Martin H. Padovani
ULECZYĆ ZRANIONE UCZUCIA
Jak przezwyciężać trudności życiowe.
BIBLIOTEKA ŻYCIA DUCHOWEGO
Tom 5
przedmowa JOHNPOWELLSJ
tłumaczyła Anna Koziarz-Godula
Wydawnictwo WAM - Księża Jezuici
Kraków 1997
SPIS TREŚCI
John Powell SJ: PRZEDMOWA
WYWIAD Z AUTOREM
WSTĘP
1. PROBLEMY
Czy ktoś ich nie ma?
2. RELIGIA
Pokój czy zamęt?
3. RELIGIA, PSYCHOLOGIA
Zgoda czy niezgoda?
4. „TAKA JEST WOLA BOŻA"
Czy rzeczywiście?
5. GNIEW
Cnota czy wada?
6. PRZEBACZANIE
Czy jest także zapominaniem?
7. SAMOPRZEBACZENIE
Czy nie lekceważymy go?
8. POCZUCIE WINY
Bodziec czy udręka?
9. DEPRESJA
Czy potrafimy rozmawiać o niej?
10. SAMOKRYTYCYZM
Czy samopotępienie?
11. MIŁOŚĆ WŁASNA
Konflikt interesów?
12. ODDANIE
Czy uległość?
13. MIŁOSIERDZIE
Na ile się liczy?
14. PRZEMIANA
Co możemy zmienić?
15. KORZENIE
Czy znasz siebie?
16. AFIRMACJA
Dlaczego jej potrzebujemy?
PRZEDMOWA
Viktor Franki zauważył kiedyś, że w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat psychologia zajmowała się prawie wyłącznie ludzkim umysłem i ciałem. Wyraził on wtedy nadzieję, iż tyle samo czasu zostanie poświęcone zaniedbanemu duchowi ludzkiemu. Wiemy, co dzieje się, gdy umysł lub ciało są pozbawione niezbędnej strawy. To dziwne, niemniej jednak ignorowaliśmy spragnionego człowieczego ducha. Staliśmy się wygodnie milczący na uporczywe pytania ludzkiego ducha: pytania o to, skąd przychodzimy, co robimy, dokąd zmierzamy. Nie tylko ciało i umysł są istotnymi,
współzależnymi i współdziałającymi ze sobą elementami naszej ludzkiej natury, ale także i duch. Jako ludzie, nie jesteśmy jedynie wolnymi duchami lub duszami potrzebującymi zbawienia. Składamy się również z umysłu i ciała, i czeka nas wyboista droga przez życie, jeśli będziemy usiłowali być istotami duchowymi, nie starając się być ludźmi. Teologia musi w jakiś sposób uwzględnić ludzką naturę człowieka, tak samo jak
prawdziwa psychologia musi towarzyszyć duchowemu składnikowi tej kompozycji, którą stanowi człowiek. Tak więc lektura tej książki, którą trzymasz w swoich rękach, uczyni cię mocniejszym. W tych esejach Martin Padovani umożliwia nam ujrzenie siebie we wszystkich trzech wymiarach: cielesnym, umysłowym i duchowym. Pomaga nam w zrozumieniu zgodności pomiędzy psychologią i wiarą. Mówi o wierze religijnej, która jest pomocna w scalaniu uczuć z wiarą w harmonijną całość. Ostrzega nas przed wiarą religijną, która może być szkodliwa. Wiele tu pokarmu do rozmyślań. Jest to książka, która powinna być analizowana, dyskutowana w grupie albo wykorzystana do własnych przemyśleń. Podobnie jak autor dostrzegam wiele „niepotrzebnego" ludzkiego cierpienia. Widzę nagromadzone uczucia, nigdy nie wyrażone, krępujące udręczone ludzkie istoty. Widzę ludzi, którzy próbują być religijni, nie czyniąc jednocześnie wysiłku, żeby być ludzcy. Oczywiście widzę także ludzi próbujących być ludźmi, tak jakby sama psychologia mogła ich zbawiać. Obydwa złudzenia mogą przynieść w rezultacie tylko smutek i rozczarowanie. Dwa tematy, które porusza Martin Padovani, znakomicie rozwinięte na tych kartach, są jak dwie nogi, na których my ludzie podążamy w naszej życiowej podróży przez tę ziemię do domu Boga. Pierwszy z nich to poczucie własnej wartości, które jest kośćcem tożsamości człowieka i absolutną podstawą ludzkiego szczęścia. Drugi to poczucie osobistej odpowiedzialności. W tym kontekście często myślę o nas ludziach jako „właścicielach" albo „obwiniaczach". Albo uznajemy osobistą odpowiedzialność za nasze życie, czyny i reakcje, albo zrzucamy ją na innych. „Właściciele" mają kontakt ze swoim wnętrzem. „Obwiniacze" uporczywie unikając odpowiedzialności, tracą siły. Poważnie ograniczają potencjalną wiedzę o sobie: nigdy nie poznają siebie. Nie pozwólcie, by bogactwo tej książki uległo zatraceniu. Rozwijajcie je w jakiś sposób. Całe lata wysiłku autora, włożonego w poradnictwo dla nas, zbolałych istot ludzkich, stały się dla niego swoistym laboratorium życia. Jego cenne wnioski pomogą nam tylko w takim stopniu, w jakim je przemyślimy, uczynimy własnymi i scalimy z naszym życiem. Niezwykle cenię sobie mądrość tej książki.
John Powell SJ
Loyola University, Chicago
Posłał mnie, by głosić dobrą nowinę ubogim, by opatrywać rany serc złamanych (Iz 61, 1)
WYWIAD Z AUTOREM
Co spowodowało, że napisałeś „ Uleczyć zranione uczucia" ?
MARTIN H. PADOVANI: Książka ta jest częściowo owocem moich 27 lat służby kapłańskiej. Ale jeszcze bardziej wyrasta z moich 19 lat posługi w poradnictwie.
Czy ta „podwójna posługa" ma dla Ciebie jakieś szczególne znaczenie ?
Dzięki tej podwójnej roli, księdza i terapeuty, mogłem doświadczyć emocjonalnego jak również duchowego wymiaru człowieka. To, że mogłem się zajmować ludźmi właśnie od tej strony, sprawiło, że zintegrowałem, przeanalizowałem i zharmonizowałem te dwa wymiary w sobie samym, w moim kaznodziejstwie, a przede wszystkim - w moich pacjentach.
Czy ludzie zwracali się do Ciebie po porady dotyczące problemów związanych z tymi dwiema dziedzinami życia?
Ludzie mieli całkowitą swobodę w odkrywaniu w sobie obu aspektów swojego życia.
Jung stwierdził, że za każdym problemem psychologicznym kryje się problem religijny. Na podstawie doświadczenia w mojej posłudze naprawdę w to wierzę. Karą, która spada na większość ogólnego poradnictwa klinicznego, jest niepowodzenie w rozwiązywaniu problemów religijnych. Równie istotne jest odkrycie problemu psychologicznego, „zagrzebanego" często pod każdym problemem religijnym.
W jaki sposób wpływa to na Twoją posługę, szczególnie kapłańską?
Uważam również homilie niedzielne za świetną okazję do praktykowania poradnictwa grupowego poprzez łączenie psychologicznego i duchowego wymiaru przesłania Ewangelii. Pomyślałem sobie, że książka tego rodzaju będzie również przydatna dla każdego chrześcijanina, szczególnie tego, który nie otrzymuje od swojego terapeuty takiej wiedzy religijnej.
Czy ta książka łączy również owe wymiary?
Tak. W obliczu wszystkich ogromnych i straszliwych problemów, których doświadczają ludzie we współczesnym społeczeństwie, staje się dla mnie coraz bardziej oczywiste to, że mają oni potrzebę odwoływania się do wymiaru duchowego. Wymagają tego wszystkie problemy, jeśli ludzie mają być całkowicie uleczeni. Moje holistyczne podejście do człowieka, szczególnie w poradnictwie, umożliwiło mi wniknięcie w jego problemy. W tej książce dzielę się swoim spojrzeniem.
WSTĘP
W ostatnich latach ukazuje się coraz więcej literatury, która próbuje pokazać wzajemne przenikanie się i uzupełnianie psychologicznego i duchowego wymiaru istoty ludzkiej. Nie są to dwa oddzielne aspekty natury człowieka, ale przeplatają się w niej nawzajem. Każdy człowiek jest istotą psychologiczną i duchową, nawet jeśli ta duchowa strona nie jest rozpoznana - czy rozwinięta. Podkreślanie jednego wymiaru, a lekceważenie drugiego to ograniczanie zrozumienia obu. Poszukiwanie sensu życia i uzdrawianie go (co zresztą stanowi o naszej umiejętności funkcjonowania w całkowicie ludzki sposób) odbywa się na obu poziomach, gdy jeden wpływa na drugi.
W dzisiejszej atmosferze moralnego chaosu, wiele ludzkich problemów ma głęboki wymiar duchowy i wiele psychicznych zaburzeń można całkowicie uleczyć tylko w kontekście duchowym.
Na przykład wszelkie nałogi mogą być ostatecznie opanowane tylko przy uwzględnieniu duchowości człowieka. Niezależnie od tego, czy duchowość ta jest uciekaniem się do „siły wyższej", czy też do bliżej określonego osobowego Boga, nałogowcy powracający do zdrowia odwołują się do niej jako ich jedynej nadziei na przetrwanie. Dlatego właśnie duchowy program anonimowych alkoholików, "Dwanaście stopni", cieszy się taką popularnością i przynosi taki sukces wszystkim uzależnionym. Z drugiej zaś strony, wiele duchowo-religijnych problemów można rozwiązać wyłącznie za pomocą wiedzy psychologicznej, która pomaga w radzeniu sobie z niedojrzałością duchową i przyspiesza rozwój duchowy. Na przykład bardzo pomocne jest uświadomienie sobie istoty swobodnego przepływu emocji podczas modlitwy.
Oznacza to, że człowiek musi mieć kontakt ze swoimi uczuciami i nie może czuć się winnym z powodu obecności negatywnych uczuć, nawet w czasie modlitwy. Oznacza to również, że modlitwa jest wartościowa nawet wtedy, gdy brak jakichkolwiek pozytywnych uczuć, który to brak odczuwają szczególnie osoby pogrążone w depresji. Mając odpowiedni zasób wiedzy z zakresu psychologii, ludzie mogą omijać niepotrzebne duchowe przeszkody i pogłębiać swoje życie duchowe.
Zadanie zharmonizowania ducha z psyche jest często bardzo trudne, ponieważ wielu klinicystów wyszkolonych w dziedzinie behawioryzmu wykazuje brak wiedzy i przygotowania w dziedzinie duchowej, a biegłym w sprawach ducha często brakuje wystarczającej wiedzy psychologicznej. Czasami niektórzy specjaliści w obu dziedzinach naiwnie traktują swoje własne podejście jako panaceum na wszystkie problemy. Nie można uleczyć ducha bez kontaktu ze sferą emocjonalną; nie można w pełni wyleczyć zaburzeń emocjonalnych, bez kontaktu ze sferą duchową. Istotę ludzką należy postrzegać holistycznie:
w aspekcie emocjonalnym, duchowym i fizycznym.
Psychiatra Scott Peck znacznie przyczynił się swoim bestsellerem Bezlitosna Łaska do integracji psychologii z duchowością. Również wielu dzisiejszych moralistów poprzez takie podejście przyczynia się do lepszego zrozumienia wielu dylematów moralnych. Możemy sobie wyobrazić te dwa wymiary, psychologiczny i duchowy, jako parę oczu istoty ludzkiej, które uzupełniają się nawzajem. Jedno służy drugiemu w percepcji całkowitego obrazu życia i siebie, ale jeśli jedno oko nie funkcjonuje prawidłowo lub
jest zamknięte, trudno o realistyczny obraz życia i o zrozumienie człowieka. Gdy są zdrowe, oba pomagają nam w formowaniu bardziej holistycznego obrazu człowieka. Jednakże z powodu okresowej ślepoty tych oczu, doświadczamy niepotrzebnego cierpienia. Skutkiem psychologicznej ślepoty jest ignorowanie człowieka jako osoby duchowej; ślepota duchowa rodzi głęboką ignorancję w dziedzinie religijnej.
Dostatecznym utrapieniem jest brak zdrowego rozsądku, a kiedy sprawa komplikuje się jeszcze bardziej przez religijne nonsensy, dochodzi do sytuacji, kiedy to ślepy ślepego prowadzi.
W ciągu 27 lat mojej pracy jako kapłana-terapeuty, wysłuchałem zbyt wiele opowiadań o niepotrzebnym cierpieniu; niepotrzebnym, gdyż spowodowanym błędnym rozumieniem pewnych fundamentalnych emocjonalnych i duchowych aspektów ludzkiej osobowości. Niejednokrotnie byłem zdumiony i zatrwożony
rozmiarami i głębokością tego niezrozumienia oraz jego powszechnością wśród ludzi na różnych ścieżkach ich życia. Stąd ta książka.
Kolejne jej rozdziały są bezpośrednim wynikiem zażegnania takich nieporozumień. Zajmują się podstawowymi pojęciami, wielokrotnie błędnie rozumianymi przez niezliczoną liczbę osób, takimi jak gniew, przebaczenie sobie samemu, miłosierdzie, współczucie, depresja, przemiana, poczucie winy. Pojęcia te wydają się nam tak zwyczajne w naszym codziennym bytowaniu, że właśnie z tego samego powodu
możemy ich nie dostrzegać. Wydają się również tak podstawowe w naszych doświadczeniach, że, jak na ironię, stają się trudne do wytłumaczenia, a jeszcze trudniejsze do zrozumienia.
W Piśmie Świętym (zwłaszcza w Ewangeliach) znajdujemy mieszankę tego, co ludzkie i tego, co duchowe. W rzeczywistości jest to często tak niezwykłe połączenie, że na ogół nie zdajemy sobie sprawy z tej mieszanki. Znajdujemy ludzką słabość i upadki przezwyciężone siłą ducha, jak w przypadku upadłego Dawida, który powstaje, ponieważ wyciąga rękę do przebaczającego Boga. Widzimy Jezusa, który jest w pełni człowiekiem, uczuciowym, płaczącym, smutnym, współczującym, rozgniewanym, zranionym, zawiedzionym, nie szczędzącym pochwał, wzruszającym nas, zgodnym i czułym. Wszystkie Jego uczucia są częścią „duchowego" nauczania o nadziei, miłości, wierze, przebaczeniu, modlitwie do Boga jako Ojca, uleczaniu i wznoszeniu się ponad materię ku takim wartościom jak prostota, miłosierdzie, czystość, posłuszeństwo, miłość nieprzyjaciół, czynienie pokoju.
Jezus jest mistrzem duchowego nauczania, jak również lekarzem ludzkich zachowań. Mówi: „Pójdź za Mną. Ja jestem drogą, prawdą, życiem. Ja jestem światłem". Wzywa nas do uczuciowego i duchowego towarzyszenia Mu, a my bardzo często nie potrafimy rozpoznać, że duchowość jest częścią Jego człowieczeństwa. Niniejsza książka powinna uwrażliwić czytelnika na konieczność harmonijnego
współistnienia w nas czynnika ludzkiego i duchowego, na ile tylko pozwoli nam na to nasza ludzka kondycja. W każdym z nas tkwią zasoby ludzkich i duchowych zdolności, często nie wykorzystanych z powodu zasłaniających je warstw niezrozumienia. Jeśli owa książka ukaże łączność pomiędzy tymi dwoma wymiarami, a przez to usunie trochę niepotrzebnego cierpienia, które wynika z niezrozumienia - co przytrafia się nie tylko niewykształconym, ale i wykształconym - będę zadowolony. Bóg działa w człowieku. Ale Bóg oczekuje również, że będziemy, każdy na swój własny sposób, współpracować z Nim poprzez zrozumienie i wykorzystanie psychologicznego i duchowego wymiaru naszego życia. W ten sposób pomożemy samym sobie w wypracowaniu tego, czego Bóg pragnie dla każdego z nas - naszego
uświęcenia w sposób całkowicie ludzki.
1) PROBLEMY - CZY KTOŚ ICH NIE MA?
Wszyscy mamy problemy. Mogą się one różnić pod względem liczby, rodzaju i intensywności, ale przecież żyjąc na tym świecie, mamy wspólne dziedzictwo i doświadczenia.
Czym różnimy się pomiędzy sobą, jeśli chodzi o problemy? Po prostu - niektórzy ludzie są nimi udręczeni i uginają się pod ich ciężarem, inni borykają się z nimi, ale dają sobie radę. Niektórzy często tak doskonale panują nad swoimi problemami, że są niesłusznie posądzani, jakoby takich nie mieli.
Jednym z podstawowych celów każdego poradnictwa i psychoterapii jest wskazanie udręczonym osobom, małżeństwom i rodzinom, w jaki sposób mogą sobie pomóc. Należy im uświadomić ich własne problemy, by mogli zmierzyć się z nimi, by zaczęli sobie radzić z nimi, by rozważyli różne przedsięwzięcia, podjęli decyzje i dalej szli przez życie. Jeśli wystąpiło załamanie w funkcjonowaniu jednostki, małżeństwa lub rodziny, należy rozważyć rodzaj działań korygujących. Dezorientacja i utrata pewności siebie podkopują wbudowany potencjał służący leczeniu i prawidłowemu funkcjonowaniu. Ludzie załamani problemami tracą kontrolę nad sobą, a problemy ich opanowują. Wraz z utratą kontroli zaczynają odczuwać bezradność i rozpacz. Lęk i depresja zadomawiają się, skutecznie blokując zdrowy rozsądek. Rozpoczyna się panika i
poszukiwanie natychmiastowych i szybkich rozwiązań. Takich oczywiście nie ma, pojawia się zatem rozpacz. Istota ludzka wykazuje się pomysłowością w wynajdywaniu wszelkiego rodzaju metod w celu ominięcia problemów lub ucieczki od nich. Niekiedy odsuwamy problemy na bok, co czasami jest konieczne, ale gdy staje się to regułą, wpadamy w tarapaty. Ludzie skądinąd bardzo rozsądni, podejmują wtedy irracjonalne decyzje: niewłaściwe decyzje zapadają zwykle jedna po drugiej.
Dominują emocje i negatywne myślenie, wobec czego działamy w sposób irracjonalny i niewłaściwy.
Takie zachowanie uważamy za neurotyczne.
W takich sytuacjach problemy urastają do głębokich osobistych udręk, często dlatego że nie zwraca się uwagi na istniejące znaki ostrzegawcze. Na przykład osoby niezadowolone z siebie, i w ogóle z życia, mogą oskarżać innych, cierpieć na depresję, psychosomatyczne dolegliwości, takie jak częste bóle głowy, wrzody
żołądka, bóle w klatce piersiowej, wskazujące na to, że nie potrafią radzić sobie ze stresem w życiu. Możemy spotkać żony i mężów, znerwicowanych brakiem małżeńskiej satysfakcji, którzy oglądają się za innymi lub są nadmiernie zaangażowani w różne sprawy, nawet te święte i pożyteczne. Dzieci, które w szkole zachowują się niegrzecznie, nie umieją nawiązywać kontaktu z rówieśnikami, trzymają się z boku lub są zdolne do awantur, odzwierciedlają w swoich zachowaniach nie tylko swoje własne problemy, ale również problemy rodzinne, które mogą być ledwo uchwytne, zamaskowane lub wyparte. Omijane problemy zaczną nas przytłaczać, wcześniej czy później. Gdy zaczynamy się z nimi liczyć, bierzemy się za bary z rzeczywistością, a rzeczywistość, jakkolwiek by była przykra i bolesna, utrzymuje nas w równowadze psychicznej, emocjonalnej i duchowej.
Oczywiście należy zawsze pamiętać, że ból jest elementem procesu wzrostu. Jak mówią anonimowi alkoholicy: bez bólu nie ma osiągnięć. Zarówno ból fizyczny jak i psychiczny są pozytywne, ponieważ sygnalizują, że coś jest nie w porządku, że coś trzeba zmienić, że problem wymaga rozwiązania. Jeśli nie doświadczymy bólu, zabraknie nam metody wykrycia problemu. Nie będziemy sprowokowani do
przemiany i zmarniejemy. Wszyscy mamy problemy, toteż wszyscy doświadczamy lęków, depresji i frustracji. Ale czy panujemy nad nimi, przynajmniej w większości przypadków, czy też one przeważnie władają nami? Podobnie jest z naszym poczuciem zagrożenia. Nikt nie czuje się całkowicie bezpieczny. Możemy przeżywać chwilowe okresy stabilizacji, ale często zakłócamy je w poszukiwaniu innego jej poziomu. Nasza niepewność pomaga nam w uświadomieniu sobie skończoności własnej i skończoności świata. Zmusza nas do kontemplacji, która przekracza ograniczoną rzeczywistość ludzkiego bezpieczeństwa, kontemplacji tego miejsca wiecznego pokoju, które my chrześcijanie nazywamy niebem, gdzie panuje całkowity pokój i bezpieczeństwo z Bogiem. Lecz rozpoznanie naszego zagrożenia i ustosunkowanie się do niego umożliwia nam poznawanie samych siebie oraz zachęca nas do dalszego wzrostu. Poczucie zagrożenia i niepewność to część naszej normalnej egzystencji; nie możemy od nich uciec. Tym, co się liczy, jest nasza umiejętność radzenia sobie z nimi w procesie rozwoju i dojrzewania.
Skoro życie jest procesem dynamicznym, to zmaganie się z poczuciem zagrożenia rodzi w nas nowe życie; nie czyniąc tego, trwamy w stagnacji, dajemy za wygraną, odczuwamy niepokój.
W przypowieści Jezusa o talentach, pan przekazuje swój majątek sługom: jednemu daje pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden. Po powrocie rozlicza się z nimi. Sługa, który otrzymał pięć talentów, zyskał drugie pięć; ten, który otrzymał dwa, pomnożył je o drugie dwa; sługa, który otrzymał jeden talent, zakopał go, gdyż bał się go utracić, i zwrócił zarządcy tylko ten jeden. Zarządca pochwalił dwóch pierwszych, a trzeciego skarcił, gdyż nic nie zyskał. Kiedy boimy się stawić czoła życiu, wystawiamy się na niebezpieczeństwo utraty go. Gdy poczucie zagrożenia przejmuje nad nami kontrolę, uciekamy od życia, unikając ryzyka i odmawiając dzielenia losu z innymi; ze strachu przed nieporadnością nie bierzemy na siebie żadnej odpowiedzialności. W rezultacie stajemy się coraz bardziej nieporadni, tracimy pewność siebie, a także poczucie własnej godności.
We wszystkich naszych problemach niezwykle istotna jest świadomość obecności Boga w nas. Nie powinniśmy zakładać, że Bóg w cudowny sposób usunie nasze trudności, co jest charakterystyczne dla niedojrzałej, infantylnej postawy religijnej. Powinniśmy raczej uznać, iż Bóg prowadzi nas przez nie, wspomagając nas i umacniając na tej drodze. Powinniśmy także pamiętać o tym, że Bóg wydobywa dobro ze zła, że ufność do Boga rodzi odwagę w radzeniu sobie z naszymi trudnościami, że Bóg obdarzył nas zdolnością kierowania własnym życiem, jeśli tylko zechcemy tę zdolność wykorzystać. Nasza niepewność może być zarówno bodźcem do ożywienia tego potencjału, jak i czynnikiem hamującym, wtedy gdy nie
zareagowaliśmy na pojawiające się trudności.
Chrystus stał się człowiekiem nie po to, by oddalić od nas wszystkie problemy, lecz po to, by nauczyć nas zmagania się z nimi, a więc - bardziej odpowiedzialnego życia. Jest to bogaty, odziedziczony przez nas duchowy wymiar. Gdy to pojmiemy, znajdziemy głębszy sens w życiu i w dotykających nas problemach, i w ten sposób będziemy mogli lepiej pokierować naszym losem i zbawieniem.
Ostatecznie, po wielu latach udzielania porad osobom nieszczęśliwym, jeden fakt staje się dla mnie coraz bardziej oczywisty: ci, których wiara jest silna i dojrzała, mają ponadto swój własny system wspomagający w zmaganiu się z problemami; wykorzystują oni nie tylko swój potencjał ludzki, ale również duchowy.
Czasami mamy skłonność do lekceważenia tego duchowego wymiaru. Czyniąc tak, pomniejszamy własną przemianę. Często, przykro to powiedzieć, niewiedza religijna lub neurotyczne przekonania religijne niszczą naszą duchowość. Zamiast uzdrowienia, religia przynosi wtedy wypaczenia powiększające nasze problemy.
Obecnie jestem bardzo krytyczny wobec wielu psychiatrów, psychologów i psychoterapeutów za to, że odrzucają ten duchowy wymiar, a nawet zaprzeczają jego istnieniu, szczególnie wtedy, gdy jest to sprawa istotna dla pacjenta. Mam nadzieję, że coraz więcej specjalistów w tej dziedzinie zaczyna uznawać i popierać konieczność uwzględniania duchowego składnika osobowości pacjentów. Tak naprawdę wszyscy
mamy problemy, ale żywa wiara pozwala je przezwyciężać.
2. RELIGIA
POKÓJ CZY ZAMĘT?
Religia powinna nieść pokój, radość, nadzieję, pocieszenie i ukojenie. Powinna przynosić ulgę w cierpieniach życiowych; nie powinna ich przysparzać. Dlaczego więc tak wielu ludzi doświadcza udręk, rozdarcia, męczarni, strachu i bezsensownego poczucia winy z powodu swojej religii? Dlaczego osoby religijne bywają nieszczęśliwe z powodu religii? Czyż Chrystus nie potępiał faryzeuszy za to, że nakładali na ludzi większe ciężary w imię religii? Dlaczego w nas tyle negatywnych nastawień, tyle lęku przed Bogiem? To nie jest religia zgodna z myślą Chrystusa. On przyszedł po to, aby wykorzenić ten rodzaj religii. Coś tu jest nie w porządku! Religia nie zawsze ma na wszystko odpowiedź, ale może nadać znaczenie wielu naszym życiowym problemom, cierpieniom i dylematom. Może nas wzmocnić, abyśmy byli zdolni do ich przezwyciężania. Jako kapłan, spowiednik i psychoterapeuta, jestem zasmucony, że tak wielu ludzi żyje w udręce w imię religii. Kiedy religia komplikuje naszą ludzką sytuację, zwykle frustrującą, traci swoją wiarygodność.
Większość tych udręk ma swoje podłoże w niezrozumieniu i błędnych interpretacjach, które się zachowały z dzieciństwa, oraz w fałszywych percepcjach, utrwalających się przez lata błędnego obrazu Boga. Często obrazy Boga są nie tylko błędne teologicznie, ale mogą prowadzić do nerwicy. Szerząca się ignorancja i
infantylne pojmowanie Boga przez niektórych ludzi są alarmujące. I oni to nazywają religią!
Absurdalne lęki religijne, niepokoje i zabobony czynią religię śmieszną. Mądry Bóg, który obdarzył nas rozumnością, wydaje się nierozsądny. Nic dziwnego, że rozsądni ludzie odrzucają taki obraz. Nawet w dzisiejszych czasach niektórzy mają wyrzuty sumienia z tego powodu, że są szczęśliwi! Lub uważają, że pokora oznacza traktowanie własnej osoby jako bezwartościowej. A cóż powiedzieć o tych, którzy myślą, że Bóg „śledzi" ich? Ilekroć dzieje się coś złego, wnioskują, że to Bóg wymierza im karę. To tak jak w tym włoskim wyobrażeniu mai occhio (oko uroczne).
Gdy modlitwy pozostają bez odpowiedzi, niektórzy myślą, że Bóg jest na nich zagniewany. Więc po co się modlić? Bóg nas nie karze, karzemy siebie sami. Ani nas nie potępia, potępiamy się sami. Bóg jest z nami - nie przeciw nam. Tak wiele neurotycznego, niechrześcijańskiego poczucia winy przepaja ludzkie życie.
Tak jak gdyby bezwarunkowa miłość Chrystusa i Jego nieustanne przebaczanie nie były nigdy głoszone. Tragedia zawiera się w tym, że niektórzy odmawiają przebaczenia samym sobie nawet wtedy, gdy Bóg im już wybaczył. To nie jest religia; to jest masochizm! To na pewno nie jest chrześcijaństwo!
Musimy bardzo głęboko drążyć nasze przekonania religijne i odsłaniać wypaczenia, które tak osłabiają autentyczną wiarę. Powinniśmy konfrontować się z każdym fałszem, który jest w nas i w innych: to są te złe duchy, które Chrystus wypędzał. Wypaczone pojęcia są nie tylko złą religią, ale mają zły wpływ na stan zdrowia psychicznego. Zwykle ludzie najtrudniej rozstają się z błędnymi wyobrażeniami religijnymi.
Wyznawanie religii dzieciństwa jest dla nich czymś znacznie wygodniejszym niż odważenie się na głębszy wzrost w wierze i w ufności do Boga.
Jezus powiedział coś innego: „Nie troszcz się zbytnio!" „Spójrz na ptaki w powietrzu, na polne lilie; twój Ojciec niebieski troszczy się o nie; tak samo więc będzie troszczył się o ciebie". On powiedział, że powinniśmy nazywać Boga „Ojcem". Przebaczenie jest istotą posłannictwa Jezusa. „Nikt cię nie potępił? I ja też cię nie potępiam" - powiedział Jezus do jawnogrzesznicy. Swoimi ostatnimi słowami:
„Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią" próbuje dotrzeć do nas.
