background image

Glenna McReynolds KOCHANEK Z GÓR 

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

- Nie mogę pracować z tym człowiekiem - oznajmiła Kristine Richards. Rzucony 

przez nią list od dziekana uniwersytetu zburzył stos zalegających biurko papierów. 

Jenny, starsza wiekiem jej asystentka, przykucnęła, podnosząc niektóre listy. Ręce 

pełne miała także innych ważnych dokumentów. 

- Nie mogę? Chyba raczej nie chcę - powiedziała Jenny, rozglądając się wokół za 

jakimś  miejscem,  gdzie  mogłaby  złożyć  trzymane  w  ręku  papiery.  Nigdzie  nie 
objawiła się w żaden cudowny sposób wolna przestrzeń. Wzdychając z rezygnacją, 
zdecydowała się na ostateczne wyjście - do uporządkowania korespondencji użyła 
książek  stojących  długimi  rzędami  na  półkach  okalających  pokój.  Brzeg  każdej 
koperty  wysunęła  odrobinę  poza  krawędź  książki.  Dzięki  temu  półki  wyglądały 
teraz tak, jakby miały za chwilę poderwać się do lotu. 

-  No  dobrze,  niech  będzie  po  twojemu  -  łatwo  zgodziła  się  Kristine.  -  Nie  chcę 

pracować z tym mężczyzną. 

-  Uniwersytet  bardzo  zaangażował  się  w  prace  nad  projektem  tybetańskim 

Carsona - powiedziała Jenny. - Chcą być pewni, że uda im się opublikować wyniki 
badań na czas. To logiczne, że wybrali ciebie. 

-  Mogli  więc  chociaż  dopilnować,  żebym  to  ja  pojechała  do  Tybetu.  Ale  nie, 

wysłali Harry’ego Frantza, a Harry złapał jakiegoś paskudnego wirusa. Szczęśliwie 
dla niego. 

Mniej niż rok temu Kristine zaskoczyła i ucieszyła wiadomość, że jej pracodawca, 

Uniwersytet  Stanowy  w  Kolorado,  został  wybrany  do  sfinansowania  bardzo 
ambitnych  badań  archeologicznych,  co  oczywiście  miało  mu  przysporzyć  sławy. 
Jeden  z  pracujących  samodzielnie  archeologów  postanowił  sporządzić  spis 
tybetańskich  klasztorów,  świątyń  i  innych  miejsc  kultu.  Kristine  była  pewna,  że 
zostanie wybrana, by uczestniczyć w wyprawie jako asystentka Carsona. Żaden z 
pracowników uniwersyteckich nie  miał lepszych  kwalifikacji, a już na  pewno nie 
Harry,  chyba  że  największą  zasługą  miała  być  jego  płeć.  Mimo  to  wybrali 
Harry’ego,  który  wytrzymał  zaledwie  dwa  miesiące,  zaś  cała  ekspedycja  legła  w 
gruzach, stając się katastrofą na skalę międzynarodową. 

Podziwiała ich bezczelność, z jaką chcą wciągnąć teraz i ją do Katastrofy Carsona, 

jak obecnie nazywano ten projekt na wydziale historii. Cała ta sprawa od początku 
powinna  była  być  Nagrodą  Richards.  Wiedziała  więcej  o  Tybecie,  jego  historii  i 
legendzie, niż Harry mógłby to sobie kiedykolwiek wyobrazić. 

Przerzuciła  szpargały  na  biurku,  znajdując  wśród  nich  czekoladowy  herbatnik. 

Zdmuchnęła z brzegu odrobinę kurzu i ugryzła kawałek. 

- Umrzesz któregoś dnia - ostrzegła ją Jenny. 
-  Znajdę  się  w  dobrym  towarzystwie.  Jakie  inne  wakacyjne  zajęcie  może 

zaoferować  uniwersytet  swojemu  najlepszemu  specjaliście  od  historii  Azji,  poza 
porządkowaniem  zabałaganionych  przez  kogoś  innego  spraw  i  matkowaniem 
dzielnemu chłopcu, który całe to zamieszanie wywołał? 

background image

- Prawdopodobnie różową koszulkę. 
Kristine zakrztusiła się herbatnikiem. Jenny poklepała ją po plecach. 
-  Spokojnie,  kochanie.  Słyszałam,  że  liceum  w  mieście  poszukuje  nauczyciela 

historii. 

Kristine  podniosła  wzrok  i  napotkała  spojrzenie  Jenny.  Nie  wątpiła,  że  sytuacja 

rzeczywiście  wyglądała  tak,  jak  przedstawiła  to  jej  asystentka.  Niesamowita 
intuicja  tej  starszej  kobiety  jeszcze  nigdy  nie  zawiodła  w  sprawach  dotyczących 
funkcjonowania uniwersytetu. 

-  To...  to  szantaż  -  szepnęła  zdumiona,  sięgając  po  filiżankę  zimnej,  nie  dopitej 

kawy. 

-  Umrzesz  przed  trzydziestką  -  powiedziała  Jenny,  obserwując,  jak  Kristine 

miesza cukier ołówkiem. 

Mimo to Kristine przełknęła kilka łyków. 
- Ale zawsze będę w dobrym towarzystwie. 
- To lato jeszcze pewnie przeżyjesz - ciągnęła Jenny. - Zależy tylko od ciebie, czy 

spędzisz je prowadząc badania razem z Kitem Carsonem, czy szukając pracy. 

- Szantaż - mruknęła Kristine. „Carson - pomyślała. Kit Carson”. - Już samo imię 

irytowało ją. Cóż to za głupie imię Kit Carson? 

„Imię  sławnego  głupca”-  przyznała  w  duchu.  Wyłonił  się  z  przepastnych 

obszarów  Azji  prawie  dziesięć  lat  temu,  zadziwiając  dyrektorów  muzeów  od 
Pekinu  do  Kalkuty  rozległą  wiedzą  archeologiczną  oraz  rzadkimi  znaleziskami. 
Nikomu  przedtem  nie  znany  wyrobił  sobie  markę,  uczestnicząc  w  pracach 
wykopaliskowych  w  Lishan  w  Chinach.  W  tamtejszym  grobowcu  odnalazł 
imponującą  kolekcję  rycerzy  z  terakoty  naturalnej  wielkości.  Uchodził  za 
zbuntowanego  mnicha  buddyjskiego  posiadającego  prawo  dostępu  do  tajemnic 
Dalekiego Wschodu. 

Nigdy  go  nie  spotkała.  Nie  rozmawiał  z  nim  nikt  ze  znanych  jej  osób  poza 

biednym,  głupim  Harrym,  ale  odwiedziny  w  szpitalu  były  zakazane.  Niemniej 
jednak, jeśli spotkało się z sobą trzech historyków, można było mieć pewność, że 
imię  Carsona  padnie  w  rozmowie,  zwykle  poprzedzone  zwrotem  „ten  przeklęty 
barbarzyńca”.  Wystarczyło  już  tylko  dwóch  archeologów,  żeby  doszło  do 
porozumienia,  a  obaj  by  się  modlili  o  to,  aby  to  nie  jemu  pierwszemu  dane  było 
rozpocząć  wykopaliska  w  świętych  miejscach  Tybetu.  Tybet  był  marzeniem 
wszystkich  archeologów,  ale  żaden  z  nich  nie  był  w  stanie  zrobić  nic  poza 
wyliczeniem tych obiektów sztuki, które były widoczne. Wszelkie wykopaliska w 
miejscach otoczonych religijnym kultem były w Tybecie zabronione. 

Carson był zbyt nieortodoksyjny, by pasować do formuły akademii, szybko więc 

stracił swoją reputację. Nie posiadał stopnia naukowego w żadnej dziedzinie, a jeśli 
wierzyć  plotkom,  nie  miał  nawet  świadectwa  ukończenia  szkoły  średniej.  I,  jeśli 
pogłoski  dochodzące  z  Chin  były  prawdziwe,  przekroczył  ostateczną  granicę 
między badaniami naukowymi a okradaniem grobów. 

Kristine  jęknęła  i  oparła  głowę  o  biurko.  Władze  uniwersyteckie  muszą  być 

background image

rzeczywiście zdesperowane, jeśli grożą jej dymisją. 

Nie  chcąc  ryzykować  utraty  reputacji,  każdy  utytułowany  profesor  odmówiłby 

współpracy z Carsonem, teraz kiedy ten okrył się niesławą. Niestety, Kristine nie 
miała ani tytułu, ani reputacji. „Publikuj lub przepadnij” głosiło stare przysłowie, 
więc prędzej oddałaby duszę diabłu, niż by się zdecydowała zniknąć teraz, o krok 
od uzyskania profesury. 

- Kristine, skarbie? 
- Tak? - odpowiedziała, nie podnosząc głowy. 
- Ta zielona szmata, którą masz dzisiaj na sobie jest paskudniejsza, niż dałoby się 

to opisać słowami. Tysiące razy mówiłam ci, że do ciebie pasuje zima. 

-  Dziękuję,  Jenny  -  mruknęła  w  papiery,  wygodnie  układając  na  nich  głowę. 

Carson. Kit Carson. Jęknęła raz jeszcze. 

Pierwsze  kufry  dotarły  do  jej  domu  w  poniedziałek,  zaraz  po  ostatnich 

egzaminach.  Następna  para  przyjechała  we  wtorek.  W  środę  Kristine  znała  już 
dostawców  po  imieniu.  Uniwersytet  za  pośrednictwem  doktora  Timnatha  nalegał, 
aby przyjęła bagaż Carsona, zapewniając, że będą jej te kufry przydatne w czasie 
badań  i  prosząc  jednocześnie  o  dyskrecję.  W  odpowiedzi  wspomniała  o  tytule 
naukowym, czując przy tym dumę z tego, że tak dyskretnie udało jej się wpleść to 
słowo aż trzykrotnie do rozmowy. Zastanawiała się jednak, czy właściciel kufrów 
kiedykolwiek pojawi się osobiście i czy ona znajdzie w sobie tyle odwagi, by samej 
zerwać  ciężkie  żelazne  kłódki  i  przekonać  się,  co  zawierają  fascynujące  złote 
walizy.  Jedno  spojrzenie  na  nie  przekonało  ją,  choć  poniewczasie,  o  słuszności 
przyłączenia się do projektu Carsona. Kto mógł wiedzieć, jakie skarby mieściły w 
sobie przepastne kufry? 

- Słuchaj, Bob - powiedziała w środę rano, ziewając i podpisując się w drobnych 

rubryczkach  trzech  dokumentów  przewozowych.  Drugi  podpis  wyjechał  całkiem 
poza linijkę. Wolną ręką wzmocniła uchwyt na stu kilogramach tego, co większość 
ludzi nazywała bestią, ona sama zaś psem. - Chciałabym, żebyś zauważył, że daję 
ci jeden podpis ekstra. Jeśli zjawisz się tutaj jutro rano, zostaw po prostu kufry na 
ganku, nie pukając i nie dzwoniąc do drzwi. Okay! 

-  Ale  to  wbrew  przepisom,  Kristine  -  powiedział  dostawca,  cały  czas  patrząc  z 

niepokojem na angielskiego doga. 

-  Och,  Bob,  żyj  czasem  niebezpiecznie.  Złam  raz  przepisy.  „I  pozwól  mi  na 

chociaż jeden, leniwy ranek” - modliła się w duchu. 

Zeszłej  nocy  była  na  przyjęciu  powitalnym  urządzonym  na  cześć  Harry’ego  po 

powrocie ze szpitala. Została tam zdecydowanie za długo, mając płonną nadzieję, 
że  uda  jej  się  w  końcu  zostać  sam  na  sam  z  gościem  honorowym.  Wyglądał 
zdecydowanie  zdrowiej,  niż  spodziewałaby  się  po  człowieku,  który  ledwie  co 
umknął śmierci i unikał jej jak zarazy. 

- Okay - zgodził się w końcu Bob. - Spróbuję... raz. 
-  Jesteś  fantastyczny.  -  Obdarzyła  go  promiennym  uśmiechem,  na  który  zdobyła 

się resztkami sił. Po pół godzinie, dwóch aspirynach i kubku kawy, Kristine uwiesi-

background image

ła się na drzwiczkach lodówki, próbując znaleźć coś do jedzenia. Mancos, skomląc, 
trącał nosem jej nogi. 

- Tak, tak, wiem. Jak radził stary dąb, czas wrzucić coś na ząb. 
Skomlenie urwało się nagle, Mancos zakręcił się w miejscu, prawie że ją przy tym 

przewracając. Wyskoczył z kuchni jak strzała, wydając dźwięki, po których kawa 
nie była jej już potrzebna. 

Z  oczami  otwartymi  aż  do  bólu,  Kristine  wzdrygnęła  się  i  potrząsnęła  głową, 

próbując pozbyć się potwornego dzwonienia w uszach. Słyszała, jak Mancos całym 
impetem walnął w drzwi dla psa, a potem już tylko przeciągle „Aa-łaa!”. 

- Cholera, Bob - mruknęła, zatrzaskując drzwi lodówki, i pokuśtykała niezgrabnie 

za dogiem. Przebiegła przez salon, odsunęła zasłony i wyszła na ganek, by ujrzeć 
widok jak najbardziej zdumiewający. 

Był szybki, musiała mu to przyznać, i lekki jak linoskoczek. I zdecydowanie nie 

był to Bob. Biegał wzdłuż poręczy, cały czas znajdując się albo krok za albo, przed 
groźnie  wyszczerzonymi  kłami  Mancosa.  Poranne  słońce  oblało  go  złotym 
blaskiem,  o  wiele  tonów  ciemniejszym  niż  gęste,  jedwabiste  włosy  opadające  na 
plecy  w  spiętym  rzemieniem  warkoczu.  Krótsze,  ciemnokasztanowe  kosmyki 
rozsypane były po policzkach, wtapiając się w uniesione wysoko brwi. 

Rękawy czarnego kaftana były zawinięte, odsłaniając ciemną skórę na mocnych, 

napiętych mięśniach i więcej złotych bransolet, niż była w stanie policzyć. Szeroki 
skórzany pas opadał luźno na biodra, a u jednego boku zwracała uwagę rękojeść i 
pochwa  złowieszczo  zagiętego  khukri,  noża  wysłannika  Gurkha.  Drelichowe 
spodnie wepchnięte były w topornie wykonane buty - zwykłe kawałki skóry zszyte 
rzemieniem  i  zabezpieczone  u  góry  srebrnymi  klamrami.  Był  jak  szum  wichru,  a 
muzyka jego szybkich kroków zupełnie ją oszołomiła. 

„Muszę pospieszyć mu na ratunek - pomyślała - albo psu, jeśli sięgnie po nóż.” W 

pewnym  momencie  zobaczył  ją.  Promienny  uśmiech  i  jasne  spojrzenie  uświado-
miły jej potrzebę ratowania samej siebie. 

Cofnęła  się  z  ręką  uniesioną  do  piersi  w  geście  samoobrony,  zupełnie  nie 

pasującym  do  współczesnej  kobiety  żyjącej  w  wieku,  w  którym  jedyne  łupieżcze 
bandy zamieszkiwały Wall Street. Ale jego dziki wygląd nieodparcie przywoływał 
wspomnienia  czasów,  kiedy  kobiety  były  kobietami,  a  mężczyźni  biorącymi  je 
barbarzyńcami. 

Barbarzyńca...  Między  jednym  oddechem  a  drugim  zdążyła  go  zaszufladkować, 

tego przeklętego barbarzyńcę, Kita Carsona. 

-  Kukur,  aha!  -  krzyknął  głębokim  głosem,  wciąż  nie  spuszczając  oka  z  psa,  ale 

rzucając już w jej kierunku irchową torbę. Gdy Mancos rzucił się w stronę torby, 
klasnął w dłonie i krzyknął raz jeszcze, ponownie zwracając na siebie jego uwagę: - 
Hej, piesku! 

Kristine złapała ciężkiego psa i trzymała go mocno, nie odrywając wzroku ani od 

Carsona, ani od zwierzęcia, tak bardzo pragnącego pożreć przybysza na śniadanie. 
Ale ten wcale nie  bał się  zniewalającej, warczącej bestii. Uświadomiła to sobie z 

background image

całą pewnością i pierzchającym szybko niedowierzaniem. Już sam widok Mancosa 
sprawiał,  że  większość  jej  gości  wolała  zawsze  pozostać  w  samochodzie, 
naciskając na klakson. Ale ten człowiek nie należał do tej większości. To był banita 
Carson i dałby sobie uciąć głowę, że nie był żadnym mnichem buddyjskim. Nie z 
takim uśmiechem. 

Pies wyciągnął się w kierunku jego kostki i Kristine wzmocniła uchwyt, którym 

trzymała torbę. Połączenie miękkich faktur przyciągało jej wzrok - ramię zrobione 
było  z  najdelikatniejszej  skóry,  jedwabiu  i  metrowej  długości  kasztanowego 
warkocza, o tym samym odcieniu co jego włosy. Aż otworzyła usta ze zdumienia, 
gdy ponownie uniosła głowę i spojrzała na niego. 

Chodził  teraz  po  barierce,  nie  biegł,  a  Mancos  podążał  za  nim  krok  w  krok  z 

jednego  końca  ganku  na  drugi.  Mówił  coś  do  psa.  Śpiewny  ton  jego  głosu, 
mieszając  się  z  lekkim  brzękiem  bransolet,  zaczarowywał  i  psa,  i  ją.  Kiedy 
przykucał  na  poręczy  była  pewna,  że  Mancos  będzie  próbował  schwycić  go 
zębami,  ale  nie.  Ona  też  była,  zauroczona.  Gdy  mężczyzna  wyciągnął  dłoń,  by 
pogłaskać  psa  za  uchem,  omal  nie  wypuściła  z  rąk  jego  torby.  Potem,  bez 
zdawałoby się najmniejszego wysiłku, zszedł z poręczy. Nie zeskoczył, nie zsunął 
się. Po prostu zszedł. Ten akt połączonej siły i wdzięku mówił więcej o mięśniach 
jego nóg niż najdłuższe bieganie. I nie miał nawet lekkiej zadyszki. 

Zupełnie zaparło jej dech w piersiach. 
-  Namaste  -  przywitał  ją.  Bransolety  z  kutego  złota  z  wyrytymi  antycznymi 

wzorami zadzwoniły, gdy złożył dłonie przed sobą. - Dzień dobry. 

-  Hej  -  powiedziała,  ale  zabrzmiało  to  bardziej  jak  wyrywające  się  z  piersi 

tchnienie  niż  słowo.  Górowało  nad  nią  prawie  dwa  metry  krzepkiego  męskiego 
ciała,  złagodzonego  jedynie  przekornym  błyskiem  oczu.  Już  sam  jego  wzrost  był 
przytłaczający,  a  wspomagała  go  jeszcze  emanująca  z  całej  postawy  energia. 
Buntownik, banita czy mnich, mężczyzna ten prezentował się znakomicie. 

Kit uśmiechnął się szeroko do zszokowanej kobiety. „Ostatecznie - pomyślał sobie 

-  opłaciła  mi  się  ta  długa  podróż.”  Ciągnął  kufry  przez  całą  Amerykę  z  jednego 
miejsca  przeznaczenia  w  drugie,  aż  w  końcu  los  przywiódł  go  tutaj,  do  domu  i 
kobiety.  Jego  bojaźliwi  partnerzy  dali  mu  godziwą  rekompensatę  za 
nieodpowiedzialne potraktowanie kufrów. 

Zauważył  jej  negliż  oraz  zdziwione  spojrzenie  i  uśmiechnął  się  jeszcze  szerzej. 

Gdyby  nie  była  tak  piękna,  byłby  na  to  za  bardzo  zmęczony.  Dzika  chmura 
ciemnych loków opadała jej na ramiona, okalając niezwykle delikatną twarz; oczy 
koloru,  którego  nie  potrafiłby  sobie  wyobrazić,  niczym  krokusy  i  najjaśniejsza 
skóra, jaką kiedykolwiek widział, bez śladu makijażu, pokrywającego twarze tylu 
kobiet Zachodu. 

-  Kochanka?  -  spytał,  gładząc  ją  po  policzku.  Była  tak  miękka,  tak  piękna,  tak 

upragniona,  że  aż  westchnął.  „Ta,  Shepherd  i  Stein  dobrze  się  spisali.” 
Wielkodusznie wybaczył im ich tchórzostwo i podwoił zaledwie cenę skarbów, dla 
których dostarczenia ryzykował życie. 

background image

„Ko... cha... nka, kochanka, kochanka.” - Kristine starała się zrozumieć to słowo 

wypowiedziane z tak dziwnym akcentem. 

Gdy wreszcie jej się to udało, zaczerwieniła się, zwłaszcza wtedy, gdy jej dotknął. 
- Nie - wykrztusiła, a potem nadała swoim słowom więcej mocy. 
- Nie, nie jestem kochanką. 
-  Nie  moją?  -  Uniósł  brwi  koloru  przypraw,  przypraw  takich  jak  cynamon: 

ciemny, bogaty i tajemniczy. 

- Nie, nie pańską. 
-  Szkoda,  hm?  -  Uśmiech  znów  rozpromienił  jego  twarz,  tym  razem  jeszcze 

bardziej niebezpieczny. 

Tak. To słowo samo ukształtowało  się w jej umyśle,  skąd w panice starała się je 

wygnać. 

-  Jestem...  -  Wzięła  głęboki  oddech  i  spróbowała  raz  jeszcze.  -  Jestem  Kristine, 

Kristine Richards. 

- Kreestine, Kreestine? - powtórzył, uśmiechając się znowu i starając się rozluźnić 

ją  trochę.  Kristine  bynajmniej  nie  czuła  się  swobodnie,  widząc  zmysłowy  zarys 
jego  ust  i  błysk  mocnych  białych  zębów.  Zmysłowości  należało  za  wszelką  cenę 
unikać, tego nauczyła się w twardej szkole życia. 

- Nie, tylko jedno Kristine - wyjaśniła, gdy już udało jej się odzyskać głos. 
- Aa, Kreestine - powtórzył przeciągle imię, nadając specjalny ton drugiej sylabie. 

- Bardzo ładne. 

-  To  dosyć...  sympatyczne  imię  -  wykrztusiła,  zastanawiając  się,  kiedy  jej  mózg 

będzie miał zamiar zacząć znów normalnie funkcjonować. 

-  Nie.  -  Wolno  potrząsnął  głową  i  jego  uśmiech  zbladł.  Ujmując  brodę  dużą, 

szorstką ręką przechylił jej głowę do tyłu, zupełnie unieruchamiając ją łagodnością 
swego  dotyku  i  błyszczącym  w  oczach  światłem:  -  Kreestine  jest  ładnie  - 
zamruczał, zbliżając swoje usta do jej, ogrzewając jej wargi ciepłem oddechu. 

Gorąco  ogarnęło  jej  ciało  pod  wpływem  najlżejszego  dotknięcia.  Gdy  stopiły  się 

ich  usta,  opuściła  ją  resztka  rozsądku.  Zupełnie  poddała  się,  gdy  silne  ramię 
ogarnęło jej talię i przyciągnęło bliżej, dostatecznie blisko, by mogła czuć napięcie 
każdego  mięśnia  jego  torsu,  twardość  podbrzusza,  dostatecznie  blisko,  by  poczuć 
nagły przypływ pożądania, i twarde jak stal uda. 

„Dobry Boże” - pomyślała, czując ogarniającą ją słabość. Jego język poprosił o to 

i został wpuszczony do głębi jej ust. Poczuł słodycz, piżmową słodycz jak miód z 
odległego  lądu  i  całował  zapalczywie,  by  nasycić  się  tym  dzikim,  egzotycznym 
smakiem. 

Zaczarowana. Uczucie nie do opisania przeniknęło jej umysł, gdy chwila stawała 

się  fantazją  coraz  bardziej  nierzeczywistą.  Zaczarowano  ją  i  musiała  przerwać  tę 
magię, zanim jeszcze stwierdzi, że jej się to podoba. 

Więcej  niż  piękno.  Kit  odkrył  tak  wiele  w  jej  pocałunku.  Pierwszy  moment 

zadziwienia  szybko  przerodził  się  w  ciekawości,  a  potem  w  poszukiwanie. 
Pogłębiał pocałunek i przyciągał ją wciąż bliżej, tak jak i on sam był przyciągany. 

background image

Powinna być kochanką, pomyślał, ale nawet jako zwykły strażnik jego domowego 

ogniska była mu przyjemniejszą niż ktokolwiek inny. Miał rację przybywając do tej 
niewidzianej nigdy ziemi swoich rodziców. Nie byłby z niego żaden mnich. Żadne 
niepowodzenia nie mogły zmienić faktu, że nie dla niego przeznaczone było życie 
ascety. Chciał przeżyć to życie z całym jego bólem i radością. 

Zbierając  siły  do  tego,  co  jak  wiedziała  było  jej  jedyną  szansą,  Kristine 

odepchnęła  go.  Gdzie  też  podziewał  się  Mancos  akurat  wtedy,  gdy  był  jej 
potrzebny. 

- Aaiieyah - szeptał miękko w jej usta, pozwalając odepchnąć się. 
Patrzyła oszołomiona na pełen bólu wyraz jego twarzy. Wielkie nieba! Czyżby go 

zraniła? 

Zraniła go? Co też przychodziło jej do głowy? Powinna była go spoliczkować. 
- Pies lubi cię bardziej niż mnie? - spytał. 
Poszła  za  jego  spojrzeniem.  Ogromne  szczęki  Mancosa  ściskały  drelichową 

nogawkę, a bez wątpienia także i znajdującą się pod nią nogę. Zupełnie pochłonięty 
tym zajęciem pies nie wydawał żadnych dźwięków. 

-  Mancos,  szu,  szu.  -  Trzepnęła  go  połą  szlafroka  wdzięczna  za  chwilowe 

odwrócenie jej uwagi i danie chwili na złapanie oddechu. Co, na Boga, działo się z 
nią, że zatracała się w nim, jak jakaś cierpiąca na porażenie słoneczne pensjonarka? 

- Sza, sza - słyszała, jak powtarzał ponad jej głową. 
- Szu, szu-uu - poprawiła go instynktownie, a dopiero potem zastanowiła się, czy 

nie straciła przypadkiem zmysłów. 

- Sza, sza, Mancos. Sza, sza. - Podniósł stopę i lekko nią potrząsnął. - Sza, sza. - 

Pies  posłuchał  go,  ale  tylko  na  chwilę.  Najpaskudniejsza  głowa  na  kontynencie 
podniosła się tylko po to, żeby sięgnąć do krocza mężczyzny. Zaśmiał się głęboko, 
śmiechem,  który  przeszył  Kristine  na  wskroś.  A  potem  przepełnił  ją  wstydem 
ogromnym jak sama ziemia. 

- To nie do ciebie Mancos. - Odsunął psa na bok. - To do Kreestine. 
Zdała  sobie  sprawę,  że  jej  jedyną  nadzieją  mogło  być  nagłe  zniknięcie,  o  czym 

niestety nikt nigdy w tych okolicach nie słyszał. I, oczywiście, nic takiego się nie 
stało. Jej szczęście nie sprzyjało ostatnio cudom. 

A  może  jednak?  Poczuła  narastający  w  gardle  śmiech,  ale  nie  potrafiłaby 

powiedzieć, czy była to dojrzała reakcja, czy też początek histerii. Wykorzystał tę 
okazję, by skraść pocałunek z jej policzka, pochylając przy tym głowę blisko do jej 
twarzy; warkocz opadł  mu na ramię. Wiedziała już, że to, z czym walczyła, było 
histerią. 

- Namaste, Kristine - mruczał. 
- N-namaste...  - Wiedziała, kim był, wiedziała, że  mógł być tylko jedną osobą, a 

wciąż nie mogła jeszcze w to uwierzyć. 

- Kautilya Carson - powiedział w powstałej ciszy, gdy umilkł już jej drżący głos. 
-  Kit  Carson?  -  spytała  bez  tchu,  nigdy  nie  słyszawszy  przedtem  tego  drugiego 

imienia. 

background image

- Na Zachodzie mówią Keet, tak. 
-  Mnich  buddyjski?  -  spytała,  próbując  przekonać  się  o  prawdziwości  jednej  z 

najbardziej wątpliwych pogłosek, jakie o nim słyszała. 

-  Nie,  nie  jestem  mnichem.  -  Zaśmiał  się  i  pogładził  ją  znów  po  policzku,  jakby 

trzeba jej było przypomnieć o pocałunku, który dzielili przed chwilą.  - Uciekłem, 
zanim mnie wykastrowali. 

-  Oni  kastrują  mnichów?  -  Nie  wyczytała  nic  na  temat  kastrowania  w 

podręcznikach do religioznawstwa. 

- Próbują, duchowo - wyjaśnił. - Ale niektórzy lubią chłopców. 
Z pewnością nie czytała o tym w żadnym podręczniku. 
-  Nie  martw  się.  -  Zaśmiał  się  znowu.  -  Nie  dostali  mnie.  Smakujesz  jak  kawa. 

Czy masz kawę? 

Absolutnie nie wierzyła w to, co mówił. Nie wierzyła w nic. 
Smakował jak miód, a ona jak kawa. Ledwie co się spotkali, a pochłonięci byli jak 

dotąd jedynie seksem. Coś takiego zdarzało się w jej życiu na tyle rzadko, i to tak 
dawno  temu,  że  nie  pamiętała  już  zupełnie,  o  co  chodziło  w  tych  wszystkich 
zachodach.  Nie  pamiętała  aż  do  chwili,  kiedy  jej  to  przypomniał.  O  tak, 
rzeczywiście  przypomniał  jej  wszystko.  Potrzebowała  teraz  wrócić  do  łóżka  i 
ponownie rozpocząć ranek, tym razem normalnie. 

-  Tak  -  zawołała  przestraszona,  uświadamiając  sobie,  że  łóżko  było  ostatnim 

miejscem, do którego śmiałaby się teraz udać. - Tak, mam kawę. 

-  Dobrze.  -  Sięgnął  po  torbę  wiszącą  na  jej  ręku  i  zarzucił  ją  sobie  na  ramię.  - 

Napijmy się kawy. 

Pokonując  pięć  kroków,  które  dzieliły  ją  od  drzwi  wejściowych,  potknęła  się  o 

samo powietrze. 

- Ostrożnie, Kreestine. - Zaśmiał się i lekko pochylił do przodu, by ją podtrzymać. 

Pod  wpływem  dotyku  jego  ręki  poczuła  jeszcze  większy  zamęt  w  głowie.  -  Czy 
zraniłaś się? 

- Nie, nie zraniłam się. 
„Muszę  koniecznie  przestać  powtarzać  się  cały  czas”  -  pomyślała.  Tym  razem 

wpadła na coś twardszego niż tylko powietrze. 

- To moja wina. 
Uśmiechnął  się.  Wiedziała,  że  właśnie  to  musiałby  przestać  robić,  by  jej  serce 

mogło  znów  zacząć  bić  normalnym  rytmem.  Schylił  się  i  podniósł  ogromną 
parcianą torbę, zarzucając ją sobie na ramię. Na drugim  ramieniu umieścił wielki 
kufer, taki jak te, które już piętrzyły się w salonie. 

Gdyby  nie  widziała  tego  na  własne  oczy,  nigdy  nie  uwierzyłaby.  Nawet  z  toną 

przygniatającego  go  do  ziemi  bagażu  poruszał  się  z  większym  wdziękiem,  niż 
mogłaby to sobie wyobrazić, jakby jego stopy wcale nie dotykały ziemi. 

 

ROZDZIAŁ DRUGI 

- Myślę, że popełniłeś błąd - powiedziała Kristine. „Im prędzej uporam się z tym i 

background image

wyślę go w dalszą drogę, tym lepiej” - dokończyła w myśli. Co wciąż nie wyjaś-
niało,  dlaczego  nalewała  mu  w  tej  chwili  filiżankę  kawy.  Stał  z  drugiej  strony 
kuchennego  barku,  nie  blisko,  ale  też  nie  tak  daleko,  jak  by  sobie  tego  życzyła. 
Przynajmniej nie teraz, kiedy wciąż jeszcze czuła ciepło jego pocałunku, a na sobie 
miała szlafrok, którego lepsze dni zdecydowanie należały do przeszłości. 

- Błąd? - powtórzył. 
-  Tak,  błąd.  -  Filiżanka  zadzwoniła  o  spodeczek,  gdy  ją  uniosła.  Natychmiast 

przyszedł  z  pomocą,  podtrzymując  rękę,  co  spowodowało  tylko  szybsze  bicie  jej 
serca.  Patrzyła  na  pokrytą  odciskami  dłoń  przykrywającą  jej  palce  na  brzegu 
talerzyka. Dobrze widoczne żyły układały się we wzór przypominający deltę rzeki, 
życie płynące pod smagłą skórą zbiegało się tutaj w jedno. 

-  Popełniłem  w  życiu  wiele  błędów,  Kreestine.  Czy  mogłabyś  powiedzieć 

dokładniej, o co ci chodzi? 

Jego wyznanie było dla niej zaskoczeniem, ale nie większym niż on sam. Nie była 

dokładnie pewna, czego się spodziewała, ale nawet w najdzikszych marzeniach nie 
mogłaby go sobie wyobrazić. Kto mógłby? 

Azjatycka  wrażliwość  malowała  się  w  twarzy  i  ciele  o  czysto  europejskich 

cechach,  a  tajemnice,  które  wyczytała  w  oczach,  zaprzeczały  kaukaskiemu 
dziedzictwu.  Nosił  długie  włosy  jak  rycerze  Khampas,  ale  ich  kolor  mówił  co 
innego, opowiadał o szkockich górach i zamieszkujących je ludziach o jasnej cerze. 
Mimo  muskularnego  wdzięku  ruchów  i  naturalnej  swobody,  z  jaką  nosił  swój 
dziwny  strój,  nie  wszystko  w  tym  mężczyźnie  zdawało  się  harmonizować  z  sobą. 
Nie mogła wyobrazić sobie żadnego ciągu wydarzeń, który mógłby popchnąć go do 
azjatyckiego klasztoru, a co dopiero wynieść nagle na skrzydłach sławy. 

Podniosła  oczy,  by  napotkać  jego  spojrzenie,  i  to  był  niewątpliwie  błąd.  Był 

kolorem  i  energią,  fascynującą,  realną  energią.  Gęste  rzęsy  ocieniały  orzechowe 
oczy  i  smugi  zmęczenia  pod  mahoniową  skórą.  Nos  miał  prosty,  ociosany  boską 
ręką  tak,  by  pasował  do  równin  policzków,  czystych  rysów  twarzy  i  mocnych 
szczęk oproszonych jednodniowym zarostem. 

Ten gwałtowny tok myśli zaskoczył ją i uświadomiła sobie, że przygląda mu się 

już  zbyt  długo,  w  pewien  sposób  zatracając  się  w  magii  jego  oczu.  Chrząknęła  i 
przerwała czar. 

- Nie jestem pewna, kto przysłał cię tutaj, ale musieli ci powiedzieć, kim jestem i 

że nazywam się Kristine Richards? 

- Nikt mnie nie przysłał - powiedział z uśmiechem. Wrzucił garstkę kostek cukru 

do kawy, więcej niż nawet ona odważyłaby się wrzucić do jednej porcji. 

Musiał ją źle zrozumieć, więc spróbowała jeszcze raz. 
- Nie rozmawiałeś z Harrym Fratzem lub z kimś z uniwersytetu?  - spytała, chcąc 

pomóc  jego  pamięci  i  starając  się  ignorować  bicie  własnego  serca  za  każdym 
razem,  gdy  pojawiał  się  na  jego  twarzy  ten  szelmowski  uśmiech.  Podświadomie 
potrząsnęła  głową,  by  zaprzeczyć  swojej  nerwowej  reakcji  na  jego  osobę  i 
zanegować drżenie przebiegające wzdłuż kręgosłupa. 

background image

Zmieszany uniósł w górę jedną brew, oczy mu się zwęziły. 
- Znasz Harry’ego Fratza? 
-  Tak  -  powiedziała,  opanowując  śmieszny  impuls,  który  pchał  ją  do  ucieczki,  i 

starając się być uprzejmą gospodynią. 

-  Ach,  więc  popełniłem  błąd  -  rzekł,  posyłając  jej  kolejny  łobuzerski  uśmiech.  - 

Harry nie ma dość wyobraźni, by pomyśleć o kochance. 

-  Mam  taką  nadzieję!  -  wykrzyknęła  zaszokowana,  zapominając  o  uprzejmości  i 

swoich rozważaniach. - Harry i ja jesteśmy związani pracą zawodową. - Kochanka, 
tego tylko brakowało! 

-  To  nie  jesteś  moją  gospodynią?  -  Przechylił  głowę  na  jedną  stronę,  warkocz 

przesunął  się  po  szerokim  barku.  Długie  włosy  bynajmniej  nie  ujmowały  mu  nic 
męskości,  a  przeciwnie,  dodawały  jakiegoś  szczególnego  uroku  temu  najbardziej 
męskiemu  zwierzęciu,  jakie  kiedykolwiek  widziała.  Wszystko  w  nim  mówiło  o 
dawno  minionych  stuleciach,  każdy  surowy  rys  postawy,  każdy  manieryzm,  poza 
oczami, bo to, co wyczytała w nich było samym bezkresem. 

Odetchnęła  głęboko,  zanim  odpowiedziała  z  całą  godnością,  na  jaką  mogła  się 

zdobyć. 

- Nie, panie Carson. - Przerwała na sekundę, zdając sobie sprawę, jak bardzo nie 

na  miejscu  zabrzmiał  ten  tytuł.  Pan,  sugerowało  pewien  poziom  kultury,  który 
wątpiła, czy udało mu się osiągnąć. - Nie jestem pana gospodynią. Jestem Kristine 
Richards,  doktor  Richards.  Zastępuję  Harry’ego  Fratza,  o  czym  zapewne 
wiedziałby  pan,  gdyby  zadał  pan  sobie  trud  skontaktowania  się  z  uniwer...  -  W 
głowie  zapaliło  jej  się  jasne  światło  alarmowe,  powodując,  że  znowu  przerwała. 
Gdy ponownie podjęła przerwany wątek, w jej spojrzeniu było wiele sceptycyzmu. 
-  A  jeśli  nie  rozmawiał  pan  z  nikim  na  uniwersytecie,  skąd  wiedział  pan,  że  ma 
przyjść tutaj? 

-  Poszedłem  za  kuframi.  -  Wskazał  ręką  gdzieś  za  siebie,  gdzie  na  podłodze  jej 

salonu piętrzyły się kufry. 

Jego  wyjaśnienia  nie  brzmiały  zbyt  przekonywająco.  Mieszkała  ponad  pięć 

kilometrów za Fort Collins u podnóża Gór Skalistych i wiele osób miało kłopoty ze 
znalezieniem jej domu, nawet używając dobrze oznakowanej mapy. 

-  Poszedłeś  za  kuframi  -  powtórzyła,  starając  się  dać  mu  do  zrozumienia,  jak 

wielkie są jej wątpliwości. 

Siła niewinnego, a jednak dziwnie starego spojrzenia magnetyzowała ją. 
- Rzeczy obdarzone siłą zawsze zostawiają po sobie ślad. To zależy od ciebie, czy 

zechcesz w to uwierzyć - powiedział. 

„Rzeczy  obdarzone  siłą  -  powtórzyła  w  myśli.  -  Zgadza  się.”  Poruszyła  się 

niespokojnie,  patrząc  niepewnie  na  kufry.  Wydawały  się  bardzo  dziwne  i  bardzo 
stare. Miały ciężkie stalowe zawiasy i kłódki, specjalne skórzane wzmocnienia na 
rogach  i  żłobienia  w  metalu  łączącym  deski,  ale  nie  czuła,  by  emanowała  z  nich 
jakaś siła. Szczerze mówiąc, cieszyła się, że nic takiego nie czuła. 

- Czy masz śmietankę? - zapytał. 

background image

- O, tak - zająknęła się, odrywając spojrzenie od kufrów. Gdy podawała wyjęty z 

lodówki kartonik śmietany, jego palce musnęły jej, fizycznie przypominając o ener-
gii, którą uosabiał. Rzeczy obdarzone siłą... 

„Niech to wszyscy diabli” - pomyślała. Ktoś powinien był ostrzec ją przed Kitem 

Carsonem.  Harry  to  fajtłapa,  ale  z  pewnością  dziekan,  doktor  Chambers,  czy 
dyrektor  jej  wydziału  wiedzieli  więcej,  niż  jej  powiedzieli.  Mogłaby  zacytować 
długą  listę  przeróżnych  artykułów  i  innych  materiałów,  które  razem  z  Jenny 
zgromadziły na temat Kita Carsona, a które tak niewiele powiedziały jej o stojącym 
naprzeciw  niej  tajemniczym  człowieku,  zachowującym  się  tak,  jakby  zajechał 
właśnie do jednej z euroazjatyckich gospod. 

Z  przyklejonym  do  twarzy  bladym  uśmiechem  odeszła  trochę  od  barku. 

Spostrzegła pudełko pączków w czekoladzie i popchnęła je w jego kierunku. 

- Proszę się poczęstować pączkiem. Wrócę za moment. 
Nie  można  by  chyba  powiedzieć,  że  pobiegła  do  swego  gabinetu,  ale  też  i  nie 

ociągała się zbytnio po drodze. 

Kit  oparł  się  o  barek  i  wziął  pączka,  obserwując  Kristine,  jak  odchodziła  lekko 

kołysząc biodrami i zdecydowanym ruchem unosząc do góry ramiona. Nie było to 
tym, czego oczekiwał lub na co miał nadzieję, ale na początek wystarczy. 

Gwoli sprawiedliwości potroił wartość swoich skarbów. 
Shepherd  i  Stein  zawiedli  na  całej  linii,  zwłaszcza  w  sprawie  przeznaczenia 

kufrów. Harry Fratz, będąc jedynie wystraszonym głupcem, wyłożył jasno kwestię 
stanowiska  uniwersytetu  wobec  kontrabandy.  Nie  chcieli  mieć  nic  wspólnego  z 
jego  bardziej  wątpliwymi  działaniami  niezależnie  od  tego,  jak  szlachetna  byłaby 
ich  motywacja.  Jego  partnerzy  powinni  byli  przyjąć  wysłane  z  Neapolu  kufry, 
pozostawiając  jemu  zadanie  uzyskania  dokumentów  potrzebnych  do  uspokojenia 
ich zbiorowego sumienia. 

Niekonwencjonalne  metody  dostarczania  tybetańskich  zbiorów  zdecydowanie 

odstraszały ich, ale  miał nadzieję, że przynajmniej Shepherd  będzie odporniejsza. 
Liczył na to, że jej przekonania okażą się wystarczająco silne, by potrafiła znieść 
niewielką  burzę  chińskiego  gniewu  i  czczych  pogróżek.  Mylił  się,  obarczyła 
kuframi tą oto, nic nie podejrzewającą profesor uniwersytetu. 

Nie  miał  ochoty  marnować  energii,  złoszcząc  się  na  któregokolwiek  z  nich. 

Wiedział,  czym  najprawdopodobniej  zakończy  się  jego  misja  na  długo  przed 
przekroczeniem tybetańskiej granicy. 

Turek, najpotworniejszy bandyta na całej równinie, pragnął spróbować raz jeszcze 

zatopić nóż w jego sercu. Chińczycy wysiali za nim list gończy, a Nepalczycy wy-
rzucili  go z ziemi, w której się urodził. Nie  mógł tam  wrócić legalnie, jeszcze nie 
teraz. 

Rozważył  ryzyko  i  stwierdził,  że  warto  je  podjąć,  żałował  tylko,  że  Kristine 

Richards nie miała tej samej szansy. Ale z powodu jej nieświadomości przy przyj-
mowaniu kufrów, które jego partnerzy i uniwersytet posłali pod jej adres, czy też z 
powodu tchórzostwa Steina i Shepherd, a może przez zrządzenie losu był teraz za 

background image

nią  odpowiedzialny.  To,  co  wyczuł  w  jej  pocałunku,  najbardziej  przemawiało  za 
zrządzeniem  losu.  Zbyt  wiele  lat  spędził  w  twardej  szkole  buddyjskich mnichów, 
by  nie  zaufać  w  tej  chwili  własnym  instynktom,  które  wciąż  były  łagodnie  i 
przyjemnie  rozbudzone.  Zbyt  długo  był  bez  kobiety,  by  nie  cieszyć  się  jej 
obecnością  teraz,  jakiekolwiek  miałby  być  jej  warunki.  Ogólnie  rzecz  biorąc,  nie 
żałował, że sytuacja przybrała taki właśnie obrót. Nie wątpił też, że będzie w stanie 
ochronić Kristine do czasu, gdy nie zakończy swoich spraw. A może zwiększy cenę 
czterokrotnie i włączy także ją do udziału w zyskach. Bez wątpienia miała już swój 
udział w podjętym ryzyku. 

Sięgając  po  następnego  pączka,  wstał  i  podszedł  do  kufrów.  Przyklękał  przy 

każdym  z  nich,  metodycznie  sprawdzając  kłódki  i  trzymając  cały  czas  pączka 
między zębami. Ciężkie zamki były nie uszkodzone. Nie dała mu żadnego powodu, 
żeby  miał  podważać  jej  uczciwość,  ale  skrzynie  przeszły  przez  wiele  rąk,  zanim 
trafiły ostatecznie do niej. 

Ugryzł kawałek pączka i przejechał łagodnie ręką po jednym z kufrów. Odnalazł 

legendarny  klasztor  Chatren-Ma  oraz  Kah-gyur  -  buddyjskie  pismo  ostatniego 
wielkiego  chana,  Kublai.  Uśmiechnął  się  szeroko.  No,  przynajmniej  to,  co 
pozostało  w  klasztorze  do  dzisiaj,  mniej  więcej  jedna  piąta  tomu  z  całego 
stutomowego zbioru. A jak dotąd było to i tak więcej, niż udało się komukolwiek 
dostać w swe ręce, i gwarantowało mu pełny żołądek aż po kres jego dni. 

W  swoim  gabinecie  Kristine  desperacko  ściskała  słuchawkę,  wsłuchując  się  w 

przytłumione głosy na drugim końcu linii. Zaczęła od końca swojej listy, dzwoniąc 
najpierw do Harry’ego, ale ani rozmowa, ani podsłuchiwanie nie były zbyt owocne. 

-  Doktor  Richards?  -  żona  Harry’ego  znów  odezwała  się  na  linii.  -  Bardzo  mi 

przykro, ale Harry ma niewielki nawrót choroby i nie jest w stanie przyjmować dziś 
żadnych telefonów. 

„Nawrót choroby, już to widzę” - pomyślała Kristine. 
- Bardzo mi przykro - powiedziała słodko, pukając ołówkiem w blat biurka. - Tak 

dobrze wyglądał zeszłej nocy. 

-  Tak,  no  cóż,  myślę,  że  to  przyjęcie,  to  było  trochę  ponad  jego  siły.  Jestem 

pewna, że zadzwoni do pani, gdy tylko poczuje się lepiej. 

„Nie radziłabym pani ręczyć za to głową, pani Fajtłapowo” - przeniknęło jej przez 

myśl, a głośno powiedziała: 

-  Dziękuję  i  proszę  powtórzyć  mu,  że  jego  przyjaciel,  Kit  Carson  przyjechał 

nareszcie. Jestem pewna, że teraz, kiedy jest w mieście, będzie chciał spotkać się z 
Harrym. 

- Hm.... nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł. Lekarze obawiają się,  że Harry 

wciąż jeszcze może zarażać innych czy coś w tym stylu... Do widzenia. 

Usłyszała  trzask  odkładanej  słuchawki.  Odsunęła  aparat  i  bacznie  mu  się 

przyjrzała,  przesuwając  jednocześnie  ołówek  w  palcach.  Albo  żona  Harry’ego 
kłamała,  albo  połowę  pracowników  wydziału  historii  uniwersytetu  w  Kolorado 
czekało dosyć ciężkie lato. Jeżeli Kristine uwierzyłaby, że Harry może zarażać, jej 

background image

następnym krokiem byłoby wykupienie akcji szpitala w Poudre Valley. 

