background image

 

 

Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07. 

 

Marian Łohutko 

Pętla bieszczadzka 

 

background image

 

 

 

 

— Na pogodę nie ma rady — powiedział prezes, a wszyscy obecni skinęli głowami. — Nic tu nie zawi-

niłem ani ja. ani też instancja związkowa. Wycieczkę zaplanowaliśmy wcześniej, przedtem specjalnie usta-
liliśmy, że w tym okresie jest w Bieszczadach najczęściej ładna pogoda, a tłok się jeszcze nic zaczaj. I tu, 
prawda, widzicie, jaka sytuacja. 

— Nic to. prezesie — wykrzyknął główny księgowy Okoński. — Podawali przez radio, że ten deszcz to 

zbawienie dla jarych zbóż. Nie mówiąc już o okopowych! 

Wycieczkowiczów rozlokowano w tak zwanej kwaterze prywatnej.  W dwóch pokojach  na piętrze za-

mieszkały kobiety, w trzech na parterze — mężczyźni. Sugestie na temat stworzenia pokoi koedukacyjnych 
zdecydowanie odrzucili zarówno prezes, jak i przewodnicząca rady zakładowej. W sumie w pięciu izbach 
zmieściła się cala dwudziesto sześcioosobowa grupa. 

Wszędzie było ciasno, całą prawic powierzchnie zajmowały łóżka. Wszyscy zebrali się w największym, 

dziewięcioosobowym  pokoju  na  parterze.  Z  teczek  i  walizek  wypłynęły  na  wierzch  butelki,  szklaneczki, 
podróżne blaszane kieliszki. Kilka kobiet przygotowywało kanapki. 

— Więc plan jest taki — mówił dalej prezes. — Dziś wieczorek zapozna w czy, bo musimy się. praw-

da, zapoznać. 

Rozległy się śmiechy, prezes chrząknął z zadowoleniem. Dowcip się udał; poznać się miały osoby, któ-

re  znały  się  jak  przysłowiowe  łyse  konie,  zajmując  od  szeregu  lat  kierownicze  stanowiska  w  spółdzielni. 
Szeregowych pracowników było zaledwie kilku i to zabranych na wycieczkę dla przyzwoitości. 

— Bardzo mi się podoba propozycja prezesa — powiedział z kąta inżynier Kubiak. — Ale pozwolę so-

bie nieco ją rozwinąć. Jeżeli chodzi o personalia, to zdaje się, nie czekają nas żadne zaskoczenia. Uważam, 
że moglibyśmy urządzić sobie pewną grę. która wypełniła już bez reszty wiele wieczorów ludziom na róż-
nych poziomach intelektu i drabiny społecznej. Nazwałbym to wieczorom prawdy. 

— Co chcecie przez to powiedzieć, inżynierze? — zapytał prezes. W pokoju rozległy się pomruki nie-

zadowolenia. 

— Reguły  gry  są  proste  —  mówił  jednak  Kubiak  nie  zrażony.  —  Zresztą  nie  są  sztywne,  można  je 

zmieniać w zależności od umowy. Jest wariant z fantami na przykład. Ja pana o coś pytam, pan mi mówi 
nieprawdę... 

— Zaraz, ale po czym poznamy, że to nieprawda? — krzyknął księgowy Okoński. 

— Może  być  chociażby  tajne  glosowanie.  I  jeżeli  wypadnie,  że  pan  powiedział  nieprawdę,  daje  pan 

fant. Na przykład kapelusz, jeżeli go pan ma akurat na głowie. Albo marynarkę. Albo powiedzmy podko-
szulek. 

— Ten jak coś wymyśli, to nie wiadomo, czy śmiać się z tego, czy płakać — powiedziała jedna z kobiet 

szykujących kanapki. Kubiak zignorował ją. więc ciągnęła dalej, ale już głośniej, wyraźnie zwracając się do 
inżyniera. — Pan tak lekkomyślnie proponuje, a ja już mniej więcej wiem, jak by się to skończyło. To pan 
dałby najwięcej fantów. A jak wykupić? 

background image

 

— Myli się koleżanka — wreszcie ją zauważył. — Nie dałbym żadnego fantu. Bo niby dlaczego miał-

bym kłamać?  Żyję w sposób wręcz wzorowy. Mam  jedną kochankę od kilku  lat  i pozostaję  jej  wierny. I 
żonę mam również jedną, czyli zgodnie z prawem. I obie niewiasty wiedzą dobrze o sobie, czują nawet do 
siebie coś w rodzaju sympatii. A że sporo piję? Racja, piję. Ale wyłącznie za swoje pieniądze i w alkohol 
zaopatruję  się w  lokalach, nad którymi piecze  sprawuje Polski Monopol Spirytusowy. Przynoszę  państwu 
niezły dochód. Natomiast co do pracy, to,.. 

— To ta gra miałaby obejmować również sprawy służbowe? — wtrącił się prezes. 

— A dlaczegóż by nie? — zapytał Kubiak. — Wszak praca stanowi istotną, niezastąpioną część życia 

każdego człowieka. 

— Jeżeli  to  ma  dotyczyć  i  prany,  ja  się  nie  zgadzam  —  powiedział  prezes  stanowczo.  — To  znaczy 

chciałem się wyrazić, że nie uważam tego pomysłu za najlepszy i glosowałbym przeciw. Przyjechaliśmy tu, 
żeby, prawda, odpocząć, odprężyć się.  łyknąć świeżego powietrza. Powinniśmy zapomnieć o pracy.  Wra-
cajmy więc do programu. Dzisiaj, jak mówiłem, wieczorek za-poznawczy, a od jutra zaczynamy objeżdżać 
Pętlę Bieszczadzką. Następny nocleg w Ustrzykach Górnych, a w niedzielę wczesnym popołudniem wyru-
szamy do domu, żeby, prawda, jeszcze dobrze odpocząć przed zadaniami czekającymi nas w poniedziałek. 
Jest ktoś przeciw? Nie widzę. Ktoś się wstrzymał? Nie widzę. W takim razie porządek dzienny oraz nocny 
uważam za przyjęty. 

Następnie opowiadano tak zwane kawały. Ludzie powoli rozchodzili się do swoich pokoi, rozmawiali w 

małych grupkach, trochę pili. Niektórzy wybrali się na spacer, ale szybko wrócili, bo ciągle padało. Nieco 
mniej co prawda, ale jeszcze nie na tyle, żeby móc wyjść na dwór bez parasoli, o których oczywiście nikt 
nic pomyślał przed wyjazdem. 

Po godzinie przybiegł do prezesa Jakubczyk, kierownik zaopatrzenia. 

— Panie prezesie, Kubiak pije z obcymi w gospodzie — powiedział zdyszany. — Z wszystkimi się bra-

ta, jak to on po wódce. 

— No, a co ja, uważacie, mam do tego? Takie rewelacje, że Kubiak pije, zostawcie dla innych. Ja o tym 

wiem. Co ja mogę? Może wreszcie ktoś zlituje się i da mu trochę po łbie, żeby, prawda, wiedział, że jak już 
pić, to w odpowiednim towarzystwie. 

*** 

Rano znów mżyło. Ludzie z trudem odrywali od poduszek ciężkie głowy, ale prezes był nieubłagany. 

Osobiście wyciągał spod kołder co bardziej opornych, boleśnie nacierał uszy. Jedno z łóżek było nie roze-
słane, 

 

— Kto tu miał spać? — zapytał. — Zdaje się, że wszystkie łóżka zajęliśmy. 

— Chyba inżynier Kubiak — mruknął ktoś, 

— Właśnie, Kubiak. Co z nim? Widział go kto? No, czy widział kto Kubiaka rano? — irytował się pre-

zes. Przez długą chwilę nikt nie odpowiadał. — Więc jest Lak: Kubiak nie wróci! na noc, prawda? Co się 
mogło siać? Przecież nie śpi nigdzie na deszczu. No. panowie, zadanie bojowe. Kropnąć się we wszystkich 
kierunkach. Rozejrzeć się, popytać ludzi. Za pól godziny wyjeżdżamy na śniadanie, 

background image

 

Inżyniera jednak nie odnaleziono i nikt nie przyniósł na jego temat żadnych informacji. Po naradzie po-

stanowiono jechać na śniadanie i zostawić Kubiakowi wiadomość. W autobusie nastroje były kiepskie. Ktoś, 
kto jeszcze do końca nie wytrzeźwiał, zaintonował jakąś piosenkę, ale po chwili umilkł i zawstydzony prze-
prosił nie wiadomo kogo. 

Prezes przesiadł się na wolne miejsce obok Szafrańskiej, kierowniczki kadr. 

— Głupia sprawa — powiedział patrząc na zamazaną deszczem szybę. — Czułem, że on coś zmaluje. 

Jak pani myśli — co się stało? 

— Chyba poszedł w kurs. jak to ma w zwyczaju. Pewnie gdzieś pije albo odsypia. Może jest kilkadzie-

siąt kilometrów stąd? Podobno wieczorem pił z szoferami. 

— Przecież nie sposób dorosłego człowieka pilnować na każdym kroku — uspokajał siebie prezes. — 

Co, miałem go związać i nie pozwolić mu iść do tej knajpy? 

— A może on gdzieś teraz siedzi i śmieje się z nas, że narobił nam kłopotów? To by było do niego po-

dobne. 

Ale sprawa nie dawała spokoju prezesowi, który był zarazem kierownikiem wycieczki. Podczas obiadu 

telefonował z restauracji, żeby dowiedzieć się o Kubiaka. Inżynier się nie odnalazł, nikt go nie widział. Na-
stroje stawały się coraz bardziej markotne. W dodatku deszcz ciągle siąpił, niskie chmury szybko przesuwa-
ły się nad zalesionymi szczytami. W tej scenerii zaginięcie jednego z uczestników wycieczki zrobiło na po-
zostałych szczególnie duże wrażenie. 

Mimo że po Kubiaku wszystkiego  można się  było spodziewać, a w szczególności pijackich eskapad, 

kończących się na przeciwnych krańcach Polski — ludziom wydawało sii;, że coś się stało. Coś na miarę tej 
ponurej scenerii. Przy tak niskim ciśnieniu atmosferycznym ciemne kolory przeważają podobno nie tylko w 
świecie zewnętrznym. 

Wiadomo było, że Kubiak pił tego wieczoru. I — jak to w jego zwyczaju — pił dużo. A i'j są przecież 

góry, obcy teren. Wystarczy pomylić kierunki, potem pomyśleć, że lepiej byłoby jednak skrócić drogę, zejść 
szosy, wpaść w jakiś wykrot albo zwalić się na dół... Wołanie można słyszeć ze stu, dwustu metrów. A 
jeżeli ktoś nie ma sił głośno krzyczeć albo jest w ogóle nieprzytomny? Na wszelki wypadek prezes posta-
nowił zawiadomić milicję. 

Sierżant, chociaż uznał, że jeszcze za wcześnie mówić o zaginięciu, zgłoszenie przyjął, prosząc o na-

tychmiastową  wiadomość,  jeżeliby  inżynier  się  odnalazł.  Autobus  pełen  smętnych  ludzi  ruszył  w  dalszą 
drogę  Pętlą  Bieszczadzką,  ale  mimo  wysiłków  kierowcy  osiągał  jakieś  kompromitująco  małe  prędkości, 
jakby i on zwątpił w celowość: błąkania się wśród gór tych dwudziestu kilku  wycieczkowiczów. 

*** 

 

W poniedziałek rano wszyscy z wyjątkiem Kubiaka byli na swoich stanowiskach. Prezes przyszedł do 

pracy punktualnie, a mimo to już w drzwiach usłyszał dzwonek telefonu. Panienka z międzymiastowej łą-
czyła z Bieszczadami, z prezesem chciał rozmawiać komendant posterunku z miejscowości, w której spędzi-
li pierwszą noc. 

— Mam niedobrą wiadomość, panie prezesie — oznajmił komendant bez wstępów. 

background image

 

— Kubiak? — ni to powiedział, ni zapytał prezes. — Więc jednak coś się siało? Wszyscy mieliśmy złe 

przeczucia... 

— Tak, jeżeliby wierzyć w przeczucia, to te się potwierdziły, Kubiak nie żyje. Jego zwłoki znaleziono 

wiszące na drzewie w odległości około dwustu metrów od ostatnich zabudowań. 

— To znaczy co? — zdumiał się prezes, — Popełnił samobójstwo? 

— Nie wiem, co to znaczy Powtarzam znaleźliśmy jego zwłoki. A i to nie jest całkowicie pewne, bo 

nikt go jeszcze nie rozpoznał. Znaleziono zwłoki mężczyzny, który w kieszeni miał dokumenty waszego 
pracownika, Kubiaka. Ale zanim dojdzie do zidentyfikowania zwłok, potrzebujemy kilku wstępnych infor-
macji Bo jednak to raczej on, fotografie na dokumentach odpowiadają... o ile to można sprawdzić oczywi-
ście... twarzy denata. Więc tak: w dowodzie napisane jest, że Kubiak był żonaty. Znaczy się, zostawił rodzi-
nę. 2ona, dzieci... Wiecie, jak to z nim było? 

— Żonaty to on niby był, ale nie za bardzo. 

— Nie rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć. Albo był, albo nie był, innego wyjścia chyba nie 

ma? 

— Wie pan, z tym jego małżeństwem... Niby to prywatne sprawy każdego pracownika, ale jesteśmy tak 

niewielkim  zespołem, że  mało co się ukryje, szczególnie że kolega  Kubiak nie  należał do skrytych. Przy-
najmniej nie zawsze. Bo czasami to z nim w ogóle nie było można rozmawiać. 

— A co też się miało ukryć? — zapytał sierżant. 

— To na ten przykład, że  małżeństwo Kubiaka rozpadało się  na gwałt. Mają...  znaczy  się, chciałem 

powiedzieć, że mieli dziecko, syna. Siedem — osiem lat, o ile sobie dobrze przypominam... Trzeba by zaj-
rzeć do akt, żeby wiedzieć dokładnie. Ale dziecko wychowują rodzice żony Kubiaka, przynajmniej tak było 
do ostatnich miesięcy. 

— A wice Kubiakowie mieszkali sami? 

— I znów nie mogę tak konkretnie potwierdzić. Mieszkali i nie mieszkali. Mówi się. że o umarłym tyl-

ko dobrze albo wcale, jednak... jeżeli to poważna sprawa, to chyba muszę... Więc trzeba powiedzieć, że Ku-
biak pił. I to ponad przyzwoitość. Można chyba uznać, że pil nałogowo. Ja wian, ze prawic każdy trochę pije 
i to jeszcze o niczym nie świadczy, ale jak się trafiają lakiem i człowiekowi wielodniówki... nic nie wiemy, 
facet przepada, potem wraca, ale tak, jakby go pies przyniósł w zębach. Obiecywał. że to ostatni raz. Nie 
musiałem wierzyć i nie wierzyłem, szczerze mówiąc. Ale co miałem robić? To był wybitny fachowiec, ta-
kiego ze świecą szukać. On mi nawet nie był potrzebny każdego dnia. Jakby się zjawiał dwa, trzy razy w 
tygodniu, to i tak by wystarczyło. Bo do czarnej roboty ludzie zawsze się znajdą. Ale takich jak on, to za 
wielu nie ma. Obojętne: inżynier, doktor, docent. Zależy od człowieka. On pj trze bo wal pięciu minut, żeby 
wejść w zagadnienie i już wszystko było jasne. To jest prawidłowe, a to znów nie. W ten sposób wyjdzie 
mniej materiału. Początkowo to aż mi się wydawało nieprawdopodobne. Przychodzi facet na kacu i w ciągu 
kwadransa rozwiązuje wszystkie problemy, nad którymi od kilku tygodni głowiło się jego dwóch kolegów, a 
wszyscy oni  mają  identyczne wykształcenie  i podobny  staż. Sprawdzaliśmy oczywiście,  jak to wypada w 
praktyce i na dwadzieścia czy trzydzieści przypadków raz tylko mieliśmy wątpliwości, a i "tak. jak się po-
tem okazało, zupełnie nieuzasadnione, bo i na tym jego pomyśle zarobiliśmy niezłe pieniądze. 

background image

 

— No, ale takiego faceta, co tylko od czasu do czasu wpada, niekoniecznie trzeba mieć na etacie, praw-

da? 

— A jasne, myśleliśmy i o tym. Przecież inni patrzą, ważna jest dyscyplina o racy, a jak pracownicy wi-

dzą,  że  komuś  wolno  to,  niego  im  nie  wolno,  już  nie  bardzo  zastanawiają  się  nad  umiejętnościami  i  za-
sługami... Więc wreszcie Kubiakowi powiedziałem, że mimo całego uznania dla wyników jego pracy muszę 
od niego wymagać również dyscypliny. Tak samo, jak od innych, bo cala firmo mi się któregoś dnia roz-
padnie. Jeżeli nie zmieni się, to będziemy musieli się  rozstać

 

z żalem, ale trudno. Przyrzekł, że się postara, 

bo zależy mu na ludziach, z którymi przeżył kawałek życia. 

— A w ogóle co to tył za człowiek? — zapytał komendant. — Miał na przykład wrogów, takich, którzy 

by mu źle życzyli? 

— Prawie wyłącznie takich — odpowiedział prezes bez zastanowienia. — To był człowiek trudny do 

życia. Zadziorny, konfliktowy, bezkompromisowy. Wszystko w oczy i to słowami, które, prawda, nie zaw-
sze można znaleźć w słownikach. Trudny we współżyciu, jeżeliby chcieć to krótko określić. 

— No, dziękuję na razie. Bo to jeszcze pewnie nie koniec. Śledztwo przejmie Komenda Wojewódzka, a 

czego oni będą od was chcieli, trudno mi w tej chwili przewidzieć. Ale pewnie wszystko zacznie się od no-
wa, bo w poważnych sprawach każdy chce od początku sprawdzić sam, na własną rękę. I tylko jeszcze jed-
no. Mam do was prośbę, prezesie... 

— Domyślam się nawet, jaką. Ta najbardziej niewdzięczna rola, zawiadomienie rodziny, prawda? 

— No. właśnie. Wiem. że to nie jest przyjemne. 

— Paskudna to misja, ale ktoś musi w końcu zawiadomić żonę, co się stało. Załatwione. Do widzenia. 

*** 

Kapitan Jastrzębski prowadził już dwa śledztwa w Bieszczadach, jedno jesienią, drugie późną wiosną, 

znał  więc  specyficzny  klimat  tego  regionu  Ubrał  się  w  ocieplaną  ortalionową  kurtkę  i  wysokie  buty.  Na 
miejsce przyjechał następnego dnia po znalezieniu zwłok. Było pochmurno, ale nie padało. 

Oczywiście ekipa techników pracowała tam  jeszcze dnia poprzedniego. Nieboszczyka odwieziono do 

Zakładu Medycyny Sądowej. Tak postanowił prokurator, mimo że sekcję można też było zrobić w którymś 
z pobliskich szpitali. Kapitan miał ze sobą komplet fotografii zwłok, miejsca, gdzie je znaleziono, przedmio-
tów, które były w kieszeniach ubrania. W teczce wiózł też dobrze sporządzony szkic sytuacyjny oraz proto-
kół oględzin, w którym wydawało się nic brakować żadnego szczegółu. 

I mimo że Jastrzębski nie miał wątpliwości, iż wszystkie czynności zostały wykonane przez ekipę tech-

niczną dobrze — swoją pracę w tej sprawie rozpoczął od wyjazdu w Bieszczady i dokładnego zapoznania 
się z terenem tragicznych wydarzeń. Zresztą pewnie każdy postąpiłby tak samo. I to chyba nie dlatego, że 
spodziewałby się znaleźć jakiś drobny, a niesłychanie ważny, decydujący o losach śledztwa ślad. na przy-
kład ów sakramentalny niedopałek papierosa 

Oczywiście każdy trochę  no to

 

liczy, często nie przyznając się nawet przed samym sobą, jednak tak na-

prawdę chodzi o co innego. Prowadzący śledztwo musi na własne oczy obejrzeć takie miejsce, pochodzić 
tam niby czegoś szukając, i wrócić może bez widocznych rezultatów, ale z zarejestrowanym w pamięci ob-
razem drzew, trawy, ścieżek. Z zapamiętaną atmosferą takiego miejsca. Wyobraźnia prowadzącego śledztwo 

background image

 

musi  mieć  te  niezbędne  realia,  w  które  wcześniej  czy  później  wtłoczy  najbardziej  nawet  broniącego  się 
sprawcę. W tym przypadku nie było jeszcze wyraźnie powiedziane, że w ogóle istnieje jakiś sprawca poza 
Kubiakiem,  jednak  wszyscy  to  czuli.  Od  pierwszego  momentu  nikt  nie  wierzył  w  samobójstwo.  Ale  nie 
mówiono również otwarcie na temat zabójstwo. 

Szli;  prowadził  sierżant,  komendant  miejscowego  posterunku  milicji.  Nogi  grzęzły  im  w  rozmokłej 

ziemi. 

— Tak się dziwię od początku — powiedział sierżant. — Jak już się facet chciał powiesić, po cholerę 

lazł taki kawał drogi? Miał bliżej pod dostatkiem odpowiednich drzew. 

Wreszcie byli na miejscu. Stali na lekko pochyłej polance. Kapitan spojrzał pytająco na sierżanta. 

— O, to drzewo — wskazał komendant. — Sznur był zaczepiony na tej gałęzi. 

Kapitan wyjął fotografie, porównywał. Zgadzało się. Podszedł pod tę gałąź, wyciągnął rękę do góry. Od 

czubków palców do gałęzi pozostało około trzydziestu centymetrów. 

— Dosyć wysoko — mruknął do siebie. 

— Cholera, nie miał gdzie tego zrobić —powiedział wreszcie sierżant to, co chciał dawno powiedzieć. 

— Jak już nosi! w sobie taki zamiar, to powinien u siebie. A tak? Co my do niego mamy? Nic o nim nie 
wiemy, on tu nikogo nie zna!... 

— Jeżeli teraz nie wiemy, to się dowiemy — odezwa! się kapitan. — A narzekać nie ma sensu. Stało się 

na naszym terenie, my musimy prowadzić śledztwo. 

— Co będzie dalej? — pytał sierżant, kiedy wracali. Co prawda sprawę przejęła Komenda Wojewódz-

ka, ale on był tu gospodarzem i musiał się nią również interesować. 

— Na razie czekamy na wyniki sekcji zwłok. Od nich wiele zależy. Najważniejsze teraz to ustalić, czy 

to było samobójstwo, czy morderstwo. 

— Myśli  pan,  że  to  mogło  być  morderstwo?  —  zapyta!  sierżant  z  wyraźnym  niepokojem.  —  Ale  co 

sekcja może wykazać? Facet przecież wisiał... To co, ktoś go powiesi!? 

