background image

DIANA PALMER

ZBUNTOWANA KOCHANKA

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gabby   martwiła   się   o   J.D.,   choć   w   gruncie   rzeczy   nie   potrafiłaby   powiedzieć 

dlaczego. W dalszym ciągu szalał po biurze i ciskał czym popadło o blat biurka, jeśli nie mógł 

znaleźć   potrzebnych   dokumentów   albo   nagryzmolonych   na   kopertach   czy   starych 

wizytówkach  odręcznych  notatek, które miały mu o czymś  przypominać.  Nadal spopielał 

Gabby   wzrokiem,   jeżeli   nie   przyniosła   mu   porannej   kawy   punkt   dziewiąta.   Sytuacji   nie 

poprawiało   notoryczne   znikanie   plików   zapisanych   w   komputerze,   za   co,   rzecz   jasna, 

pretensje miał wyłącznie do niej, jak gdyby to była jej wina, oraz wiecznie urywające się 

telefony, przez które nie mógł zebrać myśli. Na jego szerokiej twarzy wciąż gościł groźny 

grymas, brązowe oczy nadal miotały gniewne błyski, jednak tego ranka, krążąc nerwowo po 

gabinecie, J.D. odpalał papierosa od papierosa - i to właśnie było niezwykłe, ponieważ rzucił 

palenie na długo przed tym, zanim Gabby podjęła pracę w kancelarii adwokackiej Brettman 

and Dice.

Nie była w stanie rozszyfrować, co go tak wzburzyło, lecz podejrzewała, iż ma to coś 

wspólnego   z   rozmową,   którą   niewiele   wcześniej   przełączyła   na   jego   biurko.   Dzwonił 

mężczyzna o głosie bardzo podobnym do głosu Roberta, szwagra J.D., mieszkającego z jego 

siostrą Martina na Sycylii - Gabby odniosła wrażenie, że telefon był z zagranicy. Następnie 

J.D. wykonał  kilka bardzo krótkich rozmów miejscowych,  po czym  w kancelarii zapadła 

cisza, przerywana jedynie cichym stukiem klawiszy, gdy Gabby kończyła przepisywać ostatni 

z podyktowanych przez J.D. listów.

Podparła   twarz   dłońmi   i   z   ciekawością   wpatrzyła   się   w   drzwi   jego   gabinetu.   Z 

wysokiego koka, w jaki zwykła upinać swoje długie ciemne włosy, aby nie przeszkadzały jej 

w pracy, wymknęły się pojedyncze pasemka, które miękko okalały jej twarz, jeszcze bardziej 

niż   zazwyczaj   upodobniając   ją   do   rusałki.   Zielone   oczy   lśniły,   szmaragdowa   sukienka 

podkreślała kobiecą figurę. Szkoda tylko, że J.D. nie zwróciłby na nią uwagi, nawet gdyby 

przedefilowała mu przed nosem jak ją Pan Bóg stworzył.

Przyjmując ją do pracy, oznajmił, ze czuje się jak w przedszkolu - i wcale się przy tym 

nie uśmiechał.

Mimo że Gabby skończyła już dwadzieścia trzy łata, w dalszym ciągu pozwalał sobie 

na przygnębiające uwagi co do jej niestosownie młodzieńczego wieku. Gabby wyobrażała 

sobie   z   przewrotną   satysfakcją,   jak   zareagowałby,   gdyby   wystąpiła   w   jego   imieniu   o 

dodatkowe   ubezpieczenie   zdrowotne   dla   seniorów.   Nikt   nie   znał   wieku   J.D.,   lecz   gdyby 

Gabby miała zgadywać, powiedziałaby, że ma on około czterdziestu lat - w końcu zmarszczki 

background image

nie biorą się znikąd.

Stał   się   jednym   z   najsławniejszych   prawników   od   spraw   kryminalnych   w   całym 

Chicago.   I   jednym   z   bardziej   kontrowersyjnych.   Przesłuchiwani   przez   niego   świadkowie 

oskarżenia   mawiali,   że   wychodząc   z   sali   sądowej,   czuli   się   jak   przepuszczeni   przez 

maszynkę.

Tak wyglądało ostatnich pięć lat, natomiast jego życie sprzed czasów, gdy wstąpił do 

adwokatury,   owiane   było   tajemnicą.   Podobno   parał   się   jakąś   ciężką   fizyczną   pracą,   aby 

zarobić na studia wieczorowe. Błyskotliwą karierę zawdzięczał wręcz porażającej inteligencji, 

która szła w parze z wielką odpornością na stres.

Oprócz   zamężnej   siostry,   która   mieszkała   w   Palermo,   nie   miał   ani   rodziny,   ani 

przyjaciół.   Nikomu   nie   pozwolił   poznać   się   lepiej,   nawet   swojego   wspólnika,   Richarda 

Dice'a,   oraz   Gabby   wolał   trzymać   na   dystans.   Mieszkał   sam   i   najchętniej   pracował   w 

pojedynkę, czyniąc od tej zasady nieliczne wyjątki, gdy miał podstawy uważać, że potrzebne 

mu informacje może zdobyć jedynie kobieta, albo też gdy potrzebował przykrywki - wtedy, 

chcąc   nie   chcąc,   zabierał   ze   sobą   Gabby.   Towarzyszyła   mu,   gdy   o   północy   czekał   w 

opuszczonych   magazynach   na   ludzi   podejrzanych   o   morderstwa,   i   o   świcie,   gdy   w 

opustoszałym   porcie   wypatrywał   statku   mogącego   przewozić   potencjalnego   świadka   na 

pokładzie.

Było to ekscytujące życie, niemniej Gabby dziękowała Bogu, iż jej matka, która nadal 

mieszka w małym, sennym miasteczku Lytle w Teksasie, nie domyśla się nawet, jak bardzo 

było ono ekscytujące. Gabby miała dwadzieścia lat, gdy przyjechała do Chicago, mimo to 

matka początkowo nie chciała o niczym słyszeć i minęło wiele dni, nim przystała na szalony 

pomysł córki, która chciała podjąć pracę u dalekiego kuzyna.

Niewiele później kuzyn zmarł nagle, a traf chciał, że J.D. akurat szukał asystentki. 

Gabby odpowiedziała na jego ogłoszenie i została przyjęta do pracy po trwającej zaledwie 

pięć minut rozmowie. Od tamtego dnia minęły dwa lata, lecz ani przez chwilę Gabby nie 

żałowała swojej decyzji.

Była   dumna   jak   paw,   że   może   pracować   z   takim   człowiekiem.   Zaprzyjaźnione 

sekretarki z firm mających siedzibę w tym samym biurowcu nieustannie podpytywały ją o 

przystojnego   i   sławnego   szefa,   jednak   Gabby   była   równie   skryta   jak   jej   chlebodawca   i 

zapewne właśnie dlatego dotąd zachowała posadę: z czasem zdobyła jego zaufanie, a ufał 

naprawdę mało komu.

Obecnie  zajmowała stanowisko asystentki  prawnej  - ukończyła  stosowne  kursy na 

miejscowym   college'u,   aby   zasłużyć   na   ten   tytuł.   Jej   obowiązki   już   dawno   przestały 

background image

ograniczać  się  do przepisywania  listów  na  maszynie   i kserowania  dokumentów.  Ostatnio 

kancelaria   została   skomputeryzowana   i   J.D.   właśnie   Gabby   powierzył   obsługę   całego 

systemu, poza tym załatwiała dla szefów najróżniejsze sprawy w mieście, a gdy zachodziła 

taka konieczność, towarzyszyła mu podczas wyjazdów służbowych.

Gdy tak dumała, drzwi otworzyły się nagle, ukazując J.D., który pomknął przed siebie 

niczym rozpędzona lokomotywa. Jest niesamowicie męski, wprost tryska energią, pomyślała. 

Szczerze wątpiła, aby znalazł się śmiałek, który w tej chwili instynktownie nie zszedłby mu z 

drogi. Tuż za nim dreptał jego młodszy wspólnik, Richard Dice.

- Bądź rozsądny, J.D.! - denerwował się Richard, gestykulując szczupłymi rękami. 

Jego pociągła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, rude włosy sterczały na wszystkie strony, 

jak gdyby dosłownie zjeżyły się ze zgrozy.  - To sprawa dla policji! Co ty możesz na to 

poradzić?

J.D. nawet nie zaszczycił go spojrzeniem.

Gdy podszedł do biurka Gabby, pomyślała, że nigdy dotąd nie widziała go w takim 

stanie. Na próżno usiłowała rozszyfrować wyraz, który gościł na jego surowej, śniadej twarzy 

o szeroko osadzonych oczach, okolonych gęstymi, czarnymi rzęsami. Nie znała nikogo, kto 

miałby takie piękne rzęsy. Włosy, naturalnie układające się w fale, były równie gęste, byłyby 

też równie ciemne, gdyby nie srebrne nitki na skroniach, jednak to nie one, lecz jaśniejsze 

kreski blizn, które znaczyły  jego twarz, nadawały mu dojrzały wygląd.  Gabby nigdy nie 

zdobyła się na odwagę, aby zapytać, skąd się wzięły, niemniej ten, który je tam pozostawił, 

musiał być nielichym przeciwnikiem, albowiem posturą J.D. przypominał czołg.

- Pakuj się - polecił jej tonem, który skutecznie zniechęcał do zadawania pytań. - Bądź 

tu za godzinę. Masz ważny paszport?

Zamrugała powiekami. J.D. lubił ją zaskakiwać, ale to już gruba przesada.

- Aa... Tak.

- Weź lekkie rzeczy, bo jedziemy w tropiki. Głównie dżinsy i luźne koszule, może 

jeden   sweter,   wysokie   buty   i   dużo   skarpet   -   wymienił   jednym   tchem.   -   Twoja   licencja 

radiooperatora   trzeciej   klasy   też   się   przyda.   Nie   jesteś   aby   spokrewniona   z   kimś   z 

Departamentu Stanu? Takie znajomości mogłyby się okazać bardzo pomocne.

- J.D., co się...? - zaczęła, gubiąc się w domysłach.

- Tak nie można - wpadł jej w słowo Dick, lecz i ten protest J.D. puścił mimo uszu.

- Dick, przejmiesz moje sprawy i poprowadzisz je do mojego powrotu. - Jego głos 

przywodził na myśl daleki pomruk burzy. - Nie przewiduję problemów, ale w razie czego 

ściągnij sobie do pomocy Charliego Bassa. Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie 

background image

wrócimy.

- J.D., czy ty mnie w ogóle słuchasz?

- Muszę spakować trochę rzeczy - stwierdził J.D. zwięźle. - Zadzwoń do pośrednika, 

Gabby, niech przyślą kogoś na zastępstwo. Dick musi mieć sekretarkę. Za godzinę masz być z 

powrotem w biurze.

Trzasnęły drzwi. Dick zaklął siarczyście i wepchnął ręce do kieszeni.

- O co tu właściwie chodzi? Czy ktoś zechce mi łaskawie wyjaśnić, po co mi paszport? 

Mam jakiś wybór? - spytała Gabby.

- Powoli, nie wszystko naraz. Już ci mówię, co sam wiem, ale uprzedzam, że nie jest 

tego zbyt wiele. - Dick usiadł na blacie biurka. - Wiesz, że siostra J.D. wyszła za włoskiego 

biznesmena, który zbił majątek na spedycji? Mieszkają w Palermo.

Gabby pokiwała głową.

- Zapewne wiesz także, że wiele ugrupowań terrorystycznych upatruje w porwaniach 

sposobu na szybkie zgromadzenie funduszy?

- Jego szwagier został uprowadzony?! - wykrzyknęła, blednąc.

- Nie on. Jego siostra. Porwali ją, kiedy pojechała do Rzymu na zakupy.

- Martinę? - upewniła się, gdy odzyskała  głos. - Jedyną  bliską mu osobę na tym 

świecie?!

- Wiem o tym, to straszne. Ci dranie żądają pięciu milionów dolarów, Roberto w życiu 

nie zgromadzi takiej sumy. Odchodzi od zmysłów. Zagrozili, że ją zabiją, jeśli powiadomi 

władze.

- Więc J.D. leci do Włoch, żeby ją ratować?

- Jakim cudem się tego domyśliłaś? - spytał Dick z przekąsem. - Owszem, na swój 

zwykły wyważony i pełen rozwagi sposób, czyli na łeb, na szyję.

- Do Włoch? Ze mną? - Wpatrzyła się w niego.

- A po co mu ja we Włoszech?

- Jego spytaj. Ja tu tylko pracuję. Westchnęła rozdrażniona i powoli podniosła się zza 

biurka.

- Zobaczysz, jeszcze kiedyś znajdę normalną posadę, możesz mnie trzymać za słowo - 

oznajmiła z roziskrzonym wzrokiem. - Zamierzałam wstąpić do McDonalda na lunch i trochę 

wcześniej wyjść z biura, żeby zobaczyć ten nowy film science fiction w Grandzie. Ale nic z 

tego, dowiaduję się, że muszę na gwałt jechać do Włoch. W jakim celu, pytam? - Umilkła, 

ściągnąwszy brwi, po czym spojrzała na Dicka ze zgrozą. - Na miły Bóg, chyba J.D. nie 

zamierza wchodzić w paradę włoskiej policji?

background image

- Martina to jego siostra - przypomniał Dick.

- Wprawdzie J.D. bardzo niechętnie cokolwiek o sobie mówi, ale z tego, co udało mi 

się   wywnioskować,   nie   mieli   łatwego   dzieciństwa,   może   właśnie   dlatego   są   ze   sobą 

wyjątkowo zżyci. J.D. ruszyłby w pojedynkę przeciwko całej armii, gdyby Martina znalazła 

się w niebezpieczeństwie.

- J.D. jest prawnikiem - powiedziała z naciskiem Gabby. - Jak jej zamierza pomóc?

- Pojęcia nie mam, kotku - odparł Dick i westchnął ciężko.

- Znowu się zaczyna - narzekała pod nosem, robiąc porządek na biurku, po czym 

wysunęła szufladę biurka i szybko wyjęła z niej torebkę. - Ostatnim razem, kiedy się tak 

zachowywał, polecieliśmy do Miami na spotkanie z mafijnym informatorem w porzuconym 

magazynie o drugiej w nocy. - Wzdrygnęła się na to wspomnienie. - Nie śmiałam o tym 

wspomnieć mamie. Skoro o niej mowa, to co ja mam jej teraz powiedzieć?

- Powiedz, że szef zabiera cię na urlop. - Dick uśmiechnął się szeroko. - Będzie w 

siódmym niebie.

Gabby spiorunowała go wzrokiem.

- Mojego szefa nie bawią urlopy, tylko ryzyko.

- Zawsze możesz złożyć wymówienie - zauważył niewinnym tonem.

-   Wymówienie!   -   wykrzyknęła.   -   A   kto   tu   mówi   o   składaniu   wymówienia? 

Wyobrażasz mnie sobie w normalnej kancelarii? Miałabym całymi dniami przepisywać nudne 

protokoły, segregować akta i układać w kostkę pozwy rozwodowe? Lepiej już nic nie mów!

- W takim razie pozostaje ci tylko zadzwonić do Jamesa Bonda - podsunął usłużnie - i 

spytać, czy nie ma na zbyciu pudełka wybuchających zapałek albo wykałaczek z głowicami 

jądrowymi.

Gabby posłała mu niezbyt życzliwe spojrzenie.

- Znasz hiszpański?

- Nie, czemu pytasz? - spytał zaskoczony.

Poczęstowała   go   kilkoma   niecenzuralnymi   wyrażeniami   w   śpiewnym   języku,   w 

którym w czasach jej dzieciństwa na farmie ojca zwracał się do parobków zarządca, po czym 

pokłoniła się pięknie i wyszła.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Gabby  widywała   J.D.   w   różnych   nastrojach,   w   tych   lepszych   i   w   tych   gorszych, 

jednak nawet najgorszy z nich był niczym wobec tego, w który popadł, zaledwie weszli na 

pokład odrzutowca. Od startu siedział w fotelu sztywny jak manekin, kurczowo ściskając 

kubek z kawą w wielkiej pięści.

Na domiar złego nie miała pojęcia, co powiedzieć. J.D. nie należał do osób, które 

czekają   na   słowa   współczucia,   jednak   trudno   jej   było   patrzeć,   jak   siedzi   pogrążony   w 

czarnych myślach, i nie odezwać się słowem. O siostrze wspominał rzadko, przynajmniej 

przy Gabby, jednak gdy już o niej opowiadał, czułość w jego głosie mówiła sama za siebie. 

Jeśli kogokolwiek kochał na tym świecie, to właśnie Martinę.

- Szefie... - zaczęła niepewnie. Zamrugał i zerknął na nią.

- Tak?

Wolała nie odwzajemniać tego uważnego spojrzenia.

-   Chciałam   tylko   powiedzieć,   że   jest   mi   przykro.   -   Skubała   skraj   spódnicy   białej 

płóciennej garsonki. - Wiem, jak ci teraz ciężko. Po prostu w niektórych sytuacjach nie ma 

wiele do zrobienia.

Dziwny uśmiech błąkał się przez chwilę na jego ustach, potem J.D. upił łyk kawy.

- Tak sądzisz? - zapytał sucho.

- Chyba nie mówiłeś poważnie, że nie zamierzasz kontaktować się z władzami? - 

drążyła temat. - Bądź co bądź od czego są jednostki specjalne? Odbili tamtego dyplo... - 

Urwała w pół słowa, widząc jego minę.

- To była sprawa o tle politycznym, tym razem jest zupełnie inaczej. A co do twoich 

jednostek specjalnych, Darwin, to bynajmniej nie są niezawodne. Nie mogę narażać życia 

Martiny.

- Nie możesz - przyznała, wpatrzona w jego ręce.

Ma takie ładne dłonie, pomyślała, duże, a zarazem delikatne, śniade jak jego twarz, o 

długich palcach i płaskich paznokciach. Silne dłonie.

- Chyba się nie boisz? - spytał.

- Cóż, może trochę - przyznała uczciwie, podnosząc wzrok. - W końcu nie wiem 

nawet, dokąd się wybieramy.

- Sądziłem, że już się do tego przyzwyczaiłaś - zauważył sucho.

- Chyba powinnam - przyznała ze śmiechem.

- Przez te dwa lata przeżyliśmy niemało przygód. Wyciągnął cygaretkę i zapalił ją, 

background image

przyglądając się Gabby zza wąskiego płomienia.

- Czemu jeszcze nie jesteś mężatką? - spytał ni stąd, ni zowąd.

- Trudno powiedzieć - odparła zaskoczona, po czym przez chwilę szukała właściwych 

słów.

-   Chyba   najzwyczajniej   nie   miałam   do   tego   głowy.   Jeszcze   cztery   lata   temu 

mieszkałam   w   małym   miasteczku   w   Teksasie.   Potem   przeprowadziłam   się   do   Chicago   i 

zaczęłam pracować u kuzyna, ale zmarł, a ty szukałeś sekretarki... - Zaśmiała się cicho. - Z 

całym szacunkiem, panie Brettman, ale z panem mam tyle pracy, że nie widać końca, jeśli 

mnie pan rozumie. To nie to co w innych kancelariach, od dziewiątej do piątej.

- Na co nigdy wcześniej na narzekałaś - zauważył.

- A kto by narzekał? Zjeździłam kraj wzdłuż i wszerz, zwiedziłam pół świata, miałam 

okazję spotkać się z prawdziwymi gangsterami, a nawet strzelano do mnie!

Parsknął śmiechem.

- Ciekawy zakres obowiązków.

- Inne sekretarki dosłownie zielenieją z zazdrości, kiedy im opowiadam - odparła 

zadowolona.

- Nie jesteś sekretarką, tylko asystentką prawną. Co więcej - dodał, w zamyśleniu 

zaciągając się dymem - noszę się z zamiarem wysłania cię na studia prawnicze. Stać cię na 

więcej.

- To nie dla mnie - zapewniła. - Nie umiałabym stanąć na środku sali pełnej ludzi i 

ścierać świadków w proch, w czym ty się specjalizujesz. Podobnie jak nie wymyśliłabym 

takiej pięknej mowy końcowej.

- Co nie znaczy, że nie możesz zająć się prawem - zauważył spokojnie. - Możesz. 

Korporacyjnym,   jeśli   wolisz.   Albo   handlem   nieruchomościami   i   spółkami.   Rozwodami. 

Transferem własności. Jest wiele dziedzin prawa, które nie wymagają talentów oratorskich.

- Nie jestem pewna, czy to coś, czym chciałabym się zajmować do końca moich dni.

- Ile masz lat? - spytał nagle, delikatnie unosząc twarz Gabby i zaglądając jej w oczy.

- Dwadzieścia trzy.

Pokręcił głową, zerkając na ciasno upięty, wysoki kok, w jaki zawsze czesała się do 

pracy, okulary, których używała tylko do czytania, zsunięte teraz niemal na czubek głowy, 

potem stylową białą płócienną garsonkę oraz wyzierające spod płóciennej spódnicy długie, 

szczupłe nogi.

- Nie wyglądasz na tyle - stwierdził.

-   Zechcesz   powtórzyć   te   słowa   za   dwadzieścia   lat?   -   poprosiła,   uśmiechając   się 

background image

krzywo. - Wtedy zapewne odbiorę je jako komplement.

- Kim chciałabyś zostać? - spytał niezrażony.

Jedwabny szary garnitur podkreślał jego atletyczną budowę. Siedzieli tak blisko, że 

Gabby czuła ciepło jego ciała. Wrażenie to było dziwnie niepokojące.

- Och, czy ja wiem - odparła niewyraźnym tonem, wyjrzała przez okno i przez chwilę 

podziwiała   widoczne   za   nim   chmury.   -   Może   tajną   agentką.   Nieustraszonym   szpiegiem 

przemysłowym. Kaskaderem. - Zerknęła na niego ukradkiem. - Oczywiście po pracy u ciebie, 

szefie, każda posada wydawałaby się śmiertelnie  nudna. Ale nie zmieniajmy tematu:  czy 

kiedykolwiek się dowiem, dokąd właściwie się wybieramy?

- Do Włoch, rzecz jasna - odparł spokojnie.

- Tak, panie Brettman. Tyle to już wiem. Dokąd we Włoszech?

- Aleś ty ciekawska - mruknął zamyślony, unosząc brwi. - Do Rzymu. Na ratunek 

mojej siostrze.

- Ależ tak, panie Brettman, oczywiście - przytaknęła z zapałem w myśl zasady, że z 

szaleńcami lepiej się nie spierać.

Stało się, pomyślała, J.D. w końcu zwariował, co zresztą było do przewidzenia. Nie 

powinien był się tak zapracowywać.

- Nie chce mnie pani denerwować, panno Darwin? - spytał domyślnie.

Pochylił się nad nią, aby zgasić cygaretkę w popielniczce po jej stronie. Jego twarz 

znalazła się niepokojąco blisko jej własnej, owiał ją korzenny zapach jego wody kolońskiej, 

ciepły   oddech   pachniał   dymem.   Wyrzucił   niedopałek   i   wyprostował   się,   na   sekundę 

zwracając twarz w jej stronę.

Złowiła jego spojrzenie i przeżyła największy szok w całym swoim dotychczasowym 

życiu.   Jej   ciało   obiegło   dziwne   drżenie   od   czubka   głowy   po   koniuszki   palców   u   stóp   i 

pomyślała, że to zupełnie jak trzęsienie ziemi. Nie podejrzewała nawet, że J.D. może na niej 

zrobić takie wrażenie, dopóki serce nie zaczęło jej bić jak szalone, a w piersi nie zabrakło 

tchu.

- Wahałem się, czy w ogóle cię zabrać - powiedział cicho. - Wolałbym, żebyś została 

w kancelarii. Ale tobie jednej ufam, a sytuacja jest delikatna.

Usiłowała zachowywać się naturalnie.

- Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że twój szalony plan może cię kosztować życie? - 

spytała z wymuszonym spokojem.

-   Tak   -   przyznał   otwarcie   -   ale   za   moją   bezczynność   życiem   mogłaby   zapłacić 

Martina. Przecież wiesz, jak się z reguły kończą takie sytuacje.

background image

-   Owszem,   wiem   -   odparła   z   westchnieniem.   Błądząc   wzrokiem   po   jego   twarzy, 

bezwiednie   zatrzymała   go   na   jego   ustach,   tak   kształtnych,   jak   gdyby   wyszły   spod   dłuta 

rzeźbiarza, po czym odwzajemniła spojrzenie przenikliwych ciemnych oczu.

-   Robię   to,   co   uważam   za   najlepsze   dla   mojej   siostry   -   stwierdził,   machinalnym 

gestem   odgarniając   kosmyk,   który   zachodził   jej   na   szyję,   nieświadomy,   że   to   lekkie 

dotknięcie przyprawia ją o szybsze bicie serca. - Nie ma gwarancji, że Martina nadal jest we 

Włoszech. Roberto podejrzewa, że może znać jednego z porywaczy. To syn znajomego, który 

ma   sporą   połać   ziemi   w   Ameryce   Środkowej.   Chyba   nie   muszę   mówić,   że   wszystko 

piekielnie by się skomplikowało, gdyby przewieźli tam Marinę?

Na samą myśl zrobiło się jej słabo.

- Jak się kontaktują z Robertem?

- Któryś  z nich, mówię „któryś”, bo działają w grupie, został we Włoszech, żeby 

odebrać okup - wyjaśnił, przyglądając się jej w roztargnieniu, po czym zatrzymał wzrok na jej 

żakiecie. - Może się okazać, że czeka nas niejedna podróż, zanim ta afera się skończy.

- Ale najpierw lecimy do Włoch - powtórzyła zmieszana.

- Tak. I spotkamy się z moimi starymi znajomymi - dodał, a na jego wargach pojawił 

się nikły uśmiech. - Mają wobec mnie dług wdzięczności. Pora go spłacić.

- Zwołamy większy zespół? - spytała z ożywieniem, myśląc, że ta wyprawa staje się 

coraz bardziej emocjonująca.

-   Oj,   ależ   pani   oczy   zabłysły,   kiedy  wspomniała   pani   o   zwołaniu   zespołu,   panno 

Darwin - zauważył.

- To takie podniecające - odparła nieśmiało.

- Zupełnie jak w tym serialu w telewizji, garstka żołnierzy tuła się po świecie i walczy 

ze złem, wiesz który to?

- „Najemnicy” - podpowiedział.

- Otóż to. - Uśmiechnęła się szeroko. - Nie przegapiłam ani jednego odcinka.

-   W   prawdziwym   życiu,   panno   Darwin,   to   brutalna   i   niebezpieczna   profesja. 

Większość najemników nie dożywa sędziwego wieku. Albo giną, albo kończą w więzieniach 

w najdalszych zakątkach globu. W ich życiu nie ma nic romantycznego.

Spojrzała na niego z oburzeniem.

- A co pan może o tym wiedzieć, panie mecenasie? - odparła zaczepnym tonem.

- Och, mam znajomego, który sprzedawał swoje usługi za granicą - mruknął, opierając 

się wygodniej. - Opowiedziałby ci kilka historii, od których włosy zjeżyłyby ci się na głowie.

- Znasz byłego najemnika? Poważnie? - spytała z roziskrzonym wzrokiem, prostując 

background image

się w fotelu.

- Zgodziłby się ze mną porozmawiać? J.D. tylko potrząsnął głową.

- Oj, Darwin. I co ja mam z tobą zrobić?

- Pretensje możesz mieć wyłącznie do siebie. Zdemoralizowałeś mnie. Kiedyś moje 

życie   było   nudne,   ale   dopóki   nie   poznałam   ciebie,   nie   zdawałam   sobie   z   tego   sprawy. 

Zgodziłby się?

- Przypuszczam, że tak. - Ciemne oczy patrzyły na nią badawczo. - Ale mogłoby ci się 

nie spodobać to, czego byś się dowiedziała.

- Wielkie dzięki za troskę, ale jednak zaryzykuję. Czy to nie jest przypadkiem, hm, 

jeden z twoich starych znajomych, z którymi jesteśmy umówieni w Rzymie? - sondowała.

-   Co   to   by   była   za   tajemnica,   gdybym   odpowiedział   na   to   pytanie.   Zapnij   pasy, 

Darwin, zbliżamy się do lotniska.

Zastosowała   się   do   polecenia,   ukradkiem   przyglądając   się   jego   nieprzeniknionej 

twarzy.

- Panie Brettman, czemu właściwie mnie pan zabrał? - spytała łagodnie.

- Potrzebowałem przykrywki, skarbie - odparł i uśmiechnął się ironicznie. - Jesteśmy 

kochankami na wakacjach.

- A ja się ubrałam jak do biura! - fuknęła. Wyjął jej spinki z włosów, tak aby miękko 

opadły na ramiona, następnie zdjął jej z głowy okulary, złożył je i schował do kieszeni swojej 

koszuli, po czym zajął się guziczkami u jej bluzki. Nie protestowała, dopóki nie spróbował 

odsłonić rowka między jej piersiami.

- Panie Brettman! - wykrzyknęła, odpychając jego ręce.

- Przestań się czerwienić, mów mi Jacob i nie awanturuj się ze mną publicznie - 

pouczył ją szorstko. - Jeżeli jesteś w stanie to spamiętać, wszystko pójdzie jak z płatka.

-   Jacob?   -   powtórzyła,   rezygnując   z   nerwowych   wysiłków,   aby   ponownie   zapiąć 

bluzkę.

-   Jacob.   Albo   Dane,   tak   mam   na   drugie.   Jak   wolisz,   Gabby   -   dodał   znacznie 

łagodniejszym tonem.

Oczarował ją sposób, w jaki wypowiedział jej imię, miękko, niemal pieszczotliwie. 

Nie wiedzieć czemu pomyślała o wiosennym deszczu zraszającym trawę.

- Zatem Jacob - odparła cicho, spoglądając na niego z uwagą.

Skinął głową, wpatrując się w jej oczy.

- Będziesz pod moją opieką, Gabby. Nie pozwolę, żeby włos spadł ci z głowy.

- Mówiłeś śmiertelnie serio, prawda? Chcesz odbić Martinę.

background image

- Owszem - odparł. - Dostaliśmy niezłą szkołę jako dzieci. Ojciec utopił się w wannie, 

kiedy byliśmy bardzo mali. Był pijany jak bela. Matka szorowała podłogi u obcych ludzi, 

żebyśmy mogli chodzić do szkoły. Kiedy tylko trochę podrośliśmy, poszliśmy do pracy, żeby 

jej pomóc. Miałem tylko piętnaście lat, kiedy zmarła na zawał. Od tamtej pory opiekuję się 

Martina, tak jak jej kiedyś obiecałem. Nie pozwolę, żeby musiała Uczyć na nieznajomych. 

Muszę jej pomóc sam.

- Wybacz, ale jesteś adwokatem, a nie policjantem - tłumaczyła łagodnie. - Co możesz 

zrobić?

- Pożyjemy, zobaczymy - odparł, taksując ją wzrokiem, pełny uznania dla jej urody. - 

Jeszcze nie jestem zgrzybiałym starcem.

- Zdaję sobie z tego sprawę, panie Brettman - przyznała cicho.

- Jacob - przypomniał.

- Jacob - powtórzyła z westchnieniem, zapatrzona w jego ciemne oczy.

Wydawał się w pełni usatysfakcjonowany. Gdy samolot zaczął schodzić do lądowania, 

zerknął w stronę okna i oznajmił cicho:

-   Wieczne   Miasto,   Gabby.   Rzym.   Podążyła   za   jego   spojrzeniem   i   humor   jej   się 

poprawił, zaledwie ujrzała w dole zarys starożytnego miasta. Myślami wybiegła ku chwili, 

gdy  będą  zwiedzać   Koloseum,   Forum  Romanum   i  Panteon,   szybko   jednak  przypomniała 

sobie, co sprowadza ich do Rzymu, i jej entuzjazm przygasł nieco. Oczywiście na zwiedzanie 

nie starczy czasu, skoro J.D. zamierza nieustannie szukać okazji, aby dać się zabić.

Już sam przejazd taksówką przez Rzym okazał się fascynujący. Najpierw jechali Viale 

Travestere wiodącą przez starą część miasta, następnie pokonali zabytkowy most i znaleźli się 

na drugim brzegu Tybru. Ukrytych w natłoku nowszych budowli i nadwątlonych wskutek 

stuleci   erozji   siedmiu   wzgórz   Rzymu   niemal   nie   było   widać,   lecz   Gabby   była   zbyt 

pochłonięta oglądaniem antycznych ruin, które mijali po drodze, aby ten fakt zauważyć, a co 

dopiero aby nad nim ubolewać.

Następnie   minęli   Koloseum.   Gabby   jeszcze   długo   nie   mogła   oderwać   od   niego 

wzroku.

- Znajdziemy trochę czasu, żeby je zwiedzić - obiecał J.D., jak gdyby wiedział, ile to 

dla niej znaczy.

Omiotła spojrzeniem jego zasępioną twarz i impulsywnie dotknęła jego dłoni.

- Nie jesteśmy tu na wczasach - przypomniała miękko.

J.D. spojrzał w jej zatroskane oczy, a potem jego duża, stwardniała dłoń odnalazła jej 

palce i zamknęła je w ciepłym uścisku.

background image

- Będziemy musieli udawać, że jesteśmy, przynajmniej przez dzień czy dwa.

- Co będziemy robić? - spytała nagle zdenerwowana.

Odetchnął i rozparł się na siedzeniu. J.D. zawsze podobał jej się jako mężczyzna. 

Uwielbiała na niego patrzeć.

- Opracowuję plan działania. Ale jedno jest pewne - rzekł powoli. - Będziemy dzielić 

hotelowy apartament. Czy ta myśl cię przeraża?

Pokręciła głową.

- Niczego się nie boję, dopóki ty jesteś przy mnie, Jacob - odparła zdziwiona, że tak 

łatwo przychodzą jej do głowy takie słowa.

Przez chwilę przyglądał się jej spod uniesionych brwi.

- Prawdę powiedziawszy, nie to miałem na myśli - odparł aksamitnym tonem. - Mnie 

nie będziesz się bała?

- Dlaczego miałabym się bać? - spytała z zaskoczoną miną.

Parsknął gniewnie i zapatrzył się w okno.

- Żaden cholerny powód nie przychodzi mi do głowy - burknął. - Mam nadzieję, że 

Duńczyk dostał moją wiadomość. Ma do mnie później zadzwonić do hotelu.

- Duńczyk? - zapytała ściszonym głosem.

- Znajomy. Przekazuje informacje między mną a Robertem - wyjaśnił.

- Przecież Roberto i Martina nie mieszkają w Rzymie, prawda? - upewniła się.

Przytaknął.

- W Palermo. Nawet gdyby ktoś się nami interesował, będziemy parą turystów. Nic 

nie łączy nas z tym porwaniem.

- Ten twój znajomy, Duńczyk, wie, czy Martina jest jeszcze w kraju?

- Jeśli nie, to się dowie - odparł z przekonaniem.

Wydawał   się   urażony,   toteż   uznała,   że   bezpieczniej   będzie   dać   sobie   spokój   z 

dalszymi   pytaniami.   Zadowolona   z   siebie,   zamiast   drążyć   temat,   ograniczyła   się   do 

podziwiania okolicy.

Ku jej  rozczarowaniu  hotel okazał się nowoczesnym  budynkiem,  jednak wszystko 

wynagrodziła jej staroświecka uprzejmość recepcjonisty. Gabby od razu zapałała sympatią do 

uroczego wylewnego Włocha, J.D. natomiast miał do niego jakieś zastrzeżenia. Wprawdzie 

nie podzielił się nimi z Gabby, lecz spoglądał na nieszczęsnego niewysokiego człowieczka 

wilkiem.

J.D. uprzednio zarezerwował dla siebie i dla Gabby apartament z dwiema sypialniami. 

Gabby nie spodziewała się żadnych luksusów, ale zachowanie J.D., kiedy już zamknęli za 

background image

sobą drzwi, wydawało się jej po prostu niepojęte. Ze złością rozejrzał się po eleganckim 

salonie, rzucił Gabby gniewne spojrzenie, po czym z jeszcze większą złością wpatrzył się w 

telefon.

Krążył nerwowo po pokoju, paląc papierosa. Jego niepokój natychmiast udzielił się 

Gabby. Pomyślała roztrzęsiona, że musi jak najszybciej znaleźć sobie jakieś zajęcie. Poszła 

do sypialni i zaczęła rozpakowywać walizkę. Przestraszyła się, gdy ciszę przerwał dzwonek 

telefonu, lecz nie wróciła do salonu. Czekała, aż J.D. ją zawoła. Przebrała się w dżinsy oraz 

jedwabną   zieloną   bluzkę,   włosy   zostawiła   rozpuszczone,   po   czym   schowała   okulary   do 

torebki. Pomyślała,  że teraz  wygląda  jak prawdziwa turystka.  To powinno poprawić J.D. 

humor.

Wezwał ją po jakichś pięciu minutach. Zastała go siedzącego nieruchomo przy oknie, 

wpatrzonego w nie niewidzącym wzrokiem. Zdążył zdjąć marynarkę oraz kamizelkę, koszulę 

zaś rozpiął pod szyją. Jedną ręką przeczesywał potargane włosy, w drugiej, opartej o parapet 

okienny, dzierżył dopalającego się papierosa.

- Jacob? - szepnęła.

Obejrzał się w jej stronę. Przez chwilę z uwagą podziwiał jej smukłą sylwetkę, tak że 

nie zauważył nawet, iż Gabby skorzystała z okazji, by przyjrzeć się jego ciału. Spod koszuli 

wyzierała śniada skóra, którą porastały ciemne włosy, oraz wyraźnie zarysowane mięśnie, 

które aż prosiły, by ich dotknąć. Gabby chłonęła ten zmysłowy widok, czując, jak wzbiera w 

niej podniecenie.

- Duńczyk - wyjaśnił zwięźle, wskazując telefon. — Wywieźli Martinę z kraju.

Na chwilę wstrzymała oddech.

- Dokąd? - spytała wreszcie.

- Do Gwatemali. Na farmę opanowaną przez rewolucjonistów.

Wpatrzyła się w jego zmartwiałą twarz.

- Dlaczego mieliby ją przewozić do Gwatemali?

- Terroryzm nie zna granic, nie wiedziałaś o tym? Ich sieć obejmuje praktycznie cały 

glob, ale w Gwatemali panują rozruchy, więc to świetne miejsce, aby ukryć ofiarę porwania. - 

Zaśmiał się gorzko, po czym wycedził przez zaciśnięte zęby: - Zabijają, jeśli nie dostaną 

okupu. A może nawet i mimo to.

- Co zamierzasz zrobić?

- Nic nie zamierzam. Już zacząłem działać - odparł. - Przekazałem Duńczykowi trochę 

pieniędzy, kupi wszystko, co będzie mi potrzebne. Poprosiłem też, aby skontaktował się z 

moimi starymi druhami.

background image

Spotkamy się z nimi w Gwatemali u znajomego, o którym już ci mówiłem.

- Kiedy wyruszamy?

- Jutro. Najchętniej od razu pojechałbym na lotnisko i wsiadł do pierwszego samolotu, 

ale to nie metoda. Potrzebuję czasu, żeby wszystko zaplanować, a nie stać nas na to, aby z 

wyprzedzeniem   sygnalizować  każde   nasze  posunięcie.  Poza  tym  wieczorem  Duńczyk   ma 

rozmawiać z Robertem, a chcę jeszcze przed naszym wyjazdem dowiedzieć się, jaką kwotę 

udało mu się zgromadzić.

- . Polecimy do Gwatemali? - spytała, nie dowierzając własnemu szczęściu.

- Do Meksyku - poprawił i uśmiechnął się przeciągle. - W ramach wakacji, rzecz 

jasna. Przynajmniej taka informacja dotrze do właściwych uszu.

- A co z dzisiejszym dniem? Co mam robić?

- Pozwiedzamy trochę, jeśli chcesz - zaproponował. - Dzięki temu czas szybciej nam 

zleci.

- Wiem, że się martwisz, J.D. - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Jeśli wolisz zostać 

w hotelu...

Nagle znalazł się tuż przy niej. Bliskość jego atletycznego ciała sprawiła, że ugięły się 

pod nią nogi. Gdy odważyła się podnieść wzrok, stwierdziła, iż ciemne oczy wpatrują się w 

nią bez zmrużenia powiek.

- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - powiedział cicho.

Delikatnie dotknął jej policzka, po czym opuszkami palców nakreślił linię na jej szyi. 

Gabby pomyślała, że musi wyczuwać pod palcami jej gorączkowy puls.

- Od czego chcesz zacząć? - zmienił temat.

- Może od Forum? - odparła i przeraziła się, słysząc, jak bardzo głos jej zadrżał.

Przez dłuższą chwilę badawczo wpatrywał się w jej oczy. Potem lekko dotknął jej ust i 

potrząsnął   głową,   jak   gdyby   nie   mógł   się   nadziwić   ich   miękkości.   Powoli,   zmysłowo 

przeciągnął   po   nich   palcem,   rozmazując   jej   szminkę.   Podniecona   wstrzymała   oddech   i 

bezradnie rozchyliła wargi.

- Forum? - mruknął.

Słyszała go jak przez mgłę. Nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Wiedziała 

tylko, że jej ciało reaguje na tego mężczyznę w nowy i przerażający sposób. Ciężki, piżmowy 

zapach jego wody kolońskiej sprawiał, że kręciło jej się w głowie.

Bezwiednym gestem uniosła dłonie i oparła je o jego pierś. Chciała się odepchnąć, 

lecz zaledwie poczuła pod palcami ciepłe ciało, zabrała je jak oparzona.

- To tylko skóra - powiedział cicho. - Boisz się mnie dotknąć?

background image

- Nigdy nikogo nie dotykałam w ten sposób - odparła jednym tchem.

- Nie? Dlaczego? - spytał z dziwnym uśmiechem, wpatrzony w jej twarz, lecz nie 

doczekał się odpowiedzi. - Nie mów, że nie miałaś okazji, Gabby. Nigdy w to nie uwierzę.

Dobre pytanie, pomyślała. Szkoda tylko, że sama nie zna na nie odpowiedzi.

- Mama mówiła, że niemądrze jest robić takie rzeczy z mężczyznami  - oznajmiła 

twardo, wojowniczo wysuwając podbródek. - Że wam niewiele trzeba, żebyście byli gotowi, 

nawet jeśli człowiek poprzestanie na samym całowaniu.