Musimy scalać prawdziwą wiarę w Chrystusa z naszym życiem. Przyniesie nam to jedynie korzyść. Musimy przejść od religijności fałszywej do głębokiej, od religijności dziecinnej do religijności człowieka dojrzałego. Słowa św. Pawła powinny stać się naszymi: „Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, myślałem jak dziecko i dyskutowałem jak dziecko, ale teraz jestem dorosły i wyzbyłem się tego, co dziecięce". Kiedy niektórzy specjaliści, szczególnie klinicyści, mówią: „Spójrz, jaką krzywdę wyrządza religia ludziom", odpowiadam: „Masz rację, ale to neurotyczna religia".
Często jest to jedyna forma religii, którą ci specjaliści poznali na podstawie wypaczonych poglądów swoich pacjentów. Zdrowa religia niezwykle korzystnie wpływa na zdrowie psychiczne i stan emocjonalny. Od lat obserwuję, jak nauka Jezusa dokonuje zmian w życiu różnych obłąkanych, zrozpaczonych i zalęknionych osób. Chrystus uzdrawia, ale musimy w Niego wierzyć.
Oto trzy doniosłe pouczenia, które daje nam Jezus: Bóg zawsze nas kocha, Bóg zawsze nam przebacza, Bóg jest zawsze z nami. Religia powinna przynosić nam pokój, radość, nadzieję, pokrzepienie i ukojenie. Jeśli nie daje nam tego, oznacza to, iż coś złego dzieje się z nami - nie z naszą religią lub wiarą.
3. RELIGIA, PSYCHOLOGIA
ZGODA CZY NIEZGODA?
Nie istnieją prawdziwe sprzeczności pomiędzy założeniami zdrowej religii i zasadami zdrowej psychologii. Pojawiają się one niekiedy tylko pozornie, zwykle w rezultacie nieporozumienia. Zdrowa religia i zdrowa psychologia wspomagają się i wzbogacają nawzajem. Nie powinniśmy ich oddzielać, lecz łączyć; traktować je nie jako wykluczające się nawzajem, lecz jako uzupełniające.
Ujmując rzecz historycznie, obawa i nieufność pojawiały się niekiedy pomiędzy specjalistami w dziedzinie psychologii i religii. Były one przyczyną wielu niepotrzebnych problemów. Nieżyjący biskup Sheen był pierwszym katolickim autorytetem w obydwu dziedzinach, który rozwiał mit o opozycji pomiędzy nimi.
Jednakże specjaliści w obu tych dziedzinach zachowywali i wciąż jeszcze zachowują ostrożność w stosunku do siebie.
Psychologia i religia powinny się nawzajem stymulować. Psychologia może nam wyjaśniać naukę Chrystusa, wpływając na pogłębienie naszego własnego rozwoju duchowego, a przesłanie Chrystusa może motywować i umacniać dobre ludzkie zachowania. Ewangelia Chrystusa nadaje życiu inny wymiar, przekraczający wymiar ludzki, na którym jednakże opiera się Dobra Nowina.
Dla mnie, jako wieloletniego terapeuty i doradcy, jeden fakt jest znaczący po lekturze Ewangelii. Otóż Chrystus jest mistrzem w dziedzinie psychologii; powiedział nam wszystko na ten temat już dawno temu. Dobrze rozumie człowieka w jego ludzkiej sytuacji. Im dłużej czytam Ewangelię, tym więcej dynamizmów psychologicznych w niej dostrzegam.
Psychologia, jako nauka o ludzkim zachowaniu, z całym bogactwem jej poglądów, pomaga nam w odkrywaniu i analizie znaczenia i głębi przesłania Chrystusa. Poprzez swoje nauczanie uwzględniające obie płaszczyzny, emocjonalną i duchową, Chrystus ukazuje nam, że są one nierozłączne. Być może dlatego terapeuci ponoszą klęskę w leczeniu pacjentów; unikają oni eksploracji sfery religijnej swoich pacjentów.
Z drugiej zaś strony, duszpasterze często zubożają człowieka o psychologiczny aspekt jego życia. Oddzielając sferę ludzką od duchowej, nie jesteśmy w stanie ujrzeć człowieka w jego pełni. Czyż owa fragmentaryczność i wyobcowanie wewnętrzne nie decydują o chorobie psychicznej lub zaburzeniu emocjonalnym?
W Ewangelii Chrystus spotyka ludzi z ich słabościami, takich, jakimi są, i podnosi ich z upadków. Łączy ich ludzki i duchowy wymiar. Czyni ich jednością. Innymi słowy - leczy. Przyjrzyjmy się bliżej paralitykowi, Marii Magdalenie lub Samarytance przy studni.
Psychologia jako nauka pomaga nam zrozumieć samych siebie; religia rozświetla nasze pojęcie Boga. Psychologia objaśnia stosunki międzyludzkie; religia uwydatnia nasz związek z Bogiem i bliźnim. Psychologia umożliwia nam kontakt z samym sobą, religia - z Bogiem. Jeśli mamy trudności w poznaniu siebie, których widzimy, to o ileż trudniej poznać Boga, którego zobaczyć nie możemy?
Miłość Boga i bliźniego jest kamieniem węgielnym nauki Chrystusa. Jeśli nie kocham siebie, jak mogę kochać innych i Boga? Psychologia uczy nas wiele o miłości, o jej pułapkach, o miłości prawdziwej i wyimaginowanej, o potrzebie miłości. Wiara w Boga, uznanie Go i ufność do Niego wymagają wiary w siebie, samoakceptacji i zaufania do siebie samego. Psychologia może nam pomóc w wykorzenieniu
sprzeczności, płytkości i nadwrażliwości z naszej osobistej wiary. Z biegiem lat uświadamiamy sobie, że psychologia wpływa na wiarę - umacnia ją i doskonali - oraz na moralność myślenia.
Psychologia uczy nas zdrowych zachowań, emocjonalnej pełni, dojrzałości, przekraczania własnych granic; chrześcijaństwo poucza nas o zbawieniu, pojednaniu i zmartwychwstaniu. Obydwie, całkowicie zgodne z sobą, spotykają się w człowieku, wzajemnie wspomagając się i uzupełniając. Psychologiczno-religijne spojrzenie pomaga nam lepiej radzić sobie w życiu i wzbogacać je. Ale religia idzie dalej dzięki wymiarowi wiary, która jest już początkiem życia wiecznego. Chrystus zawsze rozpoczynał od ludzkiej egzystencji, a św. Tomasz z Akwinu przypomina nam, że łaska buduje na naturze. Duchowość i uczuciowość nie są niezależnymi rzeczywistościami w naszym życiu.
Psychologiczny punkt widzenia jest drogocennym darem, dzięki któremu możemy rozpocząć poznawanie siebie. Nie przychodzi ono łatwo, ale wiedza z zakresu psychologii może je ułatwić. Po rozwiązaniu problemów emocjonalnych, poprzez wgląd w siebie, pacjenci są zdolni do wzrostu nie tylko emocjonalnego, ale również religijnego. Bóg działa w człowieku, to znaczy pomaga nam w rozwijaniu wglądu w nasze zachowania.
Im lepiej rozumiemy ludzki wymiar życia, tym lepiej jednoczymy naukę Chrystusa z życiem. W istocie psychologia wzywa nas do stawania się bardziej odpowiedzialnymi, ponieważ zdobywamy wgląd w nasze prawdziwe ja. Nie możemy już dłużej używać wykrętów lub ukrywać tego, co musimy w sobie zmienić. Nakazy Ewangelii stają się bardziej czytelne i realne. Nasze grzechy, symptomy niedojrzałości, zostają nam przebaczone, ale skrucha i poprawa wciąż są pożądane. A jest to możliwe tylko poprzez psychologiczne spojrzenie. Psychologia nie jest religią, chociaż niektórzy tak ją traktują, lecz środkiem do lepszego zrozumienia siebie.
Jedna ze szkół w psychologii wyróżnia się wśród innych. To logoterapia Viktora Frankla, czyli „leczenie poprzez sens". Jest ona wyjaśniona w jego książce Der Mensch aufder Suche nach Sinn (Ludzkie poszukiwanie sensu życia). Nasze rozumienie życia i cierpienia, dowodzi Franki, zależy od treści, które w nich znajdujemy. Jeśli istnieje „dlaczego", możemy znaleźć „jak". Jego książki są wprowadzeniem do Ewangelii. Pan Jezus nadał sens cierpieniu i śmierci, naszemu życiu jako całości. Dał nam nie tyle gotowe odpowiedzi, ile ukazał nam sens. Prawdziwym powodem zaburzeń psychicznych i emocjonalnych, na które cierpi dzisiaj wielu ludzi, nie jest ani nerwica, ani psychoza, lecz brak sensu życia. Ludzie go nie znają; wędrują bez celu. Chrystus dokładnie wiedział, kim jest i znał sens swojego życia: „Ja jestem światłością świata; kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności". „Ja jestem drogą, prawdą i życiem". „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki". Psychologia może nam pomóc w głębszym zrozumieniu samych siebie, co czyni nas lepszymi naśladowcami Chrystusa. Dlatego nie powinniśmy się jej bać, lecz się jej uczyć. Greccy filozofowie zalecali: „Poznaj samego siebie". Freud powiedział: „Stań się sobą". Chrystus uczył więcej: „Kochaj siebie samego".
4. „TAKA JEST WOLA BOŻA"
CZY RZECZYWIŚCIE?
Twierdzenie „Taka jest wola Boża" należy do szczególnie nadużywanych.
Oczekujemy, że podobnie jak aspiryna będzie ono służyć jako panaceum na te wszystkie dolegliwości i niepowodzenia, dla których, wydawać by się mogło, nie ma wytłumaczenia. „Taka jest wola Boża" staje się religijnym frazesem. Czasami wydaje się zaprzeczać rzeczywistości. Niestety, Bóg jest często poniżany przez oskarżanie Go o wszystko zło, które na nas spada. Powiedzenie „Taka jest wola Boża" ukazuje Boga
jako niewrażliwego, irracjonalnego, okrutnego i obojętnego na sprawy ludzkie.
Czasami powiedzenie to może być zastosowane jako chwyt w celu wykręcenia się od trudnego zadania lub szczerego pytania na temat życia, lub zaniechania poszukiwania głębszego znaczenia tego, co się nam przydarzyło. Być może nie chcemy przeżywać prawdziwego bólu spowodowanego tym wszystkim czy też nawet pragniemy uciec od odpowiedzialności za swoje czyny.
Słyszałem to powiedzenie zarówno wtedy, gdy chodziło o prawdziwe nieszczęścia, jak i wydarzenia mało znaczące: od pożaru, w którym spłonęła cała rodzina, do padnięcia domowego psa. Chciałbym, aby to było jasne! „Taka jest wola Boża" jest uświęconym, pełnym treści stwierdzeniem tylko wtedy, gdy jest ono właściwie rozumiane. Św. Paweł powiedział: „Albowiem wolą Bożą jest wasze uświęcenie". Bóg pragnie, abyśmy byli zbawieni i święci. Jak Bóg to realizuje? Można by odpowiedzieć, że poprzez modlitwę, Eucharystię i inne sakramenty. Tak, ale Bóg uświęca nas głównie przez sakrament życia - a nie tylko zwykłej egzystencji. To różnica! Kiedy bierzemy udział w życiu, żyjemy. Kiedy je tylko pasywnie
obserwujemy z boku, to wegetujemy. Uświęcenie obejmuje pełnię życia. Żyjąc w pełni, wikłamy się w odwieczny problem obecności zła w świecie i Boga. Jeśli Bóg jest dobry, dlaczego istnieje zło? Nie wdając się w filozoficzną i teologiczną dysputę, zauważmy, że Bóg pragnie dobra i wybiera dobro, a zło jedynie dopuszcza. Pozwala na nie w tym sensie, że nie ingeruje w naszą wolność czynienia zła i nie steruje nami jak marionetkami. Jest to ryzyko, które Bóg przedsięwziął stwarzając nas wolnymi do czynienia dobra lub zła i wolnymi - przede wszystkim - do kochania Go. Miłość nie może być wymuszona.
Kiedy w naszym życiu pojawia się zło - choroby, niepowodzenia, rozczarowania, grzech - jesteśmy rozbici. Pytamy: „Gdzie jest Bóg? Bóg powinien mi pomóc". A kiedy zdarzy się tragedia, której nie możemy pojąć - bezsensowna śmierć przyjaciela w wypadku, umierające na rzadko spotykaną chorobę dziecko, bezlitosne
zaatakowanie starej kobiety, ofiara raka lub rozwód czy cokolwiek z nie kończącej się listy niesprawiedliwości dotykających mężczyzn lub kobiety - wątpimy nie tylko w obecność troskliwego Boga, ale, jeśli uznajemy Jego istnienie, w Jego uczciwość i rozumność.
Człowiek wiary ufa jednak, że Bóg jest zawsze z nami. Św. Paweł mówi nam, że Bóg przemienia zło w dobro. Na swój własny sposób działa On nieprzerwanie ofiarowując swój czas i powoli tkając dywan zbawienia świata. Lecz, w gruncie rzeczy, Bóg pragnie, abyśmy zmagali się ze złem, które nas dotyka. Bóg nie chciał tego wypadku samochodowego, za który nie ponoszę żadnej odpowiedzialności, ale pragnie, bym
zmierzył się z owym złem i wykorzystał je, wraz z całym przepełniającym mnie bólem i frustracją, dla mojego własnego dobra, jak również dla mojego wzrostu i uświęcenia.
W obliczu tragedii i oczywistych zadań do wykonania, ludzie dokonują wszelkiego rodzaju gimnastyki umysłowej, by ujrzeć w tym „wolę Bożą". Jest to rodzaj uniku, zaprzeczanie oczywistościom, nieakceptowanie rzeczywistości. Cokolwiek się nam wydarzy - dobrego lub złego - Bóg prosi, abyśmy się z tym zmierzyli, niezależnie od tego, czy postrzegamy to jako sprawiedliwe czy niesprawiedliwe, logiczne czy
nielogiczne, uzasadnione czy nieuzasadnione. Nie oznacza to, że powinniśmy traktować zło pobłażliwie; powinniśmy zmagać się z nim i przemieniać je, jeśli to możliwe.
Rozwód jest emocjonalną tragedią, której Bóg ani nie pragnie, ani nie powoduje. Ale jeśli tak się zdarzy, Bóg pragnie, aby ludzie stawiali czoła rzeczywistości, aby nie dopuszczali do tego, by rzeczywistość niszczyła ich. Chce, by przedzierali się przez nią i, mimo wszystko, stawali się lepsi. Gdy zostało już uczynione wszystko, by temu zapobiec, końcowym aktem jest akceptacja tego, co nieuchronne, i powrót do życia. Ludzie umierają; tak samo umierają niektóre małżeństwa. Wola Boża w jakiś sposób przenika całe nasze życie, tak naprawdę, to ona odsłania nam prawdziwe oblicze rzeczywistości. Jedno jest oczywiste: powinniśmy uczynić wszystko, co w naszej mocy, dla dobra, i iść dalej przez życie. Nie wszystko, co nas
spotyka, jest słuszne i sprawiedliwe, ale śmierć Chrystusa również nie była słuszna i sprawiedliwa, a jednak przyniosła zbawienie. Chrystus pozostawił nam przesłanie i przykład: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich! Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty". Czasami rzeczywistość to dla nas zawód i rozpacz, które odnajdujemy w życiu. Wolą Boga jest, abyśmy stawili jej czoła i próbowali przedrzeć się przez nią. To jest to, co próbuje robić terapia, tzn. pomagać nam w tym, byśmy mogli zmierzyć się z przykrą
rzeczywistością naszego życia, wyzyskując w najlepszy sposób nasze ograniczone środki; a naprawdę oznacza to wzięcie naszego krzyża. Nasze przeznaczenie nie wyczerpuje się w powierzonym nam planie życiowym. Naszym przeznaczeniem jest aktywny udział w liturgii naszego życia. „To czyńcie na moją pamiątkę".
Wolą Boga jest, abyśmy zmagali się z niepewnością, zagadkowością i frustracją codziennego życia. Wyraźne ukierunkowanie nie jest tak konieczne, jak widzenie nagiej rzeczywistości tu i teraz. Również rzeczywistość naszych grzechów i błędów rodzi skutki, które stają się także nową rzeczywistością, która wymaga konfrontacji i zaakceptowania.
Innymi słowy, Boga nie interesuje, czy „odnieśliśmy sukces", lecz to, czy „stawiliśmy czoła rzeczywistości naszego życia". Czyż nie jest tak, że my sami bezustannie odprawiamy nad sobą sąd? Jednym z żałosnych znaków naszych czasów jest ucieczka ludzi od rzeczywistości, a im bardziej od niej się oddalają, tym bardziej są rozczarowani i nieszczęśliwi.
Jak to wszystko wpływa na zdrowie psychiczne? Wystarczająco wymowne wydaje się to, iż jednym z podstawowych kryteriów oceny psychoemocjonalnego stanu zdrowia pacjenta jest ustalenie, czy zachowuje on kontakt z rzeczywistością, a jeśli tak, to jak sobie z nią radzi. Im większe mamy poczucie rzeczywistości i im bardziej z nią się zmagamy, niezależnie od tego, jak to jest bolesne, tym lepszy będzie nasz stan
psychoemocjonalny, tym głębsze będzie nasze poczucie własnej godności.
Wtedy także związek między wolą Boga, rzeczywistością i naszym zdrowiem psychicznym jest żywy i prawidłowy. Zwykle w życiu z dnia na dzień wola Boga nie jest tajemnicą. Jest ciągle przed nami. Staje się tajemnicą, gdy nie akceptujemy rzeczywistości i nie stawiamy jej czoła.
„Albowiem wolą Bożą jest wasze uświęcenie". Jesteśmy uświęceni poprzez rzeczywistość naszego życia; w ten sposób dążymy do zbawienia. Taka postawa nie tylko nadaje znaczenie zadaniu, któremu się w danym momencie oddajemy, ale wyraża to wszystko, czym jest życie duchowe: przyjmowaniem życia na wzór
Chrystusa. Jezus powiedział: „Przyszedłem wypełnić wolę Tego, który mnie posłał". On był realistą, nauczył nas, jak stawiać czoła rzeczywistości i przekraczać siebie i otaczający świat.
Wszyscy znamy ludzi, których uważano za wielce religijnych i uduchowionych, a którzy w życiu przejawiali jednak krnąbrność w akceptowaniu rzeczywistości i stawianiu jej czoła, nie potrafili w niej dojrzeć woli Bożej. Autentyczność takiej duchowości stoi pod znakiem zapytania. Jezus nigdy nie rozmyślał nad kwestią zła, ale pewnego razu, w przypowieści o chwaście, praktycznie ukazał, jak sobie radzić z tym problemem. Gospodarz nie pozwala sługom wyrywać chwastu, aby nie zniszczyli jednocześnie zboża. Mówi do nich: „Pozwólcie obojgu róść aż do żniwa". Jezus powiedział nam coś bardzo istotnego o złu: musimy stawiać mu czoła i radzić sobie z nim, ale nie możemy pozwolić, by zawładnęło nami. Zamiarem moim w tym rozdziale nie jest próba wyjaśnienia wszystkich obłędów, tragedii i niesprawiedliwości tego świata - pozostaje to poza jego zasięgiem i jest po prostu niemożliwe - ale rozdział niniejszy potwierdza, iż wolą Bożą w stosunku do nas, jako ludzi wiary, jest, abyśmy stawiali czoła codziennej rzeczywistości naszego życia i radzili sobie z nią.
5. GNIEW
CNOTA CZY WADA?
Jedną z emocji, których prawdopodobnie nigdy nie nauczono nas rozumieć, jak również nie przygotowano nas do właściwego ich traktowania, jest gniew. Bardzo często z tego powodu może on paraliżować nasz rozwój. Gniew może władać nami, napełniać nas lękiem i wysoce niezdrowym poczuciem winy. Dlatego jesteśmy skłonni postrzegać go w negatywny sposób, a zatem, za wszelką cenę, próbujemy od niego uciec lub go pohamować. Dopóki tak postępujemy, pozostajemy niedojrzali uczuciowo, hamujemy nasz rozwój i stwarzamy sobie niepotrzebne problemy. Nie będziemy w pełni ludźmi, dopóki nie potrafimy radzić sobie z gniewem. Gniew jest absolutnie konieczny w dojrzałych i zdrowych związkach międzyludzkich.
Jest to z gruntu dobra emocja i niekoniecznie grzeszna. Może i powinna być postrzegana jako cnota, jeśli wyrażamy ją i radzimy sobie z nią w odpowiedni sposób. Gniew jest poważną kwestią dla każdego pacjenta, z którym mam do czynienia. Bardzo często jest on ukrytą przyczyną wielu psychoemocjonalnych, somatycznych i międzyludzkich problemów, ponieważ nie jest właściwie rozumiany i okazywany.
Często nie rozpoznajemy go i dlatego przechodzi, nie zbadany i nie potraktowany odpowiednio. Jest to kwestia, która się pojawia w każdym małżeństwie i w każdej rodzinie z tzw. problemami. Pojawia się ona również w naszych relacjach z Bogiem. Oto kilka przykładów niezdrowych form gniewu: Tom był ostatnio autentycznie zły na wszystkich dokoła, szczególnie na ludzi w swoim biurze. Nie był w stanie poradzić
sobie z tym gniewem. Popadł w depresję, musiał pójść do szpitala. Betty, osoba w głębokiej depresji, nie może przeżyć straty męża, który zmarł nagle. Nie może nad tym zapanować i przyznać, że jest naprawdę rozgniewana, głównie na Boga. Oto sprawca masowego mordu w San Diego, który śmiertelnie postrzelił 22 osoby w restauracji McDonald's. Był straszliwie rozgniewany. Oto Jane i Peter, których małżeństwo umiera. Nie istnieje między nimi więź seksualna, obie strony ukrywają wzajemną niechęć. Oto dwunastoletnia Sara, która odczuwa różnego rodzaju dolegliwości, ponieważ jest zła na matkę, a matka nie dostrzega tego, gdyż Sara nie uzewnętrznia swojego gniewu. Oto Joel ze swoimi niepokojami i bólami w klatce piersiowej, bardzo zły na żonę, syna i szefa, ale ponieważ nie wie, co począć z tą złością, więc ją ukrywa. Jest ciągle poirytowany i przykry dla ludzi, z którymi się styka.
Istotne jest rozwijanie pozytywnej postawy wobec gniewu, który możemy odczuwać, a przede wszystkim dostrzeganie go i przyznawanie się do niego. Jeśli rozpoznamy go w sobie, będziemy mogli prawdopodobnie rozpoznać gniew, który tkwi w innych. Jeśli zaakceptujemy gniew na równi z innymi naszymi emocjami, ujrzymy go jako jeden z aspektów naszego człowieczeństwa. Powinniśmy wczuwać się w nasz gniew, zajmować się nim i uzewnętrzniać go. Powinniśmy mieć świadomość własnego gniewu, nie powinniśmy cierpieć z jego powodu i powinniśmy zgodzić się na jego obecność. Powinniśmy pytać siebie: „Dlaczego jestem zły? Na kogo jestem zły?" Powinniśmy umieć odróżnić gniew „logiczny" od „nielogicznego", uzasadniony od nieuzasadnionego. Wreszcie powinniśmy go w odpowiedni sposób ujawniać: wyrażać we właściwym czasie i miejscu, zachowując dobre obyczaje. Musimy ponosić odpowiedzialność za fakt, że to my jesteśmy zagniewani, i za wynikające z tego konsekwencje. Oznacza to, że przyznajemy się do swojego gniewu! Nie powinniśmy się wstydzić tego, że jesteśmy lub czujemy się rozgniewani. W ten sposób możemy nad gniewem zapanować. A jak Pismo Święte przedstawia gniew, jako pojęcie i jako emocję? Bóg jest często przedstawiany w Biblii jako „rozgniewany". Kiedy czytamy Psalmy, które są przykładem modlitwy terapeutycznej, to znaczy modlitwy autentycznie wyzwalającej uczucia człowieka, znajdujemy sporo tego gniewu: Psalmista modli się sercem, nie umysłem. Oto Psalm 38: „Nie karć mnie, Panie, w Twoim gniewie"; Psalm 90: „Zaiste, Twój gniew nas niszczy, trwoży nas Twe oburzenie". Mówi Jeremiasz (30, 24): „Nieustannie palący gniew Pana, dopóki nie dokona On i nie urzeczywistni zamiarów swego serca". W Księdze Liczb, w wielu okolicznościach mówi się o
„gniewie Pana przeciw Izraelowi" za jego grzechy i niedowiarstwo.
Chrystus gniewał się niekiedy na uczonych w Piśmie, faryzeuszy i swoich uczniów,
okazywał swój gniew, atakował: „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze,
obłudnicy ... głupi i ślepi". Bywał wzburzony i bez skrępowania uzewnętrzniał to.
„Zejdź mi z oczu, szatanie" - całkowicie oburzony na Piotra, bez ogródek strofował
go. Wybuchający gniewem Chrystus może wprawić nas w zakłopotanie, ale przecież
On był człowiekiem, a częścią naszego człowieczeństwa jest zmaganie się z własnym
gniewem.
Kiedy gniew staje się destrukcyjny, niedojrzały lub grzeszny? Gniew staje się
problemem wtedy, gdy wyzwala gwałtowne reakcje i gdy jest tłumiony.
Gdy nie reagujemy na własny gniew, tłumimy go lub powstrzymujemy się przed nim,
całkowicie nieświadomie - nie zdajemy sobie sprawy z tego, co robimy. Tłumienie gniewu jest jedną z najbardziej niebezpiecznych rzeczy dla nas. Istotna jest świadomość, że dopóki tłumimy gniew, dopóty zachowujemy się nieszczerze. Zarówno wobec samych siebie, jak innych. Powstrzymując gniew, zachowujemy się nieco bardziej świadomie, ale wolimy go ostudzić, wyprzeć się go, nie zezwalając na jego uzewnętrznienie. Znów jesteśmy nieszczerzy. „Och, nie jestem zły" - mówię śmiejąc się i zgrzytając zębami. Możemy też „przeintelektualizować" nasz gniew lub usprawiedliwiać go, gdy tymczasem on ciągle istnieje, obecny w naszym wnętrzu. Tłumienie i zatajanie naszych gniewnych uczuć przewija się przez wiele
emocjonalnych, psychicznych, duchowych i międzyludzkich problemów.
Kiedy reagujemy zbyt mocno, nie panujemy nad gniewem. Wyrażony w napadzie złości, wściekłości, furii, może prowadzić do przemocy. Takie gwałtowne reakcje można obserwować u osób, które są ciągle złe lub podekscytowane. Postępują brzydko i w odpychający sposób.
Gniew wyrażany w sposób gwałtowny i gniew tłumiony to dwie skrajności, których chcemy unikać, obydwie destrukcyjne i przypuszczalnie grzeszne. Boimy się gniewu. Dlatego poskramiamy go. Boimy się wybuchowości, ponieważ wtedy gniew panuje nad nami. Czujemy się winni z powodu każdej formy
niewłaściwego gniewu. Dopóki nie będziemy kierować własnym życiem, dopóty nie uświadomimy sobie, czym jest nasz gniew. Możemy doświadczać gwałtownych uczuć, graniczących niemal z morderczymi, ale to nie jest nie w porządku. Nie w porządku są nasze zachowania, nie nasze uczucia. Jeśli ukryty gniew nie zostanie ujawniony na zewnątrz i nie znajdzie ujścia, odnowi się w jakiejś innej formie. Często pojawia się jako psychiczny, fizyczny lub psychosomatyczny problem. Ludzie często uskarżają się na swoje dolegliwości, takie jak zapalenie okrężnicy, bóle w klatce piersiowej, wypadanie włosów, bóle głowy, wrzody żołądka, a rzeczywistym ich powodem może być nie uzewnętrzniony gniew. Gniew zahamowany, stłumiony, zlekceważony zjawi się ponownie. Podobnie jak w fizyce: jeśli coś gdzieś naciśniemy, to odskoczy ono w innym miejscu. Zwykła depresja to w większości przypadków gniew zinterioryzowany. Jedną z głównych przyczyn niektórych zaburzeń psychicznych wytrącających z życia jest nie rozpoznany lub zlekceważony gniew.
Zignorowany gniew wpływa również na naszą duchowość. Przeżywamy duchową pustkę lub uginamy się pod ciężarem bezcelowości i bezsensowności życia. Czujemy się oddaleni od Boga.
Gniew, z którym się nie uporaliśmy, może prowadzić do przemocy i wybuchów szaleństwa. O kimś, skądinąd na pozór opanowanym, kto zachowuje się w dziwny sposób, często mówimy: „Oszalał". Niektórzy ludzie są bardzo opanowani, nigdy nie okazują gniewu i uważani są za wzór zachowania. „Nigdy się nie złoszczą".
