480

Kto nadzorował lot TU154M? Instrukcja HEAD cz.3

Omówienie kolejnych rozdziałów Instrukcji HEAD.

§5. Zadania służby ruchu lotniczego i obowiązki osób funkcyjnych.

1. Służba ruchu lotniczego zapewnia:

1) przyjęcie i terminowe przekazanie informacji o planowanym locie statku powietrznego o statusie HEAD do/do innych służb, zgodnie z załącznikiem 3

2) służby ruchu lotniczego, odpowiednie do klasy przestrzeni, w której wykonywany jest lot statku powietrznego o statusie HEAD

2.Dane o planowanym locie statku powietrznego o statusie HEAD muszą być przekazane do służb zabezpieczających z takim wyprzedzeniem czasowym, aby było możliwe włączenie do pracy odpowiednich środków zabezpieczających.

3.Kierownik zmiany ATM PAŻP ( Zarządzania Ruchem Lotniczym Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej) współpracuje bezpośrednio z St.DO COP w zakresie zapewnienia służb ruchu lotniczego statkowi powietrznemu o statusie HEAD oraz obiegu informacji o takim statku powietrznym.

4.Do obowiązków Kierownika Zmiany AMC (Ośrodka Zarządzania Przestrzenią Powietrzną) należy:

4) meldowanie przelożonym o nieprawidłowościach w zabezpieczeniu przelotu

5.Wojskowy lotniskowy organ służby ruchu lotniczego (Wojskowy Port Lotniczy) zapewnia statkowi powietrznemu wykonującemu lot o statusie HEAD służby ruchu lotniczego zgodnie z Instrukcją Operacyjną Wojskowego Portu Lotniczego.

6.Personel WPL w czasie zabezpieczenia lotu statku powietrznego o statusie HEAD:

1) przekazuje specjaliście RL DSO COP (DSO COP) informacje o planowanym oraz wykonywanym przelocie/odlocie statku powietrznego

2) przekazuje OKPiRL (DSO COP) informacje o każdym zagrożeniu statku powietrznego

4) współpracuje z funkcjonariuszem BOR odpowiedzialnym za zabezpieczenie przylotu/odlotu statku powietrznego o statusie HEAD

7.Kontroler lotniska (krl TWR) w zakresie meteorologicznego zabezpieczenia lotów o statusie HEAD jest zobowiązany:

4) informować załogi kierowanych przez siebie statków powietrznych o stanie i prognozowanych zmianach WA, a w szczególności o wystąpieniu NZP i WA zagrażających bezpieczeństwu lotu

5) żądać od załóg statków powietrznych określenia stanu WA w rejonie lotniska podczas startu i lądowania

8.BOZ lotniska wojskowego w zakresie meteorologicznego zabezpieczenia lotów o statusie HEAD zobowiązne jest:

1) przekazać DML macierzystego lotniska informację o locie statku powietrznego o statusie HEAD natychmiast po wpłynięciu informacji o planowanym locie, jednak nie poźniej niż 4 godziny (a w przypadku organizowania lotu statku powietrznego o statusie HEAD w trybie pilnym nie później niż 60 min) przed planowanym startem statku powietrznego, zawierające planowany czas startu i lądowania, typ statku powietrznego, trasę i wysokość przelotu oraz lotniska zapasowe

10. Do obowiązków informatora służby informacji powietrznej należy:

2) koordynowanie z organami ruchu lotniczego (kontrolerem GAT/OAT, krl TWR, informatorem służby informacji powietrznej sąsiednich sektorów FIS) zabezpieczenia lotu statku powietrznego o statusie HEAD

GAT - ruch lotniczy ogólny; OAT - przestrzeń kontrolowana przez kontrolerów wojskowych

3) wspódziałanie z właściwymi osobami funkcyjnymi z ODN, PN w swoim obszarze odpowiedzialności

4) monitorowanie lotu statku powietrznego o statusie HEAD

5) informowanie OKPiRL o wszystkich zaistniałych zagrożeniach statku powietrznego o statusie HEAD

11. Informator ruchu lotniczego BOZ WPL podlega bezpośrednio krl TWR i jest odpowiedzialny za przekazywanie informacji związanych z zabezpieczeniem lotu statku powietrznego o statusie HEAD

12. Do obowiązków informatora ruchu lotniczego BOZ WPL należy:

1) przyjęcie planu na lot statku powietrznego o statusie HEAD

2) przekazanie informacji o locie statku powietrznego o statusie HEAD do krl TWR, DML i KZ ATM

3) współpraca z DML (synoptyk 36 splt) w celu uzyskania niezbędnych informacji umożliwiających zabezpieczenie lotu statku powietrznego o statusie HEAD

4) powiadamianie DO ODN (DSO COP) o startach i lądowaniach statków powietrznych o statusie HEAD

OMÓWIENIE. Organem odpowiedzialnym za zapewnienie służby kontroli ruchu lotniczego jest Polska Agencja Żeglugi Powietrznej. Wg załącznika 3, Kierownik Zmiany ATM (Air Traffic Management - Zarządzania Ruchem Lotniczym), który współdziała z Dyżurną Służbą Operacyjną Centrum Operacji Powietrznych w zakresie lotów o statusie HEAD, zleca odpowiednie działania czy też przekazuje odpowienie informacje do ATC (Air Traffic Control - Kontrola Ruchu Lotniczego) oraz Kierownikowi Zmiany AMC Polska (Airspace Management Cell - Ośrodek Zarządzania Przestrzenią Powietrzną), którzy ze sobą wspołdziałają; współpracują oni również z Informatorem FIS ( Flight Information Service - Służba Informacji Powietrznej). Jak wyglądało działanie służby ruchu lotniczego w dn.10.04.2010 r.? Niestety, na ten temat praktycznie nie ma żadnych dostępnych informacji. Nieco to mnie to dziwi, bo chyba informacje na ten temart nie są objęte klauzulą tajności? Nie interesuje to również z żadnych dziennikarzy i ekspertów tak chojnie szafujących winą polskich pilotów? W takim razie pragnę zwrócić Państwa uwagę na moje wątpliwości:

Najpierw pkt. 4 ust.4: czy KZ ATM zglaszał jakieś nieprawidłowości w zabezpieczeniu lotu TU154M do Smoleńska? Jesli tak, to czy zostały one odnotowane? Podobne pytanie można skierować do ktr TWR (pkt. 7 ust.4 i 5). Wg pkt.7 kontroler lotniska (TWR) pełni bardzo ważną rolę w zakresie meteorologicznego zabezpieczenia lotu statku powietrznego ze statusem HEAD. Czy rzeczywiście do niego spłynęła informacja od załogi JAK40 o pogarszających się warunkach na Smoleńsk Sieviernyj, o czym donosił tvn.24 w dn.02.03.2011? Skąd polski kontroler wiedział, zatem, w jakich warunkach lądował JAK? - Informacja ta pochodziła bezpośrednio od jednego z członków załogi tego samolotu. Przekazał ją na Okęcie krótko po wylądowaniu maszyny dzwoniąc z telefonu komórkowego - wyjaśnia ppłk Kupracz. Rzecznik Sił Powietrznych nie chce ujawnić, który z członków załogi JAK-a dzwonił i czy telefon wykonał przed, czy po starcie z Okęcia polskiego TU-154 z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. Przypomnijmy, że JAK-40 wylądował w Smoleńsku o godzinie 7:15 (czasu polskiego) a tupolew wyleciał z Warszawy o godzinie 7:27.

Z powyżej cytowanego artykułu można się również dowiedzieć, że informacja ta dotarła do DML:

Podczas środowego posiedzenia sejmowej komisji obrony dowódca Sił Powietrznych generał Lech Majewski tłumaczył, że ustalenie, w jakich warunkach załoga JAK-a 40 lądowała 10 kwietnia w Smoleńsku, było możliwe dzięki "odpisowi rozmowy telefonicznej pomiędzy wojskowym kontrolerem, a dyżurnym meteorologiem lotniska Okęcie". Kontroler miał przekazać informacje, że pilot JAK-a lądował "przy podstawie chmur 60 metrów i widoczności poniżej kilometra". - Telefon ten wykonał do stacji meteo wojskowy kontroler lotniska Okęcie, a nie kontroler z wieży w Smoleńsku - ujawnił w rozmowie z nami rzecznik Sił Powietrznych ppłk Robert Kupracz. Sprostował tym samym informacje, które pojawiły się krótko po posiedzeniu sejmowej komisji, że to rosyjscy kontrolerzy telefonowali na Okęcie. Co się działo z tą informacją dalej? Spróbuję, choć w części odpowiedzieć na to pytanie przy omawianiu §7, dotyczącego zabezpieczenia meteorologicznego lotów ze statusem HEAD. Z kolei wg pkt. 10. ust.4 Informator FIS powinien monitorować lot TU154M; czy z tego monitoringu były robione jakieś zapisy? Jeśli tak, to dzięki nim powinniśmy znać dokładne dane czasowe przelotu Tupolewa w polskiej przestrzeni powietrznej. Z pkt.12 wynika, że ważną rolę pełni informator ruchu lotniczego BOZ WPL; jak wyglądała jego współpraca w tym dniu z DML czy też synoptykiem 36 SPLT? Czy są z tego jakieś zapisy? ( pkt.11)

Przytoczę też informację na temat warunków pracy BOZ WPL, za Nasz Dziennik z 12.01.2011:

W październiku 2009 r. powstał kolejny problem, bo w związku z remontem hangaru nr 2 Biura Obsługi Załóg w 36. SPLT biuro zostało przeniesione do kontenerów. Jak przestrzegano, taki dyskomfort mógł obniżyć, jakość pracy personelu. Tymczasowy brak hangaru niekorzystnie wpływał też na samoloty, które stojąc pod gołym niebem, były bardziej narażone na wpływ warunków pogodowych na awionikę. Istotnym wydaje się być również pkt.6, który mówi o współpracy personelu WPL z funkcjonariuszem BOR odpowiedzialnym za zabezpieczenie przylotu/odlotu statku powietrznego o statusie HEAD; czy funkcjonariusz ten przekazał informacje o wylocie Centrum Kierowania BOR lub też swoim kolegom, znajdującym się w Katyniu / Smoleńsku? Czy przekazał im również informacje o spodziewanej godzinie lądowania w Smoleńsku? Jeśli tak, to komu? Czy był na bieżąco informowany o pogarszającej się pogodzie na lotnisku Smoleńsk Sieviernyj (np. przez ktr TWR) i możliwym przez to lądowaniem TU154M na którymś z lotnisk zapasowych?

§6. Zabezpieczenie łączności i UL (ubezpieczenie lotów)

1. Zabezpieczenie łączności oraz UL podczas lotów statków powietrznych o statusie HEAD realizowane jest:

2) w lotach zagranicznych - zgodnie z wojskowym lub cywilnym zbiorem informacji lotniczych.

2.Na punktach radiowych wyznaczonych do prowadzenia korespondencji radiowej z załogą statku powietrznego o statusie HEAD wydziela się dwie naziemne radiostacje lotnicze posiadające możliwość pracy w pasmach VHF/UHF z urządzeniami zapewniającymi ciągłą rejestrację korespondencji prowadzonej z załogą statku powietrznego z jednoczesną rejestracją czasu.

3.Podczas wykonywania lotów poza granice kraju dopuszcza się wykorzystanie radiostacji HF do prowadzenia korespondencji radiowej zgodnie z zasadami wykonywania lotów poza granicami kraju.

4. Na lotniskach startu, lądowania, lotniskach zapasowych oraz punktach naprowadzania prowadzi się nasłuch częstotliwości radionamierzania i bezpieczeństwa.

OMÓWIENIE.

Na początek kilka słów o systemie radiofonicznej łączności lotniczej:

System łączności lotniczej służy do prowadzenia łączności w relacjach ziemia - samolot - ziemia, samolot - samolot lub ziemia-ziemia. Podstawą tej łącznoąci są radiostacje naziemne lub pokładowe ultrakrótkofalowe (VHF) pracujące w zakresie 117,975 MHz do 137 MHz lub krótkofalowe (HF) pracujące w paśmie fal krótkich od 3 MHz do 30 MHz. Obowiązkowym wyposażeniem statków powietrznych w lotach kontrolowanych i nadzorowanych są radiostacje VHF. Radiostacje HF stosowane są dla statków powietrznych dalekiego zasięgu (loty nad morzem i terenami niezamieszkałymi) a przedsiębiorstwa lotnicze wykonujące takie loty maja obowiązek wyposażenia swoich samolotów w radiostacje HF. Regulują to dokładnie przepisy ICAO (International Civil Aviation Organisation - Międzynarodowa Organizacja Lotnictwa Cywilnego). Wg artykułu w militarium.net, na pokładzie TU154M były zamontowane następujące urządzenia łączności zewnętrznej:

- radiostacja KF Mikron

- radiostacja UKF Orłan-85ST (do komunikacji z kontrolerami lotu oraz innymi statkami powietrznymi)

- radiostacja R-855UM (ratownicza, pracująca tylko na częstotliwości ratowniczej 121,5 MHz)

- telefon satelitarny

Zwracam Państwa uwagę na pkt.2; wynika z niego, że jeśli były prowadzone jakieś rozmowy załogi TU154M z jakimiś punktami radiowymi podczas jego lotu w polskiej przestrzeni powietrznej, powinny one być zarejestrowane. Czy takie rozmowy były? A jeśli tak, to czy zostały zarejestrowane? Jeśli chodzi o pkt.3, czyli radiostację HF, to z danych technicznych wynika, że jej rolę spełniała radiostacja KF Mikron; jeśli się mylę, proszę o korektę. Niestety, nie udało mi się ustalić, jaki ma ona zasięg. Najbardziej zastanawia mnie pkt. 4: czy ktoś w Polsce prowadził taki nasłuch? Może SKW, o czym pisałem już wcześniej? Jeśli tak, to za pomocą, jakich urządzeń i czy w takim przypadku nasłuch ten był rejestrowany? Starałem się znaleźć informacje, jakiego typu/rodzaju telefon satelitarny był zainstalowany w TU154M; niestety, nie uzyskałem takiej informacji, poza tym, że telefon ten był, wg interia.pl/rmf.fm z dn. 17.03.2008, zainstalowany w 2008 r. w Moskwie:

Telefon satelitarny w samolocie dla głowy państwa nie działa poprawnie - dowiedział się reporter RMF FM Marek Smółka. W Moskwie zamontowano właśnie system łączności satelitarnej w samolocie Tu-154M należącym do polskiej floty rządowej. Według naszych informacji, na montaż systemu w samolocie resort obrony wydał 1,2 mln złotych.

W trakcie testów okazało się, że system nie funkcjonuje poprawnie. Kiedy telefon traci łączność z jednym satelitą, automatycznie powinien łączyć się z innym. Na tym etapie jest błąd. Urządzenie zamiast łączyć się, wylogowuje się, co powoduje zerwanie połączenia. Jeszcze nie wiadomo, jak MON zamierza usunąć tę wadę. Może spróbować zmienić dostawcę łączy satelitarnych, czyli tzw. providera. Ministerstwo Obrony Narodowej wybrało dostawcę innego, niż proponował amerykański producent systemu. Jeśli MON zdecyduje się na taką zmianę, trzeba będzie przeprowadzić kolejne testy, a to kosztuje. Koszt będzie rosnąć tym bardziej, im dłużej samolot będzie stał w hangarze w Moskwie. Jak wiadomo, telefon ten jest częściowo "zniknięty", natomiast NPW wystąpiła do Danii (choć nie tylko tam) o pomoc prawną, ale nie wiadomo dokładnie, jak pisze dziennik. pl z 05.04.2011, czego ma ona dotyczyć:

Wniosek do Królestwa Danii, jak ujawnił rzecznik prasowy NPW płk Zbigniew Rzepa, został wysłany przez polską stronę w końcu stycznia bieżącego roku. O wystosowaniu tego wniosku prokuratorzy mówili w miniony piątek na konferencji prasowej podsumowującej rok śledztwa smoleńskiego. Nie podali jednak wtedy, jakich kwestii ten wniosek dotyczył. Wnioski o pomoc prawną w tym śledztwie polscy prokuratorzy wysyłali też - o czym już wcześniej informowano - do Rosji, Stanów Zjednoczonych i Białorusi.

Kwestia telefonu satelitarnego na pokładzie TU-154M była opisywana w mediach wkrótce po katastrofie smoleńskiej.

Szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie prok. Ireneusz Szeląg mówił PAP w maju zeszłego roku, że telefon satelitarny na pokładzie Tu-154 składał się ze stacji bazowej i trzech słuchawek oraz linii faksowej. "Polska prokuratura nie wie, czy stacja bazowa telefonu satelitarnego z Tu-154 została zniszczona w katastrofie, czy też jest w dyspozycji strony rosyjskiej. My jej nie otrzymaliśmy, mamy część jednej z trzech słuchawek - mówił Szeląg. Dodawał wtedy, że prokuratura nie wie, czy jednostka centralna uległa zniszczeniu w katastrofie, czy też jest w dyspozycji Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) lub rosyjskiej prokuratury. Dlaczego do Danii? Odpowiedź sugeruje artykuł w fakt.pl z 08.04.2011:

Według nieformalnego podziału ról wojskowych służb specjalnych NATO, to właśnie Duńczycy odpowiadają za nasłuch satelitarny wszystkich rozmów w eterze, mają też najlepszy sprzęt i najlepszych specjalistów – mówi nam wysoki rangą oficer polskich służb. I dodaje, że po ataku na World Trade Center większość służb specjalnych NATO ma rozkaz nagrywania wszystkich rozmów prowadzonych na pokładach wszelkich samolotów. Zastanawiam się tylko, dlaczego od razu 10.04.2010 rząd Pana Premiera Donalda Tuska nie poprosił o pomoc odpowiedne instytucje NATO...

Kto nadzorował lot TU154M? Instrukcja HEAD cz.4

Przedstawiam Państwu czwartą część mojego omówienia Instrukcji HEAD. Na początek przypomnę, z jakich rozdziałów składa się Instrukcja HEAD:

I. Przepisy ogólne.

§1. Ogólne zasady organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD

II. Zapotrzebowanie na lot i planowanie lotu statku powietrznego o statusie HEAD.

§2. Zapotrzebowanie na lot i planowanie lotu.

§3. Zapotrzebowanie na catering

III. Zakres obowiązków SD i służb oraz osób funkcyjnych w procesie organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD.

§4. Obowiązki osób funkcyjnych stanowisk dowodzenia COP i ODN.

§5. Zadania służby ruchu lotniczego i obowiązki osób funkcyjnych.

§6. Zabezpieczenie łączności i UL (ubezpieczenie lotów)

§7. Zabezpieczenie meteorologiczne

IV. Zakres obowiązków personelu lotniczego na statku powietrznym o statusie HEAD.

§8. Zasady ogólne

§9. Prawa i obowiązki dowódcy statku powietrznego.

§ 10. Obowiązki personelu latającego

V. Przygotowanie statku powietrznego o statusie HEAD

§11. Zasady ogólne.

VI. Przewóz bagażu, ładunku oraz broni na pokładzie statku powietrznego o statusie HEAD.

§12. Przewóz bagażu podręcznego i ładunku

§13. Zasady wnoszenia broni i materiałów niebezpiecznych na pokład statku powietrznego o statusie HEAD

VII. Ochrona statku powietrznego o statusie HEAD.

§14. Zasady ogólne.

Przechodzę teraz do jednego z najważniejszych punktów Instrukcji HEAD, który od początku Tragedii Smoleńskiej wzbudzał bardzo wiele kontrowersji, czyli do kwestii, co kpt. Protasiuk wiedział o pogodzie na lotnisku docelowym przed wylotem TU154M do Smoleńska w dn.10.04.2010, jakie informacje na ten temat docierały do niego w czasie lotu, kto mu te informacje powinien przekazywać, kto był odpowiedzialny za przygotowywanie tych informacji oraz podejmowanie odpowiednich działań w razie zagrożenia bezpieczeństwa lotu statku powietrznego o statusie HEAD. Przypominam równocześnie, że nie omawiam i nie przedstawiam wszystkich punktów Instrukcji HEAD, a koncentruję sie na tych, które mają związek z meritum mojej notki, czyli nadzorem i monitoringiem lotu TU154M w dn. 10.04.2010 do Smoleńska. Nie wyklucza to jednak, że w razie pytań o inne fragmenty Instrukcji, mogę starać się Państwu na nie odpowiedzieć

§7. Zabezpieczenie meteorologiczne

1. Zabezpieczenie meteorologiczne lotów statków powietrznych o statusie HEAD zapewnia wojskowa lub cywilna służba meteorologiczna w zależności od aktualnie wykorzystywanego lotniska. Na lotnisku wojskowym i współużytkowanym zabezpieczenie meteorologiczne zabezpieczane jest przez wojskową służbę meteorologiczną. Na cywilnych lotniskach krajowych i zagranicznych zabezpieczenie meteorologiczne realizują dostępne, cywilne organy służby meteorologicznej.

2.Za zabezpieczenie meteorologiczne statków powietrznych o statusie HEAD na wojskowym lotnisku startu i lądowania odpowiada szef służby meteorologicznej jednostki zabezpieczającej.

3.Za zabezpieczenie meteorologiczne lotu statku powietrznego o statusie HEAD ze startem i lądowaniem na lądowisku lub w innym miejscu startów i lądowań odpowiada Starszy Zmiany Dyżurnej CH SZ RP.

4. Zabezpieczenie meteorologiczne lotów wojskowych statków powietrznych o statusie HEAD realizuje Dyżurny Meteorolog Lotniska (DML) lotniska startu pod nadzorem Starszego Zmiany Dyżurnej CH SZ RP poprzez:

1) opracowanie dokumentacji lotniczo-meteorologicznej na przelot

2) opracowanie ostrzeżeń o niebezpiecznych zjawiskach pogody (NZP) lub warunkach atmosferycznych (WA) zagrażających bezpieczeństwu lotu i przekazywanie ich dowódcy załogi statku powietrznego, kr TWR, właściwym organom ruchu lotniczego i komórkom służby meteorologicznej.

6. Powiadomienie zmiany dyżurnej LBM/LSM/PM/CH SZ RP/ OZH o locie statku powietrznego o statusie HEAD powinno nastąpić natychmiast po wpłynięciu do organów służby ruchu lotniczego informacji o planowanym wylocie, jednak nie później niż 4 godziny przed planowanym startem statku powietrznego o statusie HEAD. Powinno ono zawierać planowany czas startu i lądowania, typ statku powietrznego, trasę i wysokość lotu oraz lotniska zapasowe.

LBM - lotniskowe biuro meteorologiczne; PM - punkt meteorologiczny; OZH - ośrodek zabezpieczenia hydrometeorologicznego

9. Dokumentację lotniczo-meteorologiczną na lot statku powietrznego o statusie HEAD poza granice RP opracowuje zmiana dyżurna CH SZ RP.

10. Prognozę pogody TAF dla danego lotniska opracowuje DML tego lotniska lub w uzasadnionych przypadkach właściwa nadrzędna komórka meteorologiczna. Jest ona obowiązującą prognozą dla lotniska i stanowi podstawę do podejmowania decyzji o realizacji startów i lądowań statków powietrznych na danym lotnisku.

TAF - prognoza pogody dla lotniska

11. Dowódca statku powietrznego w zakresie meteorologicznego zabezpieczenia lotów o statusie HEAD powinien postępować zgodnie z §9.ust.5 niniejszej instrukcji.

12. Do obowiązków zmiany dyżurnej CH SZ RP w zakresie meteorologicznego zabezpieczenia lotów statków powietrznych o statusie HEAD należy:

1) nadzorowanie realizacji zabezpieczenia meteorologicznego przez zaangażowanie w to zadanie zmiany dyżurne wojskowych komórek meteorologicznych

2) opracowanie prognozy pogody do podjęcia decyzji o realizacji lotu

3) ostrzeganie o NZP i WA zagrażających bezpieczeństwu lotu

4) znajomość plan lotów statków powietrznych o statusie HEAD

5) udzielenie konsultacji meteorologicznej osobom funkcyjnym biorącym udział w zabezpieczaniu lotu, tj. organizatorowi lotów, dysponentowi statku powietrznego

6) opracowanie dokumentacji lotniczo-meteorologicznej i przekazanie jej dowódcy statku powietrznego w przypadku lotu statku powietrznego poza granice RP oraz gdy start odbywa się z lotniska (lądowiska), na którym nie ma komórki meteorologicznej.

13. Do obowiązków DML w zakresie meteorologicznego zabezpieczenia lotów statków powietrznych o statusie HEAD należy:

1) znajomość planu lotu statku powietrznego o statusie HEAD

2) udzielenie dowódcy załogi statku powietrznego konsultacji meteorologicznej

3) opracowanie i przekazanie dowódcy statku powietrznego dokumentacji lotniczo-meteorologicznej na lot z uwzględnieniem danych zawartych w planie lotu

4) w przypadku opracowania lub otrzymania ostrzeżenia o rzeczywistym wystąpieniu NZP lub WA zagrażających bezpieczeństwu lotu bądź opracowania ostrzeżenia prognostycznego na trasę planowanego lotu, zapoznaje z jego treścią dowódcę załogi statku powietrznego i ktr TWR.

5) w przypadku lotu statku powietrznego poza granice RP, poprzez nadrzędną komórkę meteorologiczną ( nie później niż 4 godziny przed planowanym startem statku powietrznego, w przypadku organizowania lotu statków powietrznych o statusie HEAD w trybie pilnym, nie później niż 60 min) zamówienie u zmiany dyżurnej CH SZ RP dokumentacji lotniczo-meteorologicznej na lot, odbioru jej technicznymi środkami łączności i przekazanie dowódcy załogi za pokwitowaniem.

14. W sprawach nieunormowanych niniejszą instrukcją, obowiązują przepisy zawarte w Instrukcji meteorologicznego zabezpieczenia lotów lotnictwa Sił Zbrojnych RP, WLOP 395/2008.

OMÓWIENIE.

Jeśli chodzi o sam wylot TU154M z lotniska i prognozę pogody, którą posiadał wtedy kpt. Protasiuk, odsyłam Państwa do cz.I mojego omówienia Instrukcji HEAD; dla jasności, przypomnę, co na ten temat mówi raport MAK:

O 09:15 - 7.15 czasu polskiego -przez dyżurnego synoptyka(synoptyk służby meteorologicznej bazy lotniczej pierwszej kategorii JW 21350 (m. Twer) wg raportu MAK, przypis autora str. 53) była sprecyzowana prognoza pogody dla lotniska Smoleńsk „Północny”: do 12:00 7-10 stopni zachmurzenie warstwowe, dolna granica 150-200m, widzialność 1500-2000m, zamglenie, po 12:00 zachmurzenie 5-8 stopni, średnie, górne, widzialność 10 km.(str. 53-54 polskiego tłumaczenia raportu MAK).

O 09:36 -7.36 czasu polskiego - kierownik lotów zażądał od meteorologa informacji o pogorszeniu pogody:

„ meteo….meteo dlaczego milczysz………. mgła opadła”. Po tym meteorologprzeprowadził kolejny poza planowy pomiar pogody i odnotował początek niebezpiecznego zjawiska pogody (mgła) o 09:40 - 7:40 czasu polskiego: widzialność 800m, mgła, zachmurzenie 10 stopni warstwowe na 80m. Powyższa pogoda sztormowa była przekazana telefonicznie dyżurnemu synoptykowi i kontrolerowi.(str. 54 polskiego tłumaczenia raportu MAK). Oznacza to, że przekroczenie warunków minimalnych dla lotniska Smoleńsk Sieviernyj, wynoszących 100m x 1000m, wg MAK nastąpiło ok. godz. 7:30 - 7.40 czasu polskiego, kiedy to TU154M, z Delegacją udającą się na uroczystości w Katyniu, znajdował się już od kilkunastu minut w powietrzu. Dodam jeszcze, że czasokres ten pokrywa się z dwoma nieudanymi podejściami do lądowania IŁ-76 na lotnisku Smoleńsk Sieviernyj, o godz. 7:25 oraz 7:39 czasu polskiego. Kto w dn. 10.04.2010 r. przygotował prognozę pogody dla kpt. Protasiuka? Kiedy była ona przygotowywana? Jakie informacje się w niej znajdowały? Na początek przytoczę pewne ważne stwierdzenie, dotyczące pkt.3"Za zabezpieczenie meteorologiczne lotu statku powietrznego o statusie HEAD ze startem i lądowaniem na lądowisku lub w innym miejscu startów i lądowań odpowiada Starszy Zmiany Dyżurnej CH SZ RP", na podstawie artykułu Nowego Dziennika z dn.28.02.2011:

Instrukcja Meteorologiczna Zabezpieczania Lotów Statków Powietrznych o Statusie HEAD nie określa, jak realizować zabezpieczenia meteorologiczne na lotnisku, które nie nadaje depesz METAR i TAF. Utrudniony dostęp do danych meteo ze Smoleńska sygnalizował już w 2009 roku mjr Andrzej Szerszeń z oddziału służby meteo Dowództwa Sił Powietrznych. Wskazywał m.in. na konieczność podjęcia rozmów na temat współpracy w zakresie tzw. geografii wojskowej ze stroną rosyjską. Adresatem prośby był attaché wojskowy Ambasady RP w Moskwie, którym zawiadywał gen. Grzegorz Wiśniewski. 23 października 2009 r. stosowne pismo w tej sprawie wpłynęło do Departamentu Spraw Zagranicznych Ministerstwa Obrony Narodowej. I sprawa utknęła w miejscu. Rzeczywiście, przejrzałem całą instrukcję HEAD i nie znalazłem procedury postępowania w przypadku zaistnienia takiej sytuacji. Odnosi się do niej w zasadzie pkt.12. ust.6, zostawiający pewną dowolność Służbie Dyżurnej Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych RP, choć nie można wykluczyć, wg pkt.14, że pewne konkretne regulacje są zawarte w Instrukcji meteorologicznego zabezpieczenia lotów lotnictwa Sił Zbrojnych RP, WLOP 395/2008. Spójrzmy na ten problem z nieco innej strony; wg dostępnych mi informacji, plan lotu TU154M w .dn. 10.04.2010 do Smoleńska był następujący:

FPL-PLF101-IM -T154/M-SRWY/C -EPWA0500 -N0400F270 BAMSO Z182 ASLUX Z460 TOXAR N869 RUDKA UM863 AKSIL/K0700S0810 B102 RALOT DCT -ZZZZ0115 UMII UMMS -EET/UMMV0023 UUWV0059 OPR/POLISH AIR FORCE STS/HEAD DEST/SMOLENSK XUBS DOF/100410 ORGN/EPWAZPZX PERM/BELARUS SAC248/220310/LITER CD/07

ZZZZ - kod, którym oznaczono w tym przypadku lotnisko Smoleńsk Sieviernyj

FPL wg ICAO:

16 DESTINATION AERODROME

Four-character location indicator of aerodrome, or "ZZZZ" if none exists. If none exists, the full name or coordinate (degrees and minutes) can be "DEST/" tagged in 18 OTHER INFORMATION

Wobec powyżej przedstawionych informacji, uważam, że odpowiedzialność za przygotowanie prognozy pogody w dn. 10.04.2010 dla załogi TU154M, jak również, wg. pkt.12. ust.3, za informowanie statku powietrznego odbywającego lot o statusie HEAD o możliwości wystąpienia NZP lub WA zagrażających bezpieczeństwu lotu, a w tym konkretnym przypadku zagrażających bezpieczeństwu lądowania w Smoleńsku, jako lotniska niesklasyfikowanego, ponosiła Służba Dyżurna CH SZ RP. Kogo konkretnie powinna poinformować? Wg Załącznika nr 3, Dyżurną Służbę Operacyjną Centrum Operacji Powietrznych. Czy tak zrobiła? O tym w dalszej części opracowania.