- Ach, to w tym rzecz - podchwycił J.D. z lekkim uśmiechem. - Miała świętą rację. 

Mężczyźni łatwo się podniecają, kiedy są z kobietą, której pragną.

Twarz ją zapiekła  ze wstydu.  Zaczerwieniła  się po same uszy, a on się śmieje w 

najlepsze! Potwór! Wyrwała mu się i spiorunowała go wzrokiem.

- To było grubiańskie!

- A ty jesteś rozkosznie nieuświadomiona - stwierdził z rozbawieniem, lecz w jego 

spojrzeniu   malowała   się   czułość.   -   Sama   z  ciebie   słodycz,   Gabby.  Piekielnie   przyjemnie 

byłoby wprowadzić cię w te sprawy.

- Nie chcę, żeby mnie ktokolwiek wprowadzał w te sprawy - odparła pruderyjnym 

tonem. - Chcę zobaczyć Forum.

- No dobrze, ty mały tchórzu, dalej chowaj głowę w piasek - zadrwił, otwierając drzwi 

i czekając, aż Gabby przez nie przejdzie.

- Nie wiem, czy to przy tobie bezpieczne - mruknęła lekko obrażona.

Chciała przemknąć się obok niego, ale zdążył chwycić ją za ramię. Ciepło jego ciała 

działało na nią jak narkotyk.

- Nigdy cię nie skrzywdzę - oznajmił, kompletnie ją zaskakując. Popatrzyła na niego i 

stwierdziła, że twarz miał poważną, uroczystą, niemalże posępną. - Ufasz mi przecież. Zaufaj 

i mojemu ciału.

- Po co? - spytała.

- Jeśli polecisz ze mną do Ameryki Środkowej, będę chciał, żebyś była przy mnie 

dwadzieścia cztery godziny na dobę. Szczególnie w nocy - dodał. - Ludzie, których poznasz, 

nie są zbyt subtelni. Oficjalnie będziesz moją własnością.

- Dla mojego bezpieczeństwa? - domyśliła się. Przytaknął skinieniem głowy.

- Jeśli sarna tego jeszcze nie wydedukowałaś, oznacza to, że będziesz spała w moim 

łóżku.

Na samą myśl o nocy w łóżku J.D. jej ciało przebiegło dziwne mrowienie. Od dawna 

zastanawiała się, jak by to było, teraz zaś poczuła, że zaczyna brakować jej tchu. Nie musiała 

background image

nic mówić, wystarczyło, że spojrzał na jej twarz.

- W moim łóżku - powtórzył, spoglądając jej w oczy. - W moich ramionach. Ale nie 

bój się, nie pozwolę sobie na nic niestosownego. Po powrocie do domu, kiedy Martina będzie 

bezpieczna, a ty znowu zasiądziesz przed komputerem, będziesz mogła śmiało opowiedzieć o 

wszystkim mamie. Rozumiemy się?

Nie znajdowała słów, by wyrazić swoje odczucia. J.D. chce ją chronić. Nigdy by się 

tego po nim nie spodziewała. Z drugiej strony czuła się jak gdyby rozczarowana. Czy to 

znaczy, że on jej nie pragnie?

- Tak, Jacob - wyszeptała miękko. Przygryzł usta i posłał jej gniewne spojrzenie.

Ścisnął jej ramię tak mocno, że aż skrzywiła się z bólu.

-   Lepiej   już   chodźmy   -   dodał   zdławionym   głosem,   puszczając   jej   rękę,   po   czym 

odwrócił się z wyraźnym ociąganiem, jak gdyby nie przyszło mu to łatwo.

Gabby nigdy dotąd nie była w takim cudownym mieście jak Rzym. Całe wydawało się 

przesycone   historią,   pełne   kruszejących   ruin   i   niezwykle   romantyczne.   J.D.   wyjaśnił,   że 

Koloseum, Forum Romanum, Ninfeo di Nerone - nymphaeum wzniesione na rozkaz Nerona - 

oraz   ruiny   dawnej   rezydencji   cesarza,   Złotego   Domu,   wszystkie   mieszczą   się   w   pobliżu 

wzgórz Celius, Kapitolu oraz Palatynu, i ustalili, że ograniczą się do zwiedzenia tej części 

miasta.

Było tyle do zobaczenia, iż po pewnym czasie Gabby miała wrażenie, że umysł jej się 

przegrzewa. Zaczęli od Forum Romanum. Leniwie przechadzali się wśród ruin, Gabby zaś 

rozglądała się na wszystkie strony, nie mogąc się napatrzeć na te wszystkie wspaniałości.

- Pomyśl tylko - szepnęła, jak gdyby obawiała się, że hałas obudzi duchy - przed 

tyloma   wiekami   spacerowali   tędy   Rzymianie   zupełnie   jak   my   dzisiaj,   mieli   marzenia, 

nadzieje i obawy, tak samo jak my. Ciekawe, czy zastanawiali się, jak w przyszłości zmieni 

się świat?

- Na pewno.

J.D. schował ręce do kieszeni. Gdy tak stał zwrócony do niej profilem, a wiatr zdawał 

się bawić się jego błyszczącymi, ciemnymi włosami, Gabby pomyślała, że sam przypomina w 

tej chwili starożytnego Rzymianina.

- Czytałeś „Roczniki” Tacyta? - spytała. Obejrzał się na nią, zaskoczony.

- Tak. A ty?

Uśmiechnęła się od ucha do ucha.

- Zawsze miałam bzika na punkcie historii starożytnego Rzymu. I Grecji. Uwielbiałam 

Herodota, chociaż wiele osób go krytykowało.

background image

- Powtarzał tylko, co sam zasłyszał albo co mu opowiedziano, co nie zmienia faktu, że 

lektura jest fascynująca - odparł J.D. i uśmiechnął się rozbawiony. - No, no, miłośniczka 

historii, nigdy bym się nie spodziewał. Sądziłem, że o innych krajach wiesz tylko tyle, ile 

wyczytasz w tych swoich słodkich romansidłach.

Spojrzała na niego ze złością.

- Można się z nich wiele nauczyć.  I nie tylko  o historii - oznajmiła, próbując się 

bronić.

- A o czym jeszcze? - spytał, unosząc brwi. Uciekła spojrzeniem w bok.

- Nieważne.

- Możemy później zwiedzić katakumby, jeśli chcesz. To na południe stąd.

- Miejsce pochówku wczesnych chrześcijan? - Wzdrygnęła się. - O nie, nie sądzę, 

żeby to był dobry pomysł. Miałabym wrażenie, że zakłócamy komuś spokój. Ja z pewnością 

bym nie chciała, żeby ktoś spacerował po moim grobowcu.

- Przypuszczam, że to zależy od punktu widzenia - przyznał. - W takim razie możemy 

podjechać do Koloseum.

- A to drugie, o czym mówiłeś... Ninfeo di Nerone?

- Sanktuarium nimf. - Posłał jej przeciągłe, pobłażliwe spojrzenie. - Pasowałabyś tam 

jak ulał z tymi długimi, ciemnymi włosami i tajemniczymi oczami.

- Nie, bo nie lubię rozpasania - odparła i oczy jej zabłysły. - W Rzymie za czasów 

Nerona   panował   upadek   obyczajów.   Nie   pamiętam,   gdzie   to   czytałam,   ale   podobno   za 

namową kochanki Neron kazał w ohydny sposób zamordować swoją żonę Oktawie.

- U Tacyta - przypomniał. - To miasto pamięta wiele strasznych zbrodni, ale jeśli się 

dobrze nad tym zastanowić, skarbie, to straszne rzeczy dzieją się po dziś dzień. Na przykład 

to, co spotkało Martinę.

- A jednak świat zbytnio się nie zmienił, prawda? - odparła ze smutkiem.

Patrzyła,   jak  rysy  mu  tężeją,  zaledwie  pomyślał  o  nieszczęściu  siostry.  Delikatnie 

dotknęła jego ramienia i powiedziała cicho:

- Nie  zrobią jej  krzywdy, Jacob. Przynajmniej  dopóty, dopóki nie dostaną  okupu. 

Prawda?

- Nie wiem. - Chwycił ją za ramiona, przyciągnął do siebie i patrząc jej prosto w oczy, 

zapytał cicho: - Boisz się mnie?

- Nie - skłamała.

- Mamy odgrywać kochanków - przypomniał. - Na wypadek, gdyby ktoś nas teraz 

obserwował...

background image

Gdy zaczął się nad nią pochylać, Gabby wstrzymała oddech i zawisła spojrzeniem na 

jego ustach.

- Nigdy o tym nie myślałaś? - spytał z napięciem, widząc jej przerażoną minę.

Zamrugała powiekami, spojrzała na niego niepewnie i natychmiast ponownie opuściła 

wzrok.

- O tym, żeby cię pocałować? - odparła szeptem.

- Tak.

Bezwiednie rozchyliła usta i westchnęła. Przez materiał czuła ciepło jego ciała, zarys 

jego twardych mięśni i z wrażenia zrobiło jej się gorąco.

Dłonie J.D. przesunęły się ku jej ramionom, w końcu ujęły jej twarz i uniosły ją 

delikatnie.

- Tak z ciekawości - spytał ledwie słyszalnie, wpatrując się jej w oczy - czy ta myśl 

budzi w tobie niesmak?

Otworzyła szeroko oczy, wstrząśnięta tym pytaniem. Nie wierzyła, by jakakolwiek 

kobieta mogła czuć niesmak na myśl o pocałowaniu go.

- Chodzi o coś zupełnie innego - odparła szczerze, opierając dłonie na jego piersi. - 

Boję się, że będziesz rozczarowany.

Uniósł brwi na znak zdumienia.

- Czemu?

Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę.

- Nie mam w całowaniu się zbyt dużej wprawy - wyznała, widząc zaś, że oczy mu 

zabłysły, dodała obronnym tonem: - Sam rozumiesz, jestem taka zapracowana.

-   Więc   zaniedbałaś   erotyczną   edukację?   -   Zaśmiał   się   łagodnie.   -   Nauczę   cię 

całowania, Gabby. To wcale nie jest takie trudne. Zamknij oczy i pozwól mi zająć się całą 

resztą.

Posłusznie   zamknęła   oczy,   jednak   zaledwie   musnął   jej   usta,   jęknęła   cicho   i 

wstrzymała oddech.

- Co tak wzdychasz? - spytał łagodnym tonem.

- Jesteś moim szefem... - odpowiedziała, podnosząc na niego rozszerzone oczy.

-   Dzisiaj   jestem   twoim   mężczyzną   -   oznajmił   takim   tonem,   jak   gdyby   czymś   go 

rozgniewała.

Zmusił ją do uniesienia twarzy i zbliżył usta do jej ust, mrucząc cicho:

- Zrelaksuj się, dobrze? Jesteś strasznie spięta.

- Staram się - zaśmiała się nerwowo - ale przy tobie cała... sztywnieję. Przepraszam, 

background image

ale to wszystko jest dla mnie zupełnie nowe.

- Sztywniejesz? - upewnił się, z uwagą przyglądając się jej spod zmrużonych powiek.

Znowu bezwiednie rozchyliła usta i zacisnęła dłonie. Nagle i on znieruchomiał.

- Widzisz? Z tobą dzieje się to samo.

Wyraz   napięcia   zniknął   z   jego   oczu,   teraz   malowała   się   w   nich   ulga.   Zaczął 

obsypywać jej twarz delikatnymi pocałunkami, najpierw czoło, potem obie powieki. Wsunął 

rękę w jej włosy i podtrzymał głowę.

- Gabby - szeptał, całując ją po policzkach i znowu po czole - czy kiedyś czułaś się tak 

jak teraz? Przy kimś innym?

Pytanie brzmiało tak, jak gdyby zadał je od niechcenia, toteż nie widziała powodu, by 

nie udzielić na nie odpowiedzi.

- Nie - odparła szczerze.

Niespieszne, pełne czułości pocałunki sprawiały jej autentyczną przyjemność, czuła 

się jak kochane dziecko.

- Masz ochotę na coś więcej?

Sennie   podniosła   powieki,   nie   wiedząc,   co   miał   na  myśli,   lecz  nie   zdążyła   o   nic 

zapytać, bowiem w tej samej chwili pocałował ją mocno i gorąco. Jęknęła i znowu zamknęła 

oczy. Pomyślała, że to dziwne uczucie. Jego usta były ciepłe, smakowały dymem i całowały z 

wielką wprawą. Dłońmi wczepiła się w jego koszulę i stała nieruchomo, czując, jak budzi się 

w niej dziwny niedosyt, pozwalając, by pocałunek stawał się coraz gwałtowniejszy.

Nieoczekiwanie   J.D.   odsunął   się   nieznacznie,   lecz   jego   twarz   w   dalszym   ciągu 

znajdowała się tak blisko, że Gabby widziała tylko jego usta.

- Kto ci wmówił, że nie wypada się całować z otwartymi ustami? - spytał ciepło.

Spojrzała na niego półprzytomnie.

- A nie wypada? - spytała głosem, który nawet jej samej wydał się piskliwy i drżący.

- Wypada - zapewnił z przekonaniem. - Chcę poczuć twój smak, Gabby. Chcę cię 

dotknąć... tam w środku.

Posłuchała go oszołomiona. Rozchyliła usta i pozwoliła się pocałować.

- Nie bój się - szepnął z napięciem w głosie, gdy jęknęła cicho. - Nie będzie bolało.

Upajała się uczuciem, że w pełni do niego należy, smakiem jego ust. Wtuliła się w 

jego silne ciało i usłyszała, jak tym razem z jego ust wyrywa się jęk przyjemności.

- Nie - odezwał się nagle, odpychając ją od siebie.

Przycisnęła do piersi torebkę i trzęsąc się jak z zimna, bezradnie przyglądała się, jak 

J.D.   odchodzi   i   nerwowo   szuka   po   kieszeniach   papierosa.   Nigdy   nie   przypuszczała,   że 

background image

pocałunek może być taki cudowny!

Grupa turystów wchodziła właśnie na Forum, które przez chwilę mieli tylko dla siebie. 

Gabby mignęły przed oczami ich pstrokate stroje, słyszała szmer głosów, lecz cała jej uwaga 

skupiona była na J.D., który palił papierosa. Gdy go zgasił, wrócił do niej.

- Nie powinienem był tego robić - powiedział cicho. - Przepraszam.

Pozorny spokój okupiła wysiłkiem woli.

- Nie ma za co - zapewniła. - Wiem, jak bardzo martwisz się o Martinę.

- Sądzisz, że szukałem pociechy, Gabby? Roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było 

radości. Omiótł spojrzeniem jej zgrabną figurę.

- Lepsze to niż myśleć, że potrzebujesz kobiety, a ja akurat się nawinęłam - odparła 

ledwie słyszalnie.

- Obawiam się, że to nie takie bezosobowe - wyznał, idąc obok niej z posępną miną. - 

Gabby, coś ci powiem. Robiłem to na każdy możliwy z sposób z mnóstwem kobiet, ale nigdy 

dotąd nie pragnąłem dziewicy.

Zatrzymała się i podniosła na niego zdziwione oczy.

- Zgadza się - przytaknął, odwzajemniając jej spojrzenie. - Pragnę cię, Gabby.

Zaczerwieniła się.

- Musisz mi co pewien przypominać, że jesteś dziewicą - dodał z bladym uśmiechem. 

- Ponieważ przyzwyczaiłem się brać, czego chcę, i o nic nie pytać.

Jest   zły,   sfrustrowany,   zapewne   też   próbuje   mnie   przed   sobą   ostrzec,   pomyślała. 

Mimo to wcale się go nie bala.

- Jeśli mnie uwiedziesz, to zajdę w ciążę i będę cię prześladować - oznajmiła.

Spojrzał na nią tak, jak gdyby nie wierzył własnym uszom, a potem odchylił głowę i 

roześmiał się jak mały chłopiec.

- W takim razie muszę się mieć na baczności, prawda? - podchwycił przekornym 

tonem, błyskając w uśmiechu mocnymi, białymi zębami.

Uśmiechnęła się do niego, czując się dziwnie bezpieczna.

- Będę ci za to bardzo wdzięczna - odparła. Zrobił głęboki wdech i powoli ruszyli 

przed siebie. Po chwili westchnął i zaciągnął się papierosem.

- A miało być przyjemnie - oznajmił cicho. - Może mimo wszystko będzie lepiej, jeśli 

wsadzę cię w pierwszy samolot do Chicago, mała.

- Boisz się? - spytała ściszonym głosem.

- Ja nie, moja panno, ale ty pewnie żałujesz, że nie zostałaś w domu. Nie wiem, co 

mnie podkusiło, żeby cię ze sobą zabrać.

background image

- Powiedziałeś, że mi ufasz.

- Bo ufam. Bez zastrzeżeń. Dlatego tu jesteś. A po tym, co się stało, potrzebuję cię 

bardziej niż kiedykolwiek. Chcę, żebyś została na farmie i wzięła na siebie obsługę radia. W 

czasie akcji musimy być w ciągłym kontakcie. Mamy mocne krótkofalówki, a finca, farma, 

mieści się zaledwie kilka kilometrów od miejsca, gdzie rewolucjoniści przetrzymują Martinę.

Wyraz jego twarzy sprawił, że tknęło ją koszmarne podejrzenie.

- Chyba nie chcesz próbować w pojedynkę odbić Martiny? - spytała ze zgrozą.

- Nie sam. Z przyjaciółmi, o których ci mówiłem.

- A nie mógłbyś zostać ze mną na farmie?

- Martwisz się o mnie? - Zaśmiał się cicho.

-   Gabby,   nieraz   musiałem   uchylać   się   przed   kulą.   Służyłem   w   jednostkach 

specjalnych.

- Wiem, mówiłeś - przyznała przygnębionym tonem. - Ale to było dawno temu. Teraz 

stale przesiadujesz za biurkiem.

- Nie stale, tylko czasami - poprawił ją spokojnie. - Jest wiele rzeczy, których o mnie 

nie wiesz, o moim prywatnym życiu.

- Koniecznie chcesz dać się zabić?

- A możesz mi zagwarantować, że jutro nie wpadnę pod samochód? - spytał spokojnie.

Popatrzyła na niego ze złością.

- Straciłabym pracę - odparła zrzędliwym tonem. - Zasiliłabym rzesze bezrobotnych. 

Do końca moich dni przewracałabym papiery na biurku i umierała z nudów.

- Mnie też by ciebie brakowało. Chyba - odparł ze śmiechem. - Nie martw się o mnie, 

Gabby. Co ma być, to będzie, nie boję się.

- Czy chociaż poznam tego twojego Duńczyka? Pokręcił głową.

-   Wystarczy,   że   w   Ameryce   Środkowej   poznasz   kilka   barwnych   postaci.   Zresztą 

Duńczyk nienawidzi kobiet.

- Z ciebie też playboy że pożal się Boże - mruknęła pod nosem.

- To źle? - spytał, zerkając na nią ukradkiem.

- Wolałabyś, żebym co noc sypiał z inną?

Zbulwersowana,   przez   chwilę   gorączkowo   szukała   odpowiedzi.   Na   szczęście   J.D. 

właśnie otworzył drzwi wypożyczonego samochodu i czekał, aby pomóc jej wsiąść, dzięki 

czemu mogła zachować dyplomatyczne milczenie.

Reszta dnia minęła jej w dziwnym oszołomieniu. Gdy wracali do hotelu, mieniło jej 

się przed oczami od malowniczych ruin, natłoku ludzi i potwornych korków w mieście. W 

background image

dłoni ściskała bukiecik, który J.D. kupił jej przy fontannie di Trevi u starej kwiaciarki.

Nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła wstawić kwiatki do wody. Jeden chciała 

zasuszyć i zachować na pamiątkę. Powąchała je z lubością.

Zaledwie znaleźli się w hotelowym pokoju, J.D. do kogoś zadzwonił. Okazało się, że 

płynnie mówi po włosku.

-   Muszę   na   chwilę   wyjść   -   oznajmił,   spoglądając   na   Gabby   posępnie,   gdy   tylko 

odłożył słuchawkę. - Zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo, nawet obsługi hotelowej, dopóki 

nie wrócę. Dobrze?

- Tylko nie wpakuj się w żadne tarapaty, bo kto cię uratuje, kiedy mnie przy tobie nie 

będzie? - odparła sztucznie wesołym tonem.

Potrząsnął głową.

- Nie ma mowy. Uważaj na siebie.

- Ty na siebie też. Och... Jacob?

Był już przy drzwiach, ale odwrócił się i spytał:

- Tak?

- Dziękuję za bukiecik.

- Pasuje do ciebie. - Przyglądał się jej przez chwilę, po czym dodał z uśmiechem: - 

Sama jesteś jak kwiat. Ciao, Gabby.

I już go nie było. Gabby przez dłuższy czas wpatrywała się w drzwi, które się za nim 

zamknęły, po czym poszła wstawić bukiecik do wody.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

J.D. wrócił do hotelu dopiero późnym  popołudniem. Był dziwnie małomówny. W 

zupełnym milczeniu zjedli z Gabby wczesną kolację, potem znowu wyszedł, poradziwszy jej, 

aby spróbowała się trochę przespać.

Domyślała się, że dowiedział się czegoś, co go zmartwiło, jednak cokolwiek to było, 

nie zamierzał się dzielić swoimi odkryciami z Gabby. Najwyraźniej mimo wszystko nie ufał 

jej bezgranicznie i właśnie z tą myślą najtrudniej było jej się pogodzić. Położyła się do łóżka i 

usnęła jak dziecko. Zanim zmorzył ją sen, marzyła o jakimś kataklizmie, o trzęsieniu ziemi, 

które kazałoby mu biegiem do niej  wrócić. Wszystkie  te  szaleńcze fantazje kończyły  się 

sceną,  gdy J.D.  wpada  do pokoju  i  porywa  ją  w   ramiona. Westchnęła.  Nie  tak  to  sobie 

wyobrażała.

Nigdy by nie pomyślała, że służbowy wyjazd okaże się źródłem zupełnie nowych i 

jakże silnych emocji. Jeszcze przed tygodniem nie uwierzyłaby, że przystojny szef może jej 

pragnąć, a co dopiero, że usłyszy to zapewnienie z jego ust.

Rano wsiedli w samolot do Meksyku. Po kilku godzinach Gabby zaczęła się poważnie 

niepokoić o J.D., w końcu nie wytrzymała i przyjrzała mu się ukradkiem. Odkąd znaleźli się 

w   powietrzu,   trwał   w   niezmienionej   pozie,   podczas   gdy   ona   przyglądała   się   obłokom, 

studiowała   instrukcje   bezpieczeństwa   i,   skrajnie   już   zdesperowana,   dokładnie   przeczytała 

napis na etykietce przyklejonej do kamizelki ratunkowej.

J.D., jak gdyby poczuł jej badawcze spojrzenie, zwrócił ku niej twarz.

- Co się stało? - spytał półgłosem.

- Czyja wiem... - odparła, popierając te słowa bliżej niesprecyzowanym gestem.

- Jesteś pod moją opieką - przypomniał, znacząco unosząc brwi.

- Przecież wiem. - Wlepiła wzrok w jego gołębią kamizelkę. - Zostaniemy w Mexico 

City?

- Chyba nie. Mamy się z nim spotkać na lotnisku. Nieoczekiwanie wziął ją za rękę. 

Dotyk jego dużej, ciepłej dłoni sprawił, że poczuła się przedziwnie, szczególnie gdy zaczął 

powoli gładzić palcem jej nadgarstek. Wnętrze jej dłoni natychmiast zwilgotniało.

- Zdenerwowana?

- Ależ skąd. Kto by się bał, jadąc w ciemno na drugi koniec świata? - odparła z 

cierpkim uśmiechem, po czym zerknęła na niego spod oka. - W mojej rodzinie głupota jest 

dziedziczna.

Gdy   znowu   się   uśmiechnął,   uświadomiła   sobie   z   dziwną   satysfakcją,   że   w   ciągu 

background image

ostatnich dwóch dni uśmiech znacznie częściej gościł na jego twarzy niż przez dwa miesiące 

w pracy. Zapatrzyła  się w jego ciemnobrązowe oczy i zapomniała o samolocie, o innych 

pasażerach.

J.D. odwzajemnił jej spojrzenie i natychmiast spoważniał. Przygryzł usta, kładąc dłoń 

na   jej   ręce,   i   powoli   splótł   palce   z   jej   palcami.   Pieszczota   była   niewinna,   lecz   zarazem 

niezwykle zmysłowa. Serce Gabby biło coraz szybciej, a gdy przycisnął jej dłoń do poręczy 

fotela, bezwiednie wstrzymała oddech.

J.D. przyglądał się jej spod przymrużonych powiek.

- To samo potrafią dwa ciała - odezwał się półgłosem, bacznie obserwując jej reakcję. 

- Bez pośpiechu, z taką samą łatwością.

- Przestań - poprosiła łamiącym się głosem i odwróciła twarz.

- Gabby, nie zachowuj się jak dziecko - skarcił ją łagodnie.

Policzyła do dziesięciu, aby się uspokoić, ale na niewiele to się zdało, bowiem ciężka, 

ciepła dłoń nadal spoczywała na jej ręce.

- Pan nie gra w mojej lidze, panie Brettman - zdołała w końcu powiedzieć - o czym 

zapewne doskonale pan wie. Proszę... niech się pan mną nie bawi.

- Nigdy bym nie śmiał.

Westchnął i obrócił się przodem do Gabby, po czym oparł skroń o wezgłowie fotela i 

delikatnie przyciągnął jej twarz, tak aby znalazła się tuż przy jego twarzy.

- Wkrótce poznasz ludzi, z jakimi nigdy nie miałaś do czynienia - podjął i uśmiechnął 

się   na   widok   jej   zdziwionej   miny.   —   Pomyślałem,   że   będzie   ci   łatwiej,   jeśli   trochę 

poćwiczymy.

- Nie rozumiem? Co będziemy musieli poćwi...? - zapytała zaniepokojona.

- Chodzi mi o to, o czym już rozmawialiśmy w Rzymie. Przez większość czasu mamy 

być nierozłączni i zachowywać się tak, jak gdyby trudno nam było utrzymać ręce przy sobie.

Gabby na chwilę przestała oddychać. W milczeniu błądziła wzrokiem po jego twarzy.

- Czy tylko dlatego wtedy, na Forum, ty...? Wahał się zaledwie przez sekundę.

- Tak - odparł z pełnym rozmysłem. - Byłaś przy mnie strasznie nerwowa, nikt by nie 

uwierzył,  że jesteś moją kochanką. Musimy być przekonujący,  inaczej cały plan spali na 

panewce.

- Rozumiem - powiedziała, usiłując ukryć rozgoryczenie.

J.D. popatrzył na jej błyszczące oczy, potem na policzki, w końcu zatrzymał wzrok na 

jej ustach.

- Masz takie miękkie usta, Gabby. Pełne, takie kuszące. Aż za bardzo lubię je całować 

background image

- powiedział zamyślonym tonem, po czym z wysiłkiem oderwał od nich wzrok. - Miałaś mi 

przypominać, że jesteś dla mnie nie do zdobycia.

Odczuwała przyjemność, gdy przyglądał się jej w taki sposób. Na samą myśl o tym, że 

jeszcze chwila i byłby ją pocałował, zrobiło się jej gorąco. Uśmiechnęła się dziwnie i uciekła 

spojrzeniem w bok.

- Czemu zawdzięczam ten cień uśmiechu? - spytał zaciekawiony.

-   Po   prostu   nigdy   nie   myślałam   o   tobie   w   tych   kategoriach   -   wyznała   bez 

zastanowienia.

- Jak o kochanku?

- Tak - przyznała nieśmiało, wlepiwszy wzrok w ziemię.

Pogłaskał ją po policzku, potem po szyi.

- Może się zdziwisz, ale mnie rzadko zdarzało się myśleć o tobie inaczej niż jako o 

potencjalnej kochance - szepnął szorstko.

Popatrzyła na niego ze zdumieniem.

- J.D... - zaczęła niepewnie.

Powiódł kciukiem po jej ustach. To lekkie dotknięcie, zaledwie zapowiedź pieszczoty, 

sprawiło, że całe jej ciało znowu ogarnęła fala gorąca. J.D.

oddychał   głośno   i   nagłe   ściągnął   brwi,   jak   gdyby   działo   się   coś,   czego   się   nie 

spodziewał. Spojrzał na jej rozchylone wargi i aż wstrzymał oddech.

Gabby   ze   zdenerwowania   zaschło   w   ustach.   Bezwiednie   zwilżyła   je   koniuszkiem 

języka.

- Nie rób tak, Gabby - szepnął, mocniej przyciskając palec do jej warg. - Pozwól, 

żebym...

Pochylił się i złożył na jej ustach lekki pocałunek, który skończył się równie nagle, jak 

się rozpoczął. Z głośników napłynęła prośba o zapięcie pasów i magia chwili prysła. Gdy J.D. 

znowu na nią spojrzał, był blady, źrenice miał rozszerzone.

- Następnym razem - szepnął - wycałuję cię do utraty tchu, tak jak tego chciałem, 

kiedy byliśmy na Forum.

Nie   odpowiedziała,   po   prostu   nie   była   w   stanie   wykrztusić   z   siebie   słowa. 

Rozpaczliwie   go  pragnęła   i  czuła  się  jak  słaby pływak,   który  niebacznie   zapuścił   się  na 

głębokie wody. Dłonie drżały jej tak bardzo, że miała trudności z zapięciem pasów. Co się z 

nimi   dzieje?   Jeszcze   wczoraj   rano   byli   tylko   pracodawcą   i   pracownicą,   lecz   wystarczył 

ułamek sekundy, by wszystko się zmieniło, stało się nowe i przerażające.

- Proszę, nie bój się mnie - odezwał się półgłosem, biorąc ją za rękę. - Nie skrzywdzę 

background image

cię. Nigdy, za żadne skarby świata.

Zerknęła na niego nieśmiało.

- Nic mi nie jest, po prostu mam...

- Zamęt w głowie? - dokończył cierpko. - Nie ty jedna. Dla mnie to też był szok.

- Sądziłam, że pocałowałeś mnie tylko dlatego, żebyśmy byli bardziej przekonujący. 

Chyba tak to ująłeś? - odparła, patrząc na ich splecione palce.

- Owszem. I dlatego, że byłem ciekawy, jak będzie. Ty chyba też. - Uniósł jej twarz. - 

Teraz już wiemy, prawda?

-   Chyba   lepiej   by   się   stało,   gdybym   się   tego   nie   dowiedziała   -   odparła   ledwie 

słyszalnie.

- Mówisz serio? Cóż, przynajmniej nauczyłaś się całować.

- Aleś ty subtelny! Nie przymierzając, jak czołg! Uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Nie brakuje ci tupetu, Gabby. To dobrze. Tam, dokąd lecimy, bardzo ci się przyda.

Ta uwaga przypomniała jej o celu podróży, i Gabby natychmiast straciła humor. Gdy 

samolot zaczął schodzić do lądowania, trzymała J.D. mocno za rękę i zastanawiała się, czy za 

kilka tygodni  pozostaną jej tylko  wspomnienia. Mówił wcześniej, że muszą wyglądać na 

kochanków.   Czy   ten   pocałunek   to   dla   niego   jedynie   coś   w   rodzaju   próby   generalnej? 

Zmarszczyła czoło. Nagle uświadomiła sobie, że wolałaby, aby znaczył dla niego znacznie 

więcej. Zapowiedział, że wycałuje ją do utraty tchu, i szczerze chciała, by dotrzymał słowa.

Wylądowali w Mexico City. Gdy wchodzili do terminalu, Gabby uśmiechała się na 

myśl o zabytkach azteckiej cywilizacji, w wyobraźni już podziwiała malownicze ruiny, zaraz 

jednak przypomniała sobie o nieszczęsnej Martinie. Nie przybyli do Meksyku dla atrakcji 

turystycznych.

Spojrzała   na   J.D.   Stał   przy   niej,   wysoki   i   milczący,   paląc   papierosa.   Spokojnie 

rozglądał   się   po   terminalu,   podczas   gdy  ona   kręciła   się   przy  nim   niecierpliwie,   pilnując 

bagażu:   dwóch   toreb   podróżnych,   na   tyle   małych,   iż   mogli   je   przewieźć   na   pokładzie 

samolotu.

Czekali   dość   długo,   w   końcu   jednak   J.D.   uśmiechnął   się   na   widok   wysokiego 

mężczyzny  w  piaskowym  mundurze i skórzanych  wojskowych  butach, który szedł w  ich 

stronę. Był zabójczo przystojny i wyglądał - podobnie jak J.D. - na człowieka światowego i 

trochę niebezpiecznego.

- Laremos.

J.D. podał mu rękę, błyskając zębami w szerokim uśmiechu.

- Myślałeś, że o tobie zapomniałem? - odezwał się mężczyzna w mundurze; mówił po 

background image

angielsku ze śpiewnym akcentem. - Dobrze wyglądasz, Łucznik.

Gabby pytająco uniosła brwi.

- Łucznik - wyjaśnił mężczyzna - to jego ksywka z czasów naszej... znajomości, wiele 

lat temu. Gabby Darwin, tak?

- Tak. - Kiwnęła głową. - A pan to señor Laremos?

-   Diego   Laremos,  a   sus   ordenes  -   przedstawił   się   dwornie,   po   czym   posłał   J.D. 

porozumiewawczy uśmiech. - Apetyczny kąsek, Łucznik.

- O tak, w pełni się z tobą zgadzam - odparł J. D.

swobodnym  tonem i uśmiechając  się do Gabby, mocno objął  ją ramieniem, przed 

czym zresztą wcale się nie wzbraniała. - Duńczyk do ciebie dzwonił?

Laremos przestał się uśmiechać i nagle wydał się Gabby zupełnie innym człowiekiem 

niż jeszcze przed chwilą, znacznie bardziej niebezpiecznym.

- Si - przytaknął. - Drago, Semson i Apollo już są na miejscu.

- Super. Co z moim sprzętem?

- Apollo odebrał go od Duńczyka - odparł Laremos przyciszonym głosem. - Uzi i AK 

- 47, nówka.

J.D. wydawał się zadowolony z tej odpowiedzi, Gabby natomiast czuła się trochę jak 

na tureckim kazaniu.

- Przydałoby się kilka RPG - dodał po namyśle.

- Dwa już mamy - oznajmił Laremos. - Plus osiem bryłek C - 4, naboje do RPG, 

potrzebny osprzęt, ekwipunek dżunglowy i od groma amunicji. Ostatnimi czasy przy granicy 

aż roi się od rebeliantów, więc wszystko można kupić, o ile ma się forsę i kontakty.

J.D. uśmiechnął się nieznacznie.

- Duńczyk twierdzi, że Sierżant ma i jedno, i drugie. To było mądre posunięcie z 

twojej strony, powierzyć mu ochronę twojej posiadłości.

Si - przyznał Laremos. - Dlatego wciąż żyję, podczas gdy wielu moich sąsiadów od 

dawna wącha kwiatki od spodu. Nie dalej jak w zeszłym miesiącu poszła z dymem  finca, 

która graniczy z moją, a jej właściciel... - Zerknął na Gabby. - Proszę o wybaczenie, señorita. 

To nie jest rozmowa dla kobiecych uszu.

-   I   tak   rozumiem   piąte   przez   dziesiąte   -   odparła,   uważnie   przyglądając   się   obu 

mężczyznom. - Co to jest RP coś tam? I jakie znowu naboje?

-  Później  wszystko   ci  wyjaśnię  -  obiecał  J.D.,   po  czym  ponownie   zwrócił   się  do 

Laremosa: - Załatwiłeś samolot?

- Musicie tylko pomyślnie przejść odprawę celną - odparł Laremos, kiwając głową. - 

background image

Zakładam, że nie przewozicie niczego, co mogłoby nam przysporzyć kłopotów po lądowaniu. 

W przeciwnym razie meksykańscy celnicy nie wypuściliby was z rąk.

J.D. parsknął śmiechem.

- Nie sądzę, żeby przymknęli oko, gdybym wparował na pokład samolotu z uzi na 

szyi, obwieszony pasami z amunicją. Nawet gdybyś ty był z nami.

Laremos głośno mu zawtórował.

- Z pewnością nie. Chodźmy. Mamy pełny zbiornik paliwa, możemy startować.

- Uzi? - odezwała się Gabby, gdy podążali za Laremosem.

J.D. objął ją przelotnie, nie zatrzymując się nawet.

- Izraelski pistolet maszynowy. Klasyfikowany jako broń półautomatyczna - wyjaśnił.

- Używałeś takiego, będąc w jednostkach specjalnych?

Zaśmiał się cicho.

- Nie.

-   No   to   skąd...   Po   co   ci   w   ogóle   broń?   Zamknął   jej   usta   mocnym,   krótkim 

pocałunkiem.

- Cicho bądź, Gabby, zanim napytasz nam biedy.

Zbędna prośba, zważywszy że pocałunek zrobił na niej takie wrażenie, że i tak nie 

zdołałaby wydobyć głosu. Usta jej płonęły. Gdyby tylko byli sami, a pocałunek trwał dłużej...

Pilot czekał na nich w dwusilnikowym samolocie. Laremos rozsiadł się w jednym z 

wygodnych foteli z przodu. Gdy Gabby i J.D. także zajęli miejsca, niski, młody mężczyzna 

przyniósł im kawę i po chwili lecieli już w kierunku stolicy Gwatemali.

- Komu trzeba powiedziałem, że przyjeżdżasz do mnie w odwiedzimy z przyjaciółką - 

odezwał się nagle Laremos, patrząc na J.D., po czym cicho się zaśmiał. - Obawiam się, że to 

automatycznie czyni cię kimś podejrzanym, ponieważ moja przeszłość nie jest dla nikogo 

tajemnicą. Za to oszczędzę wam fatygi nielegalnego przekraczania granicy. Mam wysoko 

postawionych znajomych, pomogą nam. A wiesz, że ci sami terroryści, którzy przetrzymują 

twoją siostrę, próbowali mnie uprowadzić parę tygodni temu? Na szczęście Sierżant był w 

pobliżu. Uzbrojony.

- A on nie chybia - stwierdził J.D.

- Swego czasu to samo można było powiedzieć o tobie, przyjacielu - przypomniał 

Laremos, przyglądając się dawnemu przyjacielowi bez uśmiechu.

- Ilu jest terrorystów? - spytał J.D. - Starych wyjadaczy, Laremos, nie żółtodziobów, 

którzy wezmą nogi za pas przy pierwszej wymianie ognia.

- Może dwunastu - odparł Laremos. - I z dwudziestu takich, którzy, jak mówisz, od 

background image

razu   dadzą   dyla.   Za   to   ta   dwunastka   to   weterani.   Twardzi   jak   diabli,   z   politycznymi 

koneksjami. Należą do międzynarodowej sieci z odłamem we Włoszech. Podejrzewam, że 

skusiła ich wizja szybkiego zarobku. Twój szwagier jest ważnym  człowiekiem,  no i ma-

jętnym. Daję głowę, że właśnie ktoś z tej dwunastki wpadł na pomysł przewiezienia Martiny 

do Gwatemali. Obóz założyli zaledwie przed miesiącem i nie mam większych wątpliwości co 

do tego, że porwanie było starannie zaplanowane. - Wzruszył ramionami. - Ostatnimi czasy 

dużo się mówiło o sukcesach włoskiej policji w walce z porywaczami. Tutaj jest mniejsze 

ryzyko wpadki, więc woleli wywieźć ją z Włoch.

- Roberto próbuje pożyczyć kwotę, która pozwoli mu na negocjacje - zauważył J.D. - 

Ani mu się śni informować władze.

- Rozumiem, że nie zna twojej przeszłości? - Laremos znowu ściszył głos.

J.D. pokręcił głową.

- Starannie pozacierałem za sobą ślady.

- Nie brakuje ci tego? Dawnego życia? J.D. westchnął.

- Czasami. Ale coraz rzadziej. Teraz mam inne zainteresowania - odparł, rzucając 

Gabby roztargnione spojrzenie. - Robię się za stary na wojaczkę. Za bardzo zmęczony.

- Z tych samych powodów postanowiłem zostać uczciwym człowiekiem - zaśmiał się 

Laremos,   przeciągając   się   leniwie.   -   I   nie   żałuję,   tak   jest   o   niebo   lepiej.   Ale   czasem 

wspominam stare dzieje i zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym się nie 

wycofał. Byliśmy prawdziwymi amigos, Łucznik.

- Tworzyliśmy zgrany zespół - przyznał J.D.

- Liczę na to, że nie inaczej będzie i tym razem.

- Nie bój się, amigo. To jak z pływaniem, tego się nie zapomina. Dbasz o kondycję?

- Weszło  mi  to w  krew, jakoś nie mogłem  się odzwyczaić  - odparł  J.D.  - I całe 

szczęście, bo przedzieranie się przez dżunglę to nie spacerek. Poza tym starałem się być na 

bieżąco, interesowałem się tym, co się tutaj dzieje, sprawami wojskowymi, polityką.

- A co tu robi ta ślicznotka? - Laremos ściągnął brwi i przyjrzał się Gabby z uwagą. - 

Lekarka?

- Będzie obsługiwała radio - odparł cicho J.D.

- Zostanie z tobą na ranczu. Nie dopuszczę do tego, żeby cokolwiek jej się stało.

- Rozumiem. - Laremos zmrużył oczy i zaniósł się śmiechem. - Nieufny jak zawsze, 

hę? Nigdy mi nie zapomnisz, że jeden jedyny raz straciłem czujność i...

- Bez urazy - przerwał mu J.D. - ale zdam się na Gabby.

- Rozumiem. - Laremos pokiwał głową. - I nie czuję się obrażony. Sumienie wciąż nie 

background image

daje mi spokoju.

- Czy ktoś zechciałby mi łaskawie wytłumaczyć, o co w tym wszystkim właściwie 

chodzi?

- wtrąciła Gabby, gdy już nie była w stanie dłużej panować nad ciekawością.

-   Skrzyknąłem   parę   osób,   żeby   odbić   Martinę   -   odparł   J.D.   cierpliwym   tonem.   - 

Więcej nie musisz wiedzieć.

- Najemnicy! Już są w Gwatemali?

- Owszem - potwierdził półgłosem, przyglądając jej się z bladym uśmiechem.

-   Ach!   Widzę,   że   profesja   naszych  amigos  wyraźnie   fascynuje   twoją   piękną 

towarzyszkę - zauważył Laremos z czarującym uśmiechem.

