background image

DIANA PALMER 

Zbuntowana 

kochanka 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Gabby martwiła się o J.D., choć w gruncie rzeczy 

nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego. W dalszym 

ciągu szalał po biurze i ciskał czym popadło o blat 

biurka, jeśli nie mógł znaleźć potrzebnych doku­

mentów albo nagryzmolonych na kopertach czy 

starych wizytówkach odręcznych notatek, które 

miały mu o czymś przypominać. Nadal spopielał 

Gabby wzrokiem, jeżeli nie przyniosła mu porannej 

kawy punkt dziewiąta. Sytuacji nie poprawiało 

notoryczne znikanie plików zapisanych w kom­

puterze, za co, rzecz jasna, pretensje miał wyłącznie 

do niej, jak gdyby to była jej wina, oraz wiecznie 

urywające się telefony, przez które nie mógł zebrać 

myśli. Na jego szerokiej twarzy wciąż gościł 

background image

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

groźny grymas, brązowe oczy nadal miotały gniew­
ne błyski, jednak tego ranka, krążąc nerwowo po 
gabinecie, J.D. odpalał papierosa od papierosa - i to 
właśnie było niezwykłe, ponieważ rzucił palenie na 
długo przed tym, zanim Gabby podjęła pracę 
w kancelarii adwokackiej Brettman and Dice. 

Nie była w stanie rozszyfrować, co go tak wzbu­

rzyło, lecz podejrzewała, iż ma to coś wspólnego 
z rozmową, którą niewiele wcześniej przełączyła na 

jego biurko. Dzwonił mężczyzna o głosie bardzo 

podobnym do głosu Roberta, szwagra J.D., miesz­
kającego z jego siostrą Martiną na Sycylii - Gabby 
odniosła wrażenie, że telefon był z zagranicy. Na­

stępnie J.D. wykonał kilka bardzo krótkich rozmów 

miejscowych, po czym w kancelarii zapadła cisza, 
przerywana jedynie cichym stukiem klawiszy, gdy 

- Gabby kończyła przepisywać ostatni z podyktowa­

nych przez J.D. listów. 

Podparła twarz dłońmi i z ciekawością wpatrzyła 

się w drzwijego gabinetu. Z wysokiego koka, wjaki 
zwykła upinać swoje długie ciemne włosy, aby nie 
przeszkadzały jej w pracy, wymknęły się pojedyn­
cze pasemka, które miękko okalały jej twarz, jesz­
cze bardziej niż zazwyczaj upodobniając ją do 
rusałki. Zielone oczy lśniły, szmaragdowa sukienka 

podkreślała kobiecą figurę. Szkoda tylko, że J.D. 
nie zwróciłby na nią uwagi, nawet gdyby przedefi­

lowała mu przed nosem jak ją Pan Bóg stworzył. 

Przyjmując ją do pracy, oznajmił, ze czuje się jak 

w przedszkolu - i wcale się przy tym nie uśmiechał. 

background image

Diana Palmer 

Mimo że Gabby skończyła już dwadzieścia trzy 

łata, w dalszym ciągu pozwalał sobie na przy­

gnębiające uwagi co do jej niestosownie młodzień­

czego wieku. Gabby wyobrażała sobie z przewrotną 

satysfakcją, jak zareagowałby, gdyby wystąpiła 

w jego imieniu o dodatkowe ubezpieczenie zdrowo­

tne dla seniorów. Nikt nie znał wieku J.D., lecz 

gdyby Gabby miała zgadywać, powiedziałaby, że 

ma on około czterdziestu lat - w końcu zmarszczki 

nie biorą się znikąd. 

Stał się jednym z najsławniejszych prawników 

od spraw kryminalnych w całym Chicago. I jednym 

z bardziej kontrowersyjnych. Przesłuchiwani przez 

niego świadkowie oskarżenia mawiali, że wycho­

dząc z sali sądowej, czuli się jak przepuszczeni 

przez maszynkę. 

Tak wyglądało ostatnich pięć lat, natomiast jego 

życie sprzed czasów, gdy wstąpił do adwokatury, 

owiane było tajemnicą. Podobno parał się jakąś 

ciężką fizyczną pracą, aby zarobić na studia wieczo­

rowe. Błyskotliwą karierę zawdzięczał wręcz pora­

żającej inteligencji, która szła w parze z wielką 

odpornością na stres. 

Oprócz zamężnej siostry, która mieszkała w Pa­

lermo, nie miał ani rodziny, ani przyjaciół. Nikomu 

nie pozwolił poznać się lepiej, nawet swojego wspó­

lnika, Richarda Dice'a, oraz Gabby wolał trzymać 

na dystans. Mieszkał sam i najchętniej pracował 

w pojedynkę, czyniąc od tej zasady nieliczne wyją­

tki, gdy miał podstawy uważać, że potrzebne mu 

background image

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

informacje może zdobyć jedynie kobieta, albo też 

gdy potrzebował przykrywki - wtedy, chcąc nie 

chcąc, zabierał ze sobą Gabby. Towarzyszyła mu, 

gdy o północy czekał w opuszczonych magazy­

nach na ludzi podejrzanych o morderstwa, i o świ­

cie, gdy w opustoszałym porcie wypatrywał statku 

mogącego przewozić potencjalnego świadka na 

pokładzie. 

Było to ekscytujące życie, niemniej Gabby dzię­

kowała Bogu, iż jej matka, która nadal mieszka 

w małym, sennym miasteczku Lytle w Teksasie, nie 

domyśla się nawet, jak bardzo było ono ekscytujące. 

Gabby miała dwadzieścia lat, gdy przyjechała do 

Chicago, mimo to matka początkowo nie chciała 

o niczym słyszeć i minęło wiele dni, nim przystała 

na szalony pomysł córki, która chciała podjąć pracę 

u dalekiego kuzyna. 

Niewiele później kuzyn zmarł nagle, a traf 

chciał, że J.D. akurat szukał asystentki. Gabby 

odpowiedziała na jego ogłoszenie i została przy­

jęta do pracy po trwającej zaledwie pięć minut 

rozmowie. Od tamtego dnia minęły dwa lata, lecz 

ani przez chwilę Gabby nie żałowała swojej de­

cyzji. 

Była dumna jak paw, że może pracować z takim 

człowiekiem. Zaprzyjaźnione sekretarki z firm ma­

jących siedzibę w tym samym biurowcu nieustannie 

podpytywały ją o przystojnego i sławnego szefa, 

jednak Gabby była równie skryta jak jej chlebodaw­

ca i zapewne właśnie dlatego dotąd zachowała 

background image

Diana Palmer 

posadę: z czasem zdobyła jego zaufanie, a ufał 

naprawdę mało komu. 

Obecnie zajmowała stanowisko asystentki praw­

nej - ukończyła stosowne kursy na miejscowym 

college'u, aby zasłużyć na ten tytuł. Jej obowiązki 

już dawno przestały ograniczać się do przepisywa­

nia listów na maszynie i kserowania dokumentów. 

Ostatnio kancelaria została skomputeryzowana 

i J.D. właśnie Gabby powierzył obsługę całego 

systemu, poza tym załatwiała dla szefów najróżniej­

sze sprawy w mieście, a gdy zachodziła taka konie­

czność, towarzyszyła mu podczas wyjazdów służ­

bowych. 

Gdy tak dumała, drzwi otworzyły się nagle, 

ukazując J.D., który pomknął przed siebie niczym 

rozpędzona lokomotywa. Jest niesamowicie męski, 

wprost tryska energią, pomyślała. Szczerze wątpiła, 

aby znalazł się śmiałek, który w tej chwili instynk­

townie nie zszedłby mu z drogi. Tuż za nim dreptał 

jego młodszy wspólnik, Richard Dice. 

- Bądź rozsądny, J.D.! - denerwował się Ri­

chard, gestykulując szczupłymi rękami. Jego pocią­

gła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, rude włosy 

sterczały na wszystkie strony, jak gdyby dosłownie 

zjeżyły się ze zgrozy. - To sprawa dla policji! Co ty 

możesz na to poradzić? 

J.D. nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. 

Gdy podszedł do biurka Gabby, pomyślała, 

że nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie. 

Na próżno usiłowała rozszyfrować wyraz, który 

background image

10 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

gościł na jego surowej, śniadej twarzy o szeroko 

osadzonych oczach, okolonych gęstymi, czarnymi 

rzęsami. Nie znała nikogo, kto miałby takie piękne 

rzęsy. Włosy, naturalnie układające się w fale, były 

równie gęste, byłyby też równie ciemne, gdyby nie 

srebrne nitki na skroniach, jednak to nie one, lecz 

jaśniejsze kreski blizn, które znaczyły jego twarz, 

nadawały mu dojrzały wygląd. Gabby nigdy nie 

zdobyła się na odwagę, aby zapytać, skąd się 

wzięły, niemniej ten, który je tam pozostawił, 

musiał być nielichym przeciwnikiem, albowiem 

posturą J.D. przypominał czołg. 

- Pakuj się - polecił jej tonem, który skutecznie 

zniechęcał do zadawania pytań. - Bądź tu za godzi­

nę. Masz ważny paszport? 

Zamrugała powiekami. J.D. lubił ją zaskakiwać, 

ale to już gruba przesada. 

- Aa... Tak. 

- Weź lekkie rzeczy, bo jedziemy w tropiki. 

Głównie dżinsy i luźne koszule, może jeden sweter, 

wysokie buty i dużo skarpet - wymienił jednym 

tchem. - Twoja licencja radiooperatora trzeciej 

klasy też się przyda. Nie jesteś aby spokrewniona 

z kimś z Departamentu Stanu? Takie znajomości 

mogłyby się okazać bardzo pomocne. 

- J.D., co się...? - zaczęła, gubiąc się w domys­

łach. 

- Tak nie można - wpadł jej w słowo Dick, lecz 

i ten protest J.D. puścił mimo uszu. 

- Dick, przejmiesz moje sprawy i poprowadzisz 

background image

Diana Palmer 

11 

je do mojego powrotu. - Jego głos przywodził na 

myśl daleki pomruk burzy. - Nie przewiduję prob­
lemów, ale w razie czego ściągnij sobie do pomocy 
Charliego Bassa. Nie jestem w stanie powiedzieć, 
kiedy dokładnie wrócimy. 

- J.D., czy ty mnie w ogóle słuchasz? 
- Muszę spakować trochę rzeczy - stwierdził J.D. 

zwięźle. - Zadzwoń do pośrednika, Gabby, niech 
przyślą kogoś na zastępstwo. Dick musi mieć sekre­
tarkę. Za godzinę masz być z powrotem w biurze. 

Trzasnęły drzwi. Dick zaklął siarczyście i we­

pchnął ręce do kieszeni. 

- O co tu właściwie chodzi? Czy ktoś zechce mi 

łaskawie wyjaśnić, po co mi paszport? Mam jakiś 
wybór? - spytała Gabby. 

- Powoli, nie wszystko naraz. Już ci mówię, co 

sam wiem, ale uprzedzam, że nie jest tego zbyt 
wiele. - Dick usiadł na blacie biurka. - Wiesz, że 
siostra J.D. wyszła za włoskiego biznesmena, który 
zbił majątek na spedycji? Mieszkają w Palermo. 

Gabby pokiwała głową. 

- Zapewne wiesz także, że wiele ugrupowań 

terrorystycznych upatruje w porwaniach sposobu na 
szybkie zgromadzenie funduszy? 

- Jego szwagier został uprowadzony?! - wy­

krzyknęła, blednąc. 

- Nie on. Jego siostra. Porwali ją, kiedy pojecha­

ła do Rzymu na zakupy. 

- Martinę? - upewniła się, gdy odzyskała głos. 

- Jedyną bliską mu osobę na tym świecie?! 

background image

12 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Wiem o tym, to straszne. Ci dranie żądają 

pięciu milionów dolarów, Roberto w życiu nie 

zgromadzi takiej sumy. Odchodzi od zmysłów. 

Zagrozili, że ją zabiją, jeśli powiadomi władze. 

- Więc J.D. leci do Włoch, żeby ją ratować? 

- Jakim cudem się tego domyśliłaś? - spytał 

Dick z przekąsem. - Owszem, na swój zwykły 

wyważony i pełen rozwagi sposób, czyli na łeb, na 

szyję. 

- Do Włoch? Ze mną? - Wpatrzyła się w niego. 

- A po co mu ja we Włoszech? 

- Jego spytaj. Ja tu tylko pracuję. 

Westchnęła rozdrażniona i powoli podniosła się 

zza biurka. 

- Zobaczysz, jeszcze kiedyś znajdę normalną 

posadę, możesz mnie trzymać za słowo- oznajmiła 

z roziskrzonym wzrokiem. - Zamierzałam wstąpić 

do McDonalda na lunch i trochę wcześniej wyjść 

z biura, żeby zobaczyć ten nowy film science 

fiction w Grandzie. Ale nic z tego, dowiaduję się, 

że muszę na gwałt jechać do Włoch. W jakim celu, 

pytam? - Umilkła, ściągnąwszy brwi, po czym 

spojrzała na Dicka ze zgrozą. - Na miły Bóg, chyba 

J.D. nie zamierza wchodzić w paradę włoskiej 

policji? 

- Martina to jego siostra - przypomniał Dick. 

- Wprawdzie J.D. bardzo niechętnie cokolwiek 

o sobie mówi, ale z tego, co udało mi się wywnios­

kować, nie mieli łatwego dzieciństwa, może właś­

nie dlatego są ze sobą wyjątkowo zżyci. J.D. ruszył-

background image

Diana Palmer 

13 

by w pojedynkę przeciwko całej armii, gdyby Mar­
tina znalazła się w niebezpieczeństwie. 

- J.D. jest prawnikiem - powiedziała z nacis­

kiem Gabby. - Jak jej zamierza pomóc? 

- Pojęcia nie mam, kotku - odparł Dick i wes­

tchnął ciężko. 

- Znowu się zaczyna - narzekała pod nosem, 

robiąc porządek na biurku, po czym wysunęła 
szufladę biurka i szybko wyjęła z niej torebkę. 

- Ostatnim razem, kiedy się tak zachowywał, pole­
cieliśmy do Miami na spotkanie z mafijnym infor­
matorem w porzuconym magazynie o drugiej w no­
cy. - Wzdrygnęła się na to wspomnienie. - Nie 
śmiałam o tym wspomnieć mamie. Skoro o niej 
mowa, to co ja mam jej teraz powiedzieć? 

- Powiedz, że szef zabiera cię na urlop. - Dick 

uśmiechnął się szeroko. - Będzie w siódmym 
niebie. 

Gabby spiorunowała go wzrokiem. 

- Mojego szefa nie bawią urlopy, tylko ryzyko. 
- Zawsze możesz złożyć wymówienie - zauwa­

żył niewinnym tonem. 

- Wymówienie! - wykrzyknęła. - A kto tu mówi 

o składaniu wymówienia? Wyobrażasz mnie sobie 
w normalnej kancelarii? Miałabym całymi dniami 

przepisywać nudne protokoły, segregować akta 
i układać w kostkę pozwy rozwodowe? Lepiej już 
nic nie mów! 

- W takim razie pozostaje ci tylko zadzwonić 

do Jamesa Bonda ~ podsunął usłużnie - i spytać, czy 

background image

14 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

nie ma na zbyciu pudełka wybuchających zapałek 

albo wykałaczek z głowicami jądrowymi. 

Gabby posłała mu niezbyt życzliwe spojrzenie. 

- Znasz hiszpański? 

- Nie, czemu pytasz? - spytał zaskoczony. 

Poczęstowała go kilkoma niecenzuralnymi wyra­

żeniami w śpiewnym języku, w którym w czasach 

jej dzieciństwa na farmie ojca zwracał się do pa­

robków zarządca, po czym pokłoniła się pięknie 

i wyszła. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Gabby widywała J.D. w różnych nastrojach, 

w tych lepszych i w tych gorszych, jednak nawet 

najgorszy z nich był niczym wobec tego, w który 

popadł, zaledwie weszli na pokład odrzutowca. 

Od startu siedział w fotelu sztywny jak mane­

kin, kurczowo ściskając kubek z kawą w wielkiej 

pięści. 

Na domiar złego nie miała pojęcia, co powie­

dzieć. J.D. nie należał do osób, które czekają na 

słowa współczucia, jednak trudno jej było patrzeć, 

jak siedzi pogrążony w czarnych myślach, i nie 

odezwać się słowem. O siostrze wspominał rzadko, 

przynajmniej przy Gabby, jednak gdy już o niej 

opowiadał, czułość w jego głosie mówiła sama za 

background image

16 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

siebie. Jeśli kogokolwiek kochał na tym świecie, to 

właśnie Martinę. 

- Szefie... -zaczęła niepewnie. 

Zamrugał i zerknął na nią. 

- Tak? 

Wolała nie odwzajemniać tego uważnego spoj­

rzenia. 

- Chciałam tylko powiedzieć, że jest mi przy­

kro. - Skubała skraj spódnicy białej płóciennej 

garsonki. - Wiem, jak ci teraz ciężko. Po prostu 

w niektórych sytuacjach nie ma wiele do zrobienia. 

Dziwny uśmiech błąkał się przez chwilę na jego 

ustach, potem J.D. upił łyk kawy. 

- Tak sądzisz? - zapytał sucho. 

- Chyba nie mówiłeś poważnie, że nie zamie­

rzasz kontaktować się z władzami? - drążyła temat. 

- Bądź co bądź od czego są jednostki specjalne? 

Odbili tamtego dyplo... - Urwała w pół słowa, 

widząc jego minę. 

- To była sprawa o tle politycznym, tym razem 

jest zupełnie inaczej. A co do twoich jednostek 

specjalnych, Darwin, to bynajmniej nie są niezawo­

dne. Nie mogę narażać życia Martiny. 

- Nie możesz - przyznała, wpatrzona w jego 

ręce. 

Ma takie ładne dłonie, pomyślała, duże, a zara­

zem delikatne, śniade jak jego twarz, o długich 

palcach i płaskich paznokciach. Silne dłonie. 

- Chyba się nie boisz? - spytał. 

- Cóż, może trochę - przyznała uczciwie, pod-

background image

Diana Palmer 17 

nosząc wzrok. - W końcu nie wiem nawet, dokąd się 
wybieramy. 

- Sądziłem, że już się do tego przyzwyczaiłaś 

- zauważył sucho. 

- Chyba powinnam - przyznała ze śmiechem. 

- Przez te dwa lata przeżyliśmy niemało przygód. 

Wyciągnął cygaretkę i zapalił ją, przyglądając 

się Gabby zza wąskiego płomienia. 

- Czemu jeszcze nie jesteś mężatką? - spytał ni 

stąd, ni zowąd. 

- Trudno powiedzieć - odparła zaskoczona, 

po czym przez chwilę szukała właściwych słów. 
- Chyba najzwyczajniej nie miałam do tego gło­
wy. Jeszcze cztery lata temu mieszkałam w ma­
łym miasteczku w Teksasie. Potem przeprowa­

dziłam się do Chicago i zaczęłam pracować u ku­
zyna, ale zmarł, a ty szukałeś sekretarki... - Za­
śmiała się cicho. - Z całym szacunkiem, panie 
Brettman, ale z panem mam tyle pracy, że nie 
widać końca, jeśli mnie pan rozumie. To nie 

to co w innych kancelariach, od dziewiątej do 
piątej. 

- Na co nigdy wcześniej na narzekałaś - za­

uważył. 

- A kto by narzekał? Zjeździłam kraj wzdłuż 

i wszerz, zwiedziłam pół świata, miałam okazję 
spotkać się z prawdziwymi gangsterami, a nawet 
strzelano do mnie! 

Parsknął śmiechem. 

- Ciekawy zakres obowiązków. 

background image

18 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Inne sekretarki dosłownie zielenieją z za­

zdrości, kiedy im opowiadam - odparła zado­
wolona. 

- Nie jesteś sekretarką, tylko asystentką prawną. 

Co więcej - dodał, w zamyśleniu zaciągając się 
dymem - noszę się z zamiarem wysłania cię na 
studia prawnicze. Stać cię na więcej. 

- To nie dla mnie - zapewniła. - Nie umiała­

bym stanąć na środku sali pełnej ludzi i ścierać 
świadków w proch, w czym ty się specjalizujesz. 
Podobnie jak nie wymyśliłabym takiej pięknej 
mowy końcowej. 

- Co nie znaczy, że nie możesz zająć się prawem 

- zauważył spokojnie. - Możesz. Korporacyjnym, 

jeśli wolisz. Albo handlem nieruchomościami i spó­

łkami. Rozwodami. Transferem własności. Jest 
wiele dziedzin prawa, które nie wymagają talentów 
oratorskich. 

- Nie jestem pewna, czy to coś, czym chciała­

bym się zajmować do końca moich dni. 

- Ile masz lat? - spytał nagle, delikatnie unosząc 

twarz Gabby i zaglądając jej w oczy. 

- Dwadzieścia trzy. 
Pokręcił głową, zerkając na ciasno upięty, wyso­

ki kok, w jaki zawsze czesała się do pracy, okulary, 
których używała tylko do czytania, zsunięte teraz 
niemal na czubek głowy, potem stylową białą płó­
cienną garsonkę oraz wyzierające spod płóciennej 
spódnicy długie, szczupłe nogi. 

- Nie wyglądasz na tyle - stwierdził. 

background image

Diana Palmer 19 

- Zechcesz powtórzyć te słowa za dwadzieścia 

lat? - poprosiła, uśmiechając się krzywo. - Wtedy 

zapewne odbiorę je jako komplement. 

- Kim chciałabyś zostać? - spytał niezrażony. 

Jedwabny szary garnitur podkreślał jego atlety­

czną budowę. Siedzieli tak blisko, że Gabby czuła 

ciepło jego ciała. Wrażenie to było dziwnie niepo­

kojące. 

- Och, czy ja wiem - odparła niewyraźnym 

tonem, wyjrzała przez okno i przez chwilę po­

dziwiała widoczne za nim chmury. - Może tajną 

agentką. Nieustraszonym szpiegiem przemysło­

wym. Kaskaderem. - Zerknęła na niego ukradkiem. 

- Oczywiście po pracy u ciebie, szefie, każda 

posada wydawałaby się śmiertelnie nudna. Ale nie 

zmieniajmy tematu: czy kiedykolwiek się dowiem, 

dokąd właściwie się wybieramy? 

- Do Włoch, rzecz jasna - odparł spokojnie. 

- Tak, panie Brettman. Tyle to już wiem. Dokąd 

we Włoszech? 

- Aleś ty ciekawska - mruknął zamyślony, uno­

sząc brwi. - Do Rzymu. Na ratunek mojej siostrze. 

- Ależ tak, panie Brettman, oczywiście - przyta­

knęła z zapałem w myśl zasady, że z szaleńcami 

lepiej się nie spierać. 

Stało się, pomyślała, J.D. w końcu zwariował, co 

zresztą było do przewidzenia. Nie powinien był się 

tak zapracowywać. 

- Nie chce mnie pani denerwować, panno Dar­

win? - spytał domyślnie. 

background image

20 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Pochylił się nad nią, aby zgasić cygaretkę w po­

pielniczce po jej stronie. Jego twarz znalazła się 
niepokojąco blisko jej własnej, owiał ją korzenny 
zapach jego wody kolońskiej, ciepły oddech pach­
niał dymem. Wyrzucił niedopałek i wyprostował 

się, na sekundę zwracając twarz w jej stronę. 

Złowiła jego spojrzenie i przeżyła największy 

szok w całym swoim dotychczasowym życiu. Jej 
ciało obiegło dziwne drżenie od czubka głowy po 

koniuszki palców u stóp i pomyślała, że to zupełnie 

jak trzęsienie ziemi. Nie podejrzewała nawet, że 

J.D. może na niej zrobić takie wrażenie, dopóki 

serce nie zaczęło jej bić jak szalone, a w piersi nie 
zabrakło tchu. 

- Wahałem się, czy w ogóle cię zabrać - po­

wiedział cicho. - Wolałbym, żebyś została w kan­
celarii. Ale tobie jednej ufam, a sytuacja jest de­
likatna. 

Usiłowała zachowywać się naturalnie. 
- Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że twój 

szalony plan może cię kosztować życie? - spytała 
z wymuszonym spokojem. 

- Tak - przyznał otwarcie - ale za moją bez­

czynność życiem mogłaby zapłacić Martina. 
Przecież wiesz, jak się z reguły kończą takie 
sytuacje. 

- Owszem, wiem - odparła z westchnieniem. 
Błądząc wzrokiem po jego twarzy, bezwiednie 

zatrzymała go na jego ustach, tak kształtnych, jak 
gdyby wyszły spod dłuta rzeźbiarza, po czym od-

background image

Diana Palmer 

21 

wzajemniła spojrzenie przenikliwych ciemnych 
oczu. 

- Robię to, co uważam za najlepsze dla mojej 

siostry - stwierdził, machinalnym gestem odgar­
niając kosmyk, który zachodził jej na szyję, nie­
świadomy, że to lekkie dotknięcie przyprawia ją 

o szybsze bicie serca. - Nie ma gwarancji, że 
Martina nadal jest we Włoszech. Roberto podej­
rzewa, że może znać jednego z porywaczy. To syn 
znajomego, który ma sporą połać ziemi w Ameryce 
Środkowej. Chyba nie muszę mówić, że wszystko 

piekielnie by się skomplikowało, gdyby przewieźli 
tam Marinę? 

Na samą myśl zrobiło się jej słabo. 

- Jak się kontaktują z Robertem? 
- Któryś z nich, mówię „któryś", bo działają 

w grupie, został we Włoszech, żeby odebrać okup 

- wyjaśnił, przyglądając się jej w roztargnieniu, po 

czym zatrzymał wzrok na jej żakiecie. - Może się 
okazać, że czeka nas niejedna podróż, zanim ta afera 
się skończy. 

- Ale najpierw lecimy do Włoch - powtórzyła 

zmieszana. 

- Tak. I spotkamy się z moimi starymi znajomy­

mi - dodał, a na jego wargach pojawił się nikły 
uśmiech. - Mają wobec mnie dług wdzięczności. 
Pora go spłacić. 

- Zwołamy większy zespół? - spytała z ożywie­

niem, myśląc, że ta wyprawa staje się coraz bardziej 
emocjonująca. 

background image

22 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Oj, ależ pani oczy zabłysły, kiedy wspomnia­

ła pani o zwołaniu zespołu, panno Darwin - zauwa­

żył. 

- To takie podniecające - odparła nieśmiało. 

- Zupełnie jak w tym serialu w telewizji, garstka 

żołnierzy tuła się po świecie i walczy ze złem, wiesz 

który to? 

- „Najemnicy" - podpowiedział. 

- Otóż to. - Uśmiechnęła się szeroko. - Nie 

przegapiłam ani jednego odcinka. 

- W prawdziwym życiu, panno Darwin, to bru­

talna i niebezpieczna profesja. Większość najem­

ników nie dożywa sędziwego wieku. Albo giną, 

albo kończą w więzieniach w najdalszych zakąt­

kach globu. W ich życiu nie ma nic romantycz­

nego. 

Spojrzała na niego z oburzeniem. 

- A co pan może o tym wiedzieć, panie mecena­

sie? - odparła zaczepnym tonem. 

- Och, mam znajomego, który sprzedawał swoje 

usługi za granicą - mruknął, opierając się wygod­

niej. - Opowiedziałby ci kilka historii, od których 

włosy zjeżyłyby ci się na głowie. 

- Znasz byłego najemnika? Poważnie? - spytała 

z roziskrzonym wzrokiem, prostując się w fotelu. 

- Zgodziłby się ze mną porozmawiać? 

J.D. tylko potrząsnął głową. 

- Oj, Darwin. I co ja mam z tobą zrobić? 

- Pretensje możesz mieć wyłącznie do siebie. 

Zdemoralizowałeś mnie. Kiedyś moje życie było 

background image

Diana Palmer 

23 

nudne, ale dopóki nie poznałam ciebie, nie zdawa­

łam sobie z tego sprawy. Zgodziłby się? 

- Przypuszczam, że tak. - Ciemne oczy patrzyły 

na nią badawczo. - Ale mogłoby ci się nie spodobać 

to, czego byś się dowiedziała. 

- Wielkie dzięki za troskę, ale jednak zaryzyku­

ję. Czy to nie jest przypadkiem, hm, jeden z twoich 

starych znajomych, z którymi jesteśmy umówieni 

w Rzymie? - sondowała. 

- Co to by była za tajemnica, gdybym odpowie­

dział na to pytanie. Zapnij pasy, Darwin, zbliżamy 

się do lotniska. 

Zastosowała się do polecenia, ukradkiem przy­

glądając się jego nieprzeniknionej twarzy. 

- Panie Brettman, czemu właściwie mnie pan 

zabrał? - spytała łagodnie. 

- Potrzebowałem przykrywki, skarbie - odparł 

i uśmiechnął się ironicznie. - Jesteśmy kochankami 

na wakacjach. 

- A ja się ubrałam jak do biura! - fuknęła. 

Wyjął jej spinki z włosów, tak aby miękko 

opadły na ramiona, następnie zdjął jej z głowy 

okulary, złożył je i schował do kieszeni swojej 

koszuli, po czym zajął się guziczkami u jej bluzki. 

Nie protestowała, dopóki nie spróbował odsłonić 

rowka między jej piersiami. 

- Panie Brettman! - wykrzyknęła, odpychając 

jego ręce. 

- Przestań się czerwienić, mów mi Jacob i nie 

awanturuj się ze mną publicznie - pouczył ją 

background image

24 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

szorstko. - Jeżeli jesteś w stanie to spamiętać, 

wszystko pójdzie jak z płatka. 

- Jacob? - powtórzyła, rezygnując z nerwowych 

wysiłków, aby ponownie zapiąć bluzkę. 

- Jacob. Albo Dane, tak mam na drugie. Jak 

wolisz, Gabby - dodał znacznie łagodniejszym 

tonem. 

Oczarował ją sposób, w jaki wypowiedział jej 

imię, miękko, niemal pieszczotliwie. Nie wiedzieć 

czemu pomyślała o wiosennym deszczu zraszają­

cym trawę. 

- Zatem Jacob - odparła cicho, spoglądając na 

niego z uwagą. 

Skinął głową, wpatrując się w jej oczy. 

- Będziesz pod moją opieką, Gabby. Nie po­

zwolę, żeby włos spadł ci z głowy. 

- Mówiłeś śmiertelnie serio, prawda? Chcesz 

odbić Martinę. 

- Owszem - odparł. - Dostaliśmy niezłą szko­

łę jako dzieci. Ojciec utopił się w wannie, kiedy 

byliśmy bardzo mali. Był pijany jak bela. Matka 

szorowała podłogi u obcych ludzi, żebyśmy mo­

gli chodzić do szkoły. Kiedy tylko trochę pod­

rośliśmy, poszliśmy do pracy, żeby jej pomóc. 

Miałem tylko piętnaście lat, kiedy zmarła na za­

wał. Od tamtej pory opiekuję się Martina, tak 

jak jej kiedyś obiecałem. Nie pozwolę, żeby mu­

siała liczyć na nieznajomych. Muszę jej pomóc 

sam. 

- Wybacz, ale jesteś adwokatem, a nie poli-

background image

Diana Palmer 

25 

cjantem - tłumaczyła łagodnie.- Co możesz zro­

bić? 

- Pożyjemy, zobaczymy - odparł, taksując ją 

wzrokiem, pełny uznania dla jej urody. - Jeszcze nie 

jestem zgrzybiałym starcem. 

- Zdaję sobie z tego sprawę, panie Brettman 

- przyznała cicho. 

- Jacob - przypomniał. 

- Jacob - powtórzyła z westchnieniem, zapat­

rzona w jego ciemne oczy. 

Wydawał się w pełni usatysfakcjonowany. Gdy 

samolot zaczął schodzić do lądowania, zerknął 

w stronę okna i oznajmił cicho: 

- Wieczne Miasto, Gabby. Rzym. 

Podążyła za jego spojrzeniem i humor jej się 

poprawił, zaledwie ujrzała w dole zarys starożytnego 

miasta. Myślami wybiegła ku chwili, gdy będą 

zwiedzać Koloseum, Forum Romanum i Panteon, 

szybko jednak przypomniała sobie, co sprowadza ich 

do Rzymu, i jej entuzjazm przygasł nieco. Oczywiś­

cie na zwiedzanie nie starczy czasu, skoro J.D. zamie­

rza nieustannie szukać okazji, aby dać się zabić. 

Już sam przejazd taksówką przez Rzym okazał 

się fascynujący. Najpierw jechali Viale Travestere 

wiodącą przez starą część miasta, następnie pokona­

li zabytkowy most i znaleźli się na drugim brzegu 

Tybru. Ukrytych w natłoku nowszych budowli 

i nadwątlonych wskutek stuleci erozji siedmiu 

wzgórz Rzymu niemal nie było widać, lecz Gabby 

była zbyt pochłonięta oglądaniem antycznych ruin, 

background image

26 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

które mijali po drodze, aby ten fakt zauważyć, a co 
dopiero aby nad nim ubolewać. 

Następnie minęli Koloseum. Gabby jeszcze dłu­

go nie mogła oderwać od niego wzroku. 

- Znajdziemy trochę czasu, żeby je zwiedzić 

- obiecał J.D., jak gdyby wiedział, ile to dla niej 
znaczy. 

Omiotła spojrzeniem jego zasępioną twarz i im­

pulsywnie dotknęła jego dłoni. 

- Nie jesteśmy tu na wczasach - przypomniała 

miękko. 

J.D. spojrzał w jej zatroskane oczy, a potem jego 

duża, stwardniała dłoń odnalazła jej palce i za­
mknęła je w ciepłym uścisku. 

- Będziemy musieli udawać, że jesteśmy, przy­

najmniej przez dzień czy dwa. 

- Co będziemy robić? - spytała nagle zdener­

wowana. 

Odetchnął i rozparł się na siedzeniu. J.D. zawsze 

podobał jej się jako mężczyzna. Uwielbiała na 
niego patrzeć. 

- Opracowuję plan działania. Ale jedno jest 

pewne - rzekł powoli. - Będziemy dzielić hotelowy 
apartament. Czy ta myśl cię przeraża? 

Pokręciła głową. 
- Niczego się nie boję, dopóki ty jesteś przy 

mnie, Jacob - odparła zdziwiona, że tak łatwo 
przychodzą jej do głowy takie słowa. 

Przez chwilę przyglądał się jej spod uniesionych 

brwi. 

background image

Diana Palmer 

27 

- Prawdę powiedziawszy, nie to miałem na my­

śli - odparł aksamitnym tonem. - Mnie nie będziesz 

się bała? 

- Dlaczego miałabym się bać? - spytała z za­

skoczoną miną. 

Parsknął gniewnie i zapatrzył się w okno. 

- Żaden cholerny powód nie przychodzi mi do 

głowy - burknął. - Mam nadzieję, że Duńczyk 

dostał moją wiadomość. Ma do mnie później za­

dzwonić do hotelu. 

- Duńczyk? - zapytała ściszonym głosem. 

- Znajomy. Przekazuje informacje między mną 

a Robertem - wyjaśnił. 

- Przecież Roberto i Martina nie mieszkają 

w Rzymie, prawda? - upewniła się. 

Przytaknął. 

- W Palermo. Nawet gdyby ktoś się nami inte­

resował, będziemy parą turystów. Nic nie łączy nas 

z tym porwaniem. 

- Ten twój znajomy, Duńczyk, wie, czy Martina 

jest jeszcze w kraju? 

- Jeśli nie, to się dowie - odparł z przekonaniem. 

Wydawał się urażony, toteż uznała, że bezpiecz­

niej będzie dać sobie spokój z dalszymi pytaniami. 

Zadowolona z siebie, zamiast drążyć temat, ograni­

czyła się do podziwiania okolicy. 

Ku jej rozczarowaniu hotel okazał się nowoczes­

nym budynkiem, jednak wszystko wynagrodziła jej 

staroświecka uprzejmość recepcjonisty. Gabby od 

razu zapałała sympatią do uroczego wylewnego 

background image

28 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Włocha, J.D. natomiast miał do niego jakieś za­
strzeżenia. Wprawdzie nie podzielił się nimi z Gab­

by, lecz spoglądał na nieszczęsnego niewysokiego 
człowieczka wilkiem. 

J.D. uprzednio zarezerwował dla siebie i dla 

Gabby apartament z dwiema sypialniami. Gabby 

nie spodziewała się żadnych luksusów, ale zacho­
wanie J.D., kiedy już zamknęli za sobą drzwi, 
wydawało się jej po prostu niepojęte. Ze złością 
rozejrzał się po eleganckim salonie, rzucił Gabby 
gniewne spojrzenie, po czym z jeszcze większą 
złością wpatrzył się w telefon. 

Krążył nerwowo po pokoju, paląc papierosa. 

Jego niepokój natychmiast udzielił się Gabby. Po­
myślała roztrzęsiona, że musi jak najszybciej zna­
leźć sobie jakieś zajęcie. Poszła do sypialni i zaczęła 
rozpakowywać walizkę. Przestraszyła się, gdy ciszę 

przerwał dzwonek telefonu, lecz nie wróciła do 
salonu. Czekała, aż J.D. ją zawoła. Przebrała się 
w dżinsy oraz jedwabną zieloną bluzkę, włosy 
zostawiła rozpuszczone, po czym schowała okulary 
do torebki. Pomyślała, że teraz wygląda jak praw­
dziwa turystka. To powinno poprawić J.D. humor. 

Wezwał ją po jakichś pięciu minutach. Zastała go 

siedzącego nieruchomo przy oknie, wpatrzonego 

w nie niewidzącym wzrokiem. Zdążył zdjąć mary­
narkę oraz kamizelkę, koszulę zaś rozpiął pod szyją. 
Jedną ręką przeczesywał potargane włosy, w dru­
giej, opartej o parapet okienny, dzierżył dopalające­
go się papierosa. 

background image

Diana Palmer 

29 

- Jacob? - szepnęła. 

Obejrzał się w jej stronę. Przez chwilę z uwa­

gą podziwiał jej smukłą sylwetkę, tak że nie 
zauważył nawet, iż Gabby skorzystała z okazji, 
by przyjrzeć się jego ciału. Spod koszuli wyziera­
ła śniada skóra, którą porastały ciemne włosy, 
oraz wyraźnie zarysowane mięśnie, które aż pro­
siły, by ich dotknąć. Gabby chłonęła ten zmys­
łowy widok, czując, jak wzbiera w niej podnie­
cenie. 

- Duńczyk - wyjaśnił zwięźle, wskazując tele­

fon. — Wywieźli Martinę z kraju. 

Na chwilę wstrzymała oddech. 
- Dokąd? - spytała wreszcie. 
- Do Gwatemali. Na farmę opanowaną przez 

rewolucjonistów. 

Wpatrzyła się w jego zmartwiałą twarz. 
- Dlaczego mieliby ją przewozić do Gwatemali? 

- Terroryzm nie zna granic, nie wiedziałaś 

o tym? Ich sieć obejmuje praktycznie cały glob, ale 
w Gwatemali panują rozruchy, więc to świetne 

miejsce, aby ukryć ofiarę porwania. - Zaśmiał się 
gorzko, po czym wycedził przez zaciśnięte zęby: 
- Zabiją ją, jeśli nie dostaną okupu. A może nawet 

i mimo to. 

- Co zamierzasz zrobić? 
- Nic nie zamierzam. Już zacząłem działać - od­

parł. - Przekazałem Duńczykowi trochę pieniędzy, 
kupi wszystko, co będzie mi potrzebne. Poprosiłem 
też, aby skontaktował się z moimi starymi druhami. 

background image

30 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Spotkamy się z nimi w Gwatemali u znajomego, 

o którym już ci mówiłem. 

- Kiedy wyruszamy? 
- Jutro. Najchętniej od razu pojechałbym na 

lotnisko i wsiadł do pierwszego samolotu, ale to nie 
metoda. Potrzebuję czasu, żeby wszystko zaplano­
wać, a nie stać nas na to, aby z wyprzedzeniem 
sygnalizować każde nasze posunięcie. Poza tym 
wieczorem Duńczyk ma rozmawiać z Robertem, 
a chcę jeszcze przed naszym wyjazdem dowiedzieć 
się, jaką kwotę udało mu się zgromadzić. 

-. Polecimy do Gwatemali? - spytała, nie dowie­

rzając własnemu szczęściu. 

- Do Meksyku - poprawił i uśmiechnął się 

przeciągle. - W ramach wakacji, rzecz jasna. Przy­
najmniej taka informacja dotrze do właściwych 
uszu. 

- A co z dzisiejszym dniem? Co mam robić? 
- Pozwiedzamy trochę, jeśli chcesz - zapropo­

nował. - Dzięki temu czas szybciej nam zleci. 

- Wiem, że się martwisz, J.D. - powiedziała, 

patrząc mu w oczy. - Jeśli wolisz zostać w hotelu... 

Nagle znalazł się tuż przy niej. Bliskość jego 

atletycznego ciała sprawiła, że ugięły się pod nią 
nogi. Gdy odważyła się podnieść wzrok, stwier­
dziła, iż ciemne oczy wpatrują się w nią bez zmruże­
nia powiek. 

- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - powie­

dział cicho. 

Delikatnie dotknął jej policzka, po czym opusz-

background image

Diana Palmer 

31 

kami palców nakreślił linię na jej szyi. Gabby 
pomyślała, że musi wyczuwać pod palcami jej 
gorączkowy puls. 

- Od czego chcesz zacząć? - zmienił temat. 
- Może od Forum? - odparła i przeraziła się, 

słysząc, jak bardzo głos jej zadrżał. 

Przez dłuższą chwilę badawczo wpatrywał się 

w jej oczy. Potem lekko dotknął jej ust i potrząsnął 
głową, jak gdyby nie mógł się nadziwić ich miękko­
ści. Powoli, zmysłowo przeciągnął po nich palcem, 
rozmazując jej szminkę. Podniecona wstrzymała 
oddech i bezradnie rozchyliła wargi. 

- Forum? - mruknął. 

Słyszała go jak przez mgłę. Nie była w stanie 

oderwać od niego wzroku. Wiedziała tylko, że jej 
ciało reaguje na tego mężczyznę w nowy i przeraża­

jący sposób. Ciężki, piżmowy zapach jego wody 

kolońskiej sprawiał, że kręciło jej się w głowie. 

Bezwiednym gestem uniosła dłonie i oparła je 

o jego pierś. Chciała się odepchnąć, lecz zaledwie 

poczuła pod palcami ciepłe ciało, zabrała je jak 

oparzona. 

- To tylko skóra - powiedział cicho. - Boisz się 

mnie dotknąć? 

- Nigdy nikogo nie dotykałam w ten sposób 

- odparła jednym tchem. 

- Nie? Dlaczego? - spytał z dziwnym uśmie­

chem, wpatrzony w jej twarz, lecz nie doczekał się 
odpowiedzi. - Nie mów, że nie miałaś okazji, 
Gabby. Nigdy w to nie uwierzę. 

background image

32 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Dobre pytanie, pomyślała. Szkoda tylko, że sama 

nie zna na nie odpowiedzi. 

- Mama mówiła, że niemądrze jest robić takie 

rzeczy z mężczyznami - oznajmiła twardo, wojow­

niczo wysuwając podbródek. - Że wam niewiele 

trzeba, żebyście byli gotowi, nawet jeśli człowiek 

poprzestanie na samym całowaniu. 

- Ach, to w tym rzecz - podchwycił J.D. z lekkim 

uśmiechem. - Miała świętą rację. Mężczyźni łatwo 

się podniecają, kiedy są z kobietą, której pragną. 

Twarz ją zapiekła ze wstydu. Zaczerwieniła się 

po same uszy, a on się śmieje w najlepsze! Potwór! 

