CZĘŚĆ
PIERWSZA
I
W
upalny lipcowy wieczór przystojny, choć biednie ubrany, młodzieniec
wyszedł ze swej izby, podnajmowanej na ulicy S-ej. Z niezdecydowanym
wyrazem twarzy skierował się w stronę mostu.
Głowę
zaprzątały mu liczne problemy: myślał o biedzie, która od
jakiegoś czasu go nękała, głodzie, który czuł od dwóch dni,
ciągłym unikaniu gospodyni czekającej na zaległy czynsz, choć
wynajmował pokój „wielkości szafy”. Zdawał sobie sprawę, że
wskutek niesprawiedliwego losu, który od miesiąca rzucał mu kłody
pod nogi, był rozdrażniony, napięty, unikał ludzi. Idąc dusznymi
ulicami Petersburga oddawał się rozmyślaniom, czy jest w stanie
„to” zrobić.
W
pewnej chwili z odrętwienia wyrwał zamyślonego bohatera pijak.
Wskazując na nakrycie głowy młodzieńca, wyzwał go od
„niemieckich kapeluszników”. Incydent ten umocnił w nim
przekonanie, że włożenie tak charakterystycznego nakrycia głowy -
„Był to kapelusz wysoki, okrągły, zimmermanowski, ale znoszony
do szczętu, wyrudziały, w dziurach i plamach, bez ronda, szkaradnie
zgnieciony z jednego boku” - zwracało uwagę innych. Wystraszony,
przypomniał sobie, że odtąd musi dbać o najmniejsze szczegóły:
„(…) Bo te drobiazgi gubią zawsze i wszędzie…”.
Szybko
doszedł do celu swej drogi. Przebył zapamiętaną ilość kroków,
znając doskonale trasę dzielącą jego mieszkanie od „tego”
miejsca. Z ogromnym zdenerwowaniem podszedł do olbrzymiej kamienicy,
zajmowanej przez: „rękodzielników, krawców, ślusarzy, kucharki,
Niemców, prostytutki, drobnych urzędników” i innych. Choć
stróżowało tam kilku mężczyzn, tym razem młodzieniec nie
spotkał żadnego z nich. Pozostał niezauważony, dzięki czemu
szybko przemknął na schody. Znał dobrze wygląd korytarza, ciemne
i ciasne otoczenie odpowiadało jego planom.
Wszedł
na czwarte piętro. Drogę zagrodzili mu żołnierze-tragarze,
wynoszący meble z jednego z mieszkań. Bohater ucieszył się, że
wraz z tą wyprowadzką, na piętrze zostało tylko jedno zajęte
mieszkanie, to, w którym już niedługo zrealizuje swój plan. Choć
był zdenerwowany, nie wycofał się. Zdecydowanym ruchem dłoni
nacisnął dzwonek przy drzwiach jednego z lokali. Po chwili ktoś
przekręcił zamek i przez uchylone drzwi nieufnie popatrzył na
przybysza. Gospodyni, uspokojona obecnością wielu ludzi na klatce,
wpuściła go do siebie. Bohater wszedł do ciemnej, przepierzonej
sieni. Stara lokatorka, choć męczona uporczywym kaszlem, nie
spuszczała z niego swych „ostrych, złych oczek”. Była drobna,
miała siwe włosy tłusto nasmarowane olejem
W
tym momencie poznajemy nazwisko głównego bohatera - młodzieniec
przedstawił się jako student Raskolnikow i grzecznie przypomniał,
że był u kobiety przed miesiącem. Mimo tego wyjaśnienia, pytający
wzrok gospodyni nadal spoczywał na jego twarzy, co powodowało
zmieszanie i zakłopotanie gościa. Starucha w końcu wpuściła go
do niedużego, skapanego w blasku zachodzącego słońca pokoju.
Raskolnikow zastanowił się, czy „wtedy” też będzie świeciło
słońce. Obrzucał pokój uważnym spojrzeniem, chcąc zapamiętać
jak najwięcej szczegółów. Zauważył, że wszystko w obrębie
tych czterech ścian było bardzo czyste i lśniące, co z pewnością
stanowiło zasługę pracowitej Lizawiety, siostry lichwiarki.
Po
dyskretnych oględzinach otoczenia, będąc cały czas w zasięgu
pytającego spojrzenia gospodyni, do której zwracał się per Alono
Iwanowno, ujawnił w końcu cel swej wizyty – przyniósł zastaw. Z
kieszeni wyjął stary, płaski, srebrny zegarek z globusem wyrytym
na kopercie i ze stalowym łańcuszkiem. Węsząc kolejny interes,
lichwiarka przyjęła minę twardej negocjatorki i przypomniała
Raskolnikowowi o upływie terminu wykupu poprzedniego zastawu,
przyniesionego ponad miesiąc temu. Student poprosił o cierpliwość
i obiecał wkrótce odkupić siostrzany pierścionek. Podczas rozmowy
cały czas się targowali. Aby podbić cenę przyniesionego
przedmiotu, Rodia powiedział, że to pamiątka po zmarłym ojcu. Nie
zrobiło to wrażenia na Iwanownej, która w końcu zgodził się
wziąć za zegarek rubla i piętnaście kopiejek.
Gdy
zgodzili się w kwestii ceny, stara sięgnęła do kieszeni po klucze
i wyszła do drugiego pokoju. Raskolnikow, zostawiony samotnie,
nasłuchiwał dochodzących odgłosów, chcąc ustalić, gdzie
kobieta trzymała pieniądze, którym kluczem otwierała komodę, a
którym szkatułkę. Przed wyjściem uprzedził lichwiarkę, że
wkrótce przyniesie srebrną papierośnicę. Ta, niewzruszona, nie
wydawała się być zachwycona tą wiadomością i ucięła dalszą
wymianę zdań
Po
wyjściu na ulicę rozzłoszczony Raskolnikow krzyknął, że to, co
zamierza zrobić, jest obmierzłe i zastanawiał się, jak „coś”
tak okropnego mogło mu przyjść do głowy. Szedł jak pijany,
potrącał przechodniów. W końcu, nękany palącym pragnieniem,
wszedł do szynkowni, w której poprosił o piwo. Po chwili już
siedział w rogu lokalu, delektując się orzeźwiającym smakiem
złotego trunku, które spowodowało, że poczuł ulgę. Odprężony,
rozglądał się po ciemnym, przygnębiającym pomieszczeniu i
obserwował pozostałych gości. Jego uwagę przykuł człowiek
siedzący na uboczu, przypominający emerytowanego urzędnika, co
jakiś czas pociągający łyk z butelki. Mężczyzna zaciekawił
Raskolnikowa swym wyglądem: na oko przekroczył już pięćdziesiątkę,
jego twarz była żywym dowodem na uboczne skutki alkoholu - miał
przekrwione oczy oraz nabrzmiałe powieki.
Ów
gość, choć miał wysłużony strój, wyróżniał się spośród
innych klientów szynku, biła od niego znajomość manier i dobre
wykształcenie. Mężczyźni zaczęli gawędzić. Nieznajomy
przedstawił się jako radca tytularny Marmieładow. Górnolotnym
językiem opowiadał o swoim małżeństwie, które ustawicznie
rujnował, o żonie, której nie potrafił obronić przed pobiciem,
bo w tym czasie leżał pijany, o tym, jak jego córka musiała
zostać prostytutką, by zarobić na utrzymanie rodziny, jak tracił
każdą posadę, jak przepijał wszystko, nawet pończochy ukochanej.
Opowiadał dużo o żonie, kobiecie wykształconej, pochodzącej z
dobrej rodziny, która, choć się przeziębiła i kaszle krwią, to
od rana do wieczora pracuje i zajmuje się ich dziećmi (prócz
wspólnego potomka mają dzieci z poprzednich małżeństw: ona
dwójkę z oficerem piechoty, on zaś córkę Sonię).
Wyznał
Rodionowi, że pije nie żeby zapomnieć, lecz by pamiętać, by
bardziej cierpieć - alkohol nie dawał mu błogiego zapomnienia.
Przybliżył słuchaczowi okoliczności, w których Sonia została
prostytutką: rodzina od dłuższego czasu nie miała pieniędzy na
jedzenie. Nie mogąc liczyć na wiecznie pijanego Marmieładowa,
Katarzyna Iwanowna podsunęła „prosty” sposób swej zarobku
pasierbicy. Gdy Sonia pierwszy raz wróciła z ulicy, macocha całą
noc klęczała przy jej łóżku i całowała w stopy. Dziewczyna,
zmuszona przez życie do uprawiania najstarszego zawodu świata,
musiała wyrobić sobie tzw. żółty bilet i nie mogła już
mieszkać z rodziną (gospodyni i lokatorzy się nie zgadzali). Od
dłuższego czasu to ona utrzymywała rodzeństwo i rodziców.
Marmieładow pochwalił się, że przed pięcioma tygodniami wziął
się w garść i dostał pracę: „Gdy zaś przed sześciu dniami
przyniosłem, nic nie czknąwszy, pierwszą swoją pensję (…)
nazwała mnie [żona] dziubdziusiem”. Cała rodzina snuła wtedy
plany na przyszłość, które jednak nie miały się spełnić -
pięć dni temu podstępem wykradł resztę przyniesionej wypłaty i
zaczął znowu pić. Dziś nawet posunął się do wzięcia pieniędzy
od Soni. Na tę opowieść wszyscy w szynkowni, od dłuższej chwili
słuchający dziwnego towarzysza, wybuchli śmiechem. Marmieładow w
odwecie wygłosił mowę o dniu Sądu Ostatecznego, gdy wszystkie
winy zostaną odpuszczone. Obrzucany wyzwiskami, poprosił
Raskolnikowa, by zaprowadził go do żony
Całą
drogę rozwodził się nad porywczością Katarzyny Iwanownej, przed
którą czuł strach. Gdy dotarli na czwarte piętro Kamienicy
Kozela, zbliżała się godzina jedenasta. Zastali otwarte drzwi,
przez które Raskolnikow ujrzał nędzny, brudny, powleczony
półmrokiem widok. Okazało się, że cała rodzina wynajmuje pokój
przechodni, przez który inni lokatorzy dostawali się do swoich
mieszkań. Przez pouchylane drzwi do dalszych pokoi dolatywały
odgłosy libacji i niecenzuralne wyrazy. Rodion od razu rozpoznał
Katarzynę Iwanownę, kobietę mniej więcej trzydziestoletnią,
wychudzoną, z wypiekami na twarzy i błyszczącymi oczami.
Przypominała osobę w amoku i nie zauważyła wchodzących. Oni za
to od razu spostrzegli ściskający serce widok: sześcioletnia
dziewczynka spała na podłodze, rok starszy brat płakał w kącie,
przytulany i uspokajany w bezpiecznym azylu chudych ramion swej
dziewięcioletniej siostry.
Nie
czekając na dalszy rozwój wypadków, Marmieładow ukląkł na progu
i popchnął nowo poznanego towarzysza w głąb pokoju. Kobieta,
myśląc, że to ktoś do biesiadujących za ścianą sąsiadów, nie
zwróciła na niego uwagi. Chciała zamknąć drzwi i w tym momencie
dostrzegła klęczącego męża. Rozpoczęła się straszliwa
awantura: Iwanowna wrzeszczała, szukając resztek skradzionych
pieniędzy. Nie panowała nad sobą, oskarżała Bogu ducha winnego
Raskolnikowa o udział w haniebnym uczynku jej męża. Świadkami
widowiska byli ciekawscy mieszkańcy sąsiednich pokojów,
dopingujący Katarzynę w jej poczynaniach. Zmieszany i znudzony
Rodion przed wyjściem położył na oknie wyszperane z kieszeni
kilka miedziaków.
||
Nazajutrz
Raskolnikow obudził się późno, a w dodatku w złym nastroju
spowodowanym niespokojnym snem. Rozglądał się z niechęcią po
skromnym i od dwóch tygodni niesprzątanym pokoju. Po przebudzeniu
odwiedziła go Anastazja, kucharka i służąca gospodyni, przynosząc
trochę herbaty i barszczu oraz złe nowiny – Rodia od dawna nie
płaci czynszu i jej pracodawczyni zamierza to zgłosić na policję.
Wizyta kobiety, prócz możliwości rozgrzania zasuszonego żołądka,
miała jeszcze jeden plus - kucharka wręczyła mu list, który
przyszedł wczoraj. Po charakterze pisma widocznego na kopercie
Raskolnikow poznał, że napisała do niego matka, mieszkająca w
guberni r-skiej. Wywołało to duże wzruszenie bohatera. List był
bardzo długi, pełen zapewnień o miłości i oddaniu Pulcherii
Aleksandrownej i jej córki Duni – siostry adresata. Matka na
początku wspominała o długach, które zrobiła, aby wysyłać mu
pieniądze, które musiała regulować z małej renty.
Najwięcej
miejsca poświęciła streszczeniu nowej sytuacji jego siostry. Po
tym, jak pan domu, w którym Dunia pracowała jako guwernantka,
uczynił jej niedwuznaczną propozycję, wzburzona i dumna dziewczyna
zamieszkała z matką. Dunia przyjęła posadę nauczycielki, by móc
przesłać pieniądze bratu. Wziętą zaliczkę musiała potem, co
miesiąc spłacać. Na początku pan Swidrygajłow – gospodarz domu
i pracodawca, traktował swą podwładną obojętnie. Wszystko
zmieniało się po alkoholu – stawał się wtedy grubiański.
Pewnego dnia Marfa Pietrowna, jego żona, podsłuchała rozmowę męża
z młodą pracownicą, i, nie zrozumiawszy, kto zawinił, oskarżyła
siostrę Raskolnikowa o złe prowadzenie się. Całe zajście
skończyło się wymierzeniem policzka Duni i wrzuceniem jej rzeczy
na wóz drabiniasty. Takim to powozem dziewczyna zajechała pod dom
matki. Przez miesiąc po tym wydarzeniu Pulcheria z córką nie
wchodziły do cerkwi, ponieważ były tam narażone na obelżywe
uwagi i plotki, roznoszone przez urażoną Marfę Pietrowną. Matka
podkreślała, że Dunieczka cały czas pozostała twarda. W końcu
pan Swidrygajłow opamiętał się i przyznał do wszystkiego
małżonce. Na dowód niewinności dziewczyny pokazał Marfie list, w
którym Dunia prosiła go o opamiętanie i docenienie rodziny.