— Tak. I wtedy oczywiście byłyby też dwa warianty. Jeżeli go powieszono, to czy jeszcze żywego, czy 

też już martwego. 

— Racja — przyznał sierżant. — Jak to dobrze, że my nie musimy się tym zajmować. 

— Kto go znalazł? 

— A taki chłopaczek. Ile on może mieć? Trzynaście, czternaście lat. Hałasu narobił na całą gminę, tak 

się wystraszył. Ten  malec ciągle  łazi po  lesie za  ptaszkami,  jakieś  liście zbiera, trawy... No jakby  nie on, 
może jeszcze i dziś nie wiedzielibyśmy, że ten facet tu wisi. To spory kawałek od zabudowań, a teraz nikt tu 
nie chodzi. 

 

Pyta pan, czy mój mąż miał kłopoty? — Kubiakowa unikała wzroku kapitana. — To znaczy takie, które 

mogłyby go doprowadzić do samobójstwa, tak? Bo kłopoty ma przecież każdy. 

background image

 

— Ja panią po prostu zapytałem, czy miał kłopoty. To pani powiedziała o samobójstwie. 

— Nic nie wiem o żadnych poważnych kłopotach. 

— A wasze życie osobiste? 

— Ach, to pan ma na myśli — wreszcie spojrzała Jastrzębskiemu w oczy. — A jak może wyglądać ży-

cie osobiste z człowiekiem, który tak naprawdę miał tylko jedną wielką miłość: wódkę? 

— Czyli, że między wami było źle? 

— Tak. Od dłuższego czasu. Dawałam mu w ciągu ostatnich lat Bóg wie ile terminów. On dziesiątki ra-

zy przyrzekał, że już koniec z piciem, że od dziś... Mijał dzień, dwa i wszystko zaczynało się od początku. 
Miał słaby charakter, a w takiej sprawie tylko człowiek sam sobie może pomóc. 

— Czy miewał po alkoholu jakieś stany depresyjne? 

— Stany depresyjne? Takie pijackie wahania nastroju to często. Ale żeby depresje samobójcze? Chyba 

nie. Rano, kiedy wstawał na kacu, mawiał, że ma ochotę napluć w lustro w czasie golenia. I że na szczęście 
nie ma pistoletu, bo strzeliłby sobie w łeb z tego wszystkiego. Nie, napadów szału nie miewał, był raczej 
spokojny, to znaczy żadnych gestów agresywnych i tak dalej... 

— Tak tu sobie o nim rozmawiamy, że był taki i owaki. A ja słyszałem inną wersję waszych stosunków. 

I w tamtej wersji pani gra rolę znacznie poważniejszą, niż w tym, co mi tu pani przedstawia. 

— Nie rozumiem, o czym pan mówi — powiedziała, ale widać było, że dokładnie rozumie, co kapitan 

ma na myśli. 

— Słyszałem, że pani mąż pił, ale nie tak sam z siebie, tylko dlatego, że miał kłopoty osobiste. Kłopoty 

osobiste związane z panią. 

— Ach, więc jednak! Właściwie to mogłam przypuszczać, że znajdzie się ktoś życzliwy, kto przekaże 

milicji wszystko, co wie, i jeszcze o wiele więcej. Ot tak, na wszelki wypadek. 

— Ciekaw jestem, jak to sobie pani wyobrażała? Przecież zginął człowiek. Trzeba ustalić, jak i dlacze-

go. Kończąc wstęp: był ktoś w pani życiu poza mężem? Chodzi oczywiście o mężczyznę. 

— Był  i  jest  —  powiedziała  Kubiakowa  bez  zastanowienia.  —  Ale  to  nie  ma  żadnego  związku  ze 

śmiercią mojego męża. Ani ja, ani ten człowiek nie mamy nic wspólnego z tą śmiercią. Zresztą szukanie tak 
zwanych moralnych sprawców to nie jest chyba najważniejsza rola milicji. 

— Pełna zgodność poglądów. Ale też ja nie szukam moralnych sprawców śmierci pani męża. Szukam 

sprawców fizycznych, proszę pani. I znajdę ich, chociażby weszli pod ziemię. 

— A  więc...  —  Kubiakowa  przełknęła  ślinę.  —  Więc  chce  pan  powiedzieć,  że  mój  mąż  nie  popełnił 

samobójstwa? 

— To na razie przypuszczenie. Ale wystarczająco uzasadnione, żeby pytać panią o kontakty osobiste, 

które nie miały związku z pani mężem. Kim jest ten mężczyzna? 

— Więc pan rzeczywiście podejrzewa... 

— Niczego nie podejrzewam. Zadałem pytanie i czekam na odpowiedź. 

background image

 

— Proszę bardzo — Kubiakowa wyjęła z torebki wizytówkę i wręczyła ją kapitanowi. Jastrzębski prze-

czytał ją i zaraz podszedł do aparatu telefonicznego. Wykręcił numer. 

— Porucznika Wasilewskiego proszę — powiedział po chwili. I dalej: — Weź coś do pisania, dyktuję ci 

adres tego znajomego Kubiakowej. Jedź tam zaraz i przesłuchaj go. Wiesz, o co masz pytać? Ja wracam do 
nas, muszę się skontaktować z prokuratorem. Po drodze odbiorę wyniki sekcji 

zwłok,  miały  być  już  gotowe.  Wiesz,  gdzie  mnie  szukać,  jeśliby  się  coś  wydarzyło?  No  to  dobrze. 

Cześć. 

— Moim  zdaniem  nie  ma  cienia  wątpliwości  —  powiedział  kapitan  Jastrzębski  —  Kubiak  został  za-

mordowany,  nie  widzę  innej  możliwości.  Został  zamordowany  i  to  w  sposób  dosyć  rzadko  spotykany  w 
historii kryminalistyki. To znaczy wieszano wielu ludzi, ale przeważnie nie udawano, że denat powiesił się 
sam. 

— Domyślam się, że jest już protokół sekcji zwłok — powiedział prokurator. 

— Tak, oczywiście. Proszę. — Kapitan położył na biurku kilka kartek sztywnego, zapisanego maszy-

nowym pismem papieru. Prokurator zaczął czytać. 

— No tak  — odezwał  się  po  chwili.  —  Przyczyną  zgonu  było  zerwanie  rdzenia  kręgowego.  Tak  się 

właśnie dzieje w czasie powieszenia. Więc zginął tam, na tym sznurze, nie powieszono zwłok. 

— To oczywiste. Dalej — kiedy zginął? Wypada, że około czwartej, piątej nad ranem. 

— No i jeszcze jedna ważna sprawa. Ważna, chociaż nie bezpośrednio związana ze śmiercią. Ta prze-

puklina. Kubiak miar. przepuklinę, która utrudniała mu nawet zwykłe ruchy. A co dopiero tę ekwilibrystykę, 
której musiałby dokonać, żeby w tych warunkach popełnić samobójstwo. 

— Właśnie, nie widziałem wiszących zwłok na własne oczy, ale te fotografie wykonane są bardzo do-

brze. O, proszę, tutaj nawet technicy położyli na zdjęcie specjalną szachownicę, a każde z pól ma centymetr. 
Widać wyraźnie, że od końców wyciągniętych stóp do ziemi jest prawie piętnaście centymetrów. Więc, że-
by sam mógł to zrobić... 

— Tak, tak — przerwał mu prokurator. — Są dwie możliwości. Pierwsza: wszedł na jakiś przedmiot, 

kamień, kłodę, puszkę, obojętnie co, a potem kopnął to i zawisnął. Tylko że żadnego takiego przedmiotu nie 
znaleziono. Przecież nie wyparował, prawda? A drugą możliwość praktycznie wyklucza ta przepuklina. Nie 
mógł wdrapać się na drzewo pozbawione konarów do> wysokości dwóch i pól metra, mając przepuklinę w 
takim sianie. 

— No i do tego będąc kompletnie pijany. Bo nic zdążyłem jeszcze pokazać protokołu badania krwi na 

zawartość alkoholu. Trzy promille, jedenaście setnych. W pobliżu zaczyna się już dawka śmiertelna. Bywa-
ły przecież przypadki śmiertelnego zatrucia alkoholem przy stężeniu trzy i pół promille. 

— Więc od tej strony sprawę mamy jasną — podsumował prokurator. — Ktoś wydał na Kubiaka wyrok 

śmierci i wykonał go w sobotę wczesnym rankiem. Przejrzę później dokładnie wszystkie dokumenty. Czy 
coś ciekawego znaleziono przy zwłokach albo w pobliżu? 

background image

 

— Jeżeli chodzi o ślady, to nie ma na co Uczyć. Przez cały piątek i sobotę padał deszcz. Szczególnie 

gęsty właśnie w sobotę. Wszystko zmyła woda. W pobliżu zwłok też nic. 

— A w kieszeniach? 

— No cóż. portfel z dokumentami i pieniędzmi, więc jakby się komu przyśnił mord na tle rabunkowym, 

to musi go sobie szybko wybić z głowy. Sygnet, obrączka, złoty zegarek... 

— Ile było tych pieniędzy? 

— Sporo, prawie dziesięć tysięcy. Ale zdaje się, że to był człowiek i zarabiający bardzo dużo, i bardzo 

dużo wydający. A więc prawdopodobnie miał zwyczaj nosić takie mniej więcej kwoty. A jeżeli się jeszcze 
doliczy, że na kilka dni wyjeżdżał z domu... 

— Coś poza tym? 

— Drobiazgi, chyba bez znaczenia. Trochę mnie zastanowił jego kalendarz. 

— Taki kieszonkowy, z notesem? 

— Bez notesu. Spory, ale bez notesu. Tylko spis adresów i telefonów i obszerny kalendarz: tydzień na 

dwóch stronach. 

— Co tam jest ciekawego? 

— Nie wiadomo, czy to ma jakieś znaczenie, ale z tego kalendarza zostały wyrwane dwie kartki. Cały 

ubiegły tydzień. 

— Może to coś znaczyć, a może nie znaczyć nic. I chyba tyle, co? Współczuję panu, że musicie całe 

śledztwo prowadzić w terenie. Ale na to już się nic nie poradzi. 

*** 

Eksperyment śledczy wyglądał makabrycznie nawet dla funkcjonariuszy z wieloletnim stażem, którzy 

właściwie widzieli już wszystko. Kukła do złudzenia przypominała człowieka, wykonana została wyjątkowo 
starannie: zgadzać się musiała i waga, i wzrost. Kubiak nie był mężczyzną o imponujących warunkach fi-
zycznych. Jak wynikało z protokołu sekcji  zwłok, po śmierci ważył  sześćdziesiąt osiem kilogramów przy 
wzroście sto siedemdziesiąt centymetrów. 

To dziwne przedstawienie odegrano tuż po świcie, około piątej rano, ale i tak zebrało się trochę gapiów 

spośród mieszkańców osady. Staruszka w czarnej chuście na głowie przeżegnała się, kiedy kukłę wyciągano 
z milicyjnej furgonetki. Potem — jakby ukradkiem — jeszcze kilka razy powtórzyła to szybkie ruchy. 

Zaczęło na szosie tuż koło gospody. Prokurator, kapitan Jastrzębski i porucznik Wasilewski obserwo-

wali bezpośredniego wykonawcę eksperymentu, potężnie zbudowanemu wywiadowcę, byłego boksera Jed-
nego  z  gwardyjskich  klubów.  Wywiadowca  miał  na  razie  za  zadanie  przetransportować  kukłę  na  miejsce 
zbrodni. 

Mima że był osiłkiem — nie szło mu to łatwo. Kukla wymykała się z rąk. Nie bardzo wiedział, jak ma 

ją  nieść. Próbował zarzucić  ją sobie na ramię, polem  wziąć pod pachę. Co kilkanaście kroków musiał za-
trzymywać się, poprawiać kukłę na ramieniu albo w ogóle zmieniać sposób niesienia. 

background image

 

— Spróbujcie, czy nie uda się wam go niby prowadzić — powiedział prokurator. — Jakbyście prowa-

dzili człowieka, który ledwie trzyma się na nogach i trochę nimi przebiera. Jedną rękę manekina zarzućcie 
sobie na szyję i trzymajcie go za tę rękę, a drugą ręką podtrzymujcie go w pasie. 

Ten sposób okazał się dosyć skuteczny. Z dużym trudem wywiadowca transportował kukłę przez rów 

odgradzający szosę od wąskiej łąki, potem ścieżką przez łąkę do pobliskiego lasu. Po kilku minutach byli na 
miejscu. Wywiadowca rzucił kukłę na ziemię. Ciężko dyszał, twarz miał pokrytą potem. 

— Cholera, myślałem, że to pójdzie znacznie łatwiej — powiedział, z trudem łapiąc oddech. — Czego-

ście lam nakładli tomu facetowi do środka? 

— Tajemnica służbowa — uśmiechnął się Wasilewski. 

— Niestety, nie macie wiele czasu na odpoczynek — ponaglał prokurator. — Sprawca wykonał część 

zadania, jest zmęczony, ale najważniejsze i najtrudniejsze jeszcze przed nim. A musi się spieszyć, bo roz-
widnia sir, niedługo ludzie wyjdą z domów. No, dalej, do dzieła. 

Kukla nadal leżała na ziemi, natomiast atletyczny wywiadowca wyjął z kieszeni zwiniętą nylonową lin-

kę. Zawiązał na niej niewielką pętlę, przez pętlę przeciągnął drugi koniec. Wspinając się nu palce, miłował 
dosięgnąć gałęzi, na której tydzień temu linka została zawiązana. Zabiegi te okazały się nieskuteczne, mimo 
że wspinał się na palce i mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt — brakowało mu około dziesięciu centyme-
trów. 

Westchnął i zbliżył się do pnia drzewa. Pień był gładki, żadnych gałęzi w zasięgu ręki. Wywiadowca z 

trudem wspiął się kilkadziesiąt centymetrów, obejmując drzewo oburącz i kolanami. Już dosięgał pierwszej 
gałęzi, podciągnął tułów —  i znalazł  się  na koronie drzewa. Tam przesunął się po gałęzi,  zawiązał  linkę. 
Zeskoczył i zaraz zaklął pod nosem. Pętla chwiała się na wysokości jego ramion. 

— Niestety za nisko — zauważył kapitan. 

— Niech to szlag trafi — powiedział wywiadowca i znów zaczai się wspinać na drzewo. Nie bez trudu 

odwiązał linkę, podciągną! ją nieco w górę i dopiero przytwierdził do gałęzi. Zeskoczył na dół. Tym razem 
koniec pętli wisiał na wysokości jego oczu, ale nie była wyprostowana. Pociągnął ją na dół. Kiedy rozpro-
stowała się, pętla znalazła się na wysokości jego brody. 

Pozostał  już  tylko  ostatni  akt.  Wywiadowca  zbliżył  się  do  kukły,  ustawił  ją  w  pozycji  pionowej,  po 

czyrn przetransportował manekin w pobliże '.inki. Oburącz u-niósł go w ten sposób, że zwisające nogi zna-
lazły się około dwudziestu centymetrów nad ziemią, i zaczął tak manipulować, by pętla sznura otoczyła szy-
ję kukły. Dwukrotnie wydawało się, że trzymany tylko jedną ręką korpus wyśliźnie się i upadnie, ale w koń-
cu pętla zacisnęła się na szyi. 

— Teraz wystarczy po prostu puścić ciało i wyrok będzie wykonany — powiedział prokurator. 

Lina skrzypnęła, drzewo zakołysało się. Kukła zawisła dziesięć centymetrów nad ziemią. Wywiadowca 

otarł pot z czoła. 

— Czuję się jak po trzech pełnych rundach i to nie byle jakiej walki. Takiej walki, w której raz czy dwa 

byłem na deskach. Ciężki kawałek chleba. 

background image

 

— No,  zdjąć  to  już  możemy  wspólnie,  prawda?  —  ni  to  powiedział,  ni  zapytał  kapitan  Jastrzębski. 

Wszyscy zbliżyli się do wiszącej kukły i zdjęli ją. Kierowca furgonetki wdrapał się na drzewo i odwiązał 
linkę. 

Protokół  z  eksperymentu  śledczego  sporządzono  w  samochodzie.  Po  dokładnym  o-pisie  kolejnych 

czynności, podaniu czasu, jaki poszczególne czynności zajęły — przystąpiono do formułowania wniosków. 
A  wniosek  był  taki:  dokonanie  przestępstwa  przez  jedną  osobę  było  możliwe,  jeżeli  uwzględni  się,  że 
sprawca dysponował dużą siłą  fizyczną  i — prawdopodobnie — wysokim wzrostem. Znacznie  łatwiejsze 
byłoby popełnienie morderstwa — przy tym sposobie działania — przez dwie lub więcej osób. Wszystkie 
czynności opisane w protokole zajęły dziewiętnaście minut. 

 

*** 

W  czasie,  kiedy  porucznik  Wasilewski  kończył  przesłuchanie  Osińskiego,  kochanka  Kubiakowej,  do 

komendy zgłosiła się energiczna kobieta w średnim wieku oświadczając, że jest siostrą Kubiaka i musi nie-
zwłocznie  rozmawiać  z  oficerem  prowadzącym  śledztwo  w  sprawie  śmierci  jej  brata.  Ma  bardzo  ważne 
wiadomości, które mogą mieć wpływ na dalszy bieg postępowania. Już po kilku minutach siedziała naprze-
ciwko biurka kapitana Jastrzębskiego i mówiła tonem prokuratora wygłaszającego mowę oskarżycielską. 

— Ostrzegałam go od początku przed tą diablicą, ale przecież  jeżeli  mężczyzna zgłupieje  na punkcie 

jakiejś kobiety, nie ma żadnego sposobu, żeby go powstrzymać. Wszystko, co się robi, przynosi efekt od-
wrotny. Zamiast zmusić do rozsądnego myślenia, podtrzymało go jeszcze w bezsensownej decyzji. 

Tak było w sprawie dziecka — oczywiście to, co powiem, mówię tylko do pańskiej wiadomości. Tłu-

maczyłam bratu: „Opamiętaj się. Skąd masz pewność, że dziecko jest twoje. Znasz ją dwa czy trzy miesiące, 
ledwie rękę zdążyłeś jej podać, a ona jest już w trzecim miesiącu ciąży!" Ale nie. „To moje dziecko" — po-
wiedział. Specjalnie potem obserwowałam małego, porównywałam go. Żadnego podobieństwa. 

A ich życie po Ślubie... Jurek był wybitnie zdolnym konstruktorem, wynalazcą. 

background image

 

Owszem, zdarzało mu się wypić i przed ślubem. Ale dopiero po ślubie przyszło najgorsze. Ona podci-

nała mu skrzydła, egoistycznie, bo przecież działając na szkodę rodziny, odciągała go od pracy, kazała sie-
dzieć w domu i sobie asystować. Poza tym ciągle podejrzewał ją o zdradę. Ja wiem, co ona teraz mówi. Ze 
Jurek pił i dlatego ich małżeństwo uległo rozpadowi. Ale dlaczego pił, pytam? Dlaczego? O tym to już nie 
mówi. Przez nią! I stało się tak, jak przepowiadałam. Wreszcie przestała się kryć, oficjalnie zaczęła się szla-
jać z gachem. Dobrali  się  jak w korcu  maku.  Widział go pan? Podobno  muzyk  jakiś. Taki  stary kawaler, 
żadna kobieta się nim nie zainteresowała przez czterdzieści lat,   dopiero moja bratowa oddała mu się duszą i 
ciałem. Dla Jurka to był straszliwy cios. Nigdy nie pił tak jak ostatnio. Pocieszałam go, jak mogłam, mówi-
łam, żeby wreszcie rzucił to wszystko i zaczął nowe życie, na takim poziomie, na jaki zasługuje. Ale nic nie 
mogłam zdziałać. On powtarzał, że ją nienawidzi, ale zaraz dodawał, że również kocha i nie wyobraża sobie 
życia bez niej. Że jak pomyśli o przyszłości bez niej, tej Krystyny — widzi jakąś szarą przepaść. Dokładnie 
tak powiedział: szarą przepaść. Tłumaczyłam mu, że już nic nie poradzi, skoro ta kobieta nie zwraca na nic 
uwagi, jest gotowa na wszystko, a on nie ma żadnych szans doprowadzić do poprzedniego stanu. I właśnie 
wtedy zacisnął zęby, uderzył pięścią w stół i powiedział, że nie złożył jeszcze broni. Będzie walczył i wbrew 
temu, co mówię — ma poważne atuty w ręku. Był wtedy po kilku kieliszkach i to mu rozwiązało język, ale 
nie  zmąciło umysłu.  „Trzymam  ich w garści —  powtarzał  jeszcze potem kilka razy. — Dopóki  mam ten 
argument, ona nie odejdzie ode mnie. Chyba że sam jej pozwolę. Jestem i będę panem sytuacji". 

I  coś  w  tym  było,  panie  kapitanie...  Bo  proszę  popatrzeć  —  z  jednej  strony  żona  zachowuje  się  jak 

skończona ladacznica, nie Wstydzi się Boga i ludzi, a z drugiej, mimo że ten Osiński ma swój dom i żad-
nych obciążeń rodzinnych — ona ciągle nie wyprowadza się od męża. Sytuacja taka trwała całymi miesią-
cami. To oni! — krzyknęła wreszcie. — To oni zabili Jurka! Jestem tego pewna. Chcieli uwolnić się od nie-
go, bo on wiedział coś, czego się bardzo bali. 

— A nie domyśla się pani. czego mogła obawiać się pani bratowa? 

— Niestety, nie. Jurek nie chciał mi nic więcej powiedzieć. Ale to chyba ważne, że bali się go i żeby 

przestać się bać — musieli się go pozbyć? To jest według mnie wszystko jasne... 

 

*** 

Gospoda,  w  której  ostatni  raz  widziano  Kubiaka  żywego, otwarta  jest  w  godzinach  od  dziewiątej  do 

dwudziestej drugiej. Taką właśnie informację wypisano na drzwiach, jednak od teorii tej istniały liczne od-
stępstwa. Przy odrobinie cierpliwości można tam było wejść głównymi drzwiami jeszcze o wpół do jedena-
stej, a nawet o jedenastej wieczorem. Wystarczyło tylko trochę postukać. Natomiast dla wtajemniczonych 
praktycznie  nie  istniały  w  ogóle  żadne  ograniczenia  czasowe.  W  tylnej  salce

;

  za  szczelne  zamkniętymi 

okiennicami, ucztowano co wczesnego rana — oczywiście jeżeli była wystarczająca liczba chętnych. 

Jak bez trudu ustalono — tak też działo się  i tamtej  nocy. podczas której zginął  Kubiak. Początkowo 

kierownik  restauracji  nawet  się  oburzył,  kiedy  funkcjonariusz  wspomniał,  że  milicji  znane  są  te  praktyki. 
Gdy  jednak  dowiedział  się,  że  chodzi  o  zamordowanie  jednego  z  jego  gości,  bez  chwili  namysłu  zmienił 
front. 

