Roberts Nora MacGregorowie 03 Wszystko jest możliwe

NORA ROBERTS

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Waszyngton to zwariowane miasto. Shelby wiedziała o tym, i właśnie za to je kochała. Miała tu wszystko, czego dusza zapragnie. Mogła w zależności od nastroju podziwiać elegancję zabytkowej architektury albo odwiedzić obskurne ba­ry i taniutkie teatrzyki rewiowe.

Wystarczyło przejechać z jednego końca miasta na drugi, by ze statecznych i bogatych ulic przenieść się do dzielnicy nędzy. W tym mieście było wszystko. Wiekowe domy z czer­wonej cegły i nowoczesne budynki, lśniące chromem i szkłem, pełne samochodów nowoczesne aleje i zaciszne brukowane za­ułki.

Jednak w strukturze miasta krył się wyraźny porządek. Jego centrum stanowił Kapitol, bo też polityką zajmowała się zna­czna część jego mieszkańców. Ich życie toczyło się w ryt­mie ustalonym przez wybory prezydenckie. Od wyników bo­wiem zależała ich praca i kariera, a czasem nawet ich egzy­stencja.

Samo miasto rozrosło się wokół Kapitolu jak szalone, jed­nak bez tej gorączkowej, beztroskiej żywiołowości, jaką miał Nowy Jork, tylko jakoś tak cichaczem, jakby ostrożnie zerkając przez ramię. Cokolwiek by jednak o nim mówić, na pewno nie było bezpiecznym azylem. I to właśnie odpowiadało w nim Shelby najbardziej.

Bezpieczeństwo kojarzyło jej się wyłącznie z nudą, a nudy obawiała się jak niczego na świecie. Dawno już postanowiła, że przeżyje życie, kierując się wyłącznie jedną zasadą: nigdy się nie nudzić.

Szczególnym sentymentem darzyła dzielnicę Georgetown, pełną kipiącej, młodzieńczej energii. Tu mieścił się uniwersytet, a tuż obok barwne butiki i gwarne kawiarnie oraz puby, w któ­rych w środowe wieczory sprzedawano piwo za pół ceny.

Mimo to dzielnicy nie brakowało swoistego dostojeństwa i klasy, jaką dać może wyłącznie patyna czasu. O charakterze tutejszych ulic decydowały obszerne, zacienione koronami sta­rych drzew rezydencje, mury porośnięte gęstym bluszczem i rę­cznie malowane żaluzje.

Przede wszystkim ze względu na taką różnorodność, która tworzyła w Georgetown wyjątkowy klimat, Shelby czuła się tu jak ryba w wodzie. Witryny jej galera i okna jej mieszkania na piętrze wychodziły na jedną z wąskich brukowanych uliczek.

Mieszkanie, miało balkon, więc w ciepłe letnie noce lubiła przesiadywać na nim, wsłuchana w odgłosy tętniącego życiem miasta. Zupełnie nie przeszkadzało jej bliskie sąsiedztwo ulicy, zresztą na wypadek, gdyby zapragnęła prywatności, zamonto­wała w oknach bambusowe rolety, Rzadko ich jednak używała.

Shelby Campbell urodziła się po to, by żyć w tłumie, bez­ustannie obracać się wśród łudzi i rozmawiać z nimi do upad­łego. Nieznajomi byli dla niej równie fascynującymi partnerami do rozmowy jak starzy przyjaciele, a gwar odpowiadał jej dużo bardziej niż głucha cisza.

Z drugiej jednak strony, lubiła żyć własnym rytmem, dla­tego nie poszukała sobie współlokatorki. Mieszkały z nią wy­łącznie zwierzęta, jednooki kocur Mojżesz Dayan i Ciocia Em. jadająca ponoć papuga, która jednak w całym swoim życiu nie wykrztusiła ani jednego słowa. Shelby przyjaźniła się z ni­mi gorąco i sprawiedliwie dzieliła przestrzeń artystycznie zabałaganionego mieszkania.

Z zawodu była garncarką, a dla kaprysu została kupcem Jej mały sklepik - galeria, nazwany przez nią Kalliope, w cią­gu trzech lat od otwarcia stał się bardzo popularny, ona zaś z niejakim zdziwieniem odkryła, że kontakty z klientami dają jej nie mniejszą przyjemność niż siedzenie przy kole garncar­skim.

Jej wieczne utrapienie stanowiła jednak konieczna przy pro­wadzeniu własnego interesu buchalteria. Szybko wytłumaczyła więc sobie, że drobne niedogodności dodają jej życiu pikanterii i odważnie zajęła się handlem, a sukces, jaki odniosła, wprawił jej rodzinę i przyjaciół w spore zdumienie.

Punktualnie o szóstej wywiesiła na drzwiach tabliczkę z napisem: Zamknięte. Już na samym początku obiecała sobie, że nie poświęci galerii całego swojego czasu. Mogła do bladego świtu tworzyć swe ceramiczne arcydzieła, jeśli tylko nachodziło ją natchnienie, mogła też całą noc włóczyć się po mieście, ale nie widziała najmniejszego sensu w tym, by zostawać w galerii dłużej, niż przewidywały to godziny otwarcia.

Poza tym dzisiejszego wieczoru czekało na nią coś, czego zwykle unikała niczym diabeł święconej wody. Niestety, bez­skutecznie. Skoro więc nie udało jej się od tego wykręcić, uz­nała, że powinna potraktować to na równi z innymi zobowią­zaniami, czyli niezwykle poważnie.

Zgasiła światło i poszła na górę, do mieszkania. Wystar­czyło, że nacisnęła klamkę, a już kot zeskoczył miękko ze swej poduszki na parapecie, przeciągnął się leniwie i wolniutko ru­szył w jej kierunku, wiedząc, że obecność Shelby stanowi zapowiedź rychłego obiadu. Papuga, jak zawsze milcząca, wi­dząc ją, nastroszyła pióra, po czym spokojnie wróciła do wie­czornej toalety.

- Jak leci? - Shelby z roztargnieniem podrapała kota za uchem. Zadowolony, zamruczał na powrót wymownie swym jednym okiem, po czym zaczął ocierać się o jej łydki.

- Wiem, wiem. Zaraz cię nakarmię. - Schyliła się, żeby go pogłaskać, a wtedy usłyszała burczenie własnego brzucha i poczuła, że jest przeraźliwie głodna. Tymczasem tego wie­czora nie zanosiło się na nic więcej niż wątróbki owijane be­konem i krakersy.

- Co zrobić... - Z westchnieniem wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, starając się nie zadeptać Mojżesza, który kocim zwyczajem plątał jej się pod nogami. Otworzyła świeżą puszkę z karmą. Jej smakowity zapach sprawił, że ślina na­płynęła jej do ust.

Było to wprawdzie kocie jedzenie, ale i tak pachniało świet­nie, tym bardziej że miała świadomość, że sama dziś nie zje zbyt wiele. Trudno, pomyślała zrezygnowana, trzeba trochę po - ' cierpieć.

Zresztą, nie miała innego wyjścia, skoro już obiecała matce, że pojawi się na koktajlu u kongresmana Write'a. Westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że znowu dała się wrobić, i znowu za sprawą Debory Campbell.

Bardzo kochała swoją matkę. Darzyła ją uczuciem znacznie silniejszym niż miłość, jaką zwykle dziecko odczuwa wobec rodzica. Kiedy stały obok siebie, często brano je za siostry pomimo dwudziestopięcioletniej różnicy wieku. Nie sposób by­ło nie zauważyć ich podobieństwa.

Miały identyczny kolor włosów, ciepło rudy, zbyt ognisty, by nazwać go kasztanowym, a jednocześnie zbyt ciemny, by nawet przez grzeczność określać go mianem odcienia tycjanowskiego. Obie imponowały porcelanową cerą i głębokimi, cie­mnymi oczami, ale każda z nich reprezentowała skrajnie od­mienny typ urody.

Debora była subtelna i nieodmiennie elegancka, natomiast Shelby robiła wrażenie barwnej hipiski. Z pociągłą twarzą o wyrazistych kościach policzkowych wyglądała na lekko za­biedzoną i świadomie dbała o swój niecodzienny wizerunek, podkreślając go umiejętnie dobranym makijażem i oryginal­nymi strojami. Robiła tak po części na przekór rodzinnej tra­dycji, a po części dlatego, że dążenie do oryginalności było właściwe jej naturze.

Jej rodzina pochodziła z Waszyngtonu, nic więc dziwnego, że wychowano ją według obowiązującego w stolicy modelu i jej dzieciństwo upłynęło w cieniu wielkiej polityki. W jej do­mu bezustannie mówiło się o wyborach, partiach, ustawach, które miały przejść lub przepaść. W czasie kampanii wyborczej ojciec znikał na całe tygodnie, a kiedy już został senatorem, jego dzieci musiały podporządkować się regułom tworzenia je­go wizerunku.

Starannie zaaranżowane kinderbale, jakie organizował dla cór­ki, stanowiły taki sam element gry politycznej, jak konferencje prasowe, a wszystko po to, by senator Robert Campbell mógł pokazać światu, że idealnie pasowałby do Gabinetu Owalnego.

Mimo to Shelby wiedziała, że jej ojciec był w istocie ko­chającym, oddanym rodzinie człowiekiem, wrażliwym i nie pozbawionym ironicznego spojrzenia na świat, w którym się obracał. Niestety, zalety te nie uchroniły go przed kulą szaleńca, od której zginął przed piętnastoma laty. Po tym tragicznym zdarzeniu wmówiła sobie, że to polityka go zabiła.

Wtedy, już jako jedenastoletnia dziewczynka, wiedziała wprawdzie, że śmierć nie ominie nikogo, Roberta Campbella zabrała jednak zdecydowanie za wcześnie. A to oznaczało, że nie należy zbytnio liczyć na doczekanie późnej starości i trzeba używać życia, ile tylko się da. Podjęła taką decyzję z gorli­wością nastoletniego dziecka, ale jak do tej pory ani na jotę od niej nie odstąpiła.

I dlatego, wierna zasadzie, by radować się każdym dniem, zgodziła się pójść na przyjęcie do eleganckiej rezydencji pew­nego kongresmana. Nie wątpiła, że znajdzie tam coś, co ją rozbawi lub zainteresuje.

Spóźniła się, ale też nigdy nie zjawiała się na czas. Jej niepunktualność nie wynikała ze złośliwości ani nie była świa­domym działaniem. Po prostu zawsze wydawało jej się, że dużo szybciej zdoła uporać się z tym, co akurat zaczęła robić przed wyjściem.

Zresztą w tym przypadku i tak nikt nie zauważył jej spóźnienia, bo kiedy wreszcie dotarła na miejsce, wielki dom w stylu kolonialnym aż pękał w szwach od tłumu gości.

Z trudem torując sobie drogę, weszła do salonu. Był przy­najmniej tak szeroki, jak całe jej mieszkanie i jakieś dwa razy dłuższy. W jasnym wnętrzu przeważały biele, beże i kolory kości słoniowej, co jeszcze wzmacniało wrażenie przestronności. Na ścianach wisiały doskonałe francuskie pejzaże w bogato zdobionych ramach.

Shelby od razu doceniła gustowny wystrój pokoju, choć musiała przyznać, że sama nie byłaby w stanie żyć pośród tak wysmakowanej elegancji. Zdecydowanie bardziej odpowia­dał jej unoszący się tu specyficzny zapach wszystkich przyjęć i koktajli, mieszanina drogiego tytoniu, kosztownych perfum i wód kolońskich.

Rozmowy również nie odbiegały od normy. Omawiano cu­dze stroje, inne przyjęcia, wyniki rozgrywek golfowych. Dys­kutowano także o polityce, ostatnim spotkaniu państw NATO czy wreszcie o wywiadzie, jakiego minister finansów udzielił w jednym z telewizyjnych programów.

Shelby pospiesznie przemykała wśród grupek w większości znanych jej osób. Nie miała ochoty przyłączać się do żadnej z nich, toteż uśmiechała się tylko, wymieniała szybkie pozdro­wienia i konsekwentnie zbliżała się do bufetu.

Poszukała go spojrzeniem już w chwili, kiedy tu weszła. Odetchnęła z ulgą, kiedy zauważyła, że pani domu postarała się o wykwintne przekąski. Kawałeczki warzyw zapiekane we francuskim cieście nie były co prawda większe od jej kciuka, ale i tak oznaczało to, że uda jej się zapełnić jakoś pusty żo­łądek. Oczywiście, o ile zje ich dostatecznie dużo.

- Shelby! Nawet nie wiedziałam, że tu jesteś. Jak miło cię widzieć! - Carol Write, dyskretnie elegancka w lnianej sukni o liliowym odcieniu, wysunęła się z tłumu, nie uroniwszy przy tym ani kropelki sherry.

- Spóźniłam się - przyznała Shelby, odwzajemniając krót­ki uścisk. - Przepiękny dom, pani Write.

- Ależ dziękuję, moja droga. Z przyjemnością oprowadzę cię po nim trochę później, jeśli uda mi się wyrwać. - Z nie­skrywaną satysfakcją omiotła wzrokiem tłum swoich gości, naj­większą radość każdej waszyngtońskiej pani domu. - A jak tam twoja galeria?

- Dziękuję, bardzo dobrze. Jak się miewa kongresman?

- Doskonale. Na pewno będzie chciał z tobą porozmawiać. Nawet nie wiesz, jaki był zachwycony popielnicą, którą zro­biłaś do jego biura - trajkotała Carol. - Mówił mi, że to naj­lepszy prezent urodzinowy, jaki ode mnie dostał. Ale szkoda czasu, moja droga, musisz natychmiast przyłączyć się do to­warzystwa. - Chwyciła Shelby za łokieć i odciągnęła od bu­fetu, zanim ta zdołała wziąć jeszcze jeden kawałek zapiekanki.

Shelby rzuciła jej niezbyt przyjazne spojrzenie i uśmiech­nęła się z przymusem. Carol jednak nie wyglądała na znie­chęconą. - Nikt nie umie tak rozruszać towarzystwa jak ty - ciąg­nęła. - Wszyscy inni opowiadają tylko w kółko o swojej pracy, a to może zrujnować każde przyjęcie. Pewnie znasz wię­kszość osób, ale... - urwała nagle. - O, popatrz, jest Debora. W takim razie zostawiam was na moment i wracam do zaba­wiania gości.

Uwolniona Shelby z ulgą wróciła do stołów z jedzeniem.

- Cześć, mamo! - z pełnymi ustami powitała Deborę.

- Już się zaczynałam martwić, że mnie zawiedziesz i nie przyjdziesz.

- To nie w moim stylu. Przecież obiecałam.

Debora uśmiechnęła się do córki, przesuwając po niej spoj­rzeniem. Nie mogła wyjść z podziwu, że w stroju złożonym z tęczowej, szerokiej spódnicy, ludowej bluzki i aksamitne­go bolerka Shelby prezentuje się tak wspaniale. Przecież każda inna z zebranych tu kobiet wyglądałaby w tym po prostu śmiesznie.

- Jedzenie jest dużo lepsze, niż myślałam - stwierdziła Shelby, wodząc po półmiskach okiem znawcy.

- Dziewczyno, przestań wreszcie myśleć żołądkiem! - De­bora wzięła ją pod rękę i obróciła twarzą w kierunku salonu. - Na wypadek, gdybyś sama tego nie zauważyła, informuję cię, że przyszło tu dzisiaj kilku naprawdę interesujących mło­dych mężczyzn.

- Ciągle próbujesz wydać mnie za mąż! - Rozbawiona, pocałowała matkę w policzek. - A już ci prawie wybaczyłam tego nieszczęsnego lekarza, którego mi naraiłaś.

- To był bardzo ambitny młody człowiek.

- Owszem, aż za bardzo - zgodziła się z przekąsem, za­chowując dla siebie uwagę, że wspomniany lekarz poza ogro­mną ambicją miał jeszcze nie mniej ruchliwe dłonie.

Debora wzruszyła ramionami.

- Zrozum, że wcale nie próbuję wydać cię za mąż. Ja tylko chcę, żebyś była szczęśliwa.

- A ty jesteś szczęśliwa?

- Ależ tak! Oczywiście, że jestem szczęśliwa.

Shelby uśmiechnęła się szelmowsko. Wyglądało na to, że matka dała się wciągnąć w zastawione przez nią sidła.

- A kiedy wychodzisz za maż? - spytała z niewinna miną.

- Ja już byłam mężatką! - przypomniała jej Debora wyraźnie zirytowana tym pytaniem. - Mam dwoje dzieci, a...

