ktoś,
kto jeszcze do końca nie wytrzeźwiał, zaintonował jakąś piosenkę, ale po chwili umilkł i zawstydzony prze-
prosił nie wiadomo kogo.

Prezes przesiadł się na wolne miejsce obok Szafrańskiej, kierowniczki kadr.

— Głupia sprawa — powiedział patrząc na zamazaną deszczem szybę. — Czułem, że on coś zmaluje.

Jak pani myśli — co się stało?

— Chyba poszedł w kurs. jak to ma w zwyczaju. Pewnie gdzieś pije albo odsypia. Może jest kilkadzie-

siąt kilometrów stąd? Podobno wieczorem pił z szoferami.

— Przecież nie sposób dorosłego człowieka pilnować na każdym kroku — uspokajał siebie prezes. —

Co, miałem go związać i nie pozwolić mu iść do tej knajpy?

— A może on gdzieś teraz siedzi i śmieje się z nas, że narobił nam kłopotów? To by było do niego po-

dobne.

Ale sprawa nie dawała spokoju prezesowi, który był zarazem kierownikiem wycieczki. Podczas obiadu

telefonował z restauracji, żeby dowiedzieć się o Kubiaka. Inżynier się nie odnalazł, nikt go nie widział. Na-
stroje stawały się coraz bardziej markotne. W dodatku deszcz ciągle siąpił, niskie chmury szybko przesuwa-
ły się nad zalesionymi szczytami. W tej scenerii zaginięcie jednego z uczestników wycieczki zrobiło na po-
zostałych szczególnie duże wrażenie.

Mimo że po Kubiaku wszystkiego można się było spodziewać, a w szczególności pijackich eskapad,

kończących się na przeciwnych krańcach Polski — ludziom wydawało sii;, że coś się stało. Coś na miarę tej
ponurej scenerii. Przy tak niskim ciśnieniu atmosferycznym ciemne kolory przeważają podobno nie tylko w
świecie zewnętrznym.

Wiadomo było, że Kubiak pił tego wieczoru. I — jak to w jego zwyczaju — pił dużo. A i'j są przecież

góry, obcy teren. Wystarczy pomylić kierunki, potem pomyśleć, że lepiej byłoby jednak skrócić drogę, zejść
z szosy, wpaść w jakiś wykrot albo zwalić się na dół... Wołanie można słyszeć ze stu, dwustu metrów. A
jeżeli ktoś nie ma sił głośno krzyczeć albo jest w ogóle nieprzytomny? Na wszelki wypadek prezes posta-
nowił zawiadomić milicję.

Sierżant, chociaż uznał, że jeszcze za wcześnie mówić o zaginięciu, zgłoszenie przyjął, prosząc o na-

tychmiastową wiadomość, jeżeliby inżynier się odnalazł. Autobus pełen smętnych ludzi ruszył w dalszą
drogę Pętlą Bieszczadzką, ale mimo wysiłków kierowcy osiągał jakieś kompromitująco małe prędkości,
jakby i on zwątpił w celowość: błąkania się wśród gór tych dwudziestu kilku wycieczkowiczów.

***

W poniedziałek rano wszyscy z wyjątkiem Kubiaka byli na swoich stanowiskach. Prezes przyszedł do

pracy punktualnie, a mimo to już w drzwiach usłyszał dzwonek telefonu. Panienka z międzymiastowej łą-
czyła z Bieszczadami, z prezesem chciał rozmawiać komendant posterunku z miejscowości, w której spędzi-
li pierwszą noc.

— Mam niedobrą wiadomość, panie prezesie — oznajmił komendant bez wstępów.

background image

— Kubiak? — ni to powiedział, ni zapytał prezes. — Więc jednak coś się siało? Wszyscy mieliśmy złe

przeczucia...

— Tak, jeżeliby wierzyć w przeczucia, to te się potwierdziły, Kubiak nie żyje. Jego zwłoki znaleziono

wiszące na drzewie w odległości około dwustu metrów od ostatnich zabudowań.

— To znaczy co? — zdumiał się prezes, — Popełnił samobójstwo?

— Nie wiem, co to znaczy Powtarzam znaleźliśmy jego zwłoki. A i to nie jest całkowicie pewne, bo

nikt go jeszcze nie rozpoznał. Znaleziono zwłoki mężczyzny, który w kieszeni miał dokumenty waszego
pracownika, Kubiaka. Ale zanim dojdzie do zidentyfikowania zwłok, potrzebujemy kilku wstępnych infor-
macji Bo jednak to raczej on, fotografie na dokumentach odpowiadają... o ile to można sprawdzić oczywi-
ście... twarzy denata. Więc tak: w dowodzie napisane jest, że Kubiak był żonaty. Znaczy się, zostawił rodzi-
nę. 2ona, dzieci... Wiecie, jak to z nim było?

— Żonaty to on niby był, ale nie za bardzo.

— Nie rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć. Albo był, albo nie był, innego wyjścia chyba nie

ma?

— Wie pan, z tym jego małżeństwem... Niby to prywatne sprawy każdego pracownika, ale jesteśmy tak

niewielkim zespołem, że mało co się ukryje, szczególnie że kolega Kubiak nie należał do skrytych. Przy-
najmniej nie zawsze. Bo czasami to z nim w ogóle nie było można rozmawiać.

— A co też się miało ukryć? — zapytał sierżant.

— To na ten przykład, że małżeństwo Kubiaka rozpadało się na gwałt. Mają... znaczy się, chciałem

powiedzieć, że mieli dziecko, syna. Siedem — osiem lat, o ile sobie dobrze przypominam... Trzeba by zaj-
rzeć do akt, żeby wiedzieć dokładnie. Ale dziecko wychowują rodzice żony Kubiaka, przynajmniej tak było
do ostatnich miesięcy.

— A wice Kubiakowie mieszkali sami?

— I znów nie mogę tak konkretnie potwierdzić. Mieszkali i nie mieszkali. Mówi się. że o umarłym tyl-

ko dobrze albo wcale, jednak... jeżeli to poważna sprawa, to chyba muszę... Więc trzeba powiedzieć, że Ku-
biak pił. I to ponad przyzwoitość. Można chyba uznać, że pil nałogowo. Ja wian, ze prawic każdy trochę pije
i to jeszcze o niczym nie świadczy, ale jak się trafiają lakiem i człowiekowi wielodniówki... nic nie wiemy,
facet przepada, potem wraca, ale tak, jakby go pies przyniósł w zębach. Obiecywał. że to ostatni raz. Nie
musiałem wierzyć i nie wierzyłem, szczerze mówiąc. Ale co miałem robić? To był wybitny fachowiec, ta-
kiego ze świecą szukać. On mi nawet nie był potrzebny każdego dnia. Jakby się zjawiał dwa, trzy razy w
tygodniu, to i tak by wystarczyło. Bo do czarnej roboty ludzie zawsze się znajdą. Ale takich jak on, to za
wielu nie ma. Obojętne: inżynier, doktor, docent. Zależy od człowieka. On pj trze bo wal pięciu minut, żeby
wejść w zagadnienie i już wszystko było jasne. To jest prawidłowe, a to znów nie. W ten sposób wyjdzie
mniej materiału. Początkowo to aż mi się wydawało nieprawdopodobne. Przychodzi facet na kacu i w ciągu
kwadransa rozwiązuje wszystkie problemy, nad którymi od kilku tygodni głowiło się jego dwóch kolegów, a
wszyscy oni mają identyczne wykształcenie i podobny staż. Sprawdzaliśmy oczywiście, jak to wypada w
praktyce i na dwadzieścia czy trzydzieści przypadków raz tylko mieliśmy wątpliwości, a i "tak. jak się po-
tem okazało, zupełnie nieuzasadnione, bo i na tym jego pomyśle zarobiliśmy niezłe pieniądze.

background image

— No, ale takiego faceta, co tylko od czasu do czasu wpada, niekoniecznie trzeba mieć na etacie, praw-

da?

— A jasne, myśleliśmy i o tym. Przecież inni patrzą, ważna jest dyscyplina o racy, a jak pracownicy wi-

dzą, że komuś wolno to, niego im nie wolno, już nie bardzo zastanawiają się nad umiejętnościami i za-
sługami... Więc wreszcie Kubiakowi powiedziałem, że mimo całego uznania dla wyników jego pracy muszę
od niego wymagać również dyscypliny. Tak samo, jak od innych, bo cala firmo mi się któregoś dnia roz-
padnie. Jeżeli nie zmieni się, to będziemy musieli się rozstać

z żalem, ale trudno. Przyrzekł, że się postara,

bo zależy mu na ludziach, z którymi przeżył kawałek życia.

— A w ogóle co to tył za człowiek? — zapytał komendant. — Miał na przykład wrogów, takich, którzy

by mu źle życzyli?

— Prawie wyłącznie takich — odpowiedział prezes bez zastanowienia. — To był człowiek trudny do

życia. Zadziorny, konfliktowy, bezkompromisowy. Wszystko w oczy i to słowami, które, prawda, nie zaw-
sze można znaleźć w słownikach. Trudny we współżyciu, jeżeliby chcieć to krótko określić.

— No, dziękuję na razie. Bo to jeszcze pewnie nie koniec. Śledztwo przejmie Komenda Wojewódzka, a

czego oni będą od was chcieli, trudno mi w tej chwili przewidzieć. Ale pewnie wszystko zacznie się od no-
wa, bo w poważnych sprawach każdy chce od początku sprawdzić sam, na własną rękę. I tylko jeszcze jed-
no. Mam do was prośbę, prezesie...

— Domyślam się nawet, jaką. Ta najbardziej niewdzięczna rola, zawiadomienie rodziny, prawda?

— No. właśnie. Wiem. że to nie jest przyjemne.

— Paskudna to misja, ale ktoś musi w końcu zawiadomić żonę, co się stało. Załatwione. Do widzenia.

***

Kapitan Jastrzębski prowadził już dwa śledztwa w Bieszczadach, jedno jesienią, drugie późną wiosną,

znał więc specyficzny klimat tego regionu Ubrał się w ocieplaną ortalionową kurtkę i wysokie buty. Na
miejsce przyjechał następnego dnia po znalezieniu zwłok. Było pochmurno, ale nie padało.

Oczywiście ekipa techników pracowała tam jeszcze dnia poprzedniego. Nieboszczyka odwieziono do

Zakładu Medycyny Sądowej. Tak postanowił prokurator, mimo że sekcję można też było zrobić w którymś
z pobliskich szpitali. Kapitan miał ze sobą komplet fotografii zwłok, miejsca, gdzie je znaleziono, przedmio-
tów, które były w kieszeniach ubrania. W teczce wiózł też dobrze sporządzony szkic sytuacyjny oraz proto-
kół oględzin, w którym wydawało się nic brakować żadnego szczegółu.

I mimo że Jastrzębski nie miał wątpliwości, iż wszystkie czynności zostały wykonane przez ekipę tech-

niczną dobrze — swoją pracę w tej sprawie rozpoczął od wyjazdu w Bieszczady i dokładnego zapoznania
się z terenem tragicznych wydarzeń. Zresztą pewnie każdy postąpiłby tak samo. I to chyba nie dlatego, że
spodziewałby się znaleźć jakiś drobny, a niesłychanie ważny, decydujący o losach śledztwa ślad. na przy-
kład ów sakramentalny niedopałek papierosa

Oczywiście każdy trochę no to

liczy, często nie przyznając się nawet przed samym sobą, jednak tak na-

prawdę chodzi o co innego. Prowadzący śledztwo musi na własne oczy obejrzeć takie miejsce, pochodzić
tam niby czegoś szukając, i wrócić może bez widocznych rezultatów, ale z zarejestrowanym w pamięci ob-
razem drzew, trawy, ścieżek. Z zapamiętaną atmosferą takiego miejsca. Wyobraźnia prowadzącego śledztwo

background image

musi mieć te niezbędne realia, w które wcześniej czy później wtłoczy najbardziej nawet broniącego się
sprawcę. W tym przypadku nie było jeszcze wyraźnie powiedziane, że w ogóle istnieje jakiś sprawca poza
Kubiakiem, jednak wszyscy to czuli. Od pierwszego momentu nikt nie wierzył w samobójstwo. Ale nie
mówiono również otwarcie na temat zabójstwo.

Szli; prowadził sierżant, komendant miejscowego posterunku milicji. Nogi grzęzły im w rozmokłej

ziemi.

— Tak się dziwię od początku — powiedział sierżant. — Jak już się facet chciał powiesić, po cholerę

lazł taki kawał drogi? Miał bliżej pod dostatkiem odpowiednich drzew.

Wreszcie byli na miejscu. Stali na lekko pochyłej polance. Kapitan spojrzał pytająco na sierżanta.

— O, to drzewo — wskazał komendant. — Sznur był zaczepiony na tej gałęzi.

Kapitan wyjął fotografie, porównywał. Zgadzało się. Podszedł pod tę gałąź, wyciągnął rękę do góry. Od

czubków palców do gałęzi pozostało około trzydziestu centymetrów.

— Dosyć wysoko — mruknął do siebie.

— Cholera, nie miał gdzie tego zrobić —powiedział wreszcie sierżant to, co chciał dawno powiedzieć.

— Jak już nosi! w sobie taki zamiar, to powinien u siebie. A tak? Co my do niego mamy? Nic o nim nie
wiemy, on tu nikogo nie zna!...

— Jeżeli teraz nie wiemy, to się dowiemy — odezwa! się kapitan. — A narzekać nie ma sensu. Stało się

na naszym terenie, my musimy prowadzić śledztwo.

— Co będzie dalej? — pytał sierżant, kiedy wracali. Co prawda sprawę przejęła Komenda Wojewódz-

ka, ale on był tu gospodarzem i musiał się nią również interesować.

— Na razie czekamy na wyniki sekcji zwłok. Od nich wiele zależy. Najważniejsze teraz to ustalić, czy

to było samobójstwo, czy morderstwo.

— Myśli pan, że to mogło być morderstwo? — zapyta! sierżant z wyraźnym niepokojem. — Ale co

sekcja może wykazać? Facet przecież wisiał... To co, ktoś go powiesi!?

— Tak. I wtedy oczywiście byłyby też dwa warianty. Jeżeli go powieszono, to czy jeszcze żywego, czy

też już martwego.

— Racja — przyznał sierżant. — Jak to dobrze, że my nie musimy się tym zajmować.

— Kto go znalazł?

— A taki chłopaczek. Ile on może mieć? Trzynaście, czternaście lat. Hałasu narobił na całą gminę, tak

się wystraszył. Ten malec ciągle łazi po lesie za ptaszkami, jakieś liście zbiera, trawy... No jakby nie on,
może jeszcze i dziś nie wiedzielibyśmy, że ten facet tu wisi. To spory kawałek od zabudowań, a teraz nikt tu
nie chodzi.

Pyta pan, czy mój mąż miał kłopoty? — Kubiakowa unikała wzroku kapitana. — To znaczy takie, które

mogłyby go doprowadzić do samobójstwa, tak? Bo kłopoty ma przecież każdy.

background image

— Ja panią po prostu zapytałem, czy miał kłopoty. To pani powiedziała o samobójstwie.

— Nic nie wiem o żadnych poważnych kłopotach.

— A wasze życie osobiste?

— Ach, to pan ma na myśli — wreszcie spojrzała Jastrzębskiemu w oczy. — A jak może wyglądać ży-

cie osobiste z człowiekiem, który tak naprawdę miał tylko jedną wielką miłość: wódkę?

— Czyli, że między wami było źle?

— Tak. Od dłuższego czasu. Dawałam mu w ciągu ostatnich lat Bóg wie ile terminów. On dziesiątki ra-

zy przyrzekał, że już koniec z piciem, że od dziś... Mijał dzień, dwa i wszystko zaczynało się od początku.
Miał słaby charakter, a w takiej sprawie tylko człowiek sam sobie może pomóc.

— Czy miewał po alkoholu jakieś stany depresyjne?

— Stany depresyjne? Takie pijackie wahania nastroju to często. Ale żeby depresje samobójcze? Chyba

nie. Rano, kiedy wstawał na kacu, mawiał, że ma ochotę napluć w lustro w czasie golenia. I że na szczęście
nie ma pistoletu, bo strzeliłby sobie w łeb z tego wszystkiego. Nie, napadów szału nie miewał, był raczej
spokojny, to znaczy żadnych gestów agresywnych i tak dalej...

— Tak tu sobie o nim rozmawiamy, że był taki i owaki. A ja słyszałem inną wersję waszych stosunków.

I w tamtej wersji pani gra rolę znacznie poważniejszą, niż w tym, co mi tu pani przedstawia.

— Nie rozumiem, o czym pan mówi — powiedziała, ale widać było, że dokładnie rozumie, co kapitan

ma na myśli.

— Słyszałem, że pani mąż pił, ale nie tak sam z siebie, tylko dlatego, że miał kłopoty osobiste. Kłopoty

osobiste związane z panią.

— Ach, więc jednak! Właściwie to mogłam przypuszczać, że znajdzie się ktoś życzliwy, kto przekaże

milicji wszystko, co wie, i jeszcze o wiele więcej. Ot tak, na wszelki wypadek.

— Ciekaw jestem, jak to sobie pani wyobrażała? Przecież zginął człowiek. Trzeba ustalić, jak i dlacze-

go. Kończąc wstęp: był ktoś w pani życiu poza mężem? Chodzi oczywiście o mężczyznę.

— Był i jest — powiedziała Kubiakowa bez zastanowienia. — Ale to nie ma żadnego związku ze

śmiercią mojego męża. Ani ja, ani ten człowiek nie mamy nic wspólnego z tą śmiercią. Zresztą szukanie tak
zwanych moralnych sprawców to nie jest chyba najważniejsza rola milicji.

— Pełna zgodność poglądów. Ale też ja nie szukam moralnych sprawców śmierci pani męża. Szukam

sprawców fizycznych, proszę pani. I znajdę ich, chociażby weszli pod ziemię.

— A więc... — Kubiakowa przełknęła ślinę. — Więc chce pan powiedzieć, że mój mąż nie popełnił

samobójstwa?

— To na razie przypuszczenie. Ale wystarczająco uzasadnione, żeby pytać panią o kontakty osobiste,

które nie miały związku z pani mężem. Kim jest ten mężczyzna?

— Więc pan rzeczywiście podejrzewa...

— Niczego nie podejrzewam. Zadałem pytanie i czekam na odpowiedź.

background image

— Proszę bardzo — Kubiakowa wyjęła z torebki wizytówkę i wręczyła ją kapitanowi. Jastrzębski prze-

czytał ją i zaraz podszedł do aparatu telefonicznego. Wykręcił numer.

— Porucznika Wasilewskiego proszę — powiedział po chwili. I dalej: — Weź coś do pisania, dyktuję ci

adres tego znajomego Kubiakowej. Jedź tam zaraz i przesłuchaj go. Wiesz, o co masz pytać? Ja wracam do
nas, muszę się skontaktować z prokuratorem. Po drodze odbiorę wyniki sekcji

zwłok, miały być już gotowe. Wiesz, gdzie mnie szukać, jeśliby się coś wydarzyło? No to dobrze.

Cześć.

— Moim zdaniem nie ma cienia wątpliwości — powiedział kapitan Jastrzębski — Kubiak został za-

mordowany, nie widzę innej możliwości. Został zamordowany i to w sposób dosyć rzadko spotykany w
historii kryminalistyki. To znaczy wieszano wielu ludzi, ale przeważnie nie udawano, że denat powiesił się
sam.

— Domyślam się, że jest już protokół sekcji zwłok — powiedział prokurator.

— Tak, oczywiście. Proszę. — Kapitan położył na biurku kilka kartek sztywnego, zapisanego maszy-

nowym pismem papieru. Prokurator zaczął czytać.

— No tak — odezwał się po chwili. — Przyczyną zgonu było zerwanie rdzenia kręgowego. Tak się

właśnie dzieje w czasie powieszenia. Więc zginął tam, na tym sznurze, nie powieszono zwłok.

— To oczywiste. Dalej — kiedy zginął? Wypada, że około czwartej, piątej nad ranem.

— No i jeszcze jedna ważna sprawa. Ważna, chociaż nie bezpośrednio związana ze śmiercią. Ta prze-

puklina. Kubiak miar. przepuklinę, która utrudniała mu nawet zwykłe ruchy. A co dopiero tę ekwilibrystykę,
której musiałby dokonać, żeby w tych warunkach popełnić samobójstwo.

— Właśnie, nie widziałem wiszących zwłok na własne oczy, ale te fotografie wykonane są bardzo do-

brze. O, proszę, tutaj nawet technicy położyli na zdjęcie specjalną szachownicę, a każde z pól ma centymetr.
Widać wyraźnie, że od końców wyciągniętych stóp do ziemi jest prawie piętnaście centymetrów. Więc, że-
by sam mógł to zrobić...

