057 Webber Meredith Subtelny urok


MEREDITH WEBBER

Subtelny urok

(A subtle magic)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Zależy mi na poznaniu prawdy, pani doktor. Sophie zwróciła uwagę na zdecydowany ton głosu pani Carstairs. Oderwała wzrok od wirujących za oknem obłoków kurzu i spojrzała na kobietę, która siedziała po przeciwnej stronie biurka.

- Powinna pani spotkać się z onkologiem. Mnie też to niepokoi, dlatego poproszę rejestratorkę, żeby jak najszybciej umówiła panią na wizytę.

- Przyszłam, bo pomyślałam, że nie wygląda to najlepiej. Pojawiło się tak nagle. Przynajmniej tak mi się teraz zdaje. Ale sama pani wie, jak to jest: kto by tam codziennie oglądał podeszwy własnych stóp.

Sophie uśmiechnęła się, słysząc ten nieśmiały żart. Nie zdawała sobie przy tym sprawy, jak bardzo uśmiech rozjaśnił jej raczej posępną twarz i wycisnął niespodzianie dołki na policzkach.

- Sądzę, że zauważyłaby pani taką plamę od razu. A ponieważ zajmiemy się tym natychmiast, ma pani duże szanse na wyleczenie.

- Jak duże?

Pacjentka wpatrywała się w Sophie błękitnymi oczami. Młoda lekarka lekko potrząsnęła głową. Dziś, kiedy najgroźniejszym przypadkiem było dziecko z astmatycznym kaszlem, widok nieregularnej plamy na stopie pani Carstairs spowodował, że poczuła w głowie zamęt.

- Ta choroba nosi nazwę czerniaka - wyjaśniła w nadziei, że jej zdecydowany ton ukryje niepokój. - Jest to najbardziej rozpowszechniony z trzech rodzajów czerniaka i ma cechy gwałtownie rozwijającego się nowotworu złośliwego.

- Trzeba więc go jakoś usunąć!

- Ależ zrobimy to! - przytaknęła Sophie, dziękując w duchu, że pacjentka ma ochotę współpracować. - Onkolog pani wszystko wyjaśni. Usunie nowotwór, po czym przeprowadzi biopsję. Być może będzie musiał usunąć również część połączonego systemu Hmfatycznego, lecz to już zależeć będzie od wyników biopsji. Proszę się nie bać. W dzisiejszych czasach używa się głównie skalpela laserowego, co pozostawia czystą ranę i nie powoduje nadmiernego krwawienia.

- No dobrze, a co potem? - Zdenerwowane oczy pacjentki ponownie pochwyciły wzrok Sophie.

- To zależy. - Sophie mówiła powoli, zdając sobie sprawę, że pacjenci potrzebują czasu na przyswojenie usłyszanych informacji. - Być może zaproponuje leczenie radiacyjne, na wypadek, gdyby jakieś komórki nowotworu złośliwego pozostały nie zauważone. Być może zaleci kompleksowe badania całego organizmu, żeby sprawdzić, czy nie ma przerzutów.

- A jeśli będą?

Sophie westchnęła. Namawiała zawsze pacjentów do stawiania pytań, wierzyła bowiem, że świadomość niekorzystnych zmian w ich organizmie stanowi pierwszy krok na drodze do wyleczenia. Najciężej jednak było wytłumaczyć im, że lekarz nie jest w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania.

- Nawet wtedy można przeprowadzić stosowną kurację - odparła spokojnie - choć może być ona długa, wyczerpująca i mogą jej towarzyszyć nieprzyjemne skutki uboczne. Proszę jednak pamiętać, że wiele przypadków raka można wyleczyć albo przez wiele lat powstrzymywać rozwój choroby.

Sophie uśmiechnęła się ponownie do pacjentki, podziwiając jej zimną krew. Determinacja pozwoli jej znieść wszystko, niezależnie od tego, co ma ją spotkać.

- Ogromnie dużo zależy od pani nastawienia - dodała, pewna, że ta kobieta będzie walczyła o życie. - Proszę iść do onkologa w przekonaniu, że jest pani w stanie pokonać każdą chorobę.

Wcisnęła przycisk na telefonie, łączący jej gabinet z sekretariatem. Jednocześnie wstała, by odprowadzić panią Carstairs do drzwi. Tymczasem w odpowiedzi na dzwonek zjawiła się Kate. Sophie wyjaśniła jej cicho, co ma zrobić, po czym wskazała pacjentce miejsce w poczekalni.

- Kate zaraz ustali termin wizyty. Czy wzięła pani skierowanie?

Pacjentka przytaknęła i wyciągnęła dłoń do Sophie.

- Miło mi, że to właśnie pani miała dzisiaj dyżur. Czy mogłabym prosić, żeby następnym razem, kiedy tu będę, przyjęła mnie pani ponownie?

- Oczywiście - zapewniła ją Sophie - tylko że ja mam dyżury w różnych godzinach, proszę więc przedtem zadzwonić. A kiedy już pani przyjdzie, to proszę po prostu powiedzieć, że chciałaby się pani ze mną widzieć.

Lecznica powstała niedawno i pracowało w niej na zmiany dwunastu lekarzy. Pacjenci byli przyjmowani przez tego, który akurat pełnił dyżur. Taki system nie pozwalał na stały kontakt z pacjentem, lecz z drugiej strony był wspaniałą szkołą zawodu dla świeżo upieczonego lekarza. Sophie wróciła do gabinetu i natychmiast poczuła ulgę, że ma klimatyzację i nie musi otwierać okien. Obłok kurzu za nimi zgęstniał i czuła niemal, że ziemia rusza się pod jej stopami.

Nagle, gdzieś w oddali, rozległ się przeraźliwy zgrzyt jakiejś maszyny. Zaczęła biec, zanim jej umysł zarejestrował wypadek, który widziała przez okno.

- Wezwijcie karetkę! - zawołała do zaskoczonych dziewcząt w rejestracji, a sama rzuciła się ku drzwiom.

Wzrokiem odnalazła przewrócony, matowo-żółty spychacz leżący na stoku, w połowie drogi na szczyt wzgórza. ! Utkwiła oczy tam, gdzie kurz był najgęstszy, i dostrzegła niewyraźne zarysy strzaskanej kabiny. Na niej bowiem zatrzymało się spadające z góry ogromne drzewo.

- Odsuń się, głupia! - krzyknął ktoś, lecz Sophie nie miała nawet czasu sprawdzić, czy słowa te odnosiły się do niej. Nie czuła ziemi pod stopami, biegnąc pod górę do roztrzaskanej maszyny. Nagle poczuła, że ktoś chwyta ją od tyłu i z niezwykłą siłą podnosi do góry, po czym przerzuca sobie przez ramię. Próbowała uwolnić się z uścisku.

- Proszę mnie zostawić! - wysapała z trudem, niemal nie słysząc własnego głosu. Mężczyzna, który ją chwycił, burknął coś w odpowiedzi, po czym zaniósł ją tam, skąd przybiegła i bez ceregieli przerzucił przez barierkę, krzycząc:

- Jeśli jeszcze raz spróbuje przejść na drugą stronę, to macieja natychmiast powstrzymać! - Mały tłumek gapiów za barierką bawił się wyśmienicie, zapominając o rozbitej maszynie, Sophie poczuła, że jej twarz przybiera odcień intensywnej czerwieni.

- Kierowca tego spychacza może być ciężko ranny! - zawołała za szybko oddalającym się mężczyzną. - A pan uniemożliwia udzielenie mu pomocy lekarskiej!

- Bardziej mi zależy na uniknięciu następnego wypadku - odparł szorstko, odwracając się tylko na chwilę, po czym ruszył znowu pod górę. Sophie zadrżała: nigdy jeszcze nie napotkała takiego spojrzenia. Odprowadziła wzrokiem oddalającą się sylwetkę mężczyzny. Kurz stopniowo przesłaniał widok szerokich pleców i czarnych włosów nieznajomego. Stała zahipnotyzowana przez coś, czego nie była w stanie określić.

- Przywieźli łańcuchy! Chyba będą próbowali podnieść ten spychacz. - Głos jednego z gapiów znowu skierował jej uwagę na wypadek. Patrzyła, jak mężczyzna, który potraktował ją tak bezceremonialnie, dołączył do grupy na szczycie wzgórza, przystanął na moment, po czym ruszył do przewróconej maszyny.

Nadjeżdżała karetka: im była bliżej, tym donośniej rozlegał się sygnał. Uwaga Sophie była jednak całkowicie skupiona na mężczyźnie, który nie pozwolił jej udzielić pomocy. Schodził teraz pewnym krokiem w dół zbocza z grubym kablem owiniętym wokół ramienia, ciągnącym się za nim po ziemi. Gdy dotarł na miejsce, Sophie znowu poczuła poruszenie gruntu pod nogami. Z ust wyrwał jej się krzyk, gdy ujrzała, że drzewo, które unieruchomiło spychacz, drgnęło i zwaliło się z hukiem na ziemię.

Zadrżała i przymknęła oczy. Natychmiast jednak je otworzyła, uświadamiając sobie, że musi wiedzieć, co się stało ze spychaczem i ochotniczym ratownikiem. Czy podczepił kabel, zanim drzewo upadło? - zastanawiała się, widząc, że maszyna nadal stoi na zboczu.

- Udało mu się - oświadczył triumfalnie jeden z gapiów.

- Wcale nie - rzekł inny. - To drzewo trzyma się tylko na korzeniach. Może runąć w każdej chwili.

Sophie wstrzymała oddech, nie wiedząc, czemu dramat rozgrywający się na zboczu tak bardzo ją poruszył. Z pewnością będziesz wspaniałym lekarzem, skoro byle wypadek wywołuje u ciebie gęsią skórkę, pomyślała z ironią. Wiedziała, że powinna wrócić do lecznicy, lecz coś ją przykuło do tego miejsca.

Nagle w obłoku kurzu coś się poruszyło: wysoka sylwetka nieznajomego oderwała się od spychacza. Machnął ręką, dając jakiś znak. Na szczycie wzgórza rozległ się metaliczny pomruk. Kabel uniósł się z ziemi i napiął. Nerwy Sophie były naprężone do ostatnich granic. Patrzyła, jak spychacz unosi się powoli, by wreszcie opaść z głuchym odgłosem uderzenia gąsienic o ziemię.

W tym momencie przeskoczyła ponownie barierkę. Tym razem jednak poszła w ślady mężczyzny i podchodziła do miejsca wypadku od góry, a nie, jak poprzednio, od dołu zbocza. Powyżej dostrzegła dwie osoby z personelu karetki, które schodziły ostrożnie i starały się trzymać jak najdalej od kabla, utrzymującego spychacz w pionie na stromym stoku.

Ujrzała teraz znowu wysoką postać mężczyzny. Stał nieruchomo jak posąg i wpatrywał się we wnętrze kabiny. I właśnie ten jego spokój najbardziej nią wstrząsnął.

- Zabroniłem tu pani wchodzić! - krzyknął, gdy zaczęła torować sobie drogę przez walące się osypisko.

- Jestem lekarzem, chcę pomóc! - odkrzyknęła, zdając sobie sprawę, że jeszcze kilka osób ruszyło w ich stronę. Wlekli ze sobą łańcuchy i kable, by zapewnić większą stabilność spychaczowi.

- Nikt tu już nie pomoże! - rozległ się jego ponury okrzyk, choć dzieliła ich niewielka odległość i słowa wypowiedziane normalnym tonem też by do niej dotarły. - Niech pani wraca i zajmie się żyjącymi.

Zmarszczył brwi tak, że zbiegły się w czarną linię, a usta ściągnęły w wąską kreskę. Sophie się przeraziła. Przeszywało ją spojrzenie zimnych, szarych oczu, a jednocześnie zaczęła docierać do niej informacja ukryta w jego słowach.

Kierowca zginął! To właśnie chciał jej powiedzieć. W jego spojrzeniu mogła jednak odczytać coś więcej. Widziała taki wzrok już nieraz. Idź stąd, mówiły oczy, nie ma tu dla ciebie miejsca. Nie potrzebujemy cię! Jesteś inna. Wracaj, skąd przyszłaś!

Odwróciła się. Czyżby poniosła ją fantazja? Czy stała się przeczulona na punkcie takich spojrzeń, które w dzieciństwie napotykała stale, jak każdy, kto pochodził z rodziny imigrantów i dorastał w obcym kraju?

Była małą, grubą dziewczynką o oliwkowej cerze, czarnowłosą i ciemnooką, która znienawidziła własny wygląd i nauczyła odwracać się plecami do luster, które jej natrętnie o nim przypominały. Słowa, które ludzie wypowiadali ' bez zastanowienia, i dziwne spojrzenia zatruły jej dzieciństwo, zaczęła więc szukać ratunku w jedzeniu. W końcu doszło do tego, że oprócz „przybłędy” stała się także „grubasem”. Później jednak, po latach, doceniła to wszystko. Takie właśnie dzieciństwo zmusiło ją do pracy, do osiągnięcia sukcesu, do szukania miejsca dla siebie.

- Jest pan pewien? - odważyła się spytać.

- Oczywiście - odparł ostro - a teraz niech się pani stąd zabiera. Trzeba ustabilizować ten spychacz. Jeśli kabel puści, to maszyna wyląduje u podnóża zbocza i kto wie, ile ! jeszcze szkód może narobić.

- Powinnam go zobaczyć - powiedziała, patrząc niepewnie w dół. Były tam ukryte w zaroślach domy, z tej I odległości nie była jednak w stanie ocenić, czy znajdują się one jeszcze na stoku, czy już na płaskim terenie.

- Niech pani stąd idzie, zanim znów panią wyniosę! - krzyknął i jego pięść zawisła groźnie w powietrzu. Sophie cofała się powoli, patrząc na rozgrywającą się przed nią scenę, i Miała nadzieję, że zdążą ustabilizować spychacz, zanim zmiecie ze swej drogi nieznajomego mężczyznę, zabijając w ten sposób kolejną osobę, która chciała go poskromić. Przeszyło ją nagle uczucie strachu i z rezygnacją wzruszyła ramionami. Dlaczego miałaby się o niego martwić?

Dlatego, że jest istotą ludzką, ją zaś nauczono nieść ludziom pomoc, a nie przyglądać się, jak tracą życie w idiotycznym akcie odwagi.

Z tą myślą dotarła do barierki, odwróciła się plecami do spychacza i ruszyła w kierunku lecznicy. Dotarło do niej w końcu, że może tam czekać następny pacjent.

- Z jego astmą jest coraz gorzej.

Mały, pięcioletni blondynek całkiem się niemal schował w fałdach spódnicy matki, ona zaś wciągnęła go do gabinetu Sophie, wyjaśniając jednocześnie:

- Męczył go duszący kaszel, jeszcze kiedy był maleńki, choć już wtedy dostał trzy razy antybiotyki. Lekarz, który go badał, powiedział, że to mogło go osłabić. Na co dzień jest z nim w porządku, ale gdy tylko poczuje się trochę gorzej, wszystko zaczyna się od nowa. Kaszle i kaszle - przez całą noc. Nie możemy tego słuchać, a ten koszmarny pył, którego tu pełno, wszystko pogarsza. Lepiej by było, gdyby gmina kazała firmom budowlanym oczyścić cały teren jeszcze przed rozpoczęciem prac. A tak - zaduszą nas wszystkich. Ciągle wycinają te drzewa.

Sophie wykorzystała ten potok słów, żeby uklęknąć przy chłopczyku. Oswoiła go na tyle, że zgodził się usiąść na krześle. Ogrzała w dłoniach końcówkę stetoskopu, podciągnęła mu pasiastą koszulkę i zaczęła badać. Nie przestawała przy tym mówić do niego, cicho i łagodnie.

- Zauważyła pani może, czy atak występuje po jakimś konkretnym posiłku? - zapytała matkę. Jednocześnie wsłuchiwała się w jego zduszone posapywanie. Rzęził trochę, co wskazywało na odmę śluzową.

- Posiłku? - Pytanie Sophie najwyraźniej zdziwiło panią Fraser.

- Chorzy na astmę są zazwyczaj uczuleni na zanieczyszczenia powietrza, lakiery pokrywające meble, środki czyszczące i niektóre składniki żywności. Jeśli będziemy w stanie wykluczyć przynajmniej część alergenów, liczba ataków powinna się zmniejszyć.

W tym momencie niemal ugryzła się w język. Zawsze przecież obiecywała sobie, że będzie udzielać pacjentom zrozumiałych wyjaśnień. Chodziło o to, żeby nie używać słów, które mogą ich przestraszyć albo których nie są w stanie pojąć. Ona tymczasem mówiła tak, jakby cytowała podręcznik.

Wzięła czysty ustnik, nie przerywając wywodu na temat uczuleń pokarmowych.

- Jeśli pani sobie życzy, mogę skierować chłopca do pneumologa. Mógłby zrobić testy alergiczne.

Matka i chłopiec wyglądali na coraz bardziej przestraszonych.

- Testy nie bolą, Williamie - dodała szybko. - To tylko kilka małych nakłuć na ręce. Teraz nabierz głęboko powietrza i dmuchnij w to tak mocno, jak potrafisz - wyjaśniła, podając mu małe urządzenie.

- Ależ jego astma nie jest aż tak poważna! - zaprotestowała matka. W tym samym czasie twarz Williama spurpurowiała od dmuchania w ustnik.

- Astma może się okazać fatalna w skutkach - ostrzegła Sophie. Odczytywała jednocześnie na skali urządzenia wynik badania. Był niższy o ponad połowę od normalnego wyniku pięciolatka. - Powinna pani zawsze o tym pamiętać i zrobić wszystko, żeby zapobiec atakom.

Chłopczyk siedział wygodnie na krześle. Z jego niebieskich oczu można było wyczytać ufność, tak charakterystyczną dla małych dzieci.

- Dam ci inhalator zawierający atrowent. Powdychaj go sobie, proszę - poprosiła, nakładając nowy, czysty ustnik na plastikowy pojemnik. - Potem spróbujemy jeszcze raz i zobaczymy, czy jest lepiej.

Wycisnęła odmierzoną dawkę lekarstwa do pojemnika i wręczyła go chłopcu. Zanim przeniosła wzrok na jego matkę, przyjrzała się, jak mały wciąga lekarstwo do płuc.

- Jeśli nie chce pani robić mu teraz testów, to proszę spróbować co innego. Na początek zapiszmy wszystko, co pani pamięta, z wydarzeń zeszłego tygodnia. Co jadł, gdzie państwo byli, kiedy występowały ataki. Zrobimy coś w rodzaju dziennika. Jeśli będzie pani systematycznie go uzupełniała, to po sześciu, ośmiu tygodniach będzie można odkryć przyczyny.

Pani Fraser kiwała głową z powątpiewaniem.

- Za sześć tygodni już tu pani nie będzie. Ta lecznica jest czynna dopiero dwa miesiące, a już z pierwszego składu lekarzy nie ma nikogo. Nigdy nie widzi się dwa razy tej samej osoby. Sądzę, że na tym polega problem. Brak ciągłości w leczeniu.

Sophie uśmiechnęła się z sympatią. Rozumiała, że kobieta atakowała lecznicę w odpowiedzi na to, co odbierała jako atak na własne macierzyństwo.

- Nigdzie się nie wybieram przez najbliższy rok. Chciałabym zająć się synem na stałe. Będzie pani mogła się ze mną zobaczyć, trzeba tylko zadzwonić i poprosić o wizytę u mnie. Proszę mi teraz powiedzieć, co się z nim działo w tym tygodniu, a William może sobie przypomni, w co się bawił z kolegami.

Cierpliwie pomagała im w odtworzeniu wydarzeń zeszłego tygodnia. Odnotowywali, kiedy ataki były szczególnie silne, a potem starali się dociec, czy istniała jakaś oczywista ich przyczyna.

- Może upłynąć trochę czasu, zanim uda się ją odkryć - oznajmiła pogodnie. - Dotyczy to zwłaszcza alergenów zawartych w jedzeniu. Ich działanie może trwać przez dłuższy czas, nawet po odstawieniu danego rodzaju pokarmu.

Oboje skinęli głową.

- Przyczyną może być zwykłe, codzienne pożywienie, na przykład ser lub mleko. One właśnie mogą wzmagać ataki astmy Williama. Podobnie mogą działać sztuczne barwniki.

Pani Fraser miała sceptyczną minę. Sophie dostrzegła w jej nastawieniu odruch obronny, szukała więc właściwych słów. Musiała przekonać tę kobietę, wystrzegając się krytyki pod jej adresem.

- Dzieci nie przychodzą przecież na świat z opisem swoich alergii. - Jej głos miał ciepłe i pełne zrozumienia brzmienie. - To rodzice muszą starać się je odkryć. Czy mogłabym zaproponować, żeby na początek przestała pani podawać mu to, co zwykle jada się na co dzień? Poza tym prosiłabym, żeby zaznaczała pani w dzienniku dni, kiedy ponawiają się ataki. Proszę stosować lekarstwo zapobiegawczo i używać wentolinu tylko wtedy, kiedy kaszel się pogorszy.

Czy powinna powiedzieć tej sceptycznej kobiecie o podejrzeniach naukowców? Uznali oni, że błędne stosowanie środków inhalacyjnych może wpłynąć na wzrost śmiertelności wśród chorych na astmę. Zdecydowała, że ma jeszcze na to czas. Wpisała do karty chłopca własne uwagi. Odnotowała również pojemność jego płuc, zbadaną przed podaniem lekarstwa. Ponownie podała chłopcu aparat i z uśmiechem powiedziała:

- Pora na wielki dmuch, Williamie.

Patrzyła, jak jego klatka piersiowa wzbiera od wciąganego do płuc powietrza, a twarz czerwienieje, gdy je wypuszcza. Odczytała wskazania przyrządu i porównała z poprzednim zapisem. Różnica wynosiła dwadzieścia procent.

- Czy spróbuje pani odstawić te produkty, o których mówiłyśmy? - spytała matkę Williama.

- No pewnie!

Nie był to wielki sukces, niemniej głos pani Fraser wyrażał odrobinę przekonania i Sophie nabrała nadziei.

- Ale powinna pani napisać do gminy o tym kurzu - dodała matka Williama, idąc już ku drzwiom. - Jestem pewna, że to jest przyczyną jego choroby. Panią może posłuchają. W końcu jest pani lekarzem. Przeklęci architekci! - dodała pogardliwie już w poczekalni, Sophie zaś odruchowo przytaknęła.

- Sophie!

Odwróciła się i rozpoznała głos Meegan, zanim jeszcze dostrzegła elektryczny wózek inwalidzki i jego uśmiechniętą pasażerkę.

- Co ty robisz w Westport? - zapytała. Jej twarz zaróżowiła się z radości, gdy podeszła, by uściskać przyjaciółkę.

- Próbuję zbudować dom - powiedziała Meegan z odcieniem rozpaczy w głosie. - Poza tym jestem twoim następnym pacjentem, możesz więc oprowadzić mnie po swoim królestwie.

Nie chce tutaj o tym mówić, pomyślała Sophie. Stanęła przy otwartych drzwiach i zapraszającym gestem wskazała gabinet. Weszła tam tuż za Meegan, która jechała cicho swym wózkiem. Jej szczupłe palce zaciśnięte były kurczowo na drążku sterowniczym. Widać było, ile wysiłku kosztuje ją ten prosty manewr.

- Budujesz dom tu? W Westport? - Sophie usiadła na brzegu biurka i spojrzała na nią z góry. Kiedy się ostatnio widziały, Meegan mieszkała z rodzicami sto pięćdziesiąt kilometrów stąd. Pracowała tam na uniwersytecie jako bibliotekarka.

- Próbuję!

- Co to znaczy „próbuję”?

- Poznałam chłopaka zaczęła Meegan, a Sophie patrzyła w zachwycie jak kraśnieją jej policzki. - On też nie jest sprawny. Miał wypadek w wieku czternastu lat. Meegan dobierała z trudem słowa, starając się, żeby Sophie ją zrozumiała. Niedowład wymowy spowodowany był porażeniem mózgowym. Podczas trudnego porodu, jaki miała jej matka, nastąpiło zniszczenie ośrodków motorycznych na skutek braku dopływu tlenu do mózgu. Nie wpłynęło to jednak na inteligencję Meegan, która przekraczała przeciętną.

- Czy on pochodzi z Westport?

- Nie - Meegan potrząsnęła głową - ale dostał tu pracę, o której marzył. Odzyska wiarę w siebie, kiedy zacznie pracować.

Sophie chrząknęła znacząco, a Meegan się uśmiechnęła. Trzy miesiące zajęło bowiem Sophie przekonanie zrozpaczonej i pogrążonej w depresji Meegan, żeby ukończyła studia i została bibliotekarzem. Sophie mówiła jej wtedy przede wszystkim o konieczności odzyskania wiary w siebie.

- A co więcej, nowy uniwersytet potrzebuje bibliotekarki - dodała Meegan. - Chyba dostać tu pracę jest łatwiej niż wybudować dom.

- O co chodzi z tym domem? Meegan skrzywiła się.

- Kupiliśmy ziemię w nowym osiedlu na wzgórzu, ale nie możemy dostać zgody na budowę.

Słowa Meegan wzburzyły Sophie.

- Dlaczego?

- Nie powiedzieli - odparła Meegan - a przynajmniej nie potrafili jasno wytłumaczyć.

Westchnęła. Sophie dopiero teraz dostrzegła, jak blada i zmęczona jest przyjaciółka. Rumieńce powoli znikały z jej policzków.

- Kto powiedział, że nie wolno wam wybudować domu?

- Architekt, ten od planowania przestrzennego. W jego liście jest niewiele. Zadzwoniliśmy tam, ale telefon odebrała sekretarka. Powiedziała, że wiąże się to z tym, że w domu będziemy mieszkać wspólnie. Mark, Gerald i ja.

- Mark i Gerald? Mówiłaś o jednym mężczyźnie! - zawołała Sophie.

- Mówiłam o Marku. Gerald to jego przyjaciel. Poznali się, kiedy Mark po wypadku mieszkał z rodziną zastępczą. Gerald jest upośledzony umysłowo, ale sprawny fizycznie. A Mark i ja musimy mieszkać z kimś, kto mógłby nam pomóc.

- A czy Gerald tego chce? - Plan był trochę szalony, nawet w oczach Sophie, która kiedyś zmusiła niemal Meegan do stopniowego uzyskiwania samodzielności.

- On nie może się doczekać! Mieliśmy wszyscy trochę pieniędzy i zainwestowaliśmy je w ziemię. Myśleliśmy, że pożyczymy jeszcze trochę, żeby zbudować dom, a oni mówią, że nie możemy budować.

Bezimienni „oni”, pomyślała z irytacją Sophie.

- To na pewno dlatego, że jesteśmy upośledzeni - uznała Meegan. - Czy oni myślą, że skazimy ich luksusowy teren?

- Ale skąd oni wiedzą o waszym upośledzeniu? Nie wysyłaliście przecież zdjęć, kiedy składaliście podanie o zgodę na budowę! „Oni” dysponują tylko waszymi nazwiskami.

Meegan westchnęła ponownie.

- Nie musieliśmy wysyłać zdjęć - wyjaśniła. - Spędziliśmy całe tygodnie, szukając odpowiedniego miejsca. A gdy już znaleźliśmy osiedle Titree, to objeżdżaliśmy je całymi dniami. Próbowaliśmy znaleźć najbardziej odpowiedni kawałek ziemi, a kiedy już go kupiliśmy, spędziliśmy tam cały tydzień. Robiliśmy plany i marzyliśmy.

Smutny uśmiech na twarzy przyjaciółki wywołał ból w sercu Sophie.

- Czy w Titree można mieć przy domu ogród?

- Tak. Potrzebujemy przestrzeni dla kilku zwierząt. Gerald lubi ptaki, więc w grę wchodzi wyłącznie posiadłość areałowa. Na dodatek Titree jest blisko uniwersytetu i niedaleko od fabryki, w której będzie pracował Mark. Byłoby idealne.

Entuzjazm w oczach Meegan, rozpalony przez wspomnienie własnej ziemi, zgasł, gdy przypomniała sobie o problemach, jakie się z nią wiązały.

- Masz list z odmową? - spytała Sophie.

Czuła, że wzbiera w niej złość. Jak ktoś śmie krzywdzić Meegan, Marka i Geralda? Wiele było przejawów subtelnej dyskryminacji w życiu codziennym, urzędnikom jednak zabraniało tego prawo.

- Proszę!

Meegan podała jej list. Słowa odmowy były chłodne. Sophie zrozumiała z nich niewiele więcej niż Meegan i jej przyjaciele.

„Kopia pani podania o zgodę na działalność budowlaną została przedstawiona do rozpatrzenia. Z przykrością zawiadamiam, że pani plany nie są zgodne z obecnymi ustaleniami odnośnie przestrzennego zagospodarowania gruntów. W związku z tym nie zostaną one zaakceptowane przez gminę”.

- Zimny, nadęty drań!

Jej oczy przebiegały po niezrozumiałych zdaniach, które kończyły list. Znalazła tam podpis napisany czarnym piórem, drukowanymi literami.

- Calgary Williams! Calgary? Co to za imię? Coś, co sobie zmyślił, żeby pasowało do wizerunku, jaki próbuje stworzyć. Spójrz na ten papier! I nagłówek! Kto by zamieszczał na nagłówku kowbojski kapelusz?

- Nazywają go Kowbojem - wyjaśniła Meegan.

- Kto na kogo mówi Kowboj? - spytała Sophie, która ze zdenerwowania nie zwracała już uwagi na reguły gramatyczne.

- Na Cala Williamsa! To jego ludzie nazywają Kowbojem - powtórzyła Meegan.

- To chyba najmilsza rzecz, jaką o nim mówią - mruknęła Sophie. Spoglądała na list, jakby chciała odgadnąć z charakteru pisma cechy osobowości jego autora. - No dobrze, Kowboju. Pewnie sądziłeś, że możesz znęcać się nad moimi przyjaciółmi, ale powinieneś był pomyśleć dwa razy, zanim się do tego zabrałeś.

Zeskoczyła z biurka, usiadła w fotelu i drżącymi palcami wykręciła numer telefonu, znaleziony w nagłówku listu.

- Gdzie się zatrzymaliście? - spytała Sophie, czekając na połączenie.

- W motelu Coatside. Byłaś tam?

Przytaknęła. Jednocześnie w słuchawce rozległ się bezosobowy kobiecy głos.

- Biuro Planowania Przestrzennego Williamsa.

- Nazywam się Sophie Delano. Chciałabym rozmawiać z panem Williamsem.

Głos przeprosił oficjalnym tonem. Jedynie słowa „nie ma go w biurze i nie spodziewamy się go już dzisiaj” miały jakieś znaczenie.

- A więc gdzie mogę się z nim skontaktować? - spytała. Nie da się przecież odprawić przez osobę, która broni prywatności swego szefa i odsyła z kwitkiem natrętnych petentów.

- Nie mogę ujawniać domowego numeru telefonu pana Williamsa. Może mogłabym w czymś pomóc?

Pytanie było cierpkie. Sekretarka wyraźnie nie miała na to ochoty.

- Nie, dziękuję - odparła Sophie. Pożegnała się chłodno i spojrzała na Meegan.

- Zastanawiam się, gdzie on mieszka. Na pewno zastałabym go w domu.

- Nie czytasz miejscowych gazet? - W głosie Meegan zabrzmiało zdziwienie.

- Nie mam czasu. Czasem tylko uda mi się obejrzeć wiadomości w telewizji. A poza tym liczę na pacjentów. Dosyć dużo mówią.

Tym słowom towarzyszył nieśmiały uśmiech. Sophie zarzuciła kiedyś Meegan, że nie interesuje się światem.

- No cóż. To była pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy, kiedy postanowiliśmy się tu przeprowadzić. Kupowaliśmy „Westport News” codziennie przez całe tygodnie - wyjaśniła Meegan. - I wątpię, czy znalazłabyś jedno lub dwa wydania, w których nie byłoby wzmianki o Kowboju! - zakończyła sucho.

- Czy on jest tu ważny? Jakiś miejscowy bohater?

- Raczej miejscowy Casanovą - rzekła Meegan z niesmakiem. - Piszą o nim w kronice towarzyskiej. Za każdym razem pokazywany jest z inną kobietą.

- Don Juan rodem z Westport?

Do listy złych cech nieznajomego Sophie dodała słowo „kobieciarz”. Jej niechęć do niego zaczęła przekraczać granice rozsądku.

- Tak się zdaje. Jestem niemal pewna, że mówi się o nim „Pan Calgary Williams z Zatoki Ryb”. To chyba jedna z tych luksusowych posiadłości?

- Jest tak luksusowa, że nie możesz przekroczyć bramy. Ochrona cię nie wpuści, jeśli nie masz zaproszenia któregoś z mieszkańców.

- No to co możemy zrobić? - spytała Meegan zrozpaczonym głosem.

