background image

 

MEG CABOT 

ALLY RADZI 

DZIEWCZYNOM - 

PRZEPROWADZKA 

 
 
 
Przekład 
Edyta Jaczewska 
Tytuł oryginału 
Allie Finkle's Rules for Girls 
Moving Day 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

 
Dla Madison i Riley Cabot 
 
 
ZASADA NUMER 1 
 
Nie wpychaj najlepszej przyjaciółce łyżki do gardła 
 
Lubię  zasady.  A  to  dlatego,  że  ułatwiają  życie.  Na  przykład,  taka:  „Nie 
zabijaj”. Jasne, że to sensowna zasada. 
Następna  sensowna  zasada  mówi:  „Wszystko  co  lata,  może  spaść”. 
Nawet  balony  napełniane  helem.  Ludzie  tego  nie  wiedzą,  ale  takich 
balonów nie powinno się puszczać na dworze, na przykład z okazji ślubu 
czy  olimpiady,  czy  czegoś  takiego,  bo  wreszcie  ten  cały  hel  się 
wydostaje, a balon spada - choćby do oceanu, gdzie  może  go zjeść żółw 
morski albo inne morskie zwierzę. 
I zakrztusić się na śmierć. 
Więc  w  sumie,  to  są  już  dwie  ważne  zasady:  „Wszystko  co  lata,  może 
spaść” i „Nie puszczaj balonów z helem na dworze”. 
W  fizyce  też  jest  dużo  zasad  (jak  ta  o  grawitacji).  Tak  samo  w  matmie 
(na przykład, że pięć minus trzy to zawsze będzie dwa; tak z zasady). 
Właśnie  dlatego  lubię  fizykę  i  matmę.  Człowiek  z  zasady  wie  na  czym 
stoi. 
Tylko za całą resztą jakoś specjalnie nie przepadam. Bo dla tej reszty nie 
ma zasad. 
Na przykład, nie ma zasad na temat przyjaźni. To znaczy, poza: „Traktuj 
przyjaciół tak, jak sama chcesz być traktowana”. Ale tę zasadę zdążyłam 
już  złamać  z  milion  razy.  Choćby  dzisiaj,  kiedy  z  moją  najlepszą 
przyjaciółką,  Mary  Kay  Shiner,  robiłyśmy  truskawkowy  lukier  do  jej 
urodzinowych babeczek. 
Po  pierwsze,  kto  w  ogóle  robi  truskawkowy  lukier  do  babeczek?  I 
przecież Mary Kay doskonale wie, że jedna z moich zasad brzmi: „Nigdy 
nie jedz niczego czerwonego”. 
Chociaż  lukier  wyszedł  akurat  różowawy,  więc  teoretycznie  wszystko 
było w porządku. Ale jednak. 

background image

 

Carol,  opiekunka  Mary  Kay,  która  pracuje  też  u  nich  jako  gosposia, 
pomagała  nam,  ale  Mary  Kay  nie  chciała  przestać  płakać,  bo  Carol 
pozwoliła mi wylizać łyżkę. 
A przecież Mary Kay dostała do wylizania ubijaczkę, bo to jej urodziny. 
Czy  ktoś  usłyszał,  żebym  się  skarżyła,  że  mnie  przypadła  tylko  nędzna 
łyżka?  Bo,  uczciwie  mówiąc,  to  ja  wykonałam  większość  pracy  - 
otworzyłam  pudełko  z  babeczkami,  i  tak  dalej.  Nie,  ja  się  nie  skarżyłam 
ani trochę. 
Poza  tym,  kiedy  ma  się  dziewięć  lat,  nie  powinno  się  płakać  tylko 
dlatego, że się nie dostało łyżki do wylizania. 
Czasami  sama  zupełnie  nie  wiem,  dlaczego  przyjaźnię  się  z  Mary  Kay. 
Może  dlatego,  że  jest  jedyną  dziewczynką  w  moim  wieku  po  tej  stronie 
ulicy Głównej? A mnie nie wolno przechodzić na drugą stronę bez kogoś 
starszego  od  czasu,  gdy  samochód  potrącił  jakiegoś  dzieciaka,  kiedy 
jeździł po ulicy na deskorolce. 
To  mi  coś  przypomina.  Następną  zasadę:  „Zawsze  zakładaj  kask,  kiedy 
jeździsz  na  deskorolce”.  Bo  jeśli  potrąci  cię  samochód,  to  ci  rozwali 
czaszkę.  I  wtedy  dorośli  zabronią  innym  dzieciakom  przechodzenia  bez 
opieki przez jezdnię. 
W  każdym  razie,  kiedy  ja  wylizywałam  łyżkę,  Mary  Kay  ciągle 
powtarzała: „Ona dostała więcej niż ja!” albo „Ja też chcę spróbować!” 
Nie  wiem, co  mi  odbiło. Miałam po prostu dość tych  jęków. Wydaje  mi 
się,  że  Mary  Kay  w  ogóle  nie  rozumie,  jaki  ma  fart,  że  trafiła  jej  się 
opiekunka,  która  przy  okazji  świetnie  gotuje.  I  że  Carol  robi  dla  niej 
babeczki, które Mary Kay zabierze do szkoły na urodziny. My nie mamy 
gosposi i nikt nie ma czasu piec babeczek, bo rodzice pracują. 
Na  urodziny  musiałam  zabrać  do  szkoły  gotowe  babeczki  od  Krogera,  a 
Scott Stamphley powiedział, że czuć w nich chemię. 
Poza  tym  Mary  Kay  ma  rodziców,  którzy  kupują  jej  wszystko,  na  co 
tylko  ma  ochotę,  na  przykład  chomika  w  olbrzymiej  klatce  z  karuzelą  i 
zabawkami. Ona jest jedynaczką, a jej rodziców na to stać. 
Chyba o tym właśnie myślałam, kiedy powiedziałam: „Masz, Mary Kay” 
i  machnęłam  tą  łyżką.  Być  może  byłam  trochę  zazdrosna,  że  Mary  Kay 
ma własne zwierzątko i że jej chomik nazywa się Gwiazdeczka, a ja mam 
tylko psa, Marvina - którym muszę się dzielić z całą rodziną. 

background image

 

W każdym razie Mary Kay włożyła łyżkę do ust, a ja jeszcze trzymałam 
za trzonek. 
Chyba  o  tym  myślałam,  kiedy  jakoś  tak  popchnęłam  trochę  tę  łyżkę  w 
głąb jej ust. 
To miał być żart. Urodzinowy. 
No  dobra.  Wiem,  to  było  wredne.  Ale  chciałam  tylko  dać  jej  małą 
nauczkę i pokazać, że nie wolno być łakomczuchem. 
Mogłam  się  domyślić,  że  Mary  Kay  tak  tego  nie  odbierze.  To  znaczy, 
jako żart. 
I  mogłam  się  domyślić,  że  zacznie  beczeć,  tym  razem  na  serio,  bo  ta 
łyżka dostała jej się do gardła. 
Ale  przecież  nie  za  głęboko!  No,  tak  tylko  troszeczkę  weszła.  Może 
dotknęła migdałków. Ale głębiej nie. 
No  i  wyszło  na  to,  że  to  jednak  nie  jest  dobry  przykład  traktowania 
przyjaciółek tak, jakby się chciało być przez nie traktowaną. Poza tym, to 
była moja wina. 
Przeprosiłam ją z milion razy. Ale Mary Kay nie chciała przestać płakać. 
Wreszcie  nie  miałam  innego  wyjścia  i  musiałam  wrócić  do  domu. 
Siedziałam  na  taczkach  w  garażu  i  rozmyślałam  o  tym,  że  złamałam 
jedyną  zasadę  dotyczącą  przyjaźni,  jaka  istnieje  (to  znaczy  taką,  której 
sama sobie nie wymyśliłam). 
Ale  jakoś  nie  mogłam  zapomnieć,  że  Mary  Kay  złamała  znacznie 
ważniejszą  regułę,  moją  własną:  „Nigdy  nie  jedz  niczego  czerwonego”. 
A  przede  wszystkim  nie  wybieraj  tego  koloru  na  lukier  do  babeczek, 
jeżeli twoja przyjaciółka nie lubi czerwieni. Chociaż muszę przyznać, że 
ten  lukier  był  całkiem  niezły.  Smakował  bardziej  jak  waniliowy  z 
odrobiną  czerwonego  barwnika  spożywczego,  niż  jakby  były  w  nim 
truskawki, których nie cierpię. 
No,  ale  mimo  wszystko.  Zasada,  którą  złamałam,  była  ważniejsza: 
„Traktuj przyjaciół tak, jak sama chcesz być traktowana”. Zdecydowanie 
nie chciałabym, żeby ktoś mi wciskał łyżkę w gardło. Nawet tylko trochę. 
W  sumie  już  nie  zasługiwałam,  żeby  być  najlepszą  przyjaciółką  Mary 
Kay.  Zwłaszcza  że  najwyraźniej  kompletnie  nie  znałam  się  na  zasadach 
rządzących przyjaźnią. 
Wtedy  dotarło  do  mnie,  że  powinnam  je  sobie  spisać.  To  znaczy,  te 

background image

 

zasady. Bo  jest ich tak  wiele, że czasami nawet ja o nich zapominam.  A 
przecież sama je wymyślam. 
Z  pudła,  na  którym  mama  napisała:  PRZYBORY  SZKOLNE,  stojącego 
obok paczek z ozdobami na choinkę, wyjęłam notes. A potem, jednym z 
tych permanentnych  mazaków, którymi  mama  oznacza sobie  narzędzia i 
których  nam,  dzieciom,  absolutnie  zakazała  używać  (ale  to  była 
wyjątkowa  sytuacja,  więc  wiedziałam,  że  by  mnie  zrozumiała), 
napisałam na okładce: ZASADY ALLY FINKLE. 
Potem 

dopisałam: 

NIE 

ZAGLĄDAJ, 

JEŚLI 

NIE 

JESTEŚ 

DZIEWCZYNĄ, bo  mam  młodszych braci, którzy zawsze  wścibiają nos 
w  nie  swoje  sprawy.  Nie  chcę,  żeby  znali  moje  zasady.  Jeśli  chcą,  to 
mogą sobie stworzyć własne. 
Siedziałam na taczkach i wpisywałam do zeszytu, żeby nosić kask, kiedy 
się  jeździ  na  deskorolce  po  ulicy  Głównej.  I  wtedy  zaskoczyła  mnie 
Carol.  Weszła  do  garażu  i  poprosiła,  żebym  wróciła  do  Mary  Kay. 
Powiedziała,  że  Mary  Kay  płacze  jeszcze  bardziej  teraz,  kiedy  sobie 
poszłam.  I  dodała,  że  prawdopodobnie  wcale  nie  uszkodziłam  jej  gardła 
ani migdałków. 
Wróciłam,  chociaż  tak  naprawdę  wcale  nie  miałam  na  to  ochoty. 
Zrobiłam  to,  bo  tak  postępują  przyjaciele.  Kiedy  tam  przyszłam,  Mary 
Kay  mnie  uściskała  i  powiedziała,  że  mi  wybacza.  I  że  wie,  że  nie 
chciałam jej zranić. 
Ucieszyłam się, że mi wybaczyła, ale w głębi ducha byłam trochę zła. No 
bo  przecież  ja  naprawdę  nie  zamierzałam  jej  zranić.  To  okropna 
odpowiedzialność, mieć przyjaciółkę tak wrażliwą jak Mary Kay. Zawsze 
muszę  przy  niej  strasznie  uważać,  żeby  nie  powiedzieć  ani  nie  zrobić 
czegoś nie tak (na przykład, przypadkiem  nie podrapać jej gardła łyżką), 
bo Mary Kay jest jedynaczką i przywykła, że wszystko idzie tak, jak ona 
tego chce. 
A jeśli nie wszystko jest tak, jak ona chce, na przykład kiedy się bawimy 
w  lwy (to  jej ulubiona zabawa. Nie  moja. Ja najbardziej lubię zabawę  w 
detektywów.  Niestety,  prawie  nigdy  się  w  nią  nie  bawimy),  a  ja  jej 
powiem,  że  raz  dla  odmiany  to  ona  powinna  być  samcem,  bo  ja  już 
obtarłam  sobie  dłonie  i  kolana  od  czołgania  się  na  czworakach  po 
dywanie  i  polowania,  i  też  chciałabym  sobie  poleżeć  ze  stadkiem 

background image

 

ślicznych lwiątek, ona zawsze zaczyna płakać. A przecież w literaturze to 
lwice  zajmują  się  polowaniem.  Wiem,  bo  dużo  czytałam  o  zwierzętach. 
A  w  dodatku  tylko  Mary  Kay  lubi  bawić  się  w  lwy.  Ja  wolę  zabawę  w 
detektywów, ale rzadko w to gramy, bo Mary Kay się wtedy nudzi. 
Zresztą  Mary  Kay  zawsze  płacze,  jeśli  na  przykład  to  mnie  się  dostanie 
łyżka do wylizania, a ona akurat ma na nią ochotę. 
Ale  i  tak  pokazałam  jej  swój  notes  -  ten,  w  którym  zaczęłam  zapisywać 
zasady. Pomyślałam, że jak je przeczyta, to może raz na odmianę zacznie 
ich przestrzegać, a już zwłaszcza tej, która mówi: „Traktuj przyjaciół tak, 
jak sama chcesz być traktowana”. 
Jednak  najpierw  kazałam  jej  przysiąc,  że  nikomu  o  tym  nie  powie.  I 
wyjaśniłam,  że  mam  zamiar  ukryć  notes  w  specjalnym  schowku  pod 
łóżkiem, żeby moi bracia go nie znaleźli. Pomyślałam, że to ją zaciekawi 
i będzie chciała przeczytać, co tam napisałam. 
Ale nie. Mary Kay ziewnęła i zapytała, czy chcę się pobawić w lwy. 
No  i  wielka  szkoda,  bo  jeśli  komuś  przydałyby  się  zasady  dotyczące 
przyjaźni, to właśnie Mary Kay. 
Coś  mi się  wydaje, że  mnie przydałaby się  nowa najlepsza przyjaciółka. 
Jakaś inna, nie taka beksa. Tak na odmianę. 
To  zabawne,  że  tak  sobie  wtedy  pomyślałam,  bo  kiedy  wieczorem 
wróciłam do domu, mama i tata powiedzieli, że się przeprowadzamy. 
ZASADA NUMER 2 
Nie 

kupuj 

sobie 

zwierzątka, 

które może ci nabrudzić na rękę 
To  wcale  nie  była  aż  taka  wielka  niespodzianka.  Mama  już  od  jakiegoś 
czasu  chciała  mieć  nowy  dom,  w  którym  mogłaby  coś  wyremontować. 
Bardzo  to  lubi.  Za  to  nie  przepada  za  naszym  obecnym  domem,  bo  jest 
nowy  i  nie  trzeba  tu  nic  remontować.  To  współczesny  dwupoziomowy 
dom na Orzechowych Wzgórzach, takim niewielkim osiedlu. 
Mama  chciała  kupić  w  mieście  jakąś  starą, rozpadającą  się  rezydencję  z 
poprzedniego  stulecia,  żeby  przywrócić  jej  dawną  świetność.  Kiedyś  z 
tatą  kupili  nasz  dom  -  wykończony  dom  w  nowej  dzielnicy  dlatego,  że 
tylko  na  taki  było  ich  stać  zaraz  po  tym,  jak  tata  objął  posadę 
wykładowcy. 
Tata wykłada na uniwersytecie. Uczy informatyki. 

background image

 

Robi  to  już  od  jakiegoś  czasu  i  ostatnio  dostał  katedrę.  A  kiedy 
wykładowca  dostaje  katedrę,  to  nie  znaczy,  że  teraz  musi  wykładać  w 
kościele.  To  znaczy,  że  zarabia  więcej  pieniędzy.  Poza  tym,  mój 
najmłodszy  brat,  Kevin,  poszedł  właśnie  do  przedszkola,  więc  mama 
wróciła  do  pracy.  Doradza  studentom,  na  jakie  kursy  powinni  się 
zapisywać (na przykład, na informatykę). 
Więc teraz mamy w domu więcej pieniędzy. 
A  skoro  i  mama,  i  tata  będą  spędzać  cały  dzień  na  uczelni,  chcą 
zamieszkać  trochę  bliżej.  Przy  okazji  kupią  stary  dom,  który  mama 
będzie mogła pięknie odnowić w wolnych chwilach. 
Tylko  że ja nie rozumiem,  co takiego fajnego  jest w  odnawianiu starych 
domów.  Nie  wiem,  czego  niby  brakuje  domowi,  w  którym  mieszkamy 
teraz.  Poza  tym,  że  nie  potrzebuje  odnawiania  i  cały  jest  wyłożony 
kremową  wykładziną  podłogową.  Pomijając  mój  pokój,  gdzie 
wykładzina jest różowa. 
-  Posłuchaj,  Ally  -  próbowała  tłumaczyć  mama.  -  Nowy  dom  będzie  o 
wiele  większy.  Mark  i  Kevin  dostaną  własne  pokoje,  więc  przestaną  się 
ciągle bić. Czy to nie byłoby miłe? 
Wiem,  że  powinnam  kochać  moich  braci,  i  w  sumie  ich  kocham.  Na 
przykład, nie chciałabym, żeby któregoś z nich potrącił samochód. 
Ale  niespecjalnie  mnie  obchodzi,  czy  każdy  z  nich  będzie  miał  własny 
pokój. 
-  A  co  z  moim  łóżkiem  z  baldachimem?  -  spytałam.  Bo  dopiero  co,  na 
swoje  dziewiąte  urodziny,  dostałam  łóżko  z  baldachimem.  Jestem  o 
miesiąc starsza od Mary Kay. Być może dlatego nie płaczę tak często jak 
ona, jestem przecież o wiele dojrzalsza. Poza tym, nie będąc jedynaczką, 
bardziej przywykłam do życiowych trudności. 
-  Zabierzemy  twoje  łóżko  z  baldachimem  do  nowego  domu  -  wyjaśnił 
tata. - Ciężarówką do przeprowadzek. 
Mój  brat,  Mark,  bardzo  się  ożywił,  kiedy  usłyszał  o  ciężarówce  do 
przeprowadzek.  Mark  jest  teraz  w  drugiej  klasie  i  myśli  wyłącznie  o 
ciężarówkach. No i o robalach. 
-  A  będę  mógł  pojechać  tą  ciężarówką?  -  zapytał.  -  Z  tyłu,  razem  z 
meblami. 
- Nie - powiedziała tata. 

background image

 

-  Z  nowego  domu  mamy  bliżej  do  pracy  -  ciągnęła  mama.  -  Więc 
będziemy  mogli  z  wami  spędzać  więcej  czasu,  bo  nie  będę  musiała 
jeździć aż tak daleko do biura. 
-  A  co  z  moją  kolekcją  kamieni?  -  zapytałam.  -  Mam  ich  już  ponad 
dwieście. 
Wiem,  można  pomyśleć,  że  zbieranie  kamieni  to  nudne  hobby,  ale  ja 
wybieram swoje  kamienie bardzo starannie i trzymam je w papierowych 
torbach  na  dnie  szafy.  Każdy  z  nich  jest,  na  swój  sposób,  niezwykły. 
Większość  to  geody,  co  oznacza  -  jeśli  tego  jeszcze  nie  wiecie  - 
kamienie, które wyglądają bardzo zwyczajnie, ale tylko z zewnątrz. 
W środku  mają pełno  kryształów, które błyszczą jak brylanty. W sumie, 
kiedy się człowiek nie zna, może nawet pomylić geodę z brylantem. 
Od  samego  patrzenia  na  kamień  nie  da  się  ocenić,  czy  to  zwykła  skała 
czy geoda. No cóż, to znaczy, można, ale trzeba mieć wprawę. 
Poza tym, niełatwo się dostać do środka geody, żeby zobaczyć kryształy. 
Żeby  taki  kamień  roztrzaskać,  trzeba  z  całej  siły  cisnąć  nim  o  chodnik 
czy  podjazd.  Nikomu  tego  nie  polecam,  bo  potem  na  podjeździe  zostają 
ślady, które czasami nie znikają przez rok albo i dłużej, o czym sama się 
boleśnie  przekonałam.  Można  też  mocno  uderzyć  w  kamień  czymś 
metalowym,  na  przykład  młotkiem.  I  znów  wiem,  że  kije  golfowe  taty 
raczej się do tego nie nadają. 
Większość  geod  znalazłam,  grzebiąc  po  różnych  placach  budowy  w 
okolicy Orzechowych Wzgórz. Chociaż mama i tata mówią, że nie wolno 
nam tam chodzić, to w stosach ziemi, usypanych przez buldożery, można 
znaleźć prawdziwe cuda. 
- Dziesięć  wielkich papierowych toreb kamieni - oświadczyła mama - to 
po  prostu  za  wiele,  Ally.  Zwłaszcza  że  nigdy  tych  kamieni  nie  czyścisz 
ani specjalnie o nie nie dbasz. 
- To nie są żadne kamienie - poinformowałam ją. - To geody. 
-  Nieważne  -  stwierdziła.  -  Leżą  tylko  w  tych  torbach  i  zagracają  dno 
szafy.  Możesz  sobie  wybrać  trzy  czy  cztery  ulubione  kamienie.  Te 
zabierzemy. Ale resztę będziesz musiała odłożyć tam, skąd je zabrałaś. 
Aż  krzyknęłam,  taka  byłam  rozczarowana.  Bo  ja  naprawdę  włożyłam 
mnóstwo  starań  w  skompletowanie  swojej  kolekcji  kamieni.  Owszem, 
może ich nie czyściłam. Ale i tak kochałam je całą duszą. 

background image

 

Ale potem dotarło do mnie coś jeszcze gorszego. 
- A co ze szkołą? - spytałam. - Jeżeli nowy dom jest blisko twojej pracy, 
to  znaczy,  że  na  pewno  znajduje  się  daleko  od  szkoły.  Przecież  nie 
możemy cały czas spóźniać się na lekcje. 
-  No  cóż  -  powiedziała  mama.  -  Będziecie  chodzili  do  nowej  szkoły. 
Szkoła  Podstawowa  na  Sosnowych  Wzniesieniach  jest  tuż  za  rogiem, 
koło  naszego  nowego  domu.  W sumie,  będziesz  mogła  wracać  do  domu 
na lunch, jeśli będziesz miała ochotę! Będzie naprawdę fajnie. 
Ale mnie się w ogóle nie wydawało, że będzie fajnie. Pomyślałam nawet, 
że to brzmi okropnie. 
-  Nie  chcę  chodzić  do  jakiejś  nowej  szkoły!  -  krzyknęłam.  Naprawdę 
krzyknęłam. No, bo się rozpłakałam. Być może płaczę rzadziej niż Mary 
Kay, ale jednak czasem płaczę. - I co z panią Myers? 
Pani  Myers  to  moja  nauczycielka.  To  najlepsza  nauczycielka,  jaką 
miałam w życiu. Włosy ma takie długie, że może na nich usiąść. 
-  Jestem  pewna,  że  polubisz  nową  wychowawczynię  -  powiedziała 
mama.  -  Przejedziemy  się  tam  i  poznacie  nauczycieli,  zanim  zacznie  się 
nowy  rok  szkolny,  więc  będziecie  ich  trochę  znali.  Jak  wam  się  podoba 
taki pomysł? 
-  Dla  mnie  bomba  -  powiedział  Mark  z  pełną  buzią.  Wcinał  paluszki 
rybne  z  keczupem,  mimo  moich  rad,  żeby  nigdy  nie  jadł  niczego 
czerwonego. 
Widać  było,  że  Markowi  przeprowadzka  jest  obojętna.  Obchodziło  go 
tylko,  czy  uda  mu  się  przejechać  ciężarówką  z  meblami,  czy  nie.  Za  to 
wcale go nie obchodziło, że będzie musiał zmienić szkołę i znaleźć sobie 
zupełnie nowych kolegów. 
- Zamknij się - parsknęłam na niego. 
- Nie odzywaj się tak do swojego brata - mruknął tata. A kiedy tata mówi, 
żeby czegoś  nie robić, to trzeba go słuchać. To też zasada. Akurat taka, 
której Mark i Kevin też przestrzegają. No, ale zawsze. 
-  A  co  z  Mary  Kay?  -  Nagle  przypomniałam  sobie  o  mojej  najlepszej 
przyjaciółce.  I  wcale  już  nie  myślałam,  że  brak  mi  jakiejś  innej,  mniej 
płaczliwej najlepszej przyjaciółki. - Jeśli się przeprowadzimy, to nie będę 
już z nią w jednej klasie! Nie będę już mieszkała na tej samej ulicy! 
- Będziesz mogła ją odwiedzać - stwierdził pocieszająco Kevin. - Możesz 

background image

10 

 

jeździć autobusem. 
- Nie chcę jeździć żadnym autobusem! - wrzasnęłam. 
- Dość tych wrzasków - powiedział tata. - Nikt nie będzie jeździł żadnym 
autobusem.  Ally,  nadal  będziesz  mogła  widywać  koleżankę.  Tyle  że  nie 
w szkole. Możecie sobie organizować te... Jak to się nazywa? 
-  Umawiać  się  i  wspólnie  bawić  -  podpowiedziała  mama.  -  Tacie 
chodziło  o  to,  że  będziemy  ci  organizować  takie  spotkania,  żebyś  się 
mogła bawić z Mary Kay. 
Spotkania?  Żeby  się  bawić?  I  co  jeszcze?!  Ja  nie  chcę  „organizować 
spotkań”  z  Mary  Kay.  Mary  Kay  i  ja  nigdy  dotąd  nie  musiałyśmy  sobie 
organizować  żadnych  spotkań.  Kiedy  chcę  się  z  nią  pobawić,  po  prostu 
przechodzę kawałek ulicą i już! Nie ma tu żadnego organizowania. 
- Nie chcę się przeprowadzać! - krzyknęłam. - Nie chcę wyrzucać swojej 
kolekcji  kamieni.  Nie  chcę  chodzić  do  nowej  szkoły  ani  organizować 
sobie spotkań z Mary Kay! Chcę zostać tutaj! 
-  Ally  -  powiedziała  mama.  -  Tata  i  ja  zastanawialiśmy  się  nad  czymś. 
Jeśli  udowodnisz  nam,  że  umiesz  się  zachować  w  sprawie  tej 
przeprowadzki  jak  duża  dziewczynka  i  spróbujesz  nie  płakać,  to  być 
może uznamy, że dorosłaś już do tego, żeby mieć własne zwierzątko. 
Tak mnie to zaskoczyło, że aż przestałam płakać. Zawsze chciałam mieć 
własne  zwierzątko.  Oczywiście  mamy  Marvina  i  bardzo  go  kocham. 
Jestem  jedyną  osobą  w  rodzinie,  która  go  czesze,  sprawdza,  czy  nie  ma 
kleszczy,  i  wyprowadza  na  spacer.  Tata  też  go  zabiera  na  spacery,  ale 
tylko wieczorami. Kiedy dorosnę, chcę zostać weterynarzem, więc trochę 
się w ten sposób wprawiam na przyszłość. 
Ale zawsze chciałam mieć zwierzątko tylko dla siebie. Takie, którym nie 
musiałabym się dzielić z nikim, na przykład z braćmi. 
-  Mogłabym  -  odezwałam  się,  pociągając  nosem  -  mieć  chomika,  jak 
Mary Kay? 
-  Żadnych  chomików  -  powiedział  tata.  Tata  nie  lubi  chomików,  ani 
nawet myszy. Raz z Mary Kay znalazłyśmy malutką mysz na polu za jej 
domem,  tam,  gdzie  teraz  stawiają  nowe  osiedla.  Włożyłyśmy  ją  do 
mojego pałacu Pollywood Polly Pocket, a potem pokazałyśmy tacie. A on 
kazał  nam  wypuścić  mysz  w  lesie  za  domem.  Tam  też  teraz  stawiają 
nowe domy. Wyjaśniałyśmy mu, że bez opieki naszej, albo swojej mysiej 

background image

11 

 

mamusi, myszka prawdopodobnie nie przeżyje. 
Taty to nie ruszyło. Mówi, że nie znosi zwierząt, które są na tyle głupie, 
że mogą człowiekowi nabrudzić na rękę. 
Więc zapisałam to sobie jako zasadę. „Nie kupuj sobie zwierzątka, które 
może ci nabrudzić na rękę”. 
- W sumie - odezwała się mama - pomyśleliśmy, że może jesteś już dość 
duża, żeby zadbać o własnego kotka. 
W  pierwszej  chwili  myślałam,  że  się  przesłyszałam.  Czy  ona 
powiedziała... kotka? 
- To nie w porządku! - rozdarł się Mark. - Ja też chcę kotka! 
- Ja też! - zawył Kevin. 
Naprawdę.  Naprawdę  powiedziała,  że  mogę  mieć  kotka.  Praktycznie 
odkąd pamiętam, chcę mieć kotka. 
Prawdę  mówiąc,  na  urodziny  poprosiłam  o  miniaturowego  pudelka, 
zamiast którego dostałam łóżko z baldachimem. A to już nie to samo. 
Nawet mi nigdy nie przyszło do głowy, żeby poprosić ich o kotka. 
Dopóki nie powiedzieli, że mogłabym go mieć. 
A  wtedy  zrozumiałam,  że  chcę  tego  kotka  bardziej  niż  czegokolwiek 
innego.  Koty  są  o  wiele  fajniejsze  niż  chomiki,  które  naprawdę  potrafią 
nabrudzić człowiekowi na rękę. 
-  Chłopaki,  pogadamy,  kiedy  udowodnicie,  że  jesteście  już  dość  duzi, 
żeby  ponosić  odpowiedzialność  za  własne  zwierzątko  -  tata  zwrócił  się 
do  moich  braci.  -  Nie  zauważyłem,  żeby  któryś  z  was  czesał  Marvina 
albo zabierał go na spacery, tak jak Ally. 
- Ja chodzę z Marvinem na spacery - zaprotestował Mark. 
-  Przywiązywanie  Marvina  do  sanek  i  zmuszanie  go,  żeby  cię  woził  po 
kopcach  ziemi  na  budowie,  to  nie  spacer  z  psem  -  mama  upomniała 
Marka.  -  No  dobrze,  kto  chce  się  wybrać  do  cukierni  na  deser?  Dzisiaj 
mamy szczególną okazję! 
Wszyscy chcieliśmy jechać do cukierni. 
Żeby się dostać do cukierni z naszego domu, trzeba jechać samochodem. 
Kiedy  siedzieliśmy  w  samochodzie,  w  drodze  do  Królowej  Krówki, 
mama powiedziała: 
- Wiecie, co? Ten nowy dom  jest tak blisko cukierni, że  moglibyśmy po 
kolacji chodzić tam spacerem. 

background image

12 

 

-  Znaczy,  na  deser?  -  spytał  Mark.  To  kolejna  rzecz,  o  której  Mark  bez 
przerwy myśli. O robalach, ciężarówkach i deserach. 
No  i  o  sporcie.  Na  przykład,  o  futbolu.  I  w  ogóle  o  wszystkim,  co  ma 
związek z piłką. 
-  Właśnie  -  przytaknęła  ochoczo  mama.  -  Po  obiedzie.  Moglibyśmy  po 
prostu wstać od stołu i iść na spacer do Królowej Krówki. 
Wszyscy  -  Mark,  Kevin  i  ja  -  popatrzyliśmy  na  siebie  ze  zdumieniem. 
Spacerem do Królowej Krówki? I tak co wieczór? 
Trudno było w coś takiego uwierzyć. Kociak i do tego Królowa Krówka! 
- O ile będziecie wszystko zjadać, dzieciaki - dodał tata. 
-  Być  może  -  powiedziała  powoli  mama  -  moglibyśmy  tam  podjechać  i 
jeszcze  dziś wieczorem  obejrzeć nasz nowy dom. W drodze powrotnej z 
Królowej Krówki. 
-  Sam  nie  wiem.  -  Tata  się  zastanowił.  -  Moim  zdaniem  te  dzieciaki 
wcale nie są aż tak bardzo zainteresowane oglądaniem nowego domu. 
-  Ja  jestem  -  oświadczył  Mark,  pochylając  się  do  rodziców.  -  Chcę 
obejrzeć ten nowy dom. 
- Ja też chcę zobaczyć nasz nowy dom - powiedział Kevin. 
- A ty, Ally? - spytała mama. - Też chciałabyś go zobaczyć? 
Musiałam się nad tym zastanowić. Z jednej strony, chciałam mieć kotka. 
I  chciałam  chodzić  do  cukierni  co  wieczór  i  zdobyć  nową  najlepszą 
przyjaciółkę. 
Z drugiej strony, wcale nie chciałam chodzić do nowej szkoły i pozbywać 
się całej kolekcji kamieni. 
No, ale jeśli ten nowy dom był tak blisko Królowej Krówki... 
-  No  cóż  -  powiedziałam.  -  Chyba  nic  się  nie  stanie,  jak  go  sobie 
obejrzymy... 
Miałam wrażenie, że obsługa w Królowej Krówce strasznie się ślimaczy 
z nakładaniem lodów do rożków. I że to trwa całe wieki. Kupiliśmy to, co 
zwykle  -  dla  mnie  czekoladowo  -  waniliowe  z  czekoladową  polewą,  dla 
Marka waniliowe z wiśniową polewą, dla Kevina waniliowe z karmelową 
polewą, dla taty dietetyczne piwo korzenne, a dla mamy bezcukrowe lody 
na patyku. 
Ale  i  tak  wydawało  mi  się,  że  upłynęły  dwie  godziny,  zanim  przyjęli 
nasze  zamówienie,  zanim  tata  zapłacił  i  mama  wzięła  z  podajnika 

background image

13 

 

wystarczającą liczbę serwetek - w razie gdyby komuś lody zaczęły kapać 
w  samochodzie.  Komuś  to  znaczy  Markowi.  Zawsze  kapią  mu  lody  i  to 
zwykle na cały przód koszulki. 
Potem  wszyscy  znów  wsiedliśmy  do  samochodu  i  chłopcy  zapięli  pasy, 
nie brudząc się przy tym lodami. I wreszcie tata powiedział: 
-  Wszyscy  gotowi?  Czy  ktoś  chce  przejechać  koło  naszego  nowego 
domu? 
- Tak! - zawołaliśmy. 
- Dobra! No to jedziemy. 
A  potem  skręciliśmy  za  róg.  Nasz  nowy  dom  naprawdę  tam  stał,  tuż  za 
rogiem, blisko Królowej Krówki! 
- Patrzcie, dzieci, tam stoi, ten po lewej, widzicie? Widzicie go? - Mama 
bardzo się cieszyła. 
Popatrzyliśmy w stronę domu, w którym mieliśmy zamieszkać. 
Nie  wiem  jak  reszta,  ale  ja  o  mało  nie  zwróciłam  tego  loda,  którego 
prawie już mi się udało zjeść. 
Bo nowy dom wcale nie wyglądał ładnie. 
W  sumie,  zupełnie  odwrotnie.  Był  bardzo  duży  i  jakiś  taki  ponury.  Stał 
przy  tej  ulicy  i  wszystkie  okna  -  a  miał  ich  mnóstwo  -  były  ciemne  i 
wyglądały  trochę  jak  gapiące  się  na  nas  oczy.  Dokoła  domu  rosło  dużo 
wysokich drzew, których pokręcone gałęzie chwiały się na wietrze. 
Na  Orzechowych  Wzgórzach  nie  ma  wysokich  drzew.  To  dlatego,  że 
dziewięć lat temu, kiedy się urodziłam, Orzechowe Wzgórza były jeszcze 
polami  i  farmami.  Żadne  z  drzew,  zasadzonych  później,  nie  zdążyło  się 
jeszcze rozrosnąć. 
- Mamo... - zaczęłam. 
-  Czy  nie  jest  cudowny?  -  Mama  przerwała  mi  ożywionym  tonem.  - 
Popatrzcie tylko na tę ozdobną stolarkę przy frontowej werandzie! Fajnie 
mieć  frontową  werandę.  Wszyscy  będziemy  mogli  posiedzieć  na 
zewnątrz i nacieszyć się letnim wietrzykiem. 
-  I  najeść  się  lodów  -  dodał  Mark.  -  Prawda?  Możemy  siedzieć  na 
zewnątrz i jeść lody. - Bo Mark myśli wyłącznie o lodach. Poza robalami, 
ciężarówkami i sportem. 
-  Jasne,  że  możemy  -  obiecała  mama.  -  Widzisz  to  wykuszowe  okno  na 
drugim piętrze od frontu? To będzie twój pokój, Ally. 

background image

14 

 

Mój  pokój  wyglądał  na  najciemniejszy  i  najbardziej  ponury  ze 
wszystkich. 
- Te drzewa to naprawdę są wysokie - stwierdził Kevin. 
- Te drzewa - odparła mama - mają ponad sto lat. Tak samo jak dom. 
Patrząc  na  budynek  z  okna  samochodu,  łatwo  mogłam  w  to  uwierzyć. 
Nasz nowy dom wyglądał na starszy niż sto lat. Wyglądał tak staro, jakby 
miał  się  za  chwilę  zwyczajnie  rozpaść.  Zupełnie  jak  te  domy  w 
programach telewizyjnych, które lubi oglądać  mama. No wiecie: Odnów 
mi dom albo Mój dom jest naprawdę stary, kto go wyremontuje? 
Tylko  że  to  nie  był  program  telewizyjny.  To  było  nasze  życie.  I  żadna 
sympatyczna ekipa stolarzy i ładnych projektantek wnętrz się nie pojawi, 
żeby go odnowić. Zrobi to mama, pewnie z pomocą taty. 
Prawdę mówiąc, zupełnie nie wiedziałam, jak zamierza tego dokonać. 
Była  jeszcze  jedna  rzecz.  Nie  chciałam  o  tym  wspominać  przy  Marku  i 
Kevinie,  bo  jedna  z  moich  zasad  -  miałam  zamiar  zapisać  ją  sobie 
natychmiast  po  powrocie  do  domu  -  mówi:  „Nie  powinnaś  straszyć 
młodszych  braci”.  Chyba  że  zrobili  coś,  żeby  sobie  na  to  zasłużyć, 
oczywiście. 
Prawdę mówiąc, ten dom wyglądał, jakby był nawiedzony. 
I nagle lody przestały mi smakować. 
Nabrałam  pewności,  że  nie  chcę  się  nigdzie  przeprowadzać.  Nawet  jeśli 
to oznacza lody  w Królowej Krówce co  wieczór, nową, niemazgajowatą 
najlepszą przyjaciółkę i kotka. 
Zamiast  tego  chciałam,  żeby  wszystko  było  jak  dawniej,  zanim  mama  i 
tata  powiedzieli,  że  mogę  dostać  kotka,  zanim  powiedzieli,  że  się 
przeprowadzimy  i  zanim  przypadkiem  wsadziłam  łyżkę  w  gardło  swojej 
najlepszej przyjaciółce. 
Ale  okazało  się,  że  najtrudniejszą  zasadą  do  opanowania  jest  właśnie  ta: 
„Nie da się wrócić do przeszłości”. 
Tyle  że  choć  nie  da  się  wrócić  do  przeszłości,  to  przynajmniej  można 
sprawić,  żeby  coś  się  nie  zmieniło  jeszcze  bardziej.  Jeśli  się 
wystarczająco mocno chce. 
I wtedy zrozumiałam, że właśnie to muszę zrobić. 
Nie wiedziałam tylko, jak. 
ZASADA NUMER 3 

background image

15 

 