Zazwyczaj odnajdujemy w nich nagromadzone pokłady gniewu i innych nie uporządkowanych emocji, „zagrzebanych" we wnętrzu, które wybuchają w dziwnym zachowaniu. Często możesz zauważyć u nich oznaki bezradności wobec gniewu: gwałtowne reakcje z błahych powodów, wybuchy wściekłości, porozbijane i rozrzucone rzeczy, walenie pięściami w ścianę. Tłumiąc i powściągając gniew, ostatecznie zmierzamy do nie kontrolowanego zachowania i wybuchu z mało istotnych powodów, na przykład wtedy, gdy dziecko znów spóźnia się na kolację. Tymczasem, zanim doszło do incydentu, należało powiedzieć dziecku, że jesteśmy w złym nastroju i wyjaśnić jego powód. Wtedy nasz uzasadniony gniew byłby wyrażony w odpowiedni sposób. Cykl gniewu może przebiegać następująco: mówisz do siebie po ataku złości: „Zrobiłem z siebie głupka! Nie będę więcej się złościć". Po czym powracasz do gromadzenia gniewu w sobie. A potem znów do gwałtownej reakcji. To destrukcyjny model zachowania. Po wybuchu złości przychodzi lęk, spowodowany poczuciem utraty własnej godności, własnej wartości oraz wyrzutami sumienia. Wielu kryminalistów i charakteropatów to w rzeczywistości ludzie, którzy są źli. Źli o to, co im się przydarzyło, być może głównie w dzieciństwie. Teraz wyrzucają to z siebie na innych. Nie zanalizowali nigdy gniewu dzieciństwa i nawet nie przyznają się do tego, że są rozgniewani, ale bez wątpienia działają w gniewie. Istotne jest rozpoznanie różnicy pomiędzy byciem w „stanie" gniewu a byciem „gniewną osobą". Odreagowanie gniewu jest czymś normalnym. Ale nie powinniśmy pozostawać w tym stanie, który sprawia, że jesteśmy identyfikowani jako permanentnie złe osoby. Ciągle rozgniewana osoba jest opanowana przez nie rozstrzygnięte konflikty z przeszłości, lub nawet obecne, jest ciągle zła z powodu wielu nie przeanalizowanych aspektów swego życia. Jeśli nie radzimy sobie z gniewem, który odczuwamy, nasze kontakty wiodą do urazów, zgorzknienia i nienawiści. Możesz to dostrzec w problemach rodzinnych i małżeńskich. Wiele przygód pozamałżeńskich często wynika z tłumionego gniewu. Osoby, które poddają się terapii, początkowo mogą ukrywać każdy gniew, ale w końcu zostaje on rozpoznany.
Gniew może być wyrażony także milczeniem i chłodem. Jest to jeden z
najokrutniejszych sposobów „zrewanżowania się" współmałżonkowi lub komuś
bliskiemu. Takie emocjonalne znęcanie się jest znacznie częstsze niż fizyczne.
I znowu, ponieważ ludzie nie manifestują gniewu w zdrowy i odpowiedni sposób,
następuje błędna interpretacja. Na przykład, jeśli zrobię coś, co cię złości, a ty nie
powiesz mi o tym, będzie to dla mnie oznaczać, że zgadzasz się ze mną. Nic mi o tym
nie wiadomo, że gdzieś na dnie żywisz do mnie gniew, że w rzeczywistości nie
zgadzasz się ze mną. Nie wiem o tym, że jesteś nieszczery wobec mnie. Jest to
destrukcyjne.
Przyjrzyjmy się państwu Joneses, którzy wypadli na zewnątrz domu, okładając się
nawzajem. Przybywa policja, by ich rozdzielić. Mówimy do siebie: „Spójrz na nich.
Znowu to samo. Całe szczęście, że nie jesteśmy tacy jak oni". Hm! tak, ich gniew jest
nie do opanowania. A co z rodziną jedne drzwi dalej? Doszli do takiej samej złości,
jak państwo Joneses, ale ich złość jest hamowana, nie ujawniają jej; kto wie, jak
długo jeszcze i z jakim skutkiem. Ogrom zniszczeń i udręk w ludzkim życiu z
powodu nie rozpoznanego i nieodpowiednio potraktowanego gniewu przechodzi
wszelkie pojęcie. I, w pewnym sensie, państwo Joneses są bardziej szczerzy wobec
siebie niż ich sąsiedzi.
Gniew jest absolutnie konieczny w dojrzałych ludzkich związkach! Im większa intymność między nami, tym większa konieczność wzajemnej otwartości. Oznacza to, iż czasami trzeba okazać sobie nawzajem gniew. Lecz my lękamy się tego. Dlaczego? Ponieważ czujemy, że zranimy się nawzajem. Ale jeśli zamierzamy być ze sobą szczerzy, będziemy się także ranić. Taka jest prawda o zdrowych związkach
międzyludzkich.
Niemniej jednak istnieje różnica pomiędzy szczerością „niepoprawną" i szczerością „poprawną". „Ty pusty łbie!? Dlaczego przyszedłeś tak późno? Nie masz mózgu w tej swojej głowie!" To niepoprawna szczerość! To jest złość, która się ujawnia w sposób niewłaściwy i obraźliwy. Możemy przecież powiedzieć: „Jestem zły na ciebie, ponieważ trzeci raz w tym tygodniu każesz mi czekać". Być może ta osoba poczuje się zraniona, ale taki sposób wyrażania gniewu jest do przyjęcia, jako zdrowy i nieobraźliwy. W zdrowych, bliskich związkach nie możemy uniknąć ran zadawanych szczerze.
Często nie okazujemy gniewu, ponieważ lękamy się, że ktoś „nie będzie nas lubił" lub „nie będzie nas kochał". Tak daje o sobie znać brak poczucia bezpieczeństwa. Możemy też obawiać się zerwania przyjaźni. Lecz jakaż to przyjaźń? Jeśli nie możemy otwarcie okazać naszemu przyjacielowi gniewu, prawdopodobnie
obmawiamy tę osobę za plecami albo jesteśmy dla niej oziębli. Związek, który zniża się do tego, nie jest dobry od początku. Prawdopodobnie nie okazujemy gniewu, ponieważ boimy się, że zostanie on skierowany z powrotem na nas. Jeśli boimy się czyjegoś gniewu, możemy być zastraszeni i opanowani przez tę osobę. Nie jest to zdrowe dla związku. Rodzice mogą się obawiać gniewu dzieci. Jeden z partnerów, obawiając się gniewnej reakcji drugiego, milknie i „poddaje się". Jest to charakterystyczne raczej dla relacji typu rodzice - dziecko niż mąż - żona. Jeśli nie czuję się dobrze z własnym gniewem, nie będę się czuł dobrze wobec cudzego. Niepokój z powodu własnego gniewu może się uzewnętrznić w sposób niepoprawny jako śmiech. Widziałeś kiedyś ludzi, którzy powinni byli być źli, a śmiali się? Czują się niepewnie w danej sytuacji, nie wiedzą, jak sobie z nią poradzić. Śmieją się więc nerwowo i odchodzą. Zastanów się nad tym: czy śmiejemy się, gdy jesteśmy źli, ponieważ nie wiemy, jak się z tym uporać? Jeśli czujemy się nieswojo z naszym gniewem, oznacza to również, że nie dowierzamy sobie, co sprowadza się do tego, że nie możemy zaufać sobie w stosunkach z innymi ludźmi. Ponadto nie jesteśmy wolni tak dalece, że włada nami strach przed gniewem w naszym wnętrzu. Często ludzie nie okazują gniewu, ponieważ jego rezultatem mógłby być konflikt, a wiadomo, że konfliktu nie chcemy. A mimo to konflikt jest koniecznym przejawem każdego zdrowego związku międzyludzkiego. Więcej rodzin i małżeństw przestaje dzisiaj istnieć z powodu milczenia, niż przemocy. Taka sytuacja istnieje w dziewięciu małżeństwach lub rodzinach na dziesięć, z którymi mam do czynienia. Cisza. Stłumiony gniew. Nie ujawniona wrogość. Chłód. W taki oto sposób, niewłaściwy i niezdrowy, ludzie odpłacają sobie nawzajem. Jednak od czasu do czasu członkowie rodziny zaczynają podnosić głos i krzyczą na siebie. To pożądana zmiana. Czasami muszę stanąć pośrodku biura z
podniesionymi rękami, jak policjant kierujący ruchem. Jednak uważam, że takie zachowania w rodzinie są zdrowe. Przynajmniej wiadomo, co inni myślą i czują. Gniew bywa często mylony z konfliktem i przemocą, a jednak nie są to synonimy. Gniew nie jest przemocą. Przemoc jest gniewem nie opanowanym. Dzisiejsze środki masowego przekazu często skupiają się na przemocy w amerykańskich rodzinach. Taka koncentracja może się obrócić przeciwko temu, co próbują przekazać terapeuci: że wyrażanie gniewu jest ważne i zdrowe i że musimy się uczyć odpowiedniego traktowania tej emocji. Lecz media nie spieszą z odpowiednimi wyjaśnieniami i dlatego utwierdzają ludzi w przekonaniu, że gniew należy ukryć. Uważam, że podejmując temat ludzkich zachowań, media powinny analizować go wnikliwie, nie powiększając problemu przez mieszanie pojęć gniewu i przemocy. Chcąc ostrzegać przed przemocą, nieświadomie doprowadzają do lęku przed gniewem. Czasami „poprawny" gniew spowoduje konflikt. Jednak uzasadniony konflikt jest nieunikniony w zdrowych kontaktach międzyludzkich.
Ujawnienie gniewu przed drugą osobą często prowadzi do rozwiązania problemu czy zażegnania konfliktu. Ludzie mogą mówić: „Cóż to za korzyść z oznajmiania komuś, że jestem rozgniewany? To nie pomaga". A jednak pomaga. Rozwiązanie nie musi się pojawić natychmiast, ale bardzo często jest ono rezultatem ujawnienia gniewu. Następuje wyjaśnienie stanowisk; każdy wie, na czym stoi drugi; informacja zostaje
przekazana; ludzie są bardziej czuli dla siebie. Oto ojciec, który mówi do syna: „Wynieś śmieci". Pół godziny później znów to powtarza. Godzinę później krzyczy przeklinając: "Johnny, wynieś te śmieci!" Johny zrywa się, wynosi śmieci, mówiąc: „Dobrze, dobrze. Nie musisz zaraz robić z tego takiej afery". Johnny prawdopodobnie nie słyszał tamtych dwóch próśb. Czasami musimy się upewnić w tym, że nasza
wypowiedź oddaje również emocje, że zawiera gniew. Rezultat nastąpi!
Okazując sobie nawzajem gniew, szczególnie w naszych bliskich związkach,
uwrażliwiamy się na siebie. Rozpoznajemy, co druga osoba lubi, czego nie lubi, co ją
rani. Gdy wyrażasz swój gniew, wiem, że jesteś zraniony. Traktujesz to serio, nie
możesz być zlekceważony. Dlatego muszę przemyśleć swoje zachowanie, słowa i
odruchy. Wiem również, że kiedy jesteś zły na mnie, nie jesteś obojętny. Chcesz
poświęcić swój czas i energię, by powiedzieć mi, że jesteś zły za to, co powiedziałem
lub zrobiłem. Jest to akt zaangażowania, akt miłości. I na odwrót: jeśli nie chcę
okazać gniewu, jestem, być może, obojętny: „Nie obchodzisz mnie". Trzeba, abyśmy
mówili sobie nawzajem: „Jestem zły za to, co mówisz (lub powiedziałeś)". Prawienie
kazań nie jest konieczne. Zwykłe, proste przedstawienie naszych uczuć to wszystko,
co jest potrzebne. Tak postępując, poznajemy różnice między nami. Rozpoznając je,
zdobywamy się na kompromis albo uczymy się z nimi żyć. I w takich okolicznościach
rozwijamy nasze związki. Nieudolność w rozstrzyganiu spraw wynikających z
odmienności powoduje, że rodziny rozpadają się.
Czasami, gdy jesteśmy zagniewani, musimy dać czas innym i sobie, aby ochłonąć.
Każdy z nas ma inny system „chłodzenia". Niektórzy ludzie wracają do równowagi
szybciej niż inni. Potrafimy przebaczyć komuś, kto nas zranił lub rozgniewał, ale
musimy pamiętać o tym, by pozostawić sobie czas na zapomnienie, okrzepnięcie,
ochłonięcie, ponieważ emocje mogą utrzymywać się długo. Chociaż uzewnętrznianie
gniewu przed kimś może umocnić związek, to jednak czasami może być także dla
niego zgubne, dotyczy to również małżeństwa. Musimy czasami uświadomić sobie,
że być może nasz związek nie był taki, jak myśleliśmy, a może nawet w ogóle nie
istniał.
Gniew jest naprawdę konieczny dla zdrowego porozumiewania się. Bez niego nie jest
możliwa komunikacja.
Umiejętność radzenia sobie z gniewem i konfliktem wynosimy z domu rodzinnego.
Czy nasi rodzice wpadali w gniew? Czy reagowali w sposób gwałtowny? Prawdopodobnie w taki sam sposób i my będziemy traktować swój gniew. A więc dobrze by było zatrzymać się nad tym, dokładnie zbadać naszą rodzinną przeszłość i spojrzeć na nią realistycznie. Musimy zobaczyć, jakie postawy wobec gniewu odziedziczyliśmy. Może niekiedy reagujemy zbyt gwałtownie lub zachowujemy się zupełnie odwrotnie, niechętnie się ścierając. Dlatego właśnie powinniśmy dokonać przeglądu naszej rodzinnej przeszłości. Nie powinniśmy ślepo naśladować swoich rodziców, albo popadać w inną skrajność. Powinniśmy próbować znaleźć równowagę.
Rodzice powinni uczyć dzieci odróżniania gniewu „poprawnego" od „niepoprawnego" i pozwalać im okazywać swój gniew. „Nie atakuje się drugiego, nie używa się takich słów". W ten sposób dzieci zaczynają się uczyć rozpoznawać różnice pomiędzy zdrowym i niezdrowym gniewem. Zgoda na czyjąś złość niekoniecznie oznacza zgadzanie się z tą osobą. Dzieci powinny mieć prawo być rozgniewane, powinny wsłuchiwać się w ten gniew, aby traktować go w odpowiedni sposób.
Gniew jest siłą dobrą lub złą. Jego ekspresja może być korzystna nie tylko dla naszego psychicznego, fizycznego, emocjonalnego i duchowego zdrowia oraz dla naszego procesu dojrzewania, ale również może wpływać na polepszenie naszych osobistych kontaktów. Większość zaburzeń seksualnych w związkach małżeńskich wynika z tłumionego gniewu.
To wszystko oznacza, że powinniśmy być świadomi gniewu, mieć z nim kontakt, przyjmować go spokojnie, bez lęku i poczucia winy. Nawet jeśli ogarnia nas wściekłość, nawet jeśli chcielibyśmy kogoś rozszarpać, to musimy o tym pamiętać, że to tylko uczucia. Musimy pozwolić sobie na ich doświadczenie. Musimy się uczyć, jak zachować spokój w niepokoju. Musimy sobie zezwolić na gniew w stosunku do Boga, Kościoła, naszych partnerów, naszych dzieci, naszych rodziców - zmarłych lub żyjących. Musimy zgodzić się na to, by on był. Radząc sobie z naszym gniewem, powinniśmy wyzyskać do tego naszą inteligencję.
Musimy dać sobie czas na przemyślenie przyczyn gniewu i na refleksję nad nimi; rozumiejąc go, musimy badać wszystkie jego składniki: logiczne i nielogiczne, racjonalne i nieracjonalne. Uczymy się wtedy odróżniania reakcji prawidłowej od gwałtownej. Natychmiastowa reakcja na nasz gniew powinna być naszym celem, w miarę możliwości. Ze względu na okoliczności musimy czasami opóźnić naszą gniewną reakcję; potrzebujemy czasu, by ochłonąć. Jeśli jesteśmy krewkiego usposobienia, musimy się uczyć, jak powracać do równowagi, by dopiero wtedy wyrażać gniew w odpowiedni sposób. Musimy spojrzeć na nasz gniew z perspektywy czasu, miejsca i tonu. Jeśli jesteśmy wybuchowi, dobrze jest wyrazić swój gniew słowami. Możemy wykrzyczeć się w czasie samotnej jazdy samochodem albo podczas spaceru. Możemy porozmawiać o tym z przyjacielem i ewentualnie wyładować się w jego obecności. Możemy też przeczekać do następnego dnia, kiedy nasz gniew będzie znośniejszy. Wtedy dopiero możemy rozmawiać z osobą, która
nas rozgniewała. Zapytałem kiedyś młodego chłopca o jego przeżycia w związku z sytuacją w jego domu: jego rodzice żyli w separacji, zbliżał się nieunikniony rozwód, ojciec zachowywał się dziwnie. Na moje pytanie chłopiec odpowiedział: „Byłem zły z tego powodu". Zapytałem go, co zrobił z tą złością. „Wyszedłem i kopałem piłkę". Zapytałem, jak czuł się potem. „Lepiej" - odpowiedział. Znalazł sposób na
wyładowanie złości i właśnie to jest zdrowe. Zapanował nad sobą i nad swoim gniewem.
Ważne jest niełączenie uczucia gniewu z poczuciem winy, gdyż poczucie winy powstrzymuje gniew i pogarsza całą sytuację. Możemy bez wyrzutów sumienia gniewać się na ludzi, których kochamy. Wszyscy musimy radzić sobie z taką ambiwalencją. Próbujemy uczyć się tego jako dzieci, ale owa ambiwalencja uczuć pozostaje często nie rozwiązana. Możemy kochać swoich rodziców i jednocześnie gniewać się na nich mówiąc: „Nienawidzę cię". Jednakże, jeśli pragniemy, aby nasze związki oparte na przyjaźni czy miłości były dojrzałe, musimy się uczyć właściwego postępowania. Możemy rozmawiać o naszym wzburzeniu z kimś, kto nas wysłucha, komu ufamy, kto nas rozumie, ponieważ rozmowa pomaga nam osiągnąć dystans w stosunku do własnego gniewu; dzięki niej ekspresja gniewu będzie odpowiedniejsza,
uporządkujemy nasze sprawy.
Kiedy panuję nad gniewem, jestem w stanie ujawnić go i wyrazić w odpowiedniej formie, odpowiednim językiem. Osoba, na którą jesteśmy źli, nie zawsze musi akceptować nasze podejście. Przecież okazując swój gniew, nie zamierzamy jej zmieniać. Informujemy ją jedynie o tym, w jakim stanie się znajdujemy i co czujemy wobec niej. Nie jest naszą sprawą, co ona z naszym gniewem zrobi. W ten sposób związek może się umacniać. Postępując tak, pogłębiamy nasze kontakty.
Wszyscy reagujemy gwałtownie, szczególnie rodzice i nauczyciele. Kiedy już zdarzy się, że wymierzyliśmy dziecku klapsa lub przezwaliśmy je, powinniśmy przeprosić za tę nieodpowiednią reakcję. Nie przepraszamy jednak za to, że jesteśmy rozgniewani.
Powinniśmy wtedy powiedzieć: „Gniewam się, ponieważ nie odrobiłeś zadania domowego (lub nie zmyłeś naczyń, czy też rozrzuciłeś ubranie)". Nie powinniśmy dopuszczać do tego, by to uszło dziecku płazem. Powód gniewu był rzeczywisty.
Przeproś za niewłaściwą reakcję, nie za gniew. Jaki piękny przykład dajemy w ten sposób, a jakże wielu z nas nigdy nie otrzymało tego typu lekcji we własnej rodzinie. Powinniśmy się liczyć z tym, że okazywanie gniewu, nawet w odpowiedni sposób, będzie ranić ludzi. To normalne. Jest to najzwyklejsza przykrość wywołana przez okazanie szczerego gniewu. Możemy czuć się z tego powodu źle, ale nie powinniśmy czuć się winni. Czasami powód do gniewu nie jest aż tak olbrzymi. Jeśli ktoś przebiegnie nam drogę na czerwonych światłach, nie będziemy za nim gonić, by wyrazić swoje oburzenie. Być może powiemy kilka niewybrednych słów do siebie lub do drugiej osoby siedzącej w samochodzie. Jeśli chodzi o osoby znaczące w naszym życiu, osoby, z którymi się rzeczywiście liczymy, to nie powinniśmy ukrywać swojego gniewu na nie i tłumić go, ponieważ to mogłoby zburzyć nasz związek z nimi. W ten sposób moglibyśmy rozwinąć w sobie postawy destrukcyjne, a niechęć i zgorzknienie mogłyby je pogłębić. Bliskie związki wymagają, byśmy uzewnętrzniali swój gniew.
Zgoda na swój gniew, przeżycie go, poradzenie sobie z nim i ujawnienie go - to wzięcie odpowiedzialności za swoje życie. I to jest mniej więcej wszystko, co się składa na dojrzałość emocjonalną. Oto dlaczego gniew jest cnotą! Gniew jest naprawdę ważnym aspektem naszego życia. Sposób, w jaki ………………???
6. PRZEBACZANIE
CZY JEST TAKŻE ZAPOMINANIEM?
Wiele sytuacji życiowych i postaw religijnych komplikuje się często przez błędne rozumienie fundamentalnej zasady życia: sensu przebaczenia. Przebaczenie jest niezbędne w każdym wartościowym związku, jest podstawą wiary chrześcijańskiej. Bez niego nie ma chrześcijańskiego życia.
Problem rodzi się często wtedy, gdy nie potrafimy zrozumieć różnicy między przebaczeniem a zapomnieniem. Przebaczenie osobie, która nas zraniła i zapomnienie tego, co nam uczyniła, to nie to samo. Sądzimy, że jeśli nasze przebaczenie jest całkowite, zapomnienie powinno przyjść po nim natychmiast.
W konsekwencji padamy ofiarą zupełnie niepotrzebnego konfliktu emocjonalnego i duchowego. Ten zaś wzbudza niezdrowe poczucie winy, które z kolei wyzwala w nas większy niepokój, i wszystko to sprawia, że nie jesteśmy w zgodzie ze sobą. Czujemy się jak hipokryci, ponieważ jesteśmy pewni, że mamy szczerą chęć przebaczenia, ale negatywne uczucia wciąż nie chcą nas opuścić.
Ten zamęt jest rzeczą bardzo często spotykaną wśród wierzących chrześcijan, zarówno młodych jak i starszych, wykształconych i niewykształconych, konserwatywnych i postępowych. O co tutaj chodzi? Ludziom nie udaje się uchwycić barci/o prostej, ale istotnej, różnicy pomiędzy przebaczeniem jako akt liii,
a przebaczeniem jako uczuciem. Jeśli tego nie rozróżniamy, stajemy przed oczywistym dylematem.
Akt przebaczenia jest właśnie aktem: wyborem, decyzją opartą na naszej wierze chrześcijańskiej. Jest to akt naszej woli, akt racjonalny; wyciągnięcie ręki do zgody, zaproszenie osoby do dawnych kontaktów. Może to być akt trudny, ale niezawodny; akt chłodny, pozbawiony towarzyszących mu ciepłych, pozytywnych uczuć, a jednak prawdziwy. Przypuszczam, że akt przebaczenia Chrystusa na krzyżu mógł mieć taki charakter. Trudno sobie wyobrazić, by podczas całej fizycznej i duchowej agonii towarzyszyły Mu ciepłe, pozytywne uczucia! Jeśli akt przebaczenia stał się już faktem, uczucie przebaczenia jest już tylko kwestią
czasu. Kiedy konfrontujemy te „uczucia nieprzebaczenia", traktujemy je szczerze i pracujemy nad nimi, a wtedy one stopniowo ulatniają się. Wtedy rozpoczyna się proces zapominania angażujący uczucia, które musimy respektować i rozumieć. Nie mamy kontroli nad tym, co czujemy, jedynie nad tym, jak się zachowujemy i jak traktujemy swoje uczucia. Czy pozwalamy im władać nami, czy też my władamy nimi? Panują one nad nami wtedy, gdy na przykład zachowujemy się małodusznie, bezwzględnie lub z wrogością wobec innych. Ludzie wykazują brak orientacji, jeśli idzie o to, czym jest grzech. Grzech tkwi nie w naszych uczuciach, ale w naszym zachowaniu. Jeśli jeden partner przebacza drugiemu, ten musi dopuścić do tego, by jego negatywne emocje opadły, a powróciły ciepłe uczucia. Często zdarza się, że ciągle jeszcze czujemy się zranieni, mimo iż przebaczyliśmy. Taki stan nie jest czymś złym; grzeszymy dopiero wtedy, gdy naszym zachowaniem okazujemy wrogość. „Resorpcja" negatywnych uczuć wymaga czasu i wysiłku, których wielkość zależy od naszej osobowości, temperamentu i od tego, jak silnie byliśmy zranieni. Kiedy jednak uprzytomnimy sobie, że uczucie przebaczenia nie musi być obecne w każdym akcie przebaczenia, uwolnimy się od sprzecznych uczuć, negatywnej samooceny i zamętu. W ten sposób możemy uniknąć niepotrzebnych wyrzutów sumienia i skupić się na naszych prawdziwych winach. Negatywne uczucia gniewu i niechęci, będące rezultatem zranienia, są czymś zupełnie normalnym, a nawet więcej: bylibyśmy mniej ludzcy, gdybyśmy ich nie doświadczali. Czasami ludzie zaprzeczają tym uczuciom, ponieważ nie chcą się nimi zajmować. Czują się zakłopotani, niezadowoleni i winni z ich powodu. Uczucia te są jednak
prawdziwe, chociaż nie zawsze racjonalne. Musimy zmierzyć się z nimi i zaakceptować je. Musimy zweryfikować nieuzasadnione poczucie winy towarzyszące naszej chwilowej niemożności zapomnienia, aby nie pogorszyć naszej sytuacji i nie popaść w kompleks niższości.
Ludzie często czują się jak hipokryci i mają wyrzuty sumienia, ponieważ jako wyznający wiarę chrześcijańską chcieliby przebaczyć, ale nie mogą się uwolnić od negatywnych uczuć. „Jeśli przebaczyłem tej osobie, to dlaczego dręczą mnie ciągle straszliwe uczucia nienawiści i żalu?" „Myślę", wnioskują, „że nie przebaczyłem szczerze".
Całkowite przebaczenie jest możliwe nawet wtedy, gdy potrzebujemy czasu, by zapomnieć i uleczyć negatywne uczucia. Musimy żyć z tymi uczuciami przez pewien czas. Rozwiedzieni, ofiary przestępstw, niesprawiedliwości, terroryzmu i wojny, rodzice zranieni i odepchnięci przez własne dzieci, dzieci zaniedbane przez swoich rodziców, starsi, którzy są ignorowani, i młodzi, którzy nie są słuchani - wszyscy,
którzy są skrzywdzeni, nie zrozumiani, którzy spotykają się na co dzień z nieczułością, mogą przebaczyć, ale musimy mieć świadomość, że będą oni potrzebowali czasu, żeby zapomnieć.
Nie możemy zaprogramować siebie w sztywnych ramach czasu zapomnienia. Każdy z nas ma inną, indywidualną zdolność gojenia własnych ran. Musimy wyzyskać wszystkie psychiczne, emocjonalne i duchowe zasoby, aby pomóc sobie w leczeniu naszych zranień i w zapominaniu. Czasami, kiedy ludziom wydaje się, że tracą kontrolę nad własnym życiem, szukają specjalnego poradnictwa, które by pomogło im w zrozumieniu i uzdrowieniu własnych uczuć. Niektórych krzywd możemy nigdy nie zapomnieć; nawet jeśli rany się zagoją, pozostaną blizny. Ale owe blizny, podobnie jak blizny Chrystusa, mogą oznaczać, że
jesteśmy w stanie, przy Jego pomocy, przebaczyć tak, jak On przebaczył. Skoro dajemy sobie czas na przebaczenie, powinniśmy być gotowi do tego, by dać czas tym, których dotknęliśmy. Jeśli nawet nam przebaczyli, musimy dać im przestrzeń i czas na ponowne zbliżenie się do nas i zaufanie. W pożyciu małżeńskim i rodzinnym jest to często niedostatecznie zrozumiałe. Stajemy się niecierpliwi; oczekujemy, że rozluźniony związek natychmiast powróci do normy. Nierzadko urazy i późniejsze przebaczenie mogą służyć wzmocnieniu związków, ale czasami, niestety, niektóre związki nigdy już nie odrodzą się całkowicie.
Zapomnienie niekoniecznie oznacza przebaczenie. Zapomnienie bez przebaczenia może być rodzajem uniku przed konfrontacją z zadanym nam bólem i raną. „Zagrzebując" zranione uczucia, utrudniamy sobie prawdziwe przebaczenie. Zapomnienie jest niemożliwe bez przeżycia bólu i bez przyznania się do niego, bez walki i satysfakcji z przebaczenia. Strzeżcie się ludzi, którzy zbyt szybko mówią:
„Zapomnij o tym". Pozostawiają nas w niepewności co do ich prawdziwych uczuć.
Zastanawiamy się, czy nam przebaczono. Takie zwykłe zapominanie, kiedy to ludzie „zgarniają" negatywne uczucia „pod dywan", może być bardzo niebezpieczne. „Schowane" uczucia ujawnią się kiedyś w jakiejś negatywnej formie. Zapominanie przychodzi z czasem. Jest to ludzki proces, który może ułatwić modlitwa, refleksja i, być może, poradnictwo. Często możemy przebaczyć natychmiast, jak Bóg, lecz tylko Bóg może zapomnieć natychmiast.
7. SAMOPRZEBACZENIE
CZY NIE LEKCEWAŻYMY GO?
„Chrześcijański" znaczy to samo co „przebaczający". Chrystus nie tylko głosi przebaczenie udzielane nam przez Boga i prosi, abyśmy wybaczali sobie nawzajem, ale również daje nam do zrozumienia, byśmy przebaczali sobie samym. Ten ostatni aspekt przesłania Chrystusa nie jest dostatecznie uwydatniany ani dyskutowany. A przecież, będąc chrześcijanami, musimy umieć przebaczać sobie samym. Nie czyniąc tego, nie doświadczamy pełni odkupienia i pojednania ze sobą, nie osiągamy dojrzałości jako chrześcijanie.
To ostre stwierdzenie, może nawet trochę szokujące, ale powinno być potraktowane na serio. Ludzie są ciągle oszołomieni, gdy pytam ich (już po tym, jak wyznali, że zbłądzili lub zgrzeszyli): „Wierzysz, że Bóg ci przebaczył, ale czy ty przebaczyłeś sobie?" Wielu chrześcijan nie bierze tego nawet pod uwagę.