— Tak, tak — przerwał mu prokurator. — Są dwie możliwości. Pierwsza: wszedł na jakiś przedmiot,

kamień, kłodę, puszkę, obojętnie co, a potem kopnął to i zawisnął. Tylko że żadnego takiego przedmiotu nie
znaleziono. Przecież nie wyparował, prawda? A drugą możliwość praktycznie wyklucza ta przepuklina. Nie
mógł wdrapać się na drzewo pozbawione konarów do> wysokości dwóch i pól metra, mając przepuklinę w
takim sianie.

— No i do tego będąc kompletnie pijany. Bo nic zdążyłem jeszcze pokazać protokołu badania krwi na

zawartość alkoholu. Trzy promille, jedenaście setnych. W pobliżu zaczyna się już dawka śmiertelna. Bywa-
ły przecież przypadki śmiertelnego zatrucia alkoholem przy stężeniu trzy i pół promille.

— Więc od tej strony sprawę mamy jasną — podsumował prokurator. — Ktoś wydał na Kubiaka wyrok

śmierci i wykonał go w sobotę wczesnym rankiem. Przejrzę później dokładnie wszystkie dokumenty. Czy
coś ciekawego znaleziono przy zwłokach albo w pobliżu?

background image

— Jeżeli chodzi o ślady, to nie ma na co Uczyć. Przez cały piątek i sobotę padał deszcz. Szczególnie

gęsty właśnie w sobotę. Wszystko zmyła woda. W pobliżu zwłok też nic.

— A w kieszeniach?

— No cóż. portfel z dokumentami i pieniędzmi, więc jakby się komu przyśnił mord na tle rabunkowym,

to musi go sobie szybko wybić z głowy. Sygnet, obrączka, złoty zegarek...

— Ile było tych pieniędzy?

— Sporo, prawie dziesięć tysięcy. Ale zdaje się, że to był człowiek i zarabiający bardzo dużo, i bardzo

dużo wydający. A więc prawdopodobnie miał zwyczaj nosić takie mniej więcej kwoty. A jeżeli się jeszcze
doliczy, że na kilka dni wyjeżdżał z domu...

— Coś poza tym?

— Drobiazgi, chyba bez znaczenia. Trochę mnie zastanowił jego kalendarz.

— Taki kieszonkowy, z notesem?

— Bez notesu. Spory, ale bez notesu. Tylko spis adresów i telefonów i obszerny kalendarz: tydzień na

dwóch stronach.

— Co tam jest ciekawego?

— Nie wiadomo, czy to ma jakieś znaczenie, ale z tego kalendarza zostały wyrwane dwie kartki. Cały

ubiegły tydzień.

— Może to coś znaczyć, a może nie znaczyć nic. I chyba tyle, co? Współczuję panu, że musicie całe

śledztwo prowadzić w terenie. Ale na to już się nic nie poradzi.

***

Eksperyment śledczy wyglądał makabrycznie nawet dla funkcjonariuszy z wieloletnim stażem, którzy

właściwie widzieli już wszystko. Kukła do złudzenia przypominała człowieka, wykonana została wyjątkowo
starannie: zgadzać się musiała i waga, i wzrost. Kubiak nie był mężczyzną o imponujących warunkach fi-
zycznych. Jak wynikało z protokołu sekcji zwłok, po śmierci ważył sześćdziesiąt osiem kilogramów przy
wzroście sto siedemdziesiąt centymetrów.

To dziwne przedstawienie odegrano tuż po świcie, około piątej rano, ale i tak zebrało się trochę gapiów

spośród mieszkańców osady. Staruszka w czarnej chuście na głowie przeżegnała się, kiedy kukłę wyciągano
z milicyjnej furgonetki. Potem — jakby ukradkiem — jeszcze kilka razy powtórzyła to szybkie ruchy.

Zaczęło na szosie tuż koło gospody. Prokurator, kapitan Jastrzębski i porucznik Wasilewski obserwo-

wali bezpośredniego wykonawcę eksperymentu, potężnie zbudowanemu wywiadowcę, byłego boksera Jed-
nego z gwardyjskich klubów. Wywiadowca miał na razie za zadanie przetransportować kukłę na miejsce
zbrodni.

Mima że był osiłkiem — nie szło mu to łatwo. Kukla wymykała się z rąk. Nie bardzo wiedział, jak ma

ją nieść. Próbował zarzucić ją sobie na ramię, polem wziąć pod pachę. Co kilkanaście kroków musiał za-
trzymywać się, poprawiać kukłę na ramieniu albo w ogóle zmieniać sposób niesienia.

background image

— Spróbujcie, czy nie uda się wam go niby prowadzić — powiedział prokurator. — Jakbyście prowa-

dzili człowieka, który ledwie trzyma się na nogach i trochę nimi przebiera. Jedną rękę manekina zarzućcie
sobie na szyję i trzymajcie go za tę rękę, a drugą ręką podtrzymujcie go w pasie.

Ten sposób okazał się dosyć skuteczny. Z dużym trudem wywiadowca transportował kukłę przez rów

odgradzający szosę od wąskiej łąki, potem ścieżką przez łąkę do pobliskiego lasu. Po kilku minutach byli na
miejscu. Wywiadowca rzucił kukłę na ziemię. Ciężko dyszał, twarz miał pokrytą potem.

— Cholera, myślałem, że to pójdzie znacznie łatwiej — powiedział, z trudem łapiąc oddech. — Czego-

ście lam nakładli tomu facetowi do środka?

— Tajemnica służbowa — uśmiechnął się Wasilewski.

— Niestety, nie macie wiele czasu na odpoczynek — ponaglał prokurator. — Sprawca wykonał część

zadania, jest zmęczony, ale najważniejsze i najtrudniejsze jeszcze przed nim. A musi się spieszyć, bo roz-
widnia sir, niedługo ludzie wyjdą z domów. No, dalej, do dzieła.

Kukla nadal leżała na ziemi, natomiast atletyczny wywiadowca wyjął z kieszeni zwiniętą nylonową lin-

kę. Zawiązał na niej niewielką pętlę, przez pętlę przeciągnął drugi koniec. Wspinając się nu palce, miłował
dosięgnąć gałęzi, na której tydzień temu linka została zawiązana. Zabiegi te okazały się nieskuteczne, mimo
że wspinał się na palce i mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt — brakowało mu około dziesięciu centyme-
trów.

Westchnął i zbliżył się do pnia drzewa. Pień był gładki, żadnych gałęzi w zasięgu ręki. Wywiadowca z

trudem wspiął się kilkadziesiąt centymetrów, obejmując drzewo oburącz i kolanami. Już dosięgał pierwszej
gałęzi, podciągnął tułów — i znalazł się na koronie drzewa. Tam przesunął się po gałęzi, zawiązał linkę.
Zeskoczył i zaraz zaklął pod nosem. Pętla chwiała się na wysokości jego ramion.

— Niestety za nisko — zauważył kapitan.

— Niech to szlag trafi — powiedział wywiadowca i znów zaczai się wspinać na drzewo. Nie bez trudu

odwiązał linkę, podciągną! ją nieco w górę i dopiero przytwierdził do gałęzi. Zeskoczył na dół. Tym razem
koniec pętli wisiał na wysokości jego oczu, ale nie była wyprostowana. Pociągnął ją na dół. Kiedy rozpro-
stowała się, pętla znalazła się na wysokości jego brody.

Pozostał już tylko ostatni akt. Wywiadowca zbliżył się do kukły, ustawił ją w pozycji pionowej, po

czyrn przetransportował manekin w pobliże '.inki. Oburącz u-niósł go w ten sposób, że zwisające nogi zna-
lazły się około dwudziestu centymetrów nad ziemią, i zaczął tak manipulować, by pętla sznura otoczyła szy-
ję kukły. Dwukrotnie wydawało się, że trzymany tylko jedną ręką korpus wyśliźnie się i upadnie, ale w koń-
cu pętla zacisnęła się na szyi.

— Teraz wystarczy po prostu puścić ciało i wyrok będzie wykonany — powiedział prokurator.

Lina skrzypnęła, drzewo zakołysało się. Kukła zawisła dziesięć centymetrów nad ziemią. Wywiadowca

otarł pot z czoła.

— Czuję się jak po trzech pełnych rundach i to nie byle jakiej walki. Takiej walki, w której raz czy dwa

byłem na deskach. Ciężki kawałek chleba.

background image

— No, zdjąć to już możemy wspólnie, prawda? — ni to powiedział, ni zapytał kapitan Jastrzębski.

Wszyscy zbliżyli się do wiszącej kukły i zdjęli ją. Kierowca furgonetki wdrapał się na drzewo i odwiązał
linkę.

Protokół z eksperymentu śledczego sporządzono w samochodzie. Po dokładnym o-pisie kolejnych

czynności, podaniu czasu, jaki poszczególne czynności zajęły — przystąpiono do formułowania wniosków.
A wniosek był taki: dokonanie przestępstwa przez jedną osobę było możliwe, jeżeli uwzględni się, że
sprawca dysponował dużą siłą fizyczną i — prawdopodobnie — wysokim wzrostem. Znacznie łatwiejsze
byłoby popełnienie morderstwa — przy tym sposobie działania — przez dwie lub więcej osób. Wszystkie
czynności opisane w protokole zajęły dziewiętnaście minut.

***

W czasie, kiedy porucznik Wasilewski kończył przesłuchanie Osińskiego, kochanka Kubiakowej, do

komendy zgłosiła się energiczna kobieta w średnim wieku oświadczając, że jest siostrą Kubiaka i musi nie-
zwłocznie rozmawiać z oficerem prowadzącym śledztwo w sprawie śmierci jej brata. Ma bardzo ważne
wiadomości, które mogą mieć wpływ na dalszy bieg postępowania. Już po kilku minutach siedziała naprze-
ciwko biurka kapitana Jastrzębskiego i mówiła tonem prokuratora wygłaszającego mowę oskarżycielską.

— Ostrzegałam go od początku przed tą diablicą, ale przecież jeżeli mężczyzna zgłupieje na punkcie

jakiejś kobiety, nie ma żadnego sposobu, żeby go powstrzymać. Wszystko, co się robi, przynosi efekt od-
wrotny. Zamiast zmusić do rozsądnego myślenia, podtrzymało go jeszcze w bezsensownej decyzji.

Tak było w sprawie dziecka — oczywiście to, co powiem, mówię tylko do pańskiej wiadomości. Tłu-

maczyłam bratu: „Opamiętaj się. Skąd masz pewność, że dziecko jest twoje. Znasz ją dwa czy trzy miesiące,
ledwie rękę zdążyłeś jej podać, a ona jest już w trzecim miesiącu ciąży!" Ale nie. „To moje dziecko" — po-
wiedział. Specjalnie potem obserwowałam małego, porównywałam go. Żadnego podobieństwa.

A ich życie po Ślubie... Jurek był wybitnie zdolnym konstruktorem, wynalazcą.

background image

Owszem, zdarzało mu się wypić i przed ślubem. Ale dopiero po ślubie przyszło najgorsze. Ona podci-

nała mu skrzydła, egoistycznie, bo przecież działając na szkodę rodziny, odciągała go od pracy, kazała sie-
dzieć w domu i sobie asystować. Poza tym ciągle podejrzewał ją o zdradę. Ja wiem, co ona teraz mówi. Ze
Jurek pił i dlatego ich małżeństwo uległo rozpadowi. Ale dlaczego pił, pytam? Dlaczego? O tym to już nie
mówi. Przez nią! I stało się tak, jak przepowiadałam. Wreszcie przestała się kryć, oficjalnie zaczęła się szla-
jać z gachem. Dobrali się jak w korcu maku. Widział go pan? Podobno muzyk jakiś. Taki stary kawaler,
żadna kobieta się nim nie zainteresowała przez czterdzieści lat, dopiero moja bratowa oddała mu się duszą i
ciałem. Dla Jurka to był straszliwy cios. Nigdy nie pił tak jak ostatnio. Pocieszałam go, jak mogłam, mówi-
łam, żeby wreszcie rzucił to wszystko i zaczął nowe życie, na takim poziomie, na jaki zasługuje. Ale nic nie
mogłam zdziałać. On powtarzał, że ją nienawidzi, ale zaraz dodawał, że również kocha i nie wyobraża sobie
życia bez niej. Że jak pomyśli o przyszłości bez niej, tej Krystyny — widzi jakąś szarą przepaść. Dokładnie
tak powiedział: szarą przepaść. Tłumaczyłam mu, że już nic nie poradzi, skoro ta kobieta nie zwraca na nic
uwagi, jest gotowa na wszystko, a on nie ma żadnych szans doprowadzić do poprzedniego stanu. I właśnie
wtedy zacisnął zęby, uderzył pięścią w stół i powiedział, że nie złożył jeszcze broni. Będzie walczył i wbrew
temu, co mówię — ma poważne atuty w ręku. Był wtedy po kilku kieliszkach i to mu rozwiązało język, ale
nie zmąciło umysłu. „Trzymam ich w garści — powtarzał jeszcze potem kilka razy. — Dopóki mam ten
argument, ona nie odejdzie ode mnie. Chyba że sam jej pozwolę. Jestem i będę panem sytuacji".

I coś w tym było, panie kapitanie... Bo proszę popatrzeć — z jednej strony żona zachowuje się jak

skończona ladacznica, nie Wstydzi się Boga i ludzi, a z drugiej, mimo że ten Osiński ma swój dom i żad-
nych obciążeń rodzinnych — ona ciągle nie wyprowadza się od męża. Sytuacja taka trwała całymi miesią-
cami. To oni! — krzyknęła wreszcie. — To oni zabili Jurka! Jestem tego pewna. Chcieli uwolnić się od nie-
go, bo on wiedział coś, czego się bardzo bali.

— A nie domyśla się pani. czego mogła obawiać się pani bratowa?

— Niestety, nie. Jurek nie chciał mi nic więcej powiedzieć. Ale to chyba ważne, że bali się go i żeby

przestać się bać — musieli się go pozbyć? To jest według mnie wszystko jasne...

***

Gospoda, w której ostatni raz widziano Kubiaka żywego, otwarta jest w godzinach od dziewiątej do

dwudziestej drugiej. Taką właśnie informację wypisano na drzwiach, jednak od teorii tej istniały liczne od-
stępstwa. Przy odrobinie cierpliwości można tam było wejść głównymi drzwiami jeszcze o wpół do jedena-
stej, a nawet o jedenastej wieczorem. Wystarczyło tylko trochę postukać. Natomiast dla wtajemniczonych
praktycznie nie istniały w ogóle żadne ograniczenia czasowe. W tylnej salce

;

za szczelne zamkniętymi

okiennicami, ucztowano co wczesnego rana — oczywiście jeżeli była wystarczająca liczba chętnych.

Jak bez trudu ustalono — tak też działo się i tamtej nocy. podczas której zginął Kubiak. Początkowo

kierownik restauracji nawet się oburzył, kiedy funkcjonariusz wspomniał, że milicji znane są te praktyki.
Gdy jednak dowiedział się, że chodzi o zamordowanie jednego z jego gości, bez chwili namysłu zmienił
front.

— Broń Boże. żeby tak zawsze było — zastrzegał się tylko. — Ale jak znajomi poproszą... Miękkie

mam serce, panie poruczniku. Niech pan sam powie, co tu można wieczorem robić w takiej głuszy? A jak
się jeszcze kto pokłóci z żoną... Albo w ogóle nie ma żony... Tak, że czasami ustępuję. Zgadza się. pamię-
tam ten piątek. Było dużo gości. Siedzieliśmy do późna w tylnej sali.

background image

— Do której?

— Czy ja wiem? Prawdę mówiąc i ja... Co to ja chciałem powiedzieć... No, te parę kieliszków... Wie

pan, jak to wtedy z pamięcią. Uważałem tylko, żeby dokładnie wszystko pozamykać. Ale godzina?
Chyba zaczynało świtać.

— Dużo tam mieliście ludzi?

— W tej sali od tylu? Jest pleć stolików i wszystkie były zajęte. Mogło siedzieć z piętnaście osób, góra

dwadzieścia, ale pewnie tyle nie...

— Co to byli za ludzie?

— Och, panie poruczniku...

— Przecież sam pan powiedział, że tylko znajomi mieli tam wstęp,

— No, znowu nie tak... Dajmy na to, że uczciwi ludzie w potrzebie. Rozumie pan?

— Znaczy, że praktycznie każdy, kto ma pieniądze.

— Pijaka i łobuza nie wpuszczę. Żeby mi jeszcze kłopotów narobił?

— Dobrze już. dobrze. Po kolei — kogo pan pamięta?

— No więc tak. Dwa stoliki pod piecem zajmowali tutejsi. Robią przy drzewie, wie pan. Ratajczyk był,

Kuczkowski i Jasiński. To jeden stolik. Przy drugim bez przerwy kłócili się Olczyk z Jaworskim. Jaworski
ma tu laką gospodarkę, sporo bydła, owiec. Wiem, że Olczyk pracował u niego jakiś czas i nie mogli dojść
do zgody. O pieniądze szło. Dwa kieliszki pobili, szamotać się zaczęli, jakoś ich uspokoiłem. Ale i lak co
chwila któryś się rozdzierał. Już tam na zapleczu wypili po pół litra.

— A reszta? Ci pozostali?

— Co mogę powiedzieć? Obcy. Przyszli i poszli. Kto ich lam wie. co za jedni?

— Ten był tam? — porucznik pokazał fotografię Kubiaka.

— A jakże, był — powiedział kierownik. — To inżynier. Jak się zorientowałem, z jakiejś wycieczki.

Byli we dwóch, to znaczy ten inżynier i jego kolega. Ten drugi wysoki, chudy, z wąsikami. Ale inżynier z
nim prawie nie siedział. Wie pan, bywają tacy Koście, co jak są w cugu — cały świat jest dla nich. I len in-
żynier zdaje się taki. Każdemu miał coś do powiedzenia. Ale nie tak, żeby się czepiał... Grzeczny był, wód-
kę stawiał. Przysiadał się do stolików już na tamtej sali. Goście się zgadzali, to co mnie do tego? Tamten
chudy odciągał go. ale inżynier się nie dawał. Jak chudzielec marudził, to inżynier mu mówił, że pije za je-
go, inżyniera, pieniądze i żeby siedział cicho.

— A ten drugi jak reagował?

— Denerwował się strasznie. Miny takie stroił, jakby chciał inżynierowi zrobić wielką krzywdę;. I po-

wiedział, zapamiętałem, że po pierwsze pije może dziesiątą część tego, co inżynier, ale jeżeli już pije, to za
swoje. A inżynier na to: ,,Siedzisz w mojej kieszeni". Dalej mówił: „Tylko od mojego humoru zależy, czy
będziesz dalej miał tę forsę, czy nie".

background image

— Wyszli razem?

— Jeżeli dobrze pamiętam, to nic. Ten chudy wyszedł pierwszy. Zdenerwowany okropnie. Aż się trząsł.

Kapelusz mu dwa razy z ręki wylatywał.

— He wcześniej mógł wyjść?

— Już mówiłem, że tak w czasie nie dam rady wszystkiego ustawić, ale może godzinę przed zamknię-

ciem.

— A reszta? Inżynier i pozostali? Kiedy wyszli?

— To już podnieśli się razem. Ze dwa razy mówiłem, że zamykamy. Ale pan wir., jak to z pijanymi.

Musiałem wyłączyć światło raz i drugi. Tak im pomrugałem. żeby spostrzegli. To zaczęli się zabierać. I wy-
szli wszyscy razem. A pani Helena, moja bufetowa, poszła wcześniej. Tuż po tym chudym, Śpiąca była i
zmęczona, nie miałem serca jej trzymać.

— Widział pan, jak wychodzili? To znaczy, kto z kim?

— Panie poruczniku, ja zamykałem lokal. Posprawdzać trzeba światło, okiennice. Potem kłódki. To jest

robota. A kto z kim szedł? Bóg z nimi, byle tylko do domów trafili.

— Jeden właśnie nie trafił.

— Ano, podobno tak. Ale więcej już nic nie wiem. Chyba że jakiś drobiazg, ale to już jak pan zapyta.

***

— Panie prezesie, musimy wrócić do pewnych szczegółów tamtego dnia. Czy pamięta pan, z kim wy-

chodził Kubiak do lej gospody?

— Nie, naprawdę. Usiłowałem sobie przypomnieć jakieś nowe szczegóły, ale...

background image

Jeżeliby człowiek wiedział, że to może być potrzebne, to by się nastawił... A tak? Ktoś

mi wspomniał, że Kubiak poszedł do knajpy i pije z obcymi. Co mogłem? Powiedziałem, że dorosły

człowiek sam sobą rządzi.

— Był z takim wysokim, szczupłym mężczyzną. Z waszej wycieczki.

— Wysoki i szczupły. Zaraz, zaraz...

— Z wąsami.

— Ach, to już wiem! Oczywiście, Romanowski. Ale on przecież mało pije. Nie kompan dla Kubiaka.

Jeden beczka bez dna, drugi taki koniakowy typ, pan rozumie?

— Chyba rozumiem — kapitan Jastrzębski uśmiechnął się. — Ktoś taki. co smakuje dobro alkohole.

