73 Pan Samochodzik i Sztolnia Hexe Sebastian Miernicki

SEBASTIAN MIERNICKI









PAN SAMOCHODZIK


I…


SZTOLNIA „HEXE”



WSTĘP


Było ich dwóch. Znali się jeszcze z dzieciństwa, kiedy razem biegali pomiędzy starymi kamienicami w Osnabrück. Znali tam każdy kamień, wszystkie legendy i opowieści. Najbardziej lubili okolice bramy, na której złotymi literami napisano o bohaterskim batalionie z tego miasta, który brał udział w bitwie pod Waterloo.

Obaj chcieli iść do wojska, ale Niemcy przegrali Wielką Wojnę i dawnej, silnej i dużej armii nie mogło być. Oficer Reichswehry, znajomy ich ojców, powiedział, żeby studiowali, bo nowa armia będzie potrzebowała wykształconych oficerów.

Pierwszy, Walther, wybrał historię sztuki. Drugi, Andreas, studiował fizykę, zwłaszcza interesowała go teoria Einsteina. Spotykali się w rodzinnym mieście tylko na krótko, w czasie wakacji. Kiedy w latach trzydziestych naziści doszli do władzy, obaj znaleźli swoje miejsce w wojsku, obaj w pionie naukowym. W chwili wybuchu wojny walczyli na froncie w dywizji piechoty. Walther był ranny w walkach o polskie bunkry pod Mławą. Andreas dotrwał do końca, do spotkania z Rosjanami w Brześciu nad Bugiem.

Potem Walther nie walczył na pierwszej linii frontu. Był odpowiedzialny za „zabezpieczanie” dzieł sztuki na terenach okupowanych. Wierzył, że ratuje je przed utratą, aby nie trafiły do rąk fanatyków z SS, którzy niszczyli wszystko co było „niegermańskie”. Miał nadzieję, że kiedyś będzie świat bez wojen, a mieszkańcy Wielkich Niemiec będą zwiedzać gigantyczne galerie, gdzie obejrzą przekrój sztuki wszystkich kultur.

Andreas od swojego zwierzchnika, profesora, którego syn jakimś cudem uniknął wysłania na front wschodni, dowiedział się, że front walki naukowej jest równie ważny jak przelewanie krwi w okopach. Tak Andreas tułał się po instytutach naukowych, dopingował pracujących tam ludzi, wierząc, że może kiedyś jednym ruchem uda się zakończyć wszystkie wojny, bo wszyscy będą się bali „Wiedźmy”. To ona miała dać energię nowym wynalazkom. Działo strzelające promieniami, bomba o straszliwej sile, zwana „Pięścią” lub „Młotem”, projekt „Niewidoczna Fala” mogły powstać tylko dzięki „Wiedźmie”. Jej dom budowano od połowy wojny w górach w pobliżu miejsca, gdzie miał zamieszkać Hitler. Andreas często wizytował budowę. Patrzył na brudne, wymęczone cienie ludzkie z trudem wkuwające się w skały, po to tylko, by „Wiedźma” miała przytulne gniazdko.

Nieuchronnie zbliżał się koniec. Śmierć tysięcy robotników, energiczna praca najlepszych inżynierów i profesorów, poświęcenie żołnierzy na froncie nie pomogły i klęska była nieuchronna. Wtedy Walther i Andreas spotkali się na zrujnowanej ulicy Berlina. Był marzec 1945 roku. Mieli razem wykonać zadanie dla SS. Obaj wiedzieli, kim byli ci ludzie mieniący się „gwardzistami Adolfa Hitlera”, ale władza tych potworów wciąż była duża. Mogli jedynie przygotować zagadkę, którą tylko oni - chłopcy z uliczek Osnabrück - byli w stanie rozwiązać.

Zrządzenie losu sprawiło, że Walther nie dożył końca wojny - zginął podczas nalotu. Andreasa poszukiwali alianci, oficjalnie za zbrodnie na jeńcach obozu koncentracyjnego, a tak naprawdę interesowało ich, co Andreas wiedział o pracy niemieckich naukowców i gdzie jest „Wiedźma”. Andreas musiał się ukrywać i wtedy pomoc okazali mu ludzie z SS, jedyni, którzy nie chcieli go wydać - oczywiście pod pewnym warunkiem.


ROZDZIAŁ PIERWSZY


SPOTKANIE Z PIRANIĄ * PRZESŁUCHANIE „FRANCUZA” * KOGO POTRZEBUJE KUSY? * KOLACJA W „SZAROTCE” * PRZYGOTOWANIA DO AKCJI * MARLON I JEGO TOWARZYSZKI


Skończyło się trochę ponure lato. Powoli zapominałem o deszczowych dniach, o tygodniowym urlopie spędzonym pod parasolem w małym domku nad brzegiem Bałtyku. Był piękny wrzesień, gdy promienie słoneczne wydobywały z otaczającego nas świata setki odcieni złota, czerwieni i zieleni. Nawet szare lub ponurostalowe budynki Warszawy w jesiennej szacie wydawały się piękniejsze. Wszedłem do sekretariatu Tomasza N.N., mojego szefa, zwanego też Panem Samochodzikiem. To on przez długie lata prowadził poszukiwania zaginionych w czasie ostatniej wojny dzieł sztuki i walczył z handlarzami i przemytnikami dóbr kultury. Miał wehikuł - powód, dla którego zyskał taki właśnie przydomek - pokracznego stwora na czterech kołach. Jego karoseria przypominała wyrzuconą do kosza puszkę po konserwie, ale pod tą nieciekawą maską znajdował się wspaniały silnik ferrari. Tamten wehikuł uległ zniszczeniu i teraz pan Tomasz miał drugi, podobny charakterem do poprzedniego. Oba te pojazdy bardzo pasowały do osoby mojego szefa.

- Paweł Daniec - Monika zameldowała mnie przez telefon.

Sekretarka szefa była uroczą blondynką, kompetentną, uśmiechniętą, pracowitą. Nie pasował do niej żaden dowcip o blondynkach i sekretarkach. Do tego była kobietą, co w naszym męskim zespole - obaj z szefem byliśmy kawalerami - było bardzo ważne. Tylko dzięki niej wszystkie dokumenty Departamentu Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki były w absolutnym porządku. Gdyby pozostawiono nas samym sobie, rzucilibyśmy się w teren do pracy, a na koniec roku nasze sprawozdania zostałyby zakwestionowane przez jakiegoś gryzipiórka. Od kilku lat pracowałem z szefem i wiele się od niego nauczyłem, ale wciąż pozostawał dla mnie niedoścignionym mistrzem.

- Możesz wejść - panna Monika wskazała mi na drzwi gabinetu szefa.

Pomieszczenie, w którym pracował, przypominało wyglądem skrzyżowanie składnicy starych mebli z archiwum przeróżnych akt. Gdzieś między tym wszystkim mieścił się monitor komputera, półeczka na dokumenty i korespondencję oraz popielniczka, bo szef wciąż, co prawda bardzo rzadko, popalał papierosy.

- Witam, szefie! - powiedziałem wchodząc.

- Witaj, Pawle! - pan Tomasz promiennie uśmiechnął się.

Poprawił siwiejące włosy, podsunął palcem wskazującym okulary na nosie i gestem wskazał mi krzesło przy okrągłym stoliczku w rogu, przy którym zwykle wypijał kawę z zaproszonymi gośćmi. Gdy miałem tam usiąść, oznaczało to zwykle jedno - nowe zadanie.

- Nad czym teraz pracujesz? - zapytał mnie pan Tomasz.

- Sprawdzam pogłoski na temat pewnych znalezisk domorosłych poszukiwaczy skarbów na Śląsku - zameldowałem.

- Mmm ... - szef zamyślił się i powoli zatarł ręce. - Może to i dobrze? - powiedział jakby sam do siebie. - Mam dla ciebie nowe i pilne zadanie, które wydaje się być powiązane z tym, nad czym teraz pracujesz. Nie będę cię wprowadzał w szczegóły, bo zrobi to ktoś inny. Zgłosisz się do Komendy Głównej Policji i tam odszukasz Piranię.

- Tego samego, którego kiedyś poznałem na Wybrzeżu, przy okazji tej sprawy z „Wilhelmem Gustloffem”? - upewniałem się.

- Tego samego - szef kiwnął głową. - Awansował i to, z tego co słyszałem, zasłużenie. Masz z nim współpracować, a w razie kłopotów dzwoń, chociaż będę mógł ci pomóc tylko na odległość. Jutro wyjeżdżam do uzdrowiska.

- Tak? Dokąd?

- Szczawno Zdrój - pan Tomasz wydawał się być zażenowany faktem, że ma zamiar się leczyć. - Lekarz mi kazał ... No, to powodzenia, chłopcze! - wstał i podał mi rękę.

- Niech się pan nie martwi, wypoczywa i zbiera siły - odpowiedziałem.

Z gabinetu szefa powędrowałem do swojego pokoiku w odległym końcu korytarza. Było to skrzydło i miejsce, gdzie kończyły się niegdyś krwiście czerwone wykładziny dywanowe na korytarzu, a dominowały łaty linoleum, gdzie szyby w oknach myto dwa razy w roku i pewnie tylko ja podlewałem dwa rachityczne kwiatki na parapecie okna na wprost moich drzwi. Dalej były już tylko palarnia i toalety. Zadzwoniłem do Komendy Głównej Policji, by umówić się z Piranią.

- Cześć, Daniec. Dziś o dwunastej u mnie - rzucił i odłożył słuchawkę, nim zdążyłem się odezwać.


***

Uraziło mnie takie obcesowe traktowanie przyszłego współpracownika, ale cóż, może Pirania miał taki styl pracy? O umówionej porze zjawiłem się w Komendzie Głównej, gdzie w biurze przepustek skierowano mnie do odpowiedniego pokoju. Wdrapałem się na trzecie piętro, szedłem korytarzem i już chciałem otworzyć drzwi pokoju Piranii, kiedy ten wyszedł do mnie. Właściwie to wyskoczył zakładając w biegu długą skórzaną kurtkę.

Był wysokim, szczupłym, krótko ostrzyżonym brunetem. Jego twarz o ostrych rysach sprawiała wrażenie jakby Pirania był typem cholerycznym. Był ubrany w stare dżinsy, koszulę wypuszczoną na wierzch i T-shirt. Preferował chyba stonowane kolory i nie ulegał modom na wytarte tak czy inaczej spodnie, kroje koszul.

- Czarek - podał mi dłoń. - Sorry, że nie poczęstuję cię kawą, ale mamy mało czasu ...

- Paweł - odwzajemniłem uścisk.

- To Pola z Opola - Pirania pokazał na kruche dziewczę, które wybiegło za nim z pokoju. - Tak naprawdę pochodzi gdzieś z okolic Wałbrzycha.

Policjantka w mundurze, sądząc ze stopnia i młodego wieku, chyba dopiero zaczynała staż w policji. Miała bardzo krótką spódniczkę odsłaniającą zgrabne nogi. Jej figura mogła się wydawać ideałem piękna, miała duże niebieskie oczy, jasne, długie włosy upięte w kok sprawiający wrażenie dopiero co uformowanego, ale w rzeczywistości będący bardzo misterną konstrukcją.

- Paulina - policjantka wysunęła w moją stronę wypielęgnowaną dłoń z długimi, przyklejonymi paznokciami. Drugą ręką przyciskała do piersi teczki z dokumentami.

Ucałowałem jej dłoń i ukłoniłem się.

- No, nie róbcie tu Wersalu! - Pirania stanął pośrodku korytarza i podparty pod boki przyglądał się nam. - Motyla noga, nie ma czasu! - popędzał nas.

Zbiegliśmy do przyziemia i zeszliśmy do korytarza, z którego weszliśmy do sali przesłuchań. Wszystko tu przypominało obrazki znane z filmów. Jedną ze ścian zajmowało weneckie lustro, przez które widzieliśmy pomieszczenie z prostym stołem i dwoma stołkami. Na jednym z nich siedział ponury mężczyzna, dobrze zbudowany, z tatuażami na ramionach, ogolony na łyso. Miał ręce spięte kajdankami.

- Pola! - Pirania warknął w stronę koleżanki.

Ta wyszła na korytarz i przez drugie drzwi weszła do sali, gdzie siedział aresztowany.

- Kto to? - spytałem Piranię.

- Paweł S., zwany „Francuzem”, bo kiedyś kogoś potłukł kluczem francuskim - wyjaśnił Pirania. - Francuz ma nam coś fajnego do powiedzenia.

Wtedy do sali przesłuchań weszła Pola. „Francuz” ożył i uśmiechnął się na jej widok.

- Cześć, lala! - usłyszałem z głośników jego ciężki, zachrypnięty glos. - Policja się poprawiła i dała ładny room-service.

- Cicho, „Francuz”! - Pola krzyknęła na opryszka.

Nie spodziewałem się w tej pozornie anielskiej istocie takiej ekspresji i sam zaskoczony drgnąłem. Policjantka z hukiem uderzała dokumentami o stół i zabrzmiało to jak wystrzał pistoletu. „Francuz” zląkł się tylko na moment, ale zaraz na jego twarzy zagościł złośliwy uśmieszek.

- Dziewczynka z pazurkami? - żartował. - Lubię takie ...

Nie dokończył, bo Pola siadając na brzegu stołu i zakładając nogę na nogę niechcący kopnęła go czubkiem pantofelka w kolano.

- Sorry, ale twoje komplementy potrafią pewnie rozbroić wszystkie dziewczyny - ironicznie uśmiechnęła się.

Francuz” w pierwszej chwili nie pojął groźby zawartej w tych słowach i skwapliwie potwierdził, lecz przerwał wywód o podbojach miłosnych, gdy obcasik bucika Poli ugodził go w drugie kolano. Zamilkł i patrzył na policjantkę.

- Co chcesz wiedzieć? - zapytał.

- Powtórz to, co wczoraj nam opowiadałeś - poprosiła Pola.

- O co wam chodzi? Ile razy mam to powtarzać?

- Ile razy zechcemy - mruknęła Pola, a jej buty zakołysały się przy kolanach bandziora.

- Teraz słuchaj ... - szepnął Pirania.

Przez pół godziny „Francuz” opowiadał o kradzieżach aut, pojedynkach na pięści między przedstawicielami świata przestępczego i innych ciemnych sprawkach.

- ... Słyszałem też, że Kusy szuka współpracownika - mówił „Francuz”. - Dziwne, bo dziadek wyszedł z obiegu i siedział cicho, aż tu nagle ...

- Na kim zależy Kusemu? - dopytywała się Pola.

- To ma być jakiś były komandos, ktoś, kto umie posługiwać się bronią, walczy wręcz, zna się na ładunkach wybuchowych ... - opowiadał „Francuz” - to dziwne, bo wygląda to tak, jakby Kusy chciał napaść na konwój z kasą, a on zajmował się tylko włamaniami, kradzieżami dzieł sztuki. Broń, wybuchy - to nie jego branża ...

- Chodź - Pirania pociągnął mnie za rękę.

Wróciliśmy na trzecie piętro do niewielkiej sali projekcyjnej, gdzie stało dwanaście wygodnych foteli. Okna były zaciemnione.

- Akta Kusego! - Pirania krzyknął do operatora rzutnika siedzącego w pomieszczeniu za naszymi plecami.

Ekran najpierw rozjaśnił się, a następnie pojawiła się na nim podobizna mężczyzny około pięćdziesięcioletniego, z obfitą brodą długimi zmierzwionymi włosami i ciemnymi oczami.

- Zenon K., pseudonim „Kusy” - opowiadał mi Pirania siedząc w fotelu obok. - Ma pięćdziesiąt sześć lat. Urodził się w Warszawie. Syn członka Armii Krajowej, represjonowanego w czasach stalinowskich. Jego matka zmarła, gdy miał pięć lat. Wychowywał się w domu dziecka. Uciekł z niego mając piętnaście lat i nigdy tam już nie wrócił, jak twierdził potem na przesłuchaniu, miał dość indoktrynacji politycznej, jaką tam prowadzono. Trzy lata zajmował się złodziejstwem, był kieszonkowcem. Miał osiemnaście lat, kiedy pierwszy raz trafił za kratki. W więzieniu, w błyskawicznym tempie nadrobił zaległości edukacyjne i zdał maturę ...

Na ekranie pojawiło się zdjęcie ze świadectwa maturalnego Kusego. Do sali weszła Pola i usiadła z mojej prawej strony.

- ... Na świadectwie miał same piątki - kontynuował Pirania. - Mając dwadzieścia trzy lata wyszedł na wolność i trafił do wojska. Przeszedł wszechstronne szkolenie na kogoś w rodzaju komandosa. W opinii przełożonych odkrył swoje powołanie. Ma talent do języków obcych, prac minerskich i strzelectwa. Następnie mamy kilkuletnią dziurę w jego życiorysie, bo współpracował z polskim wywiadem. Pracował w Danii i Berlinie Zachodnim. Pomógł pracownicy ambasady rosyjskiej w ucieczce na Zachód, ale nasi nie pozwolili Rosjanom dorwać Kusego, bo nasz wywiad zyskał dostęp do tajnych radzieckich maszyn szyfrujących. Rosjanie byli przekonani, że Rosjanka wywiozła je do Francji, ale to my je mieliśmy. Po tej aferze Kusy wyjechał do Ameryki Północnej. Tam zajmował się kradzieżami biżuterii i dzieł sztuki z domów milionerów. Podobno dorobił się małej fortuny. Wrócił do Polski piętnaście lat temu, ożenił się, otworzył zakład jubilerski. Miał dwuletniego syna, kiedy dosięgła go zemsta Rosjan. Stracił dom, rodzinę, firmę ...

Pirania zamilkł, a na ekranie mogłem obejrzeć wycinki prasowe na temat tragicznych okoliczności śmierci żony i syna Kusego, spalenia jego willi i zakładu jubilerskiego.

- ... Kusy rozpoczął wojnę - opowiadał Pirania. - Nagle zginęło lub zaginęło kilku ludzi, których nasze służby specjalne wiązały ze swoimi odpowiednikami w Rosji. Zaszło to za daleko i w końcu przymknięto Kusego za zabójstwo rosyjskiego dyplomaty. Wyszedł trzy lata temu i siedział cicho jak mysz pod miotłą. W więzieniu przeszedł specjalną terapię i według psychologa został zresocjalizowany.

Moim oczom ukazał się teraz niepozorny mężczyzna, ubrany skromnie acz starannie, z bródką. Jego rysy twarzy bardzo przypominały mężczyznę ze zdjęcia ze świadectwa maturalnego.

- Kusego obserwujemy od trzech dni - relacjonowała Pola. - Pracuje w jednym z zakładów jubilerskich i zajmuje się tam oprawą kamieni szlachetnych. Codziennie, po pracy, zachodzi do pubu na drinka. Podchodzą do niego młodzi ludzie, chwilę z nimi rozmawiają, ale nie wymieniają się numerami telefonów. Rozmowy na ogół trwają bardzo krótko i Kusy tylko kręci głową, jakby był z czegoś niezadowolony.

- Czemu to wszystko zorganizowaliście? - zapytałem policjantów.

- Słyszałeś, co mówił „Francuz”? - Pirania nachylił się w moją stronę i spojrzał mi głęboko w oczy.

- Tak. I co z tego?

- Kusy kogoś szuka do roboty ... Kogoś, kto ma wypisz, wymaluj twoje umiejętności. Do tego Kusy pracuje, jakby w tej samej branży co ty.

- Może „Francuz” kłamie?

- Nawet nie będzie śmiał - zaprzeczyła Pola. - Mamy tyle na niego, że jedynie sypanie wszystkich kumpli może uratować go od wysokiego wyroku.

- A jak nie spodobam się Kusemu?

- Spróbuj, to nie boli. Bądź dziś o dziewiętnastej w „Szarotce” - Pirania poklepał mnie po ramieniu. - Musimy wiedzieć, co kombinuje Kusy, bo jeżeli szuka kogoś znającego się na wojaczce, to albo szykuje grubszy skok, albo znowu wypowiada prywatną wojnę rosyjskim służbom specjalnym. Trzymaj się!

Nie wiem, czy kiedykolwiek mieliście okazję być w lokalu, gdzie po pracy spotykali się i uczciwi robotnicy, i typki spod ciemnej gwiazdy, gdzie kelnerki musiały godzić się na docinki, grubiańskie próby podrywania oraz gdzie zamówienia ograniczają się przeważnie do piwa i wódki. Kusy siedział w kącie przy stoliku nakrytym ceratą. Przecierał sztućce. Na talerzu przed nim lekko drgała galareta drobiowa. Obok na oddzielnym talerzyku leżała spora porcja smażonej kiełbasy z cebulką i kleksem musztardy. Herbatę podawano tu w szklankach wstawionych w druciane koszyki.

- Dobry wieczór. Można? - zapytałem wskazując na wolne krzesło przy stole Kusego.

Mężczyzna podniósł na mnie zdziwiony wzrok i zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głowy.

- Jeżeli nie będzie panu przeszkadzało, że palę ... - odpowiedział.

Gestem wskazał mi miejsce. Kiedy usiadłem, natychmiast podeszła kelnerka.

- Co panu podać do piwa? - zapytała.

- Nie przepadam za piwem ... - zacząłem.

- Wódka raz i ... - kelnerka była nieugięta.

- Poproszę herbatę i coś do jedzenia ... - na twarzy kelnerki pojawił się grymas świadczący o wielkim zniecierpliwieniu i rozczarowaniu - może też taką kiełbaskę - spojrzałem na porcję Kusego. - Pan chyba tu często bywa i wie, co tu dobrego podają.

Kusy tylko uśmiechnął się, a kelnerka udając, że zapisuje moje zamówienie, z poważną miną odeszła w kierunku baru.

- Nie lubi pan piwa, to czego pan tu szuka? - zapytał Kusy polewając galaretę octem.

Mogłem od razu powiedzieć, że słyszałem o tym, że szuka ludzi do pewnej roboty, ale wtedy Kusy zapytałby, skąd o tym wiem i dalej już bym tylko pogrążał się w kłamstwach.

- Szukam nadziei - odparłem robiąc mądrą minę. Kusy roześmiał się.

- Ile pan ma lat? - dziwił się. - Nadzieja tylko łudzi obietnicą. Wszystko, co możemy mieć, musimy zawdzięczać tylko sobie.

- Czasy są takie, że bez znajomości trudno znaleźć pracę - odpowiedziałem.

- A co pan ostatnio robił?

- Po wojsku skończyłem historię sztuki. Chciałem pracować w muzeum i pracowałem, ale słabo tam płacili. Szukałem zajęcia tu i tam ...

- Gdzie pan był w wojsku? - Kusy zanurzał ostrze noża w nacięcia na smażonej kiełbasie krojąc ją na plasterki.

- Byłem spadochroniarzem. Umiem też nurkować, prowadzić różne pojazdy, nawet lokomotywy, bo i tego nas uczono, a także pilotować mały samolot, ale nie mam licencji pilota. Znam się na wszystkim po trochu ...

- Jaka pensja by pana satysfakcjonowała?

- Teraz już każda - odparłem z rezygnacją.

Kelnerka podała mi moją kiełbaskę i natychmiast podsunęła rachunek do zapłacenia.

- Ten pan jest ze mną - powiedział jej Kusy. - Ja zapłacę.

Kobieta odeszła, a ja podziękowałem mojemu rozmówcy.

- Może znalazłbym coś dla pana - stwierdził Kusy. - Nie boi się pan niebezpiecznej pracy?

- Nie.

- Okradł pan kogoś?

- Tak dla zysku, to nie ...

Kusy roześmiał się.

- Kradł pan dla sportu? - drwił.

- Nie, bo chciałem ...

- Osiągnąć jakiś cel - Kusy wzruszył ramionami. - Zawsze tak jest, tylko miewamy różne cele w życiu. Mnie interesuje, czy jest pan przygotowany na pewien relatywizm moralny, bo ... - zawiesił głos i rozejrzał się po lokalu - niech pan kończy i pójdziemy na spacer.

Szybko zjadłem, duszkiem wypiłem letnią herbatę i wyszliśmy z „Szarotki”. Kwadrans szliśmy ulicami Warszawy w milczeniu. Kilka razy Kusy nieoczekiwanie zmieniał kierunek marszu, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś nas śledzi. Wreszcie około dwudziestej pierwszej weszliśmy do jednej z kamienic i po skrzypiących drewnianych schodach z chyboczącą się poręczą weszliśmy na poddasze. Tam w dwóch maleńkich pokoikach mieszkał Kusy. Jedno z pomieszczeń było salonem i sypialnią, a drugie kuchnią. Łazienka znajdowała się za przepierzeniem z dykty.

Na półce regału z książkami historycznymi zobaczyłem rodzinne zdjęcie Kusego. Miał śliczną żonę i uroczego synka. Wtedy też gospodarz wydawał się weselszy niż teraz.

- To moja rodzina - wyjaśnił Kusy.

Tylko pokiwałem głową i usiadłem na wersalce przed wąską ławą, za którą znajdował się ekran telewizora. Było tu przeraźliwie ciasno. Kusy w kuchni parzył kawę. Wrócił do mnie z dwiema filiżankami i cukiernicą.

- Jak masz na imię? - zapytał.

- Paweł.

Kusy długo mi się przyglądał i jak na dłoni widziałem targające nim uczucia: nieufność, ciekawość, chęć rozmowy.

- Mam niewiele czasu, więc muszę tobie zaufać - powiedział po chwili. - Mów do mnie: Kusy.

- Dobrze - kiwnąłem głową.

- Słuchaj, firma, w której pracuję, została zaproszona do pewnej nietypowej aukcji, która odbędzie się w pociągu ...

- Chcesz okraść twojego pracodawcę?

- Cicho bądź i słuchaj - warknął Kusy. - Wszystkie dobra jubilerskie, skarby w kasach pancernych nie są tyle warte, co cenne informacje ...

W miarę jak Kusy opowiadał mi o tym, co chce ukraść, z trudem hamowałem emocje.

- Wiesz, co masz robić? - zapytał mnie nowy wspólnik na koniec rozmowy.

- Tak.

- Masz kasę na sprzęt?

Zawahałem się, co on natychmiast zauważył. Podszedł do biblioteczki, wyjął jedną z książek, a potem spomiędzy kartek wyjął banknoty. Podał mi spory plik.

- Tyle starczy? - upewniał się.

- Tak.

Pożegnałem się z Kusym i ruszyłem do swojego domu. Pod klatką schodową wieżowca, w którym mieszkałem, czekał Pirania. Siedział na masce poloneza i palił papierosa.

- I co u Kusego? - zagadnął mnie.

- W porządku - odparłem.

- Co to za skok?

- Chodź do mnie, to ci opowiem.

Do północy gościłem u siebie Piranię i Polę. Nazajutrz wstałem o szóstej i najpierw godzinę biegałem po okolicy uprawiając jogging. Potem zjadłem lekkostrawne śniadanie i pojechałem do Muzeum Kolejnictwa. Oglądając lokomotywy oraz modele wagonów starych pociągów spędziłem tam kilka godzin. Po południu pojechałem na targ, żeby kupić kilka potrzebnych mi rzeczy, a dzień zakończyłem w sklepie sportowym. Wieczorem godzinę spędziłem na basenie.

Gdy wracałem do siebie, pod blokiem spotkałem Kusego. Stał w cieniu ubrany w płaszcz, kapelusz, oparty na lasce. Oczywiście zaprosiłem go do mieszkania. Obejrzał je uważnie.

- Skąd masz na to pieniądze? - zapytał.

- Mieszkanie dostałem od rodziców, a jakoś utrzymywałem się z pensji i różnych fuch - odpowiedziałem.

Ze zrozumieniem pokiwał głową. Potem obejrzał moje zakupy, z uwagą słuchając mojego wywodu, co do czego miało służyć.

- Widzimy się w piątek rano - przypomniał mi Kusy wychodząc.

Tego dnia, w środę położyłem się spać, by czwartek spędzić na zajęciach sportowych, ostatnich zakupach i lekturze. Godzinę spędziłem nad mapą okolic Wałbrzycha oraz Dolnej Saksonii w Niemczech. Wieczorem zadzwonił mój telefon.

- Wpadnij do „Sobieskiego” - usłyszałem głos Kusego.

Miał na myśli znany warszawski hotel i nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, Kusy odłożył słuchawkę. Szybko się ubrałem, wezwałem taksówkę i pojechałem w okolice hotelu. Przezornie założyłem marynarkę i elegancki płaszcz, więc wpuszczono mnie do środka. W westybulu Kusy siedział przy jednym ze stolików popijając kawę, paląc cygaro i czytając „New York Times”.

Rozejrzałem się za wolnym miejscem niepewny, czy mogę podejść do wspólnika. Zaprosił mnie do siebie gestem.

- Good evening! - przywitał mnie po angielsku, kiedy usiadłem. Dalej prowadziliśmy konwersację właśnie w tym języku. - Jak nasze sprawy?

- Bardzo dobrze. Czemu spędzasz wieczór w tym miejscu?

- Jak z twoim hiszpańskim? - usłyszałem pytanie.

- Rozumiem, trochę mówię, ale nie każ mi deklamować wierszy.

- Jasne - Kusy uśmiechnął się i kontynuował w języku hiszpańskim. - Na sali siedzi gruby sześćdziesięciolatek w białym garniturze. Zobaczysz go w lustrze ...

Wskazał na zwierciadło na jednym z filarów.

- Kawa i cygaro - Kusy złożył za mnie zamówienie u kelnera.

- Amigo - mówił do mnie - to Marlon, nasz mocodawca. To on nadał mi tę robotę.

Przyglądałem się mężczyźnie jedzącemu kolację w towarzystwie dwóch młodych i bardzo ładnych kobiet. Mimo tak zaawansowanego wieku zachował resztki jasnej czupryny. Jego twarz z tłustymi, lśniącymi fałdami skóry budziła mimowolne obrzydzenie. Z prawdziwą rozkoszą jadł i głośno śmiał się, co chwila kładąc małe, tłuste rączki na kolanach towarzyszących mu niewiast.

- To sto dwadzieścia kilogramów człowieka pozbawionego jakichkolwiek zasad - opowiadał Kusy. Podsunął zapaloną zapalniczkę pod cygaro, które przyniósł mi kelner. - To były agent Stasi, wschodnioniemieckiej służby bezpieczeństwa. Po upadku muru berlińskiego przeszedł na żołd dawnych przeciwników z zachodnich Niemiec. Podobno ma kontakty z Rosjanami i Amerykanami. Ma wrodzony talent do manipulowania ludźmi i łamaniu ich psychiki.

- Skąd wie o naszym celu?

- Zapytasz, kiedy zawieziemy mu towar.

Rozmawialiśmy o wydarzeniach w polskiej polityce obserwując kolację Marlona i ćmiąc cygara. Gdy grubas skończył, na stole zostawił pieniądze i z towarzyszącymi mu niewiastami wstał. W trójkę śmiejąc się przeszli obok nas. Marlon nawet na nas nie spojrzał, ale mało nie dostałem zawału widząc, że jedną z jego towarzyszek jest ... Pola.

Kusy zauważył moje zdumienie.

- Co jest? - zapytał natychmiast.

- Ta blondynka, skądś ją znam - odpowiedziałem.

- Przeciętna, zrobiona na jakąś gwiazdkę - ocenił ją Kusy.

- To policjantka - wyjaśniłem. Kusy nie wydawał się zdziwiony.

- Śmieszne, stosują stare metody podsuwając dziewczyny - drwił.

- Myślisz, że Marlon o tym wie?

- Jasne.

- Nas też widział?

- Tak.

- I nie przeszkadzało mu to?

- To dobry gracz - Kusy westchnął i wstał.

Na stoliczku zostawił banknoty na pokrycie rachunku i wyszliśmy na ulicę.

- Może my też zjemy kolację? - zaproponował Kusy.

- Z ochotą, tylko gdzie?

- Znam miłe miejsce - Kusy wskazał w stronę Starówki. Szliśmy mając przed sobą widok na Kolumnę Zygmunta.

- Myślisz, że policja wie i o nas? - zapytałem Kusego.

- Wie albo i nie - Kusy roześmiał się.

- I nie przejmujesz się tym?

- Jeżeli policjanci wiedzą cokolwiek na nasz temat, to tylko dzięki tobie. Zaufałem ci i albo zapłacę za to wysoką cenę, albo nie.

- Czyli bierzesz pod uwagę, że mógłbym cię zdradzić? - pytałem zdumiony.

- Tak.

- A więc masz plan „B”?

- Może - Kusy roześmiał się, poklepał mnie po ramieniu i zadowolony szedł przed siebie.

Zjedliśmy obfitą kolację pod parasolami na Rynku Starego Miasta, wypiliśmy po dwie lampki wina. W domu byłem około dwudziestej trzeciej. Ledwo zamknąłem za sobą drzwi, gdy usłyszałem dyskretne pukanie. Otworzyłem - na progu stała Pola.

Wciągnąłem ją do środka, by wścibscy sąsiedzi nie mieli okazji przyjrzeć się jej zbyt dobrze.

- Co ty wyprawiasz? - zapytałem ją, kiedy usiedliśmy w kuchni.

- Zrób mi herbatę - poprosiła opierając głowę o blat stołu. - Wypiłam morze wina.

Szybko zaparzyłem mocną czarną herbatę i postawiłem kubek parującego napoju przed policjantką.

- Co ty robiłaś w towarzystwie tego grubasa? Przecież on domyśla się, że jesteś z policji!

- Boli mnie głowa ... - jęczała Pola. - Pirania kazał mi się dziś z tobą spotkać, przed twoim wyjazdem, i omówić wszystkie szczegóły ... O, ranyyy ... - dłońmi objęła czoło.

- Pij - zachęcałem ją.

Powoli wypiła herbatę. Potem zaprowadziłem ją do łazienki, napuściłem wody do wanny, nalałem płynu do kąpieli i gdy Pola znalazła się pod warstwą piany, wróciłem do łazienki. Mówiłem jej pół godziny, powtarzałem szczegóły planu, ale nie wierzyłem, żeby cokolwiek zapamiętała.

- Pościeliłem ci w pokoju - powiedziałem wychodząc. - Będę spał na podłodze ...

- Dobra, dobra - mruczała Pola.

Ułożyłem się na legowisku na podłodze. Już spałem, gdy poczułem, jak nadchodzi Pola, potyka się o mnie i leci prosto do łóżka. Padła w pościel, jęknęła i zapanowała cisza. Przerwał ją dźwięk budzika o piątej rano. Z trudem otworzyłem zaspane oczy. W łazience wziąłem zimny prysznic. Na śniadanie zrobiłem sobie mocną kawę. Bagaż miałem spakowany, więc tylko założyłem ubranie na podróż, zostawiłem policjantce kartkę na stole, gdzie ma zostawić klucze do mojego mieszkania, przykryłem ją kołdrą i wyszedłem. Nie mogłem spóźnić się na spotkanie z Kusym.




ROZDZIAŁ DRUGI


WYJAZD Z KUSYM * W DRODZE DO UZDROWISKA * PIĘKNA AUTOSTOPOWICZKA * DOM ZDROJOWY „CESARZ” I JEGO PENSJONARIUSZE * PRZESYŁKA Z MINISTERSTWA


Kusy czekał na mnie przy parkingu, dwie ulice od mojego bloku. Był ubrany bardzo elegancko i pachniał doskonałą wodą kolońską.

- Jak minęła noc? - przywitał mnie pytaniem.

- Trochę niespokojnie - odpowiedziałem.

- Czemu?

- Nerwy - oświadczyłem.

Kusy roześmiał się i z kieszeni garnituru wyjął metalowe pudełko z cygaretkami. Zapalił jedną z nich. Podał mi kluczyki do samochodu.

- To twój - wskazał na volkswagena golfa.

Auto miało szary, miejscami porysowany lakier, wgłębienie nad lewym, tylnym błotnikiem, przerdzewiałą rurę wydechową i dolnośląską rejestrację.

- Nie będzie się rzucał w oczy - wyjaśnił mi Kusy. - W drogę!

Długi, ciemny płaszcz powiesił z tyłu swojego volkswagena passata i czekał, aż ułożę bagaże w swoim samochodzie. W moim golfie śmierdziało tłuszczem i źródło nieprzyjemnego zapachu odkryłem w schowku, gdzie leżał stos pomiętych papierków po hamburgerach. W bagażniku, na zapasowym kole ze zmurszałą oponą i zardzewiałą felgą leżała kolekcja puszek po piwie. Je także wyrzuciłem do pobliskiego kosza. Usiadłem na siedzeniu kierowcy, ustawiłem fotel, lusterka i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Maska golfa podskakiwała, a spod niej wydobywały się odgłosy rzężenia, charczenia, prychania i zgrzyt metalu o metal. W końcu nastąpiła głośna eksplozja i z rury wydechowej wydobył się kłąb jasnoniebieskich spalin. Miałem Diesla zatankowanego olejem opałowym. Uchyliłem okno, nastawiłem swoją ulubioną radiową Trójkę i byłem gotowy do drogi. Na siedzeniu obok leżał atlas samochodowy Polski oraz mapa rejonu, w którym mieliśmy działać. Kusy ruszył pierwszy i szybko zniknął mi z oczu. Skierowałem się na drogę wyjazdową z Warszawy prowadzącą na południe.

Kiedy byłem już pięćdziesiąt kilometrów od stolicy, zadzwonił mój telefon komórkowy.

- Jak się jedzie? - zapytał mnie Kusy.

Wyobrażałem go sobie we wnętrzu klimatyzowanego pojazdu, ćmiącego cygaretkę, z zadowoleniem rozglądającego się po okolicy, z łatwością wyprzedzającego wszystkie zawalidrogi. Mój golf był o wiele wolniejszy, co mnie dziwiło, bo gdy dodawałem gazu, silnik ponuro mruczał jak groźny zwierz budzony ze snu.

- Trochę mułowaty - oceniłem golfa.

- Zobaczysz, jak się będzie sprawował w górach - zapewniał mnie Kusy. - Zatrzymamy się na stacji przed Wrocławiem i zatankuj tam paliwo, a nie to co masz w baku. Zobaczysz, jaka będzie różnica. Tam zjemy śniadanie.

Jechałem nie przekraczając osiemdziesiątki, wsłuchany w poranne serwisy informacyjne i dowcipy prowadzącego. Rozmyślałem nad zadaniem. Zastanawiałem się, w którym momencie akcji Kusy dostrzegł szansę bezpiecznego wycofania się, by policja nie mogła go schwytać na gorącym uczynku.

W południe dojechałem na stację benzynową, gdzie czekał na mnie Kusy. Siedział w restauracji czytając gazetę i popijając kawę.

- Jesteś nareszcie! - przywitał mnie. - Już przyjechał mój siostrzeniec - zwrócił się do kelnera, który wcześniej przyjął zamówienie.

Jedliśmy śniadanie i omawialiśmy szczegóły akcji. Na koniec posiłku i rozmowy Kusy podał mi zwinięty w rulonik tygodnik.

- Włóż to do schowka w samochodzie - instruował mnie Kusy. - W środku, w kopercie, masz zapasowy komplet kluczyków do passata, pieniądze i potwierdzenie rezerwacji w hotelu pod Berlinem. Tam się spotkamy.

- Co z golfem? - zapytałem.

- Zostaw go na jakiejś ulicy w Wałbrzychu, ktoś się nim zaopiekuje - odparł Kusy.

Pożegnaliśmy się i podjechałem swoim autem pod dystrybutor z paliwem. Zatankowałem do pełna i ruszyłem w kierunku Wałbrzycha. Przed samym miastem skręciłem w lewo, na Jedlinę Zdrój i dalej do Głuszycy. Dotarłem tam około czternastej. Przejechałem pod wiaduktem kolejowym i zaparkowałem golfa na łące po zachodniej stronie torów. Założyłem plecak i ruszyłem na północ. Przed zapadnięciem zmroku byłem już odpowiednio przebrany i przygotowany. Sześć metrów poniżej miejsca, w którym siedziałem, biegły tory kolejowe.


***

Następnego dnia po rozmowie z Pawłem zapakowałem do wehikułu walizkę, torbę i wyruszyłem „do wód”, do Szczawna Zdroju. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem na prawdziwym urlopie i nawet nie byłem pewien, czy będę potrafił spokojnie spacerować po sławnej promenadzie, uczęszczać na zabiegi i do pijalni wód. Czy zniosę towarzystwo ludzi w moim wieku, których troskami były schorzenia i kontuzje? Jedynym zadaniem, jakie dostałem, była prośba panny Moniki, żeby jej przywieźć trochę tych leczniczych wód.

Mój pokraczny wehikuł kryjący pod długą maską silnik auta rajdowego o mocy 550 koni mechanicznych, miał podzespoły pojazdu, który startował w rajdach World Rally Championship, zdawał się wyczuwać nastrój zbliżającego się urlopu i wydawało mi się, że wesoło pomrukiwał, gdy jechaliśmy w kierunku Wałbrzycha.

Podróż upłynęła mi spokojnie, kiedy nagle przy drodze między Świdnicą a Świebodzicami zobaczyłem autostopowiczkę. Nie był to dziwny widok na polskich drogach, ale pani ta miała około pięćdziesięciu lat, dwie ogromne walizy i kapelusz z ogromnym rondem, ozdobiony kwiatami. Rozpaczliwie machała nim na przejeżdżające auta. Postanowiłem zaopiekować się damą i pomóc jej. Zatrzymałem wehikuł na poboczu przy niej. Ona stanęła jak wryta, zdumiona widokiem pojazdu.

- Czy trzeba panią gdzieś podwieźć? - grzecznie zapytałem niewiastę wychylając się przez boczne okienko.

Dama obróciła głowę. Rozpoznałem to po ruchu kapelusza, którego rondo skutecznie zasłaniało jej twarz. Mogłem za to uważnie przyjrzeć się zgrabnym nogom, zwiewnej spódnicy, bluzce w kwiatki i sznurowi korali, który znikał w głębokim dekolcie.

- Jadę do Szczawna Zdroju - powiedziałem. - Pani też w tym kierunku?

Kapelusz drgnął, a rondo zakołysało się jak statek na fali. Wysiadłem i podszedłem do autostopowiczki.

- Pozwoli pani, że się przedstawię. Tomasz N.N. - oznajmiłem ujmując jej wąską, wypielęgnowaną dłoń.

Pachniała perfumami o aromacie kwiatowym, niezbyt drogimi, ale i nie tandetnymi. Nieśmiało zajrzałem pod rondo, by zobaczyć ciemną grzywkę, gęstą czarną firankę rzęs skrywających brązowe oczy. Miała odrobinę cygańskie rysy twarzy i nie wiedziałem, czy ciemną karnację zawdzięczała genom czy wizytom w solarium.

- Klara - odpowiedziała uśmiechając się.

Białe zęby błysnęły między szerokimi, pełnymi, malinowymi ustami. Jej twarz na moment przecięły rysy zmarszczek starannie ukrywanych pod makijażem, ale nawet to nie odjęło jej uroku. Była po prostu piękna.

- Jedziesz do Szczawna? - upewniała się.

- Tak - przyznałem.

- Brzmi to jakbyś nie chciał tam jechać ...

- Trochę ... Dotąd sam utrzymywałem się w dobrej kondycji ... - wydukałem.

Klara roześmiała się.

- Tomaszu, dopiero przekonasz się, co to znaczy mieć kondycję.

Wziąłem jej walizki i włożyłem do wehikułu. Pomogłem jej wsiąść do środka i powoli ruszyliśmy w kierunku Szczawna. W aucie zdjęła kapelusz i jednym ruchem głowy sprawiła, że wokół niej rozszalała się burza czarnych włosów.

- Tomaszu, masz dziwne auto - zauważyła. - Sam je budowałeś?

- Nie, ale to całkiem dobry samochód - zapewniałem ją.

- Pewnie nie masz żony?

- Nie mam.

- Od dawna jesteś wdowcem?

- Nigdy nie miałem żony.

Klara uważnie mi się przyjrzała.

- Czemu? - zapytała lustrując mnie. - Wygląda, że niczego ci nie brakuje ... Mogłam się domyślić ... Ten samochód ... Żadna kobieta nie zgodziłaby się czymś takim pojechać na zakupy ...

- Małżeństwo chyba nie sprowadza się do kwestii wyglądu auta?

- Co ty wiesz o małżeństwie? Miałam trzech mężów ...

- Nie żyją? - nie wytrzymałem.

- Tak ...

Smutno pokiwałem głową.

- No co?! - Klara wydęła usta. - Ty za to jesteś starym kawalerem ...

- Właśnie - przyznałem.

- Czemu? - Klara przekrzywiła głowę jak papuga przyglądająca się nowemu pokarmowi w klatce.

- Dużo pracowałem - powiedziałem uznając, że nie warto wdawać się w dyskusje dotyczące spraw damsko-męskich.

- Co robiłeś? Dyplomacja, handel zagraniczny, marynarz?

- Czemu wymieniłaś akurat te zawody?

- Twój samochód jest dość ... ekscentryczny, ale wydaje się, że może sporo kosztować ...

Roześmiałem się.

- Jestem muzealnikiem - wyznałem.

Klara nic nie odpowiedziała, tylko zapatrzyła się w drogę przed nami.

- Co się stało z twoimi trzema mężami? - zapytałem po kilku minutach ciszy.

- Zawał, zawał, zawał - skwitowała krótko Klara.

Nie zadawałem więcej pytań, bo i wjechaliśmy do Szczawna Zdroju.

- Któż z nas nie zna Salzbrunnu? Kogóż choć raz w życiu przeznaczenie lub doktorowie nie wyprawili w to ustronie, w którym tak gwarno z rana, a tak cicho w południe, w którym ulatnia się tyle gazu ze szklanek, ile westchnień miłosnych z piersi wybiega, łączy tyle par, ile rozdziela koterii, w którym wreszcie plotki tak szybko biegają, jak wolno chodzą pacjenci - zadeklamowałem.

- Jednak byłeś kiedyś w tym uzdrowisku - stwierdziła Klara.

- To nie ja.

- A kto?

- Ludwik Niemojowski w 1857 roku.

- Aha.

Okazało się, że z Klarą mieliśmy być zakwaterowani w tym samym domu zdrojowym „Cesarz”, jednym z największych obiektów w Szczawnie, położonym na stoku zbocza, z którego balkonów roztacza się wspaniały widok na park uzdrowiska. Pomogłem Klarze zanieść walizki do jej pokoju na tym samym co moje, pierwszym piętrze. Mnie zakwaterowano po przeciwnej stronie korytarza. Miałem dwuosobową kwaterę, ale mój współlokator, jak mi powiedziano w recepcji, w ostatniej chwili odwołał pobyt z powodu ciężkiej choroby.

Usiadłem rozkoszując się ciszą, dziwną pustką mojego lokum, w którym stały dwa tapczany, szafki, szafa, stolik, dwa krzesła i fotel. Wstawiono mi dodatkowo mały telewizor i radioodbiornik. Miałem też mikroskopijną łazienkę.

Wstałem i otworzyłem okno. Głęboko nabrałem powietrza, jakbym chciał na raz wciągnąć wszystkie uzdrawiające etery z uzdrowiskowego powietrza. Był to irracjonalny odruch człowieka, który przyjechał tak naprawdę na pustynię. Jedno, co mnie tu napawało lękiem, to straszliwa, zniewalająca, deprymująca nuda.

Rozpakowałem swoje rzeczy i ułożyłem w szafie. Następnie wykąpałem się, przeczytałem regulamin pobytu w domu zdrojowym i ani się spostrzegłem, jak nadeszła pora kolacji. Zszedłem do jadalni, która wyglądała trochę monumentalnie z wielkimi oknami i zarazem skromnie z prostymi stołami i krzesełkami. Miła, młoda kelnerka, z prostymi włosami zebranymi w kucyk zaprowadziła mnie do sześcioosobowego stolika w rogu, blisko wyjścia na taras. Firanka drgała poruszana łagodnymi podmuchami wiatru. Podano mi kolację i w połowie posiłku usłyszałem znany mi głos Klary.

- Tomaszu, dosiądziemy się do ciebie - powiedziała autostopowiczka.

Towarzyszyły jej dwie panie, nieco starsze od Klary, ale także starające się wciąż wyglądać atrakcyjnie. Jedna z nich miała cienkie kreski wyskubanych brwi układających się niemal w gotyckie łuki nad błękitnie ubarwionymi powiekami, co chwila trzepotliwie opadającymi na szare oczy. Policzki barwą przypominały zachodzące, złote, letnie słońce i nawet nie próbowałem zgadywać, jaki kosmetyk był tego przyczyną. Pani ta miała siwe włosy skryte pod wełnianym beretem, z którego włoski niesfornych nitek wystawały jak czułki we wszystkich kierunkach.

Trzecia pani była najwyższa i najszczuplejsza. Przypominała wysuszoną gruszkę, na którą założono duże okulary, ciemną jak deszczowa noc sukienkę i wełniany sweterek zapinany na podłużne, drewniane kołeczki przeplatane przez skórzane ucha.

- To jest Tomasz, a to Basia i Danusia - Klara dokonała prezentacji.

Przywitałem się z paniami i pomogłem im zająć miejsca przy stole. Przy kolacji Klara, choć byłem pewien, że uczyniła to wcześniej, opowiedziała koleżankom z pokoju, jak mnie poznała.

- Tomaszu, będziemy mogły liczyć na ciebie i twoje auto, gdy będziemy ruszać na wycieczki po okolicy? - zapytała Klara.

- Oczywiście - kiwałem głową smarując pasztetem kromkę chleba. - Uważam jednak, że o wiele zdrowsze byłyby spacery, a nie przejażdżki.

- Ach, Tomaszu! Kto w tych czasach chodzi na piechotę? Wszędzie można dojechać samochodem, chyba że boisz się o to, czy twoje auto wytrzyma trudy podróży? - drwiła.

- To dobry i mocny pojazd - odpowiedziałem. - Po prostu spacery są zdrowsze.

- Mój drugi mąż też lubił spacery - Klara obróciła się do koleżanek, które natychmiast skupiły na niej całą swoją uwagę. - Też uwielbiał spacery. Raz poszłam za nim, bo codziennie, nawet w niepogodę, wychodził z domu. Okazało się, że na sąsiednim osiedlu wynajmował garsonierę i miał tam schadzki z pewną artystką teatralną. To była młoda i naiwna osóbka, która dała się skusić czarowi mojego drugiego małżonka ...

- ... świętej pamięci ... - rzuciłem.

- Tak, tak, Tomaszu! Świętej pamięci. Postanowiłam się rozmówić z tym ...

- ...dziewczęciem ... - podpowiedziałem.

- Niech będzie dziewczęciem, ale wiecie, co o niej myślałam? - koleżanki Klary zgodnie kiwały głowami, a ich wyraz twarzy wyrażał niemą krytykę i chęć natychmiastowego zesłania „dziewczęcia” na męki piekielne. - Odwiedziłam tę komediantkę w tym jej teatrze, wydusiłam od niej termin kolejnego spotkania i rzecz jasna czekałam w ich przytulnym gniazdku na przyjście mojego mężusia. Zapaliłam świece, założyłam odpowiednie ubranie i ułożyłam się na łóżku. On przyszedł, najpierw ujrzałam kwiaty i butelkę wina, jakie przyniósł, a potem on sam stanął w progu i ...

- ... zszedł - dokończyłem.

- Skąd wiesz? Znałeś go? - nóż, który Klara cały czas trzymała w ręku, nagle zamarł z ostrzem wycelowanym w moją stronę.

- Nie, skąd - wymownie spoglądałem na uzbrojoną dłoń Klary. - Mówiłem ci, że dużo pracowałem i nie miałem czasu na romanse.

Klara odłożyła nóż.

- To skąd wiedziałeś? - tym razem nachyliła się w moją stronę uważnie mi się przyglądając, jakby z wyrazu twarzy chciała wyczytać, czy kłamię.

- Domyśliłem się - wzruszyłem ramionami. - Czy okoliczności odejścia twoich pozostałych mężów były równie ... niespodziewane?

- Nie - Klara z nadąsaną miną wyprostowała się w krześle.

Od jakiegoś czasu kątem oka obserwowałem pewnego mężczyznę w wieku około pięćdziesięciu lat. Łysinę na czubku głowy starał się ukryć pod włosami zaczesanymi z lewego boku na prawy. Miał okrąglutką, rumianą twarz, pulchne rączki, wystający jak piłka ukryta pod sweterkiem brzuch i króciutkie nóżki. Właśnie zebrał swój talerzyk, kubeczek i sztućce i podszedł do naszego stolika.

- Przepraszam, można? - odezwał się patrząc w kierunku Klary. Koleżanki autostopowiczki natychmiast ożyły dyskretnie poprawiając włosy.

- W pojedynkę siedzę przy stole i trochę mi smutno, a u państwa są wolne miejsca, więc pomyślałem ... - tłumaczył się.

- Naturalnie, proszę, niech pan usiądzie - zachęcała go Klara wskazując mu miejsce obok siebie.

- Zdzisław - przedstawił się.

Dokonaliśmy prezentacji i pan Zdzisław uszczęśliwiony usiadł.

- Idą państwo na dzisiejszy wieczór zapoznawczy, na dansing do „Białej Sali”? - zapytał.

- Oczywiście, uważam, że trzeba się tam pokazać - natychmiast zareagowała Klara. - Uważam, że trzeba się tam pokazać przynajmniej na początku i na końcu turnusu. To dotyczy także ciebie, Tomaszu.

Gdyby spojrzenia pana Zdzisława mogły zabijać, teraz leżałbym bez ducha na podłodze jadalni.

- Nawet nie próbuj się wymigać, Tomaszu - Klara patrzyła w moim kierunku.

Rzadko miałem czas, by poświęcić się tylko odpoczynkowi, jakiemu z oddaniem oddawali się przy każdej nadążającej się okazji moi rodacy. Dlatego też mało tańczyłem, chociaż bardzo to lubiłem.

- Z przyjemnością wybiorę się na dansing - powiedziałem wstając i dziękując za wspólny posiłek.

Umówiliśmy się, o której wspólnie wychodzimy do miasta, i poszedłem do swojego pokoju. Przebrałem się na wieczorne tańce i cierpliwie czekałem przed „Cesarzem” na resztę towarzystwa. Pierwszy zjawił się pan Zdzisław.

- Ale kobitki - zacierał ręce siadając obok mnie.

- Kto?

- Klara i jej koleżanki. Dobrze, że byliśmy przy nich pierwsi ... - ze zdumieniem słuchałem słów sąsiada. - Poczekam, jak panu nie wyjdzie z Klarą, to sam spróbuję. Na razie nie wiem, na którą się zdecydować.

- Co mi nie wyjdzie z Klarą? - dopytywałem się rozbawiony przypuszczeniami mężczyzny.

- Panie, pan taki niepozorny, ale już oczarował panią Klarę, jesteście po imieniu ... Ona przecież chciała, żeby pan z nią poszedł na tę potańcówkę. Szczęściarz z pana. Jak pan myśli, z którą powinienem zacząć? Z Basią czy Danusią?

- Niech pan słucha głosu serca - podpowiedziałem.

- A pan zawsze tak robi? - kpił pan Zdzisław.

- Tak.

- Z panią Klarą też?

- W jej przypadku wolałbym w to serca nie angażować - odparłem szeptem.

- Czemu?

- Jej trzech mężów odeszło z tego świata. Mieli zawały.

Na koniec poważnie pokiwałem głową.

Pan Zdzisław wydawał się przejęty moimi słowami, ale wkrótce ochłonął, bo zobaczył Klarę schodzącą po szerokich marmurowych schodach przykrytych zielonym dywanem. Mogła sprawić, że wielu mężczyzn patrzyło na nią z zachwytem. Jej plisowana, półkloszowa spódnica falowała. Biała bluzka z falbanami odsłaniała opalone ramiona. Do tego Klara miała chustę, którą pewnie chciała okrywać się, gdyby było jej chłodno, i małą torebkę. Panie Basia i Danusia, chociaż zapewne ubrane w swoje najlepsze stroje, wyglądały przy Klarze jak ubogie krewne.

Szliśmy przez Szczawno do „Białej Sali”, gdzie pan Zdzisław już przezornie zarezerwował stolik i kuracjusze oglądali się za nami, a szczególnie za Klarą. Sala balowa znajdująca się przy bulwarze Szczawna, zapełniona kuracjuszami w odświętnych strojach, wyglądała wieczorem wspaniale. Na scenie stały instrumenty zespołu. Kelner zaprowadził nas do stolika przy ścianie, z dogodnym dojściem na parkiet, dostatecznie daleko od sceny, by muzyka nie zagłuszała naszej rozmowy. Kiedy tylko usiedliśmy, podano do naszego stolika szampana, ufundowanego przez pana Zdzisława. Przy kieliszkach napełnionych musującym napojem wszyscy przeszliśmy na „ty”. Zaraz potem zabrzmiała muzyka i Zdzisław porwał do tańca Basię. Wstałem, ukłoniłem się Klarze i ruszyliśmy w tany.