NZP - niebezpieczne zjawisko pogodowe; WA - warunki atmosferyczne

W jaki sposób i kiedy ta prognoza była przygotowywana, proszę spojrzeć na kolejne informacje zawarte w cytowanym już powyżej artykule:

Protasiuk dostał dane SYNOP: zachmurzenie przez chmury stratus 200-300 metrów, widzialność na lądowanie od 3 do 5 tys. metrów przy zamgleniu. Prognoza była konsultowana ze starszym zmiany Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych mjr. Dariuszem Januszewiczem. Januszewicz prognozował zachmurzenie 150 m i widzialność od 1000 do 3000 metrów przy silnym zamgleniu. Po ponownej analizie Nojek podtrzymał swoją wersję. Prognoza SYNOP z godz. 5.00 zakładała widzialność 4 kilometry przy zamgleniu. Załoga dysponowała depeszami METAR i TAF z lotnisk: Warszawa Okęcie, Gdańsk, Mińsk, Wilno, Gomel, Moskwa Wnukowo, Moskwa Domodiedowo, Moskwa Szeremietiewo, Omsk i Witebsk. 10 kwietnia wczesnym rankiem dokumentację meteo od chor. Marcina Nojka, który tego dnia pełnił dyżur, odbierał nie mjr Protasiuk, a nawigator kpt. Artur Ziętek. Była godz. 6.10. Dziesięć minut później te same dane potwierdził w rozmowie z chor. Nojkiem drugi pilot ppłk Robert Grzywna. O 6.30 Nojek rozmawiał z Protasiukiem. Dowódca dostał prognozę SYNOP z godz. 5.00. Depesza SYNOP nadawana jest ze Smoleńska, co 3 godziny. Z informacji kpt. Sebastiana Pyśniaka, szefa służby meteo na wojskowym Okęciu, wynika, że zawiera ona dane dotyczące: godziny nadania, temperatury rzeczywistej, temperatury punktu rosy, widzialności, wielkości i rodzaju zachmurzenia, podstawy zachmurzenia, prędkości i kierunku wiatru i ciśnienia.

Informacje na ten temat można znaleźć również w raporcie MAK na str. 47 polskiego tłumaczenia:

Dokumentacja meteorologiczna , wręczona załodze Tu – 154 M przed wylotem z Warszawy: blankiet z prognozami i faktyczną pogodą Warszawy, Mińska, Witebska w kodzie TAF i METAR, Mapy prognozy szczególnych zjawisk pogody FL 100–450 10.04.2010 z 06 i 12 UTC, Mapy prognozy wiatru i temperatury dla FL 240– 400 i FL 300 10.04.2010 z 12 UTC, mapa danych radiolokacji Polski 10.04.2010 z 04:00UTC, fotografia zachmurzenia ISZ 10.04.2010 z 00 UTC. Powracając jeszcze raz do powyższego artykułu z Nowego Dziennika, można się z niego dowiedzieć, że 36 SPLT już znacznie wcześniej był świadomy braku bezpośrednich prognoz pogody z lotniska Smoleńsk Sieviernyj:

Po 2009 roku każda z polskich załóg lądujących na Siewiernym wiedziała, że nie będzie mieć dostępu do prognoz METAR i TAF, ponieważ lotnisko w Smoleńsku nie posiada notyfikacji Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego (ICAO). Jak przyznaje ppłk Bartosz Stroiński, szef eskadry tupolewów w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego, mjr Arkadiusz Protasiuk o locie do Smoleńska z prezydentem Lechem Kaczyńskim wiedział 7 kwietnia. I chciał lecieć. Wiedział też, że od jesieni 2009, to znaczy od czasu rozformowania regularnej jednostki wojskowej na Siewiernym, żadna z załóg samolotów wykonujących lot na trasie Okęcie - Smoleńsk - Okęcie nie dysponowała komunikatami METAR i TAF z lotniska Siewiernyj. Tak było również w przypadku lotu z 7 kwietnia z premierem Donaldem Tuskiem, w trakcie, którego Protasiuk siedział w fotelu drugiego pilota, a Stroiński był dowódcą. Depesze METAR i TAF to prognozy pogody wykorzystywane przy lądowaniu. Rosjanie nie wyrazili zgody na udostępnienie tych danych stronie polskiej. Osobą w polskiej ambasadzie w Moskwie, której sygnalizowano potrzebę pozyskania dostępu do danych meteo z lotnisk wojskowych Federacji Rosyjskiej, był Grzegorz Cyganowski, drugi sekretarz Ambasady RP w Moskwie. To również jego nazwisko widnieje w dokumencie z żądaniem pisemnego potwierdzenia od 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego rezygnacji z tzw. rosyjskich liderów na pokładzie rządowych samolotów, wykonujących loty do Smoleńska 7 i 10 kwietnia. Czy nazwisko Pana Cyganowskiego nie przewija się w innych informacjach dotyczących Tragedii Smoleńskiej? Ależ oczywiście, że tak; proszę spojrzeć na ten fragment artykułu w Nowym Dzienniku z 31.03.2010 r.: Na około półtorej godziny przed planowanym lądowaniem rządowego tupolewa na smoleńskim lotnisku Piotr Marciniak, pełniący obowiązki zastępcy ambasadora RP Jerzego Bahra w Moskwie, który 10 kwietnia nie był obecny w Smoleńsku, otrzymał informację od Grzegorza Cyganowskiego, drugiego sekretarza Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie, że z uwagi na złe warunki pogodowe, jakie panują nad Smoleńskiem, planowane jest lądowanie samolotu Tu-154 na moskiewskim lotnisku Wnukowo. Pod uwagę brano też lotnisko w Mińsku lub Witebsku. Skąd Pan Cyganowski już około godz. 7:10 czasu polskiego wiedział, że pogoda na lotnisku Smoleńsk Sieviernyj uniemożliwia lądowanie tupolewa, skoro, jak podałem nieco wcześniej, nie wiedział tego jeszcze nawet rosyjski meteorolog pracujący na tamtejszym, lotniskowym punkcie meteo?

Powróćmy jednak do meritum zagadnienia: co się działo w CH SZ RP, kiedy TU154M już wystartował z Okęcia i leciał w kierunku lotniska Smoleńsk Sieviernyj? Zacytuję fragment z innego artykułu Nowego Dziennika, z dn. 25.03.2011:

10 kwietnia 2010 r. ok. godz. 8.20doszło do zmiany na stanowisku dyżurnego operacyjnego - starszego zmiany dyżurnej Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych RP. Przejmujący obowiązki mjr Henryk G. rozpoczął gromadzenie aktualnych danych meteo oraz zwrócił się do chor. Marcina G., dyżurnego meteorologa na Okęciu, z prośbą o pozyskanie od pilota Jaka-40 informacji o warunkach pogodowych panujących podczas lądowania w Smoleńsku. Kilka minut później przekazana mu została informacja o widzialności 2 kilometrów przy zamgleniu i podstawie chmur 60 metrów. Prognoza podawana chwilę wcześniej przez kpt. P. - na odprawie przed przejęciem zmiany - mówiła o pułapie chmur 120-180 m i widzialności 1000-3000 m, przy silnym zamgleniu. Major Henryk G. odczytał też depeszę SYNOP z godz. 8.00, która mówiła o powstaniu mgły w Smoleńsku i widoczności zaledwie 500 metrów. Jako że za niespełna pół godziny na Siewiernym miał lądować Tu-154M, dyżurny operacyjny od razu powiadomił Służbę Operacyjną Centrum Operacji Powietrznych(ppłk. Jarosława Z.) i meteorologa na Okęciu, sygnalizując gwałtowne pogorszenie warunków w Smoleńsku.Major G. dokonał również analizy warunków atmosferycznych dla ewentualnych lotnisk zapasowych iok. godz. 8.40 przekazał taką informację do COP i służb meteo na Okęciu. Bardzo dobre warunki do lądowania panowały w Moskwie, więc meldunkowi towarzyszyła sugestia, by jeśli to możliwe, przekazać tę informację pilotom Tu-154M. W tym czasie st. chor. Robert J., specjalista ds. ruchu lotniczego w COP, na polecenie ppłk. Jarosława Z. o zmianie pogody powiadomił dyżurnego wojskowego kontrolera lotniska Okęcie por. Piotra L. Przekazał on również polecenie podania tej informacji ("w miarę możliwości") załodze Tu-154M. Kontroler już wiedział o pogarszających się warunkach (prawdopodobnie od załogi JAK40, która wykonała telefon na Okęcie - przypis autora notki). Z przytoczonego fragmentu artykułu oraz jego dalszej części wynika, jaki był obieg informacji o pogarszaniu się pogody w rejonie lądowania TU154M:

- St.ZD CH SZ (Starszy Zmiany Dyżurnej Centrum Hydrometeorologii) przekazuje informację do DSO COP i DML (Dyżurnej Służby Operacyjnej Centrum Operacji Powietrznych oraz Dyżurnego Meteorologa Lotniska)

- Dyżurny Oficer DSO COP zleca specjaliście RL COP (ruchu lotniczego), aby powiadomił o złej pogodzie ktr TWR (WPL) , a ten z kolei załogę TU154M

- ktr TWR (kontroler wojskowy) miał się skontaktować z załogą, ale ponoć tego nie zrobił, bo wg artykułu mógłby nawiązać kontakt z załogą za pomocą telefonu satelitarnego (GSM jest wyłączony), ale takiej praktyki w wojsku zwyczajnie nie ma. Co więcej, telefon satelitarny używany jest tylko na polecenie przełożonych. 10 kwietnia 2010 roku polecenia nie było... podobnie jak oficerów, którzy wydaliby taki rozkaz - był sobotni ranek. Wyżej opisany obieg informacji z grubsza odpowiada schematowi obiegu informacji z Załącznika 3 Instrukcji HEAD. Czy rzeczywiście ktr TWR miał się skontaktować z TU154M, ale tego nie zrobił? Sytuacja pogodowa wydawała się być niebezpieczna dla bezpieczeństwa lotu samolotu z Prezydentem na pokładzie; tym bardziej, że DSO COP powinna wiedzieć (i przekazać tę informację ktrTWR, gdyby on o tym nie wiedział), o której spodziewane jest lądowanie TU154M w Smoleńsku(plan lotu) - czyli, że czasu na odpowiednie działanie jest bardzo mało. Kontroler wojskowy tym faktom ponoć (piszę ponoć, bo osobiście przecież nie widzialem jego zeznań i opieram się na cytowanym artykule) zaprzecza; twierdzi, że nie otrzymał z Centrum Operacji Powietrznych polecenia nawiązania kontaktu z załogą. Jeszcze jedna ciekawa informacja z tego artykułu, dotycząca możliwości przekazania informacji o pogarszającej się pogodzie na pokład TU154M:

Była jeszcze szansa, że ostrzeżenie trafi na pokład za pośrednictwem Biura Ochrony Rządu.Około godz. 8.30 ppłk Jarosław Z. skontaktował się z mjr. Jarosławem U., zastępcą oficera operacyjnego BOR w Centrum Kierowania BOR, informując o załamaniu pogody w Smoleńsku. (...) Po skontaktowaniu się z podwładnym, dyżurnym oficerem BOR w porcie lotniczym Okęcie, ustalił, że tamtejsza kontrola lotów nie ma kontaktu z samolotem, bo przejął go nadzór rosyjski. Co istotne, oficer operacyjny BOR - w tym dniu był to mjr Waldemar T. - miał możliwość nawiązania łączności z funkcjonariuszami w samolocie przez telefon satelitarny. Nie uczynił tego, gdyż wcześniej takiej potrzeby kontaktu nie było, a po pojawieniu się informacji o złej pogodzie najwyraźniej zabrakło mu zdecydowania. Jeśli chodzi o przekazanie tupolewowi informacji o warunkach pogodowych od załogi JAK40, wszyscy Państwo zapewne znacie odpowiednie fragmenty w stenogramach MAK, choć proszę pamiętać, że nie wszystko z CVR (MARS-BM) zostało odczytane, przynajmniej przez Rosjan (ok.20-30 % nie było przez nich w ogóle odczytane, a część rozmów w kokpicie była odczytana błędnie, przynajmniej wg komisji Millera). Kontakt pomiędzy załogami został nawiązany o godz. 8.24 i zaraz potem załoga JAK40 poinformowała załogę TU154M o bardzo złej widoczności oraz podstawie chmur na lotnisku Smoleńsk Sieviernyj (400m/50m), sugerując jednocześnie (8:25), że mimo tych warunków można spróbować wykonać próbne podejście. Informacje na temat pogody w Smoleńsku podczas lotu TU154M przekazał również kontroler z wieży w Mińsku: 8:14 - widzialność 400m, mgła, co zapewne spowodowało, że o 8:18 załoga TU154M postanowiła skontaktowac się z załogą JAK40; kontroler z wieży w Moskwie, kontaktujący się z TU154M o godz. 8:23, żadnej informacji na temat pogody w Smoleńsku nie przedstawił. O godz. 8:23 załoga tupolewa nawiązała kontakt z wieżą w Sieviernym; o 8.24 otrzymała z niej informację, że widzialność wynosi 400 m i warunków do lądowania nie ma ( jak wiadomo z zeznań Plusnina, informacja ta nie była prawdziwa i miała zniechęcić załogę TU154M do lądowania). Po otrzymaniu tej informacji kpt. Protasiuk podziękował i odpowiedział, że spróbuje próbnego podejścia, ale jeśli nie będzie pogody, to odejdzie na drugi krąg. Wracając jeszcze do załogi JAK40 i kwestii przekazania przez nią na Okęcie informacji w warunkach pogodowych panujących na Smoleńsk Sieviernyj, pojawiły się również informacje temu zaprzeczające; wgtvn24.pl z dn. 30.03.2011: Z zeznań wojskowych kontrolerów i meteorologów, którymi dysponują wojskowi prokuratorzy wynika, że do kontaktu załogi JAKa z Warszawą nie doszło "krótko po lądowaniu" polskiej maszyny w Smoleńsku, ale ponad godzinę po nim i to nie z inicjatywy załogi, ale naszych meteorologów. 10 kwietnia w godzinach porannych próbowali oni kilka razy uzyskać informacje o warunkach pogodowych od pilotów JAKa poprzez służbę meteo na Okęciu. Pierwszy upomniał się o to, na siedem minut przed startem z Warszawy prezydenckiego Tupolewa (samolot wyleciał z Okęcia o 7:27 – red.), major Dariusz Januszewicz, który pełnił wtedy służbę Dyżurnego Operacyjnego – Starszego Zmiany dyżurnej Centrum Hydrometeorologii. Jak zeznał przed wojskowymi prokuratorami, o godzinie 7:20 wykonał w tej sprawie dwa telefony. Najpierw o warunki, w jakich lądowała załoga JAKa, zapytał oficera dyżurnego Centrum Operacji Powietrznych. Ten jednak informacji takich nie posiadał. - W związku z tym zatelefonowałem do dyżurnego METEO lotniska Okęcia prosząc go o uzyskanie informacji o warunkach atmosferycznych w Smoleńsku - relacjonował prokuratorom major. Informacja zwrotna, przekazana przez dyżurnego ok. godz. 7:45, czyli pół godziny po lądowaniu samolotu z dziennikarzami (JAK lądował o 7:15 polskiego czasu – red.), była krótka: - Dyżurny METEO, chor. Marcin Nojek, poinformował mnie, że pilot samolotu JAK-40 nie podał informacji o warunkach atmosferycznych podczas lądowania w Smoleńsku – zeznał mjr Januszewicz. Czy informacje te są wiarygodne? Nie mam zamiaru tego przesądzać, bo już nie raz w sprawie Tragedii Smoleńskiej mielismy do czynienia z róznego rodzaju dezinformacją czy też tzw. "wrzutkami". W każdym razie zastanawiający jest "nadzór" nad lotem TU154M do Smoleńska przez Dyżurną Służbę Operacyjną Centrum Operacji Powietrznych; może przypomnę Rozdział I §1 pkt.10:

Wojskowy nadzór nad wykonywaniem lotów statków powietrznych o statusie HEAD należy do Starszego Dyżurnego Operacyjnego COP. To jak ten nadzór w zasadzie wyglądał? Co zrobiła DSO COP, aby uzyskać pewność, że informacje o pogarszającej się pogodzie dotarły na pokład tupolewa? Z kim w takim razie konsultowała się... "Logika" w Moskwie, która już o 7.41 wiedziała, że pogoda w Smoleńsku jest zła; o 7:45 już uzgodniła z kimś (z kim?), że lotniskiem zapasowym będzie Wnukowo, co zostało potwierdzone o 7:51, a nawet jeszcze o... 8:17?

07:41:34 Krasn.: No dobrze, jeśli on idzie, zrobi pewnie kontrolne podejście, ja mam tylko do paliwa, gdzie on będzie mógł dotrzeć po jednym podejściu, dokąd go odesłać.

07:41:42 OD: No, ja sądzę, że Wnukowo, ponieważ trzeba znaleźć komorę celną i granicę.

07:41:44 Krasn. No, to dawajcie, podpowiedzcie.

07:41:46 OD: No, ja przekażę do głównego centrum, oni tam pokierują. (…)

07:45:00 D: Halo (D = kontroler lotów, przyp. tłum.)

07:45:01 RP: No i co, uzgodniliście Wnukowo?

07:45:02 D: Tak, potwierdzili.

07:45:03 RP: Wnukowo, tak?

07:45:03,5 D: Tak.

07:45:04 RP: Dobrze. (…)

07:51:37 OD: Kurtiniec.

07:51:38 RP: Plusnin.

07:51:39 OD: Tak.

07:51:39 RP: Smoleńsk, trzeba dla głównego Polaka skonkretyzować zapasowe, dlatego że jak na razie nie ma pogody. Ja jakoś nie widzę poprawy.

07:51:44 OD: Komunikowałem się z głównym centrum, zabiorą na Wnukowo.

07:51:46 RP: Na Wnukowo, tak?

07:51:47 OD: Aha. (…)

08:17:34 OD: Major Kurtiniec.

08:17:35 RP: Pliusin.

08:17:35,5 OD: Tak.

08:17:36 RP: Potrzebuję informacji, dokąd on odszedł, czy na Wnukowo, czy dokąd, gdzie on jest teraz?

08:17:41 OD:Albo na Wnukowo albo do Tweru. W Twerze będzie zasadnicze.

08:17:44 RP: Nie, ja mam na myśli, będziemy tak nazywać, polski statek.

08:17:48 OD: A, polski.

08:17:49 RP:Tak.

08:17:50 OD: Polski jednoznacznie na Wnukowo, w Twerze nie ma komory celnej.

08:17:53 RP: Nie, a czasem oni od nas do Mińska odchodzą. I potrzebuję dokładną informację. (…)

08:18:37 OD: Kurtiniec.

08:18:38 RP:Pliuskin. To może jakoś można zadzwonić do głównego centrum kontroli lotów, żeby wiedzieć dokładnie, że na niego oczekują. Lub, cholera, tutaj mają czekać, czy do Moskwy mają jechać, to znaczy do Mińska.

08:18:51 OD: Ja nie wiem, gdzie go lepiej (nieczyt.)

08:18:53 RP: No, zadzwońcie, to telefon ja wam dawałem 231-56-93.

08:18:58 OD: To my wiemy – Główne Centrum.

08:19:00 RP: No, oni tam wiedzą, dokąd poleciał. Lot specjalny, Oznaczenie „A”.

08:19:04 OD: Ja rozumiem, rozeznaję sytuację.

08:19:06 RP: No i do nas zadzwońcie, bo ja potrzebuję to…

08:19:08 OD: A oni zdążą odjechać? Tu czasu ile-to zostało?

08:19:11 RP: No, cholera go wie, chcę tę informację, kurde. To już ich sprawa, ja im musze podać, gdzie będzie: albo Wnukowo, albo Mińsk, cholera wie gdzie jeszcze. Z tej transkrypcji rozmów telefonicznych na wieży w Smoleńsku opublikowanych przez MAK wynika, że "Logika", lub jakaś inna "instytucja" (główne centrum - kto konkretnie?) w Moskwie, już ok. 7: 50 najwyraźniej odbywała jakieś "konsultacje" z jakąś polską instytucją lub odpowiedzialnymi za lot TU154M do Smoleńska osobami; przecież musiała kogoś ze strony polskiej poinformować, że ze względu na złe warunki pogodowe w Smoleńsku prawdopodobnie będzie musiała odesłać samolot na lotnisko zapasowe (transport, zabezpieczenie, odprawa itp.). Najwyraźniej nie była to DSO COP; kim był w takim razie ten polski "konsultant"? Dlaczego ta informacja nie dotarła od tego "konsultanta" do organu nadzorującego lot TU154M, czyli do Dyżurnej Słuzby Operacyjnej Centrum Operacji Powietrznych? I skąd chociażby Pan Cyganowski wiedział, i to już na półtorej godziny przez zaplanowaną godziną lądowania (o ile informacje te są prawdziwe), że TU 154M może być zmuszony do lotu na lotnisko zapasowe? Dlaczego DSO COP, jak już otrzymało informację o bardzo złych warunkach na lotnisku Smoleńsk Sieviernyj, nie zareagowało bardziej zdecydowanie? "Zapomniało", że lot ma status HEAD? Czy nie powinno być od razu "gorącej linii" pomiędzy Oficerem Dyżurnym Dyżurnej Służby Operacyjnej Centrum Operacji Powietrznych a Starszym Zmiany Dyżurnej Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych RP? Niestety, wyglądało to trochę inaczej, jeśli wierzyć artykułowi Wprost z dn. 02.11.2010:

Rozmowa między ppłk Jarosławem Z., oficerem operacyjnym Centrum Operacji Powietrznych a mjr Henrykiem G, dyżurnym Centrum Hydrometeorologii, 10.04.2010 :

godz. 8.37

Z: Ale dlaczego? Ale on ma zapasowe na Witebsk i ten… Witebsk i Mińsk.

G.: Witebsk powiedział mi poprzednik, że jest nieczynne. A Mińsk ma taką samą odległość, jak do Moskwy. (…)

godz 8.52 :

G.: Jeszcze na południu jest bliżej Briańsk i tam jest… no pogoda powyżej warunków.

Z: Brańsk?

G.: Briańsk, Briańsk. Briańsk.(...)

G.: To jest dużo bliżej od Moskwy.(…) To by leciał jakieś 40 min.

Z: A no zobaczymy, bo ja póki co rozmawiałem z BOR-em. BOR na razie nie ma żadnej informacji. Ja tu poleciłem, żeby Okęcie…

G.: Wiesz, jak nie wiem, czy Smoleńsk nie będzie ich tam kierował.” (…)

G.: No to weź sobie zapisz. Tam w sumie tak, jak ci mówiłem, w Moskwie jest ta… pogoda i ma się utrzymać, natomiast w Briański jest 2,5 widać przy zamgleniu 150 podstawa chmur niskich i prognoza jest, że to się w najbliższym czasie utrzyma do godziny 10.” (…)

Rozmowa dyżurnego operacyjnego Centrum Hydrometeorologii majora Henryka G. z Leszkiem K. z Centrum (Operacji Powietrznych - dopisek autora) 10.04.2010 godz. 8.59 :

„K.: I on jest teraz w powietrzu, tak?

G.: Powinien praktycznie lądować w tej chwili. Być może tam i Smoleńsk ich gdzieś kieruje. Ja powiedziałem operacyjnemu, że najbliżej jest Briańsk na południu i Moskwa.

G.: Jeśli będą mieli jakieś pytania, no bo podejrzewam, że decyzję tam nad Smoleńskiem podejmują albo Smoleńsk ich gdzieś kieruje. ”

Pozostawię to bez komentarza, choć jedno jest jasne: jeśli te stenogramy rozmów są prawdziwe, to Centrum Operacji Powietrznych po 18 min od "katastrofy" nie ma jeszcze o niej zielonego pojęcia. Ander

Szef BOR do pilotów: Wyluzujcie z zasadami "Nasz Dziennik" ujawnia dokumenty dyskwalifikujące Mariana Janickiego, jako szefa Biura Ochrony Rządu "Dogmatyczne przestrzeganie zasad nie może godzić w potrzeby, oczekiwania i interesy najwyżej usytuowanych w hierarchii państwowej osób" - autorem tej frazy, sformułowanej w urzędowym dokumencie, jest szef służby ochraniającej najważniejsze osoby - nie w Burkina Faso - ale w Polsce. Mowa o gen. Marianie Janickim, któremu na pagonach przybyła niedawno druga generalska gwiazdka. Adresatem pisma szefa Biura Ochrony Rządu był gen. Andrzej Błasik. Janicki naciskał na dowódcę Sił Powietrznych, by zobligował załogi 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego do łamania prawa lotniczego i ustawy o BOR. Błasik odmówił. Gdyby gen. Janicki "dogmatycznie" przestrzegał procedur, być może nie doszłoby do katastrofy na Siewiernym. Do incydentu między personelem pokładowym 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego a funkcjonariuszami Biura Ochrony Rządu doszło 2 maja 2008 r., w trakcie powrotu samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim ze Skopje do Warszawy. Po locie szef Biura Ochrony Rządu gen. Marian Janicki złożył pisemną skargę do gen. Andrzeja Błasika na załogę Tu-154M. Poszło o meldunek, jaki gen. Janickiemu złożył ppłk Krzysztof Olszowiec, ówczesny szef prezydenckiej ochrony. Olszowiec rozpiął pasy w czasie, gdy paliła się jeszcze czerwona lampka kontrolna obligująca wszystkie osoby na pokładzie do pozostania na swoich miejscach w zapiętych pasach bezpieczeństwa. Załoga tupolewa pouczyła Olszowca, że ma zgodnie z procedurami zająć swoje miejsce i zapiąć pasy. Podpułkownik Olszowiec został też poinformowany, że to dowódca statku powietrznego decyduje o wszystkim, co się dzieje na pokładzie. "Usłyszałem, że nieważne, kto jest pasażerem, wszyscy mają się dostosować" - skarżył się Janickiemu Olszowiec. Funkcjonariusz BOR sugerował, że "skoro była ładna pogoda, a lot był wyrównany", to można było pasy rozpiąć, a lampka kontrolna paliła się "bez powodu". - Sam bardzo dużo latałem, zarówno z prezydentem Kaczyńskim, jak i Kwaśniewskim. Nigdy nie zdarzyło się, żeby oprócz stewardes lub stewardów, po zapaleniu się czerwonej kontrolki - proszę zapiąć pasy, zająć miejsca - ktoś chodził po pokładzie samolotu. Wszyscy wykonywali polecenia kapitana - mówi płk Andrzej Pawlikowski, szef Biura Ochrony Rządu w latach 2006- -2007. Jak zaznacza, żaden z pasażerów nie może podczas lotu ocenić faktycznej sytuacji, jaka jest w powietrzu, mogą to zrobić jedynie piloci, którzy dysponują w kokpicie odpowiednimi przyrządami i widzą, co jest przed samolotem. - Nie ma czegoś takiego, jak "palenie się czerwonej lampki bez powodu", zawsze są powody. Nawet, jeżeli istnieje tylko potencjalne zagrożenie, to jest to powód, by ta lampka się paliła. Sytuację ocenia dowódca samolotu, a nie funkcjonariusz BOR - tłumaczy w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" były żołnierz 36. SPLT, który przez długie lata pilotował Tu-154M. Jak najbardziej właściwe, zgodne z procedurami bezpieczeństwa w locie zachowanie załogi Tu-154M potraktowane zostało jednak w jego meldunku, jako incydent - niewłaściwe potraktowanie prezydenta przez personel pokładowy 36. SPLT. Olszowiec pisał, że personel pokładowy nie chciał zezwolić na rozpoczęcie podawania posiłku VIP-om, w tym prezydentowi. Powtarza to również w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" sam Janicki, mówiąc, "że panowie piloci chcieli dostawać obiad przed prezydentem". Tymczasem, jak wyjaśniają piloci ze specpułku, na pokładzie tupolewa są dwie odrębne kuchnie, jedna przy kokpicie dla załogi, a druga dla pasażerów. Obsługują je dwie oddzielne grupy. Dwa dni po incydencie szef Biura Ochrony Rządu gen. Marian Janicki wystosował pismo do gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych RP, w którym napisał, że "problem relacji pomiędzy załogami statków powietrznych 36. SPLT a funkcjonariuszami BOR, wykonującymi zadania ochronne, wykroczył poza ramy możliwe do zaakceptowania przez przełożonych". Dalej dodał słowa, które wprawiły w zdumienie gen. Błasika, były, bowiem jawnym wezwaniem do łamania procedur bezpieczeństwa. "Dogmatyczne przestrzeganie zasad nie może godzić w potrzeby, oczekiwania i interesy najwyżej usytuowanych w hierarchii państwowej osób" - napisał generał Janicki. Reakcja dowódcy Sił Powietrznych była grzeczna, ale zdecydowana. Odpowiadając na pismo Janickiego, gen. Andrzej Błasik wydał wyraźne instrukcje, że na pokładzie statku powietrznego najważniejsze są procedury bezpieczeństwa i nikt nie ma prawa wywierać nacisków na załogę. "Nie mogę (...) zgodzić się z Panem generałem, że "dogmatyczne przestrzeganie zasad" może "godzić w potrzeby, oczekiwania i interesy najwyżej usytuowanych w hierarchii państwowej osób". Kapitan statku powietrznego wraz z załogą w pierwszym rzędzie odpowiada za bezpieczeństwo wszystkich osób na pokładzie. Gdy nie dopełnią oni swoich obowiązków, np. przez nieprzestrzeganie zasad i procedur bezpieczeństwa, które narzucają lotnicze przepisy międzynarodowe, krajowe i wojskowe, wówczas mogą zaistnieć przesłanki do tragicznych w skutkach wydarzeń" - napisał w odpowiedzi do Janickiego gen. Błasik. By podkreślić wagę słów w tekście, wytłuścił słowo "wszystkich". - Ten dokument jest bardzo ważnym dowodem, mówiącym o tym, jaki stosunek miał mój mąż do dowódcy załogi czy całego personelu latającego. Bezpieczeństwo i życie ludzkie było dla niego wartością najwyższą, dlatego na pokładzie samolotu wszyscy byli dla niego równi wobec prawa, nie było wyjątków, bez względu na stanowisko czy funkcję w państwie - podkreśla Ewa Błasik, żona dowódcy Sił Powietrznych. - Mąż uczył wszystkich, jak się mają zachowywać względem załogi i sam przede wszystkim swoim postępowaniem i zachowaniem dawał przykład. Kiedy wchodził na pokład - przecież nieraz z nim latałam - zawsze mówił: "Zapnij pasy", sam też się do tych procedur stosował. Odpowiedź mojego męża na pismo generała Janickiego to dowód, że mój mąż był impregnowany na naciski i nie było dla niego ważniejszych spraw nad bezpieczeństwo - mówi Ewa Błasik. Wdowa po generale ma nadzieję, że prokuratura w śledztwie będzie się opierać na twardych dowodach, a nie na odczuciach i domysłach akredytowanego przy MAK płk. Edmunda Klicha czy insynuacjach osób pracujących w instytucjach odpowiadających organizacyjnie za lot, bo - jak tłumaczy - pismo jej męża do szefa BOR podważa główną oś raportu MAK, że "szalony" generał zmusił załogę do lądowania poniżej minimów pogodowych. Podobnego zdania jest mec. Bartosz Kownacki. Pełnomocnik rodziny gen. Błasika zwraca uwagę na fakt, że pismo do szefa BOR to kolejny dowód na to, że wysuwane pod adresem gen. Błasika zarzuty dotyczące kłótni czy presji są bezpodstawne. Dokument ten - według niego - potwierdza jedynie fakt, że zarówno dowódca Sił Powietrznych, jak i załoga tupolewa zawsze, nawet w najbłahszych sprawach, jak wydawanie posiłku podczas lotu w czasie, gdy paliła się jeszcze czerwona lampka, nie ulegali czyjejkolwiek presji, by odstąpić od przestrzegania procedur lotniczych. - Rzecz jest szokująca, bo z pisma gen. Janickiego wynika, że nieotrzymanie posiłku ma zagrażać bezpieczeństwu osoby. Pismo gen. Błasika do gen. Janickiego przemawia na korzyść generała Andrzeja Błasika, bo on zawsze stawał w obronie pilotów i prawidłowości procedur, których kategorycznie przestrzegał i tego samego oczekiwał od innych. Jest wykluczone, żeby w kwietniu 2010 roku nagle zmienił postępowanie, niezależnie od tego, czy sprawa dotyczyła prezydenta, premiera czy innego ważnego urzędnika - mówi mec. Kownacki. Jego zdaniem, ten element naciskowy powinien podlegać wyjaśnieniu w ramach śledztwa smoleńskiego. Mecenas zwraca uwagę na fakt, iż dzisiaj gen. Janicki, mimo że zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że również ponosi odpowiedzialność, jako szef BOR za przygotowanie wizyty prezydenta w Katyniu, próbuje zrzucić z siebie odpowiedzialność. - Chcąc w jakiś sposób tę odpowiedzialność od siebie odwrócić, sprowadza zainteresowanie mediów na zupełnie trzeciorzędne, nieprawdziwe wątki. To niegodne oficera - podkreśla Kownacki.

