Andrzej Lubowski
Świat 2040: Czy Zachód musi przegrać?
Prolog
Styczniowy wieczór 2025 roku. W Moskwie siarczysty mróz. Plac Czerwony
pokryty świeżym puszystym śniegiem. Otwierają się bramy Kremla. Żołnierze, niczym
kukły z Dziadka do orzechów, prężą się na baczność, prezentują broń i zaprzężone w
cztery gniade konie sanie majestatycznie ruszają ku budynkowi Teatru Wielkiego. W
saniach Władimir Władimirowicz Putin, z oznakami pierwszych zmarszczek, bo na
kolejny lifting się nie zdecydował, i jego opasły rubaszny przyjaciel, Gerard Depardieu.
Jadą na premierę Jeziora łabędziego.
Dzień wcześniej agencja Sinhua doniosła, że sukcesem zakończył się próbny rejs
lotniskowca Deng Xiaoping. To już trzeci na wyposażeniu floty chińskiej tego typu okręt,
ale pierwszy o napędzie atomowym i zbudowany od A do Z w rodzimej stoczni. Agencja
Sinhua nie doniosła natomiast, że przebywający w ojczyźnie szef Międzynarodowego
Funduszu Walutowego spotkał się w Pekinie z kierownictwem rządu swego kraju.
Tymczasem Waszyngton szykuje się do inauguracji nowego prezydenta po ośmiu
latach rządów Hillary Clinton. Kilka dni później w Białym Domu wizytę składa
ambasador Chin. Tłumacze są niepotrzebni, bo ambasador jest absolwentem elitarnej
szkoły amerykańskiej. Nie musi przypominać prezydentowi świeżo opublikowanych
statystyk: Chiny właśnie wyprzedziły USA pod względem PKB. Nie musi mu także
przypominać - bo prezydent sam mówił o tym wiele w czasie kampanii wyborczej - że
Chiny kontrolują ponad połowę światowej produkcji metali rzadkich, bez których nie
powstanie laser ani bateria jądrowa. Pekin znów nałożył embargo na ich eksport.
Ambasador jest niezwykle uprzejmy, mówi o swym zamiłowaniu do bejsbolu, przekazuje
zaproszenie do Pekinu, po czym bez zbytnich ceregieli daje do zrozumienia, że wiele
problemów Waszyngtonu dałoby się rozwiązać, gdyby Stany Zjednoczone zlikwidowały
bazy swojej marynarki wojennej w rejonie Pacyfiku.
Czy to tylko wytwór nadpobudliwej fantazji, czy możliwy scenariusz? A jeśli to
drugie, to jakie jest prawdopodobieństwo, że się spełni? No dobrze, niekoniecznie
Hillary Clinton, może być Jeb Bush albo Chris Christie.
*
„Przewidywanie jest niezwykle trudne, szczególnie jeśli idzie o przyszłość”,
powiedział Niels Bohr, ojciec fizyki atomowej. Apetyt na to, aby zajrzeć w przyszłość,
towarzyszył człowiekowi od samego początku. Stąd kariera wróżbitów, szamanów,
zaklinaczy deszczów. Stąd sława Nostradamusa. Przewidywanie to jednak zajęcie
arcyryzykowne, bo życie roi się, i zawsze roiło, od niespodzianek, przypadków, zbiegów
okoliczności wykraczających poza naszą wyobraźnię.
Gdy trwały rokowania w sprawie przyszłości Unii Europejskiej, niemieccy
negocjatorzy uważali, że unia monetarna - bez unii fiskalnej - to szaleństwo. A jednak
Niemcy zgodziły się na takie rozwiązanie. Dlaczego?
W tym samym czasie rozpadała się Jugosławia i Ameryka się obawiała, że
pospieszne uznanie niezależności kilku republik doprowadzi do rozlewu krwi.. Sekretarz
stanu USA na spotkaniu w Belgradzie apelował do prezydentów Chorwacji i Słowenii,
aby się powstrzymali od deklaracji niepodległości. Obaj apel zignorowali. Serbia
potępiła secesje i wkrótce doszło do walk armii jugosłowiańskiej, zdominowanej przez
Serbów, z oddziałami słoweńskimi i chorwackimi. Zginęło około dwudziestu tysięcy
ludzi.
Zanim doszło do szczytu w Maastricht w grudniu 1991 roku, Wielka Brytania,
Francja i Grecja obiecały Amerykanom, że nie uznają niepodległości Chorwacji i
Słowenii. Wszystkie trzy kraje słowo złamały. Niemcy historycznie sympatyzowali z
Chorwatami. Kanclerz Kohl, wbrew stanowisku swych ekspertów ekonomicznych,
zgodził się na unię walutową bez unii fiskalnej, w zamian za uznanie przez resztę Unii
niepodległości Chorwacji i Słowenii. Jak przewidywali Amerykanie, przypieczętowało
to rozpad Jugosławii i doprowadziło ostatecznie do jatek w Bośni i w Kosowie.
Londyn wytargował wyłączenie Wielkiej Brytanii z ustawodawstwa społecznego
Unii, Francuzi - unię monetarną na warunkach, które im odpowiadały, natomiast Grekom
obiecano, że Unia nie uzna niepodległości Macedonii. Flans-Dietrich Genscher,
wicekanclerz i sternik niemieckiej dyplomacji, doczekał się w chorwackich wsiach i
miastach ulic i placów swego imienia. A Europa płaci dziś za chybioną konstrukcję i
słucha połajanek Berlina, który wiedział, co robi, godząc się ponad dwadzieścia lat temu
na ułomną architekturę Unii.
„Nazywam się Al Gore i byłem kiedyś następnym prezydentem Stanów
Zjednoczonych Ameryki” - to jedyny zabawny moment w dokumentalnym filmie
Niewygodna prawda. Gdy Al Gore, urzędujący wiceprezydent USA, w czasie
przedwyborczej debaty, zirytowany obietnicami swego rywala, stroił miny przed kamerą;
nie wszystkim przypadło to do gustu. Do tego na Florydzie liczenie głosów było bardzo
na rękę synowi eksprezydenta. Gdy trafił do Białego Domu, rozpoczął dwie kosztowne
wojny i obciął ostro podatki. Jaka byłaby dziś Ameryka i jej relacje ze światem, gdyby
Bush junior ograniczył się do zarządzania klubem bejsbolowym?
Możemy tylko spekulować, czy Francja byłaby taka sama, gdyby Dominique Strauss-
Kahn poskromił swe libido i nie napadł nago na pokojówkę w nowojorskim hotelu. Ale
nie poskromił i tym sposobem w Pałacu Elizejskim zameldował się polityk testujący
patriotyzm bogatych Francuzów za pomocą drakońskich podatków.
*
Dwieście lat temu, po tym jak Napoleon uciekł spod Moskwy i zanim dostał cięgi
pod Waterloo, listę największych potęg gospodarczych świata otwierały Chiny i Indie.
Chiny wytwarzały więcej niż cała Europa Zachodnia, Indie — ponad trzykrotnie więcej
niż Wielka Brytania. W sumie na te dwa kraje przypadała połowa światowej produkcji.
Gdy świat wkraczał w XX wiek, królowa Wiktoria zasiadała na tronie imperium,
nad którym nigdy nie zachodziło słońce. Indiami zarządzał gubernator z Londynu.
Zrujnowane Chiny były upokarzane przez europejskich agresorów. Adolf Hitler śnił o
karierze malarza, a Józef Stalin, wówczas Dżugaszwiłi, nie marzył jeszcze nawet o
obrabowaniu banku w Tyflisie, nie mówiąc o bardziej ambitnych planach.
Niewiele lat później nie istniała już ani Monarchia Austro-Węgierska, ani
Cesarstwo Rosyjskie, ani Imperium Osmańskie, Hitler wydał swój manifest — Mein
Kampf, a Stalin krwawą ręką rządził komunistycznym Związkiem Sowieckim. Rewolucja
przemysłowa oznaczała druzgocące zwycięstwo Zachodu, przyniosła nowy porządek, a
dwie krwawe wojny światowe doprowadziły do supremacji Ameryki.
Nie znam nikogo, kto w 1980 roku przewidywał rychły upadek komunizmu. Gdy on
nastąpił, potentaci sprzed dwóch stuleci zaczęli się wspinać po drabince rankingów i
powoli prężyć muskuły. Globalizacja, która zdaniem jednych miała być dobrodziejstwem
dla wszystkich, a zdaniem innych drogą do powszechnych nieszczęść, nie stała się ani
jednym, ani drugim, ale pomogła dawnym potęgom gonić tych, których — zdawać się
mogło — już nigdy nie miały dogonić.
W ostatnich latach zaczęły się mnożyć coraz bardziej śmiałe prognozy. W wypadku
takiego przedsięwzięcia szczególnie zdradliwą pułapką jest ekstrapolacja trendów.
Ignoruje ona bowiem fakt, że jedni mogą popełniać kosztowne błędy, a inni szybciej się
na tych błędach uczyć. Kto jest w stanie przewidzieć suszę, która zniszczy plony w całym
kraju lub na kontynencie i doprowadzi do zamieszek? Albo tsunami? Albo wpływ
wyników wyborów na politykę gospodarczą dużego kraju? Czy przyszli liderzy Chin
postawią na reformę emerytur, czy na rozbudowę armii? Czy Iran zbuduje bombę
atomową i jej użyje, czy też zostanie wcześniej zaatakowany?
Co z przyszłością energii? Dostęp do niej i jej cena zawsze były ważne. Dziś, gdy
coraz więcej jej potrzebują miliardy ludzi, którym nie wystarcza już ryż i dach nad
głową, jej znaczenie tylko rośnie. Od tego, kto ją kontroluje, ile kosztuje, komu jej
brakuje, a kto ma jej w nadmiarze, zależeć będzie w dużej mierze układ sił w
nadchodzących dekadach. Eksplozja cen ropy doprowadziła do największej redystrybucji
bogactwa w historii ludzkości. W wypadku Rosji kontrola kurka zastąpiła dywizje
pancerne jako źródło prestiżu i respektu wśród sąsiadów. Amerykę ropa zmusiła do
moralnie wątpliwych i arcykosztownych sojuszy. Czy w nadchodzących dekadach czeka
nas rewolucja energetyczna, czyjej zwiastuny to tylko miraże?
Bardzo szybko, za sprawą nauki, zmienia się definicja tego, co jest możliwe, a co
nie jest. To niezwykle komplikuje budowę makroekonomicznych i politycznych
scenariuszy, bo gdy w przyszłości pojawią się tanie substytuty ropy, gazu, węgla czy
miedzi, może to wywrócić kompletnie relacje sił i międzynarodowe rankingi. To, że się
pojawią, nie ulega dziś wątpliwości. Nie wiadomo tylko, kiedy i kto pierwszy uczyni z
nich użytek.
Rejestr niewiadomych jest bardzo długi. Ale też sporo wiemy. Wiemy, że przez trzy
ostatnie dekady wzrost gospodarczy Chin wynosił średnio 10 procent rocznie, co znaczy,
że produkt krajowy brutto podwajał się co siedem lat. Wiemy, że co roku liczba ludności
miast rośnie o sześćdziesiąt pięć milionów — to tak, jakbyśmy rocznie dodawali Ziemi
pięć dodatkowych Londynów.
Co do śmiałych prognoz, to rzecz nie w rankingach, w tym, kto, przed kim i o ile
długości, kto awansuje do następnej rundy Tańca z gwiazdami. Idzie o przyszłość
cywilizacji, model sprawnego państwa, o rywalizację demokracji z totalitaryzmem.
Duńczycy czy Szwedzi nie gryzą paznokci zaintrygowani, kiedy Chiny przegonią
Amerykę, bo wynik tej rywalizacji nie będzie dla nich kompasem - nie wytyczy drogi,
którą iść dalej. Lecz jest wiele społeczeństw — ubogich, zdesperowanych, gdzie
zaspokojenie podstawowych potrzeb jest ważniejsze niż wolność mediów — dla których
sukcesy Chin to atrakcyjny model. Potencjał gospodarczy przekłada się na siłę polityczną.
Jeśli Chiny nie staną się demokracją - a na to się nie zanosi — to rywalizacja dotyczyć
będzie nie tylko dostępu do rzadkich metali czy źródeł ropy i gazu na wodach Pacyfiku,
ale przełoży się na walkę idei i wartości, sposobów organizacji społeczeństw i metod
rozstrzygania sporów. Stawka jest więc ogromna, czego nie wydają się, przynajmniej na
co dzień, dostrzegać politycy Zachodu, sparaliżowani dogmatami i wewnętrznymi
animozjami, kroczący z dumnie wypiętą piersią od kryzysu do kryzysu, wszystkich
własnej produkcji. Trudno to określić inaczej niż jako niepohamowane instynkty
samobójcze.
Nie staję do konkurencji o najśmielszą prognozę ani do rywalizacji o miano
najlepszego wróżbity, tym bardziej że na rozstrzygnięcie takiej rywalizacji przyszłoby
czekać ponad ćwierć wieku. Intencją tej książki jest wskazanie pułapek, w jakie wpadli
autorzy „śmiałych” prognoz, nakreślenie kierunku, w jakim potoczą się losy głównych
rozgrywających na światowej scenie, jeśli nie zmienią kursu, jakim podążają, i wreszcie
opisanie scenariusza, który uważam za najbardziej prawdopodobny.
Część I
Trudny żywot wróżbity
Trzy filmy z gatunku SF
Czy pytanie: „Jak będzie wyglądać świat za trzydzieści lat?” wypada
skwitować odpowiedzią typu: „Nie wiem, to zależy, wiele może się zmienić”?
Okazuje się najwyraźniej, że nie wypada.
Dlatego gdy swoją prognozę publikuje i reklamuje wielki bank, następnego dnia
rywal czuje, że nie ma wyboru, że musi wyprodukować swoją, aby ją zaś zauważono,
musi się czymś różnić od tego, co wydumał konkurent. Wyobraźnię trzeba trzymać na
luźnych lejcach — zbyt tradycyjnej opowieści nikt nie dostrzeże, zbyt zwariowaną
wyszydzą. Lepiej zadrwić z rywala. Tak jak to próbował uczynić Citibank: gdy Goldman
Sachs wymyślił zgrabny termin BRIC — Brazylia, Rosja, Indie i Chiny — Citibank w
swojej prognozie napisał, że akronim BRIC jest wart z grubsza tyle, co określenie
„Siedmiu Wspaniałych” - zaciemnia obraz i utrudnia analizę.
Wszystkie prognozy autorstwa renomowanych instytucji lub osób mają wspólne
przesłanie: kończy się dominacja Zachodu. Jednak — poza Chinami — mają własnych
faworytów. Jedni stawiają na Brazylię, inni na Indonezję, jeszcze inni przyszłego
supermocarstwa dopatrują się w Nigerii. Trzeba zaskakiwać. A to Mongolią, a to
Egiptem, a to Bangladeszem. Gdyby w oparciu o najpopularniejsze scenariusze nakręcić
filmy, to ich tytuły mogłyby brzmieć tak:
„BRIC połyka G7” - scenariusz Goldman Sachsa
„Afryka przegania Europę” — scenariusz Citibanku
„Chiny deklasują świat” - scenariusz Roberta Fogla (Nobel z ekonomii w 1993
roku).
Tytuły mniej podniecające niż na przykład Nagi instynkt, ale to w końcu „tylko”
ekonomia.
Gdy z masztu na Kremlu ściągano flagę z sierpem i młotem, mało kto był w stanie
przewidzieć, jak wielkie zawirowania przyniesie globalnej gospodarce koniec
dwubiegunowego świata. Ogromną ironią ostatniego ćwierćwiecza jest fakt, iż triumf
amerykańskich koncepcji wolnego rynku i demokracji, którego manifestacją był upadek
komunizmu, przyczynił się do osłabienia pozycji Stanów Zjednoczonych. W 1955 roku,
gdy podpisywano Układ Warszawski, na USA przypadało 58 procent światowej
produkcji przemysłowej. Gdyby się cofnąć w przeszłość nie tak odległą: choćby do
strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku i powstania Solidarności, odpowiedź
na pytanie, kto się liczył w światowej gospodarce, byłaby dziecinnie prosta — Ameryka
dominowała w sposób bezdyskusyjny i przygniatający. Jej produkt krajowy brutto był w
1980 roku ponad dwuipółkrotnie większy niż następnej w rankingu Japonii. Na
najsilniejsze gospodarczo kraje Zachodu, tak zwane G7: USA, Japonię, Niemcy (RFN),
Francję, Wielką Brytanię, Włochy i Kanadę, przypadało przeszło dwie trzecie całego
światowego produktu globalnego.
Wprawdzie Chiny, za sprawą reform Deng Xiaopinga - komunisty heretyka, dla
którego nie było ważne, czy kot jest biały, czy czarny dopóty, dopóki łapie myszy —
budziły się już z wielowiekowego letargu, jednak amerykańska gospodarka była
czternaście razy większa niż chińska. Wielka Brytania wytwarzała więcej niż Chiny,
Indie i Brazylia razem wzięte.
Produkt krajowy brutto (w mld dolarów) 1980
USA
2788
Japonia
1087
Niemcy (RFN)
826
Francja
691
Wielka Brytania
542
Włochy
470
Kanada
269
Meksyk
227
Hiszpania
224
Chiny
202
Źródło: Międzynarodowy Fundusz Walutowy
W miarę wiarygodne dane dla ZSRR były wówczas niedostępne.
„BRIC POŁYKA G7” - SCENARIUSZ GOLDMAN SACHSA
Tuż po ataku terrorystycznym na Amerykę w 2001 roku w banku inwestycyjnym
Goldman Sachs powstał raport pod tytułem „Świat potrzebuje lepszych cegieł ekonomii”
- na temat nadciągających przetasowań w gospodarce światowej. Główny ekonomista
Goldmana Jim 0’Neill, nawiązując do słowa „cegła” (po angielsku brick), ukuł zgrabny
termin BRIC, od pierwszych liter nazw czterech państw: Brazylii, Rosji, Indii i Chin,
przyszłych, w dość powszechnej ocenie, potęg gospodarczych. W 2000 roku na cztery
kraje BRIC przypadało 8 procent światowego PKB, podczas gdy na G7 - blisko 70
procent. Z prognoz Goldmana wynikało, że jeszcze przed 2050 rokiem BRIC wyprzedzi
G7, co wyglądało wówczas na przepowiednię arcyśmiałą. Rychło się okazało, że zmiany
w układzie sił postępują zdumiewająco szybko, co autorom prognoz dało odwagi.
Pod koniec 2009 roku, już po kryzysie, z którym BRIC i N11 (następna, w opinii
Goldmana, grupa aspirantów do roli potęg gospodarczych przyszłości: Indonezja,
Filipiny, Bangladesz, Egipt, Korea Południowa, Nigeria, Turcja, Wietnam, Iran, Meksyk i
Pakistan) poradzili sobie lepiej niż Ameryka i Europa Zachodnia, Goldman zrewidował
swą prognozę. „Wydaje się możliwe - pisali jego analitycy - że Chiny dogonią USA do
2027 roku”.
W skład elitarnego klubu BRIC weszły dwie liberalne demokracje (Indie i Brazylia)
i dwie postkomunistyczne oligarchie (Rosja i Chiny), dwaj wielcy eksporterzy surowców
(Rosja i Brazylia) i dwaj gigantyczni ich importerzy (Chiny i Indie). Rosja bardzo lubi,
gdy się ją wymienia jednym tchem z pozostałą trójką, tyle że ani Chinom, ani Indiom, ani
Brazylii nie grozi w dającej się przewidzieć przyszłości brak ludzi, podczas gdy Rosja
demograficznie się kurczy. Gdy Chiny, Indie i Brazylia się modernizują, Rosja doi swą
ziemię z surowców. Chiny budują w tydzień więcej dróg niż Rosja w ciągu roku. Ale
wszystkie cztery kraje dysponują bez wątpienia ogromnym potencjałem.
BRIC to prawie trzy miliardy ludzi - ponad 40 procent ludzkości świata - i szybko
rosnąca klasa średnia, która pod koniec obecnej dekady ma być dwukrotnie większa niż
klasa średnia całej G7. To setki milionów ludzi o apetytach podobnych do naszych. Nie
tylko na pełny talerz, ale też na mieszkanie, samochód i wakacje za granicą.
Premier Chin Li Keqiang, gdy kilka lat temu jako wicepremier podróżował po
Europie, napisał w hiszpańskim „El Pals”: Co to byłaby za bonanza dla Madrytu, gdyby
każdy Chińczyk zużywał jedną butelkę oliwy z oliwek rocznie albo wychylał kilka
kieliszków hiszpańskiego wina! Już dziś Chiny są największym na świecie importerem
francuskiego bordeaux. W 2008 roku wyprzedziły Stany Zjednoczone pod względem
liczby produkowanych aut.
Chiny
Głowni producenci samochodow
2011 (w tysiącach)
18419
USA
8654
Japonia
8399
Niemcy
6311
Korea Południowa
4657
Indie
3936
Brazylia
3406
Meksyk
2680
Hiszpania
2354
Francja
2295
Źródło: International Organization of Motor Vehicles Manufacturers
A to dopiero początek trendu, którego nic nie zdoła powstrzymać: lawinowego
wzrostu zakupów samochodów w krajach, w których jeszcze całkiem niedawno własne
auto było jedynie przedmiotem westchnień i marzeń.
Prognoza liczby aut w krajach BRIC
(w tysiącach)
Rok
Brazylia
Rosja
Indie
Chiny
BRIC
2020
60 105
60 080
62 187
224 857
407 229
2040
147 164
70 019
537 411
474 244
1 228 838
Źródło: Goldman Sachs, „Global Economics Paper” nr 192, 4 grudnia 2009
Gdyby ta prognoza miała się sprawdzić, między rokiem 2020 a 2040 w krajach
BRIC przybędzie 822 miliony aut. Co to oznacza dla zapotrzebowania na paliwo i
zanieczyszczenia środowiska? To choćby wyzwanie będzie potęgowało presję na
poszukiwanie alternatywnych źródeł energii.
A co do kolejności na drabince, to poza rychłym awansem Chin na pozycję lidera
Goldman czarno widzi perspektywy i Japonii, i Niemiec. Przewiduje, że:
— Indie przegonią Japonię w roku 2027,
— Brazylia dokona tego w roku 2034,
— Rosja zaś — w roku 2037.
Rok 2029 ma być nieprzyjemny dla Niemiec. W tym bowiem roku wyprzedzą je
zarówno Brazylia, jak i Rosja.
„AFRYKA PRZEGANIA EUROPĘ” - SCENARIUSZ CITIBANKU
Wyobraźmy sobie, że globus jest miękki niczym dojrzały melon, który aż się prosi,
aby go pokroić. Gdzie wetknąć ostry nóż, aby przekroić globus wzdłuż linii idącej z góry
na dół w taki sposób, aby pod względem wagi ekonomicznej obie części były z grubsza
równe? W 1980 roku linia ta przebiegała przez Atlantyk. W miarę upływu czasu to
wertykalne cięcie przesuwa się zdumiewająco szybko na wschód. Dziś, w wyniku
szybkiego wzrostu potęg azjatyckich, znajduje się odrobinę na prawo od linii łączącej
Helsinki z Bukaresztem, czyli na wschód od Bugu. Zdaniem Danny’ego Quaha, profesora
ekonomii z London School of Eco-nomics, w połowie wieku linia ta będzie przecinać
globus gdzieś między Indiami a Chinami. W ciągu siedemdziesięciu lat przesunie się
zatem
o 9300 kilometrów na wschód.
Do mnożących się prognoz gospodarczej mapy świata kolejną dołączył w 2011 roku
zespół pięćdziesięciu ekonomistów Citibanku. W ich opinii, stosowane w ostatnich
latach etykietki, takie jak emerging markets, czyli rynki wschodzące, kraje rozwijające
się albo rozwinięte, czy wreszcie akronim BRIC, są niewiele warte, więc w ich miejsce
zaproponowali termin 3G - Global Growth Generators, czyli generatory globalnego
wzrostu.
Citibank zbudował prognozę sięgającą 2050 roku, z której wyłania się w sumie
optymistyczny obraz gospodarki światowej. Szczególnie dobrze wypada Afryka, dla
której prognozowane jest najwyższe tempo wzrostu, bo aż 7 procent rocznie. Łączny
udział Ameryki Północnej
i Europy Zachodniej w światowym PKB ma wedle tej prognozy spaść z dzisiejszych
40 procent do 18 w 2050 roku, podczas gdy udział Azji ma wzrosnąć z 27 procent do 49.
Dziesięć największych gospodarek świata (PKB w mld dol.*)
2010
2040
USA
14 612
Chiny
115 671
Chiny
5860
Indie
75 996
Japonia
5465
USA
54 822
Niemcy
3292
Indonezja
20 140
Francja
2602
Brazylia
17 501
Wielka Brytania
2259
Nigeria
17 347
Włochy
2044
Rosja
12 885
Brazylia
1989
Japonia
12 452
Indie
1596
Niemcy
9267
Kanada
1572
Wielka Brytania
9135
* PKB w cenach bieżących
Źródło: Citi lnvestment Research and Analysis
A zatem w 2040 roku, zdaniem Citibanku, gospodarka Chin będzie większa niż całe
G7 (USA, Japonia, Niemcy, Wielka Brytania, Francja, Włochy i Kanada). Chiny mają
być gospodarczo dwukrotnie większe od Ameryki. To się nazywa gruntowne
przemeblowanie!
Citibank zidentyfikował 11 krajów o najbardziej obiecujących perspektywach
wzrostu. Kraje 3G to w kolejności alfabetycznej: Bangladesz, Chiny, Egipt, Filipiny,
Indie, Indonezja, Irak, Mongolia, Nigeria, Sri Lanka i Wietnam, czyli lista pokrywa się
częściowo, choć nie całkowicie, z listą Goldmana. Niektóre z nich dysponują ogromnymi
zasobami naturalnymi. Wszystkie z wyjątkiem Chin mają sprzyjającą sytuację
demograficzną. Meksyk, Brazylia, Turcja i Tajlandia - często określane jako potęgi
przyszłości - zdaniem autorów raportu mają wprawdzie wielki potencjał, ale potrzebują
poważnych reform: aby trafić na listę 3G, muszą mocno podnieść stopę oszczędności i
inwestycji. Inne kraje, takie jak Iran czy Korea Północna, mogłyby, jak twierdzą analitycy
Citibanku, wejść na ścieżkę szybkiego wzrostu, gdyby zdołały się wyzwolić z kaftanów
bezpieczeństwa narzuconych przez tamtejsze reżimy.
Do grupy 3G miałyby szanse dołączyć niektóre kraje bogate, takie jak Irlandia (gdy
się upora z kryzysem bankowym), Kanada i Australia - dwaj wielcy eksporterzy
surowców, których Azja bardzo potrzebuje — a nawet USA, pod warunkiem dokonania
właściwych reform strukturalnych, dziś mało realnych z powodów politycznych.
Oczywiście rozmiary gospodarki to nie to samo co bogactwo obywateli. Mimo
gigantycznego wzrostu dochód na głowę statystycznego Chińczyka czy Hindusa wedle tej
prognozy jeszcze długo będzie znacznie niższy niż w Ameryce, Japonii czy Europie. I o
ile Citibank widzi dramatyczne przetasowanie na liście globalnych potęg, o tyle zmiany
w czołówce krajów pod względem dochodu na głowę będą mniej widoczne, choć i tu
awans Azji jest niepodważalny.
Nominalny PKB na głowę (w dolarach)
Kraj
2010
Kraj
2040
Norwegia
78 102
Singapur
214 757
Szwajcaria
68 787
Norwegia
202 492
Australia
57 649
Szwajcaria
173 423
Szwecja
48 032
Kanada
166 403
Holandia
47 256
Szwecja
145 793
USA
47 100
Korea Południowa
145 321
Kanada
46 144
Australia
144 941
Singapur
44 801
Holandia
137 728
Austria
43 670
USA
135 144
Belgia
43 123
Wielka Brytania
130 062
PKB w cenach bieżących
Źródło: Citi lnvestment Research and Analysis
Widać to jeszcze bardziej wyraźnie, jeśli liczyć dochód, uwzględniając różnice w
sile nabywczej waluty, czyli stosując tak zwany Purchasing
Power Pańty. Wówczas czołówka w roku 2040 wygląda w raporcie Citi-banku
następująco:
1. Singapur
2. Hongkong
3. Tajwan
4. Korea Południowa
5. USA.
Ekonomiści Citibanku kreślą też dość ponury obraz stopniowej marginalizacji
Europy w gospodarce świata. W 1970 roku na Europę Zachodnią przypadało 28 procent
światowej produkcji dóbr i usług. Dziś przypada 19 procent. W 2030 udział ten ma się
skurczyć do 11 procent, a w połowie wieku wynieść ledwie 7 procent - mniej niż
Ameryki Łacińskiej i Afryki. Udział Europy Środkowej i Wschodniej - przez wiele lat
wynoszący 4 procent światowego PKB — skurczyłby się do 3 procent w 2030 i 2
procent w 2050 roku.
Konkluzje Citibanku w największym skrócie wyglądają tak:
Chiny wyprzedzą Stany Zjednoczone pod względem PKB do 2020 roku, a same do
połowy XXI wieku zostaną wyprzedzone przez Indie. W 2040 roku gospodarka Chin
będzie przeszło dwa razy większa od gospodarki USA.
W 2040 roku Indonezja, Brazylia, Nigeria i Rosja będą mieć większe gospodarki niż
Japonia, Niemcy czy Wielka Brytania; PKB Indonezji będzie większy niż Niemiec i
Wielkiej Brytanii (dziś gospodarki nr 4 i nr 6) razem wziętych.
„CHINY DEKLASUJĄ ŚWIAT” - SCENARIUSZ ROBERTA FOGLA
Gdyby scenariusze przyszłości oceniać za ich oryginalność i zuchwałość, palma
pierwszeństwa należy się bezapelacyjnie laureatowi Nagrody Nobla z ekonomii w 1993
roku Robertowi Foglowi. Prognozę profesora
Fogla, zmarłego w czerwcu 2013 roku dyrektora Center for Population Economics
szkoły biznesu Uniwersytetu w Chicago, opublikowało Narodowe Biuro Badań
Ekonomicznych, zanim zalała ona bardziej popularne czasopisma.
O ile prognozy wielkich banków mówią o zmianie na pozycji lidera światowej
gospodarki, o tyle Robert Fogel przewiduje absolutną dominację Chin nad resztą świata.
To nie jest zwycięstwo na punkty, ale ciężki nokaut. Z jego prognozy wynika, że w 2040
roku gospodarka Chin będzie większa niż Ameryki, Japonii, Indii i Unii Europejskiej
razem wziętych. Słowem: hegemonia.
PKB krajów i grup krajów oraz ich udział w światowym PKB
w 2040 roku
PKB (w miliardach dolarów)* udział w całości (%
Chiny
123 675
40
USA
41 944
14
Indie
36 528
12
6 krajów Azji Południowej (SE6)**
35 604
12
Unia Europejska (EU15) ***
15 040
5
Japonia
5 292
2
Reszta świata
49 774
16
* PKB w sile nabywczej, w dolarach 2000 roku
" SE6 to Singapur, Malezja, Indonezja, Tajlandia, Południowa. Korea i Tajwan ***
EU15 - członkowie Unii przed przyjęciem Cypru, Malty, Słowenii i krajów
postkomunistycznych
Choć w oczy rzuca się przede wszystkim zdumiewająca przewaga Chin nad resztą,
profesor Fogel rozpoczyna swe rozważania od zapowiedzi dramatycznego spadku pozycji
Europy. Podkreśla znaczenie demografii — spadku do zera stopy przyrostu naturalnego w
krajach EU 15 i w konsekwencji szybkiego starzenia się społeczeństw. Na to nałożą się
czynniki kulturowe i polityczne.
Świetlaną przyszłość, jaką wróży Chinom, najlepiej obrazują dwie liczby. Po
pierwsze, w 2040 roku produkt globalny Chin ma być wedle tej prognozy niemal
trzykrotnie większy niż produkt całego świata w roku 2000 i trzy razy większy niż PKB
Stanów Zjednoczonych. Po drugie, z kraju na początku wieku wciąż biednego Chiny do
2040 roku mają się przeistoczyć w kraj ludzi superbogatych - dochód na głowę
statystycznego Chińczyka ma wynieść 85 tysięcy dolarów rocznie, przewyższyć dochód
przeciętnego Francuza i być przeszło dwukrotnie wyższy od średniej dla Unii
Europejskiej.
Na pocieszenie Anglosasów profesor Fogel dodaje, że angielski ma szanse
przetrwać jako podstawowy język interesów, choć oczekuje eksplozji liczby zachodnich
biznesmenów, którzy opanowali język mandaryński.
Podstawowym źródłem szalenie optymistycznego widzenia perspektyw gospodarki
chińskiej jest dla Roberta Fogla przekonanie o dramatycznej poprawie jakości pracy w
Chinach w wyniku inwestycji w szkolnictwo. Na tempo wzrostu pozytywny wpływ mają
mieć także zmiany w strukturze gospodarki: spadek znaczenia rolnictwa, gdzie wydajność
pracy jest niska, na rzecz przemysłu i usług. Fogel inaczej niż większość analityków
postrzega potencjalne zagrożenia dla chińskiego wzrostu. Uważa, że wielkie
przedsiębiorstwa państwowe, często nieefektywne i subsydiowane, choć stanowią balast
dla gospodarki, z dnia na dzień nie upadną. Państwo dysponuje środkami, aby je
wspierać, ale z czasem ich rola będzie maleć. Podkreśla, że chiński „federalizm”
stopniowo ogranicza kontrolę rządu centralnego nad decyzjami ekonomicznymi i że w
terenie rosną zachęty do prawdziwej konkurencji. Władze centralne, w jego mniemaniu,
są świetnie zorientowane, co się dzieje, co ludzie myślą, i są w stanie reagować na
sygnały z rynku i z badań opinii publicznej. W sumie sądzi, że kraj jest znacznie bardziej
stabilny, niż się powszechnie uważa.
Triumfowi Chin, a także innych krajów Azji Południowo-Wschodniej, z wyjątkiem
Japonii, która w prognozie Fogla doznaje podobnej porażki jak rdzeń Unii Europejskiej,
towarzyszy gwałtowny spadek znaczenia reszty świata. Na tę resztę przypadało w 2000
roku 28 procent światowego PKB. Jej udział w scenariuszu Fogla spada do 16 procent w
roku 2040. Rzecz nie w arytmetyce, ale w fundamentalnie innym widzeniu wygranych i
przegranych w zestawieniu z dwiema poprzednimi prognozami. Co się bowiem kryje za
określeniem „reszta świata”? Ta reszta to Afryka, Ameryka Łacińska, Bliski Wschód,
Europa Środkowa i Wschodnia, Rosja i reszta byłych republik ZSRR, kraje Azji
Środkowej, Kanada, Australia, Nowa Zelandia i te kraje azjatyckie rejonu Pacyfiku, które
się nie mieszczą w kategorii SE6. W skład tej reszty wchodzi zatem wiele krajów
uznanych przez ekonomistów Goldman Sachsa i Citibanku za przyszłe potęgi lub
aspirantów do tej roli: Brazylia, Nigeria i Rosja z pierwszej dziesiątki Citibanku, a
dalej: Meksyk, Turcja, Filipiny, Iran, Irak, Republika Południowej Afryki, Bangladesz,
Wietnam, Egipt, Pakistan, nie wspominając o surowcowych potęgach zamożnego świata,
czyli Kanadzie i Australii. Wszystkie one płacą za zdumiewający awans Chin.
W przeciwieństwie do scenariuszy banków, które zajmują się wyłącznie wymiarem
ekonomicznym, Robert Fogel nie ucieka od politycznych implikacji tego gruntownego
przetasowania układu sił w świecie. Jego prognoza nosi nawet tytuł: „Kapitalizm i
demokracja”. Odnotowując zwłaszcza spadek znaczenia Europy Zachodniej, przez całe
stulecia ostoi liberalnej demokracji, pyta wręcz, kto przejmie tę rolę za życia następnej
generacji. Odpowiedź noblisty brzmi: Azja. Liberalna demokracja, powiada, kwitnie w
Indiach, które w jego scenariuszu staną się najludniejszym krajem świata, gospodarczo
zaś mają deptać po piętach Ameryce (wedle Citibanku zdecydowanie wyprzedzą USA) i
doczekają się gospodarki przeszło dwukrotnie większej od Unii Europejskiej.
Demokracja, dodaje, zakorzeniła się w czterech z sześciu silnych krajów Azji
Południowo-Wschodniej (Tajwan, Korea Południowa, Indonezja i Singapur) i wielu
promotorów liberalnej demokracji znaleźć można w „reszcie świata” - wśród nich Fogel
wymienia: Australię, Kanadę, Nową Zelandię, Chile, Meksyk i Republikę Południowej
Afryki.
*
W przyszłość, i tę niedaleką, i tę odległą, wybiega najnowsza książka Zbigniewa
Brzezińskiego Strategiczna wizja. Ameryka a kryzys globalnej potęgi. Inny jest jednak
charakter tej pracy. W odróżnieniu od wcześniej omawianych nie jest to ekonomiczna
prognoza, lecz geostrategiczne rozważania nad kształtem światowego ładu.
Brzeziński pisze, że jeśli Ameryka będzie odwlekać reformy, to czeka ją zapewne
los podobny do tego, jaki spotkał wielkie potęgi sparaliżowane fiskalnie w przeszłości:
czy to starożytny Rzym, czy dwudziestowieczną Wielką Brytanię. Jednak jego zdaniem
jest mało prawdopodobne, aby świat do 2025 roku zdominował jeden gracz, taki jak
Chiny. Bardziej prawdopodobne są chaotyczne zmiany w układzie sił. W rozważaniach
nad kształtem świata w dłuższej perspektywie Brzeziński wiele miejsca poświęca
Europie i definicji jej wschodnich rubieży, które zarazem będą wyznaczać wschodnie
granice Zachodu. Europa poszerzona o Turcję i Rosję, nadal związana z Ameryką,
mogłaby się stać ważnym globalnym graczem. Brzeziński jest zwolennikiem przyjęcia
Turcji do Unii. Uważa, że solidnie zakotwiczona w strukturach Zachodu Turcja mogłaby
być tarczą chroniącą Europę przed niespokojnym Bliskim Wschodem. Rosja jest, według
niego, bardziej problematyczna, ale na dłuższą metę będzie grawitować w kierunku
Zachodu. Brzeziński konkluduje, że ponieważ Ameryka nie jest jeszcze Rzymem, a Chiny
nie są jeszcze Bizancjum, stabilny globalny porządek zależy ostatecznie od zdolności
Ameryki do samoodnowy.
Gdy zacząłem się przyglądać w minionej dekadzie zawrotnemu tempu wzrostu Chin
i Indii, nieuchronnie pojawiło się pytanie o źródła i przyczyny. Zwykle w odpowiedzi
padają takie słowa, jak „niskie płace”, „dyscyplina pracy”, „solidne kwalifikacje” - tyle
że ćwierć wieku temu Chińczycy i Hindusi byli równie dobrze jak dziś wykształceni,
zdyscyplinowani, gotowi do ciężkiej pracy i wyrzeczeń i znacznie tańsi niż dziś, a
wszystkie te cnoty nie procentowały gospodarczymi sukcesami. Brakowało im dostępu do
kapitału. W dobie ideologicznej i militarnej rywalizacji dwóch systemów zachodni
kapitał nie palił się do miliardowych inwestycji w Indiach, a już na pewno nie w
komunistycznych Chinach. Koniec zimnej wojny wszystko zmienił. Powszechna
akceptacja zasad wolnego rynku ośmieliła zachodni kapitał: bardzo szybko nabrał on
apetytu na wędrówkę w miejsca poprzednio omijane. Natomiast gospodarze tych miejsc,
kierując się własnym interesem, zadbali o to, aby kapitał płynął wartkim nurtem,
zachęcony przyjaznym traktowaniem i perspektywą lukratywnych zysków.
W przeszłości gospodarkę światową ciągnęły zachodnie lokomotywy, głównie
amerykańska. Dziś to się zmienia. Kłopot w tym, że nowym potęgom wciąż brakuje
dojrzałości i siły, żeby iść ostro do przodu bez względu na to, co się dzieje wokół.
Ciągle muszą współpracować ze słabnącymi liderami i szukać u nich wsparcia. Przez
najbliższe kilkanaście lat sam popyt wewnętrzny nie wystarczy Chinom, Indiom i
Brazylii, by podtrzymać rynek pracy i zapewnić modernizację kraju, a Rosja do
modernizacji potrzebuje zachodniego kapitału i technologii. Dlatego kuśtykająca
Ameryka i cherlawa Europa to zagrożenie dla perspektyw rozwojowych BRIC. I
bynajmniej nie jedyne.
Wszystkiemu winien Newton
Mocarstwo czy muzeum? (Europa)
Lider XXI wieku (Chiny)
Nowe stare Indie
Królestwo nepotyzmu na gruzach komunizmu (Rosja)
Cud, rewolucja czy halucynacja? (energia)
Przemysł Zachodu - renesans czy złuda?
W kajdanach dogmatów
Epilog, czyli pamiętajmy o żabie
Wszystkiemu winien Newton
Wszystkiemu winien Isaac Newton. Może nie wszystkiemu, ale to on właśnie
jest, moim zdaniem, winny prognoz, które we wstępie nazwałem „odważnymi”, a
naprawdę uważam za chybione.
Chybione, choć ich autorzy to albo superbogate instytucje, pełne ludzi z dyplomami
najlepszych w świecie uniwersytetów, i wyposażone w potężne komputery, albo
szanowani uczeni, łącznie z laureatami Nagrody Nobla. Czy to zatem nie arogancja, tupet,
szaleństwo i głupota, aby kwestionować produkty ich pracy? Niekoniecznie, a dlaczego
— postaram się krótko wyłożyć.
Skutkiem ubocznym triumfu mechaniki Newtona i jej wpływu na rewolucję
przemysłową okazało się wyniesienie fizyki na piedestał wszelkich nauk. Fizyka stała się
wzorcem, ku któremu inne dyscypliny postanowiły zmierzać. Pokusom pogoni za
narzędziami fizyki uległa także, a może przede wszystkim, ekonomia. Nobel z ekonomii
pojawił się dopiero w 1969 roku i od początku budził kontrowersje. Zdaniem jednych
ekonomia nie jest wystarczająco naukowa, zdaniem innych - jej wkład w postęp
ludzkości nie zasługuje na prestiż związany z Noblem. Paul Samuelson, laureat Nobla z
ekonomii w 1970 roku, mówił o tym, jak bardzo pragnął zbliżyć ekonomię do fizyki.
Pierwsze Noble powędrowały do ekonometryków: Ragnara Frischa i Jana Tinbergena,
których prace są beznamiętne, techniczne i wysoce zmatematyzowane.
Ułomność wielu prognoz ma swe praźródło w kompleksach, jakie dręczyły od
dawna i nadal dręczą przedstawicieli nauk społecznych. Te, które przewidują
dramatyczne, czasem trudne do ogarnięcia naszą wyobraźnią zmiany w gospodarce
światowej, są napędzane przede wszystkim prognozami demograficznymi — przyrost
liczby ludności traktują jako główny motor awansu. Prognozy demograficzne są zwykle
dość precyzyjne, choć im dłuższy horyzont czasowy, tym większa jest i tutaj możliwość
błędu. Lecz ważniejsze jest coś innego. Nawet najbardziej precyzyjna prognoza
demograficzna nie znaczy, że równie precyzyjne są wnioski, jakie się z niej wyciąga.
Łatwiej skwantyfikować liczbę ludności niż porządek prawny albo siłę instytucji, a to od
nich zależy w ogromnej mierze, w jakim stopniu przyrost ludności przełoży się na siłę
kraju. Próbom zajrzenia w przyszłość towarzyszą zwykle analizy danych ubranych w
wykresy i tabele. Scenariusze przyszłości trzymają się zwykle tej samej narracji: kto
przed kim, kto za kim, kto się bogaci, a kto biednieje, kto zyskuje i ile, a kto traci i ile, po
ile ropa, a po ile dolar, kto ma tysiąc czołgów, a kto pięć lotniskowców, kto ma bombę, a
kto ją mieć będzie lada dzień. Tymczasem pytania najtrudniejsze, dotyczące przyszłości,
są zbyt złożone, aby je wyrazić językiem ekonomii czy fizyki, geologii czy militariów, bo
dotyczą odwagi i konsekwencji, determinacji i innowacji, reform albo status quo,
demokracji albo tyranii. Dotykają psychologii narodu, poczucia krzywdy lub dumy
narodowej. Lepszym od tabel narzędziem do rozważań nad przyszłością są, jak sądzę,
rozmowy o tym, dlaczego coś się może wydarzyć, a coś innego jest mało
prawdopodobne.
Thomas Malthus zmarł w 1834 roku zmartwiony, że ludzkość, licząca wówczas
miliard, będzie się podwajać co trzysta lat i nasza planeta tego nie wytrzyma. Zabraknie
żywności. Biolog Paul Ehrlich w 1968 roku w swej Population Bomb kreślił wizję
katastrofalnego głodu, który wytrzebi jedną piątą globu. Gdy pisał tę książkę, co dziesiąty
kraj na świecie cierpiał głód. Ćwierć wieku później tylko jeden ze 120 członków ONZ
odczuwał niedostatek żywności. Dziś jest nas przeszło siedem miliardów. Liczba
ludności Ziemi podwaja się co pół wieku, lecz dziś głód zdecydowanej większości w
oczy nie zagląda. Dzięki zielonej rewolucji Indie, kraj, w którym głód w 1943 roku zabił
cztery miliony ludzi, awansowały do grona największych producentów żywności.
Chybionych prognoz nie brakuje.
Gdy przywódca Kremla Nikita Chruszczów walił butem o pulpit w ONZ i
prorokował, że Sowieci dogonią i prześcigną Amerykę, nie czynił tego z prostej brawury.
Za jego pewnością siebie stały szczegółowe plany tego, jak i kiedy komunizm pogrzebie
kapitalizm. Plany obrazujące produkcję stali i cementu, ale nie zdolność do innowacji.
Filipinom, na które Japonia napadła w dziesięć godzin po ataku na Pearl Harbor, na
mocy powojennych traktatów należały się od Tokio gigantyczne reparacje. Sporo czasu
minęło, zanim Japonia była w stanie je płacić, więc Manilę wspomagali Amerykanie.
Perspektywy zastrzyków z obu kierunków skłoniły Bank Światowy do proklamowania
Filipin kandydatem na ekonomiczną gwiazdę. Bank nie przewidział ani tego, co
Filipińczycy zrobią z pieniędzmi, ani skorumpowanych rządów i dyktatury Ferdinanda
Marcosa i jego pięknej Imeldy. Kraj przetaczał się od kryzysu do kryzysu i do niedawna
Filipiny nosiły łatkę chorego człowieka Azji, a miały być — wedle prognoz — liderem.
W połowie lat osiemdziesiątych szanowani ludzie pisali książki o tym, że tylko
czekać, aż Japonia prześcignie Amerykę.
*
O pułapkach przewidywania przyszłości przekonałem się boleśnie na własnej
skórze. W połowie minionej dekady akcje Citibanku, w którym kiedyś pracowałem i
którego akcjonariuszem pozostałem, kosztowały na giełdzie 57 dolarów. Najbardziej
renomowani analitycy na Wall Street prognozowali, że w ciągu roku sięgną 90 dolarów.
W rzeczywistości spadły do 90 centów. Jak więc przewidywać fortuny krajów za lat
trzydzieści?
„Gdyby goście z Merrill Lynch byli w połowie tak mądrzy, za jakich starają się
uchodzić, to już dawno winni popijać rum na własnej wysepce na Karaibach w otoczeniu
pięknych blondynek, a nie przeszkadzać nam w obiedzie, wydzwaniać i namawiać do
kupna akcji” — wszak to jedna z pierwszych lekcji, jakie odebrałem w szkole biznesu w
Berkeley trzydzieści lat temu.
*
W 2004 roku Goldman Sachs prognozował, że w 2040 roku Brazylia, Rosja, Indie i
Chiny będą mieć 957 milionów samochodów. Pięć lat później podniósł tę prognozę o,
bagatela, 272 miliony aut! Zdumiewa mnie, gdy analitycy podają liczbę aut w Indiach za
trzydzieści lat z dokładnością do tysiąca samochodów tylko po to, aby za parę lat
podnieść ją o kilkadziesiąt milionów.
Indonezja (gwiazda scenariusza Citibanku), najliczniejszy kraj muzułmański, to obok
Chin i Indii jedyny członek G20, który nie odnotował spadku produkcji w 2009 roku.
Zreformował sektor finansowy, ma małe zadłużenie, niski deficyt budżetowy i niską
inflację. Ale wciąż zmaga się z szaloną biedą i bezrobociem. Setki tysięcy indonezyjskich
dzieci pracują nielegalnie przy produkcji oleju kokosowego w Malezji. Infrastruktura się
sypie, a korupcja kwitnie. Indonezja w 1962 roku przystąpiła do OPEC, ale w roku 2009
zawiesiła swe członkostwo, gdyż stała się importerem ropy.
Ludność Nigerii (kolejnej gwiazdy Citi) ma się niemal podwoić w nadchodzących
trzech dekadach — ze 170 milionów w 2012 roku do 305 milionów w roku 2040. Będzie
to wówczas, wedle prognoz, czwarty pod względem liczby ludności, po Chinach, Indiach
i USA kraj na świecie. Nigeria to kraj przeszło 250 grup etnicznych, gdzie 50 procent
obywateli to muzułmanie, 40 procent chrześcijanie, a około 6 procent wyznaje religie
animistyczne. Kraj doświadczył wielu lat niestabilności politycznej, w tym szesnastu lat
nieprzerwanej władzy wojskowych, oraz rozmaitych konfliktów etnicznych. W 2008 roku
rozpoczęto reformy gospodarki. Nigeria ma wielkie zasoby ropy, która dostarcza 95
procent wpływów eksportowych — ale miała tę ropę i wydobywała ją znacznie
wcześniej.
Analitycy Citibanku założyli w swej prognozie, że przez najbliższe czterdzieści lat
PKB na głowę, w wyrażeniu realnym, czyli po odliczeniu inflacji, będzie rok w rok rósł
w Indonezji w tempie 5,6 procent, w Nigerii zaś jeszcze szybciej, bo w tempie 6,9
procent. Zważywszy na skalę problemów stojących przed obu krajami, a także ich
historię, są to założenia, delikatne mówiąc, bardzo agresywne.
Dlaczego na krótką listę krajów 3G (generatorów globalnego wzrostu), na której
zabrakło miejsca dla Meksyku, Brazylii i Turcji, trafiły Bangladesz i Egipt — nie wiem.
Bangladesz od lat traci dystans do reszty Azji i w rankingach World Economic Forum jest
światowym liderem w łapówkarstwie. Co do Egiptu, mogę jedynie spekulować, że
ponieważ prognoza Citibanku ukazała się na początku 2011 roku, jej autorów uwiodły
nadzieje wiązane z arabską wiosną.
Ely Devon, nieżyjący już profesor London School of Economics, powiedział:
„Gdyby ekonomiści chcieli studiować konia, nie wyszliby na dwór, aby go obejrzeć.
Siedzieliby w swych pracowniach i pytaliby samych siebie: co bym zrobił, gdybym był
koniem?”.
Słabością proroctw, o których piszę, jest też niedostateczne uwzględnienie roli
współzależności. Jeśli twój ważny klient wpada w tarapaty albo jest w podłej kondycji,
dotknie to i ciebie. Jeśli Zachód zacznie się sypać, a nawet jeśli tylko zwolni, dotknie to
jego partnerów.
Nieprzewidywalna pułapka dla prognostyków to zachowanie głównych graczy
rynków finansowych. Wbrew oczekiwaniom ekonomistów zachowują się oni często jak
kapryśna panna na wydaniu. Dziś kochają nowe potęgi, ale wystarczy, aby jednej z nich
powinęła się noga, a zimny prysznic poleci na inne. Pojawi się pytanie, czasem
uzasadnione, a często nie: jeśli to się wydarzyło t u, to czemu jutro lub pojutrze nie
miałoby się wydarzyć tam? Ile to już razy dawała o sobie znać tendencja do wrzucania
krajów do jednego wora, co elegancko nazywa się agregacją? Ile to razy na przykład
złotówka dostała w kość dlatego, że podpadły Węgry?
Zimą 1990 roku nowojorski Chemical Bank, wówczas trzeci co do wielkości bank
Ameryki, który po zakupie Chase Manhattan przyjął nazwę Chase, popadł w kłopoty w
Teksasie. Mój ówczesny pracodawca, Citibank, zlecił mi szybkie oszacowanie, ile jest
warta sieć oddziałów Chemical w Teksasie. Nie bardzo wiedziałem, od czego zacząć —
oddziały te nie miały odrębnej osobowości prawnej, co utrudniało ocenę ich kondycji.
Po trosze z desperacji zadzwoniłem do dwóch najbardziej renomowanych banków
inwestycyjnych świata w nadziei, że a nuż one, węsząc ewentualną transakcję, czegoś się
dowiedziały. Ku mojej radości w obu usłyszałem to samo: wygrałeś los na loterii, akurat
skończyliśmy analizę, której szukasz. Nie liczyły na natychmiastową zapłatę — prezes
Citibanku był znany z tego, że niechętnie korzystał z usług Wall Street, w przekonaniu, że
jego ludzie nie są gorsi. Ale - usłyszałem — może John (Reed) da nam coś zarobić,
gdyby doszło do transakcji. Następnego dnia dostałem oczekiwane informacje.
Zdaniem firmy A to, co miałem wycenić, było warte 2,2 miliarda dolarów (to były
czasy, gdy miliard coś znaczył!). Zdaniem firmy B wartość wynosiła minus 1 miliard,
gdyż aktywa są tak kiepskie, że sprzedający powinien zapłacić kupującemu za zdjęcie mu
z głowy poważnego kłopotu. Cóż miałem zrobić z tego typu informacją? Wyciągnąć
średnią?
Rozpisuję się o tej niedoszłej transakcji z odległej przeszłości, gdyż obrazuje ona,
jak wiele zależy od przyjętych założeń. Chemical w Teksasie pożyczył duże pieniądze
deweloperom budującym biurowce. To, czy i kiedy pożyczki zostaną spłacone, zależało
od tego, czy biura będą puste, czy wynajęte. To zaś zależało od kondycji sektora
naftowego: jeśli ropa pójdzie w górę, jak zakładała firma A, aktywa będą sporo warte.
Jeśli spadnie, jak zakładała firma B, kłopoty deweloperów przełożą się na kłopoty ich
kredytodawców. Podobnie fortuny Rosji, Nigerii, Iranu czy Wenezueli zależą w dużej
mierze od tego, czy cena ropy będzie iść ostro w górę, czy się ustabilizuje, czy też może
spadnie — a tego nikt nie może być pewny. Dotyczy to rzecz jasna nie tylko ropy, lecz
wszystkiego.
Nobla w 2002 roku dostał Daniel Kahneman, psycholog z Princeton, kwestionujący
jeden z podstawowych kanonów ekonomii: że rynki i konsumenci zachowują się
racjonalnie. Jego zdaniem ludzie nie tylko przypisują sobie zdolności, których nie mają,
ale pokładają przesadną wiarę w planach, które zbudowali. Większość z nas jest święcie
przekonana nie tylko o tym, że wystajemy wysoko ponad przeciętność, ale i o tym, że
sukces zawdzięczamy sobie samym, winę zaś za nasze porażki ponosi ktoś inny. Nasz
zespół wygrał, bo był lepszy, a jeśli przegrał, to dlatego, że murawa była kiepska, a
sędzia stronniczy. To przekonanie o wyższości jest szczególnie silne wśród wszystkich
przedstawicieli tak zwanej klasy politycznej, pod każdą zresztą szerokością geograficzną.
Nie starczyło ani wyobraźni, ani rozeznania, aby przewidzieć upadek komunizmu.
Ponad dziesięć lat temu zapytałem Condoleezzę Rice, która była jednym z bliskich
doradców prezydenta Stanów Zjednoczonych w chwili, gdy się walił mur berliński i
kruszyło sowieckie imperium, czy Waszyngton był zaskoczony tym, jak łatwo się
rozpadło. W odpowiedzi usłyszałem: „Słabość systemu nie była dla nas zaskoczeniem. A
jednak zaskoczyło mnie, jak szybko się załamał. Ale to bardzo trudno z góry przewidzieć.
Jak w przypadku pacjenta, który kurczowo trzymając się życia, może wytrwać dużo
dłużej, niż wróżą lekarze. Albo też w wyniku katastrofalnego dla organizmu wydarzenia
nagle umiera”.
Nie przypominam sobie owego jednego katastrofalnego wydarzenia, chyba że uznać
za takowe spotkanie trojki Jelcyn — Krawczuk — Szuszkiewicz, liderów Rosji, Ukrainy
i Białorusi, w Puszczy Białowieskiej, które uzmysłowiło Gorbaczowowi, że to już
koniec ZSRR.
Gazele i żółwie, czyli którędy do dobrobytu
Sto lat temu Włoch, Hiszpan czy Irlandczyk w poszukiwaniu lepszego chleba
miał dylemat: wsiąść na statek do Nowego Jorku, czy na statek do Buenos Aires?
W przededniu pierwszej wojny światowej Argentyńczycy należeli do najbogatszych
narodów na świecie. W 1913 roku produkt krajowy brutto na głowę w Argentynie był
trzy razy wyższy niż w Japonii. Przed krachem 1929 roku Argentyna przegoniła Kanadę i
Australię. Później było już coraz gorzej. W 2013 roku dochód na głowę w Argentynie był
cztery razy niższy niż w Japonii.
Historię współczesnej Argentyny czyta się niczym tragifarsę, smutną ilustrację tego,
jak anarchizm, niekompetentne rządy, skorumpowane struktury państwa, szalejący
populizm i imperialne ambicje doprowadziły arcyzamożny kiedyś kraj do głębokiego
kryzysu. Argentyna nigdy się na dobre nie pozbierała po czterdziestu latach
awanturnictwa w gospodarce. Rządy faszyzującego populisty Juana Peróna, u boku
którego do 1952 roku stała charyzmatyczna, piękna żona Evita, przerwał w 1955 roku
wojskowy zamach stanu.
Po osiemnastu latach Perón wrócił do władzy, u boku nowej żony, byłej tancerki w
nocnym lokalu Marii Esteli Martinez, którą świat poznał jako Isabel, w roli
wiceprezydenta. Wkrótce Perón zmarł i Isabel została pierwszą kobietą prezydentem w
dziejach świata i najmłodszą głową państwa w Ameryce Łacińskiej. Również jej rządy
przerwał pucz armii. Nastąpił w momencie, gdy kraj pogrążył się w totalnym chaosie:
inflacja, strajki, skandale korupcyjne. Montoneros, lewicowi terroryści peroniści,
destabilizowali kraj, porywając prominentnych polityków i wojskowych i kasując za ich
głowy wysokie okupy. Po drugiej stronie barykady działały paramilitarne grupy sił
bezpieczeństwa. Faszyzujący generałowie walczyli z Londynem Margaret Thatcher o
Falklandy. Swych politycznych przeciwników zrzucali w workach z samolotów do
oceanu. Świat szedł do przodu, a Argentyna się cofała.
Wniosek płynący z tej historii jest prosty: punkt startu o niczym jeszcze nie
przesądza. Jedni raz po raz potykają się i tracą dystans, podczas gdy inni, na pozór
cherlawi, gnają do przodu.
Gdyby receptą na dostatek były surowce, Kongo i Nigeria byłyby dawno bogate, a
Tajwan ubogi. Wielu krajom bogactwa ukryte w ziemi nie pomogły, lecz zaszkodziły.
Uczniowie z Singapuru, Finlandii, Korei Południowej, Japonii i Hongkongu, krajów
pozbawionych surowców, mają znacznie lepsze wyniki testów niż ich koledzy z bogatych
w ropę Kataru i Kazachstanu. Piętnastolatki z takich naftowych potęg, jak: Arabia
Saudyjska, Kuwejt, Oman, Algieria, Bahrajn i Iran, radzą sobie znacznie gorzej niż ich
rówieśnicy z Libanu, Jordanii i Turcji — krajów tego samego regionu, ale ubogich w
surowce naturalne.
Skłania to do twierdzeń, że im więcej czerpie się z ziemi, tym mniej tkwi w
głowach. Nie jest to oczywiście prawdą, czego dowodem są choćby dobre wyniki testów
młodzieży w Kanadzie, Australii i Norwegii, krajach będących potęgami surowcowymi,
gdzie od dawna istnieją tradycje inwestowania w naukę.
Natomiast prawdziwa jest teza, że w wielu krajach, które przywykły do regularnych
dochodów z eksportu bogactw naturalnych, słabsze są bodźce do ppdnoszenia
kwalifikacji i w naturalny sposób więdnie, zarówno wśród rodziców, jak i dzieci,
szacunek dla nauki. Im droższa ropa, tym mniejsze w krajach naftowych szanse na
niezależne sądy i partie polityczne, na wolne media i wybory oraz na jakiekolwiek
reformy.
Reformy są bowiem bolesne, toteż zwykle wymuszają je okoliczności. Wysokie
ceny energii dają luksus ignorowania tego, co mówi demokratyczna opozycja, jeśli taka
istnieje, i co mówi zagranica. Mohammad Chatami, sprawujący urząd prezydenta Iranu w
latach 1997—2005, próbował reform, gdy ropa była tania. Jego następcy nie muszą, bo
jest droga. Gorbaczow niezdarnie wprawdzie, ale szukał reform, bo kasa była pusta.
Putin nie musi dopóty, dopóki droga jest energia.
Sukcesu nie gwarantują ani wykwalifikowana siła robocza, ani dostęp do
nowoczesnych technologii. Komunistyczna NRD była pełna ludzi z dyplomami, a
pozostawała daleko za Republiką Federalną Niemiec. Gdyby dostęp do nowoczesnych
technologii był przepustką do dobrobytu, Związek Sowiecki nie zniknąłby z mapy świata.
Czy gwarantem powodzenia jest wolny rynek? Sukcesy krajów Azji Południowej,
zwłaszcza Korei Południowej i Singapuru, podobnie zresztą jak doświadczenia niemal
wszystkich krajów od momentu rewolucji przemysłowej z wyjątkiem pierwszej fali
industrializacji w Wielkiej Brytanii, kłócą się z tezą, że wolny rynek w czystej postaci to
najlepsza recepta na rozwój. Singapur był przykładem szczęśliwego mariażu
społeczeństwa o silnej kulturze przedsiębiorczości i wizjonerskiego aktywnego rządu.
Chociaż zatrudnienie w sektorze publicznym Singapuru było i jest skromne, to wpływ
rządu na życie gospodarcze był ogromny. To rząd, a nie wolny rynek zdecydował, że
rozwój telekomunikacji da krajowi przewagę nad konkurencją, i inwestował w tę
dziedzinę. To rząd, a nie wolny rynek postawił na kształcenie i permanentne
podwyższanie kwalifikacji. Dość brutalnie interweniował, aby zapobiec kłopotom
transportowym i chronić środowisko. Wysokie cła na import samochodów i zarządzenia,
w jakie dni można, a w jakie nie można jeździć, w połączeniu z niemiłosierną
konsekwencją w egzekwowaniu kar za łamanie zakazów, sprawiły, że w bogatym
Singapurze z korkami da się żyć. Jednocześnie sektor publiczny został poddany
skrupulatnemu oglądowi, a system wynagrodzeń w tym sektorze zależał od tego, jak sobie
radziła gospodarka, a nie od tego, jak rozbudowana była biurokracja, jak to ma miejsce
w wielu krajach europejskich — żeby się posłużyć Grecją jako przykładem
ekstremalnym.
Głównym motorem szybkiego rozwoju przez ostatnie dwa stulecia była technologia.
Ale i ona sama nie wystarczy. Rzymianie dysponowali maszyną parową, ale używali jej
jedynie do otwierania i zamykania wrót świątyń. Aztecy znali koło, ale służyło im ono
jedynie jako zabawka dla dzieci. Technologia nie jest panaceum mogącym zapewnić
harmonię i rosnący dostatek. Za Gierka Polska kupiła licencje na samochody, maszyny
budowlane, nowoczesne pralki i lodówki, nawet na sztucery. Zamiast obiecanych
inwestycyjnych żniw nadeszło bankructwo. Zawiodły nie technologie, ale instytucje. Jak
tlenu potrzeba wolności ekonomicznych, przejrzystych reguł gry, respektu do prawa,
bodźców do prowzrostowych zachowań, zachęt do podejmowania ryzyka inwestycyjnego
i ograniczania marnotrawstwa i wreszcie rozsądnej polityki gospodarczej państwa,
trzymającej na postronku pokusy manipulacji władzą do celów redystrybucji dóbr.
W 2012 roku entuzjastycznie przyjęto na Zachodzie książkę dwóch cenionych
ekonomistów, Darona Acemoglu i Jamesa Robinsona, pod tytułem Why Nations Fail
(Dlaczego narody ponoszą porażki). Podstawowa teza tej książki brzmi, że rozwój
gospodarczy zależy od jednego: od instytucji politycznych kraju - instytucji
demokratycznych i oświeconych, takich, które respektują prawa jednostki i ich bronią,
które zachęcają do przedsiębiorczości. Bardzo przychylne przyjęcie książki wynikało z
optymistycznego dla Zachodu wniosku: nie obawiajmy się Chin; reżimy totalitarne są
skazane na porażkę, chyba że wejdą na ścieżkę demokratyzacji - bo tylko demokracja
może triumfować. To balsam na poturbowaną duszę Zachodu, kojący czytelnika w
bogatym kraju wizją nierozerwalnego duetu demokracji i pomyślności. Acemoglu i
Robinson przewidują, że Chiny skończą tak jak Związek Sowiecki: zabraknie im tchu,
zanim przerodzą się w bardziej otwarte społeczeństwo.
Ta teoria jednak musi budzić wątpliwości. Historia dostarcza dowodów, że
dyktatorzy byli niekiedy głębokimi reformatorami, często dlatego, że zmuszały ich do tego
zagrożenia zewnętrzne. Dwieście lat temu władcy Prus podjęli reformy ekonomiczne i
administracyjne, aby wzmocnić państwo, któremu zagrażała Francja Napoleona.
Zewnętrzne zagrożenie stanowiło impuls do gigantycznej transformacji społeczeństwa
Japonii zapoczątkowanej w drugiej połowie XIX wieku, zwanej restauracją Meiji
(„epoką światłych rządów”). Wtedy właśnie obalono feudalny system szogunatu, co
doprowadziło do szybkiej modernizacji kraju na wzór zachodni. Nie przyświecały temu
idee demokracji, ale chęć umocnienia pozycji kraju, a potem podjęcia polityki
imperialnej. Nie byli demokratami ani autorzy modernizacji Tajwanu, ani wojskowi
dyktatorzy Korei Południowej, i wreszcie to nie pragnienie wejścia na ścieżkę
demokracji stało za głębokimi reformami Deng Xiaopinga w Chinach pod koniec lat
siedemdziesiątych. Nie kto inny, jak on, niewątpliwy reformator, stał za decyzją brutalnej
rozprawy ze studentami na placu Tiananmen.