- Będę mogła z nimi porozmawiać? - nalegała Gabby. Oczy miała rozmarzone. - Och, 

J.D., wyobrażasz to sobie? Jesteś najemnikiem, podróżujesz po całym świecie i walczysz o 

czyjąś wolność.

J.D. spojrzał na nią dziwnie.

- Większość najemników kieruje się znacznie mniej szlachetnymi pobudkami, Gabby. 

Jeśli się spodziewasz kogoś w guście hollywoodzkich aktorów, to spotka cię gorzki zawód. W 

zabijaniu ludzi nie ma nic wzniosłego.

- W... zabijaniu?

- A coś ty na Boga myślała? Że uderzają na wroga z armatkami wodnymi? - spytał 

J.D. z niedowierzaniem. - Gabby, na wojnie ludzie mordują się nawzajem. Na sposoby, o 

których wolałabyś nie wiedzieć.

-   No   owszem,   zdaję   sobie   z   tego   sprawę.   -   Zmarszczyła   czoło.   -   Ale   życie   z 

niebezpieczeństwem za pan brat jest takie... - Urwała, szukając odpowiedniego słowa, jednak 

ostatecznie spróbowała wytłumaczyć to inaczej: - Zanim cię poznałam, J.D., prowadziłam 

spokojne,   nudne   życie.   Powoli   zaczynałam   wierzyć,   że   nie   spotka   mnie   nic   bardziej 

emocjonującego od wyprawy do pralni chemicznej. Ci ludzie... zaglądali śmierci w oczy. 

Poznali granice swojej odwagi, prawdę o sobie samych. - Spojrzała na niego niepewnie. - 

Może   to  zabrzmi   bezsensownie,  ale   chyba  trochę  im   zazdroszczę.  Zdarli   z  siebie   blichtr 

cywilizacji i zostało tylko nagie człowieczeństwo. Choć to musi być straszne, zobaczyli życie 

takim, jakie naprawdę jest. Ja nigdy czegoś takiego nie doświadczę. W gruncie rzeczy nawet 

bym nie chciała, ale jestem ciekawa, jacy są ci, którzy mieli taką szansę.

Łagodnym gestem odgarnął jej włosy z czoła.

-   Poczekaj,   aż   zobaczysz   Sierżanta.   Nie   będziesz   musiała   o   nic   pytać.   Wszystko 

wyczytasz z jego twarzy. Prawda, Laremos?

background image

- Święta prawda - przytaknął Laremos i zachichotał.

- To twój przyjaciel? - zapytała. J.D. kiwnął głową.

- Najlepszy, jakiego miałem.

- Z czasów, kiedy byłeś w jednostkach specjalnych? - podchwyciła.

-   Oczywiście   -   mruknął,   wymieniając   przeciągłe   spojrzenie   z   Laremosem,   który 

odezwał się nagle:

- Miny też chciałeś?

- Nie. Mieliśmy pod ręką kilka claymore'ów, ale są za ciężkie. Wystarczą te RPG, 

zresztą od czego mamy Draca, skleci prowizoryczną minę, gdyby zaszła taka potrzeba. Zależy 

mi na błyskawicznym wypadzie.

- Dobre jest to, że pora deszczowa jeszcze się nie zaczęła - zauważył  Laremos. - 

Zawsze to jakieś ułatwienie.

- Racja. Masz moją kuszę?

- Wisi nad kominkiem w moim gabinecie. - Laremos uśmiechnął się. - Pytają o nią 

wszyscy moi goście.

- Pal licho gości, sprawna chociaż?

- Jasne.

- Kusza? - Gabby parsknęła śmiechem. - Pewnie antyk?

- Niezupełnie - odparł uprzejmie J.D., kręcąc głową.

- Łatwiej się z niej strzela niż z łuku? - drążyła temat.

- To tylko taka pamiątka - mruknął J.D., ale minę miał niewyraźną. - Gabby, wzięłaś 

dżinsy i wygodne buty?

-   Owszem,   miałeś   okazję   je   oglądać,   kiedy   byliśmy   we   Włoszech.   -   Westchnęła; 

sytuacja zaczynała ją powoli denerwować. - Jak długo zostaniemy w Gwatemali?

- Przypuszczam, że nie więcej niż trzy dni, o ile wszystko dobrze pójdzie - wyjaśnił. - 

Potrzebujemy trochę czasu na przeprowadzenie zwiadu i zaplanowanie akcji.

- Mój dom jest do waszej dyspozycji - zapewnił natychmiast Laremos. - Może nawet 

udałoby się nam znaleźć wolną chwilę i pokazać Gabby ruiny miasta Majów.

- Naprawdę? - Oczy jej zabłysły.

- Nie wspominaj przy niej o wykopaliskach, proszę cię - mruknął J.D. - Kiedyś przez 

nią zwariuję.

- Cóżlubię różne starocie - odparła wesoło. - Jak sądzisz, czemu u ciebie pracuję?

- Ja jestem stary? - spytał ze zgrozą. Przyjrzała się jego twarzy, w skupieniu ściągając 

brwi. Co prawda nie doliczyła się zbyt wielu zmarszczek, ale włosy na skroniach miał raczej 

background image

szpakowate niż czarne. Jeszcze niedawno bez wahania oceniłaby go na jakieś czterdzieści lat, 

teraz jednak zaczynała mieć wątpliwości.

- Ile ty właściwie masz lat, J.D.? - spytała prosto z mostu.

- Trzydzieści sześć. Zrobiła wielkie oczy.

- Zaskoczona? - spytał pogodnie.

- Wyglądasz... na więcej.

- Wyobrażam sobie. - Pokiwał głową. - Jestem od ciebie starszy o trzynaście lat.

- Nie miej takiej zadowolonej miny - oznajmiła.

- Kiedy będę po pięćdziesiątce, różnica wieku zacznie ci porządnie przeszkadzać.

- Tak sądzisz? - spytał z lubieżnym uśmiechem. Natychmiast odwróciła od niego oczy.

Señor Laremos, proszę mi opowiedzieć o Gwatemali - poprosiła.

- Proszę, mów mi Diego. Co cię interesuje?

- Wszystko. Wzruszył ramionami.

-   Mamy   nowego   przywódcę   i   nadzieje   na   lepszą   przyszłość,  señorita.  Mimo   to 

rebelianci nadal walczą przeciwko reżimowi, a nieszczęśni cywile jak zwykle tkwią między 

młotem a kowadłem.

Dochodzi do wyjątkowo brutalnych  starć - wyznał ze smutkiem, po czym  zmienił 

temat.

-   Gwatemala   jest   przede   wszystkim   krajem   rolniczym,   gospodarka   opiera   się   na 

eksporcie   bananów   i   kawy.   Panuje   powszechny   niedostatek.   Brakuje   nawet 

najpotrzebniejszych rzeczy. Bieżąca woda, środki komunikacji miejskiej, podstawowa opieka 

medyczna, wszystko to mają do dyspozycji twoi rodacy, i nawet w głowach im nie postanie 

myśl, że mogłoby być inaczej, ale tutaj... Wiedziałaś,  señorita,  że w mojej ojczyźnie spo-

dziewana długość życia wynosi zaledwie pięćdziesiąt lat?

Gabby wpatrzyła się w niego, wstrząśnięta.

- Ale z czasem sytuacja się poprawi? - spytała. - Przecież wojna musi się kiedyś 

skończyć.

- Wszyscy mamy taką nadzieję - odparł Laremos. - Ale dopóki to nie nastąpi, każdy, 

kto ma ziemię i nie chce jej stracić, musi zatrudniać ochronę. Moja jest znakomita, niestety 

mało kogo stać na taki luksus. Mam sąsiada, który dzień w dzień czeka na rządową obstawę, 

która eskortuje go podczas obchodu gospodarstwa. Boi się iść sam.

- Nigdy więcej nie będę się skarżyć, że podatki są zbyt wysokie - oznajmiła Gabby z 

westchnieniem. - Może faktycznie uważamy za coś oczywistego fakt, że nie musimy sięgać 

po broń, aby ochronić swoje mienie.

background image

- Obym mógł kiedyś to samo powiedzieć o Gwatemali.

Przez resztę drogi już się nie odzywała. J.D. i Laremos dyskutowali o sprawach, o 

których nie miała pojęcia. Padały wojskowe terminy. Logistyczne. Gabby zaczęła patrzeć na 

swojego skrytego chlebodawcę w zupełnie innym świetle. Była przekonana, że nie powiedział 

jej wszystkiego.

Ukrywa przed nią coś, co ma związek z jego przeszłością, i najwyraźniej nie zamierza 

zdradzać jej swoich tajemnic. Znowu kwestia zaufania. Gabby pocieszała się myślą, iż ufa jej 

na tyle, aby powierzyć jej łączność radiową podczas tej wariackiej próby odbicia Martiny z 

rąk terrorystów. Gdyby tylko zamiast iść do dżungli, został z nią na farmie.

Może jeszcze zdąży mu wytłumaczyć, że to misja dla żołnierza zawodowego, a nie 

prawnika.

Przymknęła  oczy i zaczęła się zastanawiać, co mu powie, mimo  iż w głębi serca 

przeczuwała, że nie ma słów zdolnych sprawić, by J.D. zmienił zdanie.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wbrew  sekretnym  obawom   Gabby, odprawę   celną   przeszli   bez  problemów.  Kilka 

minut później spotkali się z kolejnym znajomym J.D.

Był to niski mężczyzna o włosach w odcieniu piasku, dość drobny, z twarzą pokrytą 

szramami. Wyglądał na znacznie starszego od J.D. i Laremosa, był może pod pięćdziesiątkę. 

Miał na sobie mundur maskujący i sznurowane buty z cholewami, do pasa przytroczoną 

kaburę z pistoletem, na ramieniu kołysał mu się nieprzyjemnie wyglądający karabin.

- Łucznik! - Zarechotał rubasznie i krótko uściskał J.D. - Cholera, ależ dobrze znowu 

cię   zobaczyć,   nawet   w   takich   okolicznościach.   Nie   pękaj,  amigo,  wyciągniemy   Martinę. 

Apollo leciał tu jak na skrzydłach, kiedy mu opowiedziałem, że szykuje się akcja.

- Jak żyjesz, Sierżant? Widzę, że straciłeś parę kilo - odparł J.D.

- To nie jest fach, w którym można się rozleniwić. Co nie, szefie? - zwrócił się do 

Laremosa, który przytaknął energicznie.

- Laremos mówił, że Apollo i Drago już są na miejscu. A co z Chenem? - wtrącił J.D.

Sierżant westchnął.

- Oberwał kulkę w Libanie, amigo. - Wzruszył ramionami, ale posmutniał, a jego oczy 

nabrały nieobecnego wyrazu. - Tak to już bywa. Ale przynajmniej odszedł tak, jak chciał.

- Przykra sprawa - przyznał J.D. i szybko zmienił temat: - Mapy i krótkofalówki, 

Sierżant, oto czego nam trzeba.

-   Dawno   załatwione.   Plus   wsparcie   dwudziestu  yaqueros.  Ludzie   szefa,   osobiście 

przeze mnie przeszkoleni - dodał z cichą dumą. - Prawdziwi kowboje.

- Lepszej rekomendacji mi nie potrzeba.

- No to w drogę? - ponaglił Laremos, pomagając Gabby wsiąść do wielkiego kombi, 

puścił J.D. przodem, po czym usiadł obok niego na tylnej kanapie. Sierżant zajął miejsce za 

kierownicą, przy nim zaś usadowił się milczący Latynos ze strzelbą.

Gabby zainteresowała się krajobrazem. Początkowo przypominał jej wyspy Karaibów, 

które znała ze zdjęć - zwarta masa zieleni, którą gdzieniegdzie przebijały pióropusze palm - 

wkrótce jednak nabrał zdecydowanie górzystego charakteru. Nagle ze zgrozą wypatrzyła za 

oknem niemal doszczętnie spalony budynek.

- Diego? - odezwała się cicho, gestem wskazując zgliszcza. - Właściciele... zdołali 

uciec?

- Nie, señorita - odpowiedział.

Gabby zadrżała i objęła się ramionami, jak gdyby nagle zrobiło się jej zimno. Nie 

background image

uszło to uwagi J.D., który bez słowa przygarnął ją do siebie. Oparła mu głowę na ramieniu i 

zamknęła oczy, jednym uchem przysłuchując się rozmowie.

Finca położona była w dolinie. Jej centrum zajmował piętrowy dom, który wyglądał 

na gliniany albo w całości pokryty przypominającym glinę tynkiem. Był pełen łagodnych linii 

i łuków i zdawał się wtapiać w ogród pełen tropikalnych kwiatów. Gabby pomyślała, że w 

życiu nie widziała bardziej zachwycającego miejsca.

- Podoba ci się? - spytał z uśmiechem Laremos, nie spuszczając z niej oczu. - Mój 

ojciec zbudował go przed wielu laty. Moi służący to dzieci i wnuki tych, których przyjechali 

tutaj   wraz   z   nim.   Zresztą   to   samo   dotyczy   większości   moich   pracowników.   Wielcy 

posiadacze ziemscy, właściciele  fincas,  zatrudniają całe rzesze ludzi i nie mam tu na myśli 

prac sezonowych, jak to wygląda w twoim kraju. U nas dla jednej rodziny pracują kolejne po-

kolenia.

Przypomniała   sobie   małą   wioskę,   przez   którą   niedawno   przejeżdżali.   Nadal 

prześladował   ją   obraz   ciemnookich,   ciemnoskórych,   bosych   dzieci   zgromadzonych   przy 

fontannie,   z   której   kobiety   czerpały   dzbanami   wodę.   Dopiero   teraz   zrozumiała,   jak 

komfortowe jest jej życie w Chicago.

Przez   resztę   podróży   nie   zauważyła   niczego   niepokojącego,   aczkolwiek   fakt,   iż 

Latynos   siedzący   obok   Sierżanta   trzymał   na   kolanach   karabin   i   nieustannie   wypatrywał 

czegoś   w   dżungli,   stanowczo   dawał   do   myślenia.   Teraz   ten   sam   Latynos   stał   przy 

samochodzie   z  karabinem   w   pogotowiu,   najwyraźniej   czekając,   aż   bezpiecznie   wejdą   do 

środka.

Musiała   poczekać   chwilę,   aż   oczy   przyzwyczają   się   jej   do   półmroku,   po   czym 

rozejrzała   się   zaciekawiona.   W   wielkim   salonie   obwieszonym   indiańskimi   kocami 

konkurowały   o   miejsce   maluteńkie   statuetki   wyglądające   na   dzieła   Majów,   kaktusy   w 

wielkich glinianych misach oraz ciężkie drewniane meble.

- Kawy? - spytał Laremos.

Klasnął   w   dłonie.   Chwilę   później   do   salonu   wbiegła   niska   Latynoska,   może 

pięćdziesięcioletnia, i z uśmiechem czekała na polecenie.

Cafe, porfavor, Carisa.

Służąca skinęła głową i zniknęła w korytarzu.

- Łucznik, kapkę brandy? - zagadnął Laremos.

-   Ostatnio   nie   piję   -   odparł   J.D.,   sadowiąc   się  obok   Gabby  na   wygodnej   sofie.   - 

Sierżant, jak się udał zwiad? Co się dzieje w obozie terrorystów?

- Co nieco wiemy - odparł niski mężczyzna, spojrzał na Laremosa i pokręcił głową na 

background image

znak, że on także nie ma ochoty na brandy. - Nie traktują jej najgorzej, przynajmniej na razie 

- oznajmił, patrząc, jak na twarzy J.D. pojawia się wyraz ulgi.

-   Jest   zamknięta   w   dawnym   bunkrze   na  flnca  jakieś   sześć   kilosów   stąd.   Nie   są 

szczególnie dobrze uzbrojeni, mają wprawdzie kilka kałachów i granaty, ale żadnej broni 

ciężkiej. Ani jednego RPG.

- Kilosów? I co to jest RPG? - nie wytrzymała Gabby.

- Kilometrów. A RPG to granatnik radzieckiego wynalazku - wyjaśnił J.D. cierpliwie. 

- Do robienia dużych dziur.

- Na przykład w czołgach, samolotach i budynkach - uzupełnił Sierżant. - Ty jesteś 

Gabby, tak? Dużo o tobie słyszałem.

Nie   spodziewała   się   tego.   Wszyscy   zachowywali   się,   jak   gdyby   dobrze   ją   znali, 

podczas gdy ona wcześniej nawet o nich nie słyszała. Spojrzała na J.D. z wyrzutem.

- Może rzeczywiście trochę się tobą chwalę - oznajmił defensywnym tonem.

- Mną tak,  ale  mnie  nigdy - odcięła się.  - Nie pogłaszczesz  mnie  po głowie, nie 

powiesz, jaka jestem dzielna.

-   Przypomnij   mi,   żebyśmy   wrócili   do   tego   głaskania   -   poprosił,   uśmiechając   się 

drapieżnie.

- Gdzie mogłabym się odświeżyć? - Gabby uznała, że bezpieczniej będzie zmienić 

temat.

- Oczywiście. Carisa! - zawołał Laremos. Gdy Latynoska przyniosła kawę, wydał jej 

jakieś polecenie po hiszpańsku, po czym zwrócił się do Gabby:

- Carisa zaprowadzi cię do waszego pokoju. Łucznik, może wziąłbyś bagaże i poszedł 

z paniami? Pogadamy, jak wrócisz.

- Czemu nie.

Pierwszą   rzeczą,   jaką   Gabby   zauważyła   po   wejściu   do   pokoju,   było   olbrzymie 

dwuosobowe łóżko. Zrobiło się jej podejrzanie ciepło - i wręcz gorąco, gdy Carisa wyszła, 

zostawiając ich samych. J.D. starannie zamknął za nią drzwi i patrzył, jak Gabby bawi się 

kosmetyczką, po czym zaczyna ustawiać jej zawartość na toaletce.

- Gabby?

Postawiła  buteleczkę  z podkładem i  obróciła się w  jego stronę. Podszedł  do niej, 

delikatnie uniósł jej twarz i z napięciem spojrzał jej w oczy.

- Nie zamierzam spuszczać cię z oczu na dłużej niż to absolutnie konieczne. Laremos 

potrafi być czarujący, ale wielu rzeczy o nim nie wiesz. To samo dotyczy pozostałych.

- Pana także, panie Brettman? - spytała miękko. - A może zwłaszcza pana?

background image

Zrobił głęboki wdech.

- Co chciałabyś wiedzieć?

- Byłeś jednym z nich, prawda, J.D.? To nie tylko twoi starzy przyjaciele. To twoi 

dawni towarzysze broni.

-   Zaczynałem   wątpić,   czy   kiedykolwiek   się   tego   domyślisz   -   mruknął.   Oczy   mu 

pociemniały. - Czy to cokolwiek zmienia?

-   Nie   rozumiem.   Zmarszczyła   brwi.   -   Dlaczego   fakt,   że   służyliście   razem   w 

jednostkach specjalnych, miałby cokolwiek zmieniać?

Zawahał   się,   jak   gdyby   sam   nie   wiedział,   co   zrobić,   powiedzieć   prawdę   czy   ją 

przemilczeć. W końcu odetchnął głęboko i ze złością wepchnął ręce do kieszeni.

- Nie wiesz, jak żyłem, zanim się poznaliśmy, Gabby.

- Nikt tego nie wie. Bo nikomu nie ufasz, zgadza się?

Spojrzał na nią twardo.

- Zgadza. Przynajmniej z grubsza. Przez długi czas żyłem w świecie żelaznych reguł. 

Nie ufałem nikomu, bo wiedziałem, że pomyłka kosztowałaby mnie życie. Sierżant, Laremos 

i pozostali z czasem zapracowali sobie na moje zaufanie, nigdy mnie nie zawiedli, nawet pod 

ostrzałem. No, może oprócz Laremosa. On raz mnie zawiódł i tylko dlatego tu jesteś. Choć 

rozsądek mówił mi, że to zły pomysł - dodał cierpko. - Bo nie wiem, czy potrafiłbym dalej 

żyć, gdyby coś ci się stało.

- To dlatego chciałeś, żebyśmy spali w jednym pokoju? - dociekała ostrożnie.

- Niezupełnie - uściślił, nie odrywając od niej wzroku. - Chcę przez całą noc trzymać 

cię w ramionach. Nie zamierzam próbować cię uwieść, Gabby. Wystarczy, że przy mnie 

będziesz. Noc przestanie mi się wydawać taka ciemna.

Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. W jego ustach zabrzmiało to niesamowicie 

zmysłowo. Miałaby przez całą noc tulić się do tego mocnego ciała, zasnąć w tych silnych 

ramionach? Oddech uwiązł jej w krtani, krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. W końcu 

zdobyła się na to, by odwzajemnić jego spojrzenie.

Uniósł rękę i zaczął niespiesznie głaskać ją po szyi.

-  Czy  i w   tobie  burzy  się teraz  krew?   Czy twoje   ciało tęskni  za  moim?  -  spytał 

półgłosem.

Pochylił się i oburącz delikatnie uniósł jej podbródek; chciał widzieć jej twarz.

-   Nie   ruszaj   się   -   wyszeptał,   zaczynając   ją   całować.   -   Stój   nieruchomo,   zupełnie 

nieruchomo...

Jęknęła, gdy gorące, wilgotne wargi przywarły do jej ust, i pomyślała, że dopiero teraz 

background image

w pełni czuje ich smak. Pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny. J.D. głaskał ją po 

plecach  i  sama   nie   wiedziała,  jak   to  się  stało,   iż   nagle  znalazła  się   w  jego   ramionach  i 

przytuliła do jego muskularnego torsu. J.D. jakby wbrew sobie przerwał pocałunek, delikatnie 

przygryzając jej usta, i odsunął się nieznacznie. Oczy mu płonęły.

- Lubię porządne pocałunki - - rzekł półgłosem.

- Nie będziesz się bała?

Zdążyła   tylko   pokręcić   głową.   Jeśli   poprzedni   pocałunek   porównać   do   lekkiego 

wietrzyku, to ten przypominał prawdziwą burzę. J.D. porwał ją z ziemi i znowu poczuła jego 

rozpalone usta, język, który zdawał się parzyć. Było jej gorąco i dziwnie słabo.

Chciała tylko znaleźć się jak najbliżej niego. Zanim zrozumiała, co się dzieje, stała już 

na ziemi.

- Dość! - mruknął, kiedy się odsunął. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że zdążyły jej 

zdrętwieć przedramiona, i zrozumiała, jak mocno musiał ją obejmować.

- Mój Boże, ty cała drżysz.

Czuła się naga pod jego roziskrzonym spojrzeniem.

- Jakoś dziwnie się czuję - wyszeptała.

-  Dziwnie?  -  Odetchnął  głęboko  i  pochylił   jej  głowę  tak,  aby  wsparła  ją   na jego 

ramieniu. - Przepraszam cię. Przepraszam, Gabby. Nie jestem przyzwyczajony do obcowania 

z dziewicami.

- To mi się nigdy wcześniej nie przydarzyło.

- Nie chciała tego powiedzieć, słowa te wypłynęły z niej niemalże wbrew jej woli.

- Tak, zorientowałem się - odparł cicho. Wsunął rękę w jej włosy i przyciągnął nieco 

jej głowę, tak aby policzkiem przytuliła się do jego piersi.

- Gabby, wiesz, na co miałbym teraz wielką ochotę? Chciałbym zdjąć koszulę i poczuć 

dotyk twojej skóry, te wspaniałe usta na moim ciele...

Nagle jęknął głucho i odskoczył od niej, po czym odwrócony plecami zaczął nerwowo 

szukać po kieszeniach papierosów. Gabby przyglądała mu się w milczeniu, rozmyślając o 

tym, że on nawet nie ma pojęcia, jak chętnie spełniłaby tę zachciankę.

- Jak długo razem pracujemy? Dwa lata? - spytał zmienionym głosem. - Kochanków 

udajemy raptem od dwóch dni i popatrz tylko, co wyprawiam. Może mimo wszystko źle się 

stało, że zabrałem cię ze sobą.

- Mówiłeś, że jestem ci potrzebna - przypomniała mu.

Wyjął drugiego papierosa, zapalił go i podał Gabby z przepraszającym uśmiechem.

- Pomoże ci się uspokoić - powiedział miękko. - Gabby, nie kuś mnie więcej, dobrze?

background image

- Słucham? - spytała, podnosząc na niego zdziwione oczy.

-   Psiakrew!   -   warknął,   ale   szybko   się   opanował,   westchnął   i   powiedział   znacznie 

spokojniej:   -   Próbuję   tylko   powiedzieć,   że   niedobrze   by   się   stało,   gdybyśmy   pozwolili 

ponieść się emocjom.

-   To   ty   przeklinasz,   mecenasie,   a   nie   ja   -   oznajmiła   zimno.   -   I   nie   ja   ciebie 

pocałowałam, ale ty mnie!

- Specjalnie się nie opierałaś. Wręcz współpracowałaś - zauważył, mrużąc oczy. - Ależ 

przyjemnie byłoby pozbawić cię wianka.

- Nie zamierzam pozwolić, żebyś zaciągnął mnie do łóżka!

Uciszył ją, opierając dłoń na jej ustach.

- Spokojnie,  tylko  się z tobą  droczę. Nie  zrobię  nic, czego  byś  później żałowała, 

Gabby. Masz moje słowo. Nie będę próbował cię uwieść.

Przełknęła ślinę.

- Zaczynam się ciebie bać.

- Dlaczego?

- Bo przy tobie dzieją się ze mną przedziwne rzeczy - wyznała szczerze. - Niczego 

podobnego się nie spodziewałam.

- Sam też jestem zaskoczony. Jesteś jak mocne wino, skarbie, lepiej nie pić go zbyt 

wiele, bo uderza do głowy. - Pogłaskał ją po policzku. - Taki facet jak ja mógłby się od ciebie 

uzależnić. Za długo byłem sam.

- Może będzie najlepiej, jeśli po powrocie złożę wymówienie... - zaczęła.

Nie wiedziała, co wstrząsnęło nią bardziej, jego wyznanie czy to, co zaczynała do 

niego czuć.

- Nie! - odparł, obejmując palcami jej szyję.

- Nie. Nie ma takiej potrzeby. To tylko chwilowy kaprys, Gabby. Nie ma powodu do 

paniki. Poza tym  - dodał, posępniejąc - muszę myśleć o Martinie. Bóg jeden wie, jak to 

wszystko się skończy.

Zmroziły ją te słowa.

- Jacob, proszę cię, nie idź z nimi.

- Muszę - powiedział z mocą.

- Możesz zginąć - przekonywała rozpaczliwie.

Skinął głową.

-  Mogę.  Ale  Martina  jest  całym  moim   światem,  jedyną  osobą,  jaką  kiedykolwiek 

kochałem.   Nie   mogę   się   od   niej   odwrócić,   nie   teraz.   Nie   mógłbym   się   potem   nazwać 

background image

mężczyzną.

Co mogła na to odpowiedzieć? J.D. dotknął jej policzka i wyszedł z pokoju. Patrzyła, 

jak drzwi zamykają się za nim, pełna złych przeczuć. I wcale nie zrobiło jej się lżej na duchu, 

choć zaczynała rozumieć, dlaczego jedno jego dotknięcie przyprawia ją o szybsze bicie serca.

J.D. zawsze na nią tak działał, od samego początku, ale tłumaczyła sobie, że robi na 

niej wrażenie jako człowiek, a nie jako mężczyzna. Teraz nie była już tego taka pewna. Kiedy 

go widziała, ręce same jej się do niego wyciągały, no a po tym pocałunku... Całował po prostu 

wspaniale! Jak gdyby tylko o niej marzył i tylko jej pragnął.

Potrząsnęła głową. Nie, on zapewne potrzebuje kobiety, a ona akurat znalazła się pod 

ręką. Uprzedzał, żeby zbytnio się nie angażowała, a ona zamierzała wziąć sobie tę radę do 

serca. Owszem, jest przejęta udziałem w tajnej operacji, to jednak nie oznacza, iż od razu 

musi się w nim zakochać po same uszy.

Zastanawiała   się   też,   dlaczego   tak   dziwnie   zareagował,   kiedy   wspomniała   o   jego 

służbie w siłach specjalnych. Zapomniał, że wiedziała o tym od niego?

Kwadrans później dołączyła do towarzystwa, ubrana w dżinsy, luźną bluzę wkładaną 

przez głowę i wysokie buty. J.D. otaksował ją wzrokiem, po czym skinieniem głowy wyraził 

aprobatę dla jej stroju.

Odpowiedziała mu tym samym. Przebrany w mundur maskujący i uzbrojony wydał się 

jej odmieniony, obcy. Zawiesiła spojrzenie na broni, którą bawił się w roztargnieniu.

-   To   uzi   -   powiedział   tonem   wyjaśnienia,   widząc   jej   minę.   -   Magazynek   mieści 

trzydzieści nabojów.

- A  to?  - spytała,  wskazując  inną  broń, znacznie większą  i nieco  przypominającą 

strzelbę, obok której leżał nabój podobny do miniaturowej torpedy na patyku.

- Granatnik RPG - 7.

- To jest Gabby? - odezwał się nagle Murzyn, którego Gabby dotąd nie zauważyła, i 

wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Tak, to jest Gabby. - J.D. parsknął śmiechem. - Kotku, poznaj Dragona, jednego z 

najlepszych speców od materiałów wybuchowych, jacy kiedykolwiek chodzili po tej ziemi. 

Więcej zniszczeń potrafi spowodować tylko bomba atomowa. A ten nietowarzyski typek w 

kącie to Apollo. Nasza złota rączka i genialny zaopatrzeniowiec. Dla niego nie ma rzeczy nie 

do zdobycia.

Gabby kiwnęła głową w kierunku przeciwległego rogu salonu, gdzie siedział drugi 

Murzyn, w przeciwieństwie do Dragona szczupły i wysoki.

- Cześć, Gabby - mruknął, nie zaszczycając jej spojrzeniem.

background image

- Czy wszyscy wiedzą, jak mam na imię? - spytała zirytowana.

- Obawiam się, że tak - odparł usłużnie Sierżant i ryknął śmiechem. - Nie wiedziałaś, 

że Łucznikowi gęba się nie zamyka?

Spojrzała na J.D.

- Cóż, teraz już wiem - oznajmiła z mocą.

- Pozwól ze mną, Gabby. Pokażę ci, jak obsługiwać radio - odezwał się Laremos, 

podnosząc się z fotela.

- To akurat moje zadanie — odezwał się J.D. takim tonem, że Laremos natychmiast 

usiadł.

- Ależ oczywiście - powiedział pośpiesznie i zachichotał, bynajmniej nie urażony.

Gabby podążyła za J.D. do pomieszczenia, w którym Laremos urządził prowizoryczną 

salę łączności, wyposażoną w kilka radiostacji oraz komputer.

- J.D... - zaczęła.

Starannie zamknął drzwi i spiorunował Gabby wzrokiem.

- Raz już skrzywdził kobietę. Bardzo dotkliwie. Umiesz czytać między wierszami, czy 

jesteś aż taka naiwna, że muszę użyć pewnego pięcioliterowego słowa?

- Przepraszam, J.D. - powiedziała cicho, kiedy nieco ochłonęła. - Weź poprawkę na to, 

że   rozmawiasz   z   głupią   dziewczyną   z   małej   mieściny   w   Teksasie.   W   moich   stronach 

mężczyźni są zupełnie inni.

- Owszem, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Nigdy nie miałaś do czynienia z 

ludźmi tego pokroju, z jakimi przyszło ci teraz przebywać.

Spojrzała na niego nieśmiało.

- To prawda, ale wydają  się całkiem mili. Dopiero teraz zrozumiałam, jak bardzo 

musisz mi ufać, skoro mnie tu przywiozłeś.

- Nie ma nikogo, komu ufałbym bardziej niż tobie, nie wiedziałaś o tym? - odparł 

szorstko.

Spojrzał na nią dziwnie. Oczy mu pociemniały, a ona pomyślała, że dostrzega w nich 

coś dzikiego, niemal szalonego, lecz trwało to zaledwie chwilę.

- Chodź, pokażę ci, co z tym radiem - powiedział znacznie spokojniej, jednak nadal w 

jego głosie pobrzmiewało napięcie. Nagle wybuchnął: - Tylko pamiętaj, na litość boską, że 

kiedy będę w dżungli, nie wolno ci mówić ani robić niczego, co Laremos mógłby odebrać 

jako zachętę, rozumiesz? To mój przyjaciel, ale zabiłbym go bez wahania, gdyby cię tknął.

Oczy jej się rozszerzyły,  gdy usłyszała tę groźbę. Patrzyła  na zaciętą twarz J.D. i 

pomyślała, że po raz pierwszy widzi jego prawdziwą naturę. Wydaje się równie bezlitosny jak 

background image

jego kamraci, a może po prostu jest taki od urodzenia.

- Mam silne poczucie własności - wyjaśnił szorstko. - Co moje, to moje, i do naszego 

powrotu do Chicago oficjalnie należysz do mnie. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?

- Tak, Jacob - odparła zadziwiająco łagodnym tonem.

Wyraz jego twarzy zmienił się w ułamku sekundy.

- Chciałbym słuchać, jak wypowiadasz moje imię, ale w łóżku, Gabby - powiedział 

cicho, zbliżając się do niej. - Chciałbym, żebyś je wykrzyczała.

- Jacob! - wykrzyknęła cicho, czekając na nieuchronny pocałunek.

Ulegle   wpadła   mu   w   ramiona,   a   kiedy   przytulił   ją   do   siebie,   po   raz   pierwszy 

przekonała się o tym, co dzieje się z ciałem mężczyzny, gdy pragnie kobiety.

Odsunął się na chwilę, spojrzał w jej rozszerzone źrenice i skinął głową.

- Tak, reaguję jak każdy normalny mężczyzna - oznajmił szorstko. - Wstrząśnięta? 

Nigdy nie byłaś tak blisko kogoś, kto najchętniej zdarłby z ciebie ubranie?

- Nie, Jacob. Nigdy - odparła, choć mówienie przychodziło jej z trudem.

Wydawało się, że ta odpowiedź nieco go uspokoiła, lecz jego oczy w dalszym ciągu 

przypominały niebo tuż przed burzą. Pozwolił, by odsunęła się na bezpieczną odległość.

- Przerażona? - spytał.

- Jesteś bardzo silny - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Wiem, że nie próbowałbyś 

mnie do niczego zmusić, ale...

- Mam niemałą wprawę w poskramianiu swoich zapędów, Gabby - odparł półgłosem, 

odgarniając włosy z jej twarzy. - Nie stracę głowy nawet przy tobie. Sama się przekonasz.

Szepcząc,  zbliżył  usta do jej ust, lecz nawet ich nie dotknął. Muskał wargami jej 

policzek i czekał, dopóki nieznacznie nie odwróciła głowy: chciała, żeby pocałował ją w usta. 

Pocałunek  był  cudowny,  tak  niespieszny  i  pełen  namiętności,  że  wprost  zapierał  dech  w 

piersi.   Potem   poczuła   na   sobie   jego   ramiona   i   znalazła   się   w   siódmym   niebie.   Kiedy 

szczęknęły drzwi i usłyszeli głos Laremosa, omal nie jęknęła z rozczarowania.

- Przepraszam - powiedział wesoło - ale zniknęliście na tak długo, że pomyślałem, że 

macie jakiś problem.

-   Ja   owszem,   choć   nie   tego   rodzaju,   o   jakim   zapewne   myślałeś   -   odparł   J.D. 

podejrzanie zmienionym głosem.

- Sam widzę. Może mimo wszystko pozwolisz, żebym krok po kroku omówił z Gabby 

procedurę   i   podał   jej   częstotliwości.   Z   pewnością   różnią   się   od   tych,   do   których   jest 

przyzwyczajona - stwierdził, zasiadając przy sprzęcie.

Gabby przygładziła włosy i usiłowała nie zerkać co chwilę na J.D., nie rozmyślać o 

background image

najbliższej nocy, którą ma spędzić w jego ramionach i znaleźć w sobie dość siły, by nie 

zacząć błagać o to, czego on pragnął równie gorąco.

Obsługa radia okazała się niezbyt skomplikowana, i Gabby opanowała ją w zaledwie 

kilka minut. Większą trudność sprawiło jej nauczenie się podanych przez Laremosa kodów 

wywoławczych. Spisała je na kartce i kiedy mężczyźni rozmawiali w przestronnym salonie, 

chodziła z nią po całym domu, próbując je zapamiętać. Nadal recytowała je w myślach, gdy 

we troje  z Laremosem zasiedli do kolacji. Reszta najemników nałożyła  sobie po porcji  i 

zniknęła w głębi domu.

- W dalszym ciągu nie są szczególnie towarzyscy - mruknął J.D., podnosząc wzrok 

znad talerza.

- Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - zażartował Laremos i 

zerknął na Gabby. - Podejrzewam także, że nie chcieliby rozwiewać złudzeń pewnej młodej 

damy, która wodzi za nimi takim rozmarzonym wzrokiem.

- Mam nadzieję, że nie czują się skrępowani moją obecnością - powiedziała Gabby ze 

skruszoną miną.

- Nie, nie - uspokoił ją J.D. - Jeśli już, to powiedziałbym raczej, że twój podziw im 

schlebia i nie chcą go stracić. Nie są przyzwyczajeni do tego, że ktoś okazuje im tyle uwagi.

- Jak doszło do tego, że zostali najemnikami? - spytała cicho. - Oczywiście, jeśli to nie 

tajemnica. Nie chcę być wścibska.

- Cóż, Sierżant był w jednostkach specjalnych, podobnie jak ja - zaczął J.D. powoli, 

potem milczał chwilę, jak gdyby szukał właściwych słów. - Kiedy odszedł ze służby, nie 

mógł znaleźć pracy, która przypadłaby mu do gustu. Na pewien czas zaczepił się w policji, 

ale  zarobki  były  na  tyle  marne,   że  nie  starczały  na zapłacenie  rachunków.  Znał  jednego 

werbownika, zaczął się dopytywać.  Znał się na typowych  rodzajach broni z przemytu,  w 

dziedzinie broni ręcznej okazał się wręcz ekspertem. No i praca się znalazła.

- A Apollo?

- Apollo służył w żandarmerii wojskowej. Oskarżono go o przestępstwo, którego nie 

popełnił. Sprawa miała zdecydowanie rasistowski podtekst.

- J.D. wzruszył ramionami. - Nie miał co marzyć o sprawiedliwości, więc uciekł za 

granicę. Zwerbowali go w Ameryce Środkowej i od tej pory działa w tych stronach.

- Nie może oczyścić się z zarzutów? - zapytała.

-   Podejrzewam,   że   jeszcze   przyjdzie   taki   dzień,   kiedy   będę   go   reprezentował   w 

amerykańskim sądzie - odparł z lekkim uśmiechem. - Właściwie to jestem tego pewny. I tego, 

że wygram, rzecz jasna.

background image

- Nie mam co do tego cienia wątpliwości - zapewniła z figlarną miną.

Señorita Gabby? - odezwał się Laremos. - Długo pracujesz z tym narwańcem?

- Ponad dwa lata - wyjaśniła, zerkając na J.D.

- Dużo się od niego nauczyłam. Na przykład tego, że kiedy krzyczy się dostatecznie 

głośno, można uzyskać niemal wszystko, czego się chce.

- Krzyczy na ciebie?

-   Gdzieżbym   śmiał   -   obruszył   się   J.D.,   ale   uśmiechał   się   pod   nosem.   -   Raz 

próbowałem podnieść na nią glos. Skończyło się tak, że rzuciła we mnie przyciskiem do 

papieru. Celowała w głowę.

- Ależ skąd! - zaprotestowała. - Mierzyłam w drzwi!

- Które pechowo otworzyłem w najgorszym możliwym momencie. Dzięki Bogu, że 

refleks mam nie najgorszy.

-   Obawiam   się,   że   jutro   też   może   ci   się   przydać   -   powiedział   Laremos   z 

westchnieniem. - Terroryści nie poddadzą się potulnie jak baranki.

- To prawda - przyznał J.D., dopijając kawę.

- Ale my mamy tę przewagę, że działamy z zaskoczenia.

- Też prawda.

- A teraz  na wszelki wypadek  jeszcze  raz przejrzymy  mapy.  Chcę znać  teren  jak 

własną kieszeń, zanim rano wyruszymy.

Gabby nie chciała im przeszkadzać. Wróciła do swojego pokoju, wykąpała się szybko 

i   ubrana   w   długą,   skromną   nocną   koszulę   wyciągnęła   się   na   brzeżku   wielkiego   łóżka. 

Wprawdzie koszula była uszyta z cieniutkiego materiału, lecz Gabby podejrzewała, że J.D. 

będzie   zbytnio   zaabsorbowany   czekającą   go   jutro   akcją,   aby   zwracać   uwagę   na   takie 

błahostki.

Wcześniej   zabrała   z   salonu   gwatemalską   gazetę   i   pomyślała,   że   spróbuje   trochę 

poczytać, ale nie mogła się skoncentrować na hiszpańskim tekście. Nie mogła doczekać się 

chwili, kiedy J.D. przyjdzie i położy się obok niej. Na samą myśl o tym czuła na całym ciele 

przyjemne   mrowienie.   Mówił   z   serca?   Czy   tylko   chciał   sobie   pożartować?   A   jeśli 

rzeczywiście nie wypuści jej z objęć do samego rana, to czy ona zdoła zachowywać się na 

tyle powściągliwie, by nie pomyślał, że świadomie go kusi?

Rzuciła   gazetę   w   kąt   pokoju,   usiadła   na   łóżku   i   objęła   ramionami   kolana,   z 

niepokojem wpatrując się w drzwi. Rozpuszczone włosy miękko opadały jej na ramiona, ze 

zniecierpliwieniem odgarnęła z twarzy niesforne kosmyki. Bez sensu byłoby się zarzekać, że 

go nie pragnie. Jednak jeśli się złamie, jeśli sama go skusi, co jej pozostanie? Wspomnienie 

background image

jednej upojnej nocy, po której będzie zmuszona szukać nowej posady.

J.D. nie chce stałego związku, więc ona nie może stracić dla niego głowy. Martwi się 

o siostrę, z pewnością denerwuje się przed jutrzejszą wyprawą do dżungli i lepiej go nie 

prowokować, bo gotów zrobić coś szalonego.