Janicki: Błasik źle mnie zrozumiał Sam gen. Marian Janicki pytany, jak mógł, jako szef Biura Ochrony Rządu odpowiedzialny za bezpieczeństwo osób ochranianych, wzywać na piśmie dowódcę Sił Powietrznych do łamania zasad bezpieczeństwa, tłumaczy, że gen. Błasik... źle zrozumiał jego list. - Relacje w ówczesnym czasie, mówię o 2008 roku, między BOR a 36. pułkiem były niedobre. Chodziło mi nie o procedury pilotów, ale o procedury personelu pokładowego - powiedział szef BOR. Dziwne to tłumaczenie, bo z odpowiedzi gen. Błasika jasno wynika, że dowódca Sił Powietrznych bardzo dobrze zrozumiał intencje gen. Janickiego. Generał Błasik doskonale odróżnia tu, bowiem kwestie współpracy personelu między 36. SPLT a funkcjonariuszami BOR od kwestii nacisków na załogę. "Podczas mojego spotkania z przedstawicielami BOR i 36. SPLT w dniu 8 maja 2008 r. wspólnie podjęliśmy ustalenia, które powinny zapobiec w przyszłości podobnym incydentom. Nie orzekając również o winie konkretnych osób - licząc na wzajemne zrozumienie specyfiki służby i zadań obu zainteresowanych stron - nie mogę jednak zgodzić się z Panem Generałem, że "dogmatyczne przestrzeganie zasad" może "godzić w potrzeby, oczekiwania i interesy najwyżej usytuowanych w hierarchii państwowej osób"". Trudno doszukać się w tych słowach oznak braku zrozumienia słów Janickiego. Błasik wiedział doskonale, o czym pisze. Gdyby sprawa dotyczyła jedynie animozji między załogami 36. SPLT a funkcjonariuszami BOR, gen. Błasik nie musiałby pisać, że to kapitan decyduje o wszystkim na pokładzie statku powietrznego. Z jego pisma wynika, że nie godził się na żadną samowolkę funkcjonariuszy BOR, którzy chcieli być traktowani na specjalnych prawach. - Dla mnie jest ważny dokument, nie to, co teraz mówi gen. Janicki. A pismo gen. Janickiego do gen. Błasika mówi wprost o odejściu od kwestii bezpieczeństwa na pokładzie statku powietrznego, będącego w trakcie przelotu, gdzie to kapitan decyduje o wszystkim i wydaje polecenia pasażerom - podkreśla płk Pawlikowski.

Odpowiedzialność dyscyplinarna Generał Janicki twierdzi, że spotkał się z gen. Błasikiem osobiście i wyjaśnił z nim ustnie wszystkie sporne kwestie dotyczące lotu 2 maja 2008 roku. Efektem ich spotkania miało być porozumienie między Biurem Ochrony Rządu a Siłami Powietrznymi o rozkładzie kompetencji na pokładzie statków powietrznych. Mecenas Kownacki uważa jednak, że szef BOR powinien wytłumaczyć się z pisma do gen. Błasika. Janicki nie tylko informował gen. Błasika, że załoga odmówiła w danym, uzasadnionym określonymi procedurami momencie wydania posiłku prezydentowi, lub że między funkcjonariuszami BOR a personelem 36. SPLT są niewłaściwe relacje, nie chodziło mu o przekazanie informacji do służbowego wykorzystania. Szef BOR pozwolił sobie na wplecenie elementów ocennych zachęcających do łamania procedur w locie. - On skierował bardzo poważne zarzuty, bardzo poważne sugestie, wręcz żądania w stosunku do dowództwa Sił Powietrznych, ale również do funkcjonariuszy specpułku. I jeżeli ktokolwiek w tej grupie - dowódca statku, prezydent, gen. Błasik, gen. Janicki - wywierał naciski, to był to gen. Janicki, który nie rozumiał procedur i zamiast dbać o bezpieczeństwo osób ochranianych, bo to jest jego obowiązkiem, jak również o zachowanie procedur dotyczących lotu, to z jakichś powodów uważał, że są one nieważne - mówi Kownacki. - Za coś takiego, moim zdaniem, powinien ponieść odpowiedzialność dyscyplinarną i wytłumaczyć się przed swoimi przełożonymi - dodaje. Według płk. Pawlikowskiego, kwestią do wyjaśnienia jest również to, czy gen. Janicki nie został powołany na szefa BOR z pogwałceniem ustawy. Według Pawlikowskiego, szefem BOR może zostać kandydat, który ma wyższe wykształcenie. W dniu objęcia stanowiska gen. Janicki miał tylko licencjat. - Pan premier nie miał prawa powołać pana generała z tymi kwalifikacjami i wykształceniem. Miał wtedy tytuł inżyniera, który jest równoznaczny z licencjatem - mówi płk Pawlikowski. - Nie ma takiego zarzutu i nie może być, bo nie ma takich procedur, które by nakazywały, czy mam mieć wykształcenie, czy nie. Zapewniam pana, że mam wyższe wykształcenie, spełniam wszystkie wymogi, to moi niektórzy poprzednicy zostali powołani z łamaniem ustawy o BOR, bo funkcjonariuszem BOR może zostać kandydat, który nie przekroczy 35. roku życia, a pewni ludzie mieli już powyżej, i to grubo - broni się Janicki. Mecenas Kownacki podkreśla jednak, że jeżeli informacja o braku odpowiedniego wykształcenia przez gen. Janickiego w dniu objęcia przez niego urzędu szefa BOR byłaby prawdziwa, to mielibyśmy do czynienia z poważnym zarzutem karnym. - Osoba, która zatrudniła gen. Janickiego wbrew ustawie o BOR, powinna liczyć się wówczas z odpowiedzialnością karną. Chyba, że gen. Janicki wprowadził w błąd, mówiąc, że ma odpowiednie wykształcenie, którego nie posiadał, wtedy to on ponosi odpowiedzialność karną - mówi Kownacki.

BOR ucieka z miejsca katastrofy Generał Janicki bardzo chętnie mówił o relacjach między BOR a 36. SPLT. Podkreśla, że funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu byli traktowani na pokładzie samolotów specpułku w niewłaściwy sposób, że nie było relacji partnerskich, a ówczesne dowództwo pułku chciało niezgodnie z prawem usunąć z samolotów stewardesy BOR, które miały zastępować "niewyszkolone cywilne pracownice pułku". Było jednak inaczej. Do 2006 roku pasażerów na pokładach samolotu specpułku obsługiwali stewardzi i stewardesy BOR, którzy łamali przepisy lotnicze, przyzwalając m.in. na to, by pasażerowie nie musieli zapinać się pasami podczas startu i lądowania. W 2006 roku poprzednik gen. Janickiego, płk Damian Jakubowski, powołując się na ustawę o BOR, zwrócił się do specpułku o przejęcie pełnej kontroli nad bezpieczeństwem pasażerów. Jakubowski zdawał sobie sprawę, że funkcjonariusze BOR, będąc jednocześnie stewardami na pokładzie samolotu, wykonują czynności, które wykraczają poza ramy ustawy o BOR. Pierwszym sygnałem do ostatecznego wyjaśnienia tej kwestii był wypadek śmigłowca Mi-8 z premierem Leszkiem Millerem na pokładzie w 2003 roku. Po zderzeniu z ziemią zszokowana stewardesa BOR, zamiast udzielić pierwszej pomocy pasażerom, uciekła na ulicę, nie wiedziała, co ma robić. By tego typu sytuacje się nie powtarzały, dowództwo specpułku doszło do porozumienia z płk. Jakubowskim, w wyniku, którego nad bezpieczeństwem wszystkich pasażerów samolotów 36. SPLT czuwały stewardesy specpułku, które wcześniej zdobywały doświadczenie w EuroLocie i Locie, i wiedziały, co robić w sytuacjach krytycznych. Ustawa o BOR wyraźnie mówi, że funkcjonariusze Biura wykonują wyłącznie obowiązki w stosunku do osoby ochranianej (prezydenta, premiera, marszałków, ministra spraw zagranicznych itd). Innymi słowy, jest to bezpieczeństwo dedykowane tylko określonej osobie. W przypadku katastrofy funkcjonariusze BOR nie ratują wszystkich osób w samolocie, ale tylko ochraniane. Janicki zaczął kwestionować zasadę, której trzymał się specpułk, że do każdej ochranianej osoby jest przydzielony jeden funkcjonariusz BOR, ale za bezpieczeństwo na całym pokładzie odpowiada personel pokładowy, który podlega dowódcy statku.

"Lightowe" podejście do ochrony prezydenta - Ani za płk. Damiana Jakubowskiego, ani za płk. Andrzeja Pawlikowskiego w Biurze Ochrony Rządu nie było żadnych patologii, to Biuro funkcjonowało całkiem nieźle, a na wszelkie nieprawidłowości były szybkie reakcje. W momencie, kiedy przyszedł pan Janicki nagle wszystko zaczęło się kręcić nie w tym kierunku, co powinno, BOR mocno się upolityczniło - mówi mjr Robert Terela, były funkcjonariusz Biura. Jego zdaniem, gen. Janicki nie ma pojęcia o funkcjonowaniu tej formacji i doprowadził do jej destrukcji. - Skupił się przede wszystkim na sprawach socjalnych funkcjonariuszy, a w zasadzie, jak funkcjonariuszom zabrać wszystkie możliwe socjale, natomiast działania ochronne to jest sprawa dalszoplanowa. To jest jedyny szef BOR, który przejdzie do historii, jako ten, któremu funkcjonariusze zwalniają się albo zaczynają zarzucać, że za jego dowodzenia następują działania o charakterze mobbingowym - dodaje. Terela, który jest specjalistą pirotechnikiem i odpowiadał m.in. za zabezpieczenie pirotechniczne wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku w 2007 roku, zwraca uwagę na fakt, że w kwietniu ubiegłego roku BOR popełniło wiele zaniechań. Przede wszystkim - jak wylicza - w przypadku działań ochronnych brak było uzgodnień, co do zabezpieczenia i rozpoznania lotniska. Nie było również uzgodnień, jeśli chodzi o zabezpieczenie pirotechniczne i techniczne. Pirotechnik ma obowiązek w przypadku portu wojskowego sprawdzić całą część od podjazdu przed bramą wjazdową, przez trasę przejazdu, czy nie ma niebezpiecznych urządzeń i materiałów wybuchowych, samolot właściwy oraz samolot rezerwowy, terminal wojskowy, drogę kołowania, pas startowy z terenem przyległym i progi pasowe. - W przypadku Smoleńska zażądałbym, żeby Rosjanie przy mnie sprawdzili pas startowy, jak również zażądałbym sprawdzenia systemów naprowadzających pod kątem sprawności, jakie one są, gdzie się znajdują i kto ich pilnuje. To wszystko powinno być ustalone wcześniej w czasie rekonesansu - zaznacza Terela. Zdaniem mjr. Tereli, w przypadku ubiegłorocznej wizyty w Katyniu należało - na drodze dyplomatycznej, a następnie poprzez współpracę - doprowadzić do wspólnych działań strony polskiej i rosyjskiej. - Samolot Ił-76, którym miały lecieć służby ochrony Federacji Rosyjskiej, miał trzy próby lądowania i ostatecznie nie wylądował. Inna sprawa, że pojawił się w przestrzeni powietrznej dopiero w momencie planowanego lądowania Tu-154M. Nie rozumiem, jak oni mieli w takim razie zabezpieczyć tę wizytę, skoro na płycie lotniska nie było de facto ochrony? Chcieli zrobić rozpoznanie dopiero po wylądowaniu prezydenta? - pyta mjr Terela. Jak zaznacza były funkcjonariusz BOR, Ił-76 powinien wylądować przynajmniej dwie godziny wcześniej, a polska strona (BOR) powinna to nadzorować. W momencie, kiedy tego samolotu i służb nie było na lotnisku, Polacy powinni monitować przez protokół dyplomatyczny i ewentualnie sami podjąć środki zaradcze. Inercja Janickiego w 2010 roku to jednak nie nowość dla Tereli. Jako przykład podaje wydarzenia gruzińskie, w wyniku, których doszło do zagrożenia życia prezydenta Kaczyńskiego. - Ustawa jasno zobowiązuje szefa BOR do określonych działań. Jeden z artykułów precyzuje, że szef BOR ma zmieniać zasady działań ochronnych, a szef BOR po wydarzeniach gruzińskich powinien zareagować - stwierdza mjr Robert Terela. Podkreśla, że należało wówczas przyjąć, że był stan zagrożenia życia prezydenta bez względu na okoliczności i zmienić działania ochronne na wypadek, gdyby był prawdziwy zamach. - Janicki po wydarzeniach gruzińskich nie podjął żadnych czynności. W BOR było "lightowe" podejście do ochrony prezydenta. Życzę wszystkim osobom ochranianym, żeby ich wizyty nie były zabezpieczane podpisem Janickiego. Najwyraźniej "najlepiej zabezpieczona wizyta" skończyła się tragicznie - kwituje Terela. "Nasz Dziennik" zwrócił się z pytaniem do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, co zadecydowało o awansie Mariana Janickiego na generała dywizji z nadania prezydenta 16 czerwca 2011 roku. Małgorzata Woźniak, rzecznik prasowy MSWiA, odpisała: "Gen. Marian Janicki otrzymał awans za całokształt pracy na stanowisku szefa Biura Ochrony Rządu". Piotr Czartoryski-Sziler

"Biała księga", a reakcja mediów Już bardzo dawno temu Biuro Analiz Sejmowych wydało opinię prawną mówiącą, że tak zwana Komisja Millera działa niezgodnie z prawem. Szef MON tuż przed powołaniem komisji, pod koniec kwietnia 2010 roku, zapewne na rozkaz premiera Donalda Tuska, zmienił nagle rozporządzenie o badaniu wypadków lotniczych, dopisując, że premierowi przyznaje się prawo uzgodnienia wyboru przewodniczącego i członków komisji. Dodatkowo Klich zagwarantował Tuskowi uprawnienia do zatwierdzania końcowego raportu, a także decydowania w sprawie udzielania informacji o przebiegu i rezultatach badań. Jednym słowem Tusk może utajnić jakąś część raportu, a nawet cały. Według prawników naruszyło to artykuł 140 ustęp 1 Prawa Lotniczego. Jednym słowem nie można dokonywać zmian w treści ustawy za pomocą aktu prawnego niższego rzędu, jakim jest rozporządzenie. Tusk musiał sobie zapewnić całkowitą kontrolę nad komisją i w tym celu posunięto się do naruszenia prawa. W mediach Biała Księga, parlamentarnego zespołu Macierewicza przedstawiana jest, jako zupełnie nieobiektywne i polityczne dzieło opozycji zaś raport Millera ma być czymś, co jak określił Schetyna kończy sprawę smoleńską. Jednym słowem końcowy raport komisji, którą kontrolowali ludzie będący sędziami we własnej sprawie ma być dokumentem wiarygodnym. Skandaliczne jest również i to, że wiodące media również lansują przekaz - Miller-cacy, a Macierewicz-be. Wszyscy jednak dość gładko prześlizgują się nad rzeczą fundamentalną. Jak można ogłaszać końcowy raport na temat przyczyn tragedii skoro nie miało się możliwości zbadania kluczowych w sprawie dowodów? Na dodatek używa się słów „całościowy”, „kompleksowy”, wtłaczając w tubylcze głowy przekaz jakoby komisja dysponowała wszystkim, co potrzebne do ustalenia prawdy. Radzę wszystkim pamiętać, że mija 15 miesięcy od dramatu z 10 kwietnia, a Polsce nie zwrócono nie tylko wraku i czarnych skrzynek. My nie wiemy dotąd gdzie zniknął kokpit samolotu, i telefon satelitarny prezydenta. Dlaczego do dziś nie wróciła do Polski broń i amunicja poległych borowców jak i ich kamizelki kuloodporne? Wiadomo też, że to, co leży pod brezentem w Smoleńsku to bynajmniej nie wszystkie pozostałości samolotu i brakuje tam nie setek kilogramów, lecz całych ton tego, co stanowiło rządowy samolot. Mało tego. Mamy do czynienia ze skandalem i kompromitacją na międzynarodowa skalę. Do dziś Rosja nie przekazała protokołów z sekcji zwłok ofiar, a te, które dotarły, albo sfałszowano albo nie spełniają one obowiązujących standardów prawnych. Na czele Prokuratury Generalnej jak i wojskowej stoją zaś ludzie, który doskonale wiedzieli, że według polskiego prawa nie można bez autopsji dokonać pochówku ciała osoby, która utraciła życie w sposób nagły. Tu zginął prezydent i niemal setka towarzyszących mu osób, a mimo to polscy tchórze lub zdrajcy – na jedno wychodzi- bali się zajrzeć do zalutowanych przez ruskich trumien, nad którymi to trumnami do dziś rozciąga się rosyjska jurysdykcja. Oparcie treści upublicznionej przez zespół Antoniego Macierewicza Białej księgi tylko na faktach i dokumentach utrudnia wiodącym mediom deprecjonowanie jej treści, choć TVN24 jak zwykle dwoił się i troił, aby przekonywać dalej o winie Polaków i niewinności Rosjan. Ich etatowy ekspert pułkownik Gruszczyk tak stawał na głowie by odwrócić wbrew faktom kota ogonem, że w pełni zasłużył na zmianę nazwiska na Griszczuk. Stefan Niesiołowski pytany o Białą Księgę odesłał Antoniego Macierewicza na badania psychiatryczne i jednocześnie przypomniał mi pewien dowcip:

Do psychiatry przychodzi pewien człowiek z plasterkami szynki konserwowej na uszach, nosem przebitym kością udową kurczaka i włosami pełnymi konfetti. Siada naprzeciwko lekarza i na pytanie - co panu dolega? – odpowiada - ja przyszedłem w sprawie brata kokos26

Rykoszetem w notę Skierowanie noty dyplomatycznej do Watykanu przez polski rząd w sprawie wypowiedzi o. Tadeusza Rydzyka w Brukseli dowodzi, że ekipa Tuska nie cofnie się przed żadnym aktem samokompromitacji, jeśli dojdzie do wniosku, że może jej to pomóc w lepszym wyniku jesiennych wyborów. Tak było z wieloma innymi propagandowymi zadymami pod publiczkę, np. walką z mediami publicznymi o odebranie im abonamentu, z pedofilami o ich chemiczną kastrację, z dopalaczami o wyeliminowanie z rynku ich sprzedawców, z kibicami nazwanymi kibolami, gdy podjęli krytykę rządu, z kupcami, związkami zawodowymi, internautami, niezależnymi spółdzielcami, no a wcześniej z moherami, od tego zresztą zaczęło się dzielenie Polaków na lepszych i gorszych. Hipokryzja tej ekipy nie ma sobie równej, gdyż każdy z podnoszonych frontów walki prezentowany jest, jako przemyślany krok w kierunku społeczeństwa obywatelskiego, jako przykład siły i determinacji rządu w godnym urządzaniu państwa. I tak walka o odebranie abonamentu mediom publicznym zakończyła się wraz z ich opanowaniem przez koalicję PO - PSL - SLD, a KRRiT (kierowana przez Jana Dworaka, do niedawna członka PO) i organizacje przedsiębiorców apelują teraz o płacenie przez firmy i obywateli abonamentu, już nie "haraczu", jak to swego czasu powiedział premier Tusk, ale ważnego dla kultury Narodu "obywatelskiego podatku". Kastrowanie pedofilów zakończyło się ustawą, w myśl, której osoby homoseksualne będą mogły legalnie sprawować funkcję rodziców zastępczych i prowadzić rodzinne domy dziecka. Ale to tylko preludium do ustawy, prawie już gotowej do przepchnięcia przez parlament, o "związkach partnerskich" z możliwością adopcji dziecka przez "partnera" czy "partnerkę". "Wygrana" walka z dopalaczami zakończyła się zalegalizowaniem posiadania i zażywania narkotyków nazwanych dla uspokojenia opinii publicznej "miękkimi", niby mniej groźnymi dla zdrowia, dzięki czemu obliczana na 2 proc. grupa Polaków systematycznie zażywających marihuanę powiększyła elektorat wyborczy Platformy. Walka z "kibolami" wyrażającymi swoje niezadowolenie z polityki stadionowej rządu, ale nie tylko, przyniosła wysokie grzywny nakładane na nich za obrazę władz, w tym oczywiście premiera. W najnowszym filmie "Kibol" w reżyserii Tadeusza Śmiarowskiego (autora dokumentów o robotniczych protestach w Radomiu i Ursusie w 1976 roku) prof. Andrzej Waśko zauważa, że gdy na stadionach zaczęło się robić bezpieczniej, a trybuny przybrały charakter prospołeczny i patriotyczny, wtedy pojawiła się kampania walki z kibolami, jako chuliganami. Prowadzona jest pacyfikacja drobnego handlu zapoczątkowana brutalną akcją agencji ochrony wobec KDT na placu Defilad w centrum Warszawy, ulubionej firmy ochroniarskiej pani prezydent Warszawy i PZPN (prowokacja bydgoska na Pucharze Polski). Po dwóch latach od pacyfikacji kupców w miejscu, gdzie stała ich hala, nic się nie dzieje. Jedynie duży szyld reklamowy zarabia na swoją agencję, i pewnie o to chodziło. Przy okazji siłę i determinację warszawskiej straży miejskiej można zobaczyć na filmie zamieszczonym w internecie. Pięciu strażników szarpie młodego sprzedawcę truskawek, który wystawił swoje kobiałki przy wyjściu ze stacji metra Warszawa-Centrum, i wykręca mu ręce. "Akcję" tę, prawdziwą wizytówkę liberalnych rządów Platformy Obywatelskiej w Warszawie, zabezpieczało dwóch tajniaków i kilku policjantów. Na szczęście przechodnie wychodzący z metra nie kryli swojego oburzenia. Ta nowa formacja porządkowa zbyt często sięga do wzorów rodem z PRL. Dokumentacja o tym, jak funkcjonuje, na co dzień straż miejska w wielu innych miejscach w Polsce, znajduje się dziś głównie w internecie, dlatego tak ważna jest wolność wypowiedzi w tym jeszcze niespacyfikowanym i powszechnym medium. Kompromitacja ministra Radosława Sikorskiego, a tym samym całego rządu wraz z ambasador Polski przy Watykanie Hanną Suchocką, polega na tym, że jak zwykle w przypadku wypowiedzi o. Tadeusza Rydzyka posłużono się zmanipulowanym tekstem. To była "powtórka z rozrywki", jak w przypadku innej megamanipulacji, gdy opinii publicznej wmówiono, że zdaniem dyrektora Radia Maryja prezydent Lech Kaczyński jest oszustem, a jego żona czarownicą. Do dziś media nie sprostowały tego haniebnego kłamstwa szkalującego dobre imię założyciela Radia Maryja. Ostatnia manipulacja wypowiedzią o. Tadeusza Rydzyka miała przekonać nie tylko opinię publiczną, ale i watykańskich dyplomatów, że osoba duchowna określa Polskę, jako kraj totalitarny. Pominięto oczywiście kontekst wypowiedzi, w której o. Tadeusz Rydzyk mówił o wykluczaniu i dyskryminacji dzieł powstałych przy Radiu Maryja (geotermia, WSKSiM). Mówił o rzeczach prawdziwych i oczywistych do udowodnienia, które należy interpretować, jako przejaw prześladowania, a więc także, jako przejaw totalitaryzmu w stosunku do konkretnej grupy obywatelskich inicjatyw. Nigdy jednak nie powiedział, że Polska jest krajem totalitarnym. Niektóre media (np. TVP Info), nie mogąc zdobyć się na obiektywizm, zaakcentowały zdanie o. Tadeusza Rydzyka:, „Jeśli ktoś mnie źle zrozumiał, to przepraszam", co też jest manipulacją sugerującą przyznanie się do winy. W tym rzecz, że ci, którzy konsekwentnie kontynuują walkę z "moherami", doskonale wiedzą, co robią. Jak zwykle chodziło o skompromitowanie odważnego redemptorysty i zdobycie głosów lewicowego, niechętnego Kościołowi elektoratu. O ile to ostatnie być może się udało, o tyle pierwszy cel zadziałał jak rykoszet. Świadczy o tym odpowiedź Watykanu na dyplomatyczną notę Sikorskiego. Wojciech Reszczyński

Walczyk nad Wisłą, czyli festiwal podwyżek i obiecanek Najgroźniejszym skutkiem rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz i koalicji PO - SLD w Warszawie może stać się prywatyzacja Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Ratusz umieścił w planie budżetu dochody z prywatyzacji na poziomie 750 mln złotych. Jest to o tyle dziwne, że wstępna analiza wartości przedsiębiorstwa oscylowała w granicach 1,5 mld złotych. W zasadzie niemożliwa jest próba podsumowania prawie pięcioletnich rządów w Warszawie prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz na jednej stronie gazety. Jest to zadanie tak karkołomne, że porównać je można jedynie z próbą streszczenia historii II wojny światowej lub 45 lat PRL w tekście o podobnej długości. A jednak warto czynić próby, temat wszak jest niewątpliwie wart uwagi, tym bardziej, że dotykał i wciąż dotyka (i to niestety dosłownie) ponad 2 milionów mieszkańców metropolii. Programy wyborcze pani prezydent - z 2006 r. oraz ten z roku 2010 - były w 90 proc. takie same. Nie, nie przejęzyczyłem się - zresztą jest to w sposób naturalny wynikiem niezrealizowanych obietnic wyborczych z pierwszej kadencji Gronkiewicz-Waltz w Warszawie. To przecież zapewne nasza wina, że nie zrozumieliśmy geniuszu, jaki przyświecał autorom tego programu, którzy stworzyli go w sposób tak uniwersalny, aby pasował na każdą okoliczność, zarówno na lata 2006-2010, 2010-2014, jak i, nie daj Boże, na kolejne. Właściwością tak pisanych programów jest nie tylko ich ogólnikowość, ale również koncertowa pobożność życzeń, niewiele mająca wspólnego z rzeczywistością. Papier jest cierpliwy, a wyborcy nie zawsze zdają sobie sprawę, że padają ofiarą PR-owskich zabiegów. Nieuczciwe to do bólu, ale jakże skuteczne... Zresztą część wyborców i tak nie zgłębia programów, a takich jest, podejrzewam, większość, kierując się wyłącznie sympatiami politycznymi. Cóż, przykrą konstatacją jest to, że warszawiacy po raz kolejny dali się nabrać. Jest jednak pewna grupa osób, oczywiście poza samymi członkami PO i tzw. żelaznym elektoratem tejże partii, która kadencję 2006-2010 Hanny Gronkiewicz-Waltz ocenia bardzo entuzjastycznie. Jest to środowisko skupione wokół "jedynie słusznej" gazety, której nazwy nie śmiem nawet wymienić. Jeden z jej redaktorów tak oto podsumował prezydenturę Waltz w Warszawie: "To był niezwykle owocny okres"- i tu, ku Państwa zdumieniu, się zgodzę - zapytam tylko, dla kogo? Bo nie dla mieszkańców.