Kawa, koniak... Jeden kieliszek, góra dwa...

— O. właśnie. Dokładnie to. Duży, nudny facet, który przestrzega form towarzyskich i tak dalej. I Ku-

biak jako kompan? To był co prawda piekielnie inteligentny facet, ale rzeczywiście pijak i ordynus. z ni-
czym się nie krył, nikim się nic krępował. Słowo daję. chciałbym ich widzieć w tej knajpie. Bo to chyba nie
jest wytworny lokal, więc Romanowski na pewno wycierał zapasową chusteczką do nosa każdy kieliszek i
każdy widelec. A Kubiak pokazywał go wszystkim, żeby się mogli napatrzeć. Zupełnie jakbym lam był z
nimi.

— Co ich łączyło w takim razie? Dlaczego Romanowski poszedł z Kubiakiem?

— Kto ich lam wie? doświadczenia mogę powiedzieć, że czasami w takiego spokojnego człowieka

wstępuje wieczorem diabeł. Idzie w Polskę tak, jakby to robił codziennie. Cholera wie, co wtedy taki myśli.
Może, że lata lecą, żona się starzeje i on też, że pewnie to już ostatnia szansa... Myślę, że Romanowski mógł
wejść wtedy na taką orbitę. 13o jakie

TU

jeszcze dać wytłumaczenie?

— Kłócili się w gospodzie. I to kłócili się o jakieś pieniądze.

— O pieniądze? — prezes poderwał się. — Kłócili się jeszcze o pieniądze?

— Dlaczego pan się tak dziwi?

— Panie, toż to potentaci! Życzyłbym sobie takiej forsy, jaką oni mają.

— Nie rozumiem. O jakich pieniądzach pan mówi?

— Kapitanie, właściwie zapomniałem o tym od razu powiedzieć, chociaż powinienem pamiętać. Ku-

biak i Romanowski to spółka wynalazcza, mają patent na znaczną część naszej produkcji. I ciągną z tego
niezły grosz każdego miesiąca. Oczywiście nie licząc pensji. Same opłaty patentowe.

— Dawna historia ten patent?

— Nie bardzo. Trzy, cztery lata. Doszło nawet do sprawy sądowej, którą spółdzielnia przegrała. Wie

pan, jak to jest. nie było mocnych, żeby podpisywali do wypłaty takie kwoty, więc nic obeszło się bez pro-
cesu. Oni wygrali. Pieniądze idą na pól, i to duże pieniądze. O co im jeszcze chodziło

background image

Kubiak mówił, że Romanowski pije za jego pieniądze.

— Coś takiego! Aż uwierzyć trudno.

— Bo co? Paradoks jakiś?

— Cholera wie. Tylko że Kubiak nigdy nie zwracał uwagi na forsę. Zawsze ją miał. Tak mu się układa-

ło. I tu nagle wspólnikowi wypomina. Dziwna sprawa.

— Co by to mogło znaczyć?

— Pewnie pijackie ględzenie. Ale mówi pan — kłócili się? O ile znam Romanowskiego, to on by wy-

szedł po pierwszym obraźliwym słowie.

— Nie wyszedł. Po oficjalnym zamknięciu lokalu przenieśli się do takiej półlegalnej salki. Tam dalej

popijali i kłócili się. To znaczy, czy pil i Romanowski, nie wiem.

— Coś podobnego! Cóż to ugryzło tego Romanowskiego!

— Nie można sprawdzić, kiedy on wrócił na kwaterę? Może ktoś panu coś mówił na ten temat. Ktoś,

kto nic spał na przykład albo obudził się, kiedy tamten wracał.

— Nie, nic takiego do mnie nie dotarło. Panie kapitanie, szmat drogi przejechaliśmy, potem, nie po-

wiem, każdy po kieliszku na sen... To kto się obudzi, szczególnie jak wchodzi Romanowski. Toż on na
pewno buty zdjął jeszcze na ulicy, choćby już tam słyszał chrapanie.

— Nie rozmawiał pan z gospodarzem kwatery? No, rano, przed odjazdem.

— A jakżeby nie. Pytałem, czy wszystko w porządku, przy świadkach. Żeby potem nie było, że odjeż-

dżamy i dopiero kiedy nas nie ma, okazuje się, że coś niby zniszczone i trzeba płacić, nie wiadomo za co.

— Nie skarżył się na nic?

— Nie, mówił, że dosyć spokojna, grupa w ogóle. I że tylko raz w nocy drzwi otwierał.

— Wypuszczał kogoś czy wpuszczał?

— Tego to już nie wiem. Nie pytałem. Ale tak teraz myślę, że pewnie wpuszczał Romanowskiego.

— Nie doszło do pana nic na temat ich konfliktów?

— Znaczy Kubiaka i Romanowskiego? Nie. To była dziwna spółka... No, ludzie, którzy razem zarabiają

duży pieniądz, nie muszą się zaraz kochać. Każdy bierze swoje i po wszystkim. Ale żeby jakieś spory?

Nic nie słyszałem. A jakby coś było, to bym wiedział. W końcu jestem prezesem tego interesu i muszę

się orientować, co się w nim dzieje.

***

Willa, w której mieszkał Kazimierz Romanowski, sprawiała wrażenie opuszczonej. Wszystkie okna by-

ły ciemne, furtka zamknięta. Jastrzębski kilkakrotnie naciskał guzik przy furtce, ale w domu nie odezwał się
żaden głos, widocznie dzwonek był zepsuty albo brzmiał bardzo słabo. Kapitan zastukał jeszcze, choć już

background image

bez przekonania w blachę, z której zrobiono furtkę, odczekał chwilę, w końcu wzruszył ramionami i od-
szedł. Na razie jednak jeszcze nie rezygnował: obejrzał willę z drugiej strony. Wszędzie ciemno, żadnego
ruchu. Wsiadł do swojego samochodu i odjechał.

W biurze komendy sięgnął po książkę telefoniczną, by odnaleźć w niej numer mieszkania Romanow-

skiego. Powoli wykręcał cyfry. Usłyszał przeciągły, jednostajny sygnał. Liczył: jeden, dwa, lizy, cztery.
Odłożył słuchawkę, ale po chwili wykręcił znów ten sam numer.

Trzasnęło, potem jeszcze chwilę trwała cisza, aż wreszcie odezwał się przytłumiony, jakby bardzo dale-

ki kobiecy głos.

— Słucham?

— Pani Romanowska? Mówi kapitan Jastrzębski z Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej.

Chciałbym porozmawiać z pani mężem.

background image

— To niemożliwe — jej głos załamał się.

— Jak to niemożliwe? — poderwał się kapitan. Czy coś się stało?

— Nie wiem, proszę pana. Mój mąż... zaginął. Wczoraj po południu wyszedł na chwilę z domu... mó-

wił, że ma jakąś ważną sprawę, ale nie zajmie mu ona wiole czasu. I dotąd nie wrócił...

— Pani się czegoś boi.

— Ja nawet nie jestem pewna, czy pan jest tym, za kogo się pan podaje! — zaszlochała.

— To zawsze można sprawdzić. Podyktuję pani numer komendy i mój wewnętrzny, potem odłożę słu-

chawkę i pani do mnie zadzwoni.

— Dobrze — pociągnęła nosem.

Telefon odezwał się po kilkudziesięciu sekundach.

— Pytał pan, czego się boję. Nie wiem. czy i pan by się nie bał. Wczoraj ginie mąż. Nikt nic nie wie. A

dziś od zmierzchu zaczęły się te telefony.

— Jakie telefony?

— Głuche. Ktoś stale wykręca mój numer. Podnosiłam słuchawkę, ciągle liczyłam, że to dzwoni Kazik,

ale nikt się nie odzywał. Słyszałam czyjś oddech, to trwało kilka, może dziesięć sekund. Potem trzask

odkładanej słuchawki. Po paru minutach

historia się powtarzała. Wreszcie w całym domu zgasło światło. I tak siedzę po ciemku, z tym dzwonią-

cym telefonem... Chciałam gdzieś wyjść, do siostry, znajomych... Już otworzyłam drzwi, ale cofnęłam się.
Ktoś czai się pod moim domem. Wyraźnie widziałam ognik papierosa na wysokości półtora metra nad zie-
mią. Ktoś ciągle jest po drugiej stronie ulicy naprzeciwko mojego domu. Niech pan zaczeka... Tak, i teraz
też go widzę. Stoi nieruchomo, czeka... Na co on może czekać, na męża? Może na mnie. liż wyjdę z domu?
Co mam robić, proszę pana? Co się siato z moim mężem, co się mogło siać?

— Jeszcze nie wiem, proszę pani, ale wyjaśnimy to. Na razie proszę nigdzie nic wychodzić i czekać na

mnie. Przyjadę milicyjnym samochodem, nie będzie pani miała wątpliwości. Zatrąbię trzy razy. Nikomu
innemu proszę nie otwierać. Już wyjeżdżam.

Na miejscu byli po niespełna dziesięciu minutach, jednak nie podjechali pod sam dom. Kapitan kazał

zaparkować wóz w bocznej ulicy, około stu metrów od willi, kierowcę zostawił w samochodzie, a sam wraz
z wywiadowca poszedł dalej pieszo. Rozdzielili się przy sąsiedniej ulicy i zbliżali się do willi Romanow-
skich z dwóch stron. Ulica była zupełnie pusta, nikt nie przechodził. Spotkali się przy furtce.

— Nic — powiedział kapitan. — Żywego ducha.

— Właśnie. A płoty przylegają do siebie, nikt nie mógł się wymknąć.

Wrócili do samochodu, podjechali pod dom, kapitan polecił kierowcy trzykrotnie nacisnąć klakson. Po

dłuższej chwili w okienku przy drzwiach wejściowych zamigotał płomień świecy. Kobieta wpuściła ich do
środka.

background image

— Panowie, ratujcie go... — wyszeptała; jej twarz była mokra od łez. — Szukajcie go. Ja wiem, że gro-

zi mu wielkie niebezpieczeństwo. Czuję to.

— Ale jakie niebezpieczeństwo? — pytał kapitan. — Czy pani wie coś konkretnego? Dokąd mąż mógł

pojechać? Z kim się ostatnio kontaktował? Czy mówił, że coś mu grozi?

— Nie wiem, nic nie wiem! — krzyknęła histerycznie. — Ratujcie go! — I zaczęła się bezwładnie

osuwać na podłogę. Kapitan w ostatniej chwili zdołał chwycić ją pod ramiona.

Przenieśli zemdloną na kanapę. Wywiadowca zbadał puls.

— Omdlenie — powiedział. — Ale chyba nic poważnego. Wystarczy trochę zimnej wody, a przyjdzie

do siebie.

Chwiejny płomyk dopalającej się na parapecie świecy kładł migotliwe refleksy na bladej twarzy leżącej.

***

Jechał szosą porośniętą wysokimi, starymi drzewami, Było ciemno, światła reflektorów przebijały mrok

zaledwie w zasięgu kilkudziesięciu metrów. Sunął w tym ruchomym korytarzu światła i mówił do siebie
półgłosem. Czuł się zmęczony, co chwila powieki przesłaniały mu oczy. Na chwilę zatrzymał się, ale zaczął
zasypiać na dobre — wiec znów włączył motor. Natychmiast nabrał szybkości.

Żeby było z kim porozmawiać — pomyślał. — Żebym miał do kogo otworzyć usta.

Zakręt, a tuż za zakrętem rozchybotana postać jadącego zakosami rowerzysty. Gwałtowny ruch kierow-

nicą i rowerzysta został z boku. Był pewien, że blacha samochodu otarła się o tego człowieka, ale nie dało
się odczuć uderzenia świadczącego o kolizji. Odruchowo spojrzał w lusterko-czując bezsensowność tego
gestu, ciemność momentalnie zamknęła się za nim.

Następny, ostry zakręt. Dziwny, obcy glos w samochodzie, klekot jakiegoś żelastwa. Zrozumiał, że sa-

mochód nie reaguje na ruchy kierownicą. Chwila porażającej bezsilności. Jeszcze nacisnął pedał hamulca,
zapiszczały na asfalcie zablokowane kola. samochód w poślizgu zmieniał ustawienie, ale nie zmieniał kie-
runku. Przed nim raptownie pojawiło się drzewo. Jeszcze pięć, cztery, dwa metry. Zamknął oczy i już nic
zdążył ich otworzyć. Piekielny łoskot giętych blach i tłuczonego szkła, nagłe, oślepiające światło, ból. Po-
tem ciemność, w którą spadał długo, bezwładnie.

***

Zabieg operacyjny przeciągał się. zakończono go dopiero wczesnym rankiem. Chory pozostawał nie-

przytomny. Odwieziono go na salę, cały czas dyżurowała przy nim pielęgniarka. Majaczył; wzywał jakąś
kobietę, -wymieniał jakieś imiona, wydawał polecenia. Pielęgniarka wiedziała, że stan chorego jest bardzo
ciężki, nie pozwalała więc sobie ani na chwilę drzemki.

W dyżurce na dole zadzwonił telefon. Zaspany portier podniósł słuchawkę.

— Chciałem się dowiedzieć, czy dziś w nocy przyjęliście do szpitala chorego — usłyszał męski głos.

— Co to za chory?

background image

— Z wypadku. Podobno przywieziono go do was karetką pogotowia.

— Kogoś przywieźli — mruknął portier.

— Ale ja tam nie wiem... Połączę pana z oddziałem.

Aparat telefoniczny zainstalowany był na korytarzu tuż przy sali, w której leżał nieprzytomny pacjent.

Telefon długo dzwonił, nikt nie podnosił słuchawki. Wreszcie dyżurująca pielęgniarka zdenerwowała się.
Wybiegła na korytarz.

— Słucham! — rzuciła ostro.

— Chciałem się dowiedzieć, czy przyjęto dziś na wasz oddział chorego o nazwisku Romanowski —

powiedział mężczyzna. — Po wypadku samochodowym.

— Tak, przyjęto.

— A jaki jest jego stan?

— Kim pan właściwie jest? Zapomniał się pan przedstawić.

— Nazwisko nieważne, nic pani nie powie. Jestem jego przyjacielem i chciałem się dowiedzieć...

— Ja nie udzielam takich informacji przez telefon. Proszę się zgłosić osobiście.

— Nie może mi pani powiedzieć, jaki jest jego stan? Chociaż tyle, czy przytomny, czy jego życiu nie...

no, nie grozi niebezpieczeństwo?

— Nie mogę — powiedziała pielęgniarka i odłożyła słuchawkę.

Już wtedy dziwiła się swojej reakcji. Była zdenerwowana od kilku dni. ale przecież nie na Wszystko re-

agowała w ten sposób. Nie wiedziała, jak to określić i z czego mogło się to wywodzić, ale od pierwszych
słów rozmowy poczuła do tego człowieka instynktowną niechęć. 1 niechęć ta pogłębiała się z każda, chwilą.

Przecież nie znam faceta — myślała. — Pewnie go nigdy nie widziałam i nie zobaczę.

Dopiero kiedy usiadła przy chorym, coś przyszło jej do głowy.

Ten człowiek się boi — pomyślała. — I to boi się w taki wstrętny, zwierzęcy sposób. Bo to na pewno

nie był strach o życie i zdrowie przyjaciela. To był strach tylko i wyłącznie o samego siebie.

I chociaż nigdy nie obawiała się skarg, których kilka wpłynęło do dyrekcji szpitala, ponieważ niezależ-

nie od tego, że była wyjątkowo dobrym pracownikiem, demonstrowała czasami wielką opryskliwość —
pomyślała z satysfakcją, że tym razem żadna skarga na nią nie wpłynie.

***

Samochód był całkiem rozbity, ale kapitan zadecydował, że jego szczątki należy poddać dokładnym

oględzinom. Kiedy dokonywano tych oględzin. Jastrzębski pojechał do szpitala.

— Prawdę mówiąc trudno liczyć, że z tego wyjdzie — powiedział mu ordynator oddziału. — Oczywi-

ście w medycynie zdarzają się cuda. ale tym razem...

— Czy coś mówił będąc nieprzytomny ?

background image

— Tak. ale nie sądziliśmy, że te słowa mogą być ważne. Nie zwracaliśmy na nic uwagi, O tym nocnym

telefonie pielęgniarka już panu chyba wspominała. Cóż poza tym? Oczywiście będziemy robić wszystko, co
w naszej mocy...

— Tuk, oczywiście. Ale proszę bez mojej zgody nikomu nie udzielać żadnych informacji na temat pa-

cjenta — zastrzegł się kapitan. - Nawet jeżeliby, odpukać, zmarł — proszę i to zachować w tajemnicy.

Kiedy wschodził, przed szpitalem czekał już na niego samochód z komendy.

— Miał pan rację, kapitanie — powiedział młody podporucznik w tak eleganckim mundurze, jakby się

wybierał na jakąś paradę. - - Samochód nie był w porządku. Mimo że jest tak pogruchotany, udało się usta-
lić niesprawny układ kierowniczy. A konkretnie — wyraźnie nadpiłowany drążek. Wystarczył gwałtowny
ruch, żeby się rozpadł.

— Tak też przypuszczałem — pokiwał głową Jastrzębski. — Początkowo myślałem, że to Romanowski

maczał palce w sprawie zabójstwa Kubiaka. Teraz zaczyna być jasno, że ktoś postanowił kolejno wy-
kończyć obydwu wspólników. Tylko jaką z tego osiągnął korzyść lub co potem spodziewał się osiągnąć?

***

Alina Romanowska szykowała się do wyjazdu. Chciała być przy mężu w tych najtrudniejszych dla nie-

go chwilach. Kapitan zadawał pytania w czasie, kiedy kończyła pakować tubę podróżną.

— Jak to było dotychczas z finansami pani mężu? Wiedziała pani. ile zarabia i na co przeznacza pienią-

dze?

— Szczerze mówiąc, mąż nie wtajemniczał mnie w swoje finansowe sprawy. Zarabiał dobrze i całą

pensję oddawał mnie. Wiem, że miał poza tym jakieś inne dochody, ale nic znam szczegółów. Powiedział.
żebym się tym nie interesowana, bo to może zachwiać równowagę, która panuje w stosunkach między na-
mi. Tak się właśnie wyraził: zachwiać równowagę. Ja też pracuję i zarabiam, poza tym mąż dawał mi jesz-
cze oprócz pensji pewne kwoty.

— Czy państwo mieliście samochód?

— Tak. mieliśmy do niedawna volkswagena. ule mąż go sprzedał. W dniu, w którym... No. kiedy prze-

padł z domu, powiedział, że kupił od kogoś nowy samochód, ale nie zdążyliśmy już dokładnie porozma-
wiać. Och, przypomniałam sobie: mówił o fiacie. Ale nawet nic wiem, jaki to był model fiata. Przepraszam
bardzo, już muszę iść. Pociąg odjeżdża za pół godziny...

— Oczywiście, oczywiście — kapitan Jastrzębski pośpiesznie podniósł się z fotela.

Kiedy wrócił do komendy, czekała na niego wiadomość, że Kazimierz Romanowski zmarł w szpitalu

nie odzyskawszy przytomności.

***

Porucznik Wasilewski siedział za biurkiem Romanowskiego. Pod szkłem leżało zdjęcie żony, pocztów-

ki z Włoch i Francji, mały kalendarz. Z drugiej strony fotografia młodej Japonki, która — jeżeli patrzyło się
na nią z góry, była ubrana w kimono, natomiast kiedy spojrzało się z boku — okrywały ją szaty więcej niż

background image

skąpe. Jednak porucznik nic patrzył na Japonkę, tylko na róg jakiejś książeczki, która wystawała zza tego
fotosu.

Odchylił szkło i wyjął program wyścigów konnych.

— Czy inżynier Romanowski gra na wyścigach? —zapytał jego współpracowników.

— Niewiele o nim wiemy — odpowiedział jeden z mężczyzn. — Tę, Człowiek, który nie lubi mówić o

sobie. Owszem, mamy tu w biurze wspólne kupony toto-lotka, ale żeby wyścigi... Oczywiście nie można
wykluczyć, bo kolega Romanowski jest bardzo małomówny, żeby nie rzec: tajemniczy...

***

Po półgodzinie porucznik wysiadł na Służewcu. Właśnie trwały gonitwy. W przerwach miedzy wyści-

gami pokazywał fotografię Romanowskiego kasjerkom, porządkowym, ludziom, którzy sprawiali wrażenie
bywalców. Kilka osób rozpoznało Romanowskiego.

— Tak — powtarzali. — Bywa tu. Wysoki, przygarbiony. Nazywają go pan Roman.

— Gra?

— Pewnie. A po co by tu przyjeżdżał, jeżeli nie po to, żeby stawiać na koniki? Przecież u nas sic w nic

innego nie gra.

— A ostro grywał? — wypytywał porucznik.