Zamiast tego zadzwoniła do doktora Timnatha, który bardzo wygodnie dla siebie 

właśnie wyjechał z miasta. Wygodnie dla niego, ale nie dla Kristine. 

W  ten  sposób  pozostawał  jej  tylko  dziekan  Chambers,  człowiek,  od  którego 

zależał  jej  tytuł  profesorski.  Podlizywała  mu  się  przez  całe  ostatnie  dziewięć 
miesięcy  i  naprawdę  nie  miała  ochoty  zrujnować  jednym  nieodpowiedzialnym 
telefonem  tego  perfekcyjnego  obrazu  służalczości,  jaki  zapewne  zdążył  już  sobie 
wytworzyć. Może, jeśli nie dawałaby ujścia swojej irytacji, wszystko byłoby okay. 
On  powinien  być  zdecydowanie  zainteresowany  informacją,  że  ten  wyjęty  spod 
prawa osobnik przyjechał już, aby zamieszkać pod jej dachem. 

Dopuszczając  do  głosu  jedynie  przyjemne  myśli,  Kristine  wcisnęła  końcem 

poobgryzanego ołówka numer dziekana. 

- Halo! - Po trzecim sygnale odebrał sam Chambers. Głębokiego basu jego głosu 

nie  można  było  nigdy  pomylić.  To  był  jeden  z  głównych  elementów,  których 
używał do zastraszania. 

- Dzień dobry, doktorze Chambers, mówi Kristine Richards. 
- Tak? 
„To tyle tytułem wstępnych grzeczności” - pomyślała. 
-  Dzwonię,  by  poinformować  pana,  że  właśnie  przyjechał  Kit  Carson,  i 

zastanawiałam się... hm, zastanawiałam się, co chciałby pan, żebym z nim zrobiła? 

- Zrobiła z nim, doktor Richards? 
Podniosła  oczy  ku  górze.  Gdy  opuszczała  spojrzenie  w  dół  oszołomił  ją  widok 

tego, co zobaczyła w salonie. Wyjęty spod prawa czy nie, to niemożliwe, żeby Kit 
Carson  robił  to,  co  wydawało  jej  się,  że  robił.  Wyciągnęła  głowę  i  z  rosnącym 
zdumieniem obserwowała, jak zawinął coś w papierową bibułkę i poślinił brzeg. 

- Doktor Richards? - Głos Chambersa zagrzmiał w jej uchu. 
-  Tak  -  syknęła  do  słuchawki.  -  Co  mam  z  nim  zrobić?  On  jest...  -  Przerwała 

raptownie, unosząc głowę i wąchając powietrze. Tytoń. Natychmiast uspokoiła się. 
Ale  już  za  moment  zirytowała  się  ponownie,  patrząc,  jak  wydmuchuje  kółeczka 
dymu  w  jej  krystalicznie  czyste  górskie  powietrze.  Perfekcyjne  kółeczka  dymu, 
jedno po drugim, małe przechodzące przez duże, pojedyncze przez podwójne. Dym 
unosił się nad nim w koncentrycznych kołach długo po tym, jak powinien był się 
już rozproszyć. Nigdy nie widziała czegoś podobnego. 

-...  sugerowałbym,  żeby  pani  z  nim  popracowała.  -  Usłyszała  ostatnie  słowa 

dziekana.  -  Ma  pani  wstępne  badania  Harry’ego.  Jeśli  ma  pani  wątpliwości  co  do 
swoich kwalifikacji, powinna pani porozmawiać o nich przed wyrażeniem zgody na 
pracę przy projekcie. 

Skupiła ponownie całą uwagę na prowadzonej rozmowie. 
-  Nie,  nie  o  to  chodzi  -  powiedziała  szybko.  -  Mam  więcej  niż  wystarczające 

kwalifikacje, żeby zapisać wyniki badań Carsona, ale... - „Ale co, Kristine? Ale cię 
pocałował? Doskonale, właśnie to Chambers powinien usłyszeć.” - Ale on jest... ale 
ja jestem... ale on nie... 

background image

-  Czy  ma  pani  jakiś  problem,  doktor  Richards?  -  Głos  dziekana  przeciął  jej 

zmieszanie jak sztylet. 

-  On  jest  dziwny  -  powiedziała  cicho,  zdając  sobie  sprawę,  jak  głupio  to 

zabrzmiało.  Zachowała  przynajmniej  tyle  przytomności  umysłu,  żeby  nie 
wspominać,  że  był  większym  i  przystojniejszym  barbarzyńcą,  niż  Chambers 
mógłby  to  sobie  wyobrazić.  Zawsze  sądziła,  że  ten  obraźliwy  przydomek  odnosił 
się do metod używanych przez Carsona, a nie do jego osobowości. Jego pocałunek 
zupełnie wybił jej to z głowy. 

-  Wydaje  się,  że  rzeczywiście  prowadził  dość  dziwne  życie  -  powiedział  doktor 

Chambers.  -  Jeśli  ma  kłopoty  z  przystosowaniem  się  do  nowego  środowiska, 
sugerowałbym, żeby pomogła mu pani odnaleźć się w nowej kulturze. Pani wysiłki 
będą oczywiście nagrodzone. 

Miała  już  na  końcu  języka  zwrot  o  „rzeczach  obdarzonych  siłą”  i  omal  ich  nie 

wypowiedziała. Powstrzymała się wszystkimi siłami. Koncentrując się na mglistej 
obietnicy nagrody, starała się nawiązać do jakiegoś wątku, gdzie mogłaby błysnąć 
inteligencją. 

-  Czy  poczynił  pan  jakieś  kroki  w  sprawie  zakwaterowania?  -  spytała.  -  Wydaje 

się być zupełnie nie zorganizowany. - „Może niespecjalnie błyskotliwie, ale przy-
najmniej nie głupio” - pomyślała. 

-  Pozostawiam  to  w  pani  gestii,  proszę  mu  pomóc  oswoić  się  z  nową  kulturą. 

Szczerze  mówiąc,  wnioskując  z  wieści,  które  dochodziły  do  nas  przez  ostatnich 
parę miesięcy, nie byliśmy wcale pewni, czy pan Carson wywiąże się z kontraktu. 
Może  się  pani  skontaktować  z  biurem  zakwaterowania  na  wydziale.  -  Dziekan 
urwał  na  chwilę,  Kristine  usłyszała  w  jego  głosie  niepokojące  wahanie.  -  Proszę 
pamiętać,  doktor  Richards,  że  jesteśmy  zainteresowani  jedynie  ewentualnym 
spisem starożytnych szczątków pozostałych  w Tybecie. Zalecałbym, żeby skupiła 
pani  swoje  wysiłki  na  badaniach,  za  które  zapłaciliśmy,  a  nie  na  czymkolwiek 
innym, czym mógłby się zajmować pan Carson. On jest człowiekiem obdarzonym 
różnorodnymi talentami, a nie ze wszystkimi jego poczynaniami chcielibyśmy być 
wiązani. 

„Znakomicie. Zupełnie doskonale” - pomyślała. 
- Bardzo mi pan pomógł, panie Chambers - powiedziała, powściągając sarkazm. - 

Dziękuję.  -  Z  niesmakiem  odłożyła  słuchawkę  i  oparła  głowę  na  rękach,  zdając 
sobie sprawę, że właśnie w iście królewski sposób posłużyli się nią, by uporała się 
z niezłym ambarasem. 

Dopaliwszy  papierosa.  Kit  podszedł  do  okna.  Przyjrzał  się  falistym  wzgórzom 

prowadzącym do zbiornika wodnego i znajdującej się za nim skarpy. Na równinie 
poniżej  rozpościerało  się  miasto.  Taras  z  czerwonego  drewna  otaczał  dom  od 
wschodu  i  północy.  W  części  południowej  była  oszklona  ściana,  kamienna 
posadzka  i  mnóstwo  zalanych  słońcem  kwiatów.  Ten  dom  był  bardzo  otwarty, 
zupełnie inaczej niż jego - daleko w górnym dorzeczu rzeki Kai Gandaki w Nepalu, 
blisko granicy tybetańskiej. Jego dom, w którym mieszkał przez ostatnich kilka lat, 

background image

zbudowany  był  tak,  by  chronić  przed  zimowym  mrozem  i  wiatrami  często 
omiatającymi wąwóz. Jej zapraszał żywioły do środka. Chętnie rozkoszowałby się 
wygodami, których obietnicę zdawał się tu widzieć. 

„Wygody i towarzystwo - pomyślał - gdyby tylko nie mały defekt w postaci braku 

zaproszenia.”  Jego  partnerzy  najwyraźniej  nie  uważali  za  stosowne,  by  wysłać 
jakieś  wyjaśnienie  razem  z  kuframi,  czy  też  zorganizować  mu  zakwaterowanie. 
Najprawdopodobniej wcale nie spodziewali się, że uda  mu się  wydostać  z Tybetu 
żywym, a już na pewno nie po tym, jak Turek ruszył do walki o obiecaną za jego 
życie  nagrodę.  Ta  kobieta  miała  doktorat  i  wyczuwał  w  niej  większą  jeszcze 
inteligencję,  niż  sugerowałby  sam  tytuł.  Na  pewno  przemówią  do  niej  rozsądne 
argumenty, a jeśliby nie, wiele nauczył się o sztuce perswazji od swojego drugiego 
ojca, Sang Phali. 

Wciąż  jeszcze  w  gabinecie  Kristine  czekała  na  kolejne  połączenie  telefoniczne, 

zdając  sobie  sprawę,  że  jej  szanse  topniały  szybciej  niż  śnieg  w  ciepłym  kraju. 
Mieszkania  wydziałowe  były  zarezerwowane  do  soboty,  do  mieszkań  dla 
małżeństw studenckich była długa na dwie strony lista oczekujących, a akademiki 
jeszcze przez dwa tygodnie gościć miały uczestników Chrześcijańskiej Krucjaty. 

Sekretarka odezwała się ponownie na linii: 
- Doktor Richards? 
- Tak? 
- Ktoś zrezygnował w Corbert Hall, ale... 
- Bierzemy to - wyrwało się Kristine. 
- Ale to nie jest pokój jednoosobowy - dokończyła sekretarka. 
- To już jego problem - mruknęła pod nosem Kristine i trzydzieści sekund później 

podała  sekretarce  wszystkie  informacje,  jakie  miała:  jego  imię  i  nazwisko  oraz 
adres wydziału historii, pod który miały być wysłane rachunki. 

Osiągnąwszy  pierwszy  tego  dnia  sukces,  ruszyła  po  kolejny,  którym  miało  być 

pozbycie  się  z  domu  najbardziej  intrygującego  mężczyzny,  jakiego  spotkała  od 
wielu miesięcy. Zdawała sobie w pełni sprawę z ironii całej sytuacji. 

- Mamy szczęście - zwróciła się do niego, wchodząc do pokoju. 
-  Czułem  to  samo  -  odpowiedział,  obracając  się  ku  niej  ze  swoim  łobuzerskim 

uśmiechem.  Jego  oczy  pociemniały  od  tego  samego  ciepła,  które  czuła  w  tym 
uśmiechu i które wypędziło spokój z jej serca. 

Obroniła  się  przed  intensywnością  jego  spojrzenia,  owijając  się  szczelniej 

szlafrokiem. Było zdecydowanie zbyt wcześnie rano, by takie myśli powstawały w 
jej głowie, a on był jej zbyt obcy, by je wywoływać. 

Ale nie czuła tej obcości, gdy ją całował, a dzień miał za mało godzin, by mogła 

wyjaśnić tę niespójność. 

-  Chciałabym  powiedzieć,  że  znalazłam  miejsce,  gdzie  można  się  zatrzymać. 

Uniwersytet pokryje koszty, ale... - bezwiednie potrząsnęła głową jak on i mówiła 
trochę wolniej - obawiam się, że będzie pan miał towarzysza. - Nagle zdała sobie 
sprawę z tego, co robi i zamilkła. - Czy jest jakiś problem? 

background image

- Muszę zostać tutaj, Kreestine - powiedział, obejmując gestem ręki cały dom. Jej 

dom. 

- Tutaj? Dokładnie tutaj? - Z pewnością musiała źle zrozumieć. Coś za często jej 

się to ostatnio zdarzało. 

Kiwnął  głową  i  jeszcze  raz  zdała  sobie  sprawę,  że  nieświadomie  robi  to  samo, 

włosami muskając jego ramię. Z wysiłkiem odwróciła głowę w drugą stronę. 

- Nie. Wcale tak nie uważam. - Energicznie potrząsnęła głową. - To niemożliwe, 

żebyś tu został. To zupełnie wykluczone. Niemożliwe. 

- Konieczne - odparował. 
- Nierozsądne - powiedziała jeszcze bardziej stanowczo. 
- Takie jest przeznaczenie. 
- Przeznaczenie? 
- Wzięłaś na siebie odpowiedzialność za kufry. W zamian za to ja muszę przyjąć 

na siebie odpowiedzialność za twoje bezpieczeństwo. Nie ma innego wyjścia. 

Kristine  patrzyła  na  niego  całkowicie  zdezorientowana.  W  pierwszym  odruchu 

chciała dzwonić do Chambersa i ponownie wyjaśnić sytuację, tym razem podając 
więcej  szczegółów.  Albo  jeszcze  lepiej  zażądać,  by  osobiście  porozmawiał  z 
Carsonem  i  sam  przekonał  się  na  co  była  narażona  przez  cały  ranek.  On 
potrzebował  czegoś  więcej  niż  tylko  kontaktu  z  nową  cywilizacją.  Potrzebował 
kompletnego  kursu  o  zachodniej  kulturze.  Trochę  wykładów  z  logiki  również  by 
mu nie zaszkodziło. 

- Dobrze, a więc doszliśmy do porozumienia - powiedział Kit, biorąc jej milczenie 

za  zgodę,  zadowolony,  że  nie  musiał  uciekać  się  do  bardziej  energochłonnych 
sposób.  W  czasie  długiej  podróży  zmęczył  się  nie  tylko  jego  umysł,  ale  także  i 
ciało.  -  Będę  potrzebował  jedzenia  i  odpoczynku.  A  potem  zajmiemy  się 
sortowaniem  fotografii  i  załączonych  do  nich  notatek.  Jeden  z  mułów  wpadł  do 
przełęczy,  a  drugiego  straciliśmy  podczas  przeprawy  przez  rzekę,  ale  oba  te 
wydarzenia  miały  miejsce  na  początku  podróży  i  jestem  pewien,  że  zwierzęta 
niosły  tylko  zapasy,  a  nie  dzienniki.  Niemniej  jednak  musimy  sprawdzić  spis.  W 
cieniu Mount Tise napadnięto na nasz obóz, ale raz jeszcze bogowie sprzyjali nam i 
bandyci nie dostali tego, po co przyszli, chociaż jeden z powoźników został ranny. 
Czasami tak się dzieje, nieprawdaż? 

Ta  niesamowita  historia  pobudziła  jej  wyobraźnię,  mimo  wewnętrznego  głosu 

ostrzegającego,  by  przerwała  tę  litanię  katastrof  i  zażądała,  by  wyszedł,  zanim 
jeszcze  jej  wyobraźnia  kompletnie  nie  zawładnęła  zdrowym  rozsądkiem.  Ale  im 
dłużej mówił, tym bardziej była ciekawa, zwłaszcza przygód Harry’ego, kiedy był 
jeszcze zdrowy. 

-  Dlaczego  Harry  opuścił  ekspedycję?  -  spytała  śmiało  o  to,  co  budziło  jej 

najbardziej niepokojące podejrzenia. - Po tym co wydarzyło się z mułem, czy zrobił 
to w czasie napadu? 

Kit zachichotał i potrząsnął głową. 
- A, Harry, zupełnie nie był stworzony do przygód, brakowało mu ducha. Opuścił 

background image

karawanę  wkrótce  po  przekroczeniu  granicy  tybetańskiej,  czym  nie  bardzo  się 
przejęliśmy. To właśnie jego muła straciliśmy. 

- Nie był chory? 
- Tylko ze strachu. 
Bezwiednie  zacisnęła  pięść  w  geście  zwycięstwa.  Podejrzewała  to  już 

poprzedniego  wieczoru,  a  teraz  uzyskała  pewność.  Fajtłapa  zwiał  z  wyprawy,  za 
uczestnictwo w której oddałaby wszystko. Przeprawy przez rzekę, znikające muły, 
bandyci.  Teraz,  zamiast  sama  być  okryta  sławą  dokonanego  odkrycia,  została 
przydzielona do sortowania i pisania, co wcale nie wymagało ochrony osobistej, jak 
sugerował Carson. 

Spojrzała na niego, przyznając w duchu, że znakomicie nadawałby się do tej roli, 

gdyby  istniała  taka  potrzeba.  Ale  nie  istniała,  twardo  przypomniała  sobie.  Sam 
pomysł był śmieszny. Zdaniem Kristine żadna kobieta nie potrzebowała mężczyzny 
do obrony, czy czegokolwiek innego. Doskonale radziła sobie sama przez ostatnie 
cztery lata. Prawdę  mówiąc, radziła  sobie teraz znacznie lepiej niż przedtem.  Nie 
miała  najmniejszego  zamiaru  zrujnować  tego  świetnego  połączenia  pracy  i  siebie 
samej,  pozwalając,  by  jakiś  nazbyt  charyzmatyczny  buntownik  dyszał  w  jej  usta, 
podczas  gdy  ona  ratowałaby  jego  projekt  z  bałaganu,  jaki  uczyniła  garstka 
mężczyzn. 

Nabierając  głęboko  powietrza,  przygotowywała  się  do  wyjaśnienia  mu  swojego 

stanowiska w oficjalnym tonie, pasującym do łączącego ich czysto profesjonalnego 
związku. 

-  Obawiam  się,  że  przez  najbliższych  parę  dni  będzie  panu  musiał  wystarczyć 

pokój w akademiku, panie Carson. - Raz jeszcze użyła tego tytułu, tak pasującego 
do  okoliczności,  ale  zupełnie  nie  do  samego  mężczyzny.  -  W  sobotę  będzie  pan 
mógł  przeprowadzić  się  do  jednego  z  wydziałowych  apartamentów.  Goszczenie 
pana w moim domu zdecydowanie wykracza poza moje obowiązki czy też nakazy 
gościnności. Mam nadzieją, że rozumie mnie pan. 

I taką właśnie gorącą nadzieję miała. Nie wiedziała, co mogłaby zrobić, gdyby nie 

zechciał jej zrozumieć. Wezwanie policji wydawało się nie tylko zbyt pospieszne, 
ale i nie bardzo korzystne dla jej kariery. 

- A więc nie doszliśmy do porozumienia?  - spytał, wyglądając na zaskoczonego. 

Było to dla niego rzadkie uczucie, jeśli właściwie odczytywała jego reakcję. 

- Nie, nie doszliśmy. 
- Myślałem, że zrozumiałaś... 
- Chciałabym, żebyś ty zrozumiał - powiedziała, nie dając mu dokończyć. 
Tłumiąc ziewnięcie. Kit spuścił  wzrok i przejechał ręką po włosach. Sang Phala 

nauczył go wielu rzeczy, ale stary lama z pewnością nigdy nie miał do czynienia z 
żadną  Amerykanką.  Zastanawiał  się,  czy  wszystkie  były  tak  stanowcze,  czy  to 
tylko  wyjątkowa  cecha  charakteru  Kristine.  Był  przyzwyczajony  do  kobiet,  które 
słuchały  bez  pytania,  i  mało  wiedział  o  kobietach,  które  postępowały  inaczej.  To 
było interesujące doświadczenie. Interesujące i odrobinę irytujące. 

background image

Kristine  skrzyżowała  ręce  na  piersi  i  obserwowała  uważnie,  jak  przyjmie  jej 

ultimatum. Nie wyglądał na rozgniewanego, ale nie wydawało się też, żeby zrezyg-
nował.  Za  nic  nie  mogła  zrozumieć,  dlaczego  tak  nalegał  na  pozostanie  tutaj. 
Rzeczywiście,  odwzajemniła  jego  pocałunek  z  niezwykłym  entuzjazmem,  ale 
wszystko, co robiła od tamtej pory, miało na celu zniechęcenie go. Gdyby jej były 
narzeczony  miał  chociaż  połowę  nieustępliwości  Carsona,  byłaby  teraz  mężatką, 
zamiast wkraczać w staropanieństwo ze swoimi naukowymi tytułami, jako jedyną 
pociechą. 

Może  powinna  spróbować  przyjąć  inną  postawę  i  odrobinę  wzmocnić  swój 

autorytet. Nawet jeśli otaczało go w tym momencie więcej niesławy niż sławy, był 
niewątpliwie wybitnym naukowcem, goszczącym w ich mieście. 

-  Jeśli  woli  pan  hotel,  jestem  pewna,  że  uniwersytet  zapłaci  za  pokój  i 

wyżywienie.  -  Już  i  tak  zainwestowali  w  ten  projekt  tysiące  dolarów.  Jakie 
znaczenie mogło mieć jeszcze kilkaset? - Jest kilka dobrych hoteli w Fort Collins, 
jeden z nich całkiem blisko uczelni. W „Górskim Zajeździe” jest basen, a znajduje 
się on dosłownie kilka kroków od mojego biura. Albo jest... 

„Więc  niech  tak  będzie”  -  pomyślał  Kit,  słuchając  jednym  tylko  uchem,  jak 

wyliczała  zalety  przeróżnych  pensjonatów,  w  których  wcale  nie  miał  zamiaru 
zamieszkać. Ignorancja i niewinność nigdy jeszcze nie dały mu żadnego wsparcia, 
chociaż swego czasu miał pod dostatkiem obydwu. Nie chciał jej przestraszyć, ale 
nie zostawiła mu innego wyboru. 

- Kreestine - przerwał jej i zaczekał, aż niepodzielnie skupi na nim całą uwagę, a 

także  spojrzenie  fiołkowych  oczu.  -  Inni  mogą  nie  odnaleźć  śladu  tak  łatwo,  ale 
jeden  przyjdzie  na  pewno  i  zanim  znajdzie  mnie,  najpierw  znajdzie  ciebie.  Nie 
mogę odejść, zanim nie będzie powszechnie wiadomym, że to czego szuka, nie jest 
już w moich rękach. 

„Jak  ściana,  to  było  jak  mówienie  do  twardej  jak  skała  ściany”  -  pomyślała 

Kristine. 

-  Kto  będzie  przychodził  i  po  co?  -  spytała  zupełnie  już  zrozpaczona,  chcąc 

zmusić go, by powiedział coś konkretnego, cokolwiek zamiast wciąż owijać sedno 
sprawy w bawełnę. 

Kit powiedział wreszcie, że szczegóły nie są istotne, ale szybko przerwał, widząc 

ostrzegawczą iskierkę w jej oczach. Nie tylko fakty, ale całą prawdę ze wszystkimi 
niewiadomymi i ukrytymi możliwościami. 

- Turek przyjdzie po skarby Chatren-Ma - oznajmił. Ostatnie słowa wypowiedział 

miękko, jak inwokację. 

Natychmiastowa  zmiana  w  wyrazie  jej  oczu  powiedziała  mu,  że  doskonale 

wiedziała, co to imię oznaczało. 

Kristine  otworzyła  usta,  by  coś  powiedzieć,  ale  żadne  słowo  nie  padło.  Ten 

mężczyzna posiadał niewiarygodną zdolność zamieniania jej w słup soli, ale w tej 
chwili zdecydowanie przeszedł już do sedna sprawy. 

W końcu udało jej się wykrztusić słowo „niemożliwe”. 

background image

- Trudne i niebezpieczne, ale nie niemożliwe - powiedział. - Nie dla mnie i nie dla 

Turka. To on poprowadził bandycki napad na nasz obóz. Ocean go nie zatrzyma. 

Zupełnie niemożliwe, wciąż wmawiała sobie Kristine w milczeniu. Ukryty w niej 

naukowiec  odmawiał  wiary  w  istnienie  legendarnego  klasztoru  zagubionego  w 
śniegach  i chmurach wysokich Himalajów. Już prędzej uwierzyłaby w  Atlantydę, 
czy Shargrila. Znała słynną legendę Chatren-Ma. Miało być to miejsce wiecznego 
spoczynku  doczesnych  szczątków  lama  z  Saskya  i  Kah-gyur  przełożonego  przez 
niego  na  mongolski  dla  Kublai  Chana,  Mongoła,  który  dokonał  podboju  Chin  w 
trzynastym wieku. Jako historyk specjalizujący się w międzyhimalajskim regionie 
Azji,  rozciągającym  się  do  Himalajów  w  Afganistanie  poprzez  Indie,  obejmując 
kraje, takie jak Nepal i Tybet, czytała wiele legend. Tybet zwłaszcza miał ich pod 
dostatkiem.  Zakazana  ziemia  w  obfitości  płodziła  bogów,  legendy  oraz  demony  i 
niewielu naukowcom udało się jak dotąd uchylić rąbka ich tajemnicy. 

A teraz był tutaj Kit Carson, Kautilya, sam będący wielką tajemnicą, równą tym o 

których  czytała,  opowiadający  jej  o  Chatren-Ma  i  bandytach.  Przede  wszystkim  o 
bandytach. 

 

ROZDZIAŁ TRZECI 

Kristine  wiedziała,  że  obecnie  każde  miejsce,  gdzie  prowadzono  badania 

archeologiczne  roiło  się  od  bandytów.  Zwłaszcza  jeśli  było  to  miejsce  otoczone 
legendą,  jak  większość  z  nich  była,  zanim  odkrył  je  ktoś  z  oficjalnym  tytułem 
naukowym.  Nie  pomagało  to  wcale  żadnemu  archeologowi,  jako  że  wszystko  w 
Tybecie było zbyt święte, by można prowadzić tam wykopaliska. Stąd też zainic-
jowana  przez  Carsona  prowizoryczna  inwentaryzacja  widocznych  szczątków 
historycznych,  określenie,  które  zapewne  interpretował  maksymalnie  szeroko,  a 
nawet i wykraczał poza nie. Nic dziwnego, że Harry stchórzył. 

-  Czy  klasztor  był  nietknięty?  -  Nie  mogła  powstrzymać  się  od  zadania  tego 

pytania,  ale  natychmiast  poczuła  się  głupio.  Jak  nie  istniejący  klasztor  mógł  być 
nietknięty?  Ale  może,  jedynie  może,  czasami  w  nocy  gwiazdy  tworzyły  takie 
konstelacje, pod którymi zdarzały się cuda. Chatren-Ma! 

- Czy dasz mi tydzień na załatwienie spraw? - spytał, ignorując jej pytanie. 
Teraz ona go zignorowała, z wysiłkiem opanowując drżenie głosu. Wydawał się 

tak pewny siebie. 

- Czy możesz to udowodnić? 
„Zadawaj  ciosy  i  odparowywuj”  -  pomyślał  Kit,  pozwalając  by,  nikły  uśmiech 

pojawił się na jego twarzy. Nie chciał jej przestraszyć i, jak widać, nie uczynił tego. 
Dlaczego na samym początku uniwersytet nie przysłał mu tej kobiety? Odstawiając 
Harry’ego  do  granicy  tybetańskiej,  stracił  dwa  dni,  które  mógłby  wykorzystać  na 
uzyskanie przewagi nad Turkiem. Ale gdyby uczelnia znała jego prawdziwą misję, 
nie  przysłałaby  nikogo.  Dlatego,  aby  przekonać  Chińczyków  o  swoich  bardziej 
szlachetnych  pobudkach,  potrzebował,  aby  chociaż  formalnie  ktoś  od  nich  brał 
udział w wyprawie. 

background image

Kristine  patrzyła,  jak  zdejmował  zawieszony  na  szyi  klucz.  Kilkoma  krokami 

przemierzył  odległość  dzielącą  go  od  kufrów.  Mimo  koniecznego  sceptycyzmu 
podniecenie burzyło w niej krew. Otwierał jeden kufer po drugim, nie po to, żeby 
odsłonić ukryte w nich skarby, które okazały się być jedynie zwojami płótna koloru 
kości  słoniowej,  ale  by  pokazać  same  kufry.  Skrzynie  wyłożone  były  wewnątrz 
czarnymi jak noc, długimi, wąskimi prostokątami, których brzegi były gładkie od 
dotyku  wielu  rąk.  Na  każdym  z  drewnianych  bloków,  wyryte  w  niezwykle 
delikatny sposób, widniały rzędy skomplikowanego pisma. Kristine zakryła dłonią 
usta  i  postąpiła  krok  do  przodu.  Paski  skóry  przemieszane  z  beżowym  płótnem 
oproszonym  czernią  wyścielały  przestrzeń  między  blokami,  chroniąc  je  w  ten 
sposób. 

- Mój Boże - szepnęła, przysuwając się bliżej. Wyciągnęła rękę, ale nie dotknęła 

niczego.  Materiał  był  czymś  więcej  niż  tylko  zwykłym  płótnem.  Zapakował  do 
skrzyń  modlitewne  flagi,  wyściełając  miejsce  dla  pokrytych  drukiem  bloków 
warstwami świętych inwokacji do bogów. 

-  Trzeba  je  będzie  dokładnie  zbadać  -  zamruczała  -  oddać  do  laboratorium, 

określić wiek i zanalizować. Mój Boże. - Przysunęła się jeszcze bliżej, zaglądając 
pod  wieko  jednej  ze  skrzyń  i  cały  czas  walcząc  z  sobą,  by  nie  dotykać  niczego. 
Przechyliła głowę mocno na bok, studiując jeden z bloków. 

- Wygląda na mongolskie, ale trudno dokładnie to określić, a poza tym nie jestem 

ekspertem. 

-  Ale  ja  jestem,  Kreestine.  Moi  partnerzy  wiedzą  o  tym  i  drogo  zapłacą,  żeby 

dostać to, co przywiozłem. Przeprowadzą swoje własne testy. 

Odwróciła  się  gwałtownie,  a  słowa  „rabowanie  grobów”  przemknęły  jej  przez 

myśl. 

- Nie możesz ich sprzedać! 
-  Oczywiście,  że  muszę  je  sprzedać.  Nie  jestem  w  stanie  ochraniać  ich  w 

nieskończoność. Już do tej pory wielokrotnie narażałem swoje życie i życie wielu 
innych, aby wywieźć Kah-gyur Kublaia z Azji. 

„Kah-gyur  Kublai  Chana  -  pomyślała  -  ukryty  przez  wiele  stuleci  w  klasztorze 

Chatren-Ma”.  Nagle  zbyt  dużo  elementów  zaczęło  pasować  do  siebie:  pogłoski 
dochodzące z Azji, sposób w jaki sam nagle się zjawił, bez żadnego uprzedzenia, 
presja  wywierana  na  nią  przez  uniwersytet,  ostateczne  ostrzeżenie  doktora 
Chambersa,  odcięcie  się  Harry’ego  od  całej  sprawy.  Wszystko  układało  się  w 
logiczną  całość  poza  jej  głupotą  i  naiwnością,  z  jaką  kupiła  tę  historię.  Zawsze 
uważała, że inteligencja była jej mocniejszą stroną, lub przynajmniej równie mocną 
jak uroda, aż do dzisiejszego ranka. 

-  Nie  mogę  wybaczyć  kradzieży  bezcennego  historycznego  reliktu,  dziedzictwa 

narodu  tybetańskiego  -  powiedziała  stanowczo.  Sprzeciwienie  się  mu,  temu 
barbarzyńcy z zamarzniętych bezkresów „dachu świata” wymagało więcej odwagi, 
niż  sądziła,  że  ma.  Historycy  nie  składali  przysięgi  Hipokratesa  w  momencie 
otrzymywania swoich dyplomów, ale były pewne granice, których przekroczyć nie 

background image

mogła. On znajdował się po ich drugiej stronie. - Powinnam zadzwonić na policję. 

-  Już  od  miesiąca  z  powodzeniem  udaje  mi  się  wyprowadzać  w  pole  przeróżne 

władze, Kreestine - powiedział miękko. - Byłby to dosyć niestosowny moment na 
to, żeby mieli mnie w końcu dostać w swoje ręce. 

Jej puls znów przyspieszył rytm, twarz zapłonęła. W co ona się wpakowała? 
- Powinieneś był pomyśleć o tym, zanim ukradłeś Kah-gyur. 
-  Niczego  nie  ukradłem.  Twój  uniwersytet  nie  jest  jedyną  instytucją 

zainteresowaną  przetrwaniem  tybetańskiej  historii  i  jej  zabytków.  Dla 
Tybetańczyków  uratowanie  własnego  dziedzictwa  stanowi  dużo  wyższą  stawkę. 
Skontaktowali się ze mną i obiecałem zrobić dla nich to, co zrobiłem. 

- Rząd tybetański? - spytała przekonana, tylko w niewielkim stopniu. 
- Rząd tybetański na uchodźstwie. Czy rozumiesz? 
Tak, rozumiała. Wiedziała, że Chińczycy, którzy napadli na Tybet w 1950 roku, 

zmuszając  dalajlamę, politycznego i duchowego przywódcę narodu, do emigracji, 
ryli  świętą  ziemię  bez  żadnych  skrupułów,  gdy  tylko  znaleźli  cokolwiek,  co 
uważali  za  cenne:  uran,  złoto  lub  jakiekolwiek  miejsce  religijnego  zjednoczenia 
prześladowanego narodu. 

„Wygnaniec Carson - pomyślała. - Jego imię dobrze do niego pasuje. Gdzie mógł 

zwrócić się o pomoc rząd na uchodźstwie, jeśli nie do innego wygnańca? Kto inny, 
jeśli nie wyjęty spod prawa wygnaniec, poważyłby się na taką ekspedycję? I kto, 
oprócz Carsona, mógłby zakończyć taką misję sukcesem?” 

Nie zaakceptowała twierdzenia o przedmiotach obdarzonych siłą, a przynajmniej 

nie  do  końca.  A  jednak  na  tyle  dużo  prowadziła  samodzielnych  badań,  żeby 
wiedzieć,  że  jeśli  ktoś  pragnął  czegoś  wystarczająco  mocno,  zwykle  osiągał  to. 
Bagaż,  który  przejechał  pół  świata,  a  zwłaszcza  skrzynie  tak  oryginalne  jak  te, 
zostawiał  za  sobą  na  kilometr  długi  sznur  różnych  papierów.  Swój  podpis 
nabazgrała  ostatnio  trzy  razy  na  dokumentach  podsuniętych  jej  przez  Boba.  Nic 
dziwnego, że Carson odnalazł ją. 

Zdała  sobie  sprawę,  że  miała  do  wyboru  dwie  możliwości.  Mogła  pozwać 

uniwersytet  do  sądu  za  lekkomyślne  narażanie  jej  osoby  lub  też  paść  na  kolana  i 
dziękować Bogu, a także Harry’emu Fratzowi, za danie jej tej świetnej okazji. Jeśli 
Carson  kłamał,  była  wystarczająco  sprytna,  by  zdystansować  się  od  oszustwa, 
zanim  przybrałoby  ono  druzgocące  rozmiary.  Było  to  ryzyko,  którego  ani  Harry, 
ani  uniwersytet  najwyraźniej  nie  chcieli  podjąć,  biorąc  pod  uwagę  zwłaszcza 
sposób, w jaki Carson zdobył Kah-gyur. Jeśli mówił prawdę i jeśli ona potrafiłaby 
to  wykorzystać,  już  niedługo  dziekan  Chambers  potulnie  jadłby  jej  z  ręki. 
Wyobraziła  sobie  siebie  w  aureoli  sławy,  odrzucającą  oferty  z  Yale,  Harvardu, 
Stanfordu i czekającą na Cambridge lub Oxford. 

„Uspokój się - Kristine - powiedziała sobie. Przemyśl to dokładnie.” 
Ale  podniecenie  i  bezbrzeżna  ciekawość  zaciemniały  jej  umysł.  Ze  swoim 

życiowym  doświadczeniem  umiała  już  rozpoznać  niebezpieczne  pokusy,  również 
dlatego, że uległa im więcej razy, niż chciałaby się do tego przyznać. Kiedyś już, 

background image

zaślepiona  podnieceniem,  zgodziła  się  poślubić  doktora  Johna  Garraty,  swego 
mentora  na  uniwersytecie  w  Kolorado,  i  decyzja  ta  okazała  się  być  zupełną  kata-
strofą, prześladującą ją przez całe życie jak przysłowiowy zły szeląg. 

Ale  Chatren-Ma...  To  stawka,  dla  której  warto  było  złamać  swoje  zasady.  Miała 

do zyskania cały świat, a do stracenia jedynie zdrowy rozsądek i trochę snu, dopóki 
pod jej dachem zamieszkiwał Carson. 

Kit wyczuwał jej wahanie i czuł, jak zaskakująca siła ambicji przeważała szalę na 

jego  korzyść.  To  wystarczyło,  by  zdecydował  się  na  drobne  nadużycie.  A  jednak 
nawet  wyciągając  rękę,  by  pogładzić  jej  brew,  zastanawiał  się  nad  tym  nowym 
wymiarem  kobiety,  którą  początkowo  wziął  za  czyjąś  kochankę  i  gospodynię. 
Odwaga  u  obu  była  godna  podziwu,  ale  ambicja  i  inteligencja  mogły  okazać  się 
niebezpieczne u tej pierwszej. Musiał obserwować ją bacznie, by w razie potrzeby 
ochronić  ją  nie  tylko  przed  Turkiem,  gdyby  ten  ich  odnalazł,  ale  także  przed  nią 
samą. 

Na  chwilę  potrzebną  do  upewnienia  się,  że  udzielała  mu  gościny,  na  którą  tak 

nalegał, dotknął ją w milczeniu, zapominając o kłopotach. 

Powiedz tak. Kreestine. Nie będziesz tego żałować, a ja jestem już zmęczony nie 

kończącą się dyskusją o czymś, co już dawno jest przesądzone. 

Kristine cofnęła się o krok, zastanawiając się, co u licha zmusiło go do tego, by 

dotknąć  jej  raz  jeszcze,  i  dlaczego  sprawiło  jej  to  taką  przyjemność.  Próbowała 
ukryć swoje zażenowanie, wypowiadając pierwszą rzecz, jaka jej przyszła na myśl. 

- Musisz być zmęczony. 
- Tak, Kreestine - powiedział miękko. - Jestem zmęczony. 
Na lepsze czy na gorsze, wiedziała już teraz, co ma robić. 
Dziesięć minut temu łamała sobie głowę, próbując znaleźć sposób na pozbycie się 

nieproszonego  gościa.  Teraz  nie  miała  zamiaru  spuścić  go  z  oka,  dopóki  nie 
dostanie tego, czego chciała: przyszłości, w której to ona rozdawałaby karty. 

-  Hm,  nie  możesz  zostać  tutaj  -  powiedziała.  -  To  znaczy,  nie  w  domu.  Ale  jest 

pokój  nad  garażem  i  możesz  z  niego  swobodnie  korzystać,  dopóki...  dopóki  nie 
pozbędziesz się tego, co przywiozłeś. - Znowu się zawahała. Twarde negocjacje nie 
były jej mocną stroną, ale była zdecydowana uzyskać coś dla siebie z tego swojego 
przeklętego szczęścia. - Chcę... 

Ucieszył ją, delikatnie przesuwając palcem po jej podbródku. 
-  Dla  twego  bezpieczeństwa  i  mojej  przyjemności  spełnię  twój  warunek.  Moim 

jedynym życzeniem jest umieszczenie Kah-gyur w bezpiecznym miejscu. Podzielę 
się  z  tobą  całą  swoją  wiedzą  na  temat  Chatren-Ma.  -  Złożył  dłonie  razem, 
skłaniając  jednocześnie  głowę  w  geście  posłuszeństwa.  -  Z  tym  darem  możesz 
szukać swojego przeznaczenia, jak tylko zechcesz. 

Albo też mężczyzna posiadał niesamowitą intuicję, albo czytał w jej myślach, co 

było  oczywiście  śmieszne.  Spojrzała  na  niego  z  ukosa.  Śmieszne,  upewniła  się. 
Nikt nie mógłby wyczytać nic w głowie, którą najwyraźniej straciła. 

 

background image

-  Po  prostu  wróć  tam  natychmiast  i  każ  mu  się  wynosić!  -  krzyczała  Jenny  w 

słuchawkę. - Na Boga, Kristine, nie mogę uwierzyć, że zaprosiłaś mężczyznę, żeby 
zamieszkał razem z tobą w tej głuszy! 

- To nie jest głusza, Jenny - powiedziała Kristine, umieszczając przenośny telefon 

pomiędzy  ramieniem  i  uchem,  zajęta  przekopywaniem  szuflady  w  poszukiwaniu 
pary  jednakowych  skarpetek.  -  A  poza  tym  mam  już  matkę.  Potrzebują  zaś 
przyjaciela, który... 

-  I  powinnam  zadzwonić  do  niej  natychmiast,  żeby  powiedzieć,  co  zrobiła  jej 

szalona  córka.  Muriel  nie  spodoba  się  to,  moja  młoda  damo.  Wcale  się  jej  to  nie 
spodoba. 

-  Cóż,  nie  mam  zamiaru  jej  o  tym  mówić  i  jeśli  ty  nie  powiesz,  wcale  się  nie 

dowie.  -  Wiele  razy  w  ciągu  ostatniego  roku  Kristine  poddawała  w  wątpliwość 
słuszność  decyzji,  by  wybrać  sobie  jako  asystentkę  najstarszą  absolwentkę  w 
dziejach  wydziału  historii.  Żaden  inny  profesor  nie  musiał  tolerować  zwrotów  w 
rodzaju  „moja  młoda  damo”  z  ust  własnych  asystentów  ani  ciągłego  podważania 
swojej wiedzy w dziedzinie żywienia. Ale Jenny wielokrotnie już dowiodła swojej 
wartości,  zwłaszcza  gdy  przychodziło  do  drobiazgowej  pracy  badawczej  i 
zakulisowych rozgrywek. 

- Poza tym, Jenny, to ty namawiałaś mnie do tej pracy. 
-  Myślałam,  że  praca  z  tym  człowiekiem  może  się  okazać  pomocna  dla  twojej 

kariery. Nie spodziewałam się, że się z nim zaprzyjaźnisz! 

-  Nie  zaprzyjaźniłam  się  z  nim.  -  „Różowe,  białe,  niebieskie,  w  paski,  w 

serduszka,  bawełniane,  nylonowe,  wełniane.  Jak  to  możliwe,  żeby  ktoś  miał  tyle 
skarpetek, z których żadne dwie chociaż odrobinę nie byłyby do siebie podobne?” - 
zastanawiała  się  Kristine,  wkopując  się  coraz  głębiej  w  kolorową  plątaninę.  - 
Potrzebuję,  Jenny,  żebyś  przez  najbliższy  tydzień  pokręciła  się  trochę  po  biurze, 
udając  osobę  niezwykle  zajętą.  Daję  ci  wolną  rękę.  Zorganizuj  to,  na  co  masz 
ochotę, zapomnij o reszcie. - Wybrała purpurową skarpetkę i, o dziwo, udało jej się 
znaleźć także drugą do kompletu. 

- Knujesz coś, Kristine, i chcę wiedzieć, co to jest. Za każdym razem, gdy zbliżam 

się do tego kubła ze śmieciami, ty mdlejesz. 

- A więc wykorzystaj to, że jestem chwilowo nieprzytomna. 
- Powiedz mi, Kristy - nalegała starsza kobieta. 
Kristine  przysiadła  na  brzegu  łóżka,  by  naciągnąć  skarpetki  i  momentalnie 

poderwała  się.  Przedzierając  się  przez  kłębowisko  kocy  i  prześcieradeł  odnalazła 
teraz dawno zagubioną szczotkę do włosów i wpakowała ją do kieszeni szlafroka. 

- Robię tylko to, Jenny, co mi kazałaś. Jest to manewr taktyczny, który pozwoli mi 

wspiąć się trochę wyżej po szczeblach kariery. 

-  Kristine.  -  Jenny  wypowiedziała  jej  imię  wolno,  z  władczą  nutką  w  głosie,  do 

której  upoważniał  ją  wiek.  -  Wiem,  że  ten  mężczyzna  ma  międzynarodową 
reputację, ale nie jest ona aż tak dobra i nie jest to też powód, żebyś miała w łóżku 
przebyć swoją drogę na szczyt. 

background image

-  Zszokowałaś  mnie,  Jenny,  naprawdę  mnie  zszokowałaś.  -  Uporała  się  zjedna 

skarpetką i sięgnęła po drugą. - Wiesz, że nie ma takich powodów, dla których po-
szłabym z kimś do łóżka. - W momencie kiedy już wypowiedziała te słowa, zdała 
sobie sprawę, że nie powinna była w ogóle wdawać się w jakiekolwiek dyskusje. 

- Nie stajesz się też coraz młodsza - kontynuowała Jenny. - Czas, żebyś wróciła do 

rzeczywistości.  Muriel  i  ja  wciąż  nie  możemy  zrozumieć,  dlaczego  przestałaś 
spotykać się z Grantem Thorpem. 

-  Nie  spotykałam  się  z  nim.  Byłam  z  nim  na  trzech  randkach,  trzech  długich, 

nudnych randkach i wolałabym, żebyście ty i moja matka nie rozmawiały o mnie za 
moimi plecami. Czy mogłybyśmy wrócić do spraw poważnych? 

- Mogłybyśmy, gdybym wiedziała, o jakich to sprawach rozmawiałyśmy.  
- Wystarczy, jeśli powiem, że Carson nie chce nigdzie przenieść skrzyń i nie chce 

również  ich  zostawić.  Logiczne.  -  Powstrzymała  się  od  użycia  słowa  „ochrona”, 
wiedząc, że na pewno zdenerwowałoby to jej asystentką.  - Jedyne o co proszę, to 
żebyś  zajęła  się  wszystkimi  sprawami,  które  mogą  się  pojawić  w  następnym 
tygodniu. Najwyraźniej nikt nie chce mieć z nim do czynienia, więc nie powinnaś 
mieć zbyt wiele kłopotów. 

- Nikt poza tobą - domyślnie podsumowała Jenny. - Jak on wygląda? 
-  Nie  uwierzyłabyś,  gdybym  ci  powiedziała.  -  Przeniosła  słuchawkę  do  drugiego 

ucha,  zrzucając  szlafrok  i  wieszając  go  na  haku.  Chwilę  później  zsunął  się  na 
ziemię,  ale  była  już  pochłonięta  wciąganiem  na  siebie  dżinsów,  z  powodzeniem 
żonglując przy tym telefonem. 

- Wypróbuj mnie - powiedziała Jenny. 
- Więc, ma ten swój kasztanowy warkocz opadający na barki i... 
- Rudy? - przerwała jej Jenny. 
-  Nie,  ciemniejszy,  bardziej  orzechowy.  Kiedy  stoi  w  słońcu  błyska  w  nim 

czerwień, ale wewnątrz domu jest raczej ciemnobrązowy. 

- Hm, jakiego koloru są jego oczy? 
Kristine dopięła dżinsy i zamyśliła się chwilę. 
- Cynamonowe. Dokładnie jak cynamon i naprawdę łagodne i rzeczywiście stare. 
- Hmmm-mnun. 
- I ma jeszcze te złote bransolety, chyba z kilogram. - Na moment oderwała się od 

telefonu, naciągając na głowę czarny sweter. - Myślę, że są scytyjskie, jeśli możesz 
w to uwierzyć. 

- Rozumiem - powiedziała starsza pani surowym tonem. 
- Więc, co o tym sądzisz, Jenny? Czy zastąpisz mnie przez tydzień? 
-  Tak,  jeśli  tylko  rzeczywiście  upewnisz  się,  że  wiesz,  co  robisz.  Czy  jest  tam 

Mancos? 

