background image

Patt Bucheister

W NAMIĘTNEJ

POGONI

background image

Rozdział 1
W skali od jednego do dziesięciu to przyjęcie zasługuje na 

pięć  punktów,  stwierdziła  Courtney  Caine  oparłszy  się  o 
ścianę w wielkim salonie. Bywała na gorszych imprezach, ale 
zdarzały się też lepsze. Od czasu, gdy była tutaj po raz ostatni, 
sześć 

miesięcy 

temu, 

dom 

został 

odnowiony 

wyremontowany.  Imponującą  rezydencję  w  kolonialnym 
stylu,  należącą  do  menedżera  jej  matki,  poddawano 
kapitalnemu  remontowi  częściej  niż  stary,  ośmioletni 
samochód jej gospodyni, pomyślała Courtney z rozbawieniem. 
Kiedy  dziesięć  lat  temu  Tyrell  Gilbert  kupił  dom  nad  James 
River  w  Wirginii,  matka  sądziła,  że  zwariował.  Tłumaczyła 
mu,  że  do  jego  biura  w  Nashville  i  na  lotnisko  jest  stąd 
prawdziwy kawał drogi. Ale dla Tyrella była to właśnie zaleta 
tego miejsca stanowiąca o jego atrakcyjności. Ostatnio, zresztą 
również, 

matka 

zakupiła 

podobną 

posiadłość 

na 

przedmieściach Yorktown i to z tych samych powodów.

Courtney  ogarnęła  pokój  spojrzeniem.  Wolała  być 

obserwatorem  i  z  boku  przyglądać  się  zabawie,  zamiast 
mieszać  się  ze  stojącymi  w  grupkach  ludźmi.  Nie  miała 
nastroju na grzeczne pogawędki i na odpowiadanie na pytania 
o jej nogę.

Zawsze  było  tak,  że  ktoś  zauważał  tę  nogę  i  o  nią 

wypytywał - sympatycznie ale natrętnie. Utykała nie bardziej 
niż ktoś, kto ma odcisk na palcu, a mimo to narażona była na 
więcej pytań, niż by sobie tego życzyła. Odpowiadała zależnie 
od humoru i od sposobu, w jaki były czynione uwagi. A były 
one  rozmaite,  od  śmiesznych  do  wzniosłych;  szukano 
przyczyny  jej  kalectwa  a  to  w  skokach  narciarskich,  a  to  w 
nadepnięciu  na  gwóźdź.  Każdy  chciał  znać  prawdę.  Przez 
większość  swego  życia  nosiła  na  nodze  klamrę  i  zdążyła  się 
do  tego  przyzwyczaić.  Ale  choć  bardzo  się  starała,  nie 
potrafiła  przywyknąć  do  współczujących  spojrzeń,  jakie  jej 

background image

rzucano, gdy ludzie dowiadywali się prawdy, i sposobu, w jaki 
ją traktowano, kiedy zauważali klamrę. Prościej było to ukryć 
i nie ściągać na siebie uwagi.

Ponieważ  tego  wieczoru  miała  na  sobie  długą  suknię, 

klamra pod jej lewym kolanem była niewidoczna.

I  dopóki  będzie  stała  tutaj,  w  tym  miejscu,  wszelkie 

szczegółowe  wyjaśnienia  dotyczące  jej  nogi  nie  będą 
konieczne.

Zauważyła  fotografa  z  dwoma  aparatami  uwieszonymi  u 

szyi,  który  przedzierał  się  przez  tłum  w  poszukiwaniu 
honorowego  gościa.  Courtney  doskonale  potrafiła  unikać 
kamer  i  aparatów,  kiedy  przebywała  w  towarzystwie  swej 
sławnej  rodziny.  Na  zdjęciach  ledwo  można  było  rozpoznać 
jej  twarz,  i  to  jej  właśnie  odpowiadało.  W  odróżnieniu  od 
matki  i  sióstr  wolała  przesiadywać  w  bibliotece  otoczona 
książkami  niż  w  tłumie  ludzi  na  przyjęciu  czy  na  scenie,  na 
wprost  publiczności,  oblężona  przez  fanów  muzyki 
rozrywkowej.

Jeszcze tylko godzina i wypełni się umowa, jaką zawarła z 

matką  po  wysłuchaniu  kilkugodzinnego  zrzędzenia  i 
dokuczania z jej strony. W świecie interesów przydałby się tak 
znakomity  negocjator  jak  Amethyst  Rand,  pomyślała 
rozbawiona  Courtney.  Matka  zdawała  sobie  sprawę,  że 
dziewczyna  nie  lubi  pokazywać  się  na  takich  publicznych 
imprezach,  które  stanowiły  istotną  część  życia  jej  bliskich -
znanych osobistości w przemyśle rozrywkowym - szczególnie 
przez ostatnie dwa lata. Zazwyczaj Amethyst z właściwą sobie 
dobrodusznością  akceptowała  odmowę  córki - z  wyjątkiem 
sytuacji, kiedy chciała mieć przy sobie wszystkie swoje córki. 
Tak  jak  dzisiaj.  Amethyst  była  honorowym  gościem  na 
przyjęciu  wydanym  przez  jej  menedżera  z  okazji 
dwudziestopięciolecia  jej  działalności  w  dziedzinie  muzyki 
country.

background image

Ze swego miejsca przy ścianie, tuż przy wejściu do salonu, 

Courtney  widziała  przez  łukowate  drzwi  bufet  w  jadalni. 
Wcale  nie  musiała  krążyć  wokół  pokrytego  adamaszkiem 
stołu,  by  wiedzieć,  jakiego  rodzaju  potrawy  tam  postawiono. 
Był  tam  kawior  w  wyłożonych  lodem  miseczkach,  pasztet 
uformowany  w  kształcie  ryb  i  innych  stworzeń,  faszerowane 
krewetki  i  egzotyczne  jadalne  mięczaki  wybrane  ze względu 
na  ich  wysoką  cenę  i  wystawione  tak  przepięknie,  że  wstyd 
nieomal  było  naruszać  te  misterne  kompozycje.  Po  dwóch 
godzinach  owe  wypracowane  dzieła  sztuki  kulinarnej  były 
zaledwie tknięte przez  wytwornie odzianych gości, czego nie 
dałoby  się  powiedzieć  o  szampanie.  Jego  zasoby  malały  z 
każdą minutą.

Courtney  nie  mogła  powstrzymać  się  od  uśmiechu  na 

myśl,  że  honorowy  gość  wolałby  raczej  zjeść  hot - doga  i 
frytki  i  popić  to  szklanką  zimnej  lemoniady  lub  piwa  niż 
delektować się tymi wszystkimi kosztownymi i wyszukanymi 
frykasami.  Prywatnie  matka  nazywała  dania  tego  rodzaju 
„kęskami",  nadającymi  się  doskonale  do  tego,  by  na  nie 
patrzeć, ale nie do tego, by się nimi najeść.

Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy zdała sobie sprawę, że 

jest  obserwowana.  Znowu.  Zanim  rozejrzała  się  wokół, 
wiedziała  już,  kto  utkwił  w  niej  wzrok.  Nikt  inny  w  tym 
pokoju nie wywoływał w niej tak osobliwego uczucia, jak ten 
spoglądający na nią mężczyzna. Mało powiedzieć patrzył, on 
wprost  pożerał  ją  wzrokiem  i  to  z  takim  natężeniem  i  mocą, 
jakich  nie  doświadczyła  nigdy  przedtem.  Czuła  się,  jakby 
chodziły po niej mrówki.

Stał akurat w drzwiach prowadzących do jadalni i patrzył 

prosto  na  nią,  tak  jak  już  kilka  razy  podczas  tego  wieczoru. 
Nawet  przez  całą  długość  salonu  i  mimo  tych  wszystkich 
przedzielających  ich  ludzi  czuła  siłę  jego  niepokojącego, 
badawczego wzroku.

background image

Podobnie  jak  inni  obecni  tutaj  mężczyźni  miał  na  sobie 

smoking. Sprawiał wrażenie, że w tym oficjalnym stroju czuje 
się  zupełnie  swobodnie  w  odróżnieniu  od  pozostałych 
mężczyzn, którzy stali sztywno w obawie przed pognieceniem 
sobie  ubrania  lub  też  poprawiali  co  chwila  swoje  ciasne 
kołnierzyki.  Włosy  miał  gęste,  proste  i  czarne,  nieco 
przydługie.  Odniosła  wrażenie,  iż  jest  typem  człowieka  nie 
bardzo  dbającego  o  obowiązujący  styl  i  modę.  Cerę  miał 
śniadą i oczy, które na nią patrzyły, miały zuchwały i śmiały 
wyraz.

Kiedy  ujrzała  go  po  raz  pierwszy,  pomyślała,  że 

przypomina  samotnego  Indianina  siedzącego  na  koniu, 
którego  widziała  na  obrazie  wiszącym  w  domu  matki  w 
Nashville. Miał takie same wystające kości policzkowe, jakby 
rzeźbiony nos i te mroczne oczy zaglądające w głąb duszy.

Z pewnością próbuje zajrzeć również w głąb mojej duszy, 

pomyślała  niespokojnie.  Usiłując  jakby  odepchnąć  to 
onieśmielające,  otwarte  spojrzenie,  rzuciła  mu  oczami 
wyzywającą,  buntowniczą  odpowiedź.  Gdy  dojrzał  w  jej 
oczach wyzwanie, uniósł lekko kącik swych ust do góry.

Nie wiedziała, kim on jest, ale wiedziała, z kim przyszedł. 

Uwolniwszy  się  od  tego  nieodpartego  spojrzenia,  poszukała 
wzrokiem kobiety, której powinien był poświęcić swą uwagę. 
Swojej siostry, Amber. Nie dojrzała jej początkowo w ścisku i 
hałasie.  Nagle  zobaczyła,  jak  przedziera  się  przez  tłum  w 
kierunku 

ciemnowłosego 

nieznajomego. 

Courtney 

uśmiechnęła się. Już za chwilę zajmie się nim to ognistowłose 
dynamo, tak że nie będzie miał nawet chwili, by na nią jeszcze 
spoglądać.

Amber  była  najmłodsza  z  trzech  dziewcząt  i  najbardziej 

podobna  do  matki.  Była  wesoła  i  towarzyska.  Bawiło  ją 
wszystko, ale nie znosiła, gdy ktoś ją ignorował. Crystal była 
najstarsza. W stopniu o wiele większym niż Amber poświęciła 

background image

się  swej  karierze.  Traktowała  życie,  a  w  szczególności 
mężczyzn,  nieco  cynicznie.  Wszystkie  trzy  miały  innych 
ojców,  ale zarówno  wobec  siebie,  jak  i  w  stosunku  do  matki 
były nadzwyczaj lojalne.

I  właśnie  z  tego  powodu  Courtney  była  zirytowana 

mężczyzną, który gapił się na nią, zamiast zająć się siostrą.

Przez ostatnie pięć lat obie siostry Courtney występowały 

zawodowo  jako  piosenkarki  i  w  tłumie  czuły  się  tak  samo 
swobodnie  jak  ich  matka.  Wszystkim  trzem  nadano  wspólny 
przydomek  Klejnotów  Południa  i  wszystkie  trzy  cieszyły  się 
popularnością  u  kolejnych  pokoleń  wielbicieli  muzyki 
country.  Amethyst zazwyczaj nagrywała płyty i występowała 
na  scenie  sama,  podczas  gdy  Crystal  i  Amber  pojawiały  się 
jako  duet.  Kilka  razy  w  roku  występowały  razem.  Courtney 
była z nich dumna - kochała je i nie czuła żadnej zazdrości -
nie  zamieniłaby  też  swojego  akademickiego  żywota  na  ich 
sukcesy.

Potrząsnęła  przecząco  głową,  kiedy  podszedł  do  niej 

kelner  ze  srebrną  tacą  pełną  smukłych  kieliszków  z 
musującym winem. Trzymała  jeszcze w ręku kieliszek,  który 
przyniosła  tu ze sobą dwie  godziny temu.  Szampan był  teraz 
ciepły  i  zwietrzały.  Nieważne,  i  tak  nie  miała  zamiaru  go 
wypić.  Kieliszek  to  tylko  parawan,  tak  samo  jak  ten  lekki 
uśmiech na ustach.

Patrzyła  z  rozbawieniem,  jak  Amber  prowadzi  swego 

towarzysza  do  bufetu.  Jak  zwykle  gadała  jak  najęta. 
Zauważywszy  jego  nieco  oszołomiony  wyraz  twarzy, 
Courtney  nieomalże  mu  współczuła.  Gadatliwość  jej  drogiej 
siostry  i  przeskakiwanie  z  tematu  na  temat  porównać  można 
było  jedynie  z  lotem  piłeczki  pingpongowej,  odbijanej 
rykoszetem i nieświadomej swego ostatecznego celu.

- Czy  miałaś  okazję  zobaczyć  odnowioną  łazienkę 

Tyrella? - usłyszała kobiecy głos.

background image

Courtney  odwróciła  głowę,  by  spojrzeć  na  Crystal,  która 

nagle ni stąd, ni zowąd pojawiła się obok niej. - Nie - odparła 
z  szerokim  uśmiechem.  Porównywanie  gustów  ludzi  na 
podstawie  tego, jak  urządzają  łazienki,  było  zabawą,  w  którą 
bawiły się od dziecka. - Jak wygląda?

- Jak landrynka, stary cadillac mamy i ślubna suknia bez 

ramiączek Mavis Crevet.

- Różowa?

Zachichotały.  Crystal  oparła  się  plecami  o  ścianę. - W 

malutkie  białe  kwiatuszki.  Nawet  umywalka  i  sedes. 
Pamiętasz  łazienkę,  którą  widziałyśmy  na  przyjęciu  w 
Richmond parę lat temu? U Tyrella nie ma przynajmniej luster 
na suficie i świeczników.

Courtney  postawiła  swój  ledwo  tknięty  kieliszek 

szampana  na  tacy  przechodzącego  kelnera  i  dodała: - Ani 
dokumentów  rozwodowych  oprawionych  w  ramki  i 
powieszonych  na  ścianie  jak  u  tego  producenta  płyt  w 
Kalifornii,  o  którym  mi  mówiłaś. - Rozejrzała  się  wokoło. -
Gdzież jest nasz gospodarz? Nie widziałam Tyrella, od kiedy 
tu jestem.

- Ostatni  raz  widziałam  go,  jak  ciągnął  mamę  do  kilku 

facetów  z  Nowego  Jorku.  Znasz  Tyrella.  Nigdy  nie 
przepuszcza  okazji,  by  lansować  mamę,  gdzie  się  da.  Czy 
miałaś szansę zamienić z nią chociaż słowo?

Courtney  uśmiechnęła  się. - Dorwała  mnie  wcześniej  w 

kuchni.

- Mówiła ci o plantacji Mallory'ego?
- Tak. Obiecałam, że dowiem się dla niej wszystkiego, co 

ma  związek  z  historią  tego  miejsca. - Zaśmiała  się  cicho. -
Chyba  po  raz  pierwszy  zdała  sobie  sprawę,  że  ma  pod  ręką 
nauczycielkę historii w osobie własnej córki.

background image

- Jest bardzo podniecona myślą zamieszkania na plantacji. 

Wynalazła  nawet  kilka  przepisów  na  sporządzenie  napoju 
alkoholowego z miętą.

- Mam  nadzieję,  że  będzie  lepszy  niż  ten  poncz,  który 

zrobiła  na  święta  Bożego  Narodzenia.  Nieomal  rozpuścił  mi 
wszystkie plomby w zębach.

Kiedy  z  uśmiechem  odwróciła  się  do  siostry,  Courtney

znowu poczuła na sobie wzrok towarzysza Amber. Stał jakieś 
dziesięć  stóp  od  niej  w  grupie  kilku  mężczyzn.  Zamiast  na 
człowieka, z którym właśnie rozmawiał, patrzył na nią. U jego 
boku  nie  było  już  Amber.  Zobaczyła,  jak  przeniósł  wzrok  z 
niej na Crystal, porównywał je obie. Nietrudno było zgadnąć, 
co  pomyślał,  bowiem  różnica  między  nią  a  jej  siostrą  była 
taka, jak między nocą a dniem. Crystal cała lśniła i jaśniała, od 
perełek na miękkiej złocistej sukience aż po jasne blond włosy 
spięte  na  czubku  głowy  w  wymyślnych  splotach.  Miała 
świetny  makijaż  podkreślający  urodę  jej  oczu  o  nieco 
ciemniejszym odcieniu brązu niż oczy Courtney.

Sukienka Courtney miała obcisły biały stanik z koronkami 

i  długą  falistą  spódnicę.  Platynowe  włosy  odrzuciła  do  tyłu i 
związała  białą,  welurową  kokardą  u  nasady  szyi.  Makijaż 
miała  delikatny  i  ledwo  widoczny.  U  boku  siostry 
eksplodującej  światłem  i  elegancją  przedstawiała  się  nader 
skromnie.

- Zastanawiam  się - mruknęła  Crystal  podążająca  za 

wzrokiem Courtney - jak wygląda jego łazienka.

Courtney  zdławiła  śmiech. - Może  powinnaś  zapytać 

Amber. Ona z nim chodzi.

- Poznała  go  dopiero  wczoraj.  Traktuje  ją  jak  zabawną 

młodszą siostrzyczkę.

Courtney uśmiechnęła się. - To zupełnie tak jak my. A co 

stało się z tym piłkarzem, z którym się umawiała?

background image

- Przypuszczam, że usiłował posunąć się z piłką o krok za 

daleko.

Courtney  jęknęła  słysząc  tę  dwuznaczność. - No  a  ty? 

Widzę,  że  spotykasz  się  z  księgowym.  A  mówiłaś,  że  jest 
nudny.

- Mam  przynajmniej  chłopaka,  nawet  jeśli  jest  to  tylko 

nudny Bruce. Ty jak zwykle chodzisz sama.

- Nie zaczynaj! - burknęła Courtney. Już ponad dwa lata 

nie była na żadnej randce, od chwili kiedy to Phillip Seavors 
nauczył  ją,  co  ma  myśleć  o  mężczyznach.  Dał  jej  nauczkę, 
której prawdopodobnie długo nie będzie mogła zapomnieć.

Crystal  westchnęła: - W  porządku,  już  nic  nie  powiem. -

Znów zerknęła na ciemnowłosego mężczyznę. - Sprawy idą w 
dobrym kierunku. Nie spuścił z ciebie oka przez ostatnie pięć 
minut.

- On przyszedł z Amber - rzuciła Courtney z pośpiechem i 

postawiła pytanie, które kotłowało się w jej głowie od chwili, 
gdy po raz pierwszy go zobaczyła: - Kim on jest?

- To  facet, który będzie wprowadzał renowacje na  nowo 

zakupionej  plantacji  mamy.  Ona  mówi  do  niego  Denver,  co 
może  być  zarówno  imieniem,  jak  i  nazwiskiem,  a  może 
miejscem jego urodzenia.

Courtney  uśmiechnęła  się.  Kiedy  matka  uznawała,  że  do 

kogoś  nie  pasuje  jego  własne  imię,  natychmiast  dawała  mu 
jakieś bardziej, według niej, pasujące.

Amethyst  stała  teraz  obok  białego  fortepianu  w  dalekim 

kącie  salonu.  Koło  niej  była  Amber.  Nie  po  raz  pierwszy 
Courtney  stwierdziła,  iż  jasnowłosa  Amethyst  wygląda 
bardziej  na  ich  siostrę  niż  na  kobietę  w  wystarczająco 
poważnym  wieku,  by  być  ich  matką.  Szafirowa  suknia 
wieczorowa opinała jej drobną, smukłą figurę a harmonizujące 
z  resztą  stroju  sandałki  na  wysokich  obcasach  dodawały  jej 
kilka  dodatkowych cali  wzrostu.  A  czego  nie  dała jej  natura, 

background image

załatwiały  świetnie dobrane  kosmetyki.  Tak  wyglądała  na  co
dzień  jej  matka.  Był  to  wygląd  uzyskany  przez  lata 
doświadczeń. Być może jej długie polakierowane paznokcie i 
gęste, czarne rzęsy były sztuczne, ale za to poczucie humoru i 
oddanie dla rodziny były najprawdziwsze.

Amethyst  pokiwała  do  nich  palcem  w  przyzywającym 

geście. Courtney zwróciła się do siostry.

- Matka cię wzywa, Crys. Czas na przedstawienie.

Zamiast  się  oddalić,  Crystal  zbliżyła  się  do  Courtney 

odwróciwszy się plecami do ludzi zgromadzonych w pokoju. -
A dlaczego ty z nami nie pośpiewasz? Wiesz, jakie to ma dla 
mamy znaczenie. Courtney potrząsnęła głową.

- Jestem tylko waszą wielbicielką i chcę nią pozostać.
- Oj chodź! Przecież kiedyś śpiewałaś z nami na tego typu 

imprezach.  Zanim  napatoczył  się  ten  głupek  Philip,  robiłaś 
wiele innych rzeczy, na które teraz nie dajesz się namówić.

- Crystal! - znowu obruszyła się Courtney.
- Wiem, wiem. Nie chcesz o nim rozmawiać.

Courtney  zauważyła,  że  z  wolna  uciszają  się  szmery 

rozmów,  ludzie  czekali  na  występ  Amethyst  i  jej  córek. 
Usłyszała  pianistę  przebierającego  palcami  po  klawiaturze. 
Ostatnią  rzeczą,  jakiej  by  sobie  życzyła,  było  zwrócenie  na 
siebie  uwagi  zebranych  jako  na  przyczynę  zwłoki  w 
przyłączeniu się Crystal do Amber i Amethyst.

Położyła  dłoń  na  ramieniu  siostry. - Lepiej  już  idź. 

Rodzinka zaczyna się denerwować.

Crystal wzruszyła ramionami i odeszła.
Kilka  oklasków  towarzyszyło  jej  w  drodze  poprzez 

wschodni  dywan do  matki  i  siostry.  Teraz  uwagę  wszystkich 
skupił na sobie Tyrell Gilbert, który wygłosił kwiecisty wstęp, 
tak zresztą potrzebny jak zapowiedź, że rano wzejdzie słońce. 
Wszyscy  wiedzieli,  kim  są  matka  i  córki  i  co  mają  zamiar 

background image

zrobić,  ale  cierpliwie  czekali,  aż  gospodarz  skończy  swoją 
przemowę i pozwoli kobietom śpiewać.

Tyrell  pogratulował  Amethyst  dwudziestu  pięciu  lat 

działalności  estradowej,  oklaski  ucichły  i  rodzinny  tercet 
zaserwował głośną składankę przebojów płytowych Amethyst 
i kilka piosenek jej córek.

Courtney  postąpiła  w  bok,  by  wyjrzeć  spoza  ramienia 

stojącego  przed  nią  dość  korpulentnego  dżentelmena.  Tym 
samym  znalazła  się  bliżej  drzwi, co  było  zresztą  jej  ukrytym 
zamiarem.  Bo  kiedy  tylko  matka  i  córki  skończą,  bez 
wątpienia odbędzie się sesja fotograficzna. Będzie to dla niej 
sygnałem do ulotnienia się stąd.

I  rzeczywiście,  kiedy  tylko  skończyły  śpiewać,  Tyrell 

poprosił,  by  ustawiły  się  w  rozmaitych  pozach  przed 
obiektywami  fotografa.  Przesuwając  się  w  kierunku  wyjścia, 
usiłowała  złapać  spojrzenie  matki,  by  dać  jej  znak,  że  już 
wychodzi. Ale nie miała zbyt wiele szczęścia.

- Jeśli  jeszcze  bardziej  zbliżysz  się  do  drzwi,  znajdziesz 

się na zewnątrz.

Od  niskiego,  męskiego  głosu  po  jej  skórze  przebiegł 

dreszcz.  Odwróciła  głowę  w  jego  kierunku  i  ujrzała 
mężczyznę  zwanego  przez  matkę  Denver.  Stał  tuż  obok. 
Iskierki  rozbawienia  błyszczały  w  jego  oczach,  gdy  na  nią 
spoglądał, a lekki uśmiech błąkał się po mocnych wargach.

- Właśnie o tym marzę - odparła chłodno.
- Nie bawi cię przyjęcie?

Wzruszyła  ramionami. - Jest  tak  samo  w  porządku  jak 

wszystkie inne.

- Nie jesteś wielbicielką muzyki country?
- Jestem wielbicielką Amethyst Rand, Amber i Crystal.

Stojąc naprzeciwko niej oparł się ramieniem o ścianę. Był 

tylko o kilka cali od niej, kiedy zmusiła się do pozostania na 
swoim  miejscu.  Smoking  rozchylił  mu  się  na  piersiach 

background image

ukazując  czerwoną  jedwabną  podszewkę.  Począwszy  od 
czarnych  skórzanych lakierków aż  do połyskliwych czarnych 
włosów był z bliska jeszcze bardziej druzgocząco atrakcyjny. I 
tak  jak  uderzyła  ją  jego  postać  i  męska  prezencja,  tak  też 
poczuła  bijący  od  niego  zapach,  mieszaninę  woni  żywicznej 
sosny i aromatu jego męskości. Nie spuszczał jej z oczu, gdy 
odwróciła głowę w kierunku kobiet stojących przy fortepianie.

- Są brązowe - mruknął miękko. - Tak mi się zdaje.

Ta osobliwa uwaga kazała jej znowu na niego spojrzeć. -

Co takiego?

- Twoje oczy. Byłem ciekaw, jakiego są koloru.
- Czy  piszesz  jakiś  traktat  o  kolorach  oczu? - spytała 

usiłując nadać swemu głosowi ton lekki i swobodny.

Uśmiechnął  się. - Tylko  o  twoich. - Odczytawszy  trafnie 

jej myśl zapytał: - Dlaczego aż tak trudno ci w to uwierzyć? -
Jego spojrzenie z wolna ześlizgnęło się po jej szyi aż po piersi 
okryte  jedynie  cieniutkim  tiulem  pomiędzy  plamami  białej 
koronki. Boleśnie zabiło jej serce, kiedy jego oczy powróciły 
znowu  na  jej  twarz. - Jesteś  piękną  kobietą - rzekł  jakby  to 
wyjaśniało  wszystko.  Podniósł  rękę  i  dotknął  diamentowego 
kolczyka w jej uchu, po czym wierzchem palca przesunął  po 
jej  szyi. - Jesteś  kobietą  kontrastów.  Ciężkie  diamentowe 
kolczyki  i  skóra  jak  jedwab.  Ciepły  uśmiech  i  baczne 
spojrzenie.  Jesteś  na  przyjęciu,  a  mimo  to  w  nim  nie 
uczestniczysz. Nie mogę powstrzymać mej ciekawości.

Pod  wpływem  jego  dotknięcia  dreszcz  przebiegł  jej  po 

plecach. Odwróciła się. - Więc się postaraj.

- Staram  się - jego  śmiech  był  niski,  głęboki, 

przeszywający  aż  po  końcówki  nerwów. - Nawet  nie  masz 
pojęcia, jak bardzo się staram utrzymać ręce przy sobie.

Wykonała gwałtowny ruch głową. - Słuchaj, jak ci tam na 

imię, ja...

- Denver.

background image

- Słuchaj, Denver, ja...
- Sierra.

Zamrugała  oczami  gubiąc  przez  moment  wątek. - Co  ty 

mówisz?

- Nazywam się Denver Sierra.

Machnęła  lekceważąco  ręką. - To  nie  ma  znaczenia,  jak 

się nazywasz. Próbuję ci...

- Dla  mnie  ma  znaczenie - znowu  jej  przerwał. -

Wolałbym,  byś  używała  mego  imienia  zamiast  przydomku 
"jak ci tam na imię".

Courtney przygryzła wargę, jakby próbowała znaleźć jakiś 

sposób  na  opanowanie  swych  nerwów.  Gdyby  ten  przeklęty 
facet  pozwolił  skończyć  jej  choćby  jedno  zdanie,  położyłaby 
kres  całej  tej  rozmowie.  Zmarszczyła  brwi  próbując 
przypomnieć sobie, co właściwie chciała powiedzieć.

Jakby czytając w jej myślach, rzekł: - Mówiliśmy o moich 

kłopotach z trzymaniem rąk z daleka od ciebie.

Spojrzała mu prosto w oczy. Położywszy ręce na biodrach 

uniosła wyzywająco podbródek. - Potrzebuje pan kilku lekcji 
dobrych manier, panie Sierra. Nie powinie...

- Denver - powiedział miękko.

Przez zaciśnięte zęby warknęła: - Jeśli nie przestaniesz mi 

przerywać, to chyba cię walnę.

Uśmiechnął  się  od  ucha  do  ucha. - Czy  wiesz,  że  twoje 

oczy rzucają złote błyski, kiedy jesteś wściekła?

Spróbowała policzyć do dziesięciu, ale to nie pomogło. To 

dziwne,  że  tak  szybko  wpadła  w  gniew.  Przez  ostatnie  dwa 
lata żyła w emocjonalnej próżni, a ten Denver Sierra zdołał ją 
z  tego  wyrwać  jedynie  kilkoma uwagami.  Nie  była  mu za  to 
wdzięczna.

Wzięła  głęboki  oddech  i  udało  jej  się  mówić  względnie 

spokojnie: - Może  jest  to  dla  ciebie  szokujące,  ale  nie  jest 
rzeczą  ogólnie  przyjętą,  że  ktoś  podrywa  jedną  kobietę, 

background image

podczas gdy na prywatkę przyprowadził z sobą drugą. Każdej 
kobiecie  trudno  byłoby  uwierzyć,  że  jesteś  typem  godnym 
zaufania.

Skrzyżował  ręce  na  piersiach  słuchając  jej  słów.  Wciąż 

opierając  się  o  ścianę  badał  ją  uważnie  wzrokiem,  jakby 
oceniając  siłę  jej  gniewu. - A  może  mogłabyś  uwierzyć,  że 
przyszedłem z małą Amber na prośbę mej klientki?

- Nie.
- Ale to prawda. Och, ona jest bardzo piękna i miłe jest jej 

towarzystwo,  ale  wątpię,  czy  spotkam  się  z  nią  jeszcze 
towarzysko.

- Będzie niepocieszona - odparła Courtney oschle.

Jego  uśmiech  się  pogłębił. - Nie  sądzę.  Amber  spełniła 

tylko  życzenie  matki,  tak  jak  ja.  Pani  Rand  chciała,  bym 
zobaczył  dom  jej  menedżera,  a  jej  córka  potrzebowała 
partnera do zabawy. I dlatego jestem. Ale ty nie powiedziałaś 
jeszcze swego imienia.

- To prawda.
- Będzie prościej, jeśli poznam imię kobiety, o której będę 

myślał,  gdy  odprowadzę  Amber  do  domu.  Courtney  aż  sama 
była zdziwiona i zaskoczona swą niechęcią do wyjawienia mu 
swego imienia. Nie

była  to  znowu  tak  niezwykła  prośba - z  wyjątkiem 

powodu, dla którego to czynił - ale ona nie chciała wyrzec się 
dla niego nawet tej cząstki samej siebie. Zdając sobie sprawę z 
głupoty swych śmiesznych myśli, rzekła:

- Nazywam się Courtney. 
- Czy to imię, czy nazwisko?
- Imię.

W jego oczach błysnęła satysfakcja. - A nazwisko?
Westchnęła. - Caine.
Sam  spróbował  wypowiedzieć  jej  imię  i  nazwisko: -

Courtney Caine. Podoba mi się. Pasuje do ciebie.

background image

- Moja mama będzie wzruszona taką aprobatą.

Przechylił  lekko  głowę  patrząc  na  nią  uważnie. -

Przyjmujesz  wciąż  pozycję  obronną.  Czy  taka  jesteś  tylko 
wobec mnie, czy wobec mężczyzn w ogóle?

- Wobec mężczyzn natrętnych.
- Jestem natrętny, bo chcę dowiedzieć się twego imienia. 

Dobre  sobie.  Przecież  to  jest  spotkanie  towarzyskie.  Jestem 
tylko towarzyski.

Dostrzegła  w  jego  oczach  rozbawienie  i  pewność  siebie. 

Jeśli  on  w  ten  sposób  pojmuje  towarzyskość,  to  jak 
zachowywałby  się  przy  bliższych  stosunkach.  Ponieważ  ta 
myśl  wywołała  u  niej  osobliwe  uczucie  w  dołku  pod 
piersiami, uciekła przed jego wzrokiem.

- Jeśli  chcesz  być  towarzyski - rzekła - powinieneś 

porozmawiać z innymi.

- Już to zrobiłem. Wolę pogadać z tobą.

Ponieważ  subtelne  uwagi  zawodziły,  postanowiła przyjąć 

ostrzejszą postawę. - Ale ja nie.

- Owszem, tak. Chociaż z jakiegoś powodu nie chcesz się 

do tego przyznać, to jednak też coś odczuwasz. Zdradzają cię 
twoje oczy.

- A żebyś wiedział! - odparła zdławionym głosem. - Czuję 

coś. Piekielną irytację. A ty jesteś straszliwie zarozumiały jak 
na tak krótką znajomość.

- Odkryłem,  że  nie  ma  co  stać  i  czekać,  aż  sprawy  się 

same  potoczą. Nie  byłbym  tak zadowolony,  jak  jestem  teraz, 
gdybym nie poszedł za głosem mych pragnień.

Wniosek,  iż  pragnął  jej,  nasuwał  się  sam,  ale  nie 

pociągnęła  dalej  tej  myśli.  Zamiast  w  ogóle  zmienić  temat 
uczepiła się go jednak z tak wielką desperacją, z jaką mający 
spaść ze skały człowiek łapie linę ratującą mu życie. - A więc 
jesteś zadowolony z remontowania domów?

- A ty skąd wiesz, że zajmuję się budową?

background image

- Kilka  minut  temu  rozmawiałam  z  Crystal  Blair. 

Wspomniała,  że  masz  zamiar  pracować  przy  domu  na 
plantacji Amethyst.

Skinął  głową  i  zmrużył  oczy  śledząc  wyraz  jej  twarzy. -

Czyżbym mógł sobie pochlebiać, że wypytywałaś o mnie?

- Wcale  nie  pytałam.  Sama  mi  powiedziała.  A  to  jest 

różnica.

Śmiejąc  się  pogładził  palcem  jej  brodę. - Co  za  uparty 

podbródek.  Nie  masz  zamiaru  ułatwić  mi  tego  wszystkiego, 
co? - Przeniósł  spojrzenie  z  jej  oczu  na  swój  palec 
obrysowujący  jej  dolną  wargę. - Ale  to  nieważne.  Ja  też 
jestem uparty. Z pewnością nie będzie nam ze sobą nudno.

- Nie będziesz miał możliwości się o tym przekonać, jako 

że  dzisiejszego  wieczoru  spotkaliśmy  się  po  raz  pierwszy  i 
ostatni.

Cofnął  rękę,  gdy  zorientował  się,  że  będą  mieli 

towarzystwo. - Zobaczysz  mnie  znowu,  Courtney - odparł 
spokojnie  i  przeniósł  swą  uwagę  na  zbliżającą  się  ku  nim 
kobietę.

Amber  zatrzymała  się  koło  nich  z  promiennym 

uśmiechem.

-

Och,  wspaniale.  Poznaliście  się  już. 

Zamierzałam  przedstawić  was  sobie,  ale  jakoś  nie  miałam 
okazji.

Courtney zauważyła, że Denver zupełnie nie wiedział, jak 

ma  rozumieć  oświadczenie  Amber.  Zanim  doczekał  się 
szansy, aby zadać jakiekolwiek pytanie, Courtney zwróciła się 
do siostry: - Crystal mówiła mi o odnowionej łazience Tyrella. 
Widziałaś już to?

Amber roześmiała się wesoło i swobodnie. - Ten różowy 

kolor  jest  tak  przeraźliwie  słodki,  że  aż  od  samego  widoku 
nieomal  porobiły  mi  się  dziury  w  zębach,  gdy  poszłam  tam 
poprawić sobie makijaż.

background image

- Musiał  pewnie  kupić  farbę  na  wyprzedaży.  Jego 

ulubionym kolorem jest przecież zielony. To kolor pieniędzy.

- Wstydź się, Emmy - skarciła ją Amber. - Sama wiesz, że 

tak naprawdę Tyrell jest kochanym kiciusiem. Staje się twardy 
i uparty tylko wtedy, gdy w grę wchodzą jakieś kontrakty.

Denver przeniósł wzrok z Amber na Courtney.

- Emmy? Powiedziałaś, że masz na imię Courtney.

W jego oczach i tonie jego głosu wyczytała gniewną nutę. 

Pomyślał,  że go okłamała.  Ale  tak nie  było. Nie powiedziała 
mu  po  prostu  pełnego  imienia  i  nazwiska,  które  brzmiało 
Emerald  Courtney  Caine.  Wszystkim  swym  córkom  matka 
nadała  imiona  klejnotów  (Emerald - szmaragd,  Amber -
bursztyn, Crystal - kryształ. (Przyp. tłum.)). 

Posłała  siostrze  krótkie,  milczące  spojrzenie,  po  czym 

zwróciła  się  ku  niemu: - Emmy  to  zdrobnienie,  którym 
nazywa mnie zawsze Amber.

Błysk  gniewu  w  jego  oczach  zniknął,  a  zastąpiła  go 

ciekawość. - Jak widzę, doskonale się znacie. Czy w biznesie 
muzycznym też jesteście razem?

- Nie.

Uniósł  brew  na  tę  zdawkową  odpowiedź. - Krótko  i 

niezbyt treściwie - powiedział.

- Emmy  nie  lubi  dużo  mówić  o  sobie - odrzekła  Amber 

biorąc Denvera pod rękę. - W przeciwieństwie do mnie, bo ja 
to  uwielbiam.  Tak  więc  chodź  lepiej  ze  mną.  Mama  chce  ci 
pokazać  kafelki  w  kuchni  Tyrella  i  kazała  mi  ciebie 
sprowadzić. - Pochyliła  się  do  Courtney  i  pocałowała  ją  w 
policzek. - Cieszę się, że dzisiaj przyszłaś.

Courtney  uśmiechnęła  się. - To  był  swego  rodzaju 

eksperyment. - Spojrzała  na  Denvera.  Był  wyraźnie 
zaintrygowany.

Amber  cicho  zachichotała. - Założę  się,  że  wyjdzie. -

Odwróciła się ciągnąc za sobą Denvera. - Wiem, że to ma być 

background image

spotkanie towarzyskie - rzekła do niego - ale mama nie chce 
przepuścić okazji byś obejrzał te kafelki podłogowe, kiedy już 
jesteś  tutaj.  Chce  zasięgnąć  twojej  opinii,  czy  ma  kupić 
podobne do swego nowego domu.

Courtney  patrzyła  za  nimi  przez  chwilę,  po  czym 

odwróciła  się  ku  wyjściu.  Majowe  noce  były  ciepłe,  nie 
przyniosła  więc  ze  sobą  płaszcza.  Kluczyki  od  samochodu 
miała  w  wewnętrznej  kieszonce  spódnicy,  Była  więcej  niż 
gotowa,  by  opuścić  przyjęcie.  Jak  tylko  przyjedzie  do  domu, 
popływa  trochę,  a  później  posiedzi  nad  swą  pracą  doktorską, 
aż będzie zmęczona, że pójdzie prosto do łóżka.

I zapomni o Denverze Sierra.
Kiedy  Denver  powrócił  do  salonu,  zaczął  natychmiast 

szukać  wzrokiem  tajemniczej  kobiety,  która  zajmowała  jego 
uwagę przez cały wieczór. Do diabła!, pomyślał nie znajdując 
jej tutaj, wyszła. Ze złości zgrzytnął zębami. Przez ostatnie pół 
godziny  starał  się  wyciągnąć  więcej  informacji  o  Courtney 
Caine  od  Amber,  a  później  od  Amethyst.  Gdyby  mógł 
odnaleźć  Crystal,  też  próbowałby  wycisnąć  z  niej  jakieś 
wieści.  Na  temat  Courtney  zarówno  Amber,  jak  i  Amethyst 
wypowiadały się nader powściągliwie, co tylko wzmogło jego 
ciekawość.  Bo  jeśli  chodzi  o  inne  sprawy,  nie  były  przecież 
tak  małomówne.  Wszystko,  co  wiedział  o  Courtney,  to  tylko 
jej imię i to, że tak doskonale zdawał sobie sprawę ze swych 
uczuć. Pragnął jej.

Kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, miał wrażenie, jakby ktoś 

pchnął go w żołądek. I za każdym kolejnym razem, gdy na nią 
patrzył,  miał  podobne  uczucie  ściskającego  wewnątrz 
pragnienia.  Były  w  jego  życiu  kobiety  o  bardziej  klasycznej 
urodzie,  bardziej  przebojowe  i  łatwiejsze  w  kontakcie,  ale 
żadna z nich nie zrobiła na nim takiego wrażenia.

Kiedy  jej  dotknął,  musiał  uczynić  niebywały  wysiłek,  by 

opanować  się  i  nie  porwać  jej  w  swe  ramiona.  Oszołomiony 

background image

własną  reakcją, zastanawiał  się, czy  to  możliwe, by  w wieku 
36 lat  cierpieć  jak niedojrzały młodzieniec.  Cierpiał na  coś z 
pewnością, ale nie miał pojęcia, co to było.

Amber  nadmieniła,  iż  Courtney  jest  osobą  stroniącą  od 

życia  towarzyskiego.  On  też  taki  był.  Z  tym  nie  byłoby 
problemu.  Pragnął,  by  ich  związek  był  bardzo  osobisty  i 
intymny.

Jego oczy zwęziły się w nagłym postanowieniu i obietnicy 

złożonej samemu sobie. Musi ją odnaleźć, choćby miał szukać 
nie wiadomo jak długo.

background image

Rozdział 2
W ciągu ostatnich dziesięciu minut Courtney kichnęła już 

po  raz  trzeci.  Obłoczek  kurzu  uniósł  się  w  chłodnym 
powietrzu i opadł na grzbiety książek stojących na półkach. Za 
każdym razem, gdy wyciągała jakąś książkę, warstewka pyłu 
sfruwała prosto na nią. Chociaż magazyn piwniczny sprzątano 
regularnie,  zawsze  pozostawała  tutaj  taka  sama  ilość  kurzu. 
Oświetlenie  także  nie  było  najlepsze.  Utrzymywano  też  tutaj 
dosyć  niską  temperaturę,  by  chronić  książki  przed  szybkim 
zniszczeniem.  Atmosfera  była  duszna,  a  świeże  powietrze 
wpadało tu bardzo rzadko.

Było to jedno z ulubionych miejsc Courtney.
Po  godzinie  przebywania  w  owej  suterynie  biała  bluzka, 

którą nosiła pod granatową, dżinsową marynarką, nie była już 
taka świeża. Postawiła kołnierzyk, aby kurz nie przedostawał 
się  na  jej  plecy.  Mimo  to  czuła  na  skórze  lekką  warstewkę 
pyłu.  Nieważne. Z  doskonałą  obojętnością znosiła otaczający 
ją  brud  w  zamian  za  przywilej  korzystania  z  prywatnych 
zbiorów  bibliotecznych  w  Colonial  Williamsburg.  Wszystkie 
książki  były  zmikrofilmowane.  Mikrofilmy  leżały  na 
ponumerowanych  półeczkach,  ale  Courtney  wolała  szukać 
potrzebnych  informacji  w  materiale  oryginalnym,  aniżeli 
ślęczeć z oczami utkwionymi w ekran w głównej czytelni na 
górze.

Pod  jedną  ze  ścian  stały  dwie  długie  ławki  i  stoły  do 

czytania.  Ułożyła  wyszukane  materiały  na  stole,  a  obok 
postawiła  wielką  torbę  wypełnioną  rozmaitymi  papierami  i 
innymi  przedmiotami.  Nie  pamiętała  o  tym,  by  wytrzeć 
krzesło,  zanim  usiadła.  I  tak  jej  dżinsy  były  już  całe 
zakurzone. Trochę więcej pyłu nie zrobi żadnej różnicy.

Wyjęła z torby termos z kawą, notes i okulary do czytania. 

Włożyła  szkła  na  nos,  podwinęła  rękawy  żakietu  i  wzięła  ze 
stosu  pierwszą  książkę.  Goła  żarówka  nad  jej  głową  dawała 

background image

wystarczająco  dużo  światła,  by  mogła  czytać  drobny  druk 
przemierzając  palcem  spis  treści  w  poszukiwaniu  jakiegoś 
rozdziału o praktykach akuszerek w osiemnastym wieku.

Dwie strony jej skoroszytu zapełnione już były notatkami. 

Piła właśnie drugą filiżankę kawy, gdy usłyszała czyjeś kroki 
na  metalowych  schodach.  Zmarszczyła  brwi  niezadowolona, 
że  ktoś  może  przeszkodzić  jej  w  pracy.  W  soboty 
przychodziło  tu  niewielu  ludzi  i  z  tego  właśnie  powodu 
korzystała  ze  zbiorów  w  magazynie  w  ten  dzień  tygodnia. 
Teraz  mogła  mieć  jedynie  nadzieję,  że  ktokolwiek to  będzie, 
weźmie, co mu potrzebne, i pójdzie sobie stąd.

Odgarnęła  za  ucho  opadający  jej  na  policzek  kosmyk 

włosów i znów pochyliła się nad otwartą książką. Robiła dalej 
notatki usiłując zignorować zbliżające się kroki. Zdawało się, 
że są one coraz bliżej i bliżej, tuż koło niej.

Usłyszała  męskie chrząknięcie. Poderwała do góry głowę 

gwałtownym ruchem. Denver Sierra opierał się o bok regału. 
Ręce  miał  skrzyżowane  na  piersiach.  W  taki  sam  sposób 
podpierał ścianę w salonie Tyrella tydzień temu, ale teraz miał 
na  sobie  dżinsy  i  ciemnozieloną  koszulę  z  podwiniętymi  do 
łokcia  rękawami.  Stał  tak  w  niedbałym,  zdawałoby  się, 
odprężeniu,  ale  w  jego  oczach  dojrzała  drapieżny  błysk, 
jakiego nie było tam pamiętnego wieczoru.

- Zapomniałaś  zostawić  za  sobą  pantofelek,  kiedy 

opuszczałaś bal, Kopciuszku - powiedział. Odłożyła długopis i 
wyprostowała się na krześle z westchnieniem rezygnacji.

- Co ty tutaj robisz?
- Mówiłem ci przecież, że znowu cię zobaczę. Powinnaś 

mi  wierzyć. - Odepchnął  się  od  regału  i  podszedł  wolno  do 
stołu.  Wysunął  krzesło  naprzeciwko niej,  usiadł i  spojrzał  na 
obwolutę  jednej  z  książek. - Narodziny  i  śmierć  w 
osiemnastym  wieku - odczytał  głośno.  Podniósł  inną  i  w 

background image

myślach  odczytał  jej  tytuł. - Skąd  u  ciebie  zainteresowanie 
medycyną okresu kolonialnego?

Wyciągnęła rękę i wzięła od niego książkę.

- Potrzebna mi do pracy dyplomowej. Nie odpowiedziałeś 

na  moje  pytanie.  Dlaczego  jesteś  tutaj?  To  prywatna 
biblioteka.

- Tak  mi  też  powiedziano. - Oparł  się  plecami  o 

drewniane oparcie krzesła, nie zważając na to, że zaskrzypiało 
jakby w proteście. - Amethyst powiedziała mi, gdzie cię mogę 
znaleźć.  Powiedziała,  że  jesteś  osobą,  z  którą  powinienem 
porozmawiać  na  temat  materiałów  budowlanych,  jakie  chce 
ona  zastosować  w  swym  domu  na  plantacji.  Wyobraź  sobie 
moje  zaskoczenie,  kiedy  udzieliła  mi  odpowiedzi  na  pytanie, 
które  stawiałem  sobie  podczas  ostatniego  tygodnia:  Jak 
odnaleźć Courtney Caine?