Mimo to przez chwilę wyobrażała sobie, jak podniecająco byłoby tulić się do jego 

gorącego   ciała,   czuć   dotyk   jego   owłosionej   piersi   i   pozwolić,   by   jej   dotykał,   tak   jak   z 

pewnością   dotykał   rozlicznych   kobiet   przed   nią.   Westchnęła   cichutko.   Na   pewno   byłby 

bardzo delikatny i cierpliwy. Ten pierwszy raz mógłby się okazać wspanialszy niż wszystko, 

co dotąd sobie wyobrażała, lecz w pewnym sensie zbrukałby to, co zaczynała czuć do swego 

szefa. Obawiała się również, że po wszystkim J.D. zmieniłby o niej zdanie. Pociąga go, bo 

jest dziewicą, tak więc oddając  mu się, straciłaby swój największy,  jeśli nie jedyny atut. 

Przestałby ją szanować, o ile wręcz nie zacząłby nią gardzić z chwilą, w której dołączyłaby do 

galerii jego kochanek.

Westchnęła ciężko, wyłączyła nocną lampkę i wsunęła się pod nakrycie. Przynajmniej 

w marzeniach było pięknie, pomyślała, zamykając oczy.

Nie spodziewała się, że zdoła szybko zasnąć, jednak kiedy znowu otworzyła oczy, za 

oknem wstawał świt, a sypialnia tonęła w brzasku.

Przeciągnęła się sennie. Chwilę trwało, zanim przypomniała sobie, gdzie właściwie 

jest. Nagle oprzytomniała, gwałtownie usiadła na łóżku i powiodła dookoła rozszerzonymi 

oczami, szukając spojrzeniem J.D. Nie musiała długo się rozglądać: stał przy oknie, zwrócony 

do niej profilem, i wpatrywał się w dżunglę - nagi jak w dniu, w którym przyszedł na świat.

Nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Nie był pierwszym mężczyzną, jakiego 

widziała bez ubrania. W czasach, gdy filmy coraz śmielej odsłaniają ludzkie ciało, nie sposób 

uniknąć widoku nagości, jednak pierwszy raz miała okazję obejrzeć nagiego mężczyznę na 

żywo,  z bliska. Pomyślała, że chyba  każda, nawet bardziej od niej doświadczona kobieta 

uznałaby ten widok za przyjemny.

Był   świetnie   umięśniony,   miał   muskularne   nogi,   wąskie   biodra   i   płaski   brzuch. 

Szeroka klatka piersiowa była opalona, porośnięta gęstymi włosami. Gabby wpatrywała się w 

niego bezwstydnie, dopóki nie podniosła wzroku i nie stwierdziła, że on także ją obserwuje.

Chciała się jakoś wytłumaczyć, lecz usta jej drżały i nie zdołała wykrztusić ani słowa.

- Śmiało - powiedział cicho. - Na twoim miejscu z pewnością bym się nie krępował, 

napatrzyłbym się do syta. Nie ma się czego wstydzić.

Widząc jej minę, dodał z rozbawieniem:

- Nigdy nie śpię w piżamie. Nie przypuszczałem, że się obudzisz. Było mi gorąco, noc 

background image

jest taka upalna.

- T - tak - wyjąkała.

Patrzyła, jak J.D. podchodzi do łóżka, ale nie była w stanie się poruszyć. Czuła się jak 

sparaliżowana, nie zdołała nawet udać, że mu się nie przygląda, choć najwyraźniej wcale go 

to nie krępowało. Chwycił ją za ramiona i wyciągnął z łóżka.

- Dotknij mnie - powiedział tonem wyzwania, tuląc ją do siebie.

Złapał ją za ręce i prowadził je po swoich biodrach ku plecom, potem po rozpalonej 

piersi ku miejscu na wysokości serca, gdzie rosły ciemne włosy.

Gabby machinalnym gestem zatopiła w nich palce, czując, że nie może złapać tchu.

- O  tak,  prawda,  jakie  to przyjemne?  - spytał  aksamitnym  głosem,  nie odrywając 

płonących oczu od jej twarzy. - Choć nawet w połowie nie tak przyjemne jak dla mnie. Tak 

długo o tym marzyłem,  przez tyle  niekończących  się nocy, o tym,  aby poczuć, jak mnie 

dotykasz.   Jaki   jestem   w   twoich   oczach,   moja   niewinna   Gabby?   Przerażam   cię...   czy 

pociągam? Mów.

Czuła   się   odurzona   bliskością   jego   ciała,   jego   zapachem.   Głaskała   jego   tors, 

obwodziła palcami kontury żeber. Potem westchnęła i oparła mu głowę na ramieniu.

- Pociągasz mnie - wyszeptała. - Czy naprawdę musiałeś o to pytać? Och, Jacob! - 

Dotknęła   go   mocniej,   bardziej   ponaglająco.   -   Jacob,   chciałabym   robić   takie   bezwstydne 

rzeczy.

- Jakie? - spytał jeszcze ciszej. - Powiedz mi, Gabby.

Nakrył rękami jej drobne dłonie.

- Nie skrzywdzę cię. Rób, na co masz ochotę. To niesprawiedliwe, żeby miał nad nią 

taką   władzę,   pomyślała,   lecz   była   zbyt   podniecona,   aby   słuchać   podszeptów   rozsądku. 

Głaskała, go po piersi i po plecach, po czym, kierując się instynktem, którego istnienia dotąd 

nawet nie przeczuwała, pochyliła się, rozchyliła usta i przycisnęła je do jego ciepłej skóry.

Drgnęła, słysząc jego zdławiony jęk.

- Jakie to przyjemne - powiedział ochryple.

- Zrób to jeszcze raz.

Przysunęła się bliżej i pozwoliła, aby delikatnie przytrzymał jej głowę i prowadził ją 

wszędzie tam, gdzie chciał być całowany. Uczyła się jego ciała w ciszy, którą przerywał 

jedynie jego przyspieszony oddech. Nauczyła się niemało: że uwielbia, gdy ona ociera się 

policzkiem o jego sutki, lubi, gdy drażni je koniuszkiem języka, i pręży się jak struna, gdy 

lekko przygryzała jego słoną od potu skórę.

- To nie fair, Jacob - wyszeptała drżącym głosem. - Nie mogę ci tego robić, widzę, co 

background image

się z tobą dzieje.

Uciszył ją, dotykając dłonią jej ust.

- Ale ja tego chcę - zapewnił ją ochrypłym szeptem.

- Ale wyglądasz, jakbym sprawiała ci ból...

- powiedziała z żalem.

- Niech boli - szeptał, pochylając się nad nią.

- To są cudowne męczarnie. Chciałbym, żebyś ty też je poznała. Pozwól mi, żebym ci 

pokazał, jak to jest, Gabby. Nie uwiodę cię, obiecuję, tylko pozwól mi się dotknąć.

Przez   cienki   materiał   koszuli   poczuła   ciepło   jego   palców.   Wrażenie   to   było 

wstrząsające i zarazem bardzo przyjemne. Ze zdławionym okrzykiem chwyciła go za rękę, 

próbując ją od siebie odsunąć.

- Siła przyzwyczajenia? - spytał z uśmiechem. Zacisnęła palce na jego nadgarstku.

- Ja... Ja nigdy nie pozwoliłam, żeby ktoś... - zaczęła, ale wpadł jej w słowo.

- Mnie pozwolisz.

Delikatnie otarł się policzkiem o jej policzek i zastygł z ustami tuż przy jej ustach, 

owiewając ją ciepłym oddechem. Potem złożył na nich lekki, pełen czułości pocałunek.

Przez   cały   ten   czas   ciepłe   palce   nieprzerwanie   dotykały   jej   piersi,   aż   sutki   jej 

stwardniały. Nie uszło to uwadze J.D., któremu aż zabłysły oczy. Naciągnął na jej plecach 

materiał nocnej koszuli w taki sposób, aby opięła się na piersiach.

-   Zobacz   -   powiedział,   wskazując   je   nieznacznym   ruchem   głowy.   -   Wiesz,   co   to 

znaczy? Co mówi twoje ciało?

Gabby z trudem łapała oddech.

- To znaczy... że cię pragnę - szepnęła.

- Tak.

Rozchylił wargi i koniuszkiem języka obrysował kontur jej ust. Delikatnie przygryzł 

jej wargę i uśmiechnął się, gdy obdarzyła go identyczną pieszczotą.

- Jacob - szeptała, nieśmiało obejmując go za szyję. - Jacob...

Mocniej przycisnęła się do niego biodrami i nagle znieruchomiała.

-   Język   ciała   -   powiedział,   ponownie   zmuszając   ją   do   rozchylenia   ust.   -   A   teraz 

słuchaj: zdejmę z ciebie tę koszulę i na chwilę cię obejmę, a potem uciekam stąd czym 

prędzej,   zanim   przez   ciebie   zwariuję.   Nie   wiem,   co   mnie   czeka   jutro   w   dżungli,   więc 

chciałbym ze sobą zabrać choć jedno piękne wspomnienie. Rozumiesz mnie?

Rozumiała. Równie dobrze jak to, że jest w nim zakochana. Inaczej nigdy by mu na to 

nie pozwoliła.

background image

Czuła, jak J.D. rozpina jej koszulę, ale nie opuściła wzroku. Chciała widzieć jego 

twarz, na zawsze zapamiętać wyraz, który malował się na niej w tej chwili. Na wypadek, 

gdyby cokolwiek miało mu się stać.

Zsunął jej koszulę z ramion. Gdy materiał miękko sfrunął na podłogę, poczuła, na 

nagiej   skórze   chłodny   powiew.   J.D.   przez   moment   wpatrywał   się   w   nią   roziskrzonym 

wzrokiem, a potem przyciągnął ją do siebie. Jej ciało zareagowało natychmiast.

-  Do  końca  moich  dni  nie  zapomnę,  jakie   to uczucie  trzymać  cię  w   ramionach   - 

powiedział cicho. - A teraz pocałuj mnie ostatni raz.

Niczego nie pragnęła bardziej, toteż nie zawahała się ani chwili. Namiętnie, bez cienia 

wstydu pocałowała go w usta, a potem objęła go najmocniej, jak tylko umiała. Przez dłuższą 

chwilę stali przytuleni. Nagle J.D. rozdzierająco westchnął, jak gdyby miało mu zaraz pęknąć 

serce. Tulił ją coraz mocniej, całował coraz brutalniej, coraz śmielej wnikał językiem w jej 

ciepłe usta, nie zdając sobie sprawy, że zaczyna sprawiać jej ból. Gdy w końcu puścił ją i 

odsunął na odległość ręki, była odurzona, obolała i zachwycona.

Schylił się po leżącą na podłodze nocną koszulę, po czym bez słowa włożył ją na 

Gabby.

- Warto za to umrzeć - szepnął, patrząc na jej błyszczące oczy, opuchnięte usta i 

wypieki na policzkach. - Boże, jakaś ty słodka.

- Jacob, nie idź do tej dżungli - poprosiła.

- Muszę.

Zgarnął swoje ubranie z krzesła przy łóżku, gdzie rzucił je niedbale, gdy wczoraj kładł 

się spać.

- Jesteś prawnikiem - powiedziała, ocierając łzy, i zrezygnowana usiadła na skraju 

łóżka. Potem znowu podniosła na niego przerażone oczy. - Nie żołnierzem.

- Ale nim byłem, skarbie - odparł, wciągając spodnie.

Włożył   koszulę   od   munduru,   a   potem,   zapinając   guziki,   posłał   Gabby   mroczne, 

zagadkowe spojrzenie.

- Jeszcze się nie domyśliłaś?

- A czego się miałam domyślić? Wepchnął koszulę w spodnie.

- W jednostkach specjalnych  przesłużyłem  tylko trzy lata. Zaciągnąłem  się, mając 

osiemnaście lat.

Policzyła szybko.

- Czyli wystąpiłeś, kiedy miałeś dwadzieścia jeden.

- Owszem. Ale na studnia poszedłem dopiero jako dwudziestopięciolatek.

background image

Wpatrzyła się w niego, nic z tego nie rozumiejąc.

- Chcesz powiedzieć, że przez te cztery lata zajmowałeś się czymś innym?

- Tak. - Spokojnie odwzajemnił jej spojrzenie. - Byłem najemnikiem. Przez większość 

tego   czasu   dowodziłem   oddziałem,   do   którego   należał   Sierżant   i   cala   reszta,   podczas 

najbardziej bezwzględnych małych rewolt, jakie oglądał cywilizowany świat.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wpatrywała się w niego, jak gdyby zobaczyła go po raz pierwszy. J.D. najemnikiem? 

Walczył na wojnie, każdego dnia narażał życie?

- Zszokowałem cię, skarbie? - spytał, mierząc ją uważnym spojrzeniem, i wyprostował 

się dumnie.

Gabby zrobiła wielkie oczy.

- Nie miałam pojęcia. Mówiłeś, że służyliście razem, ale byłam święcie przekonana, 

że chodziło o jednostki specjalne.

- I nie zamierzałem cię wyprowadzać z błędu, ale może to i dobrze, że już wiesz.

Przyglądała   się   mu,   szukając   blizn,   czegoś,   co   świadczyłoby   o   jego   przeszłości. 

Wprawdzie już wcześniej zwróciła uwagę na blade kreski na jego piersi i brzuchu, częściowo 

zasłonięte włosami, lecz dopiero teraz dotarło do niej, czym w istocie były.

- Masz blizny - zaczęła z wahaniem.

- Mam piekielnie dużo blizn - odparł. - Jesteś ciekawa, skąd się wzięły, Gabby?

- Bardzo.

Schował ręce do kieszeni i podszedł do okna, jak gdyby wyznania przychodziły mu 

łatwiej, gdy nie widział jej twarzy.

-   Zaciągnąłem   się   do   jednostek   specjalnych,   bo   dzięki   żołdowi   byłem   w   stanie 

zapłacić za szkołę z pensjonatem dla Martiny. Widzisz, po śmierci mamy zostaliśmy całkiem 

sami. - Wzruszył ramionami. - Po przejściu do cywila szukałem pracy, która byłaby na tyle 

dobrze płatna, żeby Martina mogła skończyć szkołę, ale niczego nie znalazłem. Znałem się 

właściwie tylko na wojaczce.

Wyjął z kieszeni papierosa i zapalił go.

- A już się cieszyłem, że raz na zawsze rzuciłem palenie - powiedział roztargnionym 

tonem, zaciągając się, a potem odprowadził spojrzeniem smugę dymu. - Tak czy inaczej, 

Sierżant   akurat   werbował   ludzi,   a   wiedział,   że   mam   kłopoty.   Zaproponował   mi   pracę. 

Przyjąłem ją i przez następne cztery lata tułałem się po świecie z kuszą i uzi. Wszystkie 

zarobione pieniądze umieszczałem na kontach za granicą. Ale zrobiłem się zbyt pewny siebie, 

zbyt beztroski, i pewnego pięknego dnia dałem się podziurawić jak sito.

Czekała na dalszy ciąg, wstrzymując oddech.

- Przeleżałem w szpitalu wiele tygodni. Miałem zapadnięte płuco i lekarze nie sądzili, 

że przeżyję, ale ja przeżyłem. I zrozumiałem, że to jest jak równia pochyła: może być tylko 

gorzej.   Więc   powiedziałem   Sierżantowi,   że   odchodzę.   -   Roześmiał   się   posępnie.   -   Ale 

background image

najpierw pojechałem na jeszcze jedną, ostatnią misję, żeby udowodnić samemu sobie, że nie 

jestem tchórzem. Wróciłem nawet nie draśnięty. Potem poleciałem do Stanów. Pomyślałem, 

że chłopaki mogą kiedyś potrzebować prawnika, a ja potrzebowałem zawodu, więc złapałem 

pierwszą lepszą robotę, żeby opłacić studia wieczorowe.

- Ale ciebie chyba nie poszukuje policja? - spytała.

- Nie. Może w jednym czy dwóch państewkach, o ile ktoś by mnie rozpoznał. Jeśli 

pytasz o Stany, to nie. - Przyglądał się jej spod przymrużonych powiek. - Dlatego tak pilnie 

strzegę swojej przeszłości, Gabby. Z tego samego powodu nie przepadam za dziennikarzami. 

Nie   wstydzę   się   swojego   dawnego   życia,   ale   nie   lubię,   żeby   za   często   mi   o   nim 

przypominano.

- Brakuje ci go? Westchnął.

-   Tak.   Jakaś   cząstka   mnie   wciąż   za   nim   tęskni.   Życie   staje   się   bezcenne,   kiedy 

człowiek raz otrze się o śmierć, Gabby. Zaczynasz czuć, że żyjesz, nie umiem tego lepiej 

wytłumaczyć. Wszystko inne wydaje się po czymś takim cholernie nudne.

- Czy właśnie dlatego postanowiłeś pojechać za Martina? - Gabby usiłowała złożyć w 

całość   poszczególne   fragmenty   tej   układanki.   -   Ponieważ   wiedziałeś,   że   tobie   i   twoim 

ludziom może udać się coś, co nigdy nie powiodłoby się większej grupie?

-   Jesteśmy   jej   jedyną   szansą,   skarbie   -   odrzekł   cicho.   -   We   Włoszech   może   nie 

mieszałbym się do tego, ale tutaj? Rząd ma pełne ręce roboty, gospodarka się wali, różne 

frakcje walczą  o władzę.  Poza tym,  do diabła, Martina jest moją  siostrą! Wszystkim,  co 

zostało mi na tym świecie.

Nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo zraniły ją te słowa. Może jej pragnie, ale nic 

więcej, ona wcale się dla niego nie liczy. Dał jej to aż nazbyt jasno do zrozumienia. Wlepiła 

wzrok w rąbek swojej nocnej koszuli.

- O tak, rozumiem cię doskonale - odparła zdławionym głosem.

- Wczoraj wieczorem pogawędziłem sobie z Laremosem tak od serca. Uprzedziłem, że 

go zabiję, jeśli cię tknie. Będziesz tu bezpieczna.

Spojrzała na niego z wyrzutem.

- Nie boję się o siebie, tylko o ciebie i twoich ludzi.

- Tworzymy zgrany zespół - stwierdził spokojnie. - Nam też nie najgorzej się razem 

pracowało przez te dwa lata. Mam zacząć szukać kogoś na twoje miejsce, Gabby? Straciłaś 

resztkę złudzeń?

Przerażona   jego   zimnym,   sarkastycznym   tonem   patrzyła,   jak   powoli   unosi   do   ust 

papierosa i zaciąga się dymem. Potem zaśmiał się cierpko.

background image

- Zwalniasz mnie? - spytała gniewnie.

Nie pojmowała, czym sobie zasłużyła na ten nieoczekiwany atak z jego strony, i była 

na niego wściekła.

- Nie. Jeśli odejdziesz, to tylko z własnej woli.

- Zastanowię się nad tym - zapewniła.

- Lepiej się ubierz - mruknął, rozgniatając niedopałek o dno popielniczki. - Chcę cię 

jeszcze raz odpytać, zanim ruszymy.

- Ależ oczywiście - odparła oficjalnym tonem.

Wstała i rozejrzała się, poszukując swoich rzeczy. Zanim zdążyła ponownie odwrócić 

się w jego stronę, szczęknęły drzwi i zrozumiała, że jest w pokoju sama. Ubrała się, usiadła 

na łóżku i wybuchnęła płaczem. Nie rozumiała, dlaczego coś, co przypominało piękny sen, 

mogło w tak krótkim czasie zmienić się w koszmar, i to bez żadnego powodu.

Przecież to nie ma najmniejszego znaczenia, że kiedyś był najemnikiem, pomyślała z 

rozpaczą. Przecież ona kocha go bez względu na wszystko.

Kocha go, pomyślała, i natychmiast stanął jej przed oczami, taki poważny i silny. 

Skoczyłaby za nim w ogień, na kolanach przeszłaby przez dżunglę i cieszyłaby się, że może 

być przy nim. Nie usłyszałby słowa skargi.

Nie miała wątpliwości co do tego, że on także jej pragnie, ale mimo to nie chce, aby 

połączyło ich coś poważniejszego. Nie pozostawił jej w związku z tym żadnych złudzeń. Nie 

kocha i nigdy nie pokocha nikogo oprócz Martiny, otwarcie się do tego przyznał. Gabby 

budzi w nim wyłącznie fizyczną fascynację, coś, nad czym nie panuje. A pragnie jej, bo jest 

nietknięta, dziewicza. I dzisiaj rano, gdyby tego chciał, oddałaby mu się bez namysłu, zresztą 

on zapewne doskonale o tym  wiedział. Nie skorzystał  z okazji, nie chcąc, by się w nim 

zadurzyła, i tylko dlatego opowiedział jej o swojej przeszłości.

I to była kropka nad i - myśl, że otworzył się przed nią, aby świadomie zrazić ją do 

siebie.   Gabby  ukryła   twarz   w   dłoniach,  usiłując   powstrzymać   łzy.  Jak   ma   dalej   u  niego 

pracować, codziennie widywać go w biurze, skoro on z pewnością domyśla się już, co ona do 

niego czuje?

Jednak   nie   to   było   najgorsze.   Jutro   J.D.   wyruszy   w   dżunglę,   odbić   siostrę   z   rąk 

porywaczy, i może już nigdy nie wróci. Na samą myśl o tym zamierało w niej serce. Nie jest 

w stanie go zatrzymać, może jedynie czekać i modlić się za niego.

Żaden   płacz   ani   żadne   błagania   nie   odwiodą   go   od   tego   pomysłu,   dopóki   życie 

Martiny wisi na włosku. Nie zrezygnuje, dopóki będzie istniał bodaj cień szansy. A jeśli 

zginie... Boże, jeśli on zginie, w jej życiu nie pozostanie nic, co miałoby jakąkolwiek wartość. 

background image

Próbowała   wyobrazić   sobie,   jak   jej   świat   wyglądałby   bez   niego,   i   w   jej   udręczonych 

zielonych oczach znowu zakręciły się łzy. Chciała z nim iść, ryzykować życie u jego boku i, 

jeśli   tak   zechce   los,   razem   z   nim   zginąć.   Jednak   myślała   o   tym   bez   większej   nadziei, 

doskonale rozumiejąc, że J.D. przenigdy nie zgodzi się na to, by mu towarzyszyła. Może jej 

nie   kocha,   lecz   zachowuje   się   wobec   niej   niezwykle   opiekuńczo.   Nie   pozwoli,   aby   się 

narażała, a ona nie miała siły się z nim kłócić.

Westchnęła z rezygnacją, wstała, uczesała się i zeszła do salonu, w którym zebrali się 

najemnicy. Wielkim wysiłkiem woli zdobyła się na powitalny uśmiech. Na J.D. nawet nie 

spojrzała, po prostu zabrakło jej odwagi. Serce by jej chyba pękło, gdyby dostrzegła w jego 

oczach wyraz obojętności.

Pośród znajomych twarzy zauważyła jedną, której nie rozpoznawała. Należała ona do 

ciemnowłosego, drobnego mężczyzny o bladoniebieskich oczach.

- To Semson - odezwał się J.D., wskazując nowo przybyłego. - Wrócił ze zwiadu 

trwającego dzień z okładem.

-   Gabby?   -   Na   jej   widok   niebieskooki   brunet   uśmiechnął   się   szeroko.   -   Jak   ty 

wytrzymujesz z tym potworem?

- Och, zdarzają się i miłe chwile - odrzekła z bladym uśmiechem, ale mówiąc to, nadał 

unikała wzroku J.D.

Tymczasem   on   sięgnął   po   broń   automatyczną,   przypominającą   nieco   pistolet 

maszynowy, i przewiesił ją sobie przez ramię, ale w rękach trzymał kuszę. Gabby zachodziła 

w głowę, po co może mu być potrzebna. Nagle z porażającą jasnością dotarła do niej prawda. 

Spojrzała na swego szefa.

-   Strażnicy   -   wyjaśnił,   jak   gdyby   czytał   w   jej   myślach,   potwierdzając   jej 

przypuszczenia. - O ile takowych mają.

Momentalnie zaschło jej w ustach. Pierwszy raz znalazła się w takiej sytuacji i nie 

mogła sobie darować, że dała się w to wciągnąć. Oglądanie podobnej operacji w telewizji, ze 

świadomością, że to wszystko fikcja, to jedna sprawa. Ale przyglądać się przygotowaniom do 

takiej akcji, wiedząc, że każdy z tych ludzi, a zwłaszcza J.D., może już nigdy nie wrócić z tej 

wyprawy, to zupełnie co innego.

- Ej, Gabby, nie rób takiej smutnej miny - odezwał się Apollo. - Nie pozwolę, żeby 

temu wielkiemu niezgrabiaszowi coś się stało.

Zaśmiała się, choć w gruncie rzeczy wcale nie było jej do śmiechu.

- Dzięki, Apollo - powiedziała. - Chyba trochę się do niego przyzwyczaiłam.

- I nawzajem. Laremos, opiekuj się nią - usłyszała głos J.D.

background image

Laremos skinął głową.

- Zaopiekuję się tą młodą damą, możesz być spokojny - zapewnił. - To co, jeszcze raz 

powtórzymy z nią współrzędne oraz kody?

Tak też zrobili. Ze zdenerwowania od razu spociły jej się dłonie, lecz wszystkie kody 

wywoławcze wyrecytowała płynnie. Wiedziała, jak ważne jest to, aby niczego nie przekręcić, 

i wcale nie było jej z tego powodu lżej na sercu.

- Spokojnie - powiedział cicho J.D. - Świetnie dasz sobie radę.

Tym razem zasłużył sobie na uśmiech.

- Oczywiście - odparła szybko, choć wcale nie była o tym przekonana. - No cóż, 

panowie, uważajcie tam na siebie, dobrze?

- To dla nas nie pierwszyzna - oznajmił Sierżant i puścił do Gabby oko. - Dobra, 

panowie, z życiem.

Nim   minęła   chwila,   opuścili   pokój.   Gabby   stała   w   progu,   bez   zmrużenia   powiek 

wpatrując się w szerokie plecy J.D., dopóki nie zniknął jej z oczu. Nawet się nie obejrzał, nie 

zawołał do niej. Serce jej pękało.

-   Ile   czasu   potrzebują,   żeby   dotrzeć   na   miejsce,   Diego?   -   spytała   stojącego   obok 

Laremosa.

- Co najmniej godzinę, może dwie - wyjaśnił. - Teren jest trudny, a muszą podkraść 

się niepostrzeżenie.

Spojrzała na niego i zauważyła, że oczy ma niespokojne.

- Martwisz się? - spytała.

- Skądże - zaprotestował, lecz było to kłamstwo i Gabby doskonale zdawała sobie z 

tego sprawę.

- Pójdę po filiżankę kawy, jeśli pozwolisz, i usiądę przy odbiorniku.

Laremos zmierzył ją uważnym spojrzeniem.

- Łucznik. Bardzo ci na nim zależy.

- Tak - odrzekła.

- Nie wiem, czy to cię pocieszy, ale mogę szczerze powiedzieć, że nie znam nikogo, 

kto lepiej niż on radziłby sobie pod ostrzałem - przemówił łagodnym tonem. - Nie z takich 

misji wracał cały, choć wszyscy postawili już na nim krzyżyk. A terroryści mają za sobą 

długą drogę, señorita, i są zdziesiątkowani. Na dodatek nie spodziewają się ataku. Zmyliliśmy 

ich zwiadowców.

- A jeśli coś pójdzie nie tak? - spytała zdławionym głosem.

- Wtedy to już wszystko w rękach Boga, prawda? - odparł i westchnął ciężko.

background image

Roztrząsała te słowa przez następne trzy godziny, krążąc w tę i z powrotem po pokoju, 

odchodząc od zmysłów ze zmartwienia. Było jej potwornie gorąco.

- Nie powinniśmy już czegoś słyszeć? - spytała w końcu, czując, jak w jej sercu rośnie 

strach.

Laremos spojrzał na nią spod ściągniętych brwi.

- Mówiłem ci, to trudny teren.

- No tak, ale... Słyszysz?!

Radiostacja   nagle   ożyła.   Gabby   doskoczyła   do   odbiornika,   chwyciła   mikrofon, 

pośpiesznie wyrecytowała hasło i czekała.

- Pantera do Czerwonego Korsarza - mówił szybko J.D. Głos miał dziwnie zdławiony. 

- Bravo. Tango minus dziesięć. Odbiór.

Gabby przytrzymała przycisk nadawania przy mikrofonie i powiedziała wyraźnie:

-   Tu   Czerwony  Korsarz.   Alfa.  Omega.   Odbiór.   Zaszyfrowana   wiadomość   od   J.D. 

oznaczała, że grupa najemników dotarła na miejsce przez nikogo niezauważona i za dziesięć 

minut przystąpi do ataku. Gabby nadała szyfrem odpowiedź: wiadomość została odebrana, na 

razie nie ma nowych informacji.

Kiedy   skończyła,   podniosła   wzrok   na   Laremosa.   Zrozumiała,   jak   bliskie   stało   się 

niebezpieczeństwo, i miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi.

- Dziesięć minut - oznajmiła grobowym tonem.

- Najgorsze jest to oczekiwanie, nie uważasz?

- przytaknął cicho. - Poproszę Carisę, żeby zaparzyła nam świeżej kawy, najlepiej 

niech od razu przyniesie cały dzbanek.

Kiedy   wyszedł,   Gabby   modliła   się,   obgryzała   paznokcie   i   wpatrywała   się   w 

radiostację, jak gdyby siłą woli mogła sprawić, że J.D. znowu się odezwie.

Kolejne minuty upływały w ślimaczym tempie, ale radiostacja nadal uparcie milczała. 

Gdy Gabby pomyślała, że zaraz chyba zwariuje, ciszę przerwały trzaski. Nareszcie!

- Pantera do Czerwonego Korsarza. - Głos J.D. wydał się jej przytłumiony, słyszała 

odgłosy strzelaniny, nagle rozległ się potworny huk eksplozji.

- Charlie Tango! Zrobiło się gorąco! Odbiór!

Drżącymi palcami przytrzymała przycisk nadawania i wyrecytowała odpowiedź:

- Czerwony Korsarz do Pantery. Bravo, omega. Odbiór!

Gdy J.D. zasygnalizował koniec odbioru, zwolniła przycisk nadajnika. W tej samej 

chwili do pokoju wpadł Laremos. Oczy mu błyszczały.

- Niech się natychmiast przeniosą na inną pozycję! Jeden z moich ludzi przybiegł do 

background image

mnie z informacją, że prosto na pozycję Łucznika wali duży oddział rebeliantów!

Gabby znowu chwyciła nadajnik.

- Czerwony Korsarz do Pantery. Czerwony Korsarz do Pantery. Zgłoś się, Pantera!

Nie doczekała się odzewu. Roztrzęsiona spróbowała jeszcze dwa razy, ale nie było 

odpowiedzi. Wlepiła w Laremosa przerażone oczy.

- Muszą być pod ostrzałem - odparł głucho - inaczej na pewno odpowiedzieliby na 

wezwanie.   Możemy   się   tylko   modlić,   żeby   w   porę   wypatrzyli   rebeliantów   i   nie   dali   się 

zaskoczyć.

Popatrzyła  na mikrofon z taką nienawiścią, jak gdyby on był wszystkiemu winny, 

włączyła  go zimnymi  palcami  i powtórzyła  wiadomość. I znowu odpowiedziała jej tylko 

cisza.

Pomyślała, że zaraz oszaleje. J.D., odpowiedz, błagała bezgłośnie. Nie mogę cię teraz 

stracić, nie mogę!

Zupełnie jak gdyby ją usłyszał, z radia napłynął gorączkowy głos J.D.:

- Pantera do Czerwonego Korsarza! - mówił szybko. - Natknęliśmy się na rebeliantów, 

liczny oddział, odcięli nam drogę. Przemieszczamy się dżunglą dwa kilometry od pozycji 

Delta. Gabby, uciekajcie stamtąd jak najszybciej, kierują się w waszą stronę!

Zapadła martwa cisza: transmisja została przerwana. Gabby przez chwilę patrzyła na 

radiostację, czując się bezradna, po czym zawiesiła wzrok na twarzy Laremosa.

Madre de Dios! - jęknął. - Jak mogłem o tym nie po... Carisa!

Latynoska pojawiła się niemal natychmiast. Larem os wyrzucił z siebie potok słów po 

hiszpańsku, potem nie wiadomo skąd wytrzasnął karabin AK - 47 i wepchnął w odrętwiałe 

ręce Gabby. Uśmiechnęła się blado, myśląc o tym, że dzięki J.D. wie przynajmniej, jak się ta 

broń nazywa.

- Trzymaj, będziesz go niosła. Później ci pokażę, jak go obsługiwać, jeśli nie będzie 

innego wyjścia - powiedział pośpiesznie. - Chodź, nie mamy chwili do stracenia. Aquilas! - 

krzyknął znowu.

Do salonu wbiegł niski Latynos - ten sam, który eskortował ich w drodze z lotniska. 

Larem os  szybko  wydał  mu jakieś polecenie - kolejny potok słów wypowiedzianych  tak 

szybko, iż zdawały się zlewać w jedno - potem podniósł na Gabby poważne spojrzenie.

-   Moi   ludzie   będą   nas   osłaniać   -   oznajmił   zwięźle.   -   Musimy   się   pośpieszyć. 

Rebelianci nie będą pytać, kto jest terrorystą, a kto porządnym człowiekiem, wystrzelają nas 

wszystkich jak kaczki. Aquilas mówi, że rządowe oddziały są już niedaleko, ale nie możemy 

ich w to wciągać. - Zawiesił glos, szukając jej spojrzenia. Oczy miał czujne. - Rozumiesz?

background image

- Żeby nie dowiedzieli się o naszej małej wyprawie ratunkowej - powiedziała Gabby z 

nikłym uśmiechem. - To nic. Proszę mnie tylko zaprowadzić do J.D.

Przez chwilę przyglądał się jej badawczo.

- Rozumiem. Mogę ci tylko powiedzieć, że chyba nas nie doceniasz. W swoim czasie 

tworzyliśmy ekipę... nie z tej ziemi.

Wyprowadził ją z domu, a po chwili wokół nich zamknęła się dżungla. Gabby niosła 

karabin, który wcale jej nie ciążył. Miała wrażenie, że waży tyle co piórko. Bardziej ciążyła 

jej świadomość, że nie ma zielonego pojęcia, jak się z niego strzela. W szaleńczym pędzie 

przedzierała się przez gęste zarośla, starając się nie zostawać w tyle  za Laremosem.  Nie 

mogła przestać rozmyślać o tym, co powiedziałaby jej matka, dla której nawet Chicago było 

za daleko od Lytle w Teksasie, gdyby dowiedziała się, gdzie w tej chwili jest jej ukochana 

jedynaczka.

- Szybko, padnij! - syknął Laremos, popychając ją pod osłonę liści, gestem nakazując 

ciszę.

Całym ciałem przywarła do ziemi i zastygła. Serce tłukło się jej jak oszalałe, zrobiło 

jej się słabo i pomyślała, że za moment zemdleje. A jeśli ktoś ich zauważył? Co z tego, że ma 

karabin, skoro nie potrafi  go użyć?  Miała wrażenie, że oczy zaraz  wyskoczą  jej  z orbit. 

Laremos z pewnością zrobi, co w jego mocy, aby ją chronić, ale Laremos to Laremos, a nie 

J.D. Jeśli przyjdzie jej umrzeć w tej dżungli, to chciała, aby przy niej był, trzymał ją za rękę. 

Kurczowo zacisnęła powieki, czując, jak pot zalewa jej twarz, i zaczęła się bezgłośnie modlić.

Pobliskie   zarośla   zatrzęsły   się   gwałtownie,   dały   się   słyszeć   jakieś   szelesty,   trzask 

łamanych gałęzi. Gabby szeroko otworzyła oczy i usiłowała wypatrzyć coś w morzu zieleni. 

Przez prześwit między liśćmi zobaczyła sznur groźnie wyglądających postaci. Nie musiała o 

nic pytać Laremosa, by mieć pewność, że to rebelianci: zarośnięci, ubrani po wojskowemu i 

uzbrojeni po zęby. Nie wyglądało jednak na to, by kogoś szukali. Idąc, opowiadali sobie 

kawały i kwitowali je rechotem. Żaden nie trzymał broni w ręce - karabiny nieśli na plecach.

Gabby ze zgrozą patrzyła na ten arsenał, przygryzając usta do krwi. Strach chwycił ją 

za gardło i pomyślała, że jeszcze chwila, a najzwyczajniej się udusi. Co by się stało, gdyby 

zauważyli ją i Laremosa? Istnieją rzeczy gorsze niż śmierć, zwłaszcza dla kobiety. Gabby 

dość się naczytała o okropnościach, jakie po dziś dzień zdarzają się w tej części świata, toteż 

wyobraźnia   usłużnie   podsunęła   jej   makabryczne   obrazy.   Oczy   same   jej   się   zamknęły. 

Rozpaczliwie szukała w sobie resztek odwagi, lecz na próżno: został tylko obezwładniający, 

paniczny strach.

Zdawało jej się, że minęła cała wieczność, zanim rebelianci zniknęli im z oczu. Potem 

background image

kolejne, dłużące się w nieskończoność oczekiwanie, zanim przestało ich być słychać.

- Odwagi - szepnął Laremos. - Odczekamy minutę i idziemy dalej.

- Nie moglibyśmy po prostu wrócić na farmę?

- odszepnęła, gardząc własnym tchórzostwem i nienawidząc się za to pytanie.

Pokręcił głową.

- To tylko mały oddział. Obym się mylił, ale sądzę, że główne siły obozują w tej 

chwili na mojej farmie. - Wzruszył ramionami. - Wojsko ich stamtąd wykurzy, ale do tego 

czasu wybór mamy niewielki: albo spróbujemy przedrzeć się do naszych, albo narazimy się 

na śmierć.

-   Jestem   za   młoda,   żeby   umrzeć   -   odparła   ze   spokojnym   uśmiechem,   po   czym 

wskazała karabin.

- Jak się z tego strzela, na wypadek, gdybym nie miała wyjścia?

Pokazał jej, co i jak należy zrobić. Po tej pośpiesznej, acz przejrzystej demonstracji 

poczuła się nieco pewniej, idąc za Laremosem. Nadal jednak nieustannie rozglądała się na 

boki,   czując   w   ustach   gorzki   smak   strachu,   przekonana,   że   śmierć   czai   się   za   każdym 

drzewem.

Przy okazji zrozumiała pewną prawdę na temat odwagi: nie chodzi o to, aby nie czuć 

strachu. Raczej aby czując strach, nauczyć się go przemóc.

Mozolnie parli przed siebie. Laremos miał przy sobie krokomierz, kompas oraz mapę i 

używał ich wszystkich naraz. Przez ponad godzinę nic się nie działo, raptem wokół nich 

gruchnęły strzały.

- O mój Boże! - krzyknęła Gabby przenikliwie. Rzuciła karabin, padła na ziemię jak 

długa i nakryła głowę rękami.

- Nie panikuj - szepnął Laremos z napięciem w głosie, lądując tuż przy niej. - Słuchaj.

Kule świszczą im koło uszu, a Laremos radośnie szczerzy zęby!

- Co...? - Nie była w stanie wykrztusić kolejnego słowa, ale i tak odniosła niemały 

sukces: ledwie żywa ze strachu sięgnęła po kałasznikowa i zacisnęła na nim zmartwiałe palce.

- Uzi. Wierz mi, señorita, mało kto zna ten dźwięk lepiej ode mnie.

Laremos uśmiechnął  się szeroko, podczołgał do najbliższego  drzewa i  spojrzał  na 

dżunglę. Chwilę później zerwał się na równe nogi, wołając:

- Łucznik! Tutaj!

Znowu rozpętało się piekło: trzaski, strzały, odgłosy eksplozji, aż wreszcie ze ściany 

zieleni   wyłonił   się   J.D.   Jedną   ręką   podtrzymywał   niską   ciemnowłosą   kobietę,   w   drugiej 

dzierżył   uzi.   Wokół   niego   Sierżant,   Apollo,   Semson   i   Dragon   osłaniali   się   nawzajem, 

background image

strzelając w biegu, dopóki nie znaleźli się w pobliżu Laremosa i Gabby.

- To Martina, a to Gabby - przedstawił je J.D., puszczając siostrę, po czym zerknął na 

Gabby. - Wszystko w porządku, skarbie?

- Tak. Teraz już tak - odparła drżącym głosem. Nadal kurczowo ściskała w dłoniach 

karabin.

- Depczą nam po piętach! - krzyknął do kolegów J.D. - Apollo, zostało ci trochę C - 4?

- Już się robi, wielkoludzie. Będzie duże bum! Ale musimy ich wciągnąć w zasadzkę.

- Na twój znak - odkrzyknął J.D.

- Rebelianci opanowali moją farmę - tłumaczył się przed nim Laremos. - Uciekliśmy 

w ostatniej chwili.

- Przykro mi, że cię to spotkało - odparł J.D., przeładowując pistolet automatyczny.

- Jesteście oboje cali? - spytała Gabby, próbując się uspokoić.

Ostrożnie podczołgała się do Martiny i wzięła przerażoną kobietę za rękę.

- Parę zadrapań. Do wesela się zagoi - odrzekł J.D. spokojnie, zwracając na Gabby 

czujne, udręczone oczy. - A ty?

- Szkolę się na snajpera - oznajmiła, śmiejąc się nerwowo, i potrząsnęła karabinem. - 

Wyobraź sobie, że już wiem, jak toto odbezpieczyć. Laremos mi pokazał.

- Gdybyś  już musiała strzelać - oznajmił J.D. z naciskiem - pamiętaj, żeby mocno 

przytrzymać karabin ramieniem, bo siła odrzutu może ci pogruchotać kości. Najpierw głęboki 

wdech, w połowie wydechu naciskasz spust. Naciskasz, nie szarpiesz.

- Mam wrodzony talent - oznajmiła buńczucznie, ale głos nadal jej drżał.

- Chciałabym wam jakoś pomóc - wyszeptała Martina - ale jestem taka zmęczona!

- Bóg świadkiem, że masz ku temu wszelkie powody. - J.D. czułym gestem zmierzwił 

jej włosy.

- Dzielna z ciebie dziewczyna, siostrzyczko.

- Wdałam się w starszego brata. - Martina uśmiechnęła się blado. - Wiedziałam, że po 

mnie przyjedziesz, po prostu byłam tego pewna. Chwała Bogu, że przeszedłeś szkolenie dla 

członków jednostek specjalnych - dodała ze śmiechem. - Ale skąd wziąłeś tych ludzi?