Po latach przekonałem się, że wielu ludzi przyjmuje Boże przebaczenie bardzo powierzchownie. Dlaczego? Ponieważ głębszym aspektem przebaczenia, którego niektórzy z nas nigdy nie doświadczyli, jest przebaczenie sobie samemu. Wierzymy, że Bóg nam przebaczył; teraz On zaprasza nas, byśmy przebaczyli sobie samym. Jakże często nasza odpowiedź brzmi: „Nie mógłbym tego zrobić!" Na pewno dla wielu ludzi przebaczenie sobie samemu jest czymś trudnym, ale i potrzebnym. Jeżeli nie potraktujemy Boga na serio i nie urzeczywistnimy Jego przebaczenia, poprzez szczere przebaczenie sobie, nigdy naprawdę nie doświadczymy Bożego przebaczenia, pełni odkupienia i pojednania ze sobą. W naszym życiu występuje sprzeczność; przyjmujemy Boże przebaczenie, ale nie przebaczamy sobie sami.
To, co powiedzieliśmy, odnosi się nie tylko do osób leczonych w zakładach psychiatrycznych, do kryminalistów lub emocjonalnie zaburzonych, nie tylko do tych, którzy popełnili ciężkie grzechy, ale do przeciętnych ludzi. Przez całe lata, ilekroć pytałem o przebaczenie sobie samemu, spotykałem się z czystą niechęcią do tego tematu. Było to zjawisko wspólne dla młodych i starszych, mężczyzn i kobiet, osób świeckich, księży, zakonników i zakonnic. Dlaczego tak się dzieje? Wydaje się, że niejeden odczuwa potrzebę wymierzania sobie kary za grzechy. Czyż odmówienie sobie przebaczenia nie jest tutaj najlepszą drogą? „Nie zasługujemy" na nie, a więc kwestionujemy nasze poczucie własnej godności, co powoduje, że czujemy się bezwartościowi. Jest to rodzaj masochistycznej udręki, a przecież Boże przebaczenie mówi nam o naszej wartości. Przebaczenie sobie samemu - myślimy błędnie - oznacza pobłażliwe traktowanie tego, co zrobiliśmy, wobec tego, irracjonalnie, potępiamy siebie. Zamiast zaakceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy, ze wszystkimi naszymi ograniczeniami - jak czyni to Bóg - pozwalamy, by nasza pycha prowadziła nas do rozważań nad tym, jakimi moglibyśmy, lub powinniśmy, być.
Często odmawiamy sobie przebaczenia, ponieważ jesteśmy z siebie niezadowoleni. Litując się nad sobą, potępiając siebie lub wymierzając sobie karę, wybieramy zachowanie egocentryczne, przez co blokujemy ostateczne przyjęcie uzdrawiającego przebaczenia i miłości Boga. Proces głębszego odkupienia zostaje zahamowany. Owo niezadowolenie z siebie jest tak przygniatające, że wciąga nas w wir ciągłych niepowodzeń. „Po co to wszystko?" - lamentujemy. Poddajemy się. Nie chcemy wzrastać, nie chcemy wziąć krzyża naszej ludzkiej słabości i podążać za Chrystusem.
Jednakże przebaczając samym sobie, odnosimy pożytek. Przenikamy w ten sposób granice naszego ludzkiego bytowania i zyskujemy bezcenne spojrzenie w swoje wnętrze. Wzrastamy poprzez ból upadków, oddając ponadto cześć i chwałę nieprzerwanej i wielkiej miłości Boga. Jeśli uparcie odmawiamy przebaczenia sobie samemu, potęgujemy stan chronicznego poczucia winy, niezależnie od tego, czy ten fakt dostrzegamy czy nie. Stajemy się odrętwiali duchowo i emocjonalnie, popadamy nawet w depresję. Pogrążamy się w trzęsawisku dezorganizującej rozpaczy. Czyż nie jest to bezsensowne, nielogiczne i neurotyczne? A jednak wielu skądinąd inteligentnych ludzi obstaje przy takim właśnie modelu. W takim przypadku nasza wiara religijna nie działa na naszą korzyść, ale przeciwko nam - i to jest tragiczne. Przyczynia się to również do mniejszej wiarygodności naszej religii w otaczającym nas świecie. Przebaczenie sobie samemu jest trudne, musimy nad tym pracować, ale możemy tego dokonać. Jest ono nie tylko wezwaniem do chrześcijańskiej pokuty i pojednania, ale również kluczem do psychicznego, emocjonalnego i duchowego zdrowia i uzdrawiania. Nie powinniśmy zbyt pochopnie stwierdzać, że należymy do tych, którzy nie potrafią przebaczyć sobie. Musimy być czujni wobec subtelnych form, jakie owa nieudolność może przybierać. Nasze odczucia mogą nie pozwalać na to, by opuściło nas nieuzasadnione poczucie winy, ale nasz intelekt powinien skupić się na bezwarunkowej miłości Boga do nas, aby doszło do aktu samoprzebaczenia. Kiedy przebaczamy sobie, pozwalamy Bożemu przebaczeniu, z całym jego bogactwem, wejść w nasze życie. Zaczynamy doświadczać zmartwychwstania już teraz.
Wzbranianie się przed samoprzebaczeniem jest źródłem wielu konfliktów emocjonalnych. Ludzie, którzy cierpią z ich powodu, nie będą nigdy zdrowi emocjonalnie ani duchowo, dopóki nie przebaczą samym sobie i swoim braciom i siostrom. „Kochaj Boga, a bliźniego swego jak siebie samego". Prawdziwa miłość do siebie samego wymaga pojednania z sobą. Wszyscy psychoterapeuci powinni być wyczuleni na fakt, że wielu ich pacjentów nigdy nie wyzdrowieje, nie znajdzie pokoju wewnętrznego albo też nie zrobi żadnego postępu w terapii, dopóki nie doświadczy samoprzebaczenia. Dopiero gdy to nastąpi, uzdrowienie i poprawa staną się możliwe. Oczywiście, aby to mogło nastąpić, wiara człowieka powinna być żywa i poddawana wyzwaniom wzrostu. Szkoda tylko, że często pomija się ten wymiar wiary, stosując jakąś zastępczą technikę kliniczną. W samoprzebaczeniu nie chodzi o zwolnienie siebie od odpowiedzialności i konsekwencji za nasze czyny, ale o uwydatnianie ich ciągle na nowo. Nie jest ono litowaniem się nad sobą, lecz rozliczeniem, skruchą i przemianą. Nie oznacza ono także wybielania naszych grzechów i ich aprobaty, lecz śmiałe stawanie twarzą w twarz z przykrą rzeczywistością naszych czynów, podjęcie naszego krzyża i
podążanie za Chrystusem. Nie możemy żyć pełnią życia, dopóki nasza wiara nie stanie się dojrzała. Dojrzała
wiara czyni nas zdolnymi do przebaczenia samym sobie. Wtedy możemy naprawdę uwolnić się od tego, co było złe w naszym życiu, pozwolić Bogu wejść w nasze życie, żyć i kochać. Przebaczenie sobie samemu jest często tym, co odróżnia chrześcijanina w pełni odkupionego od odkupionego nie do końca; chrześcijanina, który pojednał się nie tylko z Bogiem, ale i ze sobą, od tego, który nie pojednał się ze sobą;
chrześcijanina dojrzałego od chrześcijanina niedojrzałego.
8. POCZUCIE WINY
BODZIEC CZY UDRĘKA?
Poczucie winy towarzyszy życiu, a wyrzuty sumienia to normalne doświadczenie dla większości z nas. Kiedy grzeszymy, to znaczy kiedy świadomie kogoś ranimy lub postępujemy niegodnie czy niezgodnie z przekonaniami, powinniśmy mieć poczucie winy. Powinniśmy przynajmniej zdawać sobie sprawę z naszej winy, jeśli ona nie wywołuje w nas emocji. Pismo Święte mówi, że nawet człowiek prawy upada codziennie siedmiokroć. Sposób, w jaki traktujemy poczucie winy, wpływa na nasz rozwój emocjonalny i duchowy.
Tylko psychopata twierdzi, że nie ma poczucia winy. Ten typ osobowości nie jest przedmiotem naszych rozważań. Będziemy tutaj mówić raczej o tych, którzy doświadczają w swoim życiu „normalnego" poczucia winy. Absurdem jest twierdzenie, że nie powinniśmy nigdy poczuwać się do winy z jakiegokolwiek powodu. Jeśli byłoby to prawdą, zaiste mielibyśmy psychopatyczne społeczeństwo. Nikt z nas nie byłby bezpieczny w czyjejkolwiek obecności. Normalne, zdrowe poczucie winy jest czymś, co ochrania zdrowie społeczeństwa. Poczucie winy może być bodźcem, szybkim, bolesnym wstrząsem pobudzającym nas do zmiany. Wyrzuty sumienia pomagają nam przyznać, że postąpiliśmy źle - i tak powinno być. Zmaganie się z grzechem jest miarą rozsądku. Poczucie winy, jeśli nie pozwolimy mu zawładnąć sobą, powinno prowadzić do szukania przebaczenia u Boga, u innych i u samych siebie; powinno pobudzać nas do zmiany naszych dróg.
Uczucia te powinny również pomóc nam w uczeniu się na własnych błędach. Czy kiedykolwiek zatrzymujemy się po to, by uświadomić sobie, jak wiele upadków, błędów, grzechów jest w naszym życiu? Jak radzimy sobie z konsekwencjami tego - z poczuciem winy, i czy wyciągamy z tego naukę?
Każdy upadek jest okazją do nauki, do zdobycia cennego wglądu w siebie, do wzięcia większej odpowiedzialności za swoje życie. Ponadto, dla chrześcijan upadek jest okazją do zacieśnienia kontaktu z Bogiem przez doświadczenie i wzrost naszej wiary w Jego nieustającą zbawczą miłość. Uczymy się w ten sposób, że poczucie winy pobudza nas do potwierdzenia, iż jesteśmy wartościowi i nie powinniśmy być potępiani jako ludzie, niezależnie od naszych grzechów. Rozważmy nauczanie św. Pawła i św. Augustyna: Bóg przemienia zło w dobro. Duch Boży zawsze działa w naszej ludzkiej słabości.
A jednak to, że tak często doznajemy rozczarowań z powodu naszych upadków moralnych, sprawia, iż poczucie winy nie opuszcza nas, i potępiamy siebie. W takich sytuacjach poczucie winy jest szkodliwe dla nas: staje się męczarnią, zamiast być bodźcem. Stajemy się mniej ludzcy, a zatem mniej chrześcijańscy; przeżywamy nie odkupienie, lecz odrzucenie. W przeciwieństwie do psychopaty, który jest uwięziony przez innych, my więzimy siebie samych... za kratami wyrzutów sumienia. Taki stan to chroniczne poczucie winy. Towarzyszy ono człowiekowi po otrzymaniu przebaczenia i akcie żalu, a nawet zadośćuczynieniu za popełniony grzech; wciąż go obciąża i paraliżuje. Takie poczucie winy staje się niezdrowe albo neurotyczne i utrudnia nam normalne funkcjonowanie. Trwanie w poczuciu winy jest rodzajem wymierzania sobie kary lub samozadręczaniem się, co występuje w naszym społeczeństwie znacznie częściej, niż zdajemy sobie z tego sprawę. Bywa tak subtelne i podświadome, że wymyka się uwadze nawet najbystrzejszych terapeutów czy spowiedników. Masochizm ów nie jest cnotą, lecz chorobą szkodliwą dla zdrowego rozwoju naszej religijności. Wskazuje na perfekcjonizm, który jest niechrześcijański, nierealistyczny i destrukcyjny.
Obserwujemy czasami takie wymierzanie sobie kary z powodu rozpadu małżeństwa, śmierci kogoś kochanego, utraty pracy, czy też rozczarowania; albo też wtedy, gdy rozmyślnie rani się kogoś, jest się złośliwym lub mściwym. W takich wypadkach strona winna niepotrzebnie torturuje się za swoje wady i błędy. Świadomie lub nieświadomie, ludzie zadają sobie czasami rany, by własnoręcznie wymierzać sobie
karę. Przypominam sobie ludzi, którzy powodowali wypadki samochodowe własnych aut, by w ten sposób ukarać siebie. Czasami nawet ludzie potrafią wytrwale być nieuprzejmi dla innych, by udowodnić, że naprawdę są źli - odpychają ich w ten sposób od siebie, czym dowodzą, że takimi są. Są ludzie, którzy pozwalają innym krzywdzić siebie, traktując to jako formę zasłużonej kary; przykładem może być żona, która zezwala mężowi na znęcanie się nad nią. „Zrobiłam źle, nie jestem dobra i zasługuję na karę" - oto racjonalizacja takiego postępowania. Nic bardziej nie podkopuje obrazu własnej osoby i poczucia wartości, niż ostre ataki wynikające z nie rozwiązanego problemu poczucia winy. Jest niezwykle istotne, by mieć kontakt z subtelnym, ukrytym poczuciem winy i wydobywać je na powierzchnię - inaczej będzie ono dezorganizować nasze życie. Wyparte poczucie winy będzie nas prześladować w innej formie: niepokoju, depresji, rozdrażnienia lub w postaci licznych zaburzeń psychosomatycznych.
Czasami mamy wyrzuty sumienia bez widocznego powodu. Nie popełniliśmy niczego złego w sposób świadomy. Mówimy: „Mam wyrzuty sumienia, ale nie potrafię powiedzieć dlaczego". Takie bezsensowne poczucie winy może wytwarzać niepokój i męczarnie bez końca. Od czasu do czasu możemy być nękani przez takie uczucia. Jeśli pozwolimy, by „dosięgły" nas, mogą zapanować nad naszym życiem, które dał nam Bóg. Przeważnie są nielogiczne i nieuzasadnione. Poczucie winy z powodu opuszczenia Mszy św., spotkania czy uroczystości, gdy byliśmy chorzy, jest tego przykładem. Ludzie spowiadają się, że opuścili Mszę św., kiedy pogoda była okropna. „Och, ojcze, wiem, że nie muszę się z tego spowiadać, ale poczuję się lepiej" - mówią. Żadna argumentacja nie trafi do tych ludzi. Mamy prawo czuć się źle lub nieswojo przez takie zdarzenia, ale nigdy nie powinniśmy pozwolić sobie na wyrzuty sumienia z tego powodu.
Inny powszechny problem pojawia się, gdy odczuwamy złość, nienawiść, gdy przychodzą mordercze myśli i pożądanie seksualne. Nasze uczucia nie są grzechem; grzeszne może być jedynie nasze zachowanie. Nie powinniśmy tych uczuć ani pochwalać, ani potępiać, ale powinniśmy starać się je zrozumieć. Powinniśmy zatem pozwalać sobie na tak zwane negatywne uczucia, ale nie powinniśmy dopuścić, by determinowały nasze zachowanie. Spowiadanie się z negatywnych czy niemoralnych uczuć jedynie dlatego, że czujemy się winni z ich powodu jest próżnością. Intensywność poczucia winy bywa w związku z tym niekiedy nieproporcjonalna do popełnionego czynu. Osoba, która lubi zwierzęta, będzie przepełniona poczuciem winy, gdyż przejechała zająca, jadąc z nadmierną prędkością wiejską drogą. W takim przypadku należy wypracować w sobie zdrowe, rozsądne podejście do własnych czynów, aby osiągnąć mądre spojrzenie na swoje błędy, uczucia i grzechy.
Często, gdy mamy szczególne trudności w związku z bezpodstawnym poczuciem winy, winniśmy zanalizować przeszłość rodzinną. Nierzadko odkrywamy w niej atmosferę oraz model niezdrowego poczucia winy, które w sposób świadomy i nieświadomy było częścią naszego wychowania. W takim przypadku musimy ten problem rozwiązać i zdobyć się na większy dystans w stosunku do rodzinnej przeszłości. Zdarza się również, iż ktoś oskarża nas o czyn, za który nie ponosimy odpowiedzialności. Wynikające z tego poczucie winy może być również spowodowane naszym wychowaniem. Powinniśmy wziąć odpowiedzialność za to, że dopuściliśmy do tego, iż inni nas obciążyli, a wtedy bardziej skutecznie poradzimy sobie z poczuciem winy. Kiedy pozwolimy innym wzbudzać w nas nieuzasadnione poczucie winy, będą sterować i manipulować nami, świadomie lub nieświadomie. Wszystko to odbywa się na niezliczone sposoby w naszych związkach, szczególnie w małżeństwach i rodzinach. Oczywiście taki rodzaj poczucia winy może stać się całkowicie destrukcyjny dla naszych związków. Nieuczciwe powodowanie poczucia winy w drugim to w gruncie rzeczy poniżanie go i próba zniszczenia jego pewności siebie.
Zjawisko to przyjmuje dzisiaj niezwykle dramatyczną postać w przypadku rodziców, którzy bezpodstawnie czują się winni z powodu zachowania swoich dzieci, są skrępowani ich postępowaniem. Są rodzice, którzy mają poczucie winy, gdy karcą własne dzieci lub wtedy, gdy złoszczą się na nie; czują się winni, gdy dzieciom nie powiedzie się w szkole lub w życiu, gdy wpadną w tarapaty, a czasami nawet wtedy, gdy dzieci się rozwodzą. Niektórzy rodzice mają wyrzuty sumienia, gdy dzieci są złe na nich lub nienawidzą ich. Lista nie ma końca i jest niepokojąca. Nic dziwnego, że tak wiele rodzin przeżywa dzisiaj poważne trudności. Dzieci sterują rodzicami poprzez doprowadzanie ich do stanu nieuzasadnionego poczucia winy. Taki rodzaj wyrzutów sumienia może zaatakować nawet najbardziej pewnych siebie rodziców, jeśli nie podejmą tego wyzwania. Ważne jest, aby pamiętać o tym, że niektórzy ludzie potrafią zepchnąć całą odpowiedzialność za własne błędy na każdego, kto czuje się na tyle winny, by na to pozwolić. Jakże często ludzie mają wyrzuty sumienia dlatego że okazali całkowicie słuszny gniew, a w rezultacie ktoś poczuł się zraniony. W codziennych kontaktach nie sposób uniknąć zranień powstałych w tych sytuacjach, w których dążymy do prawdy. Taki ból jest po prostu częścią życia. Nasza szczerość może być bolesna, ale dopóki jest
właściwa i pozbawiona złośliwości, nie ma potrzeby, byśmy mieli czuć się winni z tego powodu. Być szczerym to przyczyniać się do rozwoju pełnych zaufania kontaktów międzyludzkich. W rzeczywistości ranimy siebie nawzajem tak często, ponieważ nie potrafimy być wobec siebie szczerzy - i z tego powodu powinniśmy mieć wyrzuty sumienia. Tak wiele małżeństw i rodzin jest zranionych przez brak szczerości lub ze strachu przed konfliktem. Tak wiele małżeństw i rodzin przestaje istnieć z powodu milczenia, a nie przemocy. W takich przypadkach poczucie winy jest często nie na miejscu.
Autentyczne wyrzuty sumienia powinny być rozważone i opanowane poprzez szukanie przebaczenia, naprawienie krzywdy i akt przeproszenia. Fałszywe wyrzuty sumienia mogą być opanowane lub co najmniej skontrolowane poprzez konfrontację i zrozumienie. Tak często dokonuje się spustoszenie w naszym życiu z powodu ignorancji religijnej i niezrozumienia. Im dłużej przysłuchuję się ludzkim problemom, tym coraz bardziej jestem przekonany, że to one właśnie są powodem wielu niepotrzebnych trudności. Do nich należy nieuzasadnione poczucie winy, które przenika i opanowuje nasze życie. Czasami wyznanie penitenta jest niczym innym, jak opisem symptomów neurotycznego (irracjonalnego) poczucia winy. Uwolnienie się od niszczącego poczucia winy wymaga głębszego zrozumienia Bożego miłosierdzia, dalszej religijnej edukacji i przyjrzenia się naszym emocjom. Jeśli irracjonalne poczucie winy utrudnia nam normalne funkcjonowanie, powinniśmy skorzystać z fachowej pomocy.
Problem skrupułów to najbardziej dręcząca kwestia w tej dziedzinie. Skrupulat ciągle czuje silne wyrzuty sumienia z powodu rzekomych przewinień. Czyny, które dla większości ludzi byłyby czymś zupełnie naturalnym lub, jeśli nawet złe, stosunkowo mało ważne, dla skrupulatów urastają do monumentalnych.
Skrupulat będzie się zadręczał z powodu takiego czy innego zachowania, będzie niezdecydowany, będzie cierpiał udręki, nie zazna pokoju. Występuje u niego stałe poczucie popełnionego grzechu, a co za tym idzie, obsesyjne wyrzuty sumienia. Skrupuły to choroba o podłożu moralno-religijnym, typowa dla osobowości
obsesyjno-kompulsywnej. Czasami wymaga leczenia klinicznego. W ciągu ostatnich lat dokonał się znaczny postęp w leczeniu tej choroby. Częste przystępowanie do spowiedzi, jako lekarstwo na niezdrowe wyrzuty sumienia skrupulata, może okazać się bezskuteczne i może pogłębić jedynie problem. Jeśli penitent otrzymał przebaczenie, lecz ciągle czuje się winny, problem poczucia winy musi być rozwiązany. Przede wszystkim zaś, jeśli w ogóle nie było grzechu, a osoba ciągle czuje się winna, irracjonalne poczucie winy musi być skonfrontowane. W obu przypadkach kolejne spowiedzi nie przyniosą żadnego rozwiązania.
W Ewangelii Jezus zawsze pomaga ludziom w rozpoznawaniu ich winy poprzez nakłonienie ich do przyznania się do grzechów. Spójrzmy na Zacheusza, Samarytankę przy studni, kobietę pochwyconą na cudzołóstwie. Jezus przebacza im i uwalnia ich od grzechu i poczucia winy. Prosi, by zaufali Jemu i Ojcu i uwolnili się od wyrzutów sumienia. Trwanie w poczuciu winy jest szkodliwe dla procesu odkupienia.
Rozwiązanie problemu poczucia winy nie oznacza uwolnienia się od konsekwencji naszych grzechów i upadków. Musimy z nimi żyć i je naprawiać, na przykład: musisz zapłacić za talerz, który stłukłeś rzucając nim w brata; musisz odwołać kłamstwo wypowiedziane o kimś. Przemiana naszego życia (prawdziwa skrucha) i naprawienie zła, które wyrządziliśmy naszymi grzechami - oto skuteczne środki, dzięki którym
możemy rozwiązać problem poczucia winy. Szczególnie bolesne są dla nas konsekwencje zranień, gdy chodzi o nasze bliskie związki. Zdarza się bowiem, że mimo iż otrzymaliśmy przebaczenie od zranionej
przez nas osoby, mimo iż żałowaliśmy swego czynu, nasz związek z nią nie odnawia się w dawnej postaci albo nawet rozpada się. W ten sposób rozpadają się małżeństwa; kiedy jeden z partnerów nie jest w stanie przekonać drugiego do powrotu, dochodzi do rozwodu. W takich sytuacjach potrzeba więcej czasu, by wyrzuty sumienia wygasły. Kiedy przyglądamy się bliżej różnym rodzajom poczucia winy, przestajemy się
dziwić, że współczesny świat próbuje go uniknąć przez wyparcie się grzechu. Na pierwszy rzut oka takie podejście może wydawać się najprostszym wyjściem, ale na dłuższą metę stwarza ono głębsze problemy emocjonalne i duchowe, gdyż zaprzeczamy rzeczywistości naszego życia. Gdy żyjemy zgodnie z nakazami Ewangelii, stopniowo uświadamiamy sobie, że Jezus traktował poczucie winy jako bodziec do rozwoju i wewnętrznej przemiany, a nie jako źródło udręki. Udręka jest naszą sprawką.
9 DEPRESJA
CZY POTRAFIMY ROZMAWIAĆ O NIEJ?
„Z głębokości wołam do Ciebie, Panie". Psalmista oddaje stan udręki i pustki, które przeżywamy, gdy jesteśmy przygnębieni, posępni lub pogrążeni w depresji. Depresja jest stanem, którego wszyscy od czasu do czasu doświadczamy. Dzięki badaniom medycznym możemy obecnie diagnozować pewne stany depresyjne mające podłoże fizyczne. Zakłócenia równowagi chemicznej w organizmie prowadzą do głębokiej depresji, która nie wynika ani z sytuacji życiowej człowieka, ani z niemożności poradzenia sobie z problemami. Jeśli źródłem depresji są przyczyny fizyczne, można ją leczyć specjalnymi środkami (antydepresyjnymi), które często przynoszą całkowite efekty. Smutkiem napawa fakt, że ludzie tak często postępują nierozważnie; odrzucając tego rodzaju leczenie, nie chcąc uzależniać się od leków, chcą zwalczyć depresję własnymi siłami. Jest to równie nierozsądne jak oczekiwanie ustąpienia cukrzycy lub wysokiego ciśnienia bez koniecznych leków. Depresja, o której tutaj mówię, pojawia się w wyniku określonych sytuacji
życiowych, takich jak strata osobista, rozczarowanie, niepowodzenie, frustracja, lęk itd. Czasami taka depresja może być dotkliwa, spowodowana poważną sytuacją, jak nagła śmierć kogoś kochanego, czy też rozpoznanie u kogoś śmiertelnej choroby. Jesteśmy również przygnębieni wtedy, gdy ktoś nas zranił lub nie zrozumiał, gdy straciliśmy przyjaciela lub możliwość zdobycia pracy, lub też gdy po prostu spotkało nas jakieś niepowodzenie.
Zwykła depresja jest czymś normalnym i każdy z nas potrzebuje trochę czasu, by przez to doświadczenie przejść. Depresja staje się problemem dopiero wtedy, gdy zlekceważymy ją, wtedy trwa i opanowuje nas coraz bardziej. Czasami taki rodzaj ostrej depresji wymaga środków farmakologicznych i poradnictwa.
Depresja może się utrzymywać przez długi czas po śmierci współmałżonka. Z innym rodzajem depresji mamy do czynienia w przypadku osoby, która wpada w głębokie i trwałe przygnębienie dlatego, że zabrakło jej dwóch właściwych numerów do wygranej na loterii. Żaden z tych przypadków nie jest normalny. W takich sytuacjach zauważamy, że utracona osoba, czy też przedmiot, jest jak kotwica, która utrzymuje osobę pogrążoną w depresji na miejscu, nie pozwala jej wypłynąć na morze życia. Problem leży w nieumiejętności zaakceptowania tego, co nieuchronne, i przyzwolenia na utratę osoby lub przedmiotu, oraz w tym, że ów smutny proces utraty jest dla nas tak trudny.
Przeżycie straty, która jest jednym z powodów depresji, wywołuje poczucie beznadziejności, które z kolei przeistacza się w poczucie bezradności. Często u osoby będącej w depresji zanika aktywność; zdolność do normalnego funkcjonowania jest osłabiona, obniża się poziom motywacji, poczucie bezsensu zaciemnia spojrzenie na życie.
Takie stany i przyczyny depresji mogą zdominować i sparaliżować człowieka, hamując jego aktywność życiową. „Zwykła" depresja może się rozwinąć ostatecznie w chroniczną, jeśli się z nią nie uporamy.
Depresję musimy rozumieć, jeśli mamy ją leczyć i jej zapobiegać. Istotne jest, aby ją rozpoznać i przyznać się do niej, gdy nas dotknie. Powinniśmy zastanowić się nad tym, co być może ją spowodowało, a następnie zareagować na uświadomione sobie przyczyny. W ten sposób zapobiegniemy nadmiernej dezorganizacji naszego życia, a depresja pomoże nam lepiej zrozumieć siebie i przyczyni się do naszego rozwoju.
Jedną z podstawowych i najczęstszych przyczyn depresji jest tłumienie. Dochodzi do niego wtedy, gdy „zagrzebujemy" w naszym wnętrzu przykre i negatywne uczucia - wspomnienia, lęki itd. - a jego rezultatem jest utrzymywanie się w nas wszelkiego rodzaju nie uporządkowanych, wypaczonych i przygnębiających myśli i uczuć. Jeśli nie staniemy wobec nich twarzą w twarz i nie uporamy się z nimi, ale pozwolimy im
jątrzyć się, spowodują narastanie straszliwych napięć i wewnętrznych konfliktów, które z kolei niekorzystnie wpływają na stan naszego ducha i wpędzają nas w depresję. Ludzie często próbują zapomnieć nieprzyjemne i kłopotliwe uczucia i myśli lub odsuwać je od siebie, ale one nie odejdą, dopóki nie zaczniemy się z nimi liczyć. Tłumiąc negatywne uczucia zadręczamy się, cierpimy na zanik bodźców, jesteśmy apatyczni, ponieważ konflikty wewnętrzne strawiły naszą energię. Ludzie w takim stanie mają poczucie „zamętu" i wątpliwości co do prawdziwości własnych myśli i uczuć. Taki okres nie jest czasem podejmowania ważnych decyzji. Powinniśmy poczekać, aż owo zamieszanie częściowo ustąpi i wyklarują się myśli i uczucia. Jak tego dokonać? Poprzez ekspresję. Skoro represja może powodować depresję, to
ekspresja może złagodzić ją przez wydobycie na powierzchnię wszystkich nie uporządkowanych myśli i uczuć, które winny ujrzeć światło dzienne, by można było ujrzeć je takimi, jakimi są. Czynimy to poprzez wyrażanie uczuć przed kimś bliskim, komu dostatecznie ufamy, komuś, kto być może nie zgadza się z nami, czy nawet nie zawsze nas rozumie, ale jest chętny do uważnego wysłuchania nas i do pomocy nam w uporządkowaniu naszych spraw. Zwykle pytam swoich klientów: „Czy masz bliskiego przyjaciela, z którym możesz o tym rozmawiać, przyjaciela, z którym masz dobry kontakt, który skonfrontuje twoje odczucia, do którego możesz się zwrócić o pomoc?" Osoby będące w depresji potrzebują rozmowy; potrzebują przyjaciela, który będzie ich słuchał i rozumiał ich. Ale często człowiek pogrążony w depresji chce zamknąć się w sobie, i w ten sposób wycofuje się. Jeśli masz przyjaciół, którzy tak się zachowują, nie pozwól im na to! Zachęć, a nawet nakłoń ich do podzielenia się tym, co odczuwają, do wydobycia tego na światło dzienne, otwarcie, gdzie będzie możliwe nowe, realistyczne spojrzenie na wszystko, co stłumione. Światło Ducha Świętego może rozpocząć proces uzdrowienia. Potrzeba ekspresji może być również zaspokojona poprzez kontakt z własnym światem wewnętrznym, tak abyśmy byli świadomi rozgrywającego się w nas aktu represji i bycia pod jego kontrolą. Wtedy możemy odważnie konfrontować nasze wypaczone uczucia. Nie możemy dopuścić do tego, by nami zawładnęły, ani do tego, byśmy im wierzyli czy ufali.