Zszokowana Pietrowna pojechała do soboru błagać Najświętszą
Pannę o siły, a potem przeprosiła ofiarę swego ślepego zaufania
do męża. Wstąpiła także do każdego mieszkańca, by osobiście
przeczytać list Duni – bezwarunkowy dowód jej niewinności i
skromności.
Cała
ta sytuacja spowodowała, że o rękę dziewczyny starał się teraz
pewien kawaler, Piotr Pietrowicz Łużyc, krewny Marfy Pietrowny.
Pulcheria opisywała go jako człowieka poważnego, budzącego
zaufanie, majętnego, choć mającego już czterdzieści pięć lat,
trochę posępnego i wyniosłego. Matka uprzedzała, że przyszły
szwagier Rodiona wybiera się do Petersburga, by otworzyć publiczną
poradnię adwokacką i przy okazji się z nim rozmówić.
Autorka
listu rozkładała przed synem wachlarz perspektyw, które staną
otworem dla ich rodziny po ślubie Dunieczki z Łużynem.
Zawiadomiła, że wkrótce zasili kieszeń syna kilkudziesięcioma
rublami oraz przyjedzie wraz z jego siostrą do stolicy. Nie mogła
się doczekać ponownego połączenia rodziny po trzyletniej
rozłące.
Choć
w trakcie czytania listu twarz Raskolnikowa pokryła się łzami
wzruszenia i podziwu, to na zakończenie lektury zły uśmiech
wykrzywił mu zaciśnięte wargi. Był tak zdenerwowany, że wyszedł
na spacer by ochłonąć.
IV
Postanowił
nie dopuścić do ślubu: „Hm… A więc postanowiono
nieodwołalnie: Awdotia Romanowna wychodzi za wyznawcę racjonalizmu,
za człowieka interesów, który ma kapitalik (już ma kapitalik –
to brzmi solidniej, bardziej imponująco), który ma dwie posady i
który podziela zapatrywania naszej nowej generacji (jak pisze mama),
wreszcie, który ‘zdaje się jest dobry’, jak to zauważyła sama
Dunieczka. To zdaje się jest najparadniejsze! I taż sama Dunieczka
idzie za mąż za owo zdaje się!....Wyborne! Wyborne!”.
Wykrzykiwał, że jego matka chce poświęcić córkę dla syna. Jego
nerwy doszły takiego stanu, że gdyby na jego drodze stanął Łużyn,
był gotów go zabić.
Czuł,
że jest bardzo zmęczony i, zachęcony widokiem wolnej ławki,
postanowił usiąść i odpocząć. Już prawie zrealizował swój
zamiar, ale uprzedziła go jakaś dziewczyna. Po przypatrzeniu się,
Raskolnikow zdał sobie sprawę, że ta wyglądająca na
piętnastolatkę osoba jest pod wpływem alkoholu. Spostrzegł
jednocześnie, że w ślad za panienką podążał elegancko ubrany
jegomość. Rodion w mig rozszyfrował jego zamiary (dziewczyna była
prostytutką, a jegomość zamierzał to wykorzystać) i,
doskoczywszy do mężczyzny, zaczął go okładać pięściami. Nie
wiadomo, jakby ta jatka się skończyła, gdyby nie interwencja
idącego nieopodal policjanta.. Mundurowy natychmiast rozdzielił
szarpiących się spacerowiczów.
Na
prośbę o wyjaśnienie przyczyny spięcia, były student powiedział
o przewidywanych planach eleganta w stosunku do dziewczyny.
Raskolnikow poprosił policjanta, dając mu na zachętę dwadzieścia
kopiejek, by odstawił nieletnią do domu. Nie doszło do tego,
ponieważ żadnym sposobem nie mogli wydobyć od pijanej adresu. W
końcu dziewczyna poderwała się na nogi i mamrocząc, poszła przed
siebie. Za nią podążył kochliwy jegomość, a za nim z kolei
czuwający policjant. Zostając sam, Raskolnikow przypomniał sobie,
że obiecał odwiedzić dawno niewidzianego przyjaciela ze studiów –
Dymitra Razumichina. Jego druh także cierpiał biedę i z tego
powodu, choć był niezwykle inteligentny, musiał opuścić mury
uniwersytetu.
V
Do
wizyty jednak nie doszło – Raskolnikow uświadomił sobie, że
dopiero „po tamtym” będzie w stanie odwiedzić przyjaciela. Jako
że był w pobliżu jadłodajni, wstąpił na kieliszek wódki i
sycącego pieroga z nadzieniem. Wszystkie emocje, które od miesiąca
nim targały, dały o sobie znać – po wyjściu z zakładu
gastronomicznego zasnął mocnym snem w krzakach na Wyspie
Pietrowskiej. Wówczas ma miejsce ważny moment powieści –
młodzieńcowi przyśnił się koszmar. Znowu miał siedem lat i
mieszkał z rodzicami na prowincji. Pewnego wieczoru, idąc z ojcem
na cmentarz odwiedzić babkę (obok grobu której była też mogiłka
jego sześciomiesięcznego brata), znaleźli się obok szynku, w
którym odbywała się huczna biesiada. Chłopiec zawsze czuł lęk
przed tym miejscem, lęk, który zaraz miał zyskać uzasadnienie.
Choć mocno trzymał ojca za rękę, „pijackie i straszne gęby”
bardzo go przerażały.
Nagle
uwagę chłopca przykuł wóz służący do przewożenia beczek,
stojący przed gankiem gospody i zaprzężony nie w muskularnego
pociągowego konia, lecz „szkapę małą, chłopską bułankę,
chudą, jedną z tych, które (…) robią bokami wlokąc wysoki wóz
drew czy siana”. Widok ten wywołał w chłopcu dwa uczucia:
współczucie i strach. Gdy z szynku z hukiem wypadło podchmielone
towarzystwo, siedmiolatek przeczuwał najgorsze. Jeden z pijanych
zaproponował pozostałym podwiezienie na swej dwudziestoletniej
kobyłce, na co wszyscy wybuchli gromkim śmiechem. Mikołka, nie
wycofując się z propozycji, krzyczał, że koń, mimo że je bardzo
dużo, jest bezużyteczny, i dlatego z chęcią by się go pozbył.
Chcąc pokazać, jak bardzo zwierzę jest mu posłuszne, wziął bat
i zapowiedział, że klacz zaraz zacznie cwałować. Słowami
„rżnijcie ją” zaczął namawiać kompanów, by również wzięli
baty i tresowali zwierzę. W konsekwencji tego na wóz wdrapało się
sześciu parobków i gruba, chichocząca „baba”. Rozpoczęło się
dręczenie klaczy, przypominającej bardziej suchy szkielet, niż
zwierzę
Mały
Rodnion rozpaczał nad losem „biednego konika”. Nie dawał się
odciągnąć na bok zdenerwowanemu ojcu. Przeciwnie – wyrwał się
i pobiegł blisko maltretowanego zwierzęcia. Mimo, że z tłumu
odzywały się coraz głośniejsze głosy sprzeciwu, Mikołka nie
przestawał smagać konia i wydzierać się: „Zakatrupię!”.
Kobyłka w pewnym momencie zaczęła wierzgać, co spowodowało
kolejne salwy śmiechu: „(…) takie byle co, a wierzga!”.
Rozpoczął się nowy etap dręczenia: rozległa się „hulaszcza
pieśni” na głowę i oczy klaczy spłynęły kolejne bolesne razy.
Chłopiec cały czas był obok konia, głaskał go i mimo własnych
łez, przerażenia i tego, że niektóre razy spadały na niego, nie
opuścił zwierzęcia. W pewnym momencie Mikołka, zniecierpliwiony
faktem, że szkapa go nie słucha, chwycił „długą, grubą
hołoblę” i cisnął na grzbiet ledwo żywej klaczy, która
wskutek ciosu przysiadła na zadzie i ostatni raz spróbowała
pociągnąć wóz. W tym czasie chłostało ją sześć par biczów,
a Mikołka nie przestawał bić ją hołoblą. Ktoś zachęcał:
„Siekierą ją, co tam! Skończyć z nią od razu!”. Sadystyczny
właściciel, chwyciwszy żelazny drąg, zaczął nim z całej siły
okładać wynędzniałą szkapę. Wtórowali mu inni, bili czym
popadnie: kijami, biczami, hołoblami.
W
końcu klacz zdechła, wyciągnąwszy uprzednio łeb do góry.
Wówczas dopiero oglądający widowisko zaczęli krzyczeć, że chłop
nie ma Boga w sercu, że zadręczył biedne zwierzę. Morderca
sprawiał wrażenie, że żałuje tak szybkiego końca swego
sadystycznego popisu. Mały Rodia przedarł się do martwego
zwierzęcia, całował jego zakrwawiony łeb i oczy. Rzucił się
nawet z piąstkami na Mikołkę, lecz odciągnął go ojciec. Malec
przytulił się do niego i wtedy dorosły Raskolnikow, zlany potem,
obudził się. Przeżycie to, mimo że było tylko snem, pogłębiło
jego depresję.
W
drodze powrotnej do domu minął plac Sienny i natknął się na
Lizawietę Iwanowną, trzydziestopięcioletnią pannę, młodszą
przyrodnią siostrę znajomej lichwiarki, traktowanej przez starą
gorzej niż służąca. Wskutek tego spotkania Raskolnikow zdobył
cenną informację – jutro o dziewiętnastej Lizawieta miała pójść
w interesach do jednego z handlarzy – tym samym lichwiarka miała
zostać sama w domu.
VI
Rodion
przypominał sobie, jak zaczęła się jego znajomość z nieuczciwą
lichwiarką i jej siostrą, handlarką, o dziwo, dającą najlepsze
ceny. Kiedyś znajomy, na wypadek gdyby Raskolnikow potrzebował
pieniędzy, dał mu ich adres. Półtora miesiąca temu, oglądając
zegarek po ojcu i złoty siostrzany pierścionek, przypomniał go
sobie i postanowił zastawić biżuterię. Gdy oddał pierścionek,
poczuł niechęć do lichwiarki i, zamierzywszy się napić, wstąpił
do traktierni na herbatę. Tam przypadkiem usłyszał rozmowę o
staruszce prowadzoną między jakimś studentem i oficerem.
Dowiedział się, że stara była wdową po urzędniku, „bogatą
jak Żyd”, mającą surowe zasady prowadzenia „interesu”,
niekorzystne dla spóźniających się z wykupem i tyranizującą swą
siostrę Lizawietę, której w testamencie zapisała jedynie stare
„graty”, mimo że ta oddawała jej wszystkie zarobione pieniądze
i że była jej jedyną krewną. Starucha wszystko przepisała na
monastyr w guberni, w intencji wiecznego pokoju swej duszy. Rozmówców
dziwił fakt, że Lizawieta raz po raz zachodziła w ciążę, choć
była samotna... Uczestniczący w tej rozmowie student w końcu
zażartował, że powinien zabić lichwiarkę: „Sto, tysiąc
dobrych poczynań można by poprzeć i zrealizować za pieniądze tej
staruchy (…)”. To dało dużo do myślenia Raskolnikowowi. Od
tamtej pory zaczął „to” planować. „To” zaczęło go
prześladować.
Po
powrocie do domu, wyczerpany koszmarem najpierw siedział po ciemku
na kanapie, a później zasnął. Następnego dnia obudziła go
Anastazja. Przyniosła lurowatą herbatę i chleb. Mimo jej
życzliwych zamiarów, Rodia spał nadal - zmusił się do wstania
dopiero wieczorem. Wykonywał czynności obmyślane od miesiąca:
założył płaszcz z wszytą pętlą do umocowania siekiery, wziął
atrapę papierośnicy – deseczkę, i, zawinąwszy ją w papier,
związał mocno sznurkiem (by rozsupłanie węzła zajęło trochę
czasu lichwiarce i odwróciło czujne oczy od klienta). Podczas tych
poczynań nurtowało go jedno pytanie: „Dlaczego prawie wszystkie
zbrodnie tak łatwo wychodzą na jaw i zostają wytropione?”.
Odpowiedzi szukał w samym zbrodniarzu, który: „w chwili
przestępstwa ulega jakiemuś upadkowi woli i rozwagi, których
miejsce zajmuje wprost fantastyczna, dziecięca
lekkomyślność”.
Wyszedł
spóźniony – już dawno wybiła dziewiętnasta. Plan zdobycia
siekiery z kuchni się nie powiódł – Anastazja urzędowała w
swoim królestwie w najlepsze. Niezbędny przedmiot Rodia wykradł z
otwartej komórki na podwórzu. Przeszedł siedemset trzydzieści
kroków, z umocowanym toporkiem pod lewą pachą. Dzięki wozowi z
sianem, stojącym właśnie przed budynkiem, przemknął przez bramę
kamienicy lichwiarki niczym widmo. Wszedł na znajome piętro i
zadzwonił do drzwi. Po chwili stanęła w nich Alona Iwanowna,
podejrzliwie spoglądająca na gościa. W końcu wpuściła go do
środka. Gdy pokazał jej zastaw, mówiąc, że to obiecana
papierośnica, odwróciła się w stronę okna by rozsupłać
sznurek. W tym momencie Rodia wyciągnął siekierę i uderzył
kobietę kilka razy w ciemię. Natychmiast trysnęła krew i
otumaniona lichwiarka upadła na podłogę. Raskolnikow wsunął rękę
do jej kieszeni i wyciągnął klucze, z którymi pobiegł do
sypialni
Uroiło
mu się po jakimś czasie, że starucha ożyła. Wrócił więc do
kuchni i ponownie podniósł zakrwawioną siekierę. Już chciał
uderzyć, gdy jego oczy dostrzegły na pomarszczonej szyi kobiety
sakiewkę. Gdy chciał ją zdjąć, ubrudził się krwią Iwanowny.