J.D. i Gabby spojrzeli na siebie; zrozumieli się bez słowa.

- Wynająłem ich - odparł J.D. wypranym z emocji tonem. - Po powrocie wystawię 

Robertowi rachunek.

- Mój biedny mężulek - westchnęła Martina.

- Na pewno odchodzi już od zmysłów ze zmartwienia.

-   Jak   się   stąd   wydostaniemy?   -   odezwała   się   Gabby,   która   dotąd   w   milczeniu 

background image

przysłuchiwała się ich rozmowie.

- Zaraz sama się przekonasz. - J.D. spojrzał na Apolla i zawołał: - Gotowe?

- Gotowe! - odkrzyknął Apollo.

- Wciągnę ich w zasadzkę. Tylko mnie nie zawiedź!

- J.D.! Nie! - krzyknęła z przerażeniem Gabby, ale było już za późno.

J.D. wyskoczył z zarośli, odsłaniając się, i zaczął ostrzeliwać niewidocznego wroga.

A potem najzwyczajniej oszalała. Tylko tak potrafiła wytłumaczyć swoją reakcję, gdy 

już było po wszystkim. Rebelianci ruszyli do ataku, Gabby zerwała się z ziemi, zobaczyła, że 

snajper mierzy do J.D., i bez namysłu uniosła ciężki karabin.

Wycelowała na oko i nacisnęła spust.

Rebeliant  dostał  w ramię  - prawdziwy cud, zważywszy,  że strzelała  właściwie  na 

chybił   trafił.   Chwilę   później   znieruchomiała   z   przerażenia,   widząc,   że   ranny   mężczyzna 

obraca się w jej stronę i szykuje do oddania strzału.

- Gabby! - krzyknął nieprzytomnie J.D.

W chwili, gdy usłyszała jego głos, ponownie wymierzyła w snajpera i nacisnęła spust, 

ze strachu zapominając o przyciśnięciu  kolby ramieniem. Gruchnął strzał i potworna siła 

dosłownie zwaliła ją z nóg. Rozpętała się strzelanina, potem rozległ się ogłuszający huk i 

Gabby poczuła, że ziemia się pod nią trzęsie.

- Wiejemy! - ryknął Sierżant.

J.D.   brutalnie   poderwał   ją   do   pionu.   Z   twarzą   wykrzywioną   wściekłością,   nie 

odzywając   się,   gwałtownie   wyrwał   jej   z   rąk   karabin   i   popchnął   ją   do   przodu,   po   czym 

pochylił się nad Martina.

-   Wszystko   w   porządku,  señorita?   -  spytał   łagodnie   Laremos,   zrównując   się   z 

przygnębioną Gabby.

- Trochę mnie boli bark, ale poza tym... Poza tym czuję się dobrze - wyszeptała.

Chciała się obejrzeć i sprawdzić, czy idzie za nimi J.D., kiedy nagle usłyszała tuż za 

plecami jego głos:

- Nie rozglądaj się, tylko idź.

Znała   ten   ton,   i   za   żadne   skarby   świata   nie   odważyłaby   się   z   nim   w   tej   chwili 

dyskutować. Zachowywał się jak ktoś, kogo kompletnie nie znała. Twarz miał kamienną, w 

jego   oczach   i   postawie   pojawiło   się   coś   groźnego.   Nie   śmiała   się   odezwać.   Przez   całą 

wieczność w milczeniu przedzierali się przez bezkresną dżunglę.

- Dokąd my właściwie idziemy? - odważyła się w końcu zagadnąć Laremosa.

- Krążymy wokół mojej farmy. Jest szansa, że wojsko zdążyło rozgromić rebeliantów. 

background image

Apollo poszedł na przeszpiegi.

- Tak szybko? - zdziwiła się, odgarniając kosmyk włosów, który przylepił się do jej 

spoconej twarzy.

- Tak szybko - potwierdził. - Co z twoim barkiem, lepiej?

- Nabiłam sobie sińca, drobiazg - zapewniła cicho, ale mijała się z prawdą.

Było jej niedobrze i marzyła tylko o tym, by jak najszybciej położyć się do łóżka i raz 

na zawsze wymazać ostatnie dwa dni z pamięci.

- Jestem taka zmęczona - wymamrotała Martina. - Nie moglibyśmy chwilę odpocząć?

- Niedługo odpoczniemy - odparł J.D. łagodnie. - Wytrzymaj jeszcze trochę, kochanie.

- Dobrze, mój ty bohaterski starszy bracie. Jeszcze chwilę za wami podrepczę. Gabby, 

trzymasz się jakoś?

- Tak, dzięki, Martina.

Raptem w krzakach coś zatrzeszczało. J.D. i pozostali błyskawicznie zwrócili się w 

kierunku, z którego dobiegał hałas, i czekali z bronią gotową do strzału, lecz po chwili zarośla 

rozstąpiły się i oczom wszystkich ukazał się rozpromieniony Apollo.

-   Droga   wolna!   -   krzyknął,   doskakując   do   przyjaciół.   -   Wojsko   wykurzyło 

rebeliantów!

- A co z terrorystami? - spytała Gabby.

- Rozproszyli  się - wyjaśnił Sierżant. - Rebelianci powystrzelaliby ich z rozkoszą, 

gdyby tylko zdążyli ich dopaść przed pojawieniem się rządowych oddziałów. W Gwatemali 

nikt nie sympatyzuje z terrorystami.

- Wielka szkoda - wtrąciła Martina. W jej oczach zabłysł gniew. - Kto jak kto, ale ja z 

pewnością nie zamierzam płakać nad ich losem, nie po tym koszmarze, jaki mi zafundowali. 

Och, chcę do mojego Roberta!

- Poślemy po niego, jak tylko dotrzemy na farmę - obiecał Laremos. - Bez chwili 

zwłoki.

Gabby zwolniła kroku, aby zrównać się z drobniejszą i starszą od siebie siostrą J.D., 

objęła ją ramieniem i uśmiechnęła się pokrzepiająco.

- To już naprawdę niedaleko - powiedziała serdecznym tonem.

- Święta racja - przytaknął Laremos. - O, proszę! Jesteśmy w domu.

Gabby   tak   bardzo   się   ucieszyła   na   widok   przytulnego   budynku,   iż   miała   ochotę 

podbiec do niego i ucałować gościnne mury. Z zewnątrz dom Laremosa nie nosił śladów 

dewastacji, dopiero gdy weszli do środka, czekała ich przykra niespodzianka: meble były 

połamane,   na   pięknych   drewnianych   posadzkach   pojawiły   się   głębokie   rysy.   Laremos   w 

background image

milczeniu przyglądał się spustoszeniom, jakie rebelianci zdążyli poczynić podczas krótkiej 

bytności pod jego dachem, i w jego ciemnych oczach pojawił się gniew.

- Przykro mi z powodu tego, co stało się z pańskim domem,  señor  - rzekła z żalem 

Martina.

Seńora, przede wszystkim liczy się pani bezpieczeństwo - odparł Laremos dumnie, 

dziękując jej za te słowa pełnym kurtuazji ukłonem. - Mój nieszczęsny dom zawsze można 

wyremontować, lecz gdyby pani straciła życie, nic już nie mogłoby go pani przywrócić.

- Mam wobec pana ogromny dług - oznajmiła Martina.

Mimo że miała na sobie brudne i podarte ubranie, a włosy pozlepiane w strąki, była 

pełna godności. Wspięła się na palce i pocałowała Laremosa w policzek.

Muchas gracias.

Laremos wydawał się nieco zakłopotany.

- Cała przyjemność po mojej stronie,  señora.  Żałuję tylko tego, że mogłem dla pani 

uczynić tak niewiele.

- Wszyscy cali i zdrowi? Nikt nie ucierpiał? - spytała Gabby, wodząc zatroskanym 

wzrokiem po twarzach zmęczonych, poznaczonych bliznami żołnierzy.

- Gabby, przestań się o nas tak zamartwiać, bo nas rozpieścisz - obwieścił głośno 

Apollo, zanosząc się śmiechem.

- Mów za siebie - warknął Sierżant, łypiąc na niego gniewnie. - O mnie możesz się 

martwić, ile tylko zechcesz, Gabby. Będę tu sobie siedział i napawał się świadomością, że 

wreszcie ktoś się o mnie troszczy.

Pozostali najemnicy kolejno włączali się do rozmowy, jedynie J.D. pozostał milczący i 

rozdrażniony. Zachowywał się nieprzystępnie, dopóki Martina i Gabby nie wyszły z salonu. 

Gabby zaprowadziła ją do pokoju, który jeszcze wczoraj dzieliła z J.D.

- Kąpiel - westchnęła Martina z rozmarzeniem w głosie, wpadając do łazienki. - Czuję 

się zbrukana.

- To musiało być straszne przeżycie - powiedziała Gabby cicho, wyjmując z szuflady 

czyste ubrania.

- Nie aż takie straszne, jak mogło być. Nie zgwałcili mnie, chociaż spodziewałam się i 

tego. Miła niespodzianka.

Szybko wzięła prysznic i niewiele później dołączyła do Gabby, przebrana w świeże, 

pachnące rzeczy, wycierając ręcznikiem długie, ciemne włosy.

- Teraz twoja kolej. Podejrzewam, że się cała lepisz, tak jak ja przed chwilą.

- Oj, bardzo - zaśmiała się Gabby. - Bark mnie boli i nie mogę przestać się trząść.

background image

- Ocaliłaś mojemu bratu życie - rzekła cicho Martina, nagle poważniejąc. - Nie wiem, 

jak ci dziękować. Aczkolwiek po nim zbytniej  wdzięczności  się nie spodziewaj - dodała 

kwaśno. - Mam wrażenie, że jego duma doznała poważnego uszczerbku. Zrobił się strasznie 

cichutki.

- Wiele dzisiaj przeszedł. Właściwie wszyscy oni przeszli aż za dużo. To wspaniali 

ludzie - oznajmiła Gabby gorąco.

-  Mnie   to mówisz?  -  Martina  wybuchnęła  śmiechem  i przy całym   jej  zmęczeniu, 

przeżytym stresie, był to najprawdziwszy radosny śmiech. - Najchętniej wszystkich po kolei 

wycałowałabym w oba policzki. Nie jestem w stanie opisać tego, co poczułam, słysząc, że 

ktoś   wyważa   drzwi,   i   nagle   zobaczyłam   J.D.!   Czy   to   nie   szczęście,   że   kiedyś   służył   w 

wojsku?

- Święta racja - przytaknęła gorliwie Gabby i zniknęła w łazience, zanim Martina 

zaczęła drążyć temat.

Najwyraźniej Martina nie wiedziała wszystkiego o przeszłości swojego brata, jednak 

Gabby nie zamierzała zdradzać jego tajemnic nawet jego siostrze.

Jej ramię powoli nabierało fioletowego odcienia, ale wcale się tym nie przejmowała. 

Dziękowała   Bogu,   że   wciąż   żyje.   W   dalszym   ciągu   nie   mogła   uwierzyć   w   swój   ostatni 

wyczyn. Wiedziała tylko, że zareagowała instynktownie: zobaczyła broń skierowaną w J.D. i 

po prostu musiała coś zrobić. Niech się na nią złości, ile chce, byle tylko żył, niczego nie 

żałowała. Nawet gdyby ten snajper ją postrzelił, i tak byłoby warto: J.D. zyskałby trochę 

czasu. Gdyby bowiem coś mu się stało, chyba umarłaby z rozpaczy. Kochała go, i to tak 

bardzo, że na razie nie była w stanie tego wyrazić!

Następnego dnia do Gwatemali przyleciał Roberto. Przyjechał prosto z lotniska. Gdy 

wysiadł z samochodu, nastąpiła niezwykle wzruszająca scena powitania między małżonkami. 

Gabby przyglądała się tej scenie, nie mogąc opanować cichego ukłucia zazdrości. Ale jak 

miała nie zazdrościć, patrząc, jak Roberto porywa ukochaną żonę w ramiona i płacze niczym 

małe dziecko, na dodatek wcale nie wstydząc się łez.

Gabby zerknęła ukradkiem na J.D., który od powrotu z dżungli nie raczył odezwać się 

do niej  słowem.  Całe  towarzystwo  porządnie  się wczoraj  wyspało - Gabby i Martina  na 

wielkim podwójnym łóżku - ale rankiem J.D. wcale nie obudził się w lepszym nastroju.

Na Gabby nawet nie spojrzał, i to chyba odczuła najboleśniej. Ona myślała tylko o 

tym,   że   musi   uratować   mu   życie,   a   on   zachowywał   się   tak,   jak   gdyby   popełniła 

niewybaczalny grzech.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Roberto   jest   stuprocentowym   Włochem,   jeśli   w   ogóle   można   użyć   tego   słowa   w 

odniesieniu do Sycylijczyka, uznała Gabby, przyglądając mu się z ciekawością. Był średniego 

wzrostu, szczupły i obdarzony niezwykłym urokiem osobistym. Gabby zauważyła to już w 

chwili,   kiedy   się   witali.   Roberto   pochylił   się,   aby   ucałować   jej   dłoń,   i   uśmiechnął   się 

promiennie.

-   Bardzo   mi   miło   panią   poznać   -   zapewnił,   po   czym   zerknął   w   stronę   szwagra 

pogrążonego w cichej rozmowie z Appollem. - Brat Martiny bardzo często o pani mówi.

- Doprawdy? - odparła Gabby zdawkowym tonem, zastanawiając się w duchu, czy po 

powrocie   do   Chicago   nadal   będzie   na   nią   czekała   jej   dotychczasowa   posada.   Od   czasu 

powrotu do domu J.D. nieustannie jej unikał.

- To było okropne, Gabby - odezwała się cicho Martina, która od przyjazdu męża nie 

odstępowała go na krok. Jej serdeczne, ciemne oczy odwzajemniły spojrzenie zielonych oczu 

Gabby. - Jacob i ci jego koledzy... Cóż, to prawdziwy cud, że nikomu nic się nie stało. A on 

pozłości   się,   ale   w   końcu   mu   przejdzie.   Minęło   wiele   czasu,   odkąd   miał   styczność   z 

wojskiem, przecież wiesz. Nic dziwnego, że tak to przeżywa.

-   Naturalnie   -   przytaknęła   jej   Gabby,   uśmiechając   się   blado.   Nie   mogła   zdradzić 

Martinie   całej   prawdy.   -   Ty   za   to   wyglądasz   wprost   kwitnąco   jak   na   osobę   po   takich 

przejściach.

Martina mocniej uścisnęła ramię męża i spojrzała na nią z uśmiechem.

- On jest całym moim światem. Czuję się dobrze. No, może jestem trochę roztrzęsiona 

i okropnie tęsknię za domem. - Spojrzała na męża. - Możemy wracać do domu?

Skinął głową.

- Jak tylko  nasz przewodnik  skończy posiłek,  którym  był  łaskaw poczęstować  go 

Laremos.

-   Nie   mogę   się   doczekać,   kiedy   znowu   znajdę   się   na   moich   starych   śmieciach   - 

westchnęła Martina i wzdrygnęła się. - Ale jedno jest pewne: nigdy więcej nie wypuszczę się 

sama na zakupy. Odtąd, mój mężu, będę cię we wszystkim słuchać.

-   Obawiałem   się,   że   coś   takiego   może   się   zdarzyć   -   przyznał   otwarcie   Roberto   i 

ukradkiem zerknął w stronę mężczyzn zgromadzonych w salonie.

- Chwała Bogu, że twój brat i jego przyjaciele doskonale wiedzieli, co zrobić w tej 

sytuacji. Jestem przekonany, że porywacze nie wypuściliby cię żywej.

Objął żonę z całych sil, zamknął oczy, jego twarz wykrzywił grymas cierpienia.

background image

Dio, nie potrafiłbym bez ciebie żyć! - wyszeptał.

- Ciii, ciii... - mówiła Martina czule, uśmiechając się przez łzy, i wtuliła się w niego.

Gabby mogła jedynie spróbować sobie wyobrazić, jak czuje się ktoś, kto jest czyimś 

całym światem. I znowu poczuła ukłucie zazdrości w sercu, ponieważ żaden mężczyzna nie 

darzył jej taką wielką miłością, a już na pewno nie J.D.

Przeciwnie, zachowywał się, jak gdyby miał serdecznie dość wszystkiego i wszystkich 

- z Gabby na czele.

-   Niedługo   będziemy   ruszać,   może   chciałabyś   resztę   czasu   spędzić   z   Jacobem?   - 

zasugerował Roberto, wypuszczając żonę z ramion. - Może będziesz musiała poczekać cały 

rok, zanim znowu go zobaczysz. Mam tylko nadzieję, że już w innych okolicznościach.

- O tak! - zgodziła się z nim Martina. - Gabby, musicie koniecznie przylecieć do 

Palermo i nas odwiedzić. Mamy willę nad morzem, można tam wspaniale odpocząć.

- Na pewno byłoby bardzo miło - odrzekła Gabby niezobowiązująco.

Nie sądziła, aby J.D. zgodził się pójść z nią do pobliskiego sklepu, gdyby go o to 

poprosiła, nie wspominając nawet o tym, aby zamierzał zabrać ją do ukochanej siostry do 

Włoch, ale zachowała te niewesołe refleksje dla siebie.

Kiedy zobaczył, że Martina idzie w jego stronę, wstał, dzięki czemu Gabby miała 

okazję zobaczyć, jak na widok siostry zmienia się wyraz jego twarzy - rysy wygładziły mu się 

jak za sprawą czarów. Uśmiechnął się i było zupełnie tak, jak gdyby zza chmur nagle wyszło 

słońce.   Przypomniała   sobie   jego   minę,   gdy   patrzył   na   nią   wtedy   w   dżungli,   i   tę,   która 

zagościła na jego twarzy, zaledwie spojrzał na siostrę - kontrast był olbrzymi.

Gabby poczuła, że dłużej tego nie zniesie. Okręciła się na pięcie i wróciła do sypialni 

spakować resztę rzeczy. Składała właśnie nocną koszulę, gdy rozległo się pukanie do drzwi i 

do sypialni cicho weszła Martina.

- Czuję  się trochę niezręcznie, zawracając ci głowę takim głupstwem, ale czy nie 

mogłabyś   mi   pożyczyć   jakichś   kosmetyków?   Wyglądam   jak   czarownica   -   powiedziała, 

uśmiechając się nieśmiało.

- Nie żartuj, oczywiście, że mogę - odrzekła szybko Gabby.

Sięgnęła po stojącą na toaletce kosmetyczkę, po czym podała ją Martinie razem z 

pędzelkiem do nakładania sypkiego pudru, i dodała z przepraszającym uśmiechem:

- Uprzedzam, że nie ma zbyt dużego wyboru. Wiedziałam, że nie będę miała zbyt 

wielu okazji do nakładania makijażu.

- Dziękuję - rzekła Martina, siadając przed lustrem. - Gotowe! - westchnęła po chwili, 

ze   smutnym   uśmiechem   studiując   swoje   odbicie.   -   Taka   przyziemna   rzecz,   a   daje   tyle 

background image

przyjemności. Wiesz, Gabby, czasami zaczynałam wątpić, czy dożyję dnia, kiedy znowu będę 

się mogła umalować.

- To musiało być  straszne - odparła  Gabby,  ze współczuciem  spoglądając  na swą 

towarzyszkę. - Tak mi przykro, Martino.

- A wszystko przez moją własną głupotę - wyznała siostra J.D. ze skruchą. - Roberto 

mnie ostrzegał, ale charakter mam podobny do Jacoba, niestety. Jestem uparta jak osioł i lubię 

stawiać na swoim.

Usiadła na łóżku i przez dłuższą chwilę przyglądała się Gabby w milczeniu.

- Przykro ci, że on się do ciebie nie odzywa, prawda? To cię boli?

Gabby   wzruszyła   ramionami,   wyjątkowo   długo   i   starannie   składając   bawełnianą 

podkoszulkę z krótkimi rękawkami.

- Może troszeczkę - przyznała.

- Gdybyś tylko mogła zobaczyć wyraz jego twarzy na sekundę przed tym, jak uderzyła 

cię kolba karabinu i upadłaś - oznajmiła Martina z powagą.

- Przeżyłabyś prawdziwe objawienie. Dwa razy w życiu widziałam u niego taką minę. 

Raz - dodała ciszej - tuż po śmierci naszej matki.

Gabby niewidzącym wzrokiem wpatrzyła się w jasną koszulkę, którą przed chwilą 

złożyła w kostkę.

- Umierałam ze strachu, że coś mu się stanie - wyznała. - Widziałam, jak tamten 

człowiek mierzy do niego z karabinu i... - Otrząsnęła się. - Wszystko stało się tak szybko.

- Wiem. - Martina podniosła się powoli. - Gabby, ja wiem, że on nie ma łatwego 

charakteru. Przez długi czas nie potrafił sobie znaleźć miejsca, ale kto wie? Może dzięki tobie 

odnajdzie przyszłość. Czy wiesz - dodała z przebiegłym uśmiechem - że ostatnio ciągle do 

mnie wydzwaniał i bez końca opowiadał o tobie?

Gabby zaśmiała się nerwowo. Chłonęła słowa Martiny niczym gąbka, potrzebowała 

czegokolwiek, co dodałoby jej otuchy. Jej zielone oczy rozbłysły i z nadzieją zwróciły się ku 

Martinie.

- Oddałabym wszystko, byle uwierzyć, że J.D. widzi dla mnie miejsce w swoim życiu, 

ale jasno dał mi do zrozumienia, że nie chce się z nikim wiązać. On nie chce stabilizacji, a ja 

jestem straszliwie staroświecka. Wszyscy dookoła sypiają z kim popadnie i nie robią z tego 

wielkiej   sprawy,  ale   ja   tak   po   prostu   nie   potrafię.   Nie   jestem   stworzona   do   przelotnych 

romansów.

Martina milczała przez chwilę, potem uśmiechnęła się pod nosem.

- No, no. Biedny Jacob.

background image

- A zresztą - dodała Gabby z westchnieniem - podejrzewam, że z jego strony to tylko 

chwilowe zainteresowanie. Pracuję u niego od ponad dwóch lat i przez ten czas zachowywał 

się tak, jak gdyby w ogóle mnie nie dostrzegał.

Spojrzała na Martinę i dodała nieco weselszym tonem:

- Tak się cieszę, że wyszłaś z tego bez szwanku. Wiesz, wszyscy martwiliśmy się o 

ciebie, nie tylko twój brat.

- Musimy z Robertem wracać do domu - powiedziała Martina - ale możesz mnie 

trzymać za słowo: któregoś dnia przyjedziecie do mnie z J.D. Wierzę w to z całego serca, 

nawet jeśli ty w to wątpisz.

-   Uściskała   Gabby   impulsywnie.   -   Opiekuj   się   moim   bratem,   a   że   we   własnym 

mniemaniu   J.D.   nie   potrzebuje   opieki,   musimy   być   bardzo   dyskretne.   Ale   wiem,   że   jest 

strasznie samotny.

Gabby poczuła, że ściska ją w gardle ze wzruszenia.

- Tak - szepnęła. - Wiem o tym.

Serce jej krwawiło, gdy o tym myślała. Żałowała tylko, że przez swój upór nie tylko 

siebie skazuje na samotność.

Po wyjeździe Martiny długo snuła się po domu Laremosa, nie mogąc znaleźć sobie 

miejsca. W holu natknęła się na Sierżanta, a gdy ten ją zagadnął, zatrzymała się, aby z nim 

chwilę porozmawiać.

- Coś ty taka smutna, dziewczyno? - spytał z ciepłym uśmiechem.

- Jak sobie przypomnę, że muszę wracać do biura, to chce mi się płakać - skłamała, 

uśmiechając się blado.

Sierżant uśmiał się serdecznie.

- Teraz już rozumiesz, dlaczego tacy jak my nie przechodzą na emeryturę. Niech mnie 

licho, wolę zginąć stojąc, niż żyć, gnuśniejąc za biurkiem. - Wzruszył ramionami. - Chociaż 

Łucznikowi najwyraźniej to odpowiada.

- Być może - odparła bez przekonania, unikając jego spojrzenia.

- Hej!

Podniosła wzrok i zatrzymała go na życzliwej twarzy Sierżanta.

- Znam go jak mało kto. Nie lubi, kiedy ktoś próbuje mu pomagać. Wiem, o czym 

mówię, bo przekonałem się na własnej skórze. Któregoś razu rwał się do mnie z pięściami, bo 

szybciej wypatrzyłem gościa z granatem i zdjąłem go, zanim J.D. miał okazję to zrobić. Nie 

lubi popełniać błędów, a jeszcze bardziej do nich się przyznawać. Ale stało się i będzie musiał 

to przeboleć.

background image

- Czy aby na pewno?  — W jej  szeroko  otwartych  oczach  malował  się smutek.  - 

Traktuje mnie jak powietrze. Nawet się do mnie nie odzywa.

-  To  normalne. Musisz  pamiętać,   Gabby,  że  długo  nie  uczestniczył   w  podobnych 

operacjach. Takich rzeczy - machnął ręką - nigdy się nie zapomina, ale bywa, że po akcji 

wracają złe wspomnienia. Raz porządnie oberwał. Myślałem, że się z tego nie wyliże.

- Wiem, opowiadał mi - odparła z roztargnieniem.

Sierżant zmrużył oczy.

- Tak? A to ciekawe - mruknął zafrapowany.

- Tak. Spytałam go, a on po prostu odpowiedział - dodała.

- Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek przyjdzie taki moment, kiedy J.D. postanowi 

się ustatkować - odezwał się Sierżant enigmatycznie. - Ale jakoś nigdy nie trafiła się mu 

odpowiednia kobieta.

- Powiedziałabym raczej, że nie chciał palić za sobą mostów - stwierdziła cicho. - Nie 

daj Boże znudzi mu się praca za biurkiem i co wtedy?

-   Tak,   jak   też   tak   kiedyś   myślałem   -   przyznał   Sierżant.   -   Tacy   jak   my   unikają 

zobowiązań jak ognia. W naszym fachu to luksus, na który stać niewielu. - Z uwagą spojrzał 

jej w oczy. - Cieszę się, że cię poznałem. Opiekuj się Łucznikiem. Za bardzo oddalił się od 

naszego życia, żeby do niego wrócić. Może po prostu potrzebuje czasu, żeby się z tą myślą 

pogodzić.

- Obyś miał rację, Sierżancie - powiedziała z nikłym uśmiechem na ustach.

- Mam na imię... Mam na imię Matthew.

- Matthew - powtórzyła i uśmiechnęła się serdecznie.

- Nie napisałabyś do mnie czasem? - spytał  na odchodnym.  - Bo Łucznik rzadko 

odpowiada na moje listy, a sam to już w ogóle nie napisze.

- Obiecuję.

Pochlebiła jej ta prośba. Odprowadziła Sierżanta spojrzeniem, zastanawiając się, jaki 

prezent wyśle mu na Boże Narodzenie. Skarpety. Mnóstwo skarpet i rękawiczek. Ruszyła w 

stronę swojej sypialni.

Odkąd Martina i Roberto wyjechali, w domu zapanowała martwa cisza. Przyjaciele 

J.D.  znikli nie wiadomo kiedy.  Później Gabby dowiedziała  się od Laremosa, iż  wszyscy 

oprócz Sierżanta opuścili Gwatemalę równie niepostrzeżenie, jak do niej przybyli. Bardzo ich 

polubiła, mimo że znali się dość krótko, ale też i okoliczności były co najmniej niecodzienne.

Przy   kolacji   Laremos   jak   zwykle   zachowywał   się   czarująco,   J.D.   natomiast   był 

zamyślony i nie zaszczycał Gabby swą uwagą.

background image

- Kiedy wracamy? - zagadnęła go w końcu, zdesperowana.

- Wieczorem - mruknął i znowu zamilkł.

- Na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze raz, czy wszystko spakowałam. - Wstała od 

stołu. - Señor Laremos, dziękuję za gościnność. W innych okolicznościach byłoby cudownie. 

Żałuję, że nie zdążyliśmy zwiedzić ruin miasta Majów.

- Ja także tego żałuję - odparł szczerze. - Ale może jeszcze kiedyś zawitasz w te 

strony, wtedy chętnie cię po nich oprowadzę - dodał z dwornym ukłonem.

Podziękowała mu uśmiechem i poszła na górę. Kilka minut później do sypialni zajrzał 

J.D., jak przypuszczała po to, aby spakować swoje rzeczy przed wyjazdem; wprawdzie spał w 

salonie na dole, tam gdzie reszta mężczyzn, ale jego torba podróżna została w pokoju. Był 

nawet taki moment, gdy Gabby zastanawiała się, czy go nie wyręczyć w pakowaniu, ale bała 

się, że tym pomysłem jeszcze bardziej go rozwścieczy.

Zerknęła na niego niepewnie. Jego twarz nadal przypominała maskę, oczy miał zimne 

i starannie unikał jej spojrzenia. Bez słowa postawił torbę na krześle i zaczął się pakować.

- Wszystko w porządku? - spytała, gdy cisza stała się nie do zniesienia.

- Owszem - odburknął. - A u ciebie? Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się blado.

- To było mocne przeżycie.

- Prawda? - wycedził.

Podniósł na nią pałający wzrok i z dziwną satysfakcją przyglądał się wypiekom na jej 

policzkach.

- Czemu jesteś na mnie zły? - spytała cicho. Patrzył na torbę, upychając w niej spodnie 

od munduru.

- A kto mówi, że jestem zły?

- Od powrotu z dżungli praktycznie przestałeś się do mnie odzywać.

Obeszła łóżko i stanęła przy J.D. z nieszczęśliwą miną. Patrzyła na niego w milczeniu, 

rozpamiętując, jak pięknie wygląda jego nagie ciało, jak cudownie się czuła, gdy wziął ją w 

ramiona i całował. Ostrożnym gestem dotknęła jego ramienia.

- Jacob, co ja ci takiego zrobiłam? - zapytała. Spojrzał na jej rękę takim wzrokiem, że 

Gabby omal jej nie cofnęła.

- Coś ty sobie wyobrażała, do ciężkiej cholery? Że to zabawa? - spytał lodowato. - 

Myślałaś, że to nie ostra amunicja, tylko  ślepaki? Że wszyscy gramy w jakiejś cholernej 

telenoweli?   Jesteś   nudną   sekretareczką,   a   nie   zawodowym   żołnierzem.   Gdybyś   się   nie 

przewróciła, już byś nie żyła, ty głupi dzieciaku!

A więc o to mu chodzi. Sierżant miał rację: duma J.D. została wystawiona na szwank, 

background image

ponieważ Gabby szybciej od niego dostrzegła zagrożenie.

- J.D., gdybym nie strzeliła do tego człowieka, zabiłby cię - tłumaczyła spokojnie, 

apelując do jego rozsądku.

Ze złością szarpnął suwak torby.

- Może jeszcze czekasz na wyrazy wdzięczności?

Pomyślała, że zaraz poniosą ją nerwy, ale cudem się opanowała.

- Nie wysilaj się - odparła lodowatym  tonem. - I nie jestem nudną sekretareczką, 

przestań mnie tak nazywać!

-   Nie   oszukuj   się   -   powiedział,   wpatrując   się   w   nią   z   irytacją.   -   Żadna   z   ciebie 

Calamity   Jane.   Nie   jesteś   kowbojem   w   spódnicy   i   najpewniej   nigdy   nim   nie   zostaniesz. 

Wyjdziesz za mąż za jakieś gryzipiórka i urodzisz mu tuzin dzieciaków.

Gabby zbladła. J.D. spojrzał nią spod półprzymkniętych powiek.

- Co się stało, skarbie? - zadrwił. - Spodziewałaś się, że ci się oświadczę?

Odwróciła się do niego plecami.

- Niczego od ciebie nie oczekuję.

- Kłamiesz.

Brutalnie szarpnął ją za rękę, aż się odwróciła, i popchnął ją na łóżko. Sekundę później 

wylądowała   na   plecach   na   miękkim   materacu.   J.D.   pochylał   się   nad   nią   groźnie, 

przytrzymując ją tak mocno, jak gdyby rozmyślnie chciał sprawić jej ból.

- Jacob, narobisz mi siniaków! - krzyknęła, usiłując się wyrwać.

Przełożył nogę przez jej uda i zmusił ją do uniesienia rąk nad głowę, dociskając jej 

nadgarstki do materaca.

- Chciałaś walczyć, to walcz - powiedział zimno. - Pokaż, na co się stać.

Przestała   się   szamotać   i   leżała   nieruchomo,   oddychając   ciężko   i   piorunując   go 

wzrokiem.

- Co próbujesz udowodnić? Że jesteś ode mnie silniejszy? Okej, nie zaprotestuję.

Przez chwilę błądził bezczelnym spojrzeniem po jej ciele, zatrzymując je na biodrach, 

których   krągłość   podkreślały   obcisłe   dżinsy,   potem   na   skrawku   odsłoniętej   skóry   na   jej 

brzuchu. Przypomniała sobie ze zgrozą, że nie ma na sobie stanika, świadoma, że kiedy się 

szamotali, bluzka podniosła się jej niemalże na wysokość piersi.

- Wczoraj miałem na ciebie ochotę - oświadczył z brutalną szczerością. - I gdybyś nie 

była   dziewicą,   wziąłbym   cię   bez   wahania.   Ale   nie   pochlebiaj   sobie,   wziąłbym   pierwszą 

lepszą. Jesteś dla mnie tylko ciałem, więc jeśli wyobrażałaś sobie, jak ramię w ramię stajemy 

na ślubnym kobiercu, to lepiej wybij to sobie z głowy.

background image

Poczuła w sercu dojmujący ból. On ma rację: wyobrażała sobie ich ślub, i to nieraz, 

ale   nie   zamierzała   pozwolić,   by   zorientował   się,   że   to,   co   do   niego   czuje,   nie   jest   byle 

zauroczeniem. Nie powinna się była tak angażować, nie miała też najmniejszych wątpliwości 

co do tego, że prawda bynajmniej  by go nie ucieszyła.  Ewidentnie chciał od niej czegoś 

zupełnie innego.

- Nie prosiłam cię o żadne deklaracje, prawda?

- przypomniała cicho, patrząc prosto w jego ciemne oczy. - Nic ci nie grozi, Jacob. 

Nie próbuję cię uwiązać.

Ścisnął mocniej jej ramiona.

- Lepiej, żebyśmy mieli w tym  względzie absolutną jasność, nie sądzisz? - spytał 

tonem groźby.

- Miejmy pewność, że sama przestaniesz tego chcieć, do diabła!

Otworzyła usta, by o coś spytać, lecz nie zdążyła. W tej samej sekundzie J.D. palcami 

jednej ręki przytrzymał jej nadgarstki, drugą brutalnie zadarł jej bluzkę.

-   A   teraz,   Gabby,   będziesz   miała   okazję   się   przekonać,   jak   prawdziwy   najemnik 

traktuje kobiety.

Nawet nie próbowała się opierać, wiedząc, że to bezcelowe: fizycznie był od niej bez 

porównania silniejszy. Zaczynała się go bać. Leżała bez ruchu i pozwalała traktować się jak 

szmacianą lalkę. Robił z nią, co chciał. Położył  się na niej całym ciężarem, kołysząc się 

sugestywnie, dotykał ją i pieścił dopóty, dopóki to, co mogło być aktem miłości, nie zmieniło 

się w ponurą groteskę.

- Podoba ci się? - zamruczał, odrywając usta od jej posiniaczonych warg.

Powiódł dłońmi ku jej biodrom, wsunął je pod pośladki i przyciągnął ją do siebie, a 

potem zaczął się o nią ocierać, ściskając ją coraz mocniej.

-   Bo   właśnie   tak   wyglądałby   twój   pierwszy   raz,   gdybym   postanowił   cię   wziąć. 

Szybko,  bez ceregieli i wyłącznie  dla mojej własnej przyjemności. Jeśli się spodziewałaś 

powtórki z wczorajszego ranka, to zrobiłaś błąd - dodał. - Wtedy taki akurat miałem kaprys. 

Rzeczywistość wygląda inaczej... Tak! I tak!

Całował ją brutalnie, przygniatał swoim ciężarem, zupełnie jak gdyby chciał sprawić 

jej ból. I tak było. Gabby zaczęła się szamotać, lecz tylko pogorszyła sytuację. Rozkrzyżował 

ją na łóżku i opadł na nią, aż jęknęła. J.D. roześmiał się zimno.

- Wstrząśnięta? Wczoraj tego chciałaś. No chodź, kotku. Nie zrobię ci dziecka. To co 

z nami będzie?

Zachowywał  się z rozmyślnym  okrucieństwem, nie zważając na łzy upokorzenia  i 

background image

wstydu, które płynęły po jej policzkach, wulgarnie i obrazowo mówiąc, co z nią za chwilę 

zrobi, zanim znowu brutalnie wsunął język do jej ust. W końcu ta zabawa mu się znudziła. 

Kiedy zsunął się z niej i przetoczył na plecy, Gabby leżała posiniaczona i blada, a jej ciałem 

wstrząsał bezgłośny szloch.

- Niech cię diabli, J.D. - zapłakała, czując, jak wzbiera w niej bezsilna złość. - Niech 

cię diabli!

- Teraz już wiesz, jak obchodzę się z kobietami - oznajmił zimno, niewzruszony jej 

rozpaczą, obojętnie patrząc na jej wykrzywioną płaczem twarz.

- Tak samo potraktowałbym cię, gdybym wczoraj miał więcej czasu, a możesz mi 

wierzyć, zdołałbym cię namówić na seks. Twoje ciało mnie podnieca i go pragnę. Ale nie 

jestem wybredny, żadną bym nie wzgardził. Po prostu chciałem przestać myśleć o tym, co 

mnie czeka. Pozwoliłabyś mi zapomnieć, przerabiałem to setki razy z setką innych kobiet 

przed tobą.  - Mówił  to wszystko  z goryczą,  odwrócony do niej  plecami.  - Więc zacznij 

wzdychać   do   kogoś   innego   i   przestań   snuć   romantyczne   rojenia   na   mój   temat.   Chciałaś 

poznać prawdę o życiu, więc ci ją pokazałem. Dobrze ją sobie zapamiętaj.

Nie   poruszyła   się.   Po   prostu   nie   była   w   stanie.   Wstrząsały   nią   niepohamowane 

dreszcze i zbierało jej się na mdłości, w głowie miała pustkę. Spojrzała na J.D., bo chciała, 

żeby wyczytał w jej oczach nienawiść, lecz najwidoczniej dopatrzył się w nich czegoś innego, 

może bólu i upokorzenia, w każdym razie odwrócił się nagle, chwycił swoją torbę i szybko 

podszedł do drzwi.

- Bierz swoje manatki i jedziemy - rzucił, nie oglądając się w jej stronę.

Dopiero kiedy się za nim zamknęły drzwi, Gabby odważyła się wstać. Wiedziała, że 

jego szydercze słowa nie przestaną jej prześladować do końca życia. Złoży wymówienie, to 

jasne jak słońce, lecz nie wyobrażała sobie, jak zdoła spojrzeć mu w twarz, gdyby nalegał, 

aby odpracowała w kancelarii dwutygodniowy okres wypowiedzenia. Może J.D. zwolni ją w 

trybie natychmiastowym? Cały problem w tym, że znalezienie nowej posady z pewnością 

zajmie jej trochę czasu, a czynsz i raty za samochód nie zechcą łaskawie poczekać, aż ich 

płatnik zostanie skreślony z listy bezrobotnych.

Wzięła   się   w   garść.   Włożyła   czystą   zieloną   bluzkę   i   sweter   pasujący   do   niej 

odcieniem, dżinsów nie zmieniła, bo wciąż wyglądały całkiem nieźle. Następnie starannie 

upięła włosy w kok, wzięła torbę i wyszła z sypialni. Wszystko to trwało zaledwie parę minut.

W   dalszym   ciągu   była   blada,   ale   odrobina   makijażu   sprawiła,   że   przestała 

przypominać ofiarę napadu.

Weszła do salonu. J.D. zachowywał się tak, jak gdyby dla niego nie istniała, nawet nie 

background image

zaszczycił jej spojrzeniem. Gabby żałowała tylko, że nie jest w stanie odwzajemnić się tym 

samym.   Wiedziała,   że   szybko   nie   zapomni   o   jego   brutalnym   zachowaniu   i   wiele   czasu 

upłynie, zanim jej złamane serce się zagoi i znowu będzie taka jak przedtem. Kocha go. Jak 

mógł wyrządzić jej taką krzywdę? I dlaczego tak postąpił?

Mogła jedynie skrywać swój ból za uśmiechem i modlić się, by nikt się nie domyślił, 

że jest zrozpaczona. Pożegnała się z Laremosem i wsiadła do jego kombi wraz z Sierżantem, 

starając się nie patrzeć w kierunku J.D., który żegnał się z gospodarzem.

Sierżant krótko, acz uważnie przyjrzał się twarzy Gabby, po czym oparł na kierownicy 

chudą, żylastą dłoń.

- Co on ci najlepszego zrobił? - zapytał cicho. Podniosła na niego przerażone oczy.

- N - nic mi nie zrobił... - wyjąkała.

- Nie kłam - skarcił ją łagodnie. - Znam go od bardzo dawna. Nic ci nie jest?

- Nie - odrzekła, wiercąc się niespokojnie. - Aczkolwiek poczuję się znacznie lepiej, 

kiedy raz na zawsze zniknie z mojego życia.

- Fiu, fiu! Aż tak źle? - spytał ze smutkiem w głosie.

- Aż tak źle.

Kurczowo trzymała torebkę, przyciskając ją do piersi obronnym gestem.

- Gabby - powiedział Sierżant miękko, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. - 

Co to za ryba, która nawet nie próbuje urwać się z haczyka? Powalczże o niego trochę. Nic, 

co wartościowe, nie przychodzi bez wysiłku.

Spojrzała na niego ze złością.

- Już ja bym mu dała haka! Aż mnie świerzbią ręce. Może czegoś by się nauczył.

- Daj mu trochę czasu - zasugerował Sierżant. - Zawsze był sam. To dla niego nowe, 

myśl, że może kogoś potrzebować.

- Mnie nie potrzebuje - odparła sucho.

- Nie byłbym tego taki pewny - oznajmił, przyglądając się Gabby z sympatią. - Myślę, 

że dobraliście się w korcu maku. Cholernie dobrze strzelasz jak na kobietę, która pierwszy raz 

w życiu trzymała pistolet automatyczny w ręce. Laremos mówił, że szybko się uczysz.