Taniec sprawiał mi ogromną przyjemność tym bardziej, że Klara okazała się świetną tancerką. Nie poprzestaliśmy na jednym tańcu i gdy Zdzisław na przemian tańczył z Basią i Danusią, my z Klarą spędziliśmy godzinę. Dopiero gdy usiedliśmy, by czegoś się napić, poczułem pierwsze oznaki zmęczenia. Klara chyba też nie była przyzwyczajona do takiego maratonu, ale była szczęśliwa. Jej oczy lśniły jakimś dziwnym blaskiem, wargi lekko drżały, a piersi unosiły się, gdy głęboko nabierała powietrza. Wtedy Zdzisław porwał Klarę na parkiet, ale wrócili po jednym utworze.

- Tomaszu, może się przejdziemy? - zaproponowała Klara.

Dopiłem oranżadę i wyszliśmy do parku zdrojowego. Reflektory oświetlały wieżę na Wzgórzu Giedymina, a my wdychaliśmy powietrze pachnące lasem. Klara oglądała czubki swoich butów.

- Jak na muzealnika świetnie tańczysz - oświadczyła Klara. - Zdzisław niemiłosiernie mnie podeptał.

Roześmiałem się.

- Kobiety potrafią nie tylko zaślepić i ogłuszyć mężczyzn, ale kompletnie ich obezwładnić - żartowałem.

- Ale tobie się to nie zdarzyło? - Klara oparła się na moim ramieniu i zajrzała mi w oczy.

- Było tak, i to nie raz.

- Więc czemu wciąż jesteś sam?

Usłyszałem początek pewnej piosenki, którą pamiętałem z młodości.

- Chodźmy tańczyć - chwyciłem Klarę za rękę i pociągnąłem ją ku sali balowej. - Przyszłaś się tu bawić, a nie wysłuchiwać opowieści starego ...

- Nie jesteś taki stary - przerwała mi Klara, gdy zaczęliśmy wyginać się w rytm skocznej melodii.

Przed dwudziestą drugą musieliśmy wracać do „Cesarza”, bo w domu zdrojowym obowiązywała cisza nocna. Wychodząc podzieliliśmy się ze Zdzisławem po połowie kosztami rachunku. W holu „Cesarza” pożegnaliśmy się i każdy poszedł do swojego pokoju. Dobrze się bawiłem tańcząc z Klarą, ale odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie znalazłem się w swoim pokoju. Szybko się wykąpałem i ułożyłem do snu. Zasnąłem błyskawicznie zmęczony przejściami całego dnia.

Pierwszy raz od bardzo dawna zaspałem i kiedy zbiegałem na śniadanie, kelnerki tylko się uśmiechały i żartobliwie groziły mi palcem.

- Proszę sobie nastawić budzik, po wieczornych dansingach nie każdy ma siłę wstawać - radziła mi młoda dziewczyna w zgrabnym czarnym fartuszku z białymi koronkami, podająca mi śniadanie. Na identyfikatorze miała napisane imię: „Zosia”.

- Proszę mieć wyrozumiałość dla siwej głowy. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy - przyrzekłem jej i sobie.

Przedpołudnie tradycyjnie jest poświęcone na zabiegi lecznicze, odmienne dla różnych schorzeń. Dorośli leczą tu narządy ruchu, układ oddechowy, choroby alergiczne, układu trawiennego, przemiany materii, cukrzycę, a dzieci między innymi astmę oskrzelową i wady postawy. Oprócz elektrolecznictwa, światłolecznictwa, laseroterapii, krioterapii, inhalacji, masaży i komory pneumatycznej Szczawno Zdrój słynie ze swych wód. Najstarszym źródłem jest „Mieszko”, na którego kamieniach studziennych wykuto daty: 1599 i 1717. Następnie odkryto w 1790 roku „Młynarza”, w 1818 „Dąbrówkę” i w 1904 „Martę”.

Najpierw poszedłem na konsultacje do lekarza, potem zapisałem się na zabiegi i rozpocząłem życie kuracjusza. Po obiedzie postanowiłem zwiedzić uzdrowisko i spróbować jednej z wód.

Na obiad nie spóźniłem się i jadłem go w samotności. Po posiłku zrobiłem sobie godzinną sjestę. Obudziłem się i zobaczyłem, że świeci piękne jesienne słońce. Założyłem elegancką koszulę na krótki rękaw i wyszedłem z „Cesarza”. Schodząc w kierunku pijalni wód czułem, że coś jest nie tak. Raz i drugi obejrzałem się, ale nie zauważyłem niczego niepokojącego. Dokoła był tłum kuracjuszy.

Biała Sala”, w której wieczorem tańczyłem, znajduje się na przedłużeniu drewnianej hali spacerowej. Dwukrotnie, w 1855 i 1857 roku, w tym budynku mieszkał polski kompozytor Henryk Wieniawski. Sama pijalnia została odbudowana po pożarze w stylu, w jakim powstała w 1894 roku. W jej piwnicach znajduje się ujęcie wody „Mieszko”. Kupiłem kubeczek i spróbowałem „Mieszka”. Na parterze były krany i pomieszczenie to mogło nastrojem bardziej przypominać dziewiętnastowieczne dworce kolejowe, nieco wytworne, ale i surowe. Za to piętro wyżej stały wygodne kanapy i stoliki, przed duże okna wpadało dużo światła i można tu było w spokoju oddawać się zbawiennemu działaniu wód.

Z wieszaka zdjąłem gazetę i czytając wiadomości sączyłem wodę. Gdy wstałem i podszedłem do kranu, by dolać sobie wody, zauważyłem w rogu sali poruszenie. Dwie panie próbowały skryć twarze za kolorową gazetą plotkarską. Bez trudu domyśliłem się, że to Basia i Danusia i że to one śledziły mnie aż tu. Udałem, że ich nie dostrzegam i zająłem się lekturą.

Po godzinie leniwym krokiem wróciłem do „Cesarza”, by punktualnie stawić się na kolacji. Pierwsza przyszła Klara, a chwilę po niej Zdzisław. Czekałem, kiedy pojawią się dwie agentki i chciałem je zapytać wprost, czemu mnie szpiegowały, ale wpierw zjawił się kurier niosący niedużą kopertę. Kelnerka, zapytana o coś, wskazała nasz stolik.

- Pan Tomasz N.N. - kurier zawiesił głos patrząc na mnie.

- Tak - odpowiedziałem zaciekawiony.

- Przesyłka z ministerstwa - kurier podsunął mi do podpisania potwierdzenie odbioru.

Podpisałem i dostałem kopertę. Otworzyłem ją, a w środku był krótki list od mojej przełożonej oraz druga koperta. Najpierw przeczytałem, co napisała do mnie pani podsekretarz stanu.


Drogi Panie Tomaszu,

wiedząc, że przebywa Pan w uzdrowisku przepraszam, iż przerywam Panu wypoczynek, ale moim zdaniem sprawa ta jest godna Pańskiego zainteresowania. W najbliższy piątek z Wałbrzycha wyjeżdża pociąg wiozący dzieła sztuki oraz dokumenty, dar pewnego kolekcjonera z Niemiec dla rządu polskiego. Będzie to uroczystość, na której obecność zapowiedział sam minister, ale myślę, że Pan jako nasz detektyw mógłby się tam pojawić i przyjrzeć się nabytkom. Ufam Pańskiemu doświadczeniu i intuicji.


Z poważaniem

A. J.


Potem otworzyłem drugą kopertę i w środku znalazłem zaproszenie dla dwóch osób na uroczystość.

- Coś się stało? - Klara była zaciekawiona, ale udawała zatroskanie.

- Masz ochotę na nocną przejażdżkę pociągiem i udział w ministerialnym bankiecie? - zaproponowałem jej.

Zdzisław słysząc te słowa zrobił się purpurowy z zazdrości.




ROZDZIAŁ TRZECI


ZAKUPY Z KLARĄ * POCIĄG „WIDMO” * PRZEPUSTKI NA BANKIET *

HOJNY DARCZYŃCA * WAGON POCZTOWY * INTRUZ NA DACHU


Klara była przejęta moją propozycją. Głęboko nabrała powietrza, po chwili napiła się herbaty.

- Tomaszu! - westchnęła. - Nie spodziewałam się takiej propozycji i nie mam ...

- ... odpowiedniej kreacji - dokończyłem gotów pogodzić się z faktem, że na bankiet pojadę sam.

- Tak - przyznała Klara. - Tomaszu, jutro jedziemy na zakupy, muszę kupić coś odpowiedniego.

Na moment zaniemówiłem, nie spodziewając się takiej reakcji Klary.

- Oczywiście - wydobyłem z siebie po chwili.

Zdzisław skończył posiłek, zebrał swoje naczynia na stosik, wstał i odszedł przygarbiony. Widziałem, że w holu kręciły się Basia i Danusia, widocznie bojąc się teraz podejść do naszego stolika. Nie chciałem, by zbyt długo były głodne, więc umówiłem się z Klarą na wyjazd na następny dzień i pożegnałem ją. W wejściu do jadalni minąłem koleżanki Klary. Basia nie zdjęła swojego berecika i z poważną miną na moje „dobry wieczór” odpowiedziała skinieniem głowy. Danusia za to chichotała jak trzpiotka. Gdy usiadły obok Klary, rozpoczęły ożywioną dyskusję, a Basia wyjęła mały notesik i coś z niego odczytywała.

Ze swojego pokoju próbowałem dodzwonić się do Pawła, żeby porozmawiać z nim na temat tajemniczego pociągu. Wolałbym, aby był w pobliżu, ale on nie odbierał telefonu. Nasza przełożona nie myliła się co do moich przeczuć, a te związane z pociągiem i jego ładunkiem były jak najgorsze. Rozłożyłem mapę okolic Wałbrzycha i zastanawiałem się, w którym kierunku ma jechać ten pociąg. Do Wrocławia? Czemu wybrano Wałbrzych jako stację początkową? Nie wiem, czemu moją uwagę przykuwała nitka torów prowadząca na południe, w kierunku Gór Sowich.


***

Nazajutrz obudziłem się bardzo wcześnie, więc korzystając z ładnej pogody wybrałem się na krótki spacer. Wychodząc z „Cesarza” widziałem w oknie pokoju Klary twarz Basi i włosy powkręcane w wałki. Uśmiechnąłem się pod nosem i wyruszyłem na wędrówkę. Rozkoszowałem się poranną ciszą panującą w Szczawnie. Zmęczony, ale szczęśliwy wróciłem do domu zdrojowego na śniadanie, po którym poszedłem na zabiegi. Podczas posiłku towarzyszył mi tylko Zdzisław.

- Ostro wziąłeś się do Klary - szepnął mi na ucho.

- Co masz na myśli?

- Bankiet! Kolego, dla takiej kobiety to jest coś! Przepraszam, że pytam tak prosto z mostu, ale jaki wykonujesz zawód?

- Jestem muzealnikiem.

- Tak? Myślałem, że tylko biznesmeni i politycy chodzą na bankiety.

- Będę tam po części służbowo - próbowałem uspokoić Zdzisława, ale ten zrobił się nagle niespokojny, szybko skończył jeść i wybiegł z jadalni.

Do obiadu rozkoszowałem się inhalacjami, masażami, kąpielami, ćwiczeniami, by na obiad pójść z lekkimi zakwasami mięśni, ale czując się o niebo lepiej niż przed przyjazdem do uzdrowiska. Trzeba przyznać, że przez ostatnie lata nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do kondycji uznając, że w moim wieku „i tak już nic nie pomoże”. Myliłem się, bo dwa dni pobytu sprawiły, że bolały mnie nierozruszane kończyny i kręgosłup, ale psychicznie czułem się młodszy. Może sprawiło to również towarzystwo Klary?

Naszemu poobiedniemu wyjazdowi spod „Cesarza” towarzyszyło żywe zainteresowanie Basi, Danusi i Zdzisława, którzy obserwowali nas zza firanek w oknach swoich pokoi.

- Będziemy musieli załatwić sobie przepustki na noc - powiedziała do mnie Klara.

Przypomniałem sobie paragraf regulaminu mówiący, że kuracjusze opuszczający dom zdrojowy na noc muszą sobie wyrobić przepustki.

- Porozmawiam z kierowniczką „Cesarza” - obiecałem.

- Świetnie - Klara zrelaksowana umościła się wygodnie w fotelu.

Przed wyjazdem zdjąłem brezentowy dach, więc teraz wehikuł był kabrioletem. Ciepłe podmuchy wiatru łagodnie poruszały naszymi włosami, a jesienne, popołudniowe słońce łaskotało nasze twarze. Specjalnie dla Klary pojechałem do Wałbrzycha o wiele dłuższą drogą, dookoła Masywu Chełmca, ze względu na malowniczo położoną drogę. W ten sposób do miasta wjechaliśmy od południa i mogłem przyjrzeć się fragmentowi linii kolejowych wokół Wałbrzycha. Zatrzymaliśmy się w centrum, blisko butików.

- Spotkajmy się w kawiarni za godzinę - zaproponowałem. - Chciałbym załatwić jedną sprawę.

Zamierzałem w tym czasie odwiedzić komendę policji i dowiedzieć się, co policjanci wiedzą na temat jutrzejszego transportu.

- Nie, Tomaszu! - głos Klary łamał się, jakby zaraz miała się rozpłakać. - Bez ciebie nie wybiorę dobrej kreacji.

- Lepiej znam się na zabytkach muzealnych niż na modzie - broniłem się.

- Tomaszu - w kącikach oczu Klary pojawiły się łzy - tak na ciebie liczyłam ...

Kiedy wypowiadała te słowa prawie płacząc, ludzie przechodzący chodnikiem i zwracający na nas uwagę ze względu na wygląd wehikułu spoglądali na mnie jak na jakiegoś sadystę. „Jeździ takim gruchotem i jeszcze torturuje żonę” - mówiły ich spojrzenia.

- Pójdę z tobą - musiałem się zgodzić.

Mężczyzna towarzyszący kobiecie na zakupach przeżywa horror. Ile czasu można spędzić pilnując kotary zasłaniającej wnętrze przebieralni, słuchać „Tomaszu, tobie wszystko jedno jak wyglądam!”, „Jak mi nie pomożesz, to z tobą nie pojadę”. Ile razy wchodziliśmy do tych samych sklepików, jak zawiłą trasą wśród półek i wieszaków przemieszczała się Klara - tego nie da się opowiedzieć. Były chwile, kiedy wyrzucałem sobie pomysł zabrania Klary na bankiet i wycieczkę tym pociągiem. Bałem się, że zamiast pracy będę musiał swój czas poświęcać także troskliwej opiece nad Klarą. Wszystkie te złe myśli prysnęły, gdy wreszcie Klara wybrała odpowiedni strój. Stanęła przede mną w obcisłej purpurowej sukni, która na wysokości kolan zamieniała się w plisowany klosz. Klara miała odsłonięte plecy, a strój utrzymywał się na skrzyżowanych, cieniutkich paskach. Do tego wybrała sobie czarne bolerko przeplatane złotą nicią. Nie miałem pojęcia, czy to był odpowiedni strój na tego typu bankiet, ale Klara wyglądała oszałamiająco i nawet młoda sprzedawczyni z podziwem pokiwała głową patrząc na moją towarzyszkę.

Ubranie zapakowano do dużej torby i Klara podeszła do kasy. Sprzedawczyni wymieniła cenę oscylującą w granicach trzech czwartych mojej pensji.

- Tomaszu, mam chyba za mało pieniędzy - Klara szepnęła mi na ucho. - Może mógłbyś mnie wspomóc?

Na chwilę zrobiło mi się słabo. Sam nie miałem takiej kwoty. Przypomniało mi się jednak, że Paweł kiedyś namówił mnie do wyrobienia sobie w moim banku karty kredytowej. Nie wydawałem zbyt wiele, na koncie miałem spore oszczędności, więc w banku z ochotą wydano mi kartę kredytową w złotym kolorze. Wyjąłem ją z portfela i podałem sprzedawczyni, która na jej widok tylko się do mnie uśmiechnęła. Klara także obdarzyła mnie pełnym fascynacji spojrzeniem.

- Teraz możemy pójść na kawę - oznajmiła Klara, gdy wyszliśmy z butiku.

Uznałem, że zaproszenie Klary na kawę i kieliszek wina będzie drobiazgiem przy zakupie sukni.

- Tomaszu, ty masz gest, żeby ufundować kobiecie taki strój ... - Klara słodko uśmiechała się skrywając usta za kieliszkiem pełnym czerwonego wina.

Zawsze miałem słabość do płci pięknej i teraz nie byłem w stanie zrobić nic innego oprócz uśmiechu. W końcu oszczędności na moim koncie było dość i zakup jednej sukni nie nadwerężył moich zasobów finansowych.

Po godzinie wróciliśmy do Szczawna. Zaniosłem zakupy Klary do jej pokoju, gdzie przy stoliku, nad szklankami z herbatą siedziały Basia i Danusia. Obu na widok dużej torby aż zabłysły oczy.


***

Nie wróciłem do swojego pokoju, tylko wsiadłem do wehikułu i wyjechałem do Wałbrzycha, do komendy policji. Na miejscu zaprowadzono mnie do zastępcy komendanta, który odpowiadał za operację zabezpieczenia przejazdu pociągu. Był to mężczyzna czterdziestoletni, z wąsami, czarnymi zaczesanymi na bok włosami, grubymi kreskami brwi nad ciemnymi oczami. Dobrze zbudowany, uśmiechnięty, ubrany w garnitur, sprawiał bardzo dobre wrażenie.

- Tomasz N.N. z Ministerstwa ... - przedstawiałem się.

- Wiem, wiem - policjant przerwał mi. - Byłem kiedyś na szkoleniu, które pan prowadził. Jacek W. - powiedział wyciągając w moją stronę dłoń. - Chodzi panu o ten jutrzejszy pociąg „Widmo”?

- Czemu „Widmo”? - zdziwiłem się.

- Niech pan usiądzie - komendant gestem wskazał mi fotel, a sam podszedł do mapy. - Muszę panu powiedzieć, że my, jako miejscowa policja zostaliśmy właściwie tylko zawiadomieni, że taki pociąg przyjedzie. Mamy stanowić odwód dla niemieckich służb specjalnych wspierających niemiecką firmę ochroniarską oraz polskich agentów z kontrwywiadu, którzy połączonymi siłami mają strzec cennego transportu. Mamy rozkazy gdzie ustawić radiowozy i tyle.

- Jaka ma być trasa przejazdu pociągu?

- Wałbrzych - Nowa Ruda - Wałbrzych, skąd autokarami goście będą przewiezieni na bankiet w zamku Książ.

- Co ma dziać się z zabytkami po tej przejażdżce?

- Zostaną załadowane do specjalnych furgonów i pod silnym konwojem wyjadą do muzeum we Wrocławiu, a pociąg wróci do Niemiec.

- Po co to wszystko? - zastanawiałem się.

- Nie wiem - policjant wzruszył ramionami.

- Mam prośbę, być może uda mi się sprowadzić w te okolice mojego współpracownika, Pawła Dańca - zapisałem imię i nazwisko na kartce. - To mój podwładny. Pan wie, że nasz referat czasami musi wykonywać bardzo delikatne w swej naturze misje i ...

- Rozumiem - komendant wziął kartkę z moich rąk. - Nasi chłopcy mają mu pomagać?

- Jeśli mógłbym prosić.

- Oczywiście.

- Dziękuję, ja sam będę jechał tym pociągiem ...

- Proszę nic więcej nie mówić - policjant uśmiechnął się. - Mogą panowie liczyć na naszą pomoc, oczywiście w miarę naszych możliwości.

Serdecznie pożegnaliśmy się i wróciłem do „Cesarza” na kolację. W holu podszedł do mnie Zdzisław.

- Masz gest, teraz Klara jest twoja - powiedział.

- To drobiazg - odparłem, wzruszyłem ramionami przyspieszając kroku. O dziwo, Zdzisław przyszedł do naszego stolika dopiero po kwadransie.

Kolacja minęła w miłej atmosferze, bo Klara szczebiotała jak nastolatka opowiadając koleżankom szczegóły naszej eskapady do Wałbrzycha. Po posiłku odszukałem sekretariat kierowniczki „Cesarza” i gdy się przedstawiłem, natychmiast zostałem wpuszczony do gabinetu.

Kierowniczka była około czterdziestopięcioletnią blondynką o włosach barwy ciemnego złota. Miała niebieskie oczy, okulary, zadbaną sylwetkę, elegancki kostium i pachniała dobrymi perfumami. Przywitała się ze mną i pokazała krzesło, na którym mam usiąść. Sama usiadła na brzeżku biurka wystawiając na mój widok zgrabne, opalone nogi i spódniczkę sięgającą powyżej kolan.

- Bardzo chciałam poznać - powiedziała uśmiechając się.

- Tak?

- Wiele o panu słyszałam.

- To pewnie same plotki ...

- Ten dziwny samochód, suknia pani Klary to chyba nie plotki?

- Nie, ale ...

- Proszę nic nie mówić. Chyba nie chciałby pan mówić o sobie zbyt wiele?

- Nie ma specjalnie o czym. Chciałem panią prosić o przepustki dla Klary i dla mnie na piątkową noc ...

- Ooo ... ?

- Mam służbowe spotkanie, właściwie bankiet, na którym dobrze by było, żebym pokazał się z osobą towarzyszącą ...

- Tak? - kierowniczka przyglądała mi się z rozbawieniem. - To po to ta suknia?

- Tak. Jakoś tak wyszło, że jestem kawalerem i nie miałem z kim tam pójść i wtedy przyszło mi do głowy, że może to mogłaby być Klara ...

- Rozumiem. Szkoda, że wcześniej nie dopełnił pan pewnego obowiązku.

- Jakiego? - przestraszyłem się.

- W „Cesarzu” mamy taki obyczaj, że każdy nowy kuracjusz spotyka się z kierownikiem, byśmy się lepiej poznali, żebyśmy mogli zaspokoić potrzeby naszych gości. Gdyby pan przyszedł do mnie, może nie musiałby pan kosztować się na suknię ...

Zrozumiałem sugestię kierowniczki, która z nieznanych mi powodów cały czas przyglądała mi się z ogromnym zainteresowaniem. Westchnęła, obeszła biurko i otworzyła szufladę. Wyjęła z niej dwie niewielkie karteczki i podała mi je.

- Jest pan odpowiedzialny za panią Klarę, to jest jasne? - zapytała.

- Tak. Skąd pani wiedziała?

- W pana profesji ludzie nie lubią być zaskakiwani? - kierowniczka roześmiała się. - Naszym celem jest uszczęśliwianie naszych gości. Miłej zabawy!

Wziąłem przepustki, podziękowałem, ucałowałem dłoń kierowniczki i wyszedłem z jej gabinetu. Wróciłem do swojego pokoju, gdzie czym prędzej ułożyłem się do snu. Kilka minut po rozpoczęciu ciszy nocnej usłyszałem czyjeś ciche kroki na korytarzu i odgłos wsuwania kartki pod drzwi mojego pokoju. Zerwałem się z łóżka, podbiegłem do drzwi, przekręciłem klucz, szarpnąłem za klamkę, ale zobaczyłem na korytarzu tylko cień znikający za rogiem, przy wejściu na klatkę schodową. U moich stóp leżała złożona wpół kartka wyrwana z zeszytu. Rozłożyłem ją by odczytać treść. Anonimowy list składał się ze słów wyciętych z gazet.


Wiem, kim jesteś. Lepiej stąd wyjedź. Wszystkie twoje szpiegowskie sztuczki na nic.


- Liścik miłosny? - drgnąłem, usłyszawszy pytanie pielęgniarki z nocnego dyżuru, która niepostrzeżenie podeszła do mnie.

- Tak jakby - uśmiechnąłem się chowając kartkę za siebie. - Dobrej i spokojnej nocy - pożegnałem pracownicę „Cesarza”.

Starannie zamknąłem za sobą drzwi i usiadłem na krawędzi łóżka. Zapaliłem lampkę i spoglądałem na liścik. Rzecz jasna zastanawiałem się, kto mógł go wykonać i czemu komuś zależy na moim wyjeździe. Skąd się wziął ten zwrot o „szpiegowskich sztuczkach”?

Wreszcie zgasiłem światło i położyłem się, lecz długo nie mogłem zasnąć zastanawiając się nad wydarzeniami dzisiejszego dnia. Przyznam, że najbardziej denerwowała mnie niemożność połączenia się z Pawłem. Żałowałem, że nie mógł tu być przy mnie. Jednocześnie naszła mnie złość, że tak bardzo potrzebowałem jego pomocy - kiedyś przecież świetnie sam sobie dawałem radę.

- Co tam, Tomaszu, jeszcze nie skapcaniałeś - powiedziałem sobie i w końcu zasnąłem.


***

Piątek w uzdrowisku do obiadu upłynął mi na tych samych zajęciach co zwykle. Po obiedzie wybrałem się na długą przejażdżkę wehikułem w stronę Gór Sowich. Znałem je z czasów, gdy z Pawłem prowadziliśmy tu poszukiwania pewnego zaginionego skarbu. Jak zwykle ten rejon Dolnego Śląska robił na mnie piorunujące wrażenie zachwycając swym pięknem i grozą miejsca, w którym w obozach pracy zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi - ofiar nazistowskiego reżimu.

Wróciłem do „Cesarza” i poszedłem do pokoju Klary. Delikatnie zapukałem w drzwi. Usłyszałem głośne „proszę”. W środku byli Klara, Basia, Danusia i Zdzisław. Ten ostatni na mój widok nieco się spłoszył i chwycił szklankę z kawą, jakby miała być jego tarczą przed moim atakiem. Wszyscy siedzieli przy stoliczku, na którym oprócz szklanek stał talerzyk ze słodkościami.

- Przepraszam, Klaro, ale chciałem umówić się z tobą, o której wyjedziemy - odezwałem się. - Pociąg odjeżdża o osiemnastej, więc myślę, że jeśli wyjedziemy stąd o siedemnastej trzydzieści, dojedziemy na dworzec na czas.

- Dobrze, Tomaszu - Klara wstała. - Spotkajmy się w holu.

- Do zobaczenia - ukłoniłem się wszystkim i wyszedłem.

Zastanawiała mnie ta spiskowa atmosfera, ale zająłem się przygotowaniami do udziału w wieczornej uroczystości. Jedną z pracownic „Cesarza” poprosiłem, by odprasowała mój garnitur i koszulę. Wziąłem kąpiel, ogoliłem się zużywając więcej niż zwykle wody po goleniu. Odświętnie ubrany, pachnący stawiłem się pięć minut przed umówionym terminem przy recepcji „Cesarza”. Panie przyglądały mi się, jedne życzliwie uśmiechając się, inne patrząc jak na rasowego uwodziciela. Drugi raz w ciągu kilku dni Klara miała okazję dokonać wspaniałego zejścia do holu. Gdy zeszła po schodach i podeszła do mnie, rozległy się oklaski. Ich inicjatorem był Zdzisław czający się za jednym z filarów i doniczką z palmą.

Zaprowadziłem Klarę do wehikułu, otworzyłem jej drzwi i pomogłem zająć miejsce. W ciągu dnia przykryłem wehikuł dachem i teraz jechaliśmy z uchylonymi oknami. Znalazłem wolne miejsce parkingowe koło wałbrzyskiego dworca i poszliśmy na wskazany w zaproszeniu peron. Pracownicy ochrony czekali na gości przy wejściu na peron. Każdego sprawdzano wykrywaczami metali, dokładnie oglądano zaproszenia i porównywano personalia wchodzących z listą zaproszonych.

To co ujrzałem na peronie zaskoczyło mnie. Pociąg okazał się muzeum kolejnictwa na szynach. Na przedzie składu była lokomotywa parowa z ogromnym tendrem na węgiel. Osmolony maszynista wyglądał przez okno, a kłęby pary wydobywające się z różnych rurek i zaworów jak duchy krążyły między spacerującymi.

Wagony, choć wiekowe, były doskonale utrzymane i przypominały najlepsze czasy „Orient Expressu”. Zaraz za lokomotywą był wagon sypialny przeznaczony dla służby i pracowników pociągu. Za nim był wagon pocztowy, potem kolejno kuchenno-magazynowy, restauracyjny, konferencyjny i dwa pasażerskie.

Najpierw zajęliśmy miejsca w wagonach pasażerskich. Tam tradycyjne proste siedzenia były zastąpione wysokimi, wygodnymi kanapami oddzielonymi stolikami. Kelnerzy podawali wysokie kieliszki z szampanem i tartinki z kawiorem i roladkami z łososia. W powietrzu unosił się zapach dobrych perfum i dymu z cygar. Między wytwornie ubranymi gośćmi przemykali się agenci ochrony rozpoznawalni po słuchawkach dyskretnie wetkniętych w ucho. Jeden z nich podszedł do mnie, gdy przechodziłem między kanapami. Wsunął coś do kieszeni mojego garnituru.

- Panie Tomaszu, jeśli coś pana zaniepokoi, niech pan wciśnie guzik - szeptał mi do ucha wykorzystując okazję, że staliśmy w małym tłumku czekających aż jedna z par zajmie miejsca. - Nasz operator w pierwszym wagonie zlokalizuje pański sygnał i zaraz będę przy panu.

Skończył i przecisnął się w kierunku wagonu konferencyjnego.

- Kto to był? - zapytała mnie Klara, kiedy już siedzieliśmy i trzymaliśmy kieliszki z szampanem.

- Kto?

- Ten agent, z którym rozmawiałeś?

- Mówiłem ci, że jestem muzealnikiem, a tu przewożone są cenne zabytki. Prosił, żebym go natychmiast powiadomił, jeśli zauważę coś niepokojącego.

Klara uśmiechnęła się zadowolona nie wiem z czego. Wagony pasażerskie zapełniły się i punktualnie o osiemnastej rozległ się gwizd parowozu, potem konduktor krzyknął: „Proszę wsiadać!” i po chwili pociąg drgnął i ruszył.

Moją uwagę zwrócił gruby, obficie pocący się mężczyzna, któremu towarzyszyła bardzo atrakcyjna, młoda dziewczyna. Była to Polka. Służyła mu za tłumacza i - co obserwowałem z pewnym obrzydzeniem - za maskotkę.

- Czemu takie piękne dziewczyny zadają się z takimi ludźmi? - zagadnąłem Klarę pokazując jej na grubasa i blondynkę.

- Już oglądasz się za młodszymi? - odparła z wyrzutem.

W głośnikach ukrytych w sztukaterii pod sufitem coś trzasnęło i usłyszeliśmy nastrojową muzykę. Przerwało ją krótkie wprowadzenie.

- W imieniu Reincharda Friedricha W. witamy wszystkich państwa na spotkaniu, podczas którego zostanie przekazana państwu polskiemu kolekcja dzieł sztuki odnalezionych w Niemczech podczas poszukiwań zorganizowanych i sfinansowanych przez firmę Reincharda Friedricha W. Wśród znalezisk znalazły się trzy obrazy pochodzące z prywatnej, przedwojennej kolekcji krakowskiego antykwariusza, zbiór numizmatów z Tarnowa, cztery starodruki z Warszawy i Gdańska oraz sejf. Uwaga, proszę państwa, kasa pancerna wciąż pozostaje zamknięta! Wolą pana Reincharda Friedricha W. było, by otwarto ją w Polsce. Być może skrywa jakieś tajemnice ...

Te ostatnie słowa wywołały poruszenie wśród gości, którzy oklaskiwali hojnego darczyńcę.

- ... Znalezione dzieła sztuki znajdowały się w skrytce przygotowanej w jednej ze sztolni w górach Harzu - kontynuował głos. - Z dokumentów, do jakich dotarli poszukiwacze, wynika, że był to jeden z licznych skarbczyków przygotowanych przez SS. Za kilkanaście minut zaprosimy państwa do wagonu konferencyjnego na prezentację skarbów. Gdy dojedziemy do miejscowości Nowa Ruda, zrobimy krótki postój i wrócimy do Wałbrzycha. Potem zapraszamy państwa na bankiet zorganizowany w zamku Książ. Dziękuję za uwagę.

Jechaliśmy przez przemysłowe dzielnice Wałbrzycha, za oknami widzieliśmy wielkie nieczynne kopalnie węgla kamiennego i powoli zbliżaliśmy się do ciemnych masywów górskich, przez które przekuto tunele, jakimi mieliśmy przejechać.

- Przepraszam cię na moment - zwróciłem się do Klary i wstałem. Przeszedłem do wagonu konferencyjnego. W drzwiach zatrzymał mnie rosły osiłek w garniturze.

- Ja go znam - jak spod ziemi pojawił się agent, który wsunął mi do kieszeni urządzenie. - Koledzy mówią na mnie „Pyra”, bo jestem z Poznania - przedstawił się. - Chciał pan w spokoju obejrzeć zbiory?

- Tak, jestem ich bardzo ciekaw ...

Przerwałem, bo za nami przy drzwiach zrobiło się zamieszanie. To grubas z blondyną próbowali wejść za mną, ale ochroniarz był nieubłagany.

- A ten pan wszedł - blondynka tłumaczyła słowa grubasa.

- Ten pan jest muzealnikiem z ministerstwa - wytłumaczył im Pyra. Grubas spojrzał na mnie, bacznie mi się przez chwilę przyglądał i grzecznie wycofał się, jednocześnie wyjmując telefon komórkowy.

- Zaraz zrobi aferę - zauważyłem.

- Zaraz wjedziemy do tunelu i do nikogo nie zadzwoni - roześmiał się Pyra. - Chodźmy do wagonu pocztowego, to wszystko panu pokażę.

Przeszliśmy przez wagon konferencyjny, którego umeblowanie stanowiły sztalugi, gabloty (to zapewne na eksponaty), stolik z dwoma krzesłami oraz rzędy foteli jak w teatrze i kanap pod oknami. W wagonie restauracyjnym wzdłuż ścian ustawiono stoły uginające się pod ciężarem jedzenia i napojów. Przez wagon kuchenno-magazynowy przeszliśmy korytarzem z prawej strony - podobny korytarz był też z drugiej strony dla przemieszczających się w kierunku tyłu pociągów.

Wagon pocztowy mimo zabytkowego wyglądu miał nowoczesne zabezpieczenia, z zamkiem szyfrowym w drzwiach. Tam też był korytarz prowadzący do wagonu sypialnego oraz drugie drzwi otwierające wejście do strefy, gdzie znajdowali się uzbrojeni strażnicy pilnujący zabytków. Za oknami zrobiło się ciemno.

- Wjeżdżamy do tunelu - powiedział Pyra.

W tym momencie nad głową usłyszałem cichy stuk.


***

Kusy poinformował mnie przez telefon, że nie możemy korzystać z radiostacji, bo agenci służb bezpieczeństwa monitorują pociąg. Zapewniał jednak, że wszystko odbywa się zgodnie z planem. Z daleka widziałem ciemną kreskę pociągu, z którego wyrastał w niebo wysoki słup gęstego białego dymu. Siedziałem nad tunelem, do którego miał wjechać skład. Reflektory lokomotywy tworzyły trójkąt. Założyłem na twarz kominiarkę, poprawiłem ekwipunek i przyczaiłem się do skoku. Czułem, jak serce bije mi z każdą chwilą szybciej. Gdy lokomotywa wjeżdżała do tunelu, gęsty dym owionął mnie jak mgła. Musiałem przymknąć łzawiące oczy. Pode mną mignął tender z węglem, dach pierwszego wagonu i zobaczyłem ten drugi. Tak jak mówił Kusy, miał on obniżoną część pośrodku dachu. Było to miejsce, w którym powinienem był się znaleźć, nim wagon wjedzie w ciemną czeluść pod górą.

Wymierzyłem, wziąłem głęboki oddech i skoczyłem. Jakikolwiek błąd mógł oznaczać w najlepszym razie upadek i fiasko operacji - w najgorszym śmierć.

Miałem szczęście i wylądowałem tam gdzie chciałem, natychmiast rozpłaszczając się w swoim wątłym schronieniu.


***

Pyra otworzył szyfrowe drzwi i znaleźliśmy się skarbcu wagonu pocztowego. Agent nasłuchiwał informacji w swojej słuchawce.

- Intruz na dachu! - krzyknął do dwóch uzbrojonych wartowników. - Niech pan tu zostanie - rozkazał mi. - Zamknę was od zewnątrz!

Pyra wybiegł na korytarz zatrzaskując wrota skarbca. Strażnicy podejrzliwie patrzyli na mnie. Przyglądałem się specjalnym teczkom z obrazami, skrzyniom z zabytkami i niewielkiemu sejfowi.

Z korytarza dobiegł nas łomot, jakby coś lub raczej ktoś upadł na podłogę. Mundurowi sięgnęli po pistolety. Wtedy do środka skarbca zaczął się wdzierać gryzący w nozdrza niebieski dym. Jeden ze strażników rzucił się do pokrętła sterującego wentylacją. Przekręcił go, lecz system najwyraźniej nie działał.

- Okno! - doradził kolega.

- Nie! - krzyknąłem.

Poczułem duszący dym w krtani i upadłem na podłogę tracąc przytomność.


***

Leżąc we wgłębieniu na dachu zakleiłem otwory wentylacyjne szeroką taśmą klejącą. Spojrzałem na zegarek, a potem ostrożnie uniosłem głowę. Sufit tunelu znajdował się metr nad moją głową, ale w ciemnościach go nie widziałem. Patrzyłem na ściany. Wreszcie ujrzałem smugi niebieskiego dymu i jasną poświatę. Z torby na pasku wyjąłem maskę przeciwgazową i dokręciłem do niej filtr. Szelki połączyłem z liną zamocowaną do kratki na dachu. Przez jakiś czas to wątłe zabezpieczenie musiało utrzymać mój ciężar.

Pociąg powoli jechał tunelem. Nic nie widziałem, bo wokół niepodzielnie panował dym i gaz wpuszczony do skarbca przez Kusego. On jako pracownik firmy obsługującej ekspozycję zabytków znał klucze szyfrowe w wagonach i od pół godziny czaił się w wagonie pocztowym. Jego zadaniem było zablokowanie go od wewnątrz, wpuszczenie gazu usypiającego i czekanie, aż otworzę mu wrota skarbca.

Zjechałem na bok wagonu idealnie na wprost otwartego okna. Wśliznąłem się do środka. Na podłodze leżało dwóch strażników i mój szef. Sprawdziłem, czy pan Tomasz żyje i gaz za bardzo mu nie zaszkodził, a potem otworzyłem drzwi. Kusy, w garniturze i masce identycznej jak moja, był zajęty odsuwaniem jakiegoś uśpionego agenta ochrony.

- Mamy tylko minutę! - warknął Kusy.




ROZDZIAŁ CZWARTY


KASA PANCERNA * UCIECZKA Z POCIĄGU * GŁÓWNY PODEJRZANY *

WYJAZD DO BERLINA * KOLACJA W BAWARSKIEJ RESTAURACJI * SPOTKANIE W HANOWERZE * MILION DOLARÓW ZA KOPERTĘ


Pociąg wyjechał z pierwszego tunelu i za oknami zrobiło się jaśniej, za to zza drzwi dobiegały nas krzyki i odgłosy uderzania. Było to na nic, bo pancerne drzwi można było otworzyć tylko po wstukaniu na klawiaturze kombinacji cyfr. Kusy potrafił zablokować zamek od środka, a dodatkowo, zgodnie z planem, miał przeciąć połączenia kamer z centrum monitoringu. Blokada zamków mogła działać bardzo krótko, bo operator w wagonie sypialnym mógł zdjąć z zamków wszystkie zabezpieczenia.

- Otworzysz tę kasę? - z niepokojem spojrzałem na Kusego. Mężczyzna roześmiał się, co widziałem nawet mimo maski gazowej na jego twarzy.

- Pilnuj drzwi - wydał mi polecenie.

Stałem więc w wejściu do skarbca, nasłuchiwałem i wyglądałem przez szyby na pokryty pomarańczową poświatą zachodzącego słońca górski krajobraz. Kusy w tym czasie wyjął z kieszeni stetoskop i latarkę. Założył rękawiczki i niczym wytrawny kasiarz zbliżył się do sejfu.

- Patrz na drzwi! - krzyknął, kiedy zobaczył, że go obserwuję. Posłusznie obróciłem głowę.

- Voilà l'ennemi! - usłyszałem po kilkunastu sekundach.

Zerknąłem przez ramię. Kusy szarpnął za drzwiczki. W środku leżała tylko niegdyś żółta, gruba koperta. Z plecaka wyjąłem dużą zamykaną foliową koszulkę na dokumenty. Kusy ostrożnie wrzucił do środka kopertę i przesunął suwak na koszulce.

- Nawet nie próbuj tego otworzyć, bo nie dostaniemy kasy - mruknął.

Tylko skinąłem głową. Kusy wrzucił do mojego plecaka rękawiczki, stetoskop, latarkę, wytrychy, obcęgi, którymi przecinał kable, i podał mi butlę wielkości małej gaśnicy. Wybiegliśmy na korytarz, gdzie odkręciłem zawór i skierowałem strumień gazu prosto w twarz Kusego. Środek działał bardzo dobrze i Kusy padł na podłogę.

Wbiegłem do skarbca, zabezpieczyłem drzwi wstukując wymyślony na poczekaniu kod i dodatkowo blokując drzwi krzesłem. Strażników związałem kawałkami sznurka. Pana Tomasza postanowiłem nie ruszać. Wyjrzałem przez okno.

Pociąg jechał skrajem doliny, mając ze swojej prawej strony porośnięte lasami stoki. Po lewej widać było domki, pola i drogę, na której błyskały światła radiowozów i słychać było syreny.

Spojrzałem w przód i zobaczyłem wychylonego przez okno wagonu sypialnego agenta ochrony oraz wlot drugiego tunelu. Obejrzałem się w tył. Tam też był agent i mierzył do mnie z pistoletu. Schowałem się do skarbca i przypiąłem linę, która wciąż była umocowana do dachu wagonu pocztowego. Gdy tylko usłyszałem stukot kół zwielokrotniony echem w tunelu, wyśliznąłem się na zewnątrz.

Panowały tu absolutne ciemności. Wiedziałem, że ten tunel miał dwa przejazdy, ale my jechaliśmy tym zachodnim, bo wschodni podobno był w fatalnym stanie technicznym. Pociąg miał znajdować się w ciemnościach zaledwie przez kilkanaście sekund potrzebnych do przejechania czterystu metrów przejazdu wykonanego pod górą. Ocierając się plecakiem o ceglane ściany wspiąłem się na dach. Tam wypiąłem linę i kiedy tylko ujrzałem nad sobą niebo, wyprostowałem się i czekałem na odpowiedni moment. Torowiska, wschodnie i zachodnie, były oddzielone od siebie dwumetrowym pasem trawy, ale zbiegały się na wiadukcie. Przed samym wiaduktem skoczyłem na łąkę, gdzie czekał mój samochód.

Pociąg zwalniał, agenci ochrony szykowali się do pościgu za mną, a pasażerowie ciekawie wyglądali przez okna. Wśród wielu twarzy natychmiast rozpoznałem Polę i Marlona. Nie miałem czasu, po przeturlaniu się po trawie wyprostowałem się i pobiegłem do golfa. W biegu zdjąłem plecak i rzuciłem go na tylne siedzenie. Silnik zapalił bez trudu i na przełaj, po łące, gwałtownie ruszyłem ku drodze.

Po chwili pociąg zniknął z mych oczu. Wąska, kręta asfaltówka prowadziła malowniczą doliną na zachód. Mijałem pojedyncze domki, jakiś zakład kamieniarski. Kominiarkę wyrzuciłem przez okno, podobnie jak ciemną bluzę. Pod spodem miałem kolorową koszulkę. Rozkręciłem radio na cały regulator i starałem się wyglądać jak wyluzowany młodzieniec.

Wyjechałem z lasu, minąłem tabliczkę z nazwą miejscowości „Rybnica Leśna” i na skrzyżowaniu zobaczyłem policyjną blokadę. Już chciałem próbować sforsować ją, ale zobaczyłem, że policjanci mierzyli do mnie z pistoletów, strzelb gładkolufowych i kałasznikowa. Było ich ośmiu i trzy radiowozy.

Grzecznie zatrzymałem się. Trzymałem ręce na kierownicy i czekałem. Jeden z nich podszedł do mnie.

- Dobry wieczór - powiedział salutując. - Kontrola drogowa. Skąd pan jedzie?

- Mam domek w Rybnicy Małej - odpowiedziałem, bo taką nazwę zapamiętałem z mapy.

- Poproszę dowód osobisty, prawo jazdy i ubezpieczenie samochodu.

Z kieszonki koszuli wyjąłem dokumenty i podałem je policjantowi. Ten zajrzał do dowodu.

- Paweł Daniec? - upewniał się zaglądając mi w twarz i porównując ją ze zdjęciem.

- Tak.

- Pan pracuje w Ministerstwie Kultury i Sztuki?

- Tak.

- I słucha pan takiej radiowej sieczki? - policjant roześmiał się wskazując ruchem głowy na radio.

Natychmiast je wyłączyłem.

- Akurat wcześniej puścili moją ulubioną piosenkę - nieśmiało uśmiechnąłem się.

- W porządku, może pan jechać - policjant oddał mi dokumenty. Byłem więcej niż zdziwiony, ale ostrożnie ominąłem blokadę jadąc slalomem między radiowozami i ruszyłem dalej na zachód. Nie wiem jakim cudem, ale byłem wolny. Czy to Pirania uprzedził policjantów o mojej obecności? Czyżby Pola coś zapamiętała z tego, co jej mówiłem? Czy mogłem liczyć na pomoc policji, kiedy będę w Niemczech?

Miałem ochotę zadzwonić do Piranii, ale wolałem na razie nie ryzykować.



***

Obudziły mnie czułe pocałunki i pełne troski głaskanie po twarzy.

- Tomaszu, biedny Tomaszu - słyszałem szept Klary.

Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem, że leżę na jednej z kanap i trzymam głowę na kolanach Klary.

- Biedactwo, otruli ciebie, łobuzy - Klara łagodnie gładziła mnie po policzku.

Poczułem, że pociąg stoi. Usiadłem, ale syknąłem z bólu. Zdawało mi się, że to młoty walą w moje skronie.

- Co zginęło? Co oni ukradli? - dopytywałem się.

- Nie wiemy - usłyszałem głos Pyry.

- Jak to? - zdziwiłem się, z wdzięcznością przyjmując od niego szklankę z wodą.

- Uśpili pana, strażników, mnie, jednego z pracowników firmy obsługujących prezentację, uszkodzili kamery, zablokowali drzwi i włamali się do sejfu ... - relacjonował mi Pyra.

- Chwileczkę! Przecież sejf miał być trudny do otwarcia ... - zauważyłem.

- Mayers-Beders, limitowana seria z 1936 roku - usłyszałem mężczyznę mówiącego po niemiecku.

Obejrzałem się. To był grubas.

- Dla zawodowego włamywacza nie było to problemem - dodał grubas. - Dziwne, że do tego wszystkiego doszło, kiedy to pan znalazł się w skarbcu.

Blondynka tłumaczyła słowa grubasa na polski i zaraz część gości spojrzała na mnie z niechęcią.

- Jak pan może tak mówić! - Klara wrzasnęła na grubasa. - Tomasz to wspaniały człowiek, muzealnik!

Obrona Klary na nic się zdała i zaraz poczułem się w pociągu jak persona non grata.

- Niech się pan nie przejmuje - pocieszał mnie Pyra. - Policja ma pewne podejrzenia co do ludzi, którzy zrobili ten skok. Jeden z nich był w pociągu, a drugi skoczył na dach, kiedy wjeżdżaliśmy do pierwszego tunelu. Ten człowiek, który leżał uśpiony na korytarzu i do tego pracownik firmy odpowiedzialnej za przygotowanie ekspozycji jest znanym policji włamywaczem, powiem dokładniej - kasiarzem. Na razie nie można mu niczego udowodnić, ale znajduje się w kręgu podejrzanych. Powiem, że nad panem też się zastanawiano ...

Słysząc to zakrztusiłem się wodą.

- Jak to? - wykrztusiłem.

- Pan jako jedyny, spośród osób znajdujących się w skarbcu, nie był związany ...

- Duszno mi ... - szepnąłem wstając.

Klara i Pyra wyprowadzili mnie na schodki pociągu i zszedłem po nich na prymitywny betonowy peron, przy którym stanął pociąg. Policyjni technicy sprawdzali wagon pocztowy, minister rozmawiał z grupką dziennikarzy i złowrogo spoglądał w moją stronę.

Od grupki policjantów odszedł komendant z Wałbrzycha.

- Witam, panie Tomaszu! - wyciągnął do mnie dłoń. - Ale historia, co?!

Wziął mnie pod rękę i odprowadził na bok, byśmy mogli w spokoju rozmawiać.

- Niech pan powie, mnie jako lokalnemu glinie, co wy kombinujecie? - szeptał.

- O co panu chodzi?

- Tak jak pan mówił, był Daniec. Jechał opisanym przez agentów ochrony samochodem. Zatrzymała go nasz blokada na drodze.

- I co?

- Tak jak pan prosił, puściliśmy go ...

Poczułem, że robi mi się słabo.


***

W Wałbrzychu porzuciłem golfa na jednej z uliczek. Koło dworca odszukałem passata Kusego. Przesiadłem się do niego. Ruszyłem w kierunku naszej zachodniej granicy. Jeszcze po polskiej stronie zatankowałem auto.

Po dwudziestu minutach jazdy po niemieckich autostradach zatrzymałem się na jednym z parkingów. Otworzyłem kopertę od Kusego. Były tam pieniądze i rezerwacja w hotelu „Van Der Valk” koło Berlina. Na mapie odszukałem to miejsce i ruszyłem do hotelu.

Miałem nocować w kilkupiętrowym kompleksie hotelowym z kilkoma skrzydłami promieniście rozchodzącymi się od przestronnego holu, otwartego aż do samego przeszklonego dachu budynku. Recepcjonistka wydała mi klucz do pokoju i poszedłem do apartamentu. Tam zgodnie z instrukcjami miałem czekać na telefon. Kusy nakazał mi zamawiać posiłki do pokoju.

Wykąpałem się, zamówiłem bukiet sałatek, kawę i sok na późną kolację i czekałem. Noc minęła spokojnie, podobnie ranek i południe.

Po południu zszedłem do recepcji, żeby kupić gazety. Czytając niemieckie czasopisma spędziłem czas do wieczora, jednocześnie słuchając muzyki z kanału radiowego, za pośrednictwem telewizora. W pewnym momencie na ekranie pojawiła się wiadomość w języku niemieckim.


Panie Pawle!

Proszę odszukać bawarską restaurację w centrum Sony-Chrysler w Berlinie. Proszę tam być o osiemnastej.

Marlon


Zadzwoniłem do recepcji i zapytałem, jak przesłano mi tę informację.

- Mieliśmy wyraźne polecenie, kiedy ją panu przekazać - chłodno odparła pracownica hotelu.

Ubrałem się odpowiednio na wieczorne wyjście i zszedłem do holu. Tam od jednego z kelnerów dowiedziałem się, jak mam odszukać lokal i pojechałem passatem do Berlina. Minąłem Tempelhof, lotnisko wybudowane w czasach nazistowskich, znane z tego, że tam lądowały alianckie samoloty przełamujące blokadę Berlina i polskie maszyny, których piloci i pasażerowie w trudnych czasach wybierali wolność na Zachodzie.

Przejechałem przez zapchane miasto i znalazłem wolne miejsce parkingowe koło nowoczesnego centrum handlowego zbudowanego z aluminium i szkła. W marynarce wyróżniałem się z tłumów młodzieży ubranej podobnie jak ta na naszych ulicach.

Bez trudu znalazłem lokal zajmujący kilka pięter, ozdobiony różnej wielkości i kształtu stolikami, ze starodawnymi urządzeniami piwowarskimi. Znalazłem odpowiedni stolik na drugim piętrze, na końcu długiej sali, z widokiem na ulicę przez wielkie okno.

Zamówiłem szklankę ciemnego piwa i „coś do jedzenia” i czekałem. Zdając się na gust kelnera otrzymałem na talerzu stertę smażonych ziemniaków i wielki jak podeszwa plaster podsmażonej mortadeli. Całe szczęście, że odkryłem istnienie tu musztardy wzbogaconej smakiem żurawin. Dzięki temu posiłek był strawniejszy.

- Można? - usłyszałem pytanie.

Przede mną stała wysoka, chuda blondynka. Miała około dwudziestu sześciu lat, krótkie włosy, odrobinę wystającą brodę i lodowate spojrzenie. Próbowała się do mnie uśmiechnąć, ale nie potrafiła tego zrobić z wdziękiem Polek. Wahałem się co odpowiedzieć, ale uznałem, że samotna kobieta nie dosiadałaby się do samotnego mężczyzny bez powodu.

- Proszę - wstałem i odsunąłem jej krzesło.

- Dziękuję - uśmiechnęła się ujęta tym gestem.

Zauważyłem, że w Niemczech Polacy mogą Niemki oczarować swoją uprzejmością wobec kobiet. Blondynka zamówiła kawę i zapaliła długiego cienkiego papierosa.

- Wie pan, co się stało z pańskim przyjacielem? - zapytała.

- Z którym? Miałem wielu przyjaciół.

- Z Kusym.

- Miał przyjechać do Niemiec z jednodniowym opóźnieniem.

- Nie przyjedzie.

- Co się stało?

- Został aresztowany. Masz pakunek?

- Mam.

- Gdzie?

- O tym powinien wiedzieć tylko jeden człowiek.

Blondynka wyjęła telefon komórkowy i na ekranie wyświetliła zdjęcie uśmiechniętego grubasa - Marlona.

- Ten? - uśmiechnęła się.

- Tak.

- Posłuchaj - nacisnęła guzik odtwarzania i podała mi urządzenie.

- Gratuluję wykonania zadania - usłyszałem głos mówiący po polsku, kaleczący nasz język tak, jak tylko Niemcy to potrafią. - W związku z nową sytuacją zapraszam pana do Hanoweru. Będzie panu towarzyszyła Ingrid, ona pokryje wszystkie pana wydatki i będzie pana przewodnikiem. Do zobaczenia pod katedrą.

- Ingrid? - upewniałem się oddając Niemce telefon.

- Tak. Ruszamy jutro rano. Teraz możemy wracać do hotelu.

- Możemy? - zdziwiłem się.

- Mam pokój obok ciebie - roześmiała się Niemka widząc moje zaskoczenie.

Nazajutrz, po śniadaniu, prawie się do siebie nie odzywając pojechaliśmy passatem na zachód. Podczas mojego pobytu w hotelu zawartość sejfu z pociągu spoczywała w hotelowym skarbcu.


***

Wieczór i pół nocy zamiast na bankiecie spędziliśmy z Klarą w komendzie policji w Wałbrzychu. Tam Pirania, Pyra i komendant przesłuchiwali mnie i moją towarzyszkę. Kiedy wreszcie spisano nasze zeznania, przeszliśmy za weneckie lustro sali przesłuchań, gdzie siedział Kusy. Klara w tym czasie została poczęstowana kawą i spędzała czas w towarzystwie Poli, pomocnicy Piranii. Goście pociągu rozjechali się do domów, tajemniczy grubas gdzieś zniknął.

Kusy ze spokojem przyjmował wszystkie wywody przesłuchującego go policjanta i opowiadał wciąż tę samą wersję wypadków: gdy pociąg wjeżdżał do tunelu wchodził do wagonu pocztowego i poczuł swąd gazu. Więcej nic nie pamiętał. Technicy odkryli, jak Paweł wdarł się do skarbca, ale nikt nie potrafił uwierzyć, że mój podwładny potrafiłby otworzyć w kilkanaście sekund stary sejf. W aktach Kusego znalazł się raport policji z Denver informujący, że tam ktoś włamał się do podobnej kasy pancernej. Było to w tym samym czasie, kiedy Kusy był w USA.

- Panowie, chcecie zrobić ze mnie kozła ofiarnego, ale ja z tym skończyłem - żalił się Kusy.

- Wierzy mu pan? - pytał mnie podenerwowany Pirania.

- Nie, ale niepokoi mnie, co dzieje się z Pawłem? Macie z nim kontakt?

- Żadnego, tak było umówione - Pirania pokręcił głową - do czasu, kiedy nie dojdzie do spotkania z Marlonem. My wtedy mamy uruchomić naszych niemieckich przyjaciół. Naszym celem jest Marlon, a właściwie rozpracowanie go. Pana pewnie interesuje zawartość sejfu. Marlon wie, że coś się święci. Polę odesłał mówiąc jej wprost, że wie kim ona jest. Dziewczyna się mocno tym przejęła i wzięła urlop. Mam przeczucie, że nie powiedziała mi wszystkiego, ale ustaliliśmy, że będziemy w kontakcie i poinformujemy ją o tym, co robi Marlon. Jestem przekonany, że Paweł da sobie radę z Marlonem. Przecież to nie pierwsza tego typu operacja pańskiego podwładnego?

- Nie - odparłem przypominając sobie sprawę związaną z poszukiwaniami przedmiotów przewożonych na pokładzie „Wilhelma Gustloffa”. - Muszę wracać do Szczawna, a z tego pana chyba nic więcej nie wyciśniecie? Macie jakieś dowody przeciwko niemu?