Metrem na Pragę w wyobraźni Dla wspomnianej gazety i dla konsorcjum medialnego na pewno. Tylko na samej współpracy z urzędem miasta w postaci drukowania płatnych ogłoszeń, obwieszczeń, nekrologów i realizacji akcji promocyjno-PR-owskich wzbogaciła się o przeszło 10 mln zł, niejednokrotnie korzystając z uproszczonej, a co za tym idzie - nie do końca transparentnej formuły zamówień z tzw. wolnej ręki. Dane te nie uwzględniają kilkudziesięciu miejskich spółek i podległych miastu instytucji, które z równą pasją, na wyścigi, zamieszczały setki, jeśli nie tysiące reklam i ogłoszeń. Cóż, na usta w naturalny sposób ciśnie się: władza zawsze z gazetą, gazeta zawsze z władzą. Niestety, do bólu przypomina mi to sytuację związaną z finansowaniem budowy stadionu Legii przy ul. Łazienkowskiej, której właścicielem jest inny medialny potentat - ITI, co kosztowało miasto, czyli nas wszystkich, skromne 600 mln złotych. Inwestycja ta, biorąc pod uwagę budowę w odległości 2 km Stadionu Narodowego, nie miała najmniejszego racjonalnego uzasadnienia. I znowu przykra konstatacja: długi wyborcze trzeba spłacać. A nam pozostaje jedynie zamknąć oczy i z pomocą dużej dozy wirtualnej wyobraźni przejechać się drugą linią metra na Pragę (miała zostać zrealizowana do 2010 roku). Wirtualnie, niestety, możemy dojechać na warszawskie Okęcie nowoczesną kolejką czy też w przykrej sytuacji złamania nogi lub ręki na gładkich jak tafla lodowiska ulicach i chodnikach trafić do najnowocześniejszego w Warszawie Szpitala Południowego, gdzie w dobrze wyposażonych gabinetach i salach zabiegowych będziemy mogli dojść do siebie po tak wyczerpującym i w sumie dość niebezpiecznym wirtualnym spacerze po niespełnionych obietnicach pani Gronkiewicz-Waltz oraz koalicji PO - SLD w radzie Warszawy. Jeszcze tylko wspomnę o Centrum Sztuki Współczesnej, pod budowę którego spacyfikowano i wyrzucono przy pomocy Agencji Ochrony Osób i Mienia Zubrzycki kupców z warszawskich KDT, której pracownicy, działając w sposób bezprawny i brutalny (łącznie z użyciem gazu w zamkniętych pomieszczeniach hali), zdaniem MSWiA, "dopuścili się bezpośredniego narażenia życia obywateli". Na podstawie tego w marcu 2010 r. została im cofnięta koncesja na wykonywanie usług. Ale z drugiej strony, co tam koncesja, to tylko kawałek zbędnego świstka papieru, przecież można działać zgodnie z ulubioną zasadą pani prezydent: "prawą ręką przez lewe ucho", od czego zresztą są tabuny prawników... Jednocześnie dziwnym zbiegiem okoliczności Agencja Zubrzycki wygrała konkurs na ochronę stołecznych autobusów, podpisując 3 grudnia 2010 r. umowę na przeszło 2,3 mln złotych! I, niestety, ta sprawa nie jest już wirtualna, podobnie zresztą jak w ramach haseł wyborczych "taniego państwa" zatrudnienie ponad 1,5 tys. nowych urzędników. Oczywiście, za chwilę pojawią się mocno protestujący oponenci, którzy, już tradycyjnie, zarzucą mi brak obiektywizmu i upolitycznienie, a jako sukces obecnej ekipy w Warszawie przywołają remont Krakowskiego Przedmieścia czy choćby budowę Centrum Naukowego Kopernik (CNK). Oczywiście obie inwestycje są sukcesem, trzeba jednak pamiętać, że kamień milowy pod ich realizację położył śp. prezydent Lech Kaczyński, który jako prezydent Warszawy przygotował kompletną dokumentację oraz zabezpieczył ich finansowanie. Znamienne, że podczas uroczystości otwarcia CNK, 6 listopada (wybór tej daty oczywiście nie miał nic wspólnego z datą wyborów samorządowych przypadających 21 listopada), Hanna Gronkiewicz-Waltz słowem nie zająknęła się o pomysłodawcy i współtwórcy tego obiektu.

Z podwyżkowym przytupem Za kontrowersyjne wydatki, o których wspominałem powyżej, ktoś musi zapłacić. Mam nadzieję, że nikt nie uwierzy, że pokryje je Hanna Gronkiewicz-Waltz z swojego niebagatelnego 5-milionowego majątku. Zapłacić musimy my - i nie łudźmy się, że możemy liczyć na Radę Warszawy, zdominowaną w obecnej kadencji przez Platformę. Po podwyżkach czynszów w lokalach komunalnych, w których z natury rzeczy mieszkają najbiedniejsi przedstawiciele naszego społeczeństwa, podwyżkach cen wody, opłat za parkowanie, cen biletów w latach 2006- -2008, władze miasta nową kadencję samorządu tradycyjnie już postanowiły zacząć z podwyżkowym przytupem. Pierwszym łupem ekipy pani prezydent padła ponownie komunikacja miejska. Cena jednorazowego biletu miejskiego podniesiona została z 2,80 zł do 3,60, a docelowo w roku 2014 ma wynieść nawet ponad 5 zł (o biletach miesięcznych już nawet nie wspominając). Dostało się także maluchom w żłobkach - miesiąc pobytu dziecka w takiej placówce wzrósł o 100 proc. - do 400 złotych. Niestety, to nie koniec. Aby kierowcy samochodów nie pomyśleli, że władze Warszawy o nich kompletnie zapomniały, ratusz uderzy po kieszeni tych, którzy mieszkają w obszarze płatnej strefy parkowania i wykupują abonament. Opłata abonamentowa będzie wynosiła 25 zł miesięcznie, a nie jak do tej pory 30 zł rocznie. Co tam 900-procentowa podwyżka - naiwny wyborco, głosuj na PO, płać na PO i płacz za PO - wszak sam sobie zgotowałeś taki los.

SPEC za bezcen Dużo groźniejsze wydają się jednak plany związane z prywatyzacją, (czyli po prostu sprzedażą) Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. SPEC zarządza największym systemem ciepłowniczym w Unii Europejskiej. To jeden z największych dostawców ciepła na świecie. Szczyci się świetnymi wynikami finansowymi: w 2009 r. blisko 1,3 mld zł przychodów netto, zysk netto na poziomie 36 mln zł, roczne wydatki na inwestycje - od 140 do 150 mln złotych. Sprzedawanie kury znoszącej złote jajka teoretycznie powinno być wbrew biznesowemu abecadłu i logice, niestety, ratusz już podjął decyzję, umieszczając w planie budżetu dochody z prywatyzacji na poziomie 750 mln złotych. Jest to o tyle dziwne, że wstępna analiza wartości przedsiębiorstwa oscylowała w granicach 1,5 mld złotych. Jedyną nadzieją na powstrzymanie tej sprzedaży pozostaje wniosek warszawskiego PiS o przeprowadzenie referendum wśród mieszkańców Warszawy, w którym mogliby wypowiedzieć się w kwestii, która ich bezpośrednio dotyczy. Mieszkańcy Warszawy, a w szczególności wyborcy pani Hani, na pewno odetchną z ulgą, kiedy dowiedzą się, na co idą pieniądze z tego permanentnego festiwalu podwyżek, a de facto wymuszeń rozbójniczych, jakich padamy ofiarą w ostatnich latach. Nic przecież tak nie cieszy jak możliwość pośredniego oczywiście wsparcia Parady Równości czy może dofinansowanie LGTB Film Festiwal (dla niewtajemniczonych: jest to festiwal filmów o tematyce homoseksualnej) czy fundacji Lambda. A może, drogi wyborco pani Hani, wolisz dołożyć swoją skromną podatkową cegiełkę do umów o pracę i angaży zastępców pani prezydent: Jarosława Kochaniaka, Andrzeja Jakubiaka czy - jak wynika z ich oświadczeń majątkowych za 2010 rok - wręcz niedocenianego Jacka Wojciechowicza, z poborami odpowiednio 370 tys. zł, 350 tys. zł i skromnymi 276 tys. zł, a zatem niewiele mniejszymi niż prezydent i premier naszego kraju łącznie. Za konkluzję niechaj posłuży cytat z wywiadu radiowego Hanny Gronkiewicz-Waltz w październiku 2010 roku: "Są też nieprzyjemne strony reelekcji. Jest się jedynym kandydatem rozliczanym z tego, co zrobił, każdy inny może obiecać złote góry..." Pani prezydent, 100 punktów za szczerość. Podejrzewam, że sama pani nie do końca świadomie przyznała, jak udało się nabić w butelkę stołecznych wyborców. Oby po raz drugi i ostatni, czego sobie i warszawiakom życzę z całego serca. Jakub M. Opara

CZAS APOKALIPSY Kto zabił profesorów lwowskich wyższych uczelni 4 lipca 1941 roku? Batalion Nachtigall / Słowik / ukraińsko - hitlerowski batalion śmierci

KTO ZABIŁ PROFESORÓW LWOWSKICH ? W poniedziałek 4 lipca 2011 roku będziemy obchodzić 70 rocznicę kaźni profesorów lwowskich wyższych uczelni na zboczu Kadeckiej Góry, obok ul. Wuleckiej, t.zw. Wzgórz Wuleckich we Lwowie. W miejscu zbrodni gdzie istniał krzyż brzozowy postawiono skromny krzyż metalowy na niewielkim betonowym cokole. Obok tablice z wyrytymi nazwiskami zamordowanych uczonych w językach ukraińskim i polskim. Każdego roku odbywa się w tym miejscu krótkie nabożeństwo, po którym jako część oficjalną stanowią przemówienia. Nie ma wspomnień rodzin pomordowanych, nie istnieją groby straconych profesorów, jako, że nastąpiło w październiku 1943 roku całopalenie zwłok. W roku 1943 na rozkaz Himmlera utworzono specjalne brygady, których zadaniem było niszczenie śladów morderstw masowych, oraz ostateczne likwidowanie obozów żydowskich. W dniu 8 października 1943 roku jedna z takich grup / t. zw. Sonderkommando 1005, które tworzyli Żydzi z obozu Janowskiego / odkopała grób rozstrzelanych w roku 1941 lwowskich profesorów. 9 października w święto Jom Kipur / Sądnego Dnia / w obozie znajdującym się w lesie Krzywczyńskim podpalono kolejny stos ponad dwóch tysięcy zamordowanych, potem popiół rozsiano po lesie i okolicznych polach. Więźniowie „Brygady Śmierci” chcąc rozpoznać zwłoki, szukali dokumentów. Odnaleźli m. in. przedmioty należące do profesorów Włodzimierza Stożka i Tadeusza Ostrowskiego. Dane te podał Leon Weliczker w spisywanym przez siebie pamiętniku, jedyny, któremu udało się zbiec z „Brygady Śmierci”. Relacjonował on dalej: ziemia była sucha, więc trupy nie były rozłożone, ubrania mało zbutwiałe. Z ubrań było widać, że to ludzie z lepszej sfery. U jednego wystawał złoty kieszonkowy zegarek z ładnym łańcuszkiem, u innych wypadły złote pióra. Zwłoki wywieziono do lasu Krzywczyńskiego, dorzucając je do ogromnego stosu z innych masowych grobów. Istnieje domniemanie, że w lesie Krzywczyńskim, znalazły się zwłoki mojego ojca doc. med. Maurycego Mariana Szumańskiego asystenta prof. Sołowija na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Ojciec mój został aresztowany przez gestapo po 4 lipca 1941 roku w swoim / naszym / mieszkaniu przy ul. Jagiellońskiej 4 we Lwowie i osadzony w więzieniu przy ul. Łąckiego we Lwowie wraz z innymi lwowskimi intelektualistami. Być może został rozstrzelany w drugiej egzekucji przez batalion ukraińsko – hitlerowski „Nachtigall” / „Słowik” / na dziedzińcu Zakładu Abrahamowiczów, a zwłoki z tej egzekucji wywieziono ciężarówką za miasto, gdzie spalono je w pobliskim lesie, jak setki ofiar. W ten sposób hitlerowcy, nauczeni odkryciem stalinowskich dołów śmierci w Katyniu, usiłowali zatrzeć ślady własnych zbrodni. Podpalony stos, zawierający około 2000 zwłok, pochłonął ciała lwowskich uczonych i ich towarzyszy. Popiół przesiany ze spalonych zwłok i zmielone resztki kości rozrzucono na pobliskich polach. Egzekucji dokonali żołnierze ukraińsko - hitlerowskiego batalionu „Nachtigall” pod dowództwem nacjonalisty ukraińskiego Romana Szuchewicza /„Tarasa Czuprynki”/. Roman Szuchewicz „wsławił się” strzałem w tył głowy w 1926 roku przy ulicy Zielonej we Lwowie wykonując swój wyrok śmierci na osobie kuratora ziemi lwowskiej Stanisława Sobińskiego. „Czuprynka” sprawował wówczas urząd referenta bojowego OUN-UPA. Był jednym z organizatorów zamachów na posła Tadeusza Hołówkę zamordowanego w Truskawcu w 1930 roku, Bronisława Pierackiego – Ministra Spraw Wewnętrznych, oraz szeregu policjantów. Na elewacji bocznej polskiej szkoły im. św. Marii Magdaleny we Lwowie istnieje żeliwna płaskorzeźba poświęcona mordercy OUN-UPA Tarasowi Czuprynce, której wmurowanie uważam za prowokację uwłaczającą polskiej racji stanu. Dyrektor szkoły nie protestował, jak również władze Rzeczypospolitej. Armia niemiecka wkroczyła do Lwowa 30 czerwca 1941 roku wypierając z niego pierwszych sowieckich okupantów. Niemcy witani byli gorąco przez część Ukraińców. Już następnego dnia do miasta weszło Einsatzkommando pod dowództwem SS- Brigadenfurhera dra Eberharda Schongartha, człowieka osławionego akcją aresztowania profesorów krakowskich UJ, AGH i Politechniki Krakowskiej w dniu 6 listopada 1939 roku w osławionej akcji Sonderaction Krakau. Równocześnie z oddziałami niemieckimi do miasta wkroczył ukraińsko - hitlrowski batalion SS „Nachtigall” pod dowództwem Theodora Oberlaendera. Grupa Schongartha rozpoczęła swoją działalność już następnego dnia po wkroczeniu do Lwowa, ściśle według zaleceń Hitlera: „Polacy będą mieli tylko jednego Pana – Niemców. Dwaj panowie obok siebie nie mogą, i nie powinni istnieć. Dlatego wszystkich przedstawicieli polskiej inteligencji należy zgładzić”. Generalny gubernator Hans Frank w przemówieniu do SS i policji w dniu 30 maja 1940 roku powiedział: „ Nie da się opisać ile mieliśmy zawracania głowy z krakowskimi profesorami. Gdybyśmy sprawę tę / Sonderaktion Krakau / załatwili na miejscu miałaby ona całkiem inny przebieg. Proszę, więc panów usilnie, by nie kierować już nikogo do obozów koncentracyjnych w Rzeszy, lecz podjąć likwidację na miejscu, względnie wyznaczyć karę zgodnie z przepisami. Każdy inny sposób stanowi obciążenie dla Rzeszy i dodatkowe utrudnienie dla nas. Posługujemy się tutaj / Sonderaktion Lemberg / całkiem innymi metodami, które będziemy stosować nadal”. Pierwszym aresztowanym wśród inteligencji polskiej w dniu 2 lipca 1941 roku we Lwowie był trzykrotny premier II RP prof. Kazimierz Bartel. Niemcy posiadali imienne listy osób przeznaczonych do likwidacji, sporządzone przez ukraińskich studentów-nacjonalistów. Aresztowani po rewizji to znaczy grabieży pieniędzy i wartościowych przedmiotów przewożeni byli do Bursy im. Abrahamowiczów na szczycie Wzgórz Wuleckich. Tam po krótkim przesłuchaniu wprowadzani byli grupami na pobliskie wzgórze Wuleckie i rozstrzeliwani przez ukraiński oddział „Nachtigall”. Istnieją opisy świadków mordu obserwujących egzekucję z okien pobliskich zabudowań. Wstrząsająca jest relacja prof. Franciszka Groera, wybitnego lwowskiego pediatry, który ocalał, dzięki temu, iż żona profesora była Angielką. Oto fragmenty owej relacji: „…brutalnie popychając wtłoczono nas do budynku i ustawiono w korytarzu twarzą do ściany. Jeżeli ktoś się poruszył, uderzali go kolbą lub pięścią w głowę. Była może 12.30 w nocy, a stałem tak nieruchomo do godziny 2. Mniej więcej, co 10 minut z piwnicy budynku dobiegał krzyk i odgłosy wystrzałów. Wezwano mnie, jako dziesiątego, może dwunastego z rzędu. Jednym z zabitych w Bursie był młody inżynier Adam Ruff, zabrany wraz z matką i ojcem z mieszkania profesora Ostrowskiego. Gdy w trakcie przesłuchania doznał ataku epileptycznego, rozwścieczony oficer niemiecki bez wahania zastrzelił go. Krwawiące zwłoki wynieśli później czterej profesorowie, prowadzeni na własną egzekucję, a matce Ruffa i profesorowej Ostrowskiej kazano zmyć krew z posadzki Bursy”. Około 3 rano 4 lipca, w płaskiej wnęce na stoku wzgórza żołnierze wykopali prostokątny dół. Miał on kilkanaście metrów kwadratowych i był przedzielony w poprzek nieprzekopanym wałem. Skazanych przyprowadzano z Bursy i ustawiono na płaskiej części zbocza, prawdopodobnie tam, gdzie obecnie znajduje się krzyż. Po obu stronach grupy stali niemieccy oficerowie z rewolwerami w ręku. Skazanych sprowadzano kilkanaście metrów niżej do miejsca egzekucji. Pluton egzekucyjny składał się z 4 – 6 umundurowanych Ukraińców. Skazanych czwórkami ustawiano na wale. Po salwie plutonu wszyscy, przodem lub tyłem wpadali do dołu. Wśród rozstrzelanych 4 lipca były 4 kobiety i ksiądz. Ostatnią rozstrzelaną była kobieta w długiej czarnej sukni. Schodziła sama, słaniając się. Gdy przyprowadzono ją nad jamę pełną trupów, zachwiała się, ale oficer przytrzymał ją, żołnierz strzelił i wpadła do jamy. Po egzekucji żołnierze zdjęli płaszcze, zakasali rękawy i łopatami zasypywali grób. Następnie ubito ziemię. Robiono to ostrożnie, aby się nie zabrudzić, bo ziemia była silnie zbryzgana krwią.

Pomnik Profesorów Lwowskich we Wrocławiu Niektórzy skazani mogli zostać zasypani żywcem, gdyż po salwie nie dobijano rannych. Zamordowano wtedy 40 osób, a dzień później dalsze dwie. Najstarszy miał w chwili rozstrzelania 82 lata. Dopiero 26 lipca 1941 roku zgładzono prof. Politechniki Lwowskiej Kazimierza Bartla – trzykrotnego premiera Rządu II Rzeczypospolitej. Aresztowany najwcześniej, bo 2 lipca, przebywał w więzieniu na Łąckiego, do 26 lipca, gdzie usiłowano zrobić z niego konfidenta gestapo. Profesor Kazimierz Bartel oddał życie z honorem.

Na Wzgórzach Wuleckich życie oddało 45 osób. Batalion SS „Nachtigall” wchodził w skład Legionu Ukraińskiego, utworzonego przez hitlerowców z ukraińskich nacjonalistów. Batalion był ubrany w mundury niemieckie. W okresie poprzedzającym wojnę ze Związkiem Sowieckim był specjalnie szkolony do zadań sabotażu i dywersji w Neuhammer. Szkolenia te nadzorował osobiście profesor niemieckiego uniwersytetu im. Karola IV w Pradze, dziekan wydziału nauk politycznych, porucznik Abwehry – Theodor Oberlaender. Po zajęciu Lwowa przez Niemców nastąpił szczególnie okrutny pogrom ludności, zwłaszcza żydowskiej. Na terenie Lwowa działały niezależnie od siebie – dwie grupy: jednostki Abwehry, wspomagane przez nacjonalistów ukraińskich z batalionu „Nachtigall”, formacje Sicherheistdienstu, wspomagane przez milicję ukraińską i oddziały Wehrmachtu. Milicja ukraińska występująca po cywilnemu, jedynie z żółto – niebieskimi opaskami na ramionach stanowiła organ terroru samozwańczego rządu Stećki, powołanego do życia dekretem wodza Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, Stepana Bandery.

Batalion SS „Nachtigall” Po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej Lwów został zajęty przez hitlerowców jak wspomniałem 30 czerwca 1941 roku, lecz już na 7 godzin przed zajęciem miasta przez dywizję strzelców alpejskich wkroczyła do miasta niemiecko-ukraińska grupa Abwehry, pozostająca pod osobistym dowództwem Theodora Oberlaendera. W skład grupy oprócz oddziałów wojska i policji niemieckiej wchodził również batalion ukraińsko - hitlerowski „Nachtigall” pod dowództwem Romana Szuchewicza – „Czuprynki” i por. Herznera z oficerami będącymi w ścisłym kontakcie ze Stepanem Banderą, Iwanem Hryniochem i Jurijem Łopatynśkim, a także grupą cywilów z kierownictwa radykalnego skrzydła OUN:

Jarosławem Stećko, Iwanem Radłykiem, Stepanem Pawłykiem, Stepanem Łemkowskym, Dmytro Jaciwem. Nastały straszne, tragiczne dni i noce dla miasta. Ślepa nienawiść, okrucieństwo, bestialstwo zaczęły prześcigać się w masowych zbrodniach na bezbronnej, niewinnej ludności Lwowa– wspomina tamte dni Jacek Wilczur świadek tamtych wydarzeń. Morderstwa pojedyncze i grupowe rozpoczęły się nazajutrz po zajęciu Lwowa przez hitlerowców.

Razem z Niemcami wkroczyli do Lwowa Ukraińcy w mundurach niemieckich. Była to grupa wyjątkowo wrogo odnosząca się do w stosunku do ludności polskiej i żydowskiej. Ich to właśnie nazywano „Ptasznikami”. Nazwa ta pochodziła od symboli ptaków wymalowanych na jej wozach i motocyklach. Powszechnie wiadomo było, iż grupy nacjonalistów ukraińskich, ukraińska milicja i Niemcy dokonują aresztowań z uprzednio przygotowanych list. Aresztowano w pierwszych dniach inteligencję – profesorów, artystów, nauczycieli szkół powszechnych, młodych księży. Aresztowanych wożono do gmachu gestapo przy ulicy Pełczyńskiej, do Brygidek, do więzienia przy ul. Łąckiego, lub więzienia na Zamarstynowie. Osoby aresztowane już wieczorem 30 czerwca i w następne dni wywożono do kilku miejsc i rozstrzeliwano. Zdarzało się , że aresztowanych bito przed egzekucją. Miejscami straceń były Winniki pod Lwowem, Wzgórze Kortumówki, Żydowski Cmentarz, ul. Zamarstynowska. Egzekucje masowe / pogromy Polakow i Żydów / trwaly do 2 lipca. Póżniej nadal trwały egzekucje poszczególnych osób i grup. Mówiono, iż „Ptasznicy” mordowali czterema sposobami: rozstrzeliwali, zabijali młotem, bagnetem, bądź bili, aż do zabicia. Od ludzi, którzy byli świadkami aresztowań zamieszkałymi przy ul. Arciszewskiego, Kurkowej, Teatyńskiej, Legionów i Kazimierzowskiej wiadomo było, iż „Ptasznicy” w czasie aresztowań nosili mundury Wehrmachtu kończy swą opowieść Jacek Wilczur. A tymczasem? Nieopodal kościoła św. Elżbiety we Lwowie wznosi się pomnik ludobójcy i polakożercy Stepana Bandery, ul. Leona Sapiehy we Lwowie nosi nazwę Stepana Bandery, a prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko wyniesiony do prezydentury przez Wałęsę i Kwaśniewskiego weteranom OUN – UPA przyznał prawa kombatanckie, przywożąc wcześniej garść ukraińskiej /? / / czytaj lwowskiej /ziemi, która urodziła Jacka Kuronia na jego grób, równocześnie określając Kuronia, jako wielkiego Polaka i wielkiego Ukraińca! Aleksander Szumański

Rezygnacja z nE Z dniem dzisiejszym wysyłam na adres nE swoją rezygnację z funkcji redaktora prowadzącego dział Gospodarka i Prawo. Ponieważ gra idzie o moje dobre imię, a nE stanowi platformę blogerską, zamieszaczam fragment złożonej rezygnacji. Jednocześnie nie uważam czasu spędzonego na nE w dziale Ekonomia i Prawo za stracony. Chciałem podziękować tym blogerom, którzy swoimi notkami i komentarzami w dziale Gospodarka i Prawo pozwolili na to, bym wziął udział w bardzo ożywczej i cennej dyskusji o naprawie polskiej gospodarki.

Dlaczego zrezygnowałem: "Przyczyn mojej decyzji jest wiele. Przedstawię te najbardziej aktualne. Przede wszystkim zaszokowany byłem treścią spotkania zorganizowanego w siedzibie Nowego Ekranu przez Stowarzyszenie Wierni Polsce. Pana wystąpienie (zwracam się do Ryszarda Opary - przyp. JB) w trakcie spotkania bez odniesienia się do treści wystąpień przedmówców świadczyło w mojej ocenie, że aprobuje Pan ich poglądy. Otóż, przeciwnie do treści wygłaszanych w trakcie spotkania, prezydent Białorusi Pan Łukaszenko jest dyktatorem, który więzi swoich oponentów politycznych w tym kontrkandydatów na urząd prezydenta z ostatnich, a niedawnych przecież wyborów. Jednak szczególnie uraził mnie stosunek mówców do represjonowanego na Białorusi Związku Polaków i pochwała konkurencyjnego "Związku Polaków" koncesjonowanego przez rząd Białorusi. Jako Prezes Stowarzyszenia Przejrzysty Rynek, organizacji, która zgodnie ze statutem staje w obronie praw obywatelskich, stanowczo protestuję przeciw takiej aberracji w postrzeganiu rzeczywistości, czemu dałem wyraz wychodząc z tego spotkania po 15 minutach. Potępiam też te wypowiedzi w trakcie omawianego spotkania, które sugerowały antysemityzm zebranych. Po ukazaniu się artykuły prasowego na temat tego spotkania, mimo mojej alarmistycznego stanowiska, ani Pan ani Nowy Ekran nie odniósł się do zarzutów postawionych przecież na forum publicznym, a bezpośrednio dotykających portal. Taka sytuacja prowadzi do tego, że pracując, jako redaktor Nowego Ekranu, mogę być posądzony o interpretacje i poglądy polityczne, od których mi daleko. Drugą bezpośrednią przyczyną mojej decyzji była oczywiście nasza rozmowa, która miała miejsca w środę, 22 czerwca tego roku. Zaatakował mnie Pan, że jedyną moją „zasługą” dla Nowego Ekranu było, że poznałem Pana z posłem do Parlamentu Europejskiego Panem Ryszardem Czarnecki. Otóż, pragnę Panu przypomnieć, że z mojej namowy na udział w Areopagu Nowego Ekranu przystali Dr Cezary Mech, były poseł Pan Artur Zawisza czy Pan Profesor Witold Modzelewski. Nie tak dawno przecież, by zapomnieć, zorganizowałem chociażby spotkania i umożliwiłem współpracę z redaktorem Panem Rafałem Ziemkiewiczem czy Panem Andrzej Sadowskim z Centrum im. Adama Smitha. I wiele, wiele innych. Cóż, wydaje się, że w trakcie naszej rozmowy chciał mnie Pan obrazić czy po prostu poniżyć, a tak pracodawca nie powinien w żadnym wypadku czynić. Zarzucił mi Pan również, że nie staję w obronie dobrego imienia portalu. Otóż stawałem wielokrotnie, jednak do czasu, kiedy wierzyłem w jego misję i przyszłość. Portal z nastawienia na gospodarka, gospodarka, gospodarka (wg Pana słów i naszych ustaleń) poszedł po trzykroć w politykę. Z racji mojego doświadczenia jak i przekonań nie mogę zaaprobować takiego kierunku ze względu, że naraża on na uszczerbek moje dobra imię i reputację, co też uczciwie wyjaśniłem w trakcie naszej rozmowy."

Jerzy Bielewicz

Gen. Marian Janicki otrzymał awans za całokształt pracy na stanowisku szefa BOR. "Dogmatyczne przestrzeganie zasad nie może godzić w potrzeby, oczekiwania i interesy najwyżej usytuowanych w hierarchii państwowej osób" "Nasz Dziennik" ujawnia dokumenty dyskwalifikujące Mariana Janickiego, jako szefa Biura Ochrony Rządu:

Szef BOR do pilotów: Wyluzujcie z zasadami "Dogmatyczne przestrzeganie zasad nie może godzić w potrzeby, oczekiwania i interesy najwyżej usytuowanych w hierarchii państwowej osób" - autorem tej frazy, sformułowanej w urzędowym dokumencie, jest szef służby ochraniającej najważniejsze osoby - nie w Burkina Faso - ale w Polsce. Mowa o gen. Marianie Janickim, któremu na pagonach przybyła niedawno druga generalska gwiazdka. Adresatem pisma szefa Biura Ochrony Rządu był gen. Andrzej Błasik. Janicki naciskał na dowódcę Sił Powietrznych, by zobligował załogi 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego do łamania prawa lotniczego i ustawy o BOR. Błasik odmówił. Gdyby gen. Janicki "dogmatycznie" przestrzegał procedur, być może nie doszłoby do katastrofy na Siewiernym. Do incydentu między personelem pokładowym 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego a funkcjonariuszami Biura Ochrony Rządu doszło 2 maja 2008 r., w trakcie powrotu samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim ze Skopje do Warszawy. Po locie szef Biura Ochrony Rządu gen. Marian Janicki złożył pisemną skargę do gen. Andrzeja Błasika na załogę Tu-154M. Poszło o meldunek, jaki gen. Janickiemu złożył ppłk Krzysztof Olszowiec, ówczesny szef prezydenckiej ochrony. Olszowiec rozpiął pasy w czasie, gdy paliła się jeszcze czerwona lampka kontrolna obligująca wszystkie osoby na pokładzie do pozostania na swoich miejscach w zapiętych pasach bezpieczeństwa. Załoga tupolewa pouczyła Olszowca, że ma zgodnie z procedurami zająć swoje miejsce i zapiąć pasy. Podpułkownik Olszowiec został też poinformowany, że to dowódca statku powietrznego decyduje o wszystkim, co się dzieje na pokładzie. "Usłyszałem, że nieważne, kto jest pasażerem, wszyscy mają się dostosować" - skarżył się Janickiemu Olszowiec. Funkcjonariusz BOR sugerował, że "skoro była ładna pogoda, a lot był wyrównany", to można było pasy rozpiąć, a lampka kontrolna paliła się "bez powodu". - Sam bardzo dużo latałem, zarówno z prezydentem Kaczyńskim, jak i Kwaśniewskim. Nigdy nie zdarzyło się, żeby oprócz stewardes lub stewardów, po zapaleniu się czerwonej kontrolki - proszę zapiąć pasy, zająć miejsca - ktoś chodził po pokładzie samolotu. Wszyscy wykonywali polecenia kapitana - mówi płk Andrzej Pawlikowski, szef Biura Ochrony Rządu w latach 2006- -2007. Jak zaznacza, żaden z pasażerów nie może podczas lotu ocenić faktycznej sytuacji, jaka jest w powietrzu, mogą to zrobić jedynie piloci, którzy dysponują w kokpicie odpowiednimi przyrządami i widzą, co jest przed samolotem. - Nie ma czegoś takiego, jak "palenie się czerwonej lampki bez powodu", zawsze są powody. Nawet, jeżeli istnieje tylko potencjalne zagrożenie, to jest to powód, by ta lampka się paliła.

