732

Reaganizm a neokonserwatyzm Jak to się stało, że w wyścigu o nominację Partii Republikańskiej (GOP) w tegorocznych wyborach prezydenckich Ronald Reagan dołączył do XVIII-wiecznych ojców założycieli Stanów Zjednoczonych? Owszem, nostalgię po prezydenturze Dwighta Eisenhowera wykruszył w elektoracie republikańskim upływ czasu, natomiast epokę Reagana, czasy triumfu prawicy amerykańskiej, pamięta większość społeczeństwa. W odróżnieniu jednak od Geralda Forda, a nawet Eisenhowera i George´a Busha seniora, Reagan był konserwatystą z krwi i kości.

Ronald Reagan był w pełnym tego słowa znaczeniu social conservative, a więc politykiem kładącym nacisk na wartości rodzinne, religijne, ostentacyjnie dumnym z dziedzictwa historycznego swego kraju, równocześnie zainteresowanym doczesnymi problemami jednostki. Był politykiem, którego oczekuje dziś elektorat GOP oraz wyborcy zrażeni do "europeizującej" się Partii Demokratycznej. Za Reaganem, a w związku z tym za zmianami w kierownictwie GOP, tęskni zorganizowana i niezorganizowana część wyborców prawicy. Tęskni za prezydentem, który po drugiej kadencji Georga W. Busha i eksperymencie z Barackiem Obamą odzyska dla nich utracone poczucie wartości. Najgłośniejszym wyrazicielem socialkonserwatyzmu jest ruch Tea Party, obiekt głośnych westchnień Newta Gingricha, Ricka Santoruma i Rona Paula oraz mniej donośnych Mitta Romneya. Jedną z linii podziału w ruchu jest podejście do spraw ekonomii. Jeszcze inną stosunek do polityki zagranicznej.

Sukces socjalkonserwatyzmu Do pojęć socjalkonserwatyzmu oraz reaganizmu, związanego z polityką administracji Ronalda Reagana, dojść musi neokonserwatyzm, dziecię traktatowych rozpraw na obrzeżach Partii Demokratycznej w latach 60. i 70. XX wieku. Od reaganizmu odróżnia go swego rodzaju elitaryzm. Ile neokonserwatyzmu mieści się w reaganizmie? Cząstkę odpowiedzi dostarcza książka Jeffreya Bella "Why America Needs Social Conservatism". Autor zalicza się do pierwotnych reaganitów, współpracujących z "Ronem" jeszcze w latach 70. Bell tłumaczy, że Reagan odniósł sukces, ponieważ stanął po stronie wartości klasy średniej, przeciwko interesom zamożnych, wpływowych i wykwalifikowanych. Neokonserwatyzm był z kolei jednym z intelektualnych napędów administracji Georga W. Busha w latach 2000-2008. Najjaskrawiej przejawiał się w polityce zagranicznej. Lecz czy opierała się ona na tych samych zasadach, co polityka Reagana? Czy w kontekście niniejszych rozważań bój pomiędzy Romneyem, Santorumem, Paulem i Gingrichem rzeczywiście toczy się o jej doskonalszą wersję?

Reaganizm Rona Paula Wszyscy wymienieni chcą uchodzić za polityczne wcielenie Reagana. Chcą jak on zyskać miano wizjonerów - Visionary Conservative. Zarówno Santorum i Gingrich, jak i izolacjonista Paul oraz "establishmentowy" Romney. Najłatwiej podsumować starania Rona Paula - nie jest on kontynuatorem myśli Reagana. Na stronie internetowej byłego senatora, po wejściu w zakładkę National Defense, widnieje jego zdjęcie z Reaganem. Pod fotografią Reagan przekonuje, że Paul wybija się w walce "o silną politykę obronną państwa". Dopiero jednak zagłębiając się w tekst poniżej, można zrozumieć, jak miałaby ona wyglądać. Otóż Paul odrzuca zasadnicze filary polityki obronnej Reagana. Sprzyja tylko doraźnym akcjom militarnym oraz domaga się zaprzestania finansowania dyktatur. Wyznaje ponadto pogląd, że "rola światowego policjanta" osłabia Amerykę. W styczniu 2012 r. w trakcie republikańskiej debaty na Florydzie Paul przekonywał, że zimna wojna dobiegła końca i Amerykę Łacińską należy pozostawić samą sobie. Liczą się tylko kontakty biznesowe. Także z Kubą, jego zdaniem, "najwyższa pora rozpocząć przyjaźń i handel". Paul szokuje, ale umiarkowanie, ponieważ nie daje się mu większych szans na wygraną. Inaczej taka oto uwaga o innym państwie komunistycznym, którą wygłosił w styczniu w stacji CNN, iż ChRL "na wiele sposobów jest bardziej kapitalistyczna niż my, więc powinniśmy dostrzec nasze omyłki", zakończyłaby jego trucht do Białego Domu.

Podziały wśród reaganitów W końcu zeszłego roku w mediach zawrzało od sporu pomiędzy Gingrichem i Romneyem o miano pierwszego reaganity. Jeszcze w latach 90 obaj dystansowali się od polityki Reagana. Przyszły Speaker of the House z pozycji partyjnego jastrzębia, przyszły gubernator stanu Massachusetts z pozycji umiarkowanego niezależnego. W kampanii prezydenckiej nieco odmiennie obnoszą się swym reaganizmem. Gingrich wyjątkowo często podkreśla swą duchową bliskość z Reaganem, Romney zaś, aby uniknąć niewygodnych pytań, oddaje głos swym doradcom wywodzącym się z administracji Reagana. Oni też obnażają rzekomy brak chemii pomiędzy Reaganem i Gingrichem. Faktem jest, że w latach 80. Gingrich krytykował Reagana za "reaganomikę" oraz za zbyt ugodową politykę wobec ZSRS. W tej ostatniej sprawie zyskał sobie wielu sprzymierzeńców spośród samych reaganitów, rozczarowanych drugą, rzeczywiście wycofaną w polityce zagranicznej, kadencją Reagana. Gingricha popiera syn byłego prezydenta, Michael. Jeśli spojrzeć na sztaby doradców, sympatie dawnych reaganitów rozkładają się pomiędzy Gingricha, Romneya oraz - w mniejszym udziale - Santorum. We wszystkich roi się od członków "neokonserwatywnej" administracji Busha. Niemniej przekonanie, że reaganizm i neokonserwatyzm gryzą się nawzajem na tym poziomie, może okazać się złudne. Domeną reaganizmu był zawsze świat komunistyczny, domeną neokonserwatystów Bliski Wschód. W obozie Gingricha znajduje się zarówno bliskowschodni doradca Dicka Cheneya, David Wurmser, jak i doradca Reagana ds. bezpieczeństwa narodowego Robert McFarlane.

Polityka zagraniczna w świetle kampanii Wyrazistość przesłania kandydata na danym polu odpowiada wpływom poszczególnych doradców. Gingrich wyjątkowo dużo miejsca w dyskusji poświęca polityce bliskowschodniej i obronie Izraela. Tam, gdzie do głosu powinien dojść reaganizm (Rosja, Chiny), pojawia się nieporządek. W styczniu na Florydzie Gingrich deklarował zastosowanie antysowieckich metod walki z komunistyczną Kubą, wszak w kwestii Chin jego głos stał się głosem "późnego Reagana". W listopadzie zeszłego roku podczas debaty na Oakland University w Rochester Gingrich w temacie ChRL rozłożył ręce: "Nie sądzę, żeby ktokolwiek dziś miał [tu] szczególnie dobrą strategię". Przez Romneya przemawia brytyjski głos Nile´a Gardnera, niegdyś współpracownika premier Margaret Thatcher. W problemach pogranicza Europy i Azji z pewnością zyskuje dzięki wsparciu Johna McCaina. W sprawach polskich wiele dowie się od Pauli Dobriansky, która pracowała w administracji Reagana i Departamencie Stanu za kadencji Busha.

Mimo że otoczenie Romneya przeżyło istny desant doradców Busha (15 z 22), w jego wypowiedziach nie dostrzega się zmiany w intonacji przy wspomnieniu Kuby i na przykład Chin. W styczniu tego roku w Miami Romney powiedział, że gdy zostanie prezydentem, spodziewa się, iż Fidel Castro "zostanie zdjęty z tej planety". Z kolei w listopadzie 2011 r. w Południowej Karolinie, w trakcie debaty prezydenckiej, nazywał Chiny "złodziejami własności" oraz "manipulatorami od waluty". Groził im poważnymi reperkusjami i zapowiadał: "Oni kradną nasze miejsca pracy. Zamierzamy stawić czoła Chinom". W Rochester poszedł jeszcze dalej. Zapowiedział, że "rozprawi się z oszustami, takimi jak Chiny".

Na swej stronie internetowej Romney deklaruje, że będzie zwalczał zależność gazową krajów Europy Środkowej od Rosji, że wesprze je w budowie gazociągu Nabucco Turcja - Austria, a w razie konieczności zasili tańszą ropą i gazem. W samej Rosji Romney zamierza zaszczepiać wolność słowa, elementy wolnego rynku i mechanizmy do walki z korupcją.

Demokracja a walka ze złem Jesienią zeszłego roku zwierzyłem się, że w trakcie zjazdu wyborczego GOP w Waszyngtonie, połączonego ze straw poll, zagłosowałem na Ricka Santoruma. Tak, moim zdaniem, Santorumowi najbliżej do Reagana, choć co prawda w polityce zagranicznej przypisuje się mu poglądy żarliwego neokonserwatysty. Santorum nie tylko, jak Reagan, jest człowiekiem szczęśliwym i spełnionym: zionie optymizmem, chce nim zarażać. Przykład chiński. Santorum używa "reaganowskiej" retoryki, jak w październiku 2011 r. w New Hampshire: "Nie chcę wojny handlowej z Chinami, chcę je pokonać. (...) Uczynić Amerykę najatrakcyjniejszym na świecie miejscem dla biznesu". Osobno w wymiarze geopolitycznym wskazuje, że ChRL podtrzymuje zbrodniczy komunizm w KRLD, zaś w wymiarze wartości - nazywa ją "bezbożnym socjalizmem". Santorum wymyka się neokonserwatystom jeszcze w jednej kwestii. William Kristol przekonuje, że walka z fundamentalizmem islamskim oraz terroryzmem jest przedłużeniem wojny Reagana z bolszewizmem. Przeciwnik neokonserwatystów do tego stopnia nie jest precyzyjny, że aż istnieje ryzyko, iż mylą oni zimnowojenne starcie ideologii ze starciem cywilizacyjnym Wschodu z Zachodem. Międzynarodowy terroryzm to dziecko lat 70., ale dziecko przede wszystkim świata komunistycznego. Wymieniając jego dzisiejszych patronów: "Rosję, Koreę Północną, Chiny, Iran, Syrię, Wenezuelę, Boliwię, Nikaraguę, Ekwador i Kubę", Santorum, być może instynktownie, wskazuje na świeckość "tradycji" terroryzmu oraz uniwersalizm zła. Reagan nie przejawiał nigdy skłonności do narzucania innym państwom zachodniej moralności i demokracji. Owszem, być może ze szkodą dla Polski. W ramach wojny ideologicznej, wojny dobra ze złem, Reagan świadomie wspierał reżimy Marcosa czy Pinocheta. Właśnie. Celem reaganizmu nie była demokracja, ale walka dobra ze złem. ZYZAK

Piloci szkolą BOR Szkolenia były częścią "Porozumienia w sprawie zasad współpracy podczas wykonywania zadań transportu lotniczego statkami powietrznymi Sił Powietrznych z osobami objętymi ochroną Biura Ochrony Rządu oraz zakresu wykorzystania tych statków powietrznych na potrzeby Biura Ochrony Rządu", które weszło w życie 9 lutego br. - Porozumienie zawarte w tym dokumencie pomiędzy Dowództwem Sił Powietrznych a Biurem Ochrony Rządu określa m.in. zasady wspólnych szkoleń personelu latającego i funkcjonariuszy BOR w zakresie przygotowania i realizacji zadań transportu lotniczego z osobami podlegającymi ochronie BOR, określono również zakres kompetencji i odpowiedzialności w poszczególnych etapach realizacji zadań - informuje ppłk Sławomir Gąsior, rzecznik prasowy DSP, w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Dowództwo nie udostępniło nam pełnej treści porozumienia. Uczyniło to Biuro Ochrony Rządu. Z dokumentu wynika, że strony zobowiązały się m.in. do aktualizacji (raz w roku lub każdorazowo w razie zaistnienia zmian) zarówno wykazu osób objętych ochroną, jak i wykazu statków powietrznych przeznaczonych do wykonywania lotów HEAD. Dowództwo Sił Powietrznych zobowiązało się także do wskazania jednostek lotniczych, które będą realizowały obsługę VIP-ów. Wprowadzona w tym roku instrukcja HEAD dopuszcza, by loty z najważniejszymi osobami w państwie wykonywała nie tylko wyznaczona do tego specjalna jednostka - dawniej tę rolę spełniał zlikwidowany 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego, a obecnie zadanie to (śmigłowcami) realizuje 1. Baza Lotnictwa Transportowego. Warunkiem wykonania lotu z VIP-em jest m.in. wdrożenie zapisów instrukcji HEAD.

Porada za darmochę Strony porozumienia ustaliły także, że BOR - jeśli zachodzić będzie taka potrzeba - do wykonywania zadań na pokładach państwowych statków powietrznych do personelu pokładowego będzie kierować funkcjonariuszy posiadających wymagane przeszkolenie potwierdzone odpowiednimi dokumentami. W szybkim pozyskaniu wymaganych uprawnień funkcjonariuszom BOR pomaga DSP. I to za darmo. "DSP zobowiązuje się do nieodpłatnego zorganizowania przeszkolenia funkcjonariuszy BOR realizujących zadania personelu pokładowego BOR w jednostkach lotniczych (...) właściwych dla poszczególnych typów statków powietrznych przewidzianych do wykonywania zadań (...) w zakresie postępowania w przypadku zaistnienia sytuacji szczególnych na pokładzie statku powietrznego" - czytamy w porozumieniu. Dowództwo Sił Powietrznych wzięło też na swoje barki część obowiązków organizacyjnych, zobowiązując dowódców jednostek lotniczych wyznaczonych do realizacji danego zadania do pomocy funkcjonariuszom BOR pełniącym zadania personelu pokładowego "przy rezerwacji hoteli i przy ich transporcie na terenie kraju i poza jego granicami, w ramach zabezpieczenia organizowanego dla własnych załóg". Przy czym zgodnie z porozumieniem "koszty z tym związane pokrywa BOR". Podpułkownik Gąsior zaznacza, że szkolenie funkcjonariuszy BOR już się odbyło. - Realizowane były szkolenia z metodyki i procedur, m.in. z realizacji zapisów instrukcji HEAD oraz porozumień z różnymi kancelariami. Odbyły się też szkolenia na konkretnym typie samolotu - potwierdza mjr Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik BOR. Jak zauważa, na obecnym etapie, kiedy do obsługi VIP-ów nie ma już samolotów Tu-154M czy Jak-40, współpraca z Dowództwem Sił Powietrznych nie jest zbyt szeroka. Jak ustalił "Nasz Dziennik", szkolenie odbywało się na samolotach CASA C-295M. Skąd pomysł na szkolenie? Zapewne chodzi o uniknięcie sytuacji podobnej do tej z 2003 roku, kiedy doszło do wypadku śmigłowca Mi-8 z premierem Leszkiem Millerem na pokładzie. To wtedy, po zderzeniu z ziemią, zszokowana stewardesa BOR, zamiast udzielić pierwszej pomocy pasażerom, uciekła na ulicę, gdyż nie wiedziała, co ma robić. W tamtym okresie pojawiały się też sygnały, że funkcjonariusze BOR pracujący, jako stewardzi przyzwalali m.in. na to, by pasażerowie nie musieli zapinać się pasami podczas startu i lądowania.

Marcin Austyn

Perspektywy polsko-rosyjskiej współpracy gospodarczej Nowe warunki dla polsko-rosyjskiej współpracy gospodarczej wiążą się z dwoma faktami: umacnianiem się unii celnej Rosji, Białorusi i Kazachstanu oraz spodziewaną na czerwiec-lipiec ratyfikacją przez Rosję warunków przystąpienia do Światowej Organizacji Handlu (WTO). Rosja jest dużym rynkiem zbytu, liczącym 143 mln konsumentów. Systematycznie zwiększa się klasa średnia, a wraz z nią konsumpcja. Ale najbardziej dynamicznie pod tym względem rośnie aglomeracja moskiewska, licząca 15 mln mieszkańców. Nie ma możliwości, żeby dobre projekty handlowe polskich i rosyjskich spółek nie otrzymały wsparcia finansowego Banku Gospodarstwa Krajowego, a w ślad za tym – Korporacji Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych. Pieniądze są, problemem jest to, aby je dobrze wykorzystać – powiedział wiceprezes zarządu BGK Jerzy Kurella. Był on gospodarzem konferencji nt. wspierania polskich eksporterów na rynku rosyjskim, zorganizowanej pod patronatem ministrów gospodarki i spraw zagranicznych. Dzięki finansowaniu, udostępnianemu z rządowego programu pomocy dla polskiego eksportu uruchomionego w 2009 roku, eksporter może zaproponować zagranicznemu odbiorcy tanie finansowanie, nie ponosząc przy tym ryzyka związanego z jego spłatą. Podobną ofertę mają spółki niemieckie lub francuskie, więc polskie w tej konkurencji nie stają już na gorszej pozycji. Według założeń, do końca 2015 roku BGK udzieli kredytów eksportowych o równowartości 5,7 mld zł, z czego prawdopodobnie trzecia część będzie przeznaczona dla partnerów z Rosji. Jeszcze w tym roku bank ten spodziewa się przyjęcia przez rząd „ostatniego ogniwa” we wsparciu polskiego eksportu, m.in. przez wprowadzenie możliwości refinansowania kredytu dla dostawcy oraz finansowania zagranicznych spółek – córek polskich firm.

Poprawa stosunków politycznych – Priorytetem polskiej dyplomacji są dobre stosunki polityczne Polski z Federacją Rosyjską – stwierdziła wiceminister spraw zagranicznych Katarzyna Połczyńska-Nałęcz – Podjęte inicjatywy i ważne wydarzenia sprzyjać też będą zwiększeniu wymiany handlowej pomiędzy naszymi krajami. Jak przypomniała ona, między czerwcem a wrześniem tego roku wejdzie w życie porozumienie polsko-rosyjskie o małym ruchu granicznym z obwodem kaliningradzkim. W tym roku należy spodziewać się piątego posiedzenia wspólnej komisji ds. współpracy gospodarczej. Ważnego znaczenia nabierają spotkania trójstronne Polski, Niemiec i Rosji.

Wymiana towarowa W 2011 roku polski eksport do Rosji miał wartość 8,5 mld USD i zwiększył się o 20 proc. w porównaniu z 2010 r., natomiast import 25,5 mld USD, czyli wzrósł o 40 proc. (zaważyła na tym zwyżka cen ropy naftowej i gazu ziemnego).

– Nasz eksport zbliżył się zatem do rekordowego dotychczas poziomu z 2008 roku – powiedział wiceminister gospodarki Andrzej Dycha.

– Rosja umocniła się jaki najważniejszy rynek zbytu dla naszych wyrobów poza krajami UE. Według niego, korzystna jest struktura sprzedaży naszych towarów, bowiem dominują w nich wyroby przemysłu elektromaszynowego, mające już 41 proc. udział w łącznym eksporcie. Duże udziały mają także wyroby przemysłu chemicznego, rolnospożywczego, a nieco mniejsze: wyroby metalurgiczne, drzewno-papiernicze i przemysłu lekkiego. Za perspektywiczne lub mające duże szanse wzrostu sprzedaży wiceminister uznał m.in. maszyny górnicze, wyroby przemysłu farmaceutycznego i biotechnologicznego, sprzęt medyczny, meble, usługi budownictwa, w tym ochrony zabytków, turystykę medyczną.

Nowe warunki Nowe warunki dla polsko-rosyjskiej współpracy gospodarczej wiążą się z dwoma faktami: umacnianiem się unii celnej Rosji, Białorusi i Kazachstanu oraz spodziewaną na czerwiec-lipiec ratyfikacją przez Rosję warunków przystąpienia do Światowej Organizacji Handlu (WTO). Podjęte przez nią zobowiązania dotyczą m.in. obniżki stawek celnych wobec importowanych towarów z krajów członkowskich, czyli także z Polski. W ciągu 2-3 lat (na towary wrażliwe okresy przejściowy ma wynieść 5-7 lat) zmniejszą się ze średniego poziomu 11,3 proc. na wyroby przemysłowe, do 6,4 proc. (na wyroby rolne z 15,2 proc. do 11,3 proc.).

– Dla rozwoju dwustronnej współpracy gospodarczej ważne są różne formy wsparcia finansowego, ale istotne są dobre stosunki polityczne – stwierdziła Jekatierina Bieljakowa, minister, przedstawiciel handlowy FR w Polsce. – Równie potrzebne są też inwestycje bezpośrednie, bowiem one popychają eksport. – Jak zauważyła, w Polsce jest z pewnością wiele firm gotowych przenieść działalność do Rosji. Brakuje im niekiedy kapitału, który z kolei Rosja ma. Potrzeba, zatem racjonalizacji tej współpracy i tworzenia korzystnych warunków dla obu stron. Ale potrzeba także umowy o ochronie inwestycji, której Polska i Rosja nie podpisały.

– Mam nadzieję, że ramy prawne stworzą kończone negocjacje o wzajemnej ochronie inwestycji na szczeblu UE-FR – dodała minister-radca handlowy. Według danych ROSSTAT, polskie inwestycje w Rosji na koniec września 2011 r. wynosiły 688,2 mln USD, w tym bezpośrednie 452 mln USD, portfelowe 4 mln USD, pozostałe 232 mln USD. Tymczasem rosyjskie bezpośrednie inwestycje wyniosły tylko 17 mln USD.

Moskwa – nowe eldorado dla budowlanych? Rosja jest dużym rynkiem zbytu, liczącym 143 mln konsumentów. Systematycznie zwiększa się klasa średnia, a wraz z nią konsumpcja. Ale najbardziej dynamicznie pod tym względem rośnie aglomeracja moskiewska, licząca 15 mln mieszkańców. Poziom bezrobocia wynosi tam obecnie tylko 1,1 proc., a średnia wysokość rocznych dochodów – 35 tys. USD. Takie bogactwo wynika m.in. z tego, że połowa rosyjskich banków zarejestrowana jest w Moskwie, a większość spółek-gigantów ma tam swoje siedziby i płac i podatki, wyjaśniała Anna Madej z Wydziału Promocji Handlu i Inwestycji przy ambasadzie RP w Rosji. Powstał właśnie Plan Wielkiej Moskwy na lata 2012-2016, zakładający 2,5. krotne zwiększenie powierzchni miasta (obecnie 1900 km kw.) i wielkie inwestycje infrastrukturalne. Ma powstać m.in. 474 km dróg, w tym czwarta obwodnica transportowa, 18 nowych stacji metra i 88 km nowej linii metra (potrzeba też wymienić 2266 wagonów), 23 km szybki tramwaj, 2 lądowiska dla prywatnych helikopterów, parkingi podziemne pod dnem rzeki Moskwa, szereg obiektów infrastruktury komunalnej (Moswodokanał planuje 1780 mld euro inwestycji, realizowanych w formule PPP, na 10 obiektów, w tym np., budowę stacji topienia śniegu miejskiego). Zaplanowano budowę 300 centrów handlowych, prawie 200 hoteli i mieszkań o powierzchni 10 mln m kw. Remontowanych ma być 88 szpitali miejskich. Piotr Stefaniak

Żydzi chcą specjalnej ochrony Norwescy Żydzi zwrócili się do policji o rejestrowanie wszystkich przypadków “antysemickich ataków”, po tym jak w ciągu miesiąca odnotowano jedenaście przypadków molestowania. Żydzi domagają się szczególnego traktowania incydentów skierowanych przeciwko nim. Organizacja reprezentująca norweskich Żydów, Det Mosaiske Trossamfund (DMT), wyraziła opinię, że “nie do zaakceptowania jest sytuacja, w której ataki antysemickie są traktowane na równi z innymi zbrodniami z nienawiści”. [I my to świetnie rozumiemy. Antysemityzm nie ma nic wspólnego z nienawiścią, za to bardzo wiele ze spostrzegawczością - admin] Norweska policja nie prowadzi statystyk specjalnie traktujących “incydenty antysemickie”. Według Ervina Kohna z DMT, jest to znak, że policji nie obchodzą przypadki ataków, a jego organizacja odnotowała ich jedenaście w ciągu jednego miesiąca. Miały mieć one charakter listów z pogróżkami i kilku gróźb śmierci. Wśród “antysemickich incydentów” Kohn wylicza takie jak słowna agresja (wypowiedziane przez przechodnia “p….ić Żydów”, podczas żydowskiego pogrzebu), kilka przypadków wykonywania “hitlerowskiego pozdrowienia” oraz wybicie dwóch szyb w synagodze w Oslo oraz… narysowanie w śniegu swastyki na masce samochodu zaparkowanego w pobliżu synagogi. Argumenty te nie przekonują nawet szefowej Norweskiego Centrum Przeciwko Rasizmowi, Kari Helene Partapuoli, która mówi, że liczba takich incydentów przy mniejszości żydowskiej liczącej tysiąc osób zawsze będzie niska, a społeczeństwo nie postrzega antysemityzmu, jako problemu. [Społeczeństwa na ogół nie postrzegają antysemityzmu, jako problemu. Problemem jest on jedynie dla działaczy i aktywistów żydowskich oraz posłusznych im władz państwowych. - admin]

http://autonom.pl/

Rabin Armii Izraelskiej: W czasie wojny wolno żołnierzowi gwałcić kobiety Żydowski dziennikarz i bloger, Yossi Gurvitz przypomina wypowiedź rabina Eyal Qarim, który służąc w Armii Izraelskiej (IDF) w randze pułkownika, jako kapelan wojskowy, na pytanie: “jak wygląda w świetle Tory sprawa gwałtów dokonywanych przez żołnierzy podczas wojny”, odpowiedział, że “podczas wojny wszelkie zakazy przeciwko moralności są unieważnione”. Yossi Gurvitz, żyjący w Izraelu i wychowany w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej, jak sam twierdzi “w wieku 17 lat dostrzegł światło i stał się ateistą”. Przymusowa służba w wojsku, potem studia utwierdziły go w krytyce obecnego kierunku obranego przez Izrael, i zajmując się wydarzeniami na Bliskim Wschodzie, pisze on do wielu pism, w tym do publikacji Knessetu.

Gurvitz przypomina słowa, które przed dziewięcioma laty wyraził rabin Qarim i podkreśla, że nie zostały one zdementowane przez żadnego jego następcę ani dowódcę Armii Izraelskiej. Co więcej, Qarim służąc w specjalnej jednostce Sayaret Matkal – będącej jednostką sił specjalnych IDF, podlegającej wyłącznie Sztabowi Generalnego Sił Obronnych Izraela – był typowany na Naczelnego Rabina Armii Izraelskiej. Rabin Qarim posunął się w swym wyjaśnieniu jeszcze dalej niż zezwalając “jedynie” na dokonywanie gwałtów przez żołnierzy. Pisze on, że “wojny izraelskie różnią się od innych wojen tym, że są wojnami dobrymi (mitzwah)” – czyli z samej racji, że walczą Żydzi – wojny są dozwolone a nawet nakazane przez Prawo (Halacha). Rabin Qarim wyjaśnia szerzej ten – wydaje się obowiązujący w Armii Izraelskiej – Kodeks Etyczny :

“Tak samo jak zakazy przeciwko ryzykowaniu swoim życiem są podczas wojny łamane dla dobra innych, tak i łamanie zakazów przeciwko moralności jest [podczas wojny] koszerne (kashrut). Spożycie wina, z racji tej, że zostało dotknięte przez goja, w czasie pokoju jest zabronione, ale jest dozwolone podczas wojny, aby podtrzymywać ducha żołnierza. Spożycie zakazanej żywności jest dozwolone podczas wojny (a niektórzy mówią nawet wtedy, gdy dostępna jest żywność koszerna), aby utrwalać kondycję żołnierza, nawet, gdy jej spożycie jest zakazane w czasie pokoju. Tak samo też, podczas wojny nie obowiązują niektóre zakazy dotyczące seksualnych związków, i chociaż fraternizowanie się z kobietami-gojkami jest poważną sprawą, to podczas wojny jest dozwolone, gdyż zrozumiały jest ciężar, który żołnierz dźwiga. A ponieważ sukces całej wojny jest naszym celem, Tora zezwala na osiąganie [seksualnej] satysfakcji poprzez “diabelską chuć” (w oryginale: yetzer ha’ra – czyli gwałt), ponieważ celem jest sukces wojny.” Yossi Gurvitz zauważa, że w myśl rabina Qarim, gwałt jest nie tylko dopuszczalny, lecz stanowi niemal podstawę w osiągnięciu celu, jakim jest wygranie wojny prowadzonej przez Żydów. Mając nadzieję, że słowa wypowiedziane przez rabina Qarim zostały potępione, Gurvitz wysłał list do dowództwa armii izralskiej, z czterema pytaniami czy:

“Gwałt na kobiecie podczas wojny jest zgodny z Kodem Etyki Armii Izraelskiej?”

“Jeśli nie, to dlaczego prominentny wojskowy rabin promował je?”

“Jeśli nie, to czy IDF ma zamiar przenieść do cywila pułkownika Qarim, lub postawić mu zarzuty?”

“Jak rzecznik prasowy IDF ma zamiar wyjaśnić możliwy do zaistnienia uszczerbek wizerunku na arenie międzynarodowej, wynikły z nauczania pułkownika Qarim?”

Ku swemu zaskoczeniu, Guravitz uzyskał odpowiedź. Była ona jednak krótka i nie odpowiadała na zadane pytania, co świadczy, że dowództwo armii izraelskiej jest w pełni świadome obranej doktryny wojennej, tak dobitnie wyszczególnionej przez rabina Qarim. IDF w liście odpowiedziało, że “Qarim pisząc swoje słowa nie był oficerem w służbie czynnej”, a do reszty konkretnych pytań Yossi Gurvitza nie ustosunkowano się, ponieważ “są one pozbawione szacunku do IDF, państwa Izrael i żydowskiej religii”. Guravitz podkreśla jednak, że rabin Eyal Qarim jest cały czas pułkownikiem Armii Izraelskiej – IDF (Aluf Mishneh – pułkownik IDF, ranga porównywalna w armiach innych państw do generała), a jako starszy oficer w Rabinacie Wojskowym może być powołany w każdej chwili do służby czynnej.

http://972mag.com/idf-colonel-rabbi-implies-rape-is-permitted-in-war/39535/

http://www.bibula.com/

Proces bp. Williamsona unieważnionyO unieważnieniu procesu bp. Richarda Williamsona, oskarżonego o “negowanie Holocaustu”, pisaliśmy już dwukrotnie. Poniższy artykuł powtarza znane już nam fakty, ale oprócz tego zawiera wypowiedź samego podejrzanego. – admin.

Z powodu błędu proceduralnego 22 lutego br. sąd apelacyjny w Norymberdze uchylił wyrok, na mocy, którego bp Ryszard Williamson został skazany za negowanie Holokaustu. 11 lipca 2011 r. sąd w Ratyzbonie w postępowaniu apelacyjnym podtrzymał wyrok nakładający na bp. Williamsona grzywnę za zaprzeczanie, iż podczas II wojny światowej komory gazowe w niemieckich obozach koncentracyjnych były używane do mordowania więźniów. Słowa biskupa na ten temat padły pod koniec 2008 r. na terenie Republiki Federalnej Niemiec podczas wywiadu udzielonego dziennikarzom jednej ze skandynawskich stacji telewizyjnych i wyemitowanego w Szwecji 21 stycznia 2009 r. Sąd w Norymberdze stwierdził teraz, że wyrażanie tego typu opinii jest karalne w Niemczech, ale nie na terytorium Królestwa Szwecji, gdzie wywiad został upubliczniony. Sąd podjął taką decyzję, ponieważ w akcie oskarżenia stwierdzono, że „treść wywiadu była emitowana w Niemczech, nie precyzując jednak gdzie dokładnie i jaki był sposób jego emisji”, pomimo tego, że zarówno miejsce jak i sposób emisji wywiadu w tym kraju „miał dla sprawy kluczowe znaczenie”. Biskup Williamson na swoim blogu pisze o tym następująco:

„Sąd apelacyjny zdecydował również, że rząd Bawarii ma obowiązek pokryć dotychczasowe koszty mego procesu. Wielkie podziękowania należą się reprezentującemu mnie adwokatowi, profesorowi dr. Edgarowi Weilerowi, którego argumenty podzielili sędziowie, ks. Franciszkowi Schmidbergerowi [przełożonemu niemieckiego dystryktu FSSPX], który przedstawił mu moją sprawę, i bp. Bernardowi Fellayowi, który zaakceptował wybór dr. Weilera na mego obrońcę. Nie zostałem jednak jeszcze oczyszczony z zarzutów, ponieważ sędziowie sądu apelacyjnego podjęli decyzję ze względu na to, że podczas procesu naruszono procedury. Oto ich konkluzja: «Jeśli akt oskarżenia opisuje zachowanie oskarżonego jako (dotąd) niepodlegające karze, pozostawiając otwartą kwestię tego, jakie konkretne okoliczności sprawiają, iż rzekomo podlega on karze, wówczas niewymienienie wewnętrznych i zewnętrznych okoliczności sprawia, że akt oskarżenia jest wadliwy gdy idzie o wskazanie działań, za które oskarżony jest postawiony przed sądem. Proces unieważniono»”. Według Agence France Presse niemieccy prokuratorzy powinni wkrótce przedstawić bp. Williamsonowi nowy akt oskarżenia z tego samego paragrafu. Jednak biskup dodaje:

„Tak, więc teoretycznie ratyzbońska prokuratura może poprawić akt oskarżenia i rozpocząć postępowanie od nowa. W praktyce jednak prokuratorzy mogą się wahać, ponieważ sędziowie apelacyjni wezwali ich, by określili, kto dokładnie zapoznał się z moimi wypowiedziami, jaką drogą do nich dotarły, w jaki dokładnie sposób opinie te mogły przyczynić się do zakłócenia porządku publicznego w Niemczech i wreszcie, w jaki sposób rzekomo zaakceptowałem to, iż moje opinie staną się tam znane. (…) Prokurator miałby spore trudności w udowodnieniu, że chciałem, by moje opinie zostały podane do wiadomości publicznej w Niemczech, gdyż w ostatnich minutach wywiadu (dostępnego do odsłuchania na YouTube) wyraźnie życzyłem sobie czegoś przeciwnego. W rękach Bożych pozostaje, więc, czy prokuratorzy zechcą kontynuować sprawę, czy tego zaniechają”

(Źródła: AFP/KE – DICI nr 251, 9 marca 2012).

http://news.fsspx.pl/

Kryzys Syjonizmu W książce „Kryzys Syjonizmu” żydowski autor Peter Beinart analizuje zagrożenie państwa Izrael od wewnątrz w formie izraelskiego apartheidu oraz traktowaniu Palestyńczyków podobnie jak Niemcy traktowali Żydów w gettach. Autor wymienia rozmaite grupy Żydów odpowiedzialnych za istniejący fatalny stan rzeczy, w szczególności syjonistów-ekstremistów w partii Likud, którzy rządzą w Izraelu, żydowskie organizacje w USA oraz skrajnych ortodoksów żydowskich. Liberalne założenia idealistów żydowskich stworzenia Izraela, jako państwa demokratycznego są zagrożone całkowitym upadkiem. Najlepszym przykładem tego stanu rzeczy jest teren okupowany w 1964 roku na zachodnim brzegu rzeki Jordan, obecnie w fatalnym stanie z powodu braku wody. Panoszą się tam nielegalne osiedla żydowskie i zbrojni osadnicy, których sama obecność jest większym zagrożeniem demokratycznego Izraela niż armie arabskie. Im bardziej permanentna wydaje się być okupacja izraelska, tym na długą metę staje się bardziej groźna dla istnienia państwa izraelskiego. Książka „Kryzys Syjonizmu” Petera Beinarta powstała z jego artykułów publikowanych w New Jork Review of Books i była sensacją, ponieważ autor jest znanym redaktorem czasopism żydowskich silnie pro-izraelskich, takich jak New Republic. Traktowanie Palestyńczyków przez Żydów ubliża ich godności, jako Arabom-Muzułmanom podległym Żydom. Natomiast ironia losu Palestyńczyków polega na tym, że żyją oni w upokorzeniu a jednocześnie znajdują się w warunkach życia bardziej nowoczesnych niż warunki życia wielu Arabów w państwach arabskich. Arabowie-obywatele Izraela głosują w wyborach, są członkami Knessetu, uczęszczają do szkół państwowych oraz mają własne sądy muzułmańskie – ale żyją w państwie oficjalnie żydowskim, w którym stanowią obywatelami drugiej czy trzeciej klasy i czują się tym upokorzeni. W oczach Petera Beinarta istnieją dwa Izraele. Jeden w granicach z 1964 roku i drugi na ziemiach nielegalnie okupowanych, co powoduje stały stan wojenny między Żydami i Palestyńczykami walczącymi w szeregach religijnej partii Hamas stworzonej początkowo przez samych Żydów, jako opozycji przeciwko PLO Arafata. Obecnie Hamas walczy o niepodległość Arabów na terenie Gazy, zwłaszcza od czasu wygranych wyborów w 2006 roku, wówczas Hamas był zaklasyfikowany przez USA, dzięki lobby żydowskiemu, jako „organizacja terrorystyczna”. Natomiast Hezbolla walczy w Libanie przeciwko próbom Izraela zagarnięcia delty rzeki Litani w celu zaopatrywania nowoczesnego państwa Izrael w brakującą Żydom wodę. Beinart opisuje bardzo krytycznie prześladowanie Palestyńczyków przez Żydów, jak też czyni to Rabin Hershel Schachter z Jeshiva University.