- Nie mamy - Pirania zrezygnowany przyglądał się przesłuchaniu. Pożegnałem policjantów, poszedłem po Klarę i razem poszliśmy do wehikułu.

Krótki spacer dobrze nam zrobił, mogliśmy odetchnąć świeżym powietrzem.

- Przepraszam cię, Klaro, że tak to wszystko wyszło ... - ucałowałem ją w dłoń.

- Tomaszu, nie szkodzi. Nigdy nie spędziłam tak emocjonującego wieczoru!

- Co ty mówisz? A co z kreacją, z zabawą?

- To wszystko jest nieistotne, gdy jestem obok ciebie - Klara w tym momencie przytuliła się do mojego ramienia.


***

Niemieckie autostrady mają dwie wady. Po pierwsze, nieprzyzwyczajonego kierowcę mogą swoją jakością i szerokością kusić do brawury. Po drugie, są przeraźliwie nudne. Krajobraz za oknami samochodu jest monotonny, miasta i wsie identyczne. Urozmaiceniem okazują się być gigantyczne wiatraki - elektrownie napędzane siłą wiatru.

Do Hanoweru, stolicy kraju Dolnej Saksonii, przyjechaliśmy późnym popołudniem. Ingrid oprowadzała mnie po okolicach hanowerskiej Starówki, która wydawała się po nudnej podróży perłą architektury. Z zaciekawieniem oglądałem pojedyncze barokowe kamienice, ale większość stanowiły budowle szachulcowe z tak zwanego pruskiego muru. Ingrid zaprowadziła mnie przed drzwi hanowerskiej katedry. Gotycka budowla była bardziej niż polskie kościoły z tego okresu strzelista, smukła. Jak opowiadała mi moja towarzyszka, w czasie działań wojennych kościół był wypalony i po wojnie świątynię odbudowano. Ocalały oryginalne siedemnasto- i osiemnastowieczne epitafia.

Współczesny artysta na odlanych z brązu drzwiach katedry przygotował doskonałą alegorię historii Niemiec. Z jednego pnia wyrastały dwie gałęzie. Na jednej widać było charakterystyczną sylwetkę mówcy i tłum fanatycznych wielbicieli unoszących ręce w faszystowskim pozdrowieniu. Konsekwencja tego były obozy zagłady, spalone wskutek nalotów domy, sowiecka okupacja i krwawo stłumione powstanie berlińskie w 1953 roku. Druga gałąź prezentowała trud Niemców odbudowujących ojczyznę po zniszczeniach wojennych.

- Ciekawe, ale jak dla mnie zbyt ostentacyjne w swej surowości - nagle za plecami usłyszałem sapanie Marlona.

Obejrzałem się. Grubas był ubrany w wełniany płaszcz, kapelusz, a w ręce trzymał laskę ze złotą główką w kształcie orlego pyska.

- Witam pana - ukłoniłem się Niemcowi. On przyglądał mi się z uwagą.

- Chodźmy - machnął laską w kierunku śródmieścia, do którego po jakimś czasie szliśmy po czerwonej linii, która - jak się później dowiedziałem - miała być „nicią Ariadny” dla mężczyzn poszukujących specyficznych rozrywek.

Marlon zaprowadził nas do kawiarni urządzonej z gustem, ale sprawiającej wrażenie jakby chłodnej. Wszystko zostało tu dobrane pod jeden, pistacjowy kolor. Marlon zamówił nam kawę i wyjął cygaro z kieszeni garnituru.

- Jak to się stało, że panu się udało? - pytał wypuszczając wielki kłąb duszącego dymu i machając zapałką, żeby ją ugasić i wrzucić do porcelanowej popielniczki.

- Miałem szczęście - odpowiedziałem wzruszając ramionami.

- W tej robocie nie ma miejsca na szczęście - Marlon pokręcił głową. - Synu - wycelował cygaro w moją stronę - są dwa wyjścia. Jesteś kapusiem albo wystawiłeś Kusego. Jeżeli to pierwsze, to ... - znacząco zawiesił głos, a ja poczułem na udzie nacisk. Spojrzałem w kierunku Ingrid. Pod stołem trzymała przyciśnięty do mojej nogi damski pistolet, tak zwany liliput. Na większą odległość nieszkodliwy, a w tej sytuacji Niemka mogła mi strzaskać kość udową. - Jeżeli to drugie, to potępiam, chociaż rozumiem motyw. Kwota jest naprawdę kusząca. Więc jak?

- Pan nie ma tych pieniędzy przy sobie? - wykrztusiłem.

- Nie - Marlon pokręcił głową. - A ty masz kopertę?

Kiwnąłem głową.

- W samochodzie! - grubas roześmiał się wyraźnie zadowolony. Wstałem głośno szurnąwszy krzesłem. Kilka osób zwróciło w naszą stronę głowy. Zza marynarki wyjąłem foliową kopertę.

- Chyba nie mamy o czym rozmawiać - stwierdziłem i skierowałem się do wyjścia.

Grubas nie szedł za mną. Kiedy zbliżałem się do passata, odskoczył od niego jakiś człowiek w skórzanym stroju i motocyklowym kasku. Wskoczył na dwukołowego potwora i zniknął w uliczkach Hanoweru.

Włamywacz, nasłany przez Marlona, włamał się do bagażnika i przetrząsnął nasze torby w poszukiwaniu koperty. Widocznie Ingrid nie zauważyła, że od rana, od samego śniadania miałem łup cały czas przy sobie. Zamek bagażnika nie nadawał się już do zamknięcia, więc wyjąłem torby, zatrzasnąłem go z całej siły i swoje rzeczy ułożyłem na tylnym siedzeniu. Jak przypuszczałem, biegła do mnie Ingrid.

Wsiadłem do auta i odjechałem zostawiając jej rzeczy na chodniku. Nim wyjechałem z miasta, zapadł przedwieczorny mrok. Na autostradzie zauważyłem za sobą pojedyncze światełko reflektora motocykla. Przyspieszyłem. Zaczęła się mordercza zabawa w ciuciubabkę, w której byłem raczej bez szans, bo motocykl swobodnie przyspieszał i zwalniał, krył się za ciężarówki i nagle wyrastał w moim wstecznym lusterku na prawym pasie awaryjnym. Gnałem w kierunku granicy holenderskiej, do czasu jak zauważyłem znajomy znak firmowy tego samego hotelu, w którym nocowałem pod Berlinem. Wykorzystując moment, że chwilowo śledzący mnie człowiek zniknął, zjechałem w długi, szeroki zakręt, który prowadził wprost do hotelu. Spod fotela wyjąłem zapasowe, niemieckie, tablice rejestracyjne, które schował tam Kusy i zamieniłem je z polskimi. Na półce za tylnym fotelem leżała niepozorna papierowa tuba kryjąca w środku folie z logo i reklamą jednej z niemieckich firm drobiarskich. Nakleiłem je na drzwiach i masce. Potem szukając ocienionych miejsc, przeszedłem do recepcji.

- Witamy w hotelu w Melle - przywitała mnie recepcjonistka. - W czym mogę panu pomóc?

- Chciałbym wynająć dwa pokoje - wyjaśniłem. - W jednym sam będę nocował, drugi chciałbym zostawić dla mojej koleżanki, która dojedzie w nocy - tłumaczyłem. - Bardzo prosiłbym, żeby to były pokoje sąsiadujące ze sobą lub przynajmniej oddzielone jednym apartamentem ...

- Rozumiem - recepcjonistka krótko urwała mój wywód. Podała mi dwie karty uruchamiające zamki w drzwiach.

- Jakby ktoś mnie szukał, będę nocował pod tym numerem - wskazałem jedną z kart.

- Dobrze - Niemka uśmiechnęła się.

Pobiegłem do wind i wjechałem na trzecie piętro. Wszedłem do pierwszego z wynajętych pokoi i nie zapalając światła wyjrzałem na parking. Motocyklista już tam był i wolno jechał między autami. Na chwilę zatrzymał się przy moim passacie, który stał w samym rogu placu, i przyglądał się jego tablicom i reklamom, a potem pojechał. Widziałem, jak wjechał na autostradę i pomknął dalej. Odetchnąłem z ulgą. Wziąłem prysznic, przebrałem się i odwiedziłem drugi pokój, w którym zamierzałem spać. Przeniosłem tam mały plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami i zostawiłem drzwi balkonowe przymknięte tak, że wystarczyło je tylko lekko pchnąć, żeby wejść do środka.

Zszedłem na kolację do restauracji, gdzie zamówiłem szynkę parmeńską i sałatkę grecką. Wychodząc po sycącym posiłku zobaczyłem przy blacie recepcji Ingrid z walizką u nogi. Przemknąłem do windy. Wjechałem na trzecie piętro i wbiegłem do swojego pokoju. Na łóżku stworzyłem kompozycję, która miała wyglądać jak śpiący człowiek. Resztę bagażu rozrzuciłem niedbale po kątach. Następnie zasunąłem ciężkie, grube zasłony na oknie i wyszedłem na balkon. Balkony były tu tarasami ciągnącymi się wzdłuż całego piętra. Zatrzasnąłem drzwi za sobą i przeszedłem do drugiego wynajętego pokoju. Nie zapalałem światła i znowu obserwowałem parking.

Motocyklista znowu stał przy moim passacie. Położył dłoń na masce, a potem delikatnie podniósł folię z reklamą.

Skryłem się w łazience, zapaliłem światło i bez skrupułów rozerwałem foliową kopertę. Następnie ostrożnie rozciąłem scyzorykiem papierową. To, co w środku zobaczyłem, zaskoczyło mnie. Zastanawiałem się, czemu Marlon za coś takiego oferował milion dolarów?

ROZDZIAŁ PIĄTY


NAPAD W HOTELU * WIZYTA PIRANII * DEPOZYT NUMER 347 *

HEXE KESSEL * „SALA POKOJU” I TAJEMNICZY ZNAK * NOWY WSPÓŁLOKATOR * W STRAŻY LEŚNEJ


Wyszedłem z łazienki i usłyszałem, że ktoś mocno pchnął drzwi balkonowe w pokoju obok, który wynająłem. Nawet przez ścianę słychać było trzy szybkie strzały z broni wyposażonej w tłumik. Dźwięk, jaki słyszałem, przypominał klapsy dawane dziecku. Tajemniczy włamywacz okazał się pewnie mordercą strzelającym do mojej kompozycji mającej przypominać śpiącego człowieka. Zakradłem się do wyjścia z apartamentu i wyjrzałem przez judasza. Na korytarzu hotelowym stał mężczyzna w średnim wieku ubrany w garnitur, z zawieszonym na ramieniu płaszczem - byłem pewien, że trzyma pod nim broń. Obejrzałem się za siebie. Po balkonie ktoś szedł. Słyszałem głos Ingrid.

Znajdowałem się w pułapce. Wyjąłem telefon komórkowy i wcisnąłem tylko jeden klawisz, któremu przypisany był podany przez Piranię numer telefonu. W ten sposób miałem wezwać pomoc. Włożyłem go do plecaka, na biurko wyłożyłem papiery z koperty, usiadłem na krześle i włączyłem lampkę. W jej świetle zobaczyłem twarze Ingrid i Marlona zaglądających do mojego pokoju. Grubas krzyknął coś do kogoś i po chwili ktoś z korytarza szarpał za klamkę. Marlon z kobietą weszli do mnie przez drzwi balkonowe.

- Guten Abend! - rzekł uśmiechając się Marlon. - Jak miło znowu pana zobaczyć.

- Zapraszam - drwiąco wskazałem mu miejsce na fotelu pod oknem.

- A, dziękuję - Marlon wciąż się uśmiechał. Spojrzał na biurko, na rozłożone papiery i podszedł do mnie. Zebrał dokumenty i dopiero wtedy usiadł w fotelu. - Złamał pan warunki umowy - zauważył.

Ingrid podeszła do drzwi i wpuściła do środka mężczyznę z korytarza, który stanął w lekkim rozkroku, z ramieniem okrytym płaszczem wycelowanym w tył mojej głowy. Następnie kobieta obszukała moje kieszenie.

- Broń, telefon? - upewniał się Marlon.

Ingrid tylko pokręciła głową. W kąt rzuciła plecak i stanęła na balkonie.

- To pan pierwszy wyjął broń - zwróciłem się do Marlona.

- Z gry odpadł twój starszy kolega - mówił Marlon zapalając cygaro i wypuszczając kłąb dymu. - Może miałem ochotę zmienić warunki umowy, bo milion dolarów za szybki skok dla jednego człowieka to byłaby przesada, ale to szczegół. Ty, synu, otworzyłeś przesyłkę ...

- O co w tym wszystkim chodzi? To tylko krótki list? - dopytywałem się.

- Polski rząd nigdy na poważnie nie zaangażował się w poszukiwanie zaginionych dzieł sztuki. Złapano to, co po wojnie udało się złapać. Potem działał jakiś entuzjasta na państwowym etacie. Miał taki śmieszny pseudonim: „Pan Samochodzik”. Podobno pracuje do dziś konkurując z różnymi domorosłymi poszukiwaczami skarbów. Śmieszne to wszystko ... Te informacje dotyczą nieznanej dotąd składnicy muzealiów, głównie z prywatnych kolekcji z terenów Bałkanów. No cóż, panie Pawle ... - Marlon wstał dając ręką znak człowiekowi stojącemu za mną.

Nagle Ingrid wbiegła do pokoju.

- Policja! - krzyknęła.

Rzuciłem się w kierunku balkonu. Pierwsza kula minęła mnie o kilkanaście centymetrów wyrywając dziurę w futrynie. Na balkonie stał motocyklista. Szybko wymierzył, ale w tym czasie już trzymając się barierki wyskoczyłem. Znajdowałem się na trzecim piętrze i pewnie nie przeżyłbym upadku na równo przystrzyżony trawnik. Piętro niżej balkon wystawał o jakieś trzydzieści centymetrów tak, że lecąc w dół mogłem odbić się od jego barierki i wskoczyć na tarasy piętro niżej.

Gdy upadłem na betonowe podłoże, zabolało mnie w kolanie. Chwilę leżałem w bezruchu czekając, co teraz zrobią Marlon i jego towarzysze. Było cicho, a oni chyba uciekli.

Kątem oka zauważyłem, że drgnęła firanka w oknie, koło którego upadłem. Wstałem i kulejąc podszedłem do drzwi.

- Dobry wieczór - odezwałem się po niemiecku. - Bardzo mi przykro, że tu spadłem, ale to wina ludzi, którzy mnie napadli. Gdyby państwo mi otworzyli, to wyszedłbym do recepcji ...

Nie było odpowiedzi. Kilka minut chodziłem od drzwi do drzwi prosząc, by mnie wpuszczono - bezskutecznie. W końcu, z któregoś pokoju wyszło do mnie dwóch uzbrojonych policjantów, w milczeniu mierząc do mnie z pistoletów. Nie pozostało mi nic innego jak tylko podnieść ręce do góry.


***

Następny dzień upłynął w Szczawnie pod znakiem opowieści o napadzie na pociąg. Na stołówce w „Cesarzu” mówiono, że łupem złodziei padła szkatułka z biżuterią, ale plotka, którą usłyszałem podczas zabiegów leczniczych około południa, po prostu mogła zwalić z nóg.

- Słyszał pan, że banda uzbrojonych włamywaczy napadła na pociąg z belgijską parą królewską obrabowali wszystkich, sejfy z klejnotami i po strzelaninie uciekli? - zagadnął mnie jeden z kuracjuszy.

Kiedy jadłem obiad, nikt przy moim stoliku nie odezwał się nawet słowem. Basia i Danusia tylko zerkały raz na mnie, raz na Klarę. Ponuro milczący Zdzisław z pasją kroił podawanego w sobotę schabowego. Klara ograniczała się do zalotnych spojrzeń i porozumiewawczych uśmiechów.

- Ktoś chyba czeka na ciebie, Tomaszu - powiedziała w pewnym momencie.

Obejrzałem się w kierunku wejścia do jadalni. Stał tam Pirania, wyróżniał się młodym wiekiem, wysportowaną sylwetką i nic dziwnego, że kelnerki patrzyły tylko na niego. Policjant niecierpliwie machał do mnie ręką. Szybko dopiłem kompot śliwkowy, podziękowałem za posiłek i poszedłem do niego.

- Nie wiedziałem, że człowiek tyle czasu może jeść obiad - rzucił Pirania dyskretnie chwytając mnie pod ramię i wyprowadzając z „Cesarza”.

- Jestem w uzdrowisku, a nie w barze z hamburgerami - odparowałem.

- Wiem, wiem - Pirania tylko lekceważąco kiwał głową. - W życiu tu nie przyjadę. Co za nudy ...

Znaleźliśmy wolną ławeczkę i usiedliśmy. Pirania rozglądał się po krzewach, po spacerujących kuracjuszach.

- Oni tak zawsze? - zapytał zapalając papierosa i znacząco patrząc na spacerowiczów.

- Mogą tak całymi dniami - zapewniałem.

- I pewnie tylko rozmawiają o wnuczusiach, papuciach i lekach - drwił Pirania.

- Wieczorem na dansingu zamieniają się w demony.

- Będę musiał to zobaczyć - roześmiał się Pirania. - Pewnie po potańcówce miejscowa gipsownia pracuje pełną parą.

- Proszę nie kpić - pouczyłem policjanta.

- Dobrze, przepraszam - Pirania rzucił niedopałek do kosza. - Czy Paweł kontaktował się z panem?

- Nie - odparłem zaniepokojony. - Zniknął wam z oczu?

- Nie do końca, mamy nad nim pewną kontrolę - Pirania mętnie się tłumaczył.

- Zaraz, zaraz! Wplątaliście go w tę dziwną historię, pozwoliliście, by sam wyjechał na spotkanie z Marlonem i ... i ... - nie potrafiłem znaleźć odpowiedniego słowa.

- Spokojnie, panie Tomaszu! - Pirania poklepał mnie po ramieniu. - Po pierwsze, Paweł sam wiedział, w co się pakuje. Po drugie, dzięki najnowszym technologiom i pełnej współpracy z niemiecką policją wiemy, w jakim rejonie przebywa ...

- To gdzie teraz jest?

- W hotelu pod Berlinem. Siedzi w pokoju i czeka. Po trzecie, Paweł wie, co ma zrobić w chwili zagrożenia. Po czwarte, pana także dyskretnie chronimy.

- Szpiegujecie mnie? - zdziwiłem się. - Skoro wszystko wiecie, to po co pan do mnie przyjechał?

- Chciałem się upewnić, czy Paweł nie złamał zasad. Obserwuje pana ta kobieta w moherowym berecie, która jadła z panem obiad - Pirania zerknął w kierunku krzaków bzu odległych o kilkanaście metrów - To może robi to też ktoś od Marlona?

Spojrzałem na krzak bzu, który w tym momencie gwałtownie zafalował.

- Czemu zainteresowaliście się tym Marlonem?

- To były szpieg. Zna dobrze środowisko tajnych agentów. Wiemy, że nawiązał kontakty ze środowiskiem byłych SS-manów. Handlował dziełami sztuki, o których wiedziano, że zaginęły w czasie wojny, a to on jakimś cudem je ocalał z powojennego niebytu. Wniosek?

- Był paserem wojennych łupieżców.

- Tak. Następnie pojawiła się oferta przekazania rządowi polskiemu kilku cennych zabytków i tajemniczego, zamkniętego od dziesiątków lat sejfu. W tym samym czasie Marlon nawiązał kontakt z Kusym, znanym kasiarzem pracującym w firmie mającej obsługiwać uroczystość. Wniosek?

- Marlon coś kombinował.

- Właśnie. Dlatego potrzebny był nam Paweł, sprawny, doświadczony, niezwiązany z policją.

- Marlonowi podsunęliście także tę młodą policjantkę ...

- Polę? Marlon miał od razu wyczuć, kim ona jest i na niej skupić całą swoją uwagę. Facet ma tylko jedną słabość - strasznie rozrośnięte ego. Uważa się za bardzo sprytnego. Daliśmy mu smakowity kąsek i więcej niczego nie szukał. Już pan wszystko wie?

- Tak.

- Teraz mam do pana prośbę.

- Jaką?

- Przyjmie pan współlokatora do pokoju?

- Kogo?

- Kusego.

- Chyba pan żartuje! Kryminalistę?

Pirania skrzywił się, jakby musiał połknąć gorzką pigułkę.

- To szczególny przypadek, a wie pan, że nic nie jest tylko czarne albo białe - powiedział. - To miły, kulturalny człowiek ...

- Czemu?

- Żeby pan go przypilnował.

- Ja? Myślałem, że w Polsce jest dość miejsca w więzieniach.

- Tak ... - Pirania znowu się skrzywił. - Nie mamy dowodów przeciw niemu. Jedynym będą zeznania Pawła, nawiasem mówiąc też zamieszanego w to przestępstwo. Pewnie Kusy nawet nie stanie przed sądem, ale lepiej, żeby przez jakiś czas Paweł miał wolną rękę w działaniu.

- Jakim działaniu?

- Wciąż pewnie ma to, co interesuje Marlona. Może być też tak, że zgarnął kasę i uciekł ...

- Niemożliwe! - zapewniałem Piranię. - Mam pełne zaufanie do Pawła.

- To co robimy z Kusym?

- Dajcie go tu - zrezygnowany zwiesiłem głowę. - Chyba rzeczywiście najlepiej będzie, gdy go będę osobiście pilnował.

- Świetnie! - Pirania wstał. - Do widzenia, panie Tomaszu! Zobaczymy się, kiedy wrócę z Niemiec.


***

Niemieccy policjanci skuli mnie, nie mówiąc jednego słowa wsadzili do radiowozu i zawieźli do swojej komendy. Stamtąd odwieziono mnie do innej, większej i tam, w pokoju przesłuchań, czekał na mnie Pirania.

- Czołem! - przywitał mnie gasząc papierosa w popielniczce. - Kawę, herbatę? - pytał podchodząc do stolika, gdzie stały dzbanki, kubki i kilka kanapek zawiniętych w folie.

- Kawę - odparłem.

Pirania postawił przede mną kubek z parującym, aromatycznym płynem, talerz zjedzeniem i usiadł po drugiej stronie stołu.

- Macie Marlona? - zadałem pytanie.

- Mamy.

- I co?

- To szczwany lis. Nic przy nim nie znaleźliśmy. Zatrzymaliśmy też Ingrid. Była czysta. Dokumenty i broń zabrali chyba jego wspólnicy, którzy uciekli. Jesteśmy w centrum zjednoczonej Europy, więc szukaj wiatru w polu.

Zrezygnowany pokręciłem głową.

- Marlon zabrał papiery? - pytał Pirania. Tylko pokiwałem głową.

- Ale kasy ci nie zostawił?

- Nie. Ale widziałem, co tam było napisane.

- Co?! Przejrzałeś te dokumenty?

- Tak.

- Kiedy miałeś na to czas?

- Wystarczyła chwila. To była tylko kartka papieru, krótki list.

- Co było w nim napisane?

- Drodzy towarzysze! Powinniście szukać wskazówek, gdzie jest depozyt numer 347 w „Sali Pokoju” w Osnabrück.

- Podpisane przez ...

- Anonim. Dwie linijki zapisane na kartce wyrwanej z notesu.

- I to Marlon wycenił na milion dolarów? Może wie, gdzie tego szukać, tylko ...

- Były jeszcze trzy fotografie wykonane przez tego samego człowieka: Leona Hartmanna.

- Co na nich było?

- Na pierwszej grupa turystów, młodzież w wieku licealnym na tle jakiegoś jaru. Podpisano ją: „Hexe Kessel - 1937”. Kolejna fotografia przedstawia oficera niemieckiego na tle rusztowań i pracujących robotników. Z tyłu napisano: „Bauvorhaben Riese”. Trzecie zdjęcie prezentowało ten sam teren, tylko nie było tam widać śladów niczyich prac. Z tyłu była tylko data: „Maj 1945”.

- Co to wszystko znaczy?

- Niemcy przygotowali sztolnię w „Hexe Kessel”, po której po wojnie nie było nawet śladu.

- Gdzie ją wykopano?

- W Górach Sowich.

- Skąd wiesz?

- „Riese” to zbiorcza nazwa kompleksów sztolni wykonanych w Górach Sowich. Do dziś nikt dokładnie nie potrafi powiedzieć, do czego miały służyć sztolnie. Wyliczono, że „brakuje” stu tysięcy metrów sześciennych obiektów. Zrobiono to na podstawie oceny tempa prac i zużytych materiałów budowlanych. Z tymi miejscami są związane legendy o skrytkach, tajnych laboratoriach, tajemniczych broniach, kolejnej kwaterze Adolfa Hitlera.

Pirania słuchał mnie uważnie, a jego oczy robiły się coraz większe.

- Pewnie zaraz opowiesz mi o istnieniu IV Rzeszy, latających spodkach i kolejnej Wunderwaffe? Naczytałeś się książek z kręgu „Archiwum X”.

- Radziłbym, żebyś nie kpił - stwierdziłem.

- Jesteś jak twój szef. Też mi to wczoraj powiedział. Jedźmy szukać tej „Sali Pokoju”.

Byliśmy w komendzie policji w Osnabrück i miejscowi policjanci jednogłośnie jako miejsce o takiej nazwie wskazali nam miejscowy ratusz. W pobliże zabytkowego ratusza przyjechaliśmy radiowozem, który zatrzymał się przed kilkumetrowej wysokości łukiem triumfalnym upamiętniającym udział miejscowego batalionu piechoty w bitwie pod Waterloo. Stamtąd przeszliśmy z Piranią wąskimi, brukowanymi uliczkami wśród kamienic do ratusza. Była to ponura renesansowa budowla mająca swoim wyglądem symbolizować powagę i siłę władz miasta.

Przedstawiliśmy się recepcjonistce, która wezwała kierowniczkę muzeum mieszczącego się w budynku dawnego ratusza. Była zdziwiona, że polskich detektywów może interesować „Sala Pokoju”, ale wprowadziła nas do ogromnego pomieszczenia, długiego na około dwudziestu metrów, szerokiego na dwanaście. Wrażenie wielkości potęgował fakt, że było tu pusto, nie licząc ław wzdłuż ścian, obrazów na ścianach i ogromnego żyrandola.

- To na pewno to? - upewniał się Pirania.

- Tak - odpowiedziała Niemka.

Miała zgrabny kostium w tonacji zbliżonej do piaskowej barwy elewacji budynku i włosy gładko przylegające do głowy, ściśnięte z tyłu spinką w kucyk.

- Czy to oryginalne wyposażenie sali? - zapytałem.

- Tak, to co tu mamy jest oryginalne.

- A było coś jeszcze?

Niemka jakby nie zrozumiała pytania.

- Przed wojną, w czasie wojny ... - podpowiadałem. - Czy coś uległo zniszczeniu podczas działań wojennych?

- Cały ratusz był zniszczony - odparła kierowniczka. - Po wojnie odbudowano go. Jednak ławy, obrazy i żyrandol ocalały. Kiedyś było tu też biurko, ale ...

Zostawiłem Piranię i Niemkę samych. Policjant cierpliwie słuchał opowieści o postaciach z obrazów, które uczestniczyły w pięcioletnich rokowaniach kończących w 1648 roku wojnę trzydziestoletnią. Osnabrück było jednym z miejsc, gdzie spotykali się negocjatorzy. Za kasetonami na ścianach były kryjówki i sejfy, w których trzymano dawniej ważne dokumenty miejskie i insygnia władzy.

Skupiłem uwagę na ławach. Były wysokie, wykonane z ciemnego drewna, rzeźbione w proste motywy zwierzęce. Siedzenia nie należały do wygodnych, więc pewnie obradujący tu rajcy nie marnowali czasu na długie posiedzenia i jałowe dyskusje. Skrytki, rzecz jasna, były puste i chyba po powojennym remoncie nie kryły żadnej tajemnicy. Ponad trzydzieści obrazów reprezentowało typową szkołę malarską dla swego okresu: pociągłe i ponure lica malowanych postaci oraz ciemne odzienie zdobione hiszpańskimi koronkami.

Obejrzałem żyrandol. Był kuty, ozdobiony u szczytu koroną oraz postaciami Adama i Ewy. Niżej były medaliony z herbami, drewniane koło symbolizujące herb miasta, rogi jelenia i tarcza herbowa z dziwnymi znakami.

- Te rogi to podobno dar szwedzkiej królowej Krystyny - tłumaczyła kierowniczka. - Podobno zwierzę ubito gdzieś na Śląsku. Są tu symbole gwiazd, księżyca i słońca. Warto też spojrzeć na cztery figury: Maryi z Dzieciątkiem Jezus oraz symboli stanów rzemieślniczego, duchownego i wojskowego.

- Czy w tej sali było coś jeszcze? - dopytywałem się.

- Tak, ale prezentujemy to w oddzielnej sali.

Obfotografowałem wiszący świecznik i skierowaliśmy się do wyjścia. W drzwiach minęliśmy się z kilkuosobową wycieczką złożoną z dwóch niemieckich rodzin. Towarzyszył im człowiek wyglądający jak typowy Anglik, pięćdziesięciolatek, w eleganckiej marynarce, w błękitnej koszuli, z chustą zawiązaną pod szyją. Zwrócił moją uwagę nie tylko wyglądem, ale bardziej tym, że uważnie mi się przyglądał. Trwało to tylko chwilę, ale ten krótki pobyt w Niemczech sprawił, iż zwracałem uwagę na najdrobniejsze szczegóły.

Przeszliśmy do małego, ciasnego, zabezpieczonego alarmami pokoiku po drugiej stronie holu. Tam, we wnękach, za pancernymi szybami znajdowały się złote kielichy i dokumenty.

- To kielich cesarski z XIV wieku, a to wykonane za karę przez rzemieślnika - Niemka wskazywała nam zabytki. - Jeden z nich kosztował 170 talarów, a w czasach, gdy go wykonano, na pokrycie dachu wystarczyło dwa i pół talara ...

Kierowniczka trajkotała o dokumencie lokacyjnym, wizytach cesarza, traktacie pokojowym, a ja przeglądałem wykonane dotychczas aparatem cyfrowym zdjęcia.

- Wszystko? - z zamyślenia wyrwał mnie głos Piranii.

- Tak - odpowiedział wyłączając urządzenie.

- Podziękowaliśmy kierowniczce za pomoc i wyszliśmy na dawny rynek.

- Jesteś głodny? - zapytał mnie Pirania.

- Jadłem kanapki - przypomniałem mu.

- To nie jedzenie - Pirania lekceważąco machnął ręką. - Żebyś ty wiedział, jak twój szef potrafi się delektować zwykłym schabowym ... Wypijemy po małym piwku, zjemy coś niemieckiego i grzejemy do domciu.

Zapytał jednego z przechodniów o najbliższą restaurację i w kilka minut znaleźliśmy się w lokalu niedaleko katedry. Restauracja i pijalnia piwa zajmowały całe wnętrze jednej z kamienic. Na kolejne piętra wchodziło się po wąskich, skrzypiących, drewnianych schodkach. Goście siedzieli przy wysłużonych długich ławach. Parter był zarezerwowany dla piwoszy zagryzających napitek tanimi przekąskami. Wyżej można było jeść i pić delektując się różnymi smakami. Nikt tu nie przejmował się dymem papierosowym i szumem rozmów, ale nie było widać nadużywających alkoholu. Zajęliśmy stolik w rogu, przy oknie. Urocza kelnerka w ciemnym fartuszku wykończonym białą falbanką przyjęła zamówienie złożone przez Piranię.

- I co? - zapytał wypuszczając w powietrze smugę dymu papierosowego. - Znalazłeś jakieś wskazówki?

- Moim zdaniem, są tylko dwie możliwości. Zawartość skarbca albo świecznik.

- Skarbiec w ogóle cię nie interesował - zauważył Pirania. - Czemu wybrałeś świecznik? Chodzi ci o tego jelenia upolowanego na Śląsku?

- Popatrz na to - pokazałem Piranii jedno ze zdjęć.

- No?

- Znaki jak na szkicu sytuacyjnym.

- Masz rację - Pirania pokiwał głową.

Kelnerka przyniosła nam obfity obiad, dwie szklaneczki ciemnego piwa, a potem jeszcze rozmawiając zamówiliśmy po filiżance kawy i porcji lodów. W południe wyjechaliśmy z miasta i jeszcze przed północą byliśmy na polskiej granicy. Tam czekała na nas Pola, która zajęła miejsce za kierownicą a my z Piranią mogliśmy ułożyć się do snu. Mieliśmy opracowany dokładny plan działania.

Niedziela, poniedziałek i wtorek minęły mi w wielkim spokoju, nie licząc ciągłego śledzenia mnie przez Basię, właścicielkę moherowego beretu. Czyżby to ona była tym kimś zwerbowanym przez policję do obserwacji mojej osoby? Nie, to byłoby niedorzeczne. W Szczawnie byli też przecież i młodzi ludzie, wśród których bez trudu mógł ukryć się policyjny agent.

Przedpołudnia spędzałem na zajęciach leczniczych, porę poobiednią w pijalni wód, a wieczory na spacerach z Klarą lub partyjkach brydża z nią, Danusią i Zdzisławem. Basia w tym czasie była zajęta głównie czytaniem kolorowych czasopism, kibicowaniem przyjaciółkom lub przygotowywaniem kolejnych szklanek herbaty. Dopiero we wtorek wieczorem znowu zjawił się Pirania. Jak zwykle stał w progu jadalni, ale już nie machał ręką, tylko cierpliwie czekał. Dałem mu znak, żeby usiadł w holu i skończyłem posiłek.

- Tomaszu, czego ten policjant wciąż chce od ciebie? - zapytała mnie Klara.

Widziałem, jak to pytanie zburzyło spokój przy stoliku.

- Wiesz jak jest, policjanci cały czas o coś się dopytują - odparłem. Starałem się, żebym wyglądał jak człowiek zmęczony już ciągłym nachodzeniem. Wyszedłem do holu, gdzie w fotelu obok Piranii siedział Kusy.

- Dobry wieczór, przywiozłem panu kolegę - uśmiechnął się policjant.

- Co z Pawłem?

- W porządku, dlatego tu jesteśmy.

- Nie rozumiem.

- Paweł będzie szukał skrytki i Marlon pewnie też. Pan Zenon zgodził się ten czas spędzić w pana towarzystwie ...

- Coś ostatnio źle się czuję - przyznał Kusy.

- Co jest grane? - zapytałem.

- Marlon tu wróci i być może przyda się panu sojusznik, a pan Zenon będzie z nami współpracował - wyjaśniał Pirania.

Zauważyłem szelmowski uśmiech Kusego. Przeczuwałem, że obaj coś knuli.

- Zapraszam więc pana na kolację, a potem rozgości się pan w naszym pokoju - gestem wskazałem Kusemu drogę do jadalni.

Dotąd nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak eleganckim i przystojnym mężczyzną był Kusy. Gdy tylko wkroczył między stoliki, kuracjuszki przerwały posiłek i nawet nie kryjąc fascynacji śledziły każdy jego ruch, a on dostojnie szedł, przedstawił się paniom przy stoliku, które natychmiast, nie wyłączając Klary, nabrały rumieńców. Zdzisław też poczerwieniał, ale ze złości.

- To mój przyjaciel, Zenon - wyjaśniłem współbiesiadnikom. - Właśnie dopiero co przyjechał. Mam wolne miejsce w pokoju, więc go zaprosiłem.

- Cudownie - westchnęła Klara. - Przywiózł go ten policjant. Kusy spojrzał na nią, ujął delikatnie jej dłoń i musnął ją ustami.

- Droga pani, gdyby policja dowoziła ludzi w miejsca, gdzie można spotkać tak piękne kobiety jak pani, w jednej chwili stałbym się recydywistą - Kusy obdarzył Klarę uśmiechem.

Niewyspany stawiłem się na miejscu, w budynku nadleśnictwa. Stałem przed ogromnym, ciężkim biurkiem urzędnika w zielonym mundurze. Miał około czterdziestu lat, wąski wąsik, ciemne włosy zaczesane na bok. Był elegantem w każdym calu. Widziałem wystające spod biurka czubki lśniących butów, zaprasowane mankiety koszuli, równy węzeł zielonego krawata, starannie przycięte włosy, leżące w równych rzędach w swoich przegródkach przybory do pisania oraz dokumenty ułożone według dat i ważności spraw.

Siedział odchylony i czytał pismo z „samej góry”, z Naczelnej Dyrekcji Lasów Państwowych.

- Pan Daniec? - upewniał się po raz któryś.

- Tak - uprzejmie przytakiwałem.

- Wie pan, nienawidzę protekcji - powiedział odkładając pismo i patrząc na mnie z jawną złością. - Wy z „warszawki” traktujecie nas jak trampolinę. Tatuś załatwi praktykę i jeszcze przed zimą będzie pan z powrotem w stolicy, z awansem w kieszeni. Nie zrobi pan przez ten czas nic pożytecznego, a niektórzy latami tu tkwią ... a to jest wielki las!

- Zapewniam pana, że moim celem nie jest droga kariery w Lasach Państwowych - wtrąciłem.

- Mierzy pan wyżej? Ciekawe dokąd? Nie podoba mi się pan, nie lubię pana, ale otrzymałem polecenie służbowe i niestety muszę je wykonać. Mam nadzieję, że zna pan przepisy i umie się posługiwać bronią?

- Oczywiście, ale nie lubię jej używać.

- Niech pan odbierze co trzeba w sekretariacie. Życzę jak najkrótszego pobytu w moich lasach.

- Mam nadzieję, że będzie owocny.

- Do widzenia - mruknął leśnik.

Wyszedłem. Sekretarka wręczyła mi legitymację, plik dokumentów, klucze, a z kasy pancernej wyjęła pistolet w ciemnej kaburze i dwa magazynki amunicji. Był to belgijski browning wzór z 1930 roku. Podziękowałem i zszedłem na podwórze, gdzie z furgonu wyładowano mój nowy pojazd. Był to czterokołowy quad. Do bagażników z przodu i z tyłu mocowałem swoje bagaże, gdy przybiegła do mnie sekretarka.

- Zapomniał pan jeszcze tego - powiedziała podając mi plakietki z napisem: „Straż Leśna”.




ROZDZIAŁ SZÓSTY


FAJKA POKOJU * GOŚCIE W GAJÓWCE * NOCNE STRACHY * ŁAMAGA CZY PILOT? * DRUŻYNA „TORNADO” JAGÓDKA I JEJ NOWY TRENER


Po kolacji zgodnie z zapowiedzią zaprowadziłem Zenona, czyli Kusego, do naszego pokoju. Wykąpał się, a potem w czystej koszuli i spodniach na szerokich czarnych szelkach z posrebrzanymi zapięciami usiadł na tapczanie, na wprost mnie. Z kieszeni torby podróżnej wyjął metalowe, płaskie pudełko z cygaretkami.

- Palisz? - zapytał.

- Staram się ograniczać - odpowiedziałem.

- Spróbuj - poczęstował mnie. - To fajka pokoju - dodał.

Zawsze staram się znaleźć z ludźmi porozumienie, więc teraz uległem pokusie i wziąłem jedną. Zapaliliśmy. W pokoju zrobiło się siwo od dymu, który długą smugą wymykał się przez szparę między odsuniętą firanką i otwartym oknem.

- Paweł był tajniakiem? - odezwał się współlokator patrząc mi w oczy. W jego spojrzeniu było widać mądrość, ale i ciężar pogmatwanego losu. Było w nim coś pogodnego i smutnego zarazem, jakby potrafił z pogardliwym uśmiechem znosić nawet najgorsze niespodzianki przygotowane przez przeznaczenie.

- Nie, to ministerialny detektyw wciągnięty chwilowo do współpracy przez policję - wyjaśniałem. - Wielokrotnie brał udział w podobnych operacjach i ma duże doświadczenie.

- Wiele jeszcze musi się nauczyć - Kusy mielił między palcami cygaretkę. - To bardzo dobry chłopak, a ty chyba traktujesz go jak syna, bo własnych dzieci nie masz?

- Skąd wiesz?

- Nie masz nawet śladu po obrączce. Nigdy nie byłeś zakochany? Nie miałeś żadnej sympatii?

- Byłem zakochany, zauroczony, ale zawsze zabrakło tej przysłowiowej kropki nad „i” ...

- Czyli oświadczyn? - Kusy roześmiał się.

- Lepiej chyba to należałoby określić mianem „deklaracji”. Z Pawłem oczywiście masz rację - próbowałem zmienić temat. - To mój podwładny, wychowanek i rzeczywiście traktuję go jak syna, którego zawsze chciałbym mieć.

- To dobrze, że nie masz dzieci, bo musiałyby ścigać się z ideałem.

Mimo złośliwości kryjącej się za tymi słowami, czułem, że Kusy ma rację. Wielokrotnie obserwowałem jak rodzice drażnili własne dzieci dając im jako wzór ich rówieśników, może bardziej utalentowanych, mających lepsze warunki do rozwoju umiejętności, a może po prostu robiących to, co fascynowało opowiadających. Pewnie mając rodzinę sam nie ustrzegłbym się tego błędu.

- Słyszałem o twojej rodzinie ... - na chwilę zamyśliłem się. - Czy to wszystko robisz, żeby odegrać się na tym człowieku?

Kusy przyglądał mi się mrużąc prawe oko, jakby celował z karabinu prosto w moje czoło.

- Tak - przyznał kiwając wolno głową.

- Wszystko zaplanowałeś, swoje aresztowanie też?

- Tak.

- Skąd wiedziałeś, że Paweł nie jest prawdziwym włamywaczem?

- Ma za dobre oczy ... Ani razu nie spytał o pieniądze, a kiedy podałem mu kwotę naszego zarobku, nie zrobiła na nim wrażenia. Wiesz, co robiłby młodzieniec z mojego środowiska, taki co wyszedł z siłowni i swoim podrasowanym, ściągniętym z Niemiec samochodem przyjechał na rozmowę ze mną?

- Nie wiem.

- Snułby opowieści, marzyłby jak dziecko. Szkoda, że nie mogę pracować z tym Pawłem na co dzień - to dobry kompan.

- Marlon nie zrobi mu krzywdy?

- Paweł będzie musiał uważać na siebie. Ale w końcu ma też nas - Kusy wyciągnął do mnie dłoń - wspólniku!

Uścisnęliśmy sobie ręce, w ten sposób pieczętując układ.

- Widziałem, że wieczorem w „Białej Sali” są tańce. Idziemy? - spytał.

Roześmiałem się i kiwnąłem głową. W łobuzerskim spojrzeniu Kusego mimo jego zaawansowanego wieku było wiele młodzieńczej siły. Oczywiście idąc na dansing zaszliśmy po panie i Zdzisława. Tego wieczora gospodarzem naszego stołu był Kusy, który ogłosił, że musi się wkupić w nasze łaski. Okazał się świetnym tancerzem, który co chwila porywał na parkiet jedną z naszych pań. Nie faworyzował żadnej z nich.

- Skąd go wytrzasnąłeś? - wysyczał mi do ucha Zdzisław, kiedy Kusy sunął z Klarą w szalonym argentyńskim tangu, a Basia i Danusia odeszły na moment. - On odbije ci Klarę.

- Jak kocha, to zostanie przy mnie - wygłosiłem pseudofilozoficzną sentencję.

Z prawdziwą przyjemnością patrzyłem na lśniące oczy Klary, jej uśmiech odsłaniający białe zęby i lekko marszczący skórę policzków. Jej włosy łagodnie falowały i widziałem, że słowa wypowiadane przez nią nie były wystrzeliwane z prędkością kul karabinowych, tylko sączone wolno jak najsłodszy nektar. Oboje delektowali się byciem ze sobą i widziałem, że to były bratnie dusze.

- On ją podrywa - szeptał Zdzisław. - Nie jesteś już taki młody, ale we dwóch możemy go jeszcze nauczyć rozumu.

Zdziwiony spojrzałem na sąsiada.

- No wiesz ... jak faceci - Zdzisław zrobił charakterystyczny gest uderzając pięścią w otwartą dłoń.

- Sztachety już przygotowałeś?

- Nie - na moment stropił się - ale to się da załatwić ... - zamilkł widząc, że stroję sobie z niego żarty. - Zobaczysz, co się stanie, a ja cię ostrzegałem - pogroził mi palcem.

Wstał i pochwycił do tańca Danusię. Kusy odprowadził do stolika Klarę, a Basi nie pozwolił nawet usiąść, tylko poszedł z nią na parkiet. Basia nie pozbyła się moherowego beretu i na ramieniu wciąż wisiała jej torebka, ale jej twarz wyrażała równie wielkie szczęście jak przed chwilą twarz Klary.

- Chodźmy, Tomaszu - Klara wzięła mnie za dłoń.

Tańczyliśmy przytuleni, w milczeniu. Właściwie przy wolnych melodiach tylko przestępowaliśmy z nogi na nogę i tak było nam dobrze.

- O czym myślisz? - w pewnym momencie zapytała mnie Klara.

Jej lekko rozchylone, pełne wargi jakby składały się do pocałunku, a spojrzenie wprost zachęcało do jakiegoś szalonego kroku. Opanowałem się, ale popełniłem błąd, którego znaczenie pojąłem o ułamki sekund za późno.

- Zastanawiam się, kiedy byłaś szczęśliwsza: z nim czy ze mną - powiedziałem. - Ależ to dziecinne - stwierdziłem po chwili widząc rozbawienie mieszające się z gniewem rysujące się na obliczu Klary.

To była kobieta pewna siebie, lubiąca dominować, kierować sytuacją i zapewne nie znosiła zazdrosnych mężczyzn. Na szczęście wykazała się ogromnym zrozumieniem dla mnie.

- Tomaszu, jesteś jak duże dziecko - powiedziała głaszcząc mnie po policzku. - Będę musiała się o ciebie troszczyć.

Ogłoszono koniec tańców, bo zbliżała się pora ciszy nocnej i pensjonariusze musieli wracać do domów zdrojowych. Wracaliśmy i my, a po drodze Kusy opowiadał świetne dowcipy, niektóre bardzo pikantne, od których lica pań kraśniały panieńskim rumieńcem. W szampańskich humorach wróciliśmy do „Cezara”.


***

Quad był wygodnym pojazdem na podróże po bezdrożach leśnych, ale na drogach publicznych wciąż budził swym kształtem zainteresowanie. Zgodnie z mapą, jaką miałem w kieszeni na piersi, do domku przeznaczonego dla mnie trzeba było jechać przez małą leśną osadę Jagódka. Leżała w centrum masywu Gór Sowich, na uboczu, jakby zapomniana przez cały świat. Sekretarka z leśnictwa uprzedzała mnie, że mieszkańcy są „trudni i nieufni”.

Wjechałem do wsi liczącej zaledwie siedem domostw, między którymi na kawałku równego terenu miejscowi chłopcy zrobili sobie boisko z bramkami tradycyjnie wykonanymi z jakiegoś palika i szkolnego tornistra niedbale rzuconego na klepisko. Chaty były małe, jakby dla krasnoludków, przygarbione wiekiem i ubóstwem mieszkańców, z mikroskopijnymi oknami, drzwiami pomalowanymi na przypadkowo dobrane kolory. Na wszystkich widać było jednak wyraźne, choć wyblakłe litery: „K+M+B”. Dymy z kominów zdawały się słaniać jak omdlałe, zsuwając się po dachówkach, rynnach, między rachityczne drzewka owocowe, na suszące się pranie.

Grające w piłkę nożną dzieciaki przystanęły z wrażenia na mój widok i piłka potoczyła się wprost pod koła quada. Stanąłem, nogą zatrzymałem połataną futbolówkę, kilka razy odbiłem ją stopą i potem w powietrzu wykopałem ją w kierunku chłopców. Rozległo się zgodne: „Jej!”. Któryś przytomnie złapał piłkę w locie. Zawróciłem do quada i uruchomiłem go. Nim rozpędziłem się, podbiegł do mnie może siedmioletni blondynek z ubytkami po mlecznych zębach.

- Kim pan jeszt? - wyseplenił biegnąc koło mnie.

- Leśnikiem - odpowiedziałem.

- Tym nowym sztlasznikiem lesznym?

- Tak.

Przyspieszyłem, bo musiałem jeszcze pół kilometra przejechać do swojego nowego domu. Leśna droga była pokryta skalnym tłuczniem. Pewnie była to pozostałość z czasów, gdy w tym rejonie Niemcy budowali swoje tajemnicze obiekty w jakiś sposób powiązane ze sztolniami.

Moja gajówka stała na małej polance otoczonej gęstym borem świerkowym. Zajechałem pod drewniany domek pokryty dwuspadowym, krytym papą dachem. Po trzech kamiennych schodkach wchodziło się do umieszczonych centralnie drzwi wejściowych. Miałem mieszkać na dwudziestu ośmiu metrach kwadratowych, właściwie w jednej izbie, w której na wprost wejścia był mały kominek mający wspólny komin z tradycyjną kuchnią z fajerkami. Na prawo była kuchnia, na lewo salon, czyli szafa, stół, dwa krzesła, kufer i wąski tapczan. Wyposażenie kuchni stanowił kredens. Na szczytowej ścianie była pompa, która doprowadzała wodę do kranu. W rogu kuchni, w suficie był otwór prowadzący na stryszek. W skład mojego gospodarstwa wchodziły też mała szopa z narzędziami i opałem oraz sławojka. Drewutnia nadawała się na garaż dla mojego quada. Wypakowałem bagaże i siadłem na schodkach ciesząc się ciszą leśnej samotni. Z kieszeni spodni wyjąłem fajką i kapciuch z tytoniem. Chciałem chwilę posiedzieć i pomyśleć, ale gdy wypuszczałem pierwsze kłęby dymu, ujrzałem na drodze przygarbioną postać. To był mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat, ubrany w stary wojskowy mundur i czapkę leśniczego. Był średniego wzrostu, miał pomarszczoną twarz ozdobioną sumiastym siwym, wypielęgnowanym wąsem. Jego niebieskie oczy mimo zaawansowanego wieku wciąż błyszczały młodzieńczym blaskiem.

- Niech będzie pochwalony - powitał mnie zdejmując czapkę.

- Na wieki wieków ... - odpowiedziałem zrywając się z miejsca. - Zapraszam, dopiero co przyjechałem, ale zaparzę herbatę ...

- Niech się pan nie trudzi - zatrzymał mnie ruchem dłoni. - Nawet niech pan się nie rozpakowuje.

- Czemu? - zdziwiłem się.

- Pan jesteś ten nowy strażnik leśny? - stał opierając się na nodze, którą postawił na pierwszym schodku. Widać było, że wejście tu sprawiało mu trudność.

- Tak - przyznałem. - Pan już wie o moim odwołaniu?

- Sam się pan stąd odwoła - staruszek machnął ręką.

- Uważa pan, że się przestraszę?

- Kozak z pana - roześmiał się.

- Nie kozak, tylko mam tu pracę do wykonania.

- Aha! Usiądę sobie na schodku, jeśli pan pozwoli?

- Oczywiście, może jednak wejdziemy do środka ...

- Ten domek znam jak własną kieszeń. Mieszkałem tu dwadzieścia lat.

- Dużo pan miał roboty?

- Kiedyś było inaczej. Ludzie mieli pracę, coś tam zakombinowali, nie musieli chodzić do lasu, żeby rodzinę wyżywić ...

- Dużo jest kłusowników?

- Dwóch z samej Jagódki.

- Kto taki?

- Pozna ich pan - staruszek smutno pokiwał głową. - Ma pan broń?

- Mam.

- Niech pan ją schowa i nie używa, bo będzie tylko nieszczęście. Widać, że pan jesteś miastowy, to na krótko tu przyjechał. Pewnie potrzebna służba, żeby pokazać, że miał pan praktykę?

- Nie.

- Nie? - jego śmiech sugerował, że mi nie wierzy. - Niech pan uważa na siebie. Kłusownicy pewnie sami przyjdą do pana. Będą się chcieli ułożyć. Niech się pan od nich trzyma z daleka, bo oni pracują dla takiego jednego ważniaka. Mówię, niech pan uważa ... - wstał otrzepując spodnie na siedzeniu. - Jakby pan potrzebował rady, pomocy, to niech mnie pan szuka w Jagódce. Do zobaczenia! Z Bogiem!

Zasalutował i odszedł. Pewnie cierpiał na reumatyzm, bo stawiał nierówne kroki i idąc mocno się kołysał. Byłem wdzięczny, że zdobył się na wysiłek i przyszedł tu, żeby ze mną porozmawiać i mnie ostrzec.

Wprowadziłem quada do szopy, a sam rozpakowałem swoje rzeczy. Ubrania powiesiłem i rozłożyłem w szafie, a książki i dokumenty schowałem do kufra. Kilka razy machnąłem ramieniem pompy, by nalać wody do czajnika, a następnie rozpaliłem ogień w kuchni. Powoli zapadał wieczór, a na moją polankę zmrok przyszedł bardzo szybko. Siedziałem na schodkach i piłem herbatę z blaszanego kubka, kiedy na drodze ujrzałem słabe światła reflektorów i usłyszałem charakterystyczny terkot traktorowego silnika.

Traktor wspinał się drogą i nie pojechał dalej, tylko zjechał na moje podwórze. W kabinie siedziało dwóch mężczyzn w waciakach. Jeden miał na głowie wełnianą czapkę, drugi granatowy beret z „antenką”.

- Daniec?! - kierowca, ten w berecie, z dwudniowym zarostem, ponurym spojrzeniem, haczykowatym nosem i niedopałkiem papierosa tkwiącym w kąciku ust, przekrzykiwał warkot motoru.

Kiwnąłem głową.

- Leśnictwo przysłało panu żarcie! - zgasił silnik i wyskoczył na podwórze.

Za nim wygramolił się ten drugi, niższy, z oczkami ukrytymi za fałdami tłuszczu uwidaczniającego się chyba na każdym skrawku jego ciała. Ciężko sapał. Obaj podeszli do małej przyczepki za traktorem, takiej z kratkami, w jakiej na wsiach wozi się świnie do skupu. W środku były skrzynki z puszkami i słoikami.

- Burczyk - przedstawił się kierowca wycierając nos o rękaw kurtki roboczej. - Tamten to Sidło. Obaj robimy w lesie - wyjaśnił. - Pan tu nowy? - oczy Burczyka lustrowały mnie.

Odwrócił się i poszedł po jedną ze skrzynek. Wniósł ją do domu i postawił na stole w kuchni. Zauważyłem, że jego wzrok na dłużej zatrzymał się na stole, gdzie leżała kabura.

- Zaopatrzyli pana jak na trzecią wojnę światową - sapał Sidło.

Rzeczywiście dostałem mnóstwo puszek z gotowymi posiłkami, zupy w proszku, soki w kartonach, nawet czekolady i ciastka. Od razu oddałem kilka słoików i parę czekolad mężczyznom.

- Za fatygę - powiedziałem. Podziękowali skinieniem głowy.

- Niech pan w nocy sam nie chodzi do lasu - uprzedzał mnie Burczyk.

- Czemu?

- Pan tu nowy, nie zna terenu, a tu bywa niebezpiecznie, bo pełno dołów Niemcy zostawili - pouczał mnie.

- Dziękuję za przestrogę. Będę o niej pamiętał, panie Burczyk.

- Uszanowanie - skłonił się Sidło wdrapując się do wnętrza traktora. Burczyk pogardliwie uśmiechnął się i zasiadł za kierownicą. Traktor zawarczał, kołysząc się zrobił koło na podwórku i pojechał do Jagódki.

Przygotowałem sobie późną i obfitą kolację. W kredensie była niekompletna zastawa, sztućce, kubki i szklanki. Korzystałem ze swojej menażki i kubka. Jadłem przy stole, przy zapalonej świecy i zastanawiałem się nad planami na najbliższą przyszłość.

Po posiłku obmyłem się w zimnej wodzie i położyłem się w śpiworze na tapczanie. Zdmuchnąłem płomień świecy i słuchałem. Już prawie zasypiałem, gdy dosłyszałem pohukiwania dobiegające z lasu. Byłem pewien, że to byli ludzie, którzy albo chcieli mnie nastraszyć, albo sprawdzić moją czujność.

Ubrałem się i otworzyłem drzwi. Gdy tylko skrzypnęły zawiasy, huki ustały. Zatrzasnąłem drzwi, a sam ukryłem się w cieniu z latarką w dłoni. Czekałem. Po kilku minutach odgłosy powtórzyły się i towarzyszył im rechot. Zakradłem się za szopę i ostrożnie, przy samej ziemi wychyliłem się zza rogu. Widziałem świerki, gdzie pewnie krył się jeden z żartownisiów.

- Huhuhuuu! - rozległo się.

Wycelowałem latarkę i zapaliłem światło. Pod gałęziami coś się poruszyło i po lesie poniósł się trzask łamanych gałązek i tupot czyichś nóg.

- Dobranoc! - krzyknąłem.