- Jedź do motelu i zostaw to mnie - powiedziała Sophie zdecydowanie. - Ale chwileczkę... Miałaś jakąś sprawę do mnie? Dobrze się czujesz?

- Prawie zawsze - odparła wesoło Meegan - ale rzeczywiście chciałam z tobą o czymś porozmawiać. Umówię się na później, bo teraz zabrałam ci już i tak dużo czasu.

- Mam czas - zaprotestowała Sophie. - Jesteś chyba ostatnim pacjentem. Skończyłam dyżur godzinę temu.

- Nie, nie, to może poczekać - upierała się Meegan, nagle czerwieniejąc.

- No dobrze, zapisz się na następną wizytę, zanim wyjdziesz. Zadzwonię do motelu, żeby ci powiedzieć, jak mi poszło z Kowbojem.

- Sophie, przecież nie musisz się w to mieszać! - powiedziała zdenerwowana Meegan.

- Wiem, że nie muszę - odparła Sophie, idąc otworzyć drzwi - ale będę!

ROZDZIAŁ DRUGI

Osiedle Titree znajdowało się na północnym krańcu Westport, samo miasto zaś leżało nad brzegiem morza. Sophie jechała teraz w kierunku nowej dzielnicy i podziwiała talent projektantów. Westport różniło się od nadbrzeżnych mieścin, które wyrosły z kilku niechlujnych domków letniskowych i przekształciły się w luźno zabudowane, wakacyjne przystanie. Jego władze zdołały przyciągnąć tu licznych przedsiębiorców i od samego początku zaplanować rozbudowę miasta. Ulice miały na tyle przejrzysty układ, że turyści oraz nowi mieszkańcy nie gubili się w licznych zakrętach.

Większość z tych domów ma pewnie widok na morze, pomyślała Sophie, kierując się w kierunku bramy wjazdowej do osiedla Titree. Zabudowa dotykała niemal niskiego pasma gór, które otaczały Westport. Sophie zauważyła z przyjemnością, że w zaułkach pozostały duże obszary pierwotnej zieleni. Jakże inaczej wyglądało pozbawione roślinności otoczenie lecznicy!

- Nikogo tam nie ma - rozległ się miły głos w chwili, gdy parkowała samochód przy biurze na terenie budowy. - Dziewczyna odjechała jakieś pięć minut temu.

- Szukam pana Williamsa. Powiedziano mi, że go tu znajdę - odparła.

Jej rozmówca zatrzymał się obok, zdejmując nogę z pedału roweru.

- Jeżeli ma tu być, to proszę szukać na nowo wytyczonych działkach - poinformował. - Cała ta część jest już sprzedana. Pan Williams przygotowuje teraz sprzedaż działek położonych wyżej.

- Czy można tam podjechać samochodem?

- Oczywiście.

Mężczyzna zsiadł z roweru, by wskazać jej drogę, gestykulując przy tym niezwykle energicznie.

Jestem pewna, że ten człowiek nie miałby nic przeciwko temu, żeby zamieszkała tu Meegan i jej przyjaciele, pomyślała i ruszyła dalej. Otwartość nieznajomego wywarła na niej miłe wrażenie. Uświadomiła sobie jednocześnie, że od miesiąca, to znaczy od dnia przyjazdu do Westport, spotyka się niemal wyłącznie z pacjentami.

Robotnicy pracujący w wykopie powiedzieli jej, że jest już niedaleko miejsca, gdzie karczowano nowe tereny pod zabudowę. Sophie zaparkowała swojego alfasud i wysiadła, poszukując oznak życia.

Być może sekretarka użyła zwrotu „na placu budowy” jako wymówki, nie chcąc skontaktować jej z Williamsem. Naprzeciw stały opuszczone maszyny. Robotnicy skończyli już pracę, było więc mało prawdopodobne, by zastać tu jeszcze ich szefa. W zasięgu wzroku nie było w każdym razie nikogo.

W dole widniały szeroko rozciągające się przedmieścia, niżej centrum miasta z jego kilkupiętrową zabudową, a na horyzoncie migoczący błękit wody. Pomyślała sobie, że nowa część osiedla, powyżej drogi, będzie miała wspaniały widok na wybrzeże. Zerknęła na zegarek. Do zachodu słońca została jeszcze co najmniej godzina. Uśmiechnęła się do siebie i zaczęła wspinać na strome zbocze po drugiej stronie drogi.

Gdy w końcu dotarła do celu, była zgrzana i spocona. Zakręciła się jednak w kółko z radości i rozpostarła szeroko ramiona, chłonąc widok, jaki miała przed sobą. W dali migotało kilka świateł wczesnego wieczoru, a poniżej kusił fioletowy aksamit wody. Kamienisty cypel, który ochraniał wejście do portu na południowym krańcu plaży, wcinał się w morze jak czarny, postrzępiony kolec. Na północy rysował się niewyraźny kształt latarni morskiej w Rockwash.

- Tu bym chciała zamieszkać - szepnęła Sophie do cichych, pachnących zarośli.

- Kosztowałoby to panią osiemdziesiąt pięć tysięcy. Za samą ziemię, rzecz jasna - odpowiedział ktoś.

Znieruchomiała ze strachu i po chwili dostrzegła postać, która oderwała się od dużego pnia.

- A więc spotykamy się ponownie, śliczna pani doktor! Czyżby przyszła pani aż tutaj, żeby podziękować mi za uratowanie życia?

Sophie otworzyła usta w niemym proteście. Udało się jej jednak uspokoić na tyle, że była w stanie wyjąkać:

- Szukam pana Williamsa. Zmusiła się do spojrzenia mu w twarz.

- Ale nie po to, żeby mu podziękować?

- To pan nazywa się Williams? - spytała zdumiona.

- Do usług. - Zdjął nie istniejący kapelusz i zamiatając nim powietrze, ukłonił się nisko. - Jestem do pani usług. Będę za panią odpowiedzialny, jak to mówią Chińczycy, do końca mego życia.

- Niech pan nie będzie śmieszny. - Obdarzyła go niechętnym spojrzeniem. - I proszę nawet nie starać się ze mną flirtować. Nie lubię mężczyzn, którzy traktują kobiety jak kwiatki, które wkłada się do butonierki.

- Flirtować? - zapytał, podchodząc krok bliżej. - Nie ma pani zbyt wielkiego doświadczenia, moja droga pani doktor, skoro uznała to pani za flirt. - Podszedł i położył dłonie na jej ramionach, po czym pocałował ją niespodziewanie. - Zauważyłaby pani od razu, gdybym naprawdę zaczął z panią flirtować - oznajmił, podnosząc głowę i cofając się o krok.

Ręka Sophie, którą chciała go uderzyć, trafiła w próżnię.

- Arogancka świnia! Czy właśnie dlatego nazywają cię Kowbojem? Bo znęcasz się nad ludźmi i niszczysz ich marzenia?

- Świnia? Tylko nie to, moja droga pani doktor! - odparł ostro.

- Proszę przestać mnie tak nazywać - krzyknęła, nie panując nad sobą. - Odmawia pan trójce inwalidów prawa do zamieszkania w pańskim drogocennym osiedlu i jeśli to nie jest świństwo, to nie wiem, jak to inaczej nazwać. Może pan sobie z tego nie zdaje sprawy, ale kalectwo nie jest zaraźliwe - dodała zjadliwie.

- Wystarczy. - Uniósł ręce w geście poddania. - Pozwolenia na budowę wydaje rada gminy. Sądziłem, że nawet histeryczna i porywcza pani konował powinna o tym wiedzieć.

Sophie wzdrygnęła się, słysząc te słowa.

- Dlaczego więc list pisany był na pańskim firmowym papierze, na dole zaś widniał również pański podpis? Proszę to wyjaśnić!

Wbiła w niego oskarżycielskie spojrzenie, lecz było zbyt ciemno, by mógł je dostrzec.

- Czy chodzi pani o to, że kilka niepełnosprawnych osób otrzymało ode mnie list, który zawierał odmowę pozwolenia na budowę domu na tym osiedlu?

W jego głosie brzmiało takie niedowierzanie, że Sophie straciła pewność siebie.

- Musi pan o tym wiedzieć, chyba że nie czyta pan tego, co pan podpisuje. Proszę więc spróbować tych swoich sztuczek z niewinnym głosikiem na kimś innym - odparowała, szukając w kieszeni spódnicy dokumentu, o którym była mowa. - Jest! - zawołała triumfalnie i podała mu pismo. - Proszę to przeczytać i powtórzyć, że o niczym pan nie wie. Tak się składa, że żyjemy pod koniec dwudziestego wieku i ludzie, którzy odbiegają od normy, powinni być traktowani tak samo jak inni.

- Już wcześniej myślałem, że ma pani troszkę nie po kolei w głowie. Już wtedy, gdy próbowała pani przedostać się na tamto wzgórze, nie myśląc o konsekwencjach - zabrzmiał głos Cala. W tym samym momencie on sam wyciągnął rękę, by wyrwać kartkę z jej dłoni. - Teraz jestem tego pewien. Nie wiem tylko, czemu oczekuje pani ode mnie, że przeczytam to w zupełnych ciemnościach. Czyżbym miał oczy jak kot, poza innymi strasznymi wadami?

Kpi sobie z niej? Ta myśl wywołała niemal fizyczny ból. Była pewna, że usłyszała w jego głosie ton drwiny, lecz zdusiła złość. Niezależnie od tego, co powie, na pewno obróci się to przeciwko niej. Pomyślała, że lepiej trzymać I język za zębami. Niech fakty mówią same za siebie. I - Może pan to przeczytać w samochodzie - odparła I i skierowała się ostrożnie w kierunku drogi. Miała przy I tym nadzieję, że jeśli pójdzie w dół stoku, to dostanie się tam bez trudu.

- Droga jest tam! - zawołał.

Zwalczyła w sobie chęć, żeby go zignorować. Marzyła, żeby ten człowiek zniknął stąd, ale byłoby stokroć gorzej, gdyby zabłądziła i właśnie on musiał ją ratować. Wzruszyła więc z niechęcią ramionami i ostrożnie ruszyła we wskazanym kierunku. Drgnęła, gdy wziął ją pod rękę.

- Nie czyham na pani cnotę, moja droga pani doktor - oświadczył. - Jak pani słusznie zauważyła, mam na razie dużo kwiatków w butonierce.

Podtrzymywał ją teraz mocniej i niemal popychał przed sobą, zmuszając do szybkiego marszu. Wdychała głęboko balsamiczne powietrze, potykając się i ześlizgując w dół zbocza.

- To wcale nie oznacza, że adresat tego pisma nie może wybudować tutaj domu - oznajmił gniewnie, kiedy chwilę później obejrzał podpisany przez siebie list.

Sophie spojrzała na niego zakłopotana, gdy sadowił się w jej małym samochodzie. Nie mogła od niego odwrócić oczu. Siedział skulony, nogi miał podciągnięte pod brodę, a jego ramiona wypełniały niemal całe wnętrze jej auta.

- Ale tu jest przecież napisane, że ich plany nie zostaną zatwierdzone. - Sophie nie ustępowała, choć złość jej stłumiły inne, dziwne uczucia. - Jak mogą budować, jeśli nie zatwierdza się ich planów?

Podniósł głowę i spojrzał na nią badawczo.

- A czy planów nie można zmienić tak, żeby odpowiadały przepisom? - odparł z lekką ironią w głosie.

- A skąd ci ludzie mają o tym wiedzieć? - spytała, nie dając za wygraną. - Z pewnością nie wynika to z tego listu.

A może o to właśnie panu chodziło? Kiedy pomyślą, że nie dostaną pozwolenia na budowę, sprzedadzą ziemię i przeniosą się gdzie indziej! Czy na to właśnie miał pan nadzieję?

Człowiek, którego zwano Kowbojem, potarł dłonią skroń i Sophie zaczęła się zastanawiać, czy nie boli go głowa. Jej palce drżały i chciała dotknąć jego czoła, żeby sprawdzić, czy nie ma gorączki. Czekała jednak w milczeniu, pewna, że usiłuje wymyślić jakiś kolejny powód, aby odmówić jej przyjaciołom prawa do budowy domu.

- Niech pani posłucha - oświadczył w końcu. - Nie pamiętam każdego planu, jaki oglądam, a już na pewno nie przypominam sobie tego listu. Czy pani wie, gdzie jest moje biuro?

Sophie skinęła głową.

- Niech pani teraz tam pojedzie, a ja przejrzę dokumentację. Mam wrażenie, że zniknie mi pani z oczu dopiero wtedy, kiedy załatwimy sprawę pani przyjaciół. - Znowu obrzucił ją badawczym spojrzeniem, a ona czuła, że zaczyna się czerwienić ze wstydu. - Nie jest pani olbrzymem - dodał - ale niewątpliwie umie pani sprawić masę olbrzymich kłopotów.

Wygramolił się z samochodu i odszedł. Reflektory stojącego w mroku pojazdu zabłysły w ciemności, przemknęły po samochodzie Sophie i oślepiły ją na chwilę. Kiedy w końcu zdecydowała się za nim pojechać, był już daleko z przodu.

Gdy parkowała swój samochód, w biurze rozbłysły światła. Blask bijący z okien nie zachęcał jednak do wejścia. Czemu postanowiła rozwiązać ten problem? Czy nie wystarczyłby sam list? Siedziała skulona w bezpiecznej ciemności, gdy nagle otworzyły się drzwi biura, oświetlając ciemną postać stojącą w progu. Cal Williams był wyraźnie zniecierpliwiony. Niechętnie wysiadła z samochodu.

- Gmina nie zatwierdzi ich planów, gdyż teren jest przeznaczony dla budownictwa jednorodzinnego - oświadczył. - Na każdej działce może znajdować się tylko jeden dom. Na tym planie są trzy podjednostki w ramach jednego domu. - Wyjaśniał jej to z przesadną cierpliwością, jaką dorośli okazują dzieciom, gdy te czegoś nie rozumieją. - Rada zawsze podejrzewa, że w takich przypadkach właściciele złożą później podania o odrębne prawo własności w stosunku do poszczególnych części.

Popchnął ją w kierunku baraku kontenerowego, który służył jako biuro. Położył dłoń na jej ramieniu i wcisnął do ręki na wpół rozwinięty rulon papieru. Sophie spojrzała na plany, lecz gmatwanina linii i cyfr niczego jej nie mówiła.

- Proszę popatrzeć, w jaki sposób architekt zaprojektował trzy poszczególne parcele - tłumaczył niecierpliwie. Pochylił się nad jej ramieniem, żeby przejechać palcem po liniach na planie.

Zmusiła się do skupienia. Do każdej sypialni przylegała łazienka i mały pokój, mogący służyć za salonik. Wspólna powierzchnia domu: duży pokój, jadalnia i kuchnia, były położone w jednej linii z sypialniami. Ktoś, może przedstawiciel gminy, narysował na planie proste czerwone linie, żeby pokazać możliwość podzielenia domu na trzy odrębne części.

- Wszystko to zostało tak zaplanowane, bo chcą tam zamieszkać razem trzy osoby, ale żadna z nich nie chce rezygnować ze swego życia prywatnego - powiedziała Sophie. - Pokoje są przechodnie dlatego, że chciano uniknąć korytarzy.

- Czy jest zakaz posiadania korytarzy, gdy troje ludzi mieszka razem? - zapytał ironicznie.

- Kiedy dwie z tych trzech osób są na wózkach inwalidzkich, to tak! - odparła wyzywająco.

Odwróciła się jednocześnie, by spojrzeć mu w twarz. Znalazła się w niepokojącej bliskości jego opalonej skóry, niebieskawo-czarnej na brodzie i policzkach. Ujrzała kanciastą, niemal kwadratową linię podbródka, prosty nos i szare oczy, na których widniały malutkie czarne kropki, niewidoczne z daleka.

Patrzyła na niego zafascynowana. Nagle zabrakło jej tchu, odwróciła się i opadła na krzesło. Jej palce gładziły bezmyślnie papier, a przed oczami miała obraz szarych, zimnych, nakrapianych oczu.

- Jeśli Meegan napisze do gminy i wyjaśni, dlaczego dom zaplanowany jest w ten sposób...

- Nadal nie dostanie pozwolenia na budowę! Pani przyjaciele chcą niwelować zbocze i wybudować dom na jednym poziomie, a tymczasem domy mają być budowane z zachowaniem naturalnego spadku terenu. Powinno być to odnotowane w ich akcie własności ziemi.

Znowu podszedł bliżej, ale kolejna przeszkoda pobudziła tylko w Sophie ducha walki.

- Domy wielopoziomowe są dobre dla ludzi sprawnych - rzuciła ze złością. - Jeśli chce pan na siłę przestrzegać głupich przepisów, to dyskryminuje pan ludzi na wózkach.

- Przepisy powstały po to, żeby chronić ziemię przed degradacją. Spychacze już za długo niszczą zbocza wzgórz i nie można kłaść na nich płaskich fundamentów. Robiono to kiedyś, nie zważając na skutki, czyli na obsuwanie się ziemi czy odwodnienie terenu.

- A zatem, z powodu błędów przeszłości, ci ludzie nie będą mogli wybudować sobie domu na pańskim drogocennym osiedlu. - Sophie uderzyła ręką w plany. - To jest dyskryminacja, panie Kowboju, a ona jest niezgodna z prawem. To znaczy, miałam na myśli... panie Williams! - wyszeptała.

Była wściekła na siebie za ten błąd, a duma nie pozwoliła jej na wyrażenie przeprosin.

- Ależ może mnie pani nazywać Kowbojem - rzekł obojętnie. - Jest to na pewno lepsze niż większość epitetów, którymi chętnie by mnie pani obdarzyła.

Dziwne, szare oczy obserwowały ją w dalszym ciągu i jej zakłopotanie rosło. Czuła gorączkę ogarniającą jej ciało i pragnęła przycisnąć dłonie do rozpalonych policzków. Okazałaby jednak wtedy słabość temu człowiekowi, a nie miała zamiaru tego czynić.

- Jeśli pani przyjaciele pragną uniknąć schodów, to mogą przecież wznieść swój dom na poziomie wyższej partii zbocza. Jeśli zastosują prostą konstrukcję palową, będzie to kosztować mniej więcej tyle samo, ile budowa według pierwotnego planu.

Znowu się ku niej pochylił. Był tak blisko, że czuła bijące od niego ciepło. Rysował na planie grube, czarne linie, które miały ilustrować jego pomysły.

- Nie mógł pan im tego wcześniej powiedzieć?

- Nie pytali.

- Czy mógłby pan w takim razie teraz pomóc im rozwiązać ten problem?

- Trzeba będzie jeszcze raz rysować plany - poinformował ją chłodno. - Nie jestem architektem, tylko kreślarzem.

- Ale wie pan, czego oczekuje gmina - rzekła rozczarowana. - A może pan już zdecydował, że ci ludzie nie mogą tu mieszkać?

Ich oczy znowu się spotkały. Odwrócił spojrzenie, lecz na jego czole pojawiła się pionowa zmarszczka. Czyżby posunęła się za daleko i zaprzepaściła szanse swych przyjaciół na pozytywne załatwienie sprawy?

- Proszę im powiedzieć, że problem tkwi w projekcie. Tę przeszkodę można usunąć - uciął krótko, jakby chciał wyprosić ją za drzwi.

Podniosła się i skierowała w stronę wyjścia. Gdy spojrzała za siebie jeszcze raz, mężczyzna stał oparty o biurko i pochylał głowę, z uwagą obserwując końce swych wysokich, brązowych butów.

- Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać - powiedziała cicho.

Skinął głową, ale nie odpowiedział i nie podniósł oczu. Sophie wyszła szybko, zadowolona, że może uciec od jego niepokojącej obecności. Z drugiej jednak strony miała ochotę jeszcze tu zostać.

Spod baraku na terenie budowy dochodziło przejmujące zawodzenie kota. Uklękła przed progiem i zaczęła go wołać, zapominając zupełnie o mężczyźnie. Czy kot się gdzieś zaklinował? Wstała i zaczęła okrążać budynek. Dotarła wreszcie do miejsca, gdzie miauczenie było najgłośniejsze, i przykucnęła, wabiąc kota. Odpowiedział jej przejmujący jęk. Starała się nie myśleć o wężach i pająkach i sięgnęła ręką w otwór pod budynkiem. Poczuła miękką sierść, która była splątana i wilgotna. Z pewnością był to kot.

- No chodź, kici, kici - zawołała i poczuła, jak zwierzę odpowiada jej konwulsyjnym ruchem.

- A teraz co pani robi?

Powiedział to spokojnie, stojąc nad nią na rozstawionych szeroko nogach.

- Tutaj jest kot. Chyba poraniony.

- To pewnie jakiś dziki kot.

- Dziki kot nie pozwoliłby się tknąć! Dotykam go, ale mam za krótkie ręce, żeby go wyciągnąć.

Westchnął z pewną przesadą, lecz Sophie udawała, że tego nie słyszy. Potrzebuje jego pomocy, jeśli chce uratować zwierzę. Nadal głaskała kota, który miauczał już tylko żałośnie. Kiedy mężczyzna ukląkł przy niej, usta ułożyły się jej w leciutkim grymasie triumfu. Odwróciła głowę, żeby go nie spostrzegł.

- Gdzie jest to przeklęte stworzenie?

- O tu, pod spodem. - Usunęła się na bok i pozwoliła mu zająć swoje miejsce. Nagle zdała sobie sprawę, że szuka nie tam, gdzie trzeba. - Bardziej w tę stronę. - Wzięła jego rękę i naprowadziła ją na właściwy tor.

- Mam! - Mężczyzna odsunął ją i wepchnął obie ręce pod budynek. - Jeśli ma mnie teraz pogryźć wąż albo pająk, to dobrze się składa, że na miejscu jest lekarz.

Udało mu się w końcu wyciągnąć zwierzę. Kot był rudy, sierść miał poplamioną krwią, a oczy mu powoli mętniały - zwiastowało to rychłą śmierć.

- Nie będzie go pani w stanie uratować, ale może to i lepiej, że nie zdechł pod budynkiem.

Sophie badała delikatnie ciało i kości zwierzęcia. Znalazła wreszcie ogromną, postrzępioną ranę.

- Proszę go położyć na ziemi, żebym go mogła dokładniej zbadać.

- Nawet jeśli pani go uratuje, to co dalej? Nie jest pani chyba w stanie oswoić dzikiego kota?

- On nie jest dziki! Gdyby tak było, nie szukałby pomocy u ludzi.

Gdy to mówiła, kot poruszył się i z trudem stanął o własnych siłach, choć ciało trzymał nisko przy ziemi. Nagle jednym susem zniknął pod budynkiem.

Sophie poczuła się odrzucona i łzy napłynęły jej do oczu. Spojrzała na swego towarzysza, zastanawiając się, co dalej robić. Księżyc rzucał srebrne światło poprzez gałęzie drzew. Miejsce, w którym przykucnęli, spowijała perłowa poświata. Twarz Calgary Williamsa była ukryta w cieniu, lecz czarne włosy połyskiwały w świetle księżyca.

Panującą między nimi ciszę przerwał skrzypiący dźwięk. Sophie spojrzała w dół. Kot wyłonił się z jamy, upuścił coś z pyszczka, opadł na ziemię i nie ruszał się już wcale.

- Szybko, niech pan go położy w świetle. Może będę w stanie opatrzyć ranę.

- I zrobić masaż serca, a potem transfuzję? On zdechł! - Jego głos miał w sobie kamienną pewność. Wyciągając rękę poczuła, że małe ciałko ogarnia chłód. Ogarnął ją straszliwy smutek. - Ale można uratować inne życie, moja droga pani doktor! - Mężczyzna wziął jej rękę, obrócił dłonią do góry i położył na niej mały, futrzasty kłębuszek.

- Przyniosła do nas swojego kociaka! - zawołała Sophie i popatrzyła na Cała z nieśmiałym uśmiechem. - Oddała swoje ostatnie siły, żeby tylko przynieść go tutaj i dać ludziom. Wiedziała, że się nim zaopiekujemy. Dziki kot nigdy by tego nie zrobił.

- Dziki kot miałby więcej rozumu. Jedno z tych dwojga ludzi nie ma najmniejszego zamiaru opiekować się kociakiem, który zapewne nawet nie umie chłeptać i trzeba go karmić pipetką.

- Robił pan to już? - Zdziwiła się, że ten wielki i silny mężczyzna oddawał się takim zajęciom.

- Wiele lat temu - odparł sucho. W kącikach jego oczu pojawiły się na chwilę zmarszczki, jakby miał ochotę się uśmiechnąć. - Nie zapomniałem jeszcze, jak było to trudne i czasochłonne. Niech pani nawet nie myśli, że się przyczynię w jakikolwiek sposób do opieki nad tym kotem.

Sophie pogłaskała puszystą główkę, uspokajając małą kuleczkę. Błagała jednocześnie o życie kotka.

- Ale ja mieszkam w wynajętym mieszkaniu. Tam są surowe przepisy, które zakazują trzymania zwierząt. - W jej oczach kryła się rozpacz. - Nie może pan pozwolić, żeby ta nieszczęsna istotka zginęła. - Zamilkła, niepewna jego reakcji. - W dodatku stało się to na terenie pańskiego osiedla.

W ciemnościach znowu zaległa cisza. Sophie patrzyła mu w twarz, szukając najmniejszej oznaki współczucia. Znaku, że zaopiekuje się kotkiem.

- Uwiedziony parą orzechowych oczu, i to w moim wieku - powiedział cicho. Sophie milczała zakłopotana. - Niech mi pani go daje i ucieka, zanim zmienię zdanie.

Położyła mały kłębuszek na jego dłoni i szepnęła:

- Dziękuję.

Wstała i po krótkim wahaniu odwróciła się i uciekła. Na tle okna budynku widniała ciemna sylwetka mężczyzny z kotkiem.

ROZDZIAŁ TRZECI

- Cieszę się, że choć jeden lekarz jest dziś punktualny - powitała ją Emma, recepcjonistka z pierwszej zmiany.

- Bez trudu wstaję przed świtem. W szpitalu dzień często zaczynał się o piątej - odparła Sophie. - Dla starszych lekarzy, którzy pracują na pół etatu i są tuż przed emeryturą, musi to być znacznie trudniejsze.

- A dla starszych recepcjonistek to co? - spytała kobieta, która była już w średnim wieku.

Sophie pokiwała głową.

- Dzisiaj będzie chyba niewiele roboty. Nie pamiętam już, kiedy widziałam tak pustą poczekalnię.

- Proszę sobie zrobić kawę i wziąć ją razem z gazetą do gabinetu. - Emma podała jej egzemplarz „Westport News”. Twarz Calgary Williamsa patrzyła na nią z pierwszej strony z poważnym wyrazem twarzy, widocznym nawet na kiepskiej, czarnobiałej odbitce.

- To jest artykuł o wypadku, który wydarzył się wczoraj za lecznicą - oznajmiła Emma tonem plotkarki, uwielbiającej przekazywać złe wiadomości. - Temu facetowi na spychaczu obcięło podobno głowę!

Sophie natychmiast oddała Emmie gazetę. Nie była w stanie zmusić się do przeczytania ubarwionego, z pewnością sensacyjnego opisu zdarzenia. Myśl o tym, w jaki sposób mężczyzna stracił życie, sprawiła, że zrobiło jej się niedobrze. Nic dziwnego, że Calgary Williams nie pozwolił jej na niego spojrzeć!

Z drugiej strony była jednak lekarzem i widziała już niejeden okropny wypadek. Ten jednak... Pospieszyła do gabinetu, zapominając całkiem o kawie. Gdy patrzyła przez okno na przewrócone drzewo, przed oczami stanął jej obraz człowieka zwanego Kowbojem, wspinającego się właśnie pod górę. W tym momencie zabrzmiał brzęczyk. Uruchamiała go karta choroby, którą przesyłano do skrzynki przy drzwiach jej gabinetu za każdym razem, kiedy czekał pacjent.

- Nazywam się Martin Dempster - powiedział młody mężczyzna z płaczącym niemowlęciem na ręku. - A to jest Jancy. Ma siedem tygodni i płacze od dnia urodzin. Moja żona nie spała już kolejną noc i dlatego przyszedłem z małą do pani. Jeżeli nie uda się jej uspokoić, to nie wiem, co zrobimy.

Czerwone, przekrwione oczy świadczyły o nie przespanych nocach. Widoczne na twarzy i w głosie napięcie mówiły Sophie, że mężczyzna jest bliski załamania.

- Proszę mi ją dać - rzekła spokojnie. Wzięła kwilące dziecko i zaczęła je delikatnie kołysać. Mała wyglądała tak samo źle jak ojciec. Wierciła się w ramionach Sophie i podciągając nóżki, kopała ją malutkimi stopkami.

- Nie ma gorączki, należy więc wykluczyć infekcję. Czy to jest państwa pierwsze dziecko?

- I pewnie ostatnie - odparł ojciec, kiwając z desperacją głową. - Wiem, że może się to wydać śmieszne: dwoje dorosłych ludzi nie jest w stanie poradzić sobie z taką kruszynką. Ale my naprawdę nie wiemy, co robić. Wziąłem trzy miesiące urlopu, żeby pomóc Annie przy dziecku, ale na razie pokonała nas oboje.

Gdy Sophie usiadła, kwilenie przeszło w przenikliwy krzyk. Wstała więc szybko i nadal przemierzała pokój, poklepując małą i słuchając jej ojca.

- Próbowaliśmy już wszystkiego. Przeczytaliśmy wszystkie możliwe książki, a nasze matki podsuwały nam całą masę pomysłów. Na próżno. To święto, jeśli pośpi choć godzinę między karmieniami.

- Jak często jest karmiona?

- Anna zaczęła karmić na żądanie jeszcze w szpitalu. Teraz Jancy je raczej regularnie, mniej więcej co cztery godziny. Próbowaliśmy karmić ją częściej, bo myśleliśmy, że jest głodna. Kiedy jednak nie chce jeść, odwraca się i dalej płacze. Nosimy ją wtedy po całym domu i tulimy do siebie, ale zazwyczaj to nie pomaga. Boimy się, że dłużej tego nie wytrzymamy.

Sophie skinęła głową ze współczuciem.

- Musi być jakaś bezpośrednia przyczyna, dla której dziecko nieustannie płacze. Zapewne to po prostu kolka. Niektóre niemowlęta w trakcie karmienia połykają powietrze, które gromadzi się w jelitach, powodując wzdęcie i ból. Dlatego właśnie dziecko płacze.

- Co więc można zrobić?

Młody człowiek nie dał się uspokoić wyjaśnieniami. Oczekiwał natychmiastowego uzdrowienia. Szanse, by Sophie mogła sprostać jego pragnieniom, były jednak minimalne.

- Czego już państwo próbowali? - spytała.

Ułożyła dziecko na jednym ramieniu tak, by móc pisać w karcie chorobowej bez potęgowania jego krzyku. Zapisywała kolejno wszystkie lekarstwa, które wymieniał nieszczęsny ojciec. Uśmiechnęła się, kiedy usłyszała o „kropelce brandy na łyżeczce cukru”, zaproponowanej przez jednego z dziadków.

- Sądzę, że spróbowaliśmy już wszystkiego, co tylko można dostać w aptece - powiedział w końcu, rozkładając bezradnie ręce.

- Też tak mi się zdaje - zgodziła się Sophie, w myślach zaś szukała rozwiązania problemu. - Mogę przepisać krople dla niemowląt donnalix. Rozluźniają mięśnie jelit. Wyeliminują z pewnością skurcze, ale nie można ich zażywać w nieograniczonej ilości. Muszą państwo stwierdzić, po których karmieniach objawy są najostrzejsze i podawać lek tylko przed nimi.

- A gdybyśmy stosowali ten lek częściej?

- Główny składnik to pochodne belladony, która jest trucizną. Przedawkowanie może być bardzo groźne. Dawki wylicza się na podstawie wagi ciała. Podanie nawet kilku kropli za dużo może się skończyć fatalnie.

Młody ojciec skinął głową.

- A więc jest to dość ryzykowne - oświadczył cicho. Tym razem Sophie skinęła głową.

- Pociągnie też za sobą ogromną odpowiedzialność i przysporzy niepokoju zarówno panu, jak i żonie - dodała. Miała nadzieję, że jest na tyle przejęty, iż zgodzi się na jej następną propozycję. - Lepiej byłoby, gdyby państwo podawali lek w miejscu, gdzie można to ściśle kontrolować. Czy słyszał pan może o ośrodku w Somerset?

Potrząsnął głową, mówiła więc dalej:

- Został założony przez Wydział Opieki nad Matką i Dzieckiem. Rodzice mieszkają tam z niemowlętami i próbują rozwiązać problemy, na przykład takie jak wasz. - Sophie dostrzegła niepokój na jego twarzy i szybko wyjaśniła: - Mieliby tam państwo sypialnię z łazienką, która jest połączona z pokoikiem dla dziecka. Wszystkie sypialnie wychodzą na szeroką werandę, dom zaś otacza piękny ogród. Posiłki podaje się we wspólnej jadalni. Będą państwo mogli zajmować się Jancy przez tyle czasu, ile będzie państwu odpowiadało.

