background image

Jay Friedman, My early years, May 9, 2005 

tłum. Łukasz Michalski

 

 

146. Moje młode lata                                       My early years                                           

Jay Friedman, maj 2005 

 
Być  może  w  tym  miesiącu  czytelników  zainteresuje  opisanie  moich  muzycznych 

początków, z czasów koni i powozów (no, prawie...). Wiedzcie, że kiedy zbliża się termin 
wysłania  artykułu,  mówię  sobie:  O  czym,  do  licha,  mam  w  tym  miesiącu  napisać? 
W ostatniej  chwili  siadam  i  zmuszam  się  do  wymyślenia  czegoś,  mam  nadzieję, 
interesującego.  Ben  Coy,  mój  znakomity  webmaster,  zawsze  ostrzega  mnie  o  bliskim 
terminie i udziela bardzo pomocnych rad, aby wszystko szło naprzód. 

Urodziłem się w Chicago, w roku 1939. Kiedy miałem pięć lub sześć lat, zmarł mój 

ojciec  i  zamieszkałem  z  różnymi  krewnymi,  którzy  nie  bardzo  wiedzieli,  co  ze  mną 
począć.  Rodzina  ze  strony  ojca  była  mocno  zaangażowana  w  sztukę:  taniec  w  balecie, 
śpiew  operowy,  skrzypce.  Dużo  śpiewałem,  ponieważ  miałem  śliczny  dziecięcy  głosik. 
Wkrótce  jednak  skończyły  się  miłe  powitania  w  różnych  domach  rodziny,  a matka 
wysłała  mnie  do  szkoły  wojskowej.  Pracowała  na  dwóch  etatach  i,  jak  mówiła,  „nie 
chciała, żebym biegał po ulicach”. Pamiętam, że były dwa rodzaje dzieci w tej wojskowej 
szkole. Połowa to ci, którzy nie byli dość źli, żeby trafić do szkoły poprawczej, a reszta to 
tacy  jak  ja,  wystraszone  maluchy,  których  rodzice  najwyraźniej  już  nie  chcieli.  Były  tam 
dzieci  od  1  do  8  klasy,  więc  też  takie  całkiem  małe  berbecie.  Do  szkoły  dołączyłem 
w roku  1948,  miałem  9  lat i  poszedłem  do  czwartej  klasy.  W  piątej  klasie  ogłoszono 
konkurs  o  nagrodę  „wyróżniającego  się  kadeta”,  przyznawaną  na  zakończenie  roku. 
Zorganizowali  coś  pod  nazwą  „konkursowej  musztry”,  która  polegała na  serii  poleceń 
wydawanych  wszystkim  150  kadetom.  Polecenia  były  szybkie  i skomplikowane,  miały 
mylić  i  eliminować  uczestników  konkursu.  Chyba  w  tamtych  czasach  myślałem  bardzo 
szybko (inaczej niż teraz), ponieważ wygrałem 18 z tych konkurencji i dostałem nagrodę 
dla wyróżniającego się kadeta. W tym samym roku poszedłem też do dyrygenta orkiestry 
i oznajmiłem, że chcę grać na puzonie lub trąbce. Pamiętam, że powiedział „potrzebuję 
barytonisty” i jeszcze „możesz tak zacząć, a później zmienić instrument”.  Pamiętam noc 
przed  pierwszą  lekcją,  śniłem  o  wydaniu  dźwięku  z tej  trąby,  byłem  niesamowicie 
podekscytowany. Ta szkoła była trochę, jak z Olivera Twista. Właściciel szkoły miał dużą 
i ciężką łopatę z drewna wiśniowego, którą co jakiś czas przynosił. Nikomu w szkole nie 
udało  się  ujść  bez  lania.  W  sali  gimnastycznej  ustawiali  wszystkich  w  szeregu  i  przez 
dobrą godzinę wszyscy dostawali swoje. Większe dzieci uderzał tak mocno, że nawet jeśli 
nigdy  dotąd  nie  płakały,  to  oczy  miały  pełne  łez  od  samej  siły  uderzenia.  Było  też 
w szkole  kilku  instruktorów,  którzy  dziś  trafiliby  do  więzienia  za  zabawy  z  małymi 
chłopcami, ale wówczas nie rozmawiano o takich sprawach. 