Obecność demokratycznych instytucji odgrywa bez wątpienia ogromną rolę. Z
drugiej strony nietrudno znaleźć kraje o demokratycznych instytucjach, które z rozmaitych
powodów nie idą do przodu, lecz się cofają. Demokracja nie jest równoznaczna z
efektywnością. Gdy instytucje są słabe i skorumpowane, dzieje się to, co ma dziś miejsce
na Ukrainie. Pomarańczowa rewolucja wyniosła do władzy demokratyczne rządy, które
nie spełniły oczekiwań.
Rozważając ścieżki wiodące do dobrobytu lub na manowce, nie można lekceważyć
geografii, kultury, tradycji czy historii.
Poza Europą w XIX wieku industrializacja zaszła najdalej w krajach bogatych w
węgiel, żelazo lub bawełnę albo takich, którym geografia zapewniła łatwy dostęp do
rynków międzynarodowych. Przemysł unikał natomiast miejsc pełnych chorób lub
odległych od portów.
Współczesny Irak powstał na fundamentach, które nigdy nie wróżyły nic dobrego.
Nie jest i nie będzie stabilną demokracją. Dziś religia jest w Iraku ważniejsza niż
kiedykolwiek przedtem. Szyici siedzą na największych pokładach ropy naftowej na
świecie. Arabscy sunnici uważają się za przegranych, ale jest ich dwa razy mniej niż
szyitów. Wojna domowa pogłębia podziały między szyitami a sunnitami. Pozycja Iraku
wysoko na liście gazel Citibanku najwyraźniej zakłada, że kraj znajdzie sposoby na
dzielenie wpływów ze sprzedaży ropy, że nie zatrzęsie to wewnętrznym spokojem
bardziej, niż ma to miejsce dziś. W 2012 roku wydobycie ropy w Iraku wzrosło do
poziomu nienotowanego od trzydziestu lat, ale po to by spełnić swe naftowe nadzieje,
kraj potrzebuje znacznych inwestycji infrastrukturalnych: w rurociągi, porty,
przetwórstwo ropy. Tymczasem wciąż nierozstrzygnięte pozostają nawet kwestie
jurysdykcji nad iracką ropą: gdzie kończy się władza rządu w Bagdadzie, a zaczyna na
przykład władza Irbilu, stolicy Kurdystanu, którego regionalny rząd zawiera własne
kontrakty. Niekończące się i ostatnio zaogniające konflikty religijne nakładają się na
deficyt infrastruktury i wykwalifikowanych ludzi oraz gigantyczną korupcję.
Wprawdzie kraje nie są — czy nie muszą być — zakładnikami swej historii, ale
wywiera ona często znaczny wpływ na ich późniejsze działania. W pamięć Niemców
głęboko wryły się doświadczenia hiperinflacji okresu Republiki Weimarskiej, kiedy z
walizkami pieniędzy szli do piekarni, by kupić chleb. Dziś skutkiem tych odległych
wspomnień jest przemożny strach przed inflacją, skłaniający Niemcy ku szczególnej
ostrożności. Stąd się wzięła poprawka do konstytucji, która nakazuje Niemcom od 2016
roku utrzymanie deficytu budżetowego poniżej 0,35 procent PKB. Ta poprawka, którą
ledwo w Europie zauważono, w momencie jej wejścia w życie może się okazać wręcz
paraliżująca dla ewentualnej polityki stymulacji gospodarki i może mieć ogromny wpływ
na losy Europy.
Peruwiańczyk Hernando de Soto uważa, że krajów ubogich nie wybawi z nędzy
pomoc z zewnątrz, ale jedynie przedsiębiorczość biedoty. W przeciwieństwie do utartych
opinii twierdzi, że większość biednych oszczędza i wartość tych oszczędności wedle
jego szacunków jest ogromna. Te aktywa to małe domki, substandardowe mieszkania w
blokach, działki, rowery, ryksze i łodzie rybackie, stragany, czasem małe jadłodajnie,
pralnie, szwalnie, punkty naprawy obuwia etc. Problem w tym, że ich posiadacze, nie
mając dokumentów potwierdzających ich prawa własności, nie mogą użyć tego majątku
jako zastawu pod kredyt. Bez dokumentów, które byłyby respektowane przez bank czy
kasę pożyczkową, potwierdzających, że to, co mają, rzeczywiście do nich należy, ich
zasoby to martwy kapitał. Tego Zachód, powiada de Soto, nie rozumie, bo dla
cywilizacji zachodnich znaczenie dokumentacji posiadania jest dziś oczywistością, choć
nie było takie oczywiste w XVII wieku, gdy technokraci rządu Ludwika XIV posyłali na
gilotynę tysiące małych przedsiębiorców, których jedynym przestępstwem był import
tkanin bawełnianych niezgodnie z francuskimi przepisami.
Byłem świadkiem, jak Milton Friedman, wręczając de Soto w San Francisco czek
na pół miliona dolarów, przyznał, że jego, czyli Miltona Friedmana, początkowa recepta
na transformację, sprowadzająca się do trzech „P”: prywatyzować, prywatyzować i
prywatyzować, była błędna, i zrewidował warunki sukcesu transformacji: prywatyzacja,
stabilne instytucje chroniące prawa własności i stabilna polityka monetarna.
Recepta na chroniczne choroby ludzkości wciąż umyka ekonomistom po części
dlatego, że takie recepty nie istnieją. Rozwiązania, które sprawdzają się w jednym kraju,
nie gwarantują powodzenia gdzie indziej. Poza tym stosunkowo niewiele trzeba, by
wejść na ścieżkę wzrostu, ale równie niewiele, by z niej zboczyć.
Część II
Gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy
dokumentów, które byłyby respektowane przez bank czy kasę pożyczkową,
potwierdzających, że to, co mają, rzeczywiście do nich należy, ich zasoby to martwy
kapitał. Tego Zachód, powiada de Soto, nie rozumie, bo dla cywilizacji zachodnich
znaczenie dokumentacji posiadania jest dziś oczywistością, choć nie było takie oczywiste
w XVII wieku, gdy technokraci rządu Ludwika XIV posyłali na gilotynę tysiące małych
przedsiębiorców, których jedynym przestępstwem był import tkanin bawełnianych
niezgodnie z francuskimi przepisami.
Byłem świadkiem, jak Milton Friedman, wręczając de Soto w San Francisco czek
na pół miliona dolarów, przyznał, że jego, czyli Miltona Friedmana, początkowa recepta
na transformację, sprowadzająca się do trzech „P”: prywatyzować, prywatyzować i
prywatyzować, była błędna, i zrewidował warunki sukcesu transformacji: prywatyzacja,
stabilne instytucje chroniące prawa własności i stabilna polityka monetarna.
Recepta na chroniczne choroby ludzkości wciąż umyka ekonomistom po części
dlatego, że takie recepty nie istnieją. Rozwiązania, które sprawdzają się w jednym kraju,
nie gwarantują powodzenia gdzie indziej. Poza tym stosunkowo niewiele trzeba, by
wejść na ścieżkę wzrostu, ale równie niewiele, by z niej zboczyć.
Część II
Gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy
Lider XX wieku
(Stany Zjednoczone)
BANKRUT SAMOZWANIEC
W historii ludzkości Stany Zjednoczone są pierwszym krajem, który ustami
swych wybranych przedstawicieli, czyli Kongresu, reklamuje, że już jest lub lada
moment stanie się bankrutem. Reszta świata nie podziela tej opinii.
Bankrut to ktoś, kto nie jest w stanie spłacać swych długów, więc inni nie chcą mu
pożyczać. Nie jest to ani powód do dumy, ani przypadłość, na którą ktokolwiek przy
zdrowych zmysłach ma apetyt. Kiedyś było to nawet schorzenie na tyle wstydliwe, że
honorowi bankruci strzelali sobie w łeb. Tymczasem chętnych do pożyczania Ameryce
wciąż nie brakuje. USA nie spełnia zatem definicji bankruta. Ameryka nie ma także
problemu z kosztami zaciągania nowych długów - świat ochoczo pożycza rządowi USA i
za dziesięcioletnie obligacje Waszyngton płaci mniej niż 3 procent.
W 2000 roku, zanim z Białego Domu odszedł Clinton, niektórzy łamali sobie głowę,
co począć z dwoma bilionami dolarów nadwyżki w budżecie, bo tyle majaczyło na
horyzoncie. Dwie kosztowne wojny, dwie recesje, cięcia podatków i hojna refundacja
leków dla emerytów zamieniły nadwyżkę w gigantyczny deficyt i dług, który przekroczył i
co rusz będzie przekraczał określony prawem limit.
Limit długu wprowadzono w Ameryce decyzją Kongresu w 1917 roku, kiedy USA
przystąpiły do pierwszej wojny światowej i potrzebowały środków na finansowanie
swego udziału i wspieranie sojuszników. Do tego czasu rząd musiał każdorazowo
występować do Kongresu o zgodę na zaciągnięcie pożyczki i Kongres określał jej
wysokość, oprocentowanie, terminy zapadalności etc. Second Liberty Bond Act z 1917
roku wyznaczył rządowi limit długu, zostawiając w jego gestii warunki, na jakich
zostanie zaciągnięty. Od tego czasu Kongres podniósł limit ponad sto razy. Za czasów
prezydentury Ronalda Reagana sięgano do tego zabiegu osiemnaście razy i mało kto o tym
słyszał. Nikomu nie przyszło do głowy, aby tę praktykę kwestionować. Czasy się jednak
zmieniły. Po pierwsze, niesłychanie zaostrzyły się podziały międzypartyjne, a w Białym
Domu znalazł się człowiek, którego część prawicy nie może strawić. Po drugie, pojawiła
się radykalna Tea Party, której ignorancja szalenie utrudnia poszukiwania sensownych
rozwiązań. Teatr polityczny zastępuje więc realistyczne drogi sanacji.
Świata nie niepokoją rozmiary amerykańskiego długu, niepokoi natomiast tempo, w
jakim on pęcznieje. A pęcznieje, bo szybko rosną koszty trzech wielkich programów,
którymi steruje automatyczny pilot, a nie coroczny proces budżetowy. Szybka i radykalna
poprawa jest niemożliwa, bo deficyt ma charakter strukturalny: blisko 60 procent
wszystkich wydatków rządu przypada na: Social Security - czyli renty i emerytury,
Medicare - program opieki zdrowotnej dla emerytów i rencistów, i Medicaid - system
opieki społecznej i zdrowotnej dla najuboższych. Zmiany tych programów wymagają
nowych uregulowań prawnych i są politycznie arcytrudne.
Ci sami, których przerażają rozmiary długu, sprzeciwiają się podwyższeniu
jakichkolwiek podatków, twierdząc, że zdusi to bodźce do przedsiębiorczości, choć od
końca drugiej wojny światowej aż do 1980 roku najwyższa stawka podatku
dochodowego nie spadała poniżej 70 procent, a w latach 1954—1963 - w sumie niezłych
dla Ameryki -wynosiła 91 procent i nie zniechęciło to bogatych i przedsiębiorczych do
inwestowania. Prezydent Reagan obniżył ją najpierw do 50 procent, a pod koniec swej
kadencji do 28 procent. Jego następca George H.W. Bush wbrew obietnicom podniósł
podatki, za co zapłacił porażką w batalii o reelekcję.
Na emeryturę zaczyna przechodzić najliczniejsza generacja urodzona po wojnie, tak
zwany baby boom, ludzie z roczników 1946-1964. To będzie wywoływać presję i na
emerytury, i na opiekę zdrowotną dla tych ludzi. Dziś na jednego emeryta przypada trzech
pracujących, a w 2040 roku, jeśli się nie zmieni wiek emerytalny albo nie pojawi duża
fala młodych imigrantów, będzie ich przypadało niewiele ponad dwóch.
Zapowiedź wyższych podatków dla klasy średniej to polityczne samobójstwo,
natomiast podwyżka podatków wyłącznie dla bogatych nie zasypie dziury w budżecie.
Prawdziwa sanacja finansów nie obejdzie się zatem bez uszczknięcia świadczeń
socjalnych, a taka wizja jest mało ponętna. Nawet 70 procent popleczników radykalnej
Tea Party jest przeciwko okrawaniu Medicare i Medicaid.
Ten cały bałagan, rozgrywający się przy licznej międzynarodowej widowni, ma
jedną potencjalną zaletę: w którymś momencie zmusi do poważnych debat. Stany
Zjednoczone są dziś bardziej niż kiedykolwiek w ostatnim półwieczu zależne od napływu
kapitału z zagranicy.
W przewrotny sposób fiskalna nieodpowiedzialność Ameryki uzależniła resztę
świata od USA w większym niż kiedyś stopniu. Nieokiełznany popyt Amerykanów
tworzy miejsca pracy dla reszty świata; pozwala reszcie świata, głównie Chinom i
Indiom, rozwijać się szybciej, niż byłoby to możliwe, gdyby Amerykanie oszczędzali i
inwestowali u siebie albo spłacali stare długi. W 2012 roku amerykański import
towarów był o 819 miliardów dolarów wyższy od eksportu.
Choć stan finansów Ameryki wydaje się opłakany, a wiara w rychłą sanację
mizerna, nie przekłada się to na spadek zaufania do amerykańskiej waluty. W ostatnich
latach często przymierzano się do pogrzebu dolara jako króla rynku walutowego - i
podobnie jak w wypadku wiadomości o śmierci Marka Twaina są to wieści
przedwczesne.
Dolar i tak stoi wyżej, niżby to wynikało wyłącznie z relacji makroekonomicznych,
gdyż jest to nadal waluta rezerwowa - w niej w dużym, choć mniejszym niż kiedyś
stopniu trzymają swe rezerwy banki centralne wielu krajów, a także osoby prywatne.
Któregoś dnia dolar jako waluta rezerwowa zapewne napotka konkurencję, ale nie straci
swej pozycji, dopóki się nie pojawi wiarygodna alternatywa. Na razie to, co świat
ogląda, to bardziej manifestacja połamanego systemu politycznego niż pogruchotanej
gospodarki, choć w którymś momencie jedno może się przerodzić w drugie.
Jeszcze pięć lat temu ówczesny premier Chin Wen Jiabao miał wątpliwości, na ile
bezpieczne są obligacje rządu USA, a bank centralny Chin opublikował raport
wzywający do stworzenia „globalnej waluty”, którą miałby zarządzać Międzynarodowy
Fundusz Walutowy. Na czele antydolarowego pochodu maszerowały zwykle Chiny i
Rosja. Ze strachu, że pęczniejący dług Ameryki nadweręża i tak kruchy globalny system
monetarny, Chiny, które trzymają w swych rezerwach ponad 2,3 biliona dolarów i mają
najwięcej do stracenia (gdy dolar słabnie), czuły konieczność wyzwolenia się z
dolarowej pułapki. Pekin dojrzewał do myśli, że nadszedł czas na „internacjonalizację”
chińskiej waluty, dotychczas bowiem ponad 70 procent wymiany handlowej Chin z
zagranicą rozliczano w walucie amerykańskiej.
W 2009 roku w rosyjskim Jekaterynburgu na pierwszym szczycie BRIC, w
komunikacie końcowym znalazło się stwierdzenie o „potrzebie bardziej zróżnicowanego
międzynarodowego systemu monetarnego”. Rosja wspierała pomysł detronizacji dolara z
powodów zarówno ekonomicznych, jak i politycznych. Na szczycie G8 we Włoszech
latem 2009 rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew mówił o zastosowaniu w handlu
światowym zarówno rubla, jak i waluty międzynarodowej. Analitycy byli przekonani, że
za bombastycznymi wypowiedziami liderów Chin i Rosji kryją się ich obawy o wartość
własnych rezerw dolarowych. Kondycja dolara przyprawia o gigantyczny ból głowy
zwłaszcza Chińczyków. I będzie tak, dopóty głównym motorem wzrostu ich gospodarki
pozostanie eksport — przy jednoczesnym kurczowym utrzymywaniu własnej waluty na
sztucznie zaniżonym kursie wobec dolara.
Dolar jest tym słabszy, im spokojniej na światowych rynkach finansowych. I na
odwrót: umacnia się wtedy, gdy na rynkach pojawia się panika i samo przetrwanie
systemu nie dla wszystkich jest oczywiste. Wówczas, po raz kolejny, okazuje się, że jak
trwoga - to do dolara; że w nim (i w złocie) wciąż szukają schronienia przerażeni
inwestorzy - niemal tak jak za dawnych czasów, gdy reprezentował zdrową, najbardziej
dynamiczną gospodarkę świata i mocarstwo niemające sobie równych. Gdy tylko
sytuacja odrobinę się normuje, gdy znika widmo totalnej katastrofy, a na giełdy wraca
umiarkowany optymizm, przypomina się o amerykańskich deficytach, spirali długu i z
nową siłą powraca krytyka dolara tudzież apele o jego zastąpienie w roli rezerwowej
waluty świata.
Tak było do niedawna, lecz ostatnio apetyt na zmianę na tronie nagle ostygł. Co
więcej, Chińczycy twierdzą, że globalna dominacja dolara będzie trwać. Szef instytutu
badawczego chińskiego banku centralnego Jin Zhongxia napisał wiosną 2013 roku, że
świat zmierza do architektury ładu walutowego, którą nazywa 1+4. Ta jedynka to dolar,
jako superrezerwowa waluta wspierany przez cztery mniejsze waluty rezerwowe: euro i
funta brytyjskiego oraz japońskiego jena i chińskiego juana / renminbi. Powód szacunku
do dolara jest prosty: lepiej niż inne waluty zdał egzamin w czasach kryzysu 2008-2009 i
szczególnie dobrze się prezentuje na tle euro, poturbowanego kłopotami całej strefy.
Chińscy bankowcy poszli o krok dalej, przyznając, że dominacja dolara odzwierciedla
„gospodarczą, finansową i militarną siłę USA”. Jin Zhongxia zastrzegł się, że skala
gospodarki Europy, jej nauka i technologia, czynią z euro drugą co do ważności
międzynarodową walutę. Strefa dolara - a za taką uznał wszystkie kraje, które dokonują
w walucie amerykańskiej większości rozliczeń i trzymają w niej większość swych
rezerw — wygląda na luźniejszą niż strefa euro, ale w praktyce jest bardziej spójna.
Innymi słowy, poharatany dolar to nadal jedyna prawdziwa waluta rezerwowa. Robert
Mundell, kanadyjski noblista uważany za jednego z ojców euro, w wywiadzie dla
chińskiego „Boao Review” przyznał, że jeszcze w dziesiątą rocznicę urodzin euro, czyli
w 2009 roku, wyglądało na to, że unijna waluta świetnie zdaje egzamin. A potem
wszystko się odmieniło. Natomiast dolar zdaje egzamin od z górą dwustu lat.
Po to, aby juan / renminbi mógł się stać alternatywą dla dolara, Chiny musiałyby
wyeliminować ograniczenia w transferach kapitału, wprowadzić pełną wymienialność
walut i zwiększyć płynność na swym rynku obligacji. Spełnienie tych warunków zajmie
co najmniej dziesięć lat. Ponieważ USA to zdecydowanie największy rynek zbytu dla
Azji, kraje tego kontynentu hamują aprecjację swych walut wobec dolara bardziej niż w
stosunku do euro, jena czy funta szterlinga. Dylemat, w obliczu którego dziś stoją, jest
następujący: pozwolić swym walutom na większe wzmocnienie się wobec dolara (co
osłabi ich konkurencyjność na rynku amerykańskim), czy też trwać przy dotychczasowej
polityce akumulacji rezerw dolarowych.
Najwięcej kłopotów cherlawy dolar przysparza Europie. Tani dolar to dla
Europejczyków okazja do tanich wakacji na Florydzie czy Hawajach albo zakupów w
Nowym Jorku, ale kiepski sposób na pobudzenie wzrostu i redukcję bezrobocia.
Przykładem sektora, który szczególnie cierpi, gdy euro się umacnia, jest europejski
przemysł samochodowy. Europejscy eksporterzy mogą albo podnosić ceny w dolarach,
albo akceptować niższe zyski. Żadna z tych opcji nie jest atrakcyjna. Porsche, który
dziesięć lat temu próbował, z żałosnymi rezultatami, pierwszego podejścia, wybrał
bardzo konserwatywną i drogą metodę - ubezpiecza się kontraktami na rynkach
walutowych. BMW natomiast produkuje ponad 150 tysięcy samochodów w Stanach
Zjednoczonych i zaspokajając część popytu rynku amerykańskiego z Karoliny
Południowej, ogranicza częściowo swe ryzyko kursowe.
Choć Waszyngton od czasu do czasu przebąkuje, że zależy mu na silnym dolarze, to
niewiele czyni w jego obronie. Słaby dolar ułatwia eksport amerykańskich towarów,
podnosi także wartość zagranicznych zysków firm amerykańskich, a więc wspiera ich
giełdowe notowania.
Stany Zjednoczone stają w obliczu wyzwań, których większość społeczeństwa po
prostu nie jest świadoma, a większość polityków unika jak diabeł święconej wody. Nie
ma dla tych wyzwań łatwych rozwiązań, a trudne budzą strach, bo grożą utratą głosów,
czyli władzy. Są albo społecznie niepopularne, albo napotykają opór potężnych grup
interesu. Jednak Ameryce nie grozi rychłe bankructwo, a dolarowi rychła detronizacja.
W 2008 roku z listy bestsellerów w Ameryce nie schodziła książka Fareeda Zakarii
The Post-American World (Postamerykański świat). Tezy tej pracy, w największym
skrócie, są następujące:
1) Choć są powody do pesymizmu, to nie ma mowy o schyłku amerykańskiej potęgi -
po prostu powstają nowe potęgi i reszta świata gna do przodu.
2) Amerykanie są markotni, bo się dowiedzieli, że najwyższy budynek stoi dziś w
Dubaju, największa rafineria mieści się w Indiach, największe fabryki — w Chinach, a
największy fundusz inwestycyjny — w Zjednoczonych Emiratach. Największe kasyno nie
jest już w Las Vegas, ale w Makau.
3) Amerykanie świetnie rozumieją, co się w świecie dzieje, i są gotowi do
adaptacji, tylko ich rząd tego nie rozumie i nie jest gotów do zmian.
Ta argumentacja sprzedawała się jak ciepłe bułeczki, zwłaszcza teza o mądrym
narodzie i głupim rządzie. Szkopuł w tym, że wszystkie trzy tezy są mocno wątpliwe. Po
pierwsze, pozycja Ameryki słabnie nie tylko dlatego, że inni szybko się rozwijają. Po
drugie, Amerykanie są mniej optymistyczni nie dlatego, że się dowiedzieli o
wieżowcach, samolotach czy kasynach za granicą, ale dlatego, iż nagle się okazało, że ich
domy są warte dużo mniej, niż myśleli, trudniej o pracę i kredyt, a i o ubezpieczenie
zdrowotne wciąż ciężko. Po trzecie, jeśli ludzie są tacy mądrzy, a rząd taki głupi, to
nasuwa się pytanie, dlaczego taki mądry naród wybiera taki głupi rząd. W 2011 roku
Zakaria wydał książkę ponownie. W tytule dodał Release 2.0. Usunął ze wstępu uwagę o
mądrym narodzie i głupim rządzie.
Reformy są nieuchronne, więc w którymś momencie nadejdą. To jednak tylko
defensywa. Ameryka potrzebuje ofensywy. Ofensywa to: utrzymać pozycję lidera w
technologii, stworzyć miliony miejsc pracy i lepiej przygotować ludzi do konkurowania
w nowym świecie, w którym rywale są znacznie tańsi i mają dostęp do tych samych
technologii.
ARMATY I PIGUŁKI, CZYLI NA CO AMERYKĘ STAĆ, A NA CO NIE
Poirytowany szef Pentagonu całymi tygodniami błagał Kongres, aby ten nie
fundował Ameryce dodatkowych samolotów F-22, najdroższych myśliwców na
świecie.
„Jeśli nie potrafimy zrobić tego jak należy, to co, u licha, jesteśmy w stanie zrobić
porządnie?” - wypalił w przemówieniu do elit gospodarczych Chicago latem 2009 roku
sekretarz obrony Robert Gates. I on, i inni krytycy F-22 uważali tę maszynę za relikt
zimnej wojny. Zaprojektowano ją pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy lotnictwo
przymierzało się do ewentualnych walk powietrznych z Sowietami. F-22 jest w stanie
latać wyżej niż inne myśliwce, oszukać systemy radarowe i przygotować pole dla
bombowców. Nigdy go do tej pory nie użyto w wojnie - nie był potrzebny ani w Iraku,
ani w Afganistanie. Batalia o wstrzymanie produkcji F-22 stała się dla Gatesa osobistą
krucjatą. Był pierwszym w historii USA sekretarzem obrony, który pozostał na
stanowisku po zmianie partii w Białym Domu. Służył sześciu prezydentom, był uważany
zwykle za jastrzębia raczej niż za gołębia i nieoczekiwanie znalazł się w roli adwokata
cięć zbrojeniowych.
Dwight D. Eisenhower, pięciogwiazdkowy generał, w czasie wojny naczelny
dowódca sił alianckich w Europie, a później pierwszy naczelny dowódca NATO,
odchodząc z urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych w styczniu 1961 roku, ostrzegał
swych rodaków przed kompleksem militarno-przemysłowym. Mówił, że pogoń firm
zbrojeniowych za zyskiem może skrzywić politykę zagraniczną Ameryki i że nieustanne
przygotowania do wojny kłócą się z historią narodu. Gdyby powiedział to ktokolwiek
inny, okrzyknięto by go zapewne zdrajcą, czerwoną kanalią albo czymś w tym rodzaju.
Termin „kompleks militarno-prze-mysłowy” wszedł na stałe do słownictwa, ale w
pamięci bardzo szybko zatarł się inny fragment pożegnalnego orędzia prezydenta:
ostrzeżenie przed permanentną militaryzacją społeczeństwa i jej negatywnymi skutkami
dla zdrowia duchowego narodu. Bardzo niewielu członków Kongresu kiedykolwiek
walczyło i stąd bezkrytyczny, a czasem nabożny stosunek do wszystkiego, co się wiąże z
mundurem. Na palcach jednej ręki można policzyć ludzi skłonnych kwestionować
wydatki na zbrojenia.
Kongres z reguły daje Pentagonowi wszystko, czego ten chce, a często i więcej, z
dwóch powodów. Po pierwsze, chce zamanifestować swój patriotyzm i troskę o
obronność kraju. Po drugie, takie są interesy lobby militarnego, które pociąga za sznurki
w każdym praktycznie stanie. Przemysł obronny przeszedł w ostatnich latach serię fuzji,
które zmniejszyły liczbę wielkich producentów, ale każdy z nich zadbał, aby mieć fabryki
w jak największej liczbie stanów - po to aby ewentualny zamach na zamówienia
przekładał się na straty w zatrudnieniu i wywoływał odruchy obronne ze strony
polityków.
Zbrojeniówce nie grozi masowa ucieczka za granicę. Produkcji nie zleca się lekką
ręką Chińczykom czy Hindusom. Tu marża zysku nie kurczy się łatwo, bo wciąż dominuje
model costplus. Oznacza to, że płaci się tyle, ile wynoszą koszty plus marża zysku. Skoro
tak, to nie ma bodźców do obniżki kosztów. Taki mechanizm rodzi sytuacje, wielekroć
opisywane, że Pentagon płaci kilkaset dolarów za miskę klozetową lub młotek.
Government Accountability Office, które z ramienia Kongresu kontroluje rząd, szacuje, że
niemal dwie trzecie wszystkich programów wojskowych podlega zmianom po ich
rozpoczęciu, a te zmiany prowadzą do
eskalacji kosztów, średnio o 72 procent. Producenci, aby dostać zamówienie,
przedstawiają zaniżone kosztorysy, a projekt zatwierdzony i rozpoczęty rzadko jest
przerywany.
Mechanizm przepływu ludzi między wojskiem a producentami broni wygląda z
grubsza tak: pięćdziesięciotrzyletni pułkownik przechodzi na pełną emeryturę, a rok
później rozpoczyna pracę w firmie zbrojeniowej. Wysyła swym kolegom w służbie
czynnej propozycję: pracujemy nad nowym pojazdem opancerzonym, samolotem, rakietą,
haubicą lub czymś podobnym. Będziecie tego sprzętu potrzebować za jakieś trzy do
pięciu lat, więc im wcześniej zamówicie, tym lepiej. Tego rodzaju propozycje zwykle
trafiają na podatny grunt. Decydent za parę lat znajdzie się dokładnie w tej samej
sytuacji: już rozważa emeryturę, a po niej pracę za dużo większe pieniądze, niż płaci
wojsko.
Ameryka wydaje na zbrojenia około 700 miliardów rocznie - co dziś stanowi
niespełna 4,5 procent PKB. Gigantyczne pieniądze. Wydaje więcej niż kilkanaście
następnych na liście krajów razem wziętych, jednak wciąż znacznie mniej niż w apogeum
wojny w Korei (1953), kiedy odsetek ten wynosił 14 procent, w apogeum wojny
wietnamskiej (1968) — kiedy wynosił 9,5 procent, czy wiatach 1943—1945 (ponad 14
procent).
Stany Zjednoczone stać jednak na to, aby przeznaczać 4 procent PKB na zbrojenia.
Nie stać ich natomiast, aby wydawać 18 procent PKB na opiekę zdrowotną, tym bardziej
że ten odsetek idzie wciąż w górę, a 49 milionów obywateli nie ma żadnego
ubezpieczenia. Takiego ciężaru Ameryka po prostu nie udźwignie. Tu właśnie leży
największe zagrożenie. Tu także leży największa finansowa szansa. Bogate kraje o
świetnej opiece zdrowotnej: Francja, Holandia, Kanada, Japonia, Australia, wydają na
ochronę zdrowia od 10 do 12 procent PKB. Gdyby USA zeszły do poziomu 12 procent,
oznaczałoby to roczną oszczędność w wysokości 1 biliona dolarów!
Wydatki na służbę zdrowia jako % PKB
1991
2010
USA 13,4
17,6
Kanada 10,0
11,4
Francja 9,1
11,6
Niemcy 8,5
11,6
Włochy 8,3
9,3
Holandia 8,3
12,0
Belgia 7,9
10,5
Hiszpania 6,7
9,6
Japonia 6,6
9,5
Polska
7,0
Źródło: OECD Stat. 2012
Skąd się biorą te zwariowane koszty?
Jeśli wierzyć liberałom, to wszystkiemu winna jest zachłanność firm
ubezpieczeniowych i farmaceutycznych i gdyby tylko Waszyngton obciął ceny lekarstw na
receptę, choćby likwidując nonsensowny zakaz importu leków z zagranicy, i zapanował
nad zyskami firm ubezpieczeniowych, dałoby się ubezpieczyć wszystkich, którzy dzisiaj
ubezpieczenia zdrowotnego nie mają.
Zdaniem konserwatystów najlepsza recepta to zmusić obywateli, aby większą część
kosztów pokrywali z własnej kieszeni, a wtedy skończy się rozrzutność i niepotrzebne
kuracje.
Lekarze w Ameryce zarabiają bardzo dobrze, choć twierdzą, że żyje im się gorzej
niż dwadzieścia lat temu, bo podskoczyły koszty ich własnych ubezpieczeń. Jednak nie to
ile im się płaci, lecz za co, winduje koszty. Płaci im się nie od porady, ale od zabiegu lub
specjalistycznego badania, więc zlecają ile wlezie drogie testy, często na wyrost, a tych,
którzy operują, aż ręka świerzbi, bo krajanie jest najbardziej lukratywne. Lekarzowi nie
płaci się natomiast za to, aby zalecił pacjentowi spacery i dietę, choć może to być lepsza
kuracja niż kolejne prochy czy skalpel. Brytyjscy radiolodzy zazdroszczą amerykańskim
kolegom wyposażenia, jednocześnie twierdząc, że Ameryka nadużywa aparatury
diagnostycznej, często wykonując drogie badania o niskich lub żadnych korzyściach dla
pacjentów.
Badania 350 tysięcy przypadków procesów przeciwko lekarzom z okresu 1986-
2010, które skończyły się zasądzeniem odszkodowania, wykazały, że główny powód, dla
którego lekarze przegrywają w sądzie, to błędy w diagnozie. Zdarzają się najczęściej,
częściej niż błędy chirurga, i powodują największe szkody. Szacuje się, że co roku z
powodu błędnej diagnozy umiera od czterdziestu do osiemdziesięciu tysięcy
Amerykanów. Średnie odszkodowanie za śmierć pacjenta z powodu dowiedzionego
błędu w diagnozie wyniosło 389 tysięcy dolarów. Wyższe odszkodowania przyniosły
jedynie procesy przeciwko ginekologom, których błędy skończyły się śmiercią dziecka,
matki lub obojga. Autorzy badań dodają natychmiast, że rozwiązaniem nie jest bynajmniej
aplikowanie większej liczby testów. Dziś około 40 procent osób, które zjawiają się w
ambulatoriach i skarżą na zawroty głowy, kieruje się na rezonans magnetyczny mózgu.
Koszt tych zabiegów wynosi około pół miliarda dolarów rocznie i niemal wszystkie z
tych badań są niepotrzebne.
8 maja 2013 roku na konferencji w Białym Domu Todd Park, Chief Technology
Officer Stanów Zjednoczonych, odpowiedzialny głównie za dane dotyczące technologii i
innowacji w sektorze służby zdrowia, przedstawił informacje, z których wynika, że za ten
sam rodzaj operacji jeden ośrodek medyczny wystawia rachunek - albo rządowi, albo
firmie ubezpieczeniowej, w zależności od tego, kto był pacjentem - na 151 tysięcy
dolarów, a inny na 5 tysięcy. Tego rodzaju różnice są nagminną praktyką. Szpital rzadko
dostaje tyle, ile chce, ale te wysokie ceny wyjściowe do negocjacji windują stawki
ubezpieczeń.
Firmy farmaceutyczne wydają miliardy dolarów na reklamy telewizyjne, a pacjenci
domagają się cudownych lekarstw, które widzą w TY. Połowa nakładów na reklamę
przypada na mniej więcej 50 leków — najnowszych i najdroższych. Bywa, że lekarze,
szczególnie młodzi, nie znają nawet leków starych, których skuteczność często nie
ustępuje nowym.
Zwłaszcza w wypadku Medicare - to system opieki emerytów - gdzie za leczenie
płaci głównie budżet federalny, a nie firma ubezpieczeniowa, rzadko kwestionuje się
decyzje kliniczne lekarzy i to, jakie badanie ordynują — bardzo drogie czy znacznie
tańsze, choć równie przydatne. Nic dziwnego, że szybko rośnie liczba zabiegów
dokonywanych na beneficjentach systemu Medicare. Prywatne firmy ubezpieczeniowe
dość agresywnie monitorują decyzje lekarzy i często odmawiają zapłaty za drogie
procedury.
Co mają ze sobą wspólnego armaty i pigułki? Bardzo wiele. Za wszystkie armaty i
sporą część pigułek płaci rząd federalny. I właśnie z rządem federalnym prywatny biznes
uwielbia robić interesy. Bo gdy rząd kupuje, to dużo, ma czym płacić i rzadko się targuje.
Rok przed ostatnimi wyborami prezydenckimi spotkałem się w Waszyngtonie z
jednym z najtęższych mózgów Ameryki Amitaiem Etzionim. Etzioni od pół wieku
prowadzi podwójne życie: jedno - to życie uczonego, profesora najlepszych
uniwersytetów, autora wielu książek; drugie - to życie działacza publicznego. To jeden z
nielicznych żyjących ludzi, którzy mogą z czystym sumieniem powiedzieć, że stworzyli
własny ,,-izm”, gdyż jest jednym z twórców i przez ostatnie ćwierć wieku
niekwestionowanym przywódcą komunitaryzmu. Komunitaryzm powiada, że
społeczeństwo to więcej niż stowarzyszenie jednostek, z których każda ma własny
pomysł na życie, a jedynym celem społeczeństwa winno być ułatwianie realizacji tych
pomysłów, a nie przeszkadzanie w ich realizacji; że silne poczucie wspólnoty praw i
obowiązków to kardynalna zasada zdrowego społeczeństwa. Etzioni uparcie przypomina,
że Ameryce, zanurzonej po dziurki w nosie w indywidualizmie, potrzeba oddechu i
zadumy nad wartościami wspólnoty. Niektóre z jego idei nie brzmią specjalnie
rewolucyjnie dla Europejczyka, ale w Ameryce to niemal bluźnierstwo.
Spytałem go, co sądzi o prezydenturze Obamy. „Zapominamy - powiedział — że
Obama został wybrany w kraju o zdecydowaniu prawicowym skrzywieniu. Gdy mówimy
o Republikanach i Demokratach, zakładamy podział mniej więcej 50 na 50. Lecz to
fikcja, bo konserwatywne jest 99 procent Republikanów i trzecia część Demokratów.
Obama od początku miał przeciwko sobie, czy raczej programowi, jaki przedstawiał w
czasie kampanii, nie tylko biznes, lobbystów, ale co najmniej trzecią część własnej partii.
Gdy jesteś Obamą, zjawiasz się w Gabinecie Owalnym i w pierwszym dniu urzędowania
uświadamiasz sobie, że ogromna część tego, co chcesz zrobić, nie ma szans realizacji.
Wtedy zaczynasz mówić o duchu współpracy, o tym, że wszyscy wszystkich powinni
kochać, itd. Bo to nic nie kosztuje. I wreszcie z ogromnym trudem przepychasz reformę
systemu opieki zdrowotnej. Ale jaką? Najpierw obiecał sektorowi ubezpieczeń, że nie
będzie nawet dyskutować opcji publicznej, czyli powszechnego ubezpieczenia, a
następnie przemysłowi farmaceutycznemu, że nie pozwoli na import lekarstw z Kanady,
gdzie kosztują jedną trzecią tego co w Ameryce. Zanim więc zaczął, musiał się ugiąć
przed żądaniami dwóch najsilniejszych lobby, bo w przeciwnym razie nie osiągnąłby
niczego!”
Czterdzieści lat temu prezydent Richard Nixon zaproponował reformę bardziej
szczodrą niż reforma Obamy, a nie przyjęto jej tylko dlatego, że zdaniem Demokratów nie
szła wystarczająco daleko. Dlaczego coś, co było politycznie strawne wówczas, dziś
napotyka takie opory? Różnica leży w sile firm ubezpieczeniowych, które wolą
ubezpieczać ludzi zdrowych, a odrzucać chorych, a gdy zdrowi zachorują, szukać
sposobu, aby za leczenie nie płacić, natomiast stawki podwyższać. W 1970 roku suma
polis ubezpieczeń na zdrowie stanowiła 1,5 procent amerykańskiego PKB, co się
przekładało na jakieś 15 miliardów dolarów. Dziś stanowi 5,5 procent PKB i wynosi
blisko 800 miliardów. Za drobny ułamek przychodów sektor ubezpieczeń funduje sobie
wielkie wpływy polityczne w obu partiach. W masowych demonstracjach przeciwko
reformie nie było nic spontanicznego: organizował je aparat Partii Republikańskiej przy
wsparciu lobby ubezpieczeniowego i medycznego.
Debata wokół reformy toczyła się i toczy w mgle mitów. Mit podstawowy to wiara
w to, że od innych niczego się nauczyć nie można, bo amerykańska medycyna jest
najlepsza, wszędzie indziej czeka się miesiącami na operację i w innych krajach to rząd,
a nie pacjent i lekarz decydują, co leczyć i jak — po co więc reformować.
Niektóre ośrodki medyczne w USA rzeczywiście nie mają sobie równych w
świecie, ale pod względem długości życia Stany plasują się na 31. miejscu w skali
światowej, a pod względem umieralności niemowląt -na 37. miejscu.
Prawdopodobieństwo, że Amerykanka umrze w trakcie porodu, jest jedenaście razy
większe niż w przypadku Irlandki. Amerykanie biorą średnio o 10 procent mniej pigułek
niż obywatele innych krajów, ale płacą średnio o 118 procent więcej za pigułkę.
Każdego roku około 700 tysięcy amerykańskich gospodarstw domowych bankrutuje z
powodu kosztów leczenia.
Korespondent „The Washington Post” T.R. Reid kontuzję barku, która utrudniała mu
grę w golfa, przedstawił do oceny lekarzom w różnych krajach. Jego ortopeda w
Kolorado bez wahania zalecił operację za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Ile z tego
pokryłoby ubezpieczenie - jeśli cokolwiek — nie wiedział.
We Francji ortopeda zalecił fizykoterapię (opłata własna za konsultację - 10 euro).
Jeśli pacjent skłania się ku operacji, sugerował zasięgnąć drugiej opinii i poinformował,
że zabieg w całości pokrywa ubezpieczenie. Czekać trzeba około miesiąca. W
Niemczech zaoferowano zabieg w następnym tygodniu, a całkowity koszt dla pacjenta -
niespełna 30 euro. W Londynie usłyszał, że jeśli golf jest dla niego tak ważny, to sam
może zapłacić za zabieg w następnym tygodniu. W Japonii Reid czekał na wizytę jeden
dzień i największa sława ortopedii przedstawiła całą gamę możliwości, od zastrzyków
po operację, wszystko pokrywane przez ubezpieczenie. Zalecona w szpitalu w Indiach
kuracja składała się z medytacji, specjalnej diety i masażu - wszystko płatne z kieszeni
pacjenta (43 dolary, łącznie z nocą w klinice). „Nie wiem, jak to się stało -pisze Reid -
ale ta ostatnia terapia bardzo mi pomogła”.
Jedna trzecia Amerykanów najbardziej boi się tego, że biurokraci w Waszyngtonie
będą decydować, komu dać lekarstwo, a komu go odmówić. Betsy McCaughey, była
wicegubernator stanu Nowy Jork, poszła jeszcze dalej i wymyśliła „panele śmierci” —
opowieść o tym, że prezydent chce stworzyć grupy urzędników, które będą decydować,
czy skrócić życie rodzicom emerytom. W awangardzie wrogów reform stoi organizacja o
nazwie Conservatives for Patients Rights. Jej założyciel Rick Scott to były szef
Columbia/HCA, największego konglomeratu szpitali na świecie. Stracił pracę, gdy firmę
przyłapano na gigantycznych fałszerstwach rachunków za leczenie emerytów, na szkodę
podatnika. Firma przyznała się do winy i zapłaciła rekordowe kary w wysokości 1,7
miliarda dolarów. Dziś Rick Scott to gubernator Florydy.
Firmy ubezpieczeniowe i farmaceutyczne radzą sobie świetnie niezależnie od
kondycji gospodarki. Łączne zyski 500 największych firm w Ameryce spadły z 446
miliardów w 2003 roku do 99 miliardów dolarów w kryzysowym 2008 roku. W tym
czasie zyski w sektorze zdrowia wzrosły z 47 do 69 miliardów. W 2009 roku United
Healthcare zapłacił swemu prezesowi 102 miliony dolarów i przyznał mu opcje wartości
99 milionów dolarów. Nic dziwnego, że musiał podnieść stawki ubezpieczeń.
Pfizer, wielka firma farmaceutyczna, jest wart na giełdzie 200 miliardów dolarów.
To więcej niż Boeing, General Motors, Ford i Xerox razem wzięte. Merck - inny gigant
farmacji - 125 miliardów. Każda z tych firm wydaje na B+R (badania i rozwój, ang.
R&D — Research and Development) więcej, niż wynosi cały budżet rządu federalnego
na badania, z wyłączeniem zbrojeń.
Tymczasem w tegorocznym (z 2013 roku) styczniowo-lutowym numerze „Foreign
Affairs” w eseju pod ambitnym tytułem Czy można naprawić Amerykę Fareed Zakaria
częstuje nas efektownymi hasłami w stylu „Zagrożeniem dla zachodnich demokracji jest
nie śmierć, ale skleroza”. Pisze o rosnącym ciężarze wydatków społecznych i informuje,
raczej bezceremonialnie, że w ciągu pół wieku wzrosły one niemal stukrotnie. Idę o
zakład, że to stwierdzenie doczeka się częstych cytatów. No proszę, jest kiepsko, bo
darmozjady dostają coraz więcej. Czy naprawdę tak bardzo podskoczyły wydatki na
renty, emerytury, zasiłki dla najuboższych i niepełnosprawnych? W wyrażeniu
nominalnym tak. Ale cóż to za porównanie? O ile w tym czasie poszła w górę cena
naleśników albo strzyżenia u fryzjera?
Jedyne sensowne porównanie to udział tych wydatków w PKB. W 1960 roku
wynosił on 5 procent, dziś wynosi 13 procent. To bardzo znaczny przyrost, który kraj
powinien opanować, ale to niespełna trzykrotny wzrost udziału, a nie stukrotny. W tekście
nie ma mowy o tym, z czego wynika wzrost wydatków na zdrowie. Autor nie zająknął się
o rosnących nierównościach dochodowych, natomiast straszy w epilogu wizją Japonii.
Lecz Japonia daje wszystkim swym obywatelom dostęp do solidnej oświaty i opieki
zdrowotnej.
Jeśli zaś chodzi o skalę postępu, to poniższa tabela ilustruje, o ile wzrosła od 1960
do 2009 roku oczekiwana długość życia w wybranych krajach OECD.
Przyrost oczekiwanej w chwili urodzin długości życia od 1960 do 2009 roku (w
latach)
Korea Południowa
27,0
Turcja
25,5
Chile
21,4
Meksyk
17,8
Portugalia
15,6
Japonia
15,2
Włochy
12,0
Hiszpania
12,0
Austria
11,7
Luksemburg
11,3
Niemcy
11,2
Średnia OECD
11,2
Finlandia
11,0
Francja
10,7
Słowenia
0,5
Grecja
10,4
USA
8,3
Polska
8,0
Węgry
6,0
Słowacja
4,4
Źródło: OECD Health Statistics
The Commonwealth Fund Commission, prywatna wysoce renomowana fundacja,
regularnie porównuje jakos'ć amerykańskiego systemu opieki zdrowotnej z jakością
opieki w sześciu bogatych krajach: Australii, Holandii, Kanadzie, Niemczech, Nowej
Zelandii i Wielkiej Brytanii. W 2010 roku, podobnie jak wcześniej, USA ustępowały
wszystkim tym krajom pod względem dostępu do opieki zdrowotnej, bezpieczeństwa
pacjenta i wydajności. Podstawowa różnica to brak powszechnego systemu ubezpieczeń.
OKALECZONA DEMOKRACJA
Jeśli ktokolwiek miał jeszcze jakiekolwiek iluzje co do roli pieniądza w
amerykańskim Kongresie, pozbył się ich do reszty, gdy wiosną 2013, po serii jatek w
szkołach i kinach, Senat po raz kolejny ugiął się pod presją producentów broni
automatycznej.
„Spośród wszystkich nowych zjawisk, które przyciągnęły moją uwagę podczas
pobytu w Stanach Zjednoczonych, najbardziej uderzyła mnie panująca tam powszechna
równość możliwości”. Tym słowami zaczął Alexis de Tocqueville swą rozprawę O
demokracji w Ameryce. W 1835 roku de Tocqueville pisał, że choć pierwsze pokolenia
Amerykanów bardzo dbały o swoje interesy, to instynktownie rozumieli, że szacunek dla
wspólnego dobra stanowi warunek ich własnej pomyślności.
Dużo wcześniej Arystoteles przekonywał, że najlepszą wspólnotę polityczną tworzą
obywatele klasy średniej i że te państwa mają największe szanse być dobrze rządzone, w
których klasa średnia jest większa i silniejsza niż dwie inne klasy - miał na myśli bardzo
bogatych i biednych. Taka była Ameryka w swe najlepsze dni. Do takiej Ameryki, raju
klasy średniej, ciągnęły przez stulecia miliony z całego świata. Taka Ameryka odchodzi
w niepamięć.
De Tocqueville, który dostrzegał niebezpieczeństwo powstania nowej arystokracji,
musi się przewracać w grobie. Ostatnie trzydzieści lat to misterne rozmontowywanie
amerykańskiej demokracji. Przy patriotycznych pohukiwaniach i ogłupianiu publiki.
W 2000 roku satyryczna grupa o nazwie Billionaresforbushorgore, czyli
„Miliarderzy na rzecz Busha lub Gore'a, na swej stronie internetowej informowała o
nowej bardzo lukratywnej formie inwestycji, a mianowicie „inwestowaniu” w ustawy.
„Ta jak najbardziej legalna inwestycja może przynieść zdumiewające zyski - pisali. -
Spójrzcie na wyniki. Glaxo Wellcome (wielka brytyjska firma farmaceutyczna — w
wyniku fuzji ze SmithKline Beecham stworzyła GlaxoSmithKline) wpłaciła na cele
wyborcze 1,2 miliona dolarów, aby załatwić sobie dziewiętnastomiesięczne przedłużenie
patentu na Zantac wartości miliarda dolarów. Firmy tytoniowe wydały 30 milionów
dolarów na obniżki podatków wartości 30 miliardów dolarów. Za śmieszne 5 milionów
dolarów firmy radiowo--telewizyjne załatwiły sobie darmowe licencje na telewizję
cyfrową warte 70 miliardów”. Można się spierać, jak precyzyjne są te dane, ale dobrze
obrazują ideę zakupu korzyści za kontrybucje na kampanie wyborcze.
Mieszkam w Ameryce od 1982 roku. Od 1993 jestem obywatelem USA. Wzruszam
się odrobinę, gdy słyszę amerykański hymn, choć nie tak jak przy Mazurku
Dąbrowskiego. I widzę, jak mi się ta Ameryka „obsuwa”. Gdzie to widzę i jak? Zacznę
od mediów, bo tu zmiany są najłatwiej dostrzegalne.
Gdy przyjechałem, nie trzeba było czytać poważnych gazet - bo w końcu nie tak
wielu je czyta - aby dostać dawkę informacji na temat tego, co się dzieje w kraju i na
świecie. Półgodzinne programy newsowe w ABC, CBS i NBC prowadzili dziennikarze,
których o preferencje ideologiczne mogłem podejrzewać, ale nie byłem ich pewny. Peter
Jennings, Tom Brokaw i Dan Rather przychodzili do naszych domów raz dziennie.
Oglądały ich miliony. I to było główne źródło informacji.
Walter Cronkite, gospodarz CBS News do 1981 roku, był wedle sondaży najbardziej
wiarygodnym człowiekiem w Ameryce.
A potem nadeszła era telewizji kablowej. Newsy stopniowo zaczęły przeradzać się
w koktajl płytkiej, sensacyjnej informacji i rozrywki. Jakość poszła ostro w dół.
Telewizja zaczęła ogłupiać, a nie informować. Jakości społecznego dialogu nie służy
rezygnacja z umiaru i pogoń za sensacją lub skandalem. Napisz, że giełda w ciągu trzech
lat zyska lub straci 20 procent, i pies z kulawą nogą tego nie dostrzeże. Napisz, że straci
98 procent swej wartości albo się potroi - a czeka cię miano proroka i awans do grona
celebrytów.
Rozczarowanie stanem gospodarki rozbudziło prawicowy populizm na dawno
nieoglądaną skalę. Kandydaci Tea Party nie mają do zaoferowania nic poza sloganami i
gniewem na Waszyngton. Partię wspiera nie tylko nostalgia za dobrymi czasami, które nie
wrócą, ale także gigantyczne pieniądze ludzi, którzy poczuli się zagrożeni reformami
Obamy. Społeczeństwo - znane z tego, że spora jego część głosuje wbrew własnym
interesom ekonomicznym — zalewa koktajl ignorancji, demagogii, fanatyzmu i
pokerowych zagrywek.
Amerykańska demokracja zrobiła gigantyczny krok do tyłu, gdy 21 stycznia 2010
roku Sąd Najwyższy stosunkiem głosów 5 do 4 przyjął tak zwany Citizen United - orzekł,
że Pierwsza Poprawka do Konstytucji zabrania rządowi ograniczania korporacjom i
związkom wydatków na cele polityczne. W praktyce znosi to wszelkie bariery na drodze
finansowania kampanii politycznych, a więc stanowi usankcjonowanie nieograniczonej
władzy pieniądza w polityce.
Z danych Federalnej Komisji Wyborczej wynika, że korporacje, związki zawodowe
i osoby prywatne, korzystając z nowego prawa, przeznaczyły na kampanię wyborczą
2012 roku dodatkowe 933 miliony dolarów (wszystkie wydatki wyniosły blisko 6
miliardów dolarów). Niemal 90 procent przeznaczono na atakowanie przeciwnika. Gdy
słucham wielu członków Kongresu, nachodzą mnie pytania: nawiedzony? idiota?
ignorant? czy zwykła swołocz? Najczęściej to śmierdzący koktajl cynizmu i hipokryzji.
Aż się prosi, aby zapytać, tak jak zapytano retorycznie senatora McCarthy’ego w 1954
roku: „Czy nie ma pan poczucia przyzwoitości?”.
W sytuacji gdy gigantyczne pieniądze idą głównie na to, aby opowiedzieć, jaką
kanalią jest przeciwnik polityczny i jakie szczęście zapewni wszystkim po wsze czasy
„nasz” kandydat, sposobem zdobycia władzy są machinacje z okręgami wyborczymi.
Pryska mit, że w demokratycznym społeczeństwie ci, którzy zdobędą więcej głosów w
wyborach, wybory te wygrają, podobnie jak w piłce nożnej wygrywa ten, kto strzeli
więcej bramek. Sztuka polega w skrócie na tym, aby wyborców nam nieprzyjaznych
wcisnąć w okręgi z góry spisane na straty, tak długo jak w pozostałych okręgach znajdą
się wyborcy bardziej nam przyjaźni. Na przykład w stanie Karolina Północna, gdzie 51
procent wyborców głosowało w wyborach 2012 roku na Demokratów, do Izby
Reprezentantów weszło 9 republikanów i 4 demokratów. W siedmiu stanach, gdzie
Republikanie zmienili granice okręgów wyborczych, głosowało na nich 16,7 miliona
wyborców. Na Demokratów głosowało 16,4 miliona. Do Kongresu trafiło z tych stanów
73 republikanów i 34 demokratów. W sumie w całym kraju w ostatnim cyklu wyborczym
w wyborach do Izby Reprezentantów Demokraci dostali o 1,4 miliona głosów więcej niż
Republikanie, a to ci ostatni mają w niej przewagę 234 do 201.
„Oczywiście, Stany Zjednoczone są unikatowe. Podobnie jak mamy najbardziej na
świecie zaawansowaną gospodarkę, wojsko i technologię, mamy także najbardziej
rozwiniętą oligarchię”. Te słowa wypowiedział przed Komitetem Ekonomicznym
Kongresu kilka lat temu, już po kryzysie 2008-2009 roku, Simon Johnson. Żaden radykał
ani kryptokomunista. Profesor w Massachusetts Institute of Technology, były główny
ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Johnson reprezentował, a
przynajmniej tak go przedstawiono, Peterson Institute for International Economics,
szacowną instytucję, w której radzie zasiadają byli sekretarze skarbu i handlu USA,
szefowie banków centralnych, a także ojciec cudu gospodarczego Singapuru - były
premier tego kraju Lee Kuan Yew.
Johnson mówił o wszechmocnej amerykańskiej oligarchii finansowej, o bezkarności
sektora finansów i korporacyjnej korupcji w sytuacji chronicznego bezrobocia milionów
ludzi. W wyniku serii politycznych decyzji zapoczątkowanej przez Ronalda Reagana i
kontynuowanej przez Billa Clintona wzrosło dramatycznie znaczenie sektora finansów w
całej strukturze gospodarki, a ogromna koncentracja bogactwa w jego rękach
zaowocowała gigantyczną siłą polityczną - zdaniem Johnsona siłą niespotykaną od
początku XX wieku, od czasów J.R Morgana. W następstwie wielkiego kryzysu
legislacja położyła kres pierwszej erze oligarchów bankowych. Ta oligarchia, mówi
Johnson, odżyła w czasie boomu lat dziewięćdziesiątych.
Wielkie banki zyskały prestiż, który pozwolił im robić to, na co miały ochotę.
Wdawały się w superryzykowne operacje, bo znalazły się pod specjalną ochroną i mogły
spekulować bez granic na koszt społeczeństwa. Gdy się uda, same spijają śmietankę. Gdy
im się powinie noga, cenę zapłaci całe społeczeństwo.
Na znaczeniu zyskały takie same elity, przypomniał Johnson, jakie zdominowały
rynki wschodzące. Kiedy rośnie taki kraj jak Indonezja, Korea czy Rosja, pojawiają się
ludzie arcybogaci i superwpływowi. Spekulują na potęgę, lecz ponieważ są panami
swych miniwszechświatów, zakładają, że w razie niepowodzenia ich polityczne koneksje
zapewnią im ratunek rządu. Wielu z tych oligarchów nie pomyliło się w swych
kalkulacjach. „Niestety, tak w zasadzie funkcjonują dziś Stany Zjednoczone” - powiedział
Kongresowi Simon Johnson. „W prymitywnych systemach politycznych - mówił -
transmisja władzy dokonuje się poprzez przemoc lub groźbę przemocy: przewroty
wojskowe, prywatne armie etc. W mniej prymitywnych drogą łapówek. Amerykański
sektor finansowy zyskał ogromną siłę polityczną, tworząc specyficzny kapitał kulturowy:
udało mu się zaszczepić społeczeństwu przekonanie, że to, co dobre dla Wall Street, jest
dobre dla Stanów Zjednoczonych. W którymś momencie nie musiał nawet kupować
przysług, tak jak to czynią firmy tytoniowe czy producenci sprzętu wojskowego, bo
decydenci w Waszyngtonie uwierzyli, że istnienie ogromnych instytucji finansowych i
nieskrępowany niczym rynek kapitałowy są nieodzowne dla pozycji Ameryki w świecie”.
Pomogły oczywiście związki personalne między Wall Street i Waszyngtonem, gdy
regułą stała się wędrówka ze świecznika finansów w okolice Białego Domu. Z gazet,
telewizji i Kongresu płynął ten sam wartki strumień wiary, że im mniej regulacji, tym
lepiej dla każdego. Najlepsi studenci ubiegali się o pracę na Wall Street. Apetyt Wall
Street na eleganckie modele matematyczne, które intelektualnie uwiarygadniały interesy,
zapewnił lukratywne posady ekonomistom z prestiżowych uczelni. W Ameryce, gdzie
bogactwo jest mniej przedmiotem zazdrości, a bardziej szacunku, władcy świata
finansów stali się obiektem publicznej admiracji.
Prawdziwy mechanizm tej nowej religii był mniej spontaniczny, niż to opisuje
Johnson. W 1971 roku Lewis F. Powell, wieloletni później sędzia Sądu Najwyższego
USA, zanim przyjął propozycję prezydenta Nixona kandydowania do Sądu, napisał
poufny raport dla przyjaciela w Amerykańskiej Izbie Handlu. Pisał o tym, że Nowy Ład i
system ubezpieczeń społecznych Roosevelta, a potem reformy Kennedy’ego, a zwłaszcza
Lyndona Johnsona przyniosły prosperity klasie średniej. W przekonaniu, że kapitalizm
jest atakowany, Powell napisał to, iż biznesmenów nie nauczono, jak toczyć walkę
partyzancką przeciwko tym, którzy prowadzą propagandę wrogą systemowi. Jego
rekomendacje stały się zalążkiem nowoczesnego ruchu konserwatystów. Zakładały
wyposażenie elit biznesu w narzędzia agresywnej polityki, której celem głównym było
przekonanie Amerykanów, że to, co dobre dla bogatych prezesów firm, jest dobre dla
wszystkich. To memorandum Powella uważa się za zaczyn dla stworzenia rozmaitych
prawicowych think tanków.
Kilka lat po memorandum Powella fortuny najbogatszych i reszty weszły na różne
orbity. Kończyła się złota era klasy średniej Ameryki, choć minęło jeszcze sporo czasu,
zanim stało się to oczywiste. Na najbogatszy jeden procent Amerykanów przypada dziś
24 procent wszystkich dochodów. W 1976 roku było to 9 procent.
W posiadaniu najbogatszego jednego procenta rodzin znajduje się dziś około 40
procent całego majątku, podczas gdy na dolne 80 procent przypada około 7 procent.
Połowa wszystkich akcji i obligacji znajduje się w rękach górnego procenta. Dolne 50
procent posiada pół procenta papierów wartościowych. Te dysproporcje dochodów i
majątku poszły w minionym trzydziestoleciu ostro w górę - wzrosły blisko trzykrotnie.
To nie wolny rynek, ale system rynkowy zbudowany pod dyktando najsilniejszych,
prywatyzacja sukcesu i uspołecznienie porażki doprowadziły do korozji kręgosłupa i
atropii moralności. Cato Institute, bastion wolnego rynku i ograniczonej roli państwa,
przypomina słusznie, że nieważne, jakie podatki płacił Steve Jobs, ważne, że stworzył
wspaniałe produkty. Zapomina jednak, że Steve Jobs eksperymentował na własny
rachunek, a nie na rachunek podatnika, i tworzył coś, co ułatwiało i wzbogacało nasze
życie, a nie iluzje i bańki mydlane, które pękając, powodują jedynie rany i ból.
Gdy Warren Buffett wezwał do wyższego opodatkowania najbogatszych, twierdząc,
że coś jest nie tak, jeśli jego stopa podatkowa jest niższa niż jego sekretarki,
prominentnych republikanów krew zalała. Podatki Buffetta stanowiły 17,4 procent jego
dochodów, bo większość tych dochodów stanowią dywidendy i zyski kapitałowe, a te
korzystają z przywilejów podatkowych.
Z raportu przygotowanego przez Institute for Policy Studies, a opublikowanego 31
sierpnia 2011 w „The Washington Post” wynika, że z setki najlepiej w 2010 roku
opłacanych prezesów co czwarty zarobił więcej, niż wyniosły podatki całej firmy.
Prezesi, powiedział jeden z autorów raportu, są szczodrze nagradzani za unikanie
podatków.
W 1970 roku średnia zarobków szefa w największych amerykańskich korporacjach
była 28 razy wyższa niż średnia zarobków wszystkich pracowników - nie stróża czy
sprzątaczki, ale przeciętnego pracownika. Dziś jest 380 razy wyższa od średniej reszty
pracowników.
Po wielkim kryzysie, po trosze za sprawą Nowego Ładu Gospodarczego (New
Deal), po części za sprawą silnych związków zawodowych i ekspansji wysoko
opłacalnych przemysłów, takich jak stal czy samochody, a także za sprawą
progresywnych podatków skurczyły się luki w dochodach. Boom powojenny był dobry
dla wszystkich. W latach 1947-1973 płace realne wrosły o ponad 80 procent, a dochody
najbogatszych o prawie 40 procent. Do urawniłowki było wciąż daleko, lecz Ameryka
stała się prawdziwym rajem klasy średniej.
Zaczęło się to zmieniać, dość nieoczekiwanie i początkowo niezauważalnie, w
połowie lat siedemdziesiątych. Przemysł, silna baza związków zawodowych, które
wymuszały wysokie płace, zaczął tracić grunt pod nogami. Stal przegrała konkurencję z
Azją, potem przemysł samochodowy, pod presją Japonii, zaczął ostro ciąć koszty, także
płacowe. Ewolucja od przemysłu do usług nie sprzyjała ruchowi związkowemu, który
znalazł się w odwrocie i nigdy już się nie odrodził.
Zmienił się sposób zarządzania korporacjami i wynagradzania ich szefów. Kontrola
zaczęła przechodzić w ręce charyzmatycznych wizjonerów, których zadaniem było jak
najszybciej i za wszelką cenę wywindować cenę akcji. Rekrutacja na szefa zaczęła
przypominać werbunek sławnego piłkarza czy koszykarza. Atleta miał przyciągnąć tłumy
na areny. Szef firmy miał oczarować inwestorów. Skoro bejsbolista czy koszykarz mógł
zarobić kilkadziesiąt milionów rocznie, dlaczego nie należy się to komuś, kto napełnia
kieszenie akcjonariuszy? W systemie wynagrodzeń zmalało znaczenie płacy
podstawowej, a nabrały go premie i opcje: prawo zakupu akcji w określonym przedziale
czasowym po z góry ustalonej cenie. Rady nadzorcze mniej czasu poświęcały nadzorowi
i stały się bardziej towarzystwem wzajemnej adoracji, które wspólnie grywa w golfa,
potakuje prezesowi i rozdziela hojne premie.
Pogłębiającej się polaryzacji sceny politycznej towarzyszy populistyczny gniew i na
lewej, i na prawej flance, to zaś jeszcze bardziej komplikuje poszukiwanie
kompromisów. Mity duszą obie strony. Brakuje zdolności racjonalnego działania, gdy
kraj go pilnie potrzebuje. Poszukiwanie prawdy straciło na atrakcyjności. Kiedy realia są
nieprzyjemne, iluzje oferują atrakcyjną drogę ucieczki.
Jeden z mitów szczególnie starannie pielęgnowanych przez prawicę dotyczy
wysokich w Ameryce podatków i ich niszczącego wpływu na
gospodarkę. Wprawdzie dane pokazują, że podatki w USA są niższe niż w
większości krajów bogatych, zwykle znacznie niższe, ale kto by sobie zawracał głowę
faktami — tym bardziej że system jest na tyle skomplikowany, że połapać się w tym, ile
kto płaci i dlaczego, nie jest proste.
Podatki jako odsetek PKB (%)
Dania
47,6
Szwecja
45,5
Włochy
42,9
Francja
42,9
Niemcy
36,1
Wielka Brytania
34,9
Średnia OECD
33,8
Hiszpania
32,3
Kanada
31,0
Japonia
27,6
Austria
25,6
USA
24,8
W 2008 roku rozmawiałem w Instytucie Hoovera w Stanfordzie, z ojcami idei
podatku liniowego. Jeden z nich, Alvin Rabushka, powiedział: „Zostawmy na boku to,
czy podatek liniowy jest »sprawiedliwy«. Niewątpliwie jest prosty. Zakłada jednak
eliminację wszelkich ulg. Już to stało się skutecznym straszakiem. Nasz system
podatkowy jest perwersyjny, czego jakoś wielu obrońców sprawiedliwości społecznej
nie zauważa. Zdecydowana większość ulg trafia do kieszeni bogatych, bo to oni kupują
drogie domy i zaciągają wielkie pożyczki. Ludzie, którzy wynajmują mieszkania i domy,
bo na zakup ich nie stać, żadnych ulg nie mają. System zachęca do budowy coraz
większych domów, na czym korzysta przede wszystkim przemysł budowlany i agenci
handlu nieruchomościami, więc oni będą bronić status quo do upadłego. A czym się
kończy owczy pęd do zakupu nieruchomości za wszelką cenę, aby zyskać ulgę
podatkową, to właśnie widzimy i za to wszyscy słono płacimy”.
Podatki to zajęcie dla armii ludzi. System zmienia się co rok, bo co rok pojawiają
się, często niezauważone, nowe ulgi, zniżki, przywileje. Jest to labirynt, w którym coraz
trudniej się poruszać. Ile kosztuje ten bałagan? Na około trzysta miliardów dolarów
rocznie szacuje się rozmiary unikania podatków. Z grubsza drugie tyle kosztuje
przygotowanie, planowanie, administracja i egzekucja podatków. Lobbyści, od których
roi się w Waszyngtonie, zajmują się głównie tym, jak wpisać w tysiące stron kodu
podatkowego preferencje dla swych klientów.