— Żeby za ostro, lego nie można powiedzieć. Ale robił szum wokół swojej gry-Szczególnie, kiedy

przegrywał. Wtedy wykrzykiwał, że jest bliski ruiny, że przegrał nie wiadomo ile. Ale kto zna te stosunki t
potrafi patrzeć, ten zawsze łatwo zauważył, że pan Roman nie dał się zjeść w kaszy. Grał ostrożnie i nikt
jeszcze nie widział, żeby naprawdę przegrał większe pieniądze. Tylko że jego rozpacz po każdej przegranej
wyglądała zupełnie szczerze. Więc może to, co dla innych bywalców nie było warte słowa, dla niego mogło
znaczyć wiele?

— Tak pan myśli? — mruknął porucznik uśmiechając się lekko. — I tak bywa.

— Panie kapitanie — relacjonował potem Jastrzębskiemu. — Mogę się mylić, ale jeżeli nawet, to nie-

wiele. Romanowskiemu zdaje się zależało na tym, żeby sprawiać na wyścigach wrażenie pechowego gracza.
Ale z tego, co się dziś dowiedziałem, ta rzecz mu chyba nie wyszła. Ludzie zaraz mi powiedzieli, że to nie
był facet, który wydałby na konie fortunę. A widzieli tam oni niejedno. Najprostsze i jedyne chyba wytłu-
maczenie; robił jakąś mistyfikację, chciał w razie czego mieć te wyścigi na rozliczanie się ze swoich docho-
dów.

***

Wywiadowcy Błażejczykowi polecono dyskretnie obserwować willę Romanowskiego. Tym razem dom

był rzeczywiście pusty. Po śmierci męża Romanowska wyjechała do Radomia. Polecając wystawić len po-
sterunek kapitan Jastrzębski nie bardzo wiedział, po co to robi, ule był przekonany, że tak właśnie powinien
postąpić.

Sporo zagadkowych spraw działo się wokół tego domu. No i przecież ta przygotowana przez kogoś

śmierć właściciela... Ustalono, że wtedy, kiedy Romanowska siedziała przerażona w domu — awaria sieci

background image

elektrycznej nie powstała wskutek przypadku. Ktoś po prostu przeciął przewody. Kto zadał sobie taki trud i
w jakim celu?

Błażejczyk nie otrzymał żadnych szczegółowych poleceń: miał nie opuszczać posterunku, mieć oczy i

uszy otwarte, o wszystkim istotnym meldować za pomocą prze nośnej radiostacji, którą otrzymał w związku
w tym zadaniem. Młody wywiadowca; wyraźnie czekał na jakieś dokładniejsze instrukcje, ale nie usłyszał
nic więcej.

Zmrok już zapadł, uliczki w pobliżu willi Romanowskich były ciemne. Latarnia u-stawiona na odle-

głym skrzyżowaniu dawała nikły poblask, ledwie widoczny nad żywopłotami, którymi obsadzono ogrody.
Niżej panował mrok tym głębszy, że potęgowała go właśnie ta poświata rozpostarta dwa metry nad ziemią.

Z ogrodu Romanowskich przez płot. wydostawały się splątane gałęzie dzikiego wina, które tworzyły od

strony ulicy rodzaj okapu. Ogrodzenie sąsiedniej posesji było cofnięte o ponad metr od ulicy. Ten właśnie
kąt upatrzył sobie Błażejczyk jako miejsce posterunku. leżało tu kilka jakby specjalnie dla niego przygoto-
wanych płyt chodnikowych, spiętrzonych jedna na drugiej. Usiadł wygodnie i wsadzając ręce w otwory
siatki, rozsunął gałęzie żywopłotu. Przez powstałą w ten sposób dziurę widział ciemną bryłę domu.

Mijały godziny, gdzieś bardzo daleko zegar wybił północ. W pobliżu willi nic się nic działo. Ktoś na są-

siedniej ulicy parkował samochód, po przeciwnej stronie szybko przeszła kobieta: w panującej ciszy stukot
jej obcasów z pewnością słychać było kilka ulic dalej.

Spokojny zakątek — pomyślał wywiadowca przypominając sobie swój pokoik, którego okno wychodzi-

ło na ulicę pełną jęczących tramwajów i autobusów, zatrzymujących się na przystanku właśnie naprzeciwko
jego mieszkania. — Tuk, to wymarzone miejsce na odpoczynek.

Nagle gwałtownie zaszeleścił żywopłot przy furtce i coś ciężko upadło na płyty chodnika. Błażejczyk

odruchowo skoczył w tamtym kierunku. Nie odrywał się jednak od płotu. ciągły pozostawał pod przykry-
ciem okapu z gałęzi. Nie zdążył dobiec do furtki. Pomyślał jeszcze, że powinien trochę odczekać. a nie re-
agować tak impulsywnie. Z tylu usłyszał kroki, odruchowo sięgnął po pistolet, zatrzymał się i wolno zaczął
się odwracać— za późno... Kątem oka dostrzegł niewyraźną męską sylwetkę, w następnym momencie ogłu-
szyło go mocne uderzenie w tył głowy i zanim jeszcze dotknął ziemi — stracił przytomność.

***

Ciągle nieprzytomnego wywiadowcę odnaleziono dopiero po dwóch godzinach. Ktoś wciągnął go w ten

kąt, który Błażejczyk obrał sobie za kryjówkę. Ponieważ nie odpowiadał na wielokrotne wezwania radiosta-
cji, wysłano radiowóz.

Do willi dokonano włamania, zamek w furtce nie stanowił żadnej przeszkody, otwarto go jakimś wytry-

chem. Drzwi domu wyłamano, tu znaczy podważono je łomem tak, że uszkodzono futrynę i zniszczono
obydwa zamki. Willa została splądrowana. Na podłodze walały się ubrania, powyrzucane z szaf książki,
listy, jakieś drobiazgi i bibeloty. Wewnątrz domu wyważono jeszcze jedne drzwi, zrobione z grubych dębo-
wych desek i opatrzone aż dwoma zamkami. Oba były uprzednio zamknięte. Pokój sprawiał wrażenie pra-
cowni. Biurko, deska do projektowania, zwoje rysunków, szafy. Pod papierami na kanapie pusta, żelazna
kaseta z wyważonym wiekiem. Poza bałaganem sprawca lub sprawcy nie pozostawili żadnych śladów.

Kiedy Błażejczyk odzyskał przytomność, zaczęto go wypytywać o napastnika. Wywiadowca bezradnie

rozłożył ręce.

background image

— Właściwie to go nie widziałem — powiedział. — Zaszedł mnie od tylu. nie zdążyłem się odwrócić.

Cóż mogę powiedzieć? Mężczyzna. Mniej więcej mojego wzrostu. Kątem oka dostrzegłem ciemne okrycie,
chyba kurtkę... Zdaje się, że miał czapkę.

***

Kapitan wysłał funkcjonariusza na pocztę, w rejonie której znajdował się dom Romanowskich. Mili-

cjant nic wrócił z pustymi rękami: przyniósł tekst telegramu, który Romanowski odebrał wieczorem w
przeddzień wypadku. Tekst brzmiał następująco: P r o s z ę n a t y c h m i a s t p r z y j e c h a ć do M u -
s z y n y . S p r a w a p o w a ż n a . S z c z e g ó ł y n a m i e j s c u . Telegram nie był podpisany.

— Mogę cię tylko pobłogosławić na drogę — powiedział kapitan wybierającemu się w podróż porucz-

nikowi. — Tyle wiem. co i ty. Ale Muszyna nie jest wielką miejscowością. Na początek powinna ci wystar-
czyć fotografia Romanowskiego. To musiała być jakaś wyjątkowo ważna wiadomość, jeżeli nawet nie za-
wiadomił żony o planowanym wyjeździe.

— Albo też nie chciał jej o nim mówić.

— Też prawdopodobne. Może po prostu nie chciał się tłumaczyć...

Już pierwszo napotkane osoby rozpoznały fotografię Romanowskiego.

— Przyjeżdża tu taki. Kręci się koło budowy pensjonatu.

Porucznik zaraz poszedł na budowę. Zastał tam trzech pracujących robotników, którzy również rozpo-

znali Romanowskiego, ale nie wiedzieli na jego temat niczego konkretnego, był tu, ostatni raz ze trzy dni
temu. Okazało się, że inwestorem willi jest niejaki Ignacy Skoczylas, zamieszkały w Krynicy.

— To chyba taki starszy facet — odezwał się jeden z robotników. — Ale on tu wcale nie zachodzi, cho-

ciaż z Krynicy to przecież parę kroków...

— A wy jesteście z prywatnej firmy budowlanej, tak? Gdzie można zastać waszego szefa ?

— Powinien być przed wieczorem. Tak mówił wczoraj.

Porucznik spojrzał na zegarek: zbliżało się południe. Po kwadransie pukał już do drewnianego domu, w

którym mieszkał Ignacy Skoczylas.

W pokoju zastawionym starymi meblami zastał staruszka, który bez przerwy nucił coś pod nosem. Było

to dosyć znane, przedwojenne tango.

— Czy pan Skoczylas?

— Pewnie, że Skoczylas, synku — powiedział staruszek wesoło. — Kto ma być w mieszkaniu Skoczy-

lasa, jak nie Skoczylas?

Porucznik długą chwilę nic nie mówił, rozglądał się tylko po pokoju, Skoczylas nie zwracał na niego

najmniejszej uwagi. Powolnymi ruchami rąk manipulował przy starym gramofonie z duża lubą. potem znie-
chęcił się i zaczął przewracać pożółkłe papiery, których całe stosy leżały na wszystkich sprzętach, a nawet
na podłodze. Listy, afisze, fotografie, wycinki z gazet. Coś tu było nie w porządku. To miałby być właściciel
okazałego domu. który właśnie wykańczano w Muszynie? Po co staruszkowi taki olbrzymi dom? Poza tym
ten pokój w żadnym wypadku nie sprawiał wrażenia mieszkania zamożnego człowieka.

background image

— Podobno buduje pan dom w Muszynie? — zapytał wreszcie porucznik.

— Dom? — zastanowił się chwilę Skoczylas. -- Ach, tak — zanucił. — Budujemy domek, budujemy

domek... Widzi pan — podsunął porucznikowi pod nos sporą fotografię. — To była aktorka! Proszę, jest i
dedykacja...

— Proszę pana, wspomniałem panu, że jestem c milicji. Chcę z panem porozmawiać. To ważna sprawa.

Czy zna pan Kazimierza Romanowskiego?

— Jak? — staruszek przydreptał do porucznika.

— Romanowskiego.

— Czekaj, synku. Acha. czy to nie będzie taki jegomość podobny do Eugeniusza Bodo?

— Nie wiem, nie znam Eugeniusza Bodo. Ale proszę, to jest fotografia Romanowskiego.

— Tak. to on — powiedział Skoczylas powoli.

— Skąd go pan zna?

— Przychodzi lu czasami. Młody człowiek, ale można z nim porozmawiać. Przyjdzie, usiądziemy, po-

gawędzimy, wypijemy herbatę. I polem idzie.

— A co on ma wspólnego z pańskim domem ?

— Z jakim domem? - zaniepokoił się staruszek.

— Święci pańscy, z tym domem, który się buduje w Muszynie!

— Nie wiem, może pomaga panu Skoczkowi w budowie?

— A kto to jest pan Skoczek? — porucznik tracił już cierpliwość.

— Nie zna go pan? To figura! On zajmuje się tym domem.

— To znaczy buduje go. tak?

— Buduje, buduje... Chłopcze, ja mam naprawdę ważniejsze sprawy. Widzisz, co się tu dzieje? — zato-

czył dokoła rękami. — Jak chcesz rozmawiać o takich drobiazgach, to idź do pana Skoczka. On też lubi
rozmawiać o różnych głupstwach. Ja muszę zaprowadzić wreszcie porządek w tych papierach. Wszystko mi
się wymyka z rąk. zakrada się bałagan... Nie ukrywam, że nie mam już tyle sił. co kiedyś, wiec na wszystko
potrzeba mi więcej czasu.

— Tylko jedno pytanie: czy nie wysyłał pan ostatnio telegramu do Romanowskiego?

— A w jakiż to sposób? — zirytował się staruszek, aż ręce zaczęły mu się trząść. — Przecież ja nawet

nie wiem, gdzie mieszka ten pański Romanowski, czy jak tam on się nazywa. Na jaki adres miałbym wysłać
ten telegram? I co pisać? Że tęsknię za nim. żeby przyjechał, porozmawiał ze mną chwilę i wypił herbatę?
Tak to sobie pan wyobraża?

***

background image

Janusz Skoczek, którego robotnicy nazywali panem inżynierem, a który oficjalnie nie chlubił się nawet

tytułem technika — pojawił się rzeczywiście przed wieczorem na budowie. Porucznik już tum na niego cze-
kał.

— Co pana łączy bądź łączyło z Romanowskim? — zapytał bez wstępów.

— Mnie? — zdziwił się tamten. — Nic. Nawet nie jestem pewien, czy chodzi nam o tego samego czło-

wieka. Bo to jest. zdaje się, ten inżynier, który czasami kręci się przy budowie.

— Dziwne. Właściwie nie zna go pan, a wysyła mu telegramy...

— Nic podobnego — powiedział Skoczek spokojnie. — Nie wiem. o co tu chodzi, ale w nic się nie dam

wrobić. Na budowie wszystko legalnie, żadnych lewych materiałów... Zdaje się, że marnuje pan tylko czas.

— Jakoś się rozliczę przed zwierzchnikami ze swojego czasu. Pomówmy o czym innym. Ten staruszek,

dla którego buduje pan dom... Co tu się w ogóle dzieje, może pan wyjaśnić? Przecież ten człowiek nie bar-
dzo już rozumie, co się wokół niego dzieje. I raptem buduje taki dom? Jak pan się z nim w ogóle porozu-
miewa? Skąd len Skoczylas ma pieniądze?

— No. proszę pana — Skoczek aż poczerwieniał ze złości. — Już za wiele pan ode mnie wymaga. Jak

pan to sobie wyobraża? Ja mam sprawdzać, skąd klient bierze pieniądze? Pan mnie chyba pomylił z Urzę-
dem Finansowym.

— To może z innej strony... Pan mieszka trzysta kilometrów stąd. Dlaczego akurat pan buduje tutaj

dom? Znał pan przedtem Skoczylasa?

— Jak się dobrze pracuje, to zawsze znajdzie się zamówienia — powiedział Skoczek, ale widać było, że

pierwszy raz podczas lej rozmowy poczuł się niepewnie.

— Więc jak? — przyciskał go porucznik. — Po prostu staruszek usłyszał o panu, wsiadł w pociąg i po-

jechał do pana trzysta kilometrów z dwiema przesiadkami.

— No, niezupełnie. Tu się buduje więcej niż u nas i zarobić można więcej. Szukałem klientów. Nie

wiedziałem, że nie wolno.

W miejscowej komendzie czekało porucznika nowe polecenie, przekazane przez kapitana Jastrzębskiego;
należy złożyć wizytę tutejszemu notariuszowi.

Cholera, że też wcześniej nie przyszedł mi do głowy pomysł z notariuszem — pomyślał sa mokry tycz-

nie porucznik. — Są aż dwa istotne powody, żeby się tam udać: budowa tego dziwnego domu i ów starszy
pan, a starsi ludzie miewają różne interesy do notariuszy.

Notariusz okazał się tęgim, niewysokim mężczyzną o jowialnym wyglądzie. Z zawodową skrupulatno-

ścią obejrzał milicyjną legitymacje, zanim powiedział coś więcej niż dzień dobry. Ale potem poczęstował
niespodziewanie interesanta papierosem, a nawet kawą.

— Czy mówią panu coś nazwiska Skoczylas i Romanowski? — zapytał porucznik.

— Skoczylas... — zastanowił się krótko notariusz. — Tak. ponad rok temu nabył działkę budowlaną w

Muszynie.

— No tak. ale może coś więcej....

background image

— Nie wiem, czy nie mylę osób... Chyba jednak nie. to charakterystyczna postać. Starszy pan, mieszka-

jący w Krynicy. Sprawia dziwaczne wrażenie... Właściwie jestem pewien. To on był u mnie kilka dni temu.

— Czego chciał?

— Okazało się. że potrzebował tylko informacji. Zamierzał sporządzić testament, ale jeszcze nie był

ostatecznie zdecydowany. Pragnął się dowiedzieć, jak ma to zrobić. A chodziło mu bodaj o wydziedziczenie
syna i przekazanie majątku na jakiś cel społeczny... Wspominał chyba .o stworzeniu jakiegoś muzeum...

— Sporządził ten testament? — porucznik Z trudem krył podniecenie.

— Właśnie nie. Stracił zapał. Przyszedł niby zdecydowany, a w trakcie rozmowy jakby zaczął myśleć o

czym innym. Cóż, udzieliłem mu porady, on powiedział, że się jeszcze zastanowi. I to wszystko.

— A czy nikt nie interesował się tą wizytą? — zapytał porucznik już stojąc w drzwiach.

— Właśnie, nie wiem. może to ważne... Następnego dnia miałem dziwny telefon. Dzwonił mężczyzna.

Nie przedstawił się, zapytał mnie, czego tu chciał stary Skoczylas.

— Tak się wyraził?

— Cytuję dosłownie.

— Co mu pan powiedział?

— Oczywiście nic. W końcu jestem notariuszem, obowiązuje mnie tajemnica zawodowa.

— I to był koniec rozmowy?

— Nie. Tamten powiedział jeszcze, że Skoczylas jest człowiekiem niepoczytalnym z powodu zaawan-

sowanej sklerozy, a więc w ogóle nie powinno się z nim rozmawiać na poważne tematy.

***

Przy kasach PKO w warszawskiej Rotundzie, jak zazwyczaj w godzinach przedpołudniowych, nie było

tłoku. Strażnik obojętnym wzrokiem odprowadził do jednego z okienek czterdziestokilkuletniego mężczy-
znę, ubranego w popelinową kurtkę. Przy okienku, do którego tamten podszedł, stał tylko jeden interesant.
Kiedy go załatwiono, mężczyzna oznajmił kasjerce, że chciałby podjąć pieniądze z książeczek na hasło i
'podał książeczkę PKO z wsuniętą w nią karteczką, na której napisane było słowo, które — jak tajemnicze
zaklęcie — powinno otwierać bankowe sejfy.

Dłuższy czas trwało sprawdzanie, urzędniczka podeszła do siedzącej w głębi kierowniczki i chwilę

szeptały z ożywieniem. Mężczyzna nerwowo bębnił palcami w blat. Kasjerka zniknęła mu z pola widzenia,
a kiedy pojawiła się po kilku minutach, powiedziała :

— Niestety, proszę pana, hasło się nie zgadza,.

— Do diabła! — mężczyzna wysilił się na uśmiech. — Musiały mi się pomylić kartki, a pamięć wcale

się nie poprawia z upływem lat. Cóż, w takim razie rezygnuję. Podejmę pieniądze z drugiej — to mówiąc

background image

podał następną książeczkę. Coraz bardziej zdenerwowany, dyskretnie rozejrzał się wokół. Nie spostrzegł
niczego, co by go zaniepokoiło, czekał więc dalej. Ale sytuacja powtórzyła się z najdrobniejszymi szcze-
gółami. Może tylko urzędniczki rozmawiały ze sobą nieco dłużej.

— Przykro mi, że i tym razem nic z tego — usłyszał. — Hasło znów jest inne.

— No, trudno — bąknął mężczyzna; teraz widać już było, że się bardzo śpieszy. — Będę musiał wysilić

pamięć i uporządkować to wszystko — powiedział odchodząc od okienka. — I przepraszam za fatygę.

— Nie szkodzi — uśmiechnęła się kasjerka, wciąż jednak patrzyła za nim. Już był przy drzwiach... Ale

zanim wyszedł, zastąpił mu drogę młody mężczyzna, który poprzednio siedział zagłębiony w lekturze ilu-
strowanego tygodnika.

— Chwileczkę — powiedział cicho, lecz wyraźnie. — Chciałem zamienić z panem parę słów.

Sięgnął do kieszeni, jednocześnie coś mówiąc, kiedy raptem niefortunny posiadacz książeczek na hasło

odepchnął go. Wskoczył w obrotowe drzwi, któro — wybiegając — silnym uderzeniem wprawił w gwał-
towny ruch, i zaczął uciekać w kierunku baru „Zodiak". Zanim młody mężczyzna uporał się z wirującymi
jeszcze drzwiami, stracił kilkadziesiąt metrów. A tamten zniknął już w jednej z bram.

Młodzieniec zatrzymał się i uważnie rozglądał się dookoła. Sprawdził dwie czy trzy bramy, ale szybko

zorientował się, że to nie ma sensu. Wszystkie były przejściowe. Z markotną miną powrócił do Rotundy,
chwilę medytował nad czymś, wreszcie powoli ruszył Alejami Jerozolimskimi w kierunku ulicy Kruczej.

Obok kawiarni „Hoxana" czekał na niego uciekinier. Był nieco zasapany, wyraz twarzy miał pokorny,

przepraszający!