Kiedy zwerbalizujemy to, co czujemy, gdy usłyszymy samych siebie, uporządkujemy nasze problemy lepiej. Proces słuchania pozwala nam być sobą. Zarówno werbalizowanie jak i słuchanie powinny się nawzajem wspomagać, należy je kontynuować, dopóki nie opanujemy naszej depresji. Dialog z samym sobą może rozpoczynać się od modlitwy, autentycznej modlitwy o pomoc, wypływającej „z głębi naszego wnętrza". Taka modlitwa jest częsta w Psalmach. „Z głębokości wołam do Ciebie, o Panie. Panie, usłysz wołanie moje". W ciemnościach odczuwamy pustkę i chłód, a w modlitwie dzielimy się z Bogiem naszą udręką. Pozwalamy Bogu na dotknięcie, wchłonięcie i uleczenie naszego złamanego i znękanego ducha. W takich stanach nasza ufność do Boga jest poddawana próbie, ale w tych samych stanach powiększa się ona prawdziwie. Co się kryje pod depresją? Istnieje wiele czynników, które są przez nas tłumione, ale
najbardziej znaczące są lęki, gniew i negatywne myślenie. Dręczy nas bezsensowny lęk o nasze życie i przyszłość. Wiele z naszych obaw jest nielogicznych i nieuzasadnionych, a jednak wpływają one na nasze życie, przyczyniając się do naszej niepewności i niewiary w siebie.
Kiedy poddajemy je pod dyskusję i patrzymy na nie bardziej otwarcie, możemy lepiej panować nad nimi. W rozmowie z zaufanym przyjacielem taki rezultat jest często możliwy. Otwarty i szczery dialog nie zawsze rozwiąże problemy, ale często pomoże wyjść z depresji. Bardzo często wyjście jest w odsłonięciu siebie.
Tłumiony gniew jest bezspornie jedną z najbardziej niszczących przyczyn depresji. Powszechnie znana psychologiczna definicja depresji jest następująca: „jest to skierowana przeciw sobie samemu wrogość". Nierozpoznanie gniewu, unikanie go lub wypieranie czyni go bardzo niebezpiecznym. Jak już wspomniałem w jednym z wcześniejszych rozdziałów, boimy się gniewu, przez co wytwarzamy w sobie niepotrzebnie dużo napięcia, co prowadzi do wewnętrznych konfliktów, które wpędzają nas w depresję.
Ludzie zazwyczaj łatwo ujawniają, iż są zranieni przez innych, wstrząśnięci utratą przyjaciela, pracy, śmiercią współmałżonka, ale często nie potrafią szczerze przyznać się do towarzyszącego tym przeżyciom gniewu i poradzić sobie z nim. Gdy zajdzie taka potrzeba, ludzie powinni pozwolić sobie na gniew i na jego poprawną ekspresję, bez poczucia winy.
Wyrażając gniew, dzielimy się nim z kimś, stajemy się zdolni do zmobilizowania swojej energii dla pozytywnego, konstruktywnego życia, zamiast brnąć w pasywnej, destrukcyjnej depresji. Świadomie lub podświadomie, ludzie wybierają niekiedy stan depresyjny, ponieważ zwalnia ich to od odpowiedzialności za konkretny problem i od podjęcia faktycznych decyzji.
Trzecim czynnikiem depresji jest negatywne myślenie, które w sposób ledwo uchwytny lub całkiem oczywisty wpływa na nasze poczucie godności. Kiedy ludzie są przygnębieni, mają skłonność do zaniżania swojej wartości. W takim stanie nasila się poczucie bezwartościowości; człowiek staje się swoim własnym największym wrogiem przez samooskarżanie. W takich przypadkach odkrywamy również wiele wyrzutów sumienia, które nie opuściły osoby i ciągle ją prześladują. Dlatego, jeśli mamy pokonać depresję, musimy wykryć wszystkie tego rodzaju negatywne myśli o sobie. Musimy skonfrontować wszystkie bezsensowne stwierdzenia o sobie, jak również często absurdalne wnioski, które wyciągamy: że np. jesteśmy źli, bezwartościowi, ponieważ zgrzeszyliśmy lub zraniliśmy kogoś, ponieważ doznaliśmy niepowodzenia w szkole, w pracy lub w małżeństwie. Musimy przekonać siebie, że możemy powrócić do normy i musimy mieć nadzieję na przyszłość, że jeśli nawet nasze czyny były złe, jesteśmy dobrzy.
Odmawiając sobie przebaczenia, skazujemy siebie na tortury naszej psychiki pogrążonej w depresji, a użalając się nad sobą, stajemy się po prostu egocentryczni. To wszystko tworzy błędne koło, które pogłębia naszą depresję. Tu nie chodzi tylko o emocjonalną destrukcję, może dojść do sytuacji, w której rozważa się samobójstwo. Negatywne myślenie jest również wzmacniane przez perfekcjonizm, zawsze nierealistyczny i niszczycielski. Nierealistyczne oczekiwania wobec siebie i innych ciągle przynoszą nam rozczarowania i prowadzą do depresji. Przykładem tego jest pewna depresja, której doświadczają ludzie po świętach Bożego
Narodzenia. Wielkie oczekiwanie, nasycone emocjami, czym mogłyby, czy też powinny one być, połączone z gorączkowymi wysiłkami, by uczynić je takimi, „jakich jeszcze nie było", to wszystko toruje drogę negatywnym reakcjom. Święta łatwo się przemieniają w „wielką amerykańską pułapkę". Rozczarowania
pozostawiają nas zdegustowanymi i, prawdopodobnie, rozeźlonymi. Tak więc styczeń i luty, i tak już smutne i posępne w wielu miejscach kontynentu, wydają się jeszcze bardziej ponure. Problemy, z którymi borykamy się w listopadzie, w styczniu wydają się prawie nie do pokonania. Nic dziwnego, że kiedy spadamy z nierealistycznych wyżyn, widzimy przyszłość w czarnych kolorach.
Depresję możemy najlepiej rozpoznać poprzez realistyczne myślenie, poprzez samoakceptację, radość z tego, że jesteśmy takimi, jakimi jesteśmy, z jednoczesną nieustającą próbą stawania się coraz lepszymi ludźmi. Właśnie tutaj wiara w bezwarunkową miłość Boga do nas oraz historia odkupienia i nieustanne Boże przebaczenie mogą wzmocnić nas emocjonalnie, jak również dopomóc nam w naszym dojrzewaniu jako chrześcijan. Tu znów widzimy, jak chrześcijanie mogą wykorzystać swoją wiarę, by im służyła. A więc wiara może czynić cuda w życiu osób pogrążonych w depresji. Szczególnym sposobem, który neutralizuje wszystkie trzy czynniki - lęki, gniew, negatywne myślenie - jest ich ekspresja.
Na koniec musimy podkreślić rolę nadziei. Ponieważ depresja tak bardzo łączy się z poczuciem straty, równie łatwo jest utracić nadzieję: jeśli idzie o siebie, innych i Boga. Pozbawieni nadziei, odczuwamy bezradność, i w ten sposób zrzekamy się odpowiedzialności za własne życie. Będąc chrześcijanami, jesteśmy ludźmi nadziei, która podtrzymuje nas na duchu, wiedzie do przodu nawet pośród ciemności, ponieważ Bóg jest z nami i działa z nami. Nie ma powodów do rozpaczy. Depresja jest uleczalnym schorzeniem. Może wymagać poddania się leczeniu, ale powinna być również uzewnętrzniona, a akt ten,
połączony z nadzieją w Bogu, prowadzi do uleczenia.
Stary Testament jest opowieścią o Bogu nieustannie wzywającym swój lud do wyjścia z chaosu, z Egiptu, z niewoli, z ciemności, z otchłani, z udręki. Podobnie i my jesteśmy wzywani przez Boga do wyjścia z depresji. Ale Bóg nie tylko wzywa nas do wyjścia z czegoś, ale i do przejścia do czegoś innego, lepszego. Z chaosu - do tworzenia, z Egiptu - do Ziemi Obiecanej, z ciemności - do Jego cudownego światła. Depresja zatem może być okazją do wejścia w nową fazę rozwoju emocjonalnego i duchowego. Być może straciliśmy kogoś lub coś - nie wolno temu zaprzeczać; ta strata nie może być też niedoceniana lub zastąpiona czymś innym - ale zyskaliśmy coś nowego, coś, co jest często mniej namacalne, niemniej jednak prawdziwe.
Kiedy jesteśmy pogrążeni w depresji, musimy szukać głębszego znaczenia tego, co przeżywamy.
Chrystus nadaje sens naszej chrześcijańskiej egzystencji. Ale każdy z nas musi ten sens odkryć. Za każdym razem, gdy stajemy wobec depresji, jesteśmy wzywani do czegoś większego. Gdy znajdujemy sens, podtrzymujemy nadzieję; doznajemy uzdrowienia i mobilizujemy nasze życie dla świata, z którego istnienia
może nie zdawaliśmy sobie nigdy sprawy albo, być może, nigdy nie chcieliśmy, by istniał. Uczniowie Chrystusa nie mieli świadomości tego, że depresyjny Wielki Piątek może prowadzić do radości Zmartwychwstania.
10 SAMOKRYTYCYZM
CZY SAMOPOTĘPIENIE?
W opowieści o jawnogrzesznicy (J 8, 1-11) Jezus okazuje się nie tylko mądrym obrońcą, ale również psychologiem obdarzonym zdolnością do empatii. Kiedy faryzeusze, jako sędziowie, w sposób arogancki zachowują się wobec zakłopotanej kobiety, uważając się za nieskazitelnych, ukazują tragedię ludzkiego działania, któremu nie towarzyszy wgląd w swoje własne życie.
Oto kilka bardziej wyrazistych przykładów: rozwiedziony mężczyzna, który nie dostrzega swojego udziału w rozbiciu rodziny i obwinia tylko żonę; uczeń, który nie rozumie, dlaczego nie zdał do następnej klasy; nastolatek, który obwinia rodziców o swoje odczucia; alkoholik, który nie rozumie, dlaczego pije; zaburzony emocjonalnie człowiek, który nie ma kontaktu ze swoimi uczuciami i światem wewnętrznym; otyła kobieta, która w jedzeniu znajduje ucieczkę i pocieszenie; wszyscy przygnębieni ludzie, nieświadomi swego „zagrzebanego" gniewu; ci, o których mówi się: niebieskie ptaki, obawiający się kłopotów, niepewni siebie; emocjonalnie niedojrzali, którzy zawierają małżeństwa dla swych wybujałych potrzeb i nazywają to miłością. W miarę narastania problemów, wgląd tych ludzi we własne życie maleje, albo tak się tylko wydaje. Czyż można się dziwić, że tym ludziom, którzy tak łatwo obciążają innych winą za swoje własne błędy, którym tak trudno kogoś przeprosić lub przyznać się do złego, brakuje wglądu w siebie lub w swoje zachowanie? To tak, jak gdyby jakiekolwiek przyznanie się do winy miało unicestwić ich lub ich poczucie własnej godności. Jest to lęk przed porażką.
Jezus daje do zrozumienia faryzeuszom, że sami nie są bez grzechu. W końcu dociera to do nich; rozpoznają własne grzechy i, zawstydzeni, znikają. Jezus uczy nas niepotępiania innych, zanim nie spojrzymy bardzo krytycznie na siebie. Potępianie przez innych jest wystarczająco trudne do wysłuchania, ale samopotępianie wydaje się jeszcze trudniejsze do zniesienia, zakładając jego destrukcyjność. Sposób, w jaki Jezus traktuje jawnogrzesznicę, jest dla nas ważną lekcją o życiu w miłości i z miłością do siebie, niezależnie od naszych grzechów i upadków. Jezus mówi do niej: „Nikt cię nie potępił?" „Nikt, Panie". - odpowiada kobieta. „I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz". Bóg nie potępia nas nawet wtedy, gdy potępiają nas inni, lub gdy potępiamy siebie sami. Wynika z tego, że powinniśmy być krytyczni w stosunku do siebie, jak zalecił to Jezus faryzeuszom, ale nie powinniśmy siebie potępiać.
Granica pomiędzy samokrytycyzmem i samopotępieniem jest delikatna, ale różnica między nimi - ogromna. Dlatego ludzie boją się spojrzeć na siebie krytycznie: ze strachu przed samopotępieniem. Utożsamiają dwie różne sprawy. Spotykam wielu, skądinąd inteligentnych i zdolnych ludzi, którzy nie chcą wniknąć w swoje wnętrze. Nie znają siebie, z lękiem odrzucają każdą fachową czy nawet przyjacielską radę, by spojrzeć w głąb siebie. Zdrowy samokrytycyzm umożliwia wgląd w siebie, dzięki czemu siebie poznajemy, a następstwem tego jest przemiana i rozwój. Samokrytycyzm jest absolutnie konieczny do osiągnięcia dojrzałości emocjonalnej i duchowej. To, na ile ludzie potrafią wejrzeć w swoje wnętrze, determinuje często
różnice pomiędzy zdrowym a chorym związkiem małżeńskim lub rodzinnym. Samokrytycyzm jest pozytywny i konstruktywny. Kiedy przestajemy się go bać, przynosi wolność, radość i zadowolenie z siebie. Wzywa nas do zaakceptowania i pokochania tej rzeczywistości, którą naprawdę jesteśmy, a nie naszego wyobrażenia o sobie. W ten sposób redukujemy nasze nierealistyczne oczekiwania wobec siebie i wynikające z nich frustracje. Zdrowy samokrytycyzm wzywa nas ku wyższym szczytom ludzkiego i chrześcijańskiego rozwoju. Im lepiej rozumiemy siebie, tym lepiej poznajemy i rozumiemy innych, i stajemy się bardziej wrażliwi na ich potrzeby. Samokrytycyzm opiera się na zrozumieniu, że jesteśmy dobrzy i wartościowi, że możemy stawać się lepsi, że możemy uczyć się na własnych błędach i rozwijać się, że bez niepowodzeń nie zmienimy się ani też nie poznamy siebie i swoich ograniczeń.
Paradoksem jest to, że niepowodzenie, które jest częścią naszego życia, przemienia nas. Decydujące jest pytanie, jak radzimy sobie z niepowodzeniami i jak na nie reagujemy.
Bóg kocha nas pomimo naszych błędów. Jeśli potrafimy uczynić to samo, pokochamy siebie naprawdę. Potępiając siebie, malujemy autoportret osoby bez wartości, drugiej kategorii, ponieważ nienawidzimy siebie za to, że nie jesteśmy doskonali, a takie samopotępienie pozbawia nas sił i jest destrukcyjne, patologiczne i niechrześcijańskie.
Ta „złośliwa" choroba jest widoczna u wielu perfekcjonistów. Ci są zawsze nieszczęśliwi, niezależnie od „sukcesów"; zawsze znajdują skazę. Nie potrafią doświadczyć uczucia zadowolenia, jeśli w ogóle coś takiego się zdarzy, ponieważ lękają się porażki; kiedy się coś nie uda, to i tak już częściowo tego oczekiwali, ponieważ uważają się za fatalistów. Nie akceptując niepowodzenia, wpadają w coraz głębsze przygnębienie. Tak więc cykl perfekcjonizmu działa tylko wewnątrz nich samych. Są surowi dla siebie, a jeszcze bardziej wobec innych. Nade wszystko zaś są niezdolni do rozkoszowania się radością i pokojem chrześcijańskiego życia, które dał nam przebaczający Bóg, który prosi nas, byśmy przebaczali samym sobie.
Samokrytycyzm jest jak powiew nowego życia i nadziei; samopotępienie przynosi jedynie rozpacz i śmierć. Dla chrześcijanina żyjącego w cieniu Krzyża samokrytycyzm jest istotny, samopotępienie - bezsensowne.
Kiedy Jezus gani faryzeuszy za potępienie jawnogrzesznicy, nakazuje im, aby byli krytyczni w stosunku do siebie. Zwracając się do jawnogrzesznicy nakazuje, by nie grzeszyła więcej. Sugeruje, by wyciągnęła naukę ze swojego upadku, ale przede wszystkim zapewnia ją, iż skoro On jej nie potępił, ona również nie powinna potępić siebie.
11 MIŁOŚĆ WŁASNA
KONFLIKT INTERESÓW?
Konflikt pomiędzy miłością własną a samolubstwem jest tak częsty i niezmienny, że nawet nie zdajemy sobie w pełni sprawy z tego, jakie wytwarza w nas napięcie. Istnieje on wśród wykształconych i niewykształconych, wśród duchownych i świeckich. Nawet duchowni, których uważamy za biegłych w tych sprawach, odczuwają zakłopotanie w tej materii. Istnieje wiele niejasności na ten temat, prowadzących do wielkiego niepokoju i problemów w ludzkim życiu oraz w związkach międzyludzkich.
Kiedy Chrystus i psychologowie mówią nam, by kochać siebie samego, wnioskujemy, że jest to istota emocjonalnego i duchowego rozwoju. Tak jest w istocie, lecz jakże trudno jest wprowadzić to w życie. Chrystus nie udzielił nam dokładnych wskazówek co do tego, a psychologowie nie zawsze jasno stawiają tę
sprawę i nie zawsze się zgadzają. W rzeczywistości, niektóre książki z dziedziny psychologii budzą w nas nieufność; popierają one filozofię egoizmu: najpierw ja, a potem inni. Dlatego też większość z nas działa ostrożnie. Często kwestionujemy nasze motywy postępowania w konkretnej sytuacji, zadając sobie pytanie: "Czy nie jest to egoizm z mojej strony?" Po czym, by rozegrać sprawę bezpiecznie, postępujemy zupełnie odwrotnie lub w ogóle nie robimy nic, z czego ani jedno, ani drugie nie jest dobre. Klasycznym przykładem jest poświęcająca się matka i żona, która nieustannie zaspokaja potrzeby dzieci i męża, niewiele troszcząc się o siebie. W taki sposób jej matka i babka okazywały swoją miłość. Taka jest właśnie rola dobrej matki i żony - wnioskuje ona na tej podstawie. Znaleźć czas dla siebie lub zrobić coś dla siebie byłoby egoizmem, wyzwalającym poczucie winy. Smutnym rezultatem tego jest rozwijający się egoizm dzieci i egocentryzm męża, z jednoczesną stopniową utratą jej własnego człowieczeństwa.
Wysiłek utrzymania się w roli osoby poświęcającej się dla innych sprawia, że ludzie tacy stają się egocentrykami. Ich potrzeba bycia kochanym jest w sposób neurotyczny złączona z chęcią dogadzania wszystkim po to, by czuć się przez nich kochanym. Ponieważ tacy ludzie nie kochają samych siebie, są całkowicie uzależnieni od miłości innych. Ich poczucie własnej wartości i tożsamość są uwarunkowane tym, co inni o nich myślą i mówią. Istnieje delikatna granica pomiędzy miłością własną a egocentryzmem i fu tkwi, prawdopodobnie, konflikt interesów. Jakże to możliwe kochać siebie i nie być egoistą? Balansowanie na tej granicy i utrzymywanie równowagi jest zadaniem na całe życie. Wymaga ono szczerości, autoanalizy i badania naszych motywów. Jesteśmy szczęściarzami, jeśli mamy dobrego przyjaciela, który może pomóc nam w wyjaśnieniu motywacji lub w skonfrontowaniu naszego działania. Możemy też skorzystać z poradnictwa lub zdobyć się na szczerość wobec siebie. To element naszego rozwoju, a jednocześnie kładzenie podwalin zdolności kochania drugiego człowieka.
Wspólnym mianownikiem trudności małżeństw jest brak zdrowej miłości własnej. Tworzenie związku pełnego miłości wymaga wysiłku. Tym bardziej że istnieje pewne napięcie, które w sposób naturalny wynika z różnic pomiędzy kobietą i mężczyzną. Jeśli jednego z partnerów nie cechuje zdrowa miłość własna, która obejmuje poczucie własnej godności, zaufanie i wiarę w siebie, scenariusz będzie następujący: albo oboje partnerzy będą w stanie wojny, broniąc swojej odrębności, gdyż każdą różnicę zdań lub nieporozumienie traktuje się jako zagrożenie lub osobistą zniewagę sygnalizującą brak miłości, albo jeden z partnerów, zawładnięty przez drugiego, będzie stopniowo tracił swoją tożsamość poprzez powściągliwość i poddanie się. Równie dobrze może zaistnieć kombinacja obu przypadków.
Dla takich ludzi wspólne wzrastanie na dłuższą metę staje się niemożliwe, wzrastanie osobno staje się rzeczywistością. Zarówno w pierwszym jak i w drugim przypadku, czy to przez potrzebę ciągłej aprobaty, czy też przez potrzebę ciągłego panowania nad partnerem, miłość własna okazuje się słaba. Nic dziwnego, że wiele małżeństw kończy się rozwodem. Wielu takich ludzi, przeżywając ból rozwodu, odkrywa w końcu, czym jest prawdziwa miłość własna. Niemała to cena, jeśli jedynie śmiercią małżeństwa można było zapłacić za doświadczenie siły płynącej ze zdrowej miłości do siebie, za rozpoznanie daru, jakim jesteśmy.
Małżeństwo to nie tyle doświadczenie bycia kochanym, ile doświadczenie kochania. Być zdolnym do miłości oznacza kochać siebie, umieć radzić sobie z nieporozumieniami wynikającymi z różnic, ze sprzeczkami, niesnaskami i trudnościami, które są udziałem każdego związku. Dreszcz niepokoju chwyta mnie, kiedy słyszę coś takiego: „Czuję się kimś, ponieważ ona mnie kocha". Innymi słowy: „Bez jej miłości jestem bezwartościowy".
Zdrowa miłość własna przetrwa ból i zranienia, nieuniknione w każdym związku. Być może jestem skrzywdzony, ale nie jestem zniszczony. Jezus powiedział: „Jeśli cię ktoś uderzy w [jeden] policzek, nadstaw mu i drugi". Jeśli kochasz siebie, zniesiesz rany. Wielu ludzi interpretuje tę wypowiedź Jezusa jako przyzwolenie innym na deptanie po sobie. Możesz cierpieć ból, tolerować niewygodę czy też znosić dziwactwa innych, ale nie pozwalaj ludziom, by wykorzystywali cię lub wyniszczali. Miłość własna wymaga samoobrony. Często pytałem kobiety: „Dlaczego pozwalałaś na psychiczne (lub fizyczne) znęcanie się nad tobą twojego męża?" Odpowiedź często brzmiała: „Myślałam, że się zmieni". Ale on stawał się tylko gorszy, ponieważ ona „podsycała" i wzmacniała ten problem. A prawdziwą przyczyną był brak u tej kobiety
miłości własnej, brak poczucia godności własnej, dlatego nie mogła stanąć we własnej obronie i zdusić w zarodku chore zachowanie męża. Niekiedy kobieta uważa nawet, że zasłużyła sobie na takie traktowanie. Dlatego jeżeli małżeństwo przegrywa, dwoje ludzi przegrywa.
To bardzo proste! Muszę kochać siebie samego, zanim będę mógł kochać kogoś drugiego. Nasz podstawowy związek stanowimy sami ze sobą i jeśli nie jest on zdrowy, nie będzie zdrowy z nikim innym.
Motyw przewodni chrześcijaństwa zwięźle ukazują słowa: „Kochaj Boga, a bliźniego swego jak siebie samego". Jakim wspaniałym psychologiem był Chrystus! Te trzy miłości są nierozerwalnie związane ze sobą. Jedna nie może istnieć bez pozostałych, inaczej miłość jest podejrzana. Czasami słyszymy, jak ludzie opowiadają o tym, jak bardzo kochają Pana Boga, ale ich postępowanie przeczy temu: nie dbają o swoje zdrowie psychofizyczne. Człowiek zawsze szuka kryteriów, na podstawie których mógłby odróżniać miłość
własną od egoizmu. Opisanie takich kryteriów może być bardzo trudne. Oto ogólna ich charakterystyka, która pomoże nam owe różnice rozpoznać. Po pierwsze, autentyczna miłość własna sprawia, iż czynimy to, co jest najlepsze dla naszej egzystencji. Najlepsze niekoniecznie znaczy najłatwiejsze: nie to, co przynosi mi dobre samopoczucie, co jest przyjemnością, czy też to, co robią wszyscy inni; często jest to dokonywanie tego, co trudne, co wymaga czasu, energii i pieniędzy.
„Kto chce znaleźć swe życie, straci je". Często wymaga to samodyscypliny i poświęcenia, umiejętności zniesienia zawodu dzisiaj - żeby wygrać jutro. Często oznacza to stawanie twarzą w twarz z rozbiciem i cierpieniem po to, by zdobyć większe uznanie dla siebie: nie od innych, ale od samego siebie. Miłość własna nie jest introwersją. To byłby egocentryzm. Miłość własna jest powrotem do świata zewnętrznego, wyjściem ku drugiemu. Jednak, zanim zacznę obdarowywać innych, muszę najpierw obdarzyć siebie. Muszę być zdolny do rozpoznawania swoich potrzeb, by trafnie rozpoznać potrzeby innych. Autentyczna miłość własna dostarcza nam siły i odwagi do wychodzenia naprzeciw innym. Jezus powiedział: „Jeżeli ziarno
wpadłszy w ziemię obumrze, przynosi plon obfity". Zanim zakiełkuje, musi ulec przeobrażeniu.
Do Jeziora Galilejskiego wpływają świeże wody z rzeki Jordan, dzięki czemu jest ono jeziorem pulsującym życiem, rozwijają się w nim bujnie rośliny, rozmnażają ryby. Następnie wypływa swym południowym ujściem z powrotem do Jordanu, który dalej toczy świeże wody, aż w końcu uchodzi do Morza Martwego. Jezioro Galilejskie tętni życiem nie tylko dlatego, że otrzymuje (zwraca się ku sobie), ale dlatego, że rozlewa
się znów do Jordanu, daje mu z siebie, a ten płynie do Morza Martwego. Morze Martwe jedynie gromadzi owe wody. Bierze, ale niczego nie daje. Nie ma w nim życia, nie ma roślinności. To wydaje mi się kluczem do zrozumienia różnicy pomiędzy zdrową miłością własną a egoizmem. Miłość własna zwraca się ku swemu wnętrzu tylko po to, by powrócić na zewnątrz ku innym. Egoizm zwraca się ku swemu wnętrzu, tam pozostaje - i umiera. Brak mu spojrzenia na zewnątrz, charakterystyczne jest dla niego jedynie wewnętrzne zaślepienie. Podobnie jest z nami. Jeśli pokochamy siebie, będziemy się troszczyć o siebie, o własny rozwój, o kontakt z innymi. Jezus oddalał się samotnie w góry. Wiedział, kiedy jest Mu potrzebny odpoczynek, zmiana tempa życia. Wsłuchiwał się w swój organizm. Znał potrzebę samotności, jak również powracał do innych. Ludzie, którzy zawodowo poświęcają się dla innych, cierpią czasami z powodu „wypalenia się". Dają innym, ale nie dają niczego samym sobie, usychają. Znać swoje ograniczenia i respektować je - oto na czym polega zdrowy rozsądek. Odpoczynek - odpowiednia ilość snu, właściwy posiłek, zrobienie przerwy, wyjazd gdzieś, to wszystko oznacza, że kocham siebie i że będę w stanie znów być dla innych, gdy się wzmocnię i zregeneruję. „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił" to inaczej: „odpocznij, bądź dobry dla siebie,
abyś mógł dalej żyć, obdarowywać i pracować". Pracoholicy nie potrafią zadbać o siebie, są jak nałogowcy podążający drogą samozniszczenia. Gdy rodzice znajdują czas dla siebie, na własne sprawy, uczą dzieci, jak żyć i jak kochać. W dobrej miłości własnej jest miejsce na spojrzenie na siebie, na refleksję nad własnym życiem, zachowaniem i jego motywami, na rozwijanie intuicji i samorozumienie. Oto sposób, w jaki działa Duch Święty, czy to przez modlitwę czy przez dialog z drugim człowiekiem. Tak oto poznajemy, że jesteśmy darem, zaczynamy go doceniać i rozwijać. To zrozumienie samego siebie wiedzie do pokory; znać swoje możliwości to również znać swoje ograniczenia. Gdy poznajemy siebie i własną skończoność, inaczej patrzymy na otaczający nas świat, na rzeczywistość życia i lepiej sobie z nią radzimy. Dzięki samowiedzy możemy być bardziej aktywni i wnosić coś nowego dla innych.