Współczesny konserwatyzm w Ameryce stał się ruchem głęboko radykalnym,
wrogim akceptowanej w przeszłości interwencji rządu, która służy łagodzeniu
powszechnego ryzyka życiowego. Friedrich von Hayek w Drodze do zniewolenia, tej
samej, w której przestrzegał przed zapędami kolektywizmu, jednocześnie popierał
powszechny system ubezpieczeń socjalnych, w szczególności ubezpieczeń zdrowotnych.
Waszyngton stał się miejscem brutalnych walk plemiennych. Gra się na emocjach,
bo rzetelne fakty trzeba rozumieć i przetrawić. Frank Knight, nauczyciel noblistów
Miltona Friedmana i Georgea Stiglera, często powtarzał, że aktorzy na scenie politycznej,
a zwłaszcza wyborcy, wykazują w dużym stopniu ignorancję, a kierują się emocjami.
„Prawda w społeczeństwie jest jak strychnina w ludzkim ciele — w pewnych warunkach
i w małych dawkach jest lekarstwem, w innych przypadkach, częściej, śmiertelną
trucizną”. Nic dziwnego, że ci, którzy prawdy unikają, nieźle sobie radzą w polityce.
*
Latem 2006 roku Milton Friedman przekonywał mnie z pasją, że podstawowy
warunek renesansu amerykańskiej gospodarki to głęboka reforma systemu oświaty, której
stan określił jako „kryminalny”. Do tego trzeba oczywiście woli politycznej, pieniędzy i
czasu. Załóżmy, zaproponowałem, że eliminujemy wszystkie te bariery i za pomocą
czarodziejskiej różdżki z dnia na dzień przeistaczamy miliony amerykańskich młodych
ludzi w osobników kalibru noblistów. Czy zatrzyma to ucieczkę miejsc pracy tam, gdzie
firma może zarobić więcej? Chyba że ci „nobliści” są skłonni pracować za chińskie i
indyjskie płace. Ponieważ zapanowało milczenie, spytałem profesora, jakie sektory
gospodarki spełniają następujące trzy warunki: a) tworzą wiele nowych miejsc pracy
(miałem na myśli miliony, a nie tysiące nowych posad w bankowości czy handlu
nieruchomościami); b) płacą dobrze; c) nie ulegają pokusie wędrówki za granicę (bo
tylko takie mogą zastąpić przemysł szukający wyższych zysków gdzie indziej). Friedman
milczał przez dłuższą chwilę, po czym powiedział: „Nic nie przychodzi mi w tej chwili
do głowy, ale jestem przekonany, że takie sektory istnieją”.
Gdy Friedman mnie pouczał, że Ameryka najlepsze swoje dni ma tuż pod nosem,
przyznał, że rosnące nierówności w dochodach go martwią, gdyż to „złe dla demokracji”.
Dodał jednak natychmiast, że to tylko wynik napływu kiepsko wykwalifikowanych
Meksykanów, którzy mało zarabiają, i nadmiernie wysokich zarobków na Wall Street.
Napęczniały, mówił, oba bieguny: superbogatych i superbiednych. Oba te zjawiska,
zapewniał, są krótkotrwałe, więc wszystko rychło wróci do normy, czyli nierówności się
zmniejszą.
Jak na razie przepaść się pogłębia, a nie maleje.
Mocarstwo czy muzeum? (Europa)
Czy Europie nie zagraża odrodzenie nacjonalizmu? „Odrodzenie? — spytał
przekornie wybitny amerykański politolog. — Przecież nacjonalizm nigdy w Europie
nie umarł. Wspólny hymn i rozwieszanie unijnych flag nie znaczy, że Europejczycy
zbudowali wspólnotę”.
Pytanie to zadałem, gdy rozgoryczeni wyborcy kolejnego poturbowanego kryzysem
kraju Europy pokazali rządzącym czerwoną kartkę, a wyborców innego irytuje pomoc
udzielana słabszym.
Do opisu genezy dzisiejszych problemów zachodu Europy jak ulał pasuje rosyjski
termin „biesitsia s żyru” - „szaleć z przesytu”. Prosperity uśpiła Europę. Po tragediach
wojny kontynent rozkoszował się spokojem. Uważał, że to mu się należy. Europejczycy
krytykowali przy każdej okazji Amerykę i bili się w piersi za grzechy kolonializmu. Sami
nie kiwnęli palcem, gdy doszło do ludobójstwa w Rwan-dzie i na Bałkanach, a potem w
Darfurze. Żyli dostatnio w poczuciu moralnej wyższości.
Uważana za kolebkę demokracji Europa była ze swojej demokracji dumna i miała
powody do samozadowolenia. Zachodnia część kontynentu dzięki planowi Marshalla
szybko podniosła się z wojennych zgliszcz. Jej najbardziej przewidujące umysły zabrały
się energicznie do realizacji idei integracji, która miała pogrzebać uprzedzenia i
zbudować trwały pokój na kontynencie.
Na długo zanim słowo „globalizacja” weszło do powszechnego użycia, blisko
sześćdziesiąt lat temu, Jean Monnet, jeden z ojców idei integracji europejskiej,
powiedział: „Nasze kraje stały się zbyt małe dla dzisiejszego świata, dla skali
nowoczesnej technologii, dla Ameryki i Rosji dziś, a dla Chin i Indii jutro. Związek
narodów europejskich w Stanach Zjednoczonych Europy jest drogą do podniesienia ich
standardu życia i ochrony pokoju”.
Niewiele czasu upłynęło, a nadszedł także dostatek. Europie, czy raczej jej wolnej
części, zaczęło się bardzo dobrze powodzić. Amerykański parasol ochronny dawał
poczucie bezpieczeństwa, silne związki zawodowe skutecznie broniły zdobyczy
socjalnych, a napływ imigrantów łagodził napięcia na rynku pracy.
Idea integracji kwitła. Różne motywacje przywiodły poszczególne kraje do Unii,
różne tęsknoty i oczekiwania sprawiły, że idea wydała im się ponętna. Euroentuzjazm
Republiki Federalnej Niemiec brał się po części z pragnienia odcięcia się od strasznej
przeszłości Trzeciej Rzeszy - Europa stała się niejako substytutem ojczyzny. Francja,
dumna i poturbowana Indochinami i Algierem, upatrywała w zintegrowanej Europie
skutecznego instrumentu zaznaczenia swej obecności na scenie globalnej. Irlandia
spodziewała się ugruntowania swej niezależności politycznej i szansy na wyrwanie się z
ekonomicznego marazmu. Dla Grecji, a potem Portugalii i Hiszpanii integracja była
zarówno pomocą w otrząśnieciu się z autorytaryzmu, jak i receptą, podobnie jak później
dla członków bloku postsowieckiego, na nadrobienie zapóźnień cywilizacyjnych. Wielka
Brytania i Dania do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej trafiły nie bez wahań, nie
odczuwały bowiem potrzeby redefinicji swej tożsamości.
Londyn pozostaje mocno sceptyczny co do politycznego wymiaru integracji. Dla
Duńczyków ważnym argumentem za przystąpieniem było przekonanie, że zapewni im to
wyższe ceny w eksporcie wieprzowiny, obawy zaś, że Niemcy wykupią im ziemię,
doprowadziły do wynegocjowania zapisu, że obcokrajowiec nie może kupić w Danii
nieruchomości nierolniczej, chyba że mieszka w tym kraju co najmniej pięć lat.
Potem upadł komunizm i w całej niemal Europie zapanował demokratyczny
porządek. Jeszcze w połowie ubiegłej dekady spowita oparami optymizmu Europa
aspirowała do roli modelu cywilizacji jutra, a jej apologeci mówili wzniosie o zanikaniu
dumy narodowej i rodzeniu się nowej tożsamości, sięgającej głębiej i dalej, niż
wynikałoby to z tradycyjnych granic. Globalny kryzys finansowy zmusił - czy raczej
zmusić powinien - do bardziej trzeźwego oglądu rzeczywistości. Tyle że konfrontacja z
przykrymi realiami nigdy i nigdzie nie należała do popularnych zajęć.
Według mnie rejestr podstawowych słabości Europy wygląda następująco:
1. System świadczeń społecznych jest rozdęty poza granice możliwości
finansowych. Trendy demograficzne - szybkie starzenie się kontynentu - będą to
zagrożenie potęgować.
2. Nakłada się na to nadmierna biurokracja i niska skłonność do innowacji, co
będzie osłabiało zdolność Europy do konkurowania na rynkach światowych.
3. Brakuje polityki w kwestii imigracji. Co więcej, względy poprawności
politycznej uniemożliwiają debatę w tej dziedzinie.
4. Kontynent nie jest w stanie sam się bronić, gdyby zaszła taka potrzeba, i wykazuje
coraz mniejszą gotowość do ponoszenia kosztów wspólnej obrony.
5. Europa jest nadmiernie uzależniona od importu energii z Rosji.
6. Mechanizm integracji gospodarczej jest niesprawny i brakuje w nim narzędzi
dyscyplinowania suwerennych krajów.
Zaledwie kilka godzin po przyjęciu pakietu ratunkowego dla Aten -jak się okazało
pierwszego z wielu - Herman Van Rompuy, prezydent Unii, powiedział: „Nie jesteśmy w
stanie dalej finansować naszego modelu społecznego”. Zawierucha grecka okazała się
zwiastunem szerszych perturbacji i przypomniała, że także w Europie konsumpcja przez
lata wyprzedzała wzrost produktywności, a koszty państwa opiekuńczego przekraczały
możliwości gospodarki. Wkrótce Unia wpadła w korkociąg kryzysowy, z którego
niełatwo wyjść. W imię idei europejskiej solidarności, a także w imię obrony własnych
wielkich banków unijni mocarze rzucają kolejnemu tonącemu koło ratunkowe - zawsze za
pięć dwunasta, gdy nieszczęśnikowi idą już bańki nosem.
Zbigniew Brzeziński napisał, że zadowolona z siebie Unia zachowuje się tak, jakby
za swój cel polityczny uważała stworzenie najbardziej luksusowego domu starców na
świecie — a napisał to, zanim bezrobocie wśród młodzieży w Hiszpanii i w Grecji
przekroczyło 50 procent.
Europa posuwa się do przodu w żółwim tempie albo się cofa - głównie dlatego, że
traci zdolność do rywalizacji. W 2000 roku w Lizbonie z wielkimi fanfarami Unia
przyjęła plan przekształcenia Europy do 2010 roku w „najbardziej konkurencyjną, opartą
na wiedzy gospodarkę świata”. Miała zwiększyć do 3 procent PKB nakłady na badania i
rozwój, ograniczyć biurokrację, wzmocnić zachęty dla przedsiębiorczości i podnieść
stopień aktywności zawodowej do 70 procent dla mężczyzn i 60 procent dla kobiet.
Skończyło się spektakularną klapą, bo za obfitością słusznych celów nie poszła
determinacja polityczna. Przepaść technologiczna między Europą a Ameryką jeszcze się
pogłębiła. Udział wydatków na B+R jest w Unii znacznie niższy, niż zakładano, i dużo
niższy niż w Japonii, Korei Południowej czy Stanach Zjednoczonych. Jedynie Finlandia,
Szwecja i Dania osiągnęły planowany w Lizbonie poziom. W Stanach nauka przekłada
się łatwiej na innowacje technologiczne; tamtejsze ustawodawstwo daje uniwersytetom,
których badania finansowane są ze środków publicznych, udział w korzyściach
finansowych płynących z tych badań.
Na liście dwudziestu najlepszych uniwersytetów, tradycyjnie sporządzanej przez
Uniwersytet Jiao Tong w Szanghaju, znajduje się siedemnaście uczelni amerykańskich,
dwie brytyjskie i jedna japońska. Komisja Europejska kwestionuje te rankingi, uważając
że krzywdzą one Europę, ale przyznaje, że jakość szkolnictwa wyższego to dziś barometr
globalnej konkurencyjności i bez jego poprawy strategia modernizacji skazana jest na
porażkę. Europa ma światowej klasy centra badawcze, takie jak genewski CERN czy
Europejskie Laboratorium Biologii Molekularnej w Heidelbergu, ale większość
placówek badawczych zżera zmora biurokracji. Uzyskanie patentu zajmuje w Unii pięć
razy tyle czasu co w Ameryce.
W ciągu godziny Europejczyk wytwarza mniej więcej tyle co Amerykanin, ale
pracuje krócej albo w ogóle nie pracuje, korzystając ze szczodrych systemów pomocy
społecznej. Dotyczy to głównie krajów Europy kontynentalnej, zwłaszcza Francji, gdzie
w zbiorowej świadomości, ostrzej niż wśród Anglików czy Amerykanów, praca najemna
jawi się jako forma eksploatacji. Podczas gdy Amerykanie czy Anglicy bronią się ze
wszystkich sił przed wcześniejszą emeryturą, Francuzi o nią z pasją walczą. Dania mogła
się do niedawna pochwalić najniższym w Unii wskaźnikiem bezrobocia wśród młodych,
bo miała najbardziej liberalne prawo pracy. Tam gdzie łatwiej pracownika zwolnić,
pracodawca jest bardziej skłonny go zatrudnić. Tymczasem młodzi Francuzi gotowi są
pójść na barykady, aby zachować przywilej utrzymania się na pierwszej w życiu
posadzie przez co najmniej dwa lata.
Skala potencjalnych korzyści ze wspólnego rynku jest ogromna, ale to jeszcze o
niczym nie przesądza. W unijnej maszynerii co rusz zgrzyta. Unia nie jest przyjazna dla
typowej małej firmy europejskiej. Dziewięć na dziesięć takich przedsiębiorstw zatrudnia
mniej niż dziesięć osób, a takich firm jest w Unii dwadzieścia milionów i to one
stanowią kręgosłup unijnej gospodarki.
Grecki kryzys pokazał nie tylko, że konstrukcja strefy euro jest mniej stabilna, niż się
wydawało, ale ujawnił silne pokusy, aby w trudnych chwilach szukać schronienia w
ekonomicznym nacjonalizmie. Aby ludzie byli skłonni do poświęceń na rzecz innych, ci
inni muszą być częścią ich społeczności - mówi Amitai Etzioni, gdy pytam go o
europejską integrację. Unia wciąż jest pozbawiona głębokiego poczucia wspólnoty. Nikt
nie myśli o umieraniu za Brukselę czy Unię. Triumfy lub upokorzenia narodu, niezależnie
od tego, czy prawdziwe, czy wyimaginowane, postrzegane są jako indywidualne
zwycięstwa i porażki. Nie oczekujmy zatem entuzjazmu, a nawet gotowości do
solidarnego dzielenia się bólem.
Każdej biurokrakcji stawia się zarzut, że jest za droga i że służy sama sobie.
Biurokrację Unii oskarża się o to z dodatkowego powodu: kwestionowanej przez wielu
legitymacji do ustanawiania prawa. Przy rozmaitych okazjach słychać zarzuty, że
europejska integracja oznacza urzędniczą konspirację elit, a tysięcy biurokratów, którzy
podejmują decyzje regulujące życie milionów ludzi, nikt nie wybierał i odpowiadają oni
jedynie przed Komisją, której mandat także nie pochodzi z nadania wyborców.
*
Badania opinii publicznej pokazują rosnącą w Europie niechęć do imigracji w
ogóle, a do muzułmanów w szczególności. Gdyby w latach pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych, kiedy zaczęła się na dobre imigracja z Turcji, Maroka, Algierii i innych
krajów, Europejczykom przyszło do głowy, że pół wieku później na ich kontynencie
pojawią się tysiące meczetów, mało prawdopodobne, aby na tę imigrację przystali.
Wówczas widzieli wyłącznie plusy.
Pamiętam jak dziś grudniowy wieczór 1976 roku, kiedy pociąg z Bolonii powoli
wtoczył się na dworzec w Monachium. Na peronie powitały mnie płynące z megafonów
słowa po serbsko-chorwacku, turecku, hiszpańsku, włosku, portugalsku i dopiero na
końcu po niemiecku. Następnego dnia zwiedzałem fabrykę BMW. Przy taśmie
dominowali Jugosłowianie. Ale jak mi powiedziano, to akurat przypadek - na innej
zmianie większość stanowić mogli Turcy.
W 1994 roku Citibank wysłał mnie z Nowego Jorku do Dusseldorfu, abym
przywiózł odpowiedź na pytanie, dlaczego właśnie w Niemczech bank zarabia tak
dobrze, choć tamtejsi klienci odbiegają od pożądanego profilu, bo większość stanowili
imigranci, bynajmniej nie zamożni. Tajemnica wysokiej rentowności była prosta. Tych
ludzi inne banki nie chciały. Od Citi gastarbeiterzy pożyczali na remont kuchni, budowę
dodatkowej izby lub zakup sprzętu gospodarstwa domowego. Byli skłonni zapłacić
wysoki procent i co najważniejsze - spłacali bez zarzutu. Nie chcieli ryzykować, że
komornik zabierze mebel, a następnego kredytu nie dostaną.
Od tamtych czasów wiele się zmieniło. Do 11 września 2001 roku zastrzeżenia
wobec imigrantów nie miały wiele wspólnego z islamem. Od tej chwili do europejskiej
świadomości wdarły się obawy, a nawet myśl
O „piątej kolumnie”. Drapieżna książka Oriany Fallaci Wściekłość i duma stała się
w 2002 roku bestsellerem we Włoszech. Bernard Lewis, historyk z Princeton, zapytany w
2004 roku przez niemiecką gazetę, czy Europa będzie supermocarstwem pod koniec XXI
wieku, odpowiedział: „Europa będzie częścią arabskiego zachodu, Maghrebu”.
Polityczna poprawność uniemożliwa spokojną debatę, więc sonduję przyjaciół.
Austriaccy i duńscy najwyraźniej boją się imigrantów. Francuscy, a zwłaszcza włoscy -
wcale. Dario Guerini, profesor ekonomii
i kiedyś wiceburmistrz Bergamo, mówi wprost: „potrzebujemy ich”. Wysoki
funkcjonariusz policji w Rzymie uspokaja i tłumaczy: „Nasze grupy przestępcze
wysługują się tymi ludźmi. Sami z siebie imigranci najwyżej ukradną portfel turyście. W
końcu może to zrobić także rodowity Włoch”.
W książce Reflections on the Revolution in Europę (Rozważania na temat
rewolucji w Europie) Christopher Caldwell pisze, że korzyści ekonomiczne
spowodowane napływem imigrantów do Europy w minionym półwieczu były stosunkowo
niewielkie i dość szybko się skończyły, natomiast zmiany społeczne, jakie wywołały, są
ogromne i trwałe. Podkreśla, że imigracja na wielką skalę w połączeniu z rozbudowanym
systemem zabezpieczeń socjalnych, jakie tradycyjnie oferują bogate kraje Europy
Zachodniej, to mariaż niefortunny dla europejskiego podatnika - zmieniający oblicze i
kulturę Europy w stopniu i tempie, jakie mało kto mógł sobie wyobrazić czterdzieści lat
temu.
Argumentem na rzecz masowej imigracji do Europy przez długi czas była wiara, że
liczne, prężne i mnożące się szybko społeczności imigrantów pozwolą utrzymać szczodry
system przywilejów społecznych, gdyż zastąpią odchodzące na emeryturę społeczności
lokalne, bez potomków lub z niewystarczającą ich liczbą. Imigrację zaczęto postrzegać
jako sposób na wieczny luksus — wczesne emerytury, wakacje w Grecji i Portugalii i
letnie domy na Costa del Sol. Tymczasem z danych demografów ONZ wynika, że aby
odtworzyć proporcje płatników i beneficjentów, Europa potrzebowałaby do połowy
wieku około 700 milionów imigrantów, czyli znacznie więcej, niż dziś wynosi cała
ludność kontynentu. Co więcej, imigranci też się starzeją i gdy sami osiągną wiek
emerytalny, nie podziękują za gościnę, nie zrezygnują dobrowolnie ze świadczeń, które
sobie wypracowali, i nie wrócą do Algierii, Maroka czy Turcji.
Imigracja zarobkowa do zachodniej Europy wypełniła lukę w obumierających, a nie
nowych, dynamicznych sektorach gospodarki, stąd Turcy, którzy czterdzieści lat temu
wykazywali się większym niż lokalni Niemcy stopniem partycypacji zawodowej, dziś
cierpią na masowe bezrobocie, sięgające w niektórych regionach, łącznie z Berlinem, 40
procent. Są trzykrotnie bardziej niż Niemcy zależni od zasiłków dla bezrobotnych.
W tym samym czasie gdy krytykowano Fallaci za islamofobię, urodzony w Syrii
radykał Omar Bakri, któremu zakazano wjazdu do Anglii wkrótce po zamachu
terrorystycznym w Londynie 7 lipca 2005 roku, oświadczył dla wychodzącego w
brytyjskiej stolicy arabskiego dziennika „Al-Hayat”: „Z wolą Allaha uczynimy z Zachodu
Dar al-Islam drogą inwazji od wewnątrz. Gdy powstanie islamskie państwo i gdy dokona
inwazji, będziemy jego armią i żołnierzami w środku”.
Być może Bernard Lewis przesadza, mówiąc o Europie jako zachodnim przyczółku
islamu, ale świat islamu jest już częścią Europy, choć wciąż małą, jednak szybko
rosnącą. Zdaniem ekspertów Wiedeńskiego Instytutu Demografii w połowie stulecia
islam może się stać główną re-ligią wśród Austriaków w wieku do piętnastu lat. Istnieje
prawdopodobieństwo, że w Austrii, kraju, który w XX wieku był w 90 procentach
katolicki, w połowie XXI wieku katolicy będą stanowić mniej niż połowę ludności.
Dyskutując z prognozą Bernarda Lewisa, syryjsko-niemiecki socjolog Bassam Tibi
powiedział, że „rzecz nie w tym, czy większość Europejczyków będzie muzułmanami, ale
jaki islam - szaria czy euroislam - zdominuje Europę”. Tego typu rozważania ekscytują
polityków i wizjonerów, ale nie uspokajają przeciętnego obywatela kontynentu.
Jeśli do Europy trafia więcej imigrantów, niż życzą sobie tego jej obywatele, jest to
świadectwo defektu demokracji. Europejscy przywódcy postanowili inaczej to
interpretować - przyjęli, że imigracja i polityka azylu to moralny obowiązek i jako taki
nie podlega głosowaniom. Nie ulega wątpliwości, że w konfrontacji z islamem Europa
się zmieni. O wiele bardziej wątpliwe, czy islam okaże się skłonny do asymilowania
europejskiej kultury.
Jesienią 2005 byłem w Stambule, gdy Austria zablokowała starania Turcji o
przyjęcie do Unii Europejskiej. Na spotkaniu z tureckimi przyjaciółmi krytykowałem
Austrię, uważając, że Turcy zasłużyli sobie na lepsze traktowanie. Okazałem się bardziej
proturecki niż moi przyjaciele — nauczyciele, lekarze, inżynierowie i prawnicy. „Czy
byłeś kiedyś w tureckiej dzielnicy Wiednia?”, zapytali. Nie byłem, więc mnie oświecili,
że tysiące ich rodaków, którzy zjechali tam z Anatolii, nie jest zainteresowanych
asymilacją i chodzi im jedynie o to, aby wykorzystać austriacki system świadczeń i
stworzyć sobie w Wiedniu lepszą Turcję, w którą żaden Austriak nie powinien się
wtrącać. Jeden z moich przyjaciół skwitował nasze rozważania w ten sposób: „Też
bardzo bym chciał, abyśmy się znaleźli w Unii, ale gdybym odpowiadał za finanse Belgii
czy Holandii, tobym starania Turcji wetował”. Pozostali z żalem przyznali mu rację.
*
O ile relacje z imigrantami budzą w Europie wielkie emocje, które nie prowadzą do
poważnej debaty, o tyle ani emocji, ani debaty nie doczekał się temat zdolności
obronnych Unii. Dawno temu, jeszcze jako student, byłem w Kopenhadze w czasie, gdy
Mogens Glistrup, członek duńskiego parlamentu znany z awersji do płacenia podatków -
za co trafił do więzienia - zaproponował proste rozwiązanie. Zlikwidujmy resorty spraw
zagranicznych i obrony i zastąpmy je automatyczną sekretarką, która po rosyjsku
odpowie: „Dania się poddaje”. Glistrup przypomniał mi się, gdy ustępujący szef
Pentagonu Robert Gates w czasie pożegnalnej podróży dookoła świata latem 2011 roku
wypomniał europejskim partnerom z NATO jazdę na gapę. Niedługo, powiedział,
zmniejszy się ochota amerykańskiego Kongresu i opinii społecznej do wydawania coraz
większych pieniędzy, by bronić tych, którzy niechętnie łożą na własną obronę. Stany
Zjednoczone płacą dziś trzy czwarte wszystkich rachunków NATO. Amerykański
podatnik i przyszli liderzy Ameryki - których nie formowało doświadczenie zimnej wojny
- mogą zakwestionować, czy NATO jest warte ceny, jaką Amerykanie za nie płacą.
Blamażem była operacja w Libii. Mimo że wszystkie kraje NATO za nią głosowały,
mniej niż połowa była skłonna się dołożyć. Wiele z tych, które tylko kibicowały, czyniło
to nie z braku woli, ale po prostu dlatego, że brakowało im zdolności militarnych:
samolotów, ludzi, paliwa. „Co by się działo, gdyby przyszło im walczyć z bardziej
wymagającym przeciwnikiem niż popękana dyktatura pułkownika Muammara Kaddafie-
go?” - pytał „The New York Times”.
Zbigniew Brzeziński już w 2003 roku pisał, że krytyce Ameryki rzadko towarzyszy
refleksja nad scenariuszem - którego nie można z góry wykluczyć - samoizolacji Ameryki,
odwrócenia się plecami do świata. Wówczas światu zajrzy w oczy groźba globalnej
anarchii, tym bardziej przerażającej, że może jej towarzyszyć dalsze upowszechnienie
broni masowej zagłady. Co by się stało - pytał - gdyby Kongres, przyduszony długiem,
wymusił na administracji wycofanie amerykańskich wojsk z Europy, Dalekiego Wschodu
i Zatoki Perskiej? W Europie jedni rzuciliby się do budowy armii, a inni szukaliby
specjalnych układów z Moskwą. Na Dalekim Wschodzie wzrosłoby
prawdopodobieństwo wojny w Korei i militaryzacji Japonii. Zatokę Perską
zdominowałby Iran, zagrażając sąsiednim krajom arabskim.
Tymczasem w Europie zakotwiczyły się dość trwale antyamerykańskie sentymenty.
Jest w nich odrobina nieuchronnej niechęci do hegemona, sporo rozczarowania tym, że
zwycięzca w długiej rywalizacji ideologicznej nie uczynił świata lepszym,
bezpieczniejszym i sprawiedliwszym, a także szczypta obawy o kulturowy imperializm.
Gdy myślę
O Europejczykach sympatyzujących z Ameryką, dość nieoczekiwanie w 2002 roku
pojawia się nazwisko Regisa Debraya.
Francuski filozof, marksista, towarzysz broni Che Guevary, schwytany w 1967 roku
przez władze boliwijskie i skazany na trzydzieści lat więzienia, wypuszczony w 1970
roku dzięki interwencjom między innymi gernerała de Gaullea i papieża Pawła VI,
wylądował w Chile za rządów Salvadora Allendego. Po obaleniu Allendego Debray był
doradcą prezydenta Franęois Mitterranda do spraw polityki zagranicznej. Postulował
zmniejszenie zależności Francji od Stanów Zjednoczonych. Z czasem doszedł do
wniosku, że społeczność międzynarodowa potrzebuje silnych państw, gdyż z chwilą gdy
państwo wycofuje się z aktywnego uczestnictwa w życiu publicznym, rośnie siła
bankiera, w miejsce państwa wciska się kler, terytorium zdobywa mafia.
W 2002 roku Debray opublikował esej polityczny pod tytułem Imperium 2.0 -
fikcyjny list, jaki miał otrzymać z Ameryki od starego znajomego, Xaviera de C***,
napisany tuż po ataku terrorystycznym 11 września 2001 roku. Xavier, były obywatel
Francji, urzędnik rządowy, konsultant do spraw politycznych i wojskowych, twierdzi, że
w obliczu współczesnych zagrożeń dla Zachodu, takich jak radykalny islam,
międzynarodowy terroryzm, brutalna rywalizacja o deficytowe surowce czy rosnąca siła
agresywnych Chin, najlepszą obroną byłoby przyłączenie się Europy do Stanów
Zjednoczonych i konsolidacja w Stany Zjednoczone Zachodu.
Zdaniem Xaviera tylko USA są w stanie wziąć na siebie moralną
i fizyczną odpowiedzialność za polityczną stabilność i porządek ekonomiczny, a
także podjąć się obrony wspólnych wartości i kultury Zachodu. Uważa on, że Francja i
inne narody mogą nie tylko zachować swe lokalne i regionalne rządy i tożsamość
kulturową, ale również wzbogacić z gruntu pośledniejszą kulturę Ameryki, podobnie jak
kiedyś Grecy wnieśli wkład do kultury Rzymu. Zamiast tracić czas, próbując się
przeciwstawić ekonomicznej hegemonii Ameryki poprzez Unię Europejską i inne
organizacje skazane na porażkę, Francja i Europa, powiada Xavier, niewiele by straciły,
przyłączając się do Stanów Zjednoczonych, a zyskałyby polityczne prawa Zachodu.
Taki scenariusz to oczywista mrzonka. I bez niego Europa stoi w obliczu wielu
dylematów. Przykład to energetyka - dziedzina, w której rozsądek miesza się w Europie z
histerią. Tragedia w Fukushimie przestraszyła Niemców tak, jakby żyli w strefie
nieustannych wstrząsów sejsmicznych i byli wystawieni na niebezpieczeństwo tsunami.
Zamykanie elektrowni atomowych wymusiło postawienie nierealnych celów przed
energią odnawialną. Cieszyć się musi Rosja.
Unia usiłuje zmniejszyć swą zależność od rosyjskiej energii. Powtarzające się
kryzysy na linii Rosja - Ukraina uzmysłowiły Europejczykom, że to bardzo niebezpieczna
zależność, próbują więc promować konkurencję. Obowiązujące w Unii od połowy 2011
roku przepisy liberalizują rynek energii i zabraniają koncernom wydobywającym
surowce zajmowania się również ich transportem i sprzedażą. To dotyka Gazpromu. Na
szczycie Rosja - Unia w grudniu 2012 roku Putin domagał się, aby spod unijnych
regulacji wyłączyć gazociąg South Stream, którym Rosja chce transportować gaz do
Europy z pominięciem Ukrainy. Sam gazociąg, zdaniem ekspertów, jest dla Rosji
ekonomicznie nieopłacalny, ale ma znaczenie geostrategiczne. Osłabia spójność Unii,
pogłębi uzależnienie Europy od rosyjskiego gazu, ma zademonstrować gotowość Moskwy
do realizacji ważnych celów bez oglądania się na buchalterię i wreszcie -a może przed
wszystkim - Rosja tak się przy nim upiera, bo rezygnacja z tej inwestycji oznaczałaby dla
Kremla porażkę prestiżową, na którą „supermocarstwo energetyczne” nie może sobie
pozwolić.
*
Dla Europy bolesnym przypomnieniem jej własnej słabnącej pozycji są sukcesy
Pekinu. Do niedawna Europejczykom sen z oczu spędzał niepokój, czy zdołają sprostać
wyzwaniu Ameryki. Dziś to pytanie, czy Europa da się pożreć Chinom, które nie tylko
stanowią wyzwanie dla tekstyliów i producentów butów, ale wchodzą ostro na teren
fabryk samochodów, pociągów - i wkrótce zapewne samolotów. Chińczycy uwielbiają
mercedesy, bmw i torebki od Gucciego, jednak z produkcji dóbr luksusowych może
wyżyć Szwajcaria, lecz nie wyżyje cały kontynent.
I wreszcie sama Unia. Sanację mechanizmów integracji europejskiej komplikują
ogromne różnice w postawie największych krajów członkowskich. Wielka Brytania stoi
jedną nogą na kontynencie, a drugą na własnej wyspie i rozważa, czy to wygodna
pozycja. Niemcy, najsilniejszy ekonomicznie kraj Europy, sukcesy gospodarcze
kontynentu przywykły zapisywać na swoje konto. Świadome swego potencjału z jednej
strony i historycznej odpowiedzialności z drugiej, nie stroniły w przeszłości od pomocy
dla potrzebujących. Nic zatem dziwnego, że Niemcy głęboko uwierzyli w swą rolę
hojnego dobroczyńcy. Dziś przeciętny Niemiec ma coraz mniej sympatii dla kłopotów
innych, uważając, że on zaciska pasa, a inni go popuszczają, że jest jak prymus, który
ślęczy godzinami nad trudnym zadaniem, podczas gdy inni kopią piłkę i balują, a tuż
przed lekcją przepisują zadanie i dostają wysokie noty. Mniej powszechna jest
świadomość ogromnych korzyści, jakie narodziny euro w 1999 roku przyniosły samym
Niemcom. Wspólna waluta oznaczała kres obaw o to, że siła marki utrudni rywalizację z
krajami o słabszej walucie. Pozbawiła partnerów opcji dewaluacji własnej waluty w
celu poprawy konkurencyjności.
W poharatanej kryzysem Europie na „zmęczenie rynkiem” nakłada się „zmęczenie
integracją”. Adwokaci ściślejszej integracji będą wiosłować pod prąd dopóty, dopóki do
korzyści z integracji nie przekonają się miliony obywateli Unii. A ci są często
sfrustrowani, bo dotychczasowe korzyści przyjęli za oczywiste, natomiast uwagę skupiają
na tym, co szwankuje. I na prawicy, i na lewicy pojawiają się i zyskują na znaczeniu
partie eurosceptyczne. Reform potrzeba dokładnie w tym samym czasie, gdy kraje są nimi
zmęczone. Eleganckie fasady nie zastąpią solidnych fundamentów. Trzeba dużo więcej
niż deklaracji solidarności, aby popchnąć Unię na drogę szybszego wzrostu i dać pracę
milionom ludzi, którzy jej nie mają, oraz radykalnie poprawić konkurencyjność Europy-
bez tego w 2040 roku bliżej jej będzie do muzeum niż do mocarstwa.
Rezurekcja Azji i ból głowy (Azja Południowo-Wschodnia)
Gdy Europa jest zmęczona i rozleniwiona, Azja kipi energią i nabiera pewności
siebie. Czy raczej utwierdza się w swej sile. Bo pewności zaczęła nabierać przeszło
sto lat temu, za sprawą wydarzenia, którego przeciętny człowiek cywilizacji
Zachodu nigdy nie zarejestrował w swej pamięci. Może nawet o nim nie słyszał.
Mój przewodnik po New Delhi z ogromnym przejęciem pokazywał mi India Gate.
Przypominający Łuk Triumfalny narodowy pomnik Indii upamiętnia 90 tysięcy żołnierzy
Brytyjskiej Armii Indyjskiej, którzy stracili życie, walcząc za Imperium w czasie
pierwszej wojny światowej i trzeciej wojny angielsko-afgańskiej, od maja do sierpnia
1919 roku. Był zaskoczony, że liczba zabitych nie zrobiła na mnie piorunującego
wrażenia. Spytałem, czy słyszał o Auschwitz. Nie słyszał. „Oni” wiedzą mało o naszych
losach i kulturach, a my mało wiemy o nich. O „nich”, to znaczy o narodach spoza
naszego kręgu kulturowego.
Z rozkazu króla Jerzego III we wrześniu 1772 roku lord George Macartney wyruszył
z Londynu do Chin. Przewodniczył pierwszej brytyjskiej delegacji handlowej, liczącej
siedemset osób. Płynął na pokładzie okrętu z sześćdziesięcioma sześcioma działami.
Miał oszołomić i uwieść Chińczyków. Wiózł prezenty dla cesarza i dworu: teleskopy,
zegary, barometry, karetę na resorach. Misja dotarła morzem do Makau, a potem, po
czterech miesiącach wędrówki, trafiła na audiencję u cesarza. Lord Macartney poprosił
cesarza Qianlonga o zgodę na utworzenie brytyjskiego przedstawicielstwa handlowego w
stolicy, jako że wcześniej obcokrajowcy mogli prowadzić interesy jedynie w Kantonie.
Prosił także o otwarcie dodatkowych portów dla handlu i o ulgi celne. Cesarz odpowiedź
miał gotową, zanim wysłannik króla Anglii pojawił się w Pekinie. Macarteneyem nie
zawracał sobie głowy - w przesłaniu do króla Jerzego III napisał, że Chiny nie zwiększą
handlu z zagranicą, ponieważ niczego od innych nie potrzebują. Anglię upokorzono.
W XIX wieku Europa kompletnie zdominowała Azję. Pod butem Rosji znalazły się i
niezależne nomadyczne ludy, takie jak Kazachowie czy Kirgizi, i prowadzący osiadły styl
życia Uzbecy i Turkmeni. Na Dalekim Wschodzie car założył Władywostok. Wielka
Brytania faktycznie rządziła Indiami, anektowała Birmę i opanowała południowe Malaje.
Chiny opierały się dłużej. Były tradycyjnie przekonane o swej wyższości nad
europejskimi „barbarzyńcami” i miały ku temu powody.
Podczas gdy historyk zajmujący się osiemnastowieczną Europą z trudem dokopie się
jakichkolwiek statystyk, jego kolega parający się Chinami ma do swej dyspozycji spisy
ludności, dane na temat areału gruntów etc. Od połowy XVII wieku do końca cesarstwa
w 1911 roku Chinami rządziła dynastia Qing, zwana także mandżurską.
To za jej panowania Chiny anektowały Tybet, Tajwan i Mongolię. Początki dynastii
to prawdziwe rządy merytokracji, lecz niespełna sto lat później do systemu administracji
wdarła się niekompetencja i korupcja, które nie ominęły także armii. Kraj stawał się
stopniowo bezbronny w obliczu przewagi technologicznej agresywnych mocarstw
europejskich. Zwycięstwo Anglików w wojnach opiumowych, będących batalią o
kontrolę rynków zbytu, otworzyło Europie na oścież drogę do Chin. Pekin najpierw
stracił Hongkong. Ciosem jeszcze boleśniejszym były traktaty, które stawiały Europę na
równej płaszczyźnie z Chinami. W gruzy obracać się poczęło przekonanie, że cesarzowi
Chin z nadania niebios przysługuje prawo rządzenia ziemią. Misje jezuitów otworzyły
Francji Napoleona III drogę do Indochin.
Jeszcze bardziej dramatyczna okazała się ekspansja Zachodu, głównie Stanów
Zjednoczonych i Rosji, na Japonię, kraj przez całe wieki praktycznie odcięty od reszty
świata. Tam jednak w kilkanaście lat po pojawieniu się białych doszło do historycznego
przełomu — obalenia feudalnego systemu władzy szogunatu, przywrócenia formalnych
przywilejów cesarza Meiji i przyspieszonej modernizacji, także militarnej, na wzór
zachodni, która miała służyć przede wszystkim zachowaniu niezależności od Zachodu.
Konflikt między rosyjskimi i japońskimi aspiracjami do terenów Korei i Mandżurii
doprowadził w 1904 roku do wojny. Po ataku Japończyków na rosyjską bazę w Port
Arthur car Mikołaj II formalnie wypowiedział Japonii wojnę. Trwała ponad rok.
Rosyjskie dążenia do ekspansji gospodarczej na Dalekim Wschodzie popierały i Londyn,
i Berlin. Rosja była pewna rychłego zwycięstwa. Była silniejsza gospodarczo, miała
znacznie większą armię.
W dwa majowe dni 1905 roku w cieśninie Cuszima, oddzielającej Japonię od Korei
- tej samej, w której w XIII wieku kamikadze, „boski wiatr”, zatopił flotę mongolską
Kubilaj-chana, wnuka Dżyngis-chana, kierującą się na podbój Japonii - Japonia
dowiodła, że można pokonać białego. Bitwa pod Cuszimą, w której po raz pierwszy
użyto na masową skalę broni maszynowej, okazała się pierwszą i ostatnią wielką bitwą
epoki pancerników morskich. Była to największa bitwa morska od czasów Trafalgaru
dokładnie sto lat wcześniej, kiedy to zwycięstwo Wielkiej Brytanii nad siłami francusko-
hiszpańskimi zapoczątkowało hegemonię Londynu na morzu. Klęska floty bałtyckiej
wysłanej do wsparcia floty Pacyfiku przypieczętowała zwycięstwo Japonii o
historycznym znaczeniu i strategicznym, i psychologicznym.
Stało się ono źródłem inspiracji dla przyszłych liderów Wschodu, od Gandhiego i
Nehru, poprzez Sun Yat-sena, Mao Zedonga, po Hó Chi Minha. Jeździli do Japonii po
naukę. A Japonia nabrała apetytu na więcej. Postanowiła skopiować zachodni
imperializm. W 1931 roku podbiła Mandżurię, w 1937 napadła na Chiny, w 1940
dokonała inwazji na francuskie Indochiny, a wczesnym rankiem 7 grudnia 1941 roku
zaskoczyła Amerykanów w Pearl Harbor. Japońskie samoloty zgromadzone na pokładzie
sześciu lotniskowców w kilka godzin zniszczyły niemal całą amerykańską flotę Pacyfiku.
Pancernik USS Arizona poszedł na dno tuż przy brzegu, a wraz z nim 1177 ludzi. Do dziś
z wraku wycieka ropa. Na tablicy poległych znajduję kilkanaście polskich nazwisk.
Spoczywa tam także W.I. Halloran. Jego kuzyn Richard Halloran, wieloletni
korespondent „New York Timesa” w Azji, odznaczony przez cesarza Aki-hito Orderem
Wschodzącego Słońca Złote Promienie ze Wstęgą, przypomina mi w Honolulu trzy daty:
1498 - Portugalczyk Vasco da Gama dopływa do południowo-zachodniego
wybrzeża Indii i tak rozpoczyna się kolonizacja Azji przez Europę;
6 grudnia 1941 - dzień przed atakiem Japonii na USA - oprócz Japonii tylko dwa
kraje azjatyckie były niepodległe: Tajlandia, która służyła za bufor między francuskimi
Indochinami a terenami pod kontrolą Brytyjczyków, i Nepal, mała monarchia w górach,
dla której zdobycia Londyn nie chciał ryzykować walki z nieustępliwymi Gurkhami;
1999 - Portugalia przekazuje Chinom Makau, ostatnią kolonię europejską w Azji.
Na to, co się dziś dzieje w Azji, radzi Halloran, trzeba patrzeć przez pryzmat tych
pięciuset lat krzywd i upokorzenia. Azja chce szacunku. Chiny coraz głośniej się go
domagają. Reszta Azji Południowo-Wschodniej uważa, że na ten szacunek zasłużyła.
Pearl Harbor było chybioną kalkulacją. Japonia liczyła na to, że po zniszczeniu
amerykańskiej floty siądzie do rokowań z Waszyngtonem i przekona Roosevelta do
rezygnacji z Pacyfiku albo podzielenia się nim.
W drugim półwieczu XX wieku Azja Południowo-Wschodnia stała się teatrem
tragedii i triumfów. Ponad milion ofiar pochłonęła wojna w Korei. Znacznie dłużej
trwała i więcej ofiar przyniosła wojna w Wietnamie. „Wielki skok” przewodniczącego
Mao skończył się śmiercią głodową około czterdziestu milionów Chińczyków.
„Rewolucja kulturalna” dołożyła dziesięć milionów ofiar i spustoszenie moralne. W
połowie lat sześćdziesiątych w Indonezji z inspiracji i przy wsparciu armii masowo
mordowano komunistów. Dziesięć lat później Czerwoni Khmerzy, komunistyczni
ekstremiści, zamienili Kambodżę w wielki obóz koncentracyjny. Przez trzy dekady, od
1950 do 1980 roku, Zachód patrzył na Azję Południowo--Wschodnią przede wszystkim
przez pryzmat rywalizacji z komunizmem.
Gdy rozpadł się Związek Sowiecki, a komuniści z Pekinu weszli na ścieżkę
państwowego kapitalizmu, zmagania z marksizmem-leninizmem ustąpiły miejsca
wyzwaniom ekonomicznym. Najpierw strachu napędziła Japonia. W niespełna
dwadzieścia lat po wojnie stała się technologicznym mocarstwem o wspaniałej
infrastrukturze i niezwykłej sprawności organizacyjnej. Z czasem rosnąć zaczęli inni
Azjaci.
W momencie rozwodu z komunistycznymi Chinami Tajwan w przeliczeniu na głowę
nie był bogatszy od Indii. Poza kilkoma małymi fabrykami tekstyliów, rafineriami cukru i
przemysłem spożywczym nie miał żadnej bazy industrialnej. Jako japońska kolonia od
1895 do 1945 roku, handlował niemal wyłącznie z Japonią i innymi koloniami Japonii -
Koreą i Mandżurią. Sprzedawał cukier, ryż i ananasy. Po wojnie i na to Japonii nie było
stać. Korea Południowa była w momencie startu jeszcze biedniejsza - w 1953 roku
dochód na głowę wynosił tu 67 dolarów, czyli z grubsza tyle co najbiedniejszych krajów
Afryki. Hongkong i Singapur, dwa stare miasta portowe, zaczęły od tego, co robiły
wcześniej, czyli od finansów, spedycji i ubezpieczeń.
Citibank przewiduje, że w połowie obecnego stulecia pod względem PKB na
głowę, uwzględniając parytet siły nabywczej, najbogatszymi krajami świata będą te same
cztery „azjatyckie tygrysy”: Hongkong, Tajwan, Singapur i Korea Południowa, które
oszołomiły tempem swego rozwoju w drugiej połowie ubiegłego wieku. Ta czwórka plus
Tajlandia i Malezja to jedyne kraje, w których średnioroczne tempo wzrostu przez cztery
dekady przekraczało 5 procent. Wszystkie mieszczą się w pierwszej dwudziestce świata
po względem rezerw walutowych. Wszystkie dokonały ogromnej transformacji po
wojnie. Wschodnia Azja to najbardziej wydajny region świata.
W wyzwania globalizującego się świata, premiującego sprawność, dyscyplinę i
wydajność, znakomicie wpisał się konfucjanizm. To jednocześnie ideologia, religia,
sposób życia, kod moralności i podręcznik dla rządzących. Proste reguły, prowadzące do
życia w harmonii i dostatku i osiągnięcia raju raczej na ziemi niż na tamtym świecie.
Wysoko na piedestale wartości — porządek. Konfucjusz (551-479 r. p.n.e.) podkreślał,
że ci na górze powinni troszczyć się o tych na dole. Ci na dole powinni być
zdyscyplinowani i posłuszni. Neokonfucjanizm zaowocował najbardziej dynamicznymi
krajami świata: Tajwan był pierwszym miejscem w świecie konfucjańskim, gdzie, jak się
wydaje, pogodzono zachodnią technologię z moralnymi, duchowymi i intelektualnymi
wartościami chińskiej filozofii. Stał się przykładem dla innych. Hongkong i Singapur to
Chińczycy. Korea i Japonia także mają konfucjańskie korzenie. Niewielkie liczebnie
mniejszości chińskie były motorem modernizacji w wielu krajach Azji Południowo-
Wschodniej.
Większość ludzi pożąda bogactwa, ale niewielu mówi o tym tak otwarcie i z taką
pasją jak Chińczycy. W chiński Nowy Rok ludzie życzą sobie nawzajem bogactwa. Nie
martw się o sąsiada — daj mu przykład własną cnotą. Dbaj o rodzinę. Stąd blisko do
nepotyzmu i całkiem niedaleko do korupcji, z którą poradził sobie tylko Singapur.
Rozmiary nepotyzmu tłumaczą nawet jakość linii lotniczych. Singapore Airlines zyskały
wspaniałą reputację. Tajwańskie China Airlines - taką sobie. Powód? Wedle najbardziej
popularnej narracji Singapore Airlines zatrudniają młode kobiety, które potrzebują pracy,
a China Airlines te, które pracy nie potrzebują, ale za to lubią latać.
Czy rzeczywiście źródło sukcesów „azjatyckich tygrysów” to konfucjanizm? Z górą
dwadzieścia lat temu Ezra Vogel z Uniwersytetu Har-varda kwestionował tę tezę i
przypominał o podobnej pokusie wśród zachodnich przedstawicieli nauk społecznych,
aby w ślad za Maxem Weberem w etyce protestanckiej znajdować wytłumaczenie
sukcesów pionierów kapitalizmu. „Wielu krajom transformacja się udała bez
konfucjanizmu i co zrobimy - pytał - jeśli w przyszłości industrializacja dokona się w
takich krajach, jak Malezja, Meksyk, Tajlandia, Turcja czy
Brazylia? Czy wówczas będziemy gloryfikować tradycje reformatorskie
latynoskiego katolicyzmu albo islamu? A jeśli tak, to czy idea tradycji, obejmująca tak
wiele różnych historycznych i kulturowych spuścizn, nie utraci swego znaczenia? I co z
sercem konfucjanizmu, czyli Chinami? To prawda, że dziś są komunistyczne, ale Chiny
nie doświadczyły istotnego uprzemysłowienia przed 1949 rokiem. Jeśli więc nie
Konfucjusz, to kto? Albo co?”
Wspólnych mianowników dla tej piątki (cztery małe smoki plus Japonia) jest kilka.
Ogromna pomoc Ameryki i organizacji międzynarodowych, zarówno w formie pieniędzy,
jak i ekspertyzy, odegrała rolę kluczową. Japonię Amerykanie okupowali i zmieniali. W
Korei i w Wietnamie przez wiele lat walczyli. Azja Wschodnia była linią frontu w batalii
z komunizmem. Hongkong i Singapur nie dostały tyle pomocy bezpośrednio, ale tamtędy
szło wsparcie dla żołnierzy Ameryki i jej sojuszników. We wszystkich krajach, a
zwłaszcza w Japonii, Korei i w Tajwanie, wiadomo było wcześnie, że prędzej czy
później Amerykanie się wyniosą i trzeba będzie sobie radzić, a jeśli zajdzie konieczność
— bronić się samemu, do tego zaś trzeba siły i nowoczesnej gospodarki. Ludzi do pracy
nie brakowało, a bogactw naturalnych nie było. Skarby, których nie miała ziemia, trzeba
było zastąpić pomysłowością, kwalifikacjami, nauką, dyscypliną, organizacją. Bogactwa
naturalne stały się dla wielu krajów przekleństwem. Ich brak stał się dla czterech
smoków i Japonii dopingiem.
W którymś momencie inspiracją i modelem dla Tajwanu, Korei i Hongkongu stały
się doświadczenia Japonii. Ale to wszystko, powiada Vogel, nadal nie tłumaczy w pełni
sukcesu. W tym miejscu z czystym sumieniem można się odwołać do tradycji, czyli do
konfucjanizmu. Vo-gel używa terminu „industrialny neokonfucjanizm”.
Uprzemysłowienie tak sprawne i szybkie, jak to, które miało miejsce w Azji
Południowo-Wschodniej, wymaga skoordynowanego zarządzania skomplikowanymi
organizacjami, dyscypliny i pracy zespołowej. Ważne zatem są postawy i zachowania.
W tradycji konfucjanizmu biurokrata wyłaniany w oparciu o wiedzę i kwalifikacje
był odpowiedzialny nie tylko za „technikalia”, ale i za wspólne dobro, społeczny
porządek, postawy i moralność. Osiąganiu tych celów służyły przez wiele lat w Azji
Wschodniej — w Korei, Tajwanie czy Singapurze krócej niż w Japonii - praktyki
niemieszczące się w kanonach liberalnej demokracji i poszanowania praw jednostki.
Korea ma za sobą długie lata brutalnej dykatury. W Singapurze wprawdzie nie szalała
policja polityczna, ale za splunięcie na ulicy groziła chłosta. Wszystkie kraje
zaakceptowały silną rolę rządu w gospodarce. (Hongkong funkcjonował w innej sytuacji
- krajem rządzili faktycznie Brytyjczycy).
Gdy skończyła się era taniej siły roboczej, rządy sterowały kolejną transformacją -
rolę motoru napędowego gospodarki przejęły od przemysłu usługi. To, co się nie
zmieniło, ale wręcz spotęgowało, to nacisk na wiedzę. Dla obserwatora z zewnątrz
oznaczało to piekło egzaminów wstępnych i wysokie standardy edukacyjne. Wewnątrz
był to element merytokracji: lepsi w szkołach trafiają na lepsze uczelnie, a ich
absolwenci obsadzają kluczowe stanowiska w administracji państwa i w biznesie. W tym
można odnaleźć echo konfucjanizmu.
Gnająca do przodu Azja staje w obliczu nowego wyzwania. Na imię mu Chiny.
Chińczycy zawsze wierzyli, że są pępkiem świata. Zdumiewający wzrost gospodarki
umocnił tę wiarę. Azja boi się Chin i ma ku temu powody. Większe niż reszta świata. Jak
zarobić na chińskim sukcesie i nie dać się połknąć?
Chiny całymi latami uspokajały swych sąsiadów, że wzrost ich potęgi nikomu nie
zagraża, ponieważ mają kulturową alergię na agresję. Yuan-kang Wang, socjolog z
Western Michigan University, radzi, aby takie zapewnienia traktować ostrożnie i nie
ulegać mitom. Pokazuje, że kompasem dla chińskich cesarzy nie była kultura
konfucjańska, ale staranna kalkulacja, jak ma się ich siła do zewnętrznych zagrożeń.
Opowiadali się za harmonią w stosunkach z zagranicą, gdy byli relatywnie słabi, i ruszali
na wojny, gdy byli silni. Płyną z tego lekcje, których nie należy lekceważyć.
Historie dynastii Song (960—1279) i Ming (1368—1644) dowodzą, że
konfucjańskie Chiny nie były krajem pacyfistycznym. Po prostu — spory rozstrzygały siłą.
Jako regionalny hegemon wczesna dynastia Ming ośmiokrotnie atakowała Mongołów i
zaanektowała Wietnam. Chińczycy starannie pielęgnują przez ostatnie sto lat mit
pokojowych siedmiu wypraw chińskiej floty pod dowództwem admirała Zheng He w
okresie 1405-1433 do Azji Południowo-Wschodniej, na subkontynent indyjski, na Bliski
Wschód i do Afryki Wschodniej. Często przypominają, że w odróżnieniu od brutalnych
potęg zachodnich ich flota nie zagarnęła ani piędzi obcej ziemi.
Ten idylliczny obrazek pomija fakt, że celem wypraw potężnej armady, liczącej 28
tysięcy żołnierzy i 250 statków, było ustanowienie kontroli cesarstwa nad handlem na
Oceanie Indyjskim. Skala operacji i rozmiary floty miały oszołomić obcokrajowców,
wzbudzić w nich strach i skłonić w miarę możliwości do respektowania woli Pekinu bez
uciekania się do przemocy, ale gdy trzeba było - Pekin przemoc stosował.
Słynnego pirata z Sumatry, który miał pod swą komendą pięć tysięcy ludzi, admirał
dostarczył do Pekinu na egzekucję. W przypadku Cejlonu, dzisiejszej Sri Lanki, porwał
tamtejszego króla. Sam admirał przyznał, że robił porządek z „barbarzyńskimi
monarchami”, którzy nie okazywali należytego szacunku i stawiali opór chińskiej
cywilizacji.
Mur chiński nie jest symbolem kraju bez agresywnych ambicji. Zbudowano go po
kilku nieudanych atakach na Mongołów dopiero wówczas, gdy dynastia Ming poczuła się
osłabiona i zagrożona.
Dziś Pekin jest skłócony z wieloma krajami Pacyfiku o terytoria -albo te o
strategicznym znaczeniu dla żeglugi, albo te, gdzie na dnie spoczywa ropa lub gaz. Spory
o terytoria na Morzu Południowochińskim od czasu do czasu przybierają na sile.
Kambodża, powszechnie uznawana za najbliższego sojusznika Pekinu w tym regionie,
uważa, że tych sporów nie należy „umiędzynarodawiać”, co znaczy: nie mieszać w nie
Stanów Zjednoczonych. Filipiny, sojusznik Waszyngtonu, najgłośniej się temu
sprzeciwiają, twierdząc, że w obronie swych narodowych interesów mają prawo
odwoływać się do dowolnego międzynarodowego sądu lub kraju, jeśli uznają to za
stosowne. Chiny twierdzą, że wszystko na tym morzu do nich należy. O łańcuch wysp
Spratly, gdzie prawie pół wieku temu okryto ropę - Chińczycy szacują, że jest jej tam
więcej niż w Kuwejcie - spierają się Filipiny, Chiny, Tajwan, Malezja, Wietnam i
Brunei. Wszystkie z wyjątkiem Brunei okupują część tych wysp. Chiny upierają się, aby
negocjacje miały charakter bilateralny. Filipiny i Wietnam chcą rokowań wielostronnych.
*
W nadchodzących latach szczególnie ważny będzie szybki wzrost liczebności klasy
średniej w krajach BRIC. Dziesięć lat temu ludzi o rocznych dochodach 6-30 tysięcy
dolarów było tu trzy razy mniej niż w państwach G7. W roku 2020 będzie ich 1,6
miliarda, a więc dwa razy więcej niż w krajach najbogatszych. To oznacza ogromny
popyt na mieszkania, samochody, sprzęt elektroniczny, ale także dramatyczny wzrost
zapotrzebowania na energię, szybką urbanizację, industrializację i intensywne rolnictwo,
czyli znacznie większe zużycie nawozów. To wszystko zwiększa destrukcyjny wpływ na
środowisko naturalne. Czy więc pojawienie się nowych potęg gospodarczych nie
doprowadzi do katastrofy ekologicznej?
Lustrzane odbicie tego pytania brzmi: czy bariery surowcowe nie zwolnią raptownie
tempa wzrostu, a jeśli tak, to co z tempem eliminacji nędzy? I jeśli konkurencja o dostęp
do zasobów naturalnych będzie się potęgować (a będzie) - to czy na pewno ograniczy się
ona do metod pokojowych? W tym kontekście poszukiwanie alternatywnych źródeł
energii, w czym Chiny i Indie uczestniczą bardzo aktywnie każde po swojemu, to nie
widzimisię ekologów pięknoduchów, ale pilna konieczność.
Wielka Brytania potrzebowała stu pięćdziesięciu lat, aby podwoić swój dochód na
głowę, Stanom Zjednoczonym i Niemcom zabrało to od trzydziestu do sześćdziesięciu lat,
Chinom i Indiom mniej niż dziesięć.
Lider XXI wieku (Chiny)
TURBOKAPITALIZM
Mieszkańcy Pekinu i Szanghaju licytują się na makabreski.
„U nas - mówią ci ze stolicy - wystarczy otworzyć okno, aby zaciągnąć się
dymem z papierosa”. „Wielka rzecz - odpowiadają ci z Szanghaju. - U nas
odkręcasz kurek z wodą i cieknie rosół” - w rzece zaopatrującej miasto w wodę
znaleziono sześć tysięcy martwych świń.
Chiński laureat literackiego Nobla w 2012 roku Mo Yan na konferencji prasowej w
Sztokholmie bronił polityki komunistycznych władz. Uznał, że cenzura jest czasem
konieczna, i porównał ją do kontroli bezpieczeństwa na lotniskach. Jego pseudonim
artystyczny oznacza „bądź cicho”.
Jeszcze kilka lat temu na kandydata do Nobla typowano na Zachodzie innego
chińskiego pisarza — Yu Hua. Jego powieść Kiongdi (Bracia) doczekała się w 2009
roku angielskojęzycznej premiery. Wcześniej kilka wydań sprzedało się w Chinach w
milionach egzemplarzy. W kraju znanym z piractwa programów komputerowych, filmów i
książek to nie lada ewenement. Yu Hua w 1998 roku za Huozhe! (Żyć!) otrzymał
prestiżową włoską Premio Grinzane Cavour; w 2002 roku został pierwszym laureatem
nagrody James Joyce Foundation.
W Chinach zarzuca mu się grafomanię i zły smak, pornografię i hollywoodzki portret
kraju, a w sumie wylewanie pomyj na ojczyznę. Sukces książki i ogromne kontrowersje
mają wspólne źródło: powieść odwołuje się zarówno do tragicznych doświadczeń
rewolucji kulturalnej, jak i do dekadencji drapieżnego chińskiego kapitalizmu. Yu Hua
nie pozostawia wątpliwości, że to właśnie wynaturzenia rewolucji kulturalnej stworzyły
moralne podłoże pod dzisiejszy chiński turbokapitalizm -wyjałowiły wrażliwość, zabiły
skrupuły.
Ciarki przechodzą po plecach, gdy autor serwuje opisy okrucieństwa: masakry na
ulicach z rąk sąsiadów, wkładanie przez strażników żarzących się papierosów do odbytu
więźnia politycznego czy samobójstwo człowieka zmęczonego torturami, który wbija
sobie gwóźdź w mózg. Fakt, że cenzura po początkowych oporach zezwoliła na
publikację, Yu uważa za graniczący z cudem i za oznakę postępu. Sam wspomina
egzekucje jako najbardziej podniecające sceny ze swego dzieciństwa.
Dwaj bracia, bohaterowie książki, różnie sobie radzą z nową rzeczywistością.
Energiczny Li jest przedsiębiorczy i szybko się bogaci. Jego sukcesy przyciągają uwagę
mediów, a gdy zainteresowanie przygasa, Li wpada na pomysł, aby w swym skundlonym
mieście zorganizować ogólnonarodowy konkurs dziewic - początkowo chce go nazwać
konkursem na Miss Błony Dziewiczej, ale odwodzi go od tego pomysłu szef jego PR.
Żadna z kandydatek do tytułu miss nie jest dziewicą, ale to żaden problem, skoro za
nieduże pieniądze można przywrócić błonę. „Nie jest to produkt mojej imaginacji -
przypomina Yu Hua oburzonym krytykom - praktykuje się to od stuleci, a na chińskich
forach internetowych aż się roi od ofert i porad”.
Drugi brat, Song, szlachetny, niezaradny, nieśmiały, aby zarobić na życie, opuszcza
smutne rodzinne miasteczko i ukochaną żonę, wikła się najpierw w handel chińską viagrą,
a potem, w akcie desperacji, decyduje się na chirurgiczne powiększenie własnych piersi,
aby uwiarygodnić cudowne właściwości żelu, który usiłuje sprzedawać. Kończy się to
wszystko tragicznie, co tylko dodaje amunicji krytykom pisarza - dlaczego szlachetny brat
przegrywa, a ohydny triumfuje?
W innej powieści Yu Hua, Xu Sanguan mai xueji (Kronika sprzedawcy krwi),
bohaterem jest chłop, który sprzedaje własną krew, aby wyżyć. Nie ma w tym ani
odrobiny fantazji, mówi autor. Wystarczy w chińskie Google wpisać „sprzedaż krwi”,
aby uzyskać tysiące hitów. Na wsi, powiada, niemal każda rodzina sprzedaje krew.
Yu Hua określa swą powieść jako „społeczną i moralną krytykę ewolucji Chin”, od
rewolucji kulturalnej do dzisiejszego hiperkapitalizmu. A że książka jest pełna obrazów
okrucieństwa tamtych czasów, znieczulicy, obojętności wobec przemocy? Tak było -
powiada autor. Pisarz postrzega ataki, jakie go spotykają, bardziej w kategoriach
socjologicznych niż literackich. Twierdzi, że wśród krytyków przeważają „nowi
nacjonaliści” - ludzie zbyt młodzi, aby pamiętać o traumie niedawnej historii, a
jednocześnie przesiąknięci pragnieniem umocnienia wizerunku Chin jako
supermocarstwa zdolnego konkurowć z Zachodem.
*
Skala awansu Chin w światowych rankingach zdumiewa, ale przekonanie, że ta
wspaniała w zamierzchłych czasach cywilizacja od stuleci gnuśniała, w pokorze
przyjmując dominację przedsiębiorczej Europy, brutalnej Japonii i bezwzględnej
Ameryki, to mit. W 1860 roku pod względem produkcji przemysłowej Chiny ustępowały,
i to nieznacznie, jedynie Wielkiej Brytanii. Na początku ubiegłego stulecia na Chiny
przypadała jedna trzecia światowej produkcji, choć wojna japońsko-chińska pod koniec
XIX wieku zapoczątkowała podział Chin na sfery wpływów obcych mocarstw i prawie
nieograniczoną penetrację obcego kapitału w cesarstwie, które faktycznie stało się
państwem półkolonialnym i dokończyło swego żywota w 1912 roku.
Od tego czasu Chiny trzykrotnie zrywały się do buntu przeciwko ekonomicznej i
cywilizacyjnej degradacji. Narodowe i społeczne frustracje stanowiły podstawę
rewolucji Sun Yat-sena, potem Chiang Kai--sheka, a wreszcie, w 1949 roku, Mao
Zedonga. Przewodniczący Mao zafundował Chińczykom wyjątkowo kosztowną wersję
rewolucji proletariackiej.
Faktycznie rządzący Chinami po śmierci Mao Deng Xiaoping dramatycznie
odwrócił kierunek rozwoju kraju i otworzył Państwo Środka na Zachód. W miejsce
oficjalnego hasła „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się” pojawiło się nieoficjalne
„Towarzysze, bogaćmy się, i to jak naprędzej”. Deng odstąpił od ortodoksji w sferze
gospodarczej, ale nie pozwolił kwestionować partyjnej dykatury. Porażka Gorbaczowa i
upadek sowieckiego imperium utwierdziły go w przekonaniu, że po pierwsze — liczy się
przede wszystkim gospodarka, a po drugie - odrobina demokracji nie prowadzi do
niczego dobrego, więc o alternatywie dla partyjnego monopolu władzy nie ma mowy.
Współczesne Chiny to dowód na to, że - przynajmniej w krótkim okresie - da się
pogodzić wzrost gospodarczy z politycznym uciskiem. Gdy opadała żelazna kurtyna, na
Chiny przypadało 2 procent światowego eksportu - mniej niż na Kanadę, Koreę
Południową czy Szwajcarię i pięć razy mniej niż na Japonię. Dziś Chiny to druga po
Stanach Zjednoczonych potęga gospodarcza świata, lider światowego eksportu, kraj o
nadwyżce w bilansie handlowym przekraczającej ćwierć biliona dolarów, ponad trzech
bilionach dolarów rezerw walutowych i zapierającym dech tempie wzrostu
gospodarczego.
Paradoksalnie, komunistycznym Chinom drogę do potęgi utorował upadek
komunizmu, bo źródła chińskiego cudu to mariaż taniego Chińczyka i zachodniego
kapitału, który dopiero wraz z końcem dwubiegunowego ideologicznie świata, a więc po
upadku komunizmu, odważył się wejść szerokim frontem do Chin.
Osiągnięcia transformacji muszą budzić respekt. Setki milionów wydobyły się z
nędzy, gwałtownie wzrosła indywidualna konsumpcja. Spadła umieralność niemowląt.