Wyrwała mu się i spiorunowała go wzrokiem. 

- To było grubiańskie! 

- A ty jesteś rozkosznie nieuświadomiona -

stwierdził z rozbawieniem, lecz w jego spojrzeniu 

malowała się czułość. - Sama z ciebie słodycz, 

Gabby. Piekielnie przyjemnie byłoby wprowadzić 

cię w te sprawy. 

- Nie chcę, żeby mnie ktokolwiek wprowadzał 

w te sprawy - odparła pruderyjnym tonem. - Chcę 

zobaczyć Forum. 

- No dobrze, ty mały tchórzu, dalej chowaj 

głowę w piasek - zadrwił, otwierając drzwi i czeka­

jąc, aż Gabby przez nie przejdzie. 

- Nie wiem, czy to przy tobie bezpieczne - mru­

knęła lekko obrażona. 

Chciała przemknąć się obok niego, ale zdążył 

chwycić ją za ramię. Ciepło jego ciała działało na 

nią jak narkotyk. 

background image

Diana Palmer 

33 

- Nigdy cię nie skrzywdzę - oznajmił, komplet­

nie ją zaskakując. Popatrzyła na niego i stwier­
dziła, że twarz miał poważną, uroczystą, niemalże 
posępną. - Ufasz mi przecież. Zaufaj i mojemu 
ciału. 

- Po co? - spytała. 
- Jeśli polecisz ze mną do Ameryki Środkowej, 

będę chciał, żebyś była przy mnie dwadzieścia 
cztery godziny na dobę. Szczególnie w nocy - do­
dał. - Ludzie, których poznasz, nie są zbyt subtelni. 
Oficjalnie będziesz moją własnością. 

- Dla mojego bezpieczeństwa? - domyśliła się. 

Przytaknął skinieniem głowy. 

- Jeśli sarna tego jeszcze nie wydedukowalaś, 

oznacza to, że będziesz spała w moim łóżku. 

Na samą myśl o nocy w łóżku J.D. jej ciało 

przebiegło dziwne mrowienie. Od dawna zastana­
wiała się, jak by to było, teraz zaś poczuła, że 
zaczyna brakować jej tchu. Nie musiała nic mówić, 
wystarczyło, że spojrzał na jej twarz. 

- W moim łóżku - powtórzył, spoglądając jej 

w oczy. - W moich ramionach. Ale nie bój się, nie 
pozwolę sobie na nic niestosownego. Po powrocie 
do domu, kiedy Martina będzie bezpieczna, a ty 
znowu zasiądziesz przed komputerem, będziesz 

mogła śmiało opowiedzieć o wszystkim mamie. 
Rozumiemy się? 

Nie znajdowała słów, by wyrazić swoje odczu­

cia. J.D. chce ją chronić. Nigdy by się tego po nim 
nie spodziewała. Z drugiej strony czuła się jak 

background image

34 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

gdyby rozczarowana. Czy to znaczy, że on jej nie 

pragnie? 

- Tak, Jacob - wyszeptała miękko. 

Przygryzł usta i posłał jej gniewne spojrzenie. 

Ścisnął jej ramię tak mocno, że aż skrzywiła się 

z bólu. 

- Lepiej już chodźmy - dodał zdławionym gło­

sem, puszczając jej rękę, po czym odwrócił się 

z wyraźnym ociąganiem, jak gdyby nie przyszło mu 

to łatwo. 

Gabby nigdy dotąd nie była w takim cudownym 

mieście jak Rzym. Całe wydawało się przesycone 

historią, pełne kruszejących ruin i niezwykle ro­

mantyczne. J.D. wyjaśnił, że Koloseum, Forum 

Romanum, Ninfeo di Nerone - nymphaeum wznie­

sione na rozkaz Nerona - oraz ruiny dawnej rezy­

dencji cesarza, Złotego Domu, wszystkie mieszczą 

się w pobliżu wzgórz Celius, Kapitolu oraz Palaty-

nu, i ustalili, że ograniczą się do zwiedzenia tej 

części miasta. 

Było tyle do zobaczenia, iż po pewnym czasie 

Gabby miała wrażenie, że umysł jej się przegrzewa. 

Zaczęli od Forum Romanum. Leniwie przechadzali 

się wśród ruin, Gabby zaś rozglądała się na wszyst­

kie strony, nie mogąc się napatrzeć na te wszystkie 

wspaniałości. 

- Pomyśl tylko - szepnęła, jak gdyby obawiała 

się, że hałas obudzi duchy - przed tyloma wiekami 

spacerowali tędy Rzymianie zupełnie jak my dzi­

siaj, mieli marzenia, nadzieje i obawy, tak samo jak 

background image

Diana Palmer 

35 

my. Ciekawe, czy zastanawiali się, jak w przyszło­

ści zmieni się świat? 

- Na pewno. 

J.D. schował ręce do kieszeni. Gdy tak stał 

zwrócony do niej profilem, a wiatr zdawał się bawić 

się jego błyszczącymi, ciemnymi włosami, Gabby 

pomyślała, że sam przypomina w tej chwili staro­

żytnego Rzymianina. 

- Czytałeś „Roczniki" Tacyta? - spytała. 

Obejrzał się na nią, zaskoczony. 

- Tak. A ty? 

Uśmiechnęła się od ucha do ucha. 

- Zawsze miałam bzika na punkcie historii sta­

rożytnego Rzymu. I Grecji. Uwielbiałam Herodota, 

chociaż wiele osób go krytykowało. 

- Powtarzał tylko, co sam zasłyszał albo co mu 

opowiedziano, co nie zmienia faktu, że lektura jest 

fascynująca - odparł J.D. i uśmiechnął się roz­

bawiony. - No, no, miłośniczka historii, nigdy bym 

się nie spodziewał. Sądziłem, że o innych krajach 

wiesz tylko tyle, ile wyczytasz w tych swoich 

słodkich romansidłach. 

Spojrzała na niego ze złością. 

- Można się z nich wiele nauczyć. I nie tylko 

o historii - oznajmiła, próbując się bronić. 

- A o czym jeszcze? - spytał, unosząc brwi. 

Uciekła spojrzeniem w bok. 

- Nieważne. 

- Możemy później zwiedzić katakumby, jeśli 

chcesz. To na południe stąd. 

background image

36 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Miejsce pochówku wczesnych chrześcijan? 

- Wzdrygnęła się. - O nie, nie sądzę, żeby to był 

dobry pomysł. Miałabym wrażenie, że zakłócamy 
komuś spokój. Ja z pewnością bym nie chciała, żeby 
ktoś spacerował po moim grobowcu. 

- Przypuszczam, że to zależy od punktu widze­

nia - przyznał. - W takim razie możemy podjechać 
do Koloseum. 

- A to drugie, o czym mówiłeś... Ninfeo di 

Nerone? 

- Sanktuarium nimf. - Posłał jej przeciągłe, 

pobłażliwe spojrzenie. - Pasowałabyś tam jak ulał 
z tymi długimi, ciemnymi włosami i tajemniczymi 
oczami. 

- Nie, bo nie lubię rozpasania - odparła i oczy 

jej zabłysły. - W Rzymie za czasów Nerona pano­

wał upadek obyczajów. Nie pamiętam, gdzie to 
czytałam, ale podobno za namową kochanki Neron 
kazał w ohydny sposób zamordować swoją żonę 
Oktawię. 

- U Tacyta - przypomniał. - To miasto pamięta 

wiele strasznych zbrodni, ale jeśli się dobrze nad 
tym zastanowić, skarbie, to straszne rzeczy dzieją 
się po dziś dzień. Na przykład to, co spotkało 
Martinę. 

- A jednak świat zbytnio się nie zmienił, praw­

da? - odparła ze smutkiem. 

Patrzyła, jak rysy mu tężeją, zaledwie pomyślał 

o nieszczęściu siostry. Delikatnie dotknęła jego 
ramienia i powiedziała cicho: 

background image

Diana Palmer 

37 

- Nie zrobią jej krzywdy, Jacob. Przynajmniej 

dopóty, dopóki nie dostaną okupu. Prawda? 

- Nie wiem. - Chwycił ją za ramiona, przyciąg­

nął do siebie i patrząc jej prosto w oczy, zapytał 

cicho: - Boisz się mnie? 

- Nie - skłamała. 

- Mamy odgrywać kochanków - przypomniał. 

- Na wypadek, gdyby ktoś nas teraz obserwo­

wał... 

Gdy zaczął się nad nią pochylać, Gabby wstrzy­

mała oddech i zawisła spojrzeniem na jego ustach. 

- Nigdy o tym nie myślałaś? - spytał z napię­

ciem, widząc jej przerażoną minę. 

Zamrugała powiekami, spojrzała na niego niepe­

wnie i natychmiast ponownie opuściła wzrok. 

- O tym, żeby cię pocałować? - odparła szep­

tem. 

- Tak. 

Bezwiednie rozchyliła usta i westchnęła. Przez 

materiał czuła ciepło jego ciała, zarys jego twardych 

mięśni i z wrażenia zrobiło jej się gorąco. 

Dłonie J.D. przesunęły się ku jej ramionom, 

w końcu ujęły jej twarz i uniosły ją delikatnie. 

- Tak z ciekawości - spytał ledwie słyszalnie, 

wpatrując się jej w oczy - czy ta myśl budzi w tobie 

niesmak? 

Otworzyła szeroko oczy, wstrząśnięta tym pyta­

niem. Nie wierzyła, by jakakolwiek kobieta mogła 

czuć niesmak na myśl o pocałowaniu go. 

- Chodzi o coś zupełnie innego - odparła 

background image

38 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

szczerze, opierając dłonie na jego piersi. - Boję się, 

że będziesz rozczarowany. 

Uniósł brwi na znak zdumienia. 

- Czemu? 

Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. 

- Nie mam w całowaniu się zbyt dużej wprawy 

- wyznała, widząc zaś, że oczy mu zabłysły, dodała 

obronnym tonem: - Sam rozumiesz, jestem taka 

zapracowana. 

- Więc zaniedbałaś erotyczną edukację? - Za­

śmiał się łagodnie. - Nauczę cię całowania, Gabby. 

To wcale nie jest takie trudne. Zamknij oczy i po­

zwól mi zająć się całą resztą. 

Posłusznie zamknęła oczy, jednak zaledwie mus­

nął jej usta, jęknęła cicho i wstrzymała oddech. 

- Co tak wzdychasz? - spytał łagodnym tonem. 

- Jesteś moim szefem... - odpowiedziała, pod­

nosząc na niego rozszerzone oczy. 

- Dzisiaj jestem twoim mężczyzną - oznajmił 

takim tonem, jak gdyby czymś go rozgniewała. 

Zmusił ją do uniesienia twarzy i zbliżył usta do 

jej ust, mrucząc cicho: 

- Zrelaksuj się, dobrze? Jesteś strasznie spięta. 

- Staram się - zaśmiała się nerwowo - ale przy 

tobie cała... sztywnieję. Przepraszam, ale to wszyst­

ko jest dla mnie zupełnie nowe. 

- Sztywniejesz? - upewnił się, z uwagą przy­

glądając się jej spod zmrużonych powiek. 

Znowu bezwiednie rozchyliła usta i zacisnęła 

dłonie. Nagle i on znieruchomiał. 

background image

Diana Palmer 

39 

- Widzisz? Z tobą dzieje się to samo. 
Wyraz napięcia zniknął z jego oczu, teraz malo­

wała się w nich ulga. Zaczął obsypywać jej twarz 
delikatnymi pocałunkami, najpierw czoło, potem 
obie powieki. Wsunął rękę w jej włosy i podtrzymał 
głowę. 

- Gabby - szeptał, całując ją po policzkach 

i znowu po czole - czy kiedyś czułaś się tak jak 
teraz? Przy kimś innym? 

Pytanie brzmiało tak, jak gdyby zadał je od 

niechcenia, toteż nie widziała powodu, by nie udzie­
lić na nie odpowiedzi. 

- Nie - odparła szczerze. 
Niespieszne, pełne czułości pocałunki sprawiały 

jej autentyczną przyjemność, czuła się jak kochane 

dziecko. 

- Masz ochotę na coś więcej? 

Sennie podniosła powieki, nie wiedząc, co miał 

na myśli, lecz nie zdążyła o nic zapytać, bowiem 
w tej samej chwili pocałował ją mocno i gorąco. 
Jęknęła i znowu zamknęła oczy. Pomyślała, że to 
dziwne uczucie. Jego usta były ciepłe, smakowały 
dymem i całowały z wielką wprawą. Dłońmi 
wczepiła się w jego koszulę i stała nieruchomo, 
czując, jak budzi się w niej dziwny niedosyt, 
pozwalając, by pocałunek stawał się coraz gwał­
towniejszy. 

Nieoczekiwanie J.D. odsunął się nieznacznie, 

lecz jego twarz w dalszym ciągu znajdowała się tak 

blisko, że Gabby widziała tylko jego usta. 

background image

40 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Kto ci wmówił, że nie wypada się całować 

z otwartymi ustami? - spytał ciepło. 

Spojrzała na niego półprzytomnie. 

- A nie wypada? - spytała głosem, który nawet 

jej samej wydał się piskliwy i drżący. 

- Wypada - zapewnił z przekonaniem. - Chcę 

poczuć twój smak, Gabby. Chcę cię dotknąć... tam 
w środku. 

Posłuchała go oszołomiona. Rozchyliła usta i po­

zwoliła się pocałować. 

- Nie bój się - szepnął z napięciem w głosie, gdy 

jęknęła cicho. - Nie będzie bolało. 

Upajała się uczuciem, że w pełni do niego należy, 

smakiem jego ust. Wtuliła się w jego silne ciało 
i usłyszała, jak tym razem z jego ust wyrywa się jęk 

przyjemności. 

- Nie - odezwał się nagle, odpychając ją od 

siebie. 

Przycisnęła do piersi torebkę i trzęsąc się jak 

z zimna, bezradnie przyglądała się, jak J.D. odchodzi 
i nerwowo szuka po kieszeniach papierosa. Nigdy nie 
przypuszczała, że pocałunek może być taki cudowny! 

Grupa turystów wchodziła właśnie na Forum, 

które przez chwilę mieli tylko dla siebie. Gabby 
mignęły przed oczami ich pstrokate stroje, słyszała 
szmer głosów, lecz cała jej uwaga skupiona była na 
J.D., który palił papierosa. Gdy go zgasił, wrócił do 
niej. 

- Nie powinienem był tego robić - powiedział 

cicho. - Przepraszam. 

background image

Diana Palmer 

41 

Pozorny spokój okupiła wysiłkiem woli. 

- Nie ma za co-zapewniła.-Wiem, jak bardzo 

martwisz się o Martinę. 

- Sądzisz, że szukałem pociechy, Gabby? 

Roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było 

radości. Omiótł spojrzeniem jej zgrabną figurę. 

- Lepsze to niż myśleć, że potrzebujesz kobiety, 

a ja akurat się nawinęłam - odparła ledwie słyszalnie, 

- Obawiam się, że to nie takie bezosobowe 

- wyznał, idąc obok niej z posępną miną. - Gabby, 

coś ci powiem. Robiłem to na każdy możliwy 

z sposób z mnóstwem kobiet, ale nigdy dotąd nie 

pragnąłem dziewicy. 

Zatrzymała się i podniosła na niego zdziwione 

oczy. 

- Zgadza się - przytaknął, odwzajemniając jej 

spojrzenie. - Pragnę cię, Gabby. 

Zaczerwieniła się. 

- Musisz mi co pewien przypominać, że jesteś 

dziewicą - dodał z bladym uśmiechem. - Ponieważ 

przyzwyczaiłem się brać, czego chcę, i o nic nie 

pytać. 

Jest zły, sfrustrowany, zapewne też próbuje mnie 

przed sobą ostrzec, pomyślała. Mimo to wcale się 

go nie bala. 

- Jeśli mnie uwiedziesz, to zajdę w ciążę i będę 

cię prześladować - oznajmiła. 

Spojrzał na nią tak, jak gdyby nie wierzył włas­

nym uszom, a potem odchylił głowę i roześmiał się 

jak mały chłopiec. 

background image

42 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- W takim razie muszę się mieć na baczności, 

prawda? - podchwycił przekornym tonem, błys­

kając w uśmiechu mocnymi, białymi zębami. 

Uśmiechnęła się do niego, czując się dziwnie 

bezpieczna. 

- Będę ci za to bardzo wdzięczna - odparła. 

Zrobił głęboki wdech i powoli ruszyli przed 

siebie. Po chwili westchnął i zaciągnął się papiero­

sem. 

- A miało być przyjemnie - oznajmił cicho. 

- Może mimo wszystko będzie lepiej, jeśli wsadzę 

cię w pierwszy samolot do Chicago, mała. 

- Boisz się? - spytała ściszonym głosem. 

- Ja nie, moja panno, ale ty pewnie żałujesz, że 

nie zostałaś w domu. Nie wiem, co mnie podkusiło, 

żeby cię ze sobą zabrać. 

- Powiedziałeś, że mi ufasz. 

- Bo ufam. Bez zastrzeżeń. Dlatego tu jesteś. 

A po tym, co się stało, potrzebuję cię bardziej niż 

kiedykolwiek. Chcę, żebyś została na farmie i wzię­

ła na siebie obsługę radia. W czasie akcji musimy 

być w ciągłym kontakcie. Mamy mocne krótkofa­

lówki, a finca, farma, mieści się zaledwie kilka 

kilometrów od miejsca, gdzie rewolucjoniści prze­

trzymują Martinę. 

Wyraz jego twarzy sprawił, że tknęło ją koszmar­

ne podejrzenie. 

- Chyba nie chcesz próbować w pojedynkę od­

bić Martiny? - spytała ze zgrozą. 

- Nie sam. Z przyjaciółmi, o których ci mówiłem. 

background image

Diana Palmer 

43 

- A nie mógłbyś zostać ze mną na farmie? 

- Martwisz się o mnie? - Zaśmiał się cicho. 

- Gabby, nieraz musiałem uchylać się przed kulą. 

Służyłem w jednostkach specjalnych. 

- Wiem, mówiłeś - przyznała przygnębionym 

tonem. - Ale to było dawno temu. Teraz stale 

przesiadujesz za biurkiem. 

- Nie stale, tylko czasami - poprawił ją spokoj­

nie. - Jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz, 

o moim prywatnym życiu. 

- Koniecznie chcesz dać się zabić? 

- A możesz mi zagwarantować, że jutro nie 

wpadnę pod samochód? - spytał spokojnie. 

Popatrzyła na niego ze złością. 

- Straciłabym pracę - odparła zrzędliwym to­

nem. - Zasiliłabym rzesze bezrobotnych. Do końca 

moich dni przewracałabym papiery na biurku 

i umierała z nudów. 

- Mnie też by ciebie brakowało. Chyba - odparł 

ze śmiechem. - Nie martw się o mnie, Gabby. Co 

ma być, to będzie, nie boję się. 

- Czy chociaż poznam tego twojego Duńczyka? 

Pokręcił głową. 

- Wystarczy, że w Ameryce Środkowej poznasz 

kilka barwnych postaci. Zresztą Duńczyk nienawi­

dzi kobiet. 

- Z ciebie też playboy że pożal się Boże - mruk­

nęła pod nosem. 

- To źle? - spytał, zerkając na nią ukradkiem. 

- Wolałabyś, żebym co noc sypiał z inną? 

background image

44 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Zbulwersowana, przez chwilę gorączkowo szu­

kała odpowiedzi. Na szczęście J.D. właśnie ot­

worzył drzwi wypożyczonego samochodu i czekał, 

aby pomóc jej wsiąść, dzięki czemu mogła za­

chować dyplomatyczne milczenie. 

Reszta dnia minęła jej w dziwnym oszołomieniu. 

Gdy wracali do hotelu, mieniło jej się przed oczami 

od malowniczych ruin, natłoku ludzi i potwornych 

korków w mieście. W dłoni ściskała bukiecik, któ­

ry J.D. kupił jej przy fontannie di Trevi u starej 

kwiaciarki. 

Nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła 

wstawić kwiatki do wody. Jeden chciała zasuszyć 

i zachować na pamiątkę. Powąchała je z lubością. 

Zaledwie znaleźli się w hotelowym pokoju, J.D. 

do kogoś zadzwonił. Okazało się, że płynnie mówi 

po włosku. 

- Muszę na chwilę wyjść - oznajmił, spogląda­

jąc na Gabby posępnie, gdy tylko odłożył słuchaw­

kę. - Zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo, nawet 

obsługi hotelowej, dopóki nie wrócę. Dobrze? 

- Tylko nie wpakuj się w żadne tarapaty, bo kto 

cię uratuje, kiedy mnie przy tobie nie będzie? 

- odparła sztucznie wesołym tonem. 

Potrząsnął głową. 

- Nie ma mowy. Uważaj na siebie. 

- Ty na siebie też. Och... Jacob? 

Był już przy drzwiach, ale odwrócił się i spytał: 

- Tak? 

- Dziękuję za bukiecik. 

background image

Diana Palmer 

45 

- Pasuje do ciebie. - Przyglądał się jej przez 

chwilę, po czym dodał z uśmiechem: - Sama jesteś 

jak kwiat. Ciao, Gabby. 

I już go nie było. Gabby przez dłuższy czas 

wpatrywała się w drzwi, które się za nim zamknęły, 

po czym poszła wstawić bukiecik do wody. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

J.D. wrócił do hotelu dopiero późnym popołu­

dniem. Był dziwnie małomówny. W zupełnym 

milczeniu zjedli z Gabby wczesną kolację, potem 

znowu wyszedł, poradziwszy jej, aby spróbowała 

się trochę przespać. 

Domyślała się, że dowiedział się czegoś, co go 

zmartwiło, jednak cokolwiek to było, nie zamierzał 

się dzielić swoimi odkryciami z Gabby. Najwyraź­

niej mimo wszystko nie ufał jej bezgranicznie 

i właśnie z tą myślą najtrudniej było jej się pogo­

dzić. Położyła się do łóżka i usnęła jak dziecko. 

Zanim zmorzył ją sen, marzyła o jakimś katakliz­

mie, o trzęsieniu ziemi, które kazałoby mu biegiem 

do niej wrócić. Wszystkie te szaleńcze fantazje 

background image

Diana Palmer 

47 

kończyły się sceną, gdy J.D. wpada do pokoju 

i porywa ją w ramiona. Westchnęła. Nie tak to sobie 

wyobrażała. 

Nigdy by nie pomyślała, że służbowy wyjazd 

okaże się źródłem zupełnie nowych i jakże silnych 

emocji. Jeszcze przed tygodniem nie uwierzyłaby, 

że przystojny szef może jej pragnąć, a co dopiero, że 

usłyszy to zapewnienie z jego ust. 

Rano wsiedli w samolot do Meksyku. Po kilku 

godzinach Gabby zaczęła się poważnie niepokoić 

o J.D., w końcu nie wytrzymała i przyjrzała mu się 

ukradkiem. Odkąd znaleźli się w powietrzu, trwał 

w niezmienionej pozie, podczas gdy ona przygląda­

ła się obłokom, studiowała instrukcje bezpieczeńst­

wa i, skrajnie już zdesperowana, dokładnie prze­

czytała napis na etykietce przyklejonej do kamizelki 

ratunkowej. 

J.D., jak gdyby poczuł jej badawcze spojrzenie, 

zwrócił ku niej twarz. 

- Co się stało? - spytał półgłosem. 

- Czyja wiem... - odparła, popierając te słowa 

bliżej niesprecyzowanym gestem. 

- Jesteś pod moją opieką - przypomniał, znaczą­

co unosząc brwi. 

- Przecież wiem. - Wlepiła wzrok w jego gołę­

bią kamizelkę. - Zostaniemy w Mexico City? 

- Chyba nie. Mamy się z nim spotkać na lotnisku. 

Nieoczekiwanie wziął ją za rękę. Dotyk jego 

dużej, ciepłej dłoni sprawił, że poczuła się prze-

background image

48 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

dziwnie, szczególnie gdy zaczął powoli gładzić 

palcem jej nadgarstek. Wnętrze jej dłoni natych­

miast zwilgotniało. 

- Zdenerwowana? 

- Ależ skąd. Kto by się bał, jadąc w ciemno na 

drugi koniec świata? - odparła z cierpkim uśmie­

chem, po czym zerknęła na niego spod oka. - W mo­

jej rodzinie głupota jest dziedziczna. 

Gdy znowu się uśmiechnął, uświadomiła sobie 

z dziwną satysfakcją, że w ciągu ostatnich dwóch 

dni uśmiech znacznie częściej gościł na jego twarzy 

niż przez dwa miesiące w pracy. Zapatrzyła się 

w jego ciemnobrązowe oczy i zapomniała o samolo­

cie, o innych pasażerach. 

J.D. odwzajemnił jej spojrzenie i natychmiast 

spoważniał. Przygryzł usta, kładąc dłoń na jej ręce, 

i powoli splótł palce z jej palcami. Pieszczota była 

niewinna, lecz zarazem niezwykle zmysłowa. Ser­

ce Gabby biło coraz szybciej, a gdy przycisnął jej 

dłoń do poręczy fotela, bezwiednie wstrzymała 

oddech. 

J.D. przyglądał się jej spod przymrużonych po­

wiek. 

- To samo potrafią dwa ciała - odezwał się 

półgłosem, bacznie obserwując jej reakcję. - Bez 

pośpiechu, z taką samą łatwością. 

- Przestań - poprosiła łamiącym się głosem 

i odwróciła twarz. 

- Gabby, nie zachowuj się jak dziecko - skarcił 

ją łagodnie. 

background image

Diana Palmer 

49 

Policzyła do dziesięciu, aby się uspokoić, ale na 

niewiele to się zdało, bowiem ciężka, ciepła dłoń 
nadal spoczywała na jej ręce. 

- Pan nie gra w mojej lidze, panie Brettman 

- zdołała w końcu powiedzieć - o czym zapewne 
doskonale pan wie. Proszę... niech się pan mną nie 
bawi. 

- Nigdy bym nie śmiał. 

Westchnął i obrócił się przodem do Gabby, po 

czym oparł skroń o wezgłowie fotela i delikatnie 

przyciągnął jej twarz, tak aby znalazła się tuż przy 

jego twarzy. 

- Wkrótce poznasz ludzi, z jakimi nigdy nie 

miałaś do czynienia - podjął i uśmiechnął się na 
widok jej zdziwionej miny. — Pomyślałem, że bę­
dzie ci łatwiej, jeśli trochę poćwiczymy. 

- Nie rozumiem? Co będziemy musieli po-

ćwi...? - zapytała zaniepokojona. 

- Chodzi mi o to, o czym już rozmawialiśmy 

w Rzymie. Przez większość czasu mamy być nie­
rozłączni i zachowywać się tak, jak gdyby trudno 
nam było utrzymać ręce przy sobie. 

Gabby na chwilę przestała oddychać. W mil­

czeniu błądziła wzrokiem po jego twarzy. 

- Czy tylko dlatego wtedy, na Forum, ty...? 
Wahał się zaledwie przez sekundę. 
- Tak - odparł z pełnym rozmysłem. - Byłaś 

przy mnie strasznie nerwowa, nikt by nie uwierzył, 
że jesteś moją kochanką. Musimy być przekonują­
cy, inaczej cały plan spali na panewce. 

background image

50 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Rozumiem - powiedziała, usiłując ukryć roz­

goryczenie. 

J.D. popatrzył na jej błyszczące oczy, potem na 

policzki, w końcu zatrzymał wzrok na jej ustach. 

- Masz takie miękkie usta, Gabby. Pełne, takie 

kuszące. Aż za bardzo lubię je całować - powiedział 
zamyślonym tonem, po czym z wysiłkiem oderwał 
od nich wzrok. - Miałaś mi przypominać, że jesteś 
dla mnie nie do zdobycia. 

Odczuwała przyjemność, gdy przyglądał się jej 

w taki sposób. Na samą myśl o tym, że jeszcze 
chwila i byłby ją pocałował, zrobiło się jej gorąco. 
Uśmiechnęła się dziwnie i uciekła spojrzeniem 
w bok. 

- Czemu zawdzięczam ten cień uśmiechu? 

- spytał zaciekawiony. 

- Po prostu nigdy nie myślałam o tobie w tych 

kategoriach - wyznała bez zastanowienia. 

- Jak o kochanku? 
- Tak - przyznała nieśmiało, wlepiwszy wzrok 

w ziemię. 

Pogłaskał ją po policzku, potem po szyi. 

- Może się zdziwisz, ale mnie rzadko zdarzało 

się myśleć o tobie inaczej niż jako o potencjalnej 
kochance - szepnął szorstko. 

Popatrzyła na niego ze zdumieniem. 

- J.D... - zaczęła niepewnie. 
Powiódł kciukiem po jej ustach. To lekkie do­

tknięcie, zaledwie zapowiedź pieszczoty, sprawiło, 
że całe jej ciało znowu ogarnęła fala gorąca. J.D. 

background image

Diana Palmer 51 

oddychał głośno i nagłe ściągnął brwi, jak gdyby 
działo się coś, czego się nie spodziewał. Spojrzał na 

jej rozchylone wargi i aż wstrzymał oddech. 

Gabby ze zdenerwowania zaschło w ustach. Bez­

wiednie zwilżyła je koniuszkiem języka. 

- Nie rób tak, Gabby - szepnął, mocniej przycis­

kając palec do jej warg. - Pozwól, żebym... 

Pochylił się i złożył na jej ustach lekki pocałunek, 

który skończył się równie nagle, jak się rozpoczął. 
Z głośników napłynęła prośba o zapięcie pasów 
i magia chwili prysła. Gdy J.D. znowu na nią 
spojrzał, był blady, źrenice miał rozszerzone. 

- Następnym razem - szepnął - wycałuję cię do 

utraty tchu, tak jak tego chciałem, kiedy byliśmy na 
Forum. 

Nie odpowiedziała, po prostu nie była w stanie 

wykrztusić z siebie słowa. Rozpaczliwie go pragnęła 
i czuła się jak słaby pływak, który niebacznie zapuścił 
się na głębokie wody. Dłonie drżałyjej takbardzo, że 
miała trudności z zapięciem pasów. Co się z nimi 
dzieje? Jeszcze wczoraj rano byli tylko pracodawcą 
i pracownicą, lecz wystarczył ułamek sekundy, by 
wszystko się zmieniło, stało się nowe i przerażające. 

- Proszę, nie bój się mnie - odezwał się pół­

głosem, biorąc ją za rękę. - Nie skrzywdzę cię. 
Nigdy, za żadne skarby świata. 

Zerknęła na niego nieśmiało. 
- Nic mi nie jest, po prostu mam... 

- Zamęt w głowie? - dokończył cierpko. - Nie 

ty jedna. Dla mnie to też był szok. 

background image

52 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Sądziłam, że pocałowałeś mnie tylko dlate­

go, żebyśmy byli bardziej przekonujący. Chyba 

tak to ująłeś? - odparła, patrząc na ich splecione 

palce. 

- Owszem. I dlatego, że byłem ciekawy, jak 

będzie. Ty chyba też. - Uniósł jej twarz. - Teraz już 

wiemy, prawda? 

- Chyba lepiej by się stało, gdybym się tego nie 

dowiedziała - odparła ledwie słyszalnie. 

- Mówisz serio? Cóż, przynajmniej nauczyłaś 

się całować. 

- Aleś ty subtelny! Nie przymierzając, jak czołg! 

Uśmiechnął się od ucha do ucha. 

- Nie brakuje ci tupetu, Gabby. To dobrze. Tam, 

dokąd lecimy, bardzo ci się przyda. 

Ta uwaga przypomniała jej o celu podróży, 

i Gabby natychmiast straciła humor. Gdy samolot 

zaczął schodzić do lądowania, trzymała J.D. mocno 

za rękę i zastanawiała się, czy za kilka tygodni 

pozostaną jej tylko wspomnienia. Mówił wcześniej, 

że muszą wyglądać na kochanków. Czy ten pocału­

nek to dla niego jedynie coś w rodzaju próby gene­

ralnej? Zmarszczyła czoło. Nagle uświadomiła so­

bie, że wolałaby, aby znaczył dla niego znacznie 

więcej. Zapowiedział, że wycałuje ją do utraty tchu, 

i szczerze chciała, by dotrzymał słowa. 

Wylądowali w Mexico City. Gdy wchodzili do 

terminalu, Gabby uśmiechała się na myśl o zabyt­

kach azteckiej cywilizacji, w wyobraźni już po­

dziwiała malownicze ruiny, zaraz jednak przypo-

background image

Diana Palmer 

53 

mniała sobie o nieszczęsnej Martinie. Nie przybyli 

do Meksyku dla atrakcji turystycznych. 

Spojrzała na J.D. Stał przy niej, wysoki i mil­

czący, paląc papierosa. Spokojnie rozglądał się po 

tenninalu, podczas gdy ona kręciła się przy nim 

niecierpliwie, pilnując bagażu: dwóch toreb podróż­

nych, na tyle małych, iż mogli je przewieźć na 

pokładzie samolotu. 

Czekali dość długo, w końcu jednak J.D. uśmie­

chnął się na widok wysokiego mężczyzny w pias­

kowym mundurze i skórzanych wojskowych bu­

tach, który szedł w ich stronę. Był zabójczo przy­

stojny i wyglądał - podobnie jak J.D. - na człowieka 

światowego i trochę niebezpiecznego. 

- Laremos. 

J.D. podał mu rękę, błyskając zębami w szerokim 

uśmiechu. 

- Myślałeś, że o tobie zapomniałem? - odezwał 

się mężczyzna w mundurze; mówił po angielsku ze 

śpiewnym akcentem. - Dobrze wyglądasz, Łucznik. 

Gabby pytająco uniosła brwi. 

- Łucznik -wyjaśnił mężczyzna- to jego ksyw-

ka z czasów naszej... znajomości, wiele lat temu. 

Gabby Darwin, tak? 

- Tak. - Kiwnęła głową. - A pan to seńor La­

remos? 

- Diego Laremos, a sus ordenes - przedstawił 

się dwornie, po czym posłał J.D. porozumiewawczy 

uśmiech. - Apetyczny kąsek, Łucznik. 

- O tak, w pełni się z tobą zgadzam - odparł J.D. 

background image

54 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

swobodnym tonem i uśmiechając się do Gabby, 

mocno objął ją ramieniem, przed czym zresztą 

wcale się nie wzbraniała. - Duńczyk do ciebie 

dzwonił? 

Laremos przestał się uśmiechać i nagle wydał się 

Gabby zupełnie innym człowiekiem niż jeszcze 

przed chwilą, znacznie bardziej niebezpiecznym. 

- Si- przytaknął. -Drago, Semson i Apollo już 

są na miejscu. 

- Super. Co z moim sprzętem? 

- Apollo odebrał go od Duńczyka - odparł 

Laremos przyciszonym głosem. - Uzi i AK-47, 

nówka. 

J.D. wydawał się zadowolony z tej odpowiedzi, 

Gabby natomiast czuła się trochę jak na tureckim 

kazaniu. 

- Przydałoby się kilka RPG - dodał po namyśle. 

- Dwa już mamy - oznajmił Laremos. - Plus 

osiem bryłek C-4, naboje do RPG, potrzebny osprzęt, 

ekwipunek dżunglowy i od groma amunicji. Ostatni­

mi czasy przy granicy aż roi się od rebeliantów, więc 

wszystko można kupić, o ile ma się forsę i kontakty. 

J.D. uśmiechnął się nieznacznie. 

- Duńczyk twierdzi, że Sierżant ma i jedno, 

i drugie. To było mądre posunięcie z twojej strony, 

powierzyć mu ochronę twojej posiadłości. 

- Si - przyznał Laremos. - Dlatego wciąż żyję, 

podczas gdy wielu moich sąsiadów od dawna wącha 

kwiatki od spodu. Nie dalej jak w zeszłym miesiącu 

poszła z dymem finca, która graniczy z moją, a jej 

background image

Diana Palmer 

55 

właściciel... - Zerknął na Gabby. - Proszę o wyba­

czenie, seńorita. To nie jest rozmowa dla kobiecych 

uszu. 

- I tak rozumiem piąte przez dziesiąte - odparła, 

uważnie przyglądając się obu mężczyznom. - Co to 

jest RP coś tam? I jakie znowu naboje? 

- Później wszystko ci wyjaśnię - obiecał J.D., po 

czym ponownie zwrócił się do Laremosa: - Załat­

wiłeś samolot? 

- Musicie tylko pomyślnie przejść odprawę cel­

ną - odparł Laremos, kiwając głową. - Zakładam, 

że nie przewozicie niczego, co mogłoby nam przy­

sporzyć kłopotów po lądowaniu. W przeciwnym 

razie meksykańscy celnicy nie wypuściliby was 

z rąk. 

J.D. parsknął śmiechem. 

- Nie sądzę, żeby przymknęli oko, gdybym wpa-

rował na pokład samolotu z uzi na szyi, obwieszony 

pasami z amunicją. Nawet gdybyś ty był z nami. 

Laremos głośno mu zawtórował. 

- Z pewnością nie. Chodźmy. Mamy pełny zbio­

rnik paliwa, możemy startować. 

- Uzi? - odezwała się Gabby, gdy podążali za 

Laremosem. 

J.D. objął ją przelotnie, nie zatrzymując się 

nawet. 

- Izraelski pistolet maszynowy. Klasyfikowany 

jako broń półautomatyczna - wyjaśnił. 

- Używałeś takiego, będąc w jednostkach spec­

jalnych? 

background image

56 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Zaśmiał się cicho. 
- Nie. 
- No to skąd... Po co ci w ogóle broń? 
Zamknął jej usta mocnym, krótkim pocałunkiem. 

- Cicho bądź, Gabby, zanim napytasz nam 

biedy. 

Zbędna prośba, zważywszy że pocałunek zrobił 

na niej takie wrażenie, że i tak nie zdołałaby 
wydobyć głosu. Usta jej płonęły. Gdyby tylko byli 
sami, a pocałunek trwał dłużej... 

Pilot czekał na nich w dwusilnikowym samolo­

cie. Laremos rozsiadł się w jednym z wygodnych 
foteli z przodu. Gdy Gabby i J.D. także zajęli 
miejsca, niski, młody mężczyzna przyniósł im 

kawę i po chwili lecieli już w kierunku stolicy 

Gwatemali. 

- Komu trzeba powiedziałem, że przyjeżdżasz 

do mnie w odwiedzimy z przyjaciółką - odezwał się 

nagle Laremos, patrząc na J.D., po czym cicho się 

zaśmiał. - Obawiam się, że to automatycznie czyni 
cię kimś podejrzanym, ponieważ moja przeszłość 

nie jest dla nikogo tajemnicą. Za to oszczędzę wam 

fatygi nielegalnego przekraczania granicy. Mam 

wysoko postawionych znajomych, pomogą nam. 
A wiesz, że ci sami terroryści, którzy przetrzymują 
twoją siostrę, próbowali mnie uprowadzić parę 
tygodni temu? Na szczęście Sierżant był w pobliżu. 
Uzbrojony. 

- A on nie chybia - stwierdził J.D. 
- Swego czasu to samo można było powiedzieć 

background image

Diana Palmer 

57 

o tobie, przyjacielu - przypomniał Laremos, przy­

glądając się dawnemu przyjacielowi bez uśmiechu. 

- Ilu jest terrorystów? - spytał J.D. - Starych 

wyjadaczy, Laremos, nie żółtodziobów, którzy we­

zmą nogi za pas przy pierwszej wymianie ognia. 

- Może dwunastu - odparł Laremos. - I z dwu­

dziestu takich, którzy, jak mówisz, od razu dadzą 

dyla. Za to ta dwunastka to weterani. Twardzi jak 

diabli, z politycznymi koneksjami. Należą do mię­

dzynarodowej sieci z odłamem we Włoszech. Podej­

rzewam, że skusiła ich wizja szybkiego zarobku. 

Twój szwagier jest ważnym człowiekiem, no i ma­

jętnym. Daję głowę, że właśnie ktoś z tej dwunastki 

wpadł na pomysł przewiezienia Martiny do Gwate­

mali. Obóz założyli zaledwie przed miesiącem i nie 

mam większych wątpliwości co do tego, że por­

wanie było starannie zaplanowane. - Wzruszył ra­

mionami. - Ostatnimi czasy dużo się mówiło o suk­

cesach włoskiej policji w walce z porywaczami. 

Tutaj jest mniejsze ryzyko wpadki, więc woleli wy­

wieźć ją z Włoch. 

- Roberto próbuje pożyczyć kwotę, która po­

zwoli mu na negocjacje - zauważył J.D. - Ani mu 

się śni informować władze. 

- Rozumiem, że nie zna twojej przeszłości? -

Laremos znowu ściszył głos. 

J.D. pokręcił głową. 

- Starannie pozacierałem za sobą ślady. 

- Nie brakuje ci tego? Dawnego życia? 

J.D. westchnął. 

background image

58 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Czasami. Ale coraz rzadziej. Teraz mam inne 

zainteresowania - odparł, rzucając Gabby roztarg­

nione spojrzenie. - Robię się za stary na wojaczkę. 

Za bardzo zmęczony. 

- Z tych samych powodów postanowiłem zostać 

uczciwym człowiekiem - zaśmiał się Laremos, 

przeciągając się leniwie. - I nie żałuję, tak jest 

o niebo lepiej. Ale czasem wspominam stare dzieje 

i zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie, 

gdybym się nie wycofał. Byliśmy prawdziwymi 

amigos,

 Łucznik. 

- Tworzyliśmy zgrany zespół - przyznał J.D. 

- Liczę na to, że nie inaczej będzie i tym razem. 

- Nie bój się, amigo. To jak z pływaniem, tego 

się nie zapomina. Dbasz o kondycję? 

- Weszło mi to w krew, jakoś nie mogłem się 

odzwyczaić - odparł J.D. - I całe szczęście, bo 

przedzieranie się przez dżunglę to nie spacerek. 

Poza tym starałem się być na bieżąco, interesowa­

łem się tym, co się tutaj dzieje, sprawami wojs­

kowymi, polityką. 

- A co tu robi ta ślicznotka? - Laremos ściągnął 

brwi i przyjrzał się Gabby z uwagą. - Lekarka? 

- Będzie obsługiwała radio - odparł cicho J.D. 

- Zostanie z tobą na ranczu. Nie dopuszczę do tego, 

żeby cokolwiek jej się stało. 

- Rozumiem. - Laremos zmrużył oczy i zaniósł 

się śmiechem. - Nieufny jak zawsze, hę? Nigdy mi 

nie zapomnisz, że jeden jedyny raz straciłem czuj­

ność i... 

background image

Diana Palmer 59 

- Bez urazy - przerwał mu J.D. - ale zdam się na 

Gabby. 

- Rozumiem. - Laremos pokiwał głową. - I nie 

czuję się obrażony. Sumienie wciąż nie daje mi 
spokoju. 

- Czy ktoś zechciałby mi łaskawie wytłuma­

czyć, o co w tym wszystkim właściwie chodzi? 

- wtrąciła Gabby, gdy już nie była w stanie dłużej 
panować nad ciekawością. 

- Skrzyknąłem parę osób, żeby odbić Martinę 

- odparł J.D. cierpliwym tonem. - Więcej nie 

musisz wiedzieć. 

- Najemnicy! Już są w Gwatemali? 
- Owszem - potwierdził półgłosem, przygląda­

jąc jej się z bladym uśmiechem. 

- Ach! Widzę, że profesja naszych amigos wyra­

źnie fascynuje twoją piękną towarzyszkę - zauwa­
żył Laremos z czarującym uśmiechem. 

- Będę mogła z nimi porozmawiać? - nalegała 

Gabby. Oczy miała rozmarzone. - Och, J.D., wyob­
rażasz to sobie? Jesteś najemnikiem, podróżujesz po 
całym świecie i walczysz o czyjąś wolność. 