Introspekcja ta nie powinna być mylona z pewnego rodzaju introwersją, zamykaniem się w sobie, egocentryzmem, który zapatrzony jest tylko w siebie. Taka introwersją pozbawiona jest pola widzenia, zmierza donikąd i nic nie daje. Jest narcystyczna - skupiona wyłącznie na sobie, nie jest skierowana ku innym. Charakteryzuje się nie pokojem, lecz strachem i drażliwością. „Nie troszczcie się zbytnio" - mówi Jezus. „Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi". W ludziach niespokojnych panuje nieustanny zamęt i wydaje im się, że nie potrafią wydostać się ze świata zmartwień. A zdrowa miłość własna wyzyskuje introspekcję i potrafi zwracać wzrok ku innym. Jej spojrzenie jest szersze, podczas gdy introwersją służy samej sobie i interesuje się tylko sobą.
Inną cechą charakterystyczną zdrowej miłości własnej jest rozsądek. Nie działa ona na zasadzie uczuć, impulsów lub popędów, z których żadne nie potrafi sobą rozsądnie pokierować. Osoba, która naprawdę kocha siebie, jest uczuciowa, wrażliwa, ma kontakt ze swoim światem wewnętrznym, ale ten świat nad nią nie panuje. Mądra miłość własna nie ulega wpływom fałszywego poczucia winy, nie posługuje się wymówkami. Człowiek prawdziwie kochający siebie wykorzystuje swoją inteligencję, poszukuje najlepszej informacji czy wiedzy, która korzystnie wpłynie na jego decyzje i życie.
Dalszą trwałą cechą takiej miłości jest jej wpływ na poczucie głębokiego pokoju i satysfakcji. Człowiek prawdziwie kochający siebie działa ze świadomością, że uczynił i rozważył wszystko, by postąpić dobrze, że podjął najlepszą decyzję nawet w złej sytuacji i jest gotów samotnie stawić czoła trudnościom. Umie przyjąć krytykę, działa z przekonaniem, pewnie i z wiarą w siebie.
Ten opis jest zarazem opisem człowieka o wysokim poziomie moralnym, któremu w życiu i w działaniu towarzyszy poczucie głębokiego pokoju i zadowolenia. Dlatego charakterystyka osoby kochającej siebie jest zgodna z charakterystyką osoby o wysokim poziomie moralnym. Im niższy poziom moralny, tym mniejsza prawdziwa miłość do siebie samego. Im niższy poziom moralny, tym niższy stopień szacunku dla samego siebie, tym więcej autodestrukcji w zachowaniu. Pokój i zadowolenie z siebie są odzwierciedleniem wartości człowieka i jego priorytetów. Wartość jednostki tkwi w jej wnętrzu. Jeśli kocham siebie, moja wartość jest we mnie, nie w czymś lub w kimś poza mną. Moje sukcesy i piękne przedmioty, które posiadam, mogą polepszyć moje dobre samopoczucie i mogą dodać mi pewności, ale moja wartość zależy od mojej miłości własnej. W istocie najwyższy akt wiary polega na wierze, że Bóg kocha mnie bezwarunkowo takim, jakim jestem, i że ja również mogę kochać siebie bezwarunkowo takim, jakim jestem.
Samo naszkicowanie kwestii miłości własnej wymagałoby znacznie dłuższego eseju. Lecz moim zamiarem jest uwrażliwienie naszej świadomości na to, jakie problemy mogą powstać, kiedy pomylimy miłość własną z egoizmem. Rozwijanie zdrowej równowagi pomiędzy nimi jest zadaniem całego życia. Czasami odniesiemy sukces, czasami się nam nie uda, ale usuwanie konfliktu pomiędzy miłością własną a egoizmem służy naszemu dobru. Kochamy siebie, by kochać Boga i innych ludzi. Zdrowa miłość własna jest pożyteczna i właściwa, nie ma nic wspólnego z egoizmem lub egocentryzmem. Jeśli je rozróżnimy, wyeliminujemy wątpliwości, które nas chwilami opadają, i będziemy mogli kochać Boga, siebie i bliźniego.
12 ODDANIE
CZY ULEGŁOŚĆ?
Dawanie jest wplecione w życie codzienne, jest istotnym elementem stosunków międzyludzkich. Jeśli ma być sztuką stosowaną, musimy zdefiniować, co przez to rozumiemy, i być bardziej tego świadomi.
Możemy podarować komuś książkę, przyjemne spojrzenie, pieniądze, posiłek lub pomocną dłoń. Możemy także obdarowywać innych uczuciami. Czyniąc to wyrażamy, kim jesteśmy, co myślimy, co czujemy itd. Jednak w naszych bliższych związkach obdarowywanie uczuciami staje się o wiele bardziej wrażliwą, intensywną i skomplikowaną częścią naszego współżycia z innymi. Pociąga ono za sobą nie tylko głębszy poziom dzielenia się z innymi poprzez komunikację, ale również głębszy poziom zobowiązania. W tym miejscu będę się zastanawiał nad trzema rodzajami dawania siebie.
Akt dawania siebie jest aktem miłości; jest przede wszystkim aktem woli, decyzją, wyborem. Może temu aktowi towarzyszyć wiele ciepłych, czułych uczuć, ale może tych uczuć w ogóle nie być, jak również mogą wystąpić uczucia negatywne. Ale, w ostatecznym rozrachunku, z uczuciami czy bez, jest on nadal aktem ważnym i dobrym.
Czasami uważamy naiwnie, że dawanie siebie jest prawdziwe tylko wtedy, gdy towarzyszą temu pozytywne uczucia, radość i ochota. Myśląc w ten sposób, narażamy się na kłopoty. Ciepłe uczucia oczywiście ułatwiają nam cały ten akt i czynią go bardziej satysfakcjonującym uczuciowo, lecz kiedy jest on pozbawiony takich uczuć, albo nawet gdy towarzyszą mu negatywne uczucia, jest aktem o wiele bardziej
prawdziwym. Wtedy to opiera się on na głębokim, szczerym przekonaniu; innymi słowy, jest głębszym aktem miłości. Kiedy czynimy coś dla innych pod wpływem „dobrych" uczuć, nasze działanie będzie kapryśne i niekonsekwentne, a nasze zachowanie, oparte na uczuciach, niedojrzałe i dziecinne.
Ewangeliczna przypowieść o dwóch synach jest tutaj dobrym przykładem. Ojciec prosi jednego z synów, by poszedł popracować w winnicy, na co ów syn bez namysłu odpowiada, że pójdzie. Następnie ojciec prosi o to samo drugiego z synów, a ten, również bez namysłu, odpowiada: „Nie chcę". W końcu jednak opamiętuje się i, pomrukując, idzie, a pierwszy syn nigdy się w winnicy nie pokazał. Jezus pyta: „Który z nich spełnił wolę ojca?" Odpowiedź jest oczywista. Jeśli żona prosi męża, by poszedł z nią na zakupy, a on najpierw okazuje niechęć, po czym mówi: „Dla ciebie pójdę", może się ona rozzłościć na niego i powiedzieć: „Skoro to takie poświęcenie, to nie fatyguj się". Innymi słowy, gest dobrej woli męża zostanie odrzucony, ponieważ nie towarzyszą mu pozytywne uczucia. Czyż nie jest to bezsensowne? Fakt, że mąż chce spełnić prośbę, mając negatywne uczucia, powinien być bardziej przekonywający dla żony. Jest to powszechna damsko-męska gra. Tak więc ciągle lansujemy błędną opinię, że zrobienie czegoś dla kogoś nie ma wartości lub jakoś mniej się liczy, dopóki nie towarzyszą temu pozytywne uczucia i zapał. W każdym najprostszym zaangażowaniu szukamy przekonania, poświęcenia, konsekwencji i lojalności. Spełnienie zadania nie wymaga pozytywnych, ciepłych uczuć, one nie mają wpływu na efekt zaangażowania. Należy zdawać sobie z tego sprawę, podejmując się jakiegokolwiek zobowiązania, a szczególnie w pierwszych latach małżeństwa, kiedy miłość romantyczna, której zawsze towarzyszą silne uczucia, zaczyna słabnąć. Miłość jest równie wielka, a nawet większa, wtedy, gdy jesteśmy dla innych bez towarzyszących temu miłych uczuć, niż wtedy, gdy towarzyszy temu zapał.
Nie możemy pozwolić, by uczucia rządziły naszym oddaniem, ponieważ są one zmienne i nie mamy nad nimi władzy. Gdybyśmy tak postępowali, zobowiązania uzależnione od uczuć nie utrzymałyby się, ponieważ nie utrzymałyby się uczucia. Jednakże moje odczucie ciągłego braku ciepłych uczuć wobec drugiej osoby wymaga przyjrzenia się bliżej mojemu związkowi; być może istnieją we mnie jakieś negatywne uczucia, które należy rozważyć. W Chrystusie znajdujemy znakomity przykład, jak możemy żyć. Jezus ciągle powraca do tematu swojego przyjścia dla spełnienia woli Ojca. Ostatecznym aktem Jego oddania się było cierpienie i śmierć. Jego gotowości do złożenia ofiary z siebie towarzyszyły również wahanie i strach: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech mnie ominie ten kielich. Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty". Oto najwyższy akt oddania - bez pozytywnych uczuć! Oddanie Jezusa wypływało z Jego głębokiego poczucia obowiązku, przekonania i poświęcenia.
Jedną z cech charakterystycznych autentycznego oddania, jakkolwiek by było ono czasami trudne, jest późniejsze głębokie uczucie zadowolenia i pokoju. Znacznie przewyższa ono przyjemne uczucia obecne przy spełnieniu uczynku. Jeśli nawet naszemu aktowi oddania towarzyszy wewnętrzna niechęć czy wahanie, nasze działanie jest wolne, szczere i ofiarne, dopóki nie ma niechęci, zgorzknienia lub poczucia, że jesteśmy zmuszani. Z naszego zachowania nikt nie wywnioskuje, że, być może, przeżywamy wewnętrzną walkę. Oto dojrzałość! Oto miłość! Powinniśmy usunąć fałszywe i idealistyczne wyobrażenia o „oddaniu", w przeciwnym razie będziemy siebie oszukiwać i stwarzać niepotrzebne problemy.
Natomiast czymś innym jest „poddawanie się", uległość. Uleganie jest aktem negatywnym. Kojarzy się z niechęcią, zaciętym oporem, zmuszaniem do zrobienia czegoś, czego robić nie chcemy. Taki przymus może wywierać na nas drugi człowiek albo może on pochodzić z naszego wnętrza. Możemy ulegać ze strachu przed niemiłymi konsekwencjami, które mogłyby nastąpić, gdybyśmy nie ulegli.
Poddawanie się ma całkowicie inny charakter niż dawanie siebie z woli i przekonania.
Istotne jest dostrzeżenie różnicy między uległością i oddaniem i niemieszanie ich, dzięki czemu zachowamy jasny pogląd na charakter naszych związków. Ludzie wokół nas często nie potrafią rozpoznać, co rzeczywiście myślimy i czujemy. Czasami gotowości do poświęceń może towarzyszyć jakiś pomruk, który bywa interpretowany jako oznaka oporu czy niechęci, a przecież za „Tak", wypowiedzianym z uśmiechem na ustach może się ukrywać wrogość i niechęć. To ostatnie będzie się zdarzać prawdopodobnie w małżeństwach i rodzinach, w których nie ma otwartej i szczerej komunikacji. Z tego powodu ludzie nie czują się dobrze ze sobą; nie są naprawdę świadomi tego, co dzieje się w drugim człowieku. Prowadzi to nie tylko do zakłóceń w życiu jednostek, ale i do zamącenia relacji międzyludzkich. Takie doświadczenia są zjawiskiem powszechnym w rodzinach, w których uległość i tłumienie wynikającej z niej niechęci są tak zamaskowane, że nikt nie zauważa ich obecności. To tłumaczy, dlaczego dorosły człowiek, dawno mający dzieciństwo za sobą, żywi głęboką niechęć do rodzica, który o tym nie wie, a jeśli wie, jest tym zaszokowany. To tłumaczy, dlaczego współmałżonek porzuca pozornie „dobre małżeństwo". Nagromadzone urazy wypłynęły na powierzchnię, a większość z nich to rezultat „ulegania" przez całe lata odchodzącego dziś współmałżonka. Uleganie „sabotuje" intymność i prowadzi do fałszywej i powierzchownej bliskości: „Czyż to nie kochająca się para?" „Są tacy szczęśliwi, zawsze się zgadzają i nigdy się nie kłócą". Często jednak ta „idealna" para jest związkiem, który nie jest prawdziwy i przeżywa poważne trudności. Ci małżonkowie nigdy nie dawali znać o tym, co czują, ani nie byli w stanie przekształcić „poddawania" w „oddanie". Wszyscy znamy przykład małego chłopca, który nigdy nie sprawiał rodzicom żadnych kłopotów, wyrósł na uśmiechniętego, grzecznego nastolatka. Dopiero jako dojrzały młody mężczyzna wybucha i zaczyna się buntować. Rodzice są zachwyceni, gdy mają posłuszne i potulne dziecko, ale ono bardzo często nie jest dzieckiem normalnym, które czuje się bezpiecznie; jego ogromna potrzeba akceptacji skrywa się za uległością i chęcią przypodobania się za wszelką cenę. Istotnie, życie z „pyskatym" nastolatkiem może być ciężkie, ale przynajmniej rodzice wiedzą, co ten nieznośny człowiek myśli i czuje! Jego „trudne", niedojrzałe zachowanie daje o tym znać! Poddawanie się po to, by być akceptowanym, może być tymczasowym rozwiązaniem problemu, ale na dłuższą metę taki pokój i dostosowanie się za wszelką cenę są nie tylko nieprawdziwe, ale rodzą konflikty emocjonalne w jednostkach, aż w końcu niszczą stosunki międzyludzkie.
Kiedyś w życiu wszyscy musimy sobie poradzić z problemem uległości. W historii z Księgi Rodzaju Ewa uległa wężowi, Adam uległ Ewie, a skutek był katastrofalny. Każdy z nas musi w jakiś sposób umieć rozpoznać różnicę pomiędzy uleganiem a oddaniem.
Jeśli niechęć nie zostanie rozpoznana, pojawia się wielkie niebezpieczeństwo dla dobrych związków. Odkładają się warstwy urazów, jako rezultat ulegania jednej strony, które mogą być tak zamaskowane, że rozpoznaje się je dopiero wtedy, gdy nastąpią przykre konsekwencje. Ponieważ proces poddawania się może być tak naturalny jak oddychanie, wymaga to świadomego wysiłku z naszej strony, by wiedzieć, co dzieje się w naszym wnętrzu w każdej chwili. Całkowita świadomość tego jest niemożliwa, ale musimy być w kontakcie ze swoim światem wewnętrznym na tyle, na ile to tylko jest możliwe. Aby rozwiązać ten problem, musimy przemienić uleganie w oddanie. Czasami trzeba będzie okazać swoją niechęć do uległości, aby druga osoba mogła poprawnie nas odbierać, abyśmy oboje mogli dalej żyć, wzajemnie się tolerować, zawierać kompromisy albo się ze sobą nie zgadzać. Problem przynajmniej będzie widoczny.
Nie będziemy dłużej prowadzić gry. Taka transformacja wymaga od jednostki motywacji lub dojrzałości, aby mogła ona zmienić swoją postawę. Na przykład ów mąż, który najpierw wydał z siebie pomruk niezadowolenia, gdy chodziło o pójście na zakupy ze swoją żoną, lecz zaraz potem zdecydował: „Ale dla ciebie, kochanie, pójdę", przemienił uległość w oddanie. Nastolatki muszą się uczyć tego, gdy dorastają, inaczej pozostaną niedojrzałymi dorosłymi. Pomyśl też o nastolatku, który odmawia pójścia do kościoła w niedzielę. Rodzice powinni pomóc mu przemienić poczucie wymuszonego obowiązku, prowadzące do ulegania, w poczucie osobistej odpowiedzialności, aby nastolatek mógł powiedzieć: „Idę na mszę nie dlatego, że lubię albo dlatego, że wy rodzice zmuszacie mnie do tego, ale dlatego, że ja sam uważam, iż powinienem pójść. Mam poczucie obowiązku religijnego". To ważny krok na drodze do dojrzałości.
Radzenie sobie z naszymi widocznymi lub ukrytymi mechanizmami poddawania się jest częścią emocjonalnego i duchowego wzrostu. Świadczy o tym, że jesteśmy zdolni do życia z realistycznymi oczekiwaniami, panowania nad własnym losem i formowania go. Umiejętność uchwycenia różnicy pomiędzy uległością a oddaniem umożliwia właściwe kształtowanie relacji międzyludzkich i pozwala w pełni stać się osobą.
13 MIŁOSIERDZIE
NA ILE SIĘ LICZY?
Temat miłosierdzia pięknie przewija się przez całe Pismo Święte. Bóg przedstawiony jest jako nieskończenie miłosierny, jako Bóg współczujący swojemu ludowi, jako Bóg wrażliwy, pozostający zawsze w kontakcie z ludem. Prorok podsumowuje ten temat: „Bóg ulituje się znowu nad nami" (Mi 7, 19). Bóg nie jest odizolowany ani odwrócony od nas, nie jest obojętny wobec nas, nie jest niedbały. „Bóg jest miłością",
mówi św. Jan, a miłość jest troskliwa. Jeśli czujemy się odosobnieni od Boga, to zazwyczaj z powodu dystansu w stosunku do siebie i innych. Prawdopodobnie projektujemy te uczucia na Boga. Czyniąc tak, nie oddajemy Bogu należnej sprawiedliwości i wprowadzamy niepotrzebny zamęt i niepokój w naszą relację z Bogiem. A jednak w takich chwilach wiara może wzrastać, gdyż niezależnie od tego, jak okropnie możemy się czuć, świadomość obecności Boga stanowi dla nas wsparcie i otuchę.
Miłosierdzie to, między innymi, okazanie moich uczuć wobec przeżyć drugiej osoby, które to przeżycia są moim wyobrażeniem. Okazanie miłosierdzia jest przejawem najwyższego stopnia naszego człowieczeństwa, jego istotą. Miłosierdzie zbliża nas do Boga. Stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, jesteśmy prawdziwie Jego córkami i synami wtedy, gdy miłosierdzie Boże znajduje w nas odbicie. Łaskę Bożą możemy odczuwać jak silny magnes wydobywający z nas miłosierdzie i człowieczeństwo. W gruncie rzeczy jesteśmy dobrzy, ale często nie udaje się nam wywołać u siebie tej dobroci, aby rozwinąć współczucie dla drugich. Często pozostawiamy je „zakopane", jak talent owego sługi z przypowieści, co tak się nie spodobało Chrystusowi. Człowiek miłosierny jest wrażliwy na cudze uczucia, cudzy ból, radość, rozczarowanie, strach. Człowiek miłosierny zdaje sobie sprawę z tego, co przeżywają inni, potrafi wyrazić ich uczucia i je przekazać. Druga osoba musi doświadczyć tego współczucia, bo jakże inaczej mogłaby wiedzieć o nim? Samo wypowiedzenie takich słów jak: „Ludzie rozumieją, jak przeżywam ich sytuację" lub: „Wiedzą, jakie żywię dla nich uczucia", bez okazania tego, co czujemy, nie ma sensu. Usprawiedliwianie się typu: „Taki już jestem" lub „Tak byłem wychowany" jest przejawem niechęci do zmiany tego stanu oraz jakiejś obojętności wobec innych. Tego rodzaju racjonalizacje są licznymi wybiegami używanymi dla uniknięcia znaczących, głębszych związków międzyludzkich, które są głęboko związane z chrześcijańskim życiem.
Wielkim grzechem dzisiejszego świata jest nieczułość, która opanowała wszystkie dziedziny międzyludzkich związków; niewrażliwość, która istnieje wśród ludzi, narodów, ras, a szczególnie w naszych małżeństwach i rodzinach; wzbranianie się przed okazywaniem uczuć i miłosierdzia drugiemu człowiekowi. To obojętność, brak troski i reakcji na warunki życia ludzi wokół nas. Nieczułość jest źródłem najgorszych grzechów naszych czasów, ponieważ podminowuje i niszczy model ludzkiego postępowania wobec innych, zwłaszcza w rodzinach. Nieczułość wobec innych jest nawet bardziej niszczycielska niż fizyczne znęcanie się i jest bardziej powszechna. Zastanawiam się, czy znęcanie się nad kimś w sposób widoczny nie jest
czasem chorą, zastępczą formą pragnienia zwrócenia na siebie uwagi. Często nie możemy się pogodzić z faktem, że tak wielu ludzi głoduje w dzisiejszym świecie, nawet w Ameryce. Jednakże o wiele większa jest liczba ludzi, zwłaszcza w rodzinach, którzy są beznadziejnie skrzywdzeni emocjonalnie z powodu nieokazania im współczucia. Powoduje to wycieńczenie ludzkiego ducha, co jest zgubne dla życia
rodzinnego i miłości rodzinnej. Wielu ludzi ubolewa nad swoją przeszłością, w której nie było miejsca na
demonstrowanie czułości. Ten brak spowodował, że osoby takie zbudowały negatywny obraz siebie i zniszczyły poczucie własnej wartości i, prawdopodobnie niesłusznie - zakwestionowały miłość rodziców do nich. Jestem przekonany, że sprawcy wielu przestępstw takich jak fizyczne, seksualne czy psychiczne nadużycia, to osoby, którym w dzieciństwie odmówiono okazania współczucia i czułości.
Dzienniki są pełne takich właśnie tragicznych ludzkich historii, a za każdą z nich, jeśli przyjrzymy się i posłuchamy uważniej, kryje się przeszywający, bolesny krzyk zdemoralizowanych ludzi, takich jak zboczeńcy seksualni.
Lęk przed czułością, przed wyrażaniem swoich stanów emocjonalnych „sabotuje" nasze związki i udaremnia poszukiwanie bliskości. Nasze związki usychają z braku odpowiedniej strawy. Przypowieść Chrystusa o siewcy i ziarnach padających na drogę i pomiędzy ciernie lub na miejsca skaliste przywodzi na myśl anemiczne, słabe kontakty, które zazwyczaj istnieją w rodzinach. Znane powiedzenie: „Lepsze
przytulanie niż lekarstw zażywanie" obrazowo ukazuje potrzebę ekspresji uczuć w rodzinie.
Ludzie działający w sposób destrukcyjny, czy to uczeń, który nie traktuje szkoły na serio, czy to współmałżonek dopuszczający się cudzołóstwa, są zazwyczaj spragnionymi czułości członkami rodziny wołającymi o uczucie. Ci, którzy ignorują prośby członków swojej rodziny o uczuciowe wsparcie, przyczyniają się do powstawania raka, który może pożreć nawet najlepszą rodzinę.
Przysłuchaj się uważniej wielu ludziom, którzy opowiadają o swojej udręce fizycznej lub uczuciowej. Są to zazwyczaj ofiary nieczułych i pozbawionych miłosierdzia związków rodzinnych lub małżeńskich. Tacy ludzie wegetują na ziemi wyjałowionej z wszelkich uczuć. Nieświadome poszukiwanie współczucia prowadzi czasem niektóre osoby do chorób psychicznych lub psychosomatycznych. Inni doznają niepotrzebnych rozczarowań i frustracji, ponieważ nie otacza ich czułość. Jeszcze inni wywołują niesnaski, konflikty i niepokój po to, by sprowokować jakąś uczuciową reakcję. Nierzadko żona rozpoczyna wojnę „tak z niczego" (jak mówi mąż), aby się przekonać, czy on jeszcze ją docenia i uzyskać od niego potwierdzenie jego zaangażowania. Tego typu zachowania często wynikają z nieporadności w okazywaniu współczucia. Współczucie, jak każda cecha ludzka, musi być rozwijane; wymaga to wysiłku, pracy i motywacji. Jest ono jak surowiec, który istnieje w każdej jednostce ludzkiej: musi być wydobyty na powierzchnię. Niektórzy z nas są tego bardziej świadomi, inni mniej. Większość stanów naszej świadomości ukształtowała rodzinna atmosfera, w której wzrastaliśmy. Czy nasza rodzina była „czułą rodziną"? Czy członkowie naszych rodzin wyrażali swoje uczucia, współczucie, czy też byli powściągliwi, zbyt oszczędni w uzewnętrznianiu swoich emocji? Ważne jest, aby uświadomić sobie nie tylko mocne i pozytywne strony rodzinnej przeszłości, ale też odważnie przyznać się do uczuciowego ubóstwa i ograniczeń, które być może w niej istniały. Tylko wtedy będziemy w stanie uświadomić sobie potrzebę rozwoju naszej zdolności do okazywania jak również przyjmowania współczucia. Możliwości rozwijania tego ludzkiego potencjału istnieją w każdym z nas. Pytanie brzmi: czy zechcemy powierzyć samym sobie takie zadanie? Czy mamy
dobrą wolę zdobyć się na konieczny wysiłek? Czy chcemy być bardziej ludzcy?
Dom rodzinny jest tą areną, na której odbywa się pierwsza lekcja czułości. Wzajemne okazywanie sobie uczuć przez rodziców, jak i dzieci jest sercem życia rodzinnego. Smutnym komentarzem do dzisiejszego życia rodzinnego jest to, że rodzice usychają z tęsknoty za czułością, której nie okazują im własne dzieci. Ale tym samym rodzicom nie udało się nauczyć dzieci owej czułości. Jest absolutnie konieczne, by rodzice okazywali dzieciom, jak odbierają ich złe zachowanie lub nonszalancki język. Kiedy matka mówi do dziecka: „To mnie rani" lub: „Gniewam się za twój okropny język", nie pragnie wyzwolić w nim poczucia winy, ale próbuje je uwrażliwić. Czułe uczucia w rodzinie są jak ulica dwukierunkowa: rodziców do dzieci i dzieci do rodziców. Czułość to odpowiedzialność za wszystkich członków rodziny, od najmłodszych do najstarszych. Wrażliwość, tak jak inne umiejętności, wymaga uczenia się.
Być człowiekiem miłosiernym to również mieć poczucie grzechu. Grzech najczęściej pociąga za sobą zranienie drugiego człowieka, a nieokazanie mu uczuć może być bardzo bolesne. Wszyscy słyszymy narzekania typu: „Nigdy nie zauważył tego, jak bardzo byłem zraniony" albo: „Nigdy nie okazała mi żadnego wsparcia w pracy, którą wykonywałem". Świadomość naszego krzywdzącego, sprawiającego innym ból zachowania jest początkiem stawania się wrażliwym człowiekiem. Im bardziej jesteśmy wrażliwi na ból drugiego człowieka i im więcej w nas czułości wobec niego, poprzez szukanie przebaczenia lub naprawienie krzywdy, tym większe są nasze kwalifikacje do bycia osobami wrażliwymi.
Osoby nieczułe niszczą innych nie zdając sobie sprawy z tego, co robią. Są nieodpowiedzialne, obojętne, egocentryczne, żyją wyłącznie w swoim własnym świecie, odizolowane od rzeczywistości. Gdy ludzie tracą świadomość grzechu i wrażliwość na innych, nasz świat staje się coraz groźniejszym, niepewnym, odizolowanym i wyalienowanym miejscem do życia. Miłosierdzie i wrażliwość są integralną częścią każdego efektywnego poradnictwa i psychoterapii. Zranieni i udręczeni ludzie szukają uzdrowienia, które nie przychodzi z wyczerpujących, intelektualnych odpowiedzi, ale z czyjegoś pełnego współczucia wysłuchania, które łagodzi ich ból. Kiedy ludzie zdrowieją emocjonalnie, zazwyczaj podejmują odpowiednie dla swego życia decyzje i rozwiązują problemy.
Jednym z najbardziej skutecznych sposobów ułatwiających kontakt z uczuciami innych jest uważne i aktywne słuchanie. Tylko poprzez pełne współczucia słuchanie możemy wejść w ducha człowieka i dotknąć go, wejrzeć w jego serce i umysł. Wtedy, poprzez okazanie zrozumienia, wyrażamy nasze współczucie. Dzięki naszym słowom ludzie odczuwają naszą obecność, nasz troskliwy dotyk, nasze ciepło, naszą bliskość. Osobą, od której szczególnie oczekujemy i potrzebujemy współczucia oraz wrażliwości, jest duszpasterz. Poprzez niego pragniemy doznać miłosierdzia Bożego. Oznacza to, że duszpasterz musi być człowiekiem uczuć, a nie słów i rytuałów. Jego posługiwanie powinno być pełne współczucia dla zranionych i zalęknionych. Jeśli duszpasterze nie działają efektywnie, to prawdopodobnie nie są wrażliwi lub nie przekazują ludziom swych uczuć. Różne formy ich posługiwania zachowują swoją wartość, lecz ich duchowa efektywność nie do końca jest wykorzystana. Duchowni często (szczególnie podczas nabożeństw i obrzędów liturgicznych) wykazują nieumiejętność „wyczucia ludzi", co głównie można przypisać brakowi
wrażliwości. O efektywności obrzędów i nauczania możemy mówić wtedy, gdy duchowni uświadamiają sobie, kim są wierni, jakie są ich potrzeby i uczucia. Innymi słowy, ludzie udając się do źródła, nie tylko nie zaspokoją swoich pragnień, ale wrócą znudzeni i źli.
Książka rabina Kushnera pt. Gdy złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom odniosła sukces, trafiła do czytelników, ponieważ odzwierciedla wrażliwość i współczucie autora dla cierpiących ludzi. Cokolwiek Jezus czynił, czynił w atmosferze miłosierdzia. Gdy jesteśmy miłosierni i wczuwamy się w uczucia innych, jesteśmy prawdziwie chrześcijanami, duszpasterzami Bożego miłosierdzia. Człowieczeństwo i chrześcijaństwo spotykają się na skrzyżowaniu miłosierdzia i wrażliwości. Boga nie znajdujemy w abstrakcji, lecz w serdeczności ludzkich spotkań. Same rozważania i refleksje nad miłosierdziem i wrażliwością niewiele będą znaczyć, jeśli zabraknie nam poczucia własnego ja. Najpierw sami musimy mieć kontakt ze swoim światem wewnętrznym - bólem, lękami, gniewem, skrzywdzeniem, konfliktami, chaosem, wątpliwościami, strachem. Dopóki nie doświadczymy tych uczuć w sobie, dopóty nie będziemy wrażliwi i miłosierni dla innych. Musimy umieć śmiać się z siebie, cieszyć się i radować sobą, być w stanie płakać i złościć się na siebie, odczuć swoją niepewność, słabość i wstyd. Jednym z powodów, dla którego książka rabina Kushnera odnosi taki sukces czytelniczy, jest to, że on sam wiele wycierpiał po stracie syna. Kushner dociera do innych, ponieważ dotarł do siebie.