- A one cię uwielbiają - dokończyła za nią Shelby. - Mam dwa bilety na balet do Centrum Kennedy'ego na przyszły ty­dzień. Co ty na to?

Debora westchnęła zrezygnowana.

- Sprytny sposób na zmianę tematu - stwierdziła wesoło.

- A jeśli chodzi o twoją propozycję, to bardzo chętnie sko­rzystam.

- Świetnie. A mogę przedtem wpaść do ciebie na obiad?

- zapytała Shelby przymilnie. Niemal w tej samej chwili roz­promieniła się w szerokim uśmiechu: - Cześć, Steve! - Za­gadnęła mężczyznę, który właśnie do nich podszedł. - Widzę, że ćwiczyłeś ostatnio.

Debora patrzyła, jak jej rezolutna córka czaruje asystenta sekretarza prasowego, po czym przenosi zainteresowanie na nowo mianowanego szefa Agencji Ochrony Środowiska, a wszystko to robi z niezrównaną swobodą i wdziękiem. Nie da się ukryć, że była prawdziwą duszą towarzystwa. Lubiła ludzi, a oni odwzajemniali się tym samym.

Dlaczego więc tak starannie unikała bliższych związków? Gdyby chodziło tu jedynie o niechęć wobec małżeństwa, De­bora mogłaby to jakoś zrozumieć. Od dawna jednak podejrze­wała, że za tym brakiem zainteresowania życiem we dwoje kryje się coś więcej. Shelby wyraźnie odmawiała sobie ulegania jakimkolwiek silniejszym uczuciom.

Może jednak nie ma powodów do obaw, pocieszyła się Debora, słysząc głośny śmiech córki. Shelby wydawała się taka radosna i żywiołowa. W końcu każdy jest szczęśliwy na swój sposób.

Alan MacGregor od dłuższego czasu przyglądał się rudo­włosej kobiecie ubranej w bardzo, jak na tak wytworne przy­jęcie, niekonwencjonalny sposób. Miała ciekawą twarz, raczej oryginalną niż piękną, i swobodny, niewymuszony styl bycia. Jej głośny śmiech wznosił się ponad głowami tłumu, zmysłowy i niewinny zarazem.

Z całą pewnością nie wyglądała na typową bywalczynię waszyngtońskich salonów, co do tego nie miał żadnych,, wątpliwości. Jej ubranie nie pochodziło z markowego skle­pu, a lśniących włosów nie dotykał grzebień renomowane­go fryzjera. Z drugiej jednak strony czuła się tu wyjątkowo swobodnie i, zdaje się, znała większość gości. Kim, u diabła była?

- Cóż, senatorze. - Kongresman Write niespodziewanie klepnął go w łopatkę. - Miło cię zobaczyć poza czasem urzę­dowania. Nieczęsto udaje się wyciągnąć cię do ludzi.

- Masz bardzo dobrą szkocką, Charlie - pochwalił Alan, podnosząc do góry szklankę. - A to chyba najlepszy argument za tym, żeby cię odwiedzić.

- Obawiam się, że sama szkocka to jednak za mało. Po­dobno ostatnio zarywasz noce.

- Co zrobić. - Uśmiechnął się lekko. W tym mieście nie ma tajemnic, pomyślał, a głośno powiedział: - Tak dużo się teraz dzieje.

Write skinął głową nie przestając sączyć drinka, po chwili jednak zapytał:

- Ciekaw jestem twojego zdania w sprawie ustawy Breidermana. Głosowanie już w przyszłym tygodniu.

Alan doskonale wiedział, że kongresmen należy do grona najzagorzalszych zwolenników ustawy.

- Będę głosował przeciw. - Ze spokojem spojrzał mu w oczy. - Nie możemy pozwolić sobie na jeszcze większe cię­cia w szkolnictwie.

- No cóż, Alanie, wiesz przecież, że te sprawy nie są tak bardzo jednoznaczne...

- Zgoda. Tylko że czasem szara strefa zanadto się rozrasta. A wtedy najlepiej wrócić do podstaw - stwierdził sucho.

Wyraźnie dał do zrozumienia, że najchętniej zmieniłby te­mat. Nie miał w tej chwili ochoty na kongresową debatę, i w ogóle nie chciał rozmawiać o sprawach zawodowych. W przypadku senatora reprezentującego interesy partii polity­cznej takie zachowanie było raczej wyjątkowe.

Kongresmana Write'a także chyba zdziwiła taka nagła po­wściągliwość, ale nim zdążył o cokolwiek zapytać, Alan ode­zwał się pierwszy.

- Zdawało mi się, że znam tu wszystkich - powiedział, rozglądając się po salonie - ale nie wiem, kim jest ta rudowłosa kobieta przy stole.

- Kto taki? - zainteresował się Write i powędrował wzro­kiem za spojrzeniem Alana. Zaciekawiony, zapomniał o tym, że miał go przekonywać do zmiany zdania. - Ta kobieta? - upewnił się, dyskretnie wskazując ją podbródkiem. - Tylko mi nie mów, że nie znasz Shelby Campbell!

- A jednak.

- Chcesz, żebym cię przedstawił?

- Myślę, że sam sobie poradzę - mruknął Alan. - Dziękuję za dobre chęci - rzucił przez ramię, idąc w stronę drugiego końca salonu.

Umiejętnie manewrował pomiędzy grupkami ludzi, zatrzy­mując się tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne.

Uśmiechał się, wymieniał uściski dłoni, komplementy i bły­skotliwe uwagi. Robił to z wprawą wytrawnego polityka.

Trzeba przyznać, że miał wszystko, co potrzeba, by zrobić karierę. Z wykształcenia był prawnikiem, ale w przeciwień­stwie do swego brata Caina, który także wybrał służbę Temi­dzie, interesował się przede wszystkim teorią prawa, zaniedbu­jąc czynne wykonywanie zawodu.

Polityką zainteresował się w czasie studiów i nawet teraz, jako człowiek trzydziestopięcioletni, wciąż nie czuł się rozczarowany swym wyborem. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej zdumiewały go i ciekawiły niezliczone możliwości, jakie otwierały się przed nim jako politykiem. Na razie miał już za sobą pełną kadencję w Kongresie i stał u progu następnej, tym razem w Senacie.

- Czyżbyś był bez pary, Alanie? - Myra Ditmeyer, żona prezesa Sądu Najwyższego, bezceremonialnie wzięła go pod rękę i odciągnęła od grupy, przy której się zatrzymał.

Uśmiechnął się i z poufałością starego przyjaciela pocało­wał ją w policzek.

- Czy to propozycja? - zapytał.

- Oj, ty diable wcielony - roześmiała się na całe gardło. - Gdyby to było dwadzieścia lat temu, to kto wie? Drobne dwadzieścia lat, szkocki pożeraczu serc, tylko tyle mi trzeba. Bagatela, nie sądzisz? - Mrugnęła porozumiewawczo i odsu­nęła się o krok, lustrując go uważnym spojrzeniem. - Co to się stało, że nie widać dziś obok ciebie żadnej z tych perfe­kcyjnie zrobionych kobiet. Patrząc na ciebie, nigdy bym nie powiedziała, że gustujesz w takich chodzących reklamach chi­rurgii plastycznej.

- Miałem nadzieję, że uda mi się namówić ciebie na wspól­ny weekend w Puerto Vallarta.

Rozbawiona Myra dźgnęła go w ramię długim szkarłatnym paznokciem.

- Miałbyś się z pyszna, gdybym przyjęła tę propozycję. Myślisz, że z mojej strony nic ci już nie grozi, tak? - Wes­tchnęła, robiąc obrażoną minę. - Niestety, to prawda. Nic jed­nak nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy znaleźli dla ciebie jakaś młodszą kandydatkę. Do czego to podobne, żeby mężczyzna w twoim wieku, i do tego całkiem niczego sobie, ciągle jeszcze był sam. - Znowu mrugnęła, wypychając językiem lewy po­liczek. - Pamiętaj, że Amerykanie uznają tylko żonatych pre­zydentów.

- Jakbym słyszał mojego ojca!

- I ma rację ten stary wyga! - prychnęła, ale na wspo­mnienie Daniela MacGregora w jej oczach pojawiły się ciepłe błyski. - W każdym razie korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś od czasu do czasu skorzystał z jego rad. Polityk, jeśli chce odnieść sukces, po prostu musi być żonaty.

- Czyli mam się ożenić dla kariery?

- Nie łap mnie za słowa! - pogroziła mu palcem. Naraz dostrzegła, że jego wzrok uparcie wędruje ponad jej głową w stronę, z której dobiegał dobrze jej znany, perlisty śmiech. W lot pojęła, na co się zanosi. No, no, pomyślała prze­biegle, tych dwoje stworzyłoby bardzo interesującą parę. Trze­ba im tylko trochę pomóc...

- W przyszłym tygodniu urządzam małe przyjęcie - zde­cydowała bez chwili wahania. - Nic wielkiego, ot, garstka przyjaciół. Oczywiście jesteś zaproszony. Moja sekretarka za­dzwoni do twojego biura i poda ci wszystkie szczegóły.

Poklepała go po policzku upierścienioną dłonią i pożegnała się pospiesznie. Postanowiła poszukać sobie zacisznego kąta, z którego mogłaby spokojnie obserwować rozwój wydarzeń.

Alan natomiast ruszył w stronę Shelby. Potrzebował nieco czasu, by ją odnaleźć, bo odłączyła się od grupki osób, z któ­rymi wcześniej rozmawiała, a potem nagle znikła mu z oczu.

Dopiero po chwili dostrzegł, że uklękła przed zabytkową serwantką i z nosem przyklejonym do szyby oglądała cenną za­wartość.

Podszedł bliżej, a wtedy owionął go zmysłowy zapach jej perfum. Przymknął oczy, próbując je rozpoznać, ale nie przy­pominały niczego, co byłoby mu znane. Może sprawiła to jej skóra...

- Oryginalna osiemnastowieczna porcelana - westchnęła z zachwytem, czując, że ktoś stanął za jej plecami. - Co za szkliwo, jaki ornament! Przepiękne, prawda?

Alan pochylił się, by spojrzeć z bliska na czarę, która tak bardzo ją zafascynowała. Następnie przeniósł wzrok na koronę rudych włosów.

- Rzeczywiście, przyciąga wzrok - powiedział.

Szybko odwróciła głowę, zaciekawiona, z kim rozmawia, a potem posłała mu promienny uśmiech, najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widział.

- Dobry wieczór.

Przyjął rękę, którą podała na powitanie, zaskakująco silną u tak szczupłej osoby, i pomógł jej wstać z kolan. Potem za­trzymał w swej dłoni jej smukłe palce i zafascynowany wpa­trzy! się w jej twarz.

- Coś mi przeszkodziło w drodze do celu - oznajmiła za­gadkowo - Mógłbyś coś dla mnie zrobić?

- Co takiego? - zaintrygowany uniósł brew.

- Postój tak przez chwilę.

Zwinnie schowała się za jego plecami, sięgnęła po talerz i zaczęła nakładać jedzenie.

- Jak tylko wezmę talerz - tłumaczyła, myszkując pośród tac i półmisków - zaraz ktoś mnie wypatrzy i odciągnie na bok. A ja nie jadłam obiadu. No, nareszcie. - Zadowolona po­ciągnęła Alana za rękaw. - Wyjdźmy na taras - zaproponowała i nie czekając na jego odpowiedź, okrążyła bufet i znikła za przeszklonymi drzwiami.

Posłusznie podążył za nią. Rześkie, wieczorne powietrze pachniało bzami. W bladej poświacie księżyca na trawniku tań­czyły tajemnicze cienie. Lekki wietrzyk cicho szeleścił gałę­ziami drzew.

Shelby sięgnęła po krewetkę i z pomrukiem zadowolenia wepchnęła ją sobie do ust.

- Nawet nie wiem, co to jest - stwierdziła, oglądając z bli­ska zawartość swego talerza. - Spróbuj, a potem powiedz mi, co jem, dobrze?

Zaintrygowany tą nietypową prośbą, wziął do ust kęs, który mu podsunęła palcami, nie kłopocząc się bynajmniej brakiem widelca.

- I co to jest? - zapytała niecierpliwie.

- Pasztet z gęsich wątróbek w cieście z... - zastanowił się chwilę - z odrobiną kremu z kasztanów.

- Hmm, brzmi nieźle - uznała, po czym szybko połknęła to, co zostało z pasztecika. - Jestem Shelby - przedstawiła się bez zbędnych wstępów.

Postawiła swój talerz na szklanym stole i rozsiadła się wy­godnie, zabierając się do jedzenia.

- A ja Alan. - On również usiadł, zastanawiając się w du­chu, skąd wzięło się to dziecko ulicy, jak ją w myślach nazwał. - Istnieje chociaż cień szansy, że się ze mną podzielisz? - za­pytał, wskazując przekąski piętrzące się na talerzu.

Przyglądała mu się uważnie, jakby zastanawiając się, czy warto oddać mu część swej zdobyczy. Wreszcie mogła obejrzeć go sobie dokładniej, bo już dużo wcześniej zwróciła na niego uwagę. Może dlatego, że wyróżniał się wzrostem i sporto­wą sylwetką, jaką nieczęsto spotyka się w waszyngtońskich salonach.

Był szczupły, muskularny, o twarzy nieco surowej, ale na swój sposób pięknej. Kiedy patrzyła na jego czarne włosy i oczy, nieodmiennie powracała myślą do opisu romantycznych bohaterów z powieści sióstr Bronte.

- Myślę, że mogę cię poczęstować - zadecydowała wre­szcie. - Zasłużyłeś na to. Co pijesz?

- Czystą szkocką.

- Od razu wiedziałam, że można ci zaufać. - Bez pytania sięgnęła po jego szklankę i pociągnęła z niej duży łyk.

Alan uśmiechnął się do niej nieznacznie. Podobała mu się coraz bardziej. Jej oczy lśniły radością, delikatny wiatr muskał rude kosmyki wokół jej twarzy. W świetle księżyca wyglądała niczym psotny, kruchy elf, który mógł lada chwila rozpłynąć się w mroku nocy. Z niedowierzaniem potrząsnął głową.

- Skąd się wzięłaś na tym przyjęciu?

- Uległam naciskom matki. Wiesz, co to znaczy?

- Nie obca jest mi ojcowska presja - rzucił wesoło.

- Na jedno wychodzi - mruknęła Shelby z pełnymi usta­mi. Wreszcie poczuła się najedzona, więc odsunęła talerz i oparła policzek na dłoni. - Mieszkasz tu, w Aleksandrii?

- Nie, w Georgetown.

- Poważnie? Gdzie? Zaciekawiona, pochyliła się nieco, pozwalając, by zajrzał jej w oczy.

- Mieszkam przy ulicy P.

- Żartujesz? To niesamowite, że do tej pory jeszcze na sie­bie nie wpadliśmy. Mam sklep zaledwie kilka przecznic dalej.

- Masz sklep? - Wyobraźnia podsunęła mu obraz wiesza­ków z dziwacznymi sukniami i półek pełnych artystycznej bi­żuterii.

- Tak. Ale tak naprawdę zajmuję się wyrobem ceramiki. - Podsunęła szklankę w jego kierunku.

Ceramiki...

Z niedowierzaniem wziął ją za rękę i obrócił dłoń, by obej­rzeć jej wnętrze. Była drobna, smukła, z długimi palcami i krótkimi, nie pomalowanymi paznokciami. Jej ciepły, miękki dotyk sprawił mu dziwną przyjemność.

- Dobra w tym jesteś? - zapytał.

- Rewelacyjna. - Pierwszy raz w życiu musiała stłumić w sobie chęć, by natychmiast wysunąć dłoń z jego palców. Przyszło jej bowiem do głowy, że jeśli pozwoli mu na to dłużej, zapomni, po co właściwie tu przyszła. - Nie pochodzisz z Wa­szyngtonu - stwierdziła. - Skąd jesteś? Z Nowej Anglii?

- Brawo. Z Massachusetts. - Wyczuwał delikatny opór, mimo to nie puszczał jej ręki. Sięgnął do talerza i podał jej następną przekąskę.

- Mhm... Czyli mamy do czynienia z harwardczykiem. Zaskoczyła go nutka pogardy w jej głosie. Jak do tej pory nikt nie kwestionował wartości miejsca, w którym pobierał na­uki. Nie dał jednak tego po sobie poznać, a tylko lekko zmrużył oczy.

Tymczasem ona próbowała odgadnąć, jakie studia ukończył.

- Medycyna raczej nie - myślała głośno, wodząc palcami po wnętrzu jego dłoni, co skądinąd nieco go rozpraszało. - Jak na lekarza masz zbyt szorstkie ręce. Może jakiś kierunek huma­nistyczny?