Przez chwilę milczała, ze wzrokiem wbitym w torebkę, po czym wyznała szczerze:

-   To   nie   było   specjalnie   trudne.   Raptem   trzy   pozycje   przełącznika   ognia   do 

zapamiętania: górna zabezpieczony, środkowa serie, dolna pojedyncze strzały. No i prawdę 

mówiąc, to już kiedyś strzelałam, ale z kalibru 22. Polowałyśmy z mamą na zające. Ale 

dwudziestkadwójka nie ma takiego odrzutu jak AK - 47.

Uśmiechnął się, patrząc, jak Gabby rozmasowuje obolały bark.

background image

- Raczej nie. Mama żyje?

Gabby także się uśmiechnęła i skinęła głową.

- Mieszka w Lytle w Teksasie. Ma małe ranczo i stadko bydła. Znacznie mniejsze od 

tego, które kiedyś miał ojciec, ale po jego śmierci mama uznała, że musi się oszczędzać. I 

powiedzmy, że się stara.

- Naprawdę poluje na zające? - spytał Sierżant i oczy mu zabłysły.

- Poluje, jeździ konno i klnie tak, że najstarszym kowbojom więdną uszy - pochwaliła 

się znacznie weselszym tonem. - Moja matka to kobieta z charakterem.

-   W   takim   razie   już   wiem,   w   kogo   się   wdałaś   -   odparł   serdecznie,   potem   nagle 

spoważniał.  - Kiedy J.D. mi powiedział, że zabiera cię na te swoje tajemnicze  służbowe 

eskapady, zrozumiałem, że zaczyna się między wami coś zupełnie wyjątkowego. Zanim cię 

poznał, ufał tylko swojej siostrze i mnie.

Nie chwali się, uświadomiła sobie Gabby, po prostu stwierdza oczywisty fakt.

- Do Laremosa nie ma zbytniego zaufania - zauważyła, ściszając głos.

- Nie on jeden - odparł Sierżant konspiracyjnym tonem i puścił do niej oko.

Autentycznie ją tym rozbawił, lecz przestało jej być do śmiechu, zaledwie zobaczyła, 

że J.D. podchodzi do samochodu. Pomyślała, że zaraz zemdleje, ale on znowu zachowywał 

się, jakby jej nie dostrzegał. Bez słowa wdrapał się na tylne siedzenie, zatrzasnął drzwi i 

pomachał Laremosowi na pożegnanie.

Sierżant wychylił głowę przez okno i zawołał:

- Wrócę za kilka godzin, szefie!

Laremos uśmiechnął się szeroko, też im pomachał, i po chwili jechali już w stronę 

lotniska.

Podróż dłużyła się Gabby niemiłosiernie, aczkolwiek wcale nie dlatego, by droga była 

szczególnie długa. Nie mogła znieść napięcia, które panowało między nią a J.D. Poczciwy 

Sierżant dwoił się i troił, próbując rozładować nerwową atmosferę, lecz nic to nie dało. J.D. 

odpowiadał  monosylabami,  Gabby zamknęła  się w  sobie  i przez  całą drogę milczała  jak 

zaklęta.

Podobnie było w samolocie. Gabby szczerze się ucieszyła, gdy okazało się, że nie 

dostali miejsc obok siebie. Ona zajęła miejsce między eleganckim biznesmenem a młodą 

dziewczyną, zaś od J.D. dzieliło ją kilka rzędów. Nie zamienili między sobą ani słowa, gdy o 

świcie samolot wylądował na lotnisku O'Hare.

Minęło parę minut, zanim strumień pasażerów śpieszących do wyjścia rozrzedził się 

na tyle, by Gabby zdołała się do niego włączyć. J.D. został gdzieś z tyłu, ale nawet go nie 

background image

szukała. Marzyła tylko o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w swoim mieszkaniu.

Potem będzie miała aż nadto czasu na pogodzenie się z myślą, że musi rozstać się z 

J.D. na zawsze, znaleźć nową pracę i żyć, jak gdyby nic się nie stało.

Energicznym   krokiem   przemierzyła   cały   terminal,   wreszcie   wyszła   na   dwór   i 

odetchnęła głęboko rześkim, nocnym powietrzem. Wiał lekki wiatr, z oddali napływały ciche 

dźwięki klaksonów i swojskie zapachy miasta.

Gabby rozejrzała się w poszukiwaniu taksówki. Co prawda akurat żadnej nie było w 

zasięgu wzroku, lecz zbytnio  się tym  nie przejęła. Najwyżej  wróci na lotnisko i zamówi 

taksówkę przez telefon.

- Chodź - mruknął J.D., podchodząc do niej bezszelestnie. - Podwiozę cię.

Spojrzała na niego wzrokiem bazyliszka.

- Wolę dać się obrabować - oznajmiła chłodno.

- Nie zdziwiłbym się: kobieta, sama o tej porze - odparł rzeczowo. - W czym rzecz, 

boisz się mnie?

- zadrwił.

Trafił w dziesiątkę, niemniej duma nie pozwalała jej dawać mu satysfakcji. Chcąc nie 

chcąc, poszła za nim na parking, na którym przed wyjazdem zostawił samochód. Niewiele 

później jechali już krętą drogą prowadzącą do Chicago.

- Podjęłaś ostateczną decyzję? - spytał. Intuicyjnie odgadła, co miał na myśli.

- Owszem. Poszukam pracy w branży komputerowej. Lubię pracować na komputerze.

Zerknął na Gabby i ponownie wlepił wzrok w drogę.

- Sądziłem, że lubisz prawo. Zrobiłaś kursy, szkoda, żeby tyle pracy poszło na marne.

- Zdążyło mi się znudzić - odparła lekkim tonem.

Co ma mu powiedzieć? Że nie tyle nie chce pracować w jego kancelarii, ale w ogóle 

mieć  styczności   z  prawem,   by  nie   ryzykować,   iż   któregoś   dnia   przypadkiem   wpadną   na 

siebie, a wtedy serce chyba by jej pękło?

Wzruszył ramionami i spokojnie zapalił papierosa.

- To twoje życie. Tylko nie zapomnij w poniedziałek rano zadzwonić do agencji, niech 

przyślą kilku chętnych na twoje miejsce. Tym razem poproszę Dicka, żeby przeprowadził 

rozmowę kwalifikacyjną - dodał z chłodnym uśmiechem.

Gabby wpatrzyła się w widoczną za oknem rzekę.

- Nie masz mi nic do powiedzenia? - odezwał się po chwili.

- Na jaki temat? - spytała obojętnie.

Westchnął   ciężko   i   znowu   zaciągnął   się   papierosem.   Samochód   płynnie   pokonał 

background image

ostatni zakręt i zatrzymał się na parkingu przed apartamentowcem.

Gabby wysiadła i czekała, aż J.D. wyjmie z bagażnika jej torbę.

- Nie odprowadzaj mnie - powiedziała, gdy zatrzasnął klapę. - Szkoda fatygi.

Spojrzał na nią ze złością.

- Czyja proponowałem, że cię odprowadzę? Miarka się przebrała.

- Nienawidzę cię - wyszeptała jadowicie.

- Owszem, zdaję sobie z tego sprawę - odparł, uśmiechając się zimno.

Chwyciła torbę, obróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę klatki schodowej.

- Gabby! - zawołał za nią.

Była już przy drzwiach. Zatrzymała się, ale nie obejrzała się w jego stronę.

- Czego jeszcze chcesz?

- Przypominam  ci o dwutygodniowym  okresie wypowiedzenia. Odpracujesz  co do 

dnia, albo dopilnuję, żebyś do końca twoich dni nigdzie nie zagrzała miejsca. Jasne?

Prawdę   powiedziawszy,   nie   zamierzała   pojawiać   się   w   jego   kancelarii   ani   w 

poniedziałek, ani żadnego innego dnia. Jednak kiedy odwróciła się i zobaczyła wyraz jego 

twarzy, uświadomiła sobie, jak niebezpieczny trafił się jej przeciwnik. Skapitulowała, bo po 

prostu nie miała wyjścia. Pocieszyła się myślą, iż przynajmniej zyska czas na rozejrzenie się 

za inną pracą, dzięki temu zdołała się zachować z klasą.

-   Ależ   panie   Brettman,   żal   by   mi   było   każdej   minuty   -   odparła   z   podszytą 

szyderstwem słodyczą. - Do zobaczenia w poniedziałek.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kiedy   nastał   poniedziałkowy   ranek,   zupełnie   nie   miała   ochoty   iść   do   pracy.   Nie 

chciała widzieć J.D. na oczy, bark bolał ją jak diabli, ale wzięła się w garść.

Wyjęła z szafy beżową garsonkę i dobrała do niej wściekłe kolorową bluzkę. Ubrała 

się szybko, upięła włosy w kok i wyszła z domu. Byle  już mieć to z głowy, pomyślała. 

Przemęczy się jakoś przez te dwa tygodnie, odpracuje je co do godziny, może nawet do tego 

czasu znajdzie nową posadę. Na pewno znajdzie. To proste.

W   każdym   razie   znacznie   prostsze   od   próby   wyjaśnienia   wszystkiego   matce, 

westchnęła w duchu, wspominając wczorajszą rozmowę telefoniczną z Lytle.

- Przecież mówiłaś, że uwielbiasz tę pracę!

- wykrzyknęła pani Darwin, gdy już odzyskała głos.

- Czemu złożyłaś wymówienie? Słucham, Gabby, co się stało?

-  Nic,  mamo   - odparła   pośpiesznie.  -  Po  prostu  tak  się  złożyło,   że  pan  Brettman 

najprawdopodobniej niedługo przeprowadzi się z Chicago - skłamała, chcąc oszczędzić matce 

zdenerwowania. - Widzisz, ma widoki na fantastyczną posadę w innym stanie, a ja naprawdę 

wolałabym tu zostać.

- W innym stanie? A konkretniej?

- Oj, mamuś - jęknęła Gabby. - Przecież wiesz, że nie lubię być wścibska. To sprawa 

pana Brettmana.

- A ten jego wspólnik? Pan Dice? Nie możesz dalej pracować u niego? - W głosie pani 

Darwin   brzmiała   dezaprobata.   -   Albo   nie,   mam   lepszy   pomysł.   Może   wracaj   do   domu, 

poszukamy dla ciebie męża?

Gabby przygryzła wargi, by nie powiedzieć o słowo za dużo. Oczami duszy widziała 

już   następującą   scenę:   rozpromieniona   matka   przedstawia   jej   przyszłego   pana   młodego, 

którego  sama  dla  niej  wybrała,  pastora  oraz  nabitą  strzelbę,   która  ma  zachęcić  córkę  do 

zamążpójścia. Chciało jej się śmiać, a wiedziała, że matka nigdy by jej tego nie darowała.

- Gabby, czy ty aby nie wpadłaś w jakieś kłopoty? - zapytała pani Darwin dziwnym 

tonem.

- Nie, mamo, nic podobnego. Tylko się nie denerwuj. Może jeszcze wszystko samo się 

ułoży.

-   Podoba   mi   się   ten   twój   cały   Brettman   -   oznajmiła   pani   Darwin   po   chwili.   - 

Wprawdzie widziałam go tylko raz, pamiętasz, kiedy przyjechałam cię odwiedzić, ale zrobił 

na mnie wrażenie miłego człowieka. Nie wiem, skąd mu się wziął ten niedorzeczny pomysł z 

background image

przeprowadzką. Chyba się nie żeni?

- J.D. i ślub? A to dobre! - Gabby zaśmiała się ze smutkiem. - To dopiero byłaby 

sensacja. Kobieta, która zaciągnie go do ołtarza, trafi do „Księgi rekordów Guinnessa”.

- Prędzej czy później się ożeni - odparła pani Darwin krótko.

- Myślisz? - mruknęła Gabby bez przekonania. Zamiast przed ołtarzem widziała go 

raczej w mundurze, ramię w ramię z Sierżantem i Apollem, jak szturmuje kwaterę wroga, lecz 

przecież nie może o tym powiedzieć matce!

-   Oczywiście.   Jak   każdy   mężczyzna.   Samotność   zacznie   mu   doskwierać,   tak   jak 

kiedyś twojemu ojcu. Wtedy go capnęłam.

Gabby widziała niemalże, jak matka się uśmiecha.

- A tobie samotność się nie sprzykrzyła? - spytała nieśmiało Gabby.

Od śmierci ojca upłynęło już dziesięć lat, lecz matka nie chciała słuchać Gabby, gdy ta 

ostrożnie sugerowała, że może warto by się z kimś umówić.

- Ja nie jestem samotna, córeczko. Ktoś, kto ma tyle pięknych wspomnień, nigdy nie 

jest sam. Przez lata byłam żoną najlepszego człowieka pod słońcem i nie zwiążę się z nikim 

innym, wiedząc, że nikt nigdy mu nie dorówna.

- Ależ masz wymagania! - zauważyła Gabby oskarżycielskim tonem.

- Owszem. Gdybyś  przeżyła  to, co ja, też byś  je  miała.  Kochanie, obiecaj mi, że 

jeszcze się zastanowisz nad powrotem do domu. Chicago to takie wielkie miasto! Kiedy pan 

Brettman wyjedzie, zostaniesz sama, bez jednej życzliwej duszy w pobliżu. Martwiłabym się 

o ciebie.

- Zastanowię się - obiecała, choć wcale nie chciała o tym myśleć, bowiem zmuszało ją 

to do stawienia czoła bolesnej prawdzie, że więcej J.D. nie zobaczy.

Bez względu na to, czy Gabby wróci do Teksasu, czy też nie, czy on postanowi wrócić 

do dawnego życia, czy też zostanie w Chicago, dołożył wszelkich starań, by nie mogła dłużej 

u   niego   pracować,   praktycznie   wymógł   na   niej   złożenie   wymówienia,   choć   nie   umiała 

powiedzieć, czy zrobił to z rozmysłem.

Za jednym zamachem straciła dobrego szefa, pracę oraz serce i po prostu nie mogła 

uwierzyć,  że całe jej życie wywróciło się do góry nogami zaledwie trzy dni temu. Może 

byłoby najlepiej, gdyby nigdzie nie ruszała się z Chicago i nie poznała prawdy o przeszłości 

J.D.

Kiedy przyszła do biura, okazało się, że J.D. jeszcze nie ma. Za to Richard Dice 

ewidentnie już na nią czekał: siedział na jej biurku z rękami skrzyżowanymi na piersi, miał 

zniecierpliwioną minę i patrzył na nią tak, jak gdyby chciał ją zamordować wzrokiem.

background image

- Dzień dobry, Dick - odezwała się z wymuszonym uśmiechem.

- Chwała Bogu, że nareszcie wróciłaś! - oznajmił Richard i westchnął teatralnie. - 

Dziewczyna, którą przysłali na zastępstwo, była kompletnie do niczego. Odesłałem ją precz, 

ale ci z agencji nie raczyli nawet oddzwonić. Gdzie J.D.?

- A skąd mam wiedzieć? - odparła spokojnie. Zdjęła żakiet i starannie powiesiła go na 

krześle, po czym schowała do szuflady biurka torebkę. Założyła okulary i zaczęła przeglądać 

kalendarz, w którym zapisywała wszystkie spotkania. Szybko przebiegła wzrokiem te, które 

dopisała jej zastępczyni.

- Nie rozumiem. To on jeszcze nie wrócił?

- drążył Dick.

- Wrócił. - Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Chcesz mi powiedzieć, że nawet nie raczył się z tobą skontaktować? Nie zadzwonił?

-   Na   razie   nie.   No,   opowiadaj!   -   zniecierpliwił   się   w   końcu.   -   Jak   poszło?   Co   z 

Martina? Zapłacili okup?

- Zaczynam się czuć jak na przesłuchaniu.

- Tym razem to ona westchnęła. - Tak, Martina jest bezpieczna. Nie, nikt nie musiał 

płacić okupu. Jeśli jeszcze masz jakieś pytania, najlepiej poczekaj na J.D., bo ja wolałabym 

nie wracać do tej sprawy.

Dick wzniósł oczy ku sufitowi, jak gdyby jego cierpliwość została poddana ciężkiej 

próbie.

- Nie było cię tak długo i tylko tyle masz mi do opowiedzenia?

- Trzeba było z nami jechać - odparła pogodnie.

- Nie musiałbyś wypytywać o szczegóły, a ja mogłabym spokojnie wziąć się do pracy. 

Czy zająłeś się sprawą rozwodową pani Turnbull?

- A i owszem - mruknął z roztargnieniem.

- Dzwonił sędzia Amherst. Chce przedyskutować z J.D. sprawy państwa Landersow, 

zanim wyznaczy datę wstępnej rozprawy.

Gabby sporządziła w kalendarzu krótką notatkę. Dick przyglądał jej się z uwagą.

- Źle wyglądasz.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się promiennie. - Każda dziewczyna marzy, aby usłyszeć te 

słowa.

Zaczerwienił się.

- Nie miałem na myśli nic złego. Po prostu wyglądasz na bardzo zmęczoną.

- Ciekawe, jak ty byś wyglądał, gdyby przyszło ci czołgać się na brzuchu, wlokąc za 

background image

sobą AK - 47 - odparła bez zastanowienia.

- Czołgać się? Przez dżunglę? Na brzuchu? I co to jest „AK - 47”?

Wstała zza biurka i zaczęła segregować dokumenty, które Dick położył wcześniej na 

blacie.

- Spytaj swojego wspólnika. Jestem przekonana, że chętnie ci to wytłumaczy.

- Żebym mógł go spytać, musi tu najpierw przyjść!

Oderwała   wzrok   od   poukładanych   dokumentów   i   posłała   Dickowi   osobliwe 

spojrzenie.

- Nie wiem, może pojechał po nową kuszę - oznajmiła z irytacją.

- Po co...?

Nie odpowiedziała, bowiem najzwyczajniej przestała go słuchać. Dick czekał jeszcze 

chwilę, potem pomaszerował do swojego gabinetu i głośno zatrzasnął drzwi.

Gabby obejrzała się przez ramię.

- Oho, ktoś jest dzisiaj nie w humorze - mruknęła półgłosem i ponownie zajęła się 

porządkowaniem dokumentów.

J.D. pojawił się dopiero dwie godziny później, jak zwykle nieskazitelnie elegancki w 

swoim gołębim garniturze.

- Jest jakaś poczta dla mnie? - zwrócił się do Gabby, jak zawsze po przyjściu do pracy.

- Nie, panie Brettman - odparła jak tylekroć wcześniej, tym samym co zawsze tonem. 

Nowością był jedynie fakt, że nie patrzyła mu w oczy. - Dick zajął się sprawą pani Turnbull, 

zgodnie z pańskim życzeniem. Sędzia Amherst prosi o kontakt.

J.D. skinął głową.

-   Jak   wygląda   moje   dzisiejsze   popołudnie,   mam   jakieś   spotkania?   Zajrzałabyś   do 

kalendarza?

- Pan Parker wybiera się tu na pierwszą, chce, żeby pan sporządził akt założycielski. 

Później ma pan jeszcze trzy inne spotkania.

J.D. odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę swojego gabinetu, rzucając na 

odchodnym:

- Weź notatnik i coś do pisania i pozwól ze mną. Najpierw musimy uporać się z 

korespondencją.

- Tak, proszę pana.

-   Och,   jesteś   wreszcie,   J.D.   -   ucieszył   się   Richard,   który   wychynął   właśnie   z 

sąsiedniego   gabinetu.   -   Witaj,   wędrowcze.   Może   ty   mi   opowiesz,   co   się   tam   właściwie 

wydarzyło? Gabby nie chce puścić pary z ust.

background image

- Po mnie też nie spodziewaj się sensacji. Wszystko skończyło się dobrze. Martina i 

Roberto  wrócili  do  Palermo,  sprawa   porywaczy  jest   załatwiona.  Co powiesz  na  wspólny 

lunch?

- Żałuję, ale mam się spotkać z klientem. - Richard uśmiechnął się przepraszająco. - 

Może kiedy indziej?

- Jasne, nie ma sprawy.

Gabby   podążyła   za   J.D.   do   jego   gabinetu.   Wchodząc,   przezornie   zostawiła   drzwi 

otwarte. Nie wiedziała, czy to zauważył, a jeśli nawet tak, to nie dał tego po sobie poznać. 

Rozsiadł się w wygodnym  fotelu na kółkach, przysunął się do biurka i zaczął przeglądać 

stertę listów.

Zaczął   dyktować   pierwszą   odpowiedź.   Gabby   -   notowała   szybko,   nie   odrywając 

wzroku od kartki, dopóki nie skończyli, lecz mimo to przez cały czas miała w oczach jego 

sylwetkę, która zdawała się wypełniać cały fotel. Kiedy J.D. zamilkł, od pisania bolały ją 

palce, a plecy miała zdrętwiałe od długotrwałego siedzenia. Mimo to nie drgnęła, dopóki nie 

powiedział, że to już wszystko. Wtedy wstała i ruszyła ku drzwiom.

- Gabby? - zawołał za nią.

- Tak, panie Brettman?

Przez chwilę milczał, bawiąc się długopisem, który przed chwilą położył na biurku, i 

nie odrywając od niego wzroku.

- Jak twój bark? - spytał. Wzruszyła ramionami.

- W dalszym ciągu trochę boli, ale nie narzekam. Kurczowo przyciskając do piersi 

notatki, spoglądała na jego obojętną, pozbawioną wyrazu twarz.

-   Byłabym   zapomniała.   Woli   pan,   żebym   złożyła   wypowiedzenie   na   piśmie,   czy 

wystarczy ustna deklaracja?

W   okamgnieniu   stracił   zainteresowanie   długopisem.   Spojrzał   na   Gabby  i   poprosił 

cicho:

- Poczekaj.

- Muszę poszukać nowej posady, ale nie będę miała kiedy, jeśli będzie pan próbował 

na mnie wymóc,  żebym  przepracowała tu więcej niż ustawowe dwa tygodnie  - dodała z 

podziwu godnym spokojem.

Zacisnął zęby.

- Nie musisz składać wymówienia - odezwał się po chwili.

- Właśnie że muszę, do cholery! - odrzekła podniesionym głosem.

- Nic by się nie zmieniło! - ryknął. - Nie możesz jeszcze się nad tym zastanowić? 

background image

Chyba nie proszę o zbyt wiele? Przecież tak dobrze się rozumieliśmy!

-   Owszem,   ale   to   było   kiedyś,   zanim   potraktowałeś   mnie   jak   jakąś   ulicznicę!   - 

wykrzyczała.

W jej oczach, w jej wyniosłej  sylwetce widział tylko nienawiść. Znowu przeniósł 

wzrok na długopis.

- Niełatwo będzie cię zastąpić - zauważył dziwnym tonem.

- Cholernie łatwo - odparła jadowicie. - Wystarczy zadzwonić do agenta i poprosić o 

kogoś głupiego i naiwnego, kto nie będzie próbował się do ciebie zbliżyć, ale chętnie wystąpi 

w roli tarczy strzelniczej!

Twarz mu zbladła.

- Gabby...

- Co się tutaj dzieje? - usłyszeli nagle głos Richarda.

Stał w drzwiach z przerażoną miną i spoglądał to na niego, to na nią. Nie pamiętał, by 

w   jego   obecności   Gabby   kiedykolwiek   podniosła   na   kogoś   głos,   a   teraz   stała   i   nie   tyle 

krzyczała, co wręcz darła się na J.D. ile sił w płucach.

- Nie twoja sprawa - odparli zgodnie, patrząc na niego z rozdrażnieniem.

Richard aż skulił drobne ramiona i uśmiechnął się nerwowo.

- Wybaczcie, to ja już sobie pójdę. Nagle okropnie zgłodniałem. Cześć!

Nawet nie zauważyli,  kiedy zniknął. J.D. piorunował Gabby wzrokiem, a ona nie 

pozostawała mu dłużna.

- Jestem zbyt leniwy, żeby szkolić nowego pracownika - oświadczył w końcu. - Ty już 

znasz moje zwyczaje, poza tym w każdej innej pracy zanudziłabyś się chyba na śmierć.

- A to już moje życie i moja decyzja - przypomniała mu spokojnie.

Zaczął  podnosić  się  zza  biurka.  Widząc  to,  Gabby zaczęła   się cofać,   oczy  jej  się 

rozszerzyły. Wściekłość i strach mieszały się na jej twarzy, lecz to właśnie strach sprawił, że 

J.D. zatrzymał się jak wmurowany.

- Nie zamierzałem się na panią rzucić, panno Darwin.

- Mam teraz paść na kolana i pokornie ci za to podziękować? - spytała, spopielając go 

spojrzeniem. - Jedno jest pewne: na liście dziesięciu najwspanialszych kochanków świata na 

pewno się nie znajdziesz.

- Nie. Zresztą nigdy tak bardzo sobie nie schlebiałem - powiedział cicho. - Ale i nie 

zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo to przeżyjesz. Nie chciałem, żebyś się mnie bała. - 

Spojrzał jej prosto w oczy. - Uwierz mi, Gabby, nigdy nie chciałem posunąć się aż tak daleko.

- Nie zamierzałam łapać cię za kołnierz i siłą ciągnąć przed ołtarz - odparła, ale nieco 

background image

ściszyła głos. - Podobałeś mi się, byłam ciekawa, wiem, że ty też. Ale było, minęło. Teraz nie 

ty jeden nie chcesz się z nikim wiązać.

- Nie odchodź - poprosił miękko. - Więcej cię nie dotknę.

- Nie o to chodzi - odrzekła, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. - Ja... ja nie 

chcę dłużej u ciebie pracować.

- Dlaczego? - spytał, patrząc na nią poważnie. Pomyślała, że to brzmi jak kiepski żart. 

Ma   mu   teraz   wyznać,   że   serce   pękłoby   jej   na   sto   maleńkich   kawałków,   gdyby   musiała 

codziennie widywać go w pracy, beznadziejnie w nim zakochana, bez szansy na wzajemność? 

Bo właśnie tak by było. W dalszym ciągu wzdychałaby do niego skrycie, zamiast umawiać 

się   na   randki   jak   każda   normalna   dziewczyna.   Mało   tego,   każdego   dnia   umierałaby   ze 

strachu, myśląc o tym, że jej ukochany może w każdej chwili zatęsknić za dawnym życiem i 

rzucić wszystko w diabły, by dołączyć do Sierżanta i Apolla.

Co gorsza, miał okazję na nowo rozsmakować się w walce i sprawa wydawała się 

przesądzona. Gabby była pewna, że J.D. wróci do dawnych towarzyszy broni, nie wiedziała 

tylko, kiedy to nastąpi.

- Ta posada przestała być perspektywiczna - odrzekła dyplomatycznie, w tym krótkim 

prozaicznym stwierdzeniu zawierając wszystkie swoje obawy.

Co innego mogłaby powiedzieć? Przecież prawda go nie interesuje.

- Zastanawiasz się, czy wrócę do starego życia?

- spytał chłodno, jak gdyby czytał w jej myślach, i zaciągnął się papierosem.

- Niezupełnie, J.D. Nie tyle „czy”, ile raczej „kiedy”. Sierżant twierdzi, że wojaczka za 

bardzo ci się podoba, żebyś kiedykolwiek chciał ją rzucić - dodała konfidencjonalnym tonem, 

choć w uszach wciąż brzmiały jej całkiem inne słowa. - Niestety, mnie marzy się nudny szef 

rutyniarz, ktoś, kto ni stąd, ni zowąd nie dojdzie do wniosku, że na jego ramionach ciąży 

obowiązek ratowania świata od zagłady.

- To moje życie. I moja sprawa, jak nim kieruję - wycedził przez zęby.

- Ależ oczywiście - przytaknęła z pełnym słodyczy uśmiechem, choć aż się w niej 

gotowało.

- Podpisuję się pod tym obiema rękami. Najlepiej wyjechać, zapomnieć. Co z oczu, to 

i z serca.

Dopiero   teraz   dopiekła   mu   do   żywego.   Oczy   mu   się   zwęziły,   twarz   wykrzywił 

gniewny grymas.

- Mimo tego, co się wydarzyło,  kiedy byliśmy u Laremosa?  - spytał  zdławionym 

głosem.

background image

Zmrużyła oczy i spojrzała na niego z udawanym zdziwieniem.

- Być może myślimy o dwóch różnych sytuacjach. Bo ja pamiętam tylko, że zostałam 

potraktowana jak najgorszego sortu panienka na jedną noc!

Nie odpowiedział od razu. Podszedł do okna, sztywno wyprostowany.

- Miałem swoje powody.

- Jasne, że miałeś! - zadrwiła. - Nie chciałeś, żebym wyobrażała sobie Bóg wie co 

tylko dlatego, że próbowałeś się do mnie przystawiać! Okej! Zrozumiałam aluzję i zniknę ci z 

oczu najszybciej jak się da! - Ściszyła głos. - Co ty sobie wyobrażałeś? Że zapomnę o tym, co 

się stało w Gwatemali, i będę dalej u ciebie pracować, jak gdyby nigdy nic?

Uniósł rękę, w której trzymał papierosa, i przyjrzał mu się z zainteresowaniem.

- Może będę chciał założyć rodzinę - powiedział po paru chwilach.

- Może, tylko co mi do tego? - spytała. - Jesteś moim szefem, nie kochankiem.

J.D. obrócił się w jej stronę dokładnie w tym samym momencie, w którym zadzwonił 

telefon na jej biurku. Gabby pobiegła go odebrać, szczęśliwa, że nadarza się szansa ucieczki. 

Ucieszyła  się jeszcze  bardziej, gdy okazało się, że dzwoni wyjątkowo  gadatliwa klientka 

świeżo po rozwodzie, najwyraźniej niezadowolona z wyniku rozprawy. Uśmiechnęła się z 

mściwą satysfakcją i przełączyła rozmowę na biurko J.D.

Gdy odebrał, wymknęła się z kancelarii, pieszcząc w sercu wspomnienie miny, z jaką 

wysłuchiwał niekończących się żalów i pretensji.

Chichotała pod nosem, idąc do najbliższej knajpki i zamawiając hamburgera. Usiadła 

przy stoliku i ugryzła pierwszy kęs, ale nagle straciła apetyt. Uśmiech spełzł jej z ust, poczuła 

się przygnębiona. Czytała kiedyś artykuł o mężczyznach, którzy nigdy się nie żenią, bardziej 

cenią   sobie   wolność,   lecz   zanim   nie   poznała   J.D.,   nie   przypuszczała,   jaką   udręką   jest 

zakochać się w jednym z nich. Cóż, teraz już wie.

Przez resztę życia będzie śnić koszmary, w których J.D. ginie w walce albo - i to 

chyba   było   jeszcze   gorsze   -   trafia   do   obskurnego   więzienia   gdzieś   na   krańcu   świata   i 

odsiaduje dożywocie za wtrącanie się w sprawy wewnętrzne państewka, o którym prawie nikt 

nie słyszał.

Może gdyby Martina o wszystkim wiedziała, we dwie zdołałyby jakoś przemówić mu 

do rozsądku, jednak kiedy miała okazję, Gabby nie śmiała powiedzieć jej prawdy. Wiedziała, 

że J.D. nigdy by jej tego nie wybaczył.

Godzinę później zmusiła się, by wrócić do biura, lecz na szczęście J.D. zdążył gdzieś 

wyjść. Na jej biurku leżała kartka z odręczną notatką, w której informował zwięźle, że jedzie 

na spotkanie z klientem, w związku z czym prosi o odwołanie reszty spotkań przewidzianych 

background image

na dzisiejszy dzień, bo on w kancelarii pojawi się dopiero jutro.

Rozłożyła   kalendarz,  sięgnęła  po  słuchawkę   i  wybrała  numer   pierwszego  z   trojga 

klientów umówionych na popołudnie. Naprawdę pojechał na spotkanie? Wcale nie była tego 

taka pewna. Nadal zadręczała się tą myślą, gdy wychodziła z kancelarii i wracała do domu. 

Może   już   dawno   spakował   manatki   i  jest   teraz   gdzieś,   gdzie   przez   cały  rok   przygrzewa 

słońce?

Położyła   się do  łóżka  i  rozpłakała  z  bezsilności,   nienawidząc  siebie  za  to,  że  nie 

potrafi o nim zapomnieć. Zanim zasnęła, pomyślała jeszcze, że jeśli intuicja jej nie myli, 

powinna się pośpieszyć z szukaniem nowej posady.

Następnego dnia punktualnie stawiła się w pracy. Niczym automat odbierała telefony, 

kserowała   dokumenty   i   pisała   na   komputerze,   każdą   wolną   chwilę   wykorzystując   na 

przeglądanie ogłoszeń o pracę, choć zupełnie nie miała do tego serca. J.D. nie było i nie było, 

i Gabby autentycznie się ucieszyła, gdy Dick oznajmił, że chce jej podyktować korespon-

dencję. Miała nadzieję, że nawał pracy pomoże jej przestać myśleć o tym, gdzie się podziewa 

i co w tej chwili robi jej szef.

Zbliżała się pora lunchu, kiedy w końcu się pojawił. Gabby najchętniej podbiegłaby 

do   niego   i   rzuciła   się   mu   na   szyję.   Oczywiście   zwalczyła   ten   odruch,   lecz   wiele   ją   to 

kosztowało. Powtórzyła sobie w duchu, że J.D. nie interesują poważne związki, odetchnęła 

głęboko i przywitała się z nim uściskiem dłoni, po czym podała mu plik korespondencji.

- Martwiłaś się o mnie? - spytał pozornie beztroskim tonem, ale przyglądał jej się 

bacznie.

Spojrzała  na niego ze spokojem,  który nie przyszedł jej łatwo, i uniosła brwi tak 

wysoko, iż wysunęły się ponad oprawki okularów.

- Ja? Czemu miałabym się martwić? - spytała.

Wziął głęboki wdech, obrócił się na pięcie i poszedł prosto do swojego gabinetu, po 

czym zamknął się w nim, trzaskając drzwiami.

Gabby   spojrzała   w   ich   kierunku   i   pokazała   język.   Wyjąwszy   z   szuflady   torebkę, 

podniosła się zza biurka i rzuciła do interkomu:

- Wychodzę na lunch.

- Gabby?

Już przy drzwiach odwróciła się i spojrzała na niego. Stał przed wejściem do gabinetu 

i wyglądał jak ktoś bardzo samotny i pełen wahania.

- Zjedz ze mną lunch - odezwał się cicho.

- Przykro mi. Jestem umówiona na rozmowę w sprawie pracy - odparła i pomachała 

background image

zwiniętą w rulon gazetą.

Sposępniał i zmrużył oczy.

- Nie idź - powiedział, lecz w jego głosie nie było złości, raczej smutek.

Gabby miała miękkie serce i trudno jej było nie skapitulować, gdy patrzył na nią tak 

przejmująco, nieomal  prosząco. Jednak wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić.  Na 

dłuższą metę rzucenie tej posady to najlepsze rozwiązanie, przynajmniej będzie mogła się 

gdzieś   ukryć   ze   swoim   złamanym   sercem.   Umarłaby   chyba,   gdyby   musiała   dalej   z   nim 

pracować,   wiedząc,   że   wszystko,   co   J.D.   ma   do   zaoferowania,   to   zwierzęca   żądza   albo 

zdawkowa uprzejmość zwierzchnika wobec podwładnej.

- Muszę - odrzekła cicho. - Tak będzie najlepiej.

- Dla kogo? - spytał gniewnie.

- Dla nas obojga! - wybuchnęła. - Nie mogę przebywać z tobą w tym samym budynku! 

Dłużej tego po prostu nie zniosę!

Krew odpłynęła mu z twarzy. Patrzenie na to, co się z nim dzieje, sprawiało jej taki 

ból, że pomyślała, że dłużej tego nie wytrzyma. Odwróciła się i wybiegła z kancelarii ile sił w 

nogach. Znacznie później przyszło jej do głowy, że mógł źle zrozumieć jej słowa. Miała na 

myśli to, że nie chce być blisko niego, kochając go i wiedząc, że on jej uczuć nigdy nie 

odwzajemni, podczas gdy on najwyraźniej odebrał je jako aluzję do tego, co wydarzyło się na 

farmie Laremosa.

Nie da się ukryć, że zachował się wyjątkowo brutalnie. Ale przeprosił, ponadto Gabby 

zaczynała   rozumieć   pobudki,   którymi   się   kierował.   Chciał   jej   uświadomić,   dlaczego   nie 

powinna się w nim zakochiwać. Próbował ją uchronić przed większym cierpieniem. Zresztą 

jej słowa i tak nie spędzą mu snu z powiek, powiedziała sobie w duchu. Ona jest mu obojętna, 

więc jakim cudem mogłaby go zranić?

Odpowiedziała   na   ogłoszenia   dwóch   firm   mieszczących   się   w   odległości   kilku 

przecznic od kancelarii. Jedna poszukiwała kogoś do obsługi komputera; Gabby miała w tym 

wprawę, więc praca nie sprawiałaby jej trudności. W drugiej - dużym międzynarodowym 

przedsiębiorstwie - zwolnił się etat sekretarki.

Zanim   wróciła   do   kancelarii,   J.D.   znowu   wyszedł   do   miasta.   Może   to   i   lepiej, 

pomyślała.   Musi   zacząć   przyzwyczajać   się   do   myśli,   że   go   przy   niej   nie   ma.   Na   razie 

zaledwie o tym pomyślała, pękało jej serce, jednak była realistką i zdawała sobie sprawę, że 

ból kiedyś minie. Nie ma co liczyć na cud, skoro J.D. powiedział bez ogródek, że nie widzi 

dla niej miejsca w swojej przyszłości. Nie cofnął się nawet przed przemocą, by dobitnie jej to 

uzmysłowić.

background image

Miała ochotę płakać, ale przecież była w pracy. Zacisnęła zęby i zmusiła się do tego, 

aby skoncentrować się wyłącznie na obowiązkach.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Od tamtej przykrej rozmowy J.D. zaczął zachowywać wobec Gabby z jeszcze większą 

rezerwą. Odzywał się do niej wyłącznie w sprawach służbowych i tylko wtedy, gdy nie zdołał 

znaleźć jakiegoś pośrednika, który przekazałby jej słowa. Chodził po kancelarii z wiecznie 

skrzywioną miną i na wszystkich warczał.

- Już coś wiadomo na temat twojej nowej posady? - spytał zdawkowo w piątek rano, 

gdy skończył jej dyktować sążnistą odpowiedź na urzędowe pismo. - Odezwał się ktoś?

- W poniedziałek powinni się odezwać ci od komputera - odparła cicho. - Ta druga 

sprawa niestety nie wypaliła.

Milczał chwilę, przyglądając się jej zamyślonym wzrokiem.

- Czyli mimo wszystko wcale nie tak łatwo znaleźć coś ciekawego - zauważył.

Gabby ze spokojem odwzajemniła jego spojrzenie.

- Jeśli nie znajdę nic w Chicago, po prostu wrócę do domu - wyjaśniła i wzruszyła 

ramionami.

Siedział nieruchomo jak posąg i wpatrywał się w nią z napięciem.

- Do Teksasu - mruknął. Wbiła wzrok w swoje notatki.

- Zgadza się.

- Co miałabyś robić w Teksasie?

- Pomagałabym mamie. Odłożył pismo na blat biurka.

- Pomagałabyś mamie - powtórzył drwiąco i gniewnie zmrużył oczy. - Nie minąłby 

tydzień,   zanim   zaczęłabyś   zaglądać   do   kieliszka,   zresztą   doskonale   zdajesz   sobie   z   tego 

sprawę.

- Jak śmiesz...! - zaczęła głosem zdławionym z oburzenia, lecz J.D. przerwał jej w pól 

zdania.

- Gabby, twoja mama to przeurocza kobieta - powiedział - ale różnicie się tak bardzo, 

jak gdybyście pochodziły z dwóch odległych światów. Wiecznie byś się z nią kłóciła albo 

nagle przyłapywała na myśli, że pozwalasz się jej wodzić za nos.

Milczała wzburzona, lecz nie pozwoliła, by uraza odebrała jej zdrowy rozsądek.

- Wiem - przyznała po dłuższej chwili - ale to chyba lepsze od przejścia na garnuszek 

państwa, prawda?

- Zostań u mnie - namawiał. - Jestem przekonany, że z czasem wszystko się między 

nami ułoży, proszę tylko, żebyś dała mi trochę czasu. Nie możesz zapomnieć o tym, co się 

stało? Jeden jedyny raz tak podle się zachowałem.

background image

- Nie utrudniaj mi tego, i tak jest mi ciężko - odpowiedziała cicho.

- Czy chociaż byłoby ci trudno zamknąć za sobą te drzwi, wiedząc, że rozstajemy się 

na zawsze?

— spytał prosto z mostu.

Usta jej zadrżały.

-   Nie   masz   mi   nic   do   zaoferowania,   jasno   to   powiedziałeś.   Nie   pozostawiłeś   mi 

wyboru, muszę odejść.

- Owszem, powiedziałem - przyznał zadziwiająco zgodnie. - Tamtego dnia mówiłem i 

robiłem znacznie gorsze rzeczy, żeby ci udowodnić, że nic do ciebie nie czuję, aby mieć 

pewność, że nie spróbujesz się do mnie zbliżyć. - Westchnął ciężko, jego dłonie poruszały się 

nieustannie, a to przesuwały coś na biurku, a to wygładzały stertę dokumentów. - A teraz nie 

mogę spokojnie spojrzeć  w lustro, bo robi mi się niedobrze na swój widok, ciągle sobie 

przypominam, jak się kulisz, ilekroć próbuję do ciebie podejść.

Wstał zza biurka i zapatrzył się w okno, a potem przeciągnął się, jak gdyby mięśnie 

pleców mu zesztywniały.

- Nigdy nikogo nie potrzebowałem - odezwał się po paru chwilach, lecz w dalszym 

ciągu stał zwrócony od niej plecami. - Nawet jako dzieciak. Zawsze opiekowałem się Martina 

i mamą. I tylko dla nich dwóch cokolwiek znaczyłem, dla wszystkich innych równie dobrze 

mogłem nie istnieć. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze byłem sam i to mi odpowiadało.

- Ile razy mam ci to powtarzać: nie próbuję na ciebie zastawić żadnej pułapki!

Odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy.

- Tak, teraz już to rozumiem - przyznał.