— Broń Boże. żeby tak zawsze  było — zastrzegał się tylko. —  Ale  jak znajomi  poproszą... Miękkie 

mam serce, panie poruczniku. Niech pan sam powie, co tu można wieczorem robić w takiej głuszy? A jak 
się jeszcze kto pokłóci z żoną... Albo w ogóle nie ma żony... Tak, że czasami ustępuję. Zgadza się. pamię-
tam ten piątek. Było dużo gości. Siedzieliśmy do późna w tylnej sali. 

background image

 

— Do której? 

— Czy ja wiem? Prawdę mówiąc i ja... Co to ja chciałem powiedzieć... No, te parę kieliszków... Wie 

pan,  jak  to  wtedy  z  pamięcią.  Uważałem  tylko,  żeby  dokładnie  wszystko  pozamykać.  Ale  godzina? 
Chyba zaczynało świtać. 

 

— Dużo tam mieliście ludzi? 

— W tej sali od tylu? Jest pleć stolików i wszystkie były zajęte. Mogło siedzieć z piętnaście osób, góra 

dwadzieścia, ale pewnie tyle nie... 

— Co to byli za ludzie? 

— Och, panie poruczniku... 

— Przecież sam pan powiedział, że tylko znajomi mieli tam wstęp, 

— No, znowu nie tak... Dajmy na to, że uczciwi ludzie w potrzebie. Rozumie pan? 

— Znaczy, że praktycznie każdy, kto ma pieniądze. 

 — Pijaka i łobuza nie wpuszczę. Żeby mi jeszcze kłopotów narobił? 

— Dobrze już. dobrze. Po kolei — kogo pan pamięta? 

— No więc tak. Dwa stoliki pod piecem zajmowali tutejsi. Robią przy drzewie, wie pan. Ratajczyk był, 

Kuczkowski i Jasiński. To jeden stolik. Przy drugim bez przerwy kłócili się Olczyk z Jaworskim. Jaworski 
ma tu laką gospodarkę, sporo bydła, owiec. Wiem, że Olczyk pracował u niego jakiś czas i nie mogli dojść 
do zgody. O pieniądze szło. Dwa kieliszki pobili, szamotać się zaczęli, jakoś ich uspokoiłem. Ale i lak co 
chwila któryś się rozdzierał. Już tam na zapleczu wypili po pół litra. 

— A reszta? Ci pozostali? 

— Co mogę powiedzieć? Obcy. Przyszli i poszli. Kto ich lam wie. co za jedni? 

— Ten był tam? — porucznik pokazał fotografię Kubiaka. 

— A  jakże, był — powiedział kierownik. — To inżynier. Jak się zorientowałem, z  jakiejś  wycieczki. 

Byli we dwóch, to znaczy ten inżynier i jego kolega. Ten drugi wysoki, chudy, z wąsikami. Ale inżynier z 
nim prawie nie siedział. Wie pan, bywają tacy Koście, co jak są w cugu — cały świat jest dla nich. I len in-
żynier zdaje się taki. Każdemu miał coś do powiedzenia. Ale nie tak, żeby się czepiał... Grzeczny był, wód-
kę stawiał. Przysiadał się do stolików już na tamtej sali. Goście się zgadzali, to co mnie do tego? Tamten 
chudy odciągał go. ale inżynier się nie dawał. Jak chudzielec marudził, to inżynier mu mówił, że pije za je-
go, inżyniera, pieniądze i żeby siedział cicho. 

— A ten drugi jak reagował? 

— Denerwował się strasznie. Miny takie stroił, jakby chciał inżynierowi zrobić wielką krzywdę;. I po-

wiedział, zapamiętałem, że po pierwsze pije może dziesiątą część tego, co inżynier, ale jeżeli już pije, to za 
swoje. A inżynier na to: ,,Siedzisz w mojej kieszeni". Dalej mówił: „Tylko od mojego humoru zależy, czy 
będziesz dalej miał tę forsę, czy nie". 

background image

 

— Wyszli razem? 

— Jeżeli dobrze pamiętam, to nic. Ten chudy wyszedł pierwszy. Zdenerwowany okropnie. Aż się trząsł. 

Kapelusz mu dwa razy z ręki wylatywał. 

— He wcześniej mógł wyjść? 

— Już mówiłem, że tak w czasie nie dam rady wszystkiego ustawić, ale może godzinę przed zamknię-

ciem. 

— A reszta? Inżynier i pozostali? Kiedy wyszli? 

— To już podnieśli się razem. Ze dwa razy mówiłem, że zamykamy. Ale pan wir., jak to z pijanymi. 

Musiałem wyłączyć światło raz i drugi. Tak im pomrugałem. żeby spostrzegli. To zaczęli się zabierać. I wy-
szli wszyscy razem.  A pani Helena,  moja bufetowa, poszła wcześniej. Tuż po tym chudym, Śpiąca była  i 
zmęczona, nie miałem serca jej trzymać. 

— Widział pan, jak wychodzili? To znaczy, kto z kim? 

— Panie poruczniku, ja zamykałem lokal. Posprawdzać trzeba światło, okiennice. Potem kłódki. To jest 

robota. A kto z kim szedł? Bóg z nimi, byle tylko do domów trafili. 

— Jeden właśnie nie trafił. 

— Ano, podobno tak. Ale więcej już nic nie wiem. Chyba że jakiś drobiazg, ale to już jak pan zapyta. 

 

*** 

— Panie prezesie, musimy wrócić do pewnych szczegółów tamtego dnia. Czy pamięta pan, z kim wy-

chodził Kubiak do lej gospody? 

— Nie, naprawdę. Usiłowałem sobie przypomnieć jakieś nowe szczegóły, ale... 

background image

 

Jeżeliby człowiek wiedział, że to może być potrzebne, to by się nastawił... A tak? Ktoś 

mi wspomniał, że  Kubiak poszedł do knajpy  i pije z obcymi. Co  mogłem? Powiedziałem,  że dorosły 

człowiek sam sobą rządzi. 

— Był z takim wysokim, szczupłym mężczyzną. Z waszej wycieczki. 

— Wysoki i szczupły. Zaraz, zaraz... 

— Z wąsami. 

 

— Ach, to już wiem! Oczywiście, Romanowski. Ale on przecież mało pije. Nie kompan dla Kubiaka. 

Jeden beczka bez dna, drugi taki koniakowy typ, pan rozumie? 

— Chyba rozumiem — kapitan  Jastrzębski uśmiechnął  się. —  Ktoś taki.  co smakuje dobro alkohole. 

Kawa, koniak... Jeden kieliszek, góra dwa... 

— O. właśnie. Dokładnie to. Duży, nudny facet, który przestrzega form towarzyskich i tak dalej. I Ku-

biak  jako kompan? To był co prawda piekielnie  inteligentny  facet, ale rzeczywiście pijak  i ordynus. ni-
czym się nie krył, nikim się nic krępował. Słowo daję. chciałbym ich widzieć w tej knajpie. Bo to chyba nie 
jest wytworny lokal, więc Romanowski na pewno wycierał zapasową chusteczką do nosa każdy kieliszek i 
każdy widelec. A Kubiak pokazywał go wszystkim, żeby się mogli napatrzeć. Zupełnie jakbym lam był z 
nimi. 

— Co ich łączyło w takim razie? Dlaczego Romanowski poszedł Kubiakiem? 

— Kto  ich  lam  wie?  doświadczenia  mogę  powiedzieć,  że  czasami  w  takiego  spokojnego  człowieka 

wstępuje wieczorem diabeł. Idzie w Polskę tak, jakby to robił codziennie. Cholera wie, co wtedy taki myśli. 
Może, że lata lecą, żona się starzeje i on też, że pewnie to już ostatnia szansa... Myślę, że Romanowski mógł 
wejść wtedy na taką orbitę. 13o jakie 

TU 

jeszcze dać wytłumaczenie? 

— Kłócili się w gospodzie. I to kłócili się o jakieś pieniądze. 

— O  pieniądze? — prezes poderwał się. — Kłócili się jeszcze o pieniądze? 

— Dlaczego pan się tak dziwi? 

— Panie, toż to potentaci! Życzyłbym sobie takiej forsy, jaką oni mają. 

— Nie rozumiem. O jakich pieniądzach pan mówi? 

— Kapitanie,  właściwie  zapomniałem  o  tym  od  razu  powiedzieć,  chociaż  powinienem  pamiętać.  Ku-

biak  i Romanowski to spółka wynalazcza,  mają  patent na znaczną część  naszej produkcji. I ciągną tego 
niezły grosz każdego miesiąca. Oczywiście nie licząc pensji. Same opłaty patentowe. 

— Dawna historia ten patent? 

— Nie  bardzo. Trzy, cztery  lata. Doszło nawet do sprawy  sądowej, którą spółdzielnia przegrała.  Wie 

pan, jak to jest. nie było mocnych, żeby podpisywali do wypłaty takie kwoty, więc nic obeszło się bez pro-
cesu. Oni wygrali. Pieniądze idą na pól, i to duże pieniądze. O co im jeszcze chodziło 

background image

 

Kubiak mówił, że Romanowski pije za jego pieniądze. 

— Coś takiego! Aż uwierzyć trudno. 

— Bo co? Paradoks jakiś? 

— Cholera wie. Tylko że Kubiak nigdy nie zwracał uwagi na forsę. Zawsze ją miał. Tak mu się układa-

ło. I tu nagle wspólnikowi wypomina. Dziwna sprawa. 

— Co by to mogło znaczyć? 

— Pewnie pijackie ględzenie. Ale mówi pan — kłócili się? O ile znam Romanowskiego, to on by wy-

szedł po pierwszym obraźliwym słowie. 

— Nie wyszedł. Po oficjalnym zamknięciu  lokalu przenieśli  się do takiej półlegalnej salki. Tam dalej 

popijali i kłócili się. To znaczy, czy pil i Romanowski, nie wiem. 

— Coś podobnego! Cóż to ugryzło tego Romanowskiego! 

— Nie można sprawdzić, kiedy on wrócił na kwaterę? Może ktoś panu coś mówił na ten temat. Ktoś, 

kto nic spał na przykład albo obudził się, kiedy tamten wracał. 

— Nie,  nic  takiego  do  mnie  nie  dotarło.  Panie  kapitanie,  szmat  drogi  przejechaliśmy,  potem,  nie  po-

wiem,  każdy  po  kieliszku  na  sen...  To  kto  się  obudzi,  szczególnie  jak  wchodzi  Romanowski.  Toż  on  na  
pewno buty zdjął jeszcze na ulicy, choćby już tam słyszał chrapanie. 

— Nie rozmawiał pan z gospodarzem kwatery? No, rano, przed odjazdem. 

— A jakżeby nie. Pytałem, czy wszystko w porządku, przy świadkach. Żeby potem nie było, że odjeż-

dżamy i dopiero kiedy nas nie ma, okazuje się, że coś niby zniszczone i trzeba płacić, nie wiadomo za co. 

— Nie skarżył się na nic? 

— Nie, mówił, że dosyć spokojna, grupa w ogóle. I że tylko raz w nocy drzwi otwierał. 

— Wypuszczał kogoś czy wpuszczał? 

— Tego to już nie wiem. Nie pytałem. Ale tak teraz myślę, że pewnie wpuszczał Romanowskiego. 

— Nie doszło do pana nic na temat ich konfliktów? 

— Znaczy Kubiaka i Romanowskiego? Nie. To była dziwna spółka... No, ludzie, którzy razem zarabiają 

duży pieniądz, nie muszą się zaraz kochać. Każdy bierze swoje i po wszystkim. Ale żeby jakieś spory? 

Nic nie słyszałem. A jakby coś było, to bym wiedział. W końcu jestem prezesem tego interesu i muszę 

się orientować, co się w nim dzieje. 

*** 

 

Willa, w której mieszkał Kazimierz Romanowski, sprawiała wrażenie opuszczonej. Wszystkie okna by-

ły ciemne, furtka zamknięta. Jastrzębski kilkakrotnie naciskał guzik przy furtce, ale w domu nie odezwał się 
żaden głos, widocznie dzwonek był zepsuty albo brzmiał bardzo słabo. Kapitan zastukał jeszcze, choć już 

background image

 

bez  przekonania  w  blachę,  z  której  zrobiono  furtkę, odczekał  chwilę,  w  końcu  wzruszył  ramionami  i  od-
szedł. Na razie jednak jeszcze nie rezygnował: obejrzał willę z drugiej strony. Wszędzie ciemno, żadnego 
ruchu. Wsiadł do swojego samochodu i odjechał. 

W biurze komendy sięgnął po książkę telefoniczną, by odnaleźć w niej numer mieszkania Romanow-

skiego.  Powoli  wykręcał  cyfry.  Usłyszał  przeciągły,  jednostajny  sygnał.  Liczył:  jeden,  dwa,  lizy,  cztery. 
Odłożył słuchawkę, ale po chwili wykręcił znów ten sam numer. 

Trzasnęło, potem jeszcze chwilę trwała cisza, aż wreszcie odezwał się przytłumiony, jakby bardzo dale-

ki kobiecy głos. 

— Słucham? 

— Pani  Romanowska?  Mówi  kapitan  Jastrzębski  z  Komendy  Wojewódzkiej  Milicji  Obywatelskiej. 

Chciałbym porozmawiać z pani mężem. 

background image

 

— To niemożliwe — jej głos załamał się.  

— Jak to niemożliwe? — poderwał się kapitan. Czy coś się stało?  

 — Nie wiem, proszę pana. Mój mąż... zaginął. Wczoraj po południu wyszedł na chwilę z domu... mó-

wił, że ma jakąś ważną sprawę, ale nie zajmie mu ona wiole czasu. I dotąd nie wrócił... 

— Pani się czegoś boi. 

— Ja nawet nie jestem pewna, czy pan jest tym, za kogo się pan podaje! — zaszlochała. 

— To zawsze można sprawdzić. Podyktuję pani numer komendy i mój wewnętrzny, potem odłożę słu-

chawkę i pani do mnie zadzwoni. 

— Dobrze — pociągnęła nosem. 

Telefon odezwał się po kilkudziesięciu sekundach. 

— Pytał pan, czego się boję. Nie wiem. czy i pan by się nie bał. Wczoraj ginie mąż. Nikt nic nie wie. A 

dziś od zmierzchu zaczęły się te telefony. 

— Jakie telefony? 

— Głuche. Ktoś stale wykręca mój numer. Podnosiłam słuchawkę, ciągle liczyłam, że to dzwoni Kazik, 

ale nikt się nie odzywał. Słyszałam czyjś oddech, to trwało kilka, może dziesięć sekund. Potem trzask 

odkładanej słuchawki. Po paru minutach 

historia się powtarzała. Wreszcie w całym domu zgasło światło. I tak siedzę po ciemku, z tym dzwonią-

cym telefonem... Chciałam gdzieś wyjść, do siostry, znajomych... Już otworzyłam drzwi, ale cofnęłam się. 
Ktoś czai się pod moim domem. Wyraźnie widziałam ognik papierosa na wysokości półtora metra nad zie-
mią. Ktoś ciągle jest po drugiej stronie ulicy naprzeciwko mojego domu. Niech pan zaczeka... Tak, i teraz 
też go widzę. Stoi nieruchomo, czeka... Na co on może czekać, na męża? Może na mnie. liż wyjdę z domu? 
Co mam robić, proszę pana? Co się siato z moim mężem, co się mogło siać? 

— Jeszcze nie wiem, proszę pani, ale wyjaśnimy to. Na razie proszę nigdzie nic wychodzić i czekać na 

mnie.  Przyjadę  milicyjnym  samochodem,  nie  będzie  pani  miała  wątpliwości.  Zatrąbię  trzy  razy.  Nikomu 
innemu proszę nie otwierać. Już wyjeżdżam. 

Na miejscu byli po niespełna dziesięciu minutach, jednak nie podjechali pod sam dom. Kapitan kazał 

zaparkować wóz w bocznej ulicy, około stu metrów od willi, kierowcę zostawił w samochodzie, a sam wraz 
z  wywiadowca poszedł dalej pieszo. Rozdzielili się przy sąsiedniej ulicy i zbliżali się do willi Romanow-
skich z dwóch stron. Ulica była zupełnie pusta, nikt nie przechodził. Spotkali się przy furtce. 

— Nic — powiedział kapitan. — Żywego ducha. 

— Właśnie. A płoty przylegają do siebie, nikt nie mógł się wymknąć. 

Wrócili do samochodu, podjechali pod dom, kapitan polecił kierowcy trzykrotnie nacisnąć klakson.   Po   

dłuższej chwili w okienku przy drzwiach wejściowych zamigotał płomień świecy. Kobieta wpuściła ich do 
środka. 

background image

 

— Panowie, ratujcie go... — wyszeptała; jej twarz była mokra od łez. — Szukajcie go. Ja wiem, że gro-

zi mu wielkie niebezpieczeństwo. Czuję to. 

— Ale jakie niebezpieczeństwo? — pytał kapitan. — Czy pani wie coś konkretnego? Dokąd mąż mógł 

pojechać? Z kim się ostatnio kontaktował? Czy mówił, że coś mu grozi? 

— Nie  wiem,  nic  nie  wiem!  —  krzyknęła  histerycznie.  —  Ratujcie  go!  —  I  zaczęła  się  bezwładnie 

osuwać na podłogę. Kapitan w ostatniej chwili zdołał chwycić ją pod ramiona. 

Przenieśli zemdloną na kanapę. Wywiadowca zbadał puls. 

— Omdlenie — powiedział. — Ale chyba nic poważnego. Wystarczy trochę zimnej wody, a przyjdzie 

do siebie. 

Chwiejny płomyk dopalającej się na parapecie świecy kładł migotliwe refleksy na bladej twarzy leżącej. 

 

*** 

Jechał szosą porośniętą wysokimi, starymi drzewami, Było ciemno, światła reflektorów przebijały mrok 

zaledwie  w  zasięgu  kilkudziesięciu  metrów. Sunął  w  tym  ruchomym  korytarzu  światła  i  mówił  do  siebie 
półgłosem. Czuł się zmęczony, co chwila powieki przesłaniały mu oczy. Na chwilę zatrzymał się, ale zaczął 
zasypiać na dobre — wiec znów włączył motor. Natychmiast nabrał szybkości. 

Żeby było z kim porozmawiać — pomyślał. — Żebym miał do kogo otworzyć usta. 

Zakręt, a tuż za zakrętem rozchybotana postać jadącego zakosami rowerzysty. Gwałtowny ruch kierow-

nicą i rowerzysta został z boku. Był pewien, że blacha samochodu otarła się o tego człowieka, ale nie dało 
się  odczuć  uderzenia  świadczącego  o  kolizji.  Odruchowo  spojrzał  w  lusterko-czując  bezsensowność  tego 
gestu, ciemność momentalnie zamknęła się za nim. 

Następny, ostry zakręt. Dziwny, obcy glos w samochodzie, klekot jakiegoś żelastwa. Zrozumiał, że sa-

mochód nie reaguje na ruchy kierownicą. Chwila porażającej bezsilności. Jeszcze nacisnął pedał hamulca, 
zapiszczały na asfalcie zablokowane kola. samochód w poślizgu zmieniał ustawienie, ale nie zmieniał kie-
runku. Przed nim raptownie pojawiło się drzewo. Jeszcze pięć, cztery, dwa metry. Zamknął oczy i już nic 
zdążył ich otworzyć. Piekielny łoskot giętych blach i tłuczonego szkła, nagłe, oślepiające światło, ból. Po-
tem ciemność, w którą spadał długo, bezwładnie. 

*** 

Zabieg operacyjny przeciągał  się. zakończono go dopiero wczesnym rankiem.  Chory pozostawał  nie-

przytomny. Odwieziono go na salę, cały czas dyżurowała przy  nim pielęgniarka. Majaczył; wzywał  jakąś 
kobietę, -wymieniał jakieś imiona, wydawał polecenia. Pielęgniarka wiedziała, że stan chorego jest bardzo 
ciężki, nie pozwalała więc sobie ani na chwilę drzemki. 

W dyżurce na dole zadzwonił telefon. Zaspany portier podniósł słuchawkę. 

— Chciałem się dowiedzieć, czy dziś w nocy przyjęliście do szpitala chorego — usłyszał męski głos. 

— Co to za chory? 

background image

 

— Z wypadku. Podobno przywieziono go do was karetką pogotowia. 

— Kogoś przywieźli — mruknął portier. 

— Ale ja tam nie wiem... Połączę pana z oddziałem. 

Aparat telefoniczny zainstalowany był na korytarzu tuż przy sali, w której leżał nieprzytomny pacjent. 

Telefon długo dzwonił,  nikt nie podnosił  słuchawki.  Wreszcie dyżurująca pielęgniarka  zdenerwowała się. 
Wybiegła na korytarz. 

— Słucham! — rzuciła ostro. 

— Chciałem  się  dowiedzieć,  czy  przyjęto  dziś  na  wasz  oddział  chorego o  nazwisku  Romanowski  — 

powiedział mężczyzna. — Po wypadku samochodowym. 

— Tak, przyjęto. 

— A jaki jest jego stan? 

— Kim pan właściwie jest? Zapomniał się pan przedstawić. 

— Nazwisko nieważne, nic pani nie powie. Jestem jego przyjacielem i chciałem się dowiedzieć... 

— Ja nie udzielam takich informacji przez telefon. Proszę się zgłosić osobiście. 

— Nie może mi pani powiedzieć, jaki jest jego stan? Chociaż tyle, czy przytomny, czy jego życiu nie... 

no, nie grozi niebezpieczeństwo? 

— Nie mogę — powiedziała pielęgniarka i odłożyła słuchawkę. 

Już wtedy dziwiła się swojej reakcji. Była zdenerwowana od kilku dni. ale przecież nie na Wszystko re-

agowała w ten sposób. Nie wiedziała, jak to określić i z czego mogło się to wywodzić, ale od pierwszych 
słów rozmowy poczuła do tego człowieka instynktowną niechęć. 1 niechęć ta pogłębiała się z każda, chwilą. 

Przecież nie znam faceta — myślała. — Pewnie go nigdy nie widziałam i nie zobaczę. 

Dopiero kiedy usiadła przy chorym, coś przyszło jej do głowy. 

Ten człowiek się boi — pomyślała. — I to boi się w taki wstrętny, zwierzęcy sposób. Bo to na pewno 

nie był strach o życie i zdrowie przyjaciela. To był strach tylko i wyłącznie o samego siebie. 

I chociaż nigdy nie obawiała się skarg, których kilka wpłynęło do dyrekcji szpitala, ponieważ niezależ-

nie  od  tego,  że  była  wyjątkowo  dobrym  pracownikiem,  demonstrowała  czasami  wielką  opryskliwość  — 
pomyślała z satysfakcją, że tym razem żadna skarga na nią nie wpłynie. 