Powszechny jest dostęp do oświaty i ochrony zdrowia. Chiny stały się największą na
świecie reklamą autorytarnego kapitalizmu. Promują wartości i normy, które stanowią
wyzwanie dla fundamentów zachodniej demokracji. Rządzącym oferują władzę bez
legislacji i wścibskich mediów; masom - pracę, dach nad głową i wizję lepszej
przyszłości, z góry zakładając, że poprawa środowiska naturalnego, warunków pracy i
świadczeń społecznych ustępuje priorytetowi, jakim jest szybki wzrost. Nie ma obietnic
publicznej debaty ani wolności słowa, wiary i stowarzyszeń. Masy mają szanować
władzę i nie mieszać się do polityki.
Zważywszy na warunki, w jakich egzystuje większość ludzkości, to, co oferuje
reżim w Pekinie, może być dla wielu warte więcej niż wolność słowa i społeczeństwo
obywatelskie, wartości i tak w wielu biednych krajach czysto teoretyczne. Mnożą się
zatem pytania nie tyle o polityczną i społeczną cenę chińskiego modelu, ile o to, czy ten
model da radę utrzymać się na dłuższą metę i czy da się go powielić.
O ile pytanie o trwałość modelu budzi kontrowersje, o tyle drugie jest prostsze.
Chiński model nie jest do powielenia, bo reformy ostatnich trzydziestu lat wynikają z
unikalnego splotu chińskiej kultury, demografii i filozofii rządzenia. Nie są to
rozwiązania do skopiowania w Meksyku czy Tanzanii, choć w ostatnich latach
doświadczenia Chin w zakresie kontroli internetu stały się inspiracją dla niektórych
państw, choćby dla Iranu czy Wenezueli. Jest on także wynikiem szczególnych
okoliczności historycznych, o skali nie wspominając. Gwałtowne przyspieszenie
poprzedził gwałtowny wstrząs społeczny, jakim była brutalna rewolucja kulturalna. W
bolesny sposób pokazała ona setkom milionów ludzi skalę potencjalnych represji i
utrwaliła w zbiorowej świadomości szacunek dla stabilizacji.
Chińskie osiągnięcia budzą podziw nie tylko w krajach biednych, którym marzy się
solidny system edukacji i opieki zdrowotnej. Pekin nieźle sobie poradził ze skutkami
kryzysu finansowego 2008 roku. Eksport ucierpiał i choć początkowo miliony
robotników-migrantów straciły pracę, to wszystko szybko wróciło do normy. Rząd
odkręcił kurki państwowych banków i pakiet stymulacyjny ruszył z kopyta bez debat
właściwych demokracjom. Zachodnie demokracje, uwikłane często w niekończące się
spory, zazdroszczą niekiedy decyzyjności chińskiemu autorytaryzmowi, choć rzadko o
tym otwarcie mówią.
Zmienia się jednak sytuacja na rynku pracy. Symbolem zmian stała się tajwańska
firma Foxconn, która produkuje między innymi iPhoney, iPody, komputery Della oraz
telefony Nokii i Motoroli i zatrudnia w Chinach ponad osiemset tysięcy ludzi. Zrobiło się
o niej głośno, gdy w 2010 roku dziesięciu jej pracowników w mieście Shenzhen w
południowych Chinach popełniło samobójstwo. Zdaniem ekspertów nie był to wyłącznie
protest przeciwko warunkom pracy. Firma zapewnia stołówki, kliniki, bibliotekę, obiekty
sportowe, nawet porady psychologa, ale wymagania młodych robotników są wyższe niż
poprzedniej generacji. Gorzej sobie radzą ze stresem, monotonią, brakiem perspektyw.
Mniej są skłonni porównywać się z tymi, którzy zostali na wsi, a bardziej aspirować do
miejskich standardów.
Wizerunek pokornego chińskiego robotnika był fałszywy od dawna. Demonstracje
na rzecz poprawy warunków pracy to nic nowego - oficjalne dane chińskie mówią o
dziesiątkach tysięcy każdego roku, a rzeczywista liczba może być wyższa. Na początku lat
dziewięćdziesiątych dzikie strajki w odpowiedzi na brutalne traktowanie w japońskich i
koreańskich fabrykach, które umiejscowiły się w specjalnych strefach ekonomicznych na
wybrzeżu Chin, doprowadziły do przyjęcia pierwszego prawa pracy. Później dziesiątki
milionów chińskich robotników protestowały, gdy pozbawiła ich pracy restrukturyzacja
przedsiębiorstw państwowych. W wyniku karkołomnego tempa wzrostu produkcji na
chińskim wybrzeżu zaczyna brakować wykwalifikowanych pracowników. Podniosła się
jednocześnie świadomość praw pracowniczych.
Partyjni liderzy rozumieją siłę wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, wiedzą, że
tłum nieznajomych może się przerodzić w „klasę” - świadomą swych interesów.
Skuteczność akcji strajkowych może dodać robotnikom odwagi, ale jak dotąd nie widać
zalążków niezależnego ruchu związkowego.
Rządy lokalne zaczęły podnosić płace minimalne. Ma to częściowo przynajmniej
niwelować rosnące ostatnimi laty rozpiętości w poziomie dochodów między wybrzeżem
a środkiem kraju, co budzi w partii obawy o długofalowe konsekwencje polityczne.
Coraz częściej mówi się i o tym, że Pekin wspiera podwyżki płac, aby stymulować
krajową konsumpcję i zmniejszyć zależność kraju od taniego eksportu.
Podwyżki nie pozbawią Chin statusu fabryki świata, mogą natomiast zachęcać do
zmian w strukturze produkcji - zwiększyć zainteresowanie bardziej zaawansowanymi
technologiami. Jako źródło inspiracji podaje się Koreę Południową, która przyjmując
proeksportową strategię rozwoju, jednocześnie inwestowała w edukację pracowników,
w ich zdolności innowacyjne i tworzyła bodźce dla przepływu ludzi ze wsi do centrów
przemysłowych. Władze Chin, nie zaniedbując szkolnictwa, przeznaczają ogromne
pieniądze na inne rozwiązanie.
Przez trzydzieści lat miliony ludzi z biednych wsi wędrowały w poszukiwaniu
lepszego losu do prosperujących miast na wybrzeżu. Dziś nowa faza urbanizacji próbuje
odwrócić tę logikę: rząd próbuje przybliżyć miasto chłopom w chińskim interiorze.
Zamienia wiejskie drogi w autostrady i stawia parki przemysłowe tam, gdzie kiedyś stały
nędzne chałupy. Buduje nowe miasta w nadziei, że ściągnie do nich miliony ludzi
spragnionych lepszych szans.
Szacuje się, że w najbliższych trzydziestu latach ludność miast chińskich wzrośnie o
jakieś czterysta milionów. Do tych nowych miast ma także wrócić trochę ludzi z
wybrzeża, którzy ze wsi pojechali do fabryk, aby lepiej zarobić. Niektórzy wrócą po to,
aby dać dzieciom szansę na naukę: hukou, „dowód osobisty”, miał przywiązać chłopa do
komuny, w której mieszkał, także po to, aby miast nie zalała lawina biednego chłopstwa.
Jeśli mieszkaniec wsi ją opuścił, tracił świadczenia. Władze na wsi, od dwudziestu z
górą lat wybierane, mają większe zmartwienia, ale brak meldunku ogranicza dzieciom
przybyszów ze wsi dostęp do miejskich szkół i lokalnych świadczeń.
Tej masowej urbanizacji towarzyszy przejmowanie ziemi od chłopów po
narzuconych cenach i gigantyczna korupcja. Wieśniacy zadają sobie pytanie: czy to dobry
interes, zważywszy, że płaca będzie niższa niż na wybrzeżu?
Dziś dostrzec można dwa skrajne sposoby widzenia współczesnych Chin. W myśl
pierwszego - gdy Deng Xiaoping zdjął z gospodarki ideologiczne kajdanki, ruszyła na
podbój świata potęga nie do powstrzymania. W myśl drugiego komunistyczne Chiny to
nic innego, jak gigantyczna arcytania fabryka zatrudniająca biednych, pozbawionych
zdolności do innowacji ludzi w warunkach politycznej i ekologicznej deprawacji.
Podziw świata Zachodu dla chińskich osiągnięć miesza się ze sceptycyzmem.
„China Express” gna za szybko — brzmiał i wciąż brzmi refren: albo ostro przyhamuje,
albo się z hukiem wykolei. Te proroctwa jak dotąd się nie sprawdzają. A gdyby spadek
tempa eksportu - wynik zwolnienia w gospodarce światowej, szczególnie w Unii —
zagroził krajowej konsumpcji, Pekin ma rozmaite narzędzia, aby ją wesprzeć, takie jak
choćby obniżki podatków czy podwyżka płacy minimalnej. Może nacisnąć duże
przedsiębiorstwa państwowe, aby podniosły płace, a to zmusi innych do podobnych
zabiegów. Może wydłużyć program rabatów na zakupy sprzętu elektronicznego i
artykułów gospodarstwa domowego, który zdał egzamin w latach 2009-2011,
zwiększając sprzedaż o blisko 70 miliardów dolarów.
Lista zastrzeżeń, zarzutów i obaw o ten autorytarny kapitalizm jest długa, od
gwałcenia praw człowieka i degradacji środowiska poczynając, na nagminnej kradzieży
własności intelektualnej kończąc. Kilka lat temu rząd chiński szacował, że nielegalne
„podróbki” stanowiły 15-20 procent całej produkcji Chin i równowartość około 8
procent PKB.
Choć Chiny, ze swym zapóźnieniem cywilizacyjnym i autorytarnym systemem
politycznym, nie tworzą pociągającej alternatywy dla Ameryki jako modelu
nowoczesnego, demokratycznego i zasobnego państwa, to jeśli Pekin pozostanie na
obecnej trajektorii szybkiego wzrostu i uniknie poważnych wstrząsów, może się stać
głównym rywalem Stanów Zjednoczonych o wpływy polityczne. Chińska modernizacja
już dziś stanowi atrakcyjny wzorzec dla tych krajów, gdzie zacofanie, napięcia
demograficzne i etniczne, a w niektórych wypadkach negatywna spuścizna kolonializmu
skutkowały petryfikacją nędzy. Dla tej części globu dylemat: demokracja czy
autorytaryzm, to kwestia drugorzędna.
Rozwój Chin jest pełen wewnętrznych sprzeczności. Szybki wzrost gospodarczy
jedne z nich łagodzi, inne rodzi lub potęguje. Rosną wprawdzie nakłady na zielone
technologie, ale efekty są na razie mizerne, czego zresztą władze nie ukrywają. Azjatycki
Bank Rozwoju i Uniwersytet Tsinghua w Pekinie opublikowały na początku 2013 roku
raport, z którego wynika, że spośród dziesięciu najbardziej zanieczyszczonych miast
świata siedem to miasta chińskie i że spośród pięciuset największych miast Chin mniej
niż 1 procent spełnia standardy czystości powietrza rekomendowane przrez Światową
Organizację Zdrowia (WHO). Na Chiny przypada dziś 47 procent całego światowego
zużycia węgla.
Chiny wykonują więcej wyroków śmierci niż reszta świata razem wzięta. Mają
najwyższy na świecie wskaźnik samobójstw wśród kobiet, są jedynym krajem, gdzie
przekracza on wskaźnik samobójstw wśród mężczyzn, i jednym z nielicznych, gdzie
samobójstwa są częstsze na wsi niż w miastach. Gdy pytałem w Pekinie o przyczyny,
usłyszałem w odpowiedzi, że łatwo na wsi dostać truciznę na szczury, a trudno o leczenie
psychiatryczne. Chińskie wyższe uczelnie opuszcza rocznie 6 milionów absolwentów.
Czy fabryka świata da im pracę zgodną z wykształceniem i aspiracjami? Co się stanie,
jeśli nie da?
Czy Chiny są skazane na ewolucję w stronę demokracji? Bao Tong, były dyrektor
Biura Reform Politycznych KC Komunistycznej Partii Chin, najwyższy rangą
funkcjonariusz partyjny uwięziony za sprzeciw wobec represji na placu Tian anmen
(siedem lat więzienia za „zdradę tajemnic państwowych i rozpowszechnianie
kontrrewolucyjnej propagandy”), za pobożne życzenie uznał tezę, że partia zmierza w
stronę socjaldemokracji. „Deficyt demokracji - powiada Bao Tong - zawsze będzie
źródłem społecznej niestabilności, dokładnie tego, czego przywódcy chińscy, nowi i
starzy, z taką desperacją starali się uniknąć”. Chen Yun, nieżyjący już długoletni członek
chińskiego politbiura, powiedział kiedyś: „Nieprzeciwstawienie się korupcji
zniszczyłoby kraj; walka z korupcją zniszczyłaby partię”.
Jeśli komunistyczne władze liczyły, że pozwalając Chińczykom zarabiać fortuny,
kupiły sobie lojalność klasy średniej, to się myliły. Blisko połowa najbogatszych
obywateli myśli o emigracji. Bogaci Chińczycy uważają, że w Państwie Środka można
zrobić majątek, ale nie da się tam żyć: zatrucie środowiska, przeludnienie wielu rejonów,
rosnące kontrasty majątkowe i towarzyszące bogaczom poczucie zagrożenia (choć
mieszkają w zamkniętych osiedlach) brak gwarancji prawnych własności prywatnej i
uczciwych sądów - to powody wymieniane najczęściej jako czynniki psujące jakość
życia.
W przeprowadzonym w 2003 roku sondażu, w którym wzięło udział pięć tysięcy
studentów najlepszych uczelni chińskich, na pytanie, czy siła militarna Chin jest
wystarczająca, ponad 80 procent ankietowanych odpowiedziało negatywnie, dodając, że
powinna zostać wzmocniona.
Chiny mają 2,7 miliona milionerów i 251 miliarderów (licząc w amerykańskich
dolarach). Z drugiej strony według danych ONZ co ósmy Chińczyk wciąż żyje za mniej
niż półtora dolara dziennie.
Jesienią 2012 roku „The New York Times” w obszernych artykułach dokumentował
skalę bogactwa rodziny premiera Chin w latach 2003-2013 Wen Jiabao, która kupowała
akcje banków, firm telekomunikacyjnych i jubilerskich oraz ośrodków turystycznych. W
miliardy dolarów zamieniły się kupione za kilkadziesiąt milionów akcje firmy
ubezpieczeniowej, która przetrwała tylko dzięki wsparciu Wen Jiabao. Władze w Pekinie
zablokowały dostęp do stron internetowych nowojorskiego dziennika.
W marcu 2013 roku, żegnając się oficjalnie ze stanowiskiem premiera, Wen Jiabao
w przemówieniu do krajowego parlamentu odnotował, że „napięcia społeczne wyraźnie
się potęgują”. Pospieszył donieść, że rząd będzie szczodrze wspierał wojsko. Ustępujący
premier nie omieszkał przypomnieć, że „Chiny są nadal w początkowym stadium
socjalizmu, i pozostaną w nim przez długi czas”. Nie mówił natomiast o reedukacji przez
pracę, która wprawdzie nie mieści się w kodeksie prawnym, ale pozwala policji uwięzić
na okres do trzech lat drobnych złodziejaszków, prostytutki i antyrządowych blogerów.
O tym, że przyszłość Chin budzi emocje i staje się tematem przeciwstawnych
prognoz, świadczą tytuły książek, które zyskały uznanie. Zdają sie one odzwierciedlać
nadzieje autorów. When China Rules the World. The End ofthe Western World and the
Birth ofa New Global Order (Kiedy Chiny rządzą światem. Koniec świata zachodniego i
narodziny nowego globalnego porządku) to książka Martina Jacąues’a, przez kilkanaście
lat szefa „Marxism Today”, organu Komunistycznej Partii Wielkiej Brytanii, do czasu
jego zamknięcia wraz z upadkiem ZSRR. „Nadchodzący upadek Chin” — taki tytuł dał
swej książce Gordon C. Chang, amerykański prawnik chińskiego pochodzenia, który
spędził w Chinach ponad dwadzieścia lat. Książkę dedykował swemu ojcu - „chłopcu,
który opuścił Chiny w poszukiwaniu lepszego życia”.
Największy atut Chin to myślenie i planowanie na wiele lat do przodu. Chińscy
liderzy, przy wszystkich swych wadach i przy schorzeniach systemu, rozumują w
perspektywie dziesięcioleci, a nie najbliższego kwartału, jak to ma miejsce w wypadku
firm amerykańskich. Są zdyscyplinowani i konsekwentni.
CZY FABRYKA ŚWIATA TYLKO KOPIUJE?
Według Konfucjusza są trzy metody pozyskiwania mądrości. Pierwsza,
najbardziej szlachetna, to refleksja. Druga, najłatwiejsza, to imitacja. I wreszcie
metoda trzecia, najbardziej gorzka, to doświadczenie. Innymi słowy, najtrudniej
jest samemu coś wymyślić, a najłatwiej skopiować to, co czynią inni. Można także
uczyć się głównie na własnych błędach. Komunistyczne Chiny przez długie lata
praktykowały tę trzecią metodę. Kosztowała życie i cierpienia milionów. Jako
sposób na pogoń za światem słusznie wybrali drogę łatwiejszą - kopiowanie.
Kiedyś to oni wymyślali, a inni naśladowali. Papier i taczkę wymyślili dwa tysiące
lat temu, proch - w X wieku, a szczoteczkę do zębów z grubsza osiemset lat temu. Od
tego czasu głównie kopiowali. Bardzo zręcznie. Dziś produkują samochody, superszybkie
pociągi, turbiny wiatrowe i panele słoneczne. Zbudowali najszybszy superkomputer.
Przymierzają się do stacji kosmicznej. Chcą konkurować z Boeingiem i Airbusem, na
razie na własnym rynku.
Kopiować można, kupując to, co inni zrobili, rozebierając to na części i
przypatrując się, jak do tego doszli. To się nazywa elegancko reverse engineering. Gdy
kupuje się dużo - a Chiny kupują bardzo dużo - można nawet skłonić producenta, aby
powiedział szczegółowo, jak zrobił to, co zrobił. Taki gigant jak Intel na przykład staje w
obliczu dylematu: jak uszczknąć jak najwięcej z chińskiego tortu, a jednocześnie ochronić
swój kapitał intelektualny. Doświadczenia z szybką koleją podpowiadają ostrożność.
Wielkie firmy zachodnie połknęły haczyk. Apetyt na gigantyczny rynek był zachętą, aby
porzucić twarde pozycje i wstrzemięźliwość. Chińczycy jako warunek zamówienia
postawili dostęp do dokumentacji. W ciągu trzech lat opanowali podstawy technologii.
Od 2007 roku zdobywają miliardowe zamówienia. Dziś oferują szybką kolej Kalifornii.
Stąd pytania: czy się cieszyć, że Chiny na potęgę kupują, czy się martwić, bo
skopiują? Czy gnany chciwością Zachód popełnia samobójstwo, oddając Chińczykom
swe technologie?
Na pytanie, czy Chiny są zdolne do innowacji, odpowiedź brzmi: „tak, ale”.
Kierownictwo kraju już dawno uznało naukę i innowacje za klucz do potęgi Chin.
Uznało też, że najlepszych trzeba podglądać i kopiować. W wypadku nauki - brzmiała
wytyczna - najpierw zidentyfikujmy, kim są ci najlepsi i dlaczego są tacy dobrzy. Zabrali
się do tego metodycznie. Dlatego najważniejszy dziś ranking światowych uczelni jest
autorstwa Center for World-Class Universities szanghajskiego Uniwersytetu JiaoTong.
Choć zaszczepianie wirusa innowacji nie idzie lekko, to Chińczycy posuwają się do
przodu, nie tylko kopiując. Od 2005 roku podwoił się ich udział w globalnej liczbie
przyznanych patentów. Rośnie rola Chin w sektorze alternatywnych źródeł energii,
zwłaszcza w budowie turbin wiatrowych i paneli słonecznych, choć te drugie stały się
kolejną areną sporów i kontrowersji, gdy jesienią 2011 siedmiu amerykańskich
producentów paneli słonecznych formalnie oskarżyło Chińczyków o użycie miliardów
dolarów subsydiów, aby wesprzeć na rynku USA sprzedaż poniżej kosztów produkcji,
czyli o uprawianie dumpingu.
Pekin świetnie rozumie, że elektronika to nie tylko siła ekonomiczna, ale i militarna.
Gdy w czasie operacji NATO w Jugosławii amerykańskie bomby trafiły chińską
ambasadę w Belgradzie, władze interpretowały to nie jako pomyłkę, ale jako prztyczek
ze strony aroganckiego kolosa. Pierwsza wojna z Irakiem, a potem Kosowo były
kolejnymi dowodami, że Amerykanie polegają coraz bardziej na dominacji w powietrzu,
a do tego potrzebne są satelity naprowadzające rakiety i bomby na cele i su-
perprecyzyjna elektronika. Szczególnego znaczenia dla Chin nabrało złamanie dominacji
Stanów Zjednoczonych w kosmosie. Niemal wszystkie satelity chińskie mają podwójne
zastosowanie: militarne i cywilne. Chiny jako trzeci kraj - po USA i byłym ZSRR -
stworzyły własny system nawigacji satelitarnej. Od dwóch dekad próbują budować silny
przemysł półprzewodników - jak dotąd z różnymi rezultatami. Większość tego, co sami
produkują, to wciąż dość prosta technologia. W tej akurat dziedzinie światowi liderzy są
ostrożni.
Większość decyzji dotyczących projektowania, technologii i standardów, jak
również doboru półprzewodników do laptopów, telefonów komórkowych i telewizorów
podejmują globalni liderzy - wielkie firmy zachodnie. Te decyzje odzwierciedlają
preferencje nabywców w Europie, USA i Japonii. To się jednak zmienia, w miarę jak
pęcznieje chińska klasa średnia. Niektóre firmy chińskie nastawiają się na towary
wyprodukowane w Chinach dla Chin. To zaś oznacza, że coraz więcej platform produkcji
półprzewodników będzie projektowanych na miejscu. Chińscy producenci zyskują udział
w rynku. Lenovo - przypominam, że nim zakupili je Chińczycy, nazywało się IBM -
zajmuje dziś drugie miejsce w sprzedaży komputerów, ZTE - czwarte w produkcji
telefonów komórkowych. Huawei mieści się w pierwszej trójce we wszystkich
segmentach sprzętu telekomunikacyjnego.
Chińskie uczelnie opuszcza co roku ponad dziesięć tysięcy studentów z doktoratami.
Ponadto Pekinowi udaje się ściągnąć sporo chińskich naukowców z zagranicy. Ale
kultura innowacji przedziera się z trudnościami. Innowacja oznacza ryzyko — gotowość
do naginania reguł i do porażki. To jest odległe od chińskich norm, gdzie posłuszeństwo i
podporządkowanie się regułom stały zawsze wysoko w hierarchii wartości. Brakuje
tradycji współdziałania w ramach firm, jaka zwykle sprzyja wykluwaniu się nowych
pomysłów. Chińczycy lepiej się czują, stopniowo udoskonalając, niż dokonując
radykalnych zmian. Działają bardziej jak Facebook niż jak Apple. Mamy cos' nowego,
więc rzućmy to na rynek. Potem będziemy naprawiać błędy, reagować na narzekania
odbiorcy. Apple i wiele innych firm zachodnich długo testuje produkt w laboratoriach,
zanim pokaże go na rynku. W konsekwencji Chińczykom udaje się wypuścić na rynek
nowy produkt szybciej — a to się liczy. Niedoskonały, ale jest.
Chiny inaczej niż Zachód definiują, co podlega ochronie patentowej i jak długo.
Jeśli nie zreformują swego prawodawstwa, to niewiele jest skutecznych sposobów, aby
się chronić przed ich piractwem, czy raczej jego skutkami: jeden to nieustanna ucieczka
do przodu w nadziei, że nie dogonią, drugi to maksymalne utrudnianie reverse
engineering drogą skomplikowanej integracji procesu produkcji. Obie te ścieżki często
zawodzą. Optymiści mówią, że im więcej Chińczycy sami stworzą, tym bardziej będą
skłonni respektować prawa intelektualne innych.
Możliwy jest też nieco inny scenariusz. W wojnie na patenty, w której ostatnio
głównymi aktorami byli Apple i Samsung, pojawia się nowy front. Władze Chin
postawiły właśnie cel: dwa miliony wniosków patentowych rocznie do 2015 roku, i
Chińczycy ruszyli pełną parą. W 2011 roku po raz pierwszy zgłoszono tam więcej
wniosków o patenty niż w jakimkolwiek innym kraju. Jakość hurtowo przyznawanych
patentów jest i będzie często bardzo niska, ale będzie to dawać chińskim firmom, kiedyś
oskarżanym o kradzież dóbr intelektualnych, łatwą amunicję w walce z firmami
zagranicznymi. Banalne rozwiązania staną się orężem wymuszania koncesji.
*
W marcu 2012 roku Fair Labor Association, organizacja monitorująca
przestrzeganie standardów i prawa pracy, opublikowała raport obrazujący nagminne
łamanie tych standardów w Foxconnie, czyli u producenta urządzeń Apple a. Z raportu,
opartego na sondażu, w którym wzięło udział przeszło 35 tysięcy pracowników
Foxconna, wynikało, że wielu z nich pracuje ponad 60 godzin tygodniowo, czasem ponad
11 dni bez dnia przerwy. Dwie trzecie ankietowanych twierdziło, że wynagrodzenie nie
starcza im na zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Doniesienia o samobójstwach, pracy dzieci czy gwałceniu wymogów płacy
minimalnej tak silnie kontrastowały z obrazem najwspanialszej marki na świecie, lidera
innowacji i championa praw człowieka, że związki zawodowe, studenci i organizacje
pozarządowe podniosły krzyk i wezwały Apple a do poprawy losu ludzi, których praca
przynosi firmie i jej inwestorom gigantyczne profity. Gdy przed centralą w Cupertino w
Dolinie Krzemowej pojawiły się pikiety, Apple poprosił Fair Labor Association o
inspekcję fabryk produkujących iPhone’a i iPoda.
W czasie spotkania ze Steve’em Jobsem w 2010 roku Barack Obama spytał go, co
stoi na przeszkodzie, aby iPhonea produkować w Ameryce. Twórca Apple’a nie
szczędził krytyki nie tylko amerykańskiemu systemowi edukacji, ale także zbędnej, jego
zdaniem, biurokracji, z którą, jak powiedział, nie musi się borykać w Chinach, i bez
wahania dodał, że miejsca pracy, które wywędrowały z Ameryki, do Stanów nie wrócą.
Nie dzieje się tak tylko dlatego, że zagraniczny pracownik jest tańszy, bo akurat w
wypadku firm technologicznych udział pracy w całości kosztów jest stosunkowo niski.
Równie ważne, jeśli nie ważniejsze, są dla Apple’a możliwości szybkiej adaptacji
chińskich fabryk do zmian na rynku i dostęp do licznej grupy wykwalifikowanych
pracowników. Foxconn jest w stanie z dnia na dzień zwiększyć zatrudnienie o trzy tysiące
ludzi. Tego nie zrobi żaden amerykański zakład produkcyjny. Blisko trzystu wartowników
kieruje ruchem ludzi, aby się nie pozgniatali w przejściach.
Gdy w połowie 2007 roku po serii eksperymentów inżynierowie Apple’a
opracowali metodę cięcia wzmocnionego szkła tak, aby można je było montować jako
ekran iPhone’a i by było ono odporne na zadrapania, pierwsze dostawy szkła dotarły do
fabryk Foxconna w środku nocy. Wtedy zaczęto budzić ludzi. Zanim zaświtało, tysiące
Chińczyków zaczęły montować ręcznie telefony. W ciągu trzech miesięcy Apple sprzedał
milion iPhoneów. To nie mogło się zdarzyć w Ameryce ani w żadnym innym kraju
Zachodu.
Analitycy Apple’a szacowali, że do nadzoru nad dwustu tysiącami pracowników
zatrudnionych przy produkcji iPhonea potrzeba około 8700 inżynierów i ich znalezienie
w USA zajęłoby dziewięć miesięcy. W Chinach trwało to dwa tygodnie.
W batalii o światowe rynki Chińczycy korzystają z trzech potężnych narzędzi.
Pierwsze - i najważniejsze - to ogromne zasoby taniej, zdyscyplinowanej, nieźle
wykszałconej siły roboczej. O to trudno mieć do Pekinu pretensje. Dwa następne
instrumenty budzą — lub budzić powinny - sprzeciw. Są nimi manipulacje kursu własnej
waluty i bezpośrednie subsydia.
Chińskie rezerwy walutowe wyniosły na koniec 2012 roku ponad trzy i pół biliona
dolarów. W roku 1980 były mniejsze niż dwadzieścia miliardów. Chiny dokonują
gigantycznych zakupów obcych walut -równowartości setek miliardów dolarów rocznie
— za własną walutę i rzucają ich tyle na rynek, że osłabia to ich wartość. Te interwencje
pozwalają forsować eksport. Chiny jednocześnie sztucznie potaniały swój eksport i
podrażały import. Wprawdzie Pekin twierdził uparcie, że kurs renminbi nie jest sztucznie
zaniżany, ale każdego dnia kupował obcą walutę wartości blisko miliarda dolarów.
Ostatni chiński plan pięcioletni wymienia siedem „strategicznych wschodzących
przemysłów”, które mają się stać kluczem do modernizacji i którym państwo obiecuje
pomoc. Są to: 1) alternatywna energia; 2) biotechnologia; 3) najnowsze urządzenia dla
przemysłu maszynowego; 4) oszczędna energia i ochrona środowiska; 5) pojazdy zasilane
„czystą” energią; 6) nowe materiały i 7) informatyka następnej generacji. Jeden z
konkretnych celów - ponad pięć milionów hybryd i elektrycznych samochodów na
drogach w 2020 roku. Pomoc, jakiej udziela rząd, to preferencyjne warunki
finansowania, ulgi podatkowe, darmowa lub subsydiowana ziemia, subsydiowane
dostawy energii itp. - w sumie setki miliardów dolarów.
Pekin nie tylko sprzedaje, ale także na potęgę kupuje — głównie dlatego, że się
rozwija i modernizuje. Po trosze dlatego, że rośnie apetyt
Chińczyków, a po trosze po to, aby się pozbyć gigantycznych nadwyżek rezerw
walutowych, głównie dolarów. Wędruje więc po świecie z grubym portfelem.
Za pola naftowe Nigerii Pekin oferuje ceny wyższe niż te, które są skłonni zapłacić
zachodni producenci ropy. Wyznawców teorii, że Amerykę do awantury w Iraku skłonił
apetyt na iracką ropę, zdziwić może fakt, że większość koncesji na wiercenia w Iraku
rząd w Bagdadzie przyznał British Petroleum i China National Petroleum Corporation.
„Fortune” opublikowało zdjęcie uzbrojonych po zęby żołnierzy chińskich strzegących
„chińskiego pola naftowego Al-Ahbad w Iraku”. Szacuje się, że zawiera ono miliard
baryłek ropy. Chińczycy negocjowali kontrakt na te pola jeszcze w ubiegłym wieku, z
rządem Saddama Husajna, a w czerwcu 2011 roku rozpoczęli eksploatację.
Zainwestowali trzy miliardy dolarów, mają prawa do wydobycia na dwadzieścia trzy
lata. Dziś Chiny kupują więcej ropy z krajów Zatoki Perskiej niż Ameryka.
Nienasycony apetyt na surowce energetyczne popchnął Pekin w kierunku
partnerstwa z Brazylią w wydobyciu ropy u wybrzeży tego kraju. Współpraca wojskowa
z Teheranem służy przede wszystkim zagwarantowaniu praw do przyszłej produkcji
naftowej Iranu. China National Offshore Oil Corporation, jedna z trzech największych
chińskich firm naftowych, chce sobie zagwarantować nie mniej niż jedną szóstą całej
produkcji ropy w Afryce. Ropa w Nigerii, Kongu, Brazylii i Kazachstanie, gaz naturalny
w Iranie, ruda żelaza w Australii - choć Chiny koncentrują swą uwagę na niezbędnych im
surowcach, to do nich się nie ograniczają.
Chińscy liderzy w czasie wizyt w Europie całują dzieci, jedzą kolacje z
miejscowymi chłopami, a przy okazji kupują towary i fabryki. To nie jest zakupowa
terapia nuworyszów, którym ciężki portfel pomaga leczyć kompleksy przeszłości. Pekin
szuka okazji. Taką było na przykład kupno szwedzkiego Saaba pod koniec 2011 roku —
za 100 milionów euro, gdy firma była na skraju bankructwa.
China Investment Corporation (CIC), fundusz odpowiedzialny za zarządzanie
rezerwami walutowymi kraju, ma udziały w głównych bankach Chin. Wśród doradców
znajdują się byli szefowie banków inwestycyjnych Morgan Stanley i Goldman Sachs,
Banku Światowego, giełdy tokijskiej, byli wicepremierzy Chin i ekspremier Pakistanu.
Aktywa funduszu na koniec 2011 roku wynosiły 482 miliardy dolarów. Chodzi po części
o to, aby chińskie rezerwy były zdywersyfikowane. Bezpieczeństwo jest ważniejsze niż
wyniki. Dlatego fundusz ostatnio zainwestował w kanadyjskie łupki, londyńskie
wodociągi, australijskie autostrady, francuską firmę paliwową, wietnamską energetykę,
rosyjskie złoto, południowoafrykańską grupę inwestycyjną zajmującą się górnictwem,
finansami, telekomunikacją, żywnością i energetyką, a w listopadzie 2012 kupił 10
procent właściciela londyńskiego lotniska Heathrow. Niełatwo samemu zarządzać tak
gigantycznymi pieniędzmi, więc CIC przekazał część swych środków zachodnim
funduszom, aby inwestowały w jego imieniu - także w amerykańskie nieruchomości.
Amerykanie ostrzegają przed niebezpieczeństwem powtórki tego, co spotkało
dwadzieścia lat temu Japończyków, którzy tak się do tych zakupów zapalili, że mocno
przepłacili. Chińczycy sami się już zresztą parę razy sparzyli. Wielkie chińskie banki i
firmy ubezpieczeniowe straciły grube miliardy w wyniku kryzysu finansowego.
Problemem staje się demografia. W 2012 roku liczba Chińczyków w wieku
produkcyjnym spadła po raz pierwszy - do 937 milionów. Moment ten nadszedł o cztery
lata wcześniej, niż się tego spodziewano. Na wsi wciąż tkwią setki milionów ludzi, ale
powoli wyczerpuje się podstawowe źródło napędu chińskiej gospodarki przez ostatnie
trzy dekady: wartki strumień taniej siły roboczej. To oznacza, że będą się potęgować
presje płacowe, tym bardziej że nierównowści dochodowe bardzo wzrosły i ludzie są ich
świadomi. Są także świadomi gigantycznej korupcji w partii. Władze z kolei są
świadome tej świadomości i za jeden z głównych celów stawiają sobie zmniejszenie
nierówności, bo obecna sytuacja grozi eksplozją. Planują podniesienie płacy
podstawowej do poziomu równego co najmniej 40 procentom średniej płacy. Nowy lider
obiecuje, że wypleni „tygrysy i muchy” - wielkich i małych kanciarzy, i zabroni zupy z
płetwy rekina oraz drogich koniaków na oficjalnych bankietach.
Podwyżki, do jakich przymierza się Pekin, nie pozbawią Chin statusu fabryki świata,
skłonić natomiast mogą Chińczyków do szukania miejsc pracy w bardziej
zaawansowanych technologiach, tam gdzie zarobek jest wyższy. Płace w miastach
chińskiego wybrzeża zbliżają się już do poziomu Tajlandii czy Filipin. Są trzykrotnie
wyższe niż w Wietnamie, którego atrakcyjność dla inwestorów zagranicznych rośnie
wraz ze wzrostem kosztów w Chinach, choć Wietnam Chinom nie zagrozi, bo jest za
mały. Etykietka „made in China”, twierdzą chińscy optymiści, będzie też częściej
oznaczać „Created in China”, czyli: wymyślono w Chinach. Przypominają, że na przykład
Korea Południowa, przyjmując strategię rozwoju nastawioną na eksport, jednocześnie
inwestowała w edukację pracowników, ich zdolności innowacyjne i tworzyła bodźce dla
przepływu ludzi ze wsi do centrów przemysłowych.
Chińczycy za dużo oszczędzają, a za mało wydają — to jeden z głównych
problemów współczesnej gospodarki światowej. Mało prawdopodobne, aby ten problem
nagle zniknął, ale pojawiają się oznaki, że coś się zaczyna w tej materii zmieniać na
lepsze.
Wzrost dochodów społeczeństwa chińskiego może przynieść korzyści wszystkim.
Droższe towary chińskie to potencjalna ulga dla rywali z innych krajów azjatyckich, a
także Afryki czy Ameryki Łacińskiej. Rosnące koszty w tradycyjnych centrach, czyli na
wybrzeżu, będą zachęcać do inwestycji wewnątrz kraju, co zmniejszyłoby społeczne
koszty migracji i dało lepszą szansę na godziwe życie rodzinne. Wreszcie bardziej
zamożny i chłonny rynek wewnętrzny Chin to ogromna szansa dla producentów z całego
świata. Zagraniczne firmy, które przyszły zwabione tanim pracownikiem, pozostaną, bo
Chiny to także ogromne rzesze klientów.
Przystępując do Światowej Organizacji Handlu, Chiny zobowiązały się do
przestrzegania jej reguł. Gwałcą je ustawicznie. Reszta świata protestuje. Pekin to
ignoruje. Zycie toczy się dalej.
KONFLIKT CZY SYMBIOZA? (USA - CHINY)
Chinom marzą się tacy sąsiedzi, jakich ma Ameryka, czyli Kanada i Meksyk.
Im żaden się nie udał. Z wyjątkiem kilku oddanych, choć kłopotliwych, takich jak
Pakistan i Korea Północna, kraje Azji nie chcą, aby hegemonię Ameryki zastąpiła
hegemonia Chin.
Kiedyś Ameryka budowała mosty, a Chińczycy produkowali pałeczki do ryżu. Latem
2011 roku telewizja CNN doniosła, że fabryka Georgia Chopsticks w miasteczku
Americus w stanie Georgia produkuje pałeczki do jedzenia ryżu na eksport do Chin, po
cencie za sztukę. Miała dużo ludzi i dużo drewna - a tego ostatniego Chinom zaczyna
brakować. (Radość małego miasteczka trwała krótko. Wiosną 2012 roku firma
zbankrutowała).
Po tym jak Chiny przyjęto do Światowej Organizacji Handlu, z Ameryki zaczęła się
tam przenosić nie tylko produkcja tekstyliów, odzieży i mebli, ale też stali, obrabiarek i
części samochodowych, potem programów komputerowych i aparatury lotniczej. Widać
to i w rozmiarach, i w strukturze wzajemnego handlu.
W 2012 roku nadwyżka chińskiego eksportu do USA nad importem z Ameryki
sięgnęła 315 miliardów dolarów. To nie były tylko bateryjki, skarpetki, gliniane kubki i
pluszowe misie. Wartość importu towarów „wysokiej technologii” z Chin była w 2012
roku o 120 miliardów wyższa niż amerykańskiego eksportu, głównie dlatego, że spora
część tego importu to towary wytwarzane w Chinach przez amerykańskie firmy - oraz
firmy niegdyś amerykańskie, które Chińczycy kupili, takie jak Lenovo. Wraz z nimi
Chińczycy dostali do ręki technologie. Przyswajają je sobie szybko, a potem
bezpardonowo wykorzystują przeciwko swym nauczycielom.
Barack Obama miał łatwy wybór, decydując o kierunku pierwszej podróży po
reelekcji 2012 roku. Po drugiej stronie Atlantyku — miotająca się we własnych sidłach,
wiotczejąca Europa. Po drugiej stronie Pacyfiku - dynamiczna Azja z pęczniejącą potęgą
Chin.
Paradoks - mówi mi Mohan Malik, Hindus kształcony w Pekinie, ożeniony z Chinką,
obywatel Australii, profesor amerykańskiego Asia--Pacific Center for Security Studies -
polega na tym, że choć Ameryka jest dziś relatywnie słabsza niż kiedyś, to większość
krajów Azji lgnie do niej bardziej niż w przeszłości. Rozmawiamy o tym kilka dni po
udanym lądowaniu samolotu bojowego na pierwszym chińskim lotniskowcu, co
wzbudziło w Chinach entuzjazm. Lotniskowiec, kupiony od Ukrainy i zmodernizowany,
jeszcze długo nikomu nie zagrozi, ale służy, jak igrzyska olimpijskie, za kolejny dowód
potęgi. Potęga morska musi dziś mieć lotniskowiec.
Denny Roy z East-West Center w Honolulu, z którego o tysiąc mil bliżej do Tokio
niż do Waszyngtonu, uważa, podobnie jak wielu amerykańskich ekspertów, że choć w
dającej się przewidzieć przyszłości komuniści nie wypuszczą z rąk kontroli, to lęk przed
represjami zmalał na tyle, iż najbardziej prawdopodobny scenariusz to więcej
demokracji. Wewnątrz Chin oznacza to żądania podwyżek płac i lepszych warunków
życia. Ale w polityce zagranicznej bardziej demokratyczne Chiny mogą się stać bardziej
agresywne. Naród bowiem, karmiony przez całe wieki i przez cesarzy, i przez
komunistów wiarą w swą wyjątkowość, będzie się domagać restytucji spornych
terytoriów. To ulica będzie żądać, aby „odebrać to, co nasze”. Od czasu do czasu zaś,
chcąc odwrócić uwagę od wewnętrznych problemów, władze sięgną do antyjapońskich
czy antyamerykańskich sentymentów i wesprą „spontaniczne” demonstracje.
Obawy o chińskie apetyty w Azji Południowo-Wschodniej łagodzą tradycyjną w
tym regionie niechęć do Japonii. W samej Japonii główne partie polityczne zaczynają
mówić otwarcie o potrzebie bardziej elastycznej interpretacji konstytucji - takiej, która
pozwoliłaby krajowi przyjść z pomocą sojusznikom: na przykład zestrzelić
północnokoreańską rakietę wymierzoną w USA. Tokio twierdzi, że nie chce rywalizować
z Pekinem o wpływy, ale pragnie wesprzeć potencjał morski krajów zagrożonych przez
Pekin.
Prężący muskuły Pekin uważa, że musi być gotów do konfrontacji z Waszyngtonem, i
armia wierzy, że może ją wygrać, przeciwstawiając przewadze technologicznej rywala
wyższe morale swego żołnierza, lecz Chiny dobrze wiedzą, że nawet gdy staną się
największą gospodarką świata, ich prosperity będzie zależeć od pomyślności rywali, w
tym przede wszystkim USA, bo to główny klient. Im będą bogatsze, tym więcej będą
miały do stracenia, gdyby Zachodowi powinęła się noga. Im lepiej im się wiedzie, tym
bardziej w ich interesie leży stabilność światowej gospodarki i handlu, woleliby więc
dyktować warunki bez bijatyki.
Choć żaden inny kraj nie uczynił dla modernizacji Chin tyle co Ameryka, dając
Pekinowi dostęp do rynków, kapitału i technologii, w postrzeganiu intencji Ameryki
dominuje wśród Chińczyków głęboka nieufność. Są przekonani, że Ameryka jest
dwulicowa: powtarza od lat, jakie ma dobre intencje, ale naprawdę chce hamować
rosnącą potęgę Chin i szkodzić ich interesom. Gdyby tak nie było, nie wspierałaby
dysydentów w Tybecie i separatystów w Xinjiangu, największej prowincji kraju, bogatej
w ropę, graniczącej z Rosją, Indiami, Pakistanem, Afganistanem, Kazachstanem,
Tadżykistanem, Kirgistanem i Mongolią, z przewagą muzułmanów. Na dodatek
Waszyngton pomaga w Chinach grupom promującym prawa człowieka. No i oczywiście
wspiera Tajwan, od dawna źdźbło w oku Państwa Środka.
Rzut oka na mapę pomaga zrozumieć chińskie niepokoje. Wśród sąsiadów jest pięć
krajów, z którymi w ostatnich siedemdziesięciu latach Chiny toczyły wojnę: Indie,
Japonia, Rosja, Korea Południowa i Wietnam. W relacjach z każdym z nich, w mniejszym
lub większym stopniu, widać elementy konfliktu.
Pekin uważnie przygląda się poczynaniom Ameryki. Trudno nie dostrzec jej
obecności militarnej w sąsiedztwie Chin. Amerykańskie Dowództwo Pacyfiku (PACOM)
ma do dyspozycji 325 tysięcy ludzi, 180 okrętów i 1900 samolotów. Za obszar od Egiptu
po Azję Środkową odpowiada CENTCOM —The US Central Command. Przed 11
września żadne z jednostek mu podległych nie stacjonowały w sąsiedztwie chińskiej
granicy, ale gdy zaczęła się „wojna z terrorem”, spora część sił
CENTCOM-u pojawiła się w Afganistanie i w bazie lotniczej w Kirgi-stanie. Poza
tym możliwości militarne Ameryki w rejonie Pacyfiku potęgują dwustronne traktaty z
Australią, Japonią, Nową Zelandią, Filipinami i Koreą Południową.
Samopoczuciu Chińczyków nie sprzyja świadomość gospodarczej zależności od
Ameryki, nie tylko jako największego rynku zbytu - jeśli nie traktować Unii Europejskiej
jako monolitu — ale też podstawowego źródła kapitału i technologii. Wierzą oni także,
że Ameryka ma w swym arsenale silną broń ideologiczną (skandal, korupcja na
najwyższych szczeblach) i gdy będzie trzeba, nie zawaha się, aby jej użyć, ponieważ, jak
powiedział jeden z partyjnych dygnitarzy, prawdziwym celem Ameryki nie jest obrona
tak zwanych praw człowieka, lecz użycie tego pretekstu, aby ograniczyć zdrowy wzrost
gospodarki Chin i nie dopuścić do sytuacji, gdy bogactwo i siła Chin zagrożą światowej
hegemonii Waszyngtonu. Wszystko to nie zmienia faktu, że Chiny znają swoje słabości i
dobrze wiedzą, że w dającej się przewidzieć przyszłości próby konfrontacji z Ameryką
byłyby skazane na klęskę.
Liderzy Chin są jednocześnie niepewni swego i aroganccy. Niepewni swego, bo
przed krajem stoją ogromne wyzwania, a ludzie są coraz bardziej świadomi hipokryzji i
skali korupcji na najwyższych szczeblach. Aroganccy, bo taka postawa - wymachiwania
szabelką od czasu do czasu — dobrze się wewnętrznie sprzedaje. Na kartę
nacjonalistyczną można bezpiecznie stawiać, zważywszy na skalę krzywd i upokorzeń,
jakich Chińczycy doznali i od Zachodu, i od Japonii. Pekinowi nie marzy się,
przynajmniej na razie, globalna hegemonia. Zależy im jednak na hegemonii regionalnej,
lecz taka też nie odpowiada Ameryce, bo rejon Pacyfiku to dziś najważniejszy teatr
gospodarki i ewentualnej konfrontacji militarnej.
Gdy Amerykanie mówią o obronie rakietowej, Chińczycy postrzegają siebie jako
cel strategii USA. Scenariusz amerykańskich manewrów w 2001 roku zakładał użycie
przez USA sił powietrznych przeciwko oponentowi, który „zagraża swemu małemu
sąsiadowi”. Chińczycy odczytali to - i trudno im się dziwić - jako scenariusz
potencjalnego konfliktu o Tajwan. Ponieważ amerykańską obronę rakietową wspiera
system satelitów, złamanie dominacji Stanów i potencjalne unieszkodliwienie
amerykańskich satelitów nabrało dla Chin szczególnego znaczenia.
*
Pekin ma w swych rękach ważny atut: metale rzadkie, w których wydobyciu jest
bliski monopolu. Używa się ich do produkcji gogli noktowizyjnych, ekranów smartfonów,
małych silników, które sterują podnośnikami szyb w samochodzie, czy akumulatorów do
samochodów hybrydowych. Zaniepokojone chińskimi ograniczeniami eksportu metali
rzadkich Stany Zjednoczone, Unia Europejska i Japonia złożyły skargę w
Międzynardowej Organizacji Handlu, zarzucając Chinom wykorzystywanie monopolu
jako broni politycznej i ekonomicznej - na przykład jako karę wymierzoną w Japonię za
jej roszczenia terytorialne do spornych wysp na Morzu Południowochińskim. Zachód
zarzuca także Pekinowi, że jest to zachęta do przenoszenia fabryk tam, gdzie ograniczenia
w dostępie do metali rzadkich nie występują.
Yan Xuetong, dziekan Instytutu Współczesnych Stosunków Międzynarodowych
Uniwersytetu Tsinghua w Pekinie, jednego z najbardziej prestiżowych (którego
absolwentami jest spora część chińskiej elity, w tym szef partii i prezydent Xi Jinping
oraz szef banku centralnego Zhou Xiaochuan), opublikował w 2011 roku w „New York
Timesie” tekst na temat rywalizacji z Ameryką. Klucz do wpływów na arenie
międzynarodowej - pisze - to władza polityczna, a centralny jej atrybut to moralność.
Studia nad historią Chin prowadzą go do wniosku, że władcy, którzy postępowali w
zgodzie z normami moralnymi, rządzili długo. Chiny zjednoczył brutalny król Qin w 221
roku przed naszą erą, ale rządził bardzo krótko. Natomiast cesarzowi Wu z dynastii Han
koktajl legalistycznego realizmu i konfucjańskiej „miękkiej” siły pozwolił rządzić ponad
pół wieku. Odwołując się do starej filozofii chińskiej, Yan Xue-tong wyróżnia trzy typy
przywództwa: władzę humanistyczną, hegemonię i tyranię. Filozofowie byli zgodni, że
ten pierwszy typ — zaskarbienie sobie serc i umysłów wewnątrz kraju i poza jego
granicami - to sposób na zwycięstwo w rywalizacji międzynarodowej.
Tu, jego zdaniem, leży główna słabość współczesnych Chin i w tym względzie
znacznie ustępują one Ameryce. Ameryka, powiada, ma znacznie lepsze stosunki z resztą
świata niż Chiny. USA mają ponad 50 formalnych sojuszy wojskowych, a Chiny nie mają
żadnego. Prezydent Obama, pisze Yan Xuetong, popełnił strategiczne błędy w
Afganistanie, Iraku i Libii, ale jego działania dowodzą, że Waszyngton jest w stanie
prowadzić równocześnie trzy wojny poza swymi granicami. Armia chińska natomiast nie
walczyła z nikim od czasu wojny z Wietnamem w 1984 roku i bardzo niewielu z jej
dowódców, nie mówiąc o żołnierzach, ma jakiekolwiek doświadczenia z pola walki.
To oznacza, napisał, że Chiny muszą zmienić priorytety: mniej nacisku na tempo
wzrostu, a więcej na harmonijny rozwój, zmniejszanie rozwarstwienia majątkowego,
mniej korupcji. Chiny muszą sobie uświadomić, podkreśla, że ich nowy status mocarstwa
ekonomicznego nakłada na nie także nowe obowiązki, takie na przykład, jak ochrona
słabszych partnerów, tak jak Ameryka czyni to względem Europy i Zatoki Perskiej. W
polityce wewnętrznej kraj musi sięgnąć do tradycji merytokracji: dobierać sobie liderów
nie tylko o zdolnościach administracyjnych i technicznych, ale ludzi mądrych i
szlachetnych.
Pod koniec grudnia 2012, już po zmianie warty w Chinach, Yan Xuetong udzielił
długiego wywiadu japońskiemu dziennikowi „Asahi Shimbun”.
Ponieważ konflikt i rywalizację między Chinami i USA uznał za nieuchronne, a
różnice w postrzeganiu rzeczywistości będą się, jego zdaniem, pogłębiać, oba kraje
powinny porzucić iluzje zaufania. Nie oznacza to wojny, ale potrzebę wejścia na ścieżkę
kooperacji bez zaufania.
Na pytanie, co się stanie, gdy pod względem PKB Chiny wyprzedzą Amerykę,
odpowiedział, że Chiny zażądają większego wpływu na kształtowanie
międzynarodowych norm i zwiększą pomoc gospodarczą dla reszty świata. Podkreślił
moralną wyższość Chińczyków nad Amerykanami. Sprawiedliwość jest ważniejsza niż
demokracja. Co dobrego przynosi demokracja, skoro umożliwiła władzę Hitlera i
doprowadziła do wojny? - pytał Yan Xuetong.
Coraz bardziej pewne siebie Chiny uważają, że ich dominacja w Azji byłaby
korzystna nie tylko dla nich, ale i dla bliższych oraz dalszych sąsiadów. Ponieważ
sąsiedzi nie podzielają tego przekonania, będą szukać ochrony pod parasolem jedynej
siły zdolnej się Chinom przeciwstawić, czyli Ameryki. Ameryka chce utrzymać rolę
pierwszego skrzypka w Azji. Chiny uważają, że ta rola im się należy. Reszta orkiestry
obawia się, czy przy okazji nie oberwie. Dominacja Ameryki na Pacyfiku nie jest Chinom
w smak. Będą ją podgryzać. Ameryka nie odda Pacyfiku walkowerem. Dlatego Ocean
Spokojny będzie taki tylko z nazwy.
*
Twierdzenie, że świat przechodzi na garnuszek Chin, jest totalną bzdurą. Prosperity
Zachodu jest dziś ważniejsza dla Chin niż dla samego Zachodu. Zachód mógłby się
obejść bez Chin. Chiny bez Zachodu jak dotąd nie mogą. Jeszcze przez co najmniej
najbliższe dziesięć lat, a pewnie dłużej, popyt wewnętrzny w Chinach nie wystarczy, aby
podtrzymać stabilny rynek pracy i zapewnić środki niezbędne do modernizacji kraju.
Niezależnie więc od tego, w jak ostrych słowach Chiny krytykują nadmierne zadłużenie
Ameryki, to wielkie i rosnące zadłużenie bierze się z tego, że Amerykanie wydają
więcej, niż zarabiają, a wydają, kupując masę towarów chińskich. Gdyby amerykańscy i
europejscy konsumenci ostro zacisnęli pasa, ucierpiałyby przede wszystkim Chiny.
Podczas gdy wśród szerokiej publiczności na świecie krąży opinia, że Chińczycy,
kupując gigantyczne ilości obligacji amerykańskich, zyskują instrument ewentualnego
nacisku, dla Pekinu jest to narzędzie wspierania eksportu, a więc najlepszy sposób na
spokój społeczny. Między Stanami Zjednoczonymi a komunistycznymi Chinami
wytworzyła się swoista symbioza: Ameryka daje Chińczykom pracę, a więc spokój
społeczny, w zamian amerykański konsument dostaje tanie towary, zaś amerykańskie
korporacje zyski, o które bardzo ciężko byłoby gdzie indziej. Ogromna nadwyżka
chińskiego eksportu nad importem oznacza, że reszta świata, kupując chińskie towary,
tworzy miejsca pracy w Chinach, często tracąc własne.
Nowe stare Indie
Na szerokiej plaży, upstrzonej ludzkimi odchodami, których woda jeszcze nie
zabrała, przykucnięty hinduski rybak jedną ręką się podmywa, a w drugiej trzyma
telefon komórkowy.
Z pobliskiej świątyni Siwy, która podczas religijnego festiwalu przypomina
skrzyżowanie jarmarku i dyskoteki, dobiega muzyka - miejscowa piosenka miesza się z
utworem grupy Pink Floyd i motywem z Titanica. Na porośniętej palmami kokosowymi
skarpie, w keralskiej ajurwedzie biali turyści, głównie Rosjanie, szukają oczyszczenia
ciała i duszy za pomocą starej hinduskiej medycyny.
Jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w obrazie Indii dominowały
slumsy Kalkuty, masowy głód, niedotykalni, kolonie trędowatych i zastępy słoni obok
sowieckich czołgów w czasie obchodów Dnia Republiki, z majaczącym w dali
ociekającym złotem orszakiem maharadży. A do tego nieprzewidywalna polityka
gospodarcza rządu w Delhi, który jednego roku wabił Coca-Colę i IBM, a następnego z
hukiem je wyrzucał - jak to uczyniła Indira Gandhi, zamykając kraj przed obcym
kapitałem na dwie dekady.
Gdy w 1978 roku przyjął mnie ówczesny premier Indii Morarji Desai (znany z tego,
że w mocno podeszłym wieku zachował bystry umysł i prężne ciało, co przypisywał
codziennemu porannemu spożyciu własnej uryny), nie interesowały go geostrategicznie
pytania, chwalił się natomiast, słusznie, że Indie stały się eksporterem pszenicy.
Dziś Indie to miliardowe zamówienia na samoloty pasażerskie, lotniskowce,
nowoczesne metro w stolicy i największe na świecie zagłębie oprogramowania
komputerowego w Bangalore. Jeśli jednak dobrze pogrzebać, zdrapać politurę, to się
okaże, że w sferze świadomości, systemu prawnego, instytucji, relacji między silnymi a
słabymi dzisiejsze Indie wcale się tak bardzo nie zmieniły. Pokazał to brutalny zbiorowy
gwałt i zabójstwo młodej Hinduski w New Delhi i ogólnonarodowa debata, którą ta
tragedia wywołała wiosną 2013 roku. Do tej pory na indyjską epidemię gwałtów
spuszczano kurtynę milczenia. Tym razem, ku zaskoczeniu władz, tematu nie sposób było
zatuszować. Reakcja zaskoczyła zarówno rząd, jak i samych protestujących.
Najwyraźniej sprawa dotknęła wyjątkowo wrażliwego nerwu.
Na widok publiczny wystawiono przy okazji prawo, które traktuje kobiety jak
obywateli drugiej kategorii albo gorzej - jak rzecz. W wypadku zdrady małżeńskiej
zdradzonemu mężowi przysługuje prawo sądzenia drugiego mężczyzny, bo naruszył jego
prawo własności. Zdradzana kobieta oczywiście nie ma żadnych praw. Definicja gwałtu
nie obejmuje na przykład ani aktu wymuszonej sodomii ani penetracji za pomocą
metalowego narzędzia. Jeśli policja czy starszyzna wioski - bo właśnie na wsi nagminnie
dochodzi do gwałtów - poszukuje sprawcy, to nie po to, aby go ukarać i wymierzyć
sprawiedliwość. Od sprawiedliwości bowiem ważniejszy jest honor kobiety, a ten
można jej przywrócić, zmuszając gwałciciela do małżeństwa z ofiarą.
Dyskryminacja seksualna kobiet to tylko drobna część gangreny, jaka toczy
największą demokrację świata, bo tak lubią mówić o sobie Hindusi. Żadnych praktycznie
praw nie mają dziesiątki milionów pracujących jako służący u ludzi zamożniejszych -
sprzątaczki, praczki, pomywaczki, ogrodnicy, Stróże, gońcy, szoferzy. Tę grupę szacuje
się dziś na mniej więcej dziewięćdziesiąt milionów dusz.W miarę jak pęcznieje hinduska
klasa średnia, rośnie liczba ubezwłasnowolnionej służby domowej - choć relacje z Indii
częściej mówią o rosnącym popycie na samochody, wycieczki zagraniczne czy jacuzzi.
*
Na Goa dwa posiłki dziennie zjadam w małym kiosku na plaży, który prowadzi
Amal, ze stanu Tamilnadu, wspomagany przez miejscowego rybaka. Żonę i dzieci
zostawił we wsi odległej o dwa dni jazdy koleją. Wraca do nich, gdy nadchodzi monsun i
na klienta na plaży nie ma co liczyć. To przykład przedsiębiorczości, odwagi, no i
odrobiny szczęścia. Jeszcze daleko mu do klasy średniej, ale Amal pracuje dla siebie i
widzi rodzinę każdego roku. Dzieci pamiętają, jak tata wygląda. Ale to sukces, a nie
reguła, bo za fasadą pęczniejącej indyjskiej klasy średniej kryją się setki milionów -
wciąż zdecydowana większość - pracujących w małych warsztatach, na budowach albo
jako sezonowi robotnicy w rolnictwie. Bez wykształcenia i bez jakiejkolwiek ochrony
prawnej, zarabiają tyle, że ledwo starcza na egzystencję. A chciałoby się coś wysłać
rodzinie.
Indyjski rynek pracy to gigantyczna społeczność nomadów - biedoty wędrującej z
miejsca na miejsce w poszukiwaniu kolejnego zajęcia. To armia, głównie mężczyzn,
oddzielona czasem na wiele lat od rodziny -wracają do swej wsi wtedy, gdy nie starcza
sił albo gdy zmusza do tego choroba. Niczym wyciśnięte pomarańcze.
Ci ludzie pracują nie tylko w małych, tradycyjnych, często prymitywnych zakładach
czy fabryczkach. Duże nowoczesne firmy indyjskie i zagraniczne, aby zaoszczędzić na
płacach, uniknąć podatków albo lokalnych regulacji, często zlecają część zadań
podwykonawcom, a ci zatrudniają tymczasowych pracowników. Znaleźć stały dach nad
głową w mieście jest piekielnie trudno, bo planiści, jeśli mieli cokolwiek do
powiedzenia, nie zaprzątali sobie głowy budową mieszkań dla pracowników sezonowych
- więc ci żyją często kątem u kogoś albo budują ze znalezionej beczki bądź tektury coś, co
ochroni ich przed deszczem, chłodem lub wściekłym psem.
Hindusi zawsze znani byli ze swej przedsiębiorczości. Za czasów kolonialnych
pracowali w Afryce Południowej i w Kenii, dziś w większości bliżej domu. Podczas gdy
dla Chin kraje GCC (Gulf Cooperation Countries), czyli Arabia Saudyjska, Bahrajn,
Katar, Kuwejt, Oman i Zjednoczone Emiraty Arabskie, to rynek zbytu na towary
przemysłowe i żywność, dla Indii to rynek pracy dla sześciu milionów ludzi, którzy co
rok przysyłają do kraju dwadzieścia-trzydzieści miliardów dolarów, niemal połowę tego,
co przekazują do Indii wszyscy jej obywatele zatrudnieni za granicą. Stabilność tego
regionu ma więc dla Indii znaczenie wykraczające poza ropę. Mężczyźni za zarobione
pieniądze kupują w ojczyźnie ziemię, złoto lub stawiają domy. Kobiety zbierają na
wiano. Pod względem liczby miliarderów Indie zajmują dziś piąte miejsce na świecie,
po USA, Chinach, Wielkiej Brytanii i Niemczech. Mają ich więcej niż Rosja - i źródło
tych fortun jest inne. Indyjscy miliarderzy nie rozkradli państwowego mienia. To ludzie,
którzy zbudowali wielkie firmy: stalownie, petrochemię, linie lotnicze, oprogramowanie.
Z trzech najliczniejszych religii świata: chrześcijaństwa, islamu i hinduizmu
(judaizm ma znacznie mniej wyznawców), hinduizm, zdecydowanie najstarszy, jest
unikalny w tym, że nie ma założyciela, hierarchii kościelnej ani władzy centralnej.
Hinduizm, w odróżnienu od innych religii, nie próbuje nikogo nawrócić. Liczba bogów i
bóstw, w które wierzą hinduiści, to 33 miliony, co ma być symbolem nieskończoności. Tu
obowiązuje hierarchia: Brahma, Wisznu i Siwa są najważniejsi. Najsympatyczniejszym
bogiem wydaje mi się Ganeśa: pucułowaty, uśmiechnięty, z głową słonia, jest patronem
nauki i usuwa przeszkody. Ale Hindusi nauczyli się, że skuteczniejsze niż względy Ganeśi
w usuwaniu przeszkód są łapówki.
Kraj toczy zaraza korupcji. W rankingu Transparency International, mierzącym
stopień korupcji, Indie plasują się na 94. miejscu w świecie, za Chinami i Serbią,
znanymi z korupcyjnych ekscesów.
Obawy przed ekonomicznym kolonializmem, stare jak Indie, ustąpiły dwadzieścia
lat temu liberalizacji. Nawet komuniści doszli do wniosku, że Indie mogą zyskać na
zastrzyku zachodniego kapitału. Biurokracja się jednak nie poddaje i jeśli coś można
utrudnić, to dlaczego nie? Tym bardziej jeśli przy okazji można coś ugrać dla własnej
kieszeni.
W stanie Kerala o swej inwestycji opowiada mi Europejczyk, który stawiał mały
hotel. Kosztowało go to trzy razy tyle, ile planował. Dlaczego? Jak to dlaczego? - pyta.
Korupcja. Gdy mówię mu, że Kerala to najmniej skorumpowana część Indii, robi wielkie
oczy i po chwili refleksji powiada: rzeczywiście, nikt nie chciał ode mnie łapówki za
zgodę na budowę, ale za każdym razem gdy podjeżdżała ciężarówka z cegłą, sprzętem czy
meblami, nie pozwalano mi jej rozładować przy pomocy mojej ekipy. Okazywało się, że
zgodnie z prawem muszą to zrobić związkowcy, a to windowało koszty.
Rozmawiamy w styczniu, gdy trwa lokalny festiwal religijny. Organizatorzy uparli
się, żeby postawić gigantyczne głośniki tuż przy wejściu do hotelu mego rozmówcy.
Podali cenę, za jaką przesuną je o dwieście metrów. Zapłaciłem połowę - mówi
sfrustrowany inwestor. Głośnik wylądował sto metrów od hotelowych pomieszczeń.
Ostatnio do drzwi Indii zapukała IKEA. Chciała zainwestować około dwóch
miliardów dolarów. Specjalna agenda rządowa, Foreign Invest-ment Promotion Board,
zgodziła się na 40 procent tej sumy. Nie zgodziła się na przeszło połowę asortymentu
produktów, jakie IKEA chce sprzedawać w Indiach, ani na restauracje i kawiarnie w
sklepach meblowych. IKEA odwołuje się, twierdząc, że chce wejść do Indii z pełną
gamą produktów i że restauracje i kawiarenki to część całego pomysłu na biznes.
Indyjskie gazety niemal każdego dnia donoszą, którego wysokiego urzędnika rządu
centralnego lub stanowego oskarżono o korupcję, kto już siedzi, a kto siedzieć powinien.
Straty dla skarbu państwa sięgają czasem monstrualnych sum. Były minister
telekomunikacji wylądował na krótko w areszcie, a dziś broni się w sądzie przed
zarzutem, że sprzedał częstotliwość radiową firmom telefonii komórkowej po cenach tak
zaniżonych, że narodowy audytor szacuje straty na 38 miliardów dolarów. Reklamowane
głośno jako sukces narodowy Indii Igrzyska Common-wealthu, które odbyły się w 2010
roku i zaowocowały wielkimi inwestycjami w infrastrukturę, okazały się korupcyjną
bonanzą. Za rolkę papieru toaletowego płacono dostawcom osiemdziesiąt dolarów.
Piętnaście procent ludności Indii, czyli 180 milionów, to muzułmanie. Relacje
między nimi a hinduistami, zwłaszcza na wsi, gdzie ludzie się dobrze znają i zmagają z
życiem na oczach całej społeczności, są poprawne, albo wręcz dobre. W miastach bywa
różnie. Hinduiści i muzułmanie trzymają się często z osobna. Poza tym właściciele
biznesów, w przeważającym stopniu hinduiści, niechętnie dają pracę muzułmanom. W ten
sposób rosną szeregi muzułmańskiej miejskiej biedoty, potencjalny problem w
przyszłości. Władze bardziej się niepokoją czym innym: w społeczności muzułmanów
coraz bardziej widać wpływy wahabitów, najbardziej radykalnego odłamu islamu - tego,
z którego wywodził się bin Laden. Powód jest prosty. Miejscowi są zbyt biedni, aby
postawić meczet, więc pieniądze na ten cel płyną z Arabii Saudyjskiej -a wraz z nimi
zjawiają się klerycy. Wahabici to dziś 20 procent indyjskich muzułmanów - tylko trzy
procent społeczeństwa, ale w Indiach trzy procent to prawie czterdzieści milionów ludzi.
