Webber Meredith Spotkanie w przestworzach

background image

MEREDITH WEBBER

Spotkanie w przestworzach

(Wings of duty)

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przez ogród,

który w tej spalonej słońcem okolicy był oazą

kwiatów i zieleni,

szedł w jej kierunku młody, szczupły

mężczyzna w spranych niemal do białości dżinsach i
sportowej niebieskiej koszulce.

– Szuka pan mo

że informacji? Jeszcze nieczynna.

Wystarczyło, że nieznajomy spojrzał na nią, a słowa zamarły
Claudii na ustach. Ten b

łękit oczu... Nie widziała jeszcze

nigdy czegoś podobnego. W romansach, jakie lubiła czytać,
bohaterowie mieli oczy ciemnoniebieskie,

które przybierały

czasem odcień granatu. Oczy tych, którzy nosili szkła
kontaktowe,

nabierały niekiedy odcienia koloru fiołków.

A teraz napotka

ła rozsłoneczniony błękit, jaki ma niebo w

pogodny,

zimowy dzień. W dodatku oczy te śmiały się.

– Nie, nie... – odpowiedzia

ł z lekkim obcym akcentem. –

Ale wiem,

którędy iść.

Nie spuszcza

ł z niej wzroku, a ona czuła, jak się czerwieni.

Niespodziewanie dla si

ebie samej zaczęła się zastanawiać nad

swym strojem.

Mogłam przecież była włożyć tę nową białą

sukienkę, którą kupiłam po ostatniej wypłacie! Ciekawe, jak ja

wyglądam w tych starych, żółtych szortach i koszuli we
wzorki,

myślała. Szybko jednak powróciła na ziemię.

– O, to przepraszam – rzek

ła zakłopotana. – W każdym

razie życzę panu miłego dnia.

Min

ęła go pospiesznie i wpadła do budynku, który powitał

ją chłodem, jaki dawała klimatyzacja.

Sk

ąd właściwie przyszło mi do głowy, że to był ktoś obcy?

Rainbow Bay to przecież miasteczko i nie sposób znać
wszystkich,

którzy tu mieszkają.

– Dzie

ń dobry – usłyszała, gdy tylko znalazła się na

chłodnym korytarzu.

– Dzie

ń dobry pani – odpowiedziała.

background image

Skierowa

ła się w stronę półotwartych drzwi, na których

widniała tabliczka z napisem „Kierownik bazy”. Siedziała za
nimi Leonie Cooper,

przyjaciółka jej ciotki. To ona właśnie

zaproponowała Claudii pracę w bazie Medycznej Służby
Powietrznej w Rainbow Bay.

Claudia czu

ła się ostatnio bardzo samotna i była trochę

zagubiona,

z radością więc przystała na propozycję pani

Cooper,

która była zdania, że praca w bazie zapewnić jej może

dobry start.

Trzy miesi

ące

temu

zapadła

decyzja,

żeby

skomputeryzować dane pacjentów i Claudii zaoferowano

posadę urzędniczki, której głównym zadaniem było
wprowadzanie tych informacji do komputera.

– Czy zasmakowa

ło ci dorosłe życie? – spytała Leonie.

Uśmiech wygładził jej przy tym zmarszczki, które tworzyły
si

ę, gdy marszczyła czoło.

– Przyznam si

ę, że to dziwne uczucie – odparła Claudia,

zatrzymując się przy biurku pani Cooper. – Ogromnie mi się
tu podoba.

Lubię poznawać nowych ludzi, ciocia Stepha jest

naprawdę kochana, ale bardzo mi brak farmy. Tęsknię do taty

i chłopaków, no i oczywiście ciągle się martwię o mamę...

Przerwa

ła, jakby zbierała myśli, by lepiej wyrazić, co czuje.

– Mama namawia

ła cię przecież, żebyś zaczęła pracować –

przypomniała pani Cooper. – Uważała, że nie możesz całe

życie siedzieć w domu – dodała z serdecznym uśmiechem.

Claudia przytakn

ęła.

– Wcale nie

żałuję – zapewniła, starając się nie myśleć o

tęsknocie za domem, która nie dawała jej spokoju nawet w
biurze.

– Naprawd

ę lubię swoją pracę, wszyscy są tu wspaniali,

nawet doktor Flint,

który mi ciągle dogaduje...

Drugi ju

ż raz tego ranka poczuła, że robi się czerwona.

– Porozmawiam z doktorem Flintem – zapewni

ła ją pani

background image

Cooper,

ale zrobiła to takim tonem, że Claudia pożałowała od

razu,

że powiedziała cokolwiek. – Chyba rozumiem, dlaczego

czujesz się taka zagubiona i niepewna – ciągnęła Leonie. –

Większość rodzin rozpada się, gdy dotyka je jakaś tragedia. U

ciebie jest wręcz odwrotnie. Staliście się sobie bardziej bliscy.

I chociaż czasem możesz mieć już tego wszystkiego dość, to

przecież brak ci teraz ciepła, jakie daje miłość.

Czy

żby pani Cooper jej zazdrościła?

Przytakn

ęła znowu. Dokładnie tak się właśnie czuła.

– To znaczy nie martwi

ę się przecież o mamę przez cały

czas – powiedzia

ła. – I wiem, że ma znakomitą opiekę, ale

rzeczywiście myśl o domu nie pozwala mi cieszyć się tak

naprawdę tym, że jestem tutaj.

Na pi

ęknej twarzy pani Cooper pojawił się znowu uśmiech.

Claudia wzięła z biurka papiery, którymi miała się zająć tego
ranka,

zastanawiając się przy tym, dlaczego tak atrakcyjna

kobieta nie wyszła po śmierci męża raz jeszcze za mąż.

Mo

że kochała go tak bardzo, że już nie była w stanie

obdarzyć uczuciem innego człowieka?

Wyci

ągnęła szufladkę z segregatora i w tej samej chwili

przypomniały jej się niebieskie oczy, które patrzyły na nią

przed chwilą. Co za nonsens, skarciła się od razu. Przecież nie
wiem nawet dobrze,

jak on wygląda! Pamiętam tylko te jego

oczy.

– Czy pani Cooper? Pami

ętała też głos...

Kosztowa

ło ją więc teraz bardzo wiele, by nie odwrócić się

i nie popatrze

ć, kto wszedł do biura. Pani Cooper prosiła ją już

pierwszego dnia,

by nie zwracała uwagi na interesantów i

zajmowała się swoją pracą. Uprzedziła tylko, że poprosi ją o
zrobienie w kuchence kawy,

gdyby zaszła potrzeba

porozmawiania z kimś na osobności.

– Nazywam si

ę Matthieu Laurant. Doktor Gregory prosił,

żebym się z panią porozumiał.

background image

Matthieu Laurant, nowy lekarz!
Przypomnia

ła sobie od razu obco brzmiące nazwisko. Nie

dalej jak w zeszłym tygodniu wprowadzała przecież do

komputera jego umowę o pracę. Był Francuzem, który odbył

staż w jednym ze szpitali w Anglii. Serce biło jej jak oszalałe.

Czuła, że zaraz wyskoczy jej z piersi.

– Claudio, zrób nam,

proszę, kawę.

Min

ęło z pewnością parę sekund, zanim dotarł do niej

spokojny głos pani Cooper. Odwróciła się powoli od
papierów,

by spojrzeć znowu na człowieka, z którym

rozmawiała przed chwilą w ogrodzie.

U

śmiechał się do niej porozumiewawczo. Zauważyła, że

ma krótko ostrzyżone, ciemne włosy i wygląda raczej na

beztroskiego studenta medycyny niż statecznego lekarza.

– Pan pozwoli – zwr

óciła się do niego pani Cooper – że

przedstawię panu Claudię Delano. Pracuje w naszym biurze
od niedawna, ale jestem z niej bardzo zadowolona.

Claudia poczu

ła się trochę nieswojo, zastanawiała się

bowiem nieraz, czy przypadkiem nie zofiarowano jej tej pracy

z litości czy dobrego serca. Komplement jednak sprawił, że

poczuła się przez chwilę pełnowartościowym członkiem

całego zespołu.

– Pan Laurant przyszed

ł na miejsce Jamesa – oznajmiła

pani Cooper.

W jej g

łosie pobrzmiewały teraz niechęć i dezaprobata.

James porzu

cił ich niespodziewanie, dezorganizując całą

pracę, gdy odkrył, że nie sposób prowadzić beztroskiego,

pełnego atrakcji życia, będąc lekarzem w służbie powietrznej.

– Mi

ło mi panią poznać. – Podszedł do Claudii z

wyciągniętą ręką. – Nie wiedziałem, że pani tu pracuje.

Dopiero gdy poczu

ła uścisk jego dłoni, zdała sobie sprawę,

że podała mu rękę.

– Dzie

ń dobry. Ja właściwie... dopiero od niedawna... –

background image

mówiła nieskładnie.

– Id

ź już zrobić tę kawę.

Szefowa wybawi

ła ją z kłopotu. Claudia wysunęła rękę z

uścisku Matthieu i uciekła, ale spojrzenie błękitnych oczu

sprawiło, że szła na nogach jak z waty.

– Dzie

ń dobry – powitała ją w kuchence pielęgniarka Susan

Stone,

która pracowała tu od samego początku, już blisko

piętnaście lat. Stała teraz, niecierpliwie czekając, aż w

czajniku zagotuje się woda.

– Dzie

ń dobry – odrzekła Claudia. – Wiesz, że jest już ten

nowy?

– Pewnie m

łody i przystojny?

Po raz trzeci w przeci

ągu niespełna godziny Claudia

poczuła, że się czerwieni. Żartobliwa uwaga Susan
up

rzytomniła jej, że pewnie widać, jak wielkie wrażenie

wywarło na niej spotkanie z Matthieu Laurantem.

Otworzy

ła więc szafkę i wsadziła do niej głowę, udając, że

pilnie szuka najmniej wyszczerbionych kubków.

Pragnęła

ukryć swe zmieszanie. Nie należy przecież do osób, które

czerwienią się bez powodu co chwila!

– Ma pi

ękne, niebieskie oczy – usłyszała swój głos, ale

pojęcia nie miała, czy mówiła to do Susan, czy do siebie.

– Z pewno

ścią nie będziemy się teraz nudzić – zauważyła z

ironią Susan.

– Co to, woda si

ę jeszcze nie zagotowała? Myślałem, że

odbywasz dziś lot sanitarny, Susan. Piękna moja, witam cię!

By

ł to głos Petera.

Claudia momentalnie zako

ńczyła swe poszukiwania i

wyjęła z szafki pierwsze lepsze kubki. Nie mogła dopuścić do
tego,

by Peter Flint zauważył jej zmieszanie. Nie byłoby

wtedy końca jego docinkom.

– Dzie

ń dobry, panie doktorze – mruknęła chłodno.

Spo

śród wszystkich pracowników bazy z nim tylko, nie

background image

licząc pani Cooper, nie była na ty. Tylko w ten sposób można

było utrzymać na dystans podobnego flirciarza. Zrozumiała to
od razu,

gdy tylko go zobaczyła. A kobieciarz był z niego nie

lada! Nie przepuścił żadnej kobiecie poniżej osiemdziesiątki,

która znalazła się w zasięgu jego wzroku. Mało to napatrzyła

się na jego uwodzicielskie uśmiechy i nasłuchała pięknych

słówek?

Susan zacz

ęła opowiadać o chorobie jednego ze swoich

bliźniaków. W dodatku jej mąż, Eddie, który był pilotem, miał
wyznaczony lot w tym samym czasie.

Dzięki Bogu Christa

zgodziła się ją zastąpić.

– Christa zg

łosiła się sama, żeby polecieć do Caltury? To ci

historia! –

mówił Peter. – Pewnie ma tam narzeczonego.

Narzeczonego w Calturze? Co on wygaduje, my

ślała

Claudia.

Przecież to dziura na końcu świata.

– Wyobra

ź sobie, że ludzie bywają czasem bezinteresowni

– p

owiedziała ze złością Susan. – A tak na marginesie ci

powiem,

że gdybyś przestał się oglądać za każdą babą, jaka ci

się nawinie, to może byś i znalazł szczęście, które na razie

najwyraźniej cię omija.

Claudia ze zdziwieniem dostrzeg

ła, że Peter zmienił się na

twarzy.

Uwaga Susan musiała go dotknąć do żywego. Susari

nigdy przecież ludziom nie docinała; Claudia nie widziała jej
jeszcze równie wzburzonej.

Może niepokoi się bardziej o

chore dziecko,

niż to okazuje? A może, jak na wszystkich

zresztą, działa na nią niekorzystnie lepkie, wilgotne, gorące
powietrze wczesnego lata?

– Woda si

ę zagotowała – zawołał Peter, rozładowując

napięcie. – Kto był pierwszy?

Claudia wskaza

ła Susan, która cofnęła się jednak o krok,

robiąc jej miejsce.

– Zr

ób najpierw kawę szefowej. Ja sobie potem naleję –

powiedziała. – Może będzie po kawie w dobrym nastroju i

background image

łatwiej mi się z nią będzie rozmawiać. Mam jej właśnie

powiedzieć, że zostawiłam raport tygodniowy na stole w
kuchni.

Oficjalnie ca

łą bazą medyczną zarządzał lekarz naczelny

Jack Gregory,

nikomu by jednak nie przyszło do głowy, by

odmówić Leonie Cooper tytułu szefowej, którym ją obdarzała
Susan.

Szefowa pilnowała z całą surowością przestrzegania

przepisów i porządku, a jej spokój i zdecydowanie zapewniały

sprawną współpracę ludzi o różnych, często konfliktowych
usposobieniach.

Dzięki niej mieszkańcy najodleglejszych

miejscowości mieli zapewnioną opiekę na najwyższym
poziomie,

jaką tylko była w stanie dać dobra organizacja

pracy,

fachowość personelu i pieniądze.

I o tym w

łaśnie Leonie Cooper opowiadała Matthieu, gdy

Claudia nadeszła niosąc kawę, mleko, cukier i ciasteczka na
tacy.

– Teren pod nasz

ą opieką zaczyna się tutaj i ciągnie na

zachód poprzez wzgórza,

aż po farmy hodowlane o

powierzchni takiej jak Anglia.

Na obszarze tym znajduje się

jedno duże miasto górnicze, siedemnaście małych kolonii,

cztery zamieszkane wysepki niedaleko wybrzeża i flota

poławiaczy krewetek, która pływa na północnym zachodzie.

Opiekujemy się również poszukiwaczami przygód, ludźmi,
którzy wyruszyli samochodem,

żeby zwiedzić Australię...

– Samochodem lub rowerem górskim!
Claudia stawia

ła tacę na stole, gdy Matthieu przerwał

Leonie.

Spojrzała na niego pytająco.

– Rowerem w

łaśnie zwiedzałem Australię – zaczął

opowiadać. – To była niezwykła przygoda, ale muszę

przyznać, że odwagi mi dodawała krótkofalówka, którą

miałem stale przy sobie. No i świadomość, że czuwa nade

mną Medyczna Służba Powietrzna, choć znajduję się setki

kilometrów od najbliższego ośrodka cywilizacji. To tak, jakby

background image

opiekow

ał się mną mój anioł stróż, zawieszony gdzieś w górze

na rozgwieżdżonym niebie.

– Widz

ę, że jest pan nie tylko poszukiwaczem przygód, ale

i poetą – odezwała się Leonie.

Claudia ze zdumieniem zauwa

żyła, że w głosie szefowej

była pobłażliwość, może nawet odcień sympatii, nie znalazła

za to śladu dezaprobaty, tak częstej w rozmowach na przykład
z doktorem Flintem.

Wr

óciła do swych papierów. Ja z pewnością nie jestem

po

szukiwaczką przygód, myślała; raczej zaprzysięgłą

domatorką. Miała już prawie dwadzieścia jeden lat, gdy po raz

pierwszy odważyła się opuścić dom i pojechać do miasta

odległego jedynie o sto pięćdziesiąt kilometrów!

Podesz

ła do szafki, by schować ostatni raport z lotu

Eddiego Stone’a,

ale myślami była daleko stąd. Czy

zdobyłaby się nawet na taką podróż, gdyby nie to, że Anthony

domagał się, by powiedziała mu „tak” lub „nie”, bo chciał

wreszcie usłyszeć od niej coś konkretnego na temat ich

ewentualnej wspólnej przyszłości?

Czy przyjecha

łaby tutaj, gdyby jego rodzina i jej bracia nie

dawali jej ciągle do zrozumienia, że czekają tylko na chwilę

ogłoszenia zaręczyn?

Czy znalaz

łaby się tutaj, gdyby jej niepełnosprawna matka

nie powiedziała jej pewnego dnia: „Musisz stąd wyjechać”,

znajdując sobie przedtem opiekunkę i zwalniając ją tym

samym z obowiązków, które przez lata wykonywała z

miłością i oddaniem?

– Claudia oprowadzi pana po bazie i przedstawi panu

wszystkich – m

ówiła Leonie.

Claudia spojrza

ła w stronę gościa.

– Pan Laurant obejmie dy

żur dopiero w czwartek –

zwróciła się do niej szefowa. – Będzie miał czas, żeby się

nauczyć udzielania porad przez radio i telefon. Bądź tak dobra

background image

i pokaż mu przez ten czas wszystko. Zaopiekuj się nim.

Zdenerwowanie i podniecenie, jakie j

ą ogarnęły, nie miały

chyba wiele wspó

lnego z poczuciem odpowiedzialności za

wykonanie polecenia,

jakie otrzymała. Układała równo

papiery,

by ukryć swe zamieszanie.

– Czy znalaz

ł już pan mieszkanie?

S

łysząc pytanie Leonie, spojrzała na lekarza. Wyglądał tak

sympatycznie.

Był taki zadbany, schludny i przystojny. Może

sprawił to sposób, w jaki był ostrzyżony? Albo jasna cera? Był
tylko lekko opalony,

a mężczyźni w tropikach spaleni byli

słońcem na brąz.

– Mam ma

łe mieszkanko na Lancaster Street. Przecież ona

tam właśnie mieszka!

– To

świetnie – mówiła Leonie. – Będzie pan mógł tu

przychodzić na piechotę. Claudia mieszka na tej samej ulicy,

w narożnym domu ze swą ciotką, w każdej chwili będzie się

więc pan mógł zwrócić do niej o pomoc. Wprawdzie jest u nas

dopiero od paru miesięcy, ale zdążyła się już zorientować, jak

to wszystko działa.

Raczej jak pani to wszystko zorganizowa

ła, pomyślała

Claudia i uśmiechnęła się do siebie; uśmiech ten krył wiele
sympatii do Leonie.

– Zajmij si

ę więc teraz panem Laurantem, a ja nareszcie

zabiorę się do pracy – ciągnęła z udaną powagą szefowa,

zgadując najwyraźniej myśli Claudii.

– Czy Matthieu to francuskie imi

ę? – spytała Claudia, gdy

wychodzili z biura, i zawstydzi

ła się natychmiast, że nie umie

zacząć rozmowy ciekawiej.

– Tak, ale w jednej czwartej jestem Anglikiem i dlatego

prosz

ę, żeby przyjaciele i koledzy w pracy mówili do mnie

Matt.

U

śmiechnął się do niej ciepło, a ją przeniknął dziwny

dreszcz.

background image

– A kt

óra to część jest angielska? – zapytała i zaczerwieniła

się, bo poczuła, jak źle sformułowała zdanie.

Nie zd

ążył jej odpowiedzieć, bo właśnie rozległ się sygnał

„lotu ratunkowego”.

Przebiegła obok nich Susan, zmierzając

w kierunku dyspozytorni ośrodka.

– Chod

źmy – rzuciła Claudia, kierując nowego lekarza w

stronę tego najważniejszego miejsca w budynku.

– Ooo, jest pan tu – ucieszy

ł się Jack Gregory, gdy spotkał

Matta w drzwiach. –

Proszę uważać! Zdaje się, że Leonie

wyznaczyła pana na drugą połowę tygodnia. Niewykluczone,

że gdy następnym razem usłyszymy alarm, będzie to właśnie
pana kolej.

Claudia i Matt zatrzymali si

ę, by nie uronić nic ze słów

wysokiej kobiety o długich, prostych włosach, która mówiła:

– Spad

ł samolot bez ładunku. Samolot pocztowy zauważył

szczątki. Joe porozumiał się z „Wetherby”, najbliższą farmą, i

prosił, żeby na miejsce wypadku wysłali samochód terenowy.

Okolica jest górzysta i nie da się tam lądować. Joe będzie

krążył nad miejscem katastrofy, żeby naprowadzić samochód.

Katie Watson by

ła radiooficerem. Nosiła ten tytuł, mimo że

radio na tym obsz

arze zostało już dawno zastąpione przez

telefony satelitarne.

Claudii imponował jej spokój i

opanowanie.

Katie mawiała, że zdenerwowanie może tylko

zaszkodzić, ale gdy tylko rozlegał się sygnał alarmowy,

Claudię zawsze ogarniał strach.

– A co my mamy robi

ć? – spytał szeptem Matt ze

wzrokiem utkwionym w koniec pokoju,

gdzie przy dużym

stole kręciło się kilka osób.

– Na razie nic nie mo

żemy zrobić – odparła Claudia. Ona

sama w podobnej sytuacji doczekać się nie mogła, aż ekipa

zacznie działać. Pewnie Matt też tylko na to czeka, pomyślała.
– Joe jest pilotem samolotu pocztowego.

Odezwie się do

Katie,

kiedy tylko nawiąże znowu kontakt z ludźmi z

background image

„Wetherby”.

Nie ma sensu wysyłać samolotu, dopóki nie

dowiemy się czegoś konkretnego.

Podesz

ła do nich Susan i przez chwilę słuchała objaśnień

Claudii.

– Zmar

łym nic już nie pomoże – wtrąciła się, a Claudię

przykro dotknęła jej brutalność. – Nie ma sensu lecieć tam,

gdzie mogą być kłopoty z lądowaniem, skoro i tak niewiele

można zrobić. W dodatku samolot może być w tym czasie
potrzebny gdzie indziej.

Matt kiwa

ł głową, jakby trafiały do niego te argumenty, a

Claudia pragnęła tylko, by nie pomyślał sobie, że obydwie są

pozbawione wszelkich uczuć.

– Lekarz dy

żurny w bazie, a dzisiaj ma dyżur Jack,

decyduje o kolejności lotów – zaczęła wyjaśniać. – Lot
alarmowy oznacza,

że trzeba lecieć natychmiast. Pilny

oznacza,

że jeśli zmuszają do tego warunki, można opóźnić

odlot w porozumieniu z wzywającym pomocy. Są jeszcze loty

zwykłe. Mo żn a z nimi czekać, aż się uzbiera więcej spraw
wdanym rejonie.

Susan odesz

ła, by sprawdzić na wielkiej mapie, w którym

miejscu wydarzył się wypadek.

– To jaki teraz b

ędzie lot? – spytał Matt. – Alarmowy czy

pilny? –

W głosie jego czuć było podniecenie.

– My

ślę, że Jack nie podejmie decyzji, dopóki nie otrzyma

więcej danych. Z pewnością jednak zawiadomi pilota, który

ma dziś dyżur. Gdyby nawet nie było go na lotnisku, pojawi

się tu w ciągu pół godziny i przygotuje samolot do startu.

Udziela

ła tych odpowiedzi jak automat, przez cały czas

zastanawiaj

ąc się, dlaczego ludzie są tak różni. Ją samą

przepełniał strach, obawa i potworny niepokój o ofiary
wypadku,

które leżą nie wiadomo gdzie, cierpiąc pewnie

straszliwie,

a ten tu człowiek obok niej jest podekscytowany,

jakby to była po prostu jakaś przygoda!

background image

Matt wyczu

ł jej niepokój i coś kazało mu objąć ją, jakby

zapragnął jej dodać otuchy.

Nie bardzo to przystoi nowemu pracownikowi, który na

dobrą sprawę nie podjął jeszcze swych obowiązków!

By

ła to jednak tylko przelotna myśl, o której prędko

zapomniał, gdyż udzieliło mu się napięcie, jakie zaczęło

ogarniać wszystkich obecnych. On sam jest tylko kibicem, cóż

więc muszą odczuwać inni!

Gdy us

łyszał po raz pierwszy o tych wszystkich ludziach z

Medyczne

j Służby Powietrznej, ogarnął go podziw i zachwyt.

Jakież to było ekscytujące i romantyczne! Przemierzać
przestworza,

by ratować innych! Ale teraz znalazł się w

zupełnie nowej sytuacji. Zostało rzucone konkretne wyzwanie

i pochłonęła go całkowicie sprawa zorganizowania wyprawy
na ratunek rannym i chorym,

odległym o setki kilometrów

stąd, w nadziei, że uda im się uratować życie.

Rozejrza

ł się wokół. Kobieta, która przed chwilą zdała

krótką relację z wypadku, odwróciła się znowu do radia. Jack
Gregory patrzy

ł jej przez ramię. Pielęgniarka w niebieskiej

spódnicy i bluzce w kwiaty,

która wyszła na chwilę, była już z

powrotem i sprawdzała stan podręcznej walizeczki z

narzędziami i opatrunkami.

Wszystko by

ło doskonale zorganizowane. Każdy spełniał

swe obowiązki w sposób budzący zaufanie. Wszędzie

panował spokój.

Czy nikt z tych ludzi nie czuje zdenerwowania? Czy nikt

nie jest podekscytowany na my

śl o tym, co ich czeka? Czy

wszystko, co robi

ą, jest już zwykłym, rutynowym

wykonywaniem obowiązków?

– Nazywam si

ę Peter Flint. Pan jest nowym lekarzem?

Stanął przed nim wysoki, postawny, z pełnym rezerwy

wyrazem twarzy mężczyzna, wyciągając rękę.

– Ja w tym nie bior

ę udziału – dodał, ściskając Mattowi

background image

dłoń, gdy ten mu się przedstawił.

– Peter chce przez to powiedzie

ć, że dziś nie pracuje i że

zajrzał tu tylko po to, żeby zobaczyć, co dzisiaj podają do
herbaty –

wytłumaczyła Claudia, nie potrafiąc ukryć niechęci

w głosie.

– Przecie

ż byś do mnie zatęskniła, ślicznotko, gdybym nie

wpadł na chwilę – zażartował Peter, pociągając ją za jeden z
kruczoczarnych loków.

Cofn

ęła się i poczerwieniała, a jej ogromne, brązowe oczy

błysnęły gniewem. Wszystko to sprawiło, że w jednej chwili

Claudia zmieniła się w prawdziwą piękność.

Matt nie zauwa

żył jednak tego. Zapomniał nawet na chwilę,

co działo się w pokoju, ogarnęła go bowiem przemożna chęć,

by wymierzyć Peterowi Flintowi policzek. Zdumiał się, bo

taką ochotę odczuł po raz pierwszy w życiu.

– P

ójdę zobaczyć, co się tam dzieje – powiedział chłodno i

odszedł, obawiając się, że nie będzie w stanie zapanować nad

sobą.

– Powinien pan p

ójść do domu i odpocząć – rzuciła

Claudia.

Zrobiło jej się przykro, że Matt od nich odszedł.

– Kiedy czeka tam na mnie puste

łóżko – mruknął Peter

Flint i on także skierował się w stronę stołu, na którym stał
komputer poka

zujący teraz dokładnie wypadek. Postał tam

c

hwilkę, powiedział coś do Jacka i wyszedł.

Mia

ł krok człowieka zmęczonego gdy otwierał drzwi,

przygarbił się jeszcze bardziej. Przypomniały jej się słowa
Susan.

Czy jego

żarty, dowcipy i flirty są bronią, którą walczy ze

swym nieszczęściem? Myśli jej przerwał donośny głos Jacka:

– Lecimy!
W pokoju zawrza

ło.

– Czy chce pan z nami polecie

ć?

Us

łyszała pytanie Jacka i spostrzegła, jak twarz Matta

background image

rozjaśnia się.

Nowa przygoda! Dla niego to po prostu nowa przygoda,

pomy

ślała. Nie rozumiała tylko, dlaczego ją to tak obchodzi.

Susan wr

ęczyła mu torbę i wyprowadziła z pokoju przez

drzwi wiodące na parking, który znajdował się za budynkiem.

Wychodząc, odwrócił się, skinął do Claudii głową i

uśmiechnął. Machnęła do niego ręką na pożegnanie i poczuła,

jak ogarnia ją pustka. Wolnym krokiem powróciła do swych
papierów.

– Nasz nowy doktor polecia

ł z nimi – odezwała się do

Leonie,

która kiwnęła głową, nie przerywając pracy. Monitor

na jej biurku informował o przebiegu lotu, a Katie, która była

w bezpośrednim kontakcie z załogą, miała udzielać wszelkiej
pomocy ludziom z „Wetherby”.

Claudia zasiad

ła do pracy, postanawiając nie myśleć ani

chwili o Matcie.


Lotnisko znajdowa

ło się pięć minut jazdy od bazy. Matt

rozglądał się z zainteresowaniem dokoła. Niewykluczone

przecież, że będzie sam tędy jechał następnym razem.

– Zarz

ądca farmy „Wetherby”, Bill Wilson, dotarł z

pomocnikiem na miejsce wypadku –

tłumaczył Jack Mattowi.

W

jeżdżali właśnie na lotnisko. – I pilot, i pasażer przeżyli, są

jednak nieprzytomni i nie sposób ich wydostać z samolotu.

Nie czuć zupełnie paliwa, więc Bill posłał z powrotem

chłopaka, żeby nas odebrał z lądowiska przy „Wetherby”, a

sam próbuje ich jakoś uwolnić.

– Dziwne to, bo dzi

ś na ogół nikomu nie kończy się paliwo

w czasie lotu.

– To mo

że być wadliwy zawór paliwa albo powolny

przeciek –

oznajmił Jack. – Wszystko jest możliwe.

Jego wyrozumia

łość zrobiła na Matcie spore wrażenie.

Zdawał sobie sprawę, że lekarz powinien zawsze zachować

background image

bezstronność, przychodziło mu to jednak czasem z
prawdziwym trudem.

Zwłaszcza wtedy, gdy pacjenci narażali

nie tylko życie własne, ale też życie innych.

Samoch

ód zatrzymał się przy nowiutkim hangarze. Jack i

Susan wysiedli pierwsi i biegli teraz przez pas startowy w

kierunku małego samolotu, na ogonie którego widniał dumny
napis: RFDS.

Royal Flying Doctor Service, odczyta

ł szeptem pełną

nazwę. Królewska Medyczna Służba Powietrzna. Przywołał w
ten sposób na powrót czarodziejski,

romantyczny świat, w

którym przebywał już kiedyś, gdy tylko pierwszy raz usłyszał

o lekarzach niosących pomoc samolotem.

– A ja do nich teraz nale

żę – wyszeptał, z trudem usiłując

nie dać się opanować nadmiernemu wzruszeniu.

Chwyci

ł torbę, którą Susan wręczyła mu przed chwilą, i

wygramolił się z samochodu. Uderzył go żar bijący z
rozgrzanego asfaltu.

Pobiegł pędem do samolotu. Silnik już

pracował. Susan podała mu rękę i ledwie zdążył wsiąść, gdy

drzwi się zamknęły i samolot zaczął się wolno oddalać od

zabudowań lotniska.

– Wszyscy wsiedli?
Matt podni

ósł oczy znad klamry pasa, z którym starał się

uporać. Nie wierzył własnym oczom. Pilotem była filigranowa
brunetka. W dodatku,

o ile tylko można było dobrze dostrzec

jej twarz,

którą przysłaniały słuchawki i mikrofon, była to

niezwykle przystojna dziewczyna.

– Mam nadziej

ę, że nie ma pan nic przeciwko kobietom

pilotom? –

spytała Susan z uśmiechem.

– Absolutnie nic – zapewni

ł, rozglądając się wokół. Jeszcze

bardziej niż kobieta pilot zadziwiło go wyposażenie samolotu.
Trudno to by

ło właściwie nazwać samolotem. Wnętrze

przypominało raczej gabinet zabiegowy w szpitalu. Po jednej

stronie stały dwie pary noszy, a przy nich butle z tlenem. Nad

background image

nimi zawieszone były urządzenia monitorujące stan chorego.
W razie potrzeby pacjent,

gdy tylko znalazł się w samolocie,

mógł zostać podłączony do najbardziej skomplikowanej
aparatury.

– Je

śli tylko uda nam się dotrzeć do miejsca wypadku w

przeciągu godziny, mamy dużą szansę uratowania rannych –

mówił Jack, który siedział z przodu. Najwyraźniej zauważył
zachwyt Matta. –

Kiedy tylko będziemy w górze, możemy się

zamienić miejscami. Stąd lepiej będzie pan wszystko widział.

Rozleg

ł się przeciągły gwizd silnika i samolot z lekkością

oderwał się od ziemi.

Matt wyjrza

ł przez okno i zmienił się z wrażenia na twarzy.

Miasta nie było już widać, a przed oczami rozpościerała się

błękitna zatoka, ograniczona półkolem białego piasku. W tej

właśnie chwili znalazł się przy nim Jack.

– Zamieniamy si

ę – powiedział.

Matt skierowa

ł się do przodu, mijając Susan, która

spokojnie czytała gazetę. Można by pomyśleć, że wraca po

pracy pociągiem do domu.

– Nazywam si

ę Matt – powiedział, opadając na fotel obok

pilotki.

– Nic nie s

łyszę – uśmiechnęła się, zdejmując hełmofon. –

Byłam podłączona do wieży kontrolnej w zatoce. Słuchałam
meldunków z bazy i z „Wetherby” lub od Joego.

Proszę

powtórzyć.

U

śmiechnął się i przedstawił jeszcze raz, choć jego uwaga

zwrócona była teraz na widoki poniżej. Ich piękno zapierało
dech... Pofalowane pola, a przed nimi poro

śnięte roślinnością

góry.

– A ja nazywam si

ę Allysha – przedstawiła się pilotka. –

Naciesz się zielenią – dodała. – Jak tylko miniemy góry,

krajobraz zmieni zupełnie kolor. Góry są tu działem wodnym.

Chmury deszczowe stykając się z nimi oddają, w nadmiarze

background image

chyba,

całą swą wilgoć po jednej stronie łańcucha górskiego.

Dlatego druga strona to spalona ziemia.

– Czy rzeczywi

ście tu nigdy nie pada deszcz? – zapytał,

gdy tylko zauważył, że krajobraz zaczął się zmieniać.

– Troch

ę deszczu przynoszą cyklony, szalejące czasem nad

zatoką, resztę opadów powodują niże, które przedostają się

przez łańcuchy górskie – odpowiedziała, podczas gdy Matt

wpatrywał się przez lornetkę w odległą ziemię. – Na prawo

przed nami widać już lądowisko w „Wetherby” – oznajmiła

chwilę potem Allysha.

– Ale

ż tu przecież nie da się lądować – zaniepokoił się,

dostrzegając w dole maleńkie poletko, oczyszczone z

karłowatych drzewek.

– Nie ma strachu – powiedzia

ła, podchodząc do lądowania.

Właściciel farmy dostaje od nas zalecenia dotyczące

rozmiarów lądowiska i do jego obowiązków należy

utrzymanie go w należytym porządku.

Ko

ła dotknęły ziemi, samolot podskoczył, uniósł się, po

czym opadł znowu i zatrzymał się na lądowisku.

– Nowoczesne maszyny nie potrzebuj

ą tak długiego pasa

jak dawniej –

zakończyła Allysha.

Wycie silnik

ów zagłuszyło jej głos. Mówiła teraz coś do

mikrofonu.

Meldowała pewnie, że wylądowali. Matt rozejrzał

się znowu. Wokół widać było tylko rudą ziemię, kępy

wyschłej trawy, a nieco dalej skupisko karłowatych drzewek.

Stamt

ąd właśnie zaczęły się unosić w ich kierunku tumany

brunatno-rudego kurzu. Powoli wynurzy

ł się z nich

rozklekotany pojazd.

– Teraz dopiero si

ę zacznie – powiedział Jack, wysiadając

pospiesznie z samolotu.

Powitał ich obezwładniający upał. –

Andy prowadzi samochód podobnie jak Allysha lata, to

znaczy pędzi przed siebie na złamanie karku. Dalszą podróż

odbędziemy właśnie z nim.

background image

– Niech pan to za

ładuje do samochodu – poprosiła Susan,

wręczając mu znowu ciężką torbę. – Zabieram lekarstwa i
torby z szynami,

płynami infuzyjnymi i opatrunkami. Za

drugim razem dam panu nosze,

kołnierze i gorsety

usztywniające.

Matt pospieszy

ł w kierunku zakurzonego samochodu i

podał torbę Jackowi, który rozmawiał o wypadku z młodym

kierowcą, po czym zawrócił po następny pakunek.

– Niech Susan przyniesie z sob

ą monitor – krzyknął za nim

Jack.

Monitor? – zdziwi

ł się. Czyżby mieli monitory podłączane

do akumulatorów? W tej samej chwili zauważył, że Susan

wynosi właśnie z samolotu mały monitor, ten sam, który

widział już przedtem.

– Nosze le

żą na ziemi – krzyknęła, gdy ją mijał. – Proszę

tak szybko nie biegać w tym upale. Jeszcze się pan odwodni i
nam zemdleje.

– Pojedziesz z nami? – zapyta

ł pilotkę, która siedziała w

otwartych drzwiach samolotu,

machając nogami.

– Nie, dzisiaj nie – odpowiedzia

ła. – W tej okolicy jest

bardzo zły odbiór. Jesteśmy poza zasięgiem telefonu
komórkowego. W samochodzie Billa jest radio CB, poczekam

więc przy naszym odbiorniku, na wypadek gdyby Jack musiał

przekazać wiadomości do bazy albo gdyby chciał się połączyć

z jakimś specjalistą w szpitalu.

Pozbiera

ł rozmaite, paczki, które Susan zostawiła na ziemi,

i ruszy

ł z nimi do samochodu. Jack wkładał właśnie jakiś

stary,

wyświechtany kapelusz na głowę.

– Tu nie wolno chodzi

ć z gołą głową – zwrócił się do

Matta. –

Ja już się do tego przyzwyczaiłem.

Wskoczyli do land rovera i ruszyli przed siebie na prze

łaj.

Samochód podskakiwał na nierównościach terenu, przebijał

się przez zwalone kłody i głazy, wpadał w dziury. Matt

background image

próbował zachować równowagę, trzymając się kurczowo
uchwytu.

Gdzie

ś tam daleko czekają na nich ranni. Dwoje

nieprzytomnych ludzi.

Czy uda się ich uratować?