Jeśli 

chcesz, 

żeby 

tajemnica 

się 

wydała, 

powiedz o niej Scottowi Samphleyowi 
Mary  Kay  się  rozpłakała,  kiedy  powiedziałam,  że  się  przeprowadzimy. 
To  chyba  nie  powinno  dziwić,  bo  Mary  Kay  płacze  przecież  z  każdego 
powodu. 
Ale  to  była  jedna  z  tych  niewielu  chwil,  kiedy  i  mnie  zbierało  się  na 
płacz. Do towarzystwa. 
-  Nie  możesz  się  teraz  wyprowadzić  -  powiedziała  Mary  Kay.  -  Jest 
środek roku szkolnego. To przecież wbrew zasadom. 
Jest  wiele  rzeczy,  na  których  się  nie  znam.  Na  przykład  przyjaźń  i 
odnawianie starych, nawiedzonych domów. Ale jedna rzecz, na której się 
znam, to zasady. 
-  Jestem  pewna,  że  to  nieprawda  -  powiedziałam.  -  Inaczej  mama  i  tata 
nie zmuszaliby nas do tego. 
-  No  cóż  -  stwierdziła  Mary  Kay.  -  Lepiej,  żeby  to  sprawdzili.  Bo  w  tej 
nowej szkole mogą cię nie przyjąć ot tak, w środku semestru. 
Oto cała Mary Kay, wydaje jej się, że wie wszystko. 
-  No  co  ty  -  zaprotestowałam.  -  Mama  mówiła,  że  jeśli  się 
przeprowadzimy,  to  będziemy  musieli  chodzić  do  tej  nowej  szkoły. 
Raczej nie będę miała wyboru. 
-  Mówisz,  jakbyś  chciała  się  przeprowadzić  -  powiedziała  Mary  Kay 
jakimś takim oskarżycielskim tonem. 
-  Oczywiście,  że  nie  chcę  się  przeprowadzać  -  odparłam.  Jeszcze  nie 
zdążyłam  jej  powiedzieć  o  tym,  że  dom  może  być  nawiedzony.  Ale 
opowiedziałam już Mary Kay o kotku. 
Na co ona rozpłakała się  jeszcze bardziej. I tego już w żaden sposób  nie 
mogłam  zrozumieć.  No  bo,  można  by  pomyśleć,  że  chociaż  trochę  się 
ucieszy z tego, że będę miała kotka. 
Ale ona się nie ucieszyła. 
-  Jeśli  dostaniesz  kotka,  to  nie  będę  mogła  do  ciebie  przychodzić  - 
wyjąkała  przez  łzy,  kiedy  czekałyśmy,  aż  pani  Mullens  pozwoli  nam 
przejść na drugą stronę ulicy Głównej. - Mam alergię na koty! 
- Przecież i tak nigdy do mnie nie przychodzisz - wytknęłam jej. 
Zawsze bawimy się w domu Mary Kay, bo ona twierdzi, że moi bracia są 
głupi. A wszystko dlatego, że kiedy raz kiedyś przyszła do mnie do domu 

background image

16 

 

i  bawiłyśmy  się  w  lwy,  Mark  uznał,  że  będzie  lwem  -  zabójcą  z 
konkurencyjnego  stada  i  skoczył  na  Mary  Kay  ze  stolika  do  kawy. 
Nietrudno się domyślić, że się wtedy rozpłakała. 
- Tak - zawodziła Mary Kay. - Ale teraz to już naprawdę nie przyjdę. 
-  Wszystko  będzie  dobrze  -  zapewniłam  ją.  -  Ja  będę  przychodziła  do 
ciebie. 
-  Nie,  nieprawda  -  marudziła  Mary  Kay,  nadal  płacząc.  -  Będziesz  za 
bardzo zajęta swoimi nowymi przyjaciółkami i swoim kotem! 
Wiedziałam,  że  to  całkiem  możliwe,  ale  nie  powiedziałam  tego  głośno. 
Jedna  z  zasad  dotyczących  przyjaźni,  którą  sobie  zapisałam,  mówi: 
„Przyjaciołom mów tylko miłe rzeczy, nawet jeśli nie są prawdziwe”. To 
im poprawia samopoczucie i wtedy lubią cię jeszcze bardziej. 
To  ważne,  żeby  być  lubianym.  Jeśli  nikt  cię  nie  lubi,  musisz  sama  jeść 
lunch  na  przerwie  obiadowej.  Zupełnie  jak  Scott  Stamphley,  kiedy  się 
przeniósł do naszej szkoły i nikt nie mógł go zrozumieć, bo mówił z tym 
swoim nowojorskim akcentem. 
- Nigdy nie będę tak zajęta, żeby nie móc się z tobą spotkać, Mary Kay - 
powiedziałam  tak  uprzejmie,  jak  tylko  potrafiłam,  biorąc  pod  uwagę,  że 
doprowadzała  mnie  do  szału.  -  Chociaż  wychowywanie  kotka  to 
prawdziwa  odpowiedzialność.  O  wiele  większa  niż  wychowywanie 
chomika. 
- Nieprawda - zaprotestowała Mary Kay. 
- A właśnie, że prawda - odparłam. 
-  Moim  zdaniem  nie  powinnaś  się  tak  cieszyć  z  tej  przeprowadzki  - 
wytknęła  mi  Mary  Kay.  -  Jeśli  się  przeprowadzisz,  to  już  nie  będziesz 
mogła chodzić razem ze mną do szkoły. 
Kiedy  to  powiedziała,  tylko  na  nią  popatrzyłam.  W  sumie  chodzenie  do 
szkoły  razem  z  Mary  Kay  to  wcale  nie  jest  taka  wielka  frajda.  Ona  się 
wszystkiego boi. Jeśli Dandys - to imię konia, który się pasie na ostatnim 
polu,  jakie  jeszcze  zostało  na  Orzechowych  Wzgórzach,  dokładnie  obok 
chodnika,  którym  chodzimy  do  szkoły  -  tylko  uniesie  łeb,  Mary  Kay 
zaraz rzuca się do ucieczki. Boi się wielkich zębów Dandysa, chociaż jej 
pokazywałam,  w  jaki  sposób  wyciągać  dłoń  płasko,  żeby  Dandys  nie 
mógł jej skubnąć za rękę, kiedy mu podajemy resztki kanapek z lunchu. 
Trzeba  znać  się  na  takich  rzeczach,  jeśli  człowiek  zamierza  zostać 

background image

17 

 

weterynarzem. 
Ale, pamiętając o zasadzie, że przyjaciołom  mówi się  tylko  miłe rzeczy, 
powiedziałam: 
-  No  cóż,  na  pewno  będzie  mi  z  tego  powodu  smutno.  Ale  pewnie  się 
przyzwyczaję. Jakoś. 
Najwyraźniej ta odpowiedź niespecjalnie się spodobała Mary Kay. 
A przecież to nie tak, że się cieszyłam z tego, że być może będę musiała 
się  przeprowadzić  do  nawiedzonego  domu  i  zacząć  chodzić  do  zupełnie 
nowej szkoły. To znaczy, pomijając sprawę kotka - no i może znalezienia 
lepszej  najlepszej  przyjaciółki  niż  Mary  Kay  -  wcale  nie  chciałam  się 
przeprowadzać. 
Ale  i  tak  nie  wiedziałam,  co  powinnam  z  tym  wszystkim  zrobić.  Jeśli 
chodzi o przeprowadzkę, nie miałam wyboru. Byłam tylko dzieckiem! 
-  Posłuchaj  -  powiedziałam  do  Mary  Kay  -  nie  kłóćmy  się. 
Prawdopodobnie  za  parę  tygodni  się  przeprowadzę,  więc  spróbujmy  do 
tego czasu jakoś się dogadywać. 
-  Przestań  to  powtarzać!  -  zawołała  Mary  Kay.  -  Przestań  powtarzać,  że 
się  przeprowadzasz!  To  moje  urodziny!  Nie  chcę,  żebyś  dzisiaj  o  tym 
mówiła! 
Po  tym  poczułam  się  jeszcze  gorzej.  Totalnie  zapomniałam,  że  to 
urodziny  Mary  Kay...  Chociaż  powinnam  była  pamiętać,  skoro  Carol 
miała później przyjść do szkoły z babeczkami z różowym lukrem. 
No więc obiecałam jej, że przez resztę dnia nie wspomnę o tym nikomu. 
I  nie  wspomniałam.  Nikomu  nie  wspomniałam,  że  być  może  się 
przeprowadzę,  nawet  pani  Myers,  kiedy  poprosiła,  żebyśmy  sobie 
wybrali kraj, o którym będziemy się indywidualnie uczyć do końca roku, 
żeby potem przedstawić raport na jego temat. Nie powiedziałam: „Proszę 
pani, to będzie pewien problem, bo za miesiąc mnie tu już może w ogóle 
nie być”. 
Nie powiedziałam Brittany Hauser, że być może się przeprowadzę, kiedy 
mnie  zapytała,  czy  chcę  przyjść  do  niej  i  zobaczyć  śliczną  nową  kotkę, 
którą tata kupił jej mamie w prezencie na rocznicę ślubu. 
Nie powiedziałam pani Fleener, która podaje nam lunch, że być może się 
przeprowadzę,  kiedy  poprosiła,  żebym  przypomniała  mamie,  że  nie 
zapłaciła jeszcze za moje mleko na przyszły miesiąc. 

background image

18 

 

Nie powiedziałam zupełnie nikomu. 
A  przynajmniej  do  chwili,  kiedy  jakoś  tak  się  stało,  że  w  czasie  gry  w 
zbijaka  na  wuefie  stanęłam  koło  Scotta  Stamphleya  (w  zbijaka  gramy 
tylko wtedy, kiedy pada i nie możemy wyjść, żeby pograć w bejsbol). 
Prawdę  mówiąc,  aż  mnie  rozsadzało,  żeby  komuś  o  tym  powiedzieć. 
Uznałam,  że  bezpiecznie  będzie  powiedzieć  to  Scottowi,  bo  żadna  z 
dziewczynek  z  naszej  klasy  nie  chce  z  nim  rozmawiać.  Nie  ze  względu 
na jego nowojorski akcent, bo już się do niego przyzwyczailiśmy. Chodzi 
o  kolekcję  węży,  którą  uparcie  przynosi  do  szkoły  za  każdym  razem, 
kiedy organizowany jest festyn naukowy. Więc w sumie Scott nie miałby 
komu powtórzyć nowiny. 
- Powiedzieć ci coś w sekrecie? - zapytałam, kiedy staliśmy z tyłu, gdzie 
duża  czerwona  piłka  nie  mogła  nas  dosięgnąć.  Mary  Kay  już  odpadła  z 
gry. Została zbita jako pierwsza, bo oczywiście z okazji urodzin wszyscy 
chcieli  w  nią  trafić  i  doprowadzić  ją  do  płaczu.  Co  się  jak  najbardziej 
udało.  Więc  teraz  siedziała  na  ławce  z  boku  i  pokazywała  pani  Phelps 
czerwony  ślad  na  udzie  po  uderzeniu  piłką  i  pomiędzy  szlochami 
powtarzała: „A - ale t - to s - są m - moje u - urodziny!” 
- Niekoniecznie - odparł Scott. 
Ale ponieważ wiedziałam, że mówi tak tylko po to, żeby  mi dokuczyć, i 
tak mu powiedziałam: 
- Chyba się przeprowadzę. 
- Wielkie mi co - stwierdził Scott. I to jest właśnie jeden z powodów, dla 
których  żadna  dziewczynka  go  nie  lubi.  Także  dlatego,  że  robi  różne 
rzeczy,  na  przykład  głośno  beka  w  klasie.  Brittany  Hauser  mówi,  że  to 
odrażające. 
Ale nic  mnie nie obchodziło, że jest dla mnie niegrzeczny, z taką wielką 
ulgą komuś o tym powiedziałam. 
- I pewnie nie będę już chodziła do tej szkoły - dodałam cicho. 
- I dobrze - odrzekł Scott. - Nie będę musiał oglądać twojej durnej gęby. 
Nie  obraziłam  się,  bo  Scott  właśnie  taki  jest.  I  jeszcze  dlatego,  że  jeśli 
wydajesz oburzone okrzyki i uciekasz, kiedy  chłopcy  się tak zachowują, 
to w sumie robisz właśnie to, czego oczekiwali. 
-  Będzie  naprawdę  ciężko  -  mówiłam  dalej.  -  Muszę  sobie  znaleźć 
zupełnie nowych przyjaciół. 

background image

19 

 

-  No  to  faktycznie  będziesz  miała  ciężko  -  rzucił  Scott.  -  Jesteś  przecież 
taka brzydka. 
Gdyby  Scott  odezwał  się  tak  do  Mary  Kay,  to  ona,  oczywiście, 
rozpłakałaby się. Ale ja miałam braci i przywykłam do chłopaków. 
No więc powiedziałam: 
- Popatrz na tego siniaka. Nabiłam go sobie, bo spadłam z roweru. 
I  pokazałam  mu  wielkiego  zielononiebieskiego  sińca  na  łokciu,  który 
mnie nie boli, ale wygląda naprawdę paskudnie. 
A  Scott,  dokładnie  jak  się  tego  spodziewałam,  pochylił  się,  przyjrzał 
siniakowi z bliska i jęknął: 
- Suuuper... 
A ja dokładnie wtedy odskoczyłam i w jego twarz walnęła piłka. 
Tak! Super? No, faktycznie. 
Ale  Scott  chyba  nie  uznał,  że  to  takie  super,  bo  później,  kiedy  Carol 
weszła  do  naszej  klasy,  niosąc  babeczki,  Mary  Kay  podeszła  do  mnie  z 
płaczem i powiedziała: 
- Dzięki wielkie, że mi zrujnowałaś urodziny! 
Byłam  totalnie  zaszokowana.  Nie  mogłam  zrozumieć,  w  jaki  sposób 
zrujnowałam  Mary  Kay  urodziny,  bo  przecież  nic  takiego  robiłam.  Po 
prostu  kolorowałam  rysunek  lwa,  który  chciałam  jej  podarować  z  tej 
okazji. 
- O co ci chodzi? - zdziwiłam się. 
- Może lepiej zapytaj Scotta? - I odeszła, obrażona. 
Popatrzyłam  na  Scotta  i  zobaczyłam,  że  rysował  dla  Mary  Kay  wielką 
kartkę 

urodzinową 

napisem: 

SZKODA, 

ŻE  ALLY  SIĘ 

WYPROWADZA,  TERAZ  NIE  BĘDZIESZ  JUŻ  MIAŁA  ŻADNEJ 
KOLEŻANKI. WSZYSTKIEGO DOBREGO Z OKAZJI URODZIN! 
A  sekundę  później,  dokładnie  w  tej  samej  chwili,  kiedy  Carol  i  pani 
Myers  zaczęły  śpiewać  Sto  lat,  Brittany  Hauser  i  jej  najlepsza 
przyjaciółka, Courtney Wilcox, podeszły do mnie i zapytały: 
- Przeprowadzasz się? Dlaczego nic nam nie powiedziałaś? 
A Mary Kay położyła głowę na ławce i płakała. 
Więc  mam  wrażenie,  że  to  jednak  nie  były  jej  najbardziej  udane 
urodziny. 
ZASADA NUMER 4 

background image

20 

 

Braci 

rodzice 

potrafią być bardzo nieczuli 
Jedyna dobra rzecz, jaka wynikła z kłótni z  moją najlepszą przyjaciółką, 
to  ta,  że  teraz  przeprowadzka  stała  się  łatwiejsza.  Nie  musiałam  się  już 
martwić  o  „organizowanie  zabaw”  z  Mary  Kay,  kiedy  się  przeniesiemy, 
ani  o  kupowanie  dla  niej  pożegnalnego  prezentu,  na  przykład 
podzielonego  na  pół  wisiorka,  żeby  każda  z  nas  miała  po  połowie  i 
żebyśmy mogły dzięki temu wspominać się nawzajem. Widziałam kiedyś 
coś takiego na filmie. 
Wadą  tej  kłótni  było,  że  nie  miałam  komu  opowiedzieć,  jak  bardzo  w 
gruncie  rzeczy  się  tą  przeprowadzką  martwię.  Bo  chociaż  usiłowałam 
tego  po  sobie  nie  okazywać,  nie  chcąc  niepokoić  braci,  to  naprawdę  się 
bardzo  martwiłam,  zwłaszcza  odkąd  mama  i  tata  podpisali  wszystkie 
papiery  i  wreszcie  dostali  klucze  do  naszego  nowego  domu.  Bo  wtedy 
zaczęliśmy  się  przeprowadzać  nie  na  „być  może”,  ale  na  serio.  Zabrali 
nas  też  na  pierwsze  gruntowne  zwiedzanie.  To,  co  zobaczyłam,  nie 
mieściło  mi  się  w  głowie.  No  bo,  jeśli  uważałam,  że  z  zewnątrz  nasz 
nowy  dom  jest  przerażający,  to  było  to  nic  w  porównaniu  z  tym,  jak 
straszny okazał się w środku. 
To  było  o  wiele  gorsze  niż  wszystko,  co  widziałam  w  którymkolwiek  z 
odcinków Odnów mi dom. 
W sumie, jeśli chcecie znać  moje zdanie,  mama z tatą nie  mogli  wybrać 
bardziej ponurego i przygnębiającego domu. 
No chyba, że kupiliby tamten Nawiedzony Dom, do którego zabrał mnie 
wujek  Jay  zeszłego  lata  na  wystawie  hrabstwa.  Chociaż  tamten  mógłby 
się  okazać  przyjemniejszy  niż  dom,  w  którym  mieliśmy  teraz 
zamieszkać. 
Bo  w  Nawiedzonym  Domu  na  wystawie  hrabstwa  stały  przynajmniej 
słoje  z  gałkami  ocznymi  zrobionymi  z  winogron  i  wnętrznościami  z 
makaronu spaghetti. 
A  w  naszym  nowym  domu  nie  było  żadnych  takich  obrzydliwych,  ale 
fajnych  rzeczy.  Zamiast  tego  były  ściany,  pomalowane  na  jakiś 
dziwaczny  ciemnoszary  kolor.  Mama  powiedziała,  że  je  przemaluje, 
jakby  to  miało  cokolwiek  zmienić.  A  w  miejscach,  gdzie  ludzie,  którzy 
kiedyś  tu  mieszkali,  wieszali  swoje  obrazy,  ziały  jaśniejsze  brązowe 

background image

21 

 

plamy. 
No, były też sufity gdzieś strasznie wysoko w górze. Mama wciąż o nich 
rozprawiała  z  ożywieniem.  „Cztery  metry  wysokości!”  powtarzała  bez 
przerwy. Ja tam nie wiem, co w tej wysokości takiego wspaniałego. Tyle 
że  z  sufitów  zwisały  pełne  pajęczyn  żyrandole,  które  ani  odrobinę  nie 
błyszczały, w przeciwieństwie do moich geod. 
I  chociaż  mama  co  chwila  powtarzała:  „I  popatrzcie  na  te  wspaniałe 
drewniane  parkiety!”,  to  -  prawdę  mówiąc  -  wykładzina  pokrywająca 
podłogi  od  ściany  do  ściany  w  naszym  starym  domu  była  o  wiele 
ładniejsza.  Paskudne,  ciemnobrązowe  parkiety  skrzypiały  przy  każdym 
kroku. 
Jakby tego wszystkiego było  mało, wszędzie  widziałam pająki, nie tylko 
w piwnicy. A każdy kolejny pokój był jeszcze zimniejszy niż poprzedni. 
Całe to  miejsce robiło takie  wrażenie, jakby przynajmniej od stu lat nikt 
w nim nie mieszkał. 
Ale  to  jeszcze  nie  było  najgorsze.  Najgorszy  okazał  się  mój  pokój  -  ten, 
który  mama  wskazała  z  samochodu  w  wieczór,  kiedy  pojechaliśmy  do 
Królowej  Krówki.  Bo  okazało  się,  że  to  najciemniejszy  i  najzimniejszy 
pokój  ze  wszystkich.  A  podłoga  skrzypiała  w  nim  najgorzej.  Czy  ktoś 
zresztą słyszał o sypialni, w której nie ma nawet wykładziny? I mimo że 
było  tam  coś,  co  mama  nazywała  oknem  wykuszowym  i  co  wyglądało 
jak  wieżyczka  zamku,  było  okrągłe  i  prawie  całe  przeszklone  (a  mama 
dodała,  że  tata  ustawi  mi  tam  kanapę,  na  której  będę  mogła  siedzieć  i 
czytać  książki),  to  z  okien  pokoju  nie  było  widać  miejskiej  stacji 
wysokiego napięcia, tylko drzewa i szczyty domów innych ludzi. 
Jak  ja  miałam  zasnąć,  jeśli  wieczorem  nie  będę  widziała  mrugającego 
czerwonego  światła  miejskiej  stacji  wysokiego  napięcia,  ostrzegającego 
samoloty, żeby nie przelatywały w pobliżu? 
No jak? 
Kiedy zapytałam o to tatę, powiedział po prostu: 
- No cóż, Ally, będziesz musiała nauczyć się zasypiać inaczej. 
Jakby to w ogóle było możliwe. 
A  kiedy  stałam  w  tej  wielkiej,  pustej  jaskini,  która  podobno  miała  być 
moim  pokojem,  myślałam  o  tym,  co  się  stało  wczoraj  wieczorem. 
Pośredniczka w handlu  nieruchomościami, pani Klinghoffer, przyjechała 

background image

22 

 

do  nas  i  ustawiła  wielki  znak  NA  SPRZEDAŻ  na  frontowym  trawniku 
naszego  idealnie  przyjemnego,  nietrzeszczącego  i  nienawiedzonego, 
dwupoziomowego  domu,  z  którego  rodzice  z  niewiadomych  powodów 
chcieli się wyprowadzić. 
Pani Klinghoffer z wielkim zadowoleniem zatarła ręce, kiedy umocowała 
w ziemi znak. Zobaczyła, że patrzę na nią ze sterty ziemi, która niedługo 
zamieni  się  w  dom,  postawiony  zaraz  za  naszym.  Przekopywałam 
dokładnie  tę  stertę  w  poszukiwaniu  nowych  geod  do  swojej  kolekcji 
(chociaż  niedługo  będę  musiała  ją  wyrzucić).  Uśmiechnęła  się,  a  potem 
powiedziała: 
-  Nie  martw  się,  Ally  Ten  znak  długo  tu  nie  postoi.  Wasz  stary  dom 
sprzedamy w okamgnieniu. 
Wiem,  że  jest  taka  zasada,  że  nie  powinno  się  nienawidzić  ludzi,  a  już 
zwłaszcza  dorosłych.  Znam  tę  zasadę,  bo  ją  sobie  zapisałam  w  zeszycie 
zaraz po odjeździe pani Klinghoffer. 
Ale  prawdę  mówiąc,  w  tamtej  chwili  naprawdę  nienawidziłam  pani 
Klinghoffer. 
Bo  pani  Klinghoffer  bardzo  się  myliła.  Wcale  się  nie  martwiłam,  że 
naszego  domu  nie  uda  się  sprzedać.  Martwiłam  się,  że  ktoś  go  kupi, 
zanim  mama  i  tata  zdążą  się  połapać,  jak  okropny  błąd  popełniają, 
zamierzając go sprzedać. 
Ale  byłam  chyba  jedyną  osobą  w  rodzinie,  której  to  przyszło  do  głowy. 
Nawet  Mark  i  Kevin  się  ze  mną  nie  zgadzali.  Dla  nich  nasz  nowy  dom 
wcale  nie  był  beznadziejny.  Zorientowałam  się  po  tym,  jak 
wywrzaskiwali:  „Super!”  i  „Bomba!”,  oglądając  swoje  nowe  pokoje 
położone po przeciwnej stronie korytarza niż mój. 
I  nie  chodziło  tylko  o  to,  że  nareszcie  każdy  z  nich  będzie  miał  kąt  dla 
siebie  i  nie  będą  musieli  dzielić  jednego  pokoju.  Im  się  naprawdę 
podobały  te  okropne,  ciemne,  przypominające  pudła  pomieszczenia  na 
drugim piętrze. Zresztą wszystkie pokoje dziecinne  w tym nowym  domu 
były  na osobnym piętrze i  miały  wspólną łazienkę, która tak przy okazji 
mówiąc  -  okazała  się  mocno  staroświecka,  z  wanną  na  nóżkach  i 
pająkami w odpływie. 
Markowi  i  Kevinowi  nowe  pokoje  spodobały  się  dlatego,  że  w  ścianie 
między  nimi  był  wielki  szyb  wentylacyjny  i  odkryli,  że  mogą  otwierać 

background image

23 

 

drzwiczki  do  tego  szybu  i  rozmawiać  przez  niego.  A  kiedy  to  robią,  ich 
głosy brzmią strasznie dziwnie, jak z  kosmosu, czy coś. Już sobie  nawet 
znaleźli  nową  zabawę,  w  prom  kosmiczny.  A  zabawa  wyglądała  tak  - 
jeden  siadał  po  jednej  stronie  szybu,  a  drugi  po  drugiej,  każdy  w  swoim 
pokoju. A potem obaj otwierali drzwiczki do szybu. 
-  Houston,  Houston,  tu  prom  kosmiczny.  Jak  mnie  słyszycie?  Odbiór  - 
mówił Mark. 
A wtedy Kevin odpowiadał: 
-  Prom  kosmiczny,  prom  kosmiczny,  tu  Houston.  Słyszymy  was  dobrze, 
odbiór. 
- Houston, mamy problem. Powtarzam. Mamy problem. Silniki sterujące 
się palą. Powtarzam, silniki sterujące się palą. Odbiór. 
I tak dalej. 
Tak,  strasznie  to  głupie.  Ale  czego  chcecie?  To  w  końcu  mali  chłopcy. 
Niewiele im trzeba do szczęścia. 
Mark  i  Kevin  nie  dostrzegali  żadnych  problemów.  Tego,  że  dom  jest  za 
duży i bardzo zapuszczony. Że mama, nawet z pomocą taty, nie zdoła go 
sama  odnowić  na  pewno.  A  już  na  pewno  nie  zrobi  tego  bez  pomocy 
telewizyjnych stolarzy i ładnych projektantek wnętrz. Moi bracia nie bali 
się  tego,  że  w  samym  środku  roku  szkolnego  będziemy  się  musieli 
przestawić na nową szkołę. Tego, że będziemy musieli porzucić nie tylko 
nasze kolekcje kamieni - a przynajmniej ci z nas, którzy je posiadają - ale 
też najlepszych przyjaciół. 
Dobra,  może  ci  najlepsi  przyjaciele  nie  byli  jacyś  tacy  najfajniejsi,  ale 
zawsze  to  nasi  najlepsi  przyjaciele.  Lepsi  tacy  niż  żadni.  Nie  codziennie 
się trafia na najlepszego przyjaciela, nawet nie bardzo udanego. W sumie, 
najlepszego przyjaciela dość trudno znaleźć. Nawet takiego, który akurat 
w tej chwili nie odzywałby się do ciebie. 
Mama  z  tatą  chcieli,  żebyśmy  porzucili  to  wszystko.  I  w  imię  czego? 
Królowej  Krówki  co  wieczór?  Kociaka?  Żeby  się  przeprowadzić  do 
zapuszczonego,  prawdopodobnie  nawiedzonego  domu,  z  którego  nie 
widać nawet miejskiej stacji wysokiego napięcia? To okropnie nie fair! 
Poza tym, Mark i Kevin są zbyt młodzi, żeby zrozumieć, co mama z tatą 
robią.  Otóż  każą  nam  mieszkać  pod  samym  dachem.  No  cóż,  tak  blisko 
dachu,  jak  tylko  się  da,  pomijając  strych,  na  który  wchodzi  się  przez 

background image

24 

 

klapę  w suficie na korytarzu między naszymi pokojami. Tak, prawdziwą 
klapę  w  suficie,  którą  się  opuszcza,  pociągając  za  sznur.  A  wszystko  po 
to, żeby pobyć razem i odetchnąć od dzieci. 
Oczywiście,  mama  i  tata  twierdzili,  że  to  nieprawda.  Ale  kiedy  ich  o  to 
oskarżyłam, zauważyłam, że lekko się uśmiechnęli. A potem powiedzieli: 
- Aha, Ally... A zastanowiłaś się już, jakiego kotka byś chciała? 
Może  im  się  wydaje,  że  skoro  mam  dziewięć  lat,  to  nie  umiem  ich 
przejrzeć, że próbują zmienić temat i nie rozmawiać dłużej o tym, że chcą 
nas zesłać na osobne piętro, żeby się nas pozbyć. 
Ale ja widzę, że dokładnie to robią. 
I  mogę tylko powiedzieć, że  kiedy  wreszcie się  wprowadzimy  i coś - na 
przykład  odcięta  ręka  zombie  -  zlezie  z  tego  strychu  i  nas  dopadnie,  to 
rodzice  dokładnie  na  to  sobie  zasłużą.  Widziałam  raz  na  filmie,  jak  coś 
takiego się stało. W środku nocy rozlegną się nasze krzyki, a mama z tatą 
będą  musieli  wbiegać  po  tych  wszystkich  krętych  schodach,  żeby  się  do 
nas dostać. I mocno się przestraszą, gdy zobaczą, że zniknęliśmy. 
Mama wiedziała, że nie jestem szczęśliwa i że żadne gadanie o kociakach 
tego nie zmieni. 
Spróbowała więc poprawić sytuację, mówiąc: 
-  Wiecie  co?  Sami  zdecydujecie,  jaki  kolor  farby  albo  tapetę  wybrać  do 
waszych pokoi. 
- Naprawdę? - odezwał się Mark. - To znaczy, że będę mógł mieć tapetę 
w ciężarówki? Albo w robale? 
- W co tylko zechcesz - zgodziła się mama. 
-  Super.  -  Kevin  się  ucieszył.  -  To  ja  chcę  fioletowe  wytłaczane  tapety, 
takie jak w Lung Chung, tej chińskiej restauracji. 
-  Wszystko  co  zechcesz,  w  granicach  rozsądku  -  poprawiła  się  mama.  - 
Kevin, a nie wolałbyś zamiast tego jakiejś ładnej tapety w żaglówki? 
- Nie - odparł Kevin. 
- To może w statki piratów? - podpowiedział tata. 
- Jeżeli już, to w wytłaczane statki piratów - zgodził się Kevin. 
- A ja chcę tapetę w róże - powiedziałam. - I różową wykładzinę na całej 
podłodze. 
-  Ależ,  Ally  -  zaprotestowała  mama.  -  Przecież  dokładnie  coś  takiego 
masz w swoim pokoju w starym domu. 

background image

25 

 

- No właśnie - oświadczyłam stanowczo. 
-  Ale  gdzie  tu  frajda?  -  spytała  mama.  -  Nie  chcesz  spróbować  czegoś 
nowego? 
- Ja chcę - upierał się Kevin. - Chcę mieć wytłaczane tapety. 
- A może pójdziecie na dwór i trochę się pobawicie? - zaproponował tata. 
-  Racja  -  zgodziła  się  mama.  -  Tata  i  ja  musimy  jeszcze  parę  rzeczy 
pomierzyć, a potem będziemy mogli jechać. 
Mark i Kevin jęknęli. Wcale nie chcieli wychodzić na dwór. Podobała im 
się  zabawa  w  domu,  nie  tylko  ze  względu  na  szyb  wentylacyjny,  ale 
dlatego,  że  pełno  tam  było  korytarzy  i  tajemnych  przejść.  No,  nie  do 
końca  tajemnych.  W  domu  były  tylna  klatka  schodowa  i  pokoje  dla 
służby, których używano w dawnych czasach, kiedy ludzie  mieli jeszcze 
pokojówki, i tak dalej. Ale i tak można się tam było fajnie bawić. 
Moim  braciom  nie  przeszkadzało,  że  te  długie  korytarze  są  ciemne  i  że 
przyprawiają o gęsią skórkę. Ani że te tajemne przejścia śmierdzą tak, jak 
śmierdziało wnętrze buta Scotta Stamphleya wtedy, gdy mnie wyzwał po 
wuefie, żebym się odważyła powąchać. 
Wcale  im  to  nie  przeszkadzało,  po  prostu  dlatego,  że  bracia  bywają 
trochę nieczuli. Podobnie jak rodzice. 
Tak  przy  okazji,  to  jest  zasada,  którą  muszę  sobie  zapamiętać  i  zapisać: 
„Bracia  i  rodzice  potrafią  być  bardzo  nieczuli”.  I  nie  chodzi  mi  o  to,  że 
nie są wrażliwi tak jak Mary Kay, która bez przerwy płacze. Ale o to, że 
młodsi bracia różnych rzeczy nie rozumieją. Na przykład tego, że długie, 
straszne  korytarze  to  wcale  nie  jest  fajne  miejsce  do  zabawy.  Ani  że 
rodzice chcą nas skazać na drugie piętro po to, żeby się nas pozbyć. 
Za  to  ja  szybko  skorzystałam  z  propozycji  mamy  i  wybiegłam  na 
zewnątrz.  Była  jesień,  więc  na  dworze  zrobiło  się  zimnawo  i  szybciej 
zapadał zmrok, ale zrobiłabym  wszystko, żeby tylko wydostać się z tego 
domu.  Gotowa  byłam  nawet  stać  na  zimnie  i  czekać,  aż  mama  z  tatą 
dokończą te swoje pomiary. 
Aż tak bardzo nienawidziłam naszego nowego domu. 
Dom  miał  dość  spory  ogród  na  tyłach,  ale  nie  było  tam  żadnej  huśtawki 
ani niczego, na czym można by się było pobawić. Tylko drzewa i ziemia. 
I  nawet  nie  miałam  gdzie  poszukać  geod,  żeby  zapoczątkować  nową 
kolekcję  po  tym,  jak  moja  obecna  zostanie  wyrzucona.  W  naszym 

background image

26 

 

nowym  ogrodzie  nie  było  nic  poza  paroma  spłachetkami  gołej  ziemi, 
gdzie kiedyś rosła trawa. 
Poza jednym  drzewem,  które  miało  gałęzie tak nisko, że  można się było 
na nie wspiąć. No więc, Mark i Kevin zaczęli się wspinać. 
-  Chodź,  Ally!  -  zawołał  Mark  z  jednej  z  niższych  gałęzi,  która  uginała 
się pod jego ciężarem. - Właź na górę. 
-  Ale  ty  jesteś  głupi  -  powiedziałam,  wciąż  zła,  że  okazał  się  taki 
nieczuły. - Nie widzisz, co się dzieje? 
- Nie - powiedział. - Poza tym, że masz zły humor. 
-  Mama  i  tata  popełniają  pomyłkę,  kupując  ten  dom  -  poinformowałam 
go. 
-  Mnie  się  podoba  -  stwierdził  Kevin.  -  I  będę  miał  wytłaczaną  tapetę, 
zupełnie jak w Lung Chung. 
Chociaż  Lung  Chung  to  ulubiona  restauracja  Kevina  -  bo  jest  bardzo 
elegancka,  a  on  lubi  eleganckie  rzeczy  -  to  ja  za  nią  nie  przepadam.  Bo 
poza  tym,  że  mają  wytłaczane  tapety,  podają  zupę  żółwiową.  A  nawet 
trzymają  żółwia  w  takiej  wielkiej,  plastikowej  sadzawce  -  jest  w  niej 
wysepka, gdzie  może sobie posiedzieć -  na podłodze  za drzwiami, zaraz 
przy wejściu. 
Jak  na  razie  nikt  z  naszego  miasta  nie  zamówił  zupy  żółwiowej,  Wiem, 
bo  sprawdzam,  czy  żółw  jest  w  sadzawce,  ile  razy  tam  chodzimy.  Na 
razie jeszcze jest. 
Ale  nigdy nic nie  wiadomo. Któregoś dnia ktoś może  w  końcu zamówić 
tę  zupę.  A  kiedy  ten  dzień  nadejdzie,  żółw  zniknie.  Jeśli  chcecie  znać 
moje zdanie, to jest właśnie znęcanie się nad zwierzętami. 
Myśl o żółwiu zawsze doprowadzała mnie do szału. 
- Mama powiedziała, że nie dostaniesz wytłaczanej tapety - zauważyłam. 
- Nieprawda - stwierdził Kevin. - Powiedziała, że mogę mieć wytłaczaną 
tapetę w piratów. 
- Nie ma czegoś takiego. 
-  Na  pewno  jest.  I  dostanę  taką  lampę,  jakie  mają  na  stołach  w  Lung 
Chung. 
- Nie możesz mieć czerwonej witrażowej lampy w sypialni, głuptasie. 
- Owszem,  mogę - powiedział Kevin. - A ty jesteś głupia, jeśli ci się ten 
dom nie podoba. Jest ekstra. 

background image

27 

 

- Nieprawda - oburzyłam się. Być może dlatego, że myślałam o żółwiu z 
Lung  Chung.  A  może  dlatego,  że  myślałam  o  naszym  starym  domu.  W 
każdym  razie  nagle  naprawdę  okropnie  się  wściekłam.  -  Jest  ciemny, 
zimny i brzydki. 
-  Wiesz  co,  Ally?  To  ty  jesteś  brzydka  -  stwierdził  Mark.  -  Hej...  No, 
teraz to na ciebie naskarżę. I nie dostaniesz tego swojego kotka! 
Ale mnie było już wszystko jedno. Nic mnie nie obchodziło, czy na mnie 
naskarży  za  to,  że  go  walnęłam.  Bo  -  po  pierwsze  -  wcale  nie  walnęłam 
go aż tak mocno, a poza tym tylko w stopę, to znaczy jedyną część jego 
ciała, której mogłam dosięgnąć, gdy siedział na drzewie. 
„Jeśli nie boli, to się nie liczy”. To też zasada. 
A przynajmniej stanie się zasadą, kiedy wrócę do domu i ją zapiszę. 
No  więc  obróciłam  się  do  nich  plecami  -  chociaż  tak  naprawdę  nie 
powinnam  była  spuszczać  z  nich  oka  -  i  ruszyłam  alejką,  która 
prowadziła  między  naszym  nowym  domem  a  budynkiem  obok,  aż  do 
frontowego  ogrodu. Stałam tam i czułam się brzydka. Taka brzydka, jak 
mnie  o  to  oskarżył  Mark.  Aż  nagle  usłyszałam  jakieś  głosy,  spojrzałam 
na sąsiedni dom i zauważyłam coś, czego nie widziałam przedtem. 
Była  tam  dziewczynka  mniej  więcej  w  moim  wieku,  która  ćwiczyła 
przewroty w tył w swoim ogrodzie. 
ZASADA NUMER 5 
Nie 

możesz 

pozwolić, 

żeby 

twoja 

rodzina 

przeprowadziła się do nawiedzonego domu 
W  sąsiednim  ogrodzie  zobaczyłam  nie  jedną  dziewczynkę,  ale  i  drugą, 
starszą,  która  podrzucała  w  powietrze  batutę.  Prawdziwą!  Taką,  jakich 
używają mażoretki na paradach pokazywanych w telewizji. A na dodatek 
udawało jej się złapać ją, kiedy spadała. 
Najpierw  jakoś  tak  stałam  i  gapiłam  się  na  nie,  bo  to  były  jedyne  żywe 
istoty,  jakie  widziałam  w  okolicy  naszego  nowego  domu  przez  ten  cały 
czas,  kiedy  tam  byłam.  Wszystkie  domy  przy  tej  ulicy  były  takie  same 
jak  nasz  -  wielkie  i  przerażające,  z  mnóstwem  wieżyczek  i  okien.  Z 
ogrodem  otoczonym  wysokim  murem  i  pełnym  starych  drzew  o 
przyprawiających o gęsią skórkę konarach - więc ja po prostu założyłam, 
że we wszystkich mieszkają starsi ludzie. 
A  teraz  przekonałam  się,  że  to  nie  do  końca  prawda.  Bo  tuż  obok 

background image

28 

 

widziałam  kogoś  młodego.  I  to  nie  byle  kogo,  ale  dziewczynki,  które 
potrafią robić przewroty w tył i podrzucać batutę - a potem ją łapać. 
Ta,  która robiła  przewroty  w  tył,  naprawdę  była  w  tym  świetna.  Widać, 
że od dawna ćwiczyła gimnastykę, bo wydawała się gibka. Gibała się po 
całym podwórku. 
Ja nigdy nie ćwiczyłam  gimnastyki. Za to od  dwóch lat chodzę  na balet. 
Nie  przerwałam  nawet  wtedy,  kiedy  Mary  Kay  przestała  chodzić,  bo 
madame  Linda  nigdy  jej  nie  wybierała,  żeby  mogła  w  czasie  ćwiczeń 
relaksujących nosić tiarę. Przed baletem Mary Kay zmusiła mnie, żebym 
spróbowała z nią stepowania (beznadzieja), a potem  gimnastyki (jeszcze 
większa  beznadzieja).  Mój  tata  mówi,  że  ci,  którzy  rezygnują,  nigdy  nie 
wygrywają.  Ale  ja  twierdzę,  że  zawsze  wygrywają,  bo  kiedy  człowiek  z 
różnych  rzeczy  rezygnuje,  to  w  efekcie  ma  więcej  czasu  na 
dowiadywanie się, co  naprawdę  lubi robić -  na przykład, kolekcjonować 
kamienie. 
Ale  z  baletu  nie  zrezygnowałam.  Jest  tylko  jedna  rzecz,  którą  wolę  od 
baletu, bejsbol. To supersport, bo można sobie walić kijem w piłkę. A im 
mocniej się walnie, tym lepiej. 
Niestety, w bejsbolu nie przez cały czas możesz walić kijem w piłkę. Jest 
jeszcze ta nudna część, kiedy musisz czekać na swoją kolej, żeby walnąć. 
To  trochę  jak  w  balecie.  W  balecie  najfajniejsze  jest  grand  jeté  - 
biegniesz  i  skaczesz  tak  wysoko,  jak  tylko  umiesz,  a  nogi  masz  w 
rozkroku, prawie zupełnie tak, jakbyś fruwała. 
Najgorsze w balecie  jest wszystko, co się  wiąże z barre. Tak się nazywa 
ten  drążek,  którego  każą  ci  się  trzymać,  kiedy  robisz  różne  plié  i  inne 
takie, co jest tylko rozgrzewką do grand jeté. 
Nie rusza mnie, jeśli uderzam kijem i nie udaje mi się trafić w piłkę. 
I  nie  mam  pretensji,  że  madame  Linda  nie  uważa,  żeby  moje  grand  jeté 
były  najlepsze  w  klasie,  więc  w  czasie  ćwiczeń  relaksacyjnych  pozwala 
nosić tiarę komuś innemu. 
Ale wkurza mnie, kiedy ludzie próbują mnie zmuszać do robienia czegoś, 
czego  nie  chcę  robić.  Na  przykład  do  przeprowadzania  się,  kiedy  nie 
mam  ochoty  na  przeprowadzkę.  Albo,  żebym  nie  rezygnowała  z 
gimnastyki, kiedy akurat w taki sposób nie umiem się wyginać. 
W  przeciwieństwie  do  tej  dziewczynki,  która  robiła  przewroty  w  tył  w 

background image

29 

 

sąsiednim ogrodzie. Była bardzo, ale to bardzo gibka. 
A  potem  zauważyłam,  że  przestała  ćwiczyć.  Zamiast  tego  stanęła  i 
zaczęła  mi  się  przyglądać  nad  żywopłotem,  który  otaczał  jej  ogród  i 
oddzielał go od alejki między naszymi domami. 
-  Hej  -  zagadnęła,  patrząc  wprost  na  mnie.  Uśmiechnęła  się  od  ucha  do 
ucha. - Cześć. To ty jesteś nowa? 
Niewiele  brakowało,  a  obejrzałabym  się  przez  ramię,  żeby  zobaczyć,  do 
kogo  ona  mówi.  No  bo,  nowa?  Przecież  nie  mogło  chodzić  o  mnie. 
Jestem Ally Finkle, a nie żadna nowa. 
A potem przypomniałam sobie, gdzie jestem. 
I że tutaj faktycznie jestem nowa. 
- Och - powiedziałam. - Tak. Jestem Ally Finkle. 
-  A  ja  jestem  Erica  Harrington  -  przedstawiła  się  dziewczynka. 
Uśmiechała  się  jak  wariatka.  Trudno  było  wyobrazić  sobie,  że  płacze 
tylko  dlatego,  że  ktoś  powiedział,  że  raz  na  odmianę  chciałby  być  lwicą 
w zabawie. - A to moja siostra, Missy. 
-  Melissa  -  poprawiła  starsza  dziewczynka  niezbyt  przyjaznym  tonem. 
Nie  przestała  podrzucać  w  górę  batuty  i  jej  łapać.  Naprawdę,  robiła  to 
świetnie. Tak dobrze, jak Erica przerzuty. 
-  Chodzę  do  czwartej  klasy  podstawówki  -  ciągnęła  Erica,  nie 
przerywając  ćwiczeń  nawet  po  to,  żeby  podziwiać  siostrę.  Pewnie 
wydawało jej się to naturalne, bo codziennie oglądała podobne występy. - 
Missy jest w szóstej klasie, w gimnazjum. A ty? 
-  Ja  też  jestem  w  czwartej  -  powiedziałam.  Zaczął  mi  wracać  humor  i 
byłam nieco mniej smutna niż przedtem, w domu i w ogrodzie na tyłach. 
W  sumie,  zaczynało  mnie  ogarniać  lekkie  -  leciutkie  -  ożywienie. 
Zaczynało  mnie  ogarniać ożywienie, bo coś do  mnie  dotarło. Otóż Erica 
była  w  tym  samym  wieku,  co  ja,  więc  może  zostanie  moją  nową 
najlepszą przyjaciółką? 
Wiem,  że  to  za  wcześnie,  żeby  coś  takiego  wiedzieć,  i  tak  dalej.  Ale 
mieszkała w sąsiednim domu i była w tej samej klasie. 
I rzecz w tym, że  wyglądała, jakby  mogła zostać lepszą przyjaciółką niż 
Mary  Kay.  Potrafiła  robić  idealne  przewroty  w  tył,  miała  siostrę  w 
gimnazjum,  która  umiała  rzucać  i  łapać  batutę,  a  w  czasie  prawie 
dwuminutowej  rozmowy  ani  razu  nie  zrobiła  takiej  miny,  jakby  jej  się 

background image

30 

 

zbierało na płacz. 
Co stanowi światowy rekord, o ile wiem. 
Ale  nie  chciałam  sobie  robić  dużych  nadziei,  bo  cały  ten  dzień  był 
jednym  wielkim  rozczarowaniem  co  do  domu  i  mojego  pokoju,  i  tak 
dalej.  No  bo,  możliwe,  że  taka  dziewczynka  jak  Erica  ma  już  najlepszą 
przyjaciółkę. Wiedziałam, że nie powinnam się za bardzo ekscytować. 
-  Ja  chodzę  do  podstawówki  w  Orzechowych  Wzgórzach  -  próbowałam 
mówić  spokojnie,  ale  już  zaczynałam  połykać  słowa,  tak  bardzo  się 
spieszyłam,  żeby  zdążyć  wszystko  powiedzieć.  -  Ale  w  przyszłym 
miesiącu, kiedy się przeprowadzimy, przeniosę się do tutejszej szkoły. 
Erica wydała grzeczny okrzyk, żeby okazać, że ona też się cieszy. 
-  Może  będziemy  w  jednej  klasie?!  Wiesz,  kto  będzie  twoją 
nauczycielką?  Bo  w  Sosnowych  Wzniesieniach  są  dwie  czwarte  klasy. 
Jest klasa pani Danielson. Ona jest  miła. Ale  jest też moja nauczycielka, 
pani Hunter. Ona to jest już naprawdę miła. Mam nadzieję, że będziesz w 
mojej klasie! 
-  Ja  też  mam  nadzieję,  że  będę  w  twojej  klasie!  -  odwrzasnęłam. 
Zrobiłam  to,  bo  Erica  też  krzyczała.  „Jeśli  ktoś  wrzeszczy  z  radości,  to 
grzecznie  jest  odwrzaskiwać  w  odpowiedzi”.  To  zasada.  Czy  raczej, 
stanie się zasadą, jak tylko wrócę do domu. 
- Przestańcie się wydzierać - rzuciła Melissa. - Głowa mnie już boli. 
-  Och!  -  Ściszyłam  głos.  -  Przepraszam.  -  A  do  Eriki  powiedziałam:  - 
Lubisz koty? Bo mam jednego dostać. 
- Uwielbiam! - rozdarła się Erica. - A jaki to będzie kociak? 
-  No...  -  zaczęłam,  bo  od  czasu,  kiedy  rodzice  powiedzieli,  że  mogę 
dostać  kotka,  zebrałam  już  bardzo  dużo  informacji.  -  Wszystko  jedno, 
jaka  to  będzie  rasa,  chociaż  uwielbiam  persy.  One  są takie  puchate,  a  ja 
lubię puchate koty. I chciałabym dostać kota ze schroniska, bo tak wiele 
jest bezdomnych zwierząt, które potrzebują domów. Więc pewnie wezmę 
takiego, jakiego znajdę w schronisku. 
-  Nasza  kotka,  Polly,  też  jest  ze  schroniska!  -  krzyknęła  Erica.  -  Chcesz 
wejść do środka i ją zobaczyć? I pobawić się moim domkiem dla lalek? 
- Jasne! 
- Powiedziałam, żebyście przestały się drzeć - zirytowała się Melissa. - A 
nie musisz najpierw powiedzieć rodzicom, dokąd idziesz? 