Napięcia indyjsko-pakistańskie w kwestii Kaszmiru przybierają na sile. Nie da się
ich szybko rozwiązać. Pakistan to kraj przypominający gigantyczną beczkę dynamitu,
wokół której nerwowo biega kupa gości gotowych lada chwila podpalić lont. To także
jeden z najbardziej skorumpowanych krajów świata — znacznie bardziej niż Indie.
W styczniu 2013 roku oddział Pakistańczyków przekroczył granicę Indii i zabił
dwóch żołnierzy; jednemu obciął głowę i nie chce jej zwrócić. Wystarczyłoby
przeprosić, ukarać winnych, oddać głowę, ale rząd pakistański na taki pomysł nie wpadł.
Nagle się okazało, że armia indyjska, druga pod względem liczebności na świecie - po
chińskiej - jest wyposażona w sowieckie czołgi, które w nocy są ślepe, podczas gdy
wszystkie czołgi Chin i 80 procent czołgów Pakistanu ma wyposażenie noktowizyjne.
Kilkaset milionów dolarów pójdzie więc na to, aby tę lukę zasypać, skoro co kilka
miesięcy, po kolejnym incydencie granicznym, wojska obu krajów stawiane są w stan
pełnej gotowości bojowej.
Relacje z Chinami są poprawne, a przynajmniej pozbawione podobnego
dramatyzmu, bo Pekin jest bardziej przewidywalny niż Islamabad, choć od czasu do
czasu Chiny przypominają Indiom o swym niezadowoleniu z tego, że Dalajlama i jego
zwolennicy żyją - od 1959 roku, i mają się dobrze - po indyjskiej stronie granicy.
Za największe wewnętrzne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego kraju rząd
kilka lat temu uznał partyzantkę maoistowską. Tysiące ludzi zginęło z jej rąk. Tylko 409
osób w 2012 roku - chwali się rząd w Delhi i powiada, że spośród 16 członków Biura
Politycznego dwóch zabił, a siedmiu schwytał. Jednak Ludowa Partyzancka Armia
Wyzwolenia wciąż potrafi kąsać i czyni to wyjątkowo brutalnie. Na początku stycznia
zabili 9 Hindusów. Pod ciałem ciężko rannego żołnierza umieścili bombę. Gdy cywile
próbowali go ratować, wszystkich rozerwało na strzępy. Innemu rannemu rozcięto brzuch
i pod skórą umieszczono materiał wybuchowy w nadziei, że eksplozja nastąpi w szpitalu,
gdyby ranny tam trafił. Jeszcze innemu żołnierzowi maoiści wydłubali oczy i obcięli
język.
Można sobie wyobrazić lepszych sąsiadów, ale tych narody nie wybierają. Nie
sąsiedzi zresztą, ani wahabici z prawa, ani maoiści z lewa, lecz sami Hindusi są
największym zagrożeniem dla rozwoju. Scena polityczna przypomina targowisko
populizmu, niekończącą się licytację, kto jest lepszy dla szaraka. Nic w tym niby
oryginalnego nawet w społeczeństwach wykształconych, a w Indiach tylko 30 procent
ludności mieszka w miastach i ponad 30 procent to analfabeci.
W zeszłym roku minister kolei zdecydował się na podwyżkę cen biletów - o
odpowiednik 2 groszy za kilometr. Spotkało go powszechne potępienie i strata posady.
Gdy z pracą kiepsko, trudno się oglądać na ekologię. Nadmierny odłów ryb i trawlery
zbierające owoce morza z dna oceanu niszczą rafę koralową w okolicach Sri Lanki. W
Kerali miejscowi pokazali mi, gdzie wycięto setki drzewek mangrowców - formacji
drzewiastych słonorośli, typowych dla bagnistych brzegów mórz strefy tropikalnej — aby
stworzyć stawy dla hodowli krewetek. Około dwudziestu pięciu milionów litrów świeżej
wody trzeba, aby wyprodukować tonę krewetek. Rzecz w tym, że gaje mangrowca,
oddalone o kilkaset metrów od plaży i rosnące w wodzie częściowo słonej, to nie tylko
środowisko życia ptaków i fauny morskiej, ale pierwsza linia obrony przeciwko erozji
gleby i osłona brzegu przed tsunami i cyklonami.
*
Indie to najszybciej dziś rosnący rynek lotniczy na świecie. W ciągu najbliższych
dwudziestu lat kraj potrzebować będzie tysiąca samolotów pasażerskich. Ludzi, których
stać na latanie samolotem na wakacje, przybywa tak szybko, że Air India bierze w leasing
dodatkowe boeingi wraz z załogami. Indyjska klasa średnia, definiowana jako ludzie o
dochodach w przedziale 6-30 tysięcy dolarów rocznie, dziś licząca około trzystu
milionów ludzi, kupuje na potęgę. Na wielkiej wystawie wyposażenia domów w połowie
stycznia w New Delhi tłumy gromadziły się przy najnowszych typach jacuzzi, systemach
paneli słonecznych na dach i małych basenach. Za trzy lata Indie będą czwartym, po USA,
Chinach i Japonii, rynkiem samochodów osobowych. Szacuje się, że w 2040 roku będzie
tam więcej samochodów niż gdziekolwiek indziej -ponad pół miliarda.
Na razie drogi są w fatalnym stanie. Na przejazdach kolejowych czekałem czasem
pół godziny, zanim wturlał się pociąg, którym ludzie podróżowali podobnie jak sto lat
temu. Komunikacja publiczna w dużych miastach, z wyjątkiem metra w New Delhi, woła
o pomstę do nieba. Przerwy w dostawach prądu to reguła bardziej niż wyjątek. Wszystko
to, rzecz jasna, obniża efektywność gospodarowania, zmusza często wielkie firmy
indyjskie do dodatkowych inwestycji infrastrukturalych: budowy własnej drogi,
tworzenia własnej floty autobusów, by dowieźć ludzi do pracy, instalowania
dodatkowych generatorów prądu etc. Te wszystkie zaniedbania to jednak także szansa.
Podczas gdy spektakularne tempo wzrostu Chin opiera się dotąd głównie na eksporcie, to
motorem wzrostu Indii jest popyt wewnętrzny. O miejsce na drodze z Dźajpuru do New
Delhi mój samochód konkuruje ze świętymi krowami, wielbłądami, kozami, owcami,
świniami, rowerzystami, rykszami i pieszymi. I tak będzie jeszcze przez dziesięciolecia.
Jednocześnie Indie zamawiają lotniskowce i wspólnie z Rosją pracują nad nowym
myśliwcem.
Większość ekspertów uważa, że z dwóch powodów po roku 2025 Indie będą rosły
szybciej niż Chiny. Pierwszy to demografia. Za niespełna dwadzieścia lat prześcigną
Chiny pod względem liczby ludności. Chiny zaczną się wkrótce starzeć, a potem kurczyć.
To konsekwencja wielu lat polityki jednego dziecka. Indira Gandhi w obliczu nędzy kraju
próbowała w Indiach czegoś podobnego w dekadzie lat siedemdziesiątych minionego
wieku, kiedy pod parasolem stanu wyjątkowego wprowadziła program przymusowej
sterylizacji. Odpowiedzią był masowy opór. Przywrócono demokrację, program
zarzucono.
Drugi, bardziej kontrowersyjny powód do optymizmu to często krytykowana
indyjska demokracja. Hindusi raz po raz przypominają, że są największą na świecie
demokracją (oraz że to w Indiach, a nie w Grecji wymyślono ten ustrój). Jest to jednak
także największa na świecie biurokracja. W ostatnich latach wielu zwolenników zyskała
teza, że demokracja hamuje rozwój w krajach biednych. Nawet najbardziej pilne kwestie
stają się przedmiotem niekończących się debat.
Chińczycy nie mają tych kłopotów. Od centralnej decyzji w sprawie budowy drogi,
tamy lub wysiedlenia całej wioski nie przysługuje odwołanie. To prawda, że obecna
władza w Pekinie, trzymająca gospodarkę na krótkiej smyczy, wykazuje dużą dozę
pragmatyzmu i postępuje zwykle racjonalnie, ale gdyby coś się w tej materii zmieniło, to
kiepskie decyzje chińskiego centrum znacznie bardziej zaszkodzą chińskiej gospodarce
niż błędy rządu w Delhi całym Indiom. To jeden z powodów, dla których giełda indyjska,
a nie chińska, stała się ulubionym miejscem inwestowania przez kapitał zagraniczny.
Choć indyjska biurokracja słynie ze swej nieefektywności, a sektor państwowy jest
wciąż znaczny, to sektor prywatny jest niezwykle prężny. Od początku lat
dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy Indie zliberalizowały swą gospodarkę i radykalnie
otworzyły się na świat, biznes kwitnie. Kraj doczekał się niezliczonych legionów
przedsiębiorców. Tutejsze przedsiębiorstwa nie zależą, tak jak firmy chińskie, od
wsparcia rządu i biją Chińczyków na głowę pod względem innowacyjności. To w
Indiach zrodził się pomysł najtańszego samochodu, to w Indiach dokonuje się tanich
operacji serca na najwyższym światowym poziomie, często zresztą rękami
kardiochirurgów wykształconych na najlepszych uniwersytetach Ameryki czy Anglii.
W przeciwieństwie do Chin, gdzie wciąż króluje cenzura i tajemnice, w Indiach
idee krążą w sposób nieskrępowany, a piractwo w zakresie dóbr intelektualnych nie
pozostaje bezkarne. Spotkałem w Bombaju młode prawniczki, których podstawowym
zajęciem jest śledzenie, w jakim stopniu Bollywood kopiuje prawa autorskie studiów
filmowych Hollywoodu. Dochodzą roszczeń. Zwykle skutecznie. To jeden z powodów,
dla których przemysł oparty na wiedzy, taki jak oprogramowanie, preferuje Indie kosztem
Chin.
W świecie rozdartym ideologicznie i politycznie kraje takie jak Indie, ani
kapitalistyczne, ani socjalistyczne, chwytały się rozmaitych sposobów, aby wyciągnąć
coś i od Moskwy, i od Waszyngtonu. Innymi słowy, „niezaangażowanie” nie było ani
„wielką strategią”, ani „szlachetną wartością”, ale oportunistyczną taktyką. Dziś w grze o
przyszłość trudniej doić innych.
W Chinach średnia wieku to 36 lat, w Indiach - 26 lat. Odsetek ludności poniżej 25.
roku życia wynosi 31 w Chinach i 47 w Indiach. Wartość tej „dywidendy
demograficznej”, do której nawiązują wszystkie prognozy, zależy jednak od tego, jakie
wykształcenie dostanie indyjska młodzież i czy znajdzie pracę.
Dla kogo pieluchy? (Japonia)
„Nozomi” odjeżdża z dworca w Tokio w kierunku Hiroszimy co kilkanaście
minut. Pokonuje ten dystans w 3 godziny i 56 minut. Jeśli się spóźnia, to przeciętnie
o 47 sekund.
Odległość z Tokio do Hiroszimy to 894 kilometry, z grubsza tyle, ile z Warszawy do
Wiednia i z San Francisco do Los Angeles. Intercity z Warszawy Centralnej do stolicy
Austrii jedzie 8 godzin. Najszybsze połączenie amerykańskim Amtrakiem z San Francisco
do Los Angeles to niemal 10 godzin, z dwiema przesiadkami. Przez dziesięć dni, dzień w
dzień, stawiałem się kilka minut po 7 rano na peronie w Tokio i czekałem, aż mój wagon
zatrzyma się co do centymetra tam, gdzie powinien - nie ma gonitwy po peronie - a na
powitanie w drugiej klasie dostanę wilgotną pachnącą serwetkę. „Nozomi 9” zatrzymuje
się po drodze w Jokohamie, Nagoi, Kioto, Osace, Kobe i na kilku innych stacjach. Jeśli
akurat jechałem do Hiroszimy, to wysiadałem dokładnie o 11.06. Zanim Chińczycy
uruchomili swoje szybkie pociągi i zdetronizowali Japończyków, system Shinkansen
przewoził więcej ludzi niż jakakolwiek inna kolej na świecie - ponad 150 milionów
rocznie. Nie miał w ostatnim półwieczu żadnego wypadku, w którym zginąłby człowiek.
Ćwierć wieku temu przedmiot zazdrości i strachu, dziś gospodarka Japonii stała się
chłopcem do bicia i adresatem ironicznych komentarzy. Czy rzeczywiście stacza się po
równi pochyłej?
Zdewastowany wojną kraj, który walczył do upadłego i był gotów na kolejne bomby
- są dowody na to, że to strach przed nadchodzącym Stalinem, a nie Hiroszima i Nagasaki
skłoniły Tokio do kapitulacji - z miejsca zabrał się do odbudowy. Uczył się szybko od
okupanta i zanim inni się obejrzeli, Japonia stanęła na nogi. Igrzyska olimpijskie w Tokio
w 1964 roku pokazały światu kraj supernowoczesny, o wspaniałej infrastrukturze i
niezwykłej sprawności organizacyjnej. Na tę właśnie okazję zbudowano kolej
Shinkansen.
Zdumiewające tempo wzrostu - średnio 10 procent w latach sześćdziesiątych -
wyprowadziło Japonię w 1968 roku na drugą pozycję na świecie pod względem PKB.
Przestała być symbolem tanich podróbek, a stała się technologicznym mocarstwem.
Następne dwie dekady były również pomyślne. Cały świat zaczął kupować japońskie
samochody i elektronikę. Zawróciło to w głowie samym Japończykom. W którymś
momencie nie bardzo wiedzieli, co robić z pieniędzmi. Wykupywali Amerykę: drapacze
chmur, pola golfowe, wytwórnie filmów. Łatwość w dostępie do kredytu napędzała
spekulacyjne inwestycje, zwłaszcza na rynku nieruchomości. W 1988 roku samą tylko
ziemię pod pałacem cesarza w Tokio szacowano na 288 miliardów dolarów, czyli 2,5
miliarda dolarów za hektar. Nieruchomości w Tokio były na papierze warte więcej niż
wszystkie nieruchomości Ameryki.
Japończycy poczuli, że są bogatsi, niż naprawdę byli. Gdy rząd, świadomy
przeinwestowania, w 1989 roku gwałtownie podniósł stopy procentowe, bańka pękła z
hukiem. Giełda w Tokio w półtora roku straciła połowę.
Z gospodarki wyparowały biliony dolarów. Ludzie zacisnęli pasa. Rząd
subsydiował upadające banki i firmy przemysłowe. W ten sposób wpędzał się w coraz
większe zadłużenie. Dziś przekracza ono 220 procent PKB, więcej niż w Grecji i więcej
niż w Zimbabwe, do niedawna liderze w kategorii zadłużenia. W przeciwieństwie jednak
do USA rząd jest zadłużony głównie u rodzimych banków i korporacji. Japonia zużywa
znacznie mniej energii niż USA na jednostkę PKB i ma znacznie wyższe rezerwy
walutowe. Mówi się o tym i pisze rzadko, po części dlatego, że Japonia ma wyjątkowo
kiepski PR. Zarówno rząd, jak i biznes uważają, że kontaktów z mediami lepiej unikać.
Jesienią 2010 roku, na pół roku przed tsunami i tragedią Fukushimy, w komentarzu
redakcyjnym w „Yomiuri Shimbun” (nakład dzienny kilkanaście milionów) czytałem:
„Tylko 91,8 procent tegorocznych absolwentów uniwersytetów otrzymało wstępną ofertę
pracy, co stanowi najniższy wskaźnik w obecnej dekadzie”.
Tylko 91,8 procent! — w każdym innym kraju byłby to powód do dumy. Ale nie w
Japonii. Czy to dowód społecznej wrażliwości, czy obaw o nastroje wśród młodych?
Wśród priorytetów rządu zatrudnienie to sprawa „pierwsza, druga i trzecia” - przy każdej
okazji powtarzał premier Naoto Kan, który musiał się pożegnać z posadą po tsunami i
katastrofie w elektrowni Fukushima (rząd nie zaimponował zaradnością). Podczas gdy
wrażliwość budziła szacunek, wątpliwości budziły sugerowane rozwiązania: niech rząd
zachęca małe i średnie firmy, aby przyjmowały na staż młodych ludzi. To typowe dla
Japonii szukanie w rządzie lekarza mającego leczyć wszelkie choroby.
W Ameryce niepokój o wynik rywalizacji z Japonią połączony z podziwem dla jej
osiągnięć nagle ustąpił triumfalizmowi. Najpierw zaczęto mówić o straconych latach,
potem o zmarnowanej dekadzie, wreszcie o dwóch dekadach. Miejsce strachu przed
Japonią zajęło pożałowanie, dyskredytacja, poczucie wyższości. Nie kłóciło się to w
powszechnej świadomości z kupowaniem przez amerykańskich klientów lexusa i toyoty
prius albo aparatów fotograficznych Canon, Nikon czy Sony.
Gdy pękła bańka, shinkanseny ani nie stanęły, ani nie zaczęły się spóźniać, japońscy
turyści nie przestali pstrykać zdjęć pod każdą szerokością geograficzną ani kupować na
potęgę w sklepach Tiffany, Gucci czy Hermes. Nie spadła gwałtownie cena tuńczyka na
giełdzie w Tokio. Bardzo natomiast zmienił się japoński rynek pracy. Obumierać zaczął
tradycyjny paternalizm, łamać poczęto niepisane zasady i gwarancje dożywotniego
zatrudnienia. Zanim jeszcze nadszedł krach, pojawiły się wieści o młodych Japończykach
zniechęconych wyścigiem szczurów i czternastogodzinnym dniem pracy w oczekiwaniu
lojalnego rewanżu pracodawcy. Młodzi ludzie zaczęli wybierać tymczasowe zatrudnienie
w wielu firmach. Ale było to po pierwsze zjawisko marginesowe, a po drugie - był to ich
wybór.
I nagle, poszukując oszczędności, w tym samym kierunku (preferencji dla
zatrudnienia w niepełnym wymiarze czasu) poszli pracodawcy. Młodzi zaczęli się starzeć
i to, co kiedyś było ich wyborem — mniej pracy, mniej przywilejów, mniej zobowiązań i
mniej oczekiwań - nagle stało się koniecznością. Praca bez etatu, niżej płatna i oferująca
mniej świadczeń, stała się w Japonii zmorą, a nie manifestacją wolności. Dziś można
usłyszeć wątpliwości, co jest przyczyną, a co skutkiem takiego stanu rzeczy, i pytanie, czy
nie powstało sprzężenie zwrotne. Czy nie jest tak, że chroniczna niestabilność na rynku
pracy bije w tempo wzrostu, a to z kolei zmniejsza szanse nowych absolwentów - i w ten
sposób koło się zamyka?
Japonia wciąż ma niewielu sobie równych, gdy idzie o technologie. To właśnie w
czasie tych „straconych dekad” Toyota, Honda czy Nissan podbiły rynki światowe.
Japonia jest potęgą w elektronice, a jednocześnie jej własny sektor IT pozostaje
niedoinwestowany. Wielkie organizacje z oporami adaptują nowe technologie
informatyczne - ponieważ bliskie relacje osobiste funkcjonują, ich zdaniem, dobrze, toteż
nie ma potrzeby, aby komputeryzować wszelkie informacje.
Gigantyczna biurokracja często wspiera umierające firmy. Świetnie wykształceni
młodzi z pomysłami nie wychylają się, aby nie urazić starszych. Sieci społeczne często
zniechęcają do innowacji, petryfikując istniejący porządek. Działania odbiegające od
społecznie przyjętych norm są postrzegane jako naganne, niezależnie od intencji. W
konsekwencji ostracyzm spotyka często tak zwanych whistler blowers, czyli tych, którzy
ujawniają występki korporacji, nawet jeśli ich ujawnienie i napiętnowanie służyłoby
dobru publicznemu - na przykład bezpieczeństwu pracy czy finansom publicznym.
Stroni się od ryzyka. System bardzo powoli i ostrożnie przyswaja sobie elementy
amerykańskiego ładu korporacyjnego. Ta ostrożność bierze się po części z tego, że na
firmach i ich menedżerach spoczywa, lub tak im się wydaje, zadanie budowy i
pielęgnacji kapitału społecznego, nie tylko materialnego i finansowego.
Niektórzy badacze twierdzą, że dla japońskich firm ważniejsza od maksymalizacji
zysku jest minimalizacja prawdopodobieństwa porażki. Jest to tylko w części
prawdziwe. W wypadku małych i średnich firm praktyka pokazała brutalną konkurencję
wewnątrz kraju, co zniszczyło sporo firm. Natomiast gdy idzie o wielkie korporacje, to
rzeczywiście firmy japońskie są często przeciwne eliminacji rywali, zarówno dla dobra
ogółu, jak i z powodu gęstej pajęczyny wzajemnych powiązań, szkodzenie innemu może
bowiem oznaczać szkodzenie samemu sobie. Japonia nie chce wielu reform
postulowanych przez model amerykański, podporządkowany wzrostowi wartości akcji,
jeśli ma się to odbyć kosztem reputacji.
Największe wyzwanie to demografia. Japonia starzeje się i kurczy. Co czwarty
Japończyk ma ponad 65 lat. Za następne 25 lat co trzeci będzie w tym wieku. Wkrótce
sprzedaż pieluch dla dorosłych przewyższy sprzedaż pieluszek dla niemowląt. Lata
gospodarczej stagnacji zmniejszyły apetyt na posiadanie dzieci. Deficyt żłobków w
miastach przysporzył trosk rodzicom. Przeciętna Japonka rodzi 1,39 dziecka. Rząd
subsydiuje żłobki i przedszkola, ale jest ich za mało. Według rządowych sondaży
pierwsze pięć lat wychowania dziecka kosztuje w Japonii około 73 tysięcy dolarów,
przeszło dwa i pół raza tyle co w Ameryce.
Odwrócenie tych trendów, nawet gdyby się powiodło - a rząd się do tego wreszcie
energicznie zabiera — nie przyniesie, rzecz jasna, natychmiastowych rezultatów. Sytuację
mogliby poprawić imigranci, ale to w Japonii prawie tabu. Niełatwo się tam
asymilować. Głośno było o tym, że Japonia najpierw zaprosiła do pracy filipińskie
pielęgniarki, a potem połowę odesłała do domu. Nie mówi się natomiast o tym, że
warunki tego zaproszenia były od początku jasne. W ciągu dwóch lat Filipinki miały się
szkolić, aby sprostać wysokim wymaganiom zawodowym, i opanować język. Połowa te
warunki spełniła, druga połowa nie. To nie Ameryka, gdzie można dostać pracę i
obywatelstwo, nie mówiąc po angielsku. Japonia chce ludzi wykwalifikowanych i
znających japoński.
Przywiązanie do czystości rasowej jest w Japonii posunięte tak daleko, że urodzeni
tam potomkowie Koreańczyków ściągniętych do pracy przymusowej dwie lub trzy
generacje wstecz są rejestrowani jako obcokrajowcy. Japończycy oburzają się, gdy
słyszą zarzuty o rasizm. Dwa i pół tysiąca lat życia w izolacji na małych wyspach
wykształciło wśród nich przekonanie, że rasa i kultura to jedno.
W 1986 roku japoński premier Yasuhiro Nakasone w transmitowanym przez
telewizję wystąpieniu do młodych członków swojej partii powiedział, że Japonia jest w
lepszej sytuacji niż USA, gdyż Ameryka ma czarnych, Portorykańczyków i Meksykanów,
a ich poziom inteligencji jest poniżej przeciętnego. Długo się z tego potem tłumaczył,
twierdząc, że miał na myśli nie inteligencję, lecz analfabetyzm, a w ogóle to chodziło mu
o większą spójność rasową jako atut Japonii. W Nowym Jorku biura Fuji Bank i Japan
Airlines otrzymały ostrzeżenie o zamachach bombowych.
Drugie wyzwanie to mała przebojowość młodego pokolenia i jego małe otwarcie na
świat. Podczas gdy od 2000 roku na amerykańskich uczelniach podwoiła się liczba
studentów z Chin i Indii, liczba Japończyków spadła o jedną trzecią. Wśród obywateli
bogatych krajów Japończycy mówią najgorzej po angielsku, co nie byłoby tak istotne,
gdyby nie to, że gospodarka kraju tak bardzo zależy od eksportu. Mniej ich widać na
międzynarodowych spotkaniach niż Chińczyków czy Koreańczyków.
Kobieta jest wciąż w japońskiej gospodarce obywatelem drugiej kategorii. Trudniej
jej znaleźć pracę, trudniej awansować, mało jest kobiet w ważnych korporacyjnych
gabinetach. Wśród kadry menedżerskiej zaledwie 8 procent stanowią kobiety - w USA
wskaźnik ten sięga 40 procent, a w Chinach 20 procent. Więcej jest kobiet w radach
nadzorczych w Kuwejcie niż w Japonii.
Premier Shinzó Abe, próbując tchnąć nowe życie w gospodarkę kraju, poza luźną
polityką monetarną i robotami publicznymi stawia na większy udział kobiet w
zarządzaniu gospodarką; wzywa japońskie korporacje, aby dopuściły kobiety do władzy
w biznesie. Wedle wiarygodnych szacunków podniesienie stopnia aktywności
zawodowej kobiet do poziomu aktywności mężczyzn przełożyłoby się na
piętnastoprocentowy wzrost japońskiego PKB.
Antropolog Chie Nakane, pierwsza kobieta, która dostała katedrę na Uniwersytecie
Tokijskim, powiedziała: „Gdy się ma tak konserwatywne korzenie (jak Japonia), można
podejmować działania radykalne dopóty, dopóki nie naruszają one fundamentu. Dlatego
bez oporu możemy akceptować takie innowacje, jak komputery czy automatyzacja”. O
zmiany bardziej zasadnicze niezwykle trudno.
Ponieważ przegrani rzadko odchodzą, rzadziej rodzą się nowe przedsiębiorstwa.
Bankructwa zdarzają się dwa razy rzadziej niż w Ameryce, a nowe firmy powstają trzy
razy rzadziej. Według ostatnich badań 57 procent nowych pracowników chciałoby
pracować w tej samej firmie do emerytury. W 2003 roku odsetek ten był dwa razy niższy.
W tym samym czasie odsetek młodych Japończyków, którym marzy się własny biznes,
spadł o połowę - do 14 procent.
To nieprawda, że Japończykom brakuje wyobraźni i kreatywności i że umieją
wyłącznie kopiować. Znakomicie potrafią zrozumieć rynek i adaptować się do jego
potrzeb. Piętą achillesową jest natomiast struktura społeczna, sztywne hierarchiczne
relacje, z których kraj nie potrafi się wyzwolić. Przykład to praktyka amakudari, czyli
„daru z niebios”. Ta manna z nieba polega na tym, że wielu wysokich rangą urzędników
dostaje na emeryturze lukratywne posady w tysiącach quasi-publicznnych zjednoczeń.
Jest to wprawdzie sposób na przerzedzanie najwyższych szczebli biurokracji, ale zabieg
bardzo kosztowny. Często byli oficjele trafiają do tych samych sektorów, które kiedyś
kontrolowali. Stają się lobbystami na rzecz porządku, który kiedyś sami zaprowadzili.
Hamują deregulację i cięcia subsydiów.
Utratę drugiej pozycji na liście potęg gospodarczych na rzecz Chin przyjęto w
Japonii z poczuciem pewnej rezygnacji, ale nie jako tragedię. Można nawet usłyszeć
głosy, że Japonia kibicuje Pekinowi w nadziei, że bogatsze Chiny to i turystyka do
Japonii, i bardziej chłonny rynek na jej towary. W miarę jak rozwija się reszta Azji,
rosnąć będzie popyt na kapitał, a tego Japonia ma pod dostatkiem. Japoński sektor
finansowy mniej niż amerykański czy europejski ucierpiał w wyniku kryzysu 2008-2009.
Aby się wyrwać z pułapki, w jakiej się znalazła, Japonia potrzebuje więcej odwagi w
reformowaniu skostniałych instytucji i więcej wiary we własne siły, bo przecież gdy
idzie o technologię, to wciąż ma niewielu sobie równych.
Dzisiaj Japonia odwraca się od tradycyjnych praktyk i próbuje jednocześnie
zaatakować dwie zmory: chroniczną deflację i silną walutę, która utrudnia eksport. Nowy
rząd, zachęcony działaniami amerykańskiego banku centralnego, który drukuje pieniądze
na potęgę, zaczyna iść tą samą ścieżką. Zdaniem jednych to ruletka, zważywszy na to, że
podejmuje się tego kraj o ogromnym długu. Inni twierdzą, że wydatki rządowe to jedyny
sposób, aby wyrwać kraj z zastoju. Nie na wiele jednak zda się odwaga nowego rządu,
jeśli w ślad za wydatkami nie pójdzie deregulacja gospodarki, trzymanej przez całe
dziesięciolecia w gorsecie biurokracji.
Wyprawie w każde nowe miejsce towarzyszy jakieś oczekiwanie i wyobrażenie, jak
ono będzie wyglądać - czy to będą Bieszczady, czy Nowa Zelandia. Ktoś nam coś
wcześniej opowiadał, coś czytaliśmy, widzieliśmy film lub telewizyjny reportaż.
Konfrontacja z realiami raz potwierdza te oczekiwania, a innym razem doznajemy
rozczarowań, że plaża nie taka jak na widokówce, woda nie tak błękitna albo pingwiny
mniejsze, niż obiecano.
Spośród wszystkich moich podróży oczekiwania nigdy nie rozminęły się z realiami
bardziej niż w przypadku Tokio. Spodziewałem się zatłoczonego, rozedrganego i
pozbawionego zieleni, nieprzyjaznego człowiekowi molocha, a znalazłem zielone,
spokojne, czyste, bezpieczne, wspaniale komunikacyjnie zorganizowane miasto
uśmiechniętych ludzi.
Okna mojego pokoju w kampusie Uniwersytetu Waseda wychodziły na boisko
pobliskiej szkoły. W sobotę punktualnie o ósmej rano z budynku wybiegła grupa
nastolatków i błyskawicznie zmieniła boisko w trzy korty tenisowe. Przez następne 55
minut rozgrywano trzy mecze deblowe. Potem na gwizdek nauczyciela chłopcy skończyli,
rozebrali siatki i słupki i pobiegli na inne zajęcia. Ich miejsce zajęły dziewczynki, które
równie sprawnie rozwinęły coś w rodzaju tartanowego dywanu, ustawiły dwie bramki i
zaczął się mecz lacrossea (pierwowzór hokeja na trawie, wymyślony przez Indian z
Ameryki Północnej). Japończycy nie mają wielkich gwiazd w tenisie, piłce nożnej,
koszykówce czy lekkiej atletyce, ale młodzież jest zdrowa, sprawna, a choreografia zajęć
WF, jaką obserwowałem, równała się precyzji shinkansenów.
Absolwentami Uniwersytetu Waseda jest siedmiu powojennych premierów Japonii,
założyciel koreańskiego Samsunga i współtwórca Sony, prezes rady nadzorczej
Mitsubishi, prezesi Hondy i Toshiby, ale tysiącom, zwłaszcza młodych, uczelnia kojarzy
się z kultową powieścią Nor-wegian Wood autorstwa Harukiego Murakamiego. Jego
książki wypełnione są odwołaniami do kultury Zachodu. Są tam Beatlesi i Bob Dylan,
Jack Kerouac i Francis Scott Fitzgerald, KFC i spaghetti. Lecz jest w nich także
przypomnienie japońskich zbrodni w Mandżurii czy relacje ofiar ataku terrorystycznego
w tokijskim metrze w 1995 roku. Rozrachunki z przeszłością zbliżają pisarza do ludzi
znacznie od niego młodszych i nie zjednują mu sympatii w starszym pokoleniu
Japończyków.
Nigdzie dziś nie kochają go bardziej niż w Azji Wschodniej, co zastanawia,
zważywszy na to, że są to kraje o antyjapońskich tradycjach. Popularność Murakamiego
wzrosła wtedy, powiadają jedni, gdy „azjatyckie tygrysy” zwolniły i klasa średnia
zaczęła spoglądać na owoce swego ciężko zapracowanego sukcesu z większym
sceptycyzmem. Dylemat „czy to wszystko warte?” pojawia się często u Murakamiego.
Drugie wytłumaczenie to rozczarowanie polityką: w Pekinie, Szanghaju czy Hongkongu to
gorycz po masakrze na placu Tiananmen, w Tajwanie rozczarowanie tym, jak niewiele
się zmieniło, gdy po blisko czterdziestu latach zniesiono w 1987 roku stan wojenny.
Inni uważają, że przejrzystość języka Murakamiego to kojący balsam dla
czytelników zagrzebanych przez lata w językowo zubożałych społeczeństwach. Jeszcze
inni twierdzą, że Murakami pokazuje Chińczykom, ile piękna może zawierać samotność,
jak może nam pomóc poznać samych siebie - co dla ludzi dorastających w nieustannym
kolektywizmie chińskiego komunizmu jest czymś odkrywczym. Podczas gdy Zachód
interesuje, co Murakami ma do powiedzenia w kwestii odpowiedzialności za historię,
Azję Wschodnią to akurat zdaje się mniej intrygować. Dla tej części czytelników
najważniejsza jest przepustka do nowego świata. Cenią go, bo tę przepustkę oferuje i
pełni funkcję przewodnika po tym nowym świecie.
Sam Murakami mówi o sobie jako o typowym dziecku lat sześćdziesiątych i z
mieszanką krytyki i nostalgii powraca do studenckiego buntu roku 1968. W tym sensie
przypomina zachodnią generację baby-boomers. W przeciwieństwie jednak na przykład
do Jeana-Luca Godar-da, klasyka francuskiej nowej fali kina, który zachodnioeuropejskie
pokolenie urodzone po wojnie — rozdarte między zmaganiami o wyższe płace i
przywileje socjalne a indywidualnymi zabiegami o osobistą satysfakcję — nazwał
„dziećmi Marksa i coca-coli”. Murakami postrzega te lata bardziej idealistycznie.
Mówi, że były wypełnione, jak każda epoka, energią i nadzieją, heroizmem i
łajdactwem, uniesieniem i rozczarowaniem, męką i zdradą, ale wszystko to było bardziej
nasycone kolorem i możliwe do ogarnięcia. Kontrastuje to ze współczesnością, o której
powiada z goryczą: spróbuj dzisiaj odnaleźć realia czegokolwiek, a zanim się obejrzysz,
wcisną ci jakiś dodatek, ukrytą reklamę, wątpliwe kupony na zniżkę, kartę sklepową z
punktami, których i tak nigdy nie wykorzystasz. „Kiedyś, w Naszej Epoce, nikt ci nie
dorzucał niemożliwej do odczytania trzytomowej instrukcji obsługi”. Ten miniony czas
Murakami nazywa „prehistorią późnego stadium kapitalizmu”.
Jego powieść 1Q84 tytułem nawiązuje do Orwella, tyle że Orwell pisał o
przyszłości, a Murakami napisał o przeszłości. Woli pisać o przeszłości, najlepiej
nieodległej. O świecie, który mógłby być. „Mam wciąż poczucie - powiedział - że świat,
w którym żyjemy, jest czymś nierealnym. Gdyby nie 11 września, nie byłoby inwazji na
Irak. Świat byłby inny”.
*
Nic tak nie oczyszcza pamięci Azjatów ze wspomnień japońskich zbrodni jak strach
przed Chińczykami. Eksperci od spraw Orientu zachodzą w głowę, dlaczego Chińczycy,
do niedawna ostrożni w nagłaśnianiu swych mocarstwowych ambicji, nagle zaczęli się
rozpychać, machać szabelką i straszyć sąsiadów.
Jednym z następstw owego strachu będzie zmiana polityki Japonii. Pekin dostarczył
amunicji tym w Tokio, którzy uważają, że świat jest dziś zbyt niebezpieczny, aby trzymać
się kurczowo pacyfistycznej konstytucji, i że trzeba ją zrewidować. Na szczęście dla
Chin w sukurs przyszła im równie niezręczna polityka japońskiego premiera Abe, który
też uderzył w tony nacjonalistyczne, niepokojąc sąsiadów. Po raz pierwszy od wielu lat
członkowie rządu w kwietniu 2013 roku złożyli hołd zmarłym w świątyni Yasukuni,
miejscu modlitwy za mitima - tych, którzy oddali swe życie za sprawę restauracji
cesarstwa. Świątynia powstała w 1869 roku z polecenia cesarza Meiji, który
zapoczątkował modernizację Japonii po stuleciach izolacji od świata. Dziś jest to
miejsce hołdu dla 2,5 miliona tych, którzy zginęli „w obronie cesarstwa”, a to oznacza
głównie agresywne wojny w Chinach, na Pacyfiku i w Azji Południowo-Wschodniej.
Świątynia czci między innymi 14 głównych zbrodniarzy wojennych, osądzonych
przez międzynarodowy trybunał, w tym Hidekiego Tójó, człowieka, który wydał rozkaz
ataku na Pearl Harbor. W muzeum przylegającym do Yasukuni można się dowiedzieć, że
Japonia zaatakowała Amerykę z konieczności. Tą „koniecznością” było przede
wszystkim opa-
nowanie bogatych w złoża ropy naftowej terenów holenderskich Indii Wschodnich,
czyli Indonezji.
Dziś Japonia jest trzecim, po Stanach Zjednoczonych i Chinach, importerem ropy i
bardziej niż jakikolwiek inny kraj zależy od importu energii. Chikyu, najnowocześniejszy
na świecie okręt badawczy, zbudowany przez Mitsui i wyposażony przez Mitsubishi,
ustanowił w 2012 roku rekord świata w głębokości wierceń oceanicznych. Jednostka, o
długości 210 metrów i wyporności 57 tysięcy ton, przeznaczona jest do wiercenia na
głębokości siedmiu kilometrów poniżej dna oceanu. Zbudowany z myślą o badaniach
mechanizmu trzęsienia ziemi, Chikyu skupia się dziś na eksploracji złóż gazu tkwiących
pod dnem oceanu.
Spisywanie Japonii na straty byłoby ogromnym błędem.
Królestwo nepotyzmu na gruzach komunizmu (Rosja)
Nie ciągnęło mnie do miasta, w którym dwudziestoparoletni „bankowiec”
wydaje na lunch więcej, niż pielęgniarka zarabia miesięcznie. „Poczekam, aż to się
zmieni” - mówiłem. „Możesz się nie doczekać” - komentowali przyjaciele Moskale.
Jeśli nie liczyć lotniska Szeremietiewo, na którym pięć lat temu można było kupić
dowolny koniak świata, ale trudno było skorzystać z toalety, w Moskwie nie byłem od
upadku komunizmu. Na początku 2013 roku dość nieoczekiwanie trafiłem w Indiach na
sporą gromadkę Rosjan na wywczasach. Byli to przedstawiciele - głównie młodzi -
drugiej ligi rosyjskiej, jeśli za pierwszą przyjąć oligarchów, czyli rosyjskich
miliarderów. Powodzi im się znakomicie. Wszyscy co do jednego z optymizmem patrzą
w przyszłość Rosji - przynajmniej o tym mnie z pasją zapewniali -i wszyscy co do
jednego chcieliby mieszkać poza Rosją. Starannie się do tego zresztą przygotowują: jedni
już studiują w Ameryce, inni się do takich studiów energicznie przymierzają. Niektórzy
mają drugie domy w zachodniej Europie. Śliczna blondynka, która zamierza posłać
swego sześcioletniego syna do brytyjskiej szkoły w Hiszpanii, opowiadała, jak drogie
jest życie w Moskwie. „Wyobraź sobie, że na lunch z przyjaciółką w dobrej restauracji,
drobne zakupy spożywcze, wizytę u kosmetyczki i odbiór odzieży z pralni chemicznej
dwa tysiące dolarów poszło w jeden dzień”. Kręcę z niedowierzaniem głową, trudno mi
się zdobyć na współczucie i nieśmiało wtrącam, że średnia miesięczna płaca w Rosji to
odpowiednik 770 dolarów. Piękność patrzy na mnie jak na wariata i kwituje moją
impertynencję łagodnym: „Nie rozumiesz”.
Rzeczywiście nie rozumiem. Nie rozumiem, czy może raczej trudno mi pojąć jeszcze
coś innego. To, że naród, który wydał Tołstoja i Dostojewskiego, Gogola i Turgieniewa,
Czechowa i Puszkina, wycierpiał terror bolszewików, bestialstwo Stalina, Czeka,
NKWD i KGB, wybiera na swego przywódcę Putina. Gdy usiłuję młodych Rosjan wziąć
na spytki, szybko mi przerywają - widać nie jestem pierwszym, który próbuje -i
stanowczo odpowiadają: „Ja na niego nie głosowałem, nie znam nikogo, kto głosował.
Na początku była nadzieja, że zaprowadzi porządek i zmodernizuje kraj, a ostatnim razem
sam się wybrał”.
Albo sami pamiętają, co się działo w Rosji kilkanaście lat temu, albo przypominają
im o tym odrobinę starsi. Koszty pierwszej wojny w Cze-czeni w 1997 roku, a potem
gwałtowny spadek cen ropy i metali nieżelaznych, z których Rosja żyje, rozpoczęły
lawinę wydarzeń, które wciągnęły obolały kraj w spiralę kryzysu finansowego. Rosły
niespłacone długi wobec zagranicy i własnych obywateli - wstrzymano wypłaty rent i
emerytur, a gdzieniegdzie także płac. Jelcyn zmieniał premierów i ministrów, Zachód
dawał pożyczki na wsparcie reform, a Moskwa uparcie broniła kursu rubla. Gdy latem
1998 Jelcyn przerwał wakacje i wrócił do Moskwy, aby, jak oczekiwano, znów pogonić
ministrów, jedyne, co zrobił, to awansował Putina na szefa Federalnej Służby
Bezpieczeństwa, potężnej agencji łączącej w sobie wcześniejsze zadania KGB i
ministerstwa spraw wewnętrznych, nadając jej szefowi status ministra i stopień generała
armii.
Rok 1998 to pasmo dramatycznych wydarzeń gospodarczych: panika na
moskiewskiej giełdzie (od stycznia do sierpnia 1998 roku akcje spadły o ponad 75
procent), ostra dewaluacja rubla, faktyczna odmowa spłaty długów krajowych (ponad
milion osób straciło wszelkie oszczędności, gdy z torbami poszły ich banki), zawieszenie
obsługi zadłużenia wobec zagranicy, strajki górników i galopująca inflacja.
9 października 1998 roku Rosja zwróciła się z apelem do świata o pomoc
humanitarną, także żywnościową. Przypominam o tym, gdyż bez tego nie da się zrozumieć
tęsknoty Rosjan za jakim takim porządkiem i nadziei, że Putin jaki taki porządek
zaprowadzi.
Potem nadeszły lata tłuste, dla niektórych bardzo tłuste - podwoił się dochód na
głowę, pojawiła klasa średnia. Powód? Bonanza naftowa. Cena ropy z 12 dolarów za
baryłkę w lipcu 1998 roku skoczyła do ponad 140 w lipcu roku 2008. Wszystko kręciło
się wokół ropy i zależało od ropy: dochody rodzin, sprzedaż detaliczna, przewozy
kolejowe, zakupy samochodów. Wartość importu samochodów wzrosła z 5 miliardów
dolarów w 2004 roku do 30 miliardów w roku 2008, bo krajowi producenci nie mogli
nadążyć za popytem. Naftowe bogactwo pozwoliło pozbyć się długów.
Zobowiązania wobec Międzynarodowego Funduszu Walutowego Moskwa spłaciła
w 2005 roku - na trzy i pół roku przed czasem. W 2007 roku, gdy amerykańskie banki
dostały zadyszki, Putin lekceważąco krytykował i pouczał Amerykę. Jednak już rok
później Rosjanie wpadli w panikę. Międzynarodowy kryzys, ku zaskoczeniu Kremla,
dotknął Rosję mocniej niż innych: po pierwsze, spadła gwałtownie cena ropy, po drugie -
kapitał odpłynął z Rosji w poszukiwaniu bezpieczniejszej przystani. Moskwa odczuła, że
nie żyje w próżni, że cena ropy nie zawsze idzie w górę, a współzależności są silniejsze,
niż była tego świadoma. Był to kubeł zimnej wody na głowę Putina.
Rosja ma największe złoża gazu i jest drugim jego eksporterem. Pod względem
zasobów ropy zajmuje 8. miejsce w świecie. W 2011 roku zajęła miejsce Arabii
Saudyjskiej jako największy producent ropy. Węgiel, stal, aluminium i eksport broni -
więcej broni eksportują tylko Amerykanie -to kolejne atuty i źródła dochodów. Próby
zmniejszenia zależności od surowców energetycznych nie przyniosły jak dotąd
widocznych rezultatów.
W 2012 roku, po długim oczekiwaniu w przedpokoju, Rosja weszła do Światowej
Organizacji Handlu, z czym wiąże ogromne nadzieje. Wierzy, że w górę pójdzie jej
wiarygodność, a to przyciągnie kapitał, podobnie jak to się stało w przypadku Chin. Do
tego jednak sam status członka WTO może nie wystarczyć. Potrzebne jest poszanowanie
praw własności, stabilność reguł gry i jej przejrzystość - a tego wciąż w Rosji brakuje.
Pod względem wolności gospodarczych w rankingu Heritage Foundation za 2013
rok Rosja plasuje się na 139. miejscu na świecie, między Gwineą Bissau a Wietnamem
(listę otwiera Hongkong, a zamyka Korea Północna. USA - nr 10, Niemcy - nr 19, Polska
- nr 57, Włochy - nr 83). W Europie za Rosją znalazły się tylko Białoruś i Ukraina.
Gdy z mapy zniknęło uzbrojone po zęby komunistyczne mocarstwo, na jego gruzach
powstało królestwo nepotyzmu — skorumpowane, sfrustrowane i gnijące. W lutym 2013
roku przewodniczący komisji etyki parlamentu Rosji podał się do dymisji, gdy okazało
się, że wbrew przepisom nie ujawnił swych milionowych inwestycji w luksusowe
nieruchomości na Florydzie. Koledzy parlamentarzyści zgotowali mu owację na stojąco
— oni najwyraźniej nie dostrzegli niczego nagannego w jego zachowaniu.
*
Agonia sowieckiego imperium przeszła nadspodziewanie gładko, przynajmniej dla
reszty świata. Strumień zachodnich pieniędzy, jaki popłynął do Rosji, podobnie jak
rodzime bogactwa, rozkradziono. Dziś w Rosji częściej niż gdzie indziej rozbijają się
samoloty i toną statki pasażerskie, a Władisław Surkow, do niedawna impresario
prezydenta, twierdził, że Putina „w trudnym momencie historii zesłał Rosji sam Bóg”.
Wysłannik Boga grzeje się w cieple drogiej energii.
Ropa to zarazem błogosławieństwo i przekleństwo Rosji. Błogosławieństwo dla
autokratów, a przekleństwo dla demokracji i reform. Przez wiele lat droga ropa była
kamizelką ratunkową niewydolnego mocarstwa. W 1979 roku, w następstwie rewolucji
w Iranie i spadku wydobycia w Arabii Saudyjskiej, cena baryłki podwoiła się, do 24
dolarów. Wtedy Breżniew najechał Afganistan. Gdy Saddam Husajn rozpoczął
przewlekłą wojnę z Iranem, wzajemne bombardowania instalacji naftowych
wywindowały ceny do 36 dolarów. Ale radość trwała krótko i fortuna zaczęła się od
Moskwy odwracać - wkrótce po dojściu Gorbaczowa do władzy OPEC zaczął tracić
klientów na rzecz tańszej ropy z Morza Północnego. Później ceny szły raz w górę, raz w
dół, lecz do upadku komunizmu nie przekroczyły dwudziestu dolarów za baryłkę. Za to
szczęście uśmiechnęło się do Putina.
Gdy George W. Bush po raz pierwszy spotkał go latem 2001 roku w Słowenii i
zajrzał mu głęboko w oczy, dostrzegł, jak powiedział, duszę demokraty. Obraz duszy
zmienił się wraz ze wzrostem cen ropy. Putin zhardział. Połowa budżetu kraju to wpływy
z eksportu nośników energii. W grudniu 2012 roku Rosja siedziała na 540 miliardach
dolarów rezerw walutowych.
Dziś Rosja eksportuje dziennie prawie sześć milionów baryłek. Zaspokaja jedną
trzecią potrzeb Europy na ropę i gaz. Unia próbuje na różne sposoby wyzwolić się od
rosyjskiej dominacji energetycznej. Moskwa nie daje za wygraną, ale jednocześnie
ubezpiecza się przez bliższe relacje z rynkiem Azji, jeszcze bardziej nienasyconym i
szybko rosnącym. Transnieft buduje rurociąg Wschodnia Syberia-Ocean Spokojny
(ESPO, czyli Eastern Siberia-Pacific Ocean), który ma służyć eksportowi rosyjskiej ropy
do Chin, Japonii i Korei Południowej. Pomysł na ten rurociąg ma długą historię - jego
autorem w 2001 roku był Jukos, jeszcze za czasów Chodorkowskiego.
Współczesna Rosja, pisze Władisław L. Inoziemcew, profesor ekonomii i dyrektor
Centrum Badań Postindustrialnych, nie jest kandydatem na Związek Radziecki 2.0. To
kraj o otwartych granicach, w którym obywatele mają nieskrępowany dostęp do
informacji. Jak jednak przyznał Miedwiediew, zanim oddał fotel prezydencki Putinowi,
kraj „tylko do pewnego stopnia, nie całkowicie” spełnia standardy demokracji. Niektórzy
Rosjanie dają wyraz swemu niezadowoleniu z tej sytuacji, ale system jest w istocie
stabilny. Korupcja, powiada Inoziemcew, postrzegana w społeczeństwach
demokratycznych jako immanetne zło, w Rosji stanowi podstawę mechanizmu
funkcjonowania, smar wszelkich transakcji. Rosja jest bowiem w stadium neofeudalizmu
- rewolucja i komunizm zatrzymały jej rozwój społeczno-ekonomiczny w takim właśnie
stanie i po upadku komunizmu ta zamrożona forma feudalizmu odtajała.
Przyczyn deformacji, autorytaryzmu i rozmaitych klęsk krytycy współczesnej Rosji
dopatrują się głównie w dominacji oddanych Putinowi struktur siłowych, spuścizny po
KGB. Gdy naturalnym biegiem rzeczy ci ludzie odejdą, rosyjskiej demokracji zaświeci
słońce. Taka diagnoza, dość powszechna, jest źródłem nadziei na lepszą przyszłość
Rosji. Rzeczywistość i perspektywy na przyszłość są jednak bardziej ponure.
Prawdziwy problem polega na negatywnej selekcji — na sposobie rekrutacji
nowych członków elit. Setki niesprawnych biurokratów rekrutują na kluczowe
stanowiska w centralnej administracji państwa ludzi jeszcze gorzej wykwalifikowanych
w przekonaniu, że ta miernota nie będzie stanowić dla nich wyzwania. W rezultacie dziś
zarządzanie Rosją cierpi mniej z powodu oligarchii władzy, a bardziej z powodu
dyktatury niekompetencji.
Elita polityczna Rosji reprezentuje niższy poziom niż biurokraci późnego okresu
sowieckiego. O karierach nie decyduje ani doświadczenie, ani wyniki, lecz powiązania
osobiste. Szalenie popularna stała się posada biurokraty na całe życie - bo tam kryją się
pieniądze, a po to, by się do nich dobrać, nie trzeba żmudnych studiów. Najważniejszym
celem elity jest zachowanie systemu, który umożliwia niekompetentnym kontrolę nad
bogactwem kraju. Sprawowanie władzy stało się monopolistycznym biznesem.
Kontrolują go głównie przyjaciele i koledzy twórcy systemu - Władimira Putina. W
nadchodzących latach rywalizacja wewnątrz systemu jeszcze bardziej osłabnie. Inaczej
niż w końcowych latach istnienia ZSRR wielkie zastępy społeczeństwa chcą przyłączyć
się do systemu, a nie stać w opozycji. Miernota zasili elitę. Najlepsi wyjadą.
Kolejne wyroki na Chodorkowskiego i zniszczenie Jukosu dowiodły, jak Putin
rozumie państwo prawa. Bałagan w trakcie zapaści finansowej 2008 roku pokazał skalę
niekompetencji władz, a protesty po wyborach 2011 roku jeszcze bardziej podważyły
wiarę klasy średniej w Putina.
Duże rosyjskie pieniądze boją się Rosji. Dlatego uciekają. Dlatego Nikozja, stolica
Cypru, stała się głównym buchalterem wielu rosyjskich firm, i tych „lewych”, i tych
prowadzących działalność legalną. Na Cyprze trzymali swe pieniądze nie tylko rosyjscy
oszuści, gangsterzy i oligarchowie, ale także państwowy Rosnieft i wielkie rosyjskie
banki VTB czy Sberbank. Szacuje się, że od kryzysu 2008 roku do momentu cypryjskiej
wywrotki z Rosji wyciekło ponad 350 miliardów dolarów. Według Międzynarodowego
Funduszu Walutowego w 2011 roku przeszło jedna trzecia wszystkich rosyjskich
inwestycji zagranicznych trafiła na Cypr.
Anders Aslund, szwedzki badacz gospodarki Rosji, przypomina, że zwykle im kraj
biedniejszy, tym bardziej skorumpowany, i na tle tej reguły Rosja jest wyjątkiem. Tylko
Gwinea Równikowa, powiada, jest bogatsza i bardziej skorumpowana niż Rosja.
Największemu państwu świata przez ostatnie dziesięć lat nie przybyło ani kilometra dróg,
bo korupcja czyni ich budowę tak drogą, że ledwie zdołano odtworzyć to, co się
rozpadło.
Według szacunków czołowego rosyjskiego eksperta do spraw korupcji Gieorgija
Satarowa suma łapówek w rosyjskiej gospodarce za rządów Putina wzrosła z 33 do 400
miliardów dolarów rocznie. Wzmogło to zainteresowanie pracą w organach rządowych
wśród młodych, niekoniecznie najlepszych i najzdolniejszych. Nadzieja, że kiedy obecna
elita władzy przejdzie na emeryturę, zmieni się istota systemu, jest mrzonką.
*
A przyszłość?
Samo zatrzymanie putinowskiego regresu byłoby wielkim sukcesem. Rosja nie
stanie się szybko demokracją ani państwem prawa, ale może się powtórzyć scenariusz
ukraiński - to znaczy korupcja, przywileje państwa i władzy, ale jednocześnie pluralizm
w życiu publicznym. To wydaje się najlepszym realistycznym wariantem dla Rosji. A
scenariusz najgorszy to rozpad kraju, i to być może z przemocą na gigantyczną skalę,
rozlewem krwi, wojną domową. Im dłużej będzie trwał putinowski zastój, tym bardziej
przyszłość Rosji może być brutalna i nie do opanowania.
Demonstranci w Moskwie czy Petersburgu to drobny ułamek społeczeństwa.
Ogromna większość Rosjan z prowincji pasuje do wizerunku: politycznie apatyczny
konserwatysta, generalnie popierający Putina, podejrzliwy wobec Zachodu i z
rozrzewnieniem wspominający czasy sowieckie, gdy świat bal się Kremla. Z analiz
moskiewskiego Centrum Badań Strategicznych wynika, że Rosjanie z prowincji nie mają
wprawdzie ochoty na uliczne protesty i abstrakcyjne postulaty, ale jednocześnie są
niezadowoleni z obecnego systemu, który postrzegają jako niekompetentny i głęboko
skorumpowany.
Ich poparcie dla Putina się kurczy, lecz uwaga koncentruje się nie na deficycie
demokracji, ale na konkretnych lokalnych bolączkach: służbie zdrowia, mieszkaniach,
bezpieczeństwie na ulicach, w miarę uczciwych sądach. W kraju 39 milionów emerytów
i 18 milionów weteranów wojen, niepełnosprawnych i innych beneficjentów świadczeń
społecznych zwykły Rosjanin ma coraz więcej wątpliwości, czy państwo jest w stanie
wywiązać się z obietnic.
Mało kto jednak pali się do rewolucyjnego zrywu. Ludzie czują, że politycy u
władzy dawno się zużyli, że nie można im wierzyć i że czas na nowych, ale tych nowych
nie widzą. A nawet gdyby tacy się pojawili, to, jak pokazały względnie uczciwe wybory
na początku lat dziewięćdziesiątych, partie głoszące potrzebę reform nigdy nie dostały
więcej niż 35 procent głosów, a zwykle znacznie mniej. Z badań wynika także, że
podejrzliwość wobec Zachodu to ta sfera, gdzie retoryka Putina trafia na podatny grunt,
stąd popularność postulatów zwiększenia wydatków na zbrojenia, aby przywrócić armii
jej siłę i mocarstwowy status.
Ekipa Putina zdaje się mieć świadomość potrzeby reform w sektorze publicznym,
ale składa się z miernych technokratów pozbawionych zarówno zdolności, jak i
wiarygodności, aby takie reformy przeprowadzić. Dyskredytacja rządów Putina
teoretycznie otwiera drzwi do radykalnej decentralizacji z chwilą, gdy władca zejdzie ze
sceny - lecz na to rychło się nie zanosi.
Społeczeństwo się kurczy i starzeje. Zmienia się jego oblicze, bo szybko rośnie
liczba muzułmanów zamieszkujących Rosję — sięgnęła 15 procent ogółu, ponad
dwudziestu milionów - co staje się powodem napięć społecznych, a spotkanych przeze
mnie w Indiach Rosjan po prostu irytuje i zachęca do wyprowadzki z Moskwy gdzieś za
granicę. Uzbekistan, Tadżykistan i Turkmenistan, wszystkie graniczące z Afganistanem, to
droga tranzytowa dla narkotyków z Afganistanu głównie do Rosji, ale także do Europy
Zachodniej. We wszystkich tych krajach blisko 90 procent ludności stanowią
muzułmanie. Wszystkie w rankingach Transparency International znajdują się na szarym
końcu, konkurując
o miano najbardziej skorumpowanych z Somalią, Sudanem i Afganistanem.
Wszystkie trzy to faktyczne dyktatury, ale nie to niepokoi Moskwę. Zwłaszcza w wypadku
Uzbekistanu, który liczy 30 milionów ludzi, a którym rządzi leciwy satrapa sowieckiego
chowu, Kreml obawia się, że zważywszy na powszechną biedę i brak jakichkolwiek
instytucji demokratycznych, destabilizacja po jego śmierci może wynieść do władzy
islamistów i że na południowej flance Rosja doczeka się państwa lub państw
teokratycznych.
Optymizm podpowiada, że demografia oraz sytuacja na wschodzie
i południowym podbrzuszu Rosji będą popychać Moskwę w kierunku zbliżenia i
współpracy z Zachodem.
W samej Rosji pojawił się właśnie nowy pomysł na modernizację -
unowocześnienie armii. Ma to rozwinąć bazę przemysłową kraju i „stworzyć kult
inżyniera i konstruktora”, cokolwiek to znaczy. Umocnienie armii ma zrekompensować
słabości w innych dziedzinach, choć nawet zwolennicy tego pomysłu nieśmiało
przypominają, że nie jest to idealna alternatywa dla prawdziwej modernizacji kraju. Bez
niej wszakże Rosja będzie przypominać ZSRR, nazwany kiedyś przez niemieckiego
kanclerza Helmuta Schmidta „Górną Woltą z rakietami”.
Wysoki urzędnik Unii Europejskiej opowiedział mi o spotkaniu grupy rosyjskich
ekonomistów z ich unijnymi kolegami w Brukseli. Na prowokacyjne pytanie, czy w
strategii gospodarczej Kreml sięgnie do modelu chińskiego, odpowiedź brzmiała
następująco: „Rozważa się raczej model koreański, przy czym wciąż brak zgody, czy
uczyć się od Korei Południowej, czy Północnej”. Ten żarcik jest dowodem, jak bardzo
czasy się jednak zmieniły, bo kiedyś za podobny dowcip wędrowało się w Rosji na białe
niedźwiedzie.
Czy Afryka musi głodować?
„Kiedy biali misjonarze zjawili się w Afryce, oni mieli Biblię, a my mieliśmy
ziemie. Powiedzieli: módlmy się. Zamknęliśmy oczy. Kiedy je otworzyliśmy, my
mieliśmy Biblię, a oni ziemię”.
To najkrótsza historia Afryki autorstwa arcybiskupa Desmonda Tutu.
6 marca 1957 roku, Złote Wybrzeże, brytyjska kolonia nad Zatoką Gwinejską, kilka
stopni na północ od równika, stała się pierwszym niepodległym krajem Afryki na
południe od Sahary. Zanim do tego doszło, pierwszy prezydent Ghany, bo taką nazwę
przybrało Złote Wybrzeże, Kwame Nkrumah, powiedział, że gdy jego kraj uzyska
niepodległość, postawi w centrum stolicy pomnik komara, bo to obecność komarów
uchroniła Ghanę od silniejszej obecności Europejczyków i pozwoliła krajowi na boom
kakaowy. Uroczystość ogłoszenia niepodległości odbyła się z pompą. Nie zabrakło
delegacji sowieckiej i amerykańskiej na wysokim szczeblu. Amerykańskiej
przewodniczył wiceprezydent Richard Nixon. Grupkę czterech czarnoskórych
dziennikarzy spytał, jakie to uczucie być wolnym. „Nie wiemy - odpowiedzieli. -
Jesteśmy z Alabamy”.
Ghana miała niezłe warunki startu. Dwie trzecie światowej produkcji kakao,
najlepsze szkoły w Afryce. Nkrumah, powszechnie szanowany, budował mosty, drogi,
szkoły, szpitale. Doradzali mu wybitni zachodni ekonomiści. Amerykański koncern
Kaiser Aluminum postawił w Ghanie gigantyczną hutę. Dziesięć lat później Bank
Światowy szacował, że kraj będzie się rozwijać w tempie 7 procent rocznie. Ćwierć
wieku później Ghana była tak samo biedna jak w momencie startu. Gdy pytam przyjaciół
z Ghany, co się najbardziej zmieniło w ich otoczeniu w ostatniej dekadzie, wszyscy
odpowiadają tak samo: prawie każdy ma telefon komórkowy. Jeszcze do niedawna, gdy
ludzie chcieli posłać gotówkę do rodziny w odległej wsi, musieli ją sami zanieść. Dziś w
Afryce Wschodniej, na przykład w Ugandzie, można przekazać pieniądze za
pośrednictwem telefonu komórkowego.
*
Trudno obejrzeć filmy Hotel Ruanda czy Ostatni król Szkocji albo jakiekolwiek z
przejmujących zdjęć afrykańskich dzieci umierających z głodu i nie dołączyć do grona
kibiców Afryki. Bo jak odepchnąć od siebie nadzieję, że któregoś dnia kontynent wyrwie
się z pułapki ubóstwa i desperacji? Może dlatego dobre wieści, gdy takie stamtąd płyną,
napotykają życzliwy rezonans i rodzą wiarę, że to nie kolejny falstart, że tym razem
będzie inaczej. A tych dobrych wieści i optymizmu płynie ostatnio więcej niż
kiedykolwiek od chwili uzyskania niepodległości przez pierwsze kraje Afryki.
Nawet w czasie globalnego kryzysu finansowego tempo wzrostu w Afryce
dochodziło do 5 procent. Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego
siedem spośród dziesięciu najszybciej rosnących gospodarek świata to kraje Afryki.
Bezpośrednie inwestycje zagraniczne na południe od Sahary wzrosły z 6 miliardów
dolarów w roku 2000 do 34 miliardów w 2012. Niektóre kraje kontynentu, wśród nich
Angola, Senegal, Namibia i Zambia, zaczęły emitować własne obligacje, które świat
kupuje.
W RPA, najsilniejszym gospodarczo kraju Afryki, który doczepił się do BRIC i
uczestniczy w spotkaniach głów państw BRICS (Brazil - Rus-sia — India — China —
South Africa), liczba czarnych obywateli, którzy awansowali do klasy średniej, wzrosła
w ostatnich ośmiu latach z 1,7 do 4,2 miliona. Aby zostać zaliczonym do klasy średniej w
RPA, trzeba spełnić co najmniej dwa z następujących warunków: mieć dochód na rodzinę
w przedziale od dwóch do sześciu tysięcy dolarów miesięcznie, mieć samochód, wyższe
wykształcenie, pracę umysłową, własny dom albo wynajmować mieszkanie za przeszło
pięćset dolarów miesięcznie.
Społeczeństwa są młode i coraz lepiej wykształcone. Poszukiwania bogactw
naturalnych przynoszą obiecujące wyniki. Niczym pszczoły do miodu garną się do Afryki
Chiny. To wszystko są powody do optymizmu. Zapewne odrobinę na wyrost.
Postęp ostatniej dekady nie daje bowiem żadnych gwarancji kontynuacji.
Przyglądając się prognozom dla gospodarki Afryki - takim na przykład, jak szacunki
Citibanku, w myśl których w połowie wieku Afryka będzie silniejszym organizmem
gospodarczym niż Europa, nie zawadzi pamiętać o pułapkach „albańskiej statystyki” . W
czasach stalinowskich, które w Albanii trwały dłużej niż gdziekolwiek indziej, z dumą
oznajmiano co rusz o dynamice wzrostu, przy której bledły osiągnięcia innych. Mamy
dziesięć kilometrów torów kolejowych. Kładziemy następne dziesięć kilometrów i
oznajmiamy światu, zgodnie z prawdą, że przyrost wyniósł 100 procent. Jednak w miarę
jak rośnie baza, coraz trudniej cokolwiek podwajać każdego roku.
Powodów do sceptycyzmu jest nie mniej, jeśli nie więcej, niż do optymizmu.
Narody nie są wprawdzie zakładnikami własnej przeszłości, ale jej ignorowanie nie jest
dobrą wskazówką do rozważań nad przyszłością.
Przez wiele lat panowało przekonanie, że wzrost zależy głównie od inwestycji.
Doświadczenia stalinowskiej Rosji, gdzie wysokiej stopie inwestycji towarzyszyło
wysokie tempo wzrostu, wpłynęły na sposób myślenia ekonomistów pod każdą
szerokością geograficzną. Jeżeli recepta na wzrost to inwestycje, a biednym brakuje
środków, to trzeba im pomóc zapełnić tę lukę. Walt Rostow, doradca Johna Kennedy ego,
opublikował książkę The Stages ofEconomic Growth. A Non-Communist Manifesto —
„Stadia wzrostu gospodarczego”, z podtytułem „Manifest niekomunistyczny”. Z jego
inspiracji Stany Zjednoczone, z powodów tyle moralnych, ile politycznych, przyjęły
ambitne programy pomocy dla Trzeciego Świata. Za administracji Lyndona Johnsona
pomoc osiągnęła 0,6 procent amerykańskiego PKB. Następne rządy były już mniej hojne,
ale inne bogate kraje Zachodu zrekompensowały to z nadwyżką.
Rezultaty tej pomocy okazały się w większości przypadków przeraźliwie mizerne.