Skarb odnaleziony w woreczku bardzo go zadowolił – był szczelnie
wypchany pieniędzmi. Znowu chwycił klucze, ale one jak na złość
nie chciały wejść do zamków strzegących zawartości szuflad i
kuferka, wyciągniętego spod łóżka. W końcu dopasował klucze:
zębatym otworzył wieko skrzyni i jego oczom ukazały się ubrania i
futerka, wśród których pochowane były różne złote przedmioty,
takie jak zegarki, bransoletki czy łańcuszki. Mężczyzna zaczął
wszystko upychać w kieszeniach. Jakie było jego zdziwienie i
przerażenie, usłyszawszy w pewnym momencie cichy okrzyk dobiegający
z kuchni. Gdy wbiegł tam z siekierą, na środku zakrwawionej
podłogi ujrzał wystraszoną Lizawietę. Nie zastanawiając się,
natychmiast się na nią zamachnął. Kobieta nawet się nie broniła.
Rozłupał jej czaszkę. Następnie w wiadrze umył narzędzie
zbrodni i brudne ręce, w miarę możliwości wyczyścił mieszkanie.
Metalowy przedmiot ponownie spoczął pod jego pachą i już miał
wychodzić, gdy z przerażeniem odkrył, że drzwi wejściowe cały
czas były otwarte. Poczuł, że powoli wpada w szpony obłędu.
Gdy
chciał niepostrzeżenie oddalić się z miejsca zbrodni, do jego
uszu dobiegło ciężkie sapanie połączone z odgłosem kroków na
schodach. W ostatniej chwili zamknął drzwi od wewnątrz na rygiel.
Zaraz potem zaczął się do nich dobijać jakiś znajomy klient
lichwiarki. Za chwilę wtórował mu już drugi człowiek, niejaki
Koch. Obydwaj odkryli, że drzwi są zamknięte od strony mieszkania
tylko na rygiel, co znaczyło, że ktoś musi być w środku.
Mężczyźni poszli po stróża, bojąc się, że stało się coś
złego. Po odejściu od drzwi drugiego z nich, prawie martwy z
przerażenia Rodia odczekał chwilę, a potem wymknął się na
klatkę schodową i ukrył na drugim piętrze w odnawianym
mieszkaniu. Nie wytrzymał napięcia i, po chwili, zbiegł w dół,
natykając się na powracających na górę mężczyzn. Przemykając
bocznymi, nieuczęszczanymi uliczkami dotarł wreszcie na podwórze
domu, w którym mieszkał. Jego plan kończyło oddanie siekiery
niczego niepodejrzewającemu stróżowi. Tak też uczynił. Po
dotarciu do pokoju był prawie nieprzytomny. W takim stanie rzucił
się na łóżko.
CZĘŚĆ
DRUGA
I
Raskolnikow
nie spał po tym wydarzeniu spokojnie. Zrywał się kilkakrotnie, aż
w końcu, gdy pijackie okrzyki dochodzące z ulicy zbudziły go na
dobre, usiadł na kanapie i: „oto wszystko mu się przypomniało!”.
Jedynym słusznym postępowaniem w takiej sytuacji wydało mu się
pozbycie obciążających dowodów: odciął końce spodni, które
wydawały mu się umazane krwią oraz wyrwał pętlę przymocowaną
do płaszcza. Ponownie padł na łóżko. Nie dane mu było zasnąć,
ciągle dręczyły go pytania o to, czy traci zmysły. Przebudzenie
ze snu, w który w końcu zapadł, także przypominało horror -
dostał wezwanie na policję.
Dotarł
tam przed południem, w opłakanym stanie. Prawie nieprzytomny usiadł
przed oschłym porucznikiem, który wyjaśnił mu powód wizyty.
Chodziło o niezapłacony weksel, który przysłała gospodyni
Raskolnikowa. Do niego samego nie bardzo dochodziły szczegóły
sprawy, był cały spocony i rozpalony gorączką. Wdał się nawet w
sprzeczkę z porucznikiem. Napiętą atmosferę rozluźniło
pojawienie się Nikodema Fromicza, komisarza starającego się
uspokoić nerwowego podwładnego (Rodia „ochrzcił” go
przezwiskiem „Proch”).
Gdy
sekretarz dyktował Rodionowi oświadczenie zobowiązujące do
zapłaty długu, ten usłyszał rozmowę poznanych funkcjonariuszy na
temat zabójstwa lichwiarki. Bycie świadkiem tej wymiany zdań i
wydarzenia, których był sprawcą, tak osłabiły organizm i
psychikę byłego studenta, że zasłabł, nim zdążył wyjść. Po
oprzytomnieniu Fromicz zapytał go, co robił ubiegłego wieczora.
Policjant bardzo się zdziwił słysząc, że Rodia, mimo widocznej
choroby, urozmaicał sobie lipcowy czas spacerami. W finale niedoszły
prawnik pożegnał funkcjonariuszy z podejrzeniem, że przez
dziwaczną odpowiedź, której udzielił, skierował na siebie czujne
oko aparatu śledczego. Obawiał się, że wkrótce czeka go
rewizja.
II
Po
powrocie do domu wydobył spod tapety skradzione przedmioty, które
ukrył tam po powrocie, i poupychał je po kieszeniach. Bojąc się
pościgu, chciał wrzucić wszystko do kanału i oczyścić się tym
samym od brzemienia zbrodni. W końcu wybrał inne wyjście – na
placu obok Alei W-wskiej znalazł duży głaz, pod którym ukrył
wszystkie drogocenne przedmioty. Cieszył się, że zatarł ślady.
Szedł bez celu, strasząc ludzi swym wyglądem (spocony, z
roziskrzonymi oczami). Stanął w pewnym momencie przed kamienicą, w
której mieszkał Razumichin. Zastał go w małej izdebce, w
poszarpanym szlafroku, zajmującego się tłumaczeniami z
niemieckiego. Razmuchin poprosił go o pomoc w pracy. Choć chciał
dać Rodi trzy ruble zadatku za pomoc w tłumaczeniu tekstów, ten
rozmyślił się. Na taką niezrozumiałą decyzję Razumichin
zareagował gniewem, wskutek czego niedoszły prawnik wybiegł na
ulicę.
W
drodze do domu dostał batem przez plecy od woźnicy, któremu prawie
wszedł pod konie. Ludzie zaczęli krzyczeć na zdezorientowanego
Rodiona: „Odstawia pijanego, umyślnie lezie pod koła, a ty mu
później płać odszkodowanie!”. Jakaś kobieta, uważając
młodzieńca za żebraka, wsunęła mu w dłoń rubla. Gdy w końcu
jakimś cudem dotarł na wpół przytomny do domu, od razu zasnął.
Męczyły go koszmary, słyszał jakieś przeraźliwe krzyki.
Przebudził się po wejściu Anastazji, która przyniosła talerz
zupy. Poprosił ją o picie, ale nie zdążył ugasić pragnienia -
drugi raz w ciągu dnia stracił przytomność.
III
W
malignie odzyskiwał co jakiś czas świadomość: „(…) był to
stan gorączkowy, połączony z majaczeniem i półprzytomnością”.
Dłuższe ocknięcie nastąpiło po czterech dniach. Ujrzał wówczas
wokół siebie Anastazję, Razumichina i jakiegoś oficjalistę,
który okazał się pracownikiem kantoru. Matka przysłała przez
niego z trzydzieści pięć rubli. Osłabiony młodzieniec, po
namowach przyjaciela, zgodził się przyjąć kwotę i doręczyciel
opuścił pokój.
Kucharka,
zachęcona widokiem tylu pieniędzy, zaraz postarała się o gorącą
zupę i piwo na wzmocnienie. Kolega opowiadał choremu, jak wiele
trudu zajęło mu odnalezienie Raskolnikowa – zrobił to przez
biuro adresowe. Ponadto Rodion dowiedział się, że w gorączce
bredził coś o złocie i skarpetach oraz, że Razumichin mieszkał
teraz nieopodal niego. Aby zrozumieć i poradzić się, o czym w
czasie kryzysu rozwodził się chory przyjaciel, Dymitr przyprowadził
do niego znajomego, sekretarza policyjnego Zamiotowa.
Po
tym, jak Razumichin wyszedł po sprawunki, wyczerpany Rodion zerwał
się z łóżka i zaczął analizować, czy aby z niczym się podczas
gorączki nie zdradził. Gdy w końcu zasnął, obudził go powrót
druha, który wyliczał, jak się rozporządził pieniędzmi od
Pulcherii Aleksandrownej: kupił mu ubranie. Kolejnym odwiedzającym
był Zosimow, młody lekarz, który doglądał chorego przez
wszystkie dni i teraz przyniósł zalecenia żywieniowe.
IV
Zajmując
się pacjentem, zaczął rozmawiać z Razumichinem o głośnym
morderstwie lichwiarki i Lizawiety. Odrętwiały Raskolnikow
(„uporczywie zaczął wpatrywać się w kwiat na ściennej
tapecie”) dowiedział się, że policja ma podejrzanego.
Był
nim malarz pokojowy imieniem Mikołaj, który chciał sprzedać
właścicielowi szynkowni za dwa ruble futeralik ze złotymi
kolczykami, podobno znaleziony w dzień morderstwa w pokoju, w którym
malował (a w którym ukrył się Rodia po dokonaniu zbrodni).
Dodatkowym obciążeniem było zachowanie Mikołaja – po
aresztowaniu próbował się powiesić w celi. Prym w rozmowie wiódł
posiadający dodatkowe informacje Razumichin (miał znajomych,
krewnych w cyrkule). Kategorycznie stwierdził, że nie wierzy w winę
malarza
V
Dywagacje
przerwało pojawienie się w drzwiach starego, postawnego mężczyzny
przedstawiającego się jako Piotr Pietrowicz Łużyn i przyszły mąż
siostry Raskolnikowa - Duni. Chory traktował go bardzo oschle i
lekceważąco, co zdziwieni takim sposobem przyjęcia gościa kładli
na karb osłabienia gospodarza.
Rozmowa,
w której Rodia ostentacyjnie nie brał udziału, ponownie zeszła na
temat zabójstwa. W pewnym momencie Raskolnikow zaczął kłócić
się z Łużynem, w wyniku czego ten drugi został wyproszony z
pokoju. Poszło o pogląd nowoprzybyłego na temat małżeństwa:
„(…) najkorzystniej jest brać sobie żonę spośród nędzarek,
by później móc nad nią panować… i wypominać jej swoje
dobrodziejstwa”. Pozostali goście także opuścili pokój, a gdy
byli już na dworze, Zosimow podsumował wizytę spostrzeżeniem, że
chorego z apatii i zobojętnienia wyprowadza tylko „owe
zabójstwo…”.
VI
Po
wyjściu trójki gości Raskolnikow poczuł ulgę. Założył nowe
ubranie i wyszedł. Najpierw bez celu spacerował ulicami placu
Siennego, a potem udał się do restauracji, w której poprosił o
herbatę i stare gazety z pięciu ostatnich dni. Zaczął przeglądać
periodyki, ale nie dane mu było delektować się samotnością. Po
chwili podszedł do niego Zamiotow, którego rozpoznał od razu. Był
to sekretarz dyktujący mu treść oświadczenia na posterunku i, jak
się okazało, znajomy Razumichina. Jako że Raskolnikow został
przyłapany na czytaniu artykułów o niedawnym zabójstwie -
rozpoczęli rozmowę o przypuszczalnych mordercach. W pewnej chwili
Rodia cynicznie zapytał: „A jeżeli to ja zabiłem staruchę i
Lizawietę?”. Funkcjonariusz nie dostrzegł ukrytego przesłania
tej wypowiedzi.
Gdy
Rodia wychodził z lokalu, natknął się na Razumichina. Ten,
ciesząc się, że widzi go w dobry stanie, zaprosił przyjaciela do
swego nowego mieszkania na kolację. Raskolnikow nie był tym
zachwycony. Niewiele myśląc, wygarnął wesołemu towarzyszowi, że
nie życzy sobie z jego strony szpiegostwa i pragnie jedynie odrobiny
spokoju. Były student nie skończył spaceru. Skierował się w
stronę „mostu …siego”, gdzie był świadkiem iście teatralnej
sceny: jakaś młoda kobieta próbowała popełnić samobójstwo, ale
w ostatniej chwili została uratowana przez przechodzącego właśnie
policjanta
Następnie
Rodion zachował się, jak często zachowują się mordercy - udał
się na miejsce niedawnej zbrodni. Za pretekst wymyślił możliwość
wynajęcia mieszkania. Pojawienie się dziwnie wyglądającego i
zachowującego się młodzieńca wywołało oczywiście
zainteresowanie kręcących się koło kamienicy stróżów i
malarzy. W planie podania się za przypadkowego przechodnia
szukającego atrakcyjnego lokum Rodia nie przewidział jednego:
rozedrgania własnych emocji. Zachowywał się tak dziwacznie, że
chciano go odstawić na najbliższy komisariat, na co zareagował
jeszcze bardziej zagadkowo – podał głośno i wyraźnie swoje
dane. To zupełnie zaskoczyło gapiów. W końcu wypchnięto go na
ulicę.
VII
Po
chwili Raskolnikow znowu stał się obiektem powszechnego
zainteresowania. W potrąconym przez powóz pijaku rozpoznał
Marmieładowa. Został spisany przez policjantów i pomógł
przenieść poturbowanego do domu. Na własny koszt wezwał też
lekarza, który po oględzinach rannego stwierdził, że nie
pozostało mu dużo czasu i poradził wezwać popa. Ktoś sprowadził
córkę umierającego, a ta przyszła w ostatniej chwili, by
wysłuchać ostatniej woli ojca – prośby o przebaczenie.