- Skończyłem prawo. - Cierpliwie poddawał się jej badaw­czemu spojrzeniu, w którym pojawił się przelotny wyraz zdzi­wienia. - Rozczarowana?

- Zaskoczona - przyznała, choć z drugiej strony sposób, w jaki mówił, powinien był naprowadzić ją na trop. Kto inny wyraża się tak logicznie i gładko? - Jak do tej pory, inaczej wyobrażałam sobie prawników. W każdym razie mój nosi sztu­czną szczękę i okulary w rogowej oprawca. Nie wydaje ci się - zapytała zaczepnie - że prawo całkiem niepotrzebnie utrud­nia wiele zwykłych rzeczy?

Jego brwi uniosły się do góry, jakby w zgodzie z kącikami ust, rozciągającymi się w uśmiechu.

- Takich jak zbrodnie i kradzieże?

- Nie o tym mówię. - Shelby ponownie upiła łyk jego szkockiej. - Mam na myśli tę przerażającą biurokrację. Wiesz, ile najróżniejszych formularzy muszę wypełnić, żeby sprzedać ledwie parę sztuk moich wyrobów? A potem przecież ktoś to czyta, ktoś inny odpowiednio klasyfikuje, a jeszcze ktoś inny odsyła do odpowiedniego urzędu. Sam powiedz, czy nie byłoby łatwiej, gdybym mogła po prostu sprzedać wazon i w ten spo­sób uczciwie zarobić na życie?

- Niestety, nie wtedy, kiedy w grę wchodzą miliony. - Alan zapomniał, że jeszcze pół godziny temu nie zamierzał prowadzić poważnych dyskusji. - Gdyby nie te wszystkie pa­piery, mało kto ujawniałby prawdziwe dochody, a już na pewno nikt nie płaciłby podatków. Poza tym ani drobni przedsiębiorcy, ani klienci nie mieliby żadnej ochrony - tłumaczył, odruchowo bawiąc się jej pierścionkiem.

Zarumieniła się, zażenowana. Jego na wpół przyjacielski, na wpół uwodzicielski dotyk sprawiał, że czuła miły dreszcz, ale jednocześnie znacznie spowalniał tok jej myślenia.

- Jakoś nie chce mi się wierzyć, że wpisując trzykrotnie numer NIP - u, wyświadczam światu aż tak wielką przysługę.

- Roześmiała się, kryjąc tym zakłopotanie.

- Biurokracja i konieczność zwykle chodzą w parze.

- W zasadach najbardziej podoba mi się to, że istnieją dzie­siątki sposobów na to, by je złamać. - Shelby roześmiała się dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zwrócił na nią uwagę w sa­lonie. - Zdaje się, że dzięki takim jak ja, stale masz jakieś zajęcie.

Przez otwarte drzwi do salonu dobiegł ich fragment roz­mowy. Jakiś męski głos, zdecydowany i pewny siebie, komen­tował działania jednego z polityków:

- Nie da się ukryć, że Nadonley trzyma rękę na pulsie amerykańsko - izraelskich rozmów, ale jego obecna taktyka nie zjed­nuje mu zbyt wielu przyjaciół.

- No i ta jego elegancja pasażera klasy turystycznej - do­dał ktoś inny - już się mocno wszystkim opatrzyła.

- Typowe - mruknęła Shelby, a w jej oczach pojawił się wyraz zniecierpliwienia. - Ubrania są tu takim samym poli­tycznym manifestem jak przekonania. Ciemny garnitur i biała koszula oznacza, że jesteś konserwatystą, a pantofle i kaszmi­rowy sweter czynią z ciebie liberała.

Alan poruszył się niespokojnie. Nie pierwszy raz słyszał aroganckie uwagi na temat ludzi swego pokroju i profesji. Cza­sem wypowiadano je głośniej, czasem ciszej, w zależności od sytuacji. Najczęściej ignorował je, tym razem jednak poczuł się urażony.

- Czy mi się zdaje, czy masz skłonność do upraszczania pewnych spraw? - zapytał.

- Tylko wtedy, kiedy nie chce mi się w nie zagłębiać - przyznała beztrosko. - I kiedy dotyczą polityki, którą uważam za denerwujący produkt uboczny rozwoju ludzkości. Niestety, pojawił się już wtedy, kiedy Mojżesz wdał się w dyskusję z Ramzesem.

Na ustach Alana pojawił się lekki, ironiczny uśmieszek. Gdyby Shelby znała go lepiej, wiedziałaby, co on oznacza. Wyglądało na to, że przyjął wyzwanie.

- Zdaje się, że nie przepadasz za politykami.

- To jedno z niewielu generalnych stwierdzeń, pod którymi mogę śmiało się podpisać - rzuciła ze śmiechem. - Politycy występują według mnie w kilku gatunkach. Bywają nadęci, fanatyczni, żądni władzy albo chwiejni. Czasem, o cudzie, łączą w sobie wszystkie te cechy. Aż strach pomyśleć, że grupa ta­kich pomylonych facetów rządzi światem. Dlatego ja obiecałam sobie przynajmniej udawać, że mam pełną kontrolę nad swoim życiem.

Nie odpowiedział, więc pochyliła się, by odczytać coś z wyrazu jego twarzy. Z zaciekawieniem obserwowała prze­mykające po niej cienie. Poczuła chęć, by dotknąć jej palcami, poczuć ciepło jego skóry.

- Chcesz wrócić do środka? - zapytała.

- Nie. - Gładził kciukiem przegub jej dłoni, więc wyczuł, jak nieznacznie przyspieszył jej puls. - Dopóki stamtąd nie wy­szedłem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo się nudziłem.

- Wyrazy najwyższego uznania. - Uśmiechnęła się pro­miennie. - Dobrze powiedziane. Jesteś może Irlandczykiem?

Pokręcił głową, zaprzątnięty myślą o tym, jak smakowa­łyby jej ruchliwe, roześmiane usta.

- Jestem Szkotem.

- Poważnie? To tak jak ja! - Ucieszyła się. - Zaczynam podejrzewać, że to zrządzenie losu. A ja nie ufam losowi.

- Bo musisz kontrolować swoje życie... - powtórzył jej słowa i pod wpływem zupełnie niezrozumiałego impulsu pod­niósł jej dłoń do ust i pocałował końce palców.

- Pewnie. - Nie cofnęła ręki, gotowa przedłużyć tę chwilę. - Możesz to nazwać praktycznością Campbellów.

Tym razem to on roześmiał się głośno, wyraźnie czymś rozbawiony.

- Za stare porachunki - powiedział zagadkowo, unosząc do góry szklankę. - Nie ma wątpliwości, że nasi przodkowie wyrzynali się nawzajem przy dziarskich dźwiękach kobzy. Po­chodzę z klanu MacGregorów.

- No, ładnie! - zawołała. - Dziadek trzymałby mnie pod kluczem o chlebie i wodzie, gdyby wiedział, jak się tu z tobą za­bawiam! Nie mówi o was inaczej jak „ci wściekli MacGregorwie!”

Alan bawił się coraz lepiej. Zdawał się nie dostrzegać, że Shelby z każdą chwilą staje się bardziej pochmurna.

- Alan MacGregor - szepnęła. - Senator z Massachusetts.

- Moja wina, przyznaję się. - Uderzył dłonią w piersi.

- Szkoda... - Z westchnieniem podniosła się z fotela. On także wstał. Nie wypuszczając jej dłoni, stanął tak blis­ko, że niemal się dotykali.

- Dlaczego szkoda? - zapytał cicho.

- Cóż... - Jeszcze raz przyjrzała się jego twarzy. - Zdaje się, że warto byłoby narazić się nawet na gniew dziadka, tylko że... - zawahała się. - Tylko że ja nie spotykam się z politykami - dokończyła szybko, jakby w obawie, że zmieni zdanie.

- Naprawdę?

Zatrzymał spojrzenie na jej ustach, a potem spojrzał jej głę­boko w oczy. Nie prosił jej o spotkanie, a to, co przed chwilą powiedziała, oznaczało, że w kontaktach z mężczyznami szyb­ko przyjmowała inicjatywę. Cóż, nie wprawiło go to w za­chwyt. Wolał kobiety, które cierpliwie pozwalają się zdobywać.

- Czy to kolejna ze złotych zasad Shelby? - zapytał, wpa­trując się w nią badawczo.

- Tak, jedna z kilku.

Gdyby tylko nie miała tak ponętnych warg, pełnych, wil­gotnych, jakby proszących o pocałunek, uznałby może całą sprawę za dobry żart. Ale teraz... Kpiący wyraz jej oczu nie pozostawiał cienia wątpliwości, że właśnie rzuciła mu wyzwa­nie.

Wiedział o tym, i dlatego zamiast zrobić to, czego się spo­dziewała, podniósł znowu jej rękę i przycisnął wargi do prze­gubu dłoni, patrząc przy tym prosto w jej roześmiane oczy.

Poczuł, jak przyspieszyło jej tętno i wyraźnie dostrzegł w jej źrenicach wyraz niepokoju, a potem podniecenia.

- W zasadach najlepsze jest to, że istnieją dziesiątki spo­sobów, by je złamać - miękkim głosem przypomniał jej słowa.

- Trafiona, zatopiona - westchnęła i cofnęła rękę. - No dobrze, panie senatorze - dodała stanowczo, z trudem otrzą­sając się z romantycznego uniesienia. - Było bardzo miło, ale na mnie już pora. Trzeba zacząć udzielać się towarzysko.

Spokojnie zaczekał, aż podejdzie do drzwi, a potem oznaj­mił jej:

- Wkrótce się zobaczymy, Shelby.

- Możliwe.

- To pewne.

Zmrużyła oczy i zerknęła na niego przez ramię. Stał przy balustradzie, opierając się o nią nonszalancko. Wyglądał na rozleniwionego, ale mogłaby przysiąc, że gdyby na przykład zagrała mu teraz na nosie, dopadłby jej jednym skokiem. Bar­dzo ją zresztą kusiło, żeby to sprawdzić.

Pomimo półmroku wyraźnie widziała ironiczny, pewny sie­bie uśmieszek, jaki błąkał się po jego wargach. Rozzłoszczona jego drwiącą miną energicznie poprawiła grzywkę. Nie da mu tej satysfakcji i nie okaże zdenerwowania, obiecała sobie i mocno pchnęła drzwi, prowadzące do salonu. Tak właśnie zakończy się ich znajomość.

ROZDZIAŁ DRUGI

Mniej więcej przed dwoma laty Shelby zatrudniła sprze­dawcę. Pracował na pół etatu, zastępując ją w galerii, ilekroć musiała załatwić jakieś ważne sprawy albo wziąć sobie wolny dzień. Dzięki niemu mogła spędzić przy kole garncarskim na­wet cały tydzień bez obawy, że zaniedbuje interes.

Kyle, bo tak miał na imię jej pracownik, przesiadywał w ga­lerii regularnie w środy i soboty, a w pozostałe dni, jeśli Shel­by potrzebowała go na godzinę lub dwie, stawiał się po pier­wszym telefonie.

Szybko stał się jej prawą ręką, a jako początkujący poeta nie miał nic przeciwko nienormowanym godzinom pracy. Poza tym Shelby wyczuwała w nim bratnią duszę, więc współpraca układała im się niezwykle pomyślnie. Tym bardziej, że wyna­gradzała mu dyspozycyjność nie tylko przyzwoitą pensją, ale i podziwem dla jego wierszy.

Soboty Shelby rezerwowała wyłącznie dla własnej twór­czości. Już od samego rana mieszała i wyrabiała glinę, a potem cały dzień spędzała przy kole. Gdyby jednak ktoś nazwał ją z tego powodu osobą zdyscyplinowaną, z pewnością byłaby zdziwiona. Dla niej praca w soboty stanowiła kwestię wyboru, a nie rutyny.

Pracownia mieściła się na zapleczu sklepu. Dwie z jej ścian zajmowały solidne półki, na których stały zaczęte już prace. Niektóre były już wypalone, inne czekały na swoją kolejkę do pieca. Poza tym na półkach znalazły swe miejsce także słoje z glazurą w najrozmaitszych kolorach i liczne narzędzia garn­carskie: długie druty z drewnianymi rączkami, szczotki różnej wielkości i kształtu, podsypki do wypalania.

Całą tylną ścianę zajmował olbrzymi piec garncarski, w którym Shelby wypalała właśnie gotowe, pokryte glazurą naczynia. Ponieważ otwory wentylacyjne były uchylone, a sa­mo pomieszczenie niezbyt obszerne, panował w nim niesamo­wity upał. Niewiele pomogły szeroko otwarte okna, przez które do pracowni docierały słabe odgłosy ulicznego życia, zagłu­szone częściowo przez głośno grające radio.

Shelby siedziała przy kole ubrana w podkoszulkę i krótkie spodenki, zrobione z obciętych dżinsów. Przed zabrudzeniem chronił ją natomiast biały fartuch, który narzuciła niedbale na ubranie. Włosy związała w kucyk grubym rzemykiem, by od­słonić kark, ale na niewiele się to zdało. Wciąż było jej bardzo gorąco.

Dla rozrywki nuciła sobie coś pod nosem, pochylona nad wielką kulą gliny, ostatnią już tego dnia. Właśnie ten element swojego rzemiosła lubiła najbardziej. Uwielbiała brać do ręki mokrą glinę, która zdawała się czekać na to, aż Shelby uwolni zaklęty w niej kształt i uformuje z niej wazon, misę albo fan­tazyjny imbryczek. Możliwości były naprawdę nieograniczone, a dzięki nim praca nigdy nie przestawała jej fascynować.

Gołymi rękami gniotła, miesiła i modelowała bryłę tak dłu­go, aż całkiem poddała się jej woli i nie zniknął z niej ostatni bąbel powietrza. Potem zanurzała dłonie w wilgotnej, świeżej masie, mieszając ją tak długo, aż osiągnęła odpowiednią gę­stość. Dodała do niej drobno potłuczone okruchy naczyń, by dzięki temu stała się sztywniejsza. Wreszcie glina była gotowa.

Shelby uruchomiła koło i przystąpiła do pracy. Koło obra­cało się z szumem, glina pryskała na boki, poddając się naci­skowi jej dłoni, ustępując pod naporem twórczej wizji.

Najpierw uformowała gruby pierścień, a potem nacisnęła kciukami środek kuli i zaczęła wolno, ostrożnie ciągnąć ją do góry, aż powstał cylindryczny kształt. Teraz mogła zrobić z nim wszystko, na co tylko miała ochotę. Mogła go spłaszczyć i w ten sposób otrzymać talerz, rozszerzyć górne krawędzie, by stał się misą albo zamknąć je i otrzymać regularną kulę.

Tym razem postanowiła zrobić misę, wzorowaną na staro­żytnym naczyniu do mieszania wody i wina, tyle że pozba­wioną rączek. Obroty koła i wprawna praca rąk uniosły do góry gliniane ściany. Kształt przestał istnieć tylko w wyobraź­ni, wyłaniając się coraz wyraźniej z modelowanego materiału. Dzięki zdolnym dłoniom i bystremu oku artystki szybko zyskał właściwe proporcje.

Misa zwężała się u podstawy i otwierała szeroko w górnej części. Oczyma wyobraźni Shelby widziała ją już ukończoną. Postanowiła, że pokryje ją glazurą w odcieniu głębokiej, lekko zszarzałej zieleni, z cieniem nieco łagodniejszej barwy tuż pod powierzchnią szkliwa. Nie umieści na niej żadnych zdobień, żłobień czy wywiniętych brzegów. Cała uroda zostanie zawarta w idealnym kształcie.

Z trudem zapanowała nad chęcią dalszego wygładzania wil­gotnej gliny i wyłączyła koło. Zaczekała, aż tarcza przestanie się kręcić, po czym obrzuciła swoje dzieło krytycznym spoj­rzeniem. Następnie przeniosła je na półkę, żeby obeschło. Jutro, kiedy masa dobrze stężeje, znowu ustawi misę na kole i przy użyciu odpowiednich narzędzi usunie nadmiar gliny i wygładzi krawędzie.

Stanęła przed półką i jeszcze raz przyjrzała się uważnie na­czyniu. Tak, ciemna zieleń będzie doskonale pasować do tych kształtów. Dzięki odpowiedniemu glazurowaniu na pewno uda jej się uzyskać efekt miękkości i głębi koloru.

Zamyślona, wygięła się daleko do tyłu, a potem zgarbiła plecy, próbując rozciągnąć zdrętwiałe mięśnie i zmniejszyć sztywność karku. Wyglądało na to, że bardzo przyda jej się teraz gorąca, relaksująca kąpiel w pachnącej pianie. Potem mo­że wybierze się z grupą przyjaciół do nowo otwartego klubu przy ulicy M.

