background image

Glenna McReynolds

Ten przeklęty Carson

background image

Rozdział 1
  - Nie mogę pracować z tym człowiekiem - stwierdziła 

Kristine Richards. Cisnęła notatkę od dziekana na zawalone 
dokumentami biurko, wywołując tym lawinę papierów. Jenny, 
jej starsza asystentka, przykucnęła i zebrała z podłogi kilka 
listów,   wpychając   je   między   dokumenty,   których   stertę 
trzymała już w ramionach.

 - Po prostu nie będziesz, a nie nie możesz - powiedziała, 

rozglądając   się,   gdzie   jeszcze   dałoby   się   wetknąć   resztę 
papierów. Wolna przestrzeń nie chciała się jednak pojawić jak 
za   dotknięciem   czarodziejskiej   różdżki.   Jenny   westchnęła   z 
rezygnacją   i   chwyciła   się   ostatniej   deski   ratunku, 
umieszczając   korespondencję   w   licznych   tomach   książek, 
które piętrzyły się na ścianach gabinetu, upewniwszy się, czy 
brzegi   kopert   wystają   poza   okładki   woluminów.   Po   chwili 
półki z książkami wyglądały jak samoloty gotowe do startu.

Dobrze, niech ci będzie - zgodziła się Kristine. - Nie będę 

pracować   z   tym   facetem.   -   Uniwersytet   bardzo   się 
zaangażował   w   tybetański   projekt   Carsona   -   powiedziała 
Jenny   -   i   chce   mieć   pewność,   że   wyniki   badań   zostaną 
opublikowane. Logiczne więc, że to właśnie ciebie wybrano 
na jego asystentkę.

  -   W   takim   razie   powinni   byli   pamiętać,   że   to   ja,   do 

cholery, miałam jako pierwsza pojechać do Tybetu, ale nie, 
wysłali Harry'ego Fratza, który złapał tam jakieś paskudztwo. 
Szczęściarz.

Niespełna   rok   temu   Kristine   oszołomiła   i   zachwyciła 

wiadomość, że jej macierzysta uczelnia - Uniwersytet Stanu 
Colorado - weźmie udział w sfinansowaniu ambitnych badań 
archeologicznych, co oczywiście oznaczało sławę i zaszczyty, 
związane z wynikami odkryć.

Chodzący   zawsze   własnymi   drogami   archeolog   o 

nazwisku   Carson   zaplanował   opracowanie   spisu 

background image

starotybetańskich   klasztorów,   świątyń   i   miejsc   kultu 
religijnego. Kristine była wówczas pewna, że to ona pojedzie 
na   wyprawę   z   Carsonem.   Uniwersytet   nie   mógł   wystawić 
lepszego   fachowca,   a   już   na   pewno   nie   był   nim   Harry. 
Wytypowano jednak właśnie jego - no cóż, był mężczyzną. 
Ledwo wytrzymał dwa miesiące, a teraz dramat, klapa na całej 
linii, międzynarodowa ekspedycja upadła. Trzeba mieć niezły 
tupet, żachnęła się w duchu, żeby próbować wciągnąć ją teraz 
w zabagnioną akcję Carsona, kiedy Wydział Historii przylepił 
już   całemu   projektowi   odpowiednią   etykietkę.   Cała   ta 
cholerna sprawa od początku powinna być Osiągnięciem Pani 
Richards. Na temat historii Tybetu Kristine wiedziała i czytała 
więcej  niż  Harry  mógłby  sobie  wyobrazić  w najśmielszych 
marzeniach.

Uporządkowała   trochę   biurko,   znajdując   przy   okazji 

czekoladowy herbatnik. Zdmuchnęła pyłek , z jego krawędzi i 
spróbowała kawałeczek.

 - Umrzesz pewnego dnia - upomniała ją Jenny.
  - Będę w dobrym towarzystwie. A co poza tym może 

zaproponować   Uniwersytet   kobiecie   -   najlepszemu 
historykowi   Azji   -   na   lato,   oprócz   porządkowania   cudzego 
bałaganu i opieki nad wspaniałym chłopcem, który go narobił?

 - Mogą cię wyrzucić z roboty.
Kristine zakrztusiła się okruchami, a Jenny poklepała ją po 

plecach.

  -  Tak,   tak   kochanie,   słyszałam,   że   szkoła   rejonowa 

poszukuje nauczycielki historii.

Kristine   podniosła   oczy,   napotykając   wzrok   swojej 

asystentki. Nie miała wątpliwości, że Jenny właściwie oceniła 
sytuację.   Niesamowita   intuicja   nigdy   nie   zawodziła   tej 
kobiety, zwłaszcza gdy w grę wchodziły rozgrywki wewnątrz 
Uniwersytetu.

background image

  -   To   jest...   szantaż   -   syknęła   przez   zęby,   sięgając   po 

filiżankę z zimną kawą.

  - Umrzesz, zanim dojdziesz do trzydziestki - zauważyła 

Jenny,   obserwując   współpracowniczkę  mieszającą  kawę 
ołówkiem.

  -  Będę  w   dobrym   towarzystwie   -   powtórzyła   Kristine 

upijając łyk kawy.

  - Pewnie jednak przeżyjesz to lato - ciągnęła Jenny - i 

tylko   od   ciebie   zależy,   czy   będziesz   pracować   nad 
tybetańskimi odkryciami Kita Carsona, czy też szukać pracy.

 - Szantaż - wymamrotała Kristine.
Carson,   Kit   Carson.  Nawet   brzmienie   tych   słów   ją 

drażniło.   Co   za   niedorzeczne   imię   nosił   ten   sławny,  trzeba 
przyznać, głupiec. Przybył z bezkresów Azji prawie dziesięć 
lat   temu,   oszałamiając   dyrektorów   muzeów   od   Pekinu   do 
Kalkuty   ogromem   wiedzy   i   wartością   odkryć 
archeologicznych.   Nieznany   nikomu,   stał   się   sławny   dzięki 
spektakularnym wynikom odkryć, jakich dokonano w pobliżu 
grobowca   w  Lishan  w   Chinach  oraz   zadziwiającej   kolekcji 
naturalnej   wielkości   ceramicznych   wojowników.   Zbiegły 
mnich buddyjski o zaskakujących umiejętnościach docierania 
do tajemnic Dalekiego Wschodu.

Kristine nigdy go nie spotkała. Nikt z jej znajomych za 

wyjątkiem   biednego   Harry’ego   również   go   nie   widział,   a 
odwiedziny   w   szpitalu,   w   którym   przebywał   Harry,   były 
zabronione. Wszyscy jednak słyszeli o nim i każde spotkanie 
historyków   zaczynało   się   lub   kończyło   przywołaniem   jego 
nazwiska   z   nieodłącznym   epitetem:   „ten   cholerny 
barbarzyńca". Wystarczyło dwóch archeologów, aby zgodnie 
modlili   się   o   to,   by   nie   Carson   jako   pierwszy   dostał 
zezwolenie na prowadzenie prac wykopaliskowych w świętej 
ziemi tybetańskiej. O Tybecie marzyli wszyscy, ale nikt nie 

background image

potrafił   zrobić   nic   ponad  sporządzenie  spisu   dostępnych 
zabytków. Kopanie w miejscach kultu było zabronione.

Carson   był   zbyt   niepokorny,   aby   móc   zmieścić   się   w 

granicach wiedzy akademickiej.  Reputację  tracił tak szybko, 
jak ją zyskiwał. Nie posiadał żadnego stopnia naukowego i, 
jeśli wierzyć  plotkom, nie  miał nawet odpowiednika matury. 
Jeżeli zaś wierzyć wiadomościom, które dochodziły  z Chin, 
Carson   przekroczył   wszelkie   granice   przyzwoitości, 
ograbiając   groby   pod   pozorem  katalogowania   tybetańskich 
świątyń i miejsc kultu.

Kristine westchnęła i opuściła głowę na biurko. Władze 

uczelni   muszą   być  rzeczywiście   w   sytuacji  bez   wyjścia, 
strasząc  ją  zwolnieniem  z  pracy. Po tym co zrobił  Carson, 
żaden z profesorów nie podjąłby współpracy z nim w trosce o 
swoją   opinię.   Niestety   Kristine   nie   zajmowała  żadnego 
wysokiego   stanowiska,   ale   też   nie   musiała   obawiać   się   o 
swoją   pozycję.   „Publikuj   albo   padnij"   -  mówiło  stare 
akademickie porzekadło i prędzej diabli by ją wzięli, niżby 
miała paść o krok od profesury.

 - Kristine, kochanie.
 - Tak? - odpowiedziała nie podnosząc głowy.
 - Ta zielona szmata, którą masz na sobie, jest tak okropna, 

że szkoda słów. Mówiłam ci sto razy, że jesteś typem kobiety 
- zimy.

 - Dzięki, Jenny - burknęła w papiery otaczające jej twarz. 

Carson. Kit Carson. Znowu westchnęła.

Pierwsze   dwa   kufry   pojawiły   się   w   domu   Kristine   w 

poniedziałek,  po  egzaminach  końcowych,  następne  dwa  we 
wtorek,   a   we   środę   Kristine   i   tragarz   mówili   już   sobie   po 
imieniu.   Za  pośrednictwem  szefa   Wydziału,   doktora 
Timnatha,   Uniwersytet   nalegał,   by   przyjęła   bagaż   Kita 
Carsona, zapewniając jednocześnie, że jego zawartość przyda 
się jej samej do badań i prosząc o dyskrecję. Odwzajemniła się 

background image

wspominając o awansie i ciesząc się w duchu, że udało się jej 
delikatnie o tym napomknąć aż trzy razy w trakcie rozmowy. 
Zaczęła   się   zastanawiać,   czy   właściciel   bagażu   zamierza 
kiedykolwiek pojawić się osobiście i czy w przeciwnym razie 
ona sama odważy się wyłamać ciężkie metalowe kłody, żeby 
zobaczyć, co kryją w sobie fascynujące stare skrzynie. Jeden 
rzut oka na nie przekonał ją, chociaż zbyt późno, o słuszności 
zaangażowania się w prace  Carsona. Kto wie, jakie  skarby 
kryją się w tym przepastnym bagażu.

 - No, Bob - powiedziała we środę rano ziewając i kładąc 

zamaszysty  podpis   na   pokwitowaniu.  Drugi   podpis   nie 
zmieścił   się   już   w   odpowiedniej   kratce.   Wolną   ręką 
przytrzymała  sześćdziesięciokilogramową  maszkarę,   którą 
większość ludzi nazywała bestią, a ona psem.

  - Chciałabym ci zwrócić uwagę, że podpisałam się na 

zapas. Jak przyjdziesz jutro rano, zostaw kufry na piętrze, nie 
pukając do drzwi. Dobrze?

  - To wbrew przepisom, Kristine - powiedział nerwowo 

tragarz, nie spuszczając oczu z doga.

  - Och, Bob. Naucz się wreszcie ryzykować i obchodzić 

przepisy.

I pozwól mi choć raz powylegiwać się w łóżku, modliła 

się w myśli. Zeszłej nocy była na przyjęciu z okazji powrotu 
Harry'ego  ze   szpitala.  Została   tam   do   późna,  bezskutecznie 
próbując   przyprzeć   do   muru   honorowego   gościa.   Wyglądał 
zupełnie dobrze jak na człowieka, który dopiero co wstał z 
łoża śmierci, ale unikał jej jak ognia.

  - No, dobrze - zgodził się w końcu Bob. - Spróbuję... 

tylko raz.

  -   Jesteś   wspaniały   -   resztką   sił   posłała   mu   promienny 

uśmiech.

background image

Po pół godzinie, dwóch aspirynach i kubku kawy Kristine 

oparła   się   o   otwartą   lodówkę   w   poszukiwaniu   czegoś   do 
jedzenia. Mancos trącił ją w nogę skomląc.

 - Tak, tak, wiem, zjadłoby się maleńkie co nie co. ,
Skomlenie gwałtownie ustało, pies zakręcił się w kółko i 

omal nie przewracając Kristine wybiegł z kuchni, poślizgnął 
się na drewnianej podłodze i zaszczekał przeraźliwie.

Otworzywszy   szeroko   oczy   Kristine   potrząsnęła   głową, 

próbując pozbyć się świdrującego szumu w uszach. Usłyszała 
uderzenie   rozpędzonego   Mancosa   o   drzwi   a   potem   głośny 
skowyt.

  -   Do   cholery,   Bob   -   mruknęła   zatrzaskując   drzwi   od 

lodówki   i   pobiegła   za   psem.   Przebiegła   przez   duży   pokój, 
rozsunęła zasłony i szarpnięciem otworzyła drzwi. Oczom jej 
ukazał się niesamowity widok.

Poruszał się szybko i zwinnie jak linoskoczek, musiała mu 

to przyznać, ale z pewnością nie był to Bob. Biegł wzdłuż 
balustrady   tarasu,   uciekając   przed   kłapiącymi   zębami 
Mancosa. W świetle budzącego się ponad wzgórzami poranka 
wyglądał, jakby otaczała go złota aureola blasku jaśniejszego 
jednak   niż   gęste,   jedwabiste   włosy,   odrzucone   do   tyłu   i 
spadające   na   plecy.   Krótsze,   ciemnokasztanowe   kosmyki 
falowały wzdłuż policzków i zasłaniały uniesione łuki brwi. 
Podwinięte   rękawy   czarnej   tuniki   ukazywały   ciemne   ciało, 
mocno napięte mięśnie i niezliczoną ilość złotych bransoletek. 
Nisko   na   biodrach   opierał   się   szeroki,   skórzany   pas.   Z 
przytroczonej   pochwy   wystawała   rękojeść   złowrogo 
zakrzywionego khukri - noża gurkijskiego najemnika. Dżinsy 
miał   wetknięte   w   niestarannie   zrobione   buty,   a   właściwie 
kawałki skóry, połączone rzemykami i zabezpieczone u góry 
srebrnymi kółeczkami. Był jak wiatr, a melodia jego szybkich 
kroków wprawiła Kristine w osłupienie.

background image

Powinnam coś zrobić, aby go ocalić, myślała, jego albo 

psa,   jeśliby   nieznajomy   sięgnął   po   nóż.   W   pewnej   chwili 
zauważył   ją,   a   szeroki   uśmiech   i   szelmowskie   mrugnięcie 
uświadomiło   jej   nagle,   że   przyjdzie   jej   chronić   przede 
wszystkim samą siebie. Cofnęła się o krok z ręką złożoną na 
piersiach w geście samoobrony, całkowicie nie pasującym do 
współczesnej   kobiety,   żyjącej   w   czasach,   kiedy   napastliwe 
hordy   zamieszkiwały   tylko   Wall   Street.   Niecywilizowany 
wygląd przybysza przywołał w jej wyobraźni wizje dawnych 
czasów,   kiedy   kobiety   były   kobietami,   a   mężczyźni 
barbarzyńcami, którzy je uprowadzali.

Barbarzyńcy... Z trudem chwytając powietrze rozpoznała 

w nim „tego cholernego barbarzyńcę" - Kita Carsona.

  -  Kukur aha!  - krzyknął niskim głosem oglądając się na 

psa   i   ściągając   z   ramienia   zamszową   torbę.   Kiedy   Mancos 
skoczył za torbą rzuconą w stronę Kristine, Carson klasnął w 
ręce i krzyknął: - Hej, psie - przyciągając ponownie uwagę 
zwierzęcia. Kristine złapała ciężki tobół i przycisnęła go do 
siebie, nie mając odwagi spuścić z oczu psa. Wyglądało na to, 
że jeszcze chwila a dog rzuci się na Carsona i pożre go na 
śniadanie.   Mężczyzna   jednak   nie   bał   się   rozwścieczonej   i 
śliniącej   się   bestii,   co   uświadomiła   sobie   z   pewnym 
niedowierzaniem. Wystarczyło jedno spojrzenie Mancosa, by 
większość jej gości w ogóle nie wysiadała z samochodu, a 
tylko naciskała klakson. Czuła wyraźnie, że Carson ani trochę 
nie   przypominał   większości   mężczyzn.   To   był   człowiek 
chodzący własnymi ścieżkami i założyłaby się o wszystko, że 
z takim uśmiechem nie mógł zostać buddyjskim mnichem.

Pies sięgał już do jego kostki, a Kristine zacisnęła palce na 

pasku   torby.   Była   wykonana   z   miękkich   materiałów. 
Szczególną   uwagę   zwracał   uchwyt   z   jedwabiu   i   delikatnej 
skóry oraz długiej na pół metra wstążki, pasującej kolorem do 

background image

włosów właściciela. Kiedy uniosła głowę, aby zobaczyć, co 
się dzieje, stanęła jak wryta.

Nie   biegł,   lecz   szedł   zdecydowanym   krokiem   po 

balustradzie, a Mancos podążał krok w krok za nim  tam  i z 
powrotem   w   poprzek   tarasu.   Carson   przemawiał   do   psa 
monotonnym   tonem,   który   łagodził  chropowaty  tembr   jego 
głosu   i   mieszał   się   z   cichym   grzechotem   bransoletek. 
Wszystko to hipnotyzowało zarówno psa, jak i Kristine. Kiedy 
przykucnął,   była   pewna,   że   Mancos   otrząśnie   się   z 
zamroczenia, ale nie. Ona zresztą też pozostawała wciąż pod 
wrażeniem   przybysza,   który   tymczasem   pochylił   się,   aby 
podrapać  psa   za   rdzawobrązowym   uchem.   Na   ten   widok 
Kristine  mało nie  wypuściła  z rąk torby. Po  chwili  Carson 
zszedł   z   poręczy   zupełnie   bez   wysiłku.   Nie   zeskoczył   po 
prostu zszedł. Ten pokaz siły i gracji powiedział jej więcej o 
mięśniach jego nóg niż długi bieg po ogrodzeniu. Nie widać 
było po nim nawet śladu zmęczenia. Za to ona przez moment 
w ogóle nie mogła złapać oddechu.

  -  Namaste  - powitał ją. Wygrawerowane w stare wzory 

bransoletki z litego złota zabrzęczały, kiedy złożył dłonie. - 
Dzień dobry.

  -   Cześć   -   odpowiedziała,   a   zabrzmiało   to   bardziej   jak 

oddech, którego nie mogła złapać. Górowały nad nią prawie 
dwa metry masywu męskiej potęgi, złagodzonej jedynie przez 
figlarne iskierki w oczach. Wyglądał imponująco. Emanowała 
z niego energia. Renegat, banita czy mnich, wszystko jedno, 
prezentował się wspaniale.

Kit   uśmiechnął   się   szeroko   do   osłupiałej   dziewczyny   i 

spojrzał na nią w zadumie. Nie żałował już długiej drogi, jaką 
przebył   w   poszukiwaniu   kufrów.   Przemierzył   za   nimi   całą 
szerokość   Ameryki,   od   jednego   do   drugiego   umykającego 
celu,   aż   przywiodły   go   tutaj,   do   domu   i   kobiety. 
Nieodpowiedzialni   wspólnicy   zupełnie   nieświadomie   oddali 

background image

mu   ogromną   przysługę   tym,   że   nie  dopilnowawszy  bagażu 
zmusili go do poszukiwań.

Przyglądał się negliżowi Kristine, a widząc zdumienie w 

jej oczach, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Gdyby nie była taka 
piękna,   czułby   się   zmęczony.   Burza   niesfornych   kręconych 
włosów opadała jej na ramiona i otaczała niewypowiedzianie 
delikatną twarz. Jej oczy miały niespotykany  kolor  górskich 
fiołków,   a   cery,   jaśniejszej   niż   kiedykolwiek   widział,   nie 
szpecił ostry makijaż, typowy dla większości kobiet Zachodu.

  -   Konkubina?   -   zapytał,   przesuwając   palcem   po   jej 

policzku.

Była   taka   delikatna,   taka   piękna,   taka   łagodna.   Tak, 

Shepherd   i   Stein   spisali   się  dobrze.  Wspaniałomyślnie 
wybaczył   im   tchórzostwo,   a   nawet   podwoił   cenę   za 
przewiezienie skarbów, za które w końcu ryzykował własnym 
życiem.

Kon...   ku...   bina,   kon...   ku...   bina  -   Kristine   próbowała 

rozszyfrować   słowo,  wypowiedziane   z  obcym   akcentem. 
Kiedy zrozumiała, o co chodzi, zaczerwieniła się, szczególnie 
w miejscu, którego przed chwilą dotykał.

 - Nie - szepnęła, po czym nadała słowom więcej mocy. - 

Nie, nie jestem niczyją konkubiną.

 - Nie moją? - uniósł brwi nad ciemnymi i tajemniczymi 

oczami o korzennym, głębokim kolorze cynamonu.

 - Nie, nie twoją.
  - Niedobrze, co? - znowu uśmiechnął się szeroko, tym 

razem bardziej uwodzicielsko.

Tak. Układana w myślach odpowiedź gwałtownie uleciała 

na trzepoczących skrzydłach paliki.

 - Jestem... - odetchnęła głęboko i spróbowała ponownie. - 

Jestem Kristine Richards.

 - Kreestine, Kreestine? - powtórzył uśmiechając się, aby 

wyprowadzić   ją   z  zakłopotania.  Zmysłowe   wygięcie   ust 

background image

Carsona   i   jego   błyszczące   zęby   nie   pozwoliły   Kristine 
odzyskać spokoju.

Nauczona   przykrym   doświadczeniem   wiedziała,   że 

zmysłowości należy się wystrzegać za wszelką cenę.

 - Nie, po prostu Kristine - wyjaśniła, kiedy była w stanie 

wydobyć z siebie głos.

  -   Ach,   Kreestine   -   wyartykułował   jej   imię,   stawiając 

akcent na drugiej sylabie. - Bardzo ładnie.

  -   Tak,   to   jest   całkiem   niezłe   imię   -   wyjąkała, 

zastanawiając się, kiedy umysł zacznie wreszcie pracować.

 - Nie - z wolna pokręcił głową z lekkim uśmiechem i ujął 

podbródek dziewczyny szorstką dłonią. Odchylił jej głowę do 
tyłu, unieruchamiając łagodnym dotykiem i blaskiem oczu.

 - Kreestine jest śliczna - zamruczał, zbliżając usta do jej 

ust i ogrzewając swoim oddechem jej wargi. Lekkie muśnięcie 
jego ręki wywołało w niej falę ciepła. Kiedy zamknął jej usta 
pocałunkiem,   zachowała  jeszcze   resztki   rozsądku,   które 
rozwiały   się,   skoro   tylko   władczo   objął   ją   w   pasie   i 
przyciągnął  bliżej.   Była   na   tyle   blisko,   by   czuć   każde 
drgnienie mięśni mężczyzny; napięcie brzucha, twarde jak stal 
uda;   czuła,   jak   ogarnia   go   fala   pożądania.   Dobry   Boże, 
myślała   na   wpół   przytomnie.   Jego  język  wsuwał   się   w 
najgłębsze  zakamarki  ust. Smakował  słodko jak piżmo,  jak 
miód   z   odległej   krainy   i   całował   bez   opamiętania,   jakby 
dopasowując się do smaku - bez umiaru i egzotycznie.

Wszystko   stawało   się   jakąś   odległą   od   rzeczywistości 

fantazją i nagle nieopisane uczucie ogarnęło jej duszę. Była 
zafascynowana, ale czuła, że powinna oprzytomnieć, zanim 
uświadomi   sobie,   że   jest   jej  dobrze   i   miło.   Dla   Kita   ten 
pocałunek też znaczył wiele, był więcej niż wspaniały, więcej 
niż prowokujący. Pierwsze zaskoczenie z wolna przerodziło 
się   w   zaciekawienie,   potem   w   odkrywanie.   Całując   coraz 
mocniej   i   natarczywiej   uczył   się   przyjemności,   jaką   mu 

background image

dawała. Przytulił ją jeszcze mocniej, czując, że Kristine robi to 
samo. Powinna być moją nałożnicą, pomyślał, ale nawet w 
roli wybranki  serca była bardziej  ujmująca  niż  jakakolwiek 
inna   kobieta.   Miał   rację   przyjeżdżając   do   tego   nieznanego 
kraju   rodziców.   Nigdy   nie   był   mnichem   i   nic   nie   mogło 
zmienić faktu, że był stworzony do życia w luksusie, do życia 
ze wszystkimi jego troskami i radościami.

Wytężając   wszystkie   siły,   co   w   jej   przekonaniu   było 

jedyną szansą, Kristine odepchnęła Carsona. Gdzie podziewał 
się Mancos, kiedy go potrzebowała?

  -   Aajah   -   wyszeptał   łagodnie   Kit,   pomagając   jej 

wyswobodzić się ze swych ramion. Oszołomiona, zauważyła 
bolesny grymas, jaki pojawił się na jego twarzy. Na miłość 
boską, czyżby go

zraniła?   Zraniła?   Cóż   za   pomysł.   Powinna   go   była 

spoliczkować.

 - Pies lubi ciebie bardziej niż mnie? - zapytał.
Przypatrywała   się   bacznie   Carsonowi   i   jej   wzrok 

zatrzymał   się   w   miejscu,   gdzie   ogromne   szczęki   Mancosa 
beztrosko zacisnęły się na dżinsach. Musiał mieć skaleczoną 
nogę. Od strony psa nie dochodził żaden odgłos, co uznała za 
dobry znak.

  -   Mancos,   poszedł,   szu,   szu   -   trzepnęła   go   brzegiem 

sukienki, wdzięczna za chwilę przerwy i szansę na złapanie 
oddechu. Co u licha sprawiło, że uległa jak jakaś porażona 
słońcem smarkula.

 - Sza, sza - usłyszała, jak powtarzał ponad jej głową.
  - Szu, szu - poprawiła go instynktownie, zastanawiając 

się, czy już zupełnie postradała zmysły.

 - Sza, sza, Mancos, sza, sza - podniósł nogę, jakby chciał 

strząsnąć zwierzę. Pies rozluźnił uchwyt, po czym najbrzydszy 
psi pysk pod słońcem podniósł się na tyle wysoko, aby sięgnąć 
podbrzusza mężczyzny. Kit roześmiał się, a dźwięk jego głosu 

background image

i treść wypowiedzianych słów przeszyły Kristine na wskroś i 
jednocześnie zawstydziły.

 - Nie dla ciebie, Mancos - odepchnął psa - dla Kreestine.
Dziewczyna   uświadomiła   sobie,   że   jakąś   nadzieją   i 

ostatnią deską ratunku byłoby natychmiastowe zniknięcie, ale 
tego, oczywiście, nie dało się zrobić. Ostatnio szczęście jej nie 
sprzyjało, nie liczyła więc na cud. A może jednak? Czuła, że 
za   moment   wybuchnie   śmiechem,   lecz   nie   wiedziała,   czy 
będzie to objaw dojrzałej reakcji czy też początki histerii. Kit 
wykorzystał sytuację i jeszcze raz ją pocałował, tym razem w 
policzek, pochylał głowę coraz niżej tak, że pasek od torby 
zsunął się jej z ramienia. Wiedziała, że walczy z histerią.

 - Namaste, Kreestine - zamruczał.
  -  Namaste...  - Wiedziała, kim był, nie mógł być nikim 

innym, ale cały czas jeszcze nie wierzyła.

 - Kautilya Carson - powiedział, wchodząc jej w słowo.
 - Kit Carson? - upewniła się.
 - Ludzie z Zachodu mówią Kit, tak.
 - Mnich buddyjski? - zapytała, próbując wyjaśnić jedną z 

najbardziej niepewnych plotek, jakie o nim słyszała.

  -   Nie,   nie   jestem   mnichem   -   zaśmiał   się   i   ponownie 

dotknął   jej   policzka,   jakby   chciał   przypomnieć   niedawny 
pocałunek.

 - Uciekłem, zanim mnie wykastrowali.
 - To oni kastrują mnichów? - Nic takiego nie wyczytała w 

żadnej z książek religioznawczych.

  - Próbują, ale duchowo - wyjaśnił  - chociaż  niektórzy 

lubią chłopców. Tego z pewnością  nie  dowiedziałaby się  z 
żadnej książki.

 - Nie martw się - zaśmiał się znowu. - Nie złapali mnie. 

Smakujesz   kawą,   masz   może   trochę?   Absolutnie   temu   nie 
wierzyła,   nie   wierzyła   niczemu.   On   pachniał   miodem,   ona 
kawą. Ledwie się  spotkali,  a jedyne, o czym mówili i czego 

background image

próbowali, to seks - wydarzenie tak rzadkie i odległe w jej 
życiu, że dopóki jej nie przypomniał, zupełnie nie pamiętała, 
na czym właściwie polega cała ta zabawa. Powinna wrócić do 
łóżka i zacząć dzień, jak każdy inny.

 - Tak - zdradzała objawy paniki, zorientowawszy się, że 

łóżko  to   ostatnie   miejsce,   do  którego   odważyłaby   się   teraz 
pójść. - Tak, mam kawę.

 - Dobrze - sięgnął po torbę na jej ramieniu i przewiesił na 

swoje. - Napijmy się razem kawy. Na odcinku dwóch metrów, 
dzielących   ją   od   drzwi   wejściowych,   zdążyła   dwukrotnie 
potknąć się o własne nogi.

  - Ostrożnie Kreestine - roześmiał się i wyciągnął rękę, 

aby   pomóc   jej   złapać   równowagę.   Ciepło   bijące   od   niego 
podnieciło dziewczynę jeszcze bardziej.

 - Nic ci się nie stało?
  -   Nie,   nie,   wszystko   w   porządku.   -   Pomyślała,   że 

naprawdę   warto   by   było   przestać   się   powtarzać,   po   czym 
zorientowała się, że coś, czego dotknęła, było twardsze niż 
powietrze.

 - Moja wina - uśmiechnął się szeroko. Wiedziała, że nie 

powinien więcej tak się zachowywać, jeżeli walące tętno ma 
wrócić do normalnego rytmu.

Pochylił   się,   podniósł   wielką   torbę   z   grubej   bawełny   i 

przerzucił   ją   sobie   na   plecy.  Drugą  zaś   ręką   dźwignął 
ogromny kufer, który - siódmy z kolei - miał zaraz stanąć w 
pokoju   Kristine.  Nie  wierzyła   własnym   oczom.   Obarczony 
ciężarem zdawałoby się przygniatającym do ziemi, Kit Carson 
poruszał się z niesłychaną gracją. Szedł jakby nie dotykając 
podłogi.

background image

Rozdział 2
  -   Wydaje   mi   się,   że   popełniasz   błąd   -   powiedziała 

Kristine.

Im   prędzej   wszystko   się   wyjaśni,   a   on   pójdzie   swoją 

drogą, tym lepiej, dodała w duchu.

Stwierdzenie to wcale nie tłumaczyło, dlaczego nalewała 

mu właśnie filiżankę kawy. Carson stał po przeciwnej stronie 
blatu,   niezbyt   blisko,   lecz   również   nie   na   tyle  daleko,   aby 
wróciła  jej pewność siebie. Wciąż czuła ciepło pocałunku, a 
fakt,   że   przez   cały   czas   miała  na   sobie  mocno   znoszoną 
podomkę, nie dodawał jej otuchy.

 - Błąd? - powtórzył.
 - Tak, błąd.
Filiżanka lekko zadźwięczała o spodeczek, kiedy Kristine 

podnosiła   ją   do   ust.   Carson  przytrzymał  rękę   dziewczyny. 
Serce jej skoczyło. Utkwiła wzrok w potężnych palcach, które 
obejmowały  spodek,   przykrywając   jej   dłoń.   Wydatne   żyły, 
widoczne   na   ręce   mężczyzny,   układały   się   w  kształt   delty 
rzeki, będąc jak gdyby symbolem życia, tętniącego pod mocno 
opaloną skórą.

 - Popełniłem wiele błędów w życiu, Kristine. Czy możesz 

dokładniej   wyjaśnić,   co  miałaś   na  myśli?   To   wyznanie   ją 
zaskoczyło, nie bardziej jednak niż sam Carson. Nie potrafiła 
określić, czego się po

nim spodziewała, lecz nawet w najśmielszych snach nie 

mogłaby   go   sobie   wyobrazić.  Któż   zresztą  by   mógł? 
Azjatycka   wrażliwość   nakładała   się   na   twarz   i   ciało 
Europejczyka,   a  łagodna   tajemniczość,  widniejąca   w   jego 
oczach, przeciwstawiała się dziedzicznym cechom fizycznym. 
Nosił długie włosy jak wojownik Khampa, lecz w ich barwie 
zawarta była historia szkockich wyżyn i  zamieszkujących je 
ludzi o jasnej karnacji. Pomimo elegancji sprężystych ruchów 
i swobody, z jaką nosił egzotyczne  odzienie,  coś w nim nie 

background image

grało.   Kristine   nie   potrafiła   sobie   wyobrazić,   zrządzeniem 
jakiego  losu   znalazł  się   w   azjatyckim   klasztorze, 
pozostawiony   sam   sobie,   aby   wreszcie   ulecieć   w   świat   na 
skrzydłach zdobytej sławy. Podniosła oczy, aby napotkać jego 
wzrok, co natychmiast uznała za błąd.  Był rozpromieniony  i 
porywająco   silny.   Gęste   rzęsy   ocieniały   orzechowe   oczy   i 
kryły ślady zmęczenia.  Miał prosty  nos, jakby wyrzeźbiony 
ręką   mistrza   i   pasujący   kształtem   do   wystających   kości 
policzkowych  oraz   klasycznych   rysów   twarzy.   Pokryta 
jednodniowym   zarostem   twarz   tryskała  energią...  Kristine 
uświadomiła   sobie   nagle,   że   wpatruje   się   w   Carsona   zbyt 
długo, gubiąc się w jego tajemniczych, przepastnych oczach. 
Mruknęła coś, próbując otrząsnąć się z tego zaczarowanego 
transu i zatrzymać gonitwę myśli.

 - Nie jestem pewna, kto cię tu przysłał - powiedziała - alb 

musieli ci przecież powiedzieć, kto to jest Kristine Richards.

  -   Nikt   mnie   nie   przysłał   -   odpowiedział   z   uśmiechem 

wrzucając do filiżanki zdumiewająco dużo kostek cukru.

Musiał ją źle zrozumieć, więc spróbowała ponownie.
  -   Nie   rozmawiałeś   z   Harrym   Fratzem   albo   z   kimś   z 

Uniwersytetu?   -   spytała   z   nadzieją,   że   pobudzi   tym   jego 
pamięć.

Bezskutecznie próbowała ignorować każde przyspieszenie 

tętna,   pojawiające   się   za   sprawą   szelmowskiego   uśmiechu, 
jakim   ją   obdarzał.   Nieświadomie   potrząsnęła   głową,   aby 
zaprzeczyć   swemu   odezwaniu,   które   odbierało   jej   odwagę. 
Dreszcz przebiegł jej po plecach.

 - To ty znasz Harry'ego Fratza? - z zakłopotaniem uniósł 

brwi i przymrużył oczy.

  -   Tak   -   odpowiedziała,   przezwyciężywszy   śmieszne 

pragnienie ucieczki. Była przecież gospodynią.

background image

 - Aha, to w tym tkwił mój błąd - powiedział, posyłając jej 

kolejny   łobuzerski   uśmiech.   -   Harry'emu   nie   starczyłoby 
wyobraźni, aby choć pomyśleć o konkubinie.

 - A co ty sobie właściwie myślisz! - krzyknęła bez cienia 

uprzejmości, zupełnie pozbawiona zdrożnych myśli. - Harry i 
ja   jesteśmy   współpracownikami,   kolegami   po   fachu.   - 
Konkubina, też mi coś!

 - I nie jesteś też moją gosposią? - przechylił głowę na bok 

i   zsunął   warkocz   z   szerokiego   ramienia,   opiętego   czarną 
bawełną. Długie włosy wbrew pozorom dodawały mu jeszcze 
męskości i sprawiały, że Kristine jawił się jako najokazalszy z 
samców,   jakiego   kiedykolwiek   spotkała.   Wieloma   cechami 
przypominał   człowieka   pierwotnego   -   szorstkością   ruchów, 
sposobem   zachowania,   wszystkim   za   wyjątkiem   oczu,   z 
których przebijała wieczność.

  -  Nie,  panie   Carson  -  odetchnęła   głęboko  i  spokojnie, 

zanim odpowiedziała z całą godnością, na jaką ją było stać. 
Przerwała   na   chwilę,   świadoma,   jak   nieodpowiednio 
zabrzmiał ten tytuł. „Pan" zakładał pewien stopień cywilizacji, 
którego Carson z pewnością nie osiągnął. - Nie jestem twoją 
gosposią. Jestem Kristine Richards. Doktor Kristine Richards, 
zastępca Harry'ego Fratza, o czym z pewnością byś wiedział, 
gdybyś zadał sobie trochę trudu i skontaktował się z Uniwer... 
-   nagle   przerwała,   doznawszy   olśnienia.   -   A   jeżeli   nie 
rozmawiałeś z nikim z Uniwersytetu, to skąd wiedziałeś, że 
masz   przyjechać   właśnie   tutaj   -   podjęła,   patrząc   na   niego 
sceptycznie.

  -   Wędrowałem   śladem   bagażu   -   wskazał   za   siebie   na 

dziwnie   tajemnicze   kufry   stojące   na   podłodze.   Jego 
wyjaśnieniom   zdecydowanie   brakowało   logiki.   Kristine 
mieszkała   dobrych  pięć   mil   od  Fort   Collins,  na   wzgórzach 
Rockies, i mało kto mógł odszukać jej dom nawet z mapą w 
ręku, a co dopiero bez niej.

background image

  -   Wędrowałeś   śladem   kufrów...   -   powtórzyła   głosem 

pełnym   wątpliwości.   Powstrzymał   ją   niewinnym   i   dziwnie 
staroświeckim spojrzeniem.

 - Tajemne moce zawsze zostawiają ślad. Tylko od ciebie 

zależy, czy mi uwierzysz, czy nie. Tajemne moce, powtórzyła 
cicho.   W   porządku.   Podniosła   się   z   trudnością,   obrzucając 
kufry ostrożnym

spojrzeniem. Wiedziała, że były bardzo stare - wyglądały 

niezmiernie tajemniczo  z  tymi swoimi ciężkimi, metalowymi 
zawiasami i kłódami, naoliwionymi skórzanymi obiciami na 
rogach   i   drucianymi   kratami   spajającymi   deski.   Nie   czuła 
jednak żadnej bijącej od nich mocy i prawdę mówiąc była z 
tego bardzo zadowolona.

 - Czy masz śmietankę? - zapytał.
  - Tak, oczywiście - wyjąkała odwracając spojrzenie od 

bagaży.

Szorstkie palce mężczyzny przejechały po jej dłoni, kiedy 

podawała mu wyjęty z lodówki kartonik śmietanki. W dotyku 
tym przypominała o sobie energia, jaką ucieleśniał. Tajemne 
moce,   niech   to   diabli,   pomyślała.   Ktoś   powinien   był   ją 
przestrzec   przed   Kitem   Carsonem.   Harry   był   ofermą,   ale 
zarówno   doktor   Chambers,   jak   i   szef   jej   wydziału   doktor 
Timnath musieli wiedzieć więcej niż powiedzieli. Argumenty, 
jakie wytaczały z Jenny przeciwko Carsonowi, nie pasowały 
do   tajemniczego   człowieka,   stojącego   w   kuchni   i 
zachowującego się, jakby właśnie przyjechał na karawanseraj 
w azjatyckim stepie.

Przyoblekłszy uśmiech na twarz postanowiła wymknąć się 

na chwilę. Zauważyła pudełka czekoladowych herbatników i 
podsunęła je w kierunku Carsona.

 - Poczęstuj się, proszę, za chwilę wrócę.

background image

Właściwie nie miała zamiaru uciekać do swego gabinetu, 

ale skoro już tam się znalazła, nie traciła czasu na bezczynne 
chodzenie po pokoju.

Kit przechylił się przez blat i poczęstował herbatnikiem, 

patrząc na Kristine, dopóki nie zniknęła. Podobały mu się jej 
kołyszące   się   pod   białą   bawełnianą   podomką   biodra   i 
zdecydowanie zarysowana linia ramion. Nie była tym, czego 
się spodziewał, na co miał na początku nadzieję, ale mogła się 
stać   dla   niego   kimś  znacznie   ważniejszym.   Zgodnie   z 
własnym   poczuciem   sprawiedliwości   potroił   cenę   skarbów, 
Shepherd   i   Stein   zawiedli   na   wszystkich   frontach,   a 
szczególnie   jeśli   chodzi   o   dowiezienie   bagaży   na   miejsce 
przeznaczenia.   Harry   Fratz,   wystraszony   głupiec,   jasno 
sprecyzował   stanowisko   Uniwersytetu   wobec   kontrabandy. 
Nie   chcieli   mieć   nic   wspólnego   z   podejrzaną   działalnością 
Carsona bez względu na to, jak szlachetnymi pobudkami się 
kierował.   Jego   partnerzy   powinni   byli   zająć   się   bagażem, 
który   wysłał   z   Nepalu,   i   zaufać   mu,   że   dostarczy 
dokumentację niezbędną, aby udowodnić legalne pochodzenie 
zawartości   kufrów.   Niekonwencjonalne   metody   przewozu 
tybetańskich skarbów wystraszyły ich oboje, nawet Shepherd, 
która jak sądził, nie była mięczakiem. Wydawało mu się, że 
jest   na   tyle   świadoma   swojej   roli,   by   przetrzymać   ataki 
gniewu Chińczyków i nie przestraszyć się ich pogróżek. Mylił 
się   jednak.   Ona   bowiem   wtryniła   kufry   niczego   nie 
podejrzewającemu   profesorowi   Uniwersytetu.   W   każdym 
razie żadne z nich nie było warte jego gniewu. Carson znał 
prawdopodobny wynik swej  ostatniej  misji  dużo wcześniej, 
zanim przekroczył granice Tybetu, wiedział też, że Turek - 
najohydniejszy   z   bandytów   -   pałał   żądzą   zemsty,   chcąc 
zatopić nóż w jego sercu. Chińczycy rozesłali zdjęcie Carsona 
i   jego   dane   do   wszystkich   posterunków   granicznych,   a 

background image

Nepalczycy   wyrzucili   go   z   rodzinnej   ziemi,   gdzie 
przynajmniej na razie nie mógł legalnie wrócić.

Kit  obiektywnie   ocenił   ryzyko  i   stwierdził,  że   warto  je 

podjąć, żałując jednocześnie, że Kristine Richards nie miała 
możliwości   wyboru.   Postąpiła   lekkomyślnie,   przyjmując 
bagaż i nie okazując mu większego zainteresowania. Nie winił 
jej   jednak   za   nic.   Wszystkiemu   winne   było   tchórzostwo 
Shepherd   i   Steina,   a   może   i   nieodgadnione   przeznaczenie. 
Naraz poczuł się odpowiedzialny za tę dziewczynę. Może to 
rzeczywiście przeznaczenie, a nie zwykły zbieg okoliczności. 
Jej   pocałunek   zdawał   się  o   tym  świadczyć.   Zbyt   wiele   lat 
młodości   spędził   w   niewoli   buddyjskich   mnichów,   aby   źle 
zrozumieć  własne,   dopiero  co   rozbudzone   instynkty.   Zbyt 
długo żył bez kobiety, aby nie cieszyć się tą, którą spotkał, 
niezależnie od tego, na ile pozwalała mu się zbliżyć do siebie. 
Nie narzekał więc na bieg wypadków, nie wątpił również, że 
będzie   w   stanie   chronić   Kristine,   dopóki   nie   rozwiąże 
definitywnie swoich spraw. To on miał ustalać cenę, ma więc 
prawo   zażądać   nawet   czterokrotnie   wyższej,   a   zyskiem 
podzielić się z Kristine, która wzięła na siebie część ryzyka.