Usłyszawszy rozgrzeszenie, umarł na jej rękach.
Gdy
rodzina zaczęła się martwić o to, za co pochowają nieboszczyka,
Raskolnikow zostawił wdowie dwadzieścia rubli i wyszedł. Nie
oddalił się jednak daleko, ponieważ dogoniła go młodsza siostra
Soni – Pola. Dziękując za pomoc, poprosiła o adres i nazwisko z
przyrzeczeniem, że do końca życia będzie się za niego
modliła.
Rodia
wstąpił potem do nowego mieszkania Razumichina, w którym zastał
już kilkoro ludzi. Nie był jednak w nastroju do towarzyskich
rozmów, o czym szybko poinformował podpitego przyjaciela. Zmęczenie
wywołane niesieniem rannego Marmieładowa z miejsca wypadku aż do
domu, świadomość, że jest ubrudzony krwią zmarłego, dawały o
sobie znać. Przyjaciel odprowadził go do domu, gdzie zastali
Pulcherię i Dunieczkę. Okazało się, że przyjechały do
Petersburga wieczorem i od razu przyszły do Rodiona.
CZĘŚĆ
TRZECIA
I
Dowiedziawszy
się o wydarzeniach ostatnich dni, wzruszona matka dziękowała
przyjacielowi syna za to, że nie opuścił go w potrzebie. Rodion
poinformował Dunię o swoim stosunku do jej życiowej decyzji. Coraz
bardziej zdenerwowany, powiedział, że jej kawaler to zły człowiek.
Zdziwiony stanowczością Raskolnikowa Razumichin odprowadził
jeszcze bardziej zdziwione panie do hoteliku Bakalejewa, w którym
się zatrzymały. Złożył im obietnicę, że zaopiekuje się
Rodionem i pozostanie z nimi w kontakcie, by powiadamiać o stanie
zdrowia ich krewnego.
Pozostając
jeszcze pod wpływem alkoholu wypitego na kolacji, zdobył się na
odwagę i wyznał Duni, która de facto od razu go zauroczyła, że
według niego zamierza wyjść za łajdaka, szalbierza, spekulanta i
filuta o żydowskiej duszy (kobieta nie tylko nie spoliczkowała go
za te zniewagi, ale i nie wyraziła najmniejszego sprzeciwu wobec
opinii przystojnego kolegi brata). Następnie usatysfakcjonowany
Razumichin sprowadził do Raskolnikowa lekarza Zosimowa.
II
Nazajutrz
punktualnie o dziesiątej przyjaciel Rodiona odwiedził panie
Raskolnikow i opowiedział im o ubiegłorocznym życiu Rosjanina.
Było mu bardzo wstyd przed Dunią za to, że widząc ją pierwszy
raz dopuścił się obrażania jej życiowych wyborów. Pulcheria
pokazała mu liścik od Łużyna i wspomniała, iż narzeczony córki
nie odebrał ich z dworca. Stary kawaler prosił panie o spotkanie
następnego dnia o godzinie dwudziestej, zaznaczając dobitnie, że
nie życzy sobie na nim obecności męskiego członka ich rodziny.
Choć pozornie nie znosił Rodiona, to miał o nim bardzo aktualne
informacje. Kobiety dowiedziały się, że ten „pod pozorem
pogrzebu” dał ostatnio dwadzieścia rubli prostytutce.
III
Po
takich nowinach panie w towarzystwie Razumichina udały się do
mieszkania Raskolnikowa, gdzie zastały również Zosimowa. Wszyscy
zaczęli wspominać miesiące rozłąki. Pulcheria opowiedziała
synowi o śmierci Marfy Pietrowny Swidrygajłow, podobno otrutej
przez męża. Rodia z kolei zaskoczył wszystkich opowieścią o swej
nieżyjącej narzeczonej: „Była to taka chorowita dzieweczka”.
Po wyjściu lekarza jeszcze raz powtórzył siostrze, by nie psuła
sobie życia i nie wychodziła za Łużyna. Był bardzo stanowczy:
„Albo ja, albo Łużyn (…)”. Na koniec wizyty matka pokazała
mu wiadomość od znienawidzonego Piotra Pietrowicza, który nie
życzył sobie, aby Rodia był obecny przy ich spotkaniu. Do rozmowy
włączyła się Dunia, nalegając, aby brat i jego przyjaciel
uczestniczyli w dzisiejszym poczęstunku.
IV
Nagle
drzwi się otworzyły i oczom zebranych ukazała się zmieszana i
zawstydzona Sonia, ubrana całkiem inaczej niż podczas pierwszego
spotkania z Rodionem. Choć jej nowy wygląd zaskoczył gospodarza:
„Teraz była to dziewczyna ubrana skromnie, nawet biednie, bardzo
jeszcze młodziutka, prawie dziewczynka, o skromnych i przyzwoitych
manierach”, jeszcze bardziej zdziwił się celem jej odwiedzin –
Sonia zaprosiła go na jutrzejszy pogrzeb ojca i na stypę. Odnosiła
się do niego jak do dobrodzieja, który zdjął z barków jej
rodziny finansowy ciężar pochówku. Raskolnikow z należytym
szacunkiem przedstawił ją zebranym. Przyglądając się
dziewczynie, poczynił kilka spostrzeżeń: „W jej rysach, a i w
całej postaci, była nadto jedna jeszcze charakterystyczna cecha:
pomimo swoje osiemnaście lat wydawała się nieomal dziewczynką, o
wiele młodszą, niż była w istocie, dzieckiem prawie – i to się
czasem pociesznie zaznaczało w niektórych ruchach”.
Obie
panie, mimo że podejrzewały, że to Sonia jest ową prostytutką z
listu Łużyna, spoglądały na nią może nie tyle przychylnie, ale
z szacunkiem. Po wyjściu panien Raskolnikowych Dunia ucięła
rozprawę matki o „tej pannicy” stwierdzeniem: „Piotr
Pietrowicz jest obrzydliwym plotkarzem”. Mimo obecności ciągle
zmieszanej Soni, Roskolnikow odciągnął przyjaciela na bok i
poprosił o zaprowadzenie się do Porfirego, sędziego śledczego
prowadzącego sprawę zabójstwa sióstr. W rozmowie wyszło na jaw,
że to także znajomy Razumichina – jego krewny. Rodia umotywował
swą prośbę tym, że chciałby odzyskać zastawy oddane w ciężkich
chwilach lichwiarce. Mężczyźni postanowili zaraz się udać do
funkcjonariusza. Przed wyjściem z pokoju gospodarz wziął od
zmieszanej Soni adres i złożył obietnicę, że odwiedzi ją
jeszcze dzisiejszego dnia.
Wyszli
z pokoju we trójkę, lecz Sonia poszła w inną stronę: „(…)szła
szybko, żeby jak najprędzej zejść im z oczu”. Rozmyślała nad
każdym wypowiedzianym słowem, nad każdym wykonanym gestem, przez
co nie zauważyła, że w ślad za nią podążał jakiś elegancki,
pięćdziesięcioletni mężczyzna, który „eskortował” ją od
wyjścia z bramy budynku, w którym mieszkał Rodion. Dostrzegła go
dopiero na schodach kamienicy, w której wynajmowała pokoik.
Spotkali się dzwoniąc do sąsiednich mieszkań. Nieznajomy
przedstawił się jako nowy lokator madame Resslich, przybyły do
stolicy przedwczoraj. Sonia nie odpowiedziała: „(…)zawstydziła
się i przelękła”.
W
tym czasie przyjaciele byli w drodze do mieszkania Porfirego
Pietrowicza. Aby odciągnąć od siebie złe myśli, przestać się
zastanawiać, czy wizyta u policjanta to dobry, czy zły pomysł,
Raskolnikow zaczął żartować z zainteresowania, którym Razumichin
obdarzył jego siostrę. Do śledczego dotarli w dobrym
humorze.
V
Prócz
gospodarza zastali tam także innego mundurowego, poznanego już
Zamiatowa. Okazało się, że to dobrze, iż Raskolnikow się zjawił
- Porfiry miał zamiar i tak się z nim spotkać, gdyż przesłuchiwał
wszystkich właścicieli rzeczy notowanych przez lichwiarkę. Sposób,
w jaki rozmawiał z nim śledczy, stanowczy ton głosu, którego
używał, spychały Rodiona w przepaść obłędu i manii
prześladowczej: „To dowód, że już (…) mnie tropią jak sfora
psów”. Potem goście Porfirego, wraz z samym gospodarzem,
roztrząsali istnienie zbrodni jako zjawiska. Dyskusję urozmaicono
przytoczeniem socjalistycznych poglądów na tę kwestię i
przypomnieniem ciekawego artykułu, notabene autorstwa Raskolnikowa,
opublikowanego niedawno w „Słowie Periodycznym”
Autor
bardzo szczegółowo zanalizował w nim to, co dzieje się z psychiką
człowieka dokonującego zbrodni. Stanowczo podkreślał, że temu
aktowi zawsze towarzyszy choroba. Dalej Rodion przyznał prawo do
popełnienia zbrodni ludziom „niezwykłym”, odbierając je tym
samym drugiej kategorii – „zwykłym”. Taki pogląd wzbudził
odrazę i gniew Razumichina, który stwierdził: „Takie zezwolenie
na krew zgodnie z sumieniem to…według mnie, to straszniejsze, niż
gdyby urzędowo, prawnie pozwolono przelewać krew…”. Zmęczony i
zdenerwowany Raskolniow starał się w dalszym ciągu obronić swoich
tez, mówił o ogromnej roli sumienia. Dyskusja na tak drażniący i
bliski mu temat była jednak ponad jego siły. Nie znajdował
ukojenia, przeciwnie – gospodarz cały czas stawiał go w ogniu
krzyżowych, podchwytliwych pytań. Na koniec, nie określając, w
jakim celu i charakterze – służbowo czy koleżeńsko, zaprosił
Rodiona na jutro do swego gabinetu na komisariacie
VI
Po
opuszczeniu lokalu, przyjaciele byli w o wiele gorszym nastroju, niż
przekraczając jego próg. Razumichin zapowiedział, że pójdzie
niebawem do krewnego i rozmówi się z nim. Nie mógł pojąć, skąd
w Porfirym taka duża nuta podejrzliwości w stosunku do Rodiona. Po
krótkim czasie rozstali się: Raskolnikow poszedł w kierunku domu,
a przyjaciel postanowił złożyć wizytę jego matce i siostrze.
Powodem miało być uprzedzenie ich o tym, że Rodia przyjdzie
później.
Gdy
Raskolnikow wrócił do domu - odetchnął z ulgą. Spowodował to
fakt, iż choć przez powrotną drogę wmawiał sobie, że pod tapetą
nadal spoczywają dowody jego winy, po dokładnych oględzinach nic
nie znalazł. Uspokoiwszy rozdygotane nerwy, wyszedł zamierzając
udać się w kierunku hoteliku Bakalejewa. Gdy wychodził z bramy,
zobaczył, jak stróż, wskazując na niego, mówił komuś: „to
właśnie on”. Wzrok nieznajomego mężczyzny spoczął na jego
wystraszonej twarzy i ich spojrzenia przez chwilę się
spotkały.
Przyłapany
mężczyzna począł się oddalać, a zaintrygowany Raskolnikow iść
za nim. Po chwili byli razem na skrzyżowaniu. Zatrzymany wysyczał
„ty morderco”, co zaskoczyło napiętnowanego: „Nogi strasznie
mu zwiotczały, grzbiet kurczył się z zimna, serce zamarło na
mgnienie, potem załomotało jak opętane”. Znieruchomiał, co
szybko wykorzystał tajemniczy mężczyzna - po chwili rozpłynął
się w powietrzu. Rodion chciał jak najszybciej znaleźć się w
bezpiecznych i znanych ścianach swojego małego pokoju. Gdy tam
dotarł, zapadł w głęboki sen, przerywany majakami i dziwnymi
wizjami. Obudziła go wizyta nieznajomego mężczyzny,
przedstawiającego się jako Arkadiusz Swidrygajłow.
CZĘŚĆ
CZWARTA
I
Gość
poinformował, że jego niedawno zmarła żona na dowód swego
szacunku dla Duni zapisała jej trzy tysiące rubli, a on ze swej
strony jest gotów dorzucić jeszcze dziesięć tysięcy pod
warunkiem, że siostra Raskolnikowa zrezygnuje z małżeństwa z
Łużynem. Tłumaczył swą dziwną decyzję słowami: „To nie
partia dla Awdotii Romanowny”, która: „nader wielkodusznie i
nierozważnie składa siebie w ofierze dla… dla rodziny”.
Opowiedział także o widmie Marfy Pietrowny, które już trzy razy
go nawiedziło. Rodion w imieniu siostry kategorycznie odmówił
przyjęcia drugiej kwoty. W jego umyśle zakiełkowało podejrzenie,
że Swidrygajłow przybył do Petersburga nie po to, by poinformować
o testamencie żony, lecz by ujrzeć ponownie Dunię, swoją
ukochaną.
II
Mimo
tak męczącego dnia Raskolnikow nie zapomniał o złożonej
obietnicy. O dwudziestej wraz z przyjacielem zjawił się w zajeździe
Bakalejewa. Początek spotkania nie wyglądał dobrze: panowie, wrogo
nastawieni do honorowego gościa kolacji, minęli się z nim w
drzwiach. Łużyn był wyraźnie zdziwionym ich widokiem.