Ciekawe jest, że w krytyce syjonizmu przez Beinarta nieporuszona jest sprawa podstawowa a mianowicie fakt, że w roku 1800 w Palestynie żyło 268,000 Arabów i tylko 6,700 Żydów, w 1880 roku 525,000 Arabów i 24,000 Żydów, w 1915 roku 590,000 Arabów i 87,000 Żydów, w 1931 roku  837,000 Arabów i 174,000 Żydów oraz w 1947 roku 1,310,000 Arabów i 630,000 Żydów. W ramach Zimnej Wojny Moskwa chciała rozpętać konflikt Arabów z Żydami i zdobyć wpływy na Bliskim Wschodzie wśród bogatych w paliwo państw arabskich. Pierwszym krokiem było dramatyczne zwiększenie ilości Żydów w Palestynie za pomocą pogromów kontrolowanych przez NKWD przy pomocy syjonistów. Wielu Żydów opuściło Polskę po 1946 roku wśród ponad 700,000 Żydów wypędzonych na Zachód przez NKWD z krajów satelickich. Do Palestyny wówczas dotarło 232,000 Żydów a reszta wolała osiedlić się w USA, Francji, etc.

W sumie po wojnie, dodając pogromy w państwach arabskich, około półtora miliona Żydów zostało wypędzonych ze swoich miejsc zamieszkania żeby połowa tej liczby dotarła do Palestyny. W marcu 1947 roku sowiecki ambasador przy ONZ, Andrej Gromyko, zgłosił pierwszy w historii skuteczny wniosek stworzenia państwa Izrael w Palestynie. Obecnie 65 lat później Peter Beinart, w obliczu bardzo niebezpiecznej walki w obronie monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie przeciwko Iranowi, uważa, że największym  zagrożeniem dla istnienia Izraela są obecnie rządzący tym państwem Żydzi. Iwo Cyprian Pogonowski

Duda o prostytucji Pawlaka i PSL Duda "argument utraty synekur politycznych i przywilejów, jakie PSL czerpie z udziału w koalicji rządowej. To jaskrawy przejaw politycznej prostytucji. Jak widać poglądy i zasady są zależne od ceny Sprostytuowany PSL idzie do piachu. Pod przywództwem  prostytutki Pawlaka. Co prawda Piotr Duda przywódca Solidarności, było nie było związku zawodowego  nie nazwał Pawlaka prostytutką. Powiedział jedynie, co pozwolę sobie zacytować „Zachowanie Ludowców nie jest dla nas zaskoczeniem ….że Premier Waldemar Pawlak zachowa się ….To jaskrawy przejaw ….prostytucji„ Wątpiącym, że Duda tak mógł określić mających na sercu jedynie dobro ojczyzny (źródło)   
No, ale jeśli mamy zachowanie , które Duda określił jako przejaw prostytucji, to gdzieś musi być corpus delicti,czyli prostytutka, lubo zgrozo prostytutki,  a kto wie być może cały dom publiczny. Nie chodzi tutaj oczywiście o zwykła prostytucję. Z pewnością Dudzie nie chodziło o to, że Pawlak działacze PSL dorabia sobie na boku do swojej nędznej pensji wicepremiera w rządzie Tuska świadcząc usługi seksualne. Nie nazwał go męską call girl, czy raczej call boy. Jeśli Pawlak uprawie prostytucję, a nie jest to związane z odpłatnym  seksem, czy byciem utrzymankiem w zamian za usługi seksualne to czy chodziło Dudzie o sojusz PSL z Palikotem? Problem prostytucji jest złożony. To nie tylko prostytutki, ale również sutenerzy, a ci są oczkiem w głowie Palikota, który dumnie broni praw sutenerów do  legalnego zmuszania kobiet do prostytucji. Tutaj mam pytanie do specjalistów od prawa pracy. Bo jeśli już pupilki Palikota, sutenerzy uzyskają status uczciwych, porządnych przedsiębiorców, to czy urzędy pracy będą kierować do takiej pracy bezrobotne kobiety i dziewczęta. I czy odmowa podjęcia pracy w zakładzie pracy o nazwie dom publiczny będzie skutkowało zaprzestaniem wypłacania zasiłku.Kim są owi sutenerzy w wizji Dudy, jaką rolę odgrywają w owych przejawach prostytucji? Tak poważniej. Duda użył określenia prostytucja polityczna. Być może, dlatego, że cały nasz system polityczny może służyć za analogie. PSL sprzedał interesy rolników, interesy społeczeństwa polskiego. Warto przypomnieć, że to PSL i Pawlak, a nie PIS, jako pierwszy  zaproponował emeryturę kanadyjską , co więcej chciał zlikwidować klasyczny, przestarzały niemiecki system ubezpieczeń i zaproponował ryczałt. Nie udało się PSL i Pawlakowi przesunąć programowo  partię na prawo, w kierunku wolnorynkowym. Coraz bliżej jest do wyborów , w których PSL odejdzie w  niebyt. PSL zgodnie  z frazeologią Dudy to prostytutki polityczne. Ale gdzieś muszą znajdować się  sutenerzy politycznie  sprzedający wdzięki polityczne chłopców z PSL. Bo działanie PSL z politycznego punktu widzenia  nie ma sensu. Porozumienie z Platformą oznacza praktycznie stuprocentową  pewność, że  PSL można traktować, jako politycznego trupa, zombie. Te cztery lata plus koncesje, jakie pewnie otrzymali sutenerzy polityczni stojący za placami takich ludzi jak Pawlak mają ich ustawić. Bo nawet, jeśli Pawlak i kilku prominentnych działaczy PSL otrzymał gwarancje, że znajdzie się na biorących miejscach list Platformy to i tak będą zmarginalizowani. A ludzie, grupy interesu stojący za nimi nie będą  się liczyć w rwaniu kawału płótna, jakim stała się Rzeczpospolita. Warto pamiętać, że termin prostytucja polityczna został wprowadzony do dyskursu politycznego przez Palikota . A rozpropagowany  przez brunatne media. Bezdyskusyjna  jest jednak  trafność  tak opisanych zjawisk i praktyk politycznych w Polsce. Warto przy okazji zastanowić się jak będzie wyglądała polska scena polityczna bez PSL i jakie działania w związku z tym  zostaną podjęte przez siły polityczne. Cały fragment  wypowiedzi Dudy „Porozumienie pomiędzy PO i PSL w sprawie podniesienia wieku emerytalnego osiągnięto wyłącznie pod naszym naciskiem. Zawarto je po to, aby sprawić wrażenie kompromisu i odrzucić wniosek o referendum„...”Warunki osiągnięcia „częściówki” i jej dramatycznie niska wysokość, jest zaporowa i w praktyce pozbawia jakiegokolwiek wyboru. „...”Zachowanie Ludowców nie jest dla nas zaskoczeniem, choć liczyliśmy, że Premier Waldemar Pawlak zachowa się w tej sprawie zgodnie ze swoimi deklaracjami, które składał podczas naszego spotkania z Klubem PSL 1 marca. Widać przeważył argument utraty synekur politycznych i przywilejów, jakie PSL czerpie z udziału w koalicji rządowej. To jaskrawy przejaw politycznej prostytucji. Jak widać poglądy i zasady są zależne od ceny.(źródło )
Marek Mojsiewicz     

Żółty „ser” grozy. Nie robią go z mleka! Oni go robią z... Ser żółty to produkt mleczny i do jego produkcji może być użyty jedynie tłuszcz mleczny. Każda, nawet najmniejsza domieszka tłuszczu roślinnego, tworzy z niego produkt seropodobny Na to zwróć uwagę:

1. Czytaj etykiety – w sprzedaży mogą być „produkty seropodobne” – ale to sformułowanie musi się znaleźć na etykiecie. Dlatego nazwy nie prawdziwych serów mają w sobie zazwyczaj inne sformułowania – np. kanapkowy grecki, typu hollandais itp. Prawdziwy ser będzie miał w nazwie „ser żółty”, a dopiero potem wymieniony skład.

2. Zwróć uwagę na skład – Ser żółty to produkt mleczny otrzymywany z mleka krowiego. W składzie, więc powinien być wymieniony tłuszcz krowi i podpuszczka. Nie może być żadnej domieszki tłuszczów roślinnych. Produkt seropodobny zaś zawiera tłuszcze roślinne, mleko w proszku, karogen lub soję. Sprzedawca ma obowiązek pokazać skład z opakowania zbiorczego – jeśli ser sprzedawany jest w plasterkach.

3. Zwróć uwagę na twardość – Prawdziwy ser (poza bardzo drogimi i rzadko spotykanymi w Polsce gatunkami) nie kruszy się, tylko jest sprężysty. Produkt seropodobny rozdrabnia się, a krojony przywiera do noża.

4. Zwróć uwagę na cenę – Produkt seropodobny jest zazwyczaj o wiele tańszy niż prawdziwy produkt. Czujność powinny wzbudzić także wyjątkowe oferty, jeśli ser kosztuje poniżej ok. 15 zł za kilogram.

http://www.fakt.pl/Groza-Sprzedaja-nam-zolty-ser-z-oleju-Z-czego-robia-ser,artykuly,152616,1.html

Groza! Producenci i sprzedawcy sprzedają nam żółte paskudztwo, w którym są tylko śladowe ilości mleka, a zamiast nich tłuszcze roślinne, olej, skrobia, a nawet łój. Wszystko w opakowaniach łudząco przypominających te, w które pakuje się prawdziwy żółty ser. Fakt radzi, jak nie dać się nabrać na seropodobny produkt Na stoisku z nabiałem sięgasz po kawałek zapakowany w folię i myślisz, że zrobisz w domu pyszne kanapki z serem, posypiesz nim pizzę albo dodasz do spaghetti. A tymczasem wystarczy posmakować, by stwierdzić, że taki produkt nie przypomina w smaku sera, a słowa „ser” nie zawiera nazwa. Na sklepowych półkach aż roi się od różnorodnych produktów: edamski, gouda, podlaski, morski itp. Ale nie wszystko to prawdziwe sery. Na rynku jest coraz więcej produktów, których opakowania wzorowane są na tych należących do markowych, że najczęściej klient nawet nie wie, że kupił produkt seropodobny. Inspektorzy z katowickiej Inspekcji Handlowej w lutym przeprowadzili kontrolę w magazynie jednego z marketów na terenie Mysłowic. W ofercie odkryli 520 kg partię sera „Złoty ułański”, który miał domieszkę niedozwolonego tłuszczu roślinnego. W Chorzowie natomiast stwierdzili w ofercie handlowej ser „Ratuszowy”, który miał ponad 93 proc. obcego tłuszczu oraz partię sera „Pałacowego” o zawartości tłuszczu obcego w ilości 90 proc.

– Przepisy regulują to bardzo konkretnie – mówi Katarzyna Kielar, rzecznik Inspekcji Handlowej. – Ser żółty to produkt mleczny i do jego produkcji może być użyty jedynie tłuszcz mleczny. Każda, nawet najmniejsza domieszka tłuszczu roślinnego, tworzy z niego produkt seropodobny. Ser gouda. W składzie ma tłuszcz mlekowy 26 proc., mleko pasteryzowane, podpuszczkę i stabilizatory. Jest miękki i jędrny, nie kruszy się podczas krojenia. Ma wyraźnie mleczny zapach. Grecki kanapkowy luz. W składzie ma tłuszcz roślinny 30 proc., mleko odtłuszczone, podpuszczka, skrobia z pszenicy i stabilizatory. Jest blado żółty, kruchy, ciężko go kroić, ma mdły zapach. Na to zwróć uwagę:

1. Czytaj etykiety – w sprzedaży mogą być „produkty seropodobne” – ale to sformułowanie musi się znaleźć na etykiecie. Dlatego nazwy nie prawdziwych serów mają w sobie zazwyczaj inne sformułowania – np. kanapkowy grecki, typu hollandais itp. Prawdziwy ser będzie miał w nazwie „ser żółty”, a dopiero potem wymieniony skład.

2. Zwróć uwagę na skład – Ser żółty to produkt mleczny otrzymywany z mleka krowiego. W składzie więc powinien być wymieniony tłuszcz krowi i podpuszczka. Nie może być żadnej domieszki tłuszczów roślinnych. Produkt seropodobny zaś zawiera tłuszcze roślinne, mleko w proszku, karogen lub soję. Sprzedawca ma obowiązek pokazać skład z opakowania zbiorczego – jeśli ser sprzedawany jest w plasterkach.

3. Zwróć uwagę na twardość – Prawdziwy ser (poza bardzo drogimi i rzadko spotykanymi w Polsce gatunkami) nie kruszy się, tylko jest sprężysty. Produkt seropodobny rozdrabnia się, a krojony przywiera do noża.

4. Zwróć uwagę na cenę – Produkt seropodobny jest zazwyczaj o wiele tańszy niż prawdziwy produkt. Czujność powinny wzbudzić także wyjątkowe oferty, jeśli ser kosztuje poniżej ok. 15 zł za kilogram.FAKT

Górale wykluczeni cyfrowo - Boni nie przychodzi.....A z powodu braku pieniędzy [nędzy] wykluczenie cyfrowe może dotyczyć nawet 1,5 mln polskich rodzin Po zamknięciu nadajników analogowych mieszkańcy terenów górskich nawet na dziesięć miesięcy mogą zostać pozbawieni możliwości odbioru TVP. Jeszcze poważniejszy problem dotyczy półtora miliona ubogich rodzin, które mogą w ogóle stracić dostęp do telewizji. Takie wnioski płyną wprost z informacji przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jana Dworaka przygotowanej dla posłów z sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu. Dworak zapewnił, że nie ma zagrożenia dla procesu wyłączania naziemnych analogowych nadajników telewizyjnych i przechodzenia na sygnał cyfrowy. Nadawanie analogowe ma zostać definitywnie zakończone 31 lipca 2013 roku. Ten proces ma jednak przebiegać stopniowo, bo najwcześniej mają zostać wyłączone tradycyjne nadajniki zlokalizowane w Zielonej Górze i Żaganiu - stanie się to 7 listopada br. Jeszcze w tym roku to samo spotka nadajniki w Gdańsku, Poznaniu i Iławie, a np. obie analogowe stacje nadawcze w Warszawie (na Pałacu Kultury i Nauki oraz w Raszynie) zamilkną 19 marca 2013 roku. Ostatnie nadajniki mają być wyłączane w lipcu przyszłego roku.

Trzeci multipleks z poślizgiem Ta sprawa nie budzi w zasadzie żadnych emocji. Problemy dotyczą za to uruchamiania naziemnej telewizji cyfrowej. Bo oto Jan Dworak poinformował posłów, że opóźni się włączanie trzeciego cyfrowego multipleksu, który będzie emitował programy telewizji publicznej. Pierwotnie trzeci multipleks miał zostać uruchomiony w tym samym momencie, gdy zniknie telewizja analogowa, czyli pod koniec lipca przyszłego roku, ale nastąpi to dopiero w kwietniu 2014 roku. Dlaczego? Otóż w pierwszej wersji programu cyfryzacji przyjęto, że kanały TVP oraz ogólnopolskich stacji komercyjnych (Polsat, TVN, TV4 i Puls) będą rozpowszechniane na pierwszym multipleksie (MUX-1). Ale z powodów technicznych stało się to nierealne. - W związku z brakiem możliwości wyboru przez nadawców koncesjonowanych i Telewizję Polską wspólnego operatora technicznego dla pierwszego multipleksu zdecydowano przenieść rozpowszechnianie programów Polsat, TVN, TV4 i Puls na drugi multipleks - wyjaśnił Jan Dworak. TVP trafiła na trzeci multipleks (MUX-3), a miejsca na pierwszym KRRiT rozdysponowała w odrębnym postępowaniu koncesyjnym. To właśnie o jedno z tych miejsc starała się bezskutecznie Fundacja Lux Veritatis dla Telewizji Trwam. Czasowo TVP zajmuje trzy miejsca na MUX-1 i ma je zwolnić do 27 kwietnia 2014 r., gdy ruszy właśnie MUX-3. Z kolei do końca tego roku KRRiT ma ogłosić konkurs na trzy kanały na multipleksie pierwszym, które zwolni telewizja publiczna. Ale oto pojawił się bardzo poważny problem, bo między lipcem 2013 roku a kwietniem 2014 roku dostępu do programów telewizji publicznej mogą być pozbawieni mieszkańcy części Polski, głównie terenów górskich. Dlaczego? Otóż teraz telewizyjny sygnał analogowy na te tereny także dociera z problemami z powodu ukształtowania terenu, ale dzięki tzw. przemiennikom jest wzmacniany i nie ma większych kłopotów z odbiorem TVP. MUX-3 miał telewizji publicznej zapewnić wystarczający zasięg w górach. Skoro jednak nie ruszy on latem 2013 roku, mieszkańcy południa Polski mogą zostać pozbawieni dostępu do TVP. - Program cyfryzacji jest zagrożony - ostrzega poseł Elżbieta Kruk (PiS), była przewodnicząca KRRiT. - W górach przez pół roku nie będzie telewizji, bo nie przewidziano, co się stanie po wyłączeniu nadajników analogowych, a przed włączeniem cyfrowego - podkreśla poseł Kruk.

Czarna plama na ekranie - Problem polega na tym, że sygnał analogowy, nawet jeśli dociera do nas do domu z zakłóceniami, to w lepszej lub gorszej jakości można jeszcze obejrzeć dany program. A sygnał cyfrowy musi trafić do odbiornika "czysty", bez zakłóceń. Inaczej na ekranie będzie tylko czarna plama. Dlatego tak ważne jest bardzo dokładne pokrycie kraju cyfrowymi stacjami nadawczymi - tłumaczy w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Karol Kołakowski, pracownik firmy montującej systemy do odbioru naziemnej telewizji cyfrowej.

- Może być więc tak, że w górach będzie odbierany sygnał z multipleksu drugiego, gdzie nadają kanały komercyjne, a TVP rzeczywiście zniknie z telewizorów, a w niektórych miejscach w ogóle nie będzie można odbierać polskich stacji, jeśli ktoś nie będzie miał anteny satelitarnej - dodaje. Co więc proponuje Jan Dworak? Zdaniem przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, "niezbędne jest przeprowadzenie analizy konieczności uruchomienia stacji doświetlających w oparciu o pomiary zasięgów już pracujących stacji nadawczych pierwszego i drugiego multipleksu". - Te informacje pozwolą określić luki w pokryciu zasięgiem obszarów górskich i przesądzić o konieczności uruchomienia stacji doświetlających - wyjaśnia Dworak. Poseł Barbara Bubula (PiS), były członek KRRiT, uważa, że takie analizy powinny już być gotowe, skoro Jan Dworak od dawna wiedział o tym, że opóźni się uruchomienie trzeciego multipleksu. Co więc do tej pory robiła Krajowa Rada? Według Barbary Bubuli, władze powinny skorzystać z rozwiązań stosowanych w innych krajach, gdzie też przechodzono na cyfrowe nadawanie naziemne. Tam rządy dopłacały np. do zakupu anteny satelitarnej mieszkańcom terenów, gdzie nie docierał sygnał telewizyjny. Ale wątpliwe, aby u nas minister finansów zgodził się na taką "ekstrawagancję" i dodatkowe wydatki z budżetu (samo zainstalowanie anteny satelitarnej z dekoderem to wydatek nawet kilkuset złotych).

Podręczniki albo telewizja Ale problem cyfryzacji to nie tylko kwestia uruchomienia MUX-3. Okazuje się, bowiem, że wiele rodzin może wkrótce definitywnie stracić możliwość odbierania zarówno programów TVP, jak i innych nadawców. Gdy wyłączone będą nadajniki analogowe, a włączone zostaną cyfrowe, z ich starych telewizorów zniknie jakikolwiek obraz, bo nie są one przystosowane do odbioru programów w nowym formacie. - Żeby bez przeszkód oglądać telewizję cyfrową, trzeba mieć albo specjalny dekoder, albo telewizor w systemie MPEG-4 - przypomina Karol Kołakowski. - Telewizor to wydatek, co najmniej 1,5 tys. złotych. Tańszy jest dekoder, bo z montażem kosztuje ponad 100 złotych. Ale nawet taki wydatek dla wielu ludzi jest za duży. Wiem to z własnego doświadczenia, bo mamy klientów, którzy pytają o dekodery, a gdy słyszą ich ceny, rezygnują z zakupu. Oni muszą nawet 100 zł zaoszczędzić przez kilka miesięcy, żeby było ich stać na taki zakup - relacjonuje nam Kołakowski. Podobne sygnały otrzymaliśmy także z wielu innych firm instalujących urządzenia telewizyjne. Dla ubogich rodzin nie jest też żadnym wyjściem zakup zestawu do odbioru cyfrowej telewizji satelitarnej, bo jest droższy niż dekoder naziemny, a do tego trzeba jeszcze, co miesiąc opłacać dodatkowy abonament. Takimi informacjami nie są wcale zdziwieni choćby pracownicy socjalni, na co dzień stykający się z biedą polskich rodzin. Według ekspertów, z powodu braku pieniędzy wykluczenie cyfrowe może dotyczyć nawet 1,5 mln polskich rodzin. To wynika po prostu ze skali ubóstwa, które zresztą z powodu choćby rosnących cen większości produktów i usług jest u nas coraz większe. Niewykluczone, więc, że już niedługo tacy ludzie będą występować do ośrodków pomocy społecznej o dodatkowe zasiłki na zakup dekoderów. Jeśli nawet będą na to pieniądze, to raczej z kasy samorządu niż budżetu państwa. Choć i to jest wątpliwe, bo gminom brakuje funduszy na zasiłki na zakup żywności czy ubrań dla ubogich, więc trudno będzie im wygospodarować fundusze na dekodery. Zresztą rząd tego problemu nie dostrzega, bo do tej pory nie przedstawił żadnego programu pomocy dla ubogich rodzin, korzystających z pomocy społecznej, w zakupie dekoderów czy wymianie telewizorów.

Boni nie przychodzi O problemach związanych z cyfryzacją miała dyskutować na czwartkowym posiedzeniu sejmowa Komisja Kultury i Środków Przekazu. Miała, ale po kilku minutach posiedzenie komisji przerwano i przełożono, co najmniej o kilka tygodni. Powód: posłowie nie otrzymali od rządu informacji na piśmie i nie mieli, nad czym dyskutować. Posłów od razu zdziwiła nieobecność na tak ważnym posiedzeniu ministra administracji i cyfryzacji Michała Boniego (PO), który - jak poinformowała przewodnicząca komisji Iwona Śledzińska-Katarasińska (PO) - przysłał do Sejmu w zastępstwie prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej Magdalenę Gaj. Tylko, że to Michał Boni odpowiada za cyfryzację w Polsce, a nie szefowa UKE. Jeszcze gorzej, że poza informacją przewodniczącego KRRiT posłowie nie mieli żadnych materiałów do dyskusji. - Nie ma nic z Urzędu Komunikacji Elektronicznej ani z ministerstwa cyfryzacji. Powinniśmy dostać jakiś materiał - protestowała poseł Elżbieta Kruk. - To jest przejaw lekceważenia przez rząd komisji sejmowej - podkreśliła. Iwona Śledzińska-Katarasińska odpowiedziała, że zgadza się z opinią poseł Kruk. - Rozumiem pani zastrzeżenia, ale bez ostatniego słowa - powiedziała przewodnicząca komisji kultury i zarządziła przerwę w obradach do czasu przedstawienia przez ministra Boniego i prezes Gaj pisemnej informacji o stanie cyfryzacji kraju. Gdy zapoznają się z nim posłowie, będzie możliwa jakakolwiek dyskusja.

Krzysztof Losz

UE w awangardzie cywilizacji ŚMIERCI Bruksela patologizuje Organizacje pro-life z 21 krajów Unii Europejskiej spotkały się w Brukseli na kongresie poświęconym obronie życia. Chcą szukać skuteczniejszych form nacisku na instytucje unijne, by ograniczyć aborcyjne bezprawie... problem nie dotyczy wyłącznie Unii Europejskiej, podobną, bowiem politykę stosuje Rada Europejska i Organizacja Narodów Zjednoczonych i powoływane przez nie trybunały, które aborcję traktują "jako jedno z praw człowieka". Spotkanie odbyło się z inicjatywy europosłów z Polski, Niemiec, Włoch, Słowacji i Hiszpanii. Kongres wieńczący cykl debat zatytułowanych "Week for Life", który odbył się w Parlamencie Europejskim, był największą jak do tej pory próbą skupienia organizacji pro-life z różnych państw Unii Europejskiej. Wśród nich były również organizacje broniące praw rodziny. Celem spotkania była debata nad metodami skuteczniejszych nacisków na polityków unijnych w celu zwiększenia ochrony życia dzieci poczętych.

- Jesteśmy przekonani, że Parlament Europejski powinien bardziej słuchać opinii społeczeństwa. Ponadto uważamy, że instytucje europejskie powinny być lepiej kontrolowane - mówi eurodeputowany Konrad Szymański (Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy). - Tak się stało, że poczucie bezkarności i braku kontroli społecznej powoduje różnego rodzaju patologie w polityce UE, szczególnie w obszarze ochrony życia i poszanowania godności osoby ludzkiej. Jeden z powodów takiego zachowania to fakt, że Bruksela znajduje się daleko i kontrola nad nią jest iluzoryczna - wyjaśnia polski deputowany. Ale zmiana unijnej polityki wydaje się zadaniem karkołomnym. - Polityka komisarzy zmierza obecnie w zupełnie odwrotnym kierunku niż poszanowanie życia nienarodzonych. Jednak naszym obowiązkiem jest naciskać na Brukselę i zadawać trudne pytania. To, co dzisiaj robi KE, dając swoje polityczne poparcie aborcji na świecie, a także finansowe wsparcie dla tego procederu, jest nadużyciem, zarówno pod kątem traktatowym, jak i pod kątem lojalnej współpracy państw członkowskich. To, co się dzieje w tym obszarze, jest jednym z najbardziej skandalicznych przykładów tego, jak niekontrolowana jest polityka Komisji i jak niekontrolowane są jej wydatki - wyjaśnia Szymański. Przypomina, że dziś władze w Brukseli w obliczu kryzysu mówią o konieczności większej kontroli nad budżetem, a tymczasem w kwestii finansowania aborcji nie ma praktycznie żadnego nadzoru. Jak zaznaczali prelegenci, celem spotkania nie było skłonienie UE do ujednolicenia standardów w ochronie życia, ale doprowadzenie do tego, żeby Bruksela nie ingerowała w to, jak te kwestie regulują parlamenty krajowe. Jak wyjaśnia poseł Szymański, problem nie dotyczy wyłącznie Unii Europejskiej, podobną, bowiem politykę stosuje Rada Europejska i Organizacja Narodów Zjednoczonych i powoływane przez nie trybunały, które aborcję traktują, „jako jedno z praw człowieka".

- Przypomnę, że Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, kiedy był powoływany, był oparty na jednoznacznie sformułowanym prawie do życia zawartym w Konwencji Praw Człowieka i wówczas uznawano aborcję za akt kryminalny. Dziś obserwujemy, jak daleko trybunał odszedł od swych fundamentów, jak oderwany jest od zasad założycielskich i działa na rzecz poszerzenia dostępności aborcji - zauważa eurodeputowany. Uczestnicy kongresu planują utworzenie ogólnoeuropejskiej organizacji, która mogłaby skuteczniej współdziałać na arenie międzynarodowej w celu ochrony życia dzieci poczętych. Łukasz Sianożęcki

Warszawa, mamy problem!...nieprzypadkowo okłamano rodziny co do niemożliwości otwierania trumien z ciałami Ujawnione na stronie MSZ zapisy rozmów z dnia 10 kwietnia 2010 to nie tylko strzał w stopę co do treści wiedzy o katastrofie jaką miał Sikorski podczas rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim. To także kolejne podważenie oficjalnie podanej godziny katastrofy. Sikorski podobno dowiedział się o katastrofie od Bratkiewicza z Centrum Studiów Wschodnich o godzinie 8.48, Bratkiewicz od Górczyńskiego, który był na płycie lotniska. Ten ostatni dowiedział się podobno z wieży kontroli lotów… Musiało upłynąć kilka minut zanim ta informacja dotarła do Sikorskiego. Od kogo dowiedział się Górczyński? Prawdopodobnie od Kozłowaponieważ czekał z przedstawicielami rządu FR oraz służbami FR pod specjalnym namiotem na płycie lotniska „Dariusz Górczyński, w tamtym czasie naczelnik wydziału Federacji Rosyjskiej w Departamencie Wschodnim MSZ, jest obecnie zastępcą ambasadora RP w Kijowie (17). "DGP" dotarł podobno do jego zeznań, w których opisywał oczekiwanie na pojawienie się samolotu z Prezydentem: „ - Była gęsta mgła i z upływem czasu się pogarszała - zeznawał Górczyński. Dodał, że w specjalnym namiocie czekał na przylot prezydenta z przedstawicielami rosyjskiego rządu oraz z Pawłem Kozłowem - oficerem Federalnej Służby Ochrony odpowiedzialnym za bezpieczeństwo Lecha Kaczyńskiego. Rosyjski oficer, powołując się na kontrolerów lotu z lotniska, utrzymywał, że Tu-154M zostanie wysłany na jedno z zapasowych lotnisk." (18)”(to kolejna, sprzeczna z zapisem rozmów z wieży …) Wygląda na to, że Górczyński dowiedział się minimum tuż po 8.40…jeśli nie wcześniej!!! Tymczasem do dzisiaj mamy taki oficjalny obraz tego, jaka wiedza była w wieży kontroli lotów

08: 41: 09 KL: - Gdzie on jest?

08: 41: 11 KSL: - Odejście na drugi krąg.

08: 41: 14 KL: - Kur... no gdzie on jest?

08: 41: 16 KSL: - Ch... go wie, gdzie on jest.

08: 41: 18 KL: - 101.

08: 41: 20 KL: - Kur... mać.

08: 41: 24 Krasn.: - Moim zdaniem, kur...

08: 41: 31 KL: - Kur...

08: 41: 34 KL: - 101.

08: 41: 38 Krasn.: - Kur...!

08: 41: 44 KL: - 101.

08: 41: 48 Krasn.: - Kur..., rzucajcie tam straż, dokąd kur...!

08: 42: 16 Krasn.: - Kur... mać.

08: 42: 18 Krasn.: - No, kur....

08: 42: 21 KL: - 101, PLF.

08: 42: 22 Krasn.: - Kur...!

08: 42: 30 KL: - PLF, 101.

08: 42: 38 NO: - Dowiedz się przynajmniej, doleciał czy nie do radiolatarni, gdzie on jest.

08: 42: 42 NO: - Przeszedł obok radiolatarni?

08: 42: 45 NO: - Już, przeleciał obok bliższej radiolatarni, bardziej po lewej… obok drogi, gdzieś.

08: 42: 48 KL: - PLF, 101.

08: 42: 49 Juin: - Obok bliższej spadł, bardziej na lewo przy drodze.

08: 42: 56 NO: - Na drugi krąg zaczął odchodzić, a potem spadł.

08: 43: 03 KL: - Kur...!!!