*** 

Samochód  był  całkiem  rozbity,  ale  kapitan  zadecydował,  że  jego  szczątki  należy  poddać  dokładnym 

oględzinom. Kiedy dokonywano tych oględzin. Jastrzębski pojechał do szpitala. 

— Prawdę mówiąc trudno liczyć, że z tego wyjdzie — powiedział mu ordynator oddziału. — Oczywi-

ście w medycynie zdarzają się cuda. ale tym razem... 

— Czy coś mówił będąc nieprzytomny ? 

background image

 

— Tak. ale nie sądziliśmy, że te słowa mogą być ważne. Nie zwracaliśmy na nic uwagi, O tym nocnym 

telefonie pielęgniarka już panu chyba wspominała. Cóż poza tym? Oczywiście będziemy robić wszystko, co 
w naszej mocy... 

— Tuk, oczywiście. Ale proszę bez mojej zgody nikomu nie udzielać żadnych informacji na temat pa-

cjenta — zastrzegł się kapitan. - Nawet jeżeliby, odpukać, zmarł — proszę i to zachować w tajemnicy. 

Kiedy wschodził, przed szpitalem czekał już na niego samochód z komendy. 

— Miał pan rację, kapitanie — powiedział młody podporucznik w tak eleganckim mundurze, jakby się 

wybierał na jakąś paradę. - - Samochód nie był w porządku. Mimo że jest tak pogruchotany, udało się usta-
lić niesprawny układ kierowniczy. A konkretnie — wyraźnie nadpiłowany drążek. Wystarczył gwałtowny 
ruch, żeby się rozpadł. 

— Tak też przypuszczałem — pokiwał głową Jastrzębski. — Początkowo myślałem, że to Romanowski 

maczał  palce  w  sprawie  zabójstwa  Kubiaka.  Teraz  zaczyna  być  jasno,  że  ktoś  postanowił  kolejno  wy-
kończyć obydwu wspólników. Tylko jaką z tego osiągnął korzyść lub co potem spodziewał się osiągnąć? 

*** 

Alina Romanowska szykowała się do wyjazdu. Chciała być przy mężu w tych najtrudniejszych dla nie-

go chwilach. Kapitan zadawał pytania w czasie, kiedy kończyła pakować tubę podróżną. 

— Jak to było dotychczas z finansami pani mężu? Wiedziała pani. ile zarabia i na co przeznacza pienią-

dze? 

— Szczerze  mówiąc,  mąż  nie  wtajemniczał  mnie  w  swoje  finansowe  sprawy.  Zarabiał  dobrze  i  całą 

pensję oddawał mnie. Wiem, że miał poza tym jakieś inne dochody, ale nic znam szczegółów. Powiedział. 
żebym się tym nie interesowana, bo to może zachwiać   równowagę, która panuje w stosunkach między na-
mi. Tak się właśnie wyraził: zachwiać równowagę. Ja też pracuję i zarabiam, poza tym mąż dawał mi jesz-
cze oprócz pensji pewne kwoty. 

— Czy państwo mieliście samochód? 

— Tak. mieliśmy do niedawna volkswagena. ule mąż go sprzedał. W dniu, w którym... No. kiedy prze-

padł  z domu, powiedział, że kupił od kogoś nowy  samochód, ale  nie zdążyliśmy  już dokładnie porozma-
wiać. Och, przypomniałam sobie: mówił o fiacie. Ale nawet nic wiem, jaki to był model fiata. Przepraszam 
bardzo, już muszę iść. Pociąg odjeżdża za pół godziny... 

— Oczywiście, oczywiście — kapitan Jastrzębski pośpiesznie podniósł się z fotela. 

Kiedy wrócił do komendy, czekała na niego wiadomość, że Kazimierz Romanowski zmarł w szpitalu 

nie odzyskawszy przytomności. 

*** 

Porucznik Wasilewski siedział za biurkiem Romanowskiego. Pod szkłem leżało zdjęcie żony, pocztów-

ki z Włoch i Francji, mały kalendarz. Z drugiej strony fotografia młodej Japonki, która — jeżeli patrzyło się 
na nią z góry, była ubrana w kimono, natomiast kiedy spojrzało się z boku — okrywały ją szaty więcej niż 

background image

 

skąpe. Jednak porucznik nic patrzył na Japonkę, tylko na róg jakiejś książeczki, która wystawała zza tego 
fotosu. 

Odchylił szkło i wyjął program wyścigów konnych. 

— Czy inżynier Romanowski gra na wyścigach? —zapytał jego współpracowników. 

— Niewiele o nim wiemy — odpowiedział jeden z mężczyzn. — Tę, Człowiek, który nie lubi mówić o 

sobie. Owszem,  mamy tu w biurze wspólne kupony toto-lotka, ale żeby wyścigi... Oczywiście  nie  można 
wykluczyć, bo kolega Romanowski jest bardzo małomówny, żeby nie rzec: tajemniczy... 

*** 

Po półgodzinie porucznik wysiadł na Służewcu.  Właśnie trwały gonitwy.  W przerwach miedzy wyści-

gami pokazywał fotografię Romanowskiego kasjerkom, porządkowym, ludziom, którzy sprawiali wrażenie 
bywalców. Kilka osób rozpoznało Romanowskiego. 

— Tak — powtarzali. — Bywa tu. Wysoki, przygarbiony. Nazywają go pan Roman. 

— Gra? 

— Pewnie. A po co by tu przyjeżdżał, jeżeli nie po to, żeby stawiać na koniki? Przecież u nas sic w nic 

innego nie gra. 

— A ostro grywał? — wypytywał porucznik. 

— Żeby  za  ostro,  lego  nie  można  powiedzieć.  Ale  robił  szum  wokół  swojej  gry-Szczególnie,  kiedy 

przegrywał. Wtedy wykrzykiwał, że jest bliski ruiny, że przegrał nie wiadomo ile. Ale kto zna te stosunki t 
potrafi patrzeć, ten zawsze łatwo zauważył, że pan Roman nie dał się zjeść w kaszy. Grał ostrożnie i nikt 
jeszcze nie widział, żeby naprawdę przegrał większe pieniądze. Tylko że jego rozpacz po każdej przegranej 
wyglądała zupełnie szczerze. Więc może to, co dla innych bywalców nie było warte słowa, dla niego mogło 
znaczyć wiele? 

— Tak pan myśli? — mruknął porucznik uśmiechając się lekko. — I tak bywa. 

— Panie kapitanie — relacjonował potem Jastrzębskiemu. — Mogę się mylić, ale jeżeli nawet, to nie-

wiele. Romanowskiemu zdaje się zależało na tym, żeby sprawiać na wyścigach wrażenie pechowego gracza. 
Ale z tego, co się dziś dowiedziałem, ta rzecz mu chyba nie wyszła. Ludzie zaraz mi powiedzieli, że to nie 
był facet, który wydałby na konie fortunę. A widzieli tam oni niejedno. Najprostsze i jedyne chyba wytłu-
maczenie; robił jakąś mistyfikację, chciał w razie czego mieć te wyścigi na rozliczanie się ze swoich docho-
dów. 

*** 

Wywiadowcy Błażejczykowi polecono dyskretnie obserwować willę Romanowskiego. Tym razem dom 

był rzeczywiście pusty. Po śmierci męża Romanowska wyjechała do Radomia. Polecając wystawić len po-
sterunek kapitan Jastrzębski nie bardzo wiedział, po co to robi, ule był przekonany, że tak właśnie powinien 
postąpić. 

Sporo  zagadkowych  spraw  działo  się  wokół  tego  domu.  No  i  przecież  ta  przygotowana  przez  kogoś 

śmierć właściciela... Ustalono, że wtedy, kiedy Romanowska siedziała przerażona w domu — awaria sieci 

background image

 

elektrycznej nie powstała wskutek przypadku. Ktoś po prostu przeciął przewody. Kto zadał sobie taki trud i 
w jakim celu? 

Błażejczyk nie otrzymał żadnych szczegółowych poleceń: miał nie opuszczać posterunku, mieć oczy i 

uszy otwarte, o wszystkim istotnym meldować za pomocą prze nośnej radiostacji, którą otrzymał w związku 
w tym zadaniem. Młody wywiadowca; wyraźnie czekał na jakieś dokładniejsze instrukcje, ale nie usłyszał 
nic więcej. 

Zmrok  już  zapadł,  uliczki  w  pobliżu  willi  Romanowskich  były  ciemne.  Latarnia  u-stawiona  na  odle-

głym skrzyżowaniu dawała nikły poblask, ledwie widoczny nad żywopłotami, którymi obsadzono ogrody. 
Niżej panował mrok tym głębszy, że potęgowała go właśnie ta poświata rozpostarta dwa metry nad ziemią. 

Z ogrodu Romanowskich przez płot. wydostawały się splątane gałęzie dzikiego wina, które tworzyły od 

strony ulicy rodzaj okapu. Ogrodzenie sąsiedniej posesji było cofnięte o ponad metr od ulicy. Ten właśnie 
kąt upatrzył sobie Błażejczyk jako miejsce posterunku. leżało tu kilka jakby specjalnie dla niego przygoto-
wanych  płyt  chodnikowych,  spiętrzonych  jedna  na  drugiej.  Usiadł  wygodnie  i  wsadzając  ręce  w  otwory 
siatki, rozsunął gałęzie żywopłotu. Przez powstałą w ten sposób dziurę widział ciemną bryłę domu. 

Mijały godziny, gdzieś bardzo daleko zegar wybił północ. W pobliżu willi nic się nic działo. Ktoś na są-

siedniej ulicy parkował samochód, po przeciwnej stronie szybko przeszła kobieta: w panującej ciszy stukot 
jej obcasów z pewnością słychać było kilka ulic dalej. 

Spokojny zakątek — pomyślał wywiadowca przypominając sobie swój pokoik, którego okno wychodzi-

ło na ulicę pełną jęczących tramwajów i autobusów, zatrzymujących się na przystanku właśnie naprzeciwko 
jego mieszkania. — Tuk, to wymarzone miejsce na odpoczynek. 

Nagle gwałtownie zaszeleścił żywopłot przy furtce i coś ciężko upadło na płyty chodnika. Błażejczyk 

odruchowo skoczył w tamtym kierunku. Nie odrywał się jednak od płotu. ciągły pozostawał pod przykry-
ciem okapu z gałęzi. Nie zdążył dobiec do furtki. Pomyślał jeszcze, że powinien trochę odczekać. a nie re-
agować tak impulsywnie. Z tylu usłyszał kroki, odruchowo sięgnął po pistolet, zatrzymał się i wolno zaczął 
się odwracać— za późno... Kątem oka dostrzegł niewyraźną męską sylwetkę, w następnym momencie ogłu-
szyło go mocne uderzenie w tył głowy i zanim jeszcze dotknął ziemi — stracił przytomność. 

*** 

Ciągle nieprzytomnego wywiadowcę odnaleziono dopiero po dwóch godzinach. Ktoś wciągnął go w ten 

kąt, który Błażejczyk obrał sobie za kryjówkę. Ponieważ nie odpowiadał na wielokrotne wezwania radiosta-
cji, wysłano radiowóz. 

Do willi dokonano włamania, zamek w furtce nie stanowił żadnej przeszkody, otwarto go jakimś wytry-

chem.  Drzwi  domu  wyłamano,  tu  znaczy  podważono  je  łomem  tak,  że  uszkodzono  futrynę  i  zniszczono 
obydwa  zamki.  Willa  została  splądrowana.  Na  podłodze  walały  się  ubrania,  powyrzucane  z  szaf  książki, 
listy, jakieś drobiazgi i bibeloty. Wewnątrz domu wyważono jeszcze jedne drzwi, zrobione z grubych dębo-
wych desek i opatrzone aż dwoma zamkami. Oba były uprzednio zamknięte. Pokój sprawiał wrażenie pra-
cowni. Biurko, deska do projektowania, zwoje rysunków, szafy. Pod papierami  na kanapie pusta, żelazna 
kaseta z wyważonym wiekiem. Poza bałaganem sprawca lub sprawcy nie pozostawili żadnych śladów. 

Kiedy Błażejczyk odzyskał przytomność, zaczęto go wypytywać o napastnika. Wywiadowca bezradnie 

rozłożył ręce. 

background image

 

— Właściwie to go nie widziałem — powiedział. — Zaszedł mnie od tylu. nie zdążyłem się odwrócić. 

Cóż mogę powiedzieć? Mężczyzna. Mniej więcej mojego wzrostu. Kątem oka dostrzegłem ciemne okrycie, 
chyba kurtkę... Zdaje się, że miał czapkę. 

*** 

Kapitan  wysłał  funkcjonariusza  na  pocztę,  w  rejonie  której  znajdował  się  dom  Romanowskich.  Mili-

cjant  nic  wrócił  z  pustymi  rękami:  przyniósł  tekst  telegramu,  który  Romanowski  odebrał  wieczorem  w 
przeddzień  wypadku.  Tekst  brzmiał  następująco:  P r o s z ę   n a t y c h m i a s t   p r z y j e c h a ć   do  M u -
s z y n y .  S p r a w a  p o w a ż n a .  S z c z e g ó ł y  n a   m i e j s c u .  Telegram nie był podpisany. 

— Mogę cię tylko pobłogosławić na drogę — powiedział kapitan wybierającemu się w podróż porucz-

nikowi. — Tyle wiem. co i ty. Ale Muszyna nie jest wielką miejscowością. Na początek powinna ci wystar-
czyć fotografia Romanowskiego. To musiała być jakaś wyjątkowo ważna wiadomość, jeżeli nawet nie za-
wiadomił żony o planowanym wyjeździe. 

— Albo też nie chciał jej o nim mówić. 

— Też prawdopodobne. Może po prostu nie chciał się tłumaczyć... 

Już pierwszo napotkane osoby rozpoznały fotografię Romanowskiego. 

— Przyjeżdża tu taki. Kręci się koło budowy pensjonatu. 

Porucznik zaraz poszedł na budowę. Zastał tam trzech pracujących robotników, którzy również rozpo-

znali Romanowskiego, ale nie wiedzieli na jego temat niczego konkretnego, był tu, ostatni raz ze trzy dni 
temu. Okazało się, że inwestorem willi jest niejaki Ignacy Skoczylas, zamieszkały w Krynicy. 

— To chyba taki starszy facet — odezwał się jeden z robotników. — Ale on tu wcale nie zachodzi, cho-

ciaż z Krynicy to przecież parę kroków... 

— A wy jesteście z prywatnej firmy budowlanej, tak? Gdzie można zastać waszego szefa ? 

— Powinien być przed wieczorem. Tak mówił wczoraj. 

Porucznik spojrzał na zegarek: zbliżało się południe. Po kwadransie pukał już do drewnianego domu, w 

którym mieszkał Ignacy Skoczylas. 

W pokoju zastawionym starymi meblami zastał staruszka, który bez przerwy nucił coś pod nosem. Było 

to dosyć znane, przedwojenne tango. 

— Czy pan Skoczylas? 

— Pewnie, że Skoczylas, synku — powiedział staruszek wesoło. — Kto ma być w mieszkaniu Skoczy-

lasa, jak nie Skoczylas? 

Porucznik długą chwilę nic nie mówił, rozglądał  się tylko po pokoju, Skoczylas nie zwracał na niego 

najmniejszej uwagi. Powolnymi ruchami rąk manipulował przy starym gramofonie z duża lubą. potem znie-
chęcił się i zaczął przewracać pożółkłe papiery, których całe stosy leżały na wszystkich sprzętach, a nawet 
na podłodze. Listy, afisze, fotografie, wycinki z gazet. Coś tu było nie w porządku. To miałby być właściciel 
okazałego domu. który właśnie wykańczano w Muszynie? Po co staruszkowi taki olbrzymi dom? Poza tym 
ten pokój w żadnym wypadku nie sprawiał wrażenia mieszkania zamożnego człowieka. 

background image

 

— Podobno buduje pan dom w Muszynie? — zapytał wreszcie porucznik. 

— Dom? — zastanowił się chwilę Skoczylas. -- Ach, tak — zanucił. — Budujemy domek, budujemy 

domek... Widzi pan — podsunął porucznikowi pod nos sporą fotografię. — To była aktorka! Proszę, jest i 
dedykacja... 

— Proszę pana, wspomniałem panu, że jestem milicji. Chcę z panem porozmawiać. To ważna sprawa. 

Czy zna pan Kazimierza Romanowskiego? 

— Jak? — staruszek przydreptał do porucznika. 

— Romanowskiego. 

— Czekaj, synku. Acha. czy to nie będzie taki jegomość podobny do Eugeniusza Bodo? 

— Nie wiem, nie znam Eugeniusza Bodo. Ale proszę, to jest fotografia Romanowskiego. 

— Tak. to on — powiedział Skoczylas powoli. 

— Skąd go pan zna? 

— Przychodzi lu czasami. Młody człowiek, ale można z nim porozmawiać. Przyjdzie, usiądziemy, po-

gawędzimy, wypijemy herbatę. I polem idzie. 

— A co on ma wspólnego z pańskim domem ? 

— Z jakim domem? - zaniepokoił się staruszek. 

— Święci pańscy, z tym domem, który się buduje w Muszynie! 

— Nie wiem, może pomaga panu Skoczkowi w budowie? 

— A kto to jest pan Skoczek? — porucznik tracił już cierpliwość. 

— Nie zna go pan? To figura! On zajmuje się tym domem. 

— To znaczy buduje go. tak? 

— Buduje, buduje... Chłopcze, ja mam naprawdę ważniejsze sprawy. Widzisz, co się tu dzieje? — zato-

czył  dokoła rękami. —  Jak chcesz rozmawiać o takich drobiazgach, to idź do pana Skoczka. On  też  lubi 
rozmawiać o różnych głupstwach. Ja muszę zaprowadzić wreszcie porządek w tych papierach. Wszystko mi 
się wymyka z rąk. zakrada się bałagan... Nie ukrywam, że nie mam już tyle sił. co kiedyś, wiec na wszystko 
potrzeba mi więcej czasu. 

— Tylko jedno pytanie: czy nie wysyłał pan ostatnio telegramu do Romanowskiego? 

— A w jakiż to sposób? — zirytował się staruszek, aż ręce zaczęły mu się trząść. — Przecież ja nawet 

nie wiem, gdzie mieszka ten pański Romanowski, czy jak tam on się nazywa. Na jaki adres miałbym wysłać 
ten telegram? I co pisać? Że tęsknię za nim. żeby przyjechał, porozmawiał ze mną chwilę i wypił herbatę? 
Tak to sobie pan wyobraża? 

*** 

background image

 

Janusz Skoczek, którego robotnicy nazywali panem inżynierem, a który oficjalnie nie chlubił się nawet 

tytułem technika — pojawił się rzeczywiście przed wieczorem na budowie. Porucznik już tum na niego cze-
kał. 

— Co pana łączy bądź łączyło z Romanowskim? — zapytał bez wstępów. 

— Mnie? — zdziwił się tamten. — Nic. Nawet nie jestem pewien, czy chodzi nam o tego samego czło-

wieka. Bo to jest. zdaje się, ten inżynier, który czasami kręci się przy budowie. 

 

— Dziwne. Właściwie nie zna go pan, a wysyła mu telegramy... 

— Nic podobnego — powiedział Skoczek spokojnie. — Nie wiem. o co tu chodzi, ale w nic się nie dam 

wrobić. Na budowie wszystko legalnie, żadnych lewych materiałów... Zdaje się, że marnuje pan tylko czas. 

— Jakoś się rozliczę przed zwierzchnikami ze swojego czasu. Pomówmy o czym innym. Ten staruszek, 

dla którego buduje pan dom... Co tu się w ogóle dzieje, może pan wyjaśnić? Przecież ten człowiek nie bar-
dzo już rozumie, co się wokół niego dzieje. I raptem buduje taki dom? Jak pan się z nim w ogóle porozu-
miewa? Skąd len Skoczylas ma pieniądze? 

— No. proszę pana — Skoczek aż poczerwieniał ze złości. — Już za wiele pan ode mnie wymaga. Jak 

pan to sobie wyobraża? Ja mam sprawdzać, skąd klient bierze pieniądze? Pan mnie chyba pomylił z Urzę-
dem Finansowym. 

— To  może  z  innej  strony...  Pan  mieszka  trzysta  kilometrów  stąd.  Dlaczego  akurat  pan  buduje  tutaj 

dom? Znał pan przedtem Skoczylasa? 

— Jak się dobrze pracuje, to zawsze znajdzie się zamówienia — powiedział Skoczek, ale widać było, że 

pierwszy raz podczas lej rozmowy poczuł się niepewnie. 

— Więc jak? — przyciskał go porucznik. — Po prostu staruszek usłyszał o panu, wsiadł w pociąg i po-

jechał do pana trzysta kilometrów z dwiema przesiadkami. 

— No,  niezupełnie.  Tu  się  buduje  więcej  niż  u  nas  i  zarobić  można  więcej.  Szukałem  klientów.  Nie 

wiedziałem, że nie wolno. 

     W miejscowej komendzie czekało porucznika nowe polecenie, przekazane przez kapitana Jastrzębskiego; 
należy złożyć wizytę tutejszemu notariuszowi. 

Cholera, że też wcześniej nie przyszedł mi do głowy pomysł z notariuszem — pomyślał sa mokry tycz-

nie porucznik. — Są aż dwa istotne powody, żeby się tam udać: budowa tego dziwnego domu i ów starszy 
pan, a starsi ludzie miewają różne interesy do notariuszy. 

Notariusz okazał się tęgim, niewysokim mężczyzną o jowialnym wyglądzie. Z zawodową skrupulatno-

ścią obejrzał milicyjną legitymacje, zanim powiedział coś więcej niż dzień dobry. Ale potem poczęstował 
niespodziewanie interesanta papierosem, a nawet kawą. 

— Czy mówią panu coś nazwiska Skoczylas i Romanowski? — zapytał porucznik. 

— Skoczylas... — zastanowił się krótko notariusz. — Tak. ponad rok temu nabył działkę budowlaną w 

Muszynie. 

— No tak. ale może coś więcej.... 

background image

 

— Nie wiem, czy nie mylę osób... Chyba jednak nie. to charakterystyczna postać. Starszy pan, mieszka-

jący w Krynicy. Sprawia dziwaczne wrażenie... Właściwie jestem pewien. To on był u mnie kilka dni temu. 

— Czego chciał? 

— Okazało  się.  że  potrzebował  tylko  informacji.  Zamierzał  sporządzić  testament,  ale  jeszcze  nie  był 

ostatecznie zdecydowany. Pragnął się dowiedzieć, jak ma to zrobić. A chodziło mu bodaj o wydziedziczenie 
syna i przekazanie majątku na jakiś cel społeczny... Wspominał chyba .o stworzeniu jakiegoś muzeum... 