Na  barytonie  grałem  do  zakończenia  szkoły  w  roku  1953.  Wiesz,  kiedy  masz  9  lat 

i trafiasz  do  szkoły  wojskowej  na  lat  5,  to  myślisz,  że  nigdy  nie  wyjdziesz.  Potem 
poszedłem do publicznej szkoły średniej i tam grałem w orkiestrze. Wziąłem udział też 
w paru  konkursach  dla  solistów.  Byłem  całkiem  zwyczajnym  dęciakiem,  trochę  tylko 
lepszym  od  reszty.  Nie  uczyłem  się  prywatnie,  gdyż  nie  miałem  kontaktu  z  poważnym 
nauczaniem  gry.  Później,  na  moim  ostatnim  roku,  szef  orkiestry  Walter  Dubyk 
powiedział, że chce zorganizować dla mnie prywatne nauczanie. Wysłał mnie do czegoś, 
co  nazywało  się  Chicago  School  of  Music,  na  lekcje  z  kimś  o  nazwisku  Vincent 
Cichowicz.  W  tym  czasie  półgodzinna  lekcja  kosztowała  cztery  dolary.  Uczyłem  się 

background image

Jay Friedman, My early years, May 9, 2005 

tłum. Łukasz Michalski

 

 

u Cichowicza  przez  mój  ten  ostatni  rok  i,  kiedy  koledzy  z  klasy  stwierdzili,  że pójdą  na 
Wychowanie Fizyczne, ja zdecydowałem, że lepsza dla mnie będzie muzyka, bo tylko na 
niej  się  znałem.  Powiedziałem  Vincentowi,  że  chcę  grać  na  trąbce,  myśląc,  że  jest 
najbliższa barytonowi. Jednak on stwierdził, że zadęcie jest ważniejsze i powinienem iść 
na  puzon.  Pamiętam,  że  poszli  gdzieś  na  zaplecze  i  wrócili  z  puzonem 
Olds „Ambassador”. Vince powiedział, że mam grać na ustniku Bacha. Zacząłem chyba 
od 7C. Zapisałem się na Uniwersytet Roosvelta i tam studiowałem przez 6 miesięcy, ale 
czułem,  że  to  dla  mnie  trochę  za  mało,  więc  wróciłem  na  studia  do  Vincenta.  Po 
kolejnych 6 miesiącach powiedział mi, że potrzebuję nauczyciela puzonu i umówił mnie 
na  studiowanie  z  Johnem  Swallow'em,  który  wtedy  grał  w  Chicago  Symphony.  John  to 
jeden  z  najbardziej  oryginalnych  myślicieli,  jakich  kiedykolwiek  spotkałem  i  do  dzisiaj 
korzystam z wielu rzeczy, których mnie nauczył. U niego studiowałem półtora roku. 

Muszę  też  opowiedzieć  o  tym,  co  na  mnie  w  młodości  wpływało.  Oprócz  trębaczy 

i puzonistów  CSO,  do  których  modliłem  się  za  studenckich  czasów,  no  i  poza 
wysłuchanymi  koncertami  CSO,  które  pewnie  były  najcenniejszym  narzędziem 
edukacyjnym  w  moim  muzycznym  rozwoju,  była  też  osoba,  którą  próbowałem 
naśladować  z  oddali.  To  Gordon  Pulis,  dawny  pierwszy  puzonista  Filharmonii 
Nowojorskiej.  Jeszcze  będąc  studentem  spotkałem  Louisa  Van  Haneya,  drugiego 
puzonistę nowojorczyków i tym samym kolegę z sekcji Pulisa. Nasza przyjaźń trwała aż 
do  jego  przedwczesnej  śmierci.  Wypytywałem  go  wszystko  związane  z Pulisem, 
zdobyłem  też  szczęśliwie  kopie  starych  taśm  Pulisa  i  jego  sekcji,  grającej  tria  i kwartety. 
Skompletowałem  nawet  kolekcję  wszystkich  nagrań  i  koncertów  z  udziałem  Pulisa,  na 
które  się  natknąłem;  również  koncerty  solo  z  Air  Force  Band,  czy  V  Mahlera 
z nowojorską.  Choć dwa  razy  go  spotkałem,  to  nigdy nie słyszałem  grającego na  żywo. 
Starałem  się  zebrać  zdjęcia  z  jego  wykonań,  wypowiedziane  komentarze  i  wspomniane 
już  wcześniej  nagrania.  Jego  historia  powinna  stać  się  przedmiotem  biografii,  starczy 
powiedzieć, że był źródłem inspiracji dla skromnego byłego barytonisty, próbującego stać 
się symfonicznym puzonistą, a jego granie i wpływ na zawsze pozostaną w mojej pamięci. 