Sięgnął po następny herbatnik, wstał i poszedł obejrzeć 

kufry.   Zamki   były  nietknięte.   Nie  wątpił   w   uczciwość 
Kristine, ale bagaże przeszły przecież przez tyle rąk, zanim tu 
dotarły,  że   wszystko  mogło   się   zdarzyć.   Ugryzł   ciastko   i 
delikatnie  przesunął   ręką  po  jednym  z   kufrów.  Uśmiechnął 
się.  Odnalazł   legendarny   klasztor   Chatren   -   Ma   i  Kandżur 
(Kandżur - tybetański buddyjski zbiór kanoniczny zawierający 
sutry,  kazania   i   nauki   przypisywane   Buddzie.)  należący   do 
wielkiego chana Kubilaja.  No, oczywiście  nie cały  Kandżur, 
lecz tę jego część, którą przechowywano w tym klasztorze, to 
znaczy jedną piątą tomu ze stutomowego wieloksięgu. Było to 
i tak więcej, niż ktokolwiek kiedykolwiek miał  w rękach, i 
gwarantowało mu znakomite życie do końca jego dni.

background image

Kristine,   uwieszona   na   telefonie   w   swoim   gabinecie, 

słuchała   uważnie   przytłumionych  głosów,   dochodzących   z 
drugiej strony linii. Zaczęła od Harry'ego, ale nie była dobrej 
myśli.

  -   Doktor   Richards?   -   żona   Harry'ego   podeszła   do 

słuchawki. - Bardzo mi  przykro, ale  mąż miał lekki nawrót 
choroby i nie może przyjmować telefonów.

Nawrót choroby, akurat, pomyślała Kristine.
 - Przykro mi - odpowiedziała słodko, stukając ołówkiem 

o blat biurka. - Wczoraj wieczorem wyglądał tak dobrze.

  - Tak, sądzę, że przyjęcie było dla niego zbyt męczące. 

Zadzwoni do pani, skoro tylko poczuje się lepiej. O co zakład, 
że nigdy nie zadzwoni, przeszło przez myśl Kristine.

  -   Proszę   tego   dopilnować   i   powiedzieć   mu,   że   stary 

przyjaciel   Kit   Carson  w   końca   przyjechał   i  pewnie   będzie 
chciał się z mężem zobaczyć gdzieś na mieście.

  - Hm... ja... Myślę, że to nie będzie możliwe, ponieważ 

lekarz obawia  się. że od Harry'ego wciąż jeszcze można się 
zarazić...   Do   widzenia   pani   -   Kristine   usłyszała   odgłos 
odkładanej słuchawki.

Odsunęła   od   ucha   swoją   słuchawkę   i   przyjrzała   się   jej 

uważnie, w drugiej ręce  trzymając długopis.  Żona Harry'ego 
oczywiście   kłamała.   Uwierzyć   w   zakaźną   chorobę 
skompromitowanego  współpracownika  było czymś tak samo 
bezsensownym,   jak   na   przykład   telefonowanie   do   szpitala 
Pouche Valley w sprawie zakupu akcji.

Następnie zadzwoniła do doktora Timmetha. Okazało się, 

że wyjechał za miasto. Takiemu to dobrze, pomyślała Kristine. 
Ale co ja mam z tego? Na liście pozostał jeszcze tylko dziekan 
Chambers   -   człowiek,   który   trzymał   w   ręku   jej   awans 
naukowy. Od dobrych dziewięciu miesięcy kłaniała mu się w 
pas   i   teraz   tak   naprawdę   nie   miała   ochoty   niszczyć   tych 
dobrych   układów   jednym   nieprzemyślanym   telefonem. 

background image

Starając   się   myśleć   tylko   o   czymś   miłym,   wykręciła 
obgryzionym ołówkiem numer telefonu.

  - Halo - on sam podniósł słuchawkę dopiero po trzecim 

sygnale. Mówił głębokim głosem, co onieśmielało ją jeszcze 
bardziej.

 - Dzień dobry, panie doktorze, mówi Kristine Richards.
 - Tak?
 - Dzwonię, żeby powiedzieć, że przyjechał Kit Carson, i 

zastanawiam się... właśnie się zastanawiam, co mi pan każe z 
nim zrobić?

 - Co z nim zrobić? Ależ pani doktor...
Podniosła oczy ku niebu, a kiedy je opuściła, zobaczyła 

Carsona. Przyglądała mu się z rosnącym zainteresowaniem, 
jak zwijał coś w bibułce papierosowej i lizał jej brzegi.

 - Doktor Richards? - głos Chambersa zabrzmiał jej prosto 

do ucha.

 - Tak - syknęła w słuchawkę. - Co mam z nim zrobić? On 

jest...   -   gwałtownie   przerwała   wciągając   w   nozdrza   zapach 
tytoniu. Uspokoiła się na moment, ale zaraz wezbrał w niej 
gniew.   Kit   wypuszczał   kółeczka   dymu,   zanieczyszczając 
kryształowe   dotąd,   górskie   powietrze.   Perfekcyjne,   małe   i 
duże, pojedyncze i podwójne unosiły się nad nim w kształcie 
koncentrycznych   pierścieni   i   utrzymywały   się   w   powietrzu 
dłużej niż można by przypuszczać. Czegoś takiego jeszcze nie 
widziała.

  - ...żeby pani z nim pracowała - doszły do niej słowa 

Chambersa. - Ma pani wstępne wyniki badań Harry'ego. Jeśli 
nie   czuje   się   pani   dostatecznie   przygotowana   zawodowo, 
trzeba było o tym powiedzieć wcześniej, zanim wyraziła pani 
zgodę na udział w realizacji projektu.

Kristine nagle przypomniała sobie o telefonie.

background image

 - Nie, to nie o to chodzi - powiedziała szybko. - Znam tę 

problematykę   wystarczająco   dobrze,   aby   móc   opisać 
znaleziska Carsona, ale... .

Ale   co,   Kristine,   ale   cię   pocałował.   To   z   pewnością 

powinien usłyszeć Chambers, pomyślała.

 - Ale on jest... ale ja jestem... ale on...
 - Jakiś problem, doktor Richards? - głos dziekana uciął jej 

wątpliwości.

  - On jest dziwny - powiedziała słabym głosem, zdając 

sobie sprawę, że zabrzmiało to po prostu głupio. Na szczęście 
zachowała na tyle przytomność umysłu, aby nie powiedzieć, 
że jest o wiele przystojniejszy a jednocześnie barbarzyński, 
niż   można   sobie   to   wyobrazić.   Zawsze   myślała,   że 
uwłaczające   określenia   odnosiły   się   do   metod   działania 
Carsona,   a   nie   jego   osobowości.   Pocałunek   zaprzeczył   tej 
teorii.

  -   Widocznie   miał   dziwne   życie   -   powiedział   doktor 

Chambers   -   a   teraz   ma   kłopoty   w   przystosowaniu   się   do 
nowego środowiska. Proponuję pani rolę łącznika pomiędzy 
nim a kulturą Zachodu i jestem pewien, że starania te zostaną 
docenione.

Miała już na końcu języka pytanie o „tajemne moce", ale 

w ostatniej chwili powstrzymała swoje emocje. Nie chciała 
nierozważnym   słowem   zniweczyć   swojej   szansy   i   usilnie 
starała się skierować rozmowę na tematy, w których mogłaby 
błysnąć inteligencją.

 - Czy załatwił pan dla niego jakieś mieszkanie? - spytała. 

-   Wygląda   na   zmęczonego.   Chyba   się   nie   wygłupiłam,   ale 
błyskotliwe to nie było, pomyślała szybko.

 - Zostawiam to w pani gestii. Szczerze mówiąc, po tym, 

co   o   nim   słyszeliśmy   przez   ostatnie   kilka   miesięcy,   nie 
byliśmy wcale pewni, czy nie zerwie kontraktu. Może się pani 
skontaktować z administracją internatów... I proszę pamiętać, 

background image

pani doktor - Kristine wyczuła wahanie w jego głosie - że 
jesteśmy   zainteresowani   tylko   prowizorycznym   spisem 
zabytków   starotybetańskich,   jakie   oferuje   Carson. 
Sugerowałbym   skupienie   uwagi   na   badaniach,   za   które 
płacimy,   a   nie   na   czymkolwiek   innym.   To   jest   człowiek 
obdarzony   rozlicznymi   talentami,   lecz   niekoniecznie 
wszystkie muszą nas interesować.

Doskonale, pomyślała, doskonale.
  - Dziękuję za pomoc, doktorze - powiedziała, z trudem 

ukrywając sarkazm.

Zdegustowana,   odłożyła   słuchawkę,   zdając   sobie   jasno 

sprawę, że została wrobiona w opiekę nad Carsonem.

Kit   tymczasem   skończył   papierosa   i   podszedł   do   okna, 

przez które było widać faliste wzgórza schodzące do zbiornika 
retencyjnego,   niższe   pagórki   oraz   położone   na   równinie 
miasto. Wokół północnej i wschodniej części domu rozciągał 
się sekwojowy taras. Część południowa z kamienną posadzką 
była oszklona i wypełniona kwiatami i słońcem. Dom Kristine 
był   otwarty,   zupełnie   inny   niż   jego   własny   w   Nepalu,   w 
górnym   biegu   rzeki   Kai   Gandaki,   niedaleko   granicy   z 
Tybetem. Dom, w którym mieszkał kilka lat, zbudowany był 
tak,   aby   chronić   przed   chłodem   ostrych   zim   i   wiatrów 
hulających   w   wąwozie.   Jej   dom   zapraszał.   Gdyby   i   jego 
zaproszono,   chętnie   by   tu   pozostał.   Miałby   wygodę   i 
towarzystwo. Gdyby... ale jak dotąd zaproszenia nie dostał. 
Jego   partnerzy   najwidoczniej   nie   uważali   za   stosowne 
przygotować   wszystkiego   na   jego   przyjazd   ani   też   udzielić 
wyjaśnień,   dotyczących  losów   bagażu.   Prawdopodobnie   nie 
wierzyli,   że   wydostanie   się   z   Tybetu   żywy,   wygrywając   z 
Turkiem,   który   chciał   mu   odebrać   całą   zdobycz.   Ale   ta 
dziewczyna   obdarzona   była   inteligencją   wykraczającą   poza 
umiejętności   zwykłej   doktorantki   i   z   pewnością   zrozumie 

background image

sytuację, w jakiej się znalazł. Wierzył zresztą w siłę perswazji, 
jakiej nauczył się od swego drugiego ojca, Sanga Phali.

Kristine   ciągle   jeszcze   czekała   w   gabinecie   na   kolejne 

połączenie   telefoniczne,   wiedząc,   że   możliwości   wyboru 
topniały jak śnieg w ciepłym klimacie. Domy studenckie były 
zajęte   do   soboty,  na  wynajęcie   mieszkania   dla   małżeństw 
trzeba było się zapisać na listę oczekujących, długą na dwie 
strony, a pokoje gościnne przez następne dwa tygodnie miały 
być zajęte przez Chrześcijańskich Wyznawców Krzyża.

Sekretarka,   która   udzielała   jej   informacji,   wróciła   do 

telefonu.

 - Doktor Richards?
 - Tak.
 - Ktoś zrezygnował w Corbet Hall, ale...
 - Weźmiemy to - szybko zgodziła się Kristine.
  -   Ale   to   nie   jest   pokój   samodzielny   -   dokończyła 

sekretarka.

 - To już nie mój problem - mruknęła Kristine pod nosem i 

natychmiast   podała  nazwisko  Carsona   i   adres   płatnika 
rachunku, tj. Wydziału Historii. To był pierwszy sukces, jaki 
odniosła tego dnia. Miała nadzieję na następny, to znaczy na 
pozbycie się najbardziej intrygującego faceta, jakiego ostatnio 
spotkała. O ironio losu...

  - Mamy szczęście - powiedziała wchodząc do pokoju i 

przyciągając uwagę Kita.

 - Też tak myślę - odpowiedział odwracając się do niej z 

sarkastycznym uśmiechem.

W oczach miał to samo ciepło, które emanowało z jego 

uśmiechu.   Czuła,   jak   opuszcza   ją   odzyskana   przed   chwilą 
pewność   siebie.   Usiłowała   się   bronić   przed   intensywnością 
jego   spojrzeń.   Zacisnęła  mocniej   pasek   od   sukienki.   O   tak 
wczesnej porze Kristine nie potrafiła zebrać myśli, Kit zaś nie 
znał   jej  na   tyle   dobrze,   aby   pomóc   jej   te   myśli   rozsądnie 

background image

poukładać. A jednak, kiedy ją całował, nie wydawał się obcy. 
Tylko czas mógł wyjaśnić tę zadziwiającą niekonsekwencję.

  -   To   znaczy...   znalazłam   dla   ciebie   mieszkanie. 

Uniwersytet   pokryje   koszty,  ale...  -  mimo  woli   potrząsnęła 
głową tak samo jak on i powiedziała już wolniej: - obawiam 
się, że będziesz miał współlokatora. Czy to duży problem?

  -   Muszę   zostać   tu,   Kristine   -   powiedział   obejmując 

gestem cały dom. Jej dom.

 - Tutaj? Właśnie tutaj?
Zbyt dużo działo się wokół, aby mogła zrozumieć tok jego 

myśli.   Przytaknął,   a  dziewczyna  ponownie   stwierdziła,   że 
kiwa głową podobnie jak on, odrzucając włosy na ramiona.

  - Nie, nie sądzę - żywiołowo potrząsnęła głową. - Nie 

możesz tu zostać. Nie ma mowy. Niemożliwe.

 - Bezwarunkowo - odparował.
 - Bez sensu - powiedział twardo.
 - Zrządzenie losu.
 - Zrządzenie losu? - spytała z niedowierzaniem.
  - Wzięłaś na siebie odpowiedzialność za kufry, a ja z 

kolei czuję się teraz odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo. 
Nie ma innego wyjścia.

Wpatrywała   się   w   niego   z   osłupieniem.   W   pierwszym 

odruchu chciała zadzwonić jeszcze raz do doktora Chambersa, 
jeszcze   raz   dokładniej   wyjaśnić   całą   sytuację,   a   nawet 
zażądać,   aby   sam   porozmawiał   z   Carsonem.   Może   by 
wreszcie pojął choć w części, co ona przeżywała tu przez cały 
ranek.   Ten   facet  potrzebował   przecież   czegoś   więcej   niż 
współpracownika i „przewodnika". Potrzebował intensywnego 
kursu nauki zachodniej cywilizacji, a i szkolenie z logiki też 
by mu się przydało.

 - Cieszę się, że się zgadzamy - powiedział Kit, biorąc jej 

milczenie za' zgodę, zadowolony, że nie musiał uciekać się do 
środków wymagających większego nakładu energii, bowiem 

background image

długa   podróż   wyczerpała   go   zarówno   fizycznie,   jak   i 
psychicznie.   -   Potrzebuję   jedzenia   i   odpoczynku,   dopiero 
potem   zaczniemy   segregować   fotografie   i   moje   notatki. 
Podczas przeprawy przez rzekę straciliśmy muła, a jeden jak 
wpadł   do   szczeliny.   Wszystko   to   zdarzyło   się   na   samym 
początku wyprawy, jestem więc pewien, że zwierzęta niosły 
tylko zapasy a nie dzienniki i notatki, ale oczywiście trzeba to 
sprawdzić.   Nasze   obozowisko   u   podnóża   Mount   Tise 
obrabowano, ale bandyci nie znaleźli tego, po co przyszli, bo 
wszystkie   wartościowe   rzeczy   mieliśmy   przy   sobie.   Zranili 
jednak poganiacza mułów.

Mrożąca   krew   w   żyłach   opowieść   Kita   owładnęła 

całkowicie wyobraźnią Kristine. Coś ostrzegało ją, że powinna 
kategorycznie przeciąć te awanturnicze wynurzenia i zmusić 
go do wyjścia, zanim sama z ciekawości nie straci do reszty 
zdrowego   rozsądku.   Póki   co   jednak   słuchała   z   zapartym 
tchem.   Jej   ciekawość   doszła   do   zenitu,   gdy   Carson   zaczął 
mówić o Harrym.

  - Kiedy doktor Fratz zrezygnował? - spytała nieśmiało, 

pełna przeczuć, które chciała potwierdzić. - Po tej historii z 
mułem, czy też udało mu się przetrwać napad na obóz?

Kit zachichotał i potrząsnął głową.
 - Ach, ten Harry, nie miał serca do tej wyprawy. Opuścił 

nas   zaraz,   jak   tylko   przekroczyliśmy   granicę   Tybetu.   Muł, 
którego straciliśmy, należał do niego.

 - Harry nie był chory?
 - Chyba ze strachu.
Nieświadomie   ścisnęła   dłonie   w   zwycięskim   geście. 

Podejrzewała to już zeszłego wieczoru, ale teraz wiedziała na 
pewno. Ten niedorajda zrejterował z ekspedycji, za którą ona 
oddałaby wszystko. Przeprawy przez rzekę, jaki znikające w 
szczelinach, bandyci - to tylko podsycało jej wyobraźnię. A 
teraz   zamiast   dzielić   sławę   z   powodu   odkryć,   miała   tylko 

background image

segregować   i   spisywać.   Do   tego,   choć   Carson   nalegał, 
niepotrzebna   była   obstawa.   Zerknęła   na   niego   ponownie   i 
musiała przyznać, że sprawiał imponujące wrażenie. Pomysł z 
ochroną   był   doprawdy   absurdalny.   Kristine   była   zresztą 
zdania, że kobieta w ogóle nie potrzebuje męskiej obstawy. 
Ona sama  radziła sobie nieźle bez  mężczyzny przez cztery 
lata. Nie miała najmniejszej ochoty niweczyć swoich dobrych 
układów   zawodowych,   pozwalając   jakiemuś   obdarzonemu 
charyzmą   banicie   całować   się   w   szyję   w   momencie,   kiedy 
pomagała przywrócić do życia projekt naukowy, który legł w 
gruzach   za   przyczyną   kilku   mężczyzn.   Zaczerpnąwszy 
oddechu przygotowała się do wyjaśnienia swego stanowiska 
tonem   oficjalnym,   stosownym   dla   ich   zawodowych 
kontaktów.

  -   Obawiam   się,   że   przez   kilka   dni   będzie   pan   musiał 

zadowolić się pokojem w internacie, panie Carson - złapała się 
znowu na użyciu tytułu, który zupełnie nie pasował do tego 
człowieka. - W sobotę będzie się pan mógł przeprowadzić do 
domu   akademickiego.   Nie   mam   zwyczaju   wynajmować 
pokojów   w   moim   domu   ani   nie   należy   to   do   moich 
obowiązków, mam nadzieję, że pan to rozumie.

Dla   niej   słowa   te   zabrzmiały   przekonywająco.   Nie 

wiedziała jednak, co zrobić na wypadek, gdyby jej perswazje 
nie odniosły skutku. Dzwonienie po policję było bez sensu i 
nie przysporzyłoby jej chwały.

 - To znaczy, że się nie zgadzamy? - spytał zaskoczony i 

jeśli   dobrze   odczytała   z   jego   twarzy,   rzadko   doznawał 
podobnego uczucia.

 - Nie, nie zgadzamy się.
 - Myślałem, że zrozumiesz...
 - Żałuję, że ty nie rozumiesz - przerwała gwałtownie.
Kit opuścił wzrok i przesunął ręką po włosach. Sang Phala 

nauczył go wielu rzeczy, ale oczywiście nigdy nie zadawał się 

background image

z   Amerykanką.   Zastanawiał   się,   czy   wszystkie   są   tak 
stanowcze,   czy   też   Kristine   stanowiła  wyjątek.  Kit 
przyzwyczaił   się   do   kobiet   uległych   i   posłusznych   woli 
mężczyzny, a o innych po prostu niewiele wiedział. Spotkanie 
Kristine było dla niego doświadczeniem ciekawym, ale trochę 
irytującym.

Tymczasem   dziewczyna,   o   której   myślał,   skrzyżowała 

ręce   na   piersiach   i   próbowała   ocenić,   jak   Kit  przyjął  jej 
ultimatum.   Nie   był   zły,   ale   też   nie   chciał   zrezygnować   z 
realizacji   swego   planu.   Za   skarby   nie   mogła  sobie 
wytłumaczyć, dlaczego tak mu zależało na pozostaniu u niej. 
To   prawda,   że   odpowiedziała   aa   pocałunek   z   nie   tajonym 
entuzjazmem, ale też od tego momentu starała się go zrazić 
każdym   swoim  posunięciem.   Gdyby   jej   były   narzeczony 
okazał się chociaż w połowie tak wytrwały, to zamiast tkwić 
w   staropanieństwie   i   za   jedyną   satysfakcję   mieć   stopnie 
naukowe, byłaby mężatką. Może powinna spróbować jeszcze 
jednej   szansy   i   przekroczyć   swoje   kompetencje   proponując 
mu   hotel.   Ten   człowiek   pomimo   nie   najlepszej   opinii   był 
przecież gościem.

  - Jeśli wolałbyś hotel - powiedziała - jestem pewna, że 

Uniwersytet   zapłaci   za   pokój   i   utrzymanie.   Wpakowali   już 
przecież   w   ten   projekt   tysiące   dolarów,   jaką   różnicę   zrobi 
kilkaset więcej, pomyślała.

  -   Mam   numer   telefonu   dobrego   miejscowego   biura 

turystycznego   „Fort   Collins",   które   dysponuje   zajazdem   z 
pokojami   gościnnymi   niedaleko   od   szkoły   Charter   House. 
„Mountain Inn" ma nawet basen i znajduje się zaledwie kilka 
bloków od mojego biura, jest też...

No dobrze, niech będzie, pomyślał Kit, słuchając jednym 

uchem, jak pod niebiosa wynosiła zalety miejsca, w którym i 
tak nie  miał  zamiaru mieszkać. Nigdy dotąd nie znajdował 
usprawiedliwienia  dla  naiwności i ignorancji, a teraz miał je 

background image

przed sobą w nadmiarze. Nie chciał przestraszyć Kristine, ale 
nie miał innego wyjścia.

  - Kreestine - przerwał jej i poczekał, aż skupiła na nim 

całą   uwagę,   zwracając   w   jego  stronę  fiołkowe   oczy, 
niecierpliwe   i   wyczekujące.   -   Wielu   moim   wrogom   trudno 
będzie mnie znaleźć, ale jeden z nich z pewnością tu dotrze i 
zanim  znajdzie  mnie,  natknie  się  na  ciebie. Nie  mogę  stąd 
odejść dopóty, dopóki się nie upewnię, że to, co przywiozłem, 
jest poza jego zasięgiem.

Jak   głaz.   Zupełnie   jak   grochem   o   ścianę,   pomyślała 

Kristine.

 - Kto tu przyjdzie i po co? - spytała ze złością, domagając 

się, by bez owijania w  bawełnę  wyjaśnił w końcu, o co tu 
chodzi.

Kit próbował powiedzieć, że szczegóły są nieważne, ale 

zawahał   się   zauważywszy  ostrzegawcze  ogniki   w   oczach 
dziewczyny.   W   końcu   zdecydował   się   wyjawić   nie   tylko 
fakty, ale i całą  prawdę  łącznie z przypuszczalnym biegiem 
wypadków i możliwymi rozwiązaniami.

 - Pewien Turek przyjedzie tu po skarby Chatren - Ma.
Ostatnie   słowa   wypowiedział   delikatnie,   jakby   to   było 

wyzwanie, a nagły błysk w oczach Kristine świadczył o tym, 
że wie, o czym mowa. Otworzyła usta, aby coś powiedzieć, 
ale   nie  mogła   wydobyć  głosu.   Ten   człowiek   posiadał 
niezrównaną zdolność zaskakiwania jej.

 - Niemożliwe - znalazła w końcu tyle siły, by wykrztusić 

to jedno słowo.

  -   Trudne   i   niebezpieczne,   ale   nie   niemożliwe   - 

odpowiedział. - To właśnie  ten Turek  dowodził napadem na 
nasz obóz. I ocean go nie powstrzyma.

Absolutnie niemożliwe, upierała się w duchu Kristine, a 

dusza   naukowca   nie  pozwalała   jej  wierzyć   w   istnienie 
legendarnych klasztorów zagubionych w chmurach i śniegach 

background image

wysokich Himalajów. Znała słynną legendę o Chatren - Ma i 
ukrytych w nim księgach  Kandżuru.  Było to ponoć  również 
miejsce   spoczynku   ziemskich   szczątków   lamy   z   klasztoru 
Saska,   który   przetłumaczył   ów  zbiór   na  mongolski   dla 
wielkiego chana Kubilaja - mongolskiego władcy, zdobywcy 
Chin w XIII wieku.

Jako   historyk   specjalizujący   się   w   transhimalajskim 

regionie Azji, rozciągającym się na północ  od Himalajów od 
Afganistanu   poprzez   Indie   i   obejmującym   takie   kraje,   jak 
Nepal i  Tybet, czytała  mnóstwo legend, zwłaszcza z Tybetu. 
Ta  wyklęta, niedostępna  ziemia  rodziła  w obfitości  bogów, 
demony   i  legendy.   Tylko   niewielu   ludzi   nauki   próbowało 
zerwać okrywającą ją zasłonę tajemnicy.

A teraz zjawiał się jeszcze ten Carson, Kautilya Carson - 

zagadka   większa   niż   te,  które   znała  z   lektur,   i   na   domiar 
wszystkiego opowiadający o Chatren - Ma i bandytach. Tak! 
O bandytach!

background image

Rozdział 3
Kristine   wiedziała,   że   wszystkie   miejsca   wykopalisk 

archeologicznych  na   świecie,  zwłaszcza   te   owiane   legendą, 
dopóki nie zostaną „oficjalnie" odkryte i opisane przez kogoś 
z   tytułem   naukowym,   są   terenem   działania   podejrzanych 
typów, a nawet bandytów. Sytuacja w Tybecie wydawała się 
dla   archeologów   szczególnie   niekorzystna,   ponieważ 
wszystko   tam   było   zbyt   święte,   aby   mogło   być   skalane 
pracami   wykopaliskowymi.   Tymczasowy   spis   zabytków 
obejmował  tylko  to,  co  było widoczne   na  powierzchni,  ale 
wiedziała, że Carson chciał pójść tak daleko, jak to możliwe, a 
nawet jeszcze dalej. Nic dziwnego, że Harry wziął nogi za pas.

  -   Czy   klasztor   nie   był   uszkodzony?   -   Nie   mogła   się 

oprzeć, aby nie spytać, po czym natychmiast zrobiło się jej 
głupio. Jak nie istniejący klasztor mógł być nie uszkodzony. 
No, ale czasami zdarzają się cuda. Chatren - Ma!

  -  Czy  dasz   mi   tydzień  na  zakończenie  wszystkiego?   - 

pominął  milczeniem  jej  pytanie  i  sprawiał  wrażenie  bardzo 
pewnego siebie.

  - A czy ty możesz mi dać gwarancję? - tym razem ona 

odpowiedziała pytaniem.

Zadaj   i   odeprzyj   cios,   pomyślał   Kit,   lekko   się 

uśmiechając. Dlaczego ci z Uniwersytetu nie przysłali mu tej 
kobiety od razu. Odesłanie Harry'ego Fratza z powrotem do 
granicy   z   Nepalem   zajęło   mu   dwa   dni,   które   mógł 
wykorzystać na umknięcie Turkowi. Z drugiej strony, gdyby 
znali prawdziwy cel misji, nie daliby mu nikogo, a tymczasem 
on potrzebował pracownika naukowego, który służyłby mu za 
parawan.   Jego   obecność   miała   przekonać   Chińczyków   o 
naukowych celach przedsięwzięcia.

Kristine obserwowała, jak przesuwa po szyi długi łańcuch 

z zawieszonym na nim kluczem. Dużymi, pewnymi krokami 
podszedł   do   kufrów.   Miał   długie,   umięśnione   nogi.   Stąpał 

background image

cicho, a kółeczka od jego butów pobrzękiwały lekko. Otwierał 
kolejno kufry, podnosząc ich wieka nie po to, aby wydobyć na 
światło   dzienne   ich   zawartość,   którą   stanowiły   warstwy 
tkaniny o kolorze kości słoniowej, lecz by jej ukazać je same 
od wewnątrz. Wnętrze kufrów było kruczoczarne, zrobione z 
desek   w   kształcie   długich,   wygładzonych   przy   końcach 
prostokątów. Na każdej desce widać było wyrzeźbione rządki 
pisma. Kristine uniosła z wolna rękę i zakryła nią usta, cofając 
się   o   krok.   Paski   skóry   pomiędzy   deskami   dla   ochrony   i 
niepoznaki przeplecione były kawałkami czarnego materiału.

 - O Boże - wyszeptała przysuwając się bliżej. Wyciągnęła 

rękę,   ale   nie   dotknęła   niczego.   Zacisnęła   palce   o   kilka 
centymetrów od skarbów i zauważyła, że nie był to zwykły 
materiał.   Zapisane   drewno   było   opakowane   w   chorągwie   z 
wypisanymi na nich inwokacjami do bogów.

  -   Trzeba   to   będzie   poddać   badaniom   -   mruknęła   - 

przekazać do laboratoriów, określić datę i wykonać niezbędne 
analizy.   Mój   Boże   -   przysunęła   się   jeszcze   bliżej   nie 
odrywając   oczu   od   wewnętrznej   strony   wieka,   z   trudem 
hamując   się,   by   niczego   nie   dotknąć.   Odchyliła   głowę, 
uważnie przyglądając się pismu. - Wygląda na mongolskie, 
ale   trudno   powiedzieć   sprzed   ilu   lat,   poza   tym   nie   jestem 
ekspertem.

  -   Ale   ja   jestem,   Kreestine.   Moi   wspólnicy   są   tego 

świadomi.   Dadzą   duże   pieniądze   za   możliwość   posiadania 
tego, co przywiozłem, i sami zajmą się dokładną ekspertyzą.

Przełknęła cisnące się na usta słowa „hiena cmentarna".
 - Nie wolno ci tego sprzedać!
 - Muszę to sprzedać, to oczywiste. Nie mogę tego chronić 

bez końca. Już ryzykowałem życiem własnym i innych, aby 
przewieźć Kandżur Kubilaja z Azji.

Kandżur wielkiego chana Kubilaja, ukryty przez wieki w 

klasztorze   Chatren   -   Ma,   Kristine   myślała   jak   w   gorączce. 

background image

Nagle   wszystko   zaczęło   jej   się   układać   w   logiczną   całość: 
pogłoski dochodzące z Azji, sposób, w jaki Carson się pojawił 
-   nie   zapowiadany   i   samotny,   szantaż   Uniwersytetu, 
ostateczne ostrzeżenie Chambersa, odosobnienie Harry'ego.

  -   Nie   mogę   wybaczyć   kradzieży   bezcennych   reliktów 

historycznego   dziedzictwa   Tybetańczyków   -   rzekła   z 
zaciętością w głosie.

Brakowało jej odwagi, by stanąć twarzą w twarz do walki 

z Carsonem. Ten barbarzyńca z mroźnych bezkresów „dachu 
świata"   nie   składał   wprawdzie,   podobnie   jak   i   historycy 
uzyskujący   stopnie   naukowe,   przysięgi   Hipokratesa,   ale 
pewnych   granic   nikomu   nie   wolno   przekraczać.   A   on   to 
zrobił.

 - Powinnam zadzwonić po policję.
 - Już od miesiąca działam szybciej niż władze, Kreestine - 

powiedział łagodnie - i to naprawdę nie jest najlepsza pora, 
aby mnie dopadły.

To stwierdzenie sprawiło, że oblała się rumieńcem, a serce 

zaczęło bić szybciej. W co się wplątała?

  - Powinieneś był pomyśleć o niebezpieczeństwie, zanim 

ukradłeś Kandżur.

  -  Nic   nie   ukradłem.   Twój   Uniwersytet   nie   jest   jedyną 

instytucją   zainteresowaną   ocaleniem   historii   Tybetu   i 
zabezpieczeniem   miejsc   wykopalisk.  Sami   Tybetańczycy  są 
bardzo   zaangażowani   w   ratowaniu   swego   dziedzictwa. 
Kontaktowali się ze mną i obiecałem zrobić, co tylko będzie w 
mojej mocy.

 - Rząd Tybetu? - spytała niezupełnie przekonana.
 - Rząd tybetański na wygnaniu. Rozumiesz?
Tak, zrozumiała. Wiedziała przecież, że Chińczycy, którzy 

napadli na Tybet w 1950 roku, spowodowali, że dziewięć lat 
później duchowy i polityczny przywódca Tybetu - Dalaj Lama 
został   zmuszony   do   wyjazdu   z   kraju.   Oni   sami   zaś   ryli   i 

background image

niszczyli świętą ziemię, jeśli tylko spodziewali się znaleźć coś 
wartościowego, jak uran czy złoto, albo też wykryć miejsca 
potajemnych spotkań gnębionych ludzi. Carson wyjęty spod 
prawa, zadumała się. Dobrze go nazwano. Któż inny jak nie 
Kit Carson miałby szanse na sukces. Ona nie złapała się na 
jego sztuczki, no, przynajmniej nie całkowicie. Sama miała na 
swoim   koncie   dostatecznie   dużo   przeprowadzonych   badań 
naukowych, aby wiedzieć, że jeśli się czegoś naprawdę bardzo 
pragnie, to się to znajdzie.

Bagaż,   który   przewędrował   bez   mała   pół   świata,   a 

szczególnie   tak   unikalne   kufry,   nie  mógł  pozostać   nie 
zauważony, a to przecież jej podpis widniał na pokwitowaniu, 
które dawała  Bobowi  przez trzy kolejne dni. Carson miał ją 
więc w garści. Zostały mi dwa wyjścia, kalkulowała cicho. 
Mogła  zaskarżyć   Uniwersytet   za   celowe   i   nierozważne 
narażenie   jej   na   niebezpieczeństwo   albo   upaść   na   kolana   i 
dziękować Bogu i Harry'emu za stworzenie jej tak wspaniałej 
okazji. Jeżeli Carson kłamał, to była na tyle bystra, by trzymać 
się   na   dystans   od   tej   mistyfikacji,   zanim   przybierze   ona 
niebezpieczne   rozmiary.   Istniała   szansa,   że   Uniwersytet   i 
Harry nie zdecydują się wziąć Kandżuru znając sposób, w jaki 
Carson stał się jego posiadaczem. Jeżeli jednak mówił prawdę, 
to Chambers będzie jej jadł z ręki.  Natychmiast  wyobraziła 
sobie siebie w glorii, jak odrzuca oferty z Yale, Harvardu, 
Stanfordu i robi pewne nadzieje na współpracę z Oxfordem i 
Cambridge.   Ochłoń   trochę,   Kristine,   powiedziała  sama   do 
siebie,   i   przemyśl   to   wszystko,   ale   podniecenie   i 
niepohamowana   ciekawość   zacierały   jasność  jej  sądów.   Z 
własnego życiowego doświadczenia znała bardzo dobrze ten 
stan upojenia i wiedziała, że ulegała mu częściej niż powinna. 
Zgodziła   się   na   małżeństwo   z   doktorem   Johnem   Grantem, 
swoim  wykładowcą  na   Uniwersytecie   w   Colorado,   pod 
wpływem chwilowego oczarowania. Decyzja ta zmieniła się w 

background image

dramat ciągnący się za nią przez lata. Ale Chatren - Ma... To 
nagroda warta omijania przepisów. Miała wiele do wygrania, 
a stracić mogła jedynie zdrowy rozsądek i trochę snu, kiedy 
Carson będzie przebywał w jej domu.

Kit wyczuł jej wahanie, a jednocześnie ambicję, każącą jej 

działać  na  jego korzyść.  Nie odważył  się zrobić nic  ponad 
pogładzenie   jej   skroni,   zastanawiając   się   jednocześnie   nad 
głębią  duszy   tej   dziewczyny,  którą   najpierw   wziął   za 
konkubinę,   a   potem   za   pomoc   domową.   Podziwiał   ją   za 
odwagę, ale inteligencja  i ambicja mogły się okazać bardziej 
niebezpieczne.   Musiał   mieć   na   względzie,   że  powinien 
ochronić  ją   nie   tylko   przed   Turkiem,   jeśli   zajdzie   taka 
potrzeba, ale również przed nią samą. Dotknął jej w zupełnej 
ciszy, usiłując pozbyć się natrętnych myśli chociaż na chwilę, 
potrzebną   na   wydobycie  od   niej  zaproszenia,   o   które   tak 
zabiegał. Powiedz tak, Kreestine. Nie będziesz żałować, a ja 
jestem naprawdę zbyt zmęczony, by bez końca przekomarzać 
się z tobą o rzecz, która została już przesądzona.

Kristine odsunęła się ciekawa, co tym razem sprawiło, że 

ponownie poczuła jego  dotyk i dlaczego  ten krótki kontakt 
sprawił jej taką przyjemność.

  -   Z   pewnością   jesteś   zmęczony   -   usiłowała   pokryć 

zmieszanie pierwszymi słowami, które jej przyszły do głowy.

  -   Tak,   Kreestine   -   zaśmiał   się   łagodnie   -   jestem 

zmęczony.   Wiedziała   już,   co  ma   robić   bez  względu   na 
konsekwencje.   Jeszcze   dziesięć   minut   temu   łamała   sobie 
głowę,   próbując  wymyślić   sposób   pozbycia  się   Carsona,   a 
teraz nie zamierzała spuścić z niego oka, dopóki nie osiągnie, 
czego  chciała  -   sytuacji,   w   której   to   ona   będzie   wydawać 
polecenia.

 - Nie możesz tu zostać - powiedziała. - Mam na myśli ten 

dom.   Ale   jest  tu   taki   pokój  nad   garażem,   który   możesz 

background image

używać,   dopóki...   dopóki   nie   zdecydujesz,   co   zrobisz  z 
rzeczami, które przywiozłeś.

Zawahała się znowu. Ostre negocjacje nie były jej mocną 

stroną,   ale   tym   razem  z   całych   sił  pragnęła   wykorzystać 
szansę.

  - Chcę - uspokoił ją, przesuwając palcem po brodzie. - 

Dla twego bezpieczeństwa a mojej przyjemności dostosuję się 
do   stawianych   przez   ciebie   warunków.   Moim   jedynym 
życzeniem   jest   umieszczenie  Kandżuru  w   odpowiednim 
miejscu. Podzielę się z tobą swoją wiedzą  o  Chatren - Ma. - 
Złożył   dłonie   i   pochylił   głowę   w   uległym   geście.   - 
Przeznaczenia możesz szukać tak, jak zdolności.

Ma   cholerną   intuicję,   pomyślała   Kristine,   albo   czyta   w 

moich myślach, co było oczywiście śmieszne, tak, śmieszne, 
upewniła   samą   siebie,   posyłając   uważne   spojrzenie   w   jego 
kierunku. Nikt nie może czytać w myślach, których ona sama 
nie zna.

  - Po prostu wróć tam i powiedz mu, żeby się wyniósł - 

krzyczała Jenny przez telefon. - Na miłość boską, Kristine, nie 
mogę uwierzyć, że pozwoliłaś temu typowi zostać ze sobą tam 
w lesie!

 - To nie jest las, Jenny - powiedziała Kristine, ściskając 

słuchawkę przenośnego telefonu między uchem a ramieniem, 
grzebiąc jednocześnie w szufladzie w poszukiwaniu skarpetki 
do pary. - A poza

tym,   Jenny,   to   ja   już   mam   jedną   matkę,   potrzebuję 

przyjaciółki, która może...

  -   A   ja   powinnam   do   niej   natychmiast   zadzwonić   i 

powiedzieć,   jaką   ma   postrzeloną   córkę.   To   się   Muriel   nie 
spodoba, młoda damo, oj nie.

 - Nie zamierzam jej nic mówić, a jeśli ty tego nie zrobisz, 

to mama o niczym się nie dowie - stwierdziła Kristine.

background image

Wielokrotnie   opadały   ją   wątpliwości   co   do   słuszności 

decyzji   wyboru   swojej   asystentki,   która   była   najstarszą 
studentką w historii Wydziału. Nikt z pozostałych doktorów 
nie   musiał   znosić   od   swoich   młodszych   stanowiskiem 
współpracowników odzywek w stylu „młoda damo" czy też 
podejmować   dyskusji   na   temat   sposobu   odżywiania.   Jenny 
jednak   wielokrotnie   udowodniła   swą   wartość,   szczególnie 
kiedy   trzeba   było   wykonać   drobiazgowe   badania   czy   też 
załatwić sprawy administracyjne.

  -   Zawsze   uważałam,   że   praca   z   mężczyzną   byłaby 

korzystna   dla   twojej   kariery,   ale   nie   spodziewałam   się,   że 
możesz się zaprzyjaźnić z Carsonem.

  -   Ależ   ja   się   z   nim   nie   zaprzyjaźniłam   -   zaprzeczyła 

Kristine   nie   przerywając   poszukiwań.   Różowa,   biała, 
niebieska,   w   paski,   w   serduszka,   wełniana,   bawełniana, 
nylonowa.   Jak   to   możliwe,   aby   jedna   osoba   miała   tyle 
skarpetek,   z   których   nie   dało   się   skompletować   ani   jednej 
pary, zastanawiała się, grzebiąc jeszcze głębiej. - Chciałabym, 
Jenny, abyś przez tydzień krzątała się po biurze sprawiając 
wrażenie, że jesteś bardzo zajęta. Masz wolną rękę, organizuj 
sobie, co chcesz, i nie przejmuj się niczym - wyjęła z szuflady 
fioletową skarpetkę i o dziwo znalazła drugą taką samą.

 - Ty coś knujesz, Kristine Richards, a ja chcę wiedzieć, o 

co   chodzi.   Za   każdym   razem,   kiedy   poruszam   temat, 
wykręcasz się. Powiedz, Kristy - nastawała.

Kristine   tymczasem   usiadła   na   krawędzi   łóżka,   aby 

włożyć skarpetki, po czym natychmiast zerwała się na równe 
nogi. Przeszukując stertę bielizny pościelowej i kocy natknęła 
się na dawno zagubioną szczotkę do włosów i wetknęła ją do 
kieszeni.

  - Właśnie robię to, co mi radziłaś, Jenny, toruję sobie 

drogę do kariery, wspinając się na coraz wyższe jej szczebelki.

background image

 - Kristine - powiedziała wolno Jenny głosem, jaki przez 

lata wyrobił jej autorytet - wiem, że ten człowiek cieszy się 
międzynarodową sławą, ale to wszystko nie jest takie proste. 
Pamiętaj, że pójście z nim do łóżka wcale nie gwarantuje ci 
sukcesu w twojej dziedzinie.

  -   Zaszokowałaś   mnie,   Jenny,   naprawdę   -   wciągnęła 

skarpetkę i sięgnęła po następną. - Wiesz, że nie sypiam z 
mężczyznami dla interesu.

Z chwilą, kiedy wypowiedziała te słowa, zrozumiała, że 

nie powinna była w ogóle wszczynać tej dyskusji.

 - I pamiętaj, że latka lecą i że bynajmniej nie jesteś coraz 

młodsza - odparowała Jenny. - Czas najwyższy, abyś wróciła 
do obiegu. Obie z Muriel nie możemy zrozumieć, dlaczego 
przestałaś się spotykać z Grantem Thorpem.