J.D. spojrzał na nią dziwnie. 

- Większość najemników kieruje się znacznie 

mniej szlachetnymi pobudkami, Gabby. Jeśli się 
spodziewasz kogoś w guście hollywoodzkich ak­
torów, to spotka cię gorzki zawód. W zabijaniu 
ludzi nie ma nic wzniosłego. 

- W... zabijaniu? 
- A coś ty na Boga myślała? Że uderzają na 

background image

60 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

wroga z armatkami wodnymi? - spytał J.D. z niedo­

wierzaniem. - Gabby, na wojnie ludzie mordują się 

nawzajem. Na sposoby, o których wolałabyś nie 

wiedzieć. 

- No owszem, zdaję sobie z tego sprawę. - Zma­

rszczyła czoło. - Ale życie z niebezpieczeństwem 

za pan brat jest takie... - Urwała, szukając od­

powiedniego słowa, jednak ostatecznie spróbowała 

wytłumaczyć to inaczej: - Zanim cię poznałam, 

J.D., prowadziłam spokojne, nudne życie. Powoli 

zaczynałam wierzyć, że nie spotka mnie nic bar­

dziej emocjonującego od wyprawy do pralni chemi­

cznej. Ci ludzie... zaglądali śmierci w oczy. Poznali 

granice swojej odwagi, prawdę o sobie samych. 

- Spojrzała na niego niepewnie. - Może to zabrzmi 

bezsensownie, ale chyba trochę im zazdroszczę. 

Zdarli z siebie blichtr cywilizacji i zostało tylko 

nagie człowieczeństwo. Choć to musi być straszne, 

zobaczyli życie takim, jakie naprawdę jest. Ja nigdy 

czegoś takiego nie doświadczę. W gruncie rzeczy 

nawet bym nie chciała, ale jestem ciekawa, jacy są 

ci, którzy mieli taką szansę. 

Łagodnym gestem odgarnął jej włosy z czoła. 

- Poczekaj, aż zobaczysz Sierżanta. Nie bę­

dziesz musiała o nic pytać. Wszystko wyczytasz 

z jego twarzy. Prawda, Laremos? 

- Święta prawda - przytaknął Laremos i za­

chichotał. 

- To twój przyjaciel? - zapytała. 

J.D. kiwnął głową. 

background image

Diana Palmer 

61 

- Najlepszy, jakiego miałem. 
- Z czasów, kiedy byłeś w jednostkach specjal­

nych? - podchwyciła. 

- Oczywiście - mruknął, wymieniając przeciąg­

łe spojrzenie z Laremosem, który odezwał się nagle: 

- Miny też chciałeś? 
- Nie. Mieliśmy pod ręką kilka claymore'ów, 

ale są za ciężkie. Wystarczą te RPG, zresztą od 
czego mamy Draca, skleci prowizoryczną minę, 
gdyby zaszła taka potrzeba. Zależy mi na błys­
kawicznym wypadzie. 

- Dobre jest to, że pora deszczowa jeszcze się 

nie zaczęła - zauważył Laremos. - Zawsze to jakieś 
ułatwienie. 

- Racja. Masz moją kuszę? 
- Wisi nad kominkiem w moim gabinecie. - La­

remos uśmiechnął się. - Pytają o nią wszyscy moi 
goście. 

- Pal licho gości, sprawna chociaż? 
- Jasne. 
- Kusza? - Gabby parsknęła śmiechem. - Pew­

nie antyk? 

- Niezupełnie - odparł uprzejmie J.D., kręcąc 

głową. 

- Łatwiej się z niej strzela niż z łuku? - drążyła 

temat. 

- To tylko taka pamiątka - mruknął J.D., ale 

minę miał niewyraźną. - Gabby, wzięłaś dżinsy 
i wygodne buty? 

- Owszem, miałeś okazję je oglądać, kiedy 

background image

62 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

byliśmy we Włoszech. - Westchnęła; sytuacja za­

czynała ją powoli denerwować. - Jak długo zo­

staniemy w Gwatemali? 

- Przypuszczam, że nie więcej niż trzy dni, o ile 

wszystko dobrze pójdzie - wyjaśnił. - Potrzebuje­

my trochę czasu na przeprowadzenie zwiadu i za­

planowanie akcji. 

- Mój dom jest do waszej dyspozycji - zapewnił 

natychmiast Laremos. - Może nawet udałoby się 

nam znaleźć wolną chwilę i pokazać Gabby ruiny 

miasta Majów. 

- Naprawdę? - Oczy jej zabłysły. 

- Nie wspominaj przy niej o wykopaliskach, 

proszę cię - mruknął J.D. - Kiedyś przez nią 

zwariuję. 

- Cóż, lubię różne starocie - odparła wesoło. 

- Jak sądzisz, czemu u ciebie pracuję? 

- Ja jestem stary? - spytał ze zgrozą. 

Przyjrzała się jego twarzy, w skupieniu ściągając 

brwi. Co prawda nie doliczyła się zbyt wielu zmar­

szczek, ale włosy na skroniach miał raczej szpako­

wate niż czarne. Jeszcze niedawno bez wahania 

oceniłaby go na jakieś czterdzieści lat, teraz jednak 

zaczynała mieć wątpliwości. 

- Ile ty właściwie masz lat, J.D.? - spytała prosto 

z mostu. 

- Trzydzieści sześć. 

Zrobiła wielkie oczy. 

- Zaskoczona? - spytał pogodnie. 

- Wyglądasz... na więcej. 

background image

Diana Palmer 

63 

- Wyobrażam sobie. - Pokiwał głową. - Jestem 

od ciebie starszy o trzynaście lat. 

- Nie miej takiej zadowolonej miny-oznajmiła. 

- Kiedy będę po pięćdziesiątce, różnica wieku 

zacznie ci porządnie przeszkadzać. 

- Tak sądzisz? - spytał z lubieżnym uśmiechem. 
Natychmiast odwróciła od niego oczy. 
- Senor

 Laremos, proszę mi opowiedzieć 

o Gwatemali - poprosiła. 

- Proszę, mów mi Diego. Co cię interesuje? 
- Wszystko. 
Wzruszył ramionami. 
- Mamy nowego przywódcę i nadzieje na lep­

szą przyszłość, seńońta. Mimo to rebelianci nadal 

walczą przeciwko reżimowi, a nieszczęśni cywile 

jak zwykle tkwią między młotem a kowadłem. 

Dochodzi do wyjątkowo brutalnych starć - wy­
znał ze smutkiem, po czym zmienił temat. 

- Gwatemala jest przede wszystkim krajem rol­
niczym, gospodarka opiera się na eksporcie bana­
nów i kawy. Panuje powszechny niedostatek. 
Brakuje nawet najpotrzebniejszych rzeczy. Bieżą­

ca woda, środki komunikacji miejskiej, podstawo­
wa opieka medyczna, wszystko to mają do dys­
pozycji twoi rodacy, i nawet w głowach im nie 

postanie myśl, że mogłoby być inaczej, ale tutaj... 

Wiedziałaś, seńońta, że w mojej ojczyźnie spo­
dziewana długość życia wynosi zaledwie pięć­
dziesiąt lat? 

Gabby wpatrzyła się w niego, wstrząśnięta. 

background image

64 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Ale z czasem sytuacja się poprawi? - spytała. 

- Przecież wojna musi się kiedyś skończyć. 

- Wszyscy mamy taką nadzieję - odparł Lare-

mos. - Ale dopóki to nie nastąpi, każdy, kto ma 

ziemię i nie chce jej stracić, musi zatrudniać 

ochronę. Moja jest znakomita, niestety mało kogo 

stać na taki luksus. Mam sąsiada, który dzień 

w dzień czeka na rządową obstawę, która eskor­

tuje go podczas obchodu gospodarstwa. Boi się iść 

sam. 

- Nigdy więcej nie będę się skarżyć, że podatki 

są zbyt wysokie - oznajmiła Gabby z westchnie­

niem. - Może faktycznie uważamy za coś oczywis­

tego fakt, że nie musimy sięgać po broń, aby 

ochronić swoje mienie. 

- Obym mógł kiedyś to samo powiedzieć 

o Gwatemali. 

Przez resztę drogi już się nie odzywała. J.D. 

i Laremos dyskutowali o sprawach, o których nie 

miała pojęcia. Padały wojskowe terminy. Logis­

tyczne. Gabby zaczęła patrzeć na swojego skrytego 

chlebodawcę w zupełnie innym świetle. Była prze­

konana, że nie powiedział jej wszystkiego. 

Ukrywa przed nią coś, co ma związek z jego 

przeszłością, i najwyraźniej nie zamierza zdradzać 

jej swoich tajemnic. Znowu kwestia zaufania. Gab­

by pocieszała się myślą, iż ufa jej na tyle, aby 

powierzyć jej łączność radiową podczas tej wariac­

kiej próby odbicia Martiny z rąk terrorystów. Gdyby 

tylko zamiast iść do dżungli, został z nią na farmie. 

background image

Diana Palmer 

65 

Może jeszcze zdąży mu wytłumaczyć, że to misja 

dla żołnierza zawodowego, a nie prawnika. 

Przymknęła oczy i zaczęła się zastanawiać, co 

mu powie, mimo iż w głębi serca przeczuwała, że 

nie ma słów zdolnych sprawić, by J.D. zmienił 

zdanie. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Wbrew sekretnym obawom Gabby, odprawę cel­

ną przeszli bez problemów. Kilka minut później 

spotkali się z kolejnym znajomym J.D. 

Był to niski mężczyzna o włosach w odcieniu 

piasku, dość drobny, z twarzą pokrytą szramami. 

Wyglądał na znacznie starszego od J.D. i Laremo-

sa, był może pod pięćdziesiątkę. Miał na sobie 

mundur maskujący i sznurowane buty z cholewa­

mi, do pasa przytroczoną kaburę z pistoletem, na 

ramieniu kołysał mu się nieprzyjemnie wyglądający 

karabin. 

- Łucznik! - Zarechotał rubasznie i krótko uści­

skał J.D. - Cholera, ależ dobrze znowu cię zoba­

czyć, nawet w takich okolicznościach. Nie pękaj, 

background image

Diana Palmer 

67 

amigo,

 wyciągniemy Martinę. Apollo leciał tu jak 

na skrzydłach, kiedy mu opowiedziałem, że szykuje 
się akcja. 

- Jak żyjesz, Sierżant? Widzę, że straciłeś parę 

kilo - odparł J.D. 

- To nie jest fach, w którym można się roz­

leniwić. Co nie, szefie? - zwrócił się do Laremosa, 
który przytaknął energicznie. 

- Laremos mówił, że Apollo i Drago już są na 

miejscu. A co z Chenem? - wtrącił J.D. 

Sierżant westchnął. 

- Oberwał kulkę w Libanie, amigo. - Wzruszył 

ramionami, ale posmutniał, a jego oczy nabrały 
nieobecnego wyrazu. - Tak to już bywa. Ale przy­
najmniej odszedł tak, jak chciał. 

- Przykra sprawa - przyznał J.D. i szybko zmie­

nił temat: - Mapy i krótkofalówki, Sierżant, oto 
czego nam trzeba. 

- Dawno załatwione. Plus wsparcie dwudziestu 

vaqueros.

 Ludzie szefa, osobiście przeze mnie prze­

szkoleni - dodał z cichą dumą. - Prawdziwi kow­
boje. 

- Lepszej rekomendacji mi nie potrzeba. 
- No to w drogę? - ponaglił Laremos, poma­

gając Gabby wsiąść do wielkiego kombi, puścił 
J.D. przodem, po czym usiadł obok niego na tylnej 
kanapie. Sierżant zajął miejsce za kierownicą, 
przy nim zaś usadowił się milczący Latynos ze 
strzelbą. 

Gabby zainteresowała się krajobrazem. Począt-

background image

68 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

kowo przypominał jej wyspy Karaibów, które znała 
ze zdjęć - zwarta masa zieleni, którą gdzieniegdzie 
przebijały pióropusze palm - wkrótce jednak nabrał 
zdecydowanie górzystego charakteru. Nagle ze 
zgrozą wypatrzyła za oknem niemal doszczętnie 
spalony budynek. 

- Diego? - odezwała się cicho, gestem wskazu­

jąc zgliszcza. -Właściciele... zdołali uciec? 

- Nie, senorita - odpowiedział. 

Gabby zadrżała i objęła się ramionami, jak 

gdyby nagle zrobiło się jej zimno. Nie uszło to 
uwagi J.D., który bez słowa przygarnął ją do 
siebie. Oparła mu głowę na ramieniu i zamk­
nęła oczy, jednym uchem przysłuchując się roz­
mowie. 

Finca

 położona była w dolinie. Jej centrum zaj­

mował piętrowy dom, który wyglądał na gliniany 

albo w całości pokryty przypominającym glinę 
tynkiem. Był pełen łagodnych linii i łuków i zda­

wał się wtapiać w ogród pełen tropikalnych kwia­
tów. Gabby pomyślała, że w życiu nie widziała 
bardziej zachwycającego miejsca. 

- Podoba ci się? - spytał z uśmiechem Lare-

mos, nie spuszczając z niej oczu. - Mój ojciec 
zbudował go przed wielu laty. Moi służący to dzieci 
i wnuki tych, których przyjechali tutaj wraz z nim. 
Zresztą to samo dotyczy większości moich pracow­
ników. Wielcy posiadacze ziemscy, właściciele fin-
cas,

 zatrudniają całe rzesze ludzi i nie mam tu na 

myśli prac sezonowych, jak to wygląda w twoim 

background image

Diana Palmer 

69 

kraju. U nas dla jednej rodziny pracują kolejne po­
kolenia. 

Przypomniała sobie małą wioskę, przez którą 

niedawno przejeżdżali. Nadal prześladował ją obraz 
ciemnookich, ciemnoskórych, bosych dzieci zgro­
madzonych przy fontannie, z której kobiety czer­
pały dzbanami wodę. Dopiero teraz zrozumiała, jak 
komfortowe jest jej życie w Chicago. 

Przez resztę podróży nie zauważyła niczego 

niepokojącego, aczkolwiek fakt, iż Latynos sie­
dzący obok Sierżanta trzymał na kolanach karabin 
i nieustannie wypatrywał czegoś w dżungli, sta­
nowczo dawał do myślenia. Teraz ten sam Latynos 
stał przy samochodzie z karabinem w pogotowiu, 
najwyraźniej czekając, aż bezpiecznie wejdą do 
środka. 

Musiała poczekać chwilę, aż oczy przyzwyczają 

się jej do półmroku, po czym rozejrzała się zacieka­

wiona. W wielkim salonie obwieszonym indiań­

skimi kocami konkurowały o miejsce maluteńkie 
statuetki wyglądające na dzieła Majów, kaktusy 
w wielkich glinianych misach oraz ciężkie drew­

niane meble. 

- Kawy? - spytał Laremos. 
Klasnął w dłonie. Chwilę później do salonu 

wbiegła niska Latynoska, może pięćdziesięciolet­
nia, i z uśmiechem czekała na polecenie. 

- Cafe, por favor, Carisa. 

Służąca skinęła głową i zniknęła w korytarzu. 

- Łucznik, kapkę brandy? - zagadnął Laremos. 

background image

70 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Ostatnio nie piję - odparł J.D., sadowiąc się 

obok Gabby na wygodnej sofie. - Sierżant, jak się 

udał zwiad? Co się dzieje w obozie terrorystów? 

- Co nieco wiemy - odparł niski mężczyzna, 

spojrzał na Laremosa i pokręcił głową na znak, że 

on także nie ma ochoty na brandy. - Nie traktują 

jej najgorzej, przynajmniej na razie - oznajmił, 

patrząc, jak na twarzy J.D. pojawia się wyraz ulgi. 

- Jest zamknięta w dawnym bunkrze na finca 

jakieś sześć kilosów stąd. Nie są szczególnie dob­

rze uzbrojeni, mają wprawdzie kilka kałachów 

i granaty, ale żadnej broni ciężkiej. Ani jednego 

RPG. 

- Kilosów? I co to jest RPG? - nie wytrzymała 

Gabby. 

- Kilometrów. A RPG to granatnik radzieckiego 

wynalazku - wyjaśnił J.D. cierpliwie. - Do robienia 

dużych dziur. 

- Na przykład w czołgach, samolotach i budyn­

kach - uzupełnił Sierżant. - Ty jesteś Gabby, tak? 

Dużo o tobie słyszałem. 

Nie spodziewała się tego. Wszyscy zachowywali 

się, jak gdyby dobrze ją znali, podczas gdy ona 

wcześniej nawet o nich nie słyszała. Spojrzała na 

J.D. z wyrzutem. 

- Może rzeczywiście trochę się tobą chwalę 

- oznajmił defensywnym tonem. 

- Mną tak, ale mnie nigdy - odcięła się. - Nie 

pogłaszczesz mnie po głowie, nie powiesz, jaka 

jestem dzielna. 

background image

Diana Palmer 

71 

- Przypomnij mi, żebyśmy wrócili do tego głas­

kania - poprosił, uśmiechając się drapieżnie. 

- Gdzie mogłabym się odświeżyć? - Gabby 

uznała, że bezpieczniej będzie zmienić temat. 

- Oczywiście. Carisa! - zawołał Laremos. 

Gdy Latynoska przyniosła kawę, wydał jej jakieś 

polecenie po hiszpańsku, po czym zwrócił się do 

Gabby: 

- Carisa zaprowadzi cię do waszego pokoju. 

Łucznik, może wziąłbyś bagaże i poszedł z pania­
mi? Pogadamy, jak wrócisz. 

- Czemu nie. 

Pierwszą rzeczą, jaką Gabby zauważyła po wej­

ściu do pokoju, było olbrzymie dwuosobowe łóżko. 
Zrobiło się jej podejrzanie ciepło - i wręcz gorąco, 
gdy Carisa wyszła, zostawiając ich samych. J.D. 
starannie zamknął za nią drzwi i patrzył, jak Gabby 

bawi się kosmetyczką, po czym zaczyna ustawiać 

jej zawartość na toaletce. 

- Gabby? 

Postawiła buteleczkę z podkładem i obróciła się 

wjego stronę. Podszedł do niej, delikatnie uniósł jej 
twarz i z napięciem spojrzał jej w oczy. 

- Nie zamierzam spuszczać cię z oczu na dłużej 

niż to absolutnie konieczne. Laremos potrafi być 
czarujący, ale wielu rzeczy o nim nie wiesz. To 
samo dotyczy pozostałych. 

- Pana także, panie Brettman? - spytała miękko. 

- A może zwłaszcza pana? 

Zrobił głęboki wdech. 

background image

72 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Co chciałabyś wiedzieć? 
- Byłeś jednym z nich, prawda, J.D.? To nie 

tylko twoi starzy przyjaciele. To twoi dawni towa­
rzysze broni. 

- Zaczynałem wątpić, czy kiedykolwiek się tego 

domyślisz - mruknął. Oczy mu pociemniały. - Czy 
to cokolwiek zmienia? 

- Nie rozumiem. Zmarszczyła brwi. - Dlacze­

go fakt, że służyliście razem w jednostkach specjal­
nych, miałby cokolwiek zmieniać? 

Zawahał się, jak gdyby sam nie wiedział, co 

zrobić, powiedzieć prawdę czy ją przemilczeć. 
W końcu odetchnął głęboko i ze złością wepchnął 
ręce do kieszeni. 

- Nie wiesz, jak żyłem, zanim się poznaliśmy, 

Gabby. 

- Nikt tego nie wie. Bo nikomu nie ufasz, zgadza 

się? 

Spojrzał na nią twardo. 

- Zgadza. Przynajmniej z grubsza. Przez długi 

czas żyłem w świecie żelaznych reguł. Nie ufa­
łem nikomu, bo wiedziałem, że pomyłka kosz­
towałaby mnie życie. Sierżant, Laremos i pozo­

stali z czasem zapracowali sobie na moje zaufa­

nie, nigdy mnie nie zawiedli, nawet pod ostrza­
łem. No, może oprócz Laremosa. On raz mnie 
zawiódł i tylko dlatego tu jesteś. Choć rozsądek 
mówił mi, że to zły pomysł - dodał cierpko. - Bo 
nie wiem, czy potrafiłbym dalej żyć, gdyby coś ci 
się stało. 

background image

Diana Palmer 

73 

- To dlatego chciałeś, żebyśmy spali w jednym 

pokoju? - dociekała ostrożnie. 

- Niezupełnie - uściślił, nie odrywając od niej 

wzroku. - Chcę przez całą noc trzymać cię w ramio­
nach. Nie zamierzam próbować cię uwieść, Gabby. 
Wystarczy, że przy mnie będziesz. Noc przestanie 
mi się wydawać taka ciemna. 

Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. W jego 

ustach zabrzmiało to niesamowicie zmysłowo. Mia­
łaby przez całą noc tulić się do tego mocnego ciała, 
zasnąć w tych silnych ramionach? Oddech uwiązł 

jej w krtani, krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. 

W końcu zdobyła się na to, by odwzajemnić jego 
spojrzenie. 

Uniósł rękę i zaczął niespiesznie głaskać ją po szyi. 

- Czy i w tobie burzy się teraz krew? Czy twoje 

ciało tęskni za moim? - spytał półgłosem. 

Pochylił się i oburącz delikatnie uniósł jej pod­

bródek; chciał widzieć jej twarz. 

- Nie ruszaj się - wyszeptał, zaczynając ją 

całować. - Stój nieruchomo, zupełnie nieruchomo... 

Jęknęła, gdy gorące, wilgotne wargi przywarły 

do jej ust, i pomyślała, że dopiero teraz w pełni czuje 
ich smak. Pocałunek stawał się coraz bardziej na­
miętny. J.D. głaskał ją po plecach i sama nie 
wiedziała, jak to się stało, iż nagle znalazła się 
w jego ramionach i przytuliła do jego muskularnego 
torsu. J.D. jakby wbrew sobie przerwał pocałunek, 
delikatnie przygryzając jej usta, i odsunął się nie­
znacznie. Oczy mu płonęły. 

background image

74 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Lubię porządne pocałunki ~ rzekł półgłosem. 

- Nie będziesz się bała? 

Zdążyła tylko pokręcić głową. Jeśli poprzedni 

pocałunek porównać do lekkiego wietrzyku, to ten 

przypominał prawdziwą burzę. J.D. porwał ją z zie­

mi i znowu poczuła jego rozpalone usta, język, 

który zdawał się parzyć. Było jej gorąco i dziwnie 

słabo. 

Chciała tylko znaleźć się jak najbliżej niego. 

Zanim zrozumiała, co się dzieje, stała już na ziemi. 

- Dość! - mruknął, kiedy się odsunął. 

Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że zdążyły jej 

zdrętwieć przedramiona, i zrozumiała, jak mocno 

musiał ją obejmować. 

- Mój Boże, ty cała drżysz. 

Czuła się naga pod jego roziskrzonym spojrze­

niem. 

- Jakoś dziwnie się czuję - wyszeptała. 

- Dziwnie? - Odetchnął głęboko i pochylił jej 

głowę tak, aby wsparła ją na jego ramieniu. - Prze­

praszam cię. Przepraszam, Gabby. Nie jestem przy­

zwyczajony do obcowania z dziewicami. 

- To mi się nigdy wcześniej nie przydarzyło. 

- Nie chciała tego powiedzieć, słowa te wypłynęły 

z niej niemalże wbrew jej woli. 

- Tak, zorientowałem się ~ odparł cicho. 

Wsunął rękę w jej włosy i przyciągnął nieco jej 

głowę, tak aby policzkiem przytuliła się do jego 

piersi. 

- Gabby, wiesz, na co miałbym teraz wielką 

background image

Diana Palmer 75 

ochotę? Chciałbym zdjąć koszulę i poczuć dotyk 

twojej skóry, te wspaniałe usta na moim ciele... 

Nagle jęknął głucho i odskoczył od niej, po 

czym odwrócony plecami zaczął nerwowo szukać 

po kieszeniach papierosów. Gabby przyglądała mu 

się w milczeniu, rozmyślając o tym, że on nawet 

nie ma pojęcia, jak chętnie spełniłaby tę zachciankę. 

- Jak długo razem pracujemy? Dwa lata? - spy­

tał zmienionym głosem. - Kochanków udajemy 

raptem od dwóch dni i popatrz tylko, co wypra­

wiam. Może mimo wszystko źle się stało, że za­

brałem cię ze sobą. 

- Mówiłeś, że jestem ci potrzebna - przypo­

mniała mu. 

Wyjął drugiego papierosa, zapalił go i podał 

Gabby z przepraszającym uśmiechem. 

- Pomoże ci się uspokoić - powiedział miękko. 

- Gabby, nie kuś mnie więcej, dobrze? 

- Słucham? - spytała, podnosząc na niego zdzi­

wione oczy, 

- Psiakrew! - warknął, ale szybko się opanował, 

westchnął i powiedział znacznie spokojniej: - Pró­

buję tylko powiedzieć, że niedobrze by się stało, 

gdybyśmy pozwolili ponieść się emocjom. 

- To ty przeklinasz, mecenasie, a nie ja - oznaj­

miła zimno. - I nie ja ciebie pocałowałam, ale ty 

mnie! 

- Specjalnie się nie opierałaś. Wręcz współpra­

cowałaś - zauważył, mrużąc oczy. - Ależ przyjem­

nie byłoby pozbawić cię wianka. 

background image

76 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Nie zamierzam pozwolić, żebyś zaciągnął 

mnie do łóżka! 

Uciszył ją, opierając dłoń na jej ustach. 

- Spokojnie, tylko się z tobą droczę. Nie zrobię 

nic, czego byś później żałowała, Gabby. Masz moje 

słowo. Nie będę próbował cię uwieść. 

Przełknęła ślinę. 

- Zaczynam się ciebie bać. 

- Dlaczego? 

- Bo przy tobie dzieją się ze mną przedziwne 

rzeczy - wyznała szczerze. - Niczego podobnego 

się nie spodziewałam. 

- Sam też jestem zaskoczony. Jesteś jak mocne 

wino, skarbie, lepiej nie pić go zbyt wiele, bo uderza 

do głowy. - Pogłaskał ją po policzku. - Taki facet 

jak ja mógłby się od ciebie uzależnić. Za długo 

byłem sam. 

- Może będzie najlepiej, jeśli po powrocie złożę 

wymówienie... - zaczęła. 

Nie wiedziała, co wstrząsnęło nią bardziej, jego 

wyznanie czy to, co zaczynała do niego czuć. 

- Nie! - odparł, obejmując palcami jej szyję. 

- Nie. Nie ma takiej potrzeby. To tylko chwilowy 

kaprys, Gabby. Nie ma powodu do paniki. Poza tym 

- dodał, posępniejąc - muszę myśleć o Martinie. 

Bóg jeden wie, jak to wszystko się skończy. 

Zmroziły ją te słowa. 

- Jacob, proszę cię, nie idź z nimi. 

- Muszę - powiedział z mocą. 

- Możesz zginąć - przekonywała rozpaczliwie. 

background image

Diana Palmer 

77 

Skinął głową. 

-

 Mogę. Ale Martina jest całym moim światem, 

jedyną osobą, jaką kiedykolwiek kochałem. Nie 

mogę się od niej odwrócić, nie teraz. Nie mógłbym 

się potem nazwać mężczyzną. 

Co mogła na to odpowiedzieć? J.D. dotknął jej 

policzka i wyszedł z pokoju. Patrzyła, jak drzwi 

zamykają się za nim, pełna złych przeczuć. 1 wcale 

nie zrobiło jej się lżej na duchu, choć zaczynała 

rozumieć, dlaczego jedno jego dotknięcie przypra­

wia ją o szybsze bicie serca. 

J.D. zawsze na nią tak działał, od samego począt­

ku, ale tłumaczyła sobie, że robi na niej wrażenie 

jako człowiek, a nie jako mężczyzna. Teraz nie była 

już tego taka pewna. Kiedy go widziała, ręce same 

jej się do niego wyciągały, no a po tym pocałunku... 

Całował po prostu wspaniale! Jak gdyby tylko o niej 

marzył i tylko jej pragnął. 

Potrząsnęła głową. Nie, on zapewne potrzebuje 

kobiety, a ona akurat znalazła się pod ręką. Uprze­

dzał, żeby zbytnio się nie angażowała, a ona zamie­

rzała wziąć sobie tę radę do serca. Owszem, jest 

przejęta udziałem w tajnej operacji, to jednak nie 

oznacza, iż od razu musi się w nim zakochać po 

same uszy. 

Zastanawiała się też, dlaczego tak dziwnie zarea­

gował, kiedy wspomniała o jego służbie w siłach 

specjalnych. Zapomniał, że wiedziała o tym od 

niego? 

Kwadrans później dołączyła do towarzystwa, 

background image

78 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

ubrana w dżinsy, luźną bluzę wkładaną przez głowę 

i wysokie buty. J.D. otaksował ją wzrokiem, po 
czym skinieniem głowy wyraził aprobatę dla jej 
stroju. 

Odpowiedziała mu tym samym. Przebrany 

w mundur maskujący i uzbrojony wydał się jej 
odmieniony, obcy. Zawiesiła spojrzenie na broni, 
którą bawił się w roztargnieniu. 

- To uzi - powiedział tonem wyjaśnienia, wi­

dząc jej minę. - Magazynek mieści trzydzieści 
nabojów. 

- A to? - spytała, wskazując inną broń, znacznie 

większą i nieco przypominającą strzelbę, obok któ­
rej leżał nabój podobny do miniaturowej torpedy na 
patyku. 

- Granatnik RPG-7. 
- To jest Gabby? - odezwał się nagle Murzyn, 

którego Gabby dotąd nie zauważyła, i wyszczerzył 
zęby w uśmiechu. 

- Tak, to jest Gabby. - J.D. parsknął śmiechem. 

- Kotku, poznaj Dragona, jednego z najlepszych 

speców od materiałów wybuchowych, jacy kiedy­
kolwiek chodzili po tej ziemi. Więcej zniszczeń 

potrafi spowodować tylko bomba atomowa. A ten 
nietowarzyski typek w kącie to Apollo. Nasza złota 
rączka i genialny zaopatrzeniowiec. Dla niego nie 
ma rzeczy nie do zdobycia. 

Gabby kiwnęła głową w kierunku przeciwległe­

go rogu salonu, gdzie siedział drugi Murzyn, w prze­
ciwieństwie do Dragona szczupły i wysoki. 

background image

Diana Palmer 

79 

- Cześć, Gabby-mruknął, nie zaszczycając jej 

spojrzeniem. 

- Czy wszyscy wiedzą, jak mam na imię? - spy­

tała zirytowana. 

- Obawiam się, że tak- odparł usłużnie Sierżant 

i ryknął śmiechem. - Nie wiedziałaś, że Łucznikowi 
gęba się nie zamyka? 

Spojrzała na J.D. 

- Cóż, teraz już wiem - oznajmiła z mocą. 
- Pozwól ze mną, Gabby. Pokażę ci, jak ob­

sługiwać radio - odezwał się Laremos, podnosząc 
się z fotela. 

- To akurat moje zadanie — odezwał się J.D. 

takim tonem, że Laremos natychmiast usiadł. 

- Ależ oczywiście - powiedział pośpiesznie i za­

chichotał, bynajmniej nie urażony. 

Gabby podążyła za J.D. do pomieszczenia, 

w którym Laremos urządził prowizoryczną salę 
łączności, wyposażoną w kilka radiostacji oraz 
komputer. 

- J.D... - zaczęła. 

Starannie zamknął drzwi i spiorunował Gabby 

wzrokiem. 

- Raz już skrzywdził kobietę. Bardzo dotkliwie. 

Umiesz czytać między wierszami, czy jesteś aż taka 
naiwna, że muszę użyć pewnego pięcioliterowego 
słowa? 

- Przepraszam, J.D. - powiedziała cicho, kiedy 

nieco ochłonęła. - Weź poprawkę na to, że roz­
mawiasz z głupią dziewczyną z małej mieściny 

background image

80 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

w Teksasie. W moich stronach mężczyźni są zupeł­
nie inni. 

- Owszem, doskonale zdaję sobie z tego spra­

wę. Nigdy nie miałaś do czynienia z ludźmi 
tego pokroju, z jakimi przyszło ci teraz prze­
bywać. 

Spojrzała na niego nieśmiało. 

- To prawda, ale wydają się całkiem mili. Do­

piero teraz zrozumiałam, jak bardzo musisz mi ufać, 

skoro mnie tu przywiozłeś. 

- Nie ma nikogo, komu ufałbym bardziej niż 

tobie, nie wiedziałaś o tym? - odparł szorstko. 

Spojrzał na nią dziwnie. Oczy mu pociemniały, 

a ona pomyślała, że dostrzega w nich coś dzikie­
go, niemal szalonego, lecz trwało to zaledwie 
chwilę. 

- Chodź, pokażę ci, co z tym radiem - powie­

dział znacznie spokojniej, jednak nadal w jego 
głosie pobrzmiewało napięcie. Nagle wybuchnął: 

- Tylko pamiętaj, na litość boską, że kiedy będę 
w dżungli, nie wolno ci mówić ani robić niczego, co 
Laremos mógłby odebrać jako zachętę, rozumiesz? 
To mój przyjaciel, ale zabiłbym go bez wahania, 
gdyby cię tknął. 

Oczy jej się rozszerzyły, gdy usłyszała tę groźbę. 

Patrzyła na zaciętą twarz J.D. i pomyślała, że po raz 
pierwszy widzi jego prawdziwą naturę. Wydaje się 
równie bezlitosny jak jego kamraci, a może po 
prostu jest taki od urodzenia. 

- Mam silne poczucie własności - wyjaśnił szor-

background image

Diana Palmer 

81 

stko. - Co moje, to moje, i do naszego powrotu do 
Chicago oficjalnie należysz do mnie. Czy wyrażam 
się dostatecznie jasno? 

- Tak, Jacob - odparła zadziwiająco łagodnym 

tonem. 

Wyraz jego twarzy zmienił się w ułamku se­

kundy. 

- Chciałbym słuchać, jak wypowiadasz moje 

imię, ale w łóżku, Gabby - powiedział cicho, 
zbliżając się do niej. - Chciałbym, żebyś je wy­
krzyczała. 

- Jacob! - wykrzyknęła cicho, czekając na nie­

uchronny pocałunek. 

Ulegle wpadła mu w ramiona, a kiedy przytulił 

ją do siebie, po raz pierwszy przekonała się o tym, 

co dzieje się z ciałem mężczyzny, gdy pragnie 

kobiety. 

Odsunął się na chwilę, spojrzał w jej rozszerzone 

źrenice i skinął głową. 

- Tak, reaguję jak każdy normalny mężczyzna 

- oznajmił szorstko. - Wstrząśnięta? Nigdy nie 

byłaś tak blisko kogoś, kto najchętniej zdarłby 
z ciebie ubranie? 

- Nie, Jacob. Nigdy - odparła, choć mówienie 

przychodziło jej z trudem. 

Wydawało się, że ta odpowiedź nieco go uspoko­

iła, lecz jego oczy w dalszym ciągu przypominały 
niebo tuż przed burzą. Pozwolił, by odsunęła się na 
bezpieczną odległość. 

- Przerażona? - spytał. 

background image

82 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Jesteś bardzo silny - powiedziała, patrząc mu 

w oczy. - Wiem, że nie próbowałbyś mnie do 
niczego zmusić, ale... 

- Mam niemałą wprawę w poskramianiu swoich 

zapędów, Gabby - odparł półgłosem, odgarniając 
włosy z jej twarzy. - Nie stracę głowy nawet przy 
tobie. Sama się przekonasz. 

Szepcząc, zbliżył usta do jej ust, lecz nawet ich 

nie dotknął. Muskał wargami jej policzek i czekał, 
dopóki nieznacznie nie odwróciła głowy: chciała, 
żeby pocałował ją w usta. Pocałunek był cudowny, 
tak niespieszny i pełen namiętności, że wprost 
zapierał dech w piersi. Potem poczuła na sobie jego 
ramiona i znalazła się w siódmym niebie. Kiedy 
szczęknęły drzwi i usłyszeli głos Laremosa, omal 

nie jęknęła z rozczarowania. 

-

 Przepraszam - powiedział wesoło - ale znik­

nęliście na tak długo, że pomyślałem, że macie jakiś 
problem. 

- Ja owszem, choć nie tego rodzaju, o jakim 

zapewne myślałeś - odparł J.D. podejrzanie zmie­
nionym głosem. 

- Sam widzę. Może mimo wszystko pozwolisz, 

żebym krok po kroku omówił z Gabby procedurę 
i podał jej częstotliwości. Z pewnością różnią się od 
tych, do których jest przyzwyczajona - stwierdził, 
zasiadając przy sprzęcie. 

Gabby przygładziła włosy i usiłowała nie zerkać 

co chwilę na J.D., nie rozmyślać o najbliższej nocy, 
którą ma spędzić w jego ramionach i znaleźć w so-

background image

Diana Palmer 

83 

bie dość siły, by nie zacząć błagać o to, czego on 
pragnął równie gorąco. 

Obsługa radia okazała się niezbyt skomplikowa­

na, i Gabby opanowała ją w zaledwie kilka minut. 
Większą trudność sprawiło jej nauczenie się poda­
nych przez Laremosa kodów wywoławczych. Spi­
sała je na kartce i kiedy mężczyźni rozmawiali 
w przestronnym salonie, chodziła z nią po całym 
domu, próbując je zapamiętać. Nadal recytowała je 
w myślach, gdy we troje z Laremosem zasiedli do 
kolacji. Reszta najemników nałożyła sobie po porcji 
i zniknęła w głębi domu. 

- W dalszym ciągu nie są szczególnie towarzys­

cy - mruknął J.D., podnosząc wzrok znad talerza. 

- Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na 

starość trąci - zażartował Laremos i zerknął na 
Gabby. - Podejrzewam także, że nie chcieliby 
rozwiewać złudzeń pewnej młodej damy, która 
wodzi za nimi takim rozmarzonym wzrokiem. 

- Mam nadzieję, że nie czują się skrępowani 

moją obecnością - powiedziała Gabby ze skruszoną 
miną. 

- Nie, nie - uspokoił ją J.D. - Jeśli już, to 

powiedziałbym raczej, że twój podziw im schlebia 
i nie chcą go stracić. Nie są przyzwyczajeni do tego, 
że ktoś okazuje im tyle uwagi. 

- Jak doszło do tego, że zostali najemnikami? 

- spytała cicho. - Oczywiście, jeśli to nie tajemnica. 
Nie chcę być wścibska. 

- Cóż, Sierżant był w jednostkach specjalnych, 

background image

84 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

podobnie jak ja - zaczął J.D. powoli, potem milczał 
chwilę, jak gdyby szukał właściwych słów. - Kiedy 
odszedł ze służby, nie mógł znaleźć pracy, która 
przypadłaby mu do gustu. Na pewien czas zaczepił 
się w policji, ale zarobki były na tyle marne, że nie 
starczały na zapłacenie rachunków. Znał jednego 
werbownika, zaczął się dopytywać. Znał się na 
typowych rodzajach broni z przemytu, w dziedzinie 

broni ręcznej okazał się wręcz ekspertem. No i praca 

się znalazła. 

- A Apollo? 
- Apollo służył w żandarmerii wojskowej. 

Oskarżono go o przestępstwo, którego nie popełnił. 
Sprawa miała zdecydowanie rasistowski podtekst. 

- J.D. wzruszył ramionami. - Nie miał co marzyć 

o sprawiedliwości, więc uciekł za granicę. Zwer­
bowali go w Ameryce Środkowej i od tej pory działa 
w tych stronach. 

- Nie może oczyścić się z zarzutów? - zapytała. 
- Podejrzewam, że jeszcze przyjdzie taki dzień, 

kiedy będę go reprezentował w amerykańskim 
sądzie - odparł z lekkim uśmiechem. - Właściwie 
to jestem tego pewny. I tego, że wygram, rzecz 

jasna. 

- Nie mam co do tego cienia wątpliwości - zape­

wniła z figlarną miną. 

- Senorita Gabby? - odezwał się Laremos. -

Długo pracujesz z tym narwańcem? 

- Ponad dwa lata - wyjaśniła, zerkając na J.D. 

- Dużo się od niego nauczyłam. Na przykład tego, 

background image

Diana Palmer 

85 

że kiedy krzyczy się dostatecznie głośno, można 

uzyskać niemal wszystko, czego się chce. 

- Krzyczy na ciebie? 
- Gdzieżbym śmiał - obruszył się J.D., ale 

uśmiechał się pod nosem. - Raz próbowałem pod­
nieść na nią glos. Skończyło się tak, że rzuciła we 
mnie przyciskiem do papieru. Celowała w głowę. 

- Ależ skąd! - zaprotestowała. - Mierzyłam 

w drzwi! 

- Które pechowo otworzyłem w najgorszym 

możliwym momencie. Dzięki Bogu, że refleks mam 
nie najgorszy. 

- Obawiam się, że jutro też może ci się przydać 

- powiedział Laremos z westchnieniem. - Terrory­

ści nie poddadzą się potulnie jak baranki. 

- To prawda - przyznał J.D., dopijając kawę. 

- Ale my mamy tę przewagę, że działamy z za­

skoczenia. 

- Też prawda. 
- A teraz na wszelki wypadek jeszcze raz przej­

rzymy mapy. Chcę znać teren jak własną kieszeń, 
zanim rano wyruszymy. 

Gabby nie chciała im przeszkadzać. Wróciła do 

swojego pokoju, wykąpała się szybko i ubrana 
w długą, skromną nocną koszulę wyciągnęła się na 

brzeżku wielkiego łóżka. Wprawdzie koszula była 

uszyta z cieniutkiego materiału, lecz Gabby podej­
rzewała, że J.D. będzie zbytnio zaabsorbowany 
czekającą go jutro akcją, aby zwracać uwagę na 
takie błahostki. 

background image

86 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Wcześniej zabrała z salonu gwatemalską gazetę 

i pomyślała, że spróbuje trochę poczytać, ale nie 

mogła się skoncentrować na hiszpańskim tekście. 

Nie mogła doczekać się chwili, kiedy J.D. przyj­

dzie i położy się obok niej. Na samą myśl o tym 

czuła na całym ciele przyjemne mrowienie. Mó­

wił z serca? Czy tylko chciał sobie pożartować? 

A jeśli rzeczywiście nie wypuści jej z objęć do 

samego rana, to czy ona zdoła zachowywać się na 

tyle powściągliwie, by nie pomyślał, że świado­

mie go kusi? 

Rzuciła gazetę w kąt pokoju, usiadła na łóżku 

i objęła ramionami kolana, z niepokojem wpat­

rując się w drzwi. Rozpuszczone włosy miękko 

opadały jej na ramiona, ze zniecierpliwieniem od­

garnęła z twarzy niesforne kosmyki. Bez sensu 

byłoby się zarzekać, że go nie pragnie. Jednak jeśli 

się złamie, jeśli sama go skusi, co jej pozostanie? 

Wspomnienie jednej upojnej nocy, po której bę­

dzie zmuszona szukać nowej posady. 

J.D. nie chce stałego związku, więc ona nie może 

stracić dla niego głowy. Martwi się o siostrę, z pew­

nością denerwuje się przed jutrzejszą wyprawą do 

dżungli i lepiej go nie prowokować, bo gotów zrobić 

coś szalonego. 