Courtney  wyczuła  w  jego  głosie  gniew,  chociaż  był 

opanowany  i  spokojny.  Najwyraźniej  szukał  jej  od  tego 
przyjęcia,  niepocieszony,  iż  nie  udawało  mu  się  jej  znaleźć. 
Ona  mieszkała  w  Yorktown,  a  wiedziała,  że  jego  spółka 
budowlana znajduje się w Richmond. Nic więc dziwnego, że 
nie  natknęli  się  na  siebie.  Nie spodziewała  się,  że  będzie 
próbował  znowu  ją  zobaczyć.  W  ubiegłym  tygodniu 
zlekceważyła  prowokacyjne  uwagi,  które  jej  prawił.  Uznała, 
że  był  to  dla  niego  tylko  sposób  na  spędzenie  czasu  na 
przyjęciu. Nie brała go poważnie. A może powinna była.

Sięgnęła  po filiżankę i dolała do niej kawy. - Mam tylko 

jedną filiżankę, ale możesz się poczęstować, jeżeli chcesz.

Pochyliwszy się ku niej wziął z jej rąk filiżankę. Zamiast 

pić  z  najbliższej  sobie  strony,  odwrócił  naczynie  i  przyłożył 
wargi dokładnie tam, gdzie przedtem ona. Był to tak dziwnie 
intymny gest, że przyprawił ją o drżenie serca.

background image

Kiedy  z  wolna  oderwała  oczy  od  jego  ust,  poczuła,  jak 

szybko  bije  jej  serce  pod  gorącym  spojrzeniem  jego  oczu. -
Nie - szepnęła, jakby zadał jej jakieś pytanie.

Zmarszczki  w  kącikach  jego  oczu  pogłębiły  się  w 

uśmiechu. - Tak.  Możesz  biec,  dokąd  tylko  zechcesz, 
Courtney, ale ja zawsze cię w końcu dogonię.

Na  tę  jego  uwagę o  bieganiu  smutny  uśmiech wykrzywił 

jej wargi. Bieganie to czynność, która nigdy nie stanie się jej 
udziałem.  Zdawała  sobie  sprawę,  że  użył  tego  terminu  jako 
metafory  a  nie  dosłownie,  ale  mimo  to  pomyślała  od  razu  o 
swojej ułomności.

- Wcale  nie  próbowałam  ukryć  się  przed  tobą -

powiedziała spokojnie.

- Dlaczego więc bez słowa opuściłaś przyjęcie?

Rozbawiona butnym tonem jego pytania, uśmiechnęła się 

lekko.

-

Widocznie  musiałam  zapomnieć,  o  czym 

rozmawialiśmy.  Przecież  wymieniliśmy  tylko  imiona.  Jestem 
pewna,  że  gdybyśmy  czynili  jakieś  dalsze  zobowiązania, 
pamiętałabym  o  tym.  Dlaczego  właściwie  mi  nie  mówisz, 
czego  matka  ode  mnie  chce... - urwała  widząc,  jak 
zaskoczenie rozszerzyło jego oczy. - Co się stało?

Zerwał  się  na  nogi  i  uderzył  dłonią  w  stół. - Amethyst 

Rand jest twoją matką?

Gdyby nie zadał tego pytania, nawet nie przyszłoby jej do 

głowy,  że  może  on  tego  nie  wiedzieć.  Nawet  jeśli  przez 
ostatnie dwa lata tak rzadko pojawiała się publicznie ze swoją 
rodziną,  to  wśród  znajomych  Amethyst  było  powszechnie 
wiadomo, kim jest.

- Jak  widzę,  trudno  ci  w  to  uwierzyć,  ale  tak,  Amethyst 

Rand to moja matka.

Denver popatrzył na nią długo i z ciężkim westchnieniem. 

Później  obszedł  stół  wokoło  i  przeszedł  na  jej  stronę. 
Wysunęła  swój  uparty,  mały  podbródek  w  obronnym  geście, 

background image

tak jak tego wieczoru, gdy ją poznał. Odsunąwszy na bok jej 
notatki i książkę przysiadł na skraju stołu. - Będę przeklęty -
mruknął półszeptem.

- Prawdopodobnie - odparła z taką zuchowatością, na jaką 

tylko było ją stać. Odsunęła się ze swym krzesłem najdalej jak 
tylko  mogła,  ale  on  wciąż  był  za  blisko,  za  bardzo  ją 
przytłaczał. - A  teraz,  gdy  wyjaśniliśmy  już  pewne  sprawy, 
bądź tak dobry i powiedz, jakiego rodzaju informacji oczekuje 
ode mnie moja matka? Co mam ci powiedzieć?

- Zaraz do tego przejdziemy. Ale najpierw chciałbym się 

dowiedzieć,  dlaczego  ty  i  twoja  rodzina  otaczacie  wasz 
związek taką tajemnicą.

Poza ucieczką, co, wziąwszy pod uwagę schody, zajęłoby 

trochę  czasu,  nie  pozostawało  jej  nic  innego,  jak  tylko 
odpowiedzieć. - One  są,  zgodnie  ze  swym  życzeniem, 
osobami  publicznymi.  Ja  nie.  To  ostatnia  rzecz,  jakiej  bym 
chciała.  Widziałeś  wtedy  u  Tyrella  tych  wszystkich 
reporterów.  Robili  zdjęcia,  zadawali  pytania.  Gdyby 
dowiedzieli  się,  że  jestem  córką  Amethyst,  chcieliby  też 
wiedzieć, dlaczego nie śpiewam razem z Klejnotami Południa. 
Chcieliby  zrobić  mi  zdjęcie  razem  z  matką  i  siostrami. 
Rodzina  chroni  mnie  trzymając  moją  tożsamość  w  sekrecie 
przed prasą

- Nie rozumiem, dlaczego sądzą, że potrzebujesz ochrony. 

Sama  doskonałe  dawałaś  sobie  radę.  Rozmawialiśmy  około 
dziesięciu minut i jedyne, co zdołałem z ciebie wyciągnąć, to 
twoje  imię. - Przerwał  i  spojrzał  na  nią  z  ciekawością. -
Dlaczego  twoja  matka  i  siostry  mają  imiona  klejnotów,  a  ty 
nie?

Uśmiechnęła się nieco krzywo.

- Ja też. Moje pełne imię i nazwisko to Emerald Courtney 

Caine. Rozbawienie zamigotało w jego oczach.

- To dlatego Amber mówi do ciebie Emmy.

background image

- Niestety.
- Ponieważ  zdradziłaś  mi  już  niektóre  swoje  najgłębsze, 

najciemniejsze  sekrety,  powiedz  mi  jeszcze,  dlaczego  chcesz 
zachować swoją tożsamość w tajemnicy.

Wyjawiła  mu  tylko  jeden  z  powodów  swej 

powściągliwości. - Wątpię, by moi uczniowie traktowali mnie 
poważnie  zobaczywszy  fotografię  swej  nauczycielki  od 
historii w jednej z ilustrowanych gazetek przy kasie w jakimś 
sklepie spożywczym. Nie potrzebuję takiej popularności.

Nie  spuszczał  wzroku  z  jej  twarzy. - Jesteś  nauczycielką 

historii? - spytał zaciekawiony.

Zrobiła gwałtowny ruch głową. - Tak, jestem. A co, czy to 

takie dziwne?

- Nie - odparł przeciągając  słowa - to  akurat nie jest dla 

mnie dziwne.

Bez  uprzedzenia  wyciągnął  ręce  i  ujął  oba  końce  jej 

postawionego  kołnierza.  Prawie  że  siłą  podniósł  ją  na  nogi. 
Gdy  się  zachwiała,  wsunął  ręce  pod  jej  ramiona,  aby  ją 
podtrzymać. Usłyszał, jak coś ciężko uderzyło o nogę krzesła, 
ale  już  przyciskał  dziewczynę  do  siebie.  Jego  usta  były  tuż 
tuż.

- Dla  mnie  w  ogóle  nic  nie  jest  dziwne - powiedział  z 

mocą - z  wyjątkiem  tego  jednego,  że  tak  bardzo  mnie 
pociągasz.  Od  ostatniej  soboty,  kiedy  to  zobaczyłem  cię  na 
balu, nie mogę się porządnie wyspać. Myśl o tym, jak smakują 
twoje usta, nie pozwala mi zasnąć. - Objął jej kibić i przytulił 
dziewczynę mocno do siebie. - Nadszedł czas, bym się o tym 
przekonał.

Kiedy  poczuła  dotyk  jego  ust,  wstrząsnął  nią  słodki 

dreszcz.  Instynktownie  rozchyliła  wargi.  Westchnęła  w 
uniesieniu,  ogarnięta  bijącym  od  niego  ogniem.  Pogłębił 
pocałunek  pociągając  ją  dalej  w  nieznaną  krainę  zmysłów. 

background image

Czuła na biodrach ucisk jego ud, jego ręce wślizgnęły się pod 
jej żakiet przyciskając ją jeszcze bliżej.

Już  tyle  czasu upłynęło  od chwili,  gdy czuła  siłę i  ciepło 

męskiego  ciała.  Nie  powinno  mi  to  sprawiać  przyjemności, 
mówiła  do  siebie  w  duchu.  Po  tym,  co  zrobił  Philip, 
powinnam  opierać  się  męskiemu  dotykowi.  A  jednak  nie 
potrafiła.  Nie bała się, że Denver może ją zranić, czuła tylko 
niezmierną błogość.

Słyszała,  jak  wstrzymał  oddech  błądząc  ręką  po  jej 

plecach  i  nie  napotykając  pod  palcami  żadnej  przeszkody. 
Mogła wyobrazić sobie moment, gdy odkryje, że ona nie nosi 
nic pod bluzką.

Denver  podniósł  oczy  i  spojrzał  na  dziewczynę.  Ciężko 

oddychał  czyniąc  wysiłek,  by  się  opanować.  Kiedy  oparła 
dłonie  na  jego  piersi  w  geście  sprzeciwu,  od  razu  zwolnił 
uścisk  i  pozwolił  jej  się  cofnąć.  Gdyby  tego  nie  zrobił, 
musiałby  pociągnąć  ją  za  sobą  na  stół.  Nie  pamiętał,  aby 
kiedykolwiek w życiu pragnął jakiejś kobiety tak żarliwie, jak 
teraz pragnął Courtney Caine. Usidliła go nie próbując nawet 
go kokietować. Nie chciał nawet myśleć, jak by się wówczas 
zachował.  Od  momentu,  gdy tydzień  temu  ją  poznał, chodził 
jak w półśnie myśląc jedynie o tym, jakim to sposobem biała 
koronka opinająca jej piersi wprawiła go w taką udrękę.

Nie  powinien  był  jej  całować,  pomyślał  odsuwając  od 

siebie  pragnienie,  by  znowu  wziąć  ją  w  ramiona.  Jej 
odpowiedź na jego pocałunek była wszystkim, czego mógłby 
pragnąć,  ale  tym  trudniej  było  mu  się  teraz  powstrzymać  od 
wzięcia jej całej.

- Zjedzmy razem obiad - mruknął. - Gdzieś w zatłoczonej 

restauracji, gdzie nie będę mógł cię znowu pocałować.

Potrząsnęła głową: - Nie.
Widział,  jak  osunęła  się  na  krzesło.  Ruchy  miała 

nieskoordynowane,  co  sprawiło  przyjemność  jego  męskiej 

background image

dumie.  Nie  tylko  jemu  zakręciło  się  w  głowie  od  tego 
pocałunku.

Wyprostowany,  okrążył  cały  stół  i  stanął  po  przeciwnej 

stronie.  Jego  spojrzenie  spoczęło  na  jej  ustach,  jeszcze 
wilgotnych od jego warg. Zacisnął dłonie w pięści, by znowu 
nie wyciągnąć po nią ramion. Niezrozumiała złość zmieszana 
z  pożądaniem  szarpała  jego  ciałem.  Nie  miało  to  żadnego 
sensu, ale winił ją za to uczucie, którego teraz doznawał. Miał 
bowiem  wrażenie,  że  całe  jego  jestestwo  znalazło  się  w 
gigantycznych  kleszczach,  które  nie  zwolnią  się  do  chwili, 
kiedy on sam nie pogrąży się głęboko wewnątrz niej.

Ponieważ  mimo  wszystko  był  w  stanie  myśleć  dosyć 

racjonalnie, zdawał sobie sprawę, że mają jeszcze przed sobą 
kawałek  drogi  do  przejścia,  zanim  ona  zaakceptuje  go  jako 
kochanka.  Musi  więc  jakimś  cudem  znaleźć  w  sobie  tyle 
cierpliwości,  by  czekać,  aż  jej  pragnienia  staną  się  tak  silne 
jak jego.

Z  tylnej  kieszeni  spodni  wyjął  złożoną  kartkę  papieru  i 

wyciągnął ją w stronę dziewczyny.

Nie wzięła jej. - Co to jest? - zapytała marszcząc się.

- Lista  zapytań  dotyczących  materiałów  budowlanych, 

których  potrzebuję  do  domu  twej  matki.  Niektóre  towary 
mogę  otrzymać  z  mych  regularnych  źródeł,  ale  jest  kilka, 
które wolelibyśmy wyprodukować sami. Kiedy powiedziałem 
Amethyst, że sporo czasu zajmie mi odnalezienie potrzebnych 
nam informacji, wskazała mi ciebie.

Przez  chwilę  Courtney  popatrzyła  mu  prosto  w  oczy.  Z 

tego,  co  powiedział,  wynikało,  że  wcześniej  bez  powodzenia
wypytywał o nią Amethyst i jej siostry. Teraz matka zmieniła 
widać  zdanie,  skoro powiedziała  mu,  gdzie  ma  jej  szukać. 
Najwyraźniej Amethyst miała do Denvera zaufanie, bo inaczej 
nie  wysłałaby  go  tutaj.  Co  prawda,  zajęłoby  mu  to  więcej 
czasu, ale mógł przecież znaleźć te dane w inny sposób.

background image

Wzięła  od  niego  kartkę  i  rozłożyła  ją.  W  nagłówku 

znajdowała 

się 

pieczątka 

firmowa 

SIERRA 

CONSTRUCTION,  CUSTOM BUILDERS podająca adres  w 
Richmond,  kilka  numerów  telefonów  i  nazwiska:  Denver 
Sierra i Phoenix Sierra.

- Phoenix? - spytała.
- To mój brat.
- Denver i Phoenix - mruknęła.
- Wiem, wiem - rozbawienie znowu pojawiło się w jego 

głosie. - Brzmi  to  jak  wskazówki  na  mapie  drogowej.  Moja 
matka  urodziła  się  w  Colorado,  a  wychowała  w  Arizonie. 
Miała w sobie krew Indian Navaho. Mój ojciec powiedział, że 
zgodził się, aczkolwiek z trudem, na imiona Denver i Phoenix, 
bo  jedyny  wybór,  jaki  zostawiła  mu  matka,  to  Dziki  Wilk  i 
Oswojony Wilk.

No  tak,  teraz  zrozumiała,  dlaczego  przypominał  jej 

Indianina  z  obrazu  mamy. - Pozwól  mi  zgadnąć - rzekła  z 
uśmiechem. - Ty miałeś być Dzikim Wilkiem.

Denver  szukał  w  jej  oczach  jakiejś  zmiany  na  wieść,  że 

jest  pół - Indianinem.  Ale  nie,  nic  takiego  nie  znalazł.  Była 
tylko  rozbawiona  jego  imieniem. - Po  czym  poznałaś? -
zapytał.

- Strzał w ciemno. Ty jesteś starszy?
- O  dwa  lata.  Czy  może  masz  zamiar  przeczytać  kartkę, 

czy też chcesz się dowiedzieć, ile ważyłem przy narodzinach?

Piorunujące  spojrzenie,  jakie  mu  posłała,  mogłoby 

wypalić  dziurę  w  ścianie. - Matka  powinna  była  cię  nazwać 
Zrzędliwym Wilkiem.

Wybuch  jego  śmiechu  aż  ją  przestraszył,  ale  zaraz  się 

uśmiechnęła.  Czymś  głęboko  ukrytym  wewnątrz  niej 
odwzajemniła  mu  w  jakimś  naturalnym  odruchu  zarówno 
śmiech,  jak  i  nachmurzoną  minę.  Wystarczyło,  że  na  nią 

background image

spojrzał,  a  już  wyczuwała  jego  intencje.  Zmusiła  się,  by 
oderwać od niego wzrok. Popatrzyła na kartkę.

Jego  pismo  było  wyraźne  i  łatwe  do  czytania.  Przebiegła 

wzrokiem  listę  materiałów.  Chociaż  nie  była  długa,  trzeba 
będzie jednak przejrzeć trochę źródeł, aby odszukać potrzebne 
mu dane. Już chociażby sam temat produkcji cegieł wymagał 
rozwiązania kilku kwestii: przepis na mieszankę gliny, piasku 
i wody, konsystencja i wymiary form odlewniczych.

Podniosła  na  niego  oczy. - Po  co  chcesz  wiedzieć,  jak 

produkowano  cegły  w  osiemnastym  wieku?  W  okolicy  masz 
kilku producentów, którzy mogą spełnić każde twoje życzenie.

-

Phoenix 

chciałby 

własnoręcznie 

spróbować 

osiemnastowiecznego sposobu wyrabiania cegieł. Do budynku 
na  plantacji  potrzeba  ich  niewiarygodnie  dużo.  Twoja  matka 
chce, 

żebyśmy 

postawili 

wszystkie 

przybudówki, 

proponowane  przez  ciebie  w  pierwotnych  planach 
przebudowy.  Mamy  też  kilka  równoległych  robót,  przy 
których moglibyśmy użyć cegieł z okresu kolonialnego.

- Gdybym  mogła  zatrzymać  tę  kartkę  na  parę  dni, 

znalazłabym ci te dane.

Nie pragnął wcale jej opuścić. Przynajmniej jeszcze nie w 

tej  chwili. - Wskaż  mi  właściwy  kierunek,  powiedz  czego 
potrzebujesz, a zacznę gromadzić ci odpowiednią literaturę.

- Wcale  nie  musisz  tego  robić - odparła  pośpiesznie. -

Lepiej mi się pracuje samej.

Nie  zwrócił  uwagi  na  jej  protest.  Będzie  musiała 

przywyknąć  do  jego  obecności. - Zacznę  od  cegieł,  jako  że 
Phoenix chce  wystartować z budową pieca  suszarniczego tak 
szybko, jak to tylko możliwe. Możesz tymczasem popracować 
nad  tym, z czym tu  przyszłaś. A ja  idę po książki. Od czego 
powinienem zacząć poszukiwania?

Courtney  westchnęła.  Przekonała  się  już,  że  każda  próba 

zepchnięcia  Denvera Sierry  ze ścieżki,  którą sobie obrał,  jest 

background image

jak usiłowanie wyczerpania łyżeczką od herbaty całej wody z 
James River. Wyrwała ze skoroszytu kartkę i wręczyła mu ją z 
wyjętym z torby długopisem.

- Pisz - rozkazała.

Usiadł. - Tak, madame - mruknął posłusznie trzymając w 

lewej ręce długopis gotowy do pisania.

Patrząc  w  sufit,  jakby  właśnie  tam  można  było  znaleźć 

informacje,  zaczęła  dyktować. - Po  pierwsze,  Phoenix  może 
skontaktować się z wydziałem Colonial Building Trades tutaj 
w Colonial Williamsburg. Mają tam piec do wypalania cegieł, 
który  mógłby  sobie  obejrzeć.  Następnie,  idź  do  katalogu 
rzeczowego  i  odszukaj  wszystkie  hasła  dotyczące  cegieł, 
cegielni, ceramiki, zawodów klasycznych i rzemiosła.

Zatrzymała się, kiedy burknął: - Nie tak szybko.
Uśmiechnęła  się  i  dalej  wymieniała  kolejne  hasła,  tym 

razem  nieco  wolniej.  Kiedy  zadała  mu  wystarczająco  dużo 
pracy, by był zajęty co najmniej przez godzinę, przysunęła do 
siebie  własne  pomoce  naukowe.  On  sam  przeszedł  na  drugi 
koniec pomieszczenia, gdzie mieściły się katalogi.

Gdy  zgodziła  się  na  jego  pomoc,  potraktowała  to  z 

przymrużeniem  oka.  Denver  Sierra  nie  wyglądał  na  faceta, 
który mógłby siedzieć bez ruchu kartkując godzinami książki. 
Robił  wrażenie  człowieka  zbyt  niecierpliwego,  zbyt 
aktywnego życiowo, by tracić czas na badania naukowe.

Miała 

rację. 

Po 

czterdziestu 

pięciu 

minutach 

przemierzania  w  górę  i  w  dół  katalogowych  skrzynek  i 
ciskania  książek  na  przeciwległy  koniec  jej  stołu 
zaproponował przerwę na obiad.

Skoncentrowana  na  paragrafie,  który  właśnie  czytała, 

odparła: - Możesz  iść,  jak  chcesz.  Ja  mam  jeszcze  dużo 
roboty.

- Nie masz zamiaru zrobić sobie małej przerwy?
- Może później.

background image

- Nie rozumiem, jak możesz siedzieć tu przez tyle godzin 

i czytać. Ja już dostaję oczopląsu.

- Wykonano  mnie  z  surowego  materiału - wycedziła. -

Naprawdę  mam  dużo  pracy,  Denver.  Przyniosłam  sobie 
kanapkę do jedzenia. Mogę się z tobą podzielić. Ale ty chyba 
cierpisz na klaustrofobię, więc idź stąd. Mnie jest tutaj dobrze.

Nie bardzo mu się to podobało, ale przyjął jej odmowę tak 

łaskawie, jak potrafił. - Wrócę za godzinę.

Courtney  wyprostowała  się  na  krześle  i  patrzyła,  jak 

opuszcza pokój biorąc po dwa schodki na raz z taką łatwością, 
jak  wszystko  co  robił  do  tej  pory.  Jeśli  sporządzałaby  listę 
rzeczy  i  sytuacji,  w  których  nie  pasowaliby  do  siebie, 
musiałaby dorzucić fakt, iż on miał budowę atlety i sprawność 
fizyczną.  Było  to  widoczne  w  jego  ruchach.  Poruszał  się 
bowiem  jak  spiralna  sprężyna,  a  mimo  to  z  giętką  gracją, 
dzięki  czemu  przyjemność  sprawiło  już  samo  patrzenie,  jak 
zamaszystymi  krokami  przemierzał  pokój  i  wbiegł  po 
schodach.

Dźwignąwszy się z miejsca wstała i przeszła wzdłuż stołu 

patrząc na swoje stopy wlokące się krok za krokiem. Jej chód 
był wolny i jakby obliczony, zupełnie inny niż szybki, równy 
krok  Denvera.  Spacerując  z  nią  musiałby  dostosować  się  do 
niej. W pewne miejsca nie mogliby chodzić razem. Zaczęłyby 
mu  ciążyć  ograniczenia,  jakie  były  jej  chlebem  powszednim. 
Tak  stało  się  z  Philipem.  Nie  miała  Denverowi  nic  do 
zaoferowania oprócz problemów, których nie potrzebował.

Musi go w jakiś sposób zniechęcić, kiedy będzie usiłował 

znów ją zobaczyć. A że będzie usiłował, to pewne.

Po  kilkakrotnym  okrążeniu  stołu  usiadła  i  spróbowała 

skupić się na swojej pracy. Teraz, kiedy była wreszcie  sama, 
miała  okazję  zastanowić  się,  dlaczego  matka  nasłała  na  nią 
Denvera.  Miała  wrażenie,  że  zna  już  przyczynę.  Amethyst 
najwyraźniej  lubiła  Denvera  i  powierzała  mu  coś  więcej  niż 

background image

tylko  renowacje  na  swojej  plantacji.  Powierzała  mu  swoją 
córkę. Biorąc pod uwagę fakt, jak Amethyst chroniła Courtney 
przez  ostatnie  dwa  lata,  było  to  niezwykłym  ustępstwem  ze 
strony starszej damy.

Może  i  matka  wierzyła  Denverowi,  ale  jeśli  chodzi  o 

niego, Courtney nie miała zaufania do samej siebie.

Westchnąwszy włożyła na  nos okulary  i wzięła długopis. 

Zajęcie się pracą dyplomową jest bardziej  konstruktywne niż 
zgadywanie  motywów  matki.  Albo  motywów  Denvera.  Albo 
jej własnych.

To  czego  nauczyła  się  o  historii,  to  to,  że  nie  stoi  w 

miejscu. Nic, co już się stało, nie może się zmienić. Przeszłość 
można  analizować,  wspominać  i  badać,  ale  nie  sposób  jej 
przeinaczać.  Lekcje  możemy  czerpać  z  wydarzeń  i  czynów 
ludzi  z  początku  wieków.  Zrozumienie  pomyłek,  jakie 
popełniono  w  przeszłości,  służy  za  przykład,  za  lekcję, 
dlaczego błędy w ocenie nie powinny się powtórzyć.

Jej własna historia także zawierała mylny sąd, do którego 

nie  wolno  znowu  dopuścić,  pomyślała  Courtney.  Najlepiej 
wciąż przypominać sobie o Philipie i o tym, co powiedział jej 
przy ostatnim spotkaniu.

Kiedy  usłyszała  stuk  kowbojskich  butów  na  metalowych 

schodach, podniosła głowę i ujrzała schodzącego po stopniach 
Denvera. Schylał głowę, by nie uderzyć się o wystający nawis. 
Był tak wysoki, tak przytłaczająco przystojny, tak agresywnie 
męski. Serce załomotało jej niespokojnie, gdy podszedł bliżej.

Powtarzała  w  myślach,  w  kółko  niczym  zaklęcie: 

„Pamiętaj o Philipie, pamiętaj o Philipie".

Spod  ramienia  wystawała  mu  biała,  papierowa  torba. 

Postawił ją na stole i począł wyjmować zawartość.

- Zaryzykowałem,  że  lubisz  meksykańskie  potrawy -

powiedział.

background image

Zerwała papier  z  jednego z  zawiniątek, które  przed nią 

położył. Kuszący aromat uniósł  się z  meksykańskiego  taco. 
Już  sam  ten  zapach  napędził  jej  ślinkę  do  ust.  Skubnęła 
kawałek sera leżący na papierze i patrzyła, jak on wyciągał z 
torby następne zawiniątka. Kiedy skończył, na stole leżał stos 
jednakowych, zawiniętych w papier paczuszek.

- Dobry Boże, Denver! Ileś ty kupił tych taco?

Wzruszył  ramionami  i  usiadł  naprzeciwko. - Dwanaście. 

Wolisz łagodny czy ostry?

- Co łagodny czy ostry?
- Sos do polania taco.
- Łagodny.

Znów  sięgnął  do  torby  i  wyłowił  kilka  miękkich 

plastikowych  pakiecików.  Wręczył  jej  jeden. - Częstuj  się -
rzekł i odpakował taco dla siebie.

Odsunąwszy  na  bok  stertę  książek  zaczęła  zajadać.  Ku 

swemu zdziwieniu wpakowała w siebie trzy porcje. Oparła się 
ciężko na krześle zastanawiając się, czy kiedykolwiek będzie 
mogła ruszyć się z tego miejsca. Denver jadł dalej.

- Czy mogę cię o coś zapytać? Potrząsnął głową. - A co 

chcesz wiedzieć?

- Nosisz buty kowbojskie, lubisz meksykańskie potrawy, 

urodziłeś  się  w  Arizonie,  a  mimo  to  mieszkasz  w  Wirginii. 
Dlaczego?

Zerwał  opakowanie  z  piątej  swej  porcji. - Moi  rodzice 

rozwiedli  się,  gdy  miałem  dziesięć  lat,  a  Phoenix  osiem. 
Spędzaliśmy letnie wakacje z mamą w rezerwacie w Arizonie, 
a resztę roku z ojcem, który miał olbrzymią farmę i hodowlę 
koni o sto mil stąd. Ponieważ miał lepsze niż matka warunki 
finansowe  na  nasze  utrzymanie,  uzyskał  prawo  opieki.  I 
dlatego to Phoenix i ja skończyliśmy w Wirginii.

- Od koni do budowy domów daleka droga.

background image

- Ojciec jeździł często na rozmaite wyścigi i aukcje koni 

na  całym  świecie,  a  my  przez  większość czasu  zostawaliśmy 
sami. Gdy nie jeździliśmy na koniach, przeważnie kręciliśmy 
się wokół facetów, którzy robili różne remonty i wprowadzali 
innowacje budowlane koło naszej farmy. Zaprzyjaźniliśmy się 
z jednym ze stolarzy, Charlie Plunkettem. To on nauczył nas, 
jak odczytywać projekty budowy, jak posługiwać się różnymi 
narzędziami i wykonywać samodzielnie niektóre prace.

- Jak znalazłeś się w Richmond?
- Gdy  Charlie  gotów  był  założyć  własny  interes, 

zdecydował  się  na  specjalizację  w  robotach  u  klienta  i  na 
renowację  starych  budynków.  W  tym  czasie  nasza  matka  już 
nie żyła, tak że nie mieliśmy żadnego powodu, by wracać do 
Arizony. Oprócz nas matka nie miała żadnej rodziny. Szansą 
na  rozwinięcie  interesu  było  odrestaurowanie  kilku  pięknych 
starych budowli w samym Richmond i w okolicy. Charlie miał 
więc  więcej  pracy,  niż  mógł  udźwignąć.  Pracowaliśmy  dla 
niego  podczas  tego  lata,  kiedy  uczyliśmy  się  w  College  of 
William  and  Mary,  a  gdy  gotów  był  już  się  wycofać, 
wykupiliśmy jego firmę.

- Ty  i  twój  brat  musicie  być  sobie  bardzo  bliscy,  jeśli 

potraficie razem pracować.

Jego spojrzenie spoczęło na  ustach dziewczyny, po czym 

utkwił  wzrok  w  jej  oczach. - Nie  wszystko  robimy  razem. -
Oparł  łokcie  na  stole. - A  dlaczego  ty  nie  śpiewasz  z  resztą 
rodziny? To, co widziałem na przyjęciu u Tyrella, pozwala mi 
sądzić, że między wami jest wszystko w porządku.

- Tak, rozumiemy się bardzo dobrze - odparła wykrętnie. 

Nie  była  jeszcze  gotowa  powiedzieć  mu  o  swej  ułomności. 
Ponieważ  wcale  nie  miała  zamiaru  spotykać  się  z  nim  w 
przyszłości,  nie  powinna  jej  obchodzić  jego  ewentualna 
reakcja.  A  jednak  tak  nie  było.  Nie  chciała  zobaczyć  w  jego 
oczach wyrazu, jaki widziała kiedyś u Philipa. - Po prostu nie 

background image

jestem  stworzona  do  tego  wszystkiego,  co  związane  jest  z 
zawodem piosenkarki.

Przez chwilę nie komentował jej odpowiedzi. Obserwował 

dziewczynę  spod  oka. - Czy  zawsze  chciałaś  zostać 
nauczycielką? - zapytał w końcu.

- Nie.

Czekał na dalsze wyjaśnienia. Gdy zorientował się, że nie 

ma zamiaru powiedzieć nic więcej, zapytał:

- A kim chciałaś być wobec tego?

Jej  usta  ułożyły  się  w  kpiący  uśmiech. - Tancerką  w 

balecie. - Nie  pojmował  ironii  jej  sytuacji,  a  ona  nie 
zamierzała mu niczego wyjaśniać.

Oderwała  od  niego  oczy  i  wzięła  długopis. - Muszę 

wracać do pracy.

Denver nie potrafił pojąć, co złego było w jego pytaniu, a 

ona dała mu jasno do zrozumienia, że na ten temat nie ma już 
nic do dodania. Może i nie powiedziała zbyt wiele, ale sposób, 
w  jaki  to  powiedziała,  daje  dużo  do  myślenia,  doszedł  do 
wniosku Denver.

Siłą udało mu się odwrócić od niej uwagę. Pogrążył się w 

rozmyślaniach  nad  faktami  i  obrazami  jawiącymi  mu  się  w 
pamięci. Minęła godzina.

- Jak długo masz zamiar tu siedzieć?

Podniosła oczy znad książki, była świadoma jego rosnącej 

niecierpliwości.  Początkowo  stukał  długopisem  o  blat  stołu, 
potem zaczął wiercić się na krześle.

- W  soboty  bibliotekę  zamykają  o  piątej - odparła. 

Wyglądał na wstrząśniętego. - Chcesz siedzieć tu cały dzień?

- Prawdopodobnie  tak - rzekła  rozbawiona. - Mam 

mnóstwo pracy.

- Książki  nie  uciekną.  Może  byśmy  skończyli  i  gdzieś 

wyszli,  co  ty  na  to?  Uśmiechnęła  się. - Nie  możesz  tu 
wytrzymać, co?

background image

- Nigdy nie potrafiłem usiedzieć długo w jednym miejscu. 

Wiem,  że  obiecałem  ci  pomóc,  ale  czuję  się  tu  jak  w  klatce. 
Chodź ze mną.

„Pamiętaj  o  Philipie",  mówiła  do  siebie  w  duchu. - Nie, 

przykro mi, ale nie mogę.

Ku  jej  zdziwieniu  nie  próbował  wcale  zmienić  jej 

postanowienia. Zamiast tego powiedział: - Rób więc, co masz 
do  zrobienia,  a  ja  wieczorem  po  ciebie  wpadnę.  Pójdziemy 
gdzieś  na  kolację  albo  wybierzemy  się  na  przejażdżkę.  Co 
tylko będziesz chciała. Musisz mi podać swój adres.

- Nie.

Przednie  nogi  jego  krzesła  stuknęły  z  siłą  o  podłogę. -

Dlaczego nie?

- Mam inne plany.
- Jakie na przykład?
- To są moje plany i nie muszę ci się z nich spowiadać. -

Pochyliła się nad książką i znów zaczęła coś bazgrać w swym 
notesie.

Wyjął długopis z jej ręki. - Do diabła, Courtney! Spójrz na 

mnie! Zrobiła  o co  prosił, wolno unosząc głowę. Minę miała 
uprzejmą i obojętną.

- Dlaczego ze mną nie wyjdziesz?
- Powiedziałam ci. Mam inne plany.

Zwęził  oczy  i  bacznie  ją  obserwował. - A  w  takim  razie 

jutro? Potrząsnęła głową. - Mam inne plany.

- Ciągle to samo. W kółko. Czy jest ktoś inny?

Sam podsuwał jej wymówkę. Mogła z niej skorzystać. Nie 

zrobiła  tego. - Jeśli  pytasz,  czy  jestem  związana  z  innym 
mężczyzną,  odpowiedź  brzmi:  nie.  Nie  mam  zamiaru  wiązać 
się z nikim, łącznie z tobą. Zostawmy to tak, jak jest. Za parę 
dni otrzymasz potrzebne ci materiały. Poza tym powodem nie 
widzę żadnego innego, dla którego mielibyśmy się spotkać.

background image

Wstał,  okrążył  stół  i  wyciągnął  ją  z  krzesła,  zanim 

zorientowała się, że w ogóle się ruszył. Chwycił ją silnie, ale 
nie boleśnie, pod pachy i przyciągnął do siebie.

- Owszem, jest kilka powodów, dla których znowu mnie 

zobaczysz, Courtney. - Pochylił się nad nią. - A to jest jeden z 
nich.

Spodziewając  się  swej  własnej  złości  Courtney  nie  była 

przygotowana  na  eksplozję  pożądania,  które  ogarnęło  ją  całą 
w  chwili,  gdy  spotkały  się  ich  usta.  Dotyk  jego  warg  był 
zachwycająco zmysłowy. Krew zawrzała w jej żyłach. Płonęła 
na  całym  ciele.  Czując  na  plecach  muśnięcia  jego  dłoni,  gdy 
całował  ją  z  rosnącą  namiętnością,  nie  mogła  powstrzymać 
westchnienia rozkoszy.

Przez  chwilę  poddała  się  pragnieniom  swego  ciała, 

osuwała  się  pod  jego  ciężarem,  chłonęła  jego  przyśpieszony 
oddech. Otoczył ramionami jej biodra przyciągając ją bliżej do 
siebie.  Powoli  zamknął  ją  całą  w  swym  uścisku,  ogarnął  ją 
całym swym ogromem, aż oboje zaczęli ciężko oddychać.

Denver oderwał się od jej ust i jął pokrywać pocałunkami 

jej  szyję.  Rozkoszował  się  jeszcze  przez  chwilę  tą  bolesną, 
słodką  udręką,  po  czym  wypuścił  dziewczynę  z  objęć  i 
odsunął od siebie. Z równą mocą, z jaką pragnął poczuć przy 
sobie jej wilgotne ciało, nie chciał, by ten ich pierwszy raz był 
tutaj, na tym zakurzonym i zawalonym książkami stole.

Spoglądał na nią dumny ze szklącego się w jej ciemnych 

oczach  pożądania.  Miał  już  pewność,  że  tak  jak  teraz  będzie 
na niego spoglądała częściej.

- A  teraz  mi  powiedz,  że  nie  chcesz  mnie  już  więcej 

widzieć.

Rozchyliła wargi, ale nie mogła wydobyć głosu. Jej oczy 

rozszerzyło zdumienie i przerażenie własną reakcją, słabością 
i  podnieceniem,  którego  tak  nie  chciała.  Wszystko,  na  co 
mogła się teraz zdobyć, to słabe potrząśnięcie głową.

background image

Fala  nieoczekiwanej  czułości  wezbrała  w  jego  sercu. 

Uśmiechnął się do niej. - Nieważne. Ja już i tak wiem swoje. 
Niech każde z nas robi to co musi, Courtney.

Mogła już tylko na niego patrzeć, dopóki nie pochylił się 

nad nią znowu i nie cmoknął jej krótko na pożegnanie. Potem 
wyszedł.  Oszołomiona,  śledziła  jego  zamaszyste  kroki  i 
pokonywanie schodów po dwa stopnie naraz.

background image

Rozdział 3
Pięć  dni  zajęło  Courtney  zebranie  wszystkich  informacji 

dla  Denvera i  następne trzy na podjęcie  decyzji, by do niego 
zadzwonić. Podczas przerwy obiadowej skorzystała z telefonu 
w pokoju nauczycielskim w nadziei, że zastanie go w biurze.

Kobieta, która odebrała telefon, miała gorący południowy 

akcent. 

Wypowiedziane 

przez 

nią 

słowa: 

„Sierra 

Construction" brzmiały jak coś z Przeminęło z wiatrem.

- Chciałabym rozmawiać z Denverem Sierra, jeśli nie jest 

zajęty. Mówi Courtney Caine.

Po  krótkiej  przerwie  kobieta  rzekła: - Cóż  za  zbieg 

okoliczności.  Właśnie  o  pani  mówił,  a  tu  pani  dzwoni. 
Ponieważ Courtney nie wiedziała, co ma sądzić o tej uwadze, 
spytała: - Czy on tam jest?

- Podskakiwał  tutaj  przez  cały  ranek  jak  pchła  w  psiej 

budzie. Zaraz zobaczę, czy uda mi się go dla pani złapać.

Courtney  odsunęła  słuchawkę  i  utkwiła  w  niej  wzrok, 

zbita  z  tropu  przez  kobietę.  Kiedy  na  linii  pojawił  się  męski 
głos wymawiając  jej imię, z  powrotem przyłożyła  słuchawkę 
do ucha. - Denver?

- Wybacz, Courtney. Mówi Phoenix, brat Denvera. Belle 

właśnie poszła go szukać. Przed minutą był jeszcze w biurze, 
tak  że  nie  może  być  zbyt  daleko.  Nie  chciałem,  byś  wisiała 
samotnie  na  linii  myśląc,  że  ona  o  tobie  zapomniała. 
Myśleliśmy  o  tym,  żeby  zainstalować  urządzenie  nadające 
muzykę w czasie oczekiwania na właściwą rozmowę, ale póki 
co jesteś skazana na mnie. Mogę coś zanucić, jeśli chcesz.

Dławiła  się  ze  śmiechu: - Daruj  sobie,  dziękuję. -

Wracając  do  tematu  rzekła: - Mógłbyś  właściwie  przekazać 
Denverowi wiadomość. Powiedz mu, że włożę to do...

- Czy odkryłaś, jak produkowano cegły?

Jak  widać,  przerywanie  ludziom  jest  ich  cechą  rodzinną, 

pomyślała  z  pewnym  rozbawieniem. - Tak,  znalazłam 

background image

wszystko,  łącznie  z  planami  budowli  z  cegieł  z  1780  roku. 
Byłabym  ci  wdzięczna,  gdybyś  powiedział  Denverowi,  że 
wrzucę wszystko do skrzynki pocztowej.

- Nie  sądzę,  by  był  to  dobry  pomysł,  Courtney.  Będzie 

chciał się z tobą spotkać. Dlaczego nie podrzucisz tego tutaj? 
W  ten  sposób  będę  miał  okazję  cię  poznać.  Chciałbym 
zobaczyć  kobietę,  która  doprowadza  mego  brata  do 
szaleństwa. - Usłyszała w tle jego słów jakieś głuche odgłosy, 
po  czym  Phoenix  szepnął: - Oto  nadchodzi  Zeus 
gromowładny, Miło było z tobą rozmawiać, Courtney. Ja...

Tym razem to Phoenixowi przerwano w środku zdania. Po 

kilku sekundach pojawił się na linii znajomy głos Denvera: -
Courtney?

To dziwne, jak bicie serca stawało się szybsze na dźwięk 

jego głosu. - Tak, to ja.

Usłyszała  słowa  Phoenixa  i  kobiety,  ale  nie  potrafiła 

zrozumieć,  co  mówią,  bowiem  gadali  równocześnie.  Musiała 
uśmiechnąć się słysząc klnącego szeptem Denvera.

- Phoenix i Belle chcą, byś tu przyszła - powiedział - ale 

na razie nie zamierzam narażać cię na ich towarzystwo.

Poczuła  grunt  pod  nogami. - Mam  potrzebne  ci  dane  o 

renowacjach, które wykonujesz dla mamy. Włożę je dzisiaj do 
skrzynki. Powinieneś otrzymać je jutro albo pojutrze.

Do  głosów  w  tle  rozmowy  dołączyło  terkotanie  drugiego 

telefonu,  powiększające  ogólny  chaos.  Tonem  człowieka 
doprowadzonego  do  granic  cierpliwości  Denver  rzucił: -
Zapomnij  o  wrzuceniu  tego  do  skrzynki.  Przyjadę  dzisiaj  po 
południu. 

Ta uwaga nie przeszła gładko u jego brata i kobiety, która, 

jak  wywnioskowała  Courtney,  była  ich  sekretarką.  Natężenie 
ich  protestów  rosło.  Usłyszała  jęk  Denvera: - Odbierz  ten 
piekielny telefon. Belle!

background image

- Sekundę  później  ryknął: - Do  jasnej  cholery,  Phoenix! 

Znowu przykleiłeś do biurka moją filiżankę do kawy.

Głos  jego  stał  się  ostrzejszy,  gdy  w  końcu  przysunął  z 

powrotem  do  ust  słuchawkę: - Muszę  iść,  Courtney!  Dzisiaj 
jest tu większy dom wariatów niż zwykle. Do zobaczenia!

Otworzyła  usta,  by  zaprotestować.  Zamknęła  je  znowu 

słysząc  sygnał  kończący  rozmowę.  Kusiło  ją,  by  zadzwonić 
drugi  raz  i  powiedzieć  mu,  że  bez  względu  na  jego  życzenie 
wysyła  papiery  pocztą.  Ale  właśnie  zabrzmiał  dzwonek 
rozpoczynający  popołudniowe  lekcje.  Może  zresztą  i  dobrze, 
że  nie  zadzwoniła,  pomyślała  podnosząc  kopertę  zawierającą 
informacje.  Denver  i  tak  już  skończył  rozmowę.  Nie  da  mu 
następnej  szansy.  A  jeśli  odebrałaby  Belle  lub  Phoenix, 
wątpliwe,  że  po  prostu  przyjęliby  od  niej  wiadomość, 
zważywszy na ich dziwne wobec niej zachowanie.

Całe  popołudnie  dopuszczała  w  połowie  możliwość,  że 

Denver  wkroczy  znienacka  do  jej  klasy.  Nie  byłoby  wcale 
dziwne, gdyby pojawił się bez żadnego uprzedzenia, czy to w 
odpowiedniej chwili, czy nie.

Kiedy  zabrzmiał ostatni  dzwonek, odetchnęła  z ulgą.  Był 

to  jeden  z  tych  dni,  kiedy  uczniowie  byli  nadzwyczaj 
niespokojni i żadne wysiłki nie mogły ich zmusić do skupienia 
uwagi.  Jeszcze  tylko  trzy  dni  zostały  do  zakończenia  roku 
szkolnego,  a  marzenia  o  letnich  wakacjach  skutecznie 
uniemożliwiały wszelkie dążenia do powtórki tematów, które 
mogły  się  pojawić  na  jutrzejszych  testach.  Daty  i  szczegóły 
związane  z  rozmaitymi  bitwami  wojny  secesyjnej  nie 
stanowiły  konkurencji  dla  pokusy  nadchodzących  leniwych 
dni lata.

Wyciągnęła  z  dna  szuflady  swoją  torebkę  i  zamknęła 

biurko  na  kluczyk.  Druki  do  końcowych  egzaminów  wraz  z 
innymi  klasówkami  leżały  w  sejfie  dyrektora.  Po  kilku 
przypadkach, 

kiedy 

to 

przedsiębiorczy 

uczniowie 

background image

„wypożyczyli"  sobie  kopie  testów  z  szuflad  nauczycieli, 
dyrektor  wymagał,  by  wszystkie  papiery  egzaminacyjne 
pozostawały w jego gabinecie. Rano Courtney podpisze stertę 
testów z historii i rozda je jęczącym uczniom.

Gdy  zbierała  swoje  rzeczy  z  biurka,  zauważyła  kopertę 

zaadresowaną  do Denvera.  Była gotowa  do  wysłania,  ale  nie 
miała  jeszcze  znaczka  pocztowego.  Courtney  planowała 
wcześniej,  że  wrzuci  ją  na  poczcie  po  drodze  do  domu. 
Niestety,  dzisiaj  było  już  za  późno.  Usiłowała  sobie 
przypomnieć, czy ma w domu wystarczająco dużo znaczków, 
aby wysłać tak pękatą kopertę. Było to wątpliwe. Denver nie 
znał  chyba  jej  domowego  adresu,  co  wcale  nie  oznaczało,  iż 
nie  mógłby  go zdobyć.  Wystarczyło,  by zatelefonował  do jej 
matki.  Łamała  się,  czy  nie  zadzwonić  do  Amethyst  i  nie 
poprosić  jej,  by  nie  podawała  adresu  Denverowi,  ale  matka 
chciałaby  zaraz  wiedzieć,  dlaczego  ona  nie  chce  się  z  nim 
spotkać, co z kolei prowadziłoby do dyskusji, jakiej Courtney 
wolała  uniknąć.  Pogodziwszy  się  z  tym,  że  znowu  będzie 
musiała się spotkać z Denverem, wrzuciła kopertę do torby.

Kiedy podeszła do swojego samochodu, na pierwszy rzut 

oka nie zauważyła nic niezwykłego. Dopiero gdy położyła na 
przedniej  masce  torebkę,  by  wyłowić  z  niej  kluczyki,  ujrzała 
biały  kawałek  papieru  zatknięty  za  wycieraczkę  od  strony 
kierowcy.  Rozwinęła  go.  Na  kartce  ze  szkolnego  zeszytu 
widniały słowa: ZRUB ŁATWE TESTY BO TWÓJ ŻYWOT 
BĘDZIE CIĘSZKI.

Pomimo  błędów  ortograficznych  Courtney  pojęła  treść 

przesłania. Rozejrzała się wokół, ale nikt jej nie obserwował. 
Paru  innych  nauczycieli  zmierzało  w  kierunku  swych 
samochodów. Woźny opróżniał kosze na śmieci. Nikt jednak 
nie patrzył na nią.