Wpadli w olbrzymi

ą dziurę i opanowana zwykle Susan

wydała okrzyk przerażenia. Matt poczuł, jak krew szybciej

krąży mu w żyłach. Los rzucił mu wielkie wyzwanie. Był

gotów się z nim zmierzyć.

Trudno o wi

ększą przygodę, pomyślał, podekscytowany

tym, co ich jeszcze czeka.

Ale gdy samochód szarpnął i

przechylił się niebezpiecznie na bok, zaczął się zastanawiać,
jak

często trzeba wysyłać pomoc dla takich jak oni. Dla ludzi,

którzy sami wyruszyli na ratunek.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

– To tam, za tymi drzewami – odezwa

ł się An dy p o

pewnym czasie.

Od chwili, gdy ruszyli, min

ęło dopiero dziesięć minut, lecz

jazda w tych warunkach dała im się tak bardzo we znaki, że

dawno stracili rachubę czasu. Matt dostrzegł od razu wrak
samolotu.

Widok był przerażający. Można by pomyśleć, że to

połamana zabawka wyrzucona na śmietnik. Tyle że w

zabawce tej są ludzie.

– To chyba cud, ale najwyra

źniej osiadł na ziemi kołami –

zauwa

żył Jack. – Pewnie dlatego kabina jest w jako takim

stanie.

– A potem uderzy

ł w drzewa. Odpadło wtedy skrzydło i

kadłub wylądował w rowie – dodał Andy.

Prowadzi

ł pojazd, próbując omijać przeszkody. W końcu

zahamował, wzbijając wokół tumany kurzu.

– Kurz to wymarzona rzecz dla otwartych ran – mrukn

ęła

Susan do Matta. –

Jack zabrał już torbę z tlenem, urządzeniem

monitorującym, kroplówkami i lekarstwami – dodała. –

Trzeba jeszcze wziąć opatrunki, nadmuchiwane szyny i

płachty przeciwwstrząsowe. Resztę niech pan na razie zostawi
w tej izbie tortur,

a my chodźmy zobaczyć, co się tam dzieje.

Matt wzi

ął torbę i ruszył za nią.

– Oswobodzi

łem pasażerowi nogi, ale zostawiłem go w

pozycji siedzącej, bo pomyślałem, że tak będzie mu
wygodniej – t

łumaczył farmer. – Wziąłem z apteczki morfinę i

bandaże, ale nic mu nie dałem, bo był nieprzytomny. Uderzył

pewnie głową w okno. Prawą nogę ma uszkodzoną. Kostka też

nie wygląda najlepiej, ale nie zauważyłem dużo krwi. Ten

drugi jęczał okropnie, więc dałem mu zastrzyk.

Matt zmarszczy

ł czoło.

Da

ł mu zastrzyk? Z morfiny? Nie było czasu, by pytać o

background image

cokolwiek,

ale nie mieściło mu się to wszystko w głowie. Jak

zwykły farmer może mieć w ogóle dostęp do morfiny?

Cz

łowiek, którego Susan przedstawiła jako Billa Wilsona,

opowiadał to wszystko monotonnym głosem, tak jakby w

wydarzeniach tych nie było nic niezwykłego. Jack badał
tymczasem pilota.

– Krwawi, ale nie z t

ętnicy, bo wykrwawiłby się już dawno

na śmierć – powiedział wstając. – Czy da się umieścić nosze
w twoim land roverze? –

zwrócił się do Billa.

Matt spojrza

ł na obskurny, brudny samochód. Jakim

cudem? –

pomyślał.

– Oczywi

ście – odparł Bill. – Ale pod warunkiem, że ktoś

usiądzie obok i będzie je trzymał. Wyrzucę tylko trochę

gratów i opuszczę tylne siedzenia.

Odwr

ócił się, aby przerobić pojazd na karetkę pogotowia.

– Niech Andy przyniesie tu nosze, a potem niech podjedzie

pod sam samolot – zawo

łał do niego Jack. – Jeżeli się nam uda

odciągnąć osłonę silnika, to potem za pomocą kołowrotka

odciągniemy silnik i uwolnimy nogi tego faceta.

Susan podesz

ła z drugiej strony samolotu, by zbadać

pasażera. Matt nie bardzo wiedział, co robić. Chętnie by w

czymś pomógł, ale właściwie był zadowolony, że może tylko

patrzeć. Ma w ten sposób czas, by poznać atmosferę pracy i

działanie fachowego zespołu, jaki stanowili Jack i Susan.

– Najpierw trzeba spokojnie zbada

ć sytuację – odezwał się

Jack,

jakby czytając w jego myślach. – A potem wyznaczyć

kolejno

ść działań. – Pochylał się teraz nad pilotem,

przywołując do siebie Matta ruchem ręki. – Tętno
przyspieszone,

ciśnienie niskie. Podam mu tlen i założę

wenflon,

żeby uzupełnić płyny – wyjaśnił spokojnie. – A teraz

podłączymy go do monitora. Proszę go przypilnować, a ja z
Andym spró

buję uwolnić mu nogi.

Matt zerkn

ął na nieprzytomnego człowieka i serce podeszło

background image

mu z wrażenia do gardła. Wszędzie krew. Bill miał rację, nie

było jej dużo, ale tablica rozdzielcza leżała na kolanach pilota,

przyciskając jego tułów do fotela.

– Niepokoi mnie g

łównie to, że silnik może uciskać któreś

z uszkodzonych naczyń krwionośnych, nie dopuszczając do
krwotoku –

wyjaśnił Jack. – Niech więc pan włoży rękawiczki

i trzyma w pogotowiu opatrunek uciskowy na wypadek, gdyby

tętnica była przerwana.

Matt ucieszy

ł się, że może się na coś przydać. Pilnując

pacjenta,

obserwował

z

zainteresowaniem

próby

oswobodzenia jego nóg.

Pokrywę silnika udało się zdjąć bez

trudu.

– Silnik jest nadal bardzo gor

ący – syknął Bill, machając

rękaw powietrzu. Najwyraźniej oparzył się, przymocowując

linę do silnika. – Joe musiał ich zauważyć wkrótce po
wypadku.

Matt spr

óbował wsunąć rękę pomiędzy nogę pilota a tablicę

rozdzielczą. Usłyszał skrzypienie kołowrotka, a potem zgrzyt i
to,

co pozostało jeszcze z małego, zgrabnego samolotu,

rozpadło się na części.

Poczu

ł na ręce ciepłą krew. Jack ma rację. Silnik, wbijając

się w udo pilota, przeciął skórę i mięśnie jak nożem

chirurgicznym i w górę buchała teraz jasna krew tętnicza. Nie

zastanawiając się ani chwili, przycisnął opatrunek do rany,

szukając jednocześnie drugą ręką tętnicy udowej w pachwinie,

żeby zahamować krwotok.

Świetnie. Zaraz mu zawiążę ranę i sprawdzę, co z

nogami.

– Jack urwa

ł na chwilę. – Możesz zwolnić ucisk; nie

wygląda na to, żeby kość udowa była złamana, ale z kolanem

coś nie bardzo. Jak ciśnienie?

Matt spojrza

ł na monitor. Ciśnienie skurczowe spadło do

osiemdziesięciu.

background image

– Za niskie! Musimy go jak najszybciej st

ąd zabrać. Rozłóż

nosze.

Ustaw je jak najbliżej samolotu. Ułożę jego nogę na

szynie w zgiętej pozycji, unieruchomię szyję i kręgosłup, a
potem przeniesiemy go na nosze i przymocujemy do nich.

Z drugiej strony wraku dobiega

ł głos Susan. Dawała jakieś

wskazówki Billowi.

Ależ to zespół! Zupełnie ich nie

doceniałem!

– pomy

ślał Matt i wyprostował się. Jack już założył

kołnierz usztywniający na szyję nieprzytomnego pilota, a

potem wsunął mu gorset pod plecy.

– Powinno wystarczy

ć – uznał. – Na razie odłączymy

kroplówkę, żeby go łatwiej było nieść, ale nie zamkniemy

dopływu tlenu.

Matt s

łuchał uważnie i starał się nie uronić ani słowa z

objaśnień Jacka.

– A jak twój pacjent? –

zwrócił się Jack do Susan.

By

ła to pierwsza wymiana zdań między nimi, choć Susan

już przedtem meldowała głośno, jak pasażer się czuje i

zdawała relację ze swoich czynności.

– Przygotowuj

ę go do transportu, ale boję się, czy to nie

wstrząśnienie mózgu. Nad lewą skronią ma opuchliznę.

Pewnie uderzył głową w okno. Poza tym jedna źrenica nie

reaguje na światło, druga jest rozszerzona. Ale nie ma żadnych
wycieków z nosa ani z ucha.

Jack westchn

ął.

– Uraz trzeciego nerwu czaszkowego, a mo

że uszkodzenie

oka? Zabierajmy ich prędko do bazy, bo inaczej trzeba będzie

przeprowadzić operację mózgu w samolocie.

Matt si

ę przeraził. Po chwili dopiero zrozumiał, że był to

żart. A wszystko po to, by rozładować atmosferę, gdyż

sytuacja okazała się znacznie trudniejsza, niż przypuszczali.

– Andy, zobacz prosz

ę, czy da się otworzyć schowek na

bagaż. Pewnie są tu gdzieś ich torby podróżne. Powinny w

background image

nich być osobiste rzeczy albo papiery, które mogą pomóc przy
identyfikacji.

A może za fotelem? A potem zanieś woreczek z

płynem infuzyjnym.

Pomagaj

ąc sobie nawzajem, umieścili obydwie pary noszy

w tyle samochodu,

rozkładając przedtem stare plandeki na

metalowej podłodze. Matt przypomniał sobie z przerażeniem,

jak nimi rzucało w drodze na miejsce wypadku.

– Niech pan tam siada i mocno trzyma g

órę noszy –

powiedział Bill, wpuszczając go do samochodu przez tylne
drzwi. –

I proszę wziąć te torby.

Matt zabra

ł małą skórzaną teczkę, zapewne z mapami i

dokumentami,

a potem wziął torby, które Andy znalazł w

samolocie.

Sięgnął wreszcie po woreczek z płynem

infuzyjnym,

który Andy trzymał wysoko nad pacjentem.

– Jack, siadaj w tyle i trzymaj drugie nosze, a ty, Andy, id

ź

za samochodem. Po

staram się jechać jak najwolniej.

Spokojny g

łos, którym Bill wydawał polecenia, uzmysłowił

Mattowi,

na czym polega prawdziwe współdziałanie w grupie,

kiedy to kierownictwo obejmuje ten, kto w danej chwili

najbardziej się do tego nadaje.

Gdy i drugie nosze zosta

ły załadowane, Matt ustawił

monitor obok nieprzytomnego mężczyzny w taki sposób, by
nie tylko on,

ale i Jack mógł widzieć ekran. Andy posłusznie

zaakceptował rolę piechura przytrzymującego nosze. Jack

umieścił torby na przednim siedzeniu i posadził na nich Susan,

a potem wcisnął się na platformę i przykucnął u wezgłowia
noszy.

– Wszyscy gotowi – zameldowa

ł i Bill ruszył powoli w

drog

ę, ostrożnie przejeżdżając przez kłody drzewa, które

poprzednio brali szturmem.

Droga ci

ągnęła się niemiłosiernie, lecz gdy wydobyli się

wreszcie z zarośli, okazało się, że Bill wiedział doskonale,

którędy jedzie. Ich oczom ukazał się błyszczący w słońcu

background image

samolot. Al

lysha uruchamiała właśnie silnik.

Przesiadka odby

ła się nadzwyczaj sprawnie. Zręczność i

szybkość, z jaką wstawili nosze do samolotu, zdradzała duże

doświadczenie. Zawiesili woreczki z płynem infuzyjnym i

sprawdzili dopływ tlenu.

– Gotowi? – zapyta

ła Allysha.

– Tak – odpar

ł Jack, sadowiąc się obok swojego pacjenta,

sprawdziwszy przedtem ciśnienie w nadmuchiwanej szynie
rannego,

którym zajmowała się Susan.

– Przed odlotem trzeba zawsze obni

żyć ciśnienie w szynach

– wyja

śnił Mattowi.

Allysha by

ła gotowa do lotu i po chwili samolot łagodnie

wystartował. Kiedy byli w powietrzu, przystąpili do działania.

– Musimy si

ę teraz dokładnie przyjrzeć, w jakim są stanie –

t

łumaczył Jack. – Temu unieruchomię nogę, a pan niech

popatrzy,

jak Susan zajmuje się tym drugim.

Matt podni

ósł się i przecisnął obok Jacka. Susan szukała na

głowie i twarzy pacjenta siniaków i stłuczeń.

– Znacznie

łatwiej jest badać w ten sposób człowieka, który

jest przytomny –

rzekła. – Przynajmniej powie, co go boli.

Rozpocz

ęła teraz badanie całego ciała. Obmacywała,

sprawdzała odruchy, badała reakcje, a potem notowała uwagi
w specjalnym formularzu.

– Nie ma chyba dla was rzeczy niemo

żliwych – powiedział

Matt z podziwem. –

Mogłoby się wydawać, że jesteśmy teraz

w izbie przyjęć.

– Mamy przecie

ż spore doświadczenie – tłumaczyła Susan.

– Jack jest tu od siedmiu lat, a ja zacz

ęłam tuż po otwarciu

bazy.

Mój mąż jest tu głównym pilotem. – Zaczerwieniła się, a

potem uśmiechnęła. – To był romans jak w powieści.

Matt u

śmiechnął się do niej serdecznie. Widząc, że Jack

wraca na swoje miejsce i zaczyna wypełniać formularz,
przy

sunął się bliżej.

background image

– Mo

że by mu zdjąć buty i sprawdzić stawy skokowe?

– Sam o tym my

ślałem, ale jeśli ma zmiażdżone kości, to

buty trzymają je razem. Lepiej zaczekać z tym na ortopedę.

Zaraz się połączę ze szpitalem. Proszę pilnować, żebym o

czymś nie zapomniał.

Podni

ósł słuchawkę zawieszoną na przedniej ścianie

kabiny.

Odezwała się centrala szpitala w Rainbow Bay i

połączyła go z izbą przyjęć. Jack krótko i zwięźle opisał stan
obu pacjentów.

– Czy b

ędzie na nas czekać karetka? – zapytał Matt.

– Oczywi

ście. Jesteśmy w kontakcie. Pilot przekazuje przez

radio wiadomość do bazy, a radiooficer wzywa karetkę.

Wprawdzie posługujemy się radiem coraz rzadziej, rozszerza

się przecież sieć telefonów komórkowych, ale czasem działa

siła przyzwyczajenia.

Matt nie bardzo to wszystko rozumia

ł. Jack pochylił się nad

pacjentem,

a potem dodał:

– Lekarze maj

ą przy sobie telefony komórkowe, ale w

czasie lotu często mają ręce pełne roboty i nie myślą o
wzywaniu karetki.

Po co więc zmieniać coś, co zdaje

egzamin?

Znowu co

ś zanotował, a potem otwierał po kolei bagaże,

szukając czegoś, co by pomogło zidentyfikować rannych.

Zmieni

ł się wyraźnie odgłos pracy silnika. Matt zajął swoje

miejsce akurat wtedy,

gdy pokazały się lśniące wody zatoki.

Gdy karetka zabrała rannych i odjechała, poczuł, jak ogarnia
go wielka pustka.

– To troch

ę tak jak na izbie przyjęć podczas ostrego dyżuru

– u

śmiechnął się Jack, zgadując jego myśli. – Pacjenci

odjeżdżają na oddział, a człowiek zostaje sam.

– No tak, ale u was to jest regu

ła – powiedział Matt. –

Drugi raz już ich nie oglądacie.

– Prosz

ę się nie bać, nie zabraknie panu stałych pacjentów

background image

– zapewni

ł go Jack. – No a poza tym nikt panu nie będzie

bronił odwiedzać w szpitalu chorych, których pan tu

przywiózł. A teraz wracajmy do bazy. Trzeba coś zjeść, zanim

nas znowu ktoś wezwie.

Jechali do bazy szerokimi ulicami, a Matt stara

ł się

uporządkować wydarzenia tego dnia.

– A wi

ęc podstawą postępowania w razie wypadku jest jak

zawsze konieczność zapewnienia drożności oddechowej,

oddychania i krążenia – zwrócił się do Jacka. – Potem dopiero

można zająć się resztą.

Jack przytakn

ął.

– Oczywi

ście. Trzeba się później dobrze przyjrzeć

szczątkom rozbitego pojazdu. Może to pomóc w ustaleniu
urazów,

jakie odniosła ofiara. W razie zderzenia czołowego

prawdop

odobne jest strzaskanie kości kończyn dolnych, może

też dojść do kontuzji klatki piersiowej na skutek uderzenia w

kierownicę. Należy się wtedy liczyć z koniecznością

uwolnienia powietrza z opłucnej. Jeśli samochód się

wywrócił, należy zawsze podejrzewać urazy śledziony, nerek

lub wątroby. Pasy może i ratują życie, bo nie pozwalają

człowiekowi wylecieć przez okno, ale mogą być przyczyną

innych powikłań.

– Nie wolno te

ż zapominać, że przy każdym wypadku

samochodowym możliwe są urazy szyi – dodała Susan, a Matt

kiwał głową, starając się zapamiętać wszystko, co słyszał.

Zatrzymali si

ę tuż za bazą. Matt spojrzał na zegarek. Wpół

do trzeciej! A więc nie było ich pięć godzin, a jemu wydawało

się, że dopiero wyjechali z parkingu.

Ciekawe, czy Claudia pracuje na ca

łym etacie? – pomyślał.

I zaraz uśmiechnął się do siebie. Skąd ta ciekawość? Chcę

przecież żyć wolny jak ptak jeszcze przez parę lat.

– Najgorsze dopiero przed nami – oznajmi

ł Jack. – Teraz

się zacznie kołowrotek papierkowy. Można oszaleć albo zapić

background image

się na śmierć. Wszystkie sprawozdania piszemy w dwóch
egzemplarzach. Jeden dostaje szpital, a kopia zostaje u nas. Z

naszego egzemplarza możemy się zorientować, co pobraliśmy
z zapasów w bazie, a co z samolotu,

a następnie składamy

zamówienie na rzeczy, których brakuje.

– Po to,

żeby komuś, kto po was zostanie wezwany do

nagłego wypadku, nie zabrakło na przykład nadmuchiwanych
szyn –

zakończył za Jacka Matt.

By

ł pod wrażeniem znakomitej organizacji pracy, jaką tu

zastał, i dbałości o najdrobniejsze szczegóły. W jednej chwili

jednak zapomniał o tym wszystkim, bo w drugim końcu

korytarza spostrzegł Claudię.

– Chod

źmy teraz coś zjeść – odezwał się Jack, kierując się

do kuchenki,

która najwyraźniej pełniła także rolę pokoju dla

personelu.

Wokół kwadratowego, sosnowego stołu, na którym

leżały porozrzucane tygodniki, począwszy od medycznych, a

skończywszy na komiksach, stały drewniane krzesła.

– Jak si

ę mają wasi pacjenci?

Matt odwr

ócił się. W głosie Claudii kryło się coś

nieuchwytnego,

coś, co z trudem rozumiał, jakaś bezradność i

nieśmiałość, które sprawiały, że miał ochotę jej dotknąć i

uspokoić.

– Obaj s

ą już w szpitalu pod dobrą opieką – odparł Jack z

miłym uśmiechem, jakby i on pragnął zapewnić jej poczucie

bezpieczeństwa.

Claudia odetchn

ęła z ulgą, a potem poruszyła się

niespokojnie,

gdy zauważyła, że Matt przygląda jej się z

zaciekawieniem.

– Po

łożyłam ci na biurku rozkład dyżurów na najbliższe

dwa tygodnie – powiedzia

ła szybko do Jacka. Nie chciała, by

Matt zauważył, że ucieszył ją jego powrót. – Czy... – zaczęła

znowu i urwała. Nie wiedziała, jakiej formy ma użyć. Gdyby

powiedziała „Matt”, mogłoby to zabrzmieć zbyt... poufale.

background image

„Doktor Laurant”

brzmiało dla odmiany zbyt oficjalnie. –

Czy... nasz nowy lekarz... –

brnęła rozpaczliwie – ma już

biurko? –

Odwróciła się teraz do Matta z uśmiechem. –

Mówię o panu, bo i dla pana mam rozkład dyżurów.

– Po

łóż te papiery na biurku Boba – rzekł Jack z

uśmiechem.

– Przecie

ż on już kończy u nas pracę.

Podszed

ł do lodówki, wyciągnął dwa opakowania z

kanapkami i położył je na stole.

– Prosz

ę, może pan zje? Tu jest samoobsługa – wyjaśnił.

– Woda w czajniku jest zawsze gor

ąca, filiżanki są w tej

szafce, a kawa, herbata i cukier tam na stoliku. W lodówce jest

zazwyczaj coś do zjedzenia.

Matt podszed

ł do szafki, wziął kubek i zaczął nasypywać

do niego kawę. Claudia nie mogła oderwać od niego wzroku.

– Je

żeli Leonie nie ma już dziś dla ciebie pilnej pracy, może

mogłabyś zająć się Mattem? – zwrócił się Jack do Claudii. –

Pokazałabyś mu jego biurko i oprowadziła po bazie. Nie

zapomnij pokazać mu, gdzie trzymamy kartotekę i wszystkie
formularze.

Im szybciej się dowie, co go czeka, tym lepiej.

– Kiedy ja nic nie mam przeciwko papierkowej robocie –

roze

śmiał się Matt, a Claudia uzmysłowiła sobie, że powtarza

w myślach jego zwykłe przecież słowa, zastanawiając się, co

ją tak zafascynowało w tonie jego głosu. – Chociaż muszę

przyznać, że spodziewałem się mieć mniej pracy. Myślałem,

że komputery załatwią za nas robotę.

– I za

łatwiają – odparł Jack. – Tyle że są za głupie, żeby

wziąć dane z powietrza i dlatego człowiek, czasem kompletnie
wyczerpany,

musi usiąść przy tych nierobach, żeby dostarczyć

im informacji. Dzi

ęki Bogu mamy tu Claudię, która umie

ujarz

mić te bestie. Potrafi rozgryźć wszystkie ich tajemnice.

Jest naprawdę genialna i pomaga każdemu, kto ma trudności,

bo nie siedział przy nich od dziecka.

background image

– Kiedy

ś bawiły mnie po prostu gry komputerowe –

tłumaczyła Claudia speszona. – Pójdę teraz może do pani
Cooper, powiem jej,

co robię, i zaraz wrócę.

Bardziej jednak ni

ż pochwały Jacka niepokoiło ją to, co

odczuwała na widok nowego lekarza. Czyżby mi się podobał?

Potrząsnęła głową, starając się więcej o tym nie myśleć.

Przyjechał tu i przecież na krótko i niedługo, tak jak inni
cudzoziemcy,

pożegna [ się i wróci do siebie. Wiedziała

dobrze,

że szczęśliwa może być tylko ze swoją rodziną. W

swym domu rodzinnym, a przynajmniej bardzo blisko niego!

Zwłaszcza po tym wypadku, przez który mama stała się

inwalidką. Przełknęła łzy, które napływały jej do oczu zawsze,

gdy przypominała sobie ten straszny wypadek, i weszła do
biura Leonie,

by powiedzieć jej o prośbie Jacka.

– Dobrze – powiedzia

ła pani Cooper. – Ale nie zasypuj go

wszystkimi informacjami naraz,

bo go zamęczysz. Jeszcze

przecież nie zaczął pracować!

Oczywi

ście – obiecała Claudia, patrząc na uśmiechniętą

twarz Leonie.

Szła z powrotem powoli, choć miała wielką

ochotę i skakać z radości.

– To tyle z grubsza – o

świadczyła dwie godziny później,

zamykając drzwi wielkiej szafy ze sprzętem medycznym. –

Większość wyposażenia jest na lotnisku, bo w czasie
weekendów ; i po godzinach pracy personel wezwany do

nagłego wypadku nie I podjeżdża do bazy. Byłaby to strata
czasu.

– Z grubsza?! – zawo

łał. – Dobrze będzie, jeśli zapamiętam

jedną czwartą tego, co mi pani mówiła!

– Za par

ę tygodni będzie pan to wszystko znał na pamięć –

zapewniła. – W życiu nie widziałem takich rzęs – powiedział
nagle.

Claudia zamarła na chwilę.

– Szkoda,

że pan nie zna mojego najstarszego brata –

odparła szybko. – Ten to dopiero ma rzęsy! Jego żona mówi,

background image

że to niesprawiedliwe, żeby mężczyzna miał takie rzęsy. –

Paplała tak dalej, przestraszona tym, co się zaczęło między

nimi rodzić. Starała się opanować, ale sama obecność Matta

burzyła jej spokój. – Czas już iść do domu – oznajmiła w

końcu. Wzięła swoją torebkę i zdjęła kapelusz z wieszaka przy
drzwiach.

– Czy mam si

ę z kimś pożegnać przed wyjściem? – zapytał.

Potrząsnęła przecząco głową.

– Jack i Susan nadal maj

ą dyżur. Wyszli przed godziną, ale

są pod telefonem. Pani Cooper wychodzi zazwyczaj koło
czwartej.

Ma dwoje dzieci i musi się nimi zająć po szkole,

więc zaczyna i kończy pracę nieco wcześniej.

– A wi

ęc zostaliśmy tylko ja i pani. Jeżeli dobrze pamiętam,

mieszkamy na tej samej ulicy.

Możemy więc razem wrócić do

domu.

Wyra

źnie się cieszył z tego powodu. Claudia pomyślała z

radością, że znalazła przyjaciela.

Powita

ł ich ciepły, tropikalny zmierzch. Zatoka lśniła w

świetle zachodzącego słońca – czerwonej kuli, która chowała

się właśnie za górami.

– Czy mog

łaby mi pani powiedzieć, jak się dostać do

szpitala? –

dobiegł ją głos Matta. Ledwie go usłyszała,

pogrążona w myślach.

– Nie rozumiem? – Spojrza

ła na niego zdumiona.

– Wiem,

że to nie ma sensu i na pewno nie będę się tak

martwił o każdego pacjenta, ale teraz chciałbym zobaczyć
tych dwóch ludzi z rozbitego samolotu.

Wcale jej to nie zdziwi

ło. Wszyscy lekarze byli tacy sami i

w rezultacie musiała im ciągle dostarczać informacji o stanie
zdrowia pacjentów.

– Je

żeli się panu bardzo nie spieszy, możemy pójść tam

razem po kolacji –

zaproponowała.

– Pani te

ż idzie do szpitala? – spytał zdziwiony. – Ma pani

background image

w szpitalu kogoś z rodziny? A może znajomego?

– Nie, nie. To nikt z moich bliskich. Ale chodz

ę tam prawie

co wieczór.

Zawaha

ła się. Chciała mu wszystko wytłumaczyć, ale bała

się trochę nudzić go opowieściami o sobie. Było jej z nim tak

miło. Szkoda by było wszystko zepsuć.

– Odwiedzam naszych pacjentów –

powiedziała tylko.

– Naszych pacjentów? –

powtórzył przystając.

Claudia zatrzyma

ła się także i spojrzała na niego.

– Pierwszy raz posz

łam wkrótce potem, jak zaczęłam tu

pracować. Akurat przywieziono z farmy sześcioletniego
Jimmy’ego z objawami zapalenia wyrostka robaczkowego.
Wywi

ązało się zapalenie otrzewnej i zatrzymano go w szpitalu

dłużej. Jego matka, która szalała z rozpaczy już wtedy, kiedy

musiała go samego wysłać samolotem, sama zachorowała, gdy

dowiedziała się, że syn zostanie w szpitalu dłużej.

– To dlaczego nie przyjecha

ła z nim? Czy lekarzowi nie

wol

no zabrać nikogo z rodziny?

– Wolno, zw

łaszcza jeśli pacjentem jest dziecko, ale je – F

go matka nie mogła zostawić farmy. Była w tym roku klęska
suszy...

– Widzia

łem! – przytaknął.

– Zabrak

ło paszy i James Carew zabrał bydło na drogę,

próbując karmić zwierzęta wyschniętą trawą rosnącą na
poboczach,

a Mary musiała zostać w domu z trójką

pozostałych dzieci. Nie miała jak wyjechać, a James nie mógł

przecież wrócić.

– Dlatego pani postanowi

ła opiekować się Jimmym? –

zapytał. Patrzył na nią z wyraźną sympatią, a kto wie, może
nawet z – Ale

ż to nic wielkiego – zapewniła. – Nie mam tu

wiele roboty.

A zresztą od razu go polubiłam, więc nawet

gdyby miał mamę przy sobie, i tak bym go odwiedzała.

Czu

ła na sobie jego ciepłe spojrzenie, zaczęła więc iść

background image

powoli w stronę domu ciotki.

– Jimmy jest nadal w szpitalu? – spyta

ł, podążając za nią.

Spojrzała na niego i dostrzegła iskierki śmiechu w jego
oczach.

– Ale

ż nie! – odpowiedziała. – Tylko że takie wizyty to

prawdziwa przyjemność. A przecież nasi pacjenci mają daleko
domy i rodziny,

więc pomyślałam, że trzeba ich odwiedzać.

– Potrafi pani my

śleć o ludziach – rzekł w zadumie. – Może

powinna pani zostać pielęgniarką albo lekarzem?

S

łowa jego zburzyły jej spokój, obudziły wiele wspomnień.

– Ale

ż skąd! – zawołała gwałtownie. – Nigdy bym tego nie

potrafiła. O, tutaj właśnie mieszkam.

Pchn

ęła furtkę i w jednej chwili znalazła się za

ogrodzeniem,

jakby pragnęła się schronić w twierdzy, jaką

stanowił ten dom.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Zanim Matt si

ę pojawił, Claudia czekała na werandzie od

dobrych dziesięciu minut. Była z siebie niezadowolona.

Wspomniała ciotce o nowym lekarzu, ale nie zdobyła się na
to,

by powiedzieć jej, że wybiera się z nim do szpitala. Można

by odnieść wrażenie, że robi z tego tajemnicę. Nonsens! Chce

po prostu pokazać nowemu lekarzowi drogę do szpitala, lecz
nie ma przy tym najmniejszej ochoty, by jej ciekawska ciotka

zaczęła się czegoś w tym doszukiwać.

Gdy tylko us

łyszała skrzypnięcie furtki, zbiegła szybko po

schodach.

Muszą stąd jak najszybciej odejść.

– No wi

ęc kogo teraz będzie pani odwiedzać? – zapytał po

chwili,

gdy szli obok siebie wąską ścieżką.

– Najpierw id

ę zawsze do Carol Benson – odparła, próbując

całą uwagę skoncentrować na niej właśnie. Tylko że zupełnie

się jej to nie udawało. Był tak blisko... – Ona prowadzi z

mężem małą kopalnię cyny; to stąd mniej więcej godzina lotu.

– Kopalni

ę cyny? I z tego żyją?

U

śmiechnęła się, słysząc niedowierzanie w jego głosie, on

tymczasem dodał:

– Czy wy tu wszystkie odleg

łości mierzycie godzinami

lotu?

– Albo lotu, albo jazdy samochodem. Co z tego,

że jakaś

miejscowość znajduje się, powiedzmy, tylko kilkaset

kilometrów stąd, jeśli nie ma dobrej drogi i podróż zabiera

cały dzień. A co do tej kopalni, to oni naprawdę wydobywają

cynę i można z tego I żyć, tyle że takie kopalnie znajdują się

na ogół w trudno dostępnych miejscach.

– No i wracamy z powrotem do sprawy pani Benson – za

1

żartował, a Claudia uśmiechnęła się do niego.

Zwolnili nieco, bo odwr

ócił się twarzą w jej stronę. Jego

oczy śmiały się do niej, zapadający zmrok przyciemnił nieco

background image

ich błękit, ale nie był w stanie ukryć zachwytu, z jakim na nią

patrzył. Serce Claudii biło jak oszalałe.

– Carol jest w ci

ąży – wykrztusiła, pragnąc za wszelką cenę

\

się uspokoić. – W zeszłym tygodniu była w przychodni w

Wooli

i pielęgniarka, która przyleciała samolotem,

powiedziała jej, że ma podwyższone ciśnienie.

– Te

ż bym miał podwyższone ciśnienie, gdyby mi ktoś

kazał bez przerwy pokonywać takie wertepy jak u Billa –

skomentował Matt.

– Podr

óż z pewnością jej nie pomogła, ale nie tylko

ciśnienie było nie w porządku. Miała okropnie spuchnięte nogi
w kostkach,

a analiza krwi wykazała białkomocz... – Urwała,

bo przypomniała sobie, że rozmawia przecież z lekarzem. –
Znam tylko te dane, które wprowadzam do komputera, no i
wiem jeszcze to,

co mi opowiadają pacjenci.

– Jest pani doskonale zorientowana – pochwali

ł ją. – W

którym ona jest miesiącu ciąży? Czy lekarze podejrzewają

nadciśnienie czy stan przedrzucawkowy?

– To ju

ż chyba szósty miesiąc – odpowiedziała, ale myślała

zupełnie o czym innym: o tym, jak pięknie brzmią słowa w
jego ustach.

Mówił miękkim głosem, miał dziwny akcent.

– Czy nie mia

ła przedtem innych objawów nadciśnienia?

Typowy lekarz! Ja tu rozmyślam o jego intonacji, a on

zajmuje się chorobą pacjentki, której nie widział na oczy.

– Specjalista, kt

óry ją badał, mówi, że to łagodny stan

przedrzucawkowy –

wyjaśniła. – Jestem pewna, że gdyby tu

mieszkała i miała lekarza pod nosem, kazaliby jej wrócić do

domu i tylko zgłaszać się na kontrolę.

– Gdyby mieszka

ła w mieście, na pewno przeszłaby

bardziej szczegółowe badania. Położnik zaleciłby jej

wykonanie pełnego obrazu krwi, ustalenie poziomu kwasu
moczowego, elektrolitów i kreatyniny,

a także badanie funkcji

wątroby, pełną analizę moczu i badanie dobowego wydalania

background image

białka z moczu.

Wys

łuchała go cierpliwie, rozumiejąc, że sprawdza sam

siebie,

jakby chciał się upewnić, że pamięta wszystko, czego

nauczył się jako student.

– Monitorowanie p

łodu jest oczywiście znacznie łatwiejsze

w szpitalu –

dodał po chwili, a potem zmarszczył czoło, jakby

czegoś jeszcze mu brakowało, by móc postawić pełną

diagnozę pacjentce, o której przed chwilą usłyszał. – I jeszcze

coś – mruknął. Widziała, że stara się sobie coś przypomnieć. –
Chodzi o rzadkie zaburzenie,

które może okazać się fatalne w

skutkach,

jeśli nie zostanie postawiona właściwa diagnoza.

Może się to z pewnością objawić jako stan
przedrzucawkowy...

Zwolnili kroku.
– Musz

ę to jeszcze sprawdzić – dodał z uśmiechem, który

sprawił, że serce znowu zaczęło jej bić gwałtownie.

– Czy ju

ż panu mówiłam, że ona będzie mieć bliźniaki? –

spytała, pragnąc sprawić wrażenie osoby równie
zainteresowanej sprawami medycznymi co on.

Gwizdn

ął przeciągle.

– No to trudno si

ę dziwić, że ją wzięli do szpitala. Nie tylko

zrobią wszystkie badania, ale też będą mogli podjąć niezbędne

działania, gdyby doszło do rzucawki.

Szli teraz w milczeniu. Po chwili zobaczyli przed sob

ą

jasno oświetlony szpital na małym wzgórzu.

– A gdy ju

ż urodzi te bliźniaki? – spytał.

Claudia nie od razu odpowiedzia

ła, bo nie rozumiała, co

mia

ł na myśli. Patrzyła na jego ładny profil na tle jaśniejących

przed nimi świateł.

– Przecie

ż nie zabierze z sobą dzieci do domu odległego od

świata o godzinę lotu? Jak sobie poradzi z dwojgiem
nie

mowląt? Co będzie, gdy zachorują?

Claudia u

śmiechnęła się wyrozumiale.

background image

– Przecie

ż nasza służba powietrzna jest właśnie dla takich

ludzi jak Bensonowie –

wyjaśniła. – Do Wooli, które jest

osadą aborygenów, jadą samochodem tylko godzinę. Jest tam
szpitalik,

w którym pracuje pielęgniarka i felczer. W

krytycznej sytuacji samolot może dolecieć do Wooli w tym
samym czasie, co Carol dojedzie samochodem.

– W pani ustach to wszystko wydaje si

ę takie proste –

odezwał się cicho – ale przecież godzina dla matki, która drży
o swoje dziecko,

to wieczność.

– Cz

ęsto to samo spotyka matki, które czekają godzinami w

przychodniach przyszpitalnych –

zauważyła z przekąsem. – A

zresztą Carol ma w domu apteczkę i radio. W każdej chwili

może się połączyć z bazą i poradzić lekarza, ale tego nasze

kobiety zazwyczaj nie robią. Nauczyły się radzić sobie na

długo przedtem, zanim wynaleziono radio i pomyślano o

wysyłaniu lekarzy samolotami na pomoc.

By

ł najwyraźniej zdumiony, a ona uśmiechnęła się do niego

serdecznie,

odkładając dalsze wyjaśnienia na później.

– Musimy si

ę pospieszyć, bo zaraz kończą się wizyty.

Ruszyła naprzód szybkim krokiem. Pokonali bez trudu

niewielkie wzniesienie i wkrótce ogarnął ich szum i gwar
szpitala.

– Czy to pani jedyna pacjentka? – zapyta

ł, gdy czekali w

recepcji na wiadomość, gdzie leżą pasażerowie rozbitego
samolotu.

– Ale

ż nie, mam ich teraz troje, ale z Carol spędzam zawsze

najwięcej czasu. Ona się tu fatalnie czuje i bardzo chce wrócić
do domu, chocia

ż w głębi serca z pewnością zdaje sobie

sprawę, że będzie tu musiała zostać aż do porodu.

Matt kiwa

ł głową. W jasnym świetle szpitalnego holu mógł

nareszcie dobrze przyjrzeć się swojej towarzyszce. Musiał

przyznać, że wygląda ślicznie. Biała sukienka podkreślała jej

złocistą opaleniznę, a ciemne włosy, odsunięte z czoła białą

background image

opaską, opadały falami na ramiona. Delikatnie zarysowane

brwi podkreślały głębię ciemnych, błyszczących oczu. Tak

bardzo chciał jej dotknąć...