Mimo to przez chwilę wyobrażała sobie, jak 

podniecająco byłoby tulić się do jego gorącego 

ciała, czuć dotyk jego owłosionej piersi i pozwolić, 

by jej dotykał, tak jak z pewnością dotykał rozlicz­

nych kobiet przed nią. Westchnęła cichutko. Na 

background image

Diana Palmer 

87 

pewno byłby bardzo delikatny i cierpliwy. Ten 
pierwszy raz mógłby się okazać wspanialszy niż 
wszystko, co dotąd sobie wyobrażała, lecz w pew­
nym sensie zbrukałby to, co zaczynała czuć do 

swego szefa. Obawiała się również, że po wszyst­

kim J.D. zmieniłby o niej zdanie. Pociąga go, bo jest 
dziewicą, tak więc oddając mu się, straciłaby swój 
największy, jeśli nie jedyny atut. Przestałby ją 

szanować, o ile wręcz nie zacząłby nią gardzić 

z chwilą, w której dołączyłaby do galerii jego 
kochanek. 

Westchnęła ciężko, wyłączyła nocną lampkę 

i wsunęła się pod nakrycie. Przynajmniej w marze­
niach było pięknie, pomyślała, zamykając oczy. 

Nie spodziewała się, że zdoła szybko zasnąć, 

jednak kiedy znowu otworzyła oczy, za oknem 

wstawał świt, a sypialnia tonęła w brzasku. 

Przeciągnęła się sennie. Chwilę trwało, zanim 

przypomniała sobie, gdzie właściwie jest. Nagle 
oprzytomniała, gwałtownie usiadła na łóżku i po­
wiodła dookoła rozszerzonymi oczami, szukając 

spojrzeniem J.D. Nie musiała długo się rozglądać: 
stał przy oknie, zwrócony do niej profilem, i wpat­

rywał się w dżunglę - nagi jak w dniu, w którym 
przyszedł na świat. 

Nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Nie 

był pierwszym mężczyzną, jakiego widziała bez 
ubrania. W czasach, gdy filmy coraz śmielej od­
słaniają ludzkie ciało, nie sposób uniknąć widoku 
nagości, jednak pierwszy raz miała okazję obejrzeć 

background image

88 ZBUNTOWANA KOCHANKA ' 

nagiego mężczyznę na żywo, z bliska. Pomyślała, 

że chyba każda, nawet bardziej od niej doświad­

czona kobieta uznałaby ten widok za przyjemny. 

Był świetnie umięśniony, miał muskularne nogi, 

wąskie biodra i płaski brzuch. Szeroka klatka pier­

siowa była opalona, porośnięta gęstymi włosami. 

Gabby wpatrywała się w niego bezwstydnie, dopóki 

nie podniosła wzroku i nie stwierdziła, że on także ją 

obserwuje. 

Chciała się jakoś wytłumaczyć, lecz usta jej 

drżały i nie zdołała wykrztusić ani słowa. 

- Śmiało - powiedział cicho. - Na twoim miejs­

cu z pewnością bym się nie krępował, napatrzyłbym 

się do syta. Nie ma się czego wstydzić. 

Widząc jej minę, dodał z rozbawieniem: 

- Nigdy nie śpię w piżamie. Nie przypuszcza­

łem, że się obudzisz. Było mi gorąco, noc jest taka 

upalna. 

- T-tak - wyjąkała. 

Patrzyła, jak J.D. podchodzi do łóżka, ale nie była 

w stanie się poruszyć. Czuła się jak sparaliżowana, 

nie zdołała nawet udać, że mu się nie przygląda, 

choć najwyraźniej wcale go to nie krępowało. 

Chwycił ją za ramiona i wyciągnął z łóżka. 

- Dotknij mnie - powiedział tonem wyzwania, 

tuląc ją do siebie. 

Złapał ją za ręce i prowadził je po swoich 

biodrach ku plecom, potem po rozpalonej piersi ku 

miejscu na wysokości serca, gdzie rosły ciemne 

włosy. 

background image

Diana Palmer 

Gabby machinalnym gestem zatopiła w nich 

palce, czując, że nie może złapać tchu. 

- O tak, prawda, jakie to przyjemne? - spytał 

aksamitnym głosem, nie odrywając płonących oczu 
od jej twarzy. - Choć nawet w połowie nie tak 
przyjemne jak dla mnie. Tak długo o tym marzyłem, 
przez tyle niekończących się nocy, o tym, aby 
poczuć, jak mnie dotykasz. Jaki jestem w twoich 

oczach, moja niewinna Gabby? Przerażam cię... czy 
pociągam? Mów. 

Czuła się odurzona bliskością jego ciała, jego 

zapachem. Głaskała jego tors, obwodziła palcami 
kontury żeber. Potem westchnęła i oparła mu głowę 
na ramieniu. 

- Pociągasz mnie - wyszeptała. - Czy naprawdę 

musiałeś o to pytać? Och, Jacob! - Dotknęła go 
mocniej, bardziej ponaglająco. -Jacob, chciałabym 
robić takie bezwstydne rzeczy. 

- Jakie? - spytał jeszcze ciszej. - Powiedz mi, 

Gabby. 

Nakrył rękami jej drobne dłonie. 

- Nie skrzywdzę cię. Rób, na co m,asz ochotę. 

To niesprawiedliwe, żeby miał nad nią taką 

władzę, pomyślała, lecz była zbyt podniecona, aby 

słuchać podszeptów rozsądku. Głaskała, go po piersi 
i po plecach, po czym, kierując się instynktem, 
którego istnienia dotąd nawet nie przeczuwała, 
pochyliła się, rozchyliła usta i przycisnęła je do jego 

ciepłej skóry. 

Drgnęła, słysząc jego zdławiony jęk. 

background image

90 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Jakie to przyjemne - powiedział ochryple. 

- Zrób to jeszcze raz. 

Przysunęła się bliżej i pozwoliła, aby delikatnie 

przytrzymał jej głowę i prowadził ją wszędzie 
tam, gdzie chciał być całowany. Uczyła się jego 
ciała w ciszy, którą przerywał jedynie jego przy­
spieszony oddech. Nauczyła się niemało: że uwiel­
bia, gdy ona ociera się policzkiem o jego sutki, 
lubi, gdy drażni je koniuszkiem języka, i pręży się 

jak struna, gdy lekko przygryzała jego słoną od 

potu skórę. 

- To nie fair, Jacob - wyszeptała drżącym gło­

sem. - Nie mogę ci tego robić, widzę, co się z tobą 
dzieje. 

Uciszył ją, dotykając dłonią jej ust. 

- Ale ja tego chcę - zapewnił ją ochrypłym 

szeptem. 

- Ale wyglądasz, jakbym sprawiała ci ból... 

- powiedziała z żalem. 

- Niech boli - szeptał, pochylając się nad nią. 

- To są cudowne męczarnie. Chciałbym, żebyś ty 

też je poznała. Pozwól mi, żebym ci pokazał, jak to 

jest, Gabby. Nie uwiodę cię, obiecuję, tylko pozwól 

mi się dotknąć. 

Przez cienki materiał koszuli poczuła ciepło je­

go palców. Wrażenie to było wstrząsające i zara­
zem bardzo przyjemne. Ze zdławionym okrzykiem 
chwyciła go za rękę, próbując ją od siebie odsunąć. 

- Siła przyzwyczajenia? - spytał z uśmiechem. 
Zacisnęła palce na jego nadgarstku. 

background image

Diana Palmer 

91 

- Ja... Ja nigdy nie pozwoliłam, żeby ktoś... 

- zaczęła, ale wpadł jej w słowo. 

- Mnie pozwolisz. 
Delikatnie otarł się policzkiem o jej policzek 

i zastygł z ustami tuż przy jej ustach, owiewając ją 
ciepłym oddechem. Potem złożył na nich lekki, 

pełen czułości pocałunek. 

Przez cały ten czas ciepłe palce nieprzerwanie 

dotykały jej piersi, aż sutki jej stwardniały. Nie 
uszło to uwadze J.D., któremu aż zabłysły oczy. 
Naciągnął na jej plecach materiał nocnej koszuli 
w taki sposób, aby opięła się na piersiach. 

- Zobacz - powiedział, wskazując je nieznacz­

nym ruchem głowy. - Wiesz, co to znaczy? Co 
mówi twoje ciało? 

Gabby z trudem łapała oddech. 

- To znaczy... że cię pragnę - szepnęła. 
- Tak. 
Rozchylił wargi i koniuszkiem języka obrysował 

kontur jej ust. Delikatnie przygryzł jej wargę 
i uśmiechnął się, gdy obdarzyła go identyczną 
pieszczotą. 

- Jacob - szeptała, nieśmiało obejmując go za 

szyję. - Jacob... 

Mocniej przycisnęła się do niego biodrami i na­

gle znieruchomiała. 

- Język ciała - powiedział, ponownie zmuszając 

ją do rozchylenia ust. - A teraz słuchaj: zdejmę 

z ciebie tę koszulę i na chwilę cię obejmę, a potem 
uciekam stąd czym prędzej, zanim przez ciebie 

background image

92 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

zwariuję. Nie wiem, co mnie czeka jutro w dżungli, 
więc chciałbym ze sobą zabrać choć jedno piękne 
wspomnienie. Rozumiesz mnie? 

Rozumiała. Równie dobrze jak to, że jest w nim 

zakochana. Inaczej nigdy by mu na to nie pozwo­
liła. 

Czuła, jak J.D. rozpina jej koszulę, ale nie opuś­

ciła wzroku. Chciała widzieć jego twarz, na zawsze 
zapamiętać wyraz, który malował się na niej w tej 
chwili. Na wypadek, gdyby cokolwiek miało mu się 
stać. 

Zsunął jej koszulę z ramion. Gdy materiał mięk­

ko sfrunął na podłogę, poczuła, na nagiej skórze 
chłodny powiew. J.D. przez moment wpatrywał się 
w nią roziskrzonym wzrokiem, a potem przyciągnął 

ją do siebie. Jej ciało zareagowało natychmiast. 

- Do końca moich dni nie zapomnę, jakie to 

uczucie trzymać cię w ramionach - powiedział 
cicho. - A teraz pocałuj mnie ostatni raz. 

Niczego nie pragnęła bardziej, toteż nie zawahała 

się ani chwili. Namiętnie, bez cienia wstydu pocało­
wała go w usta, a potem objęła go najmocniej, jak 

tylko umiała. Przez dłuższą chwilę stali przytuleni. 
Nagle J.D. rozdzierająco westchnął, jak gdyby mia­
ło mu zaraz pęknąć serce. Tulił ją coraz mocniej, 
całował coraz brutalniej, coraz śmielej wnikał języ­
kiem wjej ciepłe usta, nie zdając sobie sprawy, że 
zaczyna sprawiać jej ból. Gdy w końcu puścił ją 
i odsunął na odległość ręki, była odurzona, obolała 
i zachwycona. 

background image

Diana Palmer 93 

Schylił się po leżącą na podłodze nocną koszulę, 

po czym bez słowa włożył ją na Gabby. 

- Warto za to umrzeć - szepnął, patrząc na jej 

błyszczące oczy, opuchnięte usta i wypieki na 
policzkach. - Boże, jakaś ty słodka. 

- Jacob, nie idź do tej dżungli - poprosiła. 
- Muszę. 
Zgarnął swoje ubranie z krzesła przy łóżku, gdzie 

rzucił je niedbale, gdy wczoraj kładł się spać. 

- Jesteś prawnikiem - powiedziała, ocierając 

łzy, i zrezygnowana usiadła na skraju łóżka. Potem 
znowu podniosła na niego przerażone oczy. - Nie 
żołnierzem. 

- Ale nim byłem, skarbie - odparł, wciągając 

spodnie. 

Włożył koszulę od munduru, a potem, zapinając 

guziki, posłał Gabby mroczne, zagadkowe spojrze­
nie. 

- Jeszcze się nie domyśliłaś? 
- A czego się miałam domyślić? 

Wepchnął koszulę w spodnie. 

- W jednostkach specjalnych przesłużyłem tyl­

ko trzy lata. Zaciągnąłem się, mając osiemnaście 

lat. 

Policzyła szybko. 

- Czyli wystąpiłeś, kiedy miałeś dwadzieścia 

jeden. 

- Owszem. Ale na studnia poszedłem dopiero 

jako dwudziestopięciolatek. 

Wpatrzyła się w niego, nic z tego nie rozumiejąc. 

background image

94 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Chcesz powiedzieć, że przez te cztery lata 

zajmowałeś się czymś innym? 

- Tak. - Spokojnie odwzajemnił jej spojrzenie. 

- Byłem najemnikiem. Przez większość tego czasu 

dowodziłem oddziałem, do którego należał Sierżant 

i cala reszta, podczas najbardziej bezwzględnych 

małych rewolt, jakie oglądał cywilizowany świat. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Wpatrywała się w niego, jak gdyby zobaczyła go 

po raz pierwszy. J.D. najemnikiem? Walczył na 

wojnie, każdego dnia narażał życie? 

- Zszokowałem cię, skarbie? - spytał, mierząc 

ją uważnym spojrzeniem, i wyprostował się dum­

nie. 

Gabby zrobiła wielkie oczy. 

- Nie miałam pojęcia. Mówiłeś, że służyliście 

razem, ale byłam święcie przekonana, że chodziło 

o jednostki specjalne. 

- I nie zamierzałem cię wyprowadzać z błędu, 

ale może to i dobrze, że już wiesz. 

Przyglądała się mu, szukając blizn, czegoś, co 

świadczyłoby o jego przeszłości. Wprawdzie już 

background image

96 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

wcześniej zwróciła uwagę na blade kreski na jego 
piersi i brzuchu, częściowo zasłonięte włosami, 
lecz dopiero teraz dotarło do niej, czym w istocie 
były. 

- Masz blizny - zaczęła z wahaniem. 
- Mam piekielnie dużo blizn - odparł. - Jesteś 

ciekawa, skąd się wzięły, Gabby? 

- Bardzo. 

Schował ręce do kieszeni i podszedł do okna, jak 

gdyby wyznania przychodziły mu łatwiej, gdy nie 
widział jej twarzy. 

- Zaciągnąłem się do jednostek specjalnych, 

bo dzięki żołdowi byłem w stanie zapłacić za 

szkołę z pensjonatem dla Martiny. Widzisz, po 
śmierci mamy zostaliśmy całkiem sami. - Wzru­
szył ramionami. - Po przejściu do cywila szuka­
łem pracy, która byłaby na tyle dobrze płatna, 

żeby Martina mogła skończyć szkołę, ale niczego 
nie znalazłem. Znałem się właściwie tylko na 
wojaczce. 

Wyjął z kieszeni papierosa i zapalił go. 
- A już się cieszyłem, że raz na zawsze rzuciłem 

palenie - powiedział roztargnionym tonem, zacią­
gając się, a potem odprowadził spojrzeniem smugę 
dymu. - Tak czy inaczej, Sierżant akurat werbował 
ludzi, a wiedział, że mam kłopoty. Zaproponował 
mi pracę. Przyjąłem ją i przez następne cztery lata 
tułałem się po świecie z kuszą i uzi. Wszystkie 
zarobione pieniądze umieszczałem na kontach za 
granicą. Ale zrobiłem się zbyt pewny siebie, zbyt 

background image

Diana Palmer 

97 

beztroski, i pewnego pięknego dnia dałem się po­

dziurawić jak sito. 

Czekała na dalszy ciąg, wstrzymując oddech. 

- Przeleżałem w szpitalu wiele tygodni. Miałem 

zapadnięte płuco i lekarze nie sądzili, że przeżyję, 

ale ja przeżyłem. I zrozumiałem, że to jest jak 

równia pochyła: może być tylko gorzej. Więc po­

wiedziałem Sierżantowi, że odchodzę. - Roześmiał 

się posępnie. - Ale najpierw pojechałem na jeszcze 

jedną, ostatnią misję, żeby udowodnić samemu 

sobie, że nie jestem tchórzem. Wróciłem nawet nie 

draśnięty. Potem poleciałem do Stanów. Pomyś­

lałem, że chłopaki mogą kiedyś potrzebować pra­

wnika, a ja potrzebowałem zawodu, więc złapałem 

pierwszą lepszą robotę, żeby opłacić studia wieczo­

rowe. 

- Ale ciebie chyba nie poszukuje policja? - spy­

tała. 

- Nie. Może w jednym czy dwóch państewkach, 

o ile ktoś by mnie rozpoznał. Jeśli pytasz o Stany, to 

nie. - Przyglądał się jej spod przymrużonych po­

wiek. - Dlatego tak pilnie strzegę swojej przeszło­

ści, Gabby. Z tego samego powodu nie przepadam 

za dziennikarzami. Nie wstydzę się swojego daw­

nego życia, ale nie lubię, żeby za często mi o nim 

przypominano. 

- Brakuje ci go? 

Westchnął. 

- Tak. Jakaś cząstka mnie wciąż za nim tęskni. 

Życie staje się bezcenne, kiedy człowiek raz otrze 

background image

98 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

się o śmierć, Gabby. Zaczynasz czuć, że żyjesz, nie 
umiem tego lepiej wytłumaczyć. Wszystko inne 
wydaje się po czymś takim cholernie nudne. 

- Czy właśnie dlatego postanowiłeś pojechać 

za Martina? - Gabby usiłowała złożyć w całość 
poszczególne fragmenty tej układanki. - Ponie­
waż wiedziałeś, że tobie i twoim ludziom może 
udać się coś, co nigdy nie powiodłoby się więk­
szej grupie? 

- Jesteśmy jej jedyną szansą, skarbie - odrzekł 

cicho. - We Włoszech może nie mieszałbym się do 
tego, ale tutaj? Rząd ma pełne ręce roboty, gos­

podarka się wali, różne frakcje walczą o władzę. 
Poza tym, do diabła, Martina jest moją siostrą! 
Wszystkim, co zostało mi na tym świecie. 

Nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo zraniły ją 

te słowa. Może jej pragnie, ale nic więcej, ona wcale 
się dla niego nie liczy. Dał jej to aż nazbyt jasno do 
zrozumienia. Wlepiła wzrok w rąbek swojej nocnej 
koszuli. 

- O tak, rozumiem cię doskonale - odparła 

zdławionym głosem. 

- Wczoraj wieczorem pogawędziłem sobie 

z Laremosem tak od serca. Uprzedziłem, że go 
zabiję, jeśli cię tknie. Będziesz tu bezpieczna. 

Spojrzała na niego z wyrzutem. 

- Nie boję się o siebie, tylko o ciebie i twoich 

ludzi. 

- Tworzymy zgrany zespół - stwierdził spokoj­

nie. - Nam też nie najgorzej się razem pracowa-

background image

Diana Palmer 99 

ło przez te dwa lata. Mam zacząć szukać kogoś 

na twoje miejsce, Gabby? Straciłaś resztkę złu­

dzeń? 

Przerażona jego zimnym, sarkastycznym tonem 

patrzyła, jak powoli unosi do ust papierosa i zaciąga 

się dymem. Potem zaśmiał się cierpko. 

- Zwalniasz mnie? - spytała gniewnie. 

Nie pojmowała, czym sobie zasłużyła na ten nie­

oczekiwany atak z jego strony, i była na niego 

wściekła. 

- Nie. Jeśli odejdziesz, to tylko z własnej woli. 

- Zastanowię się nad tym - zapewniła. 

- Lepiej się ubierz - mruknął, rozgniatając nie­

dopałek o dno popielniczki. - Chcę cię jeszcze raz 

odpytać, zanim ruszymy. 

- Ależ oczywiście - odparła oficjalnym tonem. 

Wstała i rozejrzała się, poszukując swoich rze­

czy. Zanim zdążyła ponownie odwrócić się w jego 

stronę, szczęknęły drzwi i zrozumiała, że jest w po­

koju sama. Ubrała się, usiadła na łóżku i wybuch-

nęła płaczem. Nie rozumiała, dlaczego coś, co 

przypominało piękny sen, mogło w tak krótkim 

czasie zmienić się w koszmar, i to bez żadnego 

powodu. 

Przecież to nie ma najmniejszego znaczenia, że 

kiedyś był najemnikiem, pomyślała z rozpaczą. 

Przecież ona kocha go bez względu na wszystko. 

Kocha go, pomyślała, i natychmiast stanął jej 

przed oczami, taki poważny i silny. Skoczyłaby za 

nim w ogień, na kolanach przeszlaby przez dżunglę 

background image

100 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

i cieszyłaby się, że może być przy nim. Nie usłyszał­
by słowa skargi. 

Nie miała wątpliwości co do tego, że on także jej 

pragnie, ale mimo to nie chce, aby połączyło ich coś 
poważniejszego. Nie pozostawił jej w związku z tym 

żadnych złudzeń. Nie kocha i nigdy nie pokocha 
nikogo oprócz Martiny, otwarcie się do tego przy­
znał. Gabby budzi w nim wyłącznie fizyczną fas­
cynację, coś, nad czym nie panuje. A pragnie jej, bo 

jest nietknięta, dziewicza. I dzisiaj rano, gdyby tego 

chciał, oddałaby mu się bez namysłu, zresztą on 
zapewne doskonale o tym wiedział. Nie skorzystał 
z okazji, nie chcąc, by się w nim zadurzyła, i tylko 
dlatego opowiedział jej o swojej przeszłości. 

I to była kropka nad i - myśl, że otworzył się 

przed nią, aby świadomie zrazić ją do siebie. Gabby 

ukryła twarz w dłoniach, usiłując powstrzymać łzy. 

Jak ma dalej u niego pracować, codziennie widywać 
go w biurze, skoro on z pewnością domyśla się już, 
co ona do niego czuje? 

Jednak nie to było najgorsze. Jutro J.D. wyru­

szy w dżunglę, odbić siostrę z rąk porywaczy, 
i może już nigdy nie wróci. Na samą myśl o tym 
zamierało w niej serce. Nie jest w stanie go 

zatrzymać, może jedynie czekać i modlić się za 
niego. 

Żaden płacz ani żadne błagania nie odwiodą go 

od tego pomysłu, dopóki życie Martiny wisi na 
włosku. Nie zrezygnuje, dopóki będzie istniał bodaj 
cień szansy. A jeśli zginie... Boże, jeśli on zginie, 

background image

Diana Palmer 101 

w jej życiu nie pozostanie nic, co miałoby jakąkol­

wiek wartość. Próbowała wyobrazić sobie, jak jej 

świat wyglądałby bez niego, i w jej udręczonych 

zielonych oczach znowu zakręciły się łzy. Chciała 

z nim iść, ryzykować życie u jego boku i, jeśli tak 

zechce los, razem z nim zginąć. Jednak myślała 

o tym bez większej nadziei, doskonale rozumiejąc, 

że J.D. przenigdy nie zgodzi się na to, by mu 

towarzyszyła. Może jej nie kocha, lecz zachowuje 

się wobec niej niezwykle opiekuńczo. Nie pozwoli, 

aby się narażała, a ona nie miała siły się z nim kłócić. 

Westchnęła z rezygnacją, wstała, uczesała się 

i zeszła do salonu, w którym zebrali się najemnicy. 

Wielkim wysiłkiem woli zdobyła się na powitalny 

uśmiech. Na J.D. nawet nie spojrzała, po prostu 

zabrakło jej odwagi. Serce by jej chyba pękło, 

gdyby dostrzegła w jego oczach wyraz obojętności. 

Pośród znajomych twarzy zauważyła jedną, któ­

rej nie rozpoznawała. Należała ona do ciemno­

włosego, drobnego mężczyzny o bladoniebieskich 

oczach. 

- To Semson - odezwał się J.D., wskazując 

nowo przybyłego. - Wrócił ze zwiadu trwającego 

dzień z okładem. 

- Gabby? - Na jej widok niebieskooki brunet 

uśmiechnął się szeroko. - Jak ty wytrzymujesz 

z tym potworem? 

- Och, zdarzają się i miłe chwile - odrzekła 

z bladym uśmiechem, ale mówiąc to, nadał unikała 

wzroku J.D. 

background image

102 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Tymczasem on sięgnął po broń automatyczną, 

przypominającą nieco pistolet maszynowy, i prze­

wiesił ją sobie przez ramię, ale w rękach trzymał 

kuszę. Gabby zachodziła w głowę, po co może mu 

być potrzebna. Nagle z porażającą jasnością dotarła 

do niej prawda. Spojrzała na swego szefa. 

- Strażnicy - wyjaśnił, jak gdyby czytał w jej 

myślach, potwierdzając jej przypuszczenia. - O ile 

takowych mają. 

Momentalnie zaschło jej w ustach. Pierwszy raz 

znalazła się w takiej sytuacji i nie mogła sobie 

darować, że dała się w to wciągnąć. Oglądanie 

podobnej operacji w telewizji, ze świadomością, że 

to wszystko fikcja, to jedna sprawa. Ale przyglądać 

się przygotowaniom do takiej akcji, wiedząc, że 

każdy z tych ludzi, a zwłaszcza J.D., może już nigdy 

nie wrócić z tej wyprawy, to zupełnie co innego. 

- Ej, Gabby, nie rób takiej smutnej miny - ode­

zwał się Apollo. - Nie pozwolę, żeby temu wiel­

kiemu niezgrabiaszowi coś się stało. 

Zaśmiała się, choć w gruncie rzeczy wcale nie 

było jej do śmiechu. 

- Dzięki, Apollo - powiedziała. - Chyba trochę 

się do niego przyzwyczaiłam. 

- I nawzajem. Laremos, opiekuj się nią - usły­

szała głos J.D. 

Laremos skinął głową. 

- Zaopiekuję się tą młodą damą, możesz być 

spokojny-zapewnił.-To co, jeszcze raz powtórzy­

my z nią współrzędne oraz kody? 

background image

Diana Palmer 

103 

Tak też zrobili. Ze zdenerwowania od razu spoci­

ły jej się dłonie, lecz wszystkie kody wywoławcze 

wyrecytowała płynnie. Wiedziała, jak ważne jest to, 

aby niczego nie przekręcić, i wcale nie było jej 

z tego powodu lżej na sercu. 

- Spokojnie - powiedział cicho J.D. - Świetnie 

dasz sobie radę. 

Tym razem zasłużył sobie na uśmiech. 

- Oczywiście - odparła szybko, choć wcale nie 

była o tym przekonana. - No cóż, panowie, uważaj­

cie tam na siebie, dobrze? 

- To dla nas nie pierwszyzna - oznajmił Sierżant 

i puścił do Gabby oko. - Dobra, panowie, z życiem. 

Nim minęła chwila, opuścili pokój. Gabby stała 

w progu, bez zmrużenia powiek wpatrując się 

w szerokie plecy J.D., dopóki nie zniknął jej z oczu. 

Nawet się nie obejrzał, nie zawołał do niej. Serce jej 

pękało. 

- Ile czasu potrzebują, żeby dotrzeć na miejsce, 

Diego? - spytała stojącego obok Laremosa. 

- Co najmniej godzinę, może dwie - wyjaśnił. 

- Teren jest trudny, a muszą podkraść się niepo­

strzeżenie. 

Spojrzała na niego i zauważyła, że oczy ma 

niespokojne. 

- Martwisz się? - spytała. 

- Skądże - zaprotestował, lecz było to kłamstwo 

i Gabby doskonale zdawała sobie z tego sprawę. 

- Pójdę po filiżankę kawy, jeśli pozwolisz, 

i usiądę przy odbiorniku. 

background image

104 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Laremos zmierzył ją uważnym spojrzeniem. 

- Łucznik. Bardzo ci na nim zależy. 

- Tak - odrzekła. 

- Nie wiem, czy to cię pocieszy, ale mogę 

szczerze powiedzieć, że nie znam nikogo, kto lepiej 

niż on radziłby sobie pod ostrzałem - przemówił 

łagodnym tonem. - Nie z takich misji wracał cały, 

choć wszyscy postawili już na nim krzyżyk. A ter­

roryści mają za sobą długą drogę, seńorita, i są 

zdziesiątkowani. Na dodatek nie spodziewają się 

ataku. Zmyliliśmy ich zwiadowców. 

- A jeśli coś pójdzie nie tak? - spytała zdławio­

nym głosem. 

- Wtedy to już wszystko w rękach Boga, praw­

da? - odparł i westchnął ciężko. 

Roztrząsała te słowa przez następne trzy godzi­

ny, krążąc w tę i z powrotem po pokoju, odchodząc 

od zmysłów ze zmartwienia. Było jej potwornie 

gorąco. 

- Nie powinniśmy już czegoś słyszeć? - spytała 

w końcu, czując, jak w jej sercu rośnie strach. 

Laremos spojrzał na nią spod ściągniętych brwi. 

- Mówiłem ci, to trudny teren. 

- No tak, ale... Słyszysz?! 

Radiostacja nagle ożyła. Gabby doskoczyla do 

odbiornika, chwyciła mikrofon, pośpiesznie wyre­

cytowała hasło i czekała. 

- Pantera do Czerwonego Korsarza - mówił 

szybko J.D. Głos miał dziwnie zdławiony. - Bravo. 

Tango minus dziesięć. Odbiór. 

background image

Diana Palmer 

105 

Gabby przytrzymała przycisk nadawania przy 

mikrofonie i powiedziała wyraźnie: 

- Tu Czerwony Korsarz. Alfa. Omega. Odbiór. 
Zaszyfrowana wiadomość od J.D. oznaczała, że 

grupa najemników dotarła na miejsce przez nikogo 
niezauważona i za dziesięć minut przystąpi do 
ataku. Gabby nadała szyfrem odpowiedź: wiado­
mość została odebrana, na razie nie ma nowych 
informacji. 

Kiedy skończyła, podniosła wzrok na Laremosa. 

Zrozumiała, jak bliskie stało się niebezpieczeństwo, 

i miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej 
z piersi. 

- Dziesięć minut - oznajmiła grobowym tonem. 
- Najgorsze jest to czekiwanie, nie uważasz? 

- przytaknął cicho. - Poproszę Carisę, żeby zapa­
rzyła nam świeżej kawy, najlepiej niech od razu 
przyniesie cały dzbanek. 

Kiedy wyszedł, Gabby modliła się, obgryzała 

paznokcie i wpatrywała się w radiostację, jak 
gdyby siłą woli mogła sprawić, że J.D. znowu się 

odezwie. 

Kolejne minuty upływały w ślimaczym tempie, 

ale radiostacja nadal uparcie milczała. Gdy Gabby 
pomyślała, że zaraz chyba zwariuje, ciszę przerwały 
trzaski. Nareszcie! 

- Pantera do Czerwonego Korsarza. - Głos J.D. 

wydał się jej przytłumiony, słyszała odgłosy strzela­
niny, nagle rozległ się potworny huk eksplozji. 

- Charlie Tango! Zrobiło się gorąco! Odbiór! 

background image

106 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Drżącymi palcami przytrzymała przycisk nada­

wania i wyrecytowała odpowiedź: 

- Czerwony Korsarz do Pantery. Bravo, omega. 

Odbiór! 

Gdy J.D. zasygnalizował koniec odbioru, zwol­

niła przycisk nadajnika. W tej samej chwili do 

pokoju wpadł Laremos. Oczy mu błyszczały. 

- Niech się natychmiast przeniosą na inną pozy­

cję! Jeden z moich ludzi przybiegł do mnie z infor­

macją, że prosto na pozycję Łucznika wali duży 

oddział rebeliantów! 

Gabby znowu chwyciła nadajnik. 

- Czerwony Korsarz do Pantery. Czerwony Kor­

sarz do Pantery. Zgłoś się, Pantera! 

Nie doczekała się odzewu. Roztrzęsiona spróbo­

wała jeszcze dwa razy, ale nie było odpowiedzi. 

Wlepiła w Laremosa przerażone oczy. 

- Muszą być pod ostrzałem - odparł głucho 

- inaczej na pewno odpowiedzieliby na wezwanie. 

Możemy się tylko modlić, żeby w porę wypatrzyli 

rebeliantów i nie dali się zaskoczyć. 

Popatrzyła na mikrofon z taką nienawiścią, jak 

gdyby on był wszystkiemu winny, włączyła go 

zimnymi palcami i powtórzyła wiadomość. I znowu 

odpowiedziała jej tylko cisza. 

Pomyślała, że zaraz oszaleje. J.D., odpowiedz, 

błagała bezgłośnie. Nie mogę cię teraz stracić, nie 

mogę! 

Zupełnie jak gdyby ją usłyszał, z radia napłynął 

gorączkowy głos J.D.: 

background image

Diana Palmer 107 

- Pantera do Czerwonego Korsarza! - mówił 

szybko. - Natknęliśmy się na rebeliantów, liczny 
oddział, odcięli nam drogę. Przemieszczamy się 
dżunglą dwa kilometry od pozycji Delta. Gabby, 

uciekajcie stamtąd jak najszybciej, kierują się w wa­

szą stronę! 

Zapadła martwa cisza: transmisja została prze­

rwana. Gabby przez chwilę patrzyła na radiostację, 
czując się bezradna, po czym zawiesiła wzrok na 
twarzy Laremosa. 

- Madre de Dios! -jęknął. - Jak mogłem o tym 

nie po... Carisa! 

Latynoska pojawiła się niemal natychmiast. La-

remos wyrzucił z siebie potok słów po hiszpańsku, 
potem nie wiadomo skąd wytrzasnął karabin AK-47 
i wepchnął w odrętwiałe ręce Gabby. Uśmiechnęła 
się blado, myśląc o tym, że dzięki J.D. wie przynaj­
mniej, jak się ta broń nazywa. 

- Trzymaj, będziesz go niosła. Później ci poka­

żę, jak go obsługiwać, jeśli nie będzie innego 
wyjścia - powiedział pośpiesznie. - Chodź, nie 
mamy chwili do stracenia. Aquilas! - krzyknął 
znowu. 

Do salonu wbiegł niski Latynos - ten sam, który 

eskortował ich w drodze z lotniska. Laremos szybko 
wydał mu jakieś polecenie - kolejny potok słów 
wypowiedzianych tak szybko, iż zdawały się zle­
wać w jedno - potem podniósł na Gabby poważne 
spojrzenie. 

- Moi ludzie będą nas osłaniać - oznajmił 

background image

108 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

zwięźle. - Musimy się pośpieszyć. Rebelianci nie 

będą pytać, kto jest terrorystą, a kto porządnym 

człowiekiem, wystrzelają nas wszystkich jak ka­
czki. Aquilas mówi, że rządowe oddziały są już 

niedaleko, ale nie możemy ich w to wciągać. - Za­
wiesił glos, szukając jej spojrzenia. Oczy miał 
czujne. - Rozumiesz? 

- Żeby nie dowiedzieli się o naszej małej wy­

prawie ratunkowej - powiedziała Gabby z nikłym 
uśmiechem. - To nic. Proszę mnie tylko zaprowa­
dzić do J.D. 

Przez chwilę przyglądał się jej badawczo. 
- Rozumiem. Mogę ci tylko powiedzieć, że 

chyba nas nie doceniasz. W swoim czasie tworzyli­
śmy ekipę... nie z tej ziemi. 

Wyprowadził ją z domu, a po chwili wokół nich 

zamknęła się dżungla. Gabby niosła karabin, który 
wcale jej nie ciążył. Miała wrażenie, że waży tyle co 
piórko. Bardziej ciążyła jej świadomość, że nie ma 
zielonego pojęcia, jak się z niego strzela. W szaleń­
czym pędzie przedzierała się przez gęste zarośla, 
starając się nie zostawać w tyle za Laremosem. Nie 
mogła przestać rozmyślać o tym, co powiedziałaby 

jej matka, dla której nawet Chicago było za daleko 

od Lytle w Teksasie, gdyby dowiedziała się, gdzie 
w tej chwili jest jej ukochana jedynaczka. 

- Szybko, padnij! - syknął Laremos, popychając 

ją pod osłonę liści, gestem nakazując ciszę. 

Całym ciałem przywarła do ziemi i zastygła. 

Serce tłukło się jej jak oszalałe, zrobiło jej się 

background image

Diana Palmer 109 

słabo i pomyślała, że za moment zemdleje. A jeśli 

ktoś ich zauważył? Co z tego, że ma karabin, 

skoro nie potrafi go użyć? Miała wrażenie, że oczy 

zaraz wyskoczą jej z orbit. Laremos z pewnością 

zrobi, co w jego mocy, aby ją chronić, ale Lare­

mos to Laremos, a nie J.D. Jeśli przyjdzie jej 

umrzeć w tej dżungli, to chciała, aby przy niej był, 

trzymał ją za rękę. Kurczowo zacisnęła powieki, 

czując, jak pot zalewa jej twarz, i zaczęła się 

bezgłośnie modlić. 

Pobliskie zarośla zatrzęsły się gwałtownie, da­

ły się słyszeć jakieś szelesty, trzask łamanych ga­

łęzi. Gabby szeroko otworzyła oczy i usiłowała 

wypatrzyć coś w morzu zieleni. Przez prześwit 

między liśćmi zobaczyła sznur groźnie wygląda­

jących postaci. Nie musiała o nic pytać Laremo-

sa, by mieć pewność, że to rebelianci: zarośnięci, 

ubrani po wojskowemu i uzbrojeni po zęby. Nie 

wyglądało jednak na to, by kogoś szukali. Idąc, 

opowiadali sobie kawały i kwitowali je rechotem. 

Żaden nie trzymał broni w ręce - karabiny nieśli 

na plecach. 

Gabby ze zgrozą patrzyła na ten arsenał, przy­

gryzając usta do krwi. Strach chwycił ją za gardło 

i pomyślała, że jeszcze chwila, a najzwyczajniej 

się udusi. Co by się stało, gdyby zauważyli ją 

i Laremosa? Istnieją rzeczy gorsze niż śmierć, 

zwłaszcza dla kobiety. Gabby dość się naczytała 

o okropnościach, jakie po dziś dzień zdarzają się 

w tej części świata, toteż wyobraźnia usłużnie 

background image

110 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

podsunęła jej makabryczne obrazy. Oczy same jej 
się zamknęły. Rozpaczliwie szukała w sobie resztek 
odwagi, lecz na próżno: został tylko obezwład­
niający, paniczny strach. 

Zdawało jej się, że minęła cała wieczność, zanim 

rebelianci zniknęli im z oczu. Potem kolejne, dłużą­

ce się w nieskończoność oczekiwanie, zanim prze­
stało ich być słychać. 

- Odwagi - szepnął Laremos. - Odczekamy 

minutę i idziemy dalej. 

- Nie moglibyśmy po prostu wrócić na farmę? 

- odszepnęła, gardząc własnym tchórzostwem i nie­

nawidząc się za to pytanie. 

Pokręcił głową. 
- To tylko mały oddział. Obym się mylił, ale 

sądzę, że główne siły obozują w tej chwili na mojej 
farmie. - Wzruszył ramionami. - Wojsko ich stam­
tąd wykurzy, ale do tego czasu wybór mamy nie­
wielki: albo spróbujemy przedrzeć się do naszych, 
albo narazimy się na śmierć. 

- Jestem za młoda, żeby umrzeć - odparła ze 

spokojnym uśmiechem, po czym wskazała karabin. 

- Jak się z tego strzela, na wypadek, gdybym nie 
miała wyjścia? 

Pokazał jej, co i jak należy zrobić. Po tej po­

śpiesznej, acz przejrzystej demonstracji poczuła się 
nieco pewniej, idąc za Laremosem. Nadal jednak 

nieustannie rozglądała się na boki, czując w ustach 
gorzki smak strachu, przekonana, że śmierć czai się 
za każdym drzewem. 

background image

Diana Palmer 111 

Przy okazji zrozumiała pewną prawdę na temat 

odwagi: nie chodzi o to, aby nie czuć strachu. 
Raczej aby czując strach, nauczyć się go prze­
móc. 

Mozolnie parli przed siebie. Laremos miał przy 

sobie krokomierz, kompas oraz mapę i używał ich 

wszystkich naraz. Przez ponad godzinę nic się nie 
działo, raptem wokół nich gruchnęły strzały. 

- O mój Boże! - krzyknęła Gabby przenikliwie. 
Rzuciła karabin, padła na ziemię jak długa i na­

kryła głowę rękami. 

- Nie panikuj - szepnął Laremos z napięciem 

w głosie, lądując tuż przy niej. - Słuchaj. 

Kule świszczą im koło uszu, a Laremos radośnie 

szczerzy zęby! 

- Co...? - Nie była w stanie wykrztusić kolej­

nego słowa, ale i tak odniosła niemały sukces: 
ledwie żywa ze strachu sięgnęła po kałasznikowa 

i zacisnęła na nim zmartwiałe palce. 

- Uzi. Wierz mi, seńorita, mało kto zna ten 

dźwięk lepiej ode mnie. 

Laremos uśmiechnął się szeroko, podczołgał do 

najbliższego drzewa i spojrzał na dżunglę. Chwilę 
później zerwał się na równe nogi, wołając: 

- Łucznik! Tutaj! 
Znowu rozpętało się piekło: trzaski, strzały, od­

głosy eksplozji, aż wreszcie ze ściany zieleni wyło­
nił się J.D. Jedną ręką podtrzymywał niską ciemno­
włosą kobietę, w drugiej dzierżył uzi. Wokół niego 
Sierżant, Apollo, Semson i Dragon osłaniali się 

background image

112 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

nawzajem, strzelając w biegu, dopóki nie znaleźli 

się w pobliżu Laremosa i Gabby. 

- To Martina, a to Gabby - przedstawił je J.D., 

puszczając siostrę, po czym zerknął na Gabby. 

-

 Wszystko w porządku, skarbie? 

- Tak. Teraz już tak - odparła drżącym głosem. 

Nadal kurczowo ściskała w dłoniach karabin. 

- Depczą nam po piętach! - krzyknął do kole­

gów J.D. - Apollo, zostało ci trochę C-4? 

- Już się robi, wielkoludzie. Będzie duże bum! 

Ale musimy ich wciągnąć w zasadzkę. 

- Na twój znak - odkrzyknął J.D. 

- Rebelianci opanowali moją farmę - tłumaczył 

się przed nim Laremos. - Uciekliśmy w ostatniej 

chwili. 

- Przykro mi, że cię to spotkało - odparł J.D., 

przeładowując pistolet automatyczny. 

- Jesteście oboje cali? - spytała Gabby, próbując 

się uspokoić. 

Ostrożnie podczołgała się do Martiny i wzięła 

przerażoną kobietę za rękę. 

- Parę zadrapań. Do wesela się zagoi - odrzekł 

J.D. spokojnie, zwracając na Gabby czujne, udrę­

czone oczy. - A ty? 

- Szkolę się na snajpera - oznajmiła, śmiejąc się 

nerwowo, i potrząsnęła karabinem. - Wyobraź so­

bie, że już wiem, jak toto odbezpieczyć. Laremos mi 

pokazał. 

- Gdybyś już musiała strzelać - oznajmił J.D. 

z naciskiem - pamiętaj, żeby mocno przytrzymać 

background image

Diana Palmer 

113 

karabin ramieniem, bo siła odrzutu może ci po­

gruchotać kości. Najpierw głęboki wdech, w poło­

wie wydechu naciskasz spust. Naciskasz, nie szar­

piesz. 

- Mam wrodzony talent - oznajmiła buńczucz­

nie, ale głos nadal jej drżał. 

- Chciałabym wam jakoś pomóc - wyszeptała 

Martina - ale jestem taka zmęczona! 

- Bóg świadkiem, że masz ku temu wszelkie 

powody. - J.D. czułym gestem zmierzwił jej włosy. 

- Dzielna z ciebie dziewczyna, siostrzyczko. 

- Wdałam się w starszego brata. - Martina 

uśmiechnęła się blado. - Wiedziałam, że po mnie 

przyjedziesz, po prostu byłam tego pewna. Chwała 

Bogu, że przeszedłeś szkolenie dla członków jedno­

stek specjalnych - dodała ze śmiechem. - Ale skąd 

wziąłeś tych ludzi? 

J.D. i Gabby spojrzeli na siebie; zrozumieli się 

bez słowa. 

- Wynająłem ich - odparł J.D. wypranym 

z emocji tonem. - Po powrocie wystawię Robertowi 

rachunek. 

- Mój biedny mężulek - westchnęła Martina. 