Uśmiechnęła się słodko do swoich myśli i z głębokim wes­tchnieniem zmęczenia i satysfakcji, odwróciła się od półki ze schnącą ceramiką. Spojrzała przed siebie i... zamarła z wra­żenia.

- To było bardzo pouczające. - Alan wyciągnął dłonie z kieszeni dżinsów i zrobił krok w jej stronę. - Jestem bardzo ciekawy, czy już w chwili, kiedy bierzesz się do pracy, wiesz dokładnie, jaki kształt nadasz naczyniu, czy też decydujesz o tym dopiero w trakcie modelowania?

- To zależy - odpowiedziała spokojnie.

Od razu postanowiła, że nie okaże zdziwienia i nie zada mu błyskotliwego pytania, co, u licha, tutaj robił. Jedyną re­akcją na jaką sobie pozwoliła, było lekkie uniesienie brwi w chwili, kiedy przesunęła wymownym spojrzeniem po jego dżinsach i bawełnianej bluzie.

W tym stroju zupełnie nie przypominał eleganckiego męż­czyzny, jakiego poznała na przyjęciu. Dziwnie się czuła, widząc go teraz w mocno wytartych dżinsach i sportowych butach. Mimo to jednak ciągle robił wrażenie zamożnego i niezwykle pewnego siebie. Zbyt pewnego, zauważyła złośliwie.

Alan bynajmniej nie poczuł się speszony tak jawnymi oglę­dzinami. Przyzwyczaił się już do bycia osobą publiczną i nie przeszkadzały mu uważne spojrzenia innych. Poza tym uznał, że Shelby miała święte prawo to robić, bo w końcu to on pier­wszy naruszył jej prywatność i bez jej wiedzy i zgody przy­glądał jej się przez ostatnie pół godziny.

- Zdaje się - zaczęła przesadnie uprzejmym tonem - że powinnam teraz powiedzieć, jak bardzo jestem zaskoczona, wi­dząc pana tutaj, senatorze. Przyznaję, jestem. I domyślam się, że właśnie o to ci chodziło - dokończyła ostro, nie bawiąc się już w formalności.

Skinął głową i uśmiechnął się lekko.

- Ciężko pracujesz - stwierdził, zerkając na jej ręce uwa­lane gliną aż po łokcie. - Podoba mi się twoja galeria.

- Dzięki! - Natychmiast wyczuła, że powiedział to szcze­rze, więc instynktownie odpowiedziała równie szczerym uśmie­chem. - Przyszedłeś się rozejrzeć?

- Można to tak określić - zgodził się szybko, walcząc z po­kusą, by jeszcze raz obejrzeć sobie jej nogi. - Zdaje się, że zdążyłem w ostatniej chwili. Sprzedawca prosił, żeby ci po­wiedział, że wszystko pozamykał.

- Aha - mruknęła niewyraźnie.

Zakłopotana, zerknęła w okno, jakby chciała w ten sposób odgadnąć, która jest godzina. Kiedy pracowała przy kole, nigdy nie zakładała zegarka. Jakiś pojedynczy włos połaskotał ją w po­liczek, więc potarła go ramieniem. Pod naprężonym materiałem podkoszulka wyraźnie zarysowały się drobne, twarde piersi.

- Cóż, jedną z niewątpliwych zalet posiadania własnego sklepu jest to, że można go otwierać i zamykać, kiedy tylko ma się na to ochotę. - Spojrzała na niego. - Jeśli chcesz, mo­żesz tam zaraz wejść i pooglądać ceramikę, a ja się w tym czasie umyję.

- Właściwie - znienacka chwycił jej kucyk i przez chwilę trzymał go w dłoni - myślałem o wspólnej kolacji. Na pewno jeszcze nie jadłaś.

- Zgadza się - przyznała. - Mimo to nie pójdziemy na ko­lację, senatorze.

Nie odpowiedział, tylko podszedł do niej jeszcze bliżej. Chociaż podobała mu się jej niezmącona pewność siebie, cieszył się, że za chwilę nieco nią zachwieje. W końcu przecież po to zadał sobie tyle trudu, by ją odnaleźć. Przyszedł, bo pora, żeby ktoś wreszcie zrewanżował jej się za złośliwe uwagi i nauczył ją pokory.

- W porządku, nie musimy wychodzić. - Delikatnie mus­nął jej włosy, a potem przesunął dłonią po jej szyi. - Nie je­stem wybredny - dorzucił dwuznacznie.

- Alan! - Wymówiła jego imię z odrobinę przesadnym zniecierpliwieniem, starając się ignorować przyjemne mrowie­nie, jakie czuła w miejscu, gdzie jego palce dotknęły jej skóry. - Myślałam, że lepiej znasz się na polityce. Zdaje się, że wczo­raj jasno wyłożyłam ci założenia mojej.

- Mhm... - zamruczał, nie przestając gładzić jej szyi. Była taka ciepła i jedwabiście miękka. .

Do świadomości Shelby z trudem dotarła myśl, że jeśli za chwilę nie uwolni się od dotyku jego palców, stanie się zupełnie bezwolna.

- W takim razie nie powinno być żadnego problemu - rzu­ciła ostro, uchylając głowę spod jego dłoni. - Wyglądasz na dość inteligentnego, by nie trzeba ci było powtarzać pewnych rzeczy dwa razy.

- Każda polityka - zupełnie ignorując jej opór, przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej - nawet ta najlepsza, wymaga od czasu do czasu drobnej korekty.

- Kiedy będę na to gotowa, na pewno... - Żeby zapobiec zetknięciu się z jego ciałem, szybko wyciągnęła dłoń i oparła ją o jego pierś.

Dopiero po chwili przypomniała sobie, że jeszcze niedawno obejmowała nimi mokrą glinę. Alan pewnie też o tym pomy­ślał, bo oboje spojrzeli w dół w tym samym momencie. Na jego jasnej bluzie widniał wyraźnie odciśnięty ślad jej ręki. Shelby roześmiała się głośno.

- No, to masz za swoje - oznajmiła wesoło. Twarz jej po­jaśniała, w ciemnych oczach wyraz napięcia ustąpił miejsca iskierkom humoru. - Wiesz, że to może okazać się nawet na­stępnym krzykiem mody. Całkiem przyjemny wzorek... Może powinnam go opatentować? Masz jakieś dojścia w tej branży?

- Coś się znajdzie. - Odwzajemnił uśmiech. - Ale uprze­dzam, że będzie przy tym mnóstwo papierkowej roboty.

- Racja. A ponieważ nienawidzę wypełniać formularzy i robię to tylko wtedy, kiedy muszę, lepiej zapomnijmy o po­myśle z patentem. - Obróciła się na pięcie i poszła szorować ręce przy wielkim podwójnym zlewie. - Lepiej to ściągnij i za­pierz, zanim materiał złapie kolor - zawołała, przekrzykując szum wody. Potem zakręciła kran i podeszła do pieca, żeby sprawdzić, jak długo jeszcze powinna wypalać ceramikę.

Przyjrzał jej się uważnie. Zachowywała się tak swobodnie, jakby znali się długie lata, a nie jeden dzień. Ciekawe, jak często zdarza jej się zachęcać mężczyzn, żeby rozbierali się w jej pracowni, pomyślał. Mimo to posłusznie ściągnął bluzę.

- Czy wszystko, co sprzedajesz, wyszło z twojej pracowni? - zapytał, zerkając na zapełnione półki. - Zrobiłaś to wszystko tutaj?

- Mhm.

- Kiedy zainteresowałaś się ceramiką?

- Pewnie jeszcze jako dziecko. Jeśli moja mama chciała sobie trochę ode mnie odpocząć, dawała mi do zabawy pla­stelinę. Tylko tak mogła mnie utrzymać w jednym miejscu i była pewna, że nie napytam sobie biedy. Niestety, dziś to już nie działa i ciągle wpadam w tarapaty - dodała, ustawiając wylot wentylacji. - Zresztą, wyjątkowo lubię babrać się w gli­nie. Jakoś nigdy nie ciągnęło mnie żeby spróbować sił w drew­nie albo kamieniu.

Pochyliła się, żeby coś poprawić, i właśnie w tej chwili Alan odwrócił się w jej stronę. Wystarczył rzut oka na dżins niebezpiecznie opinający się na jej szczupłych biodrach, by wyraźnie poczuł budzące się pożądanie.

- Jak tam bluza? - zapytała.

Żadna rozsądna odpowiedź nie przychodziła mu w tej chwili do głowy. Rozkojarzony, zerknął na mokry materiał, na którym rozbryzgiwała się woda. Do czego to podobne, żeby dorosły mężczyzna tracił głos na widok zgrabnych pośladków, skarcił się w duchu i postanowił, że jutro postara się jakoś temu zaradzić. Jutro...

- Co z bluzą? - powtórzyła z naciskiem.

- W porządku. - Ocknął się z zamyślenia i powiesił wy­żętą bluzę na brzegu zlewu. - Ciekawe, jak uda mi się dojść do domu w takim negliżu.

Zerknęła na niego przez ramię, ale uszczypliwa uwaga, jaką miała zamiar go uraczyć, zamarła jej na ustach. Wiedziała, że nie powinna mu się przyglądać, ale nie była w stanie oderwać od niego oczu.

Cała jego sylwetka tchnęła siłą. Z podziwem przesunęła spojrzeniem po jego szerokich ramionach, mocno sklepionej klatce piersiowej i wąskich biodrach. W życiu nie widziała równie pięknego męskiego ciała.

Pozwoliła unieść się pierwszej fali podniecenia, tak przy­jemnej, że niemal bolesnej. Przymknęła oczy. Dopiero po chwi­li uspokoiła przyspieszony oddech i zapanowała nad emocjami.

- Jesteś w doskonałej formie - rzuciła jakby mimocho­dem. - Dobiegniesz do swojej ulicy w niecałe trzy minuty, i to lekkim truchtem.

- Czyżbyś chciała się mnie pozbyć?

- Zgadłeś. - Widząc jego zdziwioną minę, z trudem stłu­miła złośliwy uśmieszek. - No, dobrze - dodała. - Niech stra­cę. Będę miła i wrzucę ci to do suszarki. Zadowolony?

Wzruszył ramionami i udał urażonego.

- Ostatecznie jesteś mi to winna. Musiałem się tu rozebrać z powodu twojej gliny.

- I swojego... hmm... posunięcia - przypomniała mu wymownym tonem, ale energicznie chwyciła bluzę i ruszyła w kierunku schodów. - Na co czekasz? Idziemy na górę. - Po drodze zdjęła z siebie fartuch i cisnęła go niedbale w kąt. - Ponieważ jestem z natury szczodra, to powiem, że przysługuje ci jeden drink.

- Co za hojność - mruknął, idąc za nią po schodach.

- Przecież mówię, że jestem z tego znana. - Wzruszyła ramionami i z rozmachem otworzyła drzwi. - Jeśli masz ocho­tę na szkocką, jest tutaj - skinęła ręką w stronę pokoju, sama zaś ruszyła w przeciwnym kierunku. - Gdybyś wolał kawę, ekspres stoi w kuchni na szafce. - Ostatnie zdanie dobiegło gdzieś z głębi mieszkania.

Bez skrępowania rozejrzał się po pokoju, który najwyraźniej pełnił funkcję salonu. Dookoła kłuła w oczy feeria kolorów, które normalnie zupełnie do siebie nie pasowały, tutaj jednak tworzyły przedziwną harmonię ostrych barw.

Podłużną leżankę wypełniały pasiaste poduszki, a tuż obok niej stała pękata, jaskrawo niebieska doniczka, pomalowana w wielkie, purpurowe maki, z której wyrastała bujna paproć. Jedną ze ścian przysłaniał ręcznie tkany gobelin w intensyw­nych, płomienno rudych odcieniach.

Przed nim, jakby tylko po to, by móc go podziwiać, Shelby ustawiła stare rzeźbione krzesło, pod którym teraz leżała po­rzucona para włoskich szpilek na niewiarygodnie wysokim ob­casie. Nieopodal, w rogu pokoju, przycupnął gliniany hipopo­tam. Jego masywne cielsko połyskiwało glazurą w kojącym odcieniu miętowej zieleni.

Wszystko zdawało się potwierdzać ekstrawagancję właścicielki i nie miało nic wspólnego z gustem i stylem życia Ala­na. Zdecydowanie nie mógłby spędzić tu spokojnego, pełnego kontemplacji wieczoru.

Pokręcił głowa z lekką dezaprobatą, a potem skierował się w stronę, gdzie, wedle wskazówek Shelby, znaleźć miał whisky. Nim jednak dotarł do celu, stanął jak wryty, bo na­raz ujrzał niesamowitego kota z czarną przepaską na jednym oku.

Kocur leżał rozciągnięty na poręczy fotela i łypał podej­rzliwie swoim zdrowym okiem. Jakby tego było mało, nad jego głową wisiała ośmiokątna klatka, a w niej huśtała się na drążku wyjątkowo ponura papuga. Ona również obserwowała Alana, wwiercając w niego przenikliwe, czarne oczka.

Jeszcze raz pokręcił głową i przekonany, że wyobraźnia spłatała mu figla, ruszył na poszukiwania szkockiej. Znalazł ją tuż obok fotela w niewielkim ruchomym barku razem z kry­ształowymi szklankami.

- Napijesz się ze mną? - zapytał kota i podrapał go pod brodą.

- Bluza będzie sucha za jakiś kwadrans - oznajmiła Shel­by, wchodząc do salonu. Donośne mruczenie Mojżesza pod­powiedziało jej, że Alan zdążył wkraść się w jego łaski. - Wi­dzą, że poznałeś już moich współmieszkańców.

- Owszem. Po co ta opaska? - podbródkiem wskazał py­szczek kocura.

- Mojżesz Dayan stracił oko w walce. Niechętnie o tym mówi.

Alan spojrzał na nią z niedowierzaniem. Z tonu jej głosu nie wynikało, że żartuje, więc co, u diabła, chciała przez to powiedzieć?

- Nie czuję zapachu kawy - nie zwróciła uwagi na jego wymowne spojrzenie. - A to znaczy, że skusiłeś się na szkocką.

- Zgadza się. To gadająca papuga? - Czubkiem palca po­pukał lekko w pręty klatki.

- Teoretycznie tak, ale od dwóch lat nie odezwała się ani słowem - Shelby także nalała sobie szklaneczkę. - Zamilkła mniej więcej wtedy, kiedy zamieszkał z nami Mojżesz. Ciotka Em jest bardzo pamiętliwa. Mojżesz tylko raz strącił jej klatkę, ale ona gniewa się za to do dziś.

Alan zaczynał mieć już dość tej rozmowy. Rozumiał wprawdzie miłość do zwierząt, ale Shelby popadła chyba w przesadę, skoro mówiła o nich w ten sposób. Uznał, że pora zmienić temat.

- Długo tu mieszkasz?

- Jakieś trzy lata. - Miękko opadła pomiędzy poduszki, podciągnęła nogi i usadowiła się wygodnie po turecku.

Spojrzał na niski stolik stojący przed sofą. Leżały na nim nożyczki z pomarańczowym uchwytem, poranne wydanie Washington Post otwarte na stronie z komiksem, pojedynczy kolczyk z szafirowym oczkiem, stos nie otwartych listów oraz zaczytany egzemplarz Makbeta. A więc i tu panował artysty­czny podobno nieład, pomyślał z przekąsem.

- Wczoraj jakoś nie od razu skojarzyłem, kim jesteś - po­wiedział, siadając obok niej. - Teraz już wiem. Robert Camp­bell był twoim ojcem - raczej stwierdził, niż zapytał.

- Tak. Znałeś go?

- Tylko ze słyszenia. Byłem jeszcze na studiach, kiedy zgi­nął. Oczywiście znam twoją mamę. To cudowna osoba.

- To prawda. - Shelby upiła łyk szkockiej, rozkoszując się jej gorzkawym smakiem. - Czasami zastanawiam się, dlacze­go sama nigdy nie wystartowała w wyborach. Uwielbia takie życie.

Bez trudu rozpoznał nutkę urazy w jej pozornie obojętnym tonie i natychmiast postanowił, że kiedyś jeszcze wypyta ją o to dokładniej. Kiedy nadejdzie właściwy moment, dowie się wszystkiego.

- Masz brata, prawda?

- Tak. - Jej wzrok na moment zatrzymał się na rozłożo­nej gazecie. - Tyle że Grant trzyma się z dala od Waszyng­tonu. Przedkłada spokój i ciszę Main nad blask stołecznego życia.