Wróciłem do domku i już w spokoju mogłem zasnąć. Obudziłem się o piątej. Lodowatą wodą obmyłem twarz. Za oknem panowały jesienna mgła i szarówka. Zrobiłem sobie mocną kawę i fasolkę po bretońsku. Miałem jeszcze bochenek chleba, więc porządnie się najadłem. Potem ciepło się ubrałem i wyszedłem na spacer do lasu. Tego dnia obszedłem teren w promieniu trzech kilometrów. Wróciłem późnym popołudniem, z szopy wyprowadziłem quada i postanowiłem pojechać do Głuszycy po zakupy. Miałem szczęście, bo do Jagódki przyjechał sklep objazdowy. Sprzedawca z przerobionego żuka sprzedawał różne produkty żywnościowe. Dopisał mnie do listy klientów, bo musiał zamówić dodatkowe bochenki chleba. Gdy pakowałem pieczywo do bagażnika, podeszła do mnie staruszka.

- Dzień dobry, panie strażniku! - przywitała się. - Twardowska jestem.

- Żona tego pana, który był u mnie wczoraj? - domyśliłem się.

- Tak. Mąż jakoś pana polubił. Jak pan chce, to mogę panu robić jakieś zakupy, chleb brać, bo „Zakupek” przyjeżdża o różnych porach ...

- Będę bardzo wdzięczny za pamięć o mnie - uśmiechnąłem się. „Zakupek” odjechał, kobiety wróciły do domów plotkując i oglądając się w moją stronę. Okazało się, że objazdowy sklep zatrzymał się przy boisku, gdzie miejscowe dzieciaki znowu grały. Piłka właśnie szybowała w kierunku quada. Podskoczyłem, odbiłem ją głową. Wzniosła się wysoko, a główki dzieciarni zadarły się, by śledzić jej lot.

Łaciata futbolówka opadała obracając się wolno. Gdy była pół metra od ziemi delikatnie odbiłem ją w stronę bramkarza, który nie spostrzegając, że uderzenie było słabe po prostu zbiegł z posterunku, zasłaniając rękami głowę. Mogłem tylko uśmiechnąć się widząc taką postawę.

- Łamaga! - na bramkarza krzyknął chłopiec o głowę wyższy od pozostałych. - Łamaga, wracaj na bramkę! A najpierw leć po piłkę!

- Co?! - oburzył się może ośmiolatek, wyjmując z kieszonki kraciastej koszuli okulary. - Czy ja jestem pilot?! Wszyscy tylko krzyczana mnie: leć tu, leć tam! O, nie! - stanął z obrażoną miną krzyżując ręce na piersi i odwracając się plecami do reszty towarzystwa.

Był najchudszy z nich wszystkich. Miał piegi, spodnie poprzecierane na kolanach. Ten, który na niego krzyczał, był dobrze zbudowanym dwunastolatkiem. Mimo młodego wieku miał groźne spojrzenie, bardzo przypominające to, jakie wczoraj widziałem u Burczyka. Miał chyba nawet jego rysy twarzy. Musiał być bardzo pewny siebie i rządzić grupą dzieciaków na kolonii. Pogardliwie patrzył na chłopca w okularach i uśmiechał się.

- Łamaga, nie rób cyrku! - śmiał się. - Jak tak będziesz bronił, to przegramy z tymi z Głuszycy.

- Jak tak będziesz go przezywał, to nigdy nie będzie dla ciebie dobrze bronił bramki - zwróciłem mu uwagę.

Chłopak obejrzał się na mnie. W jego oczach widziałem niechęć.

- Czego pan się wtrąca?! - warknął. - Co to pana obchodzi?

Reszta dzieciaków przyglądała nam się z uwagą, pewnie ciekawa, jak sobie poradzę z tym zarozumiałym mądralą.

- Jesteś dużo młodszy ode mnie, więc mógłbyś być trochę grzeczniejszy - zwróciłem mu uwagę. - Dobrze ci radzę, żebyś lepiej traktował tych, którymi chcesz rządzić ...

- Bo co? - chłopak najwyraźniej sobie ze mnie kpił.

- Bo w decydującym momencie zostawią cię samego.

- Niby czemu?

- Z przyjemnością popatrzą na twoją przegraną.

Chłopak mruknął coś pod nosem. Było to słowo używane głównie przez dorosłych, a oznaczające mniej więcej to, co dawniej określano mianem „austriackie gadanie”.

Widziałem, że nie ma sensu dalej dyskutować z tym nazbyt pewnym siebie dzieckiem. Źle go wychowano i byłem przekonany, że kiedyś otrzyma bolesną nauczkę od życia. Dzieciaki chyba uznały go za zwycięzcę w pojedynku słownym i Łamaga już wędrował w krzaki po piłkę.

- Wojtek, ten pan ma rację - usłyszałem dziewczęcy głosik.

Już siedziałem na siodełku quada i chciałem włączyć silnik, ale obejrzałem się ciekawy, kto postanowił postawić się małemu „wodzowi”. To była blondynka z kucykiem i umorusaną twarzą. Miała na sobie zwykłe szorty i koszulkę. Chodziła najwyżej do trzeciej klasy szkoły podstawowej.

- Marysia? - Wojtek wysyczał podchodząc do niej i patrząc na nią z góry. - Ty się nie wtrącaj!

- No właśnie - do blondynki podeszła druga, grubsza, z prostymi, przyciętymi „na chłopaka” włosami. - Bez Wojtka nie wygramy - powiedziała trącając łokciem Marysię.

Ta, drobniejsza, syknęła z bólu.

- Przegracie - stwierdziłem, żeby na moment przykuć ich uwagę.

- Myślałem, że pan już sobie pojechał do domciu - mówił Wojtek patrząc w moją stronę.

- Nie mogę, póki chcesz tu rządzić prawem pięści.

- Co to pana obchodzi?

- Chodzi o to, żeby zachowywać się przyzwoicie, chociaż pewnie nie rozumiesz tego słowa.

- Głupio brzmi - przyznał Wojtek. - Jak pan się będzie wtrącał, to tata więcej nie przywiezie panu puszek ...

Nie jestem pedagogiem i nie popieram nowoczesnych teorii wychowawczych uznających, że z małoletnimi trzeba jak najwięcej rozmawiać. Ruszyłem w jego stronę, a on dopiero teraz się mnie zląkł i zaczął uciekać.

- To twój brat? - zapytałem blondynkę, która zaatakowała Marysię. Rozpoznałem w niej te same rysy twarzy co u Burczyka. - Powiedz tacie, że z przyjemnością porozmawiam z nim o tym, jak wychowuje syna.

Dziewczyna obróciła się na pięcie i pobiegła za bratem.

- Nalaził sze pan Bulcykowi - usłyszałem seplenienie.

- Szeplen, nie gadaj głupstw - Marysia pouczyła kolegę. - Ten pan - wskazała na mnie - jest nowym strażnikiem leśnym. Mój dziadek też był kimś takim. Strażnicy są po to, żeby w lesie był porządek, nie było kłusowników - przy tych słowach Łamaga obejrzał się nerwowo w moją stronę. - Panie strażniku, jestem Marysia - dziewczynka wysunęła dłoń w moją stronę. - Szeplena pan zna i domyśla się pan, czemu go tak nazywamy?

- Tak - uśmiechnąłem się.

- Łamaga naprawdę ma na imię Teodor, ale to nie pasuje do takiego chłopca - kontynuowała Marysia. - Więc ...

- Przechrzcijmy go na Pilota - zaproponowałem.

Chłopak był chyba bliski płaczu, ale przy moich słowach kąciki jego ust lekko drgnęły. Taki pseudonim był sto razy lepszy od „Łamagi”.

- Siostra Wojtka ma na imię Olga i rozrabia tak samo jak on, i niestety chodzi ze mną do klasy - Marysia wciąż prowadziła prezentację. - Ostatnim w naszym towarzystwie jest Mikołaj - wskazała na chłopca o łagodnym, pogodnym obliczu, w tej chwili zajętego obserwowaniem lotu osy. Był wysoki, ale nie tak jak Wojtek, szczupły, pewnie wysportowany, ale podejrzewałem, że bardziej pociąga go świat tajemniczych opowieści i legend.

- Kiedy macie mecz z tymi z Głuszycy? - zapytałem.

- W poniedziałek - odpowiedział Szeplen.

- Bierzemy udział w międzygminnym turnieju szóstek piłkarskich - tłumaczył mi Łamaga, czyli Pilot. - My się nazywamy „Tornado” Jagódka, oni „Huragan” Głuszyca. Jak przegramy z nimi, to żeby wyjść z eliminacji, musimy pokonać „Orlęta” Walim.

- Poważna sprawa - z trudem utrzymywałem powagę.

- Może zostanie pan naszym trenerem? - zaproponowała Marysia.






ROZDZIAŁ SIÓDMY


TAJEMNICE „RIESE” * KTO ZDOBYŁ SERCE KLARY? * „FAŁSZYWY BRYTYJCZYK” * ZASADZKA NA KŁUSOWNIKÓW * ROZMOWA Z TWARDOWSKIM * PIERWSZY WSPÓLNY TRENING


Nie potrafiłem odmówić dzieciakom i umówiłem się z nimi na następny dzień, o tej samej, popołudniowej porze na trening. Marysia wzięła na siebie obowiązek przekonania Wojtka i Olgi. Na razie wróciłem do swojej chatki i tam z kufra wyjąłem mapę okolicy.

Góry Sowie leżą na południowy wschód od Wałbrzycha. Masyw Włodarza, w którego sercu zamieszkałem, stanowił północno-zachodnią wyspę gór odciętą od reszty doliną rzeczki Walimianki. Tu gdzie mieszkałem, lasy zajmowały stoki gór Osówka, Moszna, Jaworek, Jagodziniec, Soboń, Jedlińska Kopa. Najwyższy szczyt, Włodarz, miał 811 metrów wysokości n.p.m.

Był to rejon od wielu lat pasjonujący badaczy tajemnic drugiej wojny światowej i poszukiwaczy wszelakich skarbów. Czemu tak jest? Albert Speer, główny architekt Adolfa Hitlera, we wspomnieniach pisał: „Zgodnie z osiemnastym punktem protokołu narady u Führera 20 czerwca 1944 roku poinformowałem, że przy rozbudowie jego głównej kwatery pracuje aktualnie 28 tysięcy robotników ( ... ) Według mojego pisma do adiutanta Hitlera do spraw Wehrmachtu z 22 września 1944 roku na budowę schronów w Kętrzynie wydano 36 milionów Reichsmarek, na schrony w Pullah koło Monachium 13 milionów, a na zespół schronów „Riese” koło Jedliny Zdrój 150 milionów”. Kiedy ogląda się kwaterę Hitlera w Gierłoży koło Kętrzyna, widać, jak wiele betonu i stali użyto do jej budowy. Tymczasem sześć razy więcej i to w o wiele krótszym czasie zainwestowano w projekt „Riese”. Czym on miał być? Różne hipotezy zakładają, że miała to być kwatera Hitlera, wielkie laboratorium, fabryka zbrojeniowa, schron dla armii Wielkiej Rzeszy, która miała stamtąd wyjść po użyciu „Wunderwaffe”, czyli najprawdopodobniej broni atomowej.

Po rozpoczęciu alianckiej ofensywy lotniczej na niemieckie fabryki zbrojeniowe zaczęto te ostatnie przenosić w bezpieczniejsze miejsca, do podziemi, do wnętrza gór. To chyba nie przypadek, że właśnie wtedy, w 1943 roku w rejonie Gór Sowich rozpoczęto budowę podziemnych kompleksów. Stały się one miejscem katorżniczej pracy więźniów obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. Specjalnie na potrzeby inwestycji Niemcy utworzyli przedsiębiorstwo „Bauvorhaben Riese”.

Do dziś pozostało wiele nierozwiązanych zagadek tego kompleksu, a ja miałem zająć się jedną z nich, kryjącą się za tym niezwykłym znakiem.

Przypominał on krzyż, którego szczyt połączono z lewym ramieniem linią przecinającą ją i zakończoną pętlą. Prawe ramię wieńczył krzyż równoramienny. Tuż pod środkiem krzyża znajdował się znak przypominający polską literę „B” lub niemiecką „ß”. Na dole, na lewo od krzyża, był znak „X”.

Wpatrywałem się w niego myśląc, czy jest to rodzaj mapy, zagadka, zbiór symboli. Musiałem uznać, że ten, kto chciał poinformować kamratów o miejscu skrytki, użył gotowego symbolu zawieszonego od wieków przy świeczniku w ratuszu w Osnabrück. To musiał być szyfr zrozumiały dla odbiorcy wiadomości, zapewne jakiegoś SS-mana.

Zmęczony przetarłem oczy. Była północ. Postanowiłem na dwie godziny ułożyć się do snu. Dziś w nocy czekał mnie pierwszy dyżur przy wnykach.


***

Kusy okazał się być bardzo mało uciążliwym współlokatorem. Towarzyszył mi w zabiegach, które sam opłacił. Żartował i flirtował z pielęgniarkami, ale czynił to w sposób tak delikatny, że nikt nie mógł go podejrzewać o jakieś niecne zamiary. Po prostu był niesamowicie miły i wesoły. Kiedy byliśmy sami, milkł, zaczytywał się w gazecie lub w jednej z książek, które wziął ze sobą. Nie odzywał się, zanim sam go nie zagadnąłem. Powiem więcej, miałem go przecież pilnować, a to on nie odstępował mnie na krok. Nawet gdy odchodził, żeby coś sobie kupić w sklepie lub kiosku, to robił to w takim miejscu i takim czasie, żebym go widział.

Wspólnie chodziliśmy na dansingi, posiłki, a okazał się także świetnym partnerem do brydża i często mnie zastępował przy stole. Sam wtedy pozornie zajęty kibicowaniem mogłem zająć się rozmyślaniami, głównie o tym, co robi Paweł i jego konkurenci.

Klara najwyraźniej balansowała między nami nie mogąc się zdecydować, który z nas bardziej jej odpowiada. Zdecydowanie to Kusy był lepszym kompanem do zabaw i figli, ale Klara była mądrą kobietą obdarzoną dużą intuicją i wiedziała, że Zenon nie jest typem człowieka, którym można rządzić - to ona chciała dominować, więc bała się mojego kolegi.

W czasie rozmów z Kusym zauważyłem, że jest bardzo inteligentny, oczytany i pewność siebie, którą tak manifestował, była maską skrywającą wrażliwego człowieka. Myślę, że był przytłoczony wydarzeniami z przeszłości, pragnął spokoju, a przede wszystkim wypełnienia się zemsty nad człowiekiem, którego nienawidził.

Zdzisław, widząc co się dzieje między nami a Klarą, próbował zainteresować ją swoim towarzystwem licząc, że w myśl zasady „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”, to on okaże się wybrańcem losu. Niestety, sam się przekonał, że Amor nie był dla niego łaskawy.

- Przegraliście obaj - stwierdził trzeciego dnia pobytu Kusego w Szczawnie. - Klara znalazła sobie kogoś innego - wyjaśnił siadając obok nas przy obiedzie. - Wczoraj wieczorem widziałem ją z nim na tańcach w „Białej Sali”.

- Kimże jest ten Apollin? - drwił Kusy.

- To dziany gość - wyszeptał Zdzisław. - Jeździ wielką terenówką. Ma forsy jak lodu i ... idzie tu!

Zerknęliśmy w kierunku wejścia do jadalni. Klara sunęła w naszym kierunku w towarzystwie mężczyzny w wieku około pięćdziesięciu lat. Był wysoki i smukły. Między jasnobrązowymi włosami przeplatały się rzadkie siwe włosy. Uśmiechał się, a jego zdrowe zęby kontrastowały z ciemną opalenizną. Miał głębokie, ale niezbyt gęste zmarszczki na twarzy. Pod szyją zawiązał biało-granatową chustę doskonale komponującą się z białą koszulą i ciemnogranatową marynarką z pozłacanymi guzikami z kotwicami. Do tego założył białe spodnie i takiego samego koloru pantofle.

- To jest Henry - przedstawiła go Klara.

- Henryk - poprawił ją jej towarzysz mówiący z obcym akcentem. - Mój tata był pilotem, który w czasie wojny służył w Royal Air Force. Był Polakiem, który ożenił się z Angielką. Przyjechałem wypocząć w kraju mojego ojca - uśmiechnął się szeroko.

Po prezentacji postanowiliśmy wszyscy przenieść się do kawiarni w mieście. Zdzisław zrezygnował, a my poszliśmy na lody. Kiedy wracaliśmy, odprowadziliśmy Henryka do jego samochodu. Rzeczywiście była to duża terenowa toyota. Henryk podobno wynajmował pokój w domu zdrojowym położonym na stoku pobliskich gór. Odjechał machając nam wesoło dłonią.

Kiedy tylko zostaliśmy z Kusym sami w pokoju szykując się do snu, mój współlokator napisał coś na kartce i podał mi ją.

Musimy uprzedzić Pawła” - napisał.

- Czemu? - zapytałem.

Jego samochód” - przeczytałem.

Zastanowiłem się chwilę. Toyota miała co prawda przyklejoną z tyłu naklejkę z oznaczeniem „GB” - Wielkiej Brytanii, ale kierownicę miała tradycyjnie umieszczoną z lewej strony, nie tak jak w angielskich samochodach.

Z tego co pamiętałem, Brytyjczycy przyjeżdżający do naszego kraju swoimi autami przystosowywali się do naszego, prawostronnego ruchu i nie porzucali swych aut jako nieprzydatnych. Co prawda można się było zastanawiać, czy Henrykowi opłacało się jechać przez całą Europę słono płacąc za drogie przecież w Unii Europejskiej paliwo? Wyglądał na człowieka, dla którego cena paliwa nie miała chyba jednak znaczenia. Raczej należało podejrzewać, że tylko chciał grać Brytyjczyka.

Wyjąłem swój telefon komórkowy i wysłałem do Pawła SMS-a.


***

Obudziłem się kilka minut przed czasem, kiedy miał zadzwonić budzik. Przeciągnąłem się, przemogłem chęć przewrócenia się na drugi bok i wstałem. Nie zapalałem światła, tylko ubrałem się i cicho wyszedłem przed dom. Godzinę zajęło mi dotarcie na miejsce.

Wypatrzyłem je podczas przedpołudniowego patrolu, kilometr w linii prostej od Przełęczy Marcowej. Kłusownicy dobrze wybrali miejsce, bo była to ścieżka widoczna na mchu używana tylko przez zwierzęta. Wnyki założyli wśród gęstych, nisko wiszących gałązek świerkowych. W chwili, kiedy ofiara miała wychodzić ze świerkowego zagajnika, musiała przyspieszyć, bo w tym momencie szlak wiodący do niewielkiego strumyka opadał po zboczu w kierunku rozległego jaru.

Niestety, kiedy dotarłem do pułapki, w pętli była już młoda sarna, z początkami jesiennego umaszczenia. Biedactwo jeszcze żyło i co jakiś czas próbowało wstać, ale nogi miało tak poranione, a wokół niej była tak duża kałuża krwi, że nie było szans, żeby ją uratować. Wezbrała we mnie wściekłość na własną bezradność i okrutne postępowanie kłusowników.

Zaszyłem się w krzakach i starałem się nie patrzeć zbyt często w kierunku dogorywającej sarny. W tym ponurym lesie, kiedy uświadamiałem sobie jak wielu ludzi zginęło tu w bestialskich warunkach obozów pracy, wprost czuło się śmierć. Była to okolica, która zdawała się być przesiąkniętą złem. Po godzinie doczekałem się uosobienia współczesnego zła. Przez las szli przygarbieni Burczyk i Sidło. Ten drugi sapał ze zmęczenia.

- Chodź szybciej! - popędzał go Burczyk.

Wspinali się od strony jaru. Musiałem cierpliwie leżeć na igliwiu, wsłuchany w ich kroki, czując zapach świeżej krwi sarny.

- Jest coś lepszego - westchnął zadowolony Burczyk, kiedy zobaczył łup.

- Jakby ktoś nas złapał z tą sarną, to ... - wystękał Sidło. - Za zające nikt się tak nie będzie czepiał.

- Masz zajęcze serce - szydził Burczyk.

- Moja żona robi pyszny pasztet zajęczy.

- Nie biadol, tylko trzeba ją oprawić ...

- Skąd ten pośpiech? Ten nowy strażnik pewnie umiera ze strachu w swojej chatce - roześmiał się Sidło.

- Trzeba na niego uważać. Wojtek mówił, że kiedy dzieciaki grały w piłkę, zaczął im robić jakieś wykłady. Może to jakiś natchniony? Trzeba go pewnie uspokoić jak tego Twardowskiego.

- Jego córka już skończyła studia, słyszałem, że pracuje w Warszawie. Nie przyjedzie tu, to się stary nie będzie martwił o nocne powroty córuni i nie będzie wychodził po nią na przystanek PKS-u.

Usłyszałem rechot Burczyka.

- Staruszek mało nie umarł na zawał z wysiłku - śmiał się.

Byłem zaledwie pięć metrów od nich. W tym momencie wstałem i zapaliłem latarkę.

- Straż Leśna! - krzyknąłem idąc w ich stronę i świecąc w ich twarze.

Sidło wydawał się być przestraszonym. Próbował pospiesznie rozpiąć rzemienie plecaka. Burczyk uśmiechał się pogardliwie i mrużąc oczy patrzył w moim kierunku. Wstał z zakrwawionym nożem w ręce.

Szybko ze starej ładownicy przywieszonej u pasa wyjąłem aparat cyfrowy i zrobiłem im kilka zdjęć.

- Panie nowy strażniku - odezwał się Burczyk. Pogardliwy uśmieszek nie znikał z jego twarzy. - Po co ten reportaż? Znaleźliśmy sarnę, to szkoda, żeby się zmarnowała.

- Pokażcie, co macie w plecakach! - warknąłem.

- Niech pan sam zobaczy - zaproponował Burczyk.

Sidło posłuchał mnie i klęcząc przy ciele sarny otworzył plecak, w którym w foliowych woreczkach były dwie tusze zajęcze i oddzielnie złożone ich futerka. Znowu nacisnąłem spust migawki i błyskał flesz. Ten moment nieuwagi postanowił wykorzystać Burczyk i podszedł do mnie. Położył mi lewą rękę na moim prawym ramieniu. W prawej trzymał nóż.

- Niech pan wykasuje te zdjęcia - rozkazał. - Po co się będziemy tu bawić. Niech pan powie, co pan chce? Świeże mięsko, wędzone, bimber, pieniądze?

Lewą dłoń miałem zajętą latarką, w prawej trzymałem aparat, który teraz chowałem do torby umocowanej do paska.

- Pan tu jest nowy, to pewnie nie zorientował się w miejscowych warunkach ... - kontynuował Burczyk, wymownie bawiąc się nożem.

Puściłem latarkę, która zawisła na wąskim pasku założonym na mój nadgarstek. Szybkim ruchem odgiąłem dłoń Burczyka tak, by wierzchem dotykała mojego ramienia. Teraz błyskawicznie prawą ręką pociągnąłem jego łokieć na prawo, jednocześnie dociskając jego wygiętą dłoń w kierunku jego brzucha. Ta prosta dźwignia wystarczyła, by Burczyk rzucił nóż i jęcząc padł na ziemię. Zaklął. Puściłem go i kopnąłem jego broń w krzaki.

- Panie Burczyk, niech pan siedzi spokojnie - powiedziałem. - To był przedsmak tego, co pana może spotkać. Rozumiemy się?

Nie uważałem straszenia za właściwą formę rozmowy, ale w tym wypadku musiałem wywołać u tego człowieka szok, by zaczął mnie słuchać. Burczyk nie chciał słuchać i znowu zaklął.

- Panie Burczyk, to panu nic nie da - przemawiałem. - Złapałem was na kłusownictwie. Mam na to dowody - postukałem ręką w ładownicę. - Nie boję się was i waszych nocnych krzyków przy moim domu. Potrafię was pokonać gołymi rękoma i mogę złożyć na was doniesienie, ale ...

- Ile? - zapytał Burczyk.

- Jeszcze raz pan tak zapyta i oskarżę pana o próbę przekupstwa - grzmiałem

Burczyk zdawał sobie sprawę, że moje groźby będzie trudno spełnić, więc bezczelnie sięgnął do portfela i wyjął kilka banknotów.

- Tyle? - pytał. - Za każde nasze wyjście w nocy do lasu. A może chce pan procent od sprzedaży?

Wyrwałem mu pieniądze z dłoni. Na chwilę na twarzy Burczka zagościł triumfalny uśmiech, który zniknął, gdy zobaczył, co robię z pieniędzmi. Po prostu rzuciłem je za siebie.

- Panie Burczyk, ma pan dzieci i tylko przez wzgląd na to nie skieruję pana sprawy do sądu! Panowie, od dziś kończycie z kłusowaniem. Następnym razem was złapię i lądujecie za kratami. Jasno się wyraziłem?

- Ciekawe, jak mamy zarobić na życie? - zapytał Sidło.

- Uczciwą pracą! Panowie chyba nawet pracują w Lasach Państwowych?

- Marnie płacą - żalił się Sidło.

- Zapytam leśniczego, co da się z tym zrobić. Zabierzcie mięso, bo szkoda tej sarny i więcej mi się tu nie pokazujcie. Uprzedźcie też kolegów, że teraz ja tu rządzę.

Zabrałem druty zaplątane wśród świerków i te, które Burczyk miał umocowane do plecaka. Wróciłem do swojej chaty z mocno bijącym sercem. Chyba udało mi się zwycięsko wyjść z pierwszego starcia z nimi, ale czułem, że to jeszcze nie koniec naszych nocnych spotkań.

Zrobiłem sobie obfite śniadanie i potem wsiadłem na quada, by pojechać do nadleśnictwa. Po godzinnym oczekiwaniu w sekretariacie, wysłuchaniu opowieści sekretarki o dostawie pantofelków i spodni „biodrówek”, mogłem stanąć przed obliczem tego samego urzędnika, który mnie tu przyjmował.

- Już pan ma dość? - zapytał widząc mnie wchodzącego do gabinetu.

- Chciałem pana zapytać o pracę dwóch ludzi z osady Jagódka.

- No?

- Czy istnieje możliwość, żeby dać im więcej pracy? Mogliby wtedy z większą pewnością patrzeć w przyszłość ...

- Dość! - urzędnik krzyknął uderzając dłonią w blat biurka. - Panie ... panie Daniec? Tak się pan nazywa? Pan jesteś chyba pozbawiony rozumu! Ci ludzie mieli dobrą pracę, sami zrezygnowali z połowy etatu, bo jak mówili „to się nie obuła”. Chcieli więcej pieniędzy, a to są lenie patentowane, które patrzą tylko, gdzie by coś skubnąć albo wypić wódkę, albo po prostu nic nie robić! Niech pan stąd wyjdzie i więcej mi się nie pokazuje na oczy!

Skruszony wyszedłem z gabinetu. Może nie zasłużyłem na takie potraktowanie, ale mogłem tylko sam do siebie czuć złość, że wcześniej dobrze nie rozpoznałem sytuacji.

W tym momencie dostałem SMS-a od pana Tomasza. Nieco zdziwiony jego treścią odpowiedziałem, że przyjąłem informację i stawię się na spotkanie.

Postanowiłem odwiedzić Twardowskiego. Wróciłem do osady i wjechałem na jego podwórko. Było zadbane. Pocięte drewno było złożone pod okapem u szczytu budynku. Kury miały swój, ogrodzony siatką, wybieg. Na jabłonkach w ogródku jeszcze złociły się jabłka. Staruszek wyszedł na schody niewielkiego murowanego domku.

- Dzień dobry! - przywitałem go. - Mogę z panem chwileczkę porozmawiać?

- A pewnie - ucieszył się Twardowski. - Niechże pan siada - wskazał na drewnianą ławeczkę opartą o frontową ścianę. - Co tam się urodziło?

Usiadłem i bez słowa podałem mu aparat fotograficzny, na którego ekranie wyświetliłem zdjęcie kłusowników i rozpłatanej sarny. Najpierw chwilę trwało, nim staruszek tak ułożył w dłoniach urządzenie, by dojrzeć szczegóły zdjęcia. Gdy wreszcie zobaczył wszystko, najpierw odrobinę zbladł.

- Pokazywał pan to komuś? - zapytał.

- Pan jest pierwszy. Zdjęcia wykonałem dziś w nocy.

- Burczyk i Sidło panu na to pozwolili?

- To oni są przestępcami. To oni powinni się bać, a nie ja ani żaden uczciwy człowiek.

Twardowski lekko drgnął przy tych słowach.

- Mam nadzieję, że starczy panu sił - powiedział po chwili. - Co pan z tym zrobi?

- Dałem im ostatnią szansę.

- To błąd! Zobaczy pan, jak oni ją wykorzystają. Niech pan uważa na siebie.

- Będę.

Chciałem go jeszcze o coś zapytać, ale na razie się powstrzymałem. Gdy wstałem, z chałupy wyszła Twardowska i podała mi torbę z chlebem, jabłkami i słoikiem własnej roboty konfitur.

- Pan tam sam w lesie siedzi, to się trochę słodyczy przyda - powiedziała.

Nie mogłem jej urazić, więc przyjąłem prezent. Wsiadłem na quada i już wyjeżdżałem z osady, gdy nagle na drogę wybiegli Szeplen i Marysia. Musiałem gwałtownie hamować.

- Czemu nie jesteście w szkole?! - wrzasnąłem.

- Tlenesze, pamięta pan o tym, co obiecał? - odezwał się Szeplen.

- Dziś po południu - Marysia pokazała na cyferblacie swojego zegarka okolice godziny czwartej. - Wojtkowi i Oldze już mówiłam.

- Pamiętam - skinąłem głową. - Teraz z drogi!

Zeszli na pobocze i pojechałem do siebie. Szybko zjadłem podgrzany obiad z puszki i pojechałem pojeździć po górach. Cały czas szukałem miejsc, które odpowiadałyby topografii ze znaku namalowanego na tarczy ze świecznika w Osnabrück. Uznałem, że górna część znaku oznaczała kierunek północny. Na prawo od środka znajdował się znak przypominający stosowany na mapach do oznaczenia kościołów lub kapliczek. Wielkie „B” mogłoby być oznaczeniem wejścia do tuneli. Na lewo od nich pętla przypominała kształtem łzę, a to mogło być symbolem strumienia, źródła, jakiejś wody. Na samym dole „X” przypominał to jak oznacza się stare kopalnie - skrzyżowane dwa kilofy.

Miałem wytypowanych na podstawie mapy kilka miejsc, które sukcesywnie sprawdzałem. Jedna rzecz tylko nie dawała mi spokoju. Ktoś, kto maskował skrytkę i robił to wczesną wiosną 1945 roku wiedział o tym, że Śląsk będzie należał do Polski - takie były ustalenia w Jałcie. Jeżeli chciałbym coś schować, to zrobiłbym to w miejscu, do którego wtajemniczeni bez większego trudu szybko dotrą i będą mogli wycofać się z łupem. Nie wyobrażałem sobie, żeby wejście do sztolni, tuneli zasypać tonami ziemi, które moi kamraci mieliby ręcznie, przy pomocy buldożerów lub ładunków wybuchowych usuwać, by odsłonić wejście, bo byłoby to zbyt pracochłonne i zabierało cenny przy tego typu akcjach czas. Mówiąc krótko, wejście do sztolni „Hexe” musiało być dostępne, a jednocześnie niewidoczne dla niewtajemniczonych. Podejrzewałem, że ten znak to także szyfr.

Zbliżała się pora spotkania z młodzieżą. Schowałem broń pod kufrem, starannie zamknąłem dom i poszedłem do Jagódki. Wszystkie dzieciaki już czekały na boisku. Na drodze, jako czujkę wystawiły Szeplena, który kiedy tylko mnie zobaczył, rzucił się do biegu wołając: „Idzie! Idzie!”. Wrzeszczał tak głośno, że mieszkańcy pobliskich domów z zainteresowaniem wyglądali przez okna.

- Dzień dobry! - przywitałem się z drużyną „Tornado” Jagódka.

Nie brakowało nikogo. Wojtek hardo patrzył mi w twarz i nawet zdawało mi się, że dostrzegam w jego spojrzeniu i pogardliwym uśmieszku jakąś zaskakująca pewność siebie. Olga patrzyła w bok. Łamaga vel Pilot był pełen ufności i wdzięczności za to, jak go obroniłem. Mikołaj i Marysia byli po prostu ciekawi, co teraz nastąpi.

- Zaczniemy od solidnej rozgrzewki - powiedziałem wyjmując gwizdek. Rozebrałem się tak, że zostałem w samych spodniach i koszulce. Pierwszy zacząłem biec wokół boiska. Dzieciaki stały i patrzyły na mnie z otwartymi buziami

- Co jest? - stanąłem przed nimi lekko zdyszany.

- Tlenel tak nie lobi - oznajmił Szeplen.

- Jak?

- Pani od wychowania fizycznego najczęściej stoi na środku boiska i tylko na nas krzyczy - wyjaśniła Marysia. - Nie widziałam, żeby razem z nami grała, biegała, skakała. Może nie chce sobie rozmazać makijażu?

- Może po każdej lekcji musiałaby brać prysznic i się przebierać? - broniłem nauczycielki. - Dalej, biegnijcie.

Ruszyłem. Pierwszy za mną podążył Pilot, za nim Marysia, Szeplen, Mikołaj i na końcu Olga i Wojtek. Zrobiliśmy dwa okrążenia, potem ćwiczyliśmy podskoki, wymachy ramion, skręty, skłony, przysiady ... Po kwadransie wszyscy byliśmy zdyszani.

- Teraz zajmiemy się ustawieniem - powiedziałem. Wojtek spojrzał na mnie z jawną wrogością.

- Wszystko już ustaliliśmy - powiedział.

- To znaczy, że to ty to zrobiłeś nie pytając nikogo o zdanie?

- Oni mają bronić i wystarczy, że będą do mnie podawać.

- Nie wątpię, że jesteś zdolnym napastnikiem, ale piłka nożna to gra drużynowa i za sobą powinieneś mieć zgrany zespół. Przegracie mecz, jeśli ty będziesz sterczał pod bramką przeciwnika i czekał na podania, a twoja drużyna będzie się broniła przed atakami przeciwnika. Zaręczam ci, że dwóch zgranych piłkarzy da sobie z nimi świetnie radę - tym bardziej, że twoja drużyna wcale nie chce grać tylko na twoją chwałę.

- To co pan proponuje? - zapytała Marysia.

- Po pierwsze, zaprosimy ich do gry - wskazałem na malców, może cztero- czy pięcioletnich, stojących na brzegu boiska i zajętych podziwianiem naszego treningu.

- Rozniesiemy ich na strzępy - przechwalał się Wojtek. - Sam sobie z nimi dam radę.

- Pomieszamy drużyny i zagram przeciwko tobie - zapowiedziałem.

To stwierdzenie stropiło Wojtka, bo wiedział, że teraz będzie się musiał starać grając przeciwko mnie. Rzecz jasna maluchy z ochotą przystały na propozycję. Najpierw podzieliłem nas tak, żeby Wojtek z Olgą i miejscowymi malcami stanowili jedną stronę. Chciałem sprawdzić, jak sobie w grze dają radę pozostali zawodnicy „Tornada”.

Graliśmy dziesięć minut. Co jakiś czas zmieniałem ustawienia moich zawodników. W tym czasie Wojtek grał zgodnie ze swoja taktyką. Jego siostra stała na bramce i pomijając maleństwa podawała bratu piłkę. Bez trudu przechwytywałem te piłki i prowadziłem swoją drużynę do ataku, najczęściej zwieńczonego golem.

Po piątej strzelonej przez nas bramce Wojtek zbuntował się.

- To niesprawiedliwe! - wrzasnął. - Pan jest za dobrym zawodnikiem.

Roześmiałem się.

- Co to znaczy „za dobrym”? - zapytałem. - Wygrywamy, bo twoja taktyka gry na jednego zawodnika, czyli ciebie, to pomyłka. Sam widzisz, jak łatwo przewidzieć wasze ruchy i wystarczy tylko cię dobrze kryć. Gdyby Olga podawała komuś innemu, to byłoby większe zamieszanie, ale ty im nie ufasz! Myślisz, że twoja drużyna wierzy w ciebie? Tylko do chwili, gdy wygrywacie. Pierwsza porażka podrywa twój autorytet, bo stwarzasz sytuację, że drużyna to tylko ty! Niech stanie się twoja wola. Zejdę z boiska, ale zastąpi mnie tych dwóch! - wskazałem na niezagospodarowanych dotąd umorusańców, z których jeden dłubał w nosie.

- Teraz pan zobaczy, ile warte są pana mądrości - roześmiał się Wojtek.

Zszedłem z boiska i z boku obserwowałem mecz. Dużo bym dał, by znać w tym momencie myśli Wojtka. Łatwiej przychodziło mu przebicie się przez środkową linię boiska między chmarą czterolatków, ale za nimi napotykał mur. Mikołaja ustawiłem na bramce. Chłopak był dość sprawny fizycznie, miał wyobraźnię, ale chyba nie za bardzo lubił się męczyć bieganiem. Doskonale potrafił wyczuć, jak strzeli Wojtek. Mikołaj miał jeszcze kłopoty z chwytaniem piłki, a może po prostu nie chciał łapać brudnej futbolówki. Pilot i Marysia byli świetnymi obrońcami. Dziewczynka była nieustępliwa, a Pilot mimo niskiej sprawności fizycznej odważnie szedł na atakującego i samą tylko szarżą mieszał mu szyki. Szeplen był szybki, zwinny, potrafił dobrze wypatrzyć dziurę w obronie przeciwnika i tam skierować piłkę, ale strzelał fatalnie - przypuszczałem, że był to wynik tremy. Zaplanowałem sobie, że „Tornado” Jagódka zagra w ustawieniu: Mikołaj - bramkarz, Pilot i Marysia - obrońcy, Szeplen - pomocnik i obrońca, Wojtek i Olga - napastnicy.

Zbliżała się pora kolacji, więc zakończyłem trening. Umówiłem się z dzieciakami na następny dzień, ubrałem się i ruszyłem do swojej chatki. Kiedy tylko zabudowania Jagódki zniknęły za zakrętem drogi, z lasu wyszły trzy zamaskowane postaci uzbrojone w siekierę i łomy

- Musimy pogadać - powiedziała jedna z nich zachrypniętym głosem.

ROZDZIAŁ ÓSMY


CZY JESTEM SZPIEGIEM? * NOCNY NAPAD * WYPRAWA BASI * BOHATERSKI CZYN KUSEGO * WYCIECZKA NA CHEŁMIEC * SPOTKANIE Z PAWŁEM * BRAWA W JADALNI


- Paweł zgodził się na spotkanie jutro w południe - powiedziałem do Kusego, kiedy wyszliśmy z sal z kąpielami leczniczymi. - Będziemy musieli się zwolnić z zabiegów.

- I zorganizować prowiant - dodał Kusy. - Ja się tym zajmę, a ty załatw zwolnienie. Kierowniczka „Cezara” cię lubi.

Przy obiedzie przedstawiliśmy towarzystwu nasze plany na następny dzień. Klara przyglądała nam się z uśmiechem, a Basia, Danusia i Zdzisław spojrzeli tylko po sobie. Po posiłku poszedłem do kierowniczki. Od innych pensjonariuszy wiedziałem, że niechętnie ich przyjmowała obawiając się niezasadnych, jej zdaniem, skarg na oferowane usługi. Mnie przyjęła natychmiast.

Zaprosiła, żebym usiadł w fotelu przy niskim stoliku. Nawet nie słuchała mojego sprzeciwu i przyniosła po chwili dwie kawy cappuccino.

- Pana serce działa jak trzeba, więc łagodna kawa panu nie zaszkodzi - powiedziała siadając i zakładając nogę na nogę.

Kolana zgrabnych nóg wystawały ponad wysokość blatu stolika, a ona patrzyła na mnie z życzliwym uśmiechem.

- Słucham, co tym razem pragnie pan uzyskać? - zapytała.

- Chciałbym jutro ze współlokatorem pójść na wycieczkę w góry - odpowiedziałem.

- Czemu akurat jutro, a nie w sobotę czy w niedzielę?

- Z kolegą czujemy się trochę jak duże dzieci i tak sobie wymyśliliśmy ...

- I to co chcecie, musicie mieć natychmiast? - domyśliła się.

- Tak - przyznałem.

- W pana pracy pewnie nauczył się pan pokonywać wszelki opór? - Nie rozumiem - przyznałem się. - Jestem muzealnikiem.

- Tak, tak - kierowniczka roześmiała się. - Wiem coś o tym - trzymając uszko filiżanki upiła mały łyk kawy załomie spoglądając w moją stronę.

- Chyba doszło tu do jakiegoś nieporozumienia - protestowałem.

- Panie Tomaszu, całe uzdrowisko aż huczy od tego, kim pan jest naprawdę.

- Ciekaw jestem kim?

- Szpiegiem.

- Co?!

- Ma pan dziwny samochód, był pan zaplątany w udział w tej kradzieży w pociągu, teraz dołączył do pana kolega, przyjeżdżał tu młodzieniec z policji ... Mam mówić dalej?

- To plotki! - zaprzeczałem.

- Panie Tomaszu - kierowniczka nachyliła się w moją stronę, tak że nasze twarze dzieliło zaledwie dziesięć centymetrów. - Pan jest tak uroczym i przystojnym mężczyzną. Chętnie mogę z panem współpracować ... - wyszeptała. - Wiem, że pani Klara zwróciła teraz uwagę na tego Angola ...

- To naprawdę nie tak ... - broniłem się.

- Kupił jej pan kreację, a teraz ona tak się panu odwdzięcza? Mężczyźni, nawet szpiedzy potrafią być tak naiwni? Przecież inny na pana miejscu walczyłby o miejsce u boku Klary, ma pan prawo. Pan przyjął to tak spokojnie, jakby to była jakaś gra. Jakaś? No przecież szpiegowska!

- Nie jestem Jamesem Bondem, a praca szpiegów wygląda zupełnie inaczej.

- Skąd pan to wie?

Wiedziałem, że teraz sam się wpakowałem w pułapkę i żadne rozsądne argumenty nie trafią już do wyobraźni kierowniczki. Pozostało mi tylko grać narzuconą mi rolę. Westchnąłem.

- Dobrze - odezwałem się poprawiając klapy marynarki. - Prowadzę pewną dyskretną grę. Podejrzenia co do mojej osoby nie przeszkadzają mi, ale wolałbym, aby pani w miarę swoich możliwości uciszała wszelkie plotki ...

- Tak, oczywiście - kierowniczka poważnie kiwała głową.

- Lepiej też, aby pani swoje spostrzeżenia zachowywała dla siebie. Kiedy tylko pani pomoc będzie mi niezbędną, to o nią poproszę. Dobrze?

- Oczywiście - kierowniczka wstała, co i ja uczyniłem.

- Dziękuję za kawę, była pyszna. Do widzenia - ukłoniłem się i wyszedłem.

Kusy czekał na mnie w holu i razem zeszliśmy do Szczawna po drobne zakupy. Wieczorem był dansing, a w piątek mogliśmy wracać do kwater trochę później. Kusy jednak z Basią i Danusią wrócili wcześniej. Zdzisław próbował znaleźć sobie nową tancerkę, a ja i Henry tańczyliśmy z Klarą. Anglik opowiadał o swoich podróżach służbowych do Afryki i Indii, gdzie oprócz podpisywania kontraktów zajmował się udziałem w polowaniach.

- Tomaszu, polujesz? - zapytał mnie.

- Chciałbym, żeby polowania miały w sobie coś z przygody, a nie tylko wyjście na ustaloną pozycję strzelecką przygotowaną przez przewodnika, wprost na wystraszone zwierzę - odpowiedziałem z przekąsem.

- Proponujesz powrót do idei polowań z łukiem i włócznią? - kpiła Klara.

- Poznałem kiedyś człowieka, który uznałby ten pomysł za bardzo dobry. Był myśliwym, chodził na łowy z archaiczną dubeltówką i wszyscy nazywali go Winnetou.

- Byłeś hippisem, że interesowałeś się Indianami? Mieliście imiona w stylu Mówiący Kamień i tropiliście zwierzynę idąc za złamanymi źdźbłami trawy?

- Owszem, miałem imię i tropiliśmy w lesie złodziei.

- Jakie miałeś imię?

- Szara Sowa.

- Bardzo trafnie dobrane - Henry grzecznie pokiwał głową.

- Sowa potrafi dostrzec w mrokach rzeczy niedostrzegalne ludzkim okiem - zauważyła Klara. - Ty tak potrafisz?

- Tak mi się zdaje.

- I dotyczy to także mrocznych zakamarków ludzkiej duszy?

- Niekiedy mi się to udaje.

Zbliżała się dwudziesta druga i postanowiliśmy wrócić do „Cesarza” Szliśmy we trójkę pod górkę i z daleka słyszeliśmy zbliżające się do naszego domu syreny, potem dostrzegliśmy błyski świateł alarmowych.

- To przy waszym domu - zauważył Henry. - Chyba to pożar, bo widzę strażaków.

Przyspieszyliśmy, a na drodze jak strumyki do wielkiej rzeki ludzi przyłączali się inni kuracjusze ze Szczawna ciekawi, co się stało. Mój niepokój rósł z każdą chwilą kiedy zauważyłem, że powstałe zamieszanie rozgrywa się przy oknie mojego pokoju.

- O, Boże! - krzyknęła Klara.


***

Instynktownie cofnąłem się.

- O co chodzi? - zapytałem starając się, żeby w moim głosie nie wyczuli niepokoju.

- Kto wtyka nos w nieswoje sprawy, tego spotyka surowa kara - stwierdził zachrypnięty głos.

On pierwszy zaatakował z wysoko uniesionym łomem. Zrobiłem unik, przeszedłem obok niego chwytając za uzbrojoną dłoń. Prostą dźwignią sprawiłem, że puścił żelastwo, a potem wciąż blokując jego ruchy obróciłem się i użyłem go jako tarczy przed atakiem drugiego łomiarza. Ten trafił kumpla w brzuch. Rozległ się jęk, a napastnik rzucił broń szepcząc: „Przepraszam!”. Puściłem rannego i czekałem, co zrobi ten z siekierą. Zamachnął się. Schyliłem się i prostym chwytem rzuciłem go na ziemię. Zdarłem mu kominiarkę, potem temu rannemu. Trzeci nawet się nie bronił.

Przyjrzałem się ich twarzom. Nie znałem ich.

- Kto was nasłał? - zapytałem podnosząc łom. Leżeli na drodze czekając co zrobię. Milczeli.

- Wiem, kto to zrobił - pokiwałem głową. - To był Burczyk i policzę się z nim. Z wami też, jeśli jeszcze raz wejdziecie mi w drogę. Dobranoc!


***

Zły rzuciłem łom w krzaki i poszedłem do swojego domku. Następnego dnia miałem spotkać się z panem Tomaszem, ale tej nocy musiałem zrobić jeszcze jedną rzecz. Zjadłem kolację i zdrzemnąłem się. Potem ubrałem się w swój mundur, do pasa przypiąłem kaburę z pistoletem i korzystając z ciemności nocy wykradłem się do lasu. Spędziłem tam kilka godzin, aż nabrałem pewności co do swoich podejrzeń. Wróciłem po świcie i zmęczony rzuciłem się na tapczanik. Zasnąłem natychmiast. Obudził mnie budzik i prawie natychmiast wyjechałem w kierunku Wałbrzycha. Czekała mnie długa droga i śniadanie postanowiłem zjeść na trasie.

Na gzymsie fasady „Cezara” stała Basia. Była w koszuli nocnej, szlafroku i pierwszy raz widziałem ją bez jej beretu, pod którym - jak się okazało - okrywała starannie skręcone loki. Jej odzienie powiewało na łagodnym wietrze, a ona jęczała, rozpaczliwie trzymając się rynny przecinającej gzyms, po którym zakradała się do okna mojego pokoju.

Znajdowała się pośrodku trzymetrowej przestrzeni między otworami okiennymi. Strażacy rozłożyli na ziemi pod Basią materac, na który mogła skoczyć, ale ona się bała. Drabina, jaką mieli strażacy, była za krótka, by sięgnąć na wysokość dwunastu metrów i trzeba było czekać na sprowadzenie specjalnego wozu z wysięgnikiem.

Kusy wyszedł na parapet naszego okna. Widzowie wstrzymali oddech.

- Niech pan się nie wygłupia! - krzyczał przez megafon dowódca strażaków.

Kusy nie zwracał na to uwagi, tylko twarzą do ściany, dostawiając do siebie stopy zbliżał się do Basi. Gdy jej dotknął, tłum westchnął. Objął ją i dało się słyszeć pierwsze szlochania. Łagodnie przyciągnął ją do siebie. Coś jej szeptał do ucha. Delikatnie oderwał jej dłonie od rynny i przytrzymując Basię jak dziecko, przy piersi, przewrócił się na plecy, tak że po sekundzie oboje lecieli na materac rozłożony przez strażaków.

Miękko zapadli się w fałdy materiału, skąd wyciągnęli ich strażacy i pielęgniarze z karetek. Lekarze badali Basię, bo Kusy wstał uśmiechnięty i przyjmował gratulacje. Zemdlona Basia została zaniesiona do ambulansu. Podejrzewałem, że jej złe samopoczucie było bardziej efektem wstydu, jakiego doznała, niż upadku.

Przecisnąłem się między ludźmi do Kusego.

- Jak się czujesz, bohaterze? - zapytałem gratulując mu odwagi.

- Dobrze - odpowiedział.

- Co ona robiła na tym gzymsie? Umówiłeś się z nią na ...

- Tomaszu! - Kusy spojrzał na mnie z wyrzutem. - To nie w moim stylu.

- Słowo?

- Jestem cywilizowanym człowiekiem - roześmiał się Kusy. - Po co miałbym kazać jej iść oknem, skoro są drzwi ...

Ruszyliśmy do wejścia do „Cezara”. Widziałem, że Klara i Henry zniknęli gdzieś w tłumie. Wróciliśmy do swojego pokoju i kiedy obaj byliśmy już przygotowani do snu, w pidżamach, a spod naszego okna odjechali strażacy, ktoś zapukał do drzwi.

Kusy podszedł, uchylił je, a potem otworzył szerzej.

- Proszę, oczywiście, że może pani wejść - powiedział.

Nie spodziewałem się wizyty żadnej niewiasty w nocy, w naszym pokoju. Zaniepokojony zakryłem kocem pościel i usiadłem na brzegu tapczanu. To była kierowniczka „Cezara”. Przysiadła na parapecie i patrzyła na nas.

- Pierwszy raz mam takich numerantów - oznajmiła. - Czy wy, szpiedzy, nie macie jakiegoś swojego ośrodka wypoczynkowego?

Kusy spojrzał na nią zaskoczony. Mrugnąłem do niego dając znak, żeby nie podejmował dyskusji na ten temat.

- Panie Zenonie! - kierowniczka groźnie spojrzała na Kusego. - Pani Basia szła do pana na schadzkę!

- Co?! - Kusy zerwał się z tapczanu.

- To oficjalna wersja - kierowniczka uspokoiła go gestem. - Tak naprawdę chciała sprawdzić, co pan, szpieg, robi. Nikt, w całym „Cezarze”, nie wie, jak mieszkacie, co robicie wieczorami. Jedynym wyjściem było zajrzenie przez okno. Co pan, panie Zenonie, jako człowiek honoru powinien teraz zrobić?

Kusy zdezorientowany bezradnie rozłożył ręce. Mnie się już chciało śmiać, bo miałem przeczucie, do czego zmierza kierowniczka.

- Nie wiem - rzekł Kusy i pytająco zerknął na mnie.

- Czy Basia ci się podoba? - zapytałem go.

- Pan Tomasz to dżentelmen, który w lot zrozumiał moje intencje - pochwaliła mnie kierowniczka. - Może pan wytłumaczy panu Zenonowi, jak mężczyzna mężczyźnie, o co mi chodzi?

- Tak - zgodziłem się.

- Dziękuję - kierowniczka posłała mi promienny uśmiech. - Robicie dużo zamieszania, jakbyście nie byli prawdziwymi szpiegami ... - powiedziała wychodząc. - Moglibyście znaleźć sobie spokojniejsze zajęcia. Mamy dobrze wyposażoną bibliotekę ...

Kiedy zamknęła drzwi za sobą, Kusy pokręcił głową na boki, jakby właśnie zszedł z ringu po walce z bokserem wagi superciężkiej i próbował otrząsnąć się po serii ciosów.

- O co chodzi z tymi szpiegami? - zapytał po chwili.

- Wszyscy tu uważają nas za podejrzanych osobników - wyjaśniłem. - Już wcześniej zauważyłem, że Basia i Danusia mnie śledzą, ale nie przywiązywałem do tego większej wagi i to był błąd.

- Ktoś ci pomógł rozsiewając taką plotkę.

- Tak i wiem kto. Nie wiem tylko w jakim celu.

- Klara?

- Tak - przyznałem.

- Co ja mam teraz zrobić z tą Basią. Chyba nie każesz mi ... - prawie zadrżał z przerażenia.

- Chyba nie masz innego wyjścia - roześmiałem się.

Zasnąłem szybko, ale kiedy rano ujrzałem twarz Kusego, widziałem, że on spał źle albo nie spał wcale. Na śniadanie wypił dwie kawy. Przy posiłku panie ostentacyjnie nie odzywały się. Zdzisław próbował rozładować atmosferę swoimi kawałami, które nikogo nie bawiły.

Około dziewiątej spakowaliśmy z Kusym do jednego chlebaka nasz prowiant i wyszliśmy na górską wycieczkę. Może „górską” to za duże słowo, ale w naszym wieku taki spacer był już niezłą wyprawą.

Ze Szczawna wyszliśmy do głównej drogi prowadzącej do Wałbrzycha. Przeszliśmy na drugą stronę i za znakami niebieskiego szlaku ruszyliśmy pod górkę, przez willową dzielnicę. Podziwialiśmy ładne domy i widok ze zbocza, który się za nami otwierał. Po półgodzinie doszliśmy do płaskowyżu, na który prowadziła aleja lip i gdzie stał kościół.

Stanęliśmy przy nim rozglądając się za kolejnymi znakami, które tu się urywały. Wyjąłem mapę i pochyliliśmy się nad nią.

- Trzeba iść w kierunku ... - Kusy zerknął na mapę - Konradowa - wskazał w kierunku budynków. - Tylko którędy? Na skróty przez łąkę czy tą polną drogą?

- Tam widzę nasyp kolejowy, więc proponuję iść przez łąkę, bo według mapy szlak prowadzi pod wiaduktem.

Przeczucie mnie nie myliło i szybko dotarliśmy ścieżką obok gospodarstwa do szosy i do ceglanego wiaduktu. Idąc pod torami, za nimi na betonowym słupie latarni zobaczyliśmy niebieski pasek. Znowu szliśmy między domkami i eleganckimi willami skrytymi za żywopłotami, siatkami i wysokimi murami. Oszczekiwały nas psy pilnujące posesji, ludzie ciekawie zerkali na turystów. Doszliśmy do lasu. Na obrzeżu wysokie sosny tworzyły parasol nad połaciami mchu. Przez to zielone królestwo, środkiem, początkowo przez płytki jar, prowadziła ścieżka.

Przysiadłem na zielono-białym szlabanie i napiłem się wody mineralnej. Kusy wyjął scyzoryk z chlebaka i poszedł między drzewa. Wrócił po kilku minutach z dwiema wygodnymi laskami zrobionymi z suchych gałęzi.

- Chyba nam się przydadzą - powiedział uśmiechając się.

Po przejściu około trzystu metrów weszliśmy do lasu mieszanego. Cały czas wędrowaliśmy leśną drogą. Przeszliśmy przez dolinę jakiegoś strumienia i znaleźliśmy się u podnóża góry Chełmiec, mającej wysokość 850 metrów n.p.m. Z daleka widzieliśmy Krzyż Milenijny na szczycie. Teraz byliśmy na drodze pokrytej starą dziurawą powierzchnią asfaltową. Usiedliśmy na moment, by odpocząć przed wędrówką, jaka nas czekała.

Widzieliśmy strome zbocza i drogę wznoszącą się spiralą wokół góry. Gdzieś w oddali słyszeliśmy nawet odgłos pracującego silnika.

- Idziemy? - Kusy niepewnie zerknął ku górze.

- Nie mamy wyboru - poklepałem go po ramieniu.

Podpierając się laskami wspięliśmy się do kolejnej drogi, którą musieliśmy przejść około czterystu metrów do jeszcze bardziej stromego podejścia. Teraz przydały nam się laski. Czułem, że z każdym krokiem serce biło mi szybciej i mocniej. Przystawałem co kilka kroków, by obejrzeć się na piękne widoki. Między pniami sosen można było dostrzec panoramę Wałbrzycha. Wchodziliśmy może kwadrans i dotarliśmy do leśnej drogi wysypanej skalnym tłuczniem. Na lewo od nas, za zakrętem drogi i gałęziami krzaków głogu, ujrzeliśmy samochód terenowy Henry'ego. Obok niego stał strażnik leśny i chyba wypisywał mandat.

- Chodźmy, nim nas zobaczą - pociągnąłem Kusego.

- Myślisz, ze Klara namówiła go na wycieczkę?

- Tak. Uznała, że nasza niespodziewana wyprawa jest podejrzana i postanowiła to sprawdzić. Henry oczywiście z ochotą przystał na propozycje wspólnego wyjazdu, bo przecież nie zdecydowaliby się na spacer.