Sytuację ocenia dowódca samolotu, a nie funkcjonariusz BOR - tłumaczy w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" były żołnierz 36. SPLT, który przez długie lata pilotował Tu-154M. Jak najbardziej właściwe, zgodne z procedurami bezpieczeństwa w locie zachowanie załogi Tu-154M potraktowane zostało jednak w jego meldunku, jako incydent - niewłaściwe potraktowanie prezydenta przez personel pokładowy 36. SPLT. Olszowiec pisał, że personel pokładowy nie chciał zezwolić na rozpoczęcie podawania posiłku VIP-om, w tym prezydentowi. Powtarza to również w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" sam Janicki, mówiąc, "że panowie piloci chcieli dostawać obiad przed prezydentem". Tymczasem, jak wyjaśniają piloci ze specpułku, na pokładzie tupolewa są dwie odrębne kuchnie, jedna przy kokpicie dla załogi, a druga dla pasażerów. Obsługują je dwie oddzielne grupy. Dwa dni po incydencie szef Biura Ochrony Rządu gen. Marian Janicki wystosował pismo do gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych RP, w którym napisał, że "problem relacji pomiędzy załogami statków powietrznych 36. SPLT a funkcjonariuszami BOR, wykonującymi zadania ochronne, wykroczył poza ramy możliwe do zaakceptowania przez przełożonych". Dalej dodał słowa, które wprawiły w zdumienie gen. Błasika, były bowiem jawnym wezwaniem do łamania procedur bezpieczeństwa. "Dogmatyczne przestrzeganie zasad nie może godzić w potrzeby, oczekiwania i interesy najwyżej usytuowanych w hierarchii państwowej osób" - napisał generał Janicki. Reakcja dowódcy Sił Powietrznych była grzeczna, ale zdecydowana. Odpowiadając na pismo Janickiego, gen. Andrzej Błasik wydał wyraźne instrukcje, że na pokładzie statku powietrznego najważniejsze są procedury bezpieczeństwa i nikt nie ma prawa wywierać nacisków na załogę. "Nie mogę (...) zgodzić się z Panem generałem, że "dogmatyczne przestrzeganie zasad" może "godzić w potrzeby, oczekiwania i interesy najwyżej usytuowanych w hierarchii państwowej osób". Kapitan statku powietrznego wraz z załogą w pierwszym rzędzie odpowiada za bezpieczeństwo wszystkich osób na pokładzie. Gdy nie dopełnią oni swoich obowiązków, np. przez nieprzestrzeganie zasad i procedur bezpieczeństwa, które narzucają lotnicze przepisy międzynarodowe, krajowe i wojskowe, wówczas mogą zaistnieć przesłanki do tragicznych w skutkach wydarzeń" - napisał w odpowiedzi do Janickiego gen. Błasik. By podkreślić wagę słów w tekście, wytłuścił słowo "wszystkich". - Ten dokument jest bardzo ważnym dowodem, mówiącym o tym, jaki stosunek miał mój mąż do dowódcy załogi czy całego personelu latającego. Bezpieczeństwo i życie ludzkie było dla niego wartością najwyższą, dlatego na pokładzie samolotu wszyscy byli dla niego równi wobec prawa, nie było wyjątków, bez względu na stanowisko czy funkcję w państwie - podkreśla Ewa Błasik, żona dowódcy Sił Powietrznych. - Mąż uczył wszystkich, jak się mają zachowywać względem załogi i sam przede wszystkim swoim postępowaniem i zachowaniem dawał przykład. Kiedy wchodził na pokład - przecież nieraz z nim latałam - zawsze mówił: "Zapnij pasy", sam też się do tych procedur stosował. Odpowiedź mojego męża na pismo generała Janickiego to dowód, że mój mąż był impregnowany na naciski i nie było dla niego ważniejszych spraw nad bezpieczeństwo - mówi Ewa Błasik. Wdowa po generale ma nadzieję, że prokuratura w śledztwie będzie się opierać na twardych dowodach, a nie na odczuciach i domysłach akredytowanego przy MAK płk. Edmunda Klicha czy insynuacjach osób pracujących w instytucjach odpowiadających organizacyjnie za lot, bo - jak tłumaczy - pismo jej męża do szefa BOR podważa główną oś raportu MAK, że "szalony" generał zmusił załogę do lądowania poniżej minimów pogodowych. Podobnego zdania jest mec. Bartosz Kownacki. Pełnomocnik rodziny gen. Błasika zwraca uwagę na fakt, że pismo do szefa BOR to kolejny dowód na to, że wysuwane pod adresem gen. Błasika zarzuty dotyczące kłótni czy presji są bezpodstawne. Dokument ten - według niego - potwierdza jedynie fakt, że zarówno dowódca Sił Powietrznych, jak i załoga tupolewa zawsze, nawet w najbłahszych sprawach, jak wydawanie posiłku podczas lotu w czasie, gdy paliła się jeszcze czerwona lampka, nie ulegali czyjejkolwiek presji, by odstąpić od przestrzegania procedur lotniczych. - Rzecz jest szokująca, bo z pisma gen. Janickiego wynika, że nieotrzymanie posiłku ma zagrażać bezpieczeństwu osoby. Pismo gen. Błasika do gen. Janickiego przemawia na korzyść generała Andrzeja Błasika, bo on zawsze stawał w obronie pilotów i prawidłowości procedur, których kategorycznie przestrzegał i tego samego oczekiwał od innych. Jest wykluczone, żeby w kwietniu 2010 roku nagle zmienił postępowanie, niezależnie od tego, czy sprawa dotyczyła prezydenta, premiera czy innego ważnego urzędnika - mówi mec. Kownacki. Jego zdaniem, ten element naciskowy powinien podlegać wyjaśnieniu w ramach śledztwa smoleńskiego. Mecenas zwraca uwagę na fakt, iż dzisiaj gen. Janicki mimo że zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że również ponosi odpowiedzialność jako szef BOR za przygotowanie wizyty prezydenta w Katyniu, próbuje zrzucić z siebie odpowiedzialność. - Chcąc w jakiś sposób tę odpowiedzialność od siebie odwrócić, sprowadza zainteresowanie mediów na zupełnie trzeciorzędne, nieprawdziwe wątki. To niegodne oficera - podkreśla Kownacki.

Janicki: Błasik źle mnie zrozumiał Sam gen. Marian Janicki pytany, jak mógł, jako szef Biura Ochrony Rządu odpowiedzialny za bezpieczeństwo osób ochranianych, wzywać na piśmie dowódcę Sił Powietrznych do łamania zasad bezpieczeństwa, tłumaczy, że gen. Błasik... źle zrozumiał jego list. - Relacje w ówczesnym czasie, mówię o 2008 roku, między BOR a 36. pułkiem były niedobre. Chodziło mi nie o procedury pilotów, ale o procedury personelu pokładowego - powiedział szef BOR. Dziwne to tłumaczenie, bo z odpowiedzi gen. Błasika jasno wynika, że dowódca Sił Powietrznych bardzo dobrze zrozumiał intencje gen. Janickiego. Generał Błasik doskonale odróżnia tu, bowiem kwestie współpracy personelu między 36. SPLT a funkcjonariuszami BOR od kwestii nacisków na załogę. "Podczas mojego spotkania z przedstawicielami BOR i 36. SPLT w dniu 8 maja 2008 r. wspólnie podjęliśmy ustalenia, które powinny zapobiec w przyszłości podobnym incydentom. Nie orzekając również o winie konkretnych osób - licząc na wzajemne zrozumienie specyfiki służby i zadań obu zainteresowanych stron - nie mogę jednak zgodzić się z Panem Generałem, że "dogmatyczne przestrzeganie zasad" może "godzić w potrzeby, oczekiwania i interesy najwyżej usytuowanych w hierarchii państwowej osób"". Trudno doszukać się w tych słowach oznak braku zrozumienia słów Janickiego. Błasik wiedział doskonale, o czym pisze. Gdyby sprawa dotyczyła jedynie animozji między załogami 36. SPLT a funkcjonariuszami BOR, gen. Błasik nie musiałby pisać, że to kapitan decyduje o wszystkim na pokładzie statku powietrznego. Z jego pisma wynika, że nie godził się na żadną samowolkę funkcjonariuszy BOR, którzy chcieli być traktowani na specjalnych prawach. - Dla mnie jest ważny dokument, nie to, co teraz mówi gen. Janicki. A pismo gen. Janickiego do gen. Błasika mówi wprost o odejściu od kwestii bezpieczeństwa na pokładzie statku powietrznego, będącego w trakcie przelotu, gdzie to kapitan decyduje o wszystkim i wydaje polecenia pasażerom - podkreśla płk Pawlikowski.

Odpowiedzialność dyscyplinarna Generał Janicki twierdzi, że spotkał się z gen. Błasikiem osobiście i wyjaśnił z nim ustnie wszystkie sporne kwestie dotyczące lotu 2 maja 2008 roku. Efektem ich spotkania miało być porozumienie między Biurem Ochrony Rządu a Siłami Powietrznymi o rozkładzie kompetencji na pokładzie statków powietrznych. Mecenas Kownacki uważa jednak, że szef BOR powinien wytłumaczyć się z pisma do gen. Błasika. Janicki nie tylko informował gen. Błasika, że załoga odmówiła w danym, uzasadnionym określonymi procedurami momencie wydania posiłku prezydentowi, lub że między funkcjonariuszami BOR a personelem 36. SPLT są niewłaściwe relacje, nie chodziło mu o przekazanie informacji do służbowego wykorzystania. Szef BOR pozwolił sobie na wplecenie elementów ocennych zachęcających do łamania procedur w locie. - On skierował bardzo poważne zarzuty, bardzo poważne sugestie, wręcz żądania w stosunku do dowództwa Sił Powietrznych, ale również do funkcjonariuszy specpułku. I jeżeli ktokolwiek w tej grupie - dowódca statku, prezydent, gen. Błasik, gen. Janicki - wywierał naciski, to był to gen. Janicki, który nie rozumiał procedur i zamiast dbać o bezpieczeństwo osób ochranianych, bo to jest jego obowiązkiem, jak również o zachowanie procedur dotyczących lotu, to z jakichś powodów uważał, że są one nieważne - mówi Kownacki. - Za coś takiego, moim zdaniem, powinien ponieść odpowiedzialność dyscyplinarną i wytłumaczyć się przed swoimi przełożonymi - dodaje. Według płk. Pawlikowskiego, kwestią do wyjaśnienia jest również to, czy gen. Janicki nie został powołany na szefa BOR z pogwałceniem ustawy. Według Pawlikowskiego, szefem BOR może zostać kandydat, który ma wyższe wykształcenie. W dniu objęcia stanowiska gen. Janicki miał tylko licencjat. - Pan premier nie miał prawa powołać pana generała z tymi kwalifikacjami i wykształceniem. Miał wtedy tytuł inżyniera, który jest równoznaczny z licencjatem - mówi płk Pawlikowski. - Nie ma takiego zarzutu i nie może być, bo nie ma takich procedur, które by nakazywały, czy mam mieć wykształcenie, czy nie. Zapewniam pana, że mam wyższe wykształcenie, spełniam wszystkie wymogi, to moi niektórzy poprzednicy zostali powołani z łamaniem ustawy o BOR, bo funkcjonariuszem BOR może zostać kandydat, który nie przekroczy 35 roku życia, a pewni ludzie mieli już powyżej, i to grubo - broni się Janicki. Mecenas Kownacki podkreśla jednak, że jeżeli informacja o braku odpowiedniego wykształcenia przez gen. Janickiego w dniu objęcia przez niego urzędu szefa BOR byłaby prawdziwa, to mielibyśmy do czynienia z poważnym zarzutem karnym. - Osoba, która zatrudniła gen. Janickiego wbrew ustawie o BOR, powinna liczyć się wówczas z odpowiedzialnością karną. Chyba, że gen. Janicki wprowadził w błąd, mówiąc, że ma odpowiednie wykształcenie, którego nie posiadał, wtedy to on ponosi odpowiedzialność karną - mówi Kownacki.

BOR ucieka z miejsca katastrofy Generał Janicki bardzo chętnie mówił o relacjach między BOR a 36. SPLT. Podkreśla, że funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu byli traktowani na pokładzie samolotów specpułku w niewłaściwy sposób, że nie było relacji partnerskich, a ówczesne dowództwo pułku chciało niezgodnie z prawem usunąć z samolotów stewardesy BOR, które miały zastępować "niewyszkolone cywilne pracownice pułku". Było jednak inaczej. Do 2006 roku pasażerów na pokładach samolotu specpułku obsługiwali stewardzi i stewardesy BOR, którzy łamali przepisy lotnicze, przyzwalając m.in. na to, by pasażerowie nie musieli zapinać się pasami podczas startu i lądowania. W 2006 roku poprzednik gen. Janickiego, płk Damian Jakubowski, powołując się na ustawę o BOR, zwrócił się do specpułku o przejęcie pełnej kontroli nad bezpieczeństwem pasażerów. Jakubowski zdawał sobie sprawę, że funkcjonariusze BOR, będąc jednocześnie stewardami na pokładzie samolotu, wykonują czynności, które wykraczają poza ramy ustawy o BOR. Pierwszym sygnałem do ostatecznego wyjaśnienia tej kwestii był wypadek śmigłowca Mi-8 z premierem Leszkiem Millerem na pokładzie w 2003 roku. Po zderzeniu z ziemią zszokowana stewardesa BOR, zamiast udzielić pierwszej pomocy pasażerom, uciekła na ulicę, nie wiedziała, co ma robić. By tego typu sytuacje się nie powtarzały, dowództwo specpułku doszło do porozumienia z płk. Jakubowskim, w wyniku, którego nad bezpieczeństwem wszystkich pasażerów samolotów 36. SPLT czuwały stewardesy specpułku, które wcześniej zdobywały doświadczenie w EuroLocie i Locie, i wiedziały, co robić w sytuacjach krytycznych. Ustawa o BOR wyraźnie mówi, że funkcjonariusze Biura wykonują wyłącznie obowiązki w stosunku do osoby ochranianej (prezydenta, premiera, marszałków, ministra spraw zagranicznych itd). Innymi słowy, jest to bezpieczeństwo dedykowane tylko określonej osobie. W przypadku katastrofy funkcjonariusze BOR nie ratują wszystkich osób w samolocie, ale tylko ochraniane. Janicki zaczął kwestionować zasadę, której trzymał się specpułk, że do każdej ochranianej osoby jest przydzielony jeden funkcjonariusz BOR, ale za bezpieczeństwo na całym pokładzie odpowiada personel pokładowy, który podlega dowódcy statku.

"Lightowe" podejście do ochrony prezydenta - Ani za płk. Damiana Jakubowskiego, ani za płk. Andrzeja Pawlikowskiego w Biurze Ochrony Rządu nie było żadnych patologii, to Biuro funkcjonowało całkiem nieźle, a na wszelkie nieprawidłowości były szybkie reakcje. W momencie, kiedy przyszedł pan Janicki nagle wszystko zaczęło się kręcić nie w tym kierunku, co powinno, BOR mocno się upolityczniło - mówi mjr Robert Terela, były funkcjonariusz Biura. Jego zdaniem, gen. Janicki nie ma pojęcia o funkcjonowaniu tej formacji i doprowadził do jej destrukcji. - Skupił się przede wszystkim na sprawach socjalnych funkcjonariuszy, a w zasadzie, jak funkcjonariuszom zabrać wszystkie możliwe socjale, natomiast działania ochronne to jest sprawa dalszoplanowa. To jest jedyny szef BOR, który przejdzie do historii, jako ten, któremu funkcjonariusze zwalniają się albo zaczynają zarzucać, że za jego dowodzenia następują działania o charakterze mobbingowym - dodaje. Terela, który jest specjalistą pirotechnikiem i odpowiadał m.in. za zabezpieczenie pirotechniczne wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku w 2007 roku, zwraca uwagę na fakt, że w kwietniu ubiegłego roku BOR popełniło wiele zaniechań. Przede wszystkim - jak wylicza - w przypadku działań ochronnych brak było uzgodnień, co do zabezpieczenia i rozpoznania lotniska. Nie było również uzgodnień, jeśli chodzi o zabezpieczenie pirotechniczne i techniczne. Pirotechnik ma obowiązek w przypadku portu wojskowego sprawdzić całą część od podjazdu przed bramą wjazdową, przez trasę przejazdu, czy nie ma niebezpiecznych urządzeń i materiałów wybuchowych, samolot właściwy oraz samolot rezerwowy, terminal wojskowy, drogę kołowania, pas startowy z terenem przyległym i progi pasowe. - W przypadku Smoleńska zażądałbym, żeby Rosjanie przy mnie sprawdzili pas startowy, jak również zażądałbym sprawdzenia systemów naprowadzających pod kątem sprawności, jakie one są, gdzie się znajdują i kto ich pilnuje. To wszystko powinno być ustalone wcześniej w czasie rekonesansu - zaznacza Terela. Zdaniem mjr. Tereli, w przypadku ubiegłorocznej wizyty w Katyniu należało - na drodze dyplomatycznej, a następnie poprzez współpracę - doprowadzić do wspólnych działań strony polskiej i rosyjskiej. - Samolot Ił-76, którym miały lecieć służby ochrony Federacji Rosyjskiej, miał trzy próby lądowania i ostatecznie nie wylądował. Inna sprawa, że pojawił się w przestrzeni powietrznej dopiero w momencie planowanego lądowania Tu-154M. Nie rozumiem, jak oni mieli w takim razie zabezpieczyć tę wizytę, skoro na płycie lotniska nie było de facto ochrony? Chcieli zrobić rozpoznanie dopiero po wylądowaniu prezydenta? - pyta mjr Terela. Jak zaznacza były funkcjonariusz BOR, Ił-76 powinien wylądować przynajmniej dwie godziny wcześniej, a polska strona (BOR) powinna to nadzorować. W momencie, kiedy tego samolotu i służb nie było na lotnisku, Polacy powinni monitować przez protokół dyplomatyczny i ewentualnie sami podjąć środki zaradcze. Inercja Janickiego w 2010 roku to jednak nie nowość dla Tereli. Jako przykład podaje wydarzenia gruzińskie, w wyniku, których doszło do zagrożenia życia prezydenta Kaczyńskiego. - Ustawa jasno zobowiązuje szefa BOR do określonych działań. Jeden z artykułów precyzuje, że szef BOR ma zmieniać zasady działań ochronnych, a szef BOR po wydarzeniach gruzińskich powinien zareagować - stwierdza mjr Robert Terela. Podkreśla, że należało wówczas przyjąć, że był stan zagrożenia życia prezydenta bez względu na okoliczności i zmienić działania ochronne na wypadek, gdyby był prawdziwy zamach. - Janicki po wydarzeniach gruzińskich nie podjął żadnych czynności. W BOR było "lightowe" podejście do ochrony prezydenta. Życzę wszystkim osobom ochranianym, żeby ich wizyty nie były zabezpieczane podpisem Janickiego. Najwyraźniej "najlepiej zabezpieczona wizyta" skończyła się tragicznie - kwituje Terela. "Nasz Dziennik" zwrócił się z pytaniem do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, co zadecydowało o awansie Mariana Janickiego na generała dywizji z nadania prezydenta 16 czerwca 2011 roku. Małgorzata Woźniak, rzecznik prasowy MSWiA, odpisała: "Gen. Marian Janicki otrzymał awans za całokształt pracy na stanowisku szefa Biura Ochrony Rządu". Piotr Czartoryski-Sziler

Kazimierz Wielki potrzebny od zaraz Było kilka dzieł w historii Polski, które otwierały nowy rozdział, dawały nowe możliwości narodowi do rozwoju, bogacenia się, realizacji celów. Jeśliby sięgnąć do zupełnie odległych czasów to relatywnie największy program inwestycyjny przeprowadził Kazimierz Wielki. Relatywnie - jeśli porównać skalę inwestycji (budowę zamków - strategicznej rubieży obronnej) do liczby ludności i wydatków na głowę mieszkańca. System zamków był tylko fragmentem szerszego planu, w który wchodził i Uniwersytet, nazwany później Jagiellońskim, i mennica, a więc kontrola nad podażą krajowego pieniądza i cały zestaw przywilejów handlowych dla miast, co w efekcie dało wzrost gospodarczy. Faktem jest, że państwo Kazimierza Wielkiego stało się podstawą do budowy późniejszej potęgi imperium jagiellońskiego i Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wgłębiając się historię gospodarczą uderzające się staje, że działania króla Kazimierza miały miejsce w czasie, gdy na ziemiach Królestwa upowszechniła się nowa technologia. Tym high-techem ówczesnym była trójpolówka, pozwalająca na zwiększenie plonów z areału, a co za tym idzie, umożliwienie wyżywienia większej liczby ludności i zwiększenie zamożności. Trójpolówka była rewolucyjną zmianą technologiczną, która wymusiła inny sposób pracy, kooperacji wspólnoty, a ponieważ zbiegło się to dodatkowo z akcją kolonizacyjną na prawie niemieckim, dało to efekt w postaci skokowego wzrostu w drugiej połowie XIV wieku. W konsekwencji po dwóch pokoleniach wyrosło w środkowej Europie imperium, które pokonało największą potęgę militarną ówczesnego świata - Zakon Krzyżacki. To zupełnie tak, (zachowując proporcje i mrużąc oko) jakby dzisiejsze Stany Zjednoczone zostały pokonane przez Meksyk w walnej bitwie, po której już nie wrócą do pierwotnej potęgi, a po stu latach prezydent USA składałby hołd lenny prezydentowi Meksyku.

Ale żarty na bok. Obecnie przeżywamy nową rewolucję technologiczną, którą ośmielam się porównywać, do tamtej z XIII i XIV wieku. Ówcześnie zmiany technologii rozprzestrzeniały się powoli, więc dużo więcej czasu zajęło jej upowszechnienie. Dzisiejsza rewolucja internetowo-informacyjna, to co nazywamy nowymi technologiami rozprzestrzenia się błyskawicznie, więc i zmiany korzystne i niekorzystne, następują także błyskawicznie. Polska w tej chwili w branży nowych technologii nie ma praktycznie zapóźnienia - co szczególnie widać w telekomunikacji - wszystko, co nowe może być (i jest) aplikowane do działających przedsięwzięć. Prosty przykład - gdy 12 lat temu pojawiła się technologia DSL (zaprezentowano ją na CebiT-cie) praktycznie następnego dnia została zaoferowana klientowi, mimo, że,jeszcze żadnego urządzenia w Polsce nie było, były tylko informacje techniczne - i po dwóch tygodniach urządzenie działało, sprowadzone specjalnie dla tego klienta, a przy okazji i do obsługi innych, następnych. W tej chwili odbywa się to jeszcze szybciej, ponieważ więksi operatorzy mają korzystne umowy z dostawcami sprzętu i praktycznie w każdej chwili mogą zaoferować klientom najnowsze urządzenia i wynalazki (oczywiście - żeby nie było tak słodko - jest jeszcze aspekt finansowy, i tu już jest dosyć poważne ograniczenie implementacji nowości). Równocześnie, obok tych technikaliów mamy w Polsce zjawisko, które występuje na całym świecie - "pokolenie sieci". Termin ten, pochodzący od tytułu książki Dona Tapscotta (Cyfrowa Dorosłość. Jak Pokolenie Sieci Zmienia Świat) oznacza ludzi, którzy wyrośli w ciągu ostatnich kilkunastu lat z środowisku, którego naturalnym elementem są urządzenia techniczne podłączone do Internetu przy równoczesnym intensywnym korzystaniu z "social media”, co powoduje zupełnie nowy sposób funkcjonowania społecznego i intelektualnego tych ludzi, a w konsekwencji - nowych sposobów funkcjonowania w społeczeństwie tych ludzi. A ponieważ ludzie "pokolenia sieci" zaczynają wchodzić w wiek średni (najstarsi z nich mają ok. 36-37 lat) ich nawyki i sposób funkcjonowania zaczynają dominować w społeczeństwie, a przede wszystkim w biznesie. Jeden przykład z własnej praktyki - prowadziłem kiedyś projekt szkoleniowy w pewnym przedsiębiorstwie i już na etapie rozpoznania potrzeb szkoleniowych okazało się, że w firmie dominują pracownicy 40+, a jeśli chodzi o młodszych to jest zupełnie fantastyczna rotacja, praktycznie, jeśli trafi się ktoś młodszy, to nie pracuje dłużej niż dwa miesiące i odchodzi, szuka sobie innej pracy. Było to znaczne ograniczenie rozwoju firmy, produkt był technologiczny i czas potrzebny pracownikowi do poznania specyfiki produktu był dość długi. Podczas rozmów w trakcie szkolenia okazało się, że Internet w firmie praktycznie nie istnieje. Owszem, jest przeglądarka internetowa, ale służy tylko do sprawdzenia stanów magazynowych (była tam aplikacja na platformie webowej) no i oczywiście Microsoft Office z Outlookiem, więc można było sprawdzić pocztę. Ale dostępu do serwisów internetowych nie było. Pracownicy w "pokolenia sieci". Którzy funkcjonują w stałym kontakcie z innymi członkami swojej osobistej społeczności (znajomi na facebooku, Gadu Gadu itd) nie mogli tego znieść - i odchodzili. I nie chodzi o to, że bycie na Fejsie to strata czasu (jak sądził prezes szkolonej przez nas firmy) - człowiek "pokolenia sieci" funkcjonuje społecznie, ponieważ wykorzystuje możliwości nie tylko swoje, ale i znajomych. Jego wiedza jest wiedzą społeczności i następuje ekwiwalentna wymiana. Stąd praca takiego człowieka z komputerem polega na "multitaskingu" czyli równoczesnej pracy na wielu aplikacjach, aby czerpać wiedzę z wielu źródeł i być samemu źródłem wiedzy. Dotyczy to nie tylko pracowników "umysłowych" pracujących z komputerem w biurze, ale i wszystkich innych, dla których rzeczywistość Internetu jest elementem codziennego funkcjonowania - zakupy, infotaintment itd. Nawet jeśli jest pracownikiem fizycznym , to gdy kupuje samochód, to cały proces zakupu odbywa się w przestrzeni internetowej - i nie będzie już inaczej. Do tego dochodzą urządzenia mobilne, które pozwalają na bycie online przez cały czas i sumowanie i korzystanie z wiedzy całej personalnej sieci kontaktów.

Jak się to ma do trójpolówki i Kazimierza Wielkiego? Tak jak Kazimierz Wielki podłożył podwaliny pod potęgę państwa Jagiellonów wykorzystując możliwości nowej rzeczywistości technologicznej (zapewne nieświadomie, ale jednak), tak my w dzisiejszej Polsce, gdy przeżywamy rewolucję technologiczną możemy ją wykorzystać do skokowej zmiany na lepsze - zmiany, która zaowocuje bogactwem Polaków i znaczeniem państwa. W dodatku Kazimierz Wielki był w trudniejszej od nas sytuacji, ponieważ najprawdopodobniej nie miał świadomości zmian w perspektywie długofalowej - nie miał do dyspozycji aparatu poznawczego, który umożliwiłby mu w pełni racjonalne planowanie i podejmowanie decyzji. Nie miał też współczesnego oprzyrządowania decyzyjnego - metodyk zarządzania projektami i ryzykiem. Miał dar od Boga i władzę królewską i to wystarczyło. Potrzebny jest narodowy plan wykorzystania rewolucji technologicznej do zmiany cywilizacyjnej, plan, który z jednej strony otworzy możliwości Polkom do inwestowania w nowe technologie, a z drugiej - uruchomi potencjał młodych Polaków z "pokolenia sieci". W mojej opinii jedyna droga ku tym celom jest skoordynowany plan inwestycji w infrastrukturę sieciową (poprzez stymulowanie inwestycji prywatnych operatorów) w połączeniu z wybudowaniem od podstaw systemów edukacji i stypendialnego. Tu dotykamy mitycznych Infostrad, o których pisał Igor Janke w swoim początkowym poście na tek24. Infostrada, jako słowo-klucz, hasło wywołujące odpowiednie skojarzenia może jest i dobre, ale nie oddaje tego, co naprawdę jest istotne z punktu widzenia rozwoju kraju. Otóż pod hasłem "infostrada" rozumie się sieci teleinformatyczne, które pozwolą na szybki dostęp do internetu większości populacji Polski - zgoda, niech tak będzie. Problem w tym, że nawet, jeśli wybuduje się te infostrady, ale dostęp do nich będzie tyle kosztował, że w relacji do zarobków przeciętnego Polaka nie będzie na ten dostęp stać - to na nic nam takie infostrady. Poza tym infostrada jest na nic, jeśli nie można korzystać z sensownych zasobów, dających jakąś wartość. I w końcu - korzystanie z zasobów powinno mieć jakiś wymiar twórczy, produkcyjny, a nie tylko konsumpcyjno-rozrywkowy. Ten narodowy plan, nieograniczający się tylko do sprawy infrastruktury technicznej widzę w następujący sposób:

1. Budowa szerokopasmowych sieci dla platformy mobilnej, umożliwiającej połączenie z urządzenia przenośnego z szybkością 20Mbps (a w perspektywie 10 lat - 100 Mbps) w większości miejsc kraju, łącznie z terenami do tej pory "wykluczonymi cyfrowo". Inwestycje te państwo polskie powinno stymulować ulgami inwestycyjnymi i podatkowymi, a w przypadkach, gdy jakiś obszar nie rokuje dla operatora zwrotu na inwestycji (np. zbyt mała populacja potencjalnych użytkowników - finansowanie bezpośrednie w drodze konkursu). W połączeniu z tym - wspomagana podatkowo przez państwo budowa zasobów cyfrowych - digitalizacja bibliotek i system zdalnego wypożyczania, platformy pracy grupowej i e-learningu w warunkach wolnej konkurencji.