Kto

ś najwyraźniej coś do nich mówił, ale on widział przed

sobą jedynie wargi Claudii. I był pewien, że nawet się nie

poruszyły.

– Oddzia

ł czwarty – ciągnął ten sam głos, wyrywając go

tym razem z zamyślenia.

Zobaczy

ł, że Claudia odchodzi. Czy to możliwe, by to o

nim przed chwilą rozmyślała? Nie wyobrażaj sobie za dużo,
stary,

skarcił sam siebie. Jesteś dla niej zupełnie obcym

człowiekiem.

– Tam jest winda – powiedzia

ła, torując drogę wśród

spieszących we wszystkie strony ludzi.

M

ówiąc to, zaczerwieniła się, a on miał ochotę dotknąć

aksamitnego policzka i poczuć ciepło jej skóry. Szedł potem

za nią i podniósł rękę, jakby chciał pogładzić jej czarne włosy,

ale zabrakło mu odwagi. Instynkt podpowiadał mu, że

wystarczy jeden niezręczny krok, a Claudia się spłoszy. Było

w niej coś, co nakazywało szacunek.

– Pana pacjenci s

ą na czwartym piętrze – odezwała się, gdy

doszli do windy. –

Ja wysiądę na trzecim. Niech pan zapyta w

pokoju pielęgniarek, jak do nich trafić.

Weszli do windy. Claudia upewni

ła się, czy wciśnięte

zostały właściwe przyciski, a potem zwróciła się do Matta.

– Na og

ół jestem tu jakieś dwie godziny – powiedziała

cicho,

patrząc mu w oczy. – Czy trafi pan sam do domu?

Spojrza

ł na nią z rozbawieniem w oczach.

– Jako

ś wytrzymam te dwie godziny – powiedział. – Kiedy

przyjechałem do Australii, pracowałem przez trzy miesiące w
Perth,

żeby zarobić na wycieczkę rowerową, ale to było

dawno.

Pochodzę sobie po korytarzu, żeby przesiąknąć znowu

szpitalną atmosferą.

background image

U

śmiechnął się, a jej serce znów zaczęło bić niespokojnie.

– Przejecha

ła pani swoje piętro! Co teraz będzie? Claudia

zaczerwieniła się. Jak mogła być tak roztrzepana?

Przecisn

ęła się do drzwi, gdy stanęli na czwartym piętrze, i

wyskoczyła z windy. W ostatniej chwili wpadła do drugiej
windy,

zjeżdżającej właśnie w dół.

Co si

ę ze mną dzieje? W drodze do Carol gorączkowo

szukała odpowiedzi, ale zupełnie nie umiała sobie tego

wszystkiego wytłumaczyć. Przecież się chyba nie zakochała.

Kochała kiedyś Daniela i strasznie przeżyła jego śmierć, ale

mieli wtedy tylko piętnaście lat! Całowali się parę razy. Znała
go p

oza tym od niepamiętnych czasów, a Matt dopiero się tu

pojawił!

Kocha

ła rodziców i braci, czasem też wydawało jej się, że

kocha Anthony’ego.

Był taki miły, dobry i wyrozumiały. Ale

nigdy jeszcze w jego obecności serce nie biło jej jak oszalałe

ani też nie robiło jej się raz zimno, a raz gorąco. Nigdy też nie

traciła w jego obecności głowy do tego stopnia, żeby nie móc

normalnie rozmawiać.

– Ale

ż ci się oczy błyszczą!

Natychmiast oprzytomnia

ła. Carol siedziała na łóżku z

kpiącym wyrazem twarzy.

– Oczy mi si

ę błyszczą? – powtórzyła Claudia przerażona.

– I to jak! – potwierdzi

ła Carol. – Już nie wspomnę o

czerwonych policzkach.

Tylko nie zacznij mi opowiadać, że to

wszystko przez ten upał.

Posun

ęła się, robiąc jej miejsce na łóżku.

– A mo

że spotkałaś jakiegoś przystojnego lekarza w

win

dzie? A może ktoś się chciał umówić z tobą na randkę?

Trzeba

się było zgodzić. Z pewnością twoja mama nie

przysłała cię tutaj ; po to, żebyś co wieczór przychodziła

odwiedzać ludzi w szpitalu.

s

Miała pewnie nadzieję, że się

troc

hę rozerwiesz, poznasz kogoś!

background image

Claudia u

śmiechnęła się. Zaletą wizyt u Carol było to, że

prawie cały czas mówiła. W domu mogła rozmawiać tylko z

mężem, czy więc korzystała teraz z okazji, mając więcej

rozmówców? A może zawsze lubiła tak gadać bez przerwy?

– No wi

ęc poszłam kiedyś, jak to ty nazywasz, rozerwać się

– zacz

ęła Claudia. – Wybraliśmy się z moim kuzynem do

dyskoteki.

Chłopak, z którym tańczyłam, zemdlał, nabawiłam

się migreny od tych migoczących świateł, a przez całą drogę

do domu towarzyszyło nam kilku podpitych wyrostków,

którzy nie żałowali sobie niecenzuralnych słów.

– Mo

że wybraliście nieodpowiednie miejsce? – spytała

Carol. –

A może trzeba było pójść innego dnia? Koniecznie

wybierz się jeszcze raz, poszukajcie tylko spokojniejszego
lokalu.

Pewnie si

ę kiedyś wybierzemy – odparła z

westchnieniem.

– Ale powiedz mi, co mówi lekarz.
Claudia wiedzia

ła, co robi. Przez następne pół godziny

Carol

będzie teraz opowiadała o swym zdrowiu, a relacja jej

będzie przeplatana złośliwymi uwagami pod adresem lekarzy i

pielęgniarek.

– ... no wi

ęc we wtorek będę się mogła przenieść do

pensjonatu.

Bill wprawdzie przyjedzie tu na ostatnie sześć

tygodni, na wypadek,

i gdyby te nieznośne dzieciaki

wybierały się urodzić wcześniej – i mam nadzieję, że to zrobią
– no ale tak czy owak zostaje mi jeszcze

parę miesięcy

samotnego obijania się po tym mieście.

– Przecie

ż będę cię odwiedzała, i w dodatku ty będziesz

mogła teraz do mnie przychodzić – zawołała Claudia. – A

pensjonat jest tuż obok szpitala. Może nawet zechcesz sama

odwiedzać innych?

– Tak jak ty? – spyta

ła Carol z zainteresowaniem.

– Oczywi

ście! I jeszcze mi przy tym pomożesz. Namawiasz

background image

mnie na różne rozrywki, a przecież nie mam na to czasu, kiedy
tu jest tylu ludzi, którzy n

ie mają ani rodziny, ani przyjaciół i

trzeba im pomóc.

– To mo

że być całkiem fajne! – uznała Carol, a Claudii

przyszło w tej samej chwili do głowy, że wcale nie wiadomo,

czy wszystkim będzie odpowiadać gadatliwość Carol. –

Zawsze mogą przecież udawać, że śpią, jeśli nie będą mieli

ochoty na rozmowę – ciągnęła Carol, a Claudii zrobiło się

głupio na myśl, że przyjaciółka mogła wyczuć wahanie w jej

głosie.

– Ludzie na og

ół są bardzo spragnieni towarzystwa i wolą,

gdy się do nich mówi – powiedziała szybko. – Zobaczymy się
przed wtorkiem,

a teraz pójdę porozmawiać z pacjentami,

których dziś przywieźliśmy. Zapytam, czy będą chcieli, żebyś

ich odwiedziła.

Szybko si

ę potem pożegnała i pojechała na piąte piętro do

Lydii,

starszej kobiety z dalekiego północnego zachodu,

aborygenki,

która walczyła z rakiem.

– Jest coraz s

łabsza – poinformowała ją szeptem siostra,

gdy Claudia weszła na oddział. – Nawet nie zaprotestowała,

gdy lekarz powiedział, że pewnie będzie jej teraz wygodniej w

łóżku.

– To z

ły znak – westchnęła Claudia i wyszła z pokoju

pielęgniarek na korytarz. Po chwili znalazła się w
jednoosobowym pokoju,

którego okna wychodziły na pokryte

zielenią góry.

– Dzie

ń dobry – powiedziała cicho.

Podesz

ła do łóżka, by ująć wyciągniętą do niej rękę. Przez

cienką skórę wyczuwała kości jak u ptaka. Ręka uczepiła się

jej ostatnim wysiłkiem woli.

Śliczny mamy dziś dzień – oznajmiła Claudia z

uśmiechem. – Jest gorąco, ale nie parno, jak to zwykle po
burzy.

background image

Chude palce chorej zacisn

ęły się przez chwilę na jej dłoni.

Lydia porozumiewa

ła się z nią teraz w ten sposób.

Wyciągała rękę na powitanie, a potem czasem ściskała dłoń.

Claudia usiad

ła na łóżku i opowiadała cicho o Carol, o

wypadku samolotowym i o nowym lekarzu. Nigdy nie

wiedziała, co Lydię może najbardziej zainteresować, więc

donosiła jej jo wszystkim, co wydarzyło się w ciągu dnia. Dziś
jednak odnios

ła wrażenie, że Lydia jej w ogóle nie słucha.

– Mo

że mogłabym w czymś pomóc? – zapytała w końcu.

Niepokój chorej kobiety zaczął jej się udzielać coraz bardziej.

Może chcesz się z kimś zobaczyć?

Patrzy

ła na pomarszczoną, wykrzywioną grymasem bólu

twarz i zapadnięte głęboko oczy. Głowa chorej poruszyła się
niespokojnie.

– Mam mo

że o coś poprosić pielęgniarkę? – zgadywała

Claudia.

Chora ponownie zaprzeczy

ła ruchem głowy.

– A mo

że lekarza?

„Tym razem d

łoń chorej zacisnęła się prawie do bólu.

– Zawo

łać lekarza?

Oczy Lydii nape

łniły się łzami. Musiała być bardzo

nieszczęśliwa, nie mogąc się porozumieć. Wysunęła rękę spod

kołdry i przyciągnęła Claudię do siebie.

– Do domu! – szepn

ęła chrapliwym, nabrzmiałym rozpaczą

głosem.

– Do Coorawalli? – spyta

ła Claudia przez ściśnięte gardło.

Na twarzy Lydii zagościł spokój.

– Porozmawiam jutro z doktorem Gregorym – obieca

ła

Claudia. –

W środy zawsze jest lot, bo jest przecież dyżur w

przychodni,

ale oczywiście nie mogę ci nic obiecać...

Zwykle zabierano pacjentów z powrotem do domu wtedy,

kiedy by

ło miejsce. Lydia poruszyła głową na znak, że

rozumie ji zamkn

ęła oczy. Uspokoiła się i Claudia wymknęła

background image

się cicho z pokoju.

Jeszcze tylko jedna wizyta i b

ędzie wolna. Ciekawa była,

jak się miewają pacjenci Matta. Może w przyszłości ich też

trzeba będzie odwiedzać?

Skierowa

ła się teraz na oddział męski, gdzie odwiedzała

Gilberta Grace’a,

poszukiwacza złota. Ten stary dziwak był

prawd

ziwą udręką dla pacjentów i personelu.

– Ju

ż myślałem, żeś o mnie zapomniała – burknął pod

nosem na jej widok. –

Musisz zawsze najpierw odwiedzić te

wszystkie babska,

a ja to się w ogóle nie liczę.

Claudia podesz

ła do łóżka. Gilbert zawsze narzekał, miała

więc już dawno przygotowaną odpowiedź.

– Przychodz

ę do ciebie na końcu, żeby móc dłużej

posiedzieć – rzekła z uśmiechem. – A poza tym wolę dostać

całusa na dobranoc od ciebie, a nie od jakiegoś babska!

Usiad

ła na łóżku i otworzyła szufladkę w stoliku nocnym.

Przyniosła mu kiedyś książkę o kamieniach szlachetnych.

Miała nadzieję, że zainteresuje go historia procesów

geologicznych; one przecież ukształtowały minerały, które

zbierał.

– A po co mi to! – warkn

ął wtedy. – Czytanie to tylko strata

czasu!

Patrzy

ł jednak na książkę z nie ukrywanym

zainteresowaniem,

a jego powykrzywiane palce zdawały się

gładzić z czułością ametysty i topazy z kolorowych fotografii.

– Je

śli chcesz, mogę ci poczytać – zaproponowała wtedy,

no i byli już na czterdziestej siódmej stronie, bo co wieczór

czytali po parę kartek.

– Ten smarkacz uwa

ża, że mogę w piątek wracać do buszu.

Przerwał jej w najciekawszym miejscu, zrozumiała więc, że
sprawa jest powa

żna. Odłożyła książkę, próbując odgadnąć,

czy odebrał to jako dobrą, czy złą wiadomość.

„Smarkacz”

był bardzo zdolnym lekarzem, który razem ze

background image

specjalistą próbował ustalić przyczynę powiększonej

śledziony Gilberta. Gilbert stale korzystał z pomocy służby
powietrznej,

za każdym razem pojawiał się w innej

przychodni.

Jak twierdził, przychodził do nich po to, by

spotkać jakaś ludzką istotę, gdy miał już dosyć przemawiania
do drzew.

– Czy powiedzia

ł, że zakończył badania? – zaczęła

ostrożnie, modląc się w duchu, by jej pytanie nie wywołało w

Gilbercie ataku złości, skierowanego zwykle pod adresem
lekarzy i medycyny, Ostatnim razem pojawi

ł się w przychodni

ze zranioną nogą. Wywiązało się zakażenie, a Jacka

zaniepokoiło obfite krwawię – nie z rany. Przeprowadził
badania,

które wykryły powiększenie śledziony, a to z kolei

wymagało następnych badań i w rezultacie skończyło się na
przywiezieniu Gilberta do szpitala.

Głośno wówczas

protestował, ale czuł się najwyraźniej na tyle źle, że dał za

wygraną.

– Mówi,

że to nie malaria, wie też na pewno, że to nie

dwadzieścia innych dziwacznych choróbsk. Powiedział
jeszcze,

I że jak będę połykał te jego pigułki i częściej

odwiedzał te wasze różne przychodnie, to nic mi nie będzie.

M

ówił to wszystko przenikliwym szeptem, który słychać

było z pewnością w najodleglejszych zakątkach szpitala.

– Powiedzia

łem mu, że Pan Bóg dał mi śledzionę nie po to,

żeby on miał mi ją usuwać.

U

śmiechnęła się.

– Sko

ńczymy książkę do piątku – obiecała i nachyliła się,

by pocałować go w policzek.

U

śmiechała się jeszcze w drodze do windy, ale

przypomnia

ła jej się Lydia i posmutniała.

– To wygl

ąda tak, jakby chciała umrzeć – opowiadała

Mattowi, gdy wracali do domu ciemnymi ulicami.

Czeka

ł na nią w drzwiach szpitala i od razu zdała sobie

background image

sprawę, że uśmiechnęła się do niego zbyt radośnie i że zbyt
szybko do niego podbieg

ła. Postanowiła więc teraz prowadzić

rzeczową rozmowę i nie zwracać uwagi na przedziwne

poczucie lekkości, jakie nią zawładnęło.

– Kiedy sze

ść tygodni temu lekarze zalecili jej

chemioterapię, zjawiła się w szpitalu pełna energii. Zrzuciła

od razu z łóżka materac i wysłała do domu wszystkich

zdenerwowanych i zawodzących krewnych. Powiedziała, że
ma tu „

ważną sprawę” do załatwienia i żeby jej nie zawracali

głowy. Za każdym razem, gdy ją odwiedzałam, musiałam jej

opowiadać o pogodzie. Zupełnie jakby gorący monsun miał jej

jakoś pomóc.

– Zrzuci

ła z łóżka materac? – zainteresował się Matt,

zwracając uwagę na to, co Claudia uznała za najmniej ważne.

– Wielu starych aborygen

ów woli spać na podłodze –

odparła. – Ale dziś materac był z powrotem na łóżku.

Wyczu

ł w jej głosie smutek i strach, dotknął więc delikatnie

jej ramienia.

Na nic więcej nie mógł sobie na razie pozwolić.

– Przychodzi czasem taka chwila, gdy ludzie uznaj

ą, że

nadszedł już czas i zaprzestają walki. Jestem lekarzem, więc

nie chcę uwierzyć, że człowiek może umrzeć, jeśli tylko
bardzo tego pragnie,

ale widziałem już ludzi, którzy się po

prostu poddawali.

Jakby przyjmowali do wiadomości, że taka

jest kolej rzeczy i oni akceptują po prostu porządek tego

świata.

– To tak – rzek

ła w zadumie – jakby każdy z nas miał

wyznaczony na ziemi pewien określony czas, po upływie

którego należy po prostu odejść?

W jej g

łosie kryło się niedowierzanie i chyba jeszcze

napięcie, które zauważył już przedtem, gdy rozmawiali o
pracy lekarza.

– Czy lekarz mo

że się z tym pogodzić? – zażartował,

pragnąc rozwiać jej smutek, którego nie rozumiał. – Przecież

background image

po to my, lekarze,

tu jesteśmy, żeby ratować zgodnie z

prawem boskim i ludzkim powierzone nam życie!

Zatrzyma

ł się i spojrzał na nią.

– No a poza tym, czy godzi si

ę prowadzić takie smutne

roz

mowy w tak piękny wieczór, gdy niebo roziskrzone jest

gwiazdami,

a fale cicho uderzają o brzeg? – Spoważniał. –

Śmierć będzie dla Lydii nie tylko końcem cierpień, ale też

początkiem i nowego życia. Sama pani przecież mówi, że jest
teraz spokojna I i pogodzona z losem. A gdy jeszcze znajdzie

się w domu...

W

świetle księżyca dostrzegł jej zniewalający uśmiech.

– Ma pan oczywi

ście rację – wyszeptała. – Ona chyba

uznała na początku, że trzeba zaufać wiedzy białego

człowieka. Dowiedziałam się dzisiaj, że dwa tygodnie temu

skończyli drugą turę chemioterapii. I pewnie, gdy zobaczyła,

że wcale jej nie jest ; lepiej, postanowiła wrócić do swojego

świata i swoich ludzi.

– Na pewno tak w

łaśnie jest – szepnął. – I na pewno jest

pa

ni prześliczna!

Zapomnia

ł na chwilę o swym postanowieniu, podniósł rękę

i dotknął palcem jej nosa, a potem opuścił nieco rękę i musnął
jej wargi.

Wysi

łkiem woli próbowała opanować niepokój i

wzburzenie,

które w niej narastały. Miała ochotę płakać, a on

wt

edy cofnął dłoń.

– Trzeba chyba ju

ż iść – powiedział, biorąc ją pod rękę i

ruszając szybkim krokiem.

Chyba czeka

łam, aż mnie pocałuje, pomyślała, wydłużając i

krok,

by za nim nadążyć.

– Przecie

ż nie musimy aż tak pędzić – zaprotestowała po

chwili.

– Przepraszam. Nie wiem, co si

ę dziś ze mną dzieje. Może

to wina tropikalnego powietrza albo zmęczenia po pierwszym

background image

dniu pracy.

Naprawdę nigdy się tak nie zachowuję.

Aha! Wi

ęc to nie ma ze mną nic wspólnego, pomyślała.

Szli w milczeniu,

a jej było właściwie wszystko jedno,

dlaczego czuła się tak dziwnie, a przy tym tak wspaniale u
jego boku. Z pewno

ścią nie powiem mu, że to wszystko przez

niego,

postanowiła. W każdym razie nie teraz.

– Czy nie min

ęliśmy już pana domu? – spytała, gdy

przystanęli przy furtce ogrodu ciotki Stephy. – Przecież nie

musi mnie pan odprowadzać pod same drzwi. Tutaj jest

całkiem bezpiecznie. Rainbow Bay to właściwie wioska
rybacka,

tyle że się trochę rozbudowała.

– Kiedy mi to sprawi

ło przyjemność – zapewnił ją. – A

zresztą mieszkam przecież tuż obok. Pod sześćdziesiątym
czwartym,

cztery domy bliżej do bazy niż pani.

Zwr

óciła znowu uwagę na jego cudzoziemski akcent. Tak

wiele rzeczy chciałaby wiedzieć! O tyle spraw go zapytać! O
jego dom,

rodzinę, przyjaciół. Jakie ma plany na przyszłość i

jakie... marzenia.

– Zobaczymy si

ę jutro – powiedziała, walcząc z chęcią

zaproszenia go na kawę.

Mieszka

ła już u ciotki cztery miesiące i nigdy jeszcze

nikogo nie zaprosiła. Musiałaby się tłumaczyć i odpowiadać
na pytania,

a za wszelką cenę chciała tego uniknąć!

– Z samego rana – powiedzia

ł z naciskiem w głosie i zanim

zorientowała się, uniósł jej rękę do góry i pocałował.

Poczu

ła, że dzieje się z nią coś niesamowitego. Przez

chwilę zdawało jej się, że jego usta wznieciły płomień, a

potem zaczęła drżeć na całym ciele.

A demain – odezwa

ł się po chwili i ten zwrot, tak dobrze

znany ze szkolnych czytanek,

przyprawił ją o zawrót głowy.

A demain – odpowiedzia

ła, odwróciła się i pobiegła

szybko do domu.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Nast

ępnego ranka Claudia szła wolno ulicą, starając się nie

okazywać zbytniego zainteresowania, gdy mijała dom pod

numerem sześćdziesiątym czwartym. Miała mnóstwo czasu,

bo wyszła za wcześnie. Jeżeli Matt jeszcze jest w domu,

będzie ją mógł dogonić.

Poranek by

ł piękny, ale upał zaczynał się później, z

przyjemnością więc wystawiała twarz na promienie słońca.

Czu

ła się wspaniale.

Nie mia

ło to oczywiście żadnego związku z Mattem

Laurantem.

I oczywiście było jej najzupełniej obojętne, czy ją

zdąży dogonić, czy nie. Przyjechał tu tylko na rok i być może

szuka przyjaciółki, ale jej chyba nie odpowiadają przygodne

znajomości ani przyjaźnie zawierane na dwanaście miesięcy.

– A jakie ma pani plany na dzi

ś?

S

łysząc jego głos, zatrzymała się od razu. Jego interesuje

naj

wyraźniej praca, a ona rozmyśla o uczuciach!

Przyspieszyła kroku, by mu dorównać.

– B

ędę musiała porozmawiać z Jackiem o Lydii – odparła.

– Nasz inny pacjent, Gilbert Grace,

też wybiera się do domu,

ale jego podróżą zajmie się szpital. A Lydia z pewnością

nikomu nie mówiła, że chce wracać, no i Jack będzie musiał

się tym zająć.

– Wi

ęc nie traci się z pacjentem kontaktu po przywiezieniu

go do szpitala.

Zdawa

ło jej się, że pod wpływem jego uśmiechu wszystko

dokoła pojaśniało. Nawet niebo było teraz bardziej błękitne.

– Oczywi

ście, że nie.

Najwyra

źniej był z tego zadowolony, a ona znów odczuła

radość. A więc nie jest mu obojętne, co dzieje się z ludźmi,
którzy trafiali do szpitala.

Najwyraźniej służba w ich bazie nie

jest dla niego tylko okazją do przeżycia przygody.

background image

– Bardzo r

óżnie to bywa – tłumaczyła. – Wielu pacjentów

trafia do nas przypadkowo,

bo przejeżdżali akurat przez teren,

który nam podlega.

Kiedy ich stan się poprawia, przewozi ich

się na ogół do szpitali bliżej domu, ale dla wielu ludzi

pochodzących z różnych odludnych okolic nasi lekarze są

jednocześnie ich lekarzami domowymi. I dlatego musimy

zawsze wiedzieć o wypisaniu chorego ze szpitala, a nasi

lekarze współpracują z personelem szpitalnym, żeby zapewnić
dalsze leczenie.

– Bardzo to pani prze

żywa – zauważył.

– Kiedy

ś... – powiedziała i zawahała się na chwilę. –

Kiedyś... – powtórzyła, stając i patrząc mu w oczy, jakby

starała się zmusić go, by zrozumiał, co ma na myśli. – No

więc kiedyś myślałam, że poświęcę się tej pracy. To było
moje marzenie.

To było nasze marzenie – poprawiła się.

Nasze marzenie? Claudii i jej ch

łopaka?

– Kiedy

ś mi pani pewnie o tym opowie – powiedział

zduszonym głosem i ruszył przed siebie.

– Tak, mo

że kiedyś panu opowiem – zgodziła się, ale

powiedziała to zupełnie bez przekonania.

– Dzie

ń dobry! Słyszeliście już?

Byli ju

ż w ogrodzie otaczającym bazę, a Susan

zatrzaskiwała właśnie drzwiczki samochodu.

– Co si

ę stało? – spytała z niepokojem Claudia.

– Znowu jaki

ś wypadek? – Matt nie umiał ukryć

zainteresowania.

– Na trawlerze wybuch

ł pożar. Dwóch członków załogi

próbowało go ugasić i poparzyli się. Kiedy wybuchł zbiornik
paliwa, podmuch wyrzuci

ł ich do wody. Nie tylko że omal nie

utonęli, to jeszcze znaleźli się w stanie hipotermii.

Claudia u

śmiechnęła się. Gdy Susan opowiadała o

wypadkach,

w jej głosie zwykle kryło się rozdrażnienie, jakby

podejrzewała, że wszyscy mają tylko zamiar narazić na

background image

kłopoty ich bazę. Ale były to tylko pozory. Susan była

przecież najbardziej lubianą przez wszystkich pielęgniarką.

– I co teraz? – dopytywa

ł się Matt. – Gdzie oni są? Zbliżali

się do drzwi wejściowych.

– Zaraz b

ędą w szpitalu – odparła Susan. – Wyłowili ich

rybacy z innego kutra i zawieźli do Coorawalli. Eddie z

Bobem znajdowali się najbliżej, więc Eddie zmienił kurs,

poleciał tam i od razu ich zabrali. Mieli tu wylądować pół
godziny temu.

– A czy Eddie poleci teraz dalej do przychodni, do której

odbywał lot?

– Ale

ż skąd! Jemu już nie wolno! – zaprotestowała Susan. –

Allysha odwiezie Boba z powrotem do Caltury,

zabiorą

stamtąd Christę i polecą potem do pozostałych przychodni.

– Nie rozumiem. Dlaczego Eddie nie mo

że wrócić do

Caltury, a Bobowi wolno?

– Personel medyczny nie ma ograniczonego czasu pracy –

wtr

ąciła Claudia, przychodząc Susan z pomocą. – Dyżury

trwają dwadzieścia cztery godziny, więc nawet jeśli mieli

przez całą noc nagłe wypadki, mogą zostać potem wezwani

ponownie w dzień. Sam pan zobaczy, jak to jest. Nauczy się

pan spać na stojąco.

– Nauczy

łem się tego podczas pierwszych dwóch lat w

szpitalu.

Szybko sobie przypomnę – zapewnił z uśmiechem. –

A jak z pilotami?

– Pilotom wolno lata

ć jedynie przez dwanaście godzin w

ciągu doby. Eddie z pewnością wyczerpał limit, a w każdym

razie musiał być bardzo blisko. Odbył przecież drogę z
Rainbow Bay do Caltury, potem do Coorawalli i z powrotem
do Rainbow Bay.

– Czy to ma znaczy

ć, że w bazie zmieni się plan dyżurów?

zapytał.

– Nie s

ądzę – odpowiedziała. – Gdyby Bob nie był w stanie

background image

z jakiegoś powodu wrócić na czas, zastąpiłby go następny

lekarz z listy dyżurujących. – Spojrzała na niego ciepło. –

Pana pierwszy dyżur wypada w czwartek.

– Niech mi pani o tym nie przypomina. Ciarki mnie

przechodz

ą na samą myśl o tym – zażartował.

Claudia wyczu

ła jednak niepokój w jego słowach.

Wyciągnęła rękę i lekko dotknęła jego ramienia.

– Susan panu pomo

że – pocieszyła go. – Ona chyba potrafi

sobie poradzić sama jedna w przychodni. Wy, lekarze, tak

naprawdę jesteście potrzebni tylko do wypisywania recept! –

Uśmiechnęli się do siebie serdecznie. – To na razie – szepnęła,

wchodząc pospiesznie do gabinetu Leonie.

A on zosta

ł sam, nie mogąc oderwać oczu od drzwi, za

którymi zniknęła.

– Mo

że mógłby pan wyręczyć dziś Claudię i zadzwonić do

szpitala,

żeby dowiedzieć się o stan tych ludzi, których

wczoraj przywieźliśmy. Chciałbym znać wyniki badań.

G

łos Jacka Gregory’ego sprowadził Matta na ziemię.

Dopiero teraz zorientował się, że stoi pośrodku holu jak
zawalidroga.

– Z przyjemno

ścią – odrzekł. – Byłem tam wczoraj

wieczorem,

ale nie zastałem lekarzy, którzy ich przyjmowali.

– Claudia stale odwiedza naszych pacjentów –

dodał Jack, a

Matt odniósł wrażenie, że oczy starszego pana rozjaśniły się

przy tych słowach.

– By

łem z nią wczoraj – powiedział Matt obojętnie, nie

chcąc, by Jack myślał, że ma coś do ukrycia. – Ma

najwyraźniej dobre serce, skoro to robi – dodał.

– Nie da si

ę zaprzeczyć – zgodził się Jack. – Na pewno

więc i panu pomoże. Proszę ją zapytać, gdzie trzymamy karty
hospitalizowanych pacjentów.

Potem będzie pan mógł się

zająć innymi przypadkami. Wyrobi pan sobie w ten sposób

pojęcie, na czym polega nasza praca.

background image

Matt skin

ął głową i podszedł do biurka, które mu

przydzielono.

Niedawno należało do Boba. Przed Bobem do

Jamesa.

A jeszcze przedtem? Hu jeszcze lekarzy tu zasiadało,

czując tak jak on niepewność, samotność, a jednocześnie

podniecenie i radość na myśl, że biorą udział w czymś tak

niezwykłym?

– Jack prosi

ł, żebym przyniosła panu karty choroby. Może

nie jestem tutaj tak zupełnie samotny, pomyślał, widząc przed
sob

ą uśmiechniętą buzię Claudii.

– Nie ma tu tylko karty Lydii – m

ówiła. – Powiedziałam

Jackowi,

że chce wracać do domu, zabrał więc jej dokumenty

i będzie rozmawiał z lekarzem, który ją prowadzi. Z tego, co
Jack mówi, wynika,

że to nie będzie wcale taka łatwa sprawa z

jej wypisaniem. –

Była wyraźnie zaskoczona i zmartwiona. –

A co pan o tym myśli? Przecież jeżeli chory jednoznacznie

wyrazi swoje życzenie, nie powinno być żadnych kłopotów?

Odsun

ął karty na bok i spojrzał na nią.

– Tak powinno by

ć – odrzekł cicho. – Ale widzi pani,

lekarze są tylko ludźmi, zwykłymi ludźmi. W każdym

zawodzie można spotkać takich, którym się wydaje, że
pozjadali wszystkie rozumy.

No i niektórym lekarzom też się

niestety wydaje,

że znają odpowiedzi na wszystkie pytania. A

inni bywają tak zazdrośni o swoich pacjentów jak o żony.

Taka już jest ludzka natura.

– Ale

ż to straszna głupota! – oburzyła się Claudia. – Od

lekarzy powinno się wymagać, żeby byli inteligentni i

wykształceni. I zawsze powinni na pierwszym miejscu stawiać
dobro pacjenta.

– No i wi

ększość taka z pewnością jest – zapewnił. – Tylko

że ten lekarz, z którym Jack będzie rozmawiał o Lydii, może
by

ć innego zdania i wysunąć niepodważalne racje, które

przemawiają za zatrzymaniem chorej w szpitalu.

Bo

że, jak ja lubię ten jego uśmiech! – pomyślała i

background image

zaczerwieniła się, po czym bąknęła kilka słów o kartach

pacjentów i szybko uciekła.

Musz

ę się wreszcie wziąć w garść, nakazała sobie, biegnąc

do kuchni,

by nalać Leonie filiżankę kawy. Jeśli mi się to nie

uda, doktor Flint na pewn

o zauważy, co się ze mną dzieje, i

zadręczy mnie na śmierć. A jak Mattowi byłoby głupio!

Gdy odchodzi

ła, Matt sięgnął od razu po karty pacjentów.

Starał się nie myśleć o Claudii, ale stawała mu stale przed
oczami.

Czuł ją przy sobie, widział jej delikatność, jej wdzięk.

Pami

ętaj! – powtarzał w duchu. To nie jest dziewczyna,

której wolno zawrócić w głowie, rozkochać w sobie, a potem

porzucić.

Pilot, kt

órego udało się wyciągnąć z samolotu, nazywał się

Karl Roberts.

Gdy Matt przyszedł do szpitala, Roberts spał,

ale jedno spojrzenie na historię choroby potwierdziło, że pilot

miał uraz kolana, złamanie piszczeli i goleni, tak jak Jack

podejrzewał, a nadto zerwanie ścięgna w kostkach obydwu
nóg.

Matt podni

ósł słuchawkę i nakręcił numer. Udało mu się od

razu połączyć z ortopedą.

– Musieli

śmy operować kolano Robertsa – mówił ortopeda.

Dyżurny chirurg wraz ze specjalistą od chirurgii naczyń

zajęli się raną nogi. Uszkodzenie tętnicy jest tak duże, że

trzeba było założyć protezę naczyniową. Oczywiście
ob

awiamy się zatoru tłuszczowego. Stracił wiele krwi, ale

szybko doszedł do siebie po transfuzji. Jeszcze dziś prześlemy

panu faksem jego kartę choroby.

– A co z pasa

żerem?

Matt otworzy

ł następną kartę. Alana Wilmotta widział

poprzedniego wieczoru i nawet z

nim rozmawiał. Wilmott

leżał na wyciągu i skarżył się na nieznośny ból, lecz jego stan

nie był ciężki.

– Wasze przypuszczenia potwierdzi

ły się. To wstrząśnienie

background image

mózgu,

trzeba go więc zatrzymać na obserwację. Jest teraz

przytomny,

ale nie pamięta żadnych wydarzeń sprzed

wypadku.

Musiał uderzyć się w głowę, gdy lądowali, a nie

wtedy,

gdy samolot wpadł do rowu, jak to opisywał Jack w

sprawozdaniu.

W sprawozdaniu? Matt przerzuci

ł papiery i znalazł kartkę

tak właśnie zatytułowaną. Czytał ją pobieżnie, słuchając

jednocześnie ortopedy.

– No wi

ęc on przypomina sobie, jak lecieli, mając wokół

siebie błękit nieba, a następnie pamięta to, że obudził się w
szpitalu.

Chłopcy z komisji wypadkowej nie będą tym

zachwyceni.

– A wi

ęc będzie dochodzenie?

C

óż to musi być za praca, pomyślał Matt. Odszukiwanie

odległych miejsc, w których rozbił się samolot, a potem
odczytywanie z drobnych,

niepozornych śladów i znaków

przyczyn katastrofy.

– Oczywi

ście, że tak. Pilotów i samoloty obowiązuje

większy reżim niż lekarzy – wyjaśnił ortopeda. Niemal

dokładnie to samo mówiła niedawno Susan i Claudia.

– Czy potrzebuje pan jeszcze jakich

ś informacji? Może

połączyć pana z oddziałem?

Matt podzi

ękował. Postanowił najpierw przeczytać

dokładnie historię choroby pacjentów, a potem dopiero

rozmawiać z opiekującym się nimi personelem. Zabrał się
najpierw do lektury karty Carol Benson.

O ileż łatwiej czyta

się zapiski wprowadzone najwyraźniej przez Claudię od
nieczytelnych uwag lekarza na górze strony!

Claudia!
Znowu oczami wyobra

źni ujrzał jej ciemne, lśniące włosy,

wyraziste, ogromne oczy,

nieśmiały, choć zalotny zarazem

u

śmiech. Przymknął na chwilę oczy, chcąc zebrać rozproszone

myśli i zabrać się do pracy.

background image

W historii choroby Carol Benson znalaz

ł to wszystko, co

mu już opowiedziała Claudia, ale też zapis: „barwiak

chromochłonny”. Uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że jest
to rzadkie schorzenie,

które może objawiać się jako stan

przedrzucawkowy! Połączył się więc z oddziałem

położniczym.

– Jej ci

śnienie osiągało niebezpiecznie wysoki poziom, gdy

przyszła do nas. Czułam, że muszę podać środek

przeciwciśnieniowy i zdecydowałam się na methyldopę –

usłyszał spokojny kobiecy głos.

Nie posiada

ł się ze zdumienia. Rzadko spotykało się

kobiety,

które miały specjalizację zarówno w ginekologii, jak i

w położnictwie.

– To jeden z najlepiej sprawdzonych leków.

Nie są znane

żadne powikłania u dzieci – mówiła kobieta pewnym głosem.

Przekazałam Claudii wszystkie szczegóły dotyczące kuracji.

Wprowadziła je do historii choroby.

– A kto b

ędzie sprawował nad nią opiekę po wypisaniu ze

szpitala?

– B

ędzie miała wyznaczone regularne wizyty. Pracuję w

przychodni przyszpitalnej, a pensjonat, w którym zamieszka
Carol,

jest tuż obok szpitala, będzie więc nadal pod opieką.

Niech pan nas odwiedzi któregoś dnia – dodała.

– Z wielk

ą przyjemnością – obiecał i poprosił o połączenie

z oddziałem męskim.

– Bardzo mi przykro, ale doktor Evans i prze

łożona

pielęgniarek są na obchodzie – usłyszał młody głos.

Pielęgniarka, która odebrała telefon, dała mu do zrozumienia,

że nie zawoła teraz lekarza za żadne skarby świata. –

Słyszałam, że pan Grace będzie wypisany. Doktor Evans
zadzwoni do was,

żeby uzgodnić sprawy transportu –

zapewniła. – Zrobi to z pewnością niedługo.

Matt podzi

ękował i pożegnał się. Miał szczęście, ponieważ

background image

w ciągu jednego dnia udało mu się dowiedzieć czegoś o

dwóch spośród trojga pacjentów. Mógł sobie teraz pozwolić

na chwilę odpoczynku.

A mo

że ona wcale nie ma przyjaciela?

– Czy sko

ńczył już pan? – usłyszał nad sobą męski głos.

– Je

żeli tak, proszę zostawić te papierzyska. Muszę

opowiedzieć panu o naszych przychodniach.

Uni

ósł głowę do góry i zobaczył przystojnego mężczyznę,

który przedstawił mu się poprzedniego dnia jako Peter Flint.

– Dzisiaj te

ż pan pracuje? – spytał Matt. Peter uśmiechnął

się.