Gdyby pomoc przyniosła Zambii takie efekty, jakie przewidywał model ekonomiczny, to
dziś byłby to kraj z PKB na głowę w wysokości ponad dwudziestu tysięcy dolarów.
Tymczasem wynosi on niespełna półtora tysiąca. Poziom z 1980 roku Zambia osiągnęła
dopiero w 2006 roku.
W latach siedemdziesiętych ubiegłego wieku Bank Światowy współfinansował
budowę wielkiej farbryki obuwia w Tanzanii. Nowoczesne maszyny, nowoczesna
technologia. Zabrakło tylko butów. Fabryka miała eksportować 4 miliony par do Europy.
Nie wyeksportowała ani jednej. Źle ją zaprojektowano - aluminiowe ściany bez
klimatyzacji kiepsko się sprawdzają w środku Afryki. W latach dziewięćdziesiątych
fabrykę zamknięto.
Nad wieloma krajami Afryki wisi klątwa surowcowa - ropa, gaz, diamenty czy złoto
niszczą rolnictwo i raczkujący przemysł. Co trzeci kraj na południe od Sahary jest
uwikłany w wojnę domową. Każdy dzień przypomina, że wciąż taniej i łatwiej
eksportować towar z Afryki do Afryki przez Europę lub Dubaj, bo taki jest stan
infrastruktury transportowej wewnątrz kontynentu. W rezulacie szybkiego wzrostu zatkały
się wąskie gardła infrastruktury: porty, drogi, sieci energetyczne są przeciążone.
Według najnowszego (2012-2013) raportu na temat globalnej konkurencyjności
przygotowanego przez World Economic Forum najważniejsze bariery dla gospodarki w
krajach na południe od Sahary to: 1) trudność w dostępie do źródeł finansowania; 2)
korupcja; 3) kiepska infrastruktura; 4) niesprawna biurokracja rządowa i 5) wysokie
podatki.
Według Banku Światowego małe i średnie firmy tworzą blisko jedną piątą PKB i
blisko połowę nowych miejsc pracy na południe od Sahary. Hamuje to ucieczkę ludzi
wykształconych, zachęca diasporę do inwestowania w krajach ojczystych. Jednak wedle
najświeższego raportu tegoż Banku Światowego (październik 2012) pod względem
łatwości prowadzenia takiej firmy w ostatniej dwudziestce - poza Wenezuelą, Haiti i
Afganistanem — jest wyłącznie Afryka.
Wśród wielu deficytów, jakie gnębią kontynent afrykański, żaden nie jest równie
dotkliwy i destrukcyjny jak deficyt funkcjonujących instytucji. Niewolnictwo, wojny i
konflikty etniczne wywarły ogromny wpływ na ich rozwój, czy raczej niedorozwój.
Nałożyło się na to gigantyczne zacofanie technologiczne.
Niewolnictwo, które z Europy praktycznie zniknęło w XV wieku, na Czarnym
Lądzie kwitło w wiekach XVIII i XIX. Ludzi sprzedawano zarówno poza kontynentem,
jak i w jego obrębie. W większości krajów kolonialnej Afryki handel niewolnikami trwał
jeszcze w XX wieku. Liberia, państwo utworzone dla uwolnionych niewolników z
Ameryki, samo stało się zagłębiem niewolnictwa.
W tych krajach Afryki, gdzie pojawiły się, choć znacznie później niż gdzie indziej,
zalążki modernizacji, zahamował je kolonializm. Wyjątkiem od tej reguły okazała się
Botswana. Jednym z powodów, choć nie jedynym, dla którego Botswana stanowiła
wyjątek od reguły, był fakt, że w nowych rządach znalazły swą reprezentację elity z
okresu sprzed niepodległości. Kraj nie ucierpiał zatem, tak jak miało to miejsce niemal
wszędzie w Afryce, z powodu sabotowania przez miejscowe siły poczynań nowych
młodych rządów.
Za przemocą, która przybiera w Afryce okrutne formy, zwykle kryje się walka o
kontrolę nad bogactwami: złotem, diamentami, ropą, gazem. Nigeria doświadczyła
dziesięciu przewrotów wojskowych wkrótce po uzyskaniu niepodległości i odkryciu złóż
ropy. Walka o władzę jest w praktyce walką o kontrolę nad bogactwami w ziemi. Ten
sam schemat powtórzył się w Demokratycznej Republice Konga (Zairze), Ugandzie,
Somalii, Liberii, Sierra Leone oraz w innych krajach, gdzie partie polityczne, rebelianci,
armia, korporacje międzynarodowe - wszyscy konkurowali o kontrolę nad surowcami.
Świetlana przyszłość, jaką autorzy prognoz kreślą przed Nigerią, opiera się na
naftowym bogactwie. Te prognozy nie uwględniają wszakże realiów. W rurociągach
spoczywających w wodach wielkiej Delty Nigru złodzieje wiercą dziury i kradną ropę na
masową skalę. Royal Dutch Shell szacuje, że około 7,5 procent całego wydobycia ropy w
Nigerii pada łupem świetnie zorganizowanej siatki przestępczej. Zyski złodziei ocenia
się na 7 miliardów dolarów rocznie. W marcu 2013 roku włoski gigant naftowy Eni
zamknął swe operacje w Nigerii, twierdząc, że 60 procent jego produkcji skradziono.
Część skradzionej ropy przerabia się w miejscowych nielegalnych rafineriach.
Większość trafia na barki oceaniczne i wędruje dalej. Wymaga to co najmniej cichej
zgody nigeryjskiej armii i floty i byłoby niemożliwe bez współpracy służby ochrony
rurociągów. Tak długo, jak długo gospodarka splata się ze światem przestępczym,
szacunki przyszłych wpływów do budżetu, a zatem możliwości rozwoju kraju, muszą
budzić wątpliwości. Dodatkowo wyciek ropy powoduje oczywiste zagrożenie dla
środowiska naturalnego. Jakie straty ponoszą z tego tytułu na przykład rybacy, oszacować
jeszcze trudniej.
Wiosną 2013 świat obiegła wiadomość o masakrze w północnej Nigerii.
Podejrzewając wieś o współpracę z Boko Haram, islamskimi rebeliantami, żołnierze
armii nigeryjskiej oblali benzyną chaty, podpalili je, do uciekających wieśniaków
strzelali jak do kaczek, a dzieci wrzucali do płonących domów. Taktyka spalonej ziemi,
dość regularnie i bezkarnie praktykowana przez armię, któregoś dnia odbije się
rykoszetem, a na razie nie wróży wiele dobrego budowaniu trwałych instytucji
przestrzegania prawa.
Na Wybrzeże Kości Słoniowej przypada blisko 40 procent światowej produkcji
ziarna kakao. Piąta część gospodarki to kakao; Nestle, Hershey i Cadbury, główni
nabywcy, doskonale wiedzą, że dziewięcioro na dziesięcioro dzieci w wieku poniżej
dziesiątego roku życia pracuje za grosze przy uprawie kakaowców. Żadna z tych
korporacji ani żaden z farmerów, którzy eksploatują dzieci, nie stanął przed sądem.
Kenia to najbardziej dynamiczna gospodarka Afryki Wschodniej, choć to wciąż
oznacza czterdziestoprocentowe bezrobocie, chroniczny deficyt budżetowy, słabnącą
walutę i szalejącą korupcję. Niedawno odkryto w Kenii ropę. To także wrota do
strategicznie ważnych, roponośnych terenów Sudanu Południowego. Szanse na spokój
społeczny wyglądają jednak marnie. Generacja cynicznych polityków uczyniła z różnic
etnicznych narodową obsesję. Zwycięzca ostatnich wyborów prezydenckich, syn
legendarnego Jomo Kenyatty, pierwszego prezydenta kraju, nosi imię „Uhuru”, co znaczy
„wolność” albo „niepodległość” w języku suahili. Międzynarodowy Trybunał w Hadze
oskarżył Uhuru Kenyattę
o zbrodnie przeciwko ludzkości za organizowanie szwadronów śmierci po
poprzednich wyborach prezydenckich. Zginęło wówczas około 1300 osób. Omar al-
Baszir rządzi Sudanem od dwudziestu czterech lat
i regularnie wygrywał wybory w kraju, który w klasyfikacjach korupcji wyprzedzają
jedynie Afganistan, Korea Północna i Somalia. Międzynarodowy Trybunał Karny oskarża
go o organizowanie rzezi i morderstw w Darfurze.
Namibia, Republika Południowej Afryki, Sierra Leone i Republika
Środkowoafrykańska to kraje o najwyższych na świecie nierównościach w dochodach.
Sandia National Laboratories, amerykański instytut naukowo-badawczy pracujący na
zlecenie Departamentu Energetyki USA, zajmuje się przede wszystkim technologiami
nuklearnymi, ale eksperci Sandii badają także zależności między warunkami
ekologicznymi człowieka, takimi jak gęstość zaludnienia, dostęp do czystej wody,
zdrowie, a ludzką wytrzymałością i prawdopodobieństwem konfliktu. Posługując się
wynikami tych badań, stworzyli oni listę krajów, które do roku 2030 będą najbardziej
narażone na destabilizację lub poważny konflikt wewnętrzny. Pierwsza dziesiątka tej listy
przedstawia się następująco:
1. Somalia
2. Burundi
3. Jemen
4. Uganda
5. Afganistan
6. Malawi
7. Demokratyczna Republika Konga
8. Kenia
9- Nigeria
10. Niger.
A zatem z wyjątkiem Afganistanu wszystkie inne „zagrożone” kraje to Afryka.
*
Armie krajów Zachodu, w tym USA, w ostatnich dwóch latach były zaangaażowane
w konflikty zbrojne w Libii, Somalii, Mali i Republice Środkowoafrykańskiej. Al-Kaida
jest dziś bardziej aktywna w Afryce Północnej niż na Bliskim Wschodzie. W Ugandzie
grasuje terorrysta Joseph Kony i jego Armia Bożego Oporu. Luis Moreno-Ocampo, do
niedawna naczelny prokurator Międzynarowego Trybunału Karnego, postawił mu zarzuty
zabójstw, zniewolenia, niewolnictwa seksualnego i gwałtów oraz okrutnego traktowania
ludności cywilnej, grabieży, porywania dzieci, a następnie wcielania ich siłą do armii.
Według Ocampa Kony porywał dziewczęta i dawał je w nagrodę swoim dowódcom.
Lotnictwo amerykańskie szykuje plany budowy baz dla dronów w Nigrze, graniczącym z
Mali, Libią i Nigerią, którym zagrażają odłamy Al-Kai-dy i innych islamskich
ekstremistów. Wygląda na to, że zanim Afryka osiągnie trwały sukces gospodarczy,
przysporzy światu zmartwień jako źródło destabilizacji i terroryzmu.
Fascynacji tempem ekonomicznego postępu Afryki w ostatniej dekadzie rzadko
towarzyszy pytanie, ile w tym chińskich pieniędzy i jak wygląda rachunek zysków i strat.
Lamido Sanusi, gubernator banku centralnego Nigerii - którego ojciec, ambasador w
Chinach w latach siedemdziesiątych, był podobnie jak syn oczarowany Mao Zedongiem -
uważa, że Afryka powinna się pozbyć romantycznego obrazu kraju postrzeganego kiedyś
jako sojusznik w walce z kolonializmem i źródło inspiracji. „Chiny importują nasze
surowce i sprzedają nam towary przetworzone - pisze. - Taka była istota kolonializmu.
Anglicy weszli do Afryki i Indii, aby zapewnić sobie surowce i rynki zbytu. Dziś Afryka
chętnie otwiera się na nową formę imperializmu”.
„Nie możemy winić Chińczyków ani żadnej innej obcej siły - mówi Sanusi - za
nasze problemy. To my jesteśmy winni naszym aferom z subsydiami paliwowymi,
kradzieży ropy w Delcie Nigru, zaniedbaniom w rolnictwie i edukacji i naszej
bezgranicznej tolerancji dla niekompetencji”. Ale - powiada dalej - Nigeria i reszta
Afryki powinny zdjąć różowe okulary, przez które patrzą na Chiny. Dostrzec w Chinach
to, czym one są: konkurenta, i aktywnie walczyć z chińskim eksportem wspieranym
nieuczciwymi praktykami. Musimy sobie uświadomić, że Chiny -podobnie jak USA,
Rosja, Wielka Brytania, Brazylia i reszta - trafiły do Afryki w pogoni za własnym
interesem. Jako syn mojego ojca — kończy Sanusi - nie mogę rekomendować rozwodu.
Możemy pozostać razem, ale bez iluzji. Przypomina, że tam gdzie Chińczycy musieli
zbudować infrastrukturę, aby się dobrać do surowców, użyli swoich ludzi i swojego
sprzętu. Nie było mowy o jakimkolwiek transferze know-how.
Dziś więcej ludzi umiera na świecie z otyłości niż z głodu. Na każdym kontynencie z
wyjątkiem Afryki. Czy Afryka musi głodować? Nie musi, ale wciąż głoduje.
W Somalii od 2010 do 2012 roku zmarło z głodu niemal 260 tysięcy ludzi. Połowę
stanowiły dzieci poniżej piątego roku życia, wynika z raportu agencji ONZ i Famine
Early Warning Systems NetWork. Brak żywności dotknął w 2010 roku w Nigrze 7
milionów. W 2005 tysiące zmarły w wyniku suszy i inwazji szarańczy. W 2008 roku
południowy Sudan głodował z powodu wojny i suszy. Miliony cierpiały głód w wyniku
wojny w Demokratycznej Republice Konga w latach 1998-2004.
I wreszcie druzgocące statystyki dotyczące zdrowia: pod względem długości życia
kraje Afryki zajmują ostatnie dwadzieścia siedem miejsc na światowej liście. W ośmiu
krajach kontynentu oczekiwana długość życia nie przekracza 50 lat, podczas gdy w 23
krajach Europy, Azji, Ameryki Północnej i Oceanii przekracza 80 lat. W Sierra Leone na
tysiąc urodzonych dzieci 114 umiera, zanim dożyje roku. W Czadzie i w Mali
wskaźniki są niewiele lepsze. (W Hongkongu i w Islandii umiera mniej niż dwoje
noworodków na tysiąc urodzeń). W Lesotho, Botswanie i Suazi co czwarta osoba w
wieku 15-49 lat jest nosicielem wirusa HIV. Na Afrykę przypada zdecydowanie
najwięcej przypadków gruźlicy i malarii. Czy do tych statystyk zajrzeli autorzy prognoz
wróżących Afryce zdystansowanie ekonomiczne Europy?
Futbol nie wystarczy (Ameryka Południowa)
Gdy biały dym nad Watykanem obwieścił wybór papieża i okazał się nim
kardynał Jorge Bergoglio, Argentyńczycy triumfowali: „Boga mamy od dawna —
nazywa się Diego Maradona. Teraz mamy także papieża”.
Dużo gorzej z gospodarką. Argentyna doczekała się właśnie tego, z czym Polsce
przyszło żyć za komuny — czarnego rynku walutowego. Ku pokrzepieniu serc wiosną
2013 roku miejscowa firma technologiczna wypuściła na rynek grę komputerową, która
pokazuje, jak Argentyna odbija Falklandy.
Recife, stolica brazylijskiego stanu Pernambuco, ma najwyższe na świecie spożycie
whisky na głowę. W pierwszej setce najbogatszych na świecie mieści się pięciu
Brazylijczyków, trzech Meksykanów — w tym lider listy Carlos Slim - dwóch
Kolumbijczyków i jeden Chilijczyk. Najbogatszy Argentyńczyk, czy raczej duet Carlos i
Alejandro Bulgheroni, dopiero na pozycji 219.
Ten ranking mówi sporo o tym, co się dzieje w Ameryce Południowej, a jeszcze
więcej o tym, jak kontynent się zmienia. Uważa się powszechnie, że najbliższe dekady
ugruntują pozycję Brazylii jako „giganta Południa”. Sami Brazylijczycy ostrożnie
podchodzą do tej koronacji. „Jesteśmy krajem przyszłości i zawsze nim byliśmy” -
żartują. Od pozycji
w rankingach ekonomicznych więcej dla nich znaczy, czy wygrają piłkarski mundial.
Potrafią się śmiać sami z siebie, co na przykład dumnym Argentyńczykom przychodzi
znacznie trudniej.
Gdy przy pierwszej szklance caipirinhi pytam przyjaciół z Sao Paulo, co się ostatnio
najbardziej zmieniło na lepsze, odpowiadają jednogłośnie: „Wreszcie mamy jako taką
stabilizację”. Mówią „stabilizacja”, ale przy drugim drinku okazuje się, że mają na myśli
„kontynuację”. W przeszłości każdy nowy rząd zaczynał od kompletnej destrukcji tego, co
zastał. Wszystko było „nie tak” z definicji. Trzeba było od nowa, po swojemu. I na tym
się zwykle kończyło, po czym przychodził następny rząd i zgodnie z tradycją robił
dokładnie to samo, czyli wywrotkę. Paradoksalnie, zmienił to człowiek, którego
podejrzewano początkowo, że on właśnie wywróci zastany porządek, czy nieporządek,
do góry nogami, czyli Lula - Luiz Inacio Lula da Silva, wieloletni przywódca związkowy,
dwukrotnie wybrany na prezydenta kraju.
Dwadzieścia lat temu w brazylijskim Sao Paulo, zatłoczonym i brudnym, przyjaciele
odradzali mi spacery po zmroku. „W porządnym ubraniu nie kręć się nawet w biały
dzień” - ostrzegali. W Buenos Aires dokładnie na odwrót: „Pamiętaj, że kluby zamykają
o piątej rano, więc się nie spiesz z kolacją”. Nawet nocą było bezpiecznie, choć swe
najlepsze dni metropolia zdecydowanie zostawiła daleko za sobą. Wyglądała jak mocno
zaniedbane miasto europejskie w kilka lat po wojnie. Dolara wymieniano na jedno
argentyńskie peso. Dziś za dolara dostanę oficjalnie pięć peso. A gdybym się odważył na
transakcję czarnorynkową, to nawet osiem peso.
Sto lat temu to Buenos Aires było magnesem, dziś fale imigrantów wchłania Sao
Paulo. Największa metropolia Ameryki Południowej, licząca dwadzieścia milionów
ludzi, oszałamia swym chaosem, lecz jednocześnie widać ogromną energię i zmiany na
lepsze. Tu lądują tysiące Europejczyków, zwłaszcza z pogrążonych w kryzysie Hiszpanii
i Portugalii, a także Nigeryjczycy i co bardziej przedsiębiorczy obywatele Kolumbii i
Boliwii.
Zawirowania fortun krajów Ameryki Łacińskiej pokazują, jak ważny jest
przywódca, klimat polityczny, ale przede wszystkim jak istotna jest jakość i stabilność
instytucji.
Wysunięte najdalej na południe, położone w pobliżu Antarktydy i sąsiadujące ze
sobą Argentyna i Chile, najbogatsze pod względem dochodu na głowę kraje Ameryki
Łacińskiej, doświadczyły brutalnych dyktatur wojskowych, lecz losy gospodarek
potoczyły się odmiennie. W 1980 roku PKB na głowę w Argentynie był o dwie trzecie
wyższy niż w Chile. Piętnaście lat później się zrównały, a dziś chilijski PKB jest
odrobinę wyższy od argentyńskiego. Różnica wynikała z polityki gospodarczej i
konsekwencji w realizacji reform. Żaden z tych krajów nie wspomina dobrze rządów
wojskowych, ale Argentyna miała mniej szczęścia także do rządów cywilnych. I tak
zostało do dziś.
W najświeższym rankingu World Economic Forum (2012-2013) pod względem
zaufania do polityków Argentyna zajmuje 143. miejsce na 144 kraje klasyfikowane,
podczas gdy Chile wylądowało na 29. pozycji. Gdy idzie o jakość instytucji: Argentyna
na miejscu 138., Chile na 28. Peronizm nadal miewa się znakomicie w Argentynie.
Obecna prezydent Argentyny Cristina Fernandez de Kirchner nazywa siebie peronistką,
podobnie jak jej poprzednik i mąż. Rząd zatrzymał w swym ręku nie tylko takie
monopole, jak elektryczność czy wodociągi, ale wszystko, co wyglądało na duże i
strategiczne, od stali i chemii po samochody. Uprzemysławiał, a mimo to wciąż tracił
dystans do innych krajów regionu.
Konkurencyjność kraju jest żałosna. Według raportu Światowego Forum
Gospodarczego w Davos za lata 2012-2013 pod względem zdolności do konkurowania
na globalnych rynkach spośród krajów latynoskich zdecydowanie najwyżej stoi Chile
(miejsce 33.), a najniżej Argentyna (miejsce 94.).
W minionej dekadzie gospodarka całego kontynentu rosła średnio w tempie 4
procent, co sprawiło, że napęczniały szeregi klasy średniej. Poprawiły się perspektywy
ekonomiczne dla kobiet i społeczności indiańskich, polepszyły jakość i dostęp do opieki
zdrowotnej. Ogromnym negatywem były epidemia handlu narkotykami i zaostrzeżenie
brutalności gangów, które z tego procederu żyją. Co będzie dalej, zależy głównie od
sytuacji w gospodarce światowej i od kształtu reform w samej
Ameryce Łacińskiej. Ważnym motorem wzrostu był popyt Chin na surowce krajów
regionu, lecz ta ścieżka grozi nadmiernym uzależnieniem od eksportu surowcowego.
Natomiast tani import chińskich towarów przemysłowych rodzi obawy o miejscowe
przetwórstwo.
*
Dziesięć lat temu za lidera Ameryki Łacińskiej uchodził Meksyk. Miał wprawdzie
mniej ludności niż Brazylia, ale znacznie większy PKB. Otrząsnął się po kryzysie
gospodarczym 1994 roku (tzw. kryzys teąuila) i nagłej dewaluacji peso, złamał, po
dziesięcioleciach, monopol głęboko skorumpowanej partii rządzącej i doczekał się
własnego, uzdrowionego sektora bankowego. Brazylia tymczasem dopiero co wychylała
głowę ze swojego kryzysu walutowego, a inwestorów przerażała perspektywa władzy
lewicowego lidera związkowego.
W miarę upływu czasu okazało się, że meksykańskie instytucje były słabe, nawet
osłabione procesem demokratyzacji, bez silnego centrum każdy zaczął ciągnąć w swoją
stronę. Vicente Fox okazał się kiepskim prezydentem, a jego następca, Felipe Calderon,
skoncentrował się na walce z gangami narkotykowymi, batalii szalenie kosztownej i
trudnej do wygrania. Tymczasem brazylijski lewicowiec Lula okazał się bardziej
pragmatykiem niż dogmatykiem i dogadał się z wielkim kapitałem. Lecz swój awans w
tabelach Brazylia zawdzięcza w mniejszym stopniu geniuszowi Luli niż Chinom, które
kupowały na potęgę brazylijskie surowce. Nie zmienia to w niczym faktu, że gdy
sfrustrowana Argentyna przeżuwała kolejne porażki, Brazylia, podobnie jak Meksyk,
wsłuchiwała się w rytm światowej gospodarki i szukała dla siebie miejsca i możliwości.
Sukcesy Pekinu okazały się ciosem dla Meksyku. Miejsca pracy, które po
podpisaniu NAFTA, układu o wolnym handlu między USA, Kanadą i Meksykiem,
powędrowały z północy do Meksyku, bo tam taniej, w minionej dekadzie zaczęły w
zdumiewającym tempie wędrować do Chin, bo tam było jeszcze taniej. Na dodatek
Meksyk jest zależny w ogromnym stopniu od popytu Stanów Zjednoczonych. Trudności
gospodarki USA, najwpierw recesja, a teraz anemiczny wzrost, dotknęły Meksyk.
Brazylia znalazła się w dokładnie odwrotnej sytuacji. Od USA jest dużo mniej zależna
niż Meksyk, natomiast eksportuje rudę żelaza, ropę i chemikalia - surowce, na które
Chiny mają nieograniczony wręcz apetyt.
Choć Brazylijczyków cieszy większa niż kiedyś stabilność, narzekają, że rząd jest
zbyt wścibski i zbyt często ingeruje. Biznes nie ma nic przeciwko tej ingerencji dopóty,
dopóki mu to pomaga. Aby chronić pozycję brazylijskich filii Fiata, Volkswagena,
General Motors i Forda, w 2011 roku rząd obłożył akcyzą sięgającą 30 procent import
samochodów z Azji.
Na brazylijskiej giełdzie powstał nowy segment, zwany Novo Mer-cado, do którego
należą firmy przestrzegające dużo surowszych zasad ładu korporacyjnego i przejrzystości
działania, niż tego wymaga lokalne prawo giełdowe. Zwiększyło to stopień zaufania i
przyciąga dodatkowe środki na giełdę.
W Meksyku, gdzie ogromną rolę odgrywają wciąż oligarchie i oligopole, kultura
biznesu pozostaje w tyle za brazylijską. Przystępując do NAFTA, Meksyk musiał
zaakceptować regulacje obowiązujące w USA i w Kanadzie, co zmniejszyło
konkurencyjność kraju. Do tego doszedł nieoczekiwany paradoks: w rezultacie
pomyślnego rozwiązania własnych kłopotów bankowych ponad połowa aktywów została
spisana na straty, a to, co pozostało, było na tyle atrakcyjne dla firm zagranicznych, że
niemal cały system bankowy Meksyku znalazł się w obcych rękach.
Zabieg, który początkowo wydawał się bardzo przemyślany, bo nagle w kraju
pojawiły się silne instytucje z krajów wyżej rozwiniętych, stał się problemem. Wielkie
banki, które zdominowały rynek Meksyku, ucierpiały w wyniku globalnego kryzysu -
straciły gdzie indziej tyle pieniędzy, że stały się bardzo wstrzemięźliwe w swej akcji
kredytowej i dziś Meksyk z tego powodu cierpi. Stał się poniekąd nieoczekiwanie
„importerem” kryzysu Lehman Brothers. Tymczasem Brazylia i inni
południowoamerykańscy eksporterzy surcowców tylko nieznacznie ucierpieli i szybko się
z kłopotów podnieśli.
Co najbardziej utrudnia działalność gospodarczą?
Argentyna
Brazylia
Meksyk
inflacja
przepisy podatkowe
korupcja
niestabliność polityczna
stan infrastruktury
przestępczość
korupcja
niesprawna biurokracja
niesprawna biurokracja
Źródło: The Global Competitiveness Report, 2012-2013, World Economic Forum
W mniejszych krajach kontynentu kłopoty zależą od stopnia zamożności państwa: w
Urugwaju, Chile (oba mają PKB na głowę taki sam jak w Polsce) i Kostaryce problem
stanowią głównie biurokracja i restrykcje na rynku pracy. W nieco uboższych Kolumbii i
Panamie oraz znacznie biedniejszych: Peru i Ekwadorze najbardziej daje się we znaki
korupcja. W Boliwii słychać narzekania na kiepski dostęp do kredytu, w Salwadorze na
bandytyzm, a w Nikaragui na biurokrację. Szefowie związków zawodowych mają własne
samoloty albo kupują w prezencie swym dzieciom rzadkie modele sportowych
samochodów.
Choć w Brazylii sporo jest ludzi z bogactwem dla większości Europejczyków
niewyobrażalnym, a niektóre supereleganckie sklepy mają na dachach lądowiska dla
helikopterów, to ważniejszym zjawiskiem minionej dekady był szybki wzrost liczebności
klasy średniej. W odróżnieniu od Chin i Indii historia Brazylii minionej dekady to
bardziej wynik redystrybucji dochodów niż szybkiego tempa wzrostu PKB. Między 2003
a 2011 rokiem, za rządów Luli, tak zwana niższa klasa średnia powiększyła się o 60
procent. Do roku 2014 liczba ludzi z dochodami porównywalnymi do średniej i wyższej
klasy krajów Zachodu podwoi się, do blisko 30 milionów osób.
Przejawem zmian politycznej i ekonomicznej tkanki kraju jest nie tylko eksplozja
popytu konsumpcyjnego, ale także oczekiwania sprawniejszego rządu. Notowania pani
prezydent Dilmy Rousself były do niedawna wysokie po części dlatego, że świadoma
tych zmian pani prezydent wykazała mniej tolerancji dla wysokich urzędników
państwowych.
Wprawdzie Brazylia będzie gospodarzem piłkarskich rozgrywek World Cup w 2014
roku oraz igrzysk olimpijskich w roku 2016, co stanowi bodziec do przyspieszenia
inwestycji, niemniej ich efektywność i długofalowe konsekwencje gospodarcze pozostają
pod wielkim znakiem zapytania. Zamieszki na ulicach miast brazylijskich latem 2013
roku, dość nieoczekiwane, pokazują, że przy całej miłości do futbolu ludzie obawiają się,
iż nowe stadiony powstaną kosztem szkół i przedszkoli.
Brazylijskie porty i lotniska, od których zależy sukces eksportowy kraju, stawiają
Brazylię w ostatniej dziesiątce klasyfikacji World Economic Forum. Z raportu McKinsey
wynika, że przeszło 10 procent brazylijskiego zboża psuje się, zanim dotrze do odbiorcy,
bo ta wędrówka trwa tak długo. W porcie Paranagua, liczącym blisko pięćset lat i
słynącym ze swych wspaniałych doków, statki czekają na rozładunek i załadunek do
trzech miesięcy. Problemy nie kończą się na drogach, portach i lotniskach.
Krajowi brakuje solidnie wykształconych ludzi. Niedostatek wykwalifikowanej siły
roboczej oznacza, że gdy gospodarka przyspieszy, trudno będzie uchronić się przed
inflacją, to zaś stworzy potrzebę ponownych podwyżek stóp procentowych, co z kolei
będzie dusić wzrost.
*
„Gdybyśmy byli w stanie egzekwować nasze prawo zakazujące użycia narkotyków,
nie byłoby problemu z Kolumbią lub Peru. Skoro jednak nie jesteśmy w stanie tego robić,
próbujemy obwiniać innych, stosując wobec nich siłę i zabijając ludzi. Nasza polityka w
dziedzinie narkotyków jest nie tylko nieefektywna, lecz również niemoralna” - mówił
wiele lat temu Milton Friedman. Gdyby żył, dodałby do tej listy Meksyk, gdzie w ciągu
ostatnich sześciu lat handel narkotykami i próby walki z nim kosztowały życie 60 tysięcy
ludzi.
„Jeśli nie jesteśmy w stanie kontrolować handlu narkotykami w więzieniach, jak
możemy to skutecznie robić w wolnych społeczeństwach?” -to pytanie pada z ust
funkcjonariusza więziennego w filmie dokumentalnym Breaking the Taboo (Łamiąc
tabu), który miał premierę w Ameryce w grudniu 2012. Temat to fiasko wojny z
narkotykami. Kosztowała Stany Zjednoczone w ciągu ostatnich czterdziestu lat 2,5 biliona
dolarów. Dziś nielegalny handel narkotykami to w skali globalnej biznes wartości 320
miliardów rocznie. Gdy pytam grupę przyjaciół, z czym / kim kojarzy im się - i tu idą
nazwy czterech największych krajów Ameryki Łacińskiej — odpowiedź brzmi:
Brazylia to Pele, kawa i karnawał w Rio;
Argentyna to Maradona, tango, polędwica i Evita Perón;
Meksyk to burrito, narkotyki i skarby Azteków;
Kolumbia to gangi narkotykowe i kawa.
Dla świata bardziej odległego geograficznie od Latynosów niż Stany Zjednoczone
ważniejsze od batalii z gangami narkotykowymi jest to, że Brazylia i Meksyk to po
OPEC, Rosji, USA i Chinach, najwięksi producenci ropy. Oba kraje mają ambicje i
możliwości zwiększenia wydobycia. Brazylia mieści się w pierwszej dziesiątce
wytwórców produktów naftowych. Z wyjątkiem OPEC tylko Rosja i Kanada eksportują
więcej niż Meksyk.
Od dawna Brazylii przypatrują się uważnie środowiska ekologów. Sypią się na nią
gromy za wycinanie dżungli w dorzeczu Amazonki. Raport amerykańskiego National
Intelligence Council pod tytułem Global Trends 2030 — Alternative Worlds z grudnia
2012 roku zwraca uwagę na niebezpieczeństwo związane z deforestacją dorzecza
Amazonki, na które przypada około 20 procent świeżej wody całej Ziemi wpływającej
do oceanów. Brazylijczycy wycinają lasy pod uprawy i hodowlę bydła. Chwieje się
równowaga tego ekosystemu. Wedle szacunków naukowców biomasa Amazonii zawiera
prawie sto miliardów ton węgla - równowartość dziesięcioletniej światowej emisji
gazów z paliw kopalnych. W procesie fotosyntezy drzewa pochłaniają C0
2
. Obawy
dotyczą tego, w którym momencie ich ubytek uwolni do atmosfery miliony ton dwutlenku
węgla.
Marina Silva, była kandydatka na prezydenta, która zebrała 20 milionów głosów w
wyborach 2010 roku, jako minister ochrony środowiska w rządzie Luli objęła ochroną
ponad 600 tysięcy kilometrów kwadratowych dorzecza Amazonki, niemal dwa razy tyle,
ile wynosi powierzchnia Polski. Izabella Teixeira, obecna pani minister, ma mniej
środków i zdaje się mieć mniej pasji. Ekolodzy obawiają się, że brak funduszy na
kontynuację zalesień to droga ku zagładzie dżungli amazońskiej i wzrost groźby katastrofy
klimatycznej.
Z drugiej strony Brazylijczycy zbierają pochwały za wysiłki na rzecz rozwoju
energii odnawialnej.
Etanol z trzciny cukrowej znacznie zmniejszył zależność Brazylii od importu ropy.
W 1975 roku rząd wojskowy nakazał mieszanie benzyny z etanolem. Odpowiedzią na
kolejny szok naftowy wywołany w 1979 roku rewolucją w Iranie było przyspieszenie
produkcji cukru i przechodzenie na bioetanol. Fiat pierwszy zaoferował rynkowi
samochód napędzany wyłącznie bioetanolem. Niespełna rok później jego śladem poszli
wszyscy krajowi i zagraniczni producenci obecni na brazylijskim rynku.
Petrobras, król brazylijskich paliw, największa pod względem wartości kapitałowej
firma na półkuli południowej, w której większość akcji ma rząd Brazylii, pierwszy na
świecie znalazł - w 2005 roku — ropę i gaz pod pokładami soli w swoim szelfie
kontynentalnym. W rezultacie kolejnych odkryć Petrobras zakłada, że w 2020 roku
wydobycie z tych źródeł osiągnie blisko dwa miliony baryłek dziennie - to więcej niż 70
procent dzisiejszego zużycia. Podczas gdy w 1980 roku Brazylia na import ropy
wydawała więcej niż Chiny i Indie razem wzięte, dziś wydaje dwanaście razy mniej.
Choć w rywalizacji o prymat w Ameryce Łacińskiej wszyscy stawiają na Brazylię,
Meksyk nie składa broni. Przygotowywane reformy sektora finansów mają na celu
ułatwienia kredytowe dla małych i średnich przedsiębiorstw. W Meksyku w 2016 roku
ruszy produkcja następcy audi Q5 SUV — rocznie z taśmy będzie schodzić 150 tysięcy
samochodów. Pemex, meksykański państwowy gigant naftowy, druga co do wartości na
świecie firma niebędąca przedmiotem obrotu giełdowego, niedługo da możliwość
inwestowania partnerom z zagranicy. Kapitał
obcy pomoże Pemexowi w eksploatacji głębokich złóż ropy w Zatoce
Meksykańskiej. Międzynarodowa reputacja Meksyku jako kraju otwierającego się na
zewnątrz i porządkującego instytucje gospodarki poszła ostatnio ostro w górę.
Argentynie pozostaje futbol i wspomnienia zamierzchłej już przeszłości.
Część III
Zagadki, nadzieje i miny
-
Cud, rewolucja czy halucynacja? (energia)
Gdyby ropa kosztowała dziś 25 dolarów za baryłkę, jak u progu roku 2000, nie
zaprzątalibyśmy sobie głowy nuklearnymi ambicjami Iranu, bo byłyby to tylko
mrzonki, Kuba jeszcze bardziej chwiałaby się na nogach, bo Wenezuela nie miałaby
czym wspierać braci Castro, a Kreml stałby przed dylematem: reformy albo powrót
do zamordyzmu.
Perspektywy wykorzystania energii Słońca i wiatru wyglądałyby żałośnie, a na
samochody elektryczne patrzono by jak na zabawki dla wariatów i bogatych, ale skoro
ogromnego apetytu na ropę nabrały Chiny i Indie, a ropy na sprzedaż niewiele przybyło,
cena musiała powędrować w górę. Latem 2008 roku, na krótko przed wywrotką Lehman
Brothers, osiągnęła 145 dolarów.
Popyt na energię, zwłaszcza w Chinach i Indiach, rośnie tak szybko, że z nawiązką
wchłonie wszystkie oszczędności Europy i Ameryki. Już dziś transport zżera ponad
połowę całego zużycia ropy, a przewiduje się, że liczba samochodów osobowych
podwoi się do 1,8 miliarda, jeszcze zanim stuknie rok 2040. Do tego dochodzi paliwo
dla ciężarówek— tu popyt, głównie na paliwo do diesla, rośnie jeszcze szybciej, bo tego
rynku nie obejmują nowe amerykańskie standardy zużycia. Jeśli zatem do 2040 roku nie
doczekamy się taniego samochodu elektrycznego ani nie znajdziemy nowych efektywnych
metod produkcji innych paliw dla transportu, ropa mocno podrożeje, i nie jest ważne,
skąd pochodzi paliwo wlewane przez nas do baku. To zaś, że Amerykanin zapłaci, jak
dziś, znacznie mniej niż Europejczyk, będzie wynikać wyłącznie z różnicy w podatkach
nakładanych na paliwo.
I gdy się wydawało, że przyszłość wygląda dość ponuro - arabscy szejkowie,
teokraci z Teheranu i Władimir Putin będą trzymać świat za gardło - Ameryka
nieoczekiwanie, po raz kolejny, wygrała los na loterii. Nie ma jeszcze zgody co do tego,
ile ten los jest wart. Okazuje się, że USA ma w swym zasięgu znacznie więcej ropy i
gazu, niż do niedawna sądzono. Jeśli wierzyć Międzynarodowej Agencji Energetycznej,
przyszłość Ameryki wygląda świetlanie. Wszystko to za sprawą gigantycznych pokładów
gazu łupkowego i nowych technologii wydobycia gazu i ropy. Politycy gratulują sobie i
narodowi. Już się dzieli skórę na niedźwiedziu i mało kto zauważa, że istnieją poważne
źródła, także rządowe, i to amerykańskie, które malują obraz mniej idylliczny.
Raport IEA mówi, że około 2020 roku USA staną się największym producentem
ropy, wyprzedzą Arabię Saudyjską (pozostaną na pozycji lidera do połowy przyszłej
dekady), a około 2030 roku Ameryka Północna stanie się netto eksporterem ropy. To zaś
sprawi, że międzynarodowy handel ropą skupi się na kierunku azjatyckim, co zwiększy
znaczenie bezpieczeństwa szlaków żeglugi z Bliskiego Wschodu do Azji.
Amerykański departament energetyki jest bardziej ostrożny. Informuje, że w wyniku
wzrostu wydobycia udział importowanej ropy w amerykańskim zużyciu, który w 2005
roku wyniósł 60 procent, systematycznie spada i będzie spadać do roku 2019, kiedy to
sięgnie 34 procent. Od tego momentu — powiada bazowy, czyli najbardziej
prawdopodobny scenariusz rządu USA - zależność od importu ropy znów zacznie się
zwiększać. Bardziej optymistyczny wariant, bo i taki przygotowała US Energy
Information Administration, wymaga wyższego wydobycia i bardziej wydajnych silników
dla lekkich ciężarówek.
Kilka lat temu, po tym jak się ukazały nowe szacunki amerykańskich zasobów gazu
naturalnego i wieści o przełomie w technologii wierceń, dwaj arcybarwni miliarderzy:
twórca CNN demokrata Ted Turner i nafciarz republikanin T. Boone Pickens,
przekonani, że świat potrzebuje pilnie czystszych i bezpieczniejszych źródeł energii,
napisali wspólnie w „The Wall Street Journal” artykuł postulujący, aby na początek
przestawić na gaz ogromną, liczącą 6,5 miliona pojazdów flotę osiemnastokołowych
ciężarówek obsługujących regularne trasy Ameryki. Dwadzieścia stacji paliwowych
wzdłuż każdej autostrady od Atlantyku do Pacyfiku załatwiłoby, ich zdaniem, sprawę.
„Klucz jest w naszych rękach. Musimy tylko otworzyć drzwi i włączyć silnik”, brzmiała
puenta tekstu.
Tego silnika z rozmaitych powodów nikt dotychczas nie włączył. Dodatkowe
baryłki ropy nie przyniosły ulgi na stacjach paliw. Arytmetyka naftowa wygląda z grubsza
tak: Amerykanie płacą dwa razy tyle co pięć lat temu za 10 procent mniej ropy, gdyż
Chińczycy zużywają dwa razy tyle, ile jej wówczas zużywali. Amerykanie, podobnie jak
Europejczycy i Japończycy, oszczędzają energię, ale dostają wyższy rachunek, bo
pojawili się nowi, wiecznie nienasyceni klienci, którzy kupią wszystko. Międzynarodowa
Agencja Energetyczna prognozuje, że do 2030 roku chiński popyt na ropę wzrośnie o
ponad 60 procent, a indyjski się podwoi. Rolę głównego dostawcy ropy dla Azji ma
przejąć Irak, który około 2030 roku wyprzedzi Rosję na drugiej pozycji na liście
eksporterów.
Tani gaz zaoszczędził przeciętnej amerykańskiej rodzinie kilkaset dolarów rocznie
na ogrzewaniu domu, pozwolił zamknąć trochę archaicznych kopalń węgla i tchnąć nowe
życie w fabryki nawozów, chemikaliów, huty stali i aluminium. Ale euforia wokół gazu
łupkowego jako remedium na niedobory, pewna droga do energetycznej niezależności
Ameryki i do gwałtownego spadku zależności Europy od Rosji, wydaje się grubo na
wyrost. Euforię tę napędza sprawny marketing amerykańskich firm wydobywczych, które
są uzależnione od kapitału z zewnątrz. Wiercenia są niezwykle kapitałochłonne, a ich
wynik bynajmniej nie przesądzony. Aby skłonić inwestorów do otwarcia portfela, trzeba
malować ponętne wizje szczęśliwego i lukratywnego epilogu. Dodatkową komplikację
stanowią potencjalne zagrożenia dla środowiska, które przez jednych są lekceważone, a
przez innych, całkiem możliwe, że nadmiernie demonizowane.
Wciąż za mało wiemy, zaś warunki wydobycia w różnych lokalizacjach i ryzyko dla
środowiska mogą być - i zapewne są - różne.
Cena gazu jest dziś w Ameryce trzykrotnie niższa niż w Europie, co ze zrozumiałą
radością witają branże zużywające sporo energii, takie jak producenci chemikaliów czy
aluminium. Gdyby to od nich zależało, zatrzymaliby gaz w Ameryce, więc lobbują
przeciwko eksportowi gazu. Stoją na straconej pozycji. Z taniego gazu amerykańskiego
wkrótce skorzysta zagranica. Stworzenie infrastruktury przesyłu tego gazu i jego
skraplania w przypadku eksportu będzie wymagać gigantycznych środków, ale takie się
znajdą. Jeszcze niedawno za ciężkie pieniądze budowano terminale do importu
skroplonego gazu. Teraz stoją nieczynne. Dziś ExxonMobil, największy w Ameryce
producent ropy, chce do spółki z firmą z Kataru za dziesięć miliardów dolarów
przekształcić terminal importowy w Teksasie w eksportowy. Do podobnych zabiegów
szykuje się Australia. Dwa terminale dostały już zgodę rządu USA na eksport
skroplonego gazu. W kolejce czekają następne - budowa jednego to około 5 miliardów
dolarów.
Handel gazem naturalnym na większą niż dotąd skalę może mieć poważne
konsekwencje geopolityczne. Jako alternatywa dla rosyjskich gazociągów do Europy
Zachodniej może osłabić pozycję Kremla. W Azji może wzmocnić więzi Ameryki z
Japonią i Koreą Południową. Citibank, ten sam, który stawia na mocarstwową karierę
Nigerii, opublikował prognozę — autorstwa innego ramienia tejże instytucji - czarnego
scenariusza dla Nigerii i Wenezueli. Ciemne chmury, zdaniem autorów, zbierają się także
nad Rosją, która ponoć potrzebuje, aby na dłuższą metę ropa kosztowała co najmniej 117
dolarów za baryłkę, a łupki mogą ją zdusić do poziomu 90 dolarów.
Lecz Ameryka i Kanada to nie jedyni wielcy beneficjenci potencjalnej bonanzy. Na
gazie łupkowym wiele zyskać mogą także Rosja, Chiny i Brazylia. Z Europą już trochę
gorzej, z dość prozaicznego powodu, który gubi się w zrozumiałym entuzjazmie. Gaz
łupkowy ma pewne nieprzyjemne właściwości. Trzeba wiercić często i gęsto, bo
odwierty szybko się wyczerpują i wiercenie znów jest niezbędne. Z uwagi na większą
gęstość zaludnienia i ostrzejsze wymogi ochrony środowiska eksploatacja łupków na
dużą skalę wygląda mniej ponętnie w zatłoczonej Europie niż w Ameryce, Kanadzie czy
na Syberii. Holandia to nie Teksas. Co krok to ludzkie osiedle, więc choćby z tego
powodu gaz łupkowy napotyka opory polityczne.
*
Dwie ważne lekcje dla każdego rynku, także energii, brzmią następująco: Po
pierwsze, niespożyta jest ludzka energia i zdolność do innowacji, więc niewykluczone,
że z czasem poszukiwania i wydobycie ropy i gazu doczekają się kolejnych usprawnień.
Po drugie, obietnice, jakie niesie ze sobą każdy wynalazek, można wywindować do
absurdalnych poziomów i ludzie to kupią. Przykład to bańka dot.com, czyli firm
internetowych, która pękła z hukiem kilkanaście lat temu, niszcząc nie tylko oszczędności
i złudzenia wielu ludzi, ale także wiarygodność promotorów.
Nie mają powodu do radości ekolodzy. Tani gaz i obfitość ropy zmniejsza wszędzie
poza Europą zainteresowanie poszukiwaniami energii odnawialnej. Kryje się w tym
niebezpieczeństwo. Wprawdzie sam gaz jest czystszy niż węgiel, ale w procesie jego
wydobycia do atmosfery ulatnia się metan, dziesięciokrotnie bardziej szkodliwy niż
dwutlenek węgla. Wreszcie najbardziej kontrowersyjna kwestia: w jakim stopniu
wiercenia grożą wodzie. Szczelinowanie hydrauliczne polega na wpompowaniu w
odwiert pod wysokim ciśnieniem mieszaniny wody z piaskiem i niewielką ilością
odczynników chemicznych. Przeciwnicy szczelinowania utrzymują, że może ono
spowodować skażenie wody. Niemiecki minister środowiska zapowiada wprowadzenie
zakazu szczelinowania na obszarach ochrony wody pitnej, a na pozostałych obszarach
testy.
W bilansie energetycznym coraz ważniejszy staje się węgiel. Ponieważ jest go w
bród, właśnie węgiel zaspokoił niemal połowę wzrostu popytu na energię w minionej
dekadzie. Ten trend się utrzyma. Roczne zużycie węgla w najbliższych pięciu latach
wzrośnie o ponad 1,2 miliarda ton -czyli tyle, ile dziś zużywają łącznie USA i Rosja.
Chiny będą go zużywać więcej niż reszta świata razem wzięta. Indie wysuną się na drugie
miejsce wśród użytkowników, przed Amerykę. Triumfalny marsz węgla powstrzymać
może albo tani gaz, tak jak to się dziś dzieje w Ameryce, albo paliwa odnawialne, na
które stawiają głównie Niemcy.
W swym najnowszym raporcie OPEC powiada, że nie ma mowy o odchodzeniu od
paliw kopalnych. Dziś przypada na nie 87 procent całości zużycia. W 2035 roku według
OPEC ten odsetek spadnie jedynie do 82 procent. Udział ropy w bilansie energetycznym
świata wyniesie w 2035 roku 27 procent, tyle samo co węgla. Z 23 do 26 procent
wzrosnąć ma udział gazu naturalnego. Tradycyjny silnik spalinowy będzie zatem
dominował. Takie są oczekiwania i prognozy wielkich producentów ropy. 8 sierpnia
2013 Tesla, producent samochodu elektrycznego, na który czeka się w kolejce, ogłosiła
drugi z rzędu kwartał zysków. Akcje skoczyły tak mocno, że wartość giełdowa Tesli
niemal dwukrotnie przewyższyła wartość Fiata. Tesla spłaciła rządowi federalnemu
wielką pożyczkę w wysokości 465 milionów dolarów zaciągniętą w 2010 roku na
budowę samochodu. Oczywiście, nic nie gwarantuje trwałego sukcesu, spekulanci grają
głównie na spadek notowań akcji, ale kto wie.
Wprawdzie energia odnawialna, głównie wiatr, Słońce, energia wodna i
geotermiczna, ma według OPEC przyszłość, lecz jej udział w 2035 roku w całości
bilansu energetycznego świata wyniesie 3,5 procent. To znów opinia OPEC, który nie bez
satysfakcji przypomina, że Unia Europejska, wcześniej wspierająca biopaliwa, w 2012
roku, w obawie o ich wpływ na rynek żywności, nałożyła pięcioprocentowy limit na ich
udział w całości zużycia paliw. Krótko mówiąc — czeka nas bardzo powolna ewolucja,
a nie rewolucja — twierdzi OPEC, i do tej opinii przychyla się wielu ekspertów.
McKinsey Global Institute szacuje natomiast, że zważywszy na tempo postępu w obniżce
cen energii słonecznej, w 2025 roku na energię Słońca i wiatru będzie przypadać 16
procent globalnej produkcji elektryczności.
OPEC przewiduje także, że udział energii nuklearnej odrobinę spadnie i wyniesie w
2035 roku 6 procent. Jeśli tak się stanie, to głównie za sprawą tragedii w Fukushimie.
Niemcy już bardzo dawno postanowiły, że w 2022 roku rozpoczną zamykanie elektrowni
atomowych. Rząd Angeli Merkel przesunął tę datę na rok 2036. Po katastrofie w
Fukushimie Berlin powrócił do pierwotnej daty.
Niemal całkowita dominacja ropy jako paliwa dla amerykańskiego transportu
(ponad 97 procent) nie wynika wyłącznie z wrodzonych właściwości tego surowca, ale
ze stulecia przywilejów politycznych, z jakich ropa korzystała, głęboko zakorzenionych
przyzwyczajeń i ogromnych inwestycji infrastrukturalnych, takich jak rurociągi, stacje
paliwowe czy fabryki konwencjonalnych pojazdów. Przywileje podatkowe sprzyjały
wierceniom w poszukiwaniu rodzimej ropy. Federalne subsydia na budowę autostrad
znacznie przekraczały wsparcie dla komunikacji publicznej. Lobby naftowe miało
tradycyjnie ogromny wpływ na amerykańską legislację.
Brent Scowcroft, doradca prezydenta Busha seniora do spraw bezpieczeństwa
narodowego, wielokrotnie podkreślał, że atak na Irak w 1991 roku był konieczny ze
względu na inwazję Saddama Husajna na bogaty w ropę Kuwejt. Po operacji Pustynna
Burza rozmieszczenie wojsk USA na świętych dla Arabów terenach Arabii Saudyjskiej
dostarczyło fanatykom religijnym dodatkowej amunicji do wyartykułowania doktryny
nienawiści wobec Ameryki. Pierwsza fatwa Osamy bin Ladena w 1996 roku nosiła tytuł:
„Deklaracja wojny przeciwko Amerykanom okupującym ziemie dwóch Świętych
Miejsc”. Dzisiaj sprzeciw wobec obecności USA w Zatoce Perskiej służy za potężny
oręż przy rekrutacji terrorystów i manifestuje się nie tylko w Iraku, ale także w Pakistanie
i w Afganistanie. Jak to uwzględnić w prawdziwych kosztach ropy naftowej?
Zdecydowana większość Amerykanów uważa, że ogromna zależność od importu
ropy to poważny problem, choć różne motywacje podpowiadają potrzebę rewizji status
quo. Niektórzy koncentrują uwagę na gigantycznym koszcie obecności wojskowej w
Zatoce Perskiej, inni na efekcie cieplarnianym, farmerzy upatrują fortun w przechodzeniu
na biopaliwa. Nikt trzeźwo myślący nie postuluje eliminacji ropy czy węgla, lecz jedynie
dywersyfikację zaopatrzenia w nośniki energii. Istotne zmiany wymagają czasu,
pieniędzy, a co najważniejsze — przełamania oporu potężnych grup interesu.
Według opinii amerykańskiego ministerstwa energetyki, sporządzonej jeszcze za
administracji George’a W. Busha, na ogromnym terenie rozciągającym się od stanu
Massachusetts do Karoliny Północnej potencjał energetyczny wiatru to 330 tysięcy
megawatów prądu, więcej niż całkowity popyt tego regionu na energię - nie tylko na
prąd.
Przeciwnicy energii odnawialnej mówią, że się do niej dopłaca, tym samym
zniekształcając mechanizmy rynkowe. Z subsydiów korzystają jednak także tradycyjne
formy energii — wspiera się zarówno ich producentów (choćby polskie górnictwo), jak i
konsumentów. Międzynarodowa Agencja Energetyczna szacuje subsydia oferowane
konsumentom na ponad 300 miliardów dolarów rocznie. Dodaje, że ich eliminacja
zmniejszyłaby światowy popyt na energię o 5 procent, co jest równe łącznemu zużyciu
Japonii, Australii i Nowej Zelandii. Stanowią one an-tybodziec dla oszczędności,
poszukiwania alternatyw, nie wspominając o wpływie na klimat. W Iranie subsydia na
paliwo sięgają 20 procent PKB, zaś w Uzbekistanie ponad 30 procent. Rząd Indonezji
szacuje, że subsydia na energię będą go kosztować w 2013 roku 32 miliardy dolarów, co
stanowi 20 procent budżetu. Władze Arabii Saudyjskiej, która subsydiuje paliwo dla
wszystkich, niezależnie od poziomu dochodów, pomne doświadczeń arabskiej wiosny,
zmagają się z dylematem, jak te subsydia obciąć, a jednocześnie nie sprowokować
zamieszek ani nie wystraszyć energochłonnych gałęzi gospodarki, które dają pracę
młodym.
Opór wobec alternatywnych źródeł energii wynika zarówno z czystej ignorancji —
niezrozumienia w pełni potrzeby zmian i zamykania oczu na nowe i mnożące się
możliwości - jak i z gigantycznych zysków beneficjentów status quo. Lobby naftowe stać
na fabrykowanie intelektualnie atrakcyjnych teorii i argumentów przeciwko nowym
formom energii. Raz słychać, że biopaliwa odbierają żywność biednym i głodnym, innym
razem, że nie ma sensu zużywać kilograma dobrego mięsa, aby wyprodukować 80 deko
kiepskiej kiełbasy. Te chwytliwe argumenty z prawdą niewiele mają wspólnego, ale
kogo to interesuje?
Zarzut lobby naftowego wobec biopaliw to twierdzenie, że samochód na bioetanol
jest może dobry w ciepłej Brazylii, ale nie zapali w zimowy ranek w Dakocie, Kanadzie
czy Rosji. To nieprawda. W Szwecji, kilkaset kilometrów na północ od Sztokholmu,
gdzie zima trwa pół roku, od kilkunastu lat sprzedaje się z powodzeniem samochody
Forda na E-85, czyli mieszankę bioetanolu i benzyny. W 2006 roku szefowie GM, Forda i
Chryslera obiecali wspólnie Kongresowi, że w ciągu roku mogą rzucić na rynek 2,5
miliona aut na E-85. Poprosili o pomoc w modyfikacji stacji paliwowych, ale odeszli z
kwitkiem.
Przeszło sto lat temu lord Selborne, Pierwszy Lord brytyjskiej Admiralicji, uznał za
nonsensowną ideę, że brytyjska flota może użyć jako paliwa czegokolwiek innego niż
węgla, którego Anglia miała pod dostatkiem. Zastąpienie węgla ropą, twierdził, jest
niemożliwe, ponieważ nie ma na świecie wystarczających jej zasobów. W 1911 roku
Pierwszym Lordem mianowano młodego Winstona Churchilla, któremu powierzono misję
wygrania nasilającego się wyścigu między Wielką Brytanią a Niemcami o supremację na
morzu. Churchill rozumiał, że ropa skróci czas ładowania paliwa oraz zwiększy prędkość
okrętu, i zarządził budowę floty wojennej napędzanej ropą. Churchill miał wizję. Dziś
nikt z decydentów nie ma równie przekonującej wizji, dlaczego i jak tę ropę zastąpić.
Jeśli nawet najbardziej optymistyczne prognozy dotyczące amerykańskiej produkcji
paliw okażą się trafne, to za kilkanaście lat znaczenie Zatoki Perskiej i OPEC nie
spadnie, lecz wzrośnie, i nawet gdyby ani jedna baryłka ropy z Bliskiego Wschodu nie
trafiła do Ameryki (co możliwe) ani do Europy (co mało prawdopodobne), to
jakakolwiek destabilizacja tego regionu: wojna, atak terrorystyczny czy awaria dużego
ropociągu, odbije się natychmiast na wszystkich.
*
Przez cieśninę Ormuz przechodzi każdego dnia 17 milionów baryłek ropy, 20
procent światowej produkcji. Cieśnina jest głęboka i na tyle szeroka, że mogą przez nią
przepływać tankowce o pojemności ponad 150 tysięcy ton, ale Iran jest ją w stanie
zablokować i od czasu do czasu straszy taką blokadą. Potencjalne konsekwencje
zamknięcia Ormuzu dla tankowców mogą być głównym argumentem przeciwko atakowi
na Iran. Z drugiej strony taka akcja byłaby ekonomicznym samobójstwem dla Iranu.
Pentagon nie zwija więc manatków i nie opuszcza Zatoki Perskiej. Europa, w tym
Polacy, nie powinni przedwcześnie spisywać na straty Putina i jego planów, nie tyle
modernizacji Rosji, bo takich albo nie ma, albo je skrzętnie ukrywa, ale planów
przebudowy, czy raczej odbudowy wielkiej armii.
Zaś odpowiedź na pytanie zawarte w tytule rozdziału „Cud, rewolucja czy
halucynacja?” brzmi:
Cud - nie.
Rewolucja - tak.
Halucynacje - jest tego trochę. Od tego, co znaczy „trochę”, i od tego, co ludzie
wymyślą w nadchodzących latach, będą zależeć konsekwencje energetycznej rewolucji.
Na razie nie można spuszczać oka z cieśniny Ormuz.
Czy jeszcze można coś wynaleźć?
„Nie podoba nam się ich dźwięk, a poza tym muzyka gitarowa wychodzi z
mody” - powiedzieli fachowcy z firmy płytowej Decca po wysłuchaniu w Nowy Rok
1962 w Londynie prywatnego koncertu w wykonaniu czwórki John Lennon, Paul
McCartney, George Harrison i Pete Best.
Beatlesi nie zdołali im zaimponować. Piętnaście lat później Ken Olsen, twórca i
prezes Digital Eąuipment, oświadczył: „Nie ma powodu, aby ludzie chcieli mieć
komputer w domu”.
Minęło kilka lat i Ross Perot, gdy zachęcano go do kupna Microsoftu, którym
interesował się rok wcześniej, powiedział ponoć: „Co wie trzynastu gości w Seattle,
czego my nie wiemy?”, i jak wiadomo - Microsoftu nie kupił.
Niełatwo dostrzec nadchodzące rewolucje w technologii czy w ludzkich gustach.
Myśląc o przyszłości, nie sposób przewidzieć wydarzenie mało prawdopodobne, lecz o
ogromnych konsekwencjach. Dla takich metaforą stał się termin „czarny łabędź”, jako że
w naturze jest znacznie rzadszy niż biały.
Co się stanie, gdy nasze apetyty będą nieskończenie rosnąć, będzie nas wciąż
przybywać, a dzisiejsi biedni w miarę jak będzie im się lepiej powodzić, zapragną tego
samego, co my już mamy: samochodu, steku, podróży w ciepłe kraje? Czy będziemy się
zabijać o wodę, ropę, węgiel, metale rzadkie? To będzie zależało także od tego, czy
pojawią się pomysły, jak zastąpić to, czego brakuje, i jak dać pracę tym, których wyręczy
maszyna albo tańszy Chińczyk, Hindus czy Wietnamczyk. Czy mamy w sobie dość
pomyślunku na kolejne przełomy, kolejne rewolucje technologiczne etc?.
Na okładce londyńskiego „The Economist” w połowie stycznia 2013 roku myśliciel
Auguste’a Rodina siedzi na nowoczesnym sedesie. W chmurce nad jego głową unosi się
filozoficzne pytanie: „Czy kiedykowiek jeszcze wymyślimy coś równie pożytecznego?”.
Amerykański ekonomista Robert Gordon, profesor Northwestern University, jest w
tej materii sceptykiem - i nie on jeden. Podkreśla, że są innowacje ważne i mniej ważne.
Przypomina trzy rewolucje przemysłowe - ta pierwsza, uważana za najważniejszą, to
maszyna parowa i kolej; trwała ona z grubsza od 1750 do 1830 roku. Druga rewolucja -
silnik spalinowy, elektryczność, woda bieżąca, kanalizacja, ropa, chemikalia, początek
radia i filmu - to okres od 1870 do 1900 roku. Ta współczesna - komputer, telefony
komórkowe, internet - zaczęła się mniej więcej pół wieku temu i zdaniem Gordona nie
miała równie znaczącego i trwałego wpływu na wzrost gospodarczy. Czy fakt - pyta - że
czerpaliśmy tak długo korzyści z postępu techniki, oznacza, że tak będzie wiecznie? Ma
wątpliwości, czy z dzisiejszych tarapatów wybawi nas kolejna rewolucja technologiczna.
Co byśmy wybrali — zastanawia się - stając w obliczu dylematu: albo komputer,
albo bieżąca woda? Czy wolelibyśmy życie z telefonem komórkowym, ale z wychodkiem
na zewnątrz, czy na odwrót - kanalizację bez komórek? To ma być dowód na to, że
pomysły naszych prapradziadów poprawiły nasze życie bardziej niż to, co wymyśliło
pokolenie Steve’a Jobsa. Nawet jeśli coś w tym jest, to nie stoimy w obliczu takiego
wyboru — nikt nam już ani bieżącej wody, ani komputera nie odbierze, zaś wątpliwości
co do zdolności innowacyjnych człowieka nie są niczym nowym. W 1899 roku Charles
Duell, Komisarz Urzędu Patentowego USA, powiedział: „Wszystko, co można było
wynaleźć, zostało już wynalezione”.
*
Platon pisał przy świecy. Przez następnych 1800 lat niczego lepszego nie
wymyślono. Potem oświetlenie poprawił tłuszcz wieloryba. W 1853 roku Ignacy
Łukasiewicz skonstruował w Galicji pierwszą na świecie lampę naftową. Po niej
przyszła żarówka Edisona. To był przełom. Nie ma najmniejszego powodu do utraty
wiary w to, że podobnych przełomów zobaczymy więcej - tym bardziej że oświata jest
dziś bardziej powszechna niż za czasów Edisona, a nagrody za innowacyjność bardziej
lukratywne. Najszybszy superkomputer kosztował w 1975 roku pięć milionów dolarów.
iPhone4 ma tę samą zdolność przetwarzania danych i kosztuje czterysta dolarów.
Na horyzoncie majaczy wiele potencjalnych przełomów naukowych. Realna staje się
na przykład wizja przyszłości - odległej o dwadzieścia-czterdzieści lat - w której ludzie
są odporni na wszystkie wirusy i w której bakterie są w stanie wyprodukować
przedmioty codziennego użytku lub wytworzyć dość elektryczności albo biopaliw, by
skończyć z zależnością od ropy. I gdy budowa domu jest zajęciem równie prostym jak
zasadzenie marchewki.
Pionierzy genetyki przekonują, że syntetyczna biologia zbliża nas szybko do
realizacji takiej wizji. Jeden z jej liderów, George Church, profesor genetyki z Harvardu,
swą książkę Regenesis, opublikowaną je-sienią 2012 roku, zaczyna od relacji z koncertu
w waszyngtońskim Centrum Sztuki imienia Johna E Kennedyego, który miał miejsce w
grudniu 2009 roku, gdy w przerwie drinki serwowano w przezroczystych plastikowych
kubeczkach. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że plastik wykonano
całkowicie z roślin. Jeśliby któryś z tych kubków wylądował w wodach Potomaku, w
ciągu paru miesięcy przestałby istnieć. Stworzenie mikrobu, który zamienia kukurydzę w
plastik, to, powiada Church, proces podobny to warzenia piwa. To jednak tylko jeden z
przykładów transformacji możliwych dzięki syntetycznej biologii - metodzie
selektywnych zmian genów organizmów.
Technologie te mogą poprawić zdrowie człowieka i zwierząt, wydłużyć życie,
podwyższyć naszą inteligencję, poprawić pamięć etc. Mogą nawet w pewnym sensie
przywracać życie. Słynna owca Doiły, pierwszy sklonowany ssak, powstała z
zamrożonych komórek wymienia sześ-cioletnej owcy, która padła trzy lata przed
narodzinami Doiły. Kilka lat później grupa francuskich i hiszpańskich biologów
powołała do życia zwierzę z gatunku wymarłego - pirenejską kozę bucardo. Ostatnia bu-
cardo, trzynastoletnia Celia, zginęła w 2000 roku, gdy zawaliło się na nią drzewo, ale
zanim zwierzę padło, biolog pracujący dla regionalnego rządu Aragonii pobrał próbki
skóry z uszu Celii i przechował je w ciekłym azocie. W roku 2003 zespół biologów
przeszczepił je kozie domowej, która posłużyła jako surogat matki, i po pięciu
miesiącach ciąży urodziła się bucardo, przedstawicielka wymarłego gatunku.
Gdyby armia napoleońska nie rozpisała konkursu na sposób przedłużania trwałości
żywności i gdyby Nicolas Appert nie wymyślił puszkowania, kto wie jak długo sól
pozostałaby ąrcycennym towarem. Potrzeba jest matką wynalazku i choć rewolucja w
technologii wydobycia gazu i ropy zmniejszyła nieco apetyt na alternatywne źródła
energii, pragnienie powróci, i to rychło.
Wtedy na przykład mniej egzotyczne stanie się słowo „jatrofa”. Jatrofa to drzewo
lub krzew, bo rośnie i tak, i tak. Zawiera sporo oleju, ale nie konkuruje z roślinami
jadalnymi, bo jest trująca. Nie potrzebuje wiele wody i może rosnąć na najsłabszych
glebach. Dziś stosuje się ją głównie przy rekultywacji gleb i walce z pustynnieniem, ale
już w 2008 roku boeing 747 należący do Air New Zealand odbył dwugodzinny lot z
pięćdziesięcioprocentową mieszanką oleju z jatrofy i tradycyjnego paliwa lotniczego
spalaną w jednym z czterech silników. W 2011 roku do użytkowników biopaliw
dołączyły KLM, Lufthansa i Finnair. To zresztą niejako pocztówka z przeszłości, bo na
wystawie światowej w Paryżu w 1900 roku Rudolf Diesel napędzał swój silnik olejem z
orzeszków ziemnych, a pierwsze modele samochodów Forda używały etanolu, oleju
sojowego i oleju babassu, tłoczonego z orzeszków palmy atalia, którym dziś panie
pielęgnują skórę.