W jej oczach pojawiły się iskierki ciepła. Alan chętnie do­wiedziałby się czegoś więcej, rozsądek jednak podpowiadał mu, że wiedza o życiu Shelby na niewiele się mu przyda. Posta­nowił przecież, że nie będzie kontynuował tej znajomości. Wy­starczy, że nieco przytrze jej nosa.

- Tak czy owak, żadne z nas nie jest obciążone syndromem służby publicznej - dodała po chwili.

- Tak to nazywasz? - Poprawił się na sofie, czując na ple­cach chłód jedwabnej poduszki. Przemknęło mu przez myśl, że skóra Shelby jest równie gładka i miękka.

- A uważasz, że to złe określenie? - rzuciła zaczepnie. - Jak inaczej nazwać gotowość do poświęcenia rodziny na rzecz bliżej niesprecyzowanego dobra publicznego - mówiła ostrym tonem - zamiłowanie do papierkowej roboty, żądzę władzy?

- Ty nie odczuwasz żądzy władzy?

- Owszem, ale wystarcza mi sterowanie własnym życiem. Do innych się nie wtrącam.

Alan w zamyśleniu bawił się rzemykiem, którym związała włosy. Świadomie czy nie, Shelby bezustannie zmuszała go, by bronił swoich przekonań oraz wartości, w które święcie wie­rzył.

- Myślisz, że można przejść przez życie, nie wchodząc in­nym w drogę? - zapytał.

W tym momencie rzemyk całkiem się rozwiązał i jej włosy opadły na ramiona. Zdawała się nie zwracać na to uwagi, choć kosmyki łaskotały ją w szyję w miejscu, w którym jeszcze nie­dawno czuła dotyk jego palców. Z trudem zebrała myśli, od­pędzając natrętne wspomnienia. Jego nagi tors bynajmniej jej tego nie ułatwiał.

- Tylko od nas zależy, czy zdecydujemy się przeciąć komuś drogę, czy raczej unikniemy spotkania - odparła po chwili. - No dobrze, na dziś starczy filozofowania. Zobaczę, czy twoja bluza jest już sucha. - Spróbowała się podnieść, ale przytrzy­mał ją lekko za włosy. Odwróciła głowę i odważnie spojrzała mu w oczy.

- Nasz ścieżki właśnie się spotkały - stwierdził. - Raczej trudno będzie się ominąć.

- Alan... - starała się mówić spokojnie, ale nie było to łatwe, kiedy patrzył na nią z tak bliska. - Już ci powiedziałam, że pomiędzy nami nic się nie zacznie. Nie traktuj tego zbyt osobiście - dodała z półuśmiechem. - Naprawdę, możesz się podobać, ale ja po prostu nie jestem zainteresowana.

- Nie? - Uniósł brwi i niespodziewanie chwycił ją druga ręką za nadgarstek. - To dlaczego puls ci przyspieszył?

Zniecierpliwiona, próbowała wyswobodzić dłoń, posyłając mu groźne spojrzenie.

- Cóż, zawsze chętnie korzystam z okazji, żeby podbudo­wać swoje ego - stwierdziła lekko. - A teraz idę sprawdzić, co z bluzą.

- Podbuduj je jeszcze bardziej - mruknął i przyciągnął ją do siebie.

Jeden pocałunek, postanowił. Nie wyobrażał sobie, by mógł być na dłużej z kimś tak nieuporządkowanym i agresywnym wobec mężczyzn. Wystarczy mu jeden pocałunek i sprawa bę­dzie skończona.

Zaskoczył ją swoim uporem, ale jeszcze bardziej zdziwiła ją reakcja własnego ciała. ledwie jego oddech musnął jej wargi, a już niemal osłabła z pożądania. Nie zamierzała jednak przyznać się do słabości.

Pokaże mu, co znaczy igrać z cudzymi uczuciami. Proszę bardzo, skoro senator z Massachusetts zapragnął urozmaicić swoje życie erotyczne romansem z artystką, zaspokoi jego cie­kawość. Pozwoli mu się pocałować, a potem odprawi go z ca­łym lekceważeniem, na jakie tylko będzie ją stać. Z przyje­mnością wyrzuci go za drzwi.

Gdyby tylko zechciał z nią współpracować... Tymczasem siedział obok niej i zamiast szybko ją pocałować, z uporem patrzył jej w oczy. Zdezorientowana, zamrugała powiekami.

Wolno pochylił się i delikatnie przesunął językiem wokół jej warg. To wystarczyło, by zupełnie straciła zdolność myśle­nia. Zacisnęła powieki. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się spotkać mężczyzny, który obdarzyłby ją taką czułością, i to zanim je­szcze ich usta zdążyły się zetknąć.

Czubkiem języka dotykał jej warg, leniwie, miękko, jakby mieli przed sobą całą wieczność. Wstrzymała oddech, kiedy chwycił zębami jej dolną wargę. Przygryzł ją lekko i ssał, póki jej ciało nie zaczęło odpowiadać na pieszczotę.

Zniewolona zmysłowością jego dotyku, zapomniała o opo­rze. Wyczuł to natychmiast. Jego palce objęły czule jej kark, ciepły oddech owionął jej szyję. Westchnęła, prosząc o więcej. Wtedy ją pocałował.

Nie mógł już dłużej panować nad rozszalałymi zmysłami. Ledwie dotknął jej uległych warg, zrozumiał, że pragnął tego od chwili, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Przyszedł tutaj, bo chciał poznać smak jej ust, a nie dawać jej nauczkę. Nie­ważne zresztą, co nim kierowało. W tej chwili liczyła się tylko bliskość jej ciała.

Niecierpliwie wsunął palce w jej włosy i przechylił jej gło­wę, by pogłębić pieszczotę. Odpowiedziała z zapałem, napierając na niego coraz mocniej. Jej reakcja sprawiła, że do reszty stracił panowanie nad sobą. Przygarnął ją do siebie zachłannie i spróbował ułożyć na poduszkach.

Jego namiętność odebrała jej zdolność myślenia. Uległa jej, bo nie potrafiła walczyć z pragnieniem własnego ciała i gwał­townością jego pożądania. Objęła go z całych sił, przesuwając dłońmi po jego nagich plecach. Dotyk rozgrzanej skóry pod palcami i jego urywany oddech tuż przy jej uchu niespodzie­wanie przywrócił ją do rzeczywistości.

- Alan! - Z trudem stłumiła pokusę, by się poddać. - Dosyć!

- Chyba nie - szepnął. - To przecież nawet nie początek. - Przytrzymał ją mocniej, bo próbowała mu się wyrwać.

- Alan! - Nie zamierzała się poddawać. Zdołała odsunąć się na tyle, by spojrzeć mu w twarz. - Natychmiast przestań!

Stanowczy ton jej głosu i gniew, płonący w jej oczach po­działały na niego jak kubeł zimnej wody. Dobry Boże, niewiele brakowało, a żadna siła nie byłaby zdolna go powstrzymać.

- W porządku - mruknął, rozluźniając uścisk. - Dlaczego? Był zły na siebie, że nie potrafił utrzymać się na wodzy, i na nią, że budziła w nim tak prymitywne instynkty. Jeszcze przed chwilą marzył wyłącznie o tym, by czuć pod sobą jej wijące się ciało.

- Nieźle całujesz - rzuciła, jak gdyby nic się nie stało.

- Jak na polityka?

Syknęła zniecierpliwiona i podniosła się z sofy. Niech go wszyscy diabli, pomyślała. Nadęty bubek. Siedzi tu teraz, za­dowolony z siebie, i wyobraża sobie, że może ją mieć, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota.

Wrzała gniewem, ale postanowiła, że nie da mu tej saty­sfakcji i nie pokaże, z jaką łatwością wyprowadza ją z rów­nowagi.

- Alan... - zaczęła łagodnie, składając ręce jak zawsze, kiedy starała się zachować spokój.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie - przerwał jej z na­ciskiem. Usiadł wygodniej, opierając się na poduszkach.

- Może nie wyraziłam się dość jasno - ciągnęła, jakby nie dosłyszała jego uwagi. Miała wielka ochotę powiedzieć mu coś takiego, co natychmiast zgasiłoby w jego oczach wyraz uprzejmego zainteresowania, pod którym kryła się lekka drwina. Po namyśle zdecydowała jednak, że nie tędy droga. - Jeszcze raz powtarzam, że wczoraj mówiłam poważnie. Jeśli myślisz, że moje „nie” nie jest ostateczne, to grubo się mylisz.

- Wiesz - pochylił głowę i obrzucił ja badawczym spoj­rzeniem - przypominasz trochę swoją papugę. Tak jak ona zbyt długo chowasz urazy.

Ta uwaga na moment zbiła ją z tropu. Pojednawczy uśmiech powoli znikał z jej twarzy, ręce opadły z rezygnacją. Alan zrozumiał, że posunął się za daleko.

- Przepraszam. - Podniósł się z miejsca.

- Nie ma sprawy. - Pełen skruchy ton, jakim zostały wy­powiedziane przeprosiny sprawił, że nieco złagodniała.

Wyszła z pokoju i po chwili wróciła z suchą bluzą.

- Proszę bardzo. Wygląda jak nowa. - Z uśmiechem rzu­ciła mu ubranie. - Miło, ze wpadłeś, ale nie chciałabym cię zatrzymywać.

- Rozumiem - nie mógł powstrzymać uśmiechu - że właś­nie pokazujesz mi drzwi?

- Cóż, zawsze byłam bezpośrednia. - Odpowiedziała uśmiechem i zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi. - Dobranoc, senatorze.

Alan szybko wciągnął bluzę. Nagle przyszło mu do głowy, że jak dotąd to jego brat Caine znany był z tego, że nie potrafił pokornie przyjąć odmowy. Widocznie tak zachowują się wszy­scy MacGregorowie, stwierdził rozbawiony tym odkryciem.

- Pamiętaj, że Szkoci są diabelnie uparci - powiedział, za­trzymując się w progu.

- I komu to mówisz? Zapomniałeś już, że pochodzę z Campbellów? - Szerzej otworzyła drzwi.

- Nie. Ale teraz przynajmniej wiesz, czego możesz się po mnie spodziewać. - Mocno przytrzymał jej podbródek, by nie odwróciła głowy, kiedy ją całował. Ten pocałunek w niczym nie przypominał wcześniejszych. Był krótki i brutalny, tak że odebrała go jak groźbę. - Do zobaczenia.

Bez słowa zamknęła za nim drzwi i na moment przywarła do nich plecami. Będę miała przez niego problemy, pomyślała. Bardzo poważne problemy.

ROZDZIAŁ TRZECI

W galerii panował ruch, jaki rzadko się zdarzał w ponie­działkowy poranek. Do jedenastej Shelby sprzedała sporo swo­ich wyrobów, w tym trzy sztuki, które wyjęła z pieca poprze­dniego wieczora.

Kiedy nie obsługiwała klientów, siadała za kontuarem i pró­bowała zamontować przewód do zrobionej przez siebie lampy w kształcie greckiej amfory.

Taki już miała charakter. Nawet w wolnej chwili nie umiała usiedzieć z założonymi rękami. Poza tym wolała już to niż odkurzanie i ustawianie towarów. Na szczęście tym bez pro­testów zajmował się Kyle.

Około południa skończyła się dobra kupiecka passa. Do sklepu zaglądali teraz ludzie, którzy poświęcali się wyłącznie oglądaniu jej wyrobów i wychodzili bez bodaj malutkiego wa­zonika. Shelby jednak zupełnie to nie przeszkadzało. Dla niej byli tak samo miłym towarzystwem jak potencjalni kupcy i bez namysłu wdawała się z nimi w przyjacielskie pogawędki. Kie­dy pojawił się nastolatek, narzekający na brak dorywczej pracy, natychmiast zaproponowała mu umycie szyb w galerii.

Na dworze było bardzo ciepło, więc nie zamknęła drzwi. Lekki wiatr swobodnie wpadał do środka i wypełniał przytulne wnętrze zapachem wiosny oraz odgłosem podskakujących na bruku opon.

Shelby zmagała się z przewodem, słuchając muzyki dud­niącej z przenośnego odtwarzacza, który chłopak postawił obok siebie na chodniku, oraz przenikliwego piszczenia gu­mowej skrobaczki na mokrym szkle.

Właśnie przeciągała kabel przez środek lampy, kiedy do galerii zajrzała Myra Ditmeyer. Jak zawsze zadbana, miała na sobie zwiewny, cynobrowy kostium, idealnie harmonizujący z kolorem szminki. Ciężki, orientalny zapach jej perfum na­tychmiast wypełnił niewielką przestrzeń.

- A ty jak zawsze przy czymś majstrujesz - zawołała na przywitanie.

- Kogo ja widzę? - Shelby wychyliła się zza kontuaru, żeby pocałować upudrowany, pachnący policzek. Bardzo lubiła Myrę i zawsze powtarzała, że nie ma lepszej od niej osoby. - Myślałam, że siedzisz w domu i pichcisz pyszności, które dziś wieczorem pochłonę.

Myra z powagą postawiła na ladzie torebkę ze skóry ali­gatora.

- Całe szczęście jest ktoś, kto się tym wszystkim zajmuje i trzyma rękę na pulsie. Powinnaś zacząć się cieszyć. Kucharz ma dziś natchnienie, więc będziesz miała w czym wybierać.

- Uwielbiam jedzenie, które się u ciebie podaje. - Shelby uśmiechnęła się z rozmarzeniem. - Nigdy nie wydzielasz go­ściom skąpych porcyjek ani nie katujesz ich wstrętnymi po­trawami, które podobno są egzotyczne albo zdrowe. Czy mama także się u ciebie zjawi?

- Tak, przyjdzie z ambasadorem Dilleneau.

Shelby zastanowiła się przez chwilę, szukając w pamięci osoby o takim nazwisku.

- A wiem - oznajmiła wreszcie radośnie. - To ten fran­cuski goguś z odstającymi uszami.

- Ładne rzeczy. - Myra udała zgorszenie. - To tak się mó­wi o dyplomacie?

- Wszystko jedno - machnęła ręką Shelby. - Mama ostatnio często się z nim spotyka. Zastanawiam się nawet, czy nie chce mi czasem zafundować galijskiego ojczyma.

- Mogłoby być gorzej.

- Racja - mruknęła. Kilkoma wprawnymi ruchami przy­mocowała do kabla obsadkę żarówki. - Lepiej od razu powiedz, kogo mi na dziś naraiłaś.

- Naraiłaś! - wyraźnie zdegustowana Myra zmarszczyła nos. - Co to w ogóle za określenie!

- Przepraszam bardzo. Może powiem to tak: w czyją stronę zamierzasz posłać strzałę Amora? Lepiej?

- Wcale nie jesteś tak dowcipna, jak ci się wydaje - fuknęła Myra, obserwując, jak zwinne palce Shelby szybko wkrę­cają żarówkę. - Powiem ci tylko tyle, że zamierzam cię za­skoczyć. Zawsze lubiłaś niespodzianki, prawda?

- Owszem, tylko że wolałam urządzać je innym.

- Wiem coś na ten temat - roześmiała się Myra. - Czekaj, ile ty wtedy mogłaś mieć lat? Chyba osiem, nie więcej. Pamiętam, jak ty i Grant przygotowaliście niespodziankę dla małej, za to bardzo wpływowej grupki gości, których zaprosili do siebie wasi rodzice. - Na samo wspomnienie zachichotała radośnie. - Ozdo­biliście salon wyjątkowo trafnymi karykaturami członków rządu.

Shelby skrzywiła się lekko.

- To był pomysł Granta - przyznała niechętnie, wciąż wyraźnie zawiedziona, że sama nie wpadła na to pierwsza.

- Tata śmiał się potem przez parę dni.

- Oj tak. Miał wyjątkowe poczucie humoru - westchnęła Myra.

- Ja natomiast pamiętam - zrewanżowała się szybko Shel­by - że chciałaś dać Grantowi dwa tysiące dolarów za kary­katurę sekretarza stanu.

- A ten uparciuch mi jej nie sprzedał. - Pokręciła głową.

- Tylko pomyśl, ile to by było dziś warte!

- Zależy, jakim nazwiskiem by się tam podpisał.

Myra ożywiła się wyraźnie. Zawsze przepadała za Grantem.

- Swoją drogą, co u niego słychać? - zapytała. - Nie wi­działam go od Bożego Narodzenia.

- Wszystko po staremu. Jest jak zwykle genialny i zrzęd­liwy. Zamknął się w swojej latarni morskiej jak w fortecy i pil­nie strzeże prywatności. Mam zamiar wpaść do niego latem na parę tygodni i trochę mu poprzeszkadzać.