Do 8.43 w wieży nie słychać nic o konieczności telefonu do kogokolwiek. Trudno uwierzyć, żeby kontrolerzy dzwoniący po 8.43 do Kozłowa podali jedynie krótki komunikat. To musiało trwać minutę dwie (podobnie jak widać to ze stenogramów rozmów z COP zamieszczonych na stronie MSZ) Górczyński miał być pierwszym odbiorcą Hiobowej wieści.Tymczasem z płyty lotniska dotarła ona do Wiktora Batera. Wracamy do jego relacji: „My byliśmy od samego początku na cmentarzu w Katyniu i pierwszą informacja o tym, że doszło do nieszczęścia otrzymałem od jednego z uczestników oficjalnej polskiej delegacji, o 10: 40 czasu lokalnego, czyli o 8: 40 czasu polskiego, czyli praktycznie 4 minuty po katastrofie. Wówczas jeszcze na cmentarzu w Katyniu nikt o niczym nie wiedział, Było potworne zamieszanie. Wszyscy usiłowali dodzwonić się do członków oficjalnej delegacji. Były blokowane telefony a kiedy to już się udawało, członkowie polskiej delegacji, sami, nie znając wiele szczegółów a praktycznie nie wiedząc nic …..” Decyzja Sikorskiego o publikacji rozmów  uwiarygodnia inną niż oficjalnie wskazana w dokumentacji –godzinę katastrofy TU 154 M. Co to by oznaczało? Cóż, chyba głęboką „ingerencję” w zapisy z czarnych skrzynek. Minimum polegającej na przesunięciu taśmy ….. Dzięki dziwnej próbie obrony Sikorskiego przed oskarżeniami ze strony J. Kaczyńskiego zyskaliśmy chyba mocne argumenty do oskarżenia ministra o świadome wprowadzanie rodzin ofiar i całego społeczeństwa w błąd. Pierwsza manipulacja z godziną, czyli 8.56 obowiązywała jak pamiętamy przez ponad 3 tygodnie. Aż do pochówków ciał ofiar. Chyba nie przypadkowo. Tak jak nieprzypadkowo okłamano rodziny, co do niemożliwości otwierania trumien z ciałami.Teraz mamy kolejne przesłanki, aby wrócić to godziny katastrofy podawanej przez Batera. Prawda Batera może okazać się nie tylko prawdą ekranu. A to oznacza wprost: Warszawa, mamy problem! http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/stenogramy-rozmow-w-wiezy-kontrolnej-w-smolensku-kur-gdzie-on-jest_168210.html

http://ander.salon24.pl/361172,msz-smolensk-moskwa-rosja-cz-2

1maud

Dlaczego Sikorski strzelił sobie w drugą stopę?...Niewykluczone, że Sikorski w ciągu ostatnich kilku dni nieopatrznie opublikował ślady śladów swoistego „zamachu stanu”.... Od środy mam wrażenie, że biorę udział w eksperymencie często opisywanym w podręcznikach psychologii. Eksperyment z grubsza wygląda tak: zbieramy grupę ludzi, w której jest jeden badany, a reszta to podstawieni przez nas osobnicy, (o czym badany, rzecz jasna nie wie). Pokazujemy grupie dwa odcinki o równej długości i każemy ocenić ich długość, przy czym osobnicy podstawieni zgodnie twierdzą, że odcinek A jest dłuższy od odcinka B. Cel eksperymentu: sprawdzić czy nacisk grupy wpływa na percepcję badanego. Otóż, ponoć spora część badanych naciskowi grupy faktycznie ulega i „widzi” odcinek A dłuższym, niż jest w istocie... W toczonym od środy „eksperymencie” rolę „grupy naciskowej” pełnią proreżimowe media, a celem ich działania jest „przekonanie” publiczności, że w ujawnionych przez MSZ zapisach jest coś, czego tam nie ma... Oczywiście mam na myśli stenogramy rozmów toczonych przez ministra Sikorskiego tuż po „katastrofie smoleńskiej”...Dziś ujawniono drugą porcję tych zapisów i …. jest to drugi strzał w stopę ministra Sikorskiego (patrz mój poprzedni wpis o strzale pierwszym). Dowiedzieliśmy się oto, że Sikorski – dzwoniąc do Kaczyńskiego - … nie znał listy osób znajdujących się na pokładzie TU-154... Czyli – mówiąc, że prawdopodobnie wszyscy zginęli... nie wiedział, kto mógł zginąć, a pewnym pasażerem był tylko prezydent Kaczyński (można była zakładać, że bez niego lot w ogóle by się nie odbył). Każda inna osoba będąca na liście pasażerów mogła – z takiego czy innego powodu – ostatecznie nie polecieć. Choćby z powodu nagłej choroby. To prawda – Sikorski dzwonił do brata prezydenta, czyli do brata jedynego pewnego pasażera samolotu. Ale na liście pasażerów była też bratowa Kaczyńskiego. Otóż, w takiej sytuacji tylko durnie lub łajdacy podsuwają hipotezy skrajne. Inni ludzie mówią prawdę, a prawda w tym przypadku brzmiała: nie mamy jeszcze pewności, co zaszło. I tu, jeśli ktoś koniecznie chce można dodać jedną ze stosowanych w takich sytuacjach obłych formułek w rodzaju „liczymy się z najgorszym”. Tyle... A Sikorski – jak to dziś ujął – stawiał „robocze hipotezy” na podstawie „skrawków informacji” nie chcąc stwarzać „złudnych nadziei”... Minister „nie chciał stwarzać złudnych nadziei”, a tymczasem jego rzecznik (zacytujmy „GW”): „....powiedział, że wg informacji agencyjnych 3 osoby przeżyły, ale są ciężko ranne. Rzecznik MSZ twierdzi, że to na razie niepotwierdzona informacja”. To tyle, jeśli idzie o profesjonalizm Sikorskiego i ludzi jego... Chociaż, nie to nie tyle, bo - być może - Sikorski zachowywał się w pewnym sensie bardzo profesjonalnie. Najpierw jednak spróbujmy raz jeszcze odtworzyć stan wiedzy Sikorskiego w chwili rozmowy z Kaczyńskim. Sikorski twierdzi, że o „katastrofie” dowiedział się od Jarosława Bartkiewicza z departamentu polityki wschodniej. Więcej szczegółów na ten temat dostarcza ambasador Bahr, który tak opowiadał o swojej rozmowie z ministrem:

„Minister już wiedział. Od siedmiu minut. Od dyrektora Jarosława Bratkiewicza z departamentu polityki wschodniej, a ten od swego naczelnika Górczyńskiego, który zadzwonił do niego z płyty lotniska”. Mamy, więc chyba źródło pierwszego doniesienia o katastrofie - jest nim nie tyle pan Bartkiewicz, co raczej naczelnik Górczyński znajdujący się gdzieś „na płycie lotniska”. Co mógł widzieć Górczyński? Cóż, samolot rozbił się „300-400 metrów od pasa startowego”, a - jak podpowiada mi docent Wikipedia - „na 4 minuty przed katastrofą widzialność z ziemi była oceniana na 200 metrów”. Jakkolwiek lokalizacja opisana, jako „na płycie lotniska” jest nieprecyzyjna, to jednak można zaryzykować twierdzenie, że Górczyński, mówiąc delikatnie mało widział.... Na rzecz takiego twierdzenia świadczy zreszą ta okoliczność, że pracownik Centrum Operacyjnego rozmawiając później z Bahrem nie jest jeszcze pewien, co właściwie spadło pod Smoleńskiem. Pracownik pyta wszak Bahra: „A czy to jest pewne, że to był ten samolot?”O godzinie 9.07! (Lub około 8.55, bo czas rozmowy Bahra z Centrum występuje – z jakiegoś powodu – w dwóch wersjach...). W świetle powyższych roztrząsań wypada uznać, że to przekaz ambasadora Bahra a był główną podstawą, na której Sikorski stawiał swoją skrajną hipotezę. Jest to „zabawne” o tyle, że Bahr - jak sam twierdzi (twierdził?) - wcale nie chciał Sikorskiemu powiedzieć, że „wszyscy zginęli”. Kiedy Konrad Piasecki zapytał Bahra wprost: „powiedział pan "samolot się rozbił, prezydent nie żyje"?” Bahr odpowiedział: „Nie wiedziałem, czy żyje, czy nie żyje, przecież to nie można w takim momencie mówić na temat prezydenta. Tylko powiedziałem, że nastąpiła katastrofa i że widzę tutaj, przed sobą szczątki zupełne”. Tak wyglądają „podstawy” „roboczych hipotez Sikorskiego”. Dlaczego więc Sikorski je stawiał? Zresztą stawiał wybiórczo, bo na przykład Bronisław Komorowski rozmowę z Sikorskim opisywał tak: „Sikorski powiedział, że ma wiadomość od Bahra (...) że doszło do wypadku prezydenckiego samolotu. Ale nie wie, z jakimi konsekwencjami”. No i proszę - w rozmowie z Komorowskim - wszystko jest spójne: Sikorski, powołując się na relację Bahra mówi Komorowskiemu, że konsekwencje „katastrofy” nie są jeszcze dokładnie znane, tak też swoją relację dla Sikorskiego opisywał Bahr. Dlaczego w rozmowie z Komorowskim Sikorski zachowuje się profesjonalnie, a w rozmowie z Kaczyńskim stawia skrajne „robocze hipotezy”? Ja też postawię „roboczą hipotezę”: chodziło o możliwie szybkie przejęcie przez Komorowskiego urzędu prezydenckiego. To, dlatego Sikorski starał się możliwie mocno zdemobilizować „wroga”. Chłopakom spieszyło się do Pałacu ot i cała tajemnica..... Niewykluczone, że Sikorski w ciągu ostatnich kilku dni nieopatrznie opublikował ślady śladów swoistego „zamachu stanu”.... Tad9

Przestroga przed rewolucją! Nie ma niczego bardziej bezsensownego niźli rewolucja, której celem miałoby być zdobycie „wolności” lub „emancypacja”. I nie piszę tego wyłącznie, jako niechętny ex definitione wszelkim rewolucjom konserwatysta, lecz także, jako historyk idei. Pracuję właśnie nad książką o myśli politycznej reformacji i kontrreformacji, czyli nad pierwszą ogólnoeuropejską rewolucją, którą wzniecił w cesarstwie Marcin Luter, a za którym poszli inni reformatorzy: Jan Kalwin w Genewie, Ulrich Zwingli i Henryk Bullinger w Zurychu, Filip Melanchton (także w cesarstwie), Marcin Bucer w Strasburgu itd. Wszyscy oni, mimo dzielących ich różnic doktrynalnych, występowali pod jednym hasłem: prawa każdego poszczególnego wiernego do samodzielnej lektury Pisma Świętego (sola Scriptura), bez oglądania się na autorytet nauczycielski Kościoła i Tradycję katolicką (interpretacje Ojców, Doktorów, papieży i soborów). Postulat ten był wybitnie „wolnościowy” i „emancypacyjny”, a jego istotą było, aby religia utraciła swój obiektywny charakter na rzecz subiektywnego odczytania przez każdego z wiernych. Rewolucja protestancka nie skończyła się ustanowieniem wolności. Hasła wolnościowe i emancypacyjne znajdowały się na sztandarach tego buntu tak długo, dopóki Luter, Melanchton, Kalwin, Zwingli, Bullinger i Bucer nie zdobyli władzy, wypędzając biskupów i oporną wobec zmian część duchowieństwa, a władza świecka nie zmusiła wiernych przemocą do konwersji na nowe wyznanie. Pierwsze, co uległo wtenczas zmianie, to hasło naczelne protestantyzmu. Nagle samodzielna interpretacja Pisma Świętego znika, a ojcowie reformacji poczynają dowodzić, że sensem proponowanej przez nich zmiany nigdy nie była samodzielna interpretacja Litery biblijnej przez każdego poszczególnego wiernego, lecz zastąpienie „fałszywej” interpretacji dyktowanej przez papieża (będącego Antychrystem) przez interpretację „prawdziwą” dokonaną przez lokalnego reformatora. Ta nowa interpretacja natychmiast nabiera charakteru „obiektywnego” i „jedynie prawdziwego”, wręcz „nieomylnego”. Szybko odświeżono także termin „herezja”. Heretykiem jest ten, kto trwa przy katolicyzmie, lub też ten, kto samodzielnie i własnymi siłami interpretuje Pismo Święte inaczej niż panujący nad danym terytorium reformator. Luter, Kalwin i pozostali nie mają wątpliwości, że średniowieczny Kościół katolicki, jakkolwiek popadł w herezję (z powodu faktu, że kieruje nim papież-Antychryst), miał rację, że herezję należy topić we krwi i palić na stosie. I oto nagle ojcowie reformacji zażądali stosów i polityki miecza wobec heretyków. W Genewie płonie Michał Servet za antytrynitaryzm wywiedziony z błędnego tłumaczenia greckiego tekstu Ewangelii św. Jana. W cesarstwie pod nóż idą nie pojedynczy kacerze, ale tysiące reformatorów znanych historii, jako anabaptyści, którym dopisano zbrodnię przewodzenia wojnie chłopskiej, choć badania historyczne wskazują, że pierwsi anabaptyści pojawili się… po zakończeniu buntu. Dla heretyków wobec nowej ortodoksji ojcowie protestantyzmu nie mieli litości. Jak to napisał jeden z nich, samodzielne interpretowanie Litery biblijnej inaczej, niźli zrobił to Luter, nie świadczy o wykorzystaniu zasady chrześcijańskiego prawa do samodzielnej interpretacji (sola Scriptura), lecz jest „znakiem Bestii”. A opętanych przez szatana należy palić na stosie. Późniejsi rewolucjoniści bez wahania zgodziliby się z takimi interpretacjami. Modelowym przykładem jest Maksymilian Robespierre – wybitny aktywista sprzed 1789 roku na rzecz tolerancji, wolności obywatelskich, a przede wszystkim na rzecz zniesienia kary śmierci. Historycy obliczają, że potem własnoręcznie podpisał ok. 10 tysięcy wyroków śmierci. Mimo to pozostał do końca swojego nędznego życia zawziętym przeciwnikiem tej kary. W jednej z mów w jakobińskim Konwencie stwierdził, że kara główna jest wprawdzie stosowana masowo, ale tylko chwilowo. Zostanie natychmiast zniesiona, gdy tylko zostaną fizycznie eksterminowani wszyscy „kontrrewolucjoniści”, katolicy i… zwolennicy kary śmierci. W dyskusji na temat egzekucji Ludwika XVI opowiedział się za karą główną. Gdy zapytano go, jak to łączy ze swoją nauką o konieczności jej zniesienia, odpowiedział, że kary śmierci nie wolno stosować wobec „ludzi”. Ludwik XVI nie był jednak człowiekiem, lecz „tyranem”, a więc jego to nie dotyczy.

Podobnie nie zniesiono niewolnictwa Murzynów w koloniach, gdyż czarni nie są ludźmi, a więc nie dotyczą ich zapisy Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Ostatecznie istotę „emancypacyjnego” i „wolnościowego” reżimu jakobińskiego Robespierre podsumował w słynnej wypowiedzi: „rząd rewolucyjny jest despotyzmem wolności przeciwko tyranii”. Przepiękne zdanie: każdy rewolucjonista, gdy tylko dochodzi do władzy, natychmiast buduje „despotyzm wolności”!

Włodzimierz Lenin i Józef Stalin byli znakomitymi uczniami pierwszych dwóch odsłon procesu rewolucyjnego, czyli reformacji i rewolucji francuskiej. Oni także walczyli z „tyranią” cara, obszarników i kapitalistów, aby „wyzwolić” ciemiężony proletariat. I oni także, gdy tylko doszli do władzy, natychmiast zbudowali Robespierrowski „despotyzm wolności”, zaludniając gułagi przeciwnikami tejże „wolności”. Stalin trafił nawet do księgi rekordów Guinnesa w kategorii liczby zamordowanych ludzi. W zależności od metody obliczeń liczbę tę szacuje się na 50-101 milionów pomordowanych w imię „wolności” i „emancypacji”. W księdze znajduje się też Pol Pot. Ten wprawdzie zabił „tylko” 2 miliony ludzi, ale była to aż 1/3 obywateli jego własnego kraju. Stalin nie osiągnął tak wysokiego progu procentowego – i to w czasie trzykrotnie dłuższego panowania! Każda rewolucja kończy się nową tyranią. Jest, więc bez sensu. Oczywiście nie mówię tu o samych rewolucjonistach – dzięki niej wychodzą ze społecznego i politycznego marginesu i dostają upragnioną władzę. Dla nowej elity rewolucja rzeczywiście ma głęboki sens. Lud jest – jak ujął to Condorcet – „ciemnym narzędziem rewolucji”. Adam Wielomski

Czy Polacy muszą wyrzec się polskości? “Polacy muszą wyrzec się swojej polskości”. Taki apel wygłosił niedawno pewien polityk znany głównie ze skandali. Przez jednych wypowiedź ta została zignorowana, przez innych wyśmiana, a jeszcze przez innych uznana za bezczelną prowokację lub pozbawioną sensu. Nie lekceważyłbym jej jednak. Nie było to hasło rzucone bezmyślnie, ot tak sobie, byle by tylko zwrócić uwagę na jego autora. Komunikat z całą premedytacją został nadany do swoich, ale także stał się balonem sondażowym, sprawdzającym, jak się zachowa opinia publiczna. Opinia publiczna, jak się wydaje, uznała to za przejaw błazenady, wesołkowatości, a być może tylko cynizmu. A ja powtarzam, to był całkiem poważny znak, jeden z wielu takich znaków, choć nie tak krańcowo jak ten wskazujący na niebezpieczne i groźne przemiany, jakie się dokonują w naszej rzeczywistości. Nie przechodźmy, więc nad nim do porządku dziennego, ponieważ takie głosy zapowiadają to, co nam grozi od lat i co z żelazną konsekwencją wprowadzają do naszej świadomości i realizują już w praktyce w Polsce wpływowe kręgi liberalno-lewicowe i lewacko-demoralizatorskie. Środowiska te zmierzają w pierwszym etapie do osłabienia pamięci narodowej, a następnie do jak najdalej idącej jej amputacji. Ktoś, kto uważnie śledzi procesy zachodzące w ciągu ostatnich dwudziestu lat, nie mówiąc już o okresie komunizmu, widzi z całą jaskrawością, jak się wypłukuje z pamięci zbiorowej pierwiastek polski, czyli charakterystyczne dla historii Narodu znaki identyfikacyjne, ślady i symbole związane z tradycją, religią, obyczajami, wielkimi postaciami historycznymi i życia publicznego. Jeśli się do tego doda słynne już słowa premiera polskiego rządu Donalda Tuska, że “polskość to nienormalność”, to scenariusz realizowanego planu jest jasny jak słońce: wynarodowić – jak się da i ile się tylko da – Polaków. Wynarodowić do cna, do kości. By nic z polskości nie zostało. Bo skoro polskość jest nienormalna, należy, więc tę nienormalność zlikwidować. Pojętny uczeń Tuska szybko wyciągnął wnioski i publicznie oznajmił, że właśnie nadeszła pora, by polskości poderżnąć gardło i na dodatek odciąć jej głowę. A wiadomo, że bez głowy przestanie żyć. Ta operacja nie zaczęła się od dzisiaj.
Symbole naszej wspólnoty Prześledźmy pokrótce etapy powolnego eliminowania z życia publicznego pamięci historycznej, która jest jednoznaczna z pamięcią narodową. Bo, do czego w gruncie rzeczy ów pierwszy polityk nas nawołuje? Do tego, byśmy zerwali swoje związki z historią i tradycją, a więc z naszymi przodkami, dziadami i pradziadami. A czegoż to tak się ów polityk boi? Posiada przecież wcale niemało szabel w Sejmie, dysponuje dużym majątkiem, by się porządnie zabrać do roboty. On dokładnie wie, czego się boi. On i tacy jak on boją się konfrontacji z wielkimi ideami głoszonymi przez naszych przodków. Boją się ośmieszenia i kompromitacji w zderzeniu z potężnymi osobowościami naszej najnowszej historii, jak Piłsudski, Dmowski, Witos czy Paderewski, bo wyglądają na ich tle marnie, karykaturalnie, jak kukły pociągane przez obcych za sznurki. Pamięć to nie tylko, jak się możemy dowiedzieć z ksiąg mądrości, umiejętność indywidualnego rejestrowania i wielokrotnego przewodzenia przed oczy niegdyś dostrzeżonych obrazów i odtwarzania kształtujących nas pojęć, zwana niekiedy pamięcią autobiograficzną. Pamięć to zjawisko społeczne utrwalone w języku i przekazywane z pokolenia na pokolenie w dziełach religijnych, książkach naukowych, pomnikach kultury, literatury i sztuki. To pamięć zbiorowa, nazywana też społeczną, w której odbijają się jak w zwierciadle wyobrażenia i obrazy naszej przeszłości. Ma ona niepodważalne funkcje poznawcze i kreatywne, takie jak przesyłanie do czasów współczesnych odpowiednich systemów wartości, wzorów i niezbędnych dla normalnego funkcjonowania społecznego koniecznych zachowań, odwołuje się do twórczych postaw, poczucia przynależności do określonej wspólnoty politycznej i kulturowej, w kształtowaniu, której zaznaczyły się trwale narodowe znaki, pojęcia, symbole, metafory, czyli drogi rozwoju. Do polskiej pamięci narodowej wliczamy takie podstawowe symbole patriotyzmu, jak wielcy bohaterowie: Kościuszko, Rejtan, Sobieski, Piłsudski, Mackiewicz, rotmistrz Pilecki, nasze powstania narodowe, słynne bitwy, etos Armii Krajowej, “Solidarności”, znaki i barwy narodowe. Odnosimy się do nich z powagą i należną godnością. Wystarczy się tego wszystkiego pozbyć, a staniemy się ludźmi bez pamięci. A ku temu się zmierza. W chwilach próby te wartości odgrywają poważną rolę identyfikacyjną, budują wspólne emocje, wskazują kierunki zagrożeń i prowadzą ku jedności. Gdy wrogowie niszczą je lub profanują, narody stają w obronie zagrożonego bytu i gotowe są do poniesienia najwyższej ofiary, nawet ofiary życia, byle by tylko ratować poczucie godności i dumy narodowej.
Wojna z krzyżem W polskiej tradycji ogromną rolę odgrywały i nadal odgrywają symbole chrześcijaństwa i znaki graficzne, które stały u fundamentów polskiego państwa, takie jak krzyż i ryba, ale też metaforyka i cały system odniesień i tropów literackich zapisanych w Biblii i w innych księgach Ojców Kościoła. Ogromną rolę odegrały święte obrazy, ikony, które zobowiązują wiernych do refleksji i są znakami tożsamościowymi ludzi wierzących, kierując uwagę poprzez piękno sztuki ku Bogu. Zlikwidujmy je, a okaże się, że straciliśmy wrażliwość na wyższe formy życia duchowego. A zdrajcy Narodu pragną nam odebrać te wartości i zniszczyć je. Zwykle zaczynają od Boga. A jak od Boga, to od Jego ziemskich symboli, a więc przede wszystkim od krzyża. Niszczenie krzyża ma już samo w sobie oddzielną i wielowiekową historię. Bowiem krzyż dla zasadniczej większości Polaków to znak identyfikacyjny. Daje nam poczucie godności i siły. Jednoczy nas w czasie trudów i zagrożeń. Oświetla drogę. Należy go, więc opluć, wyśmiać, skarykaturyzować, wypaczyć jego sens i znaczenie, słowem – odebrać mu wartość, świętość, zdeptać i zepchnąć w cień, by stał się nieważny. Walkę z krzyżem obserwowaliśmy przez lata komunizmu i teraz nadal obserwujemy, widzimy, że walka ta się nasila. A jej szczególny, bolesny wymiar mieliśmy po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i pozostałych ofiar katastrofy smoleńskiej, gdy watahy prymitywów napuszczonych przez ideologicznych inspiratorów obrażały ludzi, wyśmiewały ich i znęcały się nad uczestnikami religijnych zgromadzeń. Krzyża nadal chcą nas pozbawić w Sejmie i w szkołach. W związku z tym przeprowadzają zmasowane ataki na wiernych, których państwo polskie niezbyt dostatecznie broni. Drugi nurt to walka z postaciami Kościoła i instytucjami kościelnymi i zakonnymi. Stąd nieustanne napaści na kapłanów, religię, a ostatnio utrudnianie o. Tadeuszowi Rydzykowi i innym twórcom Telewizji Trwam dostępu do multipleksu cyfrowego. To nie przypadek czy ludzki błąd. Blokowanie rozwoju Telewizji Trwam i Radia Maryja to nic innego, tylko ciągle ta sama walka z symbolami chrześcijaństwa. Ojciec Tadeusz Rydzyk staje na drodze ku wynarodowieniu Polaków. Trzeba, więc związać mu ręce. A te ciągłe żądania, by Kościół był nowoczesny, czym są, jeśli nie próbą odebrania Kościołowi znaków tożsamości? A czym jest nieustanne dzielenie pasterzy Kościoła na postępowych i wstecznych, zupełnie jak za Bieruta? To też ma związek z ograbianiem Kościoła z pamięci historycznej. A w gruncie rzeczy z miłości i krzyża.
Kresy zapomnienia Kolejnym i bardzo konsekwentnym działaniem mającym na celu likwidację polskości jest stosunek oficjalnych władz państwowych do polskiej historii, a przede wszystkim do polskich Kresów. W zasadzie w bardzo okrojonym zakresie uczy się młodzież historii w gimnazjach, a w liceach nowe programy zakładają tylko jedną lekcję historii w klasie pierwszej, a potem już nic. To oznacza, że w świetle jupiterów odcina się korzenie własnej tożsamości. I zatraca się więź pokoleń. Kresowianie, a więc ta część Narodu (obecnie wraz z potomkami ok. 6 milionów obywateli), która wydała na świat tak wielkie postaci jak: Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Aleksander Fredro, Kornel Makuszyński, Józef Conrad Korzeniowski, Zbigniew Herbert, Karol Szymanowski, by wymienić tylko niektórych, Kresowianie, którzy zostali wymordowani, ich domy spalone, a dobytek ograbiony, nie mogą się doczekać choćby symbolicznego pomnika w Warszawie dla ofiar ludobójstwa, jakiego dokonała UPA na Polakach w latach 1939-1946. A to już ostatnie pokolenie Kresowian, które odchodzi z tego świata, i wygląda na to, że władza państwowa ignoruje jego elementarne potrzeby, jak choćby potrzebę upamiętnienia najbliższych. Już nie mówię o tym, że polityka kulturalna robi wszystko, by nie dopuścić do głosu znaków tamtego czasu. Nie ma pełnometrażowych filmów, wielonakładowych książek, nie ma sztuk teatralnych poświęconych tragedii Kresów, słowem – odcina się od korzeni kolejne fragmenty polskiej historii, czyli nakłada się własnym obywatelom ciemną opaskę na oczy, by nie widzieli własnych dziejów. W taki oto sposób władza ignoruje i lekceważy własny Naród. I zubaża jego życie. Ci, którzy pracują nad odcinaniem głowy historycznej pamięci, mają w tym swój wielki interes, znacznie groźniejszy niż konfrontacje z poprzednikami, na tle, których wyglądają żałośnie, a mianowicie taki, by po odarciu nas z pamięci, odcięciu od korzeni i źródeł własnej historii, całkowicie zapanować nad naszymi umysłami. Oni i tak już uczynili wiele, by sobie podporządkować nasze życie duchowe, intelektualne, religijne, artystyczne i polityczne. Ale wciąż im tego za mało. Już poprzez media panują nad wyobraźnią zbiorową i ogłupiają społeczeństwo. Narzucają obce i nieprzystające do nas wzory, normy, zasady i trendy ideologiczne, ale też byle, jaki smak i gust artystyczny. Słowem, psują nam wszystko, co się da, styl, język i pamięć. Dlatego każą nam o wszystkim, co nasze, zapomnieć. I to szybko, najszybciej jak się tylko da. Bo czas nagli. Za rok, za dwa mogą stracić władzę i siłę oddziaływania. Każą, więc nam wyrzec się polskości, bo polskość jest dla nich nienormalna. Doskonale wiedzą, że polskość to nasza największa siła moralna, moc duchowa, skarb, z którego nieustannie czerpiemy wiedzę, mądrość i natchnienia do dalszej, sensownej pracy dla siebie i swojej Ojczyzny. Zdają sobie sprawę, że gdy utracimy pamięć, utracimy zdolność rozpoznawania nie tylko symboli historycznych, ale i znaków współczesnych, naszej konkretnej rzeczywistości, ponieważ nie będziemy w stanie do czegokolwiek się odnieść, odwołać, stracimy zdolności identyfikacyjne i staniemy się nikim. I o to im chodzi. Bo z nikim już można zrobić wszystko. Przekabacić na takie kopyto, na jakie się chce. Nie będziemy w niczym mieć własnego zdania, bo ich zdanie będzie naszym zdaniem, nie będziemy potrafili żyć w spójnym intelektualnie systemie wartości, bo nam go odbiorą, a stworzą atrapy. Staniemy się bezwolną masą do ugniatania niezbędnych dla mocodawców i ich interesów zachcianek. W taki sposób upadla się narody i niszczy sens życia. Gdy zabraknie nam pamięci, świat się rozsypie, a my stracimy rozeznanie, gdzie i kim jesteśmy, i po co żyjemy. Stanisław Srokowski

Ile złota kupują Polacy? Ile złota kupują Polacy? Przed sześciu laty, kiedy rozpoczynaliśmy blog DwaGrosze, nie kupowali prawie nic. Wnioskować to można było z reakcji drogich czytelników na wczesne wpisy sugerujące zajęcie pozycji w złocie fizycznym. Przypominało to trochę sugestie kupna działki na Marsie. Po co? Na co? Kto to w dzisiejszych stabilnych czasach inwestowałby w złoto, barbarzyński relikt jak go nazwał lord Keynes? Po co sobie zawracać głowę złotem, dawno usuniętym przecież z systemu monetarnego, skoro wszystko inne idzie w górę jak szalone? Petrolinvest po 700/akcja brylował wówczas na giełdzie w aureoli polskiego Exxona a złoty silny jak tur wprawiał w zakłopotanie inne słabe waluty, w tym franka szwajcarskiego. Posłuchali nas wtedy tylko nieliczni, cierpiąc w dodatku stałe diatryby cynika9 jak to w Polsce nie uświadczysz dealera złota z prawdziwego zdarzenia i jak to po złoto po rozsądnej cenie trzeba jeździć do Berlina czy innych ościennych stolic. Podobno nocny ekspres z Krakowa do Wiednia PKP chciała nawet przemianować na „cynik expres”. Nasze diatryby miały jednak ten pozytywny efekt, że zastymulowały, co najmniej kilku czytelników, najpierw DwaGrosze Newsletter a potem TwoNuggets Newsletter, aby turystyczne katusze rodaków ukrócić i spróbować rozwinąć biznes samemu, na miejscu. Stymulowaliśmy ten ruch i z przyjemnością trzeba podkreślić, że kilku z nich się to udało. Nic dziwnego, że w kompaniach takich jak Mennica Wrocławska, która jest szybko rosnącą siecią dealerską i wynikiem fuzji naszych dawnych partnerów, czujemy się trochę jak ojciec chrzestny… Niedawny panel w MW. Od lewej dr.R.Gwiazdowski, pan W.Białek, cynik9 oraz pan P.Wojda, wiceprezes zarządu MW (źródło: Mennica W.) No, więc ile złota kupują Polacy teraz? Zdaniem Mennicy Wrocławskiej, która rzecz wybadała rynek polski dobry był w 2011 na 3 tony złota. Czy to dużo czy mało? To zależy. W porównaniu do wcześniejszego zera postęp jest z pewnością niewiarygodny… Ale trzy tony czyli nieco mniej niż 100 tys. uncji to tylko około 0.003 uncji na głowę, tyle, co nic. Dla porównania, rynek złota lokacyjnego w blisko trzy razy ludniejszych Niemczech wynosił 160 ton, ponad 50x więcej. Szacuje się, że na 37 milionów Polaków (wg ostatniego spisu) tylko 30-40 tysięcy miało jakąś styczność ze złotem, poza obraczką czy kolczykami. Przypuszczać można, że w odwrotnej proporcji rozkładać się będą szlochy i złorzeczenia, kiedy system emerytalny ostatecznie klapnie i jedyne, co masom zostanie w ręku na tzw. „stare lata” będzie niegdyś zakupiony krugerrand czy maple leaf. W bieżącym roku rozmiar rynku Mennica Wrocławska szacuje na 5.6 tony, a więc zdrowy, prawie 100% wzrost. Naszym zdaniem wygląda to trochę zbyt optymistycznie, ale któż to wie. Niech tak na przykład terytoria zamorskie Izraela zrobią kolejną burdę, tym razem demokratyzując Iran, a wyższa cena żółtego metalu sprawić może, że i te szacunki okazać się mogą zbyt konserwatywne. Póki, co jednak, bez specjalnych burd i kryzysów w tle, widzimy złoto cenowo konsolidujące się jeszcze przez jakiś czas na poziomach zbliżonych do obecnych. Dwa Grosze

WSPÓŁCZESNA EKSTERMINACJA POLAKÓW PRZEZ EKIPĘ PO TUSKA Nie dożyjesz? Rząd zbierze profity Przesunięcie w górę poprzeczki wieku uprawniającego do pobierania emerytury zwiększy liczbę ubezpieczonych, którzy umrą, nie doczekawszy świadczenia. Ich konta emerytalne ulegną wygaszeniu. A to pozwoli rządowi szybciej zredukować deficyt finansów publicznych Już dziś 30 proc. ubezpieczonych mężczyzn umiera, nie dożywszy wieku emerytalnego.Premier Donald Tusk, informując, że "dla naszego państwa najbardziej opłacalne są rodziny bezdzietne", nie powiedział jeszcze wszystkiego o polskim systemie finansowym. Okazuje się, bowiem, że nasz system emerytalny jest tak wypaczony, że państwu opłaca się, gdy obywatele nie dożywają emerytury. W takim przypadku środki zaewidencjonowane na ich kontach indywidualnych w ZUS są po prostu wygaszane. De facto przepływają do budżetu, powodując zmniejszenie dopłat budżetowych do ZUS. Innymi słowy, składki zmarłych niedoszłych emerytów finansują redukcję deficytu budżetowego. Im więcej osób nie doczeka emerytury, tym lepszy stan finansów państwa, lepszy rating i tym większe zaufanie rynków finansowych. Ten patologiczny mechanizm widać jaskrawo w rządowej propozycji podniesienia wieku emerytalnego. Jeśli wiek emerytalny przesunie się o 2-7 lat w górę - znacznie większa niż dotąd grupa ubezpieczonych kobiet i mężczyzn nigdy emerytury nie dożyje, co pozwoli rządowi szybciej zredukować dziurę budżetową. Z informacji ZUS wynika, że przy obecnym wieku emerytalnym - 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn - w roku 2010 wygaszono 8,4 mld zł na kontach osób zmarłych przed emeryturą. Ponadto suma stanów kont osób, które jeszcze przed emeryturą przeszły na rentę, wyniosła 9,3 mld złotych. Są to osoby w kiepskim stanie zdrowia. Przypuszczalnie część z nich nie dożyje emerytury i ich środki także zostaną wygaszone. - Co się dzieje ze środkami, które są wygaszane na indywidualnych kontach w ZUS? - zapytaliśmy rzecznika resortu pracy Janusza Sejmeja. Chociaż pytanie zadaliśmy ponad 3 tygodnie temu, do dziś nie uzyskaliśmy na nie pisemnej odpowiedzi, mimo wielokrotnych monitów. Zatelefonował natomiast jeden z urzędników, usiłując przekonać, że tak postawione pytanie nie ma sensu, ponieważ "w systemie repartycyjnym ZUS nikt z ubezpieczonych nie ma ani złotówki na koncie", "zobowiązania emerytalne wobec społeczeństwa nie istnieją w wymiarze finansowym", a indywidualne konta emerytalne to tylko "kolorowy zawrót głowy". Słowem - nasze składki roztapiają się w systemie.

- Chciałabym jednak uzyskać pańską odpowiedź na piśmie. Chcę ją zacytować - poprosił urzędnika "Nasz Dziennik". - Nie odpowiem pani, bo rozmawiałem dostatecznie długo i szkoda mi czasu - uciął dyrektor Zbigniew Januszek. Interwencja u rzecznika ministerstwa pracy, aby uzyskać odpowiedź, nic nie dała. Resort nabrał wody w usta i już.

Państwo dopłaca obecnie ok. 40 mld zł rocznie do ZUS na wypłatę emerytur. Jeśli po podniesieniu wieku emerytalnego więcej ludzi umrze, nie doczekawszy emerytury, i ich konta w ZUS zostaną wygaszone, to jest oczywiste, że państwo będzie musiało dopłacić do ZUS mniej, np. 30 mld zł rocznie. Potwierdził to dyrektor Januszek z resortu pracy, zanim przerwał rozmowę.

- Jeśli wymarłoby 7,5 mln emerytów finansowanych z FUS, to istotnie nie tylko nie byłoby dotacji budżetowej, ale ZUS byłby na plusie - przyznał. - Wtedy składki pojawiłyby się w ZUS fizycznie, bo obecnie są one od razu wydawane na wypłatę bieżących emerytur, a ZUS per saldo notuje dziurę. Co stanie się ze środkami z naszych comiesięcznych składek, skoro liczba emerytów skurczy się drastycznie wskutek kolejnych podwyżek wieku emerytalnego?

- Propozycje rządowe rozmontowujące reformę emerytalną sprawią, że składka emerytalna stanie się de facto najgorszą daniną, bo opodatkowującą pracę, i to podatkiem wysoce niesprawiedliwym, bo najbogatsi nie płacą składki od dochodów powyżej 2,5-krotności średniego wynagrodzenia. Z drugiej zaś strony to właśnie najbogatsi często w ogóle nie pracują na umowę o pracę, a dzięki dobrym warunkom życia i dostępowi do prywatnych usług medycznych częściej niż pozostali dożywają emerytury, żyją długo na emeryturze i będą pobierać świadczenia dopłacane przez państwo niezależnie od puli uzbieranej w III filarze - zwraca uwagę dr Cezary Mech, były wiceminister finansów.Dzięki wygaszanym, co roku wielomiliardowym składkom na kontach osób zmarłych przed emeryturą rząd może pochwalić się w Brukseli sukcesami w redukowaniu deficytu budżetowego. Jeśli do tego podniesie wiek emerytalny, sukcesy będą proporcjonalnie większe. Zamiast 8 mld zł rocznie z kont emerytalnych zniknie dwa lub trzy razy tyle wpłaconych przez Polaków składek emerytalnych, w związku z tym mniejsza będzie dopłata budżetowa do ZUS i większa skala redukcji deficytu budżetowego, którą premier Donald Tusk wraz z ministrem Jackiem Rostowskim będą mogli pochwalić się w Brukseli. System finansowy III RP został przez elity polityczne tak skonstruowany, że państwu z jednej strony nie opłaca się inwestowanie w młode pokolenie, z drugiej zaś - opłaca się przedwczesna śmierć starszych ludzi.