W  tamtym  okresie  rozpocząłem  jedną  z  najważniejszych  rzeczy  w  historii  mojej 

kariery,  polegającą  na uformowaniu  sekcji niskiej blachy  i  regularnym  wspólnym  graniu. 
To  znaczy,  że  prawie  co  wieczór  graliśmy  razem.  John  Tafoya,  Martin  Fako,  ja  i  Bob 
Tucci na tubie. Graliśmy tria, kwartety i fragmenty orkiestrowe niemal co wieczór, przez 
jakieś cztery lata. Bob Tucci wyjechał wcześniej do Europy, ale puzony nadal grały razem. 
W  Civic  Orchestra  grałem  przez  4  lata;  w  tym  czasie  dostałem  pracę  we  Florida 
Symphony,  w  Orlando.  Sezon  tam  trwał  przez  15  tygodni,  a  ja  zarabiałem  100$  na 
tydzień.  Potem  wracałem  do  Chicago  i grałem  w  Civic  przez  resztę  roku.  Trwało  to 
2 lata, 1960 i 61. Latem pracowałem, jako nocny operator windy w hotelu Palmer House. 
Przez całą noc mogłem bzyczeć na ustniku, bo nikogo obok nie było. Rano kładłem się 
spać,  wstawałem  o  17:00  i  grałem  z  kolegami  na  naszych  sesjach  niskiej  blachy. 
Pamiętam, że podczas moich przerw w środku nocy chodziłem za róg, przed Orchestra 
Hall.  Zastanawiałem  się,  czy  dałoby  się  wślizgnąć  tam  i ćwiczyć  na  estradzie  całą  noc. 
Muszę  powiedzieć,  że  wtedy  nawet  nie  wyobrażałem  sobie,  że  mógłbym dostać  pracę 
choćby w małej, czy średniej wielkości orkiestrze, a tym bardziej w Chicago Symphony. 
Zimą  chodziłem  do  szkoły,  ale  na  „pół  etatu”,  pracując  i  ćwicząc  5-8  godzin  dziennie. 
Powiedzieć,  że  unikałem  szkoły,  by  ćwiczyć,  to  jednak  niedopowiedzenie.  Z powodu 
niewoli w szkole wojskowej nie byłem otwarty na świat zewnętrzny, nie miałem żadnych 

background image

Jay Friedman, My early years, May 9, 2005 

tłum. Łukasz Michalski

 

 

umiejętności społecznych, ani życia towarzyskiego. Zatem, nie miałem nic, co mogłoby 
zakłócić  moje  całkowite  poświęcenie  się  rozwijaniu  umiejętności  puzonowych.  Jak  na 
swój wiek, z powodu późnego startu, byłem daleko w tyle.     