- Żywy i śliniący się. 
- Dobrze. Zadzwonię do ciebie, gdy ktoś zdecyduje się narazić na szwank własną 

reputację, interesując się Głupotą Fratza. 

Kristine usiadła z powrotem na łóżku, sięgając po tenisówki. 

background image

-  Ostatnim  razem  była  to,  jak  pamiętam.  Przechadzka  Panny  Richards  Wśród 

Ruin. 

- Hm, tak - przyznała Jenny, a potem dodała: - Zakłady są jeden do pięciu przeciw 

twoim  szansom  na  zebranie  czegokolwiek,  co  dałoby  się  opublikować  przed 
końcem  lata.  Połowa  wydziału  nie  sądzi,  żeby  Carson  w  ogóle  miał  się  pojawić. 
Nigdy dotąd nie wyjeżdżał jeszcze z Azji. 

- Ale tym razem zrobił to. - powiedziała Kristine. 
- Inni uważają, że nie wywiąże się z zadania, na które otrzymał fundusze. 
-  Jest  u  mnie  siedem  skrzyń  wypełnionych  dziennikami,  fotografiami  i  innymi 

przedmiotami. - Cieszyła się, że Jenny nie może widzieć jej uśmiechu. - Nie martw 
się. Kto wie, czy we wrześniu nie będziesz już pracować dla szefa wydziału. 

Nie były to czcze przechwałki, uświadomiła sobie Kristine dziesięć minut później, 

szperając  w  jedynym  kufrze,  do  którego  miała  na  razie  dostęp.  Zrobiony  był  z 
surowego drewna i zawierał tylko legalne badania, żadnych zakazanych skarbów. 
Dokumentacja Carsona była drobiazgowa. Notatki i fotografie były posegregowane 
i oznaczone odpowiednimi kolorami, opatrzone datami, numerami i wyprowadzone 
do  zbiorczej  listy  z  dołączonym  katalogiem  pomocniczym.  Jego  wiedza  była 
zdumiewająca.  Wyciągnął  wnioski  i  konkluzje,  na  które  ona  nigdy  by  się  nie 
odważyła. Przeczytawszy jedną czwartą szkicu wstępnego jego dzienników, zrobiła 
sobie wystarczająco długą przerwę,  by zdążyć  zadzwonić do Jenny. Książka była 
już praktycznie napisana. 

- Przyjmę każdy zakład, dolar do dolara, podwójnie dla Harry’ego - powiedziała. 
- On postawił dwadzieścia - odpowiedziała Jenny. 
- A więc straci czterdzieści, ten mięczak bez kręgosłupa. 
Kilka  godzin  później  Kristine  wciąż  jeszcze  zajęta  była  wprowadzeniem  do 

komputera  listy  zbiorczej,  dwukrotnie  sprawdzając  zgodność  numeru  seryjnego  i 
opisu z odpowiadającą mu fotografią. Lok włosów opadł jej na oczy. Wsunęła go z 
powrotem  do  niesfornego  koka,  przypinając  mocno  wsuwką.  Palcami  zaczesała 
czarną  plątaninę  na  czubku  głowy,  drugi  już  raz  dzisiaj  zawieruszywszy  gdzieś 
grzebień. 

-  Cudowne  -  mruknęła  przez  zaciśnięte  wokół  ołówka  zęby,  przyglądając  się 

fotografii pod światłem stojącej na biurku lampy. Może i była szalona, pozwalając 
mu  zostać  tutaj,  ale  im  dłużej  o  tym  myślała,  tym  mniej  obchodziły  ją  jego 
bandyckie metody, ponieważ sam projekt okazywał się być dokładnie tym, o czym 
zawsze marzyła. A wszystko to, nie płacąc tej morderczej ceny, jaką zaproponował. 
Najpierw  musiała  zapisać  legalne  wyniki  badań,  to  nie  podlegało  dyskusji,  ale 
potem  miała  zamiar  postawić  na  nogi  doktora  Johna  Garraty’ego  i  cały  zakład 
historii azjatyckiej. 

Podniosła  kubek  z  kawą  i  opadła  na  krzesło,  śmiejąc  się  niemal  w  głos.  Tak,  na 

doktora  Garraty’ego  czekała  niezła  niespodzianka.  Odłożyła  okulary  na  biurko  i 
wolno  okręciła  się  na  krześle,  przenosząc  wzrok  od  jednej  wyłożonej  książkami 
ściany  do  drugiej,  a  później  spojrzała  poprzez  oszklone  drzwi  balkonu  na 

background image

widniejące w oddali miasto. Nagle wyrósł przed nią sam Kit Carson. 

Wbiła stopy mocno w podłogę, gwałtownie zatrzymując się w miejscu. Odrobina 

kawy wsiąkła w koszulkę, gdy pospiesznie wycierała plamę. 

Był  wykąpany, ogolony i przebrany. W żaden sposób nie była przygotowana do 

ujrzenia  Carsona  w  dżinsach  i  bawełnianej  koszulce.  Długi  kaftan,  który  miał  na 
sobie poprzednio, zakrywał wiele z tego, co wyczuła, gdy trzymał ją blisko siebie. 
Teraz bez tego okrycia musiała zmierzyć się z widokiem szczupłego, muskularnego 
ciała,  smagłych  ramion,  wąskich  bioder  i  szerokich  barków  podkreślonych  bielą 
czystej bawełny. 

- Namaste, Kreestine. - Uśmiechnął się do niej, przewiązując warkocz kawałkiem 

rzemienia. 

„Dom jest za mały dla nas dwojga - pomyślała - A zwłaszcza przy jego sposobie 

wypełniania  sobą  całego  pomieszczenia  przez  samo  wejście  do  niego.”  Czuła  się 
osaczona już wtedy, kiedy znajdował się jeszcze dobrych parę metrów dalej. 

-  Namaste..  Kit.  -  Wypowiedziała  jego  imię,  po  raz  pierwszy  czując,  że  znika 

między nimi kolejna bariera, ta którą szybko starała się zrekonstruować.  - Musisz 
być  głodny.  Przygotowałam  ci  obiad.  Chodźmy  do  kuchni.  -  Tam  było 
przynajmniej więcej przestrzeni niż w pokoju, w którym, jak jej się wydawało byli 
obecnie ściśnięci. Odsunęła krzesło i obchodząc biurko dookoła marzyła w duchu, 
by przeszedł już z progu, zanim ona tam dojdzie, prawie chcąc, by mógł odczytać 
jej myśli. - Mam nadzieję, że nie jesteś wegetarianinem - ciągnęła. - Zapasy owo-
ców  i  warzyw  są  dzisiaj  bardzo  znikome.  Zwykle  robię  zakupy  w  czwartek,  a 
dzisiaj mamy środę, więc pójdę po nie jutro - paplała dalej, on jednak nie ruszył się 
nawet o centymetr. - Jeśli miałbyś ochotę na coś specjalnego... 

Ujął  dłonią  jej  ramię,  zatrzymując  w  pół  kroku  i  sprawiając,  że  jej  serce  znów 

zaczęło bić jak oszalałe. 

-  Nie  jestem  wegetarianinem.  -  Objął  spojrzeniem  jej  twarz,  ani  razu  nie 

napotykając jej wzroku. 

-  Dobrze  więc  -  powiedziała.  -  Nie  będzie  ci  przeszkadzać...  „Co  on  robi?  - 

Przeszkadzać...” - Podniosła rękę, by go zatrzymać, gdy chciał dotknąć jej włosów. 

„Dokonała ze swoimi włosami najbardziej zadziwiającej rzeczy” - pomyślał Kit. 

Podziwiał  siłę  woli,  jakiej  wymagać  musiało  ujarzmienie  tego  dzikiego  żywiołu, 
ale na nic zdały się jej wysiłki. Zdecydowanym ruchem wyciągnął spinkę. 

-  Czy  przeszkadza  ci?  -  zdołała  wykrztusić  zdumiona,  zabierając  mu  spinkę  i 

próbując  wpiąć  ją  z  powrotem,  ale  on  już  wyciągnął  następną.  W  całym  tym 
podnieceniu  bardzo  wygodnie  zdołała  zapomnieć  o  bardziej  osobistym  wpływie, 
jaki  na  nią  wywierał,  a  także  o  niekoniecznie  czysto  profesjonalnych  chwilach  z 
początku ich znajomości. Właśnie przypomniał jej o obydwu, nie pozostawiając co 
do tego żadnej wątpliwości. 

-  Przeszkadza?  -  powtórzył  Kit  i  uśmiechnął  się,  gdy  błyszcząca,  ciemna  masa 

włosów  opadła  oswobodzona.  Była  niezwykła,  o  delikatnej  twarzy  i  sylwetce, 
lekko  zaokrąglona  we  wszystkich  właściwych  miejscach.  Miałby  wielką  ochotę 

background image

zobaczyć ją spowitą w jedwab koloru jej oczu. 

-  Tak,  przeszkadza  -  powiedziała.  -  Nie  możesz  tak  po  prostu  chodzić  sobie, 

rujnując  ludziom  fryzury.  -  Jeszcze  kilka  kosmyków  opadło  jej  na  czoło. 
Przegrywała bitwę na wszystkich frontach. 

- Fryzury? 
-  Mój  kok  -  powiedziała  przez  ściśnięte  wargi.  Ten  mężczyzna  był  barbarzyńcą. 

Podniosła  w  górę  obie  ręce,  by  uporać  się  z  włosami  i  zobaczyła,  że  z  koka  nie 
zostało już nic, w co mogłaby wetknąć spinkę. Był za szybki, za szybki. 

- Brzydki kok - powiedział z figlarnym błyskiem w oczach. - Ładna Kreestine. 
Chciała  westchnąć,  lecz  w  tym  momencie  oddech  skradła  delikatna  pieszczota 

jego  kciuka  na  jej  policzku.  Przez  ułamek  chwili  myślała,  że  ma  zamiar  znów  ją 
pocałować.  On  jednak  opuścił  rękę  i  nie  wiedziała,  co  począć  z  oczekiwaniem, 
które w niej zostało. 

- Czy masz telefon? - spytał. 
- Telefon? - powtórzyła, patrząc na niego i wciąż czując ciepło, które pozostawił 

na jej skórze. 

Usta ułożyły mu się w delikatny uśmiech. 
- Tak, telefon. 
Spłoniła się; czuła jak gorąco i zawstydzenie pokrywają jej twarz. 
-  Telefon  -  powiedziała,  z  trudem  odrywając  od  niego  wzrok.  -  Oczywiście,  jest 

na...  jest...  -  Rozejrzała  się  po  gabinecie,  próbując  przypomnieć  sobie,  gdzie  trzy-
mała telefon. - Jest na biurku. Oczywiście, że jest na biurku... gdzieś tam. - Ucichła. 
„Mój Boże, co za kompromitacja.” - pomyślała. Nigdy wcześniej nie przeszkadzało 
jej to, ale teraz przeraził ją fakt, że środkiem jej dziedzicznego niezorganizowania 
był mężczyzna, którego każdy ruch wydawał się być w harmonii z siłami kosmosu. 

- Mogę skorzystać? 
-  Tak.  -  „Jeśli  tylko  uda  mi  się  go  znaleźć”  -  dodała  w  duchu,  podchodząc  do 

biurka,  zarzuconego  stosami  książek  i  papierów.  Zauważyła  podstawkę,  telefon 
powinien  być  gdzieś  obok.  Gdzie  też  odłożyła  tę  przeklętą  rzecz,  po  rozmowie  z 
Jenny? Czasami wrzucała telefon do szuflady, kiedy potrzebowała więcej miejsca 
do pracy. Kilka razy położyła go na podłodze. Tylko raz znalazła go w metalowym 
koszu na śmieci i przejmujący głos dzwonka przy następnym połączeniu przekonał 
ją, że nie było to najlepsze miejsce. 

Podszedł do niej i odsuwając na bok stertę jakiegoś rękopisu, do którego zabierała 

się przez całe popołudnie, bezbłędnie odnalazł telefon. Podniósł słuchawkę, wcis-
kając  całą  serię  liczb  na  tym  cudzie  techniki.  „Zamiejscowy”  -  zauważyła.  Gdy 
skończył, położył słuchawkę na podstawce i spojrzał na nią wesoło. 

- Czy uśmiechniesz się, Kreestine? 
Dzwonek telefonu przerwał jej długie milczenie. Zauważyła, że bez najmniejszego 

wahania nastawił telefon na rozmowę przez głośnik. Albo dalekie bezkresy Nepalu 
były  bardziej  zaawansowane  technicznie,  niż  jej  się  to  zdawało,  albo  też  gość 
spędził dość wiele czasu w bardziej cywilizowanych rejonach Dalekiego Wschodu. 

background image

A  może  przyswajał  sobie  zasady  działania  wszelkich  wynalazków  najnowszej 
techniki,  czego  na  pewno  nie  można  by  powiedzieć  o  niej.  Żałowała,  że  nie 
zwróciła uwagi na to, które klawisze wciskał. Nastawienie telefonu na głośnik było 
sztuczką zdecydowanie przekraczającą jej możliwości. 

-  Nie  umiem  śmiać  się  na  rozkaz  -  powiedziała  w  odpowiedzi  na  jego  dziwną 

prośbę. 

-  Może  więc  później?  -  Jego  uśmiech  nie  wymagał  specjalnych  zaproszeń  i 

Kristine zauważyła, że odpowiada mu tym samym, lekko unosząc kąciki ust. 

- Dziękuję - powiedział z powagą. 
-  Oczywiście,  zawsze  do  usług.  -  Nawet  zaśmiała  się  lekko.  Nie  wiedziała,  co 

sądzić  o  tym  tajemniczym,  obcym  człowieku,  który  wtargnął  w  jej  życie  i  dom, 
przynosząc  z  sobą  zakazane  skarby  i  łatwe  uśmiechy.  Wiedziała  tylko,  że  ma 
zamiar  maksymalnie  go  wykorzystać.  „A  raczej  jego  skarby”  -  poprawiła  się 
pospiesznie. Wykorzystać go, rzeczywiście. Sama myśl o tym była absurdalna. Ze 
wszystkich  kobiet  była  najmniej  skłonna  robić  wielkie  halo  z  jednego  trochę 
nadmiernie  przyjacielskiego  pocałunku.  Jej  seksualne  porażki  zostały  już  kiedyś 
zgrabnie zasegregowane i ten raz jej wystarczał. Nawet więcej niż wystarczał. 

- Biuro Lois Shepherd - zabrzmiało w głośniku. - Słucham? 
Kristine posłała mu zdumione spojrzenie. 
-  Lo-eese,  poproszę.  -  Uśmiechnął  się  do  niej  ponownie,  a  zmarszczki  w 

szczupłych policzkach zarysowały się mocniej. 

- Mogę wiedzieć, kto mówi? 
- Kautilya Carson. 
- Proszę chwilę zaczekać. 
Nie,  pomyślała  Kristine  z  oczami  zwężonymi  podejrzliwie.  To  niemożliwe,  aby 

dzwonił  do  kustosza  największego  muzeum  historii  naturalnej  na  Zachodnim 
Wybrzeżu. Gdyby dano jej kartkę papieru i pięć minut, napisałaby listę dwudziestu 
muzeów,  gotowych  błagać  o  danie  im  szansy  otrzymania  tego,  co  przywiózł  z 
Tybetu.  Lois  Shepherd  z  Muzeum  Historii  Naturalnej  w  Los  Angeles,  Lois  Shep-
herd, kustosz, byłaby na pierwszym miejscu. 

- Kit? - Pełen niedowierzania głos odezwał się na linii. 
-  Namaste,  Lo-eese.  -  Wziął  do  ręki  jedną  z  wielu  książek  porozrzucanych  na 

biurku Kristine i przeczytał grzbiet. 

- Kit! Udało ci się! 
- Udało mi się? - Spojrzał na Kristine z jedną brwią uniesioną pytająco. 
Ale Lois wyjaśniła, zanim Kristine zdążyła coś powiedzieć. 
- Przyjechałeś bez problemów. 
-  Nie,  Lo-eese.  Miałem  wiele  problemów.  -  Odwrócił  się  w  stronę  biblioteczki, 

studiując tytuły książek. - Ale spodziewałaś się tego, nieprawdaż? 

-  Hm,  tak,  ale  kiedy  omawialiśmy  z  Thomasem  nasze  główne  wątpliwości, 

doszliśmy  do  wniosku,  że  nie  wolno  nam  narażać  muzeów.  Wiedzieliśmy,  co  cię 
czeka, ale nigdy nie traciliśmy nadziei. 

background image

„Kim był Thomas - zastanawiała się Kristine. - I odkąd to muzeum w Los Angeles 

było  częścią  projektu?”  Nie  było  ich  na  żadnym  z  oglądanych  przez  nią 
dokumentów,  no  ale  nie  było  tam  też  Chatren-Ma.  Ten  człowiek  był  więcej  niż 
tylko wyjętym spod prawa wygnańcem. Był wysokiej klasy artystą, uprawiającym 
swoją  sztukę  w  doborowym  towarzystwie.  Jej  opinia  o  jego  profesjonalnych 
umiejętnościach - i tak już wysoka po obejrzeniu wykonanych przez niego badań - 
podniosła się o kolejnych parę punktów. Chociaż wciąż jeszcze nie wiedziała, co o 
nim sądzić. 

- Zgubiłaś kufry, Lo-eese - powiedział, i Kristine słyszała ciche potępienie w jego 

głosie. - Ta nierozwaga spowodowała wiele komplikacji. - Wyjął z półki książkę i 
wsunął na jej miejsce inną trzymaną w ręku. 

- Nigdy nie jestem nierozważna. Kit, nigdy - odpowiedziała Lois niezbyt przejęta 

się  jego  naganą.  -  Choć  przyznam,  że  czasami  bronię  swoich  interesów.  Oboje 
wiemy, dlaczego nie mogłam przyjąć kufrów. Jestem pewna, że Thomas myślał tak 
samo. I, oczywiście, odnalazłeś je. 

- Naturalnie. 
-  Ha!  Nic  nie  było  naturalnego  w  sposobie,  w  jaki...  -  Przerwała  nagle.  -  Gdzie 

jesteś? 

- Z Kreestine, w Kolorado. - Przeszedł wzdłuż półki, aż znalazł miejsce na drugą 

książkę.  Kristine  z  zadowoleniem  zauważyła,  że  nie  tylko  ona  dawała  czasami 
wymijające odpowiedzi. 

Z drugiej strony Lois nie wydawała się być w najmniejszym stopniu zadowolona. 
- Kristine? Kim jest Kristine? 
-  Kobietą  trochę  mniej  dbającą  o  własne  interesy  -  odpowiedział  mgliście.  -  Jest 

bardzo ładna. 

„A  ja  sądziłam,  że  wcześniej  mnie  zawstydził  -  pomyślała  Kristine,  zakrywając 

twarz  ręką  -  co  dopiero  teraz.”  Właśnie  powiedział  jednemu  z  najbardziej 
wpływowych  kustoszy  w  Ameryce,  że  była  bardzo  ładna.  Niekoniecznie  tak 
chciałaby być przedstawioną i nie tak wyobrażała to sobie, czytając jego dzienniki i 
marząc o sławie i chwale. 

-  Nigdy  nie  sądziłam,  że  ty...  -  zaczęła  Lois  zmieniając  nagle  zamiar.  -  To 

nieważne. Kiedy możesz przyjechać do Los Angeles? 

Podniósł z biurka kolejną książkę i spojrzał na Kristine. 
- Czy chcesz jechać do Los Angeles? 
Śmiertelnie  przerażona  tym,  co  Lois  Shepherd  musiała  sobie  pomyśleć  na  jej 

temat, Kristine zaprzeczyła, natychmiast prawie uświadamiając sobie swój błąd. 

- Kreestine mówi nie - powtórzył. - Ty przyjedziesz tutaj. 
Milczące  zdumienie  kobiety  wypełniło  pokój,  dorównując  niemal  swą 

intensywnością zaskoczeniu Kristine. Nikt nie mówił Lois Shepherd, co ma robić. 
Nikt poza, oczywiście. Kitem Carsonem. 

-  Zatem  ważne  -  powiedziała  domyślnie  Lois,  po  czym  przybrała  znów  swój 

oficjalny ton. - Mogę być tam w poniedziałek. Czy to za późno? 

background image

- Nie. 
- A więc do poniedziałku. Jaki to adres? 
Podał adres i skończył rozmowę, a potem wcisnął kolejną serię cyfr, najwyraźniej 

z pamięci. 

- Czy mógłbym zjeść tutaj, Kreestine? - spytał, podnosząc na nią wzrok. - Mamy 

wiele do zrobienia przed poniedziałkiem. Chciałbym, żebyśmy już zaczęli. 

„Oczywiście - pomyślała - czemu nie.” Nic, co by teraz zrobił, nie zdziwiłoby jej. 
-  Biuro  Thomasa  Steina.  -  Kobiecy  głos  odezwał  się  w  głośniku.  -  Czym  mogę 

służyć? 

„Thomas Stein - pomyślała Kristine. - Ten Thomas Stein?” 
-  Nie  jadę  do  Chicago  -  powiedziała  do  Kita,  by  oszczędzić  sobie  dalszego 

wstydu. Po czym odwróciła się i uciekła do kuchni. 

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Kit wywoływał zmieszanie także u innych. Kristine wyczytała je w twarzach osób 

spotkanych  podczas  czwartkowych  zakupów.  Na  pierwszy  rzut  oka  klasyfikowali 
go  jako  wspomnienie  po  latach  sześćdziesiątych,  ale  kiedy  powracali  do  niego 
wzrokiem,  wtedy  malowała  się  w  ich  twarzach  niepewność.  Był  pedantycznie 
czysty,  a  postawą  nie  przypominał  kogoś  zagubionego,  poszukującego  czy 
niespokojnego. Bardziej  wyglądał na wojownika niż świętego, chociaż ku swemu 
zdziwieniu dostrzegała w nim również takie cechy. 

Drogie  przedmioty  okalające  jego  ramię  zdradzały  bogactwo  w  niecodzienny 

sposób.  Bogactwo,  które  nie  pasowało  do  prymitywnych  butów,  na  które,  jak 
zauważyła  Kristine,  wiele  osób  zwracało  uwagę  -  zwłaszcza  kobiety,  ogarniające 
go wzrokiem od stóp do głów. 

Pierwszy raz posprzeczali się w dziale warzywnym, gdy dwie zagapione na niego 

kobiety  zderzyły  się  wózkami.  Jedna  z  nich  pchała  przed  sobą  przypiętego  do 
wózka  niemowlaka,  który,  jak  stwierdziła  Kristine,  zdawał  się  być  zachwycony 
całym wydarzeniem. 

- Mama, buch, buch? Buch, buch. 
Zmieszana  kobieta  uspokoiła  dziecko,  całując  je  w  policzek,  sama  mocno 

spłoniona. 

- Już więcej nie będzie buch, buch. Przepraszam - zwróciła się do drugiej kobiety, 

która jeszcze nie całkiem wróciła na ziemię. - Przepraszam. 

- Ależ oczywiście, ja też przepraszam. 
Ich  oczy  spotkały  się  na  moment,  po  czym  obie  jednocześnie  odwróciły  się, 

patrząc  na  Kita.  Kristine  zaczynała  zastanawiać  się,  czy  ona  sama  nie  stała  się 
przypadkiem przezroczysta. Jasne, że był w pewien egzotyczny sposób intrygujący, 
a  już  niewątpliwie  przystojny,  ale  przecież  był  tylko  mężczyzną.  Kobiety  raz 
jeszcze  spojrzały  na  siebie  i  zaśmiały,  według  Kristine,  jakby  bez  tchu,  zanim 
odeszły każda w swoją stronę. 

Odwróciła się do lady z bananami, by nałożyć kiść, po czym zamarła  zdumiona. 

Kilka funtów pokrywało już dno wózka. 

background image

- Nikt, absolutnie nikt nie jest w stanie zjeść takiej ilości bananów. 
-  Lubię  je  -  powiedział  Kit  i  przeszedł  do  melonów.  Wziął  po  jednym  w  każdą 

dłoń, podnosząc je do nosa. Dwa mieściły się  w granicach rozsądku, zgodziła się 
Kristine, ale zapakował cztery. 

- Lubię je. 
Wychodząc  na  zakupy,  zaproponowała,  żeby  został  w  domu,  i  gdyby 

przypuszczała,  jak  wiele  zwróci  na  siebie  uwagi  i  jakim  będzie  kłopotem, 
nalegałaby na to. Chociaż wątpiła, czy przyniosłoby to właściwy skutek. Z jakiegoś 
powodu nalegał, by jej towarzyszyć. Mruknęła coś o tym, że tybetańscy bandyci są 
rzadko spotykam w tej części Kolorado, ale tylko uśmiechnął się i poszedł za nią do 
samochodu. 

Drugi raz posprzeczali się dopiero w dziale kosmetycznym tylko dlatego, że dała 

za wygraną przy ladzie z mięsem. Zdecydowanie nie był wegetarianinem. 

- Myślę, że to wystarczy - powiedziała. 
-  Ciężko  je  znaleźć  -  powiedział,  dodając  jeszcze  jedną  garść  szczoteczek  do 

zębów do wypchanego już po brzegi wózka. 

- Nie w Ameryce. 
Wolno  skinął  głową,  jakby  rozważając  zawartą  w  jej  stwierdzeniu  prawdę,  po 

czym dodał kolejną garść. 

- To rytuał mojego pierwszego ojca - wyjaśnił. 
- Pierwszego? 
- Zanim Sang Phala zabrał mnie do klasztoru. 
„O  -  pomyślała  -  Jego  pierwszy  ojciec  przed  mnichami.  Dobrze.  Za  całe  złoto 

Chin,  którego  większość  zdawał  się  przywieźć  z  sobą,  nie  umiałabym  go 
rozszyfrować.” Kiedy pracowali wspólnie cały zeszły dzień, jego wiedza w każdym 
punkcie  dorównywała  jej.  Ale  gdy  przychodziło  do  zwykłego  życia  na  planecie 
zwanej Ziemią, jego znajomość rzeczy nie była już tak głęboka. A przynajmniej nie 
znajomość  jej własnej kultury. Praktycznym, ale zarażeni pewnie i nieuprzejmym 
byłoby  zadanie  mu,  bagatelka,  ze  stu  cisnących  się  na  usta  pytań.  Praktyczność 
nigdy  nie  była  jej  mocną  stroną,  a  tym  bardziej  nieuprzejmość.  Poza  tym 
wścibianie  nosa  w  jego  życie  prywatne  sugerowałoby  pewną  zażyłość,  której 
zdecydowanie nie pragnęła. Wystarczy, że mieszkali razem. 

Jakby  na  przekór  własnej  skomplikowanej  logice  nie  powiedziała  jednak  nic, 

dorzucając  jeszcze  do  wózka  spory  zapas  pasty  do  zębów.  Po  prostu  zadanie 
rozwikłania  tajemnicy  Kita  Carsona  przekaże  w  ręce  Jenny.  Jego  przeszłość  nie 
miała  żadnych  szans  wobec  zapału  Jenny  i  jej  chęci  zasłużenia  się.  Jako  premię 
przyznałaby jej specjalne punkty za sprawne załatwienie całej sprawy. Im szybciej 
dowie się o nim czegoś więcej, tym lepiej dla spokoju jej ducha. 

Kit  zauważył  uśmiech  formujący  się  na  ustach  Kristine  i  oczy  płonące 

ciekawością  jak  Mukinath.  Uśmiechnął  się  do  siebie.  Odgadnięcie  przyczyny  nie 
wymagało z jego strony szczególnego wysiłku. Wszystko, o czym  myślała,  miała 
wymalowane  na  twarzy.  Polegał  na  jej  inteligencji,  grał  na  ambicji  i  liczył  na  jej 

background image

śmiałość,  wierząc,  że  to  wszystko  daleko  go  zaprowadzi.  Zdawała  sobie  sprawę, 
jaka  jest  stawka,  jeśli  już  nie  konsekwencje  gry,  w  której  brała  udział.  Chciał 
pozwolić jej stanowić własne reguły, dopóki nie były one sprzeczne z jego. 

Po raz trzeci i ostatni pokłócili się przy wyjściu. 
- Nie - szepnęła ostro. 
- Pomóż mi, proszę - powiedział, zabierając się do liczenia bransolet. - Ile? 
- Żadnej. Zero. 
Brzęk  zdejmowanych  bransolet  zelektryzował  ją,  schwyciła  go  za  rękę,  zanim 

zdążyła  jeszcze  pomyśleć.  Cofnęła  ją  natychmiast  oparzona  gorącem  jego  skóry. 
Zdając  sobie  sprawę,  że  nie  może  polegać  na  swoich  reakcjach  emocjonalnych, 
postanowiła  twardo  nie  inicjować  więcej  żadnego  fizycznego  kontaktu  między 
nimi. 

-  Ten  człowiek  nie  przyjmie,  twoich  bransolet  w  ramach  zapłaty  -  powiedziała 

akcentując  każde  słowo  -  więc  zatrzymaj  je  na  ramieniu.  Wiedziała,  że  miał 
pieniądze, wiele pieniędzy, ale żadne z nich nie były  walutą oficjalną w Stanach. 
Kiedy ze swojej skórzanej torby wysypał na stół kuchenny stos monet przez dwie 
sekundy nie mogła wyjść z podziwu, zastanawiając się, jak udało mu się wwieźć to 
do  kraju.  Na  Boga,  miała  nadzieję,  że  uda  jej  się  doprowadzić  do  końca  swoją 
rozgrywkę  o  Chatren-Ma,  nie  wchodząc  w  konflikt  z  prawem  z  powodu  jego 
innych, rozlicznych talentów, jak to delikatnie określił dziekan Chambers. 

Skończyła wypisywać czek i wręczyła go kasjerowi. 
- Woli wziąć papier niż złoto? - spytał niezwykle głośno i wyraźnie. 
- To czek, zobowiązanie mojego banku do zapłacenia jego bankowi - powiedziała 

dyskretnie  ściszonym  głosem,  ale  jego  wybuch  śmiechu  w  odpowiedzi  zniweczył 
cały wysiłek. Głowy ludzi stojących w trzech kolejkach zwróciły się w ich stronę i 
raz jeszcze mężczyzna z warkoczem i masywnymi złotymi bransoletami znalazł się 
w centrum uwagi. Kristine uśmiechnęła się słabo do kasjera zastanawiając się, czy 
Kit Carson słyszał kiedykolwiek w swoim życiu słowo dyskrecja, nie mówiąc już o 
tym, czy wiedział, jaki można zrobić z niego użytek. 

 
„Okay  -  pomyślała  Kristine  kilka  godzin  później  -  Jak  dotąd  wszystko  idzie 

dobrze.  On  trzymał  swoje  schludne,  posegregowane  pliki  papierów  tutaj,  ona 
swoje,  choć  może  niekoniecznie  równie  schludne  tam,  a  kolacja  była  już  tuż  tuż. 
Dzięki Bogu. 

Jak ktoś, na tyle swobodny, by nosić warkocz i więcej złota na sobie niż Król Tut, 

mógł  być  jednocześnie  tak  zorganizowany?  Zupełnie  nie  mieściło  się  jej  to  w 
głowie. Wyglądał na odprężonego i swobodnego od samych obcasów aż po swoje 
krótkie,  szerokie  uśmiechy.  Ale  w  tych  uśmiechach,  widziała  to,  więcej  było 
ostrych brzegów niż łagodnych łuków i dostrzegała niebezpieczeństwo, że niedługo 
jego cierpliwość może się skończyć. 

-  Potrzebuję  zrobić  interreferencje  pomiędzy  dziennikami  z  lutego  i  marca  a 

katalogami świątyni Lamaist - powiedział. Przeszedł na jej stronę pokoju, siadając 

background image

obok urządzonego przez nią na podłodze straganu. 

-  Sprawdzać  i  sprawdzać.  -  Wydobyła  z  głębi  swego  stosu  różnych  materiałów 

odpowiednie tomy i podała mu z westchnieniem ulgi. Nie pierwszy już raz musiała 
przedzierać się przez górę papierów, by spełnić jego żądania. 

- Dziękuję, Kreestine. - Najbardziej cierpliwy z jego uśmiechów zarysował się w 

kącikach ust, zauroczając ją. 

- Czy masz także katalog świątyni? 
- Tak, jest... - Oderwała od niego spojrzenie, rozpoczynając przeszukiwanie pliku 

folderów. Był zbyt blisko, barkiem ocierając się o jej bark, udem o jej ramię. Jak 
mogła skoncentrować się, gdy ich oddechy prawie się mieszały? - Skończyłam już 
porządkowanie  danych  z  kwietnia  i  przechodziłam  do  maja,  ale  ponieważ  nie 
mogłam znaleźć dzienników z tego miesiąca odłożyłam katalog na bok. 

Przysunął się jeszcze odrobinę bliżej, pochylając nad nią, by sięgnąć po katalog. 
- Dziękuję, Kreestine, nie kłopocz się o maj. Nie ma dzienników z maja. 
Wstał  wolno  i  wrócił  do  swojej  części  pokoju,  natychmiast  zagłębiając  się  w 

katalogu. Nie mogła uświadomić sobie, co tak bardzo ją w nim fascynowało. 

Znała  wielu  mężczyzn,  różnych.  Pracowała  z  nimi,  uczyła  ich,  a  czasem  i 

oblewała  na  egzaminach  bez  mrugnięcia  okiem.  Ale  nigdy  nie  spotkała  kogoś 
takiego jak Kit Carson. Jego tajemniczość była czymś więcej niż tylko sprawą jego 
przeszłości, ukryta była głęboko pod samym tylko widocznym naskórkiem. Było to 
coś  więcej  niż  pocałunek,  choć  i  on  stanowił  dla  niej  zupełnie  nowe  przeżycie. 
Nikomu  jeszcze  nie  udało  się  zmiękczyć  jej  pocałunkiem,  ani  też  w  żaden  inny 
sposób. 

Z  lekkim  westchnieniem  wróciła  do  pracy,  poświęcając  najpierw  parę  minut 

uprzątnięciu  swego  terenu  i  wypiciu  kilku  łyków  zimnej  kawy.  Postanowiła  ją 
podgrzać,  podeszła  więc  do  stolika,  gdzie  trzymała  grzałkę.  Zatemperowała  przy 
okazji  ołówki  i  otworzyła  kopertę,  która  przyszła  z  poranną  pocztą,  odkładając 
rachunek do koszyka z napisem pilne. 

Czym też zajmowała się, zanim jej przerwał, próbowała sobie przypomnieć. A tak, 

maj. Szukała dzienników z maja, których, jak powiedział, nie było. 

- Dlaczego nie? - mruknęła na głos. Było to pytanie bardziej do niej samej niż do 

niego, ale odpowiedział natychmiast. 

- Robienie sprawozdań z tego, co wtedy robiłem i gdzie byłem, nie wydawało się 

zbyt  rozsądne,  ale  nie  musisz  się  martwić.  Mam  informacje,  które  ci  obiecałem  i 
brak dziennika nie wpłynie na opublikowaną relację z historycznych miejsc. 

-  Aha.  -  To  było  wszystko,  na  co  potrafiła  się  zdobyć  w  odpowiedzi.  Ten 

mężczyzna  miał pamięć słonia. Albo miał zdolności telepatyczne, co z minuty na 
minutę wydawało się mniej śmieszne. 

W  maju  był  oczywiście  w  Chatren-Ma  i  w  tych  okolicznościach  ona  także  nie 

zdecydowałaby się zanotować ani słowa w obawie, że dzienniki mogłyby wpaść w 
niepowołane  ręce.  Wciąż  jednak  czuła  się  oszukana,  pozbawiono  jej  najlepszej 
części  całej  historii.  W  czasie  studiów  napotkała  tu  i  ówdzie  pewne  mgliste 

background image

informacje  dotyczące  klasztoru,  a  także  zapisy  krążących  pogłosek  w  rodzaju: 
jeden  stary  człowiek  opowiadał  o  swoim  kuzynie,  którego  szwagier,  i  tak  dalej. 
Czysta  fikcja,  z  której  zrobiono  niezwykle  praktyczny  użytek,  ale  teraz  relacja  z 
pierwszej ręki od kogoś z taką pamięcią do najdrobniejszych szczegółów, jaką miał 
Kit, wydawała się wprost niewiarygodna. 

To właśnie obiecał jej, relacje z pierwszej ręki, z którą mogła zrobić, co chciała, w 

zamian za trzy posiłki dziennie i miejsce do spania. Zresztą nawet nie tyle. Nalegał 
na zwrócenie jej kosztów posiłków, gdy tylko poprawi się stan jego finansów. Nie 
był to najgorszy targ, jakiego dobita w życiu. 

 
Po obiedzie Kit znowu przestraszył ją, ale w zupełnie inny sposób. Słońce zdążyło 

ledwie zajść, gdy poderwał się gwałtownie ze swego miejsca, przeszedł przez pokój 
do  drzwi  prowadzących  na  balkon  i  wymknął  się  na  zewnątrz.  Gdyby  go  nie 
widziała, na pewno nie udałoby się jej go usłyszeć. Nie zadzwoniły nawet srebrne 
klamry butów, może zresztą przyzwyczaiła się już do ich lekkiego brzęku. Nie było 
innego rozsądnego wyjaśnienia. 

Inaczej  nie  można  by  też  wyjaśnić  sposobu,  w  jaki  zniknął  po  drugiej  stronie 

szklanych  drzwi.  Przez  jakieś  trzydzieści  sekund  udało  jej  się  powstrzymać 
ciekawość,  po  czym  pospieszyła  jego  śladem.  Była  ciemna  noc  przed  wzejściem 
księżyca,  ale  światło  z  salonu  oblewało  łagodnym  blaskiem  drewniany  taras. 
Obeszła  go  wokół,  obcierając  sobie  kolano  o  ławkę,  czemu  towarzyszyło  lekkie 
przekleństwo,  potem  przeszła  na  tę  stronę  domu,  gdzie  znajdował  się  pokój 
słoneczny. 

- Czy ty też czujesz? - usłyszała pytanie Kita. 
Zatrzymując się na dźwięk jego głosu, już miała mu odpowiedzieć - choćby po to, 

żeby przekonać się, gdzie jest - gdy zdała sobie sprawę, że nie mówi do niej. 

Mancos stał wyciągnięty w stronę obejmujących podjazd osikowych drzew, jego 

niski warkot przechodził w jęk. 

„Czujesz?  Co?”  -  zastanawiała  się  Kristine.  Nie  czuła  nic  poza  zadrapaniem  na 

kolanie i lekkim zażenowaniem w związku z jego nagłym zniknięciem. 

-  Musimy  być  ostrożni,  hm?  -  Głos  doszedł  do  miejsca,  gdzie  stała,  zwiększając 

jeszcze jej zażenowanie. 

Ten  mężczyzna  nie  był  głupcem.  Dawał  jej  tego  dowody  przez  cały  dzisiejszy 

dzień i jeśli on miał zamiar mieć się na baczności, to może i ona powinna. Ale mieć 
się na baczności przed czym? Przed wiatrem? 

-  Turek  jest  szybki  -  powiedział,  jakby  w  odpowiedzi  -  zwłaszcza  kiedy  jedzie 

sam.  Jeśli  przyjdzie,  musimy  być  od  niego  szybsi,  Mancos.  -  Słowa  były 
wypowiedziane jak lekcja, cierpliwie, ale z powagą, na którą Kristine trudno było 
się jakoś zdobyć. 

Gdyby opowiadał o międzynarodowych gangach złodziei zabytków lub o kimś w 

garniturze i krawacie, kto zajmował się kontrabandą, może umiałaby wzbudzić w 
sobie  pewną  szczególną  czujność.  Ale  opowiadał  o  bandytach,  i  to  w  dodatku 

background image

bandytach z trzeciego świata. We wszystkich publikacjach na ich temat, począwszy 
od  „National  Geographic”,  a  skończywszy  na  specjalistycznych  czasopismach 
historycznych,  przedstawiani  byli  jako  ludzie  biedni  i  niewykształceni,  mający  do 
czynienia tylko ze swoim bezpośrednim zleceniodawcą. 

Zdawała  sobie  sprawę,  że  mogła  źle  interpretować  słowa  Kita,  albo  też  ktoś 

nazywany Turkiem był właśnie czyimś zleceniodawcą, jednak doszła do wniosku, 
że jeśli Kit ma zamiar podrywać się za każdym powiewem wiatru, to lepiej, żeby 
ich  projektem  zajął  się  ktoś  mocniej  stąpający  po  ziemi.  Może  i  nie  był  to  jej 
najsilniejszy atut, ale nikt nie mógłby powiedzieć, że Kristine Richards nie umiała 
radzić sobie w trudnych sytuacjach. 

Wślizgnęła  się  do  środka,  zanim  zdążył  przyłapać  ją  na  podsłuchiwaniu  jego 

rozmowy  z  Mancosem.  Jej  także  zdarzało  się  przemawiać  do  Mancosa,  ale  te 
rozmowy  obracały  się  głównie  wokół  jedzenia,  lub  też  jego  braku.  Nigdy  nie 
powierzała mu swoich sekretów i trochę za bardzo się ślinił, by lubiła się do niego 
przytulać. 

„O, Kristine, czas już wydorośleć” - strofowała się. Była zła na siebie. Kit Carson 

jednym pocałunkiem sprawił, że jej myśli od kilkudziesięciu godzin biegły tylko w 
jednym kierunku. 

Kit  poczekał,  aż  Kristine  odejdzie,  i  dopiero  wtedy  dał  psu  ostatnie  ostrzeżenie. 

Wiedział,  że  pójdzie  za  nim,  i  byłby  rozczarowany,  gdyby  tego  nie  zrobiła. 
Znaczyłoby to, że źle ją osądził, a na tego rodzaju pomyłki nie mógł sobie pozwolić 
jeszcze przez najbliższych parę dni. 

Nie chciał, aby wystraszyła się czy nie mogła zasnąć. Chciał, żeby dalej była tak 

świeża i podniecona jak przez cały ostatni dzień. Było w niej niezwykle intrygujące 
połączenie  ufności  i  powątpiewania.  Kilka  razy  wpędził  ją  w  panikę,  prosząc  o 
folder,  którego  nie  położyła  we  właściwym  miejscu,  ale  szybko  zauważył,  że 
postępowała tak ze wszystkim.  Wprawiał ją także w zdenerwowanie, podchodząc 
zbyt blisko. Czuł, jak rosło w niej wtedy napięcie i natężały się wszystkie zmysły, 
ale było to dobre zdenerwowanie. Chociaż niewystarczająco dobre; jeszcze nie, ale 
już niedługo. 

Dla  niego,  przyzwyczajonego  do  nieugiętej  dyscypliny  klasztoru  i  posiadania 

niewielu rzeczy, zaakceptowanie jej cygańskiego stylu życia stanowiło niezwykłe, 
fascynujące wyzwanie. Cały czas zastanawiał się, kiedy w końcu zgubi choć jeden 
z dzienników, dla których napisania ryzykował życiem. 

Lubił patrzeć na nią, jak pracuje,  myśli,  zaczepia za ucho wciąż  rozsypujące się 

kosmyki włosów. Niejeden raz musiał oprzeć się pokusie, by zrobić to za nią. Nie 
dlatego, żeby te kosmyki przeszkadzały mu, ale po to tylko, żeby mieć okazję jej 
dotknąć. 

Pragnął tego. Prawdę mówiąc, nie myślał o niczym innym od momentu, kiedy ją 

pocałował. Kremowa skóra była jak magnes dla jego palców, a miękki plusz rzęs 
przyciągał usta. Ciemna grzywa włosów wydawała się być stworzona dla jego rąk, 
które miały rozsypać je na poduszce lub owinąć wokół pięści, przyciągając bliżej. 

background image

Wiedział, że niektórzy mówili o nim barbarzyńca, ale dopiero przy tej kobiecie z 

fiołkowymi oczami czuł, jakby nim rzeczywiście był. Zawsze uważał się za najbar-
dziej cywilizowanego człowieka, bardziej cywilizowanego niż ci, którzy nazywali 
go  barbarzyńcą  czy  wygnańcem.  To  był  spadek  po  wielu  latach  kontemplacji, 
godzinach,  a  często  i  dniach  medytacji  na  tematy,  które  nie  były  tak  od  razu 
oczywiste. 

Ale  dziś  wieczór...  dziś  wieczór  pragnąłby,  aby  stała  się  jego.  Wydawała  się 

nietknięta,  choć  zdawał  sobie  sprawę,  że  w  warunkach  kultury  zachodniej 
przypuszczenie  to  było  nader  wątpliwe.  Wiedział  też,  że  nie  będzie  miał  jej 
dzisiejszej nocy. Jego instynkt mówił mu o tym nieomylnie. 

Powrócił myślą do psa, drapiąc go za uchem. 
-  Bądź  blisko  niej,  Mancos.  Dobrze  jej  strzeż,  a  jeśli  będzie  potrzeba,  wzywaj 

mnie. Możesz to zrobić? 

Pies odpowiedział na to serią głuchych szczęknięć wywołując uśmiech na twarzy 

Kita. 

- Dobry pies. 
W  domu  Kristine  zerwała  się  na  równe  nogi.  Co  też  oni  tam  wyprawiali? 

Próbowali zbudzić pół góry? 

W pośpiechu przewróciła filiżankę z kawą i ledwie udało jej się uratować jeden z 

manuskryptów  przed  zalaniem.  Rzuciła  na  podłogę  z  pół  tuzina  chusteczek 
higienicznych i ruszyła w stronę drzwi. Nagle zadzwonił telefon. 

Przez moment wahała się, zanim w końcu przeważyła w niej ciekawość. 
- Halo - odezwała się do słuchawki. 
-  Kris,  mówi  John.  -  Głos  rozbrzmiewał  po  całym  pokoju,  gdy  przyglądała  się 

aparatowi, nie wiedząc, który guzik przycisnąć, by wyłączyć głośnik. 

Nieuprzejmość, a nie niewiedza była powodem pytania. 
- John jak? 
- Garraty. 
Do  wyboru  miała  całe  mnóstwo  klawiszy:  klawisz  z  zakodowanymi  numerami, 

klawisze włączające i wyłączające, klawisz sygnalizujący wyczerpanie się baterii i 
parę jeszcze innych różnorodnych przycisków i guzików. Przycisnęła jeden z nich, 
rozłączając się zupełnie. Było to na pewno jakieś wyjście, ale nie na długo. 

Telefon zadzwonił znowu. 
- Halo? 
- Okay, okay, wiem, co chciałaś powiedzieć. 
- Nie chciałam nic powiedzieć, doktorze Garraty. Próbuję...  - Przycisnęła kolejny 

guzik i raz jeszcze nagrodzona została błogosławioną ciszą. 

Znów zadzwonił telefon. Wiedziała, że to on. To musiał być on. Ale może jednak 

ktoś inny, na przykład jej matka. Mogłaby to być nawet jej siostra. Już od tygodnia 
nie rozmawiała z Sarą. 

- Halo? 
- Do licha, Kris. Jeśli jeszcze raz odłożysz słuchawkę, to po prostu przyjadę. 

background image

To był on. 
-  Nie  odłożyłam  słuchawki  -  powiedziała.  -  Mam  problem  z  głośnikiem.  - 

Problem,  rozwiązania  którego  nie  śmiała  ryzykować  raz  jeszcze.  Nie  teraz,  kiedy 
on mógł się jej zwalić na głowę. 

- Po prostu bawisz się telefonem i założę się, że wszystko z nim jest w porządku. 
„Był  taki  sprytny”  -  pomyślała  kwaśno.  Wystarczająco  sprytny,  by  rzucić  ją, 

wywołując przy tym skandal, który omal nie rozbił na dobre jej rodziny. Nie tylko 
że ją rzucił, ale zrobił to dla jej kuzynki i co gorsza, najpierw zrobił owej kuzynce 
dziecko,  wciąż  jeszcze  będąc  zaręczonym  z  Kristine.  Jej  krewni  spędzili  ten  rok 
pracowicie  przeliczając  na  palcach  minione  miesiące.  Musiała  znosić  jego  i  jej 
potomstwo w każde Boże Narodzenie i Święto Niepodległości. Zdecydowanie nie 
pragnęła tolerować go jeszcze i we własnym domu, nawet tylko przez telefon. 