- I chcę, żebyś i ty spróbowała coś zrozumieć. Milczał chwilę, po czym powiedział:

- Przez wiele lat byłem w wojsku. Zdążyłem się przyzwyczaić do pewnego sposobu 

działania,   do   określonego   stylu   życia.   Sądziłem,   że   to   już   przeszłość,   że   tamte   sprawy 

przestały   mieć   dla   mnie   jakiekolwiek   znaczenie.   Ale   kiedy   Martina   została   porwana, 

wszystko się zmieniło.

- Znowu poczułeś adrenalinę i przypomniałeś sobie, dlaczego kiedyś tak bardzo ci się 

to podobało - powiedziała cicho, spoglądając na niego pytająco.

- I już nie jesteś pewny, czy chcesz do końca życia pracować w kancelarii.

- Czytasz w moich myślach.

- Długo pracowaliśmy razem - odparła cicho, opuściła wzrok i wpatrzyła się w notes, 

który kurczowo ściskała. Pękało jej serce, ale cieszyła się, że J.D. tego nie zauważa. - Od 

czasu do czasu pewnie za tobą zatęsknię, J.D. Mogę wiele powiedzieć o tym, jak mi u ciebie 

background image

było, ale na pewno nie to, że było nudno.

- Jeśli zostaniesz - powiedział ledwie słyszalnie - może i ja zdołam zostać.

- A co ja mam z tym wspólnego? - spytała, śmiejąc się nerwowo. - Na miły Bóg, świat 

jest   pełen   kompetentnych   asystentek,   będziesz   mógł   przebierać.   Może   następna   bardziej 

przypadnie ci do gustu. Ja mam paskudny charakterek i jestem pyskata, pamiętasz?

-   Pamiętam   tyle   rzeczy   związanych   z   tobą   -   odparł,   kompletnie   ją   zaskakując.   - 

Dopiero kiedy spróbowałem wykreślić cię ze swojego życia, zrozumiałem, jak głęboko w nie 

wrosłaś. Stałaś się dla mnie nałogiem, Gabby, jak filiżanka kawy i poranna gazeta. Rano 

jedyne, co każe mi wstać z łóżka, to myśl, że zastanę tu ciebie.

- Znajdziesz sobie nowe nałogi - odparła, dotknięta tym określeniem. Tylko tyle dla 

niego znaczy?

-   Przecież   właśnie   próbuję   ci   wytłumaczyć,   że   wcale   nie   chcę   nowego   nałogu   - 

mruknął gniewnie.

- Chcę, żeby wszystko zostało po staremu. Podoba mi się tak, jak jest.

- Akurat! - oznajmiła, piorunując go wzrokiem.

- Sam sobie zaprzeczasz. Przed chwilą mówiłeś, że chcesz znowu zostać najemnikiem, 

brakuje ci dreszczyku emocji, świadomości, że każdego dnia narażasz życie. Zatęskniłeś za 

przygodą.

- Kiedy się ciebie słucha, można by pomyśleć, że to jakaś choroba - stwierdził sucho.

~ A tak nie jest? Boisz się, że zaczniesz coś czuć. Sierżant, Apollo, Semson, wszyscy 

oni utracili coś, bez czego nie sposób żyć: zdolność odczuwania. Nie myślą o przyszłości, 

tylko czekają na koniec. Nie mają nic do stracenia, nie mają dokąd wrócić. Tak, wiele się 

nauczyłam przez tych kilka dni, J.D. Przede wszystkim zrozumiałam, że w przeciwieństwie 

do was mam po co żyć. Nie chcę takiej wolności.

- Nigdy jej nie zakosztowałaś - przypomniał jej spokojnie.

- To prawda - przyznała. - Ale przez pięć lat harowałeś jak wół, żeby mieć szansę na 

nowe życie, odniosłeś gigantyczny sukces. Tyle osób zawdzięcza ci życie i wolność. Czy ty 

zwariowałeś, żeby to wszystko przekreślać dla jakiejś mrzonki?

- O wolność nie zawsze walczy się w sądzie - wycedził.

- A gdzie? Na końcu świata, uzi i plastikiem?

- odcięła się. - Myślisz, że tylko kule i bomby mogą coś zmienić? To nie metoda!

Parsknął gniewnie i odparł:

- Nic nie rozumiesz.

-   Racja,   nie   rozumiem.   I   dla   twojej   wiedzy:   rzeczywiście   straciłam   wszystkie 

background image

złudzenia. Życie najemnika wcale nie jest romantyczne i wspaniałe.

-   Podniosła   się   z   krzesła   i   spojrzała   na   brulion,   w   którym   notowała   jego 

korespondencję. - Lepiej pójdę to przepisać.

Odprowadził ją spojrzeniem. Gdy była przy drzwiach, odezwał się cicho:

- Poczekaj chwilę.

Zatrzymała się z dłonią opartą na klamce, gotowa w każdej chwili nacisnąć ją i wyjść. 

Patrzyła, jak J.D. wstaje, wychodzi zza biurka i powoli zmierza w jej stronę. Gdy zbliżył się, 

nie   zdołała   zapanować   nad   strachem;   górował   nad   nią   wzrostem,   popielaty   prążkowany 

garnitur podkreślał muskulaturę, której siłę Gabby pamiętała aż zbyt dobrze.

Otworzyła drzwi i wyszła szybko, starając się nie okazać lęku, jednak J.D. nie dał się 

zwieść: przejrzał ją na wylot.

- Proszę - rzekł zdławionym głosem i potrząsnął głową. - Nie uciekaj. Nie zrobię ci 

krzywdy.

- Ciągle to powtarzałeś, a ja uwierzyłam ci o jeden raz za dużo - odparła, zanosząc się 

nerwowym śmiechem.

Cofała się, nie spuszczając go z oczu, dopóki nie znalazła się przy swoim biurku. 

Schroniła się za nim szybko, tak by od J.D. oddzielała ją szerokość blatu. Dopiero wtedy 

poczuła się nieco pewniej.

- Miałam je przepisać - przypomniała rzeczowo, unosząc rękę z brulionem.

Ciemne oczy J.D. nabrały dziwnie posępnego wyrazu.

- Ty nie udajesz. Naprawdę się mnie boisz? - spytał.

Usiadła przy biurku, unikając jego spojrzenia.

- Muszę wziąć się do pracy - odparła.

Niespiesznym, płynnym ruchem oparł się o blat biurka i pochylił się w stronę Gabby.

- Nie wpadaj w panikę - powiedział półgłosem. - Nie zbliżę się do ciebie bardziej niż 

w tej chwili.

Zastygła w fotelu nieruchomo niczym posąg; chciała zapanować nad tą odruchową 

reakcją, lecz po prostu nie była w stanie.

- Nie powinienem był krzywdzić cię tak, jak cię wtedy skrzywdziłem - odezwał się, 

wpatrzony w swoje dłonie. - Przesadziłem. Kiedyś spróbuję ci to wytłumaczyć.

- Nie będzie żadnego „kiedyś” - przypomniała mu cierpko. - Ty będziesz włóczył się 

po świecie i wysadzał różne rzeczy w powietrze, a ja będę siedziała w biurze i pracowała na 

komputerze.

- Przestaniesz wreszcie? - warknął, szukając po kieszeniach papierosa.

background image

- Byłbyś łaskaw zaczekać, aż zabezpieczę dyskietki? - spytała lodowatym tonem, po 

czym nachyliła się nad komputerem, otworzyła obie stacje dysków i wyjęła dyskietki. - Dym i 

popiół mogą je uszkodzić.

Przyglądał się niecierpliwie, jak Gabby wkłada dyskietki do specjalnych koszulek, a 

następnie zamyka w plastikowym pojemniku, po czym szybko zapalił papierosa.

Gabby świdrowała go gniewnym spojrzeniem.

-   Nie   przepiszę   twoich   listów,   jeśli   nie   będę   mogła   spokojnie   usiąść   przed 

komputerem - oznajmiła rzeczowo.

- Listy mogą poczekać - odparł. - Gabby, przysięgam na wszystkie świętości, że nie 

chciałem cię tak przerazić. To, co wydarzyło się między nami, wstrząsnęło mną i byłem jakby 

na wpół obłąkany...

- Machinalnym gestem przeganiał włosy palcami.

- Na domiar złego zapomniałem, jaka jesteś niewinna. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że 

w   normalnych   okolicznościach   żaden   mężczyzna   nie   potraktowałby   cię   tak,   jak   ja   to 

zrobiłem.

- Żaden inny mężczyzna? Być może. W to jestem skłonna uwierzyć - odparła chłodno, 

cedząc słowo po słowie.

- Gabby, przypomnij sobie, jak było rano przed misją. Wtedy się nie bałaś.

Wypowiadając te słowa, przywołał lawinę wspomnień. Gabby poczuła, że robi jej się 

gorąco. Dobrze pamiętała smak jego ust, błogość, jaka ją ogarnęła, gdy przytuliła się do jego 

silnego ciała, i pożądanie, jakie w niej budziły jego delikatne pieszczoty.

-   Wtedy   byłeś   innym   człowiekiem   -   odparowała.   -   Odkąd   wróciliśmy   na   farmę, 

praktycznie   przestałeś   się   do   mnie   odzywać,   nawet   nie   chciałeś   na   mnie   spojrzeć. 

Zachowywałeś się, jak gdybyśmy byli sobie zupełnie obcy, a na koniec najzwyczajniej mnie 

zaatakowałeś!

J.D. opuścił wzrok i zaczął z uwagą przyglądać się papierosowi, z którego snuła się 

smużka dymu.

- Wiem. I ta myśl nie daje mi spać po nocach. Pochylił się nad nieskazitelnie czystą 

popielniczką, która stała na biurku Gabby, i zgniótł niedopałek. Dopiero teraz, gdy znalazł się 

tak blisko niej, zauważyła, jakie ma podkrążone oczy.

- Czy pozwoliłabyś, żebym zaprosił cię na kolację? - spytał cicho.

Serce zaczęło jej szybciej bić, lecz na wszelki wypadek wolała nie wnikać, czy to z 

radości, czy też ze strachu.

- Nie - odparła stanowczo, zanim zdążyłaby zmienić zdanie.

background image

J.D. westchnął ciężko.

- Nie - powtórzył. Jego usta ułożyły się w smutny uśmiech, wzrokiem błądził po jej 

twarzy. - Nie wiem czemu, ale wzięcie szturmem obozu terrorystów zaczyna się wydawać 

dziecinnie proste w porównaniu z próbą rozbrojenia ciebie, Gabby.

- Po co w ogóle próbować? Nie szkoda fatygi? - spytała cicho. - Przecież za tydzień i 

tak stąd odchodzę.

Ostatnia   iskra   nadziei   zgasła,   i   w   jego   oczach   pozostał   jedynie   wyraz   smutku. 

Odwrócił się i powoli ruszył w kierunku swojego gabinetu, lecz zanim wszedł do środka, na 

sekundę   zatrzymał   się   w   progu   i   uniósł   głowę,   jak   gdyby   zamierzał   się   odwrócić   i   coś 

powiedzieć   -   przynajmniej   takie   wrażenie   odniosła   Gabby,   wpatrzona   w   jego   plecy. 

Najwyraźniej   jednak   się   pomyliła,   bo   chwilę   później   drzwi   cicho   się   zamknęły.   Gabby 

zawahała   się,   czy   nie   pobiec   za   J.D.,   lecz   trwało   to   zaledwie   moment.   Potem   włączyła 

komputer, otworzyła brulion na pierwszej zapisanej stronie i wzięła się do pracy.

W sobotę od rana świeciło słońce, zapowiadał się wyjątkowo piękny dzień. Aż grzech 

w taki wiosenny dzień siedzieć w czterech ścianach. Gabby nastawiła pranie i kręciła się po 

domu, rozmyślając o tym, jak trudno jest w taką pogodę lubić miasto.

Nagle usłyszała pukanie do drzwi.

Nie   miała   zielonego   pojęcia,   kto   to   może   być.   Nie   spodziewała   się   nikogo,   lecz 

wiedziała, że matka się o nią niepokoi, i przyszło jej do głowy, że może to ona przyjechała z 

dalekiego Lytle, by się z nią zobaczyć. Czym prędzej pobiegła otworzyć.

Przed drzwiami stał J.D.

- Spodziewałaś się mnie? - spytał wesołym, tonem, ale uśmiechał się niewyraźnie.

Gabby na chwilę oniemiała. Gorączkowo zastanawiała się, jak w możliwie elegancki 

sposób   poprosić   go,   by   sobie   poszedł,   jednak   zanim   skończyła   bić   się   z   myślami,   J.D. 

najspokojniej w świecie wszedł do jej mieszkania i rozsiadł się na kanapie.

- Pomyślałem, że może dasz się zaprosić na lunch - powiedział ni z gruszki, ni z 

pietruszki, zajęty podziwianiem jej figury, którą podkreślały dopasowane spłowiałe dżinsy i 

obcisła bluzeczka z dzianiny.

Gabby nagle zdała sobie sprawę z tego, iż J.D. wygląda jakoś inaczej, i dopiero wtedy 

zwróciła uwagę na jego strój. Dotąd widywała go albo w eleganckich garniturach, albo w 

mundurze, teraz zaś miał na sobie dżinsy równie znoszone i spłowiałe jak jej własne, do tego 

niebieską   bawełnianą   koszulę,   stylizowaną   na   kowbojską,   oraz   długie   buty.   Stała   i 

wpatrywała się w niego, po prostu nie była w stanie się powstrzymać. Jest zabójczo przy-

stojny i niesamowicie męski, pomyślała. Na sam jego widok zmiękły jej kolana, aczkolwiek 

background image

wolała podziwiać go na odległość. W dalszym ciągu czuła się nieco niepewnie, przebywając z 

nim sam na sam.

- Nie rzucę się na ciebie - powiedział, jak gdyby czytał w jej myślach - nie zrobię nic, 

czego nie będziesz chciała. Nawet cię nie dotknę, jeśli sobie tego nie życzysz. Ale proszę, 

spędź ten dzień ze mną, Gabby.

- Czemu miałabym się zgodzić? - spytała cierpko.

Uśmiechnął się ze smutkiem.

- Ponieważ czuję się strasznie samotny.

Serce   stopniało   jej   jak   wosk.   Albo   też   najzwyczajniej   brakuje   mi   piątej   klepki, 

pomyślała,  w pełni zdając  sobie sprawę, że spełnienie jego prośby byłoby wbrew logice. 

Osiągnęłaby tylko tyle, że jeszcze trudniej byłoby jej odejść, a odejść przecież musi. Nie 

umiałaby dalej z nim pracować, kochając go i dźwigając bagaż tego, co wydarzyło się w 

Gwatemali.

- Masz przyjaciół - odparła wykrętnie.

- Jasne - odparł, wstając i chowając ręce do kieszeni, dzięki czemu dżinsy mocniej 

opięły się na jego płaskim brzuchu i umięśnionych udach. - Jasne, mam przyjaciół. Sierżanta, 

Apolla...

- Myślałam o kimś... stąd - odparła z wahaniem. Milczał chwilę.

- Mam ciebie. Nikogo innego.

Choć jeszcze się nie odezwała, już się zgodziła. Jak postąpić inaczej, kiedy słyszy się 

takie wyznanie i wie doskonale, że jest ono szczere? J.D. nie raz i nie dwa powtarzał, że tylko 

jej jednej ufa. W końcu zaufanie jest nieodłączną częścią przyjaźni.

- Dobrze - powiedziała w końcu. - Ale tylko lunch.

- Tylko lunch - przytaknął.

Nie zbliżył się do niej, nie ponaglał jej, nie zrobił niczego, czym mógłby ją do siebie 

zrazić. Cierpliwie czekał, gdy zamyka mieszkanie na klucz, po czym szedł przy niej niczym 

jakiś łagodny olbrzym z bajek, dopóki nie dotarli na parking i nie wsiedli do samochodu.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Gabby pomyślała, że to dziwny dzień. Była przekonana, że zdążyła poznać wszystkie 

nastroje J.D., dzisiaj jednak zupełnie był do siebie niepodobny. Zmienił się, choć nie potrafiła 

określić, na czym właściwie polega owa zmiana.

Zawiózł ją do pobliskiego parku. Najpierw długo spacerowali pośród drzew, kierując 

się w stronę jeziora. Dalej poszli plażą, patrząc, jak spłoszone ptaki zrywają się do lotu, i 

przyglądając się leniwie przepływającym żaglówkom. Wiatr rozwiewał ciemne włosy J.D., 

słońce krzesało na nich niebieskawe błyski. Zaskoczona Gabby pomyślała nagle, że nigdy 

dotąd   nie   czuła   się   tak   jak   w   tej   chwili:   wolna,   lecz   mimo   to   bezpieczna,   i   zarazem 

podniecona. Trudno jednak było nie pamiętać, że to nie początek, ale już koniec znajomości. 

J.D. ma wyrzuty sumienia po tym, jak się zachował w Gwatemali, i chce się z nią pogodzić 

przed jej odejściem z pracy. Nie powinna dopatrywać się w jego zachowaniu drugiego dna, 

bowiem najzwyczajniej go nie ma.

W pewnym momencie niby przypadkiem dotknął jej dłoni i spojrzał na nią pytająco.

- Potknąłeś się? - zażartowała, starając się rozładować napiętą atmosferę.

- Niezupełnie - odparł cicho. - Prawdę powiedziawszy, chciałem sprawdzić, jakbyś się 

zachowała, gdybym spróbował wziąć cię za rękę.

Znowu ta rozbrajająca szczerość, pomyślała Gabby. Uśmiechnęła się do niego i podała 

mu rękę. Poczuła, jak jego ciepłe palce powoli splatają się z jej palcami, i przypomniała sobie, 

jak J.D. pieścił jej dłoń, gdy lecieli do Meksyku, co wtedy mówił, i zrobiło jej się gorąco.

J.D. spojrzał na jej zaczerwienione policzki i zaśmiał się cicho.

- Nie wiem, czy to możliwe, ale mam wrażenie, że myślimy dokładnie o tym samym.

- Lepiej pilnuj swojego nosa - oznajmiła.

-   Staram   się,   ale   masz   to   wypisane   na   twarzy,   skarbie.   Zdradziły   cię   te   piękne 

rumieńce.

Gwałtownie zabrała rękę, lecz ku jej rozczarowaniu, nie sięgnął po nią ponownie.

- Nie chcę wywierać na tobie presji - wyjaśnił, widząc jej zdziwioną minę. - Zadowolę 

się tym, co będziesz skłonna ofiarować mi sama z siebie.

Zatrzymała się i zwróciła twarzą w jego stronę. Słyszała, jak fale cicho chlupoczą o 

brzeg, od strony plaży niosły się śmiechy i radosne piski; kilkoro dzieci na wyścigi biegło do 

wody. Nie patrząc na niego, powiedziała:

- Co właściwie próbujesz osiągnąć? Westchnął.

- Chcę ci udowodnić, że nie jestem potworem - odparł w końcu.

background image

- Nigdy nie uważałam cię za potwora.

- To dlaczego za każdym razem, kiedy próbuję się do ciebie zbliżyć, dzieje się to 

samo? - spytał, po czym znienacka chwycił ją oburącz w talii i mocno przyciągnął do siebie.

Gabby wpadła w panikę. Wiła się jak piskorz, odpychała go z całych sił. Trwało to 

zaledwie kilka sekund: puścił ją zaraz, lecz kiedy podniósł twarz, był blady jak płótno. Gabby 

trzęsła się z wysiłku i ze zdenerwowania, na twarzy miała wypieki i nerwowo przygryzała 

usta.

Pomyślała, że kompletnie go nie rozumie.

J.D.   roześmiał   się   gorzko   i   odwrócił   do   niej   plecami.   Drżącymi   palcami   zapalił 

papierosa, osłaniając go przed lekkim wiatrem od jeziora, i zaciągnął się głęboko.

- O Boże - odezwał się głuchym  tonem, po czym  znowu zaniósł się śmiechem.  - 

Odwaliłem kawał dobrej roboty w tej Gwatemali, nie sądzisz?

Nogi wciąż się pod nią uginały i nie była pewna, czy zdoła zapanować nad głosem. 

Odczekała chwilę i powiedziała w miarę spokojnie:

- Żaden mężczyzna nie potraktował mnie tak podle jak ty, J. D. - oświadczyła. - Nikt 

nie mówił do mnie takich rzeczy.

Stanął przodem do niej i zmrużył oczy.

- Takich sprośnych rzeczy? - Błądził wzrokiem po jej ciele, z lubością zatrzymując go 

na jej biodrach i piersiach, po czym znowu uniósł do ust papierosa. - Zanim zacząłem się 

zachowywać jak ostatni drań, zdążyłem zapomnieć, jaki miałem być zimny i wyrachowany.

Zamrugała powiekami.

- Nie rozumiem.

Zwrócił się twarzą w stronę jeziora i zapatrzony w horyzont, dopalił papierosa.

- Nieważne - mruknął, rzucając niedopałek na ziemię i przygniatając go butem.

- Strasznie dużo palisz - zauważyła. J.D. wzruszył ramionami.

- Teraz już nie mam powodów, żeby rzucić to świństwo.

Przez chwilę stała z rękami założonymi  na piersi i patrzyła, jak J.D. idzie wzdłuż 

plaży. Potem ruszyła za nim.

- Nie broniłabym  się, gdybyś  mnie tak nie zaskoczył - oznajmiła sucho, kiedy go 

dogoniła.

Była to prawda, niemniej Gabby wcale nie zamierzała mu tego mówić, ale miał taką 

nieszczęśliwą minę, że zrobiło jej się go żal. To moje miękkie serce pewnego pięknego dnia 

wpakuje mnie w kłopoty, pomyślała.

Zatrzymał się jak wryty i spojrzał na nią ze zdumieniem.

background image

- Słucham?

Odwróciła się, pozwalając, by wiatr rozwiewał jej włosy. Nie była w stanie wydobyć 

głosu.

Podszedł do niej, tym razem bardzo powoli, i ostrożnie ujął jej twarz w dłonie. Serce 

znowu zaczęło jej bić jak oszalałe, ale nie próbowała się wyrywać. Stała spokojnie, gdy J.D. 

pochylił się nad nią i spojrzał jej prosto w oczy. Na jego twarzy malowało się napięcie. Stał 

tak blisko, że czuła ciepło bijące od jego ciała i lekko piżmowy zapach wody kolońskiej.

- Połowa tego, co ci powiedziałem w tamtym pokoju, jest prawdą - wyszeptał głosem 

ochrypłym z emocji. - Kiedy byłem młody, sypiałem, z kim popadnie. Ale to było kiedyś. 

Teraz   nie   jest   mi   wszystko   jedno.   Stale   myślę   o   tym,   jak   cię   skrzywdziłem,   co   wtedy 

mówiłem... i nie mogę spać po nocach, nie mogę jeść. Nie przestaje mnie to dręczyć.

- Dlaczego? - spytała ledwie słyszalnie. Musnął palcem jej usta.

- Bo nie byłaś mi obojętna.

Źrenice rozszerzyły jej się tak bardzo, że jej zielone oczy wydawały się w owej chwili 

niemal czarne.

- Nie byłam? - powtórzyła zdławionym głosem. Pochylił się nad nią i znowu ujął jej 

twarz w dłonie. Czuła, jak drżą.

- Nie mogłem przestać rozmyślać o tym, jak mało brakowało, żebyś zginęła w tej 

dżungli - szeptał z ustami tuż przy jej ustach. - Chciałem wymazać to wspomnienie z pamięci 

i   zapomnieć,   co   wtedy   czułem.   Więc   z   rozmysłem   cię   skrzywdziłem.   -   Ściągnął   brwi   i 

wpatrywał się w Gabby z bezbrzeżnym smutkiem. - Sprawiłem ci ból, ale sam cierpiałem 

jeszcze bardziej. - Nieskończenie delikatnie pocałował ją w usta. - Poznałaś mnie z mojej 

najgorszej strony. Okaż mi trochę zaufania, Gabby. Pozwól, żebym ci pokazał, jaki potrafię 

być czuły.

Niczego nie pragnęła bardziej. Chciała zachować chociaż jedno piękne wspomnienie, 

które osłodzi jej gorycz długich, samotnych lat. Zbliżyła twarz do jego twarzy i czekała.

Pocałował ją tak, jak jeszcze nigdy, bez gorączkowego pośpiechu, z czułością, która 

zapierała  jej   dech  w  piersi,  choć  zarazem  nieskończenie  zmysłowo.  Słyszała  jego  ciężki, 

urywany oddech, czuła, jak bezwiednie zaciska pięści i nieruchomieje, lecz zapanował nad 

sobą i pocałunek nie stracił nic ze swojej delikatności.

Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek i napotkała jego wzrok. Oczy mu 

płonęły. Przysunął się bliżej, poczuła, jak ciepły oddech owiewa jej wilgotne, rozchylone 

usta, i usłyszała jego cichy głos:

- Nie bój się mnie - wyszeptał. - Proszę.

background image

Z trudem przełknęła ślinę, oddychała jak po wielkim wysiłku.

-   Jacob...   -   powiedziała   drżącym   głosem.   Kurczowo   zacisnął   powieki,   jak   gdyby 

sprawiła mu ból.

- Nie sądziłem, że jeszcze usłyszę, jak wypowiadasz moje imię - wyznał zdławionym 

głosem.

Nie zamierzała go dotykać; nie umiała powiedzieć, jak to się stało, że jej dłonie nagle 

oparły   się   o   jego   tors.   Czuła   pod   palcami   szorstki   materiał   koszuli,   aż   nazbyt   żywo 

pamiętając, co się pod nim kryje, jak przyjemnie jest zatopić palce w gęstwinie czarnych 

włosków na jego piersi.

- Nie utrudniaj mi tego - wyszeptała bezradnie. Ujął oburącz jej głowę i odchylił ją 

delikatnie, tak aby musiała spojrzeć mu w oczy.

- Myślisz, że mnie jest łatwiej? Mam pozwolić ci odejść?

- Tak - odparła, uśmiechając się, choć usta jej drżały. - Przecież sam mówiłeś, że nie 

chcesz się z nikim wiązać.

- Na Boga, to dlaczego za każdym razem, kiedy patrzę, jak odchodzisz, coś we mnie 

umiera? - spytał. - Dlaczego budzę się i zasypiam z twoim imieniem na ustach?

- Nie mogę zostać twoją kochanką! - jęknęła. - Po prostu nie mogę!

Znowu zbliżył usta do jej ust, owiał ją gorącym oddechem.

- Byłoby łatwo sprawić, żebyś nią została  - odparł aksamitnym  głosem. - Bardzo 

łatwo. Wystarczyłoby mi dziesięć minut z tobą sam na sam, z ustami na twoich ustach, z 

rękami pod twoją bluzką, i szybko zapomniałabyś o bożym świecie. Pamiętasz tamtą noc 

przed   akcją?   Pamiętasz,   Gabby?   -   szeptał   namiętnie.   -   Trzymałem   cię   w   ramionach, 

dotykałem cię...

- Jacob. - Wtuliła rozpaloną twarz w jego koszulę. - Jacob, przestań, proszę!

Duże ciepłe dłonie przestały błądzić po jej plecach i przeniosły się na biodra. Potem 

J.D. przyciągnął ją do siebie i poczuła, jak bardzo jej pragnie.

- Jesteśmy w parku, to miejsce publiczne - zaprotestowała słabo, ale się nie odsunęła.

-   Tutaj   jesteś   bezpieczna   -   odparł.   -   Gdybyśmy   byli   gdziekolwiek   indziej,   nie 

ręczyłbym za siebie. Tak bardzo cię pragnę, Gabby...

- Dlaczego mi to robisz? I tak jest mi trudno - oznajmiła, opierając rozpalone czoło na 

jego ramieniu.

Jego   koszula   pachniała   świeżością.   Gabby   pogładziła   ją   bezwiednie,   czując   pod 

palcami, jak mu grają mięśnie. Natychmiast zareagował na ten lekki dotyk, zaczął szybciej 

oddychać, oczy mu rozbłysły.

background image

- Rozepnij ją. Dotknij mnie - poprosił zdławionym głosem.

- Przecież tu są ludzie!

- Są. - Całował jej zamknięte powieki, czoło, włosy. - Dotknij mnie.

Gabby   nie   mogła   złapać   tchu.   Poddawała   się   tym   delikatnym   pieszczotom, 

oszołomiona i rozpalona. Pomyślała, że kochać kogoś tak bardzo to prawdziwa udręka. Tak 

trudno będzie od niego odejść, wiedząc, jaki J.D. potrafi być czuły. Co jednak może zrobić?

- Już nigdy cię nie skrzywdzę - wyszeptał, prowadząc jej dłoń ku guzikom swojej 

koszuli.

- Nigdy. Nie będę próbował cię do niczego zmusić, nie będę brutalny. Udowodnię ci, 

że możesz mi ufać, choćby mi to miało zająć całe życie, Gabby.

Zamknęła oczy i drżącymi palcami rozpięła pierwszy guzik, potem drugi. Poczuła, jak 

mięśnie mu się napinają, gdy odpinała trzeci, potem przytuliła się do niego, wsunęła dłoń pod 

koszulę i pogładziła jego muskularny tors. J.D. wstrzymał oddech i przesunął się nieznacznie, 

by mogła głębiej wsunąć rękę.

- Kiedyś zrobiłaś to samo co ja przed chwilą - przypomniał jej zmysłowym szeptem. - 

Kiedy włożyłem ci rękę pod koszulę, na farmie, pamiętasz? Obróciłaś się tak, żeby było mi 

wygodniej cię dotykać.

Pamiętała raczej, co się wtedy z nią działo. Sennie podniosła powieki i zwróciła twarz 

w jego stronę, tak aby mógł spojrzeć jej w oczy.

Wpatrywał się w nią roziskrzonym wzrokiem.

- O tak. Lubię, jak to robisz - szepnął, kiedy delikatnie powiodła paznokciami po jego 

skórze. Nie odrywał od niej płonącego spojrzenia. - Gdybyśmy się kochali, mogłabyś drapać 

mnie po całym ciele, a ja mógłbym cię całą wycałować.

Zadrżała. Widząc to, wziął ją w ramiona i tulił tak, jak się tuli dziecko, dopóki się nie 

uspokoiła.

- Słowa mają wielką moc - odezwał się cicho ponad jej głową, spokojnie i niemal 

uroczyście.

- Dzięki tobie to zrozumiałem. Dopóki się nie poznaliśmy, nie wiedziałem, że można 

kochać się z kobietą, tylko do niej mówiąc.

Gabby w milczeniu spoglądała na jezioro, odprowadzając spojrzeniem majestatyczne 

żaglówki.

- Znaleźliśmy się w impasie - oznajmiła z westchnieniem.

Wtulił twarz w jej włosy.

- Dlaczego tak mówisz?

background image

- J.D., w piątek odchodzę - oznajmiła, śmiejąc się gorzko.

- Może - mruknął i objął ją mocniej.

- To nieodwołalna decyzja. - Szarpnęła się, a on puścił ją natychmiast. - Nic się nie 

zmieniło.

- Przynajmniej przestałaś się kulić na mój widok - odparł, lustrując ją spojrzeniem.

- Bardzo ci dziękuję - odparła. - Za zaleczenie moich ran. Teraz jestem gotowa do 

poważnego związku.

- Może związałabyś się ze mną? - spytał. - Jestem zamożny, seksowny...

- I nieodpowiedzialny - wpadła mu w słowo.

- Chcę mężczyzny, któremu karabin kojarzy się z filmem sensacyjnym!

Westchnął i podniósł na nią zamyślone oczy.

- Daj mi trochę czasu.

- Czas niczego tu nie zmieni - oznajmiła. - Nie potrafisz z tym zerwać. To zupełnie jak 

z paleniem, tyle  że wojna  to znacznie niebezpieczniejszy  nałóg. Nie mogłabym  wiecznie 

wyglądać przez okno i czekać, aż zadzwoni telefon.

- I tak będziesz czekała.

Okręciła się na pięcie i spiorunowała go wzrokiem.

- Słucham?

- I tak będziesz czekała - powtórzył spokojnie, nie odrywając od niej spojrzenia.

Wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił go z miną, która zdawała się mówić: „A co mi 

tam!”.

- Będziesz za mną tęskniła. Będziesz mnie pragnęła. Możesz odejść z kancelarii, ale 

wspomnień nie zdołasz zniszczyć. Nie zapomnisz o mnie, tak ja nie zapomnę o tobie. Już 

zawsze będziemy mieć poczucie, że ledwie coś się zaczęło, już się skończyło, że coś nas 

ominęło.

- Seks to tylko seks! - wykrzyczała z pasją.

Nagle spostrzegła, że nie są sami. Obok przechodziło dwóch młodych  chłopaków, 

którzy  uśmiechnęli  się  jak  na  komendę  i  mrugnęli porozumiewawczo. Gabby  najchętniej 

zapadłaby się pod ziemię.

Zaczerwieniła się po same uszy i pobiegła plażą w stronę parkingu. J.D. dogonił ją, a 

potem biegł przy niej, spokojnie dopalając papierosa. Kiedy znaleźli przy samochodzie, rzucił 

niedopałek i przydeptał go butem, po czym wsiedli do samochodu.

- Nie powiedziałbym, że to tylko seks - odezwał się, zwrócony twarzą w jej stronę, i 

oparł rękę na oparciu jej fotela, uśmiechając się tajemniczo. - Aczkolwiek nie ukrywam, że w 

background image

niezbyt odległej przyszłości seks będzie nam zajmował mnóstwo czasu.

- Marzyciel!

- Raczej to ty będziesz rozmarzona - odparł, szelmowsko unosząc brwi. - Kiedy nie 

zapominam o dobrych manierach, potrafię zrobić wrażenie na kobiecie. Wtedy w Gwatemali 

byłem wściekły, rozdrażniony. Ale dzień wcześniej miałaś przedsmak tego, jaki naprawdę 

jestem.

Wspomnienie tamtej chwili sprawiło, że oblała ją fala gorąca. J.D. powoli opuścił 

wzrok na wysokość jej biustu i uśmiechnął się zmysłowo. Podążyła  za jego spojrzeniem, 

zrozumiała, co wywołało ten uśmiech, i pośpiesznie skrzyżowała ręce na piersi.

- Za późno — rzekł półgłosem. - Ciało zawsze cię zdradzi. Nie zapomniałaś...

- Nie jesteś jedynym mężczyzną na świecie!

- Naturalnie - przytaknął zgodnie. - Ale ty nie chcesz nikogo innego. Chcesz mnie.

- Bezczelny zarozumialec! - oświadczyła. Leciutko dotknął jej ust.

- Byłaś gotowa za mnie zginąć - powiedział zamyślony. - Dlaczego?

Roześmiała się niepewnie.

- A może po prostu chciałam trochę sobie postrzelać? - odparła, ale usta jej drżały.

J.D. pocałował ją czule.

- A może miałaś inne powody, o których nie chcesz mówić - stwierdził łagodnie, po 

czym dodał: - Jesteś głodna?

Gabby   była   zdezorientowana   tą   nagłą   zmianą   tematu,   lecz   zdobyła   się   na   blady 

uśmiech.

- Jestem. Co miałeś na myśli?

- Cheeseburgery, rzecz jasna. - Zaśmiał się i uruchomił silnik.

- Lubię cheeseburgery.

- Porozmawiajmy. - Znowu ją zaskoczył. - Ale tak szczerze. Chcę wiedzieć o tobie 

wszystko. Jakie książki czytasz, jak wyglądało twoje dzieciństwo w Teksasie, dlaczego z 

nikim się nie związałaś. Wszystko.

Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że ona także niewiele o nim wie. Nie zna jego 

upodobań, poglądów, nie wie, co dzieje się w jego sercu. Usiłowała coś wyczytać z jego 

twarzy.

- Chciałabyś więcej o mnie wiedzieć? - spytał, jak gdyby czytał w jej myślach. Rzucił 

jej ukradkowe spojrzenie. - Powiem ci absolutnie wszystko.

Zaśmiała się bez przekonania.

- „Wszystko” to dość szerokie pojęcie.

background image

- I wymaga piekielnie dużego zaufania z mojej strony - przyznał z uśmiechem. - Co 

tylko będziesz chciała wiedzieć, Gabby.

Milczała, wstrząśnięta jego szczerością. Wpatrywała się w swoje dłonie i zastanawiała 

się, czemu drżą. Nie pojmowała, co J.D. próbuje osiągnąć, do czego to wszystko zmierza. 

Kiedy podniosła wzrok, jej twarz wyrażała niepewność.

Przyciągnął jej dłoń do swojego uda.

- Spraw, żebym został - rzekł niespodziewanie.

- Słucham? - zapytała.

- Spraw, żebym został - powtórzył, przez ułamek sekundy patrząc jej prosto w oczy. - 

Możesz mi dać więcej niż wszystkie przeklęte wojny tego świata. Jeśli mnie pragniesz, okaż 

mi to. Daj mi powód, ćwierć powodu do tego, żebym się ustatkował. Kto wie, może sprawię 

ci niespodziankę?

Wpatrywała się w okno z poczuciem, że ziemia usuwa jej się spod nóg. A jednak to 

nie koniec - coś się dopiero zaczyna, choć nie do końca to, o czym marzyła. Może przez jakiś 

czas zdoła utrzymać go przy sobie, dopóki nie znudzi mu się jej ciało, ale co potem?

On myśli  o przelotnym  romansie, a nie o domu pełnym  dzieci. Nie szuka stałego 

związku. Może mimo wszystko źle się stało, że przestała się go bać.

Zatrzymała smutne spojrzenie na jego twarzy. Jak zawsze miał nieodgadniona minę, 

lecz pożądanie, które dostrzegała w jego oczach, dodało jej nadziei. Pragnął jej tak bardzo, że 

zaczynała się zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś więcej, czy i on czegoś do niej nie 

czuje. Niemniej  takie sprawy wymagają  czasu, a Gabby nie zamierzała wycofywać  się z 

decyzji o zmianie pracy: odejdzie, choć jej serce pęka.

Na dłuższą metę tak będzie lepiej, niż próbować za wszelką cenę zatrzymać go przy 

sobie. Ona nie nadaje się na kochankę i nie pozwoli, by J.D. uwikłał ją w przelotny romans 

tylko po to, aby znaleźć sobie rozrywkę, zanim zdecyduje,  czy bardziej widzi się w roli 

adwokata, czy żołnierza.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Poszli do najbliższego baru szybkiej obsługi i usiedli przy stoliku w przytulnym kącie 

sali. Gabby patrzyła zafascynowana, jak J.D. w mgnieniu oka pochłania trzy cheeseburgery, 

dużą porcję frytek oraz dwa kubki kawy.

-   Jestem   dużym   chłopcem   -   mruknął   przepraszająco,   gdy   kończył   trzeciego 

cheeseburgera.

- To fakt - przyznała z uśmiechem, przyglądając się opiętej na jego mięśniach koszuli.

Zmrużył oczy i spojrzał na nią z rozbawieniem.

- Wspominasz, co się kryje pod spodem? - spytał półgłosem.

Zaczerwieniła się i sięgnęła po kubek z kawą.

- Sądziłam, że ogłosiliśmy zawieszenie broni - oznajmiła z wyrzutem.

- I słusznie. Ale ja nigdy nie gram czysto, zapomniałaś?

Popatrzyła na niego z uwagą, a potem zapytała:

- Jak wyglądały te cztery lata, kiedy byłeś najemnikiem? Jak to jest?

Przełknął ostatni kęs cheeseburgera, popił kawą i z westchnieniem  odsunął się od 

stolika.

- Ciężko. Podniecająco. Daje olbrzymią satysfakcję, nie tylko finansową. - Wzruszył 

ramionami.

- Czy ja wiem? Na początku wszystko wydawało mi się bardzo romantyczne, dopiero 

później dotarło do mnie, w co się wpakowałem. Chłopak z tego samego werbunku co ja został 

aresztowany i wtrącony do więzienia, zaledwie wysiedliśmy z samolotu w jednym z małych 

afrykańskich państewek. Nie zdążył oddać jednego strzału, lecz mimo to został stracony z 

wieloma innymi, którzy mieli niejedno życie na sumieniu.

Gabby oczy się rozszerzyły.

- Jakim prawem? - oburzyła się. - Przecież on...

-   Nasz   przyjazd   był   nie   na   rękę   miejscowym   władzom.   Przy   całych   naszych 

świetlanych   intencjach,   łamaliśmy   wszystkie   możliwe   prawa.   Sierżantowi   i   mnie   cudem 

udało się uciec. Tylko dzięki jego refleksowi żyję. Byłem wtedy kompletnym żółtodziobem. 

Ale z czasem się zahartowałem w boju.

- Powiedział mi, że ma na imię Matthew - oznajmiła z uśmiechem.

J.D. uniósł brwi.

- Potraktuj to jako wielki komplement. Mnie dowiedzenie się tego zabrało trzy lata.

- Polubiłam go - odparła Gabby, bawiąc się papierową serwetką. - W gruncie rzeczy 

background image

polubiłam ich wszystkich.

-  Sierżant  to   niesamowity   gość.  To  on  mnie  namówił,  żebym   zajął  się   prawem  - 

oznajmił J.D. i parsknął śmiechem. - Doszedł do wniosku, że biegając z karabinem, zmarnuję 

sobie życie.

- Bardzo Uczysz się z jego zdaniem - zauważyła.

Znowu wzruszył ramionami.

- Ojca właściwie nie znałem - odparł w końcu.

- Sierżant opiekował się mną, kiedy trafiliśmy do Wietnamu. Nie wiem, może on też 

kogoś   potrzebował.   Jego   żona   zmarła   na   raka,   z   całej   rodziny   został   mu   tylko   brat   w 

Milwaukee, z którym do tej pory nie utrzymuje kontaktu. Ja miałem Martinę. W pewnym 

sensie Sierżant zastąpił mi ojca.

Ściskała w dłoniach kubek i zastanawiała się, jak by zareagował, gdyby powtórzyła 

mu słowa Sierżanta, że drzwi do przeszłości już się dla niego zamknęły. Prawdopodobnie 

wyśmiałby ją tylko, ale wolała nie ryzykować.

- A twoja rodzina? - Spojrzał na nią pytająco.

- Masz rodzeństwo? Zaśmiała się cicho.

- Nie. Jestem jedynaczką. Mój ojciec miał małe ranczo. Któregoś razu dziadkowie 

zabrali mamę na wakacje do San Antonio i tam moi rodzice się poznali. Uciekli, a kilka dni 

później wzięli ślub.

- Uśmiechnęła się szeroko. - Dziadkowie rwali włosy z głowy.