- Taki wspaniały młody człowiek - zatroskała się Myra. - I siedzi sam jak ten odludek na skrawku ziemi, daleko od ludzi.

- Widocznie tak mu dobrze. Przynajmniej na razie.

- Przepraszam bardzo...

Obydwie spojrzały w stronę drzwi. Stał w nich młody chło­pak w schludnym stroju posłańca. Zaskoczona Shelby spojrzała na wiklinowy kosz, który zawiesił na ramieniu.

- Panna Shelby Campbell?

- To ja.

Posłaniec ruszył w jej kierunku, zdejmując po drodze kosz, który postawił przed nią na kontuarze.

- Przesyłka dla pani.

- Dziękuję. - Wyjęła z kasy jednodolarowy banknot i po­dała go chłopakowi. - Od kogo?

- W środku jest list - wyjaśnił, chowając pieniądze do kie­szeni. - Mam nadzieję, że prezent sprawi pani przyjemność. Do widzenia.

Kiedy zniknął w ulicznym tłumie, Shelby zaczęła oglądać koszyk, obracając go na wszystkie strony. Robiła tak już jako dziecko. Zawsze długo przyglądała się paczce z prezentem, nim zdecydowała się ją otworzyć. Lubiła dreszczyk emocji, wywołany przeciągającym się oczekiwaniem.

- Daj spokój, Shelby! - Myra niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. - Podnieś wreszcie przykrywkę. Umieram z ciekawości, co jest w środku!

- Jeszcze minutkę - szepnęła Shelby, podnosząc na nią rozmarzony wzrok. - Pomyśl tylko, ile możliwości kryje w so­bie ten koszyk. Może na przykład w środku siedzi szczeniaczek.

- Przyłożyła ucho do ścianki i przez moment nadsłuchiwała.

- Nie, to nie piesek. W środku nic się nie rusza, a poza tym pachnie jak... - Zamknęła oczy, głęboko wciągając powietrze.

- To zabawne - powiedziała po chwili. - Nie mam pojęcia, kto mógłby przysłać mi.... - uniosła przykrywkę - truskawki!

Galeria niemal natychmiast wypełniła się słodkim zapa­chem. Dojrzałe, czerwone owoce wypełniały koszyk po brzegi. Shelby sięgnęła po dorodną truskawkę i powąchała ją, przy­mykając powieki.

- Wspaniałe - mruknęła. - Naprawdę cudowne.

- Owszem, prawdziwe delicje - zgodziła się Myra, która zdążyła już nadgryźć jeden owoc. - Nie przeczytasz listu?

Shelby sięgnęła po białą kopertę. Nie otworzyła jej jednak, tylko położyła na wyciągniętej dłoni i uniosła do góry, jakby chciała ocenić jej wagę. Potem spojrzała na nią pod światło, obróciła kilka razy, by wreszcie położyć ją na kontuarze.

- Shelby!

- Dobrze, już dobrze.

W środku znalazła pojedynczą kartkę, na której widniało jedno zdanie:

Kiedy je zobaczyłem, natychmiast pomyślałem o Tobie.

Alan

Myra nie spuszczała oka z jej twarzy i bez trudu rozpoznała malujące się na niej emocje: zaskoczenie, radość i lekki nie­pokój.

- Od kogoś, kogo znam? - zapytała obojętnie, choć z tru­dem powstrzymywała ciekawość.

- Co takiego? - Shelby popatrzyła na nią nieobecnym wzrokiem, po czym potrząsnęła głową. - Myślę, że tak - po­wiedziała w końcu, chowając kartkę do koperty. - Wiesz co, Myro - dodała z ciężkim westchnieniem - zdaje się, że wpad­łam w tarapaty.

- Świetnie, bo to już najwyższy czas - Myra ze zrozu­mieniem pokiwała głową, a potem uśmiechnęła się chytrze i zapytała: - Chcesz, żebym doprowadziła mojego kucharza do rozpaczy i dopisała do listy gości jeszcze jedno nazwisko?

Kuszące, pomyślała Shelby i już miała się zgodzić, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.

- Nie. Nie, naprawdę. To nie byłoby mądre posunięcie.

- Jakbyś wiedziała najlepiej, czym jest mądrość - fuknęła Myra. - Ale niech ci będzie. Czekam o siódmej. - Wyciągnęła rękę po torbę i wzięła z kosza jeszcze jedną truskawkę. - Aha, weź ze sobą tę lampę i dopisz ją do mojego rachunku.

Po jej wyjściu Shelby przysiadła na krześle i zaczęła za­stanawiać się, co powinna teraz zrobić. Właściwie wypadało zadzwonić do Alana i podziękować mu za prezent. Z drugiej jednak strony...

Zamyślona, sięgnęła po truskawkę. Kiedy poczuła w ustach wonną słodycz, mimo woli przypomniała sobie pocałunki Ala­na. Czemu, do licha, nie przysłał jej kwiatów? Mogłaby je odesłać, nie dołączając nawet bileciku. Byłby to wystarczająco obraźliwy gest. A co ma począć z truskawkami, które w do­datku pachną tak słodko?

Nie ulega wątpliwości, że zrobił to celowo. Umyślnie chciał wprawić ją w zakłopotanie. Przymknęła oczy i w wyobraźni niemal zobaczyła jego złośliwy uśmieszek. Choć rozzłoszczo­na, musiała przyznać, że nie brakło mu pomysłowości.

Nie podobało jej się, że ktoś czyta w niej jak w otwartej książce, ale z drugiej strony nie mogła nie docenić tej cennej umiejętności. Odsunęła więc na bok kosz i sięgnęła po słu­chawkę.

Alan wyliczył sobie, że ma jakieś piętnaście, dwadzieścia minut do rozpoczęcia posiedzenia Senatu. Postanowił wyko­rzystać ten czas na ponowne przestudiowanie proponowanych cięć w budżecie.

Deficyt osiągnął niepokojący poziom niemal dwustu mi­liardów dolarów, co musiało skończyć się rozpaczliwymi pró­bami załatania tej dziury. On zaś nadal uważał, że dalsze zmniejszanie środków przeznaczonych na edukację jest nie­dopuszczalne i, co ważniejsze, miał dość poparcia, by temu zapobiec.

Jednak nie tylko problemy z deficytem budżetowym za­przątały jego myśli. Tegoroczna wiosna rozpoczynała rok wy­borów, a lider partii mającej większość w Senacie zaprosił go na rozmowę i wybadał starannie, sam nie puszczając przy tym pary z ust.

Alan nie potrzebował siódmego zmysłu, by zorientować się, że partia widzi w nim swego przyszłego kandydata do naj­wyższego urzędu w państwie. Pozostawało wszakże pyta­nie, czy czuł się na siłach i czy w ogóle chciał stanąć do wy­ścigu.

Oczywiście brał pod uwagę taką możliwość, w końcu nie był głupcem ani człowiekiem pozbawionym ambicji. Sądził jednak, że będzie gotów zasiąść w prezydenckim fotelu dopiero za jakieś piętnaście, może dwadzieścia lat. Decyzja, by podjął się tego wcześniej, wymagała poważnego namysłu.

Był wszakże jeden człowiek, który nie miał żadnych wąt­pliwości co do przyszłości Alana. Jego ojciec ani przez chwilę nie wątpił, że najstarszy syn wystartuje w wyborach i że je wygra.

Daniel MacGregor żył w głębokim przeświadczeniu, że na­dal pociąga za sznurki i decyduje o życiowych wyborach swo­ich latorośli. One zaś czasem wykazywały się wielkodusznością i pozwalały mu trwać przy tych złudzeniach.

Tylko patrzeć, jak usłyszy kolejne z serii słynnych ojco­wskich pouczeń przez telefon.

Po raz kolejny Daniel poinformuje go, że matka za nim tęskni i martwi się coraz bardziej. Zapyta, dlaczego Alan się jeszcze nie ożenił i kiedy raczy ich wreszcie odwie­dzić, a na koniec oznajmi, że jego ukochana córka, która właśnie jest w ciąży, sama nie zatroszczy się o ciągłość ro­du, a potem... A potem powtórzy to samo, tylko innymi słowami.

Alan zdawał sobie sprawę, że nieco to upraszczał, ale tak mniej więcej przebiegała każda ich rozmowa. Najdziwniejsze, że zwykle potrafił zbyć takie nagabywania obojętnym wzru­szeniem ramion. Teraz jednak...

Nie rozumiał, jak mogło w ogóle do tego dojść, ale kobieta, którą poznał ledwie parę dni wcześniej, sprowokowała go do myśli o małżeństwie. Dziwne, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się dobrowolnie wiązać z osobą, któ­rej właściwie nie zna. Zwłaszcza, jeśli zupełnie nie odpowia­dała jego wyobrażeniom żony idealnej.

Shelby w niczym nie przypominała kobiet, które go dotąd pociągały. Nie miała w sobie krzty wytwornej, chłodnej ele­gancji, którą tak lubił, i na pewno nie umiałaby usunąć się w cień ani pełnić funkcji ujmującej gospodyni podczas wy­twornych oficjalnych przyjęć i kolacji.

Zresztą, pomyślał z bladym uśmiechem, niepotrzebnie się martwi. Jak na razie, Shelby nie chce pójść z nim nawet na kolację. Nie ukrywał, że stanowiła dla niego wyzwanie, z któ­rym chętnie by się zmierzył. Ale czy to mu wystarczy?

Promieniowała energią i buntowniczym zapałem. Miała najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widział, i słodkie, na poły niewinne, na poły uwodzicielskie usta. Było w niej coś, co nie pozwalało mu zapomnieć o niej ani na chwilę. Tak bar­dzo różnili się od siebie, że ich związek nie miałby najmniej­szego sensu, a jednak...

A jednak w wieku trzydziestu pięciu lat był nagle skłonny uwierzyć, że istnieje coś takiego, jak miłość od pierwszego wejrzenia. I nie pozwoli jej zniknąć ze swojego życia.

Dzwonek telefonu przywrócił go do rzeczywistości. Ode­brał go dopiero wtedy, kiedy przypomniał sobie, że sekretarka wyszła na chwilę z recepcji. Zły, że mu przeszkadzają, sięgnął po słuchawkę:

- Senator MacGregor.

- Dzięki - usłyszał. Wyglądało na to, że Shelby miała zwy­czaj od razu przechodzić do rzeczy.

- Nie ma za co. - Oparł się wygodnie. - Jak smakują?

- Fantastycznie. Moja galeria pachnie niczym truskawko­we pole. Wiesz co, Alan? Nie cię wszyscy diabli! - wypaliła, a po chwili dodała z ciężkim westchnieniem: - Te truskawki to cios poniżej pasa. Powinieneś walczyć uczciwie i przysyłać mi kwiaty, klejnoty, wszystko, o czym wspomina tradycja uwo­dzenia. Wiedziałabym, co zrobić w wielkim, tandetnym bry­lantem albo z pięcioma tuzinami afrykańskich storczyków, a tak...

Słuchał jej z coraz większym rozbawieniem, stukając pió­rem w stos dokumentów, starannie poukładanych na biurku.

- W takim razie będę pamiętał, żeby nigdy nie wysyłać ci egzotycznych kwiatów ani biżuterii. Kiedy się spotkamy?

Po drugiej stronie zapadła cisza. Shelby wyraźnie się wahała. Z jednej strony kusiło ją, by odmówić, z drugiej rozbawił ją jego niecodzienny gest.

- Alan, to nie ma sensu - powiedziała w końcu niepewnie. - Nic z tego nie wyjdzie. Uwierz mi, że jeśli odmówię, osz­czędzę nam obojgu niepotrzebnych kłopotów.

- Jakoś nie zrobiłaś na mnie wrażenia osoby, która by ich unikała.

- Możliwe. Powiedzmy, że w tym przypadku robię wyją­tek. Po latach, kiedy już będziesz miał wnuki i artretyzm, sam mi podziękujesz.

- Nie żartuj! Aż tyle muszę czekać, żebyś zgodziła się zjeść ze mną kolację?

Roześmiała się, klnąc go w duchu za to, że nie pozwolił jej zachować powagi.

- Lubię cię - przyznała zrezygnowana. - Do licha, Alan, przestań się upierać! Mówię ci, stąpamy po kruchym lodzie, i jak tak dalej pójdzie, skąpiemy się po uszy. A ja nie mam ochoty na zimny prysznic.

Zaczął coś mówić, ale w tej samej chwili rozległ się sygnał oznaczający, że pora wracać na salę obrad, gdzie właśnie zbie­rało się kworum.

- Shelby, przepraszam, ale muszę kończyć. Jeszcze o tym porozmawiamy.

- Nie - ucięła stanowczo, wściekła na siebie, że powie­działa więcej, niż zamierzała. - Nie znoszę się powtarzać. Po­myśl, że wyświadczam ci przysługę. Do widzenia, Alan.

Pospiesznie odłożyła słuchawkę, a potem z wściekłością zatrzasnęła pokrywę kosza z truskawkami. Chciało jej się płakać.

Szykując się na przyjęcie u Myry, jednym uchem słuchała starego filmu z Bogartem. Tylko słuchała, bo jakieś dwa tygodnie wcześniej jej wysłużony telewizor stracił wreszcie kon­trolę nad rozedrganym obrazem i zaczął pokazywać wyłącznie jednolitą czerń. Nawet ją to bawiło. Czuła się tak, jakby miała w pokoju ogromne radio.

Tak więc Bogy przemawiał ochrypłym głosem twardziela, a ona spokojnie ubierała wieczorowy strój, który tym razem składał się z obcisłej, wyszywanej koralikami kamizelki, wło­żonej na koronkową sukienkę z falbaniastą spódnicą.

Jakoś udało jej się pokonać kiepski nastrój, który męczył ją całe popołudnie. Zawsze twierdziła, że jeśli człowiek nie przyzna się nawet przed samym sobą, że coś go dręczy, ne­gatywne emocje w końcu same znikną.

Po raz trzeci odrzuciła konkury Alana MacGregora, jeśli więc miał choć trochę ambicji, powinien dać jej już spokój. I nawet jeśli w głębi serca żałowała, że nie dostanie więcej truskawek ani innych niespodzianek, zdołała wmówić sobie, że wcale jej tego nie szkoda.

Włożyła parę pantofli na niebotycznie wysokich obcasach, a potem sięgnęła po torebkę i wrzuciła do niej kilka niezbęd­nych drobiazgów: klucze, niemal doszczętnie zużytą pomadkę i do połowy wyjedzoną paczkę miętowych dropsów.

- Nocujesz dzisiaj w domu? - zapytała Mojżesza, który rozciągnął się bezwstydnie na jej łóżku. Na moment otworzył oko, co uznała za potwierdzenie. - W porządku. Nie czekaj na mnie - rzuciła, wychodząc z sypialni.

W salonie położyła torebkę na sporym pudle, do którego zapakowała lampę dla Myry i już miała je podnieść, kiedy roz­legło się pukanie do drzwi.

- Spodziewasz się gości? - Spojrzała pytająco na papugę. Ciotka Em leniwie poruszyła skrzydłami, dając w ten sposób wyraz swej całkowitej obojętności. Nie doczekawszy się od­powiedzi, Shelby wzięła pudło i poszła otworzyć.

W drzwiach stał Alan. Radość, jaką poczuła na jego widok, zgasła niemal natychmiast po tym, jak się pojawiła, ustępując miejsca lekkiej irytacji.

- Jeszcze jedna sąsiedzka wizyta? - Nawet nie usiłowała udawać, że chce zaprosić go do środka. Wystawiła pudełko na korytarz i stanęła w progu. Przy okazji ostentacyjnie obej­rzała jedwabny krawat i ciemny garnitur, który leżał na nim bez zarzutu. - Trochę dziwny strój jak na wieczorną przecha­dzkę - skomentowała.

Nie przejął się jej sarkazmem. Przed chwilą radosny błysk jej oczu zdradził mu, że ucieszyła ją jego wizyta.

- Jako urzędnik w służbie publicznej czuję się w obowiąz­ku oszczędzać nasze zasoby naturalne i chronić środowisko - oznajmił, po czym wyciągnął z kieszeni spinkę, do której była przyczepiona gałązka pachnącego groszku, i wpiął jej we włosy. - Dlatego podwiozę cię do Ditmeyerów. Możesz to po­traktować jako walkę z zanieczyszczeniem powietrza.

Poczuła ulotny, słodki zapach groszku i natychmiast zapra­gnęła dotknąć delikatnego kwiatka. Co się z nią dzieje?

- Ty też wybierasz się na małe... spotkanko u Myry?