Złożyła z powrotem ostrzeżenie i wsadziła je do torebki.

background image

Do  domu  jechała  dwa  razy  dłużej  niż  zwykle  za  sprawą 

wypadku, który spowodował korek  na drodze.  Upalne słońce 
grzało przez szyby, gdy posuwała się wzdłuż szosy uwięziona 
w  strumieniu  pojazdów.  Dzięki  dobrej  klimatyzacji  nie 
oblewała  się  co  prawda  potem,  ale  jej  niepokój  wcale  nie 
malał.

Skręciła wreszcie w spokojną ulicę, gdzie stał jej rozległy 

dom  zbudowany  w  nowoczesnym  stylu.  z  wieloma 
świetlikami  i  atrakcyjnym  cedrowym  wyłożeniem  ścian. 
Ojciec  kupił  ten  jednopiętrowy  domek  specjalnie  dla  niej, 
kiedy ukończyła naukę w college'u. Wolałaby mieszkać nieco 
skromniej, ale nie miała serca ranić ojca, gdy sprawiał jej taki 
prezent. Randall Caine kupił go z miłości do córki,  którą tak 
rzadko widywał, kiedy rosła i rozwijała się, a także z poczucia 
winy z tego samego powodu.

Jak  się  okazało,  Courtney  potrzebowała  większego 

mieszkania,  odkąd  matka  zaczęła  nalegać,  by  zamieszkała 
razem  z  ich  gospodynią.  Amethyst  rzadko  wtrącała  się  do 
życia  Courtney,  ale  kiedy  już  to  robiła,  dziewczynie  trudno 
było  cokolwiek  jej  wyperswadować.  Chociaż  tak  bardzo 
chciała  być  niezależna,  musiała  zgodzić  się  na  to,  by 
zamieszkać  z  Brownyn  MacNiver  Nie  było  to  znowu  tak 
uciążliwe. Brownie, jak wszyscy ją nazywali, utrzymywała w 
domu  porządek,  przyrządzała  proste  potrawy  i  była dobrą 
towarzyszką.  Gospodyni  nigdy  nie  traktowała  Courtney 
inaczej  niż  dwie  pozostałe  dziewczyny.  Przez  cały  czas  ich 
dorastania  nigdy  nie  pozwoliła  jej  odczuć,  że  z  powodu  jej 
ułomności należą jej się specjalne względy.

Wjechała  na  podjazd  i  wcisnęła  urządzenie  do  zdalnego 

sterowania  otwierające  drzwi  od  garażu.  Zaparkowała  swego 
czteroletniego  sedana.  Z  torbą  w  jednej  ręce,  z  torebką 
przewieszoną przez ramię pchnęła drzwi wiodące z garażu do 
pomieszczenia gospodarczego przylegającego do kuchni.

background image

Brownie  wyjmowała  właśnie  z  suszarki  gotowe  ubrania. 

Pytanie,  które  zadała,  brzmiało  tak  samo  jak  zawsze,  gdy 
Courtney wracała do domu: - Jak minął dzień?

- Dobrze,  z  wyjątkiem  faktu,  że  uczniowie  liczą  dni  i 

godziny  do  końca  roku.  Jutrzejszy  sprawdzian  to  ostatnia 
rzecz, o której mają ochotę myśleć.

Poprawiwszy  zabłąkany  loczek,  który  wysunął  się  ze 

ściśle  ułożonego  u  nasady  szyi  węzła,  starsza  kobieta 
uśmiechnęła się. - Skarb młodości to wspaniała rzecz.

- Takim  samym  skarbem  jest  uważanie  na  lekcjach.  Ale 

tak  naprawdę  nie  mogę  ich  przecież  winić.  Sama  z 
utęsknieniem wyglądam wakacji.

Brownie  złożyła  prześcieradło  wyciągnięte  właśnie  z 

suszarki  i  oparła  ręce  na  swych  rozłożystych  biodrach. - Nie 
rozumiem  dlaczego.  I  tak  przez  całe  lato  będziesz  ślęczeć  z 
nosem  utkwionym  w  książkach  nad  tą  twoją  pracą.  Zupełnie 
nie  mogę  pojąć,  dlaczego  chcesz  tracić  cały  swój  czas  na 
naukę.  Masz  już  przecież  kilka  stopni  naukowych.  Teraz 
chcesz  jeszcze  jednego. - Sięgając  po  następne  prześcieradło 
gderała: - To, czego ci potrzeba, to chłop i dom pełen dzieci. 
Właśnie tego, a nie jeszcze jednego dyplomu.

- Powtarzasz  to  nam  wszystkim,  odkąd  opuściłyśmy 

kojec, Brownie.

- No cóż, nie na wiele się to zdaje. Jak widać, żadna z was 

nie jest gotowa do ustabilizowanego życia. Zbyt zmęczona, by 
wdawać się w tego rodzaju utarczki, Courtney skierowała swe 
kroki do wyjścia. -

Będę  na  basenie,  Brownie. - Zatrzymawszy  się  przy 

drzwiach  dodała: - Myślę,  że  z  kolacją  nie  będziesz  miała 
kłopotu. Nie jestem specjalnie głodna.

Ostre  spojrzenie  gospodyni  spoczęło  na  pochylonych  ze 

zmęczenia  ramionach  dziewczyny.  Głos  jej  był  bardziej 
szorstki,  niż  zamierzała: - Zdecydowanie  za  dużo  pracujesz, 

background image

Courtney,  a  jesz  tyle,  że  nawet  ptaszka  nie  utrzymałoby  to 
przy życiu.

- W  dzisiejszych  czasach  ptaszki  jedzą  sporo  w 

porównaniu z ilością wiedzy, która wystarcza ludziom.

- Wy,  nauczyciele,  zawsze  myślicie,  że  wszystko  wiecie 

najlepiej. - Gestykulując rękami Brownie wyganiała Courtney 
z izby. - Idź do swoich zajęć, a ja przygotuję ci sałatkę.

- Dziękuję, Brownie.

Nie  była  na  tyle  zmęczona,  by  nie  zauważyć,  w  jak 

ostrożny  sposób  gospodyni  nosi  głowę,  tak  jakby  istniało 
niebezpieczeństwo, że może jej spaść.

- Znów cię boli głowa, prawda? Odwracając się Brownie 

odrzekła: - Troszeczkę.

- Dlaczego  nie  pójdziesz  się  położyć  i  przez  chwilę 

odpocząć?  Zapomnij  o  sałatce.  Sama  ją  sobie  później 
przyrządzę.

- Nie bądź niemądra. Ja się dobrze czuję.

Courtney  nie  uwierzyła  jej,  ale  zdawała  sobie  sprawę,  że 

przekonywanie  Brownie,  by  odpoczywała  i  niczym  się  nie 
przejmowała,  było  bezcelowe.  Próbowała  już  nie  raz  skłonić 
ją  do  pójścia  do  lekarza,  ale  bezskutecznie.  Trzeba  będzie 
znaleźć jakiś inny sposób.

Przeszła przez salon i otworzyła szklane drzwi wiodące na 

basen. Beau snuł się tam i z powrotem pod osłoniętym dachem 
patio. Ten syberyjski husky miał własny zmysł czasu i jakimś 
sposobem  zawsze  wiedział,  kiedy  ona  ma  wrócić  do  domu. 
Dostała  go  w  prezencie  od  Amber,  kiedy  sprowadziła  się  do 
tego domu. Nie tylko był psem odstraszającym niepożądanych 
przybyszów,  ale  też  nauczył  się  spełniać  rozmaite  jej 
polecenia.

Zrzuciła  z  siebie  ubranie  i  założyła  niebiesko - zielone 

bikini z połyskującym metalicznie nadrukiem. Wślizgnęła się 
w lekką jak mgiełka, luźną bluzkę. Ręczniki, loton i wszystko, 

background image

czego  używa  się  na  basenie,  trzymano  w  małej  alkowie  przy 
patio, tak że nie musiała brać niczego ze sobą.

Beau  przywitał  ją  ze  zwykłym  entuzjazmem.  Jego 

świetliste,  niebieskie  oczy  błyszczały  radością  na  jej  widok. 
Odkąd go miała, nigdy na nią nie skakał, tak jakby wiedział, 
że  mogłaby  stracić  przez  niego  równowagę.  Zachował  ten 
szczególny  zwyczaj  dla  Brownie,  która  przez  wzgląd  na 
Courtney tolerowała zwierzę w domu.

Beau  pozostał  u  jej  boku,  kiedy  powoli  szła  w  stronę 

basenu.  Usiadł  na  zadzie  koło  leżaka,  gdy  ona  rozpinała 
zatrzaski  u  klamry.  Zziajany  od  upału  letniego  popołudnia 
wywiesił różowy język.

Courtney położyła klamrę na leżaku i przykryła ją bluzką. 

Beau  wstał  razem  z  nią  i  przysunął  się  do  jej  boku,  tak  by 
mogła  się  na  nim  wesprzeć  kuśtykając  do  brzegu  basenu.  W 
nagrodę  pogładziła  go  po  głowie,  przerzuciła  ciężar  ciała  na 
zdrową nogę, wzięła głęboki wdech i zanurkowała w głębokiej 
wodzie.

Woda  ogarnęła  jej  rozgrzane  ciało  niczym  chłodny  atłas. 

Wypłynąwszy  na  powierzchnię  rozpoczęła  swą  zwykłą 
codzienną rundkę wokół basenu.

Kiedy  była  przy  piątym  okrążeniu,  zobaczyła  Brownie 

stojącą przy płytkim końcu pływalni. Wytarłszy oczy z wody 
spojrzała  na  gospodynię  zdziwiona  pionową  zmarszczką  na 
gładkiej zazwyczaj twarzy starszej pani.

- Co się stało, Brownie?
- Jakiś mężczyzna chce się z tobą widzieć. Mówi, że się 

go  spodziewasz.  Ponieważ  nie  wspominałaś,  że  ktoś  ma 
przyjść  dziś  wieczorem,  zostawiłam  go  w  salonie,  póki  nie 
porozmawiam z tobą.

Courtney  nie  potrzebowała  pytać,  czy  mężczyzna  podał 

swoje  nazwisko.  Mogła  to  być  tylko  jedna  osoba.  Denver 
Sierra.

background image

- W  torbie,  którą  przywiozłam  ze  sobą  do  domu,  jest 

pękata koperta. Daj mu ją. Właśnie po to przyszedł.

Nagle  sierść  na  karku  Beau  zjeżyła  się  i  głuchy  warkot 

wydobył się z jego krtani.

- To  nie  wszystko,  po co  przyszedłem - odezwał  się  zza 

pleców  Brownie  męski  głos.  Zbliżywszy  się  do  psa 
poruszającego  się na brzegu między nim a Courtney,  Denver 
wyciągnął do niego rękę. Zgiął kolana i kucnął. W ten sposób 
chciał wydać się psu mniej przerażający, ale jednocześnie sam 
wybrał  sobie  dość  niebezpieczną  pozycję,  gdyby  husky 
zdecydował się go zaatakować.

- No,  cicho - mruczał  miękkim,  łagodnym  szeptem. -

Przyzwyczajaj  się  do  mojego  zapachu.  Nie  zamierzam 
skrzywdzić twojej pani. Będziesz musiał mi uwierzyć, tak jak 
ona.

Po  obwąchaniu  ręki  pies  zluzował  nieco  swoją  czujność, 

chociaż nadal pozostał między Denver a dziewczyną. Tak też 
zrobiła Brownie.

Courtney  zdała  sobie  sprawę,  że  skoro  już  tu  przyszedł, 

będzie  musiała  się  nim  zająć. - W  porządku,  Brownie.  Pan 
Sierra  jest  przedsiębiorcą  budowlanym  wykonującym  remont 
w nowo zakupionym domu mamy. Denver, to jest Bronwnyn 
MacNiver.

Denver wyciągnął rękę. - Miło mi panią poznać.
Brownie  ciągle  jeszcze  nastroszona  wymieniła  z  nim 

uprzejmości towarzyskie i uścisnęła rękę.

- Brownie,  bądź  tak  dobra  i  przynieś  z  mojego  pokoju 

kopertę dla pana Denvera.

Brownie  spojrzała  przeciągle  na  Denvera,  po  czym 

przeniosła  spojrzenie  na  Courtney. - Zostawię  drzwi  otwarte 
na wypadek, gdybyś chciała mnie zawołać.

Powstrzymując  uśmiech  Courtney  odparła: - Nic  mi  się 

nie stanie, Brownie.

background image

Rzuciwszy  w  kierunku  Denvera  jeszcze  jedno  ostre 

spojrzenie Brownie wróciła do budynku pozostawiając jednak, 
tak jak mówiła, otwarte drzwi ślizgowe.

Zawarłszy  już  przyjaźń  z  psem,  Denver  położył  dłoń  na 

jego głowie i jego wzrok spoczął na kobiecie w basenie. Stała 
w  wodzie  sięgającej  jej  pod  żebra.  Dolna  część  ciała  była 
ukryta, ale między błyszczącym staniczkiem okrywającym jej 
piersi  a  widocznym  niżej  trójkątnym  kawałkiem  materiału 
mógł dojrzeć jej nagie ciało.

Zacisnął palce na sierści zwierzęcia czując bolesny skurcz 

swego  ciała.  Pragnął  pogładzić  ręką  jej  śliską  skórę,  poczuć 
jędrność i kształty jej ciała. Zazdrościł teraz tej wodzie, która 
miała przywilej, by to nagie ciało pieścić.

Usiłując skoncentrować się na czymś innym niż na myśli o 

tym, aby zrzucić ubranie i wskoczyć do basenu, do niej, rzekł:
- Widzę, że nie muszę się o ciebie martwić. Masz dwie istoty, 
które doskonale cię chronią.

Uśmiechnęła  się. - Brownie  jest  przyjaciółką  rodziny,  od 

kiedy sięgam pamięcią.

- Czy ona tu z tobą mieszka?
- Tak.  Pilnuje,  żeby  dom  nie  zamienił  się  w  zakurzoną 

stertę śmieci, i przyrządza większość naszych posiłków.

Patrzyła,  jak  rozglądał  się  wokoło  lustrując  otoczenie 

basenu  a  później  sam  budynek.  Jako  doświadczony 
budowlaniec  był  w  stanie  podać  niemal  dokładną  cenę 
budynku  i  całej  posiadłości.  Nie  byłby  pierwszą osobą 
zastanawiającą się nad tym, jakim cudem potrafi ona utrzymać 
tak kosztowny dom z nauczycielskiej pensji. Prawdopodobnie 
sądził, że to matka łoży na ten dom.

- To  dom  mojego  ojca - powiedziała,  nie  wiedząc, 

dlaczego właściwie się przed nim tłumaczy.

- Wcale nie pytałem.

background image

- Owszem, pytałeś. Tyle że nie głośno. Nie ma znów tak 

wielu nauczycieli mających takie duże siedziby z basenem i z 
gospodynią.  Byłoby  dziwne,  gdybyś  nie  zastanawiał  się  nad 
tym, jak mnie na to stać.

- Nie ma znów tak wiele nauczycielek, których matka jest 

gwiazdą estrady.

- To prawda, ale to ojciec kupił ten dom, a nie matka.

Przechylił  na  bok  głowę  uważnie  taksując  dziewczynę 

wzrokiem. - Trudno  sobie  wyobrazić  ciebie  jako  córkę 
Randalla  Caine.  Z  tego,  co  o  nim  czytałem,  wiem,  że  na 
śniadanie  obgryza  własne  paznokcie,  a  zrobienie  dobrego 
interesu jest dla niego jak strzelenie palcami.

- Nie powinieneś brać na serio wszystkiego, co czytasz w 

gazetach. 

Gdyby 

wierzyć 

jednemu 

magazynów 

rozrywkowych, moja matka wychodziła za mąż sześć razy. A 
w rzeczywistości miała trzech mężów. A skoro już mówimy o 
mojej matce, to mam chyba rację sądząc, że to ona dała ci mój 
adres?

- Tak,  masz  rację.  Poinstruowała  mnie  nawet,  jak 

dojechać.

Przyczyną irytacji Courtney nie była jedynie matka, która 

nagle  z  taką  łatwością  zdradzała  jej  miejsce  pobytu.  Miała
problem.  Nie  mogła  stać  w  tym  basenie  w  nieskończoność. 
Słońce  zniknęło  za  chmurami  i  powietrze  momentalnie 
ochłodziło się. Dłuższe pozostawanie w basenie wyglądałoby 
dziwacznie,  ale  przecież  istniał  lepszy  sposób  na 
przedstawienie mu swej ułomności.

Zdecydowała się grać na zwłokę, dopóki nie wymyśli, jak 

poruszyć  ten  temat. - Nie  musiałeś  tu  dzisiaj  przychodzić. 
Powiedziałam, że wyślę te materiały.

Gładził  szorstką  sierść  psa.  Nie  spuszczał  z  dziewczyny 

oczu. - Nie  przyszedłem  dlatego,  że  musiałem.  Przyszedłem, 
bo chciałem cię zobaczyć.

background image

- Denver... - zaczęła pośpiesznie - nie sądzę, że to dobry 

pomysł, byśmy nawiązali zażyłe kontakty. Za późno na takie 
ostrzeżenie,  pomyślał  szaleńczo Denver.  Dwa  kroki  i  był  już 
przy krawędzi basenu.

Kucnął, by znaleźć się na jej poziomie. - Dlaczego nie?
Usiłowała  wymyśleć  jakiś  sensownie  brzmiący  powód. -

Nie mamy ze sobą wiele wspólnego.

Uśmiechnął  się  szeroko  i  wyciągnął  do  niej  rękę. -

Dlaczego  wreszcie  nie  wyjdziesz  z  tej  wody.  Pokażę  ci,  jak 
wiele mamy wspólnego.

Po ciemniejszym niebie przetoczył się grom. Spojrzała w 

górę. - Wygląda  na  to,  że  będzie  padać.  Dlaczego  nie 
wchodzisz do domu? Za minutę do ciebie przyjdę.

Nadal  wyciągał  do  niej  rękę. - Czy  mama  nigdy  ci  nie 

mówiła,  że  sterczeć  w  basenie  podczas  burzy  to  kiepski 
pomysł?

Wokół niej krople deszczu tworzyły na powierzchni wody 

małe  kółeczka.  Powietrze  wibrowało  od  rozlegających  się 
coraz  częściej  grzmotów.  Zrezygnowana,  zbliżyła  się  do 
krawędzi basenu. Nie zwracając uwagi na wyciągnięta do niej 
rękę  wynurzyła  się  z  wody  i  usiadła  na  brzegu. - Beau! -
zawołała do psa. - Aport!

Najpierw  husky  przyniósł  bluzkę  i  rzucił  ją  obok  niej  na 

cemencie,  następnie  wrócił  do  leżaka  po  klamrę.  Czuła  na 
sobie  wzrok  Denvera,  kiedy  wsuwała  stopę  w  wysoki  but, 
przymocowany  do  metalowej  klamry.  Zapięła  wokół  nogi 
skórzane rzemyki.

Mijały  sekundy, deszcz  stawał  się  coraz  intensywniejszy, 

ale  Denver  nie  uczynił  ani  jednego  kroku  w  kierunku 
budynku.  Stał  kilka  stóp  od  niej  nie  proponując  żadnej 
pomocy.  Patrzył bez  słowa,  jak  położyła  rękę  na  karku  psa  i 
dźwigała swe ciało do stojącej pozycji.

background image

Courtney  spodziewała  się,  że  pomoże  jej  wstać  i 

odprowadzi  ją  do  domu,  ale  nie  zrobił  tego.  Stał  tylko  w 
deszczu  ociekając  wodą  i  nie  spuszczając  z  niej  oczu.  Tak 
bardzo  chciała  wiedzieć,  co  on  teraz  myśli.  Jego  twarz 
przypominała kamienną rzeźbę.

Z psem u nogi weszła do budynku. Denver szedł za nią w 

pewnej  odległości  nie  próbując  ani  jej  dogonić,  ani 
towarzyszyć  jej  w  jakikolwiek  inny  sposób.  Gdy  dotarła  do 
alkowy  pod  pokrytym  dachem  patio,  otworzyła  drzwi  i 
wyciągnęła  dwa  złożone  ręczniki.  Wręczyła  mu  jeden,  a 
drugim  wytarła  ramiona,  twarz  i  włosy.  Zostawiła  swą 
przemoczoną  bluzkę  w  alkowie  i  włożyła  na  siebie  długą 
sukienkę  z  grubego  materiału  frote.  Skupiła  swą  uwagę  na 
podwijaniu  rękawów.  Założyła  mankiety  raz,  drugi  i  trzeci. 
Pragnęła, żeby coś powiedział, żeby przerwał rosnące między 
nimi napięcie.

Wytarła innym ręcznikiem ciężki grzbiet Beau starając się 

jak  najlepiej  osuszyć mu  sierść. Gdy opuszczała  alkowę  idąc 
do ślizgowych  drzwi prowadzących  do budynku, nie  musiała 
mówić  psu,  by  pozostał.  Wielkie  psisko  samo  usiadło  pod 
drzwiami i obserwowało Denvera podążającego za jego panią. 
Idąc  wolno  do  drzwi  wejściowych  hallu  mocniej  zacisnęła 
pasek od sukienki. Świadomość, że utyka, była teraz dla niej 
większym ciężarem, niż kiedykolwiek w życiu. Zatrzymawszy 
się  w  drzwiach  podniosła  kopertę,  którą  Brownie  zostawiła 
tutaj na stoliku. Tak jak zawsze do tej pory przygotowana była 
na  to,  by  spojrzeć  w  oczy  mężczyźnie  stojącemu  za  nią. 
Odwróciła  się  i  aż  ją  zatkało  na  widok  bolesnej  furii 
błyszczącej w jego oczach.

- Proszę - powiedziała  słabym  głosem  wyciągając  ku 

niemu  kopertę. - To  właśnie  po  to  tu  przyszedłeś.  Wziął  od 
niej kopertę i rzucił ją z powrotem na stół. - Nie odejdę, zanim 
nie porozmawiamy.

background image

- Denver, jestem cała mokra. I ty też. Ja...
- Przedtem też byłem mokry. Od tego się nie umiera. Ale 

idź się przebrać w suche rzeczy.

- A co z tobą?
- Zostanę  tak,  jak  jestem,  chyba  że  masz  coś  na  mój 

rozmiar. - W geście zniecierpliwienia przeczesał palcami swą 
gęstą czuprynę. - Idź się przebierać, Courtney. Ja poczekam.

Zrobiła, jak jej kazał. Poszła do swojego pokoju, ściągnęła 

z  siebie  mokry  kostium  i  założyła  świeżą  bieliznę.  Na  to 
wciągnęła brązowe spodnie i biały bawełniany sweter. Weszła 
do łazienki, ręcznikiem wytarła do sucha włosy i przeczesała 
je grzebieniem. Zebrała je na karku i spięła spinką.

Kiedy  wyszła  z  pokoju,  Denver  oparty  o  przeciwległą 

ścianę  czekał  na  nią.  Nie  miał  już  na  sobie  przesiąkniętej 
wodą.  koszuli,  a  na  widok  jego  nagiej  piersi  zrobiło  jej  się 
nagle  gorąco.  Dżinsy  obsunięte  nisko  na  biodrach  odsłaniały 
opaloną skórę lekko pokrytą ciemnymi, kręconymi włosami.

- Twoja przyjaciółka wzięła moją koszulę - powiedział. -

Ma zamiar mi ją wysuszyć. Wybiłem jej z głowy, by zabierała 
mi także spodnie.

Odepchnąwszy  się  od  ściany  wziął  ją  za  ramię  i 

dostosowawszy  swój  krok  do  jej  kroków  odprowadził  ją  do 
salonu. Później zwolnił jej ramię, postąpił kilka kroków w tył i 
przygwoździł ją do miejsca wściekłym spojrzeniem.

background image

Rozdział 4

- Teraz  już  wiem,  dlaczego  twoja  matka  chce 

zainstalować  windę  w  domu  na  plantacji - jego  głos  był 
spokojny,  ale  napięty. - Uważałem,  że  to  nader  osobliwe 
żądanie.  Przecież  chciała,  żeby  wszystko  było  w  stylu 
osiemnastowiecznym.

Patrzył  na  nią  przez  dłuższą  chwilę,  po  czym  mruknął: -

Nie, nie mogę uwierzyć. Nie to spodziewała się usłyszeć. Nie 
zobaczyła też w jego oczach śladu współczucia. Gniew. Może 
jeszcze niedowierzanie, ale żadnych oznak sympatii.

- Niestety,  musisz  w  to  uwierzyć.  Ta  klamra  to  nie 

akcesorium jakiejś nowej mody.

- Nie  o  to  mi  chodzi.  Trudno  mi  uwierzyć,  że  uznałaś 

ukrywanie  przede  mną  tego  faktu  za  konieczne. - Urwał,  po 
czym zapytał bez osłonek: - Po co ci to było potrzebne?

Tego rodzaju pytania Courtney słyszała już chyba tysiące 

razy,  ale  stawiane  były  w  zupełnie  inny  sposób.  W  głosie 
Denvera  nie  było  śladu  chorobliwej  ciekawości  czy  też 
skrywanego niesmaku. On po prostu chciał wiedzieć.

Powiedziała mu prawdę: - Urodziłam się ze zniekształconą 

stopą.  Kilka  operacji  poprawiło  nieco  jej  układ,  ale  niczego 
nie dało się zrobić z kostką i kilkoma mięśniami powyżej. Nie 
można  było  wstawić  czegoś,  czego  tam  nie  było.  Umiem 
przejść  bez  klamry  kilka  kroków,  ale  zaraz  moja  kostka 
wysiada.

Denver  podszedł  do  szerokiego  okna  i  patrzył  na 

spadające  krople  deszczu. - I  ty  naprawdę  myślałaś,  że  dla 
mnie  będzie  to  stanowić  jakąś  różnicę? - powiedział 
oskarżającym tonem. Nie czekając na odpowiedź odwrócił się 
do  dziewczyny. - Może  nie  znasz  mnie  długo,  Courtney,  ale 
przynajmniej na tyle powinnaś mnie znać.

background image

Popatrzyła mu w oczy, zaskoczona i urzeczona myślą, że 

prawdopodobnie zraniła jego uczucia. - Ja z zasady nie chodzę 
wokoło i nie rozgłaszam obcym, że noszę klamrę.

Jego  oczy  zwęziły  się. - Nie  jestem  jakimś  tam  obcym  z 

ulicy - mówił z mocą. - Wyjaśniłem ci to już na tamtym balu u 
Tyrella. - Jej przycinek o obcym sprawił mu ból, a jego gniew 
skrystalizował  się  na  jednej,  głównej  myśli. - Czy  nosisz 
klamrę, czy nie, to żadna różnica.

- Może teraz tak myślisz, ale później zmienisz zdanie.

Nie  mógł  znieść  tej  sceptycznej  nuty  w  jej  głosie. - A 

może  ja  też  powinienem  cię  zapytać,  co  myślisz  o  tym,  że 
jestem pół - Indianinem. Czy sprawia ci jakąś różnicę?

- Oczywiście, że nie - odparła porywczo.
- Więc  dlaczego  ja  mam  przypisywać  jakieś  znaczenie 

temu,  że  nosisz  na  nodze  kilka  metalowych  sztabek  i  parę 
skórzanych rzemyków? Ja mam w sobie krew Indianina, a ty 
nosisz klamrę. Oboje się z tym urodziliśmy i to nie może się 
już zmienić.

- To  nie  to  samo.  Twoje  dziedzictwo  nie  przeszkadza  w 

codziennych czynnościach. Jest tyle rzeczy, których nie mogę 
robić,  a  które  większość  ludzi  uważa  za  znaczące  i  warte 
zachodu.  Kilka  minut  temu  celowo  zwolniłeś  swój  krok,  by 
odprowadzić  mnie do domu. Nawet  sobie  nie  wyobrażasz, w 
ilu  sytuacjach  musiałbyś  się  do  mnie  dostosowywać, 
gdybyśmy gdzieś razem wyszli. Szybkie tańce na przykład w 
ogóle  nie  wchodzą  w  grę.  Tak  samo  jak  tenis  i  większość 
dyscyplin  sportowych.  Nawet  zwykła  przechadzka  po  parku 
będzie trwała dwa razy dłużej. A ty jesteś doskonale sprawny, 
Denver. Potrzebujesz ruchu. Wstrzymywałabym cię od rzeczy, 
które chciałbyś robić, i w końcu mnie byś za to winił.

Śledził jej wysunięty podbródek i wyzywający błysk w jej 

oczach. Była nawet bardziej oporna, niż wtedy, gdy rozmawiał 
z  nią  po  raz  pierwszy.  Musiał  być  jeszcze  jakiś  silniejszy 

background image

powód niż ten, który mu podała, i miał wewnętrzne poczucie, 
że zna ten powód.

- Kim on był? - zapytał chcąc wiedzieć, za czyje grzechy 

teraz  płaci.  To  nieoczekiwane  pytanie  wytrąciło  ją  z 
równowagi. - Kto?

- Ten  łajdak,  który  przekonał  cię,  że  klamra  odbiera  ci 

prawo być kobietą. Kto to był?

Patrzyła  na  niego  przez  kilka  sekund  w  milczeniu. - To 

nieważne,  kim  on  był - szepnęła  utwierdzając  Denvera  w 
przekonaniu,  że  się  nie  mylił. - Miał  rację,  że  ja  nie  do 
wszystkiego się nadaję. Zaakceptowałam to. Teraz i ty musisz 
to przyjąć.

Nie zaakceptowałby żadnej sytuacji, jeśli oznaczałoby to, 

że nie będzie mógł się spotykać z Courtney. Obiecał sobie w 
duchu, że dowie się więcej o facecie, który ją zranił, ale musi 
poczekać,  aż  dziewczyna  nabierze  do  niego  zaufania. 
Kimkolwiek  był  ten  drań,  należało  go  wychłostać  i 
poćwiartować  za  to,  że  przez  niego  Courtney  nie  czuła  się 
pełnowartościową kobietą.

- Dlaczego  nie  powiedziałaś  mi  o  tej  klamrze  tamtego 

wieczora? - zapytał. Przecież nie miałaś zamiaru umawiać się 
ze mną. Jeśli więc sądzisz, że dla mnie ta twoja klamra może 
mieć  jakieś  znaczenie,  trzeba  mi  było  o  niej  powiedzieć.  W 
ten sposób skutecznie uwolniłabyś się od nudziarza.

- Nie było to konieczne.

Jego posępny uśmiech świadczył o tym, że dotknął sedna 

sprawy. - Otóż  to.  Pozbyłaś  się  mnie  uciekając  z  sali. -
Postąpił  krok  w  jej  kierunku  i  zatrzymał  się.  Chciał  ją 
przekonać, by mu uwierzyła, ale nie chciał osiągać tego przez 
dotykanie jej. To tylko zaciemniłoby istotę rzeczy. - Courtney, 
ta  klamra  jest  bez  znaczenia.  Nie  rozumiem,  dlaczego  nie 
mogłaś mi o tym powiedzieć.

background image

Jej  spojrzenie  było  ostre  jak  brzytwa,  a  głos  mocny  i 

pewny. - Jeśli to nie ma znaczenia, to po co miałam ci o tym 
mówić?

Ta jej wykrętna logika zwiększała jedynie gromadzącą się 

w  nim  frustrację.  Zbliżył  się  do  niej  i  wziął  ją  w  ramiona. 
Pochylając nad nią głowę szepnął: - Do diabła z tym. Jedynie 
to ma znaczenie.

Wargami  otoczył  jej  usta.  Pragnął  jej  z  mocą  równą 

energii  miotającej  pierwiastkami  natury  w  burzy  szalejącej 
ponad ich głowami. Nie czynił żadnych ustępstw, nie zważał 
na jej słabe protesty. Żądał od niej tego samego co przedtem, 
pragnął  wziąć  ją  w  swe  całkowite  posiadanie.  Jego  ręce 
błądziły po niej całej, dotykiem szukał przez sweter jej ciała.

Kiedy  nie  uczyniła  żadnego  ruchu,  by  otoczyć  go 

ramionami,  zrobił  to  za  nią.  Uniósł jej  dłonie  i  położył  je  na 
swoich  ramionach.  A ona  gwałtownie objęła  go za  szyję.  Na 
ten  jej  krótki  gest  oddech  zamarł  mu  w  piersiach  i  krew 
uderzyła  mu  do  głowy.  Całował  ją  z  rosnącą  namiętnością. 
Przycisnął  ją  do siebie  a  czując ciężar  jej  piersi westchnął  w 
najgłębszym uniesieniu.

Courtney  nie  była  w  stanie  powstrzymać  ogarniającej  jej 

fali rozkoszy. Jego jędrne, mocne ciało przy jej piersiach, jego 
zapach,  żarliwy  szturm  na  jej  usta,  to  wszystko  razem 
przepełniało  ją  silnym  doznaniem  jego  obecności  gdzieś 
głęboko wewnątrz niej.

Podniósł głowę. Oboje ciężko oddychali. Powoli Courtney 

opuszczała  dłonie.  Pod  palcami  czuła  jego  nagie  ramiona, 
później obnażoną pierś. Jej ręce, nad którymi straciła kontrolę, 
zaplątały się w gęstwinie szorstkich włosów.

Denver chwycił jej spojrzenie, gdy uniosła w górę oczy. -

Nie czujesz więc żadnej różnicy w moich objęciach, teraz gdy 
już wiem o wszystkim.

background image

Czuła, że powinna coś wymyślić, przekonać go, aby się z 

nią  nie  wiązał.  Ale  nie  potrafiła  już  jasno  rozumować. 
Pragnienie,  które  w  niej  wzbudził,  zasnuwało  jej  umysł 
gęstniejącą mgłą. Jej myśli uległy całkowitemu rozproszeniu. 
Jedyne, co udało się jej wypowiedzieć, było jego imię.

- Denver.

Jeśli  usłyszał  w  jej  głosie  błagalną  nutkę,  nie  dał  tego 

poznać po sobie. - Musimy odkryć, co naprawdę jest między 
nami.  Chcę  ciebie  lepiej  poznać.  I  chcę,  żebyś  ty  poznała 
mnie. To wszystko wymaga czasu. O to właśnie cię proszę. O 
czas.

Nie było to wszystko, czego chciał, przyznał się w duchu, 

ale od tego trzeba na razie zacząć.

Courtney  szukała  jego  oczu,  chciała  mu  uwierzyć,  ale 

jeszcze  była  ostrożna.  Kiedy  Philip  ją  odtrącił,  była  podle 
zraniona  i  pozbawiona  wszelkich  złudzeń.  Gdyby  Denver 
zrobił  to  samo,  cierpiałaby  nawet  jeszcze  bardziej.  Już  w 
chwili,  gdy  się  spotkali,  czuła,  że  między  nimi  przebiegła 
iskra.  Błysnęła i migotała w otaczającym ich powietrzu. I od 
tej pory dlatego właśnie usiłowała go zniechęcić i odsunąć od 
siebie.

A teraz on prosi ją o to, by przyjrzeli się temu, co iskrzyło 

się między nimi. Prosi o czas, by mogli odkryć, co to takiego. 
Będzie musiała dać mu odpowiedź. Rzecz w tym, że sama tej 
odpowiedzi nie zna. Powinna powiedzieć: nie. Dlaczego więc 
tego nie robi? Myśli kotłowały jej się w głowie jak szalone.

Przekonywała  się  coraz  bardziej,  że  trudniej  jest  ugasić 

szalejący ogień, niż od razu zdławić tlące się dopiero płomyki.

Chrząknięcie  Brownie  zmusiło  ją  do  zwrócenia  się  w 

kierunku  drzwi.  Gospodyni  trzymała  za  kołnierz  suchą 
koszulę Denvera.

Courtney opuściła bezsilnie ręce i niezdarnie zachwiała się 

do tyłu. - Co to jest, Brownie?

background image

- Koszula pana Sierru jest sucha.

Denver  podszedł  do  gospodyni,  z  podziękowaniem 

odebrał swoją koszulę i szybko ją na siebie narzucił. Brownie 
skinęła mu głową i przeniosła uwagę na Courtney. - Czy pan 
Sierra zostaje na kolacji?

Utykając  koszulę  za  paskiem  swych  dżinsów  Denver  ani 

na  chwilę  nie  spuszczał  spojrzenia  z  dziewczyny.  Wyraz  jej 
oczu  świadczył  o  tym,  jak  ciężką  walkę  toczyła  ze  sobą.  Jej 
wahanie dodało mu otuchy, której tak ogromnie potrzebował. 
Spodziewał  się  początkowo,  że  ona  automatycznie  odpowie: 
nie.  Wynik tej rundy zależał od niej. On w żaden sposób nie 
wypuści już swej zdobyczy, ale na razie może spasować, jeśli 
jej na tym zależy.

- Na kolację zaplanowałam tylko sałatkę - powiedziała w 

końcu, napotkawszy jego poważne spojrzenie. - Jeśli nie masz 
nic  przeciwko  tak  lekkiemu  posiłkowi,  to  zapraszam  cię, 
zostań.

- Sałatka  może  być  całkiem  niezła - powiedział  starając 

się,  by  w  jego  głosie  nie  zabrzmiał  nawet  cień  triumfu.  Z 
przyjemnością ogryzałby nawet stare buty, gdyby dzięki temu 
ona znalazła dla niego miejsce w swym życiu.

Courtney  zwróciła  się  do  Brownie: - Wygląda  na  to,  że 

będziemy miały dziś towarzystwo. Gospodyni kiwnęła głową.
- Za  dziesięć  minut  podam  sałatki  w  jadalni.  Może  do  tego 
czasu  pan  Sierra  poczęstuje  się  jakimś  drinkiem.  Brownie 
wróciła  do  kuchni,  a  Courtney  z  uśmiechem  spojrzała  na 
Denvera. - Będziesz  przyjmowany  z  honorami.  Rzadko 
używamy jadalni. Napijesz się czegoś?

- Jeśli  masz,  to  szkockiej  whisky.  Z  lodem  i  odrobiną 

wody.

Przeszła do wysokiej szafki, której przedtem nie zauważył. 

Patrzył na jej pełne wdzięku ruchy, kiedy otwierała drzwiczki. 
Jego  oczom  ukazał  się  szereg  karafek  stojących  na  półeczce 

background image

ponad  rozmaitością  kryształowych  kieliszków  i  szklaneczek. 
Na  jednej  ściance  szafki  przymocowano  kranik  i  mały  zlew. 
Pod  półką  z  kieliszkami  znajdowała  się  nieduża  lodówka,  z 
której  Courtney  wyjęła  trochę  lodu.  Tył  szafki  wyłożony  był 
lustrem,  dzięki  czemu  Denver  mógł  widzieć  twarz 
dziewczyny. Włożyła kilka kostek lodu do kieliszka, nalała na 
nie whisky i dodała nieco wody.

Przyjął  od  niej  kieliszek. - Toż  to  cały  kombajn! - rzekł 

spoglądając  znowu  na  szafkę. - Jak  widzę,  wydajecie  dużo 
przyjęć. Bo ja swoją butelkę szkockiej i butelkę bourbona dla 
Phoenixa trzymam w szafce kuchennej nad lodówką.

Wróciła  do  szafki  i  nalała  sobie  lekkiego  wina. - Tyrell 

kupił ją dla Amethyst jako zachętę do częstszego zapraszania 
gości.  Przyjęcie,  zdaniem  mojej  mamy,  polega  na  podaniu 
kilku gatunków piwa lekkich drinków oraz wrzuceniu na grill 
paru  hot - dogów  i  hamburgerów,  a  dalej  niech  każdy 
obsługuje się sam. Jej dom w Nashville jest już zaopatrzony w 
barek, natomiast Amber i Crystal mieszkają w blokach, gdzie 
jest zaledwie tyle miejsca, by mogły pomieścić swoje ciuchy. 
Mama nie chciała ranić uczuć Tyrella odrzucając jego prezent, 
i tak znalazł się u mnie, bo tutaj jest dużo miejsca.

Denver podniósł do góry kieliszek, aby się z nią stuknąć. 

Oczy  miał  bardzo  poważne. - Wypijmy  za  początek,  nie  za 
koniec.

- Za dzień dzisiejszy, nie za przyszłość.

Uśmiechnął  się. - Czy  w  ten  subtelny  sposób  chcesz  mi 

dać do zrozumienia, że nasz związek nie ma przyszłości.

- Widzieliśmy się zaledwie trzy razy i raz rozmawialiśmy 

przez telefon. Trudno to nazwać nawet podstawą do tego, by 
znajomość  naszą  nazwać  związkiem. - Zmieniając  temat 
spytała: - Czy twój brat rzeczywiście przykleił ci filiżankę do 
biurka?

background image

Denvera  ucieszył  błysk  rozbawienia  w  jej  oczach. -

Niestety tak. Phoenix to kawał figlarza. Zupełnie pozbawiony 
jest  poczucia  wstydu.  Raz  mi  przygwoździł  buty  do  podłogi, 
raz  na  terenie  firmy  chodziłem  z  wymalowanym'  na  plecach 
napisem  „Popieść  mnie.  Jestem  samotny",  to  znów 
usiłowałem  założyć  marynarkę,  w  której  on  wcześniej 
pozaszywał rękawy.

- I co ty na to?

Wzruszył  ramionami. - Przeważnie  ryczę  z  wściekłości. 

Nie mam takiej jak on wyobraźni, ale staram się odpłacić mu 
tą  samą  miarą. - Nagle  w  jego  oczach  pojawił  się  błysk 
zainteresowania. - Ty  nie  znasz  żadnego  dobrego  kawału, 
prawda?

- Niestety, nie.
- Tak też myślałem. Kim więc był ten facet, który dał ci 

same ponure dni? Zamrugała oczami i zmarszczyła brwi. - Co 
za facet?

- No ten, który przekonał cię, że twoja klamra to problem.

Odstawiła ostrożnie kieliszek. - Kilka lat temu zrobiłam z 

siebie  idiotkę.  Nie  bawią  mnie  tamte  przeżycia.  Dlaczego 
musimy o tym mówić?

- Chciałbym  wiedzieć,  przeciwko  komu  staję.  Nie  mogę 

stoczyć walki, dopóki nie wiem, kto jest moim wrogiem.

Chciała skończyć rozmowę na ten szczególny temat raz na 

zawsze. - Myślałam, że kocham tego mężczyznę, i wierzyłam, 
że on też mnie kocha. Myliłam się w obu przypadkach.

- Co się wydarzyło?

Od  odpowiedzi  wybawiła  ją  Brownie.  Wkroczyła  do 

pokoju oświadczając Courtney, że dzwoni matka i chce z nią 
rozmawiać.

- Dziękuję, Brownie. Odbiorę w gabinecie.

Mruknąwszy  „przepraszam"  przeszła  do  sąsiadującego  z 

salonem gabinetu zostawiając za sobą otwarte drzwi. Zbliżyła 

background image

się  do  biurka  i  podniosła  ciemnozieloną  słuchawkę. - Halo? 
Mama?

Siadając  w  skórzanym  fotelu  zobaczyła,  że  Denver 

przyszedł  tutaj  za  nią.  Słuchała  matki  mówiącej  o  swoim 
przyjeździe  do  Nashville  i  nie  spuszczała  z  oczu  Denvera. 
Wędrował  wzdłuż  regałów  wypełnionych  książkami,  które 
pokrywały  całą  ścianę,  od  podłogi  do  sufitu.  Stał  odwrócony 
do  niej  plecami  przeglądając  tytuły  książek  na  poziomie 
swych  oczu.  Ręce  wsadził  w  tylne  kieszenie  dżinsów. 
Najwidoczniej zostawił kieliszek w salonie.

Courtney  zdawała  sobie  sprawę,  że  już  nigdy  nie  będzie 

mogła  wejść  do  tego  pokoju,  nie  mając  w  pamięci  jego  tutaj 
obecności.  Na  zawsze  zmienił  atmosferę  tego  zacisznego 
miejsca.  To  nie  było  fair,  dumała  słysząc  tylko  w  połowie 
słowa  matki.  Ułożyła  życie  tylko  dla  siebie.  Stworzyła  sobie 
bezpieczną, rozsądną i spokojną egzystencję. Ostatnią rzeczą, 
której  pragnęła,  było  to,  by  Denver  Sierra  zburzył  jej 
pieczołowicie ułożone plany.

Głos  matki  stał  się  głośniejszy. - Courtney,  czy  ty  mnie 

słuchasz?

Odrywając  oczy  od  prostych  pleców  Denvera  i  jego 

smukłych  bioder,  rzuciła  do słuchawki: - Tak,  słucham.  Dziś 
wieczorem wyjeżdżasz do Nashville, dasz trzy przedstawienia 
i wrócisz na plantację Mallory w piątek w nocy.

Udobruchana Amethyst powiedziała: - Tyrell chce, żebym 

w sobotę jechała jeszcze na jakąś ekstrawagancką imprezę, ale 
wybiłam mu to z głowy.

Courtney  usłyszała  w  głosie  matki  jakieś  niezwykłe 

znużenie. - Czy u ciebie wszystko w porządku?

- Oczywiście, w porządku.
- Na pewno, mamo?
- Jestem trochę zmęczona. To wszystko. Będziesz mogła 

przyjechać  w  sobotę  na  plantację?  Może  zostaniesz  na  noc? 

background image

Twoje  siostry  obiecały,  że  też  przyjadą.  Spędzimy  razem 
spokojny dzień, tak jak kiedyś.

- Postaram się.
- Nie postaraj się, tylko przyjedź, Courtney. Chcę, żebyś 

obejrzała  to  miejsce.  Po  pewnych  zmianach  można  z  tego 
zrobić coś naprawdę fajnego. Och, przypomniałam sobie! Nie 
miej  mi  za  złe,  ale  dałam  twój  adres  Denverowi  Sierra. -
Amethyst mówiła bez przerywania, by zapobiec ewentualnym 
protestom  Courtney. - Zanim  skoczysz  mi  do  gardła,  jak 
wtedy,  gdy  powiedziałam  mu,  że  może  cię  znaleźć  w 
bibliotece  Williamsburg,  pozwól,  że  wyjaśnię  ci  moje 
powody.

Denver  skończył  przeglądać  jej  książki  i  usiadł  na 

skórzanej  kanapie.  Kostkę  prawej  nogi  położył  na  kolanie 
lewej.  Powiodła  spojrzeniem  od  czubków  jego  butów  aż  do 
roześmianych  szarych  oczu  skierowanych  prosto  na  nią. 
Wcale  nie  miał  zamiaru  ukrywać,  że  słucha  jej  rozmowy  z 
matką.

- Wiem,  mamo,  jakie  są  twoje  powody - szepnęła  w 

słuchawkę.

- Och! - Amethyst  jakby  spuściła  z  tonu. - No  cóż,  czy 

miał już z tobą kontakt?

Courtney  stwierdziła,  że  matka  mogłaby  wybrać  inne 

słowo.  Za  wszelką  bowiem  cenę  nie  chciała  myśleć  o 
kontakcie z Denverem i o tym, jaką jej sprawił przyjemność.

- Tak,  miał. - Zerknęła  szybko  w  kierunku  drzwi 

sprawdzając, czy Brownie nie krąży w pobliżu, ale gospodyni 
była widoczna w kuchni. - Mamo, kiedy będziesz w Nashville, 
bądź  tak  dobra  i  zapisz  Brownie  na  wizytę  u  Saula 
Hoopermana, dobrze? Ona się do tego nie przyzna, ale jej bóle 
głowy  są  coraz  silniejsze  i  częstsze.  Gdybyś  mogła  zamówić 
tę  wizytę  w  terminie  twoich  następnych  występów,  może 

background image

udałoby  się  namówić  Brownie,  by  razem  z  tobą  poszła  do 
niego na kontrolę.

- Zadzwonię  do  Saula,  jak  tylko  przyjadę - obiecała 

Amethyst. - Ale  niełatwo  będzie  ją  namówić  na  tę  wizytę. 
Wiesz, jaki ma stosunek do lekarzy.