-  Czego  chcesz?  -  spytała.  Powiedziała  to  dosyć  niewyraźnie  i  nawet  bez  cienia 

silenia się na uprzejmość. 

- Dzwonię, żeby się dowiedzieć, jak się miewasz. 
„Był taki troskliwy” - skwitowała tę uwagę w duchu, przyglądając się telefonowi. 

Na  tyle  troskliwy,  by  zmusić  ją  do  zrezygnowania  z  asystentury  u  profesora  na 
uniwersytecie  w  Kolorado.  Powodowana  urażoną  ambicją  złożyła  rezygnację  w 
chwili słabości i od tamtej pory nieustannie walczy o odzyskanie utraconej wtedy 
pozycji. 

-  Dobrze  -  powiedziała.  -  A  Liza?  -  „Cios  poniżej  pasa  -  stwierdziła  w  duchu.  - 

Naprawdę niesmaczne.” Przysięgła sobie, że nie zrobi tego więcej. 

-  Wszyscy  mają  się  dobrze.  Liza  i  dzieciaki  nie  mogą  się  już  doczekać  pikniku 

czwartego lipca. Ma nową sałatkę ziemniaczaną, za którą wszyscy szaleją. 

- Na pewno - powiedziała Kristine, szczerze starając się, by nie zabrzmiało to zbyt 

sarkastycznie.  Był  taki  dumny  z  sałatek  Lizy.  Mógł  mieć  prawdziwy  brylant,  ale 
zadowolił  się  ziemniaczanymi  sałatkami  i  świetnym  seksem,  czego  dowodem 
mogło być dwoje dzieci w ciągu czterech lat i następne w drodze. 

- Ale nie dzwonię, żeby rozmawiać o sałatkach - powiedział. 
- Dziękuję. - Wkradła się w tę odpowiedź nuta sarkazmu. 
- Dzwonię, by porozmawiać o Carsonie. 
Udawanie głupka nie przychodziło jej łatwo, ale zadała sobie trochę trudu. 
- Carson, kto? 
-  Kit  Carson.  Wiem,  że  jest  tutaj,  w  Kolorado  i  sądzę,  że  nie  powinnaś  się  w  to 

mieszać. 

„No, no - pomyślała - proszę bardzo. John Garraty, o dzień spóźniony i o dolara 

biedniejszy. A nawet o dwa dni.” 

-  Najmądrzejsza  rzecz,  jaką  mogłabyś  teraz  zrobić,  to  rzucić  cały  ten  projekt  - 

ciągnął. - Chętnie porozmawiam z dziekanem, aby przekazał tę sprawę do Boulder. 
Jesteśmy  lepiej  przygotowani,  by  poradzić  sobie  z  czymś,  na  czym  można  się 
nieźle sparzyć. Nie oszukuj się co do Carsona, Kristine. Nie bez powodu nazywają 
go wyjętym spod prawa wygnańcem. 

background image

- Hmmm - mruknęła, jako że nic innego nie przyszło jej akurat do głowy. John nie 

wiedział nawet, jak bliski był prawdy. 

-  Ten  facet  tak  długo  balansuje  na  linie  między  badaniami  naukowymi  i 

poszukiwaniem  skarbów,  że  ma  już  pewnie  głębokie  wyżłobienia  w  podeszwach 
butów. Kto może wiedzieć, co on naprawdę zamierza? Kto wie, co takiego odnalazł 
w Tybecie? 

- Ostrożnie, doktorze Garraty. Pańskie aspiracje zaczynają przebijać przez pańską 

troskę. 

- Chińczycy mają powody, aby się wściekać. 
- Słyszałam plotki - przyznała, opadając na kręcony fotel. 
-  Wszyscy  słyszeli  plotki.  -  Głos  Johna  brzmiał  teraz  bardziej  twardo  i  mniej 

ugodowo. - Mnie interesują fakty. 

- Jakie to fakty, Kreestine? 
Aż  podskoczyła  na  krześle.  Jak  długo  już  Kit  stał  w  progu,  zastanawiała  się, 

patrząc na niego. 

- Kris? - usłyszała w słuchawce zaniepokojony głos Johna. 
- Co? - powiedziała patrząc na Kita i nie wiedząc, ile ma mu wyjaśnić z tego, co 

być może usłyszał, a może nie. 

- Czy jest tam jeszcze ktoś? - spytał John. 
Etykieta  dyktowała  jedyną  możliwą  w  tej  sytuacji  odpowiedź.  Kristine  wzięła 

głęboki oddech i powiedziała. 

- Chciałabym, abyś poznał Kita Carsona. 
Z  właściwą  sobie  arogancją,  John  bynajmniej  już  nie  wydawał  się  być 

zażenowany. Wręcz przeciwnie. Zaczął od razu od samoreklamy. 

-  John  Garraty,  Kit,  specjalista  od  Środkowego  Wschodu  na  uniwersytecie  w 

Kolorado. Dużo o tobie słyszeliśmy ostatnio. 

-  Na  to  wygląda  -  odparł  Kit,  nie  całkiem  pewny,  czy  spodobało  mu  się  to,  co 

przypadkiem  podsłuchał.  Nie  przeszkadzały  mu  aluzje  do  jego  własnej  osoby, 
słyszał już na swój temat gorsze rzeczy. Ale jakaś nutka w głosie Kristine mówiła 
mu,  że  łączyło  ją  ze  specjalistą  od  Środkowego  Wschodu  coś  więcej  niż  tylko 
kontakty czysto zawodowe. Nie brał pod uwagę takiej możliwości. 

-  Jak  wiesz  -  John  kontynuował  streszczenie  swojego  życiorysu  -  wiele 

podróżowałem w twojej części świata, na Wschodzie. Prowadziłem ekspedycję do 
Petra,  pracując  z  parą  ludzi  z  Karaczi,  doktor  Singh  i  doktor  Alexander.  - 
Swobodnie  wyrzucił  z  siebie  dwa  stawne  nazwiska  bez  żadnego  jednak 
widocznego efektu. 

- Nie, nie wiedziałem o tym - powiedział Kit, obserwując, jak rumieniec pokrywał 

policzki Kristine. 

John zignorował dosłowną interpretację swoich słów. 
- Prawdę mówiąc, planowaliśmy z Kristine podróż do Nepalu, ale sam wiesz, jakie 

to może być niebezpieczne. 

-  Tak,  to  wiem  -  przytaknął  i  Kristine  widziała,  jak  jego  oczy  zwęziły  się,  gdy 

background image

zwrócił się do niej. - Kiedy planowaliście tę podróż, bahini? 

Nie  zrozumiała  słowa,  ale  zabrzmiało  niepokojąco,  jak  pieszczota,  gdy 

wypowiedział  je  swoim  głębokim,  melodyjnym  głosem.  Nie  pomogło  jej  to  w 
odzyskaniu  wzburzonej  przed  chwilą  przez  Johna  zimnej  krwi.  W  Nepalu  mieli 
spędzić  miodowy  miesiąc  -  on z Lizą pojechał na Hawaje, wykazując się  niezbyt 
wielką  wyobraźnią  -  i  nie  mogła  uwierzyć,  że  był  na  tyle  bezczelny,  by  o  tym 
wspomnieć. 

Kit  czuł  rosnące  w  pokoju  napięcie  i  nagle  uświadomił  sobie  jeszcze  coś  o 

Kristine:  John  Garraty  zranił  ją.  Nie  był  na  tę  wiadomość  przygotowany  i  miał 
wrażenie, jakby nagle potknął się o nieoczekiwaną przeszkodę. 

Wiedział,  jak  radzić  sobie  ze  złością.  W  klasztorze  nauczył  się  odrzucać  ją  jako 

błędną  drogę,  a  w  świecie  zewnętrznym  używał  jej  tylko  wtedy,  gdy  była 
konieczna,  by  przetrwać.  Zazdrość  była  niepokojącą  niewiadomą.  Godzinę  czy 
dwie  temu  nie  zdawał  sobie  nawet  sprawy,  że  był  zdolny  do  tego  tak 
bezwartościowego uczucia. 

-  To  było  dawno  temu  -  powiedziała  Kristine.  Przerwała  nie  kończącą  się  ciszę, 

zastanawiając się, czym był ten dziwny mrok, który nagle ujrzała w jego oczach. 

- Wygląda na to, że nie dość dawno, bahini  - powiedział niezwykle jak  na niego 

zmęczonym głosem. Złożywszy razem ręce, skłonił głową w jej stronę i z cichym 
brzękiem bransolet opuścił pokój. 

-  Wszyscy  tutaj  w  Boulder  jesteśmy  bardzo  zainteresowani  twoim  os  tanim 

projektem  -  powiedział  John  nieświadomy  nieobecności  swojego  wybranego 
słuchacza - i możemy zaoferować ci... 

- On już poszedł, John - przerwała mu Kristine. 
- Poszedł, dokąd? 
-  Chyba  do  łóżka  -  odpowiedziała  bez  zastanowienia,  ale  jej  słowa  nie  umknęły 

uwadze Johna. 

- Do czorta, Kristine. Co ty knujesz... 
Przycisnęła jeden klawisz, potem drugi, a potem wyciągnęła sznur z gniazdka. 
Opadając  miękko  na  krzesło,  dopiła  resztkę  zimnej  kawy.  Dostała  już  trzy 

ostrzeżenia: od dziekana Chambersa, od Jenny, a teraz od Johna. 

Ale nie miała zamiaru cofnąć się. Żadna siła nie zmusi jej do tego. 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Kristine  zadała  kolejny  cios  pieczonemu  kurczęciu  spoczywającemu  dumnie  na 

półmisku  pośrodku  kuchni.  Nie  powinna  była  zadawać  sobie  tyle  trudu.  Kit  nie 
pokazał się ani na śniadaniu, ani na lunchu i nie wyglądało na to, żeby miał zamiar 
pojawić  się  na  kolacji.  Kurczak  był  zimny,  groszek  wysuszony,  a  herbatniki 
stwardniały  na  kamień.  Naprawdę  nie  powinna  była  się  trudzić.  Jej  kulinarne 
umiejętności jeszcze nigdy nie zrobiły na nikim wielkiego wrażenia. 

Co on robił w swoim pokoju? Rozpoczął post religijny? Wyjrzała przez okno na 

stojący osobno garaż. Wieczorny wiatr szumiał łagodnie w wierzchołkach drzew, a 

background image

w zachodzącym słońcu tańczyły złociste tumany kurzu. 

Stwierdzając, że równie dobrze może poddać się teraz jak i później, wyszła przez 

tylne drzwi. On musiał jeść, a razem musieli zabierać się do pracy. 

Dłonie  pociły  się  jej,  gdy  wspinała  się  do  mieszkania  na  piętrze.  Stanęła  przed 

drzwiami, serce zabiło szybciej. Już miała zapukać, ale zawahała się. 

Może tylko zdawało jej się, że usłyszała słowo proszę, lecz już po chwili przeszła 

z gasnącego światła do ciepłego mroku pokoju. 

Oczy  wolno  przywykły  do  ciemności,  za  to  serce  nie  chciało  się  uspokoić. 

Siedział naprzeciw drzwi na lekko wytartej skórze, ubrany tylko w czarne szorty. 
Kropelki potu błyszczały na czole i zamkniętych powiekach. Wilgoć zdobiła rzeźbę 
ramion, szeroki tors, długie, mocne nogi. Nagie stopy spoczywały na kolanach. 

Jego  ciche,  spokojne  piękno  zaparło  jej  dech  i  upłynęło  kilka  sekund,  zanim 

przypomniała sobie, by znów nabrać powietrza. Nie powinna była przychodzić, ale 
nie potrafiła też zmusić się, by wyjść. 

Wiatr wpadł do pokoju przez otwarte okno lekko mierzwiąc luźne, krótkie włosy 

wokół jego twarzy. Kosmyki rozsypały się po policzkach jak pióra, przyciągając jej 
wzrok.  Jego  oczy,  choć  teraz  szeroko  otwarte,  były  równie  niewidzące  jak  przed 
chwilą. 

Automatycznie  cofnęła  się  o  krok  i  stanęła,  zatrzymana  przez  swoje  własne 

nieposkromione  instynkty.  Nie  chciał,  żeby  wyszła.  A  może?  Nie  była  pewna... 
niczego. 

Oderwała  od  niego,  wzrok  otrząsając  się  lekko  z  czaru,  ale  nie  niszcząc  go 

zupełnie.  Ocierając  dłonie  o  dżinsy,  rozejrzała  się  po  jego  pokoju,  jego,  bo 
zdecydowanie  się  w  nim  zadomowił.  Skrzynie  i  łóżko  wypełniały  większość 
przestrzeni, na nich ustawionych było mnóstwo przedmiotów. Mosiężne dzwonki, 
tybetańskie  modlitewne  kółko,  tkaniny  i  dywaniki,  miedziana  miska,  garnek 
wypełniony  samorodkami  złota  i  drugi  z  turmalinami.  Dziwnie  znajoma  złota 
maska,  kawałek  górskiego  kryształu  większy  niż  obie  jej  pięści.  Rozmaite  skarby 
zdobyte wśród licznych przygód. 

Pośród  nich  porozrzucane  były  przedmioty  znamionujące  nowoczesnego 

człowieka: brzytwa i szczoteczki do zębów, butla gazowa, worek herbaty i maszyna 
do pisania. 

Zerknęła na niego i widząc, że znów zamknął oczy, podeszła do jednego z kufrów. 

Wkręcona w maszynę kartka papieru była czysta. Westchnęła z ulgą, nie przyszła 
tu,  by  wścibiać  nos  w  jego  sprawy.  Postąpiła  krok  do  przodu,  potem  drugi, 
zagłębiając się coraz bardziej w prywatne sanktuarium, w jakie zamienił jej pokój 
gościnny.  Powiodła  palcami  po  półszlachetnych  kamieniach.  Dotknęła 
modlitewnego  kółka  i  powstrzymała  się,  by  nie  postąpić  tak  samo  z  wytartymi 
dżinsami  i  czarną  tuniką  porzuconymi  na  jednym  z  kufrów.  Ręką  musnęła  złotą 
maskę  i  silniej  niż  przedtem  powróciło  do  niej  wrażenie  czegoś  znajomego. 
Pozłacany kształt prostego nosa, metaliczne ciepło kości policzkowych i wykrój ust 
znała  lepiej  niż  powinna.  Palce  zatrzymały  się,  a  usta  rozchyliły  się  w  nagłym 

background image

olśnieniu.... Kautilya. Jego imię zadźwięczało w jej myślach i rozeszło się echem w 
powietrzu. 

Kreestine. 
Obróciła się z walącym sercem, ściskając w rękach maskę. Chciała biec, ale było 

już  za  późno.  Stopy  wrosły  w  podłogę  obezwładnione  siłą  jego  wiekowego 
spojrzenia.  Popełniła  błąd,  przychodząc  tutaj,  i  gdyby  miała  jeszcze  możliwość 
odwrotu, pozwoliłaby raczej, by spędził noc głodny. 

Ale  Kit  nie  był  w  nastroju,  by  dać  jej  tę  szansę.  Długie  godziny  medytacji  nie 

zmniejszyły wcale jego złości ani nie pomogły mu zrozumieć innych uczuć, jakie w 
nim wzbudzała. Miesiąc z dala od domu nie zmienił go tak bardzo, jak te dwa dni 
spędzone w jej towarzystwie. Pragnął jej, od pierwszego pocałunku postanowił, że 
ją posiądzie, ale nie spodziewał się, że w czasie targów może zatracić siebie. Nie 
oczekiwał zmian, jakie przyniosło pożądanie. 

Co  takiego  było  w  niej?  Piękno,  tak,  ale  wiele  kobiet  było  pięknych,  a  ona 

zdawała się być nieświadoma własnej urody. Nie było w niej subtelnej kokieterii, 
jaką  spotykał  u  innych.  A  jednak  w  jej  nieśmiałych  spojrzeniach  dostrzegał 
zmysłową  ciekawość.  Ubrania  nosiła  proste,  niedobrane  w  stylu  i  kolorze  tak,  by 
potęgować wdzięk. Pewien był, że było to zamierzone. Wzbudzało w nim jeszcze 
większą fascynację, dopóki nie usłyszał Johna Garraty’ego i nie odgadł przyczyny 
jej postępowania. 

Miała jasny, bystry umysł, tak różny od stałej, głębokiej mądrości mnichów i Sang 

Phala, o tyle szerszy niż innych znanych mu kobiet, z wyjątkiem Lois. Ale z Lois 
łączył go jedynie czysty, twardy interes, nie mający w sobie nic z owej miękkości, 
jaką czuł od momentu, gdy zobaczył Kristine. Jej słabości, które tak usilnie starała 
się ukryć, pociągały go tak samo jak jej mocne strony. A może nawet bardziej. 

Wszystko  to  zdołał  sobie  uświadomić,  a  jednak  wciąż  nie  odzyskiwał  spokoju 

ducha. 

Dlaczego przyszłaś do mnie? 
Kristine usłyszała to pytanie wyraźnie, wyraźniej, niż gdyby wypowiedział je na 

głos, w nagłym błysku olśnienia uświadamiając sobie prawdziwy wymiar jego siły, 
jego energii. 

Niezdarnie  cofnęła  się,  natrafiając  na  jedną  ze  skrzyń.  Przeczytała  tomy  teorii  i 

pogłosek,  od  Polo  do  Maraini,  o  metafizycznych  tajemnicach  tybetańskiego 
lamaizmu  i  jeśli  on  teraz  lewitował,  miała  zamiar  uciekać  stąd  natychmiast, 
niezależnie od tego, czy nogi odmawiały jej posłuszeństwa, czy też nie. 

- To niemożliwe dla kogoś o tak ograniczonej wiedzy i zaangażowaniu jak moje, 

Kreestine - zapewnił ją swoim głębokim, miękkim głosem. - Nie masz powodu do 
obaw. 

- N-nie rób tego - wyjąkała, potwierdzając to, o czym już oboje wiedzieli. Coś się 

stało, coś bardzo niezwykłego. 

-  Nie  mogę  zrobić  nic,  na  co  ty  sama  nie  pozwolisz.  Jesteś  bardzo...  otwarta.  - 

Ostatnie  słowo  wypowiedział  cichym,  chrypliwym  szeptem  pełnym  ukrytych 

background image

znaczeń. - Zawołałaś moje imię, więc odpowiedziałem, nic więcej. 

Uwierzyła  mu.  Zawsze  mu  wierzyła,  ale  jej  serce  nie  chciało  się  uspokoić.  W 

rzeczywistości, kiedy wstał z podłogi ze swoim szczególnie płynnym wdziękiem i 
zaczął iść w jej stronę, zabiło jeszcze szybciej. 

-  Dlaczego  przyszłaś  do  mnie  -  spytał,  wciąż  przybliżając  się  i  zmniejszając 

dzielący ich dystans. Jej pole widzenia wypełnił gładki, muskularny tors i ramiona. 
Złoto  bransolet  iskrzyło  się  w  ostatnich  promieniach  zachodzącego  słońca, 
kontrastując z ciemną satyną i miękką strugą włosów opadającą aż do szortów. 

-  Twój  obiad  wystygł  -  powiedziała,  starając  się,  żeby  zabrzmiało  to  bardzo 

realnie. Jednak umysł pochłonięty był zdumiewającym uświadomieniem sobie jego 
wtargnięcia w jej myśli. „Właściwie ile lat spędził w tym klasztorze” - zastanawiała 
się. 

-  Zbyt  wiele.  -  Zrobił  w  jej  kierunku  jeszcze  jeden  cichy  krok,  cały  czas  nie 

spuszczając z niej wzroku. - Dlaczego przyszłaś do mnie? 

-  Przestań  -  krzyknęła,  bardziej  zła  niż  przestraszona.  Miała  wystarczająco  dużo 

kłopotu z utrzymaniem myśli w jako takim porządku, żeby mogła pozwolić mu na 
potęgowanie tego chaosu. Ale wciąż przysuwał się bliżej, a pytanie w jego oczach 
domagało  się  odpowiedzi.  -  Musimy  pracować  -  powiedziała.  -  Straciliśmy  już 
większość  dnia.  -  Jej  głos  stawał  się  coraz łagodniejszy, słowa wolniejsze i czuła 
wpijający się w udo zamek jednej ze skrzyń. 

- Więc koniec z tym, jak sobie życzysz. - Ujął jej twarz w obie dłonie, odgarniając 

włosy  za  uszy.  Nie  zwinęła  czarnego  żywiołu  w  ciasny  węzeł.  Lekko  figlarny 
uśmiech  zadowolenia  zarysował  się  na  jego  ustach,  a  jej  serce  stopniało  razem  z 
ostatnim gramem złości; zatraciła się w przepastnej głębi jego oczu. 

Mięśnie  jego  ramion  napięły  się,  gdy  jej  twarz  spoczęła  w  jego  dłoniach.  Miał 

zamiar pocałować ją, ale ona nie wyszła temu pocałunkowi naprzeciw. A może? 

Pytanie  okazało  się  zbędne.  Nie  uciekła,  gdy  ustami  rzeźbił  jej  policzek.  Oczy 

zamknęły się, a kolana osłabły. Nie uciekła, gdy pieszczota  powędrowała wzdłuż 
krawędzi nosa do ust. Rozchyliła je w oczekiwaniu pocałunku, zadziwiona  magią 
jego dotyku. 

Bijące  od  niego  gorąco  owinęło  ją  kokonem  męskich  zapachów,  zwodząc 

obietnicą, której nie spełnił. Zawisł nad nią ustami, pieszcząc ją jedynie miękkością 
oddechu i namacalnym wręcz pożądaniem, które czuła, jak płynie od niej i do niej. 

To  oczekiwanie  doprowadzało  ją  do  szału.  Ciało  błagało,  by  ruszyła  się, 

unicestwiając  ostatni  centymetr  dzielącej  ich  przestrzeni.  Zwilżyła  wargi,  poczuła 
jego  usta  niezwykle  delikatnie  dotykające  koniuszka  jej  języka  i  niezauważalne 
prawie napięcie dłoni na twarzy. Był tak blisko, trzymając ją w ramionach, a jednak 
nie biorąc; czuła ogarniający ją powoli spokój. 

Zacisnęła  pięści  na  masce,  cały  czas  zdając  sobie  sprawę,  że  to  jego  chciała 

trzymać:  czuć  pod  dłońmi  szerokie  barki,  zaplątać  palce  w  miękkim  przepychu 
włosów  i  czuć  sznur  kasztanowego  jedwabiu  opadający  w  dół  szyi.  On  nie  był 
wygnańcem, był czarodziejem. Nie był pobożnym mnichem, ale biegłym w sztuce 

background image

uwodzenia  szamanem.  Bez  jednego  nawet  pocałunku  pobudził  ją,  zdyszaną, 
topniejącą w środku. 

Ręce  zagubiły  się  w  jej  włosach,  przyciągając  ją  bliżej.  Dotykając  wargami  ust, 

szepnął: 

- Czy będziesz spała dzisiaj w moim łóżku, Kreestine? 
Poprzez  zamknięte  powieki  nie  mogła  zobaczyć  uśmiechu,  ale  wyczuwała  go  w 

całej jego barbarzyńskiej arogancji. Bawił się nią. Nie miał zamiaru jej pocałować. 
Chciał się jedynie przekonać, jak daleko była gotowa się posunąć. 

Nawet gdy wiedziała już, na czym polega gra, czuła głos nakazujący jej odsunąć 

się.  Gdyby  uległa  swym  nieokiełznanym  impulsom,  dostałby  swoją  odpowiedź  i 
wiedziała,  że  nie  dotrwałaby  do  końca.  Był  tak  blisko,  tak  urzekająco  blisko. 
Pragnęła jedynie pocałunku, takiego jak tamten na ganku, pocałunek, za który nie 
mogła zapłacić w walucie, o jaką poprosił. Czy pragnęła zbyt wiele? 

- Nie za wiek, bahini, za mało - zamruczał, dręcząc wargami jej usta. 
Wolno otworzyła oczy, przechylając na bok głowę. 
- Powiedziałeś, że... że nie zrobisz tego. 
- I nie zrobiłem. 
- Więc skąd? 
Musnął ustami jej wargi, ledwie, nie dość blisko. 
- Moje serce jest także otwarte, Kreestine, i słyszy każde uderzenie twojego serca. 
To był ostatni moment, kiedy mogła jeszcze uciec, zanim zupełnie nie uległa jego 

zmysłowemu czarowi, póki nie zrobiła z siebie kompletnie naiwnej. 

Nikt w takich sytuacjach nie radził sobie lepiej niż ona. Siłę dały jej wspomnienia 

własnej  niezdarności  i  zgrabnie  podsumowanej  mowy  pożegnalnej  Johna. 
Pocałunek  Kita  w  zamian  za  kochanie  się  z  nią?  Nawet  barbarzyńcy  z  trzeciego 
świata nie mógłby sprawić przyjemności tak kiepski interes. 

Wyślizgnęła  się  z  jego  rąk.  Łatwo,  ponieważ  pozwolił  jej  odejść;  trudno, 

ponieważ  wierzchem  palców  musnęła  jego  napięte  podbrzusze.  Zamarudziła  tam 
ułamek  sekundy,  zabłądziwszy  w  przepychu  miękkich  włosów  okalających  jego 
pępek i niknących w głębi szortów. 

Kit  pozwolił  jej  odejść,  ale  nie  tak  łatwo.  Wyczuwał,  że  tęsknota  i  odmowa 

całkowicie  poplątały  jej  myśli,  ale  bez  dotyku,  bez  chęci  z  jej  strony  czy  laski 
otrzymywanej  w  stanie  medytacji,  nie  potrafił  zobaczyć  nic  więcej.  Rzadko 
żałował,  że  zbyt  krótko  był  uczniem  Sang  Phala,  ale  nigdy  też  przedtem  nie 
dręczyło go uczucie zazdrości. 

Przeszła przez pokój, zatrzymując się przed jego łóżkiem. Przez chwilę kusiło go, 

by stanąć za nią i pieszcząc kobiece łuki jej bioder, sprowadzać ją swymi myślami i 
rękami na łóżko. Ale sumienie nie pozwalało mu zawieść pokładanej w nim wiary. 
Sztuka perswazji nie miała służyć takim celom. 

Sięgnął po dżinsy i wbił się w nie, nie zwracając uwagi na ich niezwykłą ciasność. 

„To  także  minie”  -  pomyślał,  uśmiechając  się  krzywo  do  samego  siebie.  W 
najlepszym razie był to bardzo bolesny uśmiech. 

background image

Dźwięk suwaka, uspokajający i zgrzytliwy zarazem, wywołał drżenie i falę ciepła 

ogarniającą  całe  jej  ciało.  Nieświadomie  uniosła  złotą  maskę,  wachlując  się  nią  i 
starając, by wzrok cały czas spoczywał na jego łóżku. Szybko uświadomiła kolejny 
zły  wybór,  sobie.  Dała  mu  prześcieradła,  kilka  poduszek,  ale  przecież  to  dodane 
przez niego przedmioty urzekły ją swymi zakazanymi fantazjami. 

Nieregularnych  kształtów  narzuta  ze  zszytych  razem  owczych  skór  leżała  na 

brzegu  łóżka;  słomiana  soczystość  wełny,  prymitywna  i  zmysłowa.  Bez 
najmniejszego wysiłku wyobraziła sobie, że on tam leży, ciemna skóra kontrastuje 
z bladością wełny, rozluźnione mięśnie szykują się do odpoczynku i kochania, na 
ramię  opada  warkocz,  gdy  sięga  po  jedną  z  bogato  haftowanych  poduszek,  by 
umieścić ją pod jego głową, usta zbliżają się do ust kiedy swoim ciałem nakrywa 
jej ciało. 

Złota maska wachlowała ją coraz szybciej, a mimo to wciąż czuła, jak topnieje w 

miejscach, o których John powiedział kiedyś, że były suchsze niż Sahara w lecie. 
Będąc  swego  czasu  w  lipcu  w  Afryce  Północnej,  wiedział,  co  mówi,  i  przez 
wszystkie  te  lata  wierzyła  jego  słowom,  dopóki  nie  spojrzała  na  łóżko  Kita 
Carsona. 

Słyszała, jak wślizgiwał się  w czarną tunikę i mogłaby przysiąc, że słyszała też, 

jak przesuwał każdy z guzików w pokrytych odciskami palcach. Była przepełniona 
uczuciami,  zmysłami  wychwytywała  najdrobniejsze  wrażenia,  a  on  nawet  jej  nie 
pocałował. 

Bransolety brzęczały mocniej i wiedziała, że podwija właśnie rękawy, odsłaniając 

pokreślone żyłami ręce. Jak to się stało, że wpakowała się w coś takiego? I jak ma 
się teraz wycofać? Po prostu powiedzieć do widzenia i wybiec z pokoju? 

Nie, to na nic. Musiała uratować sytuację, sprawić, żeby znów rozmawiali z sobą 

jak  para  profesjonalistów.  Odwróciła  się  i  nawet  jeśli  zrodziła  się  w  jej  umyśle 
jakaś  inteligentna  myśl,  w  tej  chwili  pierzchła  bezpowrotnie.  Opasywał  właśnie 
biodra ciężkim pasem i jej uwaga skupiła się niepodzielnie na jego rękach. 

Kit,  zapinając  już  pas,  zatrzymał  się  nagle,  zaskoczony  i  dziwnie  zraniony 

malującą  się  w  jej  twarzy  bezbrzeżną  tęsknotą.  Czuł  ból  i  chaos  jej  pragnień  i 
poczuł  jeszcze  większą  niechęć  do  doktora  Johna  Garraty’ego,  specjalisty  od 
Środkowego  Wschodu.  Miał  ochotę  rzucić  swój  pas  na  ziemię  i  wziąć  ją, 
zamieniając ból w przyjemność i unicestwiając wszelki chaos, jaki mógł powstać w 
jej sercu w związku z kochaniem się. 

Mógł też dać jej trochę czasu. Niewiele decyzji w jego życiu było tak trudnych, a 

Sang Phala nie mówił mu nic o zdobywaniu kobiet. Wszystkiego nauczył się sam. 
Do tej pory ta wiedza w zupełności mu wystarczała, ale Kristine była całkiem inna 
niż kobiety, które znał. Konkubina, kochanka... Nie mógłby się bardziej mylić. 

Zaakceptowanie  swojego  pierwszego  błędu  pomogło  mu  wycofać  się 

emocjonalnie. Dopiął klamrę pasa. 

-  Przykro  mi,  że  zrujnowałem  twój  obiad.  Pozwól,  że  cię  gdzieś  zabiorę  na 

kolację. 

background image

Kiwnęła głową. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko się stąd wydostać. 
- Dobrze. Wrócimy do pracy jutro z samego rana. Mamy przed sobą jeszcze całe 

dwa dni. 

„Dwa dni, a potem co” - pomyślała, przestępując niepewnym krokiem próg. Nie 

był  jej  potrzebny  do  zapisania  wyników  badań.  Kopiowała  jego  dzienniki, 
wszystkie  zdjęcia  i  negatywy  miał  w  trzech  egzemplarzach,  więc  jakiekolwiek 
konieczne konsultacje  można będzie przeprowadzić przez telefon, ona samotna w 
swoim górskim domu, a on - gdzie? W którą stronę świata pójdzie, kiedy ją opuści? 

 
„Mogę winić tylko samą siebie” - pomyślała Kristine. Stała w progu baru, żałując, 

że  nie  dokonała  mądrzejszego  wyboru.  Neonowa  obietnica  hamburgerów  i  piwa 
zwabiła  do  środka  Kita,  a  ona  bezwiednie  poszła  za  nim.  Pełen  czerwononosych 
kowbojów bar po drugiej stronie jeziora nie był najlepszym miejscem, do którego 
można  było  przyprowadzić  mężczyznę  ozdobionego  warkoczem  i  bransoletami. 
Otwarcie agresywne spojrzenia, jakie odprowadziły ich do stolika, potwierdziły, że 
miała rację. 

Każdy wytwórca sprzętu rolniczego oraz dostawca żywności z całych Stanów był 

doskonale  reklamowany  na  ponad  tuzinie  nasuniętych  na  czoło  baseballowych 
czapek.  Czuła  się  bardzo  nieswojo,  chociaż  kiedyś  zdarzyło  się  już  jej  ten  bar 
odwiedzić. Byli tutaj z Grantem na ostatniej randce i nikt wtedy nie zwrócił na nich 
uwagi.  Ale  Kit  budził  wrogość  swoim  egzotycznym  wyglądem  i  cudzoziemskim 
strojem. Jeśli ona to wyczuwała, jego instynkty musiały już o tym krzyczeć. 

- Interesujące miejsce - powiedział bardzo spokojnym głosem, odsuwając dla niej 

krzesło. 

Usiadła, chwytając od razu menu. 
- Hamburgery są dobre. Meksykańskie jedzenie prawdopodobnie zabije cię. - Czy 

nie  zdawał  sobie  sprawy,  że  wszystkie  spojrzenia  błyszczących  jak  koraliki  oczu 
skupiały się na nim? 

Zaśmiał się. 
- A więc weźmiemy hamburgery. Jesteśmy za młodzi, aby umierać dziś wieczór, 

Kreestine. 

„Zdaje się, że ma rację” - pomyślała Kristine, kryjąc twarz za kartą dań. 
Kelnerka  nie  spieszyła  się,  by  do  nich  podejść  i  przyjąć  -  zamówienie  na 

hamburgery  i  piwo,  ale  kiedy  już  się  zjawiła  nie  bardzo  miała  ochotę  odejść. 
Kristine nie sprawiło kłopotu odgadnięcie dlaczego. 

- Nie jesteś stąd, kotku, prawda? - spytała Kita. 
-  Nie,  pochodzę  z  Nepalu  -  powiedział  kotek,  posyłając  jej  jeden  ze  swoich 

najbardziej  przyjaznych  uśmieszków.  Miał  takich  z  tysiąc  i  według  obserwacji 
Kristine  posłał  ich  tej  blond  rusałce  o  wąskich  biodrach  i  dużym  biuście  już  co 
najmniej  tuzin.  Obciskała  ją  czarno-zielona  bluzeczka  z  lycry  -  bardziej 
odpowiednia do sali gimnastycznej niż do publicznej restauracji. Prawie całe ciało 
miała  obciśnięte  lycrą,  choć  jego  dość  pokaźna  część  po  prostu  się  w  niej  nie 

background image

mieściła. „Niektóre kobiety mają szczęście” - pomyślała Kristine, czując się źle w 
swojej musztardowo-zielonej bluzce. To nie była tania bluzka, ale w porównaniu z 
seksownymi limanu lycry wydawała się jedynie dużą szmatą. 

- Miałam kiedyś chłopaka alpinistę - powiedziała kelnerka. - Pojechał do Nepalu, 

ale  nie  wrócił  stamtąd.  -  Opierając  jedną  obutą  stopę  na  drugiej,  dziewczyna 
pochyliła  się  nad  stołem,  uniemożliwiając  Kristine  jakąkolwiek  rozmowę,  a  tym 
samym niwelując też swoje szanse na napiwek. Było to niewielkie pocieszenie dla 
Kristine, bardzo niewielkie. 

- Wielu mężczyzn nigdy nie wraca z gór - powiedział Kit. - Przykro mi. 
- O, on nie zginął, kotku. Po prostu nie wrócił. Ale, hej, dopóki Nepal zsyła nam 

takich facetów jak ty, czego tu żałować? 

- W Nepalu nie ma innych takich jak ja. 
Niski,  gardłowy  chichot  poprzedził  odpowiedź  kelnerki;  szczupłym  biodrem 

odepchnęła się od stołu. 

- Słonko, nigdzie nie ma wielu takich jak ty. 
Kristine doceniła to, że nie odprowadził wzrokiem zgrabnie kołyszącej biodrami 

dziewczyny, ale kiedy odezwał się, pożałowała niemal, że tego nie zrobił. 

- Kim jest John Garraty? 
- John Garraty? - powtórzyła. 
- Czy źle wymówiłem imię? - spytał, unosząc lekko brwi. 
- Nie. - Chcąc wymyślić jakąś odpowiedź, zajęła się poszukiwaniem portmonetki. 

Po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego tak wiele kobiet nosiło puderniczki i szminki. 
Bardzo wygodnie można było się za nimi skryć. 

- Kim on jest? 
- Profesorem na uniwersytecie w Boulder, dokładnie tak, jak to powiedział. 
Kelnerka  przyniosła  piwa,  dając  jej  chwilę  oddechu,  ale  tylko  chwilę.  Po  kilku 

kotku to i kotku tamto odpłynęła w stronę baru. 

- To twój przyjaciel? 
-  Niezupełnie.  -  Mogłaby  założyć  się,  że  kelnerka  miała  w  swojej  torebce  co 

najmniej  dwie  puderniczki  i  ze  trzy  szminki.  Jej  musiała  wystarczyć  stara  tubka 
balsamu do ust. 

- Więc dlaczego planowaliście wspólną długą podróż? 
Podniosła na niego wzrok. 
- To była pomyłka. 
- W porządku - powiedział i uśmiech zadowolenia opromienił mu twarz. 
Kristine  włożyła  z  powrotem  do  torebki  nie  użyty  wcale  balsam  do  ust  i 

westchnęła.  Szaleństwem  było  łączenie  się  z  nim,  Kah-gyur,  Chatren-Ma, 
całowanie, niecałowanie i wszystko razem. Przy następnym kotku pewnie rzuciłaby 
się na kelnerkę. Straciła apetyt i nie mogła się doczekać, kiedy będzie już w domu. 
Kit wprowadzał tylko dodatkowe zamieszanie do jej życia, które i bez niego było 
dostatecznie skomplikowane. 

A jakby było tego mało, potrafił jeszcze czytać w jej myślach. Jeżeli sprawy miały 

background image

przyjąć gorszy obrót, nie chciałaby być przy tym, kiedy to się stanie. 

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Hamburgery były gorące, tłuste i ociekające serem, dokładnie takie, jakie lubiła. 

„Szkoda,  że  nie  mogę  ich  zjeść”  -  pomyślała  Kristine.  Przebierała  widelcem  we 
frytkach, zbierając w sobie siły do zadania pytania. 

-  Co  miałeś  na  myśli,  mówiąc,  że  byłeś  zabrany?  -  Nareszcie,  powiedziała  to. 

Podniosła  głowę,  czekając  na  odpowiedź  Kita.  Kiedy  nie  odpowiadał  od  razu, 
spróbowała pomóc jego pamięci. - Przez Sang Phalę? Twojego drugiego ojca? 

Kit spotkał kilka osób z niebieskimi oczami, niewiele, ale wystarczająco dużo, by 

wiedzieć, że w jej oczach niezwykły był nie tylko ich fiołkowy odcień, lecz także 
ciepło. Poruszały w nim tę samą ukrytą strunę co zazdrość, prosząc o prawdę, którą 
rzadko ujawniał. 

Tym razem jednak ledwie zdążyła zapytać, a już poczuł w sobie potrzebę dania jej 

odpowiedzi. 

- Sang Phala przyszedł po mnie, kiedy miałem dziewięć lat - powiedział, patrząc 

na  jej  w  oczy.  -  Zapłacił  drogo  Khampasom,  wojującym  bandytom,  ofiarowując 
życie  swojego  bratanka  za  moje.  -  Kryjącą  się  za  tymi  słowami  rzeczywistość 
próbował  złagodzić  posyłając  jej  uśmiech  znad  szklanki  piwa.  -  Jeszcze  kiedy 
byłem  chłopcem  wiele  razy  żałował,  że  tak  postąpił.  Nie  byłem  dobrym 
nowicjuszem. 

Widząc, jak pochyla się do przodu, trzymając ciasno splecione ręce na kolanach i 

starając  się  ukryć  wywołane  jego  słowami  oszołomienie,  uśmiechnął  się  do  niej 
ponownie.  Na  pewno  byłaby  przerażona,  gdyby  odkryła,  że  jej  wysiłki  poszły  na 
marne. 

-  Ofiarowując  swojego  bratanka?  Dlaczego?  -  Gdy  mówiła  tak  niemal  bez  tchu, 

urywanym  głosem,  nie  mógł  oprzeć  się  wrażeniu,  jak  bardzo  było  to  kobiece, 
słodkie i... pełne erotyki. Całą noc marzył o jej szepcie blisko niego w ciemności, 
przerywanym  rozkoszą  za  każdym  razem,  gdy  poruszył  się  w  niej.  Niespokojnie 
poprawił się  na krześle, raz jeszcze  zdumiony swobodą, z jaką odpowiadał na jej 
pytania. 

-  Dawna  obietnica  złożona  staremu  człowiekowi,  jakim  stał  się  mój  ojciec,  gdy 

matka  umarła  przy  moim  urodzeniu  -  wyjaśnił,  z  trudem  skupiając  uwagę  na 
rozmowie  i  faktach,  które  zaakceptował  już  dawno  temu.  -  W  czasie,  który 
spędziliśmy razem, do momentu aż skończyłem dziewięć lat, nie wiem, czy ojciec 
kiedykolwiek  przebaczył  mi  to,  że  tak  wiele  stracił  przeze  mnie.  Pod  tym 
względem Sang Phala był bardziej szczodry, ale tylko pod tym. Ostatecznie wybił 
ze mnie dzikość, aż w końcu nauczyłem się. 

- A potem uciekłeś? 
- A potem uciekłem - zgodził się, zanim pociągnął kolejny, długi łyk piwa. 
- Co stało się z twoim pierwszym ojcem? 
-  Zastrzelono  go  na  Thorong  La.  -  Wzruszył  ramionami,  unosząc  jedno  z  nich 

odrobinę  wyżej.  -  Wiele  tego  typu  nieporozumień  zdarzyło  się  na  górskich 

background image

przełęczach po inwazji Chińczyków. 

-  Nazywasz  morderstwo  nieporozumieniem?  -  powiedziała  niewiarygodnie 

mocnym głosem. 

- To grzech, ale zapłacą za niego inni. - Wiedział, jak twardo zabrzmiały te słowa, 

ale była to prawda. 

- Kto? Kto zapłaci? 
-  Nigdy  się  tego  nie  dowiem.  Nie  został  zabity  w  naszym  obozie.  Khampasi 

zaprzeczali, by byli za to odpowiedzialni, chociaż to właśnie oni przyszli po mnie. 
Sang  Phala  odnalazł  mnie  dwa  lata  później.  -  Aby  rozproszyć  trochę  jej 
przygnębienie,  dodał:  -  Mój  ojciec  sam  wybrał  swoją  drogę  życiową.  Sam 
zdecydował się, zabrać matkę do tej dzikiej ziemi. Wybrał miejsce moich narodzin. 
Sam  postanowił  złożyć  siebie  w  ofierze  na  ołtarzu  nauki.  Nie  dokonałem  tych 
wyborów za niego, Kreestine. Nie mogę żyć, żałując jego błędów. 

„Badania naukowe w Tybecie - rozważała Kristine. - Amerykanin zamordowany 

w  Nepalu...”  W  myślach  złożyła  te  informacje  razem,  spróbowała  też  odgadnąć 
jego wiek. Wolno opadła na oparcie krzesła. Wszystkie kawałki pasowały do siebie 
i czuła się jak idiotka, żałując, że nie dopasowała ich wcześniej. 

- Twoim ojcem był Dwayne Carson - powiedziała. 
Uniósł brwi. 
- Nigdy nie opublikował swojej pracy, a wyniki jego badań zaginęły. Skąd znasz 

jego imię? 

- Bertolli wspomina o nim w „Ziemi Śniegów”, przypisując mu zasługę odkrycia 

grobu  Nachukha.  -  Nagle  Kit  Carson  przestał  być  już  tajemnicą.  Czuła  ulgę, 
niewielkie  rozczarowanie  i  nieokreślony  smutek.  Nie  dostrzegła  w  nim  żadnych 
blizn  emocjonalnych,  ale  swego  czasu  musiał  wiele  cierpieć,  zwłaszcza  jako 
dziecko, gdy życie zadawało rany znacznie głębsze. 

Pochylając się nad stołem, Kit ujął jej ręce w swoje dłonie. 
- Sang Phala dobrze mnie wyleczył, Kreestine. Nie ma powodu do smutku. A jeśli 

chodzi o to drugie... - Nieznaczny uśmiech zarysował mu się w kąciku ust. - Wciąż 
jest jeszcze wiele do odkrycia. 

- Nie... nie rób tego, proszę. - Wyrwała ręce z uścisku, zdumiona, że tak dobrzeją 

rozumiał. W jego obecności będzie musiała bardzo uważać na to, co robi i mówi, a 
przecież  nigdy  nie  potrafiła  być  zbyt  uważna.  Najczęściej  wypowiadała  swoje 
myśli w tym samym momencie, w którym przyszły jej do głowy. Tak czy inaczej 
nie była przy nim bezpieczna. 

Kit  raz  jeszcze  nachylił  się  ku  niej,  po  to  tylko,  by  móc  jej  dotknąć,  poczuć 

pulsujące  w  niej  życie  i  satynową  gładkość  skóry.  Gęste  rzęsy  przysłaniały  oczy, 
ale i tak wyczuwał w nich współczucie dla nieznajomego, który pragnął stać się dla 
niej kimś więcej. Miała miękkie serce i silny umysł, zaś namiętności ukryła gdzieś 
tak głęboko, że wątpił, czy zdawał sobie w ogóle sprawę, że wciąż jeszcze w niej 
są. Właśnie taka pociągała go coraz mocniej, coraz bliżej. 

- Zdaje mi się, kolego, że dama powiedziała „nie”. - Mięsista ręka wylądowała na 

background image

stole między nimi, potrącając butelki. - A może koleżanko? 

Oboje, Kit i Kristine, podnieśli wzrok na intruza, ale tylko jej oczy były szeroko 

otwarte ze zdumienia. Kit zachował spokój, gdy oceniał posturę - dość potężną - i 
wrażliwość  -  dość  prymitywną  -  mężczyzny,  którego  zbliżanie  się  wyczuł 
intuicyjnie. 

Miał  na  sobie  zmiętoszoną  flanelową  koszulę  z  zawiniętymi  do  łokci  rękawami 

obnażającymi  w  ten  sposób  owłosione  ręce  oraz  parę  brudnych  dżinsów 
zwisających poniżej potężnego brzucha. Szczotka brązowych włosów sterczała pod 
daszkiem baseballowej czapki. 

- Źle pan zrozumiał - powiedział Kit. - Proszę nas zostawić. - Jego uwaga wróciła 

do Kristine. 

-  Nie  odpowiedziałaś  na  moje  pytanie,  panienko  -  wycedził,  swoją  obrazę 

przeciągłym barytonem kładąc na stole także drugą rękę. Potrząsnął włosami Kita. 

- Gdzie wyhodowałeś sobie taki warkocz, synu? A może powinienem nazywać de 

dziewuszką? 

-  Możesz  nazywać  mnie  Kautilya  -  powiedział  Kit  głosem,  w  którym  nie  było 

słychać zwykłej dla niego śpiewnej nuty. - A warkocz noszę z własnego wyboru. 

- Jest strasznie śliczny, dziewuszko. Co by się stało, gdybym tak wziął go sobie na 

pamiątkę? Mógłbym powiesić go na ścianie razem z moimi trofeami myśliwskimi. 
- Potężny mężczyzna zaśmiał się głośno, rozbawiony własnym dowcipem. 

-  Nie  byłbyś  pierwszym,  który  tego  próbował  -  powiedział  miękko  Kit.  Kristine 

natychmiast  przypomniała  sobie  długi  sznur  kasztanowych  włosów  wpleciony 
między  rzemień  i  jedwab  uchwytu  jego  skórzanej  torby.  Ktoś  nawet  więcej  niż 
tylko próbował. Udało mu się. 