- A kto by się nią jeszcze opiekował? - zapytał podejrzliwie.

- Pielęgniarki specjalnie przygotowane do opieki nad dziećmi. Czasami matka zostaje tam przez kilka tygodni, personel zaś pomaga ustalić rytm snu dziecka albo właściwy sposób karmienia piersią. Wszystkie pokoje mają podwójne łóżka. Staramy się zachęcać męża, żeby towarzyszył żonie, nawet jeśli pracuje poza Somerset. W przypadku Jancy personel mógłby zająć się nią między karmieniami, żeby państwo mogli odespać zmęczenie. Pielęgniarki pomogłyby też dopilnować właściwego dawkowania leku i rozwiązać problem ze snem Jancy.

Z zadowoleniem ujrzała na jego twarzy zainteresowanie. Nie chciała jednak posunąć się za daleko, wstała więc i podeszła do okna, kołysząc dziecko na rękach.

- A ile by to kosztowało?

- Nic - odparła spokojnie i odwróciła się. - Dawno już stwierdzono, że lepiej jest wydać pieniądze na rozwiązywanie podobnych problemów, niż później starać się ratować rodzinę, która się rozpada.

- Czy posiłki też nie kosztują? - spytał. Był nadal nastawiony podejrzliwie wobec rozwiązania, które zdawało się zbyt wspaniałe, by mogło być prawdziwe.

- Jest mała opłata, jeśli kogoś na nią stać. Zadzwonię do Somerset i opowiem o was. Dam też panu kilka broszur do pokazania żonie. Jeśli się państwo zdecydują, proszę zadzwonić i zamówić pokój.

- A jeśli nie będzie miejsc?

- To przyślą wtedy kogoś do was, żeby pomógł do momentu zwolnienia się pokoju.

- A więc ktoś mógłby także chodzić nocą z tym potworkiem - mruknął. Słychać było w jego głosie taką miłość do tego „potworka”, że Sophie nabrała pewności, iż problem da się rozwiązać.

Zignorowała protesty Jancy i podeszła do biurka. Otworzyła szufladę i zaczęła szukać broszurek.

- Proszę je pokazać żonie.

Gdy wstał i wyciągnął ręce po foldery i dziecko, na jego twarzy widniała ulga.

- Dam pani znać, gdy coś postanowimy - powiedział pełen wdzięczności. - Jestem pewny, że Anna nie będzie miała nic przeciwko temu, żebym ją obudził i przekazał takie wiadomości - dodał, idąc w kierunku wyjścia.

Gdy otwierał drzwi, Sophie dostrzegła w skrzynce kolejną kartę chorobową.

- Pan Ambrose! - zawołała w progu poczekalni.

Ze skórzanego fotela podniosła się wysoka postać. Postać, którą już znała aż nadto dobrze.

- Pan nie nazywa się Ambrose - oznajmiła krótko i weszła do gabinetu, z trudem powstrzymując się od trzaśnięcia drzwiami.

- Nie chce pani, żebym był pani pacjentem? - zapytał miękko i podszedł do niej pewnym krokiem.

Nie! - coś w niej krzyczało. Ani teraz, ani nigdy!

- Niech się pani nie niepokoi - mówił cicho. - Jestem tu z jednym z robotników. Pielęgniarka oczyszcza mu teraz ranę i zaraz z nim przyjdzie. Pomyślałem, że tymczasem chciałaby pani zobaczyć swojego podopiecznego w świetle dziennym.

Sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął cylindryczne, kartonowe pudełko, tworzące niedużą, ale skuteczną ochronę przed zgnieceniem dla małej, puchatej kuleczki.

- Nie sądziłam, że będzie pan go nosił przy sobie - powiedziała. Wzięła kotka w kolorze piernika i podniosła na wysokość twarzy.

- Gdyby usłyszała pani dźwięki, jakie wydaje, kiedy zostawiam go samego, zrozumiałaby pani - odburknął.

Spojrzała na niego zdziwiona. Troska i mężczyzna o sercu twardym jak skała? Jego szare oczy błyszczały, ale na twarzy nie było uśmiechu, żadnego znaku, który wskazywałby na to, że żartuje.

- Niegrzeczny kociak - przyznała i przeniosła spojrzenie z szarych oczu na złote. - Musisz się lepiej zachowywać, bo inaczej pan Williams pożałuje, że cię zaadoptował.

- Ja go zaadoptowałem? - spytał ironicznie. - Nie miałem wcale takiego zamiaru. Narzuciła mi to niemądra, sentymentalna kobieta, która szybko znalazła wymówkę, żeby nie musiała robić tego sama!

Przybycie pacjenta przerwało dalszą kłótnię. Sophie oddała kotka Calgary Williamsowi i podeszła do małej umywalki, żeby umyć ręce. Wytarła je dokładnie i wciągnęła jednorazowe rękawiczki.

- Czy zostanie pan, żeby trzymać go za rękę? - zapytała. Pomogła jednocześnie pacjentowi usiąść na kozetce. Był to krzepki mężczyzna w średnim wieku, ubrany w strój roboczy.

- Jestem tu po to, żeby dopilnować opatrzenia tej rany.

Jeśli zostawię go samego, to pójdzie do domu, przyłoży sobie trzy plastry i wróci do pracy. Już wcześniej lekceważył zranienia i lądował w szpitalu.

Sophie doczepiła małą podpórkę do kozetki i położyła na niej rękę mężczyzny. Podniosła opatrunek z gazy, którym pielęgniarka przykryła ranę. Zastanawiała się jednocześnie nad troskliwością szefa. Nie pasowało jej to do wizerunku człowieka, który otwarcie utrudniał życie jej przyjaciołom.

- Niedobrze - stwierdziła. Patrzyła na postrzępione brzegi rozdarcia i widoczne w ranie ziarenka piasku.

- Zaczepił mnie łańcuch - odparł lakonicznie David Ambrose i spojrzał przepraszająco na szefa. - Wiem, że powinienem mieć więcej rozumu, ale nie sądziłem, że ten idiota kierowca ruszy, zanim sprawdzę zaczepy.

Calgary Williams chrząknął twierdząco.

- Przemyję to jeszcze raz roztworem soli fizjologicznej - powiedziała - a potem spróbuję wyjąć wszystkie ziarenka piasku. Kiedy ostatnio miał pan zastrzyk przeciwtężcowy?

Mężczyzna zbladł, jego szef skinął głową.

- Mówiłem pani, że to tchórz. Pewnie było to wiele lat temu, a i tak musieli zrobić narkozę, żeby mu wbić igłę.

- Jakieś dziesięć lat temu - wymamrotał pacjent.

- Trzeba więc dać większą dawkę - oświadczyła szorstko. - Proszę przekręcić nadgarstek. - Patrzyła, jak mężczyzna porusza zranioną ręką. - Proszę teraz zacisnąć dłoń.

- Zrobił to bez trudności. Dotknęła teraz po kolei wszystkich palców. - Wspaniale!

- To znaczy?

- Nie ma pan uszkodzonych ścięgien, a rana jest raczej płytka.

Miała ochotę dodać: „Zadowolony?”, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Nie chciała dać się wyprowadzić z równowagi w obecności tego mężczyzny. Kiedy wyleczy rękę jego kolegi, nie będzie go musiała więcej oglądać. Zajęła się więc pacjentem, wbijając mu okryty rękawiczką paznokieć w czubek kciuka.

- Poczuł pan to, prawda? - spytała z uśmiechem, gdy spróbował cofnąć rękę. Powtórzyła procedurę na czubku każdego palca, sprawdzając, czy nie stracił czucia. - Teraz, kiedy wiem, że nie ma uszkodzenia nerwów, będę mogła zastosować miejscowe znieczulenie. Założę panu potem rozpuszczalne szwy, żeby zrosły się głębiej uszkodzone tkanki.

Skinęła głową w kierunku pielęgniarki, która stała, czekając przy drzwiach. Ta zniknęła i wróciła po chwili z dwiema strzykawkami i ampułkami. Sophie uśmiechnęła się do niej, wzięła fiolkę z ksylokainą i napełniła pierwszą strzykawkę.

- Czy jest pan na coś uczulony? - spytała pacjenta, patrząc przy tym na notatki poczynione przez recepcjonistkę.

- Tylko na zastrzyki - odparł robotnik.

- Czy bierze pan jakieś leki albo środki przeciwbólowe? - Pacjent pokręcił głową. Sophie przetarła wacikiem skórę i wbiła igłę tak szybko, że nie zdążył zareagować. - To był pierwszy - poinformowała. Następnie wbiła igłę jeszcze raz, żeby znieczulić nerw łokciowy. - Dwa powinny wystarczyć.

Jęknął, lecz trzymał rękę nieruchomo.

- Szczepionkę przeciw tężcowi zostawimy sobie na później - powiedziała z uśmiechem.

Rozmasowała nadgarstek, żeby rozprowadzić płyn znieczulający po tkankach. Obserwowała pilnie, czy nie pojawią się jakieś skutki uboczne. Trzydzieści centymetrów sześciennych powinno skutecznie znieczulić dłoń na tyle, że zdąży oczyścić ranę i zszyć tkanki miękkie. Podniosła wzrok i spostrzegła, że Kowboj bacznie ją obserwuje.

- Zszyję tkanki wewnętrzne, ale nie chciałabym zamykać tak szerokiej rany, bo pod szwami mogłoby rozwinąć się zakażenie. Jeśli jednak pan Ambrose ma zamiar pracować, zanim wyzdrowieje, to ryzyko stałego okaleczenia będzie mniejsze, jeśli zamknę ranę.

- Dopilnuję, żeby nie pracował! - oświadczył Calgary, patrząc przy tym z drwiącą powagą na swego pracownika.

- Nawet gdybym miał przywiązać go do krzesła.

- Czy boi się pan, szefie, że zażądam odszkodowania?

- Pacjent drażnił się z nim, Sophie zaś odcinała poszarpane brzegi rany.

- Ściągnę ranę plastrami motylkowymi. Jeśli nie rozwinie się zakażenie, pomogą zasklepić ranę tak samo skutecznie jak szwy.

- Co z antybiotykami?

Wysoki mężczyzna podążył za nią do małej szafki przy ścianie i patrzył, jak zmieniała rękawiczki i dobierała odpowiednią igłę i nić.

- Podam mu antybiotyki o działaniu ogólnym, ale przy otwartych ranach nigdy nie wiadomo, co dostało się do środka, więc zawsze istnieje ryzyko.

- A jeśli wda się zakażenie?

Poszedł za nią w stronę kozetki jak uprzykrzona mucha.

- Jeśli rana nie będzie leczona, ręka nigdy nie odzyska pełnej sprawności. Dlatego właśnie nie zamykam rany, panie Williams. Proszę również, żeby pan Ambrose zjawiał się tu codziennie na kontrolę.

Zignorował rozdrażnienie w jej głosie i mruknął:

- Wolałem „panie Kowboju”.

Zadowolony, że do niego należało ostatnie słowo, podszedł do ściany i oparł się o nią z rękami założonymi na piersi i złośliwym błyskiem w oczach.

- Nie będzie bolało - poinformowała pacjenta i zaczęła łączyć strzępy tkanki.

- Proszę tylko nie zapomnieć o szczepionce przeciw tężcowi - powiedział Williams.

- Nie pierwszy raz opatruję ranę - odparła cierpko. Stała do niego tyłem, czuła jednak wyraźnie jego niepokojącą obecność. Z trudem powstrzymała się od okazania mu irytacji. Skupiła się na wstrzykiwaniu szczepionki i utrzymaniu pacjenta w jednym miejscu. Krew odpłynęła opalonemu mężczyźnie z twarzy i dopiero wtedy Sophie zrozumiała, jak bardzo boi się zastrzyków. Poklepała go po ramieniu, dodając odwagi.

- Czy mógłby pan dopilnować, żeby pan Ambrose dotarł do domu i odpoczął? - spytała szorstko Cala Williamsa. - Czy woli pan dostać ode mnie zaświadczenie o jego niezdolności do pracy, czy też pozwoli mu pan pójść na urlop?

- Może mu pani dać sto takich zaświadczeń. Wróci i tak, gdy tylko uzna, że może pracować. A to zapewne nastąpi jutro - dodał.

- Proszę przychodzić codziennie na zmianę opatrunku. - Odwróciła się i podeszła do robotnika. - Tylko w taki sposób będę mogła sprawdzić, czy nie wdało się zakażenie. Dam też panu receptę na antybiotyki. Proszę najpierw wziąć dwie kapsułki, a potem po jednej co cztery godziny.

- Dziękuję pani bardzo.

Uśmiechnęła się do siebie. Małomówny człowiek, pomyślała, w przeciwieństwie do szefa, który walczy słowami jak bronią.

- Przyjdę później - rzucił Calgary już w drzwiach.

Chwilę później ktoś zastukał do drzwi. To Kate, pomyślała Sophie. Musi być już później, niż sądziła. Kate nigdy nie przychodziła do pracy przed dziewiątą. Była samotną matką i przed pracą musiała dowieźć dzieci do szkoły, dopasowano więc jej dyżury do planu lekcji dzieci.

- Czy podać pani kawę? - spytała z uśmiechem. Jej twarz promieniowała ciepłem.

- Z przyjemnością, jeśli nie czeka zbyt wiele osób - odparła Sophie i wzięła od Kate kartę. - Proszę przysłać tego pacjenta. Wypiję kawę, kiedy skończę.

Usiadła i zaczęła czytać. Karta należała do osoby, która miała niepełną dokumentację medyczną, co zdarzało się w nowych miastach dość często. Różniło się to bardzo od tego, do czego przywykła w dzieciństwie. Jej rodzina chodziła wciąż do tego samego miejscowego lekarza od czasu, gdy przyjechali do tego kraju. Rodzice nadal widywali się z doktorem, który usuwał Sophie migdałki, kiedy miała sześć lat. Teraz ludzie przemieszczali się z miejsca na miejsce i lekarze rodzinni odchodzili w zapomnienie. To właśnie było przyczyną powodzenia dużych lecznic, takich jak ta. Wielu ludzi po prostu chciało wygody i dobrej jakości usług, a nie poświęcania im uwagi. A Sophie dość wyraźnie rozgraniczała obie te sprawy.

- Powinien dzisiaj dostać trzecią szczepionkę. Dzień pełen dzieci, pomyślała Sophie. Przywitała się z panią Warren i jej synkiem Joelem.

- Moja mama mówi, że powinien dostać trzy kolejne szczepionki, po skończeniu dwóch, czterech i sześciu miesięcy, a potem jeszcze jedną, kiedy będzie miał dwa lata, i wreszcie większą dawkę, zanim pójdzie do szkoły. Mój mąż jednak nie chce, żeby robić mu zastrzyki. Przeczytał gdzieś, że wynikają z tego różne kłopoty.

Młoda matka wybuchnęła płaczem i Sophie podeszła do niej, żeby ją objąć. Po chwili powiedziała:

- To prześliczne dziecko. Rozumiem obawy pani męża, ale jeśli Joel nie zostanie uodporniony na podstawowe choroby, skutki mogą być jeszcze gorsze. Ryzyko uczulenia przy szczepionce jest nikłe.

- Mąż mówi, że słyszał o dziecku, które doznało uszkodzenia mózgu po trzeciej szczepionce.

- Zdarzają się takie przypadki, ale niezwykle rzadko. Chodzi tu o wysoką gorączkę i encefalopatię. Występują one zazwyczaj u dzieci, które przechodziły wcześniej ataki padaczki albo doznały uszkodzenia układu nerwowego, albo kiedy w rodzinie występowały jakieś choroby na tle nerwowym.

Sophie zdała sobie nagle sprawę, że używa niezrozumiałego języka. Wróciła więc za biurko i wzięła kartę chorobową.

- Czy państwo oboje są zdrowi? Odpowiedział jej uśmiech i kiwnięcie głową.

- Czy któreś z was cierpiało na ataki padaczki? Pacjentka pokręciła głową.

- Czy w dzieciństwie miała pani konwulsje febryczne, to znaczy słabe drgawki wywołane przez wysoką temperaturę?

- Mama mówi, że nigdy na nic nie chorowałam.

- Czy ciąża i poród Joela przebiegły normalnie? Kobieta ponownie skinęła głową.

- W takim razie ryzyko, że Joel będzie miał jakiekolwiek kłopoty po przyjęciu trzeciej szczepionki, jest niewielkie, istnieje natomiast duże niebezpieczeństwo, że zachoruje bardzo poważnie dlatego, że jej nie przyjął. Wielu rodziców czyta artykuły o ryzyku związanym ze szczepieniem i w rezultacie coraz mniej dzieci przyjmuje szczepionki.

- A czy to ma jakieś znaczenie?

- Ma, jeśli weźmie pani pod uwagę, że siedmioro dzieci i spora liczba starszych osób zmarły zeszłej zimy na dyfteryt w szpitalu niedaleko stąd - wyjaśniła zirytowana Sophie. Zdenerwowała ją myśl o tak bezsensownej utracie życia. - Przypadki dyfterytu zdarzają się obecnie częściej niż kiedykolwiek od początku dziewiętnastego wieku, kiedy na tę chorobę umierały w wielkich boleściach tysiące ludzi rocznie.

- Ale co będzie, jeśli mimo wszystko Joelowi coś się stanie? Mój mąż powie, że to moja wina.

Sophie przytaknęła. To był pat.

- Dlaczego pani nie przyprowadzi męża, żeby się ze mną zobaczył? Mogę mu przedstawić wszystkie za i przeciw, żeby pomógł pani podjąć decyzję. Jedynie szczepionka przeciw kokluszowi powoduje tego rodzaju problemy, pani mąż może się więc zdecydować tylko na podanie szczepionek przeciwko dyfterytowi i tężcowi. Joel nie będzie w pełni zabezpieczony, ale być może osłabi to obawy pani męża przed uszkodzeniem mózgu.

Kobieta wyraźnie się ucieszyła, przycisnęła przy tym synka do piersi i spojrzała w dół na jego małą, łysą główkę.

- Myślę, że tak będzie najlepiej. Mąż kończy pracę około piątej i zazwyczaj jest w domu wpół do szóstej. Czy będzie tu pani jeszcze o tej porze?

- Mam nadzieję, że nie. Mam dzisiaj ranną zmianę, ale pojutrze też zaczynam o piątej, więc może spróbuje pani przyprowadzić męża przed jego pracą?

Odprowadziła matkę z dzieckiem do drzwi, zastanawiając się nad postępowaniem dyrekcji lecznicy wobec lekarzy. Wielu ludzi miało wyraźnie ochotę widzieć się właśnie z nią, a nie z anonimowym „panem doktorem”. Czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Piła kawę i rozmyślała nad tym. Uznała w końcu, że nie ma to wielkiego znaczenia. Ci pacjenci, którzy pragnęli widzieć się za każdym razem z tym samym lekarzem, poszliby gdzie indziej, gdyby lecznica nie zapewniała im tak dobrej opieki. Z takiego punktu widzenia znaczyło to tylko tyle, że pomagała lecznicy w przyciąganiu stałych pacjentów, co z kolei powodowało regularny przypływ gotówki.

Zatopiła się w marzeniach. Zaczęła sobie wyobrażać, że Calgary Williams ponosi za nią odpowiedzialność do końca jej życia. I że wyraża to zobowiązanie w sposób fizyczny...

ROZDZIAŁ CZWARTY

Dyżur, który zaczynała o piątej rano, powinien skończyć się o trzeciej po południu. Gdy jednak wybiło wpół do szóstej, Sophie nadal siedziała przy biurku i sprawdzała wyniki testów oraz diagnozy specjalistów i odnotowywała to wszystko na kartach chorobowych.

- Wiem, że oficjalnie pani tu już nie ma, ale pan Williams chciałby się z panią widzieć.

Wiadomość tę przyniosła Lucy, najmłodsza recepcjonistka, która pracowała tu najkrócej. Była pucołowatą nastolatką i przypominała Sophie własną młodość. Starała się nie okazać zniecierpliwienia. Jej złość nie ma przecież nic wspólnego z Lucy, wynika jedynie ze strachu przed ujrzeniem ponownie tego człowieka.

- Nie przyjmuję już pacjentów. Powinien zobaczyć się z innym lekarzem.

- Ale on powiedział, że chce zobaczyć się właśnie z panią, i to w sprawie osobistej. - Dziewczyna pokraśniała, myśląc pewnie o jakiejś romantycznej przygodzie, i dodała: - On jest taki przystojny i czytałam o nim nawet w gazetach.

Sophie pomyślała, że chodzi pewnie o kolejną skargę dotyczącą kotka. Z drugiej strony jej myśli wędrowały ku dzisiejszemu marzeniu i serce zabiło jej niespokojnie.

Lucy stała zdezorientowana po drugiej stronie biurka i nie wiedziała, co robić. Pani doktor stała przy oknie i wyraźnie nie chciała jej pomóc. W końcu Sophie postarała się myśleć logicznie.

- Przyprowadził tu rano jednego ze swych robotników, to pewnie o to chodzi. Proszę go wpuścić.

Jeszcze nie skończyła mówić, a już tego żałowała. Gdyby dodała „za chwilę”, po pierwsze zmusiłaby go do czekania, co bez wątpienia kazałoby mu traktować ją z większym szacunkiem, po drugie zaś miałaby czas na użycie szminki i przypudrowanie nosa, który bez wątpienia bardzo się świecił. Myśl ta była jej tak obca, że aż się wzdrygnęła. To, co się z nią działo, było równie niepojęte jak zjawiska paranormalne, egzystencjalizm czy tybetańskie jaki.

Nazywa się przecież Sophie. Jest praktyczna, chodzi mocno po ziemi, obce jej są wszelkie romantyczne uniesienia, a mężczyźni nie robią na niej wielkiego wrażenia. Czemu więc zaczęła myśleć o szmince?

- Rozmawiałem w gminie o planach pani przyjaciół. Te słowa poprzedziły jego wejście do gabinetu - jakby chciał powiedzieć wszystko, co miał do powiedzenia, i jak najszybciej wyjść. Sophie patrzyła na jego twarz, kiedy się zbliżał, a potem stanął i położył ręce na jej biurku. Był wystarczająco blisko, żeby ją...

Pocałować. Słowo to zabłysło w jej myślach. Przesunęła wzrok z jego ust na oczy, szukając znowu tych małych, czarnych kropek.

- Rozmawiałem również z architektem, który rysował plany, i wyjaśniłem mu, jakich trzeba dokonać zmian. Powinno to teraz pójść bardzo szybko. Czy pani mnie w ogóle słucha? - Sophie opadła na fotel i starała się skoncentrować. - Czy jest pani zmęczona? Jak długo już pani pracuje? - wypytywał.

- Przepraszam, myślałam o czymś innym. Uśmiechnęła się do niego. Siedziała nadal, wciskając się mocno w fotel. Chciała utrzymać między nimi jak największą odległość.

- Mówił pan coś na temat planów?

- Mówiłem, że rozwiązałem problemy pani przyjaciół, ale widzę, że już pani o nich zapomniała.

Patrzył na nią i widziała, jak na jego twarzy pojawia się powoli wyraz domysłu.

- A może ten list był tylko pretekstem?

Pytanie zdziwiło ją i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

- Pretekstem? Jakim pretekstem?

- Moja droga pani doktor, niech pani nie udaje niewiniątka!

- Proszę mnie tak nie nazywać!

- To niech pani nie próbuje grać w coś ze mną, dobrze?

- odparł i przysunął się do niej. Jego usta były coraz bliżej i bliżej i... dotknęły jej warg. Po chwili dodał: - Wolę kobiety, które po prostu przychodzą do mnie i mówią prawdę, a nie małe dziewczynki, które udają niewiniątka i wykorzystują problemy przyjaciół jako pretekst, żeby umówić się na randkę.

- Och, ty egoistyczny... !

Był szybszy, niż podejrzewała. Jedną ręką chwycił jej pięść, drugą położył na jej wargach. Ugryzła go w palec.

- Nigdy tak nie mów! - ostrzegł. Cofnął rękę i zbliżył ją do swoich ust, żeby dotknąć śladów po jej zębach. - Po prostu nic nie mów!

Położył jej dłoń na biurku, jakby wzgardliwe odrzucał jakiś przedmiot, po czym odwrócił się i zaczął wyglądać przez okno.

- Czy powie im pani o tym?

- O czym, komu? - wymamrotała zaskoczona.

- Nie zrozumiała pani ani słowa z tego, co przed chwilą mówiłem? Czy skończyła już pani pracę?

Przytaknęła.

- No to chodźmy. Zabiorę panią do biura i pokażę zmienione plany. Może jeśli będę używał słów jednosylabowych, nawet lekarz będzie w stanie to zrozumieć.

Chwycił ją za ramię i pociągnął w kierunku drzwi. Łatwiej już było iść za nim, niż wdawać się publicznie w bezskuteczną walkę.

- Zawiozę panią tam i przywiozę tutaj z powrotem, żeby mogła pani zabrać samochód - dodał.

Skierował ją teraz do zakurzonego land cruisera, który stał przy krawężniku. Czy ofiary porwania doznają podobnego zdziwienia? - zastanawiała się Sophie, siadając machinalnie na przednim siedzeniu.

- Wcale nie muszę oglądać tych planów! - zaprotestowała w końcu. Calgary usiadł na fotelu kierowcy i zapalił silnik. - Skoro mówi pan, że zostały zmienione tak, żeby otrzymać zgodę gminy, to panu wierzę.

Siedział i patrzył przed siebie, ale nie robił nic, by ruszyć z miejsca. Sophie wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. Była zmieszana, ale bardziej jeszcze zdziwiona, widząc zakłopotanie u człowieka, który okazywał dotąd tyle siły.

- Nie chcę, żeby pan sądził, że panu nie ufam. - Jej dłoń spoczęła na jego ciepłym ramieniu. Nagle przypomniała sobie, o co ją podejrzewał, i szybko ją cofnęła. - Meegan, jedna z tej trójki, mieszka w motelu Coatside. Wstąpię do niej w powrotnej drodze i przekażę od razu dobre wieści.

Otworzyła drzwi, żeby wymknąć się jak najszybciej, a przy tym go nie urazić.

- Chciałbym pokazać pani na tych planach własne pomysły - powiedział wreszcie, przerywając niezręczne milczenie. - Może moglibyśmy pojechać do biura, a potem coś zjeść, zanim pojedziemy do tego motelu?

Sophie przeklęła swój brak doświadczenia. Dlaczego tak pragnął jej towarzystwa? Najpierw oskarżył ją o wykorzystywanie przyjaciół, by na niego polować, a teraz sam wymyśla głupie preteksty, żeby się z nią spotkać. Czyżby to było typowe zachowanie mężczyzn, którzy interesują się kobietą? Omal się nie roześmiała. Zabawnie było myśleć, że mężczyzna w typie Calgary Williamsa mógłby być nią zainteresowany. Miał przecież, jak sam mówił, aż nadto kobiet, które zdobiły go niczym kwiatki w butonierce. Nie mogła na nim wywrzeć wrażenia przeciętna, trochę otyła lekarka włosko-australijskiego pochodzenia. Była tak atrakcyjna jak słomiana kukła.

- No więc? - zapytał.

Sophie wychwyciła rozkazujący ton w jego głosie i uspokoiła się. Łatwiej jej się z nim rozmawiało, gdy był podrażniony, niż gdy był niepewny.

- Muszę coś zjeść. Gdybyśmy przedtem wpadli do biura, to moglibyśmy wziąć plany i pokazać je Meegan. W końcu to jej dom, nie mój. Niech więc pani zamknie wreszcie te drzwi i jedźmy. Moja sekretarka opiekuje się teraz kotem i jeszcze zażąda dodatku do pensji za nadgodziny.

Ruszyli. Prowadził tak samo pewnie jak wtedy, gdy spotkali się pierwszy raz.

- Proszę mi opowiedzieć w swoich przyjaciołach.

- Znam tylko Meegan. Poznałyśmy się, kiedy byłam studentką i miałam praktykę w szkole z internatem dla dzieci z porażeniem mózgowym. Większość z nich pochodziła ze wsi. Niektóre przysłano do miasta na operację, inne miały przejść intensywną fizykoterapię. Czy wie pan, co to jest porażenie mózgowe?

Wzruszył ramionami i pokręcił głową.

- A chce pan wiedzieć?

Zadała to pytanie napastliwym tonem. Zawsze działała jej na nerwy niewiedza połączona z całkowitym brakiem zainteresowania.

- Nie pytałbym, gdybym nie chciał - odparł spokojnie, poświęcając całą uwagę prowadzeniu samochodu.

- Większość ludzi nie chce wiedzieć. Jeśli sami nie są dotknięci jakąś ułomnością, to braki w ich wiedzy na ten temat są przerażające. Tak jakby ze strachu nie chcieli w ogóle o tym myśleć. Jeśli nic o tym nie wiem, na pewno mi się to nie przytrafi.

Samochód zatrzymał się na poboczu, a on odwrócił się do niej z uśmiechem.

- Trochę za bardzo pani uogólnia. Przykro mi niszczyć pani ulubioną, jak można sądzić, teorię, ale jeśli ludzie nie są osobiście zainteresowani rozbiciem atomu, to też nic nie chcą o tym wiedzieć.

- To porównanie jest po prostu śmieszne! Teoria rozbicia atomu jest wiedzą ściśle naukową, związaną ze skomplikowaną technologią. Kalectwo zaś to sprawa osobista.

- Tylko wtedy, kiedy kogoś osobiście dotyka, jak pani zresztą słusznie zauważyła. - Samochód ruszył znowu i włączył się do ruchu. - Kiedy kończymy szkołę, sami wybieramy to, czego chcemy się dalej uczyć. Nie ma znaczenia, czy jest to fizyka jądrowa, czy nauka o kalectwie. Myślała o tym, co mówił. Była pewna, że w tym rozumowaniu tkwi błąd, nie była jednak w stanie go odkryć. Opuścili szosę i skręcili w stronę osiedla.

- To nie jest tak - ciągnął - że unika się wiedzy o kalectwie albo o rozbijaniu atomu. Ludzie po prostu nie interesują się rzeczami, z którymi nie mają osobistego, bezpośredniego związku.

Sięgnął pomiędzy siedzenia, żeby rozpiąć pas. Gdy się pochylił, jego ciało znalazło się nagle bardzo blisko niej.

- Faktem jest, że ludzie, którzy mają specjalistyczną wiedzę, często nie potrafią się nią dzielić, moja droga pani doktor. - Patrzył jej prosto w oczy z dziwnym wyrazem twarzy, a jego głos miał łagodne brzmienie. - Kiedy zetknąłem się z kalectwem, chciałem się dowiedzieć czegoś więcej na jego temat, dlatego właśnie zadałem pani to pytanie. Ale nie odpowiedziała mi pani na nie.

Był blisko. Wydawało się, że zajmuje całą przestrzeń małej kabiny i pozbawia ją powietrza. Zaczęło brakować jej tchu. Nie odzywała się jednak, żeby nie pokazać swego stanu.

Czemu się nie rusza? Na pewno nie spróbuje jej znów pocałować? Wspomnienie tych dwóch pocałunków podekscytowało ją jeszcze bardziej i drżała na całym ciele, które żyło własnym życiem. Zrozumiała z niesmakiem, że jest podniecona perspektywą trzeciego pocałunku.

- Są różne rodzaje porażenia mózgowego - wydusiła z trudem. Starała się zignorować dziwne uczucie, które ją ogarnęło.

- Opowie mi pani o tym w biurze - szepnął i przesunął dłoń po jej biodrze, gdy odpinał pas bezpieczeństwa.

Słowa te przepełniły jej mózg. Zwykłe słowa, które zarazem miały niezwykłą, uwodzicielską siłę.

To śmieszne, powtarzała sobie, kiedy szła w kierunku drzwi. Pozwalasz, żeby działanie hormonów zastąpiło ci zdrowy rozsądek, a masz już dwadzieścia siedem lat!

Stanął i przytrzymał przed nią drzwi. Uśmiech, którym ją obdarzył, sprawił, że natychmiast zapomniała o kazaniu, które przed chwilą do siebie wygłosiła. To z braku doświadczenia, przekonywała samą siebie. Gdyby nie twoja nadwaga, miałabyś wielu chłopaków, chodziłabyś z nimi i wiedziałabyś, jak się zachować w takich sytuacjach.

- To jest Andrea Walsh, moja sekretarka. Andreo, poznaj doktor Delano, osobę, która jest za to odpowiedzialna.

Wyciągnął rękę i Sophie zauważyła kulkę rudego futerka zwiniętą w jego dłoni. Czyżby wyciągnął kociaka w chwili, gdy wchodził do biura? Czy oznacza to, że ta wątła istotka znalazła jednak miejsce w jego zimnym, cynicznym sercu?