— Sporządził ten testament? — porucznik Z trudem krył podniecenie. 

— Właśnie nie. Stracił zapał. Przyszedł niby zdecydowany, a w trakcie rozmowy jakby zaczął myśleć o 

czym innym. Cóż, udzieliłem mu porady, on powiedział, że się jeszcze zastanowi. I to wszystko. 

— A czy nikt nie interesował się tą wizytą? — zapytał porucznik już stojąc w drzwiach. 

— Właśnie, nie wiem. może to ważne... Następnego dnia miałem dziwny telefon. Dzwonił mężczyzna. 

Nie przedstawił się, zapytał mnie, czego tu chciał stary Skoczylas. 

— Tak się wyraził? 

— Cytuję dosłownie. 

— Co mu pan powiedział? 

— Oczywiście nic. W końcu jestem notariuszem, obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. 

— I to był koniec rozmowy? 

— Nie. Tamten powiedział jeszcze, że Skoczylas jest człowiekiem niepoczytalnym z powodu zaawan-

sowanej sklerozy, a więc w ogóle nie powinno się z nim rozmawiać na poważne tematy. 

 

*** 

 

Przy kasach PKO w warszawskiej Rotundzie, jak zazwyczaj w godzinach przedpołudniowych, nie było 

tłoku. Strażnik obojętnym wzrokiem odprowadził do jednego okienek czterdziestokilkuletniego mężczy-
znę, ubranego w popelinową kurtkę. Przy okienku, do którego tamten podszedł, stał tylko jeden interesant. 
Kiedy  go  załatwiono,  mężczyzna  oznajmił  kasjerce,  że  chciałby  podjąć  pieniądze  z  książeczek  na  hasło  i 
'podał książeczkę PKO z wsuniętą w nią karteczką, na której napisane było słowo, które — jak tajemnicze 
zaklęcie — powinno otwierać bankowe sejfy. 

Dłuższy  czas  trwało  sprawdzanie,  urzędniczka  podeszła  do  siedzącej  w  głębi  kierowniczki  i  chwilę 

szeptały z ożywieniem. Mężczyzna nerwowo bębnił palcami w blat. Kasjerka zniknęła mu z pola widzenia, 
a kiedy pojawiła się po kilku minutach, powiedziała : 

— Niestety, proszę pana, hasło się nie zgadza,. 

— Do diabła! — mężczyzna wysilił się na uśmiech. — Musiały mi się pomylić kartki, a pamięć wcale 

się nie poprawia z upływem lat. Cóż, w takim razie rezygnuję. Podejmę pieniądze z drugiej — to mówiąc 

background image

 

podał  następną  książeczkę.  Coraz  bardziej  zdenerwowany,  dyskretnie  rozejrzał  się  wokół.  Nie  spostrzegł 
niczego, co by go zaniepokoiło, czekał więc dalej.  Ale sytuacja powtórzyła  się z  najdrobniejszymi szcze-
gółami. Może tylko urzędniczki rozmawiały ze sobą nieco dłużej. 

— Przykro mi, że i tym razem nic z tego — usłyszał. — Hasło znów jest inne. 

— No, trudno — bąknął mężczyzna; teraz widać już było, że się bardzo śpieszy. — Będę musiał wysilić 

pamięć i uporządkować to wszystko — powiedział odchodząc od okienka. — I przepraszam za fatygę. 

— Nie szkodzi — uśmiechnęła się kasjerka, wciąż jednak patrzyła za nim. Już był przy drzwiach... Ale 

zanim wyszedł, zastąpił mu drogę młody mężczyzna, który poprzednio siedział zagłębiony w lekturze ilu-
strowanego tygodnika. 

— Chwileczkę — powiedział cicho, lecz wyraźnie. — Chciałem zamienić z panem parę słów. 

Sięgnął do kieszeni, jednocześnie coś mówiąc, kiedy raptem niefortunny posiadacz książeczek na hasło 

odepchnął go. Wskoczył  w obrotowe drzwi, któro — wybiegając — silnym uderzeniem wprawił  w gwał-
towny ruch, i zaczął uciekać w kierunku baru „Zodiak". Zanim młody mężczyzna uporał się z wirującymi 
jeszcze drzwiami, stracił kilkadziesiąt metrów. A tamten zniknął już w jednej z bram. 

Młodzieniec zatrzymał się i uważnie rozglądał się dookoła. Sprawdził dwie czy trzy bramy, ale szybko 

zorientował się, że to nie  ma sensu. Wszystkie  były przejściowe. Z  markotną  miną powrócił do Rotundy, 
chwilę medytował nad czymś, wreszcie powoli ruszył Alejami Jerozolimskimi w kierunku ulicy Kruczej. 

Obok kawiarni „Hoxana" czekał na niego uciekinier. Był nieco zasapany, wyraz twarzy miał pokorny, 

przepraszający! 

— Szukałem pana — powiedział. — Cholera, człowiek na starość staje się histerykiem. Myślałem, że 

pan chce na mnie napaść, a ja mam przy sobie sporo pieniędzy. Zupełnie zapomniałem, że tam są strażnicy i 
w ogóle... Dopiero tak biegnąc pomyślałem, że pan może jest z milicji i pewnie ma do mnie jakiś interes, 
Nie  chciałbym  się  narazić  na  jakieś  podejrzenia...  A  poza  tym  w  ogóle  głupia  sprawa.  Niby  poważny  ze 
mnie człowiek... I chyba nie pomyliłem się... pan z milicji, co? 

— Nie, nie pomylił się pan, Chciał pan. zdaje się, podjąć pieniądze z książeczek na hasło, prawda? Pro-

szę, tu jest moja legitymacja. A ja bardzo bym chciał zobaczyć te książeczki. 

— Ależ służę panu! — sięgnął do kieszeni kurtki. 

I zaraz potem zaczął się w popłochu uderzać po bokach, rozpiął kurtkę, wywrócił nawet kieszenie ma-

rynarki i spodni. 

— Nie ma! — wykrzyknął wreszcie. — Musiałem je zgubić w czasie tej bezsensownej ucieczki. 

— Wyleciały panu z kieszeni, panie Skoczek? — ironicznie zapytał milicjant. — Trudno, pójdziemy do 

komendy, tam się wszystko wyjaśni. 

Ale wyjaśniło się niewiele. Skoczek nie miał tych książeczek przy sobie, a wysłani w teren funkcjona-

riusze;  bezskutecznie przetrząsnęli  liczne zakamarki w domach  i podwórzach  na trasie ucieczki,  łącznie 
koszami na śmiecie, piwnicami i strychami. 

background image

 

— Jak kamień w wodę... — westchnął Skoczek. — Mój Bożę. taka strata! Zgubiona książeczka na ha-

sło. I to razem z tym hasłem, to tak. jakby zgubione pieniądze. Nie wiem, czy ktoś na tym skorzysta, bo mi 
się pomieszały kartki z hasłami. Ale ja na pewno straciłem. 

*** 

Przeszukanie radomskiego mieszkania Skoczka nie przyniosło prawie żadnych  interesujących rezulta-

tów. Znaleziono dokumentację prowadzonej firmy, nieco biżuterii. I tę jedną fotografię. Siarą fotografię, na 
której można było z łatwością rozpoznać Ignacego Skoczylasa, jeszcze jako krzepkiego mężczyznę, oraz — z 
pewną trudnością — Janusza Skoczka, chłopca w koszuli z rozpiętym kołnierzem i w krótkiej wiatrówce. 
Na odwrocie fotografii była data: sierpień 1943. 

— Tak... Więc oczywiście podtrzymuje pan wersję, jakoby Ignacego Skoczylasa spotkał pan rok temu 

jako przedsiębiorca budowlany? — zapytał kapitan Jastrzębski kładąc fotografię na biurku. 

— Stare dzieje — powiedział Skoczek niechętnie. — Ale chyba zbyt wiele się pan po tym spodziewa. 

No, dobrze. To jest mój ojciec. Jak się okazało, narozrabiał w czasie wojny, coś tam kombinował z Niem-
cami... Po wyzwoleniu zaczął się koło niego smród, więc szybko zmienił nazwisko. Oczywiście nic mu to 
nic pomogło, odsiedział parę lat. A że się do niego nie przyznaję? Pan chętnie by się przyznał do takiego 
ojca? 

— Panie Skoczek, a nie miałby pan ochoty zacząć wreszcie mówić prawdę? Bo pan dalej utrzymuje, że 

ojciec wynajął pana do tej pracy, czy nie tak? 

— Oczywiście. Za darmo bym mu tego nie robił. Długo mnie tak zamierzacie trzymać? Mija druga do-

ba. 

— O,  jeszcze  zostało  ładne  parę  godzin.  Dopiero  jutro  rano  miną  dwie  doby,  po  których  albo  pana 

zwolnimy, albo o pańskich losach będzie decydował prokurator. 

— Prokurator? Ale o co mnie oskarżycie? Wtedy trzeba już mieć konkretne dowody. 

— Jak mówiłem: do jutra jeszcze jest sporo czasu. 

*** 

Pozostawiony  w  Radomiu  porucznik  Wasilewski  wreszcie  doczekał  się  dozorczyni  domu.  w  którym 

mieszkał  Skoczek.  Składała  ona  wizytę  krewniakom  w  dosyć  odległej  wsi.  wróciła  dopiero  wieczorem. 
Przed jej przyjazdem dobudzono się jednak męża, który po wypiciu sporej dawki alkoholu już ud południa 
spał snem sprawiedliwego. Człowiek ten w rzadkich chwilach względnej trzeźwości był uniwersalnym rze-
mieślnikiem, znającym  się na wszystkich pracach domowych. Kiedy zorientował się, że  milicja  interesuje 
się Skoczkiem, przypomniał sobie, że żona mówiła mu coś interesującego na temat lokatora. Ale pamiętał 
tylko,  że  dotyczyło  to  samochodu.  Wszelkie  próby  wyciągnięcia  z  niego  czegoś  więcej  okazały  się  nie-
skuteczne. 

— Głowa — powtarzał. — Jakoś dziwnie boli mnie głowa. Chyba się zdrzemnę. 

Dozorczyni rzeczywiście miała interesujące wiadomości. Rozpoznała na fotografii Romanowskiego. 

— Ten gość przyjechał tu parę dni temu takim nowym fiatem 127. Akurat stałam w oknie, to widziałam 

dokładnie. Była może piąta po południu. Pan Skoczek też przyjechał tego samego dnia. tylko parę godzin 

background image

 

wcześniej. On ciągle w rozjazdach, rzadko kiedy bywa. Ale jak mu powiedzieć, żeby mieszkanie wynajął, to 
się denerwuje, jakby nie wiadomo co. To tamtego dnia stoję w oknie i widzę, że nagle ten facet z fotografii 
wybiega z bloku i gdzieś leci. Samochód stoi, ale on go nie bierze, leci pieszo. Wrócił po godzinie, ale już 
powoli. Spokojnie, ze spuszczoną głową. A w czasie, kiedy go nie było, z domu wyszedł Skoczek. Zaczął 
się rozglądać, czy go ktoś nie widzi, to dla wszystkiemu schowałam się za firankę, ale ciągle patrzę. I widzę, 
że on wsiada do tego samochodu... Ale nie, najpierw otworzył drzwi swojego garażu. A potem wsiadł i wje-
chał samochodem do garażu. Zamknął drzwi — i cisza, po półgodzinie otworzył drzwi, znowu się rozejrzał i 
wyjechał samochodem na podwórze. Ja tam nie wiem, ale jak nie ma deszczu ani nic, to po co wprowadzać 
na pół godziny do własnego garażu cudzy samochód? I to w czasie, kiedy nie ma właściciela. Dlatego opo-
wiedziałam wszystko mojemu staremu, żeby dowiedzieć się, co on o tym myśli. Akurat był trzeźwiejszy... 

*** 

A w tym samym czasie w Warszawie sprawdzano kontakty Skoczka. Przygodne znajome, drobni kom-

binatorzy. Wydawało się, że w stolicy Skoczek nie miał rozległych znajomości. A inne adresy... Niemal cała 
Polska, na to trzeba wielo czasu. 

Zastanawiający był numer telefonu zanotowany na okładce kalendarza. Wszystkie inne adresy i telefony 

porządnie wpisano pod stosownymi literami alfabetu. Tutaj: telefon na okładce i więcej nic. Sześć cyferek. 
Wielokrotnie  wykręcano  ten  numer,  ale  nikt  nie  podnosił  słuchawki.  Wreszcie  kapitan  polecił  odszukać 
abonenta. Po godzinie znano już nazwisko właścicielki mieszkania i adres. Kapitan pojechał tam osobiście. 

Wielokrotnie dzwonił i pukał — bez skutku. Zszedł więc do dozorcy. Od niego dowiedział się, że loka-

torka, o którą chodziło, przebywa za granicą, gdzie już nawet — podobno — wyszła za mąż i nie wiadomo, 
kiedy  wróci.  Mieszkanie  wynajęła  pewnemu  panu,  który...  No,  dosyć  rzadko  tu  bywa.  Kiedy  Jastrzębski 
pokazał swemu rozmówcy fotografię Skoczka, dozorca pokiwał głową: 

— Tak, tak, to on. Grzeczny facet, nie mogę powiedzieć. Jak wieczorem przyjdzie i bramę trzeba otwo-

rzyć, nie da mniej niż dychę. A czasem... 

Wychodząc  kapitan  zatrzymał  się  przy  skrzynce  na  listy.  Przez  dziurki  dostrzegł  tam  szarą  kopertę. 

Miał w kieszeni dwa nie zidentyfikowane klucze z depozytu Skoczka. Jeden z nich. malutki — pasował do  
zamka skrzynki. Prokurator wydał postanowienie o zajęciu korespondencji Janusza Skoczka, więc kapitan 
bez  wahania  otworzył  wypchaną  kopertę.  Były  w  niej  „zgubione"  w  czasie  ucieczki  Skoczka  książeczki 
oszczędnościowe. Kapitan zatelefonował do przyjaciela, milicyjnego eksperta do spraw identyfikacji pisma. 
Materiał podał mu niewielki, Kilka listów Skoczka, jakąś korespondencję Skoczylasa oraz listy pisane przez 
Romanowskiego.  "Wymógł  na  przyjacielu,  że  do  godziny  dziewiątej  następnego  ranka  tamten  sporządzi 
przynajmniej  wstępną  ekspertyzę  pisma,  mając  jako  materiał  porównawczy  kartki  z  wypisanymi  hasłami, 
które wsunięto w książeczki „zgubione" przez Skoczka. W ten sposób okaże się, kto był założycielem tych 
książeczek. 

A sam Jastrzębski zajął się mieszkaniem wynajętym przez Janusza Skoczka. Do drzwi lokalu pasował 

drugi z nie zidentyfikowanych dotychczas kluczy. Kapitan wszedł do sporego, tradycyjnie umeblowanego 
pokoju. Obok mieściła się mała kuchenka bez okna. W zwyczajnej tekturowej teczce, łożącej na półce pod 
telewizorem. Jastrzębski znalazł cztery weksle wystawione przez Ignacego Skoczylasa — na okaziciela oraz 
jeden weksel, opiewający na sześćset tysięcy złotych, wystawiony przez Janusza Skoczka na rzecz Kazimie-
rza Romanowskiego. W szafie  natomiast, w drewnianym góralskim pudełeczku spoczywała biżuteria. Nie 
było  jej  mało. a co najistotniejsze charakterystyczna  broszka z siedmioma  brylantami (jeden większy oto-

background image

 

czony mniejszymi) dokładnie odpowiadała opisowi pamiątkowej, rodzinnej broszy, która w dniu włamania 
zginęła z willi Romanowskich. Towarzyszący kapitanowi dozorca aż dostał wypieków na widok takiej dro-
gocennej biżuterii. 

— O, do diabła! — powtarzał. — A ja się dziwiłem, skąd go stać na wynajęcie mieszkania za parę ty-

sięcy miesięcznie. Bo on wygląda, nie przymierzając, jak... 

Kapitan  przystąpił  do  sporządzania  protokołu  przeszukania.  Trwało  to  długo,  trzeba  było  wszystko 

szczegółowo  opisać,  scharakteryzować  również  bardzo  dokładnie  każdą  sztukę  biżuterii.  Dozorca  jednak 
jakby nie dostrzegał, że minęła dziesiąta. a potem jedenasta wieczorem. Jak zahipnotyzowany przyglądał się 
kolejno wyjmowanym z pudełka pierścionkom, naszyjnikom, bransoletom. Mieszkanie opuścili około pół-
nocy. 

Następnego dnia rano okazano Romanowskiej zatrzymaną biżuterię. Natychmiast rozpoznała wśród niej 

wiele sztuk stanowiących własność jej i nieżyjącego męża. O wekslach nic nie wiedziała, nie zdawała sobie 
sprawy, że mąż je posiadał. Najwyraźniej nie miała w ogóle wstępu do jego pokoju, którego masywne, dę-
bowe drzwi opatrzono dwoma skomplikowanymi zamkami. 

Kiedy  kapitan  kończył  sporządzanie  protokołu,  zadzwonił  ekspert  pisma.  Telefonicznie  uprzedzał,  że 

nie zdąży ze sporządzeniem oficjalnej ekspertyzy przed godziną jedenastą. Wszystko wskazywało jednak na 
to, że wynik tej ekspertyzy nie będzie konieczny do podjęcia decyzji w sprawie aresztowania Skoczka: ze-
brano i tak wystarczająco dużo dowodów świadczących o jego winie. 

*** 

Podczas przesłuchania przed prokuratorem Skoczek wreszcie zaczął mówić... 

Romanowskiego poznał  na wyścigach. Zorientował się, że  inżynier  ma zamiar ulokować pieniądze w 

jakimś interesie, on natomiast planował aż dwa takie interesy, z czego jeden - pieczarkarnię pod Radomiem 
— już zaczął realizować. Brakowało mu pieniędzy: Romanowski spadł mu jak z nieba. 

Posługując się Skoczylasem jako ..firmą", dokończyli budować pieczarkarnię i zaczęli stawiać pensjo-

nat  w  Muszynie.  Skoczek  —  mimo  że  prowadził  nieźle  prosperujące  przedsiębiorstwo  budowlane  —  nie 
potrafił jakoś zatrzymać pieniędzy przy sobie. Łatwo przeciekały mu przez palce. Romanowski szybko się w 
tym zorientował i postanowił się usamodzielnić. Już przedtem wziął od wspólnika weksle, teraz zażądał ich 
na pokrycie przynajmniej połowy wspólnych interesów. 

Otrzymał te weksle. Część podpisał Skoczek, część jego ojciec. I tak Romanowski położył już rękę na 

wspólnych  sprawach.  Wówczas  Skoczek  postanowił  zainteresować  się  tym,  dlaczego  też  inżynier  wyna-
lazca, zarabiający sporo pieniędzy na swoim patencie, tak boi się ujawnienia, w co te pieniądze inwestuje. 
Okazało się, że Romanowski  ma także  inne źródło dochodów, nie  mające  nic wspólnego z  jego wynalaz-
kiem. Skoczek ustalił, że chodzi o jakiś przemyt, ale nie znal szczegółów całej afery. To jednak, czego już 
się dowiedział, wystarczyło, żeby w razie potrzeby pokazać i swoją siłę. 

Kiedy w tajemniczych okolicznościach zginął Kubiak, wspólnik Romanowskiego od wynalazku, Janusz 

Skoczek zrozumiał, że otwiera się przed nim szansa zawładnięcia całym majątkiem Romanowskiego. Wy-
starczyłoby, żeby inżynier zakończył życie, a weksle wróciłyby do Skoczka. Prędzej czy później stałby się 
przecież spadkobiercą ojca, który i tak interesował się już wyłącznie gwiazdorami okresu międzywojennego, 
a więc nie wtrącałby się do wydarzeń dziejących się aktualnie. 

background image

 

Tu się jednak przeliczył, bo stary Skoczylas wpadł raptem na pomysł przeznaczenia formalnie przeka-

zanych mu pieniędzy na utworzenie wymarzonego muzeum. To spowodowało telegraficzne wezwanie Ro-
manowskiego do Krynicy. Wspólnie wybili starszemu panu z głowy lekkomyślne decyzje, po czym wrócili 
do Radomia. W Radomiu Skoczek wysłał Romanowskiego z jakąś tajemniczą misją z miasta, sam natomiast 
zajął  się"  jego  samochodem.  Kiedy  dowiedział  się  o  wypadku  Romanowskiego,  telefonował  do  szpitala. 
Potem pojechał do Warszawy. Już lego dnia chciał włamać się do willi Romanowskiego, telefonami i wyłą-
czeniem światła próbował wypłoszyć jego żonę. 

Przyznaje, że Romanowski mógł zginąć z jego ręki. Ale len drugi? Przecież go wcale nie znał. Dowie-

dział się. że inżynier Kubiak zginął i pomyślał, że przy okazji... Takie sprawy mogą się ze sobą łączyć. 

Tyle  dało  przesłuchanie  aresztowanego.  Nie  ustalono  niczego  więcej.  Żadnych  powiązań  między 

Skoczkiem u Kubiakiem. Wszystko wskazywało na to, że Skoczek tym razem mówi prawdę. 

— Więc tak — donosił prokuratorowi Jastrzębski. — Mamy gotową sprawę Skoczka. Ale nie posunęli-

śmy się ani o krok w wyjaśnieniu tajemniczej śmierci Kubiaka. Powiem więcej. Cofnęliśmy się i to dosyć 
znacznie. Bo od tamtych dni minęło sporo czasu, a przecież każda upływająca godzina stwarza nowe trud-
ności. 

— Nie ma więc innego wyjścia, tylko wracać w Bieszczady. 

—  Usiłowaliśmy tam ustalić jakieś dane coś konkretnego o ludziach, którzy byli w knajpie razem z 

Kubiakiem i Romanowskim tamtej nocy, ale nic dowiedzieliśmy się niczego. Jacyś ludzie, którzy przyjecha-
li na wesele, jacyś kierowcy, o których nikt nic nie wie... 

—  Ktoś  musi  przecież  coś  wiedzieć!  Trzeba  dokładniej  szukać,  pytać  o  najdrobniejsze  szczegóły.  I 

jeszcze  jedno — zatrzymał wychodzącego kapitana prokurator. — Sprawdziliście alibi  Kubiakowej  i tego 
jej przyjaciela, prawda? 

— Oczywiście,  ale  jest  tak,  jak  przypuszczaliśmy:  oni  nie  mogli  maczać  w  tym  palców.  Kubiak  rze-

czywiście ich straszył i nawet miał czym. Przypadkiem wpadł na to, że jego żona posługuje się sfałszowa-
nym świadectwem maturalnym. Wyłączyliśmy te materiały do odrębnego prowadzenia. 