Podczas
poczęstunku miała miejsce kłótnia. W wyniku wymiany zdań między
Łużynem a Rodionem, ten pierwszy postawił Duni ultimatum: albo on,
albo Rodia. Teatralnie uświadomił dziewczynę, że: „Miłość do
przyszłego towarzysza życia, do małżonka, winna górować nad
miłością do brata”. Słowa te przelały czarę goryczy –
urażona nakazami panna Romanowna cofnęła obietnicę daną
podstarzałemu kawalerowi, kwitując na pożegnanie: „Marny i zły
z pana człowiek”. Ten z kolei począł wyliczać, na jakie wydatki
naraziły go przygotowania do małżeństwa z kobietą, o reputacji
której krążyły różne opinie. Na te słowa Rodia nie wytrzymał
i wyrzucił byłego amanta siostry za drzwi.
Gdy
już zdawało się, że wszystko zaczyna iść w dobrym kierunku
(Dunia uwolniła się od apodyktycznego kawalera), na światło
dzienne podczas rozmowy z Łużynem wypłynął nowy problem. Kobiety
usłyszały wówczas od Rodiona o wizycie Swidrygajłowa, którego
miejsce pobytu, nie wiadomo czemu, od przyjazdu próbował ustalić
Piotr Pietrowicz.
Ten
dziwny mężczyzna we wszystkich uczestnikach kolacji wzbudził
niczym niepotwierdzony strach. Łużyn tak go scharakteryzował: „
(…) jest to najbardziej wyuzdany, upadły, w występkach pławiący
się człowiek”. Ponadto połączył nazwisko omawianej osoby z
niejaką madame Resslich, cudzoziemką i lichwiarką. Łużyn
powiedział, że Swidrygajłow nie trafił jeszcze do więzienia za
swe liczne występki (podobno przyczynił się na przykład do
samobójstwa głuchoniemej krewnej Resslich oraz swego służącego
Filipa) tylko z powodu interwencji kochającej i ślepo oddanej żony.
Wszyscy podzielali to zdanie, czując obawę związaną z jego
pojawieniem. Czuł to nawet młody Raskolnikow, bojąc się nie tyle
Swidrygajłowa, ile nieuzasadnionego lęku.
III
Po
wyjściu kawalera, wszystkim poprawiły się humory. Nawet Pulcheria
Aleksandrowna nie mogła uwierzyć, że jej także sprawiło to
radość. Najbardziej z takiego obrotu sprawy cieszył się
Razumichin, postanawiając jednak zaczekać z okazywaniem oznak
zauroczenia dziewczyną. Po odnalezieniu się w nowej sytuacji,
niedoszła panna młoda zaczęła wypytywać brata o dokładny cel
wizyty Swidrygajłowa. Rodion wyłożył jak najogólniej przebieg
spotkania: „Wyznam, że właściwie nic nie rozumiem. Proponuje
dziesięć tysięcy, a sam stwierdza, że jest niezamożny.
Zapowiada, że zamierza gdzieś jechać, a po dziesięciu minutach
nie pamięta, że o tym mówił. Nagle wyjeżdża z tym, że ma się
żenić i że mu już swatają pannę… Niewątpliwie ma jakieś
zamiary, i to najprawdopodobniej… złe.”.
Informuje,
że w imieniu siostry odmówił spotkania i przyjęcia od niego
pieniędzy, ale i tak zdążył już ją bardzo wystraszyć: „On
coś knuje okropnego! – wyszeptała do siebie, omal się nie
wzdrygając”. W dalszym toku rozmowy w pokoju panien Raskolnikow,
Razumichin rozwijał przed wszystkimi wachlarz propozycji, jak
zainwestować pieniądze ofiarowane przez Pietrowną. Robił to
wszystko, by odwieść damy od pomysły powrotu na prowincję. Marzył
o działalności wydawniczej: „Będziemy i tłumaczyli, i wydawali,
i uczyli się… wszystko razem. (…) A co się tyczy drukarń,
papierów, sprzedaży… proszę polegać na mnie! Znam to jak własną
kieszeń! Zaczniemy pomalutku, dojdziemy do wielkich rzeczy, na pewno
będziemy się mogli utrzymać, a już w każdym razie wyjdziemy na
swoje”. Wizje rodzinnego interesu bardzo spodobały się Duni,
zwłaszcza, że roztropny Razumichin zaproponował, iż pomoże im w
wynajęciu wspólnego mieszkania (dla Rodiona i kobiet).
To
było zbyt wiele dla niedoszłego prawnika. Wstając, rzekł:
„Chciałem powiedzieć… idąc tutaj… chciałem powiedzieć
tobie, mamusiu… i tobie, Duniu, że jakiś czas lepiej się nie
widywać (…) Pamiętam o was i kocham… Zostawcie mnie! (…)
Cokolwiek się ze mną stanie, czy zginę, czy nie, chcę być sam”.
Dramatyczna prośba przeraziła obecnych. Za wychodzącym
Raskolnikowem popędził wierny przyjaciel, który został poproszony
o zaopiekowanie się jego matką i siostrą: „chwilę patrzyli
jeden na drugiego w milczeniu. Razumichin całe życie pamiętał tę
chwilę. Pałający i nieruchomy wzrok Raskolnikowowi zdawał się
potęgować z każdą minutą, przenikał mu do duszy, do świadomości
(…) Jakaś myśl prześliznęła się, jakaś aluzja; coś
poczwarnego, ohydnego i naraz zrozumianego z obu stron… Razumichin
pobielał jak trup”. Wrócił zaraz do Pulcherii i Duni, i
uspokajając obie, „tego wieczoru (…) stał się ich synem i
bratem”.
IV
Choć
pora była już bardzo późna – wybiła dwudziesta trzecia –
Raskolnikow udał się do Soni, czym przyprawił ją o strach, wstyd
i zakłopotanie. Wynajmowała skromny pokój u krawca Kapernaumowa
(sąsiadujący z mieszkaniem madami Resslich). Zaczęła nieśmiało
prowadzić rozmowę ze swym przystojnym gościem. Pytał ją o
macochę, o biedę, a nawet o prostytucję. Dziewczyna nie miała
niczego za złe Katarzynie Iwanownej, przeciwnie – współczuła
jej nawet: „Toż ona zupełnie jak dziecko… Toż jej się rozum
pomieszał… z tych bied. A jaka była mądra… jaka wielkoduszna…
jaka dobra”. Zastanawiali się wspólnie, co też stanie się teraz
z wdową i jej dziećmi. Okazało się, że miała duże długi i
lada dzień mogła wylądować na ulicy. Co gorsza, była poważnie
chora na suchoty. Sonia obwiniała się za postępujące załamanie
psychiczne macochy, która z dynamicznego zapału coraz częściej
popadała w apatię.
Reakcja
Raskolnikowa na zwierzenia dziewczyny była odrażająca. Zamiast
wesprzeć ją na duchu, on wręcz przeciwnie – zasypywał ją
pytaniami, typu: a co pani zrobi z dziećmi, gdy macocha umrze, za co
je pani nakarmi, i spowodował, że dziewczyna wpadła w rozpacz. Gdy
ostatkiem sił zapewniła, że Bóg nie da jej zginąć, Rodion z
satysfakcją rzucił: „A może Boga wcale nie ma”. Po chwili w
całkiem innym nastroju schylił się i pocałował jej nogę,
mówiąc: „Nie tobie się pokłoniłem, pokłoniłem się całemu
cierpieniu ludzkiemu”.
W
dalszej rozmowie Raskolnikow dzielił się z dziewczyną swoimi
rozmyślaniami dotyczącymi jej postępowania: „(…) a najgorszy
twój grzech to żeś nadaremnie umartwiła i zdradziła siebie”. Z
jej spojrzenia wyczytał, że jedyną rzeczą utrzymującą to
osiemnastoletnie stworzenie przy życiu była miłość do
najbliższych. Nie widział dla niej innej drogi, jak tylko: „skoczyć
do kanału, zostać mieszkanką szpitala wariatów albo… albo
wreszcie rzucić się w rozpustę, która otumania rozum i wysusza
serce”. W tym planie nie przewidział tylko, że wiara dawała jej
nadludzką siłę.Chcąc bardziej zrozumieć „nawiedzoną”,
ujrzawszy na komodzie Nowy Testament (pożyczony od Lizawiety,
przyjaciółki Soni) poprosił o przeczytanie fragmentu o
wskrzeszeniu Łazarza. Choć głos jej drżał i kosztowało ją to
wiele wysiłku, zaczęła czytać wersety XI rozdziału Ewangelii
według św. Jana.
Gdy
skończyła: „W koślawym lichtarzu dawno się już dopalił
ogarek, mętnie oświetlający w tej nędznej izbie mordercę i
jawnogrzesznicę, którzy się dziwnie stowarzyszyli w czytaniu
wiecznej księgi”. Na koniec wizyty Raskolnikow nagle oznajmił
Soni, że zerwał wszelkie kontakty z rodziną i w dalszą drogę
pójdą razem, „oboje przeklęci”, ponieważ była mu potrzebna,
a i ona bez niego „zwariuje”. Obiecał jej, że wkrótce dowie
się, kto zabił Lizawietę: „Wiem i powiem… Tobie, tobie
jednej!”. Sonia nie spała tej nocy dobrze. Nawiedzały ją majaki
i koszmary. Zbyt wiele pytań pozostało bez odpowiedzi…
Tymczasem
pod drzwiami dzielącymi pokój dziewczyny od tego, który
wynajmowała lokatorom Gertruda Resslich, stał pan Swidrygajłow.
Siedząc na krześle, podsłuchał całą niedawną rozmowę. Miał
nadzieję na powtórkę, dawno nic go tak bardzo nie
zajęło.
V
Nazajutrz
o jedenastej Raskolnikow zameldował się w „…skim komisariacie”,
w wydziale spraw śledczych. Zdziwiony, że policjanci nie rzucili
się na niego i nie zaczęli przedstawiać zarzutów, nabrał
przekonania, że „ów człowiek” albo jeszcze nie doniósł, albo
po prostu to zagadkowe spotkanie było wynikiem jego bujnej
wyobraźni. W chwili, gdy rozwodził się nad nienawiścią do
Porfirego – został zawołany do jego gabinetu. Policjant wziął
od gościa papier potwierdzający, że zegarek znaleziony u
lichwiarki zastawił właśnie Raskolnikow i rozpoczął „bałamutną
paplaninę”, czym zdezorientował i tak już zdenerwowanego
Rodiona. „Czyżby istotnie chciał odwrócić moją uwagę tym
głupim gadaniem?” – pomyślał.
Porfiry
„terkotał” o wszystkim, począwszy od uciążliwych hemoroidów,
a skończywszy na postępie nauki: „Niezmordowanie sypał – to
bezsensowne puste frazesy, to nagle puszczał jakieś zagadkowe
słóweczko i natychmiast wpadał znowu na czczą gadaninę”. Swą
psychologiczną grą doprowadził młodzieńca na skraj wyczerpania.
Choć tamten ani razu o tym nie wspomniał, Rodion rzekł głośno i
dobitnie: „Proszę pana (…) nareszcie widzę wyraźnie, że pan
mnie podejrzewa o zabójstwo tej staruszki i jej siostry Lizawiety”.
Krzyczał, że nie pozwoli się nad sobą pastwić i albo niech
Porfiry go aresztuje, albo zostawi w spokoju. Na to wszystko śledczy,
niby przejęty atakiem gościa, zaczął go uspokajać i instruować,
by się uspokoił: „Serdeńko! (…) Trzeba wpuścić powietrze,
świeże powietrze. I powinieneś, mój złoty, napić się wody”.
W efekcie Rodion zaczął się uspokajać, ale wody nie
przyjął.
Porfiry
powiedział, że wie, iż ten był w mieszkaniu denatek po ich
śmierci, ale złożył to na karb choroby młodzieńca. Doradzał mu
leczenie u doświadczonego lekarza. Na koniec dziwnej rozmowy, gdy
Raskolnikow zaczął się domagać od Porfirego aresztowania lub
oczyszczenia z podejrzeń, ten półsłówkami poinformował go, że
za drzwiami (w gabinecie były zamknięte drzwi, które wiodły do
jego służbowego mieszkania) czeka „niespodzianeczka”. Rodia
wpadł w szał.
VI
Szmer
za drzwiami się spotęgował i po chwili z lekka się uchyliły.
Kilka osób zaczęło się przepychać, a po chwili ktoś powiedział:
„Przyprowadziliśmy aresztanta Mikołaja”. W Porfirym wywołało
to gniew. Próbował zamknąć drzwi, ale nie dał rady – w
gabinecie pojawiał się „bardzo blady człowiek” wraz z
konwojentem. Cała scena, obejmująca wrzaski i przepychanki,
zainteresowała kilku gapiów. Mikołaj przyznał się do podwójnego
zabójstwa. Wywołał tym dezorientację w śledczym, który po
chwili wyprosił wszystkich prócz malarza i niedoszłego prawnika.
Gdy malarz z uporem maniaka opowiadał o szczegółach zbrodni,
mężczyźni zaczęli drżeć z niedowierzania.
Porfiry
odprowadził Raskolnikowa do drzwi wyjściowych. Na pożegnanie
młodzieńca, który wyraził nadzieję, że już się nie spotkają,
odpowiedział: „Jak Bóg da”.Dogonił go potem na schodach i
zapowiedział, że będzie mu chciał zadać jeszcze kilka
„formalnych” pytań.
Po
powrocie do swego pokoju, Rodia rozmyślał o nieszczęsnym Mikołaju.
Był pewien, że kłamstwo malarza wkrótce wyjdzie na jaw: „groźba
wisi nad nim jak miecz Damoklesa”, ale był rad z pozostawionego mu
czasu.
Gdy
już chwycił za klamkę, ciesząc się, że niedługo na stypie
zobaczy Sonię, drogę zagrodził mu „wczorajszy człowiek spod
ziemi”. Gość chwilę stał, a potem pokłonił się
Raskolnikowowi i przeprosił go za „złe myśli”. Wyjaśnił, że
to jemu i jego kolegom stróżom, Rodia proponował odprowadzenie się
do cyrkułu, gdy poszedł do mieszkania Iwanownych. To on był ową
„niespodzianką” za przepierzeniem. Przyszedł do Porfirego na
chwilę przed pojawieniem się Rodiona. Opowiedział śledczemu o
dziwnym zachowaniu Rosjanina, i ten kazał mu wejść do służbowego
pokoju i cierpliwie czekać. Do konfrontacji nie doszło, ponieważ
funkcjonariusze wprowadzili Mikołkę. Po nowinach, których
dostarczył mu rękodzielnik, młodzieniec postanowił iść na
pogrzeb. Idąc raźniej niż dotychczas, mruknął pod nosem: „Teraz
zmierzymy się jeszcze”.