Małgorzata Goss

31 marca 2012 Dwa zwycięstwa demokracji.. A noblistka Wisława Szymborska pisała, że nic dwa razy się nie zdarza.. Jak to nie? Dwa zwycięstwa w jednym! Demokracja zwyciężyła w przypadku „ reformy” emerytalnej, a drugi raz - i to tego samego dnia - w przypadku „reformy” na kolei, w wykonaniu pana Sławomira Nowaka, z wykształcenia politologa, kiedyś szefa gabinetu politycznego” pana premiera Donalda Tuska, potem sekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta, a obecnie ministra transportu, budownictwa i gospodarki morskiej. Jak socjalizm będzie się tak dalej rozwijał, to pan Sławomir Nowak zostanie również ministrem nasiennictwa, zapłodnienia In vitro i ministrem lodowisk w całym kraju? W socjalizmie wszystko musi być pod kontrolą państwa, w ramach oczywiście” wolnego rynku” sterowanego. Bo wolny rynek wolnym rynkiem- jak powiada klasyk, ale tym wszystkim musi przecież ktoś kierować.. Bo umiejętność kierowania polega na umiejętności podejmowania szybkich decyzji - jak powiadał z kolei inny klasyk- Nikodem Dyzma. I też miał z koleją coś wspólnego: załatwiał zamówienie na podkłady kolejowe swojemu koledze..”Królu zloty”.. „Reforma emerytalna” oczywiście niczego nie zmieniła, nadal pozostaliśmy niewolnikami systemu ubezpieczeń demokratycznego państwa prawnego ocierającego się o tyranię większości, gwałcącej wolność wyboru jednostki, która sama- bez tyranii zebranych w Świątyni Rozumu- nie może zadecydować czy się ubezpieczy czy też nie, a jeśli- to na jak długo i do kiedy zechce pracować? Wolność jednostki została brutalnie poturbowana, nie pierwszy raz zresztą w demokracji, systemie zbiorowej tyranii opartej na liczbie… Im większa Liczba tym większa Tyrania bez cienia racji. W demokracji większość nigdy prawie nie ma racji, ale to, co uchwali większością staje się obowiązujące… I żaden z tyranów nie czuje się winny.. Bo demokracja rozmywa odpowiedzialność, ponieważ głosuje się kolektywnie i zbiorowo.. W demokracji odpowiedzialność w Świątyni Rozumu powinna być zbiorowa! Ale tylko w Świątyni Rozumu!. Normalnie każdy odpowiada sam za siebie.. Ponieważ w Świątyni Rozumu jest wszystko - oprócz Rozumu - to odpowiedzialność zbiorowa jest jak najbardziej wskazana.. Ta przeklęta większość, która może zrobić z nami- niewolnikami - wszystko. Co innego w państwie prawa szanującym wolność jednostki.. Państwo prawa jest zaprzeczeniem państwa demokratycznego prawa- to chyba jasne! Albo państwo prawa- albo demokratyczne państwo prawa.. Tertium non datur! Wszyscy będziemy pracowali do 67 lat, a niektórzy- równiejsi- mogą sobie popracować krócej, ale socjalistyczny rząd zabierze mu za to połowę przyszłej emerytury.. Wszystko będzie układało się dobrze, jak pracodawcy będą chętnie przyjmowali do pracy starców, bo młodzi w tym czasie - będą przebywać na zasiłkach wypłacanych przez państwo. Tak jak w Australii- serfują sobie po oceanie.. No i jest jeszcze jeden element całego tego wariackiego przymusowego systemu: podatek ZUS płacony przez pracodawców na rzecz utrzymania tej piramidy nonsensu i pustych obietnic. Podatek ten systematycznie rośnie przyczyniając się w wielkiej już mierze, do eliminowania małych podmiotów gospodarczych z rynku obietnic i pustych frazesów. Strach się bać, ile taki podatek będzie wynosił za 10, czy 20 lat? Jak dzisiaj wynosi prawie 1000 złotych miesięcznie, co doprowadza do trwogi wszystkich małych i średnich.. Ich los jest policzony! Jak duży dusi dużego, niech mały dusi małego- każdy swego. A najbardziej dusi nas rząd.. Socjalizmu mu się zachciało, który to socjalizm udusi nas na pewno- to tylko kwestia czasu.. Jeśli wysokość podatku ZUS mniej więcej w roku 1998 wynosił około 350 złotych miesięcznie, a gdy minęło mniej więcej piętnaście lat - i wynosi mniej więcej 1000 złotych, to oznacza, że wysokość tego podatku wzrosła przez 15 lat – mniej więcej trzy- krotnie! Co może oznaczać, choć nie musi 3-krotny - a może oznaczać wzrost cztero- krotny- tego osobliwego podatku opartego na marzeniach władzy? Zresztą puste obietnice nic nie kosztują… Czy ktoś sobie mniej więcej potrafi wyobrazić wysokość podatku ZUS za 10 lat? 3000 złotych miesięcznie??????? A może i więcej ze względu na ubytek ludności tubylczej zarówno a obszarze wyjazdów jak i nierodzenia się.. Nie będzie prawdopodobnie odnawialności pokoleń.. Rządzący uduszą nas żywcem! Powieszą na sznurze, który od nas kupili.. Tak jak Lenin miał powiesić kapitalistów na sznurze, który od nich kupi.. A w tym czasie inna” reforma”. Tego samego dnia, jak w Świątyni Rozumu demokratyczni posłowie zadecydowali, że pozostajemy nadal niewolnikami systemu przymusowych ubezpieczeń opartych na piramidzie Cheopsa- pan minister Sławomir Nowak z Platformy, że tak powiem – Obywatelskiej- ogłosił wielkie zmiany na państwowej kolei.. Będzie wymiana zarządu!!! Calusieńkiego! Tak jak podczas rządów w czasach Nikodema Dyzmy.. W końcu Dyzmów ci u nas dostatek! „ Calusieńki gabinecik” zarządu PKP.. To dopiero ”rewolucja”. Prawie jak w Bolszewii. Ale bolszewicy - oprócz zarządu próbowali wymienić naród.. Pan minister myśli, że jak wymieni świnie przy korycie, to wszystkim nam się poprawi? Każdy wie - przynajmniej od czasów propagowania przez Janusza Korwin-Mikke koryta, że żeby coś zmienić, trzeba zabrać świniom koryto. Inaczej – ani rusz. Jeśli na PKP jest 102 spółki, albo 64- jak ostatnio donosiła prasa, w końcu nie wiadomo ile ich tak naprawdę jest - to, najpierw należy zacząć całą sprawę od likwidacji spółek i wszystkich tych gabinetów politycznych, którymi te spółki są.. No i te chmary związkowców i związków zawodowych.. Jest ich kilkadziesiąt! Ale pan minister spółek nie będzie likwidował- a znając życie - w demokratycznym państwie prawnym - ich liczba się zwiększy. I to będzie” reforma” na PKP.. Tak było minister poprzednimi” reformami” – i zawsze tak samo się kończyło. Biurokracja wzrosła! Bo biurokracja w socjalizmie - jest solą tej ziemi.. Nie ludzie - lecz biurokracja. Czy biurokrata minister ogóle jest człowiekiem? Raczej pijawką, i do tego czerwoną.. Wysysa z człowieka ile się da.. Pan minister, z wykształcenia politolog, tak jak minister sportu- z wykształcenia ekonomista, tak jak marszałek w Świątyni Rozumu - z wykształcenia lekarz - postuluje wymianę „niektórych dyrektorów’ w spółkach.. Znowu będą oczyszczać spółki ze sowich przeciwników politycznych i obsadzać swoimi.. Ci, co siedzieli do tej pory przy oknie, będą siedzieli przy drzwiach.. A ci, co przy drzwiach - usiądą na korytarzu w poczekalni, tak jak pacjenci w państwowych szpitalach- na korytarzach.. Aż zawieje inny wiatr polityczny. Bo w demokracji wszystko jest polityczne łącznie z wiatrem.. A swoja drogą mógłby ich wszystkich wywiać, gdyby zawiał bardziej zdecydowanie.. NA jakąś bezludną wyspę, żeby nikomu nie mogli zrobić krzywdy. Nadzieja zawsze pozostaje.. Chociaż często jest matką głupich. Ale ogłaszają z fanfarami środków masowego rażenia, jakie to wielkie zmiany nas czekają, jakie rewolucje- i to już 22 lata..! Boże! Jak ten czas leci! Już dwadzieścia dwa lata przemian- ile reform, ile problemów się pojawiło w związku z nowymi ustawami przegłosowanymi w Świątyni Rozumu.. Ile problemów natworzyli w naszym życiu demokraci różnych obrządków? Tylko przy pomocy narzędzia większości.. W zasadzie gilotyny większości.. Jak za czasów Wielkiej Socjalistycznej i Antychrześcijańskiej Rewolucji Francuskiej?. Podstawowym narzędziem była gilotyna.. Gilotyna równości! Równość, biurokracja braterska, niewola - albo śmierć.. Ale demokracja zwyciężyła, i zwycięzcy na razie- nie zostali przygnieceni jej bramą triumfalną.. Ale może kiedyś dosięgnie ich ręka sprawiedliwości, za ten bałagan, jaki tworzą.. Boże! Zrób coś z nimi! Jest okazja.. Zbliża się Wielka Noc.. WJR

Problem kryzysu cywilizacji zachodniej nie jest nowy Właściwie konstatacja tego stanu kryzysowego była czyniona już przez wiele poprzednich pokoleń. Raczej możemy mówić o określonym stadium tego kryzysu, które można nazwać stanem agonalnym. Chociaż i to było konstatowane wcześniej. Tak na przykład Emil M. Cioran pół wieku temu pisał, że „Europa to uperfumowany trup, zgnilizna, która ładnie pachnie”. Że właściwie już nie żyje. Zauważany kryzys bierze się – generalnie rzecz ujmując – przede wszystkim z odejścia od tego, co na pojęcie Europy, wzięte kulturowo, się składa. Jeżeli pojęcie Europy ukształtowało się w dobie pierwszej restauracji czy renowacji Cesarstwa Rzymskiego, w dobie Karolingów, to tożsamość europejską wyznaczało połączenie trzech rzeczy: po pierwsze, nawiązanie do tradycji cywilizacji rzymskiej, a co za tym idzie, także greckiej, której znamieniem jest odkrycie, że człowiek spełnia się, jako człowiek, gdy odkrywa prawdę dla niej samej. Od Greków Europa zaczerpnęła przekonanie o wartości życia teoretycznego, bios theoretikos, które nie jest poddane dyktatowi szukania przyjemności, czy doraźnej korzyści, ale odkrywaniu w świecie wiecznego porządku i zasad. Po drugie, jest to rzymskość, czyli pewien sposób urządzania życia społecznego, szacunek dla prawa; z tym, że jest to rzymskość, która jest schrystianizowana, prześwietlona światłem Ewangelii, oparta o dwa filary – Imperium i Kościół. Trzeci wreszcie pierwiastek to pewne, wtedy nowe, żywotne siły, które wówczas były barbarzyńskie, ale podlegały dobroczynnemu ucywilizowaniu przez poprzednie dwa czynniki: tradycję grecko-rzymska i chrześcijańską. Tą trzecią siłą były, zatem ludy germańskie, gockie i inne ludy Północy, które zaczęły budować cywilizację zachodniego chrześcijaństwa. Z kryzysem Europy mamy do czynienia zawsze wówczas, gdy te fundamenty – grecki ideał życia teoretycznego, rzymski porządek prawny przepojony Ewangelią i żywotność, dynamizm niezgnuśniałych społeczeństw są kwestionowane i osłabiane. Bardzo różni przecież myśliciele, jak choćby Eric Voegelin, Richard M. Weaver czy Nicolás Gómez Dávila ów zalążek kryzysu sytuują w sensie czasowym na koniec średniowiecza. Od strony teoretycznej jest to związane przede wszystkim z pojawieniem się silnych prądów myślowych, które zaczęły podmywać fundamenty metafizyki, realistycznego spojrzenia na rzeczywistość. Z nich najsilniejszym, najbardziej znaczącym był nominalizm, którego konsekwencją było zanegowanie teologicznego wymiaru polityki. W tym dziele wiodąca rola przypada awerroistom, na czele z Marsyliuszem z Padwy – pierwszym myślicielem zachodnim, który dokonuje (jak pisze Primo Siena) „ześlizgu” od teologicznego do czysto antropologicznego pojmowania polityki. Odtąd zaczyna się tworzenie alternatywy, czysto świeckiego porządku, który oczywiście musi znaleźć jakąś swoją postawę, która będzie zastępowała powszechnie przyjmowaną koncepcję pochodzenia społeczeństwa, państwa, prawa – od Boga. Do tego czasu spory interpretacyjne dotyczyły kwestii wtórnych, na przykład tego, w jaki sposób to uźródłowienie się przejawia. Czy koncepcja urządzenia społeczeństwa, koncepcja prawa, jest objawiona przez Boga bezpośrednio władcy, czy też odczytujemy ją pośrednio, choćby ze społecznej natury człowieka? Ale sama zasada była traktowana, jako oczywista i niekwestionowalna. W związku z tym ten nowy sekularyzacyjny prąd musiał starać się znaleźć i przedstawić alternatywną koncepcję. I oto znajduje ją w tezie kontraktualistycznej. Jej zalążki widać już u wspomnianego Marsyliusza z Padwy, który władzę wywodzi z kontraktu, z umowy, z paktu pomiędzy ludem a władcą. Potem ta teza zostanie bardziej jeszcze zradykalizowana przez kontraktualistów nowożytnych, dla których będzie to nie tyle pakt między ludem a władcą, co pomiędzy suwerennymi jednostkami żyjącymi w stanie przedspołecznym. To lud zajmuje miejsce Boga, to lud, nie Bóg, jest źródłem władzy i porządku. To właśnie rezygnacja z transcendentnego odniesienia polityki, która to rezygnacja miała etapy krwawe, jak rewolucja antyfrancuska, czy też oba dwudziestowieczne – komunistyczne i narodowo-socjalistyczne – szaleństwa doprowadziły do tego, co można określić, jako agonię cywilizacji Zachodu. Kiedyś Miguel de Unamuno napisał pracę pod tytułem Agonia chrześcijaństwa. To było sto lat temu, ale wtedy on używał słowa „agonia” w etymologicznym sensie. Oto agon to nie tyle umieranie, co pojedynek, śmiertelne zmaganie, którego wynik nie jest przesądzony. To są zapasy (jak by powiedział Donoso Cortés) dwóch Herkulesów – ludzkiego i boskiego – a ich wynik wciąż jeszcze nie jest przesądzony, wciąż istnieje szansa zwycięstwa, odbicia się od dna. Czy dziś jesteśmy w stanie takiego „agonu”? Trzeba to pytanie stawiać, bo widzimy, że w Polsce, która uchodziła za jedną z ostatnich fortyfikacji chrześcijańskich, w tej właśnie Polsce do parlamentu wchodzi siła tak jawnie antychrześcijańska, fundamentalistycznie antychrześcijańska, i uzyskuje poparcie jednej czwartej pośród najmłodszego elektoratu, a z drugiej strony nie jest w stanie przekroczyć minimalnego progu jakiekolwiek ugrupowanie, które z obrony cywilizacji chrześcijańskiej czyni swój najważniejszy cel – to można i trzeba się zastanowić czy to w ogóle jest jeszcze walka, agon. Czy są jeszcze siły na tyle żywotne, że zdolne się temu przeciwstawić, czy rzeczywiście nie wchodzimy i my w to stadium – cywilizacji prochrześcijańskiej? Jednak chrześcijanin żyje w perspektywie przede wszystkim eschatologicznej, nie tylko doczesnej. Cóż robić wobec tej beznadziei? Modlić się, wierzyć, jak wierzyli ojcowie i dziadowie, ufać Panu Bogu i starać się żyć tak, by codzienność prowadziła nas i naszych bliskich ku zbawieniu. Natomiast w życiu publicznym należy próbować wykorzystywać wszystkie możliwości działania. Stąd Centrum Kultury i Tradycji Wiedeń 1683, które stawia sobie za cel apologię zapomnianych zasad cywilizacji Zachodu w naszej codzienności. Apologia ta powinna odbywać się na trzech polach: wiary (Kościoła), cywilizacji, jako sposobu życia społecznego i polskości. Przy czym osobiście skłaniam się do przekonania, że decydująca walka odbywa się w łonie samego Kościoła, że rozstrzygnięcie na polu wiary będzie decydować o rozstrzygnięciach pozostałych bitew, które się toczą. To jest najważniejszy odcinek zmagania, a warunkiem zwycięstwa jest powrót do Tradycji. Jeśli on nie nastąpi w sposób zdecydowany, to za chwilę działalność polityczna katolików straci już bez reszty oparcie, a tym samym straci jakikolwiek sens. W tym tkwi dramat wszystkich ugrupowań, które w różnych miejscach świata próbowały do końca bronić idei społecznego panowania Chrystusa – niestety, Kościół hierarchiczny przestał je w tej walce wspierać. Z tego powodu straciły one (tak stało się z hiszpańskim karlizmem czy meksykańskim synarchizmem) grunt pod nogami, za to ugrupowania akceptowane przez ośrodki antychrystianizmu, inspirowane i wspierane przez masonerię – wciągnęły na maszt flagę zwycięstwa. Trzeba powiedzieć to bardzo jasno: rezygnacja przez hierarchię z domagania się respektowania katolickich zasad przez państwo, a w konsekwencji zgoda na detronizację Chrystusa Króla, i zastąpienie tych działań zabiegami o wolność religijną i to dla wszystkich – pozbawia racji bytu jakąkolwiek działalność polityczną katolików świeckich. Chyba, że ci ostatni zgodzą się na rezygnacje ze swej katolickiej tożsamości, co zresztą nader często dziś widzimy. Powtórzmy: nie ma gorszej rzeczy dla katolików, jak to, kiedy biskupi mówią: „Ale my wcale tego nie chcemy, co wy postulujecie. Nie chcemy respektowania hierarchicznego porządku i boskiego ładu w życiu społecznym; to, czego żądacie jest passé, to są średniowieczne przestarzałe koncepcje!”. Odwojowanie obszaru społecznego, politycznego nie będzie możliwe dopóki walczący, wojownicy, czyli katoliccy politycy, którzy nie chcą sprzedać swej katolickiej tożsamości za parę srebrników złudnej świadomości uczestniczenia w polityce, nie będą mieli za sobą błogosławiących ich kapłanów. To tak, jak by Krzyżowcy szli wyzwalać Jerozolimę, a z tyłu zamiast Urbanów V czy św. Bernardów z Clairvaux, pojawili się biskupi, kaznodzieje, teolodzy, którzy mówią: „Ależ nie, nie! To nie ma większego sensu. Zostawcie miecze, wejdźcie w dialog. Otwórzmy się na ten nieznany świat, dialogujmy z nim!”. Byłaby to zdrada Chrystusa, Ewangelii i Kościoła. W tym duchu konieczna jest też dziś apologia polskości, która przez beznarodowców, wykorzenionych z jakiegokolwiek zresztą dziedzictwa, jest dziś wyszydzana. Polskości jednak nie należy pojmować w duchu jakichś nowoczesnych laickich koncepcji. Chcemy ją rozumieć tak, jak rozumiał ją największy polski mąż stanu XIX wieku, książę Adam Jerzy Czartoryski. Twierdził on, że patriotyzm musi być z miłości Boga, a nie odwrotnie. Bo często widzimy, że symbolikę religijną, a nawet samą religię, traktuje się, jako ornament „patriotycznej sprawy”. Tak być nie może, to pogwałcenie porządku. Trzeba natomiast dziś odświeżyć tę ideę Polski, jako przedmurza chrześcijaństwa. Jeśli tego brakuje, to istnieje ryzyko pojawienia się idolatrii narodu, która wcale nie jest znaczącą alternatywą dla współczesnego kosmopolityzmu, bo jest inną postacią tej choroby, która Europę toczy od czasów nowożytności. Usprawiedliwieniem polskości jak i każdego innego narodu (a także państwa), jest to czy, i na ile, służy ona rozprzestrzenianiu się Christianitas. Jacek Bartyzel

Martini – wstrząsnął, namieszał Nie jest niczym złym, że zamiast przypadkowych stosunków między mężczyznami, ludzie wchodzą w związki bardziej stabilne. Państwo może uznawać takie związki. Czyje to słowa? Nie, nie Roberta Biedronia! Palikota też nie. Wypowiedział je duchowny. Szymon Niemiec to żaden duchowny. Padły one z ust kardynała Carlo Martiniego. W swojej pracy “Credere e conoscere” kard. Martini jasno i wyraźnie stwierdza, że nie zgadza się katolicką nauką. Powyższe słowa są tego żywym przykładem. Dodaje jeszcze, że “nie można dyskryminować innych (niż heteroseksualne – przyp. M.O) typów związków.” I to pisze książę Kościoła. Nasuwa się kilka wniosków:

Trudno teraz odmówić racji o. Gabrielowi Amorthowi – egzorcyście papieskiemu, który stwierdził, iż “w Kościele czuć swąd szatana” a nawet wśród kardynałów są sataniści.

Trudno teraz odmówić racji ks. Tadeuszowi Isakowiczowi-Zaleskiemu, który stwierdził, iż “w Kościele jest wielkie lobby homoseksualne”.

Trzeba zapłakać nad faktem, iż kard. Martini jest papabile (kandydatem na stanowisko papieża) dla wielu katolickich modernistów (wciąż zastanawiam się czy to nie jest, aby oksymoron) typu miłośnicy neokatechumenatu.

Kardynał Martini – w odróżnieniu od przeprzydłych (TFU!) lefebrystów – jest w “pełnej łączności”, więc mało prawdopodobne, żeby musiał się ze swoich idiotycznych wypowiedzi tłumaczyć.

Nie pozostaje nam nic innego jak chwycić za różańce i pomodlić się za kard. Martiniego – coby przed swoim spotkaniem z pierwszym papieżem zdążył się nawrócić i odbyć pokutę. Całe szczęście Kościół to opoka, której bramy piekielne nie przemogą. Mateusz Ochman

Katastrofa jak wyrzut sumienia Nic, co zostało stworzone przez człowieka nie jest doskonałe. Ta reguła dotyczy też systemu kolejowego. Uchodzący za najbezpieczniejszą formę transportu ostatnio zbyt często przypomina, że może też prowadzić do śmierci. To, co się stało w sobotnią noc pod Szczekocinami przywołuje sceny z filmów katastroficznych. Z tą różnicą, że tam to był wymysł twórców, a tu rzeczywistość. I chociaż jak wszystko wskazuje nie obyło się to bez błędów ludzkich to jednak człowiek jest tu tylko częścią rozbudowanego administracyjnie i zaawansowanego technologicznie systemu. Wskazanie bezpośredniej winy dyżurnego ruchu nie zwalnia z pytań o sprawność tego systemu, który powinien funkcjonować na tyle wydajnie, aby nie dopuszczać do tego typu błędów i katastrof.

Co mówią statystyk W 2010 roku w wypadkach drogowych zginęło 3 902 osoby, a i tak był to rok wyjątkowo korzystny, gdyż w latach wcześniejszych było to znacznie powyżej 4 tys. Natomiast w ruchu kolejowym takich ofiar w tym samym okresie było w Polsce 283. To pokazuje wielką dysproporcję na korzyść kolei, która na tej podstawie słusznie zasługuje na miano najbezpieczniejszego środka transportu. Oczywiście dla pełnego obrazu należałoby jeszcze zestawić wielkość ruchu ze zwróceniem uwagi na to ilu jest jednostkowych użytkowników. Przy uwzględnieniu tych czynników dysproporcje trochę by się zmniejszyły, ale nie na tyle znacząco, aby nie doceniać zalet kolei. Zwłaszcza, że w liczbie ofiar wypadków kolejowych tylko 13 (!) to pasażerowie i kolejarze razem wzięci. Przygniatająca pozostała większość to osoby niekorzystające z tego rodzaju transportu, które zginęły albo w wypadkach na przejazdach kolejowych, albo korzystające z „dzikich” przejść przez tory. Jednak zestawienie tych danych z tym, co ma miejsce w innych krajach europejskich pokazuje nasze słabości. Otóż pod względem stanu bezpieczeństwa na torach jesteśmy na szarym końcu UE. W Niemczech, które mają o wiele większą sieć kolejową i jeździ tam zdecydowanie więcej pociągów wszystkich ofiar w 2010 r. odnotowano tylko 146. W Hiszpanii, która pod względem wielkości przewozów po szynach może być porównywalna z Polską w tym samym roku zginęło tylko 28 osób, a więc dziesięciokrotnie (!) mniej. Co gorsza w ostatnim czasie mieliśmy do czynienia z nasileniem się poważnych wypadków kolejowych. Zaledwie pół roku przed tragedią pod Szczekocinami wykoleił się pociąg w Babach k. Piotrkowa Trybunalskiego. Czy z tamtego doświadczenia wyciągnięte zostały należyte wnioski? Czy uznając błąd maszynisty za bezpośrednią przyczynę wypadku zbyt łatwo nie rozgrzeszono sprawności funkcjonowania całego systemu?

Za bezpieczeństwo odpowiada państwo W tym kontekście trzeba jeszcze raz przypomnieć tę oczywistą prawdę. Obywatele, w tym użytkownicy kolei, mają prawo ufać państwu, które zostało powołane i jest opłacane z podatków, że zapewni odpowiedni standard bezpieczeństwa. Ma ono do dyspozycji prawo i służby powołane do jego egzekwowania. Co w tym przypadku szczególnie istotne normy prawne oparte są o wieloletnie doświadczenia bardzo często podparte utratą życia lub cierpieniem ofiar wielu wcześniejszych katastrof. A od służb odpowiedzialnych za wymuszenie praktycznego stosowania tych norm oczekuje się, że będą działały przede wszystkim przed ewentualnym wypadkiem zapobiegając mu. W Polsce organem państwa odpowiedzialnym za bezpieczeństwo w ruchu kolejowym jest centralny Urząd Transportu Kolejowego (UTK). Lista jego kompetencji w tym zakresie jest bardzo długa. Każdy zainteresowany może ją przeczytać na oficjalnej stronie internetowej urzędu. Są wśród nich m.in. sprawowanie nadzoru nad uzyskiwaniem wymaganych kwalifikacji i wykonywaniem obowiązków przez pracowników bezpośrednio związanych z prowadzeniem i bezpieczeństwem ruchu na liniach kolejowych, pracowników prowadzących pojazdy kolejowe oraz podejmowanie działań na rzecz zwiększenia bezpieczeństwa w transporcie kolejowym. Dlatego muszą paść pytania, o jakość pracy tej instytucji nadzorowanej bezpośrednio przez premiera do spółki z ministrem transportu. To dobrze, że po katastrofie UTK zarządziło przeprowadzenie kompleksowej kontroli procedur bezpieczeństwa stosowanych na polskiej sieci kolejowej oraz procesu szkolenia. Ale dla wzmocnienia zaufania obywateli do państwa o wiele ważniejsza jest odpowiedź na pytanie, co UTK zrobiło przed katastrofą? Jakie wnioski wyciągnęło i wdrożyło w życie po ubiegłorocznym wypadku w Babach oraz zderzeniu pociągów na Pomorzu? Trzeba też zadać pytanie, o jakość nadzoru nad pracą, jak się okazuje bardzo ważnego urzędu ze strony szefa rządu i jego zaufanego ministra. Dlaczego od ponad dwóch miesięcy UTK nie ma szefa i na samej górze utrzymywany jest stan tymczasowości? Wiadomo, że w takich warunkach żadna instytucja nie będzie dobrze pracowała. Jak widać taka nonszalancja może w dalszej konsekwencji prowadzić do narażenia na szwank życia i zdrowia podróżnych. I wreszcie, czy przy takich zaniedbaniach obywatel może mieć zaufanie do państwa, że należycie troszczy się o jego bezpieczeństwo? Te pytania słychać już z wielu stron. Tym razem jednak nie mogą pozostać bez odpowiedzi. A nie jest nią areszt dla dyżurnego ruchu.

Jak reformować kolej? Trzeba też na nowo przemyśleć sposób organizacji, finansowania i zarządzania całym systemem. Transport to jak najbardziej działalność gospodarcza, która musi podlegać rygorom ekonomii. Trzeba dążyć do wprowadzania konkurencji tam, gdzie to jest możliwe, bo to jedyny sposób na efektywność systemu, finansowanego przecież głównie ze środków publicznych. Ale nie może się to odbyć bez znaczącego zaangażowania państwa, które w takich sytuacjach jak pod Szczekocinami nie uniknie odpowiedzialności i nikt w zagwarantowaniu odpowiednich standardów go nie zastąpi. Jeśli chcemy jeździć szybko, wygodnie, ale i bezpiecznie bez zaangażowania poważnych funduszy publicznych się to nie obędzie. Wielkim politycznym błędem była decyzja rządu o przesunięciu ok. 5 mld zł pieniędzy unijnych z inwestycji kolejowych na drogowe. Na szczęście Komisja Europejska jeszcze nie wyraziła na to zgody i chyba w świetle ostatnich katastrof takiej zgody nie da. Ale czy w Brukseli wiedzą lepiej, co jest potrzebne nad Wisłą niż w Warszawie? Blamaż rządu jest tu oczywisty i szkoda, że dotąd sam się z tego nie wycofał. Drugie pytanie dotyczy planów prywatyzacji spółek kolejowych. Czy nie idą one za daleko? W Wielkiej Brytanii swego czasu przekazano w prywatne ręce wszystkie części składowe systemu kolejowego włącznie z zarządcą infrastruktury Railtrack. Jednak ten komercyjny podmiot zaczął oszczędzać na wydatkach na bezpieczeństwo. Doprowadziło to do serii katastrof kolejowych i w efekcie rząd dokonał ponownej nacjonalizacji infrastruktury. Sytuacja ta nieco przypomina obecną sytuację w Polsce. Co prawda nasz zarządca torów – PKP Polskie Linie Kolejowe – pozostaje w rękach państwa, ale rodzi się pytanie czy forma prawna spółki akcyjnej działającej w oparciu o kodeks handlowy z obowiązkiem stałej troski o wynik finansowy jest właściwa dla tego typu działalności? System transportowy podlega przemianom pod wpływem różnych doświadczeń, w tym katastrof i związanych z tym ofiar. To jedyna pozytywna rzecz, jaką możemy zrobić, aby uczcić ich pamięć. Nie zmarnujmy tej szansy. Bogusław Kowalski

Do kogo należą dziś łupki w Polsce China National Offshore Oil Corporation (CNOOC) przejął pośrednio kontrolę na firmą posiadającą koncesje na poszukiwanie gazu niekonwencjonalnego w Polsce. Spółkę kontrolowaną przez rząd w Pekinie wspiera państwowy Kuwait Investment Authority (KIA). Obie firmy są największymi uczestnikami funduszu inwestycyjnego Kerogen Capital, zarejestrowanego w Hongkongu. Fundusz ma docelowo dysponować 1,5 mld dol., ale CNOOC już wpłacił 500 mln dol., a KIA – 350 mln dol. Chiński koncern naftowy jest również partnerem strategicznym funduszu. Do Kerogen Capital należy pakiet akcji australijskiej firmy surowcowej AJ Lucas, która z kolei jest jednym z dwóch głównych udziałowców (42 proc. udziałów) w Cuadrilla Resources – brytyjskiej firmie poszukującej gaz. Cuadrilla Resources ma zaś dwie koncesje na poszukiwanie gazu łupkowego na terenie Polski. Prawdę powiedziawszy menedżerowie CNOOC i KIA mogą nawet nie zdawać sobie sprawy, że mają kontrolę nad firmą, której ewentualny sukces jest w stanie przeobrazić rynek energii Polski (i to nawet po obniżeniu szacunku zasobów surowca przez Państwowy Instytut Geologiczny w ubiegłym tygodniu). O Cuadrilla zrobiło się głośno pół roku temu, gdy spółka ogłosiła po wstępnych odwiertach, że na terenie objętych jej koncesjami w hrabstwie Lancashire (Wlk Brytania) mogą znajdować się ilości gazu, które zaspokoją brytyjskie zapotrzebowanie ten surowiec przez ponad 50 lat. Szacunkom spółki niedowierza brytyjska inspekcja geologiczna i innie eksperci, ale i tak koncesje w Polsce – w Łukowie (Lubelszczyzna) i Międzyrzecu Podlaskim – to dla Caudrilli obecnie marginesowa działalność. Kerogen przejął AJ Lucas dwa dni przed tym, jak Cuadrilla ogłosiła o swoim odkryciu w Lancashire. Być może Chińczycy dostali jakieś poufne informacje, może mieli po prostu szczęście. Poszukiwanie gazu rzeczywiście przypomina trochę loterię – wielkość zasobów w złożu, ich, jakości oraz możliwości wydobycia da się określić dopiero po zrobieniu odwiertu, choć i później zdarzają się przykre niespodzianki. Dlatego szczęście to bardzo pożądana kategoria, jednak, aby wziąć udział w grze trzeba przede wszystkim trzeba kupić losy. A te nie są tanie – koszty odwiertu to kilka milionów dolarów. Dlatego firmy eksploracyjne stale poszukują osób i firm gotowych dać im pieniądze w zamian za udziały. Często wchodzą też w konsorcja i dzielą między siebie prawa do koncesji, aby zmniejszyć skutki niepowodzenia. Stąd duża skala i tempo roszad właścicielskich w tej branży. Pół roku to dla niej cała epoka. W listopadzie San Leon Energy przejął konkurenta Realm Energy i trzy jego koncesje poszukiwawcze w Polsce. Jednym z głównych udziałowców San Leon jest Quantum Partners – fundusz należący do Georga Sorosa. W ten sposób Soros – który jest również głównym udziałowcem BNK Petroleum (sześć koncesji) – ma tyle samo koncesji co PGNiG (po 15). Polski gaz ma zresztą szczęście do miliarderów. Jan Kulczyk przez swój fundusz Kulczyk Investments mocna zaangażował się w Aurelian Oil and Gas. Brytyjska firma ma wprawdzie tylko jedną koncesję na poszukiwanie gazu łupkowego, ale za to 14 na badanie innych rodzajów złóż surowca. W listopadzie Kulczyk Investment zwiększył swój udział w Aurelianie o ok. 4 pkt. proc. – do 13,77 proc. Na forach internetowych, także w prasie pojawiają się czasem opinie, że duża część koncesji na poszukiwanie gazu w Polsce znajduje się pod kontrolą Rosjan (Grzegorz Pytel w artykule „Łupkowe iluzje”, Rzeczpospolita 22 lutego 2012 r. mówi 20 proc. koncesji). Głównym podejrzanym jest DPV Service, spółka posiadająca pięć koncesji na poszukiwanie złóż łupkowych i 21 – konwencjonalnych, (co jednak stanowi 10 proc. wszystkich koncesji). DPV należy do Emfesz Polska sp. z o.o. w likwidacji i nieujawnionych inwestorów zagranicznych (w proporcjach odpowiednio 66 i 34 proc.). Emfesz Polska należy do węgierskiego dostawcy gazu Emfesz, nie jest tylko jasne, do kogo należy sam Emfesz.