- Wyobrażam  sobie.  - Przyjrzał  się jej  i  stwierdził  z uśmiechem:  - Jesteś  do niej 

podobna. A on? Chłop jak niedźwiedź?

Pokręciła głową.

- Niski, żylasty i twardy jak skała. Musiał taki być, inaczej by z nią nie wytrzymał. 

Każdego innego wykończyłaby chyba nerwowo, ale tata nie dawał się rozstawiać po kątach. 

Pamiętam, że jak byłam mała, kłócili się tak głośno, że dom trząsł się w posadach.

- A potem się godzili? - spytał, znacząco unosząc brwi.

Gabby westchnęła do swoich wspomnień.

- Tata przysyłał mamie róże albo przywoził jej coś ładnego z najbliższego miasteczka. 

Mama całowała go, a potem znikali gdzieś tylko we dwoje, a ja szłam do panny Patty, która 

mieszkała w małym drewnianym domku na drugim końcu rancza.

- Uśmiechnęła się filuternie. - Często u niej przesiadywałam.

J.D. zachichotał.

- Podobno takie godzenie się po kłótni bywa całkiem przyjemne.

background image

- Tak. Też tak słyszałam - odparła.

- My mamy za sobą iście królewską awanturę - stwierdził, patrząc jej w oczy. - Chcesz 

się pogodzić?

Zawahała się, a J.D., widząc to, umilkł. Spokojnie dopił kawę, po czym sięgnął po 

papierosa.

- Przepraszam - powiedział cicho. - Zawsze byłem w gorącej wodzie kąpany.

Z wahaniem sięgnęła ponad blatem stołu i delikatnie dotknęła jego palców. Drgnął, a 

potem szybko wziął ją za rękę.

- J.D., czego ty właściwie ode mnie oczekujesz? - zapytała.

- Naprawdę tego nie wiesz, Gabby?

- Myślę, że próbujesz się ze mną pogodzić po tym, co się stało w Gwatemali, zanim 

polecisz na kraj świata szukać słońca - odparła, zdobywszy się na odwagę, by nazwać po 

imieniu swoje największe obawy. - Myślę, że chcesz, żebym została twoją kochanką.

- Cóż, to chyba uczciwe postawienie sprawy - odparł, delikatnie głaszcząc skórę na jej 

nadgarstku. - Ty wolałabyś jakiś trwalszy układ, jak rozumiem.

-   Ależ   się   zrobiło   poważnie,   nie   sądzisz?   -   Zaśmiała   się   i   zabrała   rękę;   gdyby 

odpowiedziała na to pytanie, J.D. zrozumiałby wszystko. - Muszę wracać do domu. Pranie 

leży w pralce, mieszkanie niesprzątane od tygodnia...

Spochmurniał.

- Nie możesz tego odłożyć do jutra?

- Jutro jest niedziela.

- Co z tego?

- Idę do kościoła.

Przez chwilę przyglądał jej się spod ściągniętych brwi.

- Ostatni raz byłem w kościele jako mały chłopak - powiedział, patrząc na żarzącego 

się papierosa. - Sam nie wiem, w co właściwie wierzę.

Te słowa przypomniały Gabby, jak wiele ich od siebie dzieli. Posmutniała i powoli 

podniosła się z krzesła.

- To nie dawałoby ci spokoju, prawda? - mruknął, obserwując ją bacznie. - Tak, nawet 

na pewno.

- Co nie dawałoby mi spokoju? - podchwyciła, odwracając się w jego stronę.

- Nieważne. - Z westchnieniem zgarnął do kosza na śmieci wszystko, co leżało na 

tacy, po czym umieścił ją na specjalnym stojaku przy drzwiach. - Wniesie się parę drobnych 

poprawek i będzie znakomicie.

background image

Gabby nie miała  pojęcia,  o co mu chodzi, ale nie  chciała naciskać. On także nie 

wywierał   na   niej   żadnej   presji:   odprowadził   ją   pod   dom   i   pożegnał  się,   uśmiechając   się 

niewesoło.

- Pierwszy raz mi się zdarza, żeby kobieta zostawiła mnie z powodu przeklętej pralki - 

oznajmił burkliwym tonem i schował ręce do kieszeni.

- Pozostaje wyciągnąć z tego wnioski - odparła, uśmiechając się pod nosem. - W 

każdym razie nie mogę do końca tygodnia przychodzić do pracy w tych samych ubraniach.

Nastrój   zmienił   się   diametralnie.   Uśmiech   Gabby   zbladł,   zaledwie   przypomniała 

sobie,   jak   niewiele   czasu   pozostało   do   chwili   rozstania,   twarz   J.D.   znowu   zaczęła 

przypominać maskę.

- Cóż, dziękuję za lunch - rzekła nieporadnie.

- Jutro też moglibyśmy się spotkać - dodał pośpiesznie, zanim weszła do środka.

Obejrzała się. Niczego nie pragnęła bardziej i choć próbowała sobie wytłumaczyć, że 

to byłby wielki błąd, na samą myśl o następnym spotkaniu rozśpiewało się w niej serce.

- Dobrze - odparła ledwie słyszalnie.

J.D. odetchnął, jak gdyby kamień spadł mu z serca.

- W takim razie przyjadę po ciebie około wpół do jedenastej, okej?

Zawahała się.

- O jedenastej chcę być w kościele - przypomniała.

- Tak podejrzewałem. - Uśmiechnął się niewyraźnie. - Mam nadzieję, że aniołowie nie 

pomdleją, widząc, jak wkraczam do tego świętego przybytku.

Gabby zbladła. Nie byłaby w stanie się odezwać, nawet gdyby od tego zależało jej 

życie.

- Nie martw się, nie przyniosę ci wstydu - dodał szorstko. - Wiem, że nie wolno co 

pięć minut zrywać się z ławki z okrzykiem „Alleluja!” albo usiąść z przodu i zacząć głośno 

chrapać.

- Przecież nic nie mówię.

- Wciąż mam duszę, nawet jeśli parę razy poddawałem ją ciężkiej próbie. - Wzruszył 

ramionami.

- Chcę... wrócić do normalnego życia, a to dobry początek.

- Jestem metodystką - powiedziała. Uśmiechnął się.

- Ja należałem do Kościoła Episkopalnego, ale to chyba nie ma większego znaczenia, 

prawda?

Przytaknęła gorliwie i dodała:

background image

- Moglibyśmy pójść na spacer.

- Do jutra.

Odwrócił się i chciał wsiąść do samochodu, lecz Gabby delikatnie oparła mu dłoń na 

ramieniu.

- Mógłbyś... schylić się na sekundkę? - szepnęła.

Niczym  lunatyk  powoli spełnił  jej  prośbę, a ona wspięła  się na palce i namiętnie 

pocałowała go w usta. Gdy próbował ją objąć, odsunęła się, spoglądając na niego z filuternym 

uśmiechem.

- Gdzieś, gdzie będziemy sami, też będziesz taka odważna? - spytał tonem wyzwania.

- Marzyciel z ciebie.

-   Święta   prawda.   Od   tygodnia   żyję   głównie   marzeniami   -   przyznał,   błądząc 

spojrzeniem po jej szczupłym ciele. - Gabby, czy ty chciałabyś mieć dzieci?

Uśmiechnęła się, nie dowierzając własnym uszom.

- Bardzo - odparła szeptem.

-   To   tak   jak   ja.   -   Urwał   nagle,   po   czym   dodał   z   niepewnym   uśmiechem:   -   Do 

zobaczenia jutro rano.

- Pa!

Patrzyła, jak J.D. wsiada do samochodu i odjeżdża. Najpewniej to tylko wyjątkowo 

realistyczny sen na jawie, z którego obudzi się przy swoim biurku w kancelarii przed stertą 

listów do przepisania, jednak kiedy się uszczypnęła, zabolało. Po powrocie do domu zaczęła 

przekładać   mokre   ubrania   do   suszarki,   powtarzając   sobie   w   myślach,   że   J.D.   naprawdę 

zamierza jutro pójść do kościoła.

W niedzielę rano była  przekonana, że źle go zrozumiała. Włożyła  twarzowe białe 

wdzianko w stylu retro, w którym przypominała piękne damy z ilustracji Charlesa Gibsona, 

dobrała odpowiednie dodatki i równo o dziesiątej trzydzieści podeszła do drzwi. Oczywiście, 

że J.D. nie wybiera się do kościoła, powiedziała sobie z mocą. Co za niedorzeczne przypusz...

W chwili gdy nacisnęła klamkę, zadzwonił dzwonek u drzwi. Popchnęła je i ujrzała 

przed sobą J.D. ubranego w garnitur, w którym tak często widywała go w pracy. Garnitur 

wprawdzie   ten   sam,   lecz   J.D.   wydawał   się   odmieniony,   pogodniejszy   i   znacznie   mniej 

oficjalny.

- Przeżyłaś szok? - zapytał. - Byłaś pewna, że w ostatniej chwili zmienię zdanie i 

wybiorę się na ryby?

Roześmiała   się,   w   jej   zielonych   oczach   zamigotały   iskierki.   Z   długimi   włosami 

upiętymi w staroświecką fryzurę wyglądała niczym istota przeniesiona z minionej epoki.

background image

-   Istna   młoda   wiktoriańska   dama.   Wyglądasz   bardzo   ponętnie.   Taka   skromna   i 

cnotliwa.

Patrzył na nią takim wzrokiem, jak gdyby marzył o tym, by raz na zawsze rozprawić 

się z tym niewinnym wizerunkiem. Gabby opuściła wzrok, by nie wyczytał w nim niemej 

zgody.

- Lepiej już ruszajmy - odparła, przechodząc obok niego.

Kilka minut później wchodzili do kościoła zbudowanego z szarych polnych kamieni.

- Ładna rzecz, taka zwiewna - odezwał się J.D., zerkając na jej strój, gdy byli na 

schodach.

- Mogę ci ją czasem pożyczać, jeśli chcesz - powiedziała wesoło.

Jego   oczy   zapowiadały   srogą   zemstę,   jednak   zaledwie   Gabby   wzięła   go   za   rękę, 

uśmiechnął się, wpatrzony w nią jak w obrazek.

Z   uwagą   wysłuchał   kazania,   śpiewał   hymny   ciepłym   barytonem,   potem   zaś,   gdy 

pastor udzielał wiernym błogosławieństwa, popadł w zadumę.

-  Mogłabyś  chwilę   na mnie   zaczekać?  -  spytał,   kiedy  ludzie  zaczęli  wychodzić  z 

kościoła.

- Oczywiście - odparła, spoglądając na niego ze zdziwieniem.

Podszedł   do   pastora   i   długo   o   czymś   szeptali,   przybierając   niezmiernie   uroczyste 

miny, w końcu pożegnali się uściskiem dłoni. J.D. wrócił do Gabby i wziął ją za rękę.

Przez chwilę patrzył na nią.

-   Zamiast   ciebie   zabieram   na   lunch   twojego   pastora   -   oznajmił   z   przebiegłym 

uśmiechem. - Przebierz się w coś swobodniejszego, a ja podjadę po ciebie za dwie godziny, 

dobrze? Gabby natychmiast spoważniała.

- Wszystko w porządku? - spytała, próbując sięgnąć wzrokiem poza ten uśmiech, tam, 

skąd wyzierały ból i niepewność.

J.D. odetchnął głęboko, buńczuczny uśmiech zgasł.

- Czasami mnie przerażasz, Gabby - powiedział cicho. - Nic się przed tobą nie ukryje.

Nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na takie wyznanie. Delikatnie dotknęła jego dłoni 

i patrzyła, jak odchodzi. Coś wisiało w powietrzu, zapowiedź zmian.

Gabby zmarszczyła czoło i zawróciła w stronę swojego mieszkania. Szła przed siebie 

spokojnym, miarowym krokiem i zastanawiała się, dlaczego J.D. chce pomówić z pastorem, 

zupełnie jak gdyby miał coś na sumieniu.

Błyskawicznie przebrała się w dżinsy oraz niebieską bawełnianą bluzkę zapinaną na 

guziczki.   Przez   kolejne   dwie   godziny   chodziła   po   całym   mieszkaniu,   obmyślając 

background image

najróżniejsze   scenariusze,   z   których   najczarniejszy   był   taki,   iż   J.D.   postanowił   rzucić 

adwokaturę w diabły i już jedzie na spotkanie z Sierżantem i Apollem.

Pojawił  się  dopiero  po  trzech  godzinach.  Gabby zdążyła  w  tym   czasie  wypić   pół 

dzbanka kawy i obgryźć dwa paznokcie niemal do żywego ciała.

Była taka roztrzęsiona, że kiedy nareszcie zapukał do drzwi, dosłownie podskoczyła.

Wpuściła go, wystraszona i niepewna.

-   Zaczynałam   myśleć,   że   wystawiłeś   mnie   do   wiatru.   -   Zaśmiała   się   nerwowo.   - 

Właśnie chciałam dać sobie spokój z czekaniem i obejrzeć coś w telewizji. Co ci dać, może 

kawy, ciasta...?

Przerwał ten potok słów, delikatnie dotykając jej ust.

- Musimy się nauczyć bardziej sobie ufać - powiedział łagodnie, patrząc jej prosto w 

oczy. - Przede wszystkim powinnaś się o mnie dowiedzieć tego, że jeśli dam komuś słowo, 

nigdy go nie cofam. Nie wrócę do Sierżanta i pozostałych, Gabby. Masz na to moje słowo.

Łzy polały się z jej  oczu jak krople deszczu z burzowej  chmury.  Zasłoniła twarz 

rękami i zaczęła iść przed siebie, byle ukryć się przed jego wzrokiem.

- Przepraszam - powiedziała zdławionym głosem, nienawidząc się za swoją słabość.

J.D. nie odezwał się słowem. Pobiegł za nią, wziął ją na ręce i spokojnie ruszył w 

stronę sypialni.

Zauważyła to i chciała zaprotestować, półprzytomna ze zdenerwowania, ale uciszył ją 

czułym pocałunkiem.

- Jacob... - wyszeptała z ustami tuż przy jego ustach.

Poczuła, że się uśmiechnął.

- Tak?

Palcami ścisnęła jego ramiona, gdy kładł ją na białej, zrobionej szydełkiem narzucie.

- Ja nie mogę... - szepnęła jeszcze ciszej.

- Czego nie możesz?

Usiadł przy niej i spokojnie  zdjął  marynarkę,  kamizelkę i krawat. Gabby patrzyła 

urzeczona, jak rozpina koszulę, nie mogąc oderwać oczu od jego pięknie wyrzeźbionych 

mięśni, ciemnych włosów porastających jego pierś.

- Nie mogę mieć z tobą romansu - powiedziała w końcu.

J.D. zajął się guzikami u jej bluzki.

- To miło.

- Jacob, słyszałeś, co powiedziałam? Przestań! Puścił jej protesty mimo uszu i rozpiął 

kolejny guzik, choć gorączkowo odpychała od siebie jego ręce.

background image

- Co mam przestać?

- Rozbierać mnie! - Wybuchnęła histerycznym śmiechem. - Jacob, ja nic nie mam pod 

spodem, na litość boską!

- Widzę - odparł z szelmowskim uśmiechem, rozchylając poły jej bluzki.

- Możesz mnie posłuchać...? - zaczęła bez tchu.

- Cicho, kochanie.

Pochylił się i zaczął całować jej pierś. Gabby jęknęła, odchylając się do tyłu, potem 

wydała dziwny, przenikliwy dźwięk, który sprawił, że J.D. podniósł głowę.

- Zabolało cię? - spytał niewinnym tonem. - Przepraszam, starałem się być delikatny.

Leżała   z   rękami   wyciągniętymi   nad   głową,   nieświadomie   zaciskając   pięści,   w   jej 

szeroko otwartych oczach malowały się strach i pożądanie.

- Jakbyś nie wiedział, że nie - wyszeptała. Wpatrywał się w jej nagie ciało, patrząc z 

zachwytem, jak jej piersi unoszą się i opadają.

- Jakaś ty piękna - rzekł półgłosem.

Powiódł opuszkami palców po jej gładkiej skórze, nie odrywając spojrzenia od jej 

oczu. Chciał widzieć, jak budzi się w niej pożądanie.

Gabby oddychała  coraz  szybciej.  Dotyk  jego dłoni doprowadzał ją do szaleństwa. 

Przesunęła się i wygięła plecy, tak aby jej piersi znalazły się bliżej jego ust.

- Mam ją pocałować? - spytał, muskając jej brodawkę.

- Tak - wyszeptała. - Proszę...

Poczuła   na   skórze   jego   gorący   oddech,   chwilę   później   mocne,   szorstkie   dłonie 

wsunęły się pod jej plecy. Uniósł ją i zaczął całować jej piersi, wtulać w nie twarz...

- Jacob... - westchnęła błogo, wsuwając palce w jego włosy. - Jacob, chcę, żeby tobie 

też było tak cudownie. Powiedz mi, co mam robić...

- Mnie już jest cudownie - szepnął jej do ucha. - Mogę cię całować, dotykać, to mi 

wystarczy.

- Naprawdę?

- Naprawdę - wyszeptał, patrząc jej prosto w oczy.

Przewrócił się na plecy i wciągnął ją na siebie.

Uśmiechnął się drapieżnie, widząc jej minę, po czym rozpuścił jej włosy i patrzył na 

nią   spod   półprzymkniętych   powiek.   Gabby   poruszyła   się   lekko,   nie   odrywając   od   niego 

wzroku.

- To zaproszenie? - spytał cicho.

Głos uwiązł jej w krtani. Z lękiem i z miłością wpatrywała się w jego twarz, czując 

background image

pod palcami bicie jego serca, a potem wstrzymała oddech i oparła czoło na jego ramieniu.

Przez cały czas delikatnie głaskał ją po plecach. Tym razem to on się poruszył, tak aby 

mocniej się do niego przytuliła.

- Pragnę cię tak, że to aż boli - powiedział cicho, muskając palcami jej sutki. - Pokazać 

ci, jak bardzo?

-   Sam   zacząłeś   -   przypomniała   mu,   dotykając   czołem   do   jego   czoła.   A   potem 

poruszyła się na nim gwałtownie i przylgnęła do niego całym ciałem, wiedząc, że tym razem 

nie będzie się opierać.

- Obejmij mnie - wyszeptała, zbliżając wargi do jego ust. - Mocno.

Chwycił ją za biodra.

- Tym razem nie będę chciała, żebyś przestał - szeptała z przejęciem. - Nie będę cię 

powstrzymywać, Jacob...

- Powiedz mi... dlaczego... - jęknął.

- Przecież wiesz - odparła ledwie słyszalnie i gorąco pocałowała go w usta. Przetoczył 

się na nią, przytłoczył swym ciężarem. Przyciągając ją do siebie, odwzajemnił pocałunek. 

Poczuła, jak językiem niecierpliwie wnika w jej gorące usta, i nie pozostała mu dłużna.

- Powiedz to - nalegał, patrząc na nią roziskrzonym wzrokiem, i mocniej przycisnął 

biodra do jej bioder. - Chcę to usłyszeć, Gabby!

- Kocham cię! - zawołała. Głos jej drżał, ale już się niczego nie bała. - Kocham cię, 

kocham!

Wstrzymał   oddech   i   przez   chwilę   wpatrywał   się   w   nią   płonącymi,   szczęśliwymi 

oczami, potem dotknął jej twarzy. Cały drżał, ale zdobył się na blady uśmiech.

- Wykończysz mnie - jęknął, zsuwając się z niej i kładąc się na brzuchu.

Leżał nieruchomo, ściskając poduszkę tak mocno, że palce mu zbielały.

- Jacob? - szepnęła wystraszona i usiadła.

- Nie dotykaj mnie, kochanie - poprosił udręczonym tonem.

Wpatrywała się w niego, zdenerwowana i niepewna. Rozpalił ją do czerwoności, a 

teraz jej nie chce? Dlaczego? Po co to wszystko?

Uspokajał się powoli, w końcu westchnął.

- O Boże, to cud, że udało mi się nad sobą zapanować - mruknął. - Mało brakowało. 

Mniej brakowało tylko wtedy w Gwatemali.

Oczy jej się rozszerzyły.

- Tamtego ranka? - spytała ledwie słyszalnie.

- Tamtej nocy. - Zaśmiał się sucho. - Gabby, ja nie próbowałem cię ukarać. Po prostu 

background image

straciłem nad sobą kontrolę. Jeszcze moment, a wziąłbym cię siłą.

Uniosła brwi.

- A mnie wmawiałeś, że...!

- Musiałem coś powiedzieć - odparł. - Nie wiedziałem, jak z tego wybrnąć, myślałem, 

że zwariuję. Na początku chciałem zaciągnąć cię do łóżka, ale nawet mnie nie zauważałaś, nie 

widziałaś we mnie mężczyzny.  W Rzymie  próbowałem sprawić, żebyś mnie dostrzegła - 

przyznał się ze śmiechem. - Mój Boże, już byłem pewny swego, a tu raptem słyszę, że jesteś 

dziewicą, i wszystkie moje plany wzięły w łeb. Postanowiłem cię zwolnić, ale potem byliśmy 

w dżungli i umierałem sto razy, patrząc, jak tamto bydlę bierze cię na muszkę.

Przewrócił się na plecy, przyciągnął jej dłoń do ust i pocałował ją.

- Dopiero wtedy zrozumiałem, co się ze mną dzieje. Czułem się jak smarkacz, pełny 

żądzy, sfrustrowany i przerażony. Wolałem, żebyś mnie znienawidziła, niż dać się usidlić. 

Plan był genialny, ale nie wypalił. Chciałem cię skrzywdzić, nie przewidziałem tylko jednego: 

że   będę   cię   pragnął   tak,   że   zapomnę   o   bożym   świecie.   Byle   do   soboty   -   dodał   z 

przepraszającym uśmiechem. - Tyle jakoś wytrzymam.

- Do soboty? - powtórzyła.

- Pastora Boone'a zaprosiłem na lunch z dwóch powodów - oznajmił. - Po pierwsze, 

żeby pomówić o sprawach, które ciążą mi na sumieniu. Po drugie, spytać, czy udzieli nam 

ślubu.

Gabby   znieruchomiała.   Wpatrywała   się   w   niego   z   wypiekami   na   twarzy   i   z 

niedowierzaniem w oczach. To brzmiało jak spełnienie jej najgorętszych marzeń.

Usiadł na łóżku i wziął ją za ręce.

- Gabby, jedno mogę ci powiedzieć. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.

- Ale... ale sam mówiłeś, że nie wiesz, czy będziesz chciał mieć rodzinę.

Milczał chwilę, głaszcząc jej dłonie, potem westchnął.

- Owszem, mówiłem wiele różnych rzeczy. A myślałem tylko o tym, że chyba nie 

przeżyję, jeśli mnie odtrącisz. Musiałem jakoś sprawdzić, czy po tym wszystkim jeszcze ci na 

mnie zależy. - Wpatrzył się w jej smukłe palce. - Kiedyś nic mnie nie obchodziło, bylebym 

dostał, czego chciałem, ale to się zmieniło, odkąd poznałem ciebie. Musiałem mieć pewność, 

że i ty mnie pragniesz.

- Pragnęłam cię - odparła ledwie słyszalnie. - I wciąż cię pragnę. Kocham cię.

Uśmiechnął się i spojrzał na nią płonącym wzrokiem.

- Czy ty chociaż zdajesz sobie sprawę, co ja do ciebie czuję?

Wzruszyła ramionami.

background image

- Pożądasz mnie - odparła z drżącym uśmiechem. - Może nawet trochę mnie lubisz.

Oddychał ciężko.

- Pewnie  parę razy to mówiłem,  ale nigdy szczerze. Nie sądziłem, że to aż takie 

trudne.

Przysunęła   się   do   niego,   objęła   go   i   przytuliła   policzek   do   jego   szerokiej   piersi. 

Zawahał się, a potem przygarnął ją mocno, z całych sił. Westchnął i powiedział drżącym 

głosem:

- Ja...

Zabrakło mu odwagi. Zaczął ją całować po szyi, potem delikatnie położył ją na łóżku. 

Pieścił ją i całował dopóty, dopóki nie zarzuciła mu rąk na szyję, pojękując cicho.

- Kocham cię - powiedział w końcu z pasją, która przeraziłaby Gabby, gdyby tak 

dobrze go nie znała. - Ubóstwiam cię. Uwielbiam. Umrę z twoim imieniem na wargach, 

tęskniąc za twoimi ustami, za twoim głosem. Czy to ci wystarczy?

- O tak - wyszeptała. - Nie mogłabym chcieć niczego więcej. - Łzy wezbrały jej w 

oczach. - Mnie to wystarczy, ale czy wystarczy tobie?

- Tak - powtórzył. - Ty i dzieci. - Znowu zbliżył usta do jej ust. - Pastor Boone mówił, 

że   oficjalnie   nie   należysz   do   kościoła.   Pomyślałem,   że   może   wstąpimy   do   niego   razem. 

Dzieci powinny w coś wierzyć.

Przytuliła twarz do jego szyi.

- Chciałabym mieć z tobą dzieci.

- Mów mi takie rzeczy, to do ślubu pójdziesz w szkarłatnej sukience. Cicho!

Uśmiechnęła się przez łzy.

- Nauczyłam się tego od ciebie.

- Nauczę cię znacznie więcej, ale nie teraz - odparł, uwalniając się z jej objęć.

Z ociąganiem wstał z łóżka i przeciągnął się, nie odrywając od niej wzroku. Gabby 

podparła głowę na łokciu i uśmiechnęła się do niego.

- Jesteś najbardziej seksownym mężczyzną na świecie - oznajmiła z westchnieniem. - 

W pracy ciągle gapiłam się na ciebie i wyobrażałam sobie, jak wyglądasz bez koszuli.

- Gabby! - ostrzegł  pół żartem, pół serio. Przeciągnęła  się jak kotka, podniecona, 

zakochana i zachwycona jego pożądliwym spojrzeniem.

- Jacob - wyszeptała, kładąc się na plecach i wiedząc doskonale, że poły jej bluzki 

znów się rozsunęły.

Dopiero   teraz   uświadomiła   sobie,   jaką   ma   nad   nim   władzę,   i   poczucie   triumfu 

uderzyło jej do głowy. Z przewrotnym uśmiechem wyciągnęła do niego ramiona.

background image

- Nie mogę, kochanie - jęknął. - Jeśli do ciebie podejdę, nieprędko wyjdziemy z łóżka.

Zobaczyła,  że J.D.  pochyla  się nad nią.  Oczami  wyobraźni  widziała  już, jak  jego 

muskularne, śniade ciało przyciskają do materaca, niemal słyszała jego zmysłowy szept...

Zanim zorientowała się, co się dzieje, stała już przed łóżkiem.

- Żeby mi to było ostatni raz! - powiedział, patrząc na nią z błyskiem w oczach. - 

Bezwstydnica!

- Ale...

- Po ślubie - oznajmił stanowczo i cmoknął ją w policzek. - Teraz jedziemy obejrzeć 

domy. Dwa wyglądają obiecująco. Chciałabyś mieszkać nad jeziorem?

Wstali i przeszli do korytarza, trzymając się za ręce.

- Wszystko jedno gdzie, byle z tobą. Roześmiał się, oczy mu zabłysły. Otworzył drzwi 

i puścił Gabby przodem.

- A swoją drogą, to co zrobiłeś ze swoją kuszą? - spytała, przekręcając klucz w zamku.

- Z jaką kuszą?

Uśmiechnął się szeroko. Gabby westchnęła i oparła mu głowę na ramieniu.

- Myślisz, że Sierżant zgodziłby się poprowadzić mnie do ołtarza?

- Byłby z tego dumny - zapewnił J.D. - Resztę chłopaków też chcesz zaprosić?

- A miałbyś coś przeciwko temu?

- Jasne, że nie - odparł ucieszony, kiedy wsiadali do windy. - Nie bądź taka smutna. 

Nie wymknę się z nimi, masz na to moje słowo.

- Nie będziesz niczego żałował? - spytała cicho. Westchnął i objął ją czule.

- Tylko tego - wyszeptał - że tak długo czekałem, zanim odważyłem się powiedzieć, 

że cię kocham.

- Tak długo? - powtórzyła zdziwiona.

- Gabby, kocham cię od dawna.

Chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła, bowiem zamknął jej usta pocałunkiem.

- Czemu nic o tym nie wiedziałam? - zapytała po chwili.

- Byłaś taka młoda - odparł szczerze. - Miałem poczucie, że nie powinienem widzieć 

w   tobie   kobiety.   Ale   chodziłaś   na   randki   i   czasami   wydawałaś   się   nad   wiek   dojrzała.   - 

Pogłaskał   ją   po   głowie.   -   Jeszcze   nie   wiedziałem,   jak   pokieruję   swoim   życiem,   więc 

trzymałem się na dystans. Bałem się, że złożysz wymówienie. - Wzruszył ramionami. - Do-

piero w dżungli uświadomiłem sobie, jak bardzo mi na tobie zależy. Przez cały weekend 

usiłowałem sobie wmówić, że mogę wrócić do dawnego życia i za tobą nie tęsknić. Nie udało 

mi się to i odtąd próbowałem ci udowodnić, że nie zawsze jestem takim brutalem. Nawet 

background image

sobie nie wyobrażasz, co czułem, widząc, jak kulisz się na mój widok.

Wyobrażała   to   sobie   doskonale,   wystarczyło   spojrzeć   na   jego   udręczoną   twarz. 

Wspięła się na palce i ucałowała jego zamknięte powieki.

-   Bałam   się.   Nie   tego,   że   zrobisz   mi   krzywdę,   ale   że   mnie   uwiedziesz,   a   potem 

znikniesz. - Zaśmiała się gorzko. - Chyba umarłabym z rozpaczy. Już wtedy cię kochałam.

- Odtąd już nic nas nie rozdzieli - powiedział cicho. - Urodzisz mi dzieci i zawsze 

będziemy razem.

Oczy zaszkliły jej się od łez.

- Bardzo bym tego chciała.

Sześć dni później w kościele metodystów odbył się cichy ślub. Gabby, w sięgającej do 

ziemi białej, jedwabnej sukni, poprowadził do ołtarza niski, żylasty mężczyzna w nowiutkim 

szarym   garniturze,   wyróżniający   się   spośród   gości.   Uwagę   zwracał   także   drużba   pana 

młodego, wysoki, czarnoskóry mężczyzna, który nieustannie gmerał przy wykrochmalonym 

kołnierzyku koszuli albo nerwowo poprawiał krawat, oraz kilku innych gości siedzących w 

pierwszej ławce przed ołtarzem.

Gabby   zauważyła,   że   Richard   Dice   oraz   dwie   sekretarki,   które   pracowały   w   tym 

samym budynku, zerkali na nich ciekawie. Jej matka także wydawała się zdziwiona.

Gabby uśmiechnęła się tylko, idąc w stronę ołtarza, zapatrzona w J.D., który wydawał 

się równie jak ona dumny i szczęśliwy.

Po krótkiej, acz wzniosłej ceremonii Gabby pocałowała świeżo upieczonego męża i 

podbiegła do Matthew, aby uściskać go serdecznie.

- Dziękuję ci - powiedziała z promiennym uśmiechem.

Sierżant wydawał się nieco zakłopotany.

- Było fajnie. Ehm, Gabby, twoja mama krzywo na nas patrzy.

- Moja matka zawsze była dziwna, Matthew - odparła Gabby ze śmiechem. - Zaraz 

zobaczysz. Mamo, chodź, przedstawię ci Matthew!

- Moje gratulacje, Gabby i J.D. - rzekł uradowany Richard Dice, pochylając się, aby 

ucałować ją w policzek. - Przeżyłem prawdziwy szok, kiedy dostałem zaproszenie na wasz 

ślub. Zwłaszcza po wydarzeniach ostatniego tygodnia.

- Wyboista jest droga miłości. - Gabby uśmiechnęła się radośnie. - Zresztą przekonasz 

się na własnej skórze.

- Nigdy - oznajmił Richard z mocą. - Za dobrze biegam!

- Ja też tak kiedyś myślałem - wtrącił J.D., z uśmiechem spoglądając na Gabby, która 

pokazała   mu   język   i   podeszła   do   matki.   Przeprosiła   sekretarki,   które   ją   zagadywały,   i 

background image

odciągnęła ją na bok.

Pani Darwin, wystrojona w białą płócienną garsonkę oraz kapelusz co najmniej o trzy 

rozmiary za duży, z wahaniem podążyła za córką. W tym kościele wydawała się równie nie 

na miejscu jak Mattew, Apollo i cala reszta.

- Nie cierpię się tak stroić - oznajmiła, zerkając na Matthew z zaciekawieniem. - Z 

rozkoszą wskoczyłabym w moje ukochane dżinsy.

- Słyszałem, że pani strzela, przeklina i jeździ konno - odezwał się Matthew i znowu 

nabrał wody w usta.

Pani Darwin pokraśniała z dumy, po czym opuściła wzrok i uśmiechnęła się skromnie:

- Cóż, może jest w tym trochę prawdy, panie...?

- Matthew Carver - odparł Sierżant. - Łucznik... to jest J.D., jest dla mnie jak syn. - 

Uścisnął jej dłoń i uniósł ją do ust. - Mogę mu tylko pozazdrościć takiej pięknej teściowej.

Gabby   zostawiła   ich   samych   i   poszła   się   przywitać   z   Apollem,   Semsonem, 

Laremosem oraz Dragonem.

- Cześć, chłopaki! - Uśmiechnęła się szeroko.

- Cześć, Gabby - odparł Apollo. - Dobrze, że już przeszłaś chrzest bojowy, bo inaczej 

musielibyśmy ci zrobić jakieś przeszkolenie.

- Co to, to nie - oznajmiła. - Wyjeżdżamy z J.D. w podróż poślubną. Skończyłam z 

przygodami. Wyobrażasz sobie, jak czołgam się przez dżunglę z czterdziestką siódemką i 

wielkim brzuchem?

-   Och,   ależ   karabin   chętnie   byśmy   za   ciebie   ponieśli,   Gabby  -   odparł   poważnym 

tonem.

- Ale z ciebie dżentelmen! - zaśmiała się.

- Chyba skończony grubianin - wtrącił z udawanym oburzeniem Laremos, podchodząc 

i całując Gabby w rękę. - Moje gratulacje. Oczywiście nie ma mowy o żadnym czołganiu się 

przez dżunglę. - Błysnął w uśmiechu wszystkimi zębami. - Będziemy cię nieść.

Semson i Drago wtrącili swoje trzy grosze, a Gabby musiała się wesprzeć na ramieniu 

męża, by nie przewrócić się ze śmiechu.

Podchodzili kolejni goście, aby złożyć gratulacje młodej parze, i kościół stopniowo 

pustoszał. Na samym końcu zbliżył się do nich mężczyzna, którego Gabby nie znała, wysoki 

blondyn o surowych rysach i twarzy równie śniadej jak twarz J.D. Jego mocną opaleniznę 

podkreślały spłowiałe od słońca włosy.

Zwrócił na Gabby brązowe oczy i przez chwilę przyglądał się jej z ciekawością. Miał 

na sobie jasnopopielaty garnitur, który wyglądał na równie nowy jak te, w których wystąpili 

background image

goście J.D. W sposobie, w jaki uścisnęli sobie dłonie, było coś, co kazało Gabby pomyśleć, że 

znają się bardzo dobrze.

- Myślałem, że nienawidzisz ślubów - zauważył J.D. z chłodnym uśmiechem.

- I miałeś  rację.  Po prostu byłem  ciekaw,  komu dałeś  się zaciągnąć  do ołtarza. - 

Zacisnął   usta,   zmrużył   jedno   oko   i   przyglądał   się   Gabby   z   taką   uwagą,   że   poczuła   się 

nieswojo.   Kącik   ust   zadrgał   mu   nieznacznie,   po   czym   mężczyzna   zaniósł   się   ochrypłym 

śmiechem. - No cóż, jeśli radzi sobie z bronią i przy pierwszym strzale nie narobi krzyku, to 

chyba ujdzie w tłoku.

-   Ujdzie   w   tłoku?   -  powtórzyła   Gabby,  wlepiając   w   niego   lodowate   spojrzenie.   - 

Wyprowadzę pana z błędu: jestem rewelacyjna. Nie dość, że strzelam, to jeszcze trafiam.

Roześmiał się, tym razem łagodniej. W jego oczach pojawiły się iskierki rozbawienia.

- Czyżby? - spytał, podając jej rękę. - Jestem Duńczyk.

Oczy jej się rozszerzyły, zaledwie przypomniała sobie, co o nim opowiadał J.D., gdy 

byli w Rzymie.

- Fiu, fiu! Widać cuda nigdy się nie kończą - mruknęła. - Wyobrażałam sobie, że masz 

drewnianą nogę i nieustannie żujesz tytoń.

Duńczyk   wybuchnął   śmiechem.   Kiedy   się   uspokoił,   impulsywnie   objął   Gabby   i 

mocno ją uściskał.

- Ech, J.D., ty fartowny skurczy...

- Duńczyk! - ucieszył się Sierżant. - Skądeś ty się tutaj wziął?

- Z Libanu - padła spokojna odpowiedź. - Przydałoby mi się kilku dobrych piechurów. 

Zainteresowany?

- Być może - odparł Matthew ostrożnie, zerkając na pozostałych. - Chodźmy pogadać. 

J.D., dbaj o nią. I o siebie. - Pożegnali się uściskiem dłoni. - Będziemy w kontakcie.

Gabby objęła go serdecznie.

-   Dziękuję,   że   poprowadziłeś   mnie   do   ołtarza.   Daj   znać,   gdzie   spędzasz   święta. 

Przyślę ci pudło ciepłych skarpet.

Matthew ucałował ją w czoło.

- Tak zrobię - odparł, po czym szepnął jej do ucha: - Przy okazji podaj mi adres swojej 

mamy. To jest kobieta! Przeklina, strzela... Marzenie!

- Podam, podam - obiecała roześmiana. Reszta towarzystwa pożegnała się i wyszła. Po 

wszystkim odwieźli matkę Gabby na lotnisko.

- Tylko zadzwoń do mnie czasem, dziecko - poprosiła, kiedy zostały same.

- Oczywiście. - Gabby objęła ją mocno. - Wpadłaś Matthew w oko.

background image

- On też jest niczego sobie - odparła pani Darwin z figlarnym uśmiechem.

- Tylko jest jeden malusieńki szkopuł... - zaczęła Gabby, zastanawiając się, ile może 

matce powiedzieć.

-   Ustatkuje   się,   kiedy   przyjdzie   na   niego   pora,   zupełnie   jak   twój   J.D.   -   Matka 

uśmiechnęła się wyrozumiale. - Po prostu niektórzy mężczyźni potrzebują więcej czasu niż 

inni. Tymczasem napiszę do niego słodki liścik. - Mrugnęła do Gabby.

- Koniecznie mnie odwiedźcie.

- Odwiedzimy - obiecał J.D., uściskał teściową i patrzył, jak odchodzi.

Gabby wzięła go pod rękę i wrócili na parking.

- Zrobiłaś się strasznie cicha, odkąd wyszliśmy z kościoła - powiedział miękko. - 

Bałaś się, że będę chciał z nimi wyjechać?

- Chyba tak. Troszeczkę.

Zatrzymał się przy samochodzie i spojrzał na jej zmartwioną twarz.

- Będę z tobą zupełnie szczery. Kiedy wychodzili beze mnie,  czułem się tak, jak 

gdybym   coś   tracił.   W   Gwatemali   przypomniałem   sobie   smak   dawnego,   szalonego   życia, 

kiedy   miałem   więcej   wolności   niż   mam   teraz.   Ale   jestem   realistą,   Gabby.   Matthew 

wspominał, że przed naszym wyjazdem z Gwatemali mówił ci, że zaszedłem zbyt daleko, 

żeby do nich wrócić, żeby znowu żyć jak kiedyś.

Gabby kiwnęła głową, ale dalej milczała.

- Miał rację - podjął J.D. - Marzyłem o lepszej przyszłości, dla siebie, dla nas obojga. 

Za dużo w nią zainwestowałem, żeby wszystko przekreślić dla dreszczyku emocji. Zresztą - 

dodał dwuznacznym tonem, przyciągając jej dłoń do swojej piersi - znam ciekawsze podniety.

Patrzył na nią takim wzrokiem, że nogi się pod nią ugięły.

-   Odkąd   mam   ciebie,   nie   muszę   zaglądać   śmierci   w   oczy,   aby  poczuć,   że   żyję   - 

szepnął, wsuwając jej drobne palce pod swoją koszulę, by poczuła bicie jego serca. - Jesteś 

równie podniecająca jak wojna, i może tylko odrobinę mniej niebezpieczna.

- Tylko odrobinę? - odszepnęła, obejmując go za szyję.

Znieruchomiał i z ustami tuż przy jej ustach szepnął:

- Seks dalej tak bardzo cię przeraża? Zaczerwieniła się, ale nie opuściła wzroku.

- Nie. Kocham cię, więc to nie będzie seks, tylko... miłość.

Zmysłowo rozchylił usta.

- Jest biały dzień, Gabby - mruknął.

- Wiem - odparła, pośpiesznie całując go w usta. — Będziemy mogli się na siebie 

napatrzeć.

background image

Spojrzał jej w oczy i odnalazł w nich najmroczniejszą dżunglę. Przygarnął ją do siebie 

i pocałował zaborczo. Gdy odsunął twarz, z trudem łapał oddech.

- Już nie muszę szukać przygód - powiedział.

- Ty jesteś największą przygodą.

- Zabierz mnie do domu, Jacob - wyszeptała.

- Ucz mnie.

- Cóż za rozkoszna myśl - zaśmiał się radośnie, puszczając ją z ociąganiem, wpatrzony 

w jej błyszczące oczy.

Patrzyła   na   niego   i   wiedziała,   że   będzie   pięknie,   gdy   będą   leżeć   obok   siebie   w 

chłodnej pościeli, i pozna rozkosz, jakiej nigdy dotąd nie poznała.

- Nie mogę się doczekać - szepnęła drżącym głosem.

Gdy wsiadła do samochodu, J.D. spojrzał w niebo i odprowadził tęsknym spojrzeniem 

niewielki wojskowy samolot. A potem spojrzał na Gabby, promienną, szczęśliwą i zakochaną. 

Twarz   mu   złagodniała,   w   oczach   pojawiły   się   całkiem   inne   błyski   i   uśmiechnął   się   jak 

człowiek, który jest szczęśliwy.