Większość ludzi, pozbawionych miłosierdzia i wrażliwości, nie ma zazwyczaj kontaktu ze swoimi uczuciami, a jeśli ma, to czuje się źle z ich powodu. Jaka szkoda, że nie potrafią przeżyć bogactwa i głębi własnego człowieczeństwa. Kiedy jestem miłosierny i wrażliwy wobec siebie, prawdziwie doświadczam Boga w sobie; w tym doświadczeniu dochodzę do głębszej świadomości tego, co wyraził św. Jan: „Bóg jest
miłością". Prawdopodobnie jedną z najbardziej intymnych dróg doświadczenia tej miłości jest spojrzenie na siebie w świetle własnych grzechów, słabości, uczucia zawodu wobec siebie i przebaczenie sobie, ponieważ Bóg nas kocha.
Człowiek współczujący musi mieć na tyle uczucia dla drugich, by mógł je skonfrontować. Konfrontacja to aspekt miłosierdzia, o ile ów miłosierny człowiek dostrzega, że ktoś rani siebie i wyniszcza swoim zachowaniem. A więc dochodzi do konfrontacji, ponieważ współczująca osoba troszczy się o drugą. Dziecko porzucające naukę, mąż pracujący po godzinach, matka zaniedbująca zdrowie, wszyscy nie troszczący się o własne dobro fizyczne i psychiczne - ci i inni wyniszczający siebie potrzebują kogoś, kto wyczuje ich kłopoty i z miłością skonfrontuje je. Może to przybrać formę gniewu, dyscypliny, wyzwania, czy nawet krzyku - może to być każdy sposób, poprzez który możemy dotrzeć do tych, którym mówimy, że ich kochamy. Ludzie będący w stanie niepokoju i depresji potrzebują wrażliwości i współczucia, ale równie potrzebna jest bezpośrednia konfrontacja po to, by ruszyć ich z miejsca i wyrwać z takiego stanu. Podczas mojej pracy z ludźmi były przypadki, kiedy moja bezpośrednia konfrontacja, zwykle w formie gniewu, pomogła wyrwać się z nałogów lub stanów lękowych i depresji. Czasem bywało to ryzykowne, ale działało.
Jezus był bardzo miłosierny, ale w swym miłosierdziu tak głęboko współczuł innym, że bardzo często doprowadzał do konfrontacji, np. bogatego młodzieńca, Samarytankę przy studni, która miała pięciu „mężów", zaniepokojonego Piotra, próbującego zapewnić Syna Człowieczego, że nie będzie musiał cierpieć. Mojżesz okazał swoim ludziom wiele miłosierdzia wstawiając się za nimi do Boga, ale ten sam Mojżesz skonfrontował ich przewrotność. Prorocy, pełni miłosierdzia dla cierpiących ludzi, nie wahali się stawiać przed nimi wysokich wymagań, gdy ci zbuntowali się przeciwko Bogu. Miłosierdzie i wrażliwość są jak nici, które przetykają materię Ewangelii i całą Biblię. Są to te same nici, które musimy wpleść w nasze życie, jeśli mamy żyć pełnią człowieczeństwa, czyli by ……….????
14 PRZEMIANA
CO MOŻEMY ZMIENIĆ?
„Boże, daj mi pokój ducha, bym umiał akceptować to, czego zmienić nie mogę, odwagę, bym mógł zmieniać to, co zmienić mogę, i mądrość, bym umiał odróżnić jedno od drugiego". Co naprawdę możemy zmienić? Modlitwa ta jest niezwykle głęboka w swojej wymowie, gdy idzie o wskazanie drogi życia oferującej nadzieję w zmaganiu się z trudnymi sytuacjami. Ludzie często czują się wtedy osaczeni i szukają pomocy u terapeutów, zawodowych lub niezawodowych. Kluczem do rozwiązania problemów jest sposób wyzyskania otrzymanej pomocy. W rzeczywistości ludzie pomagają sobie samym wtedy, gdy szukają pomocy u innych. Często mówią: „Zajęło mi to miesiące, lata, by zadzwonić do ciebie i umówić się na wizytę". Odwaga, by zmienić to, co można zmienić, rodzi się wtedy, kiedy uświadomimy sobie, że potrzebujemy pomocy, ażeby pomóc sobie. Chociaż ludzie nie zdają sobie z tego sprawy w tym momencie, zaczynają rozumieć dopiero później, że pomogli sobie właśnie wtedy, kiedy wyciągnęli do kogoś rękę o pomoc. Uświadamiają sobie, że odzyskali wiarę w siebie po to, by wydobyć z siebie zdolność do rozwiązania własnych problemów. A ty nie robisz niczego za nich, nie podejmujesz za nich decyzji, nie rozwiązujesz ich problemów; pomagasz im sięgnąć do ich własnego wnętrza, by mogli nawiązać kontakt ze swoim nie naruszonym i nie rozpoznanym potencjałem. Jedyne, co możemy zmienić - to samych siebie, co jest już dostatecznie trudne. Lecz kiedy usiłujemy zmieniać innych, wpadamy w tarapaty i w olbrzymią frustrację; ludzie będą stawiać opór, gdy wyczują, że próbujemy ich zmieniać. Marnujemy tak wiele energii, by zmieniać innych. W różnych sytuacjach konfliktowych, szczególnie małżeńskich i rodzinnych, narzekania i zarzuty wypływają zazwyczaj z usiłowań jednej osoby, by zmienić drugą, bądź to przez groźby, bądź przez obwinianie, czy też przez zmuszanie do podporządkowania się. W takich sytuacjach podtekst informacji, którą często przekazujemy, jest następujący: „Jeśli się nie zmienisz, jeśli nie będziesz robił tego, co ja chcę, nie będę cię kochać za to, czym jesteś, ponieważ nie jesteś tym, czym chciałabym, abyś był". Dotykamy tutaj kwestii akceptacji i bezwarunkowej miłości, to znaczy kochania innych bez względu na to, co się nam w nich nie podoba. Poruszamy tutaj również problem jednostki o zaniżonym poczuciu własnej wartości, która nieszczerze dostosowuje się do partnera, by znaleźć jego akceptację. To neurotyczne!
Możemy czekać, aż ktoś dostosuje się zewnętrznie do naszych oczekiwań, ale dokonać przemiany wewnętrznej mogą tylko jednostki same z siebie. Ostatecznie to ich postawy, wartości i przekonania będą wpływać na ich zachowania. Na przykład rodzice muszą kierować dziećmi, by umiały przystosować się, ale tylko dojrzałe przekonania dzieci przyniosą wewnętrzną przemianę.
W początkowej fazie terapii para ludzi zmagających się z problemami małżeńskimi wygląda w moich oczach jak zamknięta w klatce. Jedno nie ufa drugiemu. Bronią się. Oskarżają się nawzajem. Są wystraszeni. Ani on, ani ona nie chcą zmieniać tego, co każde z nich mogłoby zmienić. Sytuacja zaczyna się zmieniać zazwyczaj wtedy, gdy jeden ze współmałżonków zdobędzie się na odwagę, by to zrobić. Jest rzeczą tajemną
i zarazem cudowną widzieć, jak odmieniają się relacje w małżeństwie, gdy zmienia się jedna osoba. Ta, która się zmienia, wpływa na drugą: albo przerywa niezdrowy wzorzec ich wzajemnych zachowań, ponieważ odmawia udziału w toczącej się grze i wycofuje się z walki o przewagę, a zatem znajduje nową drogę porozumiewania się; albo pobudza drugą osobę do przemiany na skutek własnej przemiany. Wzajemne zaufanie zostaje odbudowane; zobojętniały współmałżonek staje się serdeczny i opiekuńczy. Kiedy zmieniamy w sobie to, co możemy zmienić, zaczynamy mieć pozytywny wpływ na innych. Nawet sobie nie potrafimy wyobrazić, jak wielką uzdrawiającą mocą rozporządza człowiek, by zmienić na lepsze wzajemne relacje w swoim związku.
Kiedy rodzice mają problemy z dziećmi, myślę sobie: „Dajcie mi rodziców, a wtedy zmienią swe dzieci". Korygując sposób postępowania z dziećmi, rodzice wpływają na zmianę ich zachowania. Jest to prosta reguła, wymagająca nie lada wysiłku, ale skuteczna. Zmieniajmy to, co możemy zmienić - samych siebie, a może wtedy wpłyniemy na zmianę innych.
Czy wierzymy w to, że możemy się zmienić? Wielu ludzi ma bardzo pesymistyczne spojrzenie na tę sprawę. Bardzo często ukrywają oni własną niechęć do zmiany z braku wiary w swoje możliwości lub ze strachu przed zmianą. Decydujące są pytania: „Czy chcemy się zmienić? Czy naprawdę wierzymy w siebie?" Jest to kwestia woli, wolnego wyboru, przed czym wielu się wzbrania. Ludzie tyleż pragną odmiany, co boją się jej. Wygodnie nam z tym, co mamy, czym jesteśmy i z naszą „sytuacją życiową". Może to być nawet nędzna sytuacja, ale w pewnym sensie czujemy się w tej nędzy bezpiecznie. Decydując się na zmianę, nie
mamy pewności, co przyniesie przyszłość, jacy będziemy. Zaczynamy się niepokoić o sytuację, w której moglibyśmy żyć, więc wracamy do tego, czym byliśmy przedtem lub pozostajemy tym, czym jesteśmy teraz. Istnieje, o ironio, jakieś poczucie bezpieczeństwa w tej nędznej sytuacji, jakkolwiek byłaby ona bolesna. Dlatego ludzie pozostają często w niezdrowych związkach, również małżeńskich, z lęku przed przyszłością i z braku wiary w to, że sobie poradzą w nowej sytuacji. W sytuacji rozwodu niepokój obojga małżonków jest bardzo silny. Lęk o przyszłość może być przytłaczający. Nic dziwnego, że niektórzy pochopnie i nierozważnie jednają się, by utrzymać związek, który się nie spełnił. Psychicznie udręczeni ludzie wołają, że nie chcą „tak" dłużej żyć, ale niechęć do zmiany zawsze jest w nich obecna. Jest to opór naturalny, ale bardzo korzystny, jeśli umiemy go rozpoznać i przyznać się do niego. Wtedy mamy możliwość przyjrzenia się mu, zrozumienia go i uporania się z nim. Wielu ludzi rozpoczyna psychoterapię, ale gdy tylko coś zaczyna się w nich zmieniać, nagle przestają szukać pomocy. Małżonkowie i rodziny błagają o pomoc, próbując w jakiś sposób doznać ulgi w swojej męczarni tylko po to, by wycofać się z nowej i lepszej drogi życia z powodu strachu spowodowanego możliwością zmiany. Kiedy tylko sytuacja trochę się polepszy, wracają do „komfortu" dawnej mizerii.
Jezus opowiedział kiedyś taką przypowieść: „Gdy duch nieczysty opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku, ale nie znajduje. Wtedy mówi: "Wrócę do swego domu, skąd wyszedłem»; a przyszedłszy zastaje go niezajętym, wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze z sobą siedmiu innych duchów, złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I staje się późniejszy stan owego człowieka gorszy, niż był poprzedni". Wydaje mi się, że Jezus dotknął kwestii, którą próbuję tutaj przedstawić.
Cała ta sprawa przemiany fascynuje mnie. Ludzie, którzy zmienili się, a z którymi pracowałem, wiele mnie nauczyli i wywarli ogromny wpływ na moją własną drogę życia. Zrozumiałem, że najwięcej dynamiki we wprowadzaniu zmian w naszym własnym życiu bierze się nie z tego, że zmieniamy innych (czego szczerze mówiąc nie potrafimy), zwłaszcza tych, którzy okazują nam wrogość; idzie raczej o nasz sposób traktowania przemiany.
W żadnym wypadku nie chcę tutaj powiedzieć, że powinniśmy pozwalać, aby zło i niesprawiedliwość trwały, że powinniśmy przyjmować wobec nich fatalistyczną lub obojętną postawę, ani też nie uważam, że powinniśmy zaprzeczać oczywistym ludzkim tragediom, które powinny być usunięte z naszego świata. Próbuję dowieść, że jedyną siłą, której nikt nie może nam odebrać, dopóki na to nie zezwolimy, jest nasza wolność wyboru drogi, którą chcemy zmierzać radząc sobie z naszymi trudnymi sytuacjami życiowymi. Innymi słowy, możemy wybrać zmianę postawy, sposobu działania, sposobu mówienia, sposobu rozwiązywania problemów życiowych. Dopóki ludzie lub sytuacje przytłaczają nas, wywołując nasze gwałtowne reakcje, rozdarcie, smutek i bezsensowne poczucie winy, dopóty nie panujemy nad sobą. Jesteśmy sterowani przez te czynniki, one pozbawiają nas sił. Musimy ciągle pamiętać o tym, że to „my sami pozwalamy, by tak się działo. Nie panujemy nad sytuacją; to ona panuje nad nami".
Podstawą każdej indywidualnej terapii, fundamentem zdrowego życia, a także zdrowia psychicznego jest zdolność do postawienia sobie pytania: „W jaki sposób mam zamiar zmienić siebie wobec tej sytuacji?" lub: „Jak poradzę sobie z tą osobą?" Innymi słowy, w jaki sposób zapanuję nad tym konkretnym problemem, zachowując się bardziej dojrzale, wybierając lepsze sposoby działania. Trudne sytuacje mogą zmusić nas do wzrostu!
Pewni ludzie chcieliby zaczynać od zmiany sytuacji lub drugiego człowieka, podczas gdy tak naprawdę jedyna możliwa zmiana dotyczy postawy wobec tej sytuacji czy osoby. Byłem świadkiem niezliczonych przypadków ludzkiej metamorfozy. Jeśli nawet sytuacja wciąż była stresująca, ludzie byli w stanie znaleźć pokój, ponieważ w jakiś sposób radzili sobie z nią najlepiej, jak tylko mogli. Sokrates powiedział: „Poznaj samego siebie!" Freud powiedział: „Stań się sobą!" Chrystus powiedział: „Kochaj siebie samego!" Przemieniać siebie oznacza kochać siebie. Gdy analizujemy naukę Chrystusa i przyglądamy się bliżej Jego życiu, widzimy, że On ciągle powraca do tego fundamentalnego zagadnienia przemiany: „Jeżeli ziarno
pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze [nie przemieni się], zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity". Sposób, który wybieram, by zmagać się z sytuacjami życiowymi, determinuje typ człowieka, jakim się stanę. W naszym codziennym życiu zawsze stoimy na rozstaju dróg, ciągle jesteśmy wzywani do dokonywania wyborów, które nas określają. „Poznacie ich po ich owocach". W każdej sytuacji musimy najpierw przyjrzeć się sobie, by się dowiedzieć, jak postąpić wobec danej osoby lub w konkretnej sytuacji. Tak zachowujemy zdrowie w „niezdrowym" świecie, który zawsze próbuje nas zdominować. Przykładem są przeżycia wieku dojrzewania: poddawanie się presji rówieśników, brak ciągłej kontroli nad sobą, brak przemyśleń, brak samodzielnego myślenia. Cały proces myślenia opiera się na oczekiwaniach innych w stosunku do nas. W którymś momencie owej drogi musimy przejść z wieku dojrzewania w dojrzałe życie. Jako dorośli zaczynamy brać odpowiedzialność za swoje życie, dokonywać wyborów sposobu życia. Być może będziemy upadać, ale upadek jest także częścią życia. Potrzebujemy odwagi, by uczyć się na błędach i kroczyć dalej, biorąc odpowiedzialność za dokonane wybory. Wiek dojrzewania trwa niekiedy jeszcze w wieku dojrzałym, ponieważ ludzie nie chcą wybierać i zmieniać się, unikając odpowiedzialności za własne życie. Wolą raczej być z boku, lamentować, narzekać i obwiniać. Kiedy słyszę ludzkie narzekania na trudności, pytam: „Dlaczego nie poprosisz o jakąś pomoc?" Przestają rozmawiać ze mną w tym momencie: nie chcą pomocy; nie chcą naprawdę wyjść z tej sytuacji. Trudności, tragedie i niesprawiedliwość, których doświadczamy w życiu, często zmuszają nas do przemiany i wzrostu. Jako wierzący powinniśmy wiedzieć, że Bóg może wydobyć dobro ze zła, jeśli okażemy wolę współpracy, biorąc udział w przemienianiu tego, co zmienić możemy - samych siebie. W istocie Chrystus wzywa nas do przemiany: „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje". Ukazuje nam, że wszyscy musimy żyć ze złem i niesprawiedliwością na tym świecie. W przypowieści o chwaście słudzy pytają pana: „Chcesz, żebyśmy poszli i zebrali go?" Pan odpowiada: „Pozwólcie obojgu róść aż do żniwa". Jezus pokazuje nam, jak mamy sobie radzić żyjąc wśród „chwastów". „Pójdźcie za Mną - Ja jestem drogą i prawdą, i życiem". Jezus wzywa nas do innego potraktowania życia. Oferuje inne możliwości, inne postawy, nowe spojrzenia, nową wizję, abyśmy mogli przekraczać siebie. Zachęca nas do stawiania czoła otaczającej nas rzeczywistości. „Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie chodzi w ciemności". Stawiając czoła życiu, ze wszystkimi jego niebezpieczeństwami i zagadkami, kształtujemy sposoby zaradzania im. To dar Ducha Świętego, który działa zawsze w każdej sytuacji życiowej. Odkrywanie sposobów modyfikacji naszego życia dokonuje się pod Jego działaniem. Ale zazwyczaj Duch Święty działa poprzez ludzi, których spotykamy, i wydarzenia, których doświadczamy, jeśli jesteśmy otwarci na życie, jeśli filtrujemy je przez chrześcijańskie zasady i wartości, jeśli rozważamy i polecamy modlitwie wszystko, co nas spotyka, jeśli mamy kontakt ze sobą i z otaczającą rzeczywistością. Jest to ten wymiar wiary w życiu, który upewnia nas, że Bóg jest obecny zawsze; Bóg nie tylko umacniający nas, ale także oświecający i wzywający poprzez ból do dalszego wzrostu. Jak powiedział H. W. Beecher „Bywa tak, że dzięki trudnościom odkrywamy Boga w naszym życiu". Nieustannie roztrząsamy nasze wybory i zastanawiamy się nad ich słusznością. Nasz ogląd rzeczywistości ułatwia nam dostosowanie naszej postawy i zachowania i zmianę ich na lepsze. Niekiedy sytuacja wymaga kompromisu, tolerancji, ustąpienia wobec rzeczywistości. Istnieje bardzo wiele sytuacji, różnych okoliczności, które nam nie odpowiadają lub są wprost bolesne dla nas, wolelibyśmy raczej nie przyznawać się przed sobą, że jest ich aż tak wiele. Powinniśmy jednak traktować je jako wyzwanie, nawet jeśli nas zniechęcają. Choćby nasza obecna sytuacja wydawała się nam przytłaczająca, spróbujmy zdobyć
się na szczerość i znaleźć odrobinę pokoju przez akceptację tego, czego zmienić się nie da, i odważną zmianę tej jedynej rzeczy, co do zmiany której jesteśmy pewni - siebie. W tym tkwi owa tajemnicza moc i piękno grup AA i im podobnych. Zachęcają one ludzi do zmiany samych siebie, co nie oznacza traktowania zła z pobłażliwością, lecz akceptację nowego sposobu życia wśród zła lub konfrontację z nim. Dzięki temu
przestajemy być ofiarami zła. Przepędzamy tę moc dominacji zła nad naszym życiem. Jak powiedział Chrystus: „Prawda was wyzwoli". Istotą każdej psychoterapeutycznej przemiany, a więc także włączania naszej wiary w życie, jest własna przemiana. Im lepiej i im wcześniej zdamy sobie z tego sprawę, tym zdolniejsi będziemy znaleźć głębsze poczucie pokoju i szczęścia. Podstawowym zadaniem życiowym jest bolesna rzeczywistość naszej przemiany i nauka zmagania się z wszelkimi trudnościami. Rozpoznanie, że nie ma natychmiastowego rozwiązania i cudownego uzdrowienia w trudnych sytuacjach jest pierwszym stopniem świadomości, do którego musimy dojść. Prawdziwą siłę i rozwiązania znajdziemy w naszym wnętrzu. W zrozumieniu chrześcijańskiego spojrzenia na życie istotna jest przede wszystkim świadomość, iż nie przynosi ono cudów, lecz pozwala dostrzec głębszy sens zmagania się z życiem. Wznosi nas ono na wyższy poziom, ponad zwykłe ludzkie interpretacje, w istocie do życia poprzez zmartwychwstanie - czyli wyrwanie się z kolein beznadziejności i bezradności. Jezus powiedział: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie". Faktycznie, tak często trzeba nam umrzeć (przemienić się), zanim będziemy mogli powstać na nowo. „Prawda was wyzwoli". Chrystus jest tą Prawdą. Chrystus przekazuje nam tę Prawdę. To, że nie pozwalamy się zdominować, pognębić, odczłowieczyć, zniechęcić lub wpędzić w rozpacz z powodu tego, co się dzieje wokół nas - czyż nie jest to nasza śmierć codzienna? Czyż nie jest to umieranie i powstawanie z martwych? To wszystko oznacza przekraczanie naszej ludzkiej sytuacji, znajdowanie różnych możliwości, zmianę tego, co możemy zmienić. Ciągle bowiem jest nadzieja i wybawienie, nawet jeśli zbłądzimy, ponieważ Bóg nam przebacza, i możemy znaleźć siłę, by przebaczyć sobie. Podnosimy się i ruszamy dalej. „Weź swój krzyż i naśladuj Mnie" - mówi Jezus, przewidując nasze upadki. Zaletą tego wszystkiego jest możliwość odkrywania w sobie nowych sił, gdy upadamy w jakikolwiek sposób. Zawsze jakoś jesteśmy w stanie znaleźć nowe sposoby, by sobie poradzić. Jednym z cudów natury ludzkiej jest zdolność do przystosowania się. Stare adagium: „Gdy zamykają się jedne drzwi, Bóg zawsze otwiera drugie!" pomaga nam głębiej zrozumieć obecność Boga w kształtowaniu
naszego życia. Często zapominamy, zwłaszcza w krytycznych sytuacjach, że istnieją różne wyjścia.
Kiedy spojrzymy wstecz na nasze życie, ujrzymy wszystko, co osiągnęliśmy, mimo trudności, przeciwności losu i błędów. Porzuciliśmy stare drogi i posuwaliśmy się do przodu. Mieliśmy do siebie zaufanie i nie pozwalaliśmy, by strach zmusił nas do zachowania status quo lub trzymania się utartych kolein, które nie sprawdziły się lub były destrukcyjne.
Dlatego też modlitwa staje się potężnym środkiem wspomagającym nas w stawianiu czoła losowi, rzeczywistości; w modlitwie i medytacji nie tylko doświadczamy obecności Boga, ale zdobywamy siłę i wiarę w siebie, dzięki którym możemy zmagać się z licznymi skomplikowanymi problemami.
Odkrywamy, że nie ma prostych rozwiązań dla naszych problemów, są jedynie rozsądne odpowiedzi i wybory. Nie ma gwarancji, są tylko możliwości. Modlitwa pomaga skupić się na sobie, ale w sposób wolny od samopotępienia. Pomaga nam w naszych poszukiwaniach, w wejściu w swoje wnętrze po to, byśmy mogli uporządkować myśli i uczucia dotyczące naszego stosunku do naszych problemów.
Refleksyjna modlitwa zwalnia nasz rytm życia, byśmy rozważyli inne drogi działania; chroni nas przed impulsywnym działaniem. Modlitwa to nie jest czas obwiniania innych czy czas złorzeczeń, ale zdobywanie rozeznania odnośnie do postawy wobec stojącego przed nami problemu.
Wskazywanie palcem na innych i oskarżanie ich za nasze problemy jest daremne. Chrystus powiedział: „Wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata".
Niektórzy uważają każdą próbę zmiany za przyznanie się do słabości, zamiast traktować ją jako formę szczerości, siły i dojrzałości. Tacy ludzie są marnymi kandydatami do jakichkolwiek bliższych związków, ponieważ są odcięci od innych i nie potrafią dzielić się swoimi słabościami. Nie potrafią uwierzyć w to, że ktoś może ich ujrzeć i zaakceptować takimi, jakimi są, a właściwie to oni sami nie mogą zaakceptować siebie takimi, jakimi są. Są to ludzie uparci, sztywni, krótkowzroczni i, reasumując, bardzo niepewni siebie.
Najważniejszy związek stanowimy ze sobą. Jeśli ten związek nie jest uporządkowany, będziemy mieli kłopoty. Musimy żyć i akceptować siebie bezwarunkowo, zanim będziemy zdolni kochać bezwarunkowo kogokolwiek. Czy jesteśmy na tyle odważni i mądrzy, by skupić się na tym, co możemy zmienić w sobie? To jest klucz do życia. Klucz do wolności. Klucz do nadziei. I na pewno istota trwania w pokoju ze sobą.
15 KORZENIE
CZY ZNASZ SIEBIE?
Jednym z obszarów życia, do których nie przywiązujemy należytej wagi, jest nasza przeszłość, szczególnie nasz dom rodzinny. Wszyscy wspominamy różne incydenty z przeszłości rodzinnej, które wyzwalają w nas uczucia radości lub smutku. Nie oznacza to jednak, że w pełni pojmujemy znaczenie przeszłości rodzinnej w naszym obecnym życiu. Powinniśmy dążyć do zrozumienia, które połączy wszystkie fragmenty tej układanki, jaką jest nasza przeszłość, abyśmy mogli w ten sposób lepiej zrozumieć swoją teraźniejszość, nasz sposób zachowania, myślenia, nasze uczucia i cele. Innymi słowy, bez lepszego zrozumienia historii rodzinnej, naszego dziedzictwa, naszych korzeni, nie poznamy siebie.
Aby poradnictwo i psychoterapia były skuteczne, muszą zajmować się pochodzeniem swoich pacjentów. W ostatnich latach ową ideę wspiera poradnictwo rodzinne, traktując ją jako środek w rozwiązywaniu problemów rodzinnych. W zrozumieniu rodzinnej teraźniejszości może nam pomóc wykres drzewa genealogicznego, opowiadający o początkach rodziny.
Nie możemy tak po prostu zrzec się naszej przeszłości albo traktować ją lekceważąco jak stary mebel. To tragiczne, jak wiele rodzin powiela to, co wydarzyło się w poprzednich pokoleniach, nawet jeśli są przerażone ich przejściami. Inni nie potrafią spożytkować bogactwa przeszłości. Oba rodzaje współczesnych rodzin są podłączone do przeszłości. „Tylko podłączone" - jak zauważył E. M. Forster. Jeden z wniosków płynących z dokumentacji klinicznej jest następujący: dzieci, które dystansują się w stosunku do swoich rodzin, aby wyzwolić się od nich, mają ogromną szansę na powtórzenie słabości swojej rodziny. Kiedyś w końcu ludzie muszą rozprawić się z nie rozwiązanymi konfliktami z przeszłości. W przeciwnym wypadku
będą one trwać, a nawet narastać do tego stopnia, że przeszłość rodzinna, budząca gniew i odrzucona, może stać się częścią czyjegoś sposobu życia. Przypomina mi to ostrzegawczy napis nad bramą obozu koncentracyjnego w Dachau: „Ci, którzy zapominają przeszłość, są skazani na jej powtórzenie".
Jak wspominasz swój dom rodzinny? Jak realistyczne jest owo wspomnienie dla ciebie? Czy jesteś w stanie spojrzeć na swoją przeszłość z dystansu czasu? Z wielu powodów ogromna liczba ludzi blokuje całą swoją przeszłość lub jej fragmenty. Bardzo często dzieje się tak dlatego, że wspominanie przeszłości jest nazbyt bolesne. Ci, którzy pamiętają tylko wybrane przeżycia, tłumiąc jednocześnie inne, sami sobie czynią szkodę. Ci, których obraz przeszłości rodzinnej jest wypaczony, nie przeanalizowali jej jeszcze naprawdę.
Istnieją niezliczone, błędne interpretacje przeszłości przeniesione z dzieciństwa i nigdy nie wyjaśnione. Przeszłość wypierana i zniekształcana obciąża i przygniata człowieka, utrudnia jego rozwój i zrozumienie siebie jako osoby. Powinniśmy poznać zdrowe i niezdrowe wzorce i scenariusze życia, które wnosimy ze sobą w dorosłe życie; zrównoważone i niezrównoważone postawy i percepcje, które decydują o naszym spojrzeniu na świat; potrzeby i pragnienia nigdy nie zaspokojone w domu rodzinnym, które wpływają pozytywnie lub negatywnie na nasze poszukiwanie bliskości.
W swojej książce pt. Eight Stages of PsychoSocial Development (Osiem etapów psychospołecznego rozwoju) Erik Erikson nazywa ostatni z nich „integralnością". Jest to etap, kiedy człowiek jest w stanie zintegrować pełny obraz swojego życia aż do chwili obecnej, włączając do niego „korzenie". Oznacza to, że człowiek może spojrzeć wstecz na swoją przeszłość, swoich rodziców, zobaczyć historię rodzinną i tychże rodziców takimi, jakimi byli, i zaakceptować ich takimi, jakimi byli.