Do grudnia 2008 r. sprawa była względnie jasna – 100 proc. udziałów w Emfeszu poprzez cypryjską spółkę posiadał ukraiński miliarder (to już trzeci) Dmitro Firtasz. Ale wtedy prezes Emfeszu za jednego dolara sprzedał wszystkie udziały firmie Rosgas. Do kogo należy zarejestrowany w Szwajcarii Rosgas do dziś nie wiadomo. Pojawiały się spekulacje, że do Gazpromu, czemu Rosjanie zaprzeczyli. Według korespondencji ujawnionej przez Wikileaks amerykańscy dyplomaci rozważali też hipotezę, że Rosgas to firma Firtasza, który przy jej użyciu chciał ukryć część majątku. Nawet, jeżeli tak było Firtasz zaskarżył transakcję do sądu. W ubiegłym tygodniu węgierski Sąd Najwyższy ostatecznie uznał, że sprzedaż Emfeszu Rosgasowi była nielegalna. Firtasz odzyskał, więc formalną kontrolę nad węgierską spółką. Czy będzie ją miał również nad DPV Service – trudno powiedzieć. Prezesem firmy jest Kirył Kasatkin, postać, która przewinęła się przy okazji innej węgiersko-rosyjskiej wojny korporacyjnej. W 2009 r. austriacki OMV sprzedał ok. 21 proc. udziałów w koncernie naftowym MOL rosyjskiej firmie Surgutnieftgaz. Węgierski rząd od początku sprzeciwiał się tej transakcji. W lutym 2010 r. w Budapeszcie pojawił się Kirył Kasatkin, który zaproponował, że brytyjska firma Sinocor odkupi udziały Surgutu w zamian za akcje spółki chemicznej Ineos. Sinocor jest pośrednikiem w handlu surowcami, ale po przeszukaniu Internetu można stwierdzić, że aktywność spółki jest minimalna. Kto za nią stoi – nie wiadomo. Z kolei Ineos, który jest trzecią największą firmą chemiczną na świecie, jest spółką niepubliczną – nie wiadomo, więc, czy Sinocor miał w ogóle w niej jakieś udziały. Propozycja została szybko odrzucona. Węgierskie media plotkowały, że Kasatkin jest związany z Emfeszem – jak widać po zarządzie DPV Service, były to podejrzenia uzasadnione. Interesujące, że choć w skutek konfliktu Emfesz prawie zaprzestał działalności a Emfesz Polska jest spółką w likwidacji, DPV Service rzeczywiście poszukuje gazu z łupków. Na przełomie roku lokalne media z Radomia i Piotrkowa Trybunalskiego informowały o rozpoczętych lub mających się wkrótce rozpocząć badaniach na terenie koncesji DPV. Skąd spółka ma na to pieniądze? Być może od tajemniczych zagranicznych inwestorów? Ale czy Dimitowi Firtaszowi będzie z nimi po drodze? A jeśli nie, to kto zostanie w DPV Service? Wkrótce możemy być świadkami ciekawych przetasowań. Kolejnych. A skoro mowa o tajemniczych transakcjach i cypryjskich spółkach, nie wypada przemilczeć Petrolinvestu, który poprzez spółki zależne ma aż 13 koncesji. Pięć należy do ECO ENERGY 2010. 1 marca Petrolinvest poinformował, że odkupił od Masashi Holdings 48 proc. udziałów w ECO ENERGY i obecnie ma ich 88 proc. Ta transakcja, jak i poprzednia z grudnia, gdy Petrolinvest kupił od Masashi 40 proc. udziałów w ECO ENERGY, wzbudziła wątpliwości Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych (SII). SII wystosowało do Petrolinvestu listę pytań, m.in. o to, kto jest udziałowcem Masashi Holdings. Pytanie tym bardziej zasadne, że Masashi jest największym udziałowcem Petrolinvestu (32,45 proc.). Sęk w tym, że inwestor jest spółką zarejestrowaną na Cyprze a tamtejsze przepisy gwarantują dyskrecję prowadzenia biznesu. Stowarzyszeniu pozostaje liczyć na dobrą wolę władz Petrolinvestu. Bardziej frapującym przypadkiem jest jednak transakcja Petrolinvestu z firmą Tabacchi Enterprises, która w sierpniu sprzedała polskiej spółce 20 proc. udziałów w Silurian Hallwood Ltd (4 koncesje) i 30 proc. udziałów w Silurian sp. z o.o. (5 koncesji). Tabacchi jest spółką zarejestrowaną na Cyprze. Oficjalna strona firmy nie działa, ale jak wynika z quasi informacji prasowej dostępnej w Internecie (z października 2011 r.) spółka posiada fabrykę cygar na Dominikanie i światową sieć ich dystrybucji. Zachęca do zainwestowania w jej biznes.

“To najlepsza inwestycja Tabacchi nawet biorąc pod uwagę nasze zaangażowanie w Sirulian Halwood Ltd. Da nam wolność inwestowania i bogactwo”, zachwala prezes Malvyn Tucker. Zanim pojawi się bogactwo, spółka musi prowadzić również inne biznesy. Na portalu scambook.com (rodzaj internetowej książki skarg i zażaleń) pojawił się wątek poświęcony ofercie pracy dla Tabacchi. Spółka proponuje stawkę 19 dol. za godzinę. Rekrutacja sprowadza się do krótkiej rozmowy telefonicznej. Na czym polega praca? Trzeba udostępnić Cypryjczykom konto zarejestrowane na własne nazwisko lub lepiej (wyższa stawka) – na firmę. Tabacchi będzie przelewać na nie pieniądze a pracownik ma wysłać je przekazem pieniężnym na wskazany adres. Trzeba przyznać, specyficzna praca – jak ostrzegają się użytkownicy scambook.com – pachnie praniem pieniędzy i może szybko zainteresować władze skarbowe. Zanim Państwowy Instytut Geologiczny podał szacunki krajowych zasobów gazu łupkowego, w mediach krążyło hasło “Polska drugim Teksasem”. Liczby podane przez PIG rozczarowały – gazu ma starczyć na pokrycie ok. 35-65 lat polskiego zapotrzebowania. Ale przecież w dwa razy większym od Polski Teksasie gorączka trwała ok. 30 lat. Ciągle, więc można próbować powtórzyć wydarzenia sprzed 100 lat. Do akcji gotowa jest już, jak widać, malownicza grupa poszukiwaczy gazu, która śmiało mogłaby wystąpić w filmie z epoki “Texas Oi Boom”. Są, więc tuzy biznesu i drobni gracze, którzy wierzą w swoją szczęśliwą gwiazdę. Są specjaliści od wielkich oszustw i drobni szulerzy. Są wreszcie samotnicy, być może skrywający jakąś tajemnicę. W tej roli powinien wystąpić Mac Oil – spółka, za którą stoi prawdopodobnie jeden człowiek, ale kto wie. W obsadzie brakuje tylko szlachetnego obrońcy prawa. Ale może u nas nie będzie konieczny?

Opr. DG/ www.obserwatorfinansowy.pl

Łukasz Ruciński

A na UW - coś o "rasiźmie" Wziąłem dziś udział w dyskusji na Uniwersytecie Warszawskim – n/t „trudnych relacyj” Kościoła z reżymem. Dyskusja, w której uczestniczyli WDost.Jan Maria Jackowski (W-wa,PiS), p.Piotr Ikonowicz, i ja była nudna – bo w zasadzie wygłaszaliśmy monologi zamiast prowadzić żywe polemiki. W sprawie tytułowej oświadczyłem, że "Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności... nie znane w żadnym innym ustroju" – i właściwie wszyscy byliśmy zgodni. P.Ikonowicz zgodził się, że kościoły powinny być opłacane bezpośrednio przez swoich wiernych – ja zgodziłem się, oczywiście, dodając tylko, że nie chciałbym opodatkowywać „tacy”, na co p.Ikonowicz oświadczył, ze On też nie chce opodatkowywać „tacy” - i zgodził się z p.Jackowskim, że państwo może dopłacać do konserwacji budynków sakralnych będących zabytkami. Ja tu jestem innego zdania – ale uznałem za właściwe nie zakłócać konsonansu. Natomiast żywa bijatyka (głównie między mną, a p.Ikonowiczem) wywiązała się w kwestiach społecznych. Trudno to relacjonować – mam nadzieję, że nagranie (audio) jest w Sieci – natomiast p. Ikonowiczem wstrząsnął zademonstrowany przeze mnie „rasizm”. Konkretnie, gdy p. Ikonowicz stwierdził, że polityka popierania urodzin w krajach socjalistycznych odnosi sukcesy, zauważyłem, że np. we Francji owszem, przyrost jest wysoki – ale 54% urodzonych to Czarni – a nie należy zapominać o Arabach. To rozjuszyło p.Ikonowicza, który wystrzelił ze siebie kilka formułek – po czym powiedział tak:„Mój syn ma 11 lat – i często powiadał mi o swojej koleżance Lily. Kiedyś zaprosił ja do domu – i wtedy zobaczyliśmy, że Lily jest Murzynką. Nigdy przedtem o tym nam nie powiedział. Rośnie pokolenie pozbawione uprzedzeń rasowych”.Po spotkaniu powiedziałem Mu prywatnie, że gdyby w klasie było 50% - a nawet mniej – Murzynów – to na pewno by o tym wiedział, bo synek dobitnie by się przekonał, co to jest dyskryminacja. O dziwo – p.Ikonowicz nie wykluczył takiej możliwości. JKM

Koniec ściemy! To, że trzeba brać udział w wyborach i dokonywać ich w życiu codziennym, nie podlega żadnej dyskusji [Jest sprawą bardzo dyskusyjną, czy istotnie nie podlega dyskusji obowiązek wybierania między dżumą a cholerą, gdy innych opcji nie ma - admin]. Podjęte przez nas decyzje skutkują wyborem tych a nie innych polityków. Niestety często się zdarza, zbyt często, że składane obietnice oddalają się w niepamięć, ich i naszą. Są niczym fatamorgana, jeszcze szybciej znikają niż się pojawiają. Tak, więc nasze podjęte decyzje zostają, natomiast ich obietnice nie. Odżywają, co 4 lata przy okazji kolejnych wyborów, by omamić następnych i także wciąż tych samych. Czy jesteśmy narodem bez pamięci, a może z zaszczepioną niczym chip demencją starczą. Przychodzą na myśl słowa klasyka śp. Leppera „Oni już wszyscy byli, wszyscy rządzili”. Nasza pamięć jest wybiórcza niczym pewna gazeta „G(ł)ówno Prawda” w ocenie istniejącej rzeczywistości, ale my jako naród niczego nie zapominamy, tylko czasami nie pamiętamy zwiedzeni przez Demiurgów naszej moralności, wyznawanych zasad, idei i wartości. Czy jest jakieś wyjście z zaistniałej sytuacji? Mamy trzy lata by sobie wytresować polityków, tak wytresować. Musimy ich nauczyć mówienia TAK-TAK, NIE-NIE a co poza tym i pomiędzy tym wsadzić im głęboko w dupę. Musimy im twardo powiedzieć, że trzy lata to wystarczająco długo by spełnić nasze oczekiwania w najważniejszych i najżywotniejszych kwestiach dotyczących naszej przyszłości i przyszłości naszych dzieci, przyszłości naszego narodu. Należy stworzyć dokument zawierający listę spraw, które w ciągu tych trzech lat muszą zostać podjęte lub przynajmniej musi zostać podjęta inicjatywa ustawodawcza w celu ich należytego uregulowania. Następnie każdy z nas samodzielnie (roześlemy linki do innych stron z prośbą o wsparcie) wyśle takie żądanie do wszystkich partii (adresy mailowe będą załączone w dokumencie), z pytaniem, kiedy i w jaki sposób chcą uregulować postawione przez nas kwestie, gdyż od tego zależy nasze poparcie dla nich. Może stworzymy własny ruch, który zaakcentuje „nasze sprawy”, oparty na nadrzędnych wartościach takich jak Bóg, Honor, Ojczyzna, ale także dostrzegający w wizji społeczeństwa człowieka jak bytu społecznego jednak ze swą indywidualnością wyznawanych poglądów, wierzeń i idei całkowicie odrębnego. Stąd też wymagającego poszanowania i sfery wolności, bez doktrynalnej i często bezdusznej ingerencji Państwa i jego organów. Wolnej od inwigilacji oraz gromadzenia wszystkich najdrobniejszych danych na temat swoich obywateli, ich sfery intymnej, zapatrywań politycznych, i wyznawanych wartości. Muszą to być postulaty naprawdę nadrzędne, dla naszego bytu narodowego i naszej przyszłości. Np. niektóre poniżej W części dotyczącej rolnictwa:

- rzeczą najważniejszą jest zakaz upraw GMO, nie będę się tutaj rozpisywał na temat agresywności w/w hybryd w stosunku do odmian przystosowanych do naszych warunków glebowych i klimatycznych, będących niejednokrotnie efektem długotrwałej selekcji. Nie do końca jest znany wpływ gatunków modyfikowanych na zdrowie człowieka a w szczególności na wszelkie zmiany chorobowe o podłożu genetycznym.

- ograniczenie w możliwie jak najkrótszym czasie sprowadzania na rynek polski pasz z roślin gen. mod. oraz z takimi dodatkami. Proces ten musi być rozłożony w czasie przy jednoczesnym wsparciu państwa rozwoju rolnictwa zrównoważonego oraz zastępowania w/w pasz produktami rodzimymi(niemodyfikowanymi). Wszystko w celu uniknięcia gwałtownego wzrostu cen produktów rolnych.

- wprowadzenie obligatoryjnej informacji, wyraźnej i widocznej na opakowaniach o zawartości składników gen. mod w składzie produktu.

- stworzenie programu ograniczania zużycia pestycydów w rolnictwie i sadownictwie do poziomu niezbędnego dla zachowania bezpieczeństwa rozwoju i ciągłości gospodarstw rolnych i sadowniczych. Wspieranie poprzez odpowiednie instytucje państwa rozwoju i zastępowania pestycydów biocydami, neutralnymi dla zdrowia zwierząt i ludzi. Już przed akcesją Polski do Unii Europejskiej niezależne instytuty i organizacje propagujące rozwój rolnictwa zrównoważonego oraz walczące o zmniejszenie zużycia pestycydów, jako źródła skażeń wód, gleb i będących przyczyną wielu chorób oraz wad wrodzonych szczególnie u dzieci ostrzegały kraje akcesyjne przed intensyfikacją rolnictwa za pomocą zwiększonego zużycia środków ochrony roślin. Pestycydy stanowią specjalną grupę związków chemicznych, tworzy się je i uwalnia do środowiska w celu szkodzenia żywym organizmom. Oprócz celowego oddziaływania w zakresie ochrony zbiorów przed szkodnikami, pestycydy mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie ludzkie poprzez zanieczyszczone: żywność, wody gruntowe, gleby, a nawet powietrze; jak również na środowisko i różnorodność biologiczną. Szczególnie istotny wydaje się problem zanieczyszczenia wód gruntowych i żywności oraz kumulacji groźnych pestycydów w roślinach i mięśniach zwierząt. Mało wiadomo o efektach, jakie powodują niewielkie ilości zanieczyszczeń kumulujące się w ciele ludzkim czy efekty łączne. Aby chronić grupy wrażliwe, takie jak dzieci czy ludzie starsi, do ram prawnych dotyczących pestycydów powinna zostać włączona zasada ostrożności. Obecne dyskusje i decyzje dotyczące autoryzacji pestycydów oraz strategie zmniejszania zużycia pestycydów będą miały wpływ na inne dziedziny polityki, takie jak ochrona środowiska, zdrowie konsumenckie i rolnictwo. Niezależne badania naukowe udowadniają, że niebezpieczne substancje wchodzące w skład pestycydów szkodzą zdrowiu ludzi a zwłaszcza dzieci, i to przy znacznie mniejszych dawkach niż dotychczas uważano. Kontakt w okresie prenatalnym oraz we wczesnym dzieciństwie z substancjami czynnymi zawartymi w pestycydach może mieć negatywny wpływ na prawidłowy rozwój mózgu i innych organów, a także może powodować zakłócenia w prawidłowym funkcjonowaniu układów hormonalnego i immunologicznego u nienarodzonego dziecka. Kontakt ze środkami ochrony roślin może zwiększać ryzyko rozwoju raka i prowadzić do obniżonej płodności w dorosłym życiu. Wszystkie wyżej wymienione efekty są nieodwracalne – np. uszkodzenia mózgu rozwijające się w okresie prenatalnym „towarzyszą” człowiekowi przez całe życie. Liczba takich defektów rozwojowych oraz chorób stale wzrasta. Istniejące dowody są jednoznaczne – to rodziny rolników są najbardziej zagrożone. U dzieci z takich rodzin zmiany mózgowe i guzy mózgu występują znacznie częściej. Substancje aktywne zawarte w pestycydach mogą ponadto wywoływać u nich bezpłodność oraz zwiększać prawdopodobieństwo wystąpienia choroby Parkinsona w życiu dorosłym. Ostatnie doniesienia o umieralności na raka muszą budzić niepokój, tym bardziej ,że „pas śmierci” (pomorskie, kujawsko-pomorskie, wielkopolskie, lubuskie i zachodnio-pomorskie) nie przebiega wcale przez rejony najbardziej uprzemysłowione, ale przez rejony z najbardziej rozwiniętym rolnictwem, tereny o największej ilości gospodarstw wielko-obszarowych czyli najbardziej zintensyfikowanych pod względem zużycia środków ochrony roślin i regulatorów wzrostu Przemysł chemiczny sugeruje, że znaczna część rolnictwa będzie zagrożona, jeśli produkty takie jak pestycydy wycofa się z rynku, lecz ten argument nie jest poparty żadnymi dowodami. Prawda jest taka, że na rynku jest wiele dobrze opracowanych metod ochrony roślin, które z powodzeniem stosują świadomi rolnicy. Pewna część tych metod to produkty innowacyjne, w kilku przypadkach opracowano je nie w przemyśle chemicznym, lecz w innych gałęziach przemysłu.. Badania z 2008 roku udowodniły, że ponad 45% żywności sprzedawanej w Unii Europejskiej zawiera wykrywalny poziom pestycydów, w tym 5% dawki większe niż dopuszczone przez aktualne ustawodawstwo. Jest to dramatyczny wzrost biorąc pod uwagę, że wyniki badań z 2001 roku wykazywały zawartość pestycydów w parunastu procentach badanej żywności, a w 2008 w blisko połowie (trzykrotny wzrost). Najbardziej jednak niebezpieczne jest to, że po zaaplikowaniu pestycydy degradują się zazwyczaj do jednego lub kilku metabolitów, które mogą wykazywać inne toksyczne i chemiczne cechy niż związek pierwotny. W wielu przypadkach metabolity są bardziej stabilne i bardziej toksyczne niż związek pierwotny. Podczas gdy informacje o substancji aktywnej są dostępne, składniki ‘obojętne’ są zwykle toksyczną tajemnicą. Ze względu na sprawy patentowe i kompetencyjne, tylko producent pestycydu oraz częściowo agencja rządowa odpowiedzialna za rejestrację pestycydów, znają prawdziwą formułę końcowego produktu. Jednakże składniki ‘obojętne’ niekoniecznie są nietoksyczne. Na przykład nonyl-fenol i chlorek metylenu sklasyfikowane są w Ramowej Dyrektywie Wodnej Unii Europejskiej, jako priorytetowe substancje niebezpieczne. Chlorek metylenu jest również sklasyfikowany, jako prawdopodobnie karcinogenny przez amerykańską Agencję Ochrony Środowiska (EPA). W wielu przypadkach ponad 50% środka ochrony roślin stanowią składniki ‘obojętne’. Te 50% nieznanych (nieokreślonych) chemikaliów uwalniana jest do środowiska, ale dopóki nikt nie wie, co to za związki, ich pozostałości nie są badane w żywności i środowisku. Należy znieść podział terytorialny dopuszczanych środków (teraz są trzy strefy) na obszary zbliżone klimatycznie i geograficznie, optymalnym wyjściem by było każdorazowe dopuszczenie nowego środka, lub tego samego ze zmienionym składem tak jak w przypadku leków (procedura powinna być nawet ostrzejsza i zmuszająca producenta do przedstawienia wyników niezależnych badań o wpływie na środowisko) a przecież w tym przypadku chodzi o dopuszczenie do użycia niebezpiecznych związków będących substancjami trującymi. Kumulowanie się w/w związków na drodze pokarmowej: woda/gleba -roślina- zwierzę-człowiek w połączeniu z dodatkami stosowanymi w przemyśle spożywczym oraz związkami zawartymi w opakowaniach(polifenol) może tworzyć mieszankę o skutkach trudnych do przewidzenia. Wszystkie te działania powinny w przyszłości zmniejszyć zachorowalność na choroby ciężkie i występowanie u dzieci wad wrodzonych. Zdrowsze społeczeństwo to mniejsze wydatki na ochronę zdrowia i renty oraz zasiłki dla osób chorych. To również większa aktywność na rynku pracy i w życiu codziennym ,a co za tym idzie większy popyt na usługi i produkty czyli wzrost PKB. Zdrowie dzieci, jak i całego społeczeństwa jest najważniejsze i musi być postawione ponad interes przemysłu produkującego pestycydy. Rolnicy powinni być lepiej informowani o ryzyku, jakie dla zdrowia niesie stosowanie pestycydów, (szkolenia powinny być obowiązkowe i nie mogą być finansowane bezpośrednio ze środków producentów) zwłaszcza teraz, gdy wiadomo, że szkodliwy jest nawet krótkotrwały kontakt z substancjami czynnymi wchodzącymi w skład środków ochrony roślin. Tabu, jakie do tej pory stanowiły informacje i dyskusje na temat wpływu pestycydów na zdrowie, musi zostać zniesione. W części dotyczącej zdrowia np. zmiana programu nauczania na kierunkach medycznych pod kątem holistycznej wizji człowieka, jako bytu od poczęcia do naturalnej śmierci, współistniejącego w naturalnym związku z otoczeniem. Wprowadzeniem nauczania etyki. Co o tym myślicie? Illuminatus

30 marca 2012 W matni demokratycznego państwa prawa W roku 1989 Wielki Mistrz Grande Oriente Włoch, w dzienniku „Il Sabato” powiedział: „W Polsce nasi bracia są liczni, bardzo aktywni i odegrali bardzo ważną rolę w przyspieszaniu procesów liberalizacji”(????) Ciekaaaaweeee?? Gdyby można było się dowiedzieć, kto aktualnie należy do masonerii w Polsce? Masonerii, której głównym celem jest walka z Kościołem Powszechnym i konstruowania świata według swoich wyobrażeń, a nie pozwalanie mu się kształtować według praw naturalnych. Gdy tylko przewodniczący Episkopatu wspomniał o masonerii, zaraz odezwały się akustyczne bębny ośmieszające wypowiedź arcybiskupa Michalika. To jest oczywiście śmieszna teoria spisowa.. Masonów sztuki królewskiej i wolnomularzy nie ma, tak jak diabła, którego głównym sukcesem jest to, że udało mu się wmówić ludzkości, że go nie ma.. W kościołach o diabłach i piekle się już nie mówi.. Przynajmniej ja nie słyszałem.. Może, dlatego, że nie wypada mówić o pozaziemskim piekle, bo piekło - masoneria, socjaliści i inne typy spod ciemnej gwiazdy - budują na Ziemi, poprzez zniewalanie człowieka przy pomocy współczesnej techniki. Świat mamy coraz bardziej totalitarny, zniewalający, nie przyjazny człowiekowi.. Masoneria istnieje od roku 1717, ale wtedy nie było środków pomagających w zniewolonemu, takich jak są obecnie.. I takich technik usypiająco- zniewalających. Bardzo trudno człowiekowi niezorientowanemu w świecie zrozumieć, a co dopiero – obronić się przed środkami masowego rażenia.. Bo przecież z Gazety Wyborczej, TVN, POLSAT- nie można czerpać wiedzy o świecie.. Na szczęście mamy jeszcze Internet, gdzie można znaleźć morze informacji i dokonywać wymiany swobodnej myśli.. Trzeba tylko uważać, żeby nie zostać posądzonym o ‘ antysemityzm, ‘ „ksenofobię” i „ rasizm”- cokolwiek te propagandowe pojęcia miałyby oznaczać.. To są główne współczesne narzędzia walki ze swobodą myśli.. Inne rzeczy się ośmiesza, odwraca kota ogonem, przedstawia, jako niepoważne.. Na straży naszych myśli czuwają medialni strażnicy, strażnicy myśli, tłumaczący nam, na co dzień w różnych środkach masowego rażenia jak mamy myśleć, co jest dobre, a co złe, jak mamy myśleć prawidłowo.. Zgodnie z zasadą Orwella, że nie zabijają swoich wrogów - oni ich zmieniają.. Taki prezydent Francji, Mikołaj Sarkozy, nawet nie ukrywa swojej prawdziwej przynależności do masonerii, której siedziba mieści się w Paryżu przy Rue de Cadet 6. Każdy dokument dotyczący socjalistycznej Unii Europejskiej podpisuje swoim nazwiskiem,. Ale obok niego stawia trzy kropki.. Te kropki- to kształt trójkątnej piramidy(????) Piramida oznaczająca Wielkiego Architekta Wszechświata.. I Francuzi takiego człowieka wybierają na najwyższe stanowisko we Francji..(????) Czy to nie dziwne, niepokojące, zatrważające? Czyżby nie wiedzieli, kogo wybierają? Nie dość, że trzeba wiedzieć- to jeszcze w tym przedwoborczym szumie- nie wybierać. Tym bardziej, że w wyborach startuje córka pana Le Penna-Marine - i jest, na kogo głosować.. Front Narodowy wyrasta na trzecią siłę we Francji i jest szansa, że coś w Europie może się zmienić.. Nich Bóg mu pomoże! Chociaż nie wiem, czy nie popełniłem faux pas wobec Pana Boga, który jest monarchą, a nie demokratą.. I wmieszałem Go w ten demokratyczny i zakłamany cyrk demokratyczny.. Bo w naszym cyrku ciągle te same małpie twarze.. Nasz demokratyczny cyrk- nasze demokratyczne małpy- to chyba jasne. Wiecznie opowiadające te głodne kawałki dla mas.. Pan Janusz Korwin- Mikke oczywiście ma racje twierdząc, że brakującym ogniwem pomiędzy małpą, a człowiekiem – jest socjalista, niezależnie czy pobożny, czy bezbożny.. Socjalista- to socjalista. Jednemu ukradnie, drugiemu da, a najwięcej zatrzyma dla siebie.. Taka jest mentalność antykapitalistyczna socjalisty.. Tak jak największym polskim jeziorem jest Jezioro Wiagry. I jak niektóre bakterie rozkładają obornik na kompot.. Bakterie pobożne i bezbożne rozkładają natomiast państwo, co widać gołym-że tak powiem okiem- bakterie oparte o demokrację, „ najlepszy ustrój na świecie, bo lepszego nie wymyślono”- jak twierdził inny demokrata, też związany z masonerią- W. Churchill. A po co wymyślać ustroje, jak te właściwe istnieją w rzeczywistości.?. Czy ktoś widział, żeby wilki w stadzie wybierały swojego przywódcę w sposób demokratyczny wrzucając karty do urn zrobionych z leśnych liści? To znaczy urny byłyby zrobione z drzewa leśnego, jak byłaby oczywiście zgoda referatu ochrony środowiska, a karty do glosowania z liści - też za zgodą referatu ochrony środowiska i kierownika podpisującego się swoim nazwiskiem i niekoniecznie trzema kropkami ustawionymi w trójkąt piramidalny. Watykan jest monarchią teokratyczną- i jakoś istnieje mimo ciągłych prób zniszczenia go. Napoleon aresztował nawet dwóch papieży- Piusa VI i VII.. A Watykan nadal istnieje. Hitler nawet miał plany zamordowania Piusa XII.. Pułkownik Skorzenny mógłby nawet tego dokonać.. Ale jakoś się nie stało.. Bóg czuwał nad Watykanem.. Komitet Polityczny Prawa i Sprawiedliwości w specjalnej uchwale, proszę zwrócić uwagę na słowo” specjalnej”, wezwał byłych polityków Prawa i Sprawiedliwości, by wrócili do partii. Zdaniem pana Jarosława Kaczyńskiego, po raz pierwszy od dłuższego czasu pojawia się realna szansa na odsunięcie od władzy” specjalistów od pustych obietnic i szkodliwych decyzji” gdyż pęka koalicja. „Specjalistów od pustych obietnic”(!!!) To mi się podoba i rozbawia. A która ekipa okrągłostołowa nie posługuje się od dwudziestu lat „ pustymi obietnicami”? Cała ta demokracja opiera się na pustosłowiu i demagogii.. Miało się żyć lepiej. Wszystkim, a żyje się lepiej głównie biurokracji, budżetówce i wszystkim ”prywatnym” firmom zaprzyjaźnionym z władzą na każdym szczeblu demokratycznej samorządności.. Trzeba tylko obgadać zamówienie nierynkowo- i wszystko gra.. Na samym rynku jest coraz weselej, jak w całym baraku obozu socjalistycznego Europy.. Wszędzie, wszystko tonie w długach i nie wiadomo, co jest jeszcze naprawdę, a co naumyślnie.. Dlatego użyłem słowa „barak” za Stefanem Kisielewskim.. Socjalizm - w tym europejski - to jest ustrój, w którym bohatersko pokonuje się przeszkody nieznane w innych ustrojach. Ale to pokonywanie przeszkód kosztuje, a socjalizm nie generuje żadnych dochodów, redystrybuuje jedynie dochód wytworzony w prywatnym sektorze, zażynanym przez fiskusy- jak przysłowiowe świnie na targu. I ten eksperyment musi się skończyć zgodnie logiką zażynanego... Eksperyment socjalistyczny umiera powoli, acz systematycznie.. Ale socjaliści nie odpuszczą! W końcu z socjalizmu żyją, a nie z pracy.. Praca gardzą, tak naprawdę, mimo, że usta mają pełne frazesów o pracy.. Pan nieżyjący prezydent Lech Kaczyński był nawet profesorem od” prawa pracy” i całe życie zajmował się wszystkim wokół samej pracy.. Ale nie pracą! Żył z pracy cudzej.. Jak cała budżetówka! I cała biurokracja nawykła do życia na cudzy koszt.. Pan Leszek Miller powiedział ostatnio, że „dobry terrorysta to martwy terrorysta”. Oczywiście ma rację! Z terrorystami nie należy deliberować, ale ich zabijać.. A co z socjalistami, którzy wepchnęli miliony ludzi w bezsens życia? Czy czasami „ dobry socjalista, to nie martwy socjalista”, panie premierze.? Wiem, że trudne to pytanie dla Pana.. W końcu jest pan socjalistą, co prawda narodowym, ale jednak.. W odróżnieniu od socjalistów międzynarodowych, którzy pana atakują, nie za socjalizm - uchowaj Boże - ale za socjalizm wymieszany w sosie narodowym.. I nadal te dwie frakcje na scenie politycznej i demokratycznej. Ścierają się na naszych oczach. W tym sporze jestem po stronie pana Leszka Millera... WJR

Emerytalny kompromis, czyli totalna ściema 1. Dzisiaj od 9 rano sejmowa debata nad wnioskiem Solidarności o referendum w sprawie podwyższenia wieku emerytalnego do 67 lat, a wczoraj koalicjanci Premier Tusk i Wicepremier Pawlak na konferencji prasowej ogłosili wypracowanie kompromisu w tej sprawie. Kompromis polega na tym, że kobiety w wieku 62 lat, a mężczyźni w wieku 65 lat będą mogli odejść na emeryturę częściową, która będzie stanowiła 50% późniejszego pełnego świadczenia emerytalnego. Tyle tylko, że żeby to było możliwe, kandydatka na taką wcześniejszą emerytkę musi przepracować aż 35 lat, czyli powinna znaleźć zatrudnienie najpóźniej w wieku 27 lat i pracować do 62 roku życia bez żadnych przerw w tym zatrudnieniu. Z kolei mężczyzna ma szansę na częściową emeryturę w wieku 65 lat, ale musi przepracować 40 lat, czyli powinien rozpocząć pracę w wieku 25 lat i także nie mieć żadnych przerw w zatrudnieniu. Charakterystyka polskiego rynku pracy wskazuje, że spełnienie tych warunków, będzie niesłychanie trudne, dlatego wszystko wskazuje na to, że z częściowe emerytury będą udzielane raczej rzadko.

2. Te emerytury nie będą atrakcyjnym rozwiązaniem także z 2 innych powodów. Pierwszym z nich jest przewidywana ich wysokość. Otóż nowy system emerytalny uchwalony w 1998 roku (zdefiniowanej składki) doprowadził do tego, że średnia stopa zastąpienia, (czyli relacja przyszłego świadczenia do ostatniego wynagrodzenia) uległa obniżeniu z wcześniejszych 60% do 36% i to brutto, a więc przed opodatkowaniem emerytury podatkiem dochodowym od osób fizycznych. Jeżeli więc emerytura częściowa ma stanowić 50% tej pełnej to tzw. stopa zastąpienia w tym przypadku będzie wynosiła tylko, 18% co oznacza, że jej poziom będzie na wysokości zasiłków z pomocy społecznej. Wprawdzie będzie ona mogła być łączona z pracą, ale z kolei jej pobieranie będzie oznaczało pomniejszanie zebranego kapitału emerytalnego i tym samym niższe późniejsze pełne świadczenia emerytalne.

3. Więc kompromis wypracowany przez koalicjantów, to po prostu totalna ściema, która niczego przyszłym emerytom nie daje, a poprawia tylko samopoczucie rządzących i być może dająca PSL- owi jakieś dodatkowe punkty w sondażach. Dlaczego więc Premier Tusk z taką determinacją forsuje to rozwiązanie? Determinacja Tuska w sprawie tych 67 lat wieku emerytalnego wręcz wskazuje, że prawdziwym powodem tak gwałtownej próby przeforsowania tego rozwiązania jest potwierdzenie tzw. rynkom finansowym, że Polska w przyszłości będzie wiarygodnym dłużnikiem, który regularnie spłaca swoje długi. Wydłużenie wieku emerytalnego, bowiem to jak w przypływie szczerości jakiś czas temu powiedział minister Rostowski w radiu Tok FM, to krótszy czas wypłacania świadczeń emerytalnych, a tym samym zmniejszenie zobowiązań Skarbu Państwa z tego tytułu.

4. Wprawdzie większość Polaków nie zna głównych argumentów przemawiających przeciw podwyższeniu wieku emerytalnego w naszym kraju, ale intuicyjnie czują oni, że rządzący po raz kolejny chcą ich wprowadzić w błąd. Ludzie pamiętają jeszcze te filmy reklamowe prezentowane w najlepszym czasie antenowym pod koniec 1998 roku, w których starsi ludzie (w domyśle przyszli polscy emeryci) wypoczywają nad błękitnym morzem pod okazałymi palmami, albo przystojny Bogdan mówi Bankowy zachwalając jeden z OFE. Już po 10 latach, kiedy z OFE zaczęto wypłacać pierwsze świadczenia emerytalne dla kobiet, okazało się, że wynoszą one zaledwie po 70-80 zł i trzeba było szybkiej zmiany ustawy dającej tym kobietom możliwość przeniesienia się do ZUS-u, aby zapobiec skandalowi. Ludzie czują, że to kolejna ściema, stąd blisko 1,5 mln podpisów pod żądaniem referendum w tej sprawie zebranych przez Solidarność i 0,5 mln zebranych przez OPZZ. Wygląda jednak na to, że po koalicyjnym kompromisie w sprawie emerytur podpisy te i ludzie, którzy je złożyli, zostaną niestety zbagatelizowani. Zbigniew Kuźmiuk

Cztery scenariusze Sikorskiego Europa, jako unia polityczna, ścisły sojusz Polski z Niemcami i grecki wariant "suwerenności" to główne filary polityki szefa MSZ Radosława Sikorskiego na najbliższe cztery lata.

- Koniunktura międzynarodowa jest nadal dobra, choć gorsza niż w niedawnej przeszłości. Nie widzę zagrożeń dla pokoju - zapewnił optymistycznie minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Zaznaczył, że prezentuje stanowisko rządu zawarte w przyjętych właśnie dokumentach: "Założenia polityki zagranicznej na 2012 rok" oraz "Priorytety polskiej polityki zagranicznej na lata 2012-2016". Diametralnie odmienną ocenę sytuacji zaprezentowała w debacie nad exposé prawicowa opozycja.
- W świecie narasta rywalizacja, wstrząsy, rośnie rola geopolityki. Sytuacja się komplikuje, a przyszłość rysuje się niepewnie - ocenił poseł Krzysztof Szczerski (PiS), polemizując z szefem MSZ.
- Wraz z ministrem Sikorskim do gmachu MSZ wkroczyły trzy siostry: fikcja, niekompetencja i arogancja, a zaraz za nimi trzej bracia: chaos, kompleks i bezsens. Minister zabawia się z siostrami, a nas gnębią bracia. Najwyższy czas ich stamtąd wyprowadzić - celnie skontrował wystąpienie szefa polskiej dyplomacji prof. Krzysztof Szczerski, politolog.