Uśmiechnęła się do Andrei, która powiedziała najpierw dzień dobry, a zaraz potem do widzenia. Sophie z żalem patrzyła, jak znika w drzwiach. Została teraz sama z człowiekiem, który zakłócał jej spokojne życie.

- Proszę mi więc powiedzieć o pani przyjaciółce i jej porażeniu mózgowym - polecił, sadowiąc się na brzegu biurka i przysuwając jej nogą biurowe krzesło.

- Chorobę Meegan spowodowało uszkodzenie móżdżka o tutaj, u podstawy czaszki, w pobliżu trzonu mózgu. - Włożyła palce w krótkie włosy na karku i pokazała właściwe miejsce. - Znaczy to tyle, że ma problemy z równowagą i koordynacją ruchową. Ma to także wpływ na jej mowę, potrafi jednak wyrażać się zrozumiale.

Opadła na krzesło, gdy to mówiła. Natychmiast jednak pożałowała, że to zrobiła. Zbyt posłusznie spełnia polecenia tego mężczyzny!

- Czy ona właśnie jest jedną z dwóch osób na wózkach?

Zdziwiło ją to pytanie. Przypomniała sobie jednak szybko, że wyjaśniała mu problemy związane z korytarzami.

- Ma elektryczny wózek, którego używa przez większość czasu, potrafi jednak na krótkie dystanse chodzić o kulach i stać wystarczająco długo, żeby nie potrzebować pomocy przy czynnościach osobistych.

- Ma pani na myśli, że może się sama kąpać.

Było to stwierdzenie, a nie pytanie. Przypomniał jednak nim Sophie, że nie powinna używać okropnego żargonu, którym nauczyła się posługiwać w pracy. Znowu uległa nawykom, a co gorsza, stało się to przy tym mężczyźnie, który zdawał się znajdować przyjemność, wyszukując błędy we wszystkim, co mówiła lub robiła.

- A pozostała dwójka?

- Jednym z nich jest młody mężczyzna, sparaliżowany po wypadku. Meegan spotkała go niedawno i...

- Pewnie się w nim zakochała? Sophie poczuła, że się rumieni.

- Jest nim zainteresowana - powiedziała sztywno.

- Czy jej kalectwo wyklucza możliwość miłości? - spytał, a jej zakłopotanie tylko wzrosło. - Czy to nie pani przypadkiem jest uprzedzona, a nie ja, jak chciała mi pani wczoraj wmówić? Czy nie odbiera pani tej dziewczynie prawa do normalnych uczuć?

- Nie robię tego - odparła. Przypomniała sobie przy tym rumieniec Meegan. - Skąd mogę wiedzieć, czy jest zakochana?

- Jest pani jej przyjaciółką - zauważył logicznie i włożył kociaka z powrotem do pudełka, które stało na biurku. - Na pewno pani o tym opowiadała, jak to zwykle robią kobiety. - Jego głos przenikał ją na wskroś i napełniał dziwną trwogą. - A więc pani nigdy nie była zakochana?

- Nie, nie byłam - oznajmiła dumnie. Starała się zwalczyć niewidzialne zagrożenie za pomocą zdrowego rozsądku. - Jeśli jednak bycie zakochanym oznacza dzielenie się sekretami z przyjaciółmi, to cieszę się, że nie miałam takiego doświadczenia.

- Nigdy nie była pani zakochana? Nie mogę w to uwierzyć. Nigdy nie czuła pani silniejszych uderzeń pulsu w skroniach, kiedy podnosiła pani słuchawkę i spodziewała się usłyszeć jego głos? Nigdy serce nie zabiło pani mocniej, gdy na ulicy mignął ktoś podobny do niego? Nigdy nie miała pani wilgotnych dłoni, kiedy on przechodził?

Zamilkł i patrzył na nią z niedowierzaniem, podobnym do tego, jakie przepełnia uczonego, który bada nowy, niezwykle rzadki gatunek. Miała nadzieję, że nie zauważył zakłopotania, jakie ją ogarnęło, gdy go słuchała, opisał bowiem dokładnie odczucia, jakie wywierała na niej jego obecność.

- To fizyczna reakcja - ciągnął powoli - na którą się nie ma wpływu. Czy rzeczywiście nigdy pani czegoś takiego nie przeżyła, czy też zaprzecza pani, że ona istnieje, po prostu dlatego, że pani umysł nie jest w stanie jej wyjaśnić?

Wzruszyła ramionami. Chciała, żeby wydawało się, że jego słowa nie robią na niej żadnego wrażenia, choć zapadały jej głęboko w serce i bardzo raniły.

- Nie wiem, czy Meegan jest zakochana w Marku. Wiem tylko, że zaprzyjaźnili się i postanowili razem zamieszkać. Gerald jest przyjacielem Marka i przy jego pomocy udało im się zebrać pieniądze na ziemię i dom. Czy w grę wchodzi tu miłość, to nie jest ani moja, ani pańska sprawa.

- Czy miłość w ogóle istnieje? Na to właśnie pytanie musi pani wreszcie znaleźć odpowiedź - zauważył tajemniczo. - No więc jak, gdzie zjemy? Czy lubi pani może kuchnię syjamską?

Tak musi czuć się człowiek, który tonie, pomyślała, gdy starała się nadążyć za ciągłymi zmianami tematu.

- Nie sądzę, żebym miała ochotę gdzieś się z panem wybrać - odparła niepewnie. - Może zerknę tylko na plany, żebym mogła wyjaśnić Meegan zmiany.

- A więc zrywa pani naszą pierwszą randkę?

- Trudno to nazwać randką!

- Jest pani tego pewna?

- Oczywiście - odparła i próbowała się uspokoić. - Mieliśmy zjeść razem kolację, a ja zmieniłam zdanie.

- Dlaczego?

- Dlatego, że jestem już tym wszystkim zmęczona - wyjaśniła sucho. - Widzę, że bawią pana kpiny ze mnie, ale dla mnie nie ma w tym nic śmiesznego.

- Czemu miałoby sprawiać mi radość robienie sobie z pani żartów? - spytał. - Czemu pani sądzi, że sobie drwię?

- Czemu sądzę...! - wybuchnęła. - Czy zwracanie się do mnie „moja droga pani doktor” tym szyderczym tonem nie jest drwiną? To całe pańskie gadanie o miłości, to naciąganie mnie na zwierzenia, nie jest dla pana tanią rozrywką? Prawdziwy mężczyzna z Westport zabawia się kosztem małej, grubawej pani doktor.

Zamrugała oczami, żeby powstrzymać łzy. Oczy jej mówiły o bólu i goryczy, które narastały w niej przez te wszystkie lata, gdy rozmyślała o swym wyglądzie.

- Czy przypadkiem nie widzi pani siebie w taki właśnie sposób? - Wyprostował się, jakby chciała go uderzyć. - Mała, grubawa pani doktor? A gdzie się podziała wiara w siebie? Sama pani tak o sobie opowiada, a potem zarzuca mi, że sobie pokpiwam!

- A więc dobrze. Tak, jestem małą, grubawą panią doktor, ale jestem także dobrym lekarzem, a przecież nie wygląd decyduje o wartości człowieka.

Pochylił się nad nią i powiedział bardzo wolno:

- To pani pierwsza zaczęła mówić o wyglądzie. Nagle zapanowała cisza i uleciała gdzieś cała złość.

Sophie zapadła się głębiej w krzesło. Wpatrywała się w niego, jakby chciała wejrzeć w jego myśli, dostrzec, czy pod słowami, które płynęły tak łatwo, nie kryje się jakieś uczucie.

- Przestała już pani się kłócić? - zapytał łagodnie i odwrócił się, nie czekając na odpowiedź, żeby przejrzeć papiery, które leżały na biurku. - Weźmiemy plany, żeby mogła je pani przejrzeć podczas kolacji. Chyba mówiła pani, że lubi syjamską kuchnię?

Westchnęła i skinęła głową. Dyskusja z tym człowiekiem nie ma najmniejszego sensu. Udaje, że słucha, co się do niego mówi, ale i tak robi swoje. Równie dobrze mogła wcale nie otwierać ust.

Kiedy porządkował biurko, był wręcz pochłonięty tą pracą. Patrzyła na niego zafascynowana.

- Mam nadzieję, że nie czuje się pani urażona? Potrząsnęła głową. Teraz, gdy przestała już odczuwać potrzebę walki z nim, jego obecność nieoczekiwanie przynosiła jej ukojenie.

- Gotowe - powiedział w końcu, włożył rulon pod pachę i wziął pudełko ze śpiącym kotkiem.

- Czy rzeczywiście musi pan go wszędzie zabierać?

- Zostawiłem go w biurze, gdy wcześniej panią odwiedzałem - wyznał z uśmiechem. - Andrea zaofiarowała się, że weźmie go do domu, ale pomyślałem, że może pani przyjaciółka Meegan miałaby ochotę go zobaczyć. Koniec końców nowy dom potrzebuje kota, żeby stać się prawdziwym domem.

Patrzył na nią z wyrazem oczekiwania na twarzy. Sophie potrząsnęła głową i roześmiała się cicho.

- Uważam, że to wspaniały pomysł, ale powinnam była wiedzieć, że w jakiś sposób uda się panu wykręcić od odpowiedzialności.

- Szybko wydaje pani sądy o ludziach, moja droga pani doktor.

- Może się mylę, ale tak tu o panu mówią - odparła ze smutnym uśmiechem. Po co niszczyć kolejną kłótnią wątłą nić porozumienia, jaka zaczęła się między nimi nawiązywać?

- Szybka kolacja, wizyta u pani przyjaciółki, a potem powinna pani prędko położyć się do łóżka - powiedział i skierował ją w stronę drzwi. - Czy często pracuje pani od świtu?

- Trzy razy w tygodniu - powiedziała, gdy wyszli już z biura i pogrążyli się w ciszy i spokoju otoczonego drzewami osiedla. - Pracę kończę jednak najpóźniej o północy. Udało mi się wywinąć od tego okropnego dyżuru, który zaczyna się o dziesiątej wieczorem, a kończy dopiero o szóstej rano.

- Założę się, że lekarze, którzy wtedy pracują, wychodzą dziesięć po szóstej. - Otworzył drzwi samochodu i pomógł jej usadowić się na wysokim siedzeniu. - Pani zaś siedziała dzisiaj po zakończeniu dyżuru jeszcze przez dwie godziny.

- Lubię załatwić wszystko do końca - wyjaśniła. Kiedy usiadł za kierownicą, podał jej pudełko z kotkiem i ruszyli w drogę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

- To taki śmieszny, mały guzek - mówiła pani Wentworth, dotykając przy tym szyi.

Sophie usiłowała skupić się na słowach pacjentki, lecz jej myśli zdawały się biec dwoma torami. Z jednej strony zastanawiała się nad schorzeniem kobiety, z drugiej zaś przypominała sobie fragmenty wczorajszego wieczoru.

- To tarczyca. Mają kilka osób na sto, częściej dotyka kobiet niż mężczyzn. Ogromna większość z nich nie jest złośliwa. Czy miała pani w dzieciństwie jakieś problemy z tarczycą? A może inne kłopoty, które wymagały naświetlania niską dawką promieni Roentgena?

Kobieta potrząsnęła głową.

- Będę musiała to obejrzeć. Proszę mi powiedzieć, kiedy zauważyła pani ten guzek po raz pierwszy?

- Jakiś czas temu. Nie czułam się jednak źle i nic mnie nie bolało, więc się tym nie przejęłam. Tyle się jednak teraz mówi w telewizji o raku, że mój mąż w końcu wysłał mnie do lekarza.

- Jeśli wielkość guza nie zmienia się od dłuższego czasu, to nie powinna się pani niepokoić. - Sophie dotykała delikatnie szyi pacjentki, badając nieduże zgrubienie. - Sprawdzę też, czy nie ma opuchlizny w gruczołach limfatycznych. - Naciskała lekko miejsca, w których zmiany chorobowe mogły świadczyć o rozwoju nowotworu.

Kształt gruczołów był w normie i Sophie poczuła ulgę. Złośliwy guz w tym miejscu mógłby silnie naruszyć równowagę całego systemu limfatycznego.

Wróciła do biurka, żeby zapisać wyniki badania. Naszkicowała również pozycję guzka.

- Wszystko wskazuje na to, że nie jest złośliwy, ale lepiej się upewnić. Możemy zrobić biopsję. Jeśli to jest torbiel, przy pobieraniu wycinka zostanie usunięta. Jeśli badanie nie wykaże złośliwości komórek, to guzek zapewne zniknie. Gdyby się ponownie pojawił, będzie można jeszcze raz usunąć płyn z jego wnętrza za pomocą strzykawki albo usunąć go operacyjnie.

- Czy trzeba to zrobić od razu?

- Przyszła tu pani sama? - spytała Sophie, wiedziała bowiem, że zabieg jest bolesny i pani Wentworth mogłaby się po nim źle czuć.

- Tak, ale mój mąż chwilowo nie pracuje, mógłby więc przyjść ze mną kiedy indziej.

- Tak byłoby najlepiej. Na razie poproszę panią o wykonanie badań krwi i moczu. Powinny wykazać, czy tarczyca działa normalnie. Czasami zdarza się, że taki guz przejmuje funkcje gruczołu tarczycy i zaczyna wydzielać odpowiedni hormon. Prowadzi to do wzrostu jego stężenia we krwi i nadczynności tarczycy - wyjaśniła.

Zerknęła jeszcze raz na pacjentkę, choć wstępne badanie nie wykazywało niepokojących objawów. Pani Wentworth miała grube i błyszczące włosy, oczy jej świeciły, a skóra była sucha i jasna. Na łokciach nie zauważyła czerwonych plam, a w oczach nie było śladu nerwowego napięcia czy niepokoju.

- Nadczynność tarczycy, tak samo zresztą jak niewydolność, jest wyleczalna, nie ma więc powodu do obaw. Proszę, oto skierowanie na badania. Wyjdę z panią do recepcji, żeby umówić następną wizytę. Chciałabym, żeby był przy mnie wtedy jeszcze jeden lekarz.

Miała nadzieję, że jej słowa zabrzmiały przekonująco. Widziała na zdjęciach usuwanie torbieli tarczycy przy użyciu strzykawki, ale na tym się jej wiedza kończyła. Być może kiedyś ćwiczyła taki zabieg na modelu, lecz niewiele już z tego pamiętała i wolała mieć przy sobie drugiego lekarza.

- Mogła pani wysłać ją do endokrynologa - powiedział burkliwie doktor Crane, jej starszy kolega, gdy wyjaśniła mu problem.

- Przecież tak normalnie postępuje lekarz domowy. Albo raczej postępował, zanim moda na odsyłanie do specjalistów nie zagościła wśród nas na dobre. Pacjenci wędrują teraz tam i z powrotem między nami a specjalistami. My czytamy naukowe wyjaśnienia i przekładamy je na normalny język. To wszystko jest dość bezosobowe, nie sądzi pan?

- Widzę, że wyznaje pani staromodny etos lekarza domowego.

Sophie pokiwała z przekonaniem głową.

- Jestem pewna, że ludzie chcą znać swojego lekarza. Chcieliby do niego zadzwonić, opowiedzieć o swoich dolegliwościach i spytać, co to oznacza.

- Jak na kogoś tak młodego, ma pani bardzo radykalne poglądy - zauważył z uśmiechem lekarz. - Chętnie zrobię biopsję, a następnym razem będę pani asystował. Jeśli będą tu pracować lekarze podobni do pani, to może uda się przekształcić ten punkt usługowy w lecznicę rodzinną z prawdziwego zdarzenia.

- Byłoby cudownie! Sophie uśmiechnęła się w odpowiedzi na komplement, po czym pobiegła do gabinetu, żeby zająć się następnym pacjentem.

Usłyszała płacz dziecka, zanim dotarła do drzwi. Kiedy odwróciła się, zobaczyła zdenerwowaną matkę z dzieckiem wyrywającym się jej z rąk, a za nią mężczyznę, który przyciskał dłoń do ust.

Wyczuła, że stało się coś poważnego, i ruszyła na ich spotkanie. Wprowadziła ich od razu do gabinetu.

- Co się stało? - zapytała matkę, która starała się uciszyć chłopczyka.

- Jamie bawił się w ogrodzie koło małej sadzawki, a potem przybiegł do domu. Płakał i trzymał się za buzię. Myśleliśmy najpierw, że połknął jakieś świństwo, ale w końcu przypomniało nam się, że walił wcześniej kijem w rośliny. Tam rosną begonie, wie pani, takie kwiaty z dużymi liśćmi. Mógł włożyć sobie do buzi kawałek takiego liścia.

W trakcie wyjaśnień matki Sophie zajrzała do buzi dziecka. Chłopiec nie miał obłożonego języka ani nadmiernie zaczerwienionych warg. Nacisnęła brzęczyk na biurku, żeby poprosić Kate o trochę mleka, butelkę dla dziecka i szklankę.

- Czy on jeszcze pije z butelki? - zapytała matkę, a ta pokiwała twierdząco głową.

- Próbowałam mu dać trochę soku, kiedy zaczął płakać, ale nie chciał pić.

- Sok mógł tylko wzmóc ból, ale mleko może pomóc w zneutralizowaniu skutków działania trucizny - wyjaśniła Sophie. - Może również złagodzić ból w porażonych miejscach, choć nie jest w stanie wyleczyć miejsc, które uszkodził kontakt z sokiem rośliny, mimo że wewnętrzna strona ust goi się znacznie prędzej niż skóra. Uszkodzenia takie przypominają oparzenie i nic nie będzie w stanie lepiej go złagodzić niż mleko.

Kate przyniosła mleko i Sophie napełniła butelkę. Wręczyła ją matce, która usiadła i zaczęła kołysać małego blondynka. Przemawiała przy tym do niego uspokajająco, żeby skłonić go do wypicia mleka.

- Kate, czy mogłabyś zadzwonić do ośrodka toksykologii i poprosić o dokładne informacje na temat begonii?

- Begonia ma wielkie, zielone liście z grubymi, purpurowymi żyłkami - dodała kobieta, uspokojona już, gdyż chłopiec zaczął pić.

Sophie odwróciła się w stronę ojca, który nadal stał przy drzwiach i trzymał dłoń przy ustach.

- Czy panu dolega to samo? - spytała, widząc ból malujący się na jego twarzy.

- Nie chciał uwierzyć, żeby cokolwiek w ogrodzie mogło chłopcu aż tak zaszkodzić, wziął więc kawałek rośliny i pogryzł - powiedziała kobieta tonem, jakby nie mogła uwierzyć własnym słowom.

Wydawało się, że mężczyzna oddycha normalnie. Sophie wskazała mu krzesło i odruchowo zmierzyła puls i ciśnienie. Szukała widocznych śladów uszkodzeń, zadowolona, że brak jakichkolwiek skutków ubocznych.

- Czy pan to połknął? - spytała. Włożyła jednocześnie palce do jego ust i zauważyła mocno nabrzmiałe wargi.

Potrząsnął głową, a jego żona dodała:

- Poczuł, że go piecze język, i wypluł.

- To dobrze. - Sophie potrząsnęła głową, kiedy pomyślała o możliwych konsekwencjach. - Jednak ma pan na języku niewielką opuchliznę. Gdyby pan to połknął, opuchlizna mogłaby zablokować przełyk i musielibyśmy operować, żeby mógł pan oddychać.

Mężczyzna zbladł i jeszcze raz pokręcił głową.

- Na razie zostawię pana w jednym z gabinetów i poproszę pielęgniarkę, żeby była przy panu, bo mogą się pojawić trudności z oddychaniem. Gdyby nawet mały kawałek wpadł panu do przełyku, mogłoby się to bardzo źle skończyć. Pewnie ma pan ochotę krzyczeć tak samo głośno jak syn?

Mężczyzna przytaknął i Sophie podała mu szklankę mleka.

- Proszę teraz wypić powoli całą szklankę. Pielęgniarka przygotuje paczuszkę z lodem, którą będzie pan mógł trzymać między wargami, żeby uśmierzyć ból. Nie mogę jednak dać panu na razie środków przeciwbólowych. Przytłumiłyby inne objawy.

Pacjent jęknął, ale Sophie była nieugięta.

- Chodźmy - zarządziła spokojnym głosem. - Pokażę panu pokój, gdzie będzie pan mógł posiedzieć, i znajdę pielęgniarkę.

Jamie siedział cicho i Sophie była teraz pewna, że jego matka miała rację, przypuszczając, że tylko niewielka ilość soku rośliny dostała się do jego buzi. Mleko zneutralizowało działanie soku i ból osłabł.

Ojciec był w gorszym stanie. Przeżuł szkodliwą substancję i ślina rozprowadziła sok po całych ustach. Będzie miał objawy poparzenia, z bardzo bolesnymi bąblami włącznie, których wyleczenie zajmie przynajmniej tydzień.

Zaprowadziła ich do małego pokoju przyjęć i poleciła mężczyźnie położyć się na kozetce. Dla matki i dziecka przyniosła plastikowy fotel.

- Sally zaraz przyniesie mleko, a ja zajrzę do was za pół godziny.

Kate wręczyła jej wiadomość z ośrodka toksykologicznego w chwili, gdy Sophie szła przez zatłoczoną poczekalnię. Ośrodek potwierdził jej domysły, że trucizna działa szybko i miejscowo. Dopóki jednak nie została połknięta i nie wywołała poparzenia przełyku, nie powodowała żadnych groźniejszych skutków ubocznych.

- Poproś Sally, żeby popilnowała zarówno ojca, jak i syna - powiedziała cicho do Kate. - Dajcie im więcej mleka.

Kate zniknęła, żeby poszukać Sally, jednej z trzech pielęgniarek na dyżurze. Sophie podeszła do drzwi swojego gabinetu i wzięła kartę chorobową, która tam na nią czekała.

- Pan Ambrose!

Jeden rzut oka wystarczył jej, żeby dostrzec wczorajszego pacjenta, który przyszedł na kontrolę. Czy spowodowała to jej prośba, czy rozkaz szefa?

Poprosiła go do gabinetu, przepraszając za spóźnienie.

- Słyszałem właśnie, że ma pani nagły wypadek - rzekł z uśmiechem. - Z dzieciakiem już w porządku?

- Tak, chyba tak. Jak pana ręka?

- Jest trochę sztywna i boli - przyznał, gdy odwijała bandaż.

- Wdało się zakażenie. - Westchnęła, gdy zobaczyła kolor jego ręki. - Muszę jeszcze raz przemyć ranę i posypać ją antybiotykiem. To powinno pomóc.

Zmyła ropę i odczepiła plastry motylkowe, a potem posypała proszkiem powierzchnię rany.

- Zabandażuję to od nowa. Zastrzyk z penicyliny wzmógłby działanie antybiotyków, które pan bierze - powiedziała z wahaniem. Pamiętała reakcję tego człowieka na poprzednie zastrzyki.

- Niech do jutra podziałają te, które przyjmuję - zaprotestował od razu. - Aż tak bardzo nie boli.

- Proszę przyjść jeszcze dzisiaj, gdyby ból się zwiększył, bez względu na to, kto będzie miał dyżur - poprosiła. - A ja będę chciała koniecznie pana zobaczyć jutro, i to z samego rana.

- Dobrze - powiedział z ociąganiem, gdy zabandażowała mu z powrotem rękę. - Wiem, że to poważne, nie będę tego lekceważył. - Urwał i dodał po chwili: - Gdybym pani nie słuchał, poskarżyłaby się pani szefowi.

Słabo znała Cala Williamsa, ale z tego, co mówił ten człowiek, można było wnosić, że łączyła ich szczególna przyjaźń. A może tak się jej tylko zdaje? Czy stała się przeczulona na punkcie Cala? Myśli te spowodowały, że pożegnała się z Davidem Ambrosem dosyć nerwowo. Czuła się znowu niespokojna.

Wiedziała, że nie powinna ciągle mieć przed oczami jego pociągłej, przystojnej twarzy. Musi zapomnieć o jego niskim i głębokim głosie. Spotkała tego człowieka tylko cztery razy, czemu więc wrażenie, jakie na niej wywarł, było tak silne? I czemu kolacja z nim sprawiła jej tyle przyjemności?

- Nic nie wskazuje, żeby stan któregoś z pacjentów się pogorszył. - Sally zadzwoniła w chwili, gdy Sophie siedziała przy biurku i starała się skupić na pracy. - Chłopczyk zasnął, a jego ojciec mówi, że nadal bardzo go boli, ale opuchlizna na wargach i języku zmniejszyła się o ponad połowę.

- Proszę go tu przysłać. Przepiszę mu środki przeciwbólowe i zrobię miejscowe znieczulenie. Żona lepiej niech na niego zaczeka, jeśli dziecko śpi.

Kiedy po niedługim czasie pacjent wyszedł, czekały na nią dwie kolejne karty chorobowe. Wzięła do ręki pierwszą z nich, gdy do gabinetu weszła Kate.

- Dzwoniła jakaś pani i prosiła o telefon. - Kate wręczyła Sophie żółtą kartkę z nazwiskiem Meegan.

- Pewnie znajdę czas dopiero o piątej - mruknęła Sophie, gdy zerknęła do poczekalni.

- To będzie chyba za późno - odparła recepcjonistka i Sophie spojrzała na nią zdziwiona. - Powiedziała, że chciałaby zaprosić panią na kolację. Zdaje się, że przygotowuje ją sama i zaprosiła kogoś, z kim chciałaby panią poznać. Dlatego też chce wiedzieć, czy pani przyjdzie, bo wybiera się po zakupy.

Pewnie chodzi o Marka, pomyślała uśmiechając się Sophie. To wspaniale!

- Czy mogłaby pani zadzwonić i powiedzieć, że z przyjemnością przyjdę? Proszę też spytać o godzinę.

Kate wyszła, a Sophie poprosiła następną pacjentkę. Kiedy witała się z Nancy Davidson, zdała sobie sprawę, że jej pacjentami są w większości kobiety. Czy kobiety wolą rozmawiać o swych problemach z lekarką, czy też po prostu mężczyźni, którzy odwiedzali lecznicę, unikali jej i dlatego kierowano do niej kobiety?

Wspomnienie wczorajszego wieczoru znowu oderwało ją od pracy. Bywała już na kolacjach ze znajomymi i przyjaciółmi, a raz czy nawet dwa razy spotkała się z mężczyznami, którzy wykazywali pewne zainteresowanie jej osobą. Doświadczenie tego ostatniego wieczoru było jednak całkowicie inne. Coś wisiało wtedy w powietrzu i nadawało zwyczajnym słowom i konwencjonalnym uprzejmościom zupełnie inny wymiar.

- Proszę, niech pani siada.

Pacjentka uśmiechnęła się nieśmiało i zaczęła mówić:

- Wiem, że chyba nie ma się czym martwić, i przepraszam, że zajmuję pani czas, ale każdego ranka mam katar, swędzą mnie oczy i kicham. To pewnie alergia. Z powodu astmy ostatnio zmieniłam mieszkanie. Mam teraz parkiet zamiast dywanów. Nie ma też niczego w wystroju domu, co mogłoby wywołać atak.

- A rośliny? Może pyłki z kwiatów w ogrodzie? Pacjentka pomyślała przez chwilę i potrząsnęła głową.

- Ogród ma upiększać cały blok. Zasadzono w nim rośliny według najnowszej meksykańskiej mody. Jest tam sporo żwiru, kaktusy, inne rośliny kolczaste i kilka palm. Ani jednego kwiatka.

- A mieszkanie? Skoro jest nowe, to może reaguje pani na jakiś składnik w farbie albo środkach czyszczących? Wiele firm używa na przykład przy czyszczeniu parkietów środków opartych na kwasach. Może w pani mieszkaniu pozostały jakieś ślady?

Kobieta jednak ponownie pokręciła głową.

- Mieszkałam już sześć tygodni w tym mieszkaniu, zanim zaczęły się pierwsze objawy, a więc na pewno nie chodzi o kwasy. A ja używam do sprzątania tylko sody i octu, a do mycia nie uczulającego mydła.

- Widzę, że zna pani ten problem bardzo dokładnie. - Sophie uśmiechnęła się.

- Musiałam to zrobić! Moja matka stosowała wszystkie możliwe środki przeciw astmie i katarowi siennemu i jestem przekonana, że robiły one więcej szkody niż dobrego. Uzależniła się tylko od nich, a atak astmy zabił ją w wieku czterdziestu dziewięciu lat.

- To okropne, ale chociaż zrozumiała pani, jakie niebezpieczeństwa się z tym wiążą.

- Dlatego właśnie wybrałam to mieszkanie. Staram się zawsze zapobiegać atakom. Kiedy nic nie pomaga, biorę tylko teldane. Bardzo pomaga na katar sienny, ale nie chcę go zażywać do końca życia.

Sophie przyznała jej rację i zaczęła się zastanawiać nad innymi czynnikami alergennymi.

- A czy pani je coś przed pójściem spać albo na śniadanie, czego nie jadła pani do tej pory?

Pacjentka zastanawiała się nad odpowiedzią.

- Chyba chodzi o śniadanie. Atak nigdy nie zaczyna się wcześniej.

- A co pani je na śniadanie?

- Płatki, sok owocowy, czasem kawę i grzankę.

- To brzmi dość niewinnie - orzekła Sophie, gdy nagle przypomniała sobie niedawno czytany artykuł w magazynie medycznym.

- A jakie płatki? - spytała i zobaczyła zaskoczenie na twarzy kobiety.

- Te zdrowe, z otrębami i owocami.

- Z dużą ilością błonnika?

- Tak.

- Zawsze pani je jadła? - wypytywała Sophie i była zadowolona, gdy na twarzy pacjentki zaczął pojawiać się wyraz zrozumienia.

- Nie - odparła powoli. - Dopiero niedawno zaczęłam je kupować. Nie jestem chyba uczulona na płatki śniadaniowe?

- Być może w ich skład wchodzi psyllium. To błonnik, który bardzo silnie wchłania wodę. Można go często spotkać w środkach na przeczyszczenie i odchudzanie. Ostatnie badania wykazały, że psyllium może wywoływać reakcje alergiczne u osób, które przechodziły alergie, astmę albo katar sienny.

- Idę prosto do domu, żeby przeczytać skład na opakowaniu. Dziękuję za radę.

- Jest pani drugim pacjentem w ciągu dwóch dni, z którym rozmawiam o alergenach zawartych w jedzeniu. Jak tak dalej pójdzie, to zmienię chyba obyczaje kulinarne tego miasteczka.

- Wyjdzie mu to tylko na dobre! Jestem nauczycielką i kiedy widzę, jakie świństwa jedzą dzieci, to jestem przerażona. Jeśli zostanie pani w Westport, to może zechce pani przyjść czasem do szkoły i coś o tym powiedzieć. Mogłaby pani omówić z nimi sprawy diety, czystości, ćwiczeń fizycznych i tak dalej. Dzieci lepiej reagują na zalecenia osób, które uważają za ekspertów.

- Bardzo chętnie. Zostaję w Westport. - Gdy tylko wypowiedziała te słowa, zaczęła się zastanawiać, czy jest to słuszna decyzja. Przecież przeszkadzają jej ciągle w pracy myśli o jednym z najbardziej znanych mężczyzn w mieście. Wyjazd stąd może być jedynym ratunkiem.

Odprowadziła pannę Davidson do drzwi. Poczucie zadowolenia, jakie ogarniało ją po dobrze postawionej diagnozie, było jednak tym razem mocno przytłumione. Czemu Cal Williams zszedł ze swej własnej drogi, żeby roztoczyć przed nią swój urok? Czemu tak bardzo starał się przypodobać Meegan, siedział blisko niej i doprowadzał ją do śmiechu? Ta ostatnia myśl wywołała w niej ból, a przecież widok rozradowanej twarzy Meegan powinien jej sprawić przyjemność.

Wywołała następne nazwisko. Zaczęła w niej jednak wzbierać złość, gdy zrozumiała, w jakim stopniu ten człowiek wniósł niepokój w jej uładzone życie. Przypomniała sobie swoje uczucia, gdy wracali do lecznicy po wizycie u Meegan. Prowadził samochód w milczeniu. Jechali ulicami, które wydawały się dziwnie spokojne. Gdy zatrzymał samochód w podziemnym garażu obok jej auta, Sophie wstrzymała oddech, nie wiedząc, co stanie się za chwilę. Otwierając drzwi samochodu, miała nerwy napięte do ostatnich granic. A potem on powiedział tylko: „Do widzenia, na razie”, chłodnym, dalekim głosem. Odczuła nieprzepartą potrzebę płaczu, a może nawet chęć, żeby go uderzyć.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kiedy o szóstej Sophie biegła w kierunku swojego samochodu, była zadowolona, że kolacja u Meegan jest dopiero o siódmej. Choć pamiętała wszystkie przestrogi, które słyszała podczas wykładów na temat przepracowania, zwłaszcza gdy stawało się ono czyimś zwyczajem, nadal nie udawało się jej właściwie gospodarować czasem. Starała się zawsze zakończyć wszystkie sprawy jeszcze tego samego dnia, przed wyjściem z pracy.