– Jak pan widzi, ale za to nie ma dzi

ś Jacka – wytłumaczył.

– Co nie oznacza,

że Jack spędza wolny czas w domu. To

prawdziwy pracoholik.

Niech pan uważa, żeby się pan nie

upodobnił do niego. Zaraz panu pokażę mapę naszego terenu i
opowiem,

jak działają przychodnie, a potem na dowód, jakie

mam dobre serce,

zabiorę pana do szpitala na lunch. To dobry

sposób,

żeby poznać personel, z którym będzie pan prowadził

rozmowy przez telefon,

no i spotkać najpiękniejsze

pielęgniarki pod słońcem.

Mattowi udzieli

ł się nieco beztroski nastrój Petera.

Podejrzewał przy tym, że doktor Flint nie tyle jest wylewny z
natury,

co przybiera taką pozę.

Poszli prosto do Katie, kt

óra na ich widok odwróciła głowę

od komputera.

Powitała ich uśmiechem i natychmiast

zadzwonił telefon.

– Najlepiej wida

ć wszystko tu – oznajmił Peter, rozkładając

mapę północnej części stanu. – Każdy dzień oznaczony jest
innym kolorem.

Linie kropkowane wyznaczają loty do

przychodni odbywane co dwa tygodnie,

linią ciągłą oznaczone

są loty cotygodniowe, a przerywanymi niebieskimi kreskami

loty piątkowe, które odbywają się raz na miesiąc.

Matt z zainteresowaniem s

łuchał entuzjastycznej opowieści

background image

Petera.

Był tym tak pochłonięty, że gdy Peter nagle skończył,

spojrzał na niego zaskoczony.

– No, na dzi

ś wystarczy! – oświadczył. – A teraz chodźmy.

Pojedziemy do szpitala i zaraz pan zobaczy, ile kobiet z

Rainbow Bay nie może się wprost doczekać spotkania z
przystojnym,

młodym, francuskim lekarzem.

Wyszli na zalany s

łońcem parking. Peter otworzył drzwi

czerwonego sportowego samochodu,

wpuszczając Matta do

środka. Ze wszystkich stron ogarnęło go duszne, nagrzane

słońcem powietrze.

Siadaj

ąc, poczuł wyrzuty sumienia. Dlaczego nie

powiedział Claudii, gdzie jedzie? Dlaczego nie pożegnał się z
Katie?

Claudia widzia

ła ich z okna kuchenki i zrobiło jej się

smutno.

Ogarnęła ją przy tym zazdrość. Wiedziała dobrze,

czym się taka wyprawa zakończy. Wiadomo było, że Peter

przedstawiał zawsze nowym pracownikom najładniejsze

pielęgniarki w szpitalu. Taki już miał zwyczaj i tak będzie na
pewno i tym razem.

– Nie s

ądzę, żeby kierowała nim zwykła życzliwość wobec

Matta –

odezwała się Katie, która właśnie nadeszła i stanęła za

Claudią – czy też chęć zrobienia mu przyjemności. Dla niego
to po prostu okazja do poznania samemu „nowych twarzy” w
szpitalu.

– Jak mo

żesz tak mówić! – zaprotestowała Claudia. Katie

uśmiechnęła się tylko.

– Czasami mi si

ę wydaje, że nie wiesz, na jakim świecie

żyjesz – skonstatowała, a potem dodała: – Peter Flint ciągle z
ciebie kpi albo robi nieprzystojne uwagi pod twoim adresem, a
ty go bronisz.

– A mo

że on jest po prostu bardzo nieszczęśliwy i dlatego

ciągle wszystko obraca w żart? Może te jego flirty i dowcipy
bior

ą się stąd, że sam nie bardzo wie, czego mu potrzeba, za

background image

czym goni?

– Ale

ż z ciebie prawdziwe dziecko we mgle! – zakpiła

Katie. –

Chciałabym, żeby było tak, jak mówisz, ale obawiam

się, że Peter to jeden z tych ludzi, którzy przechodzą beztrosko

przez życie z przekonaniem o swojej doskonałości i są przy

tym niewrażliwi na to, co się dzieje wokół.

Sko

ńczywszy swą gorzką tyradę, Katie wyszła z kuchenki,

zostawiając oniemiałą Claudię.

– Nie, to nie mo

że być prawda – powiedziała głośno, choć

nikogo przy niej nie było.

Zrobi

ła sobie filiżankę kawy i usiadła przy stole, żeby zjeść

kanapki,

starając się nie myśleć ani o nowym lekarzu, ani o

towarzyszących mu teraz zapewne pięknych blondynkach.

To przecie

ż zupełnie zrozumiałe, że Matt ma ochotę poznać

różnych młodych ludzi, zamierza tu przecież spędzić cały rok.

Musi mieć więc jakichś przyjaciół, do których mógłby wpaść,
znajomych,

z którymi mógłby spędzić wolny czas. Jakąś

dziewczynę...

Dziewczyn

ę? Claudia wzdrygnęła się na samą myśl o tej

jakiejś dziewczynie.

Wok

ół Petera kręciła się zawsze masa różnych dziewczyn.

Dzwoniły do niego do pracy, prowadziły jego samochód,

otaczały go na różnych przyjęciach. A Matt był przecież

również bardzo przystojny. Choć był przy tym zupełnie do
Petera niepodobny.

– W

środę zabieramy twoją Lydię do domu – rozległ się

głos Jacka, który wszedł właśnie na kawę. Podszedł do szafki,

by wyciągnąć swój ulubiony kubek. – A tak jej przecież

zależało na tej kuracji, gdy znalazła się w szpitalu – dodał w

zamyśleniu.

Wida

ć było, że nie wie, co myśleć o tej sprawie.

Claudia spojrza

ła na niego zdumiona. Jack, który nie jest

pewien swego, by

ł zjawiskiem równie niesamowitym jak

background image

Peter,

który by spędzał wolny czas bez dziewczyny u boku.

– Bardzo jej zale

żało – potwierdziła, gdy usiadł

naprzeciwko niej z kanapkami,

które wziął z lodówki. –

Niektórzy pacjenci są zachwyceni, gdy trafiają po raz
pierwszy do szpitala, bo wtedy,

często po raz pierwszy w ich

życiu, ktoś o nich zaczyna dbać – mówiła dalej. – Ale z Lydią

od początku było inaczej. Uchodzi wśród swoich za mądrą

kobietę, zna się na medycynie naturalnej i wie dużo o różnych
lekach.

Wydaje mi się, że chemioterapia stanowiła dla niej

rodzaj wyzwania.

Pewnie powiedziała sobie: „Zobaczymy, co

potrafi biały człowiek”.

Jack u

śmiechnął się.

– Dzi

ękuję – powiedział i popatrzył na nią ciepło. – Takie

spojrzenie z zewnątrz bardzo wiele dla mnie znaczy. Widzisz,

czasem się obawiam, że my może zmuszamy bezwiednie ludzi
do przyjazdu do miasta.

W tej chwili Claudia us

łyszała skrzypnięcie drzwi.

Odwróciła się i zobaczyła Susan.

– Zmuszamy? – powt

órzyła Susan, włączając się bez chwili

wahania do rozmowy w sobie tylko właściwy sposób. – Na

ogół ludzie zagrożeni chorobą nie mają nic przeciwko temu,

żeby zajął się nimi lekarz. Mam zwykle więcej kłopotów, żeby

wytłumaczyć tym, którzy nie muszą jechać do szpitala, żeby
zostali w domu,

niż skłonić naprawdę chorych do leczenia.

– Dzi

ękuję – powiedział Jack, zwijając opakowanie po

kanapkach w kulkę i wrzucając ją do kosza. – Dziękuję,
Susan,

i za twoją opinię. Widać nie jest jeszcze tak źle, ale

myślę, że nie służy mi odpoczynek. Wystarczy jeden dzień

bez lotów i już wysiadają mi nerwy. Potrzebny mi jest chyba

ruch i dużo pracy. Najgorzej jest, kiedy nic się nie dzieje.

Żebyś tylko nie wymówił tego w złą godzinę! – przeraziła

si

ę Susan. – Już widzę, jak Katie dzwoni na alarm, a my

pędzimy do jej pokoju i wszystko zaczyna się od początku.

background image

– P

ędzicie – poprawił ją Jack. – Dziś Peter ma dyżur, a w

nocy jest pod telefonem. On to uwielbia.

Gdy tylko coś się

dzieje, jest w siódmym niebie.

Podnió

sł się i poszedł w kierunku drzwi. Przechodząc koło

Claudii,

dotknął delikatnie jej głowy.

– M

ądra z ciebie dziewczyna – mruknął i wyszedł.

– Rzeczywi

ście, prawdziwy okaz mądrości – odezwała się z

nie skrywaną złością Susan, gdy tylko za Jackiem zamknęły

się drzwi. – Dlaczego pozwoliłaś Peterowi, żeby zabrał

twojego chłopaka do szpitala? Sama chyba wiesz, że on go
przedstawi wszystkim dziewczynom,

które są do wzięcia!

Claudia czu

ła, że robi jej się gorąco.

– Przecie

ż to nie jest mój chłopak! – zaprotestowała,

starając się mówić obojętnym głosem. – Jestem przecież

zaręczona z Anthonym.

– Nie s

łyszałam jeszcze, żeby ktoś, kto jest „zaręczony”,

spędzał wolny czas gotując ciotce i odwiedzając obcych ludzi
w szpitalu.

Jeśli jesteś zaręczona z Anthonym, to dlaczego

zostawiłaś go w domu? Dlaczego on cię tu nigdy nie

odwiedza? Nie spędza z tobą weekendów? Nie dotrzymuje ci
towarzystwa?

Claudia czu

ła, jak jej pałają policzki. Najchętniej zapadłaby

się pod ziemię. Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć Susan.

– Razem si

ę wychowywaliśmy – wydusiła w końcu. – To

znaczy on, jego brat Daniel, i ja... –

Przerwała na chwilę. Nie

była jeszcze w stanie mówić o Danielu. – Tak to się jakoś

stało nie wiadomo kiedy, że zaczęliśmy z sobą chodzić... To

nie tyle może nawet zaręczyny, co plany na przyszłość,
nadzieja,

że...

– Nadzieja,

że może któregoś dnia, tak ni stąd, ni zowąd

zakochacie się w sobie? Otrząśnij się, Claudio, i zacznij

chodzić wreszcie po ziemi! Jeżeli nie zakochałaś się w nim do
tej pory, dlaczego masz zakocha

ć się właśnie teraz, kiedy go

background image

w ogóle nie widujesz? Zacznij się spotykać z Mattem! Ciesz

się życiem!

– Ale on przecie

ż przyjechał tylko na rok! A potem wróci

do Francji.

– By

łam we Francji – roześmiała się Susan. – Zapewniam

cię, że to zupełnie cywilizowany kraj, a Francuzi poczuliby się

urażeni, słysząc, że przyjazd do ich kraju byłby dla ciebie

zesłaniem.

– Przecie

ż nie to mam na myśli – zaprotestowała Claudia. –

Chodziło mi tylko o to, że on tu będzie za krótko, żeby nasza

przyjaźń mogła zamienić się w coś trwałego.

– Co ty w og

óle opowiadasz! Zastanów się tylko! Czasem

wystarczy nawet tydzień, nie mówiąc już o roku. Gdybym

miała córkę, cieszyłabym się, gdyby poznała kogoś choćby w

połowie tak sympatycznego jak ten Francuz. Wydaje się

całkiem rozsądny, jest do tego miły i dobrze wychowany, no i

całkiem przystojny.

– Prawda,

że jest przystojny? – ucieszyła się Claudia, ale

zaraz oprzytomniała. – Przecież on mnie nigdzie jeszcze nie

zaprosił i w dodatku nie widzę najmniejszego powodu,

dlaczego miałby to zrobić...

Susan milcza

ła. Śmiejąc się, kiwała tylko głową, jakby

chciała powiedzieć koleżance: „Oj, dzieciaku, dzieciaku”, po

czym zabrała kawę i wyszła.

Claudia zosta

ła sama. Przez chwilę siedziała i rozmyślała,

jak powinna się zachować, gdyby Matt rzeczywiście chciał ją

gdzieś zaprosić. Rozważała różne odpowiedzi, ale nic w

końcu nie postanowiła. Sprzątnęła starannie po sobie i wróciła
do pracy.

– Pakujesz pewnie teraz dokumentacj

ę do Coorawalli? –

odezwała się Leonie, przypominając w ten sposób delikatnie
Claudii,

że do jej obowiązków należy dopilnowanie, by

wszystkie potrzebne papiery by

ły o oznaczonej porze w

background image

samolocie przygotowywanym do lotu do przychodni.

– Tak. Jane robi szczepienia, prosi

ła mnie więc o

sprawdzenie dat urodzenia wszystkich dzieci,

żeby wiedzieć,

które dziecko należy na co zaszczepić.

Leonie pokiwa

ła głową z aprobatą.

– Jack doradzi

ł jej, żeby zrobiła także szczepienia przeciw

tężcowi – powiedziała. – Niewielu dorosłym przychodzi do

głowy, żeby wziąć dawkę przypominającą, aż się skaleczą, a

wtedy może być kłopot. Dawki przypominające należy brać co

dziesięć lat.

– Mo

że więc przejrzę karty pacjentów i sporządzę dla Jane

listę tych, którzy nie mieli ostatnio dawek przypominających?

Tylko jak ich potem ściągnąć do przychodni? Przychodzą

przecież tylko ci, którym coś dolega.

– Tym razem b

ędzie inaczej – uśmiechnęła się Leonie. –

Przecież Lydia wraca do domu, więc w Coorawalli będzie

wielkie święto. Dlatego właśnie Jack prosił, żeby wziąć

większą ilość szczepionki.

Tym razem u

śmiechnęła się Claudia. Widziała już tłumy

ludzi zbiegające się na powitanie samolotu przywożącego

Lydię, a zaraz potem Petera i Jane ustawiających ich w długą

kolejkę do szczepienia. Ułożyła na biurku karty chorych z
Coorawalli i

zabrała się do pracy.

Gotow

ą listę musiała potem oddać Jane, która miała ją

przejrzeć dokładnie, by znaleźć nazwiska pacjentów

przechodzących różne kuracje. Należało zabrać dla nich
rozmaite lekarstwa,

a także sprawdzić, czy nie zasięgali porad

przez rad

io już po ostatniej wizycie w przychodni.

Na zako

ńczenie lista miała trafić do lekarza, który wybierał

się tym razem na dyżur. Zwykle czytał ją z nią w samolocie,

poznając w ten sposób pacjentów, których miał wkrótce

badać.

Komu

ś postronnemu mogłoby się wydawać, że wszystko to

background image

jest bardzo skomplikowane i nieskuteczne. Claudia jednak

dobrze wiedziała, że system ten zdawał egzamin. W dodatku
doskonale.

Jak to oceni Matt, gdy ju

ż sam zacznie latać?

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Matt sp

ędził całe popołudnie z Peterem, który udzielał

porad przez telefon.

Było to bardzo ważne i odpowiedzialne

zadanie.

– Gdyby

ś przyniósł teraz z magazynu podręczną apteczkę,

łatwiej ci będzie zrozumieć, o czym rozmawiam z pacjentami

odezwał się w pewnej chwili Peter.

Na korytarzu Matt spotka

ł Claudię. Uśmiechnęła się do

niego nieśmiało. Miał ogromną ochotę porozmawiać z nią

chwilę, zobaczyć na jej twarzy radosny uśmiech, przy którym

rozbłysłyby jej oczy.

– Peter wys

łał mnie po apteczkę – powiedział, starając się

za wszelką cenę nie myśleć o jej oczach.

– Poka

żę panu, gdzie ona jest – odrzekła cicho i skierowała

się do magazynu.

Znajdowa

ła się tak blisko Matta, że czuł delikatny zapach

jej perfum i miał wielką ochotę pogładzić jej włosy. Ciągnęła

go do niej jakaś nieprzeparta siła. Cóż wobec niej znaczyły

ładne buzie pielęgniarek, które poznał w szpitalu!

– To tutaj – odezwa

ła się zmienionym głosem. Można by

sądzić, że ich spotkanie oddziałuje na nią równie silnie jak na
niego.

– Dzi

ękuję – szepnął i patrząc na jej delikatne, lekko

różowe wargi, wysiłkiem woli powstrzymał się, by jej nie

pocałować.

Si

ła woli jednak nie wystarczyła i pochylił głowę.

Wstrzymał oddech, a potem jego usta dotknęły delikatnie jej
warg.

Gdy po chwili odsunął się od niej, spojrzała na niego z

wahaniem, a potem s

łyszał już tylko echo jej kroków na

korytarzu.

Jęknął cicho i oparł rozpaloną głowę o metalową

półkę.

– Ty idioto! – powiedzia

ł do siebie. – Pracujesz tu dopiero

background image

drugi dzień, a już zawracasz dziewczynie w głowie.

Zdj

ął pudło z półki i zaniósł je do pokoju radiooperatora.

Postanowił zająć się pracą i nie myśleć w ogóle o Claudii.

Powoli ogl

ądał zawartość apteczki. Było tu chyba wszystko

począwszy od bandaży i agrafek po lekarstwa wydawane na

recepty.

Teraz dopiero zrozumiał, skąd Bill mógł mieć

morfin

ę dla rannego pilota. Można ją podać domięśniowo lub

podskórnie,

w razie więc nagłej potrzeby wstrzyknąć ją mógł

praktycznie każdy.

Studiuj

ąc spis leków i środków pierwszej pomocy, który

znajdował się w górnej części apteczki, nie mógł się nadziwić
zapobi

egliwości i troskliwości, z jaką dbano, by ludzie

zamieszkujący odległe tereny mieli możliwość ratowania

życia. Nagle usłyszał głos Petera. Witał się właśnie z kimś
przez telefon.

Mówił pewnie i spokojnie, najwyraźniej dodając

komuś otuchy. Jego głos wywarł na Matcie wielkie wrażenie.

Czyżby to był ten sam ekscentryczny playboy, z którym parę

godzin temu był na lunchu w szpitalu?

– A co pan Cranston robi

ł dziś rano? – zapytał Peter,

przerywając pani Cranston całą litanię dolegliwości, którą
Matt doskonale s

łyszał ze swego miejsca.

S

łuchając rozmówczyni, Peter wprowadził nazwisko

pacjenta do komputera i przeglądał historię choroby.

– Pracowa

ł w szopie?

Peter trzyma

ł słuchawkę z daleka od ucha, tak, by Matt

mógł wszystko słyszeć.

– Musz

ę wiedzieć, co robił w tej szopie – tłumaczył. – Jeśli

na przykład przygotowywał chemikalia do oprysków, mogło

mu coś prysnąć do oka, a jeżeli uruchomił szlifierkę, mógł mu
do oka wpa

ść opiłek metalu. Czy mogłaby pani odłożyć

słuchawkę i pójść do niego? Proszę go zapytać, co robił w
szopie. –

Gdy Peter usłyszał odgłos odkładanej słuchawki,

zwrócił się do Matta:

background image

– Co o tym my

ślisz?

– Mam na tyle oleju w g

łowie, żeby nic nie myśleć, zanim

nie poznam szczegółów. Czy on przepłukał to oko wodą?

– To by

ła pierwsza rzecz, jaką zrobił po przyjściu do domu

na lunch. Tak ona przynajmniej mówi.

Włożył sobie głowę

pod kran i lał wodę przez dziesięć minut, a ona dawała

właśnie dzieciom jeść i piekła ciasto, i nie przyszło jej do

głowy, żeby go zapytać, co się stało.

– Ale dlaczego dopiero teraz zadzwoni

ła, skoro oko bolało

go w południe? Przecież dochodzi czwarta.

Peter u

śmiechnął się.

– Wcale nie wiadomo, czy go wtedy co

ś bolało – odparł.

– Pewne jest tylko,

że w p o łud n ie co ś mu się stało. Po

lunchu poszedł się przespać i obudził go straszny ból.

Słyszałem wyraźnie dochodzący z oddali jęk.

Matt spojrza

ł na Petera. Był przekonany, że postawił już

diagnozę. Po chwili usłyszeli, jak pani Cranston podnosi

słuchawkę.

– Spawa

ł rano nową bramkę w ogrodzeniu na pastwisku –

powiedziała, a Peter pokiwał głową z uśmiechem.

– To zapalenie spojówek,

proszę pani. Nie włożył pewnie

maski albo odsunął ją na chwilę na bok, żeby na coś

popatrzeć, i tak doszło do oparzenia. Czy drugie oko jest w

porządku?

Matt nie dos

łyszał odpowiedzi, ale zauważył, że Peter

przesunął palcem po niebieskim wykresie, który leżał przed
nim na biurku.

– Potrzebny b

ędzie pani lek numer 164 – oznajmił. – Jest na

tacce A.

Powinien być trzymany w niskiej temperaturze. Czy

przechowuje go pani w lodówce?

Musia

ła odpowiedzieć twierdząco, bo Peter robił wrażenie

zadowolonego.

Świetnie – stwierdził. – W każdym pojemniku znajduje

background image

się jedna dawka. Stosować należy tak jak zwykłe krople do
oczu,

a więc musi pani odciągnąć powiekę w dół i wpuścić

lekarstwo. Krople z

nieczulą oko i na jakiś czas uśmierzą ból.

Zamilk

ł na chwilę. Pani Cranston zapisywała teraz

najpewniej jego polecenia.

– Prosz

ę teraz spojrzeć na tackę A, pozycja 204. Znajdzie

tam pani opaski na oko.

Po zakropieniu lekarstwa proszę ją

przyłożyć i podać mężowi panadeinę lub inny środek
przeciwbólowy.

Krople będą działać od pół godziny do

godziny. Niech go pani zapewni,

że tak ostry ból już nie

powróci,

ale gdyby za godzinę dawał mu się jeszcze we znaki,

proszę do mnie zadzwonić. Damy mu wtedy coś innego.

Znowu zamilk

ł, ale tym razem notował swe polecenia na

karcie choroby,

a potem wprowadził do komputera datę,

godzinę i sposób leczenia.

– A teraz dobrze by by

ło, żeby powtórzyła pani wszystko,

co powiedziałem – odezwał się. – Zobaczymy, czy o czymś
nie z

apomnieliśmy.

Matt zachwycony by

ł sposobem, w jaki Peter rozmawiał z

panią Cranston. Nie traktował jej z góry, uspokajał, pomagał

we właściwym zrozumieniu swoich poleceń.

– Wszystko si

ę zgadza – potwierdził. – Bardzo proszę,

niech pani zatelefonuje do mnie za godzinę, bez względu na
to,

jak mąż będzie się czuł. Na pewno wszystko będzie dobrze

dodał i odłożył słuchawkę. – Jak widzisz, to wcale nie takie

trudne –

zwrócił się do Matta z uśmiechem.

– Mo

że i nie, ale pod warunkiem, że zna się ludzi.

Zapalenie spojówek wywołane spawarką elektryczną? Nie
powiesz chyba,

że to często spotykana przypadłość w praktyce

lekarza domowego?

– Ale

ż tak! Zdarza się tutaj dość często. To tak, jak

oparzenie powierzchowne rogówki –

tłumaczył Peter. –

Trzeba się z nim liczyć, gdy ból występuje od sześciu do

background image

dwunastu godzin po wypadku.

Większość tych

nieszczęśników nie zdaje sobie sprawy, że stało się coś

poważnego, dopóki nie obudzi ich koszmarny ból o drugiej
nad ranem.

I nic na to nie można poradzić poza podaniem

środków przeciwbólowych.

– A ta ca

ła papierkowa dłubanina i praca przy komputerze?

spytał Matt, zastanawiając się nie po raz pierwszy zresztą, w

jakim właściwie celu należy notować najdrobniejsze

szczegóły dotyczące każdej choroby.

– Czasem wydaje mi si

ę, że to wszystko tylko po to,

żebyśmy stale musieli coś robić – jęknął Peter. – Musimy

zanotować w dzienniku wszystkie porady, jakich udzielamy.

Prowadzimy karty choroby wszystkich stałych pacjentów,

żeby wiedzieć o alergiach, stale przyjmowanych lekach i
ogólnym stanie pacjentów.

– I w ten sposób uporczywy kaszel u dziecka, które nigdy

nie przechodziło astmy, będzie jedynie uporczywym kaszlem,

podczas gdy taki sam kaszel u astmatyka zapowiadać może

poważny atak?

– No w

łaśnie – potwierdził Peter. – W karcie choroby

zapisujemy też wszystkie dane dotyczące kuracji, a potem
stanu pochorobowego.

Matt pokiwa

ł głową.

– No a komputer? – zapyta

ł. – Przecież to tylko podwójna

praca. Wprowadzasz do niego to,

co zapisałeś już w karcie.

– Uwa

żasz, że to podwójna praca? – zawołał Peter. – To

jest poczwórna praca! –

dodał ze złością. – Ale muszę

przyznać, że właściwie zupełnie się nie znam na komputerze i

że komputer mnie przeraża! Potrafię wykonać jedynie

najprostsze czynności. Wszyscy tu o tym wiedzą i gdy tylko

coś zacznie działać nie tak, okazuje się potem, że to moja
wina.

A przysięgam ci, że najchętniej bym się do niego nawet

nie zbliżał, gdyby to tylko było możliwe.

background image

– No to po co go w og

óle używać? – spytał Matt, z trudem

powstrzymuj

ąc śmiech.

– Musimy – odpar

ł Peter. – Mówiąc szczerze, wiem nawet

dlaczego.

Zamiast opasłych tomów z historiami chorób

będziemy w torbach wozić dyskietki. W przychodniach za

pomocą modemów będziemy mogli uzyskać każdą niezbędną

informację, która do tej pory zaśmiecała nasze mózgi.

– To wszystko prawda – przytakn

ął Matt. – Zgadzam się, że

mogą być w wielu wypadkach pomocne. Czy jednak zawsze

można na nich polegać? Czy rzeczywiście nadejdzie kiedyś
taki czas,

że można im będzie zaufać bez reszty i pozbyć się

zapisów historii choroby? Co na przykład zrobić, jeśli bateria

w komputerze się wyczerpie?

Peter by

ł wyraźnie zadowolony.

– B

ędę o tym pamiętał w czasie rozmowy z Jackiem.

Naprawdę cieszę się, chłopie, że tu jesteś. Trochę mnie

zawiodłeś podczas lunchu, kiedy nie doceniałeś moich starań,
ale teraz, kiedy wiem,

że tak jak ja nie masz ochoty na to,

żeby komputery zaczęły rządzić światem i ludźmi, czuję, że

zostaniemy przyjaciółmi.

Poklepa

ł Matta po ramieniu i znowu podniósł słuchawkę

telefonu,

który właśnie odezwał się na biurku. Tym razem

dzwoniła zdenerwowana młoda mama. Jej synek nie miał

wypróżnienia i Peter uspokajał ją, jak mógł, że maleństwu nic
zapewne nie dolega.

– Co by te kobiety zrobi

ły, gdyby nie mogły zasięgnąć

porady przez telefon! –

zauważył Matt.

– To wcale nie jest takie jednoznaczne – odpar

ł Peter. –

Wszystko ma dobre i złe strony. Kiedyś, gdy łączność była
tylko radiowa, ta m

łoda kobieta już dawno podzieliłaby się

swoim niepokojem ze wszystkimi wokół i zewsząd byłaby
zasypywana radami.

Dziesiątki kobiet zwierzałyby się ze

swoich przeżyć, opowiadając, co one robiły, gdy ich

background image

niemowlęta miały zaparcia. A teraz otrzymuje jedynie

fachową poradę ode mnie. Nikt nie podsuwa jej babskich

środków, jak wtedy, gdy łączność była radiowa.

– Z tego, co mówisz, wynika,

że radio było dla tych kobiet

swego rodzaju oknem na świat i pełniło rolę poczekalni w
przychodni czy sklepu,

gdzie kobiety zwykle wymieniają

poglądy.

Peter pokiwa

ł głową.

– Zgadza si

ę. Radio dawało im możliwość kontaktowania

się z sąsiadkami, plotkowania „przez płot”, choć ten płot mógł

być bardzo daleko.

Jak ten cz

łowiek potrafi zrozumieć swoje pacjentki! Wczuć

się w sytuację kobiety! Matt nie potrafił tego pojąć. Przecież

ten sam człowiek odgrywał zarazem rolę beztroskiego
uwodziciela.

Był w towarzystwie kobiet czarujący, ale Matt

odnosił wrażenie, że traktował je jak zabawki, istoty, którym

można prawić komplementy, z którymi dobrze jest flirtować, a

nawet pójść do łóżka, ale których nie traktowało się poważnie.

I oto teraz Peter by

ł innym człowiekiem.

– Jaka

ś młoda kobieta zgłasza się przez radio. – Głos Katie

wyrwał Matta z zamyślenia. – Odbywa właśnie podróż

mikrobusem w towarzystwie sześciu innych osób na północny
zachód.

Skarży się, z oczywistym zakłopotaniem, wydając z

siebie przy tym różne „achy” i „ochy”, na piekący ból przy
oddawaniu moczu.

Katie podnios

ła się z krzesła.

– Podejd

ź, proszę, tylko nie rób sobie z niej żartów.

Biedactwo odchodzi od zmysłów z rozpaczy, że musi o tym
publicz

nie opowiadać. Nie utrudniaj jej wszystkiego.

Peter zmarszczy

ł czoło, podchodząc do Katie. Czy jej

uwagi sprawiły mu przykrość? Katie jest chyba dla niego zbyt
surowa.

Claudia mówiła przecież, że pracują z sobą od lat.

Powinna go więc lepiej znać.

background image

Peter przedstawi

ł się chorej kobiecie, a potem zapytał ją o

imię, nazwisko, adres i aktualne miejsce pobytu.

– Prosz

ę, niech pani teraz uważa – ciągnął. – Będę zadawał

pytania,

a pani będzie odpowiadać tylko tak lub nie. A może

poprosi pani towarzyszy podróży, żeby usiedli trochę dalej od

pani? Łatwiej będzie nam chyba wtedy rozmawiać.

– C

óż za człowiek z tego Petera! – mruknęła Katie. –

Dopiero kiedy wpadam w furię i mu wymyślam, potrafi się
zachowa

ć – dodała, wychodząc z pokoju.

Peter podawa

ł kolejno symptomy zapalenia pęcherza,

czekając na odpowiedzi roztrzęsionej kobiety. Ciekawe, czy i

podróżni zabierają z sobą podręczne apteczki, zastanawiał się
Matt.

A jeśli nie, w jaki sposób Peter udzieli jej pomocy?

– W porz

ądku – powiedział w końcu Peter. – Teraz pani

kolej.

Jakie antybiotyki znajdują się w waszej apteczce?

Zapad

ła cisza. Dziewczyna prosiła pewnie kogoś, by

sprawdził.

– Bactrim, eryc, augmentin i amoksil – powt

órzył Peter. –

To całkiem duży wybór.

– Ka

żdy z nas był przed wyjazdem u swojego lekarza

domowego –

tłumaczyła kobieta. – I każdy dostał inne leki.

– A pani co dosta

ła?

– Amoksil – odpowiedzia

ła tak głośno, że Matt usłyszał bez

trudu.

– Czy to znaczy,

że przyjmowała pani już amoksil

przedtem? Czy mogę mieć pewność, że nie jest pani na niego
uczulona?

– dopytywa

ł się Peter.

– Ale

ż tak – odparła, opowiadając dokładnie o przebytych

infekcjach,

które jej lekarz zwalczał właśnie amoksilem.

– To

świetnie. Proszę więc natychmiast przyjąć pierwszą

tabletkę. He miligramów mają te kapsułki?

– Dwie

ście pięćdziesiąt miligramów – odparła.

background image

– Prosz

ę przyjmować jedną tabletkę co osiem godzin –

polecił, a potem dodał: – Niech pani pamięta, że to ma być

rzeczywiście co osiem godzin, choćby się miała pani budzić w

środku nocy. Proszę nastawić budzik. To bardzo ważne. –

Zamilkł na chwilę, a potem zapytał: – Czy nie macie

przypadkiem wody sodowej lub jakiejś innej wody
gazowanej?

– Czy nie mamy wody sodowej? U

żywamy jej teraz do

wszystkiego –

odezwał się męski głos. – Nazywam się George

Wallace,

jestem mężem Stelli. Ona musiała na chwilę odejść.

Matt i Peter u

śmiechnęli się jednocześnie, słuchając

George^,

ale był to uśmiech pełen sympatii i współczucia dla

Stelli.

– Prosz

ę ją namówić, żeby piła rozcieńczoną wodę sodową.

Może sobie do tego dolać soku lub dosypać cukru. Pomoże to

zalkalizować mocz i złagodzić uczucie pieczenia, zanim

antybiotyk zacznie działać. Dokąd jedziecie?

– Chcieli

śmy dojechać jutro wieczorem do maleńkiej

miejscowości, która się nazywa Castleford – odparł George
Wallace. –

Może powinniśmy się pospieszyć? Czy znajdziemy

tam jakąś pomoc?

– Nie ma takiej potrzeby, chyba

że pani Wallace gorzej się

poczuje.

Ale i wtedy lepiej nie spieszyć się na tych drogach.

W Castleford jest mały szpital prowadzony przez siostrę
Jensen.

Zawiadomię ją o waszym przyjeździe. Zrobi analizę

moczu i z pewnością potwierdzi moją diagnozę. Gdyby jednak

uznała, że konieczna jest pomoc lekarska, wezwie nas albo

skieruje was do najbliższej przychodni.

– Woda sodowa? – spyta

ł ze zdziwieniem Matt. – Czy to

jeden ze środków stosowanych przez ludową medycynę?

Peter zako

ńczył właśnie rozmowę.

– A jak my

ślisz? – spytał z uśmiechem. – Co zawierają te

wszystkie musujące miksturki, które zwykle przepisujemy?

background image

Właśnie wodę sodową z domieszką kwasku cytrynowego.

Musi w tym coś być, skoro stosowane jest z dobrym skutkiem
od lat!

Matt u

śmiechnął się do Petera z sympatią i przypomniał

sobie,

że podczas pierwszego spotkania był wobec niego

nastawiony sceptycznie.

Skąd się to wzięło, ten brak zaufania?

W tej samej chwili uprzytomni

ł sobie, że Claudia

traktowała Petera z dystansem. I jak się zaczerwieniła

pierwszego dnia ich znajomości, gdy w pokoju pojawił się
Peter Flint.

Claudia! Ogarn

ął go wstyd i poczucie winy. Musi zaraz się

z nią spotkać i przeprosić za ten pocałunek. Spojrzał na
zegarek.

Minęła piąta! Pewnie Claudia poszła do domu.

– Ju

ż patrzysz na zegarek? – zapytał z udaną surowością

Peter. –

Bierz przykład z Katie. Miała prawo wyjść stąd punkt

piąta, powinna była nawet to zrobić, gdyby chciała

przestrzegać umów wywalczonych przez związki zawodowe,

a ona siedziała do końca mojej rozmowy z panią Wallace.

Dopiero teraz przekaże stanowisko dyżurnemu.

S

łysząc swoje imię, Katie rozejrzała się wokół. Oczy jej

ciskały błyskawice, potem jednak odwróciła się z powrotem
do swego biurka,

a fala włosów zakryła jej oczy.

Co

ś musiało kiedyś między nimi zajść, pomyślał Matt. Czy

nadal coś ich łączy? Szybko jednak powrócił myślami do
Claudii.

Każda chwila oddalała ją od niego coraz bardziej.

Pozbiera

ł naprędce zawartość apteczki i odniósł ją do

magazynu.

Gdy wyszedł, na korytarzu czekał na niego Peter.

– Zostan

ę tu jeszcze – powiedział. – Mam dziś dyżur

telefoniczny i zawsze człowiek zalega z papierkową robotą.

Matt u

śmiechnął się i w głębi ducha odetchnął z ulgą.

Obawiał się, że Peter zaproponuje znowu wspólne spędzenie
wieczoru.

A on spieszy

ł się do Claudii.

background image

Trudno by by

ło wymyślić jakąś rozsądną wymówkę, skoro

mieszka w tym mieście dopiero od kilku dni. Pożegnał się, a

potem przeszedł szybko przez puste pomieszczenia i
korytarze,

sprawdzając, czy nie ma gdzieś Claudii. Musi się z

nią zobaczyć, czy jednak wypada mu pójść do domu jej
ciotki?

W czasie pobytu w Australii pozna

ł wiele dziewczyn i

wszystkie zapraszały go do domów rodzinnych, gdzie go
serdecznie przyjmowano. Wszyscy Australijczycy okazywali

życzliwość przybyszowi z dalekiego kraju, ale jak zachowa się

Claudia? Coś ją wyróżnia spośród innych dziewczyn, a on

czuł, że nie wolno mu zrobić fałszywego kroku. Czy jednak

ten nieprzemyślany pocałunek, któremu nie umiał się oprzeć,

nie był właśnie takim fałszywym krokiem?


Claudia wr

óciła pospiesznie do domu, starając się nie

myśleć o Matcie. A jednak czuła na ustach jego wargi, a dom

ciotki Stephy nie był najlepszym miejscem, gdzie można by

ukoić znękaną duszę.

Wzi

ęła więc prysznic i przebrała się. Dobierała starannie

każdy szczegół garderoby, choć Matt nie umawiał się z nią

przecież ani nie prosił o spotkanie! Wczoraj odwiedził swoich
pacjentów,

nie było więc powodu, by miał dzisiaj iść znowu

do szpitala.

– Jaki

ś młody człowiek do ciebie.

G

łos ciotki Stephy odbił się echem od ścian starego

domostwa,

a serce Claudii zamarło. Odwróciła się od lustra,

przestraszona swoim wyglądem. Z trudem siebie poznawała. Z

lustra patrzyła twarz dziewczyny o nieprzytomnych,

błyszczących oczach i czerwonych, rozgorączkowanych
policzkach.

Zmusiła się do powolnego, spokojnego kroku.

– Ale

ż musi pan zostać u nas na kolacji – usłyszała głos

ciotki i wstrząsnął nią paniczny strach, zanim jeszcze zdążyła

background image

zasta

nowić się nad sytuacją. – Doktor Laurant chciałby

towarzyszyć ci do szpitala – oznajmiła ciotka Stepha, gdy

Claudia dotarła do werandy – zaprosiłam go więc na kolację.

– Bardzo prosz

ę, niech mi pani mówi po imieniu!

Jego d

źwięczny głos zagłuszył jej cichutkie „dobry

wieczór”

i zaraz potem zaciągnięci zostali przez pełną energii,

jowialną panią do dużej kuchni, w której toczyło się życie
domowników.