- Tak. Jesteś gotowa?

Zmrużyła oczy, próbując odgadnąć, jakim cudem Myra do­myśliła się, kto przysłał truskawki.

- Kiedy cię zaprosiła?

- Hmmm - Nie mógł się skupić, bo rozpraszała go ko­ronka, pod którą jaśniała gładka skóra jej szyi. - Jakiś czas temu, zdaje się na koktajlu u Write'ów.

To uspokoiło Shelby. Zwykły zbieg okoliczności, powie­działa sobie w myślach.

- Dziękuję za propozycję podwiezienia, senatorze, ale nie skorzystam. Pojadę swoim samochodem. Do zobaczenia przy bufecie.

- W takim razie ty podwieź mnie - zaproponował pojed­nawczo. - Przecież nie chcemy, żeby do atmosfery przedostało się za dużo dwutlenku węgla. Może ci pomóc? - zapytał, wska­zując pudło.

Mocniej chwyciła pakunek, jakby chcąc w ten sposób zre­kompensować sobie fakt, że wyraźnie słabła jej niegdyś żelazna wola. Wszystko przez ten jego uwodzicielski uśmiech, wyjaś­niła sobie szybko.

- Posłuchaj, Alan - zaczęła zdecydowanym tonem, nieco zaskoczona jego uporem. - Co ty wyrabiasz?

- To jest... - Niespodziewanie pochylił się nad nią i po­całował ją tak gorąco, że niemal wypuściła z rąk pudło z lam­pą - Coś, co nasi przodkowie nazwaliby oblężeniem - do­kończył cicho. - Musisz wiedzieć, że MacGregorowie słynęli z tego, że nie odpuścili żadnej twierdzy, dopóki nie padła.

- Zdaje się, że w bezpośrednich starciach też nieźle sobie radzicie - próbowała zażartować, choć z trudem panowała nad drżeniem głosu.

Alan roześmiał się i gdyby nie zdążyła w porę się odsunąć, pocałowałby ją znowu.

- Niech ci będzie - zadecydowała szybko, podając mu pudło. - Pojedziemy razem. Nie chcę być odsądzona od czci i wiary za to, że zanieczyszczam atmosferę. Ty prowadzisz, a ja dzięki temu wypiję więcej wina - dodała z chytrym uśmie­szkiem.

- Nie wyłączyłaś telewizora - zauważył, kiedy zaczęła szukać w torbie w kluczy.

- Nie szkodzi. I tak jest zepsuty - rzuciła przez ramię i zbiegła po schodach, nie bacząc na wysokie obcasy i deli­katne paseczki pantofli.

Zatrzymała się dopiero na pogrążającej się w mroku ulicy. Roześmiała się na całe gardło i odwróciła do Alana.

- Co prawda jedziemy razem, ale niech ci czasem nie przyjdzie do głowy, że to randka - stwierdziła, grożąc mu pal­cem. - Powiedzmy, że jest to... umowa transportowa. Dobrze brzmi, prawda? Trochę pompatycznie, a więc tak, jak lubisz. Mmm, podoba mi się twoje auto - mruknęła i pogładziła dach granatowego mercedesa. - Jest taki dostojny.

- Wiesz, że masz interesujący sposób obrażania ludzi? - zapytał, chowając pudło do bagażnika.

Znowu parsknęła śmiechem. Podeszła do niego i znienacka oświadczyła:

- Wiesz, MacGregor, że ja cię nawet lubię. - Objęła go za szyję i po przyjacielsku cmoknęła w policzek, nieświadoma, że tym niewinnym pocałunkiem budzi w nim namiętność. - Naprawdę cię lubię! - Odchyliła głowę i spojrzała na niego z uśmiechem, który rozświetlił całą jej twarz. - Mogłabym po­wiedzieć dziesiątkom facetów, że podoba mi się ich mercedes, a oni nawet by się nie zorientowali, że z nich kpię.

- A więc zapunktowałem za spostrzegawczość. - Położył dłonie na jej biodrach.

- Oraz parę innych rzeczy - uzupełniła. Jej spojrzenie za­trzymało się na jego wargach, a oczy pociemniały. Z każdą chwilą rosło napięcie. Bezwiednie rozchyliła usta. - Nienawi­dzę siebie za to, ale mam ochotę cię pocałować. Teraz, kiedy zapada zmrok - wyznała. - Zawsze mi się zdawało, że o zmie­rzchu można bezkarnie popełnić największe szaleństwo.

Uniosła się na palcach i przycisnęła usta do jego warg. Z trudem stłumił chęć, by przytulić ją mocniej. Nie powinien jej ponaglać, pomyślał, sama musi zdecydować, czego pragnie. Tylko w ten sposób uda mu się zaprowadzić ją tam, gdzie chciał.

Przytulona do Alana, czuła szybkie uderzenia jego serca. W ustach miała ten sam obezwładniający smak, jak podczas pierwszego pocałunku. Jak to możliwe, że żyła dotąd bez nie­go? I jak poradzi sobie z tęsknotą, kiedy już uda jej się prze­konać go, że nie powinni się widywać?

- Alan... - szepnęła. Odsunęła się lekko, ciągle wpatrzona w jego oczy. Mówiły jej, że mogła mu zaufać, że potrafiłby dać jej poczucie bezpieczeństwa. Jednak tak wiele ich różniło... - lepiej już jedźmy - rzuciła pozornie obojętnym tonem. - Zaraz będzie całkiem ciemno.

Rzęsiście oświetlony dom Ditmeyerów pięknie prezentował się na tle ciemniejącego nieba, a barwne szaleństwo fioksów przyciągało oczy w stronę skalnego ogródka. Shelby nie mogła się na nie napatrzeć, więc dopiero po chwili zerknęła na par­kujące obok samochody. Elegancki lincoln z dyplomatyczną rejestracją podpowiedział jej, że jej matka już się zjawiła.

- Znasz ambasadora Dilleneau? - zapytała, kiedy Alan po­magał jej wysiąść.

- Raczej słabo.

- Kocha się w mojej matce - oznajmiła, odgarniając nie­dbale grzywkę. - Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo robią to wszyscy faceci, ale coś mi się zdaje, że ten ma u niej szanse.

- Jesteś zaskoczona?

- Trochę - przyznała. - Ale z drugiej strony to takie słod­kie. Zwłaszcza kiedy mama się rumieni - dodała ze śmiechem.

- Ty byś tego nie robiła? - Leciutko musnął kciukiem jej policzek. Ten niewinny dotyk wystarczył, by natychmiast za­pomniała o matce i jej adoratorach.

- Czego bym nie robiła?

- Nie rumieniłabyś się?

- Owszem, ale ostatni raz zdarzyło mi się to, kiedy miałam jakieś dwanaście lat, a on trzydzieści parę. Pamiętam, że przyszedł naprawić nam termę - paplała, próbując ukryć zmieszanie.

- A co takiego zrobił, że aż się zaczerwieniłaś?

- Nic, wystarczyło, że się do mnie uśmiechnął. Miał wy­szczerbioną jedynkę, a mnie się to wtedy wydawało strasznie seksowne.

Roześmiał się i zdążył ją pocałować, nim Myra otworzyła drzwi.

- Proszę, proszę - powitała ich, nie próbując nawet ukryć pełnego satysfakcji uśmiechu. - Witam państwa. Widzę, że jed­nak się spotkaliście.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytała Shelby, wcho­dząc do środka.

Myra spojrzała wymownie najpierw na nią, a potem na Ala­na i zapytała, jak gdyby nigdy nic:

- Czy mi się zdaje, czy czuję zapach świeżych truskawek?

- Przyniosłam ci lampę. - Shelby szybko zmieniła temat, wskazując pudło, które niósł Alan. - Gdzie ją postawić?

- Choćby tutaj. Wchodźcie dalej. Jest już parę osób, sami najbliżsi przyjaciele, więc można swobodnie plotkować - trajkotała Myra, ujmując ich pod ramiona i prowadząc do salonu. - Herbert, kochany - zwróciła się do męża - przygotuj dwa pyszne aperitify. Koniecznie musicie spróbować, to moje naj­nowsze odkrycie, cudowny likier z czarnej porzeczki.

- Herbert - Shelby podeszła do sędziego i wycałowała go w oba policzki. - Znowu udało ci się wyskoczyć na mały rejs, co? - zapytała, widząc świeżą opaleniznę. - Powiedz lepiej, kiedy wybierzemy się razem na plażę, żeby trochę popływać na desce?

- Jak tak mówisz, dziecino, to prawię wierzę, że to mo­żliwe - serdecznie przytulił ją do siebie. - Cieszę się, że cię widzę. - Wyciągnął rękę do Alana. Miał szczerą, miłą twarz poznaczoną zmarszczkami w sposób, który sprawiał, że naty­chmiast kojarzyło go się z dobrotliwym dziaduniem. Zdecydowanie nie wyglądał na kogoś, kim był niezaprzeczalnie, czyli na najważniejszego sędziego w kraju. - Znacie tu wszystkich, więc nie muszę nikogo przedstawiać. Zaraz podam wam drinki.

- Cześć, mamo! - Schylając się do policzka matki, Shelby dostrzegła lśnienie pięknych kolczyków ze szmaragdami. - Skąd masz takie cudo? Nigdy dotąd ich nie widziałam.

- To prezent od Antona. - Debora nie umiała powstrzymać leciutkiego rumieńca. - Chciał mi w ten sposób podziękować za koktajl, który wydałam na jego cześć.

- Aha - Shelby przeniosła wzrok na szczupłego Francuza, stojącego u boku matki. - Ma pan wyśmienity gust, ambasa­dorze - pochwaliła, podając mu rękę na powitanie.

Z błyskiem w oku schylił się do jej dłoni, a zrobił to tak szarmancko, że wybaczyła mu nawet odstające uszy.

- Jest pani jak zwykle piękna i czarująca - odpowiedział, a potem zwrócił się do Alana: - Miło pana spotkać, senatorze, w tak przyjemnej i niezobowiązującej atmosferze.

- Nie wiedziałam, senatorze - uśmiechnęła się promiennie Debora - że zna pan moją córkę.

- Od niedawna próbujemy wspólnymi siłami przełamać pewną rodzinną tradycję - odparł, przyjmując od sędziego szklaneczkę z drinkiem.

Mina Debory nie pozostawiała wątpliwości co do tego, że nie ma pojęcia, o czym mowa.

- Alan ma na myśli stare waśnie pomiędzy naszymi rodami - wyjaśniła Shelby, po czym ze swoją szklaneczką porzeczko­wego likieru przysiadła na poręczy fotela.

- Waśnie... - zdziwiła się Debora. - A tak, już sobie przy­pominam. MacGregorowie i Campbellowie byli śmiertelnymi wrogami, jeszcze w czasach, kiedy mieszkali w Szkocji. Pra­wdę mówiąc, zupełnie nie pamiętam, o co poszło.

- O to, że Campbellowie przywłaszczyli sobie naszą ziemie - objaśnił ją Alan uprzejmie.

- To wasza wersja - wtrąciła Shelby. - Myśmy tę ziemię otrzymali na mocy królewskiego dekretu. Od tego czasu nasi i przodkowie przestali, mówiąc delikatnie, darzyć się wzajemną i sympatią.

Alan uśmiechnął się zagadkowo.

- Chciałbym kiedyś posłuchać, jak spierasz się o to z mo­im ojcem - powiedział.

- Ale byłaby jatka! - roześmiała się Myra. - Herbercie, czy możesz sobie wyobrazić naszą Shelby stającą oko w oko z Danielem? Dwie rude, uparte i rozpalone głowy! Wiesz co, Alanie, powinieneś doprowadzić kiedyś do ich spotkania.

- Wyobraź sobie, że myślałem już o tym.

- Doprawdy? - Shelby nie potrafiła ukryć zdziwienia i ciekawości.

- Tak. Myślałem, i to całkiem poważnie.

- Byłam jakiś czas temu w Hyannis Port - powiedziała Myra i z zadowoleniem klepnęła Shelby w udo. - Rodzinne gniazdo MacGregorów powinno przypaść ci do gustu, bo lubisz rzeczy, powiedzmy... nietypowe. Prawda?

- Zgadza się - przytaknęła Debora - choć szczerze mó­wiąc, zupełnie nie wiem dlaczego. Zresztą moje dzieci ciągle jeszcze stanowią dla mnie zagadkę. To takie niespokojne duchy.

Mam tylko nadzieję, że w końcu się ustatkują - wyznała. - Pan, senatorze, jest kawalerem, prawda?

Czując, na co się zanosi, Shelby postanowiła obrócić wszy­stko w żart.

- Co wy na to - zapytała, obserwując z uwagą ciemny i płyn w swojej szklance - żebym sobie gdzieś poszła, a wy | w tym czasie spokojnie omówicie wszystkie szczegóły umowy przedmałżeńskiej?

- No wiesz! - obruszyła się Debora, ignorując nagły wy­buch wesołości sędziego.

- Każdemu rodzicowi trudno pogodzić się z tym, że dzieci w końcu dorastają i stają się niezależne - załagodził Dilleneau.

- Wiem to, bo wychowałem dwie córki, które mają już własne dzieci. Mimo to ciągle się o nie martwię. Powiedz nam, Myro, co słychać u twoich pociech? Podobno doczekałaś się kolej­nego wnuka?

Nie było lepszego sposobu na szybką zmianę tematu. Shelby uśmiechnęła się do ambasadora z uznaniem, on zaś z uprzej­mym zainteresowaniem wysłuchiwał opowieści o pierwszym ząbku wnuka Myry.

Pasuje do niej, pomyślała spoglądając spod rzęs na matkę. Doskonale wiedziała, że Debora należy do tego gatunku kobiet, które nie mając u boku mężczyzny, nie czują się spełnione. Dawno temu została wychowana na idealną żonę dla polityka. Miała wszystko, czego potrzeba, by stać się ozdobą salonów - doskonałe maniery, anielską cierpliwość, świetny gust.

Shelby westchnęła pod nosem. Jak to możliwe, że były z matką tak bardzo do siebie podobne, a jednocześnie tak róż­ne? Jej samej wydawało się, że elegancki świat, w którym ob­racała się Debora, przypominał złotą klatkę, wprawdzie wy­ściełaną jedwabiem, ale zawsze klatkę.

Doskonale wiedziała, co kryło się pod warstewką blichtru i elegancji. Z jednej strony nuda długich oficjalnych przyjęć, przemów i ceremonii, a z drugiej tysiące obaw i ciągły nie­pokój o życie najbliższych. Jej ojcu nie pomogli ochroniarze, kiedy zginął od kuli zamachowca.

Wtedy obiecała sobie, że nie pozwoli, by świat polityki zawładnął jej życiem. Nie pokocha człowieka, podporządkowa­nego rytmowi wyborów i sesji. Nie zniosłaby, gdyby zginąć miał tak gwałtowną śmiercią jak niegdyś jej ojciec.

Zamyślona, nie włączała się do rozmowy, całą uwagę po­święcając kryształowej szklaneczce, którą obracała w palcach. Kiedy podniosła głowę, natychmiast napotkała wzrok Alana.

W jego oczach dostrzegła nieme pytanie. Czasami miała wrażenie, że obserwuje ją bacznie, czekając na moment nie­uwagi, który pozwoli mu odkryć wszystkie jej tajemnice i ma­rzenia. Czuła się tak, jakby chciał okraść ją z prywatności, we­drzeć się do jej umysłu.

Łajdak. Niewiele brakowało, a powiedziałaby to głośno. Musiał jednak wyczytać to w jej oczach, bo uśmiechnął się lekko, dając jej znak, że zrozumiał, co nie oznaczało, że zmieni taktykę. Oblężenie trwało. Pozostało jej tylko mieć nadzieję, że zdoła je wytrzymać.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Cały następny tydzień spędziła niezwykle pracowicie, ogar­nięta twórczą pasją, jaka zdarzała jej się regularnie co kilka miesięcy. Przez trzy dni z rzędu galerią zajmował się wyłącznie Kyle, ona natomiast zamknęła się w pracowni, godzinami sie­dząc przy kole albo przygotowując glazurę.

Doskonale zdawała sobie sprawę, że pracuje tak intensyw­nie, bo musi poradzić sobie jakoś z problemem, który nazywał się Alan MacGregor. Do tej pory metoda ucieczki w pracę zwy­kle pomagała jej rozładować napięcie i stres. Jednak nie tym razem.

W nocy z piątku na sobotę wyczerpała się energia, która pchała ją do działania przez cały tydzień. Mimo to senator MacGregor uparcie panoszył się w jej myślach, choć już dawno powinno go tam nie być. Złościło ją to, lecz fakt pozostawał faktem. Wspomnienie Alana nie dawało jej spokoju i rozpra­szało ją tak bardzo, jak on sam na przyjęciu u Ditmeyerów.