Ma jednak przynajmniej dość czasu, żeby wrócić do domu, wziąć prysznic i przebrać się. Tylko w co? - zastanawiała się, pokonując zakręty na uliczkach, pełnych teraz dzieci na deskorolkach albo na rowerach, czujnych rodziców i gawędzących sąsiadów. Ludzie odpoczywali po pracowitym dniu.

Większość jej wyjściowych strojów jest na nią teraz za szeroka, a chociaż kupiła kilka spódnic i bluzek do pracy, to nie zadała sobie trudu, żeby nabyć coś szczególnie ładnego.

Tyle czasu zajęło jej przymierzanie różnych rzeczy, że się spóźniła. Gdy jednak parkowała samochód przed motelem, zaczęła się zastanawiać, czy nie ubrała się zbyt elegancko. Włożyła bowiem swoją ulubioną czarną, jedwabną sukienkę, a do tego szeroki, srebrzysty pasek, który dostała od matki na zeszłe urodziny.

- Wyglądasz cudownie! - powitała ją Meegan i rozproszyła tym samym wszelkie wątpliwości.

- Bałam się, czy nie przesadziłam, ale ty też wyglądasz nadzwyczajnie - odparła Sophie i ucałowała Meegan w policzek.

To była prawda. Granatowa sukienka Meegan podkreślała błękit jej oczu. Przyjaciółka była podekscytowana, co nadawało jej twarzy radosny wyraz. Nawet jej włosy lśniły w niezwykły sposób.

- Proszę - powiedziała Sophie i wręczyła Meegan bukiecik stokrotek, który kupiła po drodze.

- Dziękuję. - Meegan wzięła kwiaty i odwróciła wózek, żeby wjechać do głównej części pokoju.

Sophie gwizdnęła z uznaniem, gdy ujrzała kanapę przysuniętą do ściany, a na środku pokoju wysunięty na honorowe miejsce stół, pięknie zastawiony i udekorowany kwiatami.

- Pomógł mi właściciel motelu - wyjaśniła Meegan. - Mark i Gerald też tu mieszkają, w pokoju obok. Jest to jeden z nielicznych moteli w tej okolicy, który całkowicie przystosowano dla niepełnosprawnych. Zobacz!

Meegan otworzyła drzwi do łazienki, gdzie widniał niezwykły prysznic. Niższy od normalnego, bez ekranu i zasłon, wisiał nad kratą umieszczoną w podłodze. Podłoga opadała niezauważalnie w kierunku kraty tak, by bez wysiłku można było na nią wjechać. Pozostałe urządzenia sanitarne również miały specjalną konstrukcję.

- Nawet klamki i kontakty są dostosowane do twoich potrzeb - zauważyła Sophie, gdy rozejrzała się po wnętrzu.

- No właśnie. Cieszymy się, że motel jest tak nowoczesny, a poza tym mamy blisko do działki. Możemy zaprosić naszego wykonawcę tutaj, żeby pokazać, o co nam chodzi, zamiast próbować mu to wyjaśniać.

Sophie przytaknęła. Razem z Meegan starały się kiedyś przystosować małe mieszkanko dla dwóch osób na wózkach i problemy z tym związane wydawały się często nie do rozwiązania. Gdy można pokazać wykonawcy, o co chodzi, wszystko staje się znacznie prostsze.

- A gdzie ci dwaj mężczyźni, z którymi chciałaś mnie poznać?

- Będą za chwilę. Cal właśnie wyjaśnia im zmiany w planach - wtrąciła Meegan od niechcenia.

- Cal?

Sophie rozejrzała się ze zdumieniem po pokoju i dopiero teraz zauważyła, że stół nakryto na pięć osób.

- On jest taki zabawny, że musiałam go zaprosić. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Lubisz go przecież, prawda?

- To twoje przyjęcie, Meegan. Sądzę zresztą, że prośba o wyjaśnienie zmian w planach twoim przyjaciołom to świetny pomysł. - Sophie zamilkła na chwilę, żeby się uspokoić, po czym ciągnęła: - Tak naprawdę to chciałabym poznać Marka. Z pewnością nie jest ci obojętny, skoro się tak zaprzyjaźniliście.

- Myślisz pewnie, że się w nim zakochałam? - spytała cicho Meegan. Spojrzała Sophie w oczy i nie spuszczała wzroku, jakby chciała podkreślić wagę swych słów.

- Czy naprawdę go kochasz?

- Chyba tak. Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia. Udało mi się dotychczas nieszczęśliwie zakochać w kilku nauczycielach jeszcze w szkole albo gwiazdach sportowych. Teraz to zupełnie inna sprawa.

Czy jest zazdrosna o to, że Meegan udało się odkryć magię miłości, podczas gdy dla niej pozostawała ona nadal czymś nierzeczywistym? Czy tak właśnie myślała? A może zazdrość tę wywołało poczucie porażki, kiedy zrozumiała, że poza pracą w życiu istnieje coś jeszcze?

- A oto i oni!

Sophie cofnęła się pod ścianę, czując, że wolałaby zmykać stąd jak najdalej.

- Meegan mówiła, że jesteś ładna - oznajmił Gerald. Zauważyła jego mrugające oczy za grubymi szkłami, gdy została mu przedstawiona. - Lubię ciemne oczy i włosy.

- Ja też - odezwał się za nią głęboki głos. Odwróciła się i ujrzała Cala Williamsa, który wprowadzał wózek z młodym mężczyzną przez rozsuwane szklane drzwi. - Zwłaszcza w połączeniu z czernią i srebrem.

Było mu do twarzy w ciemnej, dopasowanej koszuli. Miał też na sobie czarne, świetnie skrojone spodnie.

- W takim razie ty jesteś Mark - powiedziała i podeszła do wózka, żeby się przywitać. - Co sądzisz o nowej wersji planu? Czy zgadzacie się na dom na palach?

- Jest wspaniały - zapewnił Mark i podjechał do stołu, gdzie Meegan razem z Geraldem przygotowywała napoje. - Cal miał przez nas sporo kłopotów. Prawdziwe szczęście, że mamy taką pomoc już teraz, zanim zaczęliśmy budować.

- Czy wiesz, że udało mu się uzyskać od właściciela motelu niższą stawkę na czas budowy domu? - oznajmiła Meegan i wzięła Marka za rękę. - Mark i ja możemy dzięki temu natychmiast zacząć pracę.

- I podał nam nazwiska swoich pracowników - wtrącił Gerald. - Mówi, że mogę z nimi pracować, to znaczy pomagać, sprzątać i robić inne rzeczy. Jeden z nich trzyma nawet gołębie pocztowe.

- Zdaje się, że zostałem bohaterem - usłyszała za sobą Sophie. Czy czytanie w myślach również jest jedną z cech tego człowieka?

- Będzie tak, dopóki ich czymś nie zrazisz - mruknęła. - Zdarza się, że człowieka po pewnym czasie zaczyna nudzić niesienie pomocy innym. Wtedy ci, którym pomagano, cierpią, bo dociera do nich, że pomoc ta nie wypływała z bezinteresownej przyjaźni.

Szare oczy, które dotąd patrzyły na nią ciepło, stały się nagle zimne.

- A co innego mogło mnie skłonić do zajęcia się tą sprawą?

- Skąd ja to mogę wiedzieć? Znałam ludzi, którzy robili podobne rzeczy, żeby udawać bohaterów w oczach przyjaciół albo żeby siebie dowartościować. Czuli się lepiej, gdy ratowali tonące koty albo przeprowadzali starsze panie przez ulicę.

- A czy te uczynki stały się mniej wartościowe przez to, że stały za nimi nie do końca czyste intencje? - Sophie poruszyła się niespokojnie, gdy dodał: - To ty przecież uratowałaś kota. Ja zostałem wystrychnięty na dudka i go wychowuję.

- O co wy się sprzeczacie? - spytała Meegan, podając im tacę z kanapkami. - Proszę, przestańcie! Gerald zaraz przyniesie napoje. To nasze pierwsze wspólne przyjęcie, musicie więc nam wybaczyć brak koordynacji.

Roześmiała się z własnego żartu i powtórzyła go Markowi i Geraldowi. Sophie uśmiechnęła się, choć ciągle nie mogła się przyzwyczaić do żartów ludzi niepełnosprawnych, którzy mieli dość specyficzne poczucie humoru.

- Kłócimy się o semantykę - odparł wymijająco Cal Williams, gdy śmiech już ucichł. Schylił się, żeby wziąć kanapkę z krewetkami i avocado. - Pani doktor Delano uczy mnie właściwego zachowania w stosunkach z ludźmi takimi jak ty, Mark i Gerald.

- Nie ma czegoś takiego jak właściwe zachowanie i jeśli zastanawiasz się, jak się zachować, na pewno będziesz to robić źle. Chcemy być traktowani tak samo jak zwykli ludzie, i to wszystko - oświadczyła Meegan. - Tak naprawdę to właśnie dlatego mi się spodobałeś, kiedy cię wczoraj poznałam. Czułam, że dla ciebie jestem tylko kolejną osobą, która chce wybudować dom na twoim osiedlu.

Meegan uśmiechnęła się, zadowolona, że udzieliła mu wsparcia, ale Cal zmarszczył czoło i złapał się za głowę.

- Teraz ona pomyśli, że pomagam wam z chęci zysku! Sophie w milczeniu patrzyła na to małe przedstawienie.

- Masz na myśli Sophie? - spytała Meegan. - A dlaczego miałaby pomyśleć, że za chęcią zaprzyjaźnienia się z nami ma się coś kryć? Jest jedną z pierwszych pełnosprawnych osób, które stały się moimi przyjaciółmi, i moje inwalidztwo nie wpływa w najmniejszy sposób na nasze stosunki.

- Mnie jednak podejrzewa o niecne pobudki - wyznał Cal ze smutkiem, jakby zmartwiony brakiem zaufania Sophie.

Sophie poczuła złość. Gdy Meegan odjechała, powiedziała:

- Mam czasem ochotę potrząsnąć tobą tak, żebyś coś zrozumiał! Gdybym tylko z tą swoją marną siłą zdołała cię w ogóle poruszyć!

- Poza siłą są inne rzeczy, którymi można człowieka poruszyć - odparł tajemniczo i odszedł, żeby pomóc Geraldowi.

Mimo że poczuła ulgę, patrzyła czujnie na smukłą sylwetkę Cala. Słuchał uważnie Geralda, który odpowiadał właśnie na jego pytanie. Nie było w jego zachowaniu śladu udawania, Sophie jednak nadal była podejrzliwa. Dlaczego człowiek taki jak Cal Williams zadaje sobie tyle trudu, żeby zaprzyjaźnić się z tą trójką?

- Meegan tyle o tobie mówi. Ucieszyłem się, kiedy usłyszałem, że mieszkasz w Westport - powiedział Mark. Podjechał na wózku do Sophie i podał jej kieliszek białego wina. - Miała taką dobrą posadę w mieście, a przy tym był tam tak świetnie rozwinięty system pomocy, że ciągle się boję, czy przyjazd do Westport tylko dlatego, że mnie udało się tu dostać pracę, wyjdzie jej na dobre.

- Nie przyjechałaby, gdyby nie chciała - zapewniła go Sophie. - Znasz ją chyba na tyle dobrze, że wiesz, jaka jest uparta. Można ją do czegoś skłonić tylko wtedy, gdy sama to zaakceptuje, ale nie da się jej zmusić do czegoś, co jej nie odpowiada.

- Tak, wiem o tym. - Mark uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Wciąż jednak czuję się trochę winny.

- Chyba to rozumiem - odparła Sophie. Wiedziała jednak zbyt mało o tym, co odbiera, a co daje miłość, żeby mu coś doradzić. Uznała, że czas zmienić temat. Spytała więc Marka o jego wypadek.

- Miałem szczęście - oznajmił wesoło, potrząsnął bezużytecznymi kończynami i poklepał wózek. - Grałem w piłkę z przyjaciółmi i zaczęliśmy trochę szaleć. Do dziś nie jestem pewien, co się stało, wiem tylko, że w pewnym momencie znalazłem się na ziemi.

Sophie zrobiło się niedobrze, gdy zdała sobie sprawę, jak łatwo można pozbawić kogoś zdrowia.

- Lekarze sądzą, że ktoś na mnie po prostu spadł i dlatego złamałem kręgosłup. Uszkodziłem sobie odcinek piersiowy i teraz mam paraliż mięśni i nerwów w niższej części pleców i w nogach.

Uśmiechnął się do Sophie, jakby całkowicie się z tym pogodził, ale ona zdawała sobie świetnie sprawę z konsekwencji tego rodzaju uszkodzenia kręgosłupa. Przerwał na chwilę, jakby chciał jej dać czas na przyswojenie sobie tego, co powiedział, po czym dodał:

- Gdybym jednak uszkodził kręgi na odcinku szyjnym, miałbym sparaliżowane również ręce i nie mógłbym poruszać się nawet tak jak teraz. Dlatego mam powody być wdzięcznym losowi.

Sophie patrzyła na jego znakomitą sylwetkę, falujące ciemne włosy i inteligentne, piwne oczy, a jego postawa wywarła na niej wielkie wrażenie. Nie zadawał sobie pytania „Dlaczego właśnie ja?” i spokojnie spoglądał w przyszłość. Obie te rzeczy wymagały siły i odwagi.

- Myślę, że z tobą przy boku Meegan może stawić czoło wszystkiemu. A twój przyjaciel Gerald wydaje się dodatkową pomocą.

Spojrzała na drugą stronę pokoju, gdzie Gerald odsuwał właśnie od stołu dwa niepotrzebne krzesła. Miał skupioną twarz, jakby zastanawiał się nad zapewnieniem najlepszych miejsc dla swych przyjaciół. Sophie obrzuciła go fachowym spojrzeniem, dostrzegając na jego twarzy oznaki choroby, choć nie pamiętała jej nazwy i przyczyn. Wiedziała tylko, że to coś rzadkiego. Gerald był słabo umięśniony, miał nisko osadzone uszy, płetwistą szyję i kędzierzawe włosy.

- To wspaniały facet - oświadczył Mark. - Gdyby nie on, byłbym zupełnie innym człowiekiem.

Stwierdzenie to zaintrygowało Sophie, zanim jednak zdążyła zadać pytanie, Mark mówił dalej:

- On ma zespół Noonana. To dość rzadkie schorzenie, ale nie zawsze związane z upośledzeniem umysłowym. Gerald nie umie pisać i ma kłopoty z czytaniem, ale przyczyną może być to, że w młodości był bardzo chory, więc nie mógł się uczyć. Poza tym ma słaby wzrok, a to nie sprzyja nauce.

- Czy był adoptowanym dzieckiem? - spytała Sophie, która przypomniała sobie słowa Meegan o okolicznościach spotkania Marka z Geraldem.

- Nie, ale jego mama wyszła powtórnie za mąż, kiedy miał jakieś dwanaście lat. Dzieci jego ojczyma tak mu dawały w kość, że spytał, czy nie mógłby mieszkać gdzieś indziej. I w ten sposób spotkaliśmy się w tej samej rodzinie zastępczej.

Sophie była zdziwiona. Mark tak dobrze akceptował rzeczywistość, że wydawało jej się niemożliwe, żeby jego rodzina pozbyła się go po wypadku. Czemu więc musiał stać się wychowankiem domu dziecka? Musiał wyczuć jej zdziwienie, bo natychmiast wyjaśnił:

- Moi rodzice hodują bydło na zachodzie. Byłem w szkole z internatem, kiedy zdarzył się wypadek. Mama przyjechała i została ze mną, kiedy byłem w szpitalu, ale musiała wracać. Potrzebowałem wtedy mnóstwa troski i zabiegów rehabilitacyjnych, więc rodzice znaleźli małżeństwo, które pełniło funkcję rodziny zastępczej dla dzieciaków z problemami, niedaleko od mojej szkoły. Zamieszkałem z nimi na jakiś czas i oni dowozili mnie na zabiegi. Tam właśnie zaprzyjaźniłem się z Geraldem.

Myślała, że skończył, i zaczęła sobie wyobrażać ich spotkanie, gdy Mark powtórzył:

- Miałem szczęście.

Meegan wołała ich do stołu, więc nie mogła spytać, co miał na myśli. Ruszyła w stronę krzesła, które z przesadnym gestem odsunął dla niej Cal. Poczyta jutro na temat zespołu Noonana. Odnosiła wrażenie, że choroba ta została dopiero niedawno opisana, ale mimo wysiłków nie była w stanie przypomnieć sobie niczego na ten temat.

- Sophie, może sałatki? - spytał Gerald.

Pytanie to pozwoliło jej oderwać się od kwestii medycznych i zająć jedzeniem. Meegan zrobiła cudowną ucztę z prostych rzeczy. Chrupiące piersi kurczaka ukazywały po przekrojeniu avocado i owoce morza, a otaczały to wszystko młode ziemniaki w maśle i sałatka.

„Cal mówi...” „Cal mówi...” Sophie wydawało się, że te dwa słowa powtarzają się bez końca. Zaczęły w końcu rozbrzmiewać w jej głowie jak mantra, którą odmawia się, żeby odegnać zło.

Człowiek zaś, o którym była mowa, siedział spokojnie i wtrącał się do rozmowy tylko czasami, żeby zmienić temat albo skłonić Sophie do wzięcia udziału w dyskusji.

- Zupełnie mi wystarcza, gdy siedzę i słucham innych - powiedziała szorstko, kiedy po raz kolejny spróbował włączyć ją do rozmowy.

- Podobnie reagujesz, siedząc i patrząc, jak życie toczy się obok ciebie. Jesteś tylko widzem i nie bierzesz w nim udziału.

Była zaskoczona, że tak ją widzi, i spojrzała na niego uważniej. Próbowała domyślić się, czy rzucił tę uwagę obojętnie i tylko przypadkiem trafił w sedno, czy też była to przemyślana prowokacja.

- Praca jest moim życiem. Byłaby to zawodowa klęska, gdyby nie wciągały mnie do pewnego stopnia problemy pacjentów, choć oczywiście powinny być jakieś granice - stwierdziła, czując niepokój.

- Większość ludzi uważa, że praca, nawet związana z ogromnym stresem i trwająca przez wiele godzin na dobę, nie musi oznaczać wyrzeczenia się jaśniejszych stron życia. Praca nie wyklucza rozrywek.

- A dlaczego właściwie uważasz, że nie potrafię się bawić? - zapytała. Ogarnęła ją złość, bo jego słowa były bliskie prawdy.

- Jesteś zbyt spięta, sztywna. Bez potrzeby usiłujesz być lekarzem, który poświęca się swojej misji. - Mówił to tak spokojnie jak ona, gdy stawiała pacjentowi diagnozę. Mogłaby zaprzeczyć jego słowom, ale ogarnęła ją rozpacz, że może tak o niej myśleć. - Powinnaś się trochę rozluźnić, dać wyraz temu, co w tobie siedzi. Odpocząć, trochę się zabawić i spróbować cieszyć się życiem, moja droga pani doktor.

- O czym rozmawiacie? - spytała ciekawie Meegan przez stół. - Oboje jesteście za poważni. To ma być wesoły wieczór!

Sophie uśmiechnęła się przepraszająco do przyjaciółki, podczas gdy jej gnębiciel wyszeptał:

- A nie mówiłem?

Zignorowała go i pochyliła się w kierunku Geralda, żeby porozmawiać z nim o domu. Spytała, czy pracował już na placu budowy i udało się jej wciągnąć go w rozmowę. Obok słyszała ciągle głos Cala, który rozmawiał z Meegan.

- To wspaniały pomysł! - usłyszała nagle zachwycony okrzyk Meegan i zaczęła się zastanawiać, jaki to znowu pomysł wpadł wielkiemu guru do głowy.

Jakby czytając w jej myślach, Meegan pośpieszyła z wyjaśnieniem:

- Za dwa tygodnie odbędzie się doroczny bal u burmistrza. Cal pomyślał, że moglibyśmy pójść tam wszyscy. W trakcie balu zbiera się pieniądze na cele charytatywne, a nasza obecność może zwiększyć wpływy.

- Wszyscy? - powtórzyła Sophie.

- Tak - potwierdził Cal. - Do tej pory myślałem o stworzeniu schroniska dla bezdomnych dzieci, ale odkąd ta trójka opowiedziała mi o kłopotach ludzi niepełnosprawnych, sądzę, że ten projekt powinien mieć szerszy zakres.

Czy obecność na balu tej trójki jest naprawdę konieczna, żeby przesunąć część funduszy na budownictwo dla niepełnosprawnych? Przerażało ją to, przypominało publiczne obnażanie się.

- Pójdziesz z nami, prawda? Żeby pomóc Meegan, a może nawet zatańczyć ze mną, jeśli obiecam, że będę grzeczny i nie będę się wygłupiać? - spytał Gerald i Sophie zorientowała się, że mu przytakuje.

- Zdobędę dodatkowe bilety i skontaktuję się z wami później - powiedział Cal. - Może uda mi się odwdzięczyć za tę wspaniałą kolację, jeśli zaproszę was do siebie na drinka przed balem.

- Mam lekki wózek, którego używam, kiedy wychodzę gdzieś wieczorem - wyjaśniła mu Meegan. - Elektryczny jest zbyt niezgrabny, żeby poruszać się po niewielkich przestrzeniach, a do tego beznadziejny na parkiecie. Gdybym go wzięła, to czy sądzisz, że moglibyśmy wynająć specjalny samochód, który zawiózłby nas na miejsce, a potem odwiózł do domu? Nigdy takim nie jechałam.

- Dobrze - zapewnił.

Dlaczego ten człowiek działa na nią w tak niezwykły sposób? - zastanawiała się Sophie. Przypomniała sobie nagle o wzmiance Meegan, że piszą o nim regularnie w kronice towarzyskiej miejscowej gazety. Jeśli bal odbędzie się za dwa tygodnie, na pewno zaprosił już kogoś, żeby mu towarzyszył.

- Nie musimy bawić się na balu razem z tobą - powiedziała, bo nagle zaczęła się czegoś domyślać.

- Jesteś przestraszona? - spytał.

- Nie, ale jestem przekonana, że już się umówiłeś z przyjaciółmi, i jeśli się przyłączymy, możemy wam popsuć zabawę.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał szeptem.

- Cztery osoby więcej, to po pierwsze - wyjąkała z trudem. Nie wiedziała, jak rozładować nagłe napięcie, które powstało pomiędzy nimi.

- Wcale nie to miałaś na myśli - odparł. - Powiedz, o co ci naprawdę chodzi. Najwyraźniej wydaje ci się, że moi przyjaciele dyskryminują niepełnosprawnych. Myślisz, że będą mieli zepsuty wieczór dlatego, że zaproszę trójkę przyjaciół, którzy wyglądają trochę inaczej. Sądzę, że to ty masz z tym problem, moja droga pani doktor.

Mówił tak zimnym i twardym głosem, że poczuła się wstrząśnięta. Myśl, że może mieć rację, sprawiła, że Sophie poczuła się malutka i bezbronna. Słowa te odarły ją z resztek złudzeń o sobie.

- Chyba lepiej już pójdę - powiedziała. Odsunęła gwałtownie krzesło i wstała. - Zaczynam pracę o piątej. To była wspaniała kolacja, dziękuję ci, Meegan. Marku, Geraldzie, cieszę się, że was poznałam.

Niemal biegiem rzuciła się do drzwi, czując przy tym na sobie cztery pary oczu.

Na dworze rozpłakała się i rozdygotała. Nogi niosły ją niepewnie w kierunku samochodu, ale gdy już do niego dotarła, oparła się tylko o błotnik i stała tak, nie mogąc zebrać sił i otworzyć drzwi.

Czuła się tak, jakby cała pieczołowicie skonstruowana postać, którą ludzie znali jako doktor Sophie Delano, została rozdarta na strzępy i puszczona z wiatrem.

- Chodź, podrzucę cię do domu, a rano zawiozę do pracy.

Jego głos zdawał się dobiegać z oddali, lecz ramię było blisko i obejmowało ją.

- Nie chciałem cię wyprowadzić z równowagi - powiedział łagodnie. - A przynajmniej nie aż tak. - Przycisnął ją mocniej do siebie i dodał: - Nie można być wobec ciebie obojętnym. Jesteś taka śmiertelnie uczciwa i taka pewna wszystkich swych teorii i przemyśleń, ale przecież, Sophie, one wszystkie są tylko książkową wiedzą. Żadnej nie wzięłaś z życia.

Jej imię i te ostatnie słowa przedarły się jakoś do jej otępiałego umysłu.

- Czemu?

Poprowadził ją bez oporu w kierunku swojego samochodu, pomógł wsiąść, zapiął też pasy - zupełnie jakby była bezradnym dzieckiem. Cisza przedłużała się, gdy zapalił silnik i wyjechał na drogę. Wreszcie dotarło do niej jego pytanie. Tylko jedno słowo:

- Czemu?

Wiedziała świetnie, o co mu chodzi, ale pozostały jej resztki instynktu samozachowawczego i odpowiedziała pytaniem:

- Czemu co?

- Czemu jesteś taka, jaka jesteś? Czemu jesteś tak niepewna, że chowasz się za zasadami i ideałami, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością?

- To pytanie jest oparte na przypuszczeniach i jeśli, co oczywiście jest prawdopodobne, twoje przypuszczenia są błędne, to nie da się na nie odpowiedzieć.

Zniszczył jednak efekt jej sarkastycznego przemówienia zduszonym śmiechem.

- Nie będę z tobą dyskutował, Sophie. Jestem pewien, że masz większe doświadczenie w dyskusjach teoretycznych, więc na pewno bym przegrał.

- Wielki Cal Williams by przegrał? To wprost nie do pomyślenia.

Te słowa miały zabrzmieć zgryźliwie, ale wiedziała, że nie jest przekonana o ich prawdziwości. Próbowała z całych sił wierzyć, że ten człowiek to zakochany w sobie Narcyz, który szuka w życiu wyłącznie przyjemności. Im więcej jednak czasu spędzała w jego towarzystwie, tym głębszego nabierała przekonania, że wizerunek ten był tylko fasadą, tak samo pieczołowicie skonstruowaną, jak jej własna. Kryło się w nim więcej, niż mogła przypuszczać, ale nie miała żadnego doświadczenia, co zresztą słusznie zauważył, żeby go ocenić.

- Czy żyłaś w złotej klatce? - dociekał. - Nie pozwalano ci wychodzić z domu z koleżankami albo uczestniczyć w ich zabawach?

Łatwo było obwiniać o to rodzinę; przez chwilę miała nawet na to ochotę. Ojciec był surowy, uważnie przyglądał się jej przyjaciołom i ciągle utwierdzał w niej rodzinne zasady moralne. Matka była jednak zawsze w stanie go zagadać. To ona właśnie przekonała go, że studia na medycynie są do przyjęcia dla kobiety, nawet w kraju, z którego przyjechali.

Nie, nie mogła obwiniać własnej rodziny, ale nie zamierzała też wychodzić ze skorupy i mówić prawdy temu człowiekowi, który już widział albo odgadł zbyt wiele. Uznała, że milczenie będzie najbezpieczniejsze. Zdziwiła się, gdy samochód zatrzymał się przed blokami, które stanowiły jej tymczasowe mieszkanie.

- Nie mówiłam ci, gdzie mieszkam.

Odwróciła się, żeby spojrzeć mu w twarz w słabo oświetlonym wnętrzu samochodu.

- Ma się sposoby - odparł.

I wtedy nagle opuściło ją całe napięcie i w kącikach ust pojawił się uśmiech.

- Za piętnaście piąta, dobrze? - zapytał. Przypomniała sobie, że nie ma samochodu i że obiecał podwieźć ją do pracy.

- To dla ciebie za wcześnie. Wezmę taksówkę - powiedziała, otwierając drzwi.

- I tak jadę do pracy o tej porze - zapewnił ją. Okrążył samochód, żeby pomóc jej wysiąść. - To naprawdę żaden kłopot, moja droga pani doktor - powiedział cicho. - Które to mieszkanie?

- Poradzę sobie bez eskorty - mruknęła, gdy jego za pach poruszył w niej wszystkie zmysły.

- Dżentelmen odprowadza damy pod same drzwi - po wiedział i ruszył za nią.

- A ty jesteś dżentelmenem?

- Ależ nie, moja droga pani doktor, ale czasem lubię go udawać.

Zaczekał, aż przekręciła klucz w drzwiach i weszła do środka, ukłoni! się nisko i zniknął w ciemnościach.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kiedy wyszła na ulicę, latarnie rzucały na asfalt żółte plamy światła. Ubrana była w krótką, brązową spódnicę o odcieniu miodu i długą bluzkę. Miała nadzieję, że wygląda w niej na wyższą i szczuplejszą.

Starała się przekonać samą siebie, że jest to po prostu jeden ze strojów do pracy, który i tak by kiedyś włożyła, i że ten wybór nie ma w istocie żadnego znaczenia. Zza rogu wyłonił się wielki land cruiser. Ten człowiek jest punktualny i nic poza tym.

Otworzył jej drzwi i wsiadła. Miał na sobie ciężkie, skórzane spodnie i grubo tkaną koszulę; zwykły ubiór roboczy, który podkreślał jego silną sylwetkę.

- Jestem pewna, że normalnie nie jeździsz do pracy o tej porze - powiedziała, tak jakby surowością w głosie mogła zamaskować to dziwne, pulsujące, nielogiczne uczucie szczęścia, które ogarnęło ją na jego widok.

- Nie - odparł poważnie i odwrócił się do niej z uśmiechem. - Czasem jeżdżę dużo wcześniej.

Uśmiechnęła się do niego ciepło. Równocześnie poczucie zdrowego rozsądku mówiło jej: On cię zrani! Ale to tylko przyjaźń! - odpowiadało serce. Nawet nie, mówiła na to rozsądna Sophie. Jesteś dla niego czymś nowym, odmianą, źródłem zabawy na krótki czas.

- Czy widziałaś już salę balową w tym nowym Sheratonie? - spytał.

- Jeszcze nie - odparła takim tonem, jakby sale balowe były dla niej naturalnym otoczeniem, ale akurat nie znalazła czasu, aby poznać tę właśnie.

- Jest bardzo duża - oznajmił. - Jestem pewien, że uznasz ją za lepszą niż ta w miejskim hotelu.

- Naprawdę? - Zdziwiła ją łatwość, z jaką prowadziła tę zwariowaną rozmowę. - Czy w Westport odbywa się dużo bali?

- Zbyt dużo, zwłaszcza o tej porze roku. - Widać było, że stara się powstrzymać uśmiech.

- Musi to być męczące - powiedziała chłodno. - Z całą pewnością jest to jednak łatwiejsze dla mężczyzn. Mogą nosić za każdym razem ten sam smoking. A co mamy zrobić my, biedne kobiety? Musimy ciągle zmieniać suknie i fryzury, nie mówiąc o makijażu, żeby ukryć cienie pod oczami.

- Moja droga pani doktor! - zawołał ze śmiechem. - Już to widzę, jak wychodzisz z gabinetu, mijasz poczekalnię pełną pacjentów i pędzisz do kosmetyczki, która usunie nie istniejące cienie pod twoimi oczami!

Dotarli do lecznicy. Cal zjechał na podziemny parking, po czym odwrócił się do niej.

- Sądzisz, że to wszystko są próżne i puste zabawy? - spytał poważnie.

- Nie - odparła. - Nigdy jednak nie był to mój styl życia. Potrafię zrozumieć, że niektórzy ludzie czerpią przyjemność z szaleństw, ale ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie siebie w takiej sytuacji. Nie mogę przecież tańczyć do świtu, a potem jechać do lecznicy przyjmować chorych.

- Gdybyś przesunęła swoje dyżury na trochę późniejszą porę, mogłabyś tańczyć do północy.

Miał bardzo przekonujący głos i niemal się z nim zgodziła, ale resztki instynktu samozachowawczego dały znać o sobie i otworzyła drzwi.

- Nie umiem tańczyć - ucięła krótko i pobiegła, nie oglądając się za siebie.

Na jej biurku czekały wyniki badań krwi z patologii. Nawet o piątej nad ranem trzeba się zająć papierkową robotą! Zadzwoniła do recepcji i poprosiła Emmę, żeby znalazła kartę pana Wakefielda. Przyciszone głosy zwiastowały porannych pacjentów. Sprawdziła, czy wszystko jest na miejscu, gdyż wiedziała, że brzęczyk może się odezwać lada chwila.

Pierwszym pacjentem był młody mężczyzna z infekcją gardła. Czuł się bardzo źle, bo zlekceważył pierwsze objawy. Robiła notatki, gdy opowiadał o przebytych schorzeniach. Sprawdziła mu ciśnienie i puls. Wiedziała, że ma gorączkę, a gdy zbadała gardło, okazało się, że gruczoły limfatyczne są bardzo powiększone. Przepisała mu erytromycynę.