*** 

Kapitan już trzeci raz przesłuchiwał kierownika bieszczadzkiej restauracji. Okazało się, że — o dziwo 

—  z  upływem  czasu  kierownikowi  odświeża  się  pamięć.  Najwyraźniej  przedłużające  się  śledztwo  i  stałe 
.,,wizyty" kapitana i jego ludzi nie były na rękę obrotnemu restauratorowi. Przy trzecim przesłuchaniu przy-
pomniał sobie kilka epizodów, które rozegrały się we frontowej sali, kiedy lokalu oficjalnie jeszcze nie za-
mknięto. Bohaterem tych zdarzeń był wysoki, nie znany w okolicy młody mężczyzna, ubrany w skórzaną 
marynarkę. 

—Siedzieli we dwóch — opowiadał restaurator. — Ten jeden, w skórze, siedział cały czas tyłem do sa-

li. Drugi, taki niewielki, wyglądał na szofera. Też obcy. Pili marnie, to znaczy ten maty za dwóch. A wysoki 
wypił ze dwa kieliszki i przestał. 

— Dlaczego zwrócił pan na nich uwagę?  

— Lubię wiedzieć, co się dzieje w restauracji, za wszystko odpowiadam... 

— A tak naprawdę? 

background image

 

— Może dlatego, że ten wysoki  miał  jakieś zajście  z tym  małym  inżynierem, którego potem znaleźli 

powieszonego. To nie było nic wielkiego, ale akurat stałem blisko bufetu i poczułem, że z tego może wyjść 
jakaś rozróba. A wtedy to już wie pan: szkło  się tłucze,  ludzie uciekają,  milicja... To wolałem  być bliżej, 
żeby w razie czego powstrzymać... Duży podszedł do zimnych zakąsek, które są u nas w ladzie chłodniczej 
za szybą. A ten mały inżynierek, jak przez cały zresztą wieczór, urzędował coraz przy innym stoliku. W tej 
właśnie chwili znalazł się przy ladzie. Potrącili się, coś do siebie ostro zagadali... Już ten duży jakby się za-
machnął... Zbliżyłem się i usłyszałem, jak inżynier mówi: .,To ty, poznałbym cię na końcu świata". A ten 
drugi: ,,Pan mnie z kimś myli. Ja pana nie znam". Podszedłem do nich i powiedziałem, żeby-nie tamowali 
przejścia. Do żadnej awantury nic doszło, ale gdyby nie to, że podszedłem... 

— Coś jeszcze pan zauważył? 

— Może kwadrans później inżynier wstał i szybko pobiegł do wyjścia. Dosłownie poderwał się, jakby 

nie wiadomo co. 

— Może do toalety? — zapytał kapitan. 

— Skądże,  toaleta  jest  po  przeciwnej  stronie,  przy  tylnej  sali.  Wyskoczył  z  restauracji  na  ulicę.  Już 

chciałem odejść, ale zobaczyłem, że za inżynierem podrywa się i ten duży w skórzanej kurtce. Tylko- że to 
jednak minęło paręnaście sekund, a jeszcze przechodziła kelnerka z tacą pełną talerzy, on ją potrącił, spadły 
noże i widelce, coś podnosił z podłogi... W każdym razie kiedy miał wolną drogę ruszył do drzwi, inżynier 
akurat wracał. Stuknęli się znowu w tych drzwiach, ale już nie rozmawiali. Patrzyłem na inżyniera, jak wra-
cał do swojego stolika. Uśmiechał się lak, jakby komuś zrobił dobry kawał. Taki kawał, co to pójdzie w pię-
ty, 

— Czy właśnie wtedy ten wysoki przestał pić? 

— A wie pan. że chyba tak? Nawet na pewno. Potem to już pił tylko len, eto z nim siedział przy stoliku. 

Zaciekawiło mnie trochę to zajście, więc tak mimochodem obserwowałem faceta w skórze. Pożegnał się ze 
swoim kolegą, zapłacił i wyszedł z pół godziny przed zamknięciem restauracji. 

*** 

 

Odszukanie  kolejnych  kierowców  zostawił  Jastrzębski  porucznikowi  Wasilewskiemu  z  przydzielonej 

im dwuosobowej ekipie, sam zaś pojechał, żeby jeszcze raz porozmawiać z żoną Kubiaka. 

— O, Boże — powiedziała kobieta na jego widok. — Myślałam, że to już koniec. Byłam przesłuchiwa-

na w komendzie w związku z tym świadectwem, wiem, że czeka mnie odpowiedzialność karna. Napisałam 
nawet podanie o zwolnienie z pracy. Czego pan jeszcze chce? 

— Tu nie chodzi o świadectwo. Musimy jednak wrócić do pani nieżyjącego męża. 

— Przecież ja już wszystko powiedziałam. 

— Mnie się też tak wydawało. Po naszej ostatniej rozmowie też sądziłem, że juz nie mam o co pani py-

tać. Ale teraz przyszło mi do głowy coś nowego. 

— No... proszę bardzo — westchnęła z rezygnacją. — Powiem wszystko, co wiem. 

background image

 

— Czy pani mąż był kiedyś zamieszany w jakąś sprawę, najogólniej rzecz biorąc, sądową, milicyjną? 

— To znaczy, czy był karany? O ile wiem, nie. 

Jastrzębski uśmiechnął się lekko. 

— Proszę pani, takie wiadomości to my mamy. Rzeczywiście nie figuruje w kartotece skazanych. Ale 

mnie  chodzi  o  coś  więcej.  Czy  nie  występował  w  jakiejś  sprawie  w  innym  charakterze,  choćby  w  cha-
rakterze świadka. 

— Było coś takiego... — powiedziała po chwilowym zastanowieniu. — Wyjeżdżał gdzieś w ubiegłym 

roku i tłumaczył mi się z tych wyjazdów. Wtedy już właściwie nic mnie z nim nie łączyło, więc nie zwraca-
łam uwagi na te tłumaczenia. Jeżeli jednak może się to okazać ważne... Postaram się sobie przypomnieć. 

— Tak, to bardzo ważne. Przede wszystkim, dokąd wyjeżdżał? Do jakiego miasta? 

— Nie bardzo pamiętam. Zaraz... Jakoś mi się to dziwnie kojarzy... ze zwierzęciem chyba... 

— Proszę sobie przypomnieć. 

— O, już chyba wiem! — wykrzyknęła. — Jest takie miasto, które się nazywa Końskie? 

— Jest — powiedział Jastrzębski. — Ale pani się nie myli? 

— Nie, teraz jestem zupełnie pewna. Jurek jeździł tam przynajmniej dwukrotnie. Widziałam nawet jed-

no wezwanie. Pokazywał mi je. żebym nie miała podejrzeń. 

— Czy to było wezwanie z milicji czy z prokuratury? A może z sadu? 

— O, tego to już nie pamiętam. Ale nie mam żadnych wątpliwości, że chodziło właśnie o to miasto. 

*** 

 

W drodze do Końskich kapitan zapadł się głęboko w tylne siedzenie samochodu i przymknął oczy. Po-

czuł się bardzo zmęczony. Śledztwo przeciągało się, a on wciąż wiedział niewiele. Co prawda dostał uro-
czystą pochwałę za szybkie rozwiązanie sprawy Romanowskiego, ale nie sprawiło mu to wielkiej satysfak-
cji. Każdy lubi być chwalony, lecz Jastrzębski tym razem uważał, że szczerze mówiąc pochwały mu się nie 
należą. W końcu dał się wyprowadzić w pole, poszedł jednym śladem, zaniedbując pozostałe. 

Zasnął i śniło mu się, że znajduje się na jakiejś ogromnej łące, spokojnie idzie rozgarniając trawy, jest 

radosny, nigdzie się nic spieszy. Nagle wszystko prysło, rozpadło się. 

— Jesteśmy na miejscu, panie kapitanie — usłyszał. 

Otworzył oczy. Samochód stał na małomiasteczkowej ulicy, kierowca flegmatycznie zapalał papierosa. 

Kapitan spojrzał na zegarek: było po pierwszej. 

— W tym budynku mieści się prokuratura — powiedział kierowca. 

Jeszcze przed końcem urzędowania Jastrzębski natrafił na to, czego szukał: akta śledztwa umorzonego 

niedawno  z  powodu  niewykrycia  sprawcy.  Udało  mu  się  wypożyczyć  te  akta.  Odprawił  kierowcę  z  sa-

background image

 

mochodem, wynajął pokój w hotelu i tam leżąc na łóżku zaczął dokładnie studiować to, co zdołał tylko po-
bieżnie przejrzeć w prokuraturze. Śledztwo prowadził ktoś bardzo skrupulatny, protokoły oględzin  i prze-
słuchań sporządzono tak dokładnie i zarazem sugestywnie, że kapitan wyraźnie zobaczył jesienny wieczór z 
końca ubiegłego roku, tak, jakby uczestniczył w tamtych wydarzeniach. 

 

Było  bardzo  ciepło  jak  na  przełom  października  i  listopada.  Radiowóz  miejscowej  komendy  powoli 

krążył po ulicach miasta. Zapadał zmierzch. Gęste powietrze jakby hamowało ludzkie ruchy, bo przechodnie 
poruszali  się  jak  na zwolnionym  filmie.  Zupełny  spokój, cisza. Zapalają  się pierwsze światła w oknach. I 
nagle krzyk! 

Kierowca dodaje gazu. za chwilę  są  na  miejscu.  Obydwaj  milicjanci odwracają do siebie roześmiane 

twarze. Trwa zaciekły spór na sąsiednich balkonach domu znajdującego się tuż przy ulicy. Kłócą się dwie 
paniusie,: jedna o monstrualnych kształtach, z papilotami na głowie, druga — chuda, o rysach ostrych, zna-
mionujących upór i zaciekłość. Jak  nietrudno sie  zorientować. przyczyną awantury  jest podmiatanie sobie 
nawzajem śmieci na korytarzu, o co nader głośno oskarżają się obydwie kobiety. Kierowca radiowozu po-
woli rusza. 

Wyjechali za miasto, zatrzymali się na bocznej, nieuczęszczanej dróżce, zgasili światła, zresztą ciągle 

jeszcze było tak jasno, że właściwie nie musiało się ich w ogóle włączać. Rozmawiali oczywiście o tej dziw-
nej pogodzie, kiedy dał się słyszeć warkot samochodu, który zatrzymał się kilkadziesiąt merów od nich. 

— Poczekaj — powiedział  sierżant. — Obok budują  nową willę, a  jak  jechaliśmy, robotnicy właśnie 

odchodzili. Ciekawe, czy ktoś tu aby nie szuka, czego nie zgubi;? 

Wysiedl z samochodu, przystanął na wysokości prowizorycznego płotu i rozglądał się ostrożnie. tak, by 

nie być widocznym z ulicy. Zobaczył wiśniowego fiata 125p. Samochód nie zatrzymał się przy budowanej 
willi. Stał w odległości około trzydziestu metrów od sierżanta. Pochylony kierowca majstrował przy bagaż-
niku.  Zamek  musiał  się  zaciąć,  bo  mężczyzna  otworzył  go  dopiero  po  kilku  nieudanych  próbach.  Kiedy 
podnosił klapę, jakby wyczuwając, że ktoś na niego patrzy, raptownie obejrzał się. Spostrzegł obserwujące-
go go milicjanta i gwałtownie zatrzasnął klapę, ale zanim to zrobił — sierżant zdążył zauważyć w bagażniku 
kawałek kwiecistego materiału i coś, co jakby przypominało... ludzką nogę. dokładniej — kolano. „Nie je-
stem jednak tego stuprocentowo pewny — zeznał potem. — Może się zasugerowałem, Ale to było właśnie 
coś podobnego". 

Zanim  sierżant zdążył cokolwiek uczynić, kierowca  fiata wskoczył do samochodu  i z  miejsca ruszył. 

Sierżant w biegu wyjął pistolet, ale nie strzelił w kierunku uciekającego. Po krótkim namyśle schował broń i 
pobiegł do radiowozu. 

— Szybko! — rzucił. — Widzisz ten samochód? Za nim! Nie ma prawa nam uciec. 

— Nic pewnego, szefie — pokręcił głową kierowca, kiedy radiowóz ruszył, wyrzucając do tyłu kilo-

gramy żwiru. —  Ma  sporą przewagę  i dobry samochód. No. proszę. A zapowiadała się dziś służba  jak u 
Pana Boga za

 

piecem.    

Po kilku kilometrach stało się jasne, że pościg raczej się nie uda: odległość między samochodami nie 

zmniejszała się. 

background image

 

— Nie wiem, kim on jest — powiedział wreszcie kierowca radiowozu. — Łobuz czy nie. Ale prowadzi 

jak szatan. Beznadzieja, szefie. Jeżeli bryczka mu się nie zepsuje, to nam zwieje. 

— W tej sytuacji trzeba wezwać pomoc zadecydował sierżant i włączył radiostację. 

Mimo wielokrotnie ponawianych prób aparatura uparcie milczała. Była zepsuta. 

Robiło się coraz ciemniej, wiec kierowca radiowozu włączył światła drogowe. I w światłach tych — na 

dosyć ostrym zakręcie — zobaczyli dwa nieruchome ciała: kobiety i dziecka. Kierowca ledwie zdążył za-
hamować. Dziecko leżało na środku szosy, łatwo stwierdzili, że nie żyje. Kobieta leżąca na poboczu — od-
dychała. Szosa była pusta, nic jechał żaden samochód. 

Milicjanci odbyli krótką naradę. Ustalili, że ze względu na stan rannej nie można czekać na najbliższy 

samochód. Trzeba z nią wracać do szpitala. Właśnie ostrożnie podnosili nieprzytomną kobietę, kiedy z tej 
strony szosy, gdzie zniknął ścigany wiśniowy fiat. błysnęły światła. Czekali jeszcze minutę, potem zatrzy-
mali nadjeżdżający samochód. 

Kierowca tego wozu, niejaki Jerzy Kubiak, odwiózł ranną do najbliższego szpitala, a milicjanci mogli 

wobec tego kontynuować pościg. Opóźnienie okazało się jednak zbyt duże. I mimo że zarówno Kubiak, jak 
też funkcjonariusze z radiowozu, zatrzymując się na moment przy mijanym posterunku, wszczęli alarm, co 
spowodowało blokadę najważniejszych dróg — nie udało się zatrzymać kierowcy wiśniowego fiata 125p. 

*** 

Kubiak miał tamtego dnia kłopoty z samochodem. Niepokoił go dziwny klekot, dobywający się z silni-

ka, co pewien więc czas zjeżdżał na bok szosy i usiłował ustalić przyczyny tych odgłosów. Ostatni raz za-
trzymał się około dziesięciu kilometrów od Końskich. Zjechał parę metrów w pole. Zapadał zmierzch, więc 
wysiadając z samochodu wyjął ze schowka latarkę. 

Wtedy  usłyszał  warkot  szybko  nadjeżdżającego  pojazdu.  Błysnęły  światła,  przejmująco  zapiszczały 

opony gwałtownie zablokowanych kół, samochód zatrzymał się na wprost Kubiaka. Już w tym momencie 
wydawało się,  że takie  hamowanie  nie  jest czymś  normalnym,  że  musiało się coś  stać:  jakaś  awaria albo 
może ktoś nieoczekiwanie wybiegł na drogę. Wrócił więc szybko na szosę i zapalił latarkę. W jej świetle zo-
baczył mężczyznę otwierającego klapę bagażnika wiśniowego fiata 125p. 

— Co jest, do cholery! — krzyknął tamten. — Co za .świecenie po oczach! Zgaś pan to, do diabła! 

— Myślałem, że coś się stało — powiedział Kubiak. 

— Nic się nie stało. 

— Pan tak ostro zahamował... 

— Mój samochód, pusta szosa, to mi wolno. 

— Nie trzeba panu jakiejś pomocy? 

— Idź pan do diabła z pańską pomocą — warknął tamten, wsiadł i odjechał. 

Kubiak  nie szukał  już przyczyn  niepokojącego stukania  w silniku swojego samochodu. Zdenerwował 

się tym spotkaniem z opryskliwym nieznajomym, postanowił dojechać do najbliższego miasta i tam zostać 

background image

 

na noc, a rano sprawdzić silnik w jakimś warsztacie. Zanim jednak dotarł do Końskich, jego samochód za-
trzymali milicjanci — i musiał zupełnie zmienić plany. 

Wszczęto śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci dziecka i ciężkiego okaleczenia je-

go matki. Kobieta przeżyła, ale została kaleką niesprawnie władającą nogami. Akta milicyjne wykazywały, 
ilu dokonano czynności śledczych, mających na celu ustalenie, kto prowadził owego wiśniowego fiata. Jed-
nak zarówno kierowca, jak i samochód — przepadli bez śladu. Załoga radiowozu zanotowała numer reje-
stracyjny. Litery wskazywały na Toruń, ale pod tymi numerami zarejestrowana by-3a od kilku łat wiekowa 
syrenka. Jej właściciela oczywiście przesłuchano. Zrobił wielkie oczy: numer jego samochodu przy jakimś 
fiacie w Końskich? Musiała zajść pomyłka. Funkcjonariusze prowadzący śledztwo przypuszczali raczej, że 
numery rejestracyjne wozu sfałszowano. Traf chciał, że zgadzały się one z tymi, które miała dychawiczna 
toruńska  syrenka.  Poszukiwania  w  warsztatach  napraw,  w  stacjach  obsługi,  sprawdzanie  zaginionych  sa-
mochodów — wszystko to nie przyniosło żadnych efektów. 

Kubiak  był w  lej  sprawie przesłuchiwany dwukrotnie. Za pierwszym razem szczegółowo opisywał  le 

kilka chwil, kiedy miał styczność z kierowcą wiśniowego fiata. Za drugim usiłowano sporządzić tak zwany 
portret pamięciowy, Tu jednak Kubiak nie popisał się. Z wybieranych przez niego fragmentów twarzy wy-
szło coś. co nie tworzywo żadnej całości. Sam Kubiak przyznał, że takie monstrum nie może istnieć. Tym 
niemniej dodał, że jeżeliby zobaczył tego człowieka jeszcze raz — rozpoznałby go bez cienia wątpliwości. 
Widział go przez kilka sekund wyraźnie, z odległości zaledwie kilku metrów, w ostrym świetle latarki. 

Akta  kończyły  się  postanowieniem  o  u-morzeniu  śledztwa  z  powodu  niewykrycia  sprawcy  przestęp-

stwa, jednak kilka stronic przed tym dokumentem wpięty był protokół oględzin innych akt: bardzo szczegó-
łowo sporządzony, na pięciu kartkach pokrytych gęstym pismem. Protokół dotyczył zaginięcia młodej ko-
biety, Anny Buczyńskiej. 

 

W dniu trzeciego stycznia, a więc przed ponad czterema miesiącami, do jednej z łódzkich komend mili-

cji zgłosiła się pięćdziesięciodwuletnia Zofia Buczyńska. Był wieczór, chciała rozmawiać wyłącznie z ofice-
rem dyżurnym. Twierdziła, że ma bardzo ważną sprawę. 

— Stało się coś złego, panie poruczniku — powiedziała bez wstępów. — Zaginęła moja bratanica. 

— Czy zawiadomiono o tym jakąś jednostkę milicji? 

— Nie, bo to nie była taka prosta sprawa, w której od razu wiadomo, co i jak. Jak na przykład, że ktoś 

wyszedł do pracy i nie ma go od paru dni... Ania wyjechała do krewnych do Anglii. Jest nauczycielką języka 
angielskiego, więc jeżeli nadarza się taka okazja... Poza tym brat jej ojca, który umarł w ubiegłym roku, po-
dobno zostawił jej tam jakiś spadek. Pisała mi, że w Anglii znalazła pracę, opiekowała się bodaj dziećmi... 
Miała wrócić w październiku ubiegłego roku. Ania nie ma najbliższej rodziny. My, dalsi krewni, bo jestem 
jej ciotką, wychowaliśmy  ją  i spełnialiśmy — o ile to było  możliwe — rolę rodziców. Mimo zapowiedzi 
Ania  nie wróciła do Polski w październiku. W połowie  listopada napisałam  list do Anglii. To oczywiście 
długo trwa, taka korespondencja, wiem o tym. Ale tuż przed Sylwestrem odpisano mi. że Ania wyjechała z 
Anglii zgodnie z planem, to znaczy pod koniec października. To już budziło niepokój, więc specjalnie poje-
chaliśmy na stację graniczną, bo Ania miała wracać pociągiem. I tam stwierdziliśmy, że ona przekroczyła 
granicę Polski w dniu trzydziestego października ubiegłego roku! Co pan o tym myśli? 

background image

 

— Cóż  mogę  myśleć? Na razie wiem  jeszcze  mniej od pani.  Ale chyba rzeczywiście są podstawy do 

obaw. Minęło ponad dwa miesiące od przyjazdu pani bratanicy, jeśli dotąd się nie odezwała, musiało zajść 
Coś nieoczekiwanego. Tylko niekoniecznie zaraz coś tragicznego. 

— A co w takim razie? 

— Trudno powiedzieć. Zdarzają się czasami sytuacje tak dziwaczne, że nawet kiedy już wiadomo, że są 

prawdziwe — niełatwo w nie uwierzyć. 

Ustalono, że ostatnim człowiekiem, który widział Annę Buczyńską, był młody celnik z granicznej sta-

cji. Mimo upływu kilku miesięcy rozpoznał ją na fotografii. 

— Tak, pamiętam tę pasażerkę — powiedział po chwili zastanowienia. — Samotna, ładna dziewczyna. 

Szczerze mówiąc, zainteresowałem się nią, ale ona wyraźnie nie miała zamiaru zawierać żadnych znajomo-
ści. Pociąg trochę się opóźniał, pamiętam, że z niecierpliwością spoglądała na zegarek. Pewnie spodziewała 
się, że ktoś będzie na nią czekał na granicy. Ale chyba się zawiodła. Mogła jechać dalej tym pociągiem, wy-
siadła jednak na granicznej stacji, mimo że nikt jej nie oczekiwał. Przynajmniej na peronie. 

Tyle przekazał śledczemu ów celnik. Wszelkie dalsze poszukiwania, prowadzone zarówno w przygra-

nicznym miasteczku, jak i w Lodzi, która była miejscem jej stałego zamieszkania, nie przyniosły rezultatu. 

Milicyjny  ekspert otworzył  drzwi  mieszkania  zaginionej  dziewczyny.  Była  to  niewielka  kawalerka  w 

dużym bloku. Panował w niej porządek, ale taki, jaki może być w pomieszczeniu, w którym od wielu mie-
sięcy nikt nie przebywał ani nie sprzątał: meble pokrywała warstwa kurzu, spadające z częstotliwością raz 
na kilkanaście minut krople wody zostawiły rdzawy ślad na umywalni w łazience. Niby było tak, jak być 
powinno.  Równo  ułożona  bielizna  w  szafie,  porządnie  poustawiane  kosmetyki,  papiery  i  inne  drobne 
przedmioty w licznych szufladach, szklane naczynia starannie pochowane w kredensie. Jednak na wszelki 
wypadek wszystko dokładnie opisano w protokole oględzin. 