- Na pewno odchodzi już od zmysłów ze zmart­

wienia. 

- Jak się stąd wydostaniemy? - odezwała się 

Gabby, która dotąd w milczeniu przysłuchiwała się 

ich rozmowie. 

- Zaraz sama się przekonasz. - J.D. spojrzał na 

Apolla i zawołał: - Gotowe? 

background image

114 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Gotowe! - odkrzyknął Apollo. 

- Wciągnę ich w zasadzkę. Tylko mnie nie 

zawiedź! 

- J.D.! Nie! - krzyknęła z przerażeniem Gabby, 

ale było już za późno. 

J.D. wyskoczył z zarośli, odsłaniając się, i zaczął 

ostrzeliwać niewidocznego wroga. 

A potem najzwyczajniej oszalała. Tylko tak 

potrafiła wytłumaczyć swoją reakcję, gdy już by­

ło po wszystkim. Rebelianci ruszyli do ataku, 

Gabby zerwała się z ziemi, zobaczyła, że snajper 

mierzy do J.D., i bez namysłu uniosła ciężki 

karabin. 

Wycelowała na oko i nacisnęła spust. 

Rebeliant dostał w ramię - prawdziwy cud, 

zważywszy, że strzelała właściwie na chybił trafił. 

Chwilę później znieruchomiała z przerażenia, wi­

dząc, że ranny mężczyzna obraca się w jej stronę 

i szykuje do oddania strzału. 

- Gabby! - krzyknął nieprzytomnie J.D. 

W chwili, gdy usłyszała jego głos, ponownie 

wymierzyła w snajpera i nacisnęła spust, ze strachu 

zapominając o przyciśnięciu kolby ramieniem. Gru­

chnął strzał i potworna siła dosłownie zwaliła ją 

z nóg. Rozpętała się strzelanina, potem rozległ się 

ogłuszający huk i Gabby poczuła, że ziemia się pod 

nią trzęsie. 

- Wiejemy! - ryknął Sierżant. 

J.D. brutalnie poderwał ją do pionu. Z twarzą wy­

krzywioną wściekłością, nie odzywając się, gwał-

background image

Diana Palmer 115 

townie wyrwał jej z rąk karabin i popchnął ją do 

przodu, po czym pochylił się nad Martina. 

- Wszystko w porządku, senorital - spytał łago­

dnie Laremos, zrównując się z przygnębioną Gabby. 

- Trochę mnie boli bark, ale poza tym... Poza 

tym czuję się dobrze - wyszeptała. 

Chciała się obejrzeć i sprawdzić, czy idzie za 

nimi J.D., kiedy nagle usłyszała tuż za plecami 

jego głos: 

- Nie rozglądaj się, tylko idź. 

Znała ten ton, i za żadne skarby świata nie 

odważyłaby się z nim w tej chwili dyskutować. 

Zachowywał się jak ktoś, kogo kompletnie nie 
znała. Twarz miał kamienną, w jego oczach i po­

stawie pojawiło się coś groźnego. Nie śmiała się 
odezwać. Przez całą wieczność w milczeniu prze­
dzierali się przez bezkresną dżunglę. 

- Dokąd my właściwie idziemy? - odważyła się 

w końcu zagadnąć Laremosa. 

- Krążymy wokół mojej farmy. Jest szansa, że 

wojsko zdążyło rozgromić rebeliantów. Apollo po­
szedł na przeszpiegi. 

- Tak szybko? - zdziwiła się, odgarniając kos­

myk włosów, który przylepił się do jej spoconej 
twarzy. 

- Tak szybko - potwierdził. - Co z twoim 

barkiem, lepiej? 

- Nabiłam sobie sińca, drobiazg - zapewniła 

cicho, ale mijała się z prawdą. 

Było jej niedobrze i marzyła tylko o tym, by jak 

background image

116 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

najszybciej położyć się do łóżka i raz na zawsze 

wymazać ostatnie dwa dni z pamięci. 

- Jestem taka zmęczona - wymamrotała Mar­

tina. - Nie moglibyśmy chwilę odpocząć? 

- Niedługo odpoczniemy - odparł J.D. łagodnie. 

- Wytrzymaj jeszcze trochę, kochanie. 

- Dobrze, mój ty bohaterski starszy bracie. Jesz­

cze chwilę za wami podrepczę. Gabby, trzymasz się 

jakoś? 

- Tak, dzięki, Martina. 

Raptem w krzakach coś zatrzeszczało. J.D. i po­

zostali błyskawicznie zwrócili się w kierunku, z któ­

rego dobiegał hałas, i czekali z bronią gotową do 

strzału, lecz po chwili zarośla rozstąpiły się i oczom 

wszystkich ukazał się rozpromieniony Apollo. 

- Droga wolna! -krzyknął, doskakując do przy­

jaciół. - Wojsko wykurzyło rebeliantów! 

- A co z terrorystami? - spytała Gabby. 

- Rozproszyli się - wyjaśnił Sierżant. - Rebe­

lianci powystrzelaliby ich z rozkoszą, gdyby tylko 

zdążyli ich dopaść przed pojawieniem się rządo­

wych oddziałów. W Gwatemali nikt nie sympatyzu­

je z terrorystami. 

-

 Wielka szkoda - wtrąciła Martina. W jej oczach 

zabłysł gniew. - Kto jak kto, ale ja z pewnością nie 

zamierzam płakać nad ich losem, nie po tym kosz­

marze, jaki mi zafundowali. Och, chcę do mojego 

Roberta! 

- Poślemy po niego, jak tylko dotrzemy na 

farmę - obiecał Laremos. - Bez chwili zwłoki. 

background image

Diana Palmer 

117 

Gabby zwolniła kroku, aby zrównać się z drob­

niejszą i starszą od siebie siostrą J.D., objęła ją 

ramieniem i uśmiechnęła się pokrzepiająco. 

- To już naprawdę niedaleko - powiedziała 

serdecznym tonem. 

- Święta racja - przytaknął Laremos. - O, pro­

szę! Jesteśmy w domu. 

Gabby tak bardzo się ucieszyła na widok przytul­

nego budynku, iż miała ochotę podbiec do niego 

i ucałować gościnne mury. Z zewnątrz dom Lare-

mosa nie nosił śladów dewastacji, dopiero gdy 

weszli do środka, czekała ich przykra niespodzian­

ka: meble były połamane, na pięknych drewnianych 

posadzkach pojawiły się głębokie rysy. Laremos 

w milczeniu przyglądał się spustoszeniom, jakie 

rebelianci zdążyli poczynić podczas krótkiej bytno­

ści pod jego dachem, i w jego ciemnych oczach 

pojawił się gniew. 

- Przykro mi z powodu tego, co stało się 

z pańskim domem, seńor - rzekła z żalem Mar­

tina. 

- Seńora, przede wszystkim liczy się pani bez­

pieczeństwo - odparł Laremos dumnie, dziękując 

jej za te słowa pełnym kurtuazji ukłonem. - Mój 

nieszczęsny dom zawsze można wyremontować, 

lecz gdyby pani straciła życie, nic już nie mogłoby 

go pani przywrócić. 

- Mam wobec pana ogromny dług - oznajmiła 

Martina. 

Mimo że miała na sobie brudne i podarte ubranie, 

background image

118 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

a włosy pozlepiane w strąki, była pełna godności. 

Wspięła się na palce i pocałowała Laremosa w poli­

czek. 

- Muchas gracias. 

Laremos wydawał się nieco zakłopotany. 

- Cała przyjemność po mojej stronie, senora. 

Żałuję tylko tego, że mogłem dla pani uczynić tak 

niewiele. 

- Wszyscy cali i zdrowi? Nikt nie ucierpiał? 

- spytała Gabby, wodząc zatroskanym wzrokiem po 

twarzach zmęczonych, poznaczonych bliznami żoł­

nierzy. 

- Gabby, przestań się o nas tak zamartwiać, bo 

nas rozpieścisz - obwieścił głośno Apollo, zanosząc 

się śmiechem. 

- Mów za siebie - warknął Sierżant, łypiąc na 

niego gniewnie. - O mnie możesz się martwić, ile 

tylko zechcesz, Gabby. Będę tu sobie siedział i na­

pawał się świadomością, że wreszcie ktoś się o mnie 

troszczy. 

Pozostali najemnicy kolejno włączali się do roz­

mowy, jedynie J.D. pozostał milczący i rozdraż­

niony. Zachowywał się nieprzystępnie, dopóki Mar­

tina i Gabby nie wyszły z salonu. Gabby zaprowa­

dziła ją do pokoju, który jeszcze wczoraj dzieliła 

z J.D. 

- Kąpiel - westchnęła Martina z rozmarzeniem 

w głosie, wpadając do łazienki. - Czuję się zbru-

kana. 

- To musiało być straszne przeżycie - powie-

background image

Diana Palmer 

119 

działa Gabby cicho, wyjmując z szuflady czyste 

ubrania. 

- Nie aż takie straszne, jak mogło być. Nie 

zgwałcili mnie, chociaż spodziewałam się i tego. 

Miła niespodzianka. 

Szybko wzięła prysznic i niewiele później do­

łączyła do Gabby, przebrana w świeże, pachną­

ce rzeczy, wycierając ręcznikiem długie, ciemne 

włosy. 

- Teraz twoja kolej. Podejrzewam, że się cała 

lepisz, tak jak ja przed chwilą. 

- Oj, bardzo - zaśmiała się Gabby. - Bark mnie 

boli i nie mogę przestać się trząść. 

- Ocaliłaś mojemu bratu życie - rzekła cicho 

Martina, nagle poważniejąc. - Nie wiem, jak ci 

dziękować. Aczkolwiek po nim zbytniej wdzięcz­

ności się nie spodziewaj - dodała kwaśno. - Mam 

wrażenie, że jego duma doznała poważnego usz­

czerbku. Zrobił się strasznie cichutki. 

- Wiele dzisiaj przeszedł. Właściwie wszyscy 

oni przeszli aż za dużo. To wspaniali ludzie - oznaj­

miła Gabby gorąco. 

- Mnie to mówisz? - Martina wybuchnęła śmie­

chem i przy całym jej zmęczeniu, przeżytym stresie, 

był to najprawdziwszy radosny śmiech. - Najchęt­

niej wszystkich po kolei wycałowałabym w oba 

policzki. Nie jestem w stanie opisać tego, co po­

czułam, słysząc, że ktoś wyważa drzwi, i nagle 

zobaczyłam J.D.! Czy to nie szczęście, że kiedyś 

służył w wojsku? 

background image

120 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Święta racja - przytaknęła gorliwie Gabby 

i zniknęła w łazience, zanim Martina zaczęła drążyć 

temat. 

Najwyraźniej Martina nie wiedziała wszystkiego 

o przeszłości swojego brata, jednak Gabby nie 

zamierzała zdradzać jego tajemnic nawet jego siost­

rze. 

Jej ramię powoli nabierało fioletowego odcienia, 

ale wcale się tym nie przejmowała. Dziękowała 

Bogu, że wciąż żyje. W dalszym ciągu nie mogła 

uwierzyć w swój ostatni wyczyn. Wiedziała tylko, 

że zareagowała instynktownie: zobaczyła broń skie­

rowaną w J.D. i po prostu musiała coś zrobić. Niech 

się na nią złości, ile chce, byle tylko żył, niczego nie 

żałowała. Nawet gdyby ten snajper ją postrzelił, 

i tak byłoby warto: J.D. zyskałby trochę czasu. 

Gdyby bowiem coś mu się stało, chyba umarłaby 

z rozpaczy. Kochała go, i to tak bardzo, że na razie 

nie była w stanie tego wyrazić! 

Następnego dnia do Gwatemali przyleciał Rober­

to. Przyjechał prosto z lotniska. Gdy wysiadł z samo­

chodu, nastąpiła niezwykle wzruszająca scena powi­

tania między małżonkami. Gabby przyglądała się 

tej scenie, nie mogąc opanować cichego ukłucia za­

zdrości. Ale jak miała nie zazdrościć, patrząc, jak 

Roberto porywa ukochaną żonę w ramiona i płacze 

niczym małe dziecko, na dodatek wcale nie wsty­

dząc się łez. 

Gabby zerknęła ukradkiem na J.D., który od 

powrotu z dżungli nie raczył odezwać się do niej 

background image

Diana Palmer 

121 

słowem. Całe towarzystwo porządnie się wczoraj 

wyspało - Gabby i Martina na wielkim podwójnym 

łóżku - ale rankiem J.D. wcale nie obudził się 

w lepszym nastroju. 

Na Gabby nawet nie spojrzał, i to chyba odczuła 

najboleśniej. Ona myślała tylko o tym, że musi 

uratować mu życie, a on zachowywał się tak, jak 

gdyby popełniła niewybaczalny grzech. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Roberto jest stuprocentowym Włochem, jeśli 

w ogóle można użyć tego słowa w odniesieniu do 

Sycylijczyka, uznała Gabby, przyglądając mu się 

z ciekawością. Był średniego wzrostu, szczupły 

i obdarzony niezwykłym urokiem osobistym. Gab­

by zauważyła to już w chwili, kiedy się witali. 

Roberto pochylił się, aby ucałować jej dłoń, i uśmie­

chnął się promiennie. 

- Bardzo mi miło panią poznać - zapewnił, po 

czym zerknął w stronę szwagra pogrążonego w ci­

chej rozmowie z Appollem. - Brat Martiny bardzo 

często o pani mówi. 

- Doprawdy? - odparła Gabby zdawkowym to­

nem, zastanawiając się w duchu, czy po powrocie 

background image

Diana Palmer 

123 

do Chicago nadal będzie na nią czekała jej dotych­

czasowa posada. Od czasu powrotu do domu J.D. 

nieustannie jej unikał. 

- To było okropne, Gabby - odezwała się cicho 

Martina, która od przyjazdu męża nie odstępowała 

go na krok. Jej serdeczne, ciemne oczy odwzajem­

niły spojrzenie zielonych oczu Gabby. - Jacob i ci 

jego koledzy... Cóż, to prawdziwy cud, że nikomu 

nic się nie stało. A on pozłości się, ale w końcu mu 

przejdzie. Minęło wiele czasu, odkąd miał stycz­

ność z wojskiem, przecież wiesz. Nic dziwnego, że 

tak to przeżywa. 

- Naturalnie-przytaknęła jej Gabby, uśmiecha­

jąc się blado. Nie mogła zdradzić Martinie całej 

prawdy. - Ty za to wyglądasz wprost kwitnąco jak 

na osobę po takich przejściach. 

Martina mocniej uścisnęła ramię męża i spojrzała 

na nią z uśmiechem. 

- On jest całym moim światem. Czuję się dob­

rze. No, może jestem trochę roztrzęsiona i okropnie 

tęsknię za domem. - Spojrzała na męża. - Możemy 

wracać do domu? 

Skinął głową. 

- Jak tylko nasz przewodnik skończy posiłek, 

którym był łaskaw poczęstować go Laremos. 

- Nie mogę się doczekać, kiedy znowu znajdę 

się na moich starych śmieciach - westchnęła Mar­

tina i wzdrygnęła się. - Ale jedno jest pewne: nigdy 

więcej nie wypuszczę się sama na zakupy. Odtąd, 

mój mężu, będę cię we wszystkim słuchać. 

background image

124 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Obawiałem się, że coś takiego może się zdarzyć 

- przyznał otwarcie Roberto i ukradkiem zerknął 

w stronę mężczyzn zgromadzonych w salonie. 

- Chwała Bogu, że twój brat i jego przyjaciele 

doskonale wiedzieli, co zrobić w tej sytuacji. Jestem 

przekonany, że porywacze nie wypuściliby cię żywej. 

Objął żonę z całych sil, zamknął oczy, jego twarz 

wykrzywił grymas cierpienia. 

- Dio, nie potrafiłbym bez ciebie żyć! - wyszep-

tał. 

- Ciii, ciii... - mówiła Martina czule, uśmiecha-

jąc się przez łzy, i wtuliła się w niego. 

Gabby mogła jedynie spróbować sobie wyob-

razić, jak czuje się ktoś, kto jest czyimś całym 

światem. I znowu poczuła ukłucie zazdrości w ser-

cu, ponieważ żaden mężczyzna nie darzył jej taką 

wielką miłością, a już na pewno nie J.D. 

Przeciwnie, zachowywał się, jak gdyby miał 

serdecznie dość wszystkiego i wszystkich- z Gabby 

na czele. 

- Niedługo będziemy ruszać, może chciałabyś 

resztę czasu spędzić z Jacobem? - zasugerował 

Roberto, wypuszczając żonę z ramion. - Może 

będziesz musiała poczekać cały rok, zanim znowu 

go zobaczysz. Mam tylko nadzieję, że już w innych 

okolicznościach. 

- O tak! - zgodziła się z nim Martina. - Gabby, 

musicie koniecznie przylecieć do Palermo i nas 

odwiedzić. Mamy willę nad morzem, można tam 

wspaniale odpocząć. 

background image

Diana Palmer 

125 

- Na pewno byłoby bardzo miło - odrzekła 

Gabby niezobowiązująco. 

Nie sądziła, aby J.D. zgodził się pójść z nią do 

pobliskiego sklepu, gdyby go o to poprosiła, nie 
wspominając nawet o tym, aby zamierzał zabrać ją 
do ukochanej siostry do Włoch, ale zachowała te 
niewesołe refleksje dla siebie. 

Kiedy zobaczył, że Martina idzie w jego stro­

nę, wstał, dzięki czemu Gabby miała okazję zo­
baczyć, jak na widok siostry zmienia się wyraz 

jego twarzy - rysy wygładziły mu się jak za spra­

wą czarów. Uśmiechnął się i było zupełnie tak, 

jak gdyby zza chmur nagle wyszło słońce. Przy­

pomniała sobie jego minę, gdy patrzył na nią 
wtedy w dżungli, i tę, która zagościła na jego 
twarzy, zaledwie spojrzał na siostrę - kontrast był 
olbrzymi. 

Gabby poczuła, że dłużej tego nie zniesie. Okrę­

ciła się na pięcie i wróciła do sypialni spakować 
resztę rzeczy. Składała właśnie nocną koszulę, gdy 
rozległo się pukanie do drzwi i do sypialni cicho 
weszła Martina. 

- Czuję się trochę niezręcznie, zawracając ci 

głowę takim głupstwem, ale czy nie mogłabyś mi 
pożyczyć jakichś kosmetyków? Wyglądam jak cza­
rownica - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. 

- Nie żartuj, oczywiście, że mogę - odrzekła 

szybko Gabby. 

Sięgnęła po stojącą na toaletce kosmetyczkę, po 

czym podała ją Martinie razem z pędzelkiem do 

background image

1 26 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

nakładania sypkiego pudru, i dodała z przepraszają­

cym uśmiechem: 

- Uprzedzam, że nie ma zbyt dużego wyboru. 

Wiedziałam, że nie będę miała zbyt wielu okazji do 

nakładania makijażu. 

- Dziękuję - rzekła Martina, siadając przed 

lustrem. - Gotowe! - westchnęła po chwili, ze 

smutnym uśmiechem studiując swoje odbicie. - Ta-

ka przyziemna rzecz, a daje tyle przyjemności. 

Wiesz, Gabby, czasami zaczynałam wątpić, czy 

dożyję dnia, kiedy znowu będę się mogła umalo­

wać. 

- To musiało być straszne - odparła Gabby, ze 

współczuciem spoglądając na swą towarzyszkę. 

- Tak mi przykro, Martino. 

- A wszystko przez moją własną głupotę - wy-

znała siostra J.D. ze skruchą. - Roberto mnie 

ostrzegał, ale charakter mam podobny do Jacoba, 

niestety. Jestem uparta jak osioł i lubię stawiać na 

swoim. 

Usiadła na łóżku i przez dłuższą chwilę przy-

glądała się Gabby w milczeniu. 

- Przykro ci, że on się do ciebie nie odzywa, 

prawda? To cię boli? 

Gabby wzruszyła ramionami, wyjątkowo długo 

i starannie składając bawełnianą podkoszulkę z kró-

tkimi rękawkami. 

- Może troszeczkę - przyznała. 

- Gdybyś tylko mogła zobaczyć wyraz jego 

twarzy na sekundę przed tym, jak uderzyła cię kolba 

background image

Diana Palmer 

127 

karabinu i upadłaś - oznajmiła Martina z powagą. 

- Przeżyłabyś prawdziwe objawienie. Dwa razy 

w życiu widziałam u niego taką minę. Raz - dodała 
ciszej - tuż po śmierci naszej matki. 

Gabby niewidzącym wzrokiem wpatrzyła się 

w jasną koszulkę, którą przed chwilą złożyła w ko­
stkę. 

- Umierałam ze strachu, że coś mu się stanie 

- wyznała. - Widziałam, jak tamten człowiek mie­
rzy do niego z karabinu i... - Otrząsnęła się. - Wszy­
stko stało się tak szybko. 

- Wiem. - Martina podniosła się powoli. - Gab­

by, ja wiem, że on nie ma łatwego charakteru. Przez 
długi czas nie potrafił sobie znaleźć miejsca, ale kto 
wie? Może dzięki tobie odnajdzie przyszłość. Czy 
wiesz - dodała z przebiegłym uśmiechem - że 
ostatnio ciągle do mnie wydzwaniał i bez końca 
opowiadał o tobie? 

Gabby zaśmiała się nerwowo. Chłonęła słowa 

Martiny niczym gąbka, potrzebowała czegokol­
wiek, co dodałoby jej otuchy. Jej zielone oczy 
rozbłysły i z nadzieją zwróciły się ku Martinie. 

- Oddałabym wszystko, byle uwierzyć, że J.D. 

widzi dla mnie miejsce w swoim życiu, ale jasno dał 
mi do zrozumienia, że nie chce się z nikim wiązać. 
On nie chce stabilizacji, a ja jestem straszliwie 

staroświecka. Wszyscy dookoła sypiają z kim po­

padnie i nie robią z tego wielkiej sprawy, ale ja tak 
po prostu nie potrafię. Nie jestem stworzona do prze­
lotnych romansów. 

background image

128 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Martina milczała przez chwilę, potem uśmiech­

nęła się pod nosem. 

- No, no. Biedny Jacob. 

- A zresztą - dodała Gabby z westchnieniem 

- podejrzewam, że z jego strony to tylko chwilowe 

zainteresowanie. Pracuję u niego od ponad dwóch 

lat i przez ten czas zachowywał się tak, jak gdyby 

w ogóle mnie nie dostrzegał. 

Spojrzała na Martinę i dodała nieco weselszym 

tonem: 

- Tak się cieszę, że wyszłaś z tego bez szwanku. 

Wiesz, wszyscy martwiliśmy się o ciebie, nie tylko 

twój brat. 

- Musimy z Robertem wracać do domu - powie­

działa Martina - ale możesz mnie trzymać za słowo: 

któregoś dnia przyjedziecie do mnie z J.D. Wierzę 

w to z całego serca, nawet jeśli ty w to wątpisz. 

- Uściskała Gabby impulsywnie. - Opiekuj się 

moim bratem, a że we własnym mniemaniu J.D. nie 

potrzebuje opieki, musimy być bardzo dyskretne. 

Ale wiem, że jest strasznie samotny. 

Gabby poczuła, że ściska ją w gardle ze wzru­

szenia. 

- Tak - szepnęła. - Wiem o tym. 

Serce jej krwawiło, gdy o tym myślała. Żałowała 

tylko, że przez swój upór nie tylko siebie skazuje na 

samotność. 

Po wyjeździe Martiny długo snuła się po domu 

Laremosa, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. W ho­

lu natknęła się na Sierżanta, a gdy ten ją zagad-

background image

Diana Palmer 129 

nął, zatrzymała się, aby z nim chwilę poroz­
mawiać. 

- Coś ty taka smutna, dziewczyno? - spytał 

z ciepłym uśmiechem. 

- Jak sobie przypomnę, że muszę wracać do 

biura, to chce mi się płakać - skłamała, uśmiechając 

się blado. 

Sierżant uśmiał się serdecznie. 

- Teraz już rozumiesz, dlaczego tacy jak my nie 

przechodzą na emeryturę. Niech mnie licho, wolę 
zginąć stojąc, niż żyć, gnuśniejąc za biurkiem. 
- Wzruszył ramionami. - Chociaż Łucznikowi 
najwyraźniej to odpowiada. 

- Być może - odparła bez przekonania, unikając 

jego spojrzenia. 

- Hej! 

Podniosła wzrok i zatrzymała go na życzliwej 

twarzy Sierżanta. 

- Znam go jak mało kto. Nie lubi, kiedy ktoś 

próbuje mu pomagać. Wiem, o czym mówię, bo 
przekonałem się na własnej skórze. Któregoś razu 
rwał się do mnie z pięściami, bo szybciej wypat­
rzyłem gościa z granatem i zdjąłem go, zanim J.D. 

miał okazję to zrobić. Nie lubi popełniać błędów, 
a jeszcze bardziej do nich się przyznawać. Ale stało 
się i będzie musiał to przeboleć. 

- Czy aby na pewno? -- W jej szeroko ot­

wartych oczach malował się smutek. - Traktuje 
mnie jak powietrze. Nawet się do mnie nie od­
zywa. 

background image

130 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- To normalne. Musisz pamiętać, Gabby, że 

długo nie uczestniczył w podobnych operacjach. 
Takich rzeczy - machnął ręką - nigdy się nie 

zapomina, ale bywa, że po akcji wracają złe wspo­
mnienia. Raz porządnie oberwał. Myślałem, że się 
z tego nie wyliże. 

- Wiem, opowiadał mi - odparła z roztargnie­

niem. 

Sierżant zmrużył oczy. 

- Tak? A to ciekawe - mruknął zafrapowany. 
- Tak. Spytałam go, a on po prostu odpowiedział 

- dodała. 

- Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek przyj­

dzie taki moment, kiedy J.D. postanowi się ustat­
kować - odezwał się Sierżant enigmatycznie. - Ale 

jakoś nigdy nie trafiła się mu odpowiednia kobieta. 

- Powiedziałabym raczej, że nie chciał palić za 

sobą mostów - stwierdziła cicho. - Nie daj Boże 
znudzi mu się praca za biurkiem i co wtedy? 

- Tak, jak też tak kiedyś myślałem - przyznał 

Sierżant. - Tacy jak my unikają zobowiązań jak 

ognia. W naszym fachu to luksus, na który stać 
niewielu. - Z uwagą spojrzał jej w oczy. - Cieszę 
się, że cię poznałem. Opiekuj się Łucznikiem. Za 
bardzo oddalił się od naszego życia, żeby do niego 
wrócić. Może po prostu potrzebuje czasu, żeby się 
z tą myślą pogodzić. 

- Obyś miał rację, Sierżancie - powiedziała 

z nikłym uśmiechem na ustach. 

- Mam na imię... Mam na imię Matthew. 

background image

Diana Palmer 

131 

- Matthew - powtórzyła i uśmiechnęła się ser­

decznie. 

- Nie napisałabyś do mnie czasem? - spytał na 

odchodnym. - Bo Łucznik rzadko odpowiada na 
moje listy, a sam to już w ogóle nie napisze. 

- Obiecuję. 

Pochlebiła jej ta prośba. Odprowadziła Sierżanta 

spojrzeniem, zastanawiając się, jaki prezent wyśle 
mu na Boże Narodzenie. Skarpety. Mnóstwo skar­

pet i rękawiczek. Ruszyła w stronę swojej sypialni. 

Odkąd Martina i Roberto wyjechali, w domu 

zapanowała martwa cisza. Przyjaciele J.D. znikli 
nie wiadomo kiedy. Później Gabby dowiedziała się 
od Laremosa, iż wszyscy oprócz Sierżanta opuści­
li Gwatemalę równie niepostrzeżenie, jak do niej 

przybyli. Bardzo ich polubiła, mimo że znali się 
dość krótko, ale też i okoliczności były co najmniej 
niecodzienne. 

Przy kolacji Laremos jak zwykle zachowywał się 

czarująco, J.D. natomiast był zamyślony i nie za­
szczycał Gabby swą uwagą. 

- Kiedy wracamy? - zagadnęła go w końcu, 

zdesperowana. 

- Wieczorem - mruknął i znowu zamilkł. 
- Na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze raz, czy 

wszystko spakowałam. - Wstała od stołu. - Seńor 
Laremos, dziękuję za gościnność. W innych okoli­
cznościach byłoby cudownie. Żałuję, że nie zdążyli­
śmy zwiedzić ruin miasta Majów. 

- Ja także tego żałuję - odparł szczerze. - Ale 

background image

132 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

może jeszcze kiedyś zawitasz w te strony, wtedy 

chętnie cię po nich oprowadzę - dodał z dwornym 

ukłonem. 

Podziękowała mu uśmiechem i poszła na górę. 

Kilka minut później do sypialni zajrzał J.D., jak 

przypuszczała po to, aby spakować swoje rzeczy 

przed wyjazdem; wprawdzie spał w salonie na dole, 

tam gdzie reszta mężczyzn, ale jego torba podróżna 

została w pokoju. Był nawet taki moment, gdy 

Gabby zastanawiała się, czy go nie wyręczyć w pa­

kowaniu, ale bała się, że tym pomysłem jeszcze 

bardziej go rozwścieczy. 

Zerknęła na niego niepewnie. Jego twarz nadal 

przypominała maskę, oczy miał zimne i starannie 

unikał jej spojrzenia. Bez słowa postawił torbę na 

krześle i zaczął się pakować. 

- Wszystko w porządku? - spytała, gdy cisza 

stała się nie do zniesienia. 

- Owszem - odburknął. - A u ciebie? 

Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się blado. 

- To było mocne przeżycie. 

- Prawda? - wycedził. 

Podniósł na nią pałający wzrok i z dziwną satys­

fakcją przyglądał się wypiekom na jej policzkach. 

- Czemu jesteś na mnie zły? - spytała cicho. 

Patrzył na torbę, upychając w niej spodnie od 

munduru. 

- A kto mówi, że jestem zły? 

- Od powrotu z dżungli praktycznie przestałeś 

się do mnie odzywać. 

background image

Diana Palmer 

133 

Obeszła łóżko i stanęła przy J.D. z nieszczęśliwą 

miną. Patrzyła na niego w milczeniu, rozpamiętu­

jąc, jak pięknie wygląda jego nagie ciało, jak 

cudownie się czuła, gdy wziął ją w ramiona i cało­

wał. Ostrożnym gestem dotknęła jego ramienia. 

- Jacob, co ja ci takiego zrobiłam? - zapytała. 

Spojrzał na jej rękę takim wzrokiem, że Gabby 

omal jej nie cofnęła. 

- Coś ty sobie wyobrażała, do ciężkiej cholery? 

Że to zabawa? - spytał lodowato. - Myślałaś, że to 

nie ostra amunicja, tylko ślepaki? Że wszyscy gra­

my w jakiejś cholernej telenoweli? Jesteś nudną 

sekretareczką, a nie zawodowym żołnierzem. Gdy­

byś się nie przewróciła, już byś nie żyła, ty głupi 

dzieciaku! 

A więc o to mu chodzi. Sierżant miał rację: duma 

J.D. została wystawiona na szwank, ponieważ Gab­

by szybciej od niego dostrzegła zagrożenie. 

- J.D., gdybym nie strzeliła do tego człowieka, 

zabiłby cię-tłumaczyła spokojnie, apelując do jego 

rozsądku. 

Ze złością szarpnął suwak torby. 

- Może jeszcze czekasz na wyrazy wdzięczno­

ści? 

Pomyślała, że zaraz poniosą ją nerwy, ale cudem 

się opanowała. 

- Nie wysilaj się - odparła lodowatym tonem. 

-I nie jestem nudną sekretareczką, przestań mnie 

tak nazywać! 

- Nie oszukuj się - powiedział, wpatrując się 

background image

134 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

w nią z irytacją. - Żadna z ciebie Calamity Jane. Nie 

jesteś kowbojem w spódnicy i najpewniej nigdy nim 

nie zostaniesz. Wyjdziesz za mąż za jakieś gryzi­
piórka i urodzisz mu tuzin dzieciaków. 

Gabby zbladła. J.D. spojrzał nią spod półprzy-

mkniętych powiek. 

- Co się stało, skarbie? - zadrwił. - Spodziewa­

łaś się, że ci się oświadczę? 

Odwróciła się do niego plecami. 

- Niczego od ciebie nie oczekuję. 
- Kłamiesz. 
Brutalnie szarpnął ją za rękę, aż się odwróciła, 

i popchnął ją na łóżko. Sekundę później wylądowała 

na plecach na miękkim materacu. J.D. pochylał się 
nad nią groźnie, przytrzymując ją tak mocno, jak 
gdyby rozmyślnie chciał sprawić jej ból. 

- Jacob, narobisz mi siniaków! - krzyknęła, 

usiłując się wyrwać. 

Przełożył nogę przez jej uda i zmusił ją do 

uniesienia rąk nad głowę, dociskając jej nadgarstki 
do materaca. 

- Chciałaś walczyć, to walcz - powiedział zim­

no. - Pokaż, na co się stać. 

Przestała się szamotać i leżała nieruchomo, od­

dychając ciężko i piorunując go wzrokiem. 

- Co próbujesz udowodnić? Że jesteś ode mnie 

silniejszy? Okej, nie zaprotestuję. 

Przez chwilę błądził bezczelnym spojrzeniem po 

jej ciele, zatrzymując je na biodrach, których krąg-

łość podkreślały obcisłe dżinsy, potem na skrawku 

background image

Diana Palmer 135 

odsłoniętej skóry na jej brzuchu. Przypomniała 
sobie ze zgrozą, że nie ma na sobie stanika, świado­
ma, że kiedy się szamotali, bluzka podniosła się jej 
niemalże na wysokość piersi. 

- Wczoraj miałem na ciebie ochotę - oświad­

czył z brutalną szczerością. - I gdybyś nie była 
dziewicą, wziąłbym cię bez wahania. Ale nie po­
chlebiaj sobie, wziąłbym pierwszą lepszą. Jesteś dla 

mnie tylko ciałem, więc jeśli wyobrażałaś sobie, jak 
ramię w ramię stajemy na ślubnym kobiercu, to 

lepiej wybij to sobie z głowy. 

Poczuła w sercu dojmujący ból. On ma rację: 

wyobrażała sobie ich ślub, i to nieraz, ale nie 
zamierzała pozwolić, by zorientował się, że to, co 
do niego czuje, nie jest byle zauroczeniem. Nie 

powinna się była tak angażować, nie miała też 
najmniejszych wątpliwości co do tego, że prawda 
bynajmniej by go nie ucieszyła. Ewidentnie chciał 
od niej czegoś zupełnie innego. 

- Nie prosiłam cię o żadne deklaracje, prawda? 

- przypomniała cicho, patrząc prosto w jego ciemne 

oczy. - Nic ci nie grozi, Jacob. Nie próbuję cię 
uwiązać. 

Ścisnął mocniej jej ramiona. 

- Lepiej, żebyśmy mieli w tym względzie ab-

solutną jasność, nie sądzisz? - spytał tonem groźby. 

- Miejmy pewność, że sama przestaniesz tego 

chcieć, do diabła! 

Otworzyła usta, by o coś spytać, lecz nie zdążyła. 

W tej samej sekundzie J.D. palcami jednej ręki 

background image

136 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

przytrzymał jej nadgarstki, drugą brutalnie zadarł 

jej bluzkę. 

- A teraz, Gabby, będziesz miała okazję się 

przekonać, jak prawdziwy najemnik traktuje ko­
biety. 

Nawet nie próbowała się opierać, wiedząc, że to 

bezcelowe: fizycznie był od niej bez porównania 
silniejszy. Zaczynała się go bać. Leżała bez ruchu 
i pozwalała traktować się jak szmacianą lalkę. Robił 
z nią, co chciał. Położył się na niej całym ciężarem, 
kołysząc się sugestywnie, dotykał ją i pieścił dopó­
ty, dopóki to, co mogło być aktem miłości, nie 
zmieniło się w ponurą groteskę. 

- Podoba ci się? - zamruczał, odrywając usta od 

jej posiniaczonych warg. 

Powiódł dłońmi ku jej biodrom, wsunął je pod 

pośladki i przyciągnął ją do siebie, a potem zaczął 
się o nią ocierać, ściskając ją coraz mocniej. 

- Bo właśnie tak wyglądałby twój pierwszy raz, 

gdybym postanowił cię wziąć. Szybko, bez ceregie­
li i wyłącznie dla mojej własnej przyjemności. Jeśli 
się spodziewałaś powtórki z wczorajszego ranka, to 
zrobiłaś błąd - dodał. - Wtedy taki akurat miałem 
kaprys. Rzeczywistość wygląda inaczej... Tak! 

I tak! 

Całował ją brutalnie, przygniatał swoim cięża­

rem, zupełnie jak gdyby chciał sprawić jej ból. I tak 
było. Gabby zaczęła się szamotać, lecz tylko pogor­

szyła sytuację. Rozkrzyżował ją na łóżku i opadł na 

nią, aż jęknęła. J.D. roześmiał się zimno. 

background image

Diana Palmer 137 

- Wstrząśnięta? Wczoraj tego chciałaś. No 

chodź, kotku. Nie zrobię ci dziecka. To co z nami 

będzie? 

Zachowywał się z rozmyślnym okrucieństwem, 

nie zważając na łzy upokorzenia i wstydu, które 

płynęły po jej policzkach, wulgarnie i obrazowo 

mówiąc, co z nią za chwilę zrobi, zanim znowu 

brutalnie wsunął język do jej ust. W końcu ta 

zabawa mu się znudziła. Kiedy zsunął się z niej 

i przetoczył na plecy, Gabby leżała posiniaczona 

i blada, a jej ciałem wstrząsał bezgłośny szloch. 

- Niech cię diabli, J.D. - zapłakała, czując, jak 

wzbiera w niej bezsilna złość. - Niech cię diabli! 

- Teraz już wiesz, jak obchodzę się z kobietami 

- oznajmił zimno, niewzruszony jej rozpaczą, obo­

jętnie patrząc na jej wykrzywioną płaczem twarz. 

- Tak samo potraktowałbym cię, gdybym wczoraj 

miał więcej czasu, a możesz mi wierzyć, zdołałbym 

cię namówić na seks. Twoje ciało mnie podnieca 

i go pragnę. Ale nie jestem wybredny, żadną bym 

nie wzgardził. Po prostu chciałem przestać myśleć 

o tym, co mnie czeka. Pozwoliłabyś mi zapomnieć, 

przerabiałem to setki razy z setką innych kobiet 

przed tobą. - Mówił to wszystko z goryczą, od­

wrócony do niej plecami. - Więc zacznij wzdychać 

do kogoś innego i przestań snuć romantyczne roje­

nia na mój temat. Chciałaś poznać prawdę o życiu, 

więc ci ją pokazałem. Dobrze ją sobie zapamiętaj. 

Nie poruszyła się. Po prostu nie była w stanie. 

Wstrząsały nią niepohamowane dreszcze i zbierało 

background image

138 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

jej się na mdłości, w głowie miała pustkę. Spojrzała 

na J.D., bo chciała, żeby wyczytał w jej oczach 

nienawiść, lecz najwidoczniej dopatrzył się w nich 

czegoś innego, może bólu i upokorzenia, w każdym 

razie odwrócił się nagle, chwycił swoją torbę i szyb­

ko podszedł do drzwi. 

- Bierz swoje manatki i jedziemy - rzucił, nie 

oglądając się w jej stronę. 

Dopiero kiedy się za nim zamknęły drzwi, Gabby 

odważyła się wstać. Wiedziała, że jego szydercze 

słowa nie przestaną jej prześladować do końca 

życia. Złoży wymówienie, to jasne jak słońce, lecz 

nie wyobrażała sobie, jak zdoła spojrzeć mu 

w twarz, gdyby nalegał, aby odpracowała w kan­

celarii dwutygodniowy okres wypowiedzenia. Mo­

że J.D. zwolni ją w trybie natychmiastowym? Cały 

problem w tym, że znalezienie nowej posady z pew­

nością zajmie jej trochę czasu, a czynsz i raty za 

samochód nie zechcą łaskawie poczekać, aż ich 

płatnik zostanie skreślony z listy bezrobotnych. 

Wzięła się w garść. Włożyła czystą zieloną 

bluzkę i sweter pasujący do niej odcieniem, dżinsów 

nie zmieniła, bo wciąż wyglądały całkiem nieźle. 

Następnie starannie upięła włosy w kok, wzięła 

torbę i wyszła z sypialni. Wszystko to trwało zaled­

wie parę minut. 

W dalszym ciągu była blada, ale odrobina maki­

jażu sprawiła, że przestała przypominać ofiarę na­

padu. 

Weszła do salonu. J.D. zachowywał się tak, jak 

background image

Diana Palmer 

139 

gdyby dla niego nie istniała, nawet nie zaszczycił jej 

spojrzeniem. Gabby żałowała tylko, że nie jest 

w stanie odwzajemnić się tym samym. Wiedziała, 

że szybko nie zapomni o jego brutalnym zachowa­

niu i wiele czasu upłynie, zanim jej złamane serce 

się zagoi i znowu będzie taka jak przedtem. Kocha 

go. Jak mógł wyrządzić jej taką krzywdę? I dlacze­

go tak postąpił? 

Mogła jedynie skrywać swój ból za uśmiechem 

i modlić się, by nikt się nie domyślił, że jest 

zrozpaczona. Pożegnała się z Laremosem i wsiadła 

do jego kombi wraz z Sierżantem, starając się nie 

patrzeć w kierunku J.D., który żegnał się z gos­

podarzem. 

Sierżant krótko, acz uważnie przyjrzał się twarzy 

Gabby, po czym oparł na kierownicy chudą, żylastą 

dłoń. 

- Co on ci najlepszego zrobił? - zapytał cicho. 

Podniosła na niego przerażone oczy. 

- N-nic mi nie zrobił... - wyjąkała. 

- Nie kłam - skarcił ją łagodnie. - Znam go od 

bardzo dawna. Nic ci nie jest? 

- Nie - odrzekła, wiercąc się niespokojnie. 

- Aczkolwiek poczuję się znacznie lepiej, kiedy raz 

na zawsze zniknie z mojego życia. 

- Fiu, fiu! Aż tak źle? - spytał ze smutkiem 

w głosie. 

- Aż tak źle. 

Kurczowo trzymała torebkę, przyciskając ją do 

piersi obronnym gestem. 

background image

140 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Gabby - powiedział Sierżant miękko, a na jego 

ustach pojawił się cień uśmiechu. - Co to za ryba, 

która nawet nie próbuje urwać się z haczyka? 

Powalczże o niego trochę. Nic, co wartościowe, nie 

przychodzi bez wysiłku. 

Spojrzała na niego ze złością. 

-

 Już ja bym mu dała haka! Aż mnie świerzbią 

ręce. Może czegoś by się nauczył. 

- Daj mu trochę czasu - zasugerował Sierżant. 

- Zawsze był sam. To dla niego nowe, myśl, że 

może kogoś potrzebować. 

- Mnie nie potrzebuje - odparła sucho. 

- Nie byłbym tego taki pewny - oznajmił, przy­

glądając się Gabby z sympatią. - Myślę, że dobraliś­

cie się w korcu maku. Cholernie dobrze strzelasz jak 

na kobietę, która pierwszy raz w życiu trzymała 

pistolet automatyczny w ręce. Laremos mówił, że 

szybko się uczysz. 

Przez chwilę milczała, ze wzrokiem wbitym w to­

rebkę, po czym wyznała szczerze: 

- To nie było specjalnie trudne. Raptem trzy 

pozycje przełącznika ognia do zapamiętania: górna 

zabezpieczony, środkowa serie, dolna pojedyncze 

strzały. No i prawdę mówiąc, to już kiedyś strzela­

łam, ale z kalibru 22. Polowałyśmy z mamą na 

zające. Ale dwudziestkadwójka nie ma takiego 

odrzutu jak AK-47. 