– A wi

ęc jest pan na poły Francuzem, na poły Anglikiem. A

w nas płynie krew australijska i włoska – podsumowała ciotka
Stepha,

gdy już skończyła wypytywać Matta o jego koligacje

rodzinne.

Kolacja up

ływała w miłym nastroju, a potrawy, którymi

częstowała starsza pani, były naprawdę wyśmienite. Matt

odsunął od siebie pusty talerz.

– Szukanie

żony za kanałem La Manche to niemal obyczaj

w mojej rodzinie –

opowiadał z uśmiechem. – Mój dziadek,

który był Francuzem, wyjechał jako młody człowiek do pracy
w Anglii.

Poznał tam moją babkę. Ojciec postąpił dokładnie

na odwrót: wyjechał do Francji na studia, spotkał moją matkę,

zakochał się i już tam został. Odwiedzał jednak regularnie

rodzinę i ja uczyłem się w Anglii. Teraz dziadkowie już nie

żyją, więc moje siostry kończą naukę we Francji. Ojciec
zawsze mówi,

że czuje się przede wszystkim Francuzem, bez

względu na to, ile jakiej krwi płynie w jego żyłach.

Claudia u

śmiechnęła się. Matt najwyraźniej bardzo kochał

swoją rodzinę. Mówiły o tym jego oczy, pełne ciepła i

tkliwości, a także głos, który zmieniał się, gdy wspominał
swych bliskich.

Rozumia

ła go doskonale. Ona przecież także kochała swoją

rodzinę.

– No a jakie s

ą twoje plany? – dopytywała się ciotka. – Czy

pójdziesz w ślady mężczyzn ze swojej rodziny? Może tu

background image

spotkasz jakąś dziewczynę, ożenisz się i osiądziesz na stałe?

Claudia wstrzyma

ła oddech. Jak ciotka może zadawać

podobne pytania? Czyżby nie zdawała sobie sprawy, że

podobne rozważania są dla niej krępujące?

Spojrza

ła na Matta z przerażeniem, on jednak chyba nie

uważał tego pytania za niestosowne, bo uśmiechał się tylko,

potrząsając przecząco głową.

– Francja znajduje si

ę nieco dalej od Australii niż od Anglii

– zauwa

żył. – A zresztą, muszę przecież myśleć o dalszej

pracy.

– Zamilk

ł na chwilę i zwrócił się w stronę Claudii. –

Zawsze pragnąłem pójść w ślady ojca. Dyplom uzyskałem w
Anglii, gdzie ojc

iec studiował, a specjalizację chciałbym, tak

jak on,

zrobić we Francji. W ten sposób tworzymy własną,

rodzinną tradycję.

– Jak

ą specjalizację? – spytała Claudia, która starała się

ukryć zmieszanie.

U

śmiechnął się znowu. Był to promienny, słoneczny

uśmiech człowieka, który zaplanował już swoją przyszłość i
wierzy,

że uda mu się wszystko pomyślnie zrealizować.

– Chcia

łbym się specjalizować w okulistyce – odparł. – To

domena mojego ojca.

Trudno się chyba dziwić, że to właśnie

wybrałem, bo chowałem się pośród modeli i rycin

przedstawiających oczy. To były moje zabawki. Ojciec

przyjechał do Francji na staż w paryskim szpitalu i wtedy

właśnie poznał moją matkę.

A wi

ęc nawet gdyby zakochał się w Australii, nie zmieni

planów i nie zostanie tutaj,

pomyślała Claudia. W głosie Matta

łatwo było wyczuć ogromny zapał i stanowczość, gdy mówił o

swej przyszłości.

Gdyby zakocha

ł się w Australii czy we mnie? – zastanowiła

się znowu. Chodzi ci chyba o to drugie, zakpiła sama z siebie.

– Claudio, zdecyduj si

ę na coś – przerwała jej ciotka. – Czy

background image

będziesz dalej tak siedzieć, marząc nie wiadomo o czym, czy

też zabierzesz Matta do szpitala, żeby mu pokazać swoich
ukochanych pacjentów?

Zrobi

ła się znowu czerwona. Myślami była daleko stąd, a

gdy dojrzała uśmiech na jego twarzy, krew uderzyła jej do

głowy.

– Sprz

ątniemy najpierw ze stołu – powiedziała, wstając z

krzesła. Starała się ukryć zmieszanie, udając bardzo zajętą.

– Id

źcie już, idźcie! – nalegała ciotka, wymachując przy

tym rękami tak, jak to robiła, wyganiając kurczęta z ogrodu. –

Przyprowadź potem Matta na kawę – nakazała Claudii. –
Jestem pewna,

że będąc na poły Francuzem, doceni moją

kawę.

Po co ciotka to wszystko mówi?
Przecie

ż ona mnie właściwie swata!

Matt powiedzia

ł wyraźnie, że nie ma zamiaru zostać w

Australii.

A wiadomo przecież, że ja nigdy, przenigdy stąd nie

wyjadę. I ciotka wie o tym doskonale! Poczuła, że nie potrafi

dłużej zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Wybąkała

jakieś usprawiedliwienie i pobiegła do swego pokoju.

Gdy po chwili wysz

ła, Matt siedział na górnym stopniu

schodów werandy.

Wstał, gdy tylko usłyszał stukot jej

sandałków na drewnianej podłodze. Wyciągnął rękę i ujął jej

dłoń. Przytrzymał ją mocno, jakby potrzebowała pomocy przy

zejściu na dół.

– Przepraszam za moje naj

ście – powiedział. – Wcale nie

miałem zamiaru składać wizyt bez zaproszenia – dodał,

puszczając jej rękę.

Podszed

ł do furtki i otworzył ją, robiąc Claudii przejście.

Gdy go mijała, zauważyła w jego oczach niepokój i

zakłopotanie. Dodało jej to odwagi.

– Jeszcze si

ę taki nie znalazł, kto by potrafił odmówić

mojej ciotce, zw

łaszcza gdy ogarnia ją przypływ energii –

background image

pocieszyła go. – A poza tym...

Chcia

ła mu powiedzieć, że było jej bardzo miło gościć go u

siebie,

ale jej oczy spoczęły bezwiednie na jego ustach.

Przypomnia

ła sobie, co czuła, gdy ją całował... Dotyk jego

skóry...

Bijąca z niego stanowczość i siła. Fale gorąca, które ją

ogarniały.

I s

łowa zamarły jej na ustach.

Stali tak przy otwartej furtce, a wok

ół panowała cisza i

spokój.

Urzekający zapach uroczynu czerwonego mieszał się z

zapachem morza.

Słychać było szelest traw poruszanych przez

skaczące żaby, czasem pisk nietoperza gdzieś nad głową. Cała

przyroda zamarła w oczekiwaniu. Oni też oczekiwali czegoś...

Gdy . w ko

ńcu się odezwał, głos jego był ledwo słyszalny.

Czyżby odczuwał to samo co ona? Czyżby i on obawiał się, że
urok,

pod którego mocą obydwoje się znajdują, zniknie bez

śladu?

– Wtedy, kiedy byli

śmy w magazynie, wcale nie miałem

zamiaru cię pocałować, ale teraz, gdy powinienem cię za to

przeprosić, pragnę pocałować cię znowu.

Nie poruszy

ła się. Wyciągnęła tylko rękę przed siebie, by

przytrzymać się bramy. Pochylił się i jego usta jeszcze raz

dotknęły jej warg. Zimne z początku, rozpaliły się ogniem,
który ogarn

ął ich gwałtownym płomieniem. Claudia trzymała

się kurczowo ogrodzenia, zaciskając mocno palce.

– Ciekawe, co powiedz

ą twoi pacjenci.

Wyszepta

ł jej to do ucha, a ona próbowała zrozumieć jego

słowa, lecz bezskutecznie. Kłębiące się myśli rozsadzały jej
cz

aszkę. Nadal trzymała się kurczowo furtki, tak jak tonący

marynarz pasa ratunkowego.

Uniósł w końcu głowę, a wtedy

ona otworzyła oczy i ujrzała jego profil na tle

fioletoworóżowego nieba... Objął ją mocno i przytulił do
siebie,

a drugą ręką zdjął palce z ogrodzenia.

– Czy warto si

ę bać miłości? – zapytał, prowadząc ją w

background image

kierunku ścieżki wiodącej do szpitala.

Spojrza

ła na niego, nie mogąc uwierzyć, że odgadł jej

najtajniejsze myśli. Co powinnam teraz odpowiedzieć? –

zastanawiała się. Czy ja w ogóle wiem cokolwiek o miłości?

Nie mog

ła sobie w żaden sposób przypomnieć, co czuła,

gdy parę razy pocałowali się z Danielem, ale pamiętała
dobrze,

że gdy Anthony pocałował ją raz czy dwa, nie straciła

spokoju ducha,

nogi się pod nią nie uginały i przez cały czas

jej umysł funkcjonował bez zakłóceń.

– Moi rodzice zakochali si

ę, gdy mieli siedemnaście lat i

nadal kochają się, mimo że było to trzydzieści siedem lat temu
– oznajmi

ła.

Nie mia

ła przy tym pojęcia, dlaczego właściwie to

powiedziała, nie mówiąc już o tym, że wcale nie była pewna,

czy ma to jakikolwiek związek z tym, co się z nimi teraz

działo.

Roze

śmiał się cicho.

– Czyli mi

łość prowadzi do ślubu, a potem młoda para żyje

długo i szczęśliwie. Mnie też wydaje się to słuszne, kochanie
– szepta

ł jej do ucha. – Nie należy się więc w miłość tylko

bawić albo kochać się tylko dlatego, że to przyjemność?

Wiedzia

ła, że Matt żartuje, ale czy przypadkiem w tonie

jego głosu nie kryło się powątpiewanie? Szła przed siebie, bo

prowadził ją, ale robiła to automatycznie. Jej myśli zajęte były

zupełnie czymś innym. Pocałunek tego mężczyzny postawił

przed nią wyzwanie.

– Nie bardzo wiem, co znaczy kochanie si

ę dla

przyjemności, ale coś mi się wydaje, że to podobne do

przygody miłosnej.

Roze

śmiał się i przytulił ją mocniej.

– Chyba tak – przyzna

ł. – I coś mi się nie wydaje, żeby to

było w twoim stylu.

Byli w

łaśnie w połowie drogi do szpitala. Zdjął rękę z jej

background image

ramienia,

a ona zwróciła do niego twarz. Wszystko było teraz

zupełnie jasne.

– Nigdy nie prze

żyłam żadnej przygody miłosnej –

wyznała.

– I chyba masz racj

ę, że to nie dla mnie.

Lepiej b

ędzie, gdy pomyśli sobie, że moim celem jest

małżeństwo, zadecydowała. Bała się jednak kontaktów z
Mattem z innego powodu.

Dokładnie po upływie roku ich

cudowna przygoda miłosna dobiec by musiała końca.
Powiedzieliby sobie po prostu do widzenia,

bo on przecież

chce wyjechać z Australii.

By

łoby to kolejne rozstanie, kolejna utrata bliskiej osoby, a

tego nie chciała więcej przeżywać. Nie wytrzymałoby już jej
serce, tyle razy ranione przez okrutny los!

Milcza

ł, a ona czuła, jak rośnie w niej niepokój. Odezwała

się więc znowu, by zagłuszyć ciszę:

– Zdaj

ę sobie teraz sprawę, że moi rodzice mieli na mnie

zawsze duży wpływ, a wychowanie, jakie otrzymałam, do tej
pory decyduje o moim zachowaniu, ale nawet gdyby nie to,

nie wyobrażam sobie, żebym mogła pochwalać krótki romans
z lekarzem,

choćby nie wiem jak dobrze całował.

Z trudem wymawia

ła te słowa, zdając sobie sprawę, że jej

argumenty mogą się mu wydać pruderyjne i świętoszkowate.

Nie spuszczał z niej wzroku. Był skupiony i chłonął każde jej

słowo.

– Nie o

śmieliłbym się zaproponować ci przygody miłosnej

– powiedzia

ł poważnie. – W samym już słowie „przygoda”

kryje się zapowiedź końca, choćby nic jeszcze się naprawdę
nie

zaczęło. To coś między nami warte jest, jak myślę,

lepszego losu.

Stara

ła się zrozumieć wszystko, co mówił, zmarszczyła

brwi,

a wtedy poczuła jego wargi na czole. Pocałował ją

delikatnie powyżej nosa, jak zwykła to czynić jej mama, gdy

background image

starała się ukoić ból lub zmartwienie.

– Wszystko sobie jeszcze wyja

śnimy – obiecał – ale

później!

Kiedy ju

ż pożegnasz się z Lydią, poczytasz Gilbertowi i

poznasz mnie z Carol,

która chce wrócić z bliźniakami do

buszu,

żeby dalej prowadzić kopalnię cyny.

Mog

ła mu już teraz tylko dotrzymać kroku. Zbyt była

oszołomiona, by zdobyć się na cokolwiek innego. Głos

wewnętrzny, który jeszcze przed chwilą kpił sobie z jej

pompatycznych stwierdzeń, doradzał teraz roztropność.

Łatwo można dać się porwać uczuciu do tego człowieka i

stracić dla niego głowę. Tylko że nie byłoby wtedy szansy na
wspólne,

długie i szczęśliwe życie. Czekałaby ją wówczas

jedynie samotność i kolejny bolesny zawód.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

I tak, zdawa

łoby się niepostrzeżenie, Matt stał się

nieodłączną częścią jej życia. Minęły zaledwie dwa tygodnie,

a Claudii trudno było wyobrazić sobie, że kiedyś, nie tak

dawno przecież, wcale go nie znała.

– Matt dzisiaj wraca? – spyta

ła ją ciotka przy śniadaniu.

Kiwnęła głową, starając się zachować obojętność, co było
trudne, bo wystarczy

ło, by ktoś wymówił przy niej jego imię,

a ręce zaczynały jej drżeć i serce biło jak oszalałe.

– Nie gotuj tylko

żadnych powitalnych kolacji – ostrzegła.

Samoloty przywożące personel z przychodni rzadko

przybywają na czas.

Matt odbywa

ł właśnie pierwszą dwudniową praktykę w

przychodni i poprzedniego dnia, po raz pierwszy,

odkąd

przybył do bazy, nie spotkali się wieczorem.

Widywali si

ę do tej pory codziennie, ale nie działo się przy

tym właściwie nic specjalnego. Trudno by to było nawet
naz

wać wspólnym „bywaniem” czy „wychodzeniem”. Szli co

rano razem do pracy,

chyba że Matt miał dyżur telefoniczny,

wracali też razem do domu, jeśli tylko kończyli pracę o tej
samej porze.

Podczas weekend

ów zabierała go na plażę. Wspólnie też

zwiedzali miasto.

Claudii zdawało się czasem, że widzi je po

raz pierwszy,

gdy na znajome ulice patrzyła oczami Matta.

Wieczory tylko bywa

ły inne. Najpierw był spacer do

szpitala,

a potem po powrocie całowali się długo w cienistym

ogrodzie lub na werandzie. Gdy Matt prac

ował dłużej, wracała

do domu sama, by znale

źć go potem na schodach. Siedział

tam i czekał, by jej opowiedzieć, co robił przez cały dzień, by

wziąć ją za rękę i pocałować.

– Zabierzesz go do domu,

żeby pokazać rodzinie? Kolejne

pytanie ciotki wyrwało ją z zamyślenia.

background image

– Sama przecie

ż wiesz, że to n ie ma sen su – odparła

ostrzejszym,

niż zamierzała, tonem. – Nie mamy żadnych

planów na przyszłość, więc przyjeżdżanie z nim do domu

zdenerwowałoby tylko mamę, która mnie prosiła, żebym nie

wracała na farmę przed upływem pół roku. Pewnie by to też

sprawiło przykrość Anthony’emu i jego rodzinie, nie mówiąc

już o tym, że i Matt czułby się dziwnie. Pamiętaj, że jesteśmy

tylko przyjaciółmi – przypomniała ciotce i wyszła do kuchni,

chcąc ukryć zakłopotanie.


Gdy wieczorem wr

óciła ze szpitala i otworzyła furtkę, Matt

siedział na schodkach. Zauważyła w nim jakąś zmianę.

– Jak si

ę udała podróż? – spytała, podając mu rękę. A on

przyciągnął ją do siebie i posadził obok.

Nie odpowiedzia

ł od razu, lecz przytulił się, chowając

twarz w jej włosach, jakby szukał schronienia.

– Nie bardzo – wyzna

ł w końcu. – Byłem na Herd Island i

w Cabbage Tree,

gdzie mieszkają aborygeni, więc

wiedziałem, czego się można spodziewać, ale Caltura! Teraz
rozumiem,

dlaczego przyjęcia w przychodni trwają tam cały

dzień.

Claudia pr

óbowała sobie przypomnieć, co słyszała o

Calturze.

Wiedziała, że z tym miejscem związany był jakiś

problem,

nie mogła sobie jednak przypomnieć jaki...

– W miejscowo

ściach, w których nie ma szpitala, jest

zwykle pracownik służby zdrowia, który ma się orientować w

potrzebach mieszkańców – mówił dalej Matt. – Przyprowadza
on pacjentów do przychodni,

a my ich przyjmujemy według

sporządzonej uprzednio listy. Choroby są najrozmaitsze,

począwszy od grypy i dolegliwości żołądkowych, poprzez

kontuzje odniesione w czasie bójek młodzieży, choroby
wrzodowe czy problemy z oczami.

Claudia ju

ż wiedziała, co jej niedawno opowiadano.

background image

– By

ły tam chyba ostatnio jakieś kłopoty z takim właśnie

pracownikiem –

powiedziała. – Przez dłuższy czas nie mieli

nikogo odpowiedniego.

– No w

łaśnie – westchnął. – A teraz pojawił się jakiś

człowiek, nie wiem nawet, czy ma kwalifikacje, choćby kurs
udzielania pierwszej pomocy,

jest za to pełen energii i

obiecuje wszystko zorganizować, ale musi zaczynać
praktycznie od zera.

Nie by

ła pewna, czy zrozumiała, co miał na myśli, ale nie

pytała go więcej o nic. Wiedziała, że opowie jej wszystko

dokładnie, jeśli tylko zechce, teraz jednak liczyło się tylko to,

że trzyma ją w ramionach. Nad ich głowami błyszczały
srebrzyste gwiazdy,

a z ogrodu dobiegały tajemnicze dźwięki i

zapachy.

– Czy wiesz co

ś o życiu aborygenów? – zapytał po chwili.

Gdy potrząsnęła głową, ciężko westchnął.

– Caltura pozostaje tak daleko w tyle za innymi

miejscowo

ściami, które odwiedzałem, że zaczynam się

zastanawiać, czy jej mieszkańcy przypadkiem nie starali się

naumyślnie lekceważyć i bojkotować wszelkich zarządzeń i

poleceń człowieka, którego nie znosili. A może odczuli ciągłe
zmiany lekarzy? –

zastanawiał się dalej. – Najpierw zajmował

się nimi jakiś lekarz, którego nazwiska nawet nie pamiętam,

bardzo krótko był James, po nim Bob i wreszcie ja. No i w
rezultacie,

a może także dlatego, że nie było na miejscu

nikogo,

kto by im przypomniał o profilaktyce, doszło do

sytuacji,

nad którą trudno jest zapanować.

– Ale przecie

ż dyżury w przychodni odbywają się

regularnie co dwa tygodnie! –

zaprotestowała Claudia.

– Skoro za ka

żdym niemal razem przylatuje inny lekarz,

trudno jest m

ówić o systematycznej obserwacji pacjentów. A

zresztą co za sens mają nasze wizyty, jeśli nie przychodzą do

nas pacjenci? Sprawdziłem dokładnie karty chorób. Nasi

background image

ludzie udzielili porad kilku kobietom w ciąży, zaszczepili
dzieci w szkole, opatrywali rany,

leczyli przeziębienie i

kaszel,

a także skaleczenia.

– Czy to nie wystarczy? – zapyta

ła, zaskoczona jego

niepokojem.

– Nie, to nie wystarczy! – zawo

łał. – Ten nowy pracownik,

Andrew Welsh, jest tam dopiero od dwóch tygodni. Tyra
niemal za trzech.

Dotarł już wszędzie, odwiedził wszystkie

rodziny. N

amówił ludzi, którzy nie pokazywali się w

przychodni od miesięcy, żeby przyszli na kontrolę, a

właściwie zebrał ich i sam przyprowadził, żeby w ostatniej

chwili się nie rozmyślili.

I dlatego jeste

ś przepracowany – zauważyła,

rozczarowana nieco,

że to stało się powodem jego

zdenerwowania.

– Nie przeszkadza mi wcale przepracowanie – wybuchn

ął,

odsunął ją od siebie i spojrzał w oczy. – Sto razy bardziej wolę

być przepracowany, niż kończyć pracę z wybiciem zegara, a

potem się dręczyć, że czegoś nie zrobiłem.

Zacisn

ął ręce na jej ramionach i potrząsnął nią, jakby chciał

w ten sposób wyładować swój gniew.

– Wytr

ąciły mnie z równowagi skutki zaniedbania. Nie

jestem w stanie patrzeć spokojnie na przypadki, które mogły

zostać wyleczone, gdyby ktoś w porę się nimi zajął. Musiałem

wysłać do miasta człowieka na amputację stopy, a obeszłoby

się bez tego, gdyby ktoś sprawdził, czy był na kontroli albo
czy przestrzega diety. Jaglica znowu szaleje,

tak że połowa

pacjentów,

których oglądałem, straciła niemal wzrok z tego

powodu,

a przynajmniej w sześciu przypadkach trzeba się

będzie uciec do chirurgii powiek.

– Czy trzeba ich b

ędzie wysłać do miasta? – zapytała,

usiłując wyobrazić sobie skalę problemu, z którym się zetknął.

Nie trzyma

ł jej już tak mocno; delikatnie masował teraz

background image

miejsce,

które przed chwilą kurczowo ściskał.

– Dzi

ęki Bogu, nie. Rozmawiałem wczoraj z Jackiem.

Załatwi im specjalistę na przyszły tydzień. Uda się zapewne

zawieźć go tam razem z pielęgniarką jednego dnia, a zabrać z

powrotem następnego. Jeżeli zajdzie potrzeba, wrócę tam
jeszcze.

Jack będzie musiał tylko zmienić harmonogram

dyżurów. Zacząłem leczenie wszystkich przypadków jaglicy
antybiotykami i kroplami sulfonamidowymi, ale infekcja

będzie się dalej rozprzestrzeniać, jeśli ci, którzy nie są jeszcze

zarażeni, nie będą ściśle przestrzegać higieny.

S

łysząc determinację w jego głosie, uśmiechnęła się.

– Widz

ę, że odbierasz to jako osobiste wyzwanie –

zażartowała i zobaczyła, że w tej samej chwili się odprężył.

Znikn

ęło gdzieś napięcie, na twarzy pojawił się uśmiech.

Odsunął włosy z jej czoła, jakby chciał przyjrzeć jej się

dokładniej.

– Bo zawsze interesowa

ła mnie najbardziej okulistyka. –

Zamyślił się, szukając odpowiednich słów. – A jaglicy łatwo
jest zapobiec –

ciągnął po chwili. – Rokowania są także

pomyślne. Na dobrą sprawę mogłoby jej już w ogóle nie być.

A jednak atakuje ciągle najsłabszych i doprowadza do ślepoty,

jeśli nie rozpocznie się kuracji we właściwym czasie.

Wyczuwa

ła wyraźnie, jak bardzo przejmował się losem

tych najsłabszych, i za to właśnie go kochała.

– A do tego wszystkiego jest co najmniej pi

ęciu pacjentów,

których podejrzewam o nagminne zapalenie wątroby, które

także może wywołać epidemię. Dochodzi do tego około

dziesięciu przypadków chorób wenerycznych, mnóstwo

wrzodów tropikalnych i wcale bym się nie zdziwił, gdyby

jakieś nieznane bliżej pasożyty zakaziły pozostałych
kilkunastu.

Są jeszcze dzieci z zapaleniem ucha, grzybicami i

liszajcem. Zrobi

łem prawie wszystkim analizy krwi. Wydaje

się, że ci wszyscy ludzie cierpią na ogólne osłabienie

background image

organizmu.

Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego.

Zdawa

ł się tak przygnębiony, że zarzuciła mu ręce na szyję

i mocno przytuliła.

– Jako

ś to opanujesz – szepnęła. – Jestem pewna, że

potrafisz to zrobić. Zwłaszcza że pomoże ci ten nowy
pracownik.

Musn

ął wargami jej szyję i wtedy wstrząsnął nią dreszcz.

Matt nie myślał jednak o pocałunkach, myślami był gdzie
indziej.

– Tak, Andrew mo

że tam dużo zrobić – przytaknął. – To

twardy facet,

a przy tym tajemniczy człowiek. Wydaje się, że

wziął sobie do serca losy mieszkańców Caltury i postanowił

nauczyć ich pilnowania własnych interesów.

– Czy b

ędą go słuchali? – spytała.

– S

ądzę, że sobie z nimi poradzi – odparł i uniósł jej głowę

do góry.

A potem usta ich si

ę spotkały i przestali rozmawiać.

Rano nie widzieli si

ę. Claudia przyszła sama do bazy.

Sądziła, że Matta wywołano wcześniej.

– Tylko kawa mo

że mnie uratować – powitał ją od progu

Jack,

który wyglądał na bardzo zmęczonego. Musiał siedzieć

przy biurku od wielu godzin. –

Chętnie bym też coś zjadł –

dodał. – Mieliśmy okropną noc.

– Na Ruthven Road by

ł wypadek – poinformowała ją

Christa,

gdy przyszła zrobić Jackowi kawę. – Mikrobus pełen

turystów skręcił gwałtownie, żeby wyminąć kangura, i wpadł
na drzewo.

– Jak ich znaleziono? – spyta

ła Claudia, wiedząc, że w całej

okolicy nie było równie rzadko uczęszczanej drogi.

– Mieli po prostu szcz

ęście! – oznajmiła Christa. –

Zauważyła ich inna grupa turystów. Zatrzymała ich awaria
silnika,

chcieli potem nadrobić opóźnienie, jechali nocą i

dostrzegli mikrobus w świetle reflektorów. Zawiadomili bazę

background image

przez radio,

a my wysłaliśmy od razu dwa samoloty.

– Dwa samoloty?! – Claudia zblad

ła z wrażenia.

– Co ci jest? – zaniepokoi

ła się Christa.

– Ju

ż nic – rzekła Claudia. – Wszystko w porządku. Dużym

wysiłkiem woli starała się odegnać wspomnienia z
przesz

łości, do których nie chciała wracać. Szybko

przygotowała kawę, ale gdy stawiała tacę na biurku Jacka,

ręce jej się nadal trzęsły. Kiedy spojrzał na nią, w jego wzroku
spostr

zegła zrozumienie.

– Tak to jest, dziecko – powiedzia

ł starszy pan. – Nigdy się

do tego nie można przyzwyczaić. – Wziął ją za rękę i trzymał
dopóty,

dopóki się nie uspokoiła. – Oczywiście najlepszym

lekarstwem jest jak zawsze praca,

a ja właśnie mam dla ciebie

zajęcie!

Wywr

ócił przy tym oczami do góry w tak śmieszny sposób,

że mimo woli roześmiała się.

– Wydaje si

ę, że w Calturze są poważne kłopoty –

poinformował ją. – Powinienem był przewidzieć, że tak

będzie. – W oczach jego krył się prawdziwy żal. – Leonie

zwolniła cię dzisiaj z obowiązków, chciałbym więc, żebyś

wzięła wszystkie historie chorób z Caltury i dokładnie je

przejrzała. Sam właściwie nie wiem, czego szukam, ale jestem
przekonany,

że nam to wiele wyjaśni. Czy mogłabyś zrobić

wykres,

który by pokazywał, jak często dana osoba zgłaszała

się do przychodni?

– Oczywi

ście posługując się komputerem? – upewniła się,

zadowolona z wyzwania,

któremu miała sprostać. – Czy

zaznaczyć także powody, dla których pacjenci zgłaszali się do
przychodni?

Mogłabym to zrobić, a potem, gdybyś

potrzebował danych dotyczących na przykład jaglicy, łatwo

by je było uzyskać.

– Naprawd

ę? – spytał, uśmiechając się niewyraźnie.

Przypomniała sobie, że Jack także nie dowierzał komputerom,

background image

przedk

ładając nad nie dokumenty pisane.

– Ch

ętnie ci w tym pomogę – oświadczyła. – Czy mogę

usiąść w pokoju radiooperatora?

By

ły tam wielkie stoły i więcej monitorów niż w innych

pokojach,

tam więc zazwyczaj wprowadzano karty chorób do

komputera.

– Oczywi

ście – odrzekł z roztargnieniem, pochylony już

nad górą papierów. Gdy zbierała się do wyjścia, uniósł jednak

głowę i uśmiechnął się do niej. – Tak się cieszę, że zaczęłaś u

nas pracować. – Urwał, po czym dodał: – Matt wróci pewnie

koło jedenastej.

Krew uderzy

ła jej do głowy. Pilnowali się bardzo, by nikt

w pracy nic nie zauważył. Cóż można by zresztą zauważyć?

Są po prostu dobrymi przyjaciółmi. No, gdyby nie te

wieczorne pocałunki!

– Widzia

łem was na plaży w niedzielę, ale nie puściłem

nawet pary z ust,

pamiętając, że żyjemy w wylęgarni plotek –

wyjaśnił, zauważywszy jej pytający wzrok.

– Ale

ż my się po prostu przyjaźnimy... To przecież zwykły

kolega z pracy –

zaczęła mówić trochę nieskładnie. – Nie zna

tu nikogo,

a w dodatku jest moim bliskim sąsiadem.

Pokazywałam mu miasto...

Jack u

śmiechnął się do niej ciepło.

– Pami

ętaj, że to naprawdę dobry człowiek – powiedział, a

potem znowu pochylił się nad papierami.

Stan

ęła w korytarzu i trzy razy głęboko zaczerpnęła

powietrza.

Jej mama zwalczała zawsze w ten sposób strach,

zdenerwowanie,

lęk i niepokój. Nic jej tym razem nie

pomogło, ale stojąc tak uświadomiła sobie, że czekają masa
pracy.

Szybkim krokiem poszła więc po potrzebną

dokumentację.

Jeden rzut oka wystarczy

ł jej, by dojść do przekonania, że

najprościej będzie zaktualizować karty chorobowe wszystkich

background image

pacjentów z Caltury,

a potem ustalić program, który by

wybierał potrzebne informacje i ukazywał je w różny sposób.

Czu

ła, że jest na dobrej drodze. Ucieszyło ją to tak bardzo,

że poczuła przypływ energii i zabrała się od razu do pracy.

Przypomniała sobie, jak mocno Matt przeżył wizytę w
Calturze,

a jednak postanowił zrobić wszystko, by sytuację

poprawić. A ona może teraz pomóc w jego staraniach.

Stanowiło to dodatkowe wyzwanie i niosło z sobą radość
spotkania przy wykonywaniu wspólnej pracy.

– Obydwa samoloty wyl

ądowały. Personel na służbie wraca

do bazy. Personel,

który ma dyżur telefoniczny, jedzie do

domu odpocząć.

By

ła tak zajęta pracą, że słowa radiooficera przekazującego

komuś dobre wiadomości niemalże przeszły jej koło uszu.

Kiedy odwróciła głowę od komputera, dostrzegła w pokoju
Leonie.

Uśmiechnęła się do niej. Leonie z pewnością wie,

skąd ten uśmiech. Musi przecież wiedzieć wszystko, co wie
Jack,

ale dzięki Bogu można być pewnym, że ani on, ani ona

nigdy nie zdradzą żadnego sekretu.

Pani Cooper i Jack?
Co mnie tak zaskoczy

ło w tym zestawieniu?

Co za g

łupi pomysł! – żachnęła się.

Wzruszy

ła ramionami, zła na siebie, i powróciła do pracy.

Po chwili usłyszała w pobliżu kroki i głosy. Personel
m

edyczny wracał do bazy. Matt z pewnością poszedł prosto

do domu.

Przeczucie mówiło jej jednak, że to nieprawda.

Pierwsza wesz

ła do pokoju Susan. Twarz miała szarą z

wyczerpania.

Zaraz za nią wszedł Peter. Oczy miał

podkrążone, twarz spiętą ze zdenerwowania. Na końcu szedł
Matt.

Robił wrażenie mniej zmęczonego, biło jednak od niego

tak wielkie napi

ęcie i zdenerwowanie, że Claudia miała wielką

ochotę podejść i wziąć go za rękę.

– Przynie

ś, proszę, coś do picia i do jedzenia – zwrócił się

background image

do niej Jack.

Wiedzia

ła dobrze, że wysyła ją, by nie słyszała

makabrycznych opowieści o wypadku. Poskładała starannie

papiery i wyszła.

– Pomog

ę ci.

Us

łyszała głos Marta już w drzwiach, a potem rozległy się

za nią jego szybkie kroki. Czekała na niego w kuchence. Gdy
wszed

ł, zamknęła drzwi i rzuciła się w jego wyciągnięte

ramiona,

tuląc go do siebie w milczeniu, jakby chciała przelać

na niego swoją energię i ogrzać go, by powróciły mu siły.

– Musia

łem cię zobaczyć, dlatego tu jestem, ale pójdę się

teraz trochę przespać. Potem przyjdę do szpitala. To byli

wszystko młodzi turyści z Francji i Niemiec. Może się

przydam jako tłumacz albo pomogę im nawiązać kontakt z
rodzinami. Nie wiem sam,

do czego będę potrzebny, ale czuję,

że muszę tam iść.

– Oczywi

ście – zgodziła się – tylko się przedtem trochę

prześpij. A potem może byś przyszedł na kolację, kiedy
uznasz,

że można ich już zostawić? Ciotka Stepha chciała cię

zaprosić.

Przytuli

ł ją mocniej.

– Zobaczymy si

ę więc na kolacji – powiedział cicho i

wypuścił ją z objęć.

Podesz

ła do lodówki, wyjęła kanapki i ustawiła filiżanki na

tacy.

Matt nasypał kawę do dzbanka.

– To... by

ł straszny wypadek? – spytała.

– Dw

óch młodych ludzi znajdzie się na oddziale

intensywnej terapii,

jeżeli oczywiście przeżyją operację –

odparł, kiwając w zadumie głową. – Obydwaj odnieśli urazy

głowy i obrażenia wewnętrzne. Nie wiadomo jeszcze

dokładnie jakie. Dwie dziewczyny, które spały w czasie
wypadku,

odniosły tylko lekkie obrażenia. Jedna z nich ma

złamany obojczyk, przypuszczalnie też ramię i nadgarstek,

background image

druga doznała wstrząśnienia mózgu i jest pokaleczona szkłem.

– Czyli obydwie mia

ły szczęście? – Claudia nalała wrzątku

do dzbanka,

czekając na dalsze słowa Matta.

– Tak, mia

ły szczęście – powtórzył i z tacą skierował się do

drzwi. –

Pozostała dwójka, która siedziała pośrodku

mikrobusu,

ucierpiała najbardziej. Jeden ma uszkodzony

kręgosłup, jest też podejrzenie złamania dolnej części klatki

piersiowej i możliwe obrażenia wewnętrzne, a drugi ma

złamanie kości udowej, a także ciężkie wstrząśnienie mózgu.

Otworzy

ła przed nim drzwi do pokoju, a potem weszła

sama.

Zorientowała się po chwili, że zebrani omawiają stan

pacjenta z uszkodzeniem kręgosłupa.

– Masz zamiar tu zosta

ć i słuchać tego wszystkiego? –

spytał Jack. – Zrobisz, jak zechcesz, ale może zostaniesz,
skoro siedzisz teraz przy komputerze.

Przygl

ądał jej się badawczo, a ona wiedziała, że próbuje się

w ten sposób dowiedzieć, czy jest już na tyle silna, by

zapomnieć o własnych tragicznych przeżyciach. No właśnie,

pomyślała. Czy jestem już na to dosyć silna? Wiedziała, że

musi odpowiedzieć od razu, zanim obecni dostrzegą w jej

głosie wahanie.

– Zostan

ę... – mruknęła i zasiadła przy swoim stole. Matt

nalewał kawę i częstował kanapkami.

– Ciekaw jestem, czy s

ą jakieś nowe metody

unieruchami

ania pacjentów z urazem kręgosłupa, zanim się

ich nie wydobędzie z pojazdu, w którym ulegli wypadkowi? –

zapytał Peter. – Jestem przekonany, że można wtedy

zmniejszyć ryzyko dalszych uszkodzeń.

Susan opisa

ła dokładnie, jak wyjmowali poszkodowanego,

a Clau

dia pomyślała, że wiele by dała za to, by się

dowiedzieć, czy tak właśnie wyjmowano jej matkę z rozbitego
samochodu.

– W Stanach Zjednoczonych, jeszcze w tym roku, ma si

ę

background image

odbyć konferencja na temat opieki nad pacjentem

bezpośrednio po wypadku – zwrócił się Jack do Petera. –

Wydaje mi się, że ktoś z nas powinien wziąć w niej udział. Co

o tym myślisz? Staramy się wprawdzie zawsze śledzić, co się

dzieje w tej dziedzinie i mamy też najnowszy sprzęt, ale udział

w takiej konferencji może dostarczyć najświeższych

informacji i umożliwić porównanie z osiągnięciami innych

ośrodków.

Peter potakiwa

ł z zainteresowaniem, a Susan zaczęła

rozmowę o następnym pacjencie. Gdy skończyli, Matt wstał i

wyszedł, uśmiechając się do Claudii na pożegnanie. Ona zaś

rozłożyła znowu dokumentację z Caltury i zabrała się do
pracy.

Wychodząc, Jack przystanął na chwilę przy jej stole i

dotknął delikatnie jej ramienia.

– Czy wszystko w porz

ądku? – zapytał cicho, a ona

uśmiechnęła się do niego przez łzy, które niespodziewanie

napłynęły jej do oczu.

Mama ma racj

ę! – powiedziała sobie stanowczo. Już czas,

by zapomnieć o przeszłości. Najlepszym na to dowodem są

moje głupie łzy.

– Liczba pacjent

ów spadła, zanim James zaczął pracować –

powiedziała opanowanym głosem. Chciała pokazać Jackowi,

że ma do czynienia z zupełnie inną Claudią.

– Przecie

ż wystarczyłoby obejrzeć rejestr pacjentów na

dany dzień. Widać, że zapisałaś zaledwie pół strony, gdy

normalnie wypełniasz całą, a nawet zaczynasz następną.