  -   Ja   się   z   nim   nie   spotykałam.   Byliśmy   na   trzech 

randkach, trzech dłuuugich i nudnych randkach i nie życzę 
sobie,   abyś   plotkowała   z   matką   za   moimi   plecami.   Czy 
możemy wrócić do spraw służbowych?

  -   Mogłybyśmy,  gdybym   wiedziała,   o   czym   konkretnie 

mamy rozmawiać.

  -   Wystarczy   powiedzieć,   że   Carson   nie   chce   zabrać 

kufrów,   ale   nie   chce   ich   również   zostawić   -   wymamrotała 
Kristine - dlatego zostaje razem z nimi. Proste i logiczne.

Pohamowała   się   od   użycia   słowa   „ochrona",   nie   chcąc 

narażać swej współpracownicy na dodatkowy stres.

  -   Proszę   cię   jedynie   o   to,   byś   dawała   wymijające 

odpowiedzi na pytania, które mogą ci stawiać  w przyszłym 
tygodniu. Nikt nie wydaje się resztą specjalnie zainteresowany 
Carsonem, więc nie powinnaś mieć zbyt dużo kłopotów.

 - Nikt z wyjątkiem ciebie - zaoponowała Jenny. - Jak on 

wygląda?

 - Nie uwierzysz, jeśli ci powiem.

background image

Przełożyła słuchawkę do drugiego ucha, zrzuciła sukienkę 

i   powiesiła   ją   na   wieszaku,   ale   natychmiast   zsunęła   się   na 
podłogę. Usiłowała też włożyć dżinsy, co z telefonem w ręku 
nie było takie łatwe.

 - Spróbuj - prosiła Jenny.
 - Ma brązowe włosy opadające na ramiona i...
 - Rude? - przerwała jej asystentka.
  -   Nie,   ciemniejsze,   kasztanowe.   Kiedy   stoi   w   słońcu, 

widać rude pasemka, ale w cieniu i przy sztucznym świetle są 
raczej ciemnobrązowe.

 - A oczy?
  - Cynamonowe, po prostu jak cynamon - odpowiedziała 

po   chwili   zastanowienia,   zapinając   spodnie.   -   I   ma   złote 
bransoletki,   chyba   ważą   z   kilogram.   -   Odsunęła   na   chwilę 
słuchawkę od ucha, aby wciągnąć przez głowę czarną bluzkę. 
- Jeśli mi uwierzysz, to wyglądają na scytyjskie.

 - Ach, tak - przytaknęła Jenny ostro.
  - Więc jak, będziesz mnie kryć przez tydzień? - spytała 

Kristine.

  -   Jesteś   pewna,   że   to   dla   twojego   dobra?   -   Jenny   nie 

ustępowała. - Czy Mancos jest z tobą?

 - Tak, żywy i cieknie mu z pyska.
  -   No,   dobrze,   Kristine,   zadzwonię,   jeśli   ktoś   inny 

zdecydowałby się narazić na  szwank  swoją reputację i zająć 
się kontynuacją prac Harry'ego.

Kristine usiadła na łóżku, sięgnęła po tenisówkę.
  - Mówi się już podobno dowcipy na mój temat. Doktor 

Richards wyprawa w ruiny.

 - Tak - przyznała Jenny i dodała: - zakłady stoją pięć do 

jednego   na   twoją   niekorzyść.   Nikt   nie   wierzy,   że   przed 
końcem   lata   będziesz   w   stanie   cokolwiek   opublikować. 
Połowa  Wydziału  uważa, że Carson w ogóle się nie pojawi, 
podobno jeszcze nigdy nie opuścił Azji.

background image

 - Tym razem to zrobił.
  - Druga połowa sądzi, że nie wykonał pracy, na którą 

dostał pieniądze.

 - Mam tu siedem kufrów pełnych dzienników, fotografii 

i...   innych   rzeczy.   -   Cieszyła  się,  że   Jenny   nie   widzi   jej 
promiennego uśmiechu. - Nie martw się, niewykluczone, że 
od września będziesz już pracować dla szefa Wydziału.

Nie ma w tym chyba wiele przesady, pomyślała Kristine, 

kiedy   dziesięć   minut   później  oglądała  wnętrze   jednego   z 
kufrów, którego pozwolił jej dotknąć. Był zrobiony z drewna i 
zawierał  jedynie  wyniki   oficjalnych   badań,   a   nie   zakazane 
skarby.   Dokumentacja   była   bardzo   szczegółowa,  notatki   i 
fotografie   posegregowane,   oznaczone   kolorami,   datami   i 
ponumerowane   oraz   wciągnięte   na  główną   listę  kartoteki. 
Wiedza Carsona była imponująca. Dochodził do wniosków, o 
jakich jej by się  nawet nie  śniło. Przejrzawszy część notatek 
zrobiła chwilę przerwy, aby ponownie zadzwonić do Jenny. 
Carson praktycznie napisał książkę.

  -   Jeśli   dojdzie   do   zakładu   między   mną   a   Harrym,   to 

stawiam   dwa   dolary   do  jednego  przeciwko   niemu   - 
powiedziała do słuchawki.

  - On już postawił dwadzieścia przeciwko Carsonowi - 

stwierdziła jej rozmówczyni.

 - W takim razie przegrał czterdzieści.
Kilka   godzin   później   Kristine   wprowadzała   dane   z 

dokumentacji   Carsona   do   swojego   komputera,   dwa   razy 
sprawdzając   zgodność   każdej   pozycji   z   opisem   i   załączoną 
fotografią. Pukiel włosów opadł jej na twarz, a ona przypięła 
go   spinką   do   nieuczesanej   czupryny.   Przeczesała   palcami 
czubek głowy, nie mogąc znowu znaleźć szczotki do włosów.

  -   Wspaniale   -   mruknęła,   gryząc   ołówek   w   zębach   i 

oglądając fotografię przy świetle bocznej lampki. Może i była 
szalona, że pozwoliła Carsonowi zostać, ale im dłużej o tym 

background image

myślała, tym mniej przerażały  ją niestworzone opowieści na 
jego   temat.   Projekt   był   znakomity   i   to   nawet   bez   kuszącej 
nagrody,   jaką   zapowiadał.   Musiała   najpierw   napisać 
sprawozdanie   z   legalnych   odkryć,   to   było   oczywiste,   ale 
potem   zamierzała   pchnąć   do   przodu   historię   Azji,   a   przy 
okazji   wstrząsnąć   Garratym.   Podniosła   kubek   z   kawą  i   z 
powrotem opadła na krzesło, śmiejąc się prawie w głos. Tak, 
doktora Garraty'ego czeka niespodzianka. Odłożyła okulary do 
czytania na biurko i wolno obróciła się na krześle przenosząc 
wzrok   z   jednej   półki   z   książkami   na   drugą,   a   wreszcie   na 
szklane  drzwi, prowadzące na  taras z widokiem na  miasto. 
Ujrzała w nich Kita Carsona. Zaparła się nogami o podłogę i 
zamarła   w   bezruchu.   Kawa,   którą   rozlała   a   następnie 
próbowała zetrzeć, zostawiła plamy na bluzce.

Kit   wziął   prysznic,   ogolił   się   i   przebrał   w   dżinsy   i 

trykotową koszulkę. Zdumiało ją to, bo na taką zmianę jego 
wyglądu   była   zupełnie   nieprzygotowana.   Długie, 
koszulopodobne odzienie, jakie nosił dotychczas, zakrywało 
to, co mogła tylko czuć, będąc blisko niego. Dopiero teraz 
widać było jego smukłą, wysportowaną sylwetkę o wąskich 
biodrach i szerokich ramionach, obrysowanych bielą bawełny.

  -  Namaste,  Kreestine   -   uśmiechnął   się,   zawiązując 

warkocz kawałkiem rzemyka.

W tym domu nie dość miejsca dla nas obojga, pomyślała. 

Zdawał się wypełniać sobą cały pokój, skoro tylko się w nim 
pojawił, i czuła, że jest blisko niej nawet wówczas, gdy stał w 
odległości dobrych trzech metrów.

 - Namaste, Kit - pierwszy raz wymówiła to imię, czując, 

że   przełamała   kolejną   barierę.   -   Musisz   być   głodny, 
przygotowałam coś do zjedzenia, dlaczego nie wejdziesz do 
kuchni? - powiedziała starając się zachować pozory spokoju.

Było   to   o   wiele   większe   pomieszczenie   niż   pokój,   w 

którym   czuła   się   przez   niego   oblegana.   Wstała   z   krzesła   i 

background image

obeszła biurko łudząc się, że Kit odsunie się od drzwi, zanim 
ona   tam   dojdzie,   i   wręcz   życząc   sobie,   aby   czytał   w   jej 
myślach.

 - Mam nadzieję, że nie jesteś jaroszem - kontynuowała - 

nie   mam   dzisiaj   zbyt   dużo   warzyw   i   owoców,   ponieważ 
zakupy robię zazwyczaj we czwartek, a dzisiaj jest środa, więc 
wybieram się po nie dopiero jutro - mówiła chaotycznie, a 
tymczasem on nie posunął się nawet o centymetr. - Jeśli byś 
chciał coś specjalnego, to będę się starała...

Ciepła ręka mężczyzny otoczyła jej ramię, zbijając ją z 

tropu i powodując przyspieszenie tętna.

 - Nie jestem jaroszem - jego wzrok ślizgał się po twarzy 

Kristine, nie napotykając jednak spojrzenia jej oczu.

  -   No   więc   dobrze   -   powiedziała.   -   Jeśli   nie   masz   nic 

przeciwko, to... Jeśli...

Co   on,   na   Boga,   robi!   Podniosła   rękę,   aby   go 

powstrzymać, ale Carson już zanurzył dłoń w jej włosach. Cóż 
ona   z   tymi   włosami   zrobiła?   Podziwiał   siłę   woli,   która 
pozwalała   ujarzmić   tak   wspaniałą   grzywę,   ale   to   mu   nie 
odpowiadało. Wysunął spinkę z włosów dziewczyny.

  - Mógłbyś przestać - syknęła, biorąc od niego spinkę i 

próbując ją wsunąć na miejsce, podczas gdy on już wyjmował 
następną.   Pełna   podniecenia   zapomniała   o   tym   bardzo 
osobistym wrażeniu, jakiemu uległa podczas ich pierwszego 
spotkania, które nie miało zupełnie charakteru rozmowy na 
tematy profesjonalne.

 - Przestać? - powtórzył jak echo.
Połyskliwy kosmyk ciemnych włosów opadł swobodnie, 

co   wywołało   uśmiech   na   ustach   Kita.   Dziewczyna   była 
znakomita,  miała  delikatną  twarz  i piękną, kształtną  figurę. 
Wyobrażał sobie, jak wspaniale wyglądałaby w jedwabiu o 
kolorze jej oczu.

background image

 - Tak, przestań - powiedziała. - Nie możesz ot tak sobie 

chodzić   i   niszczyć   ludziom   fryzury.   Coraz   więcej 
zmierzwionych   w   nieładzie   włosów   opadało   na   czoło. 
Zdecydowanie przegrywała tę walkę

na wszystkich frontach.
 - Fryzury?
 - Mój kok - powiedziała przez zaciśnięte zęby.
Ten mężczyzna zdecydowanie był barbarzyńcą. Podniosła 

obie ręce, aby uporządkować nieład, jaki miała na głowie, ale 
szybko przekonała się, że nie było w co wpinać spinek. Kit był 
szybki, stanowczo za szybki.

 - Paskudny kok - powiedział z figlarnym błyskiem w oku. 

- Piękna Kreestine.

Westchnęła   i   poczuła,   że   traci   oddech   czując,   jak 

pieszczotliwie gładzi ją po policzku. Przez moment pomyślała, 
że chce ją znowu pocałować. Tymczasem Carson opuścił rękę, 
a ona nie wiedziała, jak się zachować i ukryć oczekiwanie na 
coś, co nie nastąpiło.

 - Czy jest tu telefon? - zapytał.
 - Telefon? - spytała zdziwiona, utkwiwszy w nim wzrok i 

ciągle czując ciepło jego dotyku. Grymas wykrzywił jej usta.

 - Tak, telefon - potwierdził.
Była zażenowana, a przy tym nieznośnie paliła ją twarz.
  - Telefon... - powtórzyła raz jeszcze, usiłując odwrócić 

wzrok   -   tak,   oczywiście,   że   jest,   jest...   Ogarnęła   wzrokiem 
pokój,   gwałtownie   usiłując   sobie   przypomnieć,   gdzie   jest 
telefon.

 - Jest gdzieś na biurku, tak, oczywiście, że musi tam być - 

głos Kristine był coraz  słabszy, a wrodzona dezorganizacja 
przeszkadzała jej jak jeszcze nigdy do tej pory. Dopiero teraz, 
kiedy   jej   bałaganiarstwo   ukazało   się   w   pełnym   świetle 
człowiekowi, który uosabiał harmonię z siłami wszechświata, 
naprawdę je znienawidziła.

background image

 - Mogę z niego skorzystać?
 - Tak, jeśli tylko go znajdę - dodała cicho i podeszła do 

biurka,  gdzie   miała   nadzieję   go   znaleźć   gdzieś   pod  stosem 
papierów i książek. Najpierw rzucił się jej w oczy modem, co 
znaczyło, że  i  aparat  powinien być gdzieś blisko. Gdzież u 
licha   położyła   go   po   ostatniej   rozmowie   z   Jenny?   Czasem 
wpychała go do szuflady, żeby mieć na stole więcej miejsca 
do   pracy.   Parę   razy   zostawiała   go   na  podłodze.  Raz   tylko 
włożyła go do metalowego wiadra na śmieci, ale rezonujący 
pogłos   dzwonka   przekonał

 ją,

 że   nie   jest   to 

najodpowiedniejsze miejsce.

Carson chodził za nią przerzucając sterty rękopisów, które 

miała posegregować w ciągu całego popołudnia, aż wiedziony 
nieomylnym   instynktem   natknął   się   na   telefon.   Podniósł 
słuchawkę  i  zaczaj wystukiwać kolejne cyfry na tym cudzie 
nowoczesnej   techniki.   Zamiejscowy,   pomyślała.  Kiedy 
skończył, odłożył słuchawkę i spojrzał na nią z lekką ironią.

 - Uśmiechniesz się, Kreestine?
Dzwonek   telefonu   przerwał   ciszę.   Natychmiast 

uświadomiła   sobie,   że   zostawiła  przełącznik   w  pozycji 
„speaker". Albo więc technologia w Nepalu była na wyższym 
poziomie niż sądziła, albo też jej gość spędził trochę czasu w 
nowocześniejszych i lepiej technicznie rozwiniętych rejonach 
Dalekiego Wschodu. A może po prostu Kit w przeciwieństwie 
do niej był zdumiewająco biegły w posługiwaniu  się cudami 
współczesnej techniki. Żałowała, że nie zdążyła podpatrzeć, 
który   guzik   wcisnął,   ponieważ   od  chwili,  kiedy   zgubiła 
instrukcję obsługi, nie wiedziała, jak ustawić aparat w pozycji 
„speaker".

  - Nie umiem się uśmiechać na zawołanie - odrzekła w 

odpowiedzi na jego dziwną prośbę.

 - Może wobec tego później?
Nie potrafiła się zdobyć na nic ponad krzywy uśmiech.

background image

 - Dziękuję - powiedział grobowym tonem.
 - No dobrze, spróbuję za chwilę - zaśmiała się lekko.
Naprawdę   nie   wiedziała,   co   począć   z   tym 

nieprzeniknionym,   obcym   przybyszem,  który   nie   proszony 
wniósł do jej domu zakazane skarby i promienny uśmiech, a w 
dodatku  wtargnął   w   jej   życie.  Zdecydowana   była   jedynie 
maksymalnie wykorzystać go, a właściwie wykorzystać jego 
bezcenne skarby. Wykorzystać go... Cóż za absurdalna myśl. 
Byłaby   ostatnią   z   kobiet,   skłonną   coś  sobie   obiecywać  po 
jednym,   może   nawet   zbyt   przyjacielskim   pocałunku. 
Pamiętała,   jak   niegdyś  zostały   ocenione  jej   niepowodzenia 
seksualne, więc dosyć już tego, raz na zawsze dosyć.

  -   Biuro   Lois   Shepherd   -   głos   dochodził   z   głośnika.   - 

Czym   mogę   służyć?   Kristine   rzuciła   Carsonowi   zdumione 
spojrzenie.

 - Loeese, proszę - zmarszczył twarz, co jeszcze pogłębiło 

bruzdy, przecinające policzki.

 - Mogę spytać, kto mówi?
 - Kautilya Carson.
 - Proszę poczekać.
 - Dziękuję.
Nie, pomyślała Kristine z powątpiewaniem mrużąc oczy. 

To chyba niemożliwe, żeby dzwonił do kustosza największego 
muzeum historii naturalnej na Zachodnim Wybrzeżu. W ciągu 
pięciu  minut  mogła wypisać ze dwadzieścia muzeów, które 
błagałyby o szanse otrzymania tego, co przywiózł z Tybetu. 
Lois Shepherd z Muzeum Historii Naturalnej w Los Angeles 
miała być pierwsza.

  - Kit? - dało się słyszeć pełen niedowierzania kobiecy 

głos.

  -  Namaste,  Loeese.   -   Podniósł   jedną   z   książek,   które 

zalegały każdy skrawek biurka Kristine, i przeczytał tytuł na 
grzbiecie.

background image

 - Kit, udało ci się?
 - Udało się? - spojrzał na Kristine, unosząc jedną brew, co 

nadało   jego   twarzy   pytający   wyraz.   Lois   Shepherd,   jak   to 
poprzednio określiła Kristine, miała szanse.

 - Dotarłeś bez problemów?
  - Nie, Loeese, miałem ich mnóstwo - odwrócił się do 

szafy z książkami i zaczął studiować tytuły. - Ale chyba się 
tego spodziewałaś.

  -   Oczywiście,   gdybyśmy   jednak,   ja   i   Thomas,   mieli 

zasadnicze   wątpliwości,   nie   wciągalibyśmy   w   całą   sprawę 
muzeów.   Wiedzieliśmy,   czemu   byłeś   przeciwny,   ale   nie 
traciliśmy nadziei.

Kto to jest Thomas, zastanawiała się Kristine, i od kiedy to 

Muzeum w Los Angeles brało udział w przedsięwzięciu? Nie 
było   przecież   wymienione   w   żadnych   oficjalnych 
dokumentach,   do   których   miałaby   możliwość   wglądu.   Co 
prawda, o Chatren - Ma też nigdzie nie pisano. Ten człowiek 
musiał   być   kimś   więcej   niż   tylko   odstępcą   wyjętym   spod 
prawa. Był niekwestionowanym mistrzem oszustwa i razem z 
doborowym towarzystwem, z którym współpracował, uciekał 
się do najrozmaitszych sztuczek. Miała o nim dobrą opinię 
jako   o   fachowcu   ze   względu   na   badania,   jakie   prowadził, 
prywatnie jednak nadal nie wiedziała, co o nim sądzić.

  - Straciłaś z oczu kufry, Loeese - powiedział i Kristine 

usłyszała   spokojną,   lecz   krytyczną   nutkę   w   jego   głosie.   - 
Twoje zaniedbanie poważnie skomplikowało sprawy.

Wziął   jedną   książkę   z   półki   i   odstawił   ją   z   powrotem, 

drugą nadal trzymając w dłoni.

 - To nie zaniedbanie, Kit - odpowiedziała Lois, pozornie 

nie zważając na stawiane jej zarzuty. - Oboje wiemy, dlaczego 
nie mogłam przyjąć kufrów. Jestem pewna, że Thomas był 
tego samego zdania. A ty je znalazłeś?

 - Oczywiście.

background image

 - Oczywiście! Dobre sobie! Zwłaszcza sposób, w jaki... - 

przerwała gwałtownie. - Gdzie teraz jesteś?

  - U Kristine, w Colorado. - Przeszedł wzdłuż regału, aż 

znalazł   miejsce   na   jedną   z   książek,   którą   trzymał   w   ręku. 
Kristine była szczerze rada dowiadując się, że nie jest jedyną 
osobą, której Carson nigdy nie udziela jasnych odpowiedzi.

Z tonu głosu Lois można było jednak wnioskować, że nie 

jest ani trochę rada.

 - Kristine? Kto to jest Kristine?
 

-   Dziewczyna,   powiedzmy   trochę   mniej 

samowystarczalna niż ty - odpowiedział z wahaniem. - Bardzo 
ładna.

Zakrywając   twarz   ręką   Kristine   czuła,   że   tym 

stwierdzeniem   wprawił   ją   w   zakłopotanie.   Właśnie   przed 
chwilą   powiedział   jednemu   z   najbardziej   wpływowych 
kustoszy w Ameryce, że jest ładna - i to wszystko. Nie takiej 
charakterystyki   własnej   osoby   pragnęła   przeglądając   jego 
dzienniki i śniąc swój sen o sławie.

 - Nigdy nie wiedziałam, że ty... - Lois zaczęła coś mówić, 

ale   zmieniła   zamiar.   -   Zresztą   wszystko   jedno.   Kiedy 
przyjedziesz do Los Angeles?

Carson wziął kolejną książkę z półki.
  -   Chcesz   jechać   do   Los   Angeles?   -   zwrócił   się   do 

Kristine.

Upokorzona myślą o tym, co Lois Shepherd z pewnością 

sądzi o niej, Kristine zaprzeczyła, natychmiast uświadamiając 
sobie, że popełnia błąd.

  -   Kristine   mówi,   że   nie   chce   -   poinformował   Lois.   - 

Zatem   ty   przyjedziesz   tutaj.   Zapanowało   milczenie.   Obie 
kobiety   wydawały   się   jednakowo   zdziwione.   Lecz   Lois 
Shepherd nikt nigdy nie wydawał poleceń - nikt z wyjątkiem 
Kita Carsona.

background image

 - No tak, więc to nie jest bez znaczenia - powiedziała Lois 

w zamyśleniu, zmieniając ton na służbowy. - Mogę przyjechać 
w poniedziałek. Nie będzie za późno?

 - Nie.
  - No to do zobaczenia w poniedziałek. Gdzie dokładnie 

mam się stawić?

Podał jej adres, odwiesił słuchawkę, a następnie wykręcił 

znowu kilka cyfr z pamięci.

 - Czy mogę zjeść tutaj, Kristine? - spytał, patrząc na nią 

uważnie. - Mamy dużo roboty do poniedziałku i chciałbym 
zacząć od zaraz.

Oczywiście, pomyślała. Nic już jej nie mogło zdziwić.
 - Biuro Thomasa Steina - odezwał się z głośnika kobiecy 

głos. - Czym mogę służyć? Thomas Stein, pomyślała Kristine. 
Ten Thomas Stein?

 - Ja... nie mam zamiaru jechać do Chicago - zwróciła się 

do Kita, chcąc zaoszczędzić sobie dalszych pytań i nerwów.

Odwróciła się na pięcie i poszła do kuchni.

background image

Rozdział 4
Podczas czwartkowych zakupów Kristine spostrzegła, że 

Carson wprawia wszystkich w zakłopotanie. Na pierwszy rzut 
oka przypominał wyglądem kogoś z lat sześćdziesiątych,  ale 
ściągał na siebie dalsze spojrzenia i wtedy w ludziach budziły 
się wątpliwości. Jego  schludność i zachowanie świadczyły o 
tym,   że   nie   był   jedną   z   tych   zbłąkanych,   poszukujących  i 
pacyfistycznych duszyczek. Przypominał bardziej wojownika 
niż   świętego,   chociaż   Kristine,  ku  swemu  zdziwieniu, 
odkrywała   w   nim   również   takie   cechy.   Bogate   bransolety, 
jakie nosił na ramieniu,  kontrastowały z prostym, surowym 
obuwiem,   które,   jak   zauważyła,   stało   się   szczególnym 
obiektem  zainteresowania. Zwłaszcza  kobiety lustrowały go 
od stóp do głów.

Do   pierwszego   nieporozumienia   doszło   w   dziale 

przemysłowym sklepu. Dwie kobiety  zagapiły  się na Kita i 
zderzyły wózkami. Jedna z nich miała dzieciaka przypiętego 
do   siedzenia   na  przodzie  wózka,   i   Kristine   zauważyła,   że 
malca to ubawiło.

 - Mama, zrób bang, bang, jeszcze bang, bang, proszę...
Zaaferowana   matka   uspokoiła   chłopca   całując   go   w 

policzek, a jej twarz oblała się rumieńcem.

  -   Nie   ma   więcej   bang,   bang,   bardzo   przepraszam   - 

zwróciła się do drugiej matki,  która też sprawiała  wrażenie, 
jakby jeszcze bujała w obłokach. - Bardzo przepraszam.

  -   O,   tak,   oczywiście,   mnie   też   jest   przykro   - 

odpowiedziała   tamta.   Ich   oczy   na  moment   spotkały  się,   a 
następnie obie jednocześnie odwróciły głowy i znów spojrzały 
na Kita.

Kristine   zaczęło   to   denerwować,   czyżby   ona   już   się 

zupełnie   nie   liczyła?   Był   bez  wątpienia   przystojny  i 
intrygująco egzotyczny, ale to w końcu tylko mężczyzna.

background image

Kobiety   spojrzały   jeszcze   raz   na   siebie,   zaniosły   się 

śmiechem i poszły każda w swoją stronę.

Kristine odwróciła się do stoiska z bananami i już miała 

włożyć   kiść   owoców   do   wózka,  gdy  zauważyła,   że   kilka 
kilogramów bananów leży już na jego dnie.

 - Nikt, ale to nikt nie jest w stanie zjeść tego wszystkiego.
  -   Lubię   je   -   powiedział   Kit   i   podszedł   do   łady   z 

melonami.

Ocenił ciężar owoców, a następnie ich świeżość. Kristine 

zgodziła się na dwa, a on wziął cztery. Ze spokojem odłożyła 
więc kilogram bananów i dwa melony na półkę, a Kit równie 
spokojnie włożył owoce ponownie do wózka.

 - Lubię je - powtórzył.
Sugerowała,   aby   został   w   domu,   kiedy   ona   pójdzie   na 

zakupy.   Gdyby  przypuszczała,   jaką  wielką   sensację   sobą 
wzbudzi   i   ile   z   nim   będzie   kłopotów,   sprzeciwiłaby   się 
bardziej  zdecydowanie jego  woli. Od razu jednak wiedziała, 
że   trudno   byłoby   go   przekonać,   skoro   z   jakichś   powodów 
bardzo  chciał   jej   towarzyszyć.   Mruknęła   wprawdzie   coś   o 
tybetańskich bandytach, którzy nieczęsto pojawiają się akurat 
tu, w Colorado, ale Kit tylko się uśmiechnął i poszedł za nią 
do samochodu.

Drugie nieporozumienie miało miejsce dopiero w dziale 

kosmetyków,   a   to  tylko   dlatego,  że   przy   zakupie   mięsa 
Kristine nie podejmowała żadnych dyskusji. Ten człowiek z 
pewnością nie był jaroszem.

  - Chyba jedna ci wystarczy - powiedziała teraz, widząc, 

że Kit wkłada do wózka całe pęczki szczotek do zębów.

 - Trudno je dostać - stwierdził krótko.
 - Nie w Ameryce.
Skinął   głową,   jakby   rozważając   prawdziwość   jej 

stwierdzenia, a następnie powoli dołożył kolejne szczoteczki 
do zębów.

background image

 - To rytuał mojego pierwszego ojca - skomentował.
 - Pierwszego ojca?
  -   Zanim   Shang   Phala   zabrał   mnie   do   mnichów.   Aha, 

pomyślała, jego pierwszy ojciec przed mnichami.

Kristine nie potrafiłaby rozwiązać zagadki, jaką dla niej 

stanowił,   nawet   za   całe   złoto   Chin.   Pracując   z   nim   przez 
kilkanaście   godzin   utwierdziła   się   w   przekonaniu,   że 
dorównuje   jej   wiedzą.   Kiedy   jednak   przyszło   mu   żyć   w 
amerykańskich warunkach, z dala od rodzimej kultury i jej 
duchowości, czuł się zagubiony. Praktycznie najlepszym, ale 
jednocześnie   trochę   niegrzecznym   rozwiązaniem   byłoby 
poprosić go o odpowiedź na dziesiątki pytań, które cisnęły się 
jej na usta. Praktyczność jednak nie była jej mocną stroną. Nie 
potrafiła też być obcesowa. Poza tym poznając szczegóły jego 
prywatnego   życia   mogłaby   doprowadzić   do   zbytniej 
poufałości, a tego by sobie nie życzyła. Poufałość. Na litość 
boską, przecież oni już mieszkali razem! Nie zapytała więc o 
nic,   a   tylko   dołożyła   jeszcze   jedną   pastę   do   zębów. 
Rozwiązanie zagadki Kita Carsona najlepiej byłoby powierzyć 
Jenny.   Jenny   dowiodła   już   nie   raz,   że   można   ją   darzyć 
najwyższym zaufaniem.  I w tym wypadku mogłoby  to być 
tylko korzystne, myślała Kristine. Im szybciej dowie się o nim 
wszystkiego, tym lepiej dla niej.

Kit   zauważył   uśmiech   na   ustach   dziewczyny   i   błysk 

ciekawości zapalający się w jej oczach jak ognik Muktinath i 
zaśmiał się do siebie. Nie trzeba było specjalnego wysiłku, by 
odgadnąć, o czym myśli  Kristine, ponieważ odbijało się  to 
natychmiast na jej twarzy. Polegał na jej inteligencji, grał na 
ambicjach, licząc na to, że jej odwaga zaprowadzi go daleko. 
Rozumiała   ryzyko   i   konsekwencje   gry,   w   którą   dała   się 
wciągnąć, a on chciał pozwolić jej ustalić własne reguły tej 
gry i respektować je dopóty, dopóki nie kłóciłyby się z jego 
własnymi zasadami.

background image

Trzeci i ostatni konflikt miał miejsce przy kasie.
 - Nie - szepnęła przez zaciśnięte zęby.
 - Pomóż mi, proszę - odrzekł licząc bransoletki. - Ile?
 - Nic, zero.
Brzęk zdejmowanych bransoletek wwiercał się w mózg i 

zanim   zorientowała   się,   co   robi,   chwyciła   go   za   ramię   i 
natychmiast wyrwała rękę czując, jak palce pieką ją od ciepła 
jego skóry. Znając chwiejność swoich reakcji emocjonalnych, 
solennie   przyrzekła   sobie   nie   stwarzać   sytuacji,   dających 
możliwość jakiegokolwiek fizycznego kontaktu.

 - Nie przyjmą tu twoich bransoletek zamiast pieniędzy - 

powiedziała akcentując każde słowo. - Zostaw je, proszę.

Carson   miał   pieniądze,   wiedziała   o   tym,   rozmaite 

pieniądze, lecz żadne z nich nie były środkiem płatniczym w 
Stanach. Kiedy wyciągnął je i rozłożył na kuchennym stole, 
zobaczyła   wszystko:   juany,   trzy   rodzaje   rupii,   bakty.   Nie 
mogła wyjść z podziwu, jakim sposobem przywiózł tyle tego 
szmalu do kraju.

Boże, miała nadzieję, że to przedsięwzięcie z Chatren - 

Ma uda się jej bez posądzenia, że wykorzystała „inne talenty" 
Kita, jak to ładnie określił profesor Chambers.

Wypisała czek i podała go kasjerowi.
  -   To   on   woli   papier   niż   złoto?   -   Kit   precyzyjnie 

sformułował swoje wątpliwości.

  - To jest  czek, czyli zapewnienie  z  mojego  banku, że 

pieniądze   zostaną   przelane   na   konto   sklepu   -   tłumaczyła 
półgłosem, nie chcąc zwracać niczyjej uwagi. W odpowiedzi 
usłyszała gromki wybuch śmiechu i tym samym usiłowania jej 
poszły   na   marne.   Wszystkie   głowy   obróciły   się   w   jednym 
kierunku   i   znowu   człowiek   z   warkoczem   i   ciężkimi 
bransoletami   znalazł   się   w   centrum   uwagi.   Kristine 
uśmiechnęła się słabo do kasjera zastanawiając się, czy Kit 

background image

Carson słyszał kiedykolwiek, co to jest dyskrecja, a jeśli tak, 
to czy wie, jak się ją zachowuje.

Dobrze,   pomyślała   Kristine   kilka   godzin   później,   jak 

dotąd wcale nie jest źle. On ma swoje równiutko poukładane 
stosy   papierów   tam,   ona   swoje   tutaj,   a   do   kolacji   zostało 
jeszcze,   Bogu   dzięki,   kilka   minut.   Nie   mieściło   jej   się   w 
głowie, jak można być mężczyzną, nosić sobie nie wiedzieć 
jak   długi   warkocz,   obwieszać   się   złotem   niczym 
Tutenchamon,   a   jednocześnie   być   tak   perfekcyjnie 
pedantycznym. Zachowując żelazną dyscyplinę wewnętrzną, 
okazywał całkowity zewnętrzny luz, który manifestował się 
tak   w   szerokim   uśmiechu,   jak   kółeczkami   przy   butach.   Te 
jego uśmiechy miały w sobie więcej ostrości niż łagodności, 
ale sprawiał wrażenie, że ta ostrość powoli znika.

 - Muszę dołączyć fragmenty dzienników z lutego i marca 

do katalogu świątyń lamajskich - powiedział podchodząc do 
tego kąta pokoju, w którym pracowała Kristine, i zwalając się 
ciężko na podłogę tuż obok miejsca, gdzie rozłożyła cały swój 
kram.

 - Sprawdź to i to.
Wygrzebała   dwa   oprawione   tomy   spod   nie 

uporządkowanej sterty i wręczyła je Carsonowi wzdychając z 
ulgą. Już kilkakrotnie musiała gramolić się na czworakach po 
podłodze, aby spełnić jego prośby.

 - Dziękuję, Kreestine. - Uśmiechnął się i znowu poczuła 

się  jak zahipnotyzowana. - Czy ty też  masz  ten katalog?  - 
spytał.

  -   Tak,   tak,   mam...   -   odwróciła   od   niego   wzrok   i 

przeszukała   stosy   kartek   i   folderów.   Był   zbyt   blisko,   aby 
potrafiła   się   na   czymkolwiek   skupić,   jego   ramiona   prawie 
ocierały   się   o   nią,  a  udo   dotykało   ręki.   Niemal   czuła   jego 
oddech.

background image

  -   Skończyłam   uzupełniać   dane   z   kwietnia   i   właśnie 

miałam się zabrać do majowych, ale nie mogłam ich znaleźć, 
więc odłożyłam katalog.

  - Nie martw się majem, ponieważ nie mam dziennika z 

tego miesiąca - podniósł się lekko i z wolna wrócił na swoją 
stronę gabinetu, całkowicie pochłonięty notatkami.

Kristine ciągle zastanawiała się, co ją w nim tak pociąga. 

Znała wielu rozmaitych mężczyzn.  Pracowała z  nimi, uczyła 
ich, czasami oblewała na egzaminach bez mrugnięcia okiem, 
ale nigdy nie spotkała nikogo takiego jak Kit Carson. To nie 
było powierzchowne odczucie, to było więcej niż pocałunek, 
który zresztą  wyróżniał go. spośród pozostałych. Nikt nigdy 
nie sprawił, że po jednym pocałunku drżała jak osika.

Westchnąwszy   lekko,   powróciła   do   pracy.   Kilka   minut 

zeszło   jej   na   porządkowaniu   biurka.  Zdecydowała  się 
podgrzać wystygłą już kawę, podeszła więc do imbryka, który 
trzymała   zawsze   w  gabinecie.   Zdążyła  też   zatemperować 
ołówki,   przejrzeć   poranną   pocztę   i   położyć   rachunek   w 
przegródce „pilne".

Zaczęła   sobie   przypominać,   na   czym   się   zatrzymała, 

zanim   jej   przerwał.   Aha,   maj.  Szukała   majowych  notatek, 
które, jak się dowiedziała, nie istniały.

 - Ale dlaczego? - zastanawiała się głośno.
Na to pytanie, które zadała sobie, odpowiedział Kit.
 - Robienie zapisków z tego, gdzie byłem i co robiłem w 

maju, wydawało się nierozsądne, ale nic się nie martw. Mam 
informacje,   które   ci   obiecałem,   i   brak   dzienników   z   tego 
okresu nie wpłynie na jakość publikacji.

Prawie ją zatkało. Ten człowiek miał niesamowitą pamięć 

albo   posiadał   zdolności  telepatyczne,  co   wydawało   się 
bardziej prawdopodobne.

W maju oczywiście był w Chatren - Ma i ona również nie 

chciała, aby sporządzone tam notatki wpadły w niepożądane, a 

background image

nawet   i   odpowiednie   ręce.   Cały   czas   czuła   się   oszukana   i 
wykluczona   z  najatrakcyjniejszej  części   całej   tej   historii. 
Napotkała wprawdzie niejasne wzmianki o klasztorze jeszcze 
w czasie stadiów, kilka też razy spotkała się z niewyraźnymi 
poszeptywaniami  na zasadzie „jedna pani  drogiej pani".  To 
wszystko   były   nieistotne   bajki,   ale   mieć   wiadomości   z 
pierwszej   ręki   od   kogoś   ze   zdolnością  zapamiętywania 
najdrobniejszych   szczegółów   byłoby   wspaniałe.   To   było 
właśnie   dokładnie   to,  co   Kit   jej  obiecał,   wiadomości   z 
pierwszej ręki, z którymi może zrobić co chce za cenę trzech 
posiłków dziennie i miejsce do spania. Co więcej, upierał się, 
że zwróci wszystkie koszty, jakie poniosła na jego utrzymanie, 
kiedy tylko zdoła wymienić część tego, co posiadał, na legalne 
środki płatnicze. Zdarzyło się jej już dobić gorszych transakcji 
w życiu.

Po   obiedzie   Kit   przestraszył   ją   znowu,   tym   razem   w 

zupełnie inny sposób. Zaraz po zachodzie słońca zerwał się z 
krzesła i wymknął na zewnątrz? Gdyby go nie zobaczyła, z 
pewnością również by go nie usłyszała. Nawet srebrne kółka 
przy   butach   nie   wydawały   charakterystycznego  dźwięku,   a 
może  już przyzwyczaiła się do tego lekkiego pobrzękiwania. 
Zniknął po drugiej stronie szklanych  drzwi w  sposób zaiste 
trudny   do   wyjaśnienia.   Patrzyła   przez   chwilę,   aż   wreszcie 
poszła za nim. Na dworze  było  ciemno, tak jak na moment 
przed wschodem księżyca, ale światło bijące od drzwi i okien 
domu  rzucało  łagodny blask na drewniany taras. Obchodząc 
taras Kristine boleśnie otarła kolano o ławeczkę. Zaklęła cicho 
i przesunęła się dalej.

 - Też to czujesz? - usłyszała głos Kita.
Zatrzymując   się   na   dźwięk   jego   głosu,   już   miała 

odpowiedzieć, kiedy zorientowała się, że mówi nie do niej. To 
Mancos przybiegł do kępy osik, rosnących wzdłuż podjazdu i 
jego ciche powarkiwanie zamieniło się w skomlenie.

background image

Co   czuje?  -   zastanawiała   się.   Nie   czuła   niczego   poza 

bolącym   kolanem   i   odrobiną   niepokoju,   spowodowanego 
nagłym zniknięciem Kita.

  -   Musimy   być   ostrożni,   co?   -   doszedł   ją   jego   głos,   a 

niepokój się nasilił. Ten człowiek nie był głupi, co udowadniał 
jej skutecznie przez cały dzień, i jeśli zamierzał być ostrożny, 
to ona chyba też powinna. Zachować ostrożność? Z jakiego 
powodu?

  -   Turek   jest   szybki   -   powiedział   jakby   odgadując   jej 

milczące  pytanie  - szczególnie, kiedy  działa  sam,  i  jeśli  tu 
przyjedzie, musimy być szybsi, Mancos.

Te słowa brzmiały jak lekcja, Kristine z trudem jednak 

uświadamiała   sobie   ich   znaczenie.   Gdyby   mówił   o 
międzynarodowych   gangach   handlarzy   i   złodziei   antyków 
albo o kimś w garniturze i krawacie, kto trudni się przemytem 
staroci,   byłoby   to   bardziej   oczywiste,   ale   mieć   się   na 
baczności z powodu jakiegoś bandyty z Trzeciego Świata?! 
Wiele   czytała   na   temat   tego   typu   ludzi   i   w   „National 
Geographic"   i   w   pismach   fachowych.   Opisywano   ich   jako 
przeważnie   biednych   i   niewykształconych   miejscowych, 
pracujących dla stojących znacznie wyżej mocodawców. Kim 
był   Turek,   nie   wiedziała   dokładnie,   może   sam   był   jakimś 
mocodawcą. W każdym razie doszła do wniosku, że skoro Kit 
może mieć  kłopoty, projekt powinien przejąć ktoś, kto stoi 
mocno na ziemi, i że ona sama się do tego zadania nadaje.

Wślizgnęła się z tarasu do domu, zanim zdążył zauważyć, 

że była świadkiem jego rozmowy z psem. Jej też zdarzało się 
przemawiać do Mancosa, ale dotyczyło to głównie jedzenia. 
Nigdy   nie   uważała   go   za   swego   powiernika,   a   ponadto   za 
bardzo się ślinił, aby go traktować jak przytulankę. Kit w tej 
roli mógłby być znakomity. Oj, Kristine, dorośnij wreszcie, 
pomyślała zirytowana biegiem myśli, spowodowanych przez 
jeden pocałunek.

background image

Kit poczekał, aż zniknie, zanim powiedział psu o ostatnim 

niebezpieczeństwie.   Wiedział,   że   Kristine   wyszła   za   nim,   i 
byłby zawiedziony, gdyby tego nie zrobiła. Znaczyłoby to, że 
źle ją ocenił, a na mylne oceny w żadnej dziedzinie nie mógł 
sobie teraz pozwolić. Nie chciał jej przestraszyć ani sprawić, 
aby nie spała po nocach. Chciał, by była wypoczęta i pełna 
entuzjazmu. Była w niej intrygująca go mieszanina pewności 
siebie   i   wątpliwości.   Zauważył   jej   przerażenie,   gdy 
kilkakrotnie   nie   mógł   znaleźć   notatek,   szybko   jednak   się 
zorientował, że Kristine nigdy niczego nie odkłada na miejsce. 
Wiedział, że kiedy zbliża się do niej, jest zdenerwowana, ale 
czuł też, że dzięki temu włącza w grę wszystkie swoje zmysły, 
że narasta w niej pragnienie i jest tylko kwestią czasu, kiedy to 
ostatecznie   zrozumie.   Wychowany   w   twardej   dyscyplinie 
klasztoru,   odczuwał   jej   sposób   bycia   jako   fascynujące 
wyzwanie, któremu ma sprostać. Zastanawiał się, czy przez jej 
roztargnienie   nie   straci   przypadkiem   któregoś   ze   swoich 
cennych dzienników, za które już ryzykował życiem.