- Hm - odezwał się intruz. - Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się ten pomysł 

podoba,  dziewuszko.  -  Głos  mężczyzny  zabrzmiał  teraz  tak  nisko  jak  głos  Kita, 
przy  czym  wyciągnął  z  kieszeni  nóż  kieszonkowy.  Jego  ręka  była  niepewna. 
Kristine nie wiedziała, co przeraziło ją bardziej, niewielki nóż, czy też trzymająca 
go  drżąca  dłoń.  -  Teraz  siedź  tylko  spokojnie,  a  ja  będą  się  starał  nie  zrobić  ci 
krzywdy. 

„Mężczyzna  jest  pijany,  ma  przekrwione  oczy,  a  do  tego  jeszcze  jest  pewnie 

szalony” - pomyślała Kristine. Kit nie wyglądał na kogoś, kogo możnaby łatwo za-
straszyć.  Wręcz  przeciwnie.  Wojownicze  spojrzenia  to  inna  sprawa,  ale  każdy 
głupiec widział, że lepiej trzymać się od niego z daleka. Że też nie zastanowiła się, 
zanim  go  tutaj  przyprowadziła.  Takie  zderzenie  kultur  stanowiło  szok 
zdecydowanie za silny dla tych kreatur. 

-  Chodźmy  -  powiedziała,  wyciągając  z  portmonetki  i  rzucając  na  stół 

dwudziestodolarowy banknot. Mimo wszystko kelnerce należał się dobry napiwek. 
Odepchnęła krzesło, prawie przewracając je, ogarnięta jednym tylko pragnieniem, 
by już wyjść. 

Wstawała, gdy mężczyzna wyciągnął rękę w jej kierunku. W następnej sekundzie 

zamarł w bezruchu, gdy dłoń Kita spoczęła na jego gardle. Opadała z powrotem na 

background image

krzesło, nogi miała bezsilne, serce przestało bić. 

-  Zabierz  swoje  łapy  od  Kreestine  i  schowaj  nóż.  -  Głos  Kita  wciąż  brzmiał 

miękko, dziwnie łagodnie. - Nie chcę zrobić ci krzywdy. 

Mężczyzna  zamrugał  oczami,  wciąż  niezdolny  do  jakiegokolwiek  ruchu.  Kit 

uwolnił go z uśmiechem. 

- Dobrze. 
Gromki  śmiech  towarzyszył  mu,  gdy  jedną  ręką  trzymając  się  za  gardło,  na 

chwiejnych nogach skierował się ku wyjściu. 

- Nieźle ci poszło, Luke. 
-  Musisz  tracić  wyczucie,  chłopcze,  albo  nerwy.  Przyjdź  do  nas,  niech  ci  powie 

stary Buck, jak to się robi. 

- Utop to w piwie, Luke. Następną kolejkę ty stawiasz. 
Poprzez niespokojny szum w głowie, Kristine ledwie słyszała te drwiny. Kit coś 

zrobił  temu  człowiekowi,  dotykając  go  lekko  i  nie  była  do  końca  pewna,  czy 
chciała wiedzieć, co to było. 

- Chodźmy stąd. 
- Nie zjadłaś jeszcze kolacji. 
- Nie jestem głodna. 
Kit zauważył drżenie jej rąk i przykrył je swoją dłonią. 
- Przysięgłem bronić cię, Kreestine. Nic ci nie grozi. 
- Nie martwię się o siebie - szepnęła, starając się nie zwracać już więcej niczyjej 

uwagi. - Po prostu chodźmy, zanim jeszcze ktoś postanowi cię ostrzyc. 

Zaśmiał się. W obecnych okolicznościach nie mogłaby wyobrazić sobie bardziej 

niestosownej reakcji. 

-  Nikt  nie  zetnie  mojego  warkocza,  bahini.  Nawet  Sang  Phala  w  późniejszych 

latach  nie  poważyłby  się  na  coś  takiego,  a  do  użycia  brzytwy  zmuszały  go 
przekonania silniejsze niż tylko zwykłe uprzedzenie. 

- Hm, ktoś jednak odważył się, przynajmniej raz - odparowała, zerkając nerwowo 

w stronę baru i pragnąc, by nie sprzeczał się dłużej. Obserwowano ich i według jej 
oceny niezbyt przychylnie. 

- Tak - powiedział uśmiechając się. - Turek odważył się, ale przez pomyłkę dostał 

mu się warkocz. Czasami bogowie sprzyjają nam, hę? 

Ten mężczyzna zdecydowanie przesadzał i Kristine była właściwą osobą, by mu o 

tym powiedzieć. 

- Jesteś teraz w Ameryce, Kicie Carsonie, i nie mamy tutaj nawet w przybliżeniu 

takiej  liczby  bogów,  do  jakiej  jest  przyzwyczajony  -  poinformowała  go  jednym 
tchem.  -  Mamy  tylko  jednego,  a  że  wiele  dzieje  się  na  świecie,  dzisiejszej  nocy 
może  być  trochę  zbyt  zajęty,  by  czuwać  nad  twoim  bezpieczeństwem  w  tej 
spelunce.  Więc  dlaczego  nie  mielibyśmy  zachować  się  rozsądnie  i  opuścić  to 
miejsce o własnych siłach, póki jeszcze możemy? A skoro już przy tym jesteśmy, 
jeśli ta przeklęta rzecz sprawia ci tyle kłopotu, dlaczego po prostu nie obetniesz jej 
sam? 

background image

Drobna iskierka gniewu zapłonęła w głębi jego cynamonowych oczu, sprawiając, 

że zaczęła żałować swoich niepohamowanych słów. 

- Czy rozumiesz, czym jest wybór, Kreestine? 
-  Tak,  przepraszam  -  powiedziała,  potrząsając  głową.  Długość  jego  włosów  nie 

była  jej  zmartwieniem,  a  nawet  gdyby  była,  nie  pragnęłaby  żadnych  zmian. 
Wyobrażenie  rąk  zaplątanych  w  gęstym,  kasztanowym  jedwabiu,  wypełniło  jej 
marzenia  słodkim  bólem.  Kiedy  niedawno  trzymał  ją  w  ramionach,  ta  wizja 
odezwała  się  w  niej  z  niezwykłą  siłą,  kusząc,  by  zerwała  rzemienny  węzeł,  i 
zanurzając palce we włosach przyciągnęła jego twarz do swojej. 

- Wychodzę - powiedziała nagle. - Ty możesz zrobić... 
-  Więc  zrozum  mój  wybór  -  przerwał,  ogarniając  dłonią  jej  nadgarstek.  -  Przez 

sześć lat  mnisi  golili  moją głowę. Przez sześć lat było to symbolem niewoli. Bili 
tam nas wszystkich, ale mnie bili mocniej. W mojej misce było ciągle mniej ryżu, 
moje  dnie  były  dłuższe,  moje  medytacje  ciągnęły  się  bez  końca,  ponieważ  ja  nie 
byłem mnichem. - Wstał wolno, pociągając i ją za sobą, cały czas nie spuszczając z 
niej oczu. - Nigdy więcej, Kreestine. 

Chciał odejść, gdy zatrzymała go, przytrzymując ramię ciasno przy sobie. 
- Przepraszam. 
Puścił jej rękę, ale w twarzy nie można było wyczytać żadnego uczucia. 
-  Nie  ma  powodu  do  żalu.  W  ciągu  tych  lat  wiele  zyskałem  z  tego,  czego  inni 

szukają całe życie i nigdy nie znajdują. Chodź. - Położywszy rękę w zagłębieniu jej 
pleców wyprowadził z baru. Raz jeszcze jego dotyk dodał jej otuchy. 

Na zewnątrz zrobiło się chłodniej, gwiazdy świeciły jaśniej, księżyc lśnił wysoko. 

Miękka  muzyka  jego  kroków,  stanowiła  kontrapunkt  dla  chrzęstu  żwiru  pod 
stopami, ale wciąż jeszcze wyczuwała w nim napięcie. „Nie mam żadnego prawa, 
by  się  na  niego  złościć  -  powtarzała  sobie  Kristine.  -  Mamy  być  parą 
współpracujących  profesjonalistów,  a  nie  parą  ludzi  połączonych  związkiem,  nad 
którym nie potrafię zapanować.” 

Ale wszystko w nim dotykało jej osobiście, tak bardzo osobiście. Od chwili, gdy 

ją pocałował, nie była w stanie myśleć jasno, a brak jego pocałunku dziś wieczorem 
jedynie  pogorszył  tę  sytuację.  Powinna  była  po  prostu  pocałować  go,  by  nie 
dręczyło jej to więcej. 

„O,  na  pewno  tak,  Kristine”  -  usłyszała  w  duchu  upominający  ją  głos.  Choć 

przecież  Granta  Thorpa  pocałowała  tylko  raz  i  natychmiast  zdecydowała,  że  nie 
będzie narażać więcej ani siebie, ani jego na kolejne nudne randki. 

Kita  też  pocałowała  tylko  raz,  jego  pocałunek  okazał  się  tak  ciepły,  tak  słodki. 

Było w nim coś, sposób, w jaki dzielił się swoim ciepłem, nawet wtedy, kiedy brał. 
Nigdy  nie  czuła  nic  tak  magicznie  uwodzicielskiego  jak  jego  usta  na  jej  ustach, 
jego  język  zarysowujący  kształt  jej  warg,  szukający  wejścia.  Gdy  dotykał  jej,  nie 
zamieniała się w bryłę lodu. Wręcz odwrotnie, wszystko w niej topniało. 

„Jak by to było - zastanawiała się - kochać się z mężczyzną, który umie czytać w 

twoich myślach?” 

background image

Zawstydzające?  Prawdopodobnie,  a  dosyć  już  było  wstydu  w  jej  życiu 

seksualnym. 

Niebezpieczne?  Być  może,  a  nigdy  w  ciągu  tych  dwudziestu  dziewięciu 

spędzonych  na  planecie  Ziemia  łat  nie  przepadała  specjalnie  za 
niebezpieczeństwem.  Wiele  było  w  jej  życiu  pochopnych  osądów  i  równie 
nierozważnych  decyzji,  ale  zawsze  trzymała  się  z  daleka  od  prawdziwego 
niebezpieczeństwa, nawet kiedy chodziło o Kita. 

„Niewiarygodne.” 
To  słowo  uformowało  się  w  jej  umyśle  jak  fakt,  nie  pozostawiając  cienia 

wątpliwości; drażniące ciepło rozeszło się od koniuszków nerwów po całym ciele. 

- Zaczekaj - powiedział Kit, zatrzymując ją i naciskając mocniej na jej plecy. 
Spojrzała  przerażona  kierunkiem,  jaki  przybrały  jej  myśli,  zwłaszcza,  że  wciąż 

czuła na sobie jego dotyk. 

-  To  nic  -  powiedziała  szybko,  rozglądając  się  za  samochodem.  -  Naprawdę  nic. 

Po prostu zastanawiałam się, jak ciepło było w barze i jak... 

-  Cii,  bahini.  -  Wolno  obrócił  się  na  piętach,  ogarniając  wzrokiem  parking,  i 

Kristine wyczuła w powietrzu coś nieprzyjemnego. 

-  Co...  -  zaczęła,  ale  pytanie  rozpłynęło  się  w  wahaniu.  Nie  zwróciła  wcześniej 

uwagi,  kiedy  tamci  mężczyźni  wyszli  z  baru,  a  teraz  było  już  za  późno.  Za-
blokowali drogę odwrotu do budynku, okrążając ich. Jej pierwszym odruchem było 
cofnąć  się  gdzieś  i  zrobiła  to,  natrafiając  na  Kita.  Potem  chciała  uciekać,  ale  po-
wstrzymał ją rozkazem, jaki wyczuwała w jego dotyku. 

Mgliste sylwetki wyłaniały się z zaparkowanych pojazdów i po chwili zaschło jej 

w ustach do tego stopnia, że mogła jedynie szepnąć: 

- Może powinniśmy pobiec do samochodu. 
-  Nie,  Kreestine.  -  Obrócił  ją  w  ramionach,  całując  uspokajająco  w  czoło.  -  Nie 

biegnij. 

„Tak,  teraz  dopiero  zawstydził  mnie,  i  to  na  dobre”  -  pomyślała  Kristine. 

Pocałował ją w chwili, gdy całkowicie ogarnięta była paniką. Jej wzrok wędrował 
od jednej niewyraźnej sylwetki do drugiej. Było ich o pięciu, o czterech za dużo, by 
mogli mieć uczciwą szansę i o pięciu za dużo jak na jej gust. Sama myśl o gangu 
ćwierćinteligentnych  kretynów  ze  speluny,  podążających  za  nimi  na  parking,  by 
szukać guza, napawała ją złością. Kit nie da rady im wszystkim. 

- Nie dasz im wszystkim rady. - „A ja nie dam rady nawet jednemu.”- Myślę, że 

powinniśmy uciekać. Ja... ja nigdy nie uczyłam się samoobrony, a ostatnia osoba, 
którą uderzyłam, była dużo mniejsza niż ja. Prawdę mówiąc, była to moja młodsza 
siostra, jakieś dwadzieścia pięć lat temu i, oczywiście, oddała mi, i miałam potem 
niezłe siniaki, i... 

- Cii, Kreestine, nie będzie żadnej bójki. 
Zdecydowanie  musiał  widzieć  coś  więcej  niż  ona,  bo  dla  niej  ci  mężczyźni 

wyglądali,  jakby  przyszli  tu  w  ściśle  określonym  celu.  Pięciu  stanęło  za  ostatnim 
rzędem oddzielających ich samochodów. Kit i Kristine znaleźli się teraz w pułapce, 

background image

mając dwa samochody przed sobą, dwa z tyłu, po bokach ciężarówkę i samochód z 
odkrytym dachem. 

- Wsiądź do niego - powiedział Kit. 
- To nie mój samochód. 
- Nie chcę, żeby ci się coś stało. 
-  Wydawało  mi  się,  że  miało  nie  być  bójki  -  syknęła.  Z  jakiegoś  powodu  była 

wściekła nie tylko na tę bandę idiotów, ale także na niego. „Mężczyźni - pomyślała 
z  niesmakiem.  -  Zawsze  tacy  sami.”  Nigdy  nie  słyszała  o  grupie  kobiet 
wysypujących się z baru, by załatwić sprawę na parkingu. Ani razu. 

-  Posłuszeństwo  jest  cnotą,  Kreestine,  i  to  taką,  której  powinnaś  się  szybko 

nauczyć. 

- Jeśli ty i twoja dziewczyna przestalibyście ćwierkać - zawołał jeden z mężczyzn 

- moglibyśmy zabrać się do rzeczy, synu. Cały czas mam ochotę na mały prezent. - 
Mężczyzna,  nazywany  Luke’m,  stanął  na  czele  znajdującego  się  po  ich  prawej 
stronie trio. Obecność kolegów wyraźnie dodawała mu odwagi. 

Kristine miała już dość. 
- Wezwę policję. 
- Policja to nie jest dobry pomysł, Kreestine - ostrzegł ją Kit. 
- Masz tutaj rację, synu  - powiedział Luke.  - Pilnuj jej, Buck. Później pokażemy 

jej  kilka  rzeczy,  do  których  może  służyć  taka  buzia  poza  wzywaniem  policji.  - 
Brutalność jego słów wywołała falę  śmiechy i kilka głosów „daj spokój. Luke”, a 
Kristine  przejęła  dreszczem  grozy.  Krzyk,  któremu  nie  chciała  ulec,  dusił  ją  w 
gardle  jak  twardy  knebel,  uniemożliwiając  niemal  oddychanie.  Rzuciłaby  się 
natychmiast  do  ucieczki,  gdyby  nie  łagodny  głos  Kita,  docierający  do  niej  ponad 
rubasznym śmiechem napastników. 

- Pierwszy, który jej dotknie, umrze. - Przenosił wzrok od jednego mężczyzny do 

drugiego,  jedna  brew  uniesiona  była  pytająco.  -  Który  z  was  jest  już  gotów 
przenieść  się  do  krainy  wieczności?  -  Jego  pewny  siebie  ton  zatrzymał  ich  na 
chwilę, ale tylko na chwilę. 

- Łap ją, Buck. 
- Do cholery, Luke, łap ją sam, jeśli jesteś taki napalony. 
Nawet  Kristine  wyczuła  napięcie  w  tym  wyzwaniu.  Jeden  z  kowbojów  odszedł, 

mrucząc coś o przechodzącej im koło nosa zabawie. 

Z  własnej  woli  zapędzony  w  kozi  róg  Luke,  postąpił  krok  do  przodu,  ale  tylko 

jeden.  Kit  chwycił  dłonią  jego  pięść,  po  czym  owinął  go  dookoła,  ciskając 
ostatecznie na drzwi ciężarówki. 

To było to. 
Jeden z mężczyzn ukląkł przy Luke’u. 
- Całkiem nieprzytomny - odezwał się po chwili. 
Kit potwierdził to, przyklękając sam, by sprawdzić puls Luke’a. Pobieżnie zbadał 

go, szukając innych uszkodzeń, jego ręce i zachowanie były cały czas tak łagodne, 
jak  ton  głosu.  Pozostałych  dwóch  czmychnęło  pospiesznie,  a  czwarty  pomógł 

background image

pierwszemu dźwignąć Luke’a na nogi. 

„Dobry Boże - pomyślała Kristine, cała drżąca  - Ci ludzie muszę się śmiertelnie 

nudzić!” Nigdy nie uważała, że jej rodzice przesadnie chronili ją przed życiem, ale 
najwyraźniej  były  w  jej  wychowaniu  poważne  luki,  których  ośmioletnia  edukacja 
nie  zdołała  wypełnić.  Była  zszokowana  własną  naiwnością  i  zaskoczona  tym,  jak 
rozważnie Kit potraktował mężczyznę, który go obraził i próbował napaść. 

- Chodź, Kreestine - Kit odwrócił się do niej i ujął za ramię. 
Wyrwała mu się, nie ufając własnemu głosowi. 
Zabrał  rękę  i  wskazał  samochód,  pozwalając,  by  poprowadziła  go  idąc  przodem 

swoim długim, sprężystym krokiem. 

 
Zmieniając kolejne biegi na górzystej drodze, Kristine walczyła z wzbierającymi 

łzami i złością. Nigdy jeszcze nie wydawała się sobie tak bezbronna i nienawidziła 
tego uczucia. Musiało istnieć, coś, co mogła zrobić lub powiedzieć, by rozproszyć 
kryjącą się za tym wszystkim wrogość i głupotę. Ale nie, stała tam jak wystraszona 
kobiecinka, czekając, by ocalił ją mężczyzna. 

Zahamowała  z  piskiem  opon,  wysiadła,  trzaskając  drzwiami,  i  z  takim  samym 

impetem  zamknęła  za  sobą  drzwi  domu.  Przy  każdej  kolejnej  eksplozji  hałasu 
przypominała sobie głuchy łoskot uderzającego o metal ciała, wszystko po to, żeby 
móc  się  trochę  zabawić.  John  Garraty  zaczynał  wyglądać  na  tym  tle  jak  dobrze 
wychowany święty. 

- Najlepiej jest dać sobie spokój z własną złością, Kreestine. 
Odwróciła się. Nie wiedziała, że wszedł za nią do domu. 
- Powiedziałeś, że nie będzie bójki! 
- To nie była bójka. 
- Jak wobec tego nazwiesz uderzenie człowieka, po którym traci on przytomność. 
- Praktycznym. 
-  Praktycznym  -  wybuchnęła.  -  Sądziłam,  że  ktoś  z  twoją  przeszłością  wymyśli 

coś w lepszym stylu niż rozwalenie człowiekowi czaszki o drzwi ciężarówki! 

-  Sytuacja  nie  wymagała  stylu,  i  ledwie  go  tknąłem,  Kreestine.  Myślę,  że  on  za 

dużo wypił. 

Patrzyła na niego z ustami otwartymi ze zdumienia. 
- Za dużo wypił? 
Kiwnął głową z powagą. 
-  Za  dużo  wypił  i  doszedł  w  nim  do  głosu  instynkt  terytorialny.  Najwyraźniej 

dostrzegł  we  mnie  zagrożenie  dla  całego  żeńskiego  rodu  Amerykanów  i 
zdecydował, że przemoc będzie najlepszą odpowiedzią. Kiepski wybór, jak zawsze. 

-  Przemoc  to  kiepski  wybór?  -  mówiła  wysokim  przenikliwym  tonem.  -  I  to  w 

ustach człowieka, który obiecał zabić jednego z tych przerośniętych idiotów? 

-  Nie  zabiłbym  żadnego  z  nich  -  powiedział,  idąc  za  nią  do  kuchni.  -  Ale 

zważywszy okoliczności, uważałem za rozsądne przedstawić im taką możliwość. 

Patrzyła, jak otwiera lodówkę, wyjmując z niej butelkę piwa i budząc przy okazji 

background image

Mancosa z błogiego snu przed kominkiem. Dog przyczłapał do Kita i ocierając łeb 
o obciśniętą dżinsami nogę czekał na pieszczotę. 

- Sha-sha, Mancos, sha-sha. 
Mancos jęknął żałośnie, ale postąpił, jak mu kazano i przechodząc obojętnie obok 

swojej  pani  położył  się  z  powrotem  w  salonie.  Kristine  nie  zauważyła  nawet  tej 
zdrady.  Zbyt  pochłonięta  była  opanowywaniem  własnych  nerwów.  W  końcu  nie 
mogła się już dłużej powstrzymać. 

- Pozwoliłbyś im mnie wziąć? 
Kit  oparł  głowę  o  drzwi  lodówki  i  westchnął  długo  i  ciężko.  Dokonała  rzeczy 

niemożliwej. Zaszła mu za skórę, wytrącając z ręki wypracowywaną latami tarczę 
cierpliwości. Rozzłościła go. 

Wolno zwrócił ku niej głowę, starając się, by głos brzmiał spokojnie, ale to mu się 

nie udało. 

- Nie, Kreestine. Nie pozwoliłbym im cię wziąć. Nie pozwolę nikomu cię wziąć, 

nie  w  sposób,  w  jaki  oni  chcieli  to  zrobić.  -  Pociągnął  długi  łyk  piwa,  po  czym 
odstawił butelkę i zaczął zbliżać się do niej. - Ani teraz, ani nigdy, ponieważ, patni 
- zatrzymał się przed nią, obejmując dłońmi jej twarz - jesteś moja. 

Zanim  zdążyła  pomyśleć,  jego  usta  znalazły  się  na  jej  ustach,  potem  nie 

potrzebowała już myśleć. Pragnęła jedynie, by całował ją jak najdłużej. Zacisnęła 
dłonie  w  pięści,  walcząc  z  pokusą  objęcia  go,  ale  ostatecznie  pokusa  zwyciężyła. 
Dłonie jej drżały, gdy go obejmowała, gdy zbliżył usta do jej ust, przyciągając ją 
bliżej.  Zacisnęła  mocniej  palce  na  czarnej  tunice,  czując  przenikające  ją  ciepło. 
Ośmielając  się,  uniosła  dłonie.  Mając  pod  palcami  twarde  mięśnie  jego  ramion 
poczuła słabość i pożądanie, nie bezbronność, lecz wyczekiwanie. 

Ich westchnienia zlały się z sobą, gdy unosząc ją jednym silnym ruchem, posadził 

na  blacie  stołu.  Przygarnął  ją  do  siebie,  trzymając  mocno  rękami  w  talii,  udami 
obejmowała jego  biodra. Zupełnie poddała się  emanującemu od niego pożądaniu. 
Usta  błądziły  między  wargami  a  czułym  punktem  w  miejscu  spotkania  brody  i 
ucha. Zamienił jej ciało w jedną erogenną sferę. 

Nachyliła głowę, by skosztować jego szyi, ale powstrzymał ją, ujmując dłonią jej 

brodę. 

-  Nie  -  szepnął,  całując  delikatnie  ucho.  -  Chyba  że  zgodzisz  się  dzielić  ze  mną 

moje łoże. - Kolejny pocałunek zsunął się w dół po jej karku aż do kości obojczyka. 
Warkocz opadł mu na pierś, tuż obok jej ręki. - Pójdziesz, Kreestine? 

Tak... 
-  Dobrze.  -  Już  brał  ją  w  ramiona,  gdy  twarda  rzeczywistość  wdarła  się  w  jej 

marzenia. 

- Nie! To znaczy... nie. Ledwie się znamy. Dopiero co spotkaliśmy się. Nie mogę 

tak po prostu iść do łóżka... z tobą. - Jej głos załamał się w przerażeniu. W myślach 
panował zupełny chaos. 

-  Ach,  więc  chcesz  tylko  grać  w  miłość.  -  Ucałował  kąciki  jej  ust,  drażniąc 

leciutko językiem, śmiała ręka wsunęła się pod bluzkę, by objąć pierś. - Ja też lubię 

background image

grać, Kreestine, ale... - Urwał, by przygryźć delikatnie jej dolną wargę. - Ale w grze 
szybko tracę cierpliwość. Przyjdź do mnie, gdy będziesz gotowa. 

Pocałował  ją  raz  jeszcze,  językiem  penetrując  głębię  ust.  Gdy  się  odsunął, 

warkocz pozostał jej w dłoni. Owinęła go wokół chcąc zatrzymać go dłużej i bliżej. 

Zawstydzona  tym  ujawnieniem  własnych  emocji  wypuściła  z  ręki  jego  włosy, 

opuszczając wzrok i pokrywając się jasnym rumieńcem. Patrzyła, jak duża, mocna 
ręka przesuwa się wzdłuż jej ciała, zostawiając za sobą smugę ciepła, przechodzącą 
od uda, poprzez brzuch, piersi aż do szyi. Czubkami palców przechylił jej głowę, aż 
spojrzała na niego. 

Uśmiechał się, w jego oczach był ten sam spokój co w tonie głosu. 
- Chociaż to dobra gra, Kreestine. Bardzo dobra gra. 

 

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

On był szalony. Ona była szalona. Cały świat oszalał. 
Mrucząc cicho pod nosem, Kristine wyciągała kolejne papiery z kosza na śmieci. 

Grafitowe  odpadki  umazały  jej  kolana,  pozostawiając  ciemnoołowiane  plamy  na 
dżinsach  w  biało-niebieskie  prążki.  Zdążyła  już  także  wylać  kawę  na  koszulkę  o 
podobnym wzorze, a słońce wciąż jeszcze nie wzeszło. 

Poza  jej  miejscem  pracy  w  całym  gabinecie  panował  dzięki  Kitowi  nienaganny 

porządek, jednak ten jeden wybitnie zagracony kącik więcej niż zakłócał wrażenie 
ładu. Porządek był jego obsesją. Mogłaby założyć się, że przez całe życie nigdy mu 
nic nie zginęło, dopóki nie spotkał jej. 

-  A  niech  to.  -  Odwróciła  kosz  do  góry  nogami  i  mocno  nim  potrząsnęła. 

Powierzył  jej  listy  rozpakowanych  w  sobotę  kufrów,  ale  poza  tym  nic  więcej,  co 
dotyczyłoby  Kah-gyur.  Wprowadziła  już  do  komputera  trzy  z  napisanych  ręcznie 
list, ale czwarta zniknęła. 

Musztardowożółta  bluzka  wyfrunęła  z  kosza  na  samym  końcu.  Przykucnęła  na 

piętach, zakrywając twarz rękami. Żałowała, że nie spaliła tej przeklętej rzeczy. Nie 
będzie płakać. Nigdy nie płakała. Płacz nic by tu nie pomógł. 

Przez  cały  wczorajszy  dzień  starała  się  nie  wchodzić  mu  w  drogę,  odzywała  się 

jedynie  odpowiadając  na  pytania,  kosztem  snu  i  nerwów  zachowując  maskę 
poważnego naukowca. Pracował w garażu, rozmontowywując kufry, identyfikując 
każdy  z  pokrytych  drukiem  bloków,  numerując  je,  zabezpieczając  i  sporządzając 
listy, które przekazał następnie w jej ręce. Nie poprosił o pomoc, a ona nie znalazła 
w sobie dość odwagi i pewności siebie, by pójść do niego i zaoferować mu ją. 

Co się z nią działo? Prestiż, o jakim nigdy nie śmiała nawet marzyć, był w zasięgu 

ręki, a. ona potrafiła myśleć jedynie o mężczyźnie, który stworzył jej tę możliwość. 
Był  więcej  niż  nieortodoksyjny.  Sam  ustanawiał  własne  prawa.  Kogokolwiek 
innego  przytłoczyłby  ogrom  odpowiedzialności,  jaką  Kit  wziął  na  siebie, 
podejmując  tę  śmiałą  eskapadę  i  decydując  się  na  wygnanie.  Sama  budziła  się 
dwukrotnie  tej  nocy,  zlana  zimnym  potem,  wyobrażając  sobie,  że  w  garażu 
wybucha  pożar  albo  że  zrywa  się  tornado  porywające  Kah-gyur.  Robiła  sobie 

background image

wyrzuty, za to że zgodziła się mieć do czynienia z tym jego zakazanym skarbem. 
Kiedy  obudziła  się  po  raz  drugi,  doszła  do  wniosku,  że  jedynym  pasującym 
określeniem byłoby nazwanie jej rozegzaltowaną i sfrustrowaną panną o wybujałej 
wyobraźni. 

Czyżby  rzucił  na  nią  urok?  Każdą  myślą  wracała  do  niego.  Kit  Carson  był  jej 

zgubą.  Nigdy  nie  spotkała  nikogo,  kto  by  choć  trochę  przypominał  go  wyglądem 
albo temperamentem. Jego umysł działał w jakiś tajemniczy sposób  i działał także 
na nią. Była nim zafascynowana, po prostu i najzwyczajniej zafascynowana. Mogła 
jeszcze zrozumieć swoje zadurzenie w Johnie Garratym. Był wszystkim tym, czym 
sama  chciała  być:  cieszącym  się  uznaniem,  szanowanym  intelektualistą  z  tytułem 
naukowym. 

Kit  Carson  był  dobrze  znany,  ale  reszta  była  zdecydowanie  pod  znakiem 

zapytania.  Nie  był  typem  mężczyzny,  jakiego  wybrałaby  dla  siebie.  Był 
ucywilizowany  tylko  do  pewnego  poziomu  i  to  poziomu  odnoszącego  się  do 
zupełnie  innej  kultury;  bardziej  zmysłowy  niż  intelektualny,  a  jednak  niezwykle 
inteligentny w sposób, którego nie potrafiła pojąć. 

Jednak z drugiej strony, Johna Garraty’ego wybrała z wszystkimi jego tytułami i 

szacownością,  aby  od  tamtego  momentu  jedynie  żałować  podjętej  wtedy  decyzji. 
Może nie wiedziała, co było dla niej dobre. Przez moment, ale tylko przez moment, 
kiedy  obudziła  się  po  raz  drugi,  zdawało  jej  się,  że  jedynym  ocaleniem  mogłoby 
być  wspięcie  się  po  schodach  do  pokoju  Kita;  by  powtórnie  odkryć  słodycz  jego 
pocałunków. 

Zdusiła  w  sobie  głuchy  jęk  i  opuściła  ręce  wzdłuż  ciała.  Niech  go  diabli.  Kiedy 

natchnął  człowieka  jakąś  myślą,  wiedział,  co  zrobić,  żeby  nie  została  ona  zbyt 
szybko zapomniana. 

„Przyjdź  do  mnie.”  kiedy  będziesz  gotowa.  Już  sama  zawarta  w  tych  słowach 

arogancja powinna była zniechęcić ją do tego człowieka. Tymczasem zdawała się 
przynieść efekt całkiem przeciwny. 

Rozejrzała  się  po  rozrzuconych  wokół  szpargałach.  Wśród  nich była  lista.  Sama 

Lois Shepherd oraz Thomas Stein mieli jutro pojawić się w jej domu, a ona i  Kit 
musieli być do tego przygotowani. Jeśli zawaliłaby sprawę,  mógłby nigdy już się 
stąd nie wynieść. 

„Zwariowałam - pomyślała raz jeszcze, uderzając się ręką w policzek. - Zupełnie 

zwariowałam.” Trzynastowieczny zabytek był właśnie powoli rozmontowywany w 
garażu,  a  jedyną  rzeczą,  z  którą  jej  się  kojarzył,  był  mężczyzna,  który  go  tutaj 
sprowadził. Co stało się z jej zmysłem historycznym? Jej  marzeniami o karierze? 
Jej życiem? 

Wolno  przesunęła  rękę  od  oczu  w  dół  twarzy,  by  zakryć  nią  usta,  gdy  w  końcu 

zauważyła to. Bladozielona kartka z dzienników Kita leżała na jej biurku. 

 
Kit  przyłożył  kartkę  papieru  do  osiemdziesiątego  ósmego  drewnianego  bloku, 

wcierając  w  niego  jednocześnie  kawałek  węgla  drzewnego.  Cienkim  flamastrem 

background image

wypisał numery z jednej strony papieru, po czym pędzelkiem wyrysował po drugiej 
stronie kilka liter mongolskiego pisma. 

Pracował  przez  całą  zimną  noc.  Sen  okazał  się  być  bardziej  trudem  niż 

odpoczynkiem. Podobnie jak i poprzedniej nocy czekał na Kristine. I nie przestanie 
czekać, dopóki nie wypełni się ich czas. 

Odłożył na bok wiązany bawełną papier, biorąc do ręki kartkę papieru ryżowego. 

Z  dużo  większą  starannością  wykonywał  drugą  odbitkę.  Miał  ją  zatrzymać  dla 
siebie,  by  następnie  odszyfrować  i  zbadać.  Słowa  były  o  wiele  ważniejsze  niż 
drewniane  bloki,  na  których  je  wydrukowano.  Gdy  wysechł  już  atrament  na 
pierwszej kartce,  odłożył ją na stos  przeznaczony dla  przyjeżdżających jutro  kus-
toszy, po czym przesunął kolejny paciorek na liczydle. 

Czego ona chciała? Czego od niego potrzebowała? Dzień spędzony z nią pełen był 

światła, ale innego niż to, które pamiętał z młodości. 

Czego  on  chciał  od  niej?  Nazwał  ją  patni,  żona,  nie  zastanawiając  się  nad  tym. 

Rozważał teraz, czy mogło mieć to jakieś znaczenie? Sang Phala powiedziałby, że 
tak,  ale  jego  drugi  ojciec,  odchodząc  w  nicość  Nirwany,  już  dawno  stał  się  dla 
niego nieosiągalny. 

Poczuł  nagle  osamotnienie.  Zazdrość  i  osamotnienie.  Jakie  inne  niespodzianki 

miała  mu  jeszcze  zgotować?  Klasztor  stanowił  schronienie  przed  bardziej 
okrutnymi  emocjami,  dając  poczucie  duchowej  jedności  i  broniąc  przed  pustką, 
której doświadczał teraz będąc tak daleko od domu. 

Patni.  Połowa  całości,  yin  dla  yang.  Opuścił  mnichów  w  poszukiwaniu  swojej 

dojrzałej  męskości  i  życia,  do  którego  był  zrodzony,  buntując  się  przeciw 
egzystencji, do jakiej zmusiła go śmierć ojca i obietnica złożona przez Sang Phalę. 
Przez piętnaście lat odkąd uciekł z klasztoru, sumienie wyciszało jego wyobrażenia 
o wolności, aż znalazł się tutaj, w tym miejscu i czasie, gdzie stał się nagle połową 
całości. Działała na niego jakąś tajemniczą magią. 

Odłożył  na  bok  pędzelek,  wzdychając  głęboko.  Praca  nie  przynosiła  ukojenia. 

Pożądanie stało się czymś więcej niż tylko chęcią. Potrzebował Kristine Richards, 
bardzo upartej, twórczo roztargnionej Amerykanki, która  miała więcej ambicji niż 
rozsądku.  Pragnienie  kochania  się  z  nią  nie  zaskoczyło  go.  Ale  zaskoczyło  go 
pragnienie złączenia z nią swojego życia. Miał przecież plany, w których nie było 
dla niej miejsca. 

Wymknął  się  z  Azji  jak  nocny  złodziej,  o  dwa  jedynie  małe  kroki  wymijając 

powszechnie  uznawane  chińskie  prawo  i  o  jeden  zaledwie  krok  wyprzedzając 
Turka.  Uciekał,  unosząc  z  sobą  z  pięćdziesiąt  kilogramów  antycznego  drewna,  w 
którym wyryte były przetłumaczone słowa Buddy. Było to dla niego gestem wiary, 
którego  dokonał,  jak  sam  się  przed  sobą  przyznawał,  w  dużej  mierze  dlatego,  że 
nikt  nie  wierzył,  iż  w  ogóle  odnajdzie  skarb,  nie  mówiąc  już  o  wywiezieniu  go. 
Resztki  reputacji  poświęcił  dla  własnej  dumy  i  przybranego  narodu.  Nie  żałował 
tego, ale nie planował też pozostać na wygnaniu do końca życia. 

Pragnął  umieścić  Kah-gyur  w  bezpiecznym  miejscu,  by  już  na  zawsze  pozostał 

background image

niedostępny dla Turka. Chciał też opublikować wyniki badań, by odzyskać dobre 
imię.  Musiał  cierpliwie  czekać  na  odpowiednią  chwilę,  gdy  ucichnie  już  burza 
gróźb i oskarżeń. Wróci wtedy do Chińczyków, obiecując im wszystko, żeby tylko 
wpuścili go znów do Tybetu. 

Było wiele powodów, dla których pragnął powrócić. Urodził się w tych mroźnych 

bezbrzeżach „dachu świata” i surowa czystość jego światła oraz odnajdywana tam 
samotność były głęboko wyryte w jego duszy. 

Ale  czym  było  osamotnienie  dla  samotnego  mężczyzny?  I  czy  blask  słońca  w 

wysokich Himalajach był czystszy od blasku, który dojrzał w oczach Kristine? 

„Pytania  -  pomyślał,  wolno  podnosząc  się  z  podłogi.  -  Tak  łatwo  można  na  nie 

natrafić.  Doczesny  świat  wiruje  wokół  swej  osi  w  powodzi  pytań,  pociągając  za 
sobą  głupców  i  śmiertelników.”  Obydwa  te  określenia  pasowały  do  niego, 
ponieważ odpowiedzi szukał nie we własnym sercu, ale w sercu Kristine. 

Przysiągł bronić jej przed  wszystkim i wszystkimi poza sobą i tą nieoczekiwaną 

miłością, którą czuł budzącą się w głębi duszy. Dlaczego nie mogła być po prostu 
konkubiną?  Samo  pożądanie  było  łatwe  do  okiełznania.  Miłości,  wydawało  się, 
można było jedynie ulec. 

Pierwsze promienie słońca zaiskrzyły się na parapecie, po czym wdarły do środka, 

zalewając  cały pokój. Posuwając się  wzdłuż smugi światła, podszedł do okna, by 
spojrzeć  na  dom,  w  którym  mieszkała.  Czy  spała?  Czy  jej  sny  były  równie 
niespokojne  jak  jego?  Czy  lepiej  niż  on  rozumiała  siły,  które  pociągały  ich  ku 
sobie? 

Pytania.  Coraz  więcej  pytań.  Zmęczenie  pochyliło  mu  głowę,  czuł  się  bardzo 

samotny. 

 
Kristine  umieściła  właśnie  kolejny  plasterek  sera  na  maleńkim  krakersie.  Nawet 

jej  własna  matka  pochwaliłaby  ją  dzisiaj  za  panujący  w  domu  porządek.  Dla 
spokoju  ducha  wszystkich,  Mancos  został  uwiązany  łańcuchem  z  tyłu  domu. 
Trzecia  taca  kanapek  wyglądała  zdecydowanie  lepiej  niż  pierwsza,  którą  dawno 
spisała już na straty. Białe wino chłodziło się w lodówce. W ekspresie patrzyła się 
świeża  kawa.  Rozstawiła  już  talerzyki,  serwetki,  popielniczki,  srebrne  tacki  oraz 
miseczki z orzeszkami. 

Szybki  rzut  oka  na  zegar  kuchenny  potwierdził  najgorszą  z  jej  obaw.  Stein  i 

Shepherd będą tu lada moment, a Kit równie niedługo odejdzie już na zawsze z jej 
życia. Te dwa wydarzenia były z sobą nierozłącznie splecione. 

Lekko  drżącą  ręką  umieściła  oliwkę  na  szczycie  każdej  kanapki,  wpychając  ją 

odrobinę  w  ser.  Najmniej  potrzebne  były  w  tej  chwili  te  samounicestwiające  się 
kanapki. Nigdy dotąd w jej domu nie odbywało się coś tak niezwykłego jak aukcja 
unikalnego zabytku. Serce waliło, jakby kończyła właśnie bieg ustanawiający nowy 
rekord świata na dystansie tysiąca metrów. Sen był już tylko wspomnieniem. 

Wiedziała,  że  każda  godzina,  gdy  niespokojnie  przewracała  się  z  boku  na  bok, 

była  wypisana  w  sińcach  pod  jej  oczami.  Próbowała  już  kremu,  pudru,  fluidów, 

background image

tuszu do rzęs i konturówki, dwukrotnie ścierając to wszystko z twarzy i decydując 
się  zamiast  tego  na  ogromne  kolczyki,  które  miały  skupiać  na  sobie  wszystkie 
spojrzenia. 

- Kreestine? 
Podskoczyła, słysząc jego głos, i uderzyła głową o otwarte drzwi szafki. Udając, 

że nic się nie stało, wepchnęła w ser kolejną oliwkę. 

- Co? 
Ostrość tego pytania wzbudziła w Kicie natychmiastowy płomień złości. Stłumił 

go  siłą  woli,  zaskoczony  jednocześnie  tym,  ile  siły  i  ile  woli  potrzebował,  by 
osiągnąć  to,  co  zawsze  było  dla  niego  najbardziej  naturalnym  aktem.  Nie  był  też 
zadowolony z takiego pogorszenia się stosunków między nimi. Pozostawił ją samą 
zdecydowanie za długo, by mogła być zadowolona, i zdecydowanie za długo, by i 
jemu sprawiło to przyjemność. 

Jej  włosy  upięte  były  w  sposób,  którego  wcześniej  nie  widział.  Złota  spinka 

wieńczyła  kaskadę  hebanowych  loków.  Duże,  delikatne  złote  kolczyki  ozdobione 
czerwonymi  klejnotami  migotały  w  uszach.  Pierwszy  raz  widział  na  niej 
jakąkolwiek biżuterię. Podobała mu się ich egzotyka i dźwięk, jaki wydawały, gdy 
potrząsała  głową.  Podobała  mu  się  miękka,  bawełniana,  czerwona  bluzka,  którą 
miała  na  sobie.  Tkanina  opadała  prosto,  do  połowy  ud,  stanowiąc  całość  z 
opinającymi  nogi  aż  do  kostek  spodniami  o  tym  samym  kolorze.  W  takich 
spodniach nie mogłaby się pokazać w jego kraju. Podobała mu się nagość jej stóp. 
Zdecydowanie niepokoiły go widoczne pod oczami ślady zmęczenia. 

-  To  wszystko  jest  niepotrzebne  -  powiedział,  wskazując  na  tace  kanapek  i 

błyszczącą zastawę. 

„Typowe”  -  pomyślała  Kristine,  zaciskając  usta.  W  niewolniczym  niemalże 

trudzie  spędziła  ranek,  doprowadzając  wszystko  do  perfekcji  na  przyjazd  jego 
gości, a on ma teraz czelność powiedzieć jej, że to wszystko jest niepotrzebne. Jak 
niby miała postąpić? Zaprosić Lois Shepherd i Thomasa Steina do domu, po czym 
postawić kilka butelek piwa? Mężczyźni nie byli w stanie niczego zrozumieć. 

-  Ale  jest  to  bardzo  wdzięczne  -  dodał.  -  Loe-eese  i  Thomas  będą  się  czuli  mile 

widziani. 

-  Dziękuję  -  powiedziała,  upychając  na  krakersach  kolejne  oliwki,  nieugłaskana 

jego odpowiedzią. 

- Jestem wdzięczny - powiedział. 
-  Proszę  bardzo.  -  Trochę  zbyt  silny  nacisk  zgniótł  ostatnią  oliwkę,  łamiąc  też 

znajdującego się pod nią krakersa. 

- Niech to diabli.  - Wrzuciła zniszczoną kanapkę do zlewu, starając się uratować 

wygląd  półmiska.  I  tak  nie  będzie  pasował  do  kompozycji,  która  bezpiecznie 
czekała  w  lodówce.  -  Niech  to  licho  -  powtórzyła.  Chciała,  aby  wszystko  było 
perfekcyjne aż do najdrobniejszego krakersa. W ten sposób pragnęła dowieść swej 
wartości. 

- To tylko krakers, Kreestine - zapewnił ją. 

background image

- Nie. Mylisz się - powiedziała łamiącym się głosem. 
-  To  było  coś  więcej  niż  tylko  krakers.  -  Jedną  ręką  wciąż  manewrując  przy 

ostatnim  półmisku,  otworzyła  drzwi  lodówki,  by  wyjąć  drugi.  Będzie  musiała 
wyrzucić  jedną  z  tamtych  kanapek,  aby  wszystko  znów  było  w  porządku. 
Wystarczyła  sekunda  nieuwagi,  by  usłyszała  niezwykle  charakterystyczne 
chrupanie. 

Odwróciwszy się natychmiast, przyłapała go jeszcze na oblizywaniu palców. 
- Dobre - powiedział, uśmiechając się do niej. 
Tego było już za wiele. Zakochała się w bezdusznym barbarzyńcy, który nie miał 

zielonego pojęcia o protokole związanym z podejmowaniem ważnych dygnitarzy, 
ani też o istotnej roli symetrycznych półmisków z kanapkami. Łzy, które z takim 
trudem  powstrzymywała  błyszczały  w  zmęczonych,  zaczerwienionych  oczach 
obrzeżonych ciemnymi obwódkami. 

Podniósł rękę, by pogłaskać ją po policzku, w jego głosie brzmiała skrucha. 
- Co się dzieje, patni? 
- Nie nazywaj mnie tak, proszę. - Sprawdziła to słowo w słowniku i wiedziała, co 

znaczy. Żona. Nie była jego żoną. Nigdy nie będzie. Było w nim za wiele energii, 
za wiele seksualnej, męskiej siły, za wiele dzikości, za wiele wszystkiego, a w niej 
znowu  wszystkiego  za  mało,  a  zwłaszcza  kobiecości,  by  mogła  mu  się  podobać. 
Próbowała odsunąć jego rękę, ale schwycił jej palce. 

- Tu się mylisz, Kreestine. 
Boże, pomóż, błagała w duchu, pragnęła zapaść się pod ziemię. 
- I na to nie pozwolę. 
-  Przestań  -  jęknęła  przerażona.  Próbowała  wyrwać  się,  ale  to  było  następną 

rzeczą,  na  którą  nie  miał  zamiaru  pozwolić.  Ręka  powoli  powędrowała  na  tył  jej 
szyi, łagodnie chwytając włosy i przechylając głowę tak, że musiała napotkać jego 
spojrzenie. W płonących ciemnym ogniem oczach przeświecało złoto, rdza i bujna, 
tajemnicza zmysłowość. 

Przełożył  jej  ręce  do  tyłu,  przyciągając  ją  jednocześnie  bliżej.  Splótłszy  swoje 

dłonie  z  jej,  całkowicie  nad  nią  zapanował.  Była  zupełnie  bezbronna,  bez 
najmniejszej możliwości jakiegokolwiek sprzeciwu. 

- Kiedy się połączymy, patni, oboje będziemy znali prawdę, o której teraz mówię. 

-  Jego  głos  był  chrapliwy,  zwykle  melodyjny  ton  przytłumiony  emocjami.  -  Już 
teraz czuję ciepło twego pożądania, równie intensywne jak moje. 