Pierwszy w ogóle koncert symfoniczny usłyszałem w roku 1957. Wiedziałem, że CSO 

ma  zagrać  I  Symfonię  Mahlera  z  Bruno  Walterem.  Akurat  w  tym  dniu  zmarł  Toscanini, 
więc zagrali na jego cześć uwerturę Coriolan. Nie wiedziałem, kim był Mahler i oczywiście 
nie  wiedziałem,  kto  to  Bruno  Walter.  Wraz  z  początkiem  poważnego  studiowania 
zacząłem  chodzić  na  możliwie  wszystkie  koncerty.  Na  niektóre  poszedłbym  2  i  3  razy, 
gdyby  była  szansa  na  bezpłatny  bilet.  Tymczasem  okres  spędzony  w  Civic  orchestra 
okazał się bardzo owocny muzycznie. Dyrygentem był John Weicher, były koncertmistrz 
Chicago  Symphony  i  zarazem  jeden  z  najlepszych  muzyków,  jakich  kiedykolwiek 
poznałem.  Był  mistrzem  wymagającym  i każdy  utwór  rozbierał  na  części  z chirurgiczną 
precyzją. Od niego nauczyłem się więcej, niż od jakiegokolwiek innego dyrygenta. 

Kiedy John Swallow wyjechał z powrotem do Nowego Jorku, przyjął mnie do swojej 

klasy  John  Lambert.  U  niego  studiowałem  przez  2  lata.  Wtedy  Byron  Peebles, 
dotychczasowy zastępca I puzonisty CSO, wyjechał do Los Angeles na stanowisko szefa 
grupy,  a  ja  poczułem,  dzięki  praktyce  w  Civic  Orchestra,  że  nadaję  się  na  jego  miejsce. 
Zanim  zostałem  członkiem  orkiestry,  nigdy  nie  grałem  przed  Reinerem,  za  to  miałem 
przesłuchanie przed całą orkiestrą i to na trąbce basowej! Pod koniec mego pierwszego 
roku  w  CSO  próbowaliśmy  cały  program  wagnerowski.  Grałem  na  trąbce  basowej, 
doskonale  wiedząc,  że  asystent  pierwszego  puzonisty  to  najbardziej  niebezpieczna 
pozycja w orkiestrze. W mijającym roku pomogłem w kilku tylko utworach, więc miałem 
teraz  szansę  zagrania  istotnej  partii  z  najbardziej  wrednym  dyrygentem  wszech  czasów. 
Zaczęliśmy od Podróży Zygfryda po Renie. Reiner przy pierwszym tutti przerwał, obejrzał się 
i zapytał: „Kto gra na basowej trąbce? Nie słyszę Cię!” Od tej chwili kazał mi grać solo 
prawie  każde  wejście,  przed  całą  orkiestrą.  I  już  było  wiadomo,  że  nieźle  Ci  idzie  i  nie 
zostałeś wylany! 

Ciekawy  był  mój  trzeci  sezon  w  orkiestrze.  Robert  Lambert,  szef  grupy  i  mój  były 

nauczyciel, miał problemy z zadęciem i wziął urlop na czas letniego sezonu. Grałem za 
niego  w  Ravinia  (miejsce  letnich  koncertów  CSO-  przyp.  tłum.),  choć  w  tamtych  czasach 
asystenci nie grywali w sezonach letnich. Z początkiem sezonu jesiennego szykowaliśmy 
się do wyjazdu z Cudownym Mandarynem i jeszcze innymi utworami. Usiadłem na miejscu 
asystenta,  ale,  kiedy  z  początkiem  próby  nikt  nie  zjawił  się  na  miejscu  pierwszego, 
postanowiłem się przesiąść  i  zacząłem  grać  próbę.  Podczas  przerwy  przyszedł  manager 
i powiedział:  „tak,  przy  okazji,  -  będziesz  grał  na  pierwszym;  principal  ma  trochę 
wolnego”.  Jak  miło,  że  mi  powiedział!  Okazało  się,  że  tak  grałem  do  końca  sezonu. 
Musiałem  zrobić  dobre  wrażenie,  bo  dali  mi  pozycję  szefa  grupy,  choć  wcześniej 
zastanawiałem się, czy mnie w ogóle dopuszczą do przesłuchania na to miejsce. Gdyby 
nie  Bartok  podczas  tej  trasy  (a  puzony  co  wieczór  grały  bez  pudła),  to  pewnie  nie 
miałbym okazji pokazać, co potrafi zarozumiały i nielękliwy dzieciak. Reszta, jak mawiają, 
to już znana historia... 

 
Oryginał: 

http://jayfriedman.net/articles/my_early_years