background image

31 

 

- Nie - odrzekłam. - Ich to nie obchodzi. Przepraszam, że wrzeszczałam. 
W  taki  sposób  zaprzyjaźniłam  się  z  Ericą,  mieszkającą  obok  naszego 
nowego domu. 
Wcale  nie  mówię,  że  zostałyśmy  najlepszymi  przyjaciółkami.  Nic 
podobnego! To znaczy,  nikt  o tym  nic  nie  wspominał. Jestem pewna, że 
taka  dziewczynka  jak  Erica  ma  tony  przyjaciółek.  I  co  najmniej  trzy  lub 
cztery najlepsze. Kto wie? Ale fajnie było się z nią bawić. Jej dom okazał 
się  taki  sam,  jak  nasz, ale  nie  był  ponury  i  przygnębiający,  tylko  bardzo 
ładny  i  przyjemny.  To  dlatego,  że  jej  rodzice  zdążyli  odwalić  kawał 
roboty, odnawiając go, więc zamiast szarej farby, ściany pokrywała ładna 
kremowa tapeta w maleńkie pączki róż. 
A  zamiast  ciemnobrązowych  parkietów,  były  jasnobrązowe  i  błyszczące 
klepki,  które  nie  skrzypiały.  A  przynajmniej,  nie  za  bardzo.  No  i 
żyrandole  błyszczały  i  faktycznie  światło  się  zapalało,  kiedy  je  się 
włączało, w przeciwieństwie do żyrandoli w naszym domu, z którymi nic 
się nie działo po przekręceniu włącznika. 
Erica  pokazała  mi  Polly  -  która  okazała  się  śliczną  trójkolorową  kotką  i 
tylko raz na mnie syknęła - i jeszcze taki zabawny przycisk pod dywanem 
w  jadalni.  Gdy  się  go  nacisnęło,  uruchamiał  się  dzwonek  w  tajemnym 
przejściu  obok  kuchni. W dawnych  czasach to był znak  dla  kucharki, że 
można podać następne danie, na przykład sałatę, czy coś. 
Erica  i  ja  świetnie  się  bawiłyśmy,  naciskając  ten  przycisk,  dopóki  nie 
przyszła  jej  mama  i  nie  powiedziała,  że  lepiej  żebyśmy  poszły  pobawić 
się domkiem dla lalek, a ona zrobi nam gorącej czekolady. 
Więc  poszłyśmy  na  górę  do  pokoju  Eriki.  Wyglądał  zupełnie  tak  samo 
jak  mój  pokój  w  tym  nowym  domu,  ale  był  bardzo  ładnie  i  miło 
urządzony,  z  różową  wykładziną  i  łóżkiem  z  baldachimem  zupełnie 
takim samym, jakie mam w starym domu. 
Pokój Eriki wcale nie był przerażający ani przygnębiający. 
A  w  wieżyczce  stał  wielki  domek  dla  lalek,  tak  wysoki  jak  ja.  Erica 
powiedziała,  że  on  jest  w  rodzinie  od  czasów  jej  babci  i  że  są  w  nim 
światła,  które  naprawdę  da  się  zapalać.  I  że  nawet  jest  bieżąca  woda, 
żeby  lalki  mogły  się  kąpać. Tyle  że  w  sumie  nie  wolno  ich  moczyć,  bo 
były zrobione z filcu. 
To  był  najładniejszy,  najbardziej  elegancki  domek  dla  lalek,  jaki 

background image

32 

 

widziałam w życiu. 
A  co  najlepsze,  Erica  wcale  się  nie  rozpłakała,  kiedy  ją  zapytałam,  czy 
mogę być lalką - dziewczynką. Nawet nie pociągnęła nosem. Powiedziała 
zupełnie pogodnym tonem: 
- Dobra. To ja będę lalką - mamusią. 
A potem, kiedy zaproponowałam, żeby lalka - dziecko została porwana i 
żeby  porywacze,  czyli  rodzina  szklanych  delfinów,  wysłali  list  z 
żądaniem  okupu  i  odciętym  uchem,  Erica  wcale  się  nie  wściekła,  że 
przeze  mnie  zabawa  robi  się  przerażająca.  Zamiast  tego  kazała  lalce  - 
mamie  zemdleć,  a  potem  zadzwonić  po  pomoc  do  oddziałów 
antyterrorystycznych. 
Było naprawdę idealnie. 
Właśnie kazałyśmy szklanym kotkom rozwiązać tajemnicę przestępstwa, 
kiedy  nagle  drzwi  otworzyły  się  z  trzaskiem  i  do  środka  wpadł  jakiś 
chłopak. 
- Co to za wrzaski? - spytał. 
-  Ally  -  odezwała  się  Erica  zupełnie  spokojnie,  jakby  chłopacy  bez 
przerwy  wpadali  do jej sypialni - to  mój brat, John. Jest w ósmej klasie. 
John,  to  jest  Ally.  Jej  rodzina  wprowadza  się  obok.  Nie  wrzeszczymy, 
bawimy się tylko. Te delfiny porwały lalkę. To prawdziwa tragedia. Ale 
już wszystko w porządku, oddziały antyterrorystyczne ruszyły z pomocą. 
- Wprowadzasz się do domu obok? - John jakoś tak się zatroskał. - No to 
pewnie już słyszałaś. 
- Ale co miałam słyszeć? - spytałam. 
-  Dlaczego  poprzednia  rodzina  musiała  się  stamtąd  wyprowadzić  - 
powiedział John. 
-  Nie,  nigdy  ich  nie  widziałam.  Wszyscy  się  wyprowadzili,  zanim 
dostaliśmy klucze. 
-  Aha.  -  John  pokręcił  głową.  -  No  to  pewnie  nie  powinienem  ci  nic 
mówić. 
- John - odezwała się Erica. - O co ci chodzi? Ellisowie wyprowadzili się, 
bo przeszli na emeryturę i kupili dom w Miami. 
-  Nie  -  zaprzeczył.  -  Chcą,  żeby  wszyscy  tak  właśnie  myśleli.  Ally, 
posłuchaj mojej rady. Nie wchodź na strych. 
-  Strych?  -  Otworzyłam  szeroko  oczy,  myśląc  o  tej  długiej  lince 

background image

33 

 

zwisającej  na  środku  korytarza  drugiego  piętra,  i  o  filmie,  który  kiedyś 
oglądałam. Tym z ręką zombie. - Dlaczego? Co tam jest? 
John lekko się wzdrygnął. 
- Po prostu tam nie wchodź, dobra? 
- John? - powiedziała Erica. - O czym ty mówisz? Tam nic... 
Ale wtedy pani Harrington wpadła do pokoju i spytała, jak to się stało, że 
nie  dałam  znać  rodzicom,  gdzie  jestem.  I  że  teraz  oni  mnie  wszędzie 
szukają, nieprzytomni z niepokoju. 
Kiedy  wraz  z  panią  Harrington  schodziłam  na  dół,  cały  czas  myślałam, 
jak  mogło  do  tego  dojść.  Jak  to  się  stało,  że  z  beztroskiej  zabawy  w 
porwaną lalkę z moją nową przyjaciółką nagle przeszłam do tego czegoś 
strasznego, co być może mieszka na strychu mojego nowego domu? 
I co to może być, to coś strasznego? Co tak okropnego mogli tu zostawić 
Ellisowie, że nawet ośmioklasista - praktycznie tak samo wysoki, jak mój 
tata  -  zniżał  głos  do  szeptu,  kiedy  o  tym  mówił?  Rozmyślałam  o  tych 
wszystkich rzeczach, które mogą mieszkać na czyimś strychu. 
Szczury?  Nie,  to  nie  jest  coś  wystarczająco  strasznego,  żeby  przejął  się 
tym ośmioklasista. 
Nietoperze? Obrzydliwe, ale znów, nie dość straszne. 
Czarownice? Dajcie spokój. Ośmioklasiści się ich nie boją. Poza tym one 
nie mieszkają na strychach. 
Duchy?  To  mógłby  być  duch.  Ale  duchy  nie  robią  krzywdy  ludziom, 
prawda? Wyskakują na nich i straszą, to wszystko. 
No  i  wtedy,  kiedy  pani  Harrington  wypychała  mnie  za  drzwi,  oświeciło 
mnie! 
Ręka  pozbawiona  ciała.  Oderwana  od  ciała  ręka,  która  mieszkała  na 
strychu, tak jak w tamtym filmie. 
O  mało  nie  wróciłam  do  środka  wielkiego,  wygodnego  domu  Eriki  z 
błaganiem, żeby pozwolili mi ze sobą zamieszkać. 
Bo  ta  ręka  była  naprawdę  przerażająca!  Zielona,  błyszcząca  i  taka 
straszna! 
Ale nie miałam wiele czasu na myślenie, bo mama z tatą czekali na mnie 
we  frontowym  ogrodzie  Harringtonów.  Byli  naprawdę  wściekli,  że  nie 
powiedziałam  im,  dokąd  idę,  chociaż  w  domu,  na  Orzechowych 
Wzgórzach,  mogę  chodzić  do  domu  Mary  Kay,  kiedy  tylko  zechcę  i 

background image

34 

 

nikogo o to nie pytać. No cóż, zazwyczaj. 
Ale  najwyraźniej,  tutaj  tak  to  nie  działało.  Narobiłam  sobie  poważnych 
kłopotów. 
Próbowałam  wytłumaczyć  mamie  i  tacie,  co  powiedział  mi  brat  Eriki. 
Próbowałam  im  to  powiedzieć  w  drodze  do  naszego  nowego  domu  i  w 
samochodzie, kiedy jechaliśmy do starego domu. 
Ale oni patrzyli na mnie tak, jakby nic nie rozumieli. Mama powtarzała: 
- Ally, poznaliśmy Ellisów. To uroczy ludzie. 
- I byliśmy na strychu. Tam nic nie ma, tylko parę pudeł - upierał się tata. 
- A zaglądaliście do środka? - spytałam. - Bo pewnie tam właśnie jest. 
- Ale co tam jest, Ally? - dopytywał się tata. 
-  Ta  rzecz  -  powiedziałam.  Nie  chciałam  mówić  o  tym  w  obecności 
Marka  i  Kevina,  którzy  siedzieli  obok  mnie  i  jedli  lody.  Za  karę,  że 
poszłam sobie, nic nie  mówiąc rodzicom, wszyscy pozostali dostali lody 
w Królowej Krówce w drodze powrotnej do domu. Wszyscy, poza mną. 
-  Już  wy  to  wiecie  -  powiedziałam  znacząco  do  mamy  i  taty.  Nie 
chciałam  straszyć  Marka  i  Kevina,  opowiadając  przy  nich  o  tym,  czego 
dowiedziałam się od Johna. 
Chociaż,  z  drugiej  strony,  w  końcu  kiedyś  będą  musieli  dorosnąć. 
Przecież to jest, mimo wszystko, kwestia życia i śmierci. 
-  To  coś,  co  mogłoby  się  pojawić  nocą  i...  -  Pokazałam,  jak  jakaś  ręka 
dusi mnie za gardło. 
-  Ally  -  zaniepokoiła  się  mama.  - Czy  wujek  Jay  pozwala  ci  siedzieć  do 
późna i oglądać horrory, kiedy ma się wami opiekować? 
-  Ależ  skąd  -  zaprzeczyłam.  Jakbym  kiedykolwiek  zamierzała  złamać 
pakt,  jaki  zawarliśmy  z  wujkiem.  On  nigdy  mnie  nie  wyda  w  kwestii 
horrorów, jeśli ja zapomnę, co się stało z zegarkiem do nurkowania taty. 
Mama  mówi,  że  wujek  Jay,  który  jest  bratem  taty,  cierpi  na  syndrom 
Piotrusia  Pana,  co  oznacza,  że  nie  chce  nigdy  dorosnąć.  Ale  tata  uważa, 
że  on  jest  zupełnie  taki  sam,  jak  jego  studenci  tuż  przed  dyplomem  - 
lekko nieodpowiedzialny. 
Tak samo, jak ja. Tak powiedzieli, kiedy tłumaczyłam, dlaczego poszłam 
do  domu  Eriki,  nic  im  nie  mówiąc  i  nie  pilnując  moich  braci  tak,  jak 
powinnam. 
Ale  jeśli  chcecie  znać  moje  zdanie,  to  wizyta  u  Eriki  była  bardzo 

background image

35 

 

odpowiedzialnym  posunięciem.  Bo  gdybym  tam  nie  poszła,  to  nikt  z 
naszej rodziny nie dowiedziałby się prawdy o nowym domu. 
Pewnie właśnie  dlatego  mamie  i tacie udało się kupić ten dom tak tanio. 
Niby  jak  inaczej  mogliby  sobie  pozwolić  na  taki  wielki  dom  z  tyloma 
sypialniami?  Nawet  jeśli  mama  ma  teraz  pracę,  a  tata  katedrę? 
Nawiedzone  domy  są  tanie.  A  już  zwłaszcza  takie,  które  trzeba samemu 
odnawiać. Każdy to wie. 
-  Kochanie  -  powiedziała  mama.  -  W  tych  pudłach  nic  nie  ma,  tylko 
jakieś  starocie,  które  zamierzamy  wyrzucić,  gdy  tylko  przed  domem 
postawią  nam  kontener  na  śmieci.  Następnym  razem,  kiedy  tam 
pojedziemy, zabiorę cię na strych i sama ci pokażę. 
- Ja się tam nie wybieram - oświadczyłam stanowczo. 
-  A  ja  tak  -  wybełkotał  Mark,  któremu  wiśniowa  polewa  w  obrzydliwy 
sposób kapała po brodzie. - Ja się nie boję. 
-  Ja  też  się  nie  boję  -  zaprotestowałem.  -  Martwię  się  tylko  o  was.  Nie 
chciałabym,  żeby  któreś  z  was  zostało  porwane  z  łóżka  przez  rękę 
zombie. 
- Na strychu nie ma żadnych rąk zombie - powiedział tata. - Nie wiem, co 
ci naopowiadał ten chłopak z sąsiedztwa, Ally, ale po prostu cię nabierał. 
A  co  oni  tam  wiedzą.  Ręki  zombie  nie  da  się  powstrzymać.  Nawet  jeśli 
się ją zaatakuje piłą łańcuchową, jak facet w tym filmie, który obejrzałam 
z wujkiem Jayem. 
A  poza  tym,  niby  co  to  ich  obchodzi?  To  nie  oni  będą  musieli  spać  na 
drugim  piętrze,  tuż  pod  strychem  i  tą  klapą  w  suficie,  z  której  zwisa 
sznur. 
Prawda wygląda tak, że czarno to widzę. 
A oni nie mają o niczym bladego pojęcia. Mama powiedziała nawet: 
- Ally, bardzo nie podoba mi się to, co mówisz. Straszysz braci. 
- Wcale nie - zaprotestowali Mark i Kevin, ale ich zignorowała. 
- A jeśli nie przestaniesz się tak zachowywać, chodzić do domów obcych 
ludzi, nic nam nie mówiąc i rozpowiadać dzikie bajki o rękach zombie, to 
wiesz?  Znam  taką  dziewczynkę,  która  być  może  jednak  wcale  nie 
dostanie kotka. 
Jeśli  mama  myśli,  że  w  ten  sposób  mnie  powstrzyma,  to  zupełnie  mnie 
nie zna. 

background image

36 

 

I  tego  samego  wieczoru,  kiedy  tata  wrócił  już  z  Marvinem  ze  spaceru, 
wymknęłam  się  przed  dom  i  wyrwałam  z  ziemi  znak  NA  SPRZEDAŻ, 
który pani Klinghoffer wbiła w naszym ogrodzie. A potem ukryłam go za 
stertą ziemi tam, gdzie budują nowy dom. 
Wiem, że jeśli się wyda, że to ja, to czeka mnie coś o wiele gorszego niż 
brak deseru. To by znaczyło, że na pewno nie dostanę kota. 
Ale  jeśli  nikt  inny  nie  spróbuje  uratować  naszej  rodziny,  to  cóż,  chyba 
sama  będę  musiała  się  tym  zająć.  Czym  jest  kotek  -  zwłaszcza  taki, 
którego  się  jeszcze  nie  ma  -  w  porównaniu  z  uratowaniem  rodziny?  A 
zwłaszcza przed ręką zombie? 
Nawet  jeśli  naprawdę  bym  chciała  mieć  malutkiego,  szaro  -  czarnego 
pasiastego  kotka,  takiego  jak  ten  szklany  w  domku  dla  lalek  Eriki. 
Nazwałabym  go  Miauczuś  i  kupiłabym  mu  różową  obróżkę.  I 
pozwalałabym mu co noc spać obok mnie na poduszce. 
Gdybym  miała  takiego  kotka,  to  zupełnie  nie  przejmowałabym  się,  że 
patrząc z okien mojego pokoju, nie widziałabym co wieczór mrugającego 
światła  miejskiej  stacji  wysokiego  napięcia.  Mogłabym  zasnąć  bez  tego 
zupełnie spokojnie, gdyby tylko obok mnie leżał i mruczał Miauczuś. 
Ale  jaka  by  ze  mnie  była  opiekunka,  gdybym  skazała  małego  kotka  na 
zimny,  ciemny,  przygnębiający  dom,  gdzie  Miauczusiowi  groziłby  atak 
ręki  zombie  mieszkającej  na  strychu?  Przecież  nie  mogłam  pozwolić, 
żeby taki los spotkał niewinnego kotka! 
Zwłaszcza  że  jedynym  sposobem,  żebym  mogła  go  dostać,  i  tak  była 
przeprowadzka. 
A  ja  wiedziałam  ze  stuprocentową  pewnością,  że  to  ostatnia  rzecz,  na 
jaką mam ochotę. 
No  jasne,  będzie  mi  brakowało  Eriki.  Fajnie  byłoby  mieć  przyjaciółkę, 
która nie jest beksą. 
Ale  nie  mogłam  pozwolić  moim  rodzicom  na  sprzedaż  domu  i 
przeprowadzkę do tego nowego. Po prostu nie mogłam. 
Bo  nie  możesz  pozwolić,  żeby  twoja  rodzina  przeprowadziła  się  do 
nawiedzonego domu. 
I to nie jest żadna zasada. 
To zwyczajny fakt. 
ZASADA NUMER 6 

background image

37 

 

Jeśli 

Brittany 

Hauser 

coś 

ci 

każe, 

zrób 

to, 

o ile wiesz, co dla ciecie dobre 
Jedną  jedyną  osobą  w  mojej  klasie  -  to  znaczy,  poza  Mary  Kay  -  której 
nie  było  smutno  dlatego,  że  się  być  może  przeprowadzę,  był  Scott 
Stamphley. Ale to żadna niespodzianka. 
Przynajmniej,  Scott  jest  konsekwentny  -  wszystkich  dziewczynek  z 
naszej klasy nienawidzi po równo. I bez żadnego powodu. 
Szkoda,  że  tego  samego  nie  da  się  powiedzieć  o  Mary  Kay,  która  nadal 
się na mnie wściekała za to, że powiedziałam Scottowi o przeprowadzce 
w  dzień  jej urodzin. Tym bardziej że przysięgałam, że nikomu  nie pisnę 
ani słowem. 
A to przecież wcale nie była moja wina. 
No, może trochę tak. 
Ale poza Mary Kay i Scottem Stamphleyem, reszta czwartej klasy bardzo 
milo mnie traktowała, teraz, kiedy już wiedzieli, że się wyprowadzę. 
Na  przykład  regularnie  wybierano  mnie  na  wuefie  na  kapitana  drużyny. 
A to znaczyło, że mogłam sobie wybierać do drużyny kogo chciałam. 
I  nie  tylko  to.  Codziennie  pani  Fleener  pozwalała  mi  się  napić 
czekoladowego mleka, chociaż mama zapłaciła tylko za zwykłe. 
A  poza  tym,  pani  Myers  zaczęła  wieszać  moje  piątkowe  kartkówki  z 
fizyki i  matematyki na tablicy  korkowej  koło swojego biurka i wybierać 
moje  rysunki  psów  do  zawieszenia  na  ścianie  przy  sali  zajęć 
plastycznych.  Nie  chcę  się  przechwalać,  ale  być  może  dlatego,  że 
mieszkam  z  psem  na  co  dzień,  świetnie  sobie  radzę  z  rysowaniem  tych 
zwierząt, zwłaszcza w pozycji siedzącej albo proszących o kość. 
To  były  jedyne  zalety  związane  z  przeprowadzką.  Jedyne  które 
sprawiały, że absolutnie nie chciałam później powiedzieć: - „Hm, wiecie 
co?  W  sumie,  jeśli  wszystko  pójdzie  zgodnie  z  planem,  to  wcale  się  nie 
przeprowadzimy. Ale dzięki”. 
Jednak  przeprowadzka  miała  też  swoje  wady.  Pomijając  groźbę 
wyrzucenia  kolekcji  kamieni  i  obecność  ręki  zombie  na  strychu,  mój 
nowy  pokój  okazał  się  okropny  i  musiałam  zacząć  naukę  w  zupełnie 
nowej szkole. 
Aha, jedną z wad było to, że Brittany Hauser i niektóre inne dziewczynki 
-  zmartwione  moją  kłótnią  z  Mary  Kay  -  usiłowały  nas  pogodzić, 

background image

38 

 

wymyślając  powody,  dla  których  powinnyśmy  usiąść  obok  siebie 
podczas lunchu. Na przykład  mówiły: „Och, dzisiaj  wszystkie ubrane na 
niebiesko  muszą  usiąść  po  prawej  stronie  stołu.  Nie  tu,  po  prawej...”  - 
Usiłowały  mnie  namawiać,  żebym  wybierała  Mary  Kay  do  swojej 
drużyny,  i  tak  dalej.  „Ally,  powinnaś  wybrać  Mary  Kay.  Ona  naprawdę 
dobrze gra w piłkę”. Nie, naprawdę?! 
Pewnie sobie wyobrażały, że jeśli obok siebie usiądziemy albo jeśli Mary 
Kay  będzie  w  mojej  drużynie,  czy  coś,  to  zaczniemy  znowu  ze  sobą 
rozmawiać. 
A jeśli zaczniemy rozmawiać, to ponownie zostaniemy przyjaciółkami. 
I że wtedy wszystko wróci do normy. 
Ale  one  nie rozumiały, że  nic  już  nigdy  nie będzie takie samo. Nie przy 
tej przeprowadzce, i już na pewno nie  między  mną a Mary Kay. Między 
nami  przestało  być  normalnie  tego  dnia,  kiedy  wepchnęłam  Mary  Kay 
łyżkę  w  gardło.  Przecież  właśnie  dlatego  musiałam  zacząć  spisywać 
swoje zasady. 
Nie żeby którakolwiek z koleżanek, poza Mary Kay, o tym wiedziała. 
W  każdym  razie,  żadna  ze  sztuczek  wymyślanych  przez  Brittany  i  jej 
przyjaciółki po to, żeby pogodzić mnie z Mary Kay, nie podziałała. Bo za 
każdym  razem,  kiedy  siadałam  obok  Mary  Kay  -  przypadkiem  albo 
celowo, bo prawdę mówiąc, byłam już gotowa tę naszą kłótnię zakończyć 
-  Mary  Kay  orientowała  się,  o  co  chodzi.  A  potem  wstawała  i  z 
oburzeniem odchodziła, zadzierając nosa. 
Albo  jeśli  była  w  mojej  drużynie  na  wuefie  -  trzymała  się  ode  mnie  tak 
daleko, jak mogła... Na przykład tuż przy linii bocznej, gdzie żadna piłka 
nigdy  nie  trafia.  No  i  bardzo  dobrze,  bo  Mary  Kay  zwykle  wrzeszczy, 
kuli się, a potem ucieka, jeśli jakaś piłka podleci na tyle blisko, że można 
ją złapać. 
Uprzedzałam Brittany, że to stracona sprawa. Powiedziałam jej, żeby po 
prostu  dała  sobie  spokój.  Mary  Kay  umie  -  jak  to  raz  powiedziała  moja 
mama  -  chować  urazę  dłużej  niż  ktokolwiek  inny,  włącznie  z  naszą 
babcią. To znaczy  mamą taty, która nadal nie odzywa się do  wujka Jaya 
za to, że rzucił medycynę, żeby studiować literaturę. 
A to było trzy lata temu. 
Ale Brittany nie chciała się poddać. 

background image

39 

 

-  Ally,  ty  i  Mary  Kay  nie  możecie  przestać  być  przyjaciółkami  - 
stwierdziła - jesteście najlepszymi przyjaciółkami jeszcze od przedszkola. 
To za długo, żeby zrywać przyjaźń z powodu takiego głupstwa. Przecież 
ty tylko powiedziałaś Scottowi Stamphleyowi, że się przeprowadzasz. 
-  W  jej  urodziny  -  dodałam.  -  A  prosiła  mnie,  żebym  nikomu  o  tym  nie 
wspominała.  -  Złamanie  obietnicy  danej  najlepszej  przyjaciółce  w  dzień 
jej  urodzin  to  pogwałcenie  bardzo  ważnej  zasady.  Teraz  już  wiem.  To 
znaczy teraz, kiedy mam już własną księgę zasad. 
Szkoda, że tak późno. 
-  Mimo  wszystko  -  powiedziała  Brittany.  -  Ty  bez  Mary  Kay  to  jak 
kanapka z masłem orzechowym bez galaretki. To jak sól bez pieprzu. To 
jak... Jak... 
- Jak ja bez ciebie, Brit? - spytała z nadzieją Courtney Wilcox. 
Brittany przyjrzała się jej uważnie. 
-  Hm,  tak...  Nieważne.  Rzecz  w  tym,  Ally,  że  musimy  wymyślić  jakiś 
sposób,  żebyście  wy  dwie  znów  zaczęły  ze  sobą  rozmawiać,  zanim  się 
stąd przeprowadzisz. 
- No cóż... - zaczęłam. Nie chciałam  mówić prawdy, że być  może  wcale 
się  jednak  nie  przeprowadzę.  Mój  plan  powstrzymania  sprzedaży  domu 
chyba  zaczynał  działać.  Jak  na  razie,  rodzice  jeszcze  nie  zapytali, 
dlaczego  znak  NA  SPRZEDAŻ  zniknął  z  naszego  frontowego  ogrodu. 
Ale  wiedziałam,  że  czeka  mnie  jeszcze  wiele  pracy.  Pani  Klinghoffer 
zamieściła  ogłoszenia  w  gazetach  i  w  Internecie,  a  w  nadchodzący 
weekend miał być u nas w domu dzień otwarty. 
Tyle że mogę się zająć tylko jedną rzeczą naraz. 
Niemniej,  z  tej  całej  sprawy  ze  Scottem  Stamphleyem  wyciągnęłam 
nauczkę.  Nikomu  już  nigdy  nie  zamierzałam  opowiadać  swoich 
sekretów. Ot, na wszelki wypadek. 
- Posłuchaj - powiedziała Brittany. - Zostaw to mnie, dobrze? 
Wytrzeszczyłam na nią oczy. 
- Co mam ci zostawić? 
- Tę sprawę z Mary Kay. Mam pewien plan. 
- Naprawdę? - Nie byłam pewna, czy jestem tym zachwycona. 
-  Uhm  -  potaknęła  Brittany.  -  Genialny  plan,  nawet  jeśli  to  ja  tak 
twierdzę. 

background image

40 

 

Teraz  byłam  już  całkiem  pewna,  że  nie  jestem  zachwycona.  Kiedy 
Brittany  po  raz  ostatni  miała  genialny  plan  -  chciała  się  pozbyć 
nauczycielki, która zastępowała chorą na grypę panią Myers i której nikt 
nie  lubił  -  skończyło  się  na  tym,  że  ta  pani  popłakała  się  w  pokoju 
nauczycielskim,  a  dyrektorka  na  cały  tydzień  odebrała  nam  przywilej 
wychodzenia  na  zewnątrz  na  dużą  przerwę.  Co  dla  Brittany  pewnie 
niewiele znaczyło. Nie przepada za bejsbolem, ani nawet za zbijakiem. 
Ale dla mnie to była prawdziwa kara. 
Mimo to, nic nie powiedziałam. 
Bo jedna z tych rzeczy, których w bejsbolu nie lubię (poza czekaniem na 
swoją kolej, żeby uderzyć piłkę), to że ludzie się wściekają w czasie gry i 
kłócą, czy jakieś uderzenie się  liczy, czy  nie. Marnują czas wszystkim, i 
opóźniają moją kolejkę na walnięcie piłki. 
Ci ludzie są męczący. 
Ale najgorsi - absolutnie najgorsi - są ciskacze. To są ci ludzie, którzy w 
czasie gry tak się wściekają, że ciskają kijem o ziemię. 
W  zawodowym  bejsbolu  za  ciśnięcie  kijem  o  ziemię  automatycznie 
zostaje się zdyskwalifikowanym. 
Mój  tata  mówi,  że  to  niesportowe  zachowanie.  Jedyna  rzecz  gorsza  od 
tego,  twierdzi,  to  rzucanie  kijem  golfowym,  bo  z  kija  golfowego  mogą 
polecieć  drzazgi,  kiedy  się  roztrzaska.  Sama  się  o  tym  przekonałam, 
kiedy usiłowałam takim  kijem rozbijać geody. I ktoś może  wtedy stracić 
oko. 
W  naszej  szkole  najgorszym  ciskaczem  wcale  nie  jest  ta  osoba,  o  której 
myślicie. To wcale nie Scott Stamphley. 
To Brittany Hauser. Raz walnęła kijem o ziemię tak mocno, że aż się od 
niej odbił i o mały włos nie uderzył w głowę łapacza. 
Więc zrobiła się z tego zasada: „Nigdy nie bądź łapaczem, kiedy Brittany 
Hauser trzyma kij”. 
I nie chodzi o to, że Brittany to jakaś zła dziewczyna. Ona po prostu ma 
paskudny  temperament.  I  kiedy  coś  się  nie  układa  po  jej  myśli,  ciska 
różnymi rzeczami. 
I  dlatego:  „Jeśli  Brittany  Hauser  coś  ci  każe,  zrób  to, o  ile  wiesz,  co  dla 
ciebie dobre”. To kolejna zasada. 
Więc kiedy Brittany powiedziała, że ma plan, żeby znów  mnie pogodzić 

background image

41 

 

z  Mary  Kay,  nie  powiedziałam  nic  w  rodzaju:  „Hm,  Brittany,  wiesz,  to 
naprawdę niepotrzebne”. 
Bo tak się akurat składało, że pod ręką leżał zszywacz pani Myers. 
Poza  tym  wiedziałam,  że  z  tego  planu  nic  nie  będzie.  Bo  Mary  Kay  nie 
miała zamiaru mi wybaczyć. Już nigdy. 
A  wiedziałam  to,  bo  wcześniej  tego  samego  dnia  podeszłam  do  Mary 
Kay w szatni, kiedy nikt nie patrzył, i powiedziałam: 
-  Mary  Kay,  posłuchaj.  Naprawdę,  bardzo  mi  przykro,  że  wypaplałam 
wszystko  Scottowi.  To  najgłupsza  rzecz,  jaką  zrobiłam  w  życiu.  Nie 
miałam  zamiaru  cię  zranić.  Chcę  tylko,  żebyśmy  znów  były 
przyjaciółkami.  Zaczęłam  sobie  zapisywać  wszystkie  reguły  na  temat 
przyjaźni  i  życia,  i  wszystkiego.  Tak  jak  ci  pokazywałam.  I  naprawdę 
bardzo się staram ich przestrzegać. I tak się zastanawiałam... Jak myślisz, 
mogłabyś mi wybaczyć? 
Ale Mary Kay odwróciła się i odeszła. Jak zwykle. 
Więc  cokolwiek  zaplanowała  sobie  Brittany,  nie  mogło  jej  się  udać.  I 
chyba wszyscy we wszechświecie zdawali sobie z tego sprawę. 
Poza Brittany. 
Ale miała się o tym szybko przekonać. 
A  ja  musiałam  zadbać,  żeby  się  znaleźć  poza  zasięgiem  ognia,  kiedy  do 
tego dojdzie. 
ZASADA NUMER 7 
Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne 
Chyba  powinnam  była  zapytać  Brittany,  czy  wie,  jak  nie  dopuścić  do 
sprzedaży  mojego  domu.  Jestem  pewna,  że  zdołałaby  wymyślić  jakiś 
plan. 
Tylko że pewnie zaplanowałaby podpalenie domu. 
A ja bardzo chciałam móc nadal w nim mieszkać. 
Taki plan byłby do niczego. 
Zamiast tego powinnam się skupić i sama coś wymyślić. Nie wiedziałam, 
jak  tego  dokonać,  ale  musiałam  zapobiec  sprzedaży  naszego  obecnego, 
idealnie przyjemnego  domu, żeby  mama z tatą nie  mieli innego  wyjścia, 
jak tylko odsprzedać komuś innemu ten nowy dom. 
Nauczyłam  się  wystarczająco  wiele  o  handlu  nieruchomościami  w  ciągu 
tych  ostatnich  paru  tygodni  -  kręcąc  się  w  pobliżu  i  słuchając 

background image

42 

 

telefonicznych  rozmów  mamy  z  panią  Klinghoffer  -  żeby  wiedzieć,  że 
nie  możemy  sobie  pozwolić  na  posiadanie  dwóch  domów  naraz...  A 
przynajmniej, nie przez dłuższy czas. 
Więc  rzeczą  oczywistą  było  nie  dopuścić  do  sprzedaży  tego  naszego 
jedynego  sensownego  domu.  A  potem  mama  i  tata  nie  mieliby  innego 
wyjścia i ten nowy musieliby odsprzedać. 
Zdaję  sobie  sprawę,  że  to  niezbyt  ładnie.  Ale  wiecie,  co  jest  naprawdę 
nieładne? Kupić nawiedzony dom z ręką zombie na strychu i nie zapytać 
własnego dziecka o zdanie. 
Pani Klinghoffer już powiedziała, że wszystko się sprowadza to tego, jak 
wypadnie ten nasz dzień otwarty w nadchodzący weekend. Dzień otwarty 
wygląda  tak,  że  ludzie,  który  chcą  sprzedać  dom,  udostępniają  go  do 
zwiedzania  wszystkim  chętnym.  I  każdy,  kto  chce,  może  sobie  po  nim 
chodzić  i  obejrzeć  pokoje  i  kuchnię,  a  nawet  pogrzebać  w  cudzych 
rzeczach  i  zdecydować,  czy  miałoby  się  ochotę  w  takim  domu 
zamieszkać. 
Tak! Każdy! Kompletnie obcy ludzie będą mi grzebać w moich rzeczach. 
Mama  powiedziała,  że  nikt  w  moich  rzeczach  grzebał  nie  będzie. 
Powiedziała  też,  że  wszyscy  będą  tylko  oglądali  dom,  mierzyli  go  i 
sprawdzali grzejniki, i inne takie rzeczy. 
Ale  jeśli  to  prawda,  to  dlaczego  kazali  nam  posprzątać  w  pokojach 
dokładniej  niż  kiedykolwiek?  Dlaczego  musieliśmy  posortować  nasze 
zabawki na dwa stosy - te, które chcemy zatrzymać, i te, którymi już się 
nie bawimy? 
I dlaczego te zabawki, którymi już się nie bawimy, oddali na zbiórkę dla 
biednych, żeby „nie było tak zagracone”? 
I  dobra,  prawdę  mówiąc,  już  nieco  wyrosłam  ze  swojego  zestawu 
Pollywood  Rockowy  Park  Tematyczny  Polly  Pocket.  Ale  to  nie  znaczy, 
że chcę, żeby jakieś inne, zupełnie nieznane mi dziecko się nim bawiło! 
Dobrze, że przynajmniej nie kazali mi wyrzucić kamieni. Na razie. 
Ale to się już niedługo stanie. Widzę to. 
-  Nawet  nie  mam  jak  tam  poodkurzać  -  narzekała  na  torby,  stojące  na 
dnie  mojej  szafy  mama.  -  Ally,  to  do  niczego  niepodobne.  Nie  możesz 
trzymać  w  szafie  dziesięciu  toreb  kamieni.  Będziesz  musiała  się  ich 
pozbyć. 

background image

43 

 