Ona  także  czuła  ciepło,  jego  fale  ogarniały  ją,  jak  niesione  wiatrem  płomienie. 

Gdyby jej nie pocałował, chyba umarłaby. 

Ocalił ją, ledwie muskając ustami jej wargi, drażniąc i zmuszając, by przekroczyła 

granicę swego niedawnego upokorzenia. Wspięła się na palce, pragnąc go, gryząc 
jego  wargi.  Wziął  ją,  wsuwając  język  głęboko  w usta  i  przepełniając  ją  palącymi 
płomieniami żądzy. 

Jęknęła  i  przytulił  ją  mocniej  odurzoną  tym  miłosnym  pojedynkiem.  Całkiem 

zapomniała  o  kanapkach,  kuchni,  podłodze,  na  której  stała,  a  nawet  i  powietrzu 

background image

potrzebnym  do  każdego  oddechu.  Całą  świadomością  skoncentrowała  się  na 
wywoływanych  przez  niego  wrażeniach,  psychicznych  i  fizycznych.  Czuła  przy 
sobie twarde ciało, napięte ramiona pulsujące siłą i mocą, nawet wtedy gdy uwolnił 
już jej uwięzioną rękę. 

Od  razu  wsunęła  palce  w  kasztanowe  włosy  okalające  jego  twarz.  Kciukami 

wędrowała  wzdłuż  policzków,  odkrywając  rozkosz  dotyku  jego  ust,  gdy  ją 
pocałował.  Łagodnie  ścisnąwszy  zębami  jej  język  potwierdził,  że  jej  ręce  nie 
błądziły,  a  gdy  przesunęła  je  dalej,  w  dół  torsu,  cichy  jęk  przekonał  Kristine,  że 
dopóki wędrują po nim, jej ręce nigdy nie zabłądzą. 

Och, kobieto, - powtarzał w duchu, pragnąc, by mogła czuć jego myśli tak, jak on 

czuł  jej,  -  jesteś  błogosławioną  miękkością  w  moich  ramionach.  Twoje  ciało 
smakuje słodko, twój oddech przepełniony jest rozbudzającymi perfumami. Pozwól 
mi... pozwól mi...
 

Tak. 
Jego  odpowiedzią  był  głuchy  brzęk  opadającego  na  podłogę  pasa.  Wziął  ją  w 

ramiona i tym razem nie protestowała. 

- Zgodziłaś się? - spytał, niosąc ją przez pokój. Gdy nie odpowiedziała, zatrzymał 

się,  jedną  stopę  postawiwszy  już  na  najniższym  schodku,  i  pocałował  ją,  zębami 
gryząc  wargi,  językiem  penetrując  usta,  kusząc,  by  mu  się  poddała.  Długie, 
głębokie  poszukiwania  nie  były  konieczne,  ale  zbyt  przyjemne,  by  je  przerwać. 
Odpowiedziała na nie przeciągłymi westchnieniami, w których każde unosiło jakby 
jego lędźwia. 

-  Zgodziła  się  -  zamruczał,  przerywając  pocałunek,  wspinając  się  po 

prowadzących  do  sypialni  schodach.  Weźmie  ją  tam  pośród  białych  koronek  i 
poduszek, całego przepychu kobiecych drobiazgów. Tej nocy będzie spała otulona 
ciepłem jego ramion, koców i szat, posiądzie ją wtedy ponownie. 

Położył  ją  na  łóżku,  zanurzając  się  razem  z  nią  w  bogactwo  bawełnianych 

prześcieradeł  i  satynowych  kołder  przepoconych  zapachem  Kristine,  po  czym 
odnalazł ustami zagłębienie na szyi, rozkoszując się już teraz samą kobietą. 

Wargami błądził po skórze, zostawiając ścieżkę przejmującego, wilgotnego ciepła. 

Pragnęła znów poczuć jego usta na swoich. 

Zaledwie  to pragnienie zdążyło  zakwitnąć w jej  myśli, a już  zostało spełnione z 

gwałtownością  i  pasją;  jego  wargi  wyprzedzały  pragnienie  i  odpowiadały 
tęsknocie, sprawiając, że pragnęła go jeszcze goręcej. Ciężar ciała na jej ciele, udo 
wsuwające się między jej nogi, miały na nią jakiś szaleńczy wpływ. Instynktownie 
uniosła wyżej biodra. 

Kit wsunął pod nie rękę, podtrzymując ją w ten sposób, i wolno uniósł głowę. 
Na  twarzy  pojawił  się  nieznaczny  uśmiech,  gdy  delikatnie  zwiększając  nacisk 

przesuwał się po jej ciele. 

-  To  bardzo  dobra  gra,  hm?  -  Jej  zdyszany  oddech  był  całą  odpowiedzią.  W 

pełnym ubraniu sprawił, że poczuła to, o czym dotąd czytała jedynie w książkach - 
i wtedy dopiero zaczął rozbierać się. 

background image

Wciąż ogarniając nogami jej biodra, rozpiął kilka guzików czarnej tuniki, po czym 

zdjął koszulę przez głowę. Mięśnie poruszały się pod smagłą skórą, gładką i pełną 
czaru, pulsując w rytm jego ruchów i sprawiając, że pragnęła go dotknąć. 

- To, patni, powinnaś robić na wiele różnych sposobów - powiedział, pociągając ją 

do góry. 

Jednym  płynnym  ruchem  wyślizgnął  się  z  długiej  tuniki,  tym  samym  gestem 

wyjmując także spinkę z jej włosów. To były czary, to musiały być czary, ale nie 
bardziej magiczne niż wyraz jego oczu, gdy zobaczył jej bieliznę. 

Ciemne  włosy  opadły  na  kremowe  ramiona  i  miękkie,  ciężkie  łuki  piersi 

zakrytych czerwoną koronką. Czuł, jak węzeł pożądania napina się w podbrzuszu. 
Nie spodziewał się czerwonej koronki, nie na Kristine. 

Spojrzał jej w oczy, wiedząc, że ośmieli się drażnić ją najwyżej ustami. Pragnęła 

go, ale nie była pewna jak. Ta niepewność wiązała ją z nim w inny jeszcze sposób. 
Pragnął  jej  także,  ale  najpierw  chciał  rozwiać  wszelkie  jej  wątpliwości.  Kiedy  ją 
posiądzie, stanie się to tak, jak obiecywał, płomień będzie płonął jednakowo w nich 
obojgu, a jej pragnienie będzie pociągało go dalej, niż kiedykolwiek była przedtem. 

Delikatnie  obrysował  palcami  brzeg  koronki,  zachwyt  przepełnił  jego  głos 

czułością. 

- W moim sercu jest wiele miłości dla ciebie, Kreestine - zamruczał, opuszczając 

ją z powrotem na łóżko. Ustami przylgnął do jej piersi, zatracając się w erotycznym 
doznaniu smakowania miękkości ciała poprzez warstwę czerwonej koronki. 

Ale  szybko  ta  bariera  stała  się  nie  do  zniesienia  i  kolejnym  zgrabnym  ruchem 

wprawił  ją  w  zadumę  nad  tym,  jak  to  barbarzyńcy  z  Dalekiego  Wschodu 
znakomicie radzą sobie z zachodnią damską bielizną, gdyż staniczek znalazł się na 
samym  szczycie  piętrzącego  się  coraz  wyżej  na  podłodze  stosu  ubrań.  Ustami 
wędrował  po  jej  ciele,  pozostawiając  wszędzie  miłosne  ukąszenia.  Również  jego 
palce  dręczyły  ją  pieszczotami,  aż  nie  pozostało  jej  nic  innego,  jak  tylko 
odpowiedzieć mu podobnie. 

Jego ciało było jak stal i satyna, twarde i tak niewiarygodnie pełne życia, miękkie 

i  cieple  pod  czubkami  jej  palców.  Emanujące  z  niego  gorąco  przepełniło  ją  bez 
reszty,  od  najwrażliwszej  warstwy  skóry  po  najbardziej  skryte  zakątki  umysłu. 
Przeniknął  zimną  ciemność  jej  wątpliwości,  wypełniając  ją  światłem  i 
odurzającymi  wrażeniami.  Jej  zmysły  budziły  się  wszędzie  tam,  gdzie  tylko 
docierały jego usta i zdawało się, że w każdym z tych miejsc po kolei pragnęła go 
najmocniej, dopóki nie poszedł dalej. 

Tym razem, gdy przechyliła głowę, przyciskając usta do jego skóry, pozwolił jej 

skosztować. Zębami gryzła leciutko jego wargę, naciskając tylko tyle, by wiedział, 
że  tam  była.  Gdy  zdejmował  jej  pończochy,  przekręciła  się  razem  z  nim,  myśląc 
tylko o tym, by odnaleźć językiem ścieżkę i wrócić do gorącej, słodkiej magii jego 
ust.  Pocałunki  dawały  jej  więcej  rozkoszy,  niż  kiedykolwiek  zaznała,  bo  całując 
żądał od niej wszystkiego i oddawał to w dwójnasób. 

Z  chęcią  poddawała  się  coraz  bardziej  roztaczanemu  przez  niego  urokowi, 

background image

poruszając  się  zgodnie  z  wyczuwanym  przez  siebie  łagodnym  rozkazem, 
zachwycona  odpowiedzią  jego  ciała.  Każda  jej  pieszczota  wzmagała  jego 
podniecenie,  przekazując  w  jej  ręce  silę,  której  się  zrzekał  i  unosząc  ją  wciąż 
wyżej. Językiem zrosił satynową miękkość jej uda, po czym poszedł dalej, ucząc ją 
tego, o czym nigdy nie śnił żaden z mnichów. Dyszała szybko, pozwolił jej więc na 
chwilę  wytchnienia  dostatecznie  długą,  by  zdążył  dotrzeć  do  nagich  piersi, 
rozpoczynając ponownie spiralę pożądania. 

Był  uosobieniem  męskości,  stanowiąc  najłagodniejsze,  najbardziej  nieodparte  i 

erotycznie  fascynujące  połączenie  siły  fizycznej  i  nieokiełznanych  emocji.  Dawał 
jej to co najlepsze w obydwu, wzbudzając w jej wyobraźni klarowne wizje swoich 
najbardziej zmysłowych myśli i wzniecając w jej ciele gorączkę pożądania. 

Dotykał w takich miejscach i w taki sposób, o jakim nigdy nie marzyła, dopóki nie 

poddał jej tego marzenia. 

Cichym naleganiem myśli mówił jej, czego pragnął. Prowadząc ją rękami, nauczył 

poruszać się. Gdy wahała się, ponaglał ją. Gdy była mu posłuszna, szeptał do ucha, 
głosem chrapliwym z rozkoszy o swoim zadowoleniu. 

Och,  Kreestine...  Kreestine...  Oddychając  nierówno,  znieruchomiał  nad  nią.  Grał 

już zbyt długo; ona nauczyła się za szybko. Ponowiła pieszczotę, wślizgując rękę 
do środka slipek i robiąc tylko to, o co prosił, ale i to było za dużo. Zauważył, że 
podświadomie naciska na jej dłoń, jego myśli chaotycznie krążyły wokół jednego, 
palącego pragnienia, by znaleźć się w niej. 

Obraz  tego  pragnienia  był  wyraźny  w  jej  wyobraźni,  iskrząc  się  obiecywanymi 

przez niego wrażeniami i gorącem. Przepalając ją niemal spojrzeniem, zmusił, by 
nie odtrącała tej myśli, razem z nim przeżywając spełnienie ich miłości. Podniósł 
się i szybkimi, pewnymi ruchami zdjął dżinsy, cały czas nie pozwalając, by choć na 
chwilę zapomniała o tym, czego pragnął i co miał posiąść - ją roztapiającą się pod 
jego ciałem, zaciskającą się wokół niego. Ogień wzmagał się w niej coraz bardziej, 
podsycany  jego  pragnieniami,  które  tak  doskonale  rozumiała.  Wreszcie  zamknęła 
oczy i westchnęła. 

Przykrył  ją  wtedy,  opuszczając  się  na  nią  powoli,  wgniatając  ją  głębiej  w 

szeleszczącą pościel, i wolno wniknął w biały płomień jej dała. Chwila po chwili 
fantazję  zastępowała  rzeczywistość  jego  pieszczot,  jej  każdy  jęk  rozkoszy  ginął 
natychmiast w jego ustach. Gra była skończona, wygnana przez ból, któremu starał 
się zaradzić. 

Kristine zanurzyła ręce w jego włosach, rozplątując i przeczesując palcami długie 

kasztanowe  pasma  jedwabiu.  Pocałowała  go.  Pocałowała  go  z  samej  głębi  duszy. 
Skóra  pod  jej  dłońmi  stała  się  śliska,  zwilżona  wysiłkiem  pulsujących  mięśni.  Z 
radością  powitała  ciężar  jego  ciała  na  swoim,  a  potem  każdy  kolejny  ruch,  tarcie 
skóry, jego zapach i siłę. 

Kit wypełniał ją bez końca, wciąż na nowo, fizycznie zatracając się wewnątrz niej, 

a  psychicznie  czekając,  aż  wyjdzie  mu  naprzeciw,  aby  przywieźć  ją  bliżej  do  tej 
wymykającej się fontanny całkowitego spełnienia. Pchnął głęboko i rozkosz rozlała 

background image

się po jego ciele. Oczekiwanie nie mogło trwać już dłużej. Wessał jej język, a rękę 
wsunął pomiędzy ich ciała, dając jej to, czego pragnęła. 

Och.  kobieto,  kobieto,  co  ty  ze  mną  robisz,  co  dajesz...  Nigdy  nie  zaznałem 

niepodobnego. Bierz ze mnie Kreestine. Weź wszystko, a ja znajdę więcej jeszcze do 
ofiarowania, bo ty jesteś... jesteś jedyna...
 

Otworzyła  usta,  jej  oddech  zatrzymał  się,  ciało  zamarło,  gdy  wypełniły  je 

niezwykle  intensywne  doznania,  i  nagle  to  on  był  tym,  który  brał,  brał  i 
wykorzystywał dla siebie wstrząsającą siłę jej szczytu. Wniknął w nią po raz ostatni 
i uwolnił się w całkowitej harmonii z ogarniającą jej ciało ekstazą. 

Potem  leżeli  wtuleni  w  siebie.  Kristine  obrysowywała  łuki  mięśni  jego  torsu  i 

napiętą przestrzeń podbrzusza, aż do miejsca, gdzie jej dłoń zatrzymała się, drobna 
i  blada  na  tle  ciemniejszej  skóry  i  miękkich  kasztanowych  włosów  zagubionych 
pod  prześcieradłami.  Delikatnie  przejechała  paznokciami  po  kuszącej  skórze  i 
poczuła, że otaczające ją ramię napina się, przyciągając ją bliżej. 

Spojrzała w górą i ujrzała igrający mu na ustach uśmiech. Wolno otworzył oczy, 

napotykając jej spojrzenie. Podniósł głowę z poduszki, poszukując ustami łuku jej 
piersi. 

- Nigdy nie widziałem takiej skóry, Kreestine, jest jak śmietanka dla moich warg a 

miód dla języka. Jesteś bardzo piękna... bardzo piękna. I jesteś  moja.  -  Jego ręka 
włączyła  się  do  pieszczot,  wsuwając  się  pod  jej  udo  i  podciągając  je  wyżej. 
Bransolety  dzwoniły  jedna  o  drugą,  wygrywając  muzykę,  którą  słyszała  w  sercu. 
Długi kosmyk włosów opadł mu w dół ramienia. 

Boże,  co  też  ona  zrobiła?  Zdumiewał  ją  spokój,  jaki  czuła  w  jego  ramionach,  i 

budzące się w niej pragnienie, by go dotknąć, by zagubić dłonie w gęstych włosach 
i odsłonić kolumnę szyi do pocałunku. Żaden z niego mnich. Kautilya Carson był 
stworzony  do  miłości,  do  kochania  kobiety  bez  opamiętania.  Każda  piękna  linia 
jego ciała błagała o jej dotyk, a ona tęskniła za jego siłą. Sprawił, że wyszła poza 
siebie, a czyniąc to, związał ją z sobą. 

Zacisnęła  palce  na  jego  nadgarstku,  gdy  objął  dłonią  jej  pierś,  ale  zacisnęła 

uchwyt,  by  go  zatrzymać,  a  nie  odtrącić.  Wiedza,  którą  posiadała  dzięki  niemu, 
sprawiła,  że  nie  mogłaby  go  odepchnąć.  Ofiarowywał  jej  zbyt  wiele  rozkoszy. 
Pochyliła głowę, przyciskając usta do jego skroni i zastanawiając się, dlaczego tak 
krótko mogła wytrzymać, nie czując smaku i ciepła jego ciała. To był mężczyzna, o 
którym nigdy nie marzyła, którego nie mogła sobie wyobrazić, a który teraz leżał w 
jej ramionach, raz jeszcze ucząc ją swoich zwyczajów. 

Poddała  mu  się  i  w  tym  drugim  spotkaniu,  wiedząc,  że  dawał  więcej  niż  tylko 

przyjemność  i  więcej  też  brał.  Wśród  jego  pieszczot  niezgrabność  zdawała  się 
wdziękiem, nieśmiałość śmiałością, zaś wygnaniec powoli stawał się ukochanym. 

 

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Nie mogła oderwać od niego oczu. Nie chciała oderwać od niego oczu. Shepherd i 

Stein szczęśliwie spóźnili się, błądząc przez dwie godziny wśród nie oznaczonych i 

background image

nie brukowanych ścieżek. Dwie godziny, które wryły się w pamięć Kristine z całą 
pasją, będącą udziałem jej i Kita. 

Obserwowała jak urzeczona, gdy wysypywał tytoń na zwijaną w palcach bibułkę. 

Pamiętała  każde  dotknięcie  jego  rąk.  Podniósł  bibułkę  do  ust,  zwilżając  papier 
językiem,  i  poprzez  stół  odnalazł  jej  spojrzenie.  Spłoniła  się,  ale  nie  spuściła 
wzroku. Wspomnienia błyszczące w jego oczach na moment ożyły w jej pamięci. 

- Niesłychane - mruknął Thomas Stein sponad szkła powiększającego, przez które 

badał  jeden  z  oddanych  mu  przez  Kita  do  oceny  drewnianych  bloków.  Thomas 
Stein był starszym z dwu kustoszy, srebrne włosy okalały niewielką łysinę, której 
nie  próbował  ukryć.  Szary,  prążkowany  garnitur  był  nienagannie  skrojony.  - 
Zupełnie niesłychane - powtórzył. 

Kit  uśmiechnął  się,  a  Kristine  zarumieniła  jeszcze  mocniej,  wciąż  jednak  nie 

mogąc  oderwać  od  niego  oczu.  Nawet  gdy  obok  znajdowali  się  inni  ludzie,  nie 
potrafiła zapomnieć o tym, kim stał się dla niej. 

- Niewiarygodne - zgodziła się Lois Shepherd. Nachylała się, naklejając etykietki 

na  starannie  zapakowanych  pudełkach  przyniesionych  przez  Kita  z  garażu. 
Wyglądała  świeżo  i  schludnie  w  granatowym  gabardynowym  kostiumie,  białej 
bluzce i podobnych pantoflach, uosobienie czystego profesjonalizmu. 

Od tego momentu Kah-gyur będzie traktowany z należną mu czcią i szacunkiem, a 

zajmie  się  tym  Kristine.  W  tym  punkcie  życzenie  Kita  było  jasno  sformułowane, 
wszelkie wyniki badań i opinie specjalistów miały przed wszystkimi trafiać do rąk 
Kristine. Kustosze próbowali się temu sprzeciwić, ale wobec nalegań Kita musieli 
ustąpić, jako że w tym rozdaniu on trzymał wszystkie asy. 

Kit zwinął w palcach papierosa i przypalił go. Zadowoleniem przepełniał go nie 

tylko  sposób,  w  jaki  rozpoczął  dzisiejszy  dzień,  ale  także  to,  co  odnalazł  ukryte 
głęboko  w  Kristine.  Była  dla  niego  źródłem  nieustannego  zachwytu.  Dzięki  niej 
wszystkie  wybrane  przez  niego  dotąd  w  życiu  drogi  wydawały  się  właściwymi, 
ponieważ przywiodły go do niej. 

Zaciągnął  się  mocno  papierosem,  pochylając  do  przodu  i  opierając  łokcie  na 

udach. Z uśmiechem nie schodzącym mu z ust, wypuścił kółeczko dymu i podążył 
za  nim  wzrokiem  przez  cały  pokój,  patrząc,  jak  zatrzymuje  się  ostatecznie  na 
nadgarstku Kristine, która zdumiona znów powróciła wzrokiem do niego. 

-  Czy  zakonserwowałeś  je?  -  spytał  Thomas,  wciąż  jeszcze  przyglądając  się 

blokom przez szkło powiększające. 

-  Spędziliśmy  trzy  dni  w  Narthang,  błogosławiąc  je  i  pakując  na  podróż  - 

powiedział Kit, jakby to miało wyjaśnić dobry stan Kah-gyur. 

- Nic więcej? - spytał Thomas, przyglądając się Kitowi z powątpiewaniem. 
Kit uśmiechnął się jeszcze szerzej. 
-  I  odrobina  pierwszej  pomocy.  PVA  z  wierzchu,  tam,  gdzie  było  to  konieczne, 

PEG 4000, substancja grzybobójcza i etanol od spodu. W twoim laboratorium nie 
powinni mieć najmniejszych problemów z usunięciem tych substancji. 

-  Zniosły  podróż  niesłychanie  dobrze  -  powiedział  Thomas,  poddając  badaniu 

background image

kolejny kawałek drewna. 

- Czy przetłumaczyłeś je? - spytała Lois. - Jaką część Tripitaka mamy tutaj? 
-  Bez  zachowania  kolejności,  są  tutaj  sto  czterdzieści  dwie  strony  Dyscypliny, 

mistycznego  antidotum  na  pierwotny  grzech  pożądania,  Raga  -  odpowiedział  Kit, 
ale jego spojrzenie cały czas spoczywało na Kristine. 

Nawet  jeśli  w  tonie  jego  głosu  była  zamierzona  jakaś  nutka  ironii,  Kristine 

postanowiła nie zwrócić na nią uwagi. Nie wiedziała nawet, czym jest namiętność, 
dopóki nie nauczył jej pożądać. Skóra płonęła pod jego spojrzeniem, burząc jej z 
takim  trudem  osiągniętą  zimną  krew.  Modliła  się  tylko,  by  Lois  i  Thomas  nie 
poczuli przepełniającego pokój gorąca. Sang Phala rzeczywiście musiał mieć pełne 
ręce  roboty,  gdy  na  jego  głowie  spoczywała  opieka  nad  tym  wytargowanym 
renegatem.  Wielka  część  siły,  którą  czuła  emanującą  z  niego  od  momentu  ich 
pierwszego  spotkania,  była  po  prostu,  jak  sobie  teraz  zdała  z  tego  sprawę,  czysto 
seksualną energią. 

- Hm, to zdumiewające - powiedziała Lois. 
„Tak” - pomyślała Kristine, wzdychając podświadomie. 
O  tak,  Kristine,  jesteś  wcieleniem  samej  słodyczy  w  moich  ramionach.  Jego 

uśmiech  zbladł,  oczy  pociemniały  i  wolno  potrząsnął  głową,  wyrażając  ten  sam 
zachwyt, który i ona czuła. 

-  Nie?  -  Głos  Lois  przerwał  ich  milczące  porozumienie.  -  Więc  jest  to  poważny 

problem. Powinieneś był powiedzieć mi to przez telefon i oszczędzić podróży. 

-  Powiedzieć  ci  co,  Loe-eese?  -  Zwrócił  na  nią  wzrok,  uprzytamniając  sobie,  że 

przegapił jakąś część toczącej się cały czas wokół nich rozmowy. 

Lois odstąpiła parę kroków od skrzyń. 
-  Nie  mogę  tego  nawet  dotknąć  bez  jakiegoś  upoważnienia.  -  Odeszła  jeszcze  o 

krok. - Obiecałeś... 

-  I  nigdy  nie  łamię  swoich  obietnic  -  przerwał  jej  Kit,  sięgając  do  kieszeni  i 

wyjmując opieczętowaną kopertę. Wstał z kanapy i podał ją Lois. 

Thomas  wstał  również,  podszedł  do  swojej  towarzyszki  i  czekał,  aż  złamie 

pieczęć. Razem odczytali dokument i oboje unieśli brwi w zdziwieniu. 

-  Czy  rzeczywiście  spotkałeś  się  z  nim?  -  spytała  Lois,  raz  jeszcze  przebiegając 

papier wzrokiem. 

-  Odebrałem  go  z  rąk  samego  króla-boga  -  odpowiedział  Kit.  -  Dalajlama  nie 

bardzo  może  przeciwstawić  się  imperialistycznym  zapędom  swojego  północnego 
sąsiada, ale wciąż jest przecież duchowym przywódcą ludu. Obaj zgodziliśmy się 
co do tego, że Kah-gyur jest wartością zdecydowanie duchową. 

Lois skinęła głową. 
- Jestem usatysfakcjonowana. 
Thomas wciąż jeszcze się wahał. 
- To jednak jest kontrabanda. 
- Wycofaj się, jeśli chcesz, Stein - powiedziała Lois. - Los Angeles przejmie całą 

odpowiedzialność  i  wszystkie  sto  czterdzieści  dwa  bloki.  Od  samego  początku 

background image

zajmuje  się  tym  grupa  międzynarodowych  specjalistów.  Szukają  jakiejś  luki  w 
prawie dotyczącym zabytków sztuki - zerknęła na Kita - i sądzę, że nasz przyjaciel 
dostarczył nam gotowe rozwiązanie. 

Thomas wciąż jeszcze nie był do końca przekonany. 
- To trudne przedsięwzięcie. 
Lois przyjrzała mu się sponad drucianych okularów. 
- A więc wycofaj się, zanim przystąpimy do omawiania interesu. 
Starszy  mężczyzna  wciąż  bronił  jeszcze  swojej  pozycji,  choć  teraz  z  dużo  już 

mniejszym przekonaniem. 

- W Chicago także są prawnicy. 
- Słyszałam takie pogłoski - wycedziła Lois szyderczo. 
- Wchodzę, Shepherd - burknął Thomas, wyciągając z kieszeni białą chusteczkę i 

przykładając ją do czoła. - Wchodzę. 

-  Dobrze  -  powiedziała  Lois,  zwracając  się  znów  do  Kita  i  skinąwszy  głową 

Kristine.  -  Sądzę,  że  każdy  z  nas  zdaje  sobie  sprawę,  że  to,  z  czym  mamy  do 
czynienia, jest bezcenne. Ci z nas, którzy mieli już wcześniej do czynienia z panem 
Carsonem, wiedzą także, że nigdy jeszcze nie zapomniał wyznaczyć ceny za swoje 
usługi. - Opuściła okulary odrobinę niżej, zwracając wzrok na Kita. - Zwykle była 
to suma horrendalna. 

-  Już  do  tej  pory  wiele  straciłem,  Loe-eese.  -  Kit  zaciągnął  się  głęboko 

papierosem, po czym zgniótł niedopałek w popielniczce. 

- Na przykład? - spytała Lois przezornie. 
-  Ojczyznę,  dom,  większość  z  tego,  co  posiadałem,  jaka,  muła  i  ogromną  część 

mojej wolności. 

- Jesteś buddystą. Kit - przypomniała mu Lois. - Wiesz, że wolność jest kondycją 

psychiczną. Nepal nie jest na sprzedaż, nie wiem więc, jak to mogłoby zaważyć na 
naszym  targu,  ale  mam  pewne  układy  w  Kathmandu.  Mogłabym  zorganizować 
sprzedaż twojego domu i przesłanie twojego dobytku tutaj, gotowa jestem opłacić 
straty poniesione przy sprzedaży inwentarza. 

-  Nie.  -  Wstał  i  z  charakterystycznym  dla  siebie  tanecznym  wdziękiem  podszedł 

do wychodzącego na jezioro okna. Trzy pary oczu śledziły każdy jego krok, dwie z 
uwagę,  a  trzecia,  barwy  górskich  fiołków,  całkowicie  oczarowana  pięknem  jego 
ruchów. Kristine wiedziała, że urok, który rzucił na nią przy pierwszym pocałunku, 
unosił się wciąż jeszcze w powietrzu, którym oddychali. 

Oparł ręce na parapecie okna i kaskada złota spłynęła po jego ramieniu. Czekali. 

W  końcu  odezwał  się  i  wtedy  we  wszystkich  oczach  odmalowała  się  ta  sama 
reakcja - niedowierzanie. 

-  Chcę  wrócić  do  domu.  -  Melodię  jego  głosu  zmiękczyła  autentyczność 

zawartego w tych słowach pragnienia. 

- To niemożliwe - powiedział Thomas. 
- W końcu to twoja głowa - powiedziała Lois, wzruszając ramionami. - Zrobię, co 

będę mogła. 

background image

Kristine nie stać było na tego typu komentarz. Do domu? Z dala od niej? Po tym 

jak  wykradł  jej  serce?  I  to  w  rekordowym  czasie.  Sięgnęła  po  kieliszek  i 
stwierdziła, że nie jest w stanie utrzymać go w drżących palcach. Położyła rękę z 
powrotem na kolanach. 

- Jaka jest twoja cena za Kah-gyur? - spytała Lois. 
- Czterysta tysięcy. 
- Czterysta tysięcy czego? Rupii? - Kobieta nie próbowała nawet ukryć szoku. 
-  Nie,  Loe-eese.  -  Zwrócił  twarz  w  jej  stronę.  -  W  twardej  walucie,  w  dolarach 

amerykańskich. 

Thomas opadł na kanapę, ale Lois szybko przyszła do siebie. 
- Sto tysięcy i zapłacę także za jaka i muła - powiedziała. 
-  Jeden  z  moich  przewoźników  został  raniony.  Muszę  wypłacić  rodzinie 

odszkodowanie  za  jego  utracone  zdrowie  i  siły  do  pracy.  Trzysta  pięćdziesiąt 
tysięcy i po dwieście dolarów za każde ze zwierząt. 

-  Ten  muł  wypada  dosyć  drogo.  Kit.  Dam  ci  pięćdziesiąt  za  muła,  zdając  sobie 

sprawę,  że  słono  przepłaciłam,  i  sto  za  jaka,  ale  ani  grosza  więcej.  Sto  siedem-
dziesiąt pięć tysięcy. 

- Trzysta. 
- Dwieście. To górna granica. 
- Ty załatwisz przekazanie? 
Skinęła głową. 
- Jaka jest twoja prowizja? 
- Pięćdziesiąt procent. 
- Twoja szyja ma ostatnio niezwykle wysoką cenę nieprawdaż? 
Łobuzerski uśmiech bawił na jego twarzy, gdy w nonszalanckim geście uniósł w 

górę szerokie barki. 

- Taka jest cena ryzyka. 
„Cena ryzyka - powtórzyła w duchu Kristine, splatając ciaśniej ręce - Dlaczego, u 

diabła,  nie  pomyślałam  o  tym,  zanim  zdążyłam  się  w  nim  zakochać?”  Ten  wy-
gnaniec miał zamiar złamać jej serce. 

-  Odlatuję  natychmiast  z  powrotem  do  Los  Angeles.  W  Denver  czekają  ludzie, 

którzy  mają  zająć  się  właściwym  zapakowaniem  Kah-gyur.  Chyba  że 
zdecydowałbyś się odmówić nad nim kilka swoich modlitw, oszczędzając mi w ten 
sposób kłopotu? 

Kit zaśmiał się i przytulił starszą kobietę w serdecznym uścisku. 
- Dla ciebie, Loe-eese, zrobię to. 
„A  co  jest  gotów  zrobić  dla  mnie?  -  zastanawiała  się  Kristine  -  Kochać  mnie,  a 

potem porzucić?” 

Popołudnie  przerodziło  się  w  zmierzch,  a  każda  minuta  wydawała  się  Kristine 

ostatnią. 

Ślęczała  nad  komputerową  wersją  jego  dzienników  i  katalogów  zabytków, 

wyjaśniając  Lois  i  Thomasowi  użyty  przez  Kita  system.  Dla  każdego  z  nich 

background image

przygotowane  miała  grube  pakiety  i  oboje  wyrazili  zainteresowanie  projektem 
uniwersyteckim.  Lois  zaofiarowała  się  nawet  napisać  wstęp  do  jej  książki  o 
tybetańskich  świątyniach  i  miejscach  kultu.  Kristine  wiedziała,  że  zrobi  to 
odpowiednie wrażenie na dziekanie  Chambersie, a Harry nie daruje sobie tego do 
końca życia. 

Nigdy jeszcze powszechne uznanie nie było tak blisko niej. Doceniała to, zdając 

sobie jednocześnie sprawę, że może tylko to pozostanie jej po nim - opublikowana 
praca  o  historycznym  znaczeniu  i  słowa  płynące  z  faktu,  że  to  przez  nią  świat 
dowiedział się o Chatren-Ma, słowa o dość przytłumionym blasku. 

Do czorta z nim. Co też on sobie myślał, żeby tak po prostu wedrzeć się nagle w 

jej życie, po czym równie nagle je opuścić? Dobry Boże, czy ona rzeczywiście się z 
nim  kochała?  Spojrzała  na  niego  ponad  ramieniem  Lois,  gdy  podchodził  razem  z 
Thomasem do katalogu zbiorów sprawdzić jeszcze raz wszystkie pozycje. 

Czy  rzeczywiście  trzymała  go  w  ramionach  i  czuła,  jak  otacza  ją  jego  energia  i 

przepełnia  najsłodszą  miłością,  jakiej  kiedykolwiek  zaznała?  Czy  rzeczywiście 
trzymała go w ramionach i czuła, jak otacza ją jego energia i przepełnia najsłodszą 
miłością,  jakiej  kiedykolwiek  zaznała?  Czy  rzeczywiście  całowała  go  z 
bezbrzeżnym  pożądaniem,  pragnąc  jedynie,  by  na  zawsze  pozostało  w  niej  jego 
ciepło?  Czy  zanurzała  palce  w  jego  włosach,  przyciągając  do  siebie,  gdy  każdy 
dotyk jego ust rozpalał w niej coraz dzikszą namiętność? 

Tak,  odpowiedziały  jej  wspomnienia,  gdy  wędrowała  wzrokiem  po  okrytych 

dżinsami  nogach,  szerokich  plecach  i  barkach  aż  do  mocno  zarysowanej  szczęki. 
Jego  bransolety,  te  szerokie  pasma  złota,  na  których  wyryta  była  cała  fauna 
płaskowyżu: śnieżny leopard i baran, wygięta w łuk pantera powalająca potężnego 
jelenia, symbolizm ptaków zakładających gniazda w wysokich gałęziach drzew, za-
dzwoniły,  gdy  przyklęknął  na  podłodze,  podnosząc  wieko  jednej  ze  skrzyń,  by 
Thomas mógł zanotować jej numer. Powędrowała wzrokiem w dół kołyszącego się 
między  szerokimi  barkami  warkocza,  po  czym  znów  powróciła  spojrzeniem  na 
czytany przez Lois folder. 

Tak,  kochała  się  z  nim  i  wiedziała,  że  zawsze  już  będzie  słyszeć  w  sobie  jego 

szept i czuć na ciele jego dotyk. 

Starsza kobieta, zmarszczywszy brwi, przerzucała papiery i przeglądała pozostałe 

notatniki. 

- Czy coś się nie zgadza? - spytała Kristine, z trudem skupiając uwagę ponownie 

na pracy. 

-  Znam  go  od  dawna,  Kristine  -  powiedziała  Lois  nieobecnym  głosem,  nie 

przerywając  swoich  poszukiwań.  -  On,  podobnie  jak  jego  ojciec,  nie  jest  taki  jak 
większość mężczyzn. 

Zaskoczyło  ją,  że  rozmowa  przybrała  tak  osobisty  ton,  ale  nie  miała  innego 

wyboru, jak tylko podążyć za wątkiem Lois. 

- Którego ojca masz na myśli? 
Spojrzała na nią z zaciekawieniem sponad oprawek okularów i Kristine wydawało 

background image

się, że dostrzega w twarzy Lois zdziwienie. 

- Powiedział ci o Sang Phali? 
Jej  własna ciekawość  była rozpalona w najwyższym stopniu, gdy przysiadała na 

jednym z kuchennych stołków. 

- Tyle tylko, że to Sang Phala zabrał go do klasztoru. 
-  Krzyczącego  i  wierzgającego  nogami  na  znak  protestu  -  powiedziała  Lois, 

zdejmując  okulary.  Kristine  czuła  się  lustrowana  od  stóp  do  głów  przez 
prawdziwego  eksperta.  -  Miał  dziewięć  lat,  gdy  Sang  Phala  znalazł  go  u 
Khampasów. Do tego czasu Kit zdziczał już jak miody wilczek, pełen żalu i złości, 
i wciąż nie mogący zrozumieć, dlaczego został porzucony przez rodziców. 

-  Porzucony?  -  Kristine  wsłuchiwała  się  uważnie  w  każde  słowo,  każdy  okruch 

informacji  o  mężczyźnie,  wobec  którego  była  zupełnie  bezbronna,  i  to  słowo  za-
skoczyło ją. 

-  Zmarli,  ale  dla  dziecka  to  wszystko  jedno  -  wyjaśniła  Lois.  -  Pozostał  całkiem 

sam.  Wyruszyłam  na  poszukiwanie  go.  Melanie  i  Dwayne  byli  moimi  dobrymi 
przyjaciółmi. 

„Melanie - pomyślała Kristine, powtarzając imię w myśli. - Jego matka miała na 

imię Melanie.” 

-  Ale  nie  udało  ci  się  go  odnaleźć?  -  spytała  Kristine,  nie  chcąc,  aby  dyskusja 

urwała się w tym miejscu. Żadne inne rozwiązanie nie wydawało się sensowne, ale 
Lois szybko przekonała ją, że się myli. 

- O tak, znalazłam go bez kłopotów. - Lois przełożyła jeden z folderów na sąsiedni 

stosik.  -  I  miałam  z  sobą  dokumenty  uprawniające  mnie,  by  przywieźć  go  z  po-
wrotem do Stanów. Był i jest cały czas obywatelem amerykańskim. 

Kristine  wyczuła  żal  w  jej  głosie  i  zastanawiała  się,  co  mogło  zmusić  ją  do 

pozostawienia syna przyjaciół w tak dzikim kraju. 

Lois spojrzała na Kita. 
- Zdecydowałam się pozostawić go w klasztorze.  - Jakby szukając potwierdzenia 

słuszności swojej decyzji, dodała:  - Spójrz na niego, Kristine. Czy  możesz wyob-
razić go sobie innym, niż jest? W garniturze od Braci Brooks? 

Nie.  Mimo,  że  starała  się  bardzo,  szerokie  barki  w  żaden  sposób  nie  chciały 

poddać  się  prążkom.  Także  i  dla  jego  uśmiechu  nie  byłoby  miejsca  pod  maską 
cywilizacji.  Jego  żywiołem  były  ziemia  i  niebo  i  żadne  zewnętrzne  ozdoby  nie 
mogłyby wzbogacić mężczyzny, którym się stał. 

-  Wciąż  jeszcze  bardzo  cierpiał,  kiedy  go  odnalazłam  -  ciągnęła  Lois,  zagubiona 

jakby  we  własnych  myślach.  -  Mały  chłopiec,  którego  po  latach  niezwykłej 
swobody poddano nagle krańcowej dyscyplinie. Nie mogłam znów wywracać jego 
świata  do góry nogami.  Nie byłam  pewna, czy  mogłabym  zaoferować  mu spokój 
ducha, który obiecywał Sang Phala. - Przelotny uśmiech pojawił się na twarzy pani 
kustosz. - Chciałam skręcić kark temu starcowi, kiedy dowiedziałam się o ucieczce 
Kita.  To  były  złe  lata,  bez  żadnej  informacji  o  nim,  nie  wiedziałam  nawet,  czy 
jeszcze  żyje,  zastanawiałam  się,  jak  mógłby  przeżyć  o  własnych  siłach.  A  potem 

background image

dzieciak pojawia się nagle w Lishan. Reszta, jak to mówią, należy już do historii. 
Westchnęła,  spoglądając  na  stos  folderów  piętrzący  się  przed  nimi.  -  Przez 
moment,  kiedy  już  odnalazłam  go  w  klasztorze  i  stojąc  w  zimnym  holu, 
obserwowałam pochyloną w modlitwie głowę, ten blask rdzawych włosów wśród 
panujących  wokół  ciemności,  pomyślałam,  że  mógłby  być  mój,  że  mogłabym 
przywieźć  go  do  domu  i  wychować  jak  własnego  syna.  -  Lois  podniosła  głowę, 
obdarzając Kristine długim, uważnym spojrzeniem i głos jej zmiękł. - Ale on nigdy 
nie należał do  mnie, Kristine. Nigdy nie należał do żadnej kobiety,  matki, siostry 
czy kochanki. 

Kristine  zawstydziło  to  delikatne  ostrzeżenie  ze  strony  starszej  koleżanki, 

wywołując  na  twarzy  silny  rumieniec.  Postąpiła  głupio,  ulegając  tęsknocie  i 
pożądaniu.  Miał  inne  kochanki.  Ta  prosta  prawda  była  znana  jej  od  pierwszego 
pocałunku.  Zostawił  je  wszystkie,  a  niespełna  godzinę  temu  zadeklarował  chęć 
opuszczenia  także  i  jej.  Lois  nie  przywiozła  chłopca  do  domu,  jak  to  właśnie 
wyznała  Kristine,  i  wątpiła,  czy  młoda  kobieta  zdoła  zatrzymać  przy  sobie 
mężczyznę. 

- Czy coś nie zgadzało się z danymi?  - spytała Kristine, gwałtownie przerywając 

ten osobisty wątek rozmowy. 

- Mapa. - Lois wzięła do ręki leżący na górze folder i przerzuciła kilka kartek, aż 

znalazła to, czego szukała. - Brakuje tu bardzo istotnej informacji. 

Kristine  przestudiowała  dokładnie  wszystkie  szczegóły  dostarczonych  przez  Kita 

informacji i nie zauważyła, żeby czegokolwiek brakowało. Prawdę mówiąc, było to 
najbardziej kompletne sprawozdanie, jakie kiedykolwiek widziała. 

- Czego brakuje? - Spojrzała i wciąż nie wiedziała, o co chodzi. 
- Lokalizacji Chatren-Ma. 
Kristine  obrzuciła  Lois  pytającym  spojrzeniem.  Może  ta  kobieta  nie  była  aż  tak 

błyskotliwa, jak jej się zdawało. „Nie - szybko poprawiła się. - Lois Shepherd była 
niezwykle inteligentna. Może tylko podróż za bardzo ją zmęczyła.” 

-  Mapy  złożył  razem  poprzez  serię  kolejnych  powiększeń.  -  wyjaśniła  szybko, 

zachowując  własne  wątpliwości  dla  siebie.  -  Pierwsza  mapa,  z  której  wyciął 
kawałek,  odnosi  się  do  drugiej  mapy,  w  której  ten  kawałek  jest  powiększony.  Ta 
serią ciągnie się przez następnych pięć map, aż dochodzimy w końcu do ilustracji i 
zdjęć z klasztoru. - Kristine nie mogła sobie nawet wyobrazić, by ktokolwiek mógł 
wykonać tę pracę dokładniej. 

Lois miała jednak inne zdanie na ten temat. 
-  Po  drodze  zmienił  nieznacznie  szerokość  i  długość geograficzną  i  nigdy  już  do 

tego nie powrócił. 

- Hm, tak - zgodziła się Kristine. To była prawda. Nie zaznaczył stopni na każdej 

z map, ale przy odrobinie wysiłku można by odnaleźć nawet muchę na którejś ze 
ścian. 

A może nie? Przewróciła kilka stron, zachowując w pamięci namiary, aż dotarła 

do mapy, przy której się zatrzymały. „Okay  - pomyślała, wracając do poprzedniej 

background image

strony - teraz wystarczyło tylko... ciekawe, co też takiego zaplanował sobie Kit.” 

Sprawdziła  raz  jeszcze,  porównując  obydwie  mapy.  Kolejne  powiększenia  były 

niedokładne, niedokładne na tyle, by stały się zupełnie bezużyteczne. 

Lois  wprowadziła  serię  cyfr  do  swego  komputera,  po  czym  zakomunikowała 

sucho. 

- Zdaje mi się, że nie życzy sobie nikogo w promieniu pięćdziesięciu kilometrów 

od  Chatren-Ma  albo...  Momencik,  a  raczej  w  promieniu  pięćdziesięciu  dwu 
kilometrów. To spory kawał świata, jeśli ktoś miałby go dokładnie przeszukać. 

- To przeoczenie - powiedziała Kristine, broniąc go zapalczywie. 
Ale Lois nie dała się przekonać. 
-  Kit  nigdy  jeszcze  niczego  przypadkiem  nie  przeoczył.  Ten  chłopak  zastawił  na 

mnie pułapkę. 

„I na mnie - dodała w duchu Kristine, ogarniając wzrokiem jego szerokie plecy. - 

Co  on,  u  diabła,  takiego  knuł?”  Z  czasem  sama  odkryłaby  to  oszustwo,  kiedy  on 
zdążyłby już odjechać, i nie miałaby na kim wyładować złości. Obiecał podzielić 
się z nią swoją wiedzą na temat Chatren-Ma i podał jej wszystko, poza tą przeklętą 
lokalizacją. Ciekawe, za kogo też on ją uważał? 

Za  kogoś,  kto  zakochał  się  i  kochał  z  ledwie  znanym  sobie  barbarzyńcą,  sama 

udzieliła odpowiedzi na to pytanie. Rodzaj wygłodniałej seksualnie kobiety, która 
rzuca  się  w  ramiona  pierwszego  mężczyzny,  wystarczająco  czarującego  i 
sprytnego, by wzbudzić w niej uczucia, o których sądziła, że nie będą jej udziałem. 

Nie miała zamiaru ani umrzeć, ani zniknąć. Czar zaczynał pomału pryskać i nawet 

jeśli  wiedziała,  że  będzie  za  nim  tęsknić  przez  kilka miesięcy  po  jego wyjeździe, 
postanowiła nie poddawać się słabości. Jeszcze nie teraz. 

- Gdzie to jest. Kit? - odezwała się wystarczająco głośno, by zwrócić uwagę obu 

mężczyzn. 

- Bezpośrednia i konkretna - skomentowała po cichu Lois. - Podoba mi się. 
- Gdzie jest co? - spytał Thomas. 
Kit nie potrzebował dalszych wyjaśnień. Widział rozłożone na stole mapy. 
-  Zdaje  mi  się,  że  nasze  damy  odkryły  drobną  niezgodność.  Loe-eese  wierzę,  że 

rozumie, Kreestine pewnie trochę mniej. 

- Nie uda ci się ukryć tego na zawsze. Kit - odezwała się Lois. uprzedzając kolejny 

atak Kristine. - Rozeszły się już pogłoski, że dokonałeś ważnego odkrycia i kiedy te 
bloki znajdą się na wystawie, każdy dowie się, gdzie byłeś. 

- Nie wiedząc jednak, gdzie byłem dokładnie - dodał, podkreślając swoją rację. 
Kristine milczała, pozwalając, by Lois rozegrała bitwę. Starsza kobieta miała dużo 

większe  szanse  na  wygranie,  i  Kristine  zdała  sobie  nagle  sprawę,  że  nie  było  dla 
niej  miejsca  w  tym  sławnym  trio.  Kit  zaprosił  ją  do  gry,  ale  od  momentu  gdy 
powiedział, że chce wracać do domu, coraz bardziej czuła się intruzem. A pomyłka 
Kita tylko jasno jej to uświadomiła. 