CZĘŚĆ
PIĄTA
I
Piotr
Pietrowicz Łużyn po przebudzeniu zaczął rozmyślać, jak bardzo
pokrzyżowały mu się plany względem Duni. Prócz tego głowę
zaprzątały mu jeszcze inne problemy: od pewnego czasu remontował i
meblował mieszkanie, w którym po ślubie miał urządzić się z
żoną i jej matką. Teraz wszystko było tylko niepotrzebnym
wydatkiem. Zastanawiał się, gdzie popełnił błąd w postępowaniu
z Dunią. Po przyjeździe do Petersburga zamieszkał w kamienicy, w
której mieszkała także wdowa Marmieładowna z dziećmi, w
mieszkaniu znajomego Andrzeja Siemianowicza Lebieziatnikowa,
urzędnika o „dziwnych poglądach” (popierał komunę, propagandę
i śluby cywilne).
Choć
obaj mężczyźni zostali zaproszeni na stypę (podobnie jak inni
mieszkańcy kamienicy Amalii Iwanowny), nie zamierzali w niej
uczestniczyć. Łużyn z uwielbieniem przeliczał pieniądze z
obligacji, a potem poprosił kolegę o przyprowadzenie córki
zmarłego. Wypytywał Sonię o sytuację rodziny, o plany na
przyszłość. Skrytykował sensowność urządzania stypy dla tylu
ludzi w ich trudnej sytuacji finansowej (zapłacili za wszystko
pieniędzmi ofiarowanymi przez Rodiona). Zaproponował
przeprowadzenie zbiórki pieniędzy oraz z własnej kieszeni
ofiarował dziesięć rubli dla Katarzyny Iwanowny. Sonia
podziękowała grzecznie i wyszła.
II
Katarzyna
Iwanowna żałowała, że z dwudziestu rubli od Raskolniowa, aż
dziesięć wydała na przygotowanie stypy. W biedzie była sama, zaś
w chwilowym „bogactwie” o swej przyjaźni zapewniali sąsiedzi:
pomagał „nieszczęsny Polaczyna”, a nawet Amalia Iwanowna. W
efekcie stół był pięknie, suto nakryty i po pogrzebie znalazł
wielu zgłodniałych i spragnionych amatorów. Wdowa była zła, że
w ostatniej drodze jej męża wzięli udział tylko biedni ludzie,
niemający dla niej większego znaczenia. W jej idealnej wizji
popogrzebowej imprezy zabrakło obecności chociażby takiego Łużyna,
przez którego zaprosiła także Lebieziatnikowa. Musiała się
nacieszyć byłym studentem Raskolnikowem. Posadziła go przy stole
obok siebie tłumacząc, że nędzny przekrój gości jest winą
organizatorki przyjęcia – Amalii. Dała upust swej goryczy. Rodion
zmuszony był wysłuchiwać krytykowania i obgadywania obecnych. Sama
Katarzyna uważała się za kogoś „lepszego”, kogoś godnego
towarzystwa Łużyna.
Sonia
przekazała jej przeprosiny od upragnionego, lecz nieobecnego
gościa.
Powoli
towarzystwo zaczynało popadać w pijacki nastrój, co nie
przeszkadzało gospodyni. Zaczęła rozwodzić się nad
możliwościami, jakie otwierała przed nią obiecana przez Łużyna
emerytura (Sonia nie miała serca powiedzieć macosze, że w
niedawnej rozmowie cofnął obietnicę pomocy w załatwieniu
comiesięcznych pieniędzy). Katarzyna chciała otworzyć pensję dla
dobrze urodzonych panien (sama wywodziła się z inteligenckiego domu
z tradycjami). Wyznanie to stało się pośrednim powodem kłótni
między Amalią a wdową. Kobiety wykrzykiwały obelgi na temat swego
pochodzenia. Ta pierwsza zaczęła nawet zbierać łyżki ze stołu i
inne naczynia. W obronie macochy stanęła Sonia, na co gospodyni
kamienicy wykrzyczała jej posiadanie żółtego biletu. Atmosfera
była nieprzyjemna. W chwili, gdy Katarzyna rzuciła się z rękoma
do Amalii, chcąc jej zerwać z głowy czepek, w drzwiach stanął
Piotr Pietrowicz.
III
Katarzyna
poprosiła, by stanął w jej obronie, ale on tylko spojrzał na
wszystkich lekceważącym i poważnym wzrokiem. Za kolegą do pokoju
wszedł Lebieziatnikow, przyprowadzony jako „świadek”.
Łużyn głośno oskarżył Sonię, że po jej wyjściu z ich
mieszkania, ze stołu zniknął stu rublowy banknot. Zapowiedział
jednocześnie, że jeżeli „to” się nie wyjaśni, to on podejmie
„odpowiednie” kroki. Dziewczyna zrobiła się blada jak ściana.
Gdy Piotr Pietrowicz opowiadał, jaki przebieg miała wizyta Soni w
ich mieszkaniu, za pasierbicą murem stanęła Katarzyna Iwanowna: „O
łajdaki, łajdaki!”. Nie wierzyła w przypisywane jej
złodziejstwo. Ludzie słuchali wszystkiego i komentowali, a biedna
Sonia była zdruzgotana. Za namową macochy wyjęła z kieszeni
pieniądze, które dostała od oskarżyciela.
Poddała
się nawet zaproponowanej przez płaczącą wdowę rewizji. Po
wywróceniu kieszeni na zewnątrz, z drugiej wyleciał zmięty
banknot. Oczywiście zaskoczona Sonia nie umiała wyjaśnić, jak
zaginiony pieniądz się tam znalazł. W prawdziwość jej słów nie
zwątpiła macocha, która wzięła banknot i rzuciła Pietrowiczowi
w twarz. Była wyczerpana, nerwowo zaczęła przytulać
nierozumiejącą niczego pasierbicę, na którą nadal krzyczał
„okradziony”. Nagle głos zabrał dotychczas milczący i stojący
w wejściu Lebiezatnikow: „Cóż za nikczemność (…) wyobraźcie
sobie…on sam, sam, własnoręcznie wsunął ten sturublowy banknot
Zofii Siemionownie, ja widziałem, mogę zaświadczyć, mogę
przysiąc!”. Łużyn stał pobladły, ale upierał się, że tamten
kłamie
Lebiezatnikow
nie rozumiał jednego: po co jego niedawny kolega uknuł tak podły
plan? Odpowiedzi na to pytanie udzielił niezabierający głosu w
kłótni Raskolnikow. Wyjawił wszystko na temat listu, który Łużyn
napisał do Pulcherii i Duni, a w którym oskarżał byłego studenta
prawa o to, że wyciąga od schorowanej i ubogiej matki pieniądze,
by oddawać je prostytutce (Soni). Wyjaśnił wszem i wobec, że
pieniądze dał macosze dziewczyny na pogrzeb. Powiedział, że
Pietrowicz jest zły, gdyż jego plan skłócenia rodziny
Raskolnikowa nie doszedł do skutku: „Poniósł porażkę”.
Sonia, nie mogąc znieść napięcia, wybiegła na
ulicę.
Pietrowicz,
opuszczając zdziwione towarzystwo, odgrażał się i obiecywał, że
jeszcze go popamiętają. Lebietatnikow zażądał, by złoczyńca
opuścił jego mieszkanie. Gdy stypa dobiegała końca, podpita
Amalia Iwanowna ponownie wszczęła awanturę z wdową, która była:
„omdlała i bez sił”. W końcu kazała jej się „wynosić” z
kwatery. Katarzyna, zostawiwszy dzieci pod opieką Poluni, wybiegła
okryta szalem „szukać sprawiedliwości”. Właścicielka
kamienicy tłukła wszystko, co wpadło w jej ręce. Nie
powstrzymywała jej nawet obecność przerażonych dzieci, skulonych
w kącie. Raskolnikow opuścił pokój.
IV
Całe
to wydarzenie spowodowało, że Raskolnikow postanowił natychmiast
iść do Soni i oczyścić swoje serce. Gdy wszedł do jej
wynajmowanego pokoju, ta zaczęła mu dziękować za obronę przed
fałszywym oskarżeniem (nie wiedziała, co zaszło w domu po jej
wyjściu). Nie mogła zrozumieć, skąd w Łużynie tyle zła. Choć
starała się nie wchodzić na ten temat, instynktownie czuła, że
jej gościa coś dręczy. Po chwilach wahania otworzył się przed
nią. Rozpoczął swą spowiedź.
Opowiadał,
jak od miesiąca szczegółowo planował swą zbrodnię, jakie czynił
przygotowania, by wszystko było tak, jak to przewidział. Dużo
czasu poświęcił na przybliżenie zdumionej Soni powodów tego
okrutnego czynu. Zaczął go planować, gdy zabrakło mu pieniędzy
na kontynuację studiów na uniwersytecie, gdy poraziła go myśl, że
nie będzie mógł zaopiekować się matką i siostrą. Wyznał, że
żałuje zabójstwa Lizawiety, która zginęła z jego ręki przez
przypadek: „On [mówi niby o swoim przyjacielu, gdyż nie chciał
jej spłoszyć] tej Lizawiety… zabić nie chciał… On ją…
zabił przypadkowo… Chciał zabić starą, gdy była sama… i
przyszedł… A nagle weszła Lizawieta… Więc on i ją zabił.”.
W
pewnym momencie Sonia domyśliła się bolesnej prawdy i, szepcząc
„Boże!”, „jak kłoda upadła na łóżko, twarzą do
poduszek”. W rozpaczy wyznała, że „coś” podejrzewała.
Załamała chude ręce, ale nie odtrąciła swego grzesznika,
ściskając go w swych ramionach niby w „obcęgach”. Dalej Rodion
opowiedział, w którym miejscu schował zrabowaną sakiewkę. Bojąc
się odpowiedzi, dziewczyna zapytała, czy pieniądze na pogrzeb jej
ojca były „stamtąd”. Usłyszała, że od chwili ukrycia ich pod
głazem nie korzystał jeszcze ze zrabowanych banknotów i w sumie to
nie wie, co z nimi zrobi.
Sonia
pocałunkami zapewniała go o swym oddaniu, zaklinała, że go nie
zostawi, że pójdzie z nim na katorgę, chciała mu oddać swój
krzyżyk, a on: „(…) idąc do Soni czuł, że w niej cała jego
nadzieja i cała ucieczka; pragnął zwalić bodaj część swej
męczarni – a oto teraz, gdy całe jej serce zwróciło się do
niego, uczuł naraz i uświadomił sobie, że jest nieporównanie
bardziej nieszczęśliwy niż przedtem”. Skuloną dwójkę z
odrętwienia wyrwało trzykrotne pukanie do drzwi. W drzwiach ukazała
się głowa pana Lebieziatnikowa.
V
Mężczyzna
nie potrafił ukryć zmartwienia. Opowiedział, iż Katarzyna
Iwanowna poszła ze skargą do szefa nieboszczyka Marmieładowa. Po
poszukiwaniach zastała go u jakiegoś generała na obiedzie, który
przerwała awanturą. Wypędzili ją i po powrocie do domu Amalia
ponownie kazała jej i jej dzieciom się wynosić. Wdowa w amoku i
pośród krzyku zbiła przerażone maluchy. W końcu oznajmiła, że
wymyśliła sposób na utrzymanie: będzie grała na ulicy na
katarynce, a one będą śpiewać. Lebieziotnikow powiedział, że
Iwanowna „oszalała” i „sfiksowała”. Słysząc to, Sonia
wybiegła z pokoju, by jak najszybciej dotrzeć do macochy.
Raskolnikow i posłaniec złych wieści także opuścili mieszkanie
krawca Kapernaumowa.
Rodion
wrócił do swego pokoju. Rozmyślania przerwała mu Dunia. Przyszła,
aby pocieszyć brata i zapewnić, że zawsze może liczyć na nią i
matkę. Razumichin opowiedział jej, jak policja prześladuje
„niewinnego” Rodiona. Gdy wychodziła, brat zatrzymał ją i
zapewnił, że „Ten Razumichin, Dymitr, to bardzo dobry człowiek!
(…) rzeczowy, pracowity, uczciwy i zdolny mocno pokochać”.
Pożegnał się z niczego nieprzeczuwającą siostrą tak, jakby
mięli się już nie zobaczyć. Może i przez chwilę chciał jej
„to” wyznać, ale czuł, że „Nie, nie wytrzyma; t a k i e nie
mogą wytrzymać! T a k i e nigdy nie wytrzymują…”. Pomyślał o
Soni
Gdy
wyszedł na ulicę, zawołał go Lebiezatnikow mówiąc, że od
dłuższego czasu go szuka. Miał niemiłą wiadomość: „Spełniła
swój zamiar i zabrała dzieci (…) Wali w patelnię, dzieci zmusza
do śpiewu i tańca. Dzieci płaczą (…) Głupia gawiedź biegnie
za nimi. Chodźmy”. Znaleźli ją nad kanałem „W-skiego mostu”.
Wokół kobiety ubranej w zniszczoną suknię i zgnieciony słomkowy
kapelusz zgromadziła się grupa ludzi, w dużej mierze wyrostków. W
wyniku przewlekłych suchot miała ochrypły głos, a mimo to
próbowała śpiewać: „(…) z każdą chwilą była coraz
bardziej rozdrażniona”. Nie było patelni, tylko klaskanie w chude
i zniszczone dłonie, nie było matczynego zrozumienia i cierpliwości
– Polunia, Kola i Lenka byli bici i łajani na oczach gapiów. Była
tam też Sonia, ale nie ta wierząca w Opatrzność Boską, lecz ta
wylękniona i płacząca. Macocha w szale i opętaniu krzyczała,
ciągle kaszląc, że niech cały Petersburg widzi, jak sieroty po
szlachetnym urzędniku muszą zarabiać na chleb.