Rozejrzeliśmy się w poszukiwaniu kolejnych znaków, ale niczego nie widzieliśmy, za to przed nami był kolejny stromy stok.

- To może być ta dróżka - Kusy wskazał wjazd pod górę. - Nie widać tam znaków.

- Pójdziemy naokoło, a może wcześniej spotkamy Pawła.

- Możemy wejść na szczyt tędy - Kusy wskazał na mapie szereg zielonych kresek oznaczających inny szlak prowadzący na szczyt.

Za sobą słyszeliśmy oddalające się warczenie auta Henry'ego. Czyżby zrezygnował z dotarcia na górę? Po dziesięciu minutach znaleźliśmy się pod stromą skarpą, w której była wąska wyrwa i po odsłoniętych korzeniach drzew, jak po schodach, można było rozpocząć wspinaczkę zielonym szlakiem.

- Podejście sto metrów po stromiźnie - ocenił Kusy.

Jego słowa potwierdzały oznaczenia szlaku widoczne na drzewach. Szybko wchodziliśmy pod górę jakby uskrzydleni wspaniałymi widokami. Wchodzenie tu jakoś nas już tak nie męczyło, a może czuliśmy zbliżający się koniec wędrówki. Jeszcze raz minęliśmy oznaczenie początku kolejnej setki stromego podejścia i nieoczekiwanie szybko znaleźliśmy się na szczycie Chełmca. Stał tu biały, metalowy Krzyż Milenijny i ruiny schroniska imienia Mieczysława Orłowicza, w którego wieży umieszczono jakieś urządzenia radiowe. Usiedliśmy na ławce przy palenisku. Kusy wyjął cygaretki i zapaliliśmy nadstawiając spocone twarze do słońca i podmuchów chłodnego wiatru.

- Dzień dobry panom! - nagle usłyszałem głos Pawła.

To on był tym strażnikiem leśnym, który wypisywał mandat Henry'emu. W lesie, między drzewami stał czterokołowy pojazd z kierownicą jak w motocyklu. Mój podwładny był uśmiechnięty. Doskonale prezentował się w mundurze. Z niesmakiem zauważyłem, że u pasa miał kaburę z pistoletem.

- To po co? - zapytałem wskazując na broń.

- Część ekwipunku - odparł skruszony.

- Nie gniewasz się? - Paweł zwrócił się do Kusego.

- Tak musiałeś zrobić - Kusy wzruszył ramionami. - Co za różnica, skoro obaj oszukiwaliśmy? Opowiadaj, coś robił w Niemczech.

Paweł zdążył nam wszystko opowiedzieć, nim na drodze usłyszeliśmy ludzkie głosy. Paweł szybko nałożył kask. Na czele pochodu maszerowała Klara, za nią szli Henry, Basia i na końcu, zlany potem Zdzisław. Kiedy Klara zobaczyła nas rozmawiających z Pawłem, podparła się pod boki.

- Im też wlepi pan mandat? - groźnie zapytała.

- Za co? - zdziwił się Paweł. Klara na chwilę stropiła się.

- Tomaszu, nie rozmawiaj z tym panem - oskarżycielsko palec wycelowała w Pawła. - Ten pan nie potrafi uszanować dewizowego turysty. Przecież nie wszyscy mają kondycję, żeby na piechotę włazić na jakąś górę.

- Zagranicznego turystę zachęcałbym do wycieczek pieszych po naszym pięknym kraju - odpowiedział Paweł. - Nie wolno wjeżdżać samochodem do lasu ...

- A pan jak tu dotarł?! - kłóciła się Klara.

- Klaro! - uniosłem dłoń w pojednawczym geście. - Porozmawiam z panem - wziąłem Pawła pod rękę i odeszliśmy na bok.

Odprowadziłem Pawła do jego czterokołowego motocykla.

- Czemu ukrywasz twarz? - zapytałem go patrząc wymownie na kask.

- Ten Anglik ... - słowa Pawła na moment utonęły w ryku uruchamianego silnika. - Widziałem go w Osnabrück.

Paweł zjechał w kierunku miasta. Z Kusym nakarmiliśmy niefortunnych turystów nieprzygotowanych na taką wycieczkę. Po półgodzinnym odpoczynku ruszyliśmy żółtym szlakiem w dół, do Przełęczy Rosochatki. Tam Henry zostawił swój samochód, którym zjechał ze swoim towarzystwem do Boguszowa. My z Kusym poszliśmy dalej na piechotę.

- Jak to się stało, że oni tak szybko zjechali do przełęczy i potem wrócili na górę? - zastanawiał się Kusy.

- Może Henry zostawił ich i zjechał sam ... - zastanawiałem się.

- Musiałby być bardzo wysportowanym człowiekiem, żeby ich dogonić. Pokiwałem głową przyznając, że rzeczywiście postać Henry'ego wymagała naszej uwagi. Doszliśmy do mostku nad nieczynną linią kolejową, tą samą, która kiedyś dochodziła do Konradowa. W ciągu dwudziestu minut znaleźliśmy się w granicach administracyjnych miasta. Maszerowaliśmy po chodniku, ale zmęczeni zwolniliśmy, a kiedy doszliśmy do głównej ulicy, wzrokiem szukaliśmy ławeczki. Kusy dojrzał pijalnię piwa, gdzie usiedliśmy pod ogromnym parasolem. Kusy zamówił piwo, a ja sok.

- Co o tym wszystkim myślisz? - zapytał Kusy ocierając usta z piany.

- „Hexe Kessel” to zasypana sztolnia kompleksu „Riese”. Najpewniej dotąd nierozpoznana i zastanawiam się, gdzie jej szukać?

- Paweł uważa, że w rejonie, gdzie zamieszkał.

- Może ma rację. - A ten znak?

- Zgadzam się z koncepcją Pawła, że to mapa i klucz prowadzący do skrytki.

Kiedy Paweł opowiadał nam o swoich przygodach w Niemczech i narysował znak ze świecznika przypomniałem sobie, że podobny symbol widziałem gdzieś w „Cesarzu”. Cały czas próbowałem sobie przypomnieć, w którym dokładnie miejscu mogło to być?

- Jak myślisz, ile jest warte to, co tam ukryto? - Kusy przerwał moje rozmyślania.

- To mogą być rzeczy bezcenne. Jeżeli są to rzeczywiście skarby zrabowane przez nazistów na terenie Bałkanów, to mogą to być zabytki greckie, rzymskie, bizantyjskie, tureckie ...

- Ociekające złotem i drogimi kamieniami - rozmarzył się Kusy.

- Pamiętaj, że równie cenne, a niekiedy cenniejsze są papirusy, pergaminy, stare księgi.

Kusy zamyślił się.

- Bardzo zależy ci na odzyskaniu skarbów, ale czy zrobisz wszystko, by ukarać Marlona? - upewniał się.

- Zawarliśmy układ - przypomniałem mu. - Jeżeli będziemy lojalnie współdziałać, to zaprowadzimy go za kratki.

Kusy pokiwał głową wyraźnie zadowolony z mojej odpowiedzi.

- Chyba musisz zrobić jeszcze jedną rzecz - przypomniałem Kusemu.

- Co takiego?! - zdziwił się.

Wymownie spojrzałem na przechodzącego po chodniku mężczyznę z bukietem kwiatów w dłoni.

- Naprawdę muszę? - Kusy pytał z nadzieją, że powiem „nie”.

- Dla dobra sprawy - uśmiechnąłem się. - I kup sobie jakieś miętowe dropsy, bo kobiety nie lubią zapachu piwa.

Wyszliśmy z pijalni. Zapytałem Kusego, czy chce, żebym mu towarzyszył. Uprzejmie podziękował za moją pomoc i rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach. Jeszcze prawie godzinę szedłem, nim dotarłem do „Cesarza”. Wykąpałem się, przebrałem i zszedłem na kolację. Przy stole byli tylko Zdzisław i Danusia. Nie odzywali się słowem.

Pierwszy raz zdarzyło mi się zastygnąć z kubkiem przytkniętym do warg. Stało się tak, gdy w jadalni usłyszałem brawa. Obejrzałem w się w kierunku wejścia. Do naszego stolika szli trzymając się za ręce Basia i Kusy. Ona była już w berecie i - zapatrzona w niego - ściskała bukiet kwiatów.




ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


BUNT WOJTKA * PRÓBA ZŁAMANIA SZYFRU * W SZTOLNIACH „RZECZKI” I „OSÓWKI” * FABRYKA CZY KWATERA? * LABORATORIUM I LŚNIĄCY METAL


Wróciłem do Jagódki, gdzie na boisku zastałem skłócone ze sobą dzieciaki.

- Nie i jeszcze raz nie! - wrzeszczał Pilot tupiąc i w ten sposób akcentując każde słowo.

- Nie kłóć się, bo nie zagrasz! - wrzeszczał na niego Wojtek.

- Dobsze, sze pan pszyjechał! - podbiegł do mnie Szeplen.

- Co się tu dzieje? - zapytałem zsiadając z quada i wchodząc na boisko.

- Bo on zmienił pana układ na boisku, a tak nie wolno - poskarżył się Pilot.

Spojrzałem w kierunku Wojtka.

- Ojciec mówił, że pan bzdury wymyśla - stwierdził chłopak. Zastanawiałem się co powinienem teraz uczynić, by nikogo nie urazić, ale stwierdziłem, że nie mam innego wyjścia jak zająć się osobą Wojtka.

- Kochani - zwróciłem się do drużyny „Tornado” Jagódka i młodszego narybku piłkarskiego z osady. - Postanowiłem wam pomóc, bo wyglądało, że tego potrzebujecie. Wczoraj mogliście się przekonać, ile warta jest wasza strategia gry i co można w niej zmienić, by stała się lepszą. Teraz do was należy wybór. Robicie to, co ja wam proponuję albo wracacie do starego układu i wtedy nie jestem wam już do niczego potrzebny.

- Świetnie! - ucieszył się Wojtek. - Kto jest ze mną? - zrobił wielki krok i przeszedł na drugą stronę boiska.

Olga stanęła w połowie drogi pomiędzy mną a nim. Przedszkolaki patrzyły na wszystko z otwartymi buziami nie bardzo rozumiejąc sens tego co się dzieje. Wreszcie podjęły decyzję i zaczęły biegać w kółko. Reszta ekipy Wojtka została na swoich miejscach, obok mnie.

Wojtek patrzył na nich wzrokiem pełnym nienawiści.

- Dobra, obędziecie się beze mnie, jak tacy jesteście mocni - warknął jak zły pies.

Obrócił się i zaczął schodzić z boiska.

- Łamaga! - krzyknąłem.

Pilot natychmiast spojrzał na mnie z niemym wyrzutem. Uspokoiłem go gestem ręki. Za to Wojtek przy tym jednym słowie drgnął.

- Łamaga pierwszego dnia, jak tu przyjechałem, też uciekał z boiska! - nie dawałem za wygraną.

- To niech on będzie napastnikiem - rzucił Wojtek.

- Ty jesteś dobry, ale musisz pamiętać, że macie być drużyną - odpowiedziałem.

Wojtek zatrzymał się.

- Chłopie, jesteś ambitny, to dobrze - pochwaliłem go. - Teraz duma do kieszeni i ćwicz razem z nami, bo liczy się sukces całej drużyny!

Niechętnie zawrócił. Po chwili biegł na końcu naszej gromadki podczas rozgrzewki. Tego dnia ćwiczyliśmy stałe fragmenty gry i rozegraliśmy krótki mecz z udziałem najmłodszych mieszkańców osady, których strategia polegała na stadnym przemieszczaniu się za piłką. Przypominali ławice ryb gnających za pokarmem lub uciekających przed drapieżnikiem.

Stałem przy bocznej linii obserwując przebieg gry.

- Czemu pan to robi? - usłyszałem za sobą głos Twardowskiego.

- Może czegoś przy okazji się nauczą - odparłem.

- Kiedy pan stąd wyjedzie, to wszystko wróci do normy.

- Mam nadzieję, że oni mu na to nie pozwolą, i że Wojtek coś zrozumiał.

- Będzie pańskim Brutusem - ostrzegał mnie Twardowski.

- Będę uważał - obiecałem.

Staruszek poczłapał do swojego domu, a ja po kilku minutach zakończyłem trening. Tradycyjnie umówiłem się z dziećmi na następny dzień, a potem wróciłem do swojej chatki.

Także tej nocy wymknąłem się na nocny patrol. Kiedy wróciłem z niego nad ranem, powziąłem mocne postanowienie odbycia poważnych rozmów z Burczykiem i Sidłą.

Basia przy Kusym zdawała się młodnieć z każdą chwilą. Zazdrosne spojrzenia innych pensjonariuszek tylko ją wewnętrznie radowały. Kiedy usiadła obok Danusi, ta tylko ją szturchnęła w łokieć i za chwilę obie wyszły „do toalety”.

- Muszą się nagadać jak nastolatki - orzekł Kusy odprowadzając je wzrokiem.

- Czy to oznacza, że Danusia jest wolna? - zapytał Zdzisław. Zerknęliśmy z Kusym na niego nie rozumiejąc pytania.

- No bo tak - Zdzisław pochylił się nad stołem - Tomasz był z Klarą, ale stracił ją na rzecz tego Angola. Tomaszu, moja propozycja zrobienia mu prania lub przynajmniej pocięcia opon jest wciąż aktualna. Ty, Zenek, jesteś z Basią?

- Przywiozłem ją taksówką ze szpitala - Kusy był precyzyjny.

- I tak wszyscy wiedzą, o co chodzi - Zdzisław machnął ręką. - Teraz chodzi mi tylko o to, czy Tomasz nie będzie ... no ten ... do Danusi.

- Nie - zapewniałem go.

- Dzięki, stary - Zdzisław mocno klepnął mnie w plecy. - Jesteś super! Z Klarą nie ma już szans - ocenił.

- Czemu? - dopytywał się Kusy uśmiechając się.

- Ten dżemojad to milioner! - Zdzisław zrobił w tym momencie minę, jakby mówił o doskonałym roczniku francuskiego wina.

- To przynajmniej trochę tu odpocznę - powiedziałem.

Poczekałem jeszcze, aż Kusy skończy jeść i obaj wyszliśmy z jadalni. W drzwiach minęliśmy się z Basią i Danusią, którym życzyliśmy dobrej nocy i spokojnych snów.

Wyszliśmy do Szczawna. Zeszliśmy do parku zdrojowego i tam znaleźliśmy wolną ławkę przy deptaku. Byliśmy tu prawie sami, nie licząc kuracjuszy, niespiesznie przesuwających się wzdłuż Hali Spacerowej, w której samotny skrzypek wygrywał smutne nuty. Młodzieniec z długimi włosami, pewnie student, ukłonami dziękował za datki rzucane do leżącego na ziemi futerału instrumentu.

W tym momencie przypomniał mi się fragment wierszowanych wspomnień ze Szczawna autorstwa Bogusza Zygmunta Stęczyńskiego i wyrecytowałem go:


Jesteśmy w Słonej Wody kąpielach wsławionych,

Domkami szwajcarskimi mile ozdobionych;

Drogi wypiaskowane i ścieżki ubite

Prowadzą w różne strony, w miejsca rozmaite:


Drzewa, klomby i laski, doliny i góry

Czynią razem dobrane piękności natury;

Muzyka rozwesela i myśli dodaje,

Że chory wkrótce zdrowym, szczęśliwym się staje!


- Pięknie - stwierdził Kusy częstując mnie cygaretką. - Zastanawiałeś się nad znaczeniem tego znaku, który ma prowadzić do skrytki?

- Tak.

- I co? - Kusy wypuścił smużkę dymu. - Pewnie nie masz do mnie zaufania?

- Mam, tylko nie jestem pewien ...

- Mów - zachęcał mnie.

Wyjąłem z kieszeni notes i szybko na kartce naszkicowałem znak.

- Przyglądałem się temu znakowi nie tylko pod kątem niejako symbolicznej mapy z zaznaczoną północą, kopalnią, może kościołem lub kaplicą i wejściem do jaskiń w środku - tłumaczyłem. - Jestem historykiem sztuki i wiesz, co w tym dostrzegłem?

- Nie wiem - przyznał Kusy.

- Zerknij na znak u góry - pokazałem miejsce ołówkiem. - To lambda - mówiłem i rysowałem na stronie. - Niżej od lewej do prawej: delta, beta i kappa i na dole także kappa.


Λ - Lambda

δ - delta β - beta κ - kappa

κ – kappa


- Czy to ma jakieś znaczenie, że lambda to duża litera? - zapytał Kusy.

- Myślę, że tak - pokiwałem głową. - Dużą literę stawiamy na początku zdania, jest pierwszą literą nazwy czegoś.

- A więc to początek szyfru?

- Tak.

- Odczytując zgodnie z ruchem wskazówek zegara mamy więc: „Lambda, kappa, kappa, delta, beta”. Brzmi to jak szamańskie zaklęcie.

- Na razie nic nam to nie mówi, bo nie znamy klucza - odpowiedziałem i zrobiłem kolejną notatkę. - Jedną z metod łamania prostego szyfru jest stworzenie czegoś takiego:


LAMBDA

DELTA

BETA

KAPPA

KAPPA


- Powinny układać się w foremny kwadrat, tylko jaki? - z uśmiechem zwróciłem się do Kusego.

- To sprawdzian? - zapytał i zerknął na kartkę. Widziałem, że liczył litery. - Dwadzieścia pięć, czyli pięć liter na pięć - uznał.

Szybko ustawiłem litery zgodnie z jego sugestią:


LAMBD

ADELT

ABETA

KAPPA

KAPPA


- Mało się zmieniło - stwierdził Kusy.

- Zauważ co.

- Przesunęły się do dolnych szeregów dwie litery „A”.

- Jak?

Kusy milczał dłuższą chwilę.

- Obie tak samo - rzucił bezradnie wzruszając ramionami.

- Ale co ci to przypomina, to przesunięcie? - naprowadzałem go.

- Nie mam pojęcia.

- Z górnego szeregu zmiany idą jakby po skosie, ale dwie litery „A” układają się w jednym rzędzie. Skos i jeden kwadrat do przodu ...

- Konik szachowy - westchnął Kusy. - Tylko skąd zaczynamy i jak mamy iść?

- Zaczynamy od wielkiej litery ...

- Czekaj, czekaj ... - Kusy nachylił mi się do ramienia. - Wychodzą same słowa bez sensu ... - stwierdził.

- Bo to mogą być skróty. Przeczytaj tu - wskazałem trzy litery. - „LAB”. Co to według ciebie może znaczyć?

- Laboratorium.

- Teraz zacznij tym samym ruchem od „A” w pierwszym szeregu.

- „ADE”. Tego nie rozumiem.

- „Ader” po niemiecku oznacza żyłę, ale czego? Przeczytaj następnie trzy litery zaczynając od „M” i stosując ten sam ruch ...

- „MET” jak metal. Z czym w takim razie zwiążesz „BLA”?

- „Blank” - lśniący.

- Laboratorium, żyła, metal, lśniący ... - przypominał Kusy. - Brzmi interesująco i co dalej? W którym miejscu mam czytać.

Pokazałem mu ołówkiem.

- Czemu tu? - zdziwił się.

- Bo nie ma słów z dwiema samogłoskami na początku.

- „AKA”? Jak akademia? Pokiwałem głową.

- „BAP” jak baptysta?

W tej chwili zawahałem się.

- To bełkot - Kusy stracił cierpliwość.

- Masz rację, to ślepa uliczka - przyznałem. - Może trzeba inaczej czytać litery?

Zamknąłem notes i obaj głęboko wciągnęliśmy chłodne, wieczorne powietrze.

- Jesteś dobry - pochwalił mnie Kusy.

- Pobyt w uzdrowisku to świetna rzecz. W zdrowym ciele zdrowy duch i umysł - odpowiedziałem wstając. - Chodźmy spać.

Noc minęła spokojnie, a rano przy śniadaniu ogłosiłem, że z Kusym jedziemy do sztolni w Rzeczce oraz Osowce. Współlokator był zaskoczony moją decyzją, ale nie dał tego poznać po sobie.

- A co tam jest ciekawego? - zapytała Klara.

- To bardzo tajemnicze i straszne miejsca - wyjaśniałem. - Tajemnicze, bo wciąż nie mamy pewności, po co wykonano tyle tuneli. Straszne, bo przy ich budowie zginęły tysiące robotników przymusowych i więźniów obozów zagłady. Mam dwa wolne miejsca w samochodzie, więc mogę kogoś z was, jeśli jesteście chętni, zabrać ze sobą.

Nikt się nie zgłosił. Po posiłku wsiedliśmy z Kusym do wehikułu. Pasażer zyskał moją jeszcze większą sympatię, bo na widok pokracznej sylwetki auta tylko lekko się uśmiechnął. Kiedy po drodze do Rzeczki wysłuchał opowieści o tym, że pod maską wehikułu kryje się silnik samochodu rajdowego i ma on podzespoły podwozia podobne jak w maszynach startujących w rajdzie Paryż-Dakar, jakie ma przyspieszenie, moc silnika, tylko kiwał z uznaniem.

- To takie brzydkie kaczątko? - ocenił. Pokiwał głową.

- Jest taki jak ty - dodał po chwili. - Nie chodzi mi o twoją urodę, ale o ... ukryte talenty!

- Dziękuję - skłoniłem się w jego stronę.

Wyjechaliśmy z Wałbrzycha na Jedlinę Zdrój, dalej na Jugowice, a z nich na południe, do Walimia. Ta miejscowość robiła przygnębiające wrażenie. Może to była wina deszczowej pogody, a może ciasnych uliczek, opustoszałych obiektów fabrycznych. Muzeum sztolni widać było już z daleka. Zajechaliśmy na parking. W kasie mieszczącej się w przeszklonym pawilonie, gdzie oferowano także przewodniki i mapy, kupiliśmy bilety. Musieliśmy poczekać kilka minut aż zbierze się większa grupa turystów i gdy było nas już kilkanaście osób, rozpoczęliśmy zwiedzanie. Zauważyłem, że Kusy często ogląda się na drogę i parking. Wiedziałem, czego wypatrywał, więc jego zachowanie nie wzbudziło moich podejrzeń.

Przed wejściami do sztolni przygotowano małą ekspozycję muzealną z armatą, elementami zapór przeciwczołgowych, szynami wąskotorówki i wózkiem, tego samego typu, jakimi wywożono urobek z szybów.

Weszliśmy do sztolni numer jeden, pierwszej z prawej strony.

- Aliancka ofensywa lotnicza zmusiła władze nazistowskich Niemiec do podjęcia decyzji o przeniesieniu fabryk zbrojeniowych w odległe tereny Rzeszy - zaczął opowieść przewodnik, średniego wzrostu, w kasku, przyświecający sobie latarką. Szliśmy pod drewnianymi szalunkami, a wilgoć wypełzała z każdego zakątka tego tunelu. - Niemiecka obrona przeciwlotnicza nie mogła obronić całego kraju i sytuację nieco poprawiło wprowadzenie do walki nowych odrzutowców typu Me-262. Wciąż jednak były potrzebne bezpieczne miejsca do produkcji tego typu broni.

Nim doszliśmy do obiektów wartowni, usłyszeliśmy opowieść o fabryce Messerschmidtów przeniesionej do Gendorf, gdzie w hali długości kilometra, szerokości 100 metrów, wysokiej na 35 metrów, pokrytej stropem grubości 6 metrów i maskującą warstwą ziemi i zasadzonymi w niej drzewami, produkowano setki myśliwców. Typowym obiektem umieszczonym w sztolniach była podziemna fabryka V1 i V2 o kryptonimie „Dora” w Nordhausen.

- Wartownia, jak państwo widzą, jest prawie wykończona - opowiadał przewodnik. - Tam mamy małą wystawę sprzętów i rzeczy znalezionych w tych podziemiach.

Turyści robili zdjęcia, oglądali przedmioty i po chwili wędrowaliśmy dalej. Prawie na wprost wyjścia z wartowni było wejście do tunelu, w którym była studnia.

- To zagadka - wyjaśniał przewodnik. - Nie wiemy, czemu miał służyć ten zalany i zawalony resztkami drewnianych konstrukcji szyb.

Skręciliśmy w lewo i dotarliśmy do wybetonowanej hali. Oglądałem ją szczególnie uważnie, bo jej wygląd mógł dawać pojęcie o tym, jak miały wyglądać w pełni wykończone tunele. Doszliśmy do korytarza sztolni numer dwa. Przewodnik wskazał nam miejsca, gdzie były wielkie zawały skalnego gruzu i wyszliśmy na dwór, by wejść do sztolni numer trzy i obejrzeć dwie wnęki - początek budowy wartowni i zawaliska z drugiej strony.

Po godzinie zwiedzania wróciliśmy na parking. Wsiedliśmy do wehikułu i Kusy wyjął mapę, by pilotować mnie do Osówki. Tam od parkingu przeszliśmy leśną drogą do kasy i wejścia do jednej ze sztolni. Tu przewodnikiem był młody, wysoki mężczyzna, wyraźnie interesujący się przeszłością obiektu, po którym oprowadzał. Opowiadając nam o sztolniach Osówki zwracał uwagę na hale w stanie surowym, odejścia tuneli w różnych kierunkach i charakterystyczne korytarze o przekroju w kształcie litery „T”, powstałe w wyniku techniki stosowanej przy budowie. Drążono dwa wyrobiska, jedno nad drugim i następnie tylko zawalano przestrzeń między nimi. Przy odpowiedniej koordynacji prac można było szybciej zakończyć projekt.

Na koniec naszej wycieczki Kusy zagadnął o coś przewodnika pokazując mu mapę, którą kupił w Rzeczce. Następnie obaj podeszli do większej, wiszącej na tablicy informacyjnej. Po krótkiej dyskusji pożegnali się, bo na przewodnika czekała następna wycieczka.

- Czy będziemy zwiedzać część naziemną? - zapytał mnie Kusy.

Zamiast odpowiedzi pociągnąłem go za stoisko z widokówkami. Przez szpary między pocztówkami pokazałem mu zbliżający się do nas orszak. Na jego czele szli Henry i Klara. On ubrany był w strój w stylu safari, a Klara w obcisłe dżinsy i koszulę z dużymi kieszeniami wpuszczoną w spodnie. Na talii fantazyjnie zawiązała sobie chustę. Za nimi, niczym ubodzy krewni, dreptali Basia, Danusia i Zdzisław.

Przekradliśmy się za drewnianą budkę z pamiątkami i skryliśmy się między rzadkimi krzakami. Stamtąd widzieliśmy, jak nasi znajomi wchodzą do sztolni.

- I co teraz robimy? - zapytał Kusy, kiedy tylko oni zniknęli nam z oczu.

- Idziemy do „kasyna” - odpowiedziałem.

- Tam? - wskazał na górę.

- Tak.

- Ale to nas chyba tak mocno nie interesuje?

- Zobaczymy, czy ich interesuje.

Wspięliśmy się na zbocze góry Osówka do żelbetowego obiektu długości około 50 metrów i szerokości ponad dwunastu, zwanego „kasynem”. Miał on kilkadziesiąt okien, osiem pomieszczeń i, jak większość poniemieckich pozostałości w tej okolicy, nieznane przeznaczenie. Wielu badaczy interesował tunel wychodzący z budynku, który miał mieć połączenie nieznanymi, zasypanymi szybami z kompleksem podziemnym.

Usiedliśmy na pniu drzewa i czekaliśmy.

- O czym rozmawiałeś z przewodnikiem? - zapytałem Kusego.

- O „Riese”.

- Co cię interesowało?

- To samo co i ciebie. Pamiętasz, jak wczoraj próbowaliśmy złamać szyfr?

- Tak, początkowo szło na dobrze.

- To nie był przypadek. Laboratorium, lśniący metal, żyła. To słowa klucze, które można powiązać z ...

- Niemieckimi projektami superbroni - wtrąciłem sceptycznie. - Wiem, że w czasie wojny powstało kilka pomysłów udanych broni, a po wojnie jeszcze więcej, zupełnie fantastycznych. Ten młody przewodnik jest zwolennikiem teorii, że „Riese” miało być fabryką Wunderwaffe?

- Nie wypowiadał się jednoznacznie, ale odpowiedz, czym twoim zdaniem miały być hale w rodzaju tych, które widzieliśmy w Rzeczce?

- Fabryka lub laboratorium - odpowiedziałem bez namysłu.

- Widziałeś tę wykończoną w Osowce? Czym się różni?

- Jest o wiele niższa ...

- Więc biorąc pod uwagę tylko te dwa obiekty można uznać, że miały one zupełnie inne przeznaczenie ...

- Zaraz - przerwałem Kusemu. - Tutaj też były wysokie i szerokie, tyle że niewykończone hale.

- Tak? To teraz posłuchaj! - wyjął książkę zatytułowaną „Tajemnica Riese”1. - Jest tutaj zacytowany polski dokument z 1946 roku. Wspomniano, że u podstawy góry Osówki zlokalizowano cztery korytarze, z czego trzy z drewnianą obudową górniczą i jeden z ceglaną. My zwiedziliśmy dwa. Ten ceglany jest zamknięty dla ruchu turystycznego, a czwartego nie ma! Dodano, że sztolni nie spenetrowano dokładnie z powodu licznych rozgałęzień i długości tuneli. Kolejna zagadka Osówki to uskok, po którym szliśmy i pod którym zapewne znajduje się wejście do nieznanego korytarza. Cytowany dokument z tego samego roku, powstały w przeciągu tygodnia po poprzednim, podaje informacje tylko o trzech korytarzach. Jeden zniknął! Zobacz teraz te rysunki - tym razem Kusy wyjął jeszcze inne książki2. - Spójrz, schemat budów, nawet tych dopiero co rozpoczętych jest podobny, czyli równe rzędy oraz szeregi hal i korytarzy. Byłeś kiedyś w jakiejś fabryce?

- Tak i wiem, co chcesz powiedzieć. W fabrykach nie ma miejsca na takie uporządkowanie, bo trzeba być przygotowanym na przestawienie produkcji, trzeba zaplanować system przeciwpożarowy. Nawet stare fabryki nie miały w sobie nic z tej zadziwiającej regularności. Jak w takim razie wytłumaczysz to? - pokazałem mu schemat fabryki „Dora”. - Jest identyczny.

- To powiedz mi, co chciano produkować w tych górach?

- Nie wiem. Podzespoły, silniki ... - głośno myślałem.

- A co byś powiedział na gigantyczne koszary?

- Wierzysz w tę opowieść, że miał to być gigantyczny schron dla, jak czytałem kiedyś, czterdziestu tysięcy żołnierzy doborowych jednostek, którzy po ataku Wunderwaffe mieli zadać decydujący cios sparaliżowanej Armii Czerwonej?

- Czemu nie?

- Chciałbyś ukryć niecałe cztery dywizje pancerne w tych górach i błyskawicznie je stąd wyprowadzić? Sieć dróg jest tu dobra, ale to góry, które łatwo zablokować. Nawet jakby to miał być ostatni bastion, to pozostawieni tu żołnierze nic by nie zdziałali. Po prostu Armia Czerwona byłaby w stanie szczelnie ich odizolować i czekać, aż się poddadzą albo wykrwawią podczas próby wyrwania się z pierścienia okrążenia. I jeszcze jedno - w tych sztolniach chciałbyś ukryć pojazdy?

- Wyobraź sobie taką sytuację. Niemcy mają bombę atomową. Używają jej, a w tym czasie najlepsze jednostki i wodzowie Trzeciej Rzeszy czekają w gigantycznym schronie, w „Riese”, czyli „Olbrzymie”. Świat oniemiałby ze zdumienia na widok grzybów atomowych, a z tych gór wyszliby cali i zdrowi, pełni zapału wojacy.

- Wspaniałe, ale nierealne. Chyba nikt poza aliantami, którzy przejęli niemieckie dokumenty, nie ma pewności jak mocno był zaawansowany hitlerowski projekt atomowy. Sądząc z tego, co tu widzieliśmy, chyba nie wyszedł z wieku niemowlęcego.

- Jesteś zbyt sceptyczny - Kusy zapalił cygaretkę i chwilę ćmił ją w ciszy. - W 1938 roku dwaj niemieccy naukowcy: Otto Hann i Fritz Strassmann rozbili atom bombardując go neutronami. Kiedyś, przebywając w USA, czytałem ciekawy artykuł na temat rozwoju niemieckiej broni atomowej. Początkowo Hitler nie dostrzegał możliwości, jaką dawała broń atomowa, a może po prostu na razie jej nie potrzebował, bo do czasu inwazji na ZSRR Wehrmacht podbijał kolejne kraje Europy i nic nie zagrażało istnieniu Trzeciej Rzeszy. W 1940 roku niemieckie wojsko zdobyło Norwegię i bardzo ważne zakłady elektrolizy wody w Vemork.

- Tam produkowano „ciężką wodę”? - przypomniałem sobie.

- Tak. Niemieccy uczeni chcieli użyć jej do spowalniania neutronów zamiast grafitu, jak robili to Amerykanie przy projekcie „Manhattan”, czyli budowie amerykańskiej bomby atomowej. W 1942 roku Niemcy wybudowali w Lipsku mały reaktor atomowy. W lutym 1943 roku norwescy komandosi wyszkoleni przez brytyjski wywiad, przeprowadzili akcję sabotażową w fabryce „ciężkiej wody” i zniszczyli jej zapas. Rok później amerykańskie lotnictwo przeprowadziło zmasowany nalot na fabrykę Norsk Hydro w Vemork. Po tym nalocie marszałek Hermann Göring, odpowiedzialny przed Hitlerem za niemiecki program atomowy, rozkazał ewakuować zakłady i zapas ciężkiej wody. Agentom alianckiego wywiadu udało się zatopić prom przewożący pociąg z zapasem „ciężkiej wody” i urządzenia z fabryki elektrolizy. Dwa elementy intrygują mnie w tej układance. Po pierwsze, czy to zbieg okoliczności, że budowę „Riese” rozpoczęto po akcji norweskich komandosów w 1943 roku? Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Po drugie, dokąd chciano przenieść fabrykę? Tam, gdzie alianckim komandosom i lotnictwu będzie trudno działać, czyli na przykład na Śląsk, w Góry Sowie. Teraz popatrz na to - rozłożył na ziemi mapę okolicy, na której naniesiono sztolnie w Osówce, Rzeczce, w górach Soboń i Włodarz. - Co zwraca twoją uwagę?

- Przypominają sieć pająka, a w zasadzie obrzeża tej sieci - odpowiedziałem. - Chodzi ci o sztolnię leżącą w centrum?

- Pewnie - Kusy przykładał zebrane z ziemi patyczki tworząc w ten sposób przedłużenia narysowanych sztolni. - Zbiegają się na południe od kompleksu „Włodarza”. Co ty na to?

- Prawdopodobne, bo na górze Moszna były ślady jakichś prac, nie wykopy, ale tory kolejki wąskotorowej, budynki, ujęcie wody, żwirownie. Ważne, że podobne obiekty miały wszystkie inne budowy, a więc ta na Mosznej pracowała na rzecz którejś z nam znanych albo dotąd nieznanej.

- Moszna jest blisko centrum - zauważył Kusy.

- Twoje centrum jest mocno przesunięte, to raczej tylko skrzyżowanie. Szyb centralny, którego istnienie podpowiadasz, musiałby być bardzo głęboki, bo wejścia do różnych obiektów znajdują się na wysokościach od około 550 do około 660 metrów nad poziomem morza. Ponad sto metrów różnicy. Masyw Włodarza to średnia wysokość minimum 700 metrów, a więc można wszędzie ukryć to centrum.

- Ale nie tu? - upewniał się Kusy palcem wskazując na punkt, gdzie stykały się patyczki.

- Nie, gdzieś tu - wskazałem okolice góry Moszna.

- I tam będzie „Hexe Kessel”?

- Tak - odparłem speszony, bo zajęci rozmową nawet nie zauważyliśmy, jak podeszli do nas Klara i Henry.




ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


OPUSZCZONA CHATA * SPOTKANIE KŁUSOWNIKÓW Z „ANGLIKIEM” *

CÓRKA TWARDOWSKICH * AWARIA AUTA HENRY'EGO * SPACER Z KLARĄ * W DOMU PILOTA * PRZYJAZD BLONDYNKI


Spałem do południa, aż obudził mnie szum deszczu bijącego o dach mojej gajówki. Był to jeden z takich dni, kiedy człowiekowi nic się nie chce robić i najlepiej byłoby spędzić go pod kołdrą z ciekawą książką w dłoni i kubkiem herbaty stojącym na nocnym stoliku. Na razie nie mogłem sobie pozwolić na taki luksus.

Podstawiłem głowę pod kran, z którego leciała lodowata woda. Całe moje ciało przeszyły dreszcze, ale chłód orzeźwił mnie. Zjadłem śniadanie, przygotowałem sobie kanapki i termos z herbatą. Zabrałem kurtkę przeciwdeszczową dolałem benzyny do baku quada i wyjechałem do lasu. Nawet po deszczach tutejsze drogi były przejezdne, a mój pojazd potrafił wjeżdżać na wysokie stromizny. Do tej pory nie katowałem go ciężką jazdą. Teraz musiałem dostać się w pewne miejsce.

Na głównej drodze przyspieszyłem i żwir trysnął spod kół. Kiedy koła ślizgały się na rzadkich łachach błota, brunatne bryzgi i kłęby spalin tworzyły za mną brudną chmurę. Nie mogłem się spóźnić, więc jeszcze bardziej dodałem gazu. W kilka minut dojechałem do ścieżki, którą prowadziły szlaki turystyczne, w lewo do Przełęczy Marcowej, w prawo do Osówki. Skręciłem właśnie tam. Po przejechaniu trzystu metrów zatrzymałem się, by wyjąć mapę i kompas. Wzrokiem odszukałem wjazd do interesującego mnie duktu i ruszyłem na północny wschód.

Quad ma głośny silnik, a zależało mi na dyskrecji, więc musiałem odpowiednio ocenić odległość, by nie spłoszyć „ptaszków”. Quad bez trudu gnał pod górę stromą ścieżką a ja skupiłem uwagę na balansowaniu ciałem i uchylaniu się przed nisko zwisającymi gałązkami drzew. Przejechałem przez dwa dukty prowadzące na górę Włodarz i przeciąłem ścieżkę biegnącą do podziemnego kompleksu „Włodarz”.

Teraz las był rzadszy i, lawirując między drzewami, niezbyt spiesznie jechałem po północno-zachodnim stoku góry Moszna. Przy jakimś bezimiennym strumieniu, pod świerkami, ukryłem quada i dalej ruszyłem na piechotę. Skradałem się w kierunku szczytu góry. Celem mojej wyprawy był dom stojący w lesie. Była to posesja otoczona płotem z żerdzi, z wybitymi przez wandali drzwiami i ramami okiennymi.

Budynek miał dwuspadowy dach, z którego poodpadała większość dachówek, po stronie szczytu był tylko parter i poddasze, a od zbocza jeszcze jedno piętro pod niewielkim tarasem. Podczas moich nocnych patroli zauważyłem, że tu spotykali się ludzie zajmujący się kłusownictwem i tu raz zobaczyłem, jak po towar przyjechał odbiorca mięsa i skórek. To właśnie tu przychodzili Burczyk i Sidło, tu widziałem jeszcze dwóch innych mężczyzn. Nocami śledziłem Burczyka i jego kompana i widziałem, że nadal łamali prawo, ale tej nocy wspominali o spotkaniu z jakimś „ważniakiem” w „willi”, czyli w tym domku na uboczu. Jednak najbardziej dziwiła mnie w tym miejscu bardzo mocna konstrukcja budynku, grube betonowe ściany oraz głęboka studnia o średnicy dwóch metrów w pomieszczeniu pod tarasem. Szyb był tak głęboki, że wrzucony do środka kamyk leciał długo, nim usłyszałem cichy plusk. Świeciłem do środka latarką, ale światło rozpraszały drobiny pyłu unoszące się i wirujące w powietrzu. Właśnie ten ich ruch był zaskakujący, bo świadczył, że studnia prowadziła do jakiegoś stale napowietrzanego miejsca.

Zaczaiłem się w krzakach i czekałem. Krople deszczu cicho szumiały na liściach i przez te leśne werble przebijał się jak odległe tam-tamy odgłos silnika traktora. Po kilku minutach doczekałem się Burczyka i Sidły, którzy wjechali za płotek „willi”, wysiedli i zapalili papierosy. Potem wyjęli puszki z piwem i pili zagryzając kanapkami. Siedzieli na stosach cegieł.

- Skąd wytrzasnąłeś tego gościa? Co to za jeden? - Sidło wypytywał kolegę.

- Sam się przyplątał - Burczyk splunął przed siebie. - Akurat jechałem przez las i spotkaliśmy się na drodze ...

- I ten strażnik nie wlepił mu mandatu?

- Stary, tego gościa stać, żeby kupić całą naszą wioskę i okolicę. To jakiś lord! Jakoś dziwnie mówi po polsku. Pytał o zapomniane sztolnie i wiesz o co?

- O skarby?

- Głupi jesteś. Wiadomo, że jak ktoś pyta o sztolnie, to szuka skarbów. Ten facet pytał o tego nowego strażnika.

- O tego Dańca? - dziwił się Sidło.

- O trenera od siedmiu boleści - prychnął Burczyk. - Czepia się mojego Wojtka, aleja mu jeszcze pokażę. Fotograf, łowca kłusowników ... - na koniec zaklął. - Miał jego zdjęcie i pytał, czy nie widziałem takiego kogoś w okolicy.

- I powiedziałeś mu?

- Co ty, nie jestem frajerem. Miałem się zorientować i za fatygę zainkasować odpowiednią sumkę - zatarł ręce.

- Sprytny jesteś - Sidło pochwalił kolegę.

W tej chwili usłyszeliśmy szum silnika. Pod górkę powoli wspinał się samochód terenowy Henry'ego, tego samego, któremu wlepiłem mandat pod szczytem Chełmca. Henry był sam.

- Dzień dobry! - przywitał ich wysiadając z auta.

Z fotela wziął butelkę wódki i podał ją Burczykowi.

- To za fatygę - powiedział.

- Coś pan - Burczyk wstał i groźnie spojrzał na Henry'ego - Nie po to zelówki zdzierałem i szukałem tego gościa. Za jedną butelkę ...

- Ale ja wiem, gdzie jest ten człowiek - Henry uśmiechnął się.

Wyjąłem aparat fotograficzny i wycelowałem obiektyw w kierunku rozmówców. Już wcześniej w opcjach wyłączyłem wszelkie dźwięki towarzyszące robieniu zdjęć oraz lampę błyskową. Nacisnąłem spust i zrobiłem serię ujęć Henry'emu i kłusownikom.

- Nawet zdążył wlepić mi mandat - dodał Henry. - To strażnik leśny, prawda? Mieszka gdzieś w tej okolicy?

- No - Sidło tylko pociągnął nosem.

- Ale ja go szukałem - wtrącił Burczyk. - Poniosłem koszty.

- To pańskie ryzyko - Henry wzruszył ramionami i postawił butelkę przed Burczkiem. - To za kłopot ...

Nie dokończył, bo wściekły kłusownik rozbił flaszkę o cegłę i trzymając ją za szyjkę przystawił ostre szkło do szyi Henry'ego.

- Słuchaj ... - zaczął Burczyk.

Nie dokończył, bo Henry błyskawicznie wykręcił mu rękę, aż napastnik wypuścił z dłoni broń, a potem dzięki obrotowi i prostej dźwigni rzucił Burczykiem o ziemię.

- Ty posłuchaj! - Henry otrzepał ręce i ze srebrnej papierośnicy wyjął papierosa. - Dostaniesz dużo więcej, jeśli poinformujecie mnie, gdzie i kiedy chodzi ten Daniec. Interesuje mnie też miejsce ze słowem „Hexe” w nazwie. Za współpracę wynagrodzę, za zdradę ukażę i to srogo. Jasne?

- Może po prostu trzeba załatwić tego Dańca? - zaproponował Burczyk.

- Nasłałeś tamtych trzech i widziałeś, co z nimi zrobił - wtrącił Sidło.

- Jesteście ... jak to się u was mówi, frajerzy - śmiał się Henry. - To były komandos, obecnie detektyw pracujący dla polskiego rządu. Szuka skarbów ukrytych w tych okolicach.

- Pan też? - domyślił się Sidło.

- W pewnym sensie ... Jeśli będziecie pomagali Dańcowi, to dostaniecie dyplomy uznania i uścisk ręki co najwyżej ministra. Ja zaś wam zapłacę i to w dolarach.

- A pan nas nie wykiwa? - dopytywał się Sidło.

Burczyk wstał i poprawił ubranie. Siedział z ponurą miną i patrzył na Henry'ego.

- Wtedy pójdziecie do Dańca - podpowiedział im Henry. - No nic, pora na mnie - rzekł patrząc na zegarek. - Zobaczymy się w poniedziałek o tej samej porze. Będziecie czekali przy wiadukcie w Głuszycy. Cześć! - zgasił niedopałek i wsiadł do terenówki.

Jego auto zawróciło i zjechało w kierunku Osówki. Burczyk siedział klnąc Henry'ego i jego przodków.

- Może coś zarobimy? - Sidło mówił z nadzieją w głosie.

- Jak ten Daniec jest taki spryciarz, to możesz zarobić niezły wyrok - mruknął Burczyk. - Trzeba najpierw zająć się tym Dańcem.

- Słyszałeś coś o tym „Hexe”?

- Nie, nawet nie wiem po jakiemu to - Burczyk wzruszył ramionami. - Trzeba będzie popytać ludzi.

Wstał i wsiadł do kabiny traktora. Reszty ich rozmowy nie słyszałem, bo zagłuszył ją pracujący silnik. Pojechali tą samą drogą co Henry, a ja odczekałem jeszcze chwilę i zszedłem do quada. Sprowadziłem go do trasy turystycznej i na niej dogoniłem traktor. Burczyk i Sidło patrzyli na mnie z niepokojem, a ja pojechałem aż za Przełęcz Marcową, na Jedlińską Kopę i stamtąd nawiązałem kontakt telefoniczny z panem Tomaszem. Po kilkuminutowej rozmowie wróciłem do siebie, zjadłem obiad i poszedłem do Jagódki. Najpierw zaszedłem do Twardowskiego.

- Dzień dobry! - przywitałem staruszka wchodząc do kuchni, w której siedział przy stole z kawałkiem suszonego jabłka posypanego makiem.

- Dobry! - odparł gospodarz patrząc przez okno na dzieciaki, które biegały po mokrym boisku.

Deszczowe chmury już się rozeszły i teraz nieśmiało do osady zaglądały promienie popołudniowego słońca sprawiając, że jesienne barwy nabierały złotego odcienia.

- Czemu pan tak posmutniał? - zapytałem go.

- Jesień - odparł.

- Piękna, trochę dziś było deszczu, ale słońce jeszcze mocno świeci - przyznałem.

- Jesień jest tu - uderzył dłonią w pierś. - Starzeję się.

- Starość to także mądrość z całego minionego życia - powiedziałem siadając na taborecie, który podsunęła mi Twardowska.

Ich kuchnia była niewielka, z kuchnią węglową, kredensem, małym zlewem, szalkami i czterema taboretami. Jej okno wychodziło na drogę biegnącą przez Jagódkę.

- Mąż boi się o córkę - dopowiedziała Twardowska. - Córka dzwoniła do sąsiadów z wiadomością, że dziś przyjedzie do Głuszycy, a mąż nie ma już sił ...

- Kwiatuszku, cicho ... - Twardowski uniósł dłoń.

Przypomniałem sobie słowa Burczyka i Sidły, jak nastraszyli Twardowskiego, żeby im nie wchodził w drogę.

- Wasz sąsiad to Burczyk? - upewniłem się.

- Tak, on jeden ma telefon - Twardowski pokiwał głową.

- Jego żona to dobra kobieta - Twardowska jakby wiedziała, co myślę o ich sąsiedzie.

- Wyjdę po państwa córkę - zapowiedziałem. - O której przyjedzie?

- Wieczorem ... - zaczęła Twardowska.

- Cicho, pójdę - Twardowski znowu uniósł dłoń.

- Darzę państwa ogromną sympatią i będę wdzięczny, jeśli będę mógł pomóc - oznajmiłem. - Pojadę quadem - tak będzie najszybciej i najprościej.

- No, nie wiem - Twardowska wyczekująco patrzyła na męża.

- Pan też mi pomoże w jednej sprawie - zwróciłem się do Twardowskiego.

- Jakiej? - zainteresował się.

- Słyszałem dziwną nazwę miejsca: „Hexe Kessel”. Znam trochę niemiecki ... - przerwałem widząc, jak Twardowski blednie i patrzy na mnie wielkimi oczami. - Wiem, że to znaczy „Jar wiedźmy” - kontynuowałem niepewnie - tylko, gdzie to jest?

Twardowska wyszła do pokoju obok, a Twardowski opanował się i patrzył na mnie już spokojnym wzrokiem.

- Też słyszałem tę nazwę - odezwał się po chwili, a mnie serce zabiło żywszym rytmem. - Ludzie, którzy ją wymieniali na ogół ginęli lub znikali w tajemniczych okolicznościach.

- Czy wie pan, gdzie to jest? - naciskałem.

- Zostaw tę wiedźmę w spokoju - Twardowski prawie rozkazywał.

- Nie mogę.

- Nie wiem, gdzie to jest - na twarzy Twardowskiego pojawił się słaby uśmiech.

- Trudno, panie Twardowski - wstałem od stołu. - Po pana córkę i tak pojadę, tylko niech pan powie, jak ona wygląda?

- Ładna blondynka, zawsze ma duży czerwony plecak - z pokoju wróciła Twardowska. - Będzie jedyna, która będzie szła w tę stronę. Przyjedzie przed dwudziestą.

Uśmiechnąłem się, pożegnałem Twardowskich i poszedłem do dzieciaków na boisko.


***

- Prowadzicie ciekawe badania - stwierdził Henry patrząc na mapę Kusego i ułożone na niej patyczki.

- Kim jest ta wiedźma, o której mówiliście? - zaciekawiła się Klara.

- Wiedźma niewątpliwie jest kobietą - odparł Kusy gwałtownie strzepując patyczki i szybko składając mapę.

Henry zauważył nasze zmieszanie.

- Też interesujecie się historią tego miejsca? - zapytał.

- W końcu tu przyjechaliśmy na wycieczkę - odpowiedział Kusy.

- Klaro, co skłoniło cię do przyjazdu do sztolni? Rano nie chciałaś ... - chciałem się dopytać, ale Klara mi przerwała.

- Opowiedziałam Henry'emu o waszym pomyśle i sam postanowił tu przyjechać - szybko mówiła.

- Pana zdaniem czemu miały służyć te obiekty? - zwróciłem się do Henry'ego.

On zamyślił się i w końcu zapalił papierosa.

- Oglądałem taką samą mapę jak wy macie - opowiadał. - Jasno z niej wynika, że sztolnie budowano w takich kierunkach, jakby się miały zbiegać. Jedno mnie tylko zastanawia: w jakim celu? Po pierwsze, bez korytarzy poprowadzonych między poszczególnymi kompleksami jakakolwiek komunikacja byłaby utrudniona. Jedno zablokowanie centralnego skrzyżowania sparaliżowałoby całe podziemne miasto. Po drugie, istnienie centralnego ośrodka oznaczałoby, że tam znajdowała się na przykład centralna montownia podzespołów wytwarzanych w poszczególnych kompleksach. Z czym wam się kojarzy taki obiekt?

- Montownia i wyrzutnia rakiet - rzucił Kusy. - Nawet biorąc pod uwagę różną wysokość, na jakiej rozpoczęto kopanie tuneli, można odpowiednio dopasować produkcję ...

- Tak jest! - przyklasnął Henry. - To jedno co mi przychodzi do głowy. Tylko ile tych rakiet można byłoby zmontować w tak wielkiej fabryce? Jestem przekonany, że oprócz gigantycznego zakładu przemysłowego to miało być coś jeszcze, coś bardzo ważnego, skoro - jak czytałem w przewodnikach - w pobliskim zamku Książ miała być kwatera Hitlera. W Anglii czytałem o wspomnieniach człowieka, który miał podobno lecieć jakimś dziwnym pojazdem w podziemiach pod zamkiem i to w chwili, gdy front był dziesięć kilometrów od zamku. Kto wie, co tu Niemcy wymyślili?

Henry i Klara obejrzeli „kasyno”, a Henry przy okazji wygłaszał swoje opinie na temat tego obiektu, który tak duży i podzielony na tak małą liczbę pomieszczeń mógł pełnić jedynie funkcję centrum dowodzenia lub sterowania ... oczywiście rakietami.

Po półgodzinie zeszliśmy na parking, gdzie czekali Basia, Danusia i Zdzisław. Razem z Klarą usadowili się w aucie Henry'ego, ale jego terenówka miała kłopoty z zapaleniem silnika. Henry zdenerwował się, uniósł maskę i próbował coś poprawiać przy supernowoczesnej jednostce napędowej umieszczonej w tym aucie. Zdzisław, Kusy i ja staliśmy obok niego i z mądrymi minami wpatrywaliśmy się w jednolity blok silnika. Dostrzegłem tylko, gdzie jest skrzynka na akumulator, bagnet od mierzenia poziomu oleju, zbiorniki na płyny chłodzący i do spryskiwacza szyb.

- To na nic - Henry stwierdził po jakimś czasie. - Tomaszu, zawieziesz wszystkich do Szczawna. Będę musiał zadzwonić po serwis. Myślę, że szybko tu dotrą, w końcu za to płacę ...

Towarzystwo przesiadło się do wehikułu, w którym zrobiło się bardzo ciasno i duszno. Na szczęście podróż minęła nam bez problemów i dojechaliśmy do „Cesarza”. Przy wehikule została tylko Klara. Uśmiechnęła się do mnie tak samo jak dawniej.

- Tomaszu, może pójdziemy na lody? - zaproponowała.

Może powinienem był unieść się honorem, ale nie potrafiłem odmówić Klarze i spacerkiem zeszliśmy do Parku Zdrojowego. Lody były tylko pretekstem do wspólnego wyjścia. Klara szła trzymając się mojego ramienia i od czasu do czasu opierała o mnie głowę. Usiedliśmy na ławeczce. Za nami sterczała biała bryła niewysokiej wieży, gdzieś między krzakami szemrał potok.

- Tomaszu, nie będziesz mi robił wyrzutów? - zapytała.

- Nie mam zamiaru, chociaż jest mi ...

- Ciiii ... - położyła mi palec na ustach.

- Jakim człowiekiem jest Henry?

- On mnie pytał o ciebie - uśmiechnęła się. - Któremu z was mam być lojalna? Obaj prowadzicie jakąś grę, o której nic nie chcecie powiedzieć.

- Powiem ci, gdy przyjdzie odpowiedni czas.

- Obiecanki-cacanki, ale przynajmniej nie zaprzeczasz, że coś się tu dziwnego dzieje.

- Tak tylko to wygląda.

- Tomaszu, coś cię gryzie?

Chciałem powiedzieć co, ale powstrzymałem się przed wypowiedzeniem niepotrzebnych słów. Klara chyba zrozumiała, co miałem na myśli.

- Tomaszu - łagodnie położyła swoje dłonie na moich i delikatnieje ścisnęła zmuszając, żebym spojrzał jej w oczy. - Ja wiem - wyszeptała. - Ja wszystko wiem, co chciałbyś powiedzieć. Uwierz, zaufaj mi, że tak właśnie musi być. Czasami trzeba poczekać, aż będzie pięknie. Czasami zdaje mi się, że czuję co i ty. Bardziej mnie to boli, bo ...

Nie dokończyła, tylko zerwała się z miejsca i uciekła skrywając twarz w chuście. Nim zniknęła mi z oczu, wyprostowała się i opanowała uczucia. Mogłem ruszyć za nią, ale miałem przeczucie, że w tej chwili byłoby to niewłaściwe. Bałem się tylko, czy w tym momencie nie oddala się ode mnie na zawsze coś bardzo ważnego.


***

Poszedłem do dzieci na boisku. Były już totalnie umorusane w błocie. Dziś poprowadziłem rozgrzewkę przez wieś, pod oknami domów. Drużyna karnie truchtała za mną, a dalej jak warkocz komety ciągnął się tłum malców, którzy biegli, krzyczeli, a ćwiczenia robili nieporadnie. Po dwudziestu minutach wróciliśmy na boisko, gdzie rozegraliśmy pierwszą część treningu z pomieszanymi drużynami, a w drugiej skład „Tornado” Jagódka wystąpił przeciw malcom. Ci drudzy, rzecz jasna, sromotnie przegrali mecz, ale trzy razy zagrozili bramce Mikołaja.

Odgwizdałem koniec zajęć.

- Jutro ostatni trening przed meczem - przypomniałem. - Musicie też odpocząć przed poniedziałkowym spotkaniem, więc spotkamy się w południe ... - zamilkłem widząc posępną minę Pilota. - Co się stało? - zapytałem go.