– To wcale nie jest takie proste! Zobacz!
Leonie podesz

ła do nich i stanęła przy Jacku. Razem

wpatrywali się w ekran.

– Spójrzcie na te nazwiska. To ostatnia wizyta w Calturze

tego lekarza,

który pracował przed Jamesem. – Claudia weszła

do rejestru pacjentów zapisanych w dniu jego wizyty i
p

odkreśliła ponad połowę nazwisk. – Ci ludzie nie są

background image

mieszkańcami Caltury. Byli w przychodni po raz pierwszy i

chociaż mamy historie ich choroby na twardym dysku, nie ma

po nich śladu w komputerze.

– To znaczy,

że byli to turyści – oświadczył Jack, wpatrując

się w ekran, jakby spodziewał się jeszcze czegoś dowiedzieć.

Nie tak dawno odbywał się w Calturze festiwal tańca. Z

pewnością były tam wtedy setki turystów, a wśród nich

zapewne znalazło się sporo pacjentów.

Claudia znowu nacisn

ęła kilka klawiszy.

– A tak by

ło w tydzień potem – powiedziała, pokazując

jeszcze krótszą listę. – To była pierwsza wizyta Jamesa, a
podczas pierwszej wizyty bywa zwykle mniej pacjentów. Przy

następnej wizycie lista powiększa się wprawdzie do pełnej
strony, ale wystarczy wykre

ślić te oto nazwiska i znowu liczba

pacjentów maleje. A te nazwiska to lista dzieci, które

przyjechały na wycieczkę i uległy zatruciu pokarmowemu.

Jack wyprostowa

ł się i pokiwał głową. Wyglądał na

zmęczonego i był najwyraźniej zdenerwowany. Claudia

domyśliła się, że czuje się winny.

– Przecie

ż nie ponosisz odpowiedzialności za ciągłe zmiany

lekarzy –

tłumaczyła mu Leonie. – Robisz, co możesz, żeby

zapewnić tego samego lekarza w danej przychodni, właśnie
dlatego,

żeby nic podobnego się nie wydarzyło.

– Tak, ale wiele zale

ży jeszcze od naszych pomocników –

odparł. – Muszą pilnować stałych pacjentów, żeby zgłaszali

się do przychodni, ale ich najważniejsze obowiązki to
sprawdzanie,

czy biorą leki i czy przestrzegają zasad higieny.

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie mogą dokonać cudów,

ale większość z nich jest w stanie dopilnować zażywania
lekarstw.

– O

świcie i gdy zapada zmierzch! – wtrąciła Leonie z

uśmiechem, a Claudia spojrzała na nią zdziwiona.

– Ona sobie ze mnie kpi – wyja

śnił Jack. – Kiedy byłem

background image

świeżo upieczonym lekarzem i odbyłem jedną z pierwszych

wizyt w jakiejś dalekiej osadzie, myślałem, że zegary i
zegarki,

które wszędzie widziałem, pełnią taką samą funkcję

jak w naszej kulturze.

– No w

łaśnie – przerwała mu Leonie. – I przepisywał

wobec te

go pigułki, które należało brać co cztery lub co sześć

godzin, albo trzy razy dziennie.

A gdy już to zrobił, odlatywał

sobie, bardzo z siebie zadowolony.

Claudia nadal nie rozumia

ła.

– Nie wiedzia

łem jeszcze wtedy, że to zupełnie inna

kultura,

inny świat – tłumaczył Jack. – W dodatku światem

tym z pewnością nie rządzi zegar. Zegary na ścianie pełnią

inną rolę niż u nas. Mają one jedynie świadczyć o zamożności

właściciela. Podobnie z zegarkami, które ludzie tu noszą jak

biżuterię. Mają też zupełnie inne poczucie czasu. W ich

świadomości istnieje jedynie świt i zmierzch.

Westchn

ął, a potem uśmiechnął się.

– Ale nawet wtedy, gdy ju

ż znalazłem inne pigułki i

mikstury,

które można zażywać dwa razy dziennie, okazało

się, że nie ma żadnej pewności, że ci ludzie je przyjmą.

Przerzuci

ł stos papierów na stole.

– Przygotuj mi, prosz

ę, listę pacjentów, którzy przychodzili

do lekarza w przychodni co dwa tygodnie,

zanim się zaczęła ta

cała historia, a także listę tych, którzy przychodzili co miesiąc.

Zwró

cił się potem do Leonie:

– Czy mo

żna by zmienić plan dyżurów tak, żeby Mart mógł

tam polecieć znowu w przyszły poniedziałek? Tylko na jeden

dzień? Nawiązałem kontakt z okulistą, który chętnie z nim
pojedzie.

Wychodz

ąc razem z Leonie z pokoju, podziękował Claudii,

klepiąc ją przyjaźnie po ramieniu, i odwrócił się jeszcze do
Katie,

która siedziała w kącie pokoju.

– Kiedy ju

ż Claudia sporządzi te listy, połącz mnie, proszę,

background image

z Andrew Welshem z Caltury.

Chciałbym z nim porozmawiać.

Claudia zasiad

ła znowu przy komputerze. Wprowadzała

teraz informacje,

które miały jej pozwolić na sporządzenie list,

o jakie prosił Jack. Nigdy jeszcze nie czuła się tak bardzo

związana z pracą jak teraz. A przecież nie pierwszy raz

zajmowała się wprowadzaniem do komputera medycznych
informacji.

W pewnej chwili wyda

ło jej się, że na ekranie pojawiła się

zmęczona twarz Matta. Czy dlatego, że wykonywała pracę

bezpośrednio z nim związaną?

Pracowa

ć razem! I latać razem!

O tym przecie

ż marzyli z Danielem, gdy bawili się w

dzi

eciństwie, wypatrując na niebie samolotów służby zdrowia.

On miał być lekarzem, a ona pielęgniarką. Tak mówił jej, gdy

ona nie bardzo jeszcze wiedziała, co to jest pielęgniarka. On

sam dowiedział się o powietrznej służbie medycznej od wuja,

który służył w niej w latach młodości i opowiadał, jak się

lądowało gdzieś na odludziu, w miejscu, które wyznaczało

światło naftowych lamp.

Na ekranie pojawia

ć się zaczęły poszukiwane nazwiska, a

ją ogarnął żal. Po raz pierwszy jednak w żalu tym nie krył się
ból, któ

ry tak długo nosiła w sercu. Daniel należał do świata

jej dzieciństwa. Mieszkali blisko siebie, był więc jej
najlepszym przyjacielem.

Potem stopniowo zrodziła się z tego

miłość. Ich pierwsza miłość, której towarzyszyły pierwsze

nieśmiałe pocałunki pod drzewami mango.

– Czy to s

ą te listy, na które czeka Jack? – spytała Katie,

słysząc stukot drukarki.

Claudia przytakn

ęła. Gdy zbliżała się do drukarki,

zadzwonił telefon. Katie podniosła słuchawkę.

– Czy Matt poszed

ł do domu? – spytała Katie.

Claudia kiwn

ęła potakująco głową, a jej serce ścisnęło się.

Mia

ła ochotę krzyknąć, by go nie budzono. Przecież po

background image

takiej nocy musi się teraz wyspać. Katie zanotowała coś na
kartce papieru.

– Jeden z pacjent

ów chciałby z Mattem porozmawiać –

wyjaśniła – ale można z tym poczekać – dodała.

Claudia u

śmiechnęła się z wdzięcznością. Katie, tak zresztą

jak cały personel w bazie, uważała, że do jej obowiązków

należy oszczędzanie lekarzy, by mogli jak najlepiej wypełniać

swe obowiązki.

Wzi

ęła obydwie listy i skierowała się do pokoju Jacka.

Myślami jednak była gdzie indziej.

Po

żegnała się ostatecznie z Danielem. Czy wpłynie to w

jakikolwiek sposób na jej stosunek do Matta? Wzruszyła
ramionami.

A dlaczego by miało tak być? Nic się przecież

właściwie nie zmieniło. Matka była i jest inwalidką

poruszającą się na wózku. Claudia zgodziła się wprawdzie

spędzić na jej prośbę najbliższy rok w mieście, ale nadal

uważała, że opieka nad matką do niej właśnie należy.

Co z tego,

że jest Australijką już w czwartym pokoleniu?

Jej włoskie korzenie są na tyle silne, że rozumiała, iż będąc

jedyną córką w rodzinie, musi zapewnić matce opiekę.

Westchn

ęła i zaraz się poprawiła. To nie jest tylko poczucie

obowiązku, to jest miłość!

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przechodz

ąc w drodze do szpitala koło domu ciotki Stephy,

Matt uśmiechnął się. Tak szybko został niemal członkiem
rodziny.

Ciotka Claudii uznała go za swego przybranego

siostrzeńca, a on polubił ją za zdrowy rozsądek i

bezpośredniość.

Ani si

ę obejrzałem, pomyślał, jak polubiłem Claudię. Czy

też pokochałem Claudię?

Jeszcze do wczoraj by

ł przekonany, że czuje do niej po

prostu wielką sympatię, ale dziś rano ogarnęła go

niespodziewanie przemożna chęć zobaczenia jej za wszelką

cenę. Poszedł więc do bazy, mimo że powinien był wrócić do
domu, by s

ię przespać.

I us

łyszał, jak Jack pyta ją, czy zechce być obecna, gdy oni

będą rozmawiać o wypadku. A pytał w taki sposób, że Matt

poczuł, jak ściska mu się serce. Zrozumiał bowiem, że w

przeszłości Claudii kryje się jakaś tragedia.

Przyspieszy

ł kroku, starając się odegnać od siebie te myśli.

Nawet gdyby się zakochał, cóż by to zmieniło? Claudia

związana jest z Australią, a on zaplanował swe życie tak

dokładnie, że trudno byłoby mu zboczyć z obranej drogi.

M

łoda kobieta pracująca w recepcji musiała już na niego

czekać od dawna.

– Pan doktor Laurant? – spyta

ła, gdy tylko wszedł do holu i

nie czekając na odpowiedź, dodała: – Siostra Cleeves prosiła,

żebym skierowała pana od razu na oddział intensywnej terapii.

Co

ś się musiało stać jednemu z najciężej rannych?

Podzi

ękował i poszedł w kierunku windy. Znał dobrze

drogę, bywał tu przecież z Claudią. Pierwszy raz jednak był na

tym piętrze. Oddział intensywnej terapii wydał mu się
znajomy,

bo we wszystkich szpitalach są na tych oddziałach

takie same monitory,

separatki o przeszklonych ścianach, a

background image

wreszcie pielęgniarki wpatrzone w ekrany, czuwające nad

bezpieczeństwem pacjentów.

Na znak dany przez piel

ęgniarkę wszedł do jednej z

separatek.

Znalazł się w oazie ciszy i spokoju. Monitory były

na swoim miejscu,

ale pracowały wyjątkowo cicho.

Śmiertelnie blady kierowca mikrobusu leżał nieruchomo na

łóżku, a skomplikowane mechanizmy zajmowały się

dostarczeniem powietrza jego płucom, podtrzymywały pracę
serca,

przetaczały płyny i lekarstwa do żył i kontrolowały

funkcjonowanie mózgu.

Nast

ąpiło zahamowanie wytwarzania moczu –

poinformowała go pielęgniarka. – Doktor Warren zlecił

infuzję płynów, a następnie wlew dożylny lasiksu, ale nie dało
to rezultatu.

Zaraz tu przyjdzie,

ale krzywa

elektrokardiogramu zmieniła się w równą kreskę.

Matt pozna

ł w niej jedną z pielęgniarek, którą przedstawił

mu Peter podczas lunchu.

Nie było jednak teraz czasu na

towarzyskie rozmowy.

Monitory dawały znać, że młody

człowiek przegrywa walkę ze śmiercią.

– Dziewczyna z urazami kr

ęgosłupa jest na oddziale

czwartym A –

mówiła pospiesznie pielęgniarka. – Dostała

dużą ilość leków uspokajających, ale to nie pomaga. To

narzeczona tego chłopaka. Czy mógłby pan do niej pójść?

Może trzeba z nią porozmawiać? Wolno panu powiedzieć, że

go pan widział, ale nic więcej – ostrzegła.

Janet Cleeves! Dopiero teraz przypomnia

ł sobie nazwisko i

imię pielęgniarki. Nie znał jednak nazwiska rannego
kierowcy.

Poszed

ł więc na oddział czwarty A, gdzie leżała

dziewczyna o długich, jasnych włosach, wodząc dookoła nie

widzącymi oczami koloru bławatków. Jej ręce niespokojnie

poruszały się na kołdrze, jakby czegoś szukały.

– Chc

ę go zobaczyć – szepnęła.

background image

Matt wzi

ął ją za rękę i usiadł przy łóżku.

– Widzia

łem go przed chwilą – powiedział cicho.

Dziewczy

na mówiła po niemiecku, więc i on odezwał się w

tym języku, mając nadzieję, że dziewczyna go zrozumie. –

Jest naprawdę pod dobrą opieką – zapewnił.

K

łamstwo przychodziło mu z trudem, ale widział, że

dziewczyna nie jest przytomna i że nie będzie nic pamiętała,
gdy dojdzie do siebie.

Trzeba ją teraz uspokoić, by zapadła w

sen.

– Jak tu spokojnie – m

ówił cicho, gładząc delikatnie jej

rękę. – Oddziały intensywnej terapii są na ogół hałaśliwe,

pełne ruchu i gwaru. Tutejszy personel zrozumiał jednak, że
bywa to nie do zniesienia dla pacjentów.

Światła są

przyćmione, we wszystkich urządzeniach pozakładano

tłumiki, zupełnie nie słychać ich pracy.

R

ęce chorej znieruchomiały. On jednak mówił dalej,

świadomie nie wykraczając poza sprawy techniczne, gdyż bał

się jakimś nieopatrznym słowem wzbudzić jej niepokój.

Odniósł w końcu wrażenie, że zasnęła, gdy jednak spróbował

wyswobodzić rękę, jej palce zacisnęły się kurczowo na jego

dłoni.

– Pracowa

łem kiedyś w szpitalu w Hamburgu – ciągnął

więc. – Teraz, gdy wszystko zostało odbudowane, to

naprawdę piękne miasto.

Wspomnienia z Hamburga przerwa

ło mu wejście siostry,

która stanęła koło łóżka.

– Pan jest jej znajomym? – spyta

ła zdziwiona i wzięła

dziewczynę za rękę, by zbadać jej tętno.

– Jestem lekarzem – odpar

ł – ale nie przyszedłem tu jako

lekarz.

Znam po prostu francuski i niemiecki i myślałem, że

uda mi się w czymś pomóc.

– Z pewno

ścią się panu udało – odrzekła kobieta. – Ona

była w takim stanie, że myśleliśmy o zwiększeniu dawki

background image

środków uspokajających. Doktor się jednak sprzeciwił, bo

miała wstrząs mózgu.

Rozmowa nie przeszkadza

ła jej w wykonywaniu zwykłych

czynności. Mierzyła ciśnienie, uzupełniała dane na karcie.

– Pan jest nowym lekarzem w s

łużbie powietrznej? –

spytała. – Mówiono mi niedawno, że dla odmiany zaczął u

nich pracować Francuz.

– Dla odmiany? – zdziwi

ł się Matt.

– Zawsze mieli lekarzy z Anglii i Irlandii, nigdy jednak nie

s

łyszałam o Francuzie – odparła z powątpiewaniem w głosie,

tak jakby uprawnienia lekarza francuskiego nie wzbudz

ały w

niej zaufania.

– Studiowa

łem w Anglii wyłącznie z powodów rodzinnych

zapewnił – a nie dlatego, że studia we Francji są na niższym

poziomie.

Od lat już istnieje porozumienie pomiędzy

Zjednoczonym Królestwem i Australią w sprawie wymiany
lekarzy. Le

karze innych krajów czekają jednak bardzo długo

na pozwolenie wykonywania zawodu w Australii,

może więc

dlatego tak niewielu europejskich lekarzy pracuje w służbie
powietrznej.

Piel

ęgniarkę zadowoliła ta odpowiedź, bo pokiwała ze

zrozumieniem głową.

– Na naszym oddziale le

żą jeszcze dwie dziewczyny, które

przywieźliście z tego wypadku – powiedziała. – Czy zechce je

pan zobaczyć?

Spojrza

ł na zegarek. Ciotka Stepha podawała kolację

punktualnie o wpół do siódmej, chcąc dostosować się do
Claudii, która spiesz

yła się do szpitala.

Claudia! Przecie

ż nie mogę teraz o niej myśleć!

– Dobrze – zgodzi

ł się. – Wpadnę do nich na chwilkę, a

potem przyjdę jeszcze raz w godzinach normalnych wizyt.

Szczup

ła, ciemnowłosa dziewczyna, którą pomagał

wydobyć z wraku samochodu, miała rękę w gipsie od łokcia

background image

po nadgarstek.

Podejrzewano pęknięcie obojczyka, a

ponieważ dziewczyna spała, ręka została przymocowana do

ciała, by zapobiec jakimkolwiek ruchom.

Poczu

ł na sobie wzrok trzeciej dziewczyny, która leżała w

sąsiednim łóżku. Odwrócił się i dojrzał plątaninę szwów na jej

twarzy przykrytej cienką gazą.

– Nazywam si

ę Matt Laurant – przedstawił się po

niemiecku,

wyciągając do niej rękę. – Jak się pani czuje?

W jasnobr

ązowych oczach młodej kobiety zalśniły łzy.

Opuchnięte powieki mówiły, że płakała od dłuższego czasu.

Ta dziewczyna najmniej ucierpiała w wypadku, z pewnością

więc zdaje sobie sprawę ze stanu, w jakim znajdują się jej
przyjaciele,

i nie potrafi ukryć zdenerwowania, pomyślał ze

współczuciem.

– Niech pan na mnie tylko popatrzy! – zawo

łała

histerycznie.

Mówiła po niemiecku z wyraźnym obcym

akcentem. –

Niech pan się przyjrzy mojej twarzy!

Uda

ł, że nie zauważył jej rozpaczy i zapytał:

– Czy pani jest Francuzk

ą? Mówiono mi, że w waszej

grupie są Niemcy i Francuzi.

– Jestem Szwajcark

ą – burknęła. – Ale niech pan lepiej

spojrzy na mnie! Niech pan zobaczy,

co zrobili ze mną w tym

koszmarnym szpitalu. –

Mówiła teraz po francusku.

Wyrzucała z siebie słowa z nienawiścią, która wprawiła go w

osłupienie. – Nie mieli prawa mnie tutaj operować! –

krzyczała. – Powinni mnie byli od razu odesłać do domu.

Zapłaciłby za to mój ojciec albo ubezpieczenie. A tak dobrali

się do mnie jacyś rzeźnicy ze szpitala w buszu.

Matt stara

ł się opanować, ciesząc się przy tym, że kobieta

nie jest Francuzką, zaraz jednak powiedział sobie, że w

każdym kraju bywają ludzie o podobnie trudnych
charakterach.

Nie pomogło to jednak wiele i czuł, jak wzbiera

w nim złość.

background image

Pami

ętał, jak badał ją po wydobyciu z rozbitego samochodu

i jak dziękował Bogu, że chociaż jedna osoba wyszła z

wypadku obronną ręką, gdyż nie groziło jej kalectwo. A Peter,

zajęty tymi, którzy naprawdę potrzebowali pomocy, poprosił

Allyshę, by położyła na twarzy dziewczyny nawilgocone
opatrunki,

które miały ułatwić przyszłe leczenie uszkodzonej

skóry.

Zdaj

ąc sobie sprawę, czym będą dla młodej kobiety blizny

na twarzy,

Peter robił potem co mógł podczas operacji, by

zostawić jak najmniejsze ślady, i zastanawiał się już nad

przyszłym zabiegiem, którego dokona chirurg plastyczny.

A tymczasem Matt mia

ł przed sobą kobietę, która skarżyła

się głośno na fatalną opiekę.

– Chirurdzy, kt

órych tu spotkałem, są równie biegli jak ich

koledzy,

z którymi pracowałem w innych krajach – powiedział

stanowczo,

nie zdradzając przy tym, że sam nie był specjalistą

w dziedzinie chirurgii plastycznej. –

Oczywiście teraz widać

okaleczenie na pani twarzy –

dodał. – Za parę dni będzie to

wyglądało jeszcze gorzej, pojawią się przecież ślady

potłuczenia, żółte i czerwone plamy... – Mówił to z prawdziwą

przyjemnością, chcąc dociąć rozkapryszonej dziewczynie. –

Ale potem blizny znikną, rany są bowiem powierzchowne.

– A sk

ąd pan to wie? – spytała. – Omal się nie

wykrwawiłam na śmierć podczas wypadku, ale ludzie, którzy
przyjechali, nie zwrócili nawet na mnie uwagi –

poskarżyła

się.

– Czy rozmawia

ła pani z nimi? – spytał zdumiony, bo gdy

przyjechał, była nieprzytomna i jęczała.

– Oczywi

ście! Prosiłam, żeby mi pomogli wyjść. Musiała

więc poruszać nogami, pomyślał. Turyści, którzy znaleźli
rozbity samochód,

stosowali się do ogólnie znanych zaleceń

zakazujących ruszania rannych z obrażeniami kręgosłupa.
Pozostawili wi

ęc ofiary wypadku na ich miejscach, przypięte

background image

pasami. Pilnowali tylko,

by nikt nie zmarzł i czekając na

pomoc,

starali się powstrzymać krwawienie ran.

– Przyjd

ę tu jeszcze – obiecał dziewczynie, która do tej

pory mu się nie przedstawiła. – Może coś pani przynieść?

Gazetę?

– Telefon komórkowy –

odparła. – Miałam go z sobą, ale

skąd mogę wiedzieć, gdzie są teraz moje rzeczy? Jeżeli mi coś
zgin

ęło, dam znać na policję. Słyszałam już o kradzieżach na

miejscu wypadku –

dodała. – Łatwo będzie znaleźć złodzieja.

To mógł być tylko ktoś z tych ludzi, którzy nas znaleźli, albo

ktoś z pogotowia.

Gdy us

łyszał uwagę na temat nieuczciwości personelu

medycznego,

z najwyższym trudem się pohamował, by nie

przywołać jej do porządku.

– Mo

że uda mi się czegoś dowiedzieć o losach pani bagażu

powiedział i szybko wyszedł z pokoju, zastanawiając się, jak

można wytrzymać z podobną kobietą.

Stara

ł sieją jednak usprawiedliwić. Niewykluczone

przecież, że jej zachowanie może być rezultatem wstrząsu. W

tej samej jednak chwili uprzytomnił sobie, że ani razu nie

zapytała o stan zdrowia swoich towarzyszy, i poczuł do niej

jeszcze większą niechęć.

Zastanawia

ł się, czy dziewczyna nie ma przypadkiem

krwiaka nadtwardówkowego.

Powiedział o tym w pokoju

sióstr,

dodając, że po wypadku była chwila, gdy była zupełnie

przytomna.

– Wszystkie kobiety s

ą pod stałą obserwacją – zapewniły

go siostry. – Ona jest przytomna od pierwszej chwili, gdy

tylko ją do nas przywieziono.

M

ówiły o tym takim tonem, że wydało mu się nawet, iż

jedna z nich wtrąciła słowo „niestety”.

– M

ówi całkiem dobrze po angielsku i skarżyła się już na

wszystko: wygląd, zaginięcie bagażu, ból twarzy i fatalną

background image

obsługę – wyjaśniła siostra przełożona. – Nic jednak nie

mówiła o bólu głowy.

Jak si

ę okazało, bagaż przywieziony przez personel służby

powietrznej znajdował się na policji. Trzy kobiety i jeden z

mężczyzn zostali zidentyfikowani dzięki znalezionym
paszportom.

Jak mówiły pielęgniarki, nie udało się tylko

ustalić tożsamości dwóch mężczyzn, którzy zajmowali
przednie siedzenia.

Obydwaj znajdowali się na oddziale

intensywnej terapii.

– Oby si

ę to dobrze dla nich skończyło – powiedział cicho,

wychodząc z oddziału. Spieszył się bardzo. Chciał na chwilę

zapomnieć o troskach innych ludzi i spędzić czas z Claudią.


Us

łyszała jego kroki na schodach i pobiegła zobaczyć, czy

doszedł do siebie po ostatnich przeżyciach. Spotkali się na
werandzie i przytulili do siebie.

Claudia nie opierała się wcale.

Ich usta spotkały się znowu, zapewniając o uczuciu i

przyjaźni.

Czy r

ównież o miłości?

– Wyspa

łeś się troszkę? Byłeś już w szpitalu? Dzwoniłam

tam i powiedziano mi,

że jeden z pacjentów z intensywnej

terapii pewnie umrze.

Wysun

ęła się lekko z jego objęć, ale była nadal blisko,

trzymając ręce na jego biodrach. W jej głowie huczało, nie

mogła pozbierać myśli, miała ochotę płakać. Wszystko

przyszło tak nagle: przyjazd Matta, pojawienie się nie znanych

jej dotąd uczuć, a teraz ten straszny wypadek. Przeszłość

zdawała się odchodzić w niepamięć, ale wypadek rzucał cień

na radość spotkania z Mattem.

Przyci

ągnął ją bliżej do siebie, a ona zastanawiała się, czy

mógł poznać po głosie, co się z nią dzieje.

– Pomy

śl tylko – powiedział. – Jeśli udało nam się

uratować pięć osób, to oznacza, że oszczędziliśmy pięciu

background image

rodzinom bólu i rozpaczy.

Patrzy

ł na nią. Próbowała się uśmiechnąć i udawała, że

wszystko jest w porządku, on jednak domyślił się, że to
nieprawda.

Odgarnął jej włosy z czoła i dotknął palcem

długiej blizny, biegnącej ponad lewą skronią w kierunku ucha.

– To by

ł wypadek samochodowy? – zapytał, a ona

przytaknęła. – Możesz mi o nim opowiedzieć?

– Jeszcze nie teraz – szepn

ęła. – Chodźmy na kolację.

Muszę przecież jeszcze odbyć moje wizyty. Ty już masz to za

sobą.

M

ówiła to wszystko niefrasobliwym tonem, ale

przypatrywała mu się bardzo uważnie. Zastanawiała się, czy

nie jest zmęczony tym wszystkim: cały dzień w pracy, a
potem wieczorne wizyty w szpitalu.

– P

ójdę z tobą – powiedział. Jego głos podziałał na nią jak

balsam.

Czuła się tak, jak wtedy, gdy ją całował. – Chcę ich

jeszcze zobaczyć.

Co

ś ją zaniepokoiło w jego głosie. Czy wszystko wygląda

gorzej,

niż myślała? W drodze do kuchni trzymała go za rękę.

Dodawała mu w ten sposób otuchy, której nie była w stanie

przekazać słowami.

– Masz w tym tygodniu dy

żur, czy jesteś tylko pod

telefonem? –

zapytała ciotka, gdy zasiedli do stołu.

– Pod telefonem – odpar

ł. – Dlaczego pytasz, ciociu?

– Mam dwa bilety do teatru – oznajmi

ła, przystępując

swoim zwyczajem od razu do rzeczy. –

Na sobotę wieczorem.

Może się wybierzesz z Claudią? Dyżur pod telefonem można

sprawować wszędzie, nawet w teatrze.

Zanim Claudia zebra

ła się na odwagę, by zaprotestować

przeciw urządzaniu jej życia, Matt spytał:

– Co to za teatr?
– To w

łaściwie amfiteatr, daleko od plaży. Był tam stary

kamieniołom, aż wreszcie gmina wpadła na pomysł, żeby coś

background image

z tym zrobić. No i zbudowali teatr pod otwartym niebem.
Oczywi

ście najlepiej zdaje to egzamin w zimie, gdy tak często

nie pada,

ale uważam, że huragan czy deszcz mogą tylko

dodać realistycznych efektów takim sztukom jak „Makbet”
czy „Burza”.

– Ciocia zajmowa

ła się planowaniem krajobrazu całego

nabrzeża – odezwała się Claudia.

– To wspania

ły pomysł. Chętnie pójdę – podziękował Matt,

przekonany,

że Claudia podziela jego entuzjazm.

U

śmiechnęła się także. Miło będzie wybrać się gdzieś z

Mattem,

pomyślała. On zaś zwrócił się do ciotki, wypytując o

planowanie krajobrazu.

Potem cały zamienił się w słuch. Nie

mogła oderwać od niego oczu. Opalił się trochę, pojaśniały

mu też włosy i brwi.

Przypomnia

ła sobie dotyk jego policzka. Dziś rano, gdy był

nie ogolony,

czuła wyraźnie szorstki zarost. Przed chwilą jego

twarz była miękka i delikatna. Tak bardzo chciała znów

dotknąć jego skóry, jednocześnie jednak ogarnął ją wstyd.

Starała się więc odegnać od siebie te myśli. Wystarczyło
jednak,

że znowu spojrzała na niego, by wróciły. Ciekawe, czy

on myśli o mnie w ten sam sposób?

– Lepiej ju

ż chodźmy.

S

łysząc jego głos, zerwała się na równe nogi. Dotarło do

niej,

że siedziała przy stole nieobecna duchem, nie wiedząc,

co dzieje się wokół.

Gdy wracali potem ze szpitala, powiedzia

ł jej o śmierci

młodego kierowcy i rozpaczy dziewczyny, która go kochała.

Nadesz

ła pora, by opowiedzieć mu wszystko. O wypadku i

o Danielu, o matce i o Anthonym.

Zastanawiała się, jak

zacząć, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Trzymała więc

go mocno za rękę, a gdy weszli na werandę i zaczął ją

całować, oddawała mu pocałunki z zapamiętaniem i

determinacją, o jakie się nawet nie podejrzewała.

background image

Ogarn

ęło ich gwałtowne, niepohamowane pożądanie. Stali

przytuleni do siebie,

obejmując się mocno. Muskał delikatnie

wargami jej policzki,

oczy i brodę, a ona tuliła twarz do jego

piersi.

Rozchyliła wargi, gdy zaczął ją całować. Jej ręce

zacisnęły się zaborczym ruchem na jego plecach. Trzymała
go,

jakby się bała, że może gdzieś zniknąć, a tylko on mógł

przeci

eż zaprowadzić ją do krainy, w której jeszcze nigdy nie

była.

Co

ś w ich stosunkach uległo zmianie – coś, od czego nie

było odwrotu. I obydwoje przestali panować nad sobą. Czuła,

jak nabrzmiewają jej bólem piersi, oparła się więc mocniej o
niego, jakby szu

kała tam ratunku. Nie wiadomo kiedy znaleźli

siew rogu werandy.

Oparła się ciężko o ścianę, a Matt szeptał

do niej czułe słowa, rozgarniając i burząc jej włosy, i

pieszcząc palcami szyję. Czy zdawał sobie sprawę, co się z nią
dzieje?

– Prosz

ę cię – szepnęła, choć sama nie wiedziała, o co

właściwie go prosi.

Po raz pierwszy cia

ło jej żyło własnym życiem, zupełnie

niezależnie od jej rozkazów, podporządkowane całkowicie
Mattowi.

Jego rękom i ustom. Wyprostował się nagle, patrząc

jej głęboko w oczy.

– Nie jeste

ś dziewczyną, z którą chciałbym przeżyć

przygod

ę – przypomniał jej. – Ty nie należysz do dziewczyn,

które miewają przygody. – Wydawał się zawstydzony swym

postępowaniem. – I nie chciałbym, żebyśmy stracili nad sobą
panowanie.

– A czy ju

ż nie straciliśmy? – zapytała nieśmiało, lekko się

uśmiechając, gdy usłyszała w jego głosie zażenowanie.

– Stracili

śmy – odpowiedział.

– A dlaczego nie mieliby

śmy przeżyć miłosnej przygody?

– dopytywa

ła się, zapominając o swych zasadach, czując

się trochę jak dziecko, któremu odmówiono wymarzonego

background image

deseru. –

Większość dziewczyn w moim wieku miała już

niejedną przygodę!

U

śmiechnął się, a ona poczuła nagły przypływ miłości do

tego człowieka, którego bardzo kochała, choć znała go

przecież od niedawna.

– Bo ty jeste

ś inna – odpowiedział. – Jesteśmy w sobie

trochę zakochani i coś nas do siebie ciągnie. Gdybyśmy poszli
dalej,

nietrudno zgadnąć, czym by się to zakończyło.

M

ówił poważnie, a ona starała się uważnie go słuchać, choć

skupienie przychodziło jej z trudem.

– No wi

ęc mogłoby się okazać, że kryje się za tym

wyłącznie seks i po paru miesiącach rozstalibyśmy się po
prostu jak dobrzy przyjaciele.

Nie brzmia

ło to w jego ustach przekonująco. Odniosła

wrażenie, że on sam nie wierzy w swoje słowa.

– I co jeszcze mog

łoby się wydarzyć? – dociekała. Przytulił

ją mocniej.

– Mogliby

śmy również dojść do przekonania, że to, co jest

między nami, nie słabnie, a wręcz przeciwnie, potęguje się
jeszcze i rozwija.

„tym razem m

ówił niepewnie, dobierając z trudem słowa,

jakby nagle mówie

nie po angielsku zaczęło mu sprawiać

kłopot.

– Szczerze m

ówiąc, nie mam pojęcia, jak by się to

skończyło – dodał po chwili z uśmiechem. – Wiem tylko, że

nigdy jeszcze nic podobnego nie przeżywałem. Nie miałem
wprawdzie wielu przygód, ale zawsze do tej por

y wiedziałem,

czego się mogę spodziewać i czego oczekuję, „tym razem

wydaje mi się, że chcę czegoś więcej i przyznam się,
kochanie,

że bardzo się tego boję.

Zamilk

ł, a ona wodziła palcami po jego twarzy, jakby się

chciała upewnić, że jest jeszcze przy niej.

– Boj

ę się! – szepnęła i serce ścisnęło jej się na myśl o

background image

rozstaniu,

choć przecież rok, który miał tu spędzić, dopiero się

rozpoczął.

– Chyba

żebyś... – zaczął, ale nie dokończył.

Chyba

żebym?

W przy

ćmionym świetle długo wpatrywał się w jej twarz,

jakby czekał na odpowiedź.

– Chyba

żebyś zdecydowała się na wyjazd do Francji. Nie

musisz mi teraz odpowiadać, chciałbym tylko wiedzieć, czy

istnieje w ogóle taka możliwość. Chciałbym mieć pewność, że

jeśli jest to miłość, nie będziemy musieli o niej zapomnieć,

gdy skończę tu pracę i wrócę do domu.

W g

łowie miała chaos. To chyba coś w rodzaju

oświadczyn, pomyślała. Chce, żebym obiecała, że z nim

pojadę, jeśli tylko wszystko przybierze taki właśnie obrót.
Chce,

żebym obiecała coś, czego nie będę w stanie dotrzymać!

Zrobi

ło jej się zimno z przerażenia. Ogarnął ją przenikliwy

chłód, który ziębił serce, paraliżował oddech. Nie mogę

przecież powiedzieć po prostu „nie”, nie próbując mu

wszystkiego wytłumaczyć.

– Mo

że napijesz się kawy? – zapytała.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

– A wi

ęc masz matkę, ojca i czterech znacznie starszych

braci,

którzy są żonaci i dawno wyprowadzili się z domu –

podsumował Matt.

Claudia postawi

ła właśnie przed nim filiżankę cappuccino i

usiadła po drugiej stronie stołu.

– Ale matka jest unieruchomiona w wózku inwalidzkim –

rzekła z naciskiem.

– Przez ten wypadek – odezwa

ł się cicho, ujmując jej rękę.

Skinęła potakująco głową.

– Jack

ładnie się dzisiaj zachował, gdy pytał, czy zechcesz

wziąć udział w naszych rozmowach o wypadku.

– On i pani Cooper wszystko o mnie wiedz

ą – wyjaśniła, po

czym wysunęła rękę z jego dłoni i zaczęła kreślić palcem na
stole esy-floresy. –

Urodziłam się sześć lat po moim

najmłodszym bracie, zawsze mnie więc wszyscy traktowali
jak dziecko.

Kiedy miałam cztery lata, na farmie zaczęła

pracować nowa rodzina. – Zamilkła na chwilę, czując wzrok
Matta,

który spoglądał na nią pełen zatroskania. – Czy

mówiłam ci, że ojciec uprawia trzcinę cukrową?

Przytakn

ął, a ona dalej opowiadała. Siedziała teraz

wyprostowana.

Patrzyła na niego, bo chciała widzieć reakcję

na jego twarzy.

– Ci ludzie mieli syna Daniela. By

ł w moim wieku,

obchodziliśmy razem urodziny. Bawiliśmy się razem,

zostaliśmy potem przyjaciółmi, a wreszcie...

Nie spuszcza

ła z niego wzroku, tak bardzo chciała, by

wszystko zrozumiał. Łzy dusiły ją w gardle.

– Gdy ju

ż podrośliśmy, został moją pierwszą sympatią –

szepnęła. – Pocałowaliśmy się pierwszy raz... Wiedzieliśmy
od pierwszej chwili,

że pozostaniemy na wieki przyjaciółmi, a

potem mówiliśmy o małżeństwie, o miłości... – Uśmiechnęła

background image

się do Matta, ocierając ukradkiem łzy. – Daniel był bardzo
inteligentny,

miał dużą wyobraźnię, zawsze przewodził

wszystkim zabawom.

Mieliśmy wspólne plany. Przede

wszystkim on je układał.

– Plany zwi

ązane ze służbą powietrzną? – zapytał, a

Claudia otworzyła oczy ze zdumienia. Czyżby już mu o tym

mówiła?

– Tak – potwierdzi

ła. Na jej twarzy zagościł teraz uśmiech

na wspomnienie wydarzeń, które tak długo ukrywała przed
wszystkimi. – O niczym inn

ym nie potrafił mówić. Chciał

zostać lekarzem, a ja miałam być pielęgniarką. Mieliśmy

pracować w jakiejś niewielkiej bazie i oczywiście codziennie

ratować życie innych ludzi.

– No i... ?
– Mieli

śmy po piętnaście lat, gdy jego rodzice zdecydowali,

że na ostatnie dwa lata powinien się przenieść do szkoły z
internatem,

żeby mieć większe szanse dostania się na

medycynę. Narobiliśmy wtedy takiego gwałtu, że rodzice

zgodzili się, żebym i ja pojechała. Pierwszy raz miałam lecieć
samolotem.

Nie wyobrażasz sobie, co to było dla nas za

przeżycie. – Spojrzała mu znowu w oczy, jakby chciała, by

razem z nią wszystko od nowa przeszedł. – Mieliśmy lecieć na

południe z Rainbow Bay. Do miasta odwoził nas ojciec
Daniela i moja mama.