Courtney bawiła się podniesionym z biurka długopisem. -

Może  ona  potrzebuje  tylko  okularów  albo  wyjazdu  na 
wakacje, ale będę się lepiej czuła, gdy lekarz ją zbada.

Amethyst  obiecała,  że  załatwi  tę  wizytę,  jeszcze  raz 

przypomniała  o  nadchodzącym  weekendzie  i  odłożyła 
słuchawkę.

Denver  śledził  zamyśloną  twarz  dziewczyny.  Jej  długie 

smukłe  palce  bawiły  się  nadal  długopisem,  jej  myśli 
pozostawały jeszcze przy rozmowie z matką. Zapragnął nagle 
wziąć  na  siebie  wszystkie  troski,  które  wywołały  cień  w  jej 
oczach. To dziwne, jak naturalne i konieczne zdawało mu się 
dążenie do tego, by chronić ją i osłaniać. Ale czy nie jest już 
za późno? Czy można oczekiwać od niej, że go zaakceptuje i 
pozwoli mu na udział we własnym życiu?

W  każdym  razie  próbował. - Skoro  twoja  przyjaciółka 

czuje się niezbyt dobrze, może lepiej będzie, jeśli sobie pójdę?

Courtney  potrząsnęła  głową. - Brownie  zastanawiałaby 

się,  dlaczego  zmieniłeś  zdanie.  Nie  sądzę,  by  było  to  coś 
poważnego. 

Przynajmniej 

taką 

mam 

nadzieję. 

Prawdopodobnie do tej pory już nam wszystko przygotowała.

W tej samej chwili gdy położyła ręce na krawędzi biurka, 

by podeprzeć się i wstać z fotela, powtórnie zadzwonił telefon. 
Odebrała  i  słuchała przez jakiś czas marszcząc brwi. Zaczęła 
mówić,  ale  usłyszawszy,  że  osoba  po  drugiej  stronie  linii 
rozłączyła się, wolno odłożyła słuchawkę.

Nie  wiedziała,  czy  ktoś  rzucający  jej  teraz  przez  telefon 

pogróżki w sprawie nadchodzącego egzaminu z historii jest tą 
samą  osobą,  która  zostawiła  kartkę  na  jej  samochodzie,  ale 

background image

wiadomość  była  taka  sama.  Jednak  teraz  było  to  bardziej 
brutalne i powiedziane wprost.

Napotkawszy  zaciekawiony  wzrok  Denvera  wzruszyła 

ramionami. - To pomyłka.

Denver  nie  uwierzył.  Zacisnął  z  gniewu  zęby  na  myśl  o 

tym, że obrano ją za przedmiot jakichś wulgarnych telefonów. 
Bo  tak  jedynie  mógł  sobie  wytłumaczyć  krótki  błysk  lęku  w 
jej  oczach,  zanim  zdołała  go  ukryć.  Chciał  do  niej  podejść, 
utulić  ją  w  swych  ramionach  i  dać  jej  poczucie 
bezpieczeństwa. Nie ruszył się jednak z miejsca.

Patrząc  na  półki  z  książkami,  które  kilka  minut  temu 

przeglądał,  powiedział: - Mojej  matce  podobałby  się  ten 
pokój.

Courtney  odprężyła  się  nieco  widząc,  że  Denver  nie  ma 

zamiaru  prowadzić  śledztwa  w  sprawie  dziwnego  telefonu. -
Twoja matka lubiła książki?

- Słyszałaś  pewnie,  że  istnieją  alkoholicy,  pracoholicy  i 

czekoladoholicy. Matka była książkoholiczką.

Zawsze  miała  ze  sobą  jakąś  książkę.  Nawet  gdy  krzątała 

się  po  domu  odkurzając  meble  lub  gdy  gotowała  w  kuchni, 
nosiła  książkę  w  tylnej  kieszeni  spodni  lub  w  kieszeni 
fartucha.  Na  Gwiazdkę  wolała  otrzymywać  książki  niż 
biżuterię. Swoje książki nazywała klejnotami dla umysłu.

Courtney  uśmiechnęła  się.  Podobało  jej  się  zarówno  to 

określenie, jak i uczucie, z  jakim Denver  o tym opowiadał. -
Jakiego rodzaju książki lubiła czytać?

- Nie sądzę, by miała jakiś ulubiony temat czy specjalny 

gatunek  książek. - Znowu  spojrzał  na  półki. - Widzę,  że 
większość  tych  książek  to  literatura  naukowa.  Natomiast  nic 
takiego, co nazwałbym lekturą wypoczynkową.

- To  zależy,  czy  ktoś  lubi  wypoczywać  przy  książkach 

historycznych.

background image

- Jak  widać,  ty  lubisz.  Starasz  się  nawet  o  stopień 

doktorski.  A  co  zamierzasz  robić,  gdy  już  dostaniesz  ten 
dyplom?

- Chcę  go  wykorzystać  ucząc  w  college'u. - Usłyszała 

zbliżające się kroki Brownie i wstała. - Kolacja jest gotowa.

Denver podniósł się z kanapy. Czekał na nią, aby wyszła 

pierwsza.  Zbliżyła  się  do  niego,  a  on  zauważył  baczne 
spojrzenie, jakim go obrzuciła. Nie mógł powstrzymać się od 
myśli,  czy  zawsze  w  każdym  jego  ruchu  i  geście  będzie 
szukała ukrytych motywów.

- Wiem, że teraz panuje swoboda obyczajów - rzekł - ale 

ja nie mogę pozbyć się tych wszystkich manier, których matka 
nauczyła mnie w stosunku do kobiet.

Schodził  za  nią  do  hallu,  ale  zanim  jeszcze  doszli  do 

łukowatych  drzwi  wiodących  do  jadalni,  zadzwonił  dzwonek 
przy  drzwiach  wejściowych. - To  z  poczty! - mruknęła  i 
poszła otworzyć.

Denver  pozostał  w  hallu.  Zauważył,  że  przed  otwarciem 

drzwi  Courtney  nie  spojrzała  nawet  przez  judasza.  Któregoś 
dnia,  i  to  jak  najszybciej,  będzie  musiał  przeprowadzić  z  nią 
pogadankę  na  temat  konieczności  podejmowania  środków 
ostrożności  w  takich  wypadkach.  Być  może  poczuje  się 
urażona  jego  sugestiami, a  już na  pewno powie mu, że  sama 
umie się o siebie troszczyć.

Do foyer wpadła jak burza Crystal. - Miałam szczęście, że 

jesteś  w  domu! - zawołała. - Ja  tylko  na  chwilkę.  Kiedy  tu 
byłam, zapomniałam wziąć twoją dżinsową marynarkę. Przez 
parę  dni  będę  pracować  nad  naszymi  strojami  i  całym 
ekwipunkiem do filmu i mogłabym zająć się twoją marynarką.

- Zaraz  ci  ją  przyniosę. - Courtney  zamknęła  drzwi  i 

zwróciła uwagę Crystal na Denvera leniwie opierającego się o 
ścianę: - Dotrzymaj  towarzystwa  Denverowi.  Wracam  za 
minutę.

background image

Denver  odprowadzał  dziewczynę  spojrzeniem,  dopóki 

całkiem nie zniknęła mu z oczu. Odwrócił głowę i spotkał się 
z rażąco podejrzliwym wzrokiem Crystal.

- Najpierw  Amber,  a  teraz  Courtney - powiedziała  z 

wisielczym humorem, a jej twarz była czujna i ostrożna. - Czy 
zamierzasz przelecieć całą rodzinę?

Rozbawiony  potrząsnął  głową. - Ale  skądże!  Ty  jesteś 

bezpieczna. Amber to był interes. Courtney to co innego.

Podeszła  do  niego  z  namysłem  i  zatrzymała  się. - Nie 

sądzę,  byś  mi  odpowiedział,  gdybym  spytała,  dlaczego 
interesujesz się Courtney?

- Chyba masz rację.

Przechyliwszy na bok głowę siostra Courtney badała przez 

dłuższy  czas  jego  twarz. - Możesz  ją  zranić.  Sam  doskonale 
zdawał sobie z tego sprawę, a teraz starał się zapewnić Crystal 
o swoich uczciwych zamiarach. - Postaram się nie sprawić jej 
bólu. - W  chwilę  później  dodał: - Nie  uważasz,  że  Courtney
sama umie o siebie dbać?

- Nie o to chodzi.
- A właśnie że chodzi tylko o to. To, czy chce być ze mną, 

to wyłącznie jej sprawa, ani twoja, ani nikogo innego.

Courtney  wróciła  niosąc  ze  sobą  dżinsową  marynarkę,  tę 

samą,  w  której  Denver  widział  ją  w  bibliotece.  Wręczając  ją 
Crystal powiedziała: - Właśnie siadaliśmy do kolacji. Zjesz z 
nami?

- Nie,  dzisiaj  nie  mogę.  Mam  trochę  roboty.  Mama 

wyjeżdża do Nashville, więc będę miała dom dla siebie. Kiedy 
ja  i  Amber  przyjeżdżamy  do  matki  w  odwiedziny,  zawsze 
oddaje  nam  do  użytku  prawie  całe  trzecie  piętro. - Spojrzała 
na Denvera. - Mama mówiła, że zamierzasz zacząć remont w 
poniedziałek.

background image

- Tylko na pierwszym piętrze. Obiecałem jej, że łazienki 

na  trzecim  piętrze  zostawimy  na  później.  Wszystkie  możecie 
tam mieszkać bez obawy.

- Świetnie. Bo  zataszczenie  po  schodach  całego  sprzętu 

do szycia zajęło mi mnóstwo czasu.

Wolałabym go znów nie przenosić. - Wyciągnęła rękę do

Courtney i uścisnęła ją serdecznie. - No, lecę! Zobaczymy się 
w sobotę? Do tej pory mama już wróci.

Odprowadzając Crystal do drzwi Courtney powiedziała: -

Obiecałam jej, że się postaram.

Tuż  przed  wyjściem  Crystal  spojrzała  na  Denvera 

posyłając mu milczące ostrzeżenie. Potem szybko ulotniła się.

- Musisz  już  chyba  umierać  z  głodu - powiedziała 

Courtney  powróciwszy  do  Denvera. - Czy  chcesz  się  czegoś 
napić, zanim usiądziemy do stołu?

Potrząsnął  przecząco  głową.  Wchodząc  razem  z  nią  do 

jadalni zerknął na  stół, gdzie w jednym końcu przygotowano 
dwa  nakrycia. - Czy  twoja  przyjaciółka  nie  będzie  jadła  z 
nami?

- Najwyraźniej  nie.  Proszę  cię,  siadaj.  Pójdę  do  kuchni 

sprawdzić, co się dzieje z Brownie.

Po kilku minutach wróciła niosąc talerz z plastrami zimnej 

pieczeni i szklaną salaterkę napełnioną po brzegi sałatką. - Jak 
widać,  Brownie  uznała,  że  nie  będziesz  zbyt  zachwycony 
samą sałatką, i przygotowała dla ciebie tę pieczeń.

Denver nie usiadł przy stole, tak jak się tego spodziewała. 

Stał z rękami na oparciu jednego z krzeseł i czekał na nią. Gdy 
ona już postawiła na stole talerz i salaterkę, wysunął krzesło i 
spojrzał na nią z uśmiechem widząc, że się zawahała.

- To Phoenix jest dowcipnisiem, nie ja. Nie usunę go spod 

ciebie. Obiecuję.

- Nie  w  tym  rzecz.  Niewielu  znam  mężczyzn,  którzy 

podstawiają krzesła kobietom.

background image

- Robiliby to, gdyby mieli taką matkę jak moja.

Mimo  to  była  jeszcze  niepewna. - Chcesz  coś  do  picia? 

Mogę otworzyć butelkę wina.

- Nie przepadam za winem. - Łypnął okiem na pucharki z 

zimną wodą, które gospodyni postawiła przy każdym talerzu. -
Woda  to  jest  to.  Czy  masz  zamiar  w  końcu  usiąść,  czy  też 
będę zmuszony jeść na stojąco.

Gdy  wreszcie  ku  jego  zadowoleniu  usiadła,  wziął  dla 

siebie  drugie  krzesło  i  podał  jej  sałatkę. - A  co  Crystal  ma 
zamiar robić z twoją marynarką?

- Projektuje różne wzory strojów, w których ona i Amber 

występują  na  scenie.  Pokazywała  mi  szkice  marynarek,  jakie 
ma  uszyć  do  filmu  muzycznego,  który  mają  kręcić  w 
przyszłym tygodniu. Gdy powied2iałam jej, że są to najlepsze 
wzory, jakie kiedykolwiek wymyśliła,  postanowiła, że uszyje 
jedną  dla  mnie. - Roześmiała  się. - Nie  wiem,  czy 
kiedykolwiek  ją  gdzieś  założę.  Będą  na  niej  naszywki  z 
rozmaitych materiałów, frędzle, kryształki i sama nie wiem, co 
ona fam jeszcze przyczepi.

Może  i  Courtney  nie  wie,  co  pocznie  z  tą  szałową 

marynarką,  dumał Denver, ale widać,  że  przyjemność sprawi 
jej już samo posiadanie takiego cuda. Medytował nad tym, jak 
interesującą rzeczą jest odkrywanie w kobiecie tego, co chowa 
ona pod ochronną maską prezentowaną zewnętrznemu światu.

Nałożył  trochę  sałatki  na  jej  talerz,  po  czym  sam  się 

obsłużył. - Oto pytanie, które zadawałem ci już wcześniej, ale 
na które nigdy mi właściwie nie odpowiedziałaś. Dlaczego nie 
występujesz na scenie z resztą rodziny?

- Nie nadaję się do show biznesu.

Nadziewając na widelec plasterek rzodkiewki uśmiechnął 

się do niej szeroko. - A co, fałszujesz?

- Nie, nie fałszuję - odparła sucho. - Ale śpiewanie przed 

tłumami  ludzi  byłoby  dla  mnie  koszmarem.  Pilnie  patrzył  w 

background image

swój  talerz. - Myślałem,  że  może  nie  chcesz  wychodzić  na 
scenę  z  powodu  swej  klamry.  O  mało  co  nie  zakrztusiła  się 
kawałkiem sałaty. Denver spokojnie poklepał ją po plecach, aż 
na powrót

złapała oddech. Większość ludzi taktownie ignorowała jej 

klamrę,  kiedy  ich  ciekawość  była  już  zaspokojona.  Ale  cóż, 
powinna  była  wiedzieć,  iż  Denver  Sierra  nie  będzie 
zachowywał się jak wszyscy. Zamiast dać mu na odczepnego 
jakąś  tam  odpowiedź,  jak  to  zwykle  czyniła,  odpowiedziała 
szczerze: - Ostatnimi  czasy  dosyć  miałam  sympatii, 
współczucia i specjalnego traktowania. Widząc, jak reporterzy 
włażą w każdy szczegół życia mojej matki i sióstr, mogę sobie 
wyobrazić, co wyprawialiby z piosenkarką, która nosi klamrę.

- To zależy od twojego  głosu - powiedział ze złośliwym 

uśmiechem. - Może  twój  śpiew  wywołałby  więcej  sympatii 
niż twoja klamra.

Była zdumiona, iż ten temat, który powinien być tabu, on 

porusza  z  taką  łatwością  i  lekkością.  Jakby  rozmowa  o  jej 
klamrze była dla niego czymś zupełnie naturalnym.

- Nie  cierpię  być  traktowana  jak  jakiś  dziwoląg. 

Wewnątrz jestem całkiem taka sama jak inni.

- O nie, jesteś zupełnie inna. Nigdy nie spotkałem nikogo, 

kto choć w najmniejszym stopniu byłby taki jak ty. I wcale nie 
mówię o twojej klamrze.

Nagłe  uniesienie,  najpierw  nieśmiałe,  później  silniejsze,

chwyciło ją za gardło. Kiedy mogła już oddychać, wyszeptała 
jego imię.

- Denver.

Zapomniał  o  kolacji,  wyciągnął  rękę  i  przykrył  nią  jej 

dłoń. - Jeśli  już  udało  nam  się  zjeść  razem  jeden  posiłek  i 
żadnemu  z  nas  nie  stało  się  nic  strasznego,  spróbujmy  jutro 
jeszcze raz.

- Nie mogę.

background image

Pogładził  kciukiem  wierzch  jej  dłoni. - Chcesz 

powiedzieć, że nie chcesz - powiedział uprzejmie.

- Nie mogę. - Miała nadzieję, że nie usłyszał nutki żalu w 

jej głosie. - Jutro przeprowadzam w szkole końcowy egzamin 
i  będę  musiała  później  wszystko  sprawdzić.  Potem  muszę 
wypełnić świadectwa przed czwartkowym końcem roku.

- Zatem w piątek wieczorem.

Powinna  była  mu  odmówić.  I  powinno  jej  to  przyjść  z 

łatwością.  Bóg  jeden  wie,  jak  często  już  to  robiła,  gdy 
mężczyźni  chcieli  się  z  nią  umówić.  Ale  Denverowi  nie 
potrafiła tego powiedzieć.

Uwolniwszy  jej rękę  oparł  się  na  krześle. - Tylko mi  nie 

mów, że córka Amethyst Rand bałaby się wyjść sam na sam z 
mężczyzną.

- Wcale się nie boję - odparła żywo. - Po prostu nie sądzę, 

że powinniśmy się wiązać.

- Już  za  późno.  Mogłabyś  to  w  końcu  uznać.  A  zresztą 

cóż  się  zmieni  od  jednego  wieczoru.  Wbrew  swemu 
rozsądkowi mruknęła. - No dobrze. W piątek wieczorem.

Denver sam nie wiedział, że wstrzymał oddech do chwili, 

gdy  powiedziała  w  końcu,  że  znów  się  z  nim  spotka. 
Odetchnąwszy po cichu, z ulgą wstał i wyciągnął ją z krzesła. 
Bez uprzedzenia pocałował ją z pustoszącą siłą.

Ponieważ  ich  znajomość  była  za  krótka  i  za  krucha,  by 

przez zbyt szybkie działanie ryzykować jej zburzenie, zmusił 
się  do  tego,  aby  unieść  głowę,  póki  nie  straci  nad  sobą 
kontroli.

- Lepiej pójdę, póki jeszcze mogę - szepnął. Biorąc ją za 

rękę  pociągnął  pośpiesznie  do  drzwi.  Kiedy  spotkał  jej 
zmieszany  wzrok,  zacisnął  palce  na  jej  dłoni. - O  siódmej, 
dobrze?

Courtney wolno skinęła głową, zastanawiając się, czy nie 

popełniła właśnie największej w swoim życiu pomyłki.

background image

Jakby  świadomy  jej  niepewności,  pochylił  się  nad  nią  i 

schował  jej  usta  w  swoich  w  krótkim,  mocnym  pocałunku, 
przypominając jej, co ich do siebie zbliża.

- Do  piątku - jego  głos  był  nieco  chropowaty.  Otworzył 

szybko drzwi i pośpiesznie uciekł od dziewczyny.

background image

Rozdział 5
Przez  trzy  następne  dni  Courtney  była  bardzo  zajęta. 

Przeprowadzała  egzaminy,  wystawiała stopnie,  wypełniała 
świadectwa  i  opróżniała  swoje  biurko.  Z  wyjątkiem  jednego 
incydentu, który miał miejsce w dniu egzaminów, koniec roku 
przebiegał  rutynowo  i  nieciekawie.  Jabłko  przebite 
sprężynowcem  i  położone  rano  na  jej  biurku  było 
najwyraźniej  kolejnym  ostrzeżeniem.  Wyjęła  nóż,  zamknęła 
ostrze i schowała do torebki. Później zastanowi, się, co z tym 
zrobić.

Gdy  uczniowie  z  każdej  klasy  człapali  wolnym  krokiem 

do  sali,  badała  po  kolei  wszystkie  twarze  w  nadziei,  że 
znajdzie  tego,  kto  zdesperowany  swoimi  stopniami  mógłby 
sięgnąć po tak drastyczne środki. Kilkoro utyskiwało, inni byli 
znudzeni,  a  jeszcze  inni  w  ogóle  nie  przejmowali  się 
nadchodzącym  egzaminem.  Wszystkie  te  reakcje  były 
zupełnie typowe.

Kiedy  już  uczniowie ostatniej  ze starszych  klas pochylali 

głowy nad testem, Courtney zastanawiała się, czy o całym tym 
incydencie, jak też o notatce pozostawionej na samochodzie i 
o  telefonie  z  pogróżkami  nie  poinformować  dyrektora. 
Postanowiła jednak to przemilczeć. Groźby skończą się wraz z 
egzaminem.

Miała  pewne  podejrzenia,  kto  może  być  winowajcą.  Co 

roku  w  każdej  klasie  było  kilku  zagrożonych  uczniów.  Ich 
stopnie  z  końcowego  testu  decydowały,  czy  przejdą  oni  do 
następnej klasy, czy też nie.

Po  zakończeniu  egzaminów  przebiegła  w  myślach  listę 

uczniów, którym się nie powiodło. Starała się ocenić, który z 
nich, w desperacji, gotów był zastosować taktykę zastraszenia. 
Uczeń  młodszej  klasy,  Joe  Trailer,  marzył  o  tym,  by  zostać 
pilotem,  jednakże  tylko  z  angielskiego  i  z  historii  miał  jakie 
takie oceny, a ponieważ rzadko kiedy zaglądał do książki, jego 

background image

aspiracje  były  ze  wszech  miar  nierealne.  Sharon Preston  to 
inna uczennica, która mierzyła siły na zamiary. Umawianie się 
na  randki  z  całą  drużyną  futbolową  nie  przygotowało  jej  do 
egzaminów  wstępnych  do  college'u.  Uczeń  ze  starszej  klasy, 
David  Stewart,  był  klasowym  klownem.  Prawie  wszystko 
obracał  w  błazenadę,  a  już  naukę  traktował  szczególnie 
niepoważnie.  Kilkakrotnie  w  ciągu  roku  szkolnego  jego 
rodzice  naradzali  się  z  Courtney,  w  jaki  sposób  mógłby 
poprawić  oceny,  by  zdawać  na  uczelnię,  w  której  wykładał 
ojciec.  Czasami,  dumała  Courtney,  zamiary  rodziców  wobec 
własnych dzieci są tak samo nierealne jak marzenia uczniów.

Chociaż  w  tych  ostatnich  dniach  szkoły  Courtney  była 

niezwykle  zapracowana,  wielokrotnie  przyłapywała  się  na 
tym,  że  jej  myśli  zwracają  się  ku  Denverowi.  Za  każdym 
razem  gdy  myślała  o  nadchodzącym  spotkaniu,  rosło  jej 
oczekiwanie. Do piątku zdołała przekonać samą siebie, że po 
prostu  przesadza.  To  przecież  tylko  randka,  a  nie  żaden 
przełom  w  jej  życiu.  Najwyższy  czas  wrócić  z  zesłania,  na 
które sama siebie skazała. Była już starsza i nieco mądrzejsza 
od czasów tej przygody z Philipem. Denver Sierra jest wesoły, 
czarujący i atrakcyjny i z pewnością w żaden sposób nie może 
jej  zagrozić,  dopóki  będzie  pamiętała,  by  nie  spodziewać  się 
po nim zbyt wiele.

Ot, taka sobie zwyczajna randka, utwierdzała się w swym 

przekonaniu  Courtney,  gdy  piątkowego  wieczoru  zaczęła 
ubierać  się  na  spotkanie.  Utykała  właśnie  białą  jedwabną 
bluzkę  za  paskiem  zaprasowanych  w  kant  czarnych  spodni, 
kiedy do pokoju weszła Brownie niosąc w ręku marynarkę od 
kostiumu  ciągle  jeszcze  zapakowaną  w  plastikową  torbę  z 
pralni chemicznej.

Gdy starsza pani zobaczyła Courtney w spodniach, zrobiła 

nastroszoną minę. - Czy w tym masz zamiar wyjść?

background image

Courtney ukryła uśmiech. Brownie należała do pokolenia, 

w  którym  wiele  osób  uważało,  że  pokazywanie  się  w 
spodniach  w  miejscu  publicznym  jest  czymś  nader 
niewłaściwym.  Zapinając  pasek  w  talii,  powiedziała: - Nie 
sądzę,  żebyśmy  mieli  pójść  w  jakieś  wytworne  miejsce, 
Brownie.

Zmarszczka  niezadowolenia  na  czole  Brownie  tylko  się 

pogłębiła.  Wyciągnęła  z  plastikowej  torby  marynarkę  w 
czarno - czerwoną  krateczkę.  Kiedy  Courtney  założyła  ją  na 
siebie, uwagę Brownie zwróciły jej włosy. - Dlaczego się tak 
uczesałaś?  O  wiele  ładniej  wyglądasz  w  rozpuszczonych 
włosach.

Courtney  splotła włosy  w warkocz francuski. Był to  styl, 

który najbardziej lubiła. Widocznie jej własna opinia nie była 
zgodna  ze  zdaniem  ogółu.  Tym  razem  uśmiechnęła  się  do 
Brownie. - Ostatnim  razem  robiłaś  takie  zamieszanie  wokół 
mojego  wyglądu,  kiedy  miałam  szesnaście  lat  i 
przygotowywałam się do pierwszej promocji.

Brownie wcale się nie zmieszała. - No cóż, widocznie od 

tak dawna nie wychodziłaś nigdzie z mężczyzną.

Courtney  musiała  przyznać,  że  i  jej  samej  wydało  się  to 

bardzo  odległe.  Może  właśnie  dlatego  czuła  się  tak,  jakby  z 
tuzin motyli trzepotało skrzydłami w jej żołądku. Pora zmienić 
temat, zdecydowała.

- Czy  ciągle  bawisz  się  z  mamą  w  kotka  i  myszkę,  jeśli 

chodzi o wizytę u doktora Hoopermana.

- Mam  zbyt  wiele  rzeczy  do  zrobienia,  aby  wlec  się  do 

Nashville  na  spotkanie  z  jakimś  tam  doktorem - burknęła 
Brownie. - Jadę  tylko  dlatego,  że  matka  potrzebuje  mojej 
pomocy  przy  pakowaniu  bagaży,  które  chce  przywieźć  na 
plantację. Spotkam się z tym lekarzem, jeśli nie zajmie to zbyt 
wiele czasu.

background image

Courtney  ukryła  rozbawienie  odwracając  się  do  toaletki. 

Mama  musiała  wymyśleć  kilka  podstępnych  forteli,  ale  w 
końcu Brownie zgodziła się na tę wizytę.

Mimo  całej  racjonalnej  postawy,  którą  Courtney 

wypracowała sobie w ciągu ostatnich kilku dni, serce skoczyło 
jej do gardła na odgłos dzwonka przy drzwiach wejściowych 
anonsującego  przybycie  Denvera.  Własna  reakcja  znowu 
wyprowadziła ją nieco z równowagi. Tak jakby dzwonek był 
sygnałem  do  rozpoczęcia  wyścigów,  Brownie  wyskoczyła  z 
łazienki, by otworzyć drzwi.

Spoglądając  niewesoło  w  lustro,  by  sprawdzić  po  raz 

ostatni  swój  wygląd,  Courtney powtarzała  sobie  w  duchu,  że 
przecież tysiące ludzi wybiera się na randki każdego wieczoru 
w roku. Nie stanie się nic nadzwyczajnego.

Bardziej już nie mogła się mylić.
Gdy  ujrzała  nachmurzoną  minę  Denvera  stojącego  we 

frontowych drzwiach i czekającego na nią, pomyślała, że jego 
zapewne  także  opadły  podobne  myśli.  Ubrany  był  w 
granatowy,  sportowy  płaszcz  narzucony  na  białą  koszulę  i 
szare  spodnie.  Nigdy  jeszcze  nie  był  tak  atrakcyjny.  Nie 
wyglądał  jednak  na  kogoś  spodziewającego  się  spędzić 
przyjemnie kilka godzin w towarzystwie kobiety. Podchodziła 
więc  do  niego  powoli,  próbując  znaleźć  w  myślach 
odpowiednie słowa,  które wyplątałyby ich z  sieci, w jaką się 
oboje złapali.

- Mamy pewien problem - powiedział złowieszczo.

Już  otwierała  usta,  by  powiedzieć  mu,  że  wszystko 

rozumie, gdy wziął ją za rękę i pociągnął na dwór. Widocznie 
problem,  o  którym  miał  jej  powiedzieć,  to  nie  ten,  o  którym 
myślała.

Wielka,  czarna  ciężarówka  stała  zaparkowana  przy 

podjeździe. Zamiast podprowadzić ją do samochodu od strony 

background image

pasażera,  Denver  powiódł  dziewczynę  na  tył  pojazdu. 
Puściwszy jej rękę obniżył okienko przy tylnych drzwiczkach.

Gestem  wskazał,  by  zajrzała  do  środka,  po  czym  oparł 

pięści na biodrach. - To właśnie jest nasz problem.

Kilka  sekund  zajęło  jej  przyzwyczajenie  wzroku  do 

panujących wewnątrz ciemności. Początkowo nie wierzyła, że 
to,  co  widzi,  jest  realne.  Zamrugała  oczami  i  spojrzała  drugi 
raz.

- Denver - powiedziała  postąpiwszy  do  tyłu  i  podnosząc 

na niego oczy - tam z tyłu jest koza.

- Właśnie tak podejrzewałem - mruknął.

Znowu  zajrzała  do  samochodu.  Wielobarwna  koza 

pigmejka z zadowoleniem chrupała wiązkę siana nie zważając 
zupełnie na gapiące się na nią dwie ludzkie istoty. Courtney na 
próżno starała się ukryć uśmiech. - Jak ona ma na imię?

- A skąd do cholery mam wiedzieć? To nie moja koza. Ja 

jej tutaj nie wsadziłem.

- Acha! - westchnęła ze zrozumieniem. - Phoenix!
- Phoenix! - powtórzył. Zasunął przyciemnione okienko i 

zamknął  zwierzę  w  środku. - Nie  zauważyłem  tej  zakichanej 
kozy,  dopóki  nie  wjechałem  na  twój  podjazd.  Musiała  spać 
przez  całą  drogę  z  Richmond,  bo  nie  widziałem  jej  we 
wstecznym  lusterku.  Miałem  właśnie  wyłączyć  silnik,  kiedy 
usłyszałem  za  plecami  to  okropne  beczenie.  Nieomal 
wyskoczyłem ze skóry.

Mężnie  walczyła  ze  sobą,  by  powstrzymać  wybuch 

śmiechu.  Zakryła  ręką  usta,  ale  przez  palce  dał  się  słyszeć 
odgłos  przypominający  zduszony  chichot.  Nagle  oparła  się  o 
bok  samochodu  i  trzymając  się  pod  boki  parsknęła  wesołym 
śmiechem.

Czy  to  z  powodu  jej  dźwięcznego  śmiechu,  czy  też  z 

poczucia śmieszności sytuacji Denver przyłączył się do niej, a 
jego głęboki, dudniący śmiech zmieszał się z jej wesołością.

background image

Kiedy rozbawienie już trochę przycichło, otarła łzy z oczu.

- Może  twój  brat  sądził,  że  na  wieczór  potrzebujesz 
przyzwoitki?

- Za to mój brat potrzebuje porządnego kopniaka w tyłek.
- Tak, Phoenix potrzebuje solidnej nauczki - powiedziała 

wolno.  Denver  uważnie  studiował  jej  twarz. - Co  masz  na 
myśli?

- Phoenix,  jak  widzę,  wiedział  o  twoich  planach  na 

dzisiejszy  wieczór.  A  ty  wiesz,  co  on  będzie  robił?  W  jego 
oczach  pojawił  się  błysk  zainteresowania. - Ma  randkę.  Ale 
nie  możemy  wpakować  mu  kozy do  samochodu,  bo  jedzie 
porschem. Nie byłoby miejsca. A poza tym nie wiem, gdzie on 
zabiera tę dziewczynę. Nie znaleźlibyśmy go.

- Czy nie odwiezie jej z powrotem?

Uśmiechnął się szeroko pojmując, co sugerowała. - Zdaje 

się, że tak.  Nawet, gdy już będzie bez towarzystwa,  przeżyje 
wstrząs  znajdując  kozę  w  swym  mieszkaniu.  Jedziemy  tak 
daleko? Phoenix mieszka w Richmond.

- To  ty  będziesz  prowadził.  Ale  jeśli  nie  chcesz,  nie 

upieram się.

Wziął  ją  za  rękę  i  pociągnął  do  wejścia  dla  pasażera. 

Otworzył  drzwiczki,  ujął  ją  w  talii  i  podsadził  na  wysokie 
siedzenie. Zanotował w pamięci, że będzie musiał umieścić tu 
specjalną  podpórkę  do  użytku  dziewczyny.  Z  drugiej  strony 
podnoszenie jej miało swoje zalety.

Gdy założył jej pas bezpieczeństwa, pochylił się nad nią i 

lekko  pocałował. - Jak  na  belferkę  jesteś  cwana  i  zmyślna. 
Lubię to w kobiecie.

Kiedy  wspiął  się za kierownicę, spytała: - W jaki sposób 

dostaniemy  się  do  jego  mieszkania?  Nie  umiemy  się 
włamywać, chyba że jest to jeden z twych ukrytych talentów.

- Każdy z nas ma klucz do mieszkania drugiego. - Opuścił 

okienko, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Woń siana i 

background image

kozy  zaczynała  przesycać  wnętrze  ciężarówki.  Wypełniony 
duchem  zemsty  Denver  dodał: - Gdybyś  mogła  uporać  się  z 
kozą, ja wziąłbym siano i zaniósł do salonu.

Potrząsnęła  przecząco  głową. - Salon  to  nie  najlepsze 

miejsce.  Wątpię,  czy  nasza  czworonożna,  woniejąca 
przyjaciółka  nie  jada  papieru.  Myślę,  że  łazienka  byłaby 
lepsza. - Na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek. - Bilet 
wstępu na oglądanie twarzy twojego brata, gdy po wejściu do 
łazienki  stanie  oko  w  oko  z  kozą,  powinien  kosztować 
bajońską sumę.

Denver  rzucił  w  jej  kierunku  rozbawione  spojrzenie. -

Będę musiał zapamiętać, w jaki sposób działa twój umysł. Czy 
ta  podstępność  leży  w  twojej  naturze,  czy  jest  to  sprawa 
jednorazowa?

- To cecha rodzinna.

Kiedy  tak  jechali  w  kierunku  Richmond,  Courtney 

zabawiała  go  rozmaitymi  historyjkami  z  dzieciństwa  i 
młodości,  które  to  czasy  spędziła  wraz  z  siostrami  pod 
dorywczą  opieką  Amethyst  Rand.  Denver  nie  omieszkał 
zauważyć,  że  Courtney  usunęła ze  ścieżek  pamięci  własnego 
ojca  i  kolejnych  ojczymów.  Albo  nie  odznaczali  się  oni 
niczym  specjalnym  w  żadnym  z  opowiadanych  przez  nią 
wydarzeń,  albo  też  odegrali  minimalną  rolę  w  życiu  tych 
kobiet.

Z  nim  z  pewnością  tak  nie  będzie.  On  stanie  się 

najważniejszą  osobą  w  życiu  Courtney,  a  nie  jakąś 
marginesową figurą.

Jakieś  pięć  mil  od  Richmond  koza  stała  się  nagle 

niespokojna.  Wdrapała  się  przednimi  nogami  na  oparcie 
siedzenia  i  wetknęła  między  nich  łeb.  Courtney  otoczyła 
ramieniem jej szyję i poczęła gładzić najeżoną głowę. - Co się 
stało, koleżanko? Czujesz się samotnie tam z tyłu?

background image

Odwróciwszy  głowę,  Denver  ujrzał  kozę  przytuloną  do 

ramienia  dziewczyny.  Mocniej  zacisnął  palce  na  kierownicy, 
kiedy jego spojrzenie wróciło znowu na szosę. Cholera, zaklął 
w  duchu.  Był  zazdrosny  o  tę  piekielną  kozę.  Poszedł  nawet 
dalej, niż pomyślał.

- Ta  koza  nie  jest  specjalnie  czysta,  Courtney.  Może 

pobrudzić ci marynarkę.

Courtney  już  to  zauważyła.  Nie  przestała  jednak  pieścić 

zwierzęcia. - No  to  co,  przecież  są  pralnie.  Gdy  usłyszał  jej 
zdławiony śmiech, zapytał: - Z czego się śmiejesz?

- Wyobrażam  sobie  właśnie  minę  Brownie,  gdy  poczuje 

zapaszek  tej marynarki  niosąc ją następnym razem do pralni. 
Będzie ciekawa, co robiliśmy dzisiaj wieczorem. - Kiedy koza 
przysunęła  się  jeszcze  bliżej,  dziewczyna  lekko  zakaszlała. -
Ojej!  Byłaś  lepszą  towarzyszką,  kiedy  wiatr  wiał  w  drugą 
stronę.

Denver  musiał  się  z  nią  zgodzić.  Wcześniej  nie  czuł 

żadnego osobliwego zapachu. Teraz, gdy koza przysunęła się 
bliżej, wszędzie było czuć jej obecność.

Kątem  oka  zauważył,  że  Courtney  otworzyła  torebkę,  i 

usłyszał jakiś syk. Odwrócił głowę, by zobaczyć, co się dzieje. 
Owionął go jakiś inny zapach, który natychmiast rozpoznał.

- Spryskujesz  kozę  perfumami? - zapytał  z  wesołym 

zdziwieniem. - Jakże  ona  biedna  wróci  tam,  skąd  zabrał  ją 
Phoenix, razem z tym aromatem? Wykopią ją ze stada.

Skończywszy,  Courtney  schowała  w  torebce  mały 

rozpylacz. - Nie  przejmuj  się  nim,  Chanel - powiedziała 
spokojnie,  gładząc  łeb  kozy. - Jest  w  złym  humorze,  bo  nie 
wymyślił tego pierwszy.

Denver  zdławił  śmiech. - Dobry  Boże!  Ona  nawet  dała 

imię  tej  kozie.  Nie  przywiązuj  się  zbytnio  do  Chanel.  I  tak 
wróci zaraz do Phoenixa.

- Wiem, ale ona jest taka rezolutna.

background image

Denver potrząsnął głową nieco zbity z tropu. - Większość 

kobiet  lubi  bombonierki  i  kwiaty.  Ja  znalazłem  taką,  która 
woli żywe podarunki.

Ustawił  ciężarówkę  na  parkingu  koło  murowanego  z 

cegieł  budynku  i  wyłączył  silnik.  Pochylił  się  do  przodu  i 
przez  szybę  zlustrował  cały  dom.  Jasno  oświetlony  korytarz 
będzie  ich  pierwszą  przeszkodą.  Nie  było  tutaj  co  prawda 
żadnego dozorcy ani odźwiernego, ale musieli mieć wzgląd na 
mieszkańców  bloku,  którym  mogła  nie  podobać  się  koza 
paradująca  po  podłodze  wyłożonej  kafelkami  i  podróżująca 
windą na czwarte piętro.

Courtney podążyła za jego spojrzeniem. Jakby czytając w 

jego  myślach,  spytała: - A  może  na  tyłach  jest  jakaś  druga 
winda?

- Nic o tym nie wiem. Ale czekaj, są tam jakieś schody.

Schody,  powtórzyła  w  myślach.  Zmora  jej  życia.  Ale 

ponieważ był to jej pomysł, nie mogła się teraz wycofać. - Ja 
zaciągnę Chanel po schodach, a ty zawieź wiązkę tego czegoś 
windą.  Jeśli  się  na  kogoś  nadziejesz,  może  obrzuci  cię 
dziwnym  spojrzeniem,  ale  na  pewno  mniej  będzie  narzekać, 
niż gdyby ujrzał nas z kozą w windzie.

Nie powiedziała zbyt wiele, a już nuta niepewności w jej 

głosie zwróciła jego uwagę. Nagle pojął. Zupełnie zapomniał 
o  klamrze,  z  którą  wspinaczka  przez  cztery  kondygnacje 
schodów  musiała  być  niezwykle  trudna.  Już  miał 
zasugerować,  by  zaryzykowali  i  oboje  pojechali  windą. 
Jeszcze  łatwiej  byłoby  w  ogóle  zapomnieć  o  tym  pomyśle  i 
zamiast  tego  zawieźć  kozę  do  jego  firmy  budowlanej.  W  ten 
sposób  Courtney  nie  musiałaby  mieć  do  czynienia  ze 
schodami.

Nagle  przypomniał  sobie  jej  zaczepne  słowa  i  twardy 

błysk  w  oczach  tamtego  wieczoru,  kiedy  mówiła mu,  jak 
nienawidzi,  gdy  traktuje  ją  się  inaczej  z  powodu  jej 

background image

upośledzenia.  Stoczył  krótką  walkę  ze  swymi  męskimi 
instynktami, które kazały mu chronić ją  we wszelki możliwy 
sposób.  Nie,  nie  mógł  łamać  jej  dumy  nalegając,  by 
zapomnieli  o  całym  przedsięwzięciu.  Widział  przecież,  jak 
figlarnie  iskrzyły  się  jej  oczy,  gdy  układała  ten  plan.  I  tak 
mocno,  jak  chciał  jej  zaoszczędzić  wycieczki  pod  górę  po 
schodach tak też pragnął jej na to pozwolić.

Wyciągnął klucze ze stacyjki. Otworzył drzwi. Pomógł jej 

wysiąść i zaprowadził na tył ciężarówki. Opuścił tylną klapę i
wszedł  do  środka.  Odwiązał  sznurek,  którym  koza  była 
przywiązana do wiązki siana.

- Drzwi  do  klatki  schodowej  są  po  przeciwnej  stronie 

korytarza,  za  windą - rzekł  zsadziwszy  kozę  z  krypy. -
Phoenix mieszka pod 416. Tam się spotkamy.

Owinąwszy  sobie  sznurek  kilkakrotnie  wokół  ręki 

Courtney  skinęła  głową  i  zaczęła  ciągnąć  za  sobą  Chanel 
przemawiając do niej pieszczotliwie.

Przez  kilka  sekund  Denver  odprowadzał  ją  spojrzeniem 

nie spuszczając wzroku z jej chorej nogi. Znowu przyszło mu 
na  myśl  ostrzeżenie,  które  tamtego  wieczoru  dała  mu 
Courtney. Powiedziała, że kiedyś będzie miał jej za złe, że nie 
jest  w  stanie  wykonać  niektórych  czynności.  Ale  myliła  się. 
Nie  przewidywał  żadnej  sytuacji,  w  której  sam fakt  noszenia 
klamry  mógłby  ją  powstrzymać  przed  czymkolwiek,  choćby 
to było nawet wciąganie kozy po schodach na czwarte piętro.

Po  kilku  sekundach  czekał  na  nią  niecierpliwie  w 

mieszkaniu Phoenixa. Wtaszczył siano i umieścił je w łazience 
pod  wielkim  stojącym  prysznicem.  Przeszedł  do  sypialni  i 
zadzwonił do restauracji w Yorktown, gdzie zarezerwował był 
stolik. Anulował rezerwację. Następnie nalał wody do garnka i 
postawił  na  podłodze  w  łazience.  Usunął  ręczniki  z 
wieszaczków i odsunął szklane drzwi na jedną stronę. Zabrał 
też  z  podstawki  kawałek  mydła  i  dla  ostrożności  schował  go 

background image

do apteczki z lekarstwami. To na wypadek gdyby historia, że 
kozy zjadają wszystko, co jest w zasięgu ich wzroku, okazała 
się prawdziwa.

Drzwi  wejściowe  do  mieszkania  zostawił  otwarte,  by 

Courtney  mogła  swobodnie  wejść.  Zapach  Chanel  nr  5  był 
pierwszym znakiem, że już nadeszła. Musiała jeszcze psiknąć 
kozę  parę  razy,  pomyślał  ubawiony.  Opuściwszy  łazienkę 
wszedł  do  salonu  i  zastał  ją  przy  oglądaniu  wystroju 
mieszkania.

Denver  zdążył  się  już  przyzwyczaić  do  sposobu,  w  jaki 

brat  urządził  swoje  mieszkanie,  więc  nie  przyszło  mu  do 
głowy,  iż  Courtney  może  być  zaskoczona.  Nawet  koza 
wyglądała na przestraszoną.

Dziewczyna  z  otwartymi  ustami  gapiła  się  na  meble 

pokryte czerwoną tapicerką, na porozrzucane czarne poduszki 
i  na  stoły  wykończone  szkłem  i  chromem.  Niewiarygodnie 
długi  i  wysoki  regał  zajmujący  całą  ścianę  mieścił  w  sobie 
imponujący  zestaw  sprzętu  elektrycznego,  od  ekranu 
telewizyjnego  aż  po  rozmaite  urządzenia  stereo.  Stały  tam 
szeregi  albumów  płytowych,  kasety,  taśmy  magnetofonowe  i 
video.  Naprzeciwko  sztucznego  kominka,  na  czerwonym 
dywanie  leżały  dwie  puchate  czarne  poduchy.  Puste  biały 
ściany  zdobiło  jedynie  malowidło  przedstawiające  z  profilu 
Indiankę  stojącą  na  szczycie  skały  i  ogarniającą  spojrzeniem 
rozległą  prerię  u  jej  stóp.  Na  sobie  miała  jedynie  krótki 
kawałek  irchy  przypominający  pierwotną  formę  damskiej 
koszuli. Jej czarne włosy powiewały na wietrze.

- Phoenix  nazywa  ten  obraz  „Kuszenie  na  skale" - rzekł 

Denver.

- Nie potrafiłabym nazwać go lepiej - szepnęła z zadumą. 

Pociągając  za  sobą  kozę  zawołała  z  nagłym  ożywieniem: -
Muszę obejrzeć łazienkę. Zdaje się, że przebija ona wszystkie 
łazienki, które ja i moje siostry widziałyśmy do tej pory.

background image

Zaskoczony  jej  miną,  wyrażającą  wiele  sobie  obiecujące 

oczekiwanie,  podążył  za  nią  w  dół  hallu. - Czy  ty 
przypadkiem nie jesteś stuknięta na tym punkcie?

Zaśmiała  się. - Crystal,  Amber  i  ja  zrobiłyśmy  sobie 

zabawę  z  porównywania  różnych  łazienek.  Bawimy  się  w  to 
od dziecka.

No tak, to tłumaczyło tę dziwaczną rozmowę między nią a 

Amber,  którą  słyszał  u  Tyrella,  przypomniał  sobie  Denver. -
Interesujące hobby.

- Gdy  byłyśmy  małe,  karę  za  złe  zachowanie 

odsiadywałyśmy  w  łazience.  Zamykania  nas  w  naszych 
pokojach mama nie uważała za wystarczającą karę, ponieważ 
było  tam  dużo  zabawek.  Wymyśliła,  że  do  tego  celu  lepiej 
nadaje się łazienka. I tu się myliła, oczywiście. Malowałyśmy 
sobie  mydłem  po  lustrze,  rzucałyśmy  do  siebie  gąbkami  i 
zdobywałyśmy  pierwsze  doświadczenia  w  robieniu  sobie 
makijażu.  Zaczęłyśmy  oglądać  łazienki  w  innych  domach 
zastanawiając się, czy chciałybyśmy, by nas w nich zamknięto 
na  dłuższy  czas.  Kiedyś  Amber  chciała  założyć  album 
łazienek,  ale  Crystal  wybiła  jej  to  z  głowy.  Teraz  robimy  to 
dla samej zabawy. Wyminąwszy ją Denver otworzył drzwi. -
To na pewno ci się spodoba.

I rzeczywiście. Cała jedna ściana wyłożona była od sufitu 

aż do podłogi lustrem. Na niej umocowano rząd kinkietów w 
kształcie  ozdobnych  świec  z  żarówkami  w  formie  płomieni. 
Na mosiężnej nodze stała okrągła, czarna umywalka. Ciągnąc 
za  sobą  kozę  Courtney  przeszła  do  największej  kabinki 
prysznica, jaką kiedykolwiek widziała. Były tu trzy mosiężne 
kurki, dwa po bokach i jeden w środku. W tym pomieszczeniu 
sześcioro ludzi mogłoby spokojnie i wygodnie wziąć prysznic 
bez ocierania się nawzajem łokciami. Albo czym innym.