- Powiedziałaś, że to dopiero w czasie przeprowadzki - przypomniałam. - 
A jeszcze się nie przeprowadzamy. 
- Zamówiłam profesjonalne czyszczenie  wykładzin - powiedziała  mama. 
-  Jak  mają  uprać  wykładzinę  pod  dziesięcioma  worami  kamieni?  Ally, 
musisz  je  stamtąd  zabrać.  Nie  możesz  przynajmniej  przełożyć  ich  na 
jakąś półkę, czy coś? 
W  sumie,  prośba  mamy,  żebym  przełożyła  kamienie  na  półkę,  poddała 
mi pewną myśl. To oraz fakt, że ludzie będą szperać po kątach i grzebać 
nam w rzeczach. 
Więc  zrobiłam,  o  co  prosiła  mama.  Pożyczyłam  sobie  jej  drabinkę  z 
garażu  i  przeniosłam  wszystkie  torby  z  kamieniami.  Bardzo,  bardzo 
ostrożnie. 
Musiałam  tylko  pamiętać,  żeby  po  czyszczeniu  wykładzin  znów  je 
przestawić tak, żeby w czasie dnia otwartego znalazły się, gdzie trzeba. 
Ale w międzyczasie miałam mnóstwo zmartwień. Jednym z nich było to, 
że  mama  i  tata  umówili  się  na  spotkanie  w  naszej  nowej  szkole  -  w 
podstawówce  na  Sosnowych  Wzniesieniach  -  żebyśmy  mogli  poznać 
nowych  nauczycieli.  Mieli  po  nas  podjechać  w  środku  lekcji.  Ominie 
mnie fizyka! Moja ulubiona! Byłam z tego powodu bardzo zła. 
Bardzo  się  denerwowałam.  Bo  co,  jeśli  w  podstawówce  na  Sosnowych 
Wzniesieniach  mi  się  nie  spodoba?  Co,  jeśli  nie  polubię  nowej 
nauczycielki?  Zresztą  nawet  nie  wiedzieli,  kto  nią  będzie,  pani  Hunter, 
nauczycielka  Eriki,  czy  ta  druga,  pani  Danielson.  Miałam  się  spotkać  z 
obiema.  Najwyraźniej,  w  podstawówce  na  Sosnowych  Wzniesieniach 
było  więcej  dzieci  w  czwartych  klasach  niż  we  wszystkich  innych 
szkołach. I nie byli jeszcze pewni, w której z klas mnie umieszczą. 
Kiedy  czekałam,  żeby  mama  i  tata  po  mnie  przyjechali,  przyszła  mi  do 
głowy  gorsza  myśl.  A  co,  jeśli  czwartoklasiści  z  podstawówki  na 
Sosnowych  Wzniesieniach  mnie  nie  polubią?  To  nie  było  takie  zupełnie 
niemożliwe.  Przynajmniej  dwoje  czwartoklasistów  w  mojej  obecnej 
klasie - Scott Stamphley i moja była najlepsza przyjaciółka - już mnie nie 
cierpiało. Takie rzeczy naprawdę się zdarzają! 
Tak się przez to zdenerwowałam, że zaczęłam mieć uczucie, jakby mi się 
zbierało na wymioty. 
- Wiecie co? - zaczęłam, kiedy mama i tata przyjechali, żeby zabrać mnie 

background image

44 

 

i Marka na wizytę  w  nowej szkole. Kevin już siedział w samochodzie. - 
Tak  sobie  pomyślałam,  że  jeśli  na  Sosnowych  Wzniesieniach  nie  będzie 
dla  mnie  miejsca,  to  jestem  gotowa  zostać  tutaj,  w  Orzechowych 
Wzgórzach. 
-  Spryciula  -  powiedział  tata,  zupełnie  nieczuły  na  moją  sytuację.  - 
Wsiadaj do samochodu. 
Podjechaliśmy  do  naszego  nowego  domu  i  zaparkowaliśmy  na 
podjeździe. 
-  Bo  wasza  nowa  szkoła  jest  tak  blisko,  że  możecie  tam  chodzić  sami  - 
wyjaśniła mama. - Pomyśleliśmy, że pokażemy wam drogę. 
-  Super  -  powiedział  Mark,  podnosząc  żołędzia,  który  spadł  z  jednego  z 
wielkich  dębów  rosnących  na  frontowym  trawniku.  Rzucił  nim  w  ptaka, 
który,  oczywiście,  miał  dość  rozsądku,  żeby  odlecieć,  zanim  żołądź  w 
niego trafi. 
-  Tato...  -  jęknęłam,  bo  jako  przyszły  weterynarz  nie  mogę  przecież 
obojętnie patrzeć na takie rzeczy. 
- Mark... - zaczął tata. 
- Wiedziałem, że ten żołądź nie trafi - bronił się Mark. 
- Spróbujmy przyjemnie spędzić ten czas - zaproponował tata. - I niczym 
nie rzucajmy. 
Tacie łatwo było coś takiego powiedzieć. Nie musiał się martwić o to, że 
banda czwartoklasistów może go znielubić. 
-  Zamówiliście  już  tę  wytłaczaną  tapetę  w  piratów  do  mojego  pokoju?  - 
zapytał Kevin. 
-  Pracujemy  nad  tym,  kochanie  -  zapewniła  mama.  -  A  co  będzie,  jeśli 
okaże się, że to zwyczajna tapeta, nie wytłaczana? 
- Umrę - oświadczył Kevin. 
-  Och,  popatrzcie  na  ten  dom  -  powiedziała  mama,  wskazując  na  wielki 
budynek  po  drugiej  stronie  ulicy.  -  Popatrzcie  na  te  ozdoby  przy  ganku. 
Czy to nie piękne? 
To niesamowite, że rodzice potrafią się koncentrować na takich rzeczach, 
jak ozdoby stolarskie, kiedy życie ich własnych dzieci wali się w gruzy. 
Podstawówka  ma  Sosnowych  Wzniesieniach  faktycznie  leżała  blisko 
naszego domu. Za blisko, jeśli o mnie chodzi. Na tyle blisko, że żołądek 
nie  zdążył  mi  się  uspokoić.  Tylko  dwie  ulice  od  domu...  i  to  nawet  nie 

background image

45 

 

jakieś  ruchliwe  przecznice.  Nie  trzeba  było  nawet  czekać  na  strażnika 
miejskiego,  żeby  dał  znak,  że  można  przechodzić  na drugą  stronę.  Tutaj 
nie można było wpaść pod samochód w czasie jazdy na deskorolce. 
Bo tu nie było żadnych samochodów. 
Ale  trudno  powiedzieć,  żeby  szkoła  zrobiła  się  od  tego  przyjemniejsza. 
To znaczy, była przyjemna, jeśli ktoś lubi strasznie stare budynki, tak jak 
moja mama. 
Ale ja miałam tu chodzić do szkoły i byłam przyzwyczajona, że w starej 
podstawówce  stołówka  nie  musiała  jednocześnie  służyć  jako  sala 
gimnastyczna oraz szkolna aula. No cóż, w podstawówce  na Sosnowych 
Wzniesieniach  właśnie  tak  było  i  w  stołówce  stoły  składało  się  przy 
ścianie, żeby zrobić  miejsce  dla dzieciaków, które grały w  koszykówkę, 
kiedy  przychodziła  pora  na  wuef  A  potem,  kiedy  trzeba  było  obejrzeć 
jakąś  sztukę  na  scenie  (nad  którą  wisiała  tablica  do  koszykówki),  ktoś 
przynosił tam mnóstwo rozkładanych krzeseł. 
Poza  tym,  podstawówka  na  Sosnowych  Wzniesieniach  była  bardzo 
mroczna,  zupełnie  jak  nasz  nowy  dom,  bo  została  zbudowana  mniej 
więcej  w  tym  samym  czasie.  A  w  dodatku  szkoła  jakoś  dziwnie 
pachniała. 
I chociaż dyrektorka, pani Jenkins, okazała się bardzo miła i powiedziała, 
że  robią  wszystko,  co  mogą,  żeby  znaleźć  dla  mnie  miejsce  w  jednej  z 
czwartych  klas,  mnie  się  nie  spodobało  jej  biuro.  Siedział  w  nim  jakiś 
rudowłosy  chłopiec,  który  znalazł  się  tam,  bo  coś  przeskrobał.  Kto  wie, 
co? Ale minę miał mocno przestraszoną. 
Pewnie  dlatego,  że  jak  trafisz  do  biura  pani  Jenkins,  to  ona  bije  cię  po 
rękach  linijką,  nie  tak,  jak  dyrektorka  w  mojej  starej  szkole,  pani  Grant, 
która  pyta  tylko,  czy  w  domu  wszystko  w  porządku,  a  potem  daje  ci 
cukierka z lukrecją i odsyła z powrotem  do klasy. To wcale niefajne, bo 
jedna  z  moich  zasad  głosi:  „Lukrecja  to  obrzydlistwo”.  Ale  zawsze  to 
lepiej niż dostać po łapach. 
Spędziłam  z  panią  Jenkins  sporo  czasu,  bo  skończyło  się  na  tym,  że 
mama  przeszła  się  z  Kevinem  do  przedszkola,  a  tata  z  Markiem  do 
drugiej klasy. Pani Jenkins powiedziała wtedy: 
-  To  może  ja  zabiorę  Ally  na  górę  i  przedstawię  pani  Daniels  i  pani 
Hunter, jeśli nie mają państwo nic przeciwko temu. 

background image

46 

 

- Świetnie - ucieszyli się rodzice. 
I  to  mimo,  że  rzuciłam  im  obojgu  spojrzenie,  mówiące:  „Nie!  Nie 
zostawiajcie mnie z nią samej!” 
Ale  jak  zwykle,  zignorowali  mnie.  Tak  się  dzieje  bardzo  często,  kiedy 
jest się najstarszym  dzieckiem. Rodzice po prostu zakładają, że będziesz 
umiała sama o siebie zadbać. 
Oczywiście,  pomijając  te  chwile,  kiedy  idziesz  do  domu  swojej  nowej 
przyjaciółki, nie mówiąc im najpierw, że w ogóle gdzieś się wybierasz. 
Musiałam  rozmawiać  z  panią  Jenkins  przez  całą  drogę  po  schodach.  W 
mojej starej szkole wcale takich nie mamy. U nas są rampy! Trudno było 
odpowiadać  na  pytania  dyrektorki,  bo  kolana  tak  głośno  jej  trzeszczały, 
że  brzmiało  to,  jakby  w  spodniach  miała  torebki  chipsów,  które  ktoś 
zgniatał  przy  każdym  jej  kroku.  Prawie  nie  słyszałam,  co  do  mnie 
mówiła. 
Kiedy doszłyśmy do pierwszych drzwi pani Jenkins powiedziała: 
- To jest sala dwieście osiem, klasa pani Danielson. 
Byłam  zaszokowana,  bo  kiedy  otworzyła  szeroko  drzwi,  a  ja  wsadziłam 
głowę  do  środka,  zobaczyłam  coś,  co  wyglądało  jak  klasa  z  filmu 
telewizyjnego  o  życiu  na  prerii,  czy  coś,  a  nie  jak  nowoczesna  sala 
lekcyjna. 
To znaczy, owszem, była tam tablica do rysowania i wszystko. I wielkie 
okna,  które  wychodziły  na  plac  zabaw  -  stały  tam  huśtawki  i  drabinki,  i 
było  boisko  do  bejsbolu,  które,  jak  zauważył  tata,  moglibyśmy 
wykorzystywać  jako  własne  boisko  zawsze,  kiedy  będziemy  mieli  na  to 
ochotę,  nawet  kiedy  szkoła  będzie  zamknięta,  ponieważ  teren  nie  był 
ogrodzony żadnym płotem. 
No i nie o to chodzi, że dziewczynki nosiły pantalony, czy coś. 
Ale  wszyscy  siedzieli  przy  takich  staroświeckich  stolikach,  które  miały 
podnoszone  pulpity,  pod  którymi  można  było  w  środku  chować  swoje 
rzeczy. Oni w tej podstawówce nie mieli nawet szafek na korytarzu! 
A pani Danielson czesała się w kok! I miała na sobie bardzo nudny szary 
garnitur ze spodniami zamiast czegoś nowocześniejszego. 
Co gorsza, swoją klasę ozdobiła myślami, zapisanymi w takich dymkach 
jak nad głowami bohaterów komiksów. W tych dymkach były uwagi, jak 
się  tworzy  wypracowania.  Na  przykład:  „Wypracowania  biorą  się  z 

background image

47 

 

pomysłów”  i  że  „Pomysły  biorą  się  z  burzy  mózgów”,  i  że  „Po  burzy 
mózgów trzeba napisać plan wypracowania”, i że „Dobry plan bierze się 
z dobrych notatek”, i że „Tylko kiedy twoje notatki są porządnie ułożone, 
możesz się zabierać do pisania!” 
Takie  rzeczy  sprawiają,  że  pisanie  wypracowań  pozbawione  jest 
wszelkiej frajdy. 
Kiedy  je  czytam,  mam  ochotę  jeździć  na  deskorolce  po  ulicy  Głównej 
bez kasku. 
Pani  Danielson  prowadziła  właśnie  lekcję  o  fotosyntezie.  My 
przerabialiśmy  fotosyntezę  już  miesiąc  temu!  Jakieś  zapóźnione  były  te 
dzieciaki w podstawówce na Sosnowych Wzniesieniach! 
I  jak  na  klasę,  która  po  raz  pierwszy  słyszała  cokolwiek  o  fotosyntezie, 
dzieciaki  w  sali  dwieście  osiem  miały  zdecydowanie  znudzone  miny. 
Czego  nie  mogłam  zrozumieć,  bo  fotosynteza  (proces,  w  którym  rośliny 
zielone  i  niektóre  inne  organizmy  wykorzystują  światło  słońca,  żeby 
zyskiwać  pożywienie  z  dwutlenku  węgla  i  wody)  jest  niesamowicie 
interesująca i wcale nie nudna. 
Chyba że ktoś jej uczy w nudny sposób. 
Pani  Danielson,  kiedy  zobaczyła  mnie  i  panią  Jenkins,  odłożyła  kredę  i 
spytała: 
- W czym mogę pomóc? 
- Och, dzień dobry pani - powiedziała pani Jenkins. - To jest Ally Finkle. 
Być może za kilka tygodni dołączy do pani klasy. 
-  No  cóż,  nie  mam  pojęcia,  gdzie  ją  zmieszczę  -  zmartwiła  się  pani 
Danielson.  Uśmiechnęła  się  co  prawda,  ale  muszę  przyznać,  że 
przypominała  mi  trochę  Złą  Czarownicę  z  Zachodu.  -  Jesteśmy  tu  nieco 
stłoczeni. Ale zapraszamy, oczywiście. 
Nie byłam pewna, czy mi się to spodobało. To znaczy to, że ona nie wie, 
gdzie mnie posadzić. Spojrzałam na morze obcych twarzy, które składało 
się  na  czwartą  klasę  pani  Danielson.  Jasne,  nauczycielka  może  i  mnie 
zaprosiła. Ale co z uczniami? Nie  wyglądali  jakoś specjalnie przyjaźnie. 
W  sumie  miny  mieli  wręcz  wredne...  Co  mnie  jakoś  wcale  nie  dziwiło, 
biorąc pod uwagę te myśli w dymkach. 
A potem dotarło do mnie, dlaczego wszyscy tak dziwnie na mnie patrzą! 
Czekali, aż coś powiem! 

background image

48 

 

Jeśli  przedtem  w  żołądku  miałam  motylki,  to  teraz  zamieniły  się  w 
pterodaktyle. 
- Och! - jęknęłam. Może im się wydawało, że to ja nie jestem zbyt miła! 
Wiecie:  „Pierwsze  wrażenia  są  bardzo  ważne”.  To  zasada.  „Nigdy  nie 
można  zrobić  drugiego  pierwszego  wrażenia”. To  też  zasada.  Znam  ją  z 
telewizji. 
Nie  wiedziałam,  co  powiedzieć.  W  głowie  mi  się  to  wszystko  nie 
mieściło. Oto moja jedyna szansa, żeby zrobić dobre pierwsze wrażenie, i 
już ją zaprzepaszczam! 
- Hm... Dziękuję. 
No super. Moja jedyna szansa, żeby pokazać się z najlepszej strony, a ja 
powiedziałam: „dziękuję”?! 
Dzieciaki tylko się  na  mnie  gapiły. To mi  w żaden sposób nie pomogło. 
Nadal miałam pterodaktyle w żołądku. 
-  No  cóż  -  stwierdziła  pani  Jenkins  -  proszę  kontynuować  lekcję. 
Przepraszamy, że przerwałyśmy. 
-  Nic  się  nie  stało  -  odrzekła  pani  Danielson  z  uśmiechem,  który  nie 
rozjaśnił jej oczu. A potem, ku mojej uldze, wyszłyśmy na korytarz. 
Następna  sala,  numer  210,  to  klasa  pani  Hunter.  Pani  Hunter  była 
nauczycielką  Eriki.  A  gdy  pani  Jenkins  otworzyła  drzwi  pomieszczenia, 
które  wyglądało  dokładnie  tak  samo,  jak  klasa  pani  Danielson, 
zauważyłam,  że  nikt  tam  nie  miał  ani  trochę  znudzonej  miny. 
Spostrzegłam też Ericę, była jedną z wielu dzieciaków, które obróciły się 
w naszą stronę. 
A kiedy mnie rozpoznała, pisnęła i pomachała mi ręką. 
- Cześć, Ally! - szepnęła z uśmiechem. 
Nie  wiedziałam,  jak  się  zachować.  Chciałam  zrobić  dobre  wrażenie,  ale 
nie  byłam  pewna,  czy  wypada  do  niej  pomachać  tak  na  oczach 
wszystkich. A co, jeśli pani Hunter się wścieknie? 
Ale  nie chciałam, żeby Erica pomyślała, że jej  nie  lubię. Zdecydowałam 
się  pomachać  tylko  leciutko  i  uśmiechnąć  się,  a  jednocześnie  zerknęłam 
na panią Hunter, która stanowiła totalne przeciwieństwo pani Danielson. 
Nie  upinała  fryzury  w  kok.  W  sumie  miała  włosy  krótkie,  ale  modnie 
obcięte. I  nie  nosiła garnituru. Miała bardzo  krótką spódniczkę. I  kozaki 
do  kolan.  Na  wysokich  obcasach!  Wyglądała  naprawdę  bardzo 

background image

49 

 

nowocześnie i ładnie. 
A  jej  klasa  wcale  nie  była  udekorowana  dymkami,  mówiącymi,  że  nie 
możesz  zacząć  pisać  wypracowania,  dopóki  nie  zrobiłaś burzy  mózgów, 
nie  napisałaś  planu  i  nie  poukładałaś  notatek.  Na  ścianach  wisiały 
księżyce, chmury i  gwiazdy. A  na gwiazdach  napisane były takie rzeczy 
jak:  „Sięgaj  do  gwiazd!”,  a  na  chmurach  takie  rzeczy  jak:  „Chmura 
przesłania słońce tylko na chwilę!”, a na księżycach: „Miło pomyśleć, że 
księżyc tam gdzieś jest, nawet jak go nie widać! - Albert Einstein” . 
Od razu widziałam, że to o wiele lepsza klasa niż tamta. 
I zrozumiałam, że jeśli muszę się znaleźć w jakiejś innej klasie niż klasa 
pani Myers, to tylko i wyłącznie w tej. 
-  No  cóż  -  odezwała  się  pani  Jennings.  -  Widzę,  że  zawarłaś  już 
znajomość  z  kimś  z  tej  klasy.  -  Chodziło,  jak  zrozumiałam,  o  Ericę. 
Poczułam, że czerwienię się z zażenowania. - Ale całej reszcie uczniów, i 
pani  Hunter,  chcę  przedstawić  Ally  Finkle,  czwartoklasistkę,  która  za 
parę tygodni może do nas dołączy. 
-  Bardzo  miło  mi  cię  poznać,  Ally  -  powiedziała  pani  Hunter.  Kiedy  się 
uśmiechnęła,  była  jeszcze  ładniejsza  niż  pani  Myers.  Nawet  nie 
wiedziałam,  że  coś  takiego  w  ogóle  jest  możliwe.  -  Przeprowadzasz  się 
tu? 
-  Tak!  -  zawołała  Erica,  zanim  zdążyłam  odpowiedzieć.  -  Będzie 
mieszkała w domu obok mnie! 
Super.  Dlaczego  nie  mogę  nawet  zrobić  porządnego  pierwszego 
wrażenia? 
- Ach, tak - powiedziała pani Hunter, nadal się do mnie uśmiechając. - To 
miło. Z przyjemnością przyjmiemy cię do tej klasy. 
Ale  nie  chciałam,  żeby  ktoś  tu  sobie  robił  niepotrzebne  nadzieje.  A  już 
zwłaszcza nie pani Hunter, skoro jest taka miła. 
- No cóż - wyjąkałam. - Sama nie wiem. 
Pani Hunter zrobiła niepewną minę. 
- Nie wiesz, czy do nas dołączysz? 
- Mówiłam jej - odezwała się pani Jenkins i odkaszlnęła - że obie czwarte 
klasy  są  w  tej  chwili  nieco  przepełnione,  więc  nie  jesteśmy  jeszcze 
pewni, do której trafi. 
- Nie... - zaczęłam, chociaż: „Niegrzecznie jest poprawiać dorosłych”. To 

background image

50 

 

taka zasada. - Chodzi o to, że może się jednak nie przeprowadzimy. 
- Ach tak? - zdziwiła się pani Hunter. 
Za to pani Jenkins powiedziała: 
- Ally, twoi rodzice na dole wyrażali się w tej sprawie zupełnie jasno. 
-  Owszem  -  odrzekłam.  -  Ale,  rozumie  pani,  jeszcze  nie  sprzedaliśmy 
naszego  starego  domu.  -  A  jeśli  wszystko  się  ułoży  zgodnie  z  moim 
planem, to  może się skończyć na tym, że go jednak nie sprzedamy. I nie 
będziemy się przeprowadzać. Ale tego już na głos nie powiedziałam. 
-  Rozumiem  -  powiedziała  pani  Hunter.  -  No  cóż,  mam  nadzieję,  że 
jednak  się  przeprowadzisz.  Bardzo  byśmy  chcieli,  żebyś  uczyła  się  z 
nami.  Teraz  mamy  czytanie,  taka  chwila  odpoczynku  przed  przerwą. 
Wiem,  że  czwartoklasiści  są  już  nieco  za  duzi  na  bajki,  ale  chyba  je 
jednak lubią. Prawda? 
-  Tak!  -  odpowiedziała  chórem  klasa.  Widać  było  wyraźnie,  że  te  bajki 
podobają im się bardziej niż klasie pani Danielson lekcja o fotosyntezie. 
-  Czytamy  fragmenty  Fałdki  czasu  -  wyjaśniła  pani  Hunter,  machając 
trzymaną w ręku książką. - To jedna z moich ulubionych. 
A  ja  tylko  wytrzeszczyłam  na  nią  oczy.  Naprawdę  nie  wiedziałam,  co 
mam powiedzieć. 
No bo Fałdka czasu to także jedna z moich ulubionych książek. 
Gdzieś  za  naszymi  plecami  zabrzmiał  dzwonek  na  przerwę,  głośny  i 
staroświecki. A potem  drzwi się otworzyły na oścież i uczniowie zaczęli 
tłumnie wybiegać na korytarz. 
- Czas na przerwę! - zawołała pani Hunter, podnosząc się ze stołeczka, na 
którym  siedziała.  -  Moi  drodzy,  weźcie  kurtki,  a  potem  się  ustawcie 
parami. 
Klasa  pani  Hunter  poodsuwała  krzesła,  a  potem  złapała  kurtki,  wiszące 
na  kołkach  na  ścianie  naprzeciwko  okien.  Dzieciaki  się  ustawiły  parami 
przy  drzwiach,  gdzie  czekały,  chichocząc,  aż  pani  Hunter  pozwoliła  im 
wyjść. 
A  potem  wszyscy  wybiegli  z  sali  -  poza  Ericą,  która  się  ociągała  i 
spytała: 
- Czy Ally może z nami iść? 
Popatrzyłam na panią Jenkins, która zerknęła na zegarek, a potem skinęła 
głową. 

background image

51 

 

- Dam znać twoim rodzicom, gdzie jesteś. 
- Chodź! - zawołała, chwytając mnie za rękaw. 
Nawet  nie  pytałam  Eriki,  dokąd  idziemy.  Z  doświadczenia  wiedziałam, 
że  gdziekolwiek  się  udamy,  czeka  przygoda.  Być  może  związana  z 
odcinanymi uszami. 
I  nie  myliłam  się.  Erica  sprowadziła  mnie  na  dół  po  schodach  i 
wyprowadziła  z  budynku,  przez  żwirowane  podwórze  i  w  stronę  boiska 
do  baejsbolu,  gdzie  jakieś  dzieciaki  już  zaczynały  grać  w  piłkę.  W 
pierwszej chwili myślałam, że do nich dołączymy. 
Ale,  ku  mojemu  zdziwieniu,  Erica  minęła  grających  i  ruszyła  w  stronę 
krzaków,  które  rosły  wzdłuż  wysokiego  ceglanego  muru,  dzielącego 
teren szkoły od stojących obok domów. 
Pomyślałam,  że  Erica  się  zatrzyma,  kiedy  dojdziemy  do  tych  krzaków. 
Ale zanim się połapałam, ona już się schylała i właziła pomiędzy krzaki. 
- Hej - powiedziałam, przystając. - Co ty robisz? 
-  Wszystko  w  porządku  -  odrzekła,  oglądając  się  na  mnie  przez  ramię.  - 
Chodź ze mną. 
Kiedy bawiłam się u niej w domu, nie wydawało mi się, żeby Erica miała 
bzika.  Ale  czy  ja  się  na  tym  znam?  Moja  mama  zawsze  powtarza,  że 
wujek  Jay  ma  bzika.  Ale  to  dlatego,  że  on  wszystkie  swoje  pieniądze 
wydaje na sprzęt stereo, a nie na normalne rzeczy, na przykład obiady. 
Rozejrzałam  się  po  placu  zabaw.  Wszystkie  inne  dzieciaki  biegały  i 
kopały  piłkę,  albo  huśtały  się  na  huśtawkach.  Nikt  nie  właził  w  krzaki. 
Rosły  tak  gęsto,  że  przestałam  widzieć  Ericę,  kiedy  już  między  nie 
weszła. Kto wie, co ona tam robiła? Może była morderczynią i stała tam 
z siekierą w dłoni, i zamierzała odrąbać mi głowę, jeśli tam za nią wejdę? 
Raz  widziałam  coś  takiego  na  filmie,  który  obejrzeliśmy  z  wujkiem 
Jayem. 
Ale  z  drugiej  strony,  tak  fajnie  się  razem  bawiłyśmy  jej  domkiem  dla 
lalek, i wcale mnie wtedy nie zamordowała. 
- Ally? - dobiegł mnie głos Eriki. - Idziesz? 
Zdecydowałam się zaryzykować. Wydawało mi się, że to dość wątpliwe, 
żeby  Erica  była  morderczynią.  A  co,  jeśli  czekało  tam  na  mnie  coś 
strasznie fajnego? Za nic nie chciałam, żeby mnie to ominęło! Schyliłam 
się i wślizgnęłam pomiędzy krzaki. 

background image

52 

 

Kiedy  wyszłam po drugiej stronie, zdziwiłam się, widząc, że krzewy nie 
sięgają  zbyt  głęboko,  a  za  nimi  otwiera  się  wolna  przestrzeń,  gdzie 
można się wyprostować i pospacerować. Za to gałęzie zupełnie zasłaniały 
plac zabaw. W gruncie rzeczy było tu dość miejsca, żeby powstała alejka, 
ocieniona  złotymi  jesiennymi  liśćmi  drzew,  rosnących  w  sąsiednich 
ogrodach. Ich gałęzie zwieszały się nad murem. 
Ale  Erica  i  ja  nie  miałyśmy  tej  alejki  wyłącznie  dla  siebie,  o  czym 
przekonałam  się  z  zaskoczeniem.  Były  tam  jeszcze  dwie  inne 
dziewczynki, które stały i patrzyły na mnie. Zorientowałam się, że to dla 
mnie  kolejna  szansa,  żeby  zrobić  pierwsze  wrażenie.  Żołądek  znów  mi 
się nerwowo ścisnął. 
- Cześć - powiedziała jedna z dziewczynek, wysoka i chuda. 
- Cześć - rzuciła druga, niska i okrągła. 
- Ally - wtrąciła się Erica. - To moje przyjaciółki, Caroline i Sophie. One 
też są w klasie pani Hunter. 
-  Cześć  -  rzekłam,  rozpoznając  je  teraz.  Caroline  to  była  ta  wysoka  i 
chuda. Sophie, niska i okrągła. - Jestem Ally Finkle. 
- Wiemy - oznajmiła Caroline. Nie uśmiechała się. Była bardzo poważna. 
-  Erica  wszystko  o  tobie  nam  opowiedziała.  Mówiła,  że  bardzo  lubisz 
balet. No i koty, i baseball. 
-  Tak  -  przyznałam.  -  Lubię.  Ale  widzę,  że  wy  tu  raczej  gracie  w  piłkę 
nożną. 
-  Tak  -  powiedziała  Sophie.  -  Ale  to  tylko  na  przerwach,  bo  niektórzy 
ciskali  kijami  o  ziemię,  więc  pani  Jenkins  wszystkie  pozabierała.  Teraz 
możemy grać tylko w nożną. 
-  Aha  -  mruknęłam.  Pomyślałam,  że  pani  Jenkins  sprytnie  zrobiła.  I  że 
taką politykę powinni wprowadzić i w mojej szkole. 
-  Erica  powiedziała,  że  masz  dużą  wyobraźnię  -  ciągnęła  Caroline.  - 
Dlatego  się  zgodziłyśmy,  żeby  cię  tu  przyprowadziła. Mówimy  innym  o 
tej  kryjówce,  tylko  jeśli  mają  dużą  wyobraźnię.  Bo  jeśli  jej  nie  mają,  to 
nie potrafią zrozumieć, jakie to magiczne miejsce. 
Rozejrzałam się wkoło. 
-  Rzeczywiście  jest  magiczne  -  przytaknęłam  z  podziwem.  -  Szkoda,  że 
nie  mamy  takiego  w  naszej  szkole.  A  co  wy  tu  robicie?  Bawicie  się  w 
twierdzę? 

background image

53 

 

- W sumie - odezwała się z ożywieniem Erica - bawimy się w zamek. 
-  Super  -  rzuciłam.  Bo  naprawdę  trochę  to  wyglądało  jak  zamek,  te 
wszystkie cegły i tak dalej. - I udajecie, że jesteście księżniczkami? 
- Królowymi - parsknęła Sophie ze zdegustowaną miną. - Księżniczki nie 
mają żadnej władzy. 
-  No  właśnie  -  poparła  ją  Caroline.  Zaczynała  tracić  powagę  i  się 
ożywiać. - Jesteśmy królowymi. Ty też możesz być, jeśli chcesz. Zwykle 
bawimy  się,  że  zły  władca  chce  się  ożenić  z  Sophie,  bo  ona  jest  taka 
piękna. 
Spojrzałam na Sophie, która uśmiechnęła się skromnie na te słowa. Ale z 
tymi  brązowymi  włosami  i  różowymi  ustami  naprawdę  wyglądała 
pięknie. Więc mogło się tak zdarzyć. 
- Okej - powiedziałam. 
-  Ale  ona  go  nie  chce,  bo  obiecała  swoje  serce  innemu  -  mówiła  dalej 
Caroline.  -  Więc  zabarykadowałyśmy  się  w  naszym  zamku,  a  ten  zły 
władca nas atakuje i my się szykujemy do bitwy. 
-  Tak  -  potwierdziła  radośnie  Erica.  -  Będziemy  polewały  jego  wojska 
wrzącym olejem! 
- Super - powtórzyłam, a motylki w moim żołądku nareszcie znikły. 
Byłam  szczęśliwa,  że  wreszcie  znalazłam  koleżanki,  które  na  przerwach 
bawią  się  w  taką  fajną  zabawę.  W  podstawówce  na  Orzechowych 
Wzgórzach  nowa  zabawa,  do  której  zachęcała  wszystkich  Brittany 
Hauser,  to  była  zabawa  w  czirliderki.  A  to  oznaczało  uczenie  każdego, 
kto chciał słuchać, haseł, których się nauczyła od swojej starszej siostry. 
Bawiłyśmy  się  w  królowe  aż  do  dzwonka,  który  rozległ  się,  zanim 
jeszcze zdążyłyśmy załadować katapultę. 
-  Och  -  jęknęła  Erica,  rozczarowana.  -  Coś  niesamowitego,  już  musimy 
wracać. Fajnie było. Ally, zostaniesz na lunch? 
-  Nie  -  odpowiedziałam.  Bo  widziałam  rodziców  i  Marka  z  Kevinem, 
którzy stali przy bocznych drzwiach i rozglądali się za mną. - Chyba będę 
musiała pójść. 
- Mam nadzieję, że trafisz do naszej klasy - powiedziała Caroline. 
-  Właśnie  -  zgodziła  się  Sophie.  -  Mam  nadzieję,  że  nie  utkniesz  u  tej 
nudnej pani Danielson. To by było okropne! 
-  Faktycznie,  okropne  -  przytaknęłam,  myśląc  o  dymkach  z  napisami. 

background image

54 

 

Byłam nieco zaskoczona, ale zaczynał mi się podobać pomysł chodzenia 
do szkoły na Sosnowych Wzniesieniach. 
Przecież  to  było  jakieś  szaleństwo!  Wcale  nie  chciałam  się 
przeprowadzać! A ręka zombie?! A okropna, ciemna sypialnia?! 
- No cóż, dziewczyny, miło było was poznać - rzuciłam na koniec. W tej 
samej  chwili  rodzice  mnie  dostrzegli  i  zaczęli  machać  jak  szaleni, 
zupełnie  jakby  myśleli, że  mogę  ich  nie  zauważyć. To nie  wydawało się 
prawdopodobne,  skoro  byli  najwyższymi  ludźmi  na  placu  zabaw, 
pomijając nauczycieli. - Muszę już iść. 
-  Cześć,  Ally!  -  zawołała  Sophie,  zmierzając  w  stronę,  gdzie  klasa 
ustawiała się parami do powrotu do budynku. 
- Tak, do zobaczenia! - pożegnała się Caroline. 
Poszłam  w  stronę  rodziny,  zamiast,  jak  reszta  dzieci,  do  szkoły.  To 
dziwne, pomyślałam. Wcale nie miałam ochoty stamtąd odchodzić. 
- O! - sapnęła  mama, z zadowoloną miną. - Widzę, że ktoś zawarł nowe 
przyjaźnie. 
- Tak - odrzekłam. - To dziewczyny z klasy pani Hunter. 
- Co o niej myślisz? - spytał tata. 
Już chciałam powiedzieć, że to najmilsza i najładniejsza nauczycielka na 
świecie,  milsza  nawet  niż  pani  Myers.  Ale,  na  szczęście,  wtrącił  się 
Mark. 
-  Mój  nowy  nauczyciel  jest  super  -  powiedział.  -  Pan  Manx  ma  siedem 
traszek  w  terrarium.  Kiedyś  było  osiem,  ale  jedną  zjadły  pozostałe.  I 
pozwolił mi je nakarmić. Traszki jedzą wszystko, co się rusza i co im się 
zmieści do pyszczka. Nakarmiłem je świerszczem... 
- To straszne! - wybuchnęłam, zadowolona, że nie muszę opowiadać, jak 
bardzo podoba mi się ta nowa szkoła. - Biedny świerszcz! 
-  To  zwykły  łańcuch  pokarmowy  -  stwierdził  Mark  rzeczowo.  -  Traszki 
jedzą  świerszcze,  a  potem  robią  z  nich  bobki,  i  te  bobki  to  nawóz,  a 
potem... 
- Kevin - wtrąciła szybko mama - a jak twoja grupa? 
-  Nie  za  bardzo  -  odparł  mój  młodszy  brat.  Ruszyliśmy  już  z  powrotem 
do domu. Do domu? Chciałam powiedzieć, do tego nowego domiszcza. - 
To przedszkole nie jest ładne. 
-  Tobie  się  podobają  tylko  eleganckie  rzeczy  -  powiedział  Mark  z 

background image

55 

 

obrzydzeniem. 
- Może nie jest tak nowa, jak szkoła na Orzechowych Wzgórzach - rzekł 
tata. - Ale to dobra podstawówka. 
- Ale pachnie starością - narzekał Kevin. - I wygląda staro. 
Dokładnie w chwili, kiedy Kevin to mówił, wyłonił się nasz nowy dom, z 
tymi  ciemnymi  oknami  i  przerażającymi  drzewami,  których  czarne 
gałęzie ostro rysowały się na tle nieba. 
A  ja  zrozumiałam,  że  Kevin  ma  rację.  Może  ma  tylko  pięć  lat,  ale 
przypomniał  mi  o  czymś  ważnym.  Ze  chociaż  polubiłam  panią  Hunter  i 
koleżanki Eriki, to jednak wcale nie chcę się przeprowadzać. Nie mogłam 
się  tu  przenieść.  Nie  byłam  gotowa  na  to,  żeby  porzucić  swoich  starych 
przyjaciół, szkołę i dom. Nie po to, żeby się wprowadzić do domu, który 
się  rozpadał.  I  wyglądał  tak  okropnie,  że  nie  przyjęliby  go  nawet  do 
programu  telewizyjnego.  I  który,  przy  okazji,  był  nawiedzony. 
Wykluczone! 
- Moim zdaniem na Sosnowych Wzniesieniach nie otrzymamy tak dobrej 
edukacji jak na Orzechowych Wzgórzach - powiedziałam. 
- Ally! - zawołała wzburzona mama. - Nie wygłupiaj się! Oczywiście, że 
tak! Jak możesz w ogóle coś takiego mówić? 
Przez tę rękę zombie, chciałam odpowiedzieć. 
Bo  wiedziałam,  że  muszę  zapomnieć  o  pani  Hunter  i  jej  „Sięgaj  do 
gwiazd!”,  i  o  ukrytym  zamku,  i  o  zabawie  w  królowe.  Musiałam 
zapomnieć  o  Erice,  Caroline  i  Sophie.  Najważniejsze,  żeby  udało  mi  się 
zapobiec przeprowadzce. Tu chodziło o ludzkie życie! 
-  Nie  podobało  mi  się  na  Sosnowych  Wzniesieniach  -  skłamałam.  - 
Zupełnie mi się nie podobało. 
-  Ally  -  odezwała  się  mama  urażonym  tonem.  -  Spotkaliśmy  się  z  panią 
Hunter.  Wydawała  się  naprawdę  miła.  Wiem,  że  dyrektorka  robi  co 
może, żebyś trafiła do jej klasy. 
- Naprawdę? - Nie  miałam zamiaru odezwać się z aż taką nadzieją. - To 
znaczy... Wszystko mi jedno. 
-  I  wydawało  mi  się,  że  polubiłaś  te  dziewczynki,  z  którymi  cię 
widzieliśmy na przerwie - powiedział tata. 
- Hm... - Wzruszyłam ramionami. - One są... w porządku. 
- A co z kotkiem? - spytała mama. - Już nie chcesz dostać kotka? 

background image

56 

 

Właśnie  w  tym  rzecz.  Oczywiście,  że  nadal  chciałam  dostać  kotka. 
Bardziej niż cokolwiek. Za każdym razem, kiedy ktoś wypowiadał słowo 
„kotek”, serce zaczynało mi bić szybciej. 
No ale czy dla kotka warto skazywać się na ataki ręki zombie? 
Nie. Nie, nie i nie. I jeszcze raz, nie. 
Nie  mogłam  pozwolić,  żeby  miłe,  ładne  nauczycielki  i  fajne  koleżanki 
odwróciły moją uwagę od tego, że nadal mam do wygrania pewną wojnę. 
Wojnę z rodziną w sprawie przeprowadzki. 
ZASADA NUMER 8 
Nie wsadzaj kota do walizki 
Tego  dnia,  kiedy  w  naszym  domu  był  dzień  otwarty,  rodzice  rozwieźli 
nas  do  przyjaciół,  żebyśmy  się  tam  bawili  i  nie  kręcili  pod  nogami. 
Nawet  Marvina  zabrali  do  mieszkania  wujka  Jaya  na  uniwersyteckim 
kampusie, żeby  nie szczekał  na ludzi, którzy będą uwijać się po  domu, i 
żeby nie zostawiał śladów łap na świeżo wypranych wykładzinach. 
Mnie  odwieźli  do  Brittany  Hauser.  I  chociaż  Brittany  nie  nadaje  się  na 
najlepszą  przyjaciółkę,  przez  to,  że  ciska  kijem  do  bejsbolu,  czasami 
fajnie  jest  się  z  nią  pobawić.  Ma  dwie  starsze  siostry  i  odziedziczyła  po 
nich wszystkie Barbie i Bratz znane ludzkości, z akcesoriami włącznie. 
Poza  tym,  Hauserowie  częstują  gości  rzeczami,  jakich  zabraniają  nam 
rodzice,  na  przykład  colą  (zwykłą,  a  nie  light)  i  domowym  ciastem 
czekoladowym.  Pani  Hauser  przez  cały  dzień  siedzi  w  domu  i  robi 
świetne wypieki. 
A  na  dodatek  jest  jeszcze  nowa  kotka  mamy  Brittany,  to  znaczy  ta 
medalistka,  czyli  taka  kotka,  którą  wozi  się  po  kraju  i  prezentuje  na 
konkursach.  I  to  nie  jakichś  tam  wystawach  hrabstwa,  tylko  ważnych, 
krajowych wystawach rasowych kotów, jakie relacjonują w telewizji. 
Pani  Hauser  jest  taką  mamą,  która  wkłada  pantofle  na  wysokich 
obcasach,  kiedy  jedzie  odebrać  córkę  ze  szkoły,  a  nie  buty  do  biegania, 
jak  wszystkie  inne  mamy.  I  naprawdę  chciała  mieć  kotkę  -  medalistkę, 
więc wreszcie, na rocznicę ślubu, pan Hauser jej taką kupił. Pani Hauser 
była  z  niej  bardzo  dumna,  a  kiedy  się  dowiedziała,  że  ja  też  być  może 
dostanę kotka - Brittany wszystko jej powtórzyła - powiedziała córce, że 
może  mnie  zaprosić,  żebym  poznała  jej  rodowodowego,  rasowego, 
długowłosego niebieskiego persa, lady Serenę Archibald. 