Lubił na nią patrzeć, obserwować, jak pracuje, jak myśli, 

przyglądać się niesfornym włosom, które starała się odgarnąć 
za uszy. Wiele razy miał ochotę zrobić to za nią nie dlatego, 
że   mu   to   przeszkadzało,   ale   by   mieć   okazję   jej   dotknąć. 
Pragnął jej dotykać. Prawdę mówiąc ta myśl nie dawała mu 
spokoju od chwili, kiedy ją pocałował. Nie mógł się opędzić 
od zmysłowego odczucia gładkości jej skóry i miękkości ust. 
Burza ciemnych włosów aż prosiła się o to, by rozpostarł je na 
poduszce lub oplatał wokół dłoni, którą przytulałby Kristine. 
Wiedział,   że   nazywano   go   barbarzyńcą,   ale   tylko   ta 
dziewczyna z fiołkowymi oczami sprawiała, że sam zaczął się 
za   takiego   uważać.   Zawsze   dotąd   miał   się   za   człowieka 
bardziej cywilizowanego niż ci, co tak o nim mówili. Sprawiły 
to lata kontemplacji, godziny, często całe dnie medytacji nad 
rzeczami trudnymi do wyrażenia. Ale teraz... tej nocy chciał ją 

background image

mieć   na  własność. Wyglądała  na   nietkniętą,  chociaż  znając 
kulturę Zachodu wiedział, że to prawie niemożliwe. Wiedział 
też instynktownie, że nie będzie jej miał tej nocy. Zajął się 
znowu psem, który drapał się za uchem.

 - Bądź zawsze koło niej, Mancos, pilnuj jej dobrze, a jeśli 

by potrzebowała pomocy, daj mi znać. Zrobisz to?

Pies   odpowiedział   serią   dziwnych   pomruków,   co 

przywołało uśmiech na twarz Kita.

 - Dobry pies, dobry.
Kristine podniosła się. Cóż oni tam robią na dworze, chcą 

pobudzić   wszystkich   dokoła,   czy   co?   W   pośpiechu 
przewróciła filiżankę z kawą, cudem ratując od zalania jeden z 
rękopisów.   Rzuciła   kilka  chusteczek   z   ligniny   na   ziemię   i 
odwróciła się w stronę drzwi, kiedy zadzwonił telefon. Przez 
chwilę zastanawiała się, czy odebrać, ale wreszcie ciekawość 
zwyciężyła.

 - Słucham - powiedziała do słuchawki.
 - Kris, mówi John - głos rozległ się po pokoju, a Kristine 

zastanawiała   się   gorączkowo,   który   guzik   wcisnąć,   aby 
wyłączyć głośnik. Nie miała wątpliwości, z kim rozmawia, ale 
chciała być niegrzeczna.

 - Jaki John? - zapytała obcesowo.
 - Garraty.
Miała kilka guzików do wyboru, wcisnęła jeden z nich i 

połączenie zostało przerwane. Było to jakieś rozwiązanie, ale 
wiedziała, że nie na długo. Telefon zadzwonił ponownie.

 - Słucham.
 - No, dobra, postawiłaś na swoim.
 - Nie potrzebuję stawiać na swoim, doktorze Garraty, ja 

właśnie...

Wcisnęła kolejny guzik i w słuchawce zapadła błoga cisza. 

Po chwili usłyszała kolejny dzwonek, wiedziała, że to on, nie 

background image

mógł być nikt inny. A jednak, może to być matka, siostra. Nie 
rozmawiała z Sarah cały tydzień.

 - Słucham.
 - Do cholery, Kris, jeśli jeszcze raz odłożysz słuchawkę, 

zaraz tam przyjadę. To oczywiście był on.

 - Nie odłożyłam słuchawki - powiedziała. - Mam kłopoty 

z   telefonem.   Problem   z   telefonem   musiał   przestać   istnieć 
wobec groźby przyjazdu Johna.

 - Nie wygłupiaj się, nie masz żadnych problemów, założę 

się.

Był taki przystojny, inteligentny, pomyślała z goryczą, i 

na tyle sprytny, aby ją rzucić i prawie skłócić całą jej rodzinę. 
Co gorsza, zostawił ją dla jej kuzynki, która zaszła w ciążę, 
kiedy oni jeszcze byli zaręczeni. Tego roku tyle się wydarzyło, 
że   rodzina   była   już   wykończona.   Ona   sama   musiała  na 
dodatek znosić jego obecność wraz z potomstwem na Boże 
Narodzenie i 4 Lipca. Nie miała ochoty na kontakty z nim we 
własnym domu, nawet przez telefon.

 - Czego chcesz? - spytała, a zabrzmiało to jak warknięcie.
 - Dzwonię, żeby się dowiedzieć, co słychać.
Był   taki   zapobiegliwy,   taki...,   zamyśliła   się   utkwiwszy 

wzrok w telefonie. Zapobiegliwy  na  tyle, by upokorzyć ją i 
obniżyć   jej   autorytet   jako   przyszłego   docenta   na 
Uniwersytecie  Stanu  Colorado.   W   poczuciu   urażonej   dumy 
zrezygnowała   wtedy   i   od   tej   pory   przyszło   jej   walczyć   o 
odzyskanie utraconej pozycji.

 - Wszystko w porządku - powiedziała. - Co u Lisy?
To   był   cios   poniżej   pasa,   czepianie   się.   Poprzysięgła 

sobie, że więcej tego nie zrobi.

  -   Wszyscy   czują   się   świetnie.   Nie   mogę   doczekać   się 

pikniku z okazji 4 Lipca. Lisa  ma nowy  przepis na sałatkę 
ziemniaczaną. Palce lizać.

background image

  -   Z   pewnością   -   odpowiedziała   Kristine   z   możliwie 

najmniejszą dozą złośliwości w głosie.

John był taki dumny z sałatek Lisy. Mógł mieć tyle innych 

wspaniałych rzeczy, ale  zadowolił się  sałatką ziemniaczaną i 
seksem, jeżeli dwójka dzieci w ciągu czterech lat i trzecie w 
drodze były dowodem udanego współżycia.

 - Ależ nie dzwonię, aby rozmawiać o jedzeniu - przyznał 

nareszcie.

  - Dziękuję. - Tym razem nie odmówiła sobie szczypty 

sarkazmu.

 - Zadzwoniłem, żeby porozmawiać o Carsonie. Udawanie 

głupiej nie przychodziło jej łatwo, ale zmusiła się.

 - Co za Carson?
 - Kit Carson. Wiem, że jest gdzieś w Colorado, i czy nie 

uważasz,   że   powinnaś   złapać   z   nim   kontakt?   No,   no, 
pomyślała,   proszę.   John   Garraty   stracił   dolara   na   telefon   i 
spóźnił się o jeden dzień.

 - Najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, to wycofać się z 

tego   całego   projektu   badawczego   -   ciągnął.   -   Chętnie 
porozmawiam   z   Chambersem,   aby   przenieść   kontrakt   do 
Boulder. Powinniśmy być przygotowani na najgorsze. Carson 
jest   groźny,   Kris,   więc   nie   bądź   głupia.   Nie   nazywają   go 
banitą bez powodu.

  -   Hmm   -   mruknęła   nie   mogąc   znaleźć   stosownej 

odpowiedzi. John ani się spodziewał, jak bliski był prawdy.

 - Ten facet balansuje na linie. Trudno powiedzieć, czy to 

badacz,   czy   rabuś.   W   każdym   razie   na   tych   swoich 
poszukiwaniach zdążył zedrzeć nie jedne zelówki. Kto wie, co 
on naprawdę zamierza, co naprawdę wie.

 - Ostrożnie, doktorze Garraty, pańskie ambicje zaczynają 

przerastać obawy - odparowała.

 - Chińczycy mają powód do wściekłości.

background image

  -   Doszły   mnie   takie   pogłoski   -   przyznała   opadając   na 

obrotowe krzesło.

 - Pogłoski..., mnie nie obchodzą pogłoski - głos Johna stał 

się ostry, mniej pojednawczy. - Mnie interesują fakty.

 - Jakie fakty, Kreestine?
Podskoczyła   jak   oparzona.   Od   jak   dawna   Kit   stał   w 

drzwiach?

 - Kto to? - spytał John zbity z tropu. Co usłyszał, myślała, 

patrząc na Carsona.

 - Kris?
  -   Co?   -   nadal   wpatrywała   się   w   Kita,   szukając 

wytłumaczenia dla tej rozmowy.

 - Czy jest ktoś u ciebie?
Ujawnienie   prawdy   było   jedynym   wyjściem   z   sytuacji. 

Kristine zaczerpnęła oddechu i powiedziała:

 - John, chciałabym, abyś poznał Kita Carsona.
Jak można było przewidzieć, John nie wydawał się ani 

trochę zakłopotany. Wręcz przeciwnie.

  - Mówi John Garraty, specjalista od spraw Środkowego 

Wschodu   Uniwersytetu   Stanu   Colorado   -   zaczął   pewnie.   - 
Ostatnio dużo o tobie słyszeliśmy.

 - Tak, trochę - odpowiedział Kit, nie do końca pewny, co 

myśleć o tej rozmowie, której fragment podsłuchał. 

Nie obchodziły go opinie na temat jego własnej osoby - 

zdarzało mu się słyszeć gorsze. Ton głosu Kristine kazał mu 
jednak   sądzić,   że   tych   dwoje   łączyło   coś   więcej   niż   tylko 
zawodowa współpraca.

 - Wiesz - kontynuował John podejmując przerwany wątek 

- sporo podróżowałem po znajomych ci okolicach i dalej na 
Wschód.   Kierowałem   ekspedycją   do   Petry   i   pracowałem   z 
kilkoma osobami z Karaczi. - Rzucił dwa sławne nazwiska, 
ale nie wywołało to żadnego efektu.

background image

 - Tego nie wiedziałem - odparł Kit widząc, że Kristine się 

czerwieni.

Ignorując tę lakoniczną i, jego zdaniem, mało znaczącą 

odpowiedź, John opowiadał dalej:

 - Prawdę mówiąc, planowaliśmy z Kristine wycieczkę do 

Nepalu. Mieliśmy nadzieję, że dotrzemy do Tybetu, ale wiesz, 
jakie to niebezpieczne...

  - Tak, to wiem bardzo dobrze... Na kiedy planowałaś tę 

wycieczkę, bahini?

Kiedy ją o to pytał, Kristine zauważyła, jak zwężają mu 

się oczy. Nie  rozumiała  tego wyrazu, ale  - wypowiedziany 
jego głębokim, dźwięcznym głosem - zabrzmiał niepokojąco 
jak   pieszczota.   Nie   przywróciło   jej   to   równowagi,   z   jakiej 
wytrącił ją telefon Johna. Wycieczka do Nepalu miała być ich 
podróżą poślubną. Nie doszła do skutku, bo John wyjechał z 
Lisą na Hawaje. I on miał jeszcze czelność teraz jej o tym 
przypominać.

Kit wyczuwał narastające napięcie i nagle pojął, że John 

Garraty musiał kiedyś ją zranić. Własna reakcja na to odkrycie 
zdumiała   go.   Był   do   głębi   poruszony.   Wiedział,   jak   sobie 
radzić   z   uczuciem   gniewu.   W   klasztorze   nauczył   się   go 
odrzucać jako drogę zła, poza klasztorem zaś pozwalał sobie 
na gniew tylko wtedy, gdy szło o życie. A tu wchodziła w grę 
zazdrość. Jeszcze dzień czy nawet godzinę temu nie sądził, że 
jest zdolny do tak niskiego uczucia. Niełatwo mu się było do 
tego przyznać.

 - To było dawno temu - powiedziała Kristine przerywając 

ciszę, która zdawała się nie mieć końca i zastanawiając się, co 
sprawiło, że oczy Kita pociemniały.

  -   Widocznie   nie   dość   dawno,  bahini  -   jego   głos   był 

napięty.

Ukłonił   się   złożywszy   dłonie,   bransoletki   cichutko 

zabrzęczały i Carson wyszedł z pokoju.

background image

  - Wszyscy w Boulder jesteśmy zainteresowani pańskim 

ostatnim projektem - powiedział John niepomny nieobecności 
swego rozmówcy - i możemy panu zaoferować...

 - Jego tu nie ma, John - przerwała Kristine. - Wyszedł.
 - Gdzie?
  -   Chyba   do   łóżka   -   powiedziała   bezmyślnie,   ale   John 

wiedział, co to znaczy.

 - Do cholery, Kris, co ty sobie...
Wcisnęła   jeden   guzik,   potem   drugi,   trzeci,   aż   w   końcu 

wyrwała telefon z gniazdka i osunąwszy się na krzesło dopiła 
kawę, patrząc na drzwi.

Ostrzegano   ją   trzykrotnie:   najpierw   Chambers,   potem 

Jenny, a teraz John. Ale nie. Nie zamierza się wycofać, nawet 
gdyby odciągano ją wołami.

background image

Rozdział 5
Kristine   ponownie   wbiła   nóż   w   pieczonego   kurczaka 

ułożonego na półmisku. Jej trud

  poszedł   na   marne,   ponieważ   Kit   nie   pojawił   się   na 

śniadaniu ani na obiedzie i nic nie zapowiadało, że przyjdzie 
na   kolację.   Kurczak   był   zimny,   groszek   wysechł,   a   ciasto 
zrobiło   się   twarde   jak   kamień.   Zdecydowanie   nie   powinna 
była   zawracać   sobie   głowy.   Bóg   jeden   wie,   dlaczego   to 
wszystko przygotowała - przecież nigdy nikogo nie zadziwiła 
swoimi zdolnościami kulinarnymi.

Cóż on tam może robić w tym pokoju, zaczyna obrzędowy 

post, czy co? Wyjrzała  przez  okno na odizolowany od domu 
garaż. Wieczorny wietrzyk łagodnie poruszał gałęziami sosen, 
strząsając  złote   pyłki,   mieniące   się   w   blasku   zachodzącego 
słońca i falujące w powietrzu.

W końcu mogła do niego zajrzeć. Wstała od stołu i wyszła 

tylnymi drzwiami; musiał przecież coś zjeść, a poza tym mieli 
mnóstwo pracy.

Kiedy wchodziła po schodach na drugie piętro, czuła, że 

ręce   jej   wilgotnieją  a   serce  wali   jak   młotem.   Stanęła   pod 
drzwiami   i   podniosła   rękę,   aby   zapukać;   ale   zawahała   się. 
Odniosła wrażenie, że słyszy słowo „proszę", i wsunęła się do 
cichego i ciemnego pokoju. Stopniowo przyzwyczaiła wzrok 
do panującego tu półmroku, ale serce biło nadal mocno.

Kit   siedział   naprzeciwko   wejścia   na   baraniej   skórze, 

ubrany jedynie w krótkie  spodenki. Na  czole i zamkniętych 
powiekach błyszczały kropelki potu. Pokrywały one również 
ramiona,  szeroką  klatkę piersiową i długie nogi. Duże stopy 
spoczywały założone na wewnętrzną stronę ud.

Ciche   i   spokojne   piękno   bijące   od   postaci   mężczyzny 

zaparło jej dech w piersi i minęło dobrych kilka chwil, zanim 
przypomniała sobie, gdzie jest i po co tu przyszła.

background image

Powiew   wiatru   od   okna   potargał   mu   włosy.   Kosmyki 

rozwiały się wzdłuż policzków. Oczy miał otwarte, ale patrzył 
niewidzącym wzrokiem.

Kristine   automatycznie   cofnęła   się   o   krok,   po   czym, 

wiedziona   instynktem,  zatrzymała  się.   On   nie   chce,   żebym 
wyszła, pomyślała. A może się mylę... Niczego już nie była 
pewna. Odwróciła wzrok, chcąc zyskać na czasie, i wytarłszy 
ręce  o spodnie, rozejrzała  się  po  pokoju, który  Kit  uczynił 
naprawdę własnym. Kuframi i łóżkiem zastawił większą część 
podłogi, a setki innych przedmiotów poniewierały się dookoła. 
Mosiężne dzwoneczki, tybetański modlitewny młynek, kilimy 
i gobeliny, miedziany kociołek, gliniane naczynia wypełnione 
samorodkami  turkusa   i  turmelinu,   dziwnie   znajoma   złota 
maska   i   odłamek   kryształu   górskiego   wielkości   dwu   pięści 
leżały  porozrzucane   wespół   z   przedmiotami   należącymi 
niewątpliwie   do   współczesnego   mężczyzny,  takimi   jak 
brzytwa, szczoteczki do zębów, turystyczna kuchenka gazowa, 
woreczek herbaty i maszyna do pisania.

Gdy   spojrzała   na   Kita   ponownie,   miał   zamknięte   oczy. 

Podeszła do jednego z  kufrów.  Wkręcona w maszynę kartka 
była pusta. Westchnęła z ulgą, bo nie chciała wtykać nosa w 
nie   swoje   sprawy.   Tymczasem   wchodziła   coraz   głębiej   do 
sanktuarium, które jej gość zrobił z ofiarowanego mu pokoju. 
Przesunęła palcami po półszlachetnych kamieniach, dotknęła 
modlitewnego  młynka.  Musiała   się   powstrzymywać,  by   nie 
zrobić tego samego ze znoszonymi dżinsami i czarną tuniką, 
przerzuconą przez jeden z kufrów. Pogłaskała złotą maskę i 
ponownie   odniosła   wrażenie,   że   nie   jest   jej   obca.   Złocony 
prosty   nos,   ciepła   metaliczność   wyrzeźbionych   policzków   i 
wygięcie   ust   uświadomiły   jej,   że   zna   tę   twarz   lepiej   niż 
powinna. Palce jej znieruchomiały, a z ust wydobyło się jedno 
słowo, świadczące, że poznała... Kautilya. To imię odbiło się 
echem w jej pamięci i znalazło odpowiedź w powietrzu.

background image

 - Kreestine - usłyszała.
Odwróciła   się   z   bijącym   sercem,   ściskając   w   dłoniach 

maskę. Chciała uciekać, ale było za późno. Stopy wrosły jej w 
ziemię, stała jak wryta pod wpływem spojrzenia, które czuła 
na   sobie.   Nie   powinna   była   tu   przychodzić   i   dawać   mu 
kolejnej szansy, niechby głodował nawet i do rana.

Kit   nie   zamierzał   tracić   okazji.   Godziny   medytacji 

pomogły zapanować nad gniewem i zrozumieć uczucia, jakie 
ofiarowywała   mu   Kristine.   Miesiąc   z   dala   od   domu   nie 
zmienił go tak, jak dwa dni w jej towarzystwie. Pragnął jej od 
czasu   pierwszego   pocałunku   i   chciał   ją   zdobyć,   ale   nie 
przewidział takiego biegu spraw. Nigdy dotąd pożądanie tak 
go nie odmieniło. Co w niej takiego było? Była piękna - to 
prawda, ale wiele jest na świecie pięknych kobiet. Ta jednak 
zachowywała   się   tak,   jakby   nie   zdawała   sobie   sprawy   ze 
swojej   urody.   Nie   prowadziła   subtelnego   flirtu,   od   którego 
zaczynały   wszystkie   kobiety,   które   go   pragnęły.   W   jej 
ukradkowych   spojrzeniach   wyczuwał   zmysłową   ciekawość. 
Ubierała   się   skromnie,   nie   podkreślając   swej   urody   ani 
wymyślnymi fasonami, ani kolorystyką. Dopóki nie usłyszał o 
Johnie Garratym, sądził, że był to jej własny wybór.

Miała   lotny   i   bystry   umysł,   tak   niepodobny   jednak   do 

refleksyjnych,   głębokich   umysłów   mnichów   i   Sanga   Phali. 
Wydawała mu się też znacznie mądrzejsza od kobiet, jakie 
znał,   z   wyjątkiem   może   Lois.   Z   Lois   łączyły   go   jedynie 
interesy.   W   ich   stosunkach   nie   było   nic   z   czułości,   jaką 
obdarzał   Kristine   od   momentu   ich   pierwszego   spotkania. 
Słabości, które za wszelką cenę starała się przed nim ukryć, 
pociągały go prawie tak samo jak jej walory, a może nawet 
bardziej.

 - Dlaczego do mnie przyszłaś? - szepnął.
Kristine wyraźnie usłyszała pytanie - wyraźniej, niż gdyby 

powiedział   je   głośno,   i   w   nagłym   przypływie   olśnienia 

background image

zrozumiała prawdziwą głębię mocy i energii bijącej z Carsona. 
Cofnęła   się   i   oparła   o   kufry.   Przeczytała   całe   tomy 
teoretycznych   rozważań   na   temat   metafizycznych   tajemnic 
tybetańskiego   lamaizmu   i   gdyby   Kit   nagle   lewitował, 
uciekałaby gdzie pieprz rośnie.

  -   To   niemożliwe   przy   moich   ograniczonych 

umiejętnościach   i   zaangażowaniu,   Kreestine.   -   zapewnił   ją 
głębokim i miękkim głosem - Nie masz się czego obawiać.

  -   Nnnie   rób   tego   -   wyjąkała   takim   tonem,   że   oboje 

uwierzyli, że stało się coś wyjątkowego i niezwykłego.

  - Nie mogę zrobić niczego, na co nie pozwolisz. Jesteś 

bardzo...   otwarta   -   ostatni   wyraz   powiedział   intymnym, 
schrypniętym szeptem nadającym mu dodatkowych znaczeń. - 
Zawołałaś mnie, więc odpowiedziałem, to wszystko.

Wierzyła   mu.   Zawsze   mu   wierzyła,  ale   nadal   czuła,  że 

serce tłucze się jak szalone. Kiedy wstał lekko z podłogi i 
podszedł do niej, złapało normalny rytm.

  -   Dlaczego   do   mnie   przyszłaś?   -   zapytał   ponownie, 

przysuwając się bliżej i zmniejszając dzielącą ich przestrzeń. 
Muskularny   tors   mężczyzny   przesłonił   jej   teraz   wszystko. 
Złote   bransoletki   błyszczały   chwytając   ostatnie   zabłąkane 
promienie słońca i kontrastując ze śniadą skórą ramion i piersi 
porośniętej kręconymi włosami.

  -   Kolacja   stygnie   -   powiedziała,   uznawszy   powrót   do 

twardej rzeczywistości za absolutną konieczność. Nie potrafiła 
jednak   otrząsnąć   się   z   wrażenia,   że   oto   dokonuje   się 
niewiarygodna   wprost   inwazja.   Kit   przenikał   jej   myśli.   Ile 
czasu spędził w tym klasztorze?

 - Zbyt wiele - powiedział podchodząc o krok bliżej i nie 

spuszczając z niej wzroku. - Dlaczego do mnie przyszłaś?

  -   Przestań   -   wykrzyknęła   bardziej   z   gniewem   niż   ze 

strachu.

background image

Miała   wystarczająco   dużo   trudności   z   ogarnięciem 

myślami   wszystkiego   wokół   i   bez   tych   problemów,   które 
dodatkowo   stawiało   jego   przybycie.   Tymczasem   Kit 
przysuwał   się  coraz  bliżej, a   nieme   pytanie   w jego  oczach 
wymagało odpowiedzi.

  - Musimy popracować - powiedziała. - Już straciliśmy 

większość dnia. - Mówiła coraz wolniej i łagodniej czując, jak 
kłódka jednego z kufrów wbija się jej w tylną część uda.

 - Nic ponad to, czego chcesz ty - przytaknął dotykając jej 

twarzy obiema rękami i odgarniając włosy za uszy.

Tym   razem   nie   związała   ich   w   ciasny   węzeł.   Uśmiech 

zadowolenia   z   charakterystycznym   szelmowskim   odcieniem 
zajaśniał na jego twarzy, a serce Kristine wraz z ostatkiem 
gniewu stajało grzane ciepłym blaskiem oczu.

Mięśnie   zagrały   mu   pod   skórą,   kiedy   ujął   twarz 

dziewczyny w dłonie. Miał zamiar ją pocałować, ale przecież 
ona wcale nie po to tutaj przyszła. A może jednak? Była to 
ciągle kwestia sporna. Kristine nie odsunęła się, kiedy dotknął 
ustami jej policzka, a tylko zamknęła oczy. Czuła, że uginają 
się   pod   nią   kolana.   Nie   uciekła,   kiedy   pieścił   palcami   jej 
twarz, lecz' rozchyliła wargi czekając na pocałunek i poddając 
się nieodgadnionej magii jego dotyku.

Owionął ją męski zapach i żar, zwodząc obietnicą, której 

nie spełniał. Zbliżył usta do jej warg i tchnienie jego oddechu 
wystarczyło,   aby   Kristine   poczuła   pożądanie   narastające   w 
nich   obojgu.   Jej   ciało   błagało,   by   pokonał   tych   kilka 
centymetrów, jakie ich dzieliły. Oczekiwanie doprowadzało ją 
do  szaleństwa.  Zwilżyła   językiem   wargi   czując,  jak  dotyka 
jego ust a jego ręce okalają jej twarz. Był tak blisko, trzymał 
ją, ale nie wziął jej, czuła się wolna, ponieważ jej pozostawił 
decyzję. Oddychała ciężko i coraz szybciej.

Palce Kristine zacisnęły się na masce, której nie wypuściła 

z   rąk   od   chwili,   kiedy   zrozumiała,   że   to   jego   podobizna. 

background image

Tęskniła za dotknięciem jego prawdziwego. Pragnęła czuć w 
dłoniach jego szerokie barki, wplatać dłonie w miękkie włosy 
i dotykać jedwabistego, kasztanowego warkocza na szyi. Nie 
był banitą, był czarodziejem. Nie pobożnym mnichem, lecz 
szamanem, który posiadł sztukę uwodzenia. Nawet nie całując 
jej   sprawiał,   że   płonęła.   Wsunął   dłonie   w   jej   włosy   i 
przyciągnął na tyle blisko, by dotknąć ustami jej ust.

  - Czy będziesz dziś spać  w moim  łóżku, Kreestine?  - 

wyszeptał.

Nie   odważyła   się   otworzyć   oczu   i   nie   widziała   jego 

uśmiechu, ale domyślała się go. Ależ to barbarzyńca i arogant! 
Bawił się nią i nie miał najmniejszego zamiaru jej całować. 
Chciał się tylko przekonać, jak daleko uda mu się posunąć. 
Nawet teraz, kiedy już odkryła reguły jego gry, nie potrafiła 
się   zdobyć   na   odejście.   Gdyby   dała   się   ponieść 
niepohamowanym   impulsom   i   sama   go   pocałowała,   miałby 
jednoznaczną odpowiedź na swoje pytanie. Wiedziała, że nie 
może sobie na to pozwolić. Był blisko, hipnotyzująco blisko, i 
wszystko,   czego   chciała,   to   pocałunku   takiego   jak   ten   na 
tarasie, pocałunku, za który nie musiałaby płacić w walucie, 
jakiej żądał.

Czy jeden pocałunek to tak wiele?
 - Nie za wiele, bahini, za mało - zamruczał, pieszcząc jej 

usta swoimi. Wolno otworzyła oczy i uniosła głowę.

 - Powiedziałeś, że... że tego nie zrobisz...
 - Wcale nie.
 - Więc jak?
Musnął jej usta leciutko, ledwo wyczuwalnie.
  - Moje serce też jest otwarte, Kreestine, i słyszy każde 

uderzenie twojego.

Czas najwyższy uciekać, pomyślała. Inaczej znajdzie się 

całkowicie   we   władaniu   jego   zmysłowych   zaklęć   i   zrobi   z 
siebie   ostatnią   idiotkę,   co   już   się   jej   w   takich   sytuacjach 

background image

zdarzało. Przypomniała sobie swoje skrępowanie i to, jak John 
podsumował ją przy rozstaniu. Dodało jej to teraz sił. Oddać 
się Kitowi za pocałunek? Nie usatysfakcjonowałoby to chyba 
nawet   kobiety   z   Trzeciego   Świata.   Wysunęła   się   z   objęć 
Carsona. Nie sprawiło jej to trudności, bo nie oponował, a 
zarazem   było   niełatwe,   bo   ciągle   pod   palcami   czuła   jego 
napięte   mięśnie   brzucha   i   miękkie   włoski,   które   tworzyły 
smugę biegnącą od pępka i niknącą pod gumką szortów.

Kit   puścił   ją   bez   wahania.   W   plątaninie   jej   myśli   i 

duchowym   zamęcie   wyczuwał   jednocześnie   pragnienie   i 
odmowę. Nawet gdy jej nie dotykał, wyczuwał w niej jakąś 
gotowość czy spolegliwość. A może było to uczucie ukojenia, 
spowodowane jego medytacją - tego nie potrafił sprecyzować.

Rzadko  żałował, że nie został dłużej pod kuratelą Sanga 

Phali, ale też nigdy przedtem nie był zazdrosny.

Kiedy   przystanęła   przy   jego   łóżku,   przez   moment   czuł 

nieprzepartą ochotę, aby ją pchnąć do przodu, zakryć sobą, 
otoczyć jej biodra i pieścić. Dłońmi i myślami zatrzymałby ją 
ze sobą w łóżku. Na takie nadużycie zaufania dziewczyny nie 
mógł sobie jednak pozwolić, nie zezwalało mu sumienie, a 
wszelka perswazja w takich sytuacjach mijała się z celem.

Sięgnął   po   dżinsy   i   wciągał   je   nie   zważając   na   to,   że 

zrobiły   się   zbyt   obcisłe.   To   też   przejdzie,   pomyślał, 
uśmiechając się do siebie uśmiechem pełnym goryczy.

Odgłos   zasuwanego   zamka,   przyciszony,   ale   drażniący 

spowodował,   że   Kristine   przeszły   ciarki   po  plecach,   a   fala 
gorąca  rozlała   się   po  całym  ciele.  Podświadomie  podniosła 
złotą maskę i powachlowała się nią, nie odrywając oczu od 
łóżka   Kita.   Następne   niewłaściwe   posunięcie,   zreflektowała 
się   natychmiast.   Wprawdzie   dała   mu   bieliznę   pościelową, 
kołdry   i   poduszki,   ale   to   jego   rozrzucone   rzeczy 
zafascynowały   ją   i   skłoniły   do   zakazanych  marzeń.   Ledwo 
zszyte   kawałki   baranich   skór   z   gęstą,   połyskliwą   wełną, 

background image

rzucone niedbale w nogach łóżka, wyglądały prymitywnie i 
zmysłowo. Wiedziała, że są przesiąknięte jego zapachem. Bez 
trudu   wyobraziła   sobie   leżącego   Kita   i   jego   śniadą   skórę 
odcinającą się barwą od bieli wełny. Oczyma duszy widziała 
już, jak napina mięśnie, szukając najwygodniejszej pozycji do 
uprawiania miłości, jego warkocz, spadający z ramienia, kiedy 
sięga po jedną ze swoich wspaniale wypracowanych, krytych 
gobelinem poduszek i kładzie ją pod głowę, i wreszcie jego 
usta,   zbliżające   się   do   jej   warg,   kiedy   jej   ciało   okrywał 
własnym.

Podniosła w pośpiechu maskę i czuła, że wilgotnieje w 

miejscach, które - jak kiedyś określił to John - są suche jak 
Sahara latem. Miał doświadczenie, bowiem był w Afryce w 
lipcu, wierzyła mu więc przez te wszystkie lata. Wierzyła mu, 
że tak musi być, dopóki nie spojrzała na łóżko Kita Carsona.

Usłyszała, jak wsuwa na siebie czarną tunikę, i mogłaby 

przysiąc, że słyszy dźwięk każdego guzika, który brał w swoje 
stwardniałe palce. Była przeładowana emocjami i pobudzona, 
a on nawet jej nie pocałował. Pobrzękiwania jego bransoletek 
stawały się coraz głośniejsze, a ona wiedziała, że to dlatego, 
że właśnie podwija rękawy na żylastych, mocnych dłoniach. 
Jak mogła się doprowadzić do takiego stanu? I jak się z tego 
wycofać? Powiedzieć po prostu do widzenia i wyjść? Nie, nie 
mogłaby tego zrobić.

Należało   wyjaśnić   sytuację   i   sprowadzić   ich   wzajemne 

stosunki do poziomu kontaktów zawodowych. Obróciła się, 
ale sensowne myśli, które za wszelką cenę starała się zebrać, 
zupełnie nie przychodziły jej do głowy.

Kit   właśnie   opasywał   się   ciężkim,   skórzanym   pasem   i 

ruchy   jego   rąk   przykuły   wzrok   dziewczyny.   Zatrzymał   się 
przy   zapinaniu   sprzączek,   zdziwiony   i   dziwnie   przejęty 
tęsknotą malującą się na twarzy Kristine. Odczuwał ból jej 
pragnienia i rosła w nim okropna złość na tego Garraty'ego - 

background image

tego zakichanego specjalistę od spraw Środkowego Wschodu. 
Zastanawiał się, czy nie zrzucić paska na podłogę i nie wziąć 
jej   w   sposób,   który   zamieniłby   ból   w   przyjemność   i 
ostatecznie pozbawił ją wszelkich kompleksów. Albo należało 
zostawić   jej   jeszcze   trochę   czasu.   Była   to   jedna   z 
trudniejszych decyzji w jego życiu, a Sang Phala nie uczył go 
niczego, co dotyczyło stosunków z kobietami. Tego uczył się 
sam i z biegiem lat zdobył niemałą wiedzę, ale Kristine była 
zupełnie inna niż kobiety, które znał dotychczas. Konkubina... 
Nie   mógł   popełnić   większej   pomyłki.   Przyznanie   się   przed 
samym sobą do błędu pomogło mu w odzyskaniu równowagi 
ducha i szybko skończył przewlekać pasek przez szlufki.

 - Bardzo mi przykro, że zepsułem naszą kolację. Pozwól 

mi zabrać się gdzieś do miasta - zaoferował. Przytaknęła. Z 
największą przyjemnością gdzieś by stąd wyszła.

  -   Dobrze,   zaczniemy   pracować   rano.   Zostanie   nam 

przynajmniej jeszcze ze dwa dni - odpowiedziała. Dwa dni i 
co   potem,   zastanawiała   się.   Nie   potrzebowała   go   do   opisu 
badań historycznych. Była

w   trakcie   kopiowania   jego   dzienników,   a   on   miał   już 

potrójne kopie zdjęć i negatywów. Dyskusje, jakie były im 
potrzebne do uzgodnienia stanowisk, mogli prowadzić przez 
telefon.   Ona   siedziałaby   w   swoim   domu   w   górach,   a   on... 
gdzie? Gdzież by się podział w całym tym szerokim świecie, 
gdyby ją opuścił?

Tylko   siebie   może   winić   za   taki   obrót   spraw.   Stała   w 

ciemnych drzwiach baru i  żałowała, że  nie  wybrała innego 
miejsca.   Neon,   obiecując   hamburgery   i   piwo   przyciągnął 
uwagę Kita, a ona, głupia, nie protestowała. Obskurny bar na 
tyłach zbiornika retencyjnego, pełen podejrzanych typów, nie 
był najwłaściwszym miejscem dla człowieka z warkoczem i 
bransoletkami,   co   potwierdzały   wyzywające   i   agresywne 
wejrzenia   spod   wciśniętych   na   czoło   czapek   z   napisami 

background image

reklamującymi producentów sprzętu rolniczego i dostawców z 
całych Stanów.

Kristine poczuła się niepewnie, mimo że już kiedyś była w 

tym   barze.   Pewnego   wieczoru   przyszła   tu   z   kilkoma 
koleżankami i Grantem, żeby potańczyć. Spędzili miło czas, a 
z Grantem więcej się nie zobaczyła. Tym razem jednak była tu 
z   Kitem,   który   stwarzał   animozje   już   samym   swoim 
egzotycznym wyglądem i zachowaniem. Chyba zdążył już to 
sobie uświadomić.

  -   Interesujące   miejsce   -   stwierdził   spokojnym   głosem, 

podsuwając jej krzesło. Usiadła, biorąc menu do ręki.

 - Hamburgery są dobre. Potraw meksykańskich chyba byś 

nie przeżył - powiedziała zastanawiając się, czy Kit nie zdaje 
sobie sprawy, że znajduje się w centrum uwagi.

  - No to bierzemy hamburgery, za młodzi jesteśmy, aby 

umierać,   zwłaszcza   dzisiaj   -   zaśmiał   się.   Widocznie   nie, 
pomyślała, chowając twarz za kartą dań.

Upłynęło   sporo   czasu,   zanim   kelnerka   pojawiła   się,   by 

przyjąć zamówienie, ale kiedy już przyszła, nie spieszyło jej 
się   wcale   z   odejściem   i   nietrudno   się   było   zorientować 
dlaczego.

 - Ty chyba nie jesteś stąd, złotko? - zapytała Kita.
 - Nie, słoneczko, pochodzę z Nepalu - odpowiedział jej, 

uśmiechając   się   jednym   ze   swoich   najwspanialszych 
uśmiechów.

Miał ich tysiące w zapasie i Kristine zauważyła, że kilka 

już zużył na oczarowanie tej blond nimfy, odzianej w obcisły 
czarno   -   zielony   strój,   nadający   się   bardziej   na   salę 
gimnastyczną niż do restauracji. Niezupełnie cała się w nim 
mieściła, tu i ówdzie wylewała się z niego, ukazując to i owo. 
Miała wąskie biodra, obciśnięte spodniami, i duży biust. Są 
szczęśliwe kobiety, pomyślała Kristine czując się niezręcznie 
w swojej żołtomusztardowej bluzce. Nie była to tania bluzka, 

background image

ale   w   porównaniu   z   seksownie   błyszczącą   lycrą,   w   jaką 
ubrana była kelnerka, wyglądała jak szmata.

  -   Kiedyś   miałam   chłopaka,   wspinał   się   po   górach   - 

powiedziała kelnerka. - Wyjechał do Nepalu i nie wrócił. - 
Dziewczyna postawiła jedną nogę na drugiej i oparła się o 
stół,   odcinając   Kristine   możliwość   uczestniczenia   w 
rozmowie.   Zmniejszała   tym,   co   prawda,   swoje   szanse   na 
napiwek, ale nie było to dla Kristine żadną rekompensatą.

  -   Wielu   mężczyzn   nie   wraca   z   gór   -   zauważył   Kit.   - 

Bardzo mi przykro.

 - Ależ on nie zginął, złotko, po prostu nie wrócił do mnie. 

Skoro jednak Nepal przysyła nam takich chłopców, jak ty, to 
żadna strata.

 - W Nepalu nie ma takich jak ja - zauważył Carson.
 - Nigdzie nie ma wielu takich jak ty, złotko.
Niski   gardłowy   pomruk   poprzedził   odpowiedź   kelnerki, 

która   odsunęła   szczupłe   biodro   od   stołu.   Kristine   prawie 
żałowała,   że   Kit   nie   zwrócił   uwagi   na   wrażenie,   jakie 
wywierały   pośladki   tej   dziewczyny   na   mężczyznach 
siedzących przy barze.

 - Kto to jest John Garraty?
 - John Garraty? - powtórzyła niepewnym głosem.
 - Czyżbym źle wymówił jego nazwisko? - spytał unosząc 

brwi.

  -   Nie.   -   Udała,   że   jest   bardzo   zajęta   szukaniem 

kosmetyczki,   chcąc   ukryć   zmieszanie.   Po   raz   pierwszy 
zrozumiała, dlaczego kobiety noszą przy sobie puderniczki i 
szminki - przydają się, by wybrnąć z trudnej sytuacji.

 - Kto to jest? - nalegał.
  -   Jest   profesorem   uniwersytetu   w   Boulder,   tak   jak 

powiedział.

background image

Przyniesiono piwa, co dało Kristine chwilę wytchnienia. 

Po   kilku   kolejnych:   złotko   to,   złotko   tamto   -   kelnerka 
odfrunęła z powrotem do baru.

 - Jest twoim przyjacielem? - kontynuował.
 - Niezupełnie - Kristine mogła się założyć, że dziewczyna 

z baru miała przynajmniej ze dwie puderniczki i trzy szminki, 
podczas gdy ona musiała się zadowolić starym sztyftem.

 - To dlaczego planowałaś z nim długą podróż? Podniosła 

wzrok. - To był błąd - powiedziała.

 - W porządku - rzekł z zadowoleniem, podnosząc kufel do 

ust. Kristine schowała kosmetyki.

Chyba zwariowała, że dała się wplątać w to wszystko, w 

niego,  w  Kandżur,  Chatren  -  Ma,  pocałunki.  Jeszcze  jedno 
„złotko", a chyba zlinczuje tę kelnerkę. Straciła apetyt i jedyne 
na co miała ochotę, to wrócić do domu i spalić bluzkę.

Nie   było   w   tym   jego   winy.   Wprowadził   tylko   w   jej 

nieuporządkowane   życie   jeszcze   więcej   zamieszania.   A   na 
domiar złego umiał czytać w jej myślach.

Rozdział 6
Hamburgery   były   gorące,   aromatyczne   i   ociekały 

stopionym   żółtym   serem,   dokładnie   tak,   jak   lubiła,   ale   nie 
mogła jeść. Odsunęła też frytki, przygotowując się do zadania 
pytania. - Co miałeś na myśli, kiedy powiedziałeś, że zostałeś 
zabrany   do   mnichów   -   wykrztusiła  wreszcie.   Czekając   na 
odpowiedź popatrzyła na Kita, ale nie zareagował. Próbowała 
dalej:

 - Przez Sanga Phalę, twojego drugiego ojca?
Kit znał wprawdzie kilka osób o niebieskich oczach, ale 

oczy   Kristine   były   jedyne   w   swoim   rodzaju   nie   tylko   ze 
względu   na   fiołkowy   odcień,   ale   i   wrodzone   ciepło. 
Spoglądały   na   niego   żądając   prawdy,   którą   rzadko   mówił. 
Tym   razem   czuł   potrzebę   mówienia,   nawet   zanim   Kristine 
zapytała go o przeszłość.

background image

 - Sang Phala przyszedł po mnie, kiedy miałem dziewięć 

lat   -   powiedział   patrząc   jej   w   oczy.   -   Dał   wysoki   okup 
wojownikom Khampa wymieniając życie swego bratanka na 
moje.   -   Złagodził   twarde   brzmienie   tych   słów   ciepłym 
uśmiechem i sięgnął po piwo. - Często tego potem żałował, bo 
jako mały chłopiec nie byłem dobrym nowicjuszem.

Patrzył,   jak   Kristine   pochyla   się   do   przodu   zaciskając 

palce   i   próbując   ukryć   wrażenie,   jakie   na   niej   wywarły   te 
słowa. Byłaby przerażona, gdyby wiedziała, jak wyglądają jej 
reakcje. Uśmiechnął się szerzej.

 - Handlował swoim bratankiem? Dlaczego? - zapytała.
Wydawało   mu   się,   że   w   jej   głosie   zabrzmiał   nie   tylko 

kobiecy   przestrach,   ale   i   coś   słodkiego,   coś   nieuchwytnie 
erotycznego.   Całą   noc   śnił   o   niej,   szepczącej   do   niego   w 
ciemnościach nocy, wijącej się z rozkoszy i odpowiadającej na 
każde jego drgnienie. Uniósł się niespokojnie na krześle po 
raz   kolejny   zaskoczony,   z   jaką   łatwością   przychodzi   mu 
mówić jej o sobie.

 - To obietnica, dana staremu człowiekowi, jakim stał się 

mój   ojciec   po   śmierci   matki,   a   ona   umarła   przy   moim 
urodzeniu   -   wyjaśnił,   z   trudem   koncentrując   uwagę   na 
rozmowie i faktach, z którymi był oswojony od dawna. - Przez 
cały ten czas, który spędziłem  z  ojcem, czyli do siódmego 
roku życia, nie przebaczył mi straty matki. Uważał, że jestem 
odpowiedzialny za jej śmierć. Sang Phala był w tej kwestii dla 
mnie łaskawszy i tylko starał się wybić mi z głowy szalone 
pomysły   i   okiełznać   dziki   temperament,   co   mu   się   zresztą 
udało.