Wiązka  siana  wyglądała  tutaj  zupełnie  nie  na  miejscu. 

Courtney szarpnęła za sznurek, by koza szybciej podeszła do 

background image

stojaka prysznica. Koniec sznurka uwiązała do kranu z zimną 
wodą.  Spojrzała  w  tył  na  Denvera.  Opierał  się  niedbale  o 
framugę w drzwiach i patrzył na nią z rozbawieniem.

- Pod  tym  prysznicem  moglibyśmy  umieścić  całe  stado 

kóz - powiedział.

- I tak jest o jedną za dużo.

Wyszła spod prysznica i zbliżyła się do niego. Śmiejąc się 

zdjął  źdźbło  z  rękawa  jej  marynarki. - Zupełnie  nie  tak 
planowałem ten wieczór. Skrzywiła się. - Nie chciałeś brać ze 
sobą kobiety, która pachnie jak chłopska zagroda.

- Naprawdę  tak  pachniesz? - zapytał  miękko,  zatapiając 

spojrzenie w jej oczach. - Nie zauważyłem.

- Pochylił  głowę  i  powąchał  jedwabistą  skórę  za  jej 

uchem. - Dla  mnie  pachniesz  jak  kobieta.  Piękna,  seksowna, 
gorąca kobieta.

Czując na szyi jego oddech i dotyk jego ust zadrżała. Bez 

chwili  wahania  oparła  się  na  nim  pragnąc  poczuć  na  sobie 
jego męską siłę. Objęła go mocno za szyję. Uleciały z niej cała 
przezorność i rozsądek, gdy znaczył pocałunkami jej policzek, 
aż dotarł do wilgotnych warg. W momencie, kiedy przykrył je 
swoimi ustami, doznała takiej rozkoszy, że rozchyliła wargi w 
cichym zaproszeniu.

Jego ręce osunęły się na jej biodra, później wślizgnęły się 

pod marynarkę, by pieścić jej plecy poprzez jedwabną bluzkę. 
Materiał  ślizgał  się  zmysłowo  po  jej  skórze,  ogrzewał  się  od 
płomienia jej ciała i ognia jego rąk. Pocałunek mężczyzny był 
coraz  głębszy.  Jego  dłonie  spoczęły  na  jej  piersiach.  Jęknęła 
cicho tracąc nieomal świadomość.

Bez  reszty  pochłonięci  ogarniającą  ich  namiętnością 

zostali  nagle  brutalnie  przywróceni  do  rzeczywistości  jakimś 
dziwnym beczeniem.

Dopiero po chwili Denverowi udało się na tyle ochłonąć, 

by  podnieść  głowę  i  poszukać  źródła  osobliwego  dźwięku. 

background image

Wychodząc  na  przeciw  jego  staraniom  koza  wlepiła  w  niego 
oczy i znowu zaczęła beczeć.

Zduszony śmiech zadudnił głęboko w jego piersiach, gdy 

spojrzał na kobietę, którą trzymał z ramionach. Jej wargi były 
wilgotne i lekko nabrzmiałe, oczy promieniały pragnieniem.

Uśmiechnął  się  powoli. - Nasza  przyzwoitka  jest 

zgorszona.

Odpowiedziała  mu  uśmiechem,  chociaż  jej  był  nieco 

niepewny. Pomyślała, iż powinna być wdzięczna kozie za to, 
że przerwała im kochanie się. Zdrowy rozsądek mówił jej, że 
tak  było  najlepiej,  ale  jej  ciało  ciągle  jeszcze  pulsowało 
niespełnionym pragnieniem.

- Opuściła ramiona. - Ja też powinnam.

Przechylił  na  bok  głowę,  by  lepiej  widzieć  twarz 

dziewczyny. - Dlaczego  nie  miałabyś  mnie  pragnąć?  To  co 
jest między nami, to najbardziej naturalna rzecz na świecie.

Ponieważ  czuła  pulsujący  w  niej  jeszcze  ogień,  odsunęła 

się  o  krok  do  tyłu.  Bała  się,  że  ogarnie  ją  znów przemożna 
pokusa,  by  zarzucić  mu  ręce  na  szyję. - Nie  chcę  się  z  tobą 
wiązać, Denver. Mówiłam ci już.

- Słyszałem, ale ci nie uwierzyłem. I teraz też nie wierzę. 

Bardziej  szczera  byłaś  przed  minutą,  w  moich  objęciach. 
Pragniesz mnie tak bardzo, jak ja pragnę ciebie.

Mogła temu zaprzeczyć. Ale po co? I tak wiedziałby, że to 

kłamstwo.  Tak,  pragnęła  go.  Ale  też  nie  chciała  być  znowu 
zraniona. - Będziesz  musiał  znaleźć  sobie  kogoś  innego  do 
romansu, Denver. Ja nie byłabym w tym dobra.

Śledził uważnie jej twarz. Widząc z jej oczach brak wiary 

w  samą  siebie  i  podatność  na  najmniejsze  zranienie, 
nienawidził  faceta,  który  ją  do  tego  doprowadził. - Dlaczego 
nie pozwolisz, bym ja to osądził?

background image

- Wziął ją za rękę i wyprowadził z łazienki. - Lepiej stąd 

wyjdźmy,  zanim  wróci  Phoenix  i  zobaczy  w  tej  łazience  coś 
więcej niż kozę przeżuwającą siano.

Zjechała  razem  z  nim  windą.  Trzymał  jej  rękę  we 

władczym  uścisku.  Złościło  ją,  że  wszystko,  co  mówiła,  nie 
robiło  na  nim  żadnego  wrażenia.  Pomijał  milczeniem 
wszystkie  jej  odmowy,  ignorował  jej  protesty  i  całował  ją  z 
niekłamanym  uczuciem,  co  zapierało  jej  dech  w  piersiach  i 
odbierało  możliwość jakiejkolwiek  obrony.  I  co  tu  zrobić? 
zastanawiała się nieomal w desperacji. Po raz pierwszy odkąd 
została  odrzucona  przez  Philipa,  zaczynała  pragnąć  czegoś 
więcej niż tylko kariery naukowej i własnej samotności.

Kiedy  dotarli  do  ciężarówki,  Denver  posadził  ją  na 

siedzeniu  dla  pasażera,  a  sam  wślizgnął  się  za  kierownicę. 
Zamiast  włączyć  silnik,  jednym  łokciem  oparł  się  na 
kierownicy, a drugie ramię położył z tyłu na oparciu. Spojrzał 
na Courtney. - Wcześniej zarezerwowałem stolik w restauracji 
w  Yorktown  ale  kiedy  byliśmy  w  domu  Phoenixa, 
anulowałem  to.  Nie  da  się  już  tego  odkręcić.  Ale  nie 
mieszkam  daleko  stąd.  Mógłbym  sam  przyrządzić  coś  do 
jedzenia,  jeśli  nie  masz  nic  przeciwko  improwizowanym 
posiłkom.  Możemy  też  pójść  do  jakiejś  tutejszej  restauracji. 
Wszystko zależy od ciebie.

Rozważając wybór, który jej zostawił, czuła na sobie jego 

spojrzenie. Już choćby fakt, że to jej pozostawiał decyzję, był 
dość  zastanawiający.  I  sam  pomysł,  że  będzie  z  nim  sam  na 
sam  w  jego  domu.  Gdzież  się  podziały  te  wszystkie 
ostrzeżenia,  które  wcześniej  wywoływała  w  swym  umyśle? 
Właściwie chciałaby zobaczyć, gdzie on mieszka. Z uczuciem, 
że  stoi  na  środku  niebezpiecznie  chwiejącego  się  mostu 
wiszącego  nad  bezdenną  przepaścią  łamała  sobie  głowę,  czy 
lepiej  będzie  cofnąć  się  bezpiecznie  na  poprzednie  miejsce, 
czy też iść do przodu, choćby nawet ryzykować.

background image

Zaryzykowała  pierwszy  krok. - Jestem  głodna.  Siano 

Chanel zaczyna przybierać apetyczny wygląd.

Odetchnął  z  ulgą.  Nie  miał  najmniejszego  pojęcia,  co 

znajdzie u siebie w kuchni, ale jego apetyt zaspokoiłoby samo 
przebywanie z tą dziewczyną.

- Sądzę, że jednak umiem zrobić coś lepszego niż wiązka 

siana - rzekł przekręcając kluczyk w stacyjce. Znając już gust 
Phoenixa  Courtney  nie  wiedziała,  czego  można  się 
spodziewać w domu jego brata. Była przyjemnie zaskoczona. 
Kiedy  ciężarówka  minęła  zakręt,  w  czołowych  światłach 
Courtney  ujrzała  wielki  murowany  dom  w  stylu  rancho. 
Denver  zaparkował  przed  frontowymi  drzwiami  w  kształcie 
łuku.  Opuścił  małą  klapkę  przy  tablicy  rozdzielczej. 
Wciskając jeden z wielu guziczków włączył światełka po obu 
stronach drzwi frontowych i te wzdłuż wyłożonej chodnikiem 
alejki prowadzącej do wejścia. W wąskich okienkach po lewej 
stronie drzwi również zobaczyła światło.

Podniosła  brwi. - Boję  się  nawet  pytać,  do  czego  służą 

pozostałe guziczki.

Uwielbiał tę błazeńską nutkę w jej głosie. - Jeden jest do 

otwierania  drzwi  do  garażu,  ten  obok  jest  od  systemu 
zabezpieczającego, a ten na końcu do uruchamiania alarmu w 
ciężarówce.  Jeden  z  naszych  dostawców  dał  nam  to 
automatyczne  cudo  jako  próbkę  w  nadziei,  że  zakupimy  te 
urządzenia do naszych samochodów. Robi wrażenie, prawda?

- Niesłychane.  Ciągle  się  boję,  że  zaraz  wyskoczy 

diabełek  na  sprężynie.  Ale  to  byłoby  zbyt  wyrafinowane. -
Urwała  dla  uzyskania  większego  efektu,  po  czym  dodała: -
Czy  są  jeszcze  jakieś  inne  niespodzianki,  przed  którymi 
powinnam mieć się na baczności?

- To  na  razie  wszystko,  chyba  że  przestraszyłabyś  się 

dźwięków z oranżerii. - Otworzył drzwi i napotkał jej czujne 
spojrzenie. - Co,  zmieniłaś  zdanie?  Daję  słowo,  że  w  środku 

background image

jest  względnie  normalnie.  Jedyne  przyciski,  jakie  tam  są,  to 
włączniki do światła i do zsypu śmieci. W porządku?

- W porządku.

Pomógł  jej  wysiąść  z  samochodu.  Kiedy  tylko  jej  stopy 

dotknęły  chodnika,  wziął  ją  za  rękę.  Zaczynam  już 
przyzwyczajać  się  do  tego  prowadzenia  za  rękę,  pomyślała 
stojąc obok niego, gdy otwierał drzwi wejściowe. Odstąpił na 
bok i przepuścił ją przed sobą.

Zanim  nie  weszła  do  salonu,  spodziewała  się  tu 

umeblowania podobnego do tego, jakie widziała w mieszkaniu 
Phoenixa. Denver dotknął przycisku znajdującego się tuż obok 
drzwi.  Zapaliły  się  lampy  i  miękkie,  delikatne  światło 
odsłoniło  cały  pokój.  Była  pod  wrażeniem  łagodnego  beżu, 
stonowanego  turkusu  i  oranżu  z  akcentami  błękitu. 
Jasnobrązowy  dywan  przykrywał  podłogę.  Kanapa  i  dwa 
krzesła obite były błękitną tapicerką, na oparciu kanapy leżała 
kolorowa narzuta tkana w indiański wzór. W kilku miejscach, 
pod  ścianami  porozstawiane  były  gliniane,  pękate  naczynia. 
Ze  stojącego  na  podłodze  dzbana  wychylała  się  wysoka, 
pampasowa  trawa.  Był  to  bardzo  przytulny,  wygodny  pokój 
urządzony z południowoamerykańskim smakiem.

Popatrzyła na Denvera. - Twój dom jest uroczy.

- Cieszę się, że ci się podoba. Wybudowałem tyle domów 

dla  rozmaitych  ludzi,  aż  w  końcu  zakrzątnąłem  się  kolo 
własnego. - Uśmiechnął  się  szelmowsko  i  spytał  złośliwie: -
Chcesz rzucić okiem na łazienkę?

- A nie ma tam żadnej kozy?
- Nie,  chyba  że  Phoenix  wpadł  na  taki  sam  pomysł,  co 

my.

Podniosła ramię, powąchała je i skrzywiła się. - Czuć ode 

mnie  tak  samo  jak  od  Chanel.  Pokaż  mi  drogę,  pójdę  się 
umyć.

background image

Nie  chciała  brać  ze  sobą  torebki.  Kiedy  kładła  ją  koło 

siebie na stole, patrzyła akurat na Denvera i torebka spadła na 
dywan. Otworzył się zamek, a część zawartości wysypała się 
na podłogę.

Denver  przyklęknął,  by  pozbierać  wszystko  z  powrotem. 

Wzrok  jego  padł  na  jeden  z  przedmiotów.  Podniósł  go  do 
góry.

Zdumienie  zmieszane  z  odrobiną  gniewu  pojawiło  się  na 

jego twarzy, gdy zapytał ostro: - Do czego, u diabła, potrzebne 
ci są takie rzeczy?

Spojrzała  na  nóż  sprężynowy,  który  Denver  trzymał  w 

ręku.

background image

Rozdział 6

- Zapomniałam,  że  mam  to  w  torebce - powiedziała 

Courtney. - Miałam zamiar oddać go dyrektorowi.

Denver  podniósł  się  z  podłogi  ciągle  trzymając  w  ręku 

nóż. - Dlaczego? Czyżby to było zwykłe wyposażenie, jakie w 
dzisiejszych  czasach  dyrektorzy  wręczają  nauczycielkom,  a 
potem żądają zwrotu?

Wzięła od niego nóż, schowała go z powrotem do torebki, 

a  torebkę  położyła  na  stole. - To  nic  takiego.  Jeden  z  moich 
uczniów zostawił to na moim biurku. Ot i wszystko.

Denver nie lubił, gdy tak uciekała przed jego wzrokiem. -

A co się w ogóle stało z jabłkami dla nauczycieli?

Tym  razem  spotkała  się  z  jego  spojrzeniem  i  słabo  się 

uśmiechnęła. - Czasy  się  zmieniają. - Ściągnęła  marynarkę  i 
zawiesiła  ją  na  oparciu  krzesła. - Miałeś  mi  pokazać,  gdzie 
mogę się umyć.

Wskazał  palcem  w  dół,  na  hall. - Pierwsze  drzwi  po 

prawej. - Gdy  przechodziła  koło  niego,  złapał  ją  za  przegub 
dłoni. - Co  się  odwlecze,  to  nie  uciecze,  Courtney. 
Dokończymy  tę  rozmowę.  Chcę  wiedzieć,  dlaczego  uczeń 
zostawił na twoim biurku nóż. Znajdziesz mnie w kuchni, gdy 
skończysz. Jak będziesz wychodziła z hallu, skręć w lewo.

Kiedy odkręciła jeden z kurków nad umywalką i chłodna 

woda  obmyła  jej  dłonie,  poczuła  się  jak  w  oazie  pośród 
pustyni. Wystrój łazienki podobnie jak salonu nosił znamiona 
stylu południowo - zachodniego. Przeważały odcienie brązu i 
zieleni.  Courtney  wzięła  mydło  o  sosnowym  zapachu  i 
dokładnie wyszorowała ręce, aby usunąć z nich kozi smrodek. 
Wytarła  się  ręcznikiem  i  zerknęła  na  swoje  odbicie  w 
owalnym  lustrze.  Złożyła  ręcznik  i  odwiesiła  go  z  powrotem 
na  miejsce.  Opuściła  łazienkę  nie  zaglądając  powtórnie  w 
lusterko.

background image

Nie  chciała  znów  ujrzeć  w  swoich  oczach  blasku 

podniecenia  i  oczekiwania.  Epizod  z  kozą  na  tyle  zmienił 
sprawy  między  nią  a  Denverem,  że  wyjście  na  normalną 
kolację  do  restauracji  stało  się  niemożliwe.  To  właśnie  koza 
przełamała  ugrzecznione,  towarzyskie  bariery  i  przytłumiła 
naturalną  przezorność  dziewczyny.  Courtney  nie  umiała  już 
się  cofnąć.  Chciała  być  z  Denverem.  To  stało  się  dla  niej 
oczywiste.

Mając  na  myśli  doświadczenie  z  Philipem,  nie  mogła 

opędzić się od myśli, że może być dla Denvera swego rodzaju 
nowością,  kimś  odmiennym,  kim  chciałby  się  przez  chwilę 
pobawić. Co prawda, nie wyglądał na takiego. Ale przecież i o 
Philipie nie można było tego powiedzieć.

Kierując  się  wskazówkami  Denvera  znalazła  kuchnię  i 

weszła do środka. Stał przed kuchenką z łopatką w ręku. Trzy 
hamburgery skwierczały w żelaznym rondelku. Z boku leżała 
tacka,  a  ha  niej,  na  papierowych  talerzykach  rumieniły  się 
rozkrojone  bułeczki. Była także salaterka z frytkami, druga z 
piklami,  a  na  talerzyku  leżały  plasterki  pomidorów  i  cebuli. 
Wiele dokonał w tak krótkim czasie, gdy jej tutaj nie było.

- Pachnie  cudownie! - powiedziała. - W  czym  mogę  ci 

pomóc?

- Na  razie  nad  wszystkim  panuję,  z  wyjątkiem napojów. 

Zajrzyj do lodówki i wyjmij, co chcesz. Jest tam sok, mrożona 
herbata i piwo. Dla mnie możesz wziąć piwo. Pomyślałem, że 
moglibyśmy  zjeść  na  zewnątrz,  jeśli  nie  masz  nic  przeciwko 
komarom.

Wyjęła z lodówki dwie puszki piwa, odgięła blaszki, by je 

otworzyć.  Jedną  postawiła  obok  niego  na blacie,  wzięła  z 
naczynia  kawałek  pikla  i  zjadła  go  popijając  smak  koperku  i 
octu łykiem piwa. Rozejrzała się wokoło.

Jak inne pomieszczenia w jego domu, które widziała do tej 

pory,  kuchnia  była  czysta  i  schludna.  Miała  służyć  raczej 

background image

wygodzie  i  sprawnemu  przyrządzaniu  posiłków,  mniej  zaś 
dbano  o  zachowanie  stylu.  Nie  było  więc  doskonałego, 
niczym  z  obrazka  kuchennego  kompletu,  ale  wszędzie  widać 
było ślady zwykłego życia. Na małym stoliku w końcu kuchni 
leżała złożona gazeta, na blacie widniała lista sprawunków ze 
sklepu spożywczego, a kilka ulotek reklamowych i parę kopert 
tworzyło  porządnie  ułożony  stosik.  Była  tam  też  książka  w 
jaskrawej,  przybrudzonej  oprawie,  w  której  rozpoznała 
aktualny bestseller. Jak widać, Denver lubi czytać tajemnicze 
powieści.

Pijąc  piwo  prosto  z  puszki,  poczuła  na  sobie  jego 

spojrzenie.  Odwróciła  głowę,  aby  spotkać  się  z  jego 
wzrokiem.  Minę  miał  nieco  rozbawioną.  Zmarszczyła  brwi, 
gdy nadal nie spuszczał z niej oczu.

- O co chodzi? - spytała nieco wojowniczo.

Jego  uśmiech  pogłębił  się. - Muszę  wprowadzić  pewne 

poprawki  do  twego  obrazu,  jaki  stworzyłem  sobie  w  mym 
umyśle. Nie mogę sobie wyobrazić mojej dawnej nauczycielki 
od historii wysączającej puszkę piwa.

Podbródek dziewczyny poszedł w górę. Nie pierwszy już 

raz wykryła cień męskiego szowinizmu w jego postawie. - Nie 
rozumiem,  dlaczego  prywatne  upodobania  miałyby  mieć  coś 
wspólnego z zawodem. Lubię piwo. To taki zwyczajny, prosty 
napój.

Wiele można o niej powiedzieć, pomyślał Denver, ale na 

pewno nie to, że jest zwyczajna i nieskomplikowana. Bardziej 
by  podtrzymać  rozmowę,  niż  ze  względu  na  jej  ważność, 
spytał: - Kiedy zaczęłaś pić piwo?

- To  ulubiony  napój  mojej  mamy.  Czasami  tylko  to  ma 

pod  ręką.  Piwo,  lemoniadę  lub  wodę.  Ja  i  Amber  zawsze 
możemy u niej na to liczyć. Crystal natomiast nie przepada za 
piwem.

background image

Wcale  go  to  nie  zdziwiło.  Do  chłodnej  Crystal  pasowały 

raczej  wyrafinowane  koktajle. - Nigdy  nie  mówisz  o  swoim 
ojcu ani o ojczymach. Dlaczego?

- Po rozwodzie rodziców był tylko jeden ojczym. Ojciec 

Amber. Ani mego ojca, ani ojczyma nie widywałam często.

- A to dlaczego?
- Rzadko  byli  w  domu.  Ale  później  nie  było  też  mamy. 

Kariera  odbierała ją  domowi  na  długie  dni,  a  mężowie  jeden 
po  drugim  rezygnowali  z  prób  wyperswadowania  jej,  że 
najpierw powinna być żoną, a dopiero potem piosenkarką.

- Czy wy, dziewczęta, często z nią podróżowałyście?
- Crystal i Amber jeździły z nią podczas letnich wakacji.

Nie  musiał  pytać,  dlaczego  ona  nie  wyjeżdżała  z  nimi. 

Znał już odpowiedź. Przebywała w szpitalach lub też właśnie 
z nich wychodziła.

Wyjąwszy  gotowe  hamburgery  z  rondelka  Denver 

powkładał  je  do  przygotowanych  bułeczek. - Możesz  wziąć 
piwa? Ja zaniosę tacę.

Wyłożony  płytami  taras  zajmował  całą  długość  tylnej 

ściany  domu.  Z  jednej  strony  znajdowała  się  oszklona 
konstrukcja. Początkowo Courtney sądziła, iż jest to szklarnia, 
ponieważ  w  środku  widać  było  niewyraźne  zarysy  roślin. 
Ślizgowe  drzwi  wychodzące  na  taras  były  otwarte.  Słyszała 
odgłos  pękających  bąbelków  piany i  kotłującej  się  wody,  jak 
w  kotle  z  ukropem.  A  zatem  to  nie  szklarnia.  To  ogrzewana 
oranżeria.

Denver  postawił  tacę  na  kwadratowym  stoliku  na  patio  i 

wysunął krzesło dla dziewczyny. Zanim usiadł, zapalił zapałkę 
i  przyłożył  ją  do  knota  sztormowej  lampy  umieszczonej 
pośrodku stołu.

Kiedy  usadowił  się  już  obok  niej,  podał  jej  talerz. 

Następnie  nałożył  sobie  na  hamburgera  plasterek  cebuli  i 
pomidora, a Courtney pomyślała, że na tym skomplikowanym 

background image

świecie  Denver  Sierra  nie  jest  istotą  skomplikowaną.  Wcale 
nie starał się zrobić na niej wrażenia, tak jak czyniliby to inni 
mężczyźni 

za 

pomocą 

wyszukanych 

kolacji 

bądź 

spektakularnego stylu życia. Denver to niezależny człowiek w 
swoim  niezależnym  świecie.  Można  go  albo  odrzucić,  albo 
całkowicie zaakceptować.

Nawet  po  tak  krótkim  okresie  znajomości  dochodziła  do 

wniosku,  że  sama  myśl  o  rozstaniu  się  z  Denverem  jest 
niezmiernie trudna. I tu właśnie leżało niebezpieczeństwo.

Odgryzła  kawałek  hamburgera  i  przyglądała  się  trawie 

wystającej  zza  tarasu.  Nie  było  wystarczająco  widno,  aby 
zorientować  się,  jak  daleko  sięga  posiadłość  ziemska  za 
domem  Denvera.  Odniosła  wrażenie, że  dom  otoczony  jest 
niespodziewanie  rozległym  terenem.  Dla  nowszych  domów 
przeznaczano  pod  budowę  małe  działki,  tak  by  właściciel 
parcelowanej posiadłości mógł osiągnąć jak największe zyski.

Jakby  czytając  w  jej  myślach,  Denver  powiedział: -

Wykupiłem przyległe działki, by nikt się tutaj nie budował.

- Skąd wiesz, że o tym myślałam?

Nie  chciał,  by  dłużej  wytężała  wzrok  w  ciemność.  Było 

już  zbyt  ciemno,  aby  mogła  dojrzeć  paliki,  które  wbił  w 
ziemię  wyznaczając  kawałek  gruntu  przeznaczony  na  basen 
kąpielowy. Gotów był się przyznać, iż właśnie buduje dla niej 
basen,  ale  zdawał  sobie  sprawę,  że  ona  nie  była  jeszcze 
przygotowana na to. aby się o tym dowiedzieć.

Wzruszył ramionami. - Masz zbyt wymowne oczy.
Popatrzyła  na  niego  przez  chwilę  pochłonięta  niskim, 

zmysłowym tembrem jego głosu, po czym spuściła wzrok na 
swój talerz. Wcale nie była zachwycona, że on potrafi czytać 
w  niej  z  taką  łatwością  i  tak  trafnie,  podczas  gdy  ona  nie 
umiała nawet w połowie rozszyfrować jego myśli.

background image

Denver  patrzył,  jak  lekki  wietrzyk  igra  na  karku  z  jej 

włosami.  Pragnął,  by  znów  na  niego  spojrzała,  a  nie  kryła 
swych oczu. - Powiedz mi o nożu.

Zawahała się na moment, ale w końcu odparła: - Czasami 

zdarzają się uczniowie, którzy próbują zastraszyć nauczycieli. 
Zamiast  podkładać  im  do  szuflad  żywe  żaby  albo pinezki  na 
krzesła, sięgają po bardziej pomysłowe figle.

- No  wiesz!  Noża  sprężynowego nie  nazwałbym figlem! 

A co na to powiedział dyrektor?

- Nie  mówiłam  mu  o  tym. - Widząc  jak  zaciska  zęby, 

pośpieszyła  z  wyjaśnieniem. - To  przecież  to  samo,  co  ta 
kartka i ten telefon. Puste pogróżki...

- Jakiś uczeń zostawił ci kartkę z groźbami?

Westchnęła  ciężko. - Tak.  Pod  wycieraczką  na 

samochodowej szybie. Ale Denver, to nie jest...

- Czy dzwonił ktoś do ciebie do domu?
- Tak, ale tylko raz. Ja...
- Co powiedział?

Przekazała  mu  w  skrócie  treść  kartki  i  rozmowy 

telefonicznej. - Jakiś uczeń sądził, że nie przebrnie przez test, i 
zamiast  wziąć  się  do  nauki  próbował  mnie  nastraszyć,  bym 
zrobiła łatwy egzamin. Gdyby uważał choć trochę na lekcjach 
przez  cały  rok,  wiedziałby,  czego  na  pewno  nie  będzie  na 
testach.

Krzesło  Denvera  szurnęło  ostro  po  płytach  tarasu,  gdy 

wstał  gwałtownie  od  stołu. - Do  diabła.  Courtney!  Jak  na 
inteligentną  kobietę  jesteś  naprawdę  durna.  Nie  możesz 
zrozumieć,  że  jakiś  zbzikowany  uczniak  nie  stroi  żartów,  a 
naprawdę ci zagraża?

- On  chciał  mnie  tylko  przestraszyć - powiedziała  ze 

spokojem. - Nikt  nie  próbował  zrobić  mi  żadnej  krzywdy.  A 
poza tym szkoła już się skończyła. Już po egzaminie. I koniec 
z tym.

background image

- I myślisz, że mnie to pociesza? To, że do tej pory nikt 

cię  nie  zranił,  wcale  nie  znaczy,  że  nic  nie  wydarzy  się  w 
przyszłości.  Zna  twój  samochód,  twój  numer  telefonu  i 
prawdopodobnie wie, gdzie mieszkasz. Czy słyszałaś kiedyś o 
zemście?  I  niewinni  ludzie  bywają  zabijani.  Dzieciak  może 
uznać, że to przez ciebie zawalił test. Nie będzie kładł tego na 
karb  swego  nieuctwa.  Szczególnie  gdy  w  domu  ostro  zmyją 
mu głowę.

Courtney  też  o  tym  wcześniej  myślała,  ale  doszła  do 

wniosku,  że  popada  w  paranoję. - Od  czasów  jabłka 
przebitego nożem nikt mi już nie groził. Test jest...

Kiedy  tym  razem  jej  przerwał,  jego  głos  był  spokojny, 

śmiertelnie  spokojny. - Pominęłaś  ten  drobny  szczegół 
celowo,  prawda?  Nóż  sprężynowy  leżący  na  biurku  to  co 
innego niż sprężynowiec wbity w jabłko.

- Nie rozumiem, co cię tak niepokoi, Denver. Nic się nie 

stało i nic się nie stanie.

Wrócił do swego krzesła, ujął je za oparcie i wzrok utkwił 

w  dziewczynie. - A  co  byś  zrobiła,  gdyby  zaatakował  cię 
dwumetrowy  dryblas?  Gdyby  tak  czekał  na  ciebie  na  tylnym 
siedzeniu samochodu lub wpadł do klasy, a ty byłabyś sama? -
Aż  sam  wzdrygnął  się  z  przerażenia,  które  wypełniło  jego 
myśli.

Jego  lęk  o  nią  zabarwił  mu  głos  nieco  ostrzejszą  nutą, 

niżby  tego  chciał,  gdy  dorzucił: - Z  powodu  klamry  jesteś 
bardziej  narażona  niż  inne  kobiety,  Courtney.  Może  ci  się  to 
nie podobać, ale to prawda.

Czuła,  jak  krew  odpłynęła  z  jej  twarzy.  Miał  rację,  ale 

przez to wcale nie było jej łatwiej tego słuchać. Duma utkwiła 
jej  w  gardle  utrudniając  oddychanie,  a  jeszcze  bardziej 
mówienie.

Bardzo powoli i bardzo ostrożnie odsunęła się z krzesłem 

od stołu i wstała.  Zdumiewająco dużo wysiłku kosztowało ją 

background image

uniesienie  głowy  i  spojrzenie  mu  w  oczy. - Tak,  masz 
oczywiście absolutną rację.

Powinnam  była  zameldować  o  tym  incydencie,  wynająć 

straż osobistą i zamknąć się w domu do końca mego życia.

Coś zamigotało mu w oczach, ale ona nawet nie starała się 

zgadnąć, co on czuje. Kiedy postąpił w jej kierunku, podniosła 
rękę w odpychającym geście. - Nie potrzebuję twojej pomocy, 
dziękuję - powiedziała  z  tak  wielką  godnością,  na  jaką  tylko 
mogła  się  zdobyć. - Może  i  nie  potrafiłabym  uciekać  przed 
kilkunastoletnim  terrorystą,  ale  z  chodzeniem  radzę  sobie 
nieźle.

Ku  jej  upokorzeniu  zadała  kłam  własnym  słowom, 

potykając  się  na  nieco  wystającej  płycie.  Byłaby  upadła, 
gdyby Denver nie chwycił jej za ramię. Nie tylko pomógł jej 
odzyskać równowagę, ale zaczął ją przyciągać do siebie.

- No i jak się czujesz? W porządku?

Odgadując  jego  intencje  odepchnęła  go. - W  porządku! -

odparła  przez  zaciśnięte  zęby. - Nigdy  nie  czułam  się  lepiej. 
Nie ma to jak paść płasko na twarz, a wtedy kobiecie zaświta 
w głowie trochę rozumu.

Nie pozwoliłby jej teraz odejść. Trzymając ją za ramiona 

postawił  ją  przed  sobą. - Nie  chciałem  cię  urazić,  Courtney. 
Powiedziałem to, co powiedziałem, bo nie mogę znieść myśli, 
że  ktoś  mógłby  cię  skrzywdzić.  I  tak  wyszło,  że  sam  cię 
skrzywdziłem. Wybacz mi.

Coś  boleśnie  ścisnęło  go  za  serce,  gdy  patrzył  w  oczy 

dziewczyny  i  widział,  jaką  walkę  ze  sobą  toczyła.  Lęk  o  jej 
bezpieczeństwo sprawił, że zdradził swoje uczucia bez chwili 
zastanowienia i teraz za to płacił. Wszystko, czego pragnął w 
tej chwili, to przycisnąć ją mocno do siebie, aby między nimi 
znowu wszystko było w porządku. Ale to była ostatnia rzecz, 
którą przyjęłaby teraz od niego.

background image

Napotkała  jego  napięte  spojrzenie. - Nie  masz  za  co 

przepraszać - odparła. - Nikomu nie powinno być przykro, że 
mówi prawdę. Nie umiałabym uciec przed kimś, kto chciałby 
mnie  zranić  fizycznie - głos  jej  stał  się  pewniejszy,  bardziej 
zdeterminowany - ale  to  nie  znaczy,  że  jestem  bezbronna. 
Kiedy  muszę,  potrafię  się  sama  obronić,  a  to  dzięki  kursom 
samoobrony,  do  których  ukończenia  zmusiła  mnie  matka.  Z 
przyjemnością to zademonstruję, jeśli nadal nie pozwolisz mi 
odejść.

Nie  zwolnił  uścisku. - Trudno,  zaryzykuję - powiedział 

spokojnie. - Zrobię dla ciebie wszystko, o co mnie poprosisz, 
ale  odejść  ci  nie  pozwolę.  Troszczę  się  o  ciebie,  Courtney. 
Może  trudno  ci  to  na  razie  znieść,  ale  to  nie  zmienia  moich 
uczuć.

Choćby  nawet  potrafiła  zmusić  go  do  tego,  by  ją  puścił, 

nie  spełniłaby  swojej  groźby.  Nagle  przypomniała  sobie  coś, 
co kiedyś powiedziała jej matka. „Kiedy jesteś tak wściekła na 
mężczyznę, że chciałabyś wyłoić mu skórę, a potem chcesz go 
pocałować  i  wszystko  naprawić,  to  znaczy,  że  jesteś  w  nim 
zakochana".

Courtney  pokonana  opuściła  ramiona..  Zdruzgotał  jej 

obronę nie podnosząc nawet palca, a ona się w nim zakochała. 
To objawienie oszołomiło ją. Nie wiedziała, jak to się stało i 
dlaczego. Musi to przemyśleć, musi zostać sama.

Spojrzała  w  kierunku  drzwi  wiodących  do  środka. -

Chciałabym  jechać  teraz  do  domu,  jeśli  nie  masz  nic 
przeciwko temu. Mam już dosyć zabawy i wrażeń jak na jeden 
wieczór.  Zakończenie  tego  walką  zdaje  się  być  rzeczą 
naturalną.

Potrząsnął  głową. - Poczekaj  jeszcze.  Musimy  sprawę 

wyjaśnić do końca, choćby to miało trwać całą noc.

Zanim zdążyła zaprotestować, oboje usłyszeli pukanie do 

drzwi frontowych. Z tej odległości było ono ledwie słyszalne 

background image

ale na tyle głośne, by zorientować się, że ktokolwiek tam był, 
walił w drzwi pięścią.

Przeklinając  w  duchu  przybysza  Denver  opuścił  ręce. -

Jeśli  to  Phoenix  z  tą  cholerną  kozą,  to  niech  szykuje  się  na 
wycieczkę do szpitala na ostry dyżur.

Kilka minut później Courtney dowiedziała się, iż właśnie 

tam Phoenix obecnie się znajduje.

Denver  przyprowadził  na  taras mężczyznę,  który  walił  w 

drzwi.  Jej  oczy  rozszerzyły  się  ze  zdumienia,  gdy  zobaczyła 
mundur  i  broń,  którą  nosił  w  futerale  przy  pasie.  Denver 
przedstawił go jako Stana Jonesa. Policjant skinął głową w jej 
stronę i bąknął grzecznie słowa powitania.

Jej  spojrzenie  wędrowało  tam  i  z  powrotem  między 

Denverem  a  człowiekiem  w  mundurze.  Była  kompletnie 
zdezorientowana.  Mina  Denvera  nic  jej  nie  wyjaśniała.  Za 
wszelką cenę starał się nie wybuchnąć śmiechem.

- Nie  zapłaciłeś  za  miejsce  na  parkingu? - spytała  go. 

Zmarszczki  w  kącikach  jego  oczu  zaostrzyły  się  z 
rozbawienia. - Stan  jest  moim  przyjacielem.  Tak  się złożyło, 
że  był  akurat  w  szpitalnej  izbie  przyjęć,  kiedy  przywieziono 
tam  Phoenixa  i  jego  dziewczynę.  Stan  pomyślał,  że  pewnie 
chciałbym o tym wiedzieć.

Denver  nie  wyglądał  na  zbyt  zmartwionego,  widocznie 

Phoenix nie był poważnie ranny, wywnioskowała Courtney. -
Co się stało? Czy Phoenix miał wypadek samochodowy?

Denver  śmiał  się  na  całe  gardło,  policjant  chichotał. 

Zdezorientowana  zapytała  powtórnie: - Co  się  stało 
Phoenixowi?

Denverowi udało się pohamować śmiech. - Z wiadomości, 

które  pozbierał  Stan,  wynika,  że  Phoenix  zapomniał  wziąć  z 
domu  portfel.  Przed  pójściem  na  kolację  przywiózł  więc 
dziewczynę  z  powrotem do  mieszkania. - Zrobił przerwę,  po 

background image

czym  zapytał: - Zgadnij,  które  pomieszczenie  chciała 
obejrzeć?

Kiedy  cały  obraz  wydarzenia  zaczął  formować  się  w  jej 

umyśle,  Courtney  zacisnęła  wargi,  by  powstrzymać  wybuch 
wesołości. - Nadziała się na Chanel!

Policjant spojrzał zaintrygowany.

- Chanel to koza - wyjaśnił Denver.

Stan zachichotał i potrząsnął głową. - Myślałem dotąd, że 

wszystko  rozumiem,  a  tu  nagle  wychodzą  takie  rzeczy. 
Ponieważ  żaden  z  nich  wyraźnie  nie  miał  ochoty  dzielić  się 
dalszymi informacjami, Courtney zapytała:

- A dlaczego Phoenix i ta dziewczyna są w szpitalu?

Stan  popatrzył  na  Denvera.  Ten  uśmiechnął  się  i  skinął 

głową,  żeby  odpowiedział. - Zdaje  się,  że  kobieta  była  tak 
przerażona  widokiem  kozy,  iż  zaczęła  wrzeszczeć.  Phoenix 
ruszył  biegiem  na  pomoc.  Ona  wypadła  z  łazienki,  on  zaś 
leciał do niej. Zderzyli się w drzwiach. Ona poślizgnęła się na 
czymś... och! na jakimś paskudztwie, które koza rozwlekła po 
podłodze, i oboje wywalili się. Ona rozbiła głowę, a Phoenix 
chyba  ma  skręconą  kostkę.  Kiedy  opuszczałem  szpital,  byli 
właśnie na prześwietleniu.

Tak  naprawdę  to  wcale  nie  było  zabawne,  pomyślała 

Courtney.  Pomimo  to  wolała  nie  patrzeć  na  Denvera  na 
wypadek,  gdyby  miał  podobne  trudności  z  opanowaniem 
śmiechu.

Policjant  wyciągnął  do  Denvera  rękę. - No,  na  razie  już 

czas.  Lepiej  będzie,  jak  sam  tam  pojedziesz  i  wszystko 
zobaczysz. Phoenix nie jest specjalnie szczęśliwy.

- Wyobrażam to sobie.

Kiedy  Denver  zwrócił  się  w  kierunku  drzwi,  by  go 

odprowadzić,  Stan  potrząsnął  głową. - Nie  trudź  się,  sam 
trafię. - Skinął uprzejmie do Courtney ze słowami: - Miło było 
cię poznać.

background image

Uśmiechnęła  się. - Proszę  o  tym  pamiętać,  jeśli  kiedyś

przyłapiesz mnie na przekroczeniu szybkości.

Policjant  odpowiedział  uśmiechem  i  wyszedł.  Ponieważ 

Denver  stał  obok niej  i  nie czynił  żadnego  ruchu,  by  wybrać 
się  do  szpitala,  powiedziała: - Nie  musisz  się  mną 
przejmować.  Wiem,  że  się  niecierpliwisz  i  chcesz  jechać.  Ja 
mogę zadzwonić po jakąś brykę.

Podszedł do niej, pochylił się i pocałował. Kiedy znów się 

wyprostował, uśmiechał się od ucha do ucha.

- Najlepiej jedź ze mną. To częściowo twoja wina, sama 

wiesz.  To  był  twój  pomysł,  żeby  wsadzić  kozę  do  jego
mieszkania.

- Przyznaj się, że dlatego chcesz mieć mnie przy sobie, by 

nie zabił cię w obecności świadka.

- To też.

Wziął  ją  za  rękę  i  weszli  do  budynku.  Gdy  podnosiła 

torebkę  i  swoją  marynarkę,  przypomniała  sobie  o  ich 
sprzeczce. Odwróciła się do niego z poważną miną.

- Ale nadal jestem na ciebie zła.

Odpowiedział jej równie poważnie. - Wiem. Wcale cię nie 

winię.  Sam  jestem  na  siebie  zły. - Pomógł  jej  założyć 
marynarkę i przyciągnął do siebie. Ustami przycisnął jej wargi 
w  zaborczym  pocałunku,  a  ona  znowu  zapomniała  o  swoim 
gniewie. - Tylko  mnie  nie  odtrącaj,  Courtney - powiedział 
unosząc głowę.

- Daj  mi  szansę  to  wszystko  naprawić.  Daj  szansę  nam 

obojgu.

Czekał.  Zobaczyła  jego  napięte  spojrzenie.  Powinien  być 

w drodze do szpitala, a czekał na jej odpowiedź.

- Dobrze - odparła. - Jeśli  twój  brat  nie  zamorduje  cię 

dzisiaj  wieczorem,  dam  nam  jeszcze  jedną  szansę.  Powoli 
uśmiech  rozjaśnił  mu  twarz,  oczy  błysnęły  radością  i  czymś 
jeszcze, czego nie umiała określić.

background image

Splótł  palce  z  jej  palcami  i  ruszyli  ku  wyjściu.  Zanim 

doszedł  do  drzwi,  zatrzymał  się  gwałtownie. - Do  diabła! -
mruknął przez zęby. Zupełnie zdezorientowana utkwiła w nim 
wzrok. - Co?

- Jest  jeden  mały  szczegół,  o  którym  zapomniałem,  a 

sądzę, że powinnaś wiedzieć. Westchnęła ciężko: - Co?

Także westchnął. - Chyba ci się to nie spodoba.

- Denver, o co chodzi, do czorta jednego?
- Ta kobieta z Phoenixem - odrzekł. - Ta, która upadła w 

jego łazience.

- Co z nią?
- To twoja siostra, Amber.

background image

Rozdział 7
Amber  i  Phoenix.  Jakże  to  się  stało?  pytała  sama  siebie 

Courtney w drodze do szpitala. Nie dlatego, że było to aż tak 
ważne,  ale  w  tej  sytuacji  takie  pytanie  samo  cisnęło  się  na 
usta.  Dla  Courtney  stało  się  przynajmniej  jasne,  dlaczego 
dziewczyna Phoenixa po wejściu do jego mieszkania od razu 
skierowała  się  do  łazienki.  Kiedy  szli  razem  z  Denverem  ku 
wejściu do szpitala, Courtney zerknęła na niego z ukosa. Nie 
była  wcale  zdziwiona  widząc  jego  zamyśloną  minę. 
Zaprzyjaźniony  policjant  powiadomił  go  ogólnie  o 
obrażeniach Phoenixa, ale Courtney wiedziała, że Denver nie 
odpręży  się,  dopóki  sam  nie  zobaczy  się  z  bratem.  Chociaż 
pieklił  się  i  z  furią  opowiadał  o  irytujących  kawałach 
Phoenixa,  kochał  swego  brata  i  martwił  się  o  niego. 
Rozumiała to. Także czuła lęk o zdrowie Amber.

I  winę.  Wsadzenie  kozy  do  łazienki  Phoenixa  wydawało 

się wtedy świetnym żartem, teraz zupełnie nie było zabawne.

Gdy  weszli  do  izby  pogotowia,  dobiegły  ich  odgłosy 

zamieszania  i  ogólnego  poruszenia.  Wymienili  między  sobą 
znaczące spojrzenia.

- Musi  tu  być  jakaś  nieziemska  prywatka - osądził 

Denver.

To  nie  była  prywatka.  To  Amethyst.  Ubrana  w  białe 

spodnium  z  frędzlami  u  rękawów  i  u  wyciętego  w  serek 
dekoltu wodziła rej w poczekalni. Jak widać, wieść o tym, iż 
w  szpitalu  jest  sławna  piosenkarka  country,  szybko  obiegła 
budynek  kliniki.  Obok  osób  odwiedzających  chorych  były 
tutaj  pielęgniarki  w  lśniących  bielą  fartuchach,  technicy  w 
zielonych ubraniach z sali operacyjnej, kobieta w białym kitlu 
mocno  przyciskająca  do  swej  obfitej  piersi  spięty  spinaczem 
plik papierów. Courtney podejrzewała, że w tłumie może być 
także jeden albo dwóch lekarzy. Ciekawe, czy izba przyjęć ma 

background image

dostatecznie  duży  personel,  by  zadbać  o  pacjentów, 
pomyślała.

Gdy  Amethyst  zauważyła  Courtney  i  Denvera,  z 

uśmiechem pomachała  im ręką. Tłum rozstąpił się magicznie 
jak Morze Czerwone, kiedy Amethyst szła w stronę córki.

Nawet mając trzycalowe obcasy Amethyst musiała wspiąć 

się na palce, by uścisnąć Courtney. Uśmiech miała pogodny a 
oczy beztroskie: - Czy nie widzisz już nagłówków w gazetach: 
„Klejnot Południa zaatakowany przez kozę - morderczynię"?

- Jak tam z nią? - spytała Courtney.
- W porządku. Mały guz na głowie, to wszystko. Bardziej 

już narzeka na koszmarny, szpitalny szlafrok, który kazali jej 
założyć  przy  badaniach.  Gdy  kilka  minut  temu  poszłam  ją 
odwiedzić,  właśnie  rozdawała  autografy. - Amethyst 
przeniosła  uwagę  na  Denvera.  Stanęła  na  palcach,  by 
pogłaskać  go  po  policzku,  jak  gdyby  był  sześcioletnim 
chłopcem. - Możesz  wygładzić  tę  zmarszczkę.  Z  twoim 
bratem  też  wszystko  dobrze. - Urwała,  po  czym  po  kilku 
sekundach  dorzuciła  z  figlarnym  błyskiem  w  oczach: - Jest 
jednak  ociupinkę  wnerwiony.  Naprawdę  wsadziłeś  mu  kozę 
do łazienki?

- Niestety,  tak - przyznał  się  bez  poczucia  winy. 

Spotkawszy wzrok Courtney dodał: - Chciałbym już mieć to z 
głowy.  Przynajmniej  mogę  liczyć  na  pomoc  lekarską,  na 
wypadek gdyby mnie pokiereszował.

- Idę  z  tobą - powiedziała  Courtney. - Byliśmy 

wspólnikami  w  tym  przestępstwie.  Jeśli  będzie  miał  zamiar 
kogoś uszkodzić, niech wyżyje się na nas obojgu.

- Na nas trojgu. - Wcisnąwszy się między nich Amethyst 

wzięła  ich  oboje  pod  ręce  i  obróciła  w  kierunku  drzwi 
wiodących  do  sal  doraźnej  pomocy. - Chodźcie,  dzieci. 
Pokażę wam, gdzie oni są.

background image

Spodziewając  się  wybuchu  złego  humoru  Phoenixa, 

Courtney  towarzyszyła  Denverowi  najpierw  do  pokoju  jego 
brata.  Amethyst  zostawiła  ich,  by  dotrzymać  towarzystwa 
Amber.