2. Budowa systemu edukacji - uwolnienie szkolnictwa z dotychczasowego gorsetu biurokratycznego, wprowadzenie rzeczywistej wolności zakładania szkół (samorządy, wspólnoty lokalne, NGO i osoby prywatne), finansowanie systemu szkolnictwa za pomocą bonu edukacyjnego, minimum programowe obejmujące rzeczywistą a nie pozorowaną umiejętność korzystania z technologii internetowych w powiązaniu z wykorzystaniem naturalnych umiejętności "pokolenia sieci" w całej edukacji, a nie tylko na lekcjach "informatyki". Zmiana programów nauczania w kierunku umiejętności korzystania z zasobów, a nie małpiej zręczności rozwiązywania łamigłówek. Nauczanie myślenia projektowego (a nie "projektów" będących fikcją, jak robienie plakatów na temat "globalnego ocieplenia").

3. Budowa systemu stypendialnego wspomagającego dostęp do edukacji - stymulacja podatkowa podmiotów fundujących stypendia dla uczniów i studentów (na każdym poziomie szkół), zarówno osób prywatnych jak i przedsiębiorców. Decentralizacja systemu stypendialnego i odłączenie go do sfery pomocy socjalnej. Państwowe nagrody za najlepsze osiągnięcia w nauce już od poziomu szkoły podstawowej itd. Przykład Finlandii pokazuje, że można poprzez edukację i nowe technologie spowodować skok gospodarczy. Polaków jest więcej niż Finów, a i kraj mamy większy, więc i szanse są większe. Problem tylko w tym, że Wojna Zimowa, 1939/1940 mimo, że przez Finów przegrana, jednak ocaliła państwo fińskie i jego elity. Myśmy w 1939 roku takiego szczęścia nie mieli. Dlatego przez minione 20 lat potykamy się o własne nogi. Podejmujemy całkowicie błedne decyzje modernizacyjne, takie jak budowa stadionów i organizacja Euro 2012, co z punktu widzenia alokacji środków jest horrendum. Przeciwnicy tych inwestycji przeliczają miliardy wydane na stadiony na kilometry niezbudowanych autostrad. Ja jednak radziłbym przeliczyć te pieniądze na ilość niezmodernizowanych szkół, niewybudowanych stacji bazowych sieci szerokopasmowej, niewypłaconych stypendiów, niewykształconych Polaków, a w konsekwencji - zaprzepaszczonych szans życiowych całej generacji. Tylko wykształcenie w połączeniu z nowoczesną technologią, czyli w czasach Kazimierza Wielkiego - Uniwersytet i trójpolówka, a dzisiaj - broadband i rewolucja szkolna da nam rozwój. Nie żadne piłkarskie emocje, ale strategia mądrego państwa. Tak jak za Kazimierza Wielkiego. szczurbiurowy – blog

Prof. Żylicz: "Naciski na pilotów? To domniemania, nie fakty" I co wy na to nadredaktorzy mediów jedynie słusznych?

"Gazeta Wyborcza" (30.06.2011) Marek Żylicz wskazuje, że na podstawie skrawków rozmów, wcześniejszego incydentu gruzińskiego, faktu, że na pokładzie był generał, od którego zależą awanse załogi, można domniemywać, że na pilotów była wywierana presja, by lądować w Smoleńsku. - Podkreślam - presja, bo wyraźnego polecenia, by lądować, nie było - dodaje. W raporcie takich wniosków jednak nie będzie, bo to tylko domniemywania, a nie fakty.

TVN24 (30.06.2011) Lotnictwa Cywilnego (ICAO). Eksperci Jerzego Millera nie mieli takiego obowiązku. Raport skonstruowali jednak według wzoru zawartego w załączniku 13 konwencji chicagowskiej, by można go było łatwiej porównać z raportem MAK. - A ściślej mówiąc: aby opinia publiczna, także międzynarodowa, mogła wyłowić niedociągnięcia i przeoczenia w dokumencie stworzonym przez Rosjan. W naszym raporcie znalazły się wszystkie rzeczy, które były sygnalizowane już wcześniej w polskich uwagach do projektu raportu MAK. Część z nich została jednak rozbudowana – zdradza Żylicz.

TVN24 (30.06.2011) - Cały problem polega na tym, że rosyjskiego raportu nie da się zaskarżyć ani zmienić. Międzynarodowe przepisy nie przewidują, bowiem sytuacji, w której się znaleźliśmy, czyli sytuacji, kiedy państwo-właściciel statku powietrznego nie zgadza się z raportem komisji kraju, w którym doszło do katastrofy – precyzuje Żylicz. No i co poszukiwacze nacisków, pijanych generałów w kokpicie, presji prezydenta? Gdzie te wstrząsające dowody? Panie Hypki, panie Łuczak, panie płk Gruszczyk - co powiecie? Co na powiecie obrońcy fachowości raportu MAK, zafascynowani pracą Rosjan? Panie redaktorze Mazowiecki - co pan na to? Pan bardzo mocno był zafascynowany rzetelnością pracy MAKu? Panie ministrze Sikorski, panie premierze Tusk - co z odwołaniem od raportu MAK, które miało mieć miejsce po publikacji raportu Millera? Będzie czy się jednak nie da? Nie wierzyliście oszołomom... Nic dziwnego, że we wczorajszym "Tak Jest" w TVN24 redaktor Andrzej Morozowski z takim niedowierzaniem pytał płk Klicha czy to prawda co mówi Macierewicz, że to kpt. PROTASIUK wydał komendę "odchodzimy" (jakby było to jakaś wielka tajemnica a nie mówił o niej mjr Benedict w styczniu 2011? TVN24 tak się zaplątał w swojej propagandzie, że nawet ichniejsi redaktorzy zajmujący się Smoleńskiem nie dostrzegli tego, co już dawno było znane tym, co do prawdy dociec chcieli w sposób bardziej niezależny niż potakiwanie Rosjanom. A pani redaktor Pochankę polecam zmienić rozmówców - uniknie pani nadmiernych zdziwień.

www.tvn24.pl/-1,1708760,0,1,raport-millera-uderzy-w-mak-cios-za-cios,wiadomosc.html

wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80273,9867664,Czlonek_komisji_Millera__Winna_polska_bylejakosc.html

dzida

Człowiek bez wyrazu, – czyli tyrania sondaży Obecnie świadectwo dojrzałości jest raczej „papierem” potwierdzającym posiadanie umiejętności odnajdywania się. Młody człowiek jest rodzajem stwora przypominającego nietoperza – nie ryzykuje „lotu” w nowym środowisku bez zbadania poglądów, jakie w nim występują. Kiedy spoglądamy na wyniki sondaży wyborczych, zadziwia niesamowita stabilność pozycji, jaką zajmuje partia rządząca. Jest to tym bardziej zastanawiające, że partia ta w ciągu ostatnich czterech lat praktycznie nic nie uczyniła dla realizacji swoich wyborczych obietnic. Dlaczego więc PO cieszy się niesłabnącą popularnością? W mojej opinii, dlatego, że znaczna część społeczeństwa polskiego to obywatele in statu nascendi – ludzie bez twarzy. A zjawisko to występuje w takiej samej mierze zarówno wśród wyborców, jak i polityków.

Nie przywiązywać się do wartości, nie przywiązywać się do ludzi Propozycję rezygnacji przez polityka z budowania jednoznacznego wizerunku złożył w XVI wieku Machiavelli, to wedle niego polityk miał być zarazem lwem i lisem. Miał zadbać o stałe kreowanie wizerunku. To on zwrócił uwagę, jak niewiele różni władcę rozrzutnego od hojnego, chciwego od zapobiegliwego – tak niewiele, że to władca dzięki posiadanym środkom perswazji może objaśnić, że jest i hojny, i zapobiegliwy. Z punktu widzenia władzy nie jest ważne, jakim jest władca, lecz jakim widzą go rządzeni. Nie chodzi, zatem o to, aby przywdziać jedną szatę, jedną maskę. Nie. Wedle tej metody, sięgając po władzę, trzeba oswoić się z koniecznością ciągłej zmiany. Tak jak nie wolno przywiązywać się do wartości, tak nie wolno przywiązywać się do ludzi. Z tej perspektywy zupełnie zrozumiałe staje się, że unieważnienie umów, jakie obywatele RP zawarli z OFE, są dobrodziejstwem ze strony rządu Tuska, a nie haniebnym naruszeniem świętej zasady pacta sunt servanda (nienaruszalności zawartych umów); podwyżka VAT to ochrona portfeli obywateli etc. Ludzie władzy unikają prezentowania wyrazistych programów politycznych, a tym bardziej swoich systemów wartości. Bezideowość polityka (władzy) staje się cnotą. Przykładem tego jest choćby PSL, partia bez skrupułów, koalicjant zarówno postkomunistów z SLD, jak i liberałów z PO. Któż nie pamięta sławnego hasła ukutego przez Wałęsę „Jestem za, a nawet przeciw”.

Oryginalność, jako cecha niepożądana Jeśli zasada ta zadomowiła się wśród rządzących już w wieku XVI, to wśród rządzonych w pełni ugruntowała się dopiero w wieku XX, czyli wtedy, gdy w Europie zatriumfowała demokracja wspierająca się na powszechnym prawie wyborczym oraz powszechnym obowiązku edukacyjnym. Te dwa wymiary modernizacji są ze sobą związane w sposób nierozerwalny. Szkoła od dawien dawna pełniła i pełni bardzo ważną rolę w kreowaniu postaw prospołecznych. O ile jednak w czasach choćby II Rzeczypospolitej znaczącą rolę w procesie edukacji odgrywał autorytet, afirmujący określony system wartości, o tyle współcześnie takowego autorytetu po prostu brak. Dawna szkoła dbała, aby wyposażyć młodego człowieka w określony system wartości, który w dorosłym, niezależnym życiu miał pełnić rolę żyrokompasu, tj. instrumentu zawsze i w każdej okoliczności pokazującego właściwy kierunek, pozwalającego dokonywać właściwych wyborów życiowych. Rodzic, posyłając dziecko do szkoły, był przekonany, że autorytetem jego dziecka będzie dobrze wykształcony nauczyciel, wzorem do naśladowania jeden w wielu bohaterów z bogatej skarbnicy tradycji narodowych. Rodzic mógł żywić przekonanie, że oceny znajdujące się na świadectwie odzwierciedlają poziom wiedzy jego latorośli. Ostatnie dziesięciolecie przyniosło w tej materii w Polsce zdecydowaną zmianę. Różnica wyraża się w dwóch niejako punktach. Po pierwsze – kształcenie w naszym kraju zyskało zupełnie nowy wymiar. Szkoła w coraz mniejszym stopniu zabiega, aby wyposażyć ucznia w wiedzę w ogóle. Celem samym w sobie jest kształcenie w zakresie umiejętności rozwiązywania testów egzaminacyjnych. Egzaminowany uczeń musi odczytać intencje układającego test, jego sposób myślenia, „wstrzelić się” w tzw. klucz (odpowiedzi). Z tego też względu ocena z języka polskiego u licealisty świadczy raczej o umiejętności wypełniania formularzy, niźli o znajomości literatury polskiej. Co więcej, wiedza przekraczająca ramy programu jest znaczącym i to negatywnym obciążeniem. Każdy, kto wykroczy poza „ramy”, zostaje „ukarany” niższą oceną. Odmienność, oryginalność jest cechą niepożądaną. Współczesny polski rodzic będzie się w swoim nadzorze rodzicielskim koncentrował przede wszystkim na ocenie odzwierciedlającej „sprawność testową”, od niej wszak zależy przyszłość dziecka (gimnazjum, liceum, szkoła wyższa).

Czasy młodych nietoperzy Współczesna szkoła całkowicie zrezygnowała z autorytetu. Za sprawą poprawności politycznej nauczyciel zmuszony jest do rezygnacji z promowania autorytetów; za sprawą działań administracyjno-politycznych sam został pozbawiony autorytetu. Z kolei poprawność polityczna odebrała szkole prawa do krzewienia jednego, określonego systemu wartości. Uczeń liceum katolickiego „odkrywa”, że większość jego koleżanek i kolegów z klasy opowiada się za legalizacją związków homoseksualnych oraz za prawem tychże do adopcji. Dziś rodzic będzie zabiegał o dobre samopoczucie swojej pociechy, o nabycie przez nią przede wszystkim umiejętności dostosowywania się do stale zmieniającej się rzeczywistości. Dlatego uczyni bardzo wiele, aby dziecko ubierało się jak inni, słuchało muzyki takiej jak inni, miało komputer jak inni, grało w te same gry jak inni, brało udział w życiu towarzyskim jak inni, oglądało programy telewizyjne jak inni. Krótko mówiąc, aby nie odstawało od innych. Aby było skłonne zmieniać własne upodobania, aby nie było konserwatywne, ortodoksyjne i konsekwentne w poglądach. Autorytety? Dziś Doda, jutro Shakira, pojutrze Nergal. Współczesnego rodzica bardziej interesuje samopoczucie dziecka niż jego postępy w nauce. Dawniej mówiono i pisano o świadectwie dojrzałości, łącząc je z faktem posiadania odpowiednich dla owej dojrzałości predyspozycji, ukształtowanej postawy i sylwetki obywatelskiej. Dojrzały, czyli mogący samodzielnie podejmować decyzje. Współcześnie świadectwo jest raczej papierem potwierdzającym posiadanie umiejętności odnajdywania się. Młody człowiek jest rodzajem stwora przypominającego nietoperza – nie ryzykuje „lotu” w nowym środowisku bez zbadania poglądów, jakie w nim występują. Dzięki temu, tak jak dawniej w szkolnej klasie, tak teraz w dorosłym życiu można odnaleźć się w większości. Codzienny trening czyni mistrza. Młody człowiek za sprawą szkoły i zatroskanych o jego dobre samopoczucie rodziców staje się klasycznym kameleonem.

Czy pod maską jest jeszcze twarz? Dodatkowym czynnikiem wzmacniającym przemysł „produkowania” człowieka bez wyrazu (człowieka z gliny) jest nasza przeszłość. Lata komunizmu upowszechniły, bowiem zjawisko podwójnego myślenia. To za jego sprawą mieszkańcy ziem polskich zmuszeni byli, aby w sferze publicznej wygłaszać poglądy zgodne z obowiązującą „prawdą” zadekretowaną przez partię rządzącą. Każdy obok poglądów oficjalnych posiadał poglądy prywatne, z którymi mógł podzielić się z najbliższymi, z osobami obdarzanymi najwyższym zaufaniem. Tamten zły czas upowszechnił wśród Polaków zgubne przekonanie o dwóch prawdach, tej prywatnej – łączonej z prawdą obiektywną – i prawdy „oficjalnej”, mającej wymiar czysto utylitarny. Na szczęście wraz z upadkiem komunizmu policja polityczna w dawnym swoim totalitarnym kształcie odeszła do lamusa. Współczesność zafundowała nam jednak nowego strażnika – zostały nim sondaże. To one w pierwszej dekadzie stały się instrumentem opresji skierowanym przeciwko obywatelowi, ważnym instrumentem oddziaływania na obywateli i na władzę. W epoce, nazwijmy ją przedsondażową, obywatele za punkt odniesienia dla własnych poglądów czynili innych uczestników życia politycznego, znanych osobiście lub też za sprawą lektury ich tekstów. Jedynym miarodajnym źródłem wiedzy o poglądach całej społeczności – wszystkich znanych i nieznanych współobywateli – były wybory. To za ich sprawą pojedynczy obywatel mógł korygować swoje stanowisko polityczne. Klęska, sukces decydował o decyzjach pojedynczego obywatela. Współcześnie, w świecie sondaży przeprowadzanych właściwie każdego dnia i na każdy temat, człowiek jest informowany przez media o poglądach innych Polaków. Czy jednak, aby na pewno? Przeciętny śmiertelnik jest przede wszystkim informowany o tym, jakie są jego poglądy, jakie jest jego życie. Każdego dnia mamy szansę zobaczyć, w jak licznej grupie społecznej się mieścimy. Czy z naszym systemem wartości stanowimy mniejszość czy większość społeczeństwa? Po latach edukacji we współczesnej szkole, gdzie sukces mierzony jest umiejętnością dostosowywania się, na sondaże zaczynamy spoglądać, jak na swego rodzaju drogowskaz. Jaką drogę wybrać? Tę trudną, najeżoną szykanami, którą podąża niewielka grupa ludzi? Czy tę radosną, którą podąża zdecydowana większość? Gdzie wyjechać na wakacje? Na jaką partię głosować? Na wszystkie te pytania odpowiadają nam sondaże. Każdy z nas bezwiednie kieruje się ku drodze przemierzanej przez wesołków, cieszących się przede wszystkim z faktu bycia w większości. To właśnie dzięki publikacji wyników możemy rankiem przed wyjściem do szkoły, pracy założyć właściwą maskę, odpowiednią dla dominujących w danym momencie poglądów. Współczesne społeczeństwo i państwo, pozbawione policji politycznej, w sposób wyjątkowo perfekcyjny jest w stanie wykreować prawdę upowszechnioną, mającą charakter prawdy dominującej. A przez jej wykreowanie doprowadzić do sytuacji, w której owa „prawda” (opinia) staje się tyranem. Ten rodzaj tyranii jest o wiele bardziej obezwładniający od tyranii znanej z historii. Powiedzieliśmy, że sondaże oddziaływają na instytucję władzy. Owszem, tak, lecz pamiętajmy, władza – w przeciwieństwie do pojedynczego obywatela – posiada instrumenty pozwalające nie tylko sprawdzać, ale i kreować opinie, w tym szczególnie opinie o sobie samej. To w tym należy upatrywać przyczyn, dla których Platforma cieszy się niesłabnącym poparciem – poparciem wynikającym z faktu obawy przed przyłączeniem się do mniejszości, z lęku przed zdjęciem maski i ujawnieniem swojego prawdziwego oblicza. Czy nas, Polaków, stać na to, aby porzucić codzienny rytuał przywdziewania maski większości? W mojej opinii przede wszystkim nie stać nas, aby trwać w tym koszmarnym rytuale. Lecz czy pod maską jest jeszcze jakakolwiek twarz? Włodzimierz Bernacki

Projekt rządu Tuska: uzależnić sędziów od ministra Platforma Obywatelska przeforsowała już rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości od funkcji prokuratora generalnego, a teraz chce uzależnić sądy i sędziów od ministra sprawiedliwości. Minister sprawiedliwości – w myśl planów Platformy – ma decydować o sędziowskich nominacjach, sprawować nad nimi nadzór, a także określać wysokość wynagrodzenia dyrektorów sądów. – Oznacza to możliwość wyboru osoby całkowicie zależnej od ministra i wykonującej polecenia polityczne – ocenia poseł Arkadiusz Mularczyk.

Sejm ma po raz kolejny znowelizować ustawę Prawo o ustroju sądów powszechnych. Opozycja wskazuje, że skoro ustawa była już nowelizowana 45 razy, a obecnie toczą się prace nad trzema kolejnymi nowelizacjami, to powinien zostać opracowany nowy projekt ustawy, a nie jej nowelizacja. Jednak zdaniem sędziów ze Stowarzyszenia Sędziów Polskich “Iustitia” (reprezentującego zdecydowaną większość sędziów), rząd całkowicie zignorował ich apel o konsultacje nad projektem. - Projekt został skierowany od razu do pierwszego czytania w komisji sprawiedliwości, co jest złamaniem regulaminu Sejmu, a poza tym w znaczący sposób zwiększa nadzór polityki nad sądami – stwierdza poseł Arkadiusz Mularczyk (PiS). Zarzuty opozycji potwierdzają sędziowie. W ich ocenie, może to w przyszłości stwarzać zagrożenie dla niezawisłości sędziów i umożliwiać wpływ władzy wykonawczej na orzecznictwo sądów. – Jest to tym bardziej dziwne, że to aktualna ekipa rządząca w zdecydowany sposób doprowadziła do oddzielenia prokuratury od polityki, a celem tego było właśnie uniezależnienie jej od wpływu partii politycznych na zapadające decyzje – dodaje poseł PiS. Zgodnie z planowanymi zmianami to minister sprawiedliwości ma być jedynym organem przedstawiającym zgromadzeniom sędziów kandydatów na prezesów sądów. W pierwotnej wersji projektu to zebrania sędziów miały przedstawiać kandydatów na prezesów, a minister sprawiedliwości miał dokonać ostatecznego wyboru. W toku prac podkomisji nie tylko nie uwzględniono argumentów, że pozbawienie sędziów sądów rejonowych prawa do udziału w wyborze kandydatów jest naruszeniem konstytucyjnej zasady równości, ale postanowiono całkowicie znieść prawo sędziów do współdecydowania o wyborze prezesów. Poza tym to minister ma pozostawić sobie nadzór nad sądami, zamiast przekazać go w ręce I prezesa Sądu Najwyższego. - Niezależność od polityków w sądownictwie administracyjnym bardzo dobrze wpływa na kondycję i szacunek do orzeczeń przez sądy administracyjne – podkreśla Mularczyk. Minister sprawiedliwości ma także powoływać prezesów sądów apelacyjnych i okręgowych. Oznacza to, że ma możliwość wyboru osoby całkowicie od niego zależnej i wykonującej polecenia polityczne. Tymczasem sędziowie już od dawna protestowali przeciwko tzw. przywożeniu prezesów “w teczce”. Do tego dochodzi również kwestia wynagrodzenia dyrektorów sądów, w której minister sprawiedliwości miałby pełną dowolność. Świadczyć to może o chęci “ulokowania swoich” na ciepłych i bardzo dobrze płatnych posadach. Maciej Walaszczyk

Chińska ekspansja terytorialna. Bizantyjskie zapędy Państwa Środka Długofalowy plan odbudowy potęgi Chin i ponowne uczynienie z nich Państwa Środka upodabnia je nieco do dawnego Bizancjum. Na pierwszy rzut oka wydaje się to karkołomną koncepcją, jeśli jednak spojrzymy na kilka elementów polityki zagranicznej obu mocarstw, porównanie to okaże się w pełni uzasadnione. W ciągu tysiąca lat swojej historii Bizancjum prowadziło niemal nieustanne wojny. W większości były to wojny obronne, te agresywne miały zaś bardzo specyficzny charakter, były to, bowiem swoiste rekonkwisty, mające na celu odzyskanie terytoriów wchodzących niegdyś w skład Cesarstwa Rzymskiego. Tak samo obecnie Chiny zgłaszają pretensje jedynie do ziem, które kiedyś były podporządkowane Synowi Niebios, czyli chińskiemu cesarzowi dynastii Qing. W ciągu ostatnich 2 tysięcy lat Chiny wielokrotnie zmieniały swoje granice, więc i ich roszczenia mogą robić wrażenie. Jednak jedynym większym obszarem, do którego Chiny stale zgłaszają pretensje i o który stoczyły nawet wojnę, jest rosyjski Daleki Wschód.

Strefa Azji Środkowej Niewątpliwie rejony sporów ChRL z sąsiadami, które wywołują największe zainteresowanie mediów, znajdują się w strefie Pacyfiku. Pekin skwapliwie z tego korzysta i największe sukcesy odnosi, unikając medialnego zgiełku, z drugiej strony swego władztwa – w Azji Środkowej. Co więcej, nie są to wyłącznie sukcesy gospodarcze – jak w Turkmenistanie i Uzbekistanie, – ale również aneksje terytorialne. Na przykład w Tadżykistanie. Na początku bieżącego roku parlament w Duszanbe ratyfikował porozumienie, na mocy, którego scedowano na rzecz ChRL około 1100 km² w Pamirze, co stanowi prawie 1% powierzchni tego środkowoazjatyckiego kraju. Ku oburzeniu ludności tadżycki rząd ogłosił to sukcesem podkreślając, że Chińczycy pierwotnie domagali się 28 tysięcy km². Niewyjaśnioną kwestią pozostaje, co Tadżykistan otrzymał w zamian. Zdaniem dyrektora tadżyckiego Prezydenckiego Centrum Studiów Strategicznych, Szuchroba Szaripowa, był to ostatni moment na podjęcie takiej decyzji, gdyż inaczej „Tadżykistan nie byłby w stanie wytrzymać presji ze strony potężnego sąsiada”. Co więcej, jego zdaniem, udało się zapewnić stabilne stosunki z ChRL. Inną kwestią pozostaje pytanie, po co Chinom 1100 km² nagich skał gdzieś w Pamirze. Według Duszanbe, na scedowanych terenach nie ma żadnych złóż surowców. Jeżeli rzeczywiście nic tam nie ma, to, czemu Chińczycy tak naciskali i mieli naciskać jeszcze bardziej? Decydenci z KPCh to ludzie pragmatyczni – to, że jakiś lokalny przywódca klanowy kilka czy kilkanaście wieków temu uznał zwierzchnictwo cesarza, nie stanowi chyba dla nich powodu, aby zgłaszać roszczenia do tego terytorium? To nie są też czasy Mao, żeby domagać się korekty granic pobieżnie wytyczonych w XIX wieku. Prawie na pewno chodzi tutaj o złoża surowców, których wartość ma być równa wartości dotychczasowych chińskich inwestycji w Tadżykistanie (wycenianych na 4 miliardy $). Inną sprawą jest opłacalność eksploatacji złóż położonych ponad 4000 m n.p.m., ale głód energetyczny Chin zmusza je do podjęcia takich wyzwań i być może niedługo Państwo Środka będzie musiało szukać energii nawet na Mount Evereście lub w kosmosie.

Ujgurski Region Autonomiczny Podpisanie ugody wywołało bardzo negatywny odzew tadżyckiego społeczeństwa, pogłębiony dodatkowo wiadomością o wydzierżawieniu Chińczykom 2 tys. hektarów gruntów rolnych, gdzie ma pracować od 1,5 tys. do 2 tys. chińskich rolników. Co ciekawe, oficjalnym dzierżawcą będzie nie ChRL, lecz Ujgurski Region Autonomiczny (Xinjiang Weiwuer). Zaledwie 7% powierzchni Tadżykistanu nadaje się pod uprawy. W tej sytuacji wiadomość o wydzierżawieniu ziemi obcokrajowcom musi być bardzo niepopularna. Kolejnym problemem jest bezrobocie. Wprawdzie wynosiło ono, wg danych z 2008 roku, jedynie 2,3%, jest to jednak zasługą emigracji zarobkowej do Rosji. W wyniku tej emigracji powstaję błędne koło, wyjeżdżają, bowiem zwłaszcza ludzie ze wsi i sporo ziemi leży odłogiem. Z tego właśnie powodu tadżyckie władze zdecydowały się wydzierżawić grunty Chińczykom. Jednak zdaniem zwykłych Tadżyków, efektem będzie jedynie zwiększenie się tempa migracji. Obawy miejscowej ludności wywołują też chińscy kupcy. Ich liczba nie przekracza na razie kilkuset, jednak pojawienie się dużej grupy chińskich rolników doprowadzi, zdaniem wielu Tadżyków, do wzmożonego napływu kupców z Państwa Środka, którzy mając wsparcie Pekinu, będą mogli stosować dumping i poważnie zaszkodzą tadżyckim handlarzom. Na marginesie trzeba zauważyć, że Rosjanie reagują podobnie niechętnie na napływ tadżyckich kupców.

Przyjaciel Nazarbajew Głównym obiektem zainteresowania ChRL w Azji Środkowej jest jednak Kazachstan. Hu Jintao odwiedzał ten kraj w grudniu 2009, a następnie w czerwcu 2010 roku. Prezydent Kazachstanu Nursułtan Nazarbajew był podejmowany w Pekinie w lutym br. Jak na spotkania pomiędzy głowami państw to nieprawdopodobna częstotliwość. Hu Jintao ogłosił, że wzajemne stosunki będą budowane pod znakiem „strategicznego partnerstwa, długoterminowej stabilności, dobrosąsiedzkiej przyjaźni oraz współpracy na zasadach wygrana-wygrana”. Obecnie współpraca chińsko-kazachska dotyczy przede wszystkim eksploatacji złóż ropy i gazu ziemnego, a następnie przesyłu tych surowców do Chin, jednakże w trakcie ostatniej wizyty Nazarbajewa w Pekinie pojawiły się bardzo interesujące pogłoski. Wedle niepotwierdzonych informacji, Nazarbajew miał podpisać umowę o wydzierżawieniu Chinom 1 miliona hektarów ziemi na 99 lat. Wiadomość została podana przez byłego zięcia Nazarbajewa, Rachata Alijewa, który w wyniku konfliktu z teściem przebywa na „dobrowolnym wygnaniu” w Europie. Z tej racji wszelkie informacje podawane przez Alijewa są traktowane bardzo ostrożnie. Co więcej, w tym przypadku Alijew nie był w stanie przedstawić żadnych dowodów na potwierdzenie swoich sensacyjnych doniesień. Kazachskie władze zdecydowały się je zdementować dopiero pod naciskiem opozycji. Podobnie jak w Tadżykistanie, wydzierżawione ziemie miałyby być użytkowane przez chińskich rolników. Propozycje dzierżawy padły ze strony Chińczyków już pod koniec 2009 roku. Pozytywna reakcja ze strony Nazarbajewa doprowadziła do protestów i demonstracji trwających kilka tygodni. Całą sprawę skrzętnie zamieciono następnie pod dywan w oczekiwaniu na lepsze czasy. Niewykluczone, więc, że w lutym w Pekinie Hu i Nazarbajew faktycznie rozważali, czy lepsze czasy już nastały lub jak załatwić całą sprawę po cichu.