 - A potem uciekłeś?
 - A potem uciekłem - przytaknął popijając piwo.
 - A co się stało z twoim pierwszym ojcem?

background image

  -   Zastrzelili   go   na   Thorong   La.   -   Kit   lekko   wzruszył 

ramionami.   -   Po   wejściu   Chińczyków   dużo   było   takich 
lokalnych nieporozumień, szczególnie w terenach górzystych.

  - Nazywasz morderstwo nieporozumieniem? - podniosła 

głos.

 - To jest grzech i ktoś z nich za niego zapłaci. - Wiedział, 

że zabrzmiało to brutalnie, ale taka była prawda.

 - Kto? Kto zapłaci?
 - Nie wiem. Nie zabito go w naszym obozie. Khampowie 

wyparli   się   odpowiedzialności,   mimo   że   to   oni   po   mnie 
przyszli.   Sang   Phala   odnalazł   mnie   dwa   lata   później.   Mój 
ojciec - próbował jej tłumaczyć - sam zdecydował o swoim 
życiu. Zabrał matkę ze sobą do dzikiego kraju, wybrał miejsce 
mojego urodzenia i poświęcił się badaniom. Nie planowałem 
jego   życia,   więc   dlaczego   miałbym   winić   siebie   za   błędy, 
które popełnił.

Badania   naukowe   w   Tybecie,   myślała   szybko   Kristine. 

Amerykanin, zamordowany w Nepalu... Ależ tak... Wyliczyła 
w przybliżeniu przypuszczalny wiek mężczyzny i zmartwiała. 
Wszystko   się   zgadzało.   Trzeba   było   doprawdy   być   idiotą, 
żeby nie wpaść na to wcześniej.

  - Dwayne Carson był twoim ojcem - powiedziała. Kit 

uniósł brwi.

  -   Nigdy   nie   opublikował   swoich   prac,   a   wyniki   jego 

badań zaginęły. Skąd znasz to nazwisko?

  -   Bertolli   wspominał   o   nim   w   „Królestwie   śniegu" 

przypisując   mu   odnalezienie   grobowca   Nachukha   - 
odpowiedziała.

Nagłe tajemnica Kita Carsona przestała istnieć. Sprawiło 

jej to ulgę, a jednocześnie była zawiedziona i dziwnie smutna. 
Nie zauważyła żadnych blizn w duszy Carsona, ale zdawała 
sobie sprawę, że kiedyś to wszystko musiało go bardzo boleć, 
zwłaszcza że dzieci przeżywają wszystko znacznie głębiej.

background image

Kit przechylił się przez stół i ujął ręce Kristine.
 - Sang Phala uleczył moje rany, nie martw się. A co do 

innych spraw - podniósł kąciki ust w uśmiechu - ciągle jest 
jeszcze wiele do odkrycia.

  -   Nie!   Daj   spokój!   -   uwolniła   palce   z   uścisku, 

zaniepokojona   ostrością   jego   rozumowania.   Będzie   musiała 
kontrolować wszystkie swoje zachowania, co nigdy nie było 
jej mocną stroną. Często  słowa same cisnęły się jej na usta, 
zanim zastanowiła się nad ich sensem. W żadnym przypadku 
nie była bezpieczna w jego towarzystwie.

Kit pochylił się znowu, najwyraźniej chcąc jej ponownie 

dotknąć,   poczuć   tętniące   życie   pod   jedwabistą   skórą   dłoni. 
Gęste rzęsy Kristine zakrywały oczy, ale mimo to Carson czuł 
jej współczucie dla niego - dla obcego, który chciał stać się 
czymś więcej niż był dotychczas. Miała czułe serce, bystry 
umysł i pasję, ukrytą tak głęboko, że chyba nie zdawała sobie 
sprawy   z   jej   istnienia.   Pociągała   go,   przysuwał   się   coraz 
bliżej.

  - Wydaje mi się, że ta pani powiedziała „nie" - potężna 

ręka uderzyła w stół, aż podskoczyły butelki. - Pani czy może 
panna?

Kit   i   Kristine   podnieśli   wzrok   na   intruza,   ale   tylko 

dziewczyna   była   zaskoczona.   Kit   pozostał   spokojny. 
Oszacował   dobrze   zbudowaną   sylwetkę   oraz   prymitywny 
sposób   zachowania   człowieka,   który   zbliżył   się   do   stolika. 
Obcy   ubrany   był   w   wymiętą   flanelową   koszulę   z 
podwiniętymi   rękawami,   spod   których   ukazywały   się 
owłosione ręce. Brudne dżinsy podtrzymywały duży brzuch. 
Czupryna w nieładzie wystawała spod czapki z daszkiem.

 - To jakieś nieporozumienie - powiedział Kit. - Proszę nas 

zostawić.

background image

  -   Nie   odpowiedziałaś   na   pytanie,   panienko   -   wycedził 

nieznajomy   niedbale   przez   zęby,   kładąc   rękę   na   stole   i 
przysuwając się bliżej. Strzelił palcami w warkocz Kita.

  -   Skąd   masz   taki   mysi   ogon,   synu?   Może   to   ciebie 

powinienem nazwać dziewczątkiem?

 - Możesz do mnie mówić Kautilya - powiedział Kit ostro 

- a noszę warkocz, bo tak mi się podoba.

  - No, no, wygląda ślicznie, dziewuszko. Może go sobie 

wezmę na pamiątkę. Mógłbym go sobie powiesić na ścianie 
obok   trofeów   myśliwskich   -   obcy   roześmiał   się,   wyraźnie 
ubawiony własnym dowcipem.

  -   Nie   będziesz   pierwszym,   który   tego   próbował   - 

powiedział Kit spokojnie.

Kristine przypomniała sobie jego irchową torbę z pasmem 

kasztanowych włosów wszytych w pasek. Ktoś rzeczywiście 
próbował i udało mu się.

  -   Taaa,   dziewuszko   -   rzekł   intruz.   -   Im   dłużej   o   tym 

myślę, tym bardziej mi się podoba ten pomysł. - Zniżył głos, 
zupełnie jak Kit, i wyjął z kieszeni mały nożyk. Drżała mu 
dłoń, a Kristine nie wiedziała już, czego boi się bardziej - noża 
czy wymachującej nim ręki.

  - A teraz siedź spokojnie, a ja postaram się nic ci nie 

zrobić.

Mężczyzna   był   pijany,   miał   czerwone,   nabiegłe   krwią 

oczy i był niepoczytalny, pomyślała Kristine. Kit nie wyglądał 
na człowieka, którego łatwo zbić z tropu, wręcz przeciwnie. 
Co innego zaczepki słowne, ale nawet głupi trzymałby się od 
niego na  dystans. Zdecydowanie  nie  powinna  była go tutaj 
przyprowadzać. Za bardzo różnił się od tutejszych bywalców i 
był nie do przyjęcia dla tych ograniczonych bęcwałów.

 - Chodźmy - powiedziała grzebiąc w portmonetce.
Rzuciła na stół dwudziestodolarowy banknot myśląc, że 

kelnerce dostanie się niezły napiwek, i odsunęła w pośpiechu 

background image

krzesło   prawie   je   przewracając.   Nagle   obcy   mężczyzna 
wyciągnął   rękę   w   jej   kierunku   i   natychmiast   zastygł   w 
bezruchu powstrzymany przez Kita, który zacisnął mu dłoń na 
gardle. Dziewczyna opadła na krzesło dygocząc ze strachu.

  -   Zabierz   rękę   i   schowaj   nóż   -   głos   Kita   był   nadal 

spokojny i cichy. - Nie chcę cię zranić. Mężczyzna zamrugał 
oczami, najwyraźniej niezdolny się poruszyć, a Kit puścił go, 
uśmiechając się lekko.

 - O, tak.
Salwy śmiechu towarzyszyły mężczyźnie, kiedy opuszczał 

salę, ktoś klepnął go po ramieniu.

 - Ale ci pokazał, Luke.
 - Chyba tracisz siły i tupet, bracie. Chodź tu, a stary Buck 

pokaże ci, jak to się robi.

 - Napij się piwa, Luke, stawiasz kolejkę.
Kristine   ledwie   słyszała   te   szyderstwa   poprzez   szum   w 

uszach.   Kit   jednym   krótkim   ruchem   zrobił   coś   temu 
mężczyźnie i wcale nie była pewna, czy chciałaby wiedzieć 
co.

 - Wyjdźmy stąd.
 - Nawet nie zjadłaś kolacji.
 - Nie jestem już głodna.
Kit zauważył lekkie drżenie jej rąk i przykrył je swoimi.
  -   Przysiągłem   cię   ochraniać,   Kreestine,   nikt   cię   nie 

skrzywdzi.

  -   Nie   boję   się   o   siebie   -   szepnęła,   nie   chcąc   zwracać 

niczyjej uwagi. - Po prostu chodźmy stąd, zanim ktoś inny 
wpadnie na pomysł obcięcia ci włosów.

Zaśmiał   się,   co   było   reakcją   najmniej   pasującą   do 

okoliczności, które jej towarzyszyły.

 - Nikt nie obetnie mojego warkocza, bahini. Nawet Sang 

Phala nie odważył się na coś takiego, choć zmuszały go do 

background image

tego   przekonania   silniejsze   niż   uprzedzenie   do   golenia   mi 
głowy.

 - No, ale ktoś w końcu się odważył - odparła, rozglądając 

się   nerwowo   po   barze   z   nadzieją,   że   Kit   nie   będzie   miał 
ochoty   na   dalszą   awanturę.   Jeden   rzut   oka   wystarczył,   by 
zauważyć, że są  obserwowani i to w bardzo nieprzychylny 
sposób.

 - Tak - powiedział Kit, uśmiechając się szeroko. - Turek 

to zrobił. Polował na moją głowę, ale przez pomyłkę dostał 
mu się warkocz. Czasami bogowie mają nas w swojej opiece, 
prawda?

Ten   człowiek   przesadzał,   a   Kristine   była   odpowiednią 

osobą, aby mu to uświadomić.

  - Jesteś teraz w Ameryce, Kit, a my tu nie mamy tylu 

bogów, ilu wy w Nepalu - powiedziała jednym tchem. - Mamy 
tylko jednego Boga, a, biorąc pod uwagę wszystko to, co się w 
tej chwili dzieje w świecie, On może mieć zbyt dużo roboty, 
aby   pilnować   ciebie   i   sprawić,   byś   opuścił   ten   bar   cały   i 
zdrowy. Więc dlaczego sami nie wyjdziemy stąd o własnych 
siłach, póki jeszcze możemy. A wracając do warkocza - jeśli 
sprawia ci tyle kłopotu, to dlaczego sam go nie obetniesz?

Iskierki gniewu pojawiły się w cynamonowych, głębokich 

oczach   i   natychmiast   pożałowała   swego   niewyparzonego 
języka.

  - Czy nie rozumiesz, Kreestine, co to znaczy możność 

wyboru?

 - Rozumiem, przepraszam - powiedziała kręcąc głową.
Nie interesowała jej długość włosów Kita, poza tym to 

niczego nie zmieniało. Wizja własnych dłoni wplecionych w 
kasztanową   jedwabistość   wypełniła   jej   myśli   i   przeszyła 
słodkim bólem. Powróciła do niej chwila, kiedy trzymał ją w 
objęciach   w   swoim   pokoju,   i   to   wspomnienie   kusiło,   by 
dotknąć go, rozwiązać rzemyk i czuć kosmyki włosów Kita 

background image

prześlizgujące się przez palce, jak wtedy, kiedy zbliżał usta do 
jej warg.

 - Wychodzę - powiedziała nagle. - Ty możesz...
  -   Zrozum   mój   wybór   -   przerwał   chwytając   ją   za 

nadgarstek. - Przez sześć lat mnisi golili mi głowę. Przez sześć 
lat było to znamię mego niewolnictwa. Karali nas wszystkich, 
ale mnie najdotkliwiej. Moja miseczka nigdy nie była pełna 
ryżu,   pracowałem   dłużej,   medytowałem   w   nieskończoność, 
ponieważ nie byłem mnichem.

Z   wolna   wstał   i   ze   stoickim   spokojem   odsunął   krzesło 

Kristine.

 - Już nigdy więcej.
 - Przykro mi - powstrzymała go ruchem ręki.
Puścił jej dłoń, ale na twarzy nadal nie malowały się żadne 

uczucia.

 - Nie ma powodu do smutku. Zdobyłem to, czego inni nie 

znaleźli przez całe życie. Chodź. Położył jej rękę na plecach i 
wyprowadził   z   baru.   Po   raz   kolejny   poczuła   ukojenie, 
spowodowane jego

dotykiem.   Noc   była   chłodna   i   gwiazdy   błyszczały   na 

niebie. Właśnie wzeszedł księżyc. Żwir zgrzytał pod stopami 
Kita. Szedł nadal spięty. Kristine wiedziała, że nie ma prawa 
gniewać się na niego. Mieli wspólnie pracować, a tymczasem 
dali się wplątać w osobisty związek, którego oboje nie byli w 
stanie kontrolować.

Pociągało ją w nim wszystko. Kiedy ją obejmował, nie 

czuła   chłodu,   była   bezsilna.   Jak   by   to   było   kochać   się   z 
mężczyzną, który umie czytać w myślach? Krępująco? Chyba 
tak. Spotkało ją już dostatecznie wiele niepowodzeń w życiu 
seksualnym.   Niebezpiecznie?   Może.   Nigdy,   choć   miała   już 
dwadzieścia   dziewięć   lat,   nie   zdradzała   skłonności   do 
niebezpiecznych   przygód.   Polegała   na   szybkich   osądach   i 

background image

decyzjach, ale nie lubiła prawdziwego ryzyka, nawet jeśli by 
się miało wiązać z Kitem.

Niesamowity. To słowo przemknęło jej przez głowę jak 

błyskawica i rozlało się drażniącym ciepłem po całym ciele.

 - Zaczekaj - powstrzymał ją Kit, naciskając ręką na plecy. 

Spojrzała   na   niego,   przerażona  własnymi  myślami   i 
odczuciami rodzącymi się pod wpływem jego dotyku.

 - To nic - powiedziała, szukając wzrokiem samochodu. - 

Naprawdę nic takiego, myślałam o  tym,  jak gorąco było w 
barze i...

  - Ciii,  bahini  - pomału odwrócił się na piętach bacznie 

obserwując   parking,   a   Kristine   wyczuła,   że   coś   wisi   w 
powietrzu.

 - Co... - zaczęła, ale nie dokończyła pytania.
Nie   zauważyła,   jak   kilku   mężczyzn   wyszło   z   baru   i 

odcięło im drogę powrotną ustawiając się w niesymetrycznym 
kole pomiędzy samochodami a ciężarówkami. Teraz było za 
późno. W pierwszym odruchu oparła się o Kita, a następnie 
chciała uciekać, ale powstrzymał ją zdecydowany zakaz, który 
wyczuła w jego dotyku.

Ludzkie cienie przesuwały się pomiędzy pojazdami  i w 

ciągu tych kilku chwil Kristine zupełnie wyschło w ustach.

 - Może powinniśmy biec do samochodu? - odezwała się 

schrypniętym szeptem.

  - Nie, Kreestine, nie biegnij - obrócił ją i pocałował w 

czoło.

Teraz   już   nic   nie   rozumiała.   Pocałował   ją,   kiedy   była 

bliska paniki. Przenosząc wzrok z jednej ciężkiej postaci na 
drugą, naliczyła ich pięć, o cztery za dużo, aby dać Kitowi 
równą szansę, i za dużo o pięć, jeśli by chodziło o nią samą. 
Wizja gangu półgłówków z lokalnego baru, którzy śledzili ich 
na parkingu i wyraźnie szukali zaczepki, rozwścieczyła ją. Kit 
nie da rady im wszystkim.

background image

 - Nie dasz im rady.
Ona sama nie poradziłaby nawet jednemu.
 - Uważam, że powinniśmy uciekać. Nigdy nie przeszłam 

kursu   samoobrony   a   ostatnia   osoba,   którą   uderzyłam,   była 
znacznie mniejsza ode mnie. Była to moja siostra i naturalnie 
mi oddała, a zdarzyło się to dwadzieścia lat temu. A poza tym 
łatwo ulegam kontuzjom...

 - Cicho, Kreestine, nie będziemy się bić.
Musiał wiedzieć coś więcej niż ona. Dla niej wyglądało to 

jednoznacznie.   Ci   faceci   chcieli   załatwić   porachunki.   Byli 
coraz bliżej, uwięziwszy Kita i Kristine między limuzyną a 
ciężarówką.

 - Wsiądź do samochodu - rozkazał Kit.
 - Ale to nie mój.
 - Nie chcę, żeby ci się coś stało.
 - Wydawało mi się, że powiedziałeś, że nie będzie żadnej 

walki - syknęła.

Z jakiegoś powodu była wściekła nie tylko na tę bandę 

idiotów,   ale   również   i   na   Kita.   Mężczyźni,   pomyślała   z 
obrzydzeniem.   Zawsze   mężczyźni.   Ani   razu   nie   słyszała   o 
kobietach,   wychodzących   z   baru   i   urządzających   burdę   na 
parkingu, ani razu.

  - Posłuszeństwo jest  cnotą, Kreestine, dobrze  by było, 

gdybyś o tym pamiętała.

  -   Jeśli   ty   i   twoja   dziewczyna   zechcecie   skończyć 

pogawędkę, to możemy się zabrać do roboty, synku. Ciągle 
mam ochotę na pamiątkę po tobie - mężczyzna zwany Lukiem 
wysunął   się   do   przodu.   Obecność   kumpli   podsycała   jego 
odwagę.

 - Zadzwonię po policję - Kristine miała dosyć.
 - To nie jest dobry pomysł - ostrzegł ją Kit.

background image

 - Racja, synku - przytaknął Luke. - Trzymaj dziewczynę, 

Buck, potem jej pokażemy, na co nas stać, co może robić ta 
buzia oprócz wzywania policji.

Grubiańskie   odzywki   wywoływały   salwy   śmiechu   i 

napełniały Kristine przerażeniem. Chciała krzyczeć, ale strach 
ścisnął jej gardło. Oddychała z trudem. Zaczęłaby natychmiast 
uciekać,  gdyby   nie   spokojny,  delikatny   głos   Kita,   który 
przerwał rubaszne śmiechy.

 - Zabiję tego, który jej dotknie - przenosił wzrok kolejno 

z jednego na drugiego. - Który z was jest gotów, by rozpocząć 
nowe życie?

Pewność,   z   jaką   zostały   wypowiedziane   te   słowa, 

sprawiła, że na chwilę zamilkli.

 - Łap ją, Buck.
 - Do cholery, Luke, sam ją łap, jakeś taki napalony.
Nawet Kristine czuła groźbę wyzwania. Jeden z mężczyzn 

odszedł, mrucząc coś o dobrej zabawie, która  przeszła koło 
nosa. Luke wciśnięty w kąt zrobił krok do przodu, ale tylko 
jeden.   Kit   złapał   go   za   rękę,   okręcił   nim   i   rzucił   o   drzwi 
stojącej obok furgonetki. I to było wszystko.

Jeden   z   mężczyzn   przyklęknął   i   stwierdził:   -   No,   to 

koniec.

Kit również ukląkł i sprawdził tętno, a następnie obmacał 

kości i wszystkie części ciała ofiary. Czynił to delikatnie, jak 
przystało   na   właściciela   aksamitnego   głosu.   Dwóch   innych 
mężczyzn odeszło, a ostatni pomógł Luke'owi wstać. Dobry 
Boże,   pomyślała   Kristine,   ciągle   dygocąc.   Ci   ludzie   muszą 
być zupełnie wyprani z mózgu.

Nigdy   nie   uważała   się   za   ofiarę   nadopiekuńczości 

rodziców, ale musiała przyznać, że w jej edukacji były istotne 
luki,   których   nie   zdołała   wypełnić   podczas   ośmioletniego 
pobytu   na   uniwersytecie.   Była   zaszokowana   swoją 

background image

naiwnością, a jednocześnie zdumiona troską, jaką wykazał Kit 
wobec człowieka, który go obraził i próbował zaatakować.

  - Chodź, Kreestine - odwrócił się do niej i wziął ją pod 

rękę.

Szarpnęła   się,   nie   mając   jeszcze   ochoty   na   rozmowę. 

Zabrał rękę i wskazał w kierunku samochodu, przepuszczając 
ją. Poszła przodem dużymi i sztywnymi krokami.

Kristine   zdławiła   w   sobie   uczucie   złości   i   przełknęła 

napływające z niewiadomego powodu łzy. Wyciskała ostatnie 
siły z wjeżdżającego pod górę samochodu. Nigdy jeszcze nie 
czuła się taka bezradna i słaba, a bardzo tego nie lubiła. Na 
pewno   było   coś,   co   mogła   zrobić   czy   powiedzieć,   aby 
rozładować sytuację, ale nie, ona stała jak przerażona głupia 
gęś czekając, aż ktoś ją ocali.

Podjechała pod dom, gwałtownie nacisnęła na hamulce, 

wysiadła z samochodu i z wściekłością zatrzasnęła za sobą 
drzwi   wejściowe.   Każdy   trzask   przypominał   jej   łomot 
ludzkiego   ciała,   uderzającego   o   metal.   John   Garraty   ze 
wszystkimi   swoimi   świństewkami   wydawał   się   jej   teraz 
prawie świętym.

 - Wyzłość się, Kreestine.
Odwróciła się w jego stronę, nieświadoma, że cały czas 

szedł za nią.

 - Powiedziałeś, że nie będzie bójki.
 - To nie była bójka.
 - Więc jak, u diabła, nazwiesz wyrżnięcie czyimś ciałem 

o metalowe drzwi tak, że o mało nie wyzionął ducha?

 - Wyjściem z sytuacji.
 - Wyjściem z sytuacji! - krzyknęła. - Myślałam, że kogoś 

takiego jak ty stać na większą klasę. Wbijać komuś rozum do 
głowy za pomocą drzwi furgonetki? Też mi coś!

 - Sytuacja nie wymagała stylowej walki, a tak naprawdę 

to go ledwie dotknąłem. Sądzę, że za dużo wypił.

background image

Wpatrywała się w Kita z otwartymi ustami.
 - Za dużo wypił? - Ostrożnie przytaknął. - Tak, za dużo 

wypił   i   naszły   go   patriotyczne   uczucia.   Zobaczył   we   mnie 
zagrożenie dla amerykańskiej kobiety i chciał użyć siły, która 
jak zwykle jest złym doradcą. Przemoc to zły wybór.

 - Przemoc to zły wybór? - spytała przenikliwym głosem. - 

I to mówi mężczyzna, który przeraził śmiertelnie jednego z 
tych przerośniętych debili?

 - Nie zabiłbym żadnego z nich - powiedział wchodząc do 

kuchni   -   ale   w   zaistniałych   okolicznościach   uważałem,   że 
powinni być świadomi tego, na kogo się porywają.

Kristine patrzyła, jak otwiera lodówkę i wyciąga butelkę 

piwa.   Zwabiony   głosami,   Mancos   podniósł   się   sprzed 
kominka, przyszedł do kuchni i stanął obok Kita, łasząc mu 
się do nóg, jakby w oczekiwaniu na nagrodę.

 - Sza, sza, Mancos, sza, poszedł.
Mancos zaskomlił, ale zrobił, co mu kazano, i posyłając 

znudzone   spojrzenie   swojej   pani   uwalił   się   na   podłodze   w 
pokoju. Uwadze Kristine uszło, jak posłuszny był komendom 
Kita. Była zbyt zajęta doprowadzaniem się do porządku. W 
końcu nie mogła już dłużej wytrzymać.

 - Pozwoliłbyś się im do mnie dobrać?
Kit   opuścił   głowę   nad   lodówką   i   ciężko   westchnął. 

Osiągnęła coś, co do tej pory było niemożliwe. Zaszła mu za 
skórę,   nadużyła   cierpliwości,   nad   którą   przez   lata   tak 
pracował. Rozzłościła  go. Pomału  odwrócił  się, aby  na  nią 
spojrzeć,   i   z   miernym   skutkiem   starał   się   zapanować   nad 
drżeniem głosu.

 - Nie, Kreestine. Nie pozwoliłbym, aby cię dotknęli. Nie 

pozwoliłbym nikomu dobrać się do ciebie w sposób, jaki oni 
mieli na myśli.

Wypił   łyk   piwa,   odstawił   butelkę   i   ruszył   w   stronę 

dziewczyny.

background image

  - Nie teraz, nigdy, ponieważ,  patni  - przerwał i ujął jej 

twarz w swoje ręce - jesteś moja. Przywarł ustami do jej ust, 
zanim zdążyła o czymkolwiek pomyśleć, a potem nie musiała 
myśleć

o niczym, ogarnięta pożądaniem. Zacisnęła ręce walcząc z 

pokusą,   by   go   nie   przytulić,   ale   nie   potrafiła   już   dłużej 
panować nad sobą. Ręce jej drżały, gdy objęła go w pasie, a 
on pochylił się nad nią ponownie, przyciągając bliżej i całując. 
Kristine położyła dłonie na jego tunice i poczuła bijący od 
niego żar. Śmielej przesunęła ręce i przebiegła palcami przez 
całą szerokość barków. Siła mięśni jego ramion sprawiła, że 
dziewczyna   poczuła   się   słaba   i   zniewolona,   nie   bezradna 
jednak czy gotowa na ból, ale pełna oczekiwania. Cichy jęk 
Kita zmieszał się z jej westchnieniem. Jednym silnym ruchem 
posadził ją na stole i przyciągnął do siebie. Otoczył rękami jej 
talię   a   biodrami   rozchylał   jej   uda.   Kristina,   porażona 
namiętnością, płonęła. Teraz usta Kita powędrowały w czułe 
miejsce poniżej ucha. Przechyliła głowę w stronę jego karku, 
ale powstrzymał ją chwytając za podbródek.

  -   Nie   -   wyszeptał   jej   prosto   do   ucha   i   ponownie 

pocałował. - Chyba, że sama chcesz iść ze mną do łóżka.

Pocałował   ją   jeszcze   raz,   zsuwając   usta   na   wysokość 

obojczyka. Warkocz przesunął się po ramieniu i znajdował się 
w zasięgu ręki Kristine.

 - Czy pójdziesz ze mną?
 - Tak...
 - To dobrze - przysunął się, aby wziąć ją w ramiona, a na 

nią spadł zimny deszcz rozsądku.

  - Nie. To znaczy... nie. Ledwie się znamy. Dopiero się 

spotkaliśmy. Nie mogę tak po prostu iść z tobą do łóżka...

Jej głos był pełen konsternacji i wątpliwości. Sama  nie 

wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.

 - Ach, więc chcesz tylko bawić się w miłość?

background image

Pocałował   ją   w   kącik   ust,   drażniąc   językiem,   i   śmiało 

zsunął rękę i pogłaskał jej pierś.

 - Ja też lubię takie zabawy, ale - przerwał, aby chwycić ją 

zębami za wargę - szybko mnie te gierki nudzą. Przyjdź do 
mnie, kiedy będziesz gotowa.

Pocałował ją jeszcze raz z ociąganiem, któremu nie mogła 

się oprzeć. Kiedy odchodził, okręciła warkocz wokół swojej 
dłoni próbując przytrzymać Kita dłużej i bliżej.

Zawstydzona   postępowaniem,   które   ją   zdradziło, 

wypuściła   włosy   z   ręki   i   opuściła   oczy   czerwieniąc   się. 
Patrzyła, jak duża, szorstka dłoń przesuwa się wolno wzdłuż 
jej   ciała   pozostawiając   smugę   ciepła   idącą   od   ud   poprzez 
brzuch i piersi aż do szyi. Opuszkami palców uniósł jej brodę, 
aby   spojrzeć   jej   w   oczy.   Uśmiechnął   się,   oczy   mu 
pociemniały.

 - To jest dobra gra, Kreestine, bardzo dobra.

background image

Rozdział 7
Był   szalony,   ona   też.   Gały   świat   oszalał.   Kristine 

wyciągnęła   kolejną   porcję   papierów   z   kosza  na  śmieci, 
mrucząc   pod   nosem.   Resztki   z   temperowanego   ołówka 
utworzyły   brudne   plamy   na   dżinsach   w   biało   -   niebieskie 
prążki.   Oprócz   tego   wylała   sobie   kawę   na   podkoszulkę,   a 
wszystko   to   zdążyła   zrobić,   zanim   jeszcze   wzeszło   słońce. 
Gabinet dzięki Kitowi był uporządkowany, wyjątek stanowiło 
biurko,   które   było   domeną   działania   Kristine   i   miejscem 
okropnego nieładu. Założyłaby się, że nigdy w życiu nic nie 
zgubił, dopóki jej nie spotkał. - Cholera.

Przewróciła kosz do góry nogami i potrząsnęła nim. Kit 

powierzył jej instrukcję składania kufrów, które  rozebrał  w 
sobotę, i coś jeszcze, co dotyczyło Kandżuru. Trzy instrukcje 
wpisała do komputera, ale czwarta zniknęła. Z kosza wypadła 
musztardowa bluzka, a Kristine przysiadła na piętach i ukryła 
twarz w dłoniach. Czemu nie spaliła tej cholernej rzeczy. Nie 
miała   ochoty   płakać.   Nigdy   nie   płakała,   wiedząc,   że   to   do 
niczego nie doprowadzi.

Schodziła mu z drogi cały poprzedni dzień, nie odzywając 

się   nie   pytana,   utrzymując   pozory   zwykłej   zawodowej 
współpracy,   co   odbywało   się   kosztem   nerwów   i   snu.   Kit 
pracował w garażu, rozbierając kufry na części. Identyfikował 
każdy   zapisany   kawałek   drewna,   czyścił   go,   numerował   i 
pakował. Potem dla bezpieczeństwa dał jej sporządzoną przez 
siebie listę. Nie prosił jej o pomoc, a ona nie czuła się na tyle 
pewna siebie, by mu ją zaoferować.

Coś się z nią dzieje. Prestiż, sukcesy, o jakich nawet nie 

marzyła,   były   w   zasięgu   ręki,   a   ona   myślała   tylko   o 
mężczyźnie,   który   jej   otwierał   wrota   sławy.   Był   doprawdy 
niezwykły.   Sam   dla   siebie   był   prawem.   Każdego   innego 
przygniotłaby   odpowiedzialność,   jaką   Kit   wziął   na   siebie, 
kierując całą tą eskapadą, a później organizując ucieczkę. W 

background image

nocy obudziła się dwa razy, zlana zimnym potem, bojąc się, 
by  nie  spłonął  garaż  albo żeby jakiś huragan nie  zniszczył 
Kandżuru.  Nawymyślała sobie od idiotek za wplątanie się w 
historię zakazanych skarbów. Kiedy obudziła się po raz drugi, 
nazwała się przewrażliwioną i sfrustrowaną babą o nadmiernie 
wybujałej   wyobraźni.   Czy   naprawdę   musiał   ją   aż   tak 
oczarować,   że   myślała   tylko   o   nim.   Stał   się   zmorą   jej 
egzystencji. Nie znała go, nie rozumiała i nigdy przedtem nie 
miała do czynienia z nikim choć odrobinę podobnym do niego 
z wyglądu czy temperamentu. Jego umysł pracował w sobie 
tylko znany sposób i oddziaływał na nią tak intensywnie. Była 
nim   zafascynowana,   po   prostu   zafascynowana.   Rozumiała 
swoje   zauroczenie   Johnem   Garratym.   Był   ucieleśnieniem 
wszelkich   cnót,   znany   w   swojej   dziedzinie,   szanowany, 
inteligentny, na stanowisku.

Kit Carson był dobrze znany, ale to wszystko. Nie był jej 

typem   mężczyzny.   Cywilizowany   tylko   w   pewnej   mierze, 
należał   do   zupełnie   innej   kultury.   Kierował   się   bardziej 
zmysłami niż intelektem, choć był niezwykle inteligentny w 
sposób trudny do zrozumienia.

Kiedyś wybrała Johna Garraty'ego - wybitnego naukowca, 

obdarzonego powszechnym uznaniem, i niczego w życiu tak 
nie żałowała. Może nie wiedziała, co jest dla niej dobre. Przez 
króciutką chwilę, kiedy obudziła się po raz drugi, myślała, że 
uratować ją i uspokoić może tylko znalezienie się w pokoju 
Kita i ponowne odkrycie czaru jego pocałunków.

Stłumiony jęk zamarł jej na ustach i opuściła dłonie na 

kolana.   Do   diabła   z   nim!   Dobrze   wiedział,   że   nie   potrafi 
pozbyć się myśli, którą w niej zasiał. Przyjdź do mnie, kiedy 
będziesz   gotowa.   Już   choćby   arogancja,   zawarta   w   tej 
propozycji, powinna wystarczyć, aby ją zniechęcić. Efekt był 
wprost   przeciwny.   Spojrzała   na   rumowisko   piętrzące   się 
wokół niej na podłodze. Instrukcja musiała gdzieś tam być. Ta 

background image

Lois Shepherd i ten Thomas Stein mieli przyjść do jej domu 
nazajutrz, a ona i Kit musieli być gotowi. Jeśli schrzani robotę, 
Carson   nigdy   nie   wyjedzie.   Wariactwo,   pomyślała   znowu, 
wymierzając sobie w myślach policzek. Wariowała. Tu, w jej 
własnym   garażu,   opracowywane   były   trzynastowieczne 
skarby kultury, a ona sama...

Co się stało z jej żyłką historyka? Jakie są cele jej kariery i 

życia?   Zsunęła   rękę   z   oczu   i   zakryła   nią   usta,   ponieważ 
znalazła jasnozieloną kartkę z dzienników Kita, leżącą na jej 
biurku. Prawie rozpłakała się z radości i odczuła dużą ulgę.

Kit przykrył kawałkiem papieru osiemdziesiąty ósmy blok 

zapisanej deski, a pod nią podłożył warstwę węgla drzewnego. 
Dobrze zaostrzonym ołówkiem zapisał numer na papierze, po 
czym oznaczył czystą stronę atramentem, gładząc mongolskie 
litery. Pracował przez całą zimną noc. Udowodnił, że sen był 
cięższą   pracą   niż   odpoczynek.   Tak   jak   poprzedniej   nocy, 
czekał na Kristine i wiedział, że będzie czekał jeszcze dłużej, 
tak   długo,   dopóki   starczy   czasu.   Odsunął   cienki   papier   i 
podniósł kartkę papieru ryżowego. Hardziej troszczył się o ten 
drugi, ponieważ trzeba go było odcyfrować i przestudiować. 
Dla niego słowa były ważniejsze niż deski, zrobione po to, by 
je tworzyć i przechować. Kiedy atrament na pierwszej kartce 
wysechł, odłożył papier dla Shepherd i Steina, którzy mieli 
przyjechać   następnego   dnia,   po   czym   sięgnął   po   następny. 
Czego chciała? Czego od niego potrzebowała? Czas, który z 
nią spędzał, oświetlał mu umysł, ale nie w sposób, jaki miał na 
myśli w młodości.

Czego on od niej oczekiwał? Nazwał ją po prostu i bez 

zastanowienia  patni,  żoną. Czy naprawdę to miał na myśli? 
Sang   Phala   powiedziałby,   że   tak.   Całe   życie   obfitowało   w 
znaczenia, ale jego drugi ojciec odszedł już w nicość, osiągnął 
Nirwanę i był poza jego zasięgiem.

background image

Przymknął   oczy.   Nagle   poczuł   się   bardzo   samotny. 

Zazdrość i samotność. Jakie jeszcze niespodzianki trzymała w 
zanadrzu Kristine?  Klasztor chronił  go od okrutnych uczuć 
zapewniając   duchową   jedność.   Teraz,   z   dala   od   domu,   Kit 
czuł tylko pustkę.

Patrii. Połowa całości.
Zostawił mnichów w poszukiwaniu pełni życia, do jakiego 

był   stworzony,   buntując   się   przeciwko   rygorom,   które   mu 
narzuciła śmierć ojca i obietnica Sanga Phali. Przez ostatnie 
piętnaście lat, od kiedy uciekł z klasztoru, żył jak człowiek 
wolny, powściągany jedynie własnym sumieniem, tylko po to, 
aby znaleźć się tu, w tym miejscu i czasie, gdzie mógłby się 
stać połową całości. Miała nad nim magiczną moc.

Odłożył szczoteczkę i westchnął. Praca nie mogła ukoić 

jego   rozterek.   Pożądał   Kristine   bardziej   niż,   tego   chciał. 
Potrzebował jej, tej upartej Amerykanki, która miała więcej 
ambicji   niż   rozumu.   To,   że   chciał   się   z   nią   kochać,   nie 
zdziwiło go, ale to, że chciał z nią żyć, było zaskoczeniem. 
Nie pasowała zupełnie do jego planów.

Wymknął się z Azji jak złodziej, w nocy, omijając uznane 

na całym świecie prawo Chińczyków, Wyjechał chwilę przed 
Turkiem,   kradnąc   około   pięćdziesięciu   kilogramów 
starożytnego drewna, ukrywającego wewnątrz przetłumaczone 
słowa   Buddy.   Uczynił   to   z   wiary,   a   zarazem,   musiał   to 
przyznać, dlatego, że nikt nie wierzył, że może to zrobić sam. 
Oddał resztki reputacji za swój przybrany naród i jego dumę. 
Nie żałował niczego, ale również nie zamierzał pozostawać na 
obczyźnie do końca życia.

Musi zabezpieczyć Kandżur tak, aby Turek nie miał szans 

na odnalezienie go i przejęcie. Musi opublikować odkrycia, co 
pomogłoby  mu odzyskać  dobrą  opinię. Musi uzbroić  się  w 
cierpliwość i przeczekać, dopóki nie opadnie fala pogróżek i 
wzajemnego obwiniania się. A potem wróci do Chińczyków. 

background image

Pojedzie tam i obieca im wszystko, czego zechcą, aby tylko 
pozwolili mu na powrót do Tybetu. Musi tam wrócić z wielu 
powodów. Urodził się w mroźnych bezkresach Himalajów i z 
tej   czystości   światła   i   potęgi   samotności,   jaką   dawała   ta 
kraina, nie mógł zrezygnować, miał to głęboko w sercu. Ale 
czym   była   samotność   dla   opuszczonego   człowieka   i   czy 
światło słoneczne nad „dachem świata" było czyściejsze niż 
to,   które   widział   w   oczach   Kristine?   Pytania,   pomyślał 
podnosząc się wolno z podłogi, napływają tak szybko. Świat 
doczesny wirował wokół własnej osi, toną} w powodzi pytań, 
wciągając   w   swoje   wiry   głupców   i   śmiertelników.   On   był 
jednym i drugim, a odpowiedzi, których szukał, nie leżały na 
dnie jego serca czy umysłu; były w Kristine.

Przyrzekł sobie, że będzie ją chronił przed wszystkim za 

wyjątkiem samego siebie i nieoczekiwanym uczuciem, które 
w   nim   narastało.   Dlaczego   nie   była   konkubiną?   Zwykłe 
pożądanie łatwiej byłoby zwalczyć, a mogłoby się wydawać, 
że miłość jest tylko oddaniem się.

Pierwsze promienie słońca igrały najpierw na parapecie, 

potem wpadły do pokoju i oświetliły podłogę. Szedł boso w 
smudze  światła, aby zobaczyć, co robi Kristine. Może  śpi? 
Czy jest jej tak samo ciężko jak jemu? Czy rozumiała lepiej 
niż on, co ich do siebie tak ciągnie? Pytania, ciągle pytania. 
Poczuł   się   jeszcze   bardziej   samotny   i   opuścił   głowę   ze 
zmęczenia.

Kristine wycisnęła trochę topionego sera na krakersa. W 

domu było czysto, nawet jej matka  musiałaby  to przyznać. 
Mancos   był   przywiązany   na   łańcuchu   z   tyłu   domu,   dla 
świętego spokoju. Trzecia taca kanapek wyglądała znacznie 
lepiej niż pierwsza, którą musiała wyrzucić do śmieci. Białe 
wino   chłodziło   się   w   lodówce,   a   czajniczek   ze   świeżo 
zaparzoną kawą postawiła na blacie. Miała miętusy, serwetki, 
popielniczki, tacki i różne drobne orzeszki. Rzut oka na zegar 

background image

kuchenny   potwierdził   najgorsze   obawy.   Shepherd   i   Stein 
mogli   pojawić   się   w   każdej   chwili,   a   Kit   prawie   jej   nie 
obchodził. Te dwa fakty były ze sobą ściśle powiązane.

Mając nadzieję, że kanapki się nie rozpadną, na każdej z 

nich niepewną ręką kładła kawałki oliwek wciskając je lekko 
w ser. Nigdy jeszcze w jej domu nie odbywało się coś tak 
wielkiego jak omawianie niezwykle rzadkich skarbów kultury 
starożytnej. Była zdenerwowana, serce waliło jej tak, jakby 
właśnie przebiegła czterysta metrów w rekordowym tempie. 
Sen był pamięcią i wiedziała, że każda godzina przewracania 
się w łóżku przysparzała jej sińców pod oczami. Próbowała 
nałożyć   podkład   na   twarz,   potem   puder,   dalszy   makijaż, 
konturówkę, ale wszystko to starła dwa razy i zdecydowała się 
wyłącznie na kolczyki.

 - Kreestine.
Podskoczyła   na   dźwięk   jego   głosu,   uderzając   głową   w 

otwarte drzwi szafki. Udała, że nic się nie stało, i zajęła się 
układaniem oliwek na kolejnych kanapkach.

 - Słucham?
Ostry   ton,   jakim   zadała   to   pytanie,   rozniecił   iskierkę 

gniewu w duszy Kita. Opanował się siłą woli. Zdziwiło go, jak 
wiele   wysiłku   musiał   włożyć   w   coś,   co   kiedyś   było   jego 
naturalnym   odruchem.   Nie   był   zadowolony   z   tego,   że   ich 
związek się psuł. Zostawił ją samą zbyt długo. Upięła włosy w 
sposób,   jakiego  jeszcze  nie   widział.   Szeroka,   złota   spinka 
ozdabiała   tył   głowy,   pozwalając   włosom   spadać   kaskadą 
czarnych   loków.   Duże,   delikatne   złote   kolczyki   wysadzane 
czerwonymi kamieniami zwisały do polowy szyi. Podobał mu 
się   ich   egzotyczny   kształt,   a   także   dźwięk,   jaki   wydawały, 
kiedy obracała głowę. Podobała mu się miękka, lejąca koszula 
z czerwonej bawełny, którą miała na sobie. Spływała aż do 
połowy   ud   i   pasowała   do   obcisłych   spodni   tego   samego 
koloru, sięgających do kostek. W jego kraju nie mogłaby się 

background image

pokazać w takich spodniach, musiałby ją ukryć. Podobały mu 
się jej gołe stopy, natomiast stanowczo nie podobały mu się 
ślady smutku, widniejące na twarzy.

  - To wszystko niepotrzebne - powiedział, wskazując na 

tace przekąsek i błyszczące kieliszki, stojące na stole.

Typowe,   pomyślała   Kristine,   zaciskając   usta.   Harowała 

jak wół przez cały ranek, aby godnie przyjąć jego gości, a on 
miał jeszcze tyle tupetu, aby powiedzieć jej, że to wszystko 
niepotrzebne.   Co   miała   robić?   Zaprosić   Lois   Shepherd   i 
Thomasa  Steina  do  domu  i  poczęstować  ich  butelką   piwa? 
Mężczyźni nic nie rozumieją.