Nie  rozumiała,  na  jakiej  zasadzie  mogłaby  zasługiwać  na  jego  miłość,  a  nie 

zasługiwać  na  zaufanie,  chyba  że  to,  co  ich  łączyło,  nie  było  miłością.  Może 

background image

kierowana potrzebą własnego serca, wyobraziła sobie jedynie, że odwzajemniał jej 
uczucie. Nie była ekspertem. Niewielkie miała pojęcie o różnicy między seksem a 
miłością. Ludzie znacznie bardziej obyci niż ona od wieków mylili te dwie rzeczy. 
A  może  to  tylko  kobiety  popełniały  błąd,  zaś  mężczyźni  dostawali  to,  czego 
chcieli? W każdym razie ona z każdą minutą czuła w sobie coraz większy chaos. 

-  Może  jesteś  najlepszy,  a  może  i  nie.  Kit  -  powiedziała  Lois  po  pełnej  napięcia 

przerwie.  -  Ale  z  pewnością  nie  jesteś  jedynym  dysponującym  odpowiednimi 
środkami,  by  odnaleźć  Chatren-Ma.  Gdy  dowiemy  się,  gdzie  to  jest,  będziemy 
mogli  zorganizować  jakąś  ochronę,  by  świat  dowiedział  się,  że  jest  tam  coś,  co 
warto chronić. 

Kit  zaśmiał  się,  ale  śmiech  zabrzmiał  cynicznie.  Zdenerwowało  to  Kristine 

bardziej  niż  jego  odejście,  bardziej  niż  jego  postęp  zwątpiła  we  wszystko,  co  do 
niego czuła. 

-  Świat  okazał  się  niespecjalnie  zainteresowany  chronieniem  tego,  co  jest  mi 

drogie. Wiesz o tym dobrze, Loe-eese. 

-  Ktoś  odnajdzie  to.  Kit.  Nie  sądzisz,  że  dobrze  byłoby  poinformować 

Chińczyków, zanim Turek... 

- On nigdy tam nie dotrze. - Kit przerwał jej ostro. 
- Ma poparcie. 
-  Pieniądze  nie  zapewnią  wstępu  do  Chatren-Ma,  ani  też  spryt  czy  przebiegłość. 

Jego wiara nigdy nie pozwoli mu wejść do Chatren-Ma. 

Po raz pierwszy coś na kształt zmarszczki zakłóciło dotychczas bardzo opanowane 

oblicze Lois. 

- Kit, daruj sobie ten mistycyzm. Mówię o faktach. 
- A ja o prawdzie i w tym cała różnica. 
Lois spoglądała na niego przez chwilę tak jak matka na niesforne dziecko, które 

wymknęło się spod jej kontroli. Potem zaczęła zgarniać wszystkie foldery, papiery i 
mapy do teczki. 

- Kiedy uda ci się pogodzić te dwie rzeczy, zadzwoń  do  mnie.  To ja  wystawiam 

czek.  Thomas,  załadujmy  wszystko  do  tej  wynajętej  łajby,  którą  nazywasz 
kadilakiem. 

Gdy  już  wszystkie  kufry  zostały  zapakowane,  Kristine  odprowadziła  ich  do 

samochodu.  Nie  czekała  na  rozstrzygnięcie  sporu  na  temat,  jak  zabezpieczać 
miejsca  archeologicznych  odkryć.  Była  zła  i  nie  chciała  dać  się  zranić.  Dobrze 
wiedziała, że wszyscy naokoło zmieniali często łóżka i towarzyszy snu. Wiedziała 
też, że gdyby ta okazja powtórzyła się, postąpiłaby tak samo. 

Musiała to wszystko przemyśleć, spojrzeć z trochę bardziej współczesnego punktu 

widzenia  i  zobaczyć  seks  we  właściwej  perspektywie.  Jej  praca  będzie 
opublikowana mimo wszystko, przyrzekł jej to uniwersytet, a nie Kit. Wciąż miała 
jeszcze mnóstwo informacji dotyczących samego Kah-gyur, choć nie to jej obiecał. 
Przyrzekł  jej  legendę  Chatren-Ma  i  tego  pragnęła.  Nie  była  naukowcem,  była 
historykiem.  Zajmowała  się  czasem  oraz  rozwojem  kultury  i  człowieka.  Zabytki 

background image

sztuki  musiały  być  poparte  faktami,  by  móc  służyć  jako  potwierdzenie  jej  tez. 
Musiała  znać  lokalizację  Chatren-Ma,  by  udowodnić,  że  on  istnieje.  A  przede 
wszystkim  potrzebowała  jego.  Choćby  udało  jej  się  być  najbardziej  nawet 
nowoczesną  i  tak  nie  mogłaby  zmienić  tego,  co  czuła.  Choćby  wszelkie  pojęcia 
pomieszały się, nie uśmierzy to jej bólu. 

 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

„Porozmawiam  z  nim  -  zadecydowała  Kristine.  -  Właśnie  tak  zrobię. 

Porozmawiam z nim o tym, co czuję... Nie, nie zrobię tego. Tylko głupiec mógłby 
się tak obnażyć.” 

Wrzuciła do kosza kolejną garść zebranych po przyjęciu śmieci i schyliła się, by 

podnieść  z  podłogi  serwetkę.  Jeśli  ją  kochał,  jeśli  był  takim,  jakim  chciał,  by 
wierzyła, że jest, nie zniknąłby w garażu po odjeździe Shepherd i Steina. Odgadłby 
jej myśli i wrócił tutaj ze słowami zapewnienia i pociechy. 

„Będę  chłodna.  Właśnie  tak.  Chłodna,  spokojna  i  opanowana.  Dojrzała. 

Wyrafinowana. - Uklękła, by wydobyć zabłąkany pod stołem orzeszek.  - Będę tak 
zimna,  że  przydałaby  mu  się  puchowa  kurtka,  by  uchronić  krew  przed 
zamarznięciem... Nie, nie będę. Zbyt dużo chłodu - to przesada, zdradziłabym się, 
nawet jeśli udałoby mi się nad sobą zapanować.” 

„Będę rozsądna” - przekonywała samą siebie, wczołgując się głębiej pod stół, by 

dotrzeć  do  połamanego  krakersa.  Ten  mężczyzna  był  idealnie  spokojny,  ona  zaś 
była  jednym  wielkim  kłębkiem  wątpliwości  i  sprzecznych  uczuć,  bez  żadnych 
widoków na choćby odrobinę spokoju ducha. 

Nie  był  spokojny,  kiedy  kochali  się.  Był  ciepły  i  dziki,  tak  samo  jak  i  ona 

zgłodniały rozkoszy. Oczywiście, pójście z nim do łóżka po raz drugi przez nikogo 
nie  mogłoby  być  uznane  za  posunięcie  taktyczne,  nawet  przez  kogoś  o  tak 
skomplikowanej logice postępowania jak jej. 

Szkoda.  Poczuła  żal.  Natychmiast  zdławiła  w  sobie  te  myśli.  Kochać  się  z  nim 

jeszcze raz, rzeczywiście. Z czego wydawało jej się, że była stworzona? Ze stali? 
Ile mogłoby znieść jej serce? Już i tak było lekko nadkruszone na brzegach. 

A  jednak  miała  mu  coś  do  zawdzięczenia.  Dowiódł,  że  John  Garraty  grubo  się 

mylił. Boże, jak bolesną mogła okazać się ta lekcja. 

Kątem  oka zauważyła przesuwający się  po tarasie  cień i czym prędzej  wycofała 

się spod stołu. Ostatnią rzeczą, przy której życzyłabym sobie, żeby ją zastał, było 
czołganie się po podłodze. Tak długo, jak tylko uda się jej wytrzymać, musi unikać 
jawnego manifestowania swych uczuć. 

Złość  była  tym,  czego  potrzebowała,  niczym  nie  pohamowana  złość,  podsycana 

jeszcze przekonaniem o słuszności. Obiecał jej. 

„Gdzie  też  była  teraz  jego  obietnica”  -  pomyślała  z  niesmakiem,  czekając  na 

choćby iskierkę gniewu, która rozjaśniłaby jej niedolę. Ale nie znajdywała w sobie 
żadnej złości, był w niej tylko ból wywołany myślą o jego odejściu. Jak też mogła 
zrobić coś tak nierozsądnego i zakochać się w nim? 

background image

Och,  nareszcie  pojawił  się,  pierwszy  płomień  wściekłości,  i  to  w  okamgnieniu. 

Słyszała,  jak  otwierają  się  zewnętrzne  drzwi  do  jej  pracowni  i  przez  moment 
zastanawiała  się,  dlaczego  nie  wszedł  głównymi  lub  tylnymi  drzwiami.  I  do 
jednych, i do drugich było bliżej z garażu niż do drzwi pracowni. 

Umyślnie  nie  zwracała  na  niego  uwagi  zajęta  porządkowaniem  pokoju.  Choć 

kroki  wydawały  się  odrobinę  cięższe  niż  zwykle,  a  jego  obecność  za  nią  o  ton 
ciemniejsza, zlekceważyła to. 

Już przy pierwszym dotknięciu ręki wiedziała, że to nie Kit, ale ponieważ ta ręka 

ciasno przylegała  do jej ust, a żelazne ramię ściskało  ją za gardło,  mogła jedynie 
walczyć w milczeniu i modlić się, aby nie zemdleć. 

 
Ostatecznie Kit doszedł do kompromisu z Shepherd i Steinem. Obiecał podać im 

dokładną  lokalizację  Chatren-Ma,  zanim  bloki  znajdą  się  na  wystawie.  W  ten 
sposób  zyskiwał  rok,  może  dwa,  by  uspokoić  trochę  wzburzone  władze  chińskie, 
znaleźć  sposób  na  przedostanie  się  do  Tybetu  i  dotarcie  do  Chatren-Ma..  Jedno 
spojrzenie na święte miejsce zdecydowanie mu nie wystarczał. Coś więcej niż tylko 
Kah-gyur spoczywało pod tymi głazami. Czuł tam coś wantycznego i silnego. 

Z  Kristine  jednak  nie  mogło  być  mowy  o  żadnym  kompromisie.  Złożył  jej 

obietnicę,  i  miał  zamiar  złożyć  jeszcze  wiele  innych,  wszystkie  obietnice 
dzielonego wspólnie życia. 

Łagodny uśmiech rozpogodził mu twarz. Czekał cały dzień na nadejście nocy, na 

księżyc, który wygnałby już z nieba słońce. Wtedy znowu będzie jego. 

Podniósł  wieko  jednego  ze  stojących  przy  łóżku  kufrów  i  wyjął  nóż.  Ostrożnie 

podważył nim blok drewna w jednej z bocznych ścian i równie uważnie podniósł 
ostrzem  kawałek  pergaminu,  kierując  go  ku  światłu.  Pierwszy  podarowany  jej 
prezent  spełni  pierwszą  złożoną  przez  niego  obietnicę  -  jedyna  mapa  będąca  w 
posiadaniu  człowieka,  który  znał  lokalizację  Chatren-Ma.  Jej  zmartwienie  po 
dokonanym  przez  Lois  odkryciu  dotknęło  go  poprzez  całą  szerokość  pokoju.  Nie 
docenił umiejętności Shepherd, gdyż inaczej porozmawiałby z Kristine wcześniej. 

Opuścił wieko i rozłożył na nim mapę, wygładzając rękami zmarszczki, gdy nagle 

strach, ogromny, chaotyczny i zdecydowanie o Kristine, ogarnął go ze wszystkich 
stron. 

Za  późno.  Ta  surowa  prawda  dotarła  do  niego,  kiedy  już  wybiegł  z  pokoju. 

Chwycił  swój  wiszący  przy  drzwiach  khukri,  po  czym  przeskakując  przez 
ogrodzenie, miękko wylądował na ziemi, by natychmiast ruszyć w dalszą drogę. 

Przechodząc  obok  tylnych  drzwi,  krótkim  ruchem  palców  zwolnił  z  uwięzi 

Mancosa. 

- Idź! - rozkazał. 
Ale  ani  on,  ani  pies  nie  byli  wystarczająco  szybcy.  Dom  był  pusty,  i  tak  samo 

puste byłoby zapewne jego serce, gdyby nie burzący się w nim gniew. Gniew, tak 
długo nie dopuszczany do głosu, teraz wypełniał wszystkie jego pory, ogarniając go 
bez reszty. Zaślepił go zupełnie, zbijając także mięśnie w twarde, twarde węzły. 

background image

Nieostrożność! To słowo paliło go jak ogromny wyrzut sumienia. Rozkoszując się 

towarzystwem, zapomniał się, zapomniał się bardzo niebezpiecznie. 

Nakazując myślom  milczenie, przeszukał dom, przy każdym kroku, przysięgając 

zemstę.  Przysiągł  zemstę  za  zakłócenie  spokoju  jej  domu,  a  gdyby  miało  się  tak 
stać, przysiągł też śmierć za jej życie. 

Szeroko  otwarte  drzwi  pracowni  wyrwał  z  zawiasów  pełnym  złości  kopnięciem. 

Wciąż nie zaprzestając poszukiwań wypadł z pokoju. 

W  salonie,  pośród  porozrzucanych  szpargałów,  szklanek  i  serwetek  znalazł  to, 

czego  szukał.  Zwinięta  pantera  wyrzeźbiona  na  pięciocentymetrowym  brązowym 
dysku,  wizytówka  Turka,  a  pod  metalowym  krążkiem  jego  własna  podobizna 
naszkicowana na liście gończym z Xizang, niegdyś Tybetu. 

Wypisana pod twarzą cena nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do motywów 

działania Turka, ani też co do celu jego podróży. Chińczycy pragnęli bardziej jego 
niż Kah-gyur. Dużo bardziej. 

-  I  będą  mnie  mieli  -  poprzysiągł  niskim  głosem,  przeszywając  plakat  czubkiem 

trzymanego  w  ręku  ostrza.  -  I  drogo  zapłacą  za  przywilej  cieszenia  się  moim 
towarzystwem. 

Niczym  błyskawica  okręcił  się  na  piętach,  wyrzucając  jednocześnie  przed  siebie 

nóż. Ostrze zatrzymało się, z głuchym odgłosem przyszpilając plakat do solidnych 
dębowych drzwi. 

Turek  będzie  poruszał  się  szybko,  obcy  w  nieprzyjaznym  kraju.  Będzie  unikał 

ambasad.  Chińczykom  nie  chodziło  o  zakładnika,  chodziło  o  Kautilya  Carsona. 
Turek  będzie  uciekał  do  domu,  ale  nie  znajdzie  tam  schronienia.  Nie  będzie  na 
całym świecie żadnego miejsca, do którego mógłby uciec. 

Kit  zapakował  niewiele  rzeczy,,  biorąc  z  sobą  jedynie  swój  irchowy  worek.  W 

domu zatrzymał się jeszcze na chwilę, by zabrać nóż, wpychając do kieszeni także i 
list  gończy.  W  pralni  otworzył  nożem  dwudziestopięciokilogramową  puszkę  z 
jedzeniem dla psa. 

-  Rządź  się  tym  rozsądnie,  Mancos  -  poradził  nie  odstępującemu  go  ani  na  krok 

psu. - Kreestine wróci za dwa tygodnie. Znasz drogę do jeziora. Tylko tam i z po-
wrotem bez żadnego szwędania się po okolicy. 

Przyklęknął przy drzwiach wejściowych, otwierając klapę dla psa, potem obrócił 

się  i  kładąc  rękę  na  ogromnej  głowie  Mancosa,  podrapał  go  za  uchem.  -  Leż 
spokojnie  w  ciągu  dnia.  Pij  w  nocy.  Śpji  we  własnym  łóżku,  a  jeśli  zaczniesz 
obgryzać meble, trzeba będzie za to słono zapłacić. Zrozumiałeś? 

Pies zawył długo i przeciągle. 
- Nie martw się, Mancos. Wyprawię ją do domu. W ten czy inny sposób. Wróci do 

miejsca, do którego należy. - Powoli podniósł się i schował nóż do pochwy. 

A jeśli Turek odmówi mi tego, słowa odmowy będą jego ostatnimi. „Obiecuję to” 

- dodał w duchu. 

 
„Zatem  rozejrzyjmy  się  -  pomyślała  Kristine,  próbując  uporać  się  z  mgłą 

background image

dezorientacji. - Najpierw byłam w salonie, potem zarzucono mnie na ramię, potem 
nic, potem hałas samolotowego silnika, potem znowu nic, a potem jeszcze większy 
szum silników.” 

A  teraz  to  miejsce.  Gdyby  nie  była  śmiertelnie  przerażona,  zdecydowanie 

uznałaby te zapachy za uwłaczające jej godności. W ciemnym pokoju bez żadnego 
okna  śmierdziało  rybą,  mnóstwem  starej  rozkładającej  się  ryby.  Na  betonowej 
podłodze  rozmazane  było  coś,  czemu  nie  miała  ochoty  przyjrzeć  się  bliżej.  Była 
prawie  zadowolona  z  faktu,  że  w  panujących  wokół  niej  ciemnościach  niewiele 
można było zobaczyć. 

Dochodzące  z  zewnątrz  głosy  przebijały  się  przez  mgłę  dużo  skutecznej  niż  jej 

własne niepewne myśli. Skupi na nich uwagę, by zacząć tego żałować już po kilku 
minutach.  Potrafiła  pisać  i  czytać  po  chińsku,  znała  trochę  tybetański,  mniej 
nepalski i niewiele rozumiała z tego, co teraz było mówione w tych językach. 

Ale mimo to te głosy powiedziały jej, że była gdzieś w Azji, gdzieś na wybrzeżu, 

jak  można  by  wnioskować  z  dużej  ilości  ryb,  co  całkowicie  wykluczało  Tybet  i 
Nepal. 

Wspaniale. Uwielbiała podróże, choć zwykle po drodze udawało jej się zobaczyć 

trochę więcej ciekawych widoków. 

Podnosząc  się  na  niepewnych  nogach,  próbowała  ocenić  sytuację  i  miejsce,  w 

którym  się  znalazła.  Z  miejscem  było  łatwo  -  ten  smród.  Z  sytuacją  sprawa  była 
trochę bardziej skomplikowana. 

Nikt przy zdrowych zmysłach nie ciągnąłby jej przez pół świata, po to tylko, żeby 

ją zabić. Oczywiście nie miała żadnych powodów, by sądzić, że jej napastnicy byli 
przy  zdrowych  zmysłach,  ale  z  konieczności  przyjęła  takie  założenie.  Miała  do 
wyboru - to albo wpaść w panikę. 

Dostała środki odurzające. Inaczej nie można było wyjaśnić luk w jej pamięci, i 

ten fakt popychał ją raczej ku panice, której starała się nie ulec. W domu chętnie 
sięgała od czasu do czasu po szklankę piwa czy kieliszek wina, ale były to jedyne 
używki na jakie sobie pozwalała. 

Wszystkiemu winien był Kit Carson, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. 

To  on  i  ten  jego  Kah-gyur  wpakowali  ją  w  tę  aferę.  Nie  wiedziała,  co  prawda, 
dlaczego.  Przecież  Shepherd  i  Stein  wywieźli  zabytki,  a  chyba  o  nie  wszystkim 
chodziło? 

-  Dobrze  -  szepnęła,  stwierdzając,  że  podoba  jej  się  dźwięk  własnego  głosu.  - 

Chcą  Kah-gyur,  nie  mnie.  Wystarczy  w  takim  razie,  żeby  ten  facet  o  szerokich 
barach  zapytał  tylko,  a  powiem  mu  wszystko,  co  wiem.  Załatwię  mu  specjalnie 
grawerowane  zaproszenie  do  Muzeum  Historii  Naturalnej  w  Los  Angeles  w 
Kalifornii.  -  Zacisnęła  mocno  powieki,  próbując  przypomnieć  sobie  kod,  który 
wypisywała przynajmniej ze sto razy w ciągu ostatnich kilku dni. 

- Dziewięć, zero, zero, zero, siedem. Osobiście zadzwonię do Lois i połączę go z 

nią, żeby mógł porozumieć się z ekspertem, a nie z jakimś nieznanym profesorem z 
podrzędnego  uniwersytetu  stanowego.  -  Przerwała  na  chwilę  poprawiając  się.  - 

background image

Okay,  okay,  może  niekoniecznie  podrzędnego,  ale  też  i  nie  wyróżniającego  się 
specjalnie. Niech cię licho. Kit. - Dokładnie badała ściany, mając nadzieję natrafić 
na drzwi, najlepiej otwarte, a może i czekający na zewnątrz samochód. Samochód z 
kluczykami w stacyjce i mapą rozłożoną na przednim siedzeniu. 

- I bilet samolotowy w Business Class dokądkolwiek, oraz jedzenie, coś lekkiego i 

nietłustego. - Jej lista życzeń pęczniała coraz bardziej, aż znalazła się w hotelu Ritz 
Carlton,  w  apartamencie  z  ogromną  wanną,  luksusowym  mydłem  i  mówiącą  po 
angielsku obsługą, najlepiej posługującą się amerykańskim angielskim. 

Głośny hurkot z prawej strony gwałtownie przerwał jej mrzonki. Drzwi, których 

nie mogła nigdzie znaleźć, otworzyły się nagle i jasne aż do bólu światło słoneczne 
zalało rybny składzik. 

Przytulając  się  do  ściany,  wyjrzała  przez  wydrapane  paznokciami  szparki  i  nie 

bardzo kobiecy okrzyk uwiązł jej w gardle. 

Mężczyzna,  który  włamał  się  do  jej  domu,  mężczyzna,  którego  udało  się  jej 

podejrzeć w krótkich chwilach świadomości, to było coś więcej niż tylko ramiona. 
To były ramiona, ogromne ramiona, długie muskularne nogi, potężny tors, i za nic 
nie  mogła  zrozumieć,  dlaczego  zależało  mu  tak  na  warkoczu  Kita,  skoro  jego 
własne hebanowe włosy opadały do pasa ściśnięte sznurem. 

-  Jestem  Turkiem.  -  Uśmiechnął  się,  wolnym,  barbarzyńskim  uśmiechem,  który 

rozświetlił twarz nieokreślonego pochodzenia, budząc w Kristine refleksję na temat 
tego,  ile  też  różnych  kombinacji  rasowych  można  było  spotkać  na  Tybetańskiej 
Równinie. - I ty jesteś moja. 

„Doskonale  -  pomyślała.  -  Znakomicie.  Niech  cię  diabli,  panie  Kit  Carson.  Nie 

wiem dokładnie, kiedy wyruszyłam w podróż, ale jeśli nie jesteś już co najmniej w 
połowie  drogi  przez  Pacyfik,  ktoś  może  znaleźć  się  w  poważnych  kłopotach... 
najprawdopodobniej ja.” 

 
Kit zsunął się  z konia, pozwalając,  by uprząż opadła  na ziemię. Przemierzył już 

ocean  i  prawie  taki  sam  dystans  na  lądzie  w  ciągu  czterech  dni,  zapuszczając  się 
coraz bardziej w głąb zakazanego kraju i podchodząc bliżej do twierdzy Turka niż 
kiedykolwiek miałby na to ochotę. Jego własny dom znajdował się ponad dwieście 
kilometrów na południe, za rzeką Tsangpo i szczytami Himalajów. 

Nie przyjechał tutaj, aby wracać do domu. Przyjechał po Kristine i głowę Turka. 

Umknęli  mu  w  Szanghaju.  Od  momentu  ponownego  pojawienia  się  na  chińskiej 
ziemi,  skutecznie  prześlizgiwał  się  między  różnymi  organami  władzy.  Teraz,  w 
Tybecie,  od  dawna  był  już  poza  ich  zasięgiem,  chroniony  cieniem  gór,  gdzie 
wielkie obszary rozciągały się przez wiele kilometrów dotknięte lecz nie zmienione 
ręką człowieka. 

Światło  igrało  po  szerokiej  przestrzeni  różnymi  odcieniami  błękitu  i  różu, 

przechodząc w purpurę i czerń tam, gdzie rozciągały się przed nim kaniony. Ziemia 
mieniła  się  różnymi  tonami  czerwieni,  szarości,  rdzawego  brązu  aż  po  brunatną 
barwę wąwozów. 

background image

Przysiadł na brzegu urwiska, czekając i pozwalając, by niestrudzony wiatr obmył 

jego twarz światłem, mrokiem i kolorami. Tuż za sobą słyszał rżenie konia i brzęk 
uprzęży.  Poza  tym  od  samych  gór  aż  do  niknącego  daleko  na  pomocy  horyzontu 
panowała cisza. 

Sekundy zamieniły się w minuty, minuty w godziny, księżyc był już wysoko. On 

wciąż siedział i obserwował, cierpliwy i gniewny. 

Tuż  przed  świtem  oczekiwanie  skończyło  się.  Przyklękając  rozprostował 

skrzyżowane dotąd nogi i odłożył na bok metalową czarkę z herbatą. Pod stopami 
w  głębi  kanionu  zamigotały  światła  latarni.  Karawana  wolno  posuwała  się  na 
zachód w kierunku położonej tam twierdzy. 

Gwizdnął  miękko  i  koń  zbliżył  się  ostrożnie  do  spadzistej  krawędzi  wzbijając 

kopytami  puszyste  kłęby  kurzu.  Kit  wstał,  wyciągnął  z  umocowanej  przy  siodle 
pochwy strzelbę i załadował ją pojedynczym nabojem. 

Kładąc  się  płasko  na  ziemi,  położył  broń  na  ramieniu,  uważnie  namierzając  cel. 

Chwilę  później  strzał  odbił  się  echem  o  ściany  kanionu,  a  jedna  z  latarń  zgasła 
wybuchając  na  moment  jasnym  płomieniem.  Także  pozostałe  latarnie  szybko 
rozpłynęły się w ciemności, zdmuchnięte przez trzymających je jeźdźców. 

Turek zrozumiał ostrzeżenie: wiedział, że ktoś podąża jego tropem. Kiedy dotrze 

do domu, będzie wiedział kto, a potem nie będzie już więcej żadnych ostrzeżeń. 

Kit podniósł się, wsunął strzelbę z powrotem pod siodło i przymocował przy nim 

herbacianą czarkę. Potem dosiadł konia, kierując go ku górze i Chatren-Ma. 

 
Określenie  barbarzyńca,  jak  wkrótce  zdała  sobie  z  tego  sprawę  Kristine,  było 

pojęciem względnym. Jakikolwiek historyk czy archeolog mający okazję spożywać 
wspólny  posiłek  z  Turkiem,  z  pewnymi  oporami  nazwałby  później  tak  Kita 
Carsona. 

Mężczyzna  jadł  rękami,  palcami  i  zębami,  w  sposób,  który  prawie  całkowicie 

zabijał  w  niej  uczucie  głodu.  Ostatecznie  jednak  pozbawiło  ją  apetytu  złe 
spojrzenie  małych,  czarnych  oczu.  Śledził  każdy  jej  ruch,  nawet  najdrobniejszy,  z 
tak wielką intensywnością, że Kristine była przekonana, iż odczytuje jej najskrytsze 
myśli. 

Co  prawda  nie  była  przeciwna  temu,  żeby  poznał  kilka  z  nich,  zwłaszcza  te, 

których  nie  śmiała  wypowiedzieć  głośno.  Były  jednak  i  takie,  które  wolałaby  za-
chować  dla  siebie:  strach  przed  pożądliwą  ciekawością  jego  oczu  albo  panika 
odczuwana za każdym niemal razem, gdy wyciągał  miedzianą rękę, by pogładzić 
jej skórę. Gdy Kit był męskością w jej  najdelikatniejszej i najbardziej nieodpartej 
formie, Turek reprezentował najbardziej arogancką i brutalną jej wersję, przystojny 
w sposób nigdy nie będący udziałem kogoś pochodzącego z jednej rasy. 

Dwa  dni  temu,  kiedy  zabierał  ją  z  brudnego  składziku  ryb  w  Szanghaju,  jego 

arogancja była wręcz nie do zniesienia. 

Z szyderstwem bawił się jej włosami, po czym rzucił kolorową wełnianą spódnicę, 

bawełnianą  koszulkę,  czarną  kamizelkę  i  kazał  się  ubrać.  Za  pięć  minut  mieli 

background image

wyruszyć. 

Niewiele  usłyszała  od  niego,  gdy  małym  samolotem  przelatywali  nad  Chinami  i 

Tybetem.  Spytała,  jak  udało  mu  się  wykraść  ją  ze  Stanów.  Wydawało  jej  się,  że 
odurzona i nieprzytomna kobieta, nawet tak drobna jak ona, nie była zbyt łatwa do 
ukrycia.  Zaśmiał  się  tylko,  pozwalając  sobie  na  jakieś  komentarze  pod  adresem 
chciwych  Amerykanów.  Potem  powiedział,  że  musiał  jedynie  przekupić  kilku 
antykwariuszy  jakimiś  religijnymi  przedmiotami  i  tkaninami  skradzionymi  z 
buddyjskich  świątyń,  by  załatwili  mu  samolot,  który  dowiózł  ich  bez  żadnych 
zbędnych kontroli celnych do samego Szanghaju. 

Teraz  po  arogancji  Turka  nie  było  już  ani  śladu.  Był  zdenerwowany.  Strzał  o 

świcie zamienił jego brawurę w czujność. Gdy pół godziny później znalazł wbity 
we framugę po rękojeść khukri, przyszpilający przecięty w pół list gończy, kawałek 
mapy i z  metr zaplecionego końskiego ogona  - czujność przerodziła się  w strach. 
Byle komu nie udałoby się zatopić trzydziestu centymetrów w twarde drewno. 

- Kautilya chce cię odzyskać.  - Przestraszona ponurym tonem jego głosu uniosła 

wzrok w górę, czego starała się  do tej pory nie robić.  -  Bardziej niż sądziłem, że 
jest to możliwe. 

Kristine  zachowała  milczenie,  nie  spuszczając  z  niego  oczu,  w  których  malował 

się jej własny strach i czujność. Kit był gdzieś w pobliżu, gdzieś w otaczających ich 
ciemnościach. Wystarczy, by do momentu jego przybycia nie poddała się rozpaczy. 

Turek  pochylił  się,  dorzucając  kolejne  polano  do  ognia  pośrodku  brudnej, 

kuchennej podłogi. Byli sami w pokoju. Strażnicy odeszli na posterunki, a pozostali 
bandyci  zasnęli  w  sypialniach  położonych  na  drugim  piętrze  oraz  w  innych 
budynkach przytulonych razem do ściany kanionu. 

Kozły,  świnie,  kurczaki  przechadzały  się  po  ogrodzonym  kamiennymi  ścianami 

dziedzińcu, nadając tej kryjówce przedziwnie znajomy urok domostwa. Jednak dwa 
ogromne, czarne jak sam diabeł, dogi uwiązane przy drzwiach, nie dawały usnąć jej 
czujności. 

Wełniane  worki  pełne  soli  i  zboża  ułożone  wysoko  wzdłuż  trzech  kuchennych 

ścian,  sprawiały,  że  wyglądała  ona  jak  ocieplany  namiot.  Po  przeciwnej  stronie 
znajdowało  się  kilka  skrzyń  ze  strzelbami,  które  były  zapewne  przeznaczone  na 
handel. Tyle broni nie mogło służyć zaspokojeniu niczyich potrzeb własnych. 

- Tak, spodziewałem się, że przybędzie, ale z poczucia obowiązku - ciągnął Turek. 

-  On  ma  duże  poczucie  obowiązku.  Ale  jego...  -  Ujął  w  rękę  koński  ogon  i 
pozwolił,  by  ześlizgnął  się  z  palców  na  stół.  -  To  więcej  niż  obowiązek.  - 
Zmarszczenie  czoła  podkreśliło  wyryte  w  policzkach  bruzdy.  -  Zastanawiam  się, 
kim jesteś dla niego, Kristine Richards. 

Obserwowała,  jak  rozkładał  się  leniwie  na  krześle,  po  czym  poczuła  dotknięcie 

jego obutych stóp. 

- Może jesteś dla niego warta więcej niż on sam dla Chińczyków? - Zamiast bruzd 

w  twarzy  pojawił  się  wilczy  uśmiech  obnażający  błysk  krzywych,  brązowych 
zębów. 

background image

Gwałtownie przesunęła nogi głęboko pod własne krzesło. Gdyby w uśmiechu Kita 

było  tyle  dzikości,  kazałaby  mu  zbierać  swoje  manatki,  na  długo  zanim  miał 
jeszcze okazję wślizgnąć się do jej serca. 

Widziała list gończy i uważała, że oferowana przez Chińczyków suma była wręcz 

niewiarygodna, ale nie czuła żadnego współczucia i nie miała zamiaru rozstrzygać 
dylematu Turka. Nie wiedziała, gdzie ukryty był większy zysk. Sama nie umiałaby 
powiedzieć, jaką cenę miało jej życie, a co dopiero odgadnąć, jak cenne było ono 
dla Kita. Ale już do tej pory dał Turkowi więcej, niż jej ofiarował. Ćwiartkę mapy 
Chatren-Ma. 

Rozplatanie tych wszystkich zagadek było niezwykle ciężkim zadaniem. Czy jeśli 

w celu ratowania jej życia, dał Turkowi to, co przedtem obiecał jej, to czy znaczyło 
to,  że  złamał  w  ten  sposób  dane  słowo,  czy  też  nie?  Szczerze  mówiąc,  w  tym 
momencie  obchodziło  ją  Chatren-Ma,  ale  wolała  skoncentrować  uwagę  na 
rozważaniu  skomplikowanych  problemów  etycznych  niż  na  złowieszczym  błysku 
w oku Turka. 

-  Miał  wiele  kobiet  -  powiedział.  -  Ale  tylko  raz  zaryzykował  życie  dla  jednej  z 

nich. Było to tej nocy, gdy ja wziąłem jego kobietę, a on moją. - Turek raz jeszcze 
sięgnął po pleciony ogon. 

-  To,  że  nie  wiedział,  iż  była  mi  zaślubioną,  niewielkie  miało  dla  mnie  wtedy 

znaczenie, ale zastanawiam się, Kristine, czy ty jesteś mu zaślubioną? 

Nie  miała  zamiaru  porywać  się  na  siedzącego  przed  nią  człowieka  z 

trzymetrowym  drągiem.  Pragnęła  jedynie  wrócić  do  domu.  Na  co  czekał  Kit? 
Dlaczego nie uratował jej jeszcze? Miał cały dzień na to, by coś wymyślić. 

Dobry  Boże!  Co  też  chodziło  jej  po  głowie?  Uprzytomniła  sobie  nagle 

niespotykany u siebie wcześniej egoizm. To ją zaniepokoiło. 

Pochylając się nad stołem, oparła głowę na rękach. Życie Kita było stawką w tym 

targu.  Była  gotowa  zaryzykować  jego  życie  w  zamian  za  jedynie  niewielką 
nadzieję na własne uwolnienie. Nie mogła tego zrobić. Nie mogła dać Turkowi do 
ręki dodatkowej broni. 

- Nie - mruknęła, potrząsając głową i przerywając ostatecznie ciszę służącą jej za 

azyl.  Nawet  kiedy  je  już  wymawiała,  modliła  się  jeszcze,  by  te  słowa  nie  były 
prawdziwe. - Nie jestem zaślubiona Carsonowi. Jestem niczym dla niego. Niczym. 

Gardłowy chichot Turka wypełnił pokój, odsunął swoje krzesło. 
-  Kłamiesz,  Kristine,  ale  to  takie  słodkie  kłamstwo.  -  Okrążył  stół  i  ujmując  jej 

nadgarstki  silną,  brutalną  ręką,  pociągnął  ją  do  góry.  Przechyliła  głowę  na  bok, 
ukrywając twarz we wgłębieniu ramienia, ale chwycił mocno jej brodę i zmusił, by 
spojrzała mu w oczy. 

- Sang Phala, zdaje się, wybrał nie lepszego kandydata na mnicha niż ten, którym 

ja bym był. - Głęboki głos, tak miękki i tak blisko niej, znowu obudził jej obawy, a 
nacisk twardego jak skała ciała na jej ciało zamienił te obawy w przerażenie. 

Podobnie podziałały jego słowa. 
- Ty! - wykrztusiła. Turek był bratankiem Sang Phali, sprzedanym bandytom... w 

background image

zamian za Kita. Ostatnia iskierka nadziei zgasła w sercu Kristine. 

-  Już  zbyt  długo  byłem  zawsze  gorszy  od  Kautilya.  Dzisiaj  jeszcze  nie  posiądę 

łupów  po  nim.  -  Uwolnił  ją,  i  powietrze  znów  wypełniło  jej  płuca.  -  Ale  jeśli 
przegra jutro... - W głosie zabrzmiała niewypowiedziana groźba. 

„Przegra  co?  -  zastanawiała  się  Kristine,  opierając  się  jedną  ręką  o  stół.  -  Z 

pewnością  nie  swoje  życie.”  Przeczytała  wypisane  na  plakacie  chińskie  słowa. 
Chińczycy pragnęli Carsona żywego. 

A co z nią? Co stanie się z nią, jeśli Kit nie uratuje jej? Czy na zawsze pozostanie 

już zagubiona w tym kraju, w norze jakiegoś barbarzyńskiego bandyty? Nie chlała 
dopuszczać  do  głosu  swoich  najgorszych  obaw,  ale  też  i  nie  dawały  jej  one 
spokoju.  Pojawiały  się  ogromne  i  niewzruszone  w  myślach,  równie  przerażające 
jak szerokie plecy Turka, którymi odwrócił się do niej, zasypiając na sienniku. 

Ogień  przyciągał  wzrok  do  żarzących  się  polan,  a  w  każdym  błysku  energii, 

każdym drgnięciu płomienia, widziała oczy koloru egzotycznych przypraw, czułe i 
tajemnicze, zapraszające ją do snu... i do marzeń o nim. 

 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Wyruszyli  o  świcie.  Dziesięciu  bandytów  galopowało  przed  siebie,  zaś  Kristine 

wczepiła  się  mocno  w  hebanową  grzywę  konia  w  obawie  o  własne  życie.  Nie 
dlatego,  żeby  groził  jej  jakiś  upadek,  o  nie.  Turek  trzymał  ją  bezpiecznie  w 
żelaznym uścisku na wyłożonym kocami grzbiecie konia. Silne muskuły napinały i 
rozluźniały się pod nią, gdy rozpędzone kopyta końskie uderzały o ziemię. Ale nie 
były silniejsze niż ogarniające ją w talii ramię, czy obejmujące jej nogi uda. 

Lodowaty  wiatr  smagał  policzki,  ostro  kontrastując  z  gorącem  przytulonego  do 

niej  męskiego  ciała.  Dał  jej  długi  kożuch  wyszywany  jasnymi  nitkami  złota  i 
błękitu, którego wywinięta do środka wełna pieściła skórę. 

Pozostawiona  przez  Kita  na  bramie  część  mapy  wywiodła  ich  z  wąwozu  na 

skalistą równinę, a potem do kolejnych kanionów. Słońce nie rozświetliło jeszcze 
rozciągającej  się  pod  nimi  otchłani  i  po  wielu  godzinach  morderczego  galopu, 
bandyci powstrzymali swoje rumaki, ostrożnie wybierając teraz drogę w labiryncie 
strzelistych skał. 

Turek  wciąż zerkał  na  mapę, głębiej zapuszczając się  w skalne korytarze. Coraz 

częściej  któryś  ze  zbójów  z  niepokojem  spoglądał  za  siebie,  gdy  kolejne  kaniony 
wciąż przeplatały  się  z sobą. Po pół godzinie woda zaczęła zbierać się  w  małych 
kałużach  płynących  w  dół  po  poprzecinanej  strużkami  ziemi,  rozpryskując  się 
melodyjnie  pod  kopytami  wierzchowców.  Wkrótce  strużki  połączyły  się  w 
łagodnie  płynący  strumień  i  podniosła  się  mgła.  Najpierw  powoli,  zaledwie  tu  i 
ówdzie  ukazywała  się  między  skałami  smuga  światła.  Ale  im  dalej  jechali,  tym 
gęstsze stawały się mgły wokół nich, odgłosu końskich kopyt nie było już przed nią 
ani widać, ani słychać. 

Siedząc  przed  Turkiem  na  otwierającym  pochód  wierzchowcu,  Kristine  czuła  się 

jak  dowódca  przedniej  straży  prowadzący  żołnierzy.  Niska,  biała,  postrzępiona 

background image

chmura przesunęła się przed nimi w dół kanionu. Ze wszystkich stron oplątywała 
ich  cienka,  biała  pajęczyna.  Podświadomie  przytuliła  się  mocniej  do  Turka.  Jego 
ramię  zacisnęło  się  wokół  niej,  jakby  i  on  potrzebował  wsparcia  w  tej  dziwnej 
ziemi, w której znaleźli się za sprawą Kautilya. 

Zduszony  jęk  gdzieś  daleko  w  tyle  sprawił,  że  oboje  jednocześnie  odwrócili 

gwałtownie  głowy.  Kristine  nie  zdołała  powstrzymać  okrzyku  przerażenia,  Turek 
również  wzdrygnął  się  zaskoczony.  Byli  otoczeni,  owinięci  mgłą,  która  nie  tylko 
rosła przed nimi, ale zamknęła im także drogę odwrotu. 

Trzech jeźdźców o oczach tak dzikich jak oczy ich wierzchowców co pewien czas 

wyłaniało  się  z  bieli,  tylko  trzech  z  dziesięciu,  którzy  wyruszyli  razem  z  nimi  o 
świcie. 

Turek  potrząsnął  mocno  uzdą,  okręcając  konia  w  kółko,  ale  zwierzę  nie  chciało 

zrobić  ani  kroku  do  przodu  zatrzymane  w  miejscu  miękkim,  przeszywającym 
powietrze gwizdem. 

Serce podeszło jej do gardła, bijąc szaleńczym rytmem. 
Kit! 
Ale gdzie? 
Wpatrywała się w otaczającą pustkę, starając się przebić wzrokiem mgłę, jednak 

bezskutecznie.  Świat  wokół  był  zupełnie  niewidzialny.  Spojrzała  na  Turka,  ale 
wyryty w jego twarzy ledwie maskowany strach zmusił ją, by skierowała wzrok na 
pozostałych  jeźdźców.  W  rosnącym  oszołomieniu  obserwowała,  jak  jeden  po 
drugim rozpływają się we mgle. 

- Ty głupcze! - powiedziała ze złością do mężczyzny, który ją trzymał, ściskając 

go  jednocześnie  mocno  za  ramię.  Jego  oczy  szybko  straciły  swój  błysk,  a  gdy 
patrzył na nią, malował się w nich ten sam gniew i strach, które odczuwała i ona. - 
Czy chcesz... 

- Cicho, kobieto! - rozkazał. 
- ...chcesz pozwolić, żeby wróg dokonał za ciebie wyboru? - dokończyła ogarnięta 

paniką. Nie wiedziała już, komu może zaufać. Kit ją w to wpakował i nie mogłaby 
powiedzieć, że podobały jej się jego metody ratowania jej. 

Ogier  pod  nimi  przestępował  niespokojnie  z  nogi  na  nogę,  przenosząc  swój 

niepokój na dosiadających go ludzi. Kristine mocniej schwyciła grzywę. Na Boga, 
jeśli  miałaby  teraz  zniknąć,  nie  miała  zamiaru  rozstawać  się  z  koniem.  Delikatny 
gwizd  przeciął  powietrze,  koń  uniósł  najpierw  jedno  kopyto,  potem  drugie, 
podążając tylko dla niego widoczną ścieżką. Kristine poczuła tuż koło szyi zimną 
lufę strzelby. 

- Wydaje  mi się, że trochę na to za późno, kowboju  - wycedziła  przez zęby. Nie 

martwiła się o Kita. Najwyraźniej panował nad wszystkim. Wszystkim. Począwszy 
od konia, poprzez nią i Turka, a skończywszy na samych żywiołach natury. 

No  tak,  ale  ile  mógł  dokonać  jeden  człowiek,  gdy  skierował  swoją  siłę  na 

elementy przyrody, labirynt skalnych korytarzy i rozgniewane niebo nad nimi? 

Rzeczy  obdarzone  siłą...  Te  słowa  powróciły  do  niej  z  całą  mocą,  i  w  całej 

background image

prawdzie swego znaczenia. Zakochała się w mężczyźnie o tyle wyżej stojącym od 
niej na drabinie ewolucji, że nie  mogło być dla niej  żadnej nadziei. Gdyby  miała 
choć  kilka  gram  adrenaliny  na  zbyciu,  może  uratowałaby  nią  swoją  łamiące  się 
serce.  Nie  mniej  instynkt  przeżycia  w  zabawny  sposób  umiał  zawsze  zapanować 
nad  innymi  uczuciami,  zaś  jej  własne  przeżycie  było  teraz  zdecydowanie  pod 
znakiem zapytania. 

Czy  widział  ją  chociaż,  czy  czuł  jej  obecność?  W  świecie  zewnętrznym,  gdzie 

wszystko było wyraźniej zarysowane, bardziej kryształowo czyste, nie pozostawiła 
po sobie żadnych istotnych śladów. Jak  mogłaby  wysłać jakikolwiek sygnał, jeśli 
miał on biec od dna kanionu donikąd? 

Ogier przeszedł nagle w kłus, rżąc i potrząsając łbem. Przez kilka metrów Kristine 

podskakiwała na grzbiecie, dopóki kłus nie przeszedł w galop. 

-  Niech  go  diabli!  -  Usłyszała  tuż  nad  sobą  przekleństwo  Turka,  który 

przytuliwszy się mocno do jej pleców, przyciskał ją do końskiej szyi. 

Galop  na  złamanie  karku,  wśród  oślepiających  mgieł,’  nie  wydawał  się 

najwłaściwszym końcem dla kobiety, która prowadziła dość spokojne życie aż do 
momentu,  gdy  zawitał  w  progi  jej  domu  nieznajomy  mężczyzna  o  kasztanowych 
włosach. Od tego dnia jej życie zmieniło się na gorsze, na lepsze też, ale na chwilę 
zdecydowanie zbyt krótką. 

Ściany  kanionu  ścieśniły  się,  strumień  był  coraz  głębszy,  koń  zaś  mknął  wciąż 

dalej, wiedziony siłą, której Kristine nie mogła zrozumieć, a Turek opanować. 

Nagle  tuż  przed  nimi  wyrosła  ogromna  skalna  ściana,  do  zderzenia  z  którą 

Kristine już się instynktownie przygotowała, ale Turek pociągnął mocno za uzdę, 
miażdżąc ją prawie w żelaznym uścisku ramion. Rżąc rozpaczliwie koń cofnął się 
parę kroków, a echo tego rżenia długo odbijało się od ścian wąwozu. 

Zanim  koń  zdołał  odzyskać  równowagę,  Turek  zeskoczył,  pociągając  ją  za  sobą 

dalej od rozszalałej bestii. 

„Boże, dopomóż mi - pomyślała Kristine przewieszona przez ramię Turka. - Jeśli 

on nie dopadnie go pierwszy, sama będę gotowa zamordować Kita.” 

Jako  jedyny  ratunek  zawiódł  na  wszystkich  frontach.  Zastraszając  ją  śmiertelnie, 

wykazał  dużo  więcej  pomysłowości,  niż  kiedykolwiek  mogłoby  udać  się  to 
Turkowi.  Prawie  nie  była  już  w  stanie  oddychać,  a  mięśnie  odmawiały  jej 
posłuszeństwa. 

- Czy jesteś gotów zginąć dla niej, Turku? 
Głos  dochodził  z  góry,  zniekształcony  przez  gęste  mgły.  Słowa  brzmiały 

zdecydowanie,  poparte  dobrze  wycelowanym  strzałem,  Turek  uchylił  się,  prawie 
upuszczając ją na ziemię. Jedną ręką ustawił strzelbę i również wypalił. 

- Pytam raz jeszcze. Czy chcesz zginąć za nią, Turku? - Tym razem głos dochodził 

z zupełnie innej strony. 