Kierunek - unia polityczna Sikorski większość przemówienia poświęcił polityce Polski w ramach Unii Europejskiej. Pochwalił się dobrą międzynarodową oceną naszej prezydencji w Radzie UE i przypomniał hasło premiera Tuska: "Więcej, a nie mniej Europy". - Strzegliśmy spójności Unii w obliczu kryzysu, gdy projekt Wspólnoty był podważany - podkreślił. Przedstawił cztery scenariusze przyszłości Unii. Pierwszy z nich - nazwany przez ministra "czarnym scenariuszem" - to wizja rozpadu.
- Polska zostałaby wówczas pozostawiona samej sobie, na peryferiach pogrążonej w marazmie Europy, zmagająca się z niedokończoną modernizacją i pozbawiona trwałych podstaw bezpieczeństwa - ostrzegł Sikorski.
To stwierdzenie ministra podchwyciła prawicowa opozycja, wskazując, że słowa te dowodzą szkodliwości polityki zagranicznej ministra spraw zagranicznych.
- To samooskarżenie. Rząd tak nas uzależnił od Unii Europejskiej, że gdyby Unia przestała istnieć, Polska nie byłaby już w stanie stanąć na własnych nogach. To jest właśnie miara waszych rządów i to pan je podsumował - zarzucił Sikorskiemu poseł Szczerski.

- To, dlatego tak kurczowo trzyma się pan głównego nurtu i bardziej obawia się niemieckiej bezczynności niż niemieckiej siły. Pan się po prostu boi - wytknął Szczerski, nawiązując do głośnego wystąpienia Radosława Sikorskiego w Berlinie, gdy wezwał on Niemcy do przyjęcia roli przywódczej w UE.
Drugi możliwy scenariusz rozwoju sytuacji w Unii to, według szefa MSZ, dryfowanie pogrążonej w kryzysie UE, bez zmian w jej funkcjonowaniu, co skończyłoby się utratą przez Europę znaczenia w świecie. Trzeci scenariusz, który Sikorski określił, jako "utopijny", polega na federalizacji Europy według recepty socjalistów, czyli zastąpieniu państw narodowych państwem ponadnarodowym, przejęciu suwerenności przez Brukselę i likwidacji możliwości opuszczenia federacji przez kraj członkowski. Ten scenariusz uzyskał mocne poparcie sejmowej lewicy. Ruch Palikota, ustami posła Łukasza Gibały, wezwał rząd, aby z większą odwagą realizował wariant federalizacji. Według Leszka Millera (SLD), do pełnej integracji Polski z Unią brakuje już tylko naszego wejścia do strefy euro. Lider SLD udzielił poparcia linii politycznej przedstawionej przez ministra Sikorskiego. Jego wystąpienie cały czas zakłócali jednak posłowie rywalizującego z SLD Ruchu Palikota, których wicemarszałek Wanda Nowicka kilkakrotnie usiłowała uciszyć. W pewnej chwili poirytowany Miller rzucił pod ich adresem niewyszukaną retorycznie ripostę: "Pani marszałek, ta naćpana hołota nie jest w stanie mi przeszkodzić!". Zdaniem Sikorskiego, budowa jednolitego biurokratycznego superpaństwa to wizja ahistoryczna i szkodliwa. Alternatywą jest, według niego, czwarty scenariusz, który rząd Platformy popiera, a mianowicie powołanie europejskiej unii politycznej z wybieranym w powszechnych wyborach szefem, który łączyłby w jednym ręku funkcje przewodniczącego Komisji Europejskiej i Rady Europejskiej. Także część europosłów byłaby wybierana z list ogólnoeuropejskich, a nie krajowych.
Suwerenność á la Grecja
- Zakładamy, że państwa członkowskie na zawsze zachowają niepodległość, prawo do opuszczenia Unii i określania kompetencji przekazywanych na szczebel wspólnotowy, tożsamość, kulturę, religię, własny styl życia i własne podstawowe stawki podatkowe - roztaczał minister Sikorski uroki tej koncepcji. Zaznaczył jednak, że na jej użytek musimy zmienić definicję suwerenności.
- Definicja suwerenności, jako "samodzielnego, niezależnego od podmiotów zewnętrznych, sprawowania władzy nad terytorium i ludnością" jest dziś niewystarczająca. Suwerenność dzisiaj to poczucie, że nic o nas nie decyduje się bez nas. Kluczowe, czy poddaliśmy się regułom dobrowolnie i czy w ostateczności możemy się z nich wycofać - wyjaśnił. Decyzja o poddaniu się regułom, w jego ocenie, pozostaje dobrowolna nawet wtedy, gdy jest wymuszona na państwie słabszym przez silniejsze. Zilustrował tę koncepcję na przykładzie Grecji, która znalazła się pod nadzorem zewnętrznych komisarzy.

- Grecja ani na chwilę nie straciła suwerenności, bo wszystkie decyzje zostały podjęte przez demokratyczny parlament - podkreślił Sikorski. Pomysł unii politycznej skrytykowało Prawo i Sprawiedliwość.

- To unia-potwór, zlepiony z resztek państw, biurokracji i rynku. Różni nas postrzeganie miejsca Polski w UE. My twierdzimy, że to państwa posiadają Unię, a nie Unia państwa. Europa będzie tym silniejsza, im silniejsze będą państwa, które ją tworzą - powiedział poseł Krzysztof Szczerski. Korzystając z sejmowej debaty, PiS zaprezentowało własne priorytety polityki zagranicznej, oparte na polityce prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Pomocnik Niemiec Podpisanie przez rząd paktu fiskalnego leżało, zdaniem szefa dyplomacji, w polskim interesie, podobnie jak planowane wejście do euro. - W 2015 roku chcemy spełnić kryteria konwergencji i być gotowi do przyjęcia euro - zapowiedział. Podkreślił, że naszym najważniejszym partnerem w Europie są Niemcy. Rola Polski pod rządami traktatu z Lizbony i paktu fiskalnego ma polegać, według niego, na wspieraniu Niemiec w forsowaniu ich decyzji dotyczących Europy. Najważniejszym pozaeuropejskim partnerem Polski mają pozostać Stany Zjednoczone. - Gotowi jesteśmy do realizacji polsko-amerykańskiej umowy o bazie obrony przeciwrakietowej, choć amerykańskie plany mogą ulec zmianie, gdyby osiągnięte zostało porozumienie z Iranem - powiedział Sikorski. Odradził Izraelowi atak na Iran i zachęcił ten kraj do dialogu z Palestyńczykami. Polska, zgodnie z ustaleniami, będzie stopniowo redukować zaangażowanie w Afganistanie. Filarem bezpieczeństwa Europy nadal pozostanie NATO, ale Polska podejmie w ramach Grupy Wyszehradzkiej środkowoeuropejską inicjatywę obronną.
- Rozpoczniemy kampanię na rzecz uzyskania przez Polskę niestałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa - ogłosił szef dyplomacji. W polityce wschodniej, zdaniem Sikorskiego, jest "gorzej, niż by się chciało". Nadal Polska jest gotowa popierać europejskie aspiracje Ukrainy, o ile ona sama będzie tego chciała. W stosunkach z Rosją kontynuowana będzie polityka pojednania. Zmianie uległa sieć polskich konsulatów na Wschodzie. Powstały konsulaty w Sewastopolu i Winnicy, a wkrótce otwarte zostaną w Smoleńsku i Doniecku. Punktem wyjścia polskiej polityki zagranicznej powinna być, zdaniem szefa MSZ, "chłodna ocena własnego potencjału i możliwości" oraz działanie "w duchu powstań i bitew wygranych, a nieprzegranych". PiS zgłosiło wniosek o odrzucenie informacji ministra. Małgorzata Goss

Zamknięte archiwa FSB Funkcjonariusze sowieckich służb Smiersz i NKWD mieli pełną kontrolę nad PRL-owską bezpieką w okresie stalinowskim - podkreślają historycy Instytutu Pamięci Narodowej. Jednak wyjaśnienie pełnej ich roli napotyka istotne przeszkody. Przede wszystkim w postaci blokowania przez Rosję dostępu do archiwów FSB.
- Główną przeszkodą do opanowania i sowietyzacji Polski w 1944 r. były struktury Polskiego Państwa Podziemnego - podkreśla dr Andrzej Chmielarz z Wojskowego Centrum Edukacji Obywatelskiej, uczestnik wczorajszej sesji IPN na temat pionu do walki z tzw. bandytyzmem stalinowskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Do walki z podziemiem skierowano sowieckich funkcjonariuszy, którzy mieli pełną kontrolę nad resortem bezpieczeństwa. Chmielarz wskazuje, że na wszystkich szczeblach struktur bezpieki w okresie stalinowskim, począwszy od centrali, poprzez szczebel wojewódzki, a skończywszy na powiatowym, funkcjonowali sowieccy doradcy, a jednostki Smiersza (kontrwywiad wojskowy) i NKWD działające w Polsce miały pełną niezależność.

- Dyrektywy płynęły bezpośrednio z Moskwy. I żałować należy, że do dnia dzisiejszego pozostają one nieznane - podkreśla dr Chmielarz. Tadeusz Ruzikowski (IPN Warszawa) podaje szacunki, według których w strukturach polskiej bezpieki funkcjonowało kilkuset sowieckich "doradców", tzw. sowietników, a w resorcie na najwyższych stanowiskach stanowili około 10 procent. Doradcy dbali o to, by walka z podziemiem niepodległościowym opierała się na "sprawdzonych sowieckich wzorcach". - Jedną z ważnych postaci był tu gen. Iwan Sierow z Armii Czerwonej, jeden z szefów Smiersz i NKWD, doradca NKWD przy Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, osobiście odpowiedzialny za brutalne zwalczanie i rozbicie Armii Krajowej oraz państwa podziemnego.

- Z czasem funkcje kierownicze były przekazywane Polakom, jednak kontrola sowiecka oczywiście pozostała - tłumaczy Chmielarz. Jak podkreśla dr hab. Robert Klementowski (IPN Wrocław), Sowieci ufali tylko swoim obywatelom lub wyszkolonym przez siebie. Można było wyróżnić w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego pewną hierarchię, na szczycie, której stali Rosjanie. Niżej znajdowali się ludzie, którzy mieli doświadczenia ze służbą w strukturach utworzonych lub kontrolowanych przez Sowietów, jak sowiecka partyzantka, Armia Czerwona itp. Klementowski zwraca uwagę, że w tej grupie można wyróżnić osoby posiadające doświadczenie formacyjne, pochodzenia żydowskiego, działaczy przedwojennego ruchu komunistycznego, którzy zaliczyli pobyt w Związku Sowieckim. - Jest to grupa o tyle istotna, że pojawia się w innych strukturach, w administracji, gospodarce - zaznacza historyk. W bezpiece przykładem tej grupy był Józef Czaplicki (Ignacy Kurc).
- Informacja Wojskowa jest tworem czysto sowieckim, obsada w pełni sowiecka, język służbowy rosyjski - stwierdza z kolei Wojciech Frazik (IPN Kraków). Chmielarz przyznaje, że dokumenty o roli sowieckich funkcjonariuszy, jak np. ich akta osobowe, pozostają dla polskich historyków zamknięte.

- Poza naszą wiedzą są nazwiska osób kierujących działaniami przeciwko polskiemu podziemiu, ich baza w archiwach rosyjskich jest niedostępna - ubolewa. Chodzi o archiwum prezydenta Rosji i FSB. Jeszcze w okresie prezydentury Borysa Jelcyna udawało się uzyskać dostęp do pewnych akt, ale później zamknięto go całkowicie.

Zenon Baranowski

Odwołany za Trwam Odwołując Arkadiusza Czartoryskiego z funkcji szefa Komisji ds. Kontroli Państwowej, posłowie PO złamali dobry sejmowy obyczaj, że pracom tego gremium przewodniczy zawsze osoba z opozycji Arkadiusz Czartoryski (PiS) nie jest już przewodniczącym sejmowej Komisji do spraw Kontroli Państwowej. Wczoraj został odwołany głosami posłów Platformy Obywatelskiej i Ruchu Palikota. Jednym z powodów decyzji była sprawa uchwały o zleceniu NIK kontroli w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Julia Pitera (PO) wyjaśniła, że powodem złożenia wniosku o odwołanie szefa komisji było to, iż Arkadiusz Czartoryski nie respektował wniosków zgłaszanych przez posłów, którzy reprezentują inne formacje polityczne. Pitera nie powiedziała, o jakie wnioski chodzi. Ale tak się składa, że Czartoryski nie chciał poddawać pod głosowanie akurat dwóch jej wniosków, bo pojawiły się względem nich wątpliwości prawne. Teresa Piotrowska (PO), wiceprzewodnicząca komisji, przekonywała, że nie było do tej pory próby odwoływania przewodniczącego, bo jego współpraca z posłami była dobra. Piotrowska miała zaś pretensje do Czartoryskiego zwłaszcza o prowadzenie wspólnego posiedzenia komisji do spraw kontroli i kultury, podczas którego dyskutowano nad wnioskiem o skierowanie kontroli NIK do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji - NIK miała zbadać proces przyznawania koncesji stacjom telewizyjnym na naziemne nadawanie cyfrowe, w tym powody nieprzyznania koncesji Telewizji Trwam. Komisje, głosami PO, SLD i RP, negatywnie zaopiniowały ten wniosek, nad którym wkrótce ma się odbyć głosowanie na posiedzeniu plenarnym Sejmu. - Pan nas wszystkich skompromitował i nie możemy sobie pozwolić na to, aby nas dalej kompromitował - grzmiała poseł Piotrowska, oceniając prowadzenie przez Czartoryskiego wspólnego posiedzenia obu komisji. Jej kolega klubowy Janusz Cichoń zarzucał Czartoryskiemu łamanie reguł pracy w komisji, co miało być właśnie powodem złożenia wniosku o odwołanie go z funkcji przewodniczącego. Arkadiusz Czartoryski nie ma wątpliwości, że Platforma chciała go odwołać już od miesiąca i robiła to z dwóch powodów. Pierwszym było właśnie procedowanie uchwały w sprawie kontroli NIK w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, co chciała zablokować PO, a on na to nie pozwolił. Drugim zaś sprawa raportu NIK na temat organizacji lotów VIP-ów i katastrofy smoleńskiej - Platformie nie spodobało się to, że Czartoryski chciał, żeby posłowie z komisji zapoznali się z tajną częścią raportu dotyczącego działań Biura Ochrony Rządu. Czartoryski zarzucał PO, że nie chciała dopuścić do rzetelnej kontroli nad działaniami organów państwa, a on nie mógł się zgodzić na to, aby na posiedzeniach komisji dochodziło do zamiatania pod dywan pewnych kwestii. - Przez wiele lat nie było uwag, a teraz pojawiają się, że zawsze było źle - mówił Czartoryski na temat zarzutów PO, co do jego współpracy z posłami. I przekonywał, że atmosfera w komisji pogorszyła się, gdy trafiła do niej poseł Pitera (po ubiegłorocznych wyborach), która swoimi wnioskami prowadziła do destrukcji pracy komisji. Przewodniczącego komisji bronił Jerzy Rębek (Solidarna Polska), który nie miał wątpliwości, że PO chce odwołać Czartoryskiego "za Telewizję Trwam". A inny z wiceprzewodniczących komisji Mariusz Błaszczak (PiS) wskazywał, że dążąc do odwołania Czartoryskiego, PO łamie dobry obyczaj, który dotąd obowiązywał w Sejmie, że szefem komisji kontroli jest osoba z opozycji.

- Jeśli na czele komisji jest przedstawiciel opozycji, tym większa gwarancja, że ta kontrola będzie bardziej rzetelna - argumentował Błaszczak. I przypomniał zapisy konstytucyjne: to Sejm kontroluje rząd, to rząd odpowiada przed Sejmem. Błaszczak przypomniał, że gdy w latach 2005-2007 rządziło PiS, a wtedy pojawiły się poważne zastrzeżenia do ówczesnego szefa komisji sprawiedliwości Cezarego Grabarczyka (PO), to PiS, szanując zwyczaje sejmowe, nie składało wniosku o jego odwołanie. - PO wprowadza inne standardy - powiedział Błaszczak.

- Możecie stracić władzę. Pamiętajcie, że możecie być wtedy tak samo potraktowani - przestrzegał posłów Platformy. Teresa Piotrowska przekonywała, że intencją Platformy nie jest pozbawienie opozycji funkcji szefa komisji kontroli i powierzenie jej posłowi z PO, a "tylko" odwołanie Czartoryskiego. O tym, kto będzie nowym przewodniczącym sejmowej Komisji do spraw Kontroli Państwowej, mają, według niej, zdecydować szefowie klubów parlamentarnych. Nie wiadomo jeszcze, kiedy takie rozmowy miałyby się odbyć. Krzysztof Losz

Ograniczona suwerenność Sikorskiego Exposé ministra Radosława Sikorskiego dotyczące polskiej polityki zagranicznej jest jakimś podsumowaniem polityki rządu na arenie międzynarodowej. Szef MSZ stwierdził, że "polska polityka zagraniczna zyskała na stabilności i przewidywalności", co oczywiście można do pewnego stopnia uznać za prawdę: pytanie tylko, czy mówimy tu o stabilności w dobrym dziele, czy o stabilizacji w błędzie. Owszem, za stabilne należy uważać nieskuteczne starania rządu "o zwrot naszej własności, wraku samolotu Tu-154, w którym zginęli nasi przywódcy i przyjaciele". Pamiętajmy, że owe starania trwają już dwa lata, co jest niekończącym się skandalem nieudolności rządu w kwestii wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Za największy sukces polityki zachodniej uznał Sikorski naszą prezydencję w Unii Europejskiej, która została dobrze oceniona przez środowiska unijne. Stwierdził między innymi, że "dzięki polskim wysiłkom Parlament Europejski przyjął tzw. sześciopak, wzmacniający ład gospodarczy w strefie euro". Dodajmy, że ten sześciopak to nic innego jak tylko pakt fiskalny, który przesuwa olbrzymie kompetencje suwerenności ekonomicznej poszczególnych państw na rzecz centrali w Brukseli. Wymieniając Niemcy, a w dalszej kolejności Francję jako głównego partnera Polski, szef MSZ dał jasno do zrozumienia, kto zarządza Brukselą. Wypowiedź Sikorskiego trzeba odczytywać w kontekście jego przemówienia w Berlinie sprzed kilku miesięcy, kiedy to nawoływał Niemcy do aktywności w budowie centralistycznej Europy. Polski minister spraw zagranicznych w swoim przemówieniu wpisuje się niejako w wizję prezydenta Bronisława Komorowskiego, który oznajmił, że receptą na wszelkie bolączki Polski jest jeszcze głębsza integracja, aż po sam czubek głowy. Widać to wyraźnie po deklaracji chęci przyłączenia Polski do strefy euro, mimo potężnego kryzysu finansowego, jaki trapi tę strefę. Wśród głównych graczy europejskich brane są pod uwagę różne scenariusze rozwoju wydarzeń, łącznie z tym, że strefa euro, a także Unia Europejska mogą się rozpaść. Brak akceptacji dla paktu fiskalnego przez Wielką Brytanię i Czechy jasno wskazuje, że dawna Unia wręcz rozpada się na naszych oczach. Polska polityka wobec takich sytuacji staje bezradna, bezalternatywnie widząc swoje miejsce w budowie superpaństwa europejskiego. Mimo kilku frazesów o nowej wizji suwerenności w wypowiedzi ministra nie widać strategii obrony tejże suwerenności, bo trudno uznać uchwalenie sześciopaku czy zapowiedź wprowadzenia Polski do strefy euro za wyraz budowania polskiej suwerenności. Chyba, że mówimy o "suwerenności nowego typu", która polega na tworzeniu superpaństwa na Starym Kontynencie. Minister Sikorski zauważył mniejsze zainteresowanie administracji Baracka Obamy sprawami europejskimi. Jednakże błędna jest odpowiedź na ten stan rzeczy. W żaden, bowiem sposób nie można udowodnić, że w tej sytuacji racją Polski jest proste wpisanie się w europejskie projekty proponowane przez Berlin. I to nawet, jeśli zgoda Warszawy na te centralistyczne projekty miałaby być opłacona kilkoma miliardami euro więcej z unijnych dotacji. Biorąc pod uwagę polski kontekst historyczny, musimy pamiętać, że suwerenność państwowa jest bezcenna i nie można jej wyprzedawać. Mieczyslaw Ryba

Nie dożyjesz? Rząd zbierze profity Już dziś 30 proc. ubezpieczonych mężczyzn umiera, nie dożywszy wieku emerytalnego. Premier Donald Tusk, informując, że "dla naszego państwa najbardziej opłacalne są rodziny bezdzietne", nie powiedział jeszcze wszystkiego o polskim systemie finansowym. Okazuje się, bowiem, że nasz system emerytalny jest tak wypaczony, że państwu opłaca się, gdy obywatele nie dożywają emerytury. W takim przypadku środki zaewidencjonowane na ich kontach indywidualnych w ZUS są po prostu wygaszane. De facto przepływają do budżetu, powodując zmniejszenie dopłat budżetowych do ZUS. Innymi słowy, składki zmarłych niedoszłych emerytów finansują redukcję deficytu budżetowego. Im więcej osób nie doczeka emerytury, tym lepszy stan finansów państwa, lepszy rating i tym większe zaufanie rynków finansowych. Ten patologiczny mechanizm widać jaskrawo w rządowej propozycji podniesienia wieku emerytalnego. Jeśli wiek emerytalny przesunie się o 2-7 lat w górę - znacznie większa niż dotąd grupa ubezpieczonych kobiet i mężczyzn nigdy emerytury nie dożyje, co pozwoli rządowi szybciej zredukować dziurę budżetową. Z informacji ZUS wynika, że przy obecnym wieku emerytalnym - 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn - w roku 2010 wygaszono 8,4 mld zł na kontach osób zmarłych przed emeryturą. Ponadto suma stanów kont osób, które jeszcze przed emeryturą przeszły na rentę, wyniosła 9,3 mld złotych. Są to osoby w kiepskim stanie zdrowia. Przypuszczalnie część z nich nie dożyje emerytury i ich środki także zostaną wygaszone.

- Co się dzieje ze środkami, które są wygaszane na indywidualnych kontach w ZUS? - zapytaliśmy rzecznika resortu pracy Janusza Sejmeja. Chociaż pytanie zadaliśmy ponad 3 tygodnie temu, do dziś nie uzyskaliśmy na nie pisemnej odpowiedzi, mimo wielokrotnych monitów. Zatelefonował natomiast jeden z urzędników, usiłując przekonać, że tak postawione pytanie nie ma sensu, ponieważ "w systemie repartycyjnym ZUS nikt z ubezpieczonych nie ma ani złotówki na koncie", "zobowiązania emerytalne wobec społeczeństwa nie istnieją w wymiarze finansowym", a indywidualne konta emerytalne to tylko "kolorowy zawrót głowy". Słowem - nasze składki roztapiają się w systemie.

- Chciałabym jednak uzyskać pańską odpowiedź na piśmie. Chcę ją zacytować - poprosił urzędnika "Nasz Dziennik". - Nie odpowiem pani, bo rozmawiałem dostatecznie długo i szkoda mi czasu - uciął dyrektor Zbigniew Januszek. Interwencja u rzecznika ministerstwa pracy, aby uzyskać odpowiedź, nic nie dała. Resort nabrał wody w usta i już.

Państwo dopłaca obecnie ok. 40 mld zł rocznie do ZUS na wypłatę emerytur. Jeśli po podniesieniu wieku emerytalnego więcej ludzi umrze, nie doczekawszy emerytury, i ich konta w ZUS zostaną wygaszone, to jest oczywiste, że państwo będzie musiało dopłacić do ZUS mniej, np. 30 mld zł rocznie. Potwierdził to dyrektor Januszek z resortu pracy, zanim przerwał rozmowę.

- Jeśli wymarłoby 7,5 mln emerytów finansowanych z FUS, to istotnie nie tylko nie byłoby dotacji budżetowej, ale ZUS byłby na plusie - przyznał.

- Wtedy składki pojawiłyby się w ZUS fizycznie, bo obecnie są one od razu wydawane na wypłatę bieżących emerytur, a ZUS per saldo notuje dziurę. Co stanie się ze środkami z naszych comiesięcznych składek, skoro liczba emerytów skurczy się drastycznie wskutek kolejnych podwyżek wieku emerytalnego?

- Propozycje rządowe rozmontowujące reformę emerytalną sprawią, że składka emerytalna stanie się de facto najgorszą daniną, bo opodatkowującą pracę, i to podatkiem wysoce niesprawiedliwym, bo najbogatsi nie płacą składki od dochodów powyżej 2,5-krotności średniego wynagrodzenia. Z drugiej zaś strony to właśnie najbogatsi często w ogóle nie pracują na umowę o pracę, a dzięki dobrym warunkom życia i dostępowi do prywatnych usług medycznych częściej niż pozostali dożywają emerytury, żyją długo na emeryturze i będą pobierać świadczenia dopłacane przez państwo niezależnie od puli uzbieranej w III filarze - zwraca uwagę dr Cezary Mech, były wiceminister finansów. Dzięki wygaszanym, co roku wielomiliardowym składkom na kontach osób zmarłych przed emeryturą rząd może pochwalić się w Brukseli sukcesami w redukowaniu deficytu budżetowego. Jeśli do tego podniesie wiek emerytalny, sukcesy będą proporcjonalnie większe. Zamiast 8 mld zł rocznie z kont emerytalnych zniknie dwa lub trzy razy tyle wpłaconych przez Polaków składek emerytalnych, w związku z tym mniejsza będzie dopłata budżetowa do ZUS i większa skala redukcji deficytu budżetowego, którą premier Donald Tusk wraz z ministrem Jackiem Rostowskim będą mogli pochwalić się w Brukseli. System finansowy III RP został przez elity polityczne tak skonstruowany, że państwu z jednej strony nie opłaca się inwestowanie w młode pokolenie, z drugiej zaś - opłaca się przedwczesna śmierć starszych ludzi.

Małgorzata Goss

Fikcja trybunalska W całym okresie III RP Trybunał Stanu skazał tylko dwie osoby. Proces trzeciej – Emila Wąsacza – toczy się od ponad 5 lat. Zamieszanie wokół wypowiedzi szefa klubu PO Rafała Grupińskiego, który zapowiedział złożenie wniosku o postawienie Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu, na krótko przypomniało Polakom, że taka instytucja w ogóle istnieje. Tyle, że w praktyce w ogóle nie działa. Trybunał Stanu powstał w II RP, ale w obecnym kształcie funkcjonuje od 1982 r., gdy PRL-owski Sejm okresu stanu wojennego powołał go do życia w celu propagandowego osądzenia ekipy Gierka, (co zresztą i tak się nie udało – sprawa premiera Piotra Jaroszewicza i wicepremiera Tadeusza Pyki zakończyła się umorzeniem). Prawie 20-osobowy skład Trybunału wybiera Sejm na początku każdej kadencji. Przewodniczącym z urzędu jest I prezes Sądu Najwyższego: pierwszym był Włodzimierz Berutowicz (1982-1989), następnie Adam Łopatka (1989-1990), Adam Strzembosz (1990-1998), Lech Gardocki (1998-2010), obecnie jest nim Stanisław Dąbrowski. Sędziami Trybunału są osoby zgłaszane przez poszczególne kluby poselskie – proporcjonalnie do wielkości klubu. Tylko połowa składu Trybunału musi posiadać kwalifikacje wymagane do zajmowania stanowiska sędziego, co w praktyce oznacza, że zasiada tam wiele osób bez wykształcenia prawniczego.
Niełatwa droga do sprawiedliwości Jak mówi konstytucja RP z 1997 r.: “Za naruszenie Konstytucji lub ustawy, w związku z zajmowanym stanowiskiem lub w zakresie swojego urzędowania, odpowiedzialność konstytucyjną przed Trybunałem Stanu ponoszą: Prezydent Rzeczypospolitej, Prezes Rady Ministrów oraz członkowie Rady Ministrów, Prezes Narodowego Banku Polskiego, Prezes Najwyższej Izby Kontroli, członkowie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, osoby, którym Prezes Rady Ministrów powierzył kierowanie ministerstwem, oraz Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych”. Odpowiedzialność przed Trybunałem ponoszą również posłowie i senatorowie za naruszenie zakazu działalności gospodarczej z osiąganiem korzyści z majątku skarbu państwa lub samorządu terytorialnego albo też za nabywanie tego majątku. Jednak droga przed Trybunał Stanu nie jest prosta. W przypadku prezydenta RP wniosek musi podpisać, co najmniej 1/4 członków Zgromadzenia Narodowego, czyli 140 posłów i senatorów, a decyzja o postawieniu prezydenta przed Trybunałem zapada, jeśli zagłosuje za nią, co najmniej 2/3 członków ZN. W odniesieniu do premiera i członków Rady Ministrów wniosek może złożyć, co najmniej 115 posłów lub prezydent RP, a decyzja o postawieniu przed Trybunałem Stanu zapada, jeśli zagłosuje za nią, co najmniej 276 posłów. Taka sama liczba wnioskodawców potrzebna jest w przypadku prezesa NBP, prezesa NIK, członków KRRiT oraz naczelnego dowódcy sił zbrojnych, tyle, że decyzja o postawieniu przed Trybunałem zapada tu bezwzględną większością głosów, w obecności, co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Wnioski dotyczące posłów i senatorów mogą złożyć marszałkowie tych izb, a decyzję podejmują same izby bezwzględną większością głosów.
Kary tylko symboliczne Co prawda Trybunał Stanu jest ostateczną instancją, która ocenia odpowiedzialność najwyższych urzędników państwa (jego wyroków nie da się już podważyć, a prezydent nie może ułaskawić osób skazanych), ale kary, jakimi dysponuje ten swoisty sąd, nie są zbyt surowe: za naruszenie konstytucji lub ustawy – utrata czynnego i biernego prawa wyborczego, a także wszystkich lub niektórych orderów, odznaczeń i tytułów honorowych, zakaz zajmowania kierowniczych stanowisk lub pełnienia funkcji związanych ze szczególną odpowiedzialnością w organach państwowych i organizacjach społecznych, pozbawienie mandatu poselskiego (od 2 do 10 lat), utrata zajmowanego stanowiska, z którego pełnieniem związana jest odpowiedzialność przed Trybunałem Stanu, natomiast za przestępstwa, w tym skarbowe − kary przewidziane w ustawach. Ale nawet ta – w gruncie rzeczy symboliczna – odpowiedzialność w praktyce nie funkcjonuje. W III RP tylko raz Trybunał wydał wyroki skazujące. Chodziło o osoby odpowiedzialne za tzw. aferę alkoholową: w 1997 r. były minister współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie Rakowskiego, Dominik Jastrzębski, oraz były prezes Głównego Urzędu Ceł Jerzy Ćwiek zostali skazani na 5 lat utraty biernego prawa wyborczego i tyleż lat zakazu zajmowania stanowisk kierowniczych. Był to wyrok nie tylko symboliczny (obaj nie mieli już szans na żadne stanowiska ani na kandydowanie w wyborach), ale i wielce wymowny, skoro trzej inni byli ministrowie – Czesław Kiszczak, Andrzej Wróblewski i Aleksander Mackiewicz – zostali uniewinnieni. Od tego czasu przed Trybunałem Stanu toczyła się tylko jedna sprawa – byłego ministra skarbu w rządzie Buzka, Emila Wąsacza. W 2005 r. Sejm przyjął wniosek o postawienie go przed Trybunałem w związku z niedopełnieniem obowiązków przy prywatyzacji Domów Towarowych Centrum, Telekomunikacji Polskiej i PZU. Rozprawa odbyła się w listopadzie 2006 r., jednak postępowanie zostało umorzone z powodu uchybień formalnych w akcie oskarżenia. W marcu 2007 r. Trybunał w II instancji uchylił decyzję o umorzeniu i skierował sprawę Wąsacza do ponownego rozpatrzenia. Formalnie toczy się ona nadal, choć obecny Sejm musi dopiero wybrać nowego oskarżyciela (kandydatem jest poseł Jerzy Kozdroń z PO).
Bezkarna lewica, nękana prawica Znacznie dłuższa jest lista polityków, którzy przed Trybunałem nie stanęli i zapewne już nigdy nie staną. W 1996 r. Sejm głosami koalicji SLD-PSL umorzył postępowanie w sprawie wniosku o pociągnięcie do odpowiedzialności autorów stanu wojennego, z generałami Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem na czele. W 2000 r. taką samą decyzję podjęto w sprawie byłego premiera Mieczysława F. Rakowskiego, którego próbowano rozliczyć za postawienie Stoczni Gdańskiej w stan likwidacji (w 1988 r.). A kilka tygodni temu marszałek Ewa Kopacz zdecydowała o zakończeniu postępowania wobec byłej szefowej KRRiT Danuty Waniek. Wniosek w jej sprawie, złożony jeszcze w 2005 r., dotyczył kontrowersyjnej decyzji o wygaśnięciu mandatu jednego z członków rady nadzorczej TVP. Pani marszałek uznała, że postępowanie konstytucyjne w Sejmie nie może trwać dłużej niż dwie kadencje. Co ciekawe, sama Danuta Waniek domagała się kontynuacji postępowania, gdyż – jak mówi – zależało jej na “merytorycznym zakończeniu sprawy”. Dlatego twierdzi, że jest rozczarowana decyzją Ewy Kopacz.
Natomiast w poprzedniej kadencji posłowie PO próbowali postawić przed Trybunałem Stanu byłego ministra skarbu Wojciecha Jasińskiego z PiS, któremu zarzucali “ogromne zaniedbania i nieprawidłowości” przy restrukturyzacji polskich stoczni. Wniosek w tej sprawie pojawił się jesienią 2008 r. – gdy problemy ze stoczniami zaczęły obciążać ministra Aleksandra Grada. Trudno, więc nie widzieć w sprawie Jasińskiego wyłącznie próby odwrócenia uwagi od nieudolnej polityki rządu Platformy. Tym bardziej, że sami posłowie PO niedługo przed końcem kadencji wycofali swój wniosek, tłumacząc to “trudnościami z określeniem kwoty strat skarbu państwa, która wiązała się z zaniechaniami ministra Jasińskiego”. Ewentualna próba postawienia przed Trybunałem premiera Kaczyńskiego i ministra Ziobry byłaby, więc powtórką z tamtej sprawy, tyle, że znacznie bardziej nagłośnioną. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że taka próba nawet w obecnym Sejmie nie ma szans – przy sprzeciwie PSL i przynajmniej niektórych posłów PO. Warto jednak przy tej okazji postawić zasadnicze pytanie: czy dalsze istnienie Trybunału Stanu w ogóle ma sens? Czy Polsce potrzebny jest sąd, przed którym w ciągu 20 lat odbyły się zaledwie dwa procesy? Nie chodzi już nawet o koszty utrzymania takiej instytucji, lecz o utrwalanie w świadomości obywateli przekonania, iż rządzący w naszym kraju ponoszą odpowiedzialność za swoje działania – podczas gdy w rzeczywistości są całkowicie bezkarni, a długa i nieskuteczna procedura rzekomej odpowiedzialności konstytucyjnej tylko ich w tej bezkarności utwierdza. Może, więc lepiej skończyć z tą fikcją? Paweł Siergiejczyk

Sadowski: To nie rozwiązuje problemów W momencie, gdy 30 procent młodzieży nie ma pracy, wydłużanie wieku emerytalnego nie ma sensu – o rządowej propozycji ws. wieku emerytalnego mówi portalowi Stefczyk.info Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha.

Stefczyk.info: Jak Pan ocenia pomysł podniesienia wieku emerytalnego do 67 roku życia? Andrzej Sadowski: Propozycja rządowa nie zakłada żadnej reformy systemu emerytalnego. Mamy jedynie propozycję wydłużenia wieku emerytalnego oraz jednocześnie zmniejszenie wypłat emerytalnych. Do tego sprowadza się pomysł koalicji. Przypomnijmy, że w 1998 roku przeprowadzano wielką kapitałową reformę emerytalną. Twierdzono wtedy, że ona jest tak dobra, że będzie trwać wieki. W międzyczasie kilka razy ją zmieniono.

O czym to świadczy? O tym, że nie warto specjalnie przywiązywać wagi do porozumienia podpisanego między PO i PSL. Ono za chwilę zostanie zmienione przez inny rząd, a być może nawet przez obecne władze. Podniesienie wieku emerytalnego nie rozwiązuje jakichkolwiek problemów, zwłaszcza, że dotyczy zdarzeń przyszłych i niepewnych. W momencie, gdy 30 procent młodzieży nie ma pracy, wydłużanie wieku emerytalnego nie ma sensu. To nie zmieni nic w sytuacji tych, którzy nie mają pracy, choć już mogliby wzmocnić rynek pracy.