  - Ale to bardzo miło z twojej strony - dodał. - Loeese i 

Thomas poczują się uhonorowani.

  - Dziękuję - odpowiedziała, upychając oliwki w ser na 

krakersach i ani trochę nie udobruchana.

 - Jestem wdzięczny - usłyszała.
 - Do usług.
Zbyt   mocno   wcisnęła   ostatnią   oliwkę,   sprawiając,   że 

krakers pękł od spodu.

 - Cholera.
Cisnęła   kanapkę   do   zlewu,   a   resztę   musiała   inaczej 

rozmieścić na tacy, która już i tak nie mogła wyglądać tak 
dekoracyjnie, jak ta, stojąca w lodówce.

 - Cholera - zaklęła znowu.
Chciała, żeby wszystko było wspaniałe i zapięte na ostatni 

guzik. Chciała udowodnić samej sobie, że potrafi to zrobić.

 - To tylko krakers, Kreestine - uspokoił ją.
 - Nie, to nie tak - powiedziała głosem pełnym napięcia. - 

To coś więcej.

Otworzyła drzwi lodówki. Teraz musiała wyrzucić jedną 

kanapkę   z   drugiej   tacy   dla   zachowania  symetrii.  W   chwili 
roztargnienia   usłyszała   podejrzane   odgłosy.   Obróciwszy   się 
złapała Kita za oblizywaniu palców.

background image

 - Dobre - powiedział z uśmiechem.
Tego już było za wiele. Zakochała się w barbarzyńcy bez 

serca,   który   nie   miał   najmniejszego   pojęcia   o   zasadach 
obowiązujących gospodarza podejmującego dostojnych gości 
czy też o znaczeniu symetrycznego układu  kanapek na tacy. 
Łzy zakręciły się w jej zmęczonych i przekrwionych oczach, 
ale nie pozwoliła im spłynąć.

  -   Co   to   jest,  patni?  -   zapytał   skruszonym   głosem, 

głaszcząc ją po policzku.

 - Nie nazywaj mnie tak.
Sprawdziła,   co   ten   wyraz   znaczy.   Żona.   Nie   była   jego 

żoną i nie zamierzała nią być. Był zbyt żywy, zbyt seksowny, 
dziki,   inny   i   w   ogóle,   a   ona   nie   była   nawet   dostatecznie 
kobieca, aby go zadowolić. Chciała odepchnąć jego rękę, ale 
uwięził jej palce pomiędzy swymi.

 - Jesteś w błędzie, Kreestine. Boże, pomóż, chciała teraz 

umrzeć.

 - Na to już na pewno nie pozwolę.
 - Przestań - jęknęła upokorzona.
Chciała go odepchnąć, ale była to kolejna rzecz, na którą 

nie pozwolił. Przesunął rękę na jej szyję i zacisnął na włosach, 
odchylając głowę do tyłu i zmuszając ją, aby spojrzała mu 
prosto w oczy. Przeszył ją wzrokiem, w którym pobłyskiwały 
złote i rdzawe ogniki oraz zmysłowe tajemnice. Wygiął jej 
ramię   za  plecy  i   przyciągnął   bliżej,   splatając   jej   palce   ze 
swoimi. Przejął całkowicie inicjatywę i nie potrafiła się już 
bronić.

 - Kiedy się połączymy, patni, oboje poznamy prawdę, o 

której mówię  - cedził  wolno słowa ściszonym i ochrypłym 
głosem.   -   Już   czuję   ciepło   twego   pożądania   i   gorące 
pragnienie sprostania moim odczuciom.

Ona   też   czuła   je   przepływające   falami   i   gdyby   jej   nie 

pocałował,   umarłaby.   Ocalił   ją   leciutkim   muśnięciem   ust, 

background image

drażniąc je do granic wytrzymałości i przekraczając bariery 
upokorzeń. Wspięła się na palce, pragnąc go z całych sił, i 
ugryzła   go   w   wargę.   Rozpoczęli   walkę   ust   i   języków, 
rozpalając w sobie płomień żądzy.

Jęknęła.   Przyciągnął   ją   jeszcze   bliżej,   odurzając   tym 

erotycznym   pojedynkiem.   Przestała   myśleć   o   kanapkach   i 
kuchni, o podłodze, na której stali, i powietrzu, które wciągała 
w płuca. Skoncentrowała się na nim i odczuciach, które za 
jego przyczyną stały się jej udziałem.

Ciało Kita prężyło się, ramiona naciskały obejmując silnie 

jej postać. Czuła tę siłę nawet wówczas, gdy uwolnił jej rękę. 
Zanurzyła dłonie  w jego jedwabiste  włosy okalające  twarz. 
Pogładziła   po   policzkach   ,   i   odkryła   rozkosz   płynącą   z 
prostego dotknięcia palcami jego ust przy pocałunku. Lekko 
schwycił ją zębami, jakby chciał dać jej znak, że te pieszczoty 
sprawiły mu przyjemność. Ośmielona, przesunęła ręce na jego 
piersi.

 - Ach, dziewczyno - powiedział cicho, pragnąc, by znała 

jego myśli tak, jak on znał jej. - Jesteś taka delikatna i słodka 
w moich ramionach. Pachniesz cudownie i upajasz mnie sobą. 
Pozwól mi... pozwól mi...

 - Tak.
W odpowiedzi rozpiął ciężki pas, zrzucił go na podłogę i 

otoczył Kristine ramionami. Nie protestowała.

 - Zgadzasz się? - spytał niosąc ją przez pokój.
Nie   odpowiedziała,   więc   zatrzymał   się   na   schodach   i 

pocałował ją ponownie, dotykając zębami jej ust i pieszcząc ją 
językiem. Kusił, aby się poddała. Było to niepotrzebne, ale 
zbyt   przyjemne,   aby   przestać.   Kit   czuł   każde   drgnienie 
dziewczyny jak szarpnięcie w lędźwiach.

 - Zgodziłaś się - szepnął, przerywając pocałunek i niosąc 

ją po schodach aż do sypialni.

background image

Chciał   zdobyć   ją   tam,   pośród   koronek   i   poduszek,   w 

samym centrum jej kobiecego świata. Później spałaby z nim, 
otoczona ciepłem jego ramion i kocem, a on miałby ją znowu i 
znowu. Położył ją na łóżku, po czym sam osunął się koło niej. 
W   nieładzie   bawełnianych   prześcieradeł,   wdychając   jej 
zapach, schował twarz w zagięciu szyi, znajdując tam rozkosz 
obcowania z kobietą. Przesunął usta po jej skórze, smakując ją 
i zostawiając mokry ślad na ciele. Chciała ponownie czuć jego 
wargi na swoich.

Pożądanie opanowało jej zmysły i wypełniło ją bez reszty. 

Świeże, mocne wargi Kita zaspokajały jej potrzeby i budziły 
jeszcze większą tęsknotę. Jego ciężar, który czuła na sobie, 
jego uda, wdzierające się pomiędzy jej nogi, doprowadzały ją 
do   szaleństwa.   Instynktownie   uniosła   w   górę   biodra.   Kit 
wsunął dłoń pod jej plecy przytrzymując ją i z wolna podniósł 
głowę.   Na   ustach   igrał   mu   uśmiech.   Stopniowo   zwiększał 
nacisk na ciało Kristine i zaczął ocierać się o nią.

 - To jest bardzo dobra gra, prawda, Kristine?
Westchnęła, co przekonało go, że też to lubi. Całkowicie 

ubrany, sprawił, że czuła to, o czym tylko czytała. Wreszcie 
zaczął się rozbierać. Klęknął nad nią, obejmując kolanami jej 
biodra. Odpiął kilka guzików czarnej tuniki i ściągnął ją przez 
głowę.   Pod   ciemną   skórą   poruszały   się   napięte   mięśnie. 
Sprawił, że chciała go dotknąć.

 - Powinnaś, patni, robić to na wiele sposobów - zapewnił, 

podciągając   ją   wyżej.   Zręcznym   ruchem   zdjął   z   niej   długą 
koszulę i wyjął spinkę z włosów. Kiedy zobaczył, co miała 
pod spodem, zabłysły mu oczy.

Ciemne włosy rozsypały się na kremowobiałe ramiona i 

łagodną   linię   jej   piersi   okrytych   czerwoną   koronką.   Nie 
spodziewał   się   takiej   bielizny   po   Kristine.   Poczuł,   jak 
pożądanie   rozgrzewa   mu   brzuch.   Podniósł   wzrok,   aby 
napotkać   jej   spojrzenie.   Pragnęła   go,   ale   nie   była   jeszcze 

background image

pewna,   jak   go   zdobyć.   On   również   pożądał   Kristine,   ale 
najpierw   chciał   rozwiać   wszystkie   jej   niepokoje.   Chciał   ją 
wziąć tak, jak obiecał - tylko za jej zgodą, chciał, by płomień 
pożądania   tlący   się   w   niej   pociągnął   go   dalej   niż   był 
kiedykolwiek.

Delikatnie   pogładził   koronki   i   opuszczając   ją   na   łóżko 

powiedział głosem, w którym zawarta była cała czułość, jaka 
w nim wezbrała:

 - Bardzo cię kocham, Kreestine.
Przyłożył   usta   do   jej   piersi   i   zatracił   się   w   miłosnym 

uniesieniu, czując miękkość ciała, od którego dzielił go już 
tylko koronkowy stanik. Wkrótce i ta bariera zniknęła - jeden 
wprawny ruch i stanik wylądował na stercie ubrań, leżących 
już   na   podłodze.   Kristine   zastanawiała   się,   gdzie   też   ten 
dalekowschodni   barbarzyńca   opanował   sztukę   rozpinania 
damskiej bielizny.

Kąsał   lekko   jej   skórę,   zostawiając   delikatne   ślady 

ugryzień. Głaskał ją tak długo i podniecająco, aż nie miała 
wyboru i musiała go dotknąć. Jego ciało było jak stal i jedwab, 
twarde i pełne życia. Kristine opuszkami palców wyczuwała 
jego ciepło i miękkość. To ciepło owładnęło nią całkowicie - 
przenikało   przez   skórę   i   docierało   aż   do   najgłębszych 
zakamarków umysłu. Kit w narkotycznym transie rozświetlił 
ciemność jej zwątpień i rozgrzał chłód niepokojów. Czuła, że 
dotyka ją tam, gdzie najbardziej tego pragnęła, a każdy dotyk 
jego   ust   rozpalał   w   niej   zmysły.   Gdy   odwróciła   głowę   i 
przylgnęła   ustami   do   jego   skóry,   poczuła   wyraźnie   smak, 
jakiego dotąd nie znała. Chwyciła zębami za brodę, delikatnie, 
by tylko zasygnalizować swoje istnienie. Odwróciła się na bok 
pozwalając, by zsunął z niej spodnie. Myślała o jednym - jak 
odnaleźć   językiem   drogę   do   jego   gorących   ust   pełnych 
słodkiego   czaru.   Każdy   pocałunek   dawał   jej   wiele,   bardzo 
wiele,   a   ona   odpłacała   w   dwójnasób.   Była   pod   wpływem 

background image

czaru,   jaki   nad   nią   roztoczył,   poruszając   się   posłusznie   i 
podziwiając jego reakcje na to, co robiła. Każda pieszczota 
wzmagała jego pożądanie, co dawało jej siłę i powiększało 
przewagę.   Wyczuwał   językiem   jedwabistą   gładkość 
wewnętrznej   strony   jej   ud,   szedł   jeszcze   dalej,   ucząc   jej 
rzeczy,   o   jakich   mnisi   nie   mieli   pojęcia.   Jęknęła,   a   Kit 
wstrzymał się na krótką chwilę, pozwalającą mu sięgnąć jej 
nagiej   piersi.   Karuzela   pożądania   rozpędzała   się.   Był 
uosobieniem   męskości   i   łagodności,   a   zarazem   stanowił 
fascynujące   połączenie   kontrolowanej   siły   fizycznej   i 
nieujarzmionych uczuć. Dał jej z siebie wszystko. Podniecił 
jej umysł przejrzystością własnych myśli, rozbudził również 
potrzeby   jej   ciała.   Dotykał   jej   w   miejscach,   o   których 
dotykaniu   przez   mężczyznę   nawet   nie   śniła,   i   robił   to   w 
sposób   wyjątkowy,   pobudzający   sferę   jej   najskrytszych 
marzeń. Z cichą uporczywością przekazywał jej swoje myśli, 
uczył   nowych   gestów.   Kiedy   się   wahała,   nalegał,   kiedy 
spełniała jego prośby, szeptał jej do ucha słowa satysfakcji 
głosem przepojonym rozkoszą.

  -   Ach,   Kreestine...,   Kreestine   -   szeptał   oddychając 

nierówno.

Zbyt długo znowu grał w tę grę, a ona szybko pojęła jej 

zasady.  Pieściła   go.   Wsunęła   rękę   w   rozpięte   spodnie.   Nie 
robiła nic ponad to, o co ją prosił. Wbrew sobie przycisnął się 
do jej dłoni, myśląc tylko o jednym - znaleźć się w niej.

Kristine   wiedziała,   czego   pragnie   jej   partner   w 

przypływach gorąca i rozkoszy, którą jej obiecał.

Kit wstał i pewnym ruchem zdjął dżinsy. Teraz nie mogła 

już   tylko   grać   -   pragnął   jej   zacieśniającego   się   uścisku   i 
przyzwolenia.   Gorąco   zalewało   ją,   potęgowane   jeszcze 
pożądaniem Kita, aż zamknęła oczy i jęknęła. '

Nakrył   ją   swoim   ciałem,   wciskając   głębiej   w   łóżko,   i 

bardzo, bardzo wolno, wchodził w nią, rozpaloną do białości. 

background image

Chwila po chwili fantazje zastępowała rzeczywista twardość 
jego   ciała.   On   sam   wyławiał   ciche   odgłosy   jej   rozkoszy   i 
potwierdzał to swoimi ustami. Gra się kończyła - nie bez bólu, 
który starał się złagodzić. Chciał, by trwało to wiecznie.

Kristine   zanurzyła   ręce   we   włosy   Kita,   rozplatając 

warkocz i przesuwając go między palcami. Pocałowała go z 
całego serca. Jego skóra stała się gładka i wilgotna od pracy 
mięśni.   Z   przyjemnością   akceptowała   jego   ciężar   na   sobie, 
precyzję   każdego   ruchu,   zapach   i   siłę.   Wypełnił   ją 
bezgranicznie, zatracając się w jej wnętrzu, czekając, aż i u 
niej   nastąpi   nieuchwytny   moment   ostatecznego   spełnienia. 
Wszedł   głębiej   i   wydał   z   siebie   okrzyk   świadczący   o 
rozkoszy,   rozlewającej   się   wzdłuż   kręgosłupa.   Nie   mógł 
czekać   dłużej.   Wciągnął   jej   język   do   ust   i   wsunął   rękę 
pomiędzy ich ciała, dając jej to, czego oczekiwała.

  -   Ach,   kobieto,   kobieto,   co   ty   ze   mną   robisz...   Nigdy 

jeszcze   tak   nie   kochałem...   Weź   mnie,   Kreestine...   weź 
wszystko, a ja i tak zawsze będę ci mógł coś ofiarować, bo 
jesteś jedyna... jedyna.

Jęknęła,   przestała   oddychać,   a   ciało   jej   zamarło   w 

przeszywającym   spazmie.   Kit   zaczął   odbierać  przejmującą 
moc jej orgazmu. Wsunął się w nią po raz ostatni po to, by 
wreszcie rozluźnić się w radości płynącej z jej posiadania.

Leżeli objęci ramionami. Kristine przesunęła palcami po 

jego   piersi   i   napiętej   płaszczyźnie   brzucha,   w   dół,   gdzie 
spoczywała jej druga ręka, biała i smukła na tle ciemnej skóry 
Kita i kasztanowych włosów, znikających pod prześcieradłem. 
Podrapała go leciutko i poczuła silne ramię zaciskające się w 
dół od pasa i przyciągające ją bliżej. Spojrzała w górę. Po 
twarzy   Kita   błąkał   się   nieśmiały   uśmiech.   Pomału   otwierał 
oczy, podniósł głowę z poduszki i otarł się ustami o jej pierś.

background image

  -   Nie   widziałem   jeszcze   takiej   skóry,   Kreestine.   Jak 

śmietanka na ustach i cukier na języku. Jesteś piękna, bardzo 
piękna i moja.

Bransoletki na ramieniu wydawały dźwięki, które odbijały 

się   echem   w   jej   sercu.   Pukiel   włosów   dziewczyny   leżał 
przerzucony przez jego ramię.

Boże, co ona najlepszego zrobiła? Zastanawiała się nad 

spokojem,   jaki   odczuwała   w   jego   ramionach,   i   nad 
pożądaniem,   jakie   ją   ogarniało,   kiedy   jej   dotykał.   Chciała 
chwycić   go   za   włosy   i   całować,   całować.   Nie   mógł   być 
mnichem.   Kautilya   Carson   był   stworzony   do   miłości,   do 
kochania   kobiety.  Jego  doskonałe   kształty   błagały   o  dotyk. 
Chciała ponownie poczuć jego twardość i siłę. Kiedy dotknął 
jej   piersi,   przytrzymała   mu   rękę,   aby   tam   została.   Po   tym 
wszystkim;   co   jej   dał,   nie   potrafiła   odsunąć   się   od   niego. 
Ofiarował zbyt wiele przyjemności. Przycisnęła usta do jego 
skroni zastanawiając się, jak szybko uzależni się od smaku 
jego ciała i ciepła reakcji. To był mężczyzna, o jakim nigdy 
nawet nie marzyła. Mężczyzna poza wszelkim wyobrażeniem, 
który spoczywał teraz w jej ramionach.

Oddała mu się po raz drugi, wiedząc, że dawał więcej niż 

przyjemność i że wymaga od niej tego samego. Pod wpływem 
pieszczot   niezdarność   przemieniała   się   we   wdzięk,   a 
nieśmiałość w odwagę. Wyjęty spod prawa stał się panem jej 
serca.

background image

Rozdział 8
Kristine   nie   potrafiła   i   nie   chciała   oderwać   wzroku   od 

Kita. Ostatnie namiętne przeżycia zostawiły niezatarty ślad w 
duszy dziewczyny. Dzięki Bogu Shepherd i Stein spóźnili się, 
błądząc   przez   ponad   dwie   godziny   po   nie   oznakowanych, 
polnych drogach.

Jak   zahipnotyzowana   obserwowała   Kita.   Zawija   oto 

właśnie   szczyptę   tytoniu   w   bibułkę,   którą   trzyma   między 
palcami, podnosi ją do ust i dotyka językiem, nie spuszczając 
oczu z Kristine. Najdrobniejszy ruch jego rąk nie uchodził jej 
uwadze.   Zarumieniła   się,   ale   wytrzymała   spojrzenie, 
oddychając z ulgą na widok blasku wspomnień odbijających 
się w jego źrenicach.

  - Nieprawdopodobne   - mruknął   Thomas  Stein, patrząc 

przez szkło powiększające na jedną z zapisanych desek, którą 
pokazał mu Carson.

Thomas   był   starszym   kustoszem.   Spod   szpakowatych 

włosów przeświecała łysina, której wcale nie usiłował ukryć. 
Miał na sobie nienagannie skrojony garnitur w prążki.

 - Po prostu nieprawdopodobne - powtórzył.
Carson uśmiechnął się, a Kristine oblała się rumieńcem, 

ponieważ nadal nie była w stanie przestać patrzeć na Kita. 
Wiedział, co zrobił, a ona też nie mogła o tym zapomnieć, 
nawet w obecności obcych.

 - Zadziwiające - zgodziła się Lois Shepherd, stojąca przy 

pudłach, które Carson przyniósł z garażu. Wyglądała bardzo 
starannie,   a   zarazem   oficjalnie,   w   ciemnogranatowym 
kostiumie   z   gabardyny,  białej   bluzce   i   butach   na   wysokim 
obcasie.

Kandżur  miał   być   od   tej   pory   przechowywany   z 

szacunkiem,   na   jaki   zasługiwał,   i   to   przechowywany   przez 
Kristine.   Także   wyniki   testów   i   raporty   miały   w  pierwszej 
kolejności przechodzić przez jej ręce. Kit jasno wypowiedział 

background image

się w tej kwestii. Na początku goście sprzeciwiali się temu, ale 
Carson   nie   ustępował   i   wiadomo   było,   że   ostatnie   słowo 
należy do niego.

Zwinął   papierosa   w   palcach   i   zapalił   zapałkę.   Był 

uszczęśliwiony obrotem spraw i tym wszystkim, co odnalazł 
w Kristine. Napełniała go radością; jego wybory życiowe i 
drogi okazały się właściwe właśnie dlatego, że doprowadziły 
go do niej.

Zaciągnął się papierosem i pochylił do przodu, opierając 

łokcie na kolanach. Uśmiechając się wypuścił kółeczko dymu 
i z satysfakcją obserwował, jak przechodzi ono przez kieliszek 
i nadgarstek zdumionej dziewczyny.

  - Czy poddaliście je konserwacji? - spytał Thomas nie 

mogąc oderwać oczu od szkła powiększającego.

 - Spędziliśmy trzy dni w Narthang pakując nasze skarby. 

Tam też zostały pobłogosławione na drogę - powiedział Kit, 
jakby to mogło wyjaśnić dobry stan Kandżuru.

  -   I   to   wszystko?   -   Thomas   nie   ukrywał   swych 

wątpliwości. Carson uśmiechnął się szerzej.

  -   Udzieliliśmy   im   też   pierwszej   pomocy.   Na   wierzch 

został położony PVA, na spód PEG 4000, środki grzybobójcze 
i   etanol.   Laboratorium   nie   powinno   mieć   z   tym   żadnych 
kłopotów.

  - Przetrzymały podróż nadzwyczajnie - stwierdził Stein, 

oglądając uważnie kolejną deskę.

  - Odczytałeś je  już?  - spytała Lois. - Czy wiesz, jaką 

część chińskiego kanonu  Tripitaka  mamy? - Sto czerdzieści 
dwie   niekolejne   strony   Dyscypliny   -   mistycznych   nauk   o 
wyrzeczeniu się pożądania.

Raga  -   odpowiedział   Kit   i   spojrzał   na   Kristine,   która 

zlekceważyła   nutkę   ironii,   ukrytą   w   jego   głosie.   Nie   miała 
pojęcia, co to pożądanie, dopóki jej tego nie nauczył. Piekły ją 
uszy,   ilekroć   czuła   na   sobie   jego   wzrok,   i   zdawała   sobie 

background image

sprawę, że traci z trudem odzyskiwaną równowagę. Modliła 
się tylko, by Lois i Thomas nie wyczuli tej gorącej atmosfery. 
Siła,   jaką   promieniował   Kit   od   samego   początku   ich 
znajomości, nie była niczym innym jak tylko czystą siłą seksu. 
Sang   Phala   musiał   mieć   rzeczywiście   wiele   kłopotów   ze 
swoim podopiecznym.

 - Tak, to zadziwiające - powiedziała Lois.
Tak, pomyślała Kristine i bezwiednie westchnęła cicho.
Ach, dziewczyno, jesteś w moich ramionach uosobieniem 

słodyczy.   Uśmiech   Kita   przybladł,   pociemniały   mu   oczy   i 
potrząsnął głową.

 - Nie? - głos Shepherd przerwał ich milczący dialog. - W 

takim razie mamy problem. Powinieneś był mi powiedzieć o 
tym przez telefon, to nie musiałabym przyjeżdżać.

 - Co ci powiedzieć, Loeese? - Carson zorientował się, że 

stracił kawałek rozmowy, na szczęście tej mniej ważnej.

Lois odsunęła się od pudeł.
  -   Nie   mogę   tknąć   tych   rzeczy   bez   upoważnienia. 

Wiedziałeś   o   tym   dobrze,   jeszcze   zanim   wyjechałeś. 
Obiecałeś...

 - Zawsze dotrzymuję obietnic - przerwał jej Kit i sięgnął 

do kieszeni, wyjmując zapieczętowaną kopertę.

Thomas   odczekał,   aż   Lois   złamie   pieczęć,   a   następnie 

razem   przeczytali   dokument   i   omal   nie   krzyknęli   ze 
zdumienia.

  -   Naprawdę   go   spotkałeś?   -   spytała   Lois,   oglądając 

dokument ponownie.

 - Dostałem to z rąk własnych Dalaj Lamy - odparł Kit. - 

Wiecie,   że   nie   akceptuje   on   imperialistycznych   tendencji 
północnego   sąsiada,   ale   nadal   pozostaje   duchowym 
przywódcą narodu. A Kandżur - jak się obaj zgodziliśmy - jest 
rzeczą świętą.

 - To mi wystarczy - stwierdziła Lois.

background image

 - Ale to ciągle jest przemyt - oponował Thomas.
  - Przestań, Stein - ucięła Lois. - Los Angeles bierze na 

siebie odpowiedzialność za całe sto czterdzieści dwie deski. 
Od początku pracują nad tym prawnicy z kilku krajów, cały 
czas   szukając   możliwości   obejścia   przepisów   dotyczących 
antyków i myślę, że nasz przyjaciel dostarczył im wskazówek 
- powiedziała, spoglądając na Kita.

 - To duże ryzyko - upierał się Thomas.
Shepherd   popatrzyła   na   niego   sponad   opuszczonych 

okularów   w   metalowych   oprawkach.   -   Więc  wyjdź  stąd, 
zanim przejdziemy do interesów.

 - W Chicago też są prawnicy! - Starszy pan coraz mniej 

pewnie bronił swoich racji.

 - Słyszałam o tym - wycedziła Lois przez zęby.
  -   Zostaję,   Shepherd   -   mruknął   Stein,   wyciągając   z 

kieszeni białą chusteczkę i przykładając ją do skroni.

 - To dobrze.
Lois odwróciła się w stronę Carsona.
 - Sądzę - zaczęła oficjalnym tonem - że wszyscy wiemy, 

iż to, co mamy przed sobą, stanowi bezcenną wartość, ale ci z 
nas, którzy w przeszłości mieli kontakt z panem Carsonem, 
wiedzą   również,   że   nie   ma   on   sobie   równych   w 
wyśrubowywaniu ceny na swoje usługi. - Zsunęła okulary z 
nosa i rzuciła Kitowi ostre spojrzenie.

  - Już i tak wiele straciłem na tym interesie, Loeese. Kit 

zaciągnął się papierosem i zgasił go w popielniczce.

 - Na przykład? - spytała Lois ostrożnie.
  -   Moją   ojczyznę,   dom,   dobytek   oraz   trochę   własnej 

wolności.

  - Jesteś buddystą, Kit - przypomniała mu. - Wiesz, że 

wolność jest stanem umysłu. Nepal nie jest na sprzedaż, więc 
nie widzę powodu, aby dalej się targować. Znam kilka osób w 

background image

Katmandu. Mogłabym zorganizować  aukcję  twego domu, a 
rzeczy by ci przysłano. Jakoś byśmy dobili interesu.

  - Nie - Kit podniósł się i z tym swoim dobrze znanym 

wdziękiem podszedł do okna.

Trzy pary oczu śledziły każdy jego krok. Dwie z uwagą, a 

trzecia, o kolorze górskich fiołków, absolutnie zafascynowana 
pięknem jego ruchów. Kristine wiedziała, że czar, jaki na nią 
rzucił wraz z pierwszym pocałunkiem, działa nadal.

Kit   oparł   rękę   wysoko   na   ramie   okiennej,   a   kaskada 

złotych   bransoletek   ześlizgnęła   się   w   dół   po   ramieniu. 
Czekali. Wreszcie przemówił, a jego słowa wszyscy obecni 
przyjęli z niedowierzaniem.

 - Chcę wrócić do domu - powiedział miękko.
 - Niemożliwe - odparł Thomas.
 - To twoja sprawa - Lois wzruszyła ramionami. - Zrobię, 

co będę mogła.

Kristine nie wiedziała, co odpowiedzieć. Do domu? Z dala 

od   niej?   Teraz,   gdy   rozkochał   ją   w   sobie   w   tak   krótkim 
czasie? Sięgnęła po kieliszek wina, ale nie mogła go utrzymać 
w trzęsącej się dłoni. Położyła ręce na kolanach.

 - Ile chcesz za Kandżur? - spytała Lois.
 - Czterysta tysięcy.
 - Czterysta tysięcy czego? Rupii? - Nie usiłowała nawet 

ukryć, że jest zaszokowana.

 - Nie, Loeese - odwrócił się do niej. - Dolarów. Thomas 

opadł na kanapę, ale Lois szybko się opanowała.

 - Sto tysięcy plus muł i jak - powiedziała.
  -   Jeden   z   poganiaczy   zwierząt   został   ranny   i   muszę 

wypłacić   odszkodowanie   jego   rodzinie,   ponieważ   nie   jest 
zdolny do pracy. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy plus po dwieście 
dolarów za zwierzęta - rzucił Kit.

  -   To   musiał   być   jakiś   cholernie   drogi   jak.   Dam   ci 

pięćdziesiąt za muła, chociaż to i tak zdzierstwo. Oprócz tego 

background image

sto dolarów za jaka i ani centa więcej. Góra sto siedemdziesiąt 
pięć tysięcy.

 - Trzysta tysięcy - upierał się Carson.
 - Dwieście. Ostatnie słowo - stwierdziła Lois.
 - Załatwisz wszystko? - spytał.
 - Tak. A jaką bierzesz prowizję?
 - Pięćdziesiąt procent.
  -   Ostatnio   wysoko   się   cenisz.   Szelmowski   uśmiech 

rozjaśnił twarz Carsona.

  - Taka jest cena ryzyka - odpowiedział i nonszalancko 

wzruszył ramionami.

Cena ryzyka, powtórzyła cicho Kristine, zaciskając pięści. 

Dlaczego, do cholery, nie pomyślała o tym, zanim się w nim 
zakochała? Ten przeklęty Carson złamie jej serce.

Złapię najbliższy samolot do Los Angeles - powiedziała 

Lois.   -   W   Denver   czeka   cała   załoga,   aby   odpowiednio   to 
wszystko popakować. Jeśli oczywiście chcesz mi oszczędzić 
kłopotów i nie targować się dalej.

Kit   zaśmiał   się   i   objął   starszą   panią.   .   -   Niech   będzie, 

Loeese, z tobą nie będę się targował.

A co gotów był zrobić dla niej, zastanowiła się Kristine. 

Rozkochać ją tylko w sobie i porzucić?

Zaczęło   zmierzchać   i   nagle   zrobił   się   wieczór.   Kristine 

demonstrowała   komputerową   wersję   dzienników   Kita, 
tłumacząc   Lois   i   Thomasowi,   w   jaki   sposób   je   pisał.   Dla 
obojga   miała   przygotowane   grube   teczki   materiałów 
informacyjnych,   a   oni   wyrazili   zainteresowanie 
uniwersyteckim   projektem   badań   tybetańskich.   Lois 
zaoferowała   nawet   napisanie   wstępu   do   książki   Kristine   o 
świątyniach   Tybetu.   Zrobiłoby   to   duże  wrażenie   na 
Chambersie, pomyślała Kristine, a Harry nigdy by sobie tego 
nie wybaczył. Jeszcze nigdy sukces nie wydawał się jej tak 
bliski.   Uważała,   że   oto   nadarza   się   wspaniała   okazja   do 

background image

osiągnięcia czegoś, co mogło się okazać szczególnie istotne, 
gdyby   Kit   rzeczywiście   wyjechał.   Wydanie   książki   o 
doniosłym   znaczeniu   i   sława   w   związku   z   ujawnieniem 
tajemnic Chatren - Ma, to było jednak ciągle za mało.

Do cholery z nim! Za kogo się, u licha, uważał, że ośmielił 

się ni stąd, ni zowąd wtargnąć w jej życie i ulotnić się tak 
samo   niepostrzeżenie,   jak   się   pojawił.   Dobry   Boże,   czy 
naprawdę   się   w   nim   kochała?   Spojrzała   przez   ramię   Lois. 
Patrzyła, jak Kit z Thomasem po raz kolejny sprawdzają spis 
inwentaryzacyjny.

Czy naprawdę trzymała go w ramionach, czy rzeczywiście 

napełnił ją najsłodszą miłością, jakiej kiedykolwiek zaznała? 
Czy całowała, nie pragnąc nic więcej, niż tylko już zawsze 
czuć ten bijący od niego żar? Czy naprawdę wplatała dłonie w 
jego włosy, przyciągając go do siebie i stając się drapieżna 
pod wpływem każdego dotknięcia jego ust?

Tak, to prawda, odpowiadała jej pamięć, kiedy patrzyła na 

jego długie nogi, szerokie plecy i wystające kości policzkowe. 
Kiedy   przyklęknął   i   podważył   dno   jednego   z   pudeł,   aby 
Thomas mógł  zanotować numer  ewidencyjny, zadźwięczały 
złote   bransolety   z   wizerunkami   wysokogórskich   zwierząt: 
śnieżnego   leoparda,   pantery   powalającej   jelenia   i   ptaka 
zakładającego gniazdo.

Kristine spojrzała na warkocz opadający na plecy Kita, po 

czym   wróciła   wzrokiem   do   notatek,   które   uważnie   czytała 
Lois.

Tak, kochała się z nim i wiedziała, że nie zdoła już nigdy 

uwolnić się od szeptów, które ciągle dzwoniły jej w uszach, 
od ciężaru jego ciała i od wspomnień dotyku jego palców.

Starsza   pani   oglądała   wszystkie   papiery   bardzo 

skrupulatnie, zajrzała do kilku notatników i zmarszczyła brwi.

  - Czy coś nie tak? - spytała Kristine, zmuszając się do 

zwrócenia uwagi na to, co działo się wokół niej.

background image

  -   Znam   go   od   dawna,   Kristine   -   powiedziała   Lois 

roztargnionym tonem, nie odrywając oczu od dokumentów. - 
Jeszcze   z   czasów   przed   Lishanem.   On   nie   jest   taki   jak 
większość mężczyzn, podobnie jak jego ojciec.

Kristine   zdziwiło   to   tak   niespodziewanie   osobiste 

wyznanie, ale podążała za tokiem myśli Lois.

 - Który ojciec?
Ciekawe, brązowe oczy spojrzały na nią sponad okularów.
  -   Powiedział   ci   o   Sang   Phali?   -   Lois   była   wyraźnie 

zdziwiona. Kristine usiadła na stołku, płonąc z ciekawości.

 - Tylko to, że Sang Phala zabrał go do klasztoru.
  - Kopiącego i drącego się dzieciaka - powiedziała Lois, 

zdejmując okulary. Kristine czuła się, jakby była poddawana 
przesłuchaniom przez eksperta.

  -   Miał   dziewięć   lat,   kiedy   Sang   Phala   znalazł   go   u 

Khampów.   Chłopiec   był   dziki   i   zbuntowany,   zawzięty, 
zdezorientowany i wciąż za mały, aby zrozumieć, dlaczego 
opuścili go rodzice.

  -   Opuścili   go?   -   Kristine   chłonęła   każde   słowo 

poszerzające choćby w nikły sposób jej skąpą wiedzę o życiu 
tego wyjątkowego człowieka, który wkradł się w jej łaski.

 - Zmarli, ale dla dziecka było to bez różnicy - wyjaśniła 

Lois. - Został sam. Ja też go szukałam. Melanie i Dwayne byli 
moimi dobrymi przyjaciółmi.

Melanie, pomyślała Kristine, a więc jego matka miała na 

imię Melanie.

  - Ale nie znalazłaś go - nalegała Kristine nie chcąc, by 

rozmowa zakończyła się zbyt szybko.

  - Ależ znalazłam, i to bez problemów. - Lois położyła 

foldery   jeden   na   drugim.   -   I   miałam   prawo   go   zabrać   do 
Stanów, ponieważ był i nadal jest obywatelem amerykańskim.

background image

W głosie swojej rozmówczyni Kristine usłyszała nutę żalu 

i   zaczęła   się   zastanawiać,   co   takiego   skłoniło   Lois   do 
pozostawienia syna swoich przyjaciół w tym dzikim kraju.

 - Postanowiłam jednak zostawić go w klasztorze. Popatrz 

na niego - mówiła, jakby szukając potwierdzenia słuszności 
swojej   dawnej   decyzji.   -   Czy   możesz   go   sobie   wyobrazić 
innego niż jest, w garniturze od braci Brooks?

Nie, pomyślała Kristine, choćby nie wiem jak chcieć, to 

do tych szerokich barów nie pasowała marynarka w prążki, a 
szeroki   uśmiech   do   plastikowego   świata   Zachodu.   Kit   to 
żywioł, żywioł nieba i ziemi, i żadne zewnętrzne ograniczenia 
nie byłyby w stanie ograniczyć jego osobowości.

  - Mały chłopiec, przeniesiony z bezgranicznej swobody 

do skrajnie zdyscyplinowanego, pełnego wymogów życia w 
klasztorze, cierpiał - ciągnęła Lois, zatapiając się we własnych 
myślach.   -   Nie   mogłam   jednak   ponownie   wywrócić   jego 
świata do góry nogami. Sądziłam, że nie potrafię zapewnić mu 
takiego spokoju, jaki obiecywał Sang Phala - łagodny uśmiech 
rozjaśnił na chwilę jej twarz. - Byłam bliska ukręcenia głowy 
temu starcowi, kiedy dowiedziałam się, że Kit uciekł. To były 
złe   lata.   Nie   wiedziałam,   gdzie   się   podziewał,   czy   żył. 
Zastanawiałam   się,   jak   da   sobie   radę   zupełnie   sam.   Potem 
pokazał  się  w Lishan, a  resztę  to już  wiesz. - Westchnęła, 
obracając spojrzenie na stertę folderów. - Raz, kiedy byłam w 
klasztorze   i   stojąc   w   zimnym   hallu   patrzyłam   na   tę   małą 
główkę, bijącą modlitewne  pokłony, na ten kosmyk rudych 
włosów,   pomyślałam   sobie,   że   mógłby   być   mój,   mogłam 
zabrać go do domu i wychować jak syna. - Lois podniosła 
głowę i rzuciła Kristine długie, uważne spojrzenie, a głos jej 
złagodniał. - Ale on nigdy nie należał do mnie. Nie należał do 
żadnej kobiety, matki, siostry czy kochanki.

Kobieca intuicja i delikatne ostrzeżenie Lois sprawiły, że 

na policzki Kristine wypłynął rumieniec. Nie powinna była 

background image

ulec   swoim   pragnieniom   i   jego   pożądaniu.   Miał   inne 
kochanki.   Wiedziała   o   tym   od   chwili   ich   pierwszego 
pocałunku.   Zostawił   je   wszystkie,   a   niecałą   godzinę   temu 
zdeklarował   chęć   opuszczenia   również   jej.   Lois   nie 
zdecydowała   się   kiedyś  zabrać   chłopca   do   siebie   i   właśnie 
przed chwilą powiedziała, że wątpi, aby jakakolwiek młoda 
kobieta była go w stanie utrzymać przy sobie.

  - Czy coś się nie zgadza w danych? - spytała Kristine, 

pragnąc jak najszybciej przerwać te nie związane z badaniami 
dygresje.

  -   Mapa   -   Lois   otworzyła   pierwszy   notatnik   i 

przewertowała  go. - Brakuje  tu ważnej  informacji.  Kristine 
przejrzała uważnie kartki, ale nie zauważyła braków. Prawdę 
mówiąc, był to najbardziej

kompletny raport, jaki kiedykolwiek widziała.
 - Czego brakuje? - Nadal nie była pewna.
 - Lokalizacji Chatren - Ma.
Kristine   rzuciła   Lois   ubawione   spojrzenie.   Może   ta 

kobieta   nie   była   tak   inteligentna,   na   jaką   wyglądała.   Nie, 
szybko   się   poprawiła,   była   bardzo   mądra.   Musiała   tylko 
zmęczyć się podróżą.

  -  Kit  złożył  mapy   razem  do  powiększenia  -  wyjaśniła 

ożywionym głosem, wątpliwości pozostawiając dla siebie, aby 
nie   zawstydzać   starszej   pani.   -   Pierwsza   mapa,   na   której 
zaznaczył jeden fragment,

zawiera   odnośniki   do   mapy   numer   dwa,   gdzie   ten 

fragment jest w powiększeniu. Cała seria składa się z pięciu 
map i zdjęć klasztoru.

Kristine nie potrafiła sobie wyobrazić, jak mogłoby to być 

zrobione jeszcze dokładniej. Lois była jednak innego zdania.

 - Nie podał tu długości i szerokości geograficznej.
 - Tak - zgodziła się Kristine.

background image

To   prawda,   ale   przy   odrobinie   wysiłku   można   było 

zaznaczyć   nawet   muchę   siedzącą   na   ścianie.   Kristine 
przejrzała   kilka   stron,   powstrzymując   się   od   komentarzy, 
dopóki   nie   dotarła   do   pierwszej   mapy.   W   porządku, 
pomyślała,   wracając   do   poprzedniej   strony,   teraz   należy... 
ciekawe,   do   czego   zmierza   Kit.   Sprawdziła   jeszcze   raz, 
porównując   obie  mapy. Następujące  po  sobie   powiększenia 
okazały się nieprecyzyjne, a w związku z tym mapy stawały 
się bezużyteczne.

Lois liczyła coś na kalkulatorze.
 - Nie sądzę - powiedziała w końcu ostrym tonem - żeby 

Kit   życzył   sobie   czyjejkolwiek   obecności   w   promieniu 
pięćdziesięciu kilometrów od tego miejsca. Chwileczkę... nie 
pięćdziesięciu, ale nawet pięćdziesięciu trzech kilometrów. - 
Podniosła głowę. - To strasznie duża przestrzeń, aby się po 
niej włóczyć.

 - To niedopatrzenie - Kristine próbowała go bronić. Lois 

nie dała się jednak oszukać.

  -   Kit   Carson   nie   popełnił   żadnej   omyłki   w   życiu.   Po 

prostu mnie nabiera.

I   mnie,   dodała   w   myślach   Kristine,   patrząc   na   jego 

szerokie   plecy.  Do   czegóż   on,   u   licha,   zmierza?   Z   czasem 
sama zauważyłaby oszustwo, ale pewnie dopiero wtedy, kiedy 
ten   łgarz   byłby   już   daleko,   a   ona   nie   miałaby   na   kim 
wyładować   złości.   Obiecał,   że   podzieli   się   z   nią 
wiadomościami o Chatren - Ma, i dostarczył wszystkiego z 
wyjątkiem   lokalizacji.   Czy   miał   ją   aż   za   taką   idiotkę? 
Zdecydowanie   była  idiotką.   Zakochała   się   w   barbarzyńcy, 
którego prawie nie znała, i poszła z nim do łóżka. Była głupią, 
niewyżytą   babą,   która   poleciała   na   pierwszego   chłopa, 
obdarzonego   urokiem   osobistym   i   umiejętnościami,   które 
dostarczyły jej niezapomnianych wrażeń.

background image

Nie miała zamiaru ani umrzeć, ani zniknąć. Czar pryskał, 

a   jeśli   nawet   wiedziała,   że   kiedy   odjedzie,   będzie   za   nim 
tęsknić   dzień   i   noc,   nie   przyznawała   się   do   tej   słabości. 
Jeszcze nie.