background image

57 

 

Chociaż wiedziałam już, że tego swojego kota raczej nie dostanę (nie po 
tym,  co  się  miało  stać  w  czasie  dnia  otwartego),  bardzo  się  cieszyłam  z 
poznania lady Sereny Archibald. Nie co dzień człowiek może zobaczyć i 
pogłaskać  rodowodową  kotkę  medalistkę.  Kiedy  się  dowiedziałam,  że 
być  może  dostanę  kotka,  przejrzałam  wszystkie  książki  o  tych 
zwierzętach,  dostępne  w  szkolnej  bibliotece.  Sporo  czytałam  o  persach  i 
wiedziałam, że to jedna z najstarszych udomowionych ras długowłosych 
kotów. 
Nie mogłam się doczekać, kiedy się znajdę w domu u Brittany. 
Byłam  też  podekscytowana  tym,  że  spędzę  trochę  czasu  bez  braci  i 
rodziców. Miło byłoby na trochę oderwać się od zmartwień związanych z 
przeprowadzką i tym strychem. I raz na odmianę pogadać sobie z kimś w 
moim wieku gdzie indziej niż w szkole. 
A przynajmniej tak właśnie  myślałam, zanim rodzice  nie wysadzili mnie 
przed  domem  Brittany.  Kiedy  podeszłam  do  drzwi,  przestałam  sobie 
wyobrażać, że czas spędzony z Brittany to będzie taka wielka frajda. 
To  dlatego,  że  kiedy  tylko  weszłam  do  środka,  od  razu  się 
zorientowałam,  że  to  wszystko  była  szyta  grubymi  nićmi  intryga. 
Okazało się, że to część „genialnego planu”, żeby mnie pogodzić z Mary 
Kay i żebym znów się z nią przyjaźniła. 
-  Niespodzianka!  -  wrzasnęła  Brittany,  kiedy  weszłam  do  środka.  - 
Zaprosiłam też Mary Kay! Teraz będziecie musiały zacząć znów ze sobą 
rozmawiać! Bo nie można być przez cały dzień z kimś w jednym domu i 
nie rozmawiać! 
-  Chcesz  się  założyć?  -  spytała  Mary  Kay,  piorunując  mnie  wzrokiem. 
Najwyraźniej,  Brittany  także  i  jej  nie  uprzedziła  o  wzruszającym 
pojednaniu, jakie sobie dla nas zaplanowała. 
Z jej gniewnej miny widać też było wyraźnie, że Mary Kay ani trochę nie 
złagodniała i w dalszym ciągu jest na mnie wściekła. 
-  Błagam,  dziewczyny  -  jęknęła  Brittany,  biorąc  każdą  z  nas  za  rękę  i 
znacząco zaglądając nam w oczy. - Byłyście najlepszymi przyjaciółkami 
tak  długo,  że  nie  możecie  pozwolić,  żeby  to  wszystko  zepsuł  ktoś  tak 
głupi jak Scott Stamphley. Mary Kay, Ally będzie z nami w szkole tylko 
przez  parę  tygodni.  Naprawdę  chcesz  przez  ten  cały  czas  się  na  nią 
gniewać? 

background image

58 

 

- Daj spokój, Mary Kay - zawtórowała jej Courtney Wilcox. Bo  okazało 
się,  że  Courtney  też  została  zaproszona,  żeby  wziąć  udział  w  wielkiej 
scenie naszego godzenia się. Chociaż nie mam zielonego pojęcia, co ona 
miała  z  tym  wszystkim  wspólnego.  -  Ally  nie  chciała  zrobić  nic  złego. 
Prawda, Ally? 
Westchnęłam. Wszystkie moje plany na zabawę z lady Sereną Archibald 
wzięły  w  łeb,  nie  wspominając  już  o  ogromnej  kolekcji  Barbie  i  Bratz 
należącej do Brittany. Tym cenniejszej, że wszystkie lalki miały jeszcze i 
stopy, i buty. 
Zastanawiałam  się,  czy  nie  zadzwonić  do  mamy,  żeby  mnie  stamtąd 
zabrała.  Powstrzymały  mnie  przed  tym  dwie  rzeczy.  Po  pierwsze, 
wiedziałam,  co  się  stanie  w  trakcie  dnia  otwartego  z  moją  kolekcją 
kamieni.  Po  drugie,  Brittany  stała  jakoś  tak  blisko  dużej  ceramicznej 
figurki  kota  -  poza  tym,  że  jej  mama  ma  rasową  kotkę  medalistkę, 
kolekcjonuje  też  figurki  kotów  -  i  bałam  się,  że  jeśli  spróbuję  wyjść, 
rujnując jej genialny plan, to może tym kotem we mnie rzucić. 
- Oczywiście, że nie chciałam... - przytaknęłam pokornie. 
Mary  Kay  spiorunowała  wzrokiem  podłogę.  Czubki  uszu  zaczerwieniły 
jej się, co było pewnym znakiem, że zacznie płakać. 
Ale nie ze smutku, tylko ze złości. 
- Ally  mi obiecała - zaprotestowała Mary Kay. Ale nie  mówiła do  mnie. 
Ewidentnie  rozmawiała  z  podłogą.  -  Obiecała,  że  nikomu  nie  powie,  że 
się przeprowadza, bo to był mój szczególny dzień, a ja ją prosiłam, żeby 
tego nie robiła. I co potem? Za moimi plecami powiedziała o tym akurat 
Scottowi Stamphleyowi. Właśnie jemu. Po tym, jak mi obiecała. 
-  Wiem,  że  obiecałam  -  powiedziałam.  Czułam  się  naprawdę  fatalnie. 
Jakbym,  na  dodatek  do  wszystkich  innych  kłopotów,  nie  czuła  się 
okropnie  z  powodu  tej  złamanej  obietnicy  już  od  paru  tygodni.  -  Ale  na 
moment  zapomniałam.  Masz  zamiar  przez  resztę  życia  mieć  mi  za  złe 
chwilę zapomnienia, trwającą minutę? No bo przecież też zdarzało ci się 
na moment o czymś zapomnieć. 
Mary Kay uniosła wzrok i wpiła go we mnie. 
- Na przykład? 
Szczerze  mówiąc,  akurat  w  tym  momencie  nie  mogłam  sobie 
przypomnieć  niczego,  o  czym  Mary  Kay  na  moment  zapomniała.  Ale 

background image

59 

 

byłam pewna, że coś takiego się zdarzyło. Tylko nie wiedziałam, co. 
- Nie wiem - przyznałam. - Ale, no wiesz... jakieś coś. 
-  To  śmieszne  -  powiedziała  Mary  Kay,  pociągając  nosem.  -  Nie  mam 
zamiaru tu zostawać. Chcę iść do domu. Dzwonię do matki. 
I  wykonała  taki  ruch,  jakby  chciała  iść  do  kuchni  Brittany,  gdzie  był 
najbliższy aparat. 
Ale Brittany była od niej szybsza. Zastąpiła Mary Kay drogę. 
I  jestem  prawie  pewna,  że  ręką  sięgnęła  po  stojącą  niedaleko  figurkę 
kota. 
Co więcej, Mary Kay też to zauważyła. I zamarła w bezruchu. 
Wszyscy znają reputację Brittany jako ciskacza. Wszyscy. 
-  Nikt  nie  idzie  do  domu  -  oświadczyła  Brittany  twardym  głosem.  - 
Wszyscy tu zostają. Zaplanowałam kilka fajnych zabaw i parę smacznych 
przekąsek. I będziemy się bawić, a potem jeść. I będzie fajnie. Wszystkie 
zrozumiały? 
Mary Kay miała z lekka przerażoną minę. W sumie jej się nie  dziwiłam. 
Brittany i mnie nieco wystraszyła. 
Ale chociaż raz Mary Kay nie zaczęła płakać. Zamiast tego powiedziała: 
- Dobrze, Brittany. - Nigdy przedtem u niej nie słyszałam takiego  głosu, 
ale zabrzmiał mi jakoś znajomo. 
-  Och,  jest  lady  Serena  Archibald!  -  odezwała  się  chwilę  później 
Courtney. 
- Trzymajcie ją z daleka ode mnie - pisnęła Mary Kay. - Wiecie, że mam 
alergię! 
I  wtedy  zrozumiałam,  dlaczego  głos  Mary  Kay  wydał  mi  się  znajomy. 
Dlatego, że brzmiał zupełnie jak głos Courtney, który z kolei trudno było 
odróżnić  od  głosu  Brittany.  Bo  Courtney  zawsze  próbuje  naśladować 
Brittany. 
I dotarło do mnie, że Mary Kay też usiłuje naśladować Brittany. 
Co było trochę dziwne. 
Ale  nie  zastanawiałam  się  wtedy  nad  tym,  bo  za  bardzo  mnie  pochłonął 
widok lady Sereny Archibald, prawdziwej kotki medalistki. 
Prawdę  mówiąc,  warto  było  tu  przyjechać.  Lady  Serena  Archibald  była 
piękna. Miała długie, jedwabiste szare futerko i duże żółte oczy. A kiedy 
się  pochyliłam,  żeby  ją  pogłaskać,  lady  uniosła  te  duże  żółte  oczy,  żeby 

background image

60 

 

na  mnie  spojrzeć,  otworzyła  małą  mordkę  i  najsłodszym  głosem,  jaki 
sobie można wyobrazić, miauknęła. 
Śladem kotki do środka weszła pani Hauser, stukając wysokimi obcasami 
po  marmurowej  posadzce  holu  domu  Hausnerów,  i  powiedziała  z 
uśmiechem: 
- Och, Ally. Tak się cieszę, że  mogłaś przyjść. Wreszcie  możesz poznać 
lady  Serenę.  Co  o  niej  sądzisz?  Nie  uważasz,  że  teraz  będziesz  chciała 
dostać perskiego kotka? 
A potem pani Hausner opowiedziała mi o tym, jak należy się opiekować 
perskimi  kotami  medalistami.  Że  trzeba  codziennie  szczotkować  im 
futerko,  bo  jest  takie  długie,  że  same  nie  zdołają  go  oczyścić  językiem, 
tak jak to robią inne koty. I że lady Serena nigdy nie była poza domem. I 
że musimy uważać, żeby jej z domu nie wypuścić. 
Większość  tych  rzeczy  wiedziałam  z  przeczytanych  książek,  ale 
udawałam, że jeszcze tego nie wiem: I że jeszcze w ogóle jest szansa, że 
dostanę  swojego  kotka,  chociaż,  po  dzisiejszym  dniu,  żadnej  takiej 
szansy  już  nie  będzie.  Słuchałam  grzecznie,  bo  tak  się  należy 
zachowywać, kiedy ktoś starszy mówi ci coś, co już wiesz, a szczególnie 
wtedy, kiedy mówi o tym z takim ożywieniem jak pani Hauser. 
To też zasada, tak przy okazji. 
Pani  Hauser  wreszcie  skończyła  i  powiedziała,  że  teraz  musi  odwieźć 
starszą  siostrę  Brittany,  Bethany,  na  próbę  orkiestry.  Dodała  też,  że 
mamy  nie  przeszkadzać  drugiej  siostrze  Brittany,  Becce,  która  w  garażu 
malowała  z  koleżankami  plakaty  na  poniedziałkową  szkolną  sprzedaż 
wypieków. 
-  Myślałam,  że  już  nigdy  nie  przestanie  -  mruknęła  Brittany.  Na  co 
Courtney się roześmiała. Nawet Mary Kay lekko zachichotała. 
A ja pomyślałam, że to, co mówiła pani Hauser, było ciekawe, nawet jeśli 
już  to  wszystko  wiedziałam.  I  że  chcę  zostać  weterynarzem,  kiedy 
dorosnę, i tak dalej. 
-  Teraz,  kiedy  sobie  poszła  -  powiedziała  Brittany  -  możemy  iść  do 
mojego pokoju i wreszcie zająć się czymś. 
Nie byłam pewna, czy to mi się podobało. 
-  Czym  się  zajmiemy?  -  zapytałam  z  nadzieją,  że  chodzi  o  Bratz,  a  już 
przynajmniej o Barbie. 

background image

61 

 

- Zajmiemy się godzeniem ciebie i Mary Kay - odparła Brittany. - Zostaw 
już tego kota i chodź. 
Zostawiłam  lady  Serenę,  chociaż  wcale  nie  miałam  na  to  ochoty,  i 
poszłam  za  Brittany  do  jej  pokoju.  Nie  było  mowy  o  poddawaniu  w 
dyskusję  tego,  czym  się  teraz  zajmiemy.  Brittany  nie  powiedziała:  „No 
więc,  dziewczyny,  w  co  chcecie  się  pobawić?  Może  w  królowe?”  Nie 
powiedziała  też:  „Chcecie  wyciągnąć  Barbie  moich  sióstr?”  ani:  „Już 
wiem! Kto się chce bawić w lwy?” 
Zamiast tego oświadczyła: 
- No dobrze, to pobawimy się w gwiazdy popu. Ja jestem sędzią. 
Nawet  nie  wyjaśniła,  na  czym  polega  zabawa  w  gwiazdy  popu.  A  ja 
nigdy  o  niej  nie  słyszałam.  W  domu  nie  wolno  nam  oglądać  żadnych 
reality show, ani nawet wideoklipów muzycznych, bo mama mówi, że od 
tego  rozmiękcza  się  mózg.  Zamiast  tego  zmusza  nas  do  oglądania 
wartościowych  programów,  chociaż  jej  wyjaśniałam,  że  towarzysko  to 
mnie stawia w niekorzystnej sytuacji. 
-  Kto  wypadnie  najlepiej  -  ciągnęła  Brittany  -  ten  wygra  ciasto 
czekoladowe. Proszę mikrofon. Courtney, ty zaczynasz. 
Courtney  podniosła  mikrofon,  który  leżał  na  ozdobionym  falbankami 
różowym  łóżku  z  baldachimem  Brittany.  Włączyła  minizestaw  karaoke, 
który  stał  na  środku  bardzo  różowego  i  falbaniastego  pokoju  Brittany  - 
jeszcze bardziej różowego i pełnego falbanek niż mój - i zaczęła śpiewać 
do odtwarzanej właśnie płyty CD. 
Kiedy skończyła, Mary Kay zaklaskała i powiedziała: 
- O mój Boże, Courtney, byłaś naprawdę świetna! 
-  Hm,  tak,  naprawdę  -  dodałam  na  wszelki  wypadek,  chociaż,  prawdę 
mówiąc,  wcale  mi  się  nie  podobał  taniec,  który  Courtney  wykonywała, 
śpiewając  piosenkę.  Był  trochę  nudny.  Nawet  nie  było  w  nim  żadnych 
podskoków.  W  sumie,  piosenka  też  była  nudna,  bo  tylko  powtarzało  się 
bez przerwy: „bejbe, bejbe”. 
Tak naprawdę, wolałabym znaleźć się za krzakami przy podstawówce na 
Sosnowych  Wzniesieniach  i  bawić  się  w  królowe  z  Ericą,  Caroline  i 
Sophie. To było o wiele fajniejsze. 
Ale  nie  powiedziałam  tego  na  głos,  bo  to  by  było  nieuprzejme.  To  też 
taka zasada. 

background image

62 

 

-  No  dobra,  Mary  Kay  -  powiedziała  Brittany.  Zajęła  swoją  pozycję 
sędziego  na  środku  wszystkich  poduszek,  spiętrzonych  na  środku  jej 
łóżka. - Twoja kolej. 
Mary Kay zrobiła okropnie zaskoczoną minę. 
- Och, nie! - zawołała. - Nie mogłabym! Nigdy bym tego nie zaśpiewała 
tak jak Courtney! 
-  Ależ  co  ty  wygadujesz,  Mary  Kay?  -  zaprzeczyłam.  -  Śpiewasz  takie 
piosenki cały czas przed lustrem w swojej łazience. 
Mary Kay rzuciła mi wredne spojrzenie. 
-  No  co?  -  odezwałam  się.  -  Tak  jest.  I  też  do  nich  tańczysz.  -  Skąd 
miałam  wiedzieć, że to jakiś sekret? Mary Kay nigdy nie prosiła, żebym 
to trzymała w tajemnicy. 
I  właśnie  dlatego  potrzebne  mi  są  zasady.  Przyjaźń  jest  okropnie 
skomplikowana. 
Mary Kay podniosła się z jednego z białych foteli Brittany wypełnionych 
drobnymi  plastikowymi  kulkami  i  wzięła  mikrofon  od  Courtney.  Potem 
włączyła CD i zaśpiewała tę samą piosenkę. I w sumie, wykonała do niej 
dokładnie  ten  sam  taniec.  Tylko  że  taniec  Mary  Kay  był  jeszcze 
nudniejszy  niż  Courtney.  Choć  widać  było,  że  Mary  Kay  zawzięcie 
ćwiczyła  go  przed  wielkim  lustrem  na  drzwiach  swojej  szafy,  bo 
dołączyła do niego sporo kręcenia biodrami. 
Kiedy skończyła, wszystkie trzy zaklaskałyśmy, chociaż ja myślałam, że 
podczas tej całej piosenki umrę z nudów. Już chyba wolałabym bawić się 
w lwy. Mogłabym  nawet być samcem. Z przyjemnością otarłabym sobie 
łokcie  i  kolana  od  chodnika  na  podłodze  przy  polowaniu  na  antylopy  i 
ciągnięciu  zabitej  zwierzyny  do  domu,  żeby  lwica  i  lwiątka  mogły  się 
najeść. Aż tak byłam znudzona. 
- Dobrze, Ally - powiedziała Brittany. - Twoja kolej. 
Wiedziałam,  że  będę  miała  kłopot.  Nie  znałam  tej  piosenki,  chociaż 
widziałam  słowa,  które  pojawiały  się  na  ekranie  zestawu  do  karaoke.  I 
tańca też nie znałam. Nie było mowy, żebym wygrała. 
No  i  fatalnie,  bo  naprawdę  zaczynałam  się  robić  głodna.  Zdecydowanie 
zjadłabym  trochę  tego  pysznego,  domowej  roboty  czekoladowego  ciasta 
pani  Hauser.  To  nie  fair  ze  strony  Brittany,  że  miała  zamiar  rozdawać 
ciasto  czekoladowe  tylko  jako 

nagrodę.  Naprawdę 

wszystkie 

background image

63 

 

zasłużyłyśmy  na  kawałek,  niezależnie  jak  dobrze  śpiewałyśmy.  Przecież 
grzeczność wobec gości tak nakazuje. 
Och, nieważne. Może, kiedy pani Hauser wróci po odwiezieniu Bethany, 
da  nam  wszystkim  lunch.  Przecież  powinna,  prawda?  No  bo,  nie  wolno 
pozwalać, żeby twoi goście umierali z głodu. To taka zasada. Jestem tego 
prawie pewna. 
- No już - powiedziała Brittany ze swojego tronu wśród poduszek. - Ally, 
nie mamy całego dnia. 
Ze  zdziwieniem  zdałam  sobie  sprawę,  że  się  denerwuję.  Co  było 
zaskakujące,  bo  Brittany,  Courtney  i  Mary  Kay  były  moimi 
przyjaciółkami.  To  znaczy,  poza  Mary  Kay,  która  była  moją  byłą 
przyjaciółką. Moją byłą najlepszą przyjaciółką. 
A  właściwie,  dlaczego  miałam  się  denerwować  śpiewaniem  w  ich 
obecności? To fakt, że nie jestem najlepszą piosenkarką, ale najgorszą też 
nie. 
Tylko,  że...  Nagle  nie  chciałam  zrobić  z  siebie  głupka.  I  nawet  już  nie 
chodziło o czekoladowe ciasto. Ja po prostu nie chciałam, żeby one się ze 
mnie śmiały. 
- No już - ponagliła mnie Brittany. 
Zdając  sobie  sprawę,  że  nie  mam  innego  wyboru  i  muszę  to  zrobić, 
włączyłam  płytę  CD.  Słowa  piosenki  pojawiły  się  na  ekranie.  O  kurczę, 
jak  to  szybko  leciało.  Nawet  nie  miałam  czasu  się  rozgrzać.  Musiałam 
śpiewać już teraz. 
- Głośniej! - wydarła się Brittany. 
Spróbowałam śpiewać głośniej. 
- Musisz też tańczyć! - wrzasnęła Brittany. 
Problem  w  tym,  że  nie  mogłam  jednocześnie  tańczyć  i  śpiewać.  To 
znaczy, jeśli tańczyłam, nie widziałam słów na ekranie. 
Ale, stojąc tam, zdałam sobie sprawę, że te słowa nie są takie trudne. Tak 
naprawdę,  to  tylko  cały  czas  powtarzało  się  tam:  „bejbe,  bejbe”.  Poza 
tym,  przed  chwilą  już  dwa  razy  wysłuchałam  tej  piosenki.  Więc  się 
okazało, że jakoś ją znam. 
I wtedy wpadłam na pewien pomysł. Chciałam zatańczyć inny taniec niż 
ten,  który  wykonały  Courtney  i  Mary  Kay.  Pomyślałam,  że  zatańczę 
balet. Żeby ten taniec był trochę ciekawszy. 

background image

64 

 

Więc zaczęłam robić różne plié i relevé, i inne takie. 
-  Co  ty  wyrabiasz?  -  spytała  ostro  Brittany.  Usłyszałam,  że  Courtney  i 
Mary Kay się śmieją. 
Ale  mnie  było  wszystko  jedno.  Świetnie  się  bawiłam.  Okazało  się,  że 
balet całkiem nieźle pasował do tej piosenki. 
Ale  tak  naprawdę  potrzeba  tu  było  czegoś  innego.  Zrozumiałam,  że 
przydałoby się parę skoków. Więc dołączyłam  do tańca kilka grand jeté. 
Trochę trudno było wykonywać je i jednocześnie trzymać mikrofon - już 
nie  mówiąc  o  samym  śpiewaniu  -  ale  jakoś  sobie  poradziłam.  Zaczęłam 
robić  grand  jeté  po  całym  pokoju  Brittany.  I  całkiem  nieźle  mi 
wychodziły.  Gdyby  madame  Linda  tam  była,  to  na  pewno  w  czasie 
ćwiczeń relaksacyjnych pozwoliłaby mi założyć tiarę. 
- Przestań - powiedziała Brittany. - To nie do tej piosenki! 
Ale było już za późno. Piosenka się skończyła i tak samo moje grand jeté. 
Jeszcze wykonałam dyg - taki baletowy, który nazywa się reverence i jest 
bardzo głęboki. 
Courtney i Mary Kay zaczęły klaskać. 
- Przestańcie klaskać - przykazała im Brittany. A one, z minami pełnymi 
poczucia winy, przestały. 
- Co to miało być? - spytała ostro Brittany, piorunując mnie wzrokiem. 
- Balet - odparłam. 
- No cóż - powiedziała Brittany. - Nie  wygrałaś ciasta czekoladowego. - 
Popatrzyła na Mary Kay. - Ty wygrałaś. 
- Och - pisnęła Mary Kay. - Dzięki. 
-  To  idź  na  dół  do  kuchni  i  weź  sobie  kawałek  -  nakazała  Brittany.  - 
Ciasto leży na talerzu na blacie. 
-  Dobrze  -  zgodziła  się  Mary  Kay.  Podniosła  się  z  łóżka  i  wyszła  z 
pokoju. 
- A teraz... - zaczęła Brittany, kiedy Mary Kay znikła. - Co zrobimy, żeby 
ona znów zaczęła z tobą rozmawiać, Ally? 
- No cóż - powiedziałam, wściekła na Brittany, chociaż starałam się tego 
za  bardzo  po  sobie  nie  okazywać,  w  razie  gdyby  gdzieś  między  tymi 
poduszkami,  wśród  których  siedziała,  leżał  schowany  kij  do  bejsbolu.  - 
Jej się podobał mój taniec. Śmiała się. 
-  Śmiała  się  z  ciebie  -  zauważyła  Brittany.  -  Nie  z  tobą.  Nie.  Musimy 

background image

65 

 

wymyślić coś więcej. Coś lepszego niż zabawa w gwiazdy popu. 
- Mogłybyśmy zjeść lunch - podsunęłam. 
- Jeszcze nie pora na lunch - stwierdziła Brittany. 
-  Tak  -  mruknęłam.  -  Ale  rozumiesz,  kiedy  już  będzie  pora  na  lunch, 
mogłybyśmy  wszystkie  razem  go  przygotować.  Na  przykład  zapiekany 
ser, czy coś. 
- To dobry pomysł - zgodziła się Brittany, a ja poczułam, że rumienię się 
z  dumy,  że  w  sumie  powiedziałam  coś,  co  jej  się  spodobało.  -  Tylko 
darujmy sobie zapiekany ser. Raczej zrobimy minipizze. 
To  już  nie  brzmiało  tak  fajnie.  Bo  z  pizzami  jest  ten  problem,  że  łamią 
jedną z moich zasad. To znaczy, żeby nigdy nie jeść niczego czerwonego. 
- Można by - wycedziłam z wahaniem. - O ile nie trzeba będzie dodawać 
do nich sosu pomidorowego. 
- Nie wygłupiaj się - żachnęła się Brittany. - Oczywiście, że trzeba dodać 
sos pomidorowy. Przecież to pizza. 
- W sumie - powiedziałam - istnieje takie coś, co się nazywa białą pizzą. I 
to jest po prostu... 
- Na pizzy musi być sos pomidorowy! - wrzasnęła Brittany. 
-  Nie  musisz  wrzeszczeć  -  zwróciłam  jej  uwagę.  -  Stoję  tuż  obok  i 
świetnie cię słyszę. 
- Chyba jednak muszę - upierała się Brittany - skoro nikt mnie nie słucha. 
No  więc  co  zrobimy,  żeby  Mary  Kay  zaczęła  z  tobą  rozmawiać,  ale  bez 
robienia pizzy pozbawionej sosu pomidorowego? 
Zastanowiłam się nad odpowiedzią. 
- Możemy się pobawić w królowe - podsunęłam. 
- A co to znowu jest? - spytała ostro Brittany. 
-  Och  -  westchnęłam  z  ulgą,  że  pyta.  -  To  taka  naprawdę  fajna  zabawa. 
Możemy  udawać,  że  twój  pokój  to  zamek,  okej?  I  jest  taki  zły  władca, 
który  kocha  się  w  jednej  z  nas.  I  jego  wojska  szturmują  zamek,  a  my 
musimy się obronić, polewając je wrzącym olejem. 
- To kim ja będę? - zainteresowała się Courtney. 
-  Możesz  być  królową,  w  której  on  się  kocha  -  powiedziałam.  -  Albo 
jedną z pozostałych królowych. 
-  Nie  mam  zamiaru  bawić  się  w  jakąś  idiotyczną  zabawę  w  udawanie 
królowych! - wrzasnęła Brittany. 

background image

66 

 

-  Hej...  -  W  drzwiach  stanęła  Mary  Kay.  Trzymała  najpyszniej 
wyglądające  ciasto  czekoladowe,  jakie  widziałam  w  życiu.  -  Och,  nie! 
Patrzcie, przyszła za mną po schodach! 
Spojrzała  w  dół,  a  ja  zrobiłam  to  samo.  A  tam,  ocierając  się  o  framugę 
drzwi  swoim  dużym,  płaskim,  perskim  łebkiem,  stała  lady  Serena 
Archibald. 
- Przez nią oczy mi łzawią - jęknęła Mary Kay. 
- O! - Podeszłam i zaczęłam głaskać lady Serenę. Lady Serena była jedną 
z tych kotek, które lubią być głaskane. Przyciskała łebek do mojej dłoni i 
głośno mruczała. 
-  Och!  -  zawołała  Brittany,  nagle  zeskakując  z  łóżka.  -  Znam  naprawdę 
fajną zabawę! O wiele lepszą niż ta twoja głupia zabawa, Ally. 
Courtney też zeskoczyła z łóżka. 
- Wiem, o co ci chodzi! - zawołała. - Jeżeli to ta zabawa, o której myślę. 
-  To  ta  -  powiedziała  Brittany.  -  Nazywa  się  pani  bizneswoman.  Jest 
superśmieszna. 
Courtney już zaczynała się śmiać. 
-  O  kurczę,  ostatnim  razem,  kiedy  się  w  to  bawiłyśmy,  śmiałam  się  tak 
strasznie, że o mało nie zmoczyłam majtek! 
-  To  ciasto  jest  pyszne  -  stwierdziła  Mary  Kay  z  pełnymi  ustami.  - 
Szkoda, że nie możecie spróbować. 
-  Tak,  szkoda  -  przytaknęła  Brittany.  Prawie  nie  słuchała.  Była  zbyt 
zajęta grzebaniem w szafie i poszukiwaniem czegoś. 
Rzuciłam  Mary  Kay  wredne  spojrzenie,  nadal  głaszcząc  lady  Serenę.  A 
Mary  Kay  tylko  się  uśmiechnęła,  jedząc  ciasto  i  jakoś  na  chwilę 
zapominając o swojej „alergii”. 
Poważnie,  w  głowie  mi  się  nie  mieści,  że  kiedyś  w  ogóle  się  z  nią 
przyjaźniłam. 
Courtney, wpatrując się w Mary Kay, jęknęła: 
- Kurczę, ależ jestem głodna. 
- Znalazłam! - zawołała z triumfem Brittany. I z głębi szafy wytarabaniła 
dużą, twardą plastikową walizkę. Taką z kółkami od spodu, którą można 
za sobą ciągnąć na lotnisku. 
-  A  po  co  ci  to?  -  spytałam.  Za  każdym  razem,  kiedy  przestawałam 
głaskać  lady  Serenę,  ona  zaczynała  stukać  mnie  łebkiem  w  dłoń,  żebym 

background image

67 

 

jeszcze  ją popieściła. Była taka słodka. Serce  mi  niemal pękało na  myśl, 
że nigdy nie będę miała takiej kotki. To znaczy, własnej. 
Ale,  co  dziwne,  kiedy  lady  Serena  Archibald  dostrzegła  walizkę, 
przestała stukać łebkiem o moją dłoń i nagle rzuciła się do drzwi. 
- Zamknijcie te drzwi! - ryknęła Brittany. - Nie pozwólcie jej uciec! 
Mary  Kay,  która  nadal  stała  w  drzwiach  i  dojadała  resztkę  ciasta 
czekoladowego, zatrzasnęła drzwi dokładnie w tej samej chwili, w której 
lady Serena Archibald ich dopadała, odcinając jej jedyną drogę ucieczki. 
-  Łapcie  ją!  -  zawyła  Brittany,  a  Mary  Kay  pochyliła  się  i  złapała  lady 
Serenę  w  umazane  czekoladowym  ciastem  dłonie,  zupełnie  zapominając 
o swoich alergiach. 
Lady Serenie nie spodobało się to ani trochę, bo głośno miauknęła. 
Muszę przyznać, że mnie też się to nie podobało. 
- Hej - odezwałam się. - Co wy chcecie zrobić? 
-  Mówiłam  ci  -  powiedziała  Brittany.  -  Bawimy  się  w  bizneswoman.  A 
teraz, wsadźcie lady Serenę do walizki. 
- Co?! - Własnym uszom nie wierzyłam. 
- No już - ponagliła Brittany Mary Kay, która się zawahała. - Wszystko w 
porządku, lady Serena to lubi. 
Ale  z  tego  w  jaki  sposób  lady  Serena  Archibald  prężyła  grzbiet  i 
próbowała  wbijać  zęby  i  pazury  w  Mary  Kay,  która  schylała  się,  żeby 
wsadzić kotkę do walizki, widziałam, że jej się to nie podobało. Wcale a 
wcale jej się nie podobało. 
-  Dziewczyny...  -  zaprotestowałam,  czując,  że  zaczyna  mi  się  robić 
niedobrze. - Moim zdaniem to nie jest dobry pomysł. 
-  Jest  -  uparła  się  Brittany,  zatrzaskując  wieko  walizki  z  lady  Sereną 
uwięzioną w środku. - Wszystko w porządku. Courtney i ja bardzo często 
tak się bawimy. Jest naprawdę fajnie. 
- Ale ona tam nie może oddychać - niepokoiłam się. 
- Oczywiście, że może - powiedziała wesoło Brittany. - Posłuchaj. 
Wszystkie na chwilę umilkłyśmy.  A potem  ze środka walizki rozległ się 
upiorny jęk. To lady Serena Archibald dawała nam znać, jak bardzo jest 
nieszczęśliwa. 
-  Widzisz?  -  powiedziała  Brittany.  -  Gdyby  nie  mogła  oddychać,  nie 
wydawałaby takich dźwięków. 

background image

68 

 

-  Ten  dźwięk  -  zauważyłam  -  oznacza,  że  jej  się  tam  nie  podoba. 
Powinnaś  ją  wypuścić.  Albo  -  dodałam  w  rozpaczy,  bo  Brittany  mnie 
zupełnie nie słuchała - twoja mama się wścieknie. 
-  Tylko,  jeśli  się  o  tym  dowie  -  stwierdziła  Brittany,  wzruszając  lekko 
ramionami. - A teraz, dalej. Ja będę bizneswoman. Muszę złapać bardzo 
ważny  samolot.  -  Brittany  wyciągnęła  rączkę  i  zaczęła  walizkę  ciągnąć 
po  pokoju  na  kółkach.  Kiedy  to  robiła,  jęki  lady  Sereny  znacznie 
przybrały na głośności. 
Courtney zaczęła chichotać. 
- Ależ to śmiesznie brzmi! - zawołała. - Zupełnie jak dziecko. 
Bo  to  rzeczywiście  brzmiało  jak  dziecko.  Naprawdę  nieszczęśliwe 
dziecko. 
-  Muszę  się  pośpieszyć  -  powiedziała  Brittany,  udając,  że  zerka  na 
zegarek na przegubie ręki. - Ucieknie mi samolot. 
I  zaczęła  iść  szybciej.  Lady  Serena  Archibald  zaczęła  miauczeć.  Bardzo 
głośno  miauczeć.  Te  dźwięki  brzmiały  dokładnie  tak  jak  słowo  „miau”. 
Miau.  Miau.  A  potem,  kiedy  Brittany  zaczęła  ciągać  walizkę  jeszcze 
energiczniej, zrobiły się głośniejsze. 
Miau! 
-  O  nie!  -  jęknęła  Mary  Kay,  z  chichotem  opadając  na  łóżko.  -  Nie 
powiedziała tego. Ona wcale nie powiedziała teraz tego „miau!” 
Brittany  nagłym  szarpnięciem  zatrzymała  walizkę,  powodując,  że 
siedząca  w  środku  lady  Serena  Archibald  poślizgnęła  się  i  uderzyła  w 
ściankę. 
- Jak to, mój lot został odwołany?! - spytała ostro Brittany, z przerażoną 
miną. 
Ze środka walizki lady Serena Archibald wydała długi, głuchy warkot. 
-  Czy  tam  jest  kot?  -  spytała  Courtney,  z  trudem  łapiąc  oddech,  tak  się 
zaśmiewała. - Czy raczej niedźwiedź? 
-  Oho!  -  powiedziała  Brittany,  unosząc  walizkę  i  zaczynając  nią  kołysać 
tam i z powrotem, przez co lady Serena Archibald ślizgała się w środku i 
obijała o ścianki. - Czas na taśmociąg bagażowy... 
- Nie! - wrzasnęłam. 
I zanim się zorientowałam, co robię, wyrwałam walizkę z rąk Brittany. 
- Ally! - ryknęła Brittany. - Co ty robisz? 

background image

69 

 

Ale ja już postawiłam walizkę na podłodze i rozpinałam zatrzaski. 
- Nie rób tego! - krzyknęła Brittany. 
Było  za  późno.  Otworzyłam  walizkę  i  ułamek  sekundy  później  lady 
Serena  Archibald  śmignęła  ze  środka,  z  nastroszonym  futerkiem  i 
szaleństwem w żółtych, przerażonych oczach. 
- Łapcie ją! - ryknęła Brittany. - Nie pozwólcie jej uciec! 
Courtney  i  Mary  Kay  rzuciły  się  łapać  kotkę.  Ale  nie  miałam  zamiaru 
pozwolić,  żeby  dłużej  dokuczały  zwierzęciu.  Podeszłam  do  drzwi 
sypialni Brittany. 
-  Nie  otwieraj  tych  drzwi,  Ally  Finkle!  -  wrzasnęła  Brittany.  -  Nie  rób 
tego, bo pożałujesz! 
Otworzyłam drzwi. 
Lady Serena Archibald wypadła na zewnątrz niczym miękka szara plama 
o żółtych, przerażonych oczach i rozpaczliwie rzuciła się do ucieczki. 
- Za nią! - wrzasnęła Brittany. 
W głowie  mi się to nie  mieściło. Po prostu się  nie  mieściło. Brittany tak 
okropnie się znęcała nad kotką swojej matki. 
- Dziewczyny... - powiedziałam. - Dajcie spokój. Pobawmy się po prostu 
czymś innym. Może Barbie? 
-  Barbie  są  dla  dzieci  -  rzuciła  w  moją  stronę  oskarżycielskim  tonem 
Brittany. Minęła mnie, a potem pobiegła korytarzem śladem biednej lady 
Sereny Archibald, która zbiegła już po schodach i znikała w przejściu. 
Nie miałam wyjścia, musiałam biec za dziewczynami. Żeby się upewnić, 
że tej biednej kotki nie złapią i nie wsadzą z powrotem do walizki. 
-  Jest  w  gabinecie!  -  dobiegł  mnie  wrzask  Brittany  gdzieś  z  głębi 
wielkiego domu Hauserów. 
-  Wydawało  mi  się,  że  widziałam,  jak  wbiega  do  salonu!  -  odkrzyknęła 
Courtney. 
- Moim zdaniem pobiegła do pralni! - zawołała Mary Kay. 
Ale  wszystkie  się  myliły.  Bo  znalazłam  lady  Serenę  Archibald,  całą 
drżącą,  obok  zamkniętych  drzwi  w  kuchni,  gdzie  podniosła  na  mnie  te 
swoje  wielkie,  smutne  oczy,  błagając,  żebym  otworzyła  jej  te  drzwi  i 
pozwoliła uciec. 
I tak zrobiłam... 
Dokładnie w tej samej chwili, w której nadbiegła Brittany. 

background image

70 

 

- Ally, nie! - krzyknęła. 
Ale  było  już  za  późno.  Lady  Serena,  słysząc  głos  swojego  śmiertelnego 
wroga, prysnęła przez drzwi. Wreszcie była wolna. 
- Ty idiotko! - rozdarła się na mnie Brittany. 
-  Bardzo  mi  przykro  -  powiedziałam,  zamykając  drzwi  za  lady  Sereną 
Archibald.  I  nagle  przestało  mnie  obchodzić,  że  Brittany  stoi  blisko 
kolejnej ceramicznej figurki kota swojej matki. A niech we mnie rzuca. I 
co z tego, że będą  mi zakładać szwy? Może  wtedy będę  mogła wreszcie 
iść  do  domu.  -  Ale  wiesz,  Brittany,  znęcanie  się  nad  zwierzętami  to 
przestępstwo.  Można  za to  trafić  do  więzienia. Poza tym,  lady  Serena  w 
piwnicy będzie bezpieczna. 
-  To  nie  są  drzwi  do  piwnicy,  kretynko!  -  wściekała  się  Brittany.  -  To 
drzwi  do  garażu,  a  moja  siostra  z  koleżankami  malują  tam  plakaty  i 
zewnętrzne drzwi są otwarte! Właśnie wypuściłaś lady Serenę Archibald, 
a ona nigdy jeszcze nie była poza domem! 
ZASADA NUMER 9 
Kiedy 

zrobisz 

coś 

złego, 

zawsze 

przeproś 

(nawet jeśli to nie do końca twoja wina) 
Całą  resztę  popołudnia  spędziłyśmy,  szukając  lady  Sereny  Archibald  w 
sąsiedztwie domu Hauserów. 
Niestety, nigdzie nie można jej było znaleźć. 
Pomyślałam,  że  może  nadal  ukrywa  się  w  garażu.  Becca  ani  żadna  z  jej 
koleżanek nie widziały, żeby kotka wychodziła. 
Na  półkach  leżało  tam  mnóstwo  butów  narciarskich,  lodówek 
turystycznych  i  starych  modeli  wulkanów  (jakieś  przedpotopowe  prace 
do szkoły sióstr Brittany), za którymi mogła się schować. 
Ale  zaglądałyśmy  za,  a  nawet  pod  wszystkie  te  rupiecie.  Nigdzie  jej  nie 
było. 
Naprawdę, pozostawał tylko jeden wniosek. Ze uciekła na zewnątrz. 
Lady  Serena  Archibald,  perska  kotka  medalistka,  włóczyła  się  gdzieś  w 
dziczy po Orzechowych Wzgórzach. Kto to wiedział, czy w ogóle jeszcze 
kiedyś  wróci  do  domu?  Gdybym  była  na  jej  miejscu,  to  po  tym  jak  ją 
potraktowała Brittany, też bym nie wróciła. 
Oczywiście,  kiedy  pani  Hauser  przyjechała  z  zakupami  (pizzą  i 
paluszkami serowymi na nasz lunch, bo moja mama uprzedziła ją, że nie 

background image

71 

 

zjem  niczego  czerwonego),  tej  części  całej  historii  nie  mogłyśmy  jej 
opowiedzieć. To znaczy tego, dlaczego wypuściłam jej kotkę z domu. Po 
prostu  powiedziałam,  że  mi  się  pomyliło.  Wyjaśniłam,  że  lady  Serena 
Archibald siedziała przy drzwiach i  miauczała, co nawet nie  mijało się z 
prawdą. I że pomyślałam, że to są drzwi prowadzące tam, gdzie trzymają 
kuwetę  ze  żwirkiem,  czy  coś,  więc  otworzyłam  je  i  wypuściłam  kotkę, 
nie sprawdzając. 
To  wszystko  moja  wina,  powiedziałam  pani  Hauser,  nie  będąc  w  stanie 
spojrzeć jej w oczy. 
I dodałam, że jest mi naprawdę bardzo przykro. 
Pani Hauser zachowała się bardzo ładnie. Bardziej się przejmowała lady 
Sereną  Archibald  niż  czymkolwiek  innym.  Zadzwoniła  na  policję,  i  tak 
dalej  -  chociaż  oni  tam  chyba  trochę  się  z  niej  śmieli,  bo  potem  bardzo 
szybko odłożyła słuchawkę i powiedziała: 
-  No  cóż,  dla  nich  lady  Serena  to  może  tylko  kot,  ale  dla  mnie  jest  jak 
dziecko! 
Zadzwoniła  też  do  towarzystwa  opieki  nad  zwierzętami  i  do 
stowarzyszenia  sąsiadów,  prosząc,  żeby  zwracali  uwagę,  czy  gdzieś  w 
okolicy nie kręci się szaroniebieska, długowłosa perska kotka medalistka. 
A potem wszystkie włożyłyśmy kurtki i zaczęłyśmy chodzić po ogrodzie, 
wołając: 
- Lady Sereno Archibald! Chodź tutaj, kici, kici! 
Postukiwałyśmy łyżkami w puszki jej ulubionego kociego jedzenia. 
Ale  nic  nie  podziałało.  Lady  Serena  Archibald  nie  wróciła  do  domu. 
Ludzie  z  towarzystwa  opieki  powiedzieli,  że  najprawdopodobniej 
przyjdzie  sama,  kiedy  zechce.  Chociaż  pani  Hauser  wyjaśniała,  że  lady 
Serena jeszcze nigdy nie była poza domem i pewnie w ogóle nie wie, jak 
ma do niego wrócić. 
I  chociaż  pani  Hauser  zachowała  się  bardzo  ładnie,  to  o  jej  najmłodszej 
córce nie  da się tego powiedzieć. Za każdym razem, kiedy  miała okazję, 
Brittany podchodziła do mnie i syczała: 
- Oberwiesz za to! 
Moim  zdaniem to niezbyt  miłe, bo tak naprawdę, to nie była  moja wina. 
To znaczy była, ale i nie była. 
- Nie naskarżyłam - powiedziałam do niej, mając na myśli walizkę. 