Co powinien więc zaproponować rząd? Potrzebna jest całościowa zmiana systemu emerytalnego. On nie może przeszkadzać ludziom w dbaniu o swoją emeryturę w przyszłości. Dlatego rząd powinien gwarantować minimalną emeryturę. Taki system jest w Nowej Zelandii czy Kanadzie. Tam nie ma żadnych składek i opłat, nie ma skomplikowanych systemów komputerowych. W Polsce świadczenia na podobnych zasadach wypłacane są dziś m.in. prokuratorom wojskowym czy żołnierzom. Emerytury na ten cel wypłacane są wprost z budżetu. Janowi Kowalskiemu również powinien rząd wypłacać w ten sposób emeryturę. Na właściwą emeryturę on powinien odkładać sam dodatkowo. Jednak wiele osób mówi, że jak się nie płaci za coś, jak nie ma składek, to państwo nie będzie stać na emerytury Każdy człowiek pracuje, czy oficjalnie czy w szarej strefie. Nie da się żyć jak roślina z fotosyntezy. Tak czy inaczej każdy wnosi, więc swój wkład w PKB. Żeby nie używać sił policyjnych do mierzenia, ile się, komu należy, należy wprowadzić system oparty na emeryturach obywatelskich, wypłacanych każdemu przez rząd. Każdy otrzymywałby jednakowe świadczenie. Ostateczna wysokość emerytury wynikałaby z dokonań każdego pracownika. Rozmawiał KL

Świat się śmieje Bankructwa, zwolnienia? A przecież miało być pięknie, kolorowo, śmiesznie aż do bólu, jak w sowieckiej komedii „Świat się śmieje” z Lubow Orłową.

„Zaraz po Euro 2012 czeka nas prawdziwa masakra sektora budowlanego w Polsce, spowodowana w dużej mierze błędną polityką państwa w sferze inwestycji infrastrukturalnych wojną cenową, zabójczym tempem budów by zadowolić kibiców na Euro 2012 i niewykluczone, że sporą ilością przekrętów zwłaszcza z powodu tzw. przetargów z wolnej ręki i licznych aneksów. Bankructwa, wielkie zwolnienia pracowników budowlanych po Euro 2012 ( 30-50 tyś.), procesy sądowe, góry niezapłaconych faktur, puste, a drogie w eksploatacji ( 20-35 mln zł.), stadiony, kryzys rynku mieszkaniowego i deweloperów – może zmusić banki do żądania przedterminowych spłat kredytów.” - napisał kilka dni temu Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. Bankructwa, zwolnienia? A przecież miało być pięknie, kolorowo, śmiesznie aż do bólu, jak w sowieckiej komedii „Świat się śmieje” z Lubow Orłową. W końcu sam Donaldinio obiecywał nam mocarstwowość w związku z organizacją Euro. „Polska-Ukraina. Nas już nic nie powstrzyma!” - będzie się skandować na meczach. Dopowiem „nic nie powstrzyma”, ale chyba przed bankructwem. Taka pozłacana nędza. Nie będzie zapowiadanych dróg, chyba jednych z najdroższych na świecie. Kilometr autostrady na Mazowszu kosztuje 40-50 mln zł., rekordowy kilometr nawet 200 mln zł., 30-40 km autostrady ok. 2-3 mld zł. Dodatkowo, to co już wybudowano może się po Euro rozsypać, gdyż samochody będą jeździć drogami nieukończonymi, na których nie wylano np. odpowiedniej ilości asfaltu. Rząd właśnie wymyślił „projekt specustawy o przejezdności dróg na mistrzostwa Euro 2012”. Przejadą, a potem niech się wali! Stać nas w końcu, no nie? Wszystko miało być niby zapięte na ostatni guzik, a np. stolica przywita kibiców wykopkami, niczym podczas sezonu ziemniaczanego. Straszyć będzie nieukończona II linia metra, rozkopana i zamknięta ul. Świętokrzyska, sparaliżowane Centrum i Praga. I zapchane ulice. Mieliśmy na imprezie zarobić. Zarobi UEFA, a my – podobnie jak wschodni sąsiedzi - dołożymy do imprezy. Warszawa np. na mistrzostwa wyłoży z własnej (czytaj – podatnika) kieszeni, bagatela, 88 milionów złotych. Dwanaście łaskawie dała UEFA. Teraz piłka w stolicy się liczy, a poza tym ratuj się, kto może. Warszawską Operę Kameralną, jedną z najbardziej znanych kulturalnych wizytówek Polski w świecie, władze województwa doprowadzają właśnie do unicestwienia, obcinając dotacje o prawie 24 procent. WOK, której występy publiczność przyjmuje owacjami na stojąco, prawdopodobnie zamilknie. Raczej na pewno nie odbędzie się po raz pierwszy w historii, niemający nigdzie odpowiednika letni Festiwal Mozartowski, a przecież WOK, jako jedyna na świecie gra wszystkie dzieła sceniczne Wolfganga Amadeusza Mozarta. To taki upominek na 50 urodziny sceny od państwa, którego premier uważa, że „polskość to nienormalność”. Mozart nie jest trendy, to przeżytek dawnych czasów. Premier zaś to widać nie meloman, więc zamiast muzyką mamy się cieszyć ze strefy kibica pod Pałacem im. Józefa Wissarionowicza Stalina, która ma zmieścić 100 tysięcy ludzi i kosztować 23 mln zł., w tym ochrona to ok. 5-6 milionów, zabezpieczenie medyczne – ok. 2 mln, program artystyczny – ok. 5,5 mln, a prąd prawie milion złotych. Dyrektor Warszawskiej Opery Kameralnej, gdyby usłyszał o takiej dotacji, ze szczęścia by chyba zwariował. Ale nie usłyszy, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz -Waltz powiedziała przecież, że sytuacja placówek kulturalnych w stolicy jest dobra. A mieszkańców jeszcze lepsza. Warszawa będzie w czerwcu miastem frontowym, oblężoną twierdzą, w której nie da się żyć. Władze już przecież ostrzegają właścicieli sklepów, restauracji czy kawiarń, by odpowiednio wcześniej pomyśleli o zapasach żywności. Przyjdzie Euro i dostawy mogą nie dojechać, bo zamknięte będą np. ulice dojazdowe, czy cała Saska Kępa. Ale o ile poranną kawę można sobie przygotować w domu i odpuścić wizytę w ulubionej kawiarni, gdzie serwują znakomite wuzetki, to co mają powiedzieć chorzy w szpitalach? Zanosi się na to, że niektórzy będą musieli w szpitalach ustąpić miejsca kibicom. Sale są często „w szczycie” zapchane na maksa, chorzy leżą na korytarzach, a tu trzeba będzie zmieścić trzysta dodatkowych łóżek za około trzy miliony złotych. Ma dla nich znaleźć się miejsce w szpitalach: Czerniakowskim, Wolskim, Praskim, Grochowskim, Bielańskim, na Solcu i warszawskim szpitalu dla dzieci na ul. Kopernika. Czy prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz wyda jeszcze „ukaz” o przymusowej ewakuacji mieszkańców Warszawy na czas mistrzostw? I tak nie będzie życia, a o dojeździe do pracy można zapomnieć. Pani prezydent oczywiście to nic nie obchodzi, ona przejedzie sobie przez korki na sygnale, tak jak prezydent Bronisław Komorowski do dentysty by sprawdzić czy nie wyrósł mu ząb mądrości. Jechał bez „bulu i nadzieji”, ale za to „na kogucie”. Julia M. Jaskólska

Czy ten post miał sens Głodujący w podziemiach krakowskiego kościoła pod wezwaniem św. Stanisława Kostki przy ulicy Konfederackiej na krakowskich Dębnikach po jedenastu dniach postanowili zawiesić głodówkę. Stało się to po wizycie, którą złożył im kardynał Stanisław Dziwisz. Metropolita krakowski poprosił ich o zawieszenie głodówki. Podkreślił jednak, że w pełni popiera protest przeciwko antypolskiej reformie programu nauczania historii, który stał się powodem ich głodówki. Protestujący byli już, co prawda w nie najlepszym stanie, jednak mieli w sobie sporo determinacji, i zamierzali ciągnąć swój protest aż do złamania oporu rządu. Słowa kardynała Dziwisza okazały się jednak decydujące. Co zatem zyskali?...skoro ani minister Szumilas ani rząd nie wykazali najmniejszej ochoty, aby z protestującymi poważnie porozmawiać. Już dziś widać, że ich protest nie pozostał bez odzewu, poparły ich senaty kilku najważniejszych w naszym kraju uczelni, kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy w internecie podpisali przygotowany przez głodujących protest, wokół nich udało się zbudować krąg skupiający najlepszych w kraju specjalistów do spraw nauczania i historii. W obsługę protestu zaangażowało się grono niezwykle dynamicznych, młodych ludzi, koncertowali artyści, przez wiele godzin w podziemiach kościoła toczyły się poważne rozmowy. To wszystko pozostało i na pewno zaprocentuje w najbliższych miesiącach. Dzięki krakowskiej głodówce temat nauczania historii, który rządzący usiłowali zbyć milczeniem i zamieść pod dywan, stał się przedmiotem ogólnonarodowej debaty, wielu obywateli zdało sobie sprawę z faktu, że wychowanie młodego pokolenia jest jednym z najważniejszych obowiązków, jakie stoją zarówno przed wyborcami Prawa i Sprawiedliwości jak i Platformy Obywatelskiej. Zrozumieli, że edukacja jest zbyt ważną sprawą, aby pozostawiać ją w li tylko w rękach polityków. Krakowski protest jest pierwszym w ostatnich latach obywatelskim sprzeciwem, któremu udało się tak mocno zaistnieć w świadomości Polaków. Na pozór straceńczy gest kilku działaczy antykomunistycznego podziemia przyniósł nadspodziewane efekty. Po jedenastu dniach picia wyłącznie przegotowanej wody czuli, co prawda, jak słabną ich ciała, ale jednocześnie doświadczali jak hartuje się duch. W ciągu kilku dni po zawieszeniu krakowskiego protestu ruszy podobny sprzeciw na Śląsku. Legendarni działacze tamtejszego podziemia, tacy jak Andrzej Rozpłochowski, mają zamiar podjąć to, co w Krakowie zawieszono i nadal domagać się, aby Ministerstwo Edukacji Narodowej wycofało się z reformy dewastującej świadomość polskiej młodzieży. Dwóch z głodujących przez jedenaście dni działaczy: Leszek Jaranowski (drukarz podziemnego „Hutnika”) i Bogusław Dąbrowa – Kostka operator filmowy i działacz telewizyjnej „Solidarności” z czasów stanu wojennego, zapowiedziało, że weźmie udział w inauguracji strajku w Dąbrowie Górniczej i tym samym sztafeta walki o kształt polskiej edukacji będzie trwała. Ktoś spyta: po co komu takie gesty? Dzisiejszy świat wymaga silnej gospodarki i pragmatycznego podejścia do rzeczywistości, a nie romantycznych gestów. Proszę jednak przyjrzeć się, kto stoi na naszych cokołach. Pragmatycy? Zwolennicy realizmu i małej stabilizacji? Czy też ludzie, którzy swoim przykładem i wielkością ducha kształtowali polską historię i świadomość? Emocja, wiara i dziś mocniej mówią do naszego społeczeństwa niż starannie wykalkulowane piarowsko gesty. Pozornie jest inaczej, ale tylko pozornie i to właśnie pokazał krakowski protest. Jego oddziaływanie będzie rosło i w pewnym momencie odbije się takim echem, że najpierw przyprawi o migrenę niezbyt rozgarniętą minister Szumilas, a później zmiecie z fotela niepoważnego premiera. Kiedy ludzie nie walczą o swoje, nie wyszarpują drapieżnie przywilejów tylko dla siebie, inni zaczynają im ufać. Działacze w Krakowie, walczyli o cel zgoła abstrakcyjny, pozbawiony waloru realnego, jednak tak widzieli go tylko ci, którzy niczego nie potrafią uczynić z odruchu serca. Ryszard Majdzik, człowiek, który na wieść o strajku w stoczni imienia Lenina w Gdańsku wywiesił przy swoim stanowisku pracy transparencik o treści: „Ja Ryszard Majdzik, robotnik w trzecim pokoleniu, ogłaszam strajk solidarnościowy z robotnikami na Gdańskim Wybrzeżu”, potem był jednym z najmłodszych delegatów na legendarny zjazd założycielski NSZZ „Solidarność” w Olivii, uczestnik pięćdziesięciodniowej głodówki w komunistycznym więzieniu, twardy i nieustępliwy jak jego ojciec Mieczysław Majdzik – legenda opozycji, żołnierz NSZ.

Leszek Jaranowski – człowiek od wszystkiego w podziemnej redakcji legendarnego „Hutnika”.

Bogusław Dąbrowa – Kostka – działacz opozycji i „Solidarności”.

Marian Stach – więzień polityczny.

Kazimierz Korabiński – więzień polityczny i wieloletni działacz opozycji.

Grzegorz Surdy – działacz NZS.

Adam Kalita – działacz pierwszego pokolenia NZS.

Zapamiętajcie te nazwiska – oni rzucili wyzwanie rządowi Tuska i jego propagandowej machinie, ich „robota” jeszcze się nie skończyła. Witold Gadowski

Zamach? Wywiad z prof. Biniendą i dr Nowaczykiem. "Jeżeli eksplozja następuje w powietrzu, to jest to wskazanie na wkład osób trzecich" Prof. Wiesław Binienda:

Wygląda na to, że dzisiejsze wyniki, które Państwo przedstawili, są przełomem w śledztwie smoleńskim. Oczywiście wszyscy strasznie długo na ten przełom czekaliśmy. Chciałbym zapytać czy Panów ekspertyzy i ich wyniki są dla polskich organów prowadzących śledztwo w jakikolwiek sposób wiążące?

Rzeczywiście sądzę, że wyniki zaprezentowane dzisiaj w Parlamencie Europejskim są przełomowe. Bardzo długo pracowaliśmy nad wyjaśnieniem, co ostatecznie spowodowało katastrofę polskiego samolotu rządowego TU154. Najpierw udowodniliśmy, że nie była to słynna brzoza, ale przez dłuższy czas nie umieliśmy odpowiedzieć na pytanie: jeżeli nie brzoza to co? Teraz, dzięki wkładowi dr Szuladzińskiego z Australii, znanego eksperta z dziedziny wybuchów i eksplozji, mogliśmy posunąć się dalej. Z jego analizy wynika, że samolot uległ eksplozji. Na podstawie danych upublicznionych przez MAK i komisję Millera doszedł on do wniosku, że dwa wybuchy nastąpiły przed uderzeniem samolotu o ziemię. To stwierdzenie ma ogromne znaczenie, ponieważ wiele samolotów przy uderzeniu w ziemię ulega eksplozji, ze względu na swoje paliwo. Natomiast, jeżeli eksplozja następuje w powietrzu, to jest to wskazanie na wkład osób trzecich. Czyli jest to akt terrorystyczny. Moim zdaniem jest to wniosek przełomowy. Natomiast na pytanie czy nasze ustalenia będą istotne dla polskich władz, prokuratury lub osób, które prowadzą oficjalne śledztwo, to ja nie umiem odpowiedzieć. Wydaje mi się, że powinno być to wzięte pod uwagę. W każdym normalnym kraju eksperci światowi są szanowani, znani i ich opinia jest brana pod uwagę. Dla mnie było zaskoczeniem, że profesor Michael Baden, światowej klasy ekspert w dziedzinie autopsji, nie został dopuszczony do uczestniczenia z grupą polskich lekarzy w sekcji dwóch ciał, które były przeprowadzone w zeszłym tygodniu. Nie umiem odpowiedzieć na Pańskie pytanie, ponieważ widzę, że osoba taka jak Michael Baden, który nie ma emocjonalnego stosunku do sprawy katastrofy smoleńskiej, który jest jak najbardziej chłodnym ekspertem, który patrzy na to z punktu widzenia wyłącznie prawdy lub nieprawdy, nie zostaje dopuszczony do uczestniczenia w autopsji. W tej sytuacji trudno się spodziewać, żeby nasze opinie zostały wzięte pod uwagę przez tych samych ludzi, którzy dzisiaj kierują śledztwem.

Panie Profesorze, jak Pan w takim razie widzi możliwość umiędzynarodowienia tego śledztwa? I kto miałby je w takim wypadku  przeprowadzić? Jakiego rodzaju komisja i kto mógłby ją powołać do wyjaśnienia tej katastrofy? Są liczni eksperci i są instytucje, które zajmują się tego typu katastrofami. Chodzi tylko o dobrą wolę. Chodzi o to, żeby uznać, że w tym przypadku jest więcej pytań niż odpowiedzi. I że na te pytania nie można odpowiedzieć na zasadzie zastraszania ludzi, czy ośmieszania w gazetach takich, jak Gazeta Wyborcza. Trzeba po prostu uczciwie powiedzieć: to śledztwo nie zostało przeprowadzone zgodnie z normami światowymi. Niezależnie od opcji politycznej nie znam takich ludzi, którzy mogliby przyznać, że były tu zachowane chociażby minimalne światowe standardy śledcze. W tej sytuacji jedynie od woli politycznej zależy powołanie takich ekspertów, którzy byliby do zaakceptowania przez wszystkie zainteresowane strony. Jak np. Michael Baden. Dopiero tacy eksperci będą mogli niezależnie, uczciwie i w sposób transparentny przebadać sprawę oraz ocenić, co się naprawdę stało. I dopiero wtedy my wszyscy będziemy mogli przyjąć, że wnioski takiej komisji są uczciwie doprowadzone do samego końca i możemy mieć do nich zaufanie. I nawet, jeśli był to akt terrorystyczny, to od tego są sądy, których obowiązkiem jest znaleźć winnych i ukarać w sposób praworządny. W XXI wieku wszystkie strony zgadzają się z tym, że do tego służą sądy, a nie wojsko i wojna. Niezależnie od ostatecznych wniosków, nie jest metodą straszenie ludzi wojną, tak jak pan minister Sikorski robi. On mówi rzeczy niesłychane, że jeżeli Rosjanie okażą się w to wmieszani, to dążenie do prawdy będzie prowadziło do wojny. To nie jest metoda. Metodą jest dochodzenie do prawdy i po dojściu do tej prawdy - uzyskanie praworządnego werdyktu niezależnego sądu.

Panie Profesorze, chciałbym zapytać o kulisy Państwa badań. Wiemy, że nawet oficjalnej stronie polskiej nie zostało udostępnionych wiele dowodów. Czy korzystali Państwo z tych samych materiałów, co komisja Millera? Czy też udało się Państwu zdobyć coś więcej? Posługiwaliśmy się oficjalnie dostępnymi faktami, zdjęciami i informacjami. Różnica między nami i komisją Millera jest taka, że my spędziliśmy dużo czasu nad analizą. Używaliśmy programów, które są standardami światowymi, biorą pod uwagę zachowanie fizyczne i materiałowe. Natomiast nie spekulowaliśmy, jak zrobiła to grupa ekspertów powołana przez pana ministra Millera. Twierdzę, że tamta grupa nie zrobiła takich analiz, ponieważ od 8 września do dzisiaj żaden z ekspertów pana Millera nie pokazał żadnych wyników. Nie tylko nie mieli dostępu do czarnych skrzynek, nie mieli dostępu do wraku – zresztą dokładnie tak samo, jak my, ale również nie zrobili żadnych analiz. Jedyne, czym naprawdę dysponują, to silna propaganda, która wykłada ludziom ich stronę i arogancja, która mówi, że nie ma potrzeby robić takich badań, bo „skoro rąbnęło to urwało”. Myślę, że powoli, powoli większość Polaków i zresztą nie tylko Polaków, ale też ludzi z całego świata, oglądając na przykład moje symulacje, dochodzi wniosku, że jednak rąbnęło i nie urwało. I w takim razie, co się naprawdę stało? Żeby odpowiedzieć na to pytanie trzeba mieć dostęp do wszystkiego, co zostało w Rosji. Rosja nie ma prawa przechowywać wraku, nie ma prawa do czarnych skrzynek i to wszystko powinno być przekazane w ręce komisji międzynarodowej pod auspicjami ICAO czy NTSB. Tym organizacjom Rosja po prostu będzie musiała oddać wszystkie istotne dowody związane z katastrofą.

Poruszył Pan bardzo ważną sprawę, zatem chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie. Elementy samolotu były niszczone, częściowo rozkradzione. Poza tym wrak niszczeje już dwa lata. Ale czy gdyby Państwo otrzymaliby możliwość przebadania ich, to byłyby to ważne dowody? Czy też, jak twierdzi sam przewodniczący komisji pan Miller, nie wniosą one już nic nowego do sprawy? Pan Miller niestety nie jest autorytetem w tej dziedzinie. Nie jest zresztą ekspertem w żadnej dziedzinie. Także jego opinie zostawiam do dyskusji politykom. Natomiast z tego, co ja wiem, materiały zachowują w swojej „pamięci” ślady świadczące o odkształceniu czy rozerwaniu w sposób dynamiczny. W związku z tym nawet dzisiaj możemy badając te materiały ocenić, co stało i w jaki sposób zostały one rozerwane. To samo w kontekście ciał ofiar. Michael Baden powiedział, że trzeba przeprowadzić autopsję tych wszystkich ludzi i nawet wiele lat po śmierci, na podstawie badania tylko kości można znaleźć wiele odpowiedzi wskazujących na przyczynę zgonu. Oczywiście im dalej od momentu tej katastrofy tym znalezienie odpowiedzi będzie trudniejsze i tym samym mniej pewne. Mam jednak nadzieję, że wszyscy Polacy niezależnie od opcji politycznej uważają, że mamy pełne prawo do prawdy, że mamy pełne prawo do przeprowadzenia tego śledztwa w sposób transparentny za pomocą uczciwej komisji, międzynarodowej komisji złożonej z ekspertów tej klasy, co profesor Baden, a nie unikać odpowiedzi na pytania, które każdy myślący człowiek może zadawać.

Dr Kazimierz Nowaczyk: Dobry wieczór Panie Doktorze. Z tego, co powiedział Pan Profesor Binienda można wyciągnąć wniosek, że Państwo są już gotowi do sformułowania tezy, że nie był to wypadek, a raczej wszystkie dane wskazują na to, że był to zamach terrorystyczny. Czy potwierdza Pan tę dość szokującą tezę? To jest hipoteza, która została przedstawiona przez dr Szuladzińskiego  Ta hipoteza po raz pierwszy łączy bardzo tajemniczy i trudny do wyjaśnienia wcześniej log 38 systemu TAWS, bardzo specyficzny i inny od wszystkich pozostałych alarmów z miejscem, w którym upadł samolot i sposobem rozrzucenia wraku. (ze szczegółową relacją z wystąpienia dr Nowaczyka mogą się Państwo zapoznać pod tym linkiem do tekstu Marka Dąbrowskiego:

niepoprawni.pl/blog/2140/materialy-z-prezentacji-dr-k-nowaczyka-bruksela-280312-glownymi-przyczynami-katastrofy-byl)

Po raz pierwszy mamy w miarę spójne wyjaśnienie tego zjawiska. Poza tym zgadza się i z wyliczeniami profesora Biniendy i z wyliczeniami, które robiłem do tej pory dotyczącymi trajektorii poziomej tego samolotu, a także z prawdopodobieństwem wykonania beczki autorotacyjnej i skrętu samolotu w lewo. Czyli to nie jest jedyne źródło tych informacji, które są zwarte w tej hipotezie. Natomiast  jest to rzecz, która wyjaśnia i spina tę historię i jest ekspertyzą osoby doskonale zorientowanej w tej tematyce. Firma dr Szuladzińskiego przeprowadziła do tej pory bardzo wiele takich analiz, sporządziła wiele tego typu raportów i ona jest bardzo wiarygodna. Inaczej by się nie utrzymała na rynku.

Jakie będą dalsze losy Państwa badań? Czy będą je Państwo kontynuować? Jeśli tak to, jakie ekspertyzy uważają Państwo za konieczne do przeprowadzenia w świetle obecnych ustaleń? My cały czas głośno wołamy o powołanie komisji międzynarodowej z dostępem do wszystkich części wraku, do autopsji wszystkich ciał. Wołamy, dlatego, że wrak od dwóch lat leży w bardzo ciężkich warunkach, ale specjaliści wysokiej klasy mogą z takich badań wyciągnąć wiarygodne wnioski. To samo dotyczy oczywiście autopsji – ale warunkiem wiarygodności ustaleń jest przeprowadzenie sekcji ciał wszystkich ofiar. Badania prowadzimy i będziemy prowadzili w miarę naszych możliwości. Bardzo dziękuję za wywiad i za to że zechciał Pan poświęcić nam swój czas.

Dziękuję bardzo. Rozmawiał: Paweł Kowalczyk

JKM: giełda papierów wartościowych to początek końca kapitalizmu JKM znany wszystkim liberał ekscentryk postanowił zająć się ekonomią. Jednak ze swojego zwykłego – „kosmicznego” poziomu zszedł do szczegółów i przedstawił na swojej stronie www analizę fundamentu gospodarki kapitalistycznej – spółek z ograniczoną odpowiedzialnością. Poniżej cytat: W języku polskim słowo „spółka” oznacza, że kilku wspólników zakłada jakiś biznes. I to jest naturalne, i dobre. Po jakimś czasie pojawiły się dwa inne rodzaje spółek: spółki „zoologiczne” (z o,o, - czyli z ograniczoną odpowiedzialnością) i spółki anonimowe, zwane w Polsce akcyjnymi. I to już była kwestia podejrzana. Dlaczego, jak taka spółka zaciągnie np. kredyt – to, jeśli zbankrutuje, nie ma, komu pokryć długu? Istnienie takich spółek istotnie mogło zachęcić ludzi do założenia biznesu – ale, niestety; w pierwszym rzędzie zachęciło oszustów. Dopuszczenie spółek z o.o. i S.A. – to początek końca kapitalizmu. A teraz odrobina faktów. Spółki z ograniczoną odpowiedzialnością pozwalają dwóm lub więcej wspólnikom prowadzić biznes, w ten sposób, że ich odpowiedzialność jest ograniczona przez kwotę kapitału, jaki do spółki wpłacili. Ten, kto wpłacił więcej zwykle otrzymuje więcej udziałów lub akcji, ten, kto wpłacił mniej – ma w takiej spółce mniejszy udział. Totalną bzdurą jest brak odpowiedzialności spółki i wspólników. Spółka odpowiada całym swoim majątkiem. Jednocześnie wspólnicy odpowiadają całym wpłaconym do spółki kapitałem. Informacja o wielkości takiego kapitału jest podstawową informacją i obowiązkowo musi być umieszczana we wszystkich oficjalnych dokumentach takich firm. Wyobraźmy sobie, że 1 biedny inwestor i jeden milioner chcą założyć spółkę do realizacji wspólnego pomysłu biznesowego. Każdy wkłada po 1000 złi i otrzymuje po 50 % akcji. Gdy spółka źle gospodaruje stracą wszystko. W sytuacji nieograniczonej odpowiedzialności biedny nie straciłby 1000 zł. Bogatego ciągano by po sądach. Gdyby nie możliwość zakładania spółek z ograniczoną odpowiedzialnością żaden inwestor nie wszedłby do spółki. Odrobina historii. Około 1250 roku we Francji w Tuluzie 96 akcji Société des Moulins du Bazacle, (Młyny Balzaka), jak donoszą źródła zostały sprzedane “ po cenie odzwierciedlającej zyski jaie to przedsiębiorstwo wypracowało”. W bardziej współczesnych czasach, w Anglii pierwszą spółką z ograniczoną odpowiedzialnością była Merchant Adventurers to New Lands, założona w 1553 przez 250 akcjonariuszy. Natomiast pierwsza giełda papierów wartościowych w Polsce otwarta została w Warszawie 12 maja 1817 roku. Sesje odbywały się w godzinach 12.00 - 13.00. W XIX w. przedmiotem handlu na giełdzie warszawskiej były przede wszystkim weksle i obligacje. Handel akcjami rozwinął się na szerszą skalę w drugiej połowie XIX w. Podsumowując tę część wywodu – to właśnie spółki z ograniczoną odpowiedzialnością pozwalają przeprowadzić przedsięwzięcia gospodarcze wykraczające poza biznesy prowadzone przez indywidualnego przedsiębiorcę. To jasne, że skala działalności gospodarczej wymaga często inwestycji poczynionych przez setki tysięcy, czy miliony akcjonariuszy; np. Apple, Google itd. Z pewnoscią nie zostały wymyślone przez "wiadomo, których" przekrętasów. Jakie możliwości dają takie spółki? Dają możliwość drobnym inwestorom zamiany ich oszczędności na akcje wielkich korporacji, a w konsekwencji czerpanie dochodów ze wzrostu wartości ich akcji oraz udziału w ich zyskach (dywidenda). Z drugiej strony przedsiębiorstwa emitując akcje ma możliwość pozyskania środków finansowych od kolejnych akcjonariuszy na nowe inwestycje. W ten sposób oszczędności ludzi zasilają rozwój gospodarki. Nota bene – skąd przyszło JKM do głowy, że kupując jedną akcję PZU mam odpowiadać za długi tego kolosa całym swoim majątkiem???? Bzdura totalna. Spółki, które mają wielu właścicieli są notowane na giełdzie papierów wartościowych, która ułatwia obu stronom komunikację, zapewnia łatwość, szybkość i bezpieczeństwo handlu akcjami. Dodatkowo, giełda nakłada na spółki wymogi dotyczące polityki informacyjnej – tak, aby nawet właściciel jednej akcji miał zapewnione bezpieczeństwo inwestycji, a przynajmniej wiedział, co się w jego spółce dzieje. Giełda papierów wartościowych jest bardzo dobrym barometrem koniunktury gospodarczej. Podsumowując, akcje spółek z ograniczoną odpowiedzialnością, pozwalają na powstawanie wielkich organizmów gospodarczych, które są własnością nawet milionów indywidualnych inwestorów. Akcje są kupowane i sprzedawane na giełdach, które podlegając regulacjom państwowym. Pozwalają z jednej strony – inwestorom lokować swoje oszczędności, a firmom pozyskiwać kapitały na rozwój. Giełdy są osią nowoczesnej wolnorynkowej gospodarki kapitalistycznej. Ich funkcjonowanie nie byłoby możliwe bez spółek „zoologicznych” bezsensownie wyśmianych przez JKM. Kaczakomuna

Racja Stanu? Nie ma tu takiej Wypuszczenie do mediów smrodu o tajnych więzieniach CIA to kolejna pozycja na długiej liście spraw, za które Donald Tusk powinien zostać postawiony przed sądem. Bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że sprawa ta odżyła właśnie teraz za jego wiedzą, wśród dziennikarzy mówi się zresztą, że "wyszła" wcale nie z prokuratur, których samodzielność jest w III RP wręcz przysłowiowa, tylko z rządu. Zresztą, stara rzymska zasada każe o sprawstwo podejrzewać tego, kto odnosi największą korzyść - a młócenie przez media sensacji o domniemanym przetrzymywaniu i torturowaniu terrorystów w Polsce korzyść przynosi głównie Tuskowi. A ściślej - kilka korzyści. Pomniejsze mają charakter propagandowy, ale i na to Tusk zawsze był niezwykle łasy. Premier kreuje się w oczach społeczeństwa na polityka samodzielnego wobec USA, stawiającego się potężnemu sojusznikowi i zapowiadającego dumnie, że nie pozwoli mu z Polski zrobić "bantustanu". Tam, gdzie polityka ma charakter realny, a nie symboliczny, czyli w stosunkach z Niemcami, Rosją i Brukselą, przejawia Tusk twardość meduzy i samodzielność pudelka, czego symbolami raport MAK, blokująca Świnoujście rura i trawa porastająca ruiny stoczni - więc Ameryce chętnie dla rekompensaty trochę popodskakuje, bo pod rządami Obamy ma nas ona wraz całym regionem głęboko w de i nawet nie zauważy. Korzyścią propagandową dla Tuska jest też pokazanie Europie, że pozostaje posłusznym wykonawcą jej dyrektyw, i że mają one dla niego charakter nadrzędny wobec polskiej racji stanu. Wysyła jej mocny przekaz: pod rządami moich poprzedników Polska próbowała grać z Ameryką, robić własną politykę, ale ja taki nie jestem - na mnie możecie polegać, kazaliście ścigać więzienia CIA, proszę bardzo, ścigam. Patrzcie, jak bardzo zasługuję na jakieś europejskie stanowisko, żeby wiać z tego "dzikiego kraju" zanim zacznie się walić. Piszę "moich poprzedników", w liczbie mnogiej, bo Kiejkuty w sposób bardzo korzystny dla Tuska łączą postkomunistów z PiS. Kaczyński, tylekroć oskarżany o obsesję rozliczeń, kierowanie się nienawiścią etc. zachowywał w tej sprawie milczenie. A jeśli rzeczywiście Miller i Kwaśniewski wiedzieli, to Kaczyński też wiedzieć musiał. Nakazał jednak utrzymać gryf tajności, ze względu na wspomnianą już rację stanu. Tusk, dla którego taka fanaberia w ogóle nie istnieje, może, więc obciążyć winą także jego, odstawiając "jedynego sprawiedliwego", który rozlicza dawne zbrodnie. Jednak główna przyczyna, dla której, jak sądzę, wyciągnięto oskarżenia, ma charakter polityczny. Jest to potrzeba wizerunkowego "skasowania" Leszka Millera, stojącego na drodze Palikotowi. Dopóki, bowiem Miller panuje nad SLD, a SLD nad swoim żelaznym elektoratem, nie można domknąć socjotechnicznej operacji, jaką był "bunt" Palikota, zgarnięcie przez niego podatnego na populistyczne sztuczki elektoratu i wsparcie nim słabnącej władzy. O samej operacji nie ma się chyba, co rozwodzić - głosowanie w sprawie referendum pokaże dobitnie, że powtórzono mechanizm, który opatentowany został w Rosji na niejakim Żyrinowskim, a u nas na nieboszczyku Lepperze. Daje się facetowi glejt na bezkarne bluzganie i łamanie wszelkich norm, tymi bluzgami imponuje on najbardziej prymitywnym wyborcom, i jako bohater ich sfrustrowanej wyobraźni wchodzi do parlamentu, by we wszystkich ważnych głosowaniach wspierać władzę, której bluzgał. Palikot oczywiście jest modyfikacją tej metody, bo szyto go pod innego typu prymitywa niż poprzednika i pod inny rodzaj frustracji, ale to drobne szczegóły. Dla utrzymania się u władzy do roku 2014, kiedy to rozdawane będą europejskie synekury, potrzebuje Tusk zabezpieczenia lewej flanki, a więc rozkruszenia SLD. Po wyborczej kompromitacji Napieralskiego wydawało się, że będzie to łatwe. Ale wejście do gry Millera, starego cwaniaka, obeznanego z gangsterskimi regułami postkomunistycznej polityki, zmieniło sytuację. Miller nie tylko zatrzymał przewidywany exodus działaczy do palikociarni, kuszącej szerokim otwarciem drogi wewnątrzpartyjnego awansu, ale wręcz zaczyna odwracać tendencję. Czas pracuje na rzecz zwartego, sprawnego aparatu i starego "brendu", a na niekorzyść ujaranej zbieraniny, którą łatwiej skrzyknąć, niż utrzymać przy sobie przez dłuższy czas, nie mówiąc już o nadaniu jej ram organizacyjnych i dyscypliny.