Tworzenie diaspory Skąd wzięło się tak duże zainteresowanie Pekinu gruntami rolnymi? Wbrew pozorom areał ziem uprawnych w Chinach jest ograniczony, a liczba ludności stale rośnie. W tej sytuacji dzierżawa leżących za miedzą środkowoazjatyckich stepów, które są bardzo słabo zaludnione, rozwiązuje jednocześnie kilka problemów. Po pierwsze – pozwala wyekspediować za granicę pewną liczbę chińskich rolników, redukując przeludnienie na wsi oraz gwarantując pewne dostawy żywności. Za rolnikami podążą handlarze, a tym samym powstanie silna diaspora, która zwiększy wpływy Państwa Środka w regionie. Rozszerzenie własnych wpływów przy jednoczesnej szansie na zapewnienie stabilności wewnątrz kraju jest dla KPCh grą wartą świeczki i jest bardziej niż pewne, że władze wykorzystają każdą szanse na utrzymanie spokoju w Chinach. Nawet, jeżeli pociągnie to za sobą oskarżenia (np. Intelligence Online) o „zorganizowaną aneksję obszarów strategicznych”. Paweł Behrendt Radosław Pyffel

W. Pawlak: embargo przybliża prawdziwość opinii PiS o Rosji Wicepremier Waldemar Pawlak ocenił w Sejmie, że decyzja o utrzymaniu rosyjskiego embarga na warzywa z Polski “przybliża prawdziwość opinii, które o Rosji przedstawia PiS” – informuje PAP. Pawlak zabrał głos w trakcie debaty w Sejmie na temat informacji rządu o priorytetach polskiej prezydencji. Wicepremier mówił m.in. o tym, że znalazło się wśród nich bezpieczeństwo żywnościowe. Polityk nawiązał w swym wystąpieniu do wtorkowej wypowiedzi głównego lekarza sanitarnego Rosji Giennadija Oniszczenki, który oświadczył, że Polski na razie nie ma wśród krajów, które mają zgodę na wznowienie dostaw warzyw do jego kraju. Oniszczenko poinformował, że oprócz Polski wnioski o uchylenie embarga złożyły także: Holandia, Belgia, Litwa, Hiszpania, Dania i Czechy. Zezwolenie na wwóz warzyw do Rosji otrzymały Holandia i Belgia. - Ta decyzja lekarza weterynarii Rosji, który nadal upiera się przy embargu na polską żywność, jakby przybliża prawdziwość opinii, które PiS przedstawia o Rosji, niestety – mówił w Sejmie Pawlak. za: pap

Prareferendum ws. autonomii Śląska W najbliższą niedzielę mieszkańcy niewielkich miejscowości Lędziny i Imielin w powiecie bieruńsko-lędzińskim (Śląsk) będą mogli opowiedzieć się za lub przeciw przywróceniu autonomii Górnego Śląska. Prareferendum w tej sprawie organizuje Ruch Autonomii Śląska. “Liczymy na to, że w przewidywalnej przyszłości oficjalne referendum w tej sprawie odbędzie się na całym obszarze górnośląskim i będzie miało moc wiążącą” – powiedział podczas wtorkowej konferencji prasowej w Lędzinach lider Ruchu Jerzy Gorzelik. Doprowadzenie do autonomii Górnego Śląska oraz stworzenie prawnych możliwości autonomii dla innych regionów to cele, które stawia sobie RAŚ. Działacze Ruchu chcieliby doprowadzić do tego – legalną drogą – w 2020 r. Częścią ich planu jest zmiana konstytucji (RAŚ przygotował własny projekt) oraz regionalne referendum w sprawie autonomii. Gorzelik twierdzi, że prareferendum ma wymiar edukacyjny i służy kształtowaniu świadomości – zarówno w zakresie społeczeństwa obywatelskiego i propagowania formuły referendum, jak i propagowania zalet ustroju opartego o autonomię poszczególnych regionów, w ramach państwa polskiego. Prareferendum odbędzie się w niedzielę 3 lipca między godziną 12 a 21. Wyniki mają być znane w niedzielę późnym wieczorem. W obu miejscowościach uprawnionych do głosowania jest ok. 16,5 tys. osób. Uczestnicy głosowania odpowiedzą na pytanie “Czy jesteś za przywróceniem Górnemu Śląskowi autonomii, którą miał w Polsce w okresie międzywojennym?”. Organizatorzy prareferendum wskazują, że w pytaniu nie ma przypadkowych sformułowań – chodzi m.in. o podkreślenie, że w II RP Górny Śląsk miał już autonomię oraz o zaznaczenie, że chodzi o autonomię w ramach Polski, a nie poza nią. Zaznaczają też, że chodzi o autonomię na innych zasadach niż te w Polsce międzywojennej. “Oczywiście wyniki nie będą miały żadnej mocy wiążącej, ale niewątpliwie będą sygnałem i dla nas, i dla naszej konkurencji, i dla władz – regionalnych i centralnych. Będą wskaźnikiem nastrojów na konkretnym, niewielkim obszarze. Natomiast frekwencja wskaże, na ile ludzie są skłonni w ogóle angażować się w spór o to, czy autonomia jest potrzebna czy nie, a na ile są wobec tego sporu obojętni” – powiedział Gorzelik.

Lider Ruchu spodziewa się dużego, sięgającego, co najmniej 60 proc. poparcia dla idei autonomii. Według Gorzelika w takich miastach jak: Katowice, Gliwice, Chorzów czy Rybnik poparcie dla autonomii jest duże – znacznie większe niż poparcie, które uzyskał tam RAŚ w ostatnich wyborach samorządowych. Działacze są przekonani, że poparcie dla autonomii często nie idzie w parze z głosowaniem na RAŚ w wyborach. Oprócz sympatyków RAŚ w prereferendum mieliby wziąć udział przedstawiciele SLD i – jeśli ostatecznie przyjmą zaproszenie – PiS. RAŚ zabiega o autonomię regionu od 20 lat. Odwołuje się do przedwojennych regulacji z 1920 r., które dawały ówczesnemu woj. śląskiemu szeroką autonomię w wielu dziedzinach życia. Działał wówczas odrębny Sejm Śląski, uchwalający własny budżet, który zasilał Skarb Śląski. Dziś działacze Ruchu chcieliby autonomii unowocześnionej, dostosowanej do współczesnych realiów i dostępnej na takich samych zasadach dla wszystkich regionów. Nareszcie RAŚ pokazuje swoją prawdziwą twarz, a rząd milczy. (interia.pl/AJa)

Śmietanka możnych zgromadziła 42 biliony dolarów – Najbogatsi mają więcej niż przed kryzysem Firma doradcza Merrill Lynch Global Wealth Management i konsultingowa Capgemini już po raz 15. przygotowały „World Wealth Report”, podliczający liczbę i łączny majątek bogaczy. W badaniu uwzględniono osoby, które posiadają aktywa o wartości, co najmniej 1 mln dolarów, z pominięciem m.in. ich stałego miejsca zamieszkania i wartościowych kolekcji. Szacowany majątek najzamożniejszych wyceniono na 42,7 bln dolarów. To więcej niż w 2007 r., czyli przed wybuchem globalnego kryzysu. Z najnowszej edycji raportu za 2010 r. wynika, że liczba i wzrost zamożności najbogatszych ludzi świata osiągnęły stabilny poziom. W ujęciu rocznym populacja najbogatszych wzrosła o 8,3 proc. do 10,9 mln, a ich majątek wzrósł o 9,7 proc., osiągając poziom 42,7 bln dolarów. Największa liczba najbogatszych osób mieszka w USA, Japonii i Niemczech, stanowiąc łącznie 53 proc. wszystkich bogaczy na świecie. Autorzy badania wskazują jednak, że wraz z bogaceniem się mieszkańców krajów rozwijających się, kraje bogatej trójki będą tracić swoją pozycję.

Potwierdzają to wyniki tegorocznego badania – region Azja-Pacyfik po raz pierwszy wyprzedził Europę zarówno, co do liczby najbogatszych, jak i posiadanego przez nich majątku. W 2010 r. w regionie tym było 3,3 mln bogaczy, a ich majątki podliczono na 10,8 bln dolarów. W Europie było to odpowiednio 3,1 mln i 10,2 bln dolarów. Jak wynika z raportu, bogacze w regionie Azja-Pacyfik, z wyłączeniem Japonii, zarobili krocie m.in. na inwestycjach w nieruchomości? Zwroty z tego tytułu stanowiły w ich przypadku aż 31 proc. ich łącznego portfela na koniec 2010 r., w porównaniu z 28 proc. rok wcześniej i były znacznie powyżej 19 proc. średniej globalnej. Autorzy badania wskazali również, że światowi bogacze posiadali w 2010 r. 33 proc. wszystkich inwestycji w akcje, w porównaniu z 29 proc. rok wcześniej. Natomiast udział w ich portfelu lokat gotówkowych i depozytów spadł do 14 proc. wobec 17 proc. w 2009 r. Inwestycje w towary stanowiły 22 proc. wszystkich tzw. inwestycji alternatywnych w 2010 r. (16 proc. w 2009 r.). Ponadto możliwości uzyskania profitów zapewniały inwestycje na rynkach wschodzących. W ciągu pierwszych 11 miesięcy 2010 r. inwestorzy kupowali tam rekordowe ilości akcji oraz funduszy, sprzedając je przed końcem roku w celu realizacji profitów. – Alokacja w akcje w 2010 r. przez najbogatszych inwestorów odzwierciedla poszukiwanie wyższych zwrotów i pragnienie odpracowania strat związanych z kryzysem. Widzieliśmy również dalsze zainteresowanie najbogatszych konkretnymi klasami aktywów, takich jak akcje i towary – stwierdził John Thiel z Merrill Lynch Global Wealth Management. Autorzy badania oczekują, że najbogatsi zwiększą swoje alokacje w aktywa i towary jeszcze bardziej w 2012 r., ograniczając równocześnie inwestycje w nieruchomości i lokaty gotówkowe oraz depozyty.

(ap, pszl; Źródło: PAP)

Przygotowania do tłumienia zamieszek? W listopadzie 2010 roku bloger PLK zwrócił uwagę na dziwną modernizację syren alarmowych w calej Polsce – nie wiadomo dlaczego miałby to być w obecnych warunkach finansowych polskiego budżetu najpilniejszy wydatek. [www.bibula.com/]

Dzisiaj, bloger 2-AM zwrócił uwagę na montowanie w centrum Warszawy na słupach oświetleniowych głośników o ciekawej i nowoczesnej sylwetce. [niepoprawni.pl/blog/2456/totalna-inwigilacja-przygotowania-do-tlumienia-zamieszek], do którego załączył zdjęcia:

Wysmukły kształt i kierunkowy charakter rezonatora napełniły mnie zadumą, więc zagłębiłem się w odpowiednią literaturę fachową. Owocnie. Otóż to nie są głośniki, a w każdym razie nie tylko. To są 150-watowe moduły elektronicznych syren, wyglądające na światowej klasy syreny ECN niemieckiej marki Hörmann. By się długo nie rozwodzić, Hörmann jest w syrenach tym, czym Mercedes w samochodach. Owszem, takie syreny mogą służyć również, jako głośniki, ale nie takie jest ich zasadnicze przeznaczenie. Zasadnicze przeznaczenie syren to generacja tonów alarmowych o natężeniu dźwięku wynoszącym SPL = 109 dB(A) w odległości 30 metrów. Montowane na wysokości 7 metrów dokonują natychmiastowego uszkodzenia słuchu Ich zasadnicze przeznaczenie to generacja tonów alarmowych (częstotliwość według życzenia klienta) o natężeniu dźwięku wynoszącym SPL = 109 dB(A) w odległości 30 metrów. Jak wskazuje wykres w linkowanym poniżej prospekcie producenta, natężenie dźwięku w bezpośrednim sąsiedztwie syreny przekracza 130 decybeli. Przypomnijmy, że te syreny są zamontowane około 7 metrów nad ziemią. Razem z nimi wisi awaryjne zasilanie z akumulatorów, na wypadek odcięcia zasilania z sieci, oraz anteny do przekazywania modułom, że się tak wyrażę treści przekazu społecznego do podania społeczeństwu z grubej rury, oraz do bezprzewodowego sterowania całym ustrojstwem. Krótkie przeliczenie pozwala ustalić względnie łatwo, ile modułów ECN potrzeba, by wzdłuż całej ulicy tak wyposażonej lub na placu otoczonym takimi syrenami przekroczyć próg bólu u wszystkich obecnych, i bez jednego wystrzału rozproszyć dowolnej wielkości tłum, choć kosztem trwałych uszkodzeń słuchu u znacznej części zgromadzonych. Nawet bez potrzeby ezoterycznych metod akustycznych, takich jak transmisja infradźwięków. [www.hoermann-gmbh.de/pdf/Downloads/01-Sirenendatenblaetter/ECN0600-en.pdf]

Firma poleca syreny dowolnej w zasadzie mocy i wielkości przez kombinację odpowiedniej ilości modułów. Jak ktoś ciekawy, niech wpisze w YouTube “Sirene ECN” a pokaże się skolko ugodno demonstracji, co potrafią zestawy od 4 do 20 takich modułów. Przy SPL = 109dB(A), trwale uszkodzenie słuchu następuje w czasie około 2 minut, 112 decybeli około minuty, 115 decybeli około 30 sekund, 118 decybeli 15 sekund, 118 decybeli 7,5 sekundy, 121 decybeli 3,25 sekundy, i tak dalej. Przy 130 decybelach – w zasadzie natychmiast. A zatem, co robią te nowoczesne syreny tuż nad głowami przechodniów w centrum Warszawy, i dlaczego to jest dziś najpilniejszy wydatek z budżetu? Czy policji i straży miejskiej wydano już koreczki douszne, czy leżą w sejfach w zapieczętowanych paczkach z napisem “Operacja Jerycho”? Coś nadchodzi. Stary Wiarus

Gdzie jest nota w sprawie Laudera? Przy całym rządowym cyrku związanym z wypowiedzią o. Rydzyka, ujawniły się tabuny klakierów, którym dziecinada w wykonaniu Sikorskiego niezmiernie się podobała. Cała sfera rządowa oraz kierownicza Platformy Obywatelskiej biła gorące brawo pajacującemu ministrowi spraw zagranicznych, niczym klaunowi Cebulce w cyrku Zalewski. Nawet czarny (od niedawna) Polak, nierozeznający się w temacie ani trochę, niejaki Godson zabierał głos i wyrażał opinie. Niestety obok wypowiedzi mieszkańców naszego, polskiego podwórka, pojawiły się też głosy z zagranicy, wypowiadane przez osobników, którzy na siłę próbują wcisnąć swój wścibski nos w nasze sprawy. Wczoraj niejaki Ronald S. Lauder, szef światowego kongresu Żydów, niepytany o nic oświadczył: „Ks. Rydzyk jest notorycznym antysemitą. To nie Żydzi są wrogami Polski, lecz ludzie tacy jak on, którzy sieją niezgodę swymi ohydnymi wypowiedziami.” Prywatne zdanie pana Laudera, to jego sprawa, tak jak jego odczucia. Może je sobie posiadać. Nie upoważnia go to jednak do wypowiadania głupot na forum publicznym oraz mieszania się do spraw Polskich i Polaków dotyczących. Swoje akcje propagandowe Lauder buduje w oparciu o to, co ktoś mu powiedział i co gdzieś zasłyszał, dlatego słowa dotyczące o. Rydzyka są niczym słynne „a u was murzynów biją”. Kompletny brak związku z tematem wypowiedzi Rydzyka, co świadczy dobitnie o żydowsko-amerykańskim propagandyście. Stawianie się dziś (w okresie XX-XXI wieku), w pozycji ofiary jakiejś bliżej nieokreślonej nagonki, to domena wielu rodaków Laudera. Wystarczy poczytać wypowiedzi Wiesela czy Grossa, aby dojść do wniosku, że bez oskarżeń o antysemityzm ludzie ci żyć nie mogą, a przynajmniej tracą poczucie własnej wartości. Mieszanie się Żydów amerykańskich do spraw Polski i cenzurowanie wypowiedzi naszych obywateli, nie jest w dobrym tonie, tak jak nie jest też w dobrym tonie mieszanie się do spraw żydowskich przez Polaków. Skoro jednak Lauder, nie wyczuwa tego cywilizowanego zwyczaju, warto przypomnieć mu, że to wielu jego rodaków jest antypolonistami. Wielu jego rodaków przyczyniło się w latach 1939-1955 do śmierci najwybitniejszych Polaków. Oczywiście nie dotyczy to samego Laudera, który urodził się i mieszka w Stanach Zjednoczonych. Ronald S. Lauder, podobnie jak jego ojciec i brat zawsze zajmował się biznesem i polityka go nie dotyczyła. Odbijając piłeczkę nienawiści, serwowaną w kierunku Polski, warto przypomnieć szefowi kongresu Żydów o jednym bardzo istotnym, historycznym fakcie. „To nie Polacy są wrogami Żydów, tylko ludzie tacy jak on - amerykańscy Żydzi, którzy przymykali oko na zbrodnie Hitlera i wygodnie im było nie słuchać o holokauście. Wygniatanie ciepłych i komfortowych foteli przekładali nad potrzebę, a nawet obowiązek pomocy mordowanym rodakom w Europie.” O ile mój wpis jest zdaniem osoby prywatnej, wygłoszonym na forum prywatnym, o tyle wypowiedź Laudra, jako szefa potężnej organizacji, jest wypowiedzią oficjalną, prominentnej osoby. W tej sytuacji zasadne jest zadanie pytania ministrowi Radosławowi Sikorskiemu: „Panie ministrze, czy będzie nota protestacyjna, w związku z mieszaniem się do spraw Polskich i oczernianiu naszych obywateli na forum międzynarodowym?” yarrok's blog

Zjednoczenie prawicy jedyną szansą na wejście do sejmu Ponieważ Paweł Poncyliusz ujawnił na łamach internetowego wydania „Gazety Wyborczej” pewne informacje na temat toczących się rozmów na temat prób powołania wspólnego bloku prawicowego w najbliższych wyborach rozumiem, że zasada poufności jaką przyjęliśmy w tych rozmowach została zawieszona. Dlatego też poniżej przedstawię kilka refleksji na temat przedmiotu toczących się negocjacji, oczywiście nie ujawniając ich przebiegu.

Założenia Połączenie prawicowych polityków na jednej liście ma oczywiście na celu uzyskanie dwóch efektów: po pierwsze zsumowanie poparcia, po drugie zgarnięcie premii za jedność. Jeśli, jak wynika z ostatnich deklaracji, dojdzie do startu rozłącznego – na jesieni prawicowy, ale „niepisowski” wyborca będzie miał na liście, co najmniej Nową Prawicę, PJN i PR, a być może także LPR oraz jakąś inną organizację. Wtedy prawdopodobieństwo przebicia się którejkolwiek z tych organizacji przez pięcioprocentowy próg wynosi zero. Natomiast, co potwierdziły badania, które posiadają przywódcy tych ugrupowań, start łączny niemal na pewno gwarantuje przebicie się przez próg. Logicznym wnioskiem praktycznym płynącym z takiego stanu rzeczy jest próba startu wspólnego, który w przypadku powodzenia dałby ok. 20 mandatów.

Ocena koalicjantów Istotą tej nieformalnej koalicji może być tylko połączenie – na czas wyborów – trzech największych organizacji, – czyli Nowej Prawicy, PJN-u i PR. Analizując ich siłę można założyć, że Nowa Prawica z całą pewnością jest zdolna do zebrania podpisów oraz dysponuje, co najmniej w kilku regionach, poparciem zbliżonym do 5 proc. (Warszawa, Kraków, Lublin). W tych rejonach jej liderzy powinni dostać jedynki. Jeśli chodzi o PJN to jej nośność wyborcza jak i organizacyjna jest niewiadomą – natomiast posiada siłę w postaci znacznie większego od pozostałych organizacji dostępu do mediów. Jednocześnie nie ma jednak wątpliwości, że środowisko PJN-u w przypadku wyborczego niepowodzenia przestanie istnieć. Posłowie wchodzący w skład PJN kandydowali z dalszych miejsc list PiS, – więc trudno jest też ocenić ich zdolność przyciągania elektoratu. Z kolei PR, jak się wydaje, jest najsłabszym elementem potencjalnego porozumienia. W wyborach prezydenckich, które odbyły się w roku 2010 Marek Jurek zdobył 2,5 raza mniej głosów niż Janusz Korwin-Mikke, natomiast podczas odbywających się w tym samym roku wyborach samorządowych kandydujący na prezydenta stolicy PR Piotr Strzembosz przegrał z JKM w stosunku 1 do 10 (sic!). Z drugiej jednak strony Marek Jurek w 2008 r. uzyskał niezły wynik w wyborach uzupełniających w okręgu podkarpackim – 12,6 proc., co może sugerować, że w pewnych miejscach Polski PR ma silne poparcie. Wydaje się, że najrozsądniejszym układem, który może doprowadzić do porozumienia, byłoby uznanie, że każda z tych organizacji działa równoprawnie, czyli przenosząc to na język biznesowy ma w spółce jedną trzecią udziałów.

Możliwe konfiguracje Powstaje pytanie jak trzy wymienione wyżej ugrupowania mogą wystartować wspólnie. Wydaje się, że najprostszą możliwością jest powołanie wspólnego komitetu wyborczego, z list, którego wystartowaliby, już z dopiskiem „o pochodzeniu” kandydaci wszystkich trzech ugrupowań. Listy trzeba by skonstruować w taki sposób, by „jedynki” we wszystkich okręgach zapełnili kandydaci, którzy potencjalnie mogą przyciągnąć najwięcej wyborców. Jednocześnie na każdej liście sympatycy danego ugrupowania powinni mieć możliwość wybrania kandydata ze swojej ulubionej organizacji. Taka forma – najbardziej sprawiedliwa, zlikwidowałaby do minimum dyskusję na temat, „kto jest mocniejszy, a kto słabszy”. Możliwe jest także, – co proponuje JKM – stworzenie wspólnej partii, co dałby możliwość odzyskania pieniędzy zainwestowanych w kampanię. Osobiście uważam, że z przyczyn administracyjnych jak i charakterologicznych byłoby to trudne do przeprowadzenia. Wreszcie ostatnia z branych pod uwagę możliwości – to start z list PJN. Argumentem za takim rozwiązaniem jest możliwość promocji telewizyjnej przy użyciu infrastruktury sejmowej, z której PJN może korzystać. Wydaje się jednak, że ani Marek Jurek ani JKM nie są skłonni do zgody na taki wariant.

Trudności Z przyczyn, o których wyżej pisałem, dobrze byłoby, gdyby do porozumienia doszło. Niestety organizacje i ich liderzy zgłaszają pewnego rodzaju zastrzeżenia do swych partnerów, które mogą doprowadzić do upadku koncepcji wspólnego startu. Liderzy PJN mają wątpliwości, co do efektu, jaki będzie miał start JKM w związku z jego potencjalnie „kontrowersyjnymi” wypowiedziami. Nie do końca rozumiem ich argumentację, zwłaszcza z uwagi na charakter organizacji, jaką jest PJN, niemniej jednak te wątpliwości mają charakter obiektywny. Wątpliwości te zdaje się podzielać Marek Jurek. Zarówno liderzy PJN jak i PR muszą jednak rozumieć, że bez JKM porozumienie z Nową Prawicą nie zostanie zawarte. Z kolei dla Nowej Prawicy pewnym problemem jest porozumienie PR z grupą UPR-BJ (Bartosza Józwiaka), którą postrzegają, jaką rozłamową. Oczywiście Nowa Prawica nie ma nic przeciwko startowi osób z tej grupy z list PR, – jeśli Marek Jurek będzie tego chciał, jednak akcentowanie przez niego na każdym kroku tego porozumienia z przyczyn naturalnych nie może być traktowane przez Nową Prawicę, jako działanie przyjazne.

Etap negocjacji Jak na razie odbyło się kilka spotkań członków potencjalnego porozumienia, w trakcie których wynikły wyżej postawione kwestie. Żadna ostateczna decyzja nie została podjęta. Mam nadzieję, że ten tekst przyczyni się do tego by osoby popierające poszczególne organizacje wywarły wpływ na swoich liderów by wybrali najbardziej rozsądny, a najmniej zacietrzewiony wariant. Tomasz Sommer

Nota kapłana sekty obywatelskiej do Watykanu Wreszcie uzyskałem pełne potwierdzenie, że Polską rządzi sekta, która w sytuacji ujawnienia jej prawdziwych celów, wysłała notę do Watykanu, skarżąc się na katolickiego księdza, który powiedział parę słów prawdy o dotychczasowych „osiągnięciach” sekty i jej guru. O sekciarstwie Platformy Obywatelskiej pisałem już w 2010 roku, ale nie sądziłem, że oprócz kaznodziei Gowina (zresztą, odsuniętego już na boczny tor) oraz ciągle aktywnego egzorcysty Niesiołowskiego, tak szybko poznamy, kto kieruje Radą Kapłanów sekty obywatelskiej.

http://niepoprawni.pl/blog/705/czy-platforma-obywatelska-jest-niebezpieczna-i-destrukcyjna-sekta

Radą Kapłanów sekty obywatelskiej bez wątpienia kieruje Radosław Sikorski, który wyznał nieocenionej dla sekty Monice Olejnik, że „Ojciec Tadeusz Rydzyk zgrzeszył przeciwko ósmemu przykazaniu” - co w pełni uzasadniało wysłanie przez niego noty do Watykanu. Zatem, to Kapłan Sikorski został upoważniony przez Geniusza Kaszub i Słońce Peru do tropienia naruszeń wiary w cudy Geniusza Kaszub i Słońca Peru – i to w oparciu o Dekalog! Oczywiście – Sikorski, jako kapłan sekty obywatelskiej ma prawo do potępienia tych wszystkich, którzy naruszyli zasady wiary, zatem zapewne kieruje kongregacją wiary w Tuska. Dlatego też kapłan sekty obywatelskiej wyjaśnił Monice Olejnik, na czym polegał grzech o. Rydzyka, przez który to o. Rydzyk musiał zostać potępiony. Kapłan Sikorski przypomniał, więc Monice Olejnik jak brzmi przykazanie, który o. Rydzyk złamał. Jest to: „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. Oczywiście tym bliźnim nie może być abstrakcyjne „totalitarne państwo”, ale realny „totalitarny Tusk”. Wynika to z logiki wiary w Donalda Tuska - stąd, więc nota do Watykanu. Zatem, na naszych oczach powstał już kościół Geniusza Kaszub, którego kapłani zamierzają decydować za Watykan i za Papieża – nie tylko w sprawie nominacji papieskich, ale także w sprawie degradacji, a właściwie klątwy na wskazane przez sektę osoby. Dużą rolę spełnia tu egzorcysta Niesiołowski, który wykrył już „pro-pisowskich żurnalistów”, a nawet pro-pisowskich głupków”, że nie wspomnę o palantach, bucach i innych miłosnych określeniach egzorcysty. Nie zapominajmy, że już znacznie wcześniej – nie ko inny, ale prymas sekty obywatelskiej zadecydował o tym, że ks. płk Sławomir Żarski - kandydat na stanowisko ordynariusza polowego Wojska Polskiego, który popadł w konflikt z B. Komorowskim - przestał być wikariuszem generalnym i został przeniesiony do rezerwy kadrowej MON. W miejsce podpadniętego prymasowi sekty, księdza Żarskiego, (który w swoich kazaniach bronił Krzyża na Krakowskim Przedmieściu), ordynariuszem polowym Wojska Polskiego został mianowany Biskup Józef Guzdek. Po tym niewątpliwym sukcesie sekty obywatelskiej, Geniusz Kaszub i Słońce Peru postanowił pójść dalej, wskazując na specjalistę od dożynania watah, by tropił wszelkie przejawy utraty wiary w cudowną moc Geniusza Kaszub i Słońca Peru. Dlatego – przed rzuceniem klątwy na o. Rydzyka – kapłan Sikorski „miał wymianę zdań na ten temat z prymasem Polski, nuncjuszem papieskim w Polsce i jego watykańskim odpowiednikiem. - Z nuncjuszem i prymasem rozmawiałem przed wręczeniem noty dyplomatycznej" - powiedział Monice Olejnik kapłan Sikorski. Tak, więc kapłan sekty obywatelskiej pouczył także prymasa Polski i nuncjusza papieskiego w Polsce o istocie grzechu o. Rydzyka i dlaczego ten grzech wymagał noty Polski do Watykanu - w oparciu o interpretację dekalogu przez Sikorskiego. Był to, bowiem grzech śmiertelny o. Rydzyka, z czego niestety Watykan do dzisiaj nie zdaje sobie sprawy. Rzecznik Watykanu ksiądz Federico Lombardi powiedział, bowiem, że "jakiekolwiek oświadczenie ks. Tadeusza Rydzyka nie angażuje Stolicy Apostolskiej ani polskiego Kościoła". Tak rzecznik skomentował wiadomość o nocie polskiego MSZ do Watykanu! Wobec obojętności Watykanu na łamanie zasad wiary w Tuska - kapłan Sikorski zmuszony został wyjaśni w „Kropce nad i” istotę ciężkiego naruszenia ósmego przykazania przez o. Rydzyka: „Ojciec Rydzyk przedstawił fałszywe świadectwo o Polsce w przeddzień naszej prezydencji w UE”. Wprawdzie Pan Bóg nie nakazał w ósmym przykazaniu dekalogu, by nie mówić fałszywego świadectwa przeciw krajowi swemu w przeddzień jego prezydencji w UE - jednak ciężki grzech o. Rydzyka da się wyjaśnić w oparciu o talmudyczne rozumowanie – na podstawie poniższej historyjki:

„Goj [nie-Żyd] upierał się by talmudysta wyjaśnił mu, czym jest Talmud. Mędrzec w końcu się zgodził i zadał Gojowi następujące pytanie: - Dwaj mężczyźni schodzą w dół z komina. Kiedy dochodzą do dna, twarz jednego pokryta jest sadzą, drugiego jest czysta. Który z nich będzie się mył? - Ten, który jest brudny – odpowiedział Goj - Nie, gdyż brudny widzi czystą twarz drugiego i myśli, że też jest czysty. Zaś czysty widzi brudną twarz drugiego i myśli, że jest również brudny. - Rozumiem! – krzyczy Goj – Zaczynam rozumieć, czym jest Talmud. - Nie, nic nie zrozumiałeś – powiedział rabin – jak mogło się stać, że dwaj mężczyźni po zejściu z komina, jeden jest czysty, a drugi brudny? Na podstawie powyższego rozumowania – przy okazji dowiemy się, jakim zagrożeniem dla Polski i Polaków jest sekta obywatelska, skoro specjalista od dożynania watah stał się interpretatorem dekalogu, a Tusk stał się Polską. A kto tu jest czysty a kto brudny po 22 latach III RP? Tusk, czy Polska? A może oboje, skoro Tusk to Polska?