Zamiast gniewem zostali przywitani szerokim uśmiechem 

i  wymuszonym  humorem.  Tak  samo  jak  u  Denvera,  włosy 
Phoenixa  były  kruczoczarne,  chociaż  jego  oczy  miały 
ciemniejszy  odcień  szarości  niż  u  brata.  Był  nieco 
szczuplejszej  budowy,  ale  podobieństwo  do  Denvera  było 
oczywiste i uderzające.

Jak  widać,  sprzeciwił  się  noszeniu  szpitalnego  szlafroka, 

zauważyła  Courtney.  Jedynym  ustępstwem,  które  uczynił  na 
rzecz  okoliczności,  była  nie  zapięta  koszula  i  spodnie 
zrolowane  do  połowy  łydek.  Lewa  stopa  owinięta  była 
elastycznym bandażem.

Kiedy  Denver  odwinął  zasłonkę,  Phoenix  zawołał 

beztrosko: - W sam raz się tu zjawiłeś, ty skur...

Zamknął usta, a jego twarz dramatycznie zmieniła wyraz, 

gdy  ujrzał Courtney wchodzącą za  Denverem do małej salki. 
Usiadł, bacznie się jej przyglądał, po czym zapytał brata: - To 
ona?

Denver kiwnął głową.
Zobaczyła, jak wymienili między sobą spojrzenie, którego 

nie  zrozumiała, Denver  przyciągnął  ją  bliżej i  kładąc  ręce  na 
jej ramionach rzekł: - Courtney, to jest mój brat, Phoenix. Nie 
podawaj mu ręki, bo może się włączyć brzęczyk alarmowy.

Phoenix  był  urażony  do  żywego. - Daj  spokój!  Nie 

zrobiłbym tego twojej damie. - Uśmiechnął się szeroko. - Poza 
tym nie zdążyłem się odpowiednio podłączyć. Przyjemnie mi 
ciebie  spotkać,  Courtney,  aczkolwiek  wolałbym,  byśmy 
spotkali  się  w  innych  okolicznościach.  Idą  dla  mnie  ciężkie 
czasy z tym czymś na nodze.

Denver spojrzał na stopę brata. - Złamana czy zwichnięta?

background image

- To zwichnięcie. Zdaje się, że będę z tym chodził przez 

parę  dni.  Mam  nadzieję,  że  jesteś  zadowolony.  Będę  musiał 
siedzieć na tyłku w biurze nad tą przeklętą papierkową robotą, 
z którą się na mnie czaiłeś.

- Dobrze ci to zrobi. Może w przyszłości pomyślisz dwa 

razy, zanim wtrynisz mi do ciężarówki jakiś żywy towar.

Courtney  musiała  zadać  pytanie: - Gdzie  jest  Chanel? 

Mam nadzieję, że nie ucierpiała, kiedy ty i Amber wpadliście 
na siebie. Phoenix zamrugał powiekami. - Kto to jest Chanel?

- Koza - wyjaśnił Denver z kamienną twarzą.

Jego  brat  rozdziawił  usta. - Ona  dała  tej  kozie  imię 

Chanel?

- Po tym, jak spryskała ją perfumami.

Phoenix  powtórzył  to  słowo,  jakby  pochodziło  z  obcego 

języka: - Perfumami?

Courtney  spróbowała  znowu: - Czy  ona  jest  nadal  w 

twoim mieszkaniu?

Phoenix potrząsnął przecząco głową. - Facet z ambulansu 

oddał  ją  właścicielowi  kamienicy.  Prawdopodobnie  jest 
szczęśliwa wyjadając mu wszystko z domu i z obejścia. Jutro 
zabiorę...  hm,  Chanel  z  powrotem  do  farmera,  od  którego  ją 
wypożyczyłem.

- Przykro mi, że ty i Amber doznaliście szwanku - rzekła 

Courtney  i  dodała  zaraz  na  wypadek,  gdyby  Phoenix  nadal 
gniewał  się  na  Denvera: - To  był  mój  pomysł,  żeby  wsadzić 
kozę do łazienki. Denver jest niewinny. On tylko był ze mną.

Phoenix  badawczo  studiował  jej  twarz,  po  czym  spojrzał 

na brata. Triumfujący grymas wykrzywił mu usta. - Będziesz 
miał z nią kłopoty.

Nieporuszony tym ostrzeżeniem Denver skinął głową. - O 

tak, wiem.

Zasłonka rozchyliła się. Amethyst i Amber wsunęły się do 

środka, by zająć ostatnią  wolną przestrzeń w malutkiej salce. 

background image

Nowa  woń  konkurowała  z  zapachem  antyseptyków 
unoszącym się wokół nich. To Amber widocznie dorwała się 
do  arsenału  kosmetyków,  które  nosiła  zawsze  przy  sobie,  i 
znalazła  buteleczkę  perfum.  Miała  na  głowie  wielokrotnie 
złożoną  apaszkę  przewiązaną  na  czole,  by  ukryć  wszelkie 
ślady kontuzji.

Amber  z  przekonaniem  spojrzała  na  Phoenixa. - Mój 

Boże!  Ty  to  wiesz,  jak  zabawić  dziewczynę.  Spróbujemy 
jeszcze raz? Zobaczymy, kto wygra po trzech rundach.

Phoenix roześmiał się. - Jestem gotowy. I winien ci jestem 

kolację.

Za  ich  plecami  chrząknęła  pielęgniarka.  Wyglądała  na 

przestraszoną,  kiedy  wszyscy  odwrócili  się  jednocześnie,  by 
na nią spojrzeć. Kiedy ujrzała Amethyst i Amber, szczęka jej 
opadła. - Och!  Przepraszam,  że  przerywam,  pani  Rand - ale 
pani córka i ten dżentelmen mogą już być wypisani.

- Dziękuję - odparła  Amethyst. - Wszyscy  byliście 

cudowni.  Proszę  przekazać  nasze  podziękowania  całemu 
personelowi, dobrze?

- Oczywiście - wylewnie obiecała pielęgniarka, po czym 

wyciągnęła  do  niej  spięte  spinaczem  kartki. - Mogę  prosić  o 
autograf, pani Rand? Bo inaczej mój mąż mi nie uwierzy.

- No  pewnie - odparła  Amethyst  biorąc  długopis. 

Przeczytawszy  na odznace imię pielęgniarki,  spytała: - A jak 
ma na imię twój mąż, Millie?

- Randy. - Z  większą  już  teraz  śmiałością  pielęgniarka 

zwróciła się do Amber: - Czy panią też mogę prosić? Mój mąż 
jest wielkim fanem.

Kiedy  ku  jej  satysfakcji  otrzymała  już  żądane  autografy, 

zapytała  z  kolei  Courtney: - A  pani  też  jest  kimś  sławnym? 
Courtney zdławiła śmiech. - Niestety, nie.

background image

- Znana jest z tego, że lubi zabawę w chowanego. Nazywa 

się A - kuku - dorzucił Phoenix, niezdarnie gramoląc się przy 
kulach, które podał mu Denver. - Ma słynne stado kóz.

Wszyscy  śmiali  się  oprócz  Millie,  która  miała  dosyć 

głupią minę, co wzbudziło w nich jeszcze większą wesołość.

Opuszczenie  izby  pogotowia  ratunkowego  zajęło  im 

trochę czasu, jako że drogą pantoflową obiegła szpital wieść, 
iż  kilka  znakomitości  znajduje  się  właśnie  na  terenie  kliniki. 
Denver  usiłował  przeprowadzić  brata  przez  tłum,  starając  się 
jednocześnie  trzymać  Courtney  blisko  siebie,  by  nie  została 
stratowana.

W  końcu  całej  trójce  udało  się  wydostać  na  zewnątrz 

pozostawiwszy  Amethyst  i  Amber  pośród  ich  wielbicieli. 
Denver przytrzymał drzwi otwarte, Courtney wyprzedziła go, 
by  dać  mu  więcej  miejsca  do  manewrowania  kulami.  Po  raz 
pierwszy Phoenix zauważył, że utyka.

Spojrzał  na  jej  stopę  a  potem  znowu  na  twarz - Co  to? 

Epidemia? Ty utykasz. Też jesteś ranna po randce?

Bez  namysłu  dała  mu  szybką  odpowiedź: - To  ze 

współczucia dla twego bólu.

Denver  rzucił  jej  ostre  spojrzenie,  ale  zacisnął  usta. 

Później,  pomyślał  posępnie.  Porozmawiamy  o  tym  później. -
Wy dwoje poczekacie tutaj. Podprowadzę ciężarówkę.

Gdy  się  odwracał,  Courtney  zatrzymała  go. - Nie  będzie 

mnie tutaj, kiedy wrócisz. Jadę do domu z mamą i Amber.

Zamarł. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę. - Dlaczego?
Najwyraźniej  Phoenix  usłyszał  był  tę  szczególnie  ostrą 

nutę  w  głosie  Denvera,  bo  trzymał  się  teraz  w  bezpiecznej 
odległości.

Nie  ustąpiła,  kiedy  Denver  podszedł  bliżej  stając  o  kilka 

onieśmielających  cali  od  niej. - I  tak  sporo  walki  czeka  cię 
jeszcze  dzisiejszego  wieczoru.  Nie  musisz  jeszcze  dodawać 

background image

sobie kłopotu odwożąc mnie z powrotem do Yorktown. Resztę 
wieczoru spędzę na plantacji. Teraz Phoenix cię potrzebuje.

Denver też miał swoje potrzeby, a wszystkie obracały się 

wokół  niej.  Wspomniał  jednak  tylko  o  jednej: - Musimy 
porozmawiać. Zbyt wiele już zostało za nami niedomówień.

- Może powinniśmy to tak właśnie zostawić.

Nie dotknął jej. Nie miał odwagi lub też chciał przemówić 

jej raczej do rozsądku niż do zmysłów. Był zmęczony, głodny 
i  sfrustrowany.  Nie  była  to  najlepsza  pora  na  racjonalną 
rozmowę.  Ale  widocznie  tylko  w  ten  sposób  mógł  osiągnąć 
swój cel.

- Tak  być  nie  może,  Courtney.  Nie  możesz  wciąż 

wybierać  najłatwiejszej  drogi  i  wycofywać  się.  Nie  możesz 
uciekać, gdy pojawiają się trudności. Musisz zostać i walczyć.

- Ja wcale nie uciekam - odparła ze złością.
- Rzeczywiście?  A  co  powiesz  o  uwadze,  którą  rzuciłaś 

Phoenixowi,  gdy  pytał  cię  o  twoje  utykanie?  Powinnaś  była 
mu uczciwie  odpowiedzieć.  Ale ty  nie potrafisz, prawda? Ty 
nawet nie umiesz być uczciwa wobec siebie. Zdaje mi się, że 
wszyscy  już  zaakceptowali  twoją  klamrę,  wszyscy  tylko  nie 
ty.  Pragnę  cię  w  moim  łóżku,  w  moim  życiu  i  nie  chcę,  byś 
ukrywała  się  za klamrą  i  za twą pierwszą  znajomością, która 
źle  się  dla  ciebie  skończyła.  Uciekłaś  ode  mnie  pierwszej 
nocy,  kiedy  się  poznaliśmy,  i  uciekasz  nadal,  Courtney. 
Kryjesz się w obskurnych piwnicach, chowasz nos w starych 
księgach.  Nie  przyznajesz  się  Publicznie  do  związku  z 
Amethyst  Rand.  Nawet  dzisiaj  zbierałaś  się  do  odejścia  z 
mego  domu,  bo  nie  spodobało  ci  się  coś,  co  powiedziałem. 
Nie  zamierzałaś  zostać  i  walczyć.  A  pewne  sprawy  warte  są 
tego,  by  o  nie  walczyć.  Musisz  zdecydować  się,  co  jest  dla 
ciebie  na  tyle  ważne,  by  wspiąć  się  po  to  na  ring  i  zacisnąć 
pięści w walce.

background image

Objął  ją  i  brutalnie  pocałował,  złość  mieszając  z 

pożądaniem. Ciężko położył ręce na jej ramionach, a potem ją 
odepchnął. - Daj mi znać, gdy kiedy zdecydujesz, że to będę 
ja.

Była  zbyt  wstrząśnięta,  by  odpowiedzieć.  Matka i  siostra 

wyszły właśnie ze szpitala niczym pachnący strumień światła 
porywając ją za sobą. - Chodźcie, dzieci - rzekła Amethyst. -
Znikajmy stąd, zanim jedna z tych kochanych pielęgniarek nie 
zadzwoni  po  prasę. - Zwracając  się  do  Denvera  i  Phoenixa 
dodała: - A  wam  radzę  napić  się zimnego  piwa  i  dobrze  się 
wyspać.  Później  będziemy  musieli  uciąć  sobie  małą, 
przyjacielską  pogawędkę  o  właściwym  postępowaniu,  jeśli 
chcecie, chłopaki, umawiać się z moimi córkami. Będę miała 
doszczętnie  stargane  nerwy,  jeśli  każda  randka  zakończy  się 
wycieczką do szpitala.

Podniosła  rękę,  by  przywołać  limuzynę  zaparkowaną 

gdzieś w zacienionym miejscu, pociągnęła Courtney do siebie, 
poklepała  Denvera  i  Phoenixa  po  policzkach  i  zagoniła  swe 
córki do oczekującego samochodu.

Siedząc  na  tylnym  siedzeniu,  Courtney  obejrzała  się  za 

siebie.  Denver  stał  obok  brata,  ręce  schował  w  kieszeniach 
marynarki i patrzył na odjeżdżający samochód. Kiedy zniknął 
z  zasięgu  jej  wzroku,  zagłębiła  się  w  siedzeniu  i  ciężko 
westchnęła.

Wszystko razem wziąwszy, był to wieczór, którego nigdy 

nie  zapomni.  Zmagała  się  z  kozą  przez  cztery  kondygnacje 
schodów,  zjadła  dwa  hamburgery,  wdała  się  w  kłótnię, 
odwiedziła pogotowie ratunkowe i odkryła, że zakochała się w 
Denverze  Sierra.  A  później  usłyszała  od  tego  samego 
mężczyzny, że jest ona tchórzem.

Nie  był  to  z  pewnością  jeden  z  jej  statecznych  i  nie 

obfitujących w zdarzenia wieczorów.

background image

Siedząc  spokojnie  obok  gadających  Amethyst  i  Amber, 

przedzierała  się  przez  urazy  i  gniew,  jakie  wywołały  słowa 
Denvera.  Usiłowała  obiektywnie  przemyśleć  wszystko,  co 
powiedział.  Problem w tym,  że nieomal  niemożliwe stało się 
przyjęcie  obiektywnej  postawy,  kiedy  on  dotknął  ją  do 
żywego.  Jego  słowa  dlatego  uderzyły  ją  tak  mocno,  gdyż 
uświadomiła sobie, że, niestety, miał rację. Nie chciała się do 
tego przyznać, przed nim i przed sobą samą, ale ukrywała się 
przed  wszystkimi  zawiłościami,  przed  zażyłością  każdego 
rodzaju, aby tylko bez szwanku wyjść z gry.

I  tak  zawsze  było.  Cięte  dowcipy,  jakie  serwowała,  gdy 

ktoś  zauważył  jej  utykanie,  to  sposób,  by  umknąć  przed 
przyznaniem  się  do  tego,  iż  nie  jest  tak  doskonała,  jaką 
chciałaby  być.  Wystrzeganie  się  życia  publicznego  było 
kolejną metodą na chronienie samej siebie.

Wlepiła  wzrok  w  szybę.  Nie  widziała  jednak  ciemnego 

krajobrazu  i  migających  obok  świateł,  zastanawiała  się  nad 
tym,  skąd  ma  wziąć  odwagę,  by  przerwać  ten  ochronny 
kokon, którym się otoczyła. Już nawet nie mogła dłużej winić 
Philipa. Nie podobało jej się to, co Denver jej powiedział, ale 
on  przynajmniej  był  wobec  niej  szczery,  bardziej  nawet  niż 
ona sama wobec siebie.

Aż  zamknęła  oczy,  kiedy  ta  prawda  o  sobie  uderzyła  ją 

niczym  piorun.  Po  cichu  wstydziła  się  swej  ułomności. 
Zawsze tak było. Może zaczęło się to już w dzieciństwie, gdy 
lekarze  i  pielęgniarki  robili  wokół  niej  zamieszanie.  Może 
sprawiły  to  uwagi,  które  słyszała  od  współczujących  jej 
nauczycielek,  lub  żarty  rówieśników.  Poczucie  winy,  które 
widziała w oczach ojca podczas jego rzadkich wizyt, również 
nie pomogło jej w zdobyciu szacunku dla siebie samej.

W  chwili  gdy  poznała  Denvera,  zajęła  od  razu  pozycję 

obronną, bowiem instynktownie czuła, że jest on człowiekiem, 
który umiałby przełamać jej bariery. Teraz są już strzaskane, a 

background image

ona  czuje  się  tak  bezbronna  i  wystawiona  na  wszelkie  ciosy 
jak nigdy dotąd.

I albo znowu odbuduje fasady, albo zacznie żyć uczciwie i 

szczerze,  bez  żadnej  sztucznej  tarczy.  To  pierwsze  byłoby 
łatwe, bo przecież to właśnie robiła przez większą część życia. 
To  drugie  byłoby  cięższe  i  trudniejsze  niż  wszystko  inne,  co 
czyniła do tej pory, i wymagałoby więcej odwagi, niż Denver 
dawał jej na kredyt.

Odwróciwszy  się  do  matki  zapytała: - Kiedy  ma  być  ten 

dobroczynny koncert dla dzieci niepełnosprawnych, na którym 
masz się pojawić wraz z Amber i Crystal?

- We  wtorek,  w  Nashville.  Wylatujemy  w  poniedziałek. 

Dlaczego pytasz?

- Chciałabym pojechać z wami.

Amethyst  uważnie  badała  jej  twarz  przez  kilka  sekund. -

W porządku - powiedziała.

O  pierwszej  w  nocy  Denver  oparł  się  na  podgłówku  w 

swoim  łóżku,  kiedy  zadzwonił  telefon.  Westchnął 
zmordowany.  Jeśli  to  znowu  Phoenix,  chyba  zacznie  czymś 
rzucać.  Powinien  był  z  nim  zostać  albo  przywieźć  brata  ze 
sobą  do  domu,  ale  po  konfrontacji  z  Courtney  chciał  zostać 
sam.

Telefon  znów  zadzwonił.  Przechylił  się  i  podniósł 

słuchawkę. - Co tam znowu?

Na  linii  panowała  cisza.  Nagle  usłyszał  głos  Courtney: -

Denver?

- Och!  Przepraszam!  Myślałem,  że  to  Phoenix.  Przez 

chwilę znów słyszał tylko ciszę. - Courtney?

- Wiem, że jest późno, ale...
- Nie! Nie jest późno - odparł prostując się na łóżku. Miał 

nadzieję,  że  mówi  prawdę,  że  dla  nich  nie  jest  jeszcze  za 
późno.

background image

- Mam  ci  coś  do  powiedzenia,  ale  nie  będę  w  stanie  ci 

tego  przekazać,  jeśli  ciągle  będziesz  mi  przerywał. 
Zamknąwszy oczy, by łatwiej zasłonić się przed ciosem, oparł 
się  na  wezgłowiu  niepewny,  czy  jest  nań przygotowany.  Nie 
chciał usłyszeć jej słów, że nie życzy sobie znów go widzieć.

- Dobrze - powiedział cicho, otwierając oczy. - Nie będę 

ci przerywał.

Usłyszał,  że  zaczerpnęła  oddechu,  zanim  zaczęła  mówić. 

Wyjeżdżam  na  parę  dni  do  Nashville,  ale  nie  uciekam,  choć 
może  to  tak  wyglądać.  Jest  kilka  rzeczy,  które  mogę  zrobić 
tam,  a  nie  mogę  tutaj.  Jedną  z  nich  jest  konieczność 
przemyślenia  niektórych  spraw.  Ty  również  będziesz  miał 
czas na przemyślenia. Pamiętaj, że potrzebujesz kogoś, kto nie 
ma  takich  zahamowań  jak  ja,  kto  nie  skomplikuje  ci  życia 
swoją sławną rodziną czy też ułomnością. Kogoś normalnego.

- Przynudzasz.
- Przerywasz mi.
- Przepraszam.
- Zadzwonię do ciebie, gdy wrócę. To znaczy, jeśli chcesz 

mnie  znów  zobaczyć.  Urwała,  ale  kiedy  on  nic  nie 
odpowiedział, spytała z wahaniem: - Denver, słuchasz?

- Słucham. Nie wiedziałem, że już skończyłaś. - Czuł się 

jak  facet,  któremu  dano  odroczenie  od  wyroku  śmierci. -
Oczywiście,  że  chcę  cię  zobaczyć,  kiedy  wrócisz,  idiotko. 
Tylko nie siedź tam zbyt długo, dobra?

- Dobrze. - Zapanowała  cisza.  Courtney  odłożyła 

słuchawkę.

We  wtorek  wieczorem  Denver  łaził  w  kółko  po 

mieszkaniu  brata.  Phoenix  siedział  na  kanapie  z  nogą  opartą 
na stole i oglądał telewizyjne wiadomości.

- Przestaniesz  się  wreszcie  mielić? - spytał  w  końcu 

Phoenix  zirytowany  nieustającym  łażeniem  Denvera  po 
pokoju. - Jedyne, co osiągniesz, to zedrzesz mój dywan i moje 

background image

nerwy.  Dlaczego  po  prostu  nie  zadzwonisz  do  Nashville?  A 
może jest w domu. Jedź tam i zaparkuj na jej wycieraczce albo 
co.

- Byłem.  I  byłem  też  kilka  razy  na  plantacji.  Jedyne,  co 

zastałem,  to  jej  psa  pozostawionego  u  małżeństwa,  które 
pracuje  u  Amethyst.  Powiedzieli,  że  wszyscy  są  jeszcze  w 
Nashville.

Phoenix bawił się pilotem zmieniając bezmyślnie kanały. -

Wróci.  Powiedziała  ci  przecież,  że  wróci.  Wtedy  będziesz 
mógł z nią pogadać i wszystko między wami się wyprostuje.

Denver rzucił się na krzesło, wyciągnął przed siebie nogi.

- Cholera! - zaklął. - Nigdy jeszcze jej tak nie zbeształem, jak 
wtedy  pod szpitalem. Prawdopodobnie tak głęboko zagrzebie 
się w jakąś dziurę, że nigdy jej już nie znajdę.

- Ładna  mi  dziura - mruknął  Phoenix  ze  wzrokiem 

utkwionym  w  ekran  telewizora. - Popatrz!  Denver  popatrzył. 
W  wiadomościach  pokazywano  właśnie  koncert  na  cele 
dobroczynne w Nashville, z którego dochód przeznaczono dla 
niepełnosprawnych  dzieci.  Kamera  skupiła  się  na  grupie 
złożonej  z  kilku  artystów  i  dzieci  siedzących  na  wózkach 
inwalidzkich bądź opierających się na kulach. Denver siedział 
i  gapił  się  w  ekran,  zahipnotyzowany  widokiem  Courtney 
siedzącej  na  krześle  obok  matki  z  małą  dziewczynką  na 
kolanach.  W  tle  widać  było  Amber  i  Crystal  rozdające 
baloniki. Tak jak jej siostry, Courtney miała na sobie ozdobną, 
drelichową marynarkę, czerwoną koszulę z jedwabiu i dżinsy.

Video - klip był krótki, ale Denver zobaczył wystarczająco 

dużo, by siedzieć nieruchomo z rozdziawionymi ustami przed 
telewizorem, chociaż obraz już dawno się zmienił.

Z  tego  oszołomienia  wyrwał  go  gwałtownie  śmiech 

Phoenixa. - Co  tak  cię  śmieszy? - odparował  odwracając  się 
do brata.

background image

- Ty.  Powinieneś  zobaczyć  swoją  twarz.  Masz  tak  samo 

głupią  minę,  jak  na  prywatce  urodzinowej  u  Billy'ego 
Kramera, kiedy magik wyciągnął ci zza ucha monetę.

Denver opadł ciężko na oparcie krzesła. - Powiedz mi, że 

nie zwariowałem. Powiedz, że widziałeś w telewizji Courtney 
razem z matką i siostrami.

- To była A - kuku w żywych kolorach. Podejrzewam, że 

nie pojechała tam, by się przed tobą schować.

- Też  tak  sądzę. - Milczał  przez  kilka  sekund. 

Przemyśliwał,  co  oznacza  pojawienie  się  Courtney  wraz  z 
matką  i  siostrami.  Czy  chciała  mu  pokazać,  że  już  nigdy  nie 
będzie  się  ukrywała?  Miał  taką  nadzieję.  Mógł  ją  fałszywie 
ocenić.  Bóg  jeden  wie,  czy  się  nie  mylił.  Ale  na  pewno  nie 
ocenił  błędnie  swoich  własnych  uczuć.  Pragnął  ją  zobaczyć, 
wszystko uporządkować. I to szybko.

Phoenix uśmiechnął się od ucha do ucha,  kiedy wyłączył 

telewizor. - I co masz zamiar teraz zrobić?

Aby  wyładować  energię,  która  rozsadzała  każdy  cal  jego 

ciała,  Denver  zerwał  się  z  krzesła  i  począł  chodzić 
zamaszystymi krokami po pokoju. - Usłyszałeś, gdzie dają ten 
koncert?

- Nashville. Wczesnym wieczorem. Nie będzie jej jeszcze 

w domu.

Zatrzymał się i spojrzał na Phoenixa. - Jest ktoś, kto może 

wiedzieć, kiedy one wrócą.

- Kto?
- Menedżer  Amethyst,  Tyrell  Gilbert.  Amethyst  dała  mi 

jego  telefon  na  wypadek,  gdybym  chciał  się  z  nią 
skontaktować  w  sprawach  plantacji,  a  jej  nie  będzie  w 
mieście.

Przy pomocy laski Phoenix dźwignął ze stołu owiniętą w 

bandaż stopę i niezdarnie wstał. - Teraz masz zamiar do niego 
dzwonić? Już po jedenastej.

background image

Denver zacisnął zęby. - Będę dzwonił przez całą noc, jeśli 

będzie trzeba. - Sięgnął ręką do kieszeni i wyciągnął kluczyki.
- Jadę  do  biura.  Numery,  które  mi  podała  Amethyst,  są  w 
moim biurku.

Otworzył drzwi i zatrzymał się przy  wejściu, by spojrzeć 

na  brata. - Tylko  żadnych  kawałów,  Phoenix.  I  tak  idę  z 
Courtney po bardzo cienkiej krze. Nie chcę, byś komplikował 
sprawy jakimiś głupimi sztuczkami.

Phoenix przykuśtykał do niego i klepnął go z całej siły w 

plecy. - Będę grzeczny. Możesz mi ufać.

- Zawsze  to  słyszę - mruknął  Denver  wychodząc  z 

mieszkania.

Na  jego  plecach  przyklejona  do  kurtki  widniała  kartka  z 

napisem: „Uwaga! Ciężki przypadek!"

Szuranie  pazurów  Beau  po  drewnianej  podłodze  odbijało 

się  głośnym  echem  po  przepaścistej  sali  balowej.  Denver 
czekając na przybycie Courtney, czuł się równie niespokojny 
jak husky.

Kosztowało  go  to  trochę  zachodu,  ale  w  końcu  wytropił 

Tyrella  i  otrzymał  potrzebne  informacje.  Courtney  miała 
pozostać  w  Nashville  do  następnego  poniedziałku,  a  potem 
sama  miała  wrócić  do  domu.  Zamierzała  przenocować  na 
plantacji  w  poniedziałek  i  następnego  dnia  jechać  do  siebie. 
Amethyst miała zostać jeszcze w Nashville, by pomóc córkom 
przy kręceniu filmu.

Przez  cztery  kolejne  dni  Denver  snuł  plany  związane  z 

powrotem  Courtney  i  doprowadzał  się  stopniowo  do 
szaleństwa,  zastanawiając  się,  co  też  ona  mu  powie  po  tak 
długiej przerwie. W poniedziałek postarał się, by małżeństwo 
opiekujące się domem miało na noc wychodne, a kilku swoim 
robotnikom  polecił  uprzątnąć  gruzy  pozostawione  w  sali 
balowej po jej remoncie. Ciężarówkę zaparkował na tyłach w 
niewidocznym miejscu. W całym domu, z wyjątkiem kuchni, 

background image

nie było elektryczności, a to ze względu na jakieś prowadzone 
ostatnio  roboty.  Udało  mu  się  jednak  zdobyć  kilka  lamp, 
których  używała  gospodyni.  Jedną  z  nich  ustawił  na  desce 
spoczywającej na dwóch koziołkach, trzy pozostałe rozmieścił 
na  podłodze  wokół  pokoju.  Kryształowe  graniastosłupy 
olbrzymiego  żyrandola  wiszącego  u  sufitu  skupiały  w  sobie 
światło lamp i rozsiewały refleksy na podłogę i ściany.

Wszystko  było  przygotowane.  Beau  przyczłapał  z 

powrotem do Denvera, przysiadł na zadzie i obserwował, jak 
mężczyzna  włożył  kasetę  do  stojącego  na  prowizorycznie 
skonstruowanym  stoliku  magnetofonu.  Wcisnął  jeden  z 
guziczków.  Dźwięki  klawikordu,  skrzypiec  i  mandoliny 
wypełniły pokój.

Spojrzał  w dół  na  Beau. - Tak będzie  lepiej - powiedział 

półgłosem.

Odgłos  zamykanych  drzwi  samochodu  poderwał  go  na 

nogi, chociaż przecież na to właśnie czekał. Został tam, gdzie 
stał,  z  natężoną  uwagą  słuchając,  jak  limuzyna  wjeżdża  do 
garażu, jak otwierają się i zamykają drzwi wejściowe. Słyszał 
kroki  Courtney  na  marmurowej  posadzce  przedsionka. 
Odetchnął głęboko i powoli zwrócił twarz w stronę drzwi.

background image

Rozdział 8
Kiedy  Courtney  zamknęła  już  ciężkie  drzwi  frontowe,

automatycznie  sięgnęła do przycisku,  ale światło nie  zapaliło 
się.  Co  znowu  tym  razem? - pomyślała.  Po  pierwsze,  w 
taksówce,  którą  jechała  na  lotnisko  w  Nashville,  nawaliła 
opona  i  o  mało  co  nie  zdążyłaby  na  swój  samolot.  Później 
dostała miejsce obok kobiety z dzieckiem, które grymasiło od 
startu do lądowania. A teraz przez ten brak światła nie będzie 
mogła nic zrobić.

Poniewczasie przypomniała sobie, że matka mówiła, iż w 

domu nie ma światła, bo instalowane są nowe kable. Tylko w 
kuchni była elektryczność, by przynajmniej można było zrobić 
sobie coś do zjedzenia. Ale nie była głodna ani trochę. Jedyne 
czego  pragnęła,  to  wdrapać  się  po  schodach  na  górę  i  iść  do 
łóżka.

Wycieczka  do  Nashville  była  wyczerpująca.  Samo 

dotrzymywanie  towarzystwa  matce  i  siostrom  zdjęło  z  niej 
całą  sztywność.  Prawie  zapomniała  o  swoim  utykaniu. 
Towarzyszenie  ociągającej  się  Brownie  do  gabinetu 
lekarskiego a później do szpitala po wyniki testów również nie 
miało nic wspólnego z piknikiem.

Oparła się na chwilę o drzwi żałując, że nie jest teraz we 

własnym  domu.  Ale  przyrzekła  Amethyst,  że  po  powrocie  z 
Nashville  przynajmniej  pierwszą  noc  spędzi  na  plantacji 
zamiast  w  samotności  w  swoim  pustym  mieszkaniu.  Nie 
zwróciła  uwagi  na  to,  że  przecież  poza  gospodynią  i 
ogrodnikiem - majsterklepką, którzy trzymali się razem, i tak 
w  rzeczywistości  będzie  tutaj  sama.  Nieważne,  że  Brownie 
wróci dopiero za kilka dni. Zostanie tu na tę noc, a jutro rano 
weźmie Beau i pojedzie do domu.

Usłyszała swojego psa, zanim go jeszcze zobaczyła - jego 

pazury  stukały  o  chłodny  marmur,  kiedy  biegł  w  jej  stronę. 
Zwykle  pani  Gilly  pilnowała,  by  pies  był  na  dworze.  Albo 

background image

więc gospodyni o nim zapomniała, albo też z jakiegoś powodu 
dała  się  ułagodzić.  Pochyliwszy  się  nad  psem,  Courtney 
podrapała  go  w  gruby  kark  i  pogładziła  jego  sierść,  gdy 
przytulił się do niej.

- Ja  też  się  za  tobą  stęskniłam - powiedziała  śmiejąc  się 

miękko. Wyprostowała się z ręką na jego głowie i, zauważyła 
blade światło sączące się z sali balowej. Usłyszała też nikłe ale 
łatwe  do  rozpoznania  dźwięki  klawikordu.  Pomyślała,  że  to 
robotnicy budowlani zostali tu do późna w nocy, ale muzyką, 
którą  słyszała  ostatniego  weekendu,  gdy  razem  z  matką 
wybierały się na lotnisko, był głośny rock, a nie romantyczne 
melodie jak ta.

Możliwe  także,  chociaż  mało  prawdopodobne,  iż  to  pani 

Gilly  i  jej  mąż  wykorzystali  salę  balową  do  jakichś 
romantycznych  celów.  Ale  z  tego,  co  wiedziała  o  tej  parze, 
Courtney  trudno  było  wyobrazić  sobie  to  stateczne 
małżeństwo tańczące w balowej sali.

Szła wolno w stronę szerokich drzwi. Światło stawało się 

coraz  jaśniejsze,  ale  mogła  jedynie  dojrzeć,  że  z  sali 
uprzątnięto graty i sprzęt budowlany, który zalegał tu jeszcze 
w  zeszłym  tygodniu.  Tylko  zapalone  lampy  stały  wokół 
pokoju.

Nagle  ujrzała  wysokiego  mężczyznę,  w  dżinsach  i 

czerwonej  koszuli.  Stał  w  rozkroku  w  pozycji  ataku.  Nie 
wiedziała,  dlaczego  tu  jest.  Poczuła  tylko  radość  z  tego 
powodu.  Między  nimi  były  jeszcze  problemy,  ale  teraz  nie 
miały  żadnego  znaczenia.  Był  tutaj,  bo  wiedział,  że  ona  tu 
będzie. To wszystko.

Denver  patrzył,  jak  idzie  powoli  ku  niemu.  Jej  spodnie 

koloru  ostryg  były  zmięte,  włosy  zawsze  tak  schludnie 
uczesane  były  odrobinę potargane. Ramiona  pochylały  się ze 
zmęczenia, a utykanie zdawało się wyraźniejsze. Wyczerpana, 

background image

zmięta  i  potargana  była  nadal  najpiękniejszym  zjawiskiem, 
jakie kiedykolwiek widział.

Beau  odsunął  się  od  jej  boku  i  czmychnął  pod  stół 

ustawiony  na  koziołkach.  Rozpłaszczył  się  tam  wygodnie  i 
postanowił  zasnąć.  Rzemyk  skórzanej  torebki  zsunął  się 
dziewczynie  z  ramienia  i  zatrzymał  na  podwiniętym  rękawie 
marynarki. Zdjęła torebkę i odrzuciła ją na bok.

Zatrzymała  się  kilka  kroków  od  niego  nie  spuszczając 

wzroku z jego twarzy.

- Nie zatrzymuj się teraz - powiedział miękko. - Zrobiłaś 

już olbrzymi krok, najdroższa. Zrób jeszcze kilka.

Niepewność zamigotała jej w oczach, lecz przezwyciężyła 

ją.  Stawiając  powoli  jedną  stopę  przed  drugą  zatrzymała  się 
tuż  przy  nim.  Uśmiechnął  się  i  wyciągnął  ramiona. -
Zatańczymy?

- Nie tańczę dobrze.
- Ja też nie. Zatańczymy?

Zamiast odpowiedzi weszła w jego ramiona.
Objął ją obiema rękami nie bacząc na to, że nie trzyma jej 

w  klasycznej  pozycji  tanecznej.  Przylgnęła  do  niego  swym 
miękkim  ciałem.  Westchnął  cicho  i  począł  posuwać  stopami 
po podłodze. Krew płonęła w żyłach, gdy jej uda ocierały się o 
niego przy każdym kroku. Umyślnie stawiał małe kroczki, w 
ogóle  ledwo  się  poruszał,  nie  ze  względu  na  jej  klamrę,  ale 
dlatego,  iż  wcale  nie  myślał  o  tańcu.  Szyję  oplatały  mu  jej 
ramiona,  czul  na  sobie  ciężar  jej  piersi,  na  niebie  świeciły 
gwiazdy  i  cały  świat  pełen  był  spokoju,  póki  trzymał  w 
objęciach tę kobietę.

- Piękna  muzyka - szepnęła,  gorącym  oddechem 

pieszcząc jego szyję.

- Masz  takiego  fioła  na  punkcie  historii,  że  pomyślałem 

sobie, iż spodoba ci się muzyka osiemnastowieczna.

background image

Kołysana ruchem jego ciała przyciągnęła ręką jego głowę 

ku sobie. Przylgnęła ustami do jego ust. Rozchyliwszy wargi 
wzięła  jego  wargi  w  swoje,  a  jej  język  spotkał  się  z  jego 
spragnionym językiem. To śmiałe zaproszenie było zbyt silne, 
by mógł je odrzucić. Zacisnąwszy wokół niej ramiona kołysał 
jej  biodra  w  kolebce  swoich  ud, wzdychał  z  rozkoszy  czując 
ten intymny kontakt.

Oderwawszy  się  w  końcu  od  jej  zmysłowych  ust,  ukrył 

wargi na jej szyi. - Courtney, musimy porozmawiać.

- Porozmawiamy później - jej głos był tak samo szorstki i 

chrapliwy jak jego. - Teraz pozwól mi być blisko ciebie. Tak 
bardzo za tobą tęskniłam.

Zduszony  śmiech  zadudnił  gdzieś  głęboko  w  jego 

piersiach. - Kochanie, jeśli jeszcze raz mnie pocałujesz w ten 
sposób,  będziemy  tak  blisko  siebie,  że  nie  poznasz,  gdzie  ty 
się kończysz, a ja zaczynam.

Tchu zabrakło jej w piersiach, gdy usłyszała w jego głosie 

bolesne  pożądanie.  Powoli  uniosła  głowę  i  spojrzała  mu  w 
oczy.  Potem  uśmiechnęła  się,  a  jemu  krew  zamieniła  się  w 
płynną lawę. - W takim razie pocałuję cię jeszcze raz.

Denver  poczuł,  jak  zesztywniał  na  całym  ciele,  bolesna 

słodycz  uderzyła  mu  do  głowy  niczym  najlepsze  wino. 
Pragnęła  go!  Ta  prawda  przecięła  teraz  wiotką  maskę 
opanowania,  w  którą  się  przyoblókł  z  chwilą,  gdy  ona 
pojawiła się w drzwiach sali balowej.

Ale  choć  tak  żarliwie  jej  pragnął,  chciał  być  pewien,  że 

ona wie, co robi. - Czy to jedna z tych spraw, które wymagały 
czasu  na  przemyślenie?  Czy  mamy  zostać  kochankami,  czy 
nie?

Włosy  rozsypały jej się  na  ramiona, gdy odchyliła  głowę 

do tyłu, by go lepiej widzieć. - Tak, ale nie z tych powodów, o 
których myślałeś.

- Powiedz mi o tym.

background image

Przestała  tańczyć,  ręce  ześlizgnęły  się  po  jego  szyi  i 

zatrzymały  na  piersiach.  Mocno  biło  mu  serce,  a  jego 
otwartość na jej słowa dodała dziewczynie odwagi, by mówić 
dalej.

- To  nie  tylko  ode  mnie  zależy,  czy  zostaniemy 

kochankami. Abyś i ty także mógł podjąć decyzję, powinieneś 
przedtem  wiedzieć,  dlaczego  ja  mogę  cofnąć  się  w  ostatniej 
minucie.  Jest  coś,  czego  się  obawiam. - Spojrzała  na  swoje 
ręce, po czym znowu podniosła na niego oczy. - Nigdy jeszcze 
nie spałam z mężczyzną.

Denver patrzył na nią z uwagą widząc bezbronność w jej 

oczach.  Mówiła  o  swoim  dziewictwie  jak  o  czymś,  czego 
trzeba  się  raczej  wstydzić,  a  nie,  co  należy  sławić.  Już 
wcześniej  podejrzewał, że nie miała  doświadczenia w seksie. 
Gdyby wiedziała, co czeka ją w jego ramionach, nie byłoby jej 
tak  łatwo  powstrzymać  wzmagającego  się  między  nimi 
uniesienia.  Jej  słowa  zamiast  go  ostudzić,  dotarły  do 
prymitywnej  strony  jego  natury.  Ale  to,  że  był  jedynym 
mężczyzną, jakiegokolwiek znała do tej pory tak blisko, było 
dla  niego  darem,  który  chciał  pielęgnować,  a  nie  nadużywać 
lub wyśmiewać.

- Ufasz mi, że cię nie skrzywdzę?
- O  to  ja  powinnam  zapytać  ciebie - szepnęła  z  cieniem 

uśmiechu na ustach.

Denver  uzbroił  się  w  cierpliwość,  co  nie  było  łatwe,  gdy 

jego  ciało  wydzierało  się  na  spotkanie  z  nią. - Pytałem  cię 
kiedyś  o  faceta,  za  sprawą  którego  stałaś  się  tak  ostrożna 
wobec mężczyzn. Możesz mi teraz o nim opowiedzieć?

Była  to  ostatnia  bariera  między  nimi.  Tak  samo  jak 

Denver, Courtney chciała ją usunąć na zawsze z ich drogi.

- Znałam  Philipa  jakieś  sześć  miesięcy  przedtem,  zanim 

zaczęliśmy  się  spotykać.  Reżyserował  kilka  filmów 
muzycznych  mamy.  Poznałam  go,  gdy  byłam  z  wizytą  w 

background image

Nashville.  Był  czarujący,  światowy,  elokwentny.  Zasypywał 
mnie  wszystkimi  romantycznymi  gestami,  o  jakich  tylko 
słyszałam.  Kwiaty,  bombonierki,  kolacyjki  we  dwoje  w  jego 
mieszkaniu.  Myślałam  wtedy,  że  znalazłam  księcia  z  bajki, 
dopóki  Crystal  nie  zwróciła  mi  uwagi  na  to,  że  nigdy  nie 
zabierał  mnie  tam,  gdzie  moglibyśmy  być  widziani  razem. 
Próbowałam  sobie  tłumaczyć,  że  on  chce  być  sam,  tylko  ze 
mną,  aż  kiedyś  odkryłam,  że  zabrał  inną  kobietę  do 
restauracji.  Kiedy  go  o  to  spytałam,  przyznał  się,  że  od 
pokazywania się ze mną odwodziło go... moje utykanie.

Z  gardła  Denvera  wydobył  się  drapieżny  odgłos 

wzburzenia, ale Courtney położyła palce na jego wargach.

- Powiedział wtedy, że nie chce, by ludzie współczuli mu 

widząc go z kulawą dziewczyną. Mówił, że nadal możemy się 
widywać, ale tylko prywatnie. Kiedy mu powiedziałam, żeby 
przestał być takim egoistą, zawołał, że zainwestował we mnie 
wiele czasu i do, jasnej cholery, musi coś z tego mieć. I wtedy 
rzucił się na mnie.

Denver poczuł przerażające uderzenie ostrych pazurów w 

żołądek.  Chociaż  wiedział,  że  nie  została  zgwałcona,  sama 
myśl o tym, że ktoś mógłby ją skrzywdzić, napięła wszystkie 
mięśnie jego ciała.

- Daj spokój! - mruknął, tłumiąc rozsadzający go gniew.
- Skończyło  się  na  podartej  bluzce  i  kilku  siniakach.  On 

wyszedł  ze  stłuczonym  zegarkiem  i  podbitym  okiem.  Nigdy 
nie  przypuszczałam,  że  będę  miała  powód,  by  użyć  kilku 
chwytów  samoobrony,  których  się  nauczyłam,  ale  tamtego 
wieczoru w sam raz mi się przydały.

Denver przymknął oczy, ale obraz dziewczyny opierającej 

się  jakiemuś  draniowi  był  tak  żywy,  że  natychmiast  je 
otworzył, by go od siebie odpędzić. - Wpierw utnę sobie rękę, 
gdybym  miał  cię  zranić,  Courtney.  Pragnę  cię  z  całej  duszy. 

background image

To  jest  jak  ból  rozsadzający  mnie  od  wewnątrz,  ale  potrafię 
czekać, aż przyzwyczaisz się do myśli o kochaniu się ze mną.

Uśmiechnęła  się. - Och!  Nie  musisz  się  tak  dla  mnie 

poświęcać  i  otaczać  mnie  swoją  szlachetnością.  Chcę,  żebyś 
zaniósł  mnie  po  schodach  na  górę  i  żebyś  mnie  kochał. 
Gdybyśmy  czekali,  aż  ja  uporam  się  z  tymi  cholernymi 
schodami,  byłby  już  ranek,  a  ja  już  nie  chcę  tracić  więcej 
czasu. - Zawahała się, po czym dodała: - Pomyślałam właśnie, 
że  powinnam  ci  powiedzieć,  dlaczego  jestem  trochę 
zdenerwowana. Boję się, że cię rozczaruję.

Ujął w dłonie jej twarz. - Sam jestem nieco sparaliżowany.

- Dlaczego?

Pochyliwszy  głowę  dotknął  ustami  jej  warg,  najpierw 

delikatnie, potem nieco mocniej. - Boję się, że nie chcesz tego 
tak  bardzo  jak  ja.  Ze  nie  będziesz  zachwycona,  kiedy  potem 
nie  pozwolę  ci  odejść.  Ostrzegałaś  mnie  kiedyś.  Teraz  ja 
ostrzegam  ciebie.  Nie  pragnę  postoju  na  jedną  noc.  To  nie 
eksperyment, by zobaczyć, jak byłoby nam razem w łóżku.

Pogładziła  go  po  policzku. - Bierzmy  to,  co  przynosi 

dzisiejszy  dzień.  Nie  chcę  żadnych  obietnic  na  zawsze.  I  dla 
mnie, i dla ciebie jest już za późno.

- A ja chcę - odpowiedział szorstko. Schylił się i podjął ją 

pod  kolana.  Uniósł  do  góry  i  pocałował  z  całym  głodem 
nagromadzonym  w  jego  wnętrzu.  Czuł,  jakby  miał 
eksplodować, jeśli za chwilę nie uczyni ją swoją. - Chcę ciebie 
całej.

Przechylił się nad stołem. - Weź latarnię.
Trzymała w ręku lampę, a on niósł ją przez całą salę i w 

górę po krętych schodach. Zatrzymał się na podeście trzeciego 
piętra. - Który jest twój pokój?

Trudność  sprawiło  jej  wypowiedzenie  tego  prostego 

zdania, bo serce waliło jak rozpędzony pociąg. - Drugie drzwi 
po prawej.

background image

Wniósł  ją  ostrożnie  przez  próg.  Światło  latarenki  otuliło 

pokój  miękką  poświatą.  Zatrzymawszy  się  obok  przykrytego 
baldachimem łoża postawił dziewczynę przed sobą. Wziął od 
niej  lampę  i  umieścił  u  szczytu  staroświeckiej  toaletki. 
Odwrócił  się  i  spojrzał  na  Courtney.  W  jej  oczach  zobaczył 
tylko pragnienie, żadnego lęku ani niepewności.