Nie odpowiedział, tylko odwrócił się, bym nie widział łez zbierających się w kącikach jego oczu. Podszedłem do niego i przykucnąłem. Przytrzymałem go, żeby nie uciekł przed moim spojrzeniem.

- Zapomniałeś, że jesteśmy drużyną? - zwróciłem się do Pilota. - Mów, bo jak coś ci dolega i nawalisz, to ucierpi na tym cała grupa. Powiedz, z czym masz problem ...

- Jego ojciec powiedział, że nie będzie z nim szedł do Głuszycy na jakiś głupi mecz - rzekł Wojtek. - Z nim czy bez niego na jedno wychodzi ... Pilot głęboko nabrał powietrza powstrzymując płacz.

- Przecież ja będę z wami - odpowiedziałem.

- Pilot nie ma trampek - oznajmiła Marysia.

Dopiero teraz spojrzałem na obuwie Pilota. Miał jakieś szmaciane buty zapinane na rzepy. Może nadawały się do biegania po podwórku, ale nie na mecz.

- A wy macie jakieś adidasy? - zwróciłem się do reszty. Wszyscy kiwnęli głowami.

- Mam mówiła, że jak zbiję okulary ... - z oczy Pilota trysnęły wielkie grochy łez.

Rozumiałem argumenty rodziców Pilota, bo przecież są rodziny, których nie stać na zaspokajanie wszystkich potrzeb.

- Pójdę i porozmawiam z twoimi rodzicami - położyłem dłoń na ramieniu Pilota. - Reszta do domów. Nie oglądajcie telewizji do późna, bo jutro czeka nas ostry trening.

Pilot wlokąc nogę za nogą prowadził mnie do swojego domu znajdującego się na początku osady. Był to dawny czworak niedbale oblepiony szarym tynkiem. Kiedy zastukałem w drzwi, otworzyła nam kobieta w wieku około czterdziestu lat, z przyczernianymi włosami, w wyciągniętym swetrze i spodniach. Na nogach miała drewniaki. Spojrzała z przestrachem na mnie, potem na Pilota.

- Jezus Maria, co się stało?! - krzyknęła. - Co ten - wymownie zerknęła na Pilota - znowu zmalował?

- Ja do państwa - wyjaśniłem.

- Taaak? Stary, policja do ciebie!

Przekroczyłem próg i kobieta pokazała mi wejście do kuchni.

- Idź się pobaw i zostaw nas samych, dobrze? - poprosiłem Pilota.

Chłopak kiwnął głową i zniknął w pomieszczeniu za zasłoną przybitą do framugi drzwi. Wszedłem do kuchni, w której unosił się zapach gotowanych ziemniaków i kapusty.

- Stary! - kobieta zajrzała do innego pokoju, w którym głośno ryczał telewizor. - Pan do ciebie!

Usłyszałem sapanie, szuranie kapci i na progu stanął Sidło. Obaj byliśmy zdziwieni i przez moment milczeliśmy.

- To pan? - Sidło najwyraźniej nie wiedział co powiedzieć.

- Ja - odzyskałem pewność siebie.

- To panowie sobie pogadajcie - żona Sidły uciekła do pokoju.

- Po co pan przyszedł? - zapytał Sidło.

- W sprawie syna.

- No?

- Chłopak nie ma butów na mecz.

- Nie ma - Sidło wzruszył ramionami.

Rozejrzałem się po kuchni, gdzie na szafce obok zlewu zobaczyłem baterię butelek z piwem.

- Na to ma pan pieniądze? - pokazałem palcem.

- I tak chłopak nie będzie piłkarzem.

- Ale ma prawo mieć marzenia.

- Z marzeń nikt nie wyżyje.

- Nie można ich odbierać dziecku.

- Przyszedł pan mnie pouczać?

- Tak.

- Skończył pan, panie strażniku?

- Nie - podszedłem do butelek.

Miałem przy sobie raportówkę, w której nosiłem potrzebne mi rzeczy. Wyjąłem z niej kindżał. Sidło na widok broni trochę się przeraził. Wziąłem pierwszą butelkę, podważyłem ostrzem kapsel i wylałem piwo do zlewu.

- Co pan robi?! - wrzasnął Sidło.

- Uczę pana.

Po chwili to samo zrobiłem z drugą butelką.

- Poskarżę na pana - groził mi Sidło.

Bez słowa wyjąłem aparat, włączyłem go i wyświetliłem zdjęcie zrobione w nocy przy ciele sarny.

- O co panu chodzi? - zapytał.

- O pańskiego syna i o jego buty.

- Nie mam pieniędzy na ...

- Sprzeda pan butelki - spokojnie wylewałem zawartość kolejnej flaszki.

- Może pan wylać wszystko, a i tak mu nic nie kupię! - Sidło założył ręce na piersi.

Kilka minut zajęło mi wylanie wszystkich piw.

- Dam panu czas na zastanowienie do jutra - wymierzyłem w Sidłę ostrze kindżału. - Wiem, że nie ma pan dość rozsądku, żeby kupić chłopakowi buty. Chcę tylko, żeby w poniedziałek mógł z nami pójść do Głuszycy i zagrać ten mecz. Tylko tyle. Do widzenia!

Wyszedłem z chałupy Sidły i poszedłem do siebie. Przebrałem się, przygotowałem quada do drogi. Umyłem go i okryłem brezentem siedzenie za sobą.

Pędem przejechałem przez osadę i zjechałem do Głuszycy. Nie było jeszcze ciemno, ale niebo zasnuły ciężkie deszczowe chmury. Czekałem, aż pojawi się jakaś dziewczyna z plecakiem.

Najpierw zaczął kropić drobny deszczyk, który zamienił się w ulewę, a potem w burzę. Zdawała się gnać wzdłuż torów kolejowych w stronę Wałbrzycha. Światła latarni przygasały, kiedy biły pioruny. Wreszcie ujrzałem blask reflektorów autobusu PKS-u. Wysiadło z niego kilka osób, w tym dziewczyna w pelerynie, z narzuconym na głowę kapturem i plecakiem. Szła w kierunku drogi do Jagódki ostrożnie omijając kałuże. Uruchomiłem quada i podjechałem do niej.

- Przysłał mnie pani ojciec, pan Twardowski! - przekrzykiwałem huk grzmotów.

Pokiwała głową, bo w tym deszczu jakakolwiek rozmowa nie miała sensu. Wziąłem jej plecak i umocowałem go na bagażniku z tyłu. Podniosłem brezent i pomogłem usiąść dziewczynie na siedzeniu. Cały czas nie mogłem zobaczyć jej twarzy, tylko spod kaptura wystawały pojedyncze, jasne kosmyki włosów.

Objęła mnie w pasie i pojechaliśmy do Jagódki. Podjechałem pod schodki domku państwa Twardowskich. Oboje szybko wyszli, aby powitać córkę.

- Niech pan wejdzie - zapraszała mnie pani Twardowska, kiedy pod drzwi przeniosłem plecak.

- Nacieszcie się córką - odparłem patrząc na czułe powitanie ojca i dziewczyny.

Wsiadłem na quada, zawróciłem i wyjechałem na drogę. Wtedy się obejrzałem i zobaczyłem twarz córki państwa Twardowskich. To była Pola, pomocnica Piranii.


ROZDZIAŁ JEDENASTY


ZAMEK KSIĄŻ * WSPÓLNE ZWIEDZANIE * ZNAKI NA ŚCIANIE *

TURNIEJ STRZELECKI * WEJŚCIE DO PODZIEMI * SYMBOLIKA FRESKÓW * ZAPROSZENIE NA KOLACJĘ


Długo jeszcze nie mogłem otrząsnąć się po rozmowie z Klarą. Siedziałem samotnie na ławeczce aż do zmroku. Potem cicho wróciłem do pokoju. Było ciemno, ale kiedy tylko usiadłem na tapczanie, umyty i przebrany w pidżamę, Kusy zapalił lampkę przy swoim łóżku.

- Dużo myślałem - oznajmił.

- I jaki pomysł przyszedł ci do głowy? - grzecznie zapytałem.

- Książ! Zamek Książ! To miała być kwatera Hitlera! Może tam na miejscu obejrzymy te sztolnie i wtedy coś nam przyjdzie do głowy?

- Chcesz tam jutro pojechać?

Kusy skinął głową. Poczęstował mnie cygaretką i jeszcze długo leżeliśmy rozprawiając nad różnymi hipotezami związanymi z kompleksem w Górach Sowich. Już po zaśnięciu Kusego wspominałem słowa przewodnika z Osówki na temat więźniów zmuszonych w tym rejonie do pracy. Zmuszeni byli mieszkać w około dwudziestu obozach, ale tworzono doraźne komanda, przy których hitlerowscy oprawcy nawet nie przejmowali się tak prozaicznymi z ich punktu widzenia kwestiami jak nocleg. Więźniowie wykopywali więc jamy, budowali szałasy i tam spali. W sumie według szacunkowych wyliczeń pracowało tu trzydzieści osiem tysięcy ludzi, z czego co najmniej dwadzieścia trzy tysiące stanowili podlegli obozowi koncentracyjnemu Gross-Rosen. Byli to Polacy, Czesi, Żydzi, Rosjanie, Francuzi, Belgowie, Włosi.

Więźniów pozbawiono ubrań, zastępując je cienkimi pasiakami, nie mogli liczyć na czystą bieliznę, ciepłą wodę, środki czystości. Początkowo ich racje żywnościowe wynosiły pół kilograma chleba, kawałeczek kiełbasy, odrobinę margaryny i litr wodnistej zupy, ale z czasem radykalnie je zmniejszano, bo dla nazistów życie „podludzi” nie miało żadnej wartości.

Po przygotowaniu placu budowy, czyli położeniu szyn kolejek wąskotorowych, zgromadzeniu materiałów budowlanych, specjalnymi wiertłami wykonywano około dwudziestu otworów, w które wkładano donarit - ładunek wybuchowy produkowany w pobliskich Ludwikowicach Kłodzkich. Na wszystkich sztolniach ładunki odpalano w tym samym czasie, wybierano urobek, ładowano na wagoniki wysyłając go do kruszarek, wiercono kolejne otwory, wysadzano przodek i tak dzień w dzień. W imię czego?

Nazajutrz przy śniadaniu nie ukrywaliśmy z Kusym, że wyjeżdżamy na zamek.

- Do zobaczenia w Książu - znacząco uśmiechnąłem się do nadzwyczaj smutnej Klary.

Około dziesiątej wyjechaliśmy z Kusym do Książa leżącego zaledwie kilka kilometrów od Świebodzic. Do zamku dojechaliśmy wygodną szosą i potem fatalnie utrzymaną drogą dojazdową przez park. Ta piękna i imponująca ogromem budowla powstała na skalnym cyplu na wysokości 395 m n.p.m. Zamek ma ponad 400 pomieszczeń. Czułem, że w tak ogromnym obiekcie w ciągu jednego dnia nie da się zobaczyć wszystkiego.

Pierwsza znana wzmianka o zamku pochodzi z 1288 roku, kiedy to książę świdnicki Bolko I odnawiał i powiększał zamek zwany „Vorstinburg”. Później przeniósł do niego ze Lwówka Śląskiego swoją siedzibę. Przez wieki zamek przechodził z rąk do rąk. Był własnością Piastów śląskich, rabusiów, rodu Hochbergów. W czasie drugiej wojny światowej Jan Henryk XVII, książę pszczyński, doktor nauk społeczno-politycznych, pruski porucznik rezerwy i podpułkownik armii brytyjskiej zgłosił się jako ochotnik do Scots Guards, ale był internowany i po poręczeniu księcia Westminsteru wcielony do armii brytyjskiej. Fakt ten został uznany przez władze hitlerowskie jako akt zdrady i postanowiły skonfiskować zamek.

Od 1941 roku zaczęto przebudowę zamku na rezydencję dla ważnych gości Trzeciej Rzeszy. Zaczęto tu zwozić cenne dzieła sztuki, a miejsce to otrzymało kryptonim „Gasthaus Waldwiese”, czyli „Gospoda Leśna Łąka”. W 1943 roku Organizacja Todta zaczęła przebudowę wnętrz i drążenie tuneli pod zamkiem.

Przeszliśmy pod bramą, w kasie kupiliśmy bilety wstępu i mijając dawne oficyny dworskie przeszliśmy na Dziedziniec Honorowy otoczony kamiennymi, ażurowymi balustradami z rzeźbami bohaterów antycznych.

W oczy rzucały się czteropiętrowa bryła zamku i wystająca znad niej baszta. Przeszliśmy do wejścia z prawej strony obchodząc ozdobny gazon.

- To pod nim jest szyb, który miał być windą prowadzącą do podziemnej kwatery - wyjaśnił mi zaczytany w przewodniku Kusy.

Pod arkadami weszliśmy do sieni z trojgiem drzwi. Na wprost było główne wejście, po bokach do sklepiku oraz do niedostępnej dla turystów części zamku. Musieliśmy pół godziny spędzić oczekując, aż zbierze się kolejna wycieczka, więc weszliśmy do sklepiku z pamiątkami, później do części z antykami, w której dominowały meble z przełomu XIX i XX wieku, kilka współczesnych obrazów. Kusy jednak odnalazł jeszcze drzwi prowadzące do wąskiego i ciemnego korytarza. „Winiarnia” - przeczytałem napis na strzałce.

- Poznamy zasoby zamkowej piwniczki? - zaproponował Kusy. Weszliśmy do pomieszczenia wykutego w skale, wykończonego cegłami.

W niszach ustawiono ciężkie stoły z żeliwnymi nogami. Kelnerzy roznosili tu kieliszki i butelki wina. Nieliczni turyści, najczęściej młode pary, zajęci byli rozmową i rozkoszowaniem się trunkami przy płomieniach świec.

Znaleźliśmy wolny stolik i usiedliśmy. Kusy z niezadowoloną miną kręcił głową czytając kartę win.

- Same pospolite gatunki - marszczył nos.

- Nie szkodzi, bo i tak nie lubię wina - odpowiedziałem. - Wypijemy kawę i pójdziemy zwiedzać zamek.

- W żadnym wypadku! Musisz spróbować tego, może zasmakujesz w chilijskich winach?

Kusy zamówił u kelnera dwa kieliszki tego specjału i po chwili mogliśmy wdychać jego aromat.

- Popatrz - Kusy lekko obracał w placach nóżkę kieliszka jednocześnie kołysząc kielichem. - Trochę ciężkie, zostawia ślad. Ma dobrą barwę, między ciemnym bursztynem a wiśnią. Powąchaj ... aż kręci w nosie. Czuć tu tradycję i egzotykę.

- Znasz się na winach? - zdziwiłem się.

- Nie - Kusy roześmiał się. - Zgrywam się. Kiedyś czytałem, jak należy oceniać wino. W tym samym tekście pisali, że oryginalne szczepy winogron ocalały w Ameryce Południowej przewiezione tam wkrótce po odkryciu nowego kontynentu. Gdy we Francji zaraza zniszczyła winnice, sadzonki przywieziono z Meksyku. Może to bajka? Dość gadania, spróbujmy - wzniósł kieliszek w niemym toaście.

Smaku dobrze nie pamiętam, bo o mało nie zakrztusiłem się widząc wchodzących do winiarni Klarę i Henry'ego. On wyglądał jak lord na wakacjach, w ciemnogranatowej marynarce, szarych spodniach, z apaszką pod szyją. Klara ubrała się równie elegancko i - o zgrozo - rozpoznałem bolerko, które sam jej kupiłem.

- Witajcie! - zawołał Henry na nasz widok. - Dobre wino?

- Można tu znaleźć coś smakowitego - odparł Kusy spoglądając na zegarek.

- Wy też będziecie zwiedzać? - ucieszył się Henry odgadując znaczenie gestu Kusego. - Może potem tu przyjdziemy?

- To świetny pomysł - stwierdziła Klara.

Szybko dokończyliśmy wino, co zapewne było bluźnierstwem przeciw tak znakomitemu trunkowi i poszliśmy zwiedzać zamek. Oprowadzała nas miła, trzydziestoletnia kobieta. Nasza wycieczka liczyła zaledwie dziewięć osób, to znaczy nas i jakąś rodzinę z Gdańska.

Zespół zamkowy Książa składa się z wielu budynków, w których dokonywano licznych przeróbek. Ma dwie kondygnacje piwniczne, nie licząc tych wykutych w skale, oraz pięć pięter.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Sali Konrada, dawnej sali balowej znajdującej się na drugim piętrze. Z oryginalnego wyposażenia, po przebudowach dokonanych przez architektów z Organizacji Todta zachował się jedynie marmurowy, barokowy kominek. Z tej komnaty wyszliśmy na Czarny Dziedziniec, gdzie moją uwagę przykuło neorenesansowe wykończenie ścian z czerwonego piaskowca, wykonane - jak wspominała przewodniczka - w początkach XX wieku. Na ścianie herbowej, w górnym rzędzie, widniały kolejno od lewej: herb Luksemburgów, stylizowany orzeł piastowski i herb Habsburgów.

Przeszliśmy do Hallu Myśliwskiego, z którego dotarliśmy do Sali Rycerskiej, dawnej zbrojowni, w której właściciele wpierw trzymali broń, a ich potomkowie prezentowali bogaty zbiór białej broni. Pomieszczenie to było kryte sklepieniem kolebkowym z dwiema lunetami i głęboką wnęką. Uwagę przykuwały tu freski. Umieszczona centralnie biało-czerwona szachownica i trzy wzgórza były herbem Hochbergów, dawnych właścicieli zamku.

Kusy ciekawie wyglądał przez okna i kiedy wszyscy już wyszli, on chwycił mnie za rękaw i poprowadził do wnęki.

- Patrz! - poświecił małą latarką na punkt na ścianie na wysokości naszych oczu.

- Co? - przyglądałem się ornamentowi roślinnemu.

- Tu! - Kusy palcem wyrysował ślad poplątanych winorośli.

- To przypadek - z niedowierzaniem kręciłem głową.

- Co z wami? - do Sali Rycerskiej zajrzał Henry.

- Nic - lekceważąco machnąłem ręką. - Zagadaliśmy się.

- Jak zwykle macie tajemnice - roześmiał się Henry.

Od tej pory uważnie nas obserwował. Zwiedzaliśmy kolejne sale zamkowe, ale ja wciąż myślami byłem w zbrojowni. Wbrew temu co pomyślałem w pierwszej chwili, umieszczenie znaku prowadzącego do rozwiązania zagadki „Hexe Kessel” wśród fresków Książa nie mogło być przypadkiem. Ten znak na zamku, który miał być kwaterą Adolfa Hitlera, w pomieszczeniu zbrojowni miał swoją wymowę.

- SS-mani ukryli tam jakąś broń, a nie skarby - szepnął Kusy, kiedy wchodziliśmy do Sali Maksymiliana.

Przyszedł mu do głowy ten sam pomysł co i mnie. Bałem się tego, bo kiedy stawką w poszukiwaniach stawały się tajemnice wojskowe, nawet sprzed lat, przeciwnik był bardziej zdeterminowany i niestety brutalny.

Sala Maksymiliana jest tą reprezentacyjną, z najbogatszymi zdobieniami na całym zamku. To efekt pracy kilku osiemnastowiecznych artystów. Kiedy spojrzałem na malowidła ze scenami antycznymi, znowu poczułem niepokój.

- Co jest? - Kusy dopytywał się widząc zmieniony wyraz mojej twarzy. Henry także patrzył na mnie z uwagą.

- Potem ci powiem - odparłem szeptem.

Jeszcze pół godziny zwiedzaliśmy zamek, pożegnaliśmy przewodniczkę i zeszliśmy obok „skałki szczęścia” po długich schodach do komnaty, w której młodzieniec przebrany za giermka oferował możliwość strzelenia z łuku do tarczy odległej o kilkanaście metrów.

- Czy przyjmą panowie moje wyzwanie? - zaproponował Henry. - Stawką będzie obiad w restauracji zamkowej.

- Staję do walki - zgłosił się Kusy.

Nie mogłem wycofać się, więc i ja stanąłem do konkursu strzeleckiego. Przymierzyłem ciężką kuszę.

- Trzeba celować odrobinę poniżej środka - instruował mnie młodzieniec.

Nacisnąłem pałąk, cięciwa uderzyła w bełt, który pomknął w kierunku słomianej tarczy. Uderzyłem w czerwone pole - odpowiednik „ósemki” na tradycyjnej tarczy. Kusy strzelił w sam środek czarnego krążka, a Henry na jego obrzeża. Haniebnie przegrałem.

- Nie będę nadwerężał twojego urzędniczego portfela - Kusy żartując pocieszał mnie.

To była sprawa honoru, więc na tarasie usiedliśmy przy długim stole i zamówiliśmy dania z grilla.

Po posiłku spacerowaliśmy po ozdobnych tarasach zamkowych.

- Patrzcie, tam jest Skała Olbrzyma! - krzyknęła Klara spoglądając do przewodnika trzymanego w ręce.

Na słowo „Olbrzym”, czyli kryptonim ośrodka budowanego przez Niemców w Górach Sowich, drgnąłem.

- Czemu Olbrzyma? - zaciekawił się Kusy.

- Pewnie to jakaś miejscowa bajka - Henry próbował poprowadzić Klarę dalej.

- To stara i piękna legenda - stwierdziła Klara. - Pod tą skałą mieszkał olbrzym, który dawał się we znaki miejscowej ludności - Klara czytała treść opowiadania. - W nocy chrapał, aż się ziemia trzęsła, a w dzień rozrabiał. Pewnego dnia zakochał się w pięknym głosie uroczej siostry leśniczego. Porwał ją by zamieszkała z nim w jaskini. Wtedy leśniczy wiedząc, że nie wygra otwartej walki z olbrzymem, postanowił go przechytrzyć. Zaproponował mu układ: zatrzymanie dziewczyny w zamian za wykonanie wszystkich zadań mogących świadczyć o sile olbrzyma. Ten przystał na propozycję. Ciskał głazami, drzewami i wreszcie leśniczy kazał mu rzucić skałą, na której stał olbrzym. Ten rozochocony wszystkimi dotychczasowymi sukcesami bez namysłu wykonał zadanie, stracił równowagę i zapadł się pogrzebany tą skałą.

- Piękne - Henry pokiwał głową. - Chodźmy obejrzeć coś bardziej tajemniczego, co zainteresuje Tomasza i Zenona.

Akurat byliśmy sami na tarasach i idąc w kierunku północno-wschodnim dotarliśmy do ciężkich metalowych drzwi. Tablica informacyjna umieszczona nad klamką informowała o zakazie wstępu, ale Henry ostrożnie bez trudu uchylił je.

- Wchodzimy? - zaproponował.

- A jak nas ktoś zobaczy? - protestowała Klara.

- To idź na czaty - zaproponował jej Henry.

Zdziwiło mnie tak obcesowe zachowanie wobec damy, ale Klara, o dziwo, nie protestowała i zniknęła za krzewami, by dogodniej obserwować okolicę.

- To jedyna okazja - zachęcał nas Henry.

Wszedł pierwszy, a my za nim. Henry wziął podaną mu przez Kusego latarkę. Minęliśmy strzelnicę wartowni. Henry zatrzymał się.

- Jesteśmy na pierwszym poziomie podziemi zamku - poinformował nas. - Pewnie to nie wszystkie znane kondygnacje, bo brakuje tu ... - przerwał na chwilę. - Słyszeliście? To Klara!

Przecisnął się obok nas i zniknął w ciemnościach. Usłyszeliśmy łomot drzwi uderzających w metalową framugę. Potem jeszcze coś zazgrzytało.

- Jasny gwint! - warknął Kusy po omacku próbując dotrzeć do drzwi. - Zamknął nas!

Rzeczywiście po chwili usłyszałem, jak Kusy łomotał w drzwi.

- Co mu strzeliło do głowy? - pytał sam siebie.

- Ma mało czasu - odpowiedziałem.

Kusy zgrzytając butami po drobnych odłamkach na podłodze wrócił do mnie.

- Mało czasu na co? - zapytał gdy wszedł na mnie.

- Na odkrycie wejścia.

- Tu jest „Hexe Kessel”? - dziwił się Kusy.

- Może?

Kusy zapalił zapałkę, by przyjrzeć się mojej twarzy. Rzucił ją, gdy płomień doszedł mu do palców.

- Mam tylko pięć zapałek, więc z ogniem nie poszalejemy - powiedział. - Miejmy nadzieję, że ktoś nas tu znajdzie.

- Nieprędko.

- Bo?

- Ile osób widziałeś spacerujących po tarasie Flory, z którego tu weszliśmy? Żadnej. Ile osób zdecyduje się złamać zakaz wejścia? Tylko bardzo zainteresowani. Kończy się weekend, więc mamy nikłe szanse, by dziś nas tu ktoś odnalazł.

- Kasandra - mruknął Kusy. - Dobrze, że jesteśmy po obiedzie - milczał chwilę. - Usiądźmy i opowiedz mi, dlaczego uważasz, że „Hexe” może być tutaj. Chodzi ci o tę bajkę o olbrzymie? To stara legenda ...

- Może być wskazówką dla osoby, która tu trafi - stwierdziłem szukając po omacku ściany i siadając pod nią. - Olbrzym, który w nocy sprawia, że ziemia drży, a w dzień nie daje ludziom spokoju, niczego ci nie przypomina?

- W nocy odgłos wybuchów niesie dalej i robi większe wrażenie ...

- Każdy nieznany dźwięk - wtrąciłem. - Na przykład silnik odrzutowy, rakietowy ...

- W dzień warty, transporty uprzykrzały ludziom życie, bo były miejsca, gdzie nie wolno było wchodzić. Pewnie gestapo w tej okolicy było aktywniejsze.

- Brawo! Idźmy dalej. Znak w zbrojowni.

- „Hexe” jest tutaj albo w jakiejś zbrojowni, bądź też sama jest bronią.

- Tak jest.

- Pewnie do dziś symboli, które wykorzystał człowiek przygotowujący skrytkę, nie zostało wiele, ale antyczne obrazy w Sali Maksymiliana zrobiły na mnie wrażenie swoją wymową.

- Ładne były - przyznał Kusy.

- Pamiętasz, co one przedstawiały?

- Nie.

- Pierwsza scenka to „Apollo i Marsjasz”. Marsjasz chwalił się, że wynalazł aulos, rodzaj fletu. Lecz pierwszeństwo należy przyznać Atenie, która wyrzuciła ten instrument uznając, że gra na nim szpeci policzki. Groziła strasznymi karami każdemu, kto przyniesie aulos i tym kimś był Marsjasz, który w swej pysze wyzwał na muzyczny pojedynek Apolla grającego na lirze. Ten przyjął wyzwanie, pod warunkiem, że wygrany będzie miał prawo obejść się z przegranym zgodnie ze swoim uznaniem. Pierwsza tura pozostała nierozstrzygniętą. Apollo zaproponował więc dogrywkę, ale Marsjasz miał odwrócić swój instrument tak jak uczynił to Apollo z lirą. Nie da się grać na żadnym instrumencie dętym dmuchając w wylot powietrza, więc Marsjasz przegrał, został powieszony na sośnie i obdarty ze skóry.

- I jaki to ma związek z naszą „Wiedźmą”?

- Słuchaj dalej. Kolejna scena to „Atena i Arachne”. Arachne była dziewczyną, która pięknie tkała twierdząc, że talent zawdzięcza tylko sobie, a nie Atenie, bogini między innymi prządek i hafciarek. Doszło do pojedynku bogini i dziewczyny. Oba kobierce były piękne, a Atena uderzyła Arachne czółenkiem i ta znieważona powiesiła się. Atena nie pozwoliła jej umrzeć, lecz zamieniła ją w pająka wciąż tkającego swoje sieci.

- Rozumiem! - Kusy klasnął w dłonie. - Obie opowieści dotyczą sprzeciwianiu się woli bogów, a któż jak nie wiedźmy był oskarżany o konszachty z nieczystymi mocami?

- Czekaj na kolejny element łamigłówki. Następne dwa malunki prezentują Erynie opuszczające wrota Hadesu oraz niosące nieszczęście. Erynie były straszliwymi boginiami, identyfikowanymi przez Rzymian z furiami. Są to siły pierwotne nieuznające autorytetu bogów młodszej generacji, którym nawet Zeus musiał być posłuszny. Przedstawiano je jako uskrzydlone duchy, z włosami kłębiącymi się od węży, w ręku trzymające pochodnie albo bicze. Ofiary doprowadzały do szaleństwa zadając im męki. W późniejszym okresie kultury helleńskiej były uznawane za bóstwa kar piekielnych. A teraz pomyśl, co może ci się kojarzyć z przywołaniem najgroźniejszych sił przyrody, z postawieniem się człowieka dysponującego tym czymś w roli herosa?

Kusy milczał prawie minutę.

- Niemożliwe - jęknął. - Tu nie może chodzić o to!


***

Nad Górami Sowimi szalała ulewa. Łomot kropel deszczu o dach działał usypiająco. Zapaliłem lampę naftową, napaliłem w kominku, położyłem się na tapczanie i od czasu do czasu popijałem herbatę. Było mi dobrze, ale i trochę smutno, że jestem tu sam. Wiedziałem, że w czasie takiej pogody kłusownicy nie będą chodzili po lesie. Sidło miał dodatkowy powód, moje najście na jego dom.

Zasnąłem przed północą wsłuchany w burzowe szaleństwo za oknem i trzask drewna w kominku. Wstałem przed świtem. Pogoda była dla odmiany piękna. Po śniadaniu pojechałem na przełaj przez góry do Głuszycy, gdzie zostawiłem quada na podwórku leśnictwa, a do Wałbrzycha pojechałem busikiem. W mieście odszukałem supermarket, w którym zrobiłem zakupy, a następnie odbyłem podróż powrotną. W domku byłem w południe.

Przebrałem się i poszedłem do Jagódki na trening. Drużyna „Tornada” czekała w komplecie. Spojrzałem na Pilota. Wpatrywał się we mnie z ufnością Wiedziałem, że Sidło nie mógł sprzeciwić się mojej woli.

Tym razem rozgrzewka trwała pół godziny. Potem godzinę ćwiczyliśmy stałe fragmenty gry. Po trwającej kwadrans przerwie rozegraliśmy mecz. Biegałem między dziećmi i miejscowym, kilkuletnim drobiazgiem za piłką sędziowałem i próbowałem uczyć moich podopiecznych organizowania akcji.

W pewnym momencie, kiedy właśnie miałem strzelić piłkę w kierunku bramki i zdobyć kolejny punkt, potknąłem się. Powodem tego była Pola siedząca na drewnianej ławce. Obok siebie postawiła duży wiklinowy kosz przykryty ścierką.

Jakiś czterolatek z głośnym „Uraaaa!” zabrał mi piłkę i pognał w kierunku bramki. Jego szarża skończyła się poślizgiem w kałuży i przebyciem dwóch metrów na brzuchu po świeżo rozdeptanym błocie.

Gwizdnąłem z całej siły.

- Koniec! - krzyknąłem. Dzieciaki zbiegły się wokół mnie.

- Do meczu nie objadajcie się, połóżcie się dziś wcześnie spać i uważajcie na siebie, żeby nie zdekompletować drużyny - pouczałem ich. - Do domów! Pilot, ty idziesz z nami.

Chłopak kiwnął głową.

- Czekajcie! - zawołała Pola. - Moja mama przygotowała dla was i trenera niespodziankę.

Odsłoniła kosz, a w środku były spore kawałki ciasta drożdżowego i kompot wiśniowy rozlany do słoików i butelek. Były też szklanki i kubki. Zaraz też, nie zważając na brudne ręce, umorusane twarze, poplamione ubrania rozsiedliśmy się na trawie i spożywaliśmy smakołyki przygotowane przez panią Twardowską. Kiedy zjedliśmy, dzieciaki rozbiegły się do domów.

- Dziękuję - powiedziałem do Poli zbierającej butelki, szklanki i słoiki.

- Nie ma sprawy - policjantka uśmiechnęła się.

- Zostałaś tu przysłana ...

- Nie, mam urlop - szybko zaprzeczyła.

- Nie wierzę w takie przypadki.

- Trudno - uśmiechnęła się odgarniając niesforny kosmyk jasnych włosów. Zobaczyłem, że w pracy używała makijażu, który podkreślał jej urodę, ale i bez niego wyglądała pięknie.

- Pomogę ci - zaoferowałem się biorąc kosz.

- To tylko kawałek - pokazała w kierunku swojego domu.

- Nie szkodzi. Przejść się z tak uroczą dziewczyną to prawdziwa frajda.

Roześmiała się. Szliśmy drogą przez wieś wolno stawiając kroki, jakbyśmy chcieli przedłużyć te minuty, kiedy mogliśmy ze sobą rozmawiać.

- Cały czas prowadzisz tę sprawę?

- Którą? Tę, która ciebie absolutnie tu nie interesuje?

- Tę samą.

- Tak.

- Masz efekty?

- Mizerne. Wiem, kto jest kłusownikiem, komu sprzedaje upolowaną zwierzynę, kto i z kim knuje przeciwko mnie. Wciąż nie wiem najważniejszego.

- Czego?

- Ty jesteś stąd. Może wiesz, gdzie było miejsce dawniej nazywane „Hexe Kessel”?

Pola zastanowiła się chwilę.

- Nie, pierwsze słyszę - odpowiedziała. - Może mój tata wie?

- Wie, ale nie powie.

- Chyba ma prawo do swoich tajemnic? Uważa, że te góry trzeba zostawić w spokoju, bo zbyt wielu ludzi cierpiało w tym miejscu.

Doszliśmy pod werandę domu Twardowskich. Mama Poli wzięła z moich rąk kosz i zaraz wystawiła na dwór miednicę z ciepłą wodą, mydło i ręcznik.

- Niech się pan przynajmniej opłucze - zachęcała mnie.

Nie uwierzycie, ale ciepła woda, po tak długim czasie mycia się tylko w lodowatej, aż szczypała skórę. Po chwili czułem się przyjemnie odświeżony, a nawet pachnący mydłem rumiankowym.

- Na razie - Pola pomachała do mnie ręką zabrała miskę i weszła do domu.

Odwróciłem się w kierunku bramy, aby wyjść z podwórza Twardowskich.

- Czekaj, synu - usłyszałem za sobą głos gospodarza.

Ubrany był w ciemne, zaprasowane na kant spodnie, koszulę z krawatem i sweter.

- Co robisz dziś wieczorem? - zapytał mnie.

- Będę odpoczywał, czytał, może wyjdę w teren ...

- Przyjdź do nas na dziewiętnastą, na kolację - zaprosił mnie.

- Ale ...

- Przyjdź, pogadamy - Twardowski poklepał mnie po ramieniu.


ROZDZIAŁ DWUNASTY


ZAMKNIĘCI W TUNELU * TAJEMNICE KSIĄŻA * PÓŁKA Z KSIĄŻKAMI * OBIETNICA TWARDOWSKIEGO * NOCNY WYPAD DO KLARY *

KIM BYŁ LEO HARTMANN?


Z kieszeni marynarki wyjąłem telefon komórkowy. Dopiero teraz przypomniałem sobie o tym wynalazku, do którego używania zmuszał mnie Paweł.

- W tych podziemiach nie ma zasięgu - stwierdził Kusy zaglądając mi przez ramię. - Może sprawdzę przy samych drzwiach? - zaproponował.

Oddałem mu urządzenie, a on korzystając ze światła, jakie dawał włączony ekranik, dotarł do wyjścia.

- To na nic! - krzyknął po chwili.

Wrócił do mnie i oświetlał betonowe ściany. Korytarzyk był wąski, ledwie taki, by dorosły człowiek mógł przejść tędy wyprostowany. Doszliśmy do zamurowanego otworu drzwiowego.

- Pamiętam z mapy podziemi, że to miał być szyb windy łączący kondygnacje zamku z podziemiami - przypomniał sobie Kusy.

- To pewnie chodzi o tę windę, którą przygotowywano koło Sali Konrada - domyśliłem się.

- A tu miało być wejście do klatki schodowej prowadzącej do zamku - Kusy wskazał na kolejną jaśniejszą plamę na ścianie po lewej stronie. - Może spróbujemy to przebić?

- Telefonem? - roześmiałem się bezradnie rozkładając ręce. - Producenci tych urządzeń wstawiają w nie aparaty fotograficzne, dyktafony, gry i mapy, ale jeszcze nie wpadli na opcję z młotem pneumatycznym.

Prostym korytarzem dotarliśmy do zawaliska gruzu. To był główny szyb windy, która miała łączyć poziom dziedzińca przed zamkiem z korytarzami około czterdziestu metrów poniżej nas. Właśnie tam znajdowało się nowoczesne obserwatorium geofizyczne Instytutu Geofizyki PAN. Słyszałem, że klinometr hydrostatyczny potrafi mierzyć nawet milimetrowe odchylenia górotworów w odległości dwustu kilometrów. Prowadzone tu badania pozwalają zbierać informacje o takich zjawiskach, jak efekt cieplarniany, topnienie lodowców, procesy górotwórcze i erozyjne w Sudetach, oddziaływanie Księżyca i Słońca na glob ziemski.

- Będziemy tu czekać na wybawienie do rana albo i dłużej - Kusy z niepokojem spojrzał na tarczę zegarka.

Była siedemnasta. Opowiedziałem Kusemu o czułych urządzeniach umieszczonych kilkadziesiąt metrów pod nami.

- Chcesz się do nich dokopać? - spytał z niedowierzaniem patrząc na gruz. - Chyba lepiej od czasu do czasu postukać w drzwi.

- Wiesz, czemu nie wolno tu wchodzić?

- Żeby ... - zaczął Kusy, lecz nagle na jego twarzy pojawił się pełen zrozumienia uśmiech. - Kolejne wycieczki, tysiące kroków, krzyki, mogłyby zakłócić odczyt? - domyślił się. - Tylko co powinniśmy zrobić, żeby zwrócić na siebie ich uwagę?

Wziąłem do ręki kamień wielkości pięści i rzuciłem go na gruz. Posypało się kilka mniejszych kamieni, huk poniósł się po korytarzu.

- Musimy cierpliwie i w równych odstępach czasu robić hałas - tłumaczyłem. - Ktoś obserwujący wykres zauważy wreszcie te drobne anomalia.

- Oby - Kusy usiadł w wygodnej pozycji i zaczął tłuc kawałkiem gruzu o większy betonowy odłamek.

Po kilku minutach korytarz rozbrzmiewał tylko naszym rytmicznym waleniem. W powietrzu wirowały drobiny cementowego pyłu.

- Udusimy się - Kusy zakaszlał.

- Nie ustawajmy, póki mamy siły.

- Ciekawe, czemu Niemcy zrobili tak duży odstęp między piętrami?

- Po prostu nie wszystko zostało odkryte. Budowa kwatery rozpoczęła się w tym samym momencie co kompleksu w Górach Sowich. Rodzi się pytanie: czemu Adolf Hitler chciałby mieć swoją siedzibę tak blisko „Riese”, czyli „Olbrzyma”? Pytam, bo trochę nie pasuje mi to do wizerunku zwykłych zakładów zbrojeniowych w Górach Sowich i kwatery na tym zamku. Przecież alianci bombardowali nawet podziemne fabryki niszcząc naziemną infrastrukturę i próbując w ten sposób sparaliżować pracę fabryk. Bez trudu mogliby więc zniszczyć i ten zamek. Może samemu Hitlerowi ukrytemu w skale nic by się nie stało, ale mieszkałby pod gruzami.

- Alianci nie bombardowali kwater Hitlera - Kusy zwrócił mi uwagę.

- Bo były one dobrze strzeżone przez skrzydła myśliwskie i artylerię przeciwlotniczą, a Führer mógł opuścić każdą kwaterę szybciej niż meldunek szpiegowski dotarłby z terenów zajmowanych przez Niemców do Anglii i stamtąd wyruszyłaby wyprawa bombowa. To mogło być zbędne narażanie życia załóg bombowców.

- Zmierzasz do tego, co mówiłeś na temat planowanej tu produkcji? Twoim zdaniem, musiała to być bardzo ważna i cenna broń i sam Hitler chciał nadzorować pracę nad jej powstaniem.

- W końcowej fazie wojny decydował o ruchach poszczególnych dywizji pancernych powiększając tylko chaos w jednostkach niemieckich. Nie zapominaj, że Niemcy pracowali w Książu do 6 maja 1945 roku! Nad czym? Nie wiemy, ale do końca trzymali tu grupę więźniów żydowskich, których nie udało się do tej pory odnaleźć. Badacze tajemnic „Riese” uważają nawet, że obetonowania dolnego poziomu maskują coś, bronią dostępu do nieodkrytych sztolni. Co tam może być? Podobno w czasie jednej z narad przywódców NSDAP Himmler zdradził się, że podlegli mu ludzie prowadzą badania w Książu nad człowiekiem odpornym na wszystkie bakterie, który nigdy nie będzie chorował. Również podobno, w latach siedemdziesiątych, polskie wojsko poszukiwało w tych okolicach ukrytych sztolni z niemieckimi pociągami, które miały przewozić broń bakteriologiczną. Wreszcie relacja Hubertusa Strugholda z ówczesnego niemieckiego Instytutu Medycyny Lotniczej narobiła nie lada zamieszania. Twierdził on, że w podziemiach zamku jakiejś baronowej próbował lotu w rakiecie. Musiał uciekać, bo Rosjanie byli dziesięć kilometrów od tego ośrodka. Ten człowiek, mimo że prowadził doświadczenia na więźniach z obozu koncentracyjnego w Dachau, został zatrudniony przez Amerykanów do ich programu kosmicznego.

- Czyli gdzieś tu są ukryte do dziś interesujące urządzenia niemieckie?

- I tak, i nie. Rewelacje Himmlera znamy z relacji Ericha Kocha, gauleitera Prus Wschodnich, który osadzony w więzieniu w Barczewie spotykał się z polskimi dziennikarzami i udzielał im wywiadów. Niestety, potrafił też perfidnie kłamać. Polskie wojsko żadnych pociągów nie odnalazło, a przecież dysponowało wówczas odpowiednimi środkami do takich poszukiwań. Strughold wyrażał się dość niejasno. Nie wymienił nazwy zamku stwierdzając jedynie, że znajdował się on na Dolnym Śląsku. Jak sobie wyobrażasz połączenie kwatery Hitlera i ośrodka badań nad rakietami w jednym miejscu? W całej tej historii jest jednak coś zdumiewającego - zasapałem się i otarłem pot z czoła. - Od maja 1945 roku na zamku stacjonowały oddziały Armii Czerwonej, w tym formacji „Smiersz” odpowiedzialnej w tamtym czasie między innymi za chwytanie niemieckich naukowców, zdobywanie niemieckich tajemnic wojskowych, projektów ich broni.

- Mieli dość czasu - sapnął Kusy. - Coś mi jeszcze przyszło do głowy. Wspominałeś o latach siedemdziesiątych i zainteresowaniu wojska tymi okolicami. Czy to nie był czas, kiedy Polska chciała rozpocząć swój program wykorzystania energii atomowej?

- Tak - odparłem i na dobre rozkasłałem się. - Uciekajmy stąd, bo się zadusimy.

Włączyłem światełko w telefonie i z na pół przymkniętymi, piekącymi oczami, opierając się rękoma o ściany brnęliśmy przez białą chmurę pyłu do wyjścia. Ciężko dysząc oparliśmy głowy o stalowe drzwi ciesząc się ich chłodem i dolatującym tu świeżym powietrzem.

- Myślisz, że nas namierzą? - szepnął Kusy.

- Miejmy nadzieję, że kierowniczka „Cesarza” zaniepokoi się naszą nieobecnością i rozpoczną się poszukiwania. Jakoś dotrą do Klary, a ona wtedy ...

- Ona pomaga temu fałszywemu Anglikowi.

- Przeczucie mówi mi, że wszystkich nas czeka srogie rozczarowanie związane z tą piękną niewiastą.

- Aż tak ci się podoba?

Nie odpowiedziałem, bo moje milczenie i tak było wystarczającą odpowiedzią.


Tylko raz w życiu, i to dawno, miałem okazję iść na proszoną kolację do potencjalnych teściów. Pola nie była moją narzeczoną, ale nie ukrywam, że szykując się do wyjścia czułem się, jakbym szedł do teściów, jakby od tego jednego skromnego przyjęcia miała zależeć moja przyszłość.

Okazało się, że żelazko stojące na półce kredensu miało duszę i dzięki temu mogłem wyprasować koszulę. Miałem tylko ciemnozielony służbowy krawat z emblematem „Straży Leśnej”, ale na szczęście pasował on do koloru koszuli. Marynarka mundurowa, jedyna jaką tutaj miałem, pasowała idealnie.

W czajniku i garnku zagrzałem sobie wodę. Dzięki temu mogłem dokładnie zmyć z siebie brud i pot z całego tygodnia. Na koniec ogoliłem się i krytycznym okiem spojrzałem na siebie w odłamku lustra, który stał na kominku.

- Ujdzie w tłoku - niezadowolony pokręciłem głową.

Czułem się niezręcznie, że szedłem w gości bez żadnego prezentu, ale nie miałem wyjścia. Zjawiłem się punktualnie. Twardowski przyjrzał mi się i uśmiechnął zadowolony. Jego żona także przywitała mnie uśmiechem. Pola chyba ledwo powstrzymywała wybuch złośliwej radości, chociaż sama też ubrana była odświętnie, w ciemną spódnicę i białą bluzkę.

Gospodarz domu zaprowadził mnie do pokoju, gdzie na okrągłym stole przygotowano cztery nakrycia. Były też półmiski z wędlinami, serem oraz dwie salaterki z sałatkami i patera z ciastem.

Najpierw Twardowski, w imieniu nas wszystkich zmówił krótką modlitwę. Twardowska nakładała mi wielkie porcje sałatek i grube plastry szynki z szerokim obramowaniem tłuszczu, przyjemnie pachnącej dymem, jakby była świeżo wędzona. Kiełbasy też były własnego wyrobu, miały aromat majeranku i czosnku. Chleb także pochodził z własnego wypieku, specjalnie dla mnie. Był ciemny, miał cienką, przyjemnie chrupiącą skórkę. Kiedy Twardowski nalał do maleńkich kieliszków orzechowej nalewki własnej roboty, był to znak, że nadszedł czas rozmowy. Pola i pani Twardowska wyniosły naczynia i zajęły się porządkami w kuchni.

Twardowski siedział obok mnie i patrzył mi w oczy.

- Wiem, kim jesteś - odezwał się. - Pola mi wszystko powiedziała.

- Przepraszam za ten kamuflaż - wskazałem na mundur.

- Nie szkodzi - Twardowski machnął ręką. - Musisz być dobrym człowiekiem, skoro zlitowałeś się nad tymi dzieciakami. Sam chciałem je przygotować do tych rozgrywek, ale stary już jestem. Nie posłuchałyby mnie. Ty ... jesteś jakiś inny. Tylko czy dasz radę Wiedźmie?

- Pan wie, gdzie to jest?

Kiwnął głową.

- Czy nikt tam dotąd nie zaglądał? - zapytałem. - Czy to wciąż tam jest?

- Co chciałbyś tam znaleźć?

- Myślałem, że to skrytka depozytowa SS, w której są zrabowane dzieła sztuki.

- Co z nimi zrobisz, jak je znajdziesz?

- Przecież pan wie, że jestem muzealnikiem. Oddam je do muzeów, do krajów, z których pochodzą.

- To mogą być niewyobrażalne bogactwa, za które żyłbyś w spokoju do końca swoich dni ... - kusił mnie.

- Obchodzi mnie ich wartość tylko jako zabytków. Całe życie byłem uczciwym człowiekiem ...

- Może czas to zmienić? Chcesz tak żyć? Pomyśl, mógłbyś zapewnić wygodny byt sobie i rodzinie. Stać byłoby cię też na dobroczynność ...

- To ostatnie byłoby tylko próbą zagłuszenia sumienia. Te skarby są dla mnie bezwartościowe z tego samego powodu co i dla pana.

Twardowski spojrzał na mnie chytrze.

- Tak? Jakiego? - zaciekawił się.

- Obaj wiemy, że to złoto zabrudzone jest krwią, cierpieniem ludzi, okrucieństwem rabusi, chorą ideologią, która kazała mordować, niszczyć świat, stawiać jednych ponad innymi.

Twardowski pokiwał głową.

- To co jest w Wiedźmie jest złe do szpiku, cokolwiek to jest - przyznał.

- Pan wie, co tam jest?

- Nie. Wiem tylko, gdzie jest „Hexe Kessel”. Wszystko opowiem ci, jak tam pójdziemy.

- Kiedy będzie pan miał czas? - zapytałem niecierpliwie.

- Kiedy ty będziesz miał czas? We wtorek. W poniedziałek musisz załatwić coś bardzo ważnego, kto wie czy nie najważniejszego. Musisz wygrać mecz.

- Przynajmniej zremisować - roześmiałem się.

- Trzeba mierzyć wysoko - pouczył mnie Twardowski.


***

Oblizywałem spierzchnięte usta. Cementowy pył dotarł i tu suchą warstwą osiadając w gardle. Kusy nerwowo przełknął ślinę.

- Przyznaj, Tomaszu, że jesteśmy za starzy na takie przygody - odezwał się. - Powinniśmy wnuki bawić, a nie tułać się po podziemiach.

- Cicho! - syknąłem, bo usłyszałem chrzęst czyichś kroków na żwirze ogrodowej ścieżki. - Pomocy! - wrzasnąłem waląc pięściami w drzwi.

Ktoś przyspieszył, podbiegł do wrót, zgrzytnął skobel wysunięty z metalowego ucha i mogliśmy zachłysnąć się świeżym powietrzem. Przed nami stała młoda dziewczyna, z dużymi okularami na nosie. Miała dwadzieścia kilka lat. Włosy miała upięte w kucyk. Wyglądała jak studentka lub młody naukowiec. W rękach trzymała latarkę i krótkofalówkę.

- Ochrona! - włączyła radio.

- Nie, po co kłopotać tych panów - jęczał Kusy wyczołgując się na klęczkach z podziemi.

- Usłyszała pani nasz łomot? - zagadnąłem dziewczynę.

- Co tam robiliście? - zapytała ostrym tonem.

- Ktoś nas tam zamknął ... - tłumaczył się Kusy. - Drzwi były szeroko otwarte, weszliśmy, a tu nagle ...

- I wtedy postanowiliśmy was zawołać waląc w gruz - uzupełniłem opowieść Kusego nie zważając na jego kłamstwo.

- Moglibyście tak tłuc ten gruz do ... - dziewczyna nie dokończyła. - Nasza aparatura nie zajmuje się takimi drobiazgami.

- Nie? - Kusy spojrzał na mnie z wyrzutem.

- Wy naprawdę myśleliście, że zrobicie małe trzęsienie ziemi? - dziewczyna roześmiała się.

- Przez ciebie mało się nie udusiłem, tłukłem kamienie jak w kamieniołomie - Kusy wyciągnął w moją stronę rozczapierzone dłonie. - Uduszę cię - warknął.

- Panowie! Spokojnie! - krzyczała pani naukowiec.

Odsuwałem się od wściekłego Kusego.

- To przypadek, że pani tędy przechodziła? - dopytywałem się.

- Nie, to pewnie do was należy ten zabawny samochód stojący na parkingu? Pasujecie do niego - oceniła nas.

Zerknąłem na Kusego i obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Przez następne dwie godziny nie było nam jednak do śmiechu. Najpierw tłumaczyliśmy się szefowi ochrony na zamku, bo to jego uwagę zwrócił pozostawiony dziwny pojazd. Kolejny raz wehikuł uratował mnie z opresji - tym razem swoim wyglądem. Potem tłumaczyliśmy się policjantom z wezwanego patrolu. A w końcu kierowniczce „Cesarza”, do którego dotarliśmy grubo po rozpoczęciu ciszy nocnej. Cały czas trzymaliśmy się wersji, że ktoś nam zrobił głupi dowcip, a my popełniliśmy błąd wchodząc do podziemi. Okolicznością, która złagodziła wrogość kierownictwa zamku Książ i policjantów był fakt, że pracowałem w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Skończyło się na pouczeniu.

- Dobrze, że nie zrobili nam zdjęć i nie wywiesili ich w holu zamku z podpisem: „Tych panów już nie wpuszczamy” - to było jedyne zdanie, jakie wypowiedział Kusy w drodze powrotnej do Szczawna.

Kierowniczka „Cesarza” czekała na nas na schodach Domu Zdrojowego. Na jej twarzy malowała się złość, ale i rozbawienie, kiedy jak uczniowie złapani na wagarach przepraszaliśmy ją za spóźnienie.

- Panowie pójdą za mną - oznajmiła starając się nadać swemu głosowi rozkazujący ton.

- Pięknie pani wygląda - Kusy próbował obłaskawić kierowniczkę.

- Tak? - w pierwszej chwili uśmiechnęła się. Jak wiele kobiet lubiła słuchać komplementów. - Ale wy mi oczu nie mydlcie!

Wprowadziła nas do swojego gabinetu. Tym razem usiadła za biurkiem, a nam wskazała miejsca na dwóch twardych krzesłach.

- Słucham - powiedziała wygodnie opierając się w fotelu. Kusy postanowił grać i z łobuzerskim uśmiechem spojrzał na mnie.

- Proszę pani - zaczął jak prymus skarżący się nauczycielce - to on - wskazał mnie - wyciągnął mnie do Książa ...

Wzrok kierowniczki przeniósł się na moją osobę. Poprawiłem krawat.

- Jak już pani wspominałem, prowadzimy tu pewną bardzo dyskretną grę ... - mówiłem starając się patrzeć kierowniczce prosto w oczy, by uwierzyła w moją szczerość, a niestety nie mogłem jej jeszcze powiedzieć całej prawdy. - ... I kiedy zwiedziliśmy zamek, zeszliśmy do parku, tam znaleźliśmy wejście do podziemi i postanowiliśmy je zwiedzić, a ktoś nam zrobił głupi dowcip i zostaliśmy tam zamknięci - skończyłem.

Spojrzałem na Kusego oczekując, że przynajmniej skinieniem głowy potwierdzi moją opowieść, ale on miał wzrok wbity w półkę z książkami. Już wcześniej ją zauważyłem, ale były tam głównie niemieckie wydawnictwa, przewodniki po okolicy, podręczniki medyczne, księgi pamiątkowe. Wszystko pokrywała cienka warstwa kurzu i sądziłem, że dawno nikt nie oglądał tych tomów.

Kusy w ciszy jaka zapadła spojrzał na nas jak człowiek wyrwany ze snu.

- Tak było - z powagą pokiwał głową. Kierowniczka z trudem ukrywała uśmiech.

- Co pana tam tak zainteresowało? - zapytała Kusego.

- Lubię język Goethego i zauważyłem tu przewodniki. Jestem ciekawy, czy będą tam opisane jakieś ciekawostki ...

- Proszę sobie wybrać co pana interesuje, a obu panom udzielam ostatniego ostrzeżenia. Czy jasno się wyraziłam?

Przytaknęliśmy. Kusy szybko wybrał cztery książki i nisko kłaniając się kierowniczce wyszliśmy z jej gabinetu. W pokoju ciągnęliśmy losy zapałkami, kto pierwszy może skorzystać z dobrodziejstwa prysznica. Wygrał Kusy. Kiedy wyszedłem po kąpieli, siedział na swoim tapczaniku ubrany w pidżamę i palił cygaretkę.

- Chcesz? - uprzejmie wysunął w moją stronę pudełko.

- Ten pył mało nas nie wykończył, a ty palisz ... - zacząłem tyradę.

- Mało mnie nie zabiło to rozbijanie kamieni - rzucił Kusy. - Jak sobie pomyślę ...

- Przypominam ci, że ta pani doktor, która nas znalazła, sprawdziła odczyty aparatury i gdzieś znalazła te anomalia, jakie wytworzyliśmy, ale podobno ...

- Tak, słyszałem! Powtarzają się w tej okolicy co jakiś czas. To oznacza, że raz na kilka lat dwóch frajerów daje się zamknąć w korytarzu i tłucze gruz?

- Przestań być taki zły - wyciągnąłem rękę w jego stronę. - Musimy odzyskać od Henry'ego twoją latarkę.

- Latarkę? - Kusy w pierwszym momencie nie zrozumiał, o co mi chodzi. - Faktycznie! Była taka poręczna i dawała mocne światło. Musimy mu się dobrać do skóry - uścisnął moją dłoń.

- To ty go kryłeś przed policją - przypomniałem mu.

- Wiesz, że poluję na grubszego zwierza - odpowiedział. - Ten elegancik zalazł mi za skórę. Może wciągniemy do spółki Zdzisława?

- Sztachety to chyba nie w naszym stylu?

- Ale był na wycieczce na Chełmiec i w Osowce. Może coś zauważył. Poza tym on się nudzi, więc jak zabawi się w szpiega, to będzie wniebowzięty.

- Zgoda. Najpierw porozmawiajmy z Klarą.

- Teraz, w nocy - podpowiadał Kusy.

- Dobrze - zgodziłem się i natychmiast pożałowałem pochopnej decyzji, ale Kusy już wykradał się na korytarz.