Kapitan Nemo – blog

Ewa Kopacz doktor śmierć z prymitywnym kłamstwem w tle. Ewa Kopacz kłamała w Sejmie, iż w czasie sekcji zwłok w Smoleńsku obecni byli polscy patomorfolodzy.

KORESPONDENCJA Z WROCŁAWIA Minister zdrowia Ewa Kopacz nie była obecna podczas sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej, pomimo złożonych o tym zapewnień w Sejmie RP. Macierewicz przywołał fragment rozmowy z rzecznikiem Naczelnej Prokuratury Wojskowej, płk. Zbigniewem Rzepą zamieszczony w "Gazecie Wyborczej". Rzepa pytany, czy polscy prokuratorzy i patomorfolodzy uczestniczyli w sekcjach zwłok ofiar smoleńskiej katastrofy, odpowiedział, że nie. Okazuje się z wypowiedzi prokuratury wojskowej, że wbrew temu, o czym nas zapewniano przez ubiegły rok, nie było prokuratorów i nie było patomorfologów przy sekcji zwłok ofiar smoleńskich. To rzeczywiście jest samo w sobie szokujące, ale trzeba do tego jeszcze dodać, że przecież my wszyscy, na posiedzeniu Sejmu, byliśmy zapewniani przez panią minister Kopacz, która robiła to na polecenie pana premiera Tuska, iż właśnie byli - prokuratorzy i zwłaszcza patomorfolodzy - powiedział Macierewicz. „Jeśli chcesz przeżyć w polskich szpitalach, to lepiej umrzyj” - powiedział mi jeden z pacjentów oddziału neurologicznego Szpitala im. Gabriela Narutowicza w Krakowie. Panie, zna pan piosenkę Pietrzaka – „Rzygać się chce” –powiedział mi jeden z lekarzy Dolnośląskiego Szpitala Specjalistycznego im. T. Marciniaka – Centrum Medycyny Ratunkowej, w odpowiedzi na moje pytanie dla „Kuriera” Chicago:, „co może powiedzieć o osiągnięciach, lub niedoskonałościach Centrum Medycyny Ratunkowej wrocławskiego szpitala”. „Polskie szpitale z powodu zadłużenia są pozbawione podstawowych leków, nawet tych ratujących życie” – powiedział w wywiadzie dla tygodnika „Wprost” Bogdan Dziatkiewicz – dyrektor Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Białymstoku. „Nawet na planowane zabiegi w naszym szpitalu pacjenci czekają w długich kolejkach”– powiedział Andrzej Nowakowski, naczelny lekarz Szpitala Powiatowego w Inowrocławiu. „W budżecie państwa nie ma już pieniędzy na umarzanie długów placówek służby zdrowia, a zapewnienia Ewy Kopacz o sprawnie działającej służbie zdrowia są tak aroganckie, jak i bezczelnie kłamliwe”-powiedział lekarz Centrum Leczenia Bólu – proszący o zachowanie anonimowości, / nazwisko znane redakcji „Kuriera” Chicago /. Ta placówka Centrum Leczenia Bólu w mieście wojewódzkim została w połowie roku 2010 pozbawiona dotacji Narodowego Funduszu Zdrowia, w ten sposób pozostawiając cierpiących pacjentów bez pomocy lekarskiej w połowie leczenia. Niektóre szpitale przestały chorym wydawać posiłki, nierzadkie są wyłączenia energii elektrycznej, czy zaopatrzenia w wodę. Co tragicznego może się wydarzyć z braku energii elektrycznej w czasie zabiegu operacyjnego? – takie pytania dyrektorów szpitali do Ewy Kopacz pozostają bez odpowiedzi. Krakowskie przyszpitalne Centrum Diabetologiczne odmawia bezpłatnego leczenia chorym na cukrzycę. Wizyta u lekarza jest płatna 55 zł, natomiast na bezpłatną wizytę refundowaną przez NFZ czas oczekiwania wynosi około pół roku. Zachodzi retoryczne pytanie, co mają uczynić chorzy na cukrzycę bez pomocy lekarskiej, bez insuliny, czy leków przeciwcukrzycowych. Według własnego rozeznania wynikającego z rozmowy z lekarzem endokrynologiem, pacjent chory na cukrzycę, pozbawiony leczenia insuliną, na pewno nie długo umrze. A czy to będzie śmierć spowodowana hiperglikemią / przecukrzeniem /, czy też śpiączką cukrzycową z braku leków, w tym insuliny, będzie zapewne odnotowana w statystykach ministerstwa zdrowia, jako śmierć naturalna spowodowana cukrzycą. Czas oczekiwania na wizytę u specjalisty wynosi około pół roku, a np. w przypadku choroby niedokrwiennej serca / choroba wieńcowa /, czy migotania przedsionków, okres oczekiwania na wizytę u kardiologa jest taki sam. Systematycznie pogarsza się, jakość podstawowej opieki medycznej, nie istnieją już gabinety pogotowia ratunkowego w całym kraju, można liczyć jedynie na pomoc odpłatnej pomocy ratunkowej firmy Falck, ale tylko przy zakupie rocznego abonamentu – niewyobrażalnie drogiego. Nie istnieje w kraju doraźna pomoc medyczna, nawet odpłatna, bez abonamentu. Marnotrawione są pieniądze publiczne, postępuje degradacja szpitali. Najbardziej dramatyczna sytuacja panuje na Dolnym Śląsku, gdzie większość placówek znalazła się na krawędzi bankructwa. W wielu przychodniach specjalistycznych w kraju najbliższy wolny termin jest w roku 2012. Początek maja to czas, w którym placówki opieki zdrowotnej powinny mieć jeszcze sporo pieniędzy. Nic podobnego, np. szanse dostania się do chirurga naczyniowego w roku 2011 nie istnieją. Ratująca życia diagnostyka rezonansem magnetycznym jest możliwa w roku 2012. To samo dotyczy pomocy onkologicznej w całym kraju. Zbliżamy się do granicy całkowitej zapaści, w niektórych regionach kraju już przekroczonej. Za to odbędzie się ogromnym kosztem Euro 2012 m. in. na stadionie im. Stepana Bandery we Lwowie ukraińsko – hitlerowskiego atamana – założyciela „SS Galizien” do spóły z wrogami Polski ukraińskimi bandziorami spod znaku UPA – OUN wznoszącymi na lwowskich ulicach hasła: „śmierć Lachom”. Na szczęście Zakład Ubezpieczeń Społecznych refunduje obrządki pogrzebowe.

Aleksander Szumański

Konferencja Zespołu smoleńskiego Z tego, co mówił premier J. Kaczyński odpowiadając na pytania dziennikarzy http://www.youtube.com/watch?v=bkQVYXAU2Y8&feature=player_embedded

wynika, iż Zespół już dwa tygodnie temu chciał przedstawić swoje wstępne ustalenia, – co dodatkowo wzmacnia moje przekonanie, iż Zespół smoleński postanowił dokonać „ruchu wyprzedzającego” w stosunku do „komisji Millera”, a przedstawiającego niektóre aspekty wydarzeń z 10 Kwietnia, zanim ukaże się „polski raport”, (który zapewne będzie twórczym uzupełnieniem ruskiego załganego raportu komisji Burdenki 2). O tym, że ów ruch wyprzedzający się udał, świadczą reakcje ciemniaków oraz wybitnego radzieckiego eksperta E. Klicha, tego od frazy „walnęło-urwało” i od odkrycia, że oni (tj. eksperci na pobojowisku) byli od badania, nie od robienia tyraliery. Ciemniacy, bowiem już tak daleko są myślami w obszarze „przyjaźni polsko-radzieckiej”, iż nawet nie są w stanie myśleć w kategoriach innych jak promoskiewskie – natomiast Klich, jako ten, który walnie przyczynił się do ugruntowania ruskiej narracji, myślami jest już „po publikacji” owego „polskiego raportu”, który „zamknie sprawę” i „zakończy badania”. Moment, w którym „polska strona” oficjalnie „zamknie sprawę Smoleńska” rozpocznie się proces „wyciszania” wszelkich krytycznych głosów wobec oficjalnej ruskiej narracji i powolnego spychania tragedii na margines, bo, prawda, są ważniejsze problemy niż „grzebanie się w przeszłości” i „polskiej martyrologii” (zresztą jak widać po polskich mediach, które już dawno wróciły do normalnego zagłuszania rzeczywistości i codziennego prania mózgów polskich obywateli – kwestia tragedii smoleńskiej to już prehistoria). Zespół wykonał ruch, który może skłonić „komisję Millera” do jeszcze jakichś modyfikacji „polskiego raportu”, ale wcale nie musi. Należy mieć na uwadze to, że realizująca polityczne zamówienie ta właśnie komisja, ma nie tylko wsparcie gabinetu ciemniaków, ale i samej Moskwy. Twarde i konsekwentne trzymanie się ruskiej narracji, to spokojna polityczna przyszłość wielu osób – no chyba, że w neo-ZSSR i neopeerelu dojdzie do jakiejś dziejowej zawieruchy (wtedy jednak część winowajców będzie mówić, że dostawali polecenia z góry i „nic nie mogli zrobić”, część zaś będzie twierdzić, że „o wielu bulwersujących sprawach nie wiedziała, a działała w najlepszej wierze”, czyli krótko mówiąc: „nie chcieli, ale musieli”). Jeśli więc Zespół chce poważnie zagrozić ruskiej narracji, to powinien użyć tych dokładnie materiałów, które zostały przedstawione, jako „oficjalne” (zwłaszcza przez Moskwę) i wskazać – pokazując ludziom na patelni – gdzie i co jest nie tak. Jeśli więc mowa jest o zafałszowaniach zapisów CVR, to trzeba zaprezentować, w których miejscach słychać cięcia montażowe, które miejsca są zniekształcone, co jest dopowiedziane (a co się nie pojawiło) itd. Nie można natomiast mówić, że są zafałszowania i traktować tego, jako coś zrozumiałe same przez się. Drugie istotne zagadnienie to kwestia właściwego argumentowania. Np. w 4'59'' tego materiału z konferencji

http://www.youtube.com/watch?v=1LzpnZTVpK0&feature=player_embedded

mowa jest o tym, że Ruscy nie poinformowali polskiej załogi o tym, że ił-76 odleciał, a więc, że nie ma zapowiadanej dla polskiej delegacji prezydenckiej ochrony ze strony FSB. Owszem, Ruscy nie informowali, – ale polską załogę poinformowali przecież... Polacy, czyli załoga, jaka-40 (o 10.29 ruskiego czasu): „Ił dwa razy odchodził i chyba gdzieś odlecieli”. Warto właśnie na ten (tj. odwołujący się do polskich źródeł) element ruskiej narracji zwrócić szczególną uwagę, gdyż jest to zrobione w celu uwiarygodnienia smoleńskiego kłamstwa. Co więcej, nie można ruskiego „raportu” demistyfikować i dezawuować za pomocą?.. Ruskich stenogramów z wieży szympansów (A. Macierewicz odwoływał się do tego, co szympansy wyprawiały, domagając się skierowania polskiej delegacji na zapasowe lotnisko etc.) Ruscy, bowiem zawsze mogą powiedzieć, że to są materiały nieformalne, niekompletne, zdobyte w sposób nie do końca legalny itd. Ruski „raport” należy podważać... Tymże ruskim „raportem”. Jak więc skonstruowany jest ów załgany dokument? Po pierwsze, na „piętrowo”, tzn. nie mówi on bezpośrednio o faktach, lecz o relacjach, które traktowane są, jako faktograficzne. To zaś pozwala autorom tego „raportu” wykorzystywać spreparowane zdjęcia, fałszywe ekspertyzy, kłamliwe zeznania paru świadków (s. 143 „raportu”), wzięte z sufitu dane, przekręcone lub nieistniejące wypowiedzi etc., jako „empiryczny podkład” tego, o czym mówią radzieckie badania dotyczące „katastrofy”. Po drugie, koncentruje się on nie na opisie przebiegu zdarzenia, lecz na rekonstrukcjach „stanu psychicznego załogi” (s. 115, 130, 191) oraz „fatalnego szkolenia w polskich siłach powietrznych”. Po trzecie, ma on zawartość stricte polityczną, wymierzoną przede wszystkim w osobę zamordowanego polskiego Prezydenta (w „raporcie” jest mowa o „sytuacjach naciskowych” w Gruzji, s. 142, etc.). Po czwarte zaś – i na to Zespół chyba nie zwrócił do tej pory uwagi: „raport” wykorzystuje, jak wspomniałem, POLSKIE relacje, polskie dialogi, polskie doniesienia, a nawet polskie dokumenty jako „faktograficzny podkład” pseudobadań. Jednym wszak z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym dowodem dla autorów załganego „raportu” jest kilkuczęściowa rozmowa załogi, jaka-40 z załogą tupolewa. Jest ta konwersacja wielokrotnie przywoływana (choćby we fragmentach na s. 108, 156, 162, 165) w całym tekście i w związku z tym jej waga musi być dla Rusków pierwszorzędna. Będę, więc i ja musiał do tej rozmowy wrócić, cytując także jej wulgarne elementy, które, zauważmy, Ruscy także ze sporym naciskiem przywoływali. Tej rozmowy polskich załóg NIE słychać jednak w wieży szympansów (10:37:01 Як-40Арек, (фраза на польском языке)./Arek (zdanie po polsku) [w stenogramie CVR: 10:37:01,3 044 Arek, teraz widać 200]). Mamy zatem do dyspozycji zafałszowane stenogramy i zapisy CVR oraz opublikowane w mediach dość niejednoznaczne relacje samejzałogi jaka-40, która, nie wiem czemu, nie została dotąd przesłuchana przez Zespół smoleński, a ponadto, zapewne w celu dodatkowego zastraszenia przez „polskie władze”, była stawiana w stan oskarżenia za „złamanie procedur związanych z lądowaniem” na Siewiernym. Co do załogi, jaka, wiemy od niej samej, została zagoniona przez Rusków, (którzy twierdzili, że tupolew odleciał) zaraz po „wypadku” do samolotu, gdzie miała siedzieć przez następne godziny. Na marginesie dodam, że A. Kwiatkowski w książce „Mgła” twierdzi (s. 103), że słyszał od załogi, jaka, że... była na „miejscu katastrofy” („okazało się, że tak, że poszli tam na piechotę”) - co zupełnie kłóci się z tym, co twierdzili członkowie załogi zapewniający, że nie pozwolono im udać się tam, gdzie „spadł tupolew”. No, więc byli polscy piloci, czy nie byli na pobojowisku? Jeśli byli, to, czemu o tym nie mówili, a jeśli nie byli, to, czemu Kwiatkowski mówi, że słyszał, że byli? Poza tym, jak wyglądał pobyt załogi, jaka-40 na Siewiernym, zanim wszczęto alarm i zaczął się cyrk z jeżdżeniem „strażaków” po lotnisku? Co robili, gdzie byli, czy mieli ruskie towarzystwo, czy nie, czy swobodnie rozmawiali z załogą tupolewa, czy też mieli kogoś „do pomocy”? Zostawiam jednak te kwestie na razie do dalszego wyjaśnienia i wracam do rozmów załóg, zgodnie z tym, co podają zafałszowane stenogramy. Otóż pierwsza ważniejsza wypowiedź, która pada ze strony załogi jaka (wg załganych stenogramów o 10:24 ruskiego czasu) brzmi tak: „No witamy ciebie serdecznie. Wiesz, co, ogólnie rzecz biorąc, to pizda tutaj jest. Widać jakieś 400 metrów około i na nasz gust podstawy są poniżej 50 metrów grubo.” Ta soczysta żołnierska fraza z lubością przywoływana była w wielu ruskich relacjach, także jest parokrotnie zacytowana w „raporcie” - pytanie jednak, czy jest to komunikat, który należy do rutynowego języka polskich pilotów, czy jest to jakaś zupełnie nietypowa wiadomość wypowiedziana w nietypowych okolicznościach? Drugi pilot, czyli śp. R. Grzywna pyta wtedy: „A wyście wylądowali już?” - co jest dość zaskakujące, jeśliby tupolew, jak nas przekonuje oficjalna ruska narracja, wyleciał z Okęcia blisko 2 godziny po jaku-40. Co innego, bowiem, gdyby samoloty wystartowały o podobnym czasie. No i pada też kluczowa dla ruskiego „raportu” wypowiedź (10:25 rus. czasu): „powiem szczerze, że możecie spróbować jak najbardziej. Dwa APM-y są, bramkę zrobili, tak, że możecie spróbować, ale... Jeżeli wam się nie uda za drugim razem, to proponuję wam lecieć na przykład do Moskwy albo gdzieś.” Ruscy, jak wiemy, na tych paru wypowiedziach załogi, jaka – tych dotyczących złych warunków, ale zarazem zachęcających do lądowania, konstruują sobie alibi, iż tak naprawdę, to nie oni tylko sami Polacy wpakowali innych Polaków w tarapaty. Co tam lotnisko, co tam szympansy, co tam nawet mgła, zdaje się mówić „raport” – załoga, jaka-40 twierdzi przecież, że można spróbować lądować, (więc Ruscy mają „czyste ręce”): „W tym samym czasie, z drugiej radiostacji załoga Tu-154M nawiązała na częstotliwości 123.45 MHz łączność z załogą samolotu Jak-40, znajdującą się na lotnisku. Załoga Jak-40 w emocjonalnych słowach „Wiesz, co, ogólnie rzecz biorąc to pizda tutaj jest” przekazała, że według jej oceny pogoda jest zła, widzialność400 metrów, pionowa widzialność- poniżej 50 metrów, ale także powiedziała, że „… nam się udało usiąść w ostatniej chwili. Ale szczerze powiem, że możecie spróbować, oczywiście, są2 APM-y, zrobili bramkę”. Po otrzymaniu i ocenie informacji, załoga Tu-154M podjęła decyzję wykonania „próbnego” podejścia do lądowania, a dowódca statku przekazał kontrolerowi o godz. 10:25:01: „Dziękuję, jeśli to możliwe spróbujemy podejście, ale jeśli nie będzie pogody wtedy odejdziemy na drugi krąg”.” (s. 162 „raportu”; soczysta fraza jest w nim podkreślona; por. też odniesienia do rozmów załóg na s. 17-18, zwł. 108, 156, 165, 172, 192, 205,) Dlaczego jednak Wosztyl mówi „Moskwa albo gdzieś”, skoro powinien był słyszeć chwilę temu z dialogu załogi z „wieżą”, że zapasowe są „Witebsk, Mińsk” (10:24)? Czy to znowu jest typowa wypowiedź, czy nie? Dlaczego Wosztyl proponuje Moskwę, skoro tam NIE ma lecieć tupolew? „Gdzieś”? Jak to „gdzieś”, skoro są w ruskiej przestrzeni powietrznej, w której nie można się przecież swobodnie poruszać i zmieniać sobie trasę w dowolnej chwili? Wosztyl mówi poza tym, „jeżeli wam się nie uda za drugim razem”, choć przecież tupolew jeszcze nie zbliżył się do lotniska i żadnego pierwszego razu nie było. No i na koniec tych moich uwag jest jeszcze jedna ważna kwestia z ruskiego „raportu”, którą mógłby się zająć Zespół tworzący Białą Księgę. Chodzi o przygotowania przeprowadzone przez załogę tupolewa 9-go kwietnia, czyli w przeddzień tragicznej wizyty prezydenckiej delegacji w neo-ZSSR. Jak czytamy na s. 29: „Na zapytanie Komisji o przebieg wstępnego przygotowania załogi przed lotem na lotnisko Smoleńsk „Północny”, strona polska przedstawiła informację, że przygotowanie do tego lotu załoga przeprowadziła samodzielnie 09. 04. 2010. Wyniki przygotowania załoga przedstawiła dowódcy pułku i dowódcy eskadry. Zapisy o przeprowadzeniu przygotowania, rozpatrywanych problemach, wykorzystanych materiałach i wynikach kontroli przez przełożonych gotowości załogi do wylotu nie były dokonywane. Podczas przesłuchania dowódca eskadry oświadczył, że prowadzenie kontroli gotowości podwładnych mu załóg nie należy do jego obowiązków. W pododdziale znajduje się dziennik zadań(przedstawienie wyników wstępnego przygotowania i gotowości załogi), wypełniany przez dowódcę statku powietrznego, w którym widnieje wpis tylko o składzie załogi, numerze zadania lotniczego (rozkazu) Nr 69/10/101 i rodzaju lotu. Dalej znajduje się rubryka z podpisem dowódcy statku powietrznego o gotowości załogi.” Jeśli był lot 9-go, to gdzie są jego ślady w zapisach FMS-a, w pracy wieży szympansów (wedle „raportu” - 9-go najwyraźniej NIE pracowała, s. 81), w dokumentacji 36 Pułku? O której się odbył i kto go śledził? Jeśli się odbył, to, dlaczego potem został utajniony lub „zniknięty”? Z jednej strony, więc należy z całą pewnością szukać ruskich winowajców, ale też nie zapominać, że w „polskiej zonie” też są rozmaite mroczne zakamarki, które powinny być rozświetlone pracami smoleńskiego Zespołu. FYM

Okrutne lato 1941 70 lat temu Polaków i Żydów we Lwowie i Małopolsce Wschodniej zabijał, kto chciał – Niemcy, Rosjanie i Ukraińcy Już jesienią 1939 r. władze III Rzeszy rozpoczęły eksterminację narodu polskiego. Odbywała się ona w ramach Akcji AB. W pierwszej kolejności zbrodni dokonano na inteligencji, gdyż uważano, że bez niej podbite społeczeństwo szybko przekształci się w niewolników. Symbolem tych zbrodni stały się podwarszawskie Palmiry oraz Piaśnica pod Wejherowem. W podobny sposób po drugiej stronie rzeki Bug postępowały władze sowieckie, likwidując elity strzałem w tył głowy i zsyłając ich rodziny na Syberię i do Kazachstanu. Gdy w 1941 r. Niemcy zaatakowały swojego dotychczasowego sojusznika, zbrodniczą akcję rozciągnięto także na mieszkańców Kresów Wschodnich. W jej realizacji wyraźnej pomocy udzielili członkowie Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Wraz z wypuszczonym z więzienia Stepanem Banderą znaleźli oni dzięki gubernatorowi Hansowi Frankowi spokojne schronienie w Krakowie. Korzystali tutaj z opieki wywiadu niemieckiego – Abwehry, co było tym łatwiejszej, że wielu z nich jeszcze przed wojną stanowiło hitlerowskich agentów. Na służbie Abwehry powstały dwa ukraińskie bataliony o nazwach “Roland” i “Nachtigall” (Słowiki). Żołnierzy tego ostatniego od symboli ptaków malowanych na pojazdach nazywano “ptasznikami”. Ich duchowym opiekunem został greckokatolicki ks. Iwan Hrynioch, aktywny nacjonalista. Warto dodać, że w rejonie ul. Sarego w Krakowie powstała specjalna dzielnica ukraińska, a także Ukraiński Centralny Komitet, który słał służalcze listy do Hitlera, a jego współpracownicy zajmowali się m.in. wyłapywaniem Żydów na aryjskich papierach, za co mogli oni przejąć ich majątki. Wychodziła nawet kolaborancka gazeta ukraińska “Krakiwśki Wisty”. Jej korespondentem w Berlinie był Bohdan Osadczuk, stypendysta hitlerowski, późniejszy współpracownik Jerzego Giedroycia z paryskiej “Kultury”, odznaczony w 2001 r. przez Aleksandra Kwaśniewskiego, o zgrozo!, Orderem Orła Białego. Sam Bandera też korzystał z wszelkich dobrodziejstw. W 1940 r. zawarł z wielką pompą ślub w cerkwi przy ul. Wiślnej. Jednym z działań banderowców w Krakowie, prowadzonych na zlecenie niemieckie, było tworzenie list proskrypcyjnych polskich profesorów i nauczycieli we Lwowie i innych miastach. Wiedzę w tym zakresie posiadali oni bardzo dużą, gdyż wielu z nich było studentami lub uczniami tych, których na te listy “w podzięce” wpisywali. 22 czerwca 1941 r. Niemcy uderzyli na ZSRR. Na linii frontu znalazło się wiele sowieckich więzień, w których przetrzymywano dziesiątki tysięcy obywateli II RP, nie tylko Polaków, lecz również przedstawicieli innych narodowości. Władze NKDW, nie chcąc dopuścić do ich uwolnienia, wydały barbarzyński rozkaz wymordowania więźniów, których określano, jako politycznych. Gdy brakowało czasu na rozstrzeliwania, wrzucano granaty do cel i podpalano więzienia, przez co stłoczeni w nich ludzie ginęli w straszliwych męczarniach. W ten sposób wymordowano więźniów np. w Łucku, Drohobyczu, Czortkowie i Samborze, Największej jednak masakry Rosjanie dokonali we Lwowie, gdzie podłożono ogień pod więzienia przy ul. Łąckiego, na Zamarstynowie oraz w d. klasztorze sióstr brygidek. Przez wiele dni w mieście unosił się swąd tysięcy spalonych ciał.

30 czerwca nad ranem jako pierwszy do Lwowa wkroczył batalion “Nachtigall”, współdowodzony przez Romana Szuchewycza, późniejszego dowódcę UPA. Kolaboranci obsadzili najważniejsze punkty miasta. Złożyli też wizytę arcybiskupowi greckokatolickiemu Andrzejowi Szeptyckiemu, od którego otrzymali pełne błogosławieństwo. Od razu rozpoczęły się straszliwe pogromy Żydów, inspirowane zarówno przez Niemców, jak i banderowców. W ciągu paru dni Ukraińcy wymordowali kilka tysięcy swoich żydowskich sąsiadów. Jak w wynika z relacji, uczestniczyli w tym podwładni Szuchewycza. Jeden ze świadków zeznał: “Egzekucje masowe (pogromy Polaków i Żydów) trwały do ok. 2 lipca. Później nadal trwały egzekucje poszczególnych osób i grup. Ludzie mówili, że ťptasznicyŤ mordowali czterema sposobami: rozstrzeliwali, zabijali młotem, bagnetem bądź bili na śmierć. Od ludzi, którzy byli świadkami aresztowań w bloku przy ulicach, Kurkowej, Teatyńskiej, Legionów, wiem, że >>ptasznicy<< w czasie aresztowań nosili mundury Wehrmachtu”. 2 lipca gestapo aresztowało prof. Kazimierza Bartla, b. premiera, a w nocy z 3/4 lipca profesorów wyższych uczelni. W aresztowaniach znów udział brali kolaboranci ukraińscy. 40 profesorów rozstrzelano na Wzgórzach Wuleckich, a kilku innych zakatowano w więzieniach. 6 lipca, gdy krew na lwowskim bruku jeszcze nie zaschła, w cerkwiach na polecenie Szeptyckiego odbyły się modły o pomyślność wojsk Hitlera. Pogromy Żydów we Lwowie powtórzyły się w czasie tzw. Dni Petlury. “Nachtigall” mordował Żydów także w innych miastach. Z kolei członkowie OUN szczuli ludność ukraińską do mordów na polskich chłopach. Zgładzono również polskich nauczycieli w Stanisławowie, o czym napiszę za tydzień. Napiszę też o społecznym komitecie, który pomimo odmowy Bronisława Komorowskiego przygotował obchody ku czci ofiar Krwawej Niedzieli 11 lipca 1943 r. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Nonsens modernizacyjnej kserokopiarki Niekiedy trafiamy na obiegowe opinie tak zdumiewająco nieprzemyślane, że trudno traktować je inaczej niż ideologiczne rusztowanie. Należy do nich głoszony z całą powagą w III RP dogmat, że modernizacja oznacza skopiowanie stanu obecnego cywilizacji zachodnioeuropejskiej. Innymi słowy: bez zgody na homoseksualne małżeństwa, zakwestionowanie rodziny czy radykalne zeświecczenie społeczeństwa nie da się zbudować autostrad. Nonsens tego rozumowania bije w oczy. Znajduje ono jednak w naszym kraju zdumiewająco wielu zwolenników. Można zrozumieć, że ludzie nieposiadający żadnego intelektualnego przygotowania i zafascynowani kawałkiem zasobnego świata, który udało im się zobaczyć, uznają, iż jedynym sposobem przybliżenia się do niego jest bezrefleksyjne naśladowanie wszystkich zachowań jego mieszkańców. Literatura anglojęzyczna od Kiplinga do Naipaula pełna jest groteskowych postaci krajowców, którzy uwierzyli, że ubieranie się w angielskie kostiumy, picie herbaty po południu i palenie fajki wzniesie ich na wyżyny brytyjskiej kultury. Co jednak sądzić o przedstawicielach elity III RP, którzy zachowują się w podobny sposób? Co więcej, to oni dominują od 20 lat w polskich ośrodkach opiniotwórczych. Ich mentalne nastawienie nie ulega wątpliwości. Bezrefleksyjnie przyjmują ideologię, której wehikułem stała się Unia Europejska, co nie znaczy, że kraje ją tworzące zostały już przez nią ostatecznie uformowane. Fakt, że różnią się tak znacznie jak Włochy od Finlandii czy choćby Anglia od Francji, jest tego najlepszym dowodem.Co ważniejsze jednak, ideologia ta nie tylko nie jest oczywistą konsekwencją europejskiej cywilizacji, ale budowana jest w opozycji do niej. Można uznać, że jest wykwitem, a jednocześnie czynnikiem europejskiej dekadencji. Od wielu lat nasz kontynent pogrążony jest w stagnacji. Jego ekonomia nie jest innowacyjna, a tempo jej wzrostu radykalnie niższe niż nie tylko nowych gospodarczych tygrysów, ale także Stanów Zjednoczonych. Przyjęta przez UE w 2000 r. strategia lizbońska, zgodnie, z którą do 2010 roku mieliśmy przegonić USA, okazała się spektakularną porażką, a dystans Europy do Ameryki tylko się zwiększył. Natomiast, jeśli chodzi o kulturowe nowinki, to UE jest w czołówce i wyraźnie nie ma zamiaru się zatrzymać. Jeśli więc chcemy się rozwijać, czyli modernizować i gonić Europę, to powinniśmy wystrzegać się imitacji dominujących w niej dziś postaw i odwołać się do kulturowego etosu, na którym zbudowana była jej potęga. Bronisław Wildstein


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
480 id 39120 Nieznany (2)
Etefo 480 SL
Prawo spółdzielcze, ART 130 PrSpółdz, I CSK 480/09 - wyrok z dnia 19 maja 2010 r
MC DUR LF 480
480
9 Ocena wartosci dowodu id 480 Nieznany
ETHREL 480 SL
480
480
480
Calypso 480 SC
480
Etylemit 480 SL
480
480
480
480
480
480

więcej podobnych podstron