Tak  czy  inaczej,  pomyślał,  muszę  znaleźć  w  sobie  tyle 

opanowania, by nie zrazić jej swym pośpiechem. Nie chciał za 
wszelką  cenę,  by  do  jej  pięknych  oczu  znowu  powróciły 
cienie.

Patrzył  zafascynowany,  jak  zsunęła  z  siebie  marynarkę  i 

uniosła ręce do bluzki. Pewnymi ruchami odpinała jeden guzik 
za  drugim.  Jej  spojrzenie  parzyło  go  swym  żarem.  Nie 
poruszył  się  do  chwili,  gdy  wyszarpnęła  bluzkę  ze  spodni  i 
pozwoliła jej upaść na podłogę.

Podszedł  do  niej  i  nie  spuszczając  wzroku  z  jej  twarzy 

odpinał swoją koszulę. Dostrzegł jej nieśmiały uśmiech, kiedy 
opuściła ręce do sprzączki od paska u swych spodni. Odpięła 
sprzączkę,  później  guziczek.  Każdy  ruch  wykonywała  z 
bolesną powolnością i namysłem. Trzask odpinanego suwaka 
zabrzmiał  w  jego  uszach  nienaturalnie  głośno  i 
prowokacyjnie.

Drżącymi  palcami  sięgnął  do  swego  paska. - To 

doprowadza mnie do szaleństwa - szepnął chrapliwie.

Jej  spodnie  ześlizgnęły  się  na  podłogę.  Wyszła  z  nich  i 

postąpiła  krok  do  przodu  zmniejszając  odległość  od  niego. 
Pożerał  ją  oczami.  Lekka,  biała  haleczka  spływała  jej  po 
piersiach  podkreślając  ich  kształt  i  uwydatniając  twardość 
sutków.  Zgrubiałymi  rękoma  gładził  jedwabną  tkaninę,  czuł 
pod  nią  smukłość  jej  talii  i  łagodną  krągłość  bioder. 
Rozkoszował się żarem jej skóry.

Teraz  on  przejął  inicjatywę,  a  ona  podążała  za  nim. 

Powtarzała  każdy  jego  ruch.  Westchnął  w  udręce  czując,  jak 

background image

jej  dłonie  wślizgnęły  się  pod  jego  otwartą  koszulę.  Muskały 
jego  tors,  osunęły  się  w  dół  aż  do  bioder,  a  on  przeklinał  w 
duchu  ubrania  dzielące  ciało  dziewczyny  od  jego  nagiego 
ciała.

Nie  mogąc  już  dłużej  hamować  szalejącego  w  nim 

pożądania  przylgnął  wygłodniały  do  jej  ust popychając  ją  na 
łóżko.  Uniósł  jej  nogę  leżącą  na  ziemnozielonej  narzucie  i 
począł  rozpinać  klamrę.  Zesztywniała  na  moment,  ale 
pozwoliła mu ją usunąć. Gładził ręką jej nogę kojąc delikatnie 
skórę  w  miejscach,  gdzie  rzemyki  odcisnęły  lekkie  ślady. 
Wiedział,  że  za  chwilę  zapomni  ona  o  całym  swym 
opanowaniu i znajdzie rozkosz w doznaniach, jakie wzbudzi w 
niej jego ręka błądząca po jej udzie.

Opadł  na  łóżko  obok  niej  nie  spuszczając  oczu  z  jej 

twarzy. - Dotknij mnie, Courtney.

Czując  jej  dotyk  jęknął  ochryple  w  uniesieniu.  Tracił 

władzę  nad  samym  sobą,  gdy  jej  smukłe  palce  drażniły  mu 
piersi,  szyję  i  policzki.  Nagle  uniosła  głowę  i  wilgotnym 
językiem otarła jego dolną wargę.

- O  Boże,  dziewczyno!  Nie  ułatwiasz  mi  powolnego 

dążenia na spotkanie z tobą.

- Nie  musisz - szepnęła. - Nie  idź  wolno.  Czuję  się  jak 

zwinięta w spiralę sprężyna, która ma zaraz wystrzelić. Pomóż 
mi!

Ta  jej  wymówka wymiotła  precz  ostatnią  z  jego dobrych 

intencji.  Przycisnął  ją  do  materaca  biorąc  jej  usta  z  całym 
drapieżnym głodem, jaki w nim wzbudziła. Połączyły się ich 
języki, splotły ręce, a temperatura ciał osiągała punkt wrzenia. 
Wygięła  plecy  w  łuk,  gdy  jego  wargi  osunęły  się  ku  jej 
piersiom. Mokry materiał halki chłodził jej rozpaloną skórę.

Kiedy  wiła  się  gorączkowo  z  niespełnionej  namiętności, 

uniósł się szybko i zerwał z siebie ubranie. Spojrzeniem palił 
jej  ciało  niczym  żywym  ogniem.  Usiłował  uspokoić  swój 

background image

oddech,  powstrzymać  falę  podniecenia,  ale  wszystkie  jego 
wysiłki były zbyteczne, gdy poczuł na udzie dotyk jej dłoni.

Łagodnym ruchem, z całą delikatnością, na jaką mógł się 

jeszcze  zdobyć,  zdjął  z  niej  halkę.  Na  widok  jej  smukłego, 
nagiego ciała zabrakło mu tchu.

Wspiąwszy  się  nad  nią  rozchylił  jej  nogi  i  klęknął  w 

dolinie  jej  ud.  Kiedy  ramionami  objęła  jego  plecy,  by 
przygarnąć go blisko ku sobie, wszedł w nią całując  głęboko 
jej usta. Jęknęła, ale nie z bólu. Była to niska, zmysłowa nuta, 
na której dźwięk cała jego świadomość uleciała gdzieś hen w 
niebiosa.

Czas przestał istnieć i mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy 

żądał  i  dawał,  smakował  i  delektował  się  każdym 
dotknięciem,  każdą  pieszczotą.  Początkowo  niepewnie, 
wychodziła  na  spotkanie  każdemu  jego  ruchowi.  Ale  kiedy 
ogarnęła  ją  ekstaza  i  świat  zawirował  jej  przed  oczyma, 
zacisnęła  wokół  niego  ramiona  i  poczęła  go  przynaglać  do 
pośpiechu. Otoczyła go ściśle udami i wykrzyknęła jego imię, 
a on poddał się niszczycielskiej eksplozji swych zmysłów.

Kiedy oddech wracał już stopniowo do normalnego rytmu, 

Denverowi udało się podnieść głowę. Dźwignął z dziewczyny 
ciężar  swego  ciała  opierając  się  jedynie  na  przedramionach. 
Spojrzała  na  niego  promiennymi  oczami  z  nieśmiałym, 
kobiecym uśmiechem na wargach.

Ku  swemu  zdumieniu  był  w  stanie  sformułować  tylko 

jedno logiczne zdanie: - Czy dobrze się czujesz?

Jej  włosy  lekko  zaszeleściły  po  poduszce,  kiedy  leniwie 

potrząsnęła  głową. - Jest  taka  piosenka,  którą  mama  nagrała 
kilka lat temu, o locie ku słońcu. Teraz ją rozumiem.

Twarz mu zmiękła. Pocałował ją lekko, szepcąc jej imię i 

położył się obok.

- Dlaczego teraz, Courtney? - zapytał, leniwie bawiąc się 

jej włosami. - Co się stało, że przestałaś uciekać przede mną?

background image

Jest  to  rozsądne  pytanie,  pomyślała  i  chciała  znaleźć  na 

nie  równie  rozsądną  odpowiedź. - Sądziłam,  że  uciekam  od 
ciebie,  ale  tak  naprawdę  uciekałam  przed  sobą.  Dałam  sobie 
wmówić,  że  opinia  Philipa  jest  powszechna,  że  o  mojej 
ułomności  wszyscy  myślą  podobnie.  Jedyną  rzeczą,  której 
zawsze  nienawidziłam,  było  współczucie,  a  ja  właśnie 
dokładnie to czułam w stosunku do siebie. - Urwała na chwilę, 
unosząc  rękę do jego  twarzy. - Otoczyłam  się  murem w  tym 
samowspółczuciu,  dopóki  nie  spotkałam  ciebie.  Nie 
pozwoliłeś mi nadal z tym żyć.

Odgarnął  gęsty lok  włosów  z  jej policzka. - Wiedziałem, 

że mi nie uwierzyłaś, kiedy ci powiedziałem, iż twoja klamra 
nie  ma  żadnego  znaczenia.  W  każdym  związku  obie  strony 
muszą  się  do  siebie  dostosować  i  wprowadzić  konieczne 
poprawki. - Uśmiechnął  się. - Ja  muszę  tylko  skrócić  mój 
zamaszysty  krok.  Ty  musisz  nauczyć  się  robić  uniki,  kiedy 
mój brat jest w pobliżu.

Usłyszała rozbawienie w jego głosie, a w oczach dojrzała 

troskę. Już tyle pięknych rzeczy wniósł do jej życia - śmiech, 
kochanie  i  to,  że  znowu  poczuła  szacunek  dla  samej  siebie. 
Cokolwiek  szykuje  im  przyszłość,  jeśli  w  ogóle  mają  przed 
sobą  jakąś  przyszłość,  zawsze  będzie  wdzięczna  Denverowi, 
że  był  na  tyle  zawzięty,  aby  uparcie  za  nią  podążać  i 
ignorować wszystkie jej protesty.

Wydała  okrzyk  zaskoczenia,  gdy  nagle  podniósł  ją  z 

łóżka. - Co ty robisz?

- Brałaś kiedyś prysznic po ciemku?
- Brzmi to niebezpiecznie - skrzywiła się chwytając go za 

szyję.

- Nie psuj zabawy! Kiedy nic nie widać, trzeba się oprzeć 

na  zmyśle  dotyku.  A  to  może  wyczarować  całkiem 
interesujące cuda i tu prawdopodobnie masz rację. - Zakołysał 

background image

jej ciałem do góry, tak by mogła sięgnąć do krawędzi toaletki.
- Znów musisz zająć się lampą. Ja mam pełne ręce.

Przez  następne  pół  godziny  Courtney  pojęła,  że  bardzo 

lubił mieć pełne ręce. Pełne jej. Podpierał pod prysznicem cały 
ciężar  jej  ciała,  obejmując  ją  jedną  ręką  w  tali.  Druga 
odbywała swobodne wędrówki, podczas gdy woda z szumem 
spływała po ich skórze.

Stwierdziła,  że  zadziwiająco  sprawnie  posługiwał  się  tą 

ręką,  kiedy  nadal  obejmując  ją  w  pasie  wytarł  siebie  i  ją 
ręcznikiem.  Wilgotne  ciało,  gorąca  skóra  przy  wilgotnym 
ciele,  gorąca  skóra  i  pocałunki, które  dawał  i  przyjmował,  ta 
cała  plątanina  sprawiła,  iż  znowu  zaczęli  ciężko  dyszeć  i 
zabrał ją z powrotem do łóżka.

Tam  kochał  powoli  każdy  szczegół  jej  ciała,  aż 

zgromadzone między nimi napięcie wybuchło i wchłonęło ich 
w odmęty rozkoszy.

Chociaż niewiele spali tej nocy, nie dane było im pospać 

sobie  dłużej.  Wczesnym  rankiem  zniecierpliwiony  pies 
wyrwał  ich  z  pełnej  wyczerpania  drzemki.  Kiedy  jego 
uporczywe naleganie nie odnosiło pożądanego skutku, skoczył 
gwałtownym  ruchem  na  łóżko  lądując  przednimi  łapami 
dokładnie  na  żołądku  Denvera.  Kiedy  ten  odzyskał  oddech, 
spojrzał  zmarszczony  na  Courtney  nadaremnie  usiłując  skryć 
uśmiech. Beau zsunął się z łóżka i począł tańczyć w kółko po 
podłodze. - Co,  do  wszystkich  diabłów,  stało  się  z  twoim 
psem?

- On chce wyjść na dwór.
- A co mu przeszkadza?
- Wyobrażam sobie, że zamknięte drzwi.
- Och!

Gdy  nadal  uśmiechała  się  do  niego  nie  czyniąc  żadnego 

wysiłku,  by  wstać  z  łóżka,  przetoczył  się  na  bok  twarzą  do 
niej. Wsunąwszy rękę pod kołdrę przyciągnął dziewczynę do 

background image

siebie, póki nie przycisnął jej piersi do swoich. - Może sobie 
wygryźć dziurę na zewnątrz, jak go tam bardzo przypiliło. Ja 
tam jestem zajęty.

Pochylił  głowę  i  leniwie  pocałował  dziewczynę,  ciągle 

jeszcze  z  drgającym  pod  powierzchnią pragnieniem,  któremu 
wystarczyłaby  niewielka  podnieta,  by  buchnęło  dojrzałym 
płomieniem. Rozchyliła wargi wzdychając z uniesieniem, gdy 
jego ręce i usta czyniły swoją magię.

Nagle  Denver  szarpnął  się  gwałtownie  i  jęknął 

przestraszony.

- Co się stało?

Rzucił jej piorunujące spojrzenie. - Twój pies - powiedział 

z  obrażoną  dumą - właśnie  dotknął  swym  zimnym  nosem 
części anatomii zwanej pospolicie siedzeniem. - Ignorując jej 
salwę śmiechu, Denver z godnością wstał z łóżka i sięgnął po 
dżinsy. - Najpierw koza,  teraz  pies.  Zrób  mi  tę wielką  łaskę, 
Courtney,  i  nie  wspominaj  o  tym  Phoenixowi.  Nigdy  już  by 
się ode mnie nie odczepił.

Nie  potrafiła  sobie  nawet  wyobrazić  sytuacji,  w  której  w 

ogóle  mówiło  by  się  na  temat,  ale  nie  wspomniała  o  tym. -
Dobrze,  masz  moje  słowo.  Nie  powiem  nic. - Jej  oczy 
błysnęły  figlarnie,  gdy  dodała: - Nikt  nie  lubi  być  beczką 
śmiechu.

Wdziewając  na  siebie  koszulę  obdarzył  dziewczynę 

bolesnym  uśmiechem. - Bardzo  zabawne!  Gdy  wetknął 
koszulę  za  pasek,  okrążył  wokół  łóżko  i  popatrzył  z  góry  na 
Courtney. - Nie  wiesz  nawet,  jak  bardzo  chciałbym 
kontynuować  to,  co  robiliśmy  przed  chwilą,  zanim  twój  pies 
nam  nie  przeszkodził,  ale  chyba  lepiej  będzie,  jak  się  stąd 
zwiniemy.  Gospodyni  i  jej  mąż  mają  wrócić  rano,  a  parter 
zaroi się zaraz od moich ludzi.

background image

Podciągnąwszy  pod  szyję  kołdrę  Courtney  usiadła. - A 

ciekawe, co ci twoi ludzie pomyślą widząc lampy rozstawione 
w sali balowej? Moja torebka też tam jest.

Denver  wskazał  palcem  torebkę  leżącą  na  toaletce. -

Zszedłem na dół i pogasiłem wszystkie latarnie, żebyśmy nie 
spalili domu. Kiedy tam byłem, znalazłem torebkę.

- Kiedy ty to wszystko zrobiłeś?

Uśmiechnął  się  szeroko. - Wtedy,  gdy  spałaś.  Byłaś 

najwyraźniej  zmęczona.  Chyba to od zmiany  strefy czasowej 
czy od czegoś takiego.

- Nie sądzę, by między Nashville a Richmond choć jeden 

promień słońca padał inaczej.

Założył  niesforny  kosmyk  włosów  za  jej  ucho. - To  w 

takim  razie  od  jakiegoś  innego  paskudztwa.  Wiesz,  że  przez 
sen  wydajesz  takie  śmieszne  odgłosy?  To  bardzo 
podniecające.

Przekręciła  się  na  bok  i  zagarnęła  jedną  z  poduszek. 

Podniósł ręce do góry i tyłem zaczął wycofywać się do drzwi 
nieomal tratując po drodze Beau. - O rany! Ale ty jesteś rano 
drażliwa!

Był  już  po  drugiej  stronie,  gdy  poduszka  wylądowała  na 

drzwiach z miękkim plaśnięciem.

Chociaż  przyjechała  na  plantację  własnym  samochodem, 

Courtney uległa naciskom Denvera, który chciał ją odwieźć do 
domu.  Chciała  być  z  nim  tak  długo,  jak  tyko  mogła.  Nie 
podobał  mu  się  pomysł,  by  została  w  domu  sama,  ale  gdy 
przypomniała  mu  o  hałasie  i  zamieszaniu,  jakie  robotnicy 
czynili na plantacji, przyznał, że ma rację.

Posadził  ją  na  przednim  siedzeniu  swej  ciężarówki  i 

położył  dłoń  na  jej  udzie  z  lekką  poufałością. - Kiedy  wraca 
Brownie?

- Za parę dni. Mama namówiła ją, by została w Nashville 

do  końca  mamy  pobytu.  Brownie  ma  mały  kłopot  z 

background image

przyzwyczajeniem  się  do  dwuogniskowych  okularów,  które 
będzie  musiała  nosić.  Mama  uważa,  że  to  coś  pomoże,  jeśli 
Brownie będzie zajęta pakowaniem mamy rzeczy.

- Czy  to  dlatego  miała  bóle  głowy?  Potrzebowała 

okularów?

Courtney  zachichotała  na  wspomnienie  przerażonej  miny 

Brownie,  gdy  lekarz  orzekł,  że  będzie  musiała  nosić 
dwuogniskowce. - Miała  robione  wszystkie  testy,  ale  dzięki 
Bogu nic innego nie stwierdzono. Chociaż dla Brownie jest to 
i tak największa niedola. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że ma 
ona w sobie choć uncję próżności, dopóki nie usłyszała, iż ma 
nosić okulary.

Mocniej  zacisnął  palce  na  jej  udzie. - Czy  wybrała  się  z 

wami wszystkimi na ten koncert?

Courtney kiwnęła głową. - Wie, że zaakceptowanie oznak 

starzenia to drobiazg w porównaniu z tym, z czym spotykają 
się  te  dzieci  na  co dzień.  Dla  niej  była  to  w  pewnym  sensie 
ucieczka od siebie samej.

Złożył  na  jej  ustach  krótki  pocałunek. - Cieszę  się,  że  z 

Brownie w porządku. I chociaż nie podoba mi się, że w czasie 
dnia  będziesz  sama,  to  do  powrotu  Brownie  przynajmniej 
kilka nocy będziemy mieli dla siebie.

Na  samą  myśl  o  sam  na  sam  z  Denverem  poczuła 

wzmagające  się  w  niej  pragnienie.  Podniosła  rękę  do  jego 
twarzy  znajdując przyjemność w tym,  że teraz ma już  prawo 
go dotykać. - A może ja mara inne plany? - mruknęła.

- Nie ma problemu, dopóki mnie w nich uwzględniasz. A

jeśli już mowa o planach, to w sobotę wieczorem ja i Phoenix 
mamy  otrzymać  jakąś  nagrodę  od  towarzystwa  budowlanego 
w Richmond. Chciałbym, żebyś pojechała ze mną.

Trzymając nadal rękę na jej nodze poczuł, że dziewczyna 

się spięła, ale nie miał zamiaru pozwolić jej na to, by znowu 
powróciła  do  swej  hermetycznej  egzystencji.  Odsunął  się, 

background image

zamknął  jej  drzwiczki  i  zawołał  Beau  biegającego  po 
podwórku.

Duży  pies  wskoczył  zwinnie  na  tył  ciężarówki.  Przez 

pierwsze kilometry łaził tam i z powrotem wywąchując resztki 
zapachów pozostawionych tutaj przez kozę.

W drodze do domu Courtney nie odzywała się. Denver nie 

nalegał,  by  szła  z  nim  na  bankiet  towarzyszący  wręczaniu 
nagród.  I tak już postanowił, że ona  pójdzie. On musi być, a 
nie chce iść bez niej. Po prostu.

Kiedy zatrzymał się na jej podjeździe, dwukrotnie musiał 

powtórzyć  jej  imię,  zanim  oderwała  się  od  swoich  myśli,  by 
na niego spojrzeć. Czując, iż potrzebne jest jej jakieś duchowe 
wsparcie,  powiedział: - Wiem,  że  nie  chcesz  iść  na  ten 
bankiet,  ale  będziesz  mi  tam  potrzebna. - Będziesz  ze  mną. 
Czy to nie wystarczający powód, by iść?

Rzecz  dziwna,  pomyślała,  ale  rzeczywiście  był 

wystarczający.  Przeszłaby  z  przyjemnością  po  rozżarzonych 
węglach, z klamrą lub bez, jeśli on czekałby na nią po drugiej 
stronie.

- Pójdę - rzekła - ale jeśli  Phoenix  będzie  stroił  ze  mnie 

żarty,  nie  powstrzymuj  mnie  od  wywalenia  mu  na  głowę 
sałatki.

Uśmiechnął się na pół z ulgą, na pół z radością. Pochylił 

się nad nią i pocałował. - Nawet ci jeszcze pomogę.

Beau pognał przed nimi do drzwi frontowych. Byli jakieś 

trzy stopy od wejścia, gdy nagle Denver zagrodził ramieniem 
drogę i nie pozwolił dziewczynie iść dalej.

- Stało się coś?
- Nie wiem. Drzwi są uchylone. Zostań tutaj.

Zawołał psa, a kiedy Beau zatarasował jej drogę, kazał mu 

usiąść  przy  Courtney.  Sam  ostrożnie  zbliżył  się  do  drzwi, 
położył na nich rękę. Ustąpiły z łatwością.

background image

Zrobił  krok  do  środka  i  zatrzymał  się  gwałtownie.  Stół 

stojący  zawsze blisko  drzwi  był  wywrócony  a  kwiaty  walały 
się  po  wyłożonej  kafelkami  podłodze.  Na  jednej  ze  ścian 
sprayem wymalowane było wulgarne przekleństwo.

background image

Rozdział 9
Za plecami Denver usłyszał ciężki oddech. Odwrócił się i 

zastał Courtney stojącą w drzwiach.

Z jej rozszerzonych oczu wyzierało wzburzenie i zgroza. -

Do jasnej cholery, Courtney!

Mówiłem  ci,  żebyś  została  na  zewnątrz!  Ktokolwiek  to 

zrobił, może jeszcze nadal tu gdzieś być.

- No  więc  będę  chyba  bardziej  bezpieczna  z  tobą  w 

środku  niż  sama  na  dworze,  gdyby  nagle  skądś  wypadł -
odparła rozsądnie.

Przeczytała  wulgarny  napis  na  ścianie  i  odwróciła  oczy, 

czując się osobliwie zbrukana. Przestąpiła stłuczoną doniczkę 
i skierowała się w stronę salonu.

- A gdzież ty się wybierasz? - zapytał gniewnie.
- Chcę zobaczyć, co jeszcze jest zniszczone.
- Pozwól,  że  ja  tam  pójdę  pierwszy  na  wypadek,  gdyby 

ktoś tam jeszcze był.

- Nikogo nie ma.

Rzucił jej ostre spojrzenie. - Nie możesz być tego pewna.

- Mogę. Popatrz!

Spojrzał  we  wskazanym  kierunku  na  jej  psa.  Różowy 

język  zwisał  po  jednej  stronie  psiego  pyska,  długa  sierść  na 
karku  leżała  płasko.  Przypomniawszy  sobie  agresywne 
zachowanie psa tego wieczoru, gdy po raz pierwszy przyszedł 
do  tego  domu,  Denver  doszedł  do  wniosku,  że  Courtney  ma 
słuszność. Pies wyczułby lub wywąchał każdego intruza.

Wziął ją za rękę. - No dobrze, ale idę z tobą.
Najwyraźniej intruz nie żałował swego czasu, by przejrzeć 

cały  dom.  Nawet  najmniejszy  pokój  nie  pozostał  nietknięty. 
Po 

sprawdzeniu 

wszystkich 

pomieszczeń 

Courtney 

stwierdziła,  iż  zniszczenia  nie  były  tak  duże,  jak  się 
spodziewała.  Bałagan,  owszem,  był  spory - powywracane 
meble,  książki  wyrzucone  z  regałów,  ale  nie  podarte  i  nie 

background image

uszkodzone,  ubrania  powyciągane  z  szuflad  toaletki,  obrazy 
zrzucone  ze  ścian.  Woda  w  basenie  straciła  swój  kolor, 
widocznie  wlano  do  niej  różne  napoje,  bo  puszki  nadal 
pływały  po  powierzchni.  Można  je  będzie  usunąć,  a  filtr 
dokona reszty.

Z  wyjątkiem  popisanych  sprayem  ścian  dom  mógłby 

powrócić do swej pierwotnej postaci w ciągu kilku godzin.

Cały  przegląd  zakończyli  w  jej  gabinecie.  Patrzyła  na 

słowa  wypisane  na  ścianie.  Na  jedno  z  nich  zwróciła 
szczególną uwagę. Słowo „cięszka" miało w sobie błąd, który 
widziała już kiedyś i dokładnie pamiętała gdzie. Rozmyślając 
nad  tym  schyliła  się,  by  podnieść  z  podłogi  kilka 
rozrzuconych książek.

- Zostaw to - powiedział Denver.

Wyprostowała  się  i  popatrzyła  na  niego.  Podniósł 

słuchawkę i począł wykręcać jakiś numer.

- Do  kogo  dzwonisz? - spytała  znając  już  zresztą 

odpowiedź.

- Na policję.

Przestąpiwszy  stos  książek  przechyliła  się  przez  biurko  i 

rozłączyła rozmowę. - Nie możesz!

Zacisnął  palce  wokół  słuchawki. - Posłuchaj  mnie, 

Courtney!  To  nie  jest  jeden  z  tych  szczeniackich  wybryków, 
jakie dzieciaki płatają ci w szkole. Ja nawet nie chcę myśleć, 
co mogłoby się stać, gdybyś była w domu, kiedy oni złożyli ci 
wizytę. To nie była towarzyska wizyta, najdroższa.

- Ale  jeśli  zawiadomisz  policję,  istnieje  ryzyko,  że  jakiś 

reporter może to wyniuchać. Ostatnio było już dosyć rozgłosu 
w gazetach, gdy mama kupowała posiadłość nad James River. 
Jest  małe  prawdopodobieństwo,  że  reporter  znajdzie 
powiązanie  między  mną  a  matką,  ale  jednak  takie  ryzyko 
istnieje,  a  ja  chcę  go  uniknąć.  A  poza  tym  ten, kto  to  zrobił, 

background image

prawdopodobnie nawet ucieszy się, gdy przeczyta w gazecie o 
swoich wyczynach.

Denver  popatrzył  jeszcze  raz  na  błędy  ortograficzne  na 

ścianie. - Wątpliwe,  czy  on  w  ogóle  umie czytać. - Znowu 
spojrzał  na  nią  z  ciężkim  westchnieniem. - No  dobrze.  Nie 
zadzwonię  na  posterunek,  ale  za  to  zadzwonię  do  Stana, -
Zauważył, że znowu ma zamiar protestować, lecz powiedział 
stanowczo: - Jest  moim  przyjacielem  i  zachowa  dyskrecję. 
Yorktown  mu  co  prawda  nie  podlega,  ale  może  Stan  będzie 
miał  jakiś  pomysł,  jak  zabezpieczyć  się  przed  podobnym 
incydentem. Porozmawiam z nim, a ty idź się pakować.

- Pakować się? Po co?
- Nie zostajesz tutaj.

Wykręcił  numer  telefonu.  Czekając,  aż  ktoś  po  tamtej 

stronie  odbierze  słuchawkę,  zerknął  na  Courtney.  Nawet  się 
nie poruszyła. Utkwiwszy w nim wzrok podniosła podbródek 
do góry, a w jej oczach dojrzał upór i wyzwanie. Wiedział, że 
była  gotowa  stoczyć  z  nim  walkę,  ale  tę  walkę  musiała 
przegrać.  I  wyszłaby  z  niej  bez  szwanku,  bo  on  stanąłby  tak 
blisko niej, że pomyślałaby, iż są złączeni biodrami.

Kiedy Stan zgłosił się wreszcie na linii, Denver opisał mu 

krótko, co wydarzyło się w domu Courtney. Podczas rozmowy 
nie  spuszczał  oka z  dziewczyny, miał  twardy  wyraz twarzy i 
stanowczy głos.

Courtney dostrzegła teraz tę stronę charakteru Denvera, o 

której  przypuszczała,  że  istnieje,  ale  nigdy  jeszcze  nie 
widziała  jej  tak  wyraźnie.  Pod  powierzchownie  beztroskim 
sposobem  bycia  krył  się  twardy,  nieustępliwy  człowiek  o 
opiekuńczych  instynktach,  gotowy  walczyć  z  każdym 
przeciwnikiem, który zagraża komuś, o kogo on się troszczy. 
A wiedziała, że troszczy się o nią. Może nie tak, jakby chciała, 
ale jednak.

background image

Ponieważ nie była w stanie dalej się kłócić, odwróciła się i 

wyszła  z  pokoju.  W  kuchni  napełniła  szklankę  wodą. 
Zobaczyła,  że  ręka,  którą  podnosi  szklankę  do  ust,  drży. 
Odstawiła  szklankę  na  blat  kuchenny.  Była  tak  pochłonięta 
ocenianiem rozmiarów zniszczenia, że nie pomyślała nawet o 
nienawiści,  która  musiała  być  przyczyną  napaści  na  jej  dom. 
Aż do tej chwili.

Ale  wierzyć  się  jej  nie  chciało,  że  któryś  z  jej  uczniów 

mógł być tak wściekły, by zrobić jej coś takiego. Ale błędnie 
napisany  wyraz  w  gabinecie  był  ten  sam,  co  na  kartce 
zostawionej  pod  wycieraczką  samochodu.  Nie  była  to 
poważna wskazówka, ale jedyna jaką posiadała.

Gdy  Denver  przyszedł  do  niej  do  kuchni,  stała  jeszcze 

przy  blacie  plecami  do  drzwi.  Objął  ją  od  tyłu  w  talii  i 
przytulił jej plecy do swego krzepkiego ciała.

- Stan  będzie  tutaj  mniej  więcej  za  godzinę.  Phoenix 

przyjedzie  za  kilka  minut.  Był  właśnie  w  drodze  do 
Williamsburga,  gdy  dorwałem  go  telefonicznie  w 
samochodzie. Stan kazał nam niczego nie ruszać, dopóki sam 
tu  nie  przyjedzie  i  wszystkiego  nie  obejrzy.  Uważa,  że 
powinniśmy sprowadzić policję, ale powiedziałem mu, że tego 
nie chcesz.

Gdy  poczuł  jej  drżenie,  łagodnie  odwrócił  ją  ku  sobie  i 

przycisnął  mocno  do  piersi.  Stali  tak  bez  ruchu  przez  kilka 
minut.  Obraz  zniszczenia  zrobił  duże  wrażenie  na  Denverze, 
toteż wyobrażał sobie, jak załamana musi być Courtney.

Chcąc  upewnić  się,  że  ona  naprawdę  żyje  i  nie  jest 

zraniona,  rozluźnił  nieco  uchwyt  unosząc  jej  głowę  do  góry, 
tak  by  móc  ją  pocałować.  Jej  usta  były  gorące,  a  odpowiedź 
naturalna i natychmiastowa.

Oderwał  wargi  i  zajrzał  w  jej  brązowe  oczy. - Wiem,  że 

tego nie chcesz, ale nie możesz tutaj zostać. I nie sprzeczaj się 
ze  mną,  Courtney.  Nie  umiem  racjonalnie  myśleć,  gdy 

background image

wyobrażam  sobie,  że  ktoś  mógłby  cię  skrzywdzić.  Musisz 
znaleźć się w bezpiecznym miejscu.

Uśmiechnęła  się  słabo. - Może  i  jestem  uparta,  ale  nie 

jestem głupia. Zostanę na plantacji.

- Nie!

Spojrzała  na  niego  spode  łba. - Co  to  znaczy:  nie?  A 

gdzież miałabym się podziać?

Puścił ją i podniósł jej szklankę z wodą. Usta miał suche -

ale  nie  z  pragnienia.  Zwlekał  z  odpowiedzią,  czuł  się  tak, 
jakby  za  chwilę  miał  jej  podać  na  dłoni  swe  serce.  Wypił 
połowę  wody  ze  szklanki  i  odstawi:  ją  z  powrotem. -
Przeprowadzisz się do mnie - powiedział matowym głosem.

Zastygła w bezruchu i jeszcze bardziej pobladła. - Ot tak, 

po prostu?

- Jak  tylko  zechcesz.  I  tak  w  końcu  chciałem  ci 

zaproponować  tę  przeprowadzkę.  A  ta  sytuacja  jedynie  to 
przyśpieszyła.

Popatrzyła  mu  prosto  w  oczy.  Powiedział  to  tak 

zwyczajnie,  jakby  proponował  jej  wspólny  posiłek  w  domu 
zamiast kolacji w restauracji. Ale on nie proponował. To było 
coś  więcej  niż  propozycja.  Sugerował  romans,  nie 
małżeństwo.

Skrzyżowała  ręce  powyżej  talii,  jakby  chciała  coś 

podtrzymać,  może  tylko  siebie  samą.  Ona  znała  już swoje 
uczucia. Kochała go. Teraz musiała się tylko zdecydować, czy 
może  przyjąć  od  niego  mniej,  podczas  gdy  chce  o  wiele 
więcej. Dzwonek przy wejściu przerwał pełną napięcia ciszę.

- To  chyba  Phoenix - powiedział  Denver  i  opuścił 

kuchnię.

Courtney  pozostała na  swoim miejscu. W minutę później 

Denver  powrócił  z  bratem.  Była  zdziwiona  widząc  wyraz 
zaniepokojenia w oczach Phoenixa.

- Z tobą wszystko w porządku, A - kuku?

background image

Skinęła głową nie dlatego, że nic jej nie było, ale dlatego, 

że  nie  mogła  nic  wydobyć  ze  ściśniętego  gardła.  Do  szoku 
wywołanego splądrowaniem domu dołączyło się oświadczenie 
Denvera. Trzęsła się cała i kręciło jej się w głowie.

Phoenix zerknął na brata i z powrotem na Courtney. Kiedy 

do  niej  podchodził,  stukot  jego  obcasów  był  jedynym 
odgłosem w tym pomieszczeniu.  Rozkrzyżował jej  ramiona i 
wziął jej dłonie w swoje ręce ogrzewając jej zimne palce.

- Nie  przejmuj  się  tym,  słoneczko.  Bracia  Sierra  już  się 

tym  wszystkim  zajmą.  Jeśli  chodzi  o  walkę  z  niegrzecznymi 
chłopcami, jesteśmy lepsi niż kawaleria.

Uśmiechnęła się słabo. Łatwo przyszło jej w to uwierzyć. 

Osobno  byliby  dla  siebie  groźnymi  przeciwnikami.  Razem 
stanowią parę nie do pobicia.

Denver  długo  i badawczo  przyglądał się  dziewczynie,  po 

czym  wyprowadził  brata  z  kuchni,  by  pokazać  mu  rozmiary 
szkód.  Gdy  przechodzili  przez  jadalnię,  usłyszała  głos 
Denvera  mówiącego  coś  o  założeniu  w  drzwiach  nowych 
zamków.

Kiedy  przyjechał  Stan  i  rozglądał  się  po  całym  domu, 

Courtney powędrowała do gabinetu, aby spisać listę uczniów, 
którzy  oblali  końcowy  egzamin.  Nie  musiała  zaglądać  do 
świadectw,  które  były  podarte  w  kawałeczki  i  rozsypane  po 
całej  podłodze.  Były  trzy  takie  świadectwa.  Patrzyła  na 
nazwiska,  które  zapisała  na  kartce.  Nie  potrafiła  wyobrazić 
sobie  żadnego  z  tych  trzech  uczniów,  jak  włamuje  się  do  jej 
domu i doprowadza do takiego wandalizmu.

Wahała  się,  czy  ma  zwierzyć  się  Denverowi  ze  swych 

podejrzeń.  Może  przecież  wyrządzić  tym  trzem  uczniom 
poważną krzywdę, jeśliby Denver czy też jego zaprzyjaźniony 
policjant zdecydowali się ich przesłuchać, a oni okazaliby się 
niewinni.

background image

Nie  była  jeszcze  zdecydowana,  kiedy  Denver  wszedł  do 

gabinetu, by powiedzieć jej, że Stan chciałby z nią pomówić. 
Nie  patrząc  na  niego  odsunęła  się  z  krzesłem  od  biurka  i 
wstała.  Stąpając  ostrożnie  wśród  książek  rozrzuconych  po 
podłodze  przeszła  przez  pokój.  Musiała  się  zatrzymać, 
bowiem  Denver  nie  zrobił  ani  kroku,  by  ustąpić  jej  z  drogi. 
Uzbroiła  się  w  cierpliwość  przed  wiszącą  w  powietrzu 
konfrontacją.

Pytanie,  jakie  jej  zadał,  nie  było  tym,  którego  się 

spodziewała. - Masz jeszcze ten świstek zostawiony na twoim 
samochodzie?

- Myślę, że tak. Chyba że spotkał go taki sam los jak inne 

moje papiery. A dlaczego?

- Stan  pytał,  czy  miałaś  jakieś  kłopoty  z  którymś  z 

uczniów. - Denver ujrzał, jak jej podbródek wędruje do góry, i 
w innych okolicznościach bawiłby go ten obronny gest. - Ależ 
to  naturalne,  że  ma  takie  przypuszczenia,  Courtney. 
Powiedziałem  mu  o  groźbach,  z  jakimi  się  spotkałaś  przed 
końcem roku szkolnego.

- Denver,  nie  chcę,  by  moich  uczniów  zmuszano  do 

zeznań.  Wszyscy  mogą  być  niewinni.  Może  zrobił  to  ktoś  z 
dorosłych, kto lubi demolować mieszkania.

- Sama w to nie wierzysz.

Westchnęła. - Nie.  Ale  chcę  wierzyć.  Przez  dziewięć 

miesięcy  w  roku  spędzam  pięć  dni  w  tygodniu  z  tymi 
dzieciakami.  I bez przesłuchań na  policji  mają wystarczająco 
dużo stresów.

- Stan  pomoże  nam  załatwić  to  nieformalnie.  Widziałaś 

go.  Jest  bez  munduru.  Wszystko  przebiegnie  spokojnie. 
Obiecuję ci to. On także.

- Mam tę kartkę, w szufladzie stolika.

Wziął  ją  za  rękę,  nie  żeby  pomóc  jej  przejść  przez 

rumowisko  zalegające  podłogę,  ale  chciał  jej  po  prostu 

background image

dotknąć.  Wyglądała  tak  obco,  a  on  nie  mógł  tego  znieść. 
Przeklął w duchu osobę, która jej to zrobiła. Jeszcze niedawno 
była odprężona i taka kochająca po owej nieprawdopodobnej 
nocy,  którą  razem  spędzili.  Pragnął  znowu  tamtej  kobiety.  I 
dostanie ją taką z powrotem. Nie zaakceptuje niczego innego.

Kiedy  szukała  kartki, Denver  trzymał  dwóch pozostałych 

mężczyzn z dala od jej sypialni. Wystarczająco Paskudne było 
już to, że jakiś obcy przetrząsał szuflady jej toaletki grzebiąc 
w  jej  osobistych  rzeczach i  miotając  nimi  po  całym  pokoju. 
Nie  chciałaby,  aby  także  Phoenix  czy  Stan  łazili  nad 
porozrzucanymi przedmiotami i okupowali jej pokój.

Siebie  nie  mierzył  tą  samą  miarą.  Był  jej  kochankiem,  a 

nie kimś obcym. Wkrótce jej rzeczy i tak znajdą się u niego w 
domu.  Być  może  ona  sądziła,  że  będzie  to  sytuacja 
przejściowa, ale myliła się.

Szuflada  w  nocnym  stoliku  była  jedną  z  tych,  które 

pozostały nienaruszone. Courtney znalazła kartkę dokładnie w 
tym  samym  miejscu,  w  którym  ją  położyła.  Gdy  Denver 
wyciągnął po nią rękę, potrząsnęła przecząco głową.

- Zanim Stan ją zobaczy, chciałabym z nim porozmawiać.

Wiedząc,  że  spieranie  się  z  nią  jest  teraz  pozbawione 

sensu,  skinął  głową  i  razem  przeszli  do  kuchni,  gdzie  przy 
stole siedzieli pospołu Stan i Phoenix.

- Zanim ci to dam - powiedziała do Stana unosząc kartkę -

chcę ci coś powiedzieć. Kiwnął głową. - Słucham.

- Ta  kartka  i  telefon,  który  otrzymałam,  to  pogróżki 

związane  z  egzaminem, jaki  wszyscy  uczniowie  ze  starszych 
klas  musieli  przejść  pod  koniec  roku  szkolnego.  Widocznie 
któreś  z  nich  uważało,  że  może  nie  zdać,  i  chciało,  bym 
zrobiła  łatwe  testy.  Są  trzy  osoby,  które  oblały,  ale  to  wcale 
nie znaczy, że któraś z nich zniszczyła mój dom. Chciałabym 
z nimi porozmawiać, zanim ty to zrobisz.

background image

Denver  odpowiedział  na  to  zza  jej  pleców: - O  nie!  Ty 

trzymaj się od tego z daleka!

Odwróciła się na pięcie. - To są moi uczniowie i ja jestem 

za  nich  odpowiedzialna. Nawet  jeśli  jedno z  nich jest  winne, 
dwoje pozostałych nie ma z tym nic wspólnego. Zresztą cała 
trójka może być niewinna. Po co mają później zastanawiać się, 
dlaczego podejrzewano ich o coś, czego nie zrobili. To tylko 
osiemnastolatki, a nie recydywiści.

Denver oparł pięści na biodrach i pochylił się do przodu, 

tak że jego twarz znalazła się tylko parę centymetrów od niej.
- Jeden  z  tych  twoich  osiemnastoletnich  chłopaczków  może 
zrobić  ci  coś  więcej,  niż  tylko  poszarpać  twoje  mieszkanie. 
Nie możesz zlekceważyć żadnego z nich.

Phoenix  wszedł  pomiędzy  nich  odciągając  Denvera  do 

tyłu. - No,  dzieciaki,  bądźcie  grzeczni  w  obecności 
porządnego policjanta, bo będzie musiał użyć kajdanków.

Stan oparł się na krześle uśmiechając się do całej trójki. -

To kuszące, a sądzę, że Denver nie pomyślał ani przez chwilę 
o tym, by skuto go razem z Courtney. W rzeczywistości, może 
nawet  by  to  wolał,  ale  nie  musimy  chyba  posuwać  się  aż  do 
takich ostateczności. Siadaj, Courtney. Pozwól, że ci powiem, 
w  jaki  sposób  mogę  sprawdzić  uczniów,  tak  by  nawet  nie 
podejrzewali,  iż  są  sprawdzani.  Jeśli  nadal  będziesz  miała 
jakieś zastrzeżenia, przedyskutujemy to.

Usiadła.  Stan  mówił.  Denver  chodził  tam  i  z  powrotem. 

Phoenix obserwował wszystko dookoła.

Stan  wyjaśniał,  w  jaki  sposób  mógłby  porównać  pismo 

uczniów  z  ich  praw  jazdy  z  pismem,  jakim  posłużono  się  w 
notatce.  Zamierzał  również  zapytać  nauczycielkę  języka 
angielskiego  o  ucznia,  który  ustawicznie  popełnia  błąd 
ortograficzny  pisząc  yore  zamiast  your.  Mówił  również  o 
zdobyciu  kilku  podstawowych  informacji,  o  czym  uczniowie 
w ogóle nie mieliby pojęcia.

background image

Kiedy skończył, Courtney miała tylko jedno pytanie: - Co 

się stanie, gdy ustalisz, że rzeczywiście jeden z nich napisał tę 
kartkę?

- Porozmawiamy  o  tym  we  właściwym  czasie.  Istnieje 

kilka  możliwości.  Albo  wniesiesz  wtedy  formalne  zażalenie, 
albo  porozmawiasz  z  jego  rodzicami  i  zażądasz  finansowego 
odszkodowania. A do tego czasu, i tu całkowicie zgadzam się 
z  Denverem,  powinnaś  mnie  zostawić  całą  detektywistyczna 
robotę.  Gdzie  mam  cię  szukać,  kiedy  będę  miał  coś  do 
powiedzenia?

- Będzie u mnie - oświadczył Denver.

Courtney  rzuciła  mu  piorunujące  spojrzenie. - Na  pewno 

nie!

Phoenix jęknął: - O Boże! Oni znów zaczynają! Chodźmy, 

Stan.  Wyjdźmy  stąd  i  zostawmy  ich  samych.  Nawet  jeśli 
zaczną  rzucać  w  siebie  czym  popadnie  i  tak  nie  zrobią  już 
większego bałaganu, niż jest

Gdy mężczyźni wychodzili z domu, Denver nie spuszczał 

oka z dziewczyny. - Dlaczego tak się upierasz? - spytał.

To  zdumiewające,  pomyślała.  On  uważa,  iż  ona  jest  tu 

jedyną 

upartą 

osobą. 

Odpowiadając, 

trudem 

powstrzymywała gniew. - A tobie dlaczego tak zależy, bym z 
tobą zamieszkała? Masz zwyczaj przygarniać do swego domu 
i pocieszać strapione niewiasty?

- Do tej pory nie miałem. - Wyrzucił ręce w powietrze w 

geście frustracji. - Ze mną będziesz bezpieczna. Widziałaś mój 
system  zabezpieczający.  Nikt  nie  będzie  się  koło  ciebie 
szwendał.  Nie  można tego  powiedzieć  o  plantacji.  W  ciągu 
dnia dom jest szeroko otwarty przed murarzami, elektrykami, 
a  moi  ludzie  kręcą  się  w  kółko  wszędzie.  A  u  mnie  nikt  nie 
prześlizgnie  się do budynku,  nawet o tym  nie pomyśli. Ja, w 
przeciwieństwie  do  ciebie,  nie  wierzę,  by  twoi  drogocenni
uczniowie  nie  mogli  cię  skrzywdzić.  Ktokolwiek  to  zrobił, 

background image

żywił  do  ciebie  piekielną  urazę. - Omiótł  ręką  kuchnię. - To 
wszystko  nie  jest  dziełem  rozumnej  istoty,  Courtney. 
Następnym  razem  to  nie  twój  dom  dozna  szkody.  Nie  mam 
zamiaru podejmować takiego ryzyka.

- Mogę  wrócić  do  Nashville  i  zostać  z  mamą -

powiedziała umęczona.

- Twoja  matka  ma  tam  dosyć  kłopotów  z  Brownie  i  z 

wymaganiami swego zawodu. Chcesz jej teraz mówić o całym 
tym zajściu? A musiałabyś przecież to zrobić, jeśli tak szybko 
byś wróciła do Nashville.

Miał  rację.  Amethyst  i  bez  tego  miała  dużo  roboty.  I  tak 

zbytnio  się  o  nią  martwiła.  A  już  gdyby  dowiedziała  się  o 
napaści, odwołałaby koncerty i sesje nagraniowe i wynajęłaby 
ochronę.

- W takim razie mogę iść do hotelu - rzekła Courtney.
- Myślałem, że już przestałaś uciekać. A co z Beau? Nie 

znam żadnego hotelu, w którym by ci pozwolono trzymać psa 
w pokoju.

Zmarszczyła się, ale nic nie odrzekła.
Czuł, że mu się wymyka. Położył ręce na jej ramionach. -

A co znaczyła dla ciebie ostatnia noc?

To pytanie ją wystraszyło. - Przecież znasz już odpowiedź.

- Może  tak  mi  się  tylko  wydaje.  Musisz  mi  dokładnie 

wyjaśnić,  Courtney.  Powiedz,  dlaczego  poszłaś  ze  mną  do 
łóżka. Zdradź mi powód, dla którego zdecydowałaś się ze mną 
kochać.  To  nie  mógł  być  dla  ciebie  łatwy  wybór.  Musiałaś 
mieć  cholernie  poważny  powód,  aby  mi  się  oddać.  Powiedz 
mi, co to było.