*** 

W czasie drugiego przesłuchania Zofii Buczyńskiej oficerowi prowadzącemu śledztwo udało się zdobyć 

dwie  interesujące wiadomości. Po pierwsze —  Anna Buczyńska przed wyjazdem do  Anglii zwierzyła się 
ciotce, że po powrocie do kraju chyba wyjdzie za mąż. Nic bliższego na ten temat jednak nie chciała powie-
dzieć,  nie zdradziła  nawet, kto ma  być  jej przyszłym  mężem. Uśmiechała  się tajemniczo  i powtarzała, że 
wszystko wyjaśni się w stosownym czasie. 

Po drugie — kilka miesięcy przed wyjazdem bratanica kupiła samochód. Wtedy jeszcze nie wiedziała, 

że bodzie mogła wyjechać. Kiedy jednak taka szansa zaistniała, Anna wspomniała ciotce, że musi sprzedać 
samochód, bo przecież nie ma sensu, żeby stał i rdzewiał przez cały rok, Niestety Zofia Buczyńska nie wi-
działa tego wozu i nie jest pewna, czy w końcu został sprzedany. Nie interesuje się motoryzacja, i markami 
samochodów, ale z tego, co dziewczyna mówiła, wynikało, że był to polski fiat. 

Przez nasz konsulat w Anglii ustalono, że Anna Buczyńska zdołała załatwić wszystkie sprawy spadko-

we i do Polski wracała z około siedmioma tysiącami funtów, nie liczyć pieniędzy, które zarobiła w czasie 
rocznego pobytu za granicą. Za pośrednictwem  Wydziału  Komunikacji  stwierdzono z kolei, że  samochód 
Buczyńskiej  był  koloru wiśniowego  i  był to  fiat 125. A ponieważ w  śledztwie dotyczącym wypadku pod 
Końskimi  poszukiwano  takiego  samochodu  —  skojarzono  obydwie  sprawy.  Ale  niewiele  z  tego  wyszło. 
Brak było pewności, czy w obu przypadkach chodziło o ten sam wóz. A jeżeliby nawet przyjąć taką kon-

background image

 

cepcję, to jak wpaść na ślad człowieka, którego osoba, co było bardzo prawdopodobne, łączyła te dwie spra-
wy? Nie udało się ustalić, z kim kontaktowała się zaginiona dziewczyna przed swoim wyjazdem do Anglii. 
Była z natury skryta, wręcz tajemnicza. Należało się dziwić nawet temu, że zwierzyła się ciotce ze swoich 
projektów małżeńskich. Chwila słabości czy też zupełna pewność, że nic się już w jej planach życiowych 
nie zmieni, mimo że od uroczystości dzielił ją przynajmniej rok? 

*** 

Minęła północ, kiedy wreszcie kapitan z westchnieniem odłożył akta sprawy. 

—  Ciężki  kawałek  chleba  —  powiedział  cicho  do  siebie,  nie  wiadomo  który  już  raz  w  życiu.  Zgasił 

światło prawie natychmiast. 

*** 

 

Ustalanie, kto mógł znajdować się w bieszczadzkiej restauracji w nocy z piątku na sobotę, kiedy zakoń-

czył życie Jerzy Kubiak — porucznik Wasilewski rozpoczął od przejrzenia wyników akcji kontroli tak zwa-
nych „pustych przebiegów". W ogóle samochodów nie przejeżdżało tu wtedy zbyt wiele. Sezon się nie za-
czął, a okolica ciągle jeszcze była słabo zaludniona. Żadnych zakładów przemysłowych, mało budów. 

I dobrze — pomyślał mimochodem porucznik patrząc z zachwytem na pokryte latami szczyty gór. 

Ale  cóż...  Nie  dla  pejzaży  tu  przyjechał.  Zanotował  numery  i  dane  dotyczące  kierowców  wszystkich 

kontrolowanych  wtedy  samochodów.  Potem  udał  się  do  miejscowej  placówki  Przedsiębiorstwa  Spedycji 
Krajowej i tam wypisał, kto zgłosił się po ładunek, jak też — ku zdziwieniu obserwujących — spisał nazwi-
ska wszystkich kierowców, niezależnie od tego, czy zabrali jakiś towar, czy też nie. Następnie do długiej już 
listy dołączył dane otrzymane w miejscowych jednostkach milicji, a dotyczące kierowców, którzy w czasie 
tamtych dwóch dni, a więc w ciągu piątku i soboty, zostali ukarani mandatami za jakiekolwiek wykroczenia. 
Swoje  notatki  uzupełnił  w  bieszczadzkich  przedsiębiorstwach  handlowych,  do  których  w  czasie  owych 
dwóch dni dowieziono towary. Wreszcie zaczął selekcję. 

Dużym,  czerwonym  minusem  zaznaczał  samochody  lub  kierowców  wstępnie  wyeliminowanych.  A 

czym się kierował stawiając te minusy?  W wielu przypadkach decydowały dane dotyczące szofera. Jeżeli 
był to mężczyzna w wieku ponad czterdzieści pięć — pięćdziesiąt lat, nie pasował do obrazu młodego, zwa-
listego mężczyzny, który miał w restauracji ostrą rozmowę z Kubiakiem, ani też do obrazu jego towarzysza 
— niewielkiego, ale może trzydziestoletniego, prawie jeszcze chłopca. 

Minusy  stawiał też porucznik przy  pozycjach, które dotyczyły  samochodów wyjeżdżających z  Biesz-

czad w piątkowy wieczór lub przybywających tam dopiero w sobotę, kiedy to Kubiak  już  nie żył. W ten 
sposób lista skurczyła się z sześćdziesięciu siedmiu do dwudziestu ośmiu pozycji. I te właśnie pozycje Wa-
silewski zaczął kolejno sprawdzać. 

Porucznik miał sporo szczęścia, bo już przy numerze szóstym poczuł znajomy dreszczyk emocji, które-

go ciągle jeszcze — mimo kilku lat służby milicyjnej, obfitującej w różne niespodzianki — nie potrafił opa-
nować. 

background image

 

Kierowca przedsiębiorstwa transportowego, Jan Kolasiński, mieszkał w Rzeszowie. Na liście poruczni-

ka znalazł się dlatego, że w ów sobotni ranek został zatrzymany przez funkcjonariusza milicji podczas pro-
wadzenia samochodu, właśnie dla skontrolowania, czy nie wraca z pustą skrzynią. Na skrzyni były towary, 
dokładnie — opakowania, ale milicjant poczuł od kierowcy charakterystyczny zapach, co spowodowało, że 
Kolasinski musiał dmuchać w balonik. 

Sprawa nie zakończyła się na tym wstępnym badaniu. Kolasińskiego zabrane do najbliższego szpitala w 

celu  pobrania  próby  krwi.  W  drodze  uparcie  powtarzał  milicjantowi,  że  pił  tylko  piwo  i  to  wieczorem,  a 
więc  badanie  nie  może  wykazać  żadnego  alkoholu.  Jest  doświadczonym  kierowcą  i  wie,  co  mu  wolno,  
czego nie. Prawo jazdy zatrzymano do czasu wyjaśnienia sprawy, natomiast samochód odprowadził do bazy 
wezwany telefonicznie kolega Kolasińskiego. 

Niefortunnego kierowcę zastał porucznik w warsztatach samochodowych, gdzie skierowano go do pra-

cy do czasu ponownego otrzymania przez niego prawa jazdy. 

— Dobra,  zabraliście  prawo  jazdy,  pracuję  tu  teraz  jak  wół.  to  czego  jeszcze  ode  mnie  chcecie?  — 

przywitał Wasilewskiego. 

— Sprawa jest poważniejsza. Musimy spokojnie porozmawiać. 

Kierownik warsztatów nagle zaczął się spieszyć, więc okazało się, że będzie wolny oszklony kantorek, 

gdzie można bez kłopotu porozmawiać, a nawet sporządzić protokół przesłuchania 

— Czy tamtego wieczoru w piątek był pan w restauracji „Popularna" w Bieszczadach? — zapytał po-

rucznik bez wstępów. 

— Masz ci los! Miała być jakaś ważna sprawa, a tu w kółko Macieju ten nieszczęsny balonik. 

— Powtarzam, sprawa jest ważna i nie 

dotyczy pana. To oficjalne przesłuchanie, uprzedziłem pana o odpowiedzialności za fałszywe zeznania. 

— No. dobrze, byłem. Nie wyrobiłem się w dzień, a jak chciałem wracać, to już zaczęło się ściemniać. 

Poczułem  się  zmęczony,  to  pomyślałem,  że  zdrzemnę  się  w  szoferce  i  ruszę  skoro  świt.  A  do tej  knajpy 
wstąpiłem po piwo. Chciałem spokojnie wypić ze dwie buteleczki na dobry sen. 

— Ale w końcu usiadł pan przy stoliku, prawda? 

— Jak pan wie. to po co ta komedia z przesłuchaniem? Co tu w ogóle jest grane? 

— Z kim pan wtedy siedział? 

— Ach,  taka  zabawa!  Powiem  wszystko,  co  wiem.  ale  nie  będzie  tego  dużo.  Bliżej  faceta  nie  znam. 

Spotkałem go prawie w drzwiach tamtej knajpy. Zupełny przypadek. 

— A skąd pan go zna i co pan o nim wie? 

— Znam go z trasy. Kiedyś koło Tarnowa zdarzyła się katastrofa na przejeździe kolejowym, oczywiście 

wstrzymano  ruch  i  tak  dalej.  Okrężne  drogi  właściwie  nieprzejezdne,  więc  kląłem  i  czekałem.  On  czekał 
razem ze mną. Ze dwie godziny zajęło, zanim uprzątnęli przejazd, to mieliśmy czas na rozmowę. Takie ga-
danie... O samochodach, o drogach, o przygodach z podróżującymi dziewczynami... Szybciej czas zleciał. 

background image

 

Potem cześć — cześć i każdy w swoją stronę. Tak to już jest na szlaku. Tom w Bieszczadach spotkałem go 
dopiero drugi raz. ale zaraz go sobie przypomniałem i on mnie też. Za pierwszym razem mówiłem mu. że 
mój brat, Szczepan, ma warsztat samochodowy i załatwia różne części, z którymi kiepsko na rynku. On inte-
resował się częściami do skody. I jak stuknęliśmy się w tych drzwiach, to wziął mnie pod mankiet i do stoli-
ku, że niby ma ważną sprawę. Siadam, on mówi, że mu jakieś części niezbędnie potrzebne, właśnie do sko-
dy. Myślę — dlaczego facetowi nie pomóc? Mnie wódeczkę postawi, brat zarobi przy okazji... Dałem mu 
adres Szczepana, wypiliśmy po kieliszku... Tylko jak przyszło co do czego, to on właściwie poza tym kie-
liszkiem już nic. Ja nie lubię pić sam i stanęło na tym, że zostało pół butelki na stoliku... 

— Pamięta pan konsumentów, którzy wtedy byli? 

— Może bym i kogo sobie przypomniał. 

— Tego pan pamięta? — porucznik pokazał fotografię Kubiaka. 

— Był — powiedział  Kolasiński  bez zastanowienia. — Nieźle przytruty, ale sympatyczny. Siedział z 

takim wysokim facetem z wąsikiem, kolega pewnie. Ale stale łaził po sali, przysiadał się do gości. 

— Czy ten mężczyzna, który był z panem, miał jakąś kłótnię, ostrą rozmowę, coś takiego? 

— A wie pan, że było coś takiego... Ten mój poszedł oglądać, jakie są zimne zakąski i widziałem, że 

tam przy bufecie przepychał się z tym, co mi go pan pokazał na zdjęciu. Kiedy wrócił, zapytałem go, co jest. 
Powiedział,  że  nic  wielkiego,  tamten  pijany  przyczepił  się  do  niego,  że  niby  ten  mój  znajomek  pożyczył 
kiedyś od tamtego pieniądze. Pchał się z łapami, to go odsunął i po sprawie. Pijaczkowi coś się pomieszało 
w zamroczeniu. 

— Kiedy stamtąd wyszliście? 

— Myślę, że koło wpół do dziesiątej. Mój znajomek stracił humor, mówił, że przez tego pijaczka. 1 po-

tem wyglądało na to. że zaczął się nagle spieszyć... Stało się tak, że zostawił mi pieniądze na rachunek, prze-
prosił i szybko wyszedł. 

— Co pan o nim wie? Wszystkie szczegóły. 

— Mówił, że na imię ma Bolek. Gdzie mieszka, nic wiem, nawet w przybliżeniu. Nie mówił, a ja nic 

pytałem. 

— Co robił w Bieszczadach? 

— Wspomniał o jakiejś dziewczynie, ale tylko wspomniał. 

— Czy mógłby pan sobie przypomnieć, jakim samochodem był wtedy przy przejeździe kolejowym koło 

Tarnowa? 

— Ano właśnie! Pamiętam. To był taki duży TIR, 

Z 

tych, co jeżdżą na międzynarodowych trasach. Wóz 

z przyczepą, wszystko pokryte plandekami. Ale jakim samochodem był tutaj, tego nie wiem. I to tyle, chyba 
już nic więcej sobie nic przypomnę. 

Nadchodził  zmiennik, ale Szczepan  Kolasiński ciągle  jeszcze  był  na placu przed  budynkiem  swojego 

warsztatu. Sam dosyć rzadko dokonywał napraw samochodów, ale miał zwyczaj bardzo dokładnego pilno-

background image

 

wania swoich ludzi i sprawdzania wyników ich pracy, zanim zdecydował się przekazać klientowi naprawio-
ny samochód. 

Aktualnie pracowało trzech robotników: jeden przy starej skodzie i dwóch przy małym fiacie. Obydwie 

naprawy bardzo pilne, klienci dodatkowo płacili za zaoszczędzony czas. 

Przed warsztatem zatrzyma": się nowy, niebieski volkswagen. Wysiadł z niego niski, szczupły mężczy-

zna, chwilę się rozglądał, po czym wszedł na teren warsztatu. 

— Pan Kolasiński? — zapytał widząc zbliżającego się właściciela. 

— Zgadza się. A o co chodzi? 

— Niedawno rozmawiałem z pańskim bratem. Mam kłopoty ze swoją skodą, brakuje części... On po-

wiedział, że u pana będę mógł coś dostać. Rozumie pan, samochód musi być na chodzie, taką mam pracę. 
Cena jest ważna, ale nie najważniejsza. 

— Wie pan — Szczepan Koksiński przyglądał sie uważnie przybyszowi. — Sam nie mam tego za dużo, 

a klient przychodzi, płaci, to i wymaga... Ale jeżeli Janek pana przysyła... Nic, chodźmy do kantoru. Tam 
pogadamy. Może coś się znajdzie. 

Po krótkiej rozmowie właściciel warsztatu odstąpił przybyszowi niektóre części z przedstawionego mu 

wykazu. Nie dyktował zbyt wygórowanych cen, kierowca volkswagena wyglądał na bardzo zadowolonego. 
Części i pieniądze przeszły z ręki do ręki, mężczyźni uściskali sobie dłonie i wyszli na plac. Ale tuż przy 
drzwiach klient się zatrzymał. 

— Ach. jeszcze jedno byłbym zapomniał. Mam dług wdzięczności wobec pańskiego brata, chciałbym 

się zrewanżować. Tak się jednak składa, że nie znam jego aktualnego adresu. 

— Jak to, nie zna pan adresu? Mówił pan, że jesteście kumple, a nie zna pan jego adresu? 

— Tak się jakoś złożyło — powtórzył nie speszony niski mężczyzna. 

— Bo wie pan, jak to jest. Ja na panu nie zarabiam, a jakby to wszystko policzyć. Myślałem, że to pra-

wie rodzinna sprawa. 

— Znamy się dobrze, ale żeby pamiętać adresy? Wie pan, jak to w tym fachu... Ale obiecuję panu. Jak 

pan nie zarobił na mnie, to może on coś zarobi. 

— Chyba, że tak... 

— Więc jaki jest jego adres? 

— No, pisz pan — powiedział niechętnie właściciel warsztatu. — Częstochowa, ulica Poprzeczna 14. 

— A numer mieszkania? 

— Nie ma żadnego numeru. To jest domek. 

— Dziękuję bardzo — powiedział przybysz zamykając notes. — Może coś mu przekazać od pana? Bo 

będę się z nim niedługo widział. 

— Nic, nic — powiedział Kolasiński powoli. — Dziękuję. 

background image

 

Patrzył za odchodzącym aż do momentu, kiedy tamten zniknął za murem z czerwonej cegły. Potem od-

wrócił się tyłem do ulicy i odruchowo przekrzywił czapkę. Słysząc warkot odjeżdżającego samochodu po-
kiwał głową i półgłosem powiedział do siebie: 

— Coś mi  tu nie gra i to całkiem nie gra. Janek i ten facet... Chyba niemożliwe. A zresztą kto go wie, 

tego pędziwiatra... Jak by nie myśleć i nie mówić, póki co — jedno jest pewne, że pan Szczepan Kolasiński 
niby taki cwaniaczek, a zapłacił gapowe. Na tym  lewym  interesie  straciłem parę setek. A  co to wszystko 
znaczy, to może napiszą gazety. 

*** 

Kapitan  mozolnie wertował akta personalne pracowników PKS, którzy  jeździli  albo  jeżdżą  na  liniach 

zagranicznych. Szukał przede wszystkim Bolesławów, ale nie tylko. Przekonał się już wielokrotnie, że ten, 
ido przedstawia się jakimś imieniem, niekoniecznie musi mieć właśnie to imię wpisane do dowodu osobi-
stego. 

Tak  więc  przyglądał  się  niektórym  fotografiom  i  wynotowywał  nazwiska  młodych  mężczyzn,  którzy 

pasowali do świetnie mu znanego rysopisu. 

— Mam piętnastoletniego syna — powiedział w chwili przerwy do urzędniczki. — Naoglądał się kry-

minalnych filmów i myśli, że jego ojciec ma pasjonująca pracę. Usiłowałem go przekonać, że to wygląda 
zupełnie inaczej, ale nie chce wierzyć i zamierza zostać, jak to określa, inspektorem milicji. Ciekawe, esy 
byłby zachwycony przewalaniem tych zakurzonych teczek? 

— Przepraszam, kapitanie, gdybym przypuszczała... 

— Przecież nie dlatego to powiedziałem, że mam jakieś pretensje czy coś takiego. Jest pewna robota do 

wykonania, a warunki są takie, jakie są. Tego by jeszcze brakowało, żeby pani latała ze ścierką między ak-
tami już zwolnionych pracowników. Tylko że syn myśli, że i takie przewalanie starych papierzysk ma jakiś 
urok. Ciekawe, jaki? 

*** 

Dobrze znał ten lokal, spędził tu kilkanaście wieczorów. Przychodził wtedy, kiedy nie miał co ze sobą 

źrebić, a w domu nie wytrzymywał. Knajpa miała dwie zalety: było tu tanio i ciekawie. Zawsze znalazło się 
towarzystwo,  ktoś  spragniony  rozmowy,  jakiś  nieszczęśliwy,  który  chciał,  żeby  mu  beMUyuulu  doradził 
nieznajomy. Czasami trafiał się ktoś, kogo właśnie pogłaskał los: wygrał w toto-lotka albo urodziło mu się 
dziecko czy dostał dawno oczekiwany awans w pracy. 

Bezpiecznie  było  w  tym  barze  jedynie  rano,  kiedy  dwóch  —  trzech  spragnionych  leczyło  chłodnymi 

napojami nocne alkoholowe zatrucia, a później tylko wtedy, kiedy zaglądał tu milicjant. W innych porach 
dnia każdy bywalec musiał być przygotowany na to, że tuż obok niego przeleci butelka albo krzesło. Spor-
towców, którzy wykonywali te rzuty, zabierała milicja, chwile panował spokój, a potem wszystko zaczynało 
się od nowa: stare żale i świeże niechęci, kłótnie zadawnione i takie, które rodziły się z sekundy na sekundę, 
bo ktoś odsunął popielniczkę albo „spojrzał nie tak". Obcych zaglądało tu niewielu, ci, co się znali, rzadko 
byli przyjaciółmi. Znali się stąd albo z ulicy. 

Dla niego na ten wieczór było to miejsce w sam raz. Przed drzwiami spelunki, obok nieszczęśliwego, 

smutnie wyjącego, uwiązanego do kraty psa, chciał zostawić swoje kłopoty, a w szczególności myśl o żonie, 

background image

 

która już nie po raz pierwszy wyjechała bez uprzedzenia, zostawiając mu „uspokajającą" kartkę, że nie musi 
się martwić o dziecko, bo odwiozła je do swoich rodziców. 

Na razie nie miał siły podjąć żadnej decyzji, ale z drugiej strony — właściwie nie wiedział, na co czeka. 

— Nie dziś — powtarzał sobie codziennie. — Może jutro coś wymyślę. Może się jakoś ułoży. 

W barze znał parę osób na tyle, żeby z nimi porozmawiać. Tutaj wszystko właściwie było pretekstom 

do wypicia którejś z rzędu kolejki. I wypił ich sporo. Czuł szum w głowie. Co prawda następnego dnia nie 
szykowała mu się zadra jazda, ale niezależnie od tego musiał na siódmą stawić się w pracy. Wyszedł więc, z 
pewnym żalem, prawie godzinę przed zamknięciem baru. 

Tylko w pierwszej chwili podcięło go ostre, wieczorne powietrze. Już po kilkunastu krokach poczuł się 

lepiej i był zadowolony, że wyrwał się z tej gwarnej, zadymionej nory. Pilnował się, Żeby iść wolno i nie 
zwracać na siebie uwagi patrolujących ulice milicjantów. 

— Wszystko trzeba wyjaśnić — powtarzał półgłosem. — W jedną stronę albo w drugą. Musi być jasna 

sytuacja, bo dalej nie idzie tak żyć. 

Do domu miał około dwóch kilometrów, ale postanowił skrócić sobie drogę, Idąc przez wertepy obok 

ogródków  działkowych.  Wszedł  w  mrok,  w  którym  kierunek  wskazywały  mu  tylko  granatowe  prześwity 
między czarnymi plamami drzew i dalekie światła ulicy. 

Potknął się kilkakrotnie, raz nawet musiał przytrzymać się płotu. Wtedy, niezależnie od jego woli, ciało 

wykonało obrót wówczas dostrzegł za sobą ciemną sylwetkę człowieka. Odruchowo krzyknął, ale krzyk ten 
urwał się raptownie, gdy w głowę uderzyło go coś ciężkiego. Jednak nie stracił całkiem przytomności, tylko 
osunął się na ziemię;. 