background image

72 

 

- To nieważne - odszepnęła Brittany. - Przecież to wszystko zrobiłam dla 
ciebie. To ty się przeprowadzasz. Chciałam sprawić, żeby twoje  ostatnie 
tygodnie tutaj były niezapomniane, i skłonić Mary Kay, żeby znów z tobą 
rozmawiała.  Ale  teraz  już  rozumiem,  dlaczego  ona  tego  nie  chce. 
Wszystko umiesz zepsuć, Ally Finkle. 
Trochę  trudno  mi  było  tego  słuchać.  Zwłaszcza  że  wiedziałam,  że  to 
nieprawda.  Bo  prawda  była  taka,  że  to  Brittany  Hauser  psuła  różne 
rzeczy. A już szczególnie dobre samopoczucie kotom. 
W tej chwili nawet się cieszyłam z przeprowadzki. Cieszyłam się, że być 
może przeniosę się i już nigdy nie będę musiała na nie wszystkie patrzeć. 
A  gdy  przyjechała  moja  mama,  już  tylko  pani  Hauser  chciała  jeszcze  ze 
mną rozmawiać. 
-  Nie  martw  się,  Ally  -  pocieszała  mnie,  kiedy  wsiadałam  do  naszego 
samochodu.  -  Jestem  pewna,  że  lady  Serena  Archibald  wróci  do  domu, 
kiedy zgłodnieje. 
Trochę trudno było uwierzyć, że ona serio tak myślała. Bo widziałam, że 
miała  łzy  w  oczach.  Usiłowała  po  prostu  być  dzielna.  Tak  strasznie 
kochała tę kotkę, chociaż miała ją zaledwie od kilku miesięcy. 
I  ja  z  łatwością  mogłam  zrozumieć,  dlaczego.  Gdybym  pozwoliła 
rodzicom się przeprowadzić i dostała od nich Miauczusia, kochałabym go 
tak samo. 
-  Mam  nadzieję  -  powiedziałam,  zapinając  pas.  -  Tak  strasznie  mi 
przykro. 
-  Wiem,  że  ci  przykro,  kochanie  -  zapewniła  pani  Hauser  z  uśmiechem. 
Ale widziałam, że jest tak samo zmartwiona jak ja. Albo nawet bardziej. 
Naprawdę nie chciałam dokładać zmartwień pani Hauser. 
Ale  chciałam,  żeby  zrozumiała,  co  się  stało.  I  dlaczego  zrobiłam  to,  co 
zrobiłam. 
Chciałam  też  upewnić  się,  że  jeśli  lady  Serena  Archibald  rzeczywiście 
któregoś dnia wróci, to nie trzeba będzie znów jej ratować. 
Więc  naskarżyłam,  chociaż  aż  mnie  od  tego  rozbolał  żołądek.  Bo  na 
pewno  nie  dlatego,  że  nawet  nie  byłam  w  stanie  tknąć  paluszków 
serowych - po zaginięciu kotki pani Hauser zupełnie straciłam apetyt. 
- Mnie się po prostu wydaje, że lady Serena nie lubi, kiedy Brittany bawi 
się w panią bizneswoman i chowa ją do tej walizki. 

background image

73 

 

Pani Hauser spojrzała na mnie dziwnie i spytała: 
- Do jakiej walizki, kochanie? 
Więc  opowiedziałam  pani  Hauser  wszystko  o  pani  bizneswoman.  Skoro 
Brittany  i  tak  już  była  na  mnie  wściekła,  a  ja  znajdowałam  się  poza 
zasięgiem rzutu, to moim zdaniem nie robiło to już żadnej różnicy. 
Może zapewnię lady Serenie bezpieczeństwo na przyszłość. 
Pani Hauser jakoś ucichła, kiedy usłyszała, jak jej córka lubi się bawić z 
kotką. 
A  potem,  kiedy  się  dowiedziała,  że  właśnie  dlatego  przypadkiem 
wypuściłam lady Serenę na zewnątrz, odezwała się dziwnym głosem: 
- Rozumiem teraz. No cóż. Dziękuję ci, Ally. Bardzo ci dziękuję za to, że 
byłaś ze mną szczera. 
A  potem  się  odwróciła  i  najstraszniejszym  głosem,  jaki  słyszałam  w 
życiu, ryknęła: 
- Brittany! 
Bardzo  się  ucieszyłam,  kiedy  mama  wsiadła  do  samochodu,  odpaliła 
silnik i ruszyła. 
- O co jej chodziło? - zapytała. 
- Brittany Hauser lubi wsadzać kotkę swojej  matki do walizki i potem tą 
walizką trząść - powiedziałam. - A ja właśnie na nią naskarżyłam. 
Mama zaczęła się śmiać, ale potem się powstrzymała. 
- Masz dzisiaj swoje pięć minut. 
-  O  co  ci  chodzi?  -  zapytałam.  Musiałam  się  oprzeć  o  zamknięte  okno 
samochodu,  bo  nagle  zaczęła  mi  ciążyć  głowa.  Cieszyłam  się,  że  mama 
mnie pierwszą odebrała z gości. Nie wiem, jak bym sobie poradziła z tym 
wszystkim,  gdyby  z  tyłu  siedzieli  Mark  z  Kevinem,  gadając  o 
ciężarówkach, robalach, sporcie i wytłaczanych tapetach. 
-  Chodzi  mi  o  to,  że  nie  tylko  zgubiłaś  kotkę  pani  Hauser  -  ciągnęła 
mama.  -  Może  zechcesz  mi  też  wyjaśnić  tę  małą  sztuczkę  z  twoją 
kolekcją kamieni w domu? 
Ożywiłam się na dźwięk słów: „sztuczka” i „kolekcja kamieni”. 
- A co? - Nie mogłam wytrzymać. - Podziałało? 
- Jeśli chodzi o to, czy cała twoja kolekcja kamieni zleciała z górnej półki 
w  szafie  w  twojej  sypialni,  kiedy  otworzyła  ją  Nancy  Klinghoffer,  to 
owszem, podziałało. 

background image

74 

 

Tak!  Moja  sztuczka  się  udała!  Ledwie  wierzyłam  własnym  uszom! 
Planowałam to już od dawna! I podziałało idealnie! Nie przeprowadzimy 
się! Nie przeprowadzimy się! 
-  Mam  nadzieję,  że  pani  Klinghoffer  nic  się  nie  stało  -  zatroskałam  się, 
usiłując jednocześnie ukryć zachwyt. 
- Nie - powiedziała mama. - Ale mogło się stać. I znów będziemy musieli 
czyścić wykładzinę w twoim pokoju. Jest kompletnie zabrudzona i pełna 
odłamków kamieni. 
- Geod - poprawiłam mamę. - To nie są kamienie. To geody. 
-  Poważnie,  Ally  -  mama  się  zdziwiła.  -  Nie  wiem,  co  chciałaś  w  ten 
sposób osiągnąć. 
-  Powiedziałaś,  że  mam  zabrać  swoją  kolekcję  z  podłogi  -  zauważyłam 
niewinnie.  -  Więc  przestawiłam  ją  na  górną  półkę.  Kurczę,  strasznie  mi 
przykro,  że  się  wysypały  Pewnie  teraz  nie  będziemy  się  mogli 
przeprowadzić, bo nikt nie zechce kupić domu z taką brudną wykładziną. 
-  Wręcz  przeciwnie  -  stwierdziła  z  uśmiechem  mama.  -  Już  dostaliśmy 
ofertę, a pani Klinghoffer spodziewa się kolejnych dwóch. W tej okolicy 
brak domów. Właśnie dlatego stale tu się coś buduje. I ludzie bardzo chcą 
się przeprowadzać na Orzechowe Wzgórza. 
Nagle  żołądek rozbolał  mnie  od nowa. W głowie  mi się to nie  mieściło! 
Mój plan! Mój wspaniały plan uniemożliwienia przeprowadzki! Nawalił! 
Będziemy  się  musieli  przenieść  do  tego  okropnego  domu  z  ręką  zombie 
na strychu! 
I  w  ogóle  po  co  ci  ludzie  chcą  się  przeprowadzać  na  Orzechowe 
Wzgórza? Potem będą  musieli posyłać swoje  dzieci  do szkoły, gdzie się 
uczą  takie  dziewczynki  jak  Brittany  Hauser.  Przecież  takie  towarzystwo 
może każdemu zaszkodzić! 
Chyba mama dostrzegła, że to tak odbieram, bo powiedziała: 
-  Ally,  wiem,  że  niespecjalnie  ci  się  spodobało  w  podstawówce  na 
Sosnowych Wzniesieniach. A przynajmniej, tak  mówiłaś. I wiem, że nie 
przepadasz  za  nowym  domem.  Ale  obiecuję,  że  przyzwyczaisz  się  do 
jednego  i  drugiego.  I  kto  wie?  Może  nawet  dom  i  szkołę  polubisz.  Na 
razie  nie  dałaś  im  szansy.  Dom  nie  wygląda  teraz  zachęcająco,  ale  daj 
tacie  i  mnie  nad  nim  popracować.  Obiecuję,  że  nie  zawsze  będzie 
wyglądał  tak,  jak  teraz.  Na  przykład,  twój  pokój  będzie  uroczy.  Kiedy 

background image

75 

 

zobaczysz to siedzenie we wnęce okiennej, które buduje dla ciebie tata... 
- Nie o to chodzi - zapewniłam ją. - Ale o to, że... 
-  Robimy,  co  się  da,  żebyś  się  dostała  do  klasy  pani  Hauser.  Wiem,  jak 
bardzo ci się spodobała. 
- To też nie to - stwierdziłam. 
-  No  cóż,  lepiej,  żebyś  nie  wspominała  znowu  o  tej  ręce  zombie  - 
powiedziała  mama  nieco  innym  tonem.  -  Bo  jesteś  już  za  duża,  żeby 
wierzyć w coś tak idiotycznego. 
Ręka  zombie  to  nie  żadna  idiotyczna  rzecz!  Co  więcej,  ona  zawsze 
atakuje te osoby, które w nią nie wierzą! To one giną pierwsze! 
- Ale mamo - jęknęłam. - Ręki zombie nie da się zobaczyć. Przynajmniej, 
dopóki sama nie zechce, żebyś ją zobaczyła. A wtedy jest już za późno. 
- Zamorduję wujka Jaya - powiedziała mama. - I wcale nie będzie mi do 
tego potrzebna ręka zombie. Ally, na strychu tego domu nic się nie kryje. 
Słyszysz mnie? Następnym razem, kiedy tam będziemy, udowodnię ci to. 
I nie życzę sobie żadnych więcej  głupich  numerów, takich jak ten, który 
dziś  wycięłaś  z  kamieniami.  Jasne?  Pani  Klinghoffer  o  mały  włos  nie 
wypadł dysk, kiedy się schylała i zbierała wszystkie te twoje  geody. Nie 
potrzebuję atrakcji w postaci wizyty u kręgarza. 
Słysząc, że pani Klinghoffer musiała pozbierać wszystkie moje kamienie, 
rozchmurzyłam  się  nieco.  Tylko  trochę,  bo  lady  Serena  Archibald  się 
przecież nie znalazła. 
I nadal mieliśmy się przeprowadzić. 
Ale  sama  myśl  o  geodach  wysypujących  się  z  szafy,  kiedy  pani 
Klinghoffer otworzyła drzwi, poprawiała mi humor. Nieco. 
Chociaż wiedziałam, że później będę musiała za to przeprosić. 
Bo tak każe zasada. 
ZASADA NUMER 10 
Jeśli 

zdobywasz 

nową 

najlepszą 

przyjaciółkę 

niegrzecznie jest się tym chwalić 
Lady Serena Archibald wróciła w poniedziałek rano. 
Nie  dowiedziałam  się  tego  od  Brittany  Hauser,  tylko  od  Courtney 
Wilcox. 
A Courtney Wilcox powiedziała mi o wszystkim tylko dlatego, że jeździ 
samochodem do szkoły razem z Brittany i sama widziała, co się stało. 

background image

76 

 

Brittany  kazała nic  mi  nie  mówić.  Ale Courtney była na nią wściekła za 
to,  że  Brittany  nie  chce  już  być  jej  najlepszą  przyjaciółką.  Nową 
najlepszą  przyjaciółką  Brittany  jest  Mary  Kay.  Courtney  została  teraz 
prawie najlepszą przyjaciółką Brittany. 
Ta cała historia z ciastem czekoladowym powinna dać nam do myślenia. 
Coś takiego szykowało się od dawna, ale żadna z nas wtedy tego jeszcze 
nie wiedziała. 
-  Prawdę  mówiąc  -  stwierdziła  Courtney  -  Brittany  tylko  dlatego  dała  to 
ciasto Mary Kay, że  od samego początku zamierzała zrobić z  niej swoją 
nową  najlepszą  przyjaciółkę.  Twój  taniec  był  zdecydowanie  najlepszy. 
Nawet jeśli nie śpiewasz za dobrze. 
Podziękowałam,  chociaż  wcale  nie  byłam  pewna,  czy  Courtney 
powiedziała  mi  komplement.  Bo  grzeczność  nakazuje  podziękować  za 
miłe słowa, nawet jeśli nie jesteś pewna, że to komplement. 
To taka zasada. 
Oczywiście,  Brittany  ani  Mary  Kay  się  do  mnie  nie  odzywały.  Brittany 
dlatego,  że  naskarżyłam  jej  matce.  Pani  Hauser  odebrała  jej  zestaw  do 
karaoke  i  zabroniła  oglądać  telewizję.  A  Mary  Kay  ignorowała  mnie 
dlatego,  że...  No  cóż,  dlatego  że  w  jej  urodziny  powiedziałam  Scottowi 
Stamphleyowi, że się przeprowadzam, chociaż obiecywałam, że tego nie 
zrobię. 
- Ale lady Serenie Archibald nic się nie stało? - zapytałam Courtney. 
-  Och,  nie  -  zapewniła  Courtney.  -  No,  futerko  ma  całe  sfilcowane  i 
brudne,  bo  wałęsała  się  po  krzakach  i  wlazła  w  jakieś  osty.  Siedziała  na 
frontowej  werandzie,  kiedy  pani  Hauser  wyszła  po  gazetę.  Nic  jej  nie 
było,  tylko  naprawdę  zgłodniała.  Ale  nic  jej  nie  było.  Pani  Hauser 
zabierają  teraz  do  fryzjera  dla  zwierząt,  żeby  powyczesywać  te  rzepy.  I 
mówi, że niedługo będzie jak nowa. 
Ogromnie  mi  ulżyło,  kiedy  to  usłyszałam.  Nic  mnie  nie  obchodziła  ta 
druga  sprawa.  To  znaczy,  że  Brittany  i  Mary  Kay  się  teraz  do  mnie  nie 
odzywają.  Prawdę  mówiąc,  po  tym,  co  się  stało  u  Hauserów,  z  żadną  z 
nich i tak już nie chciałabym się przyjaźnić. 
-  Zostanę  twoją  najlepszą  przyjaciółką,  Ally  -  zaoferowała  Courtney.  - 
Przynajmniej, dopóki się nie wyprowadzisz. 
- Hm - mruknęłam. - Dobrze. 

background image

77 

 

Bo  niegrzecznie  jest  odmawiać  komuś,  kto  mówi,  że  chce  zostać  twoją 
najlepszą przyjaciółką. 
A  jeszcze  bardziej  niegrzeczne  było  to,  co  zrobiły  Mary  Kay  i  Brittany 
później  tego  samego  dnia.  Podeszły  do  mnie  w  sali  zajęć  plastycznych, 
gdzie wycinałam na płytce linoleum rysunek Marvina żebrzącego o kość. 
- Ależ tu coś śmierdzi - parsknęła Mary Kay. 
- Hm... - dodała Brittany. - To chyba Ally. Ally Śmierdziuszek śmierdzi. 
Jak każdy kapuś! 
To  naprawdę  zabolało.  Ale  nie  zamierzałam  płakać  ani  nic.  A 
przynajmniej,  nie przy nich. Bo jeśli płaczesz, kiedy  ludzie cię  obrażają, 
dajesz  im  dokładnie  to,  czego  chcieli.  Wygrywają,  bo  wiedzą,  że  zrobili 
ci  przykrość.  Udawaj,  że  nic  cię  nie  rusza,  a  kiedy  ktoś  cię  obraża,  nie 
płacz. W ten sposób to ty wygrywasz. 
To też zasada. 
Więc  nadal  pracowałam  nad  swoim  projektem  i  odpowiedziałam  bardzo 
spokojnie, jakbym się nimi obiema zupełnie nie przejmowała: 
- Łał. Ależ jesteście dorosłe, obydwie. 
- Taa, jasne - powiedziała Brittany - A ty to niby jesteś? W głowie mi się 
nie  mieści,  że  naskarżyłaś  mojej  matce  na  tę  zabawę  w  panią 
bizneswoman! 
- A  mnie się  nie  mieści  w głowie, że  mogłaś wsadzać kota do  walizki! - 
odpaliłam. 
- A ty prowadzisz księgę zasad! - oskarżycielsko rzuciła Brittany. 
Tak byłam zaszokowana jej słowami, że zapomniałam, że  mam udawać, 
że mnie to nie rusza. O mało nie zacięłam się dłutem w palec. 
- Coś ty powiedziała? 
-  Tak,  właśnie!  -  Brittany  uśmiechnęła  się  wrednie.  -  Jesteś  aż  takim 
dziwadłem,  że  musisz  zapisywać  sobie  zasady,  żeby  wiedzieć,  jak  się 
masz zachowywać. To naprawdę żałosne. Wiesz, prawie mi cię żal. 
Przeniosłam  urażone  spojrzenie  na  Mary  Kay,  która  stała  obok  Brittany. 
Miała niewyraźną minę... O ile można było wnioskować coś ze sposobu, 
w jaki wpatrywała się we własne buty. 
- Powiedziałaś jej? - wychrypiałam. - O mojej księdze zasad? 
Mary  Kay  potarła  nosem  o  ramię,  unikając  mojego  wzroku.  Ale  zanim 
zdążyła powiedzieć, odezwała się Brittany: 

background image

78 

 

-  Oczywiście,  że  mi  powiedziała  o  tej  twojej  głupiej  księdze  zasad. 
„Nigdy nie jedz niczego czerwonego”? O rany. Co ty sobie wyobrażasz? 
Wiesz, jaką zasadę powinnaś sobie wpisać do tej swojej książeczki, Ally 
Śmierdziuszku?  Zasadę,  że  nie  wolno  donosić.  Bardzo  się  cieszę,  że  się 
przeprowadzasz,  bo  nie  będziesz  nam  dłużej  zasmradzała  klasy,  ty 
donosicielu! A ty się cieszysz, że ona się przenosi, Mary Kay? 
-  Och,  tak  -  potwierdziła  Mary  Kay,  nagle  się  ożywiając.  -  Bardzo  się 
cieszę, że teraz to ty jesteś moją najlepszą przyjaciółką, Brittany. 
- Ja też. - Brittany objęła Mary Kay za szyję. 
W tym momencie zdałam sobie sprawę, że inni słuchają naszej rozmowy 
i  że  ta  rozmowa  ich  niezwykle  ciekawi.  Mówiąc  „inni”,  mam  na  myśli 
pozostałe osoby przy naszym stole. 
Jedną z nich był Scott Stamphley. 
- Prowadzisz księgę zasad? - spytał mnie. 
-  Zamknij  się  -  odpowiedziałam.  Bo  chociaż  powinnam  jakoś  dojść  do 
ładu z Brittany i Mary Kay, to z nim już naprawdę nie muszę gadać. 
- A są w niej jakieś zasady na mój temat? - chciał wiedzieć Scott. 
- Taa - powiedziałam. - Żeby się trzymać od ciebie z daleka. 
- A to? - zapytał Scott. - Co do tego też masz zasadę? 
A potem głośno beknął. 
-  Och!  -  wrzasnęły  Brittany  i  Mary  Kay...  Chłopcy  tacy  jak  Scott 
Stamphley  liczą  dokładnie  na  coś  takiego,  kiedy  się  obrzydliwie 
zachowują.  Najwyraźniej  Brittany  i  Mary  Kay  nie  znają  zasady 
dotyczącej ignorowania ludzi. 
-  Nie  -  powiedziałam.  -  Ale  jest  tam  zasada,  która  zabrania  czegoś 
takiego... 
A potem beknęłam głośniej niż on. 
Brittany  i  Mary  Kay  zawyły,  a  dzieciaki  siedzące  przy  naszym  stole 
jęknęły z niesmakiem, nie wyłączając Scotta Stamphleya. 
I wtedy podeszła do nas pani Myers, żeby zapytać, co się dzieje. 
- Przepraszam, dziewczynki - zwróciła się do Brittany i Mary Kay, które 
jako jedyne nie siedziały przy stole. - Macie jakiś problem? 
- Och, skąd, proszę pani. - Brittany miała głos słodki jak cukier. Używała 
go  tylko  w  obecności  dorosłych.  -  Właśnie  mówiłyśmy  Ally,  jak  bardzo 
będziemy za nią tęsknić, kiedy się przeprowadzi. 

background image

79 

 

- No cóż, to miłe z waszej strony - stwierdziła pani Myers. - Ale uważam, 
że powinnyście już wracać na własne miejsca. 
- Oczywiście, proszę pani - zgodziła się Brittany. 
I  obie  odeszły  zamaszystym  krokiem,  piszcząc  do  siebie:  „Ależ  to  było 
obrzydliwe!” i „Mówiłam ci! Ona jest prawie jak chłopak!” 
Pani Myers spojrzała na mnie. Wycinałam rysunek w linoleum. 
- Ally? Wszystko w porządku? - spytała. 
Musiałam  mieć taką minę, jakby mi się zbierało na płacz, czy coś. Bo w 
sumie, rzeczywiście trochę mi się zbierało. 
- No jasne! - odpowiedziałam i próbowałam się uśmiechnąć. - Nic mi nie 
jest, dziękuję! 
-  Twoja  grafika  będzie  urocza  -  pochwaliła  mnie,  zerkając  na  kawałek 
linoleum. - Czy to Marvin? 
-  Tak.  -  Czułam,  że  łzy  kręcą  mi  się  pod  powiekami  i  usiłują  się 
wydostać.  Ale  walczyłam  z  nimi  z  całej  siły.  „Prawie  jak  chłopak”?  Jak 
one  mogły  coś  takiego  powiedzieć?  Widziały,  jak  wykonuję  gand  jeté. 
Żaden chłopak tego nie potrafi. Przynajmniej w naszej klasie. 
- Pracuj tak dalej - rzuciła na odchodne pani Myers, a pasmo jej  długich 
włosów  musnęło  moją  rękę.  A  potem  chciała  zobaczyć,  jak  idzie 
Scottowi 

Stamphleyowi. 

Wycinał 

wielkiego 

węża, 

zjadającego 

mniejszego  węża,  zjadającego  jeszcze  mniejszego  węża,  a  wszystkie 
razem właśnie miała przejechać korweta, ulubiony samochód Scotta. 
Po  drugiej  stronie  sali  widziałam  rozchichotane  Brittany  i  Mary  Kay. 
Widziałam też Courtney Wilcox, która zerkała na nie zazdrośnie, żałując, 
że nie może chichotać razem z nimi. 
Pewnie obgadywały moją księgę zasad. Czy to naprawdę takie dziwne, że 
ją prowadzę? Zasady są ważne. Gdyby ich nie było, nikt by nie wiedział, 
jak ma postępować. 
A wtedy świat byłby pełen takich Brittany Hauser. Kto by tego chciał? 
Nie zamierzałam zrezygnować z prowadzenia księgi zasad tylko dlatego, 
że  Brittany  i  Mary  Kay  uważały,  że  to  dziwne.  Nadal  będę  spisywać 
ważne rzeczy. 
Może tylko przestanę już opowiadać o nich ludziom. Na przykład swojej 
nowej  najlepszej  przyjaciółce,  niezależnie,  kto  nią  zostanie.  Czasami 
lepiej pewne rzeczy zachować dla siebie. 

background image

80 

 

To też zasada. 
ZASADA NUMER 11 
Kiedy 

zrozumiesz, 

co 

jest 

właściwe, 

musisz to zrobić, nawet jeśli nie masz ochoty 
Tego  dnia  po  szkole,  wieczorem,  mama  i  tata  oznajmili,  że  dzwoniła  do 
nich  pani  Klinghoffer  i  powiedziała  im,  że  sprzedała nasz  dom  za  sporo 
więcej, niż wynosiła cena wywoławcza. 
Więc było po wszystkim. Koniec wojny o przeprowadzkę. Przegrałam ją. 
A oni wygrali. 
Stary dom już nie był naszą własnością. Należał do jakichś innych ludzi, 
których nawet nie widziałam na oczy. 
Mój stary pokój też już do  mnie  nie  należał. W sumie, nie powinnam go 
nawet  nazywać:  „moim  starym  pokojem”.  Ściśle  rzecz  biorąc,  teraz  był 
nowym pokojem kogoś innego. 
Tak samo jak Maty Kay była czyjąś nową najlepszą przyjaciółką. 
Żeby uczcić sprzedaż domu - jakby to była jakaś wielka okazja - mama i 
tata  zabrali  nas  do  Lung  Chung,  najbardziej  eleganckiej  restauracji  w 
mieście.  Rzadko  zdarza  nam  się  jeść  na  mieście,  bo  kiedy  nas  zabierają, 
to  zwykle  źle  się  zachowujemy.  Mówiąc  „my”,  mam  na  myśli  Marka  i 
Kevina.  Ostatnim  razem,  kiedy  poszliśmy  do  Wafelka,  Mark  i  Kevin  na 
stałe uszkodzili automat z gumą do żucia przy wejściu. Kiedy rodzice nie 
patrzyli,  wsypali  cukier  ze  wszystkich  saszetek  z  naszego  stolika  w 
szczelinę, gdzie powinno się wrzucać monety. 
A to było bardzo dużo cukru. 
A  potem  kierownik  Wafelka  poprosił,  żebyśmy  już  u  nich  więcej  nie 
bywali. 
Po  drodze  do  Lung  Chung  tata  zrobił  Markowi  i  Kevinowi  wykład. 
Wykład brzmiał tak: „Jeśli zrobicie w Lung Chung cokolwiek, co wprawi 
w  zażenowanie  waszą  matkę,  to  nigdy  więcej  nie  zabierzemy  was  do 
żadnej  restauracji  i  będziecie  musieli  zostawać  w  domu  pod  opieką 
jednego  z  moich  magistrantów,  kiedy  Ally,  wasza  matka  i  ja  będziemy 
jeść na mieście”. 
To  naprawdę  przeraziło  moich  braci,  bo  magistranci  taty  nie  są  takimi 
fajnymi  opiekunkami  do  dzieci,  jak  wujek  Jay,  kiedy  czasem  zostaje  z 
nami,  żeby  mama  z  tatą  mogli  gdzieś  wyjść.  Magistranci  taty  znają  się 

background image

81 

 

wyłącznie  na  komputerach,  więc  nie  mają  pojęcia,  jak  się  fajnie  bawić. 
Na  przykład,  jak  w  mikrofalówce  robić  zupę  z  ciasta  czekoladowego, 
albo  jak  zjeżdżać  ze  schodów  na  materacach.  Oni  umieją  tylko  pisać 
długie programy komputerowe i właśnie tym się zajmują, kiedy mają nas 
pilnować. A my musimy wtedy bawić się sami i nie pozabijać nawzajem. 
To okropnie nudne. 
Mark i Kevin obiecali, że będą grzeczni. 
Zauważyłam, że mnie tata nie kazał obiecywać, że będę się zachowywała 
przyzwoicie.  To  dlatego,  że  wiedział,  że  mama  trzyma  mnie  za  słowo. 
Obiecałam,  że  się  będę  dobrze  zachowywała,  skoro  chcę  dostać  kotka. 
Jeśli nie dotrzymam słowa, po prostu kotka nie dostanę. 
I, moim zdaniem, tata zrobił wtedy błąd. 
Kiedy  weszliśmy  do  restauracji,  od  razu  zerknęłam  do  plastikowej 
sadzawki,  żeby  zobaczyć,  czy  ten  żółw  na  zupę  żółwiową  jeszcze  tam 
jest.  Był,  siedział  sobie  na  wysepce  ze  smutną  i  znudzoną  miną.  Nikt  z 
naszego miasta jeszcze nie zamówił zupy żółwiowej. Ulżyło mi. 
Ale  nigdy  nic nie  wiadomo. Może  ktoś zamówi tę zupę  dziś  wieczorem. 
A biedny żółw nie miał pojęcia, że ten wieczór to być może jego ostatnie 
chwile na ziemi. 
Chyba nigdy nie widziałam czegoś smutniejszego. 
Wujek  Jay  spotkał  się  z  nami  w  restauracji.  Kiedy  podszedł  do  stolika, 
powiedział do rodziców: 
- Gratulacje! 
A  potem  ich  uściskał.  Markowi  i  Kevinowi  przybił  piątkę.  Mnie  też 
próbował przybić piątkę, ale powiedziałam mu, że nie mam nastroju. 
-  Co  się  dzieje  z  Ally?  -  spytał  wujek  Jay,  zdejmując  z  szyi  szalik  i 
siadając przy stole. 
- Ally nie cieszy się z przeprowadzki. W każdym razie nie tak bardzo jak 
reszta - stwierdziła mama. 
- W ogóle się nie cieszę - warknęłam. 
-  Dlaczego  nie  chcesz  się  przeprowadzić?  -  spytał  wujek  Jay.  - 
Przeprowadzki  są  fajne!  Zaczynasz  zupełnie  nowe  życie  w  nowym 
miejscu! Mogłabyś zmienić się w kogoś innego. Kurczę, mogłabyś nawet 
zmienić imię, gdybyś chciała. Kto by nie chciał? 
- Mnie się podobało moje stare życie. W starym domu. 

background image

82 

 

Co nie do końca zgadzało się z prawdą, biorąc pod uwagę, co zaszło tego 
samego  popołudnia  w  sali  zajęć  plastycznych.  No  wiecie,  straciłam 
najlepszą  przyjaciółkę,  a  Brittany  rozgadała  wszystkim,  że  prowadzę 
księgę zasad. 
Ale  nie  widziałam  powodu,  dla  którego  miałam  się  z  tego  zwierzać 
wujkowi Jayowi nad zupą z jajecznymi kluseczkami. 
-  Ktoś  -  odezwała  się  mama  -  pozwolił  Ally  obejrzeć  pewien  film  o 
zombie. I od tamtej pory nie podobają się jej stare wiktoriańskie domy. 
- Och. - Wujek Jay się zachmurzył. 
- Aha - dodała mama. - Przy okazji, wielkie dzięki. 
- Ally... - zaczął wujek Jay. - Wiesz, ten film  o ręce zombie to był tylko 
taki wymysł. 
- Akurat! - wypaliłam. 
- Ally... - powiedział tata. - Nie odzywaj się tak do wujka. 
- Przepraszam. 
- To w czym problem, Ally? - spytał wujek Jay. 
Ale nie mogłam powiedzieć wujkowi, o co chodzi. Bo ten problem był o 
wiele za duży, żeby go tak omawiać przy obiedzie. 
Poza tym właśnie podeszła do naszego stołu kelnerka, niosąc zamówioną 
wieprzowinę słodko - kwaśną. 
Jakoś  nie  bardzo  miałam  na  nią  apetyt.  Było  mi  po  prostu  smutno.  Nie 
mogłam  przestać  myśleć  o  tym,  że  nasz  piękny  dom  należał  teraz  do 
kogoś innego. 
I byłam wściekła, że Brittany i Mary Kay śmiały się ze  mnie dlatego, że 
prowadzę księgę zasad. 
I  martwiłam  się  tym,  że  żółw  -  albo  żółwica,  ale  raczej  wyglądał  mi  na 
żółwia - nie  ma zielonego pojęcia, że  lada chwila może zostać zupą. Za 
każdym  razem,  kiedy  do  restauracji  wchodził  ktoś  nowy,  zastanawiałam 
się, czy to czasem nie ta osoba, która zamówi zupę żółwiową i go zje. 
Miałam wrażenie, że wiem, jak to jest być takim żółwiem. Nie żeby ktoś 
planował mnie zjeść. Przynajmniej na razie. 
Ale jak ten żółw, nie miałam nic do powiedzenia w sprawach, które mnie 
dotyczyły.  No  bo  żółw  nie  miał  żadnego  wyboru.  Nikt  go  nie  pytał,  czy 
chce mieszkać w plastikowej sadzawce w restauracji i czekać, aż go ktoś 
zje,  czy  może  woli  zamieszkać  w  parku  po  drugiej  stronie  ulicy,  gdzie 

background image

83 

 

była prawdziwa sadzawka i mieszkały inne żółwie. 
Tak samo było ze mną. 
Sprawy  w  mojej  starej  szkole  nie  układały  się  specjalnie  fajnie  w  tej 
chwili. Ale czy nie powinnam mieć wyboru co do tego, czy chcę chodzić 
do  nowej  szkoły,  czy  nie?  Przecież  to  nie  w  porządku.  Nie  miałam 
żadnego wpływu na własne życie. 
Zupełnie jak ten żółw. 
Dokładnie  w  tej  samej  chwili  zrozumiałam,  co  muszę  zrobić.  Nie 
chciałam  tego,  ale  naprawdę,  nic  innego  mi  nie  pozostało.  A  kiedy 
zrozumiesz,  co  jest  właściwe,  musisz  to  zrobić,  nawet  jeśli  nie  masz 
ochoty. 
To też zasada. 
- Przepraszam. - Przerwałam  wujkowi Jayowi, który  opowiadał o swojej 
nowej  dziewczynie,  Harmony,  którą  chciał  nam  wszystkim  jak 
najszybciej  przedstawić.  Poza  tym,  że  była  najlepszą  studentką  na 
zajęciach  z  dziennikarstwa  i  jej  felietony  często  ukazywały  się  w  jakiejś 
gazecie, to przy okazji znakomicie gotowała i znała się na masażu stóp. 
- Muszę wyjść do łazienki - powiedziałam. 
-  Kochanie,  wiesz,  gdzie  to  jest.  Nie  musisz  nas  o  tym  informować.  Po 
prostu idź - stwierdziła mama. 
Położyłam  serwetkę  koło  prawie  nietkniętej  wieprzowiny  słodko  - 
kwaśnej.  Jest  taka  trochę  czerwonawa  w  kolorze,  ale  w  sumie  bardziej 
pomarańczowo  -  różowa,  więc  do  jedzenia  się  nadaje.  Poszłam  do 
łazienki. 
A kiedy już wyszłam z kabiny i umyłam ręce, uchyliłam leciutko drzwi i 
zerknęłam  na  zewnątrz.  Damska  łazienka  mieściła  się  dokładnie 
naprzeciwko  plastikowej  sadzawki,  tuż  obok  pulpitu  hostessy.  Jacyś 
ludzie  weszli  właśnie  do  restauracji  i  hostessa,  w  swojej  połyskującej 
chińskiej sukience, wzięła do ręki  menu i poprowadziła gości  do stolika. 
Uśmiechnięta i zadowolona. 
Teraz miałam szansę! Nikt nie patrzył. 
Najszybciej jak mogłam, wybiegłam z damskiej łazienki i stanęłam obok 
sadzawki. 
Prawie mi się udało! Musiałam tylko sięgnąć do środka, złapać żółwia, a 
potem wybiec na zewnątrz i go wypuścić! 

background image

84 

 