Zobaczywszy
Raskolnikowa, podziękowała mu za dobre serce, a już chwilę potem
w amoku wrzeszczała, że nie potrzebuje niczyjej łaski. Ktoś dał
jej trzy ruble, a ktoś wyzwał. Pojawił się policjant chcący
zobaczyć pozwolenie na granie na ulicy, wskutek czego przerażone
dzieci zaczęły uciekać, matka zaczęła je gonić i po chwili się
przewróciła. Gdy dobiegli do niej, leżała w kałuży krwi: „(…)
stwierdzono, że (…) krew, która zaczerwieniła bruk, trysnęła
jej gardłem z piersi”.
Nie
było wątpliwości – Katarzyna Iwanowna umierała. Sonia
poprosiła, by przenieść ranną do jej mieszkania nieopodal. Tak
też uczyniono. Wezwano też lekarza, ale wszystko wskazywało na to,
że to ostatnie stadium suchot: „krew tak chluśnie i zadusi
człowieka”. Po wejściu dzieci krwotok na chwilę ustał, ale
Katarzyna zaczęła majaczyć. Przed śmiercią poprosiła Sonię o
opiekę nad rodzeństwem. W pokoju znalazł się również
Swidrygajłow, mieszkający obok. Zakomunikował Rodionowi, że
zajmie się pogrzebem, a dzieci umieści w „jakiś przyzwoitych
sierocińcach i dla każdego z nich złożę w banku aż do ich
pełnoletności po tysiąc pięćset rubli”. Zamierzał pomóc
także Soni: „ją także wydobędę z bagna, bo to poczciwa
dziewczyna, co?”. Na koniec tych chwalebnych planów kazał
Raskolnikowowi poinformować Dunię, że na to wszystko przeznaczy
obiecane jej dziesięć tysięcy. Zdziwiony Rodion zapytał, skąd w
nim tyle dobroczynności, na co Swidrygajłow zaczął cytować
fragmenty jego wczorajszych, nocnych zwierzeń. „Uspokoił”
rozdygotanego i zdemaskowanego młodzieńca zapewnieniem: „Zobaczy
pan, ze mną żyć można”.
CZĘŚĆ
SZÓSTA
I
„Dziwne
czasy rozpoczęły się dla Raskolnikowa: jakby osnuła go mgła
zamykając w odosobnieniu ciężkim i bez wyjścia”. Gdy wspominał
później ten okres, wiedział, że mylił się w bardzo zasadniczych
kwestiach, na przykład co do dat i terminów niektórych wydarzeń.
Mieszał rzeczywistość z wyobraźnią. Często odwiedzał Sonię.
Swidrygajłow, który go przerażał i na punkcie którego miał
obsesję, dotrzymał obietnicy i zajął się przygotowaniami o
pogrzebu, dla dzieci znalazł miejsca w zakładach dla sierot.
W
dzień pogrzebu Rodion przyszedł do przyjaciółki i natknął się
na popa odprawiającego egzekwie i panichide nad trumną Katarzyny.
Po nabożeństwie błądził po ulicach, cały czas nękany myślami
o Porfirym i Swidrygajłowie. Nagle przebudził się zziębnięty i
skostniały w krzakach i uświadomił sobie, że nie był na
pogrzebie wdowy Marmieładow. Nad ranem ostatkiem sił doszedł do
domu. Po przyniesieniu jedzenia przez troskliwą Anastazję odwiedził
go dawno niewidziany Razumichin. Przychodził wiele razy, raz nawet z
jego matką i siostrą, ale Rodiona nigdy nie było. Poinformował
go, że Pulcheria, z obawy o pierworodnego, od wczoraj leży chora.
Kobieta wmówiła sobie, że niewdzięczny Raskolnikow przesiaduje u
„swojej” Soni, zapominając o matce. Rodia opowiedział o wizycie
Duni i o rozmowie na temat Dymitra, czym go niewymownie ucieszył. Po
chwili jednak spochmurniał na wspomnienie wczorajszego listu, który
dostała Dunia. Nie powiedziała mu, od kogo ani o czym był. Jedyne,
co z niej wydobył to przypuszczenie, że być może wkrótce będzie
się musiała z nim rozstać: „(…) potem zaczęła mi za coś
gorąco dziękować; potem poszła do siebie i zamknęła się (…)”.
Dalej rozmowa zeszła na temat odnalezienia zabójcy Alony i
Lizawiety. Razumichin dowiedział się od Porfirego, że winny to
malarz – robotnik.
Po
wyjściu towarzysza, Raskolnikow rozmyślał, kto mógł przysłać
Dunieczce tajemniczy list. Chciał wyjść na dwór, ale w drzwiach
natknął się na Porfirego Pietrowicza. Nie zdziwił się jego
widokiem: „Może to już rozwiązanie.”- pomyślał.
II
Śledczy
zapalił papierosa i zapytał, dlaczego Raskolnikow nie zamyka drzwi
na klucz. Był już kilka razy i pod nieobecność lokatora
spostrzegł, że drzwi zawsze były otwarte. Potem z dziwnym
uśmieszkiem począł wspominać ich rozmowę o morderstwie:
„Zdecydowałem, że teraz powinniśmy działać otwarcie, to będzie
lepiej”. Na głos analizował swoje domysły i psychologiczne
sylwetki znanych zabójców.
Wykluczył
Mikołkę, gdyż to „dobry człowiek (…) dusza niewinna i chłonna
(…)”. Przyjechał ze wsi chcąc zostać pustelnikiem: „(…)
był gorliwy, trawił noce na modłach (…)”, ale wielki
Petersburg zawrócił mu w głowie. Na podstawie dowodów został
posądzony i zatrzymany. W więzieniu przypomniała mu się Biblia,
którą wcześniej czytał. Kierując się tym tekstem, postanowił
„przyjąć cierpienie” i dźwigać swój krzyż. Rodia zapytał
zdławionym głosem, kto jest mordercą. Usłyszał: „Jak to: kto
zabił? – powtórzył, własnym uszom nie wierząc. Ależ p a n
zabił, Rodionie Romanyczu! Pan zabił… - dodał całkiem szeptem,
tonem całkowitego przeświadczenia”.
Śledczy
wymieniał fakty i zdarzenia, które go do tego przekonały, ale
jednocześnie podsumował, iż nie ma jednoznacznych dowodów („tylko
psychologiczne przypuszczenia”). Radził, by winowajca dobrowolnie
zgłosił się na komisariat. Na to Rodia powiedział, że jak sam
Porfiry wielokrotnie podkreślał, wszystko to przypuszczenia. W tym
momencie gość mu przerwał, aby poinformować, że posiada „mały
szczególik”, którego jednak nie zamierza jeszcze ujawniać.
Na
koniec rozmowy, na pytanie Raskolnikowa o termin aresztowania,
śledczy powiedział, że daje winnemu jeszcze około dwóch dni
wolności: „Zastanów się, mój złoty, pomódl”, po czym
pożegnał się i wyszedł. Tuż za nim pokój opuścił zdemaskowany
lokator.
III
Spieszył
się na spotkanie ze Swidrygajłowem. Jak zwykle w głowie kłębiły
mu się złe myśli. Górowało wśród nich podświadome przeczucie,
że tamten knuje coś przeciw Duni. Poznał przecież jego tajemnicę,
wielokrotnie w przeszłości dawał przykład zła swej duszy. Tak
się zamyślił, że niewiadomo kiedy, znalazł się pod traktiernią.
W oknie ujrzał znaną twarz. Swidrygajłow zapraszał go do
środka.
Rodion
wszedł i zdziwił się. Oto znalazł się w tym miejscu przez
przypadek, choć zmierzał w innym kierunku. Pamiętał, że mięli
się rozmówić gdzie indziej, jednak tamten zapewniał go, że
umówili się właśnie w traktierni. Gdy zostali sami (Swidrygajłow
odprawił kataryniarza i śpiewającą dziewczynę), wdowiec
przypomniał, że bawi w stolicy dopiero od tygodnia. Na pytanie o
cel spotkania, na które nalegał, nie odpowiedział. Rodia
zaznaczył, że jeśli będzie się mścił na jego siostrze lub w
choćby najmniejszym stopniu ją skrzywdzi, on go znajdzie i zabije.
O swój los nie dbał, było mu obojętne, czy tamten doniesie na
policję o tym, co podsłuchał, czy zachowa to dla siebie.
Gdy
były student chciał się oddalić, Swidrygajłow zaczął opowiadać
mu swój życiorys, począwszy od wspomnień małżeństwa z Marfą,
a skończywszy na celu przyjazdu do Petersburga – chciał się
oddać rozpuście. To wyznanie sprawiło, że Rodia definitywnie
chciał wyjść. Został jeszcze, gdyż rozmówca chciał mu
opowiedzieć pewną historię o tym, jak „ratowała” go pewna
kobieta (Dunia).
IV
Zaczął
od wspomnień o „kobiecie uczciwej, całkiem niegłupiej (chociaż
zupełnie niewykształconej)”. Była nią jego żona. Zakochana i
zazdrosna, a dodatku znacznie starsza, Marfa Pietrowna zawarła z
mężem ugodę: „miałem w duszy tyle świństwa i swego rodzaju
uczciwości, by oświadczyć jej wręcz, że całkowicie wiernym jej…
być nie mogę”. Po wielu awanturach doszli do konsensusu:
Swidrygajłow miał jej nigdy nie porzucić, nie wyjeżdżać bez jej
zgody, nie mieć stałej kochanki, za co żona pozwalała mu:
„czasami smalić cholewki do dziewuch czeladnych” za swą wiedzą.
Nie mógł się zakochać w kobiecie z „ich” sfery, a gdyby
„nawiedziła [go] jakaś namiętność wielka i poważna”- miał
jej o tym powiedzieć. Tak upływało im pożycie małżeńskie, na
pozór zgodne i szczęśliwe. W pewnym momencie monologu dobrnął do
chwili, gdy w domu zatrudniono nową guwernantkę: „Ale pańskiej
siostry mimo wszystko nie zniosła”. Na początku panie połączyła
przyjacielska zażyłość, Marfa miała komu się żalić na
niewiernego męża.
Mężczyzna,
popijając szampana, rozwodził się nad cnotami Duni, ze szczegółami
przybliżał atmosferę ich spotkań. Wywołało to w Rodionie
niepohamowaną złość na nikczemnika, który kalał imię jego
siostry, wymawiając je przy swoim. W końcu tamten zahaczył o temat
swego przyszłego małżeństwa z niespełna szesnastoletnią
dziewczynką o „twarzyczce niby Madonna Rafaela”, której rodzice
chcieli się pozbyć. Zagłębiał się w swoje chore opowieści, w
wyniku których Raskolnikow nie wytrzymał i krzyknął: „Zostaw
pan, zostaw swoje nikczemne, podłe, rozpasane anegdoty, marny,
lubieżny człowieku!”. W pewnym momencie Swidrygajłow, wyraźnie
czymś zatroskany i zdenerwowany, wytrzeźwiał w kilka chwil i
wyszedł z traktierni, udając się w stronę placu
Siennego.
V
Rodion
udał się za nim. Gdy przystanęli, młodzieniec powiedział, że
jest pewien o jego łajdackich zamiarach względem Duni. Nadal szli
obok siebie. Były student, usłyszawszy, że wdowiec udaje się do
swojego mieszkania, postanowił iść do wynajmowanego pokoju Soni:
„(…) przeproszę, żem nie był na pogrzebie”. Nie zrezygnował
nawet po zapewnieniu starszego znajomego, że idzie na próżno, bo
dziewczyna poszła zaprowadzić dzieci do jego znajomej zarządzającej
zakładami dla sierot. Przez chwilę Raskolnikowowi wydawało się,
że Swidrygajłow nie do końca jest pozbawiony serca – zapłacił
już za pobyt dzieci w placówce oraz dał na jej prowadzenie sporą
ofiarę. Ale uczucie wiary w dobre serce towarzysza prysło tak samo
szybko, jak się pojawiło…
Od
słowa do słowa między mężczyznami wybuchła awantura.
Raskolnikow miał pretensję o podsłuchiwanie jego rozmowy z Sonią.
Gdy Swidrygajłow niespodziewanie zaproponował mu pieniądze na
ucieczkę do Ameryki – zaskoczony odmówił. W końcu dotarli do
kamienicy. Rodia na własne oczy przekonał się, że Soni nie ma w
domu. Nie chcąc zostawić niebezpiecznego Swidrygajowa samego,
wszedł z nim do jego pokoju, z którego lokator zabrał obligacje.
Potem Raskolnikow towarzyszył mu u wekslarza. Po wyjściu od
handlowca, Arkadiusz zatrzymał dorożkę, lecz były student nie
wsiadł do pojazdu i odszedł bez pożegnania. Nie zobaczył tym
samym, jak wdowiec po przejechaniu stu metrów zatrzymał woźnicę i
wysiadł, po czym szedł w tym samym kierunku, co Rodia, czyli na
most.
Raskolnikow
stanął na powietrznym wiadukcie, i wpadł, jak ostatnio często mu
się zdarzało – w zadumę. Nie dość, że dał się zwieść
gierkom znienawidzonego, ale jednocześnie intrygującego
Swidrygajłowa, to i nie zauważył idącej z naprzeciwka Duni, i jej
reakcji na widok zmienionego brata. Dziewczyna udała, że go nie
widzi i wystraszona poszła dalej, na spotkanie ze swym ordynarnym
zalotnikiem. Okazało się, iż to on był nadawcą tajemniczego
listu, i to jego tożsamość próbowali odkryć przyjaciele.