Cesarz” mimo późnej pory nie był pogrążony w ciszy. Wydawało mi się nawet, że jest tu gwarniej niż w dzień. Z dyżurki na parterze, gdzie czuwały pielęgniarki, słychać było przytłumione odgłosy horroru nadawanego w telewizji. Za drzwiami pokoi ktoś pokasływał. Na klatce schodowej usłyszeliśmy stukanie chodaków kogoś z obsługi obiektu. Kusy pchnął mnie za fotel stojący obok palmy w doniczce. Sam zanurkował pod stolik znajdujący się przy przeciwległej ścianie.

Między długimi zielonymi liśćmi zobaczyłem, że kobieta w białym fartuchu z tacą z lekami zajrzała na nasze piętro i powędrowała wyżej. Wyczołgałem się ze swojej kryjówki.

- Wycofajmy się, bo chyba nie ma innej drogi, a po schodach wciąż ktoś chodzi - wyszeptałem nachylając się do ucha Kusego.

- Jest inna droga - odpowiedział.

- Jaka?

Kusy przywarł do ściany, jakby wędrował po wąskim gzymsie. Przypomniał w ten sposób wyczyn Basi.

- Nie! - stanowczo zaprzeczyłem.

- Na kolonii nigdy nie zakradałeś się do pokoju dziewczyn?

- Nie.

- Świętoszek!

- Byłem przyzwoity.

- Niech ci będzie: dżentelmen - zażartował Kusy.

Jak koty, napięci, stawiając ostrożnie kroki, prawie na palcach, skradaliśmy się po korytarzu. Wyjrzeliśmy na schody. Nikogo na nich nie było. Szybko przebiegliśmy kilka kroków i byliśmy już w drugim skrzydle. Teraz szliśmy wzdłuż ściany korytarza oglądając się za siebie, czy nikt nas nie widzi.

Kiedy byliśmy przy wnęce drzwi pokoju zajmowanego przez Basię, Danusię i Klarę, znowu usłyszeliśmy kroki. Kusy skrył się przy wejściu do pokoju pań, a ja zrobiłem nerwowy skok za wózek z brudną pościelą.

Judasz sali naszych znajomych pań cicho zazgrzytał. Pewnie ktoś wyglądał na korytarz. Kusy usłyszał ten odgłos i obejrzał się do wizjera z szerokim uśmiechem.

- Halo?! - zawołała pielęgniarka. - Kto tam jest?! - zdecydowanym krokiem ruszyła w naszą stronę.

Wtedy drzwi otworzyły się i szyję Kusego objęła kobieca ręka.

- Wchodź - szepnęła Basia wciągając go do środka. Nim zniknął mi z oczu, usłyszałem ciche cmoknięcie.

- Co pan tu robi?! - pielęgniarka stanęła nade mną i patrzyła na mnie groźnym wzrokiem.

- Wyszedłem na spacer - tłumaczyłem się wstając i otrzepując pidżamę z niewidocznych pyłków.

- Spacerek do żeńskiego sektora? Jak się pan nazywa? - z kieszonki wyjęła mały notesik.

Za drzwiami pokoju pań coś się zakotłowało.

- Cisza nocna! - pielęgniarka wrzasnęła w tamtą stronę. - No więc?

Jakby mało było nieszczęść, przyszła przełożona pielęgniarek. Niska, korpulentna dama z ufarbowanymi na rudy kolor włosami upiętymi w gigantyczny kok. Jej ciemne oczy rzucały groźne błyski spod grubych, starannie poczernionych brwi. Miała krwistoczerwone usta, a szminka błyszczała, jakby przed chwilą umoczyła wargi w szklance z krwią.

- A, to pan? - zwróciła na mnie swoją uwagę. - Wciąż pan szuka tego, czego nie zgubił? Po nocy, pod pokojami pań? Niezły z pana elemencik.

- Nie jestem żadnym elementem - oświadczyłem z dumą i z godnością przystającą tylko mężczyźnie przyłapanemu na niecnym uczynku w środku nocy, w samej tylko pidżamie, po czym udałem się do swojego pokoju.

- Jutro będzie się pan tłumaczył przed kierowniczką! - odgrażała się siostra przełożona.

Wróciłem do siebie i położyłem się na tapczanie. Długo jeszcze nie spałem oczekując na powrót przyjaciela. W pewnej chwili przypomniałem sobie o książkach, jakie Kusy wypożyczył od kierowniczki. Postanowiłem je przejrzeć. Kiedy tylko wziąłem je do ręki, cały niewielki stos i odwróciłem je do siebie grzbietami, żeby przeczytać tytuły natychmiast poczułem dreszcz emocji. Na jednej z nich, grubej tylko na kilka milimetrów, był wyblakły napis: „Hexe”!

Drżącymi z emocji rękoma otworzyłem oprawiony w płótno kajet, wypełniony czyimiś notatkami, wykonanymi kaligraficznym wręcz pismem. Jego autorem był oficer o imieniu Andreas, który nadzorował budowę „Hexe”. Mieszkał w Szczawnie i dojeżdżał na teren „Riese” i oprócz tego kryptonimu nie znalazłem tam żadnego konkretnego opisu dotyczącego miejsca położenia „Hexe”. Opisane było życie towarzyskie oficerów, atrakcje turystyczne w okolicy i oprócz zdania: „Przyjechałem tu, by przypilnować prac nad konstrukcją schronienia Wiedźmy”, nie było ani słowa na interesujący nas temat. Ostatni wpis w pamiętniku pochodził z marca 1945 roku. Wtedy Andreas wrócił z bratem do Szczawna i następnego dnia mili wyjechać na teren budowy.

Ciekawiło mnie, czemu te notatki tu zostały? Ich autor zginął, zapomniał, nie miał czasu ich zabrać? Podejrzewam, że trafiły do gabinetu kierowniczki „Cesarza” dawno temu. Mógł je tam zostawić któryś z poprzednich kierowników Domu Zdrojowego jako ciekawą informację na temat dawnego życia w Szczawnie.

Czułem, jak wraz ze zbliżającym się rankiem kleją mi się zmęczone oczy. Kiedy się obudziłem, Kusego wciąż nie było. Byłem zły na siebie, że tak beztrosko pozostawiłem go w rękach pań, ale przecież był dorosłym mężczyzną.

Kwadrans przed porą rozpoczęcia wydawania śniadania skrzypnęły drzwi naszego pokoju. Wszedł Kusy. Był w pomiętym ubraniu, jakiś dziwnie szary na twarzy i trzęsący się, jakby zmarzł lub był wystraszony.

- Tomaszu! - gestem uciął wszelkie dyskusje. - Błagam cię tylko o jedno: przynieś mi śniadanie i dzbanek kawy - to mówiąc wywrócił się na tapczan i wtulił głowę w poduszkę.

- Jesteś zdrowy, nic ci się nie stało? - dopytywałem się z troską przyglądając się jego stanowi.

- Zrób o co cię prosiłem ...

Posłusznie wstałem i zszedłem na śniadanie. Byłem pierwszy w jadalni. Zaraz też przyłączył się do mnie Zdzisław.

- Słyszałeś? - pytał ze zdziwieniem spoglądając jak robię kanapki.

- Co się stało?

- Jacyś twardziele wybrali się dziś w nocy do dziewczyn.

- Jakich dziewczyn?

- Nikt dokładnie nie wie. Jednego złapano na korytarzu, ale podobno drugi dotarł do celu. Ciekawe, kto to był - w głosie Zdzisława wyczuwałem nutkę zazdrości i podziw. - Chętnie bym się do nich przyłączył.

Jadalnia zapełniała się kuracjuszami, którzy już chyba posiedli wiedzę, jakiej Zdzisław jeszcze kilka minut temu nie miał. Ten widząc znaczące spojrzenia innych w moim kierunku, szybko pojął, kto był sprawcą nocnego zamieszania.

- Tomaszu, masz mój dozgonny szacunek, ja wiedziałem, że jesteś ktoś, ale żeby tak? - ściskał moją dłoń i jego postawa wyrażała absolutne uznanie. - A gdzie Zenon? Złapali go, a więc to ty, Tomaszu, byłeś u dziewczyn w nocy - wyszeptał nie dając mi odpowiedzieć. - Jego już wyrzucili? - zapytał z nadzieją.

- Nie - spakowałem kanapki, a zawartość dzbanka przelałem do termosu. - Zbiera siły po nocy - powiedziałem cicho.

- No nie - Zdzisław zamarł z kanapką w uniesionej dłoni. - Jesteście genialni!


***

Twardowscy zostawili nas z Polą samych. Siedzieliśmy przy stole wpatrując się w program rozrywkowy w telewizji.

- Pójdę już - wstałem od stołu po kilku minutach.

- Zostań jeszcze - Pola delikatnie położyła dłoń na mojej. - Twój telefon jeszcze do końca się nie naładował.

Przyniosłem swój telefon komórkowy, żeby korzystając z uprzejmości Twardowskich naładować baterie tego urządzenia. W mojej gajówce przecież nie było prądu. Usiadłem ciekawy, czemu dziewczynie zależało, żebym został w jej domu na dłużej.

- Musisz uważać na siebie - oznajmiła w pewnym momencie, kiedy ucichły odgłosy kroków w pokoju na górze, gdzie Twardowscy pewnie mieli sypialnię.

- Cały czas uważam.

- Marlon powinien być od dziś w Polsce.

- Skąd wiesz?

- Kiedy był tu tydzień temu, miałam zarezerwować mu miejsce w hotelu w Warszawie, od tej niedzieli na cały tydzień.

- Przecież wiedział, że jesteś z policji ...

- To nic. On lubi grać. Przyjedzie i pokaże się w hotelu, bo gdyby nie przyjechał, to dopiero mogłoby wzbudzić naszą czujność. On o tym wie. Poczeka, a w decydującym momencie zniknie jak kamfora.

- Przyjechałaś tu, żeby mi pomagać?

- Nie, żeby chronić rodziców. Marlon wie, kim był Leo Hartmann, autor tych zdjęć „Hexe Kessel”.

- Skąd to wie?

- Przecież Marlon zna byłych SS-manów, ma dostęp do ich środowiska.

- Kim więc był Leo Hartmann?

- Leonem Twardowskim, moim dziadkiem, zwykłym leśnikiem.




ROZDZIAŁ TRZYNASTY


TORTUROWANY KUSY * CO MARLON WIE O HARTMANNIE? * DRUGIE SPOTKANIE W OPUSZCZONYM DOMU * WYMARSZ NA MECZ * PREZENTY DLA PILOTA * DO PRZERWY PRZEGRYWAMY 1:2 * REMIS


Na schodach minąłem Klarę i jej towarzyszki.

- Dzień dobry! - przywitałem je. - Jak minęła noc?

Nie odpowiedziały, tylko szybko zeszły po schodach. Wróciłem do Kusego. Leżał na tapczanie z półprzymkniętymi powiekami i cicho jęczał.

- Boli cię coś? - zapytałem go.

- Wszystko - wycedził. - Czuję się jak Bruce Lee po „ciosie śmierci”.

- Bruce Lee to ten bohater z filmów akcji? - przypomniałem sobie postać Chińczyka z plakatów filmowych.

Kusy na moment ożywił się.

- Nie znasz Bruce'a? - drwił. - Prawdziwy muzealnik ... - z niedowierzaniem pokręcił głową. - I pewnie nigdy nie widziałeś filmu „Wejście smoka”?

- Nie - przyznałem się.

- Nieważne - Kusy z rezygnacją machnął ręką. - Znałem takiego, który był na tym filmie w kinie trzydzieści razy. Chciał w ten sposób nauczyć się karate. Wiem! - Kusy krzyknął widząc mój wyraz twarzy. - Zaraz rzucisz jeden z tych pedagogicznych sloganów z rodzaju „Pot wylany na treningu ... ” i tak dalej. W każdym razie, kiedy Bruce zmarł w tajemniczych okolicznościach, mówiono, że otrzymał cios śmierci, zadany przez jakiegoś mistrza, który był niezadowolony, że Bruce zdradza tajemnice technik wschodnich sztuk walki.

- A co z tobą tej nocy robiły nasze damy? Może nie powinienem pytać, bo jako prawdziwy dżentelmen ...

- Damy? - Kusy usiadł i jak pies węszył w kierunku kubka z kawą. - Zawsze wiedziałem, że kobiety mają w sobie ukryte pokłady agresji i zawziętości, ale żeby tak mnie traktować?

Przyjaciel przerwał, zjadł pierwszą kanapkę i chyba odzyskał siły.

- Chciały mnie przypalać, żebym tylko wszystko powiedział.

- Mogłeś wołać po pomoc.

- Nie mogłem.

- Zakneblowały cię?

- Tylko na krótko.

- To czemu ...

- Nie mogłem! Jestem dżentelmenem i nie mogłem ich narazić na taki wstyd. W końcu byłem u nich całą noc. Jaką miałyby reputację po ujawnieniu mojej obecności?

- Już w „Cesarzu” wszyscy mówią o naszej eskapadzie. Opowiedz, co się z tobą działo?

- Jak mnie Basia i Danusia wciągnęły do środka, to najpierw zakryły mi twarz kocem, żebym nie mógł nic powiedzieć ...

- Słyszałem wyraźne cmoknięcie - zauważyłem.

- Było coś takiego - Kusy niepewnie potarł się po policzku. - Potem posadziły mnie na krześle i związały sznurem, takim, na jakim wiesza się ubranie do wyschnięcia. Tomaszu - obok kciuka w wyprostowanej pozycji stanął palec wskazujący - były gorsze niż ... - szukał odpowiedniego określenia - Brunner ze „Stawki większej niż życie”.

- Torturowały cię? - byłem oburzony.

- Prawie. Najgorsze było to, jak wyjęły lokówkę i farbę do włosów. Chciały ze mnie zrobić Apollina.

Nie wytrzymałem i roześmiałem się. Nie potrafiłem sobie wyobrazić Kusego z jasnymi włosami skręconymi w loki.

- To skrajne okrucieństwo - przyznałem.

- Ciekawe, co byś powiedział, gdybyś był na moim miejscu? Zmogłem je swoją nieustępliwością i stanęło na tym, że na zmianę czuwały przy mnie. Nie spałem i one też.

- Przeczytałem ten pamiętnik - wskazałem na zeszyt Andreasa.

- Tak? I co tam było?

- Nic istotnego, ale pisał go ktoś, kto miał związek ze sztolnią „Hexe”. Przeczytasz i sam zobaczysz.

- Jak się obudzę - Kusy opadł na poduszkę. - Teraz idź na zabiegi, a ja nadrobię zaległości w spaniu. I wychodząc zamknij drzwi, ale na klucz!

Spełniłem jego prośbę. Leżąc w wannie z kąpielą solankową przyglądałem się tabliczkom umocowanym do urządzeń i wtedy przyszło mi coś do głowy.


Wyznanie Poli zrobiło na mnie duże wrażenie. Dłuższą chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć.

- Czy Marlon to wszystko wie? - wykrztusiłem zaniepokojony o bezpieczeństwo rodziny Twardowskich.

- Wie, że dawny Hartmann mieszkał gdzieś w tej okolicy - odpowiedziała Pola. - Tata opowiadał, że kilkanaście lat po wojnie zjawił się tu jakiś człowiek, który poszedł z dziadkiem do lasu. Dziadek wrócił sam, ale bardzo wzburzony. Podobno zamknął się w pokoju na kilka dni, prawie nie jadł i nie spał. Wciąż siedział przy stole i przeglądał stare papiery, robił porządki. Potem spalił w piecu jakieś dokumenty, mapy, klisze. Dziadek nie żyje i Marlon o tym też wie. Kiedy się tu zjawi, tata powie, że nie orientuje się, gdzie jest „Hexe Kessel” i po sprawie.

- Wcale nie musi być właśnie tak jak mówisz i dlatego tu przyjechałaś.

- Kiedy tylko dostanę sygnał, że Marlon jest w Polsce, zabiorę rodziców w bezpieczne miejsce daleko stąd.

- Już jest za późno.

- Co masz na myśli?

- Marlon przysłał tu kogoś i ten ktoś zaangażował do spółki dwóch mieszkańców tej osady.

- Burczyka i Sidłę? - domyśliła się.

- Tak.

Zdenerwowana Pola wstała i zaczęła chodzić dookoła stołu.

- Uspokój się - wstałem i chwyciłem ją za ramiona. - Czy Marlon będzie dobrze pilnowany?

- Uprzedzono wszystkie przejścia graniczne, nie tylko w portach, na lotniskach i na zachodniej granicy. Na południowej i wschodniej też. Jestem pewna, że Marlon zatrzyma się w hotelu.

- Dziś jest niedziela i jeszcze go tam nie ma.

- Zjawi się w nocy. Wtedy będzie mógł łatwiej wypatrzyć naszych ludzi. To jedna z jego sztuczek.

- Kiedy tylko zniknie z oczu waszym ludziom, ty musisz zabrać rodziców. Człowiek Marlona ma pewnie za zadanie tylko przygotować grunt dla działań szefa. Jutro w południe ten człowiek podający się za Anglika spotka się w Głuszycy z twoimi sąsiadami kłusownikami. Wiem, gdzie będzie to spotkanie i jutro powiem ci, co oni wiedzą. Na razie musisz być czujna.

Pola, którą wciąż trzymałem, przytuliła się do mnie i zaszlochała.

- Wiesz, jakie to straszne uczucie? - mówiła, a łzy płynęły jej po policzkach. - Kiedy mamy akcję, kiedy Pirania każe mi pilnować jakichś ludzi, cennego świadka, to jestem spokojna. To jest tylko praca, decyduje doświadczenie, zdolność przewidywania, wiedza ... Kiedy to jest własna rodzina ...

- Wiem, wiem - głaskałem ją po włosach. - Kiedy tylko twój ojciec pokaże mi drogę do „Hexe Kessel”, wszystko się skończy.

Pola wyprostowała się i nagle otwartą dłonią uderzyła mnie w policzek, najpierw w jeden, potem szybko w drugi.

- To taki jesteś?! - krzyknęła, ale zaraz ściszyła głos nie chcąc niepokoić rodziców. - Dlatego zaprzyjaźniłeś się z moim tatą? Chciałeś tylko rozwiązać tę swoją zagadkę? Zdobyć kolejny skarb? Wiesz, co o tobie mówił Pirania? Że w rozwiązywaniu problemów nie ma w tobie finezji Sherlocka Holmesa, tylko idziesz do przodu jak Terminator, jak zapatrzony w cel cyborg.

- Przepraszam, nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało - broniłem się.

Pola bez słowa pokazała mi palcem w kierunku drzwi wyjściowych. Poczułem się jak ostami łajdak. Nie było w tym mojej winy, ale przecież moja pierwsza myśl po ataku Poli dotyczyła obawy, czy Twardowski nie wycofa się z obietnicy? Może za bardzo zależało mi na rozwiązywaniu kolejnych zagadek. Ukłoniłem się Poli i wyszedłem. Chłód jesiennego wieczoru orzeźwił mnie.

Źle spałem przewracając się z boku na bok. Było mi strasznie przykro, że Pola nabrała tak złego mniemania o mojej osobie. O to, czy nastawi tatę przeciw mnie, mogłem być spokojny - była policjantką, pracowała u Piranii, więc będzie dążyła do rozwiązania zagadki i w żaden sposób nie pokrzyżuje moich planów.

Mimo zmęczenia, zabrawszy tylko pół bochenka chleba i konserwę, wymknąłem się z gajówki przed świtem. Poszedłem przez góry na piechotę w kierunku Głuszycy. Omijając szerokim łukiem ludzkie sadyby skradałem się do tunelu kolejowego w górze Sajdak, gdzie Kusy otworzył sejf, który wspólnie okradliśmy.

Nasyp kolejowy porastały wysokie trawy i gęste krzaki. Jedynie torowisko było wolne od roślinności. Domyślałem się, że Henry chce spotkać się z kłusownikami po zachodniej stronie wiaduktu, gdzie na poboczu było dobre miejsce do zaparkowania i widać było drogę w kierunku zachodnim. Każdy samochód przejeżdżający pod torami lub idący człowiek robił dostatecznie dużo hałasu roznoszonego przez echo, by w porę przerwać rozmowę. Musiałem się zdecydować, gdzie mam się ukryć. Wybrałem nasyp kolejowy. Położyłem się w krzakach i czekałem. Było kilka minut po dziesiątej.

Co jakiś czas pode mną przemykały samochody. Raz, kiedy jechał traktor serce żywiej mi zabiło, ale nie był to pojazd Burczyka i Sidły. Parę razy miałem ochotę odejść, zmienić pozycję na wygodniejszą, ale im bliżej było południa, tym bardziej nie chciałem się ruszyć bojąc się, czy Henry nie obserwuje terenu z jakiejś dogodnej kryjówki.

Wreszcie około trzynastej zaterkotał silnik traktora. Przejechał pod torami i zjechał na pobocze. Motor zgasł, a robotnicy leśni wyskoczyli z oszklonej kabiny na trawę. Zapalili papierosy.

- A jak nie przyjedzie? - dopytywał się Sidło.

- Przyjedzie - uspokajał go kolega. - Gorzej, jak zjawi się tu ten wścibski strażnik.

- Skąd miałby wiedzieć?

- Od ciebie! Dałeś mu wylać swoje piwo? Jeszcze do tego rządzi twoim dzieciakiem?!

- Odczep się! Twój też się go słucha.

- Do czasu - Burczyk splunął.

- Żebyś ty wiedział, jaki on ma nóż. Tym nożem mnie nastraszył.

- Przestań się mazgaić - Burczyk klepnął Sidłę w ramię. - Razem go załatwimy. O, jedzie nasz przystojniaczek.

Rzeczywiście, w oddali zobaczyłem kształt auta terenowego Henry'ego. Podjechał do traktora i wysiadł.

- Hello! - przywitał ich. - Macie dla mnie jakieś cenne wiadomości?

- I to sporo - Burczyk chytrze się uśmiechnął. - My mamy wiadomości, a czy pan ma dolary?

- To zależy od wagi waszych informacji. Wiecie, gdzie jest „Hexe Kessel”?

- Nie, ale wiemy, kto wie.

- Szkoda, bo ja wiem, o kogo wam chodzi.

- No? - Burczyk podparł się pod boki.

- Leon Twardowski, dawniej Leo Hartmann. On jeden wie ...

- Dziadek dawno już nie żyje - roześmiał się Burczyk. - Został jeszcze jego syn, teraz już staruszek, ale nie będzie chciał współpracować.

- Tak? A to czemu? - roześmiał się Henry. W jego śmiechu kryła się jakaś dziwna, tajemnicza groźba. - Każdy ma jakiś słaby punkt.

- On też ma. Córkę ...

- Ładną?

- I do tego młodą, ale jest mały problem.

- Jaki? - Henry patrzył na nich pobłażliwie. Pewnie był przekonany, że jego urok osobisty zrobi odpowiednie wrażenie na Poli i sam, dzięki niej, dowie się wszystkiego od Twardowskiego.

- Daniec - odparł Burczyk. - Ten facet kręci się wokół niej i Twardowskiego.

- On wie, kim był ojciec Twardowskiego? - zaniepokoił się Henry.

- Nie wiemy, ale sam pan mówił, że to bystrzacha ...

Henry w zamyśleniu drapał się po brodzie. Wreszcie zapalił papierosa i zaczął chodzić w kółko. Zapytał o coś Burczyka, ale w tym momencie pod wiaduktem przejechał samochód i wymiana zdań utonęła w szumie.

- To na razie! - usłyszałem, kiedy auto odjechało. To Henry pożegnał swoich współpracowników. Dał im kilka banknotów, na które oni rzucili się i zaczęli je sobie wydzierać z rąk. - Kiedy dam wam znać, to załatwicie tego Dańca? Tak porządnie?

- Jasne - odpowiedział Burczyk wpatrując się w dolary ściskane w dłoni.

Henry zawrócił i odjechał. Po chwili i kłusownicy uruchomili swój pojazd. Po pięciu minutach zostałem sam. Zjadłem resztkę chleba, którego nie spożyłem rano i rozpocząłem odwrót do gajówki. Tym razem poszedłem drogą na skróty. W domu byłem po piętnastej. Zjadłem obiad, przebrałem się i zawróciłem do Jagódki. Tam miały czekać na mnie dzieciaki i razem mieliśmy pójść na mecz do Głuszycy.

To, co zobaczyłem na boisku zaskoczyło mnie. Czekała tam na mnie połowa mieszkańców osady. Rodziny przygotowały nawet małe dzieci, opatulone w koce, powkładane do wózków. Na miejscu zostali chyba tylko starsi, którym ciężko byłoby odbyć spacer tam i z powrotem. Brakowało też Burczyka i Sidły. Widziałem, że Twardowski wyszedł na werandę i stamtąd spoglądał na tłumek. Obok niego stała Pola i przyjaźnie pomachała do mnie ręką.

- Szą wszyszczy! - zameldował mi Szeplen.

Wzrokiem odszukałem Pilota. Siedział na ławeczce i miał opuszczoną głowę. Wpatrywał się w swoje buty. Podszedłem do niego i wyjąłem z torby adidasy.

- Przymierz je, Pilocie - podałem mu buty. Chłopak zerknął na mnie, na buty i siedział nieruchomo.

- To dla ciebie - wysunąłem w jego stronę adidasy. - Będziesz miał w czym grać.

- Dla mnie? - wydusił przez zaciśnięte gardło. - Nigdy takich butów nie miałem.

- I nie będziesz miał, jeżeli nie przestaniesz się mazgaić. Umowa jest taka. Założysz je na mecz i po meczu zdejmiesz. Są nowe, nierozchodzone, więc możesz nabawić się odcisków. Nie przejmuj się nimi, bo się zagoją, a ty będziesz miał dobre buty, ale ... - cofnąłem je w swoją stronę. - Stawiam dwa warunki. Po pierwsze, nie będziesz płakał. Po drugie, masz na meczu dać z siebie wszystko. Jasne?

Pilot pokiwał głową i wpatrywał się w nową parę adidasów.

- Bierz, chłopcze, jak dają - jakaś kobieta radziła Pilotowi. Sama mu założyła buty i zawiązała sznurowadła.

- Może ciut za duże, ale za to dłużej je ponosi - oceniła.

- Dziękuję - wyszeptał Pilot.

Znowu usiadł na ławce, oparł prawą stopę na lewym kolanie i głaskał but patrząc na każdy szew, wzór na podeszwie, dotykał miękkiego obicia wewnątrz.

- Mam coś jeszcze - uśmiechnąłem się na ten widok.

- Co? - zainteresował się Pilot.

- Twoja mama mówiła, że martwi się o twoje okulary, żebyś ich nie zbił - mówiłem wyjmując z torby nieduże opakowanie. - Proszę.

Pilot odwinął papiery i to co zobaczył, wprawiło go w zdumienie.

- Co mam z tym zrobić? - zapytał.

- To maska ochronna na oczy, podobna do używanych przez robotników obsługujących różne maszyny - tłumaczyłem mu. - Widziałem sportowców, którzy mieli wady wzroku i też nosili takie maski, oczywiście z wytrzymalszych materiałów, z wbudowanymi szkłami korekcyjnymi, ale ta będzie dobra, jeśli założysz ją na okulary i nie będziesz próbował przebijać muru głową.

Pilot parsknął śmiechem i przymierzył maskę. Usłyszałem za sobą rechot Wojtka. Obejrzałem się i uświadomiłem sobie, że od jakiegoś czasu mieszkańcy Jagódki przysłuchują się mojej rozmowie z Pilotem i nikt nawet nie próbował naśmiewać się z Pilota. Rodzice z uznaniem kiwali głową nad moim pomysłem, a dzieciaki patrzyły zafascynowane na nowe oblicze Pilota.

- Chodźmy, nie wypada się spóźnić na mecz - powiedziałem zerkając na zegarek.

Pilot, oczywiście, całą drogę do Głuszycy odbył w nowych butach. Nie mógł się nimi najwyraźniej nacieszyć. Jego maska wędrowała z rak do rąk i wszyscy zawodnicy „Tornada” Jagódka przymierzali ją. Kiedy Wojtek wziął ją do ręki, wyczytałem z jego miny, że najchętniej natychmiast cisnąłby ją w błoto. Pilot w lot zrozumiał, co oznacza ten wyraz twarzy kapitana drużyny, i wyrwał mu okulary.

- Moje - krótko stwierdził i groźnie spojrzał na Wojtka.

Młody Burczyk może w innych okolicznościach próbowałby uderzyć chłopaka, ale teraz wszyscy zdawali sobie sprawę, że Pilot, przynajmniej na ten jeden dzień, przestał być strachliwym łamagą i beksą.

Dwadzieścia minut przed czasem dotarliśmy na boisko w Głuszycy, gdzie miał odbyć się mecz. Było dobrze utrzymane, otoczone trzema rzędami długich ławek. Przygotowano dla nas napoje chłodzące i miejsca pod prowizorycznym daszkiem. Drużyna „Huraganu” Głuszyca składała się z samych dziesięcio- i jedenastoletnich chłopców, wysportowanych, ubranych w identyczne kostiumy gimnastyczne. Odróżniały ich tylko numery na koszulkach. Właśnie przy aplauzie swoich kibiców rozgrzewali się. Kiedy zobaczyli naszą drużynę oraz jej fanów przypominających spieszony tabor cygański, zaczęli się podśmiewać. Kiedy ujrzeli Pilota w masce, po prostu pokładali się ze śmiechu. Na widok dziewczyn kpili.

- To będzie ciekawy mecz - mruknął podchodząc do mnie organizator spotkania i sędzia w jednej osobie.

Był to typ nauczyciela wychowania fizycznego, wysoki, z drobnym wąsem, w dresie, z obowiązkowym gwizdkiem zawieszonym na szyi.

- Może rozegramy spotkanie w krótszym czasie? - zaproponował. - Wasze „Tornado” i tak chyba nic tu nie ugra.

- Grajmy tak jak trzeba - odpowiedziałem.

Mężczyzna tylko wzruszył ramionami. Wojtek poprowadził rozgrzewkę naszej drużyny i po pięciu minutach rozpoczął się mecz, który miał mieć dwie połówki trwające po dwadzieścia pięć minut.

Już po pierwszym gwizdku zawodnicy „Huraganu” natarli grupą w kierunku naszej bramki. Mikołaj szykował się do rozpaczliwej obrony, Marysia została stratowana, ale Pilot z pochyloną głową ruszył na głównego napastnika „Huraganu”. Miał przy tym tak groźną minę, że jego przeciwnik zawahał się i ten moment wykorzystał Pilot. Wybił piłkę, którą na lewym skrzydle przechwycił Szeplen i pognał z nią pod pole karne, gdzie oddał ją Wojtkowi, a ten bezbłędnie strzelił pierwszego gola.

Na boisku zapanowała cisza, ale kibice z Głuszycy zaraz ochłonęli i zaczęli gwizdać. Nie wiem, czy na nas, czy na swoich. Niestety, drugą akcję „Huragan”, uskrzydlony upokorzeniem przeprowadził błyskawicznie i choć Mikołaj rzucił się do piłki, zrobił to o sekundę za późno.

Ryk radości poniósł się po miasteczku.

- Zmęczcie ich! - krzyknąłem do swoich podopiecznych.

W czasie treningów dużo im mówiłem, jak ogromne znaczenie w czasie gry ma psychologia. W takiej sytuacji jak ta, zawodnicy „Huraganu”, odzyskawszy wiarę w swoje siły, przeprowadzali indywidualne rajdy na bramkę Mikołaja. Dlatego Pilot i Marysia mieli bronić dostępu do pola karnego, a wspomagali ich w tym Szeplen i Olga, których zadaniem było wyprowadzenie ewentualnego kontrataku. Pierwszą linią obrony i tym, kto miał mieszać szyki atakujących, był Wojtek.

Kapitan „Tornada” był zły, ale wypełnił moje zalecenie. Przez następne dziesięć minut „Huragan” atakował i jego akcje kończyły się autami, niecelnymi strzałami i raz naszym kontratakiem. Niestety, strzał Wojtka został obroniony. Lecz tym, co sprawiało mi największą radość, był widok szczęśliwego Pilota. Grał jakby u stóp urosły mu skrzydła. Wywracał się, potykał, był niekiedy odpychany przez przeciwników, ale nie ustępował, walczył do końca. Doprowadzał tym napastników drużyny z Głuszycy do białej gorączki. Cieszyła mnie też lepsza kondycja mojej ekipy. Byli zmęczeni, ale nie tak jak ci z „Huraganu”.

Pierwsza połowa zakończyła się wynikiem dwa do jednego dla „Huraganu”.

- Na początku zmienimy ustawienie - pouczałem moje „Tornado” w czasie przerwy. - Oni będą chcieli od razu po wznowieniu gry, ze świeżymi siłami, zaatakować i zwiększyć dystans bramkowy. Wciągniecie ich w pułapkę ...

Zawodnicy słuchali mnie z szeroko otwartymi oczami, a najszerzej miał otwarte Pilot. To na nim miała spoczywać duża odpowiedzialność.

Dziesięć minut odpoczynku minęło bardzo szybko. Sędzia odgwizdał początek drugiej połowy. Tak jak przewidywałem, „Huragan” całą swoją siłą natarł na nasze pozycje. Widocznie lekcja, jakiej im udzieliliśmy w czasie pierwszej połowy, nie poszła na marne i teraz próbowali grać podaniami. W środkowej części boiska Pilot i Olga dwoili się i troili. W tym czasie Wojtek, Szeplen i Marysia próbowali blokować przenikających pod naszą bramkę przeciwników. Wreszcie Pilot został ominięty. Chłopak odbiegł do bocznej linii boiska. Na napastnika z piłką natarł Szeplen. Był genialny w odbieraniu piłek. Później, na ogół, biegnąc z futbolówką tracił nad nią kontrolę, ale właśnie dlatego w połowie boiska wystawiłem Pilota. Szeplen podał do niego, na czystą pozycję.

Tego nikt z „Huraganu” się nie spodziewał. Przecież w takiej sytuacji na boisku nie oddaje się piłki okularnikowi, który biegnąc potyka się! Chłopcy z Głuszycy, łącznie z bramkarzem runęli w kierunku Pilota. Ten nerwowo rozglądał się i niezdarnie biegł z piłką. Wtedy Wojtek ruszył jak wystrzelony z armaty. Sprintem przebiegł za plecami zawodników „Huraganu” i w tym momencie Pilot mocno kopnął piłkę w kierunku bramki „Huraganu”. Bramkarz uśmiechnął się szczęśliwy, że zaraz złapie piłkę i po chwili zrozumiał swój błąd, że wyszedł zbyt daleko za pole karne. Przed nim przemknął Wojtek, przejął piłkę, pobiegł wzdłuż linii autowej i pod ostrym kątem strzelił gola do pustej bramki.

Mieszkańcy Jagódki szaleli. Teraz ich dzieciaki nawet mogły przegrać mecz, ważne, że wykonały taką akcję! Po stronie gospodarzy na trybunach ciszę przerywały gwizdy i okrzyki, kiedy chłopcy z „Huraganu” zaczęli się kłócić. Sędzia przerwał mecz na pół minuty.

- To było świetne podanie - Wojtek poklepał Pilota po ramieniu.

Buty, maska ochronna czy inna nagroda nie były warte tyle, ile ta jedna pochwała. Pilot wierzchem dłoni wytarł spocone czoło i jego usta ułożyły się do uśmiechu, nieśmiałego i niepewnego. Wojtek zauważył zmianę, jaka zaszła u Pilota po tej jednej pochlebnej opinii. Miałem nadzieję, że właśnie w tym momencie dotarło do niego to, co od naszego pierwszego spotkania próbowałem mu wytłumaczyć.

Po przerwie wróciliśmy do starego ustawienia i znowu ataki „Huraganu” rozbijały się o mur naszej obrony. Mikołaj obronił dwa strzały. Olga raz spudłowała, a dwa strzały Wojtka zostały obronione. To było koszmarne i emocjonujące dwadzieścia minut. Z jednej strony widziałem, jak wiele trudu wymagała ta gra od „Tornada”, z drugiej widziałem determinację i bezsilność „Huraganu”. Zmęczenie dawało się obu stronom we znaki. Każdy błąd mógł oznaczać przegraną, bo ciosu, jakim byłaby kolejna, strzelona nam bramka, dzieciaki by nie zniosły. Nawet się po cichu cieszyłem, że nie udało im się łatwo strzelić kolejnego gola, bo euforia wygranej też byłaby dla nich zgubna.

Mecz zakończył się remisem i cała Jagódka wracała do domów ze śpiewem na ustach. Hymnem na moją cześć była stara pieśń „O mój rozmarynie, rozwijaj się ... ”.

Kiedy dotarliśmy do osady, wszyscy w doskonałych humorach wracali do domów. Przy boisku czekał na nas Sidło. Stał podparty jakby chciał wszcząć awanturę. Pilot uszczęśliwiony swoimi osiągnięciami w meczu podbiegł do niego i rzucił mu się na szyję.

- Tato! - krzyczał. - Pomogłem Wojtkowi strzelić gola! Pan Paweł kupił mi takie fajne buty i specjalną maskę do ochrony okularów! Na początku wszyscy się ze mnie śmiali, ale ... - szczebiotał i buzia mu się nie zamykała.

Emocje aż go rozsadzały i zdawało się, że chce wykorzystać tę chwilę, kiedy tata skupił na nim swoją uwagę, żeby tylko udowodnić, że wcale nie był łamagą.

- Chłopak dobrze się spisał - powiedział do Sidły jeden z mieszkańców Jagódki, który był na meczu.

Kiedy Sidło to usłyszał, dumny pogłaskał syna po głowie. Pilot tylko przytulił się do brzucha taty i z oddaniem patrzył na jego twarz szczęśliwy z tego, że rodzic mógł być z niego dumny. Pewnie to szczęście było moim największym sukcesem tego dnia, o wiele większym niż remis „Tornada” Jagódka. Czekałem, co powie mi Sidło, ale ten widząc mój wzrok spuścił głowę, wziął Pilota za rękę i razem poszli do domu.

Szczęśliwy pożegnałem wszystkich, którzy jeszcze gratulowali mi trenerskiego powodzenia i chciałem pójść do Twardowskich. Zamarłem wchodząc na ich podwórko, bo stała tam terenówka Henry'ego.




ROZDZIAŁ CZTERNASTY


DON JUAN I CASANOVA * MIĘDZY LAMBDĄ A DELTĄ * ZASZYFROWANE PIERWIASTKI * ŚLEDZENIE „ANGLIKA” * STUDNIA W PUSTYM DOMU * UCIECZKA MARLONA


Po zabiegach rehabilitacyjnych wróciłem do „Cesarza” na obiad. Najpierw zaszedłem do naszego pokoju. Obudziłem Kusego, kazałem mu wstać, zadbać o wygląd i zejść do stołówki. Przy naszym stole siedzieli Klara, Basia, Danusia i Zdzisław.

- Dzień dobry państwu! - ukłoniłem się wszystkim. - Co dzisiaj jest na obiad?

- Ogórkowa, mielony i mizeria - odruchowo odpowiedział Zdzisław i zaraz spuścił wzrok zgromiony jednym spojrzeniem Klary.

Nalałem sobie talerz zupy.

- Pyszna - stwierdziłem po spróbowaniu pierwszej łyżki.

Panie patrzyły na to, jak łyżka wędruje do moich ust i pewnie bardzo chciały, żebym natychmiast zakrztusił się.

- Panie wolą milczeć czy porozmawiamy o nocnych wydarzeniach? - zapytałem.

- Porozmawiajmy - odezwał się Zdzisław wyraźnie zainteresowany jakimikolwiek informacjami na temat nocnych zajść w pokoju pań.

- Tak przy świadkach? - wyrwało się Basi.

- Przecież jest tylko jeden - Danusia zwróciła jej uwagę.

- Jestem prawie jak rodzina - zapewniał Zdzisław.

- Naprawdę to niepotrzebna dyskusja - Klara próbowała wstać.

- Lokówka - zrobiłem dłonią ruch przy skroni, jakbym chciał nakręcić sobie włosy. - Kto chciał użyczyć swojej farby mojemu przyjacielowi? - znacząco spojrzałem na panie.

Klara usiadła, a jej koleżanki spłoniły się.

- Wygadał się - syknęła Klara. - Nie znasz się na żartach - z wyrzutem powiedziała do Kusego, który właśnie dosiadł się do nas.

- Tylko drugie proszę - zwrócił się do kelnerki. - Zapewniam panie, że doskonale znam się na żartach i z przyjemnością to paniom udowodnię. Przy innej okazji. Dziękuję, kochana - to ostatnie było do dziewczyny, która przyniosła mu talerz z parującym daniem. - Wpierw wyjaśnijmy sobie pewne nieporozumienie - Kusy zerknął na mnie.

- Chyba jeszcze nie zasłużyły na całą prawdę - odpowiedziałem.

- Nie, masz rację - przytaknął z chytrym uśmieszkiem. Trzy panie były wściekłe. Spodziewały się jakichś sensacji i znowu stanęły w obliczu tajemnicy.

- Jesteście moimi idolami - Zdzisław z niedowierzaniem kręcił głową. - Potraficie zrobić z kobietami wszystko.

- Na studiach nazywali nas „Duetem Sympatycznym” - Kusy na poczekaniu fantazjował. - On - wskazał na mnie - był Don Juanem, recytował dziewczynom wiersze, kompilował poematy różnych twórców i sprzedawał je kolegom, by wysyłali je swoim narzeczonym. Na mnie mówiono Casanova, ale nie widzę powodu, żeby się z tego tłumaczyć.

- To wy razem studiowaliście? - Klara bacznie nam się przyglądała.

- Tak, tyle że ja rzuciłem studia - dalej opowiadał Kusy. - Tułałem się po świecie, chciałem być jak „toczący się kamień, który nie porasta mchem”.

- Byłeś hippisem? - zdziwiłem się.

- Bikiniarzem - Zdzisław próbował mnie poprawić.

- Nie znacie zespołu „The Rolling Stones”? - Kusy zapytał z niedowierzaniem. - Ciebie, Tomaszu, rozumiem, bo ty zawsze wolałeś operę.

Nie wiem, co wstąpiło w Kusego, ale zaczął snuć różne, zupełnie wariackie opowieści, w które nasze panie początkowo nawet pewnie wierzyły, ale w końcu połapały się, że to tylko żarty. Wstały od stołu obrażone.

- Będziesz widziała się z Henrym? - zwróciłem się do Klary.

- Czemu cię to interesuje? - w tonie jej głosu wyczuwałem zaczepkę.

- Ma moją latarkę - rzucił Kusy przełykając ostatni kęs kotleta. Zdzisław zachichotał, chociaż nie do końca rozumiał dowcip.

- Czas, żebyśmy się spotkali u „Wiedźmy” - powiedziałem. Kusy i Klara patrzyli na mnie uważnie. - Tylko tyle. Powiedz mu to, kiedy się spotkacie.

Panie w milczeniu skinęły nam głowami i odeszły.

- Jesteście jajcarze - Zdzisław uśmiechał się - ale za tę „wiedźmę” to się obraziła.

- Ona wie, że to nie było o niej - odparłem. - Idziemy na kawę - powiedziałem do Kusego.

Zdzisław został w „Cesarzu”. Wolał oszczędzać pieniądze na wieczorki taneczne w „Białej Sali”. My zeszliśmy na główny deptak i znaleźliśmy wolny stolik pod wielkim parasolem.

- Rzuciłeś wyzwanie - powiedział Kusy, kiedy zajęliśmy miejsca. - Czujesz się tak pewnie?

Machinalnie przerzucał gazetę wziętą z wieszaka. W rzeczywistości lustrował otoczenie. Zamówiliśmy kawę i ciastka. Kusy pozwolił sobie jeszcze na whisky.

- Przyjaciel pięknej pani - tak określił Klarę - może się zdenerwować i zacząć działać gwałtownie.

- I wtedy może popełni błąd - wyraziłem nadzieję.

- Złapiemy jakiegoś okonka, a ty wiesz, że poluję na szczupaka.

- Dostaniesz go na tacy - uśmiechnąłem się. Wyjąłem notes z naszymi próbami złamania szyfru ze znaku.

- Pamiętasz to? - pokazałem Kusemu rysunek.

Kusy tylko kiwnął głową.

- Pod litery greckie podstawialiśmy różne znaczenia wyrazowe, próbowaliśmy układać klucz - wyjmowałem kolejne notatki.

- Tak, nawet nie było kiedy dobrze o tym pomyśleć.

Wyrwałem kartki z notesu, porwałem je na drobne kawałki i wrzuciłem do popielniczki. Wziąłem zapałki Kusego i spaliłem to wszystko.

- Kiedy leżałem w kąpieli i przyglądałem się maszynom, zobaczyłem tabliczki z ... - zawiesiłem głos.

- Z nazwą producenta? - zgadywał Kusy.

- Z wzorami chemicznymi. Czym zajmowała się wiedźma, jak nie mieszaniem eliksirów, wytwarzaniem eterów, czarami, chemią?

- No tak - przyznał Kusy.

Na czystej kartce jeszcze raz wypisałem nazwy liter greckich:


Lambda

Kappa

Beta

Kappa

Delta


W tych wyrazach powykreślałem wszystkie litery oprócz pierwszych dwóch:

La

Ka

Be

Ka

De


- Lakabekade - Kusy przeczytał wszystko jednym tchem. - Jakaś wiedźma w sercu Afryki mogła się tak nazywać.

- Mało pamiętam z chemii, ale wiem, że „Ka” oznacza potas, a „Be” beryl - powiedziałem.

- Przydałaby się tablica Mendelejewa - stwierdził Kusy.

Rozejrzał się, jakby coś takiego wieszano na ulicy niczym plakaty filmowe. Wstał i wyszedł z ogródka. Podszedł do nastolatek, które mogły być licealistkami. Początkowo były nieufne wobec obcego, ale w końcu przyjęły zaproszenie do naszego stolika. Prezentowały powszechny typ urody, jasne włosy, ostry makijaż, kolczyki, poprzecierane dżinsy i buty z dziwnie długimi czubami.

- Jedna z pań ma podręcznik do chemii - wyjaśnił mi Kusy. - Zgodziła nam się pożyczyć tę książkę. Duże lody dla pań i kawę - zwrócił się do kelnera. - Z Tomaszem wdaliśmy się w pewien spór z dziedziny chemii i dlatego wystąpiłem do pań z taką propozycją

Licealistki chichotały jak trzpiotki. Zapewne były nieprzyzwyczajone do takiego słownictwa i takiego traktowania. Mogły uważać, że chemia to tylko pretekst dla nas - podstarzałych podrywaczy. Z pewnością tak pomyślał Zdzisław, którego pełną niemego podziwu twarz ujrzałem w tłumie przechodniów. Dziewczyny, jak wynikało z wywiadu Kusego nosiły imiona Laura i Patrycja. Patrycja z plecaka wyjęła tak pożądane przez nas w tej chwili wydawnictwo.

- Mało używany - Kusy oddał mi podręcznik.

- Nie lubię chemii - odpowiedziała właścicielka książki.

Spisując potrzebne mi informacje z tablicy pierwiastków słuchałem rozmowy Kusego z licealistkami. Panny miały ogromne ambicje i potrzeby. Jakże były różne od młodzieży z lat mojej młodości. Kusy bez trudu znajdował z nimi wspólny język i ze swobodą prowadził konwersację. Po kilku minutach oddałem książkę i siedziałem zasępiony. Licealistki stwierdziły, że muszą wracać do domu, podziękowały za poczęstunek i pomachały nam na pożegnanie. Pewnie pierwszy i ostatni raz w życiu spotkały takich dziwaków jak my.

- Czego się dowiedziałeś? - zapytał Kusy.

- Oto pierwiastki, jakie dopasowałem do skrótów z dopisaną ich liczbą atomową - pokazałem mu notatkę:



La - Lantan - 57

Ka - Potas - 19

Be - Beryl - 4

Ka - Potas - 19

Dy - Dysproz - 66


- Ten ostatni pierwiastek - Kusy zwrócił mi uwagę. - Nie ma nic zaczynającego się na sylabę „de”?

- Dysproz pasuje do całej układanki - potwierdziłem.

- Jakiej?

- Miałeś szczęście, że wybrałeś tę pannę, z tym podręcznikiem. Były tam krótkie charakterystyki tych pierwiastków i ich zastosowanie.

Kusy nie odpowiedział, tylko popił drobny łyk whisky i zapalił cygaretkę.

- Zacznę od tego z najniższą liczbą atomową, od berylu - poprawiłem okulary i czytałem z notatek. - Jego opary są trujące, a metaliczny beryl jest stosowany w technice jądrowej do wytwarzania okienek przepuszczających promieniowanie X oraz budowy osłon pochłaniających strumienie neutronów. Beryl to lekki metal o wysokiej temperaturze topnienia i dużej wytrzymałości mechanicznej. Wykorzystuje się go do budowy samolotów, rakiet i pojazdów kosmicznych.

- Brzmi intrygująco - Kusy wypuścił kłąb dymu.

- Potas, gwałtownie reaguje z wodą wydzielając z niej wodór. Wodorotlenek potasu jest stosowany jako czynnik chłodzący w elektrowniach atomowych.

- Coraz ciekawiej - Kusy trwał w bezruchu.

- Lantan jest składnikiem stopów metali i jest stosowany do produkcji szkieł soczewek o dużej rozdzielczości.

- Jedyny, jak dotychczas w tym towarzystwie, którego zastosowanie nie brzmi groźnie.

- Takie soczewki są wbudowywane do laserów.

- Aha. A ten ostatni?

- Dysproz łatwo tworzy związki ferromagnetyczne. Jest elementem konstrukcyjnym prętów sterujących w reaktorach atomowych oraz osłon przed neutronami, bo jego izotopy pochłaniają je.

Kusy jednym haustem wypił whisky.

- Mamy już cały reaktor atomowy? - zapytał. - W tej skrytce miało być coś zupełnie innego.


***

Serce mi szybciej zabiło. Co mogła oznaczać obecność tego fałszywego Anglika na podwórzu gospodarstwa Twardowskich? Tylko jedno, że wysłannik Marlona postanowił zmusić Twardowskiego do mówienia. Na szczęście Twardowscy nie mieli psa pilnującego obejścia i mogłem bez przeszkód zakraść się pod okno kuchni. Ostrożnie zajrzałem do środka. W pomieszczeniu byli Henry i Twardowski. Obaj stali i spokojnie rozmawiali. W tle, tuż za framugą drzwi prowadzących do pokoju, w którym jedliśmy wczoraj kolację, stała Pola. Widziałem, że była gotowa zareagować, gdyby działo się coś złego. Henry właśnie podał rękę staruszkowi i żegnał się. Ruszyli do wyjścia na ganek. Wycofałem się za róg budynku.

- To będzie pan mi mógł pomóc w środę, pojutrze? - dopytywał się Henry.

- Tak, ale mówiłem panu, że każdy wie, gdzie to jest - usłyszałem głos Twardowskiego. - Sąsiad, Burczyk się nazywa, jest młodszy, to bez trudu pana tam zaprowadzi.

- Moim samochodem dojedziemy w każde miejsce.

- Ale Straż Leśna wlepi panu mandat za wjazd do lasu.

- Macie bardzo sprawnych strażników. Już jeden wlepił mi mandat. Słyszałem, że tutaj jest jakiś nowy ...

- Jest - ostrożnie przyznał Twardowski.

- Taki gorliwy w pracy?

- Jeszcze żadnego kłusownika nie postawił przed sądem.

Henry tylko roześmiał się. Powiedział „do widzenia”, trzasnęły drzwiczki jego auta i rozległ się szum pracującego silnika. Położyłem się za krzakami malin obrastającymi tę ścianę domu.

Terenówka wyjechała na drogę i zamiast do osady skręciła w kierunku lasu. Wstawałem, gdy usłyszałem za sobą szelest ubrania. Obróciłem się i poczułem charakterystyczny zapach broni, smarów, metalu i prochu. Pola stała wyprostowana i mierzyła do mnie z pistoletu.

- To ty? - rozpoznała mnie. - To ty zaglądałeś przez okno w kuchni?

- Tak. Może to schowasz?

Posłusznie wsunęła pistolet do kabury ukrytej pod luźnym swetrem.

- Czego tu szukałeś? - zapytała.

- Chciałem się umówić na jutro.

- Ty dalej swoje - westchnęła. - Chodźmy do taty.

Twardowski wciąż stał na ganku wsłuchany w szmer naszej rozmowy.

- To wy? - ucieszył się na nasz widok. - Jaki wynik meczu?

- Remis, dwa do dwóch - odpowiedziałem z uśmiechem.

- Zuch! - Twardowski poklepał mnie po ramieniu.

- To dzieciaki były zuchami - odparłem. - Kim był ten człowiek?

- To jakiś Anglik polskiego pochodzenia. Szukał przewodnika po lasach, bo słyszał, że jest tu rewir, w którym polują cudzoziemcy.

- Czy ... - zacząłem pytanie.

- Pamiętam - Twardowski uśmiechnął się. - Jutro przyjdę, około siódmej. Może być?

- Tak.

Uścisnąłem dłoń mężczyzny i skinąłem głową Poli, która cały czas czujnie spoglądała w otaczający nas mrok.

Wróciłem do siebie, przebrałem się w mundur, wyprowadziłem quada i pojechał do lasu. W nocy wyglądał upiornie. Drzewa wyłaniały się w świetle reflektora jak duchy. Co jakiś czas przystawałem i wyłączałem silnik swojego pojazdu nasłuchując, czy gdzieś nie jedzie terenówka lub traktor. Wypatrywałem świateł i śladów pokazujących, gdzie auto Henry'ego zjechało z głównego, kamienistego szlaku.

Dojechałem do leśnego, błotnistego szlaku, gdzie nie było widać odcisków opon auta Henry'ego. Pewnie zjechał w którąś z bocznych, także wyłożonych tłuczniem dróg.

Odnalazłem drogę prowadzącą pod górę i wpatrywałem się w ekranik telefonu komórkowego czekając, kiedy znajdę się w zasięgu jakiejś stacji przekaźnikowej. Kiedy tylko przy symbolu antenki pojawiły się trzy kreski, otrzymałem wiadomość tekstową od szefa. Była bardzo lakoniczna: „Natychmiast zadzwoń”.

Znalazłem dobre miejsce na ukrycie pojazdu, potem sam wygodnie usiadłem na pniu. Okryłem się peleryną przeciwdeszczową, by świecący się telefon nie zdradził mojej pozycji w mroku i zadzwoniłem do pana Tomasza.

- Nareszcie! - to pierwsze co powiedział. - Co ty robiłeś, że tak długo nie dzwoniłeś?

- W tych górach nie wszędzie jest zasięg - tłumaczyłem się.

- Wy młodzi zawsze chcecie być w zasięgu, w sieci ... - oczami wyobraźni widziałem jak szef z dezaprobatą kręci głową - cały czas za czymś gonicie.

Następnie pan Tomasz opowiedział mi o tym, co wspólnie z Kusym wydedukowali, jakie mieli przygody za sprawą Henry'ego. Zrewanżowałem mu się relacją z moich poczynań.

- Musimy przyjechać na czas, żebyśmy z wami poszli do lasu - pan Tomasz podjął decyzję.

- Lepiej nie - radziłem. - Twardowski może stać się nagle nieufny. Ze względu na obecność w tym rejonie Henry'ego uważam, że powinienem pójść z nim w teren, zobaczyć, gdzie jest „Hexe Kessel” i niech Pola wywiezie stąd rodziców. Gdybym się nie zgłosił do pana w południe, niech pan szuka mojej gajówki, a tam informacji, jaką zostawię za Panem Samochodzikiem.

- „Za Panem Samochodzikiem”? - szef powtórzył moje ostatnie słowa. - To jakiś szyfr?

- Tak, do zobaczenia - szybko wyłączyłem się i rzuciłem się na ziemię.

Ostrożnie uniosłem skraj peleryny, by ujrzeć toczący się z włączonymi światłami mijania samochód Henry'ego. Dzięki światłom kontrolek w kabinie widziałem jego twarz skupioną na wyboistej drodze przed nim. Jechał z góry, zaledwie kilkanaście metrów ode mnie. Cieszyłem się, że okryłem quada siatką maskującą i nawet odrobina światła nie odbijała się od jego elementów odblaskowych i blach.

Henry zjechał do głównej drogi i przyspieszył. Wyraźnie postanowił wrócić na nocleg. Na wszelki wypadek odczekałem jeszcze godzinę. W lesie panowała cisza przerywana tylko ponurymi pohukiwaniami sowy, szelestami wśród gałęzi. Nawet gwiazdy na bezchmurnym niebie zdawały się słabiej świecić nad tymi ponurymi górami.

Wreszcie uruchomiłem quada i zjechałem na drogę, którą przejechał Henry. Wyraźnie widziałem jego ślady i nimi się kierowałem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy przejechałem pod szczytem Jaworka. Zerknąłem na kompas. Jechałem w kierunku Moszny i wkrótce stanąłem przed opuszczonym domostwem, w którym Henry spotkał się pierwszy raz z Burczykiem i Sidłą. Dom stał pusty i cichy, jak mityczny potwór spoglądając na mnie swoimi czarnymi oczodołami okien wyróżniających się na tle szarości ścian.