I żółw z Lung Chung byłby wolny! 
A wtedy, w pewien sposób, i ja byłabym wolna. 
Ale kiedy złapałam za brzegi twardej, śliskiej skorupy żółwia, usłyszałam 
za sobą kroki. Ktoś nadchodził! 
Wstrzymując oddech, podniosłam żółwia. Był cięższy, niż sądziłam. 
I bardziej śmierdzący. 
I wtedy okazało się, że to gryzący żółw. Nie wiedziałam, że zupę robi się 
z  żółwi,  które  gryzą.  Przekonałam  się  o  tym  dopiero  wtedy,  kiedy 
zwierzak  obrócił  łebek  i,  zastanawiając  się,  co  jest  grane,  zaczął  kłapać 
leniwie pyszczkiem w moją stronę. 
W głowie mi się to nie mieściło. Próbowałam uratować mu życie, a żółw 
z  Lung  Chung  usiłował  mnie  ugryźć!  Chociaż  wcale  nie  wydawał  się 
groźny.  Pewnie  spędził  tyle  czasu  z  kelnerami  i  kelnerkami  z  Lung 
Chung, że był prawie oswojony. 
No ale mimo wszystko. Wielkie dzięki, żółwiu. 
Próbując trzymać żółwia tak daleko od ciała, jak się tylko dało, żeby nie 
mógł mnie capnąć swoimi zębami - o ile żółwie w ogóle mają zęby; jeśli 
mam zamiar zostać weterynarzem, to muszę się dowiedzieć takich rzeczy 
- stanęłam we frontowych drzwiach restauracji. 
Ale nie zdążyłam uciec! Bo usłyszałam, że  ktoś  mnie woła po imieniu, i 
obróciłam się w samą porę, żeby zobaczyć wujka Jaya, który zmierzał za 
róg do męskiej łazienki. Zobaczył, co robię. I bardzo się zdziwił. 
- Ally? Gdzie u licha niesiesz tego żółwia? - zapytał. 
- Uwalniam go - powiedziałam. - Nie mów nikomu! 
- Ale... - zaczął wujek Jay. 
I wtedy ją zobaczyłam. Hostessę. Tuż za plecami  wujka. Uśmiechała się 
bardzo miło...  
Dopóki mnie nie zauważyła. 
A wtedy jej uśmiech zniknął. I wrzasnęła: 
- Dziewczynko! Gdzie ty się niby wybierasz z tym żółwiem? 
Wtedy wybiegłam z restauracji, ile tylko miałam sił w nogach. 
ZASADA NUMER 12 
Kiedy 

uwalniasz 

żółwia 

zaczynają 

cię 

gonić, 

najlepiej się gdzieś ukryć 
Wiedziałam,  że  hostessa  mnie  nie  złapie,  bo  miała  wysokie  obcasy  i 

background image

85 

 

sukienkę. A ta sukienka była naprawdę obcisła. 
Więc uznałam, że daleko za mną nie pobiegnie. 
Ale  i  tak  pójdzie  po  mojego  tatę.  A  tata  mógł  pobiec  daleko.  W  każdą 
sobotę gra w koszykówkę w sali klubu Y. 
Więc pomyślałam, że najlepiej będzie się ukryć. 
Z  zabaw  w  chowanego  z  moimi  braćmi  zapamiętałam,  że  najlepiej  się 
skryć  w  najbardziej  oczywistym  miejscu.  Takim,  w  którym  nikomu  nie 
przyszłoby  do  głowy  cię  szukać.  Jeśli  biegasz  po  mieście  z  żółwiem,  to 
gdzie by cię szukali? W parku, prawda? 
Obok sadzawki. Bo zwykle tam się zabiera żółwia, żeby go uwolnić. 
Dlatego nie pobiegłam do parku. 
Zamiast  tego  zdecydowałam  się  przeczekać  całe  zamieszanie  w 
samochodzie  wujka  Jaya.  On  go  nigdy  nie  zamyka.  Mówi,  że  nie  ma  w 
nim  niczego,  co  warto  ukraść.  Poza  tym,  auto  stało  zaparkowane  tuż 
przed restauracją. Dlatego naprawdę łatwo było wskoczyć do środka. 
Siedziałam  sobie  na  podłodze,  wśród  płyt  CD  i  słuchałam,  jak  rodzice  i 
obsługa wrzeszczą przed restauracją coś na mój temat. Nagle usłyszałam, 
że drzwi od strony kierowcy się otworzyły. Za kółkiem usiadł wujek Jay. 
-  Ally?  -  szepnął,  jakby  przez  cały  czas  wiedział,  że  ja  tam  byłam.  Bo 
prawdopodobnie wiedział. Wujek Jay i ja dogadujemy się całkiem nieźle, 
bo myślimy w podobny sposób. 
- Nie mów im, że tu jestem - odszepnęłam. 
Wujek  Jay  zerknął  na  dół,  na  mnie.  Żółw  nadal  kłapał  zębami  w 
powietrzu i łapkami wykonywał jakieś takie ruchy, jakby pływał. Słychać 
było, jak się ruszał. Ja siedziałam idealnie cicho. 
-  Nie  powiem  -  zapewnił  wujek  i  jakoś  tak  się  uśmiechnął.  -  Ale  kiedyś 
będziesz musiała stąd wyjść. 
- Nie oddam im tego żółwia - postawiłam się. - Oni z niego zrobią zupę. 
- Co ty wygadujesz? 
-  No  wiesz  -  wyjaśniłam.  - Taką,  jak  w  menu.  Jeszcze  nikt  nie  zamówił 
zupy żółwiowej, ale to się któregoś dnia stanie. 
Wujek miał taką minę, jakby coś go rozśmieszyło. Ale zamiast się śmiać, 
powiedział: 
- Racja. To prawdopodobne. 
-  I  nie  w  porządku  -  dodałam.  -  Ten  żółw  powinien  mieć  coś  do 

background image

86 

 

powiedzenia  w  sprawach,  które  go  dotyczą.  I  ma  prawo  do  wolności. 
Mam  zamiar  wypuścić  go  w  parku,  gdzie  będzie  mógł  żyć  ze  swoimi 
braćmi. 
- To fajny pomysł - stwierdził wujek Jay. - Ale wiesz, ten żółw przez całe 
życie mieszkał w niewoli. Wątpię, żeby wiedział, jak ma sobie poszukać 
jedzenia. A niedługo zacznie się robić  naprawdę  zimno. Zbliża się zima. 
Mógłby zginąć z głodu. Albo zamarznąć na śmierć. 
O  tym  nie  pomyślałam.  Nagle  zrozumiałam,  że  plan  wypuszczenia 
żółwia z Lung Chung w parku może jednak wcale nie jest taki wspaniały. 
Nie przemyślałam tego dokładnie. To był taki dość impulsywny pomysł. 
No ale mimo wszystko. 
-  Ale  jeśli  go  tam  odniosę  -  powiedziałam  -  oni  go  zjedzą!  Nie  mogę 
znieść myśli, że tam będzie i że w każdej chwili ktoś może wejść i tak po 
prostu... Zamówić go na kolację. 
Usłyszałam, że gdzieś na zewnątrz mój tata wrzeszczy: 
- Jay! Co ty wyrabiasz!? Pomożesz nam jej szukać czy nie? 
-  Tylko  wezmę  rękawiczki!  -  odkrzyknął  wujek,  a  potem  zwrócił  się  do 
mnie: - Dobra, Ally, zawrzemy umowę. 
- Jaką umowę? - zapytałam. Wstyd mi się do tego przyznać, ale trochę się 
popłakałam. Głównie dlatego, że ten żółw naprawdę śmierdział i od tego 
smrodu łzy napływały mi do oczu. 
Ale także dlatego, że wiedziałam, że wpadłam w niezłe tarapaty. 
A ja nie lubię być w tarapatach. Chociaż wiem, że to dziwne, bo ostatnio 
jedyne, co potrafiłam, to napytać sobie biedy. 
-  Myślałam,  że  już  mamy  umowę  -  zauważyłam  cicho.  -  Co  do  zegarka 
do nurkowania. Wiesz, nigdy nie naskarżyłam. 
-  To  inna  umowa  -  powiedział  szybko  wujek  Jay.  -  Widzisz,  naprawdę 
nie  powinienem  był  pozwolić  ci  oglądać  tamtego  filmu  z  ręką  zombie. 
Więc  w  sumie  jestem  ci  coś  winien.  Ta  nowa  umowa  będzie  taka,  że  ja 
zatrzymam żółwia. Możesz go zostawić tu, w samochodzie, a wieczorem 
zabiorę go do swojego mieszkania. Nikomu nie powiemy. To będzie nasz 
sekret.  A  w  zamian  za  to,  przestaniesz  rodzicom  utrudniać 
przeprowadzkę  do  nowego  domu  i  będziesz  udawać,  że  nie  masz  nic 
przeciwko temu. Wiesz, jak się udaje, że się nam coś podoba, to czasami 
naprawdę  tak  się  dzieje.  A  więc...  Nigdy  nic  nie  wiadomo.  Może 

background image

87 

 

przestanie ci przeszkadzać ta przeprowadzka. Co o tym sądzisz? 
Zagryzłam  wargę.  To  był  świetny  pomysł,  żeby  żółw  zamieszkał  z 
wujkiem Jayem. Wujek nie miał żadnych zwierząt, a w jego mieszkaniu i 
tak był wieczny bałagan. Nawet by nie zauważył, że ma nowego lokatora. 
A  ja  nie  musiałabym  się  martwić,  że  żółwia  ktoś  albo  coś  zje.  Więc 
spośród wielu zmartwień, przynajmniej jedno miałabym z głowy. 
Ale  nie  byłam  taka  pewna  co  do  tego  udawania,  że  nowy  dom  mi  się 
podoba. 
- A co z tym, co powiedział tamten chłopak? - zapytałam. 
-  Jaki  chłopak?  -  Słyszałam,  że  po  drugiej  stronie  ulicy,  w  parku,  tata 
nawołuje  mnie  po  imieniu:  „Ally?  Ally?  Gdzie  jesteś?  Ally  wracaj 
natychmiast. To nie jest śmieszne”. 
-  Ten  chłopak  z  sąsiedztwa  -  opowiadałam.  -  Z  nowego  domu. 
Powiedział, że ludzie, którzy tam mieszkali, robili coś złego na strychu. 
-  Użyję  wszelkich  swoich  zdolności  śledczych,  żeby  sprawdzić,  czy  to 
prawda,  czy  nie  -  zobowiązał  się  wujek  Jay.  -  Ale  moim  zdaniem  ten 
chłopak po prostu chciał ci dokuczyć. Poza tym jestem szalenie wrażliwy 
na  wszelkie  pozazmysłowe  zjawiska,  a  kiedy  byłem  w  waszym  nowym 
domu, odczuwałem wyłącznie pozytywne wibracje. 
Nie wiem, jak wujek mógł w ogóle mówić coś takiego, biorąc pod uwagę 
te szare ściany, brunatne podłogi i wszystko inne. 
Ale  byłam  gotowa  machnąć  na  to  ręką,  skoro  tak  ładnie  się  zachował  z 
tym żółwiem. 
- Co na to powiesz? - zapytał. - Wrócisz na kolację? 
Prawdę mówiąc, nie miałam wyboru. Nie mogłam przez całą noc siedzieć 
w samochodzie wujka Jaya i trzymać w objęciach żółwia z Lung Chung. 
Zgodziłam się na umowę. 
Wujek  Jay  wysiadł  z  samochodu  i  poszedł  udawać,  że  mnie  szuka  w 
parku z tatą. Żeby nie wydało się podejrzane, kiedy nagle pojawię się tuż 
po  nim.  Odliczyłam  do  dwudziestu,  a  potem  położyłam  żółwia  na 
podłodze samochodu wujka. Przestał kłapać szczęką i zaczął się jakoś tak 
wkoło rozglądać, jakby chciał zapytać: „Gdzie jestem? Co się dzieje?” 
- Pojedziesz w lepsze miejsce - powiedziałam mu. - Takie, gdzie nikt cię 
nie zamówi na kolację. Obiecuję. 
A potem mu zapowiedziałam, że niedługo zajrzę do niego z wizytą. 

background image

88 

 

A jeszcze później wyszłam z samochodu i wróciłam do restauracji. 
Wszyscy byli na mnie  naprawdę wściekli. Wszyscy poza mamą. Ona się 
ucieszyła na mój widok. 
Na początku. 
A potem też się wściekła. 
-  Nigdy  więcej  nie  rób  nam  czegoś  takiego,  młoda  damo  -  powiedziała, 
kiedy  już  skończyła  mnie  ściskać.  -  Czy  ty  masz  pojęcie,  jak  ja  się 
przeraziłam? A twój ojciec i wujek Jay nadal cię tam szukają! 
- Taa - mruknął Mark. - A ci ludzie z restauracji są na ciebie okropnie źli, 
bo  ukradłaś  im  żółwia.  Powiedzieli,  że  będziemy  musieli  za  niego 
zapłacić. A przecież nawet go nie zjedliśmy! 
-  Nie  mówmy  już  o  tym  -  zdecydowała  mama,  podając  swoją  kartę 
kredytową  kelnerce,  która  obrzucała  mnie  złymi  spojrzeniami.  I  wcale 
sobie  tego  nie  wyobraziłam.  Ona  naprawdę  rzucała  mi  złe  spojrzenia.  - 
Po  prostu,  uregulujmy  rachunek.  Ally,  spodziewałabym  się  podobnego 
zachowania po którymś z chłopców, ale nigdy po tobie! Co w ciebie, na 
litość boską, wstąpiło? 
-  Ja  po  prostu  nie  mogłam  znieść  myśli,  że  ktoś  zje  tego  żółwia  - 
tłumaczyłam. 
- Zje tego... - Mama rzuciła mi dziwne spojrzenie. - Och, Ally! Nikt... 
-  Widzisz?  -  odezwał  się  wujek  Jay,  podchodząc  z  tatą.  -  Mówiłem  ci. 
Jest tutaj, cała i zdrowa. 
-  Ally...  - Tata  miał  wściekłą  minę.  -  No  proszę,  tu  jesteś.  Wszędzie  cię 
szukaliśmy. Gdzie żółw? 
- Nieważne - sapnęła mama, wstając. - Chodźcie. Idziemy stąd. 
- Jak to, nieważne? - odezwał się tata. - Ally, powiedz nam. Co zrobiłaś z 
tym żółwiem? 
Ale  ja  nie  chciałam  powiedzieć.  Nawet  kiedy  kierownik  restauracji 
przyszedł  i  zaczął  mnie  błagać.  Stwierdził  potem,  że  jestem  bardzo 
niedobrą  małą  dziewczynką  i  że  narobiłam  sobie  okropnych  kłopotów.  I 
że mam szczęście, że nikt nie zadzwonił na policję. Na co wtrącił się tata. 
-  Proszę  pana,  za  żółwia  zapłaciliśmy.  Niech  pan  przestanie  straszyć 
małą, dobrze? 
Ale ja się go ani trochę nie bałam. Myślałam tylko, jak śmiesznie będzie, 
kiedy  tata  następnym  razem  pójdzie  do  mieszkania  wujka  Jaya  obejrzeć 

background image

89 

 

jakiś mecz i zobaczy, że żółw tam jest. Czy on się w ogóle zorientuje, że 
to ten sam żółw? 
-  Chodźcie  -  powiedziała  mama,  kiedy  już  podpisała  wydruk  z  karty.  - 
Starczy tego świętowania, jak na jeden wieczór. Wracajmy do domu. 
No i wróciliśmy. 
Ale  dopiero,  kiedy  Mark  z  Kevinem  wcisnęli  pałeczkę  do  jedzenia  w 
otwór do wrzucania monet w automacie telefonicznym tuż przy drzwiach 
do męskiej łazienki, żeby już nikt nigdy nie dostał reszty z tego automatu. 
W samochodzie przybiłam im piątkę. 
Ale tak, żeby rodzice nie widzieli. 
ZASADA NUMER 13 
Nie możesz targać ze sobą kamieni 
Może  i  nie  jestem  mistrzynią  świata  w  dotrzymywaniu  obietnic.  Wiem, 
że  niespecjalnie  mi  się  udało  z  dotrzymaniem  obietnicy,  że  w  dzień 
urodzin Mary Kay nikomu nie powiem, że się przeprowadzam. 
Ale dotrzymałam obietnicy danej wujkowi Jayowi. 
Od  tego  wieczoru,  kiedy  ukradłam  żółwia  z  Lung  Chung,  udawałam,  że 
się cieszę z przeprowadzki. Przestałam narzekać na brzydkie szare ściany 
naszego  nowego  domu.  Ani  razu  nie  wspomniałam,  jak  okropnie 
trzeszczą te podłogi. Przestałam opowiadać o ręce zombie. Udawałam, że 
się  cieszę  z  tego,  że  się  przenosimy.  I  że  chętnie  zacznę  wszystko  od 
początku w nowej szkole. 
I wiecie co? Okazało się, że wujek Jay miał rację. Przynajmniej odrobinę. 
Kiedy  zaczynasz  udawać,  że  coś  czujesz,  w  jakiś  sposób  naprawdę 
zaczynasz  to  czuć.  Na  przykład,  kiedy  już  raz  zaczęłam  udawać,  że  się 
cieszę z przeprowadzki, naprawdę przestałam się czuć tak okropnie. 
No i nie było to jakieś upiornie trudne, biorąc pod uwagę, że wszyscy  w 
mojej  starej  szkole  mnie  nienawidzili.  No  cóż,  wszyscy  poza  Courtney 
Wilcox. 
A  ponieważ  się  przeprowadzaliśmy  i  wszystko  pakowaliśmy,  w  naszym 
starym  domu  przestało  się  już  tak  wygodnie  mieszkać.  Gdziekolwiek 
spojrzałam,  stały  pudła,  pudła  i  pudła!  Kto  by  chciał  mieszkać  w  domu 
pełnym pudeł? 
Poza  tym,  tata  rozmontował  baldachim  nad  moim  łóżkiem  i  wszystkie 
półki.  Żeby  znów  je  poskładać  w  moim  nowym  pokoju,  który  mama  po 

background image

90 

 

cichu  odnawiała.  Ponieważ  nie  wybrałam  sobie  nowej  tapety  ani 
wykładziny,  postanowiła,  że  zadecyduje  za  mnie.  Powiedziała,  że  ten 
pokój to będzie niespodzianka. 
Udawałam,  że  i  z  tego  się  cieszę.  Wujek  Jay,  jak  się  okazało,  udziela 
dobrych  rad.  To  zadziwiające,  jak  bardzo  uszczęśliwiłam  mamę  tym 
udawaniem, że jestem szczęśliwa. 
I tak to trwało aż do ostatniego tygodnia przed przeprowadzką. Bo wtedy 
mama  zauważyła,  że  cała  moja  kolekcja  kamieni  nadal  leży  na  dnie 
szafy,  w  dziesięciu  papierowych  torbach  na  zakupy,  w  których  je 
przechowywałam. Przypomniała mi, że nie mogę zabrać tych kamieni do 
nowego domu. I że poza trzema czy czterema najlepszymi okazami, całej 
reszty mam się pozbyć. 
- To nie są kamienie - tłumaczyłam. - To geody. Mam zamiar sprzedać je 
na Allegro i kupić sobie za to telefon komórkowy. 
-  Jakkolwiek  byś  je  nazwała,  nie  możesz  ich  zabrać  ze  sobą  do  nowego 
domu - zapowiedziała mama. - I nie ma czasu ich sprzedawać na Allegro. 
I nie możesz mieć komórki. Ally, musisz się pozbyć tej kolekcji. 
Więc targałam jedną torbę ciężkich kamieni po drugiej, żeby je wyrzucić 
do  wielkiej  dziury  na  placu  budowy  za  naszym  domem.  A  wtedy  na 
podjeździe  zaparkował  wujek  Jay  i  wysiadł  z  samochodu  razem  z  ładną 
dziewczyną o długich czarnych włosach. 
- Cześć. - Dziewczyna podeszła zobaczyć, co robię. Wujek Jay przywitał 
się  tylko  i  wszedł  do  domu.  Przyjechał  pomóc  mojemu  tacie 
rozmontować  piętrowe  łóżko  chłopaków.  W  zamian  za  to, rodzice  mieli 
zafundować jemu  i Harmony pizzę  na obiad. - Ty na pewno  jesteś  Ally. 
Ja się nazywam Harmony. 
- Cześć, Harmony - przywitałam się. Wyglądała czysto i  ładnie. Miałam 
nadzieję,  że  nie  będzie  jej  przeszkadzało,  że  byłam  tak  strasznie  brudna. 
Przy  odnoszeniu  geod  na  plac  budowy,  na  którym  się  je  znalazło,  łatwo 
się usmolić. 
- Tak sobie pomyślałam, że uda mi się z tobą porozmawiać - powiedziała 
Harmony.  -  Jay  wspominał,  co  zrobiłaś  jakiś  czas  temu  w  tej  chińskiej 
restauracji...  Jak  uratowałaś  tamtego  żółwia,  Wang  Ba.  Zastanawiałam 
się,  czy  się  zgodzisz  na  wywiad.  Chcę  o  tobie  napisać  na  zajęcia  z 
reportażu.  Moim  zdaniem  zrobiłaś  coś  naprawdę  wspaniałego.  A  w 

background image

91 

 

dodatku to by była świetna historia na moje zajęcia. 
Wzruszyłam ramionami. 
- Jasne, czemu nie? 
-  Super.  -  Harmony  się  ucieszyła.  I  ku  mojemu  zdziwieniu  z  kieszeni 
wyjęła  maleńki  magnetofon.  A  potem  włączyła  go  i  powiedziała:  -  A 
więc, opowiedz mi, dlaczego ukradłaś żółwia z chińskiej restauracji Lung 
Chung w śródmieściu. 
Opowiadanie  Harmony  całej  historii  o  tym,  dlaczego  ukradłam  żółwia  z 
restauracji,  okazało  się  mocno  męczące.  Przede  wszystkim  dlatego,  że 
przez  cały  czas,  kiedy  gadałam,  musiałam  jednocześnie  opróżniać  te 
torby z kamieniami. 
A wtedy Harmony zapytała mnie, dlaczego właściwie to robię. 
Więc  musiałam jej  opowiedzieć  o swoich geodach i o  tym, że  mama nie 
pozwala  mi  zabrać  całej  kolekcji  do  nowego  domu  ani  sprzedać  jej  na 
Allegro. Pokazałam Harmony kilka najlepszych geod, a kiedy stwierdziła 
z  zachwytem,  że  bardzo  ładnie  błyszczą,  zaproponowałam,  żeby  sobie 
jakąś wybrała. 
Ale ona stwierdziła, że chyba jej się nie zmieści do torebki. 
Co  dziwne,  kiedy  Harmony  przeprowadzała  ze  mną  wywiad,  Mary  Kay 
Shiner i  Brittany Hauser cały  czas spacerowały  obok  mojego  domu. Nie 
wiem,  po  co  to  robiły.  Nie  ścigały  się  na  rowerach  ani  nie  próbowały 
skakać przez siebie, jak przez kozła. W ogóle nie robiły niczego fajnego. 
Zresztą  Mary  Kay  zawsze  za  bardzo  się  bała,  żeby  skoczyć  przez  kozła. 
Po prostu spacerowały tam i z powrotem. A kiedy mnie mijały, zaczynały 
szeptać  i  chichotać  do  siebie.  To  było  naprawdę  głupie  i  jakieś  takie 
wkurzające.  Próbowałam  je  ignorować,  ale  w  pewnej  chwili  zaczęły 
chichotać tak głośno, że nawet Harmony zerknęła w ich stronę i spytała: 
-  Och,  to  pewnie  twoje  przyjaciółki?  Może  z  nimi  też  powinnam 
przeprowadzić  wywiad.  No  wiesz,  żeby  mieć  inny  punkt  widzenia  na  tę 
całą historię. 
- Nie - powiedziałam szybko. - Chyba nie powinnaś. Kiedyś były moimi 
przyjaciółkami, ale teraz już nie są. 
- Naprawdę? - zdziwiła się Harmony. - Dlaczego? 
Więc musiałam jej opowiedzieć o historii z kotką w walizce. I o tym, że 
Mary Kay i Brittany przestały się już ze mną przyjaźnić. Ale poprosiłam, 

background image

92 

 

żeby  tych  rzeczy  w  wywiadzie  nie  zamieszczała,  bo  go  nie  autoryzuję. 
Usłyszałam to słowo w jakimś filmie, który oglądałam kiedyś z wujkiem 
Jayem. 
-  Och  -  powiedziała  Harmony.  -  Musisz  naprawdę  bardzo  kochać 
zwierzęta, skoro byłaś gotowa zaryzykować przyjaźń dla kota. 
-  Tak  -  zgodziłam  się.  Nie  wspomniałam  o  tym,  że  Brittany  była 
ciskaczem,  a  Mary  Kay  ciągle  tylko  beczała,  więc  przyjaźń  z  nimi 
dwiema od samego początku nie była taka łatwa. - Chyba tak. 
A  potem  wszystkie  moje  papierowe  torby  na  zakupy  były  puste.  Więc 
zawróciłam i razem z Harmony poszłyśmy do środka, popatrzeć, jak tata 
i  wujek  Jay  rozkładają  łóżko.  To  była  świetna  zabawa.  A  tata  i  wujek 
mówili  mnóstwo  brzydkich  słów,  kiedy  kaleczyli  sobie  palce  o  śruby,  i 
mama za każdym razem kazała im wrzucać do puszki ćwierćdolarówkę. 
Pod  koniec  wieczoru  mieliśmy  już  pięć  dolarów,  odłożonych  na  wizytę 
Marvina u psiego fryzjera. 
Będzie  wyglądał  fantastycznie,  kiedy  go  ostrzygą.  Mam  nadzieję,  że 
zawiążą mu wstążkę przy grzywce, chociaż to chłopiec. 
Wieczorem,  zanim  się  położyłam  do  łóżka,  wymknęłam  się  na  chwilę  z 
domu, żeby stanąć na skraju tej dziury na placu budowy i pożegnać się z 
moimi  geodami,  tak  żeby  mnie  nikt  nie  widział.  Bo  trochę  wstyd  się 
żegnać  z  jakimiś  kamieniami.  Prawie  ich  zresztą  nie  widziałam,  bo 
księżyc dopiero zaczynał wschodzić. 
Pomyślałam,  że  wprowadzi  się  tu  kiedyś  ta  nowa  rodzina,  która  kupiła 
nasz  dom.  Ich  córeczka  -  o  ile  ją  mają  -  któregoś  dnia  wyjdzie  się 
pobawić i znajdzie moją kolekcję geod. I pomyśli sobie - tak jak ja kiedyś 
pomyślałam - że trafiła na jakiś ukryty skarb. I może sobie pomyśli - tak 
jak  ja  pomyślałam  -  że  schowali  go  tu  piraci.  Może  pomyśli:  To  teraz 
jestem bogata! 
I  pewnie  trochę  się  rozczaruje,  kiedy  ktoś  wreszcie  jej  powie,  że  te 
kamienie to wcale nie brylanty, tylko geody. 
Ale przy odrobinie szczęścia okaże się, że ta dziewczynka potrafi docenić 
piękno geody, nawet jeśli taka geoda nie jest nic warta. 
Myśl  o  tym,  że  może  te  geody  uszczęśliwią  kiedyś  jakąś  inną 
dziewczynkę tak samo, jak uszczęśliwiły mnie, rozchmurzyła mnie nieco. 
I  nawet  nie  udawałam,  że  mam  lepszy  humor.  Wiedząc,  że  ktoś  może 

background image

93 

 

kiedyś  pokocha  moje  kamienie  tak  jak  ja,  nie  smuciłam  się  już  tak 
bardzo, że muszę się z nimi rozstać. 
Mogłam się z nimi pożegnać i wrócić do domu, czując, że nareszcie spadł 
mi prawdziwy kamień z serca. 
ZASADA NUMER 14 
Osoby 

sławne 

mają 

zupełnie 

inne 

zasady 

niż zwykli ludzie 
Tydzień  później  po  raz  ostatni  szłam  do  starej  szkoły  i  pani  Myers 
szykowała  dla  mnie  przyjęcie  pożegnalne.  No,  w  pewnym  sensie.  W 
sumie, to ja sama szykowałam swoje przyjęcie. Mama kupiła babeczki - z 
waniliową i czekoladową polewą i posypką - od Krogera, i przyniosła je 
do szkoły. .. Kupiła ich bardzo dużo, bo należało także poczęstować klasę 
Marka i przedszkolaki z grupy Kevina. 
Więc  musiałam zrobić to przyjęcie, czy  miałam na to  ochotę, czy nie.  A 
ponieważ  Mary  Kay  nadal  mnie  nienawidziła  i  była  najlepszą 
przyjaciółką Brittany Hauser, tak naprawdę nie miałam na to ochoty. 
Powinnam  była  wiedzieć,  że  to  moje  pożegnalne  przyjęcie  wypadnie 
jakoś  tak  dziwnie,  bo  już  wcześniej  dzień  się  dziwnie  zaczął.  Na 
przykład,  kiedy  wyszłam  z  domu,  żeby  iść  do  szkoły,  czekała  na  mnie 
Mary Kay. 
Właśnie. Mary Kay chciała iść do szkoły razem ze  mną. I chociaż szłam 
bardzo szybko, cały czas musiałam wysłuchiwać jej jęczenia: 
- Ally, no daj spokój! Nie możemy znów zostać przyjaciółkami? 
Strasznie mnie to wkurzało. 
Rzecz  w  tym,  że  gdyby  nie  zaczekała  do  ostatniego  dnia  przed  moją 
przeprowadzką, to może i chciałabym znów się z nią przyjaźnić. 
Ale teraz było już trochę za późno. 
Pomyślałam, że to  może tylko dlatego, że to  mój ostatni dzień  w szkole. 
Może  Mary  Kay  żałuje,  że  była  dla  mnie  taka  wredna  i  powiedziała 
wszystkim o mojej księdze zasad, i tak dalej. 
Ale potem, kiedy już dotarłam do szkoły, Brittany Hauser też zaczęła być 
dla  mnie  jakaś  taka  milutka.  Powiedziała,  że  jestem  ładnie  uczesana,  i 
zapytała,  czy  zrobiłam  z  włosami  coś  nowego  (raz  w  życiu  pamiętałam, 
żeby je wyszczotkować). Spytała też, czy z nią usiądę przy lunchu. 
Powiedziałam,  że  nie.  Dlaczego  miałabym  chcieć  siedzieć  razem  z  tą 

background image

94 

 

pozerką? 
Nabrałam  jeszcze  większych  podejrzeń,  kiedy  Brittany  się  nie  wściekła, 
kiedy  odrzuciłam  jej  zaproszenie  do  siedzenia  razem  z  nią  przy  lunchu. 
Powiedziała tylko: 
-  Dobrze,  Ally,  jak  chcesz.  Słuchaj,  a  nie  wpadłabyś  do  mnie  w  ten 
weekend? 
-  Nie.  W  ten  weekend  się  przeprowadzam.  -  Zaczynałam  być  zła  i  mało 
brakowało, żebym dodała: „Poza tym cię nie lubię”. 
Ale nie wypada mówić ludziom, że się ich nie lubi. To też zasada. Nawet 
takim ludziom, którzy na to zasługują, jak Brittany Hauser. 
- Och, racja - powiedziała Brittany, chichocząc ze swojego roztargnienia. 
- Ale  głuptas ze mnie! Zapomniałam. No cóż, to może przy jakiejś innej 
okazji. 
- Brittany... - Nie mogłam się powstrzymać. Musiałam się dowiedzieć, co 
się  właściwie  dzieje.  -  Dlaczego  mnie  zapraszasz?  Zapomniałaś,  co  się 
stało ostatnim razem? 
- Och, chodzi ci o lady Serenę Archibald? - Brittany znów się roześmiała. 
-  Nie  ma  sprawy!  Już  mi  przeszło.  Poza  tym  przecież  było  fajnie, 
prawda? 
Mnie tam nie było fajnie. Nawet nie wiedziałam, o co jej teraz chodziło. 
Courtney, kiedy ją spytałam przy lunchu, też nie wiedziała. 
- Może jacyś obcy przejęli ich ciała - podsunęła. 
To chyba było najrozsądniejsze wytłumaczenie. 
Dowiedziałam  się,  o  co  naprawdę  chodziło,  dopiero  na  ostatniej  lekcji, 
kiedy przyszła pora na moje przyjęcie pożegnalne. Pani Myers poprosiła 
mnie,  żebym  stanęła  przed  klasą.  Objęła  mnie  ramieniem  i  przy 
wszystkich powiedziała, że będzie jej mnie brakowało. 
Stałam  tam  razem  z  panią  Myers, a  ona  mówiła  o  tym,  jak  wartościową 
uczennicą  byłam  w  tej  czwartej  klasie  i  że  zawsze  świetnie  sobie 
radziłam z matematyką i fizyką, i tak dalej. 
-  A  poza  jej  licznymi  szkolnymi  osiągnięciami...  Scott,  jeśli  się  czymś 
zakrztusiłeś  -  przerwała  pani  Myers,  bo  Scott  wydawał  takie  dźwięki, 
jakby się krztusił, przez cały czas, kiedy mówiła o mnie te miłe rzeczy - i 
chciałbyś  wyjść  do  łazienki,  to  wiesz,  gdzie  jej  szukać...  Zatem,  Ally 
Finkle dowiodła, że potrafi bronić praw zwierząt. Uratowała żółwia przed 

background image

95 

 

śmiercią  w  kotle,  w  pewnej  znanej  restauracji...  A  przynajmniej  tak  jest 
napisane w porannej gazecie. 
I  wtedy  pani  Myers  wyjęła  egzemplarz  naszego  lokalnego  dziennika  i 
pokazała  całej  klasie  duży  artykuł  o  tym,  że  ukradłam  żółwia  z  Lung 
Chung  i  go  ukryłam  „w  bezpiecznym  miejscu”.  Nie  widziałam  go,  bo 
mama i tata zrezygnowali z prenumeraty prasy. Przecież następnego dnia 
mieliśmy  się  wyprowadzić.  Artykułowi  towarzyszyło  duże  zdjęcie,  na 
którym stałam na placu budowy za moim starym domem, w kowbojskich 
butach,  i  trzymałam  wielką  torbę  geod  nad  potężną  dziurą  w  ziemi. 
Miałam  bardzo  dziwne  włosy,  bo  ich  nie  wyszczotkowałam,  ale  było 
widać,  że  to  ja.  Pod  zdjęciem  widniał  podpis:  Ally  Finkle,  młoda 
obrończyni praw zwierząt. 
I  wtedy  przypomniałam  sobie,  że  Harmony  zrobiła  mi  zdjęcie  swoim 
małym cyfrowym aparatem tego wieczoru, kiedy przeprowadzała ze mną 
wywiad na zajęcia. I że mówiła, że jeśli profesorowi artykuł się spodoba, 
to  może  go  wyśle  do  lokalnej  gazety.  Robił  tak,  powiedziała  Harmony, 
wyłącznie z tymi artykułami, które naprawdę uważał za świetne. 
A  to  znaczyło,  że  jej  artykuł  o  mnie  i  żółwiu  musiał  mu  się  naprawdę 
bardzo spodobać. 
I  nagle  zrozumiałam,  dlaczego  Mary  Kay  znów  chciała  razem  ze  mną 
chodzić  rano  do  szkoły.  I  dlaczego  Brittany  Hauser  chciała,  żebym 
usiadła obok niej przy lunchu. 
Stałam się sławna. 
Poważnie. Zostałam sławą. 
No  cóż,  a  przynajmniej  najsławniejszą  osobą  w  czwartej  klasie  pani 
Myers. 
- Ally, będzie nam ciebie bardzo brakowało... - ciągnęła pani Myers. 
-  Nie  wszystkim  -  wtrącił  Scott  Stamphley.  Ale  trudno  było  się 
zorientować,  czy  rzeczywiście  powiedział  właśnie  to,  bo  zrobił  to  w 
formie  kaszlnięcia.  Tyle  że  ja  wiem,  jak  odczytywać  kaszlący  język,  bo 
praktycznie sama go wymyśliłam. 
Posłałam Scottowi wredne spojrzenie. 
- Scott - powiedziała pani Myers - jeśli chcesz  wyjść  do łazienki i  napić 
się wody, to zrób to, proszę. 
- Nic mi nie jest, proszę pani - powiedział Scott. 

background image

96 

 

-  To  dobrze  -  powiedziała.  -  No  cóż,  chciałam  tylko  dodać,  że  chociaż 
wiem,  że  Ally  będzie  się  bardzo  podobało  w  nowej  szkole,  to  my 
będziemy  za  nią  bardzo,  bardzo  tęsknić,  i  dlatego  właśnie  zrobiliśmy  to 
dla niej... Prawda? Żeby mogła nas wspominać. 
-  Właśnie  -  powiedziały  wszystkie  dzieciaki  z  naszej  klasy,  włącznie  z 
Brittany  Hauser,  która  wykrzyknęła  to  najgłośniej.  To  była  najbardziej 
fałszywa osoba, jaką znam. 
I wtedy pani Myers przyniosła wielki plakat, na którym  wszyscy z klasy 
napisali,  jak  bardzo  będą  za  mną  tęsknić.  Albo  nie  tęsknić,  jak  w 
przypadku  Scotta  Stamphleya,  który  napisał  tylko:  No  to  spadówa, 
Finkle! 
- Łał - mruknęłam. Zauważyłam, że Brittany i Mary Kay tylko podpisały 
się  imionami,  co  znaczyło,  że  klasa  zrobiła  ten  plakat,  zanim  jeszcze 
zostałam  sławna  i  zanim  uznały,  że  jednak  chcą  się  ze  mną  znów 
przyjaźnić. - Wszystkim wam dziękuję. To dla mnie bardzo wiele znaczy. 
Bo  zasada  mówi,  że  jeśli  nawet  ktoś  da  ci  coś,  na  czym  niespecjalnie  ci 
zależy, i tak powinnaś za to podziękować. 
-  A  teraz  zjemy  te  pyszne  babeczki,  które  przyniosła  twoja  mama  - 
oznajmiła pani Myers. 
- Pyszne babeczki z chemikaliami, chciała pani powiedzieć - usłyszałam 
szept  Scotta  Stamphleya.  Chłopcy  siedzący  wkoło  niego  zaczęli  się 
śmiać. 
-  Jasne  -  powiedziałam  do  pani  Myers,  udając,  że  nie  słyszałam  słów 
Scotta. - Jeśli pani pozwoli, ja je rozdam. 
- Dziękuję,  Ally -  zgodziła się pani Myers. - Jesteś pewna, że  nie trzeba 
ci pomóc? 
- Och, ja pomogę! - Brittany Hauser mało ręki nie złamała, tak szybko ją 
wyrzuciła  w  powietrze,  zgłaszając  się  na  ochotnika.  -  Proszę  mi 
pozwolić, proszę! 
- Poradzę sobie - odparłam z uśmiechem. Miałam nadzieję, że był równie 
słodki, jak lukier na babeczkach. - Z przyjemnością zajmę się tym sama. 
-  No  dobrze,  Ally  -  powiedziała  pani  Myers.  -  Jeśli  jesteś  pewna...  -  i 
podała mi duże pudełko na słodycze. 
- Jestem pewna. 
Powoli  obeszłam  całą  salę,  rozdając  babeczki.  Kiedy  doszłam  do  Mary 

background image

97 

 

Kay, odezwała się po cichu, ze łzami w oczach: 
- Posłuchaj, Ally... To, co zrobiłaś dla tego żółwia... Byłaś taka dzielna. 
- Dzięki, Mary Kay - odpowiedziałam. - Ty postąpiłabyś tak samo. 
Wiedziałam,  że  to  kłamstwo.  Nie  ma  mowy,  żeby  Mary  Kay  uratowała 
takiego Wang Ba. Nie starczyłoby jej odwagi. 
-  Posłuchaj  -  szepnęła  Mary  Kay.  -  Wiem,  że  ostatnio  ciągle  się 
kłóciłyśmy.  I  naprawdę  mi  przykro,  że  powiedziałam  Brittany  o  twojej 
księdze  zasad.  Nie  powinnam  była  tego  robić.  Naprawdę  cię 
przepraszam. I chcę, żebyś wiedziała, że zawsze będziesz dla mnie jedną 
z moich najlepszych najlepszych przyjaciółek, Ally. Zawsze. 
Pomyślałam, że to szalenie interesujące, bo jeszcze wczoraj Mary Kay w 
ogóle nie uważała  mnie za przyjaciółkę.  A teraz, nagle, robię się sławną 
obrończynią  praw  zwierząt  i  ona  znów  mnie  uważa  za  swoją  najlepszą 
przyjaciółkę? 
-  Ojej,  dzięki,  Mary  Kay  -  zaćwierkałam  tak  fałszywie,  jak  ona.  Bo  nie 
jestem mniej sprytna od niej. 
- Nie ma za co - powiedziała Mary Kay i ugryzła babeczkę. 
Doszłam do Courtney Wilcox. 
-  Proszę,  Ally,  to  dla  ciebie.  -  I  Courtney  podała  mi  małe  pudełeczko. 
Musiałam odstawić babeczki, żeby je otworzyć. Okazało się, że w środku 
jest srebrny wisiorek z przełamanym na pół serduszkiem. 
- Widzisz? - Courtney pokazała, że ma na szyi łańcuszek z drugą połową 
wisiorka.  -  Gdy  obie  będziemy  nosiły  po  połówce  serduszka,  to  będzie 
znaczyło,  że  jesteśmy  przyjaciółkami,  mimo  że  zostałyśmy  rozdzielone. 
Mama kupiła go w centrum handlowym. Pomyślałam, że ci się spodoba. 
Naprawdę  mi  się  podobał.  A  najbardziej  podobało  mi  się  w  nim  to,  że 
mama  Courtney  musiała  go  kupić,  zanim  jeszcze  się  dowiedziała,  że 
zostałam  słynną  obrończynią  praw  zwierząt.  Bo  zostałam  nią  dopiero 
tego dnia rano. 
Courtney  Wilcox,  w  przeciwieństwie  do  Mary  Kay,  zupełnie  nie  była 
fałszywa. 
-  Ładny.  -  Ucieszyłam  się.  Założyłam  naszyjnik,  a  potem  wyciągnęłam 
do niej pudełko z babeczkami. - Poczęstuj się. 
- Dzięki - pisnęła Courtney, biorąc babeczkę. 
A potem podeszłam do Brittany. Zostawiłam ją sobie na koniec. 

background image

98 

 