Leżąc obserwował walkę dwóch ludzi: tego, który go uderzył, i kogoś innego. Ale skąd wziął się ten 

drugi? Z trudem uniósł rękę do czoła: wyczuł gęstą lepkość krwi. Walka trwała, a on nie mógł się do niej w 
żaden sposób włączyć. Pomyślał, że mógłby tylko krzyczeć, wzywać pomocy. I krzyknął. Ale wtedy usły-
szał: 

— Już nie trzeba, wszystko w porządku. Czy nic się panu nie stało? 

— Głowę mam rozciętą, ale poza tym chyba nic. Pan go przytrzymał, tak? Bo inaczej, to bym pewnie 

nie żył. 

— Tak, trochę go szarpnąłem. 

Dopiero wtedy zorientował się w sytuacji. Jeden z mężczyzn leżał na ziemi, drugi klęczał na jego ple-

cach. Leżący ciężko dyszał. 

— No, idziemy, panie Kolasiński — usłyszał. — Delikwent chyba już będzie spokojny, bo w kajdan-

kach. 

— Ach, więc to milicja... — powiedział. 

— A pan myślał, że harcerze bawiący się w podchody? 

— Ale dlaczego to wszystko? I akurat ja... 

background image

 

— Niedługo  się  pan  dowie.  No  w  drogę.  A  ty,  przyjacielu,  bez  żadnych  numerów!  Nie  uciekniesz,  a 

zdzielę cię tak, że długo popamiętasz. 

*** 

— Pan Bolesław Wrzesiński, prawda? 

— Tak, Bolesław Wrzesiński. 

— Przykro nam, że wkraczamy w pańskie życie, ale niestety musieliśmy panu przerwać to seryjne pro-

dukowanie  nieboszczyków, w czym postanowił się pan specjalizować — zaczął przesłuchanie kapitan Ja-
strzębski. 

— Jakich nieboszczyków, ja nic nie rozumiem. Łapią mnie bez dania racji, zakuwają w kajdanki... Żeby 

tak spokojnego człowieka szarpać bez powodu... Ja przecież nie byłem w ogóle karany  

— To pan będzie. Za ile przestępstw, jeszcze się wyjaśni, ale na pewno za usiłowanie zabójstwa Jana 

Kolasińskiego.  Bo  przecież  nie  będzie  nam  pan  chyba  udowadniał,  że  chciał  go  pan  popieścić  tą  żelazną 
rurką? 

— Ale nie chciałem zabić, panie majorze! I w ogóle to nie chodziło o niego. Mam znajomą i przystawia 

się do niej jakiś facet, akurat podobny do tego, którego... No. wie pan... Ja nie lubie, jak mi ktoś wchodzi w 
paradę  w  takich  sytuacjach,  więc  postanowiłem  faceta  przepłoszyć.  I,  niestety,  zaszła  tragiczna  pomyłka, 
sam  nie  wiem,  jak  to  wyjaśnić.  Chciałem  uderzyć  niewinnego  człowieka,  mógłbym  mu  krzywdę  zrobić. 
Słowo daję, sam nie wiem. jak mogło do tego dojść! 

— Te sceny zazdrości niech pan zostawi na inne okazje. Przecież nie o to chodzi. Chce pan powiedzieć, 

że nie zna pan człowieka, którego pan uderzył? 

— Było ciemno, panie majorze, głowy nie dam... 

— Poprzednio  widział  go  pan  w  pewnej  bieszczadzkiej  restauracji.  A  że  był  to  dla  pana  szczególny 

moment, pomyślał pan, że lepiej będzie pozbyć się świadka takiego spotkania, 

— Nie wiem, o czym pan mówi. Widzę, że chcecie mnie w coś wrobić, ale ja się nie dam. 

— Sam pan się wrobił. Wprowadzić tutaj tego człowieka. 

— Pewnie nie wrócił jeszcze do przytomności, jeżeli twierdzi, że widział mnie w Bieszczadach. 

— Wprowadźcie Kolasińskiego — powiedział kapitan do funkcjonariusza, który siedział przy drzwiach. 

Po chwili Kolasiński znalazł się w pokoju. Głowę miał obwiązaną bandażem. 

— Bolek, to rzeczywiście ty mnie uderzyłeś? — zapytał siedzącego. — Ale dlaczego, co do mnie mia-

łeś? Zrobiłem ci co? 

— Nie znam tego człowieka — powiedział wyraźnie Wrzesiński patrząc mu prosto w oczy. — Faktycz-

nie jest podobny do tego... znajomego mojej dziewczyny, stąd ta pomyłka, a wszystko przez ciemności. 

— Bolek, nie wygłupiaj się... Ja rozumiem, każdy może się pomylić, nie mam do ciebie specjalnego ża-

lu... Ale dlaczego nie powiesz prawdy? Wstydzisz się mnie? 

background image

 

— Powtarzam: nie znam go. 

— To ja ci przypomnę, łachudro! — krzyknął Kolasiński. — Czy ja ciebie zaczepiłem wtedy, w tej re-

stauracji?  Ja  wstąpiłem  normalnie.  żeby  kupić  parę  butelek  piwa.  Ty  mnie  zaczepiłeś,  ty  miałeś  do  mnie 
interes! Akurat jesteś mi potrzebny! Panie kapitanie, on ma nawet na sobie tę samą kurtkę, co wtedy. Skóra, 
zwróciłem uwagę na naderwaną boczną kieszeń. 

— Co pan na to? — zapylał kapitan. 

— Nic, powiedziałem już. że go nic znam. Ten człowiek się myli albo specjalnie kłamie z zemsty za 

wczorajszą historię. 

— Dobrze, może pan iść, panie Kolasiński. Chyba wystarczy nam to, co pan już zeznał, ale w razie po-

trzeby jeszcze pana wezwiemy. To teraz z innej beczki — powiedział Jastrzębski, kiedy za wychodzącym 
zamknęły się drzwi. — W pańskim notesie znaleziono taką kartkę. Tu mamy fotokopię, oryginał oddaliśmy 
do szczegółowych badań. Skąd pan miał tę kartkę? 

— Co to jest? — Wrzesiński wziął do ręki fotokopię. — Bożena Sowa... — odczytał. — Ach, już wiem, 

to nazwisko dziewczyny, którą podwiozłem na jakiejś trasie. Dala mi adres na wszelki wypadek. 

— W porządku. Ale skąd sama kartka? Ten papierek, 

— Czy ja wiem? 

— To kartka wyrwana z kalendarza. 

— Już wiem. przypominam sobie, ta dziewczyna wyrwała ją ze swego kalendarza i dała mnie. 

— Nie, proszę pana. Już ją odnaleźliśmy. To pan miał tę kartkę przy sobie. Bożena Sowa nie miała żad-

nego notesu. Niech pan spojrzy na tę drugą fotokopię. Wie pan, co to jest? 

— Skąd mogę wiedzieć — Wrzesiński wyraźnie zaniepokoił się. 

— To fotografie dwóch kartek. Niech pan porówna krawędzie. Ekspertyza jest prawie gotowa, właśnie 

przepisują tekst. Ale badania porównawcze już przeprowadzono. Te kartki stanowiły jedną całość, ktoś ode-
rwał jedną z nich od drugiej. Tę z adresem mial pan przy sobie. Ta druga została w notesie, a notes znale-
ziono przy zwłokach mężczyzny zamordowanego w Bieszczadach owej nocy, kiedy i pan tam był. Jak pan 
to wyjaśni? 

— A czy ja wiem, skąd ta dziewczyna mogła mieć taką kartkę? — wzruszył ramionami Wrzesiński, ale 

lekko pobladł. 

— Nie, proszę pana. Dziewczyna nie mogła jej mieć i nie mała. W czasie, kiedy dokonano morderstwa, 

bawiła u krewnych w Skarżysku, widziało ją tego wieczora przynajmniej dwadzieścia osób. Co zanotował 
zamordowany  później  mężczyzna  na  kartkach  swojego  kalendarza?  Przypuszczam,  że  numery  pańskiego 
samochodu. Zgadza się? Wyrwał pan przez pomyłkę aż dwie kartki, tę z numerem zniszczył, a druga została 
w kieszeni, prawda? 

— Że  co,  że  tak  sobie,  dla  zabawy  zamordowałem  jakiegoś  nieznajomego  faceta?  —  poderwał  się 

Wrzesiński. 

background image

 

— Nie dla zabawy. On pana rozpoznał jako bohatera wydarzeń pewnego jesiennego, ubiegłorocznego 

wieczoru w pobliżu miasta Końskie. Naprawdę lepiej, jeżeli pan sam to wszystko opowie. 

— Jak pan taki pewny swego, to proszę mi całkowicie to udowodnić. Jakieś kartki, jakieś bajeczki... Ja 

nie mam ochoty tego wszystkiego wysłuchiwać. 

Kapitan podszedł do kasy pancernej, otworzył ją, wyjął z niej kopertę. Wrzesiński z napięciem obser-

wował jego ruchy. Jastrzębski wrócił na swoje miejsce i wytrząsnął z koperty niewielki pierścionek, w któ-
rym błysnęło załamane światło. 

— Niezła rzecz — powiedział cicho kapitan, patrząc na rozjarzony brylant. — Znaleziony w pańskim 

mieszkaniu. Skąd się tam wziął? 

— Rodzinna biżuteria — odparł Wrzesiński zduszonym głosem. 

— Tak, rodzinna — kapitan uśmiechnął się. — Tylko nie tej rodziny. To jest pierścionek, z którym nie 

rozstawała się ani na chwilę Anna Buczyńska, zaginiona ubiegłej jesieni tuż po przekroczeniu granicy Pol-
ski. Pierścionek rozpoznała ciotka zaginionej. Zanim go zobaczyła, wymieniła, naturalnie oprócz ogólnego 
wyglądu, jeszcze trzy cechy szczególne. Między innymi tę rysę, która została po zmniejszeniu pierścionka 
oraz dwie wygrawerowane litery. Jeszcze panu mało? 

— Przecież ona mogła mi go zostawić... — powiedział Wrzesiński. 

— A więc jeszcze panu mało? Proszę wprowadzić panią Zarębinę. 

Do pokoju weszła energicznie tęga kobieta. 

— Dzień dobry — powiedziała. — A mówiłam panu, panie Wrzesiński, żeby się pan uspokoił, wziął się 

za uczciwą pracę,.. 

— A ja mówiłem, co sądzę takich radach — parsknął Wrzesiński. — Dobre rady pani dozorczyni! 

Kapitan położył przed kobietą kilka fotografii. 

— Czy poznaje pani którąś z tych dziewcząt? 

— Tę poznaję — dziobnęła palcem jedno ze zdjęć. 

— W jakich okolicznościach zetknęła się pani z (ą kobietą? 

— Najpierw to ze dwa razy widziałam,  jak przychodziła do niego — wskazała  na  Wrzesińskiego. — 

Zawsze wieczorem i ukradkiem, jakby nie wiadomo co, Ale ja mam oczy na miejscu i zawsze zobaczę, co 
trzeba. Nigdy nie było tak. że on z nią wchodził albo wychodził. Wiecznie sama. W jedną i w drugą stronę. 
Ale ja pomyślałam, że dobrze byłoby wiedzieć, do którego mieszkania idzie taka panienka. I kiedyś spraw-
dziłam,. Ona nie dostrzegła mnie. Przyjechałam drugą windą i patrzyłam zza muru. Rozejrzała się, czy ni-
kogo nie ma i dopiero wtedy cichutko zapukała.. Nie zadzwoniła, tylko zapukała, chociaż dzwonek działa. 

— Czy widziała ją pani w jakiejś innej sytuacji? 

— A jakże. Razem z nim, na dwa dni przed Świętem Zmarłych w ubiegłym roku. Pamiętam dokładnie 

datę, pojechałam na swoją działkę po kwiaty, miałam ładne chryzantemy... Działkę mam w takim kącie, z 
drugiej  strony  puste  pole  z  krzakami.  Na  działkach  już  nikogo  nie  było,  dzień  chłodny.  Wyjrzałam  przez 

background image

 

okienko swojego domku i zobaczyłam, że z drugiej strony stoi zaparkowany samochód, wiśniowy fiat 125. 
Oni siedzieli w samochodzie, on bliżej mnie, dziewczyna z drugiej strony. Całowali się. Ja nie jestem z ta-
kich, co to podglądają, zabrałam się za porządkowanie domku i wtedy usłyszałam krzyk, 

— To był głos męski czy kobiecy? 

— Kobiecy. To ona krzyknęła. Ale zanim wspięłam się na zydelek, z którego dopiero mogłam spojrzeć, 

to zobaczyłam tylko, jak samochód odjeżdża. Szybko odjeżdżał, on siedział za kierownicą. Dziewczyny nie 
widziałam wcale, ale tam były takie wysokie podgłówki, więc myślałam, że zsunęła się niżej i dalej siedzi 
na tym siedzeniu obok niego. Dla wszystkiego wyszłam jeszcze z działek i rozejrzałam się po tamtym miej-
scu, gdzie przedtem stał samochód, ale nie znalazłam niczego. 

— Czy może pamięta pani, jak była u-brana ta dziewczyna? 

— Miała  na  sobie  taki  lekki  płaszczyk,  ale  pod  nim,  bo  był  rozpięty,  widziałam  sukienkę  w  drobne 

kwiatki. 

— Dokładniej, jakie kolory? 

— Sukienka jasnozielona, kwiatki brązowo pomarańczowe. 

— Teraz poszukamy czego innego. — Kapitan otworzył teczkę akt. — To przesłuchanie milicjanta, któ-

ry w pobliżu Końskich usiłował tego samego dnia zatrzymać kierowcę wiśniowego fiata. Wiec to jest tak: 
„Miał podniesioną klapę bagażnika. Zobaczyłem tam kobiecą nogę w pończosze i kwiecisty materiał, chyba 
to była sukienka. Sukienka miała kolor jasnozielony w drobno, pomarańczowe kwiatki. Kierowca nagle od-
wrócił się, zauważył mnie, więc zatrzasnął bagażnik, wskoczył do samochodu i odjechał, zanim zdołałem go 
zatrzymać". Ten funkcjonariusz jest w drodze, pokażemy mu pana. No, może wreszcie zacznie pan mówić? 

— A co pan jeszcze chce wiedzieć— poderwał się Wrzesiński. — I tak omotaliście mnie ze wszystkich 

stron! Cholerna jędza! Dlaczego uparłaś się, babo, żeby mnie uziemić? Co ci zrobiłem? Nie płaciłem przy-
najmniej piątki za otworzenie bramy? 

— Płacił  —  potwierdziła  dozorczyni.  —  Czasami  dał  i  dychę.  Ale  dlaczego,  jak  już  coś  widziałam, 

mam to ukrywać? Pyta człowiek, a szczególnie władza, to ja odpowiadam.  

— Czego jeszcze chcecie się ode mnie dowiedzieć? — zapytał Wrzesiński. Wyczerpał się jego nagły 

przypływ energii, mężczyzna opadł na krzesło, oparł głowę na rękach. 

—  Gdzie  są  zwłoki  Buczyńskiej?  I  czy  pan  planował  morderstwo,  czy  też  to  wynikło  przypadkiem, 

wskutek zbiegu korzystnych dla pana okoliczności? 

— Nie chciałem jej zabić! Przecież nie jestem żaden wampir, żeby się wyżywać w mordowaniu. Znali-

śmy się przed jej wyjazdem, nie wykluczałem małżeństwa po jej powrocie. Ale kiedy ona tam była, w tej 
Anglii, moja sytuacja mocno się skomplikowała. 

— Poznał pan inną kobietę, prawda? 

— Tak. Okazało się. że dziewczyna jest w ciąży... Nie mogę powiedzieć, żeby mi na niej zależało, ale 

ona i jej rodzice... No, posuwali się do szantażu. Wiedzieli sporo o moich różnych interesach, Zdążyłem się 
u nich zapożyczyć na sporą kwotę. Kroił mi się niezły zarobek, ale wszystko poszło w diabły... Wspólnik 

background image

 

nawalił. Wobec Anny też miałem zobowiązania. Powiedziałem jej prawdę, zaraz jak przekroczyła granicę. 
Przez ten czas. kiedy jej nie było, korzystałem z jej samochodu. Tak czy owak — nawet jak mielibyśmy być 
razem, to sprawa ją obchodziła, bo miałbym poza nią obciążenia, dziecko pozamałżeńskie... Usiłowałem ją 
namówić, żeby mi dała pieniądze na zwrot tego długu. Wiedziałem, że dostała spadek, zanim jej powiedzia-
łem o tym wszystkim, ona już zdążyła się pochwalić. Przyjechaliśmy do Kielc, do .Łodzi mieliśmy jechać 
później. Była taka sytuacja... No, co ta wiedźma powiedziała... Pojechaliśmy na działki, piękna pogoda, my-
ślałem,  że  tam  lepiej  nam  się  będzie  rozmawiało.  Siedzieliśmy  w  samochodzie,  namawiałem  ją,  żeby  się 
jednak zdecydowała dać  mi te pieniądze.  Wtedy  ona zaczęła  mnie obrażać. Tak nikt  jeszcze do  mnie  nie 
mówił. Sam nie wiem, co się ze mną stało; Chwyciłem ją za szyję, żeby przestała wreszcie na mnie wyga-
dywać.  A potem  już  nie wiem,  jak to było dalej. Kiedy rozluźniłem ręce, ona  miała oczy zamknięte i nie 
oddychała. Przeraziłem się, a że siedziałem za kierownicą — włączyłem motor i ruszyłem. Siedziała obok 
mnie,

 

zsu

nięta  tak,  że  chyba  nic  było  jej  widać  z  zewnątrz.  Zanim  wjechałem  do  miasta,  znalazłem  takie 

miejsce, gdzie mogłem ją przenieść z siedzenia do bagażnika. Myślałem, co z nią zrobić. Wreszcie przyszło 
rai do głowy, że mógłbym ją utopić razem z samochodem w takich mokradłach. Jechałem właśnie tam, ale 
coś zaczęło mi się majaczyć. No, nerwy mi wysiadły... Wydawało mi się. że ona tłucze się w tym bagażni-
ku. I że stuka w blachę. Wiedziałem, że to bez sensu, że tylko mi się tak wydaje, ale nie mogłem się po-
wstrzymać; musiałem zatrzymać samochód i zajrzeć do bagażnika.. To było właśnie tuż za Końskimi. Aku-
rat  się  ściemniło.  Otworzyłem  klapę,  zdołałem  tylko  na  nią  spojrzeć:  leżała  nieruchomo,  z    zamkniętymi 
oczami. Wtedy poczułem, że ktoś na mnie patrzy. Odwróciłem się — to był milicjant. Jak szalony wskoczy-
łem do samochodu i zacząłem pędzić. Potrąciłem jakąś kobietę z dzieckiem, potem okazało się, że dziecko 
nie żyje... Podejrzewałem, że zwłoki Anny dostrzegł wtedy milicjant  w otwartym bagażniku. Ale już samo-
chód był zatopiony razem z nią. a ja wróciłem do siebie. W Bieszczady pojechałem, żeby I odwieźć teścio-
wą. Parę dni przedtem żona I urodziła mi dziecko. I tam coś podkusiło I mnie, żeby wstąpić do knajpy. Tra-
fił się znajomek... No i, pech chciał, spotkałem tego małego pijaczka, który widział mnie j pod Końskimi. O 
dziewczynie nie miał pojęcia, ale wiedział, że to ja potrąciłem na szosie kobietę, z dzieckiem. 

Paplał na prawo i lewo, że mnie poznał  Był mocno pijany. Miałem w samochodzie I jeszcze pól litra 

wódki. Wyszedłem wcześniej, odjechałem, potem wróciłem pod knajpę i czekałem na tego małego faceta. 
Wyszedł sam. Zaczepiłem go i powiedziałem, I że  mam coś do niego. Zaprowadziłem go do samochodu, 
trochę się opierał, ale dało radę... Tam poczęstowałem go wódką. Z początku nie chciał pić, ale trochę mu 
pomogłem... Zjechałem z szosy i poczekałem, aż F wszystko się uspokoi. Potem zaniosłem go, 

E

'

 

trudno to 

nazwać prowadzeniem... A dalej E to już wiecie... Myślałem, że to będzie wyglądało nu samobójstwo... On 
zapisał w notesie numery mojego samochodu, a jeżeliby się wydało, że to ja potrąciłem tę kobietę z dziec-
kiem, to już byłoby zarazem wiadomo, że zabiłem Buczyńską. A potem pomyślałem, że ma mnie w ręku ten 
facet,  z

 

którym  piłem  w  Bieszczadach.  Podał  mi  adres  swojego  brata,  wysłałem  do  tego  brata  znajomka, 

któremu dałem tysiąc, żeby dowiedział się adresu tamtego z Bieszczad. 

To już wszystko. Resztę wiecie. A jeżeli jeszcze chodzi o mnie... Nie wiem, czy ktoś będzie mógł, czy 

w ogóle zechce mnie zrozumieć. Ale te sprawy z ostatnich kilku miesięcy to było coś jak lawina. Myślałem 
o tym dzisiaj w nocy. Nic by się nie zdarzyło, gdyby Anna nie wyjechała za granicę. Nie byłem przygoto-
wany na jej wyjazd, właściwie na nic nie byłem przygotowany... Wszystkich zwodzi to, że mam sto dzie-
więćdziesiąt centymetrów wzrostu i ważę prawie sto kilo... Taki facet to musi być twardy, każdy sobie myśli 
A to jest zupełnie  inaczej... Tak, to wszystko stało się dlatego, że ona wyjechała. Zostałem zupełnie sam, 
szukałem kogokolwiek, żeby nie być sam. Znalazłem moją obecną żonę. Potem okazało się, że muszę mieć 
pieniądze, żeby się z nią spotykać. Stwarzała takie sytuacje... Lokale, podróże i tak dalej... Wdałem się w 
jakieś ciemne interesy, potem ziemia zaczęła mi sie usuwać spod nóg, więc zapożyczyłem się u moich obec-
nych teściów. Chciałem, żeby  Anna  mi pomogła, bo  ja  jej pomagałem przed wyjazdem w kilku ważnych 

background image

 

sprawach. A jak się ona zachowała, to już powiedziałem. Zaczęło się od tego, że nie mogłem rozprostować 
palców, które zacisnąłem chwilę przedtem na jej szyi. A potem, jak już mówiłem: to była lawina. Jedno zda-
rzenie pociągało za sobą następne, właściwie jestem nawet zadowolony, że to wszystko wreszcie się skoń-
czyło. Ale jak sięgam pamięcią wstecz — zupełnie nie chce mi się wierzyć, że rzeczywiście ja to wszystko 
zrobiłem.         

 


Document Outline