- Czy zażywał pan już coś? Może jakieś środki na wypocenie?

Pokręcił głową bolesnym ruchem.

- W porządku, proszę jednak przy antybiotyku nie brać niczego poza aspiryną lub paracetamolem.

- Mówi pani poważnie, pani doktor? - Był bez wątpienia zaintrygowany jej tonem.

- Tak. Jeśli się bierze te środki razem z niektórymi preparatami przeciwhistaminowymi, może to wywołać ostrą reakcję organizmu i poważne kłopoty z sercem. Proszę więc nawet nie myśleć o błyskawicznych kuracjach, jakie mogą panu polecić koledzy. I żadnego alkoholu!

Uśmiechnął się niewinnie i zastanowiła się, czy przypadkiem nie miał zamiaru spędzić reszty dnia w hotelu razem z przyjaciółmi.

Patrzyła, jak wychodzi. Był człowiekiem niewiele od niej młodszym. Ciekawe, co o niej myślał. Czy widział w niej tylko lekarza, który siedzi po drugiej stronie biurka, czy może coś w niej wydało mu się atrakcyjne? Włosy, cera, a może uśmiech?

Zabrzmiał brzęczyk i do gabinetu wkroczyła zdenerwowana matka z synkiem.

- Mówiłam mu setki razy, żeby nie jeździł na deskorolce po rynsztokach, ale nie chciał słuchać. On zawsze wszystko wie najlepiej. Myśli, że nic mu się nie może stać. Zmyka z domu, kiedy jesteśmy jeszcze w łóżkach. No i proszę!

Pobladły zuch podtrzymywał dłonią drugą rękę.

- Upadłem na plecy i wyciągnąłem ją za siebie, żeby się podeprzeć. Boli - wyjaśnił, gdy Sophie do niego podeszła.

- Musimy zrobić rentgen. Chodź.

Poprowadziła oboje do pracowni rentgenowskiej. Wiedziała, że być może trzeba będzie nastawić kość, a nie chciała chłopcu sprawiać więcej bólu, niż to było naprawdę konieczne.

- Usiądź na krześle i połóż rękę na stole w ten sposób. - Ułożyła delikatnie jego rękę we właściwej pozycji. - To nie potrwa długo.

Ustawiła aparat rentgenowski nad ręką i włożyła do niego planszę fotograficzną. Następnie poprosiła matkę chłopca, żeby się odsunęła, i nacisnęła guzik.

- Będzie jeszcze jedno - poinformowała chłopca.

Wyjęła planszę i wróciła, żeby zmienić ustawienie aparatu. Planszę włożyła do przeglądarki i gdy obejrzała pierwsze zdjęcie, nie znalazła złamania, tylko podłużne pęknięcia.

Pokazała zdjęcie matce chłopca i wytłumaczyła, co na nim widać.

- Unieruchomię mu rękę specjalną opaską.

- Czy będzie mógł z tym chodzić do szkoły?

Tyle było w tym pytaniu niepokoju, że Sophie zaczęła się zastanawiać, czy matce chodzi o uszkodzone ramię chłopca, czy też o to, że będzie przez dłuższy czas męczył ją w domu.

- Oczywiście - zapewniła. - Użyję tworzywa syntetycznego, więc będzie mógł nawet zamoczyć ten opatrunek.

- W tym piegowatym, małym brzdącu było coś, co wyrobiło w niej pewność, że za kilka dni elastyczna taśma będzie w strzępach. - Zajmie mi to pół godziny, więc jeśli chce pani pójść do poczekalni i napić się kawy, to proszę. Przyprowadzę go, kiedy skończę.

- Filiżanka kawy może nam obojgu uratować życie - powiedziała matka z posępnym uśmiechem.

Sophie chciała usztywnić zarówno łokieć, jak i nadgarstek. Użyła tego właśnie opatrunku, gdyż nie powodował takiego osłabienia mięśni jak gips.

Zaprowadziła swojego małego i zbolałego pacjenta do pokoju zabiegowego. Kiedy przechodziła przez poczekalnię, poprosiła Emmę o przysłanie pielęgniarki.

- Możesz poczuć ciepło, kiedy będę owijać taśmę wokół ręki. To dlatego, że utwardzacz będzie wysychał - wyjaśniła małemu, który z własnej woli powiedział jej, że ma dziewięć lat, a na imię Tim.

- Założę ci najpierw taką tarczę na ten miękki materiał. Będzie podtrzymywać rękę właśnie tak. - Wycięła dziurę w materiale, żeby mógł wysunąć kciuk. - Potem napuszczę tu pianki, żeby nic cię nie obcierało.

Chłopiec skinął głową. Jego oczy pilnie śledziły wszystkie etapy zabiegu, a w przerwach rozglądał się po gabinecie.

- Teraz zmoczę bandaż, żeby go utwardzić. Trzymała materiał ostrożnie i próbowała przypomnieć sobie wszystkie instrukcje, jakich udzielał specjalista od opatrunków podczas jej pierwszego, dziesiątego i setnego bandażowania w trakcie praktyk w szpitalu. Był niezwykle drobiazgowy.

- Początek mamy za sobą - poinformowała Tima.

Odcięła końcówki bandaża i wygładziła brzegi. Odwróciła się, żeby znaleźć taśmę samoprzylepną, podczas gdy opatrunek wysychał. Wycinała wąskie paski, żeby wetknąć je pod spód i zapobiec zadrapaniom ręki.

- No i jak? - spytała z uśmiechem.

- Lepiej. Ale dalej boli.

- Poproszę twoją mamę, żeby dała ci panadol - powiedziała. - A teraz poczekaj dziesięć minut, aż opatrunek wyschnie.

- Może pani pójść do niego, jeśli ma pani ochotę - oznajmiła matce chłopca, która nadal piła kawę w poczekalni. - Chciałabym, żeby posiedział spokojnie przez dziesięć minut.

- Dopilnuję tego - obiecała matka i poszła szybko do syna. Na jej twarzy widniała miłość i troska.

Wiem tak mało o stosunkach między ludźmi, pomyślała Sophie, kiedy wracała do siebie, żeby wypełnić kartę Tima.

Cała moja wiedza to czysta teoria, a teorie zawsze można wywrócić do góry nogami. Ogarnęło ją poczucie nagłej pustki albo utraty czegoś; uczucie, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczyła. Odniosła przy tym wrażenie, że jest dużo starsza.

- Czy pójdzie pani dziś na lunch?

Głowa doktora Crane pojawiła się w drzwiach jej gabinetu.

- Chyba tak - odparła. - Nie wiem jednak, jak znaleźć czas na jedzenie, jeśli popularność lecznicy będzie wzrastać w tym tempie.

Poszła z nim do bufetu, gdy przypomniała sobie o Geraldzie i wróciła do gabinetu po podręcznik.

- Jakiś nowy pacjent? - spytał, kiedy rzuciła książkę na stolik.

- Nowy znajomy - wyjaśniła z uśmiechem. - Ma zespól Noonana, a nie mogę przypomnieć sobie niczego na ten temat.

- Nisko umieszczone uszy, zgrubienie karku, krótka sylwetka, problemy ze wzrokiem i słuchem, wełniste włosy. Czasami problemy z sercem, niedorozwój umysłowy, chociaż znam faceta, który choruje na to i jest lekarzem.

- A więc ma pan pacjenta z tą chorobą!

- A tak, mam. Nie jest to częste schorzenie. Zapadają na nie mniej więcej trzy osoby na tysiąc, jeśli dobrze pamiętam. Jestem jednak niemal pewien, że jest masa osób, które na to chorują, a których nikt nie zbadał. Głównie dlatego, że nie mieli poważnych problemów ze zdrowiem ani opóźnień w rozwoju umysłowym, które mogłyby wychwycić testy. Gdyby chciała pani trochę więcej informacji, niż jest w tej książce, to służę pomocą.

- Dziękuję - rzekła Sophie. Znalazła odpowiedni fragment w książce i sprawdziła to, co mówił doktor Crane.

- Odkryto tę chorobę dopiero w latach sześćdziesiątych i początkowo sądzono, że dotyka wyłącznie mężczyzn - przeczytała. - Tu są prawie same ogólniki, sądzę, że najwięcej miałyby do powiedzenia rodziny, które się z nią zetknęły.

- Z pewnością - potwierdził starszy mężczyzna. - Jednym z naszych podstawowych problemów jest przyjęcie do wiadomości, że nie wiemy wszystkiego, i wysłuchanie rzeczy, które inna osoba chce nam przekazać. Nie wierzę w intuicję, ale rodzice często wiedzą najlepiej, że z ich dzieckiem dzieje się coś złego, choć nie są w stanie dokładnie wyjaśnić, skąd się biorą ich domysły.

- A ponieważ nie mogą przedstawić listy objawów, lekarze odsyłają ich z kwitkiem, jako osoby przewrażliwione i nadopiekuńcze.

- Właśnie. Uważaj na to, Sophie! Dobry lekarz wie przede wszystkim, kiedy nie należy się odzywać. Słuchaj swoich pacjentów albo ich rodziców, a zwłaszcza matek, jeśli to one się opiekują dzieckiem. I pamiętaj, często możesz się nauczyć najwięcej z tego, co się przemilcza.

Jestem urodzonym słuchaczem, chciała powiedzieć, ale zbytnio przypominało jej to wczorajszą krępującą rozmowę, żeby mówić swobodnie. Calgary Williams wkroczył w jej życie i rozbił stały - jak jej się dotychczas wydawało - fundament jej dorosłości. Doktor Crane opuścił w międzyczasie bufet i wrócił, gdy kończyła pić kawę.

- Być może nie będziesz chciała aż tak dużo czytać, ale jest to bardzo zajmujący temat, głównie dlatego, że przeprowadzono tak mało badań. Większość odkryć oparto na wiedzy rodziców, która została później sprawdzona i potwierdzona.

- Czyżby pod tym białym fartuchem kryło się serce badacza? - spytała i ujrzała uśmiech na twarzy swego kolegi.

- Zajmę się tym chyba już niedługo - odparł. - Emerytura jest przecież po to, żeby robić rzeczy, na które nie miało się czasu przez całe życie.

- Pani doktor, telefon do pani. Dzwoni pan Williams. Wiadomość, którą przyniosła Kate, dość gwałtownie przerwała rozmowę. Sophie przeprosiła i pospieszyła do gabinetu. Czego on znowu chce?

- Sophie? Chciałbym porozmawiać na temat balu. Czy znajdziesz dziś wolną chwilę, żeby pojechać ze mną do Sheratonu?

- Do Sheratonu? - Zastanawiała się, czy odczuł jej zaskoczenie. Czy to on organizuje bal, a nawet jeśli tak, to czy naprawdę potrzebuje jej pomocy?

- Żeby sprawdzić, czy można tam wjechać na wózku - wyjaśniał cierpliwie. - Pomyślałem, że jeśli znajdziemy jakieś miejsca, które mogłyby sprawić kłopoty Meegan i Markowi, to może uda się temu jakoś zapobiec.

Do czego mu jestem potrzebna? - zastanawiała się, a on, jakby zgadując jej myśli, dodał:

- Nie jestem w stanie sprawdzić damskiej łazienki.

- Kończę o trzeciej - powiedziała. - Możemy się spotkać w Sheratonie o dowolnej porze po szóstej.

Muszę mieć czas, żeby pojechać do domu i przygotować się do wyjścia, zdecydowała. Nie okazał nigdy, że zwraca uwagę na jej strój, poza tym jednym razem w motelu, a mimo to bardzo jej zależało, żeby dobrze wyglądać w jego towarzystwie.

- A jak to zrobisz? Przecież nie masz samochodu. Zabiorę cię o czwartej. Będziesz miała godzinę, żeby zrobić wszystko, co będzie konieczne.

Nie czekał, aż zacznie się z nim kłócić; po prostu powiedział do widzenia i odłożył słuchawkę. Sophie patrzyła na telefon i zastanawiała się, jak poradzić sobie z ciągłym mieszaniem się tego człowieka w jej życie.

Brzęczyk przypomniał jej, że praca czeka. Odłożyła więc na bok rozwiązanie tego problemu i ruszyła do następnego pacjenta. Był to mężczyzna w średnim wieku, który wszedł i przepraszając ściągnął sandał, żeby pokazać jej stopę.

- Mam taką kurzajkę - wyjaśnił, zanim zdążyła o cokolwiek spytać. - Próbowałem ją wypalić płynem na kurzajki, ale nie mogę sobie z nią poradzić. A boli jak diabli, kiedy chodzę.

- To brodawka stopy - orzekła Sophie, kiedy zbadała twardą grudkę i zaczerwienienie wokół niej. - W zasadzie nie różni się ona od innych brodawek, ale ciężar pańskiego ciała wbija ją podczas chodzenia głęboko w twardą skórę podeszwy i dlatego tak boli.

- A co można z tym zrobić?

- Trzeba po prostu ją wyciąć. Dam panu miejscowe znieczulenie, a potem usunę ją skrobaczką. To taki przyrząd, który wygląda jak łyżeczka, ale ma ostre brzegi.

- Proszę bardzo, jeśli nie będę musiał na to patrzeć - ostrzegł mężczyzna. - Myślę, że wy, kobiety, bierzecie się do tego całego doktorowania, bo lubicie po prostu oglądać, jak mężczyźni cierpią.

Uśmiechnął się przy tym, a ona zastanawiała się, czy przypadkiem nie mówi tego na wpół serio.

- Pójdziemy do pokoju zabiegowego. - Ręką wskazała kierunek. - Będę mogła pana położyć na kozetce, żeby mieć stopę na poziomie oczu.

Kate ujrzała ich na korytarzu i gestem dała Sophie znać, że przyśle zaraz pielęgniarkę.

Zabieg był prosty, jedynie gruba skóra na podeszwie sprawiała kłopoty. Sophie wycięła więc naskórek warstwa po warstwie i w ten sposób wreszcie usunęła kurzajkę.

- Proszę odciążać tę nogę - poradziła mężczyźnie, który pokiwał głową ze zrozumieniem.

Zabandażowała stopę najściślej, jak mogła, żeby osłabić nacisk na brzegi ranki.

Gdy patrzyła na swojego pacjenta, który przejawiał tak pogodne usposobienie, pomyślała o różnorodności, jaką przynosi zawód lekarza ogólnego. Poczuła znowu, jak miłość do tej pracy rośnie w niej razem z determinacją, żeby osiągnąć w nim mistrzostwo. Ostatnio większość studentów zaczynała po dyplomie robić specjalizację. Nie lubili tak zwanych drobnych przypadłości, ale Sophie nawet operacja na otwartym sercu nie przyniosłaby tyle zadowolenia, ile ten prosty zabieg.

- Mamy opóźnienie - ostrzegła Kate. - Proszę tylko popatrzeć.

Poczekalnia była bardziej zatłoczona niż zwykle. Czy to wynik jakiejś sezonowej grypy, czy też po prostu lecznica staje się coraz bardziej popularna? Nie ma to w końcu znaczenia, pomyślała. Będę szczęśliwa, jeśli uda mi się skończyć przed czwartą.

Gdy opuszczała lecznicę wiele godzin później, niosła z sobą grubą teczkę z materiałami na temat zespołu Noonana. Wiedziała, że w pracy nie znajdzie czasu, żeby przeczytać jej zawartość. Cal Williams stał oparty o balustradę na dole schodów.

- Pracujesz do późna i jeszcze bierzesz pracę do domu?! - zawołał z oburzeniem, po czym wziął ją pod ramię i poprowadził w kierunku samochodu.

- Czemu zacząłeś się zastanawiać nad tym, czy można wjechać wózkiem na salę balową? - spytała, kiedy jechali w kierunku hotelu na plaży.

- Nie zacząłem - powiedział z nieśmiałym uśmiechem. - Muszę się jeszcze wiele nauczyć o inwalidztwie.

Sophie jednak nie wierzyła ani przez moment, że jest speszony. Coś jej mówiło, że ten człowiek ma wyjątkowy rodzaj inteligencji, który pozwala mu na uczenie się nowych rzeczy zawsze z korzyścią dla siebie i tak łatwo, jak gąbka chłonie wodę.

- Dzwoniłem do mojej matki, żeby ją zawiadomić, że będzie kilku dodatkowych gości i to ona kazała mi to sprawdzić.

A więc przyjęcie urządza jego matka? Sophie poczuła, jak wzbiera w niej bezsensowna agresja.

- Myślała pewnie, że jeżeli pojawi się kilka niedogodności, to zrezygnujesz z zapraszania nas?

Cal ze zdumieniem pokręcił głową.

- Jesteś najbardziej podejrzliwą i pochopną w ocenach kobietą, jaką znam - powiedział. - Tak się składa, że moja matka należy do tych ludzi, którzy są zachwyceni, kiedy mogą komuś pomóc. Postawiła się po prostu w sytuacji Meegan, gdy pomyślała o możliwych przeszkodach.

- Nie przywykłam do tego - mruknęła Sophie, mając ochotę rozpłakać się ze wstydu.

- Nie przywykłaś do czego?

- Do... niczego - wyjąkała, przerażona jego nagłym przeistoczeniem się z przyjaciela w chłodnego, obcego człowieka. - Nie umiem obcować z ludźmi. Popełniam ciągle jakieś błędy, nie mówię tego, co trzeba i nie wiem, jak się zachować! Nie jestem w stanie rozmawiać z tobą nawet przez dwie minuty, żeby nie powiedzieć czegoś, za co nie będziesz się na mnie gniewał!

- Nie gniewam się, Sophie. Po prostu jestem zdziwiony.

Czekała na dalsze wyjaśnienie, ale nie nastąpiło. W dręczącej ciszy dojechali do hotelu i Cal zatrzymał samochód na parkingu podziemnym.

- Czy wszyscy mężczyźni tak na ciebie działają, czy tylko ja? - zapytał w końcu.

- Nie wiem! - mruknęła i zaczerwieniła się zmieszana.

- Nie wiem - powtórzyła i poczuła, że ma ochotę go uderzyć. Czy próbuje ją upokorzyć?

Pod powiekami poczuła łzy. Czuła się słaba i bezradna jak dziecko, które znalazło się w sytuacji, z którą nie umie sobie poradzić.

Pogładził ją delikatnie po policzku i odwrócił lekko jej głowę, żeby spojrzeć w oczy.

- Czy naprawdę jesteś tak niedoświadczona? - spytał.

- A jeśli tak, to dlaczego?

To samo pytanie zadał wczoraj wieczorem i nie odpowiedziała na nie. Znowu miała ochotę zwalić całą winę na swe pochodzenie, ale uczciwość zabraniała kryć się za zasłoną kłamstwa.

- Byłam gruba i do tego obca - wyznała wreszcie z taką wojowniczością w głosie, że zmusiło go to do śmiechu.

- Tak gruba, że nikt nie chciał się z tobą umówić? - spytał z niedowierzaniem. - Masz przecież nadzwyczajną twarz, jak z obrazu Modigllaniego. Z pewnością jacyś chłopcy musieli to dostrzec.

Czy on naprawdę myśli, że ma twarz jak z obrazu? Niemądry zachwyt wywołany tym komplementem napełnił ją przyjemnym ciepłem. Matka zawsze jej mówiła, że ma ładną budowę ciała, ale jej spotkania z lustrem były na tyle przykre, że widziała w tych słowach jedynie przejaw matczynej miłości.

- Nie dostrzegli? - powtórzył, a ona starała się przypomnieć sobie, o co pytał. - Nie dostrzegli, Sophie?

Jego usta zbliżyły się jeszcze bardziej i musnęły jej wargi. Przez łzy dostrzegła dziwne światło w jego szarych oczach. A potem usta te wróciły i pocałowały ją zaborczo. Poczuła, jak jej ciało reaguje na jego dotyk i poczuła się szczęśliwa.

- Być może nie masz wielkiego doświadczenia - szepnął jej do ucha kilka sekund później - ale twoje reakcje są prawidłowe.

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Mieliśmy sprawdzić, co z tymi wózkami - rzekła niepewnym głosem.

Cal wyprostował się i usiadł wygodnie w fotelu. Dopiero wtedy Sophie była w stanie przerwać ciszę, która ją paraliżowała.

- Chodźmy więc.

Okrążył szybko samochód i otworzył drzwi po jej stronie. Zamiast jednak, jak zwykle, wziąć ją oficjalnym gestem pod ramię, chwycił ją w talii i bez wysiłku wysadził z samochodu. Przez ubranie poczuła ciepło jego dłoni.

- Właśnie, wózki, moja droga pani doktor - powiedział, jakby chciał jej przypomnieć, gdzie są i po co, choć wydawało się, że to właśnie on o tym zapomniał. Poszła za nim do windy. Stali blisko siebie, gdy nacisnął guzik do holu. Winda była szybka i cicha.

- Limuzyna, o której marzy Meegan, wjedzie tędy - wyjaśnił. Wyszedł z windy i wolnym krokiem prowadził ją wśród mebli ustawionych na grubych dywanach w stronę głównego wejścia do hotelu.

Sophie ujrzała siedmiometrowe, szklane drzwi, które rozsunęły się cicho, gdy podeszli. Po ich obu stronach stały wysokie palmy w wielkich donicach. Kąty sali zakrywały kępy złotych trzcin. Trzy niskie stopnie prowadziły na podjazd. Można je pokonać w miarę łatwo i bezpiecznie, pomyślała Sophie. Nad nimi widniał wysoki portyk, a wokół krążyli dyskretnie portierzy w uniformach, którzy wzywali samochody, pomagali gościom wnosić i znosić bagaże, otwierali drzwi aut i zamykali je, czyniąc wszystko tak sprawnie, że przypominało to Sophie przedstawienie.

- Tu jest pochylnia, która prowadzi z poziomu jezdni na chodnik, a druga jest tam, przy schodach.

Cal przypomniał jej o celu tej wizyty, wskazując ręką na ułatwienia dla niepełnosprawnych.

Idź za nim! Zachowuj się normalnie! - mówiła sobie, choć miała chęć stanąć bliżej niego, przytulić się albo chociaż wziąć go za rękę.

- To nowoczesny hotel, a obecnie większość architektów i budowniczych zdaje już sobie świetnie sprawę z potrzeby ułatwień dla niepełnosprawnych - rzuciła od niechcenia.

- A tu jest sala balowa. - Otworzył podwójne drzwi i wprowadził ją w mroczną przestrzeń. - Te ściany są ruchome i można z dwóch sal zrobić jedną dużą - wyjaśnił i przytulił ją do siebie, jakby walczył z takimi samymi impulsami i nie był w stanie się dłużej powstrzymać. - Och, Sophie! - westchnął i spojrzał na nią z nikłym uśmiechem. - Wiesz, strasznie komplikujesz mi życie.

- Ach, więc to ja komplikuję ci życie? - spytała wesoło, choć nie było jej wcale lekko. Niewiele wiedziała o miłości, ale zdawała sobie sprawę, że jest to krytyczny moment i jeden fałszywy ruch, jedno nieopatrzne słowo może wszystko zniszczyć.

- Tak - oświadczył i pocałował ją w czoło. - Tak - powtórzył i oparł brodę na czubku jej głowy.

Stali w milczeniu. Sophie rozkoszowała się nie znanym jej dotąd poczuciem bezpieczeństwa i zadowolenia, które dawała jego obecność.

- Może moja matka coś na to poradzi - rzekł tajemniczo, odsuwając ją od siebie. - Chodź, sprawdzimy toalety.

Uznali, że hotel nie sprawi żadnych kłopotów. Przed odjazdem weszli na kawę do kawiarni w oranżerii. Sophie przypomniała sobie o jego zainteresowaniach i spytała o bezdomną młodzież w miasteczku. Szybko zorientowała się, jak wiele uwagi poświęca tej sprawie.

Myliłam się, myśląc, że zmienia kobiety jak rękawiczki, uznała w drodze do motelu. Czy myliła się we wszystkim, co jego dotyczy?

- Nie bądź taka zmartwiona. - Wyciągnął rękę i zwichrzył jej włosy. Uśmiechał się teraz w sposób, który przyprawiał ją o ból serca. - Załatwimy to.

Co załatwimy? A poza tym skąd mu przyszło do głowy, że się martwię?

Zbyt wiele pytań! Zbyt wielu rzeczy jeszcze nie wie. Przeklinała swoje niedoświadczenie i przeglądała w myślach listę przyjaciół, których mogłaby prosić o radę. Odrzucała jednego po drugim. Z jednym nie była wystarczająco zaprzyjaźniona, drugi był zbyt zajęty i tak dalej. Nawet Meegan nie mogła jej pomóc, bo sama niewiele jeszcze wiedziała o życiu.

- Odezwę się - powiedział, gdy stanęli koło jej samochodu. - Chcesz się zobaczyć z Meegan?

Pokręciła głową.

- To był naprawdę ciężki dzień - odparła. - Myślę, że pojadę prosto do domu.

Przytaknął, a ponieważ nie zrobił żadnego ruchu, otworzyła drzwi i wysiadła.

- Poczekam, aż ruszysz - oznajmił, po czym podjechał kawałek do przodu, żeby mogła wyjechać z parkingu.

Dlaczego mnie jeszcze raz nie dotknął, zastanawiała się, gdy uruchamiała silnik. I dlaczego tak mi zależy na tym, żeby to zrobił, pytała siebie, gdy wrzucała wsteczny bieg i wyjeżdżała na drogę. Mężczyźni nie chodzą sobie tak po prostu po świecie i nie całują kobiet, na których im nie zależy. Ale dlaczego jemu miałoby zależeć właśnie na mnie? Nadzieja co chwilę ustępowała miejsca rozpaczy. A jeśli mu na mnie naprawdę zależy, to dlaczego stanowi to problem?

Kiedy weszła do siebie, właśnie dzwonił telefon. Miała przez chwilę nadzieję, że to Cal.

- Doktor Delano? Mówi Lyn, z lecznicy - oznajmił obcy głos. - Zachorowało dwóch lekarzy. Czy mogłaby pani wziąć nocny dyżur? Mamy jednego lekarza, ale potrzebny jest drugi, gdyby w terenie zdarzył się nagły wypadek. Jest tu wygodne łóżko, na którym może się pani przespać. Recepcjonistka obudzi panią tylko wtedy, kiedy będzie pani potrzebna.

Sophie słyszała o takich zdarzeniach i gdy kończyła późniejszą zmianę, często rozmawiała z lekarzem, który miał „śpiący” dyżur.

- Dobrze - zgodziła się. - O której mam być?

- O dziesiątej, jeśli to pani odpowiada - odparła Lyn. - Spróbuję znaleźć kogoś, kto zastąpi panią rano, w razie gdyby miała pani pracowitą noc.

- Proszę się nie martwić, jeśli się pani nie uda - powiedziała Sophie. - Przy tej grypie nic dziwnego, że trzy czwarte personelu choruje. Jeśli pośpię trochę w nocy, to dam sobie radę.

Przynajmniej nie będzie myśleć o Calu Williamsie i zamieszaniu, jakie wprowadził w jej życie. Na kolację przyrządziła kotlet barani i zrobiła sałatkę, a potem wzięła prysznic. Przebrała się i spakowała małą torbę.

Zdążyła usiąść na fotelu z filiżanką kawy, gdy uprzytomniła sobie, że teczka doktora Crane z materiałami o zespole Noonana została w samochodzie Cala. Znajdzie ją i mi podrzuci, czy też muszę do niego zadzwonić? - zastanawiała się niespokojnie.

Wzięła książkę telefoniczną, gdy przypomniała sobie słowo „komplikacja”. Czy to by mogło znaczyć, że mieszka z nim przyjaciółka, która zirytuje się, gdy zadzwoni do niego inna kobieta?

- A niech go diabli! - powiedziała do książki telefonicznej i rzuciła ją z powrotem na półkę.

Pierwszy wypadek zdarzył się natychmiast, gdy przyjechała. Kładła właśnie torbę w małej sypialni, kiedy odezwał się brzęczyk przy łóżku. Pobiegła do gabinetu przyjęć.

- Grant Stokes - przedstawił się wysoki lekarz, który pełnił dyżur. - To wstrząs anafilaktyczny, który jest reakcją na owoce morza. Kobieta ma kłopoty z oddychaniem i chcę jej szybko podać tlen, dlatego zacznę od respiratora.

Sophie podtrzymywała głowę pacjentki, podczas gdy Grant wyjaśniał, co robi. Włożył do przełyku kobiety rurkę oraz założył maskę tlenową, zanim podłączył przewód do respiratora i osłuchał uważnie klatkę piersiową.

- Czy możesz włączyć monitorowanie akcji serca i ciśnienia krwi? Dopilnuj też, żeby maska nie spadała - polecił Sophie.

- Joy... - zwrócił się do pielęgniarki, która stała obok zapadającej w śpiączkę kobiety. - Patrz, czy respirator działa sprawnie. Weź też stetoskop i sprawdzaj, czy oddech jest regularny.

Sophie zajęła swoją pozycję. Poruszała się automatycznie, wiedząc, że życie kobiety jest zagrożone. Na skórze pacjentki pojawiły się pręgi - objawy gwałtownego spadku ciśnienia krwi.

Grant wciągał do strzykawki epinefrynę i Sophie wiedziała, że wstrzyknie ją dożylnie, żeby jak najszybciej umożliwić kobiecie oddychanie.

- Damy jej kroplówkę, zanim wstrzyknę epinefrynę. Rozcieńczę ją i podam dwa mililitry, bardzo powoli. Jeśli zauważysz jakieś zaburzenia w pracy serca, mów od razu.

Jest świetnym lekarzem, pomyślała, gdy patrzyła na jego spokojne ruchy. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek ona sama osiągnie taką sprawność.

- No to ruszamy - powiedział i zawiązał opaskę uciskową na ramieniu pacjentki. Gdy pojawiła się żyła, wbił w nią igłę i bardzo powoli zrobił zastrzyk.

- W szpitalu mogą powtórzyć dawkę za dwadzieścia minut, jeśli to będzie konieczne - odezwał się Grant takim głosem, jakby sam miał kłopoty z oddychaniem.

Minęło kilka pełnych napięcia minut, podczas których . czekali na ruch pacjentki. Sophie poczuła to szczególne podniecenie, jakie dawała ta praca. Rzucać za pomocą wiedzy wyzwanie śmierci.

- W porządku - oświadczył w końcu Grant. - Reakcja już by się zaczęła, gdyby epinefryna podniosła zapotrzebowanie mięśnia sercowego na tlen. Udało się. Dam jej benedryl i napiszę kartkę do szpitala, żeby wiedzieli, co już zrobiliśmy. Na wszelki wypadek potrzymają ją na intensywnej terapii przez parę godzin.

Patrzył na pacjentkę z satysfakcją, widząc, że lżej oddycha, a jej. wargi z wolna się zabarwiają.

- Czy mogłabyś usunąć rurkę z przełyku i z powrotem założyć maskę tlenową? Zostawimy kroplówkę. Sanitariusze będą ją mogli zabrać razem z nią. - Uśmiechnął się do przerażonej kobiety i dodał: - Wszystko będzie w porządku. Proszę jednak pamiętać, że owoce morza mogą panią zabić.

Joy wprowadziła do sali dwóch pielęgniarzy z karetki, którzy popchnęli wózek w kierunku wyjścia.

- Czy ma rodzinę, którą trzeba zawiadomić? - spytała Sophie.

- Była z mężem i trójką małych dzieci na kolacji. Mąż przywiózł ją tu i zabrał dzieci do domu. Biedny facet, pewnie już oszalał. Zadzwonię do niego. Jeśli uda mu się znaleźć kogoś do dzieci, będzie mógł od razu pojechać do szpitala.

Sophie wyszła na korytarz i ujrzała zgromadzenie pacjentów zaintrygowanych wypadkiem. Podeszła do gabinetu Granta i wzięła pierwszą z kart.

- Pan Cummings! - zawołała i otworzyła drzwi do gabinetu, z którego normalnie korzystała. Nie było mowy, żeby iść spać, kiedy na przyjęcie czekało siedmiu pacjentów.

Granta wezwano do chorego dziecka wkrótce po odjeździe karetki i Sophie przyjmowała kolejne osoby.

- Czy w nocy zawsze jest tylu pacjentów? - zapytała Granta, gdy w godzinę po jego powrocie mogli wreszcie wypić kawę.

- Nie, często śpię przez całą noc.

- Czy zawsze bierzesz nocne dyżury? - spytała zdziwiona, że ktoś może wybrać sobie pracę wbrew rytmowi biologicznemu.

- Mam dzięki temu czas w dzień, żeby popływać na desce - odparł z uśmiechem.

- A, to stąd ta opalenizna - powiedziała, patrząc na jego gładką, brązową skórę. - Nigdy nie próbowałam nawet stanąć na desce surfingowej. Czy to naprawdę takie przyjemne?