Im droższa ropa, z tym większym zapałem postępują prace nad cudownym
mikrobem, który da nam tani olej napędowy.
W nadchodzących dekadach nowe technologie mogą wywrócić, i bardzo możliwe,
że wywrócą, sposób funkcjonowania społeczeństw, komunikowania się, metody
prowadzenia wojen i nasze relacje ze środowiskiem naturalnym. Mało kto może sobie
dziś wyobrazić życie bez Googlea, a notowania giełdowe tej firmy dowodzą, że rynki
oczekują od niej fenomenalnego rozwoju. Popularność Facebooka potwierdza rosnące
znaczenie portali społecznościowych. Jednocześnie uzasadnione są obawy o to, kto nam
się przypatruje, co o nas wie i jak to może wykorzystać. Afera Snowdena i kontrowersje,
jakie wywołała, pokazują zarówno skalę możliwej inwigilacji, jak i niełatwe dylematy:
jak pogodzić ochronę prywatności z ochroną bezpieczeństwa publicznego. Postępy
technologii to szansa i zagrożenie. Nowoczesna technologia w niepowołanych rękach to
niebezpieczeństwo.
Upadek komunizmu i globalizacja przełożyły się nie tylko na nowe kierunki
wędrówki kapitału. Rozpad starych struktur politycznych, bałagan prawny, bezrobocie,
które nagle zajrzało w oczy ogromnemu aparatowi partii i służb specjalnych - wszystko to
stworzyło raj dla gangsterów, w porównaniu z którymi Don Corleone i cała mafia
sycylijska to, jak mówią w Warszawie, „mały pikuś”, a w Nowym Jorku - „smali
potato”. Na niespotykaną skalę rozkwitła globalna przestępczość. Granice albo zanikły,
albo łatwiej je dziś przekraczać. Handel narkotykami i bronią, prostytucja, masowa
kradzież towarów i własności inteletualnej, kontrabanda - wszystko to nabrało impetu i
bardziej niż poprzednio międzynarodowego wymiaru.
Brytyjski dziennikarz Misha Glenny we wstępie do książki McMafia. A Journey
Through the Global Criminal Underworld (McMafia. Podróż po kryminalnych
podziemiach świata) podaje za Międzynarodowym Funduszem Walutowym, Bankiem
Światowym i rozmaitymi ośrodkami badawczymi w Europie i w Ameryce, że podziemie
gospodarcze kontroluje dziś 15-20 procent światowego obrotu towarowego. Na to
wszystko nałożył się z czasem internet i możliwości, jakie stwarza nie tylko rządom, ale i
prywatnemu światu przestępczemu.
Po tym jak Chińczycy wdarli się do systemów komputerowych głównych
amerykańskich dzienników, „The New York Times” opublikował fragmenty raportu, z
którego wynika, że autorami ataków byli agenci armii komunistycznych Chin i że celem
cyberataków mogą się rychło stać — o ile już nie są - krytyczne elementy infrastruktury
kraju będącego obiektem ataku, takie jak system energetyczny czy transportowy.
Niemal powszechny dostęp do telewizji i internetu sprzyja politycznemu
przebudzeniu krajów kiedyś drzemiących na peryferiach. To z jednej strony tworzy nowe
szanse dla demokracji, a z drugiej potęguje poczucie niesprawiedliwości, krzywdy,
niechęci i zawiści, co z kolei rodzi pytanie o zasadność globalnego porządku rzeczy,
utożsamianego często z dominacją Zachodu. W przeszłości łatwiej było kontrolować
milion ludzi, niż zabić milion ludzi, czego klasyczny dowód to kontrola Wielkiej Brytanii
nad wielomilionowymi Indiami przy pomocy stosunkowo nielicznej grupy oficerów i
urzędników. Dziś jest dokładnie na odwrót. Środki masowego zniszczenia stały się
dostępne dla wielu - dla państw i ruchów politycznych. Rodzi to fundamentalnie nową
jakość zagrożeń. Albert Einstein powiedział kiedyś: „Postęp technologiczny jest jak
siekiera w rękach patologicznego kryminalisty”.
Kandydata Baracka Obamy na szefa Centralnej Agencji Wywiadowczej maglowano
w Senacie z powodu bezzałogowego latającego obiektu, o którym piętnaście lat temu
mało kto słyszał. Po raz pierwszy Stany Zjednoczone użyły dronu w 2002 roku w
Afganistanie, próbując zabić Osamę bin Ladena. Ta kontrowersyjna broń weszła do
arsenału i chyba się w nim zadomowi. Za wcześnie na spekulacje, z jakimi skutkami, ale
uzasadnione są obawy, że jednym z nich będzie znieczulenie społeczeństwa, które
prowadzi wojnę.
Wiadomo, że masakrom w Sudanie, Kongu czy Rwandzie świat przyglądał się z
założonymi rękoma głównie z obawy o koszt interwencji. Wystarczy zastąpić łudzi
robotami, by cały rachunek liczony krwią wyglądał inaczej. W chwili oddania strzału
sterujący dronem siedzi w wygodnym klimatyzowanym pokoju tysiące kilometrów od
miejsca ataku. Po wykonaniu zadania może zabrać żonę i dzieci na pizzę. Rodzi się nowa
generacja żołnierzy, dla których wojna to osiem godzin pracy - rano jedzie się do niej
własnym samochodem, a wieczorem wraca się do żony. Skrzywieniu może ulec moralny
wymiar wojny, zatraca się poczucie poświęcenia i wyrzeczeń. Generał Robert E. Lee
napisał kiedyś: „To dobrze, że wojny są w naszych oczach tak straszne, bo inaczej byśmy
je polubili”.
Technologia zmienia możliwości prowadzenia wojen. Dochodzi do sytuacji, gdy
znane są ofiary, ale nie wiadomo, kto podjął wrogie działania. Tam gdzie misja jest
nudna, brudna i niebezpieczna i gdzie człowiek staje się najsłabszym ogniwem łańcucha
systemu obrony lub ataku, coraz częściej sięgać się będzie po roboty. Sztuczna
inteligencja i flota sensorów będą w stanie identyfikować ludzi kryjących się w
piwnicach i za węgłem i przekazywać informacje robotom albo ludziom. Jeden z
najbardziej znanych bezzałogowych samolotów, predator, waży niespełna pięćset kilo,
jest zbudowany z materiałów niemetalicznych, może spędzić w powietrzu dwadzieścia
cztery godziny, latając na wysokości niemal dziesięciu kilometrów. Jest śmiesznie tani w
porównaniu z nowoczesnym myśliwcem i znakomicie nadaje się na misję, w której
prawdopodobieństwo zestrzelenia jest wysokie. Ma kamery, które widzą w dzień i w
nocy, i choć jego dokładne możliwości są tajemnicą, żołnierze twierdzą, że jest w stanie
odczytać tablice rejestracyjne z odległości trzech kilometrów. Maszyny nie czują strachu,
zmęczenia ani pragnienia, nie zapominają rozkazów, nie przejmują się tym, że maszynę
obok trafił pocisk. To, że są tanie, to plus i minus. Plus jest oczywisty. Minus polega na
tym, że każdy może je kupić.
Znaczenie robotów wzrośnie nie tylko tam, gdzie się nawzajem zabijamy, ale przede
wszystkim tam, gdzie coś sensownego produkujemy. W orędziu o stanie państwa
prezydent Barack Obama mówił o takich innowacjach w bliskiej przyszłości, jak nowe
materiały do wytwarzania baterii, rozmaite rodzaje energii odnawialnej czy drukowanie
3D, czyli przestrzenne, które może zrewolucjonizować produkcję.
Jacąues Vallee, francuski matematyk, astrofizyk i astronom, który wiele lat temu
stworzył dla NASA pierwszą skomputeryzowaną mapę Marsa, a potem został
współtwórcą Arpanetu, prototypu internetu, dziesięć lat temu przekonywał mnie żarliwie,
że monopol NASA nie przyniósł niczego dobrego, że program jest przeraźliwie drogi,
postęp mizerny, a Międzynarodowa Stacja Kosmiczna to fiasko, które Ameryka toleruje
tylko dlatego, że nie ma własnego pojazdu do transportu ludzi w kosmos. Wspomniał
Edwarda Tellera, współtwórcę bomby wodorowej, który powiedział kiedyś, że Zachód
wygrał zimną wojnę, ujawniając tajemnicę tranzystora, bo to wywołało lawinę
innowacji, a tej system komunistyczny nie był w stanie podołać. Recepta Valleego na
tańszy podbój kosmosu była prosta: prywatny kapitał, mówił, poradzi sobie lepiej z
opanowaniem kosmosu niż biurokraci z NASA i wkrótce dokonają tego małe firmy.
Słuchałem przekonany,
y
źe mam do czynienia z sympatycznym wariatem. Nie minęło pięć
lat, a poznałem człowieka, który nie tylko myślał podobnie, ale który pomysł Francuza
zrealizował. Nazywa się Elon Musk.
Kiedy studiował fizykę, wydawało mu się, że badanie kosmosu to jeden z trzech
obszarów, poza energią odnawialną i internetem, którego poznanie najsilniej wpłynie na
przyszłość ludzkości. Uważał jednak, że ze względu na skalę kosztów to teren
zarezerwowany dla rządów. Nie bardzo wierzył, aby mógł zarobić na życie, zajmując się
internetem, który w tamtym czasie był domeną uniwersytetów i sieci rządowych, dlatego
z myślą o pojazdach elektrycznych wybrał energię odnawialną i latem 1995 roku został
przyjęty na studia doktoranckie z materiałoznawstwa i fizyki stosowanej na
Uniwersytecie Stanforda. Jednak wtedy właśnie wybuchła epidemia zakładania firm
internetowych, więc odłożył studia i zabrał się do biznesu. Zarobił duże pieniądze.
Wówczas wrócił do swej pasji, czyli do kosmosu -bo tylko tam widzi szanse przetrwania
gatunku ludzkiego. Dla Muska życie multiplanetarne oznacza opanowanie przez Ziemian
Marsa. Wenus, powiada, jest zbyt gorąca i kwaśna, a Merkury jest zbyt blisko Słońca.
Wymyślił, że zbuduje małego robota-szklarnię, wyśle go na Marsa, stworzy tam
zalążki życia, przekaże na Ziemię obrazy zielonych roślin, co wywoła ekscytację wśród
ludzi i pobudzi zainteresowanie życiem multiplanetarnym. Rozważał zakup rakiety w
Rosji, ale uznał, że interesy z handlarzami takim towarem są zbyt ryzykowne. Postanowił
zbudować własną. Zwerbował doświadczonych inżynierów i techników, a ponieważ
niełatwo przekonać kapitał podwyższonego ryzyka do rakiety, wyłożył z własnej kieszeni
sto milionów dolarów. Jego zespół szukał wielkich idei i drobnych usprawnień. Często
eksperymentował. Wyglądało to czasem na chałupnictwo, ale naprawdę była to
gospodarność i zdrowy rozsądek.
To właśnie rakieta Falcon 9 produkcji firmy SpaceX, założonej przez Muska,
wyręcza dziś wahadłowce NASA w transporcie cargo na Międzynarodową Stację
Kosmiczną. W tym samym czasie Musk pracował w Dolinie Krzemowej nad
samochodem elektrycznym - teslą. W 2010 roku dostał od rządu USA prawie pół
miliarda pożyczki na budowę fabryki elektrycznego sedana oraz na rozwój i montaż
baterii, silników elektrycznych, urządzeń kontrolnych zarówno dla tesli, jak i na sprzedaż
innym producentom. Umowa była taka, że nikt z udziałowców nie zobaczy ani centa,
dopóki pożyczka nie zostanie spłacona. W maju 2013 roku, jak wspomniałem wcześniej,
spłacił pożyczkę.
Musk porywa się na projekty zakrawające na szaleństwo - tyle że definicja tego, co
jest szaleństwem, a co nie jest, zmienia się z czasem. Gdybyśmy - powiada - w 1969
roku, gdy człowiek lądował na Księżycu, spytali ludzi, co jest bardziej prawdopodobne
w 2009 roku: to, że znajdziemy się na Marsie, czy to, że będziemy nosić w kieszeni mały
telefon, z którego można zadzwonić do każdego zakątka Ziemi i przesłać ogromne ilości
danych, to scenariusz lądowania na Marsie wygrałby co najmniej stosunkiem 100 do 1. A
stało się inaczej.
Internet, który uczynił Muska krezusem i pozwolił mu realizować szaleńcze na pozór
wizje, redefiniuje także politykę.
W 1960 roku w debacie telewizyjnej rywalem wiceprezydenta Stanów
Zjednoczonych Richarda Nixona, który miał podkrążone oczy, pocił się, wyglądał na
kiepsko ogolonego — był młody, dynamiczny, świeżo opalony senator John Kennedy.
Poglądy mieli zbliżone. W oczach widzów lepszy był Kennedy. Gdyby nie telewizja, JFK
i piękna Jacąueline nigdy by nie zamieszkali w Białym Domu. Gdyby nie internet, Barack
Obama nie byłby prezydentem USA, nie znalazłby się nawet w finałowej rozgrywce. Tak
jak pięćdziesiąt lat temu telewizja, tak dzis internet zmienia reguły gry w polityce.
Zmodyfikował proces weryfikacji faktów. Pozwala sięgnąć do poprzednich przemówień
kandydatów, aby wykazać brak konsekwencji, błąd lub kłamstwo i podzielić się
wnioskami z innymi.
Technologia przekazu zawsze miała ogromny wpływ na praktyki i skuteczność
polityki. Efektywność retoryki Cycerona zależała od tego, jak liczny tłum słuchaczy
zdołali ściągnąć na przemowy na rzymskie Forum jego posłańcy. Rolę esemesa czy e-
maila odgrywał niewolnik, biegający po mieście i zwołujący łudzi na orację. Reformacja
nie zaczęła się wtedy, gdy Marcin Luter ogłosił swe kontrowersyjne tezy, ale wtedy, gdy
dzięki postępowi sztuki drukarskiej w miesiąc obiegły one całą Europę. Przesłanie
internetowe jest i tańsze, i szybsze. Wszystko to nie zmienia oczywiście istoty przekazu.
Sztuka perswazji i inspiracji staje się szczególnie ważnym orężem walki politycznej
wtedy, gdy technologia masowych mediów pozwala powielać w nieskończoność retorykę
skuteczną i wyśmiewać nieskuteczną. Już dawno temu Platon ostrzegał przed
niebezpieczeństwem, że perswazja przyćmi wiedzę, a wiarygodność stanie się
ważniejsza niż prawda.
Sukcesy The Beatles i Elona Muska dowodzą, że przyszłość należy nie do tych,
którzy mają kryształową kulę, ale do tych, którzy mają odwagę i wyobraźnię, aby
kwestionować utarte wzorce i konsekwentnie dążyć do celu.
Przemysł Zachodu - renesans czy złuda?
Czterdzieści pięć lat temu, gdy Brazylią rządzili wojskowi, Kreml dławił praską
wiosnę, Hindusi głodowali, a Chiny tkwiły w uścisku rewolucji kulturalnej, więc
nikomu się nie śnił BRIC, Daniel Bell pisał o zbliżającym się społeczeństwie post-
industrialnym.
Coraz mniej z nas miało pracować przy fabrycznej taśmie, a coraz więcej zajmować
się oświatą, innowacją, sztuką i rozrywką. Tędy miała wieść droga do raju. Raju wciąż
nie widać.
W ostatnich stu z górą latach to zwykle przemysł budował potęgę państw i dobrobyt
narodów. Rewolucja przemysłowa umocniła pozycję Imperium Brytyjskiego. Szybki
rozwój przemysłu uczynił Stany Zjednoczone supermocarstwem. Powojenny cud
gospodarczy „azjatyckich tygrysów” opierał się na eksporcie do bogatych krajów
Zachodu towarów przemysłowych wyprodukowanych z wykorzystaniem technologii
importera, własnej wysokiej wydajności i niskich kosztów robocizny. Kraje takie jak
Australia czy Kanada, którym wiedzie się dobrze, choć brak im dużej bazy przemysłowej,
należą do wyjątków, bo wyjątkowo bogata jest ich baza surowcowa.
W 1990 roku z USA pochodziła trzecia część produkcji przemysłowej świata. W
wiek XXI Ameryka wkroczyła z jedną piątą globalnej produkcji przemysłowej, co wciąż
stawiało ją na pierwszym miejscu. Pozycję tę straciła w 2009 roku na rzecz Chin.
Ćwierć wieku temu co piąty zatrudniony Amerykanin pracował w przemyśle, dziś -
co dwunasty. Przemysł emigrował, a teoretycy uspokajali, twierdząc, że nie ma
znaczenia, gdzie ludzie pracują, bo usługi są równie ważne jak produkcja. Jeden z
nielicznych, którzy ośmielili się już dawno kwestionować tę teorię, nieżyjący szef Sony
Akio Morita, mówił w Davos w 1993 roku: „Jedynie przemysł przetwórczy daje solidne
zatrudnienie w odpowiedniej skali. Sektor usług może przetrwać tylko wówczas, gdy
istnieje przemysł, który te usługi może wspierać”. Na dłuższą metę jakość usług też
wymaga postępu w przemyśle: szybszych pociągów i wygodniejszych samolotów; za
bilety do kina można żądać więcej, gdy nowa technologia pozwala na nowe efekty
wizualne; usługa telefoniczna jest droższa, gdy lepszy mikroprocesor zwiększa
funkcjonalność komórki.
Daniel Patrick Moynihan, senator-intelektualista, przypominał, że nie tylko kultura i
sztuka, ale także bardziej przyziemne usługi, takie jak oczyszczanie miasta, poczta czy
policja, to sektory, gdzie wydajność pracy albo nie rośnie, albo rośnie powoli (i dlatego,
mówił, grawitują one w kierunku sektora publicznego). Jako przykład podał kwartet
smyczkowy Mozarta: w 1773 roku wymagał on czterech muzyków, czterech instrumentów
i około 35 minut - i dziś nic się w tej materii nie zmieniło.
Sytuację krajów, z których przemysł stopniowo emigruje, a jego miejsce zajmują
usługi, komplikuje fakt, że większości usług nie da się sprzedawać w skali
międzynarodowej. Są oczywiście takie, którymi można handlować na odległość, jak
choćby usługi finansowe, a nawet kształcenie, ale nie da rady sprzedać na odległość
strzyżenia u fryzjera, reperacji cieknącego zlewu czy kolacji w miejscowej knajpie.
Wprawdzie z bogatych krajów lata się do Tajlandii czy Brazylii, aby poprawić nos lub
powiększyć piersi, ale to drobna część usług medycznych i gdy ktoś łapie grypę albo
wpada pod samochód, nie szuka pomocy z dala od domu.
Na razie utrata wielu miejsc pracy w przemyśle prowadzi do polaryzacji dochodów
- bo przybywa ludzi o niższych zarobkach. Można to oczywiście łagodzić poprzez
politykę redystrybucji, czyli poprzez podatki, ale częściej napotyka się opory niż
entuzjazm.
Znam gminy w Kalifornii, które po cięciach w budżecie Pentagonu, gdy rozpadał się
Układ Warszawski, traciły pięć tysięcy miejsc pracy w przemyśle lotniczym, a zyskiwały
pięć i pół tysiąca w hotelach, motelach, barach szybkiej obsługi, domach starców,
szkołach i szpitalach. Poprawiało to wskaźniki bezrobocia, niemniej był to inny rodzaj
zatrudnienia. Pracę tracili inżynierowie i mechanicy, którzy zarabiali trzy-cztery razy tyle
co sprzątaczki, kucharze, pielęgniarki i salowe - a tych przybywało.
Średnie zarobki w przemyśle amerykańskim są o 20 procent, a w budownictwie o
40 procent wyższe niż w całej gospodarce, a właśnie te dwa sektory najbardziej dziś
cierpią. Natomiast w handlu detalicznym, który dziś zatrudnia w Stanach o trzy miliony
ludzi więcej niż przemysł, średnie zarobki są o połowę niższe. W Ameryce coraz trudniej
o pracę, za którą dobrze płacą i która nie ucieknie jutro za granicę. Podobny ból głowy
zaczyna dokuczać Europie. Czy jeśli Zachód chce chronić swą dzisiejszą pozycję przed
dalszą erozją, musi reanimować swój przemysł?
Przemysł zaczął się wynosić z Ameryki czterdzieści lat temu, ale ucieczka z krajów
bogatych do biedniejszych, gdzie łatwiej dobrze zarobić, zwiększyła tempo z chwilą, gdy
Chiny przyjęto do Światowej Organizacji Handlu, bo to ośmieliło kapitał, zwłaszcza
amerykański.
Zanim Franklin D. Roosevelt stworzył programy robót publicznych, aby złagodzić
skutki wielkiego kryzysu lat 1929—1933, Amerykanie tracili pracę, która prędzej czy
później wracała. Czy miejsca pracy, które tracą dziś, kiedykolwiek wrócą? W Ameryce
zaczyna się ostatnio mówić, że tak, że wrócą. Przebąkuje się nawet o nadchodzącym
renesansie przemysłu. Czy coś się nagle odmieniło? A jeśli tak, to co? Czy to tylko złuda?
I gdy się zmieni, to czy może się znów odmienić?
Tak długo, jak długo te opinie pochodziły od teoretyków, a właściwie od
konsultantów, którzy muszą ciągle coś nowego przewidywać, można to było potraktować
wzruszeniem ramion. Ale gdy wolty w myśleniu i działaniu dokonuje przemysłowy gigant
taki jak General Electric, to całkiem inna historia.
Czterdzieści lat temu dwadzieścia trzy tysiące pracowników General Electric
produkowało w Louisville, w stanie Kentucky, pralki, lodówki i zmywarki. To był park
przemysłowy z własną elektrownią, strażą pożarną i kodem pocztowym. Potem produkcja
zaczęła wędrować za granicę — najpierw do Meksyku, później do Chin. Gdy zostało
niespełna dwa tysiące ludzi, GE zaczęło się rozglądać za kupcem na cały interes. I nagle
wszystko się odmieniło. Produkcja wraca, a Jeffrey Immelt, szef GE, firmy zatrudniającej
przeszło trzysta tysięcy ludzi na całym świecie, napisał w „Harvard Business Review”,
że outsourcing jako model produkcji sprzętu gospodarstwa domowego w jego firmie się
przeżył. Postanowił wydać osiemset milionów dolarów, aby przywrócić do życia fabrykę
w Louisville. Zapewnia, że nie robi tego z pobudek filantropijnych. „Robię to, bo myślę,
że zarobimy w ten sposób więcej pieniędzy” - powiada. Skąd ten piruet?
Od początku było wiadomo, że pod względem wydajności Chińczyk czy Hindus
ustępuje Amerykaninowi, ale gigantyczna różnica w płacach z nadwyżką
rekompensowała te straty w produktywności. Dość szybko jednak płace trafiły na
diametralnie różne trajektorie: w Ameryce zaczęły spadać, a na nowych rynkach szybko
rosnąć.
W wyniku wzrostu bezrobocia i dramatycznego osłabienia ruchu związkowego płace
w przemyśle spadły. Niektóre firmy, które dwadzieścia lat temu płaciły ludziom przy
taśmie przeszło dwadzieścia dolarów za godzinę, dziś są w stanie zatrudnić
pracowników o podobnych kwalifikacjach za dziewięć dolarów. Jednak płace to tylko
jedna część łamigłówki.
Konsultanci i praktycy nagle mówią coś, co jeszcze kilka lat temu byłoby
bluźnierstwem, a mianowicie, że decyzje o outsourcingu były często bardziej wynikiem
instynktu stadnego - skoro wszyscy to robią, to musi w tym tkwić mądrość - niż solidnego
rachunku. Amerykanin staniał, a Chińczyk zdrożał. Poza tym Chińczyk jest mniej wydajny.
Gdy dodać do tego koszty transportu, kurczy się przewaga produkowania w Chinach na
rynek amerykańśki. Dziś znacznie tańszy w Ameryce gaz obniża koszty energii na
krajowym podwórku. Wszystko to wzięte do kupy podpowiada weryfikację
konwencjonalnych „prawd”.
GE odkrywa także, że fabryka to laboratorium i że badania i rozwój dzieją się
właśnie tam. Zwłaszcza gdy chodzi o wyroby wysokiej technologii, ważne okazuje się to,
że projektanci, inżynierowie, pracownicy linii produkcyjnej i ludzie z marketingu są
blisko siebie. Ta bliskość sprzyja innowacjom, przyspiesza ich tempo, zbliża producenta
do tętna rynku. W wypadku General Electric dowiodło tego projektowanie nowego pieca
grzewczego, popularnego wyposażenia domów jednorodzinnych w Ameryce. Pracując w
Kentucky, multidyscyplinarny zespół wyprodukował towar i lepszy, i tańszy niż ten
wytwarzany w Chinach. Czas na przerzucenie produktów z fabryki do magazynów
sprzedaży -liczony poprzednio w tygodniach, potrzebnych na transport z Chin — dziś
wynosi trzydzieści minut.
Gdy General Electric ściąga do domu produkcję lodówek, pralek czy pieców
grzewczych, Whirlpool wraca do Ohio z produkcją mikserów, która wywędrowała do
Chin, a Otis do Karoliny Południowej z produkcją wind, która wyniosła się do Meksyku.
Jeszcze trochę i wszyscy uwierzą, że Ameryka stoi u progu renesansu przemysłu.
A co z Europą? Za jeden z podstawowych celów Unia uznała „politykę
przemysłową w dobie globalizacji”. Co to znaczy, nie wiadomo. Bruksela dostrzegła
wreszcie, że postępująca deindustrializacja może wepchnąć Europę prędzej na ścieżkę
do skansenu niż na drogę do dobrobytu. Chce reanimować przemysł. Jakie są szanse
powodzenia?
Z jednej strony Europa była kolebką przemysłu, ma wciąż duży potencjał wytwórczy
i silną bazą naukowo-badawczą. Z drugiej strony szanse obniżają atuty rywali: w
wypadku Ameryki to przede wszystkim tradycyjny duch przedsiębiorczości, mniejsza
awersja do ryzyka, łatwiejszy dla nowo powstających firm dostęp do kapitału i znacznie
bardziej symbiotyczne relacje między nauką a biznesem. Natomiast w przypadku Chin -
poza wyraźną przewagą w zakresie kosztów wytwarzania - silne wsparcie państwa, które
dla osiągnięcia swych mocarstwowych celów nie cofnie się przed niczym i gwiżdże
sobie na oskarżenia konkurentów o nieuczciwą grę.
Unia jest dziś wciąż największym na świecie producentem samochodów, a przemysł
motoryzacyjny - najważniejszy dla prosperity Europy i jej rynku wykwalifikowanej siły
roboczej. Jest też największym prywatnym źródłem finansowania badań i rozwoju. Jak
długo to jednak potrwa przy obecnej polityce? Francuzi i Włosi produkują za drogo i
więcej, niż rynek chce wchłonąć. Fiat płaci swym ludziom we Włoszech więcej niż
bardziej wydajnym pracownikom w swojej fabryce w Polsce, ale gdy ma kłopoty ze
zbytem, zwalnia ludzi w Polsce. Gdy pod koniec 2012 roku Peugeot miał kłopoty z kasą,
rząd w Paryżu dał mu gwarancje bankowe pod warunkiem, że zwolni mniej ludzi, niż
zamierzał. To nie są dobre sposoby na budowanie konkurencyjności.
Gigantyczna klapa gospodarki centralnie planowanej ugruntowała przekonanie, że
im mniej państwa w gospodarce, tym lepiej. Jeśli jednak ugruntuje się przekonanie, że
deindustrializacja to droga donikąd, może dojść do rehabilitacji polityki przemysłowej.
To prawda, że większość pomysłów interwencji na rynku zrodzonych w rządowych
gabinetach, źle się kończyła, a cenę za eksperymenty płacił podatnik. Były to zwykle
spóźnione i chybione próby ratowania upadających sektorów lub firm - stalowni, stoczni,
kopalni czy zakładów włókienniczych. Więcej sensu ma wspieranie przez państwo
nowych dziedzin, zwłaszcza wte-dy, gdy sektor prywatny się do tego nie kwapi z powodu
wysokiego ryzyka, choć i wtedy ścieżka usłana jest pułapkami. Po pierwsze, nie ma
pewności, że rząd postawi na właściwego konia. Po drugie, jego działania mogą się stać
łupem lobbystów.
Z drugiej strony bez wsparcia rządów nie byłoby Airbusa, a bez Pentagonu - Doliny
Krzemowej. Tenże Pentagon przyłożył rękę również do narodzin internetu.
Południowokoreański Pohang Iron and Steel Company, jedna z najbardziej wydajnych i
trzecia co do wielkości firma hutnicza na świecie, oraz Jebel Ali w Dubaju, jeden z
największych i najlepszych portów na świecie — powstały dzięki środkom publicznym.
Rząd wspierał brazylijski przemysł lotniczy, który produkuje embraery.
Zdaniem ekspertów na zmianach w kierunkach wędrówki przemysłu skorzystają
przede wszystkim firmy amerykańskie oraz te, z europejskimi i japońskimi włącznie,
które produkują w Ameryce. Coraz więcej firm europejskich i japońskich stawia fabryki
w USA. W wypadku firm samochodowych dzieje się to od dawna. W tym samym czasie
gdy amerykańscy producenci zmagali się z najprzeróżniejszymi problemami, od jakości
po koszty, Toyota, Honda, Nissan, BMW, Daimler i Volkswagen budowały zakłady w
Ameryce. Później do tej listy dołączyły południowokoreańskie Hyundai i Kia. BMW
eskportuje na cały świat samochody produkowane w Karolinie Południowej. Honda
planuje roczny eksport czterystu tysięcy samochodów ze swych wytwórni w Ameryce.
Japoński Mitsubishi Nuclear Energy System lokuje swe centrum inżynieryjne w Karolinie
Północnej. Zdaniem Boston Consulting Group to wierzchołek lodowca i zwiastun nowego
trendu, gdyż coraz więcej firm wierzy, że produkcja w Chinach jest tańsza tylko na
papierze.
Sami Chińczycy szukają szczęścia w Ameryce. Chiński producent rur miedzianych
Golden Dragon Precise Copper Tube Group buduje fabrykę w Alabamie, chiński
producent wyrobów aluminiowych zakłady w Indianie. Ostatnio zabrali się także do
przemysłu samochodowego.
*
Z wielkich amerykańskich miast, które ucierpiały przy okazji deindustrializacji,
żadne nie dostało w kość tak jak Detroit. To na przedmieściach Detroit w 1903 roku
powstała Ford Motor Company. To tu mieści się od dawna centrala General Motors. W
1914 roku Ford wprowadził płacę minimalną w wysokości 5 dolarów dziennie, co było
odpowiednikiem dzisiejszych 115 dolarów. W 1921 roku firma produkowała rocznie
milion aut. Ale to prehistoria. Detroit, liczące w 1950 roku 1,8 miliona ludzi, skurczyło
się do 700 tysięcy. Centrum miasta przypomina krajobraz po bitwie. Średnia cena
nieruchomości jest dziś o 54 procent niższa niż 6 lat temu i wynosi 45 tysięcy dolarów (w
San Francisco — 717 tysięcy). Bezrobocie znacznie przewyższa średnią krajową. W
marcu 2013 roku gubernator stanu Michigan odebrał administrację radzie miejskiej i
nadzór nad finansami oddał specjalnemu zarządcy do spraw kryzysowych, a 18 lipca
ogłoszono bankructwo miasta.
Ostatnio w Detroit pojawili się Chińczycy. Bez fanfar zapuszczają korzenie w sercu
amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego. Korzystają z tego, że miejscowi mają
kłopoty, więc tanio można kupić i ziemię, i maszyny, i ludzi z doświadczeniem. Próbują
iść ścieżką podobną do tej, jaką ponad trzydzieści lat temu przecierali Japończycy.
Ekspansję Toyoty i Hondy potraktowano jako zagrożenie. Gdy związki zawodowe i rząd
postawiły warunek: chcecie tu sprzedawać, zacznijcie tu produkować, Japończycy
powiedzieli: OK. Chińczycy są w lepszej sytuacji z dwóch powodów: po pierwsze,
nikomu jak dotąd pracy w Detroit nie odbierają, lecz dają ją tym, którzy ją stracili. Po
drugie, siedzą cicho jak mysz po miotłą, co przychodzi im o tyle łatwiej, że samochodów
w Ameryce nie sprzedają. Sprzedają natomiast części - w 2012 roku za 12 miliardów
dolarów. Zwrócili na siebie uwagę dopiero wówczas, gdy zainteresowali się
amerykańskimi akumulatorami i pojazdami elektrycznymi.
Brilliance Auto, ogromna firma z miasta Shenyang, zatrudniająca w Chinach pół
miliona ludzi i od dziesięciu lat produkująca BMW na rynek chiński, zameldowała się w
Detroit głównie po naukę - jak zostać poddostawcą dla General Motors, Forda czy
Chryslera. Do tej pory jej klientami były głównie warsztaty naprawcze. Gdy udała się
mała transakcja z Cadillakiem, przyszedł apetyt na więcej. W 2012 roku, mimo setek
milionów wsparcia ze strony rządu federalnego, zbankrutował amerykański producent
akumulatorów Al23 - wówczas chińska grupa Wanxiang kupiła większość wyposażenia
zakładów. Republikanie krytykowali tę transakcję, twierdząc, że maszyny kupione przez
Chińczyków mogą mieć zastosowanie wojskowe, ale ostatecznie rząd ją przyklepał.
Wcześniej ta sama chińska firma kupiła kilka amerykańskich fabryk części
samochodowych i paneli słonecznych. Wanxiang zatrudnił tysiące miejscowych
pracowników, co pomogło pokonać opór polityków.
Czy to się kwalifikuje jako renesans amerykańskiego przemysłu, czy też jako
renesans przemysłu w Ameryce? I czy to ważne, do kogo te odrodzone fabryki należą?
Łatwo popaść z jednej skrajności w drugą. Inaczej wygląda i będzie wyglądać
rachunek ekonomiczny w wypadku nowoczesnego sprzętu gospodarstwa domowego, a
inaczej w wypadku koszuli, spodni czy butów albo montażu tanich komponentów
elektronicznych. Chiny jeszcze długo będą znacznie tańsze niż Ameryka. Poza tym trzeba
pamiętać, że nawet jeśli Chiny drożeją, to w pobliżu czekają Wietnam, Kambodża,
Bangladesz, wkrótce zapewne Birma, a w dalszej kolejności Afryka.
Cztery lata od oficjalnego zakończenia recesji zatrudnienie w Ameryce jest o
przeszło dwa miliony niższe niż w roku 2007, ostatnim przed kryzysem. O dwa miliony
ludzi mniej pracuje w przemyśle. W ciągu dwunastu miesięcy - od czerwca 2012 do
czerwca 2013 - w przemyśle Ameryki przybyło wszystkiego 30 tysięcy miejsc pracy.
Zważywszy na skalę gospodarki USA, gdzie poza rolnictwem pracuje 135 milionów
ludzi, czy zasługuje to na miano renesansu? Może trzeba poczekać, a może po prostu
opisane przypadki ledwie rekompensują ucieczkę innych, hamują odrobinę spadkowy
trend.
Czas pokaże także, co wyjdzie z chińskiej inwazji na Detroit. Na razie tylko 4
procent chińskiej produkcji aut osobowych wędruje za granicę, głównie do Afryki i na
Bliski Wschód. Ale to się zmieni za kilkanaście lat, jeśli nie wcześniej. Wówczas może
się okazać, że to, co dziś niektórzy uważają za renesans, jest niczym innym, jak
budowaniem przez potężnego konkurenta przyczółku do ataku. W Detroit i okolicach
mieszka dziś około pięćdziesięciu tysięcy Chińczyków. Tam gdzie kiedyś królowały
pierogi i polska kiełbasa, coraz częściej można dostać kaczkę po pekińsku.
Tykająca bomba nierówności
Czterdzieści lat temu Robert Redford, dziś — Leonardo di Cap-rio. Wielki
Gatsby przyciąga producentów filmowych i widzów, tak jak wystawne przyjęcia u
Jaya Gatsby’ego, milionera o tajemniczej przeszłości, przyciągały gości na kilka lat
przed krachem na giełdzie.
Jeden z tytułów, jakie F. Scott Fitzgerald rozważał dla swej powieści, brzmiał
„Trimalchio in West Egg”. Trymalchion to postać z Satyrykonu, powieści przypisywanej
Gajuszowi Petroniuszowi, rzymskiemu pisarzowi, filozofowi i politykowi, który miał
duży wpływ na Nerona. Trymalchion zaś to nieokrzesany parweniusz, który pracą i
uporem doszedł do majątku. Na jego przyjęciach serwowano żywe ptaki zaszyte w
prosięciu. Czy jednak ustępował mu Dennis Kozłowski, prezes Tyco, firmy, która
dołożyła z kieszeni akcjonariuszy milion dolarów na przyjęcie na Sardynii, gdzie lodowa
replika Dawida Michała Anioła siusiała stoliczną? „Rzymska orgia Tyco” - pisano
później o urodzinach żony prezesa, a jednocześnie dziennikarz „Forbesa” bronił
Kozłowskiego: to prawda, że zachowywał się jak Świnia, ale wielu prezesów zachowuje
się jak świnie.
Ffistoria Wielkiego Gatsby’ego toczy się na początku lat dwudziestych ubiegłego
wieku w okolicach Nowego Jorku - w czasie prosperity, prohibicji, rozkwitu
zorganizowanej przestępczości i upadku moralności.
Jedno z największych wyzwań naszych czasów to nierówności społeczne.
Większość ekonomistów pogodziła się z ogromnymi nierównościami w dochodach w
przekonaniu, że socjalistyczna kuracja jest gorsza niż kapitalistyczna choroba, a straty
wywołane nieefektywnością socjalizmu pożarłyby z nawiązką potencjalne korzyści
związane z większą równością. Ostatnio różnice jednak w dochodach wzrosły
dramatycznie nie tylko w Ameryce i w Europie, ale i w nowych potęgach: Chinach,
Indiach i Rosji, a także w rejonach o tradycyjnie gigantycznych nierównościach, takich
jak Afryka. Ameryka Łacińska stanowi jedyne odstępstwo od tej reguły w ostatnich
dziesięciu latach, głównie za sprawą szybkiego wzrostu klasy średniej w Brazylii.
Nierówności pogłębiały się już od kilku dekad, lecz dopiero po krachu finansowym
jaskrawo się to uwidoczniło. Zanim bowiem banki się posypały, pod każdą praktycznie
szerokością geograficzną łatwo było dostać kredyt, a zakupy na kredyt dawały milionom
poczucie, że są bogatsi, niż naprawdę byli. Demokratyzacja standardów życia
codziennego - telewizor kolorowy dla każdego — maskowała prawdziwe różnice.
W teorii rozpiętości w dochodach dają bogatym możliwości oszczędzania i
inwestowania i tworząc zachęty dla wydajnej pracy, powinny sprzyjać wzrostowi.
Jednak rozpiętości nadmierne — oczywiste pytanie: jakie to nadmierne? - jednym hamują
dostęp do edukacji, a w innych budzą niechęć, rozgoryczenie. W miarę prosta teoria
przeradza się więc w praktykę akrobacji o niepewnych skutkach. Na to wszystko nakłada
się pytanie, czy wysokie nierówności przynoszą więcej pożytku, czy szkody.
Z badań Międzynarodowego Funduszu Walutowego wynika, że rozpiętości
dochodowe spowalniają tempo wzrostu, osłabiają popyt i zwiększają niebezpieczeństwo
perturbacji finansowych. Asian Deve-lopment Bank twierdzi, że gdyby nierówności w
gospodarkach krajów Azji nie powiększyły się w ciągu minionych dwudziestu lat,
dodatkowe 240 milionów obywateli tego regionu wydobyłoby się z głębokiej nędzy.
Krótko rzecz ujmując, jest o czym mys'leć.
Rosnące rozpiętości zaczynają niepokoić nawet plutokrację. Sondaże
przeprowadzone na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos wskazały nierówności
jako najważniejszy obok nierównowagi fiskalnej problem nadchodzących lat - i
najbardziej dziś niebezpieczny dla społecznej stabilności.
Rozmaite jest też w różnych społeczeństwach postrzeganie nierówności. W Europie
zakorzeniły się silne tendencje egalitaryzmu. Historia Ameryki Łacińskiej, gdzie różnice
tradycyjnie były znaczne - i do dziś tak jest - pokazuje, że kraje rządzone przez te same
elity, gdzie możliwości awansu były ograniczone, nie mogły się poszczycić ani szybkim
wzrostem, ani stabilnością. Ameryka i Chiny akceptują większe różnice w dochodach,
choć w Chinach zaczęły one przybierać takie rozmiary, że komunistyczni liderzy uznali je
za zagrożenie dla systemu. Jednocześnie zapędy do redystrybucji też niosą ze sobą
zagrożenia, dusząc efektywność i niekiedy zabijając bodźce do pracy, o czym to i owo
wiedzą zarówno kraje skandynawskie, jak i kraje do niedawna znane jako
przedstawiciele tak zwanego realnego socjalizmu. Rządowe próby leczenia nierówności
zwykle okazywały się gorsze niż choroba, którą miały leczyć. Jednak i w bogatych, i w
biednych społeczeństwach ma sens ekonomiczny i moralny likwidowanie ewidentnie
niezasłużonych nierówności, a takich bez uciekania się do metod Sherlocka Holmesa
znaleźć można mnóstwo.
Nawet w Ameryce, gdzie egalitaryzm nigdy nie był modny i mało kto pomstował na
rozpiętości dochodów, które gdzie indziej uchodzą za nieprzyzwoite, publika wpadła w
furię, gdy miliony ludzi straciły pracę i oszczędności życia, a autorzy tej klapy wypłacili
sobie i swym adiutantom gigantyczne premie. Czy grzechów ostatnich lat winni są
bardziej ułomni ludzie, czy niesprawne instytucje? Czy coś można poprawić? Czy logika
systemu jest taka, że bez narzucenia surowych reguł i ich policyjnego nadzoru jesteśmy
skazani na grabież w biały dzień? Czy rynek jest głęboko nieetyczny?
Indeks Giniego
Namibia
70,7
Republika Południowej Afryki
65,0
Sierra Leone
62,9
Republika Środkowoafrykańska
61,3
Boliwia
58,2
Kolumbia
56,0
Gwatemala
55,1
Brazylia
51,9
Meksyk
51,7
Chiny
48,0
Singapur
47,3
Argentyna
45,8
Jamajka
45,5
USA
45,0
Uganda
44,3
Rosja
42,0
Turcja
40,2
Japonia
37,6
Indie
36,8
Polska
34,2
Wielka Brytania
34,0
Francja
32,7
Tajwan
32,6
Kanada
32,1
Hiszpania
32,0
Włochy
31,9
Korea Południowa
31,0
Holandia
30,9
Unia Europejska (średnia)
30,7
Australia
30,5
Belgia
28,0
Niemcy
27,0
Austria
26,0
Norwegia
25,0
Dania
24,8
Szwecja
23,0
Indeks Giniego jest miarą nierówności dochodowych: im
tym większe nierówności dochodowe
Źródło: Central intelligence Agency, The World Factbook
wyższy indeks,
Wolny rynek bez wątpienia ceni cechy charakteru, które niekoniecznie plasują się
wysoko na liście tradycyjnych cnót. Skłonność do podejmowania ryzyka, spekulacji czy
hazardu jest często skuteczniejszą drogą do sukcesu rynkowego niż ostrożność,
oszczędność czy cierpliwość. Konkurencja na rynku stwarza pokusy, aby łamać
zwyczajne zasady przyzwoitości. Dostarcza także wymówek, moralnego alibi i
usprawiedliwienia przed samym sobą czynów moralnie nagannych. Ma to niewątpliwie
korodujący wpływ na etos pracy. Samo w sobie nie powinno być to jednak argumentem
przeciwko wolnemu rynkowi.
Rywalizacja zarówno w polityce, jak i w gospodarce jest z gruntu niebezpieczna dla
moralności - tyle że w wypadku rywalizacji w polityce powstał cały szereg reguł, które
uwzględniają fakt, że uczestniczą w niej zwykli śmiertelnicy, a nie anioły. Współczesne
demokracje zdołały położyć tamy najgorszym formom korupcji w polityce. Tyrania,
represje, nieuzasadnione aresztowania, cenzura, pokazowe procesy - wszystko to
zniknęło z demokratycznej sceny politycznej, a jeśli nie do końca zostało wyrugowane, to
potrafimy się przed tym bronić. To, że dziś areną najbardziej skorumpowanych
przejawów życia publicznego jest gospodarka, a nie polityka, wynika z tego, że nie mamy
podobnych instytucjonalnych hamulców dla niemoralnych zachowań rynkowych.
To jeszcze jedno przypomnienie, że rynek wymaga systemu praw i ograniczeń,
których strażnikiem i policjantem jest rząd. Trzeba przy tym pamiętać, iż wszelkie
wynaturzenia wolnego rynku nie oznaczają moralnej wyższości systemu centralnego
planowania. Wystarczy wspomnieć czarny rynek i szarą strefę. Także korupcja nie
nadeszła wraz z wolnym rynkiem.
Zdaniem Johna C. Boglea, twórcy i wieloletniego szefa największego w Ameryce
funduszu inwestycyjnego Vanguard, głęboki kryzys na rynku finansowym wynika w
mniejszym stopniu z fundamentalych cech rynku czy z ludzkich ułomności, a bardziej ze
zmian w charakterze instytucji rynku kapitałowego.
Pół wieku temu Ameryka była społeczeństwem właścicieli. Stopniowo klasa
menedżerska przejęła kontrolę nad gigantycznymi przedsiębiorstwami, w których ma
nikłe udziały własne. Już Adam Smith powiedział, że zarządzający pieniędzmi innych
rzadko czynią to z taką samą starannością, z jaką troszczą się o swoje. Jednocześnie
mamy do czynienia z czymś znacznie poważniejszym i gorszym. Obowiązujący kiedyś
moralny absolutyzm - powiada Bogle — „są rzeczy, których po prostu się nie robi”
zastąpił moralny relatywizm: „skoro wszyscy to robią, to czemu ja miałbym być inny?”.
Prywatyzacja zysku i uspołecznienie ryzyka (w formie ratunku ze strony rządu) stanowią
jego zdaniem manifestację skorodowanego kręgosłupa, co umożliwił nie wolny rynek,
lecz system rynkowy zbudowany pod dyktando najsilniejszych.
*
„Nigdy przedtem tak wielu niewykwalifikowanych dwudziestoczterolatków nie
zarobiło tak wielkich pieniędzy w tak krótkim czasie — pisał Mi-chael Lewis w swym
pamiętniku z Wall Street Poker kłamców. - Mieli po dwa małe czerwone sportowe
samochody, a chcieli mieć po cztery, i to za wszelką cenę”. Książka powstała wprawdzie
przeszło dwadzieścia lat temu i opisuje klimat lat osiemdziesiątych, kiedy ludzie z Wall
Street zostawili skrupuły w szatniach eleganckich restauracji, ale postawy z tamtych lat
jedynie się upowszechniły.
Korporacje są zwykle przedstawiane jako orędownicy bezwzględnego leseferyzmu.
Lecz to iluzja. Głównym zadaniem lobbystów nie jest przekonanie rządu, aby zostawił
wielki biznes w spokoju, ale by mu pomógł - żeby utrzymał bariery dla konkurencji,
wsparł ulgami. Żaden system ekonomiczny nie chroni przed okazjonalnym triumfem
niedobrych cech ludzkiego charakteru. Wszystkie do pewnego stopnia uruchamiają
drzemiące w nas egoizm czy zachłanność, które prowadzą do wynaturzeń i szkód
społecznych.
To, co się stało, obnażyło słabość wielu instytucji, ale w sumie zawinili ludzie. Nie
tylko pomysłowi księgowi, nierzetelni analitycy i brokerzy, nieprzyzwoicie pazerni i
pozbawieni zarówno zasad, jak też wiedzy i wyobraźni szefowie niektórych firm, lecz
także przeciętni inwestorzy — i ci, którzy kupowali akcje, zapominając o prawach fizyki,
i ci, którzy kupowali domy w nadziei, że kredyt sam się spłaci. Można wyeliminowć luki
w przepisach, zwiększyć kary za fałszerstwa, wzmocnić nadzór, ale nie da się pozbawić
ludzi iluzji, że tuż-tuż za rogiem czeka na nich fortuna.
Przy okazji ucierpiała reputacja globalizacji. Podobnie jak dywersyfikacja portfela
inwestycyjnego ma zmniejszać ryzyko, i zmniejsza, tak globalizacja miała łagodzić
prawdopodobieństwo globalnego kryzysu ekonomicznego. Stało się inaczej. Okazało się,
że dziś łatwiej o zakażenie i epidemia szybciej się rozprzestrzenia.
W 2012 roku, pierwszy raz od przeszło siedemdziesięciu lat w czasie pokoju,
gubernator Banku Anglii przemówił do narodu przez radio, za pośrednictwem BBC.
Zaczął dramatycznie od słów, że kryzys finansowy położył kres półwiekowej poprawie
standardu życia w Wielkiej Brytanii i pytania, co zrobić, aby za następne pół wieku nasze
wnuki nie mówiły, że zabrakło nam odwagi, by dokonać niezbędnych reform.
Przypomniał przyczyny klęski i winę banków: luksusowe przekonanie, że w razie kraksy
państwo pospieszy na ratunek. W 2008 roku bez pomocy rządu Jej Królewskiej Mości
upadłyby niemal wszystkie banki brytyjskie. Ratunek powinien przyjść wcześniej, a nie
przyszedł. Wygłaszaliśmy kazania, ale nie dość energicznie. I nie dość głośno.
Powinniśmy krzyczeć z dachów. Ostrzegać. Zabrakło nam wyobraźni. Nie stawiamy
elektrowni atomowych w gęsto zaludnionym terenie, powiedział Mervyn King, i z tego
samego powodu nie może być tak, aby tradycyjny bank, chroniony przez podatnika, żył ze
spekulacji.
Paul Volcker, były szef Systemu Rezerwy Federalnej USA (Fed) i człowiek, który
za prezydentury Ronalda Reagana ukręcił łeb hydrze inflacji, uważa, że lepszy nadzór i
wyższe wymagania kapitałowe nie wystarczą, aby zapobiec powtórce kryzysu 2008 roku.
Uparcie powtarza, że instytucje handlujące papierami wartościowymi czy walutami na
własny rachunek, a nie na rachunek klienta, należy pozbawić statusu banku i odebrać im
przywileje, jakie z tego statusu wynikają, takie jak możliwości pożyczania z Systemu
Rezerwy Federalnej. I to jednak niewiele załatwi, jeśli banki inwestycyjne czy firmy
ubezpieczeniowe będzie się ratować w razie katastrofy. W takim wypadku powinna je
czekać, jak powiedział, „eutanazja, a nie podtrzymywanie funkcji życiowych”.
Społeczeństwo coraz energiczniej zaczyna zaglądać bankierom do portfela. „To
wprawdzie nie jest rok 1848 (czyli Wiosna Ludów) - pisał »Financial Times« - ale przez
korporacyjny świat przewala się fala insurekcji”. Przez całe lata akcjonariusze siedzieli
cicho w przekonaniu, że prezesi zasługują na zarobki gwiazdorów, bo to zagwarantuje i
im zyski, i że jeśli chce się mieć wyniki jak Real czy Barcelona, to trzeba płacić tyle, ile
chcą Ronaldo czy Messi. Entuzjazm stopniał, gdy się okazało, że za gigantyczne pieniądze
kupuje się gigantyczne straty.
Nie da się wyeliminować ryzyka z działalności banku, bo ocena i wycena ryzyka
stanowi esencję tego, co robi bank. Za to mu się płaci. Dwieście lat temu Adam Smith
postulował, żeby banki były małe, aby upadek jednego nie miał katastrofalnych skutków
dla całej gospodarki. Zważywszy na niezbędną infrastrukturę technologiczną, tego
rodzaju postulat dziś zakrawa na mrzonkę. Trzeba się pogodzić z istnieniem wielkich
instytucji finansowych, co nie znaczy, że trzeba z góry zaakceptować ideę, iż są one pod
specjalną ochroną i mogą spekulować bez granic na koszt społeczeństwa.
Praktyki sektora finansów, jego monstrualne straty pokrywane przez podatnika i
bezpardonowy, gdy opadły emocje, opór wobec prób reform ugruntowały wśród
Amerykanów, ale nie tylko tam, przekonanie, że system jest głęboko skorumpowany, że
pionki płacą za chciwość i niekompetencję wielkich i że w istocie mamy do czynienia z
cyniczną egoistyczną eksploatacją.
Formuła ustalania płacy dla prezesa amerykańskiej firmy — przez długi czas objęta
tajemnicą - okazuje się prosta. Rady nadzorcze oglądają przeciętne zarobki szefów
podobnych firm i mierzą z płacą wyżej. Tym sposobem wynagrodzenie automatycznie
wspina się w górę, niezależnie od wyników.
W psychologii społecznej z grubsza dwadzieścia lat temu zakorzenił się termin
„Lake Wobegon Effect”. W bardzo popularnym w Ameryce programie radiowym jego
autor Garrison Keillor opowiada od lat o fikcyjnym miasteczku Lake Wobegon w
Minnesocie, gdzie „wszystkie kobiety są silne, wszyscy mężczyźni przystojni, a wszystkie
dzieci powyżej przeciętnej”. Podobnie ma się rzecz z prezesami w Ameryce. Kiedy się
celuje, aby każdemu zapłacić więcej, niż zarabiają przeciętnie ludzie na podobnych
stanowiskach - główny argument za taką filozofią to utrzymanie herosa w stadzie -
przeciętna automatycznie wędruje w górę.
W styczniu 2012 roku David Rubenstein, współtwórca The Carly-le Group, wielkiej
firmy inwestycyjnej i miliarder, podszył się pod Adama Smitha i w jego imieniu
wystosował za pośrednictwem „Financial Times” orędzie do „kapitalistów całego
świata”. W liście tym wyraził swą radość z tego, że kapitalizm wziął górę nad
komunizmem i socjalizmem, a jednocześnie zaniepokojenie jego kondycją: kraje na
krawędzi przepaści, szerzą się społeczne protesty, mnożą się zastępy bezrobotnych,
pęcznieją deficyty i kwestionuje się zalety kapitalizmu. „Co się stało z moim ukochanym
kapitalizmem?” - pytał w imieniu Adama Smitha.
Kapitalizm zwyciężył, przypomniał, ponieważ stworzył ogromnym rzeszom ludzi -
większej grupie, niż to sobie ja, „Adam Smith”, wyobrażałem - możliwości awansu
majątkowego, zapewnienia dzieciom edukacji, a sobie dostępu do dóbr niezbędnych i
luksusowych, do odpoczynku i spokojnej starości. Jednocześnie zawsze dostrzegałem w
nim, pisał „Adam Smith”, dwie ułomności, i obie dały o sobie ostatnio znać. Pierwsza to
wybujały optymizm, który nieuchronnie prowadzi do kraksy, a druga to nadmierne
nierówności rodzące się wtedy, gdy niepohamowana pogoń za bogactwem zostawia
daleko w tyle tych, którzy zwykle nie z własnej winy nie są w stanie nadążyć. Choć nie
istnieje prosta recepta na te schorzenia, i z jednym, i z drugim trzeba stanowczo walczyć.
W tych zmaganiach ważne jest aby „edukować, edukować, edukować”, ponieważ rosnące
nierówności w dochodach są w olbrzymim stopniu rezultatem żałosnego stanu
szkolnictwa podstawowego i średniego.
Niemieckie media rozpisywały się na temat korupcji panoszącej się w Grecji, co
jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę jej skalę. Każda afera korupcyjna ma wszakże dwie
strony: tego, który bierze łapówkę, i tego, który ją daje. Akisowi Cochacopulosowi,
byłemu ministrowi obrony
Grecji, pozbawionemu immunitetu i aresztowanemu, stawia się zarzut przyjęcia
łapówki od niemieckiej firmy Ferrostaal w związku z zakupem niemieckich łodzi
podwodnych. Kilku członków rządu było zamieszanych w zakup od Siemensa systemów
bezpieczeństwa na potrzeby igrzysk olimpijskich w Atenach.
Kondycja moralna kapitalizmu w Ameryce, Europie, Chinach, Rosji czy w Afryce
osiągnęła żałosny poziom. W dobie internetu coraz trudniej ukryć brudy przed milionami
obywateli. Gdy bezrobocie wśród młodych w Grecji i w Hiszpanii przekracza 50
procent, a Włochy zbawienia szukają w osiemdziesięcioośmioletnim prezydencie, coś
jest nie tak z zachodnią demokracją.
W kajdanach dogmatów
To, że kilkadziesiąt milionów ludzi w bogatych krajach nie ma dziś pracy, nie
wynika z tego, że Grecy kantowali, Włosi leniuchowali, a Hiszpanie spekulowali,
choć wszystkie z tych postaw miały miejsce i żadnej nie można uznać za cnotę.
Pięć lat po tym jak światowa gospodarka stanęła na krawędzi katastrofy, Zachód nie
wygrzebał się z głębokiego dołka, a eleganccy do niedawna dżentelmeni skaczą sobie do
gardeł w sporach o to, co robić. Nowe próby rozwiązań zderzają się z dogmatami. Wynik
tych batalii będzie mieć ogromny wpływ na to, jakimi ścieżkami będą podążały w
nadchodzących dekadach kraje duże i małe, bogate i biedne.
„Nie uderzył znienacka piorun i nie zatrzęsła się ziemia, więc kryzys 2008 roku nie
był następstwem działań natury, których nie sposób było przewidzieć i nad którymi nie
można było zapanować”. Tymi słowami Ołiver Williamson, laureat Nagrody Nobla z
ekonomii, streścił odpowiedź na moje pytanie, czy finansowego kataklizmu 2008 roku
można było uniknąć. Świeżo upieczony noblista nie ukrywał swej radości z faktu, że
nagroda Szwedzkiej Akademii daje mu miejsce parkingowe na kampusie w Berkeley.
Gdy pogratulowałem mu parkingu, Williamson przypomniał, że zgubiła nas pewność
siebie i arogancja. Kogo zgubiła -wiadomo. Ogólnie rzecz biorąc — świat. Ale czyja
arogancja?
Lista grzeszników jest długa i starczy na niej miejsca dla rządów i banków
centralnych, agencji ratingowych i audytorów, a także milionów pożyczkobiorców, którzy
uwierzyli w miraże łatwego bogactwa. W końcu to jednak banki odpowiadają za to,
komu, kiedy i na jakich warunkach pożyczyły. Wycena ryzyka to właśnie to, za co banki
biorą pieniądze.
Rządy ratowały banki kroplówką z pieniędzy podatników, bo banki to nie biura
podróży ani warsztaty ślusarskie i ich ratowanie było konieczne. Nie musiały jednak i nie
powinny ratować bankierów. Gdy tylko wielkie instytucje finansowe wyzwoliły się spod
kurateli rządowych ratowników, znowu zaczęły sobie hojnie płacić. Inaczej, mówiły,
stracimy najlepszych. Nie uważały za stosowne wytłumaczyć, jakich to szczególnych
talentów trzeba było, aby doprowadzić do katastrofy. W następstwie kryzysu 2008 roku
miliony ludzi na całym świecie usłyszały po raz pierwszy termin „derywaty”. Brzmiał
złowrogo; Warren Buffet nazwał je bronią masowego rażenia. W ostatnich latach banki
spekulowały tymi instrumentami na gigantyczną skalę. Bankowa wierchuszka w ogromnej
większości nie miała bladego pojęcia, co to są derywaty i jakie zagrożenia ze sobą niosą.
Młode wilczki utytułowane doktoratami z fizyki zapewniały, że to zysk gwarantowany.
W kwietniu 2013 Międzynarodowy Fundusz Walutowy zorganizował konferencję
tęgich głów, aby podumać nad tym, co się dzieje, ekonomiści bowiem jako profesja
jeszcze się nie pozbierali. Jedyne, co wiadomo, a do czego przyznają się wszyscy z
wyjątkiem największych arogantów, to że niewiele wiadomo. George Akerlof, noblista z
Berkeley, porównał obecny kryzys do kota, który ukrył się gdzieś na drzewie i nie
wiadomo, jak go stamtąd ściągnąć.
Upadek Lehman Brothers wywołał skutki niewspółmierne do swej skali, dlatego że
był niespodzianką. Rynki zaskoczył fakt, że rząd dopuścił do bankructwa tak dużej
instytucji. Zrodziło się bowiem pytanie: „Kto następny?”. Gotowość Unii do udzielania
Grecji kolejnych pożyczek nie wynika z naiwnej wiary, że Ateny jakoś się z długu
wygrzebią, lecz z obaw, że alternatywa jest znacznie groźniejsza, że oficjalne bankructwo
uruchomiłoby spiralę zdarzeń, nad którymi nikt by nie zapanował.
Szok w systemie finansowym to bardziej reguła niż odstępstwo. W ostatnim
trzydziestoleciu mieliśmy do czynienia z kilkoma kryzysami o międzynardowych
konsekwencjach. Każdy był inny, każdy był groźny, każdy pozostawił po sobie
spustoszenie, choć żaden nie był tak tragiczny w skutkach jak ten ostatni. I wciąż brakuje
pomysłu, jak im zapobiegać albo łagodzić powodowaną przez nie destrukcję.
Podatnikom, którzy zapłacili i płacą, obiecano, że to ostatni raz i „nigdy więcej”. Czy
rzeczywiście „nigdy więcej”? I czy dziś jesteśmy bezpieczniejsi? Instytucje, które
zawiodły, są dziś jeszcze większe niż przed kryzysem i gdyby im się powinęła noga, z
tych samych co wcześniej powodów będzie się je ratować.
Amerykański Kongres uchwalił reformę systemu finansów, która już dziś jest krok
po kroku rozmontowywana. W Europie, nawet jeśli w ciągu kilku lat wyliżemy rany, to
prędzej czy później znów przydarzy się kolejna wywrotka i znów ludzie wezmą się za
łby, kłócąc się o to, co z tym robić.
W Europie powstało zaklęte koło, z którego trudno się wyrwać. Nadmierne długi
podpowiadają ostrą dietę, zaś ostra dieta wpędza kraje w większe długi. W zapale cięć
wydatków gubi się świadomość współzależności. Kiedy pasa zaciskają nie tylko Grecja,
Portugalia i Irlandia, bo tak obiecały swym wierzycielom, ale także Francja, Wiochy i
Hiszpania, to nikogo nie powinno dziwić, że spada aktywność gospodarcza w
Niemczech. Uwadze Niemców zdaje się umykać prosta oczywistość, że za ich sukcesami
eksportowymi kryją się mniej wstrzemięźliwe zachowania wielu ich partnerów i gdy
wszyscy nagle zacisną pasa, Niemcy na tym mocno ucierpią, bo spadnie popyt na
niemieckie towary. Aby Niemcy mogły mieć wielką nadwyżkę, ktoś musi mieć deficyt.
Jak zauważył komentator „Financial Times” Martin Wolf: „Czy każdy ma mieć nadwyżkę
w budżecie wydatków bieżących? Jeśli tak, to z kim -z Marsjanami?”.
Dziś Ameryka anemicznie, ale jednak posuwa się do przodu, poprawia, ślamazarnie,
bo ślamazarnie, sytuację na rynku pracy. Coś się wreszcie ruszyło w Japonii, która
śladem Ameryki zaaplikowała gospodarce rozmaite bodźce. Tymczasem w Europie
grzesznikom przepisano poli
tykę zaciskania pasa w przekonaniu, że w ślad za rozpasaniem powinno nadejść
opamiętanie. Do tej pory na nic się to nie zdało.
Politykę gospodarczą trzeba oceniać przez pryzmat jej skuteczności, a nie zgodności
z dogmatami. Jeśli zaciskanie pasa nie przynosi oczekiwanych rezultatów - a wręcz
przeciwnie — to warto rozważyć alternatywy.
Fakty są takie, że wzrost wydatków publicznych, a w konsekwencji deficytu i
zadłużenia w wielu krajach Unii wynikał w znacznym stopniu z ratowania sektora
finansów. W 2010 roku ratunek instytucji finansowych kosztował Irlandię 20 procent
PKB! W 2012 roku publiczna interwencja w sektorze finansów, głównie w
rekapitalizację banków, zwiększyła znacznie deficyt budżetowy w większości państw,
które takiej interwencji dokonały. Cena w Grecji - 4 procent PKB, w Hiszpanii - 3,6
procent PKB. Poniższa tabela pokazuje, jakie było zadłużenie tuż przed kryzysem, a jakie
jest dziś.
Zadłużenie brutto jako odsetek PKB (%)
2007
25
2012
Irlandia
117
Islandia
29
99
Hiszpania
36
84
Wielka Brytania
48
90
Francja
64
90
Niemcy
66
82
Portugalia
68
123
Włochy
103
127
Grecja
107
159
Źródło: Międzynarodowy Fundusz Walutowy
Wieczne spoglądanie w tylne lusterko nie wychodzi na zdrowie, ale nie można także
podnieść się i raźno pomaszerować jakby nigdy nic.
Ronalda Reagana, George’a H.W. Busha i Billa Clintona łączyło bardzo niewiele,
poza tym że wszyscy trzej mianowali Alana Greenspa-na na szefa amerykańskiego banku
centralnego. Greenspana traktowano jak skrzyżowanie gwiazdy filmowej i mitycznego
bohatera. Fascynacja jego osobą stała się jednym ze sposobów, w jakie Ameryka
wyrażała wiarę we własne siły. Sam maestro z pokorą przyznawał, że źródła prosperity i
dla niego pozostawały poniekąd zagadką.
Zafundował narodowi kredyt tak tani, że trudno się było oprzeć pokusie, a potem się
dziwił, że wszyscy pożyczają i wydają na potęgę. Gdy w 1996 roku w trakcie długiego
publicznego, jak zwykle zawiłego, wywodu wtrącił pytanie, czy aby notowania na
giełdzie nie stały się „irracjonalnie wybujałe”, giełdy na krótko się zakołysały, ale o
subtelnej przestrodze szybko zapomniano i stało się to, co się stało.
Po katastrofie, już jako osoba prywatna, Greenspan przypominał mordercę
rodziców, który prosi sąd o łagodną karę, gdyż jest sierotą -zapominając najwyraźniej, że
to pod jego batutą Ameryka pogrążyła się w długach, a ich część w różnej postaci
sprzedała światu.
To on wsparł pomysł Białego Domu, aby ciąć podatki wtedy, gdy kraj zaczynał
kosztowną wojnę, dołączając do wyznawców idei, że można mieć i armaty, i masło.