— Szukałem pana — powiedział. — Cholera, człowiek na starość staje się histerykiem. Myślałem, że

pan chce na mnie napaść, a ja mam przy sobie sporo pieniędzy. Zupełnie zapomniałem, że tam są strażnicy i
w ogóle... Dopiero tak biegnąc pomyślałem, że pan może jest z milicji i pewnie ma do mnie jakiś interes,
Nie chciałbym się narazić na jakieś podejrzenia... A poza tym w ogóle głupia sprawa. Niby poważny ze
mnie człowiek... I chyba nie pomyliłem się... pan z milicji, co?

— Nie, nie pomylił się pan, Chciał pan. zdaje się, podjąć pieniądze z książeczek na hasło, prawda? Pro-

szę, tu jest moja legitymacja. A ja bardzo bym chciał zobaczyć te książeczki.

— Ależ służę panu! — sięgnął do kieszeni kurtki.

I zaraz potem zaczął się w popłochu uderzać po bokach, rozpiął kurtkę, wywrócił nawet kieszenie ma-

rynarki i spodni.

— Nie ma! — wykrzyknął wreszcie. — Musiałem je zgubić w czasie tej bezsensownej ucieczki.

— Wyleciały panu z kieszeni, panie Skoczek? — ironicznie zapytał milicjant. — Trudno, pójdziemy do

komendy, tam się wszystko wyjaśni.

Ale wyjaśniło się niewiele. Skoczek nie miał tych książeczek przy sobie, a wysłani w teren funkcjona-

riusze; bezskutecznie przetrząsnęli liczne zakamarki w domach i podwórzach na trasie ucieczki, łącznie z
koszami na śmiecie, piwnicami i strychami.

background image

— Jak kamień w wodę... — westchnął Skoczek. — Mój Bożę. taka strata! Zgubiona książeczka na ha-

sło. I to razem z tym hasłem, to tak. jakby zgubione pieniądze. Nie wiem, czy ktoś na tym skorzysta, bo mi
się pomieszały kartki z hasłami. Ale ja na pewno straciłem.

***

Przeszukanie radomskiego mieszkania Skoczka nie przyniosło prawie żadnych interesujących rezulta-

tów. Znaleziono dokumentację prowadzonej firmy, nieco biżuterii. I tę jedną fotografię. Siarą fotografię, na
której można było z łatwością rozpoznać Ignacego Skoczylasa, jeszcze jako krzepkiego mężczyznę, oraz — z
pewną trudnością — Janusza Skoczka, chłopca w koszuli z rozpiętym kołnierzem i w krótkiej wiatrówce.
Na odwrocie fotografii była data: sierpień 1943.

— Tak... Więc oczywiście podtrzymuje pan wersję, jakoby Ignacego Skoczylasa spotkał pan rok temu

jako przedsiębiorca budowlany? — zapytał kapitan Jastrzębski kładąc fotografię na biurku.

— Stare dzieje — powiedział Skoczek niechętnie. — Ale chyba zbyt wiele się pan po tym spodziewa.

No, dobrze. To jest mój ojciec. Jak się okazało, narozrabiał w czasie wojny, coś tam kombinował z Niem-
cami... Po wyzwoleniu zaczął się koło niego smród, więc szybko zmienił nazwisko. Oczywiście nic mu to
nic pomogło, odsiedział parę lat. A że się do niego nie przyznaję? Pan chętnie by się przyznał do takiego
ojca?

— Panie Skoczek, a nie miałby pan ochoty zacząć wreszcie mówić prawdę? Bo pan dalej utrzymuje, że

ojciec wynajął pana do tej pracy, czy nie tak?

— Oczywiście. Za darmo bym mu tego nie robił. Długo mnie tak zamierzacie trzymać? Mija druga do-

ba.

— O, jeszcze zostało ładne parę godzin. Dopiero jutro rano miną dwie doby, po których albo pana

zwolnimy, albo o pańskich losach będzie decydował prokurator.

— Prokurator? Ale o co mnie oskarżycie? Wtedy trzeba już mieć konkretne dowody.

— Jak mówiłem: do jutra jeszcze jest sporo czasu.

***

Pozostawiony w Radomiu porucznik Wasilewski wreszcie doczekał się dozorczyni domu. w którym

mieszkał Skoczek. Składała ona wizytę krewniakom w dosyć odległej wsi. wróciła dopiero wieczorem.
Przed jej przyjazdem dobudzono się jednak męża, który po wypiciu sporej dawki alkoholu już ud południa
spał snem sprawiedliwego. Człowiek ten w rzadkich chwilach względnej trzeźwości był uniwersalnym rze-
mieślnikiem, znającym się na wszystkich pracach domowych. Kiedy zorientował się, że milicja interesuje
się Skoczkiem, przypomniał sobie, że żona mówiła mu coś interesującego na temat lokatora. Ale pamiętał
tylko, że dotyczyło to samochodu. Wszelkie próby wyciągnięcia z niego czegoś więcej okazały się nie-
skuteczne.

— Głowa — powtarzał. — Jakoś dziwnie boli mnie głowa. Chyba się zdrzemnę.

Dozorczyni rzeczywiście miała interesujące wiadomości. Rozpoznała na fotografii Romanowskiego.

— Ten gość przyjechał tu parę dni temu takim nowym fiatem 127. Akurat stałam w oknie, to widziałam

dokładnie. Była może piąta po południu. Pan Skoczek też przyjechał tego samego dnia. tylko parę godzin

background image

wcześniej. On ciągle w rozjazdach, rzadko kiedy bywa. Ale jak mu powiedzieć, żeby mieszkanie wynajął, to
się denerwuje, jakby nie wiadomo co. To tamtego dnia stoję w oknie i widzę, że nagle ten facet z fotografii
wybiega z bloku i gdzieś leci. Samochód stoi, ale on go nie bierze, leci pieszo. Wrócił po godzinie, ale już
powoli. Spokojnie, ze spuszczoną głową. A w czasie, kiedy go nie było, z domu wyszedł Skoczek. Zaczął
się rozglądać, czy go ktoś nie widzi, to dla wszystkiemu schowałam się za firankę, ale ciągle patrzę. I widzę,
że on wsiada do tego samochodu... Ale nie, najpierw otworzył drzwi swojego garażu. A potem wsiadł i wje-
chał samochodem do garażu. Zamknął drzwi — i cisza, po półgodzinie otworzył drzwi, znowu się rozejrzał i
wyjechał samochodem na podwórze. Ja tam nie wiem, ale jak nie ma deszczu ani nic, to po co wprowadzać
na pół godziny do własnego garażu cudzy samochód? I to w czasie, kiedy nie ma właściciela. Dlatego opo-
wiedziałam wszystko mojemu staremu, żeby dowiedzieć się, co on o tym myśli. Akurat był trzeźwiejszy...

***

A w tym samym czasie w Warszawie sprawdzano kontakty Skoczka. Przygodne znajome, drobni kom-

binatorzy. Wydawało się, że w stolicy Skoczek nie miał rozległych znajomości. A inne adresy... Niemal cała
Polska, na to trzeba wielo czasu.

Zastanawiający był numer telefonu zanotowany na okładce kalendarza. Wszystkie inne adresy i telefony

porządnie wpisano pod stosownymi literami alfabetu. Tutaj: telefon na okładce i więcej nic. Sześć cyferek.
Wielokrotnie wykręcano ten numer, ale nikt nie podnosił słuchawki. Wreszcie kapitan polecił odszukać
abonenta. Po godzinie znano już nazwisko właścicielki mieszkania i adres. Kapitan pojechał tam osobiście.

Wielokrotnie dzwonił i pukał — bez skutku. Zszedł więc do dozorcy. Od niego dowiedział się, że loka-

torka, o którą chodziło, przebywa za granicą, gdzie już nawet — podobno — wyszła za mąż i nie wiadomo,
kiedy wróci. Mieszkanie wynajęła pewnemu panu, który... No, dosyć rzadko tu bywa. Kiedy Jastrzębski
pokazał swemu rozmówcy fotografię Skoczka, dozorca pokiwał głową:

— Tak, tak, to on. Grzeczny facet, nie mogę powiedzieć. Jak wieczorem przyjdzie i bramę trzeba otwo-

rzyć, nie da mniej niż dychę. A czasem...

Wychodząc kapitan zatrzymał się przy skrzynce na listy. Przez dziurki dostrzegł tam szarą kopertę.

Miał w kieszeni dwa nie zidentyfikowane klucze z depozytu Skoczka. Jeden z nich. malutki — pasował do
zamka skrzynki. Prokurator wydał postanowienie o zajęciu korespondencji Janusza Skoczka, więc kapitan
bez wahania otworzył wypchaną kopertę. Były w niej „zgubione" w czasie ucieczki Skoczka książeczki
oszczędnościowe. Kapitan zatelefonował do przyjaciela, milicyjnego eksperta do spraw identyfikacji pisma.
Materiał podał mu niewielki, Kilka listów Skoczka, jakąś korespondencję Skoczylasa oraz listy pisane przez
Romanowskiego. "Wymógł na przyjacielu, że do godziny dziewiątej następnego ranka tamten sporządzi
przynajmniej wstępną ekspertyzę pisma, mając jako materiał porównawczy kartki z wypisanymi hasłami,
które wsunięto w książeczki „zgubione" przez Skoczka. W ten sposób okaże się, kto był założycielem tych
książeczek.

A sam Jastrzębski zajął się mieszkaniem wynajętym przez Janusza Skoczka. Do drzwi lokalu pasował

drugi z nie zidentyfikowanych dotychczas kluczy. Kapitan wszedł do sporego, tradycyjnie umeblowanego
pokoju. Obok mieściła się mała kuchenka bez okna. W zwyczajnej tekturowej teczce, łożącej na półce pod
telewizorem. Jastrzębski znalazł cztery weksle wystawione przez Ignacego Skoczylasa — na okaziciela oraz
jeden weksel, opiewający na sześćset tysięcy złotych, wystawiony przez Janusza Skoczka na rzecz Kazimie-
rza Romanowskiego. W szafie natomiast, w drewnianym góralskim pudełeczku spoczywała biżuteria. Nie
było jej mało. a co najistotniejsze charakterystyczna broszka z siedmioma brylantami (jeden większy oto-

background image

czony mniejszymi) dokładnie odpowiadała opisowi pamiątkowej, rodzinnej broszy, która w dniu włamania
zginęła z willi Romanowskich. Towarzyszący kapitanowi dozorca aż dostał wypieków na widok takiej dro-
gocennej biżuterii.

— O, do diabła! — powtarzał. — A ja się dziwiłem, skąd go stać na wynajęcie mieszkania za parę ty-

sięcy miesięcznie. Bo on wygląda, nie przymierzając, jak...

Kapitan przystąpił do sporządzania protokołu przeszukania. Trwało to długo, trzeba było wszystko

szczegółowo opisać, scharakteryzować również bardzo dokładnie każdą sztukę biżuterii. Dozorca jednak
jakby nie dostrzegał, że minęła dziesiąta. a potem jedenasta wieczorem. Jak zahipnotyzowany przyglądał się
kolejno wyjmowanym z pudełka pierścionkom, naszyjnikom, bransoletom. Mieszkanie opuścili około pół-
nocy.

Następnego dnia rano okazano Romanowskiej zatrzymaną biżuterię. Natychmiast rozpoznała wśród niej

wiele sztuk stanowiących własność jej i nieżyjącego męża. O wekslach nic nie wiedziała, nie zdawała sobie
sprawy, że mąż je posiadał. Najwyraźniej nie miała w ogóle wstępu do jego pokoju, którego masywne, dę-
bowe drzwi opatrzono dwoma skomplikowanymi zamkami.

Kiedy kapitan kończył sporządzanie protokołu, zadzwonił ekspert pisma. Telefonicznie uprzedzał, że

nie zdąży ze sporządzeniem oficjalnej ekspertyzy przed godziną jedenastą. Wszystko wskazywało jednak na
to, że wynik tej ekspertyzy nie będzie konieczny do podjęcia decyzji w sprawie aresztowania Skoczka: ze-
brano i tak wystarczająco dużo dowodów świadczących o jego winie.

***

Podczas przesłuchania przed prokuratorem Skoczek wreszcie zaczął mówić...

Romanowskiego poznał na wyścigach. Zorientował się, że inżynier ma zamiar ulokować pieniądze w

jakimś interesie, on natomiast planował aż dwa takie interesy, z czego jeden - pieczarkarnię pod Radomiem
— już zaczął realizować. Brakowało mu pieniędzy: Romanowski spadł mu jak z nieba.

Posługując się Skoczylasem jako ..firmą", dokończyli budować pieczarkarnię i zaczęli stawiać pensjo-

nat w Muszynie. Skoczek — mimo że prowadził nieźle prosperujące przedsiębiorstwo budowlane — nie
potrafił jakoś zatrzymać pieniędzy przy sobie. Łatwo przeciekały mu przez palce. Romanowski szybko się w
tym zorientował i postanowił się usamodzielnić. Już przedtem wziął od wspólnika weksle, teraz zażądał ich
na pokrycie przynajmniej połowy wspólnych interesów.

Otrzymał te weksle. Część podpisał Skoczek, część jego ojciec. I tak Romanowski położył już rękę na

wspólnych sprawach. Wówczas Skoczek postanowił zainteresować się tym, dlaczego też inżynier wyna-
lazca, zarabiający sporo pieniędzy na swoim patencie, tak boi się ujawnienia, w co te pieniądze inwestuje.
Okazało się, że Romanowski ma także inne źródło dochodów, nie mające nic wspólnego z jego wynalaz-
kiem. Skoczek ustalił, że chodzi o jakiś przemyt, ale nie znal szczegółów całej afery. To jednak, czego już
się dowiedział, wystarczyło, żeby w razie potrzeby pokazać i swoją siłę.

Kiedy w tajemniczych okolicznościach zginął Kubiak, wspólnik Romanowskiego od wynalazku, Janusz

Skoczek zrozumiał, że otwiera się przed nim szansa zawładnięcia całym majątkiem Romanowskiego. Wy-
starczyłoby, żeby inżynier zakończył życie, a weksle wróciłyby do Skoczka. Prędzej czy później stałby się
przecież spadkobiercą ojca, który i tak interesował się już wyłącznie gwiazdorami okresu międzywojennego,
a więc nie wtrącałby się do wydarzeń dziejących się aktualnie.

background image

Tu się jednak przeliczył, bo stary Skoczylas wpadł raptem na pomysł przeznaczenia formalnie przeka-

zanych mu pieniędzy na utworzenie wymarzonego muzeum. To spowodowało telegraficzne wezwanie Ro-
manowskiego do Krynicy. Wspólnie wybili starszemu panu z głowy lekkomyślne decyzje, po czym wrócili
do Radomia. W Radomiu Skoczek wysłał Romanowskiego z jakąś tajemniczą misją z miasta, sam natomiast
zajął się" jego samochodem. Kiedy dowiedział się o wypadku Romanowskiego, telefonował do szpitala.
Potem pojechał do Warszawy. Już lego dnia chciał włamać się do willi Romanowskiego, telefonami i wyłą-
czeniem światła próbował wypłoszyć jego żonę.

Przyznaje, że Romanowski mógł zginąć z jego ręki. Ale len drugi? Przecież go wcale nie znał. Dowie-

dział się. że inżynier Kubiak zginął i pomyślał, że przy okazji... Takie sprawy mogą się ze sobą łączyć.

Tyle dało przesłuchanie aresztowanego. Nie ustalono niczego więcej. Żadnych powiązań między

Skoczkiem u Kubiakiem. Wszystko wskazywało na to, że Skoczek tym razem mówi prawdę.

— Więc tak — donosił prokuratorowi Jastrzębski. — Mamy gotową sprawę Skoczka. Ale nie posunęli-

śmy się ani o krok w wyjaśnieniu tajemniczej śmierci Kubiaka. Powiem więcej. Cofnęliśmy się i to dosyć
znacznie. Bo od tamtych dni minęło sporo czasu, a przecież każda upływająca godzina stwarza nowe trud-
ności.

— Nie ma więc innego wyjścia, tylko wracać w Bieszczady.

— Usiłowaliśmy tam ustalić jakieś dane coś konkretnego o ludziach, którzy byli w knajpie razem z

Kubiakiem i Romanowskim tamtej nocy, ale nic dowiedzieliśmy się niczego. Jacyś ludzie, którzy przyjecha-
li na wesele, jacyś kierowcy, o których nikt nic nie wie...

— Ktoś musi przecież coś wiedzieć! Trzeba dokładniej szukać, pytać o najdrobniejsze szczegóły. I

jeszcze jedno — zatrzymał wychodzącego kapitana prokurator. — Sprawdziliście alibi Kubiakowej i tego
jej przyjaciela, prawda?

— Oczywiście, ale jest tak, jak przypuszczaliśmy: oni nie mogli maczać w tym palców. Kubiak rze-

czywiście ich straszył i nawet miał czym. Przypadkiem wpadł na to, że jego żona posługuje się sfałszowa-
nym świadectwem maturalnym. Wyłączyliśmy te materiały do odrębnego prowadzenia.

***

Kapitan już trzeci raz przesłuchiwał kierownika bieszczadzkiej restauracji. Okazało się, że — o dziwo

— z upływem czasu kierownikowi odświeża się pamięć. Najwyraźniej przedłużające się śledztwo i stałe
.,,wizyty" kapitana i jego ludzi nie były na rękę obrotnemu restauratorowi. Przy trzecim przesłuchaniu przy-
pomniał sobie kilka epizodów, które rozegrały się we frontowej sali, kiedy lokalu oficjalnie jeszcze nie za-
mknięto. Bohaterem tych zdarzeń był wysoki, nie znany w okolicy młody mężczyzna, ubrany w skórzaną
marynarkę.

—Siedzieli we dwóch — opowiadał restaurator. — Ten jeden, w skórze, siedział cały czas tyłem do sa-

li. Drugi, taki niewielki, wyglądał na szofera. Też obcy. Pili marnie, to znaczy ten maty za dwóch. A wysoki
wypił ze dwa kieliszki i przestał.

— Dlaczego zwrócił pan na nich uwagę?

— Lubię wiedzieć, co się dzieje w restauracji, za wszystko odpowiadam...

— A tak naprawdę?

background image

— Może dlatego, że ten wysoki miał jakieś zajście z tym małym inżynierem, którego potem znaleźli

powieszonego. To nie było nic wielkiego, ale akurat stałem blisko bufetu i poczułem, że z tego może wyjść
jakaś rozróba. A wtedy to już wie pan: szkło się tłucze, ludzie uciekają, milicja... To wolałem być bliżej,
żeby w razie czego powstrzymać... Duży podszedł do zimnych zakąsek, które są u nas w ladzie chłodniczej
za szybą. A ten mały inżynierek, jak przez cały zresztą wieczór, urzędował coraz przy innym stoliku. W tej
właśnie chwili znalazł się przy ladzie. Potrącili się, coś do siebie ostro zagadali... Już ten duży jakby się za-
machnął... Zbliżyłem się i usłyszałem, jak inżynier mówi: .,To ty, poznałbym cię na końcu świata". A ten
drugi: ,,Pan mnie z kimś myli. Ja pana nie znam". Podszedłem do nich i powiedziałem, żeby-nie tamowali
przejścia. Do żadnej awantury nic doszło, ale gdyby nie to, że podszedłem...

— Coś jeszcze pan zauważył?

— Może kwadrans później inżynier wstał i szybko pobiegł do wyjścia. Dosłownie poderwał się, jakby

nie wiadomo co.

— Może do toalety? — zapytał kapitan.

— Skądże, toaleta jest po przeciwnej stronie, przy tylnej sali. Wyskoczył z restauracji na ulicę. Już

chciałem odejść, ale zobaczyłem, że za inżynierem podrywa się i ten duży w skórzanej kurtce. Tylko- że to
jednak minęło paręnaście sekund, a jeszcze przechodziła kelnerka z tacą pełną talerzy, on ją potrącił, spadły
noże i widelce, coś podnosił z podłogi... W każdym razie kiedy miał wolną drogę i ruszył do drzwi, inżynier
akurat wracał. Stuknęli się znowu w tych drzwiach, ale już nie rozmawiali. Patrzyłem na inżyniera, jak wra-
cał do swojego stolika. Uśmiechał się lak, jakby komuś zrobił dobry kawał. Taki kawał, co to pójdzie w pię-
ty,

— Czy właśnie wtedy ten wysoki przestał pić?

— A wie pan. że chyba tak? Nawet na pewno. Potem to już pił tylko len, eto z nim siedział przy stoliku.

Zaciekawiło mnie trochę to zajście, więc tak mimochodem obserwowałem faceta w skórze. Pożegnał się ze
swoim kolegą, zapłacił i wyszedł z pół godziny przed zamknięciem restauracji.

***

Odszukanie kolejnych kierowców zostawił Jastrzębski porucznikowi Wasilewskiemu z przydzielonej

im dwuosobowej ekipie, sam zaś pojechał, żeby jeszcze raz porozmawiać z żoną Kubiaka.