- Jasne. Niczego nie da się z tym porównać. Jesteś na szczycie fali i czujesz, że lecisz, a ona kłębi się i burzy pod tobą. Masz poczucie, że możesz nad nią panować, przez nieskończenie długą chwilę czujesz siłę żywiołu pod stopami. Nie ma drugiej takiej rzeczy na świecie - dodał z kolejnym, już bardziej przytomnym uśmiechem.

Brzęczyk w ich małym bufecie odezwał się dwukrotnie na znak, że znowu coś się wydarzyło. Natychmiast ruszyli do recepcji, gdzie ujrzeli bladego mężczyznę, który trzymał się mocno za serce. Za nim stał nastolatek, który przyciskał sobie do głowy brudną chusteczkę. Ten prowizoryczny bandaż szybko czerwieniał.

- Oficjalnie cię tu nie ma, więc może zrobisz ekg, a ja założę szwy - zaproponował Grant.

Sophie poszła porozmawiać z pacjentem i jego żoną, która była bardzo zdenerwowana.

- Boli mnie tu i w dół od ramienia - wyjaśnił mężczyzna, wskazując na górną część torsu i lewe ramię. - Zaczęło się dziś po południu i ustało dopiero po kolacji, kiedy oglądałem telewizję.

- Oglądał pan telewizję o pierwszej w nocy?

- Nie - wtrąciła żona. - Polepszyło mu się trochę i poszliśmy spać, ale potem tak go bolało, że nie mógł zasnąć i w końcu mnie obudził. No to powiedziałam mu: „Nie martw się, mamy przecież lekarza tuż za rogiem”.

Sophie uśmiechnęła się, słysząc ten kobiecy komentarz. Pacjent miał trochę podwyższone ciśnienie, ale mógł to wywołać strach przed bólem. Spytała, co jada, jakie bierze leki i czy wychodzi na spacery. Spytała też, czy robił ostatnio coś niezwykłego.

- Przenosiliśmy łóżko - odezwała się znowu żona.

- Wysiłek nie pociąga za sobą kłopotów z sercem - uspokoiła ją Sophie.

- Proszę zdjąć koszulę, panie Smithers, zrobimy ekg. Posmaruję panu klatkę piersiową tą galaretką i podłączę elektrody. Proszę leżeć spokojnie - ostrzegła go i przystąpiła do działania.

Pacjent leżał na łóżku, Sophie zaś przyglądała się papierowej taśmie, która wysuwała się z urządzenia.

- Wykres wygląda świetnie - orzekła po chwili. - Jeśli pan sobie życzy, mogę wykonać próbę wysiłkową, trzeba będzie tylko przejść na bieżnię automatyczną. To powinno ujawnić wszystko, czego nie wykazało normalne, spoczynkowe ekg.

- Proszę to zrobić - poprosiła żona. - Naprawdę go dzisiaj bolało. Był biały jak kreda, kiedy się zaczęło.

- Może ma pan przepuklinę? Czasami wywołuje podobny ból jak schorzenia serca.

- Ból zawsze zaczyna się po posiłkach - powiedział pacjent. - Co mogę zrobić?

- Może chciałby pan porozmawiać na ten temat ze swoim lekarzem? Wysłałabym mu wtedy kopię ekg. - Sophie zaproponowała to, gdyż wiedziała, że większość nocnych pacjentów ma własnego lekarza domowego, a do lecznicy przychodzi tylko w nocy.

- On wolałby przyjść do pani - oznajmiła żona, a pacjent uśmiechnął się nieśmiało.

- Bardzo proszę. Kiedy pan przyjdzie, pomyślimy o dodatkowych testach na przepuklinę. Proszę też jeść mniej, ale częściej, i unikać napojów gazowanych, kawy i alkoholu.

- Niewiele mi zostanie z życia - mruknął pacjent, ale uśmiech na jego twarzy mówił Sophie, że rozważy jej prośbę.

- Czy mogę go od razu umówić na wizytę, czy też mam zadzwonić jutro? - spytała pani Smithers.

- Może pani zrobić to teraz.

Sophie wyszła z nimi do recepcji, gdzie Lyn dała jej znak, żeby poszła spać. W poczekalni czekał tylko jeden pacjent i Grant mógł się nim zająć.

Grant jadł na stojąco rogaliki z piekarni obok i Sophie przyłączyła się do niego, zadowolona z jego towarzystwa.

- Czy spotykasz wielu lekarzy, kiedy pracujesz na dziennych dyżurach? - zapytał.

- Tylko doktora Crane'a, który stara się robić przerwę na lunch o tej samej porze co ja. Większość moich kontaktów ogranicza się do szybkiego „dzień dobry” i „do widzenia” na korytarzu.

- Czy nie czujesz się przez to trochę samotna? Sophie spojrzała na niego pytająco. Zastanawiała się, co w niej dostrzegł, że zadał to pytanie.

- Nie - odparła powoli. - Lubię pacjentów, którzy przewijają się przez mój gabinet. Lubię recepcjonistki i pielęgniarki. Wszystko, z czym się tu spotkałam, jest dokładnie takie, jak sobie wyobrażałam. Wyjątek stanowią tylko dni, kiedy kolejka wydaje się nie mieć końca.

- Dni i noce - zgodził się z nią z czarującym uśmiechem. - No cóż. Surfing wzywa! Mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze spotkamy.

Sophie pożegnała się i poszła do łazienki. Potrzebowała długiego, zimnego prysznica, żeby do końca się obudzić przed poranną pracą. Spała tylko cztery i pół godziny, a nie było to zbyt wiele, nawet jeśli nie przetańczyła całej nocy.

- Dzwonił pan Williams. Prosi o telefon, kiedy znajdzie pani wolną chwilę oznajmiła Emma kilka godzin później. - Dzwonił już trzy razy, sądzę więc, że to pilne.

- Chciałabym zjeść lunch po następnej wizycie i wtedy zadzwonię - powiedziała Emmie.

- Gdzie byłaś w nocy? - zapytał Cal, gdy tylko usłyszał jej głos. - Wpadłem do ciebie, żeby oddać ci tę teczkę. Dzwoniłem potem co pół godziny aż do północy i nikt nie podnosił słuchawki. Zadzwoniłem nawet do Meegan, żeby dowiedzieć się, czy czasem do niej nie wróciłaś.

Była tak zaskoczona jego atakiem, że nie mogła wykrztusić słowa. Nie chciała mówić, że pracowała przez całą noc, bo i tak wiele razy karcił ją za to, że się zapracowuje.

- A więc? - spytał.

- Musiałam wyjść - rzekła. - Przykro mi, że się minęliśmy, ale gdybyś mógł podrzucić tę teczkę do lecznicy, to byłabym niezwykle wdzięczna.

W słuchawce zapadła na chwilę cisza.

- Myślałem, że zjemy dziś razem kolację - odparł i zamilkł, po czym szybko dodał: - Moglibyśmy porozmawiać o przygotowaniach do balu. Mógłbym ci wtedy oddać tę teczkę.

Dziś wieczorem? Jest dopiero pora lunchu i ma przed sobą jeszcze cztery godziny pracy. Dziś marzyła tylko o tym, żeby pójść do domu i położyć się spać.

- Przepraszam - powiedziała łagodnie - ale dziś nie mogę się z tobą spotkać.

- Rozumiem - rzekł i zaśmiał się krótko. - No to na razie.

Odłożyła słuchawkę z westchnieniem i zauważyła, że przypatruje się jej doktor Crane.

- Chłopak? - spytał z sympatycznym uśmiechem.

- A skąd! To facet, którego poznałam kilka dni temu przez moją przyjaciółkę.

- I już pyta, gdzie pani była w nocy? - ciągnął doktor Crane i wpatrywał się w jej nagły rumieniec. - Nie jest zbyt natrętny, mam nadzieję?

- Ależ nie - zapewniła go. - Po prostu nie rozumiem, dlaczego chciałby się ze mną spotkać, chyba że...

- Chyba że?

- No cóż, powody mogą być tylko dwa - wyjaśniła szybko, jakby chciała skorzystać z okazji, żeby wyrazić swe uczucia. - Pierwszy, że zapewniam mu łatwą rozrywkę. Różnię się na tyle od jego dotychczasowych znajomych, że daję mu wrażenie nowej zabawki. Drugim powodem może być to, że jest po prostu miły i chce, żebym poczuła się w Westport jak w domu.

Doktor Crane patrzył na nią w milczeniu. Zachęciło ją to, żeby mówić dalej:

- Ale nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego był smutny, kiedy mu odmówiłam.

- Naprawdę, Sophie? - spytał z niedowierzaniem. - Byłby przecież smutny, gdyby pytał ze znacznie prostszego powodu niż te, które podsunął ci twój podejrzliwy umysł. Czy zastanowiłaś się nad trzecią możliwością? Że chce się z tobą umówić, bo mu się podobasz? Dlatego, że on jest mężczyzną, a ty kobietą i że mu na tobie zależy?

- Zależy? Na mnie? - powtórzyła. - Nie jemu! Z tego, co słyszałam, woli szczupłe kobiety o wyglądzie modelki.

- Nie doceniasz się, Sophie - powiedział. - Masz śliczne oczy, wspaniały umysł i miłą osobowość, ale musisz pamiętać, że poza tym istnieje coś niezwykłego w każdej osobie, pewien subtelny urok. Potrzebne są po prostu oczy, żeby to dostrzec. Oczy zakochanego.

- Cal Williams nie ma zakochanych oczu! - zawołała, nie dopuszczając do siebie nadziei, którą wzbudziły słowa doktora Crane'a.

- Cal Williams? Odmówiłaś właśnie Kowbojowi?! - Jego zaskoczenie byłoby nawet śmieszne, gdyby nie ból, jaki wywołało w jej sercu. - No tak, to najbardziej rozrywany kawaler w miasteczku. Wiesz, człowiek, którego wszystkie dziewczyny chcą złapać. Nawet moja córka.

Urwał nagłe, jakby uświadomił sobie, że zaczyna plotkować, a w dodatku jego słowa mogą być dla Sophie niemiłe.

- Na pewno mu się podobasz - dodał, ale Sophie wyczuła kłamstwo.

W jego mniemaniu taka kobieta jak ona nie może zainteresować Cala Williamsa.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Rozłąka z nim jest gorsza od spotkań, stwierdziła trzy dni później. Ciągle czekała na telefon. Chyba się po prostu zakochałam, mówiła sobie, gdy przestała już kontrolować dziwny niepokój i postanowiła wszystko przemyśleć.

Teczkę, którą zostawiła w jego samochodzie, przywiózł do recepcji, nie było jednak przy niej żadnej wiadomości. Powinnam mu była wtedy powiedzieć, że pracowałam, myślała. Po raz pierwszy w życiu pojawiły się przeklęte słowa „Gdyby tylko...” które nie dawały jej spokoju.

- Cal przyspieszył wydanie pozwolenia i umówił się z przedsiębiorcą, żeby zacząć w przyszłym tygodniu - mówiła Meegan podekscytowana.

Sophie rozmawiała z nią przez telefon i odkryła, że nawet wspomnienie jego imienia przyspiesza bicie jej serca. Poczuła się zdradzona. Meegan widziała się z nim, a nawet rozmawiała, podczas gdy ona nie.

- To po prostu śmieszne, śmieszne! - powiedziała na głos, gdy odłożyła słuchawkę.

W końcu postanowiła odwiedzić Meegan. Nie chciała przy tym nawet dopuścić do siebie myśli, że robi to, ponieważ może tam zastać Cala.

- To śmieszne! - powtarzała w drodze do motelu. - Śmieszne - szepnęła zawiedziona, kiedy przyjrzała się parkingowi przed motelem i nie dostrzegła tam wielkiego samochodu.

- Meegan i Marka nie ma w domu! - Głos Geralda dobiegł z sąsiedniego pokoju, gdy po raz drugi bezskutecznie pukała do drzwi Meegan.

- To ja Geraldzie, Sophie - zawołała. - Przejeżdżałam tędy i pomyślałam, że wstąpię do was.

- Możesz wstąpić do mnie, jeśli chcesz - powiedział szybko. Sophie wyczuła w jego głosie ogromną samotność, podobną do tej, którą sama odczuwała.

- Chętnie.

- Mark i Meegan potrzebują trochę czasu dla siebie - powiedział.

Brzmiało to jak niedawno wyuczona lekcja. Sophie zastanawiała się, czy czasem nie powtarzał tego tuż przed jej przyjazdem. To trochę tak jak ze mną, pomyślała, kiedy mówię sobie, że Cal mnie zupełnie nie obchodzi.

- Napijesz się kawy? - spytał Gerald.

Zanim Sophie zdążyła przytaknąć, wziął czajnik i ruszył do łazienki, żeby go napełnić wodą. Jego ruchy były bardzo precyzyjne, jakby poświęcił masę czasu na to, żeby doprowadzić do perfekcji proste czynności.

- Pan Phillips, przedsiębiorca budowlany, hoduje gołębie pocztowe - powiedział, kiedy stawiał kawę i herbatniki na małym stoliku obok jej fotela. - Poznałem go we wtorek. W przyszłym tygodniu po pracy zabierze mnie do domu, żeby je pokazać.

Sophie uśmiechnęła się, słysząc wyraźny entuzjazm w jego głosie.

- Nic nie wiem o gołębiach pocztowych - przyznała.

- Ja też nie - oznajmił Gerald - ale Cal mówi, że mógłbym zacząć je hodować.

Czyżby? - pomyślała Sophie. Była zadowolona, że udało się jej przestać myśleć o jego twarzy, włosach i oczach. Skąd mu przyszło do głowy, że Gerald poradzi sobie z hodowlą gołębi pocztowych?

- Jesteś w domu, Geraldzie?

Jego głos spowodował, że serce zabiło jej szybciej. Z trudem zdołała odstawić filiżankę i nie wylać na siebie jej zawartości.

- Cześć, Sophie - powiedział Cal, gdy wszedł do pokoju i klepnął Geralda przyjaźnie po plecach.

- Zrobię ci kawy - oznajmił Gerald i ponownie zniknął w łazience z czajnikiem.

- Namawiasz Geralda do zrobienia czegoś, co może mu się nie udać. Chodzi mi o gołębie - zaczęła i nagle zdała sobie sprawę, że znowu jest za ostra w stosunku do niego. Walczyła z chęcią, żeby się do niego uśmiechnąć.

- Czy ciebie nigdy nie uda mi się zadowolić?

Zaczerwieniła się ze wstydu. Atak był bez sensu, wiedziała jednak, że tylko w ten sposób może udać, że Cal nic jej nie obchodzi.

- Mówiłem właśnie Sophie o gołębiach - oświadczył Gerald, który zaczął rytuał przyrządzania kolejnej filiżanki kawy. - Cal pomoże mi nauczyć je, jak mają wracać do domu - ciągnął, powiększając jedynie zakłopotanie Sophie. - Kiedy przyzwyczają się do swojej grzędy, należy je codziennie na krótko wypuszczać, a potem trzeba wziąć jakieś dwa kilometry od domu i... Jak to się nazywa, Cal?

- Podrzucanie, Geraldzie. Muszą się najpierw przyzwyczaić do koszyków podróżnych. Potem przez parę tygodni podrzuca się je raz na tydzień. Trzeba za każdym razem zwiększać dystans, aż przyjdzie pora na pierwszy długi lot. Nie zwracał uwagi na Sophie, ale czuła, że tymi wyjaśnieniami chce jej udowodnić, iż jej wątpliwości są bezpodstawne.

- Nie sądziłam, że kowboje znają się na trenowaniu gołębi - zażartowała.

- Kowboje znają się na wszystkim! - zapewnił ją i zwrócił się w stronę Geralda: - Rozmawiałem z Timem Phillipsem. Ma dla ciebie parę lęgową, od której można zacząć. Mówił też, że zna innego hodowcę, który będzie miał niedługo młode.

- To wspaniale, Cal - odparł Gerald podniecony. Sophie modliła się w duchu, żeby mu się powiodło. - Cal mówi, że powinienem wszystko obejrzeć. Nawet pojechać kiedyś z kierowcą ciężarówki, żeby wypuścić ptaki.

Sophie skrzywiła się, słysząc „Cal mówi”, ale przytaknęła. Była już gotowa na wysłuchanie tego, co Gerald wie o hodowli gołębi.

- Myślę, że Sophie jest zmęczona - powiedział Cal godzinę później. - Odprowadzę ją do samochodu. Dzięki za kawę, Geraldzie.

- Dobranoc, Geraldzie - rzekła spokojnie.

- Które z nas drży, Sophie? - spytał Cal, trzymając ją pod rękę. Szli zacienioną ścieżką w kierunku zaparkowanych samochodów. Zwalniali coraz bardziej, aż wreszcie przystanęli. Cal objął ją i przytulił. Westchnienie delikatne jak wiatr poruszyło powietrze nad jej głową.

I to była ostatnia oznaka delikatności. Pocałunek, który nastąpił później, wargi, które szukały i znalazły jej usta, wszystko to było tak gwałtowne, że wydawało się wręcz niemożliwe. Jego ręce krążyły po jej plecach. Tulił ją mocno do siebie. Całowali się z pożądaniem, które graniczyło z szaleństwem.

- Byłam w pracy - szepnęła z głową przy jego piersi, kiedy skończyli się całować i próbowali uspokoić oddech. - Tamtej nocy wezwano mnie do pracy.

Nie wiedziała, dlaczego to mówi. Niczego już nie wiedziała. Słowa po prostu same wypłynęły z jej ust.

- Teraz już wiem, ale to nadal nie w porządku, Sophie. To szaleństwo! Wariactwo!

Nie miała pojęcia, o czym Cal mówi, swoje uczucia jednak mogłaby opisać właśnie tymi słowami. A może to po prostu miłość?

- Moja matka pomoże ci przy tym balu - szepnął w jej włosy - ale nie daj się tyranizować.

Przytaknęła. Nie wiedziała, co powiedzieć.

Na parkingu rozbłysły światła i przemknęły po cieniach, jakie rzucały ich ciała między drzewami. Poszli do samochodu. Cal wyjął kluczyki z jej drżących rąk i otworzył drzwi.

- Wszystko w porządku? - zapytał, gdy siadała za kierownicą. Jego palce prześliznęły się po jej ramieniu, jakby nie chciał oddalać się od niej.

- Tak - skłamała. Wiedziała przy tym, że nigdy już nie będzie tak samo jak przedtem. Teraz musiała przyznać, że miłość istnieje.

To dziwne uczucie, zdecydowała, gdy zastanawiała się nad tym później przez wiele bezsennych godzin. Może dlatego, że po raz pierwszy w życiu coś ciągnęło ją drogą, której sama nie wybrała? Walczyła z całych sił, lecz niewiele była w stanie uczynić. Przerażał ją zwłaszcza fakt, że nie potrafiła tego uniknąć. Nie mogła się uspokoić, szeptała jego imię i przypominała sobie tamten dotyk.

- Czy mogłaby pani wziąć dodatkowy dyżur w przyszłym tygodniu? - Doktor Crane opracowywał właśnie grafik, gdy weszła do lecznicy. - Nie chciałem pani prosić, ale jeden z lekarzy poszedł na urlop, a drugi, któremu wypada dyżur, jedzie na kurs specjalizacyjny.

- Oczywiście, chyba że chodzi o wieczór w piątek - odparła. Uśmiechnęła się przy tym lekko, jakby przypomniała sobie o jakimś miłym wydarzeniu.

- Czyżby się pani wybierała na bal u burmistrza?

- Tak - przyznała z uśmiechem. - Razem z moją przyjaciółką i jej znajomymi.

- I zapewne chciałaby pani mieć też wolną sobotę? - docieka! doktor Crane.

- Pracowałam w zeszłą sobotę - przypomniała mu. - Jeśli sobie przypominam, jestem zobowiązana do pracy tylko w jedną sobotę w miesiącu.

- Ale nigdy nie miała pani nic przeciwko dodatkowym dyżurom w weekend - powiedział zdziwiony.

- I nie mam - zapewniła go.

Kiedy szła do gabinetu, zaczęła się nad tym zastanawiać. Pragnęła być bardziej przekonana o prawdziwości swych słów. Cokolwiek się stało pomiędzy nią a Calem, cokolwiek miało się jeszcze stać, ona już nigdy nie będzie tą samą osobą. Czy praca wystarczy jej jeszcze do szczęścia? Czy może część jej duszy, teraz już wolna, będzie chcieć czegoś więcej od życia?

- Ma pani dzisiaj siedem powtórnych wizyt - oznajmiła jej z dumą Kate. Przyniosła listę znajomych nazwisk i stos kart. - Dajemy pani dalej pacjentów bez numerków. Pani zdecyduje, w jakiej kolejności ich przyjąć.

Sophie wzięła karty i podziękowała Kate. Wiedziała, że znajdzie czas na ich przeczytanie, zanim przystąpi do pracy. Powinna przy tym sprawdzić, czy załączono potrzebne wyniki badań. Poczuła satysfakcję, tak jakby ta siódemka pacjentów przyszła tego dnia tylko po to, żeby jej podziękować.

David Ambrose. To miała być jego ostatnia wizyta, gdyż rękę miał już niemal wyleczoną. Zobaczą się jednak jeszcze. Jego żona przyszła bowiem z ich pięcioletnią córeczką na potrójne szczepienie i obiecała, że wróci, gdyby którekolwiek z nich potrzebowało lekarza.

Znowu stanęła jej przed oczami twarz Cala. Poruszyła się niespokojnie, gdy uzmysłowiła sobie, jak łatwo jego osoba może zakłócić jej myśli. Zabrzmiał brzęczyk przy drzwiach i zaczął się kolejny dzień.

Gdy Sophie wywołała pannę Cameron, podniosła się kobieta w średnim wieku. Podtrzymywała ostrożnie prawą rękę lewą.

- Ma pani z nią jakiś kłopot? - spytała Sophie.

- Prawie nie mogę nią ruszać! - odparła pacjentka z widocznym niesmakiem. - Mam już pięćdziesiąt pięć lat i jeszcze nigdy nie byłam u lekarza, a teraz nie mogę ruszać ręką.

Sophie odłożyła na biurko pustą kartę choroby. Wzięła twardą, spracowaną dłoń kobiety i poczuła naprężenie; dostrzegła też niewielki zanik mięśni wokół kciuka.

- Czy boli panią przez cały czas? - spytała, starając się wyczuć opuchliznę.

- Owszem, ale nie tak strasznie - wyznała kobieta. - Mam z nią kłopoty od wielu lat, zawsze troszkę mnie bolała, a kciuk i te trzy palce jakby swędziały.

Sophie wzięła szpikulec, żeby sprawdzić, czy nie zanikło w nich czucie.

- Teraz nie jestem w stanie niczego chwycić tą ręką. Po prostu nie mogę! - Próbowała zacisnąć pięść, lecz tylko się skrzywiła na skutek wzmożonego bólu. - I jak ja będę doić te moje kózki, skoro nie mogę nawet zacisnąć dłoni?

- Trzyma pani kozy?

Osłupienie Sophie wyraźnie zirytowało pacjentkę, która odpowiedziała zjadliwie:

- To miejsce nie było kiedyś nadmorską Mekką dla bogaczy. Zanim Cal Williams zaczął dzielić ziemię swojego ojca na działki i pozostali farmerzy upatrzyli w tym nadzieję łatwego zysku, była tu spokojna wieś.

- Czy sprzedaje pani mleko? - Sophie była ciągle zdumiona. Kozia farma tuż obok lecznicy!

- Jasne. Mam na to nawet pozwolenie. Sklepy ze zdrową żywnością wykupują wszystko na pniu. Jest teraz moda na kozie mleko. Przynajmniej nie wywołuje tych, no... alergii.

Słychać było satysfakcję w jej głosie i Sophie się uśmiechnęła.

- Jeśli to właśnie mleko utrzymuje panią w takim zdrowiu, polecę je wszystkim pacjentom. Proszę mi teraz powiedzieć, co pani czuję, kiedy robię tak. - Puknęła palcem w środek nadgarstka pacjentki i patrzyła na nią wyczekująco.

- Czuję swędzenie palców - oświadczyła panna Cameron. - Ale i tak swędzą mnie niemal ciągle.

- Sądzę, że to stan zwyrodnieniowy nadgarstka. Musiała się tam w środku pojawić opuchlizna, która uciska na nerwy i powoduje utratę czucia.

- Stan zwyrodnieniowy nadgarstka! - zawołała kobieta i potrząsnęła głową. - A dlaczego tam puchnie? Czy się skaleczyłam? I czemu właśnie ta ręka, której najbardziej potrzebuję?

- Widzi pani, to całkiem tak jak z maszynami: te części, których najwięcej używamy, najszybciej się psują.

- Ale ja muszę władać ręką! Jak mogę ją wyleczyć?

- Chirurg może usunąć opuchliznę i wtedy mięśnie, które są pobudzane przez te nerwy, powinny z czasem odzyskać sprawność. Są jednak również inne możliwości...

- Niech pani wali, pani doktor.

Sophie uśmiechnęła się, gdy usłyszała te słowa. Ktoś, kto nigdy nie był u lekarza, może się naprawdę bardzo bać chirurga.

- Mogę pani przepisać środek moczopędny. To ograniczy zawartość płynów w organizmie i opuchlizna się zmniejszy. Czasami pomaga, jeśli trzyma się nadgarstek w łubkach, zwłaszcza przez noc. Mogę też spróbować tam wstrzyknąć miejscowy środek znieczulający i kortykosteroid.

- Ale to tylko możliwości! - zawołała pacjentka, a Sophie skinęła głową.

- Nie mogę nic więcej zrobić. To, co skutkuje w jednym przypadku, może poważnie zaszkodzić w innym. Nie mogę dać pani żadnych gwarancji, ale w jakichś czterdziestu przypadkach na sto można to wyleczyć bez interwencji chirurga.

- A z pomocą chirurga?

- Jeśli nie było długotrwałego nacisku, rezultaty są zazwyczaj wspaniałe, a prawdopodobieństwo nawrotu choroby jest raczej nikłe.

- Przemyślę to - stwierdziła pacjentka. - Na razie spróbuję chyba tych łubków i tabletek, o których pani mówiła. Może poskutkuje.

- Proszę tylko tego nie zaniedbać - ostrzegła Sophie, wypisując receptę. - Im dłużej opuchlizna naciska nerw, tym większe ryzyko trwałego uszkodzenia mięśni.

- Przyjdę jeszcze w tym tygodniu - obiecała panna Cameron i wyszła.

Poczekalnia się napełniała. Sophie wezwała następnego pacjenta i pracowała dalej. Była zbyt zajęta, żeby myśleć o rozterkach, jakie pojawiły się w jej życiu. O drugiej miała przerwę, poszła więc do bufetu coś zjeść, bo po południu czekały ją kolejne wizyty.

- Meegan dzwoniła - oznajmiła Kate, siadając przy stoliku Sophie. - Chce wiedzieć, czy mogłaby pani pójść z nią na zakupy. Powiedziałam, że jest pani wolna dziś o czwartej i że wyślę panią prosto do domu.

- Kate!

- No cóż, czasem trzeba panią troszkę popchnąć. Większość personelu nie bierze tylu godzin nadliczbowych. A kiedy zjawia się ktoś taki jak pani, reszta z tego od razu korzysta.

- Reszta?

- Niektórzy lekarze w ogóle nie pracują w weekendy, a tylko nieliczni zostają po godzinach.

Kate była zgorszona takim lekceważeniem obowiązków, podobnie zresztą jak i Sophie, która jednak zaczęła ich od razu tłumaczyć:

- No cóż, niektórzy niedawno założyli rodziny i mają obowiązki, których ja nie mam.

- Ja tam nic o tym nie wiem. W każdym razie dopilnuję, żeby pani nie przyjmowała dziś żadnych spóźnionych pacjentów i pojechała po zakupy z przyjaciółką.

- Dziękuję - mruknęła Sophie i patrzyła, jak Kate zmierza ku drzwiom. Była podniecona. Idzie z Meegan po zakupy na bal! To tak jakby wszystkie bajki zebrać w jedną i zmieszać wszystkie brzydkie kaczątka razem z kopciuszkami!

- Meegan, czemu wybrałaś ten sklep? - spytała, gdy przyjaciółka poprosiła taksówkarza, żeby zatrzymał się przed sklepem o prostej witrynie, na której wisiała tylko jedna elegancka suknia. Wnętrze, dyskretnie oświetlone, robiło wrażenie kosztownego.

- Zobaczysz - odparła Meegan, gdy taksówkarz odpiął paski, które mocowały wózek inwalidzki, i pomógł sprowadzić go na chodnik po rozkładanych szynach. - Po pierwsze ma podjazd dla niepełnosprawnych - wyjaśniła.

- Powierzam wam te damy aż do godziny zamknięcia - zawołał taksówkarz do wnętrza sklepu, gdy tylko otworzyły się elektronicznie rozsuwane drzwi.

- Ty na pewno jesteś Meegan! - Wysoka kobieta o ciemnych włosach podeszła do nich szybko i schyliła się, żeby uścisnąć dłoń Meegan. - A ty zapewne jesteś Sophie?

- Ton pytania wyrażał zaskoczenie i niedowierzanie zarazem. Po chwili milczenia kobieta rzekła tajemniczo: - Rozumiem - i obrzuciła swe klientki taksującym spojrzeniem.

- Meegan, wiem, co będzie pasowało na ciebie. Może przejdziesz do przebieralni? Zostaw fotel tutaj, dobrze?

Mam wezwać Janey, żeby pomogła ci się ubrać, czy poradzisz sobie sama?

Meegan została wprowadzona do pokoju za kurtyną, który był tak duży jak kuchnia w mieszkaniu Sophie. Natychmiast wezwano młodą kobietę, z pewnością Janey. Coś w sposobie bycia właścicielki sklepu zapaliło światełka alarmowe w głowie Sophie, ale była zbyt zaskoczona sceną, jaka się przed nią rozgrywała, żeby zastanowić się chwilę.

Wysoka kobieta ruszała się teraz pewnie wśród stelaży z ubraniami. Odpychała na bok jedne, oglądała inne, wreszcie wyciągała te, które wybrała.

- Weź to, Janey - rozkazała i ponownie coś w jej głosie uderzyło Sophie. - Podaj Meegan i zaczekaj, gdyby miała jakieś kłopoty z suwakiem czy guzikami. Może przymierzyć wszystkie, ale założę się, że ta srebrna będzie najlepsza.

Z zadowoleniem pokiwała głową, kończąc w ten sposób pierwszą część zadania. Odwróciła się teraz w kierunku Sophie. Energia biła z każdego jej ruchu, choć musiała mieć już koło sześćdziesiątki.

- Wyglądasz na zmieszaną, drogie dziecko - rzekła ciepło i wzięła Sophie pod ramię. - Czy Meegan nic ci nie mówiła? Nazywam się Janet Williams.

Sophie nie mogła ukryć zaskoczenia. Jak Meegan mogła jej zrobić coś takiego?

- Usiądź, moja droga - ciągnęła pani Williams, prowadząc ją w kierunku małej kanapy. - Cal mówił mi, że pracujesz o wiele za ciężko. Odpocznij chwilę. Może napiłabyś się herbaty? A może kawy?

Sophie pokręciła głową.

- Dziękuję, nie - powiedziała, choć nadal czuła się niepewnie. - Poczekam tu na Meegan.

- Ale przecież ty też potrzebujesz sukni - zaprotestowała pani Williams. - To bardzo wyjątkowy wieczór w Westport, a przy tym twój debiut towarzyski w miasteczku.

Debiut i finał, pomyślała Sophie. Widziała jednak, że kobieta stara się być mila. Poza tym i tak musi coś na siebie włożyć! Dlatego przecież poszła z Meegan po zakupy. Ale teraz? Początkowe podniecenie zastąpił szok wywołany spotkaniem z tą pewną siebie, elegancką kobietą, która była matką Cala.

- Sądziłam, kiedy Cal mi cię opisał, że powinnaś ubrać się albo w czerń, albo w biel, ale teraz nie jestem tego taka pewna. Może stonowany beż albo... Mam!

Odeszła, przeglądając na nowo bajecznie kolorową kolekcję. Coś mówiła, lecz Sophie ledwo ją słyszała, bo jej uwaga została rozproszona już przy słowach: „Kiedy Cal mi cię opisał”. Rzeczywiście, powiedział coś o tym, że jego matka jej pomoże. Czy chodziło mu o to, że ona, Sophie, ubiera się fatalnie i wstyd się z nią pokazać? Ogarnął ją ból i wstyd, rozczarowanie i nagłe poczucie zdrady.

- Możesz sama ubrać się na bal i nie musisz niczego u mnie kupować, ale chciałabym bardzo zobaczyć cię w tym.

Matka Cala wróciła z dopasowaną sukienką z delikatnego, granatowego materiału. Od talii w dół spódnica była przykryta przejrzystą koronką we wszystkich kolorach tęczy. Błękit i purpura, złoto i srebro, wszystkie te barwy tańczyły na tle lekkiego, ciemniejszego materiału i nadawały sukni tyle życia i piękna, że Sophie patrzyła oczarowana.