Turek  okręcił  nią  i  wypalił  ponownie.  Kristine  wiedziała,  że  gdyby  chociaż  w 

połowie panowała nad własnymi mięśniami, z łatwością zdołałaby mu się wyrwać. 
Prawdę  mówiąc,  znalezienie  się  między  dwoma  strzelającymi  do  siebie 

background image

mężczyznami  wydawało  się  najbardziej  niebezpiecznym  położeniem.  A  jednak 
roztaczająca się wokół pustka trzymała ją mocno przy boku Turka, a raczej, mocno 
tuż  przed  nim.  Wolałaby  umrzeć  tam,  gdzie  stała,  niż  dać  się  wchłonąć 
ciemnościom. 

Ach, Kreestine... gdzie twoja wiara? 
- O nie - szepnęła drżącym głosem. - O nie, ty nie. 
- Cisza! - syknął Turek, przytrzymując ją mocniej. 
Kristine odpowiedziała mu tym samym, chwytając go, gdzie tylko się dało. 
I twoja odwaga, ukochana? 
- Szukaj jej jakieś dwadzieścia tysięcy kilometrów stąd! - zakpiła. 
- Milczeć, mówię! 
Dostał to, czego chciał, mniej więcej z półtorej tony ogłuszającej ciszy. Groza tak 

wielkiej ciszy działała na nerwy i jemu, i jej. 

Kit  uśmiechnął  się,  patrząc  na  nich  ze  swego  stanowiska  wysoko  ponad  ich 

głowami, zadowolony ze stanu jej umysłu i odwagi, której zaprzeczała. Poświęcił 
chwilę,  i  tylko  chwilę,  by  pochylić  głowę,  dziękując  bogom  za  zesłanie  mu  jej. 
Meteorologicznie  wywołane  mgły  Chatren-Ma  podniosą  się  koło  południa,  gdy 
smugi  światła  ogarną  kanion,  ocieplając  powietrze.  Chciał  ją  odzyskać,  zanim  to 
nastąpi. 

Bandyta  był  Bonpo,  wierzącym  w  szamanów  i  demony.  Kit  zwabił  go  do  tego 

miejsca,  gdzie  można  było  spotkać  i  jednych,  i  drugich,  powstrzymując  w  sobie 
impuls  natychmiastowego  odwetu  w  twierdzy,  gdzie  śmierć  mogła  być  jedyną 
odpowiedzią. Kit znał dokładnie granice własnych sił i znał też możliwości Turka. 
Ich pojedynek tam mógłby narazić Kristine na zbyt wielkie niebezpieczeństwo. 

Ale w Chatren-Ma w jego ręku spoczywał główny atut - strach. Turek nie mógł go 

uniknąć,  a  Kit  doświadczył  już  strachu  w  tym  samym  miejscu.  Zgubił  się  w 
porannych  mgłach  podczas  swojej  wyprawy  po  Kah-gyur.  Dopadły  go  nagle, 
ogarniając najpierw stopy, a potem nazbyt szybko kostki i kolana. 

Teraz  Turek  doświadczał  potęgi  gór.  Kit  wyczuwał  strach  jego  i  Kristine.  Tego 

ostatniego wcale nie pragnął. 

By szybciej dopiąć celu. Kit raz jeszcze strzelił do Turka. 
Turek  podskoczył,  przeklął  i  odepchnął  Kristine  od  siebie,  ale  zdążyła  jeszcze 

zobaczyć rozdarty szew jego kurtki. Była to ostatnia rzecz, jaką widziała, bo przy 
następnym oddechu pochłonęły ją już mgły. 

Cienie  przesuwały  się  wokół  niej,  pieszcząc  mokrymi  palcami  unoszącej  się  w 

powietrzu wilgoci. 

- Kit? - szepnęła. Nie słysząc żadnej odpowiedzi, spróbowała wypowiedzieć inne 

imię, imię tak pełne tajemnicy jak i to miejsce. - Kautilya? 

Wciąż nic. 
Z wyciągniętymi przed siebie rękami próbowała postąpić krok naprzód, szukając 

ściany kanionu. Wciąż nic. Czy poruszył także ziemię? 

Kit Zeskoczył ze skalnej półki i lądując na podłożu z ugiętymi kolanami złożył się 

background image

do  kolejnego  strzału.  Tak  łatwo  byłoby  zabić  Turka,  ale  miłosierdzie,  które  po-
przysiągł pięć dni temu powstrzymało jego rękę. Sang Phala nie opuścił go, a stary 
mędrzec nie uczył go przecież mordowania. 

Jednak  weźmie  sobie  pamiątkę  po  całym  tygodniu  starań  i  odzyska  khukri. 

Sprawdził,  czy  Kristine  jest  bezpieczna  i  wypalił  raz  jeszcze  w  kierunku  Turka, 
zmuszając go, by cofnął się bardziej, aż do skalnej szczeliny, wydzierając kolejny 
strzęp z kurtki tylko po to, by później nie pomylił kierunku. 

Kristine starała się oddalić od odgłosu strzałów, stawiając jeden niepewny krok za 

drugim,  kierując  się  na  to,  co  wydawało  jej  się  niewielkim  prześwitem  we  mgle. 
Wkrótce  mogła już zobaczyć trzymaną przed sobą rękę. Później ujrzała też ścianę 
kanionu. 

A potem Chatren-Ma. 
 
Kit przykucnął na ziemi, przeklinając pod nosem. Powinien być mądrzejszy i nie 

zostawiać jej samej. Fizycznie odeszła gdzieś tak, jak często odchodziły jej myśli, 
w kierunku, którego nie przewidział. Ale zaciskał pięści i zęby na myśl o rzeczach, 
których ona nie potrafiła przewidzieć. 

W  Chatren-Ma  nie  było  miejsca  ani  na  wątpliwości  czy  słabość  serca,  ani  dla 

kogoś,  kto  nie  był  wyznawcą  samej  prawdy.  Kochał  ją,  tak,  ale  tylko  ona  sama 
mogła  znać  wartość  kruszcu,  z  jakiego  była  zrobiona.  Jeśli  tej  wartości  nie  była 
jeszcze  świadoma,  na  pewno  wkrótce  ją  pozna.  Musiał  być  wtedy  przy  niej,  na 
wypadek gdyby to, co znajdzie, okazało się niewystarczające. 

Podążył  za  odciśniętymi  w  kurzu  śladami  jej  stóp,  powoli  podnosząc  wzrok  na 

wyrastającą  przed  nim  skalną  ścianę,  której  krawędzie  podkreślone były  czarnym 
błotem. Przeszła przez cień. Nie miał innego wyboru, tylko pójść za nią tam, gdzie 
planował udać się sam. 

Trudne,  ale  możliwe,  pomyślała  Kristine,  oceniając  wzrokiem  wąską  przerwę  w 

pozostawionym przez siebie śladzie. Gdyby to było możliwe, zawróciłaby już wiele 
godzin  temu,  zaszła  jednak,  za  daleko,  za  wysoko  i  zgubiła  drogę.  Do  licha, 
rzeczywiście  wysoko. Ustęp skalny, na którym stała, obłamał się, długo opadając 
tysiące metrów w dół. Na szczęście zawroty głowy nie były dla niej problemem. Za 
to przepaść zdecydowanie tak. Może nawet problemem ponad siły, a wiąż jeszcze 
nie zbliżyła się nawet do wyrzeźbionego w skale klasztoru. Musiał być na to jakiś 
sposób. 

- Więcej niż jeden, Kreestine - dobiegł z wysoka głos Kita. 
Przestraszył  ją,  ale  miała  na  tyle  rozsądku,  by  nie  podskoczyć,  ani  nawet  nie 

drgnąć zbyt gwałtownie. 

-  Część.  -  Jej  głos  wydał  się  przytłumiony  i  nieistotny  na  tle  rozciągającej  się 

przed nią spalonej słońcem równiny. Dolina wdzierała się między ściany kanionu, 
tworząc  miejsce  dla  rozszerzającego  się  koryta  rzeki  płynącej  ponad  masami 
ukruszonych skalnych bloków. 

Nie zastanawiała się nad tym, skąd się tu znalazł. Już dostatecznie długo błądziła 

background image

w  labiryncie  skalnych  korytarzy,  by  wiedzieć,  że  kryły  one  w  sobie  więcej 
sekretów  niż  CIA.  Sama  już  kilka  razy  wypadła  nagle  niewiadome  skąd,  po  to 
tylko, by stwierdzić, że balansuje na wąskiej krawędzi nad przepastną pustką. 

- Podaj mi rękę - powiedział - wciągnę cię na górę. 
Dość sensowna prośba, ale nie spełniła jej. 
-  Co  stało  się  z  bandami  we  mgle?  -  spytała,  nie  mając  odwagi  spojrzeć  w  górę, 

co, jak stwierdziła, było dużo bardziej przerażające niż patrzenie w dół. 

- O tej porze są już pewnie w domu. 
- A Turek? 
-  Przed  nim  jeszcze  daleka  droga,  ale  jest  młody,  silny  a  może  nawet  jego  koń 

czeka  gdzieś  na  niego.  -  Po  chwili  dodał:  -  Może  i  nie.  Ogier  pomknął  dosyć 
szybko,  kiedy  go  uwolniłem.  Moja  klacz  chyba  nie  do  końca  odpowiadała  jego 
oczekiwaniom. 

-  Och  -  odezwała  się,  rozumiejąc  w  końcu,  dlaczego  to  niekoniecznie  może 

łagodne  zwierzę  zmieniło  się  nagle  w  rozjuszoną  i  wierzgającą  nogami  bestię.  - 
Byłeś przygotowany na wszystko, prawda? 

- Prawie. - Usłyszała ciężkie westchnienie. - Podaj mi rękę, Kreestine, proszę. 
Wciąż  miała  jeszcze  do  zadania  co  najmniej  z  setkę  pytań,  na  które  tym  razem 

dostawała odpowiedzi. - A co z mgłą, czy to też ty? 

- Przeceniasz moje możliwości. To tylko zjawisko powtarzające się tutaj każdego 

ranka  o  tej  porze  roku.  Nic  więcej  niż  zimne  powietrze  ścinające  wodne  opary. 
Teraz kanion jest już pusty. 

- Widywałam już  rzeczne  mgły  - powiedziała sceptycznym tonem  - i to nie było 

to. 

- Jesteśmy w Chatren-Ma. Mogło to być coś więcej, ale nie z mojej przyczyny, ani 

też nic, co mógłbym sam wyjaśnić. 

Nie wiedziała, czy ma się czuć lepiej, czy też nie, bezpieczniej czy nie. Wiedziała 

tylko,  że  nie  może  bez  końca  stać  na  tym  skalnym  występie.  Jej  ścieżka  była 
ślepa... a Chatren-Ma wciąż kusił, jak obietnica tuż poza jej zasięgiem. 

Chciała  zadać  jeszcze  inne  pytania  w  stylu:  Dlaczego  nie  przyszedłeś  po  mnie 

wczoraj? Skąd byłeś pewien, że Turek mnie nie skrzywdzi? Albo wręcz: Czy nie 
przeszkadzało ci, że byłam zdana na łaskę lub niełaskę Turka? Ale niezależnie od 
tego, jak próbowała ująć to w słowa, pytania wciąż wydawały się zbyt osobiste, a 
wątpliwości  zbyt  prawdziwe,  by  ujawniać  je  wobec  mężczyzny,  którym  jedynie 
przespała  się.  Mężczyzny,  który  najpierw  zadeklarował  chęć  opuszczenia  jej,  by 
później przez dziwne zrządzenie losu odkryć, że to ona zostawiła go pierwsza, po 
czym  objawić  się  dokładnie  w  miejscu,  do  którego  planował  się  udać.  Bardzo 
skomplikowane problemy do rozważania na skalnej półce szerokości jej stopy. 

Przyklękła, zanurzając ręce w kurzu, by zwiększyć tarcie. Miał przed sobą wiele 

pracy. Kristine Richards była na drodze do sławy, piekielnie wąskiej, lecz pewnej. 
Podczas gdy miłość, jak się wydawało, wcale nie była taka pewna. 

Przytuliła  się  do  skały  wyciągając  w  górę  rękę.  Silne,  ciepłe  palce  ujęły  jej 

background image

nadgarstek.  Drugą  ręką  chwyciła  jego  ramię,  modląc  się,  by  zdołał  udźwignąć 
ciężar  sześćdziesięciu  trzech  kilogramów.  Pomagała  mu,  jak  tylko  mogła, 
wciskając palce w każdą najmniejszą szczelinkę ściany urwiska i starając się, by jej 
myśli były lekkie i by ona sama była lekka. 

„Jestem  chmurą,  kłębkiem  bawełny  unoszonym  na  wietrze  jestem  bardziej 

nierzeczywista niż marzenie” - wmawiała sobie. 

Słyszała jego ciężki oddech, tymczasem drugą ręką chwycił kołnierz jej płaszcza. 

Z trudem udało mu się wciągnąć ją na górną ścieżkę. Leżała odpoczywając, jej nogi 
wciąż jeszcze zawieszone były w przestrzeni. 

Wziął  głęboki  oddech,  pociągnął  ją  jeszcze  raz  i  po  chwili  znalazła  się  już  na 

leżącym na plecach Kicie. 

-  Nie  jesteś  chmurą,  Kreestine  -  powiedział,  dysząc  ciężko  -  ale  to  była  dobra 

myśl. 

Leżeli tak jakiś czas z trudem łapiąc oddech i to, bardziej niż cokolwiek innego, 

przekonało ją, że był tylko zwykłym śmiertelnikiem. 

- Następnym razem... - powiedziała bez tchu. - Następnym razem najpierw podam 

ci płaszcz. 

- Dobrze. 
Wciąż  żadne  z  nich  nie  poruszało  się.  Oparła  głowę  na  jego  piersi,  badając 

wzrokiem swoje nowe stanowisko. Było zdecydowanie lepsze od tego, które przed 
chwilą  opuściła.  Ten  skalny  ustęp  miał  trzy  metry  szerokości  i  z  obu  stron 
odchodziły  od  niego  solidne,  wyżłobione  w  skale  ścieżki.  Na  takiej  przestrzeni 
mogłaby nawet założyć gospodarstwo. 

Zwróciła  głowę  w  drugim  kierunku,  w  stronę  klasztoru  i  poczuła,  że  jego  ręka 

gładzi ją po plecach uspokajającym gestem. 

-  Czy  stąd  możemy  tam  dotrzeć?  -  spytała  nieświadoma  brzmiącej  w  głosie 

tęsknoty. 

Uśmiechem przekomarzał się z nią. 
-  Tylko  jeśli  zejdziesz  ze  mnie.  Ale  wybór  należy  od  ciebie,  bahini.  Ja  nie 

narzekam. 

„Rycerski  do  samego  końca”  -  pomyślała,  zdając  sobie  sprawę  z  tego,  jak 

wyglądała. On też musiał to zauważyć, ponieważ nazwał ją bahini. Sprawdziła i to 
słowo. Mała siostra, to nie to samo co żona, a już zdecydowanie nic pasowałoby to 
nazwanie  do  tego,  co  stało  się  ich  udziałem  w  jej  sypialni.  Wzdychając,  miękko 
zsunęła się z niego. Wstałaby, tylko że on także obrócił się, przyciskając ją mocno 
do ziemi. 

- A więc nic ci nie jest? - spytał. 
- Zupełnie nic - powiedziała oschle. Fizycznie czuła się dobrze, pobudzona jeszcze 

górskim  powietrzem.  Cała  poprzednia  złość  i  niepokój  opadły  z  niej,  zupełnie 
pokonane pięknem miejsca, w którym się znalazła i możliwościami, jakie otwierało 
ono  przed  nią.  Emocjonalnie  nie  czuła  się  najlepiej,  ale  powód  jej  strapień 
spoglądał  na  nią  z  góry  z  tak  wielką  troską,  że  zaczęła  zastanawiać  się,  czy 

background image

przypadkiem nie wyolbrzymia własnych problemów. 

- Za długo pozostawałaś na słońcu. - Pogładził krawędź jej nosa i policzek. 
- Zapomniałam zabrać parawan przeciwsłoneczny - powiedziała, czując, że znów 

na nowo ulega jego urokowi i pragnąc, by tak się nie stało. 

- Jesteś głodna? 
- Może. - Jej wzrok spoczął na ustach, które oddalone zaledwie kilka centymetrów 

od jej twarzy wygięły się w uśmiechu. 

-  Mamy  przed  sobą  dużo  pracy,  Kreestine,  i  mało  czasu.  Nie  chciałbym  w  nocy 

przemierzać tych ścieżek. 

-  Pracy?  -  spytała,  przeklinając  się  w  duchu.  Oczywiście,  że  pracy.  Przecież 

właśnie to mówiła sobie przed chwilą. 

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. 
-  Jesteś  w  Chatren-Ma,  bahini.  Nie  chciałbym  odejść  stąd  z  pustymi  rękami,  ale 

wiem też, że powinniśmy odejść przed zmrokiem. 

Wygnaniec, te słowa potwierdziły jej przekonanie. Żaden  mnich czy  mistyk, ale 

prawdziwy wygnaniec. 

-  Możesz  pójść  ze  mną  -  powiedział.  -  Nie  będę  nalegał,  żebyś  została,  ale 

wolałbym, żeby się tak stało. Ja... - Przerwał na moment, uważnie ważąc słowa. - 
Wolałbym, żebyś została. 

- Nie ma mowy - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. 

 

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

-  Zaskoczyłaś  mnie  -  powiedział  Kit,  pokonując  zakręt  na  bardzo  zwężonym  w 

tym miejscu szlaku i wyciągając za siebie rękę, by pomóc Kristine. - Nie sądziłem, 
że uda ci się dotrzeć samej tak daleko. 

„Co  mam  odpowiedzieć”  -  zastanawiała  się  Kristine.  Sama  również  była  nawet 

więcej niż zaskoczona. 

- Jak pokonałaś pierwszą przepaść - spytał. 
- Cóż, to nie była  prawdziwa przepaść.  - Chwyciła  jego rękę, pokonując zakręt i 

przytulając  się  mocno  do  ściany  kolejnego  urwiska.  -  Sądziłam  tak  w  pierwszej 
chwili,  ale  potem  zauważyłam,  że  głazy  układają  się  w  pewien  wzór,  jakby  ktoś 
umieścił  je  tam  specjalnie,  by  zablokować  szlak  lub  przynajmniej  stworzyć  takie 
wrażenie. Doszłam do wniosku, że jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, by stworzyć tę 
iluzję,  to  tak  naprawdę  szlak  wcale  nie  był  zablokowany.  Chociaż  odnalezienie 
wejścia zajęło mi pewnie kolejne piętnaście minut. Chciałabym określić datę jego 
powstania  i  może  wysnuć  jakieś  wnioski  na  temat  wczesnych  osiągnięć 
technicznych ludzi, których wciąż uważamy za zacofanych. 

-  Tak,  niezwykły  wyczyn  -  powiedział  Kit,  zdumiony  jeszcze  bardziej. 

Poprzednim razem odnalezienie wejścia zajęło mu przeszło godzinę. - A Schody do 
Nieba? 

- Trudniej po nich zejść niż wejść  - powiedziała z nonszalancją, którą by chętnie 

naśladował.  -  Dlaczego  sądzisz,  że  były  nazwane  Schodami  do  Nieba?  -  Około 

background image

dwudziestu metrów od skrzyżowania ze szlakiem wyryta jest w skale inskrypcja. - 
Pokonał sprawnie kolejną rozpadlinę. - Nie można jej dokładnie przetłumaczyć na 
angielski, ale słowa są wystarczająco niebiańskie. 

-  Nie  pamiętam  żadnego  skrzyżowania  dwadzieścia  metrów  przed  schodami.  - 

„Rozmawiając idzie się łatwiej” - pomyślała, bojąc się spojrzeć zarówno w górę jak 
i w dół. Także świadomość siły jego ramienia dodawała jej otuchy. 

Uścisnął ją mocniej, spojrzała na niego. 
- Poszłaś tunelem? - spytał. 
Kiwnęła głową. 
- Doszłam do wniosku, że wypaść z tunelu byłoby dosyć ciężko. 
Zadziwiała go. Miała więcej odwagi, niż się tego po niej spodziewał, dużo więcej. 

Będąc  tu  po  raz  pierwszy  ominął  tunel,  i  choć  od  tego  czasu  zmuszony  był  już 
pokonać  wiele  innych,  za  każdym  razem  było  to  trudne  przeżycie.  Inaczej  nie 
można było dostać się do Chatren-Ma. Z dna doliny nie było przejścia do klasztoru. 
Jedyna droga prowadziła podziemne korytarze schowane w głębi urwistych gór. 

-  Kreestine.  -  W  jego  głosie  brzmiała  duma  i  łagodne  ostrzeżenie.  -  Przed  nami 

jest jeszcze dużo tuneli, a w wielu z nich bardzo łatwo będzie spaść. W jaskiniach 
znajdują się liczne pułapki na nieostrożnych, pochłania cię absolutna pustka. 

Pułapki  na  nieostrożnych  ziejące  nicością,  powtórzyła  wolno  w  duchu,  po  czym 

spojrzała mu w oczy. 

- Masz ma myśli dziury? 
-  Dziury  -  potwierdził,  resztę  informacji  zachowując  dla  siebie  niepewny  jej 

reakcji. - Ogromne dziury. 

 
„Miał rację  -  pomyślała  Kristine, okrążając kolejną pułapkę nicości.” Gdyby nie 

był  moim  przewodnikiem,  zniknęłabym  prawdopodobnie  już  kilkaset  metrów 
wcześniej. Nie bała się ciemności, ale żywiła do Kita głęboką wdzięczność za to, że 
był przy niej. Podążała za nim. Nie wiedziała, za czym podążał on, ale na razie nie 
popełnił jeszcze żadnego błędu. 

- Jeśli wiedziałeś o tunelach, dlaczego nie zabrałeś z sobą latarki? - spytała. Gdyby 

ona  wiedziała  w  co  się  pakuje,  poprosiłaby  Turka,  by  zatrzymał  się  przy  jakimś 
sklepie, w którym mogłaby kupić lampę kwarcową, albo nawet ze dwie lub trzy. 

-  Oczy  mogą  oszukać  tam,  gdzie  nie  zawiedzie  cię  intuicja.  Spędziłem  wiele  lat, 

Kreestine,  wiele  lat  ucząc  się  widzieć  wśród  mroku  myśli,  ucząc  się  stąpać  po 
ścieżce światła. 

„Lois nie spodobałoby się to wyjaśnienie” - skonstatowała w duchu. Było trochę 

zbyt mistyczne, jak na bardzo pragmatyczny gust pani kustosz. Kristine nie miała 
innego wyboru, jak tylko uwierzyć mu. Nie podobało jej się za to słyszalne w jego 
głosie  napięcie  i  jego  dłoń  coraz  gorętsza  w  jego  dłoni.  Czuła  w  sobie  śmieszny 
impuls, by przyłożyć rękę do jego czoła, sprawdzając, czy nie jest chory. 

- Więc nie zastrzeliłbyś mnie przez przypadek? - spytała. 
- Byłaś bezpieczna od  momentu, gdy Turek odnalazł mój nóż wbity  we framugę 

background image

drzwi. Wiadomość była jasna. Jego życie zależało od twojego bezpieczeństwa. A... 
a mężczyzna, którego pytałem w Szanghaju, zapewnił mnie, że nie byłaś zraniona, 
kiedy widział cię ostatni raz. 

Dziwne  wahanie  w  jego  głosie  i  sposób,  w  jaki  wypowiedział  słowo  pytałem, 

wzbudziło jej niepokój. 

- Zraniłeś go? - spytała cicho. 
- Dotknąłem go zaledwie, nic więcej. 
Dotknął go tylko, tak jak dotknął tylko starego Luke’a w barze. 
- W jaki sposób twój nóż znalazł się w bramie twierdzy Turka? Znów zawahał się, 

jakby dla nabrania oddechu, po czym powiedział bardzo miękko: 

- Przez wielką złość, Kreestine i wielki gniew. 
Zabrzmiało to prawie jak wyznanie miłości, ale nie chciała kusić losu. Najpierw 

sama  musi  oswoić  się  z  tą  myślą,  nacieszyć  się  jego  słowami.  Wiedziała  dobrze, 
jakim był człowiekiem i wiedziała też, że jedynie w niezwykłym wzburzeniu mógł 
pozwolić, by jego postępowaniem pokierowały nieracjonalne impulsy. W gniewie, 
o  którym  mówił  nie  było  miejsca  dla  racjonalnych  rozważań.  To  musiała  być 
miłość. Ale nic będzie ponaglać losu. 

-  Podejdź  do  mnie  i  obejmij  mnie  w  talii  -  powiedział  niezwykle  skupionym 

głosem. 

Zrobiła, jak prosił, cały czas zachowując między nimi kilkucentymetrowy dystans, 

na wypadek, gdyby miało okazać się, że jednak jest w błędzie. 

- Bliżej - zażądał, oplatając jej ramiona ciaśniej wokół siebie. - Idź za mną krok w 

krok. Zaczynamy... prawą nogą. 

Skazany był z góry na pewną przegraną i z każdą chwilą coraz bardziej przeklinał 

siebie za głupstwo, jakie popełnił. Spiesząc za nią, nie miał już jak przedtem czasu, 
by  medytować,  koncentrując  swoją  energię  w  taki  sposób,  by  to  wszystko  co 
niewidzialne czaiło się w tunelu, nie odwracało jego uwagi od ścieżki. Nie mogli 
się  już  jednak  cofnąć.  Tysiące  zagubionych,  miękkich  kroków  wypełniało  grotę. 
Marzenia, ucieleśnione myśli odbijały się echem od ścian, rozpraszając jego uwagę, 
po to by zmylił drogę. Nie było w tym zła, lecz jedynie ostrzeżenie i pewna śmierć 
za chybiony krok. 

Obecność  Kristine  również  odróżniała  te  odwiedziny  w  Chatren-Ma  od 

poprzednich. Jej silna wola błyszczała za nim jak latarnia morska, przyciągając ku 
sobie zabłąkane w podziemnym labiryncie dusze i odmawiane przez nie wśród skał 
modlitwy. Jego nadzwyczajna wrażliwość była zarówno błogosławieństwem, jak i 
przekleństwem.  Nie  był  ślepy  w  ciemnościach.  Wręcz  przeciwnie,  widział  zbyt 
wiele i nie był pewien, jak długo jeszcze zdoła to wytrzymać. 

Przez, jak się wydawało, całe wieki, posuwali się krok po kroku wzdłuż ścieżki, 

której istnienia Kristine mogła się jedynie domyślać. Wiedziała, że minęło zaledwie 
kilka minut, ale mrok zmieniał czas, wydłużając go, a momentami nawet całkiem 
zatrzymując.  Wszystko  wokół  niej  wydawało  się  jakby  z  innego  świata.  Nie 
widziała nic, ale czuła... coś. 

background image

Kit zatrzymał się raz, drugi, trzeci, przeklinając miękko przy piątym przystanku. 
-  Nie  ruszaj  się.  -  W  ciemnej  pustce  jego  głos  zabrzmiał  czystym  echem.  Nie 

ruszaj się... nie ruszaj się, nie... 

Poczuła,  że  jedną  rękę  włożył  do  kieszeni,  po  czym  nastąpił  dziwny  trzask  i 

zapłonęła zapałka. Kristine spojrzała i zamarła. 

Chciała  wracać  do  domu.  Nic  jej  tu  nie  trzymało  ani  historia,  ani  interesy,  ani 

miłość, ani żaden inny rozsądny powód. Nagły podmuch wiatru zgasił zapałkę. 

Kit zapalił następną i Kristine spojrzała jeszcze raz. Wciąż chciała wracać. 
Balansowali  na  wąskim  cyplu  wrzynającym  się  w  niezgłębioną,  bezdenną  jamę, 

choć może słowo cypel nie wydawało się najbardziej adekwatnym określeniem dla 
tego  skrawka  ziemi  i  skał,  na  którym  stali.  Jakby  na  potwierdzenie  jej  słów 
odrobina  skalnego  gruzu  oberwała  się,  opadając  w  ciemność  z  głuchym  świstem. 
Raz jeszcze zapłonęła zapałka, rozjaśniając ziejącą pod nimi przepaść. 

- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział Kit. Starała się skoncentrować na jego 

głosie, a nie na odpowiadającym mu echu. - Puść mnie, ale nie ruszaj się, dopóki 
nie poczujesz na kostce mojej dłoni. 

- Dokąd idziesz? - szepnęła nie chcąc znów budzić echa. 
- Na drugi brzeg. 
-  Drugi  brzeg?  -  Nic  podobało  jej  się  brzmienie  tych  słów,  ale  zniknął,  zanim 

zdążyła  wyrazić  swoje  zdanie,  czy  zaproponować  jakąś  alternatywę.  Co  gorsza, 
słyszała,  że  potknął  się,  on,  mężczyzna,  który  potrafił  biec  po 
dziesięciocentymetrowej  poręczy  mężczyzna,  który  poruszał  się  z  większym 
wdziękiem niż gwiazdy na niebie. Poczuła ogarniające ją zdenerwowanie. 

Stojąc  tak  na  wąskim  cyplu,  otoczona  jedynie  własnymi  płytkimi  oddechami  i 

bezkresną czernią, uświadomiła sobie nagle wiele nowych rzeczy na swój temat. Po 
pierwsze, bała się jednak ciemności; po drugie, jej poczucie równowagi, podobnie 
jak  i  jego,  nie  wydawało  się  być  tym  samym,  co  kiedyś  -  mogłaby  przysiąc,  że 
kołysze  się  wręcz  z  boku  na  bok;  po  trzecie,  wybrała  niezwykle  interesujące 
miejsce na pożegnanie się z życiem. 

- Kreestine, podaj mi rękę. 
Tym razem, mówiąc obrazowo, rzuciła się niemal ku szansie ocalenia. 
Była już na drugim brzegu, ciałem przesuwając się po jego ciele. Nagle ciemności 

wypełniło ich napięcie. Przyciskał ją mocniej, mocniej, niż było to konieczne, była 
tego pewna. 

Nie  miała  nic  przeciw  tej  bliskości,  ale  czuła  słabość  jego  ramion  tam,  gdzie 

przedtem była jedynie siła. Przytulał się do niej w milczeniu i z powagą. 

-  Nic  ci  nie  jest?  -  spytała,  odgarniając  za  uszy  opadające  mu  na  czoło  kosmyki 

włosów i ukradkiem sprawdzając temperaturę. Był rozpalony. 

- Tęskniłem  za tobą.  - Ujął  w dłonie jej twarz, głos stał się chrypiący.  - Nikomu 

nie pozwolę już zabrać cię ode mnie. 

Nachylił twarz i znalazł to, czego szukał, gdy cicho mówiła „dobrze”. 
W  jego  pocałunku  była  słodycz,  ale  i  erotyzm.  Językiem  obrysował  jej  wargi, 

background image

zwilżając ich delikatną powierzchnię, zanim jeszcze ogarnęło go życzliwe ciepło jej 
ust. 

Echo  jego  westchnień  ogarniało  ją  ze  wszystkich  stron  wyostrzając  zmysły  i 

popychając  coraz  bliżej  krawędzi,  z  której  pragnęła  spaść  raz  jeszcze,  tam  gdzie 
zabrał ją Kit, gdy kochali się. 

Dziś  wieczór,  Kreestine,  będziesz  moja.  Pogłębił  pocałunek,  napięcie  ramion 

mówiło jej o sile jego pożądania. 

Poddała  się  zupełnie  temu  szturmowi  ust,  zdając  sobie  w  głębi  serca  sprawę,  że 

jego barbarzyńskie maniery działały na nią jak narkotyk. 

-  Musimy  iść  -  zamruczał  cicho,  unosząc  lekko  głowę,  po  czym  powrócił  po 

jeszcze jeden pocałunek, a potem następny. - Stąd już nie jest daleko. 

Bezdenna  grota  okazała  się  w  rzeczywistości  mieć  około  siedemnastu  metrów 

głębokości,  sądząc  po  różnicy  poziomów  między  kolejnymi  stopniami  skalnymi. 
Wątpiła, czy umiałaby teraz wrócić, a zdecydowanie nie dokonałaby tego bez Kita. 
Z  drugiej  strony,  nawet  przy  jego  fenomenalnej  pamięci,  co  dwie  głowy  pełne 
przeróżnych szczegółów, to nie to samo co jedna. Zwłaszcza że wydawał się coraz 
bardziej zmęczony. 

Ostatni tunel z każdym krokiem stawał się węższy, sprawiając, że Kristine po raz 

pierwszy  w  życiu  zmuszona  była  stawić  czoła  klaustrofobicznym  lękom.  Płaszcz 
zaczepiał  się  o  chropowate  kamienne  ściany,  potykała  się  na  nierównej  podłodze. 
Bezustannie  wpadała  na  niego,  a  on  za  każdym  razem  chwytał  ją,  pomagając 
odzyskać  równowagę.  Wyczuwając,  że  jego  siły  odpływają  gdzieś  w  ciemności, 
zaczęła się naprawdę bać tego miejsca. 

-  Co  się  z  tobą  dzieje.  Kit?  -  spytała,  starając  się  bez  powodzenia  opanować 

drżenia głosu. 

Z  głuchym  jękiem  przywarł  do  ściany  tunelu.  Objęła  go,  ale  pod  ciężarem  jego 

dała oboje osunęli się w ciasnej przestrzeni. 

- Kit? - powiedziała cicho, potem potrząsnęła nim lekko, cały czas nie uzyskując 

żadnej  odpowiedzi.  Panika  rozsnuła  się  w  ciemności  wokół  niej,  pulsując  w 
powietrzu, aż zaczęła dostrzegać rzeczy, które nie istniały, słyszeć głosy tam, gdzie 
panowała cisza i wyczuwać obecność jeszcze kogoś oprócz nich dwojga. 

-  Nie  -  powiedziała,  zaciskając  usta  i  walcząc  z  czającym  się  w  mroku 

koszmarem; poczuła, że wstępują w nią nowe siły. - Nie. - Nie podda się panice i 
towarzyszącej jej nieodłącznie grozie. 

Czując jakby delikatne szarpnięcie za rękaw, odwróciła się gwałtownie. „Wynoś 

się Jack - warknęła w duchu. - On jest mój, nie dostaniesz go.” 

Odwróciła się znów do Kita. Zbierając razem każdą drobinę siły i każdy okruch 

woli,  jaki  w  niej  jeszcze  pozostał,  spróbowała  podnieść  go  na  równe  nogi,  ale 
szybko miała przekonać się, że jej własne siły były zbyt wątłe. Z powrotem osunął 
się na ścianę. 

Oddychając ciężko, oparła swoje czoło o jego modląc się i przeklinając słowami, 

jakie podpowiadała jej rozpacz. 

background image

-  Dobry  Boże...  pomóż  mi...  pomóż  mi  postawić  tego  głupiego  sukinsyna  na 

równe nogi... Przepraszam, Melanie, nie chciałam nikogo obrazić. - Podciągnęła go 
wysoko,  przywierając  do  niego  własną  klatką  piersiową  i  w  ten  sposób 
zabezpieczając go przed ponownym upadkiem. - Niech cię diabli, panie Kit Carson, 
lepiej  znajdź  szybko  to,  co  straciłeś,  na  przykład  własną  świadomość,  albo 
wywlekę  cię  stąd  za  nogi.  Słyszysz  mnie?  Za  nogi.  A  przy  tej  nawierzchni  nie 
zapowiada  ci  się  przyjemna  podróż.  -  Wepchnęła  ramię  pod  jego  ramię. 
Zablokowała  je,  uniemożliwiając  sobie  tym  samym  jakiekolwiek  poruszanie.  - 
Twoja  ostatnia  szansa,  wyrzutku  -  syknęła  przez  zęby.  -  Wracaj  do  przytomności 
albo poniesiesz konsekwencje swego uporu. 

Kolanem stuknął o jej kolano, próbując postawić pierwszy, niepewny krok, ale to 

wystarczyło. 

 

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Kristine wirowała na parkiecie w ramionach ojca spowita w zwoje białej koronki i 

satyny.  Była  wystrojona,  wyfiokowana,  wypudrowana,  wyszminkowana.  Róż 
okazał się niepotrzebny; błyszczała jak świeżo rozkwitła róża. 

W  drugim  krańcu  pokoju  jej  mąż  tańczył  walca  z  jej  matką.  Muriel  również 

błyszczała  lekko,  nawet  jeśli  mężczyzna,  z  którym  tańczyła  niekoniecznie  był 
człowiekiem,  o  jakim  marzyła  dla  swojej  córki.  Miał  na  sobie  białą,  haftowaną 
złotem  tunikę,  na  ręku  dzwoniły  złote  bransolety,  a  poniżej  łopatek  opadał 
warkocz. Było to największe przyjęcie weselne, na jakie kiedykolwiek zdobyła się 
ich rodzina. 

Golden  Plum,  najlepszy  restaurator  w  północnym  Kolorado  podejmował  gości 

szampanem,  truskawkami,  kosztownymi  przekąskami  z  krewetek  i  homara  oraz 
najmniejszymi kanapeczkami, jakie kiedykolwiek zdarzyło się Kristine widzieć. Na 
żadnym ze stołów nie było kurczaków czy szwedzkich pulpetów. Tort składał się z 
czterech  czekoladowych  warstw  ozdobionych  białym  lukrem  i  kandyzowanymi 
fiolkami  w  kolorze  jej  oczu.  Kristine  i  Kit  poprzysięgli  sobie  pofolgować  bez 
umiaru własnym apetytom, objadając się pozostałymi po przyjęciu smakołykami. 

Grała  orkiestra.  Wynajęli  salę  klubu  ziemiańskiego,  po  czym  zasypali  ją 

praktycznie  kaskadami  goździków  i  lawendy  w  kolorze  jej  oczu.  W  górze  nad 
stanowiskiem  orkiestry  spojrzenia  wszystkich  przyciągały  ich  inicjały  wypisane 
pączkami jasnych róż w środku uplecionego z irysów serca - w kolorze jej oczu. 

To  był  jej  ślub,  a  Kristine  wiedziała,  że  może  mieć  tylko  dwa.  Chciała,  by  ten 

odbył się uroczyście, a jej ojca nie zniechęciła cena. 

Kit nalegał na zakup wszystkich kwiatów w kolorze jej oczu,  i to jej się bardzo 

podobało.  Zapłaciła  restauratorowi  w  sekrecie,  za  kwiaty,  ale  wynajęcie 
dwudziestoosobowej orkiestry było już zasługą jej ojca. 

Jenny i matka Kristine z wielkim zapałem zabrały się do kompletowania stroju jej 

i  druhen.  W  Denver  nigdy  jeszcze  nie  widziano  osób  tak  bez  reszty  oddanych 
sprawie zakupów. Dwie starsze panie straciły po pięć funtów, choć Jenny zaklinała 

background image

się nawet, że jej ubyło sześć. 

- Pani Carson? 
Ojciec okręcił nią wokoło tak, że wpadła prosto w objęcia męża. 
- Tak, panie Carson? - Uśmiechnęła się do niego. 
-  Poślubiłem  cię  dwukrotnie,  patni,  raz  pod  Oczami  Buddy  i  raz  w  obrządku 

pisanym  twoją  chrześcijańską  biblią,  choć  wątpię,  by  Bóg  myślał  o  dodatkach  w 
postaci setki gości i czteropiętrowego tortu, a ty wciąż jeszcze nie chcesz wyjawić 
mi  swojego  sekretu.  Tak  nie  postępuje  dobra  żona.  -  Uniósł  w  górę  jedną  brew, 
patrząc na nią. 

Poślubił  ją  pod  Oczami  Buddy,  dosłownie,  w  klasztorze  ukrytym  w  Zakazanym 

Królestwie  Mustanga,  obecnie  prowincji  Nepalu,  a  niegdyś  jego  ziemi  rodzinnej. 
Pobłogosławił ich uczony lama, gdy Kit leżał jeszcze na, jak obawiała się Kristine, 
śmiertelnym łożu. 

Wydostała  go z Chatren-Ma, ale nigdy nie powiedziała  mu jak. Patrząc  teraz na 

niego, gdy jego skóra odzyskała już swój normalny, zdrowy kolor, a energia jego 
sił witalnych otaczała ją jak dawniej, wiedziała, że nigdy mu tego nie wyjawi, gdyż 
byłoby to zapraszaniem nieszczęścia. On chciałby tam wrócić. 

-  Nigdy  tego  ze  mnie  nie  wydobędziesz  -  powiedziała,  posyłając  mu  kolejny 

uśmiech. Sekret był zamknięty w jej sercu, a nauczyła się już zachowywać własne 
myśli dla siebie. - 

W odpowiedzi wziął ją w ramiona patrząc w oczy z łobuzerskim uśmiechem. 
-  Ja  także  mam  swój  sekret,  Kreestine.  I  to  taki,  który  warto  by  ci  było  poznać. 

Może moglibyśmy dobić targu, co? 

On  miał  jakąś  tajemnicę?  Przed  nią?  Nie  bardzo  chciało  jej  się  w  to  wierzyć. 

Spędziła w klasztorze dwa tygodnie, ocierając jego rozpalone czoło i rozmawiając 
ze  wszystkimi  mnichami  nie  związanymi  przysięgą  milczenia.  Dowiedziała  się  o 
nim wiele, a może nawet i trochę za dużo jak na jej gust. 

Złota maska, na przykład, była prezentem od azjatyckiej księżniczki, wyrazem jej 

nie  odwzajemnionej  miłości.  Półszlachetne  kamienie  i  przepyszna  owcza  skóra 
zdobiąca  jego  łoże  były  niekoniecznie  zbyt  subtelnym  darem  dla  klasztoru  od 
pewnej zamożnej  Indianki. Chciała kupić sobie  chłopca do posług  i wybrała Kita 
spośród innych nowicjuszy nie przeznaczonych do życia jedynie w czystości wiary. 
Miał wtedy piętnaście lat. Reszty Kristine mogła się już domyślić sama i doszła do 
wniosku, że też by uciekła. 

Na kolejny z jego sekretów natrafiła w jednej z przymocowanych do siodła toreb, 

po  czym  popłakała  się  niemal  ze  śmiechu.  Skulona  na  ziemi  długo  nie  mogła 
opanować  śmiechu,  za  to  znakomicie  udało  jej  się  odreagować  stres.  Tak  bardzo 
bała się wtedy o jego życie. 

Kilka dni później, kiedy nie miał już gorączki, powrócił jej dobry humor i spytała 

go, jak spodobała się Turkowi jego nowa fryzura. 

- Jaki sekret? - spytała teraz obejmując go za szyję. 
-  Interesuje  mnie  jedynie  zamiana.  -  Postawił  ją  na  ziemi  przy  ich  nowym 

background image

kadilaku.  Obszedł  wszystkie  salony  samochodowe,  po  czym  zaskoczył  ją 
wybierając coś, co dla niej stanowiło zupełną kwintesencję Ameryki. „Barbarzyń-
ca, rzeczywiście” - pomyślała w duchu. Ten mężczyzna miał niezwykle wykwintny 
gust. Upłynęły co najmniej dwie minuty, zanim przyzwyczaiła się do podróżowania 
w odpowiednim stylu. 

Rozejrzała się po parkingu. 
- Nie możemy odjechać. Kit, to nasze przyjęcie. 
- Sekret, patni. - Przytulił ją mocno, zwilżając usta pocałunkiem. „Niech go licho 

porwie  -  pomyślała  -  zna  wszystkie  moje  słabe  punkty,  siłę  swych  pocałunków  i 
moją ciekawość.” 

-  Ty  pierwszy.  -  Wypowiadając  te  słowa  tuż  przy  jego  ustach  zdążyła  skraść 

jeszcze kilka całusów. 

- Będziesz miała nasze dziecko. 
Po czym wrócił do swoich pieszczot, na chwilę zupełnie zamykając jej usta. 
- Hm, tak - wyjąkała, gdy doszła już do siebie. - Kiedyś bez wątpienia będziemy 

mieli dzieci i... 

- Dziewięć miesięcy, Kreestine. - Położył dłoń na jej brzuchu. - To dziecko urodzi 

się za dziewięć miesięcy. 

- To niemożliwe - próbowała protestować wciąż jeszcze nie mogąc otrząsnąć się z 

zaskoczenia. - Nie możesz tego wiedzieć. 

- To wiem i nawet więcej. - Pocałował jej policzek. 
- Więcej? - Przechyliła głowę, by spojrzeć w błyszczące tajemnicą oczy i jej głos 

zmienił  się  w  pełen  niedowierzania  szept.  -  Wiesz,  czy  to  będzie  chłopiec  czy 
dziewczynka? 

-  Tak.  -  Uśmiech  prawdziwego  łotra  opromieniał  mu  twarz.  -  Ale  ta  wiadomość 

ma swoją cenę. 

-  Nie.  -  Zmusiła  się,  by  powiedzieć  „nie”.  Nie  mogłaby,  nie...  W  ciąży?  Jego 

dziecko?  Zupełnie  nieświadomie  przykryła  dłonią  jego  rękę.  -  Obiecaj  mi.  - 
Musiała to wiedzieć. 

- Nie wrócę tam bez ciebie, obiecuję. Przygotuję się do wyprawy. I obiecuję także, 

że  nasz...  nasze  dziecko  uczył  będzie  życia  tylko  jeden  ojciec.  To  wszystko  ci 
obiecuję. 

Wzięła głęboki oddech. Nigdy nie łamał danego słowa. 
-  Na  pewno  domyśliłeś  się  już,  że  musiałam  znaleźć  inną  drogę  z,  a  więc  i  do 

Chatren-Ma. 

- Tak. 
-  Jedynie  grupa  speleologów  mogłaby  być  zainteresowana  odwiedzeniem  kiedyś 

jaskini, miejmy nadzieję, że pod patronatem poważnej grupy historyków i archeo-
logów. 

- Tak - przytaknął jej cierpliwie. Gdy wciąż nie przerywała milczenia, ponaglił ją. 

- Droga, Kreestine? 

-  Czy  wiesz  ile  w  klasztorze  jest  cel?  -  Około  setki,  nie  licząc  świątyń,  pokojów 

background image

spotkań, miejsc do pracy i kuchni - odpowiedział lekko rozbawiony. 

-  To  tylko  zdrowy  rozsądek.  Kit  -  powiedziała.  -  Stu  mężczyzn,  mnichów,  bez 

żadnej kobiety, która krzątałaby się wokół nich, nie dałoby rady ciągnąć dzień po 
dniu wody przez ten labirynt ścieżek, tuneli i pułapek nicości. Zbudowaliby jakąś 
sieć wodociągową, wiadukt, a przynajmniej jakiś skrót nad rzekę. 

Jego oczy otworzyły się szerzej. 
- Znalazłaś drogę do rzeki? 
- To była kiedyś droga, teraz jest niemal zupełnie zasypana kamieniami. 
- Zburzyłaś drogę prowadzącą do rzeki? 
- Byłam zdesperowana, a wtedy byłam też i jestem aż po dziś dzień wdzięczna, że 

nie  obsunęliśmy  się  razem  ze  skałami,  choć  może  byłoby  to  szybsze  niż 
przechodzenie  po  nich.  Teraz  twoja  kolej.  -  Pełen  wyczekiwania  uśmiech 
rozświetlał jej twarz. Uważała, że już skończyła. On był innego zdania. 

- Gdzie jest położona ta droga wewnątrzklasztorna? 
- Kit - ostrzegła go. 
-  Nasze  dziecko  prawdopodobnie  poprowadzi  taką  ekspedycję.  Powinien  znać 

takie szczegóły. 

- On? 
- Syn - potwierdził z uśmiechem, biorąc ją znów w swoje ramiona. - Nasz syn. 
Ściskała  go  ze  wszystkich  sił,  promieniejąc  szczęściem.  Potem  wspięła  się  na 

palce i szepnęła mu do ucha. 

- Dziewiąta cela na wschód od spichlerza po stronie północnej. 
Wyglądało na to, że przygoda życia z wygnańcom Kitem Carsonem nigdy się nie 

skończy.