Niedoszła para kochanków bezsłownie oddaliła się z zasięgu
wzroku Rodiona. Arkadiusz Swidrygajłow wyznał Dunieczce, że jej
starszy brat popełnił dwa morderstwa. Gdy poprosiła o szczegóły,
zaproponował, aby poszli do jego wynajmowanego mieszkania i tam
usłyszy osobiście od Soni, spowiednicy Raskolnikowi, o wyznaniu
grzesznika – takim sposobem zwabił ją do siebie.
Oczywiście
po przyjściu do kamienicy okazało się, że obiecywana rozmowa z
Sonią to był pretekst zawiedzionego niespełnieniem swych planów
amanta. Para weszła do mieszkania szpiega i młoda kobieta zobaczyła
miejsce, z którego podsłuchał „tamtą” rozmowę. Swidrygajłow
opowiedział jej wszystko, co wówczas usłyszał. Dunia oczekiwała
jednak konkretnych dowodów winy kochanego Rodiona i gdy ponownie
chciała iść do pokoju znajomej brata, mężczyzna skłamał, że
dziewczyna dziś już nie wróci na stancję. Awdotia Romanowna
zrozumiał w końcu podstęp swego zalotnika i zemdlona osunęła się
na krzesło. Słuchała, jak wdowiec zawzięcie deklarował pomoc jej
bratu: wywiezienie za granicę. W końcu wyznał dziewczynie miłość
i gotowość pełnego poświęcenia. Gdy przerażona przebiegiem
wizyty chciała wyjść, Swidrygajłow powiedział, że zgubił
klucz, a gdy zaczęła wzywać pomocy, wycedził: „(…) cały
krzyk jest daremnym trudem”. Uświadomił, że los rodziny spoczywa
w jej rękach.
W
pewnym momencie drżąca jak pisklę i przerażona Dunia sięgnęła
do torebki i oczom Swidrygajłowa ukazał się jego własny pistolet.
Usłyszał, że broń należała do Marfy i że to on ją zabił. Po
krótkiej wymianie zdań Romanowna zaczęła krzyczeć, że jeżeli
się do niej zbliży, to ona nie zawaha się i strzeli. Mężczyzna,
nic sobie nie robiąc z tych gróźb, wspominał rozmarzony ich
wspólne wieczory na wsi. W końcu wyczerpana Dunia strzeliła, ale
kula otarła się o włosy „celu” i utkwiła w ścianie. To
spowodowało, że muza wydała się jeszcze piękniejsza artyście.
Swidrygajłow zachęcał ją do ponownego użycia broni, a gdy nie
posłuchał jej próśb o spokój, Dunia strzeliła ponownie.
Niestety, lub na szczęście, rewolwer się zaciął, a po chwili
upadł na podłogę. Zrozpaczona swym położeniem Awdotia poczuła,
że prześladowca jej nie wypuści, że znalazła się tu
podstępem
Chcąc
poznać jej uczucia, wdowiec przytulił się do ukochanej i zadał to
kluczowe, zasadnicze pytanie. Po chwili oddał jej klucz od
zamkniętych drzwi… Dunia odpowiedziała, że go nie kocha i
wybiegła, pozostawiając rewolwer z dwoma kulami w magazynku.
„Dziwny uśmiech wykrzywił mu twarz, żałosny, smutny, wątły
uśmiech, uśmiech rozpaczy” - Swidrygajow zabrał broń i wyszedł
oburzony.
VI
Rozgoryczony,
odrzucony, oddał się rozrywkom, które oferowały petersburskie
knajpy, a na koniec odwiedził swoją młodą sąsiadkę. Chciał
chyba tym wyrównać pierwiastki zła i dobra w swej duszy.
Poinformował dziewczynę, że jej rodzeństwo wychowa się w
renomowanych sierocińcach. Dodatkowo przekazał Soni obligacje na
trzy tysiące rubli. Zdziwiona i wdzięczna, dziękowała za dobry
uczynek. Rozmowa zeszła na temat ich wspólnego znajomego.
Swidrygajłow przeczuwał, że młodzi się kochają, a co za tym
idzie, przewidywał też smutną przyszłość pięknej
osiemnastolatki – długie lata na katordze.
Zachowując
trzeźwość umysłu, poradził, by obligacje powierzyła Dymitrowi
Razumichinowi. W dalszej części wieczoru odwiedził swą
nastoletnią narzeczoną. Skłamał coś o nadchodzącym służbowym
wyjeździe i dał jej piętnaście tysięcy rubli w papierach
wartościowych. Na koniec wynajął obskurny pokój w tandetnym,
drewnianym hoteliku. W nocy przygarnął napotkaną na korytarzu
płaczącą i przemoczoną od deszczu małą dziewczynkę. Choć
zajął się nią z troskliwością kochanego ojca, to w środku nocy
przyłapał się na lubieżnych myślach. Rano poszedł w kierunku
Małej Newy, i tam, przy jakimś nieznajomym człowieku, strzelił
sobie w skroń z pistoletu, z którego wczoraj strzelała do niego
ukochana Dunieczka.
VII
Tego
samego dnia wieczorem Rodion odwiedził w końcu zaniedbywaną matkę.
Poprosił, aby pomodliła się za syna, który zgubił drogę.
Zapewnił o swej bezwarunkowej i dozgonnej miłości. Całą rozmowę
klęczał u stóp ukochanej Pulcherii. Choć nie poznała prawdy, a
on nie zrzucił ciężaru z serca, oboje zjednoczyli się w płaczu.
Nie mogąc znieść napięcia, skłamał, że musi wyjechać,
pożegnał się i wybiegł.
Po
powrocie do mieszkania nie dane mu było zapanować nad skołatanymi
nerwami. Na środku pokoju czekała na niego Dunia. Wystarczyło
jedno spojrzenie w jej piękne oczy by poczuł, że siostra wie o
jego sekrecie. Powiedziała, że cały dzień spędziła u jego
przyjaciółki, z którą czekały na zbłądzonego, płacząc w
obawie, że więcej go nie zobaczą. Raskolnikow wyznał siostrze, że
wiele razy myślał o samobójstwie. Niewiele brakowało, a zostałaby
jedynym dzieckiem ich cudownej matki. Nie mógł zrozumieć, dlaczego
kobiety nadal darzyły go uczuciem: „Ale dlaczego one tak mnie
kochają, skorom tego niewart! (…) Och, gdybym był sam jeden i
nikt mnie nie kochał, i gdybym ja także nigdy nikogo nie kochał! N
i e b y ł o b y t e g o w s z y s t k i e g o”. Usprawiedliwiał
się, że „to” wszystko przez miłość i z miłości, i nie
wyraził skruchy. Obiecał jednak, że przyzna się dobrowolnie i
podda karze.
VIII
Sonia
była ostatnią osobą, którą odwiedził. Zdziwił ją i zmierził
zimnym wyznaniem: „Wiesz, co mnie tylko złości? Bierze mnie
gniew, że wszystkie te głupie, bestialskie gęby otoczą mnie
zaraz, będą wybałuszać na mnie gały, zadawać mi swoje
idiotyczne pytania, (…) będą wytykać palcami…”. Nie martwiło
go, że pozbawił życia niewinne kobiety, ale że będzie musiał
znosić niewygody przesłuchań. Sonia mimo wszystko trwała przy
nim. Zawiesiła mu na szyi cyprysowy krzyżyk. Oboje wiedzieli, że
nadszedł już czas. Rodia uroił sobie, że przyzna się nie przed
Porfirym, lecz przed swoim przyjacielem, porucznikiem Prochem.
Choć
wyszli razem, w pobliżu komisariatu zaczął krzyczeć na
dziewczynę, by zostawiła go samego. Ta nie posłuchała i poszła
za Raskolnikowem aż do budynku cyrkułu. Widziała, jak na środku
placu Siennego młodzieniec na klęczkach całował ziemię, „z
rozkoszą i szczęściem!”. Odwracając się, zobaczył za sobą
oddaną dziewczynę: „(…) uczuł i pojął w tej chwili raz na
zawsze, że teraz Sonia jest już z nim na wieki”.
Na
posterunku był tylko porucznik Proch. Po krótkiej wymianie zdań
Rodion dowiedział się o samobójstwie Arkadiusza Swidrygajłowa.
Nie mogąc zrobić ostatniego kroku, wyszedł. Na podwórku czekała
jednak blada Sonia, która: „popatrzyła na niego dziko”. To
wystarczyło. Wrócił i przyznał się do podwójnego
zabójstwa.
EPILOG
I
Akcja
Epilogu rozgrywa się na Syberii. Raskolnikow przebywa tu od
dziewięciu miesięcy.
Podczas
rozprawy Rodion Romanowicz Raskolnikow ze szczegółami opowiedział
o zabójstwie. Powszechne zdziwienie sędziów wzbudziło to, że od
momentu ukrycia sakiewki i innych fantów z mieszkania lichwiarki,
morderca nie zaglądał tam ponownie. Okazało się, że nie
wiedział, ile dokładnie zrabował („w sakiewce znaleziono trzysta
siedemnaście rubli srebrem oraz trzy monetki dwudziestokopiejkowe”).
W uzasadnieniu wyroku stwierdzono, że według wszystkich przesłanek
Raskolnikow popełnił zbrodnię: „pod wpływem chorobliwej
monomanii zabójstwa i grabieży dla samej grabieży i zabójstwa (…)
bez rachuby zysku”, co uznano za przejaw „modnej” wówczas
teorii chwilowego obłąkania.
Wielu
z przesłuchiwanych świadków – kolegów, służącej, gospodyni –
stwierdziło, że oskarżony od dawna cierpiał na hipochondrię.
Potwierdził to między innymi doktor Zosimow, który pielęgnował
Rodiona zaraz po zabójstwie. Na jego korzyść przemawiało również
dobrowolne przyznanie i oddanie się do dyspozycji trybunału oraz
przypomnienie nieskazitelnej przeszłości. Razumichin przedstawił
dowody na to, że Raskolnikow, będąc na studiach, z ostatnich
groszy utrzymywał przez pół roku kolegę chorego na gruźlicę, a
po jego śmierci „przestępca Raskolnikow” zajął się także
schorowanym ojcem nieboszczyka. Ulokował go w lecznicy, a potem
opłacił pogrzeb staruszka. Było jeszcze kilka innych dowodów
miłosierdzia zabójcy. Wszyscy go bronili, prócz niego samego…
Wyrok okazał się dosyć łagodny: osiem lat katorgi drugiej
kategorii.
Wraz
z nim na Syberię udała się także Sonia. Pomagała mu, jak tylko
mogła. Co miesiąc pisała do Duni i Razumichina, teraz małżeństwa
(ich ślub był „cichy i smutny”) o syberyjskiej rzeczywistości.
Pisała sucho i rzeczowo: „podawała same tylko fakty”. Skarżyła
się na skazańca, który stał się posępny, małomówny. Nie
wykazywał choćby nuty zainteresowania wieściami z Petersburga,
które przychodziły regularnie. Sonia, nie zważając na humory
Rodiona, odwiedzała go tak często, jak mogła. Sama żyła w nędzy,
odmawiając sobie jedzenia, aby tylko on był syty. Tak było przez
pierwszy rok: starająca się, niedomagająca dziewczyna i obojętny
na wszystko mężczyzna (nawet wiadomość o śmierci matki nie
zrobiła na nim wrażenia).
Po
półtora roku stał się outsiderem, co zaowocowało niechęcią ze
strony innych skazańców: „(…) milczy całymi dniami i staje się
coraz bledszy”.
II
W
końcowych miesiącach syberyjskiej zimy Rodia poważnie chorował i
musiał być hospitowany w więziennej lecznicy. Cierpiał jednak nie
z powodu twardych realiów obozowego życia: „(…) nie ciężkie
roboty, nie jadło, nie ogolona głowa, nie zszyta z gałganów
odzież złamała go (…)”, lecz z powodu zranionej dumy
niedoszłego prawnika. To był prawdziwy powód jego niedomagania:
„(…) i właśnie ze zranionej dumy zachorował. Zatwardziałe
jego sumienie nie znajdowało w przeszłości żadnej szczególnie
okropnej winy, chyba tylko zwykłe c h y b i e n i e, które każdemu
mogło się przytrafić. Wstydził się właśnie tego, że on,
Raskolnikow, zaprzepaścił się tak na oślep, beznadziejnie (…) i
głupio”.
Zbrodni
nie widział w brutalnym zanurzaniu ostrza siekiery w ciele dwóch
kobiet, lecz w tym, że miał słabą psychikę, która się złamała
i doprowadziła do dobrowolnego przyznania się. W szpitalu leżał
przez cały post, aż do Wielkiego Tygodnia. Pewnego dnia odwiedziła
go Sonia: „(…) którą też gnębił (…) pogardliwym i
gburowatym traktowaniem”. Długo jej nie było, ponieważ sama
również chorowała. Wówczas stała się rzecz najmniej
prawdopodobna – Rodia rzucił się do jej chudych nóg i głośno
zapłakał. Dziewczyna zrozumiał, że to wyraz miłości:
„zrozumiała, że [Rodia] ją kocha, kocha ją nieskończenie”.
Od
tej chwili wszystko się zmieniło: „Wskrzesiła ich miłość,
serce każdego z nich miało w sobie niewyczerpane źródło życia
dla serca drugiego”. Snuli plany wspólnej przyszłości, a
więźniowie zaczęli go traktować życzliwie. Raskolnikow „(…)
zmartwychwstał i wiedział o tym, czuł to w pełni, całym
odnowionym jestestwem, ona zaś – ona przecież żyła tylko jego
życiem”. Otrzymał od ukochanej Ewangelię i coraz częściej
zastanawiał się, czy potrafi uwierzyć: „Ale tu już się
rozpoczyna nowa historia, historia stopniowej odnowy człowieka,
historia stopniowego jego odradzania się, stopniowego przechodzenia
z jednego świata w drugi”.