Matta przenikn

ął dreszcz. Domyślał się, co było dalej.

– Nic nie pami

ętam z tego, co się stało – szepnęła. – Mogę

ci tylko opowiedzieć to, co słyszałam od innych.

Milk

ła co chwilę, szukała słów, a wyobraźnia i życiowe

doświadczenie pozwoliły mu domyślić się wszystkiego.

– Poniewa

ż samochód zawisł w połowie nad przepaścią i

jeden nieopatrzny ruch mógł spuścić go w dół, wydobycie nas

zabrało sporo czasu. Wiem, że najpierw wydobyto moją

mamę, potem ojca Daniela, któremu trzeba było amputować

background image

lewą nogę. Ze mną i z Danielem był największy kłopot.
S

iedzieliśmy z tyłu i wyciągnęli nas dopiero po wycięciu

dachu samochodu.

Trzymaliśmy się za ręce, ale on zginął

podobno na miejscu.

Widzia

ł, jak cierpiała, ale wiedział też, że nadszedł już

czas,

gdy musiała podzielić się swoim cierpieniem. Ścierał łzy

z jej policzków,

gładził włosy, które skrywały bliznę na

skroni.

– Przez d

łuższy czas leżałam nieprzytomna – mówiła dalej.

Byłam w szpitalu przez wiele miesięcy, potem wypisano

mnie i...

musiałam na nowo uczyć się chodzić.

Wstrz

ąs pourazowy! To musiał być wstrząs pourazowy.

Słyszał już o porażeniu kończyn dolnych bez wyraźnej
przyczyny.

Przyjrza

ł się wystygniętej kawie, która stała przed nim, i

wstał. Podszedł do Claudii i uniósł ją w ramionach. Usiadł,

trzymając ją teraz na kolanach.

– I uda

ło ci się – szepnął, starając się rozproszyć jej smutne

wspomnienia. –

A co się stało twojej matce? Czy to był uraz

kręgosłupa?

– Razem by

łyśmy w szpitalu i pewnego dnia, gdy

przywieziono mnie do niej na wózku,

lekarz powiedział jej

właśnie, że nie będzie chodzić. – Mówiła szeptem, a on bał się

poruszyć, by nie przerwać jej myśli. – Pamiętam, jak

powiedziała wtedy lekarzowi, że zostanie w takim razie w
szpitalu na zawsze,

bo jej mąż i synowie zajmują się farmą i

nie mają czasu na opiekowanie się inwalidką.

Poruszy

ła się niespokojnie i odsunęła lekko od niego.

Patrzyła mu teraz prosto w twarz. Oczy miała zaczerwienione,

a po policzkach spływały wolno łzy.

– Kiedy to us

łyszałam, zrozumiałam, że znowu muszę

zacząć chodzić. No i zaczęłam.

W k

ącikach jej ust pojawił się nieśmiały uśmiech. Matt

background image

uśmiechnął się także, choć wzruszenie ściskało mu gardło.

– Ci

ągle się zastanawiam, czy nie powiedziała tego wtedy

celowo –

wyznała, patrząc na niego rozjaśnionymi oczami.

Biła z nich miłość i przywiązanie do matki. – Kiedy już

zaczęłam chodzić, a jej stan się poprawił, wróciłyśmy do
domu.

Musiałam się nią opiekować i to mnie trzymało przy

życiu. A ona nie dawała mi spokoju i prosiła, żebym wróciła

między ludzi. No i w końcu zdobyłam się na odwagę i

poszłam do szkoły. To była ta sama szkoła, do której

chodziliśmy z Danielem, ale nie zastałam już dawnych

przyjaciół, bo straciłam przecież dwa lata.

Kiedy sko

ńczyłam szkołę, namawiała mnie na studia, ale

nie miałam na nie najmniejszej ochoty. Nie czułam potrzeby

usamodzielnienia się, nie miałam żadnych ambicji ani nie

marzyłam o przygodach. Zostałam więc w domu i byłam

całkiem z tego zadowolona. Aż w tym roku mama kazała mi

wyjechać do miasta i „pożyć troszeczkę”. Powiedziała, że

ptaki też wyrzucają z gniazda świeżo opierzone pisklęta, żeby

nauczyły się żyć.

Ale chc

ę do niej potem wrócić – mówiła dalej. –

Zamieszkać gdzieś w pobliżu, żeby jej pomagać. I wcale nie
dlatego,

że uważam to za swój obowiązek, ani nie dlatego, że

ona tego ode mnie wymaga, tylko dlatego,

że ja tego chcę –

po

wiedziała z determinacją w głosie. – Czy rozumiesz mnie?

spytała z niepokojem.

– Rozumiem – szepn

ął.

Wiedzia

ł też, że jego miłość do niej stawała się coraz

głębsza. Siedzieli w milczeniu, przytuleni do siebie.

Rozumia

ł ją doskonale. Pragnął jej przy tym tak bardzo, jak

jeszcze nigdy w

życiu nie pragnął żadnej kobiety. Ale

jednocześnie jakiś głos wewnętrzny radził mu zerwać z nią
wszelkie kontakty. I to od razu!

Wystarczy

ło przecież posunąć się o krok dalej, a pozna

background image

wtedy miłość, o jakiej mu się jeszcze nie śniło, i dozna
rozkoszy,

o której nawet nie marzył, a za rok przyjdzie mu to

wszystko porzucić.

– Czas spa

ć – szepnął jej do ucha. – Jutro porozmawiamy.

– I pojutrze? I popojutrze? – pyta

ła.

– Na pewno – obieca

ł. – Przynajmniej tak jak dobrzy

przyjaciele.

Nie umiałbym już inaczej, choć może to oznaczać

trudne chwile. –

Delikatnie pocałował ją w usta. – Jutro mam

wolny dzień – powiedział. – Rano pójdę do szpitala, a potem

może mógłbym cię zabrać o szóstej do restauracji?

P

ójdą więc gdzieś razem! Ucieszyła się bardzo. Będą

chodzić ze sobą, może więc jednak coś z tego będzie?

– Bardzo ch

ętnie – odrzekła trochę oficjalnym tonem, jakby

się obawiała trochę tego, co wydarzyło się przed chwilą, gdy

zrozumiała, co kryje się za powiedzeniem, żeby nie igrać z
ogniem.

Poca

łunek, którym ją pożegnał, był równie wstrzemięźliwy

jak jej słowa. Jednak dłonie, które trzymał na jej ramionach,

mówiły wyraźnie, że spokój i opanowanie narzucił sobie tylko

wysiłkiem woli.

– Jutro porozmawiamy – powt

órzył.

Czu

ła, jak jej ręce, kierowane jakąś niewidzialną siłą,

wyciągają się w jego kierunku. Z najwyższym trudem

zapanowała nad sobą, a gdy opadły posłusznie wzdłuż ciała,

zacisnęła pięści, byle tylko więcej go nie dotknąć.

Przez ca

łą drogę Matt myślał o tym, co powiedziała mu

Claudia, do chwili,

gdy z rozmyślań wyrwał go dzwonek

telefonu komórkowego. Szybkim krokiem,

już po raz drugi tej

doby,

ruszył do bazy.

W zasadzie nie mia

ł dyżuru. Dyżury pod telefonem trwały

od szóstej wieczorem do tej samej godziny nas

tępnego dnia.

Przypomniał sobie jednak, że to samo spotkało wczoraj
Petera.

Czyżby nowy alarm wymagający skompletowania

background image

personelu do dwóch samolotów? A może odwołano gdzieś
Jacka?

W bazie pali

ły się wszystkie światła i Christa już na niego

czekała. Zetknął się z nią w Calturze. Zwracała uwagę jej

fachowość i opanowanie.

– Musimy polecie

ć do pani James – wyjaśniła. – Trzy

tygodnie temu odwieźliśmy ją do domu po drugiej
chemioterapii. Ma raka piersi, ale po mastektomii i kuracji

nastąpiło cofnięcie objawów. Przed trzema miesiącami była tu

na kontroli i okazało się wtedy, że nastąpiły przerzuty do

mózgu i wątroby. Zatrzymaliśmy ją więc na dziewięć tygodni
w szpitalu. Eddie Stone poleci z nami,

a ty jesteś zamiast

Jacka,

który w tej chwili przechodzi operację. Wyobraź sobie,

dostał ataku wyrostka!

Matt nie m

ógł się otrząsnąć ze zdziwienia. Czy wszyscy

Australijczycy przypominają ludzi, jakich poznał w bazie?
Wszystko przyjmowali ze wzruszeniem ramion i spokojnym

stwierdzeniem: Jakoś to będzie! Za każdym razem
zd

umiewało go to ogromnie.

Wychodz

ąc, zatrzymał się przy półce i wyciągnął książkę,

którą już widział przedtem. Urazy u pacjentów chorych na
raka.

Będzie to doskonała lektura, razem oczywiście z kartą

choroby pani James.

– Pani James przewr

óciła się – tłumaczyła mu Christa, gdy

wyszli. – Jak to zwykle na wsi,

chodzi wcześnie spać i

wcześnie wstaje. Jej mąż przypuszcza, że wstała z łóżka i

poszła do łazienki, nie ma tylko pojęcia, o której to mogło

być. Gdy jednak sam obudził się koło dziesiątej i zobaczył, że
jej miejsce jest puste,

zaczął jej szukać i znalazł ją na

podłodze w holu.

(

– Na pewno od razu chcia

ł jej pomóc wrócić do łóżka –

mrukn

ął pod nosem, a Christa spojrzała na niego ze

zdziwieniem.

background image

– Chyba tak – odpar

ła. – Ale trudno przecież, żeby

pode

jrzewał uraz kręgosłupa, skoro przewróciła się we

własnym domu.

– Je

żeli była naświetlana – zauważył – lub gdy przerzuty

dotarły również do szkieletu kostnego, najzwyklejszy upadek

może grozić złamaniem.

– Jej m

ąż opowiadał Katie, że żona strasznie cierpi, ma

takie bóle,

że nie można się z nią w ogóle z nią dogadać.

Ciągle coś próbuje powiedzieć, ale nic z tego nie można

zrozumieć. Najwyraźniej znajduje się w szoku i do tego
niemal bez przerwy wymiotuje.

Gdy dotarli do lotniska, pu

ścili się biegiem do samolotu.

– Zabierze nam to trzy kwadranse – powiedzia

ł Eddie, gdy

ruszyli pasem startowym.

Matt skin

ął głową i zabrał się do lektury.

– Powinni

śmy ją zabrać z powrotem do szpitala – odezwał

się po chwili do Christy. – Jeżeli nastąpiło krwawienie

wewnętrzne lub zewnętrzne, należałoby podać krew, a o tym

nie może być mowy bez uprzedniej analizy dotychczasowych
sposobów leczenia.

Reakcje immunologiczne mogą być

wywołane przez tak rozmaite czynniki, że o wszystkim

powinien decydować jej onkolog.

Gdy l

ądowali, czekał już na nich pan James.

– Napijmy si

ę herbaty, a przez ten czas oni zbadają chorą –

zaproponował Eddie gospodarzowi, gdy ten dowiózł ich na

farmę. Chciał pewnie uspokoić przerażonego mężczyznę, a

zarazem ułatwić badanie pacjentki.

Pochylaj

ąc się nad łóżkiem chorej, Matt zrozumiał

zdenerwowanie jej męża. Kobieta leżała jęcząc, a jej ciałem

wstrząsały dreszcze. Na czole perliły się krople potu, a po

zapadniętych policzkach płynęły łzy. W wychudłych palcach

trzymała koronkową chusteczkę, którą co chwila przytykała
do ust,

chcąc stłumić jęk.

background image

Sko

ńczyła chemioterapię cztery tygodnie temu, tak więc

minął już moment największego zahamowania liczby krwinek.

Matt badał ją dokładnie. Miała posiniaczone pośladki, lecz

zaniepokoiły go zwłaszcza sińce wokół miednicy, nie był
bowiem pewien,

czy wybroczyny powstały wskutek upadku,

czy są symptomem jakichś groźnych powikłań.

Przez ca

ły czas starał się z nią rozmawiać, ona jednak nie

była w stanie odpowiedzieć na żadne z jego pytań. Drgnęła,

gdy nacisnął lekko staw biodrowy, ale zareagowała w
podobny sposób,

gdy Christa mierzyła jej tętno. Gdy Christa

oznajmiła, że tętno i ciśnienie są w normie, a odruchy dolnych

kończyn prawidłowe, obydwoje uśmiechnęli się do siebie z

ulgą.

– Nie b

ędę szukał nowej żyły – powiedział. – Wiadomo

przecież, że żyły po chemioterapii często pękają. Dokonam

infuzji płynu. Ona może mieć hiperkalcemię, wobec tego

mogę podać dużą ilość płynu.

Nachyli

ł się nad chorą, a w tej chwili w drzwiach pojawił

się Eddie w towarzystwie już spokojniejszego pana Jamesa.

Gdy kroplówka została podłączona, Matt spróbował jeszcze

raz porozumieć się z panią James.

– Boj

ę się, że uszkodzony jest staw biodrowy lub miednica

powiedział. – Musimy teraz przenieść panią ostrożnie na

nosze,

unieruchamiając nogi.

Eddie przyni

ósł do pokoju ortopedyczne nosze, Matt

umieścił je na łóżku obok chorej, a potem poprosił obydwu

mężczyzn, by unieśli panią James do góry. On sam starał się

przez ten czas unieruchomić miednicę. Gdy chora znalazła się
na noszach,

zapiął pasy i dał znać, że wszystko jest gotowe do

odjazdu.

Kobieta jęczała jednak coraz głośniej i zdradzała

objawy krańcowego wyczerpania.

– Czekajcie! – krzykn

ął nagle Matt. – Co za idiota ze mnie

burknął do siebie. – Przecież to może być reakcja na

background image

wycofanie leku.

Otworzy

ł ponownie kartę choroby. By zapobiec bólowi,

chora dostawała morfinę powoli uwalnianą w ustroju.

Wysokość dawki przeraziła go jednak.

– Gdzie s

ą lekarstwa żony? – zapytał pana Jamesa.

Mo

że zapomniała wziąć leki i dlatego wstała w nocy? A

może...

Gospodarz poprowadzi

ł Matta do łazienki. Gdy zapalił

światło, oczom ich ukazała się półka zastawiona lekarstwami.

– Nie mam poj

ęcia, co ona brała – powiedział.

Matt przegl

ądał gorączkowo butelki i słoiczki. Wreszcie

znalazł butelkę z roxanolem, ukrytą za dwoma innymi
opakowaniami.

Czyżby pani James chowała lekarstwa sama

przed sobą?

Odkr

ęcił pokrywkę i wysypał zawartość. W buteleczce była

jedna tylko pastylka.

Żaden ze środków uśmierzających ból,

jakie miał przy sobie, nie mógł spełnić swej roli, zważywszy
na to,

że pani James nie tylko cierpiała na skutki wycofania

leku,

ale też miała silne bóle.

Zdecydowa

ł, że najlepiej jednak będzie podać pozajelitowy

środek przeciwbólowy. Nie warto było w tej sytuacji

podejmować dodatkowego ryzyka.

Po p

ół godzinie byli znowu w powietrzu. Podczas każdej

wyprawy wydawało mu się, że czas staje, gdy są na ziemi.

Badania pacjentów i szykowanie ich do podróży zdawały się

zawsze ciągnąć w nieskończoność, ale gdy po starcie w

drodze powrotnej patrzył na zegarek, okazywało się zawsze,

że wszystko odbyło się w mgnieniu oka.

Przygl

ądał się teraz kobiecie. Uspokoiła się wyraźnie, gdy

tylko podał jej morfinę. A on martwił się, co będzie dalej. Czy

zatrzymają ją w szpitalu, jeśli okaże się, że nie ma żadnego
z

łamania? Czy będą próbowali odzwyczaić ją od uzależnienia

od morfiny,

czy też zgodzą się, by szukała ulgi w cierpieniach

background image

przez ten krótki okres,

jaki pozostał jej jeszcze do przeżycia?

Odetchn

ął z ulgą, że to nie on będzie musiał podejmować te

decyzje.

Nagle przypomniał sobie o Claudii.

Zrozumia

ł już, że na nic się nie zda przekonywanie samego

siebie,

że wcale się w niej nie zakochał. Kochał ją tak jak jego

ojciec kochał matkę.

A wi

ęc?

– L

ądujemy za pięć minut – rozległ się głos Eddiego.

Trzeba by

ło zapiąć pasy i cała uwaga Matta skupiła się teraz

na pacjentce.

– Pojad

ę z nią – powiedział, gdy wylądowali.

– To dobrze – ucieszy

ła się Christa. Widziała, że Matt nie

uzupełnił karty choroby, w której musiałby podzielić się
swymi podejrzeniami. – Pewn

ych rzeczy lepiej nie zapisywać.

Zanim wyszed

ł ze szpitala, minęła druga. Postanowił

jeszcze odwiedzić „swoich” pacjentów. Karen, której

narzeczony zmarł, usnęła po dużej dawce środków

uspokajających. Gdy patrzył na nią, przed oczami znowu

stanęła mu Claudia.

A potem, gdy mija

ł uśpiony dom ciotki Stephy, przesłał jej

pocałunek. Był zbyt zmęczony, by móc się teraz nad

czymkolwiek zastanawiać, ale wierzył, że uda mu się znaleźć

jakieś rozwiązanie.

– Mo

że to los tak chce, żebyśmy się rzadko widywali –

szepnęła Claudia, gdy po przyjściu do pracy dowiedziała się,

że Jack jest w szpitalu, a Matt odbył w nocy dodatkowy lot.

Nie mia

ła już potem czasu na rozmyślania, po chwili

bowiem zaczęły się telefony. Jeden po drugim. Peter poleciał

na dyżur do przychodni, Matt musiał więc udzielać porad
przez telefon.

Przyniosła mu kawę, a on podziękował jej

ciepłym uśmiechem. Nie było jednak oczywiście mowy o

żadnych rozmowach.

– Uda

ło mi się znaleźć zastępcę – oznajmiła Leonie, gdy

background image

Claudia weszła po potrzebną jej kartę. – Zgodził się udzielać
porad przez telefon i przez radio,

loty nie wchodzą jednak w

grę.

– A kiedy zaczyna? – zapyta

ła Claudia, mając nadzieję, że

Matt będzie mógł nareszcie się wyspać.

– Jutro – odpowiedzia

ła. – Tak się zastanawiam, czy

odwołać lot Marta do Caltury...

W tej chwili zadzwoni

ł telefon. Leonie podniosła

słuchawkę i uśmiechnęła się. Zasłaniając mikrofon, szepnęła
do Claudii:

– To Jack. – A potem m

ówiła już do słuchawki. – Ależ

tak... Nie, nie ma mowy. Jutro przyjdzie Frank Wiley, wi

ęc

sobie jakoś poradzimy. Myślę, że nie powinienieś przychodzić

w poniedziałek. Frank Wiley zostanie z nami przez cały

tydzień. – Odkładając słuchawkę, uśmiechnęła się. – Powinien

jeszcze poprosić, żeby mu przełączano do szpitala wszystkie
telefony pacjentów!

– Pewnie mu to po prostu nie przysz

ło do głowy –

roześmiała się Claudia.

– Dzwoni

ł, żeby powiedzieć, że lot do Caltury musi się

odbyć za wszelką cenę – dodała Leonie.

W drodze powrotnej Claudia napotka

ła w holu małżeństwo

w średnim wieku. Widać było, że są zmęczeni i
zdenerwowani.

– W czym mo

żna państwu pomóc? – spytała.

– Nazywam si

ę Schubert – odparł mężczyzna, ściskając

mocno jej rękę. – A to jest moja żona. Chciałbym

porozmawiać z lekarzem.

Przypomnia

ła sobie, że któryś z autostopowiczów nosił

właśnie nazwisko Schubert.

– Pa

ństwo pozwolą – rzekła i wprowadziła ich do pokoju

Leonie.

Na terenie bazy obowi

ązywało niepisane prawo, które

background image

nakazywało chronić personel latający przed gośćmi z

zewnątrz, którzy zakłócali rytm pracy. Pacjenci często
przychodzili, by podzi

ękować za ratunek, rodziny zmarłych

pragnęły poznać szczegóły śmierci swych bliskich, a
reporterzy szukali sensacji.

Personel medyczny nie zawsze zaś

mógł oderwać się od swych zajęć. Claudia przygotowała

gościom kawę i wróciła do pokoju Leonie, która właśnie

opowiadała państwu Schubert, co lekarze zastali na miejscu
wypadku.

– Ale

ż proszę pani – tłumaczył mężczyzna, gwałtownie

gestykulując. – My chcemy rozmawiać z lekarzem, który był
wtedy na miejscu,

a nie z panią.

C

óż za źle wychowany człowiek, pomyślała Claudia.

– Jeden z naszych lekarzy wróci z przychodni dopiero jutro

wieczorem –

tłumaczyła spokojnie Leonie. – Podam

doktorowi Laurantowi nazwę hotelu, w którym państwo

zamieszkają. Z pewnością zadzwoni, jeśli tylko będzie mógł.
Mamy teraz trudny okres,

gdyż jeden z lekarzy zachorował, a

doktor Laurant był wzywany do nagłych wypadków przez

dwie noce z rzędu i musi trochę odpocząć – skończyła z

uśmiechem.

Claudia podziwia

ła jej cierpliwość i takt. Leonie skierowała

właśnie rozmowę na temat córki Schubertów, pytając, czy już

ją odwiedzili.

– Zabierzemy j

ą stąd – powiedział pan Schubert. – Im

szybciej obejrzą ją jacyś dobrzy specjaliści, tym lepiej.

– Na pewno si

ę ucieszy z powrotu do domu –

skomentowała Leonie. Widać było, że miała wielką ochotę

powiedzieć im coś przykrego.

Claudia odprowadzi

ła gości do drzwi.

– Czy powiesz o nich Mattowi? – zapyta

ła. – Po co on ma

tracić czas dla podobnych ludzi?

– Przecie

ż oni są zupełnie wytrąceni z równowagi – odparła

background image

Leonie. –

Pomyśl sobie tylko: córka jest ranna, jeden z jej

przyjaciół stracił życie, znaleźli się w obcym kraju.
Przyjechali tu tak szybko,

że musieli chyba wsiąść do

samolotu, gdy tylko policja zawiadomi

ła ich o wypadku.

Lecieli ze trzydzieści godzin i z pewnością mają uczucie, że

znaleźli się na końcu świata!

– Za dobra jeste

ś! – wyrzuciła z siebie Claudia. – Matt

zresztą nie jest inny. Na pewno pójdzie ich odwiedzić w
hotelu,

a oni będą się na nim wyładowywać.

– Chyba powinien sam o tym zadecydowa

ć – rzekła

spokojnie Leonie,

a Claudii zrobiło się głupio.

Zebra

ła pospiesznie swoje papiery i wróciła do komputera,

ale trudno jej było zabrać się do pracy. Tęskniła do Matta.

Pyta

ł ją wczoraj, czy pojechałaby z nim do Francji, gdyby

okazało się, że to, co ich łączy, to prawdziwa miłość. A ona

powiedziała „nie”. Nie wymówiła wprawdzie tego słowa, ale

wynikało to przecież z jej opowieści.

A on by

ł tak smutny, gdy odchodził. Z pewnością

przygnębiła go historia jej życia, lecz musiał też cierpieć na

myśl o tym, co tracili, nie decydując się na bycie razem.

Nie by

ła w stanie przystać na jego propozycję, by zostali po

prostu przyjaciółmi, choć przecież sama zapowiedziała mu, że

nie zgodzi się na romans z lekarzem, który ma zamiar zabawić
tu tylko rok.

I on to zaakceptowa

ł. Lecz chęć znalezienia się przy jego

boku okazała się silniejsza od postanowień czy wstydu. Raz

już przecież cierpiałam, myślała, i wyszłam z tego obronną

ręką. Dam sobie radę i tym razem. Wytrzymam jeszcze raz ból
rozstania.

Byleby tylko teraz by

ć z Mattem.

background image

ROZDZIA

Ł DZIEWIĄTY

– W

łaśnie dzwonił Matt – oznajmiła ciotka Stepha, witając

Claudię. – Powiedział, że nie może pójść z tobą dziś do
restauracji,

bo musi się spotkać z rodzicami pacjentki, którzy

właśnie przyjechali.

– M

ógł mi to sam powiedzieć – mruknęła opryskliwie. –

Wcale nie musi spotykać się z tymi ludźmi.

– Mo

że tak będzie nawet lepiej – zauważyła ciotka. –

Wyglądasz na zmęczoną, wyśpisz się chociaż.

– No w

łaśnie, a Matt? Dwie noce z rzędu go wzywali, dziś

był cały dzień w pracy, miał dyżur telefoniczny, a teraz, kiedy

mógłby nareszcie odpocząć, musi spotykać się z ludźmi,

którzy mu będą ciosać kołki na głowie i wybrzydzać na
szpital.

Przerwa

ła, słysząc śmiech ciotki.

– A c

óż w tym takiego śmiesznego? – zapytała, czując, że

ogarnia ją coraz większa złość.

– Pomy

śl chwilkę. – Ciotka była wyraźnie ubawiona. – I

zdecyduj się, czy jesteś zła, bo dziś nie spotkasz się z Mattem,

czy też martwisz się, że będzie niewyspany? Gdybyście wyszli
wieczorem,

z pewnością by się przecież nie wyspał.

– Id

ę się wykąpać – oznajmiła Claudia, zbita z tropu.

– Nie szykuj si

ę w każdym razie do szpitala – zawołała za

nią ciotka. – Odbyłam już za ciebie wszystkie wizyty.

Claudia odwr

óciła się zdziwiona.

– Odby

łaś za mnie wizyty?

– Tak.
– Dlaczego?
Ciotka podesz

ła do niej i położyła jej ręce na ramionach.

– Przez jaki

ś czas będzie tu Matt. Naciesz się nim –

powiedziała. – Jesteś poza tym młoda, musisz się trochę

rozerwać. Zupełnie wystarczy, jak pójdziesz do szpitala raz

background image

czy dwa razy w tygodniu.

A zresztą – ciągnęła – muszę ci się

przyznać, że ta wizyta sprawiła mi prawdziwą przyjemność.

Odwiedziłam najpierw Carol, a ona potem oprowadziła mnie

po wszystkich oddziałach.

– To znaczy,

że widziałaś ofiary tego ostatniego wypadku?

– O, tak – odpar

ła ciotka. – Najdłużej siedziałam przy tej

ślicznej blondynce Karen. Ona zupełnie nie może dojść do

siebie po śmierci swojego chłopaka, więc opowiedziałam jej o
tobie i o Danielu,

i jak potem ni stąd, ni zowąd pojawił się

Matt i wszystko się dobrze skończyło.

– Ty jej to powiedzia

łaś?

Claudia zaniem

ówiła na chwilę z wrażenia. Więc wszyscy

znają jej najtajniejsze myśli! A ciotka w dodatku opowiada o
tym obcym.

– Tak – odrzek

ła ciotka całkiem zadowolona z siebie. – I to

jej najwyraźniej pomogło. Jutro wybiorę się do niej znowu. A

teraz wykąp się szybko, bo zaraz będzie kolacja, a przed
spaniem obejrzymy sobie film w telewizji.

Claudia pos

łusznie poszła do łazienki, próbując zebrać

myśli. Za dużo jest ostatnio zmian i nowych wydarzeń w jej

życiu! Powiedziała Mattowi, że nie może wyjechać z
Australii.

Co będzie, jeśli nie zechce więcej się z nią

spotykać? Co będzie teraz robić wieczorami? Ciotka

postanowiła przecież sama odwiedzać samotnych pacjentów.

Zadzwoni

ł do drzwi wtedy właśnie, gdy stała w swojej

sypialni owinięta w ręcznik i patrzyła przez okno na bujną

zieleń ogrodu.

Na d

źwięk jego głosu zadrżała. Czy to miłość, czy tylko

pożądanie? – zastanawiała się w chwilę potem, gdy tłumaczył

się, przepraszając ją za zawód.

– Ale

ż Karen to ta blondynka, której chłopak właśnie umarł

powiedziała, gdy zaczął opowiadać o ofiarach wypadku. –

To przecież nie jej rodzice przyjechali, tylko rodzice Lucilli.

background image

– Rodzice Karen tak

że przyjechali – tłumaczył, a w jego

głosie brzmiało z trudem ukrywane zmęczenie. – Zgodziłem

się na krótkie spotkanie z nimi wszystkimi.

Zamilk

ł, a ona czekała, nie odważając się nawet w myślach

żywić nadziei, że może jednak spędzą ten wieczór razem.

Czuła wyrzuty sumienia, że myśl o wspólnym wyjściu w

ogóle przychodzi jej do głowy w podobnej sytuacji. A
jednak...

– Potem musz

ę się trochę przespać – zakończył. A ona

czuła, jak bardzo jest zmęczony. – Tak mi przykro!

– Nie masz za co przeprasza

ć – rzuciła szorstko. – Przede

wszystkim musisz się wyspać. Tylko szkoda, że musisz

przedtem spotykać jeszcze tych ludzi. – Zawahała się przez

chwilę, a potem dodała: – Ale doskonale cię rozumiem. Nie

byłbyś – już miała powiedzieć „człowiekiem, którego
kocham”,

ale w ostatniej chwili ugryzła się w język i

powiedziała: – sobą, gdybyś zachował się inaczej.

W nast

ępnym tygodniu Peter i Matt pełnili dyżury

telefoniczne przez całą dobę. Nie było mowy o żadnych
wolnych dniach.

– Strasznie do ciebie t

ęsknię – szepnął jej pewnego ranka,

gdy spotkali się przypadkiem w małej kuchence. Wyglądał na

bardzo zmęczonego, był nie ogolony i oczy miał czerwone z
niewyspania.

Mia

ła wielką ochotę mocno przytulić go do siebie, by

dodać mu trochę otuchy, przekazać trochę własnej energii i sił.

Zamiast tego uśmiechnęła się tylko.

– W og

óle nie kładłeś się spać?

– Ju

ż kolejną noc – uśmiechnął się blado. – W Calturze

wybuchła epidemia zapalenia żołądka i jelit. Andrew Walsh

natychmiast zorganizował szpitalik dla dzieci i niemowląt w

budynku starej szkoły. Opiekuje się nimi od sześciu godzin
zgodnie z moimi instrukcjami.

background image

– Czyli przekaza

ł ci wiadomość o wybuchu epidemii już o

trzeciej nad ranem? –

spytała, z trudem hamując gniew, który

ogarniał ją zawsze, gdy widziała, jak pracuje ponad siły.

Mimo zm

ęczenia uśmiechnął się.

– Rozmawia

łem z nim jeszcze wcześniej. Okazało się, że

apteczka została już opróżniona. Mógł więc jedynie

zagotować wodę, dosypać do niej odrobinę soli i cukru i

podając ją, próbować uzupełnić niedobór płynów. O trzeciej

skontaktowałem się z nim ponownie. Powiedział mi wtedy, że

miał właśnie zamiar przekazać nam drogą radiową wiadomość

o niepokojącym stanie dwojga dzieci.

Serce wezbra

ło jej dumą. Tak bardzo chciała go uściskać i

podziękować za to, że taki właśnie jest.

– To co teraz b

ędzie?

– Christa ju

ż tam wyruszyła. Zabrała leki, żeby uzupełnić

apteczkę i założyć magazyn z lekarstwami. Wiezie także

płyny dożylne. Zabierze z powrotem dzieci, które wymagają
hospitalizacji.

– No a ty? Czy b

ędziesz mógł wreszcie pójść do domu? –

spytała. – Kto ma dziś dyżur?

– Peter polecia

ł do przychodni, a Frank przychodzi o

dziesiątej i zaraz potem pójdę się trochę przespać.

Unios

ła głowę i napotkała jego wzrok. Przez chwilę wydało

jej się, że w jego błękitnych oczach dostrzegła jak w

lustrzanym odbiciu swoje własne odczucia. Nie bądź

śmieszna! To przecież niepoważne, powiedziała sama do
siebie.

– Ale przez ca

ły czas będziesz pod telefonem?

Pokiwa

ł głową.

– Przyznasz,

że to koszmarny tydzień – powiedział.

– I nie zanosi si

ę, żeby było lepiej – westchnęła.

– Dobrze chocia

ż, że mój pierwszy tydzień tutaj wyglądał

inaczej.

Trudno by było sprostać temu wszystkiemu po

background image

długich wakacjach.

U

śmiechnęła się, zadowolona, że nie opuszcza go poczucie

humoru.

– Chcesz kawy? Robi

ę już drugą filiżankę dla Leonie.

Potrząsnął głową i delikatnie dotknął jej ramienia. Podziałało
to na ni

ą jak prąd.

– Zanim p

ójdę do domu, muszę jeszcze napisać

sprawozdanie

powiedział cicho. – Zobaczyłem

przypadkiem,

że tu idziesz, więc wpadłem na chwilę, żeby cię

zobaczyć.

Czu

ła, że mówi prawdę i zalała ją fala szczęścia. Wszystko

będzie dobrze! Musi być dobrze!

– Wpadnij mo

że wieczorem, jeśli będziesz miał siły, no i

oczywiście jeśli cię przedtem gdzieś nie wezwą –

zaproponowała. – Dziś albo innego dnia – dodała od razu. Nie

chciała, by czuł się do tej wizyty zobowiązany.

– Postaram si

ę – obiecał i wyszedł, a Claudia znowu nie

mogła pozbierać myśli.

Wystarczy

ło, by usłyszał jej głos lub by mignęła mu gdzieś

jej drobna postać, a czuł, jak ogarnia go tęsknota. I nie było to

wcale fizyczne pożądanie. Dręczyło go przedziwne uczucie,

jakiego jeszcze nigdy nie doznawał, świadomość, że Claudia

należy do niego. Czy to miłość?

– Przepraszam ci

ę – rozległ się w słuchawce zdenerwowany

głos Katie. – To znowu Andrew. Tym razem mówi o

człowieku, który ma atak serca i któremu w dodatku
zachorowa

ły dzieci.

– Ju

ż idę – zapewnił ją i pospieszył do pokoju radiowego.

– Niech mi pan poda dok

ładne objawy – powiedział, gdy

tylko usłyszał głos Andrew.

– Jest zlany potem, szary na twarzy i ma dreszcze –

relacjonowa

ł Andrew. – Mówi, że ma straszne bóle w klatce

piersiowej i że z pewnością umrze, a w tej chwili zbiera mu

background image

się na wymioty.

Tak w

łaśnie wyglądają objawy zawału serca, pomyślał

Matt.

– Zaraz wyl

ąduje samolot – zapewnił. – Proszę go teraz

położyć i czymś przykryć. Niech mu pan da dwie aspiryny i
go uspokoi.

Spróbuję się porozumieć z Christa i powiem jej o

tym. Jest szansa,

że da się go uratować. Christa da mu zaraz

nitroglicerynę pod język. A pan niech nie zapomni

przygotować dzieci do podróży.

– Trzeba jak najszybciej go st

ąd zabrać – powiedział

Andrew.

– No w

łaśnie. Christa podłączy mu kroplówkę, a jeśli ból

się nie zmniejszy, poda morfinę i zrobi dożylnie wlew
nitroglicerynowy. Ratunkiem w takich przypadkach jest
terapia trombolity

czna podjęta w ciągu sześciu godzin.

Przerwa

ł na chwilę, gdyż Andrew zaczął z kimś rozmawiać.

– Mam tu trzech pomocników –

przeprosił po chwili. –

Właśnie wydawałem im polecenia w sprawie aspiryny.

Matt u

śmiechnął się, zadowolony, że w trudnych chwilach

Andrew nie traci humoru.

– Prosz

ę, niech się pan rozejrzy, czy nie ma tam gdzieś

duplikatu jego karty choroby.

Christa zechce z pewnością

zadać wiele pytań. Terapia trombolityczna może spowodować
krwawienie,

jeżeli więc miał ostatnio jakąś operację, uraz

głowy czy też cierpi na zaburzenia czynności wątroby, niech
p

an o tym zawiadomi Christę.

– Znalaz

łem większość kart chorób, więc z tym nie

powinno być problemu – odparł Andrew. – W każdym razie,

odkąd ja tu jestem, operacji żadnej nie miał. Wygląda poza

tym całkiem dobrze, ma pięćdziesiąt lat, pracuje na farmie
przy bydle.

– A wi

ęc prognozy są dobre – powiedział Matt. – W im

lepszej był kondycji przed zawałem, tym większe ma szanse

background image

na wyleczenie.

– Widz

ę samolot! – zawołał Andre w. – Dziękuję, chłopie,

za wszystko –

powiedział, kończąc rozmowę.

Mattowi zrobi

ło się bardzo miło. Mówiąc do niego

chłopie”, Andrew dał wyraz swej przyjaźni. Frank Wiley

nadszedł wkrótce potem.

– Id

źże już, młody człowieku, do domu i prześpij się trochę

rozkazał, widząc, że Mattowi kleją się oczy.

– Jedn

ą chwilkę, powiem tylko, jaka jest sytuacja.

Opowiedział dokładnie, co działo się ostatnio w Calturze i

zawiadomił, że samolot właśnie ląduje.

– Telefon kom

órkowy tam nie działa, jeśli więc Christa nie

odezwie się za jakieś trzy kwadranse, powinien pan

porozumieć się z nią i zobaczyć, czy wszystko jest w

porządku.

Frank pokiwa

ł głową i uśmiechnął się do Matta.

– Niech pan ju

ż idzie do domu – powtórzył. – Zajmowałem

się takimi sprawami, kiedy pana jeszcze na świecie nie było.

Mimo że jestem na emeryturze, niczego nie zapomniałem i

pilnie śledzę wszystkie najnowsze wynalazki. Mogę się

zawsze na coś przydać.

Matt odwzajemni

ł się staremu lekarzowi uśmiechem i

chciał go zapytać, jak to wszystko wyglądało przed laty, ale

właśnie wtedy odezwał się telefon.

By

ł jednak pewien, że przyjdzie jeszcze chwila, gdy będzie

mógł spokojnie porozmawiać i dowiedzieć się, jakim sprzętem

dawnej się posługiwano i jakimi samolotami latano. Czuł się

bowiem już członkiem medycznej służby powietrznej i

zaczęła na niego oddziaływać atmosfera, jaka tam panowała.