Uniosła  głowę  i  spotkała  jego  napięte  spojrzenie 

umęczone walką z jej uczuciami. - Kocham cię i chciałam, by 
moja miłość się spełniła.

Ulga  spłynęła  po  nim  jak  kojąca  fala.  Uśmiech  miał 

miękki i pełen czułości, gdy wziął ją w ramiona. Ukrył twarz 

background image

na jej szyi, jakby chciał wchłonąć w siebie te dwa wyszeptane 
przez nią słowa.

- Teraz  kiedy  w  końcu  udało  ci  się  to  wypowiedzieć -

rzekł  cicho - może  nie  będzie  ci  zbyt  trudno  powtórzyć  to 
jeszcze raz, a potem znów tysiące, tysiące razy.

Wziął jej usta, zgłodniały, a pocałunek ten sprawił, że cały 

drżał z podniecenia. Całonocne kochanie zamiast ugasić jego 
pragnienie  tylko  je  wzmogło.  Chłonął  jej  smak  jak  człowiek 
umierający z braku wody. Puściły cugle jego opanowania, gdy 
przylgnęła  do  niego  i  wydała  ten  miękki  dźwięk,  który 
doprowadzał go do szaleństwa.

Niełatwo  było  o  rozsądek,  kiedy  ciało  domagało  się 

rozpaczliwie  wyzwolenia.  Ale  znalazł  w  sobie  tyle  siły,  by
wyprostować się i odsunąć dziewczynę na tyle, aby jej piersi 
nie dotykały jego. Wargi miała wilgotne i drżące, oczy paliły 
się podnieceniem.

- Jedź ze mną do domu - powiedział ochryple. - Chcę, byś 

była bezpieczna.

Serce  Courtney  skręciło  się  z  bólu.  Nie  odpowiedział  na 

jej  wyznanie  miłości,  a  jedynie  ponowił  żądanie,  by  z  nim 
zamieszkała.  Pozostawił  jej  wybór  z  jakąś  taką  pewnością 
siebie, która była częścią jego natury. No cóż, mogła odmówić 
i  zachować  swoją  dumę  albo  zgodzić  się  i  stracić  swe  serce, 
kiedy ich romans już się skończy. Nie miała żadnych złudzeń, 
że będzie żyć długo szczęśliwie. To nie żadna bajka.

To życie. A ono boli jak diabli.
Jej  własna  ułomność  nauczyła  ją  jednego.  Że  człowiek 

powinien koncentrować się na rzeczach, które potrafi robić, a 
pomijać te, których nie może. A więc będzie teraz częścią jego 
życia, nawet jeśli nie na zawsze.

Zdjęła  ręce  z  jego  bioder  i  przesunęła  się  obok.  Zdążyła 

zrobić dwa kroki, gdy zapytał: - Dokąd idziesz?

background image

- Idę  się  pakować.  Zostanę  z  tobą,  dopóki  dom  nie

zostanie uprzątnięty i dopóki nie wróci Brownie. Nie poszedł 
za  nią  od  razu. Zamknął  oczy  i oparł  się  o  kuchenny  blat.  A 
więc chciała się do niego

wprowadzić.  Będzie  budził  się  rankiem  z  nią  u  swego 

boku.  Będzie  widział  jej  ubrania  wiszące  obok  jego  ubrań,  a 
dom wypełniony będzie jej ciepłem i śmiechem. Kochała go.

Poczuł,  że  wszystkie  cząstki  jego  życia  układają  się  w 

jedną  całość  i  żadnej  z  nich  nie  brakuje.  Był  zdumiony, 
bowiem zanim poznał Courtney, nie uświadamiał sobie nawet 
braków  swojej  istoty.  Tylko  przebywanie  z  nią  dawało  mu 
radość.  Jej  uśmiech koił jego  samotność, której przedtem nie 
podejrzewał  w  głębi  swego  serca.  Miłość  z  nią  była  czymś, 
czego  nigdy  przedtem  nie  doświadczył,  obcowaniem  w 
najprawdziwszym sensie tego słowa.

Otworzywszy  oczy,  odepchnął  się  od  blatu  gotowy 

rozpocząć wspólne życie z Courtney.

background image

Rozdział 10
Podczas gdy Courtney zajmowała się pakowaniem swego 

podróżnego kuferka, Denver dzwonił do ekipy porządkowej, z 
której  usług  często  korzystała  jego  spółka,  i  prosił,  by
wyjechali do jej domu. Kiedy już dokładnie wysprzątają cały 
budynek, będzie musiał zaprząc własnych ludzi do malowania 
ścian.  Nie  po  to  jednak  zajmował  się  jej  domem,  aby  dalej 
mogła w nim mieszkać. Po prostu trzeba było to zrobić, a on 
miał  możliwości,  by  się  do  tego  przyczynić.  A  jeśliby  to  w 
ogóle od niego zależało, nie wróciłaby tam nigdy, chyba że po 
resztę swoich rzeczy.

Gdy  skończył  rozmowę,  wszedł  do  jej  sypialni  gnany 

niecierpliwością,  by  zabrać  dziewczynę  do  swojego  domu. 
Przebrała  się  już.  Miała teraz na sobie  dżinsy  obciskające jej 
smukłe  biodra  i  bluzeczkę  sięgającą  tuż  nad  talię.  Kiedy 
przechylała  się  nad  stojącym  na  łóżku  kuferkiem, 
prowokacyjnie  migała  mu  przed  oczami  jej  miękka  skóra 
ponad paskiem dżinsów.

Coś go ścisnęło boleśnie. Tęsknota do jej ciała paliła  mu 

wnętrzności.  Pragnienie  było  już  i  tak  wystarczająco  silne, 
zanim  posiadł  ją  po  raz  pierwszy.  Teraz  wiedział  już,  co  go 
czeka, i nagle stwierdził, że nie wytrzyma ani minuty dłużej. 
Chciał natychmiast poczuć pod sobą miękkość jej ciała. Chciał 
ją do siebie przytulić i odpędzić wszystkie wątpliwości, które 
ją dręczyły.

Courtney  nie  podniosła  głowy,  gdy  wszedł  do  pokoju  i 

zatrzymał  się  tuż  przy  niej.  Ale  kiedy  wypowiedział  jej  imię 
głosem  szorstkim  z  pożądania,  wyprostowała  się  szybko  i 
popatrzyła mu w oczy.

W  jego  oczach  wyczytała  trawiący  go  głód.  Jej  policzki 

zakwitły  rumieńcem.  Poczuła  płomień  własnej  namiętności 
liżący jej skórę. A przecież on tylko powiedział jej imię.

background image

Odebrał od niej bluzkę, którą właśnie składała, i rzucił na 

inne  leżące  w  kuferku  rzeczy.  Później  wziął  ją  za  rękę  i 
przyciągnął  dziewczynę  do  siebie.  Zniżył  usta  do  jej  warg  z 
rozpaczliwym,  zaborczym  łaknieniem.  Wsunął  rękę  pod  jej 
bluzkę.  Jęk  podniecenia  wydobył  się  z  jego  gardła,  gdy 
zamknął w swej dłoni nagą pierś. Gdyby wiedział wcześniej, 
że  nie  miała  nic  pod  spodem,  nie  byłby  w  stanie  czekać  tak 
długo, aby jej dotknąć.

Podtrzymując  ją  jednym  ramieniem,  drugą  ręką  oparł  się 

na łóżku i położył dziewczynę na materac. - Nie mogę czekać, 
Courtney. Muszę mieć cię teraz.

Gwałtownie chwyciła go ramionami. Jej pośpiech był tak 

samo silny i natychmiastowy jak jego. - Nie chcę, abyś czekał.

Jego  żądza  była  tak  gwałtowna,  iż  nie  miał  czasu,  by 

usunąć  z  nich  wszystkie  ubrania.  Rozpiął  tylko  jej  spodnie  i 
szarpnął  w  dół  przez  biodra.  Podwinął  bluzkę  do  góry,  by 
smakować  jej  ciało.  Chwyciła  jego  głowę  ciągnąc  go  do 
siebie,  a  miękki  dźwięk  wydobył  się  z  jej  piersi  i  spiralnym 
ruchem przeszył jego ciało.

Zerwał  pasek  od  własnych  dżinsów,  mocno  szarpał 

zamek,  aż  był  już  wreszcie  swobodny.  Splótł  jej  palce  ze 
swoimi i wyciągnął ich ręce wysoko ponad jej głowę. Opuścił 
biodra  pomiędzy  jej  nogi.  Oczy  zatopił  w  jej  źrenicach  i 
wniknął w nią wypełniony szczęściem, iż przyjmowała go tak 
naturalnie i namiętnie.

Była  jego  drugą  połówką,  ale  teraz  on  był  całością. 

Wszystko inne przestało istnieć, gdy zanurzył się w smakach, 
zapachach i kształtach kobiety pod nim leżącej. Jego kobiety.

Czuła  się  nieco  dziwnie,  gdy  po  raz  drugi  wchodziła  do 

domu  Denvera.  Z  pewnym  poczuciem  nierealności  patrzyła, 
jak  znosił  jej  kuferek  w  dół  do  hallu,  najwyraźniej  do  jego 
sypialni.  Tak  wiele  wydarzyło  się  w  tak  krótkim  czasie,  że 
miała  trudności  z  dostosowaniem  się  do  tych  wszystkich 

background image

zmian Przecież jeszcze nie tak dawno nie umiała nawet sobie 
wyobrazić,  by  wyjść  z  nim  gdzieś  na  kolację  a  teraz  miała 
zostać w jego mieszkaniu, w jego łóżku.

Nie  miała  żadnych złudzeń  wobec  tego,  co  przyniesie jej 

przyszłość.  Kiedy  w  jej  domu  da  się  znowu  zamieszkać,  a 
osoba winna wandalizmu zostanie złapana, wróci z powrotem 
do  siebie.  A  do  tego  czasu  nagromadzi  tyle  wspomnień,  ile 
tylko potrafi, na te smutne dni, kiedy będą one wszystkim, co 
posiada.

Wkrótce po ich przybyciu Denver odebrał telefon od Belle 

z  Sierra  Construction  i  musiał  wyjechać,  by  dopilnować 
jakiejś  nagłej  sprawy.  Starała  się  nie  okazywać  swego 
rozczarowania,  gdy  odprowadzała  go  do  drzwi.  Nie  dlatego, 
iżby  było  czymś  nadzwyczajnym,  że  wyjeżdżał  zająć  się 
problemami  zawodowymi.  Ale  po  prostu  czuła  się  obco  i 
dziwnie zostając tutaj bez niego.

Pochylił  się,  by  ja  pocałować,  i  przez  dłuższą  chwilę 

patrzył na nią badawczo. - Dobrze będziesz się tu czuła sama 
ze sobą?

- Oczywiście! - odparła, bo cóż innego mogła powiedzieć 

w takich okolicznościach.

- Trzymaj  drzwi  zamknięte,  gdy  mnie  tutaj  nie  będzie. 

Wrócę  niebawem. - Znowu  dotknął  jej  warg  i  ciężko 
westchnął. - Niech to diabli! Nie chcę cię zostawiać.

Położyła rękę na jego ramieniu i lekko popchnęła w stronę 

drzwi. - Jestem już dużą dziewczynką. Jedź i rób, co do ciebie 
należy.  Zamierzam  wszędzie  wetknąć  swój  nos,  tak  że  jeśli 
jest  tutaj  coś,  czego  nie  powinnam  zobaczyć,  lepiej  powiedz 
mi od razu.

Uśmiechnął  się  od  ucha  do  ucha. - Nie  mam  żadnych 

tajemnic,  które  chciałbym  przed  tobą  ukryć.  Myszkuj,  gdzie 
tylko chcesz.

background image

Jeszcze  raz  ją  pocałował  i  zmusił  się  do  wyjścia. 

Uśmiechnęła  się  z  jego  opieszałości.  Patrzyła,  jak  odjeżdżał, 
po  czym  zamknęła  drzwi  zatrzaskując  zamek  według  jego 
instrukcji.  Gdy  się  odwracała,  jej  stopa  zaplątała  się  w 
pleciony  dywanik  leżący  przy  drzwiach.  Wyprostowała  go, 
zdecydowana  wyśledzić  wszystkie  inne  pułapki,  których 
powinna być świadoma przebywając tutaj.

Zadzwoniła  do  Nashville,  do  matki,  by  podać  jej  numer 

telefonu  Denvera.  Była  nieco  zażenowana  stwierdziwszy,  że 
wieść o tym, iż mieszka teraz z Denverem, nie mogła sprawić 
Amethyst  większej  radości.  Matka  wręcz  nie  posiadała  się  z 
zachwytu.

- Mamo, czy nie powinnaś raczej załamywać rąk i mówić, 

jak bardzo jesteś zaszokowana tym, że twoja córka mieszka z 
mężczyzną?

- Po  pierwsze  w  ogóle  nie  jestem  osobą,  która  załamuje 

ręce. Po drugie, jak wiesz, też byłam kiedyś zakochana. - Jej 
przejmujący śmiech odbił się echem po linii. - I to nawet kilka 
razy, jak to sobie przypominasz. Myślę, że to cudowne, że ty i 
Denver  się  kochacie.  Taką  właśnie  miałam  nadzieję,  kiedy 
was  ze  sobą  zetknęłam.  Bardzo  go  lubię,  Courtney.  Kiedy 
wesele?

Nie  chciała  wyjaśniać  całej  sytuacji  przez  telefon, 

powiedziała  więc  zgodnie  z  prawdą: - Nie  rozmawialiśmy 
jeszcze o tym.

- No cóż, cokolwiek zdecydujecie, przyjadę natychmiast, 

choćbym miała odwołać występ nawet w Białym Domu.

Kilka  minut  później  Courtney  odwiesiła  słuchawkę,  a 

gratulacje  matki  dzwoniły  jej  w  uszach  jeszcze  przez  jakiś 
czas. Chciałaby powiedzieć matce prawdę, ale będzie musiała 
to  zrobić  osobiście.  Wytłumaczy  jej  wtedy,  że  mieszka  z 
Denverem tymczasowo. I dlaczego tylko tymczasowo.

background image

W  czasie  dwugodzinnej  nieobecności  Denver  zadzwonił 

do  niej  dwukrotnie.  Za  każdym  razem  nie  miał  jej  nic 
szczególnego  do  zakomunikowania,  chciał  po  prostu 
porozmawiać.  Wkrótce  wrócił  i  dom  stal  się  sanktuarium 
miłości, w którym odcięci  od świata mogli spędzać w swych 
ramionach godziny szczęścia.

Do  piątku  Courtney  przyzwyczaiła  się  już  trochę  do 

mieszkania  w  jego  domu.  Wprowadziła  nawet  kilka 
niewielkich zmian. Usunęła na przykład, rozmaite dywaniki z 
korytarza i kuchni. Ubrania, które ze sobą przywiozła, zawisły 
w  szafie  razem  z  rzeczami  Denvera,  szczoteczka  do  zębów 
stanęła w kubku obok jego przyborów. Kiedy przywieźli z jej 
domu  papiery  i  materiały  naukowe,  pracowała  w  czasie  dnia 
nad swoją dysertacją, podczas gdy on był w biurze.

Nie  ustalali  żadnego  porządku  jedzenia  kolacji  czy 

udawania  się  na  spoczynek.  Pierwszy  wieczór  spędzili  w 
sypialni - od chwili gdy zapukał do drzwi wejściowych aż do 
północy, kiedy to głód innego rodzaju wygonił ich do kuchni. 
Na  drugi  wieczór  Courtney  zaplanowała  piknik  z  kolacją  na 
jego  patio,  ale  zostało  to  odłożone  w  momencie,  gdy  po 
powrocie do domu pocałował ją na przywitanie.

Oprócz  kanapek,  które  ewentualnie  zjadali  wieczorem, 

żyli  właściwie  tylko  miłością.  Tak  przynajmniej  było  z 
Courtney. W chwilach szalonych uniesień mówił, jak jest mu 
dobrze, jak bardzo jej pragnie i jak myśli o niej będąc w czasie 
dnia  daleko od domu. Ale  ani  razu  nie  usłyszała tych  dwóch 
słów, na które czekała z takim bólem.

Dopiero  w  sobotę  realny  świat  dał  o  sobie  znać.  Po 

leniwym śniadaniu, poprzedzonym przedłużającą się wspólną 
kąpielą  pod  prysznicem,  Denver  poprosił  ją,  by  pojechali 
sprawdzić, co zostało zrobione w domu na plantacji.

Podczas gdy on krążył po parterze z jednym z nadzorców, 

Courtney  posuwała  się  mozolnie  przez  dwie  kondygnacje 

background image

schodów,  by  dokonać  obławy  na  szafy  z  ciuchami  Crystal. 
Chciała zmienić ubranie. Mogła co prawda poprosić Denvera, 
by  zawiózł  ją  do  domu  w  Yorktown,  ale  tak  naprawdę  nie 
chciała  wiedzieć,  ile  już  wykonały  ekipy  wynajęte  do 
sprzątania  i  malowania.  Pragnęła  zrobić  zapas  z  czasu 
spędzonego  z Denverem,  tak  jak  nędzarz  ze  skromnej  sumki 
pieniędzy.

Wyciągnęła  już  kilka  rzeczy  na  łóżko  Crystal,  kiedy 

wszedł  Denver.  Usiadł  na  brzegu  łóżka. - Nie  masz  nic 
przeciwko  temu,  żebyśmy  tu  zostali  jeszcze  przez  kilka 
godzin? - zapytał. - Jeden z dostawców przywozi po południu 
pewne materiały. Chcę sprawdzić jakość desek.

Odwrócona  do  niego  plecami  nadal  przesuwała  kolejne 

wieszaki przeglądając sportową odzież Crystal. - Nie mam nic 
przeciwko temu.

Denver  obrzucił  wzrokiem  nieomal  pękającą  w  szwach 

szafę. Może gust Crystal różnił się od gustu Courtney, ale za 
to  starsza  siostra  bardziej  przypominała  wzrostem  Courtney 
niż niższa Amber.

- Starczy nam jeszcze czasu, bym zawiózł cię do twojego 

domu - powiedział - jeśli nie możesz znaleźć u Crystal jakiejś 
wytwornej  sukienki.  Nie  będzie  to  zresztą  aż  tak  oficjalne. 
Wystarczy koktajlowa sukienka.

Odwróciła  się  nagłym  ruchem,  zmarszczka  zakłopotania 

przecięła jej czoło. - A po cóż mi koktajlowa sukienka?

- Na  wieczorny  bankiet. - Gdy  zobaczył,  że  zmarszczka 

jej  się  pogłębiła, dorzucił: - Towarzystwo  budowlane  wręcza 
Phoenixowi  i  mnie  nagrodę.  Dzisiaj  wieczorem  jest  bankiet. 
Pamiętasz?

Zapomniała  o  tym.  Może  umyślnie,  bo  wcale  nie  chciała 

tam iść, ale zdawała sobie sprawę, że Denver będzie tak samo 
uparty  jak  wtedy,  gdy  po  raz  pierwszy  poruszał  tę  sprawę. 
Stosując taktykę wymijającą odwróciła się do szafy, by znowu 

background image

przeglądać ciuchy Crystal. Trzy sukienki byłyby odpowiednie. 
Ale wszystkie miały długość do kolan, jeśli nie krótszą.

Nie  była  pewna,  czy  Denver  opuścił  łóżko,  póki  nie 

poczuła na ramionach jego ciepłych, wielkich dłoni. Łagodnie 
zwrócił  ją  twarzą  do  siebie. - Myślałem,  że  już  to 
uzgodniliśmy. Zgodziłaś się iść ze mną.

- Wiem. Pójdę.

Gładził  kciukiem  miękką  skórę  na  jej  szyi. - Dlaczego 

mam  wrażenie,  że  chcesz  dodać  coś  zaczynającego  się  od 
„ale".

Uśmiechnęła  się.  Był  diabelnie  spostrzegawczy. - Ale 

wszystkie  sukienki  Crystal,  które  by  się  ewentualnie 
nadawały, są krótkie. Niektóre bardzo krótkie. Spodnie też nie 
są eleganckie.

Denver wiedział, do czego prowadziła ta rozmowa, ale nie 

miał zamiaru pozwolić, by skończyła się tak, jak chciała tego 
Courtney. - Załóż  więc  którąś  z  tych  krótkich  sukienek. -
Sięgnął do szafy i wyjął sukienkę w kolorze morskiej zieleni. -
Co złego widzisz w tej?

Wzięła  ją  od  niego  i  wepchnęła  z  powrotem  do  szafy. -

Jest za krótka.

Zaczekał, aż znów przeniosła spojrzenie na niego. Wtedy 

uśmiechnął  się  powoli  nie  starając  się  ukryć  tęsknoty  w 
oczach. - Posłuchaj  mężczyzny,  który  zna  się  na  tych 
sprawach. Masz wspaniałe nogi. Zauważyłem.

Poczuła  się  zapędzona  w  kozi  róg.  I  przez  niego  i  przez 

sytuację. - Nie lubię nosić publicznie krótkich sukienek. Moja 
klamra rzuca się w oczy jak neon w ciemnym pokoju.

Przeczesał  palcami  jej  włosy  zmuszając  ją,  by  na  niego 

popatrzyła. - To ty rzucasz się w oczy pośród tłumu. A to nie 
ma nic wspólnego z twoją klamrą.

Westchnęła ciężko. - Ty tego nie rozumiesz.

background image

- Prawdopodobnie  nie - przyznał. - Nigdy  nie  musiałem 

iść przez życie z klamrą na nodze, nie mogę więc tego w pełni 
zrozumieć. Chciałbym tylko, abyś nie zważała na to, co ludzie 
myślą - przez wzgląd na ciebie, nie na mnie - ale wiem, że tak 
nie  jest.  I  od  tego  musimy  zacząć.  Poza  tym,  nie  możemy 
całkowicie  zamknąć  się  przed  światem,  Courtney.  Istnieją 
pewne towarzyskie zobowiązania, których ty i ja nie możemy 
ignorować. Dziś wieczór ja mam zobowiązania. I nie chcę iść 
sam. Chcę ciebie mieć u mego boku.

Zabrzmiało to tak po prostu, pomyślała. A ona skończyła 

przecież z uciekaniem. Dzisiaj jest tak samo dobra okazja jak 
kiedy  indziej,  by  udowodnić  to  jemu  i  sobie  samej.  Denver 
mówił,  że  klamra  mu  nie  przeszkadza.  Będzie  mogła  się 
przekonać, czy to prawda.

Kiedy  przybyli  do  hotelu  w  centrum  Richmond,  gdzie 

odbywał  się  bankiet,  wpadli  prosto  na  Phoenixa  w  głównym 
hallu.  Przylepioną  kurczowo  do  jego  ramienia,  oszołomioną 
blondynkę  przedstawił  jako  swoją  fizykoterapeutkę,  Tamarę 
Brown.  Kobieta  z  pewnością  nie  miała  na  sobie 
obowiązującego  w  takich  sytuacjach  stroju.  Nosiła 
jaskraworóżową  sukienkę  z  metalicznej  lykry,  która  niewiele 
pozostawiała  dla  wyobraźni.  Tamara  odpowiedziała  im 
czarującym  uśmiechem  zupełnie  niepomna  na  spojrzenia, 
którymi obdarzali ją wszyscy zebrani w kuluarach mężczyźni. 
Jeden  z  nich  wpadł  z  trzaskiem  na  posadzoną  w  glinianym 
naczyniu wielką palmę, bowiem zamiast patrzeć, gdzie idzie, 
strzelał oczami do Tamary.

Denver  z  rozbawioną  miną  wziął  Courtney  za  ramię  i 

powiódł  w  stronę  ogromnej  sali  bankietowej.  Zdawała  sobie 
sprawę,  że  skoro  dostrzegł,  jakie  zainteresowanie  wzbudzała 
dziewczyna  Phoenixa,  nie przepuścił  także  ciekawskich 
spojrzeń,  które  od  czasu  do  czasu  zatrzymywały  się  na  niej. 
Ludzie nie patrzyli jednak na nią z tych samych powodów co 

background image

na Tamarę. W morskozielonej sukience pożyczonej od Crystal 
Courtney  wyglądała  statecznie,  nieomal  matronowato,  w 
porównaniu  z  Tamarą w obciskającym  ciało łaszku.  Atrakcją 
była klamra, a nie jej figura.

Nagle  Denver  zwrócił  ku  niej  swój  ciepły  uśmiech  i 

ścisnął palcami jej ramię. Zapomniała o wszystkim. Był tylko 
on.

Kiedy doszli do ich stołu, Courtney zauważyła, że Phoenix 

nauczył się tych samych zasad rycerskości od ich matki. Tak 
jak  Denver  podał  krzesło  swej  damie,  po  czym  usiadł  obok 
niej.

Przy  dużym,  okrągłym  stole  siedziała  jeszcze  jedna  para. 

Courtney nie musiała zapoznać się z mężczyzną, który wstał, 
kiedy się zbliżali. Zamiast policyjnego munduru Stan miał na 
sobie  ciemny  garnitur  i  krawat.  Zanim  mógł  dopełnić 
honorów, rudowłosa kobieta obok niego wyskoczyła z krzesła 
i przerzuciła przez niego ramię, by uścisnąć dłoń Courtney.

- Hej!  Jestem  Belle.  Szaleję  z  radości,  że  mogę  cię 

poznać.  Słowo  daję,  myślałam już,  że  nigdy  cię nie  zobaczę, 
gdy Denver zwlekał z przyprowadzeniem ciebie do biura.

Nadal  stojąc  Courtney  uścisnęła  rękę  kobiety. - Miło  mi 

cię poznać, Belle.

Zgodnie  ze  swym  zwykłym,  szczerym  sposobem  bycia 

Belle  powiedziała: - Zauważyłam,  że  nosisz  klamrę. 
Widocznie twoja jest lepsza niż ta, którą przez kilka lat nosił 
na  kolanie  mój  kuzyn,  Jimmy  Ray,  po  wypadku 
samochodowym.  Gdziekolwiek  chodził,  musiał  brać  ze  sobą 
olejarkę,  bo cholerna  klamra  stale  się  zacinała. Nazywaliśmy 
go  Blaszany  Człowiek.  Wiesz,  z  serialu  Czarnoksiężnik  z 
krainy  Oz. - Przerwała,  żeby  zaczerpnąć  oddechu,  po  czym 
spytała: - A co tobie się stało?

Courtney  uświadomiła  sobie,  że  Denver  stoi  za  nią 

kompletnie bez ruchu. Uśmiechnąwszy się do jego sekretarki, 

background image

odparła: - Urodziłam się ze zdeformowaną stopą. Klamra ma 
tak usztywniać kostkę, by wytrzymała mój ciężar.

Belle uśmiechnęła się szeroko. - My, kobiety, robimy, co 

się da, by pomóc naturze. Ja sama musiałam nosić wypchany 
stanik do piętnastego roku życia.

Ta  mała  niedyskrecja  wywołała  przy  stole  rozmaite 

reakcje.  Stan  zrobił  się  czerwony.  Phoenix  parsknął 
śmiechem. Courtney uśmiechnęła się przez ramię do Denvera, 
a  on  odpowiedział  jej  uśmiechem.  Kiedy  usiadła,  poczuła  na 
ramieniu  ciężar  jego  dłoni,  komunikujący  radość  z  jej 
uczciwej odpowiedzi.

Pozostała  część  wieczoru  upłynęła  tak  szybko,  że  w 

pamięci  Courtney  pozostała  tylko  seria  obrazów.  Podano 
najpierw  niczym  nie  wyróżniającą  się  kolację,  po  czym 
rozpoczęły  się  przemówienia.  Jedynym,  które  oklaskiwała  z 
jakim takim entuzjazmem, była krótka, zaprawiona humorem 
przemowa Phoenixa, jaką wygłosił on po otrzymaniu nagrody 
dla braci Sierra.

Przez  cały  wieczór  Denver  nie  opuszczał  jej  boku,  z 

wyjątkiem  momentu,  kiedy  musiał  wraz  z  bratem  wystąpić 
przed  zebranych.  Odnajdywał  nieskończoną  ilość  sposobów, 
by  jej  dotknąć.  Niektóre  z  tych  dotknięć  rzucały  się  w  oczy, 
inne  były  bardziej  subtelne,  a  wszystkie  zaborcze  i 
podniecające, jak zresztą i sposób, w który na nią patrzył.

Kiedy  bankiet  zbliżał  się  już  do  końca,  nie  trzeba  było 

nakłaniać jej do wyjścia, chociaż bawiła się o wiele lepiej, niż 
się  spodziewała.  Ale  każdy  przelotny  dotyk,  każde  natężone 
spojrzenie ze strony Denvera, dolewało oliwy do płonącego w 
jej wnętrzu ognia, aż myślała, że spali się do cna.

Gdy już usadził ją na przednim siedzeniu swej ciężarówki, 

a sam wspiął się za kierownicę, przyciągnął dziewczynę bliżej 
siebie. Splótł palce z jej palcami i oparł ich połączone ręce na 
swym twardym udzie.

background image

- No i co, mała nauczycielko, zdałem? . .

Myśl  jej  grzała  się  w  promieniach  niesionych  żyłami  po 

całym jej ciele. Nie rozumiała, co do niej mówił. Poprosiła, by 
powtórzył.

- Przeszedłem przez twój test?
- Co za test?
- Czyż  nie  zastanawiałaś  się,  jak  się  zachowam,  gdy 

pójdziemy  razem  między  ludzi.  Czy  będę  szedł  trzy  kroki 
przed  tobą,  czy  będę  zakłopotany,  bo  ty  będziesz  utykała  u 
mego boku? - Mocniej ścisnął jej rękę. - Przyznaj. Martwiłaś 
się, jak będę reagował, gdy ludzie zauważą twoją klamrę. I to 
był jeden z powodów, dla którego początkowo nie chciałaś ze 
mną iść.

Unikała jego wzroku. - Wiem. Powiedziałeś, że klamra ci 

nie  przeszkadza,  ale  ja  musiałam  wiedzieć  na  pewno.  Kiedy 
byliśmy  tylko  we  dwoje,  zdawałeś  się  akceptować  to  jako 
część pakunku zwanego Courtney Caine. Ale...

- Ale ty musiałaś wiedzieć na pewno - dokończył za nią. -

Rozumiem, Courtney. Twoja duma już raz ucierpiała, gdy ten 
żłób  powiedział  ci,  że  nie  chce  by  was  razem  widywano. 
Wcale  cię  nie  winię,  że  nie  chciałaś,  by  to  przedstawienie 
znów się powtórzyło.

Pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Nie miałabym 

nic  przeciwko  powtórzeniu  przedstawienia  innego  rodzaju, 
gdy tylko dostaniemy się do domu. Nacisnął pedał gazu. - To 
mogę ci zagwarantować.

* * *
Następnego ranka jedli  właśnie na patio późne śniadanie, 

kiedy  ktoś  zadzwonił  do  drzwi.  Denver  poszedł  otworzyć,  a 
Courtney nalała sobie drugą filiżankę kawy. Beau podbiegł do 
niej  trzymając  coś  w  pysku.  Było  to  coś  w  rodzaju  palika 
przewiązanego różową, świecącą tasiemką.

background image

Beau  buntował  się,  gdy  usiłowała  mu  to  odebrać,  ale  w 

końcu jej się to udało akurat w chwili, gdy powrócił Denver z 
Phoenixem u swego boku.

- Przytulnie  tutaj.  Jaka  rodzinna  atmosfera - rzekł 

przeciągle  Phoenix  obrzucając  wzrokiem  pozostałości  po  ich 
posiłku  i  złożoną  gazetę  obok  talerza  Denvera.  Zerknął  na 
brata. - Byłbym użył mojego klucza, by tu się dostać, ale nie 
miałem pewności, na co się natknę, teraz gdy masz lokatorkę.

Denver lekko się uśmiechnął. - Powiedz jej lepiej o tym, o 

czym  rozmawialiśmy  przed  chwilą.  Phoenix  usiadł  i  sięgnął 
przez  stół do talerza  Denvera po grzankę. - Stan tutaj  jedzie. 
Ma pewne informacje o tych łobuzach.

- Łobuzach? - powtórzyła  przerażona. - Było  ich  więcej 

niż jeden?

- W rzeczy samej. Był jeden chłopak i jego dziewczyna. 

Nazwisko  dzieciaka  brzmi  Stewart,  David  Stewart.  Nie 
zapamiętałem,  jak  ona  się  nazywa,  wiem  tylko,  że  to  jego 
panienka.  Zdaje  się,  że  te  dzieciaki  ciebie  obarczały  winą  za 
to,  że  nie  spotkają  się  jesienią,  gdy  zaczyna  się  nauka  w 
college'ach. Ponieważ Stewart oblał egzamin, dało mu to zbyt 
niską  ocenę,  by  dostać  się  do  tej  samej  uczelni,  co  ona. 
Najwyraźniej  nie  popisał  się  również  z  innych  przedmiotów, 
ale z jakiegoś powodu jego dziewczyna winiła ciebie. To ona 
właśnie  wraz  ze  swymi  przyjaciółmi  zdemolowała  ci  dom. 
David napisał kartkę i wykonał telefon. Nie widział nawet, że 
jego  ukochana  zrobiła  całą  tę  robotę  w  twoim  mieszkaniu. 
Stan  jedzie  tutaj  dowiedzieć  się,  jak  według  ciebie  należy 
postąpić  z  Romeo  i  Julią,  którzy  tak  się  kochają,  że  nawet 
błędy robią takie same.

Courtney  wyprostowała  się  na  krześle. - Ostatniego 

wieczoru  na  bankiecie  nic  nie  mówił.  Kiedy  to  wszystko 
odkrył?

background image

- Gdyby  Stan  nie  zabrał  Belle  na  ten  bankiet,  mógłby 

przypłacić  to  życiem.  Wysłał  więc  swego  wspólnika,  by 
sprawdził  dzieciaka.  Partner  zadzwonił  do  niego  rankiem  z 
wiadomością, że było ich dwoje.

Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Nie mogę wprost 

uwierzyć,  że  to  David.  Nigdy  nie  brał  niczego  na  serio, 
żartował  i  wszystko  krytykował.  Jest  sprytny  ale  leniwy, 
bardziej  zainteresowany  spędzaniem  przyjemnie  czasu  niż 
nauką.

Phoenix  strząsnął  z  palców  okruchy  bułki. - Ale  za  to 

swoją  dziewczynę  brał  na  serio.  Czy  to  ona  skłoniła  go  do 
pogróżek względem ciebie, czy też nie, to nie ma znaczenia. I 
tak jest winien. Od ciebie zależy, co się z nimi stanie.

Ode  mnie  zależy,  co  się  z  nimi  stanie?  zastanawiała  się 

Courtney.  Potrafiła  zrozumieć  motywację  kryjącą  się  za 
zachowaniem  dzieciaków,  nawet  jeśli  nie  aprobowała  ich 
metod.  Może  gdyby  sama  nie  była  zakochana,  nie 
sympatyzowałaby  z  pragnieniem  młodej  pary,  która  chciała 
być  razem.  Ale  przecież  i  ona  sama  wprowadziła  się  do 
Denvera żyjąc z nim w grzechu, co zupełnie nie zgadzało się z 
jej charakterem.

Ani Denver, ani Phoenix nie ponaglali jej z odpowiedzią. 

Omawiali  roboty  na  plantacji,  dopóki  nie  odezwał  się 
dzwonek  przy  wejściowych  drzwiach  i  Denver  nie  poszedł 
wpuścić Stana.

Nie  była  zdecydowana,  co  postanowić,  aż  do  chwili  gdy 

zobaczyła  wracającego  przez  patio  Denvera  prowadzącego 
Stana.  Słońce  odbiło  się  refleksem  od  jego  czarnych  włosów 
ogrzewając  swym  ciepłem  śniadą  skórę  jego  twarzy.  Dżinsy 
obciskały  smukłe  biodra,  gdy  długimi  krokami  przemierzał 
odległość  między  drzwiami  a  stołem.  Od  samego  patrzenia, 
jak  zbliża  się  w  jej  stronę,  wyschły  jej  usta.  Uciekła 

background image

spojrzeniem  w  obawie,  że  w  oczach  jej  odbiją  się  wszystkie 
uczucia.

Być  może  mężczyźni  nie  zrozumieją  jej  decyzji,  ale 

wiedziała już, co musi zrobić.

Miała rację. Nie zrozumieli, szczególnie Stan, który uznał, 

że  puszczenie  dzieciom  płazem  tego,  co  zrobili,  jest 
niesłuszne.

- Wcale  nie  puszczam  im  wszystkiego  płazem -

wyjaśniała  cierpliwie. - Wierzcie  mi,  to,  że  David  będzie 
musiał  chodzić  do  letniej  szkoły,  będzie  wystarczającą  karą 
dla  nich  obojga.  Zamiast  cieszyć  się  beztroskim  latem,  on 
będzie  musiał  pocić  się  nad  nauką,  a  ona  będzie  musiała 
spędzać więcej czasu sama a nie z nim. W ten sposób od niego 
będzie zależało, czy na tyle poprawi swe oceny, by dostać się 
do  college'u.  Nie  będzie  mógł  obwiniać  nikogo  innego  za 
swoje kłopoty.

Jako  policjant,  Stan  miał  najwyraźniej  problemy  z  jej 

pojmowaniem  kary. - Mimo  wszystko  uważam,  że 
powinniśmy  poinformować  rodziców.  Jego  i  jej.  Chociaż 
Stewart jest pełnoletni, potrzeba jednak, by rodzice pilnowali 
go,  czy  chodzi  do  letniej  szkółki,  a  ją,  czy  odpowiednio 
zachowuje się przez resztę wakacji.

Courtney  potrząsnęła  przecząco  głową. - Nie,  to  musi 

zależeć od Davida, czy przyłoży się do nauki. Dopiero wtedy 
wyciągnie w ogóle jakąś lekcję z całej sprawy. - Zwróciła się 
do Denvera: - Pomyślałam właśnie, że za karę mogliby zrobić 
coś  innego.  Może  ty  byś  znalazł  dla  nich  jakąś  robotę  na 
budowie  w  Yorktown,  skoro  twoja  ekipa  sprząta  za  nich 
bałagan.

Phoenix  zachichotał. - Jesteś  chodzącą  łagodnością,  A -

kuku. Masz słabość do zakochanych.

Stan odsunął się z krzesłem od stołu i wstał. - Może masz 

rację,  Courtney.  Bóg  jeden  wie,  jak  wiele  widziałem  już 

background image

historii,  kiedy  nie  pomagała  twarda  ręka.  Być  może  twoja 
metoda zadziała lepiej.

- Chcę  ci  podziękować  za  cały  twój  trud - powiedziała 

wyciągając do niego rękę.

Uścisnął jej dłoń z uśmiechem. - No, to co innego. A tak 

przy okazji, twój dom wrócił już prawie do normalnego stanu. 
Wczoraj  rano  wziąłem  tam  Stewarta,  żeby  zobaczył,  co 
zrobiła  jego  dziewczyna,  ale  sprzątacze  i  malarze 
doprowadzili  wszystko  do  takiego  stanu,  że  wygląda  jak 
nowe. - Zwrócił  się  do  Denvera,  który  także  podniósł  się  z 
miejsca: - Belle kazała ci podziękować za bilety na wczorajszy 
bankiet. Bardzo nam się podobało, z wyjątkiem przemówień.

Phoenix  przeszedł  do  ofensywy. - Ja  byłem  jednym  z 

mówców, wiesz o tym.

Stan parsknął śmiechem. - Ciebie też wciągnęła na swoją 

listę  przynudzaczy.  Uważała,  że  powinieneś  był  powiedzieć 
kilka dowcipów. Może wtedy ludziom udałoby się nie zasnąć.

- Phoenix  wstał. - Powiedz  naszej  gorącej,  południowej 

Belle, żeby lepiej pilnowała swych spinaczy do papieru. Będę 
je musiał wszystkie nawlec na sznurek, żeby się nie pętały po 
podłodze. - Wziąwszy policjanta za ramię ruszył ku drzwiom.
- Odprowadzę  cię  do  samochodu.  Myślę,  że  nadszedł 
najwyższy czas, by cię ostrzec. Nasza sekretarka ma zwyczaj 
podkradania  komuś  jedzenia  z  talerza.  Nie  robiła  tego 
ostatniego  wieczoru,  bo  każdy  miał  to  samo  do  jedzenia,  ale 
pilnuj swojej kolacji, gdy pójdziecie do restauracji. Nawet nie 
zauważysz, jak cię okradnie.

Denver  nadal  jeszcze  stał  przy  swoim  krześle,  kiedy 

stopniowo  zamierał  w  oddali  głos  jego  brata.  Courtney 
zauważyła, że podczas całej dyskusji, która się tu toczyła, on 
zachował milczenie. Zastanawiała się, czy Denver uznał ją za 
głupią, że nie żądała ukarania nastolatków. Kiedy spoglądał w 
dal,  oczy  jego  były  bardzo  poważne,  a  usta  ułożyły  się  w 

background image

cienką  linijkę,  jakby  był  z  czegoś  niezadowolony.  Miała 
wrażenie, że zna przyczynę.

- Nie aprobujesz tego, co zrobiłam, prawda? - spytała.

Popatrzył na nią. - Nie mogę być obiektywny w stosunku 

do  jakiegoś  młodzika,  który  ci  groził,  Courtney.  Gdyby  cię 
skrzywdził,  chciałbym,  by  go  złapano  i  poćwiartowano. 
Faktycznie,  uważam,  że  pozwoliłaś  mu  z  tego  wyjść  zbyt 
łatwym kosztem, ale jest to twoja decyzja. - Opuścił wzrok na 
drążek leżący nadal na jej kolanach. - Po co ci to?

Spojrzała  w  dół.  Kompletnie  zapomniała  o  kawałku 

drzewa,  który zabrała psu. - Beau nosił to w pysku. - Podała 
mu  drążek,  ciekawa,  dlaczego  patrzył  nań  tak  dziwnym 
wzrokiem. - A co? czy to coś ważnego?

Minę miał zamyśloną i osobliwie napiętą, gdy wyciągał do 

niej  rękę. - Włożę  to  z  powrotem  tam,  gdzie  powinno  być. 
Chodź ze mną.

Zaintrygowana,  wzięła  go  za  ramię  i  wstała.  Ale  zamiast 

się ruszyć, utkwił w niej oczy. Łagodny powiew zwichrzył jej 
włosy.  Oddech  uwiązł  jej  w  gardle,  gdy  zobaczyła,  jak 
ciemnieją mu oczy.

Wniosek  mógł  być  tylko  jeden.  Dobierał  odpowiednie 

słowa,  by oświadczyć, że odwiezie ją  do domu. Usłyszał  był 
od Stana, że dom uprzątnięto. Nie było więc żadnego powodu, 
aby nadal tu z nim pozostawała. Ale chociaż spodziewała się 
tego  przecież,  to  jednak  koniec  przychodził  wcześniej,  niż 
sądziła.

- Nie  musisz  nic  mówić,  Denver - rzekła  starając  się 

ułatwić to i jemu i sobie. - Wiem, że na mnie już czas.

Nie  byłby  bardziej  wstrząśnięty,  gdyby  wrzasnęła  i  go 

uderzyła. - O czym ty w ogóle mówisz? Nigdzie nie pójdziesz.

- Ale  Stan  powiedział,  że  mój dom  jest  już  gotowy.  Nie 

ma żadnego powodu, bym dłużej z tobą zostawała.

- Tak myślisz? Muszę ci w takim razie coś pokazać.

background image

Ścisnął  mocniej  jej  rękę  i  pociągnął  dziewczynę  przez 

patio w stronę trawnika na tyłach domu. Chociaż sam naglony 
gniewem, pilnował się, aby jej nie pośpieszać.

Kiedy  doszedł  do  miejsca,  gdzie  niewielka  dziura 

ukazywała czarną ziemię, puścił jej rękę i wbił kołek w otwór. 
Wyprostowawszy  się  wskazał  jej  drugi  palik  tkwiący  jakieś 
dwadzieścia stóp przed nimi. - Widzisz ten kołek?

- Tak, widzę - odpowiedziała Courtney kompletnie zbita z 

tropu.  Zatoczył  ręką  półkole  w  stronę  patio. - A  widzisz 
tamten?

- No tak. - Tym razem ona wskazała przed siebie. - A tam 

jest jeszcze jeden.

Ujął jej twarz w obie dłonie zwracając ku sobie jej oczy. -

Buduję  tutaj  basen  dla  ciebie - powiedział  głosem  niskim  i 
głębokim. - To jedyna rzecz, która jest w twoim domu, a nie 
ma  u  mnie.  Jeśli  Brownie  zechce  z  nami  zamieszkać,  jest  tu 
dużo  miejsca.  A  Beau  już  jest  tutaj  szczęśliwy. - Zaczerpnął 
oddechu  jakby  przygotowując  się  do  długiego  skoku  z 
wysokiej  skały. - Nie  chcę,  byś  wracała  do  swojego  domu. 
Chcę, byś mieszkała ze mną.

- Jak długo? - spytała zdumiona, że w ogóle jeszcze jest w 

stanie  wydobyć  z  siebie  głos.  Spojrzał  na  nią  stropiony. -
Resztę twojego życia, oczywiście. A ty co myślałaś?

- Nie  wiem,  co  myślałam - powiedziała  powoli. 

Zobaczyła w jego oczach, że został zraniony, jakby skaleczyła 
go  w  jakiś  niepojęty  dla  niej  sposób. - Denver,  dlaczego 
chcesz,  bym  z  tobą  zamieszkała?  Muszę  wiedzieć.  Kocham 
cię  i  wszystko  bym  dla  ciebie  zrobiła,  ale  nie  jestem  pewna, 
czy będę mogła z tobą mieszkać, jeśli jestem tylko kimś, kto 
ogrzewa ci łóżko.

Patrzyła  zafascynowana,  jak  mięknie  wyraz  jego  twarzy, 

jak  jego  wargi  z  wolna  układają  się  w.  uśmiech,  który  tak 

background image

kochała.  Potrząsnął  głową  ze  zdumieniem. - Myślałem,  że 
wiesz.

- Wszystko,  co  wiem,  to  to,  że  nigdy  nie  byłam  tak 

pogubiona  i  tak  szczęśliwa  jak  przez  parę  ostatnich  dni.  I 
nigdy  nie  byłam  tak  przygnębiona  jak  w  chwilach,  gdy 
myślałam, że będę musiała cię opuścić.

Pogładził  dłonią  jej  włosy  i  pochylił  głowę.  Tuż  przy  jej 

ustach wyszeptał: - Kocham cię, Emerald Courtney Caine. Już 
pierwszego  wieczora,  kiedy  cię  spotkałem,  pragnąłem,  byś 
zmieniła swoje nazwisko na Emerald Courtney Sierra i została 
ze mną aż do końca naszych dni.

Twarz jej zapłonęła radością. Zarzuciła mu ręce na szyję, 

nieomal  go  wywracając.  Rozgniatała  wargami  jego  usta 
nieomal nieświadoma, że porwał ją w ramiona, uniósł do góry 
i wirował dookoła w szalonym pocałunku.

- Czy mam to rozumieć jako: tak? - spytał, gdy pozwolił 

jej stanąć znów na nogi.

- Tak - odparła. Oczy jej jaśniały szczęściem.
- Masz szczęście, że odpowiedziałaś: tak - szepnął, znowu 

pochylając  się  nad  nią. - Nie  przyjąłbym  żadnej  innej 
odpowiedzi.

Całował  ją  leniwie,  głęboko.  Obejmował  ją  ramionami, 

jak najcenniejszy na świecie skarb.

Żadne  z  nich  nie  zauważyło  Beau  kłusującego  w  stronę 

palika,  który  Denver  dopiero  co  wstawił  na  swoje  miejsce. 
Pies chwycił go zębami, wyciągnął z ziemi i przyniósł do nich 
rzucając na trawę koło ich stóp. Długo będzie musiał czekać, 
aż któreś z nich to zauważy.