— O, Boże — powiedziała kobieta na jego widok. — Myślałam, że to już koniec. Byłam przesłuchiwa-

na w komendzie w związku z tym świadectwem, wiem, że czeka mnie odpowiedzialność karna. Napisałam
nawet podanie o zwolnienie z pracy. Czego pan jeszcze chce?

— Tu nie chodzi o świadectwo. Musimy jednak wrócić do pani nieżyjącego męża.

— Przecież ja już wszystko powiedziałam.

— Mnie się też tak wydawało. Po naszej ostatniej rozmowie też sądziłem, że juz nie mam o co pani py-

tać. Ale teraz przyszło mi do głowy coś nowego.

— No... proszę bardzo — westchnęła z rezygnacją. — Powiem wszystko, co wiem.

background image

— Czy pani mąż był kiedyś zamieszany w jakąś sprawę, najogólniej rzecz biorąc, sądową, milicyjną?

— To znaczy, czy był karany? O ile wiem, nie.

Jastrzębski uśmiechnął się lekko.

— Proszę pani, takie wiadomości to my mamy. Rzeczywiście nie figuruje w kartotece skazanych. Ale

mnie chodzi o coś więcej. Czy nie występował w jakiejś sprawie w innym charakterze, choćby w cha-
rakterze świadka.

— Było coś takiego... — powiedziała po chwilowym zastanowieniu. — Wyjeżdżał gdzieś w ubiegłym

roku i tłumaczył mi się z tych wyjazdów. Wtedy już właściwie nic mnie z nim nie łączyło, więc nie zwraca-
łam uwagi na te tłumaczenia. Jeżeli jednak może się to okazać ważne... Postaram się sobie przypomnieć.

— Tak, to bardzo ważne. Przede wszystkim, dokąd wyjeżdżał? Do jakiego miasta?

— Nie bardzo pamiętam. Zaraz... Jakoś mi się to dziwnie kojarzy... ze zwierzęciem chyba...

— Proszę sobie przypomnieć.

— O, już chyba wiem! — wykrzyknęła. — Jest takie miasto, które się nazywa Końskie?

— Jest — powiedział Jastrzębski. — Ale pani się nie myli?

— Nie, teraz jestem zupełnie pewna. Jurek jeździł tam przynajmniej dwukrotnie. Widziałam nawet jed-

no wezwanie. Pokazywał mi je. żebym nie miała podejrzeń.

— Czy to było wezwanie z milicji czy z prokuratury? A może z sadu?

— O, tego to już nie pamiętam. Ale nie mam żadnych wątpliwości, że chodziło właśnie o to miasto.

***

W drodze do Końskich kapitan zapadł się głęboko w tylne siedzenie samochodu i przymknął oczy. Po-

czuł się bardzo zmęczony. Śledztwo przeciągało się, a on wciąż wiedział niewiele. Co prawda dostał uro-
czystą pochwałę za szybkie rozwiązanie sprawy Romanowskiego, ale nie sprawiło mu to wielkiej satysfak-
cji. Każdy lubi być chwalony, lecz Jastrzębski tym razem uważał, że szczerze mówiąc pochwały mu się nie
należą. W końcu dał się wyprowadzić w pole, poszedł jednym śladem, zaniedbując pozostałe.

Zasnął i śniło mu się, że znajduje się na jakiejś ogromnej łące, spokojnie idzie rozgarniając trawy, jest

radosny, nigdzie się nic spieszy. Nagle wszystko prysło, rozpadło się.

— Jesteśmy na miejscu, panie kapitanie — usłyszał.

Otworzył oczy. Samochód stał na małomiasteczkowej ulicy, kierowca flegmatycznie zapalał papierosa.

Kapitan spojrzał na zegarek: było po pierwszej.

— W tym budynku mieści się prokuratura — powiedział kierowca.

Jeszcze przed końcem urzędowania Jastrzębski natrafił na to, czego szukał: akta śledztwa umorzonego

niedawno z powodu niewykrycia sprawcy. Udało mu się wypożyczyć te akta. Odprawił kierowcę z sa-

background image

mochodem, wynajął pokój w hotelu i tam leżąc na łóżku zaczął dokładnie studiować to, co zdołał tylko po-
bieżnie przejrzeć w prokuraturze. Śledztwo prowadził ktoś bardzo skrupulatny, protokoły oględzin i prze-
słuchań sporządzono tak dokładnie i zarazem sugestywnie, że kapitan wyraźnie zobaczył jesienny wieczór z
końca ubiegłego roku, tak, jakby uczestniczył w tamtych wydarzeniach.

Było bardzo ciepło jak na przełom października i listopada. Radiowóz miejscowej komendy powoli

krążył po ulicach miasta. Zapadał zmierzch. Gęste powietrze jakby hamowało ludzkie ruchy, bo przechodnie
poruszali się jak na zwolnionym filmie. Zupełny spokój, cisza. Zapalają się pierwsze światła w oknach. I
nagle krzyk!

Kierowca dodaje gazu. za chwilę są na miejscu. Obydwaj milicjanci odwracają do siebie roześmiane

twarze. Trwa zaciekły spór na sąsiednich balkonach domu znajdującego się tuż przy ulicy. Kłócą się dwie
paniusie,: jedna o monstrualnych kształtach, z papilotami na głowie, druga — chuda, o rysach ostrych, zna-
mionujących upór i zaciekłość. Jak nietrudno sie zorientować. przyczyną awantury jest podmiatanie sobie
nawzajem śmieci na korytarzu, o co nader głośno oskarżają się obydwie kobiety. Kierowca radiowozu po-
woli rusza.

Wyjechali za miasto, zatrzymali się na bocznej, nieuczęszczanej dróżce, zgasili światła, zresztą ciągle

jeszcze było tak jasno, że właściwie nie musiało się ich w ogóle włączać. Rozmawiali oczywiście o tej dziw-
nej pogodzie, kiedy dał się słyszeć warkot samochodu, który zatrzymał się kilkadziesiąt merów od nich.

— Poczekaj — powiedział sierżant. — Obok budują nową willę, a jak jechaliśmy, robotnicy właśnie

odchodzili. Ciekawe, czy ktoś tu aby nie szuka, czego nie zgubi;?

Wysiedl z samochodu, przystanął na wysokości prowizorycznego płotu i rozglądał się ostrożnie. tak, by

nie być widocznym z ulicy. Zobaczył wiśniowego fiata 125p. Samochód nie zatrzymał się przy budowanej
willi. Stał w odległości około trzydziestu metrów od sierżanta. Pochylony kierowca majstrował przy bagaż-
niku. Zamek musiał się zaciąć, bo mężczyzna otworzył go dopiero po kilku nieudanych próbach. Kiedy
podnosił klapę, jakby wyczuwając, że ktoś na niego patrzy, raptownie obejrzał się. Spostrzegł obserwujące-
go go milicjanta i gwałtownie zatrzasnął klapę, ale zanim to zrobił — sierżant zdążył zauważyć w bagażniku
kawałek kwiecistego materiału i coś, co jakby przypominało... ludzką nogę. dokładniej — kolano. „Nie je-
stem jednak tego stuprocentowo pewny — zeznał potem. — Może się zasugerowałem, Ale to było właśnie
coś podobnego".

Zanim sierżant zdążył cokolwiek uczynić, kierowca fiata wskoczył do samochodu i z miejsca ruszył.

Sierżant w biegu wyjął pistolet, ale nie strzelił w kierunku uciekającego. Po krótkim namyśle schował broń i
pobiegł do radiowozu.

— Szybko! — rzucił. — Widzisz ten samochód? Za nim! Nie ma prawa nam uciec.

— Nic pewnego, szefie — pokręcił głową kierowca, kiedy radiowóz ruszył, wyrzucając do tyłu kilo-

gramy żwiru. — Ma sporą przewagę i dobry samochód. No. proszę. A zapowiadała się dziś służba jak u
Pana Boga za

piecem.

Po kilku kilometrach stało się jasne, że pościg raczej się nie uda: odległość między samochodami nie

zmniejszała się.

background image

— Nie wiem, kim on jest — powiedział wreszcie kierowca radiowozu. — Łobuz czy nie. Ale prowadzi

jak szatan. Beznadzieja, szefie. Jeżeli bryczka mu się nie zepsuje, to nam zwieje.

— W tej sytuacji trzeba wezwać pomoc zadecydował sierżant i włączył radiostację.

Mimo wielokrotnie ponawianych prób aparatura uparcie milczała. Była zepsuta.

Robiło się coraz ciemniej, wiec kierowca radiowozu włączył światła drogowe. I w światłach tych — na

dosyć ostrym zakręcie — zobaczyli dwa nieruchome ciała: kobiety i dziecka. Kierowca ledwie zdążył za-
hamować. Dziecko leżało na środku szosy, łatwo stwierdzili, że nie żyje. Kobieta leżąca na poboczu — od-
dychała. Szosa była pusta, nic jechał żaden samochód.

Milicjanci odbyli krótką naradę. Ustalili, że ze względu na stan rannej nie można czekać na najbliższy

samochód. Trzeba z nią wracać do szpitala. Właśnie ostrożnie podnosili nieprzytomną kobietę, kiedy z tej
strony szosy, gdzie zniknął ścigany wiśniowy fiat. błysnęły światła. Czekali jeszcze minutę, potem zatrzy-
mali nadjeżdżający samochód.

Kierowca tego wozu, niejaki Jerzy Kubiak, odwiózł ranną do najbliższego szpitala, a milicjanci mogli

wobec tego kontynuować pościg. Opóźnienie okazało się jednak zbyt duże. I mimo że zarówno Kubiak, jak
też funkcjonariusze z radiowozu, zatrzymując się na moment przy mijanym posterunku, wszczęli alarm, co
spowodowało blokadę najważniejszych dróg — nie udało się zatrzymać kierowcy wiśniowego fiata 125p.

***

Kubiak miał tamtego dnia kłopoty z samochodem. Niepokoił go dziwny klekot, dobywający się z silni-

ka, co pewien więc czas zjeżdżał na bok szosy i usiłował ustalić przyczyny tych odgłosów. Ostatni raz za-
trzymał się około dziesięciu kilometrów od Końskich. Zjechał parę metrów w pole. Zapadał zmierzch, więc
wysiadając z samochodu wyjął ze schowka latarkę.

Wtedy usłyszał warkot szybko nadjeżdżającego pojazdu. Błysnęły światła, przejmująco zapiszczały

opony gwałtownie zablokowanych kół, samochód zatrzymał się na wprost Kubiaka. Już w tym momencie
wydawało się, że takie hamowanie nie jest czymś normalnym, że musiało się coś stać: jakaś awaria albo
może ktoś nieoczekiwanie wybiegł na drogę. Wrócił więc szybko na szosę i zapalił latarkę. W jej świetle zo-
baczył mężczyznę otwierającego klapę bagażnika wiśniowego fiata 125p.

— Co jest, do cholery! — krzyknął tamten. — Co za .świecenie po oczach! Zgaś pan to, do diabła!

— Myślałem, że coś się stało — powiedział Kubiak.

— Nic się nie stało.

— Pan tak ostro zahamował...

— Mój samochód, pusta szosa, to mi wolno.

— Nie trzeba panu jakiejś pomocy?

— Idź pan do diabła z pańską pomocą — warknął tamten, wsiadł i odjechał.

Kubiak nie szukał już przyczyn niepokojącego stukania w silniku swojego samochodu. Zdenerwował

się tym spotkaniem z opryskliwym nieznajomym, postanowił dojechać do najbliższego miasta i tam zostać

background image

na noc, a rano sprawdzić silnik w jakimś warsztacie. Zanim jednak dotarł do Końskich, jego samochód za-
trzymali milicjanci — i musiał zupełnie zmienić plany.

Wszczęto śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci dziecka i ciężkiego okaleczenia je-

go matki. Kobieta przeżyła, ale została kaleką niesprawnie władającą nogami. Akta milicyjne wykazywały,
ilu dokonano czynności śledczych, mających na celu ustalenie, kto prowadził owego wiśniowego fiata. Jed-
nak zarówno kierowca, jak i samochód — przepadli bez śladu. Załoga radiowozu zanotowała numer reje-
stracyjny. Litery wskazywały na Toruń, ale pod tymi numerami zarejestrowana by-3a od kilku łat wiekowa
syrenka. Jej właściciela oczywiście przesłuchano. Zrobił wielkie oczy: numer jego samochodu przy jakimś
fiacie w Końskich? Musiała zajść pomyłka. Funkcjonariusze prowadzący śledztwo przypuszczali raczej, że
numery rejestracyjne wozu sfałszowano. Traf chciał, że zgadzały się one z tymi, które miała dychawiczna
toruńska syrenka. Poszukiwania w warsztatach napraw, w stacjach obsługi, sprawdzanie zaginionych sa-
mochodów — wszystko to nie przyniosło żadnych efektów.

Kubiak był w lej sprawie przesłuchiwany dwukrotnie. Za pierwszym razem szczegółowo opisywał le

kilka chwil, kiedy miał styczność z kierowcą wiśniowego fiata. Za drugim usiłowano sporządzić tak zwany
portret pamięciowy, Tu jednak Kubiak nie popisał się. Z wybieranych przez niego fragmentów twarzy wy-
szło coś. co nie tworzywo żadnej całości. Sam Kubiak przyznał, że takie monstrum nie może istnieć. Tym
niemniej dodał, że jeżeliby zobaczył tego człowieka jeszcze raz — rozpoznałby go bez cienia wątpliwości.
Widział go przez kilka sekund wyraźnie, z odległości zaledwie kilku metrów, w ostrym świetle latarki.

Akta kończyły się postanowieniem o u-morzeniu śledztwa z powodu niewykrycia sprawcy przestęp-

stwa, jednak kilka stronic przed tym dokumentem wpięty był protokół oględzin innych akt: bardzo szczegó-
łowo sporządzony, na pięciu kartkach pokrytych gęstym pismem. Protokół dotyczył zaginięcia młodej ko-
biety, Anny Buczyńskiej.

W dniu trzeciego stycznia, a więc przed ponad czterema miesiącami, do jednej z łódzkich komend mili-

cji zgłosiła się pięćdziesięciodwuletnia Zofia Buczyńska. Był wieczór, chciała rozmawiać wyłącznie z ofice-
rem dyżurnym. Twierdziła, że ma bardzo ważną sprawę.

— Stało się coś złego, panie poruczniku — powiedziała bez wstępów. — Zaginęła moja bratanica.

— Czy zawiadomiono o tym jakąś jednostkę milicji?

— Nie, bo to nie była taka prosta sprawa, w której od razu wiadomo, co i jak. Jak na przykład, że ktoś

wyszedł do pracy i nie ma go od paru dni... Ania wyjechała do krewnych do Anglii. Jest nauczycielką języka
angielskiego, więc jeżeli nadarza się taka okazja... Poza tym brat jej ojca, który umarł w ubiegłym roku, po-
dobno zostawił jej tam jakiś spadek. Pisała mi, że w Anglii znalazła pracę, opiekowała się bodaj dziećmi...
Miała wrócić w październiku ubiegłego roku. Ania nie ma najbliższej rodziny. My, dalsi krewni, bo jestem
jej ciotką, wychowaliśmy ją i spełnialiśmy — o ile to było możliwe — rolę rodziców. Mimo zapowiedzi
Ania nie wróciła do Polski w październiku. W połowie listopada napisałam list do Anglii. To oczywiście
długo trwa, taka korespondencja, wiem o tym. Ale tuż przed Sylwestrem odpisano mi. że Ania wyjechała z
Anglii zgodnie z planem, to znaczy pod koniec października. To już budziło niepokój, więc specjalnie poje-
chaliśmy na stację graniczną, bo Ania miała wracać pociągiem. I tam stwierdziliśmy, że ona przekroczyła
granicę Polski w dniu trzydziestego października ubiegłego roku! Co pan o tym myśli?

background image

— Cóż mogę myśleć? Na razie wiem jeszcze mniej od pani. Ale chyba rzeczywiście są podstawy do

obaw. Minęło ponad dwa miesiące od przyjazdu pani bratanicy, jeśli dotąd się nie odezwała, musiało zajść
Coś nieoczekiwanego. Tylko niekoniecznie zaraz coś tragicznego.

— A co w takim razie?

— Trudno powiedzieć. Zdarzają się czasami sytuacje tak dziwaczne, że nawet kiedy już wiadomo, że są

prawdziwe — niełatwo w nie uwierzyć.

Ustalono, że ostatnim człowiekiem, który widział Annę Buczyńską, był młody celnik z granicznej sta-

cji. Mimo upływu kilku miesięcy rozpoznał ją na fotografii.

— Tak, pamiętam tę pasażerkę — powiedział po chwili zastanowienia. — Samotna, ładna dziewczyna.

Szczerze mówiąc, zainteresowałem się nią, ale ona wyraźnie nie miała zamiaru zawierać żadnych znajomo-
ści. Pociąg trochę się opóźniał, pamiętam, że z niecierpliwością spoglądała na zegarek. Pewnie spodziewała
się, że ktoś będzie na nią czekał na granicy. Ale chyba się zawiodła. Mogła jechać dalej tym pociągiem, wy-
siadła jednak na granicznej stacji, mimo że nikt jej nie oczekiwał. Przynajmniej na peronie.

Tyle przekazał śledczemu ów celnik. Wszelkie dalsze poszukiwania, prowadzone zarówno w przygra-

nicznym miasteczku, jak i w Lodzi, która była miejscem jej stałego zamieszkania, nie przyniosły rezultatu.

Milicyjny ekspert otworzył drzwi mieszkania zaginionej dziewczyny. Była to niewielka kawalerka w

dużym bloku. Panował w niej porządek, ale taki, jaki może być w pomieszczeniu, w którym od wielu mie-
sięcy nikt nie przebywał ani nie sprzątał: meble pokrywała warstwa kurzu, spadające z częstotliwością raz
na kilkanaście minut krople wody zostawiły rdzawy ślad na umywalni w łazience. Niby było tak, jak być
powinno. Równo ułożona bielizna w szafie, porządnie poustawiane kosmetyki, papiery i inne drobne
przedmioty w licznych szufladach, szklane naczynia starannie pochowane w kredensie. Jednak na wszelki
wypadek wszystko dokładnie opisano w protokole oględzin.

***

W czasie drugiego przesłuchania Zofii Buczyńskiej oficerowi prowadzącemu śledztwo udało się zdobyć

dwie interesujące wiadomości. Po pierwsze — Anna Buczyńska przed wyjazdem do Anglii zwierzyła się
ciotce, że po powrocie do kraju chyba wyjdzie za mąż. Nic bliższego na ten temat jednak nie chciała powie-
dzieć, nie zdradziła nawet, kto ma być jej przyszłym mężem. Uśmiechała się tajemniczo i powtarzała, że
wszystko wyjaśni się w stosownym czasie.

Po drugie — kilka miesięcy przed wyjazdem bratanica kupiła samochód. Wtedy jeszcze nie wiedziała,

że bodzie mogła wyjechać. Kiedy jednak taka szansa zaistniała, Anna wspomniała ciotce, że musi sprzedać
samochód, bo przecież nie ma sensu, żeby stał i rdzewiał przez cały rok, Niestety Zofia Buczyńska nie wi-
działa tego wozu i nie jest pewna, czy w końcu został sprzedany. Nie interesuje się motoryzacja, i markami
samochodów, ale z tego, co dziewczyna mówiła, wynikało, że był to polski fiat.

Przez nasz konsulat w Anglii ustalono, że Anna Buczyńska zdołała załatwić wszystkie sprawy spadko-

we i do Polski wracała z około siedmioma tysiącami funtów, nie liczyć pieniędzy, które zarobiła w czasie
rocznego pobytu za granicą. Za pośrednictwem Wydziału Komunikacji stwierdzono z kolei, że samochód
Buczyńskiej był koloru wiśniowego i był to fiat 125. A ponieważ w śledztwie dotyczącym wypadku pod
Końskimi poszukiwano takiego samochodu — skojarzono obydwie sprawy. Ale niewiele z tego wyszło.
Brak było pewności, czy w obu przypadkach chodziło o ten sam wóz. A jeżeliby nawet przyjąć taką kon-

background image

cepcję, to jak wpaść na ślad człowieka, którego osoba, co było bardzo prawdopodobne, łączyła te dwie spra-
wy? Nie udało się ustalić, z kim kontaktowała się zaginiona dziewczyna przed swoim wyjazdem do Anglii.
Była z natury skryta, wręcz tajemnicza. Należało się dziwić nawet temu, że zwierzyła się ciotce ze swoich
projektów małżeńskich. Chwila słabości czy też zupełna pewność, że nic się już w jej planach życiowych
nie zmieni, mimo że od uroczystości dzielił ją przynajmniej rok?

***

Minęła północ, kiedy wreszcie kapitan z westchnieniem odłożył akta sprawy.

— Ciężki kawałek chleba — powiedział cicho do siebie, nie wiadomo który już raz w życiu. Zgasił

światło prawie natychmiast.