Szed

ł korytarzem i zwolnił, zbliżając się do pokoju, w

którym była Claudia. Siedziała nachylona nad papierami i
rozmawia

ła przez telefon. Mówiła coś cicho, szybko robiąc

przy tym notatki.

background image

Mia

ł wielką ochotę dotknąć jej włosów, pogładzić czarne

l

oki opadające na ramiona, ale nie zrobił tego. Bo nie

potrafiłby na tym poprzestać. Jeden taki gest sprowadziłby
cierpienie.

Nie wolno mi o tym zapomnieć, powiedział sobie,

idąc w kierunku wyjścia.

Nigdy jeszcze nie czu

ł podobnej tęsknoty jak ta, która go

ogarniała na samą myśl o Claudii. I coś mu mówiło, że

uczucia tego nie będzie nigdy w stanie zwalczyć.

Otworzy

ł drzwi i zewsząd ogarnęło go ciepłe powietrze.

Ruszył przed siebie powolnym krokiem. Gdy doszedł do

numeru sześćdziesiątego czwartego, spojrzał w zadumie na
dom ciotki Stephy.

Trzeba b

ędzie poznać trochę ludzi, pomyślał. Niech no się

tylko wszystko ułoży w bazie. Umówię się z Peterem i jego

przyjaciółmi. Może spotykając inne jeszcze kobiety, inaczej

spojrzę na Claudię. Otworzył furtkę przed swoim domem, a

potem zatrzasnął ją głośno.

– Co ty za g

łupstwa wygadujesz! – warknął sam do siebie.

Jeżeli nawet będziesz miał kiedyś wolny czas, to przecież

nie pomoże ci ani rozum, ani żadne rozmyślanie, tylko każdą

wolną chwilę będziesz chciał spędzić z Claudią!

Zdaje si

ę, że jestem po prostu zakochany, pomyślał ponuro.

A w dodatku Australię i Francję oddzielają od siebie lądy i
oceany,

a nie jakiś tam wąski kanał.

Wzi

ął prysznic i rzucił się do łóżka. Wkrótce zasnął,

ukołysany do snu obrazami ślicznej ciemnowłosej
dziewczyny,

którą miał stale przed oczami.

A

ż do soboty widywali się rzadko, i to w dodatku na ogół w

obecności innych. Czasem tylko udało im się ukraść dla siebie
kilka chwil, gdy Matt wraca

ł późnym wieczorem po dyżurze

w przychodni.

Siedzia

ł wówczas na schodach prowadzących na werandę i

brał ją w ramiona. Gładził czule jej włosy, opowiadając, co

background image

robił w ciągu dnia. A potem na pożegnanie całował delikatnie

w usta i odchodził zmęczonym krokiem, by odpocząć przed

trudami następnego dnia.

Nade wszystko potrzebny mu by

ł sen. Claudia wiedziała o

tym i martwiła się stale o jego zdrowie. Ciągle jednak

pragnęła czegoś więcej niż tylko rozmów o przypadkach

ciężkich zachorowań i cierpieniach innych.

Do teatru wybra

ły się razem z ciotką. Matt w tym czasie

leciał na ratunek ciężarnej kobiecie. Nadchodził właśnie

tropikalny niż, wiał wiatr, wokół kłębiły się chmury i był to

wyścig z czasem. Czy zdążą przywieźć ją do szpitala, zanim

pogoda uniemożliwi loty?

W niedziel

ę, gdy Matt odsypiał ciężką noc, odbyła samotny

spacer po plaży, a potem, gdy odlatywał do Castleford, gdzie

podczas rodeo młody chłopak doznał uszkodzenia kręgosłupa,

jadła z ciotką kolację.

– W tym tygodniu b

ędzie to samo – oznajmiła, gdy

siedziały przy stole, jedząc pieczone ziemniaki, które

rozpływały się w ustach. Wystarczyło tylko nadgryźć

chrupiącą, złocistobrązową skórkę. – Będzie tu dwa dni, w

środę ma dyżur, a na czwartek i piątek leci do przychodni.

– Tak

ą już ma pracę – zauważyła ciotka.

– Wiem – westchn

ęła Claudia. – I do tego ją uwielbia.

– Gdyby nie wk

ładał w nią serca, byłby zupełnie innym

człowiekiem. Czy kochałabyś takiego Matta?

– Co ja w

łaściwie wiem o miłości? – odpowiedziała z

westchnieniem. –

Skąd mam wiedzieć, czy go naprawdę

kocham takim, jaki jest? Po co

wyobrażać sobie, czy

mogłabym go kochać, gdyby był inny? Wszystko to jest
beznadziejne –

dodała po chwili. – Kto wie, może i lepiej by

było, gdyby był ciągle zajęty do końca pobytu. Nie miałabym
wtedy pokusy,

żeby zrobić coś, czego będę potem żałowała.

Powiedzia

ła to bez zastanowienia. Przestraszyła się trochę i

background image

spojrzała na ciotkę, by zobaczyć, jakie wrażenie wywarły na

niej te słowa. Ciotka była uśmiechnięta. Przez chwilę Claudii

wydawało się, że dostrzegła smutek w jej oczach, a uśmiech,

który wygładził jej zmarszczki, pozwolił dostrzec ślady
dawnej urody.

– Sama musisz podj

ąć decyzję – oznajmiła cicho. –

Pamiętaj jednak, że żałować można nie tylko swych czynów.

Czasem człowiek cierpi dlatego, że się na coś nie mógł

zdecydować.

Zapad

ła krótka cisza. Claudia nie mogła oderwać wzroku

od ciotki.

Pierwszy raz widziała cierpienie na jej twarzy.

– Pami

ętaj też – odezwała się znowu ciotka – że dobrze jest

czasem nosić w sercu jakieś wspomnienia, żeby móc nimi

potem żyć i mieć o czym rozmyślać w długie, samotne noce.

– Ale kto... ? – zacz

ęła i urwała.

Ciotka Stepha powoli wsta

ła i wyszła do kuchni, nie

odzywając się więcej. Claudia sprzątała ze stołu i myła
naczynia,

myśląc tylko o jednym: o tym, co usłyszała od

ciotki.

Ciotka, kt

óra zastępowała jej matkę, namawiała ją niemal,

by odważyła się na przygodę z Mattem.

Umy

ła ostatni talerz i rozejrzała się wokół. Z trudem

zbierała myśli. A do tego tak bardzo żal jej było ciotki...

Usiadła potem na schodach przed domem i próbowała

uporządkować myśli. Podniosła się i zdecydowanym krokiem

poszła do swego pokoju, skąd zadzwoniła do Anthony’ego. W

chwilę potem rozmawiała już z matką.

– Anthony widywa

ł się czasem z Glorią, jeszcze zanim

wyjechałaś – powiedziała pani Delano Claudii, zdumionej
reakcj

ą Anthony’ego na jej telefon. – Między innymi dlatego

chciałam, żebyś stąd wyjechała. Pocieszaliście się z

Anthonym po śmierci Daniela, ale łączyła was tylko przyjaźń,

a wy łudziliście się, że przyjaźń ta przerodzi się w miłość. I to

background image

był wasz wielki błąd.

– Dok

ładnie to samo mówiła mi ciotka Stepha – przyznała

Claudia. –

Ale ja sądziłam, że pragniecie naszego małżeństwa.

– Jestem pewna,

że rodzice Anthony’ego pokochają Glorię

tak,

jak kochają ciebie – zauważyła dyplomatycznie pani

Delano.

Rozmawia

ły jeszcze ze dwadzieścia minut, a Claudia czuła,

że wielki kamień spadł jej z serca. Zrobiła kolejny, mały krok

na drodze do swej odsuwanej ciągle niezależności. Jutro po

pracy spotka się z Mattem i zrobi jeszcze jeden krok.

W

środę powrócił do pracy Jack. Był blady i osłabiony, lecz

jego obecność rozwiała od razu atmosferę zdenerwowania i

pośpiechu.

– Id

ź już do domu i prześpij się – zarządził w południe,

zwracając się do Matta, który siedział studiując dokumentację
z Caltury.

– Mam si

ę przespać? Już dawno zapomniałem, jak się to

robi.

– Zmykaj st

ąd! – śmiał się Jack, szturchając go w ramię i

zamykając rozłożone papiery.

– No dobrze, dobrze – zgodzi

ł się Matt, unosząc do góry

ręce. – Poddaję się.

Jack wyszed

ł do pokoju radiowego, a Matt zobaczył

Claudię, która słysząc jego głos, weszła do pokoju. Zbliżył się

do niej i wziął ją w ramiona. Oparła się o niego, pchana jakąś

potężną siłą, spragniona jego ciepła i bliskości.

– P

ójdę się teraz przespać, pierwszy raz od dawna bez

telefonu komórkowego.

Nastawię budzik na piątą, wstanę,

wezmę prysznic, ogolę się i przyjdę punktualnie o szóstej. Czy
chcesz,

żebyśmy gdzieś wyszli? W końcu należy się nam to po

tylu odwołanych spotkaniach! A może wolisz spędzić wieczór
tak jak zawsze?

– Zjedzmy kolacj

ę w domu – szepnęła. – Pójdziemy potem

background image

do szpitala i... wrócimy do domu,

trzymając się za ręce.

Nie zastanawia

ła się nad odpowiedzią. Był to głos serca,

który mówił jej, że należy wprowadzić znowu w ich życie

jakiś porządek i spokój. Przez chwilę tulił ją mocniej do
siebie,

a potem pocałował lekko w policzek i wyszedł.

Wr

ócił punktualnie o szóstej. Wyglądał tak jak pierwszego

dnia,

gdy spotkała go w ogrodzie przylegającym do biura. Był

wypoczęty, a jego oczy śmiały się na jej widok.

– Kupi

łam sobie nową sukienkę, żeby uczcić twój powrót

do prawie normalnego życia, a ciocia Stepha przygotowała

wspaniałą kolację.

Wzi

ęła go za rękę, chcąc zaprowadzić do kuchni, i znowu

dotyk jego sprawił, że poczuła przenikający ją dreszcz.

– W

środę wysłałem list z prośbą o informacje dotyczące

możliwości zrobienia w Australii specjalizacji z okulistyki –

oświadczył powoli, jakby ważył każde słowo.

Ma wi

ęc zamiar zostać w Australii? Robi to dla niej? Były

to najpiękniejsze słowa, jakie dane jej było usłyszeć. Nie

mogła otrzymać cenniejszego prezentu.

Co ja mu mog

ę w zamian ofiarować? – pytała się w

myślach, „tylko siebie i swoją miłość...

Stan

ęła i spojrzała mu głęboko w oczy.

– Przemy

ślałam już wszystko – szepnęła. – Będę twoja,

kiedy tylko zechcesz.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Stali naprzeciwko siebie bez s

łowa, trzymając się za ręce,

aż wołanie ciotki Stephy sprowadziło ich na ziemię.

– Potem porozmawiamy – szepn

ął zmienionym głosem. –

Pamiętaj, że nie chcę cię do niczego zmuszać. Nie chciałbym,

żebyś czegoś potem żałowała.

U

śmiechnęła się tylko. Miała tak wielką ochotę

opowiedzieć mu, co usłyszała od ciotki!

– Potem porozmawiamy – zgodzi

ła się i poszli do kuchni.

Gdy próbowała sobie później przypomnieć samą kolację czy
rozmowy, jakie wtedy prowadzili, czu

ła pustkę w głowie.

Pamiętała jedynie obecność Marta przy stole, a także

uniesienie i radość, jakie czuła.

Gdy szli do szpitala, znowu trzymali si

ę za ręce, mówili jak

zwykle o pracy i sprawach codziennych,

odsuwając chwilę, w

której padną sobie w ramiona i nic już nie stanie na
przeszkodzie pragnieniom,

które owładnęły nimi bez reszty.

– Czy chcia

łabyś, żebyśmy się zaręczyli? – zapytał.

Zatrzymała się.

– Zupe

łnie mi na tym nie zależy – odparła. – Sam mówiłeś,

że to, co w tej chwili czujemy, może się okazać tylko

złudzeniem i że rozstaniemy się wtedy jak przyjaciele.

Wpatrywa

ła się gorączkowo w jego twarz, pragnąc za

wszelką cenę dowiedzieć się, co o n o tym myśli. Na próżno
jednak. Twarz Matta.

pozostała nieprzenikniona.

– A je

śli to nie złudzenie, możesz tu zostać i robić

specjalizację. Po co nam więc zaręczyny?

Nie wiedzia

ła, czy przyjął to z ulgą, czy był zawiedziony.

Ona sama nie zastanawiała się nad tym wiele. Czuła się po
prostu nie przygotowana do roli,

jaką miałaby odegrać.

Wszystko było nowe, nieznane i chyba bała się trochę tego

dorosłego życia.

background image

U

śmiechnął się w końcu i pokiwał głową, a jej serce

podskoczyło z radości. Wszystko będzie dobrze! Wszystko

musi być dobrze!

– Nie ma takiej rzeczy, kt

órej bym dla ciebie nie zrobił –

szepnął cicho – a ty wymagasz tak mało.

Obj

ął ją i skierowali się do szpitala.

– P

ójdę odwiedzić Remiego – powiedział. Przypomniała

sobie,

że jest to drugi pacjent z intensywnej terapii. – Leży

teraz na normalnym oddziale, a jutro zostanie przewieziony do
domu.

– Wszyscy poza nim ju

ż chyba powyjeżdżali – powiedziała.

Przytaknął.

– Tak. Lucilli oczywi

ście nie ma od dawna. Rodzice Karen

załatwili powrót nie tylko jej, ale także Georgowi i Julie. Ich

stan uległ poprawie szybciej, niż się spodziewaliśmy, ale na

pewno było im okropnie przykro, że w ten sposób skończyła

się ich wielka przygoda.

– Maj

ąc z sobą Lucillę, przeżywali już chyba od początku

przygodę – powiedziała z przekąsem, a Matt się uśmiechnął.

– P

ójdę jeszcze do pani James. Czy byłaś u niej?

– Tylko raz – odpar

ła. – Chyba się rozleniwiłam, odkąd

ciotka Stepha zaczęła chodzić do szpitala. Odwiedzam

oczywiście Carol, ale innych...

– Mo

że po prostu zajęta jesteś czymś innym – zażartował.

Wchodzili właśnie do szpitala, puścił ją więc i musnął

delikatnie wargami jej włosy.

– B

ędę tu na ciebie czekał – obiecał.

Ugi

ęły się pod nią nogi. Czy stanie się to tej nocy? Czy

zabierze ją do siebie? Wyczuł zapewne, co się z nią dzieje, bo

wziął ją znowu za rękę. Wyszli ze szpitala i stanęli w cieniu

rozłożystego drzewa.

– Prosz

ę cię, kochanie, pamiętaj, że nic się nie może stać,

dopóki obydwoje nie będziemy tego pragnęli i dopóki ty nie

background image

uznasz,

że nadszedł na to czas. A ja n ie b ędę cię n ig dy do

niczego zmuszał.

Pochyli

ł się i pocałował ją delikatnie w usta, a potem wziął

ją pod rękę i wrócili do szpitala. Uspokoiła się trochę. Teraz

była pewna jego szacunku i zrozumienia.

Wracali do domu sk

ąpani w złocistym świetle księżyca.

Cicha rozmowa,

jaką prowadziły ich dłonie, kazała im

przyspieszyć kroku i wkrótce znaleźli się w ogrodzie ciotki
Stephy.

Wystarczy

ło, że objął ją ramionami, a ogarnął ich spokój.

Spok

ój ten jednak trwał tylko małą chwilę. Zaczęło się od

pocałunków, gorących i gwałtownych. Claudia tuliła się do
niego coraz mocniej,

ogarnęło ją bowiem przedziwne uczucie,

zbliżone nieco do bólu, rozsadzające od wewnątrz jej ciało.

Było to doznanie oszałamiające, którego nie pojmowała, a

któremu bezwolnie się poddała.

Wodzi

ł ręką po jej ciele i pieścił nagie ramiona, a ona nie

umiała powstrzymać drżenia. Początkowo nieśmiało, a potem

coraz odważniej dotykała jego pleców, przyciągała go bliżej, a

wtedy on dotknął jej piersi. Westchnęła z rozkoszy. Jak to

możliwe, by delikatny dotyk dłoni mógł sprawić, że... ?

Jak to si

ę dzieje, że podobną rozkosz sprawia każdy jego

dotyk? Co zrobić, by i on odczuwał to samo? Myśli

przelatywały jej przez głowę jak błyskawice, a ona szukała

podświadomie sposobu, by i on doznał rozkoszy.

– Pójdziemy do ciebie? –

spytała. Pragnęła tego bardzo, ale

była jeszcze pełna wahania i niepewności.

– Zostaniesz na noc? – spyta

ł stłumionym głosem.

– A ciotka? Jutro pracuj

ę. Sama nie wiem...

– Nie chc

ę, żebyśmy się musieli spieszyć – tłumaczył. –

Chciałbym, żebyś tę chwilę zapamiętała na zawsze. I żebyś się

obudziła rano w moich ramionach, żeby się znowu ze mną

kochać.

background image

Zgodzi

ła się łatwo, choć odczuła zawód, że to nie ona

podjęła decyzję.

– Ten weekend mam wolny – szepn

ął. – Podobno niedaleko

stąd są do wynajęcia domki na cudownej piaszczystej plaży w
gaju palmowym,

nad zatoką o krystalicznie czystej wodzie.

Przechyli

ł jej głowę tak, by mogła zobaczyć księżyc, który

odzyskał już swą srebrzystą barwę.

– Pojedziesz ze mn

ą? Ten księżyc wart jest, żeby go jeszcze

raz zobaczyć.

Milcza

ła przez chwilę, zdając sobie sprawę, że to, co za

chwilę powie, odmieni na zawsze jej życie.

– Pojad

ę z tobą – odpowiedziała i poczuła ulgę. Wiedziała,

że nadszedł czas, by porzucić cienie przeszłości, że trzeba

zacząć gromadzić wspomnienia na dzień jutrzejszy.

Zawiadomienie ciotki Stephy o wyje

ździe było bez

porównania łatwiejsze niż przeżycie dwóch jeszcze dni w
pracy,

kiedy musiała udawać, że nic specjalnego się w jej

życiu nie wydarzyło i w najbliższym czasie nie wydarzy.

Matta na szcz

ęście nie było. Wyjechał na dwa dni do

przychodni.

Odleciał o świcie w czwartek rano, a wracał w

piątek wieczorem. Przez telefon miał się zająć wynajęciem
samochodu.

Umówili się na sobotę rano.

Pytanie tylko, czy sobota kiedykolwiek nadejdzie, my

ślała

Claudia. Par

ę razy już przepakowywała swą podróżną torbę,

rumieniąc się za każdym razem na myśl o wspólnym

wyjeździe.

Sobota w ko

ńcu nadeszła, a ona była tak zdenerwowana, że

w czasie jazdy nie odezwała się nawet słowem, próbując

uciszyć wewnętrzny niepokój. On pewnie też się cały trzęsie,

myślała.

Byli ju

ż blisko celu. W dole ukazała się zatoka. Matt

zjechał wtedy z drogi i zatrzymał samochód, po czym

wyciągnął rękę i pogłaskał palcami jej dłoń.

background image

– A

ż trudno mi mówić ze szczęścia – wyznał. – Pamiętaj

jednak,

że ten wyjazd do niczego cię nie zobowiązuje.

G

łos miał tak niepewny, że przechyliła się, by go

pocałować.

– Widzisz... – szepn

ęła. – Ja po prostu nigdy tego nie

robiłam... Mogę ci tylko sprawić zawód.

U

śmiechnął się do niej jak umiał najtkliwiej.

– Nie wyobra

żam sobie, żebyś mi mogła sprawić zawód –

szepnął jej do ucha.

Zapali

ł silnik, włączył wsteczny bieg i wyjechał na drogę,

zmierzając prosto w kierunku uzdrowiska. Ich domek skryty

był w cieniu palm, a wokół roztaczała się złocista plaża,

otoczona błękitno-seledynowym morzem. Matt zamknął drzwi

i wziął ją w ramiona, pocałunkami dodając odwagi.

– Chod

ź – szepnął. – Pójdziemy na plażę, popływamy i

poopalamy się. – Zaniósł ją do łazienki i podał torbę

podróżną. – Przebierz się szybko, będę czekał na ciebie na

plaży.

W

łożyła nowe, biało-czarne bikini, które wczoraj kupiła, i

pobiegła szybko za nim. Pływali potem i opalali się. Matt

nawet zasnął i musiała go budzić, bała się bowiem, że może

doznać oparzenia. A potem kąpali się i bawili w wodzie jak
dwoje dzieci,

które uciekły ze szkoły na wagary. Całe napięcie

i niepokój zniknęły bez śladu.

– Biegniemy do domku – krzykn

ął nagle Matt, gdy słońce

było już tak wysoko, że przebywanie na plaży robiło się
niebezpieczne.

– Kto pierwszy?
Pu

ściła się pędem przed siebie po rozgrzanym piasku,

chwytając po drodze ręcznik. Przegonił ją wkrótce, a ona,

mimo że brakowało jej sił, przyspieszyła, chcąc go dogonić.

Przeliczy

ła się jednak, zachwiała i upadłaby, gdyby w

ostatniej chwili jej nie podtrzymał. Zaniósł ją do domku, by z

background image

czułością ułożyć na łóżku. Uklęknął nad nią i pocałował w
usta, a potem wargi jego m

usnęły jej brodę, by zbliżyć się do

piersi.

Kiedy westchnęła z rozkoszy, położył się obok i budził

powoli jej ciało do życia. Odsuwała się od niego, gdy

pożądanie zaczynało sprawiać jej fizyczny ból, lecz jego

pocałunki sprawiały, że spragniona rozkoszy tuliła się znowu,

wiedziona tęsknotą, do jego ust i rąk.

Nie by

ła w stanie myśleć; potrafiła jedynie poddać się jego

pieszczotom.

Gdy się połączyli, odniosła wrażenie, że ulatuje

gdzieś wysoko w górę, i przywarła do niego po to, by znaleźć

się za chwilę w nie znanej jej zupełnie wspaniałej krainie,

która była samą rozkoszą i pięknem.

Krzykn

ęła znowu, bo czuła, jak ciało jej przestaje istnieć i

stapia się z nim w jedną całość.

Le

żała w jego ramionach i marzyła tylko, by chwila ta

trwała wiecznie, by nigdy już nie trzeba było wracać do

świata, który opuścili przed chwilą.

– Kocham ci

ę – wyszeptał i przytulił ją jeszcze mocniej do

siebie.

Kochali si

ę jeszcze nieraz, osiągając za każdym razem

szczęście, o jakim nie mieli do tej pory wyobrażenia. A potem

tuliły ją do snu jego ramiona.

Gdy wracali do domu, patrzy

ł na nią z miłością, o której

mówił jej wiele razy w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu
godzin.

Na miejscu czeka

ły jednak na nich normalne troski i

kłopoty. Wkrótce po powrocie, jeszcze tego samego wieczoru,

Matt został wezwany do bazy. Miał dyżur telefoniczny i

musiał udzielić porady przez radio. Claudia czekała do

dziesiątej, nie zadzwonił jednak do niej, wiedziała więc, że nie
zobaczy go dzisiaj.

W poniedzia

łek też go nie spotkała. Wyjechał, zanim

przyszła rano do pracy. W poniedziałek odbywał bowiem

background image

zwykle lot do przychodni w Calturze.

Czas, kt

óry spędzali teraz z sobą, miał podwójną wartość.

Dzielili go między przyjaźń i miłość. Siadywali u niego w
mieszkaniu lub na werandzie u ciotki Stephy.

Chcieli być

sami,

z daleka od świata i ludzi.

Wyobra

żała sobie, że nikt się nawet nie domyśla, co zaszło

między nimi. Matta tak często nie było, pokazywali się więc
razem bardzo rzadko.

Zdumiała się więc, gdy któregoś dnia

zaczepił ją na korytarzu Peter.

– Z pewno

ścią Matt jutro będzie z powrotem – powiedział z

niezwykłą jak na niego serdecznością w głosie.

Spojrza

ła na niego zdumiona, zwłaszcza że myślami była

tak daleko stąd. Myślała przecież o Matcie!

– Oj, ty dzieciaku! – powiedzia

ł. – Co ty sobie myślisz? Że

nikt nie widzi,

jak się czerwienicie n a swó j wido k? I jak na

siebie patrzycie?

By

ła tak zmieszana, że oczywiście znowu się

zaczerwieniła. A potem spojrzała na niego, nie będąc w stanie

ani zaprzeczyć, ani potwierdzić.

– Nie ma si

ę czego wstydzić – oświadczył poważnie. – Nie

kryj się ze swoim uczuciem. Miłość jest zawsze piękna,

zwłaszcza ta pierwsza miłość i właśnie o nią należy

szczególnie dbać. Trzeba ją pielęgnować jak delikatną roślinę.

A żeby przetrwała, trzeba nauczyć się wszystkim dzielić,

trzeba też dawać i być szczodrym, i trzeba umieć wybaczać.

– Ale

ż ja tak właśnie czuję – wyszeptała zdumiona.

Nie mog

ła uwierzyć, że to właśnie on, Peter Flint, rozumie

tak dobrze sekrety miłości.

– Mi

łość przypomina bajkę lub kolorową bańkę mydlaną –

doda

ła w zadumie. – Jest zbyt krucha, żeby trwać wiecznie i

zbyt cenna,

żeby mogła zawsze do mnie należeć.

– Cho

ćby i nie miała trwać wiecznie, ciesz się, że trwa teraz

– powiedzia

ł, poklepał ją po ramieniu i wyszedł, a ona długo

background image

jeszcze myślała o tej rozmowie.

Ba

ńka mydlana rozprysła się i rozwiała bez śladu już w

miesiąc później. Sprawił to kapryśny los.

Pozosta

ły łzy i żal.

Pewnego dnia odezwa

ł się telefon. Poszukiwano Matta, by

przekazać mu straszną wiadomość. Jack odebrał telefon i

czekał potem w pokoju Leonie, by powiedzieć Mattowi o
wszystkim. Matt,

który uratował właśnie cudze życie, miał się

dowiedzieć, że nie udało się uratować życia, które tak wiele

dla niego znaczyło.

– Twojego ojca potr

ącił rozpędzony samochód – mówił

Jack,

a Claudia trzymała go za rękę, próbując pocieszyć.

Milczeli potem d

ługo, czekając, aż się uspokoi. Wiele czasu

jednak minęło, zanim był w stanie wydobyć z siebie głos.

Spoglądał tylko na Jacka pytającym wzrokiem, a Jack

opowiadał, jak ojciec wyszedł ze szpitala, a potem

pielęgniarki usłyszały krzyk i w minutę później znalazły go
martwego na ulicy.

– Zrobiono wszystko – powiedzia

ł Jack – nie było jednak

ratunku. Samoch

ód wyrzucił go w górę tak, że uderzył głową

o krawężnik.

Nie musia

ł mówić więcej. Matt potrafił wyobrazić sobie, co

było dalej.

– Musz

ę zadzwonić do domu – powiedział zmienionym

głosem, którego Claudia jeszcze nie znała. – Moja matka... i
siostry, a mnie tam nie ma... –

wyszeptał po chwili.

Jack nakr

ęcił numer i podał Mattowi słuchawkę. Chciała

odejść, ale nie puścił jej ręki, posadziła go więc w fotelu i

przyklęknęła obok, gładząc go po ręce.

Jack odwi

ózł ich do domu ciotki Stephy, a Claudia zabrała

go potem do swego pokoju.

Rozebrała go i położyła do łóżka.

Drżał na całym ciele, a ona wierzyła, że sen potrafi złagodzić
nieco ból.

background image

Le

żała koło niego w nocy, trzymając mocno w ramionach.

Na jej oczach ginęły powoli wszystkie jej marzenia. Jutro rano

Matt odleci na południe, myślała, a potem pierwszym

samolotem do Paryża.

Zdawa

ła sobie doskonale sprawę, że to koniec, że wkrótce

nastąpi ostatnie pożegnanie.

Matt ockn

ął się nad ranem i natychmiast stanęły mu przed

oczami wydarzenia ostatnich godzin.

Skrył się w jej

ramionach i zapłakał. A gdy się trochę uspokoił, wyśliznął się
z

łóżka i poszedł do łazienki wziąć prysznic.

Wr

ócił po chwili spokojny i opanowany. Odzyskał już siły,

które potrzebne mu były w drodze powrotnej do domu. Usiadł

przy Claudii i wziął ją za ręce. W jego oczach kryła się

bezbrzeżna rozpacz.

– Nie b

ędę mógł tu wrócić – szepnął. – Moja matka... moje

siostry...

Ktoś się musi nimi zająć... O Boże!

Cierpia

ła podwójnie, za siebie i za niego. Przytuliła się do

niego,

łkając rozpaczliwie. Wiedziała, że jego miejsce jest w

Paryżu z rodziną, która go potrzebowała, przynajmniej dopóki

siostry nie skończą szkoły i się nie usamodzielnią. Któż lepiej

niż ona rozumie powinności rodzinne!

– Wiem,

że nie możesz zostawić matki – mówił dalej. – Ale

może... Ale na pewno się kiedyś spotkamy. – Uniósł głowę i

spojrzał na nią rozgorączkowanym wzrokiem. – Przecież to

niemożliwe, żeby taka miłość jak nasza mogła się skończyć na
zawsze!

Wsta

ł i otulił ją kołdrą.

– Musz

ę iść się spakować. Samolot odlatuje o jedenastej.

Jack zawiezie mnie na lotnisko.

Musimy się teraz pożegnać.

Nie potrafiłbym powiedzieć ci do widzenia przy wszystkich.

Kiwn

ęła głową. Z oczu płynęły jej łzy, a w gardle dusiło ją

tak,

że nie mogła wykrztusić słowa.

– Kocham ci

ę – szepnął.

background image

S

łyszała jego kroki w holu i na werandzie; wydawało jej się

nawet,

że słyszy, jak idzie po schodach. Potem usiadła,

krzyżując ręce na piersiach i kołysała się miarowo, próbując

uciszyć ból, który ją rozsadzał.

Po jakim

ś czasie znowu rozległy się kroki na werandzie. A

potem jakieś głosy. To chyba niemożliwe, szepnęła do siebie.

Czyżby to była mama?

– Claudio, wstawaj! – rozleg

ł się głos pani Delano. Claudia

zerwała się z łóżka i szlochając, zbiegła na dół, by ukryć twarz
w ramionach matki.

– No ju

ż, uspokój się – mówiła pani Delano, gładząc

Claudię po włosach i wycierając policzki z łez. – Wiem o

śmierci ojca Matta. To smutna wiadomość, ale świat się

przecież nie zawalił.

Za jej plecami stali synowie, a ona spogl

ądała na nich

niezadowolona,

jakby pytała, co robią w mieście, zamiast

pilnowa

ć farmy. Bo przecież nie przyjechali chyba tutaj po to,

by dźwigać jej fotel po schodach!

– A co ty tutaj robisz? – spyta

ła Claudia. – Przyjechałaś do

lekarza?

Matka pokr

ęciła przecząco głową. Też coś! – zdawało się

mówić jej spojrzenie. Ja do lekarza?

– Przyjechali

śmy, żeby ci wlać trochę rozumu do głowy, no

i mam nadzieję – dodała – żeby cię pożegnać. Ciotka

zadzwoniła i opowiedziała nam o nieszczęściu twojego Matta,

a potem dodała, że ty go w nieszczęściu opuszczasz.

Claudia patrzy

ła na nią, nie rozumiejąc.

– Nigdy bym go nie opu

ściła w nieszczęściu, gdybym tylko

mogła – zaprotestowała. – Ale on musi wracać do Francji i nie

będzie mógł tu prędko wrócić.

G

łos jej się załamał. Mówiła coś potem o matce i siostrach,

ale w taki sposób,

że nie można jej było zupełnie zrozumieć.

– Je

żeli go kochasz, to powinnaś z nim pojechać, nawet

background image

gdyby jechał do Timbuktu – powiedziała surowo pani Delano,

a Claudia spojrzała na nią zdumiona.

– Przecie

ż nie mogę pojechać do Francji! – odparła płacząc.

– Nie chce,

żebyś z nim pojechała?

– Ale

ż chce! – zawołała Claudia. – Ale wie, że nie mogę.

Nie mogę przecież wyjechać i cię zostawić.

– O Bo

że! – westchnęła matka. – Czy nie mówiłam ci, że

musisz zacząć żyć własnym życiem? Czy nie widzisz, że daję

sobie radę bez ciebie? Oczywiście, będę do ciebie tęskniła, bo

jesteś moją ukochaną córeczką, ale musisz być tam, gdzie los

ci wyznaczył miejsce. Francja nie jest w końcu tak daleko od

Włoch, a czy twój ojciec nie obiecywał mi tyle razy, że tam
pojedziemy,

żebym zobaczyła wioskę, w której mieszkali nasi

przodkowie przed wyjazdem do Australii?

– Ale Matt odlatuje o jedenastej! – zawo

łała Claudia.

– No wi

ęc się pospiesz! – rzekła spokojnie pani Delano. –

Dlatego właśnie ojciec i chłopcy przyjechali ze mną, żeby się

z tobą pożegnać.

Śniadanie! Chodźcie do kuchni! – zawołała ciotka Stepha,

wchodząc na werandę. – Zaraz cię spakuję – zwróciła się do
Claudii. –

Zabierz tylko bieliznę i rzeczy osobiste, bo przecież

tam i tak będziesz musiała kupić zimowe ubranie.

Co si

ę ze mną dzieje? – myślała gorączkowo Claudia.

Czuła się jak ziarnko piasku, które porywają z brzegu potężne
fale,

nie pytając go przy tym o zdanie.

Da

ła się jednak zaprowadzić do kuchni jednemu z braci i

usiadła przy stole, a matka położyła przed nią paszport,

odnawiany w zeszłym roku, gdy cała rodzina była na
wycieczce w Nowej Zelandii.

– Ojciec dzwoni

ł już do ambasady francuskiej w Canberze,

Robert już wie, co trzeba zrobić i gdy tylko dolecicie do
Brisbane,

zabierze cię do konsulatu francuskiego po wizę.

– Robert? – spyta

ła, nie rozumiejąc.

background image

– Robert pojedzie z tob

ą do Brisbane – powiedziała matka

tonem nie podlegającym dyskusji. – W końcu nasza córka nie

może lecieć na drugi koniec świata ot tak sobie, sama jak
palec!

Claudia przez chwil

ę zastanawiała się, co o tym wszystkim

pomyśli Matt. Czy będzie zadowolony, widząc, jak rodzina

wysyła ją na siłę razem z nim?

Ale w tej w

łaśnie chwili do kuchni wpadł Matt, a za nim

wszedł pan Delano i jego dwaj synowie, Robert i Michael.

Matt podszedł do niej, a potem przyklęknął i wziął ją za rękę.

– Naprawd

ę chcesz ze mną pojechać? – spytał, a w jego

oczach ból ustąpił na chwilę miejsca radości.

– Ale czy ty chcesz? – szepn

ęła, gładząc delikatnie jego

twarz.

– Jak mo

żesz nawet o to pytać? – zdumiał się. – Jestem taki

szcz

ęśliwy! Nie bój się! Jeśli tylko będzie ci źle, odwiozę cię z

powrotem –

obiecał.

Opar

ł głowę na jej piersiach, tak jak ona zrobiła to przed

chwilą, witając matkę. Spojrzała na twarze swoich

najbliższych i w ich oczach dostrzegła łzy.

– Pojad

ę z tobą – oznajmiła. Zostało im już niewiele czasu.

Wzi

ęła szybko prysznic i przebrała się, a potem ojciec

zawiózł ją do bazy i musiał tłumaczyć, co się stało, gdyż na

widok Leonie Claudia rozpłakała się i długo nie mogła się

uspokoić.

– Taka jestem szcz

ęśliwa – łkała w objęciach pani Cooper.

Jestem naprawdę bardzo szczęśliwa. Ale śmierć ojca Matta

to przecież wielkie nieszczęście, i w dodatku zostawiam was,

ale ja chyba powinnam jechać?

– Oczywi

ście – przytaknęła Leonie. – Nie zapominaj tylko

o nas i pamiętaj, że zawsze nam się tu przyda okulista, który

będzie jeździł do Caltury.

– Jeszcze si

ę nie żegnajmy – powiedziała po chwili. – Jack

background image

postanowił zostawić Katie, a my wszyscy mamy jechać na
lotnisko,

żeby się z wami pożegnać. Wiem, że to będzie

bardzo smutny wyjazd dla was obojga,

ale pamiętaj, że będzie

wam towarzyszyć nie tylko miłość twojej rodziny, ale także

nasza przyjaźń.

Claudia uspokoi

ła się i pokiwała głową.

Wiedzia

ła, że nadszedł czas, kiedy musi mieć siły za nich

dwoje.

I że nie wolno jej więcej płakać. Ruszała na podbój

świata jak prawdziwy poszukiwacz przygód.

Gdy samolot wzni

ósł się już wysoko ponad zatokę, wzięła

Matta za rękę. W dole zostawili przyjaciół i rodzinę, którzy

machali do nich na pożegnanie.

– Kocham ci

ę – szepnął, a ona poczuła, że wszystko będzie

dobrze.

Miasto znika

ło im powoli z oczu. Niespodziewanie pojawił

się tuż pod nimi mały samolot medycznej służby powietrznej,

który wznosił się właśnie do góry.

– Spojrzyj po raz ostatni na zatok

ę – szepnęła. – I na nasz

samolot...

– To Allysha w drodze do Cabbage Tree – oznajmi

ł. –

Miałem z nią lecieć.

Mocno u

ścisnął jej rękę, jakby chciał się upewnić, że ciągle

jest przy nim.

A ona odpowiedziała mu uśmiechem pełnym

miłości i oddania.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
068 Webber Meredith Spotkanie w przestworzach
Webber Meredith Spotkanie w przestworzach
Meredith Webber Spotkanie w przestworzach
Antologia Spotkanie w przestworzach 1
Antologia Spotkanie w przestworzach
Antologia Spotkanie w przestworzach
Antologia Spotkanie w przestworzach 2
057 Webber Meredith Subtelny urok
384 Webber Meredith Lekarz do wzięcia
Webber Meredith Przyjaciółki z Westside 03 Nowy lekarz
196 Webber Meredith Gwiazdki dzwoneczki, niespodzianki
261 Webber Meredith Przyjaciółki z Westside 01 Rozwód przez pomyłkę
Webber Meredith Harlequin Medical Duo 243 Nieznosny adorator
291 Webber Meredith Pierścionek zaręczynowy
Webber Meredith Zagadkowy opiekun
Webber Meredith Niebezpieczne slonce

więcej podobnych podstron