Będąc darem Boga, zostaliśmy uformowani z gliny rodziny, z której się wywodzimy. Od tego, jak akceptujemy naszą teraźniejszość, zależy sposób traktowania naszego pochodzenia. Bycie świadkiem wyjaśniania osobistych, nie rozstrzygniętych konfliktów poprzez przyjrzenie się im, jak również wypaczonemu obrazowi przeszłości, jest zawsze satysfakcjonującym przeżyciem. W istocie ludzie, u których odkrywamy problemy dnia dzisiejszego, odsłaniają tym samym nie rozstrzygnięte konflikty będące udziałem ich rodziców, a zwłaszcza rodzica, z którym mieli słabą więź.
Tak naprawdę, korzenie wszystkich trudności małżeństw tkwią w nie rozwiązanych problemach, które współmałżonkowie przynoszą ze sobą z domów rodzinnych. Dlatego właśnie z takim naciskiem mówię osobom przygotowującym się do małżeństwa: „To, co widzisz, jest tym, co będzie". Innymi słowy: jak twój przyszły współmałżonek traktuje swoją własną rodzinę, jak odnosi się do niej, jak się z nią porozumiewa? Wzorce, które tam obserwujesz, zostaną przeniesione przez nią/niego do waszego małżeństwa. Przykro to powiedzieć, ale w gorączce romansu zakochani patrzą sobie tylko w oczy i z wygodnictwa unikają spojrzenia w głąb historii rodzinnej partnera. Jest wiele prawdy w powiedzeniu: „Miłość jest ślepa".
Dlaczego blokujemy przeszłość? Jednym z powodów jest wypaczone pojęcie lojalności: nie krytykujemy naszej przeszłości. Jest to nielogiczne poczucie winy, które interpretuje taki krytycyzm jako nielojalność. Prawdziwa lojalność opiera się na fakcie, że możemy realistycznie spojrzeć na nasze rodziny, a jednocześnie
akceptować je takimi, jakimi są. Każdy musi kiedyś wziąć odpowiedzialność za rozwiązanie problemu rozdarcia pomiędzy lojalnością wobec rodziny a byciem sobą.
Istnieje ogromna różnica pomiędzy refleksją nad własną rodziną i zachowaniem zdrowego krytycyzmu wobec niej a potępianiem jej. Innym powodem, dla którego ludzie nie mogą przeanalizować swojej przeszłości, jest ich obawa przed odkryciem bólu i gniewu, które być może zostały tam „zagrzebane". Ponadto, jeśli ktoś poczytuje sobie za zło gniew wobec rodziców, sprawia, iż niezdrowe poczucie winy hamuje jego wzrost. Prawdziwa miłość i akceptacja sprawia, że przyjmuje się ludzi takimi, jakimi są lub byli, a nie jakimi powinni być dziś lub kiedyś według naszych wyobrażeń. Spokojne i krytyczne spojrzenie na nasz dom rodzinny i zaakceptowanie go takim, jakim był, ułatwi nam akceptację siebie, miłość do siebie samego i zdrową akceptację rodziny z wszystkimi jej słabościami. Spojrzenie na dom rodzinny wymaga odwagi, podobnie jak spojrzenie na to, jacy jesteśmy my. W obu przypadkach może nas powstrzymywać strach przed bolesną rzeczywistością. Jednakże rzeczywistość przynosi zdrowie, aczkolwiek boleśnie, podczas gdy strach tłumi wzrost i dojrzewanie. Często proszę pacjentów o napisanie autobiografii po to, aby wydobyć „zagrzebane" wspomnienia i uczucia z ich przeszłości i domu rodzinnego. Wszyscy powinniśmy przeanalizować swoją historię rodzinną, ale szczególnie istotne jest to dla tych, którzy wyszli z okaleczonych rodzin. Na przykład, jeśli w domu był alkoholik (ojciec lub matka), nigdy nie powinniśmy mówić delikatnie, że jedno z nich było alkoholikiem, ale że istniała alkoholiczna rodzina, w której każdy cierpiał i był poszkodowany. Skoro wszyscy byli tym dotknięci, wszyscy muszą się uporać z konsekwencjami kontuzji otrzymanych w tej atmosferze, jeśli pragną wznieść się ponad doznany ból i blizny. Rekonstruowanie rodzinnych zaburzeń i problemów obejmuje powszechnie dwa lub nawet trzy pokolenia wstecz. Nikt w przeszłości nie stanął twarzą w twarz wobec kwestii, które powinny były być wzięte pod uwagę, nikt nie rozpoznał problemów domu rodzinnego (lub, co gorsza, ukrył je) i dlatego one
ciągle istnieją. Przeanalizujmy dwie dziedziny naszego życia, na które wielki wpływ mają doświadczenia wyniesione z domu rodzinnego: tożsamość i komunikację. Najpierw tożsamość. Jako jedyna, niepowtarzalna osoba, którą jestem, mam swoje korzenie w przeszłości rodzinnej. Tutaj dokonuje się zasadnicza identyfikacja. Rodzina, w której się urodziliśmy, wyposaża swoich członków w pewne wspólne cechy charakterystyczne, ale również kształtuje niepowtarzalne jednostki. Jeśli nawet dostrzegamy wiele podobnych cech u członków rodziny, zauważamy również różnice pomiędzy nimi, w miarę ich formowania się w jedyne w swoim rodzaju osobowości. Oto trzy typy rodzin, które kształtują naszą tożsamość: rodzina autorytarna, rodzina zdezintegrowana i rodzina demokratyczna.
Rodzina autorytarna jest sztywna. Nie pozwala swoim członkom różnić się od siebie; dąży do absolutnego podporządkowania i kontroli. Ludzie są tłamszeni, rozwój tożsamości jednostki staje się trudny. Nie ma zezwolenia na indywidualność. Jest to kontrolowana i kontrolująca sytuacja. Podstawową regułą jest: „dostosuj się". Nie istnieje przestrzeń dla indywidualnego rozwoju. Członkowie rodziny zdezintegrowanej są wobec siebie zdystansowani. Brakuje w niej interakcji i więzi. Rodzina jest rozbita na członków, z których każdy zmierza w innym kierunku. Z takich rodzin pochodzą często osoby zaburzone emocjonalnie lub nałogowcy. Modele relacji w rodzinach autorytarnych i zdezintegrowanych są destrukcyjne.
W rodzinie demokratycznej istnieje większa harmonia i współdziałanie pomiędzy jej członkami. Jeśli nawet czasami występują problemy i destrukcyjne wzorce zachowań, zdrowa rodzina będzie je korygować. Członkowie takiej rodziny mają poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości, są ufni. Potrafią wyrazić swoje oburzenie czy gniew, gdy są one słuszne, nie stronią od koniecznych starć. Wiedzą, jak kochać i jak przebaczać, ich relacje są zdrowe. Czyż nie są to cechy chrześcijańskiej rodziny? Taka jest rodzina, która naprawdę przeżyła odkupienie. Taka jest rodzina, która rozważa i wciela w życie wartości, których uczy Chrystus, takie jak: miłość, szacunek, dobroć, przebaczenie, wyrozumiałość. Członkowie rodzin autorytarnych i zdezintegrowanych są dręczeni przez niepohamowany lęk, niewiarę w siebie, brak zaufania do siebie i wszystkich, uczucie pustki i poczucie małej wartości. Autorytarna rodzina nie stwarza jednostkom atmosfery do rozwoju ich osobowości. Dlatego ich emocje są tłumione, brakuje im pewności siebie i są niedojrzali. Członkowie rodziny zdezintegrowanej nie wspierają się nawzajem, ponieważ są wyalienowani, nie czują się kochani. Takie rodziny nie doświadczyły ani odkupienia, ani też uleczenia.
Na poczucie tożsamości każdego dziecka w rodzinie wpływa poczucie tożsamości jego rodziców jako osób. Czy ojciec jako mężczyzna, a matka jako kobieta są z siebie zadowoleni? Czy się czują w pełni sobą, bezpieczni i pewni siebie? Jak odnoszą się do siebie jako mąż i żona i jak wzajemnie na siebie wpływają? Jaki charakter ma ich więź z dziećmi? Zdrowa lub niezdrowa tożsamość dzieci jako jednostek jest formowana zgodnie z cechami charakterystycznymi rodziców. Są to cechy, które dzieci wnoszą w swoje własne życie i w swoje własne związki. W ten sposób korzenie tożsamości każdej jednostki, pełne czy też fragmentaryczne, zaczynają się rozwijać we wczesnym wieku w domu rodzinnym. Inną ważną cechą życia rodzinnego, która wpływa na nasz rozwój, jest jakość (nie ilość) porozumiewania się w rodzinie. Komunikacja jest bez wątpienia kluczem do zdrowego rozwoju osobowego i rozwoju rodziny; brak komunikacji jest głównym powodem małżeńskich i rodzinnych problemów, jak również niepełnych osobowości. Problem nie dotyczy występowania trudności w rodzinie lub ich braku, ale tego, czy rodzina potrafi się porozumiewać w tej kwestii czy nie. Zdrowa rodzina umie dyskutować o problemach i nieporozumieniach, i w ten sposób rozwiązuje je albo uczy się żyć z nimi. Jeśli rodzina potrafi się porozumiewać, spożytkuje nadarzające się okazje, by być, samookreślić się, współistnieć. Komunikacji uczymy się w rodzinie. Oto decydujące pytania: Jak nasi rodzice porozumiewali się ze sobą? Czy w naszych rodzinach mówiliśmy swobodnie,
otwarcie i szczerze o tym, co myślimy i czujemy? Czy z łatwością okazywaliśmy sobie czułość? Czy wolno nam było nie zgadzać się ze sobą? Czy uzasadniony konflikt był wyrażany w odpowiedni sposób? Jak okazywaliśmy swój gniew? Sposób, w jaki komunikowaliśmy się z członkami naszej rodziny, zdeterminuje nasz sposób porozumiewania się z innymi.
Kiedy zastanawiamy się nad strukturą istoty ludzkiej, zauważamy, że psychofizjologiczny układ człowieka ukierunkowany jest na porozumiewanie się. Składamy się z ust, języka, mięśni twarzy, krtani i uszu - są one częścią naszego ludzkiego systemu komunikowania się. Jesteśmy przygotowani do wyrażania wszystkich uczuć i myśli, które się w nas rodzą. W sensie psychologicznym dążymy do bliskości z innymi poprzez otwarte i szczere odkrywanie najgłębszego świata uczuć.
Dlaczego jednak owa potrzeba komunikowania się jest zbyt często udaremniana, nierozwinięta lub hamowana, skutkiem czego nie można osiągnąć zdrowego poziomu życia rodzinnego? Jesteśmy stworzeni dla objawienia; Bóg sam się nam objawił, więc my powinniśmy być świadkami tego objawienia.
Potrzeba całego życia, aby rozwinąć sztukę komunikacji. Nie powinno się jej nigdy lekceważyć, powinna być ciągle praktykowana, nieustannie analizowana i oceniana. Oznacza to mówienie tego, co dyktuje serce i umysł, w ten sposób kształtuje się stosunek do samego siebie, poprzez system komunikacji. Sposób, w jaki członkowie rodziny rozmawiają ze sobą, wyrządzają sobie przykrości i to, czy wsłuchują się w siebie czy nie, determinuje moje uczucia, mój sposób myślenia i postrzegania siebie.
Obraz własnej osoby i uczucia w stosunku do siebie samego mogą być pozytywne lub negatywne, ale zawsze zależą od charakteru komunikacji w mojej rodzinie. Z tego, co powiedzieliśmy, jasno wynika, że musimy wyostrzyć naszą świadomość na ważną rolę domu rodzinnego oraz na dwojaki wpływ zachowania się członków rodziny ria nas: zdrowy i niezdrowy. Jest rzeczą ważną, by myślami wybiegać poza sztuczne ograniczenia historii naszej rodziny, byśmy mogli pozbyć się lęku i poczucia winy, które nie pozwalają nam lepiej poznać samych siebie, docenić i potraktować w nowy sposób naszej przeszłości.
Nie chodzi o to, byśmy oskarżali lub potępiali członków swojej rodziny, lecz abyśmy byli w stanie ich zrozumieć, a przez to akceptować i kochać ich jeszcze bardziej takimi, jakimi są. Moją intencją jest, abyśmy wydobyli z siebie, a następnie oczyścili i wyprostowali niezliczone błędne interpretacje, które nagromadziły się w nas wszystkich przez lata życia rodzinnego, a które oddzieliły nas od siebie i uniemożliwiają nam prawdziwe poznanie siebie; wtedy możemy wziąć odpowiedzialność za własne życie i pójść naprzód.
Podobnie jak Biblia, w której zawsze szanuje się ludzką przeszłość (zauważmy, jak często Pismo Święte opisuje drzewa genealogiczne postaci biblijnych), my również musimy respektować i doceniać dziedzictwo rodzinne, które jest darem od Boga. Nasze dziedzictwo, chociaż skażone przez grzech i upadki, jest jednocześnie pełne dobra, darów, ludzkiego potencjału, który ciągle nie jest wykorzystywany, ponieważ ludzie nie potrafią poznać się na nim, tak więc w żadnym pokoleniu nie wyrastają ponad siebie.
Po przeczytaniu tych kilku myśli niektórzy mogą popaść w pesymizm lub fatalizm i powiedzieć: „Po co to wszystko? Jesteśmy w sidłach własnej przeszłości, zdeterminowani przez nią". Otóż nie. Wyzwaniem, wobec którego stajemy, jest wzrastanie wykraczające poza naszą przeszłość, poprzez rozumienie i poznawanie naszych rodzin. Możemy naprawdę wznieść się ponad tę przeszłość. Możemy rozwinąć jej nietknięte bogactwa i zasoby. Jest to kwestia motywacji. Ewangelie i Chrystus wzywają nas do przekraczania siebie. Dla człowieka wiary jest to możliwe.
W glinianych naczyniach trzymamy skarby znacznie przerastające nasze rozumienie. Być ludźmi nadziei oznacza być chętnymi do wyjścia temu wyzwaniu naprzeciw. Czyż życie duchowe nie jest wolą przekraczania siebie ku Chrystusowej pełni? Jak napisał Franz Werfel we wstępie do Pieśni o Bernadecie: „Tym, którzy wierzą, żadne wyjaśnienie nie jest potrzebne. Dla tych, którzy nie wierzą, żadne wyjaśnienie
nie jest możliwe". Jako ludzie Ewangelii, jesteśmy wezwani do przemiany i wierzymy w to, że możemy to uczynić. A więc nie wahajmy się przed analizą zarówno sukcesów jak i porażek naszego domu rodzinnego, którego oddziaływanie wciąż trwa w głębi naszych serc i umysłów.
16 AFIRMACJA
DLACZEGO JEJ POTRZEBUJEMY?
Mówimy „Amen" tak często i niemal automatycznie, szczególnie na zakończenie naszych modlitw, że staje się ono prawie pozbawione znaczenia. A jednak, jak większość popularnych słów i działań, które traktujemy jako zupełnie oczywiste, ma ono swoje znaczenie. „Amen" jest naszą odpowiedzią na modlitwę, w którą
wsłuchujemy się z przejęciem. Potwierdzamy nim treść modlitwy; mówimy: „Niech tak będzie, zgadzam się". Jesteśmy nie tylko świadomi modlitwy samej w sobie i jej przesłania, ale ją potwierdzamy i aprobujemy, zgadzamy się z modlitwą. A jednak zbyt często nie jesteśmy świadomi wagi wypowiadania słowa „Amen". Jeśli ktoś modlący się w imieniu grupy nie słyszy naszej odpowiedzi, może mieć wątpliwości co do tego, czy zaakceptowaliśmy modlitwę; czy wszyscy współuczestniczą w modlitwie. Dlatego akceptujące „Amen" w odpowiedzi na czyjąś modlitwę jest konieczne, jeśli modlitwa ma być żywa.
Ta sama potrzeba afirmacji jest nawet jeszcze bardziej pożądana w życiu człowieka i w związkach międzyludzkich. Mamy skłonność do podróżowania przez życie nie w pełni świadomie, do niedoceniania wielu rzeczy, zwłaszcza siebie nawzajem. Słuchając wielu ludzi, uświadomiłem sobie ich nieustanną potrzebę afirmacji lub jakiegoś gestu, który by upewnił ich o tym, że są doceniani i wartościowi. W większości wypadków ludzie nie mówią o tej potrzebie w wielu słowach, ale jeśli słuchasz opowieści o ich życiu, staje się ona widoczna. Właściwie jest ona tak oczywista, że aż przerażająca w tym sensie, że nie zaspokojona w sposób zdrowy, będzie zaspokajana w sposób podświadomy, zastępczy albo niezdrowy, destrukcyjny. Niektórzy chorzy nie wychodzą z chronicznych stanów, ponieważ znaleźli sposób, by zwrócić na siebie uwagę. Potrzeba afirmacji lub „pogłaskania" jest konieczna, jeśli mamy pozostać ludźmi zdrowymi emocjonalnie. Musimy uznać, że owa potrzeba istnieje w nas wszystkich. Musimy mieć kontakt z naszym światem wewnętrznym, w którym przeżywamy owo pragnienie afirmacji, i przyznać się do niego. Jest konieczne, abyśmy byli zdolni zaakceptować tę normalną, zdrową ludzką potrzebę, nie traktując jej jako słabości charakteru, bez wyrzutów sumienia, bez uczucia dziwności. Jest to zdrowa i dobra cecha.
Nasze potrzeby nie mają rozumu i dlatego nasz umysł musi kontrolować sposób, okoliczności i powody ich zaspokajania; w przeciwnym wypadku zaczynają dominować nad naszym życiem i sterują nim. Umiejętność racjonalnego myślenia w życiu jest częścią procesu dojrzewania. Praca nad dyscypliną wewnętrzną decyduje o umiejętności kierowania naszym życiem, swobodnego wyboru dróg, które zaspokoją nasze pragnienia. Zżymam się, gdy słyszę ludzi, którzy mówią, że nie potrzebują aprobaty, lub czynią lekceważące uwagi typu: „To dobre dla dzieci". Wiele osób nigdy nie otrzymało w swoich rodzinach tej tak zwanej dziecinnej rzeczy. Zaprzeczać takiej potrzebie to zaprzeczać swojemu człowieczeństwu. Jest to tak samo bezsensowne jak zaprzeczanie pragnieniu lub głodowi. Jeśli ktoś zaprzecza posiadaniu potrzeb seksualnych, możemy powiedzieć, że albo jest oziębły seksualnie albo znerwicowany. Osoba, która neguje potrzebę aprobaty, jest albo nieszczera, albo bardzo oziębła, nie zna samej siebie. Życie dla takiej osoby może być patologiczne. Czasami nasza przeszłość albo wypaczone pojęcia religijne nakazywały tłumić takie
potrzeby jako niegodne porządnego człowieka, pragnienie afirmacji zaś miałoby być wyrazem egocentryzmu i zarozumialstwa. Jest to całkowicie dehumanizujące podejście do życia, którego wielu z nas się nauczyło. Chrześcijaństwo, rozumiane właściwie, powinno nas uczłowieczać i pomagać nam w rozpoznawaniu pragnień i uczuć, podsuwać nam godne środki do ich zaspokajania. Pismo Święte nakazuje, abyśmy się modlili i składali dzięki Bogu. Bóg otwarcie aprobuje chwałę i uznanie, które otrzymuje od Abla, Mojżesza, Dawida, Jana Chrzciciela i Jezusa. Jezus nieustannie afirmuje różne osoby, takie jak na przykład jawnogrzesznica, które potrzebują wiedzieć, że są dobrymi ludźmi. Jezus dostrzega ludzką potrzebę aprobaty i stara sieją zaspokoić. Przeciwieństwem osób, które negują własną i cudzą potrzebę uznania lub gardzą nią, są ludzie z nadmiernym zapotrzebowaniem na uznanie i pochwały. Ci zawsze odczuwają niedosyt. Owe pożałowania godne osoby często są irytujące i męczące psychicznie, ponieważ im bardziej je chwalimy, im więcej uznania im okazujemy, tym więcej tego potrzebują. Nie przekonają ich jakiekolwiek zapewnienia o ich dobroci. Są emocjonalnie uzależnieni niby od narkotyku, czasami będą poszukiwać aprobaty za wszelką cenę. Poczucie własnej godności i wartości prawie u nich nie istnieje.
Ci z nadmierną potrzebą akceptacji pochodzą często ze środowisk pozbawionych uczuć. Pustka emocjonalna jest także formą emocjonalnej udręki. Ma charakter pasywny, lecz także destrukcyjny; jest jak nowotwór, który zżera poczucie godności. W rodzinnej atmosferze pustki emocjonalnej, która sprzyja rodzeniu się niewiary w siebie, człowiek może sobie zadawać pytanie: „Co się ze mną dzieje?" Poddaje w
wątpliwość poczucie własnej wartości. Pustka wyolbrzymia jedynie moje porażki i wzmaga samokrytycyzm. Grobowa cisza i brak odzewu prowadzi do mylnych i negatywnych interpretacji związku. Czasami ludzie szukają akceptacji poprzez prowokacyjnie złe zachowanie, a płynące stąd krytyka i potępienie jedynie wzmacniają ich negatywny obraz siebie. Ale ci ludzie tak bardzo pragną zwrócić na siebie uwagę, że nawet „negatywna afirmacja" wydaje im się lepsza niż żadna, choć może ona być destrukcyjna. Rodziny, które nie doświadczają afirmacji, dowodzą jej braku w poprzednich pokoleniach. Chciałoby się zapytać: A może by tak zmienić wzorce i wykroczyć poza przeszłość? Może wreszcie ktoś zda sobie sprawę z potrzeby afirmacji i aprobaty? Może uświadomi sobie, że ludzka rodzina tylko na tym zyska, a bez nich zginie? Nie mówię o „złych" rodzinach, ale o „przeciętnych". Brak afirmacji jest zaburzeniem, które choć miało miejsce w przeszłości, wpływa na naszą teraźniejszość. Ciągle nie w pełni uznajemy potrzebę afirmacji. Potrzebują jej zwłaszcza ludzie z rodzin o zakłóconej więzi emocjonalnej. Tak więc przeszłość jest dla nas wszystkich wyzwaniem, zwłaszcza w kontekście naszych związków i rodzin. Psychoterapeuci wciąż słyszą od swoich pacjentów tę samą skargę, że w dzieciństwie nikt ich nie kochał, nie doceniał i nie troszczył się o nich, co pozostawiło w nich trwałe urazy. Przeważnie nie chodzi o to, że nie byli oni kochani przez rodziców, gdyż prawdopodobnie byli, ale o to, że nie okazano im tej miłości w żaden sposób. Miłość nie była okazywana przez czułe słowa czy uczynki. Nierzadko słyszymy od kogoś: „Wiem, że mój ojciec troszczył się o mnie, ale nigdy mi o tym nie powiedział". Milczenie to zła atmosfera do życia. Rodzi negatywne, wypaczone wnioski lub błędne interpretacje dotyczące nas samych jak i innych. Owe negatywne wnioski prowadzą człowieka do negatywnego obrazu własnej osoby.
Przeciwdziałając takim negatywnym percepcjom należy cały czas mieć na uwadze ludzką potrzebę bycia docenionym. Świadomość tej potrzeby prowadzi nas, przede wszystkim, do dobrego samopoczucia. Pociąga to za sobą oczyszczenie świadomości z wszelkich złych myśli i uczuć, które drzemały w nas przez lata, zaprogramowane przez nasze środowisko. Musimy przekroczyć naszą przeszłość. Nasza rodzina niekoniecznie musiała być zła, być może byliśmy kochani i akceptowani, ale miłość i akceptacja nie były dostatecznie wyrażane, kto wie, czy nie dlatego, iż obawiano się, że wpadniemy w zarozumialstwo.
Jeśli uprzytomnimy sobie potrzebę afirmacji i przyznamy się do niej, będziemy bardziej świadomi jej istnienia u innych ludzi. Mogą nie prosić o to, ani tego nie okazywać, lecz owa potrzeba istnieje. Mogą nawet jej zaprzeczać, ale to nieprawda. Nawet jeśli nie potrafią właściwie zareagować na afirmację, bez fałszywego wstydu, gdy na przykład rumienią się lub wyglądają na zakłopotanych, jest im ona jednak bardzo potrzebna. Naszym obowiązkiem, jako istot ludzkich, jest kształtowanie własnej wrażliwości, abyśmy reagowali na potrzeby innych. Następny krok to wprowadzenie tej zasady w życie - a to wymaga wysiłku, a nawet planowania. Może to zabrzmieć sztucznie. Czyżby, w końcu, afirmacja nie przychodziła w sposób naturalny? Jest to fałszywe pojęcie. Każdy dobry nawyk, również afirmacja, wymaga ćwiczenia. Ktoś musi przełamać ten odziedziczony przez nas wzorzec braku afirmacji, inaczej przekażemy go następnemu pokoleniu. Ilekroć działamy w nowy sposób, na początku nie czujemy się komfortowo, z czasem przemienia się to w nawyk, staje się cząstką nas samych. Stosując w życiu afirmację bliźnich, odczuwamy ich ciepło i promieniujący i wdzięczny odzew, ich uśmiechy i dobre samopoczucie. Dostrzegając dobro tej praktyki, utwierdzamy się w przeświadczeniu, że jest ona potrzebna. „Dziękuję", „Dobra robota", „Kocham cię", „Gratulacje", „Widać po twoich stopniach, że się naprawdę starasz" - te i inne sposoby wyrażania afirmacji są tak łatwe do wypowiedzenia, ale wymagają świadomości, ćwiczenia, nawyku i przekonania o potrzebie takich działań.
Rodzice, małżonkowie, a nawet dzieci mówią o sobie nawzajem: „Och, przecież wiedzą, że ich lubię" albo: „Wiedzą, że jestem wdzięczny i doceniam to, co robią". Otóż nie, nie wiedzą, dopóki nie okażemy im tych uczuć! „Wiedzą, że ich lubię" to jedno z tych założeń przyjmowanych z góry, w rezultacie których żyjemy obok siebie, zastanawiając się, czy ktoś nas lubi czy nie lubi. Wyrażanie uczuć musi wypływać z głębokiego przeświadczenia. Afirmacji nigdy za wiele. Jej wystarczająca obecność w życiu danej osoby wzmacnia pewność siebie, które to uczucie przekaże ona innym. Musimy wiedzieć, że jesteśmy kochani, i kochać innych. Żyjemy w świecie nieustannie podważającym poczucie istniejącego w nas dobra. Słyszymy potępiające oświadczenia zgorzkniałych ludzi: „Nikomu nie można zaufać", „Wszyscy dokoła śpią", „Każdy chce tylko zbić forsę". Codziennie słyszymy dokoła krytykę, słuszną lub niesłuszną. Bez afirmacji ze strony osób znaczących w naszym życiu negatywne odczucia i samokrytycyzm zdominują nas. Gdy nie zaznajemy afirmacji, jeśli krytycyzm i negacja są wszystkim, co słyszymy, zaczynamy się zastanawiać: „Co się ze mną dzieje?" Ponadto, jeśli aprobujemy się nawzajem, jesteśmy bardziej wiarygodni, gdy przychodzi czas na krytykę i różnice zdań. Równowaga pomiędzy pochwałami i zdrową krytyką decyduje o dobrym porozumiewaniu się, a zatem o dobrym związku. We wzajemnej aprobacie objawia się prawdziwa bezwarunkowa miłość, którą darzy nas Bóg. Afirmacja bliźniego to szerzenie chrześcijańskiego przesłania w świecie pełnym bólu w sposób efektywny i praktyczny. Bóg obwieszcza swą bezwarunkową miłość poprzez ludzi, głównie wtedy, kiedy afirmują siebie nawzajem. Istnieje jeszcze jeden kluczowy aspekt afirmacji, choć niewiele się o nim mówi: potrzeba afirmacji samego siebie. Jest to decydująca kwestia wiązana z afirmacja, którą otrzymujemy i którą dajemy. Autoafirmacja oznacza konieczność szczerości wobec samego siebie, docenienie swoich sukcesów i osiągnięć, własnych zalet. Pomoże nam to spojrzeć z dystansem na własne słabości, ograniczenia i porażki. Ludzie często nie dostrzegają dobra, które czynimy, czy też naszych zalet. Musimy podziękować Bogu za to, kim jesteśmy, i za to, co mamy. Nie ma lepszego sposobu na uznanie Bożych darów od codziennej afirmacji siebie.
Autoafirmacja może zabrzmieć dla kogoś bardzo groźnie. Ludzie mogą ją interpretować jako samolubstwo i egocentryzm. Sugerują, że „autoafirmator" będzie mądralą i pyszałkiem demonstrującym całą gamę neurotycznych zachowań. Czyż nie jest to oznaką powszechnego braku gotowości do tego, by wierzyć i ufać sobie? Jeśli brak nam wiary w samych siebie, to jak mamy wierzyć w Boga, który nas stworzył? Jak mamy uwierzyć w to, że wszystko, co Bóg stworzył, jest bardzo dobre? Zdrowa autoafirmacja wypływa z realistycznego obrazu własnej osoby i szczerości wobec siebie.
Jeśli afirmujemy siebie, łatwiej wychodzimy naprzeciw innym ludziom i afirmujemy ich. Autoafirmacja jest złączona z głównym nakazem chrześcijaństwa, by kochać Boga, a bliźniego swego jak siebie samego. „Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? spragnionym i daliśmy Ci pić?" Nawet jeśli Pan mówi o potrzebach fizycznych, to istnieje również głód uczuć, który musi być zaspokojony: głód
miłości, uczucia, zrozumienia i aprobaty.
5