Uśmiechnął się, patrząc, jak Gabby rozmasowuje 

obolały bark. 

- Raczej nie. Mama żyje? 

background image

Diana Palmer 141 

Gabby także się uśmiechnęła i skinęła głową. 

- Mieszka w Lytle w Teksasie. Ma małe ranczo 

i stadko bydła. Znacznie mniejsze od tego, które 
kiedyś miał ojciec, ale po jego śmierci mama 

uznała, że musi się oszczędzać. I powiedzmy, że się 

stara. 

- Naprawdę poluje na zające? - spytał Sierżant 

i oczy mu zabłysły. 

- Poluje, jeździ konno i klnie tak, że najstarszym 

kowbojom więdną uszy - pochwaliła się znacznie 
weselszym tonem. - Moja matka to kobieta z cha­
rakterem. 

- W takim razie już wiem, w kogo się wdałaś 

- odparł serdecznie, potem nagle spoważniał. - Kie­

dy J.D. mi powiedział, że zabiera cię na te swoje 
tajemnicze służbowe eskapady, zrozumiałem, że 
zaczyna się między wami coś zupełnie wyjątkowe­
go. Zanim cię poznał, ufał tylko swojej siostrze 
i mnie. 

Nie chwali się, uświadomiła sobie Gabby, po 

prostu stwierdza oczywisty fakt. 

- Do Laremosa nie ma zbytniego zaufania - za­

uważyła, ściszając głos. 

- Nie on jeden - odparł Sierżant konspiracyjnym 

tonem i puścił do niej oko. 

Autentycznie ją tym rozbawił, lecz przestało 

jej być do śmiechu, zaledwie zobaczyła, że J.D. 

podchodzi do samochodu. Pomyślała, że zaraz ze­
mdleje, ale on znowu zachowywał się, jakby jej 
nie dostrzegał. Bez słowa wdrapał się na tylne 

background image

142 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

siedzenie, zatrzasnął drzwi i pomachał Laremosowi 

na pożegnanie. 

Sierżant wychylił głowę przez okno i zawołał: 

- Wrócę za kilka godzin, szefie! 

Laremos uśmiechnął się szeroko, też im poma­

chał, i po chwili jechali już w stronę lotniska. 

Podróż dłużyła się Gabby niemiłosiernie, aczkol­

wiek wcale nie dlatego, by droga była szczególnie 

długa. Nie mogła znieść napięcia, które panowało 

między nią a J.D. Poczciwy Sierżant dwoił się i troił, 

próbując rozładować nerwową atmosferę, lecz nic 

to nie dało. J.D. odpowiadał monosylabami, Gabby 

zamknęła się w sobie i przez całą drogę milczała jak 

zaklęta. 

Podobnie było w samolocie. Gabby szczerze się 

ucieszyła, gdy okazało się, że nie dostali miejsc 

obok siebie. Ona zajęła miejsce między eleganckim 

biznesmenem a młodą dziewczyną, zaś od J.D. 

dzieliło ją kilka rzędów. Nie zamienili między sobą 

ani słowa, gdy o świcie samolot wylądował na 

lotnisku O'Hare. 

Minęło parę minut, zanim strumień pasażerów 

śpieszących do wyjścia rozrzedził się na tyle, by 

Gabby zdołała się do niego włączyć. J.D. został 

gdzieś z tyłu, ale nawet go nie szukała. Marzyła 

tylko o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w swo­

im mieszkaniu. 

Potem będzie miała aż nadto czasu na pogodze­

nie się z myślą, że musi rozstać się z J.D. na zawsze, 

znaleźć nową pracę i żyć, jak gdyby nic się nie stało. 

background image

Diana Palmer 143 

Energicznym krokiem przemierzyła cały termi­

nal, wreszcie wyszła na dwór i odetchnęła głęboko 

rześkim, nocnym powietrzem. Wiał lekki wiatr, 

z oddali napływały ciche dźwięki klaksonów i swoj­

skie zapachy miasta. 

Gabby rozejrzała się w poszukiwaniu taksówki. 

Co prawda akurat żadnej nie było w zasięgu wzro­

ku, lecz zbytnio się tym nie przejęła. Najwyżej 

wróci na lotnisko i zamówi taksówkę przez telefon. 

- Chodź - mruknął J.D., podchodząc do niej 

bezszelestnie. - Podwiozę cię. 

Spojrzała na niego wzrokiem bazyliszka. 

- Wolę dać się obrabować - oznajmiła chłodno. 

- Nie zdziwiłbym się: kobieta, sama o tej porze 

- odparł rzeczowo. - W czym rzecz, boisz się mnie? 

- zadrwił. 

Trafił w dziesiątkę, niemniej duma nie pozwalała 

jej dawać mu satysfakcji. Chcąc nie chcąc, poszła za 

nim na parking, na którym przed wyjazdem zostawił 

samochód. Niewiele później jechali już krętą drogą 

prowadzącą do Chicago. 

- Podjęłaś ostateczną decyzję? - spytał. 

Intuicyjnie odgadła, co miał na myśli. 

- Owszem. Poszukam pracy w branży kompute­

rowej. Lubię pracować na komputerze. 

Zerknął na Gabby i ponownie wlepił wzrok 

w drogę. 

- Sądziłem, że lubisz prawo. Zrobiłaś kursy, 

szkoda, żeby tyle pracy poszło na marne. 

- Zdążyło mi się znudzić - odparła lekkim tonem. 

background image

144 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Co ma mu powiedzieć? Że nie tyle nie chce 

pracować w jego kancelarii, ale w ogóle mieć 

styczności z prawem, by nie ryzykować, iż któregoś 

dnia przypadkiem wpadną na siebie, a wtedy serce 

chyba by jej pękło? 

Wzruszył ramionami i spokojnie zapalił papie­

rosa. 

- To twoje życie. Tylko nie zapomnij w ponie­

działek rano zadzwonić do agencji, niech przyślą 

kilku chętnych na twoje miejsce. Tym razem po­

proszę Dicka, żeby przeprowadził rozmowę kwali­

fikacyjną - dodał z chłodnym uśmiechem. 

Gabby wpatrzyła się w widoczną za oknem 

rzekę. 

- Nie masz mi nic do powiedzenia? - odezwał 

się po chwili. 

- Na jaki temat? - spytała obojętnie. 

Westchnął ciężko i znowu zaciągnął się papiero­

sem. Samochód płynnie pokonał ostatni zakręt i za­

trzymał się na parkingu przed apartamentowcem. 

Gabby wysiadła i czekała, aż J.D. wyjmie z ba­

gażnika jej torbę. 

- Nie odprowadzaj mnie - powiedziała, gdy 

zatrzasnął klapę. - Szkoda fatygi. 

Spojrzał na nią ze złością. 

- Czy ja proponowałem, że cię odprowadzę? 

Miarka się przebrała. 

- Nienawidzę cię - wyszeptała jadowicie. 

- Owszem, zdaję sobie z tego sprawę - odparł, 

uśmiechając się zimno. 

background image

Diana Palmer 

145 

Chwyciła torbę, obróciła się na pięcie i pomasze­

rowała w stronę klatki schodowej. 

- Gabby! - zawołał za nią. 

Była już przy drzwiach. Zatrzymała się, ale nie 

obejrzała się w jego stronę. 

- Czego jeszcze chcesz? 
- Przypominam ci o dwutygodniowym okresie 

wypowiedzenia. Odpracujesz co do dnia, albo do­
pilnuję, żebyś do końca twoich dni nigdzie nie 
zagrzała miejsca. Jasne? 

Prawdę powiedziawszy, nie zamierzała pojawiać 

się w jego kancelarii ani w poniedziałek, ani żad­
nego innego dnia. Jednak kiedy odwróciła się i zo­

baczyła wyraz jego twarzy, uświadomiła sobie, jak 
niebezpieczny trafił się jej przeciwnik. Skapitulo­
wała, bo po prostu nie miała wyjścia. Pocieszyła się 
myślą, iż przynajmniej zyska czas na rozejrzenie się 
za inną pracą, dzięki temu zdołała się zachować 
z klasą. 

- Ależ panie Brettman, żal by mi było każdej 

minuty - odparła z podszytą szyderstwem słodyczą. 
- Do zobaczenia w poniedziałek. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Kiedy nastał poniedziałkowy ranek, zupełnie nie 

miała ochoty iść do pracy. Nie chciała widzieć J.D. na 

oczy, bark bolał ją jak diabli, ale wzięła się w garść. 

Wyjęła z szafy beżową garsonkę i dobrała do niej 

wściekłe kolorową bluzkę. Ubrała się szybko, upię­

ła włosy w kok i wyszła z domu. Byle już mieć to 

z głowy, pomyślała. Przemęczy się jakoś przez te 

dwa tygodnie, odpracuje je co do godziny, może 

nawet do tego czasu znajdzie nową posadę. Na 

pewno znajdzie. To proste. 

W każdym razie znacznie prostsze od próby 

wyjaśnienia wszystkiego matce, westchnęła w du­

chu, wspominając wczorajszą rozmowę telefonicz­

ną z Lytle. 

background image

Diana Palmer 

147 

- Przecież mówiłaś, że uwielbiasz tę pracę! 

- wykrzyknęła pani Darwin, gdy już odzyskała głos. 

- Czemu złożyłaś wymówienie? Słucham, Gabby, 

co się stało? 

- Nic, mamo - odparła pośpiesznie. - Po prostu 

tak się złożyło, że pan Brettman najprawdopo­

dobniej niedługo przeprowadzi się z Chicago 

- skłamała, chcąc oszczędzić matce zdenerwowa­

nia. - Widzisz, ma widoki na fantastyczną posa­

dę w innym stanie, a ja naprawdę wolałabym tu 

zostać. 

- W innym stanie? A konkretniej? 

- Oj, mamuś -jęknęła Gabby. - Przecież wiesz, 

że nie lubię być wścibska. To sprawa pana Bret-

tmana. 

- A ten jego wspólnik? Pan Dice? Nie możesz 

dalej pracować u niego? - W głosie pani Darwin 

brzmiała dezaprobata. - Albo nie, mam lepszy po­

mysł. Może wracaj do domu, poszukamy dla ciebie 

męża? 

Gabby przygryzła wargi, by nie powiedzieć 

o słowo za dużo. Oczami duszy widziała już na­

stępującą scenę: rozpromieniona matka przedstawia 

jej przyszłego pana młodego, którego sama dla niej 

wybrała, pastora oraz nabitą strzelbę, która ma 

zachęcić córkę do zamążpójścia. Chciało jej się 

śmiać, a wiedziała, że matka nigdy by jej tego nie 

darowała. 

- Gabby, czy ty aby nie wpadłaś w jakieś kłopo­

ty? - zapytała pani Darwin dziwnym tonem. 

background image

148 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Nie, mamo, nic podobnego. Tylko się nie 

denerwuj. Może jeszcze wszystko samo się ułoży. 

- Podoba mi się ten twój cały Brettman - oznaj­

miła pani Darwin po chwili. - Wprawdzie widzia­

łam go tylko raz, pamiętasz, kiedy przyjechałam cię 

odwiedzić, ale zrobił na mnie wrażenie miłego 

człowieka. Nie wiem, skąd mu się wziął ten niedo­

rzeczny pomysł z przeprowadzką. Chyba się nie 

żeni? 

- J.D. i ślub? A to dobre! - Gabby zaśmiała się 

ze smutkiem. - To dopiero byłaby sensacja. Kobie­

ta, która zaciągnie go do ołtarza, trafi do „Księgi 

rekordów Guinnessa". 

- Prędzej czy później się ożeni - odparła pani 

Darwin krótko. 

- Myślisz? - mruknęła Gabby bez przekonania. 

Zamiast przed ołtarzem widziała go raczej 

w mundurze, ramię w ramię z Sierżantem i Apol­

lem, jak szturmuje kwaterę wroga, lecz przecież nie 

może o tym powiedzieć matce! 

- Oczywiście. Jak każdy mężczyzna. Samotność 

zacznie mu doskwierać, tak jak kiedyś twojemu 

ojcu. Wtedy go capnęłam. 

Gabby widziała niemalże, jak matka się uśmie­

cha. 

- A tobie samotność się nie sprzykrzyła? - spy­

tała nieśmiało Gabby. 

Od śmierci ojca upłynęło już dziesięć lat, lecz 

matka nie chciała słuchać Gabby, gdy ta ostrożnie 

sugerowała, że może warto by się z kimś umówić. 

background image

Diana Palmer 149 

- Ja nie jestem samotna, córeczko. Ktoś, kto ma 

tyle pięknych wspomnień, nigdy nie jest sam. Przez 

lata byłam żoną najlepszego człowieka pod słońcem 

i nie zwiążę się z nikim innym, wiedząc, że nikt 

nigdy mu nie dorówna. 

- Ależ masz wymagania! - zauważyła Gabby 

oskarżycielskim tonem. 

- Owszem. Gdybyś przeżyła to, co ja, też byś je 

miała. Kochanie, obiecaj mi, że jeszcze się za­

stanowisz nad powrotem do domu. Chicago to takie 

wielkie miasto! Kiedy pan Brettman wyjedzie, zo­

staniesz sama, bez jednej życzliwej duszy w po­

bliżu. Martwiłabym się o ciebie. 

- Zastanowię się - obiecała, choć wcale nie 

chciała o tym myśleć, bowiem zmuszało ją to do 

stawienia czoła bolesnej prawdzie, że więcej J.D. 

nie zobaczy. 

Bez względu na to, czy Gabby wróci do Teksasu, 

czy też nie, czy on postanowi wrócić do dawnego 

życia, czy też zostanie w Chicago, dołożył wszel­

kich starań, by nie mogła dłużej u niego pracować, 

praktycznie wymógł na niej złożenie wymówienia, 

choć nie umiała powiedzieć, czy zrobił to z rozmys­

łem. 

Za jednym zamachem straciła dobrego szefa, 

pracę oraz serce i po prostu nie mogła uwierzyć, że 

całe jej życie wywróciło się do góry nogami zaled­

wie trzy dni temu. Może byłoby najlepiej, gdyby 

nigdzie nie ruszała się z Chicago i nie poznała 

prawdy o przeszłości J.D. 

background image

1 50 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Kiedy przyszła do biura, okazało się, że J.D. 

jeszcze nie ma. Za to Richard Dice ewidentnie już 

na nią czekał: siedział na jej biurku z rękami 

skrzyżowanymi na piersi, miał zniecierpliwioną 

minę i patrzył na nią tak, jak gdyby chciał ją 

zamordować wzrokiem. 

- Dzień dobry, Dick - odezwała się z wymuszo­

nym uśmiechem. 

- Chwała Bogu, że nareszcie wróciłaś! - oznaj­

mił Richard i westchnął teatralnie. - Dziewczyna, 

którą przysłali na zastępstwo, była kompletnie do 

niczego. Odesłałem ją precz, ale ci z agencji nie 

raczyli nawet oddzwonić. Gdzie J.D.? 

- A skąd mam wiedzieć? - odparła spokojnie. 

Zdjęła żakiet i starannie powiesiła go na krześle, 

po czym schowała do szuflady biurka torebkę. 

Założyła okulary i zaczęła przeglądać kalendarz, 

w którym zapisywała wszystkie spotkania. Szybko 

przebiegła wzrokiem te, które dopisała jej zastęp­

czyni. 

- Nie rozumiem. To on jeszcze nie wrócił? 

- drążył Dick. 

- Wrócił. -Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. 

- Chcesz mi powiedzieć, że nawet nie raczył się 

z tobą skontaktować? Nie zadzwonił? 

- Na razie nie. No, opowiadaj! - zniecierpliwił 

się w końcu. - Jak poszło? Co z Martina? Zapłacili 

okup? 

- Zaczynam się czuć jak na przesłuchaniu. 

- Tym razem to ona westchnęła. - Tak, Martina jest 

background image

Diana Palmer 

151 

bezpieczna. Nie, nikt nie musiał płacić okupu. Jeśli 

jeszcze masz jakieś pytania, najlepiej poczekaj na 

J.D., bo ja wolałabym nie wracać do tej sprawy. 

Dick wzniósł oczy ku sufitowi, jak gdyby jego 

cierpliwość została poddana ciężkiej próbie. 

- Nie było cię tak długo i tylko tyle masz mi do 

opowiedzenia? 

- Trzeba było z nami jechać - odparła pogodnie. 

- Nie musiałbyś wypytywać o szczegóły, a ja 

mogłabym spokojnie wziąć się do pracy. Czy za­

jąłeś się sprawą rozwodową pani Turnbull? 

- A i owszem - mruknął z roztargnieniem. 

- Dzwonił sędzia Amherst. Chce przedyskutować 

z J.D. sprawy państwa Landersów, zanim wyznaczy 

datę wstępnej rozprawy. 

Gabby sporządziła w kalendarzu krótką notatkę. 

Dick przyglądał jej się z uwagą. 

- Źle wyglądasz. 

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się promiennie. - Każ-

da dziewczyna marzy, aby usłyszeć te słowa. 

Zaczerwienił się. 

- Nie miałem na myśli nic złego. Po prostu 

wyglądasz na bardzo zmęczoną. 

- Ciekawe, jak ty byś wyglądał, gdyby przyszło 

ci czołgać się na brzuchu, wlokąc za sobą AK-47 

- odparła bez zastanowienia. 

- Czołgać się? Przez dżunglę? Na brzuchu? I co 

to jest „AK-47"? 

Wstała zza biurka i zaczęła segregować doku­

menty, które Dick położył wcześniej na blacie. 

background image

152 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Spytaj swojego wspólnika. Jestem przekona-

na, że chętnie ci to wytłumaczy. 

- Żebym mógł go spytać, musi tu najpierw 

przyjść! 

Oderwała wzrok od poukładanych dokumentów 

i posłała Dickowi osobliwe spojrzenie. 

- Nie wiem, może pojechał po nową kuszę 

- oznajmiła z irytacją. 

- Po co...? 

Nie odpowiedziała, bowiem najzwyczajniej 

przestała go słuchać. Dick czekał jeszcze chwilę, 

potem pomaszerował do swojego gabinetu i głośno 

zatrzasnął drzwi. 

Gabby obejrzała się przez ramię. 

- Oho, ktoś jest dzisiaj nie w humorze - mruk­

nęła półgłosem i ponownie zajęła się porządkowa­

niem dokumentów. 

J.D. pojawił się dopiero dwie godziny później, 

jak zwykle nieskazitelnie elegancki w swoim gołę­

bim garniturze. 

- Jest jakaś poczta dla mnie? - zwrócił się do 

Gabby, jak zawsze po przyjściu do pracy. 

- Nie, panie Brettman - odparła jak tylekroć 

wcześniej, tym samym co zawsze tonem. Nowością 

był jedynie fakt, że nie patrzyła mu w oczy. - Dick 

zajął się sprawą pani Turnbull, zgodnie z pańskim 

życzeniem. Sędzia Amherst prosi o kontakt. 

J.D. skinął głową. 

- Jak wygląda moje dzisiejsze popołudnie, mam 

jakieś spotkania? Zajrzałabyś do kalendarza? 

background image

Diana Palmer 

153 

- Pan Parker wybiera się tu na pierwszą, chce, 

żeby pan sporządził akt założycielski. Później ma 

pan jeszcze trzy inne spotkania. 

J.D. odwrócił się na pięcie i pomaszerował 

w stronę swojego gabinetu, rzucając na odchodnym: 

- Weź notatnik i coś do pisania i pozwól ze mną. 

Najpierw musimy uporać się z korespondencją. 

- Tak, proszę pana. 

- Och, jesteś wreszcie, J.D. - ucieszył się Ri­

chard, który wychynął właśnie z sąsiedniego gabi­

netu. - Witaj, wędrowcze. Może ty mi opowiesz, co 

się tam właściwie wydarzyło? Gabby nie chce 

puścić pary z ust. 

- Po mnie też nie spodziewaj się sensacji. Wszy-

stko skończyło się dobrze. Martina i Roberto wrócili 

do Palermo, sprawa porywaczy jest załatwiona. Co 

powiesz na wspólny lunch? 

- Żałuję, ale mam się spotkać z klientem. - Ri-

chard uśmiechnął się przepraszająco. - Może kiedy 

indziej? 

- Jasne, nie ma sprawy. 

Gabby podążyła za J.D. do jego gabinetu. Wcho-

dząc, przezornie zostawiła drzwi otwarte. Nie wie­

działa, czy to zauważył, a jeśli nawet tak, to nie dał 

tego po sobie poznać. Rozsiadł się w wygodnym 

fotelu na kółkach, przysunął się do biurka i zaczął 

przeglądać stertę listów. 

Zaczął dyktować pierwszą odpowiedź. Gabby 

- notowała szybko, nie odrywając wzroku od kartki, 

dopóki nie skończyli, lecz mimo to przez cały czas 

background image

1 54 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

miała w oczach jego sylwetkę, która zdawała się 

wypełniać cały fotel. Kiedy J.D. zamilkł, od pisania 

bolały ją palce, a plecy miała zdrętwiałe od długo­

trwałego siedzenia. Mimo to nie drgnęła, dopóki nie 

powiedział, że to już wszystko. Wtedy wstała i ru­

szyła ku drzwiom. 

- Gabby? - zawołał za nią. 

- Tak, panie Brettman? 

Przez chwilę milczał, bawiąc się długopisem, 

który przed chwilą położył na biurku, i nie od­

rywając od niego wzroku. 

- Jak twój bark? - spytał. 

Wzruszyła ramionami. 

- W dalszym ciągu trochę boli, ale nie narzekam. 

Kurczowo przyciskając do piersi notatki, spoglą-

dała na jego obojętną, pozbawioną wyrazu twarz. 

- Byłabym zapomniała. Woli pan, żebym złoży-

ła wypowiedzenie na piśmie, czy wystarczy ustna 

deklaracja? 

W okamgnieniu stracił zainteresowanie długo-

pisem. Spojrzał na Gabby i poprosił cicho: 

- Poczekaj. 

- Muszę poszukać nowej posady, ale nie będę 

miała kiedy, jeśli będzie pan próbował na mnie 

wymóc, żebym przepracowała tu więcej niż ustawo-

we dwa tygodnie - dodała z podziwu godnym 

spokojem. 

Zacisnął zęby. 

- Nie musisz składać wymówienia - odezwał się 

po chwili. 

background image

Diana Palmer 

155 

- Właśnie że muszę, do cholery! - odrzekła 

podniesionym głosem. 

- Nic by się nie zmieniło! - ryknął. - Nie możesz 

jeszcze się nad tym zastanowić? Chyba nie proszę 

o zbyt wiele? Przecież tak dobrze się rozumieliśmy! 

- Owszem, ale to było kiedyś, zanim potrak-

towałeś mnie jak jakąś ulicznicę! - wykrzyczała. 

W jej oczach, w jej wyniosłej sylwetce widział 

tylko nienawiść. Znowu przeniósł wzrok na długo-

pis. 

- Niełatwo będzie cię zastąpić - zauważył dziw-

nym tonem. 

- Cholernie łatwo - odparła jadowicie. - Wy-

starczy zadzwonić do agenta i poprosić o kogoś 

głupiego i naiwnego, kto nie będzie próbował się do 

ciebie zbliżyć, ale chętnie wystąpi w roli tarczy 

strzelniczej! 

Twarz mu zbladła. 

- Gabby... 

- Co się tutaj dzieje? - usłyszeli nagle głos 

Richarda. 

Stał w drzwiach z przerażoną miną i spoglądał 

to na niego, to na nią. Nie pamiętał, by w jego 

obecności Gabby kiedykolwiek podniosła na kogoś 

głos, a teraz stała i nie tyle krzyczała, co wręcz darła 

się na J.D. ile sił w płucach. 

- Nie twoja sprawa - odparli zgodnie, patrząc na 

niego z rozdrażnieniem. 

Richard aż skulił drobne ramiona i uśmiechnął 

się nerwowo. 

background image

156 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Wybaczcie, to ja już sobie pójdę. Nagle okrop­

nie zgłodniałem. Cześć! 

Nawet nie zauważyli, kiedy zniknął. J.D. pioru­

nował Gabby wzrokiem, a ona nie pozostawała mu 

dłużna. 

- Jestem zbyt leniwy, żeby szkolić nowego pra­

cownika - oświadczył w końcu. - Ty już znasz moje 

zwyczaje, poza tym w każdej innej pracy zanudziła­

byś się chyba na śmierć. 

- A to już moje życie i moja decyzja - przypo­

mniała mu spokojnie. 

Zaczął podnosić się zza biurka. Widząc to, Gab-

by zaczęła się cofać, oczy jej się rozszerzyły. 

Wściekłość i strach mieszały się na jej twarzy, lecz 

to właśnie strach sprawił, że J.D. zatrzymał się jak 

wmurowany. 

- Nie zamierzałem się na panią rzucić, panno 

Darwin. 

- Mam teraz paść na kolana i pokornie ci za to 

podziękować? - spytała, spopielając go spojrze-

niem. - Jedno jest pewne: na liście dziesięciu 

najwspanialszych kochanków świata na pewno się 

nie znajdziesz. 

- Nie. Zresztą nigdy tak bardzo sobie nie schle­

białem - powiedział cicho. - Ale i nie zdawałem 

sobie sprawy, że tak bardzo to przeżyjesz. Nie 

chciałem, żebyś się mnie bała. - Spojrzał jej prosto 

w oczy. - Uwierz mi, Gabby, nigdy nie chciałem 

posunąć się aż tak daleko. 

- Nie zamierzałam łapać cię za kołnierz i siłą 

background image

Diana Palmer 157 

ciągnąć przed ołtarz - odparła, ale nieco ściszyła 
głos. - Podobałeś mi się, byłam ciekawa, wiem, że 
ty też. Ale było, minęło. Teraz nie ty jeden nie 
chcesz się z nikim wiązać. 

- Nie odchodź - poprosił miękko. - Więcej cię 

nie dotknę. 

- Nie o to chodzi - odrzekła, niespokojnie prze-

stępując z nogi na nogę. - Ja... ja nie chcę dłużej 
u ciebie pracować. 

- Dlaczego? - spytał, patrząc na nią poważnie. 

Pomyślała, że to brzmi jak kiepski żart. Ma mu 

teraz wyznać, że serce pękłoby jej na sto maleńkich 
kawałków, gdyby musiała codziennie widywać go 
w pracy, beznadziejnie w nim zakochana, bez szan­
sy na wzajemność? Bo właśnie tak by było. W dal­
szym ciągu wzdychałaby do niego skrycie, zamiast 
umawiać się na randki jak każda normalna dziew­
czyna. Mało tego, każdego dnia umierałaby ze 
strachu, myśląc o tym, że jej ukochany może 
w każdej chwili zatęsknić za dawnym życiem i rzu­
cić wszystko w diabły, by dołączyć do Sierżanta 
i Apolla. 

Co gorsza, miał okazję na nowo rozsmakować się 

w walce i sprawa wydawała się przesądzona. Gabby 
była pewna, że J.D. wróci do dawnych towarzyszy 
broni, nie wiedziała tylko, kiedy to nastąpi. 

- Ta posada przestała być perspektywiczna - od­

rzekła dyplomatycznie, w tym krótkim prozai­
cznym stwierdzeniu zawierając wszystkie swoje 
obawy. 

background image

158 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Co innego mogłaby powiedzieć? Przecież praw­

da go nie interesuje. 

- Zastanawiasz się, czy wrócę do starego życia? 

- spytał chłodno, jak gdyby czytał w jej myślach, 

i zaciągnął się papierosem. 

- Niezupełnie, J.D. Nie tyle „czy", ile raczej 

„kiedy". Sierżant twierdzi, że wojaczka za bardzo 

ci się podoba, żebyś kiedykolwiek chciał ją rzucić 

- dodała konfidencjonalnym tonem, choć w uszach 

wciąż brzmiały jej całkiem inne słowa. - Niestety, 

mnie marzy się nudny szef rutyniarz, ktoś, kto ni 

stąd, ni zowąd nie dojdzie do wniosku, że na jego 

ramionach ciąży obowiązek ratowania świata od 

zagłady. 

- To moje życie. I moja sprawa, jak nim kieruję 

- wycedził przez zęby. 

- Ależ oczywiście - przytaknęła z pełnym sło­

dyczy uśmiechem, choć aż się w niej gotowało. 

- Podpisuję się pod tym obiema rękami. Najlepiej 

wyjechać, zapomnieć. Co z oczu, to i z serca. 

Dopiero teraz dopiekła mu do żywego. Oczy mu 

się zwęziły, twarz wykrzywił gniewny grymas. 

- Mimo tego, co się wydarzyło, kiedy byliśmy 

u Laremosa? - spytał zdławionym głosem. 

Zmrużyła oczy i spojrzała na niego z udawanym 

zdziwieniem. 

- Być może myślimy o dwóch różnych sytua­

cjach. Bo ja pamiętam tylko, że zostałam potrak­

towana jak najgorszego sortu panienka na jedną 

noc! 

background image

Diana Palmer 159 

Nie odpowiedział od razu. Podszedł do okna, 

sztywno wyprostowany. 

- Miałem swoje powody. 

- Jasne, że miałeś! - zadrwiła. - Nie chciałeś, 

żebym wyobrażała sobie Bóg wie co tylko dlatego, 

że próbowałeś się do mnie przystawiać! Okej! 

Zrozumiałam aluzję i zniknę ci z oczu najszybciej 

jak się da! - Ściszyła głos. - Co ty sobie wyob­

rażałeś? Że zapomnę o tym, co się stało w Gwate­

mali, i będę dalej u ciebie pracować, jak gdyby 

nigdy nic? 

Uniósł rękę, w której trzymał papierosa, i przyj­

rzał mu się z zainteresowaniem. 

- Może będę chciał założyć rodzinę - powie­

dział po paru chwilach. 

- Może, tylko co mi do tego? - spytała. - Jesteś 

moim szefem, nie kochankiem. 

J.D. obrócił się w jej stronę dokładnie w tym 

samym momencie, w którym zadzwonił telefon na 

jej biurku. Gabby pobiegła go odebrać, szczęśliwa, 

że nadarza się szansa ucieczki. Ucieszyła się jeszcze 

bardziej, gdy okazało się, że dzwoni wyjątkowo 

gadatliwa klientka świeżo po rozwodzie, najwyraź­

niej niezadowolona z wyniku rozprawy. Uśmiech­

nęła się z mściwą satysfakcją i przełączyła rozmowę 

na biurko J.D. 

Gdy odebrał, wymknęła się z kancelarii, piesz­

cząc w sercu wspomnienie miny, z jaką wysłuchi­

wał niekończących się żalów i pretensji. 

Chichotała pod nosem, idąc do najbliższej knajpki 

background image

160 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

i zamawiając hamburgera. Usiadła przy stoliku 
i ugryzła pierwszy kęs, ale nagle straciła apetyt. 

Uśmiech spełzł jej z ust, poczuła się przygnębiona. 

Czytała kiedyś artykuł o mężczyznach, którzy nigdy 
się nie żenią, bardziej cenią sobie wolność, lecz zanim 
nie poznała J.D., nie przypuszczała, jaką udręką jest 
zakochać się w jednym z nich. Cóż, teraz już wie. 

Przez resztę życia będzie śnić koszmary, w któ­

rych J.D. ginie w walce albo - i to chyba było 

jeszcze gorsze - trafia do obskurnego więzienia 

gdzieś na krańcu świata i odsiaduje dożywocie za 
wtrącanie się w sprawy wewnętrzne państewka, 
o którym prawie nikt nie słyszał. 

Może gdyby Martina o wszystkim wiedziała, we 

dwie zdołałyby jakoś przemówić mu do rozsądku, 

jednak kiedy miała okazję, Gabby nie śmiała powie­

dzieć jej prawdy. Wiedziała, że J.D. nigdy by jej 
tego nie wybaczył. 

Godzinę później zmusiła się, by wrócić do biura, 

lecz na szczęście J.D. zdążył gdzieś wyjść. Na jej 
biurku leżała kartka z odręczną notatką, w której 
informował zwięźle, że jedzie na spotkanie z klien­
tem, w związku z czym prosi o odwołanie reszty 
spotkań przewidzianych na dzisiejszy dzień, bo on 
w kancelarii pojawi się dopiero jutro. 

Rozłożyła kalendarz, sięgnęła po słuchawkę 

i wybrała numer pierwszego z trojga klientów 
umówionych na popołudnie. Naprawdę pojechał na 
spotkanie? Wcale nie była tego taka pewna. Nadal 

zadręczała się tą myślą, gdy wychodziła z kancelarii 

background image

Diana Palmer 161 

i wracała do domu. Może już dawno spakował 
manatki i jest teraz gdzieś, gdzie przez cały rok 

przygrzewa słońce? 

Położyła się do łóżka i rozpłakała z bezsilności, 

nienawidząc siebie za to, że nie potrafi o nim 
zapomnieć. Zanim zasnęła, pomyślała jeszcze, że 

jeśli intuicja jej nie myli, powinna się pośpieszyć 

z szukaniem nowej posady. 

Następnego dnia punktualnie stawiła się w pracy. 

Niczym automat odbierała telefony, kserowała do­
kumenty i pisała na komputerze, każdą wolną chwi­

lę wykorzystując na przeglądanie ogłoszeń o pracę, 
choć zupełnie nie miała do tego serca. J.D. nie było 
i nie było, i Gabby autentycznie się ucieszyła, gdy 
Dick oznajmił, że chce jej podyktować korespon­
dencję. Miała nadzieję, że nawał pracy pomoże jej 
przestać myśleć o tym, gdzie się podziewa i co w tej 
chwili robi jej szef. 

Zbliżała się pora lunchu, kiedy w końcu się 

pojawił. Gabby najchętniej podbiegłaby do niego 

i rzuciła się mu na szyję. Oczywiście zwalczyła ten 
odruch, lecz wiele ją to kosztowało. Powtórzyła sobie 
w duchu, że J.D. nie interesują poważne związki, 
odetchnęła głęboko i przywitała się z nim uściskiem 
dłoni, po czym podała mu plik korespondencji. 

- Martwiłaś się o mnie? - spytał pozornie bez­

troskim tonem, ale przyglądał jej się bacznie. 

Spojrzała na niego ze spokojem, który nie przy­

szedł jej łatwo, i uniosła brwi tak wysoko, iż 
wysunęły się ponad oprawki okularów. 

background image

162 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Ja? Czemu miałabym się martwić? - spytała. 

Wziął głęboki wdech, obrócił się na pięcie i po­

szedł prosto do swojego gabinetu, po czym zamknął 

się w nim, trzaskając drzwiami. 

Gabby spojrzała w ich kierunku i pokazała język. 

Wyjąwszy z szuflady torebkę, podniosła się zza 

biurka i rzuciła do interkomu: 

- Wychodzę na lunch. 

- Gabby? 

Już przy drzwiach odwróciła się i spojrzała na 

niego. Stał przed wejściem do gabinetu i wyglądał 

jak ktoś bardzo samotny i pełen wahania. 

- Zjedz ze mną lunch - odezwał się cicho. 

- Przykro mi. Jestem umówiona na rozmowę 

w sprawie pracy - odparła i pomachała zwiniętą 

w rulon gazetą. 

Sposępniał i zmrużył oczy. 

- Nie idź - powiedział, lecz w jego głosie nie 

było złości, raczej smutek. 

Gabby miała miękkie serce i trudno jej było nie 

skapitulować, gdy patrzył na nią tak przejmująco, 

nieomal prosząco. Jednak wiedziała, że nie może 

sobie na to pozwolić. Na dłuższą metę rzucenie tej 

posady to najlepsze rozwiązanie, przynajmniej bę­

dzie mogła się gdzieś ukryć ze swoim złamanym 

sercem. Umarłaby chyba, gdyby musiała dalej z nim 

pracować, wiedząc, że wszystko, co J.D. ma do 

zaoferowania, to zwierzęca żądza albo zdawkowa 

uprzejmość zwierzchnika wobec podwładnej. 

- Muszę - odrzekła cicho. - Tak będzie najlepiej. 

background image

Diana Palmer 163 

- Dla kogo? - spytał gniewnie. 
- Dla nas obojga! - wybuchnęła. - Nie mogę 

przebywać z tobą w tym samym budynku! Dłużej 
tego po prostu nie zniosę! 

Krew odpłynęła mu z twarzy. Patrzenie na to, co 

się z nim dzieje, sprawiało jej taki ból, że pomyślała, 

że dłużej tego nie wytrzyma. Odwróciła się i wybie­
gła z kancelarii ile sił w nogach. Znacznie później 
przyszło jej do głowy, że mógł źle zrozumieć jej 
słowa. Miała na myśli to, że nie chce być blisko 
niego, kochając go i wiedząc, że on jej uczuć nigdy 
nie odwzajemni, podczas gdy on najwyraźniej ode­
brał je jako aluzję do tego, co wydarzyło się na 

farmie Laremosa. 

Nie da się ukryć, że zachował się wyjątkowo 

brutalnie. Ale przeprosił, ponadto Gabby zaczynała 
rozumieć pobudki, którymi się kierował. Chciał jej 
uświadomić, dlaczego nie powinna się w nim zako­

chiwać. Próbował ją uchronić przed większym cier­

pieniem. Zresztą jej słowa i tak nie spędzą mu snu 
z powiek, powiedziała sobie w duchu. Ona jest mu 

obojętna, więc jakim cudem mogłaby go zranić? 

Odpowiedziała na ogłoszenia dwóch firm miesz­

czących się w odległości kilku przecznic od kan­
celarii. Jedna poszukiwała kogoś do obsługi kom­

putera; Gabby miała w tym wprawę, więc praca nie 

sprawiałaby jej trudności. W drugiej - dużym mię­

dzynarodowym przedsiębiorstwie - zwolnił się etat 

sekretarki. 

Zanim wróciła do kancelarii, J.D. znowu wyszedł 

background image

164 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

do miasta. Może to i lepiej, pomyślała. Musi zacząć 

przyzwyczajać się do myśli, że go przy niej nie ma. 

Na razie zaledwie o tym pomyślała, pękało jej serce, 

jednak była realistką i zdawała sobie sprawę, że ból 

kiedyś minie. Nie ma co liczyć na cud, skoro J.D. 

powiedział bez ogródek, że nie widzi dla niej 

miejsca w swojej przyszłości. Nie cofnął się nawet 

przed przemocą, by dobitnie jej to uzmysłowić. 

Miała ochotę płakać, ale przecież była w pracy. 

Zacisnęła zęby i zmusiła się do tego, aby skoncent­

rować się wyłącznie na obowiązkach. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Od tamtej przykrej rozmowy J.D. zaczął za­

chowywać wobec Gabby z jeszcze większą rezer­

wą. Odzywał się do niej wyłącznie w sprawach 

służbowych i tylko wtedy, gdy nie zdołał znaleźć 

jakiegoś pośrednika, który przekazałby jej słowa. 

Chodził po kancelarii z wiecznie skrzywioną miną 

i na wszystkich warczał. 

- Już coś wiadomo na temat twojej nowej posa­

dy? - spytał zdawkowo w piątek rano, gdy skończył 

jej dyktować sążnistą odpowiedź na urzędowe pis­

mo. - Odezwał się ktoś? 

- W poniedziałek powinni się odezwać ci od 

komputera - odparła cicho. - Ta druga sprawa 

niestety nie wypaliła. 

background image

166 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Milczał chwilę, przyglądając się jej zamyślonym 

wzrokiem. 

- Czyli mimo wszystko wcale nie tak łatwo 

znaleźć coś ciekawego - zauważył. 

Gabby ze spokojem odwzajemniła jego spojrze­

nie. 

- Jeśli nie znajdę nic w Chicago, po prostu 

wrócę do domu - wyjaśniła i wzruszyła ramionami. 

Siedział nieruchomo jak posąg i wpatrywał się 

w nią z napięciem. 

- Do Teksasu - mruknął. 
Wbiła wzrok w swoje notatki. 
- Zgadza się. 
- Co miałabyś robić w Teksasie? 
- Pomagałabym mamie. 

Odłożył pismo na blat biurka. 

- Pomagałabyś mamie - powtórzył drwiąco 

i gniewnie zmrużył oczy. - Nie minąłby tydzień, 
zanim zaczęłabyś zaglądać do kieliszka, zresztą 
doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. 

- Jak śmiesz...! - zaczęła głosem zdławionym 

z oburzenia, lecz J.D. przerwał jej w pól zdania. 

- Gabby, twoja mama to przeurocza kobieta 

- powiedział - ale różnicie się tak bardzo, jak 
gdybyście pochodziły z dwóch odległych światów. 

Wiecznie byś się z nią kłóciła albo nagle przyłapy­
wała na myśli, że pozwalasz się jej wodzić za nos. 

Milczała wzburzona, lecz nie pozwoliła, by uraza 

odebrała jej zdrowy rozsądek. 

- Wiem - przyznała po dłuższej chwili - ale to 

background image

Diana Palmer 167 

chyba lepsze od przejścia na garnuszek państwa, 

prawda? 

- Zostań u mnie - namawiał. - Jestem przekona­

ny, że z czasem wszystko się między nami ułoży, 

proszę tylko, żebyś dała mi trochę czasu. Nie 

możesz zapomnieć o tym, co się stało? Jeden jedyny 

raz tak podle się zachowałem. 

- Nie utrudniaj mi tego, i tak jest mi ciężko 

- odpowiedziała cicho. 

- Czy chociaż byłoby ci trudno zamknąć za sobą 

te drzwi, wiedząc, że rozstajemy się na zawsze? 

— spytał prosto z mostu. 

Usta jej zadrżały. 

- Nie masz mi nic do zaoferowania, jasno to 

powiedziałeś. Nie pozostawiłeś mi wyboru, muszę 

odejść. 

- Owszem, powiedziałem - przyznał zadziwia­

jąco zgodnie. - Tamtego dnia mówiłem i robiłem 

znacznie gorsze rzeczy, żeby ci udowodnić, że nic 

do ciebie nie czuję, aby mieć pewność, że nie 

spróbujesz się do mnie zbliżyć. - Westchnął ciężko, 

jego dłonie poruszały się nieustannie, a to przesu-

wały coś na biurku, a to wygładzały stertę dokumen-

tów. - A teraz nie mogę spokojnie spojrzeć w lustro, 

bo robi mi się niedobrze na swój widok, ciągle sobie 

przypominam, jak się kulisz, ilekroć próbuję do 

ciebie podejść. 

Wstał zza biurka i zapatrzył się w okno, a potem 

przeciągnął się, jak gdyby mięśnie pleców mu 

zesztywniały. 

background image

168 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Nigdy nikogo nie potrzebowałem - odezwał 

się po paru chwilach, lecz w dalszym ciągu stał 

zwrócony od niej plecami. - Nawet jako dzieciak. 

Zawsze opiekowałem się Martiną i mamą. I tylko 

dla nich dwóch cokolwiek znaczyłem, dla wszyst­

kich innych równie dobrze mogłem nie istnieć. 

Odkąd sięgam pamięcią, zawsze byłem sam i to mi 

odpowiadało. 

- Ile razy mam ci to powtarzać: nie próbuję na 

ciebie zastawić żadnej pułapki! 

Odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. 

- Tak, teraz już to rozumiem - przyznał. 

- I chcę, żebyś i ty spróbowała coś zrozumieć. 

Milczał chwilę, po czym powiedział: 

- Przez wiele lat byłem w wojsku. Zdążyłem się 

przyzwyczaić do pewnego sposobu działania, do 

określonego stylu życia. Sądziłem, że to już prze­

szłość, że tamte sprawy przestały mieć dla mnie 

jakiekolwiek znaczenie. Ale kiedy Martina została 

porwana, wszystko się zmieniło. 