***

Ustalanie, kto mógł znajdować się w bieszczadzkiej restauracji w nocy z piątku na sobotę, kiedy zakoń-

czył życie Jerzy Kubiak — porucznik Wasilewski rozpoczął od przejrzenia wyników akcji kontroli tak zwa-
nych „pustych przebiegów". W ogóle samochodów nie przejeżdżało tu wtedy zbyt wiele. Sezon się nie za-
czął, a okolica ciągle jeszcze była słabo zaludniona. Żadnych zakładów przemysłowych, mało budów.

I dobrze — pomyślał mimochodem porucznik patrząc z zachwytem na pokryte latami szczyty gór.

Ale cóż... Nie dla pejzaży tu przyjechał. Zanotował numery i dane dotyczące kierowców wszystkich

kontrolowanych wtedy samochodów. Potem udał się do miejscowej placówki Przedsiębiorstwa Spedycji
Krajowej i tam wypisał, kto zgłosił się po ładunek, jak też — ku zdziwieniu obserwujących — spisał nazwi-
ska wszystkich kierowców, niezależnie od tego, czy zabrali jakiś towar, czy też nie. Następnie do długiej już
listy dołączył dane otrzymane w miejscowych jednostkach milicji, a dotyczące kierowców, którzy w czasie
tamtych dwóch dni, a więc w ciągu piątku i soboty, zostali ukarani mandatami za jakiekolwiek wykroczenia.
Swoje notatki uzupełnił w bieszczadzkich przedsiębiorstwach handlowych, do których w czasie owych
dwóch dni dowieziono towary. Wreszcie zaczął selekcję.

Dużym, czerwonym minusem zaznaczał samochody lub kierowców wstępnie wyeliminowanych. A

czym się kierował stawiając te minusy? W wielu przypadkach decydowały dane dotyczące szofera. Jeżeli
był to mężczyzna w wieku ponad czterdzieści pięć — pięćdziesiąt lat, nie pasował do obrazu młodego, zwa-
listego mężczyzny, który miał w restauracji ostrą rozmowę z Kubiakiem, ani też do obrazu jego towarzysza
— niewielkiego, ale może trzydziestoletniego, prawie jeszcze chłopca.

Minusy stawiał też porucznik przy pozycjach, które dotyczyły samochodów wyjeżdżających z Biesz-

czad w piątkowy wieczór lub przybywających tam dopiero w sobotę, kiedy to Kubiak już nie żył. W ten
sposób lista skurczyła się z sześćdziesięciu siedmiu do dwudziestu ośmiu pozycji. I te właśnie pozycje Wa-
silewski zaczął kolejno sprawdzać.

Porucznik miał sporo szczęścia, bo już przy numerze szóstym poczuł znajomy dreszczyk emocji, które-

go ciągle jeszcze — mimo kilku lat służby milicyjnej, obfitującej w różne niespodzianki — nie potrafił opa-
nować.

background image

Kierowca przedsiębiorstwa transportowego, Jan Kolasiński, mieszkał w Rzeszowie. Na liście poruczni-

ka znalazł się dlatego, że w ów sobotni ranek został zatrzymany przez funkcjonariusza milicji podczas pro-
wadzenia samochodu, właśnie dla skontrolowania, czy nie wraca z pustą skrzynią. Na skrzyni były towary,
dokładnie — opakowania, ale milicjant poczuł od kierowcy charakterystyczny zapach, co spowodowało, że
Kolasinski musiał dmuchać w balonik.

Sprawa nie zakończyła się na tym wstępnym badaniu. Kolasińskiego zabrane do najbliższego szpitala w

celu pobrania próby krwi. W drodze uparcie powtarzał milicjantowi, że pił tylko piwo i to wieczorem, a
więc badanie nie może wykazać żadnego alkoholu. Jest doświadczonym kierowcą i wie, co mu wolno, a
czego nie. Prawo jazdy zatrzymano do czasu wyjaśnienia sprawy, natomiast samochód odprowadził do bazy
wezwany telefonicznie kolega Kolasińskiego.

Niefortunnego kierowcę zastał porucznik w warsztatach samochodowych, gdzie skierowano go do pra-

cy do czasu ponownego otrzymania przez niego prawa jazdy.

— Dobra, zabraliście prawo jazdy, pracuję tu teraz jak wół. to czego jeszcze ode mnie chcecie? —

przywitał Wasilewskiego.

— Sprawa jest poważniejsza. Musimy spokojnie porozmawiać.

Kierownik warsztatów nagle zaczął się spieszyć, więc okazało się, że będzie wolny oszklony kantorek,

gdzie można bez kłopotu porozmawiać, a nawet sporządzić protokół przesłuchania

— Czy tamtego wieczoru w piątek był pan w restauracji „Popularna" w Bieszczadach? — zapytał po-

rucznik bez wstępów.

— Masz ci los! Miała być jakaś ważna sprawa, a tu w kółko Macieju ten nieszczęsny balonik.

— Powtarzam, sprawa jest ważna i nie

dotyczy pana. To oficjalne przesłuchanie, uprzedziłem pana o odpowiedzialności za fałszywe zeznania.

— No. dobrze, byłem. Nie wyrobiłem się w dzień, a jak chciałem wracać, to już zaczęło się ściemniać.

Poczułem się zmęczony, to pomyślałem, że zdrzemnę się w szoferce i ruszę skoro świt. A do tej knajpy
wstąpiłem po piwo. Chciałem spokojnie wypić ze dwie buteleczki na dobry sen.

— Ale w końcu usiadł pan przy stoliku, prawda?

— Jak pan wie. to po co ta komedia z przesłuchaniem? Co tu w ogóle jest grane?

— Z kim pan wtedy siedział?

— Ach, taka zabawa! Powiem wszystko, co wiem. ale nie będzie tego dużo. Bliżej faceta nie znam.

Spotkałem go prawie w drzwiach tamtej knajpy. Zupełny przypadek.

— A skąd pan go zna i co pan o nim wie?

— Znam go z trasy. Kiedyś koło Tarnowa zdarzyła się katastrofa na przejeździe kolejowym, oczywiście

wstrzymano ruch i tak dalej. Okrężne drogi właściwie nieprzejezdne, więc kląłem i czekałem. On czekał
razem ze mną. Ze dwie godziny zajęło, zanim uprzątnęli przejazd, to mieliśmy czas na rozmowę. Takie ga-
danie... O samochodach, o drogach, o przygodach z podróżującymi dziewczynami... Szybciej czas zleciał.

background image

Potem cześć — cześć i każdy w swoją stronę. Tak to już jest na szlaku. Tom w Bieszczadach spotkałem go
dopiero drugi raz. ale zaraz go sobie przypomniałem i on mnie też. Za pierwszym razem mówiłem mu. że
mój brat, Szczepan, ma warsztat samochodowy i załatwia różne części, z którymi kiepsko na rynku. On inte-
resował się częściami do skody. I jak stuknęliśmy się w tych drzwiach, to wziął mnie pod mankiet i do stoli-
ku, że niby ma ważną sprawę. Siadam, on mówi, że mu jakieś części niezbędnie potrzebne, właśnie do sko-
dy. Myślę — dlaczego facetowi nie pomóc? Mnie wódeczkę postawi, brat zarobi przy okazji... Dałem mu
adres Szczepana, wypiliśmy po kieliszku... Tylko jak przyszło co do czego, to on właściwie poza tym kie-
liszkiem już nic. Ja nie lubię pić sam i stanęło na tym, że zostało pół butelki na stoliku...

— Pamięta pan konsumentów, którzy wtedy byli?

— Może bym i kogo sobie przypomniał.

— Tego pan pamięta? — porucznik pokazał fotografię Kubiaka.

— Był — powiedział Kolasiński bez zastanowienia. — Nieźle przytruty, ale sympatyczny. Siedział z

takim wysokim facetem z wąsikiem, kolega pewnie. Ale stale łaził po sali, przysiadał się do gości.

— Czy ten mężczyzna, który był z panem, miał jakąś kłótnię, ostrą rozmowę, coś takiego?

— A wie pan, że było coś takiego... Ten mój poszedł oglądać, jakie są zimne zakąski i widziałem, że

tam przy bufecie przepychał się z tym, co mi go pan pokazał na zdjęciu. Kiedy wrócił, zapytałem go, co jest.
Powiedział, że nic wielkiego, tamten pijany przyczepił się do niego, że niby ten mój znajomek pożyczył
kiedyś od tamtego pieniądze. Pchał się z łapami, to go odsunął i po sprawie. Pijaczkowi coś się pomieszało
w zamroczeniu.

— Kiedy stamtąd wyszliście?

— Myślę, że koło wpół do dziesiątej. Mój znajomek stracił humor, mówił, że przez tego pijaczka. 1 po-

tem wyglądało na to. że zaczął się nagle spieszyć... Stało się tak, że zostawił mi pieniądze na rachunek, prze-
prosił i szybko wyszedł.

— Co pan o nim wie? Wszystkie szczegóły.

— Mówił, że na imię ma Bolek. Gdzie mieszka, nic wiem, nawet w przybliżeniu. Nie mówił, a ja nic

pytałem.

— Co robił w Bieszczadach?

— Wspomniał o jakiejś dziewczynie, ale tylko wspomniał.

— Czy mógłby pan sobie przypomnieć, jakim samochodem był wtedy przy przejeździe kolejowym koło

Tarnowa?

— Ano właśnie! Pamiętam. To był taki duży TIR,

Z

tych, co jeżdżą na międzynarodowych trasach. Wóz

z przyczepą, wszystko pokryte plandekami. Ale jakim samochodem był tutaj, tego nie wiem. I to tyle, chyba
już nic więcej sobie nic przypomnę.

Nadchodził zmiennik, ale Szczepan Kolasiński ciągle jeszcze był na placu przed budynkiem swojego

warsztatu. Sam dosyć rzadko dokonywał napraw samochodów, ale miał zwyczaj bardzo dokładnego pilno-

background image

wania swoich ludzi i sprawdzania wyników ich pracy, zanim zdecydował się przekazać klientowi naprawio-
ny samochód.

Aktualnie pracowało trzech robotników: jeden przy starej skodzie i dwóch przy małym fiacie. Obydwie

naprawy bardzo pilne, klienci dodatkowo płacili za zaoszczędzony czas.

Przed warsztatem zatrzyma": się nowy, niebieski volkswagen. Wysiadł z niego niski, szczupły mężczy-

zna, chwilę się rozglądał, po czym wszedł na teren warsztatu.

— Pan Kolasiński? — zapytał widząc zbliżającego się właściciela.

— Zgadza się. A o co chodzi?

— Niedawno rozmawiałem z pańskim bratem. Mam kłopoty ze swoją skodą, brakuje części... On po-

wiedział, że u pana będę mógł coś dostać. Rozumie pan, samochód musi być na chodzie, taką mam pracę.
Cena jest ważna, ale nie najważniejsza.

— Wie pan — Szczepan Koksiński przyglądał sie uważnie przybyszowi. — Sam nie mam tego za dużo,

a klient przychodzi, płaci, to i wymaga... Ale jeżeli Janek pana przysyła... Nic, chodźmy do kantoru. Tam
pogadamy. Może coś się znajdzie.

Po krótkiej rozmowie właściciel warsztatu odstąpił przybyszowi niektóre części z przedstawionego mu

wykazu. Nie dyktował zbyt wygórowanych cen, kierowca volkswagena wyglądał na bardzo zadowolonego.
Części i pieniądze przeszły z ręki do ręki, mężczyźni uściskali sobie dłonie i wyszli na plac. Ale tuż przy
drzwiach klient się zatrzymał.

— Ach. jeszcze jedno byłbym zapomniał. Mam dług wdzięczności wobec pańskiego brata, chciałbym

się zrewanżować. Tak się jednak składa, że nie znam jego aktualnego adresu.

— Jak to, nie zna pan adresu? Mówił pan, że jesteście kumple, a nie zna pan jego adresu?

— Tak się jakoś złożyło — powtórzył nie speszony niski mężczyzna.

— Bo wie pan, jak to jest. Ja na panu nie zarabiam, a jakby to wszystko policzyć. Myślałem, że to pra-

wie rodzinna sprawa.

— Znamy się dobrze, ale żeby pamiętać adresy? Wie pan, jak to w tym fachu... Ale obiecuję panu. Jak

pan nie zarobił na mnie, to może on coś zarobi.

— Chyba, że tak...

— Więc jaki jest jego adres?

— No, pisz pan — powiedział niechętnie właściciel warsztatu. — Częstochowa, ulica Poprzeczna 14.

— A numer mieszkania?

— Nie ma żadnego numeru. To jest domek.

— Dziękuję bardzo — powiedział przybysz zamykając notes. — Może coś mu przekazać od pana? Bo

będę się z nim niedługo widział.

— Nic, nic — powiedział Kolasiński powoli. — Dziękuję.

background image

Patrzył za odchodzącym aż do momentu, kiedy tamten zniknął za murem z czerwonej cegły. Potem od-

wrócił się tyłem do ulicy i odruchowo przekrzywił czapkę. Słysząc warkot odjeżdżającego samochodu po-
kiwał głową i półgłosem powiedział do siebie:

— Coś mi tu nie gra i to całkiem nie gra. Janek i ten facet... Chyba niemożliwe. A zresztą kto go wie,

tego pędziwiatra... Jak by nie myśleć i nie mówić, póki co — jedno jest pewne, że pan Szczepan Kolasiński
niby taki cwaniaczek, a zapłacił gapowe. Na tym lewym interesie straciłem parę setek. A co to wszystko
znaczy, to może napiszą gazety.

***

Kapitan mozolnie wertował akta personalne pracowników PKS, którzy jeździli albo jeżdżą na liniach

zagranicznych. Szukał przede wszystkim Bolesławów, ale nie tylko. Przekonał się już wielokrotnie, że ten,
ido przedstawia się jakimś imieniem, niekoniecznie musi mieć właśnie to imię wpisane do dowodu osobi-
stego.

Tak więc przyglądał się niektórym fotografiom i wynotowywał nazwiska młodych mężczyzn, którzy

pasowali do świetnie mu znanego rysopisu.

— Mam piętnastoletniego syna — powiedział w chwili przerwy do urzędniczki. — Naoglądał się kry-

minalnych filmów i myśli, że jego ojciec ma pasjonująca pracę. Usiłowałem go przekonać, że to wygląda
zupełnie inaczej, ale nie chce wierzyć i zamierza zostać, jak to określa, inspektorem milicji. Ciekawe, esy
byłby zachwycony przewalaniem tych zakurzonych teczek?

— Przepraszam, kapitanie, gdybym przypuszczała...

— Przecież nie dlatego to powiedziałem, że mam jakieś pretensje czy coś takiego. Jest pewna robota do

wykonania, a warunki są takie, jakie są. Tego by jeszcze brakowało, żeby pani latała ze ścierką między ak-
tami już zwolnionych pracowników. Tylko że syn myśli, że i takie przewalanie starych papierzysk ma jakiś
urok. Ciekawe, jaki?

***

Dobrze znał ten lokal, spędził tu kilkanaście wieczorów. Przychodził wtedy, kiedy nie miał co ze sobą

źrebić, a w domu nie wytrzymywał. Knajpa miała dwie zalety: było tu tanio i ciekawie. Zawsze znalazło się
towarzystwo, ktoś spragniony rozmowy, jakiś nieszczęśliwy, który chciał, żeby mu beMUyuulu doradził
nieznajomy. Czasami trafiał się ktoś, kogo właśnie pogłaskał los: wygrał w toto-lotka albo urodziło mu się
dziecko czy dostał dawno oczekiwany awans w pracy.

Bezpiecznie było w tym barze jedynie rano, kiedy dwóch — trzech spragnionych leczyło chłodnymi

napojami nocne alkoholowe zatrucia, a później tylko wtedy, kiedy zaglądał tu milicjant. W innych porach
dnia każdy bywalec musiał być przygotowany na to, że tuż obok niego przeleci butelka albo krzesło. Spor-
towców, którzy wykonywali te rzuty, zabierała milicja, chwile panował spokój, a potem wszystko zaczynało
się od nowa: stare żale i świeże niechęci, kłótnie zadawnione i takie, które rodziły się z sekundy na sekundę,
bo ktoś odsunął popielniczkę albo „spojrzał nie tak". Obcych zaglądało tu niewielu, ci, co się znali, rzadko
byli przyjaciółmi. Znali się stąd albo z ulicy.

Dla niego na ten wieczór było to miejsce w sam raz. Przed drzwiami spelunki, obok nieszczęśliwego,

smutnie wyjącego, uwiązanego do kraty psa, chciał zostawić swoje kłopoty, a w szczególności myśl o żonie,

background image

która już nie po raz pierwszy wyjechała bez uprzedzenia, zostawiając mu „uspokajającą" kartkę, że nie musi
się martwić o dziecko, bo odwiozła je do swoich rodziców.

Na razie nie miał siły podjąć żadnej decyzji, ale z drugiej strony — właściwie nie wiedział, na co czeka.

— Nie dziś powtarzał sobie codziennie. — Może jutro coś wymyślę. Może się jakoś ułoży.

W barze znał parę osób na tyle, żeby z nimi porozmawiać. Tutaj wszystko właściwie było pretekstom

do wypicia którejś z rzędu kolejki. I wypił ich sporo. Czuł szum w głowie. Co prawda następnego dnia nie
szykowała mu się zadra jazda, ale niezależnie od tego musiał na siódmą stawić się w pracy. Wyszedł więc, z
pewnym żalem, prawie godzinę przed zamknięciem baru.

Tylko w pierwszej chwili podcięło go ostre, wieczorne powietrze. Już po kilkunastu krokach poczuł się

lepiej i był zadowolony, że wyrwał się z tej gwarnej, zadymionej nory. Pilnował się, Żeby iść wolno i nie
zwracać na siebie uwagi patrolujących ulice milicjantów.

— Wszystko trzeba wyjaśnić — powtarzał półgłosem. — W jedną stronę albo w drugą. Musi być jasna

sytuacja, bo dalej nie idzie tak żyć.

Do domu miał około dwóch kilometrów, ale postanowił skrócić sobie drogę, Idąc przez wertepy obok

ogródków działkowych. Wszedł w mrok, w którym kierunek wskazywały mu tylko granatowe prześwity
między czarnymi plamami drzew i dalekie światła ulicy.

Potknął się kilkakrotnie, raz nawet musiał przytrzymać się płotu. Wtedy, niezależnie od jego woli, ciało

wykonało obrót wówczas dostrzegł za sobą ciemną sylwetkę człowieka. Odruchowo krzyknął, ale krzyk ten
urwał się raptownie, gdy w głowę uderzyło go coś ciężkiego. Jednak nie stracił całkiem przytomności, tylko
osunął się na ziemię;.

Leżąc obserwował walkę dwóch ludzi: tego, który go uderzył, i kogoś innego. Ale skąd wziął się ten

drugi? Z trudem uniósł rękę do czoła: wyczuł gęstą lepkość krwi. Walka trwała, a on nie mógł się do niej w
żaden sposób włączyć. Pomyślał, że mógłby tylko krzyczeć, wzywać pomocy. I krzyknął. Ale wtedy usły-
szał:

— Już nie trzeba, wszystko w porządku. Czy nic się panu nie stało?

— Głowę mam rozciętą, ale poza tym chyba nic. Pan go przytrzymał, tak? Bo inaczej, to bym pewnie

nie żył.

— Tak, trochę go szarpnąłem.

Dopiero wtedy zorientował się w sytuacji. Jeden z mężczyzn leżał na ziemi, drugi klęczał na jego ple-

cach. Leżący ciężko dyszał.

— No, idziemy, panie Kolasiński — usłyszał. — Delikwent chyba już będzie spokojny, bo w kajdan-

kach.

— Ach, więc to milicja... — powiedział.

— A pan myślał, że harcerze bawiący się w podchody?

— Ale dlaczego to wszystko? I akurat ja...

background image

— Niedługo się pan dowie. No w drogę. A ty, przyjacielu, bez żadnych numerów! Nie uciekniesz, a

zdzielę cię tak, że długo popamiętasz.

***

— Pan Bolesław Wrzesiński, prawda?

— Tak, Bolesław Wrzesiński.

— Przykro nam, że wkraczamy w pańskie życie, ale niestety musieliśmy panu przerwać to seryjne pro-

dukowanie nieboszczyków, w czym postanowił się pan specjalizować — zaczął przesłuchanie kapitan Ja-
strzębski.

— Jakich nieboszczyków, ja nic nie rozumiem. Łapią mnie bez dania racji, zakuwają w kajdanki... Żeby

tak spokojnego człowieka szarpać bez powodu... Ja przecież nie byłem w ogóle karany

— To pan będzie. Za ile przestępstw, jeszcze się wyjaśni, ale na pewno za usiłowanie zabójstwa Jana

Kolasińskiego. Bo przecież nie będzie nam pan chyba udowadniał, że chciał go pan popieścić tą żelazną
rurką?