  -   Gdzie   to   jest,   Kit?   -   powiedziała   na   tyle   głośno,   że 

usłyszeli ją obaj mężczyźni.

  -   Wali   prosto   z   mostu   -   mruknęła   Lois.   -   To   mi   się 

podoba.

 - Gdzie jest co? - spytał Thomas.
Kit nie potrzebował wyjaśnień, kiedy zobaczył rozłożone 

na stole mapy.

 - Sądzę, że panie odkryły drobne oszustwo. Loeese chyba 

zrozumie. Kristine mniej.

 - Nie możesz tego ukrywać bez końca, Kit - powiedziała 

Lois,   odbierając   Kristine   możliwość   ataku.   -   Dokonałeś 
wielkiego   odkrycia,   ale   kiedy   deski   pójdą   na   wystawę, 
wszyscy i tak dowiedzą się, gdzie byłeś.

  - Nie dowiedzą się gdzie dokładnie - powiedział Kit z 

naciskiem.

Kristine nie odezwała się słowem, oddając tę rozgrywkę 

Lois.   Starsza   pani   wiedziała,   jak   walczyć,   aby   wygrać,   a 
Kristine nagle zrozumiała, że nie ma dla niej miejsca pośród 
tej wielkiej trójki. Kit przyjął ją do gry, ale od momentu, w 
którym powiedział, że chce wracać do domu, czuła się jak 
piąte koło u wozu. „Niedopatrzenie" Kita potwierdziło tylko 
jej przeczucia. Nie potrafiła pojąć, jak mogła być warta jego 
miłości, a niegodna zaufania, chyba że ich uczucie nie było 
miłością.   Może   po   prostu   za   wiele   sobie   wyobrażała.   Nie 
znała   się   na   tym.   Cóż   wiedziała   na   temat   różnicy   między 
seksem   i   miłością.   Ludzie   dużo   bardziej   doświadczeni   -   a 
może tylko kobiety, bo mężczyźni dostawali to, czego chcieli - 
mylili   te   '   pojęcia   przez   wieki.   Była   coraz   bardziej 
zdezorientowana.

background image

  - Może i jesteś najlepszy, Kit - podjęła Lois - ale nie 

jesteś   jedynym   człowiekiem,   który   dysponuje   odpowiednią 
inteligencją  i zasobami  finansowymi, aby znaleźć drogę  do 
Chatren   -   Ma.   Jeśli   dowiemy   się,   gdzie   to   jest,   będziemy 
mogli zorganizować jakąś ochronę, powiedzieć światu, że jest 
tam coś, co warto chronić.

Kit   roześmiał   się   cynicznie.   Onieśmieliło   to   Kristine 

bardziej niż zapowiedź odejścia czy oszustwo i zaczęła wątpić 
w swoje uczucie.

  - Świata nie obchodzi ochrona tego, co ja uważam za 

cenne, i dobrze o tym wiesz, Loeese.

  - Ktoś to jednak wreszcie odkryje, Kit, nie uważasz, że 

lepiej powiadomić Chińczyków, zanim Turek...

 - On tego nigdy nie znajdzie - przerwał Kit ostro.
 - Ma poparcie.
 - Pieniądze, spryt ani przebiegłość nie otworzą mu drogi 

do Chatren - Ma. Lois po raz pierwszy straciła panowanie nad 
sobą.

 - Nie zamydlisz mi oczu. Ja podaję ci fakty.
  - A ja mówię prawdę i taka jest między nami różnica - 

uciął Carson.

Lois   patrzyła   przez   chwilę   na   niego   jak   matka   na 

krnąbrne,   wymykające   się   spod   kontroli   dziecko,   po   czym 
zaczęła wpychać foldery, mapy i notatki do teczki.

 - Kiedy uznasz, że mam rację, zadzwoń, pokryję koszty. 

Thomas, zanieśmy rzeczy do tej wypożyczonej bryczki, którą 
nazywasz cadilakiem.

Kristine widziała, jak stali na zewnątrz, kiedy paczki były 

już   załadowane,   ale   nie   czekała,   aby   dowiedzieć   się,   kto 
będzie górą w dyskusji na temat sposobu ochrony zabytków. 
Była wściekła i nie chciała zostać powtórnie zraniona. Ludzie 
sypiali   ze  sobą  na   całym  świecie,  wiedziała  o  tym  dobrze. 

background image

Wiedziała   również,   że   gdyby   nadarzyła   się   kolejna   szansa, 
poszłaby z nim do łóżka bez wahania. Chyba zwariowała.

Zachowała   prawo   do   publikacji,   które   zapewnił   jej 

Uniwersytet,   a   nie   Kit.   Ciągle   miałaby   tomy   informacji   o 
samym  Kandżurze,  ale   przecież   nie   tylko   to   jej   obiecał. 
Odkrył legendę Chatren - Ma, a tego właśnie chciała. Nie była 
naukowcem,   lecz   historykiem.   Zajmowała   się   ludźmi   i 
kulturami   na   przestrzeni   czasu.  Potrzebowała   potwierdzenia 
autentyczności odkrytych dzieł, aby zweryfikować kryjące się 
za   nimi  idee.  Potrzebowała   lokalizacji   Chatren   -   Ma,   aby 
udowodnić, że ten klasztor istnieje.

Do diabła z tym wszystkim. Nie potrafiła zmienić swoich 

odczuć.   Nie   potrafiła   nie   kochać   Carsona.   I   nic   nie   mogło 
ukoić jej bólu.

background image

Rozdział 9
Porozmawia   z   nim.   Tak   właśnie   zrobi.   Porozmawia   i 

wyjaśni, co czuje. Nie, chyba nie, trzeba być idiotką, żeby się 
tak odsłonić. Wrzuciła kolejną garść śmieci do kosza i schyliła 
się, aby podnieść serwetę z podłogi. Gdyby ją kochał, gdyby 
nie udawał kogoś innego, nie zniknąłby teraz w garażu po 
odjeździe   Steina   i   Shepherd.   Odczytałby   jej   myśli   i   wrócił 
przynosząc   zapewnienie   na   ustach   i   kojący   dotyk.   Będzie 
opanowana.   Właśnie   tak,   zimna,   spokojna   i   opanowana. 
Dojrzała i wyrafinowana.

Uklękła,   aby   podnieść   zrzuconą   na   podłogę   doniczkę. 

Będzie  tak lodowata, że  zmusi  Kita  do włożenia  puchowej 
kurtki - inaczej krew zamarznie mu w żyłach. Może jednak 
lepiej   nie.   Zbyt   dużo   zimna   zabija.   Musi   być   po   prostu 
rozsądna, powiedziała do siebie, wciskając się pod stół, aby 
podnieść skorupy. Rozsądne zachowanie wyprowadziłoby go 
z równowagi.

Nie, westchnęła. Nic nie jest w stanie wyprowadzić go z 

równowagi. Pogodę ducha opanował do perfekcji, a ona miała 
masę wątpliwości. Miotały nią sprzeczne uczucia i nie mogła 
liczyć, że się opanuje. Ale Kit nie był spokojny, kiedy się z nią 
kochał. Był gorący i dziki i tak samo spragniony rozkoszy jak 
i ona. Oczywiście ponowne pójście z nim do łóżka nie byłoby 
w żadnym razie dobrym posunięciem taktycznym.

Było   jej   źle.   W   duszy   odezwały   się   nutki   żalu,   które 

natychmiast zdusiła. Kochać się z nim ponownie, dobre sobie. 
Nie   była   ze   stali   i   jej   serce   też   miało   jakieś   granice 
wytrzymałości.   I   tak   czuła,   że   jej   cierpliwość   została 
nadwyrężona. Dał jej jedno, pomyślała, udowodnił, że John 
Garraty   nie   miał   racji.   Boże,   to   może   okazać   się   bardzo 
bolesną nauczką na przyszłość.

Kątem oka zauważyła cień przemykający się po werandzie 

i   szybko   wyczołgała   się   spod   stołu.   Ostatnią   rzeczą,   jakiej 

background image

chciała,   to   to,   żeby   zobaczył   ją   na   czworakach   o   ile   to 
możliwe, musiała teraz unikać kompromitujących ją posunięć. 
Potrzebowała   teraz   tylko   gniewu,   który   pozwoliłby   jej 
wymierzyć Kitowi sprawiedliwość. On przecież obiecał.

No i co, myślała z obrzydzeniem, czekając na przypływ 

złości,   która   mogłaby   złagodzić   jej   cierpienie.   Nic   z   tego, 
wciąż   tylko   bolało   ją   serce   z   powodu   jego   planów 
wyjazdowych. Jak, u licha, mogła być tak głupia i zakochać 
się w nim?

No, nareszcie. W samą porę pojawiły się pierwsze oznaki 

złości,   a   jednocześnie   usłyszała   odgłos   otwieranych   drzwi 
wejściowych   do   gabinetu.   Przez   chwilę   zastanawiała   się, 
dlaczego   nie   wszedł   drzwiami   frontowymi.   Tędy   było 
przecież bliżej.

Nie zwróciła uwagi na jego wejście, gorliwie porządkując 

pokój. Gdyby jego kroki były cięższe a sylwetka ciemniejsza, 
zlekceważyłaby   w   ogóle   jego   obecność,   zanim   jej   nie 
schwycił. Zorientowała się teraz natychmiast, że to nie Kit, ale 
czyjaś dłoń szczelnie zatkała jej usta. Zaczęła się dusić. Mogła 
tylko w milczeniu stawiać opór i modlić się, aby nie zemdleć.

Kit   doszedł   w   końcu   do   porozumienia   z   Shepherd   i 

Steinem.   Obiecał   podać   im   dokładną   lokalizację,   zanim 
przygotują poszczególne części do ekspozycji. Wymagało to 
jednak od niego roku do dwóch. Potrzebował trochę czasu na 
ugłaskanie władz administracyjnych, a resztę na dotarcie do 
Tybetu i odnalezienie Chatren - Ma. Jeden rzut oka to za mało. 
Pod tymi  kamieniami  spoczywało Coś więcej niż  Kandżur. 
Wyczuwał tam coś antycznego i pełnego nie zbadanej mocy. 
Kristine nie pójdzie na kompromis, myślał. Obiecał jej dużo i 
planował   złożyć   jeszcze   więcej   obietnic,   wiążących   ich   do 
końca życia.

Lekki uśmiech przebiegł mu przez twarz. Przez resztę dnia 

czekał na nadejście nocy i pojawienie się księżyca. Kristine 

background image

znowu   będzie   jego.   Podniósł   pokrywę   kufra,   wziął   do   ręki 
mały   nóż,   podważył   nim   kawałek   drewna   przylegający   do 
bocznej ściany i ostrożnie wyjął spod niego pergamin, który 
obejrzał   pod   światło.   Pierwszy   prezent   dla   Kristine   będzie 
spełnieniem pierwszej obietnicy - jedyna mapa z lokalizacją 
Chatren   -   Ma.   Jej   smutek,   spowodowany   odkryciem   Lois, 
zabolał   go.   Nie   docenił   możliwości   starszej   pani.   Opuścił 
wieko i rozłożył na nim mapę, starannie ją wygładzając. Nagle 
jakiś lęk, ogromny i  nieuzasadniony,  sprawił, że pobiegł do 
domu. Zbyt późno. Zorientował się dopiero, gdy wybiegł ze 
swego   pokoju.   Chwycił   swój   nóż  khukri,  wiszący   przy 
drzwiach,   przeskoczył   przez   poręcz   i   znalazł   się   na   ziemi. 
Przebiegł przez tylne drzwi i zawołał Mancosa.

 - Biegnij - krzyknął, ale było już za późno.
Dom był pusty. Kit kipiał gniewem, który przenikał każdą 

komórkę ciała i napinał mięśnie.

Lekkomyślność!   Co   za   lekkomyślność   -   huczało   mu   w 

głowie. Przebywając z Kristine stał się ufny, zbyt ufny.

Starając się nie myśleć o niczym innym, odtwarzał drogę, 

którą przebył, i poprzysiągł zemstę za pogwałcenie spokoju 
tego   domu.   Gdyby   zaszła   potrzeba,   oddałby   za   nią   nawet 
życie.

Drzwi   do   gabinetu   były   uchylone,   a   Kit   kopnięciem 

wyrwał je z zawiasów. Obrócił się dookoła i wybiegł z pokoju 
ciągle szukając. W pokoju przejrzał wszystko, co leżało na 
stoliku   i   w   końcu   znalazł   to,   o   co   mu   chodziło.   Panterę   z 
brązu, zwiniętą w kłębek na trzycalowej tarczy - wizytówkę 
Turka.   Pod   nią   widniała   jego   własna   fotografia   rozsyłana 
razem   z   listem   gończym   z   Xizang,   niegdyś   należącego   do 
Tybetu.   Cena   poniżej   zdjęcia   nie   pozostawiała   żadnych 
wątpliwości co do planów i motywacji Turka. Chińczykom 
zależało na Carsonie bardziej niż na samym Kandżurze. Dużo 
bardziej.

background image

 - Będą mieli, czego chcą - poprzysiągł ochrypłym głosem, 

przebijając ostrzem noża  papier ze  swoją podobizną. - I w 
dodatku   zapłacą   za   przyjemność   przebywania   w   moim 
towarzystwie!

Szybko, a jednocześnie płynnie, ruchem znad głowy rzucił 

nożem   przed   siebie.   Ostrze   z   głuchym   jękiem   wbiło   się   w 
twarde,   dębowe   drzwi   kredensu,   przybijając   do   nich   list 
gończy.

Jako   obcy,   w   nieprzyjaźnie   do   siebie   nastawionym 

otoczeniu Turek będzie działał szybko, unikając kontaktów z 
ambasadami.   Będzie   się   starał   jak   najszybciej   dotrzeć   do 
domu, ale tam też nie znajdzie schronienia i nie będzie miał 
gdzie uciekać. Chińczycy nie chcieli zakładników, zależało im 
tylko na Carsonie, tego Kit był pewien.

Zabrał ze sobą jedynie zamszową torbę. Zatrzymał się na 

chwilę, aby wyjąć nóż z drzwi kredensu i schować list gończy 
do   kieszeni.   Wszedł   do   pralni,   rozpruł   ogromną   torbę   z 
pokarmem dla psa.

 - Chodź, Mancos - zawołał psa, który nie odstępował go 

na krok. - Kreestine wróci w ciągu dwóch tygodni. Wiesz, 
gdzie jest zbiornik retencyjny, prosto w dół i do tylu, tylko bez 
wygłupów.

Ukląkł przy drzwiach frontowych, aby otworzyć drzwiczki 

dla psa, potem położył dłonie na łbie zwierzęcia i podrapał go 
za uszami.

 - Leż w dzień, pij w nocy i śpij na swoim posłaniu, a jeśli 

poobgryzasz   meble,   będziesz   miał   ze   mną   do   czynienia. 
Rozumiesz?

Pies zaskomlał i podniósł pysk.
 - Nie martw się, Mancos. Wszystko jedno w jaki sposób, 

ale sprawię, że ona wróci tu, gdzie jest jej dom - powiedział i 
schował nóż. - A jeśli Turek będzie stawiał opór, wyrwę mu 
serce z gardła, obiecuję ci to.

background image

Zaraz,   zaraz,   pomyślała   Kristine,   starając   się 

przezwyciężyć zamęt w głowie. Najpierw siedziałaś w pokoju, 
w   domu,   potem   ktoś   przerzucił   cię   przez   ramię   i   pustka... 
warkot   samolotu,   kolejna   pustka...   i   znowu   samolot,   tym 
razem   lot,   trwający   znacznie   dłużej.   Teraz   jakieś   dziwne 
miejsce. Gdyby była mniej skołowana, zapach tego miejsca 
przeraziłby   ją.   Ciemne   pomieszczenie,   w   którym   się 
znajdowała, nie miało okien i cuchnęło rozkładającą się rybą. 
Betonowa   podłoga   była   mokra   i   śliska   od   czegoś,   czego 
Kristine   nawet   nie   miała   ochoty   identyfikować.   Panujące 
ciemności   oszczędziły   jej   przynajmniej   pewnych   widoków. 
Głosy z zewnątrz przebijały się do jej umysłu łatwiej niż jej 
własne myśli. Próbowała rozróżnić dźwięki. Potrafiła czytać i 
pisać   po   chińsku,   trochę   po   tybetańsku,   nieco   mniej   po 
nepalsku i rozumiała też trochę język mówiony. Głosy, które 
ją   otaczały,   upewniły   ją,   że   jest   gdzieś   w   Azji,   gdzieś   na 
wybrzeżu,   na   co   wskazywałby   zapach   ryb.   Wstępnie 
wyeliminowała więc Tybet i Nepal.

Wspaniale, zawsze lubiła podróże, ale z reguły zwiedzała 

więcej niż tym razem. Podniósłszy się na drżących nogach, 
próbowała ocenić swoją sytuację i zbadać otoczenie. Z tym 
ostatnim nie miała  problemu. Zapach mówił  sam za siebie. 
Nikt   przy   zdrowych   zmysłach   nie   ciągnąłby   jej   przez   pół 
świata,  aby  ją   zabić.   Oczywiście   nie   miała   podstaw,   aby 
sądzić,   że   porywacze   są   przy   zdrowych   zmysłach,   ale   z 
konieczności przyjęła takie założenie. Inaczej pozostałaby jej 
jedynie czarna rozpacz. Musieli podać jej środki odurzające, 
bo jak w przeciwnym razie wytłumaczyć te straszne luki w 
pamięci, powodujące panikę, której za wszelką cenę chciała 
uniknąć.   W   domu   potrafiła   wypić   piwo   lub   dwa,   czy   też 
kieliszek wina. ale już coś mocniejszego zwalało ją z nóg, a co 
dopiero narkotyki

background image

Za sytuację w jakiej się znalazła, mogła winić tylko Kita 

Carsona, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. To przez 
niego i jego Kandżur popadła w te wszystkie tarapaty, chociaż 
nie   wiedziała   dokładnie   dlaczego.   Shepherd   i   Stein   zabrali 
cenne zbiory, o co więc chodziło?

  -   W   porządku   -   szepnęła   i   gdy   odkryła,   że   słuchanie 

własnego głosu sprawia jej przyjemność, wyszeptała jeszcze 
kilka słów.

 - Chcą mieć Kandżur, nie mnie, i niech no tylko ten facet 

z szerokimi barami zapyta, co wiem, a powiem mu wszystko. 
Zdobędę   dla   niego   nawet   wydrukowane   zaproszenie   do 
Muzeum Historii Naturalnej w Los Angeles.

Zamknęła oczy i zmusiła się do myślenia, czego efektem 

był szyfr ZIP, którego używała setki razy w ciągu ostatnich 
kilku dni.

 - Dziewięć, zero, zero, zero, siedem. Zadzwonię do Lois 

osobiście, po czym oddam mu słuchawkę, niech rozmawia z 
ekspertem, a nie z nikomu nieznanym naukowcem z jakiegoś 
zachodniego uniwersytetu...

Niech cię diabli wezmą, Kit.
Przesunęła się wzdłuż ściany, mając nadzieję, że trafi na 

nie zamknięte  drzwi. A może  znajdzie jeszcze samochód z 
kluczykami  w stacyjce, z mapą  na  przednim  siedzeniu i w 
dodatku   bilet   na   samolot,   którym   mogłaby   odlecieć 
gdziekolwiek, i jedzenie, coś lekkiego i nietłustego.

Lista  życzeń   stawała   się   coraz   dłuższa,   aż   wreszcie 

Kristine   wyobraziła   sobie, że  siedzi  w  hotelu Ritz   Carlton, 
zanurzona   w   pachnącej   kąpieli,   a   obsługa   mówiąca   po 
angielsku   z   amerykańskim   akcentem   spełnia   wszystkie   jej 
polecenia.

Grzechocący   dźwięk   gwałtownie   przywrócił   ją   do 

rzeczywistości. Drzwi, których nie mogła znaleźć, otworzyły 
się, skrzypiąc zardzewiałymi zawiasami. Do pomieszczenia, w 

background image

którym   siedziała,   wdarła   się   smuga   światła.   Stojąc   blisko 
ściany,   wyżłobiła   w   niej   palcami   rowki   i   wydała   zupełnie 
niekobiecy   okrzyk   przerażenia.   Stał   przed   nią   mężczyzna, 
który   włamał   się   do   jej   domu,   którego   twarz   widziała   w 
przebłyskach   świadomości.   Miał   ogromne   ręce,   długie, 
muskularne nogi i ogromną klatkę piersiową. Za skarby nie 
mogła sobie wyobrazić, dlaczego chciał zdobyć warkocz Kita 
i przytroczyć do pasa jako trofeum.

 - To ja jestem tym Turkiem - powiedział i dziki uśmiech 

rozjaśnił jego twarz nieokreślonego pochodzenia.

Ilu jeszcze takich kulturowych mieszańców porusza się po 

płaskowyżu tybetańskim, zastanawiała się Kristine.

 - A ty jesteś moja.
Świetnie, pomyślała, po prostu znakomicie. Do diabła z 

tobą, Kit.  Straciłam   rachubę  czasu i   nie  wiem,   kiedy  mnie 
porwano, ale jeśli ty nie jesteś przynajmniej w połowie drogi, 
aby mnie stąd wyrwać, to mogę znaleźć się w sytuacji bez 
wyjścia.

Kit  zgrabnie   zeskoczył   z   grzbietu  klaczy   i   puścił   lejce. 

Przebył Ocean Spokojny i prawie drugie tyle drogi w cztery 
dni,   zapuszczając   się   w   głąb   zakazanego   lądu,   byle   bliżej 
obozowiska Turka. Jego własny dom stał trzysta kilometrów 
na   południe,   za   rzeką   Tsangpo   i   ścianą   Himalajów.   Nie 
pojechał tam. Przybył prosto tu, po Kristine i po głowę Turka. 
Już od Szanghaju był na ich tropie, ale ciągle wymykali mu 
się z rąk, a poza tym od chwili przekroczenia granicy Chin 
ścigały go władze. Teraz nie mogły go już dosięgnąć. Był w 
Tybecie, w cieniu gór, gdzie panowała cisza i pustka, a ziemia 
pozostała nie zmieniona przez człowieka.

Światło   w   odcieniach   różu   i   błękitu   igrało   po   okolicy, 

kładąc się purpurą i czerniona dnie kanionów. Ziemia mieniła 
się   barwami:   czerwienią,   szarościami   z   domieszką   ochry, 
brązami.

background image

Usiadł   na   brzegu   urwiska,   czekając,   zachwycony 

fascynującą grą świateł i smagany podmuchami nie ustającego 
wiatru.   Stojący   za   nim   koń   parsknął   i   odrzucił   głowę. 
Poruszyły się dzwonki uprzęży i powietrze wypełniła muzyka, 
przerywając absolutną ciszę panującą na obszarze od gór aż po 
północny horyzont. Sekundy zmieniały się w minuty, minuty 
w godziny i na niebie pojawił się księżyc. Kit ciągle czekał, 
raz   spokojnie,   a   raz   tracąc   cierpliwość.   Czekanie   dobiegło 
końca tuż przed świtem. Z wolna rozprostował nogi i podniósł 
się   na   kolana,   odstawiając   aluminiowy   kubek   z   herbatą. 
Daleko w dole, na  dnie  kanionu zobaczył światła, które  to 
pojawiały się, to znikały między nierównościami terenu. To 
była karawana podążająca na zachód, gdzie na swego pana i 
na jego zdobycz czekała forteca.

Kit zagwizdał cicho i koń ostrożnie zbliżył się do zejścia 

wzbijając kopytami tumany kurzu. Zatrzymał się, wyjął broń z 
futerału   przytroczonego   do   siodła   i   załadował   pojedynczy 
nabój.   Położył   się   płasko   na  ziemi,   oparł   kolbę   o   ramię   i 
spojrzał przez celownik. Chwilę później echo wystrzału odbiło 
się rykoszetem od ścian kanionu, a jedna z latarni zapłonęła 
ogniem. Pozostałe świata szybko zniknęły w ciemności, znać 
pogaszone przez ludzi, którzy je trzymali.

Turek   dostał   ostrzeżenie   i   wiedział,   że   ktoś   go   ściga. 

Kiedy dotrze do domu, upewni się, kto depcze mu po piętach i 
skończą się wszelkie ostrzeżenia.

Kit wstał, przytroczył metalowy kubek do siodła, schował 

broń, wskoczył na grzbiet klaczy i skierował się w góry, do 
Chatren - Ma.

Kristine   szybko   zorientowała   się,   że   określenie 

„barbarzyńca" jest dość nieprecyzyjne. Ktokolwiek spożyłby 
chociaż jeden posiłek z Turkiem, nie odważyłby się nazwać 
Kita   nieokrzesanym.   Turek   jadł   bez   użycia   sztućców, 
odrywając zębami duże kawały mięsa. Kristine starała się nie 

background image

patrzeć na niego, aby nie tracić apetytu, lecz Turek przeszywał 
ją   wzrokiem,   który   -   bardziej   jeszcze   niż   dzikie   maniery   - 
odbierał ochotę do jedzenia. Chyba mógł wyczytać wszystkie 
jej myśli, nawet te najgłębiej ukryte. Właściwie nie miała nic 
przeciwko   temu,   ponieważ   nie   odważyłaby   się   wyrazić   w 
słowach   tej   nienawiści,   która   ją   przepełniała.   Pewne   myśli 
wolałaby jednak zatrzymać wyłącznie dla siebie. Przerażała ją 
pożądliwa ciekawość, jaka błyszczała w ciemnych, głębokich 
oczach Turka. Kiedy wyciągnął opaloną dłoń, aby przesunąć 
palcem po jej skórze, ogarnęła ją panika. Jeśli Kit uosabiał 
męskość   w   najdelikatniejszym   wydaniu,   to   męskość   tego 
Turka wyrażała się arogancją i brutalnością.

Dwa   dni   temu,   kiedy   zabrał   ją   z   cuchnącego   domku 

rybaka w Szanghaju, jego arogancja ujawniła się z całą siłą. 
Szydził   z   niej   bawiąc   się   jej   włosami   i   wreszcie   rzucił   jej 
kolorową   wełnianą   spódnicę,   bawełnianą   koszulę,   czarną 
kamizelkę i niskie, zamszowe buty mówiąc, by się ubrała, bo 
mieli   wyjechać   za   pięć   minut.   Podczas   podróży   małym 
samolotem przez Chiny do Tybetu nie dowiedziała się wiele 
więcej.   Zdołała   zapytać,   jakim   sposobem   przewiózł   ją   ze 
Stanów.   W   jej   przekonaniu   nie   było   to   takie   proste.   Nie 
wyobrażała sobie, jak można ukryć nawet tak drobną osobę 
jak ona, tym bardziej odurzoną narkotykiem. Turek roześmiał 
się,   mówiąc   coś   o   chciwych   Amerykanach.   Potem   dopiero 
wyjaśnił,   że   przekupił   handlarzy   antykami,   ofiarowując   im 
przedmioty   skradzione   ze   świątyń   buddyjskich,   a   oni   w 
zamian   zorganizowali   samolot,   który   bez   kontroli   celnej 
przewiózł go wraz z „ładunkiem" aż do Szanghaju.

Pewność   siebie   Turka   z   wolna   ustępowała 

zdenerwowaniu.   Poranny   strzał   napędził   mu   strachu, 
zwłaszcza   że   pół   godziny   wcześniej   znalazł   nóż,   wbity   w 
drzwi wejściowe domu i przytrzymujący porwany na strzępy 
list gończy, kawałek mapy i strzęp kasztanowego warkocza. 

background image

Zwyczajny człowiek nie byłby w stanie wbić go w lite drewno 
aż na taką głębokość.

  -   Kautilya   chce   cię   odzyskać   -   jedwabisty   głos   Turka 

przestraszył ją tak, że podniosła głowę, czego przedtem starała 
się unikać. - Nie sądzę, by mu się to miało udać.

Kristine zachowała spokój, patrząc na niego z obawą. Kit 

był gdzieś w pobliżu, sam pośród nocy. Musiała trzymać się 
dzielnie, dopóki nie przyjedzie.

Turek pochylił się i dorzucił patyk do ognia palącego się 

w dołku na środku brudnej kuchennej podłogi. Byli tu tylko 
we dwoje. Strażnicy zostali odesłani, a reszta bandytów poszła 
do swoich pokoi na drugim piętrze albo do domków stojących 
pod ścianą wąwozu.

Kozy, świnie i kury chodziły po ogrodzonym kamieniami 

dziedzińcu   przed   domem,   przydając   tej   kryjówce   nieco 
dziwnie swojskiej atmosfery. Dwa czarne brytany uwiązane 
na łańcuchach nie dodawały jednak Kristine odwagi.

Wełniane   torby,   wypełnione   solą   i   ziarnem,   zapełniały 

trzy ściany kuchni, nadając jej wygląd ocieplanego namiotu. 
Pod   jedyną   wolną   ścianą   ustawiono   kilka   pak   z   bronią, 
pochodzącą najprawdopodobniej z nielegalnych źródeł. Nikt 
nie potrzebowałby takich ilości dla własnej obrony.

 - Spodziewałem się go tutaj - mówił Turek. - Ma poczucie 

obowiązku, to fakt, ale to... - podniósł kawałek warkocza i 
przesunął między palcami - to już chyba coś więcej. - Głęboka 
zmarszczka   przecięła   mu   czoło.   -   Zastanawiam   się,   co   dla 
niego znaczysz, Kreestine Richards.

Patrzyła,   jak   leniwie   przeciąga   się   na   krześle   i   nagle 

poczuła jego nogę tuż przy swojej.

  -   Może   jesteś   dla   niego   warta   więcej   niż   on   dla 

Chińczyków?   -   Wilczy   uśmiech,   w   którym   ukazał   krzywe, 
żółte zęby, zmył z twarzy ślady niepokoju.

background image

Gwałtownie wsunęła nogę pod krzesło. Gdyby Kit choć 

raz   uśmiechnął   się   do   niej   z   taką   zwierzęcą   dzikością, 
odprawiłaby go natychmiast tam, skąd przyjechał.

Widziała list gończy, a cena, jaką wyznaczyli Chińczycy 

za Kita, wydała jej się nieprawdopodobna. Nie współczuła mu 
teraz   ani   też   nie   potrafiła   sobie   odpowiedzieć   na   pytanie 
Turka. Nie wiedziała, jaką cenę dla Kita ma jej własne życie. 
On już dał  Turkowi  więcej niż  jej  - część  mapy  z  planem 
Chatten   -   Ma.   Zastanawiając   się   nad   tym   wszystkim, 
przeżywała okropne chwile. Gdyby Carson dał Turkowi to, co 
jej   obiecał,   aby   ocalić   jej   życie,   znaczyłoby,   że   złamał 
obietnicę.   A   może   nie?   Jeśli   by   chodziło   o   życie,   jakież 
znaczenie mógł mieć Chatren - Ma.

  -   On   miał   wiele   kobiet   -   odezwał   się   Turek   -   ale 

ryzykował   życiem   tylko   raz,   kiedy   zabrał   moją.   Wtedy 
właśnie   zabrałem   mu   to.   -  Ponownie   przesunął   palcami   po 
warkoczu.

Kristine nie chciała tego słuchać.
  - Nie wiedział, że ta kobieta była moja. Wtedy to nie 

miało dla mnie specjalnego znaczenia, ale teraz zastanawiam 
się, Kreestine, czy ty jesteś z nim związana.

Na ten temat, żeby nie wiem co, nie miała zamiaru z nim 

rozmawiać. Chciała tylko wrócić do domu. Gdzie jest Kit, na 
co czeka? Dlaczego jeszcze jej nie uwolnił? Miał cały dzień, 
aby coś wymyślić.

Boże,   o   czym   ona   myśli,   nie   mogła   wybaczyć   sobie 

egoizmu. Oparła łokcie na stole i ukryła twarz w dłoniach. 
Chciała ryzykować życie Kita za własną wolność. Nie mogła 
tego zrobić, ale mogła dać Turkowi broń do ręki.

 - Nie - mruknęła - nie jestem związana z Carsonem i nic 

dla niego nie znaczę. Modliła się w duchu, aby to, co mówi, 
nie okazało się prawdą.

background image

Turek zaniósł się gardłowym śmiechem i odsunął swoje 

krzesło.

 - Kłamiesz, Kreestine, z wdziękiem, ale kłamiesz.
Okrążył   stół   i   uwięził   jej   dłonie   w   swoich   ogromnych, 

szorstkich rękach, przyciągając ją do siebie. Odwróciła głowę 
chowając   twarz,   ale   jego   silne   palce,   zaciśnięte   na   jej 
podbródku zmusiły ją do spojrzenia mu w oczy.

  - Sang Phala wybrał na moje miejsce człowieka, który 

nadawał się na mnicha tak samo, jak ja. Głęboki i łagodny 
głos   uspokoił   jej   obawy,   ale   zarówno   słowa,   które 
wypowiedział, jak i napięte ciało

przyciśnięte do niej nadal budziły emocje.
 - Ach, to ty - zachłysnęła się.
Turek był bratankiem Sanga Phali, wymienionym na Kita. 

Iskierka nadziei na uwolnienie tląca się w Kristine zgasła.

 - Zbyt długo żyłem w cieniu Kautilyi i dziś nie pozwolę 

mu się wymknąć - zwolnił uścisk i Kristine mogła odetchnąć. 
- Ale jeśli jutro przegra...

Co przegra, pomyślała, próbując opanować drżenie ręki. Z 

pewnością nie chodzi o życie. Raz jeszcze uważnie spojrzała 
na   list   gończy,   Chińczykom   zależało   przecież   na   Carsonie 
żywym. A co z nią? Co się stanie, jeśli Kit jej nie uwolni? Czy 
na   zawsze   pozostanie   uwięziona   w   tym   odległym   kraju   i 
skazana na towarzystwo jakiegoś barbarzyńcy? Starała się nie 
myśleć   o   najgorszym,   ale   przychodziło   jej   to   z   trudnością. 
Umysł jej paraliżowały okropne myśli. Próbowała je odrzucić, 
ale   bezskutecznie.   Powracały   do   niej   i   przybierały   kształt 
ogromnych pleców Turka, który zległ na swojej pryczy.

Żarzący   się   ogień   przyciągał   jej   wzrok,   a   w   każdym 

płomyku widziała cynamonowe oczy; delikatne i tajemnicze, 
zachęcające ją do snu... i snów o nim.

background image

Rozdział 10
Wyruszyli o  świcie. Wynajęci przez Turka ludzie jechali 

wolno, a Kristine trzymała się swego cennego życia rękami 
wplątanymi w hebanową grzywę. Właściwie nie musiała się 
trzymać konia, ponieważ żelazny uścisk Turka, który jechał 
razem z nią, nie pozwoliłby jej zsunąć się

z okrytego kocem grzbietu. Twarde mięśnie przesuwały 

się   pod   nią   rytmicznie,   kiedy   końskie   kopyta   uderzały   o 
ziemię. Ale nacisk ramion i ud Turka na jej ciało był jeszcze 
twardszy. Mroźny wiatr raził w policzki, ostro kontrastując z 
ciepłem bijącym od otaczającego ją męskiego ciała.

Turek  dał   jej   długi   kożuch   z   owczej   skóry   wyszywany 

złotymi, niebieskimi, czerwonymi i zielonymi nićmi, którego 
grube, miękkie podbicie otulało i pieściło ciało Kristine.

Fragment mapy, który był przybity do drzwi, pomógł im 

wydostać się z kanionu na skalistą równinę, a potem wejść w 
kolejną sieć wąwozów. Słońce nie dotarło jeszcze do mrocznej 
rozpadliny, którą jechali. Karawana zwolniła tempo, aby dać 
wytchnienie   koniom   i   móc   ostrożnie   wybrać   dalszą   drogę, 
prowadzącą przez labirynt, utworzony przez wysokie ściany 
skalne.

Turek   ponownie   przejrzał   mapę,   wprowadzając   ludzi 

głębiej pomiędzy skały. Rzucali oni pełne obawy spojrzenia 
do   tyłu,   gdzie   wąwozy   łączyły   się,   tworząc   gęstą,   na   oko 
trudną   do   przebycia   plątaninę.   Po   półgodzinnej   jeździe 
zauważyli   wodę,   tworzącą   małe   jeziorka   a   następnie 
spływającą   na   pooraną   bruzdami   ziemię   i   pluskającą   pod 
uderzeniami   końskich   kopyt.   Jeziorka   łączyły   się   w   wolno 
płynący strumyk. Mgła wznosiła się najpierw powoli, tworząc 
tu i ówdzie jaśniejsze plamki u podnóża gór, ale im głębiej 
zapuszczali się w mrok, tym stawała się gęstsza, ograniczając 
widoczność i wyciszając odgłos kopyt.

background image

Kristine   siedziała   na   koniu   prowadzącym   karawanę, 

przyciśnięta do Turka, i czuła się niczym zwiadowca straży 
przedniej   przedzierający   się   przez   mgłę   i   torujący   drogę 
innym. Nisko zawieszona biała chmura płynęła przez wąwóz 
tuż przed nimi, to wznosząc się, to opadając. Rozpościerała się 
jak   nitki   babiego   lata   czy   jak   dym   wydobywający   się   z 
czarnych kamieni,  które  parły na  nich ze wszystkich stron. 
Kristine podświadomie przycisnęła się do Turka, a on objął ją 
mocniej,   jakby   sam   potrzebował   jakiegoś   wsparcia   w   tym 
dziwnym miejscu, do którego przywiódł ich Kautilya.

Ciche   rżenie,   dochodzące   z   daleka,   sprawiło,   że   oboje 

gwałtownie   odwrócili   się   do   tyłu.   Kristine   wykrzyknęła   ze 
zgrozy, Turek tylko mruknął coś pod nosem. Byli otoczeni 
przez mgłę, która gęstniała przed nimi i kończyła się gdzieś w 
dali, więżąc szczelnie całą karawanę.

Trzech jeźdźców, przerażonych tak samo, jak i ich konie, 

wyłaniało się co chwila z mgły. Zostało już tylko trzech z 
dziesięciu, którzy wyruszyli z obozu.

Turek szarpnął cugle, ponaglając konia, lecz zwierzę nie 

chciało   iść   dalej,   zatrzymane   pośrodku   drogi   przez   cichy 
gwizd, wdzierający się w ciszę kanionu.

Serce Kristine podskoczyło do gardła, bijąc jak oszalałe. 

Kit! Ale gdzie? Rozglądała się wokół, próbując przebić się 
wzrokiem poprzez gęstą mgłę, ale bez powodzenia. Odwróciła 
się do Turka, ale on  nie  starał się nawet ukryć przerażenia, 
które było wyryte na jego twarzy. Spojrzała więc w kierunku 
pozostałych  mężczyzn,   widząc   jak   kolejne   sylwetki   znikają 
we mgle.

 - Ty głupcze! - krzyknęła dziko, chwytając go za ramię.
Oczy   Turka   straciły   już   swój   butny   wyraz,   był   w   nich 

tylko   strach   i   gniew.   Te   same   uczucia   opanowały   duszę 
Kristine.

 - Czy nie potrafisz zdobyć się na nic więcej niż...

background image

 - Cicho, kobieto! - wrzasnął.
 - ...tylko na to, by twój wróg decydował o twoim losie? - 

dokończyła z rosnącą paniką.

Nie wiedziała już, komu może ufać. Kit ją w to wszystko 

wplątał i niech go diabli wezmą, jeśli podoba się jej sposób, w 
jaki ją z tego zamierza wyciągnąć.

Koń kręcił się niecierpliwie, a jego niepokój udzielał się 

ludziom.   Kristine   mocniej   schwyciła   grzywę.  Jeśli  miała 
rozpłynąć   się   we   mgle,   to   wolała   razem   z   koniem.   Cichy 
gwizd ponownie przeszył powietrze, a koń gwałtownie ruszył 
przed   siebie   sobie   tylko   znaną   ścieżką.   Kristine   kątem   oka 
zobaczyła karabin, oparty o ramię.

  - Myślę, że to trochę za późno, przyjacielu - wycedziła 

przez zęby.

Nie   bała   się   o   Kita,   który   z   pewnością   kontrolował 

sytuację. Panował nad wszystkim. Dosłownie nad wszystkim - 
nad   koniem,   nad   nią,   nad   Turkiem,   ba,   nad   żywiołem 
powietrza nawet. Czy jednak człowiek pośród labiryntu skał i 
pod niespokojnym niebem był w stanie opanować wszystkie 
żywioły?

Tajemne   moce...   przypomniała   sobie   i   określenie   to 

zaskoczyło   ją   teraz   swoją   trafnością.   Zakochała   się   w 
człowieku   o   tyleż   inteligentniejszym   od   niej,   jakby 
ewolucyjnie lepiej wyposażonym, że nie mogła mieć nadziei 
na spełnienie tej miłości. Gdyby miała trochę adrenaliny na 
zbyciu, użyłaby jej, aby ocalić pękające serce. Jak na ironię, 
chęć przeżycia zdominowała jednak wkrótce wszystkie inne 
uczucia,   zwłaszcza   że   szanse   na   ocalenie   życia   były 
niewielkie.

Czy ją widział? Czy czuł jej obecność w tym kotle? Nie 

zostawiła   zbyt   wielu   znaków   nawet   poza   wąwozem,   gdzie 
wszystko było jaśniejsze i suche, a co dopiero tutaj, w tym 
mglistym wąwozie, prowadzącym donikąd.

background image

Koń   gwałtownie   przyśpieszył,   rżąc   i   rzucając   łbem. 

Kristine   podskakiwała   przez   moment,   dopóki   zwierzę   nie 
przeszło do regularnego galopu.

  - Do cholery  z  nim! - usłyszała  przekleństwo i  Turek 

niemal położył się na niej, przyciskając ją do grzbietu konia.

Zwariowana  jazda   na   złamanie   karku  poprzez   białą   jak 

mleko   mgłę   nie   wydawała   się   najlepszym   zakończeniem 
podróży dla kobiety, która wiodła spokojny żywot, dopóki w 
jej   życie   nie   wkroczył   ten   dziwny   mężczyzna.   Od   tego 
momentu jej życie zmieniło się na gorsze, ale dało jej również 
króciutką   chwilę   radości,   której   nie   zatarły   ostatnie 
wydarzenia.

Wąwóz zwężał się, a strumień stawał się coraz głębszy. 

Koń nerwowo wierzgał zadem z siłą niepojętą dla Kristine i 
nie   do   ujarzmienia   dla   Turka.   Nagle   ujrzeli   przed   sobą 
pionową   skałę   zamykającą   drogę.   Kristine   instynktownie 
przygotowała   się   na   nieuniknione   zderzenie,   ale   Turek 
ściągnął cugle, ściskając ją do bólu silnymi ramionami. Koń, 
również porażony bólem, stanął i przeraźliwe rżenie rozległo 
się głośnym echem w wąwozie, który wydawał się być ich 
grobowcem.

Zanim koń doszedł do siebie, Turek szybko zsunął się z 

siodła   ciągnąc   Kristine   za   sobą,   byle   dalej   od   oszalałego 
zwierzęcia. Boże, pomóż, myślała, opierając się na ramieniu 
mężczyzny. Jeśli Turek nie dopadnie Kita pierwszy, ja go z 
pewnością zabiję.

A więc próba uwolnienia się nie powiodła. Potwornie ją 

tylko   przestraszył   i   udowodnił,   że   pomysłowością   niewiele 
różni się do Turka. Kristine nie mogła złapać oddechu i bolało 
ją całe ciało.