Po śladach butów rozpoznałem, że Henry tu wysiadł z auta i poszedł w kierunku budynku. Wziąłem latarkę i poszedłem jego tropem. Wszedł do piwnicy i oglądał studnię. Mokre, brudne od błota odciski zawracały do wyjścia. Kiedy tak patrzyłem w wykutą w skale cembrowinę i rozpływający się w ciemnościach promień światła, coś sobie przypomniałem.

- Der Brunnen - głośno powtórzyłem niemieckie słówko.

Z raportówki wyjąłem mapę. Przyłożyłem do niej linijkę, raz i drugi. Ołówkiem wykreśliłem dwie proste przecinające się idealnie w punkcie, w którym się znajdowałem. Wsiadłem na quada i pojechałem na zachód i znalazłem źródełko bijące ze skał, wypływające wątłym strumieniem, który szybko na stromym zboczu nabierał prędkości.

Około trzeciej nad ranem wróciłem do gajówki. Wpierw przygotowałem informację dla szefa i ukryłem ją. Potem ogoliłem się i ułożyłem się do snu.

Budzik w telefonie zabrzęczał o szóstej. W pierwszym odruchu, niewyspany, chciałem zrezygnować, dalej spać, ale wstałem. Zrobiłem sobie kawę i bardzo obfite śniadanie, a także kilka kanapek na drogę.

O siódmej do drzwi zastukał Twardowski. Kiedy mu otworzyłem, u podnóża schodków zobaczyłem też Polę. Byłem już ubrany. Pozostało mi wziąć plecak i ruszyć za Twardowskim i jego córką w góry. Staruszek utrzymywał równe tempo marszu, ale Pola przyspieszyła wymownie patrząc na mnie. Odeszliśmy kilkanaście metrów.

- Dziś rano przyszedł do nas Burczyk - powiedziała.

- Po co? - zaniepokoiłem się.

- W Jagódce nie ma zasięgu telefonów komórkowych, więc dzwoniono do niego. Przyszedł i powiedział, że muszę wracać do pracy, bo moja koleżanka Marlena wyjechała.

- To szyfr? - domyśliłem się. - To informacja od Piranii?

- Tak.

Z Kusym zdawaliśmy sobie sprawę, że nasze domysły to za mało, by jakakolwiek instytucja rządowa uwierzyła w nasze przypuszczenia, że hitlerowcy w Górach Sowich chcieli wybudować elektrownię atomową. Jakie mieliśmy dowody? Czytałem relacje, że w rejonie Wielkiej Sowy po wojnie stacjonował batalion rosyjskich saperów, którzy wynosili stamtąd ołowiane pojemniki oznakowane symbolami świadczącymi o radioaktywnym ładunku. Mogłem jedynie powiadomić Piranię i natychmiast do niego zadzwoniłem.

- Panie Tomaszu, Marlon przyjechał, jest w Polsce - powiedział policjant. - Nieważne, co znajdziecie w tych górach, ale kiedy tylko namierzycie to miejsce, natychmiast nas wezwijcie. Rozumie pan? Żadnych samodzielnych, pochopnych akcji, bo Marlon zje was jak przystawkę do sutego obiadu. On się nigdy nie patyczkuje, a tak mamy szansę dobrać mu się do skóry. Zrobi pan to, o co proszę?

- Oczywiście. Powiadomiliście Polę?

- Tak, wysłaliśmy jej wiadomość. Kontrolujemy sytuację i mam jeszcze swojego konia trojańskiego.

- Jakiego? - zdziwiłem się. - Co pan kombinuje?

- Panie Tomaszu, proszę się uspokoić. Wszystko będzie w porządku. Niech pan powiadomi Pawła. Do zobaczenia!

Łatwo było powiedzieć. Paweł nie odpowiadał na moje kolejne telefony. Cały czas kobiecy głos z automatycznej sekretarki informował mnie, że połączenie jest niemożliwe.

To co czuliśmy można przyrównać do stanu umysłu przed egzaminem. Wiedza, domysły, lęk, napięcie tworzą mieszankę uczuć, w której człowiek zdolny jest jedynie do porozumiewania się półsłówkami, reaguje śmiechem lub wykonuje nerwowe ruchy. Tak i my się czuliśmy. Informacja o przyjeździe Marlona do Polski bardzo nas zaniepokoiła, bo oznaczała, że zbliża się czas decydującej rozgrywki, a może Henry był bliżej rozwiązania zagadki niż my?

Chodziliśmy po Szczawnie, przysiadaliśmy na ławkach, by po chwili maszerować dalej. Tak, oczekując na telefon od Pawła, spędziliśmy czas do kolacji. Przy wieczornym posiłku znowu wszyscy spotkaliśmy się przy stole. Zauważyłem, że Klara była dziwnie zamyślona.

- Co słychać u angielskiego lorda? - widocznie Kusy też spostrzegł jej zachowanie.

- Odpoczywa - odparła Klara.

- Widziałaś się z nim? - zapytałem.

- Tak. Przekazałam mu twoje słowa. Roześmiał się i nazwał cię dziwakiem, z czym w zupełności się zgadzam. Kazał wam oddać to - z torebki wyjęła latarkę Kusego.

- Czy mogłabyś nam wyjaśnić jedną rzecz? - poprosiłem.

- Naturalnie - Klara zrobiła słodką minę, a reszta towarzystwa w napięciu oczekiwała dalszego ciągu rozmowy.

- Jak to się stało, że zamknęliście nas w podziemiach zamku Książ? - Tomaszu, nie wiem o czym mówisz.

- Ty stałaś na czatach, potem Henry podobno usłyszał twój krzyk, wybiegł z podziemi zostawiając nas samych w ciemnościach i zamknął drzwi wejściowe.

- Tak? - Klara roześmiała się.

- Tak - poważnie pokiwałem głową. - Na szczęście uwolniliśmy się, ale wiemy, że to nie był przypadek ...

- Nie wiem, o czym mówisz ...

- Klaro ... - nieoczekiwanie Kusy ujął ją za dłoń. - Czy już nie czas, żeby skończyć to wszystko?

- Co? - Klara wydawała się zdezorientowana.

- Tę grę - Kusy uśmiechnął się. - Henry zniknął. Zostawił cię, bo zajął się tą sprawą, która i nas zajmowała przez te wszystkie dni. Dlatego byliście na wycieczce w Osowce, tam gdzie i my. Dlatego pojechał za nami do Książa.

- Jesteście niepoważni - Klara wstała i gwałtownie wyrwała rękę z uścisku Kusego.

Basia i Danusia niczym straż przyboczna ruszyły za Klarą. Zdzisław, kompletnie zaskoczony przebiegiem wydarzeń, został przy stole.

My wróciliśmy do swojego pokoju, gdzie prawie o północy doczekałem się telefonu od Pawła. Po rozmowie z nim zasnąłem nieco spokojniejszy. Rano, przed szóstą obudził mnie dźwięk dzwonka telefonu.

- Halo? - szepnąłem zaspany.

- Tu Pirania! Niech pan powiadomi Pawła, że Marlon zwiał. Po prostu rozpłynął się. Zaczęło się!


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


TWARDOWSKI PROWADZI DO „WIEDŹMY” * TAJEMNICA LEONA TWARDOWSKIEGO * POŚCIG ZA „ANGLIKIEM” * POJAWIA SIĘ MARLON *

W SZTOLNI „HEXE”


Stwierdzenie „koleżanka Marlena wyjechała” mogło być tylko zaszyfrowaną wiadomością o wyjeździe Marlona. To oznaczało, że Henry był bliski zakończenia misji. Może chciał z Marlonem zmusić Twardowskiego do wskazania „Hexe Kessel”, a może sam wiedział, gdzie tego miejsca należy szukać. Tej nocy widziałem go przecież jeżdżącego po górach.

- Trzeba to szybko załatwić - zwróciłem się do Poli. - Może twój tata mógłby tylko wskazać mi tę kotlinę na mapie i zaraz byście stąd wyjechali?

- Rozmawiałam o tym z tatą - Pola z rezygnacją pokręciła głową. - Oczywiście nie wspominałam mu o Marlonie i całej reszcie. Odpowiedział, że musi tę sprawę doprowadzić do końca, osobiście.

Za sobą usłyszeliśmy kroki staruszka.

- Co tak spiskujecie? - zapytał Twardowski.

- Zastanawiałem się ... - zacząłem wywód, ale tata Poli przerwał mi.

- Nie powinieneś stawać na drodze tego co jest przeznaczeniem - powiedział kładąc mi dłoń na ramieniu. - Widocznie „Wiedźma” czekała właśnie na ciebie.

Więcej nic nie mówił. Szedł przodem zamyślony, a kierował się w stronę góry Moszny. Od wczoraj domyślałem się, że chodzi o tamtą okolicę, zwłaszcza kiedy zobaczyłem tam auto Henry'ego. To, że intrygowała go studnia w opuszczonym domu, wcale mnie nie dziwiło. Kiedy tak nad nią stałem, było dla mnie jasne, czym był znak wiszący na żyrandolu w Osnabrück. Był mapą.

Ktoś, kto by ją znalazł, miał odnaleźć „Hexe Kessel” - Kotlinę Wiedźmy, widoczną na zdjęciach. Następnie musiał poszukać północy oznaczonej na znaku szpicem u góry krzyża. Na lewo od punktu centralnego zaznaczono łzę, wskazówkę, że chodzi o źródło. Dwa krzyżyki były jak się domyślałem oznaczeniami kopalni, sztolni. Podobno wykonawcy robót w „Riese” zamaskowali część wydrążonych korytarzy, ale zostawili dwa, jak twierdzą niektórzy dla zmylenia chcących rozwiązać tajemnicę. Wystarczy poprowadzić proste linie, na północ z Osówki i na zachód z Rzeczki, a na ich skrzyżowaniu odszukać studnię. Ten znak na środku to litera „B”, jak „Der Brunnen” - po niemiecku studnia.

Symbol ten może też przypominać podwójne wejście i to pewnie gdzieś w pobliżu studni znajduje się zamaskowany początek tunelu, bo nie sądziłem, żeby chodziło o zejście do cembrowiny.

Zgodnie z moimi przeczuciami Twardowski prowadził nas w kierunku chałupy. Robił to z jakąś zadziwiającą determinacją. Kiedy patrzyłem na twarz Poli, widziałem jej strach. Sam czułem się niepewnie, bo nie wiedziałem, co się może wydarzyć. Po trzech godzinach marszu, nawet bez chwili wytchnienia dotarliśmy do pustego domu. Dopiero teraz Twardowski usiadł na stercie cegieł, tej samej, na której w czasie rozmowy z Henrym siedział Burczyk.

- Odpocznijcie chwilę - powiedział do nas Twardowski.

Wyjąłem z plecaka pelerynę, złożyłem ją w kostkę i ułożyłem na skamieniałym worku cementu. Pola z uśmiechem podziękowała mi za przygotowanie jej wygodnego siedzenia. Sam ukucnąłem. W tym czasie Twardowski nabił fajkę i wkrótce rozniósł się wokół nas aromatyczny obłok dymu.

- Pawle, jesteśmy na miejscu - oznajmił Twardowski rozglądając się po okolicy. - Chyba nadszedł czas, żebyś opowiedział mi, skąd znasz nazwę „Hexe Kessel”?

Rzeczywiście nadszedł czas na szczerą rozmowę, bo czułem, że staruszek chce nam opowiedzieć coś ważnego, osobistego. W takich momentach nie wypada kłamać czy mówić półprawdy.

- Jestem detektywem i muzealnikiem poszukującym zaginionych w czasie ostatniej wojny dzieł sztuki - wyjaśniałem. - Na tę nazwę natrafiłem jako na miejsce skrytki ze zrabowanymi przez hitlerowców zabytkami. To była wskazówka zostawiona przez jakiegoś SS-mana. Oprócz informacji o tej nazwie był też dziwny szkic i trzy zdjęcia „Hexe Kessel” podpisane przez Leona Hartmanna. Wykonano je przed wojną, w czasie prowadzonych tu prac i tuż po zakończeniu wojny.

- Pola ci mówiła, kim był Leo Hartmann?

- Mówiła, to był pana ojciec.

- Był tu jednym z leśniczych. Hitlerowcy zmusili go do współpracy. W tamtych czasach trudno było odmówić im czegokolwiek ...

- To zrozumiałe. Represje dotknęłyby także rodzinę.

- Tak. Specjalne komando budowało tam sztolnie - Twardowski obejrzał się za plecy na głęboką dolinę. - Tu miało być centralne urządzenie, coś ważnego i groźnego. Nazywano to „Hexe”, bo bano się jego mocy. Specjalnie na potrzeby tych prac stworzono komando więźniów. Nikt żywy nie miał prawa go opuścić, a ciała martwych wywożono nocą ciężarówkami. Po drugiej stronie góry zostały ślady po torach wąskotorówki, magazynach materiałów budowlanych. Kiedy zbliżał się koniec wojny, wielu jeńców zatrudniono do maskowania terenu. Dawniej dolina wyglądała inaczej. Zamknięto, zasypano wszelkie możliwe dojścia, zostawiając tylko jedno - Twardowski spojrzał na dom.

- Studnię?

- Nie. To co wam mówiłem, wiem od ojca. Również to, że na początku maja 1945 roku przyszedł do niego człowiek w mundurze oficera Wehrmachtu. Ukrywał się w tej okolicy z grupą Wehrwolfu. Ojciec miał aparat fotograficzny i często robił zdjęcia. Potrafił je sam wywołać. Ten oficer chciał, żeby ojciec zrobił zdjęcie kotliny. Groził, więc ojciec zrobił to, co mu tamten kazał. Ten żołnierz zabrał wszystkie fotografie kotliny oraz klisze i zniknął. Potem był spokój przez kilkanaście lat. Ojciec nadal pracował w leśnictwie i wtedy przyjechał jakiś mężczyzna, Niemiec. Mówił, że już tu był w czasie wojny, że wypoczywał w Szczawnie. Razem z ojcem wyszli do lasu, a mama wysłała mnie za nimi. Przyszli tu wieczorem. Siedziałem w krzakach i obserwowałem, jak przy świetle lampy naftowej i latarek kuli ścianę nad studnią. Kiedy otwór był dostatecznie duży, ten Niemiec stanął za plecami ojca i wyjął pistolet. Wymierzył w jego głowę. Krzyknąłem i ... - Twardowski potarł oczy, jakby chciał tym jednym gestem zmiażdżyć łzy - tamten się obejrzał. Wtedy tata rzucił się na niego, zaczęli się szarpać, bić ...

- I wtedy padł strzał - domyśliłem się.

Twardowski pokiwał głową. Pola słuchała opowieści swojego taty z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.

- Schowaliśmy go w tej dziurze - opowiadał Twardowski. - Ojciec przyniósł cement, zmieszaliśmy go z mchem, by nabrał ciemnej barwy, zrobiliśmy szalunki i przez kilkadziesiąt lat był spokój. Podobno to był człowiek, który szantażował ojca, że zdradzi, kim był przed zmianą nazwiska, że współpracował z hitlerowcami. Chciał zabrać to, co było w skrytce.

- Wy nie wchodziliście do środka?

- Nie, baliśmy się, że sztolnia jest zaminowana. Twardowski wstał i ruszył do wnętrza domu. Poszliśmy za nim.

- To było tu - staruszek wskazał na fragment ściany nad studnią. Wtedy za nami zachrzęścił gruz. Obejrzeliśmy się. W wejściu stał Henry i mierzył do nas z pistoletu.

- Nie ruszać się - rozkazał. - Możecie wjeżdżać! - rzucił do krótkofalówki trzymanej w drugiej dłoni.


Byłem podenerwowany telefonem od Piranii. Oczywiście próbowałem ostrzec Pawła, ale nadaremnie. Kiedy powiedziałem Kusemu co się stało, obaj spędziliśmy bezsenne godziny do rana. Kusy czytał pamiętnik niemieckiego oficera, a mnie denerwowała bezsilność i bezczynność. Miałem czekać na przyjazd Piranii i razem mieliśmy pojechać do Pawła i państwa Twardowskich.

Zeszliśmy na śniadanie. Przy stole byli obecni wszyscy, ale nikt się nie odzywał. Zauważyłem, że Klara nerwowo spogląda na zegarek, jakby na coś czekała. W pewnym momencie wstała, podziękowała za wspólny posiłek i ruszyła do wyjścia.

- Henry po nią przyjechał - szepnął Kusy. - Widziałem, jak z holu dawał znaki Klarze.

- Jedziemy za nimi - poderwałem się z krzesła.

Reszta towarzystwa patrzyła na nasze zachowanie z niepokojem. Nie zważając na to wybiegliśmy na podjazd przed „Cesarzem”. Terenówka Henry'ego właśnie zawracała i kierowała się do bramy. W środku oprócz Anglika byli Klara i Marlon.

- Do wozu! - krzyknąłem do Kusego.

Na ile nam starczyło sił pobiegliśmy do wehikułu. Jak na złość, silnik nie chciał od razu zapalić. Gdy wreszcie zawarczał, nie czekałem aż się nagrzeje, tylko mocno naciskając pedał gazu wyjechałem z parkingu.

- Ma zryw - Kusy ocenił walory wehikułu.

Kiedy dostałem się na drogę prowadzącą przez zachodnią część Szczawna, dwieście metrów przed nami zobaczyłem terenówkę. Przyspieszyłem i po chwili byłem już tuż za nimi.

- Zauważą cię - przypomniał mi Kusy.

- Dobrze, będą chcieli mnie zgubić i popełnią błąd - odpowiedziałem.

Na razie Henry prowadził spokojnie jadąc przez Szczawno i Wałbrzych. Kiedy zbliżaliśmy się do skrętu do Jedliny Zdrój nagle, bez włączania kierunkowskazu, skręcił w lewo na drogę w tamtym kierunku. Przejechał tuż przed maską wielkiej ciężarówki. Musiałem poczekać aż ona przejedzie i niestety wymuszając pierwszeństwo przy akompaniamencie klaksonów ruszyć jego śladem.

Wehikuł miał potężny silnik o mocy 550 koni mechanicznych, więc po chwili znowu byłem, ku zachwytowi Kusego, tuż za autem Henry'ego.

Na pustej szosie próbował zgubić mnie dzięki swej prędkości, ale to my mieliśmy pod maską silnik auta rajdowego. Wehikuł radośnie warczał, kiedy tylko mógł wykorzystać swą zwykle uśpioną moc.

- Nie ucieknie - cieszył się Kusy.

- Nie - jego radość i mnie się udzieliła.

Przejechaliśmy przez Jedlinę, Głuszycę i w tym miasteczku Henry znowu gwałtownie skręcił w lewo. Zdążyłem powtórzyć jego manewr. Znaleźliśmy się na pustej drodze prowadzącej w kierunku masywu Włodarza. Wąski pasek dziurawego asfaltu nie dawał mi szansy na wyprzedzenie uciekinierów, więc jechałem za nimi, a oni przyspieszali. Na prędkościomierzu wskazówka trwała przy stu dwudziestu kilometrach na godzinę. Była to niebezpieczna prędkość, nawet na dobrej nawierzchni, a co dopiero tu, gdzie w każdej chwili ktoś mógł nadjechać z przeciwka.

- Będzie cię chciał zgubić na leśnych duktach - stwierdził Kusy. - On ma terenówkę.

- Ja potężne resory - uśmiechnąłem się. - Zespół napędowy tej maszyny, jej zawieszenie pochodzi z auta, które brało udział w rajdzie Paryż-Dakar.

- Henry'ego czeka niemiła niespodzianka - ucieszył się Kusy.

Pędem przemknęliśmy między jakimiś zabudowaniami przeganiając z drogi kury, które umykały trzepocząc skrzydłami. Asfalt nagle się skończył i zaczęła się nawierzchnia szutrowa.

Spod kół pojazdu Henry'ego trysnęły fontanny drobnych kamieni. Siedząc za kierownicą wehikułu specjalnie nie odczułem zmiany warunków jazdy. Nie trzęsło nami, a nawet pod górkę silnik pracował równomiernie.

Szuter zastąpiła pożłobiona koleinami leśna droga. Terenówka zakopywała się i ślizgała w piachu, bryzgała błotem wyjeżdżając z kałuż, kołysała się na boki. Wehikuł zdawał się sunąć przez ten niesprzyjający teren jak wąż. Ani na chwilę nie przystawał, nie miał zadyszki, lecz uparcie sunął za uciekinierami.

Uratował ich przypadek. Pochwalam młodych ludzi jeżdżących na rowerach, bo jest to sport i zdrowy dla środowiska sposób przemieszczania się, ale nie lubię, gdy młodzi ludzie zapominają o odpowiedzialności. Nagle, z bocznej ścieżki, prosto pod maskę wehikułu wyjechał młodzieniec na bicyklu zaprojektowanym specjalnie dojazdy po górach. Ów młodzian założył na uszy słuchawki i zapewne słuchał muzyki z jakiegoś elektronicznego urządzenia. Gwałtownie hamowałem i odruchowo skręciłem w prawo, w krzaki leszczyn. Wehikuł rozpędzony wjechał na młode drzewka taranując je. Kusy rozpaczliwie zaparł się, by nie uderzyć głową o przednią szybę.

Rowerzysta odjechał w dół ścieżki pokazując nam w uśmiechu wyszczerzone zęby. Niestety, auto Henry'ego też zniknęło nam z oczu. Kiedy wróciłem na drogę, nie było po nim śladu. Leśny dukt po dwustu metrach dojeżdżał do około kilometrowego odcinka asfaltu ułożonego w lesie. Henry mógł pojechać w lewo lub w prawo i zjechać w las na dowolnej krzyżówce.

- Gdzie mieszka Paweł? - Kusy sięgnął do mapy w schowku.

- Chyba w tej osadzie - pokazałem na mapie punkt oznaczony napisem: „Jagódka”.

Kusy pilotował mnie przez las, aż dojechaliśmy do małej osady, gdzie dwóch chłopców kopało do siebie kamyki.

- Witaj, młody człowieku - zatrzymałem się koło nich i zagadnąłem tego, który akurat był po mojej stronie wehikułu. - Nie wiesz, gdzie mieszka Paweł Daniec?

- Nasz tlenel? - wyseplenił chłopiec.

- Kto? - w pierwszej chwili nie zrozumiałem odpowiedzi.

- Trener - podpowiedział mi Kusy.

- Trener czego? - zdziwiłem się.

- Piłki nosznej - chłopiec uśmiechnął się. - Zlemiszowaliszmy z „Hulaganem” Głuszyca.

- Pan Paweł mieszka w takim małym drewnianym domku - do rozmowy wtrącił się drugi chłopiec, w okularach, w nowych adidasach na nogach. - Panowie minęli tę gajówkę jadąc tu.

- Dziękuję! - uśmiechnąłem się.

Zawróciłem na boisku i pojechałem z powrotem do lasu.

- Kiedy on miał czas na prowadzenie drużyny piłkarskiej? - głośno się zastanawiałem.

- Ważne, że zremisowali - odezwał się Kusy. - Mam wrażenie, że bez Pawła przegraliby.

Zatrzymaliśmy się przed niewielkim, drewnianym domkiem na leśnej polanie niedaleko drogi. W szopie widziałem dziwny motocykl na czterech kołach. Drzwi chaty nie były zamknięte. Weszliśmy do środka.

- Czysto jak na mieszkanie kawalera - Kusy ocenił panujący w środku porządek.

- Wskazówka będzie za Panem Samochodzikiem - powtarzałem sobie słowa Pawła z ostatniej rozmowy telefonicznej. - Gdzie? Za mną? - odruchowo obejrzałem się.

- To proste - Kusy podszedł do kominka i zwrócił się do mnie pokazując mi ułamek lustra. - To jesteś ty, a to wskazówka - niczym sztukmistrz na scenie cyrku wyjął zza lusterka kartkę papieru.

To była kalka techniczna z wyrysowanym znakiem będącym kluczem do skrytki, tyle że proste linie były rozciągnięte. Jedynym podpisanym punktem geograficznym był szczyt góry z podaną wysokością. Na stole leżała mapa okolic. Rozłożyłem ją i przyłożyłem do niej kalkę. Bez trudu odszukałem szczyt góry z identyczną wysokością jak ta na szkicu Pawła.

- To okolice Mosznej - stwierdziłem.

- Cwaniak - Kusy pokazał na krzyżyki na kalce idealnie pokrywające się z pozycją sztolni w Rzeczce i Osowce oraz źródło jakiegoś bezimiennego strumienia. - Ten medalion był jednak mapą. Może „Wiedźma” nie ma nic wspólnego z tymi wszystkimi pierwiastkami i szyframi?

- Trafimy w to miejsce? - pokazałem na mapę.

- Jasne - Kusy pokiwał głową. Wsiedliśmy do wehikułu i znowu Kusy był moim pilotem. - Ciekawi mnie, jak wejdziemy do kompleksu „Hexe”? - odezwał się po chwili.

- Co masz na myśli?

- Ten Andreas pisał, że wyjeżdża po zakończeniu prac, a było to przed ponownym przyjazdem w marcu 1945 roku. Paweł mówił, że zdjęcia tego Leona Hartmanna przedstawiają kolejne fazy budowy w sztolni. Po wojnie wjazdu do obiektu nie było, a chyba nie będziemy przekopywać się przez tony ziemi?

- Myślisz o jakimś wyjściu ewakuacyjnym?

- Tak, musiało takie być, jeżeli „Hexe” była tak ważna i niebezpieczna. Czy zwróciłeś uwagę, ile miejsca autor wspomnień poświęca zabiegom leczniczym w Szczawnie?

- Masz rację - przyznałem. - Uderzył mnie tak dokładny opis bazy noclegowej i nawet obliczenia, ile osób można zakwaterować w uzdrowisku ... Chciał, żeby obsługa „Hexe” mieszkała w Szczawnie!

Kusy tylko pokiwał głową.

Po kilkunastu minutach dojechaliśmy pod jakiś opuszczony dom, przed którym stała terenówka Henry'ego, a po chwili z wnętrza budowli wyszedł do nas Paweł.


***

Silnik auta zamilkł, dwa razy trzasnęły drzwiczki i dołączyli do nas Marlon w beżowym garniturze i jakaś kobieta. Pola na ich widok zmartwiała. Kobietę towarzyszącą Marlonowi pamiętałem jako pasażerkę tego fałszywego Anglika, kiedy wlepiałem mu mandat na Chełmcu i jak chwilę później atakowała mnie za niewłaściwe traktowanie obcokrajowców.

- Jak miło cię znowu widzieć - Marlon zwrócił się do Poli. - A to jest syn poczciwego Leona Hartmanna, który zabił pewnego biednego człowieka. I ty, Pawle ... - smutno pokiwał głową patrząc na mnie. - Dotarliśmy w to samo miejsce w tym samym czasie. To gdzie jest wejście? - zapytał Twardowskiego.

- Nie wiem - hardo odparł staruszek.

Marlon zrobił niezadowoloną minę. Wziął od Henry'ego jego pistolet. Anglik podszedł do nas. Zrewidował mnie, znalazł moją broń służbową, wsadził ją sobie za pasek, mój plecak rzucił w odległy kąt. Pola swój pistolet miała w kaburze na pasku, pod swetrem i też go straciła. Henry bezceremonialnie chwycił policjantkę za włosy i pociągnął w kierunku studni.

- To nie jest dobry czas na bohaterstwo - Marlon uśmiechnął się złowieszczo.

- Tu! - sam wskazałem miejsce na ścianie.

- Tak? - Marlon patrzył na Twardowskiego chcąc się upewnić, czy mówię prawdę.

Staruszek kiwnął głową. Henry puścił Polę, która podbiegła do taty i przytuliła się do niego.

- Chyba mamy gości - stwierdził Marlon wsłuchując się w ryk silnika nadjeżdżającego samochodu. - Pawle, przywitasz panów i zaprosisz ich do środka.

- Co zrobicie z nimi wszystkimi? - zapytała kobieta, która towarzyszyła Marlonowi i Henry'emu.

- Zostawimy ich tu, żywych - zapewniał ją Marlon. - Pawle, wiesz co masz powiedzieć?

- Tak - mruknąłem.

Wyszedłem przed dom i patrzyłem, jak zbliża się wehikuł z panem Tomaszem i Kusym w środku.

- Dzień dobry! - przywitałem ich. - Mamy kłopot.

- Oni są w środku? - upewniał się pan Tomasz.

- Tak. Są uzbrojeni ...

- Klara jest z nimi? - przerwał mi szef.

- Kobieta, która kłóciła się z tobą na szczycie Chełmca - wyjaśnił mi Kusy.

- Tak jest z nimi.

Pan Tomasz odetchnął z ulgą.

- Chodźmy pogadać z draniami - powiedział robiąc głęboki wdech.

Pan Tomasz pierwszy wszedł do piwnicy, za nim Kusy i na końcu ja. Henry i Marlon stali z wyciągniętymi pistoletami i mierzyli do nas. Ucieszyło mnie to, że Henry'emu wyraźnie spodobała się moja broń.

- Pan Samochodzik i Kusy! - Marlon udawał ucieszonego. - Sławny detektyw i kasiarz działający ramię w ramię. Wszystkich mam w garści. Proszę spocząć tam pod ścianą - wskazał nam miejsce. - Paweł zajmie się kuciem ściany w miejscu, które był łaskaw wskazać, a ty, Klaro, przyniesiesz kilof z samochodu.

Kobieta posłusznie ruszyła do wyjścia.

- Czym ciebie kupili? - zapytał ją pan Tomasz.

- Czy muszę do końca życia jeździć na wczasy do sanatorium? Chciałabym zwiedzać świat.

- Piękne marzenie - Marlon uśmiechnął się.

Z kieszeni marynarki wyjął cygaro i zapalił je. Klara przyniosła kilof, a ja zdjąłem bluzę i zacząłem tłuc w cementową ścianę.

- Może powie nam pan, czym była „Wiedźma”? - pan Tomasz zapytał Marlona.

- Był to jeden z najtajniejszych projektów broni nadzorowany przez SS - odpowiedział Marlon. - Tak tajny, że sam jestem ciekawy, co zobaczymy za tą ścianą. Czy będzie to reaktor atomowy? Może wyrzutnia rakiet? Może jakaś inna Wunderwaffe? Może to tylko mrzonka?

- Chodzi panu o skarby czy o „Wiedźmę”?

- O pieniądze. One szczęścia nie dają, ale dają władzę, a to kocham ponad wszystko.

Kiedy ostrze kilofa przebiło się przez cienką, zaledwie kilkucentymetrową ściankę, wspartą od drugiej strony zbutwiałymi deskami, w nozdrza uderzył mnie trupi odór.

- Andreasa pochowaliście w tej norze? - Marlon zapytał Twardowskiego. Staruszek milczał.

- Biedny Andreas, opuścił starych towarzyszy i pojechał w niebezpieczną misję do Polski. Nie wrócił z niej. Długo trwało, nim się koledzy upewnili, że Andreas nie wykiwał ich i nie uciekł ze skarbami, tylko przepadł jak kamień w ... sztolni. Straszne! Jak zginął? Od kuli, ciosu ...

- Niech pan przestanie - przerwałem wywód Marlona.

Henry doskoczył do mnie i bezceremonialnie uderzył mnie pistoletem w kark.

- Proszę nie ustawać w pracy - roześmiał się Marlon. - Tak - wypuścił kłąb dymu. - Wyrzuty sumienia to ... coś przykrego - zarechotał, jakby powiedział świetny dowcip. - Niech pan, panie Twardowski tak się nie przejmuje. „Hexe” już wcześniej pochłonęła ofiary. Andreas nie był pierwszy ...

Na jakiś czas Marlon przestał mówić i w milczeniu dokończyłem kucia ściany. Przede mną był otwór wysokości około 170 centymetrów wysokości i metra szerokości. Metr od niego, na prawo, w piwnicy była studnia.

Ściana zakrywała wejście do obetonowanego korytarza szerokiego na pięć metrów i wysokiego na trzy metry. Prowadził pod niewielkim kątem w dół. Zaledwie metr ode mnie leżały zwłoki Andreasa, który zginął w czasie przepychanki z Leonem Hartmannem. Na brzuchu leżał jego pistolet - luger.

Marlon z cygarem w ustach, latarką i pistoletem w dłoni wszedł do środka. Świecił po ścianach, jakby czegoś tam szukał. Znalazł metalową skrzynkę wiszącą po prawej stronie. Wychodziły z niej grube kable w czarnej izolacji. Marlon otworzył drzwiczki i przekręcił trzy pokrętła. Tego co ujrzałem, w życiu bym się nie spodziewał.

W korytarzu zapaliły się żarówki ukryte w kloszach z grubego szkła chronionych drucianą siatką. Początkowo światło drgało, ale w końcu wszystko się ustabilizowało.

- Niemiecka robota - Marlon z uznaniem pokiwał głową.

- Prądnice przepływowe wykorzystujące energię z podziemnych strumieni? - domyśliłem się.

- Tak, bratku - Marlon kołyszącym się krokiem pomaszerował przed siebie, tylko chwilę uwagi poświęcając zwłokom tuż przy wejściu.

Henry zapędził resztę towarzystwa. Obok niego szła Klara, a my zbici w gromadkę przed nimi. Pusty tunel, w którym nasze kroki zostawiały głębokie ślady w warstwie kurzu, robił niesamowite wrażenie. Mieliśmy do przejścia około pięćdziesięciu metrów, nim doszliśmy do metalowych drzwi z dwiema klamrami. Wyblakły napis gotykiem głosił: „Hexe”.

- To było wyjście ewakuacyjne - wyjaśnił nam Marlon. - Główne szyby i wejścia zostały zasypane. Została tylko „Wiedźma” i ten korytarzyk.

Ten człowiek kochał teatralne gesty i teraz obrócił klamry i pociągnął za wrota. Przed nami w rozjaśnionym czerwonym światłem powietrzu wirowały drobiny kurzu. Jedyne co wydawało się wyraźne to metalowa barierka, około dwóch metrów od drzwi. Marlon pierwszy przeszedł przez próg i usłyszeliśmy jego przeciągły gwizd.

- Mieli rozmach - powiedział.

Po kolei dołączaliśmy do niego. To co ujrzeliśmy, mogło zaprzeć dech w piersiach. Znajdowaliśmy się w cylindrycznym szybie o średnicy około trzydziestu metrów. Dookoła ścian biegły galerie. Nie widać było jego dna ani sufitu, tylko dwa piętra w dół i dwa do góry. Z piętra na piętro można było przechodzić po metalowych schodach.

Tu również wszystko było wysprzątane. Marlon omiatał wszystko światłem swojej latarki.

- To dokąd teraz idziemy, Panie Samochodzik? - zapytał.

- Pan pójdzie do więzienia - odpowiedział mój szef.

- Odwaga i próżność - Marlon z dezaprobatą pokręcił głową. - To mieszanka grożąca śmiercią. Pójdziemy tam! - poświecił na wprost nas.

Kiedy nasz wzrok przyzwyczaił się do czerwonego i mimo wszystko ciemnego oświetlenia zauważyliśmy, że znajdowały się tam jakieś drzwi i wielkie okno. Gęsiego szliśmy galerią za Marlonem.

Znaleźliśmy się przy metalowych drzwiach prowadzących do śluzy powietrznej.

- Będzie śmierdziało - uprzedził nas Marlon szarpiąc za drugie drzwi.

Miał rację. Poczuliśmy odór jakiegoś zwietrzałego gazu i rozkładających się zwłok. Pomieszczenie, do którego weszliśmy, miało około trzydziestu metrów kwadratowych. Na środku ujrzeliśmy betonowe postumenty pod jakieś urządzenia. Na ścianie z lewej strony wisiał niewielki portret Adolfa Hitlera zawieszony na gwoździu. Po prawej stronie znajdowało się zamontowane w ścianie okno z tą pancerną szybą. Na podłodze, na wprost nas przed kolejnymi drzwiami, leżały zwłoki trzech oficerów SS.

Za nami głucho trzasnął mechanizm samozamykający drzwi.

- Ich zabił gaz - domyślił się Kusy.

Marlon ćmił cygaro i przyglądał się zetlałym płaszczom żołnierskim, zardzewiałej broni.

- Skąd pan o nich wiedział? - pan Tomasz zapytał Marlona.

- O czym, Panie Samochodzik?

- Powiedział pan, że „Hexe” pochłonęła wcześniej ofiary i jak się domyślam, nie miał na myśli tysięcy robotników przymusowych?

- Metodą dedukcji, a może miałem przeczucie? Panu przyda się jedno i drugie, bo pan zrobi to, czego nie udało się zrobić tym zdrajcom, którzy chcieli nas okraść. Otworzycie te drzwi - Marlon wskazał na masywne wrota z zamkiem szyfrowym na środku.




ZAKOŃCZENIE


Marlon i Henry wyprowadzili z pomieszczenia, które ten pierwszy nazywał sterownią, Polę, Klarę i Twardowskiego. Zostaliśmy sami z panem Tomaszem i Kusym.

- Dobra firma Marten & Kloch - mruknął Kusy patrząc na oznaczenia na ciężkich drzwiach. - Marlon mówił, że ten zamek jest pięciopierścieniowy. Trzeba obrócić tarczę, ustawić ją na odpowiedniej liczbie, wcisnąć ją w ten sposób, by wprowadzić wąs zamka na kolejny pierścień i tak pięć razy z rzędu. Mamy tu zaznaczonych dwanaście liczb, jak na tarczy zegarka, to nam daje niewielką liczbę kombinacji.

- Lecz każda zła może zakończyć się dla nas tak jak dla nich - zauważył pan Tomasz pokazując na ciała SS-manów.

- Może cały gaz już uleciał albo mechanizm nie działa? - Kusy snuł przypuszczenia.

- Lepiej nie ryzykować - mruknął pan Tomasz oglądając przez lupę drzwi.

- Te światła też teoretycznie nie powinny działać - patrzyłem na mrugające czerwone lampki.

- Zamiast tyle mówić, moglibyście mi tu poświecić - poprosił pan Tomasz. Kusy wyjął swoją latarkę i przesunął promień światła w miejsce wskazane przez szefa.

- Osnabrück! - przeczytał pan Tomasz. - Napis wydrapano na farbie jakimś ostrym narzędziem. O czym to świadczy?

Z Kusym milczeliśmy nie wiedząc, o co może chodzić.

- Ktoś, kto to wykonał w tym miejscu, nad zamkiem szyfrowym nawiązywał do znaku pozostawionego w Osnabrück. Zenonie, jeżeli mamy wybierać liczby, to czy masz pomysł, jak zamienić rozszyfrowane przez nas litery na cyfry?

- Nie.

- Liczby atomowe - nieśmiało wtrąciłem.

- Jakie liczby? - zdziwił się Kusy.

- Każdy pierwiastek ma swoją liczbę atomową - odparłem. - Jeżeli „Wiedźma” miała związek z energią atomową, a ten kompleks wygląda tak, jakby tu miał znajdować się na przykład reaktor atomowy, to możemy wykorzystać liczby atomowe pierwiastków.

- Tych, które Tomasz odszyfrował? - domyślił się Kusy. - Tomaszu, masz jeszcze te swoje notatki?

Pan Samochodzik wyjął notatnik z kieszeni marynarki. Do ściany przyłożył kartkę wyrwaną z kajetu i na niej narysował dobrze nam znany symbol. Obok wypisał symbole chemiczne. Powstał taki oto krzyż.


La - Lantan - 57

Dy - Dyspraz - 66 Be - Beryl - 4 Ka - Potas - 19

Ka - Potas – 19


- Na tarczy zamka mamy liczby tylko do dwunastu - zauważył Kusy. Pan Tomasz roześmiał się.

- Zsumujcie cyfry z liczb atomowych - zaproponował.

Szybko w myślach przeprowadziłem tę operację otrzymując kolejny krzyż.


12

12 4 10

10


- Z góry na dół i z lewej do prawej jest taki sam układ liczb - mruknął Kusy. - W jakiej kolejności powinniśmy je ustawić na tarczy?

- Z czwórką pośrodku - podpowiedziałem.

- Paweł ma rację - szef pokiwał głową. - Ciągi liczb przypominają lustrzane odbicie. Proponuję następująca kolejność: dwanaście, dziesięć, cztery, dziesięć, dwanaście.

Pierwszą liczbą wybraną przez naszych poprzedników była jedynka i popełnili błąd. Tarcza zamka szyfrowego nie przypominała typowej z sejfu. Pokrętło ze stalowym wskaźnikiem znajdowało się w czymś w rodzaju wgłębienia otoczonego dookoła pięcioma pierścieniami z widocznymi, wyrytymi liczbami. Trzeba było ustawić wskazówkę na odpowiedniej liczbie, wcisnąć pokrętło i wtedy pręt przechodził przez szparę w pierścieniu, jakby schodząc na niższe piętro. Taką operację trzeba było powtórzyć pięć razy.

Kusy wziął na siebie odpowiedzialność obracania tarczy. Ustawił cieniutki stalowy wąs na dwunastce i ostrożnie wcisnął pokrętło. Rozległ się zgrzyt, spięty oczekiwałem syku gazu, ale nic się nie wydarzyło. Przekręcił drucik na dziesiątkę, wcisnął i nic.

- Nie chwalmy dnia przed zachodem - pan Tomasz studził naszą radość, która rzeczywiście mogła być przedwczesna.

Kusy po kolei ustawił czwórkę, dziesiątkę, dwunastkę i wciąż żyliśmy. Wrota sejfu lekko drgnęły. Zgodnie z instrukcją Marlona nie mogliśmy ich otworzyć, bo to on chciał pierwszy tam wejść.

Podszedłem do drzwi prowadzących na galerię i postukałem w nie.

- Jak miło widzieć was całych i zdrowych - ucieszył się Marlon wchodząc do sterowni. - Otworzyliście? - z ciekawością zerknął na sejf. - Zuchy i to tak szybko.

Grubas podszedł do metalowych drzwi i energicznie pociągnął je. Były grube na czterdzieści centymetrów i ciężko poruszały się na posmarowanych zawiasach.

Za progiem zobaczyliśmy platformę o szerokości czterech i długości trzech metrów. Za nią rozpościerała się przepaść szybu o średnicy czterech metrów. Widać było elementy metalowych konstrukcji, jakby tam miała znajdować się winda. Zobaczyliśmy jeszcze stojące na betonie cztery skrzynie. Wykonane z ciemnego drewna, były wzmocnione metalowymi blachami i przypominały kufry. Marlon uniósł wieko pierwszego z brzegu. W środku były przedmioty wykonane ze złota, które w tym upiornym świetle podziemi wyglądało jak polane krwią. Na Marlonie nie robiło to najmniejszego wrażenia, tylko uśmiechnął się.

Weszliśmy na niewielką platformę i jak zahipnotyzowani patrzyliśmy na skarb w jednej ze skrzyń.

- Będziecie musieli to wynieść - stwierdził Marlon.

- A jak nie? - zapytał Kusy.

Marlon wymierzył prosto w twarz Kusego.

- Wiem, kim jesteś, doskonale cię pamiętam - powiedział Marlon. - Powinienem cię od razu zabić, skoro dotychczas nie nauczyłeś się, że nie warto ze mną walczyć. Twoja śmierć nauczy pozostałych, że nie żartuję.

- Wyniesiemy je, o ile damy radę - odezwał się pan Tomasz.

- Świetnie - Marlon uśmiechnął się.

Z trudem wszyscy, dzięki uchwytom zamocowanym na bokach skrzyń dźwigaliśmy je przez drzwi, galerię, tunelem do piwnicy opuszczonej chaty. Tam Klara uzbrojona w broń Poli pilnowała łupu. Henry i Marlon towarzyszyli nam cały czas mierząc do nas z pistoletów. Przenoszenie skrzyń zajęło nam ponad godzinę.

- Idziemy! - Marlon wycelował w nas pistolet. - Zamknę was w podziemiach, żebyście pozwolili mi w spokoju wyjechać z kraju.

- Jak się uwolnią? - zapytała Klara.

- Kiedy będziemy w bezpiecznym miejscu, za dwanaście godzin, powiadomimy polskie władze o miejscu ich pobytu - odpowiedział Marlon. - Zenon i tak nie przeżyje drugiej klęski zadanej moimi rękoma.

Nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy wrócić korytarzem do sztolni. Kusy nagle stanął. Zatrzymaliśmy się rozciągnięci całą gromadą po galerii.

- Co jest? - Marlon warknął na Kusego.

- Nie wyjedziesz z Polski - odparł Kusy.

- Chyba muszę to załatwić raz na zawsze - Marlon ponownie wycelował w twarz Kusego.

Stałem w środku naszej grupki. Byliśmy około pięciu metrów od wejścia do sterowni. Tam stał Henry. Kusy i Marlon byli około ośmiu metrów w drugą stronę. Kiedy wszyscy zaciskali oczy oczekując strzału, który miał zabić Kusego, nagle rozległ się huk wystrzału od strony wejścia na galerię. To była Klara. Trafiła Marlona w uzbrojone ramię i teraz grubas obrócił się, oparł o metalową barierkę.

Henry wycelował w stronę Klary. Mimo mroku, mrugających żarówek doskonale ją widział na tle jasnej plamy drzwi wejściowych. Rzuciłem się w jego stronę. Zauważył mój ruch i obrócił w moją stronę.

- Na ziemię! - pchnąłem Twardowskiego.

Padł pierwszy strzał z broni Henry'ego.

- Wszyscy leżeć! - zmusiłem pana Tomasza, żeby ukląkł.

Henry strzelił drugi raz. Byłem dwa metry od niego, kiedy wymierzył mi w klatkę piersiową. Kolejny huk poniósł się echem po podziemiach. Henry nie mógł spudłować z takiej odległości, ale nic mi się nie stało.

Henry strzelał z mojego pistoletu służbowego należącego do Służby Leśnej. Osobiście załadowałem go w ten sposób, że pierwsze trzy naboje były ślepakami. Nie dałem Anglikowi czwartej szansy na oddanie strzału, a zaskoczonego szybko rozbroiłem i rzuciłem na ziemię. Wtedy zobaczyłem, jak pęka metalowa barierka i Marlon wciąż trzymając się za trafione ramię traci równowagę i leci w środek przepaści.

Kusy skoczył, by złapać bandytę. Zdążył w ostatniej chwili, ale powoli ześlizgiwał się po betonie, bo Marlon ważył ponad sto dwadzieścia kilogramów. Pan Tomasz, Twardowski i panie pomogły Kusemu wyciągnąć Marlona, który blady jak trup leżał na brzuchu ciężko łapiąc powietrze.

- Czemu go ratowałeś? - Klara zapytała Kusego.

- Ten drań musi stanąć przed sądem - odpowiedział Kusy. - Czemu ty do niego strzelałaś?

- To emerytowana policjantka - wyjaśniła Pola.

Trzeba było widzieć, jak bardzo zdumieni byli wszyscy obecni.

- Ty mi, młoda, emerytury nie wypominaj - Klara uśmiechnęła się jak gwiazda filmowa. - Jeszcze sporo życia przede mną.

- Chyba nie - głos Marlona znowu zabrzmiał twardo. Ten człowiek wciąż ściskał pistolet i mierzył z niego w Klarę.

- Ty! - wrzasnął w moją stronę. - Puść Henry'ego.

Musiałem wykonać jego polecenie. Henry wstał, rzucił moją broń w przepaść, obiegł galerię i rozbroił Klarę.

- Dość żartów! - sapał. - Wysadzę to wszystko w powietrze, razem z wami!

Henry i Marlon wybiegli. Kiedy dobiegłem do drzwi wychodzących na korytarz, Henry strzelił i na szczęście nie trafił. Kula uderzyła w ścianę. Widziałem, jak Marlon znowu grzebie w skrzynce umieszczonej na ścianie. Nagle wszystkie światła zgasły i gdzieś z ciemnych czeluści rozległ się pierwszy potężny wybuch. Panie krzyknęły przerażone. Wszystko wokół nas zaczęło drżeć, a powietrze momentalnie wypełnił duszący pył.

- Musimy uciekać! - wrzasnął Kusy.

- Korytarz jest pod ostrzałem! - odpowiedziałem i znowu wyjrzałem do betonowego tunelu.

Tym razem nie było strzału. Za to ujrzałem, jak Marlon i Henry padają na podłogę, a do środka zaglądają ciekawe wszystkiego dwie twarze.

- Droga wolna! - wrzasnąłem.

Pomogłem Poli ciągnąć zmęczonego wydarzeniami Twardowskiego. Biegliśmy korytarzem, a wokół nas wszystko drgało, jakby ten rejon nawiedziło trzęsienie ziemi.

- Aleś pan, panie strażnik, narozrabiał - Burczyk chytrze się uśmiechnął. - Ciekawe, kto zapłaci za szkody?

On i Sidło stali dumnie oparci o łopaty. U ich stóp na ziemi leżeli Marlon i Henry z rozkwaszonymi twarzami.

- Byli uzbrojeni - przypomniałem sobie.

- Teraz tylko my mamy broń - uśmiechnął się Sidło. - Te ich klamki wrzuciliśmy do studni.

- Wyciągnijcie ich - rozkazałem kłusownikom.

Wszyscy odbiegliśmy kilka metrów od domu, kiedy silny huk wstrząsnął okolicą. Usiadłem na jednej ze skrzyń. Wszystkie zostały przez Burczyka i Sidłę zawczasu zabezpieczone i odsunięte w pobliże traktora. Z piwnicy wyleciała wielka, gęsta chmura pyłu, który osiadł na nas i samochodach. Jeszcze kaszleliśmy dusząc się, gdy Burczyk wbiegł do domu. Wrócił po kilkunastu sekundach. Otarł rękawem waciaka załzawione oczy.

- Zawalone w ... - powstrzymał się spoglądając w kierunku pań.

- To wyście ich tymi łopatami? - zapytałem wskazując na krwawiących z nosów Marlona i Henry'ego.

- Jak pyski wystawili, to dostali - Sidło uśmiechnął się.

- Skąd się tu wzięliście?

- Mój syn mówił o dziwnym samochodzie, który widział w Jagódce i że jacyś panowie szukali pana, to żeśmy się zainteresowali - wyjaśniał Sidło.

- Obiecaliście pracować dla Henry'ego, to chcieliście mnie szpiegować? - domyśliłem się. - Wsiedliście na traktor i tu trafiliście. Czemu jednak stanęliście po naszej stronie? Przecież on wam płacił dolarami.

- Panie, pieniądze to nie wszystko - Burczyk pociągnął nosem.

- Pan nam synów na ludzi zaczął wyprowadzać - dodał Sidło. - A za te adidasy zwrócę w dolarach i o piwo się nie gniewam.

W tym momencie z krzaków i wyższych kondygnacji budynku wybiegli policjanci z Piranią na czele.

- Dawajcie konserwy! - powiedział do krótkofalówki i zaraz na drodze usłyszeliśmy silniki jadących do nas radiowozów. - Witam państwa, cześć Pawle! - ukłonił się jak aktor na scenie po udanym występie. - Pawle, ci panowie - wskazał na Burczyka i Sidłę - bardzo prosili, żeby dać im szansę odkupienia złych uczynków. Podobno ty wiesz, o co chodzi ...

Marlon i Henry stanęli przed obliczem polskiego wymiaru sprawiedliwości. Słyszałem, że sądy w kilku innych krajach Europy także były zainteresowane ujrzeniem tych panów, więc pewnie wiele lat spędzą za kratkami.

Skarby miały zostać skatalogowane przez Muzeum Narodowe i oddane w ręce prawowitych właścicieli - muzeów krajów bałkańskich. Rok po tych wydarzeniach otrzymywaliśmy z szefem zaproszenia na otwarcie wystaw w Chorwacji, Grecji, Rumunii i na Węgrzech.

Sztolnia „Hexe” pozostała na razie pusta, niedostępna, ukryta pod ziemią. I tak chyba było najlepiej.

Kusy do końca turnusu został w Szczawnie razem ze Zdzisławem zabawiając Basię i Danusię.

Następnego dnia po zajściach w opuszczonym domu pan Tomasz wyjechał z uzdrowiska i ruszył na Mazury. Miał po drodze zatrzymać się w Warszawie, bo towarzysząca mu Klara nie zabrała odpowiedniego stroju na jesienne chłody, grzybobranie, wyprawy jachtem i wieczorne ogniska.


***

Kiedy pakowałem swoje rzeczy w gajówce, na zewnątrz usłyszałem szmer kroków i przyciszone głosy. Wyszedłem na schody. Stała tam cała drużyna piłkarska z Jagódki.

- To pan wyjeżdża? - powiedziała z żalem Marysia.

- Niestety - bezradnie rozłożyłem ręce. - Mam nadzieję, że mi wybaczycie ...

- Że był pan szpiegiem?! - rzucił Wojtek.

- Detektywem - poprawiłem go. - Moja praca wymagała, żebym trzymał to przed wami w tajemnicy.

- Kto nas teraz będzie trenował? - zapytał Pilot.

- Sami wiecie, co macie robić, żeby wygrywać - odpowiedziałem. - Konfucjusz, taki chiński filozof, powiedział kiedyś, że każdy krok zostawia ślady, każdy dzień przynosi zmiany, a ciężka praca i ćwiczenia przybliżają nas do zwycięstwa.

Tego dnia nie dane mi było wyjechać, bo do wieczora siedziałem z dzieciakami i opowiadałem im o swojej pracy. Czułem, że jestem im to winien. Zostawiłem im adres, na jaki mieli przysłać mi sprawozdania ze swoich meczów.

Rano wymknąłem się, nim zawodnicy wstali. Nie chciałem przedłużać pożegnania.

Po miesiącu dostałem list zaczynający się od słów: „Zostaliśmy wicemistrzami!”.


Przyszedł też czas, żebym stanął przed obliczem leśniczego, który „przyjmował mnie do pracy” i zameldował, że wracam do domu.

- Przekonał się pan, że praca na prowincji to nie jest lekki kawałek chleba - usłyszałem. - Wie pan coś o tych wybuchach w pana rewirze?

- Nie za dużo - uśmiechnąłem się.

- No właśnie. Mamy był z pana strażnik, więc z tym większą radością pana żegnam. Mówiłem, że to wielki las i ten las pana przerósł!

Wyszedłem z jego biura. W sekretariacie czekał już Pirania, który miał opowiedzieć leśniczemu, co wydarzyło się w sztolni „Hexe”, sprawić, by leśnicy częściej patrolowali ten rejon Gór Sowich i wyjaśnić okoliczności zaginięcia broni służbowej, jaką wydano mi tydzień temu. Wyobrażałem sobie minę leśniczego, kiedy pozna prawdę o mojej osobie i ten zimny uśmiech Piranii, gdy na koniec rozmowy powie: „A tego Dańca to pan już zapomniał, prawda?”.


***

Wieczorem siedziałem samotnie na ławce dworca w Wałbrzychu. Był ciepły wieczór. Usłyszałem wolne kroki. Obejrzałem się. To szła Pola.

- Już po przygodzie? - zapytała. - Zadanie wykonane?

- Tak.

- Szkoda, że zasypało tę sztolnię.

- Mnie nie szkoda. Kto wie, jaka wiedźma tam się czaiła?

- Masz rację.

- Co teraz będziesz robił?

- Mam wolne do końca tygodnia.

- Może ... - uśmiechnęła się.

W tym uśmiechu były wyczuwalne ulga i radość, że wszystko zakończyło się szczęśliwie. Po tym wszystkim miałem ochotę zapomnieć o pracy i po prostu pójść z kimś na długi spacer.

- Tak, chodźmy - wstałem i łagodnie ująłem ją za rękę. - Pokażesz mi góry, takie, które nie kryją tajemnic.

1 Jacek M. Kowalski, J. Robert Kudelski, Zbigniew Rekuć: Tajemnica Riese. Na tropach największej kwatery Hitlera, Wyd. „Biuro Odkryć”, Łódź 2002

2 Mariusz Aniszewski: Podziemny świat Gór Sowich, Oficyna Wydawnicza Aniszewski, Kraków 2002


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
62 Pan Samochodzik i Zamek Czocha Sebastian Miernicki
37 Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff Sebastian Miernicki
22 Pan Samochodzik i Twierdza Boyen Sebastian Miernicki
53 Pan Samochodzik i Gocki Książe Sebastian Miernicki
29 Pan Samochodzik i Kaukaski Wilk Sebastian Miernicki
55 Pan Samochodzik i Relikwia Krzyżowca Sebastian Miernicki
46 Pan Samochodzik i Bractwa Rycerskie Sebastian Miernicki
32 Pan Samochodzik i Skrytka Tryzuba Sebastian Miernicki
67 Pan Samochodzik i Królewska Baletnica Sebastian Miernicki
41 Pan Samochodzik i Operacja Królewiec Sebastian Miernicki
90 pan samochodzik i Zamek w Baranowie Sandomierskim S Miernicki
43 Pan Samochodzik i Buzdygan Hetmana Mazepy Sebastian Miernicki
52 Pan Samochodzik i Szaman Sebastian Miernicki
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona
PS 60 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 1
PS 32 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skrytka Tryzuba
27 Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 2 Sebastian Miernicki

więcej podobnych podstron