- Znowu poczułeś adrenalinę i przypomniałeś 

sobie, dlaczego kiedyś tak bardzo ci się to podobało 

-powiedziała cicho, spoglądając na niego pytająco. 

- I już nie jesteś pewny, czy chcesz do końca życia 

pracować w kancelarii. 

- Czytasz w moich myślach. 

- Długo pracowaliśmy razem - odparła cicho, 

opuściła wzrok i wpatrzyła się w notes, który 

kurczowo ściskała. Pękało jej serce, ale cieszyła się, 

że J.D. tego nie zauważa. - Od czasu do czasu 

background image

Diana Palmer 

169 

pewnie za tobą zatęsknię, J.D. Mogę wiele powie­

dzieć o tym, jak mi u ciebie było, ale na pewno nie 

to, że było nudno. 

- Jeśli zostaniesz - powiedział ledwie słyszalnie 

- może i ja zdołam zostać. 

- A co ja mam z tym wspólnego? - spytała, 

śmiejąc się nerwowo. - Na miły Bóg, świat jest 

pełen kompetentnych asystentek, będziesz mógł 

przebierać. Może następna bardziej przypadnie ci 

do gustu. Ja mam paskudny charakterek i jestem 

pyskata, pamiętasz? 

- Pamiętam tyle rzeczy związanych z tobą - od­

parł, kompletnie ją zaskakując. - Dopiero kiedy 

spróbowałem wykreślić cię ze swojego życia, zro­

zumiałem, jak głęboko w nie wrosłaś. Stałaś się dla 

mnie nałogiem, Gabby, jak filiżanka kawy i poranna 

gazeta. Rano jedyne, co każe mi wstać z łóżka, to 

myśl, że zastanę tu ciebie. 

- Znajdziesz sobie nowe nałogi - odparła, do­

tknięta tym określeniem. Tylko tyle dla niego zna­

czy? 

- Przecież właśnie próbuję ci wytłumaczyć, że 

wcale nie chcę nowego nałogu - mruknął gniewnie. 

- Chcę, żeby wszystko zostało po staremu. Podoba 

mi się tak, jak jest. 

- Akurat! - oznajmiła, piorunując go wzrokiem. 

- Sam sobie zaprzeczasz. Przed chwilą mówiłeś, że 

chcesz znowu zostać najemnikiem, brakuje ci dresz­

czyku emocji, świadomości, że każdego dnia nara­

żasz życie. Zatęskniłeś za przygodą. 

background image

170 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Kiedy się ciebie słucha, można by pomyśleć, 

że to jakaś choroba - stwierdził sucho. 

~ A tak nie jest? Boisz się, że zaczniesz coś czuć. 

Sierżant, Apollo, Semson, wszyscy oni utracili coś, 

bez czego nie sposób żyć: zdolność odczuwania. Nie 

myślą o przyszłości, tylko czekają na koniec. Nie 

mają nic do stracenia, nie mają dokąd wrócić. Tak, 

wiele się nauczyłam przez tych kilka dni, J.D. 

Przede wszystkim zrozumiałam, że w przeciwieńst­

wie do was mam po co żyć. Nie chcę takiej wolności. 

- Nigdy jej nie zakosztowałaś -przypomniał jej 

spokojnie. 

- To prawda - przyznała. - Ale przez pięć lat 

harowałeś jak wół, żeby mieć szansę na nowe życie, 

odniosłeś gigantyczny sukces. Tyle osób zawdzię­

cza ci życie i wolność. Czy ty zwariowałeś, żeby to 

wszystko przekreślać dla jakiejś mrzonki? 

- O wolność nie zawsze walczy się w sądzie 

- wycedził. 

- A gdzie? Na końcu świata, uzi i plastikiem? 

- odcięła się. - Myślisz, że tylko kule i bomby mogą 

coś zmienić? To nie metoda! 

Parsknął gniewnie i odparł: 

- Nic nie rozumiesz. 

- Racja, nie rozumiem. I dla twojej wiedzy: 

rzeczywiście straciłam wszystkie złudzenia. Życie 

najemnika wcale nie jest romantyczne i wspaniałe. 

- Podniosła się z krzesła i spojrzała na brulion, 

w którym notowała jego korespondencję. - Lepiej 

pójdę to przepisać. 

background image

Diana Palmer 171 

Odprowadził ją spojrzeniem. Gdy była przy 

drzwiach, odezwał się cicho: 

- Poczekaj chwilę. 
Zatrzymała się z dłonią opartą na klamce, gotowa 

w każdej chwili nacisnąć ją i wyjść. Patrzyła, jak 
J.D. wstaje, wychodzi zza biurka i powoli zmierza 
w jej stronę. Gdy zbliżył się, nie zdołała zapanować 
nad strachem; górował nad nią wzrostem, popielaty 
prążkowany garnitur podkreślał muskulaturę, której 
siłę Gabby pamiętała aż zbyt dobrze. 

Otworzyła drzwi i wyszła szybko, starając się nie 

okazać lęku, jednak J.D. nie dał się zwieść: przejrzał 

ją na wylot. 

- Proszę - rzekł zdławionym głosem i potrząsnął 

głową. - Nie uciekaj. Nie zrobię ci krzywdy. 

- Ciągle to powtarzałeś, a ja uwierzyłam ci 

o jeden raz za dużo - odparła, zanosząc się ner­
wowym śmiechem. 

Cofała się, nie spuszczając go z oczu, dopóki nie 

znalazła się przy swoim biurku. Schroniła się za nim 
szybko, tak by od J.D. oddzielała ją szerokość blatu. 
Dopiero wtedy poczuła się nieco pewniej. 

- Miałam je przepisać - przypomniała rzeczo­

wo, unosząc rękę z brulionem. 

Ciemne oczy J.D. nabrały dziwnie posępnego 

wyrazu. 

- Ty nie udajesz. Naprawdę się mnie boisz? 

- spytał. 

Usiadła przy biurku, unikając jego spojrzenia. 
- Muszę wziąć się do pracy - odparła. 

171 

background image

172 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Niespiesznym, płynnym ruchem oparł się o blat 

biurka i pochylił się w stronę Gabby. 

- Nie wpadaj w panikę - powiedział półgłosem. 

- Nie zbliżę się do ciebie bardziej niż w tej chwili. 

Zastygła w fotelu nieruchomo niczym posąg; 

chciała zapanować nad tą odruchową reakcją, lecz 
po prostu nie była w stanie. 

- Nie powinienem był krzywdzić cię tak, jak cię 

wtedy skrzywdziłem - odezwał się, wpatrzony 
w swoje dłonie. - Przesadziłem. Kiedyś spróbuję ci 
to wytłumaczyć. 

- Nie będzie żadnego „kiedyś" - przypomniała 

mu cierpko. - Ty będziesz włóczył się po świecie 
i wysadzał różne rzeczy w powietrze, a ja będę 
siedziała w biurze i pracowała na komputerze. 

- Przestaniesz wreszcie? - warknął, szukając po 

kieszeniach papierosa. 

- Byłbyś łaskaw zaczekać, aż zabezpieczę dys­

kietki? - spytała lodowatym tonem, po czym na­
chyliła się nad komputerem, otworzyła obie stacje 
dysków i wyjęła dyskietki. - Dym i popiół mogą je 
uszkodzić. 

Przyglądał się niecierpliwie, jak Gabby wkłada 

dyskietki do specjalnych koszulek, a następnie za­
myka w plastikowym pojemniku, po czym szybko 
zapalił papierosa. 

Gabby świdrowała go gniewnym spojrzeniem. 

- Nie przepiszę twoich listów, jeśli nie będę 

mogła spokojnie usiąść przed komputerem - oznaj­
miła rzeczowo. 

background image

Diana Palmer 

173 

- Listy mogą poczekać - odparł. - Gabby, przy­

sięgam na wszystkie świętości, że nie chciałem cię 
tak przerazić. To, co wydarzyło się między nami, 
wstrząsnęło mną i byłem jakby na wpół obłąkany... 

- Machinalnym gestem przeganiał włosy palcami. 
- Na domiar złego zapomniałem, jaka jesteś niewin­
na. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że w normalnych 
okolicznościach żaden mężczyzna nie potraktował­
by cię tak, jak ja to zrobiłem. 

- Żaden inny mężczyzna? Być może. W to 

jestem skłonna uwierzyć - odparła chłodno, cedząc 

słowo po słowie. 

- Gabby, przypomnij sobie, jak było rano przed 

misją. Wtedy się nie bałaś. 

Wypowiadając te słowa, przywołał lawinę wspo­

mnień. Gabby poczuła, że robi jej się gorąco. 
Dobrze pamiętała smak jego ust, błogość, jaka ją 
ogarnęła, gdy przytuliła się do jego silnego ciała, 
i pożądanie, jakie w niej budziły jego delikatne 
pieszczoty. 

- Wtedy byłeś innym człowiekiem - odparowa­

ła. - Odkąd wróciliśmy na farmę, praktycznie prze­
stałeś się do mnie odzywać, nawet nie chciałeś na 
mnie spojrzeć. Zachowywałeś się, jak gdybyśmy 
byli sobie zupełnie obcy, a na koniec najzwyczaj­
niej mnie zaatakowałeś! 

J.D. opuścił wzrok i zaczął z uwagą przyglądać 

się papierosowi, z którego snuła się smużka dymu. 

- Wiem. I ta myśl nie daje mi spać po nocach. 

Pochylił się nad nieskazitelnie czystą popielnicz-

background image

174 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

ką, która stała na biurku Gabby, i zgniótł niedopa­

łek. Dopiero teraz, gdy znalazł się tak blisko niej, 

zauważyła, jakie ma podkrążone oczy. 

- Czy pozwoliłabyś, żebym zaprosił cię na kola­

cję? - spytał cicho. 

Serce zaczęło jej szybciej bić, lecz na wszelki 

wypadek wolała nie wnikać, czy to z radości, czy też 

ze strachu. 

- Nie - odparła stanowczo, zanim zdążyłaby 

zmienić zdanie. 

J.D. westchnął ciężko. 

- Nie - powtórzył. Jego usta ułożyły się w smut­

ny uśmiech, wzrokiem błądził po jej twarzy. - Nie 

wiem czemu, ale wzięcie szturmem obozu terrorys­

tów zaczyna się wydawać dziecinnie proste w poró­

wnaniu z próbą rozbrojenia ciebie, Gabby. 

- Po co w ogóle próbować? Nie szkoda fatygi? 

- spytała cicho. - Przecież za tydzień i tak stąd 

odchodzę. 

Ostatnia iskra nadziei zgasła, i w jego oczach 

pozostał jedynie wyraz smutku. Odwrócił się i po­

woli ruszył w kierunku swojego gabinetu, lecz 

zanim wszedł do środka, na sekundę zatrzymał się 

w progu i uniósł głowę, jak gdyby zamierzał się 

odwrócić i coś powiedzieć - przynajmniej takie 

wrażenie odniosła Gabby, wpatrzona w jego plecy. 

Najwyraźniej jednak się pomyliła, bo chwilę póź­

niej drzwi cicho się zamknęły. Gabby zawahała się, 

czy nie pobiec za J.D., lecz trwało to zaledwie 

moment. Potem włączyła komputer, otworzyła bru-

background image

Diana Palmer 

175 

lion na pierwszej zapisanej stronie i wzięła się do 
pracy. 

W sobotę od rana świeciło słońce, zapowiadał się 

wyjątkowo piękny dzień. Aż grzech w taki wiosen­
ny dzień siedzieć w czterech ścianach. Gabby na­
stawiła pranie i kręciła się po domu, rozmyślając 
o tym, jak trudno jest w taką pogodę lubić miasto. 

Nagle usłyszała pukanie do drzwi. 
Nie miała zielonego pojęcia, kto to może być. 

Nie spodziewała się nikogo, lecz wiedziała, że 
matka się o nią niepokoi, i przyszło jej do głowy, że 
może to ona przyjechała z dalekiego Lytle, by się 
z nią zobaczyć. Czym prędzej pobiegła otworzyć. 

Przed drzwiami stał J.D. 

- Spodziewałaś się mnie? - spytał wesołym, 

tonem, ale uśmiechał się niewyraźnie. 

Gabby na chwilę oniemiała. Gorączkowo za-

stanawiała się, jak w możliwie elegancki sposób 

poprosić go, by sobie poszedł, jednak zanim skoń-
czyła bić się z myślami, J.D. najspokojniej w świe-
cie wszedł do jej mieszkania i rozsiadł się na 
kanapie. 

- Pomyślałem, że może dasz się zaprosić na 

lunch - powiedział ni z gruszki, ni z pietruszki, 
zajęty podziwianiem jej figury, którą podkreślały 
dopasowane spłowiałe dżinsy i obcisła bluzeczka 
z dzianiny. 

Gabby nagle zdała sobie sprawę z tego, iż J.D. 

wygląda jakoś inaczej, i dopiero wtedy zwróciła 
uwagę na jego strój. Dotąd widywała go albo 

background image

176 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

w eleganckich garniturach, albo w mundurze, teraz 
zaś miał na sobie dżinsy równie znoszone i spłowia-
łe jak jej własne, do tego niebieską bawełnianą 
koszulę, stylizowaną na kowbojską, oraz długie 
buty. Stała i wpatrywała się w niego, po prostu nie 

była w stanie się powstrzymać. Jest zabójczo przy­

stojny i niesamowicie męski, pomyślała. Na sam 

jego widok zmiękły jej kolana, aczkolwiek wolała 

podziwiać go na odległość. W dalszym ciągu czuła 
się nieco niepewnie, przebywając z nim sam na sam. 

- Nie rzucę się na ciebie - powiedział, jak gdyby 

czytał w jej myślach - nie zrobię nic, czego nie 
będziesz chciała. Nawet cię nie dotknę, jeśli sobie 
tego nie życzysz. Ale proszę, spędź ten dzień ze 
mną, Gabby. 

- Czemu miałabym się zgodzić? - spytała 

cierpko. 

Uśmiechnął się ze smutkiem. 

- Ponieważ czuję się strasznie samotny. 

Serce stopniało jej jak wosk. Albo też najzwy­

czajniej brakuje mi piątej klepki, pomyślała, w pełni 
zdając sobie sprawę, że spełnienie jego prośby 
byłoby wbrew logice. Osiągnęłaby tylko tyle, że 

jeszcze trudniej byłoby jej odejść, a odejść przecież 

musi. Nie umiałaby dalej z nim pracować, kochając 
go i dźwigając bagaż tego, co wydarzyło się w Gwa­
temali. 

- Masz przyjaciół - odparła wykrętnie. 
- Jasne - odparł, wstając i chowając ręce do 

kieszeni, dzięki czemu dżinsy mocniej opięły się na 

background image

Diana Palmer 

177 

jego płaskim brzuchu i umięśnionych udach. - Jas-

ne, mam przyjaciół. Sierżanta, Apolla... 

- Myślałam o kimś... stąd- odparła z wahaniem. 
Milczał chwilę. 
- Mam ciebie. Nikogo innego. 
Choć jeszcze się nie odezwała, już się zgodziła. 

Jak postąpić inaczej, kiedy słyszy się takie wyzna­
nie i wie doskonale, że jest ono szczere? J.D. nie raz 
i nie dwa powtarzał, że tylko jej jednej ufa. W końcu 
zaufanie jest nieodłączną częścią przyjaźni. 

- Dobrze - powiedziała w końcu. - Ale tylko 

lunch. 

- Tylko lunch - przytaknął. 
Nie zbliżył się do niej, nie ponaglał jej, nie zrobił 

niczego, czym mógłby ją do siebie zrazić. Cierp­
liwie czekał, gdy zamyka mieszkanie na klucz, po 
czym szedł przy niej niczym jakiś łagodny olbrzym 
z bajek, dopóki nie dotarli na parking i nie wsiedli 
do samochodu. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Gabby pomyślała, że to dziwny dzień. Była 

przekonana, że zdążyła poznać wszystkie nastroje 

J.D., dzisiaj jednak zupełnie był do siebie niepodob­

ny. Zmienił się, choć nie potrafiła określić, na czym 

właściwie polega owa zmiana. 

Zawiózł ją do pobliskiego parku. Najpierw długo 

spacerowali pośród drzew, kierując się w stronę 

jeziora. Dalej poszli plażą, patrząc, jak spłoszone 

ptaki zrywają się do lotu, i przyglądając się leniwie 

przepływającym żaglówkom. Wiatr rozwiewał cie­

mne włosy J.D., słońce krzesało na nich niebies­

kawe błyski. Zaskoczona Gabby pomyślała nagle, 

że nigdy dotąd nie czuła się tak jak w tej chwili: 

wolna, lecz mimo to bezpieczna, i zarazem pod-

background image

Diana Palmer 

179 

niecona. Trudno jednak było nie pamiętać, że to nie 
początek, ale już koniec znajomości. J.D. ma wy-
rzuty sumienia po tym, jak się zachował w Gwate-
mali, i chce się z nią pogodzić przed jej odejściem 
z pracy. Nie powinna dopatrywać się w jego za-
chowaniu drugiego dna, bowiem najzwyczajniej go 
nie ma. 

W pewnym momencie niby przypadkiem dotknął 

jej dłoni i spojrzał na nią pytająco. 

- Potknąłeś się? - zażartowała, starając się roz-

ładować napiętą atmosferę. 

- Niezupełnie - odparł cicho. - Prawdę powie-

dziawszy, chciałem sprawdzić, jakbyś się zachowa-
ła, gdybym spróbował wziąć cię za rękę. 

Znowu ta rozbrajająca szczerość, pomyślała 

Gabby. Uśmiechnęła się do niego i podała mu rękę. 
Poczuła, jak jego ciepłe palce powoli splatają się 
z jej palcami, i przypomniała sobie, jak J.D. pieścił 

jej dłoń, gdy lecieli do Meksyku, co wtedy mówił, 

i zrobiło jej się gorąco. 

J.D. spojrzał na jej zaczerwienione policzki i za-

śmiał się cicho. 

- Nie wiem, czy to możliwe, ale mam wrażenie, 

że myślimy dokładnie o tym samym. 

- Lepiej pilnuj swojego nosa - oznajmiła. 
- Staram się, ale masz to wypisane na twarzy, 

skarbie. Zdradziły cię te piękne rumieńce. 

Gwałtownie zabrała rękę, lecz ku jej rozczarowa­

niu, nie sięgnął po nią ponownie. 

- Nie chcę wywierać na tobie presji - wyjaśnił, 

background image

180 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

widząc jej zdziwioną minę. -Zadowolę się tym, co 
będziesz skłonna ofiarować mi sama z siebie. 

Zatrzymała się i zwróciła twarzą w jego stronę. 

Słyszała, jak fale cicho chlupoczą o brzeg, od strony 

plaży niosły się śmiechy i radosne piski; kilkoro 
dzieci na wyścigi biegło do wody. Nie patrząc na 
niego, powiedziała: 

- Co właściwie próbujesz osiągnąć? 
Westchnął. 
- Chcę ci udowodnić, że nie jestem potworem 

- odparł w końcu. 

- Nigdy nie uważałam cię za potwora. 
- To dlaczego za każdym razem, kiedy próbuję 

się do ciebie zbliżyć, dzieje się to samo? - spytał, po 
czym znienacka chwycił ją oburącz w talii i mocno 

przyciągnął do siebie. 

Gabby wpadła w panikę. Wiła się jak piskorz, 

odpychała go z całych sił. Trwało to zaledwie kilka 
sekund: puścił ją zaraz, lecz kiedy podniósł twarz, 
był blady jak płótno. Gabby trzęsła się z wysiłku i ze 
zdenerwowania, na twarzy miała wypieki i ner-
wowo przygryzała usta. 

Pomyślała, że kompletnie go nie rozumie. 
J.D. roześmiał się gorzko i odwrócił do niej 

plecami. Drżącymi palcami zapalił papierosa, osła­
niając go przed lekkim wiatrem od jeziora, i zaciąg­
nął się głęboko. 

- O Boże - odezwał się głuchym tonem, po 

czym znowu zaniósł się śmiechem. - Odwaliłem 
kawał dobrej roboty w tej Gwatemali, nie sądzisz? 

background image

Diana Palmer 

181 

Nogi wciąż się pod nią uginały i nie była pewna, 

czy zdoła zapanować nad głosem. Odczekała chwilę 

i powiedziała w miarę spokojnie: 

- Żaden mężczyzna nie potraktował mnie tak 

podle jak ty, J.D.- oświadczyła. -Nikt nie mówił do 

mnie takich rzeczy. 

Stanął przodem do niej i zmrużył oczy. 

- Takich sprośnych rzeczy? - Błądził wzrokiem 

po jej ciele, z lubością zatrzymując go na jej 

biodrach i piersiach, po czym znowu uniósł do ust 

papierosa. - Zanim zacząłem się zachowywać jak 

ostatni drań, zdążyłem zapomnieć, jaki miałem być 

zimny i wyrachowany. 

Zamrugała powiekami. 

- Nie rozumiem. 

Zwrócił się twarzą w stronę jeziora i zapatrzony 

w horyzont, dopalił papierosa. 

- Nieważne - mruknął, rzucając niedopałek na 

ziemię i przygniatając go butem. 

- Strasznie dużo palisz - zauważyła. 

J.D. wzruszył ramionami. 

- Teraz już nie mam powodów, żeby rzucić to 

świństwo. 

Przez chwilę stała z rękami założonymi na piersi 

i patrzyła, jak J.D. idzie wzdłuż plaży. Potem 

ruszyła za nim. 

- Nie broniłabym się, gdybyś mnie tak nie za­

skoczył - oznajmiła sucho, kiedy go dogoniła. 

Była to prawda, niemniej Gabby wcale nie zamie­

rzała mu tego mówić, ale miał taką nieszczęśliwą 

background image

182 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

minę, że zrobiło jej się go żal. To moje miękkie 

serce pewnego pięknego dnia wpakuje mnie w kło­

poty, pomyślała. 

Zatrzymał się jak wryty i spojrzał na nią ze 

zdumieniem. 

- Słucham? 

Odwróciła się, pozwalając, by wiatr rozwiewał 

jej włosy. Nie była w stanie wydobyć głosu. 

Podszedł do niej, tym razem bardzo powoli, 

i ostrożnie ujął jej twarz w dłonie. Serce znowu 
zaczęło jej bić jak oszalałe, ale nie próbowała się 
wyrywać. Stała spokojnie, gdy J.D. pochylił się nad 

nią i spojrzał jej prosto w oczy. Na jego twarzy 
malowało się napięcie. Stał tak blisko, że czuła 
ciepło bijące od jego ciała i lekko piżmowy zapach 
wody kolońskiej. 

- Połowa tego, co ci powiedziałem w tamtym 

pokoju, jest prawdą - wyszeptał głosem ochrypłym 
z emocji. - Kiedy byłem młody, sypiałem, z kim 
popadnie. Ale to było kiedyś. Teraz nie jest mi 
wszystko jedno. Stale myślę o tym, jak cię skrzyw­

dziłem, co wtedy mówiłem... i nie mogę spać po 
nocach, nie mogę jeść. Nie przestaje mnie to drę­
czyć. 

- Dlaczego? - spytała ledwie słyszalnie. 

Musnął palcem jej usta. 

- Bo nie byłaś mi obojętna. 
Źrenice rozszerzyły jej się tak bardzo, że jej 

zielone oczy wydawały się w owej chwili niemal 
czarne. 

background image

Diana Palmer 

183 

- Nie byłam? - powtórzyła zdławionym głosem. 

Pochylił się nad nią i znowu ujął jej twarz 

w dłonie. Czuła, jak drżą. 

- Nie mogłem przestać rozmyślać o tym, jak 

mało brakowało, żebyś zginęła w tej dżungli - szep­

tał z ustami tuż przy jej ustach. - Chciałem wymazać 

to wspomnienie z pamięci i zapomnieć, co wtedy 

czułem. Więc z rozmysłem cię skrzywdziłem. 

- Ściągnął brwi i wpatrywał się w Gabby z bezbrze­

żnym smutkiem. - Sprawiłem ci ból, ale sam 

cierpiałem jeszcze bardziej. - Nieskończenie deli­

katnie pocałował ją w usta. - Poznałaś mnie z mojej 

najgorszej strony. Okaż mi trochę zaufania, Gabby. 

Pozwól, żebym ci pokazał, jaki potrafię być czuły. 

Niczego nie pragnęła bardziej. Chciała zachować 

chociaż jedno piękne wspomnienie, które osłodzi jej 

gorycz długich, samotnych lat. Zbliżyła twarz do 

jego twarzy i czekała. 

Pocałował ją tak, jak jeszcze nigdy, bez gorącz­

kowego pośpiechu, z czułością, która zapierała jej 

dech w piersi, choć zarazem nieskończenie zmys­

łowo. Słyszała jego ciężki, urywany oddech, czuła, 

jak bezwiednie zaciska pięści i nieruchomieje, lecz 

zapanował nad sobą i pocałunek nie stracił nic ze 

swojej delikatności. 

Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek 

i napotkała jego wzrok. Oczy mu płonęły. Przysunął 

się bliżej, poczuła, jak ciepły oddech owiewa jej 

wilgotne, rozchylone usta, i usłyszała jego cichy 

głos: 

background image

184 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Nie bój się mnie - wyszeptał. - Proszę. 

Z trudem przełknęła ślinę, oddychała jak po 

wielkim wysiłku. 

- Jacob... - powiedziała drżącym głosem. 

Kurczowo zacisnął powieki, jak gdyby sprawiła 

mu ból. 

- Nie sądziłem, że jeszcze usłyszę, jak wypo­

wiadasz moje imię - wyznał zdławionym głosem. 

Nie zamierzała go dotykać; nie umiała powie­

dzieć, jak to się stało, że jej dłonie nagle oparły się 

o jego tors. Czuła pod palcami szorstki materiał 

koszuli, aż nazbyt żywo pamiętając, co się pod nim 

kryje, jak przyjemnie jest zatopić palce w gęstwinie 

czarnych włosków na jego piersi. 

- Nie utrudniaj mi tego - wyszeptała bezradnie. 

Ujął oburącz jej głowę i odchylił ją delikatnie, tak 

aby musiała spojrzeć mu w oczy. 

- Myślisz, że mnie jest łatwiej? Mam pozwolić 

ci odejść? 

- Tak - odparła, uśmiechając się, choć usta jej 

drżały. - Przecież sam mówiłeś, że nie chcesz się 

z nikim wiązać. 

- Na Boga, to dlaczego za każdym razem, kiedy 

patrzę, jak odchodzisz, coś we mnie umiera? - spy-

tał. - Dlaczego budzę się i zasypiam z twoim 

imieniem na ustach? 

- Nie mogę zostać twoją kochanką! -jęknęła. 

- Po prostu nie mogę! 

Znowu zbliżył usta do jej ust, owiał ją gorącym 

oddechem. 

background image

Diana Palmer 185 

- Byłoby łatwo sprawić, żebyś nią została - od­

parł aksamitnym głosem. - Bardzo łatwo. Wystar­
czyłoby mi dziesięć minut z tobą sam na sam, 
z ustami na twoich ustach, z rękami pod twoją 
bluzką, i szybko zapomniałabyś o bożym świecie. 
Pamiętasz tamtą noc przed akcją? Pamiętasz, Gab­
by? - szeptał namiętnie. - Trzymałem cię w ramio­
nach, dotykałem cię... 

- Jacob. - Wtuliła rozpaloną twarz w jego ko­

szulę. - Jacob, przestań, proszę! 

Duże ciepłe dłonie przestały błądzić po jej 

plecach i przeniosły się na biodra. Potem J.D. 
przyciągnął ją do siebie i poczuła, jak bardzo jej 
pragnie. 

- Jesteśmy w parku, to miejsce publiczne - za­

protestowała słabo, ale się nie odsunęła. 

- Tutaj jesteś bezpieczna - odparł. - Gdybyśmy 

byli gdziekolwiek indziej, nie ręczyłbym za siebie. 
Tak bardzo cię pragnę, Gabby... 

- Dlaczego mi to robisz? I tak jest mi trudno 

- oznajmiła, opierając rozpalone czoło na jego 
ramieniu. 

Jego koszula pachniała świeżością. Gabby po­

gładziła ją bezwiednie, czując pod palcami, jak 
mu grają mięśnie. Natychmiast zareagował na ten 
lekki dotyk, zaczął szybciej oddychać, oczy mu 
rozbłysły. 

- Rozepnij ją. Dotknij mnie - poprosił zdławio­

nym głosem. 

- Przecież tu są ludzie! 

background image

186 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Są. - Całował jej zamknięte powieki, czoło, 

włosy. - Dotknij mnie. 

Gabby nie mogła złapać tchu. Poddawała się tym 

delikatnym pieszczotom, oszołomiona i rozpalona. 

Pomyślała, że kochać kogoś tak bardzo to praw­

dziwa udręka. Tak trudno będzie od niego odejść, 

wiedząc, jaki J.D. potrafi być czuły. Co jednak 

może zrobić? 

- Już nigdy cię nie skrzywdzę - wyszeptał, 

prowadząc jej dłoń ku guzikom swojej koszuli. 

- Nigdy. Nie będę próbował cię do niczego zmusić, 

nie będę brutalny. Udowodnię ci, że możesz mi 

ufać, choćby mi to miało zająć całe życie, Gabby. 

Zamknęła oczy i drżącymi palcami rozpięła pier­

wszy guzik, potem drugi. Poczuła, jak mięśnie mu 

się napinają, gdy odpinała trzeci, potem przytuliła 

się do niego, wsunęła dłoń pod koszulę i pogładziła 

jego muskularny tors. J.D. wstrzymał oddech i prze­

sunął się nieznacznie, by mogła głębiej wsunąć 

rękę. 

- Kiedyś zrobiłaś to samo co ja przed chwilą 

- przypomniał jej zmysłowym szeptem. - Kiedy 

włożyłem ci rękę pod koszulę, na farmie, pamię­

tasz? Obróciłaś się tak, żeby było mi wygodniej cię 

dotykać. 

Pamiętała raczej, co się wtedy z nią działo. 

Sennie podniosła powieki i zwróciła twarz w jego 

stronę, tak aby mógł spojrzeć jej w oczy. 

Wpatrywał się w nią roziskrzonym wzrokiem. 

- O tak. Lubię, jak to robisz - szepnął, kiedy 

background image

Diana Palmer 

187 

delikatnie powiodła paznokciami po jego skórze. 
Nie odrywał od niej płonącego spojrzenia. - Gdyby­
śmy się kochali, mogłabyś drapać mnie po całym 
ciele, a ja mógłbym cię całą wycałować. 

Zadrżała. Widząc to, wziął ją w ramiona i tulił 

tak, jak się tuli dziecko, dopóki się nie uspokoiła. 

- Słowa mają wielką moc - odezwał się cicho 

ponad jej głową, spokojnie i niemal uroczyście. 
- Dzięki tobie to zrozumiałem. Dopóki się nie 
poznaliśmy, nie wiedziałem, że można kochać się 
z kobietą, tylko do niej mówiąc. 

Gabby w milczeniu spoglądała na jezioro, od­

prowadzając spojrzeniem majestatyczne żaglówki. 

- Znaleźliśmy się w impasie - oznajmiła z wes­

tchnieniem. 

Wtulił twarz w jej włosy. 
- Dlaczego tak mówisz? 
- J.D., w piątek odchodzę - oznajmiła, śmiejąc 

się gorzko. 

- Może - mruknął i objął ją mocniej. 
- To nieodwołalna decyzja. - Szarpnęła się, a on 

puścił ją natychmiast. - Nic się nie zmieniło. 

- Przynajmniej przestałaś się kulić na mój widok 

- odparł, lustrując ją spojrzeniem. 

- Bardzo ci dziękuję - odparła. - Za zaleczenie 

moich ran. Teraz jestem gotowa do poważnego 
związku. 

- Może związałabyś się ze mną? - spytał. - Jes­

tem zamożny, seksowny... 

- I nieodpowiedzialny - wpadła mu w słowo. 

background image

188 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Chcę mężczyzny, któremu karabin kojarzy się 

z filmem sensacyjnym! 

Westchnął i podniósł na nią zamyślone oczy. 

- Daj mi trochę czasu. 

- Czas niczego tu nie zmieni - oznajmiła. - Nie 

potrafisz z tym zerwać. To zupełnie jak z paleniem, 

tyle że wojna to znacznie niebezpieczniejszy nałóg. 

Nie mogłabym wiecznie wyglądać przez okno i cze­

kać, aż zadzwoni telefon. 

- I tak będziesz czekała. 

Okręciła się na pięcie i spiorunowała go wzro­

kiem. 

- Słucham? 

- I tak będziesz czekała - powtórzył spokojnie, 

nie odrywając od niej spojrzenia. 

Wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił go z mi­

ną, która zdawała się mówić: „A co mi tam!". 

- Będziesz za mną tęskniła. Będziesz mnie prag­

nęła. Możesz odejść z kancelarii, ale wspomnień nie 

zdołasz zniszczyć. Nie zapomnisz o mnie, tak ja nie 

zapomnę o tobie. Już zawsze będziemy mieć po­

czucie, że ledwie coś się zaczęło, już się skończyło, 

że coś nas ominęło. 

- Seks to tylko seks! - wykrzyczała z pasją. 

Nagle spostrzegła, że nie są sami. Obok prze­

chodziło dwóch młodych chłopaków, którzy uśmie­

chnęli się jak na komendę i mrugnęli porozumiewa­

wczo. Gabby najchętniej zapadłaby się pod ziemię. 

Zaczerwieniła się po same uszy i pobiegła plażą 

w stronę parkingu. J.D. dogonił ją, a potem biegł 

background image

Diana Palmer 

189 

przy niej, spokojnie dopalając papierosa. Kiedy 

znaleźli przy samochodzie, rzucił niedopałek i przy­

deptał go butem, po czym wsiedli do samochodu. 

- Nie powiedziałbym, że to tylko seks - odezwał 

się, zwrócony twarzą w jej stronę, i oparł rękę na 

oparciu jej fotela, uśmiechając się tajemniczo. 

- Aczkolwiek nie ukrywam, że w niezbyt odległej 

przyszłości seks będzie nam zajmował mnóstwo 

czasu. 

- Marzyciel! 

- Raczej to ty będziesz rozmarzona - odparł, 

szelmowsko unosząc

 brwi. - Kiedy nie zapominam 

o dobrych manierach, potrafię zrobić wrażenie na 

kobiecie. Wtedy w Gwatemali byłem wściekły, 

rozdrażniony. Ale dzień wcześniej miałaś przed­

smak tego, jaki naprawdę jestem. 

Wspomnienie tamtej chwili sprawiło, że oblałają 

fala gorąca. J.D. powoli opuścił wzrok na wysokość 

jej biustu i uśmiechnął się zmysłowo. Podążyła za 

jego spojrzeniem, zrozumiała, co wywołało ten 

uśmiech, i pośpiesznie skrzyżowała ręce na piersi. 

- Za późno — rzekł półgłosem. - Ciało zawsze 

cię zdradzi. Nie zapomniałaś... 

- Nie jesteś jedynym mężczyzną na świecie! 

- Naturalnie - przytaknął zgodnie. - Ale ty nie 

chcesz nikogo innego. Chcesz mnie. 

- Bezczelny zarozumialec! - oświadczyła. 

Leciutko dotknął jej ust. 

- Byłaś gotowa za mnie zginąć - powiedział 

zamyślony. - Dlaczego? 

background image

190 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Roześmiała się niepewnie. 
- A może po prostu chciałam trochę sobie po­

strzelać? - odparła, ale usta jej drżały. 

J.D. pocałował ją czule. 

- A może miałaś inne powody, o których nie 

chcesz mówić - stwierdził łagodnie, po czym dodał: 

- Jesteś głodna? 

Gabby była zdezorientowana tą nagłą zmianą 

tematu, lecz zdobyła się na blady uśmiech. 

- Jestem. Co miałeś na myśli? 
- Cheeseburgery, rzecz jasna. - Zaśmiał się 

i uruchomił silnik. 

- Lubię cheeseburgery. 
- Porozmawiajmy. - Znowu ją zaskoczył. - Ale 

tak szczerze. Chcę wiedzieć o tobie wszystko. Jakie 
książki czytasz, jak wyglądało twoje dzieciństwo 
w Teksasie, dlaczego z nikim się nie związałaś. 
Wszystko. 

Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że ona także 

niewiele o nim wie. Nie zna jego upodobań, po­
glądów, nie wie, co dzieje się w jego sercu. Usiło­
wała coś wyczytać z jego twarzy. 

- Chciałabyś więcej o mnie wiedzieć? - spytał, 

jak gdyby czytał w jej myślach. Rzucił jej ukrad­

kowe spojrzenie. - Powiem ci absolutnie wszystko. 

Zaśmiała się bez przekonania. 

- „Wszystko" to dość szerokie pojęcie. 
- I wymaga piekielnie dużego zaufania z mojej 

strony - przyznał z uśmiechem. - Co tylko będziesz 
chciała wiedzieć, Gabby. 

background image

Diana Palmer 

191 

Milczała, wstrząśnięta jego szczerością. Wpat­

rywała się w swoje dłonie i zastanawiała się, czemu 
drżą. Nie pojmowała, co J.D. próbuje osiągnąć, do 
czego to wszystko zmierza. Kiedy podniosła wzrok, 

jej twarz wyrażała niepewność. 

Przyciągnął jej dłoń do swojego uda. 

- Spraw, żebym został - rzekł niespodziewanie. 
- Słucham? - zapytała. 
- Spraw, żebym został - powtórzył, przez uła­

mek sekundy patrząc jej prosto w oczy. - Możesz mi 
dać więcej niż wszystkie przeklęte wojny tego 

świata. Jeśli mnie pragniesz, okaż mi to. Daj mi 

powód, ćwierć powodu do tego, żebym się ustat­
kował. Kto wie, może sprawię ci niespodziankę? 

Wpatrywała się w okno z poczuciem, że ziemia 

usuwa jej się spod nóg. A jednak to nie koniec - coś 
się dopiero zaczyna, choć nie do końca to, o czym 
marzyła. Może przez jakiś czas zdoła utrzymać go 
przy sobie, dopóki nie znudzi mu się jej ciało, ale co 
potem? 

On myśli o przelotnym romansie, a nie o domu 

pełnym dzieci. Nie szuka stałego związku. Może 
mimo wszystko źle się stało, że przestała się go bać. 

Zatrzymała smutne spojrzenie na jego twarzy. 

Jak zawsze miał nieodgadnioną minę, lecz pożąda­
nie, które dostrzegała w jego oczach, dodało jej 
nadziei. Pragnął jej tak bardzo, że zaczynała się 
zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś więcej, czy 

i on czegoś do niej nie czuje. Niemniej takie sprawy 
wymagają czasu, a Gabby nie zamierzała wycofy-

background image

192 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

wać się z decyzji o zmianie pracy: odejdzie, choć jej 

serce pęka. 

Na dłuższą metę tak będzie lepiej, niż próbować 

za wszelką cenę zatrzymać go przy sobie. Ona nie 

nadaje się na kochankę i nie pozwoli, by J.D. 

uwikłał ją w przelotny romans tylko po to, aby 

znaleźć sobie rozrywkę, zanim zdecyduje, czy bar­

dziej widzi się w roli adwokata, czy żołnierza. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Poszli do najbliższego baru szybkiej obsługi 

i usiedli przy stoliku w przytulnym kącie sali. 

Gabby patrzyła zafascynowana, jak J.D. w mgnie­

niu oka pochłania trzy cheeseburgery, dużą porcję 

frytek oraz dwa kubki kawy. 

- Jestem dużym chłopcem - mruknął przepra­

szająco, gdy kończył trzeciego cheeseburgera. 

- To fakt - przyznała z uśmiechem, przygląda­

jąc się opiętej na jego mięśniach koszuli. 

Zmrużył oczy i spojrzał na nią z rozbawie­

niem. 

- Wspominasz, co się kryje pod spodem? - spy­

tał półgłosem. 

Zaczerwieniła się i sięgnęła po kubek z kawą. 

background image

194 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Sądziłam, że ogłosiliśmy zawieszenie broni 

- oznajmiła z wyrzutem. 

- I słusznie. Ale ja nigdy nie gram czysto, 

zapomniałaś? 

Popatrzyła na niego z uwagą, a potem zapytała: 

- Jak wyglądały te cztery lata, kiedy byłeś na­

jemnikiem? Jak to jest? 

Przełknął ostatni kęs cheeseburgera, popił kawą 

i z westchnieniem odsunął się od stolika. 

- Ciężko. Podniecająco. Daje olbrzymią satys­

fakcję, nie tylko finansową. - Wzruszył ramionami. 

- Czy ja wiem? Na początku wszystko wydawało 

mi się bardzo romantyczne, dopiero później dotarło 
do mnie, w co się wpakowałem. Chłopak z tego 

samego werbunku co ja został aresztowany i wtrą­
cony do więzienia, zaledwie wysiedliśmy z samolo­

tu w jednym z małych afrykańskich państewek. Nie 
zdążył oddać jednego strzału, lecz mimo to został 

stracony z wieloma innymi, którzy mieli niejedno 
życie na sumieniu. 

Gabby oczy się rozszerzyły. 

- Jakim prawem? - oburzyła się. - Przecież on... 
- Nasz przyjazd był nie na rękę miejscowym 

władzom. Przy całych naszych świetlanych inten­
cjach, łamaliśmy wszystkie możliwe prawa. Sierżan­

towi i mnie cudem udało się uciec. Tylko dzięki jego 
refleksowi żyję. Byłem wtedy kompletnym żółto­
dziobem. Ale z czasem się zahartowałem w boju. 

- Powiedział mi, że ma na imię Matthew 

- oznajmiła z uśmiechem. 

background image

Diana Palmer 195 

J.D. uniósł brwi. 

- Potraktuj to jako wielki komplement. Mnie 

dowiedzenie się tego zabrało trzy lata. 

- Polubiłam go - odparła Gabby, bawiąc się 

papierową serwetką. - W gruncie rzeczy polubiłam 

ich wszystkich. 

- Sierżant to niesamowity gość. To on mnie 

namówił, żebym zajął się prawem - oznajmił J.D. 

i parsknął śmiechem. - Doszedł do wniosku, że 

biegając z karabinem, zmarnuję sobie życie. 

- Bardzo liczysz się z jego zdaniem - zauwa­

żyła. 

Znowu wzruszył ramionami. 

- Ojca właściwie nie znałem - odparł w końcu. 

- Sierżant opiekował się mną, kiedy trafiliśmy do 

Wietnamu. Nie wiem, może on też kogoś potrzebo­

wał. Jego żona zmarła na raka, z całej rodziny został 

mu tylko brat w Milwaukee, z którym do tej pory nie 

utrzymuje kontaktu. Ja miałem Martinę. W pewnym 

sensie Sierżant zastąpił mi ojca. 

Ściskała w dłoniach kubek i zastanawiała się, jak 

by zareagował, gdyby powtórzyła mu słowa Sier­

żanta, że drzwi do przeszłości już się dla niego 

zamknęły. Prawdopodobnie wyśmiałby ją tylko, ale 

wolała nie ryzykować. 

- A twoja rodzina? - Spojrzał na nią pytająco. 

- Masz rodzeństwo? 

Zaśmiała się cicho. 

- Nie. Jestem jedynaczką. Mój ojciec miał małe 

ranczo. Któregoś razu dziadkowie zabrali mamę na 

background image

196 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

wakacje do San Antonio i tam moi rodzice się 
poznali. Uciekli, a kilka dni później wzięli ślub. 
- Uśmiechnęła się szeroko. - Dziadkowie rwali 
włosy z głowy. 

- Wyobrażam sobie. -Przyjrzał się jej i stwier­

dził z uśmiechem: - Jesteś do niej podobna. A on? 
Chłop jak niedźwiedź? 