— Ale nie chciałem zabić, panie majorze! I w ogóle to nie chodziło o niego. Mam znajomą i przystawia

się do niej jakiś facet, akurat podobny do tego, którego... No. wie pan... Ja nie lubie, jak mi ktoś wchodzi w
paradę w takich sytuacjach, więc postanowiłem faceta przepłoszyć. I, niestety, zaszła tragiczna pomyłka,
sam nie wiem, jak to wyjaśnić. Chciałem uderzyć niewinnego człowieka, mógłbym mu krzywdę zrobić.
Słowo daję, sam nie wiem. jak mogło do tego dojść!

— Te sceny zazdrości niech pan zostawi na inne okazje. Przecież nie o to chodzi. Chce pan powiedzieć,

że nie zna pan człowieka, którego pan uderzył?

— Było ciemno, panie majorze, głowy nie dam...

— Poprzednio widział go pan w pewnej bieszczadzkiej restauracji. A że był to dla pana szczególny

moment, pomyślał pan, że lepiej będzie pozbyć się świadka takiego spotkania,

— Nie wiem, o czym pan mówi. Widzę, że chcecie mnie w coś wrobić, ale ja się nie dam.

— Sam pan się wrobił. Wprowadzić tutaj tego człowieka.

— Pewnie nie wrócił jeszcze do przytomności, jeżeli twierdzi, że widział mnie w Bieszczadach.

— Wprowadźcie Kolasińskiego — powiedział kapitan do funkcjonariusza, który siedział przy drzwiach.

Po chwili Kolasiński znalazł się w pokoju. Głowę miał obwiązaną bandażem.

— Bolek, to rzeczywiście ty mnie uderzyłeś? — zapytał siedzącego. — Ale dlaczego, co do mnie mia-

łeś? Zrobiłem ci co?

— Nie znam tego człowieka — powiedział wyraźnie Wrzesiński patrząc mu prosto w oczy. — Faktycz-

nie jest podobny do tego... znajomego mojej dziewczyny, stąd ta pomyłka, a wszystko przez ciemności.

— Bolek, nie wygłupiaj się... Ja rozumiem, każdy może się pomylić, nie mam do ciebie specjalnego ża-

lu... Ale dlaczego nie powiesz prawdy? Wstydzisz się mnie?

background image

— Powtarzam: nie znam go.

— To ja ci przypomnę, łachudro! — krzyknął Kolasiński. — Czy ja ciebie zaczepiłem wtedy, w tej re-

stauracji? Ja wstąpiłem normalnie. żeby kupić parę butelek piwa. Ty mnie zaczepiłeś, ty miałeś do mnie
interes! Akurat jesteś mi potrzebny! Panie kapitanie, on ma nawet na sobie tę samą kurtkę, co wtedy. Skóra,
zwróciłem uwagę na naderwaną boczną kieszeń.

— Co pan na to? — zapylał kapitan.

— Nic, powiedziałem już. że go nic znam. Ten człowiek się myli albo specjalnie kłamie z zemsty za

wczorajszą historię.

— Dobrze, może pan iść, panie Kolasiński. Chyba wystarczy nam to, co pan już zeznał, ale w razie po-

trzeby jeszcze pana wezwiemy. To teraz z innej beczki — powiedział Jastrzębski, kiedy za wychodzącym
zamknęły się drzwi. — W pańskim notesie znaleziono taką kartkę. Tu mamy fotokopię, oryginał oddaliśmy
do szczegółowych badań. Skąd pan miał tę kartkę?

— Co to jest? — Wrzesiński wziął do ręki fotokopię. — Bożena Sowa... — odczytał. — Ach, już wiem,

to nazwisko dziewczyny, którą podwiozłem na jakiejś trasie. Dala mi adres na wszelki wypadek.

— W porządku. Ale skąd sama kartka? Ten papierek,

— Czy ja wiem?

— To kartka wyrwana z kalendarza.

— Już wiem. przypominam sobie, ta dziewczyna wyrwała ją ze swego kalendarza i dała mnie.

— Nie, proszę pana. Już ją odnaleźliśmy. To pan miał tę kartkę przy sobie. Bożena Sowa nie miała żad-

nego notesu. Niech pan spojrzy na tę drugą fotokopię. Wie pan, co to jest?

— Skąd mogę wiedzieć — Wrzesiński wyraźnie zaniepokoił się.

— To fotografie dwóch kartek. Niech pan porówna krawędzie. Ekspertyza jest prawie gotowa, właśnie

przepisują tekst. Ale badania porównawcze już przeprowadzono. Te kartki stanowiły jedną całość, ktoś ode-
rwał jedną z nich od drugiej. Tę z adresem mial pan przy sobie. Ta druga została w notesie, a notes znale-
ziono przy zwłokach mężczyzny zamordowanego w Bieszczadach owej nocy, kiedy i pan tam był. Jak pan
to wyjaśni?

— A czy ja wiem, skąd ta dziewczyna mogła mieć taką kartkę? — wzruszył ramionami Wrzesiński, ale

lekko pobladł.

— Nie, proszę pana. Dziewczyna nie mogła jej mieć i nie mała. W czasie, kiedy dokonano morderstwa,

bawiła u krewnych w Skarżysku, widziało ją tego wieczora przynajmniej dwadzieścia osób. Co zanotował
zamordowany później mężczyzna na kartkach swojego kalendarza? Przypuszczam, że numery pańskiego
samochodu. Zgadza się? Wyrwał pan przez pomyłkę aż dwie kartki, tę z numerem zniszczył, a druga została
w kieszeni, prawda?

— Że co, że tak sobie, dla zabawy zamordowałem jakiegoś nieznajomego faceta? — poderwał się

Wrzesiński.

background image

— Nie dla zabawy. On pana rozpoznał jako bohatera wydarzeń pewnego jesiennego, ubiegłorocznego

wieczoru w pobliżu miasta Końskie. Naprawdę lepiej, jeżeli pan sam to wszystko opowie.

— Jak pan taki pewny swego, to proszę mi całkowicie to udowodnić. Jakieś kartki, jakieś bajeczki... Ja

nie mam ochoty tego wszystkiego wysłuchiwać.

Kapitan podszedł do kasy pancernej, otworzył ją, wyjął z niej kopertę. Wrzesiński z napięciem obser-

wował jego ruchy. Jastrzębski wrócił na swoje miejsce i wytrząsnął z koperty niewielki pierścionek, w któ-
rym błysnęło załamane światło.

— Niezła rzecz — powiedział cicho kapitan, patrząc na rozjarzony brylant. — Znaleziony w pańskim

mieszkaniu. Skąd się tam wziął?

— Rodzinna biżuteria — odparł Wrzesiński zduszonym głosem.

— Tak, rodzinna — kapitan uśmiechnął się. — Tylko nie tej rodziny. To jest pierścionek, z którym nie

rozstawała się ani na chwilę Anna Buczyńska, zaginiona ubiegłej jesieni tuż po przekroczeniu granicy Pol-
ski. Pierścionek rozpoznała ciotka zaginionej. Zanim go zobaczyła, wymieniła, naturalnie oprócz ogólnego
wyglądu, jeszcze trzy cechy szczególne. Między innymi tę rysę, która została po zmniejszeniu pierścionka
oraz dwie wygrawerowane litery. Jeszcze panu mało?

— Przecież ona mogła mi go zostawić... — powiedział Wrzesiński.

— A więc jeszcze panu mało? Proszę wprowadzić panią Zarębinę.

Do pokoju weszła energicznie tęga kobieta.

— Dzień dobry — powiedziała. — A mówiłam panu, panie Wrzesiński, żeby się pan uspokoił, wziął się

za uczciwą pracę,..

— A ja mówiłem, co sądzę o takich radach — parsknął Wrzesiński. — Dobre rady pani dozorczyni!

Kapitan położył przed kobietą kilka fotografii.

— Czy poznaje pani którąś z tych dziewcząt?

— Tę poznaję — dziobnęła palcem jedno ze zdjęć.

— W jakich okolicznościach zetknęła się pani z (ą kobietą?

— Najpierw to ze dwa razy widziałam, jak przychodziła do niego — wskazała na Wrzesińskiego. —

Zawsze wieczorem i ukradkiem, jakby nie wiadomo co, Ale ja mam oczy na miejscu i zawsze zobaczę, co
trzeba. Nigdy nie było tak. że on z nią wchodził albo wychodził. Wiecznie sama. W jedną i w drugą stronę.
Ale ja pomyślałam, że dobrze byłoby wiedzieć, do którego mieszkania idzie taka panienka. I kiedyś spraw-
dziłam,. Ona nie dostrzegła mnie. Przyjechałam drugą windą i patrzyłam zza muru. Rozejrzała się, czy ni-
kogo nie ma i dopiero wtedy cichutko zapukała.. Nie zadzwoniła, tylko zapukała, chociaż dzwonek działa.

— Czy widziała ją pani w jakiejś innej sytuacji?

— A jakże. Razem z nim, na dwa dni przed Świętem Zmarłych w ubiegłym roku. Pamiętam dokładnie

datę, pojechałam na swoją działkę po kwiaty, miałam ładne chryzantemy... Działkę mam w takim kącie, z
drugiej strony puste pole z krzakami. Na działkach już nikogo nie było, dzień chłodny. Wyjrzałam przez

background image

okienko swojego domku i zobaczyłam, że z drugiej strony stoi zaparkowany samochód, wiśniowy fiat 125.
Oni siedzieli w samochodzie, on bliżej mnie, dziewczyna z drugiej strony. Całowali się. Ja nie jestem z ta-
kich, co to podglądają, zabrałam się za porządkowanie domku i wtedy usłyszałam krzyk,

— To był głos męski czy kobiecy?

— Kobiecy. To ona krzyknęła. Ale zanim wspięłam się na zydelek, z którego dopiero mogłam spojrzeć,

to zobaczyłam tylko, jak samochód odjeżdża. Szybko odjeżdżał, on siedział za kierownicą. Dziewczyny nie
widziałam wcale, ale tam były takie wysokie podgłówki, więc myślałam, że zsunęła się niżej i dalej siedzi
na tym siedzeniu obok niego. Dla wszystkiego wyszłam jeszcze z działek i rozejrzałam się po tamtym miej-
scu, gdzie przedtem stał samochód, ale nie znalazłam niczego.

— Czy może pamięta pani, jak była u-brana ta dziewczyna?

— Miała na sobie taki lekki płaszczyk, ale pod nim, bo był rozpięty, widziałam sukienkę w drobne

kwiatki.

— Dokładniej, jakie kolory?

— Sukienka jasnozielona, kwiatki brązowo pomarańczowe.

— Teraz poszukamy czego innego. — Kapitan otworzył teczkę akt. — To przesłuchanie milicjanta, któ-

ry w pobliżu Końskich usiłował tego samego dnia zatrzymać kierowcę wiśniowego fiata. Wiec to jest tak:
„Miał podniesioną klapę bagażnika. Zobaczyłem tam kobiecą nogę w pończosze i kwiecisty materiał, chyba
to była sukienka. Sukienka miała kolor jasnozielony w drobno, pomarańczowe kwiatki. Kierowca nagle od-
wrócił się, zauważył mnie, więc zatrzasnął bagażnik, wskoczył do samochodu i odjechał, zanim zdołałem go
zatrzymać". Ten funkcjonariusz jest w drodze, pokażemy mu pana. No, może wreszcie zacznie pan mówić?

— A co pan jeszcze chce wiedzieć— poderwał się Wrzesiński. — I tak omotaliście mnie ze wszystkich

stron! Cholerna jędza! Dlaczego uparłaś się, babo, żeby mnie uziemić? Co ci zrobiłem? Nie płaciłem przy-
najmniej piątki za otworzenie bramy?

— Płacił — potwierdziła dozorczyni. — Czasami dał i dychę. Ale dlaczego, jak już coś widziałam,

mam to ukrywać? Pyta człowiek, a szczególnie władza, to ja odpowiadam.

— Czego jeszcze chcecie się ode mnie dowiedzieć? — zapytał Wrzesiński. Wyczerpał się jego nagły

przypływ energii, mężczyzna opadł na krzesło, oparł głowę na rękach.

— Gdzie są zwłoki Buczyńskiej? I czy pan planował morderstwo, czy też to wynikło przypadkiem,

wskutek zbiegu korzystnych dla pana okoliczności?

— Nie chciałem jej zabić! Przecież nie jestem żaden wampir, żeby się wyżywać w mordowaniu. Znali-

śmy się przed jej wyjazdem, nie wykluczałem małżeństwa po jej powrocie. Ale kiedy ona tam była, w tej
Anglii, moja sytuacja mocno się skomplikowała.

— Poznał pan inną kobietę, prawda?

— Tak. Okazało się. że dziewczyna jest w ciąży... Nie mogę powiedzieć, żeby mi na niej zależało, ale

ona i jej rodzice... No, posuwali się do szantażu. Wiedzieli sporo o moich różnych interesach, Zdążyłem się
u nich zapożyczyć na sporą kwotę. Kroił mi się niezły zarobek, ale wszystko poszło w diabły... Wspólnik

background image

nawalił. Wobec Anny też miałem zobowiązania. Powiedziałem jej prawdę, zaraz jak przekroczyła granicę.
Przez ten czas. kiedy jej nie było, korzystałem z jej samochodu. Tak czy owak — nawet jak mielibyśmy być
razem, to sprawa ją obchodziła, bo miałbym poza nią obciążenia, dziecko pozamałżeńskie... Usiłowałem ją
namówić, żeby mi dała pieniądze na zwrot tego długu. Wiedziałem, że dostała spadek, zanim jej powiedzia-
łem o tym wszystkim, ona już zdążyła się pochwalić. Przyjechaliśmy do Kielc, do .Łodzi mieliśmy jechać
później. Była taka sytuacja... No, co ta wiedźma powiedziała... Pojechaliśmy na działki, piękna pogoda, my-
ślałem, że tam lepiej nam się będzie rozmawiało. Siedzieliśmy w samochodzie, namawiałem ją, żeby się
jednak zdecydowała dać mi te pieniądze. Wtedy ona zaczęła mnie obrażać. Tak nikt jeszcze do mnie nie
mówił. Sam nie wiem, co się ze mną stało; Chwyciłem ją za szyję, żeby przestała wreszcie na mnie wyga-
dywać. A potem już nie wiem, jak to było dalej. Kiedy rozluźniłem ręce, ona miała oczy zamknięte i nie
oddychała. Przeraziłem się, a że siedziałem za kierownicą — włączyłem motor i ruszyłem. Siedziała obok
mnie,

zsu

nięta tak, że chyba nic było jej widać z zewnątrz. Zanim wjechałem do miasta, znalazłem takie

miejsce, gdzie mogłem ją przenieść z siedzenia do bagażnika. Myślałem, co z nią zrobić. Wreszcie przyszło
rai do głowy, że mógłbym ją utopić razem z samochodem w takich mokradłach. Jechałem właśnie tam, ale
coś zaczęło mi się majaczyć. No, nerwy mi wysiadły... Wydawało mi się. że ona tłucze się w tym bagażni-
ku. I że stuka w blachę. Wiedziałem, że to bez sensu, że tylko mi się tak wydaje, ale nie mogłem się po-
wstrzymać; musiałem zatrzymać samochód i zajrzeć do bagażnika.. To było właśnie tuż za Końskimi. Aku-
rat się ściemniło. Otworzyłem klapę, zdołałem tylko na nią spojrzeć: leżała nieruchomo, z zamkniętymi
oczami. Wtedy poczułem, że ktoś na mnie patrzy. Odwróciłem się — to był milicjant. Jak szalony wskoczy-
łem do samochodu i zacząłem pędzić. Potrąciłem jakąś kobietę z dzieckiem, potem okazało się, że dziecko
nie żyje... Podejrzewałem, że zwłoki Anny dostrzegł wtedy milicjant w otwartym bagażniku. Ale już samo-
chód był zatopiony razem z nią. a ja wróciłem do siebie. W Bieszczady pojechałem, żeby I odwieźć teścio-
wą. Parę dni przedtem żona I urodziła mi dziecko. I tam coś podkusiło I mnie, żeby wstąpić do knajpy. Tra-
fił się znajomek... No i, pech chciał, spotkałem tego małego pijaczka, który widział mnie j pod Końskimi. O
dziewczynie nie miał pojęcia, ale wiedział, że to ja potrąciłem na szosie kobietę, z dzieckiem.

Paplał na prawo i lewo, że mnie poznał Był mocno pijany. Miałem w samochodzie I jeszcze pól litra

wódki. Wyszedłem wcześniej, odjechałem, potem wróciłem pod knajpę i czekałem na tego małego faceta.
Wyszedł sam. Zaczepiłem go i powiedziałem, I że mam coś do niego. Zaprowadziłem go do samochodu,
trochę się opierał, ale dało radę... Tam poczęstowałem go wódką. Z początku nie chciał pić, ale trochę mu
pomogłem... Zjechałem z szosy i poczekałem, aż F wszystko się uspokoi. Potem zaniosłem go,

E

'

trudno to

nazwać prowadzeniem... A dalej E to już wiecie... Myślałem, że to będzie wyglądało nu samobójstwo... On
zapisał w notesie numery mojego samochodu, a jeżeliby się wydało, że to ja potrąciłem tę kobietę z dziec-
kiem, to już byłoby zarazem wiadomo, że zabiłem Buczyńską. A potem pomyślałem, że ma mnie w ręku ten
facet, z

którym piłem w Bieszczadach. Podał mi adres swojego brata, wysłałem do tego brata znajomka,

któremu dałem tysiąc, żeby dowiedział się adresu tamtego z Bieszczad.

To już wszystko. Resztę wiecie. A jeżeli jeszcze chodzi o mnie... Nie wiem, czy ktoś będzie mógł, czy

w ogóle zechce mnie zrozumieć. Ale te sprawy z ostatnich kilku miesięcy to było coś jak lawina. Myślałem
o tym dzisiaj w nocy. Nic by się nie zdarzyło, gdyby Anna nie wyjechała za granicę. Nie byłem przygoto-
wany na jej wyjazd, właściwie na nic nie byłem przygotowany... Wszystkich zwodzi to, że mam sto dzie-
więćdziesiąt centymetrów wzrostu i ważę prawie sto kilo... Taki facet to musi być twardy, każdy sobie myśli
A to jest zupełnie inaczej... Tak, to wszystko stało się dlatego, że ona wyjechała. Zostałem zupełnie sam,
szukałem kogokolwiek, żeby nie być sam. Znalazłem moją obecną żonę. Potem okazało się, że muszę mieć
pieniądze, żeby się z nią spotykać. Stwarzała takie sytuacje... Lokale, podróże i tak dalej... Wdałem się w
jakieś ciemne interesy, potem ziemia zaczęła mi sie usuwać spod nóg, więc zapożyczyłem się u moich obec-
nych teściów. Chciałem, żeby Anna mi pomogła, bo ja jej pomagałem przed wyjazdem w kilku ważnych

background image

sprawach. A jak się ona zachowała, to już powiedziałem. Zaczęło się od tego, że nie mogłem rozprostować
palców, które zacisnąłem chwilę przedtem na jej szyi. A potem, jak już mówiłem: to była lawina. Jedno zda-
rzenie pociągało za sobą następne, właściwie jestem nawet zadowolony, że to wszystko wreszcie się skoń-
czyło. Ale jak sięgam pamięcią wstecz — zupełnie nie chce mi się wierzyć, że rzeczywiście ja to wszystko
zrobiłem.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gabrusiewicz Aleksander Ewa wzywa 07 104 Pozyczyc narzeczona i umrzec (PERN) 2
Hollanek Adam (Martyn Janina) Ewa wzywa 07 094 Rozłączył was na zawsze
Ewa wzywa 07 132 Janet Zygmunt Dzień szósty
Ewa wzywa 07 092 Zeydler Zborowski Zygmunt Kardynalny błąd
Ewa wzywa 07 141 Strzelczyk Andrzej Skok
Ewa wzywa 07 073 Bordowicz Maciej Zenon Handlarze jablek
Ewa wzywa 07 100 Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar zastawia pułapkę
Ewa wzywa 07 093 Frey Danuta Ostrze noża
Ewa wzywa 07 131 Frey Danuta Fiat z placu Teatralnego
Zeydler Zborowski Zygmunt Ewa wzywa 07 095 Eliza nie zgadza się na rozwód
Ewa wzywa 07 068 Gierszewska Izabela Szatan boi się myszy
Ewa wzywa 07 104 Gabrusiewicz Aleksander Pozyczyc narzeczona i umrzec
Ewa wzywa 07 130 Wiktorowski Wojciech Na skraju niżu
Hollanek Adam (Martyn Janina) Ewa wzywa 07 094 Rozłączył was na zawsze
Ewa wzywa 07 129 Wojt Albert Pan dyrektor jest zajęty
Ewa wzywa 07 015 Umrzesz o północy (Morena Artur)
091 Ewa wzywa 07 Tajemnica starego kościółka Edigey Jerzy
Ewa wzywa 07 116 Zeydler Zborowski Zygmunt Śmierć grabarza

więcej podobnych podstron