Charakterystyczne jest zachowanie kontrolowanych przez Salon mediów. Nie usłyszycie w nich teraz Państwo ani jednego z argumentów, którymi z taką histerią szermowały podczas rozwiązywania WSI i tworzenia nowych służb wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Nic o tym, że zdradzając zaufanie sojusznika, tracimy wiarygodność, że żadne państwo nie ujawnia swych wywiadowczych tajemnic, ani nawet, że przyznawanie się do współpracy z CIA ściąga na nas niebezpieczeństwo zamachu islamskich terrorystów, co zwłaszcza przed Euro, nad zabezpieczeniem antyterrorystycznym, którego czuwa wybitna specjalistka (wybitna specjalista?) od wszystkiego Joanna Mucha, może mieć tragiczne następstwa. Tym razem wytresowani przez Czerską "znawcy od nawozów i od świata" problemów tych nie zauważają. Dostrzegają wyłącznie moralną stronę zagadnienia. Oni, którzy mieli sto tysięcy pragmatycznych zastrzeżeń do lustracji i dekomunizacji, nagle popadli w etyczny fundamentalizm, który każe stwierdzić, że zło po prostu musi, bez względu na wszystko, zostać rozliczone i napiętnowane. Zapowiada to niezłą komedię. I Miller, i Kwaśniewski (ten drugi, pełniąc dziś rolę marginalną, mniej jest narażony) mieli wszak za uszami sporo. W bez mała dziesięć lat po wizycie Rywina u Michnika jest, do czego wracać i czym okładać przeszkodę, stojącą na drodze do "zjednoczenia lewicy" w duchu postępowo-palikotystycznym, przy okazji oskarżając Kaczyńskiego, że patologie rywinlandu tolerował. Tylko patrzeć, jak autorytety moralne przeczytają uważniej raport Kalisza i nagle odkryją ze zdumieniem, że rząd Millera, w osobie minister Blidy, faktycznie zamieszany był w geszefty mafii węglowej. Ale to polskie, wewnętrzne sprawy. Natomiast współpraca z CIA - jakiekolwiek by były jej szczegóły - to rzecz, która publicznie rozważana być nie powinna. Jeśli trzeba kogoś ukarać i wyciągnąć wnioski, to po cichu. Inaczej szkodzi się państwu polskiemu. Ale kogo w naszych, z przeproszeniem, elitach rządzących i "opiniotwórczych" dobro tego państwa obchodzi? RAZ

Oddolny ruch społeczny młodych Przebudzenie młodych burzy święty spokój dinozaurów polityki. Lewica i PO doszukuje się inspiracji PiSowskich. Skoro Kaczyński, co miesiąc uprawia uliczne procesje, to niemalże każdy, kto wychodzi na ulicę musi być powiązany z niedorżniętymi watahami. Wyznawcy Kaczyńskiego nerwowo reagują, że ktoś bez bonza lub jego przydupasów śmie manifestować opozycyjność. Sprawność w przekazie do mediów głównego nurtu uważają za podejrzaną oznakę bliskości obozu władzy i służb specjalnych. Żadnej z politycznych poczwarek nie przychodzi do głowy, że coraz więcej młodych ma dość i Tuska, i Kaczyńskiego, i Millera, i Palikota. Ma dość kłamstwa, złodziejstwa, trupiej polityki, oszołomstwa, braku profesjonalizmu oraz tematów zastępczych. Ma dość dawania dupy naprzemiennie Niemcom, Rosjanom i Amerykanom w imię ich racji stanu. Młodzi zaczęli od głośnego „nie”. Protestowali przeciwko ACTA. W „Dniu Gniewu” protestowali 5 x Nie polityce rządu. Ale ku zdumieniu dinozaurów młodzi zaczęli samoorganizować się. Nie zaczynają zgodnie z tradycją Onych od kanapy, wodzusia i pustych hasełek. Wykorzystują sieci społecznościowe nie tylko do skrzykiwania się na akcję, ale również do poznania swoich marzeń w sondażach. To zmiana paradygmatu. Nie ma wodza. Nie ma jego jedynie słusznych pomysłów. Jest praca zespołowa. Co z niej wynika? Przy okazji „Dnia Gniewu” okazało się, (Czego oczekujesz po Dniu Gniewu?), że przytłaczająca większość jego młodych sympatyków pragnie usunięcia z polskiej sceny politycznej styropianowców i betonów. Protesty młodych mają charakter sprzeciwu przeciwko wszystkim starym elitom. Młodzi chcą dokonać tej zmiany przez tworzenie oddolnego masowego ruchu społecznego, (Co robimy dalej?). Na podstawie kolejnego sondażu ustalili zasadnicze elementy statutu powstającej organizacji (Istotne elementy statutu masowego ruchu społecznego?) i komentują projekt statutu (Projekt statutu stowarzyszenia). Wychodząc ze świata wirtualnego do rzeczywistego ze zdziwieniem odkrywają, że pragnących zmian ludzi jest coraz więcej. Dotychczas zatomizowani zaczynają czuć swoją siłę widząc jak dzień w dzień przybywa zwolenników na mapie uruchomionej pod adresem www.kostkidomina.pl. Myślących podobnie przybywa nie tylko w kraju. Po raz pierwszy w historii ruch społeczny od zarania obejmuje aktywizację Polonii. To policzek wobec dotychczasowych elit. Siła powstającego ruchu rośnie również dzięki tym, których politycy w Polsce zmusili do emigracji. Internetowe narzędzia społecznościowe młodzi wykorzystali nie tylko, jako narzędzia komunikacji i formułowania celów. Za pomocą sondażu ustalają najważniejsze konkretne postulaty programowe (Polska naszych marzeń). Gdy dinozaury ryczą nad kolejną reformą zbankrutowanego ZUSu, młodzi pragną zniesienia przymusu ubezpieczeń społecznych. Gdy dinozaury pożerają coraz więcej podatków, młodzi chcą oszczędności na władzach i administracji, aby móc obniżać podatki. Gdy dinozaury frymarczą suwerennością Polski za brukselskie stołki i srebrniki, młodzi zdecydowanie pragną zachowania własnej polskiej waluty Złotego i zwiększenia suwerenności Polski. Zaczyna zarysowywać się wspólnota ideowa młodych Polaków, w której następuje synteza ideałów wolnościowych i narodowych. Wolny rynek jest równie ważny, jak ochrona Polaków przed wrogimi i nieuczciwymi praktykami obcych zagraniczych elit manipulujących m.in. emisją pieniądza, rynkami kredytowymi, towarów, akcji i kursami walutowymi. Profesjonalizacja działania młodych Polaków obejmuje nie tylko samoorganizowanie się. W łączących siły środowiskach rozpoczynają się złożonej prace analityczne, aby zapewnić wykonalność wyartykułowanych marzeń. To zalążek think tanku. Już teraz udostępnione są kompleksowe analizy finansowe (Nie rzucim ziemi), na który nigdy nie zdobyły się jakiekolwiek partie dinozaurów. Dinozaurom wygodniej jest kłamać niż rozwiązywać problemy, po nich choćby potop.

Młodzi mają gdzieś jedynie słuszny rząd i jedynie słuszną opozycję. Konsekwentnie krok po kroku budują nową, jakość w polskiej polityce. Nadchodzi czas politycznego wymierania dinozaurów. Tomasz Urbaś

Dziś pod Sejmem doszło do dziwnej sytuacji. Odbyła się demonstracja poparcia dla wniosku silnie lewicowej „Solidarności” w/s urządzenia referendum w/s podniesienia wieku emerytalnego w Polsce. Przemawiali – popierając wniosek: WCzc.Jarosław Kaczyński, przedstawiciel „centro-prawicy katolickiej” (w rzeczywistości: Lewicy...), WCzc. Leszek Miller (SLD – w rzeczywistości socjal-liberałowie) i Janusz Korwin-Mikke (Prawica, nazywająca się „Nową Prawicą”). Poza mną wszyscy mówili, że „nie wyobrażają sobie 67-letniej pielęgniarki” czy „67-letniego kierowcy” (ja sobie wyobrażam...) i w ogóle ronili łzy nad losem niewolników zmuszanych do większej pracy. Natomiast „Nowa Prawica” walczy z podwyżką wieku emerytalnego TYLKO, dlatego, że jest to naruszenie praw nabytych w wyniku zawarcia pewnej umowy. Wiek emerytalny był ustawowy – i ludzie pracując oczekiwali, że dostaną emeryturę w takim, a nie innym wieku. Gdyby natomiast ONI postanowili obciąć emerytury o np. 30% - to nie byłoby powodu do protestu, bo ustawy NIC nie mówiły o wysokości emerytury! Jarosław Kaczyński zabłysnął, bo powiedział, że PiS walczy o sprawiedliwość – i nie dodał; „społeczną”. Ale jestem przekonany, że gdyby naprawdę zanosiło się na przejście wniosku „Solidarności”, to odpowiednia część posłów PiSu zagłosowałaby „jak trzeba”. Tak, jak to było przy głosowaniu nad przyjęciem Traktatu Lizbońskiego. JKM

Spreparowane „czyny i rozmowy”? Ciekawe, ciekawe... Jak tylko Jarosław Kaczyński, amerykańscy eksperci, czy wreszcie - ktokolwiek inny zaczyna podnosić jakieś wątpliwości, co do katastrofy smoleńskiej, zaraz minister Sikorski, niezależny Prokurator Generalny pan Seremet, czy wreszcie - jakiś inny dygnitarz drobniejszego płazu, zaraz „ujawnia” treść jakichś rozmów, albo - jak niezależny Prokurator Generalny pan Seremet - uroczyście „oświadcza”, że nie ma żadnych dowodów - i tak dalej. Zaraz też na przesłuchania do wiadomej telewizji wzywa delikwentów „Stokrotka” - pewnie w nadziei, że może ktoś coś tam chlapnie i razwiedczykowie będą mogli zawczasu przygotować odpór - przynajmniej na najbliższe tygodnie. W przypadku niezależnego Prokuratora Generalnego pana Seremeta, który, jak dotąd dotychczas dysponuje głównie makulaturą, jaką zechcieli wysypać mu na parking ruscy szachiści, jest to szczególnie śmieszne - ale mniejsza o to. To sukcesywne „ujawnianie” treści rozmów skłania mnie do podejrzeń, czy rzeczywiście chodzi o „ujawnianie”, czy też raczej - pośpieszne preparowanie nagrań, które, przynajmniej na jakiś czas, zapewnią preparującym alibi. Bo przecież żaden z tych całych dygnitarzy nie zasługuje nawet na odrobinę zaufania - o czym oni sami wiedzą przecież najlepiej. Na trop takich podejrzeń naprowadziło mnie wyznanie byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy, który wyraził nadzieję, że Włodzimierz Putin opublikuje wreszcie treść takich rozmów, które wykażą winę braci Kaczyńskich. Z obfitości serca usta mówią, więc chętnie wierzę, że były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju już nie może się doczekać spreparowania jakiegoś twardego dowodu - ale chyba nie został dopuszczony do konfidencji? Ruscy szachiści na pewno nie popełniliby takiego głupstwa, ale w tubylczych bezpieczniackich watahach mógł w pewnym momencie zapanować bałagan i różne informacje mogły przedostać się do osób niepowołanych. Takie osoby powinny mieć się na baczności, bo ruscy szachiści świadków, zwłaszcza mimowolnych i głupich, też likwidują. SM

Maszyna Trurla W bajce „Jak ocalał świat” Stanisław Lem opowiada o zbudowanej przez wielkiego konstruktora Trurla maszynie, która umiała robić wszystko na literę „n”. Zazdrosny kolega Klapaucjusz w pewnym momencie zażądał, by maszyna zrobiła NIC. Po chwili ze świata zaczęły, jedna po drugiej znikać rozmaite rzeczy, najpierw na literę „n”, ale potem i na wszystkie pozostałe litery. I gdyby przerażony Klapaucjusz nie powstrzymał maszyny, świat pewnie przestałby istnieć, bo maszyna właśnie robiła NICOŚĆ. Nie tak dawno pisałem o nieistnieniu - iluż to rzeczy oficjalnie „nie ma”. Np. nie ma, ani nigdy nie było żadnej agentury - a co najwyżej osoby, co to „bez swojej wiedzy i zgody” prowadziły jakieś subtelne „gry” z bezpieką, która też w gruncie rzeczy była poczciwa z kościami i gdzie tylko mogła, to spełniała dobre uczynki - o czym zapewniał nas sam generał Sławomir Petelicki. „Nie ma” też Wojskowych Służb Informacyjnych - bo jest za to Służba Wywiadu Wojskowego i Służba Kontrwywiadu Wojskowego - i tak dalej. Od tamtej pory do pokaźnej grupy zjawisk nieistniejących dołączyła „żydokomuna”, a to za sprawą książki pod tym właśnie tytułem, napisanej przez pana prof. Pawła Śpiewaka. Pan prof. Śpiewak kiedyś był zwyczajnym i - powiedzmy sobie szczerze - całkiem spostrzegawczym i rozsądnym socjologiem. Jednak, kiedy został dyrektorem Żydowskiego Instytutu Historycznego, wstąpił w niego - chciałem napisać, że diabeł, ale nie mam na to ani twardych dowodów, które mógłbym przedstawić w jakimś niezawisłym sądzie, ani świadków - więc wolę napisać, że wstąpiło w niego poczucie Misji. To właśnie ono - bo niby cóż innego - nakazało mu dowodzić, że żydokomuny też „nie ma” i nigdy nie było, że to tylko „mit” wyssany z brudnego palca antysemitników, co to pracowicie ustawiają jeden mit na drugim, trzecim podpierają i w ten sposób budują swoje teorie spiskowe, które z obiektywną rzeczywistością nie mają nic, ale to absolutnie nic wspólnego - chyba, że Rywin przyjdzie do Michnika. Wtedy jest dyspensa i nie tylko można, ale nawet trzeba wierzyć w spiski - aż do odwołania, kiedy znowu wraca nieubłagany racjonalismus. Dlaczego panu prof. Śpiewakowi tak bardzo zależy, żeby wszyscy uwierzyli, iż żydokomuny nie było i „nie ma” - to sprawa osobna, ale nie można wykluczyć, że mogą to być przyczyny podobne do wyłuszczonych w „Listach starego diabła do młodego”. Jak wiadomo, w listach tych stary diabeł poucza młodego o różnych sprawach, tłumacząc mu m.in., że najważniejsze, by ludzie uwierzyli, iż diabłów „nie ma”. Kiedy wszyscy myślą, że jest pełny spontan i odlot, niczym w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka - kuszenie, czyli manipulacja staje się dziecinnie łatwa. I dzisiaj wielu ludzi święcie wierzy, że diabłów też „nie ma” - zupełnie nie zwracając uwagi na drobiazg, czyim przedstawicielem na Polskę, a przynajmniej - na województwo pomorskie, jest w takim razie pan Adam Darski używający pseudonimu „Nergal”. A przecież uchodzi on za osobistego przedstawiciela Lucyfera, więc jakże mógłby być jego przedstawicielem, gdyby go nie było? Ale to jeszcze nic w porównaniu z Żydami, których też „nie ma” - przynajmniej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Tak w każdym razie musi uważać pani sędzia Bożena Chłopecka, skoro twierdzi, iż wypowiedź Jana Kobylańskiego, iż w MSZ jest 80 procent Żydów, ma charakter „antysemicki”. Nawiasem mówiąc, przypomina mi to anegdotkę, jaką w 1966 roku opowiadał nam, studentom I roku prawa, prof. Mieczysław Piekarski - o różnicy między rządem albańskim i polskim. W rządzie albańskim - powiadał, jest 80 procent Żydów i 20 procent Albańczyków. W rządzie polskim Albańczyków nie ma. Ciekawe, czy uwaga, iż w rządzie polskim nie ma Albańczyków zostałaby przez panią sędzię Chłopecką też uznana za „antysemicką” - bo wygląda na to, że wszystko może kojarzyć się jej z Żydami, jak kapralowi z anegdoty z... no, mniejsza z tym. Ale kij ma dwa końce - bo nie da się ukryć, iż trudno o większy antysemityzm, niż negowanie istnienia Żydów - wszystko jedno - czy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, czy gdziekolwiek indziej. Gdyby tak ktoś powiedział lub napisał, że większość mieszkańców Izraela stanowią Żydzi - czy pani sędzia Chłopecka też uznałaby to za wypowiedź antysemicką? Okazuje się, że opisana przez Stanisława Lema maszyna Trurla nie jest żadnym wymysłem. W odróżnieniu od wielu rzeczy istnieje ona naprawdę i działa na wysokich obrotach, coraz bardziej zagrażając istnieniu świata, a zwłaszcza - wolności myśli i słowa. SM

Kolejny “zbieg okoliczności”: 10 kwietnia 2010 w MSZ nie działał internet Na stronach Ministerstwa Spraw Zagranicznych opublikowano rozmowy Radosława Sikorskiego z Centrum Operacyjnym MSZ tuż po katastrofie smoleńskiej. Z treści jednej z rozmów wynika, że w dniu katastrofy smoleńskiej w MSZ… przestał działać internet. Szef MSZ nie mógł, więc nawet dostać e-mailem listy pasażerów! Oto treść rozmowy między Sikorskim a pracownikiem Centrum Operacyjnego MSZ:

Pracownik CO: (…) z tej strony, Centrum Operacyjne. Panie Ministrze, mam listę pasażerów (w tle Sikorski: tak), którzy znajdowali się na pokładzie. W jaki sposób mogę Panu dostarczyć tę listę?

Sikorski: Proszę mi przesłać mailem. A proszę mi jeszcze powiedzieć, kto jeszcze był?

P.CO: Kaczyński, Pani Prezydentowa oczywiście, Kaczorowski Ryszard (w tle Sikorski: Boże)… lista pasażerów jest bardzo długa, także przeczytanie tych nazwisk… trudno mi teraz wyłonić istotne osoby, jest 89 nazwisk.

Sikorski: Jasne. Proszę mi przesłać mailem.

P.CO: Panie Ministrze, tylko że mamy problem. W tej chwili jest naprawa w MSZ, maile nie działają.

Sikorski: Cholera… (szept)

P.CO: Zostaliśmy odcięci w ogóle, centrala od prądu, powikłania po pogodowej awarii.

Sikorski: Faksy?

P.CO: Faks działa, także ewentualnie mogę wysłać na podany numer.

Sikorski: Dobra, to za chwilę dobra? Ja oddzwonię za chwilę, bo muszę uruchomić faks.

10 kwietnia 2010 r. – dziwnym trafem akurat wtedy, kiedy prezydent Lech Kaczyński miał lądować w Smoleńsku – doszło, zatem do przedziwnej awarii. Z powodu pogody (?) centrala MSZ pozbawiona została prądu i przestał działać internet. Rodzą się pytania: jak to możliwe, że jeden z najistotniejszych resortów w państwie został sparaliżowany w tak ważnym dniu z tak błahego powodu? Dlaczego, skoro nie było prądu i nie działał internet, można było skorzystać z faksu i telefonów? W związku z tymi szokującymi informacjami warto przypomnieć, że już 5 kwietnia 2010 r. po południu nastąpiło przerwanie pracy serwerów MSZ, w wyniku, czego praca resortu kierowanego przez Radosława Sikorskiego została na wiele godzin sparaliżowana. Ówczesny rzecznik ministerstwa Piotr Paszkowski uspokajał wtedy, co prawda, że „nie jest tak źle”, jednak awaria była niezwykle poważna. Jak się okazało, w najnowocześniejszym budynku Ministerstwa Spraw Zagranicznych, tzw. szpiegowcu, mieszczącym m.in. serwery z tajnymi danymi, doszło do przerwania zasilania zewnętrznego. Stanęły windy, pracownicy stracili dostęp do sieci wewnętrznej i do poczty internetowej, odłączone zostały linie telefoniczne oraz faksy. Budynek został częściowo pozbawiony światła. „Jestem w MSZ od wielu lat, ale czegoś takiego nie pamiętam” - opowiadał 6 kwietnia 2010 r. tygodnikowi „Polityka” jeden z dyplomatów1. Tajemnicą pozostaje liczba i charakter utraconych lub narażonych na ujawnienie danych. Jeszcze wcześniej, we wrześniu 2009 r., doszło do zorganizowanego ataku cybernetycznego na serwery polskich instytucji państwowych. Atak na polskie ośrodki rządowe został przeprowadzony – jak pisała “Rzeczpospolita” – z terytorium Federacji Rosyjskiej. Zmasowane cyberuderzenie w instytucje państwa polskiego zostało jednak rzekomo powstrzymane w wyniku interwencji informatyków Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Kontrwywiad nie chciał ujawnić, jakie dane chcieli przechwycić lub zniszczyć napastnicy. Czy do podobnej sytuacji doszło w dniu, w którym zginął prezydent RP?

Grzegorz Wierzchołowski

Rekonstrukcja rozpadu Z dr. inż. Grzegorzem Szuladzińskim rozmawia Piotr Falkowski
Jak to się stało, że dopiero teraz zajął się Pan sprawą katastrofy? – Oczywiście słyszałem o katastrofie, ale nie interesowałem się tym. Jestem dość daleko od polskich wydarzeń i polskiej polityki. Nie żyję tymi sprawami, na co dzień. Prawdę mówiąc, nic nie wiedziałem o badaniach katastrofy. Dopiero na początku tego roku napisał do mnie prof. Paweł Artymowicz z Kanady, chcąc uzyskać opinię o symulacjach prof. Wiesława Biniendy. Zgodziłem się przyjrzeć jego pracy i wyraziłem swoją opinię. Chodzi o symulację rzekomego uderzenia skrzydła samolotu w brzozę. Przy tej okazji dostrzegłem pewne szczegóły, które bardzo mnie zainteresowały. Zgłosiłem się do pana posła Antoniego Macierewicza i powiedziałem, że znam się na takich rzeczach jak dynamika konstrukcji i rozpadanie się konstrukcji pod wpływem skrajnych obciążeń. Stwierdziłem, że z ciekawością i zainteresowaniem na to popatrzę, żeby dojść do tego, co się naprawdę stało. Pan poseł przyjął to z zadowoleniem. Po długiej wymianie informacji, moim długim myśleniu na ten temat, doszedłem do wniosków, które spisuję w raporcie, jako doradca zespołu parlamentarnego.
Jakie to wnioski? – Za kilka tygodni zostanie ogłoszony raport i jego wyniki będą zaprezentowane w Sejmie. Do tego czasu nie wypada mi mówić o jego zawartości. Z pewnością będzie on zawierał bardzo szczegółową analizę katastrofy smoleńskiej. Wtedy będę gotów odpowiedzieć na wszystkie pytania.
To ciekawe, że w sprawę zaangażował Pana człowiek, który zajmuje się zwalczaniem i podważaniem dorobku zespołu Macierewicza i jego współpracowników. – Czasem los tak dziwnie się plecie. Nie bardzo rozumiem Artymowicza i jego postawę. To mądry człowiek, ale wykazuje więcej motywacji politycznej niż logiki fizycznej.
Jak rozumieć informację, która została podana podczas wysłuchania w Parlamencie Europejskim, że “kadłub samolotu został wywinięty”? Podobno widzi to Pan na zdjęciach z miejsca katastrofy. – W raporcie będzie to bardzo dokładne pokazane. Przez “wywinięty” rozumiem, że wygląda, jakby ktoś go rozpruł wzdłuż i wygiął blachę na zewnątrz. Trochę podobnie, jak się otwiera puszkę. Ciągnie się za uszko, wieko się odrywa i wywija. To rozprucie i wywinięcie jest elementem mojej rekonstrukcji tego, co się stało. W niej wydarzenia układają się w logiczną całość. Jeśli nawet wszystkich nie przekona, to da polskim uczonym, planującym głębiej studiować sprawę, jakiś punkt wyjściowy.
Czy ma Pan jakieś doświadczenie w badaniu katastrof lotniczych? – To jest pierwsza katastrofa lotnicza, do której poważnie, analitycznie podchodzę. Ale w swoim czasie, w USA, miałem styczność z konstrukcjami lotniczymi i kosmicznymi, z techniką rakietową. Projektowałem elementy samolotów, na przykład fragmenty kadłuba Boeinga 747.
Jaka wiedza przydatna jest do badania tego, jak uległ zniszczeniu samolot? – Żeby ktoś mógł się wypowiedzieć na temat tego, co się stało, musi zapoznać się z kilkoma działami wiedzy inżynierskiej, dość specjalistycznymi. Jedna bada, jak się zachowuje konstrukcja, gdy działają na nią obciążenia skrajne, czyli znacznie większe (lub inne) niż te, na jakie konstrukcję zaprojektowano. Po drugie, dynamika konstrukcji. Podczas konwencjonalnego projektowania przede wszystkim rozpatruje się zagadnienia statyczne (sztywność, odkształcenia, wytrzymałość), a tu chodzi o dynamikę, czyli wszystko, co poprzednio, plus ruch konstrukcji. Po trzecie, trzeba znać działanie wybuchów na konstrukcje. Po czwarte wreszcie, należy być zaznajomionym z właściwościami konstrukcji cienkościennych, takich jak samoloty czy rakiety. No i potrzeba trochę zdrowego rozsądku w tej całej sprawie. Nie trzeba od razu być specjalistą we wszystkich czterech obszarach, ale ktokolwiek się trochę zna na dynamice konstrukcji, ktokolwiek widział wypadki lotnicze, gdy popatrzy na ten wrak, to ma wątpliwości, czy to tylko awaryjne lądowanie.
Dużo jest takich specjalistów? – O ile wiem, w Polsce w Wojskowej Akademii Technicznej prowadzone są badania w tych dziedzinach.
Oficjalne komisje badające katastrofę smoleńską koncentrowały się na sterowaniu samolotem, nawigacji i kontroli lotów. Procesowi rozpadu samolotu poświęcono znacznie mniej uwagi, poza kwestią uderzenia w brzozę. A Pan zaczyna z tej strony. – Są różne sposoby badania. Jeden z nich to właśnie badanie, czy wszystko w samolocie działało, jak był sterowany, jak naprowadzany i tak dalej. Rozbicie konstrukcji to niezależny, osobny problem. Taką analizę robi się tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy naprawdę jest zagadką, co się stało.
Członkowie tych komisji mówią, że nie potrzeba takich badań, bo dla nich wszystko jest jasne. – Kiedy samolot ląduje, tak jak Tu-154M w Smoleńsku, to może się trochę uszkodzić, popękać tu i ówdzie. Ale nie oczekuje się, by szczątki były rozsiane po całym polu. Nie czytałem żadnego z dwóch głównych raportów, ponieważ wiedziałem, że tam na temat rozpadu samolotu niewiele znajdę. A nawet gdyby było, to ja mogę mieć przecież swoje zdanie. Komisje nie wyjaśniły, dlaczego samolot rozpadł się na tak wiele części, rozrzuconych na wielkim obszarze. Przecież są precedensy lądowania awaryjnego tego typu samolotu prawie bez żadnego uszkodzenia.
W oparciu, o co przygotowywał Pan swój raport? – Opierałem się na zdjęciach z miejsca katastrofy, zdjęciach lotniczych i satelitarnych okolicy przed i po katastrofie, które są dostępne. I na swojej wiedzy.
Czy gdybyśmy posiadali dostęp do wraku, który leży w Smoleńsku od dwóch lat, to moglibyśmy jeszcze coś więcej wyjaśnić? Przypomnijmy, że Rosjanie samolot pocięli i przenieśli w inne miejsce. – Tak, wrak byłby bardzo pożyteczny. Na pewno doszło do korozji, ale aluminium tak szybko nie rdzewieje. Można by skompletować materiał fotograficzny, bo ci, którzy robili zdjęcia, nieraz pomijali ważne części. Teraz wiadomo, na czym się skupiać, żeby się upewnić, że to było właśnie tak. Poza tym nie przeprowadzono analizy metalurgicznej szczątków, która też może być bardzo wymowna. Dziękuję za rozmowę.

Mój przyjaciel… zdrajca? Można dyskutować o zdradzie na poziomie abstrakcyjnych definicji i teoretycznych rozważań, ale przecież ma też ona zawsze konkretną twarz i nazwisko. Co zrobić, gdy są to twarze naszych znajomych czy przyjaciół? Łatwiej pisać o historii, np. o wieszaniu zdrajców w czasie insurekcji kościuszkowskiej. Oni są przecież tylko nazwiskami, zapisem na kartkach podręcznika. Ale jeśli ci, którzy zdradzili kraj, żyją obok nas? Jeśli ich znamy ze szkoły czy wspólnych imprez? Wiem, że po tym tekście stracę część kolegów. Najwyższy czas jednak nazwać rzeczy po imieniu. Także zdradę, którą widać w Polsce coraz wyraźniej, co najmniej od kilku lat, a już na pewno po 10 kwietnia. Dlatego mam ochotę, niestety coraz częściej, przejść na drugą stronę ulicy, widząc niektórych znajomych. Żeby uniknąć konieczności podawania im ręki. Nie przychodzi mi to jednak łatwo, bo niekiedy trudno o twarde dowody, że na takie potraktowanie zasługują.

Realność agentury Najpierw dwa fakty, które pomogą uporządkować myślenie i wskażą, że zdrada nie jest czymś odległym i egzotycznym, lecz bliskim – nas tu i teraz jak najbardziej dotyczącym. Władze Litwy stwierdziły niedawno, że w ich kraju działa do 3000 rosyjskich agentów. To natychmiast budzi refleksję: jeśli tak jest na małej i nie tak strategicznie położonej jak Polska Litwie, to ilu musi ich być u nas? I fakt historyczny. Gdy podczas insurekcji zajęto ambasadę Rosji, znaleziono tam pokwitowania wypłat dla wielu członków elit Rzeczypospolitej. Na podstawie tych właśnie jednoznacznych dowodów wieszano potem zdrajców na warszawskim rynku. Pytanie, czy to, co wydarzyło się 200 lat temu, nie może zdarzyć się obecnie, jest naiwne. Nie zmieniła się przez ten czas ani natura człowieka, ani mechanizmy poli-tyczne. Jedyna różnica polega na tym, że obecnie takie listy płac znajdują się w zaszyfrowanych plikach na komputerach oficerów KGB czy GRU, a nie w szufladach ich biurek. Cóż, postęp. Zastanawiam się, co mógł ponad 200 lat temu wiedzieć zwykły Polak o targowicy? Przystąpiła do niej znaczna część ówczesnych autorytetów, z biskupami i królem na czele, a deklaracja zawiązująca konfederację nie mówiła o zdradzie, lecz przeciwnie – o obronie ojczyzny i wolności. Akces do konfederacji mógł się, zatem wydawać po prostu jednym z wielu możliwych politycznych wyborów. Współcześni nie mieli przecież możliwości przewidzieć, że konsekwencją targowicy będzie utrata niepodległości na 123 lata. Dopiero z perspektywy czasu konfederacja ta stała się synonimem zdrady. Wielu z nas, pamiętających czas Solidarności, ma, więc zapewne teraz dylematy zbliżone do tych, jakie musieli rozstrzygnąć nasi przodkowie. 24 lata po konfederacji barskiej stanęli oni przed wyborem: przystąpić do konfederacji targowickiej czy też uznać ją za zdradę, wypowiedzieć posłuszeństwo królowi i bić się? Podobnie teraz polityczne drogi naszego pokolenia – ludzi Solidarności i NZS – dramatycznie się rozeszły. Kiedyś chodziliśmy np. razem w pielgrzymkach, dziś niektórzy z nas mówią o Kościele językiem jego wrogów. Kiedyś nie mieliśmy wątpliwości, że celem jest niepodległość, dziś nie jest już ona dla wszystkich tą samą wartością, o którą warto walczyć.

Granica zdrady Kto zatem jest już zdrajcą, a kto tylko przeciwnikiem politycznym? Gdzie przebiega granica? Czy zdradził np. Paweł? Poznałem go w 1982 r. Był uczciwym, inteligentnym, zawsze spragnionym nowej bibuły licealistą. Po 1989 r. poszedł do UOP-u i dziś jest generałem w jednej ze służb wykonujących dla władzy brudną robotę. A Wiesiek? Niegdyś nadzieja polskiej młodej prawicy, bliski premierostwa, teraz prawa ręka „największego płatnika”. A dziennikarze, których znam najwięcej? Boguś, Jarek czy Wojtek… W latach 80 byliśmy w podziemiu, a po 1989 r. pracowaliśmy razem w krakowskich mediach. Teraz Boguś i Jarek od wielu już lat są przybocznymi dwóch najważniejszych medialnych oligarchów. Lubią wprawdzie przy piwie mówić o swojej „prawicowości”, ale w pracy stanowią sprawne tryby w machinach odmóżdżających miliony Polaków. A Wojtek? 20 lat temu szczupły dziennikarz śledczy w prawicowej prasie, stał się czołowym piórem „GW”, autorem tekstów obrzydliwych nawet jak na tamtejsze standardy.

Czy można jednak nazwać ich zdrajcami? Można nie zgadzać się z ich wyborami życiowymi czy mówić o zdradzie ideałów młodości. Ale przecież zakłamanie nie jest jeszcze zdradą kraju – świadomym działaniem przeciw państwu na rzecz sił zewnętrznych. To, co robią, obiektywnie Polskę osłabia. Nie mając jednak dowodów, nie wysunąłbym wobec nich tego najpoważniejszego zarzutu. Nie jest przecież zdradą nawet żądza władzy i pieniądza czy polityczne zaślepienie. Granicą, którą trzeba przekroczyć, jest świadome szkodzenie krajowi. Obojętnie zresztą, z jakich motywów – dla pieniędzy (jak twierdzą eksperci to właśnie ten banalny motyw jest najczęstszy), pod wpływem szantażu czy z powodu wypaczonych idei. Może kiedyś śledczy zbadają ich działania i wyjdzie na jaw, że np. Wojtek był faktycznie agentem wpływu, a jego artykuły o katastrofie smoleńskiej nie były zwykłym błędem czy kłamstwem, lecz zamawianą i opłacaną przez służbę zainteresowanego mocarstwa dezinformacją. Na razie jednak tego nie wiemy.

Przypadek Bogdana Największy problem mam jednak z Bogdanem, którego działania w ostatnich latach budziły we mnie głęboki wewnętrzny sprzeciw. Chodzi o Bogdana Klicha. Znamy się od 1980 r., gdy tworzyliśmy NZS – on na Akademii Medycznej, ja na Akademii Górniczo-Hutniczej. Przez wiele lat uważałem go za dobrego kumpla, na którego zawsze można liczyć. W 1990 r. zaproponował mi pracę w TVP Kraków. Prowadziliśmy nawet wspólnie programy. Potem zrobił karierę polityczną i doszedł na sam szczyt – został ministrem. I wtedy z rosnącym zdumieniem zacząłem zadawać sobie pytanie, czy aby nie przekroczył tej niewidzialnej granicy. Najpierw, gdy rząd z jego udziałem doprowadził do upadku projektu tarczy antyrakietowej. Przecież było oczywiste, że wojskowa obecność USA stanowiłaby najlepszą gwarancję naszej suwerenności, zatem sabotowanie projektu tarczy oznaczało zdradę narodowych interesów. Potem było drastyczne obniżanie budżetu wojska i zarzucenie poboru połączone z fikcyjnym uzawodowieniem armii. W efekcie doprowadziło to do rozkładu sił zbrojnych RP. Polska jest dziś praktycznie bezbronna. Armia to niewielki kontyngent do misji zagranicznych, niebędący w stanie obronić kraju choćby przed Białorusią. Z marynarki pozostały resztki, a lotnictwo, najważniejsze na współczesnym polu walki, straciło dwukrotnie dowództwo, co radykalnie obniżyło jego zdolności bojowe. A stało się to w dwóch niemal identycznych katastrofach, z których smoleńska i rola w niej Bogdana to osobna historia. Wszystko to było tak bulwersujące, że chciałem nawet wykorzystać naszą znajomość i dostać się do MON, aby przeprowadzić od wewnątrz dziennikarskie śledztwo. Wina za ten stan rzeczy spada oczywiście głównie na premiera. Minister był jednak najważniejszym współodpowiedzialnym. Trzeba, więc zapytać wprost: czy to zdrada stanu? Tego nie mogę wiedzieć na pewno, bo mam tylko swoje obserwacje i wynikające z nich wnioski. Nie mam tajnych protokołów, depesz i dokumentów. To może za mało, by oskarżyć. Ale wystarczy, by mieć wątpliwości. Artur Dmochowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
732
M P 2007 nr 65 poz 732
(Cwiczenie nr 3 moje)id 732 (2)
Automatyka Budynkow MAS8 id 732 Nieznany
732
732
732
732
732
sciaga 732
732
732 733
732
732
732
732

więcej podobnych podstron