Pokręciła głową. 

- Niski, żylasty i twardy jak skała. Musiał taki 

być, inaczej by z nią nie wytrzymał. Każdego innego 
wykończyłaby chyba nerwowo, ale tata nie dawał się 
rozstawiać po kątach. Pamiętam, że jak byłam mała, 
kłócili się tak głośno, że dom trząsł się w posadach. 

- A potem się godzili? - spytał, znacząco uno­

sząc brwi. 

Gabby westchnęła do swoich wspomnień. 

- Tata przysyłał mamie róże albo przywoził jej 

coś ładnego z najbliższego miasteczka. Mama cało­
wała go, a potem znikali gdzieś tylko we dwoje, a ja 
szłam do panny Patty, która mieszkała w małym 
drewnianym domku na drugim końcu rancza. 

- Uśmiechnęła się filuternie. - Często u niej prze­

siadywałam. 

J.D. zachichotał. 

- Podobno takie godzenie się po kłótni bywa 

całkiem przyjemne. 

- Tak. Też tak słyszałam - odparła. 
- My mamy za sobą iście królewską awanturę 

- stwierdził, patrząc jej w oczy. - Chcesz się 
pogodzić? 

background image

Diana Palmer 

197 

Zawahała się, a J.D., widząc to, umilkł. Spokoj­

nie dopił kawę, po czym sięgnął po papierosa. 

- Przepraszam - powiedział cicho. - Zawsze 

byłem w gorącej wodzie kąpany. 

Z wahaniem sięgnęła ponad blatem stołu i delika­

tnie dotknęła jego palców. Drgnął, a potem szybko 

wziął ją za rękę. 

- J.D., czego ty właściwie ode mnie oczekujesz? 

- zapytała. 

- Naprawdę tego nie wiesz, Gabby? 

- Myślę, że próbujesz się ze mną pogodzić po 

tym, co się stało w Gwatemali, zanim polecisz na 

laaj świata szukać słońca - odparła, zdobywszy się 

na odwagę, by nazwać po imieniu swoje największe 

obawy. - Myślę, że chcesz, żebym została twoją 

kochanką. 

- Cóż, to chyba uczciwe postawienie sprawy 

-odparł, delikatnie głaszcząc skórę na jej nadgarst­

ku. - Ty wolałabyś jakiś trwalszy układ, jak rozu­

miem. 

- Ależ się zrobiło poważnie, nie sądzisz? - Za­

śmiała się i zabrała rękę; gdyby odpowiedziała na to 

pytanie, J.D. zrozumiałby wszystko. - Muszę wra­

cać do domu. Pranie leży w pralce, mieszkanie 

niesprzątane od tygodnia... 

Spochmurniał. 

- Nie możesz tego odłożyć do jutra? 

- Jutro jest niedziela. 

- Co z tego? 

- Idę do kościoła. 

background image

198 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Przez chwilę przyglądał jej się spod ściągniętych 

brwi. 

- Ostatni raz byłem w kościele jako mały chło­

pak - powiedział, patrząc na żarzącego się papiero­

sa. - Sam nie wiem, w co właściwie wierzę. 

Te słowa przypomniały Gabby, jak wiele ich od 

siebie dzieli. Posmutniała i powoli podniosła się 

z krzesła. 

- To nie dawałoby ci spokoju, prawda? - mruk­

nął, obserwując ją bacznie. - Tak, nawet na pewno. 

- Co nie dawałoby mi spokoju? - podchwyciła, 

odwracając się w jego stronę. 

- Nieważne. - Z westchnieniem zgarnął do ko­

sza na śmieci wszystko, co leżało na tacy, po czym 

umieścił ją na specjalnym stojaku przy drzwiach. 

- Wniesie się parę drobnych poprawek i będzie 

znakomicie. 

Gabby nie miała pojęcia, o co mu chodzi, ale nie 

chciała naciskać. On także nie wywierał na niej 

żadnej presji: odprowadził ją pod dom i pożegnał 

się, uśmiechając się niewesoło. 

- Pierwszy raz mi się zdarza, żeby kobieta zo­

stawiła mnie z powodu przeklętej pralki - oznajmił 

burkliwym tonem i schował ręce do kieszeni. 

- Pozostaje wyciągnąć z tego wnioski - odparła, 

uśmiechając się pod nosem. - W każdym razie nie 

mogę do końca tygodnia przychodzić do pracy 

w tych samych ubraniach. 

Nastrój zmienił się diametralnie. Uśmiech Gabby 

zbladł, zaledwie przypomniała sobie, jak niewiele 

background image

Diana Palmer 199 

czasu pozostało do chwili rozstania, twarz J.D. 

znowu zaczęła przypominać maskę. 

- Cóż, dziękuję za lunch - rzekła nieporadnie. 

- Jutro też moglibyśmy się spotkać - dodał 

pośpiesznie, zanim weszła do środka. 

Obejrzała się. Niczego nie pragnęła bardziej 

i choć próbowała sobie wytłumaczyć, że to byłby 

wielki błąd, na samą myśl o następnym spotkaniu 

rozśpiewało się w niej serce. 

- Dobrze - odparła ledwie słyszalnie. 

J.D. odetchnął, jak gdyby kamień spadł mu 

z serca. 

- W takim razie przyjadę po ciebie około wpół 

do jedenastej, okej? 

Zawahała się. 

- O jedenastej chcę być w kościele - przypo­

mniała. 

- Tak podejrzewałem. - Uśmiechnął się niewy­

raźnie. - Mam nadzieję, że aniołowie nie pomdle-

ją, widząc, jak wkraczam do tego świętego przy­

bytku. 

Gabby zbladła. Nie byłaby w stanie się odezwać, 

nawet gdyby od tego zależało jej życie. 

- Nie martw się, nie przyniosę ci wstydu - dodał 

szorstko. - Wiem, że nie wolno co pięć minut 

zrywać się z ławki z okrzykiem „Alleluja!" albo 

usiąść z przodu i zacząć głośno chrapać. 

- Przecież nic nie mówię. 

- Wciąż mam duszę, nawet jeśli parę razy pod­

dawałem ją ciężkiej próbie. - Wzruszył ramionami. 

background image

2 0 0 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Chcę... wrócić do normalnego życia, a to dobry 

początek. 

- Jestem metodystką - powiedziała. 

Uśmiechnął się. 

- Ja należałem do Kościoła Episkopalnego, ale 

to chyba nie ma większego znaczenia, prawda? 

Przytaknęła gorliwie i dodała: 

- Moglibyśmy pójść na spacer. 

- Do jutra. 

Odwrócił się i chciał wsiąść do samochodu, lecz 

Gabby delikatnie oparła mu dłoń na ramieniu. 

- Mógłbyś... schylić się na sekundkę? - szep­

nęła. 

Niczym lunatyk powoli spełnił jej prośbę, a ona 

wspięła się na palce i namiętnie pocałowała go 

w usta. Gdy próbował ją objąć, odsunęła się, spo­

glądając na niego z filuternym uśmiechem. 

- Gdzieś, gdzie będziemy sami, też będziesz 

taka odważna? - spytał tonem wyzwania. 

- Marzyciel z ciebie. 

- Święta prawda. Od tygodnia żyję głównie 

marzeniami -przyznał, błądząc spojrzeniem po jej 

szczupłym ciele. - Gabby, czy ty chciałabyś mieć 

dzieci? 

Uśmiechnęła się, nie dowierzając własnym 

uszom. 

- Bardzo - odparła szeptem. 

- To tak jak ja. - Urwał nagle, po czym dodał 

z niepewnym uśmiechem: - Do zobaczenia jutro 

rano. 

background image

Diana Palmer 

201 

- Pa! 

Patrzyła, jak J.D. wsiada do samochodu i odjeż­

dża. Najpewniej to tylko wyjątkowo realistyczny 

sen na jawie, z którego obudzi się przy swoim 

biurku w kancelarii przed stertą listów do przepisa­

nia, jednak kiedy się uszczypnęła, zabolało. Po 

powrocie do domu zaczęła przekładać mokre ubra­

nia do suszarki, powtarzając sobie w myślach, że 

J.D. naprawdę zamierza jutro pójść do kościoła. 

W niedzielę rano była przekonana, że źle go zro­

zumiała. Włożyła twarzowe białe wdzianko w stylu 

retro, w którym przypominała piękne damy z ilust­

racji Charlesa Gibsona, dobrała odpowiednie do­

datki i równo o dziesiątej trzydzieści podeszła do 

drzwi. Oczywiście, że J.D. nie wybiera się do 

kościoła, powiedziała sobie z mocą. Co za niedo­

rzeczne przypusz... 

W chwili gdy nacisnęła klamkę, zadzwonił 

dzwonek u drzwi. Popchnęła je i ujrzała przed sobą 

J.D. ubranego w garnitur, w którym tak często 

widywała go w pracy. Garnitur wprawdzie ten sam, 

lecz J.D. wydawał się odmieniony, pogodniejszy 

i znacznie mniej oficjalny. 

- Przeżyłaś szok? - zapytał. - Byłaś pewna, że 

w ostatniej chwili zmienię zdanie i wybiorę się na 

ryby? 

Roześmiała się, w jej zielonych oczach zamigo­

tały iskierki. Z długimi włosami upiętymi w staro­

świecką fryzurę wyglądała niczym istota przenie­

siona z minionej epoki. 

background image

2 0 2 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Istna młoda wiktoriańska dama. Wyglądasz 

bardzo ponętnie. Taka skromna i cnotliwa. 

Patrzył na nią takim wzrokiem, jak gdyby marzył 

o tym, by raz na zawsze rozprawić się z tym 

niewinnym wizerunkiem. Gabby opuściła wzrok, 

by nie wyczytał w nim niemej zgody. 

- Lepiej już ruszajmy - odparła, przechodząc 

obok niego. 

Kilka minut później wchodzili do kościoła zbu­

dowanego z szarych polnych kamieni. 

- Ładna rzecz, taka zwiewna - odezwał się J.D., 

zerkając na jej strój, gdy byli na schodach. 

- Mogę ci ją czasem pożyczać, jeśli chcesz 

- powiedziała wesoło. 

Jego oczy zapowiadały srogą zemstę, jednak 

zaledwie Gabby wzięła go za rękę, uśmiechnął się, 

wpatrzony w nią jak w obrazek. 

Z uwagą wysłuchał kazania, śpiewał hymny 

ciepłym barytonem, potem zaś, gdy pastor udzielał 

wiernym błogosławieństwa, popadł w zadumę. 

- Mogłabyś chwilę na mnie zaczekać? - spytał, 

kiedy ludzie zaczęli wychodzić z kościoła. 

- Oczywiście - odparła, spoglądając na niego ze 

zdziwieniem. 

Podszedł do pastora i długo o czymś szeptali, 

przybierając niezmiernie uroczyste miny, w końcu 

pożegnali się uściskiem dłoni. J.D. wrócił do Gab­

by i wziął ją za rękę. 

Przez chwilę patrzył na nią. 

- Zamiast ciebie zabieram na lunch twojego 

background image

Diana Palmer 

203 

pastora - oznajmił z przebiegłym uśmiechem. -

Przebierz się w coś swobodniejszego, a ja podjadę 

po ciebie za dwie godziny, dobrze? 

Gabby natychmiast spoważniała. 

- Wszystko w porządku? - spytała, próbując 

sięgnąć wzrokiem poza ten uśmiech, tam, skąd 

wyzierały ból i niepewność. 

J.D. odetchnął głęboko, buńczuczny uśmiech 

zgasł. 

- Czasami mnie przerażasz, Gabby - powiedział 

cicho. - Nic się przed tobą nie ukryje. 

Nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na takie 

wyznanie. Delikatnie dotknęła jego dłoni i patrzyła, 

jak odchodzi. Coś wisiało w powietrzu, zapowiedź 

zmian. 

Gabby zmarszczyła czoło i zawróciła w stronę 

swojego mieszkania. Szła przed siebie spokojnym, 

miarowym krokiem i zastanawiała się, dlaczego 

J.D. chce pomówić z pastorem, zupełnie jak gdyby 

miał coś na sumieniu. 

Błyskawicznie przebrała się w dżinsy oraz nie­

bieską bawełnianą bluzkę zapinaną na guziczki. 

Przez kolejne dwie godziny chodziła po całym 

mieszkaniu, obmyślając najróżniejsze scenariusze, 

z których najczarniejszy był taki, iż J.D. postanowił 

rzucić adwokaturę w diabły i już jedzie na spotkanie 

z Sierżantem i Apollem. 

Pojawił się dopiero po trzech godzinach. Gabby 

zdążyła w tym czasie wypić pół dzbanka kawy 

i obgryźć dwa paznokcie niemal do żywego ciała. 

background image

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Była taka roztrzęsiona, że kiedy nareszcie zapukał 

do drzwi, dosłownie podskoczyła. 

Wpuściła go, wystraszona i niepewna. 

- Zaczynałam myśleć, że wystawiłeś mnie do 

wiatru. - Zaśmiała się nerwowo. - Właśnie chcia­

łam dać sobie spokój z czekaniem i obejrzeć coś 

w telewizji. Co ci dać, może kawy, ciasta...? 

Przerwał ten potok słów, delikatnie dotykając jej 

ust. 

- Musimy się nauczyć bardziej sobie ufać - po-

wiedział łagodnie, patrząc jej prosto w oczy. - Prze­

de wszystkim powinnaś się o mnie dowiedzieć tego, 

że jeśli dam komuś słowo, nigdy go nie cofam. Nie 

wrócę do Sierżanta i pozostałych, Gabby. Masz na 

to moje słowo. 

Łzy polały się z jej oczu jak krople deszczu 

z burzowej chmury. Zasłoniła twarz rękami i za­

częła iść przed siebie, byle ukryć się przed jego 

wzrokiem. 

- Przepraszam - powiedziała zdławionym gło­

sem, nienawidząc się za swoją słabość. 

J.D. nie odezwał się słowem. Pobiegł za nią, 

wziął ją na ręce i spokojnie ruszył w stronę sypialni. 

Zauważyła to i chciała zaprotestować, półprzyto­

mna ze zdenerwowania, ale uciszył ją czułym poca­

łunkiem. 

- Jacob... - wyszeptała z ustami tuż przy jego 

ustach. 

Poczuła, że się uśmiechnął. 

- Tak? 

204 

background image

Diana Palmer 205 

Palcami ścisnęła jego ramiona, gdy kładł ją na 

białej, zrobionej szydełkiem narzucie. 

- Ja nie mogę... - szepnęła jeszcze ciszej. 
- Czego nie możesz? 
Usiadł przy niej i spokojnie zdjął marynarkę, 

kamizelkę i krawat. Gabby patrzyła urzeczona, jak 
rozpina koszulę, nie mogąc oderwać oczu od jego 

pięknie wyrzeźbionych mięśni, ciemnych włosów 
porastających jego pierś. 

- Nie mogę mieć z tobą romansu - powiedziała 

w końcu. 

J.D. zajął się guzikami u jej bluzki. 

- To miło. 
- Jacob, słyszałeś, co powiedziałam? Przestań! 

Puścił jej protesty mimo uszu i rozpiął kolejny gu­

zik, choć gorączkowo odpychała od siebie jego ręce. 

- Co mam przestać? 
- Rozbierać mnie! - Wybuchnęła histerycznym 

śmiechem. - Jacob, ja nic nie mam pod spodem, na 
litość boską! 

- Widzę - odparł z szelmowskim uśmiechem, 

rozchylając poły jej bluzki. 

- Możesz mnie posłuchać...? - zaczęła bez tchu. 
- Cicho, kochanie. 

Pochylił się i zaczął całować jej pierś. Gabby 

jęknęła, odchylając się do tyłu, potem wydała dziw­

ny, przenikliwy dźwięk, który sprawił, że J.D. 
podniósł głowę. 

- Zabolało cię? - spytał niewinnym tonem. 

- Przepraszam, starałem się być delikatny. 

background image

2 0 6 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Leżała z rękami wyciągniętymi nad głową, nie­

świadomie zaciskając pięści, w jej szeroko otwar­

tych oczach malowały się strach i pożądanie. 

- Jakbyś nie wiedział, że nie - wyszeptała. 
Wpatrywał się w jej nagie ciało, patrząc z za­

chwytem, jak jej piersi unoszą się i opadają. 

- Jakaś ty piękna - rzekł półgłosem. 

Powiódł opuszkami palców po jej gładkiej skó­

rze, nie odrywając spojrzenia od jej oczu. Chciał 
widzieć, jak budzi się w niej pożądanie. 

Gabby oddychała coraz szybciej. Dotyk jego 

dłoni doprowadzał ją do szaleństwa. Przesunęła się 
i wygięła plecy, tak aby jej piersi znalazły się bliżej 

jego ust. 

- Mam ją pocałować? - spytał, muskając jej 

brodawkę. 

- Tak - wyszeptała. - Proszę... 
Poczuła na skórze jego gorący oddech, chwilę 

później mocne, szorstkie dłonie wsunęły się pod jej 
plecy. Uniósł ją i zaczął całować jej piersi, wtulać 

w nie twarz... 

- Jacob... - westchnęła błogo, wsuwając palce 

w jego włosy. - Jacob, chcę, żeby tobie też było tak 
cudownie. Powiedz mi, co mam robić... 

- Mnie już jest cudownie - szepnął jej do ucha. 

- Mogę cię całować, dotykać, to mi wystarczy. 

- Naprawdę? 
- Naprawdę - wyszeptał, patrząc jej prosto 

w oczy. 

Przewrócił się na plecy i wciągnął ją na siebie. 

background image

Diana Palmer 

207 

Uśmiechnął się drapieżnie, widząc jej minę, po 
czym rozpuścił jej włosy i patrzył na nią spod 
półprzymkniętych powiek. Gabby poruszyła się 
lekko, nie odrywając od niego wzroku. 

- To zaproszenie? - spytał cicho. 

Głos uwiązł jej w krtani. Z lękiem i z miłością 

wpatrywała się w jego twarz, czując pod palcami 
bicie jego serca, a potem wstrzymała oddech i opar­
ła czoło na jego ramieniu. 

Przez cały czas delikatnie głaskał ją po plecach. 

Tym razem to on się poruszył, tak aby mocniej się 
do niego przytuliła. 

- Pragnę cię tak, że to aż boli ~ powiedział cicho, 

muskając palcami jej sutki. - Pokazać ci, jak bar­
dzo? 

- Sam zacząłeś - przypomniała mu, dotykając 

czołem do jego czoła. A potem poruszyła się na nim 
gwałtownie i przylgnęła do niego całym ciałem, 
wiedząc, że tym razem nie będzie się opierać. 

- Obejmij mnie - wyszeptała, zbliżając wargi do 

jego ust. - Mocno. 

Chwycił ją za biodra. 

- Tym razem nie będę chciała, żebyś przestał 

- szeptała z przejęciem. -Nie będę cię powstrzymy-
wać, Jacob... 

- Powiedz mi... dlaczego... -jęknął. 
- Przecież wiesz - odparła ledwie słyszalnie 

i gorąco pocałowała go w usta. Przetoczył się 
na nią, przytłoczył swym ciężarem. Przyciągając 

ją do siebie, odwzajemnił pocałunek. Poczuła, jak 

background image

208 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

językiem niecierpliwie wnika wjej gorące usta, i nie 

pozostała mu dłużna. 

- Powiedz to - nalegał, patrząc na nią roziskrzo­

nym wzrokiem, i mocniej przycisnął biodra do jej 
bioder. - Chcę to usłyszeć, Gabby! 

- Kocham cię! - zawołała. Głos jej drżał, ale już 

się niczego nie bała. - Kocham cię, kocham! 

Wstrzymał oddech i przez chwilę wpatrywał się 

w nią płonącymi, szczęśliwymi oczami, potem do­
tknął jej twarzy. Cały drżał, ale zdobył się na blady 

uśmiech. 

- Wykończysz mnie -jęknął, zsuwając się z niej 

i kładąc się na brzuchu. 

Leżał nieruchomo, ściskając poduszkę tak moc­

no, że palce mu zbielały. 

- Jacob? - szepnęła wystraszona i usiadła. 
- Nie dotykaj mnie, kochanie - poprosił udrę­

czonym tonem. 

Wpatrywała się w niego, zdenerwowana i niepe­

wna. Rozpalił ją do czerwoności, a teraz jej nie 
chce? Dlaczego? Po co to wszystko? 

Uspokajał się powoli, w końcu westchnął. 
- O Boże, to cud, że udało mi się nad sobą 

zapanować - mruknął. - Mało brakowało. Mniej 
brakowało tylko wtedy w Gwatemali. 

Oczy jej się rozszerzyły. 

- Tamtego ranka? - spytała ledwie słyszalnie. 
- Tamtej nocy. - Zaśmiał się sucho. - Gabby, ja 

nie próbowałem cię ukarać. Po prostu straciłem nad 
sobą kontrolę. Jeszcze moment, a wziąłbym cię siłą. 

background image

Diana Palmer 

209 

Uniosła brwi. 

- A mnie wmawiałeś, że...! 
- Musiałem coś powiedzieć - odparł. - Nie 

wiedziałem, jak z tego wybrnąć, myślałem, że 
zwariuję. Na początku chciałem zaciągnąć cię do 
łóżka, ale nawet mnie nie zauważałaś, nie widziałaś 
we mnie mężczyzny. W Rzymie próbowałem spra-
wić, żebyś mnie dostrzegła - przyznał się ze śmie-
chem. - Mój Boże, już byłem pewny swego, a tu 
raptem słyszę, że jesteś dziewicą, i wszystkie moje 
plany wzięły w łeb. Postanowiłem cię zwolnić, 
ale potem byliśmy w dżungli i umierałem sto 
razy, patrząc, jak tamto bydlę bierze cię na muszkę. 

Przewrócił się na plecy, przyciągnął jej dłoń do 

ust i pocałował ją. 

- Dopiero wtedy zrozumiałem, co się ze mną 

dzieje. Czułem się jak smarkacz, pełny żądzy, 
sfrustrowany i przerażony. Wolałem, żebyś mnie 
znienawidziła, niż dać się usidlić. Plan był genialny, 
ale nie wypalił. Chciałem cię skrzywdzić, nie prze­
widziałem tylko jednego: że będę cię pragnął tak, że 
zapomnę o bożym świecie. Byle do soboty - dodał 
z przepraszającym uśmiechem. - Tyle jakoś wy­
trzymam. 

- Do soboty? - powtórzyła. 
- Pastora Boone'a zaprosiłem na lunch z dwóch 

powodów - oznajmił. - Po pierwsze, żeby pomówić 
o sprawach, które ciążą mi na sumieniu. Po drugie, 

spytać, czy udzieli nam ślubu. 

Gabby znieruchomiała. Wpatrywała się w niego 

background image

210 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

z wypiekami na twarzy i z niedowierzaniem 
w oczach. To brzmiało jak spełnienie jej najgoręt-
szych marzeń. 

Usiadł na łóżku i wziął ją za ręce. 

- Gabby, jedno mogę ci powiedzieć. Nie wyob­

rażam sobie życia bez ciebie. 

-

 Ale... ale sam mówiłeś, że nie wiesz, czy 

będziesz chciał mieć rodzinę. 

Milczał chwilę, głaszcząc jej dłonie, potem wes­

tchnął. 

- Owszem, mówiłem wiele różnych rzeczy. 

A myślałem tylko o tym, że chyba nie przeżyję, jeśli 
mnie odtrącisz. Musiałem jakoś sprawdzić, czy po 
tym wszystkim jeszcze ci na mnie zależy. - Wpat­
rzył się w jej smukłe palce. - Kiedyś nic mnie nie 
obchodziło, bylebym dostał, czego chciałem, ale to 
się zmieniło, odkąd poznałem ciebie. Musiałem 
mieć pewność, że i ty mnie pragniesz. 

- Pragnęłam cię - odparła ledwie słyszalnie. 

- I wciąż cię pragnę. Kocham cię. 

Uśmiechnął się i spojrzał na nią płonącym wzro­

kiem. 

- Czy ty chociaż zdajesz sobie sprawę, co ja do 

ciebie czuję? 

Wzruszyła ramionami. 

- Pożądasz mnie - odparła z drżącym uśmie­

chem. - Może nawet trochę mnie lubisz. 

Oddychał ciężko. 

- Pewnie parę razy to mówiłem, ale nigdy szcze­

rze. Nie sądziłem, że to aż takie trudne. 

background image

Diana Palmer 

211 

Przysunęła się do niego, objęła go i przytuliła 

policzek do jego szerokiej piersi. Zawahał się, 
a potem przygarnął ją mocno, z całych sił. Wes­
tchnął i powiedział drżącym głosem: 

- Ja... 

Zabrakło mu odwagi. Zaczął ją całować po szyi, 

potem delikatnie położył ją na łóżku. Pieścił ją 

i całował dopóty, dopóki nie zarzuciła mu rąk na 
szyję, pojękując cicho. 

- Kocham cię - powiedział w końcu z pasją, 

która przeraziłaby Gabby, gdyby tak dobrze go nie 
znała. - Ubóstwiam cię. Uwielbiam. Umrę z twoim 
imieniem na wargach, tęskniąc za twoimi ustami, za 
twoim głosem. Czy to ci wystarczy? 

- O tak - wyszeptała. - Nie mogłabym chcieć 

niczego więcej. - Łzy wezbrały jej w oczach. -
Mnie to wystarczy, ale czy wystarczy tobie? 

- Tak - powtórzył. - Ty i dzieci. - Znowu zbli­

żył usta do jej ust. - Pastor Boone mówił, że ofic­

jalnie nie należysz do kościoła. Pomyślałem, że 

może wstąpimy do niego razem. Dzieci powinny 
w coś wierzyć. 

Przytuliła twarz do jego szyi. 
- Chciałabym mieć z tobą dzieci. 
- Mów mi takie rzeczy, to do ślubu pójdziesz 

w szkarłatnej sukience. Cicho! 

Uśmiechnęła się przez łzy. 
- Nauczyłam się tego od ciebie. 
- Nauczę cię znacznie więcej, ale nie teraz 

- odparł, uwalniając się z jej objęć. 

background image

212 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Z ociąganiem wstał z łóżka i przeciągnął się, nie 

odrywając od niej wzroku. Gabby podparła głowę 

na łokciu i uśmiechnęła się do niego. 

- Jesteś najbardziej seksownym mężczyzną na 

świecie - oznajmiła z westchnieniem. - W pracy 

ciągle gapiłam się na ciebie i wyobrażałam sobie, 

jak wyglądasz bez koszuli. 

- Gabby! - ostrzegł pół żartem, pół serio. 

Przeciągnęła się jak kotka, podniecona, zakocha­

na i zachwycona jego pożądliwym spojrzeniem. 

- Jacob - wyszeptała, kładąc się na plecach 

i wiedząc doskonale, że poły jej bluzki znów się 

rozsunęły. 

Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką ma nad 

nim władzę, i poczucie triumfu uderzyło jej do 

głowy. Z przewrotnym uśmiechem wyciągnęła do 

niego ramiona. 

- Nie mogę, kochanie -jęknął. - Jeśli do ciebie 

podejdę, nieprędko wyjdziemy z łóżka. 

Zobaczyła, że J.D. pochyla się nad nią. Oczami 

wyobraźni widziała już, jak jego muskularne, śnia­

de ciało przyciska ją do materaca, niemal słyszała 

jego zmysłowy szept... 

Zanim zorientowała się, co się dzieje, stała już 

przed łóżkiem. 

- Żeby mi to było ostatni raz! - powiedział, 

patrząc na nią z błyskiem w oczach. - Bezwstyd­

nica! 

- Ale... 

- Po ślubie - oznajmił stanowczo i cmoknął ją 

background image

Diana Palmer 

213 

w policzek. - Teraz jedziemy obejrzeć domy. Dwa 

wyglądają obiecująco. Chciałabyś mieszkać nad 

jeziorem? 

Wstali i przeszli do korytarza, trzymając się za 

ręce. 

- Wszystko jedno gdzie, byle z tobą. 

Roześmiał się, oczy mu zabłysły. Otworzył drzwi 

i puścił Gabby przodem. 

- A swoją drogą, to co zrobiłeś ze swoją kuszą? 

- spytała, przekręcając klucz w zamku. 

- Z jaką kuszą? 

Uśmiechnął się szeroko. Gabby westchnęła 

i oparła mu głowę na ramieniu. 

- Myślisz, że Sierżant zgodziłby się poprowa­

dzić mnie do ołtarza? 

- Byłby z tego dumny - zapewnił J.D. - Resztę 

chłopaków też chcesz zaprosić? 

- A miałbyś coś przeciwko temu? 

- Jasne, że nie - odparł ucieszony, kiedy wsiada­

li do windy. - Nie bądź taka smutna. Nie wymknę 

się z nimi, masz na to moje słowo. 

- Nie będziesz niczego żałował? - spytała cicho. 

Westchnął i objął ją czule. 

- Tylko tego - wyszeptał - że tak długo czeka­

łem, zanim odważyłem się powiedzieć, że cię ko­

cham. 

- Tak długo? - powtórzyła zdziwiona. 

- Gabby, kocham cię od dawna. 

Chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła, bowiem 

zamknął jej usta pocałunkiem. 

background image

214 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Czemu nic o tym nie wiedziałam? - zapytała 

po chwili. 

- Byłaś taka młoda - odparł szczerze. - Miałem 

poczucie, że nie powinienem widzieć w tobie kobie­

ty. Ale chodziłaś na randki i czasami wydawałaś się 

nad wiek dojrzała. - Pogłaskał ją po głowie. - Jesz­

cze nie wiedziałem, jak pokieruję swoim życiem, 

więc trzymałem się na dystans. Bałem się, że 

złożysz wymówienie. - Wzruszył ramionami. - Do­

piero w dżungli uświadomiłem sobie, jak bardzo mi 

na tobie zależy. Przez cały weekend usiłowałem 

sobie wmówić, że mogę wrócić do dawnego życia 

i za tobą nie tęsknić. Nie udało mi się to i odtąd 

próbowałem ci udowodnić, że nie zawsze jestem 

takim brutalem. Nawet sobie nie wyobrażasz, co 

czułem, widząc, jak kulisz się na mój widok. 

Wyobrażała to sobie doskonale, wystarczyło 

spojrzeć na jego udręczoną twarz. Wspięła się na 

palce i ucałowała jego zamknięte powieki. 

- Bałam się. Nie tego, że zrobisz mi krzywdę, 

ale że mnie uwiedziesz, a potem znikniesz. - Za­

śmiała się gorzko. - Chyba umarłabym z rozpaczy. 

Już wtedy cię kochałam. 

- Odtąd już nic nas nie rozdzieli - powiedział 

cicho. - Urodzisz mi dzieci i zawsze będziemy 

razem. 

Oczy zaszkliły jej się od łez. 

- Bardzo bym tego chciała. 

Sześć dni później w kościele metodystów odbył 

background image

Diana Palmer 

215 

się cichy ślub. Gabby, w sięgającej do ziemi białej, 

jedwabnej sukni, poprowadził do ołtarza niski, żyla­

sty mężczyzna w nowiutkim szarym garniturze, 

wyróżniający się spośród gości. Uwagę zwracał 

także drużba pana młodego, wysoki, czarnoskóry 

mężczyzna, który nieustannie gmerał przy wykro-

chmalonym kołnierzyku koszuli albo nerwowo po­

prawiał krawat, oraz kilku innych gości siedzących 

w pierwszej ławce przed ołtarzem. 

Gabby zauważyła, że Richard Dice oraz dwie 

sekretarki, które pracowały w tym samym budynku, 

zerkali na nich ciekawie. Jej matka także wydawała 

się zdziwiona. 

Gabby uśmiechnęła się tylko, idąc w stronę 

ołtarza, zapatrzona w J.D., który wydawał się rów­

nie jak ona dumny i szczęśliwy. 

Po krótkiej, acz wzniosłej ceremonii Gabby po­

całowała świeżo upieczonego męża i podbiegła do 

Matthew, aby uściskać go serdecznie. 

- Dziękuję ci - powiedziała z promiennym 

uśmiechem. 

Sierżant wydawał się nieco zakłopotany. 

- Było fajnie. Ehm, Gabby, twoja mama krzywo 

na nas patrzy. 

~ Moja matka zawsze była dziwna, Matthew 

- odparła Gabby ze śmiechem. - Zaraz zobaczysz. 

Mamo, chodź, przedstawię ci Matthew! 

- Moje gratulacje, Gabby i J.D. - rzekł uradowa­

ny Richard Dice, pochylając się, aby ucałować ją 

w policzek. - Przeżyłem prawdziwy szok, kiedy 

background image

216 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

dostałem zaproszenie na wasz ślub. Zwłaszcza po 

wydarzeniach ostatniego tygodnia. 

- Wyboista jest droga miłości. - Gabby uśmie­

chnęła się radośnie. - Zresztą przekonasz się na 

własnej skórze. 

- Nigdy - oznajmił Richard z mocą. - Za dobrze 

biegam! 

- Ja też tak kiedyś myślałem - wtrącił J.D., 

z uśmiechem spoglądając na Gabby, która pokazała 

mu język i podeszła do matki. Przeprosiła sekre­

tarki, które ją zagadywały, i odciągnęła ją na bok. 

Pani Darwin, wystrojona w białą płócienną gar­

sonkę oraz kapelusz co najmniej o trzy rozmiary za 

duży, z wahaniem podążyła za córką. W tym koś­

ciele wydawała się równie nie na miejscu jak 

Mattew, Apollo i cala reszta. 

- Nie cierpię się tak stroić - oznajmiła, zerkając 

na Matthew z zaciekawieniem. - Z rozkoszą wsko­

czyłabym w moje ukochane dżinsy. 

- Słyszałem, że pani strzela, przeklina i jeździ 

konno - odezwał się Matthew i znowu nabrał wody 

w usta. 

Pani Darwin pokraśniała z dumy, po czym opuś­

ciła wzrok i uśmiechnęła się skromnie: 

- Cóż, może jest w tym trochę prawdy, panie...? 

- Matthew Carver - odparł Sierżant. - Łucznik... 

to jest J.D., jest dla mnie jak syn. - Uścisnął jej dłoń 

i uniósł ją do ust. - Mogę mu tylko pozazdrościć 

takiej pięknej teściowej. 

Gabby zostawiła ich samych i poszła się przywi-

background image

Diana Palmer 

217 

tać z Apollem, Semsonem, Laremosem oraz Drago­

nem. 

- Cześć, chłopaki! - Uśmiechnęła się szeroko. 

- Cześć, Gabby - odparł Apollo. - Dobrze, że 

już przeszłaś chrzest bojowy, bo inaczej musieliby-

śmy ci zrobić jakieś przeszkolenie. 

- Co to, to nie - oznajmiła. - Wyjeżdżamy z J.D. 

w podróż poślubną. Skończyłam z przygodami. 

Wyobrażasz sobie, jak czołgam się przez dżunglę 

z czterdziestką siódemką i wielkim brzuchem? 

- Och, ależ karabin chętnie byśmy za ciebie 

ponieśli, Gabby - odparł poważnym tonem. 

- Ale z ciebie dżentelmen! - zaśmiała się. 

- Chyba skończony grubianin - wtrącił z udawa-

nym oburzeniem Laremos, podchodząc i całując 

Gabby w rękę. - Moje gratulacje. Oczywiście nie 

ma mowy o żadnym czołganiu się przez dżunglę. 

- Błysnął w uśmiechu wszystkimi zębami. - Bę-

dziemy cię nieść. 

Semson i Drago wtrącili swoje trzy grosze, 

a Gabby musiała się wesprzeć na ramieniu męża, by 

nie przewrócić się ze śmiechu. 

Podchodzili kolejni goście, aby złożyć gratulacje 

młodej parze, i kościół stopniowo pustoszał. Na 

samym końcu zbliżył się do nich mężczyzna, które­

go Gabby nie znała, wysoki blondyn o surowych 

rysach i twarzy równie śniadej jak twarz J.D. Jego 

mocną opaleniznę podkreślały spłowiałe od słońca 

włosy. 

Zwrócił na Gabby brązowe oczy i przez chwilę 

background image

2 1 8 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

przyglądał się jej z ciekawością. Miał na sobie 

jasnopopielaty garnitur, który wyglądał na równie 

nowy jak te, w których wystąpili goście J.D. W spo­

sobie, w jaki uścisnęli sobie dłonie, było coś, co 

kazało Gabby pomyśleć, że znają się bardzo dobrze. 

- Myślałem, że nienawidzisz ślubów - zauważył 

J.D. z chłodnym uśmiechem. 

- I miałeś rację. Po prostu byłem ciekaw, komu 

dałeś się zaciągnąć do ołtarza. - Zacisnął usta, 

zmrużył jedno oko i przyglądał się Gabby z taką 

uwagą, że poczuła się nieswojo. Kącik ust zadrgał 

mu nieznacznie, po czym mężczyzna zaniósł się 

ochrypłym śmiechem. - No cóż, jeśli radzi sobie 

z bronią i przy pierwszym strzale nie narobi krzyku, 

to chyba ujdzie w tłoku. 

- Ujdzie w tłoku? - powtórzyła Gabby, wlepia­

jąc w niego lodowate spojrzenie. - Wyprowadzę 

pana z błędu: jestem rewelacyjna. Nie dość, że 

strzelam, to jeszcze trafiam. 

Roześmiał się, tym razem łagodniej. W jego 

oczach pojawiły się iskierki rozbawienia. 

- Czyżby? - spytał, podając jej rękę. - Jestem 

Duńczyk. 

Oczy jej się rozszerzyły, zaledwie przypomniała 

sobie, co o nim opowiadał J.D., gdy byli w Rzymie. 

- Fiu, fiu! Widać cuda nigdy się nie kończą 

- mruknęła. - Wyobrażałam sobie, że masz drew­

nianą nogę i nieustannie żujesz tytoń. 

Duńczyk wybuchnął śmiechem. Kiedy się uspo­

koił, impulsywnie objął Gabby i mocno ją uściskał. 

background image

Diana Palmer 

219 

- Ech, J.D., ty fartowny skurczy... 
- Duńczyk! - ucieszył się Sierżant. - Skądeś ty 

się tutaj wziął? 

- Z Libanu - padła spokojna odpowiedź. - Przy­

dałoby mi się kilku dobrych piechurów. Zainte­
resowany? 

- Być może - odparł Matthew ostrożnie, zer­

kając na pozostałych. - Chodźmy pogadać. J.D., 
dbaj o nią. I o siebie. - Pożegnali się uściskiem 
dłoni. - Będziemy w kontakcie. 

Gabby objęła go serdecznie. 

- Dziękuję, że poprowadziłeś mnie do ołtarza. 

Daj znać, gdzie spędzasz święta. Przyślę ci pudło 

ciepłych skarpet. 

Matthew ucałował ją w czoło. 
- Tak zrobię - odparł, po czym szepnął jej do 

ucha: - Przy okazji podaj mi adres swojej mamy. To 

jest kobieta! Przeklina, strzela... Marzenie! 

- Podam, podam - obiecała roześmiana. 

Reszta towarzystwa pożegnała się i wyszła. Po 

wszystkim odwieźli matkę Gabby na lotnisko. 

- Tyłko zadzwoń do mnie czasem, dziecko - po­

prosiła, kiedy zostały same. 

- Oczywiście. - Gabby objęła ją mocno. - Wpa­

dłaś Matthew w oko. 

- On też jest niczego sobie - odparła pani 

Darwin z figlarnym uśmiechem. 

- Tylko jest jeden malusieńki szkopuł... - za­

częła Gabby, zastanawiając się, ile może matce 
powiedzieć. 

background image

220 

ZBUNTOWANA KOCHANKA 

- Ustatkuje się, kiedy przyjdzie na niego pora, 

zupełnie jak twój J.D. - Matka uśmiechnęła się 

wyrozumiale. - Po prostu niektórzy mężczyźni 

potrzebują więcej czasu niż inni. Tymczasem napi­

szę do niego słodki liścik. - Mrugnęła do Gabby. 

-

 Koniecznie mnie odwiedźcie. 

- Odwiedzimy - obiecał J.D., uściskał teściową 

i patrzył, jak odchodzi. 

Gabby wzięła go pod rękę i wrócili na parking. 

- Zrobiłaś się strasznie cicha, odkąd wyszliśmy 

z kościoła - powiedział miękko. - Bałaś się, że będę 

chciał z nimi wyjechać? 

- Chyba tak. Troszeczkę. 

Zatrzymał się przy samochodzie i spojrzał na jej 

zmartwioną twarz. 

- Będę z tobą zupełnie szczery. Kiedy wycho­

dzili beze mnie, czułem się tak, jak gdybym coś 

tracił. W Gwatemali przypomniałem sobie smak 

dawnego, szalonego życia, kiedy miałem więcej 

wolności niż mam teraz. Ale jestem realistą, Gabby. 

Matthew wspominał, że przed naszym wyjazdem 

z Gwatemali mówił ci, że zaszedłem zbyt daleko, 

żeby do nich wrócić, żeby znowu żyć jak kiedyś. 

Gabby kiwnęła głową, ale dalej milczała. 

- Miał rację - podjął J.D. - Marzyłem o lepszej 

przyszłości, dla siebie, dla nas obojga. Za dużo 

w nią zainwestowałem, żeby wszystko przekreślić 

dla dreszczyku emocji. Zresztą - dodał dwuznacz­

nym tonem, przyciągając jej dłoń do swojej piersi 

- znam ciekawsze podniety. 

background image

Diana Palmer 

221 

Patrzył na nią takim wzrokiem, że nogi się pod 

nią ugięły. 

- Odkąd mam ciebie, nie muszę zaglądać śmier­

ci w oczy, aby poczuć, że żyję - szepnął, wsuwając 

jej drobne palce pod swoją koszulę, by poczuła bicie 

jego serca. - Jesteś równie podniecająca jak wojna, 

i może tylko odrobinę mniej niebezpieczna. 

- Tylko odrobinę? - odszepnęła, obejmując go 

za szyję. 

Znieruchomiał i z ustami tuż przy jej ustach 

szepnął: 

- Seks dalej tak bardzo cię przeraża? 

Zaczerwieniła się, ale nie opuściła wzroku. 

- Nie. Kocham cię, więc to nie będzie seks, 

tylko... miłość. 

Zmysłowo rozchylił usta. 

- Jest biały dzień, Gabby - mruknął. 

- Wiem - odparła, pośpiesznie całując go 

w usta. — Będziemy mogli się na siebie napatrzeć. 

Spojrzał jej w oczy i odnalazł w nich najmrocz-

niejszą dżunglę. Przygarnął ją do siebie i pocałował 

zaborczo. Gdy odsunął twarz, z trudem łapał od-

dech. 

- Już nie muszę szukać przygód - powiedział. 

- Ty jesteś największą przygodą. 

- Zabierz mnie do domu, Jacob - wyszeptała. 

- Ucz mnie. 

- Cóż za rozkoszna myśl - zaśmiał się radośnie, 

puszczając ją z ociąganiem, wpatrzony w jej błysz-

czące oczy. 

background image

2 2 2 ZBUNTOWANA KOCHANKA 

Patrzyła na niego i wiedziała, że będzie pięknie, 

gdy będą leżeć obok siebie w chłodnej pościeli, 

i pozna rozkosz, jakiej nigdy dotąd nie poznała. 

- Nie mogę się doczekać - szepnęła drżącym 

głosem. 

Gdy wsiadła do samochodu, J.D. spojrzał w nie-

bo i odprowadził tęsknym spojrzeniem niewielki 

wojskowy samolot. A potem spojrzał na Gabby, 

promienną, szczęśliwą i zakochaną. Twarz mu zła-

godniała, w oczach pojawiły się całkiem inne błyski 

i uśmiechnął się jak człowiek, który jest szczęśliwy. 

____________________________