 - Umrzesz za nią, nędzniku?
Głos rozległ się ponad nimi, rozpływając we mgle. Chwilę 

potem   padł   strzał.   Turek   cofnął   się   i   niemalże   wypuścił 

background image

dziewczynę. Pozbawiony władzy w jednej ręce, podniósł swój 
karabin i wystrzelił na oślep.

  - Pytam jeszcze raz. Umrzesz za nią? Tym razem głos 

dochodził z innej strony.

Turek   szarpnął   ją   i   wystrzelił   ponownie.   Kristine 

wiedziała,   że   gdyby   była   choć   w   połowie   tak   sprawna   jak 
zwykle, wyzwoliłaby się z jego rąk bez trudu. Niebezpieczne 
było   pozostawać   dalej   między   dwoma   mężczyznami, 
strzelającymi   do   siebie.   Jednak   wrażenie,   że   otacza   ich 
kompletna nicość sprawiło, że Kristine wolała pozostać przy 
boku Turka, a raczej stać przed nim. Wolała zginąć niż dać się 
pochłonąć przez mgłę.

 - Ach, Kreestine... gdzie podziała się twoja wiara?
 - Och, nie - wyszeptała drżącym głosem. - Nie, nie.
  -   Cicho   -   syknął   Turek   zacieśniając   chwyt.   Kristine 

uchwyciła się mocno tam, gdzie najłatwiej jej było zaczepić 
palce.

 - I twoja odwaga, kochana?
  - Ha! - zaśmiała się drwiąco. - Została dziesięć tysięcy 

kilometrów za mną.

 - Cicho, mówię.
Zamilkła. Przygniotły ich teraz tony ogłuszającej ciszy. To 

mogło doprowadzić do szaleństwa. Nawet koń gdzieś zniknął.

Kit uśmiechał się do nich szeroko. Klęczał na wysokim 

urwisku, zadowolony ze stanu ducha Kristine i z odwagi, do 
której   nie   chciała   się   przyznać.   Na   chwilę   oparł   czoło   na 
kolanie,   dziękując   bogom,   że   przywiedli   go   do   niej.   Mgły 
Chatren   -   Ma,   przepowiadane   przez   meteorologów,   opadną 
wraz z nadejściem słońca, kiedy snop światła padnie na dno 
kanionu i ogrzeje powietrze. Chciał odzyskać Kristine, zanim 
to nastąpi.

Jego przeciwnik pochodził z plemienia Bonpo. Wierzył w 

szamanów i demony. Kit zwabił go w miejsce, gdzie mogły 

background image

się one znajdować. Pałał żądzą odwetu, która dla Turka mogła 
oznaczać tylko śmierć. Kit wiedział, że w walce mieli równe 
szanse.   Kit   miał   jedynie   tę   przewagę,   że   w   Chatren   -   Ma 
poznał już, co to strach, i wiedział, że Turek musi też tego 
doświadczyć.   Kiedyś   zgubił   drogę   w   porannych   mgłach 
podczas   poszukiwań  Kandżuru.  Brodził   w   nich   wtedy   po 
kolana. Teraz Turek zaczynał odczuwać ich moc i ogarniał go 
strach. Kit żałował tylko, że Kristine również się bała.

Wycelował ponownie. Turek podskoczył, zaklął i odsunął 

Kristine,   która   zdążyła   tylko   zobaczyć   ranę   pod   jego 
rozdartym rękawem, po czym ogarnęła ją mgła.

Cienie   poruszały   się   wokół   niej,   otaczając   ją   coraz 

węższym kołem. Czuła na sobie wilgoć.

 - Kit? - wyszeptała.
Nie usłyszała odpowiedzi, więc spróbowała znowu, tym 

razem używając jego imienia w pełnym brzmieniu, którego 
tajemniczość pasowała do okoliczności.

 - Kautilya?
Nadał nic. Ostrożnie zrobiła krok do przodu, wyciągając 

przed siebie ręce w poszukiwaniu skalnej ściany, której nie 
mogła namacać. Czyżby ją przesunął?

Kit   zeskoczył   z   występu   skalnego,   lądując   w   miękkim 

przysiadzie, i strzelił kolejny raz. Z łatwością mógłby zabić 
Turka, ale litość, którą kilka dni temu poprzysiągł okazać, nie 
pozwalała mu na to. Zresztą Sang Phala nie wychowywał go 
na   mordercę.   Sprawdził,   gdzie   znajdowała   się   Kristine,   i 
strzelił w kierunku Turka raz jeszcze, tym razem celując w 
lewe   ramię.   Turek   zaczął   uciekać   w   kierunku   rozpadliny 
skalnej.

Kristine   pomału   posuwała   się   drobnymi   kroczkami   tak, 

aby znaleźć się jak najdalej od odgłosów strzałów. - Mgły z 
wolna podnosiły się i to dodawało jej sił. Wkrótce mogła już 

background image

zobaczyć   własną   rękę,   potem   ściany   wąwozu,   a   wreszcie 
Chatren - Ma.

Kit klęknął na ziemi, klnąc po cichu. Nie powinien był 

zostawiać   jej   samej.   Kristine   zboczyła   z   drogi,   a   tego   nie 
przewidział. Chatren - Ma nie było miejscem dla nieśmiałych, 
wątpiących   czy   wierzących   w   cokolwiek   innego   niż   w 
prawdę.   Kochał   ją,   ale   tylko   ona   znała   siebie   naprawdę. 
Gdyby zaś nie była jeszcze pewna swego charakteru, wkrótce 
nie   będzie   już   miała   wątpliwości.   Powinien   teraz   być   przy 
niej. Obrysował ślad jej stopy na drodze i podniósł oczy na 
wystającą półkę skalną. Nie miał wyboru, musiał podążać za 
Kristine, chociaż planował dotrzeć tam w pojedynkę.

Trudne, ale możliwe, oceniła Kristine, patrząc na wąską 

szczelinę w poprzek drogi, którą szła. Gdyby nadarzyła się 
okazja, zawróciłaby już dawno, ale zgubiła się, zupełnie nie 
widząc, gdzie jest. Występ, na którym stała, opadał w dół setki 
metrów, co przyprawiało ją o zawrót głowy. To nie był jednak 
problem w porównaniu ze szczeliną w skale. To było ponad 
jej siły. Ciągle dzieliła ją duża odległość od klasztoru. Musi 
przecież być jakiś sposób, aby przedostać się na drugą stronę.

  - Nawet więcej niż jeden, Kreestine - usłyszała za sobą 

głos Kita.

Przestraszył   ją,   ale   była   na   tyle   opanowana,   że   nie 

skoczyła ani nie obróciła się zbyt gwałtownie.

  - Cześć - jej glos brzmiał cicho na tle otaczających ich 

widoków   i   wypalonych   słońcem   krajobrazów.   Kanion 
rozszerzał się, zostawiając miejsce na szerokie koryto rzeki 
płynącej po kamieniach, spadających z urwiska.

Kristine nie zastanawiała się, skąd przyszedł Kit. Zgubiła 

się w labiryncie ścieżek przecinających urwisko i wiedziała, 
że kryją one w sobie więcej tajemnic niż archiwa CIA. Kilka 
razy wyłaniała się znikąd, aby znaleźć się nad przepaścią.

background image

  -   Daj   mi   rękę   -   powiedział   Kit   -   a   ja   cię   podciągnę. 

Rozsądne wyjście, ale Kristine nie dała się zbyć.

 - Co się stało z ludźmi Turka, którzy zostali we mgle? - 

spytała, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy. Wolała patrzeć 
w przepaść.

 - Pewnie są już w domu.
 - A Turek?
  - O, on ma przed sobą dłuższy spacer, ale jest młody i 

silny, a może uda mu się złapać konia - przerwał, po czym 
dodał:   -   Chyba   jednak   nie.   Koń   uciekał   szybko,   kiedy   go 
uwolniłem   od   ciężaru.   Moja   klacz   była   dla   niego   bardziej 
uprzejma, niż oczekiwał.

  - Aha - powiedziała, rozumiejąc wreszcie, co zmieniło 

posłuszne zwierzę w nieokiełznaną bestię.

 - Wszystko zaplanowałeś, prawda?
 - Prawie - westchnął ciężko. - Daj mi rękę, Kreestine.
Ciągle miała mnóstwo pytań, a on tym razem udzielał jej 

odpowiedzi.

 - A mgła? Sam ją wyprodukowałeś?
  -   Przeceniasz   moje   zdolności.   O   tej   porze   roku   mgła 

pojawia się co rano. Po prostu zimne powietrze kondensuje 
parę wodną. Teraz nie ma już po tym śladu.

 - Widziałam mgły na rzece - powiedziała - ale wyglądały 

zupełnie inaczej.

 - Jesteśmy w Chatren - Ma i to wszystko, nic więcej nie 

można powiedzieć.

Nie   wiedziała,   czy   jest   bezpieczniejsza   i   czy   czuje   się 

lepiej.   Wiedziała   tylko,   że   nie   może   stać   na   krawędzi   bez 
końca.   Ścieżka   się   skończyła,   a   Chatren   -   Ma   ciągle 
pozostawało   poza   ich   zasięgiem.   Miała   kolejne   pytania   w 
zanadrzu,   w   stylu:   „Dlaczego   nie   przyszedłeś   po   mnie 
wczoraj?",   „Skąd   miałeś   pewność,   że   Turek   nie   zrobi   mi 
krzywdy?" lub nawet: „Czy obchodziło cię, że byłam zdana na 

background image

łaskę Turka?" Bez względu na to, jak ujmowała je w myślach, 
uczucia   te   były   zbyt   osobiste,   aby   je   obnażać   przed 
mężczyzną,   z   którym   tylko   spała.   Człowiekiem,   który 
powiedział, że chce ją opuścić, a potem za sprawą zrządzenia 
losu   dowiedział   się,   że   to   ona   pierwsza   go   opuściła,   a 
następnie   pojawiła   się   w   miejscu,   do   którego   sam   chciał 
dotrzeć. Trudne to były rozważania na półce skalnej, niewiele 
szerszej od stopy.

Uklękła i zanurzyła ręce w kurzu, aby zapewnić im lepszą 

przyczepność. Przed nią było ważne zadanie do wykonania. 
Stanęła   przed   szansą   wielkiego   odkrycia   i   sławy.   Kristine 
Richards   była   na   drodze   do   sławy,   cholernie   wprawdzie 
wąskiej, ale pewnej, podczas gdy miłość nie dawała żadnych 
gwarancji.   -   Odwróciła   się   twarzą   do   skalnej   ściany, 
przylgnęła do niej i wyciągnęła rękę w górę. Mocne, ciepłe 
palce   chwyciły  ją  za  nadgarstek. Drugą  ręką   złapała  go  za 
ramię modląc się, aby dał radę podnieść te jej sześćdziesiąt 
kilogramów.   Pomagała   mu,   jak   mogła,   wpychając   czubki 
butów w każdy najmniejszy występ skalny. Robiła również 
wszystko,   aby   czuć   się   lekka   duchem.   Jestem   chmurką, 
kłębkiem   waty,   unoszonym   przez   wiatr,   lżejszym   od 
powietrza, jestem bardziej myślą niż ciałem, powtarzała sobie. 

Słyszała nad sobą jego ciężki oddech i poczuła, jak druga 

ręka   chwyta   ją   za   kołnierz.   Dysząc   ciężko,   podciągnął   ją 
kawałek w górę i musiał odpocząć chwilę, podczas gdy ona 
zawisła   nogami   w   próżni.   Nabrał   powietrza   w   płuca   i 
pociągnął   znowu,   a   Kristine   dosięgała   kolanem   występu 
skalnego. Pociągnął jeszcze raz i upadając na plecy przerzucił 
ją na siebie.

 - Nie jesteś mgiełką, Kreestine - powiedział zziajany. - A 

szkoda.

Leżeli przez dłuższą chwilę, łapiąc oddech, co choć raz 

świadczyło o tym, że on też był zwykłym śmiertelnikiem.

background image

 - Następnym razem... - powiedziała zdyszana - następnym 

razem podam ci najpierw kożuch.

 - Dobrze - odparł.
Ciągle   żadne   z   nich   nie   poruszyło   się.   Głowa   Kristine 

spoczywała na piersi Kita. Miejsce, w którym się znajdowali, 
było znacznie lepsze niż to, które przed chwilą opuściła. Miało 
jakieś trzy metry szerokości i wygodną ścieżkę, wyżłobioną w 
skale. Można by tam nawet wykonywać czynności domowe! 
Odwróciła głowę w kierunku klasztoru i poczuła jego rękę, 
głaszczącą ją po plecach.

  -   Czy   stąd   możemy   się   tam   dostać?   -   zapytała 

nieświadoma tonu tęsknoty w głosie. Uśmiechnął się.

 - Tylko jeśli ze mnie zejdziesz, ale tak naprawdę wybór 

należy do ciebie, bahini. Ja nie narzekam. Rycerski do końca, 
pomyślała, zdając sobie sprawę ze swego wyglądu. Musiał to 
również zauważyć,

ponieważ   nazwał   ją  bahini.  Wiedziała,   co   ten   wyraz 

znaczy,  a   siostrzyczka   to  co   innego   niż   żona   i   nie   ma   nic 
wspólnego z tym, co oboje robili w sypialni. Zsunęła się z 
niego i już miała wstać, kiedy przygniótł ją ciałem do ziemi.

 - To znaczy, że czujesz się dobrze - zapytał.
 - Całkiem nieźle - odpowiedziała z rezerwą.
Fizycznie   czuła   się   dobrze,   orzeźwiona   górskim 

powietrzem.   Złość   i   niepokój,   które   odczuwała   w   czasie 
ciężkiej   próby,   zostały   złagodzone   przez   piękno   i 
nadzwyczajne możliwości, jakie stwarzało miejsce, w którym 
się znalazła. Miała natomiast parę psychicznych zahamowań, 
których sprawca patrzył na nią z taką czułością i troską, ze 
zastanawiała się, czy ich nie wyolbrzymia.

 - Za długo byłaś na słońcu. - Jego palce dotknęły jej nosa 

i pieściły policzek.

background image

  -   Zapomniałam   zabrać   krem   przeciwsłoneczny   - 

powiedziała łagodnie, czując, że znowu, wbrew własnej woli, 
jest pod jego urokiem.

 - Jesteś głodna?
  -   Może   trochę   -   zatrzymała   wzrok   na   jego   ustach, 

oddalonych   kilka   centymetrów   od   swoich,   widząc   coś   na 
kształt uśmiechu.

 - Mamy dużo pracy. Kreestine, i musimy działać szybko, 

nie mam ochoty chodzić tędy po nocy.

  -   Pracy?   -   spytała,   natychmiast   ganiąc   się   za   to   w 

myślach.

Tak, pracy, przecież powtarzała to sobie przez cały dzień. 

Uśmiechnął się szerzej.

Jesteśmy   w   Chatren   -   Ma,  bahini.  Nie   mam   ochoty 

wyjechać stąd z pustymi rękami, ale wiem również ze mnie 
możemy tu zostać po zmroku. Wyjęty spod prawa, nie mistyk 
ani mnich, ale wyjęty spod prawa.

 - Możesz pójść ze mną - powiedział. - Nie będę nalegał, 

abyś tu na mnie czekała, ale myślę, że tak byłoby lepiej. Ja... - 
przerwał, zastanowił się nad swoimi słowami, po czym dodał: 
- Tak naprawdę byłoby lepiej.

  - Nie ma mowy - zaprotestowała, patrząc mu prosto w 

oczy.

background image

Rozdział 11
  -   Zdumiewasz   mnie  -   powiedział   Kit,   balansując   na 

zakręcie   wąskiej   ścieżki   i   wyciągając   rękę,   aby   pomóc 
Kristine. - Nie myślałem, że sama zajdziesz tak daleko.

Cóż mogła odpowiedzieć, samą ją to zdziwiło.
  - Jak udało ci się przebrnąć przez pierwsze usypisko? - 

spytał.

 - To właściwie nie było usypisko.
Chwyciła   go   za   rękę   i   pokonała   następny   zakręt   oraz 

ciężkie podejście pod kolejne urwisko.

 - Tak myślałam na początku, ale potem zauważyłam, że 

kamienie   były   ułożone   regularnie,   jakby   ktoś   chciał 
zablokować   ścieżkę,   ale   sprawiało   to   tylko   takie   wrażenie, 
bowiem w rzeczywistości dało się przejść. Odnalezienie drogi 
zajęło   mi   dobry   kwadrans.   Chciałabym   móc   określić,   z 
jakiego okresu pochodzą te kamienie, co dałoby mi możność 
poznania   rozwiązań   technicznych,   stosowanych   przez   ludzi 
żyjących w tej epoce.

  -   Tak,   to   prawda   -   powiedział   zaskoczony   Kit.   Za 

pierwszym   razem   znalezienie   przejścia   zajęło   mu   ponad 
godzinę.

 - A Niebiańskie Schody?
 - Ciężej z nich zejść niż na nie wejść - odpowiedziała z 

nonszalancją,   której   nie   podjąłby   się   naśladować,   -   Skąd 
wiesz, że się tak nazywają?

 - Dziesięć metrów niżej znajduje się rozwidlenie dróg, na 

którym leży kamień, a na nim jest wyryty napis.

Balansował na krawędzi kolejnej przepaści.
 - Słowa nie dają się wprawdzie przetłumaczyć dokładnie, 

ale brzmią niebiańsko.

  -   Nie   widziałam   żadnego   rozwidlenia   dróg   przed 

schodami - odpowiedziała.

background image

Rozmowa   i   siła   ramion   Kita   pomagały   Kristine   w   tej 

wędrówce, unikała jednak spojrzenia w górę i w dół. Ścisnął 
jej dłoń, popatrzyła na niego.

 - Przeszłaś tunelem? - zapytał.
  -   Doszłam   do   wniosku,   że   ciężko   mi   będzie   spaść   z 

tunelu.

Zadziwiała   go.   Była   znacznie   bardziej   odważna   niż 

myślał. On sam uniknął tunelu za pierwszym razem, ale kiedy 
powrócił,   zmuszony   był   do   korzystania   z   podziemnych 
przejść, co nigdy nie kończyło się dobrze. Nie miał jednak 
innego dojścia do Chatren - Ma. Do klasztoru można się było 
dostać   tylko   od   strony   doliny   i   jedyne   dojście   prowadziło 
podziemnym przejściem, głęboko pod urwiskiem.

  -   Kreestine   -   powiedział   z   dumą,   a   jednocześnie   z 

ostrzeżeniem w głosie. - Przed nami jeszcze sporo tuneli i w 
wielu z nich łatwo będzie spaść. Jaskinie są usiane pułapkami 
i licznymi przepaściami.

Pułapki,   zdradliwe   przepaście,   powtórzyła   w   myśli   i 

spojrzała na Kita.

 - Masz na myśli te duże dziury?
 - Tak - zapewnił ją, zachowując szczegółowe informacje 

dla   siebie,   nie   wiedząc,   jak   na   nie   zareaguje.   -   Ogromne 
dziury.

Miał   rację,   pomyślała   Kristine,   przeciskając   się   obok 

kolejnej   zdradliwej   pułapki.   Gdyby   jej   nie   prowadził, 
zniknęłaby w tym tunelu już dobrą chwilę temu. Nie bała się 
ciemności, ale czuła dużą wdzięczność dla Kita, że był tam z 
nią.   Podążała   za   nim.   Nie   wiedziała,   jakimi   znakami   się 
kierował, ale nie zdarzyło mu się jeszcze zabłądzić.

  -   Skoro   wiedziałeś,   że   są   tu   tunele,   to   dlaczego   nie 

wziąłeś ze sobą latarki? - spytała.

background image

Gdyby   wiedziała,   w   co   się   pakuje,   poprosiłaby   Turka, 

żeby   zatrzymali   się   gdzieś,   skąd   mogła   wziąć   reflektor 
halogenowy albo nawet dwa.

  - Oczy mogą cię oszukać, ale intuicja nigdy. Spędziłem 

wiele lat ucząc się widzieć w ciemnościach myśli i znajdować 
w nich jasną ścieżkę.

Lois   nie   trafiłyby   do   przekonania   takie   tłumaczenia, 

zamyśliła   się   Kristine.   Były   zbyt   tajemnicze  jak   na   jej 
pragmatyczne   zapatrywania.   Kristine   jednak   nie   miała 
wyboru. Musiała wierzyć,  . a jedyne co się jej naprawdę nie 
podobało, to nienaturalne brzmienie głosu Kita i jego coraz 
gorętsze   dłonie.   Poczuła   nieprzeparte   pragnienie   dotknięcia 
jego ciała, aby sprawdzić, czy nie złapał grypy.

 - Więc nie zastrzeliłbyś mnie przez przypadek? - spytała.
 - Nic ci nie groziło od momentu, kiedy Turek znalazł mój 

nóż   w   drzwiach.   Przekazałem   mu   jasną   wiadomość   -   jego 
życie zależy od twego bezpieczeństwa. A człowiek, z którym 
rozmawiałem w Szanghaju, zapewnił mnie, że byłaś zdrowa i 
cała, kiedy cię ostatnio widział.

Wahanie   w   głosie   Kita   i   sposób,   w   jaki   wypowiedział 

słowo „rozmawiałem", zaintrygowało Kristine.

 - Zrobiłeś mu krzywdę? - spytała cicho.
 - Tylko go dotknąłem.
Dotknął go tak, jak Luke'a w barze, pomyślała.
  - A jakim sposobem wbiłeś nóż w drzwi? Zawahał się 

ponownie.

  - Ze złością, Kreestine, z ogromną złością - powiedział 

łagodnie.

Była   to   praktycznie   deklaracja   miłości,   ale   Kristine   nie 

chciała przeciągać struny. Pozwoliła słowom dotrzeć do niej, 
chciała   zrozumieć   ich   znaczenie.   Wiedziała,   jakim   był 
człowiekiem,   i   tylko   prawdziwe   uczucia   mogły   przyćmić 
trzeźwość   jego   myśli.   Nie   rzuca   się   noża   w   drzwi   myśląc 

background image

racjonalnie.   To   musiała   być   miłość,   ale   nie   chciała   iść   za 
daleko.

  - Stań za mną i obejmij mnie w pasie - powiedział w 

skupieniu.

Zrobiła,   co   jej   kazał,   trzymając   się   jednak   w   pewnej 

odległości od jego ciała. Nie chciała czuć jego . bliskości, aby 
nie robić sobie nadziei.

 - Bliżej - nalegał Kit, przyciągając ją do siebie. - Stawiaj 

nogi tak, jak ja. Zacznij prawą.

Był na straconej pozycji i wymyślał sobie od głupców. 

Czuł,   że   z   każdą   chwilą   opuszczają   go   siły.  W   pogoni   za 
Kristine nie miał czasu na medytacje, które zawsze pozwalały 
na   regenerację  organizmu.   Teraz   już   nie   mogli   zawrócić. 
Podążali śladem tysięcy stóp, które przeszły przez te jaskinie 
w ciągu wieków. Były w nich zawarte myśli, z których każdą 
słyszał, słyszał pytania i odpowiedzi, starające się go zmylić i 
zgubić. Nie było w nich zła, ale ostrzeżenie przed każdym 
fałszywym krokiem.

Kristine zmieniła się od czasu, kiedy ją widział ostatni raz. 

Jej   silna   wola   świeciła   jak   latarnia,   przyciągając   do   siebie 
dusze   błąkające   się   po   kanionie.   Wrażliwość   Kita   była 
zbawieniem,  ale  i przekleństwem. Widział w ciemności, ale 
widział zbyt dużo i nie umiał sobie z tym poradzić.

Posuwali się wolno, krok za krokiem, po ścieżce, której 

istnienia   Kristine   mogła   się   tylko   domyślać.   Sądziła,   że 
minęło zaledwie kilka minut, ale w ciemności straciła zupełnie 
poczucie   czasu.   Nic   nie   widziała,   ale   coś   wyczuwała.   Kit 
zatrzymał się raz, drugi i trzeci, a za czwartym cicho zaklął.

  -   Nie   ruszaj   się!   -   Jego   głos   odbił   się   echem, 

przemieszczając   powietrze   w   ciemną   pustkę.   -  Nie  ruszaj 
się..., nie ruszaj się.

Poczuła, że Kit wkłada jedną rękę do kieszeni. Usłyszała 

trzask zapalanej zapałki, a widok,  który  ujrzała, zmroził jej 

background image

krew w żyłach. Chciała  wracać do domu. Nie  miała  czego 
szukać tu, w tej  jaskini.  Powiew wiatru zgasił płomyk. Kit 
zapalił następną, a Kristine spojrzała ponownie. Co by dała, 
żeby być w domu.

Balansowali   na   kawałku   skały,   sterczącym   nad 

niezgłębioną jaskinią bez dna. Słowo „grunt" było  zupełnie 
nieadekwatne   dla   ziemi   i   kilku   kamieni,   na   których   stali. 
Jakby na potwierdzenie kilka drobnych kamyczków oderwało 
się i z cichym szmerem osunęło się w ciemność. Kit rzucił 
zapałkę w ślad za nimi.

 - Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział.
Kristine całą siłą woli zmusiła się, aby skupić uwagę na 

tym, co mówił, a nie na echu powtarzającym jego słowa.

  - Puść mnie  i nie ruszaj się, dopóki nie poczujesz, że 

trzymam cię za kostkę.

  - Gdzie idziesz? - wyszeptała, starając się nie wywołać 

echa.

 - Schodzę po krawędzi.
Krawędź - to dziwne określenie, ale on już zsunął się w 

dół, zanim zdążyła wyrazić swoją opinię lub zaproponować 
inne   wyjście   z   sytuacji,   Co   gorsza,   usłyszała   odgłos 
potknięcia. Mężczyzna, który bez trudu biegał po wąziutkiej 
poręczy tarasu w jej ogrodzie, nie powinien mieć trudności 
tutaj. Zaczęła się denerwować.

Stojąc   na   małym   występie   skalnym,   otoczona   przez 

ciemną otchłań, odkryła parę prawd o samej sobie. Bała się 
ciemności, zmysł równowagi nie służył jej również tak, jak 
kiedyś, miała wrażenie, że się chwieje. Wybrała sobie całkiem 
interesujące   miejsce   na   śmierć.   Z   pewnością   byłaby 
ośrodkiem zainteresowania, gdyby kiedyś mogła opowiedzieć 
o tym szaleńczym wyczynie.

 - Krees, podaj mi rękę.

background image

Skorzystała z zaproszenia. Pomógł jej zejść z krawędzi. 

Zsunęła się i oparła o niego. Niespodziewanie przycisnął się 
do niej dużo bliżej niż to było konieczne. Nie przeszkadzała 
jej   ta   bliskość,   ale   w   jego   dotychczas   silnych   ramionach 
wyczuwała słabość. Oparł się o nią w ciszy.

 - Nic ci nie jest? - spytała głaszcząc go po opadających za 

uszy włosach i dyskretnie sprawdzając mu temperaturę.

Był rozpalony.
  -   Tęskniłem   za   tobą.   -   Podniósł   ręce,   aby   dotknąć   jej 

twarzy, a jego głos stał się ochrypły. - Nie pozwolę nikomu 
zabrać mi ciebie.

Pochylił się znajdując ustami to, czego szukał.
 - Jak dobrze!
Przesunął   językiem   po   jej   wargach   i   wsunął   go   do 

ciepłych i spragnionych ust Kristine. Jego jęk odbił się echem, 
rozbudził   jej   zmysły   i   pchnął   w   stronę   krawędzi,   z   której 
chciała teraz spaść tak jak wtedy, kiedy się kochali.

 - Dziś w nocy, Kreestine, będziesz moja.
Pogłębił pocałunek, prężąc się całym ciałem, co dało jej 

przedsmak mocy pożądania. Ugięła się pod naporem jego ust i 
w duchu musiała przyznać, że przyzwyczajenie się do jego 
barbarzyńskich   sposobów   całowania   nie   przyszłoby   jej   z 
trudnością. Będzie jego z pewnością.

  - Musimy już iść - szepnął i podniósł głowę, po czym 

znów nachylił się do pocałunku. - To już niedaleko.

Okazało się, że bezdenna jaskinia ma około dwudziestu 

metrów   głębokości.   Tak   przynajmniej   oszacowała   Kristine. 
Wątpiła   w   to,   że   tu   kiedykolwiek   wróci,   a   jeśli   już,   to   z 
pewnością   z   Kitem,   bo   nawet   biorąc   pod   uwagę   jego 
fenomenalną pamięć, uważała, że co dwie głowy, to nie jedna.

Ostatni tunel stawał się coraz węższy i Kristine zaczęło 

męczyć uczucie klaustrofobii. Ubranie zaczepiało się o pełne 
zadr ściany, a nierówne podłoże, wznoszące się i opadające, 

background image

męczyło stopy. Kristine co chwila się potykała. Kit odwracał 
się, aby ją podtrzymać. Czuła, że opuszczają go siły, i zaczęła 
odczuwać strach przed tym dziwnym miejscem.

  -   Co   się   z   tobą   dzieje,   Kit?   -   zapytała,   bezskutecznie 

próbując powstrzymać drżenie w głosie. Pojękując oparł się o 
ścianę tunelu. Otoczyła go ramionami, ale był zbyt ciężki i 
razem osunęli się na ziemię.

 - Kit? - powiedziała cicho.
Potrząsnęła   nim,   ale   nie   usłyszała   odpowiedzi.   W 

ciemności czaił się strach i to on sprawiał, że widziała rzeczy, 
których   tam   nie   było,   słyszała   czyjeś   głosy   i   czuła   czyjąś 
obecność.

  - Nie - powiedziała twardo, zaciskając zęby i walcząc z 

gorącem   uderzającym   jej   do   głowy.   -   Nie.   Nie   podda   się 
chwilowemu załamaniu i przerażeniu. Nieokreślone uczucie, 
coś   prawie   namacalnego,  szarpnęło   ją   za   rękaw   i   obróciło 
wokół.   Odejdź,   demonie,   powiedziała   w   myślach,   nie 
dostaniesz go, on jest mój. Odwróciła się z powrotem do Kita i 
używając  całej   swojej  woli  i  wszystkich  sił   podniosła   go  i 
postawiła   na   nogi,   ale   wysunął   jej   się   z   rąk.   Oddychając 
ciężko, oparła czoło o jego czoło i zaczęła na przemian modlić 
się i kląć, trzymając go za kołnierz.

  -   Dobry   Boże...   pomóż...   pomóż   mi   postawić   tego 

głupiego sukinsyna na nogi... Przepraszam cię Melanie, nie 
chciałam się obrazić.

Pociągnęła go i przycisnęła do ściany.
  - Do cholery z tobą, Carson! Może byś odzyskał to, co 

straciłeś, na przykład przytomność, bo jeśli nie, to wyciągnę 
cię stąd za nogi. Słyszałeś? Za nogi! A na tym podłożu nie 
będzie to miłe.

Założyła   sobie   jego   ramię   na   plecy   i   poczuła   drżenie 

kolan.   Opanowała   je,   znajdując   się   zarazem   w   pozycji,   z 
której nie mogła się ruszyć.

background image

  - Ostatnia szansa, ty banito! - wycedziła przez zęby. - 

Chodź   za   mną   albo   poniesiesz   konsekwencje!   Zrobił 
niepewny,   chwiejny   krok,   ale   to   już   wystarczyło.   Ruszyli 
dalej.

background image

Rozdział 12
Kristine wirowała na parkiecie, wsparta na ramieniu ojca, 

widoczna   z   daleka   w   bieli   koronek  i   jedwabiu.   Była 
wystrojona, uczesana, miała zrobiony makijaż, tylko róż był 
zbędny, bo i bez niego wyglądała jak świeżo rozkwitła róża.

Jej własny mąż tańczył walca z jej matką. Muriel również 

była rozpromieniona, chociaż mężczyzna, z którym tańczyła, 
nie był oczywiście tym ideałem, który wybrałaby dla własnej 
córki. W białej tunice haftowanej na przodzie aż do dołu złotą 
nitką,   z   grawerowanymi,   starymi   bransoletami   ze   złota   i 
warkoczem   kończącym   się   poniżej   ramion   wyglądał   nieco 
dziwnie.

To   było   największe   wesele,   jakie   kiedykolwiek 

wyprawiano   w   jej   rodzinie.   „Golden   Plum"   -   największa 
restauracja   w   północnej   części   Colorado   raczyła   gości 
szampanem   i   truskawkami,   krewetkami   i   homarem   i 
najmniejszymi   kanapkami,   jakie   Kristine   kiedykolwiek 
widziała. W zasięgu wzroku nie było ani obrzydłych piersi 
kurczaka   ani   zrazików   po   szwedzku.   Tort   czekoladowy 
ubrany był fioletowymi, kandyzowanymi owocami w kolorze 
oczu   panny   młodej.   Oboje   z   Kitem   ślubowali   nasycić   się 
przede wszystkim sobą, a jedzenie pozostawili innym.

Przygrywała   orkiestra.   Wynajęte   poza   miastem   sale 

klubowe   oplatały   kaskady   białych   goździków   i   świeżej 
lawendy, dobranych pod kolor oczu Kristine. Na górze, przy 
orkiestrze, widniały wymyślnie ułożone inicjały młodej pary, 
zrobione   z   pączków   róży   i   fioletowych,   drobnych   irysów. 
Bukiet   ślubny   składał   się   z   białych   róż   i   orchidei,   których 
barwa, podobnie jak i inne fiolety, była dopełnieniem oczu 
Kristine.

To był jeden z jej dwóch ślubów. Chciała, by odbył się z 

wielką   pompą   i   przepychem,   a   ojca   stać   było   na   pokrycie 
związanych   z   tym   wydatków.   Kit   nalegał,   aby   wykupić 

background image

wszystkie kwiaty w kolorze oczu Kristine, a ona upajała się 
widokiem   ich   wszystkich   i   każdego   z   osobna.   Ona   sama 
pokryła   koszty   przyjęcia,   ojciec   sfinansował   tylko 
dwudziestoosobową  orkiestrę. Jeszcze  nigdy  nikt  w Denver 
nie  robił  zakupów z  takim  zaangażowaniem  i  zapałem,  jak 
Jenny i Muriel, które zajęły się ślubną suknią Kristine oraz 
strojami druhen. Obie starsze panie dołożyły każda po pięć 
funtów z własnych pieniędzy, a Jenny zaklinała się, że nawet 
sześć.

 - Pani Carson?
Ojciec zakręcił Kristine dookoła i oddał w ramiona męża.
  - Tak, panie Carson? - młoda małżonka roześmiała się 

pełna szczęścia.

  -   Dwukrotnie   się   z   tobą   ożeniłem,  patni,  raz   przed 

obliczem Buddy i raz zgodnie z tym, co napisane jest w Biblii, 
w   twoim   chrześcijańskim   Piśmie   Świętym,   chociaż   wątpię, 
aby Bóg zawarł w nim wskazówki, co do takiego wesela jak 
nasze - setka gości i czteropoziomowy tort. Jesteś mi  więc 
dwukrotnie   poślubiona,   co   ciągle   nie   wyjaśnia   tajemnicy, 
którą nosisz w sobie. To nie przystoi dobrej żonie - uniósł 
brwi.

Tak, ożenił się z nią dokładnie przed obliczem Buddy w 

klasztorze   schowanym   w   górach   Zakazanego  Królestwa 
Mustanga, które obecnie jest częścią Nepalu, a niegdyś było 
jego domem. Zasuszony staruszek, lama z siwą, rzadką brodą, 
odebrał   od   nich   przysięgę,   kiedy   Kit   leżał,   jak   mu   się 
wówczas zdawało, na łożu śmierci. Kristine wydostała go z 
Chatren - Ma, ale nigdy nie powiedziała mu, w jaki sposób. 
Teraz patrząc na naturalny kolor jego skóry, na niego samego 
tryskającego życiem i energią wiedziała, że nie może wyjawić 
tajemnicy, bo oznaczałoby to początek tragedii. On chciałby 
tam wrócić.

background image

  - Nigdy tego ze mnie nie wydostaniesz - powiedziała, 

posyłając   mu   kolejny   uśmiech.   Tajemnica   była   zamknięta 
głęboko  w   sercu,   a   ona   nauczyła   się   już,   jak  nie   ujawniać 
myśli, tylko zachować je dla siebie. W odpowiedzi zakołysał 
ją w ramionach i patrzył na nią z chytrym uśmieszkiem.

  -   Ja   też   mam   swoją   tajemnicę,   Kreestine,   którą   z 

pewnością chciałabyś poznać. Może zabawimy się w handel 
wymienny?

Wyszedł z sali  balowej  tymi  swoimi  dużymi krokami  i 

Kristine pomyślała, że chce, aby opuścili już przyjęcie. Że ma 
jakieś tajemnice przed nią, wątpiła. Spędziła dwa tygodnie w 
klasztorze czekając, aż przyjdzie do siebie po przeżyciach i 
urazach,   i   miała   okazję   rozmów   z   mnichami   bez   przysięgi 
zachowania   tajemnicy.   Dowiedziała   się   wiele,   więcej   niż 
potrzebowała.

Złota   maska,   na   przykład,   była   darem   azjatyckiej 

księżniczki, cierpiącej z powodu nieodwzajemnionej miłości. 
Kamienie półszlachetne i drogie skóry baranie, które rozkładał 
na łóżku, przekazała  dla  klasztoru pewna  bogata  Hinduska, 
chcąc   w   zamian   wziąć   Kita   jako   służącego.   Jego   właśnie 
wybrała z grona nowicjuszy nie przeznaczonych do życia w 
czystej   wierze.   Miał   wówczas   piętnaście   lat.   Resztę 
szczegółów życia klasztornego podpatrzyła sama i będąc na 
miejscu Kita też by uciekła.

Inną   z   jego   tajemnic   odkryła   w   skórzanej   torbie, 

przytroczonej   do   siodła.   Śmiała   się   do   łez,   co   -   znacznie 
skuteczniej   rozładowało   jej   stresy   niż   pochlipywanie   w 
kąciku. Tak bardzo się bała, że on może umrzeć.

Po wielu dniach, kiedy Kitowi spadła temperatura, a jej 

powrócił   humor,   była   ciekawa,   jak   Turkowi   podobałby   się 
nowy sposób ostrzyżenia Kita.

  -   Jaka   to   tajemnica?   -   Teraz   ona   zadała   pytanie, 

zarzucając mu ręce na szyję.

background image

  -   Tylko   handel   wymienny   -   powtórzył   stawiając   ją   z 

powrotem   na   ziemi   obok   ich   nowego   cadillaka.   Objechał 
wiele   salonów   samochodowych,   po   czym   zadziwił   ją 
wyborem właśnie tego modelu, o którym mówił „amerykański 
pełnej   krwi".   Prawdziwy   barbarzyńca,   pomyślała.   Trzeba 
przyznać, że miał niezwykle wyrafinowany gust, a ona bardzo 
szybko przyzwyczaiła się do luksusu jazdy. Rozejrzała się po 
parkingu.

 - Nie możemy odjeżdżać, to przecież nasze wesele.
 - Sekret, patni - przycisnął ją mocno i pocałował.
Cholernik, pomyślała, znał wszystkie jej czułe miejsca i 

ukryte osobliwości.

  -   Ty   pierwszy   -   szeptała   cicho   słowa,   całując   go   w 

przerwach między wyrazami.

  -   Urodzisz   nasze   dziecko   -   zaczął   znowu   obdarzać   ją 

rozkoszą pieszczot.

 - No, tak... tak - wyjąkała, kiedy trochę przyszła do siebie. 

- Kiedyś bez wątpienia będziemy mieli dzieci i...

  - Dziewięć miesięcy, Kreestine - przesunął ręce po jej 

brzuchu. - Za dziewięć miesięcy będziesz miała dziecko.

 - Niemożliwe - żachnęła się. - Skąd możesz to wiedzieć?
 - Wiem to i jeszcze coś więcej - pocałował ją w policzek.
 - Więcej? - przekrzywiła głowę do tyłu, aby móc spojrzeć 

mu   w   oczy   ciepło   i   tajemniczo,   wreszcie   obniżyła   głos   do 
cichego szeptu.

 - Wiesz, czy to będzie chłopiec czy dziewczynka?
 - Tak - szelmowski uśmiech rozjaśnił mu twarz. - Tak. ale 

za wiadomość musisz mi zapłacić.

  - Nie - z trudem jej to przeszło przez gardło. Ona nie 

może   być   w   ciąży.   Jego   dziecko?   Nieświadomie   przykryła 
jego dłonie swoimi.

 - Obiecaj mi... - Musiała to wiedzieć.

background image

  -   Obiecuję,   że   nie   wrócę   bez   ciebie.   Przygotuję   się 

odpowiednio,   aby   zmniejszyć   niekorzystny   wpływ   jaskini, 
obiecuję, jest na to szereg sposobów. I obiecuję, że nasze... 
dziecko   będzie   miało   tylko   jednego  ojca  na   całe   życie. 
Wszystko to ci obiecuję.

Nabrała   powietrza   w   płuca.   Nigdy   nie   łamała   danego 

słowa.

  - Myślę, że zdajesz sobie sprawę z tego, że musiałam 

znaleźć inne wyjście, a jednocześnie dojście do Chatren - Ma.

 - Tak.
  -   Jedyni   ludzie,   którzy   będą   potrzebowali   powrócić 

jeszcze do jaskini, to speleolodzy, działający, mam nadzieję, 
pod auspicjami jakiejś oficjalnej ekspedycji archeologicznej.

  - Tak - zgodził się cierpliwie. Kiedy umilkła, przynaglił 

ją.

 - Jakie wyjście, Kreestine?
 - Czy wiesz, ile jest cel w klasztorze?
 - Około setki, nie licząc miejsc do spotkań, miejsc pracy i 

kuchni - odpowiedział z nie tajonym zdziwieniem.

  - Na zdrowy rozsądek, Kit - ciągnęła - stu mężczyzn, 

mnichów bez kobiety, która by im usługiwała i sprzątała, nie 
ciągnęłoby   wody   dzień   w   dzień   przez   labirynt   górskich 
ścieżek i tuneli. Musieli zbudować coś w rodzaju wodociągu 
lub instalacji hydraulicznej albo przynajmniej skrót do rzeki.

Oczy Kita rozszerzyły się.
 - Czy odnalazłaś ścieżkę do rzeki?
 - To kiedyś była ścieżka, teraz jest rumowisko skalne.
 - Ty zniszczyłaś ją?
  - Wówczas nie miałam wyboru i po dziś dzień jestem 

wdzięczna   Bogu,   że   nie   schodziliśmy   w   dół   po   skałach, 
chociaż mogłoby to być szybsze niż przejście nad nimi. Teraz 
twoja kolej.

 - Gdzie w klasztorze zaczyna się ta dróżka?

background image

 - Kit! - ostrzegła.
  -   Nasze   dziecko   kiedyś   poprowadzi   taką   ekspedycję, 

patni. Powinien coś o tym wiedzieć.

 - On?
  -   Syn   -   powiedział   z   uśmiechem,   biorąc   ją   znów   w 

ramiona. - Nasz syn.

Była   przepełniona   szczęściem,   a   Kit   stanowił   dla   niej 

najwyższą wartość. Wspięła się na palce i powiedziała mu na 
ucho:

  -   Dziewiąta   cela   na   wschód   od   spichlerza   po   stronie 

północnej.

Przygoda  życia z tym przeklętym, wyjętym spod prawa 

Carsonem wydawała się nie mieć końca.