- Babeczkę? - zaproponowałam. 
- Och, wyglądają pysznie. - Brittany się uśmiechnęła, sięgając po ostatnią 
sztukę. 
- Czekaj, pomogę ci - powiedziałam. 
Wzięłam babeczkę dla Brittany i udałam, że mam zamiar ją podać. 
Ale  zamiast  tego  rozgniotłam  babeczkę  na  twarzy  Brittany.  A  potem 
jeszcze, dla lepszego efektu, roztarłam. 
- Walka na ciastka! - ryknął Scott Stamphley. 
I zanim się zorientowałam, wszyscy, którym został jeszcze choć kawałek 
babeczki,  rzucali  tym,  co  mieli  w  rękach.  Na  zasadzie  jakiegoś 
milczącego  porozumienia,  wszystkie  dziewczynki  rzucały  swoimi 
babeczkami  w  Scotta  Stamphleya,  a  chłopcy  w  Brittany  Hauser  i  Mary 
Kay Shiner... Pewnie dlatego, że kiedy ciastka zaczęły latać w powietrzu, 
to Brittany najgłośniej wrzeszczała: 
- Tylko nie we włosy! 
No  i, oczywiście,  dlatego że Brittany  nie  miała babeczki, którą mogłaby 
odrzucić. A Mary Kay się rozpłakała. Więc obie stały się  wymarzonymi 
celami. 
Przynajmniej według mnie. 
Moje ostatnie pięć minut w podstawówce na Orzechowych Wzgórzach to 
było najlepsze pięć minut, jakie spędziłam w tej szkole. 
Nawet jeśli trafiłam potem do gabinetu dyrektorki. 
Gorzej,  że  musiałam  siedzieć  tam  ze  Scottem  Stamphley'em,  kiedy 
czekaliśmy, aż przyjadą rodzice, żeby nas odebrać ze szkoły. 
A  on  wciąż  podśpiewywał  piosenkę  o  rozwolnieniu  żołądka,  którą 
znałam jeszcze w drugiej klasie. 
Wreszcie miałam już tego zupełnie dosyć. 
- Znam tę piosenkę od przedszkola - powiedziałam, co było przesadą, ale 
tylko lekką. 
- Tak?  -  Scott  przestał  śpiewać.  -  No  to  dlaczego  nie  śpiewasz  razem  ze 
mną? 
- Bo jest głupia. 
- Tak jak wyraz twojej gęby - odciął się Scott. 
W  głowie  mi  się  nie  mieściło,  że  ostatniego  dnia  szkoły  trafiłam  do 
gabinetu dyrektorki. Ze Scottem Stamphleyem. Wiedziałam, że nic złego 

background image

99 

 

mi  się  nie  stanie,  bo  pani  Grant,  nasza  dyrektorka,  zawsze  jest  bardzo 
wyrozumiała...  W  przeciwieństwie  do  mojej  nowej  dyrektorki,  pani 
Jenkins, która wcale się taka nie wydawała. 
-  Taa...  -  zaczął  Scott.  -  Naprawdę  nieźle  dowaliłaś  Mary  Kay  tym 
ostatnim kawałkiem. 
Nie  mogłam  się  nie  uśmiechnąć  na  ten  nieoczekiwany  komplement.  W 
sumie aż się zdziwiłam, że w ogóle zauważył. 
- No - przytaknęłam. - Prawda? 
-  Aż  wrzasnęła  -  ucieszył  się  Scott.  -  Zupełnie  jak  dziewczyna.  A 
widziałaś,  jak  trafiłem  Brittany  Hauser  w  głowę  całą  tą  posypką,  która 
jeszcze została w pudełku? 
- Będzie ją wyczesywać z włosów tygodniami - powiedziałam radośnie. 
- „Och, moje włosy” - pisnął Scott, idealnie naśladując Brittany. 
-  Hej,  nieźle  ci  to  idzie  -  stwierdziłam.  -  Powinieneś  na  koniec  roku 
wystąpić w pokazie talentów. 
- Daj spokój - powiedział skromnie Scott. 
- Nie - zaprotestowałam. - Poważnie. Nic jej bardziej nie wkurzy. 
- Tak uważasz? 
- Jestem pewna, że się nawet popłacze. 
-  Wiesz  co,  Ally  Finkle?  -  odezwał  się  Scott.  -  Czasami  jesteś  nawet  w 
porządku. 
To była tak zaskakująca uwaga, że na moment odebrało mi mowę. Co się 
stało? Scott Stamphley powiedział mi coś miłego? 
Ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, pojawiła się moja mama, ze wściekłą 
miną.  Tuż  za  nią  szła  mama  Scotta  i  też  nie  wyglądała  na  zbyt 
szczęśliwą. 
- Ally Finkle - odezwała się mama. - Co ja słyszę na twój temat? I co ty 
masz  we  włosach,  młoda  damo?  Czy  to...  Czy  to  babeczki?  Babeczki, 
które ci kupiłam? Wdałaś się w bójkę na jedzenie? Czy ty masz dziewięć 
lat, czy pięć? Pani Myers bardzo się tobą rozczarowała... Och, dość tego, 
dość  tego.  Kiedy  cię  zabiorę  do  domu...  Jeśli  sobie  wyobrażasz,  że  po 
tym wszystkim dostaniesz kota... 
Muszę  przyznać,  że  o  mało  się  nie  rozpłakałam,  kiedy  usłyszałam,  że 
rozczarowałam  panią  Myers.  Nie  wspominając  już  o  tym,  że  mogę  nie 
dostać  kotka.  Pewnie  bym  się  rozpłakała,  gdybym  sobie  nie 

background image

100 

 

przypomniała,  że  obok  siedzi  Scott  Stamphley  i  na  mnie  patrzy.  Oraz  o 
tym, jak świetnie się poczułam, kiedy wtarłam ten lukier we włosy Mary 
Kay. 
Zerknęłam  na  Scotta.  Jego  mama  mówiła  do  niego  mnóstwo  rzeczy 
podobnych  do  tego,  czego  wysłuchałam  od  swojej.  Pomijając  część  na 
temat kotka, oczywiście. No i nie nazywała go „młodą damą”. 
Ale  zauważyłam,  że  on  też  nie  płacze.  W  sumie,  spokojnie  zdejmował 
sobie z koszulki okruchy babeczki. I je zjadał. 
I  to  miało  być  moje  ostatnie  wspomnienie  z  podstawówki  na 
Orzechowych Wzgórzach. 
Scott Stamphley zjadający sobie z koszulki okruchy moich pożegnalnych 
babeczek. 
Do widzenia, pani Myers. Przepraszam, że panią rozczarowałam. 
Do  widzenia,  czwarta  klaso.  Zapomniałam  zabrać  plakat  z  waszymi 
podpisami. 
Do  widzenia,  Brittany  Hauser.  Chyba  nie  nienawidzę  cię  tak  naprawdę. 
Ale wcale za tobą nie przepadam. 
Do  widzenia,  Courtney  Wilcox.  Żałuję,  że  tak  krótko  byłyśmy 
najlepszymi  przyjaciółkami.  Naprawdę  spodobał  mi  się  wisiorek,  który 
twoja mama kupiła dla mnie w centrum handlowym. 
Do widzenia wszystkim ze stołówki. Dziękuję za to czekoladowe mleko, 
za które moja mama nie zapłaciła. 
Do  widzenia,  koniu  Dandysie.  Mam  nadzieję,  że  smakowały  ci  moje 
owocowe roladki. 
Do  widzenia, Mary Kay. Nigdy  nie byłaś zbyt dobrą przyjaciółką, bo za 
dużo płakałaś i nie pozwalałaś mi być  lwicą. Mimo to, naprawdę bardzo 
mi przykro, że ci wepchnęłam do gardła tamtą łyżkę. 
Do widzenia, Scotcie Stamphleyu. 
Do widzenia na zawsze. 
A teraz spadówa. 
ZASADA NUMER 15 
Nie 

osądzaj 

domu 

po 

tym, 

jak wygląda przed remontem 
Nadal udawałam, że cieszę się z przeprowadzki, chociaż zupełnie się nie 
cieszyłam,  zwłaszcza  teraz,  kiedy  już  na  pewno  wiedziałam,  że  nie 

background image

101 

 

dostanę  kotka.  Aż  tu  mama  i  tata  zabrali  nas  do  nowego  domu,  żeby 
pokazać nam wielką niespodziankę. 
Wielką niespodzianką były nasze pokoje. Mama wzięła trochę wolnego z 
pracy  i  w  tajemnicy  pracowała  nad  nimi,  kiedy  byliśmy  w  szkole.  I 
wreszcie  były  gotowe.  Mama  chciała,  żebyśmy  zobaczyli,  jak  świetnie 
wyglądają,  zanim  jeszcze  się  wprowadzimy,  no  i  żeby  mogła  porobić 
jakieś zmiany, gdyby coś nam się nie podobało. 
Nie  żeby  to  miało  jakieś  znaczenie  -  skoro  i  tak  musieliśmy  się 
przeprowadzić - czy nam się spodobają te pokoje, czy nie. 
Więc  w  samochodzie  udawałam,  że  się  cieszę,  że  zobaczę  nasz  nowy 
dom. 
Ale  w  środku  wcale  się  tak  nie  cieszyłam.  W  środku  myślałam  o  tym, 
żeby  uciec  z  domu.  Bo  to  wszystko  było  takie  nie  fair.  To  znaczy, 
przecież  ja  od  początku  wcale  nie  chciałam  się  przeprowadzać  ani 
zmieniać  szkoły,  ani  wyrzucać  swojej  kolekcji  geod.  A  teraz  jeszcze 
zabrano mi tę jedyną rzecz, której nie mogłam się doczekać, Miauczusia. 
Jedyne,  co  mi  pozostało,  to  nadzieja,  że  będę  w  jednej  klasie  z  Ericą, 
Sophie i Caroline. 
To było także niesprawiedliwe. Okropnie. 
Wydawało  mi  się,  że  mama  i  tata  zupełnie  sobie  zasłużyli  na  to,  żebym 
uciekła.  Zwłaszcza  biorąc  pod  uwagę  to,  że  teraz  byłam  słynną 
obrończynią  praw  zwierząt.  Co  dla  moich  rodziców  okazało  się  sporym 
zaskoczeniem,  ale  i  tak  ich  nie  powstrzymało  przed  odmówieniem  mi 
kotka. A gdybym tak po prostu wzięła torbę podróżną i wcisnęła do niej 
parę rzeczy? Tylko co? Bo wszystko zostało spakowane w kartony i pod 
ręką  miałam  jedynie  parę  drobiazgów:  szczoteczkę  do  zębów  i  jedną 
zmianę  ubrania.  I  szmacianą  lalkę,  którą  mam,  odkąd  skończyłam  trzy 
lata, i z którą śpię, i która jest okropnie brudna i ma jedną nóżkę krótszą, 
bo  odgryzioną  przez  Marvina,  kiedy  jeszcze  był  szczeniakiem.  No,  ale 
gdybym  wzięła  swoją  księgę  zasad  i  uciekła,  to  pewnie  udałoby  mi  się 
dostać  do  mieszkania  wujka  Jaya.  Z  naszego  starego  domu  na  kampus 
uniwersytecki jest dość daleko, ale z nowego to zaledwie parę przecznic. 
I wtedy mogłabym po prostu zamieszkać z wujkiem i Wang Ba, i dostać 
kotka.  I  nikt  nie  mógłby  mi  tego  zabronić.  Wujek  Jay  nigdy  by  mi 
niczego nie zabraniał. On by nawet nie zauważył malutkiego kotka w tym 

background image

102 

 

swoim zabałaganionym mieszkaniu. 
Ale  nie  udało  mi  się  zrealizować  tego  planu,  bo  zasnęłam  zamiast  się 
pakować,  a  kiedy  się  obudziłam,  trzeba  było  jechać  do  naszego  nowego 
domu. 
Ale mimo wszystko myślałam o tym. Niech wam się nie wydaje, że nie. 
Wiedziałam, że mój nowy pokój mi się nie spodoba, niezależnie od tego, 
co  mama z  nim zrobiła. No bo niby jakim cudem? Nie  da się ciemnego, 
pełnego  przeciągów  pokoju  przerobić  na  ciepły  i  jasny.  Żeby  się  użyło 
nie wiem ile farby do malowania ścian. 
Ale obiecałam wujkowi Jayowi, że będę udawała. 
Więc przez całą drogę w samochodzie udawałam. I jeszcze potem, kiedy 
wchodziłam  po  frontowych  stopniach  domu.  I  kiedy  mama  otwierała 
drzwi. 
A później weszłam do środka. 
No,  muszę przyznać... Zdziwiłam się, widząc, ile  mama zdołała zrobić z 
tym  domem  w  parę  krótkich  tygodni.  Kiedy  ja  byłam  zajęta  szkołą, 
torturowana  przez  Brittany  Hauser  i  Mary  Kay,  mama  -  z  pomocą  taty  - 
zajmowała  się  malowaniem,  odkurzaniem  żyrandoli  i  czyszczeniem 
podłóg, które teraz błyszczały i ładnie wyglądały. 
Och, wszystkiego zrobić nie zdążyła. Tylne korytarze nadal były ciemne i 
przerażające.  A  w  ogrodzie  za  domem  nadal  widać  było  połacie  ubitej 
ziemi z rzadka porośnięte trawą. A nowa kuchenka, lodówka i zmywarka 
jeszcze  nie  przyjechały,  więc  w  kuchni  były  puste  miejsca  tam,  gdzie  te 
rzeczy miały stanąć. 
Ale zniknęły wszystkie pająki. 
A  kiedy  weszliśmy  na  drugie  piętro,  gdzie  były  nasze  pokoje, 
zobaczyłam,  że  wszystkie  pająki  trafiły  do  pokoju  Marka.  Na  szczęście, 
nie były żywe. To była tapeta w pająki. 
I  to  nie  jakieś  dziecinne  pajączki  z  kreskówek,  ale  prawdziwe, 
naturalnych  rozmiarów  rysunki  pająków  i  innych  owadów,  pod  którymi 
wypisano ich łacińskie nazwy. 
Oczywiście,  Mark  oszalał  ze  szczęścia,  tak  mu  się  spodobało.  Nie 
pytajcie  mnie,  dlaczego  ktoś  chciałby  mieszkać  w  pokoju,  w  którym  na 
ścianach  są  rysunki  pająków,  żuków,  pszczół,  much  i  os.  Ale  mój  brat 
najwyraźniej tego sobie życzył. 

background image

103 

 

Kevin  był  swoim  pokojem  tylko  nieco  mniej  uszczęśliwiony  niż  Mark. 
Miał  tapetę  w  piratów  -  w  pirackie  statki  i  flagi  z  czaszkami  i 
skrzyżowanymi  piszczelami.  Ale  nie  była  wytłaczana.  Bo  naprawdę  nie 
istnieje  coś  takiego  jak  wytłaczana  tapeta  w  piratów...  A  przynajmniej, 
mamie nie udało się takiej znaleźć. 
Ale uszyła mu zasłony z niebieskiego aksamitu. Więc przynajmniej to go 
uszczęśliwiło. 
Nie oczekiwałam zbyt wiele, kiedy otwierałam drzwi do swojego pokoju, 
ale  zbierałam  się,  żeby  przylepić  do  twarzy  rozradowany  uśmiech. 
Stwierdziłam, że kiedy  już wszystkie  moje rzeczy tam trafią, to chyba w 
końcu  nauczę  się  lubić  swój  pokój.  Po  jakimś  czasie.  Tak  gdzieś  za 
dwanaście lat. 
Nawet  mi  do  głowy  nie  przyszło,  że  zobaczę  to,  co  zobaczyłam,  kiedy 
otworzyłam te drzwi na oścież. 
A  mianowicie,  pokój,  który  był  jeszcze  ładniejszy  niż  mój  pokój  w 
starym domu. 
Nie  wiem, jak  mamie i tacie się to udało. Połączenie kremowej tapety w 
delikatnie błękitne  kwiatki  i błękitnego  dywanu -  nie  wspominając już o 
koronkowych  firankach  i  kanapce  we  wnęce  okna,  którą  zrobił  tata  - 
wszystko  to  sprawiło,  że  pokój,  który  uznałam  za  najbrzydszy  w  całym 
domu, stał się najładniejszym pokojem, jaki widziałam w życiu. 
Stałam  w  drzwiach  i  się  gapiłam.  Wąchałam  zapach  świeżej  farby  i 
ledwie  wierzyłam  własnym  oczom.  A  Kevin  i  Mark,  którzy  stali  za 
moimi plecami, komentowali: 
- Łał, elegancko! 
- Widzisz, Ally? Mówiłem ci. 
- No i co, Ally? Co o tym sądzisz? - spytała mama tonem osoby bardzo z 
siebie dumnej. 
A ja byłam tak zaszokowana, że nawet nie pamiętałam, że mam udawać. 
- Jest cudowny! - krzyknęłam. 
Bo naprawdę tak myślałam. 
- Och, tak bardzo się cieszę - powiedziała mama. - A co sądzisz o kanapie 
we wnęce? To zasługa taty. 
- No cóż - bronił się tata. - Tak naprawdę to konstrukcja z Horne Depot. 
-  Też  jest  cudowna  -  zapewniłam.  Podbiegłam  do  niej  i  wskoczyłam  na 

background image

104 

 

poduszki.  Siedząc  tam,  mogłam  wyglądać  na  ulicę  przed  domem.  Liście 
na drzewach akurat się przebarwiały i pod sobą widziałam tylko mozaikę 
kolorów,  pomarańczowego,  żółtego,  czerwonego  i  brązowego,  zupełnie 
jakby  ktoś  rozpostarł  barwną  narzutę.  Mogłabym  skoczyć  z  okna  i 
poskakać  na  niej,  jak  na  trampolinie  z  kolorów.  Nigdy  w  życiu  nie 
widziałam czegoś ładniejszego. To było prawie tak ładne jak  mój pokój. 
Mogłabym  tam  siedzieć  i  wyglądać  przez  okno  godzinami.  Kto  by  się 
przejmował  tym,  że  nie  widzę  stamtąd  miejskiej  wieży  wysokiego 
napięcia? 
-  To  dobrze.  -  Mama  była  bardzo  zadowolona.  -  Cieszymy  się,  że  tak 
uważasz.  Ale  jeszcze  nie  skończyliśmy  pokazywać  ci  wszystkiego. 
Chodź tutaj. 
Oderwałam się od siedzenia w oknie i wyszłam z nimi na korytarz. 
I  wtedy  tata  pociągnął  za  sznur,  żeby  opuścić  klapę,  prowadzącą  na 
strych. 
- Tato! - wrzasnęłam. - Nie rób tego! 
Ale  było  za  późno.  Tata  już  opuszczał  składaną  drabinkę,  po  której  się 
wchodziło na strych. Zaskrzypiały sprężyny. 
- Chodź, Ally - powiedział. - Pokażę ci, że tam nie  ma nic, czego trzeba 
by się bać. Wszyscy wejdziemy na górę. 
- Super - sapnął Mark i zaczął się wspinać po drabince śladem taty. 
- Och, nie, nie rób tego - błagałam, łapiąc Marka za spodnie. - Tato, czy 
chcesz, żebyśmy wszyscy zginęli? 
Głowa i ramiona taty już znikły we włazie. 
- Tu jest całkowicie bezpiecznie, Ally! - zawołał z góry. - Nic tu nie ma, 
poza paroma kartonami rupieci. Wejdź na górę, to ci pokażę. 
-  Puść  mnie  -  upierał  się  Mark,  usiłując  się  wyswobodzić.  -  Chcę  iść  na 
górę z tatą. 
- Mark! Stój! Usiłuję cię chronić! 
- Ally - powiedziała mama. - Puść go. Też powinnaś pójść na górę. Tylko 
w ten sposób zdołasz sobie dowieść, że nie ma tam nic, czego należałoby 
się bać. 
Puściłam  Marka.  Musiałam,  bo  mało  brakowało,  żeby  mnie  kopnął  w 
twarz. Wspiął się po drabince. 
Westchnęłam. Wiedziałam, że mama ma rację. Ale... Co z ręką zombie? 

background image

105 

 

- Łał! - zawołał ze strychu Mark. - Ludzie, chodźcie tu. Musicie sami to 
obejrzeć. Coś niesamowitego! 
Spojrzałam na Kevina. 
- Ja nie idę - oświadczył. - Tam jest pełno kurzu. 
- Idź, Ally! - nakazała mama. - Ja już tam byłam. Zostanę tu z Kevinem. 
Wzdychając,  postawiłam  stopę  na  drabince.  I  zaczęłam  wchodzić  na 
górę.  Widziałam  u  szczytu  drabinki  głowę  taty  na  tle  belek  pod  dachem 
domu. Widziałam też, że skądś wpadały tam promienie słońca. Musiałam 
przyznać, że ten strych wcale nie przerażał. 
A  kiedy  już  weszłam  na  górę  i  rozejrzałam  się  wkoło,  zobaczyłam,  że 
tam  wcale  nie  jest  strasznie.  No,  można  się  było  bać,  że  się  spadnie  z 
drabinki. Mimo to strych okazał się zwykłym długim pomieszczeniem, z 
niskim,  ukośnym  sufitem.  Było  tam  praktycznie  pusto,  jeśli  nie  liczyć 
paru  pudeł.  Tata  i  Mark  pochylali  się  nad  nimi  i  je  otwierali.  W  środku 
były... 
- Kartki świąteczne! - stwierdził Mark z obrzydzeniem. 
W pierwszej chwili nie wierzyłam. Ale kiedy weszłam, przekonałam się, 
że  rzeczywiście  tak  było.  W  każdym  z  pudeł  było  pełno 
bożonarodzeniowych pocztówek. Dziesiątki kartek, a może nawet setki. 
Już zużytych. Wszystkie były zapisane i  naprawdę stare. Jakby miały po 
dwadzieścia lat! 
-  No  cóż  -  powiedział  tata.  -  To  nie  jest  żadna  ręka  zombie,  przyznaję. 
Ale  ta  jest  dość  przerażająca.  -  I  podniósł  bożonarodzeniową  kartkę  ze 
zdjęciem z  wakacji  w Disneylandzie  jakichś brzydkich ludzi z naprawdę 
okropnymi fryzurami. 
-  Przy  okazji  zabierz  te  pudła  na  dół.  Wyrzucimy  je  do  kontenera!  - 
zawołała mama w stronę klapy na strych. 
- Chodźcie - powiedział tata. - Podacie mi pudła. 
I  w  ten  sposób  sprzątnęliśmy  strych,  żeby  potem  wstawiać  tam  nasze 
własne  rupiecie.  Wrzucałam  pudło  ze  starymi  kartkami  pocztowymi 
Ellisów do kontenera stojącego na naszym podjeździe, kiedy usłyszałam, 
że ktoś mnie  woła. Obróciłam się i zobaczyłam Ericę, która machała do 
mnie ze swojego ogrodu. 
- Cześć, Ally! - zawołała z uśmiechem. - Dzisiaj się przeprowadzasz? 
-  Nie  -  odparłam,  podbiegając  do  żywopłotu  dzielącego  nasze  ogrody. 

background image

106 

 

Widziałam,  że  Missy  też  jest  przed  domem  Harringtonów  i  podrzuca 
batutę. I że obok starszy brat Eriki, John, grabi liście. - Wprowadzamy się 
jutro. 
-  Och,  to  świetnie  -  stwierdziła  Erika,  uśmiechając  się  jeszcze  szerzej.  - 
Nie  mogę  się  doczekać!  Sophie  i  Caroline  prosiły,  żeby  cię  pozdrowić. 
Wszystkie się ucieszyłyśmy, kiedy pani Hunter powiedziała, że będziesz 
z nami w klasie! 
- Tak powiedziała? - Byłam zdziwiona. - Super. 
- Nie wiedziałaś? - Erica zaczęła podskakiwać. I wrzeszczała, jak zawsze, 
kiedy się z czegoś cieszyła. 
-  Nie!  -  odwrzasnęłam,  też  podskakując.  -  Pewnie  rodzice  chcieli  mi 
zrobić niespodziankę, tak jak poprzednio. 
- To znaczy? 
- W tajemnicy urządzili mój pokój na nowo - powiedziałam. - Chcesz go 
zobaczyć? Naprawdę ślicznie go odnowili! 
-  Jasne!  Tylko  powiem  mamie,  gdzie  jestem,  żeby  się  nie  powtórzyła  ta 
sama katastrofa, co ostatnio. 
Erica zawróciła i wbiegła do domu. Obserwowałam, jak Missy podrzuca 
wysoko swoją batutę, a potem robi obrót i łapie ją, zanim batuta spadnie 
na ziemię. John oparł się o grabie i zagadnął: 
- Cześć, Ally. Jak leci? 
-  W  porządku  -  odparłam  nieco  podejrzliwie.  To  dlatego,  że 
zastanawiałam się, czy miał zamiar jeszcze poruszyć temat tych rzeczy ze 
strychu. 
Jasne, że miał. 
- A więc... - ciągnął. - Słyszałaś jakieś dziwne hałasy dochodzące z... No 
sama wiesz, skąd? - Wskazał ręką za mnie, w stronę dachu mojego domu. 
-  Chodzi  ci  o  to,  czy  słyszałam  jakieś  dziwne  hałasy  ze  strychu?  - 
powiedziałam  głośno.  -  Nie,  nie  słyszałam.  Bo  tam  nie  ma  nic  poza 
starymi pudłami z kartkami świątecznymi. I nawet ich już tam nie ma, bo 
właśnie posprzątaliśmy strych. 
-  No  cóż,  tylko  tyle  da  się  zobaczyć  za  dnia  -  mówił  John.  -  Ale  nocą, 
kiedy  wszyscy  już  spali,  słyszałem  z  tamtego  strychu  różne  dziwne 
rzeczy. Jakby coś usiłowało się wydostać... 
-  Przestań  mi  dokuczać  -  powiedziałam  swoim  najbardziej  wrednym 

background image

107 

 

głosem. - Mam dziewięć lat. Nie jestem już małym dzieckiem. Wiem, że 
nie  ma  duchów,  nie  wspominając  o  rękach  zombie.  Powinieneś  się 
wstydzić, taki duży chłopak i próbuje straszyć młodsze dziewczynki. Jak 
sądzisz, co powie twoja mama, kiedy się o tym dowie? 
John parę razy zamrugał oczami. 
- Ale nie powiesz jej, prawda? 
-  Sama  nie  wiem.  -  Zastanawiałam  się,  zaplatając  ramiona  na  piersi.  - 
Może jednak powiem. 
I  dokładnie  w  tym  samym  momencie  Erica  wypadła  pędem  z  domu  i 
podbiegła do mnie. 
- Mama powiedziała, że nie ma sprawy - oświadczyła, przeskakując przez 
żywopłot. - Chodźmy! 
- Dobrze. Chodźmy! 
Ruszyłyśmy w stronę drzwi, ale w ostatniej chwili jeszcze sobie o czymś 
przypomniałam. 
- Poczekaj sekundkę, Erico. 
Podbiegłam do żywopłotu. - John... 
Podniósł wzrok znad liści. 
- Co? - zapytał. 
A ja beknęłam, jak umiem najgłośniej. 
- To - powiedziałam. 
Wróciłam, złapałam Erikę za rękę i pociągnęłam za sobą do domu. 
ZASADA NUMER 16 
Nie bądź chwalipiętą 
Ciężarówka  przyjechała  naprawdę  wcześnie  następnego  dnia  rano.  Tak 
wcześnie, że mama i tata nie zdążyli jeszcze wstać i padło tyle brzydkich 
słów, że zebrało się kolejne pięć dolarów na psiego fryzjera dla Marvina. 
Obudziły mnie odgłosy ludzi od przeprowadzki, naciskających klakson, i 
przekleństwa  rodziców.  Wyskoczyłam  z  łóżka  i  naprawdę  szybko  się 
ubrałam. Bo wiedziałam, że mamy mnóstwo do zrobienia. 
Markowi  bardzo  się  spodobała  ta  ciężarówka  od  przeprowadzek  i 
powiedział,  że  to  osiemnastokołowiec.  Kevin  zauważył,  że  ludzie  od 
przeprowadzek noszą jakieś takie specjalne pasy. Tata wyjaśnił, że to ma 
zapobiegać  przepuklinie,  kiedy  będą  podnosić  ciężkie  rzeczy. 
Zapytaliśmy,  co  to  przepuklina,  a  tata  stwierdził,  że  to  wtedy,  kiedy 

background image

108 

 

człowiekowi eksploduje żołądek. Oboje chcieliśmy coś takiego zobaczyć. 
Więc  usiedliśmy  na  schodkach  i  obserwowaliśmy  robotników,  ale  nic 
wielkiego  się  nie  stało.  I  wtedy  mama  wpadła  na  pomysł,  żeby  nas 
wszystkich wysłać na resztę dnia do  wujka Jaya, żebyśmy  nie kręcili się 
pod nogami. 
-  Tylko  żadnych  hamburgerów  na  lunch,  bardzo  proszę  -  poinstruowała 
wujka,  kiedy  po  nas  przyjechał.  I  wręczyła  mu  dwudziestodolarowy 
banknot.  -  Cokolwiek  w  miarę  zdrowego,  na  przykład  pizza  i  paluszki 
serowe. 
-  Jasne  -  powiedział  wujek  Jay,  wsuwając  pieniądze  do  kieszeni.  - 
Zrozumiano. 
I jak tylko dojechaliśmy do niego do domu, zapytał: 
- Kto chce pierożki z mikrofalówki? 
Wszyscy  chcieliśmy.  Lubimy  jeździć  do  wujka,  bo  on  nam  pozwala 
wypić po całej puszce coli, a nie podzielić się jedną do trzech szklanek. I 
ma telewizor, który jest niemal tak samo duży jak  moje łóżko. Poza tym 
w  jego  mieszkaniu  jest  niewiele  rzeczy,  pomijając  japońskie  łóżko  z 
cienkim  materacem.  Ale  telewizor  wszystko  wynagradza.  Kiedy 
oglądamy  na  nim  kreskówki,  to  jest  zupełnie  tak,  jakbyśmy  znaleźli  się 
pod powierzchnią morza ze SpongeBobem. 
Jak  tylko  przyjechaliśmy,  zajrzałam  do  Wang  Ba.  Żółw  mieszkał  w 
wannie, w łazience byłego współlokatora wujka. Teraz wujek Jay nie ma 
już  współlokatora,  bo  mówi,  że  obecność  obcego  faceta  hamowała  jego 
zdolności  twórcze.  Wujek  Jay  bardzo  ładnie  urządził  tę  wannę.  Wstawił 
żółwiowi  parę  kamieni,  żeby  mógł  się  wspinać.  Posadził  rośliny  i  nalał 
mnóstwo wody, żeby mógł pływać. To był taki zupełnie prywatny staw. 
Trudno  stwierdzić,  czy  żółw  jest  szczęśliwy,  czy  nie.  Ale  muszę 
powiedzieć, że Wang Ba wyglądał na dość szczęśliwego. To znaczy, jak 
na żółwia. I nie śmierdział już tak paskudnie, jak kiedyś... 
-  Dlaczego  jesteś  taka  przygnębiona,  koleżanko?  -  zapytał  wujek,  stając 
w drzwiach z moim talerzem pierożków i pełną puszką coli w rękach. 
- Och - sapnęłam. Chyba musiałam mieć smutną minę. - Narobiłam sobie 
w piątek kłopotów w szkole, bo wdałam się w bójkę na babeczki. 
- Super - stwierdził wujek Jay. 
- Wcale nie super - zaprzeczyłam, biorąc sobie pierożka i colę. - Bo teraz 

background image

109 

 

mama mówi, że nie dostanę kotka. 
-  Najwyraźniej  rodzice  są  nieświadomi  twojej  niezwykłej  pozycji 
społecznej.  Jesteś  teraz  obrończynią  praw  zwierząt  -  mówił  wujek.  - 
Poczekaj, aż wszystko się uspokoi, spróbuj pomagać w domu, i tak dalej. 
Twoja mama się opamięta. Zawsze tak jest. 
- Sama nie wiem - powiedziałam. - Ostro się wściekła. 
-  No  cóż  -  westchnął  wujek.  -  Wiem,  że  to  nie  kociak.  Ale  zawsze 
będziesz miała żółwia. 
Popatrzyłam na zwierzaka. I przypomniałam sobie, jak tamtego wieczoru 
planowałam  uciec  z  domu,  żeby  zamieszkać  z  wujkiem  Jayem.  Teraz 
zrozumiałam,  że  chyba  się  cieszę,  że  tego  nie  zrobiłam.  Bardzo  kocham 
wujka i tak dalej. 
Ale te jego pierożki były zimne w środku. 
Po godzinie oglądania Cartoon Network i trzech grach video mama i tata 
wreszcie  zadzwonili,  żeby  powiedzieć,  że  ludzie  od  przeprowadzki  już 
pojechali. I że wujek Jay może nas przywieźć do naszego nowego domu. 
Więc wsiedliśmy do samochodu. 
Kiedy  wjechaliśmy  na  podjazd,  robiło  się  już  ciemno.  Ale  po  raz 
pierwszy, w oknach naszego nowego domu paliły się światła. 
I muszę przyznać, że... wcale nie był taki przerażający jak kiedyś. 
W sumie wyglądał... No cóż, zupełnie jak dom. 
Co  prawda  mama  i  tata  nie  mieli  czasu  powiesić  zasłon  nigdzie  poza 
naszymi pokojami, i tak dalej. A w środku, prawie żadne z pudeł nie było 
jeszcze  rozpakowane.  I  żaden  mebel  nie  stał  tam,  gdzie  powinien,  bo 
ludzie od przeprowadzki zostawili je byle gdzie, a potem sobie pojechali. 
Ale  kiedy  nasze  rzeczy  znalazły  się  w  środku,  ten  nowy  dom  zaczął 
wyglądać... Jak dom. 
Na górze, w moim pokoju, tata zmontował już łóżko z baldachimem. Na 
ścianach  wisiały  półki,  w  szafie  były  moje  ubrania,  a  moje  książki  też 
leżały tam, gdzie powinny. 
I  kiedy  przy  łóżku  zapaliłam  lampkę  nocną  i  zasłoniłam  okno,  to  nadal 
był ładny pokój. 
A  później,  kiedy  schowałam  swoją  księgę  zasad  tam,  gdzie  należało  - 
czyli  pod  łóżkiem  -  dotarło  do  mnie,  że  to  rzeczywiście  najładniejszy 
pokój na świecie. 

background image

110 

 

Nawet jeśli łazienka po drugiej stronie  korytarza nadal  wymagała trochę 
pracy - kafelki na podłodze były bardzo zimne, a z kranu nad umywalką 
leciała jeszcze brązowa woda, bo tak dawno nikt go nie używał. 
Nawet  jeśli  klapa  na  strych  nadal  wyglądała  nieco  niesamowicie,  z  tą 
zwisającą obok linką. 
Ale zaczynało do mnie docierać, że w nowym domu wcale nie będzie tak 
źle. Zwłaszcza kiedy już się szykowałam do łóżka, a Kevin i Mark bawili 
się  przez  szyb  wentylacyjny  między  pokojami:  „Houston,  tu  prom 
kosmiczny.  Słyszycie  nas,  Houston?  Odbiór”.  „Prom  kosmiczny,  tu 
Houston. Słyszymy was dobrze. Odbiór”. 
-  Kochanie?  -  spytała  mama,  wchodząc  do  pokoju,  żeby  sprawdzić,  czy 
już się kładę. - Wszystko w porządku? 
- Tak mamo - odpowiedziałam. I nie chodziło  mi  wyłącznie o ten pokój, 
chociaż jej właśnie o to chodziło. 
-  Naprawdę?  -  upewniła  się.  -  Wiesz,  możesz  mi  powiedzieć,  jeśli  coś 
będzie nie tak, Ally. Nie obrażę się. 
-  Naprawdę  -  powiedziałam.  I  ze  zdziwieniem  odkryłam,  że  wujek  Jay 
miał  rację.  Już  nie  musiałam  udawać.  Wszystko  było  w  porządku.  To 
znaczy,  trzeba  było  jeszcze  zmierzyć  się  ze  szkołą.  Z  tym  pierwszym 
tygodniem  jako nowa osoba, w nowej klasie, gdzie trzeba będzie poznać 
tylu nowych ludzi. 
Ale z tym poradzę sobie później. Na razie, wszystko było w porządku. 
Prawie wszystko. 
- Dobrze  wiedzieć - stwierdziła  mama, otulając  mnie  kołdrą. - Chciałam 
ci  coś  powiedzieć,  ale  w  całym  zamieszaniu  przy  przeprowadzce 
zapomniałam. Dzwoniła do mnie dzisiaj mama Brittany Hauser. 
Oho!  Czyżby  od  chemikaliów  z  babeczki,  którą roztarłam  na  jej  twarzy, 
Brittany dostała pryszczy? 
-  Nie  martw  się  -  zakomunikowała  mama.  -  Nie  chodziło  o  tę  walkę  na 
jedzenie. Dzwoniła w sprawie lady Sereny Archibald. 
O  nie!  Nie  wiedziałam  dlaczego,  ale  wydawało  mi  się,  że  to  będzie  zła 
wiadomość.  Zagryzłam  dolną  wargę.  To  musiało  mieć  jakiś  związek  z 
tym, że wypuściłam lady Serenę z domu. 
- Co się stało? - spytałam, bojąc się odpowiedzi mamy. 
-  No  cóż...  -  powiedziała  mama.  Miałam  wrażenie,  że  z  trudem 

background image

111 

 

powstrzymywała uśmiech. - Zdaje się, że kiedy wypuściłaś lady Serenę z 
domu... Spotkała jakiegoś pana kota. I teraz będzie miała kocięta. 
Aż mi dech zaparło. Zaraz... Przecież to była dobra nowina! 
- Naprawdę? 
- Tak. A ponieważ nie wiedzą, kim jest ojciec, są niewielkie szanse, że to 
będą rasowe perskie  kocięta. Więc pani Hauser będzie oddawała kociaki 
po  lady  Serenie  Archibald  za  darmo.  Prosiła,  żebym  ci  powtórzyła,  że 
jeśli  chcesz,  możesz  jako  pierwsza  wybrać  sobie  kociaka,  kiedy  się 
urodzą za parę tygodni. 
Byłam  tak  podekscytowana,  że  aż  wyskoczyłam  spod  kołdry.  A  potem 
przypomniałam  sobie,  co  mama  powiedziała  w  piątek  w  biurze 
dyrektorki szkoły. 
- Ale... - zająknęłam się. - Mówiłaś mi, że już mi nie dacie kotka. 
-  Omówiliśmy  to  z  tatą.  A  ponieważ  tak  ładnie  się  zachowywałaś  w 
związku z przeprowadzką, zmieniliśmy zdanie. Możesz mieć kotka. 
Wrzasnęłam tak głośno, że mama musiała zakryć dłońmi uszy. 
-  Chcesz  powiedzieć,  że  mogę  dostać  jedno  z  kociąt  lady  Sereny 
Archibald?! 
- Nie, jeśli nie przestaniesz się drzeć - zagroziła mama, opuszczając ręce. 
- No dobrze. Możesz wybrać kociaka. 
Zarzuciłam  mamie  ręce  na  szyję  i  bardzo  mocno  ją  uściskałam.  Byłam 
taka  szczęśliwa,  że  zbierało  mi  się  na  płacz.  W  głowie  mi  się  nie 
mieściło,  że  jednak  dostanę  kotka!  I  to  nie  byle  jakiego  kotka,  ale  kotka 
po najpiękniejszej kociej mamie wszechczasów, lady Serenie Archibald! 
Miauczuś będzie najpiękniejszym kotem na świecie. 
-  Dobrze  -  stwierdziła  mama  ze  śmiechem,  kiedy  ciągle  ją  ściskałam.  - 
Idź  już  spać.  O  ile  zdołasz  zasnąć.  Jutro  czeka  nas  mnóstwo 
rozpakowywania. 
Wślizgnęłam się pod kołdrę. 
-  Nie  mogę  się  doczekać,  aż  powiem  Erice  -  wymamrotałam  sennym 
głosem. - Pobiegnę do niej rano. 
- Ale po śniadaniu - zastrzegła mama. 
- Dobrze, zaraz potem... 
-  I  nie  mów  jej  o  tym  tak,  jakbyś  się  chciała  przechwalać  -  ostrzegła 
mama. - Bo nikt nie lubi chwalipięt. 

background image

112 

 

- A co to jest chwalipięta? - spytałam. 
- Ktoś, kto ciągle się czymś chwali - wyjaśniła mama. 
-  Jak  Brittany  Hauser?  Ona  zawsze  się  chwali,  że  na  jej  dziesiąte 
urodziny  mama  wypożyczy  limuzynę  i  wszystkie  dziewczynki  z  klasy 
zaprosi  do  sklepu  z  zabawkami,  gdzie  będą  sobie  mogły  wybrać  po 
pluszowym  misiu, a potem pojadą do Pizza Hut, a na końcu ta limuzyna 
poodwozi je do domów. 
Brittany  nie  zapomniała  zaznaczyć,  że  ja  nie  zostanę  zaproszona  na  tę 
imprezę. 
- Dokładnie tak - powiedziała mama. - To dobry przykład. Nie bądź taka. 
- Wyłączyła nocną lampkę. - A teraz śpij już, Ally. 
Usłyszałam, że schody przestają skrzypieć, co oznaczało, że mama zeszła 
na  sam  dół.  Skrzypienie  okazało  się  kolejną  zaletą  naszego  nowego 
domu,  bo  zawsze  było  wiadomo,  kiedy  któreś  z  rodziców  wchodziło  na 
górę  albo  schodziło  na  dół.  Włączyłam  nocną  lampkę  i  spod  łóżka 
wyciągnęłam notes. 
A potem w swojej księdze zasad zapisałam: „Nie bądź chwalipiętą”. 
Miałam przeczucie, że w tym domu nauczę się wielu sensownych zasad. 
A  potem  zamknęłam  notes,  z  powrotem  schowałam  się  pod  kołdrę  i 
zamknęłam oczy. 
Bo mama miała rację. Następnego dnia czekało mnie mnóstwo rzeczy do 
zrobienia. 
ALLY RADZI DZIEWCZYNOM 
Nie wpychaj najlepszej przyjaciółce łyżki do gardła. 
Wszystko co lata, może spaść. 
Nie puszczaj balonów z helem na dworze. 
Traktuj przyjaciół tak, jak sama chcesz być traktowana. 
Nigdy nie jedz niczego czerwonego. 
Zawsze zakładaj kask, kiedy jeździsz na deskorolce. 
Nie kupuj sobie zwierzątka, które może ci nabrudzić na rękę. 
Nie powinnaś straszyć młodszych braci. 
Nie da się wrócić do przeszłości. 
Jeśli  chcesz,  żeby  tajemnica  się  wydała,  powiedz  o  niej  Scottowi 
Stamphleyowi. 
Przyjaciołom mów tylko miłe rzeczy, nawet jeśli nie są prawdziwe. 

background image

113 

 

Bracia i rodzice potrafią być bardzo nieczuli. 
Jeśli nie boli, to się nie liczy. 
Nie  możesz  pozwolić,  żeby  twoja  rodzina  przeprowadziła  się  do 
nawiedzonego domu. 
Nigdy nie bądź łapaczem, kiedy Brittany Hauser trzyma kij. 
Jeśli Brittany Hauser coś ci każe, zrób to, o ile wiesz, co dla ciebie dobre. 
Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. 
Lukrecja to obrzydlistwo. 
Nie można zrobić drugiego pierwszego wrażenia. 
Niegrzecznie jest poprawiać dorosłych. 
Nie wsadzaj kota do walizki. 
Kiedy  dorosły  coś  mówi,  wysłuchaj  go  grzecznie,  nawet  jeśli  już  to 
wszystko wiesz. 
Nie pozwól gościom głodować. 
Kiedy  zrobisz  coś  złego,  zawsze  przeproś  (nawet  jeśli  to  nie  do  końca 
twoja wina). 
Jeśli  zdobywasz  nową  najlepszą  przyjaciółkę,  niegrzecznie  jest  się  tym 
chwalić. 
Udawaj,  że  nic  cię  nie  rusza,  a  kiedy  ktoś  cię  obraża,  nie  płacz.  W  ten 
sposób, to ty wygrywasz. 
Podziękuj, kiedy ktoś powie ci komplement, nawet jeśli nie jesteś pewna, 
czy to komplement. 
Czasami lepiej pewne rzeczy zachować dla siebie. 
Kiedy  zrozumiesz,  co  jest  właściwe,  musisz  to  zrobić,  nawet  jeśli  nie 
masz ochoty. 
Kiedy uwalniasz żółwia i zaczynają cię gonić, najlepiej się gdzieś ukryć. 
Nie możesz targać ze sobą kamieni. 
Osoby sławne mają zupełnie inne zasady niż zwykli ludzie. 
Jeśli nawet ktoś da ci coś, na czym niespecjalnie ci zależy, i tak powinnaś 
podziękować. 
Nie osądzaj domu po tym, jak wygląda przed remontem. 
Nie bądź chwalipiętą. 

background image

114 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Serdecznie  dziękuję  Beth  Ader,  Jennifer  Brown,  Michele  Jaffe,  Laurze 
Lauglie, Abigail McAden, a przede wszystkim Benjaminowi Egnatzowi.