- Jestem za gruba, żeby nosić coś, co tak podkreśla figurę - zaprotestowała, choć ręce wyrywały się jej, żeby dotknąć tkaniny.

- To twój rozmiar - oznajmiła pani Williams - a skoro od lat powtarzasz sobie, że jesteś gruba, to bez wątpienia nigdy nie spróbowałaś włożyć czegoś, co byłoby dopasowane. Sądzę, że to będzie bardzo dobrze na tobie leżało. Jesteś zgrabna. To właśnie kobiety chude jak tyczki, w typie modelek, wyglądają beznadziejnie w obcisłych rzeczach. Oczywiście, w obecnych czasach nikt tego głośno nie przyzna.

Sophie pragnęła tej sukni ponad wszystko, ale nadal bała się ją zmierzyć. Była taka piękna. Co będzie, jeśli włoży ją na siebie i okaże się, że suknia wygląda beznadziejnie?

- Będzie na tobie znakomicie leżeć - powtórzyła pani Williams. - Sophie, jesteś piękną kobietą, choć może o tym nie wiesz. Taka uroda przychodzi z wiekiem i zostaje na zawsze.

Mówiła tak szczerze, że Sophie spojrzała jej w twarz i zaczęła szukać typowego dla wszystkich sprzedawców uśmiechu. Jej szare oczy tak bardzo przypominały jego...

- I co o tym myślisz? - przerwała im Meegan, wjeżdżając jak duch w srebrnym tiulu i zwiewnych wstążkach. Oczy jej błyszczały, policzki miała zaróżowione. - Prawda, że to śliczne? - powiedziała nieco zawstydzona i Sophie dostrzegła w jej oczach łzy.

- Marka zwali z nóg - zapewniła ją i odetchnęła z ulgą, gdy jej słabiutki żart został powitany wybuchem śmiechu.

- Sophie, nie chciałabyś tego włożyć? - spytała łamiącym się głosem Meegan, gdy ujrzała suknię, którą trzymała pani Williams. - Ona jest taka piękna.

- Dla mnie chyba zbyt piękna - mruknęła Sophie, lecz protesty Meegan i naleganie pani Williams złamały jej opór.

W przebieralni włożyła suknię i delikatna, jedwabista tkanina przyległa do jej ciała. Granat podkreślał jej cerę, choć Sophie wolałaby mniejszy dekolt. Obracała się i kręciła przed lustrem, starała się dostrzec jakieś wady, ale nie widziała żadnych. Pani Williams miała rację. Suknia wyraźnie miała własności wyszczuplające i Sophie w lustrze wyglądała na wyższą i znacznie bardziej elegancką niż kiedykolwiek.

Jest wyszukana, pomyślała, zbierając włosy do tyłu. Poczuła znowu podniecenie. Może nosić tę suknię wszędzie, bo jest w klasycznym stylu, który nigdy się nie zestarzeje.

Skinęła głową do swego odbicia w lustrze. Wzięła teraz zwiewną wierzchnią spódnicę i przyłożyła do talii. Zamieniła klasyczną, stonowaną suknię w szalony strój na zabawę.

- To na pewno nie jestem ja - powiedziała głośno, gdy pani Williams zajrzała do środka.

- Każdy z nas czasem musi zrzucić z siebie własny obraz i dać szansę tym wszystkim postaciom, które w nas siedzą, na troszkę zabawy.

- Ale..

- Żadnych ale, Sophie. Ona jest piękna i ty też. Nie mogłabym jej sprzedać nikomu, ponieważ nikt nie wyglądałby w niej lepiej od ciebie. Będziesz ją więc musiała kupić ze względu na mnie.

Słowom starszej pani towarzyszył czarujący i tajemniczy uśmiech, który tak bardzo przypomniał Sophie Cala, że tylko skinęła głową.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Sophie ubierała się na bal drżącymi rękoma. Samochód, który zamówiła Meegan, miał najpierw przyjechać po nią. Będzie tu za pół godziny. Sophie tęskniła teraz za matką albo przyjaciółką. Pragnęła, żeby ktoś przy niej był, powiedział, że wygląda przepięknie, dzięki czemu poczułaby się pewniej.

Fryzjerka była miła i zapewniała ją, że włosy upięte z tyłu głowy podkreślają kości policzkowe i nadają jej wygląd posągu. Pragnę być śliczna, a nie wyglądać jak posąg, chciała powiedzieć, lecz nie mogła okazywać niepewności nieznajomej osobie.

- To podkreśli pani oczy - powiedziała kosmetyczka, robiąc jej makijaż. - Są bardzo ładne i powinna pani to wykorzystać.

Meegan przekonała ją, że powinna zrobić makijaż w salonie piękności, głównie zresztą dlatego, że pragnęła zrobić to samo. Obie patrzyły w lustro i oglądały w milczeniu przemianę, jakiej ulegały. W pewnej chwili Meegan zaczęła się śmiać:

- Nie dziw się tak, Sophie. Już jutro będziemy wyglądać normalnie.

Czy kiedykolwiek będę znowu normalna? - zastanawiała się Sophie, kiedy schodziła na dół, żeby zaczekać na samochód w cichym holu.

- Właśnie miałem zadzwonić - powiedział ktoś. Spojrzała przez szybę i spostrzegła Cala. Był tak przystojny w wieczorowym stroju, że miała ochotę się rozpłakać.

- Myślałam, że mam czekać na samochód - wykrztusiła z trudem.

- Przyszedłem na wszelki wypadek, gdyby kierowca miał kłopoty z wózkami inwalidzkimi. Czy wpuścisz mnie, czy wyjdziesz?

Zrobiła krok do przodu i otworzyła drzwi. Poczuła, jak jej ręka wysuwa się, żeby dotknąć jego ramienia.

- Wyglądasz tak pięknie, że dech mi zapiera - powiedział cicho.

- Pomyślałam to samo o tobie, gdy cię zobaczyłam.

- Czy pójdziemy na bal, Kopciuszku? - spytał i ukłonił się do samej ziemi.

- Sądzę, że powinniśmy już ruszać, bo inaczej Meegan będzie się denerwować.

Wziął ją pod ramię i pomógł wsiąść do samochodu. Usiadł potem za kierowcą i cicho mówił mu, którędy ma jechać.

Meegan była eterycznie piękna. Podkreślała to jej srebrna suknia i dwóch ubranych na czarno pomocników, którzy czekali na parkingu po obu stronach wózka.

Podnieceni dojechali do wielkiego domu nad Zatoką Ryb, gdzie powitały ich światła i muzyka.

- Będziecie gwiazdami wieczoru - oświadczyła pani Williams, która wyszła ich przywitać. - Ubieram kobiety w tym miasteczku od trzydziestu lat, ale nigdy nie zdarzyło mi się spotkać takich dwu, które lepiej podkreślałyby piękno moich strojów.

Wzięła Sophie pod ramię, Meegan zaś za rękę i wprowadziła je do domu, gdzie zostały przedstawione wszystkim gościom. Poznały wówczas tyle osób, że Sophie nawet się nie starała zapamiętywać nazwisk.

Piękne kobiety, wspaniale ubrane, wypełniały salon domu pani Williams, a wieczorowe stroje mężczyzn podkreślały uroczysty nastrój. Ktoś wcisnął Sophie do ręki kieliszek szampana i uśmiechnęła się do mężczyzny, który próbował nawiązać z nią rozmowę, pytając, jak długo mieszka w Westport. Przypominał jej jednak doktora Crane'a, więc nie rozmawiała z nim długo. Starała się patrzeć w twarz swoich rozmówców, żeby uniknąć strzelania oczami po calej sali w poszukiwaniu tej jedynej osoby, z którą chciała spędzić wieczór. Wypiła odrobinę szampana, śmiała się i rozmawiała, tak że wydało się jej, że upłynęło tylko kilka minut w momencie, gdy trzeba było wrócić do samochodów i jechać na bal.

Dostrzegła Granta Stokesa i uśmiechnęła się do niego, ucieszona, że widzi choć jedną znajomą twarz.

- Podwieźć cię? - spytał, ale pokręciła głową. Wyjaśniła, że musi zostać z Meegan. gdyby ta potrzebowała pomocy. Rozglądała się wokół, ale nigdzie nie widziała Cala.

- Chodźmy - powiedział wreszcie Gerald i wziął ją pod ramię. Przy drzwiach Meegan z Markiem czekali na samochód, który miał ich zawieźć. - Jak dotąd jest całkiem miło, prawda? - spytał ze szczerością, która ją zawsze rozbrajała.

- Bardzo miło - przyznała. Była zaskoczona, że naprawdę tak myśli. To będzie wspaniały wieczór, uznała, cokolwiek się zdarzy.

- Jedziemy - oznajmiła kierowcy. - Bal na nas czeka.

- Jak na kogoś, kto przysięgał, że nie umie tańczyć, radzisz sobie całkiem nieźle - szepnął jej do ucha Cal, gdy padła na krzesło obok Meegan po szczególnie wyczerpujących dwóch kwadransach, które spędziła na parkiecie z Geraldem. Cal siedział za nią w półkolu utworzonym z krzeseł. Czuła jego dotyk na swym nagim ramieniu i charakterystyczny zapach, który zawsze się jej z nim kojarzył.

- Trzeba tylko poruszać się w rytm muzyki - odparła niezwykle jak na nią wyniosłym tonem.

- Poruszasz się bardzo ładnie - odparł ze śmiechem. - Czy zatańczysz ze mną?

- Tak - rzekła spokojnie, choć serce niemal wyrywało się jej z piersi. - Aleja... nie znam tego tańca - wyjąkała po chwili, gdy zaprowadził ją na parkiet i wziął w ramiona. Zadrżała i próbowała się wykręcić, ale jego dłonie trzymały ją mocno.

- Nie rozśmieszaj mnie - szepnął jej do ucha.

Czas zatrzymał się, gdy tańczyli. Muzyka poruszyła jej zmysły, a miłość wypełniła duszę. Czy jeden człowiek mógłby odczuwać tak wiele, gdyby ten drugi nie odwzajemniał tego samego?

Pytanie to nurtowało ją przez chwilę, zapomniała o nim jednak, gdy Cal pochylił głowę i musnął wargami jej szyję. Pożądanie ogarnęło jej ciało i poczuła, że gotowa jest oddać mu wszystko.

- Jesteś królową balu, wiesz? - spytał, gdy muzyka ucichła i odsunęli się od siebie.

- Czy dość ozdobną dla twojej butonierki?

- Dość ozdobną dla każdej butonierki. - Przestraszyła ją powaga brzmiąca w jego głosie. - Poznałaś większość mężczyzn do wzięcia w miasteczku. Jestem pewien, że nie będziesz się mogła od nich opędzić.

- Na pewno - rzuciła swobodnie, z trudem ukrywając ból, jaki wywarły w niej jego słowa.

- To dobrze. Masz spore zaległości. •

Czy to wszystko? Miała ochotę płakać, ale powiedziała tylko:

- Będę się starać. - Marzyła jedynie o tym, żeby wargi jej nie zadrżały i nie zdradziły niepokoju.

- To dobrze - mruknął i pocałował ją w policzek. - Powodzenia, Sophie - dodał łagodnie i odszedł.

A więc to miało być pożegnanie! Czemu wobec tego starała się przekonać o tym siebie osiem tygodni później?

Rzuciła się w wir pracy. Próbowała w ten sposób znaleźć ukojenie, jakie kiedyś w niej znajdowała. Pani Carstairs usunięto czerniaka, ale wykryto komórki rakowe w systemie limfatycznym i musiała poddać się radioterapii w miejscowym szpitalu. Sophie zazdrościła tej kobiecie siły ducha i modliła się, żeby i ona potrafiła przetrwać ten trudny okres. Tłumaczyła sobie, że od złamanego serca się nie umiera.

Początkowo odrzucała zaproszenia ze strony mężczyzn, których poznała na balu. Obawiała się, że Cal może zadzwonić albo wpaść. Jeździła w kółko do motelu, tłumacząc sobie, że to bez sensu, ale nie była w stanie się od tego powstrzymać. Zaczęły się już prace przy budowie domu i Meegan, Mark oraz Gerald widywali się z Calem niemal codziennie. Po jakimś czasie Sophie nie mogła już znieść tego, że wymieniali jego imię.

- Pójdziesz ze mną na kolację wieczorem, kiedy skończę pracę? - spytał Grant, kiedy spotkali się rano na schodach kliniki. - Wieje zachodni wiatr, więc nie można pływać na desce.

- Bardzo chętnie - odparła szybko, zanim zdołała wymyślić jakąś wymówkę. - Ale chyba nie pływasz nocami?

Uśmiechnął się ciepło.

- Jeśli pływam przez cały dzień, to potem śpię do chwili, gdy muszę iść do pracy - wyjaśnił. - Zadzwonię do ciebie o siódmej.

To łatwe, pomyślała później, a poza tym przyjemne. Choćby dlatego, że przez dwie i pół godziny nie miała czasu, żeby myśleć o Calu.

„Bardzo chętnie” stało się jej stałym powiedzonkiem, odkąd zaczęła przyjmować zaproszenia. Z czasem została mistrzynią rozmów towarzyskich przy kolacji. Zaakceptowała swój rozwój, jak owad przyzwyczaja się do nowego kształtu, przemieniając się z brzydkiej gąsieniczki w pięknego motyla.

- Podoba ci się teraz Westport? - spytała ją Janet Williams, kiedy pewnego wieczoru spotkały się na wernisażu.

- Bardzo - odparła nieszczerze, unikając spojrzenia szarych oczu, które badały uważnie jej twarz.

- Miłość jest jak choroba - oznajmiła starsza pani, a Sophie była wstrząśnięta niemym pytaniem w jej oczach. - To takie stare powiedzenie - wyjaśniła. - Im jesteś starsza, tym gorzej ją przechodzisz. Jesteś lekarzem, powinnaś coś o tym wiedzieć.

- Miłości nie ma w programie studiów - odparła Sophie, wściekła, że pani Williams poruszyła temat, który tak bardzo ją bolał.

- Chodziło mi o chorobę - odrzekła Janet, poklepując ją po ramieniu. - Powinnaś wiedzieć, czy rzeczywiście ciężej się przechodzi chorobę, kiedy człowiek jest starszy. Sądzę, że on znosi ją całkiem nieźle - dodała tajemniczo i odeszła. Sophie patrzyła w stronę znikającej postaci, próbując rozwikłać sens tej zagadkowej rozmowy.

- Jadę ciężarówką w niedzielę - oświadczył Gerald, który pojawił się obok niej. - Tim mówi, że ma jeszcze jedno miejsce. Chciałabyś pojechać?

- Przykro mi, Geraldzie - zaczęła i urwała, widząc rozczarowanie na jego twarzy. - Nie, nie. Chętnie pojadę, tylko nie pamiętam, co to za ciężarówka.

- To ciężarówka do przewozu gołębi - wyjaśnił. - Wszyscy właściciele gołębi wkładają ptaki do koszyków i pakują do ciężarówki. Kierowca wywozi je do lasu i wypuszcza. Lecą do domu, a ich właściciele mają gwizdki, żeby zwabić je z powrotem do gołębnika.

Jeśli upór i prostota są cechami dobrego gołębiarza, to przed Geraldem stoi murowany sukces, pomyślała Sophie. Uśmiechnęła się na myśl o niedzielnym wypadzie. Może rzeczywiście Cal miał rację, kiedy namawiał Geralda, żeby sięgnął daleko poza granice, które ona uznawała za szczyt jego możliwości.

- Będziemy musieli wyjechać wcześnie. O piątej rano! Gołębie nie chcą latać, kiedy jest za gorąco.

O piątej nad ranem w niedzielę było chłodno i pochmurnie, choć nie zaczęło jeszcze padać. Sophie ściągnęła mocniej ciepłą kurtkę i zadrżała z zimna. Zastanawiała się właśnie, czy nie wrócić do holu, gdy zza rogu wyjechała stara ciężarówka. Jej silnik krztusił się i kaszlał.

- Usiądź między nami, Sophie - powiedział Gerald.

Odgłosy spod plandeki z tyłu samochodu wskazywały, że gołębie już załadowano.

- Dzień dóbr}', Sophie. - Głos Cala był ochrypły, jakby przeziębiony.

- Prowadzisz ciężarówkę z gołębiami?

- Tylko dzisiaj. - Nikły uśmiech błąkał się po jego wargach. - Kierowca zachorował, a Gerald bardzo chciał jechać.

- Pospiesz się, Sophie! - popędzał Gerald, ona tymczasem nie była w stanie zbliżyć się do Cala.

- Nie wiedziałem, że cię zaprosił - wyjaśnił Cal i Sophie znowu poczuła ból.

Nie pojechałbyś, gdybyś wiedział, pomyślała i zaczęła przeciskać się na środek siedzenia przez nogi Geralda.

- To krótka trasa - wyjaśnił Gerald, a ona zmusiła się, żeby odpowiedzieć zwykłym tonem:

- Jak zdołałeś to wszystko tak szybko opanować?

- Pan Phillips i Cal pomagali mi, więc musiałem się szybko uczyć, żeby nie zabierać im zbyt dużo czasu i nie zrobić się nieznośnym.

- Ty nigdy nie będziesz nieznośny, Geraldzie - powiedział Cal.

- Ludzie stają się nieznośni, kiedy nie chce im się spróbować zrobić czegoś samemu - oznajmił Gerald.

On ma rację, pomyślała Sophie. Czy właśnie pragnienie, żeby nie stać się nieznośnym, pomogło Markowi w skutecznej rehabilitacji? A czy ona nie była nieznośna dla własnej rodziny, skoro nie próbowała ograniczać jedzenia? Skoro nie próbowała umawiać się z tymi mężczyznami, którzy przeszli jej koło nosa?

Gdy Cal Williams próbował być dla niej miły, a ona była cały czas podejrzliwa, to czy nie była przez to nieznośna? Czy dlatego uciekł? Zrobiło jej się smutno. Gerald przestał mówić i zasnął, a jej myśli i ta cisza stały się ciężkie jak ołowiane chmury.

- Podoba ci się w Westport? - spytał Cal.

- Twoja matka spytała mnie o to samo.

- Odpowiedziałaś jej?

- Nie byłam szczera.

- Ale przecież spotykałaś się z mnóstwem ludzi, byłaś zapraszana, umawiałaś się z... - Urwał i skupił uwagę na polnej drodze, która wiodła przez zarośla za miastem.

Znowu zaległa cisza, Sophie jednak nie czuła się już nieprzyjemnie. Ta jazda u jego boku, jego ciepłe ciało tak blisko. Czy jest coś złego w cieszeniu się tym, choćby tylko przez jeden dzień? Oparła głowę o jego ramię i zapadła w spokojny sen.

- Jesteście świetnym towarzystwem - powiedział Cal, gdy samochód stanął, a Sophie się ocknęła.

- Czy już dojechaliśmy?

- Już? - spytał z zabawnym uśmieszkiem, który tak bardzo kochała. - Spałaś trzy godziny, a Gerald jeszcze się nie obudził.

- Jesteśmy na miejscu? Tu będziemy wypuszczać gołębie?

Przytaknął, ciągle się uśmiechając, jakby ubawiło go jej zdziwienie.

- Musimy obudzić Geralda.

Czuła się nieswojo. Nie z powodu gołębi, choć wiedziała, że wykorzysta to jako wymówkę, ale dlatego, że Cal jest tak blisko. Tak chciała do niego podejść, objąć go i pozwolić ustom...

- Obudź się wreszcie, Sophie! - Jego głos przestał być uprzejmy.

Drzwi się otworzyły i zimne powietrze wtargnęło do kabiny. Otrząsnęła się z niebezpiecznego letargu. Gerald już wysiadł i pomagał Calowi przy mechanizmie, za pomocą którego wypuszczało się gołębie.

- Która godzina? - spytał Cal, gdy zeskoczyła na ziemię.

- Piętnaście po dziewiątej - odparła.

- Musimy zanotować godzinę, o której je wypuścimy - wyjaśnił Gerald.

Obaj mężczyźni zniknęli z tyłu ciężarówki. Zdjęli plandekę, a potem zaczęli mocować się z metalowymi prętami.

- Która teraz, Sophie?

- Dwadzieścia po dziewiątej - odpowiedziała. Patrzyła, jak gołębie wzniosły się w powietrze, zatoczyły leniwie koło i bezbłędnie obrały drogę w kierunku domu, który był setki kilometrów stąd.

- Czy to nie wspaniałe? - spytał Gerald. Jego twarz wyrażała zachwyt i radość.

- Wspaniałe - zgodziła się Sophie i uśmiechnęła ciepło. Potem spojrzała znowu na ptaki, które znikały na tle nieba.

- Wspaniałe - powtórzył Cal. Stał tuż przy niej, a jego oczy były zwrócone na nią. Poczuła, jak krew napływa jej do twarzy. Zobaczyła zachwyt w jego oczach i jeszcze coś, co szybko ukrył.

- Chodźmy.

Wracali do domu w milczeniu. Gerald był zbyt przejęty tym, co zobaczył, Sophie zaś zbyt załamana.

Stara ciężarówka, pozbawiona ładunku, jechała szybko po polnych drogach. Trzęsła się bardzo i to powodowało, że ich ciała ciągle się stykały.

Droga prowadziła ciągle między drzewami. Zaczęli podjeżdżać pod niewysokie wzgórze i nabrali szybkości, zjeżdżając w dół. Dlatego właśnie mieli niewielkie szanse na zatrzymanie się, gdy wielki, brązowy wół wypadł z leśnej ścieżki na drogę przed nimi. Cal próbował zjechać na pobocze i uniknąć zderzenia, koła pośliznęły się jednak w błocie i wszystko zawirowało. Kabina, drzewa, ich ciała, kurz.

- Sophie, nic ci nie jest? Sophie, odpowiedz! Spójrz na mnie i powiedz, że nic ci się nie stało!

Głos był natarczywy, błagalny, zrozpaczony! Otworzyła oczy i zobaczyła bladą twarz Cala.

- Kocham cię - powiedziała i uśmiechnęła się, po czym znowu zamknęła oczy.

- Jesteś w szoku - odparł zirytowany, potrząsając nią, żeby ją obudzić. - Zabiorę cię stąd, ciężarówka może się zapalić. Czy jesteś ranna? Mogę cię wziąć na ręce? Jesteś lekarzem, Sophie! Potrzebuję twojej pomocy.

- Mogę wstać - mruknęła i spróbowała się ruszyć. Westchnęła jednak głośno, gdy poczuła ból w nodze. - Wszystko w porządku - zapewniła go, widząc, że twarz zbielała mu jeszcze bardziej. - Skręciłam nogę, ale nie czułabym tego, gdybym miała uszkodzony kręgosłup. Co z Geraldem?

Podniosła się trochę i poczuła ciepłe, mocne ramiona Cala.

- Odciągnąłem go stąd - powiedział. - Boli cię noga? Nie chcę ci zrobić krzywdy.

Jest taki spokojny i rozsądny, powinnam mu pomóc, pomyślała Sophie. Chciała ułożyć się w tych wygodnych ramionach i zasnąć.

- Sophie! Nie mdlej mi tutaj! Jeszcze nie teraz! - zawołał napiętym głosem.

- Dobrze - powiedziała, choć ból w kostce był nie do zniesienia. - I nie jestem w szoku.

Wziął ją na ręce i położył przy drzewie obok Geralda, który leżał spokojnie i był bardzo blady. Jego widok spowodował, że Sophie wreszcie się otrząsnęła.

- Czy jest ranny? - spytała, z trudem przypominając sobie przyczynę wypadku.

- Nie, ale jest nieprzytomny. Uderzył głową w przednią szybę.

- Musimy znaleźć dla niego pomoc, i to szybko!

- Nie mogę cię tu zostawić! - powiedział zdenerwowany. - Niedługo na pewno kogoś zobaczymy i poprosimy go o pomoc.

- Musisz iść - nalegała. - Natychmiast. Patrz! - Pokazała mu ogrodzenie, za którym pasło się bydło. - Tam jest koń. Jesteś przecież kowbojem.

Zaśmiała się cicho, lecz gdy zobaczyła zmarszczkę na czole Cala, rozpłakała się głośno.

- Musisz jechać.

- Nie mogę cię tu zostawić.

- Musisz - załkała, gdy przykucnął, przytulając ją do siebie. Szeptał jej do ucha słowa o miłości i o tym, że nigdy jej już nie zostawi.

- Musisz iść. Trzeba pomóc Geraldowi, to bardzo ważne! - powtórzyła przez łzy. - Proszę cię, Cal, idź!

Ujrzała wyraz bólu na jego twarzy, zanim wypuścił ją z objęć i pobiegł w dół drogą, którą jechali.

Wydawało się jej, że mijają godziny, gdy patrzyła na bladą twarz Geralda. Była śmiertelnie przerażona. Potem przyjechał samochód i Cal znowu był przy niej, mówił coś o karetkach, o miłości i o straconym czasie, a ona znów straciła przytomność.

- On ma zespół Noonana - wyjaśniła wcześniej zdziwionemu sanitariuszowi. Próbowała się unieść na noszach, gdy karetka torowała sobie drogę wśród samochodów na szosie. Gerald leżał obok z maską tlenową na twarzy. - On ma zespól Noonana i niedobór czerwonych krwinek w czynnikach ósmym, dziewiątym i dwunastym.

Sanitariusz patrzył na nią bez wyrazu.

- Gdzie jest Cal? - zapytała. - Muszę rozmawiać z Calem.

- Wszystko będzie dobrze. Porozmawia z nim pani, kiedy dojedziemy do szpitala.

- Ale przecież mogę znowu zemdleć. Muszę mu o tym powiedzieć.

- Ja mu powiem.

- Proszę mu powiedzieć o czynnikach ósmym, dziewiątym i dwunastym i że być może są także inne.

- Powiem mu, powiem.

Słowa te brzmiały w jej głowie, gdy wieziono ją na oddział urazowy szpitala, w którym kiedyś odbywała praktykę.

- Powiedzieć komu i co? - spytała uśmiechnięta twarz, zasłaniając światło, które na nią padało.

- Niech pan powie Calowi o Geraldzie - odrzekła, gdy nagle rozpoznała tę twarz. - Peter?

- Skup się! Nie jesteś chyba aż w takim szoku! Jedziesz teraz na rentgen, ale założę się, że masz złamaną kostkę.

Twój przyjaciel jest pod obserwacją, bo nadal jest nieprzytomny.

- A Cal?

- Przyjechaliście tylko wy dwoje, Sophie - odparł Peter. Poczuła łzy na policzkach.

- No, już dobrze - powiedział, poklepując ją po ramieniu. Ona tymczasem próbowała przypomnieć sobie, co ją tak nurtuje i dlaczego jest takie ważne.

- Mogę zobaczyć Geralda? - spytała.

Peter skinął głową i polecił przewieźć ją do sali, na której leżał Gerald. Gdy ujrzała jego twarz o barwie popiołu, przypomniała sobie wszystko.

- On ma chyba hemofilię - powiedziała. - Krwotok wewnętrzny!

- Ósmy, dziewiąty i dwunasty - rzekł Peter, zakładając opaskę uciskową na ramieniu Geralda. - Sanitariusz mówił, że kazałaś powtórzyć komuś te cyfry.

Odsunął jej łóżko, żeby wyjść na korytarz.

- Spodnie przeciwszokowe, szybko! - zawołał i wrócił do Geralda, żeby pobrać krew. - Niech goniec zaniesie to szybko na patologię - polecił pielęgniarce, która pojawiła się w drzwiach. - Proszę przynieść podgrzaną plazmę, żeby zacząć odnowę płynów fizjologicznych, i czynnik przeciwkrawiączkowy.

Pielęgniarka wróciła i Peter poprosił ją, żeby znalazła sanitariusza, który zawiezie Sophie na rentgen.

- Proszę mówić wszystkim, że to ważna osoba i ma być odpowiednio traktowana. Niech też siostra zadzwoni do doktora Craiga i powie mu, że to doktor Delano. Sądzę, że będzie chciał zająć się jej kostką osobiście.

Przesłał Sophie całusa i odwrócił się, żeby zająć się swoim pacjentem. Był już pochłonięty obmyślaniem środków koniecznych dla uratowania mu życia.

Sophie uśmiechała się, kiedy wywożono ją z sali. Była pewna, że zostawia przyjaciela w dobrych rękach. Pozwoliła teraz, żeby ból, z którym walczyła przez cały czas, pochłonął ją i zapadła w ciemność.

- Cal?

- Cześć, Sophie.

Słowa byty miękkie i czułe.

- Czy Gerald dobrze się czuje?

- Jeszcze nie, ale mówią, że z tego wyjdzie. Dzięki tobie, bo powtarzałaś te numerki każdemu, kto się nawinął.

- Uśmiechał się do niej kącikami ust.

- Skoro z Geraldem wszystko w porządku, to czemu tak mamie wyglądasz? Czy przyszedłeś tu po to, żeby się ze mną pożegnać i odejść?

- Już nie odejdę - powiedział. - Nie odejdę, bo po prostu nie mogę. - Rozłożył ręce i wzruszył ramionami. Ciągle jednak jej nie dotykał, a ona nadal dygotała ze strachu.

- Nie odejdę, bo nie mogę, moja droga pani doktor - powtórzył. - Jeśli chcesz, żebym sobie poszedł, musisz mnie odesłać.

- Czemu miałabym cię odsyłać?

- Twoja samotna przeszłość przeraziła mnie, Sophie. Nie miałaś nikogo przede mną, więc jak możesz właściwie oceniać swoje uczucia? Skąd możesz wiedzieć, czy to, co do mnie czujesz, to prawdziwa miłość, czy tylko szalone zadurzenie?

- A więc wiesz, co czuję?

- Od chwili, kiedy cię pierwszy raz pocałowałem. Ludzie zwykle nie całują w ten sposób, jeśli między nimi nie zacznie się coś poważnego. Uważałem się za światowca, który jest ponad tę całą nonsensowną miłość - przyznał poważnie. - Przez całe lata podrywałem różne kobiety. Lubiłem ich towarzystwo, ale nigdy nie czułem tego nieuchwytnego zauroczenia, które ludzie nazywają miłością. W końcu zacząłem myśleć, że to wszystko bujdy. A potem wlazłaś na tamto wzgórze i wziąłem cię na ręce. Poczułem wtedy szaloną, zupełnie wariacką reakcję. Próbowałem ją tłumaczyć strachem o twoje bezpieczeństwo. Chciałem cię wtedy natychmiast pocałować - przyznał z szerokim uśmiechem.

- Myślałam, że mnie nie lubisz i pocałowałeś mnie dlatego, że sądziłeś, że na ciebie poluję.

- Och, moja droga pani doktor - szepnął i pogładził ją po ramieniu. - Pocałowałem cię, bo nie mogłem się opanować. Wyglądałaś wtedy jak zły duch, który zszedł na ziemię, żeby podbić mnie tym spokojnym, tajemniczym pięknem, które widziałem wcześniej tylko przelotnie. Teraz też trudno mi się powstrzymać wyznał i poczuła, jak jego ręka gładzi jej policzek, jak ją obejmuje, jak jego głowa nachyla się, żeby ją pocałować.

- Och, Cal - westchnęła i spróbowała przytulić się mocniej. - Aau! - krzyknęła nagle i spojrzała w nogi łóżka, gdzie jej kostka, obłożona gipsem i wyciągnięta na szynie, pulsowała bólem.

- Sophie! Przepraszam!

- To ja sama powinnam wiedzieć, że nie wolno mi się ruszać - powiedziała, gdy ból trochę zelżał. - Czy wtedy pojechałeś na koniu po pomoc?

- Kowboj to tylko przezwisko ze szkoły - przyznał.

- Wzięło się stąd, że mam romantyczną matkę, która dała mi imię na cześć miasta, w którym zostałem poczęty.

Zaczerwienił się, pomyślała. Ten donżuan naprawdę się zaczerwienił!

- A nie odjazdy na przełaj po ludzkich marzeniach?

- Skąd! - zaprotestował. - Nie jeździłem konno od czasów, gdy chodziłem na karuzelę.

- Och, Cal! - szepnęła i wiedziała już, że wszystko będzie dobrze, bo znowu dotknął jej ramienia i mocno je ścisnął, a jego oczy patrzyły na nią z miłością.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
057 Webber Meredith Subtelny urok
Meredith Webber Subtelny urok
384 Webber Meredith Lekarz do wzięcia
Webber Meredith Przyjaciółki z Westside 03 Nowy lekarz
196 Webber Meredith Gwiazdki dzwoneczki, niespodzianki
261 Webber Meredith Przyjaciółki z Westside 01 Rozwód przez pomyłkę
Webber Meredith Spotkanie w przestworzach
Webber Meredith Harlequin Medical Duo 243 Nieznosny adorator

więcej podobnych podstron