Zapewniał naród i Kongres, który słuchał go z rozdziawionymi z zachwytu ustami, że
samoregulacja to najlepszy sposób na dobre funkcjonowanie rynku. A po katastrofie
dokonał wolty: opowiedział się za silniejszym nadzorem państwa nad bankami. Poszedł
wręcz dalej: „Może zaistnieć potrzeba, by na pewien czas zna-cjonalizować banki, aby
ułatwić szybką i uporządkowaną restrukturyzację” — mówił. „Raz na sto lat może zajść
taka potrzeba” - asekurował się. „Raz na sto lat” przewijało się niczym refren w
wystąpieniu Greenspana.
*
Politykę stymulowania gospodarki należy oceniać nie tylko przez pryzmat jej
doraźnych skutków, ale także jej długofalowych konsekwencji. W latach 2008-2009
rządy się zadłużały, aby ratować system finansowy przed paniką, jaką przyniósłby
niechybnie masowy upadek wielkich banków. Dziś mamy do czynienia z inną motywacją
- walką z zagrożeniem chronicznie wysokim bezrobociem, które nie tylko pociąga za sobą
ból i spiralę spadku produkcji wynikającego z niedostatku popytu, ale w dłuższej
perspektywie prowadzić może także do zaniku kwalifikacji i nawyków pracy, co
pozbawi część bezrobotnych szansy na powrót w szeregi pracujących.
Z marszem w kierunku równowagi budżetowej jest trochę tak jak z odchudzaniem -
zbyt szybkie i nieprzymyślane może przynieść pacjentowi więcej szkody niż pożytku. Ta
prawda nie powinna jednak stanowić wymówki, aby odłożyć na bliżej nie określoną
przyszłość niezbędne reformy.
Jeden z argumentów przeciwko wysokiemu poziomowi pomocy publicznej to
obawa, że osłabi ona innowacyjność. O jaką innowacyjność chodzi? Bo jeśli o
innowacje w finansach, to właśnie one przyspożyły światu gigantycznych strat.
Niekoniecznie z samej swej natury, ale głównie dlatego, że większość użytkowników nie
miała zielonego pojęcia co do ich istoty, ryzyka i skali, na jaką je zastosowano.
Doświadczyłem z bliska, jakie inowacje interesują Wall Street, a jakie nie. Przeszło
dwadzieścia lat temu z ramienia Citibanku pracowałem nad instrumentem, który miał
zmniejszyć wahania realnych stóp procentowych, a przy okazji dać inwestorom
atrakcyjną alternatywę obrony przed inflacją. Produkt zyskał wsparcie noblistów z prawa
(Milton Friedman) i lewa (Franco Modigliani), zainteresowanie mediów - trafił na
okładkę czasopisma „Forbes” - a nawet wsparcie rządu - prezydent G.H.W. Bush
wspomniał o korzyściach z tego produktu w swym rocznym raporcie dla Kongresu USA.
Moi szefowie, a także rząd amerykański i Fed udzielili mi wsparcia prawnego, bo
potrzeba było drobnych zmian w legislacji. Pozostało przekonać Wall Street.
Spotkałem się z największymi wówczas graczami na rynku: Salomon Brothers i
Goldman Sachs. W mig pojęli, w czym rzecz, i w mig powiedzieli mi, że nie poprą tej
idei. Powód prosty. „Twój produkt zmniejszyłby wahania, a my żyjemy z wahań.
Ważniejsze od tego, czy coś idzie nieustannie w górę, czy w dół, jest dla nas to, aby ceny
często się zmieniały, najlepiej raz w górę, raz w dół”. W którymś momencie
zorientowałem się, że mówimy różnymi językami, więc spytałem o ich definicję krótko-,
średnio- i długoterminowych stóp procentowych. „A jaka jest twoja?” -ripostowali.
„Krótkie to mniej więcej do sześciu miesięcy, średnie - do trzech lat, a wszystko, co
dalej, to długie” — powiedziałem. „A widzisz — odparli. - Dla nas krótki termin to
najbliższy kwadrans, średni okres to dwie-trzy godziny, a długi termin to koniec dnia. Bo
gong na giełdzie zamyka dzień. Albo przyniósł zarobek, albo stratę. Nowy dzień zaczyna
wszystko od nowa”.
Rządy wielu bogatych krajów mogą dziś pożyczać niemal za darmo. Realne stopy
procentowe obligacji rządu USA - czyli stopy nominalne pomniejszone o stopę inflacji -
są ujemne. Jeszcze niższe są koszty obligacji rządu Niemiec i Japonii. Stąd idea, aby
zamiast dusić dalej stopy procentowe, zalewając rynek tanim pieniądzem, rządy, które
cieszą się wysoką wiarygodnością — zasłużenie bądź niezasłużenie - i z tego powodu
mogą pożyczać tanio, pożyczały więcej, a nie mniej, nie tylko po to, aby stymulować
wzrost, ale także by poprawiać swą przyszłą sytuację.
W Ameryce sypią się mosty. Remontów wymagają drogi i tamy. Kiedyś i tak trzeba
będzie się do nich zabrać. Dlaczego nie zrobić tego dziś, gdy kapitał jest tak tani?
Dlaczego zwolennicy zaciskania pasa są tak uparci? Istnieje kilka hipotez: 1) wierzą
głęboko, że jeśli choć trochę mocniej zacisnąć pasa, to pacjent ozdrowieje; 2) widzą
wprawdzie, że nijak ich recepta nie działa, ale głupio przyznać się do błędu, więc idźmy
w zaparte; 3) jeśli dziś popuścimy pasa, to już nigdy nie uda się go zacisnąć, bo rząd i
publiczność do tego przywyknie; 4) nie popuszczajmy, bo to może poskutkować i odebrać
nam sposobność, aby wreszcie drogą kolejnych cięć w programach społecznych
skutecznie utopić bestię państwa w gospodarce.
Mają swe ulubione dogmaty i ci z lewej, i ci z prawej. Jedni wszystkie nieszczęścia
składają na karb zachłanności kapitalistycznej oligarchii, tak jakby w tak zwanej
gospodarce planowej decyzje podejmowali wyłącznie altruiści. Drudzy niczym pijany
płotu trzymają się tezy, że państwo w gospodarce to zawsze zło największe i że rynek
wszystko sam załatwi najlepiej.
Jeśli rząd zbyt się panoszy, zwykle zabija przedsiębiorczość i zniekształca sygnały
rynkowe. Jeśli stoi ślepy i bezczynny, rynek nie ze wszystkim się upora i nie wszystkie
pułapki ominie. Często angażuje się zresztą z inicjatywy samego sektora prywatnego.
Rząd USA nie wciskał na siłę pieniędzy gigantom z Wall Street. Producenci samochodów
w obliczu bankructwa sami wyciągali ręce po wsparcie.
Za zmorę, którą trzeba tępić bez litości, uważają dogmatycy podatki. Tymczasem
pod względem zdolności do konkurowania na globalnych rynkach w klasyfikacji
Światowego Forum Gospodarczego w Da-vos w pierwszej piątce znajdują się trzy kraje
o jednej z najwyższych na świecie skali obciążeń podatkowych: Finlandia, Szwecja i
Holandia. Wysokie podatki najwyraźniej niekoniecznie zabijają przedsiębiorczość i
innowacje, skoro Dania i Szwecja, spośród krajów OECD mające najwyższe podatki,
wcale nieźle sobie radzą. Szwecja dorobiła się takich firm, jak Ericsson, Electrolux,
IKEA, Volvo, H&M, a jeszcze całkiem niedawno symbolem solidności w przemyśle
samochodowym był Saab, w malutkiej Danii powstały Bang & Olufsen, Lego, Carlsberg i
Tuborg. Finlandia, kraj z jeszcze mniejszą liczbą ludności, ma Nokię. Liczy się nie tylko
to, ile się ludziom i firmom zabiera, ale na co się te pieniądze wydaje: kraje
skandynawskie przeznaczają najwięcej w Unii na B+R, Włosi na arcyszczodre
przywileje dla swoich parlamentarzystów, my na wysokie emerytury dla wybranych grup
zawodowych. Zwłaszcza gdy wymaga się od ludzi wyrzeczeń, trzeba pilnować, kogo one
wspierają.
Senator John Davison „Jay” Rockefeller IV, prawnuk twórcy ogromnej fortuny i
jedyny dziś polityk z dynastii Rockefellerów, wytoczył właśnie ciężką „lewicową”
artylerię przeciwko Carniyal Cruise, wielkiej firmie oferującej rejsy wycieczkowe
eleganckimi (zwykle) statkami. Nie wszystko wychodzi firmie, jak planowano, od czasu
do czasu statek z setkami lub tysiącami pasażerów ulega awarii. Wtedy na pomoc wzywa
się amerykańską marynarkę wojenną albo służby patrolowania wybrzeża, bo przecież
większość pasażerów to Amerykanie, i jak tu zostawić obywatela w potrzebie. Rzecz
jednak w tym, że firma jest zarejestrowana poza Ameryką, więc nie płaci podatków,
natomiast za ratunek płaci podatnik.
Trzydzieści lat temu, gdy amerykańskie prawo zabraniało nowojorskim bankom
operować w innych stanach, podczas gdy banki japońskie szturmowały w powodzeniem
Kalifornię, Walter Wriston, sternik Citi-banku za czasów świetności tej instytucji,
przypominał Podróże Guliwera: dwa kraje wypowiadają sobie wojnę z powodu sporu,
czy gotowane jajko należy jeść od cieńszego, czy od grubszego końca, gdy w tym czasie
ktoś trzeci kradnie kurę. Dziś ideologiczne spory po obu stronach Atlantyku dotyczą tego,
czy zaciskać pasa, czy go popuszczać. A nowe potęgi prą do przodu.
Żyjemy w czasach, gdy węzeł międzynarodowych współzależności coraz trudniej
rozsupłać. Namnożyło się instrumentów, które mało kto rozumie. W tej sytuacji ostro
idzie w górę cena, jaką całe społeczności płacą za dogmaty, ignorację i arogancję.
Dogmaty nie wyszły na zdrowie komunizmowi. Nie wyjdą także kapitalizmowi.
Część IV
Slajdy z przyszłości
Między Odrą a
Bugiem.
Fakt, że Amerykanie polubili sushi, nie upodabnia ich do Japończyków. Fakt, że
w Warszawie istnieje giełda, nie znaczy, że mamy rynek kapitałowy zdolny
finansować małe i średnie firmy. Fakt, że płyną do nas grube miliardy z Unii, nie
znaczy, że tak będzie zawsze.
Trzeba ślepoty albo złej woli, aby kwestionować rozmiary postępu
cywilizacyjnego, jaki dokonał się w Polsce po upadku komunizmu. Ale nawet ci, którzy
tego postępu nie kwestionują, z trudem przyjmują do wiadomości, że dokonał się on w
dużym stopniu dzięki pomocy z zewnątrz. Od wstąpienia do Unii w 2004 roku Polska
była największym beneficjentem tak zwanej polityki spójności, na którą przypada blisko
połowa wszystkich funduszy unijnych. Ich cel to niwelowanie różnic. W myśl tej polityki
im szybciej nadrabiamy dystans, tym mniej nam się należy i tym mocniej musimy
pedałować sami. Po roku 2020 nie powinniśmy liczyć na znaczną pomoc z Unii -
będziemy na to zbyt bogaci, zwłaszcza zważywszy na prawdopodobną obecność nowych
krajów członkowskich, z których większość jest od nas uboższa.
Nasze miejsce na tle innych może się zmienić w wyniku kompletnie różnych
scenariuszy, które mają dla każdego z nas większe znaczenie niż pozycja w tabeli: jeśli
będziemy się poruszać w żółwim tempie do przodu, podczas gdy inni stoją w miejscu lub
się cofają - awansujemy, ale to oczywiście scenariusz niepomyślny. Scenariusz pożądany
to taki, gdy awansujemy, bo choć inni prą do przodu, my czynimy to szybciej -dlatego
tempo naszego wzrostu jest dużo ważniejsze od miejsca w tabelach. Ważniejsza od
dogonienia czołówki, co w perspektywie jednego pokolenia jest niemożliwe, staje się
radykalna poprawa w tych dziedzinach gospodarki i życia publicznego, których
najczęściej dotykamy: takich jak drogi, koleje i urzędy.
Niepokoić nas zatem powinno, że z publicznego dyskursu umyka temat pod tytułem
„przyszłość gospodarki”: co się stanie, gdy strumień unijnych pieniędzy zamieni się w
cienką strużkę albo kompletnie wyschnie?
Przez blisko dwa stulecia nasza narodowa myśl demokratyczna skupiała swą energię
na tym, jak przetrwać jako naród, jak się wybić na niepodległość, kto jest wrogiem
najniebezpieczniejszym, jak z nim walczyć: wielkie idee, heroizm, ciężko krwią okupione
zwycięstwa i jeszcze więcej porażek. Dzisiejsze wyzwanie to nie tylko, jak się znaleźć w
świecie, który tak szybko się zmienia, ale jak dokończyć budowę instytucji społeczeństwa
obywatelskiego, które wciąż u nas ledwie raczkują, i reformowanie istniejących, ale
niesprawnych organów, takich jak sądownictwo, służba zdrowia czy administracja
terenowa i centralna.
Analizując źródła goryczy sporej części społeczeństwa, stanowiącej pożywkę dla
populistycznych ciągotek, warto także pamiętać, że nierówności dochodowe są u nas
wyższe od średniej unijnej i bliższe Europie Południowej niż Północnej. Churchill
powiedział kiedyś, że jeśli chcemy zamożnego społeczeństwa, musimy tolerować
bogatych ludzi. Nasz liberalny kapitalizm powinien się upominać jednak także o los
słabszego, jeśli nie w imię humanitarnych wartości i solidarności, to choćby w imię
politycznego pragmatyzmu. Narodowy sukces to mniej wygrana w piłkę kopaną, a
bardziej pewność, że stary człowiek nie grzebie z głodu w śmietniku, że dworce
kolejowe nie zamieniają się w sypialnie dla bezdomnych, że zakup lekarstwa nie grozi
ruiną budżetu emeryta, że nie strach wyjść wieczorem na ulice naszych miast.
Wiele lat temu Jacek Kuroń pisał, że „dzisiejsze partie polityczne bardziej
przypominają kolejkę do konfitur niż s'rodowiska ludzi zjednoczonych wokół wizji
Polski”. Opinia ta nie straciła na aktualności. Zmagania o władzę są wciąż u nas częściej
postrzegane nie jako publiczny konkurs na pomysł na przyszłość narodu, ale jako brutalna
wolnoamerykanka, gdzie na zwycięzców czekają prezesury spółek, miejsca w radach
nadzorczych, sejmowe diety.
Lista naszych atutów w batalii o sukces jest długa, a otwierają ją kwalifikacje ludzi,
energia, przedsiębiorczość, głód sukcesu, zdolności do adaptacji w zmieniających się
warunkach, gotowość do ciężkiej pracy, gdy taka ma sens i jest godziwie wynagradzana.
Mamy zdrowy system bankowy i sprawny system nadzoru, co uchroniło nas przed
kosztownymi przygodami większości krajów Europy.
Paradoksalnie, naszym atutem są infrastrukturalne zaniedbania. Za kilkanaście lat
albo zacznie się sypać wielka płyta — w której mieszka 10 milionów Polaków - albo
będzie ona wymagać wymiany, bo remont wind, instalacji elektrycznych, cieplnych i
wentylacyjnych będzie droższy niż budowa nowych mieszkań. Mieszkaniówka może
nadać impet naszej gospodarce. Nic nie ma w gospodarce równie stymulacyjnego
wpływu na otoczenie jak budownictwo mieszkaniowe. Budowa nowego mieszkania czy
domu tworzy popyt nie tylko na cegłę, cement, stal, szkło, rury, kable, deski, wanny i
krany, ale i na farby, meble, dywany, firanki, pralki, lodówki etc.
Nieprzypadkowo nowe zezwolenia na budowę obiektów mieszkalnych to jeden z
barometrów kondycji gospodarki w USA, Japonii, Niemczech, Francji i Wielkiej
Brytanii. Poprawa sytuacji mieszkaniowej, zwłaszcza bogatszy rynek wynajmu, to także
warunek bardziej mobilnego rynku pracy. Jest to ta sfera gospodarki, w której popyt
generuje się i zaspokaja wewnątrz kraju. Ma to pewną przewagę nad wzrostem
pobudzanym przez popyt z zagranicy, co broń Boże nie znaczy, że możemy zaniedbać
eksport. Rzecz natomiast w tym, że nasza kontrola nad eksportem ma granice. Dziś na
przykład słabość wielu unijnych partnerów osłabia naszą dynamikę wzrostu. Mamy
materiały, mamy tradycje, mamy wykonawców.
A gdzie jesteśmy?
Bank Światowy i International Finance Corporation w najnowszym raporcie
dotyczącym łatwości prowadzenia małej i średniej firmy twierdzą, że Polska poczyniła
większe postępy niż jakikolwiek inny kraj. Chęć odkorkowania szampana mija z chwilą,
gdy wzrok pada na klasyfikację: jesteśmy na 55. miejscu. Przed nami nie tylko tradycyjne
tuzy w tym zakresie, takie jak Singapur, Hongkong, Stany, kraje skandynawskie i Wielka
Brytania, wszystkie kraje bałtyckie, ale także Macedonia, Armenia, Słowacja,
Kazachstan, Tunezja, Czarnogóra czy Rwanda. Lepiej wypadamy w rankingu World
Economic Forum, gdzie mowa o zdolności kraju do konkurowania na globalnych rynkach.
Tam zajmujemy miejsce 41. Przed nami Estonia, Czechy, Brunei, Kuwejt, Arabia
Saudyjska. Najczęstsze zarzuty to regulacje podatkowe, restrykcyjne prawo pracy i
niesprawna biurokracja. Kiepsko z innowacjami, a pod względem absorpcji nowych
technologii przez firmy nie mieścimy się w pierwszej setce. Te miary pokrywają się z
innymi obserwacjami.
Wedle badań unijnych w klasyfikacji „siły innowacyjnej” wleczemy się w ogonie,
wyprzedzając tylko Łotwę, Bułgarię, Litwę, Rumunię i -o włos - Słowację. W kategorii
„innowatorzy” zajmujemy przedostatnie miejsce w Unii; ostatnia jest Łotwa. W
najnowszym rankingu światowych uczelni Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet
Warszawski plasują się dopiero w czwartej setce. Jeszcze gorzej niż kondycja wiedzy
wygląda proces jej komercjalizacji.
To, co się dzieje w polskiej gospodarce, ekonomiści nazywają „dyfuzją
naśladowczą” - kupujemy nowoczesne rozwiązanie i je powielamy. Albo wchodzimy w
partnerstwo z kimś bardziej technologicznie zaawansowanym i korzystając z tańszej,
przyzwoicie wykształconej siły roboczej składamy coś do kupy — komputer, samochód
lub lodówkę.
Czasem robimy to lepiej niż inni, jak choćby w przypadku Fiata. Problem w tym, że
taki model rozwoju ma krótkie nogi. Nasz szybki wzrost w minionych latach był w dużym
stopniu możliwy dzięki temu, że byliśmy dużo tańsi niż partnerzy. Z czasem ta
„przewaga” kosztowa będzie się kurczyć. Albo - jak w przypadku Fiata - względy
pozaekonomiczne odbiorą nam pracę. Na dłuższą metę sukces zależy zatem od tego, w
jakim stopniu jesteśmy w stanie tworzyć sami i - używając języka ekonomistów -
kształtować „dyfuzję kreatywną”.
Nie jesteśmy już wprawdzie gospodarką centralnie planowaną, ale to nie oznacza,
że nie trzeba nam wizji i bardziej konkretnej mapy drogowej. Trzeba nam pilnie nie tylko
podniesienia wydatków na oświatę i naukę, ale i mądrzejszej polityki w obu dziedzinach
- od wsparcia dla przedszkoli, co pomoże uwolnić potencjał zawodowy kobiet, do
gruntownej reformy szkolnictwa wyższego. Jesteśmy słusznie dumni z sukcesów naszych
informatyków, lecz oni są tak dobrzy nie dlatego, że oddychają polskim powietrzem,
tylko dlatego, że mieli dobrych nauczycieli. Tradycje albo się kultywuje, albo zamierają.
Z kieszeni podatnika finansujemy szkoły i uczelnie oraz dofinansowujemy projekty
badawcze, co owocuje publikacjami i stopniami naukowymi, niemniej w mizernym
stopniu przynosi efekty gospodarcze: nowoczesne technologie, produkty, nowe
przedsiębiorstwa (start-upy). W systemie finansowania zrównaliśmy naukowca z
dydaktykiem i wynalazcą. Jednak nie każdy naukowiec musi być wynalazcą. Nie każdy
wynalazek jest bazą atrakcyjnego rynkowo produktu lub usługi.
Polem minowym są zasady, na jakich sektor prywatny mógłby korzystać z wiedzy
finansowanej z kieszeni publicznej. Środowisko akademickie nie ceni
przedsiębiorczości. Odejście od „czystej” nauki do „brudnego” biznesu traktuje się
zwykłe jak zdradę ideałów. Zbyt łatwy dostęp do dotacji i grantów usypia pracowników
polskich uczelni, zniechęca do ryzyka w innowacyjnym start-upie. Przedsiębiorcy nie
chcą finansować publikacji czy doktoratów; chcą zapłacić za produkt, a tego uczelnie nie
potrafią dostarczyć od ręki. Wyważamy często otwarte drzwi, dotując projekty, których
efektem jest coś, co inni dawno zbudowali i sprzedają. Wiele laboratoriów na polskich
uczelniach i w instytutach badawczych zostało w ostatnich latach wyposażonych w
nowoczesny sprzęt. Często stoi niewykorzystany.
Istnieją u nas gniazda obiecujących pomysłów. Szans na skalę europejską fundusze
podwyższonego ryzyka upatrują głównie w czystej żywności, technologiach medycznych,
biotechnologii i nanotechnologii.
Gdy przy pączkach od Bliklego pytam kilkunastu bywałych w świecie młodych (28-
35 łat) Polaków o ich rejestr naszych grzechów głównych, zdumiewa mnie
jednomyślność. W różnej kolejności i nie zawsze tymi samymi słowami, proponują
niemal identyczne listy. Grzech pierwszy to bezinteresowna zawiść. Grzech drugi to
nieustanne oglądanie się wstecz i rozdrapywanie ran przeszłości. I grzech trzeci,
najciekawszy, to bolesne rozdarcie między przekonaniem o naszej wyższości i o tym, że
nam się od losu należy zadośćuczynienie za krzywdy, a poczuciem niższości wobec
narodów, które los potraktował łaskawiej.
Pracować tak jak Grecy i żyć tak jak Szwedzi byłoby może przyjemnie, ale na
dłuższą metę to się nie sprawdza. W Polsce udział pracujących w całości populacji w
wieku od 20 do 64 lat jest znacznie poniżej średniej unijnej. Niższy od naszego mają
Rumuni, Bułgarzy, Węgrzy, Chorwaci, Grecy, Hiszpanie, Włosi, Maltańczycy i
przejściowo - ze względu na głęboki kryzys - Irlandczycy. Przypominamy zatem bardziej
pod tym względem Europę Południową, a nie Centralną i Północną, do której standardów
aspirujemy.
*
W swoim domu w Kalifornii remontowałem łazienkę. Zatrudniłem ekipę polskiego
inżyniera z Kielc. Chciałem, aby skopiował to, co zrobił sąsiad - Szwed. „Zrobimy
lepiej, szybciej i taniej”, powiedział przy podpisywaniu kontraktu. Trwało trzy razy
dłużej, kosztowało dwa i pół raza więcej i chciał się ze mną procesować, twierdząc, że
dołożył do tego interesu. Nie sądzę, że dołożył, ale wierzę, że zarobił mniej, niż
przypuszczał. Dlaczego? Nie miał pojęcia o organizacji projektu. Ściągał ekipę
instalatorów, zanim ustawił ścianę. Malował, zanim przeprowadził kable, etc. Byliśmy
zawsze mistrzami improwizacji. Euro 2012 pokazało, że potrafimy świetnie
organizować, lecz to wciąż nie reguła. Bawić się wolę z Włochami albo Rosjanami, a
gdy przychodzi do organizowania dalekiej wyprawy, bardziej polegam na Duńczyku lub
Holendrze.
Podglądanie innych to nie sposób na Nobla z literatury ani na patent w farmacji, ale
to niezły sposób, aby nauczyć się, jak porządnie budować drogi i koleje, finansować
budownictwo czynszowe bądź wspierać innowacje.
Jeśli zaczniemy bardziej cenić porządek niż improwizację, pozbędziemy się odruchu
wymiotnego na samą myśl, żeby kogoś skopiować, spytać o radę albo skorzystać z
cudzych doświadczeń, nauczymy się cieszyć, a nie chorować z powodu sukcesu
bliźniego, Polska roku 2040 mogłaby z grubsza wyglądać tak:
W 2040 roku będziemy mieli solidną infrastrukturę: dobrze utrzymane autostrady i
drogi, po których nie strach jeździć. Trasa z Krakowa do Zakopanego zajmie niespełna
godzinę. Nasze koleje dorównają standardem kolejom niemieckim. Ponieważ wiedeńska
opera pozostanie lepsza niż warszawska, i samochodem, i pociągiem będzie tam można
dotrzeć z Krakowa w kilka godzin, jak sto lat temu, za Franciszka Józefa.
Z czego będziemy żyć? Co będziemy produkować?
Skoro nasi młodzi programiści regularnie wygrywają konkursy w Ameryce, to nie
dlatego, że kochają tam Kościuszkę i Pułaskiego, ale dlatego, że nasi są dobrzy. Jeśli nie
przegramy batalii o talenty i ci programiści nie wyjadą masowo z kraju, nie będziemy
wprawdzie Doliną Krzemową Europy - żaden kraj nią nie będzie, bo nie ma takiej
potrzeby — ale staniemy się ważnym ośrodkiem produkcji oprogramowania i rozwiązań,
w których oprogramowanie będzie kluczowym elementem. Dobre pieniądze będziemy
zarabiać na produkcji czystej żywności. Nie podejmiemy produkcji własnego samochodu
osobowego, ale na krajowy rynek i na eksport będziemy produkować autobusy.
Zaczniemy się liczyć na europejskim rynku turystyki. Nie, nie ocieplimy Bałtyku ani
nie zniszczymy Tatrzańskiego Parku Narodowego, by konkurować zimą z Alpami. Nasza
turystyka będzie miała charakter sanatoryjno-uzdrowiskowy. W miarę jak starzejemy się i
my, i reszta Europy, coraz więcej ludzi będzie szukać wód, fizykoterapii, masaży
błotnych, spokojnego deptaku, a nie disco czy nart wodnych (te również zapewnimy).
Ciechocinek, Busko, Kudowa, Polanica-Zdrój będą konkurować z Baden-Baden. Okolice
włoskiej Padwy mają setki hoteli z wodami leczniczymi, ale w lipcu i sierpniu leje się
tam z nieba taki żar, że od godziny jedenastej do dziewiętnastej ulice pustoszeją, a
wieczorami, poza pójściem do restauracji i na zakupy, nie bardzo jest co robić.
U nas będą grać Cyganie, rosyjska orkiestra symfoniczna albo krajowy kwartet
smyczkowy. I zaśpiewa tercet mniej lub bardziej egzotyczny. Na lotnisku w Bydgoszczy
będą lądować samoloty z Oslo, Sztokholmu, Amsterdamu i Brukseli. Niemcy przyjadą
samochodami. Lotniska w Olsztynie, Białymstoku i Lublinie będą przyjmować tanie linie
z turystami ciekawymi Białowieży, Mazur i Suwalszczyzny.
Zanim telewizję publiczną rozdrapały partie, gdy się zastanawiano, czy da się
przenieść na nasze podwórko praktyki brytyjskiej BBC, pół żartem, pół serio mówiono,
że się nie da, bo w Polsce jest za mało Anglików. Może to nawet zabawne, ale tak być
nie musi. Politycy dojdą wreszcie do wniosku, że sensację, przekręt czy skąpo odzianą
panienkę można zostawić mediom komercyjnym, a państwo stać na to, aby obywatelowi
zafundować informacje z kraju i ze świata oraz kapkę Kultury przez duże „K”. Wróci na
stałe Teatr Telewizji. Wielki aktor nie będzie musiał dorabiać reklamą obcego banku ani
handlować winem - żadna ujma - a ten z kategorii oczko niżej zachwalać kremu na
hemoroidy.
Taka Polska jest możliwa. I w takiej, jako staruszek, nie będę się bał podreptać do
parku albo wypuścić się wieczorem do teatru. Wisły ani Odry do końca nie uregulujemy,
ale brzegi umocnimy na tyle, że wpiszą się w urbanistykę i spacery wzdłuż nich nie będą
ustępowały przechadzkom wzdłuż Sekwany czy Renu.
W światowych rankingach pod względem Produktu Globalnego Brutto utrzymanie
dzisiejszej pozycji (nr 22 wedle Banku Światowego) nie będzie nieszczęściem,
zważywszy na to, że kilka krajów Azji i Afryki popycha mocno do przodu dynamika
demograficzna.
Pod względem PKB na głowę mieszkańca wyprzedzimy Grecję i Portugalię,
zbliżymy się na wyciągnięcie ręki do Hiszpanii i Włoch, znajdziemy się całkiem blisko
Francji i Wielkiej Brytanii, choć pozostaniemy wciąż za krajami skandynawskimi,
Belgią, Holandią, Szwajcarią i Niemcami.
To scenariusz bardzo optymistyczny - dlatego użyłem słowa „mogłaby” - ale nie
księżycowy. Przedstawiony wyżej awans w europejskich rankingach nie wziął się z
kapelusza. Potrzeba jednak, aby nasze tempo wzrostu na jednego mieszkańca było
regularnie, rok w rok, wyższe niż partnerów - założyłem dla nas 3,5 procent, a dla reszty
2 procent rocznie. Zważywszy na ostatnią dekadę, na pierwszy rzut oka wygląda to
całkiem realistycznie, ale w rzeczywistości jest niesłychanie ambitne. Pamiętajmy
bowiem, że po pierwsze - startowaliśmy z bardzo niskiego pułapu, a wówczas łatwiej o
szybki wzrost, a po drugie - byliśmy beneficjantami ogromnej pomocy, a na taką nie ma
co liczyć po roku 2020.
Do realizacji tego scenariusza trzeba sprawnych instytucji i mniej biurokracji, innej
polityki naukowo-badawczej i więcej środków na B+R, a przede wszystkim zmiany
postaw. Warcholstwo i skłonność do anarchii wytykali nam już Mickiewicz i Słowacki.
Norwid mówił, że jesteśmy wspaniałym narodem i bezwartościowym społeczeństwem.
W batalii o przyszłość jesteśmy obciążeni balastem historii. Powinniśmy go wyrzucać za
burtę tak szybko, jak się da. Refleksja nad interesem narodowym wymaga przede
wszystkim zrozumienia, w jakim kierunku zmierza świat, jak możemy na ten kierunek
najskuteczniej wpływać, jak kroić naszą strategię na miarę najlepszych naszych cech i
doświadczeń, a nie ułomności. To zorientowanie na przyszłość nie oznacza braku
szacunku dla tradycji i dziedzictwa. Uparte przeświadczenie, że nasz konserwatyzm i
przywiązanie do tradycji są tak niezłomne, iż będą nas wiecznie popychać ku
nieracjonalnym wyborom, jest równie obrażliwe, jak szkodliwe. Przełamanie nawyków
może zająć trochę czasu, ale na pewno ich nie przełamiemy, jeśli nie podejmiemy takich
prób.
2040: Świat w pigułce
Solidnych prognoz i rankingów nie da się zrobić bez lawiny założeń dotyczących
tempa wzrostu, cen surowców, kalendarza przełomów technologicznych i
odpowiedzi na pytania typu: kiedy i jakim kosztem Unia wygrzebie się z dołka, czy
Chiny się potkną, kiedy Japonia wyrwie się ze stagnacji, jak długo Niemcy będą
narzucać dietę swym sąsiadom, czy uda się uniknąć wojny z Iranem etc.
Liczba scenariuszy zaczyna się wówczas mnożyć niczym króliki. Nie uciekam
jednak od szkicu świata roku 2040.
Wróżby, z którymi się sprzeczam, zawierają jedną prawdę: będziemy świadkami
ogromnego awansu Azji, nie tylko Chin i Indii, kosztem Zachodu. Ale...
Wbrew prognozom Goldman Sachsa ani Brazylia, ani Rosja nie przegonią do tego
czasu Japonii. Nie wierzę także, aby Brazylia, a tym bardziej Rosja wysunęły się w
tabelach PKB przed Niemcy.
Absurdem jest teza analityków Citibanku, że PKB Indii będzie o 40 procent wyższy
niż USA i sześciokrotnie wyższy niż Japonii. Indie nie przegonią ani Ameryki, ani Japonii
i nie jest wcale oczywiste, że wyprzedzą Niemcy. Wbrew temu, co przewiduje Citibank,
ani Indonezja, ani Nigeria nie wysforują się przed Japonię. Twierdzenie, że gospodarka
Indonezji będzie w 2040 roku większa niż niemiecka i brytyjska razem wzięte,
kwalifikuje się do kategorii sciencefiction. Indonezja ma realną szansę wedrzeć się do
pierwszej dziesiątki, Nigeria taką szansę ma wyłącznie na papierze. Co więcej,
pozostanie daleko za Kanadą, Meksykiem, Koreą Południową i zapewne Turcją. Między
rokiem 2010 a rokiem 2040 Afryce przybędzie 900 milionów ludzi, a Europie ubędzie 30
milionów, lecz z tego nie wynika bynajmniej, że Afryka roku 2040 będzie silniejszym
organizmem gospodarczym niż Europa. Nie będzie.
Wbrew prognozom Roberta Fogla, laureata Nagrody Nobla, w 2040 roku
gospodarka Chin nie będzie większa niż gospodarki Stanów Zjednoczonych, Europy,
Indii i Japonii razem wzięte. Statystyczny Chińczyk nie będzie, jak wróży profesor Fogel,
dwukrotnie bogatszy od przeciętnego mieszkańca EU 15, czyli najbardziej zasobnej
części Unii Europejskiej, i nie będzie bogatszy od statystycznego Francuza -będzie od
nich nadal uboższy.
Moje „Top 5” to: 1) Chiny, 2) USA, 3) Japonia, 4) Indie, 5) Niemcy. W dziesiątce
znajdą się jeszcze Brazylia, Wielka Brytania, Francja, Rosja i Indonezja, niekoniecznie w
tej kolejności. Po piętach będą im deptać Kanada, Meksyk i Korea Południowa, ale nie
Nigeria.
Nauka chińskiego nie będzie obowiązkowa i ci, którzy nie potrafią jeść pałeczkami,
nie powinni rwać sobie włosów z głowy. Wkraczamy w dobę świata kilku aktorów w
rolach głównych, choć pierwszą dwójkę będą stanowiły USA i Chiny.
CHINY
Zdyscyplinowane, zdeterminowane i pod twardą kontrolą centrum, Chiny przegonią
Stany Zjednoczone pod względem PKB w ciągu najbliższych dwudziestu lat, ale nie
osiągną, przynajmniej w XXI wieku, takiej pozycji, jaką Ameryka cieszyła się przez
większość ostatniego półwiecza. Za gospodarczy sukces płacą ogromną cenę.
Niszczą w sposób katastrofalny własne środowisko naturalne. Niszczą także
środowisko wspólne całej ludzkości. Świadome egzystencjalnego zagrożenia, już
poświęcają spore środki, a będą ich poświęcać znacznie więcej, aby ograniczać szkody.
Nikt nie ma takich jak Chiny bodźców, aby szukać alternatywnych źródeł energii.
Zapewne jako pierwsi uruchomią na dużą skalę za dwadzieścia pięć lat produkcję
samochodów elektrycznych. To jednak za mało, by odwrócić spustoszenia, jakich
dokonali i jakich dokonują każdego dnia. Węgiel dominuje i długo jeszcze będzie
dominować w ich bilansie energetycznym.
Choć chińskie uczelnie mają coraz wyższy poziom, coraz więcej Chińczyków będzie
wysyłać dzieci na studia za granicą w nadziei, że osiądą w miejscach zdrowszych,
doczekają się tam potomstwa i może ściągną w którymś momencie starych rodziców.
Chińska klasa średnia będzie masowo wyjeżdżać na wakacje w miejsca, gdzie woda jest
czysta, a niebo błękitne. Są wciąż takie miejsca w południowych Chinach, choć częściej
oznaczać to będzie podróże do Japonii, Australii, Nowej Zelandii, a nawet na Hawaje.
Naród z długą i dumną przeszłością, który doświadczył stulecia upokorzeń, uważa,
że jego zdumiewająco szybki awans to nic innego, jak powrót na należne mu miejsce
supermocarstwa. Partia komunistyczna z niechęcią rozlicza się z tragiczną przeszłością,
wierzy, że jej mądrość i stanowczość nieustannie procentują, że ma moralne prawo i
legitymację do sprawowania władzy niekwestionowanej kaprysami demokracji. Jest
głęboko przekonana, że w warunkach chińskich liberalna demokracja to rezygnacja ze
stabilizacji i zejście na ścieżkę wiodącą do chaosu i słabości.
Dlatego wizja ewolucji Chin w stronę liberalnej demokracji wydaje się w dającej
się przewidzieć przyszłości mrzonką.
Chińscy przywódcy świetnie rozumieją, jakie czekają ich wyzwania. Wiedzą, że
kraj się szybko starzeje. Nie martwi ich dodatkowe 300 milionów starców, którzy w
parkach praktykują tai chi, lecz to, co zrobi 100 milionów młodych, jeśli zabraknie dla
nich satysfakcjonującej pracy. Nie do końca rozumieją globalną odpowiedzialność, jaka
przychodzi z siłą gospodarczą. W świecie dyplomacji poruszają się niczym słoń w
składzie porcelany. Szacunek natomiast muszą budzić rygor i dyscyplina, jakie utrzymują
w kształceniu przyszłych kadr kierowniczych.
Kraj będzie się powoli demokratyzować. Ta demokratyzacja oznaczać będzie raczej
większe prawa pracownicze niż pluralizm polityczny czy wolność mediów. Przełoży się
także na bardziej asertywną, a nawet wojowniczą politykę zagraniczną, ponieważ będzie
się tego domagać społeczeństwo.
USA
Ameryka pozostanie jeszcze przez co najmniej kilkanaście lat primus inter pares —
pierwszym wśród równych. Jak długo utrzyma tę pozycję i co się stanie później, zależy
głównie od jej zdolności do samoodnowy.
Magnesem przyciągającym ku Stanom Zjednoczonym energię i talenty było
przekonanie, że możliwości awansu są tu praktycznie nieograniczone, że jutro będzie
lepsze niż dziś, że reguły gry są przejrzyste i w miarę sprawiedliwe. Ten optymizm i
wiara zaczynają się kruszyć - i to jest głównym zagrożeniem dla Ameryki.
Wprawdzie historia dostarcza licznych dowodów na to, że tak zwany zdrowy
rozsądek to zwykle kiepskie narzędzie przewidywania przyszłości, wierzę jednak, że w
którymś momencie powróci on na polityczną scenę Ameryki. Nadejdzie taki czas, choć
nierychło, gdy zdecydowana większość, poobijana kolejnymi recesjami, rozczarowana
kolejnymi obietnicami i zmęczona status quo, zrozumie, że bójki o aborcję, małżeństwa
gejów czy dostęp do karabinu maszynowego nie zastąpią godziwie płatnej pracy, plomby
u dentysty ani pożyczki na kształcenie dzieci, że gdy sypią się drogi, mosty i śluzy, to
trzeba je remontować, nawet jeśli oznacza to zaciągnięcie pożyczki, i że ważniejsze od
ideologicznych etykietek są praktyczne rozwiązania.
Ułatwienia imigracyjne przyciągną do Ameryki miliony ludzi, dla których prawo do
opieki lekarskiej znaczy więcej niż prawo do trzymania w domu arsenału. Zastrzyk
świeżej krwi poprawi ogólny poziom kwalifikacji w USA i relacje między liczbą
płatników podatków i beneficjentów świadczeń socjalnych. Podniesienie wieku
emerytalnego i głębsza reforma systemu opieki zdrowotnej, czerpiąca z doświadczeń
innych krajów, uzdrowią kondycję finansową USA.
Zmiany w technologii zmniejszą zapotrzebowanie na energię i zwiększą jej podaż,
co zredukuje zależność USA od importu. Wielkie inwestycje infrastrukturalne, pilnie
potrzebne już dziś, ale torpedowane przez polityczną obstrukcję, ruszą pełną parą,
tworząc miliony dobrze płatnych miejsc pracy, których nie skusi wizja wędrówki za
granicę. Zresztą w miarę jak biedniejsza część globu będzie się bogacić i kurczyć się
będą rozpiętości w płacach, pokusy outsourcingu również będą topnieć.
Gdy ból globalizacji, potęgowany politycznym paraliżem w Waszyngtonie, stanie się
powszechny i przenikliwy, pojawiać się będą tendencje do izolacji. Ameryka jest jednym
z nielicznych krajów, który dałby sobie radę odgrodzony od reszty świata. Ma wszystko,
czego jej trzeba. Mogłaby się na nowo nauczyć, jak szyć buty i spodnie, wypalać cegłę i
produkować gwoździe, młotki i rowery. Taki scenariusz jest jednak bardzo wątpliwy.
Kraj niechętnie zrezygnowałby z korzyści międzynarodowego podziału pracy, a kapitał,
coraz bardziej wpływowy, jako największy beneficjent globalizacji będzie bronić
otwartych granic.
Gdy nachodzą mnie wątpliwości co do zdolności Ameryki do odnowy, a nachodzą,
przypominam sobie, co się stało po Pearl Harbor. W ciągu kilku godzin Japończycy
zniszczyli 188 samolotów, uszkodzili wszystkie, a zatopili połowę pancerników
amerykańskiej floty Pacyfiku. Trzy miesiące później amerykańskie stocznie produkowały
jeden okręt dziennie.
EUROPA
Najtrudniejsza transformacja czeka Europę. Zagrożeniem dla spójności Unii jest
tempo i sposób wychodzenia z głębokiego kryzysu, zarówno finansowego, jak i
instytucjonalnego. Im dłużej trwa recesja, im częściej sięga się po zaciskanie pasa, tym
większe niebezpieczeństwo, że społeczne niezadowolenie dostarczy paliwa populistom i
nacjonalistom. Europę czeka bolesny proces okrajania przywilejów i świadczeń, do
których przywykły miliony. Niezbędne kompromisy, takie jak stworzenie unii bankowej,
wymagają zredukowania zakresu narodowej suwerenności.
Konstrukcja Unii była chybiona od początku. Jej remont, taki aby się przy okazji nie
rozsypała, będzie komplikować niemiecka poprawka do konstytucji wchodząca w życie
w 2016 roku i zakładająca, że deficyt budżetowy nie może przekroczyć 0,35 procent
PKB. Do niemieckich oporów przed stymulowaniem gospodarki dojdzie argument:
„Konstytucja nam na to nie pozwala”.
Mimo kolejnych zawieruch Unia Europejska się nie rozpadnie. Z kilku powodów.
Po pierwsze, rozpad byłby katastrofą dla strefy euro i pośrednio dla całego świata. Po
drugie, byłaby to klęska polityczna najbardziej ambitnego programu ludzkości po drugiej
wojnie światowej i cios w reputację elit politycznych kontynentu. Po trzecie wreszcie, i
najważniejsze, mimo wszystkich błędów konstrukcyjnych projekt ten przyniósł korzyści
wszystkim uczestnikom, co nie oznacza, że wszyscy tak to postrzegają. Niemcy prędzej
czy później zrozumieją, że są największym beneficjentem, a nie jedynie dobroczyńczą, i
będą, bez entuzjazmu, czynić minimum tego, co trzeba, aby Unia przetrwała. Wyzwanie
polega na tym, aby na peryferiach, które najbardziej ucierpiały i będą jeszcze jakiś czas
cierpieć, nie zadomowiły się na trwałe resentymenty.
Wielka Brytania nie zrezygnuje z funta i zapewne wystąpi z Unii, zachowując jednak
bliskie z nią partnerstwo, na podobieństwo dzisiejszych relacji Unii ze Szwajcarią i
Norwegią.
Porozumienie handlowe USA-Unia, którego celem jest zarówno eliminacja resztek
ceł, jak i harmonizacja standardów i regulacji, przyniesie Unii korzyści rzędu 0,5 procent
PKB rocznie. Podobnej skali korzyści uzyska z tego tytułu Ameryka. Negocjacje zajmą
długie lata. Niełatwo będzie się dogadać, bo trudno na przykład wyobrazić sobie układ,
który zakazuje importu amerykańskiego zboża i innych produktów rolnych genetycznie
modyfikowanych.
JAPONIA
Natura, a nie demografia jest największym zagrożeniem dla Japonii, bo jest poza jej
kontrolą. Doświadczyła kraj ciężko, jednak go nie złamała, lecz wzmocniła. Japonia ma
wiele atutów niezbędnych, aby wyrwać się z ekonomicznego marazmu, jaki trzymał ją w
żelaznym uścisku przez ostatnie dwie dekady: kultura, wykształcenie ludzi, infrastruktura,
technika i zdolności innowacyjne w połączeniu z bardziej dynamiczną polityką
ekonomiczną zaowocują w nadchodzących latach ożywieniem gospodarki.
Przemysł japoński ma niewiele sobie równych i nieraz pokazał zdolność do
usprawnień. Chude lata dotknęły w wielu firmach budżet na badania i rozwój. Poprawa
sytuacji doda wiatru w żagle japońskim zdolnościom do innowacji.
Tradycyjnie 15 sierpnia, w rocznicę kapitulacji Japonii w wojnie na Pacyfiku,
nacjonaliści udają się z pielgrzymką do świątyni Yasukuni. To ludzie przekonani, że
Japonia musi być znów silna militarnie. A że przy okazji może dobrze zarobić na
produkcji broni, której potrzebują jej są-siedzi na Pacyfiku, tym lepiej. Zanim nadejdzie
rok 2040, Japonia będzie sprzedawać Filipinom, Malezji, Indonezji, a pewnie także
Australii, Nowej Zelandii i Wietnamowi łodzie podwodne, a sama zbuduje dla siebie
lotniskowce o napędzie atomowym. Może za to podziękować wojowniczej retoryce
Pekinu.
INDIE
Indie to sportowiec, któremu wiecznie wróżą złoty medal, a który z kolejnych
zawodów wraca z czwartym miejscem. To kraj, gdzie tradycje działają jak wielki
hamulec i wyzwolenie się z tego balastu zajmie co najmniej kilka pokoleń, dlatego
„dywidenda demograficzna”, tak często cytowana jako ogromny atut Indii, nie zostanie w
pełni wypłacona w najbliższym półwieczu.
W 2040 roku Indie będą najludniejszym krajem świata. Będą się nadal szczyciły
mianem największej demokracji, lecz na losach jej obywateli bardziej zaważy fakt, że
pozostaną także symbolem największej niesprawnej biurokracji. Niemniej postęp,
jakiego dokonają, będzie wystarczający, aby przegonić Wielką Brytanię, która tak długo
Indiami rządziła.
ROSJA
Czas gra na niekorzyść Rosji. I dlatego, że naród się kurczy, i dlatego, że od upadku
komunizmu nie zrobiono niczego dla modernizacji gospodarki i zmniejszenia jej
zależności od monokultury surowcowej, i dlatego, że postępuje demoralizacja. Gdy
odejdzie generacja ludzi KGB, kraj uzmysłowi sobie, jak krótka jest ławka rezerwowych
i jak trudno budować instytucje praworządności. Potrzebny jest dopływ kapitału i know-
how z zagranicy, ale kapitał się nie pali, bo nie jest przekonany, że Kreml gra uczciwie i
że Rosjanie potrafią wydajnie pracować.
Pod względem ochrony praw własności, wedle ostatnich rankingów World
Economic Forum, Rosja plasuje się na 136. miejscu w klasyfikacji 144 krajów. Gdy
idzie o ochronę mniejszościwych akcjonariuszy — na miejscu 140., a pod względem
jakości dróg na miejscu 136. Kolejna alfabetycznie Rwanda w tych samych
klasyfikacjach zajmuje odpowiednio miejsca 34, 30 i 40.
Rosji nie zmienią demonstracje moskiewskich ani petersburskich demokratów. Nie
doczeka się rewolucji. Prędzej spisku pałacowego. Rosyjska elita ma konta w
Szwajcarii, domy na Lazurowym Wybrzeżu, żony w Londynie, a dzieci w USA.
Potrzebuje dobrych stosunków z Zachodem i nie podoba się jej, że Putin od czasu do
czasu skręca w inną stronę, że nie gwarantuje współpracy jak kiedyś. W dłuższej
perspektywie kraj będzie grawitować w stronę Zachodu, bo takie są jego interesy,
zwłaszcza zważywszy na muzułmańskie podbrzusze Rosji w Azji Środkowej i potęgę
chińskiego sąsiada na Dalekim Wschodzie.
RESZTA
Mówiąc o „reszcie”, trzeba pamiętać o pułapkach każdej próby uogólnień. Kreśląc
w dalekich od różu barwach przyszłość Afryki, należy odróżniać Botswanę od Czadu,
RPA od Sudanu, bogatą w surowce Nigerię od pozbawionego surowców i nękanego
przez terrorystów Mali. Podobnie mają się rzeczy w Europie. Kryzys bankowy dotknął
wprawdzie cały kontynent, ale nie zdemolował Finlandii, Szwecji czy Polski. Dania, w
przeciwieństwie do Francji, dawno zrozumiała, że im łatwiej młodego pracownika
zwolnić, tym mniej wstrzemięźliwy będzie pracodawca w kwestii jego zatrudnienia.
AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA
Nie stracą swego animuszu i gospodarczej dynamiki południowo-wschodni sąsiedzi
Chin. Targana obawami o chińską dominację Azja Południowo-Wschodnia będzie szukać
schronienia pod parasolem Ameryki i robić na potęgę interesy z kim się da. Jest wciąż
głodna, tak jak Chiny, i bardziej niż ktokolwiek otwarta na naukę i pragmatyzm.
AMERYKA ŁACIŃSKA
Pędzące do przodu Chiny ciągną za sobą przede wszystkim Brazylię, od której
kupują ogromne ilości surowców. Tempo i możliwości dalszego awansu największego
kraju Ameryki Łacińskiej zależą głównie od tego, jak szybko zdoła poprawić swą
infrastrukturę. W miarę jak Chiny się bogacą, stopniowej erozji będzie ulegać ich
przewaga konkurencyjna w postaci niskich płac. Głównym beneficjentem tej zmiany
będzie Meksyk -ten sam, który najbardziej ucierpiał, gdy na początku minionej dekady
wielu amerykańskich producentów spakowało manatki i wyniosło się z Meksyku do Chin.
AFRYKA
Postęp nauki, w tym medycyny, genetyki i farmacji, przyniesie wielką ulgę w
cierpieniu milionom Afrykańczyków. Wbrew świetlanym prognozom roztaczanym przez
wielu sympatyków dużo trudniej będzie Afryce wyzwolić się z chorób, jakie zostawiły za
sobą wieki kolonializmu i cywilizacyjnego zapóźnienia w połączeniu z gigantyczną
korupcją i konfliktami etnicznymi. Zdecydowana większość kontynentu doświadczy
poprawy ekonomicznego losu, ale będzie to postęp skromniejszy, niż zakładają to
cytowane wcześniej prognozy.
BLISKI WSCHÓD
Gdy prysną energetyczne złudzenia i okaże się, że ropa z Zatoki Perskiej wciąż się
bardzo liczy, a beczka prochu, jaką jest Bliski Wschód, sama się nie rozbroi, Ameryka i
Europa, która do tego czasu okrzepnie gospodarczo, przy współpracy potęg azjatyckich
zdołają zmusić Izrael i Palestyńczyków do budowy bardziej sensownych zasad
współistnienia. I Chiny, i Indie, i Japonię przechodzą ciarki na myśl o ostrym skoku w
górę cen ropy albo o zakłóceniach w podaży. Jedyny duży gracz, który specjalnie by się
tym nie zmartwił, to Rosja. Europa skorzysta ze wsparcia Turcji, a Waszyngton użyje
silniejszej perswazji wobec Teł Awiwu - chyba że do tego czasu Izraelczycy znajdą
liderów z odwagą i wyobraźnią.
Faktyczna dezintegracja Iraku, kolejne kryzysy w Syrii, ambicje nuklearne Teheranu,
niepokój Arabii Saudyjskiej i naftowych emiratów -wszystko to będzie się prosić o
odrobinę porządku i Turcja widzi w tym rolę dla siebie, tym bardziej że poprawiając
relacje z Kurdami, wzmocniła się wewnętrznie. Turcja zbliży się do Unii — jeśli nie
przez pełne członkostwo, to poprzez formułę „uprzywilejowanego partnerstwa”,
wystarczająco atrakcyjną dla Turcji i do przełknięcia dla wszystkich w Unii. Politycy w
Ankarze są bardzo ostrożni, gdy wspomina się Imperium Osmańskie, ale ambicje
odegrania znacznie większej roli kołaczą się w ich głowach i ich realizacja pewnie
wyszłaby na zdrowie reszcie świata.
A na północy zachodniej półkuli i na południu półkuli wschodniej spokojny i
dostatni żywot wieść będą Kanada i Australia, ubogie w historię, ale bogate w surowce,
których wszyscy pożądają. Nie przypadkiem tam sobie znalazły schronienie wieloryby i
niedźwiedzie, pingwiny i kangury.
Epilog, czyli pamiętajmy o żabie
Delficka Pytia formułowała swoje wyrocznie w sposób niejednoznaczny i dzięki
temu nigdy się nie myliła. Oprócz kadzideł, ziół i kapłanów miała do dyspozycji
informatorów, którzy przynosili jej wieści ze świata. Delfy były hubem informacyjnym, w
którym zbiegały się informacje z najdalszych znanych zakątków. Współczesne huby
zbierają gigantyczne ilości informacji, mielą je na wszystkie możliwe sposoby, analizują,
co nie oznacza, że wyciągają z tego sensowne wnioski. Jak powiedział Isaac Asimov:
„Najsmutniejsze jest dziś to, że nauka gromadzi wiedzę szybciej, niż społeczeństwo
gromadzi mądrość”.
O gorzkich prawdach częściej mówią satyrycy niż politycy. George Carlin
przypominał, że mamy coraz szersze autostrady i coraz węższy punkt widzenia. Coraz
więcej dyplomów i coraz mniej zdrowego rozsądku, coraz więcej lekarstw i coraz mniej
zdrowia. Pomnożyliśmy stan posiadania i zredukowaliśmy nasze wartości. Mówimy za
dużo, a słuchamy za mało. Nauczyliśmy się, jak zarabiać na życie, a nie jak żyć.
Dotarliśmy do Księżyca i z powrotem, a kłopot sprawia nam przejście na drugą stronę
ulicy, aby się przywitać z sąsiadem. Opanowaliśmy atom, a nie jesteśmy w stanie
opanować naszych uprzedzeń. Łatwiej zainstalować na każdym rogu ulicy bankomat i
rozpowszechnić telefony komórkowe, niż zaszczepić poszanowanie prawa.
Społeczeństwom i elitom świata Zachodu trudno się pogodzić z myślą, że zmienia
się układ sił. A gdy to przyznają, nie są w stanie rozpoznać, co to konkretnie znaczy i jak
łagodzić ból adaptacji do nowych realiów. Podobnie jak elity brytyjskie sto lat temu nie
dopuszczały do siebie myśli, że się skończyła dominacja Imperium, tak bariery
emocjonalne bardziej niż intelektualne utrudniają dziś Amerykanom i Europejczykom
zrozumienie powagi sytuacji.
Po tym jak w 1956 roku Waszyngton użył presji ekonomicznej, aby zmusić Londyn,
swego najbliższego sojusznika, do wycofania wojsk ze strefy Kanału Sueskiego, Harold
Macmillan napomknął, że „brytyjska akcja (w Suezie) była ostatnim tchnieniem
upadającej potęgi... może za dwieście lat Stany Zjednoczone zrozumieją, co to znaczy”.
Macmillan nie przewidział, że dominacja Ameryki skończy się znacznie wcześniej.
W 1922 roku Lenin miał jakoby powiedzieć: „kapitaliści sprzedadzą nam sznur, na
którym ich powiesimy”. Eksperci od spraw rosyjskich twierdzą, że nie ma dowodów, iż
tych akurat słów użył, choć powiedział coś w tym sensie. Tak czy inaczej, mylił się — a
mylił się, bo narzucił krajowi wydumany system, który zaprzeczał racjonalności i kłócił
się z ludzką naturą. Chińczycy, po rozmaitych własnych dogmatycznych próbach, zarzucili
poszukiwania i sięgnęli po system rynkowego kapitalizmu. Ale partia komunistyczna nie
oddała władzy. Okazała się bardziej przebiegła niż Lenin. Może się jej powieść to, co
nie powiodło się bolszewikom.
Podczas gdy źródłem awansu Anglii, a potem Ameryki była rewolucja
przemysłowa, pomysły i technologie, które stworzyli, to źródłem awansu Chin nie jest
żaden nowy pomysł, chyba że za nową koncepcję uznać autorytaryzm połączony z
centralnym wyznaczaniem priorytetów i pożenienie tego z siłami rynkowymi na znacznie
większą niż w przeszłości skalę.
Jeśli Ameryka nie chce skończyć tak jak Rzym i jeśli Europa nie aspiruje, aby się
przeobrazić na krótko w komfortowy dom starców otoczony gniewnym tłumem młodych
bezrobotnych, a potem stać się przyczynkiem do historii, to całemu Zachodowi potrzebne
są pilne zmiany.
Zmiana jest zwykle bolesna, więc napotyka rozmaite przeszkody. Najlepszy sposób,
aby do niej zachęcić, to stworzenie „płonącej platformy” -obrazu katastrofy, do jakiej
dojdzie, jeśli zmiany nie nastąpią.
Ameryka ma wciąż mnóstwo atutów: bogate zaplecze surowcowe, wspaniałe
instytucje oświaty i nauki, zmysł przedsiębiorczości, a także w miarę zintegrowane
społeczeństwo. Sama stanowi dla siebie największe zagrożenie. Jej system polityczny,
kiedyś źródło siły, dumy i inspiracji dla innych, uległ potwornemu wynaturzeniu, od
którego ciężko będzie się wyzwolić. Robi wszystko, aby przegrać jako zespół. Bo jeśli
jedna drużyna wie, dokąd zmierza, i idzie w rytm werbla, a członkowie drugiej kąsają się
nawzajem po kostkach i każdy ciągnie w inną stronę, to nie trzeba Einsteina, aby wskazać
zwycięzcę.
Przeszło pół wieku temu, gdy o prezydenturę zmagali się generał Dwight
Eisenhower i senator Adlai Stevenson, po jednej z debat zwolennik Stevensona napisał
do niego: „Panie Senatorze, każdy inteligentny wyborca będzie na Pana głosować”, na co
Stevenson odpowiedział: „To za mało. Potrzebuję 50 procent”. George W. Bush
zażartował kiedyś, że jego filozofia polityczna oparta jest założeniu, iż niektórych ludzi
można mamić bez końca, po czym oświadczył: „i zamierzam się na nich skoncentrować”.
Ta filozofia dziś kwitnie.
W każdym praktycznie scenariuszu przyszłości, poza katastrofą nuklearną, masową
zarazą lub tragedią ekologiczną monstrualnych rozmiarów, pojawia się szereg elementów
wspólnych. Będziemy świadkami przyrostu ludności i starzenia się wielu społeczeństw,
wielkich migracji i postępującej urbanizacji. Z żywnością ludzkość sobie poradzi. Z
wodą może być różnie. W wielu krajach dziś ubogich rosnąć będzie klasa średnia, co
jedynie spotęguje zapotrzebowanie na energię. Od tego, jak szybko znajdziemy efektywne
sposoby produkcji energii odnawialnej, będzie zależeć nie tylko tempo postępu, ale także
skala napięć, jaką deficyt energii może wywołać, jak również fortuny krajów
eksportujących i importujących energię.
Wielkim wyzwaniem stojącym zarówno przed Zachodem, jak i przed aspirantami do
roli potęg, a także tymi, którzy depczą im po piętach, będzie zahamowanie i odwrócenie
groźnego zjawiska pogłębiających się nierówności. Niepowodzenie tych wysiłków
będzie oznaczać destabilizację i ostatecznie zwolnienie tempa wzrostu. Za pewnik można
przyjąć, że łatwiejszy stanie się dostęp do narzędzi masowej destrukcji, co oznacza
potrzebę stawienia czoła groźbie terroryzmu, w tym bio- i cyberterroryzmu.
Nic nie zapowiada powstania nowego modelu gospodarczego, a logika
dominującego obecnie nakazuje maksymalizację zysku. Jeśli zatem firma może zarobić
więcej dla swych akcjonariuszy poza granicami państwa narodowego, będzie w tamte
tereny grawitować. Wszystko, co można zrobić taniej poza Ameryką, Europą czy Japonią
- dotyczy to nie tylko przemysłu, ale także części usług - ucieknie na tańsze rynki. Mamy i
będziemy mieć do czynienia z olbrzymią transformacją rynków pracy i strumieni handlu.
Gdyby było tylko tak, że wielkie stare cywilizacje: chińska i indyjska, trzymane
przez wieki pod butem, wypierają Zachód i odzyskują należne sobie miejsce, można by
powiedzieć, że oto jesteśmy świadkiem dziejowej sprawiedliwości. Sytuacja jest jednak
bardziej złożona. Nowe potęgi, rosnące w siłę i dostatek, ale nadal biedne, wciąż
potrzebują świata bogatych. Kryzys Zachodu godzi więc w perspektywy rozwojowe
Wschodu. Pekin może pomstować do woli — strofować Waszyngton za życie na kredyt -
ale jeszcze długo nie znajdzie ani alternatywy dla amerykańskiego rynku, ani dla dolara.
Gdy trzydzieści lat temu japońskie firmy nieoczekiwanie zaczęły kwestionować
amerykańską dominację i napędziły Ameryce strachu, Amerykanie zaczęli podglądać
innych i poszukiwać inspiracji często tam, gdzie było to na pozór zagadkowe. I tak,
farmaceutyczny gigant Johnson & Johnson podpatrywał, jak się zmienia opony na torze
wyścigów samochodowych w Indianapolis, a Jack Welch, szef General Electric, z dumą
pisał do swych akcjonariuszy, co ściągnął od Canona, a co podejrzał u Toyoty czy Forda.
Aby Ameryka odzyskała swój blask i siłę, wystarczyłyby dwa plagiaty, pozornie
proste, ale z powodów politycznych wręcz karkołomne. Najważniejszy, bo atakujący
źródło niemal wszystkich schorzeń, które niszczą Amerykę, to adaptacja brytyjskiego
systemu finansowania wyborów. W Stanach koszty kampanii prezydenckiej sięgają już
miliardów dolarów. Setki milionów trzeba wydać, aby mieć szanse na fotel senatora lub
gubernatora Kalifornii. Cena batalii o miejsce w strukturach władzy zniechęca wielu
utalentowanych ludzi, odpycha ich od udziału w życiu politycznym, tych zaś, którzy
zostają na placu boju, zmusza do kompromisów niezbędnych, aby zdobyć pieniądze, a po
wyborze do zachowań życzliwych sponsorom. Anglicy wyznaczyli pułap tego, ile można
wydać na wybory, ograniczyli czas kampanii, dali kandydatom darmowy dostęp do
mediów publicznych. Mniej radykalnym krokiem byłoby przynajmniej cofnięcie fatalnej
decyzji Sądu Najwyższego USA, tak zwanego Citizens United, która w praktyce
usankcjonowała nieograniczoną moc pieniędzy w polityce.
Drugi zabieg, odrobinę bardziej realistyczny i mogący mieć szybkie stosunkowo
efekty, to przyjęcie francuskiego, kanadyjskiego, japońskiego, niemieckiego lub
australijskiego systemu finansowania służby zdrowia. Zaoszczędziłby to Ameryce około
biliona dolarów rocznie. Na początek.
Po katastrofie rynków finansowych w 2008 roku akcje ratunkowe po obu stronach
Atlantyku pokazały z bliska niesprawność instytucji i liderów w konfrontacji z kryzysem.
Dowiodły, że partykularyzmy wypierają z życia zachodnich demokracji zdolność do
uczciwego kompromisu -niezbędnego składnika zdrowej demokracji.
Wyzwania, przed którymi stoi dziś świat Zachodu, wymagają wyobraźni,
wrażliwości, zdecydowania i determinacji. Wszystkich tych składników boleśnie
brakuje. Zachód nie jest już z siebie zadowolony. Zdaje sobie sprawę — przynajmniej
jego światlejsze głowy muszą sobie zdawać sprawę — że źle się dzieje, że grunt usuwa
się spod nóg, ale niewiele robi, aby ten proces zahamować i odwrócić. Przypomina żabę
z eksperymentu biologicznego, która w cieple podgrzewanej wody traci stopniowo
zdolność reagowania i czeka ją niechybnie ugotowanie.
Zachód nie musi przegrać, ale nie powstrzyma swego zjazdu po równi pochyłej,
jeśli nie odrzuci mrzonek i utopii. Realizmu brakuje zarówno w analizie przyczyn
obecnych kłopotów wewnętrznych, jak i źródeł siły przeciwnika ideologicznego. I
Ameryka, i Europa muszą oferować ludziom zarówno bardziej atrakcyjną wizję
społeczeństwa przyszłości, jak i bardziej realistyczne perspektywy wychodzenia z
kryzysu, w którym wciąż tkwią. Zachód musi przestać oddawać za darmo technologie,
które stworzył nie tylko dzięki talentom własnych obywateli, ale również dzięki wsparciu
swej oświaty, nauki i badań podatkami całych społeczeństw. Wojny walutowe to zabawy
w piaskownicy w porównaniu z wojną na patenty, którą Chiny mogą wkrótce
wypowiedzieć.
Oba centra cywilizacji Zachodu znalazły się w kryzysie. Kryzys Europy to zderzenie
atrakcyjnych historycznie idei - solidarności i bezpieczeństwa socjalnego - z
ograniczonymi możliwościami ich realizacji. Kryzys Ameryki, jeszcze nie do końca
uświadomiony, wynika z niemożności utrzymania tego, co osiągnęła.
Co z tego wyniknie, zależeć będzie po części od tego, jak się zachowa reszta świata,
zwłaszcza Chiny. Czy i one nie zaczną w którymś momencie strzelać sobie w stopę? Czy i
one nie wpadną w samouwielbienie? Wyzwań i bez tego mają mnóstwo: demografia,
rosnące nierówności, katastrofa ekologiczna, korupcja.
Nad światem unoszą się widma dwóch deficytów: deficytu demokratycznych
instytucji w krajach aspirujących do roli nowych potęg i deficytu woli politycznej,
zdolności osiągania kompromisów, a wreszcie formułowania i realizacji długofalowej
wizji w krajach tak zwanego Zachodu. Od tego, kto prędzej upora się z tymi deficytami,
zależeć będzie architektura świata w nadchodzących dekadach.