Wprawdzie udało jej się do końca wieczoru utrzymywać swobodny dystans, jednak już w progu jej mieszkania zbił ją z pantałyku kolejnym namiętnym pocałunkiem. O dziwo, nie nalegał, żeby zaprosiła go na drinka, za co pewnie byłaby mu głęboko wdzięczna, gdyby nie podejrzenie, że jest to element strategii zdobywania twierdzy. Mogłaby przysiąc, że postano­wił uśpić jej czujność i sprawić, by zaczęła gubić się w do­mysłach. Niestety, musiała przyznać, że wybrał mądrą taktykę.

Wiedziała, że pojechał na kilka dni do Bostonu. Nie omieszkał zawiadomić ją o tym telefonicznie, choć nigdy nie dała mu do zrozumienia, że chciałaby wiedzieć, dokąd się wybiera.

Wreszcie mogła odetchnąć z ulgą. Był setki mil od Wa­szyngtonu, więc nie groziło jej, że ni z tego ni z owego zjawi się nieproszony w galerii albo pracowni. Przy okazji obiecała sobie, że jeśli jeszcze raz złoży jej niezapowiedzianą wizytę, nawet nie otworzy mu drzwi. Z całych sił starała się uwierzyć, że rzeczywiście uda jej się tak postąpić.

Tymczasem gdzieś w połowie tygodnia pojawiła się świnka, duża, wypychana zabawka, z aksamitnymi uszami i głupawym uśmieszkiem przyklejonym do ryjka w kolorze lawendy. Wcis­nęła ją w kąt szafy, starając się jak najszybciej zapomnieć o za­skakującym podarunku.

Niestety, nie przychodziło jej to łatwo. Wszystko wskazy­wało na to, że Alan zorientował się już, że najszybciej można ją podbić, odwołując się do jej specyficznego poczucia humoru. Zaskoczył ją, bo uważała, iż on sam nie ma go za grosz. A tu proszę, niespodziewanie przysłał jej lawendową świnkę.

Jak powinna potraktować faceta, który z jednej strony ob­nosił się ze swymi sztywnymi i konserwatywnymi manierami, a z drugiej potrafił, ot, tak sobie, pójść do sklepu z zabawkami po pluszową maskotkę? I udało mu się. Zupełnie ją rozbroił. Musiała przyznać, że jego nietypowe gesty zaczynają ją na prawdę bawić.

Cieszyła ją zwłaszcza myśl, że udało jej się uaktywnić do­wcipną stronę jego osobowości, którą do tej pory skrzętnie ukrywał. Ona, Shelby Campbell zmieniła poważnego senatora w pełnego uroku mężczyznę. Mimo to Alan nie zdoła zmienić jej postanowienia, obiecała sobie. A już na pewno nie dokona tego, przysyłając zabawne maskotki.

Ostatecznie jednak świnka została uwolniona z ciemnej sza­fy i zajęła miejsce w sypialni, tuż obok łóżka, a na cześć swojego ofiarodawcy została nazwana MacGregor. Co więcej, była jedynym MacGregorem, z którym Shelby zamierzała sypiać.

Mogła zwalczać wszelkie wspomnienia o Alanie, ale nie potrafiła zapobiec temu, że pojawiał się w jej snach. Przycho­dził do niej każdej nocy, choćby padała z nóg ze zmęczenia. Wystarczyło, że położyła się do staroświeckiego, mosiężnego łoża, w którym sypiała, i zamknęła oczy, a wizja Alana po­wracała natychmiast.

Raz przyśniło jej się nawet, że rozmnożył się i co najmniej dwunastu Alanów oblegało jej dom. W tym śnie wiedziała, że jeśli spróbuje ucieczki, schwytają ją z łatwością, jeśli zaś zo­stanie w środku, jak nic postrada zmysły. Obudziła się spocona, z walącym sercem, a potem długo nie mogła zasnąć, klnąc w duchu jego bezsensowną gadaninę o obleganiu twierdzy i własną nadpobudliwą wyobraźnię.

Kiedy tydzień miał się ku końcowi, była już tak wykoń­czona tą wewnętrzną szarpaniną, że powzięła pewne niezłomne postanowienie. Po pierwsze, nie przyjmie już żadnej niespo­dziewanej przesyłki, a po drugie, jeśli usłyszy w słuchawce jego głos, natychmiast się rozłączy.

Próbowała już przemówić mu do rozsądku łagodnie i cier­pliwie. Nie pomogło, więc teraz wygarnie mu wszystko bez ogródek. W końcu nawet uparty MacGregor musi zrozumieć, że go nie chcą i że pora dać sobie spokój.

Przez cały tydzień pracowała bez wytchnienia, w sobotę więc postanowiła sobie odpocząć. Poprosiła Kyla, żeby otwo­rzył galerię o dziesiątej, dzięki czemu mogła pospać trochę dłu­żej. Nie musiała też schodzić do pracowni, bo w czasie ostat­nich dni zrobiła tyle rzeczy, że sklep miał zagwarantowane zaopatrzenie na klika tygodni. Teraz zamierzała oddać się słod­kiemu lenistwu.

Koło południa zbudziło ją głośne pukanie do drzwi. Nawet nie chciało jej się otwierać oczu, toteż uznała, że zignoruje nieproszonego gościa. Już miała obrócić się na drugi bok, kiedy poczuła nagłe wyrzuty sumienia. Nie miała w zwyczaju unikać spotkań, udając, że nie ma jej w domu.

Zła jak osa wygrzebała się z łóżka. Potknęła się o szlafrok, podniosła go więc i założyła na siebie, żeby nie pętał się jej pod stopami. Poczłapała w stronę korytarza, mrużąc oczy, ośle­pione ostrym słońcem.

- Dzień dobry, panno Campbell. Mam dla pani kolejną przesyłkę - powitał ją radośnie posłaniec, ten sam, który wcześniej przyniósł truskawki i świnkę.

- Dzięki - wymamrotała, zbyt zaskoczona i zaspana, by w porę przypomnieć sobie o własnym przyrzeczeniu. Machi­nalnie wyciągnęła ręce, w które chłopak włożył sznurki dwóch tuzinów różowych i żółtych balonów. Nim zdążyła się opa­miętać, posłaniec zbiegł po schodach, a ona, zamykając drzwi, na tyle ocknęła się z otępienia, że dotarło do niej, co się stało. - O nie! - jęknęła.

Wtedy dostrzegła białą kopertę, przymocowaną do jednego z baloników. Nawet nie będzie jej otwierać, zadecydowała na­tychmiast. Po co, skoro i tak wiedziała, kto przysłał prezent. Któżby inny, jak nie pan senator?

Rozzłoszczona, rozejrzała się w poszukiwaniu szpilki. Tak, przekłuje wszystkie te przeklęte balony. Dlaczego nie? W koń­cu wszystko to było tak idiotyczne, że mogła sobie pozwolić na taki gest.

Nieopatrznie wypuściła z palców sznurki i różowo - żółta chmura balonów zawisła pod sufitem. Zniecierpliwiona aż tu­pnęła ze złości. Jeśli ten cholerny Alan wyobrażał sobie, że uwiedzie ją głupawymi podarunkami i błyskotliwymi liścika­mi, to miał, do diabła, rację!!!

Podskoczyła do góry i zaraz zaklęła szpetnie, bo chybiła o centymetr. Po kolejnej nieudanej próbie wdrapała się na krzesło i zdołała wreszcie złapać róg koperty. Rozerwała ją pospiesznie i przeczytała liścik, który w niej znalazła:

Żółte jak słońce, różowe jak wiosna. Podziel się ze mną.

Alan.

- Doprowadzasz mnie do szału! - zawołała, wciąż stojąc na krześle z balonami w jednej, a liścikiem w drugiej ręce. Skąd wiedział? Jakim cudem wpadł na to, że właśnie takimi pomysłami uda mu się ją zdobyć? Truskawki, świnki, balony... Nie dawał jej żadnych szans. Jeszcze raz uniosła głowę, zła na siebie, że tak łatwo pobudzał ją do śmiechu.

Pora zagrać w otwarte karty, powiedziała sobie, zeskakując na podłogę. Musi być bardziej stanowcza, bo jeśli nic z tym nie zrobi, Alan pewnie przyśle jej kolejną niespodziankę. Zaraz do niego zadzwoni i powie mu, nie, lepiej zażąda, żeby naty­chmiast przestał. Oznajmi mu, że ją irytuje, albo jeszcze lepiej, że ją nudzi. Tak, nudzi, bo wtedy poczuje się bardziej dotknięty.

Sprawnie owinęła sznurki wokół dłoni i pomaszerowała do telefonu. Przy jakiejś okazji Alan podał jej swój numer domo­wy, którego wprawdzie ostentacyjnie nie zapisała, ale i tak za­pamiętała każdą cyferkę. Przyciskając guziki, ćwiczyła, by ode­zwać się odpowiednio wyniosłym i urażonym tonem.

- Halo! - To jedno słowo wystarczyło, że wojowniczy na­strój uleciał, niczym powietrze z przekłutego balonika.

- Alan?

- Shelby?

Boże, jak tu się złościć, kiedy wymawia jej imię takim ci­chym, poważnym głosem? Wzruszyła się, ale nie zamierzała tego okazywać.

- Alan, to się musi skończyć. Natychmiast!

- Niemożliwe, bo jeszcze się nie zaczęło.

- Alan.... - Walczyła ze sobą, pamiętając, że jeszcze przed chwilą postanowiła być stanowcza. - Mówię poważnie. Prze­stań przysyłać mi wreszcie prezenty. Nie rozumiesz, że nie­potrzebnie tracisz czas?

- Widocznie mam go za dużo - uciął. - Jak ci minął ty­dzień?

- Miałam sporo pracy. Posłuchaj, ja naprawdę...

- Tęskniłem za tobą.

To jedno, proste zdanie sprawiło, że cała przemowa, jaką sobie przygotowała, poszła w zapomnienie.

- Alan, proszę, nie próbuj...

- Tęskniłem co dzień i każdej nocy. Byłaś kiedyś w Bo­stonie?

- Tak, jakiś czas temu. - Wciąż się broniła, ale jej wola oporu słabła z każdą sekundą.

- Chciałbym, żebyśmy pojechali tam razem - ciągnął. - Najlepiej jesienią, kiedy powietrze pachnie dymem i wilgot­nymi liśćmi.

- Alan, nie dzwonię po to, żeby rozmawiać o Bostonie - powiedziała twardo, ignorując szybsze bicie serca. - Powiem wprost. Nie chcę, żebyś do mnie dzwonił, nie chcę, żebyś wpa­dał bez zapowiedzi, za to... - mówiła coraz szybciej, nieświa­domie podnosząc głos. Nie ułatwiał jej tego fakt, że wciąż wyobrażała go sobie, jak stoi ze słuchawką w dłoni, wpatrzony w przestrzeń swymi pięknymi, pełnymi zadumy oczami. - Za to chcę, żebyś w końcu przestał zasypywać mnie balonami, maskotkami i co tam jeszcze przyjdzie ci do głowy. Jasne?

- Jak słońce. Spotkasz się dziś ze mną?

Rany Boskie, czy on w ogóle słuchał, co do niego mówiła? Wszystko spływało po nim jak woda po kaczce. Co powinna powiedzieć, żeby wreszcie do niego dotarło?

- Na miłość boską! Człowieku!

- Nie denerwuj się - uspokoił, wprawiając ją w jeszcze większe rozdrażnienie. - Proponuję ci coś, co można nazwać wycieczką w celach poznawczych, a nie randkę. Pasuje?

- Nie! - zawołała, z trudem hamując śmiech. Nie mogła przecież nie zauważyć komizmu tej sytuacji. - Nie, nie, nie! - powtórzyła z naciskiem. - I jeszcze raz nie!

- Nie zabrzmiało to wystarczająco biurokratycznie - za­uważył spokojnie.

Shelby do reszty straciła cierpliwość. Wszystko wskazy­wało na to, że nie dojdzie z nim do porozumienia. Co gorsza, jej złość ustępowała przed rozbawieniem. Nadal miała ochotę go udusić, ale nie mogła dłużej powstrzymywać histerycznego śmiechu.

- Dobrze, powiedzmy, że nasza całodniowa eskapada bę­dzie miała na celu poszerzenie przyjacielskich stosunków po­między naszymi niegdyś zwaśnionymi klanami - wyrecytował wciąż niezmiennym tonem, jakby nie zauważył, że się z niego śmieje.

- Znowu próbujesz mnie oczarować.

- I co? Udaje mi się?

- Alan - zawołała. - Czy nie wyraziłam się dość jasno?

Zamilkł na moment, zastanawiając się w duchu, czy właś­nie to tak go fascynowało w tej kobiecie? Imponujące, że w mgnieniu oka potrafiła przeistoczyć się z dziewczyny - kumpla w wyniosłą damę. Mógł pójść o zakład, że sama nawet nie miała pojęcia, że jest po trosze jedną i drugą.

- Twój głos idealnie nadawałby się do przemówień - ode­zwał się w końcu. - O której będziesz gotowa?

Westchnęła zrezygnowana, a po chwili zapytała:

- Czy jeśli się zgodzę spędzić z tobą dzień, przestaniesz przysyłać mi te wszystkie cudactwa?

- Wystarczy, jeśli dam ci słowo honoru polityka? Znowu musiała się roześmiać.

- Dobra, niech ci będzie. Postawiłeś na swoim.

- Pogodna jest taka piękna, a ja od miesięcy nie miałem wolnej soboty. Chodźmy gdzieś razem.

Nerwowo owijała wokół palca kabel telefonu. Szkoda było mu odmówić, w końcu nie prosił o zbyt wiele. A poza tym... tak bardzo chciała go zobaczyć!

- Zgoda - oznajmiła łaskawie. - Ale pamiętaj, że dzisiaj robię wyjątek.

- Nazywaj to, jak chcesz. Dokąd chciałabyś pójść? W Mu­zeum Narodowym jest wystawa sztuki flamandzkiej...

- Wybieram zoo - rzuciła bez namysłu i z drwiącym uśmieszkiem czekała na jego reakcję.

- Dobrze. - Nawet się nie zająknął. - Będę u ciebie za dziesięć minut.

Westchnęła głęboko, przyjmując do wiadomości smutną prawdę, że ma do czynienia z człowiekiem, którego nic nie zniechęci. ., - Alan, jeszcze nie jestem ubrana.

- To będę za pięć minut.

Ze śmiechem odłożyła słuchawkę.

- Lubię węże za ich oślizłą, pokrętną arogancję - oznajmiła Shelby.

Stała z nosem przyciśniętym do szyby terrarium i z lubo­ścią wpatrywała się w śmiertelnie znudzonego węża boa. Alan natomiast nie mniej uważnie przyglądał się jej.

Kiedy zaproponowała wycieczkę do zoo, nie był pewien jej prawdziwych intencji. Albo rzeczywiście chciała tam pójść, albo tylko ciekawiło ją, w jaki sposób przyjmie tak niecodzien­ne życzenie. Prawdopodobnie chodziło o jedno i drugie.

Jedno nie pozostawiało cierna wątpliwości. Wyprawa do Miejskiego Ogrodu Zoologicznego w piękne sobotnie przed­południe oznaczała tłumy zwiedzających i hordy rozwrzeszczanych dzieciaków. Nie zaskoczył go więc ścisk i harmider, panujący w pawilonie węży. Zresztą Shelby najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu, podobnie jak nie przeszkadzało jej, że musi torować sobie drogę łokciami.

Kiedy przecisnęli się do klatki z opasłym pytonem, Alan zaryzykował stwierdzenie, że gad wygląda zupełnie jak pewien członek Izby Reprezentantów pochodzący z Nebraski. Słysząc to trafne porównanie, Shelby zachichotała niczym mała, psotna dziewczynka i natychmiast wyobraziła sobie spoconego, lekko zezującego kongresmena z tłustym karkiem.

Rozbawiona, odwróciła się do Alana. Niewiele brakło, by zetknęły się ich usta, więc spłoszona cofnęła się, nie bacząc, że nadeptuje na palce innym zwiedzającym. Powinna była wró­cić teraz do obserwacji węża, ale zamiast tego przechyliła tylko głowę, tak że ich oczy znalazły się na jednej linii. Przemknęła jej przez myśl, że kusi los.

Jeżeli ulegnie urokowi Alana i pozwoli, by to popołudnie stało się czymś więcej niż zwykłą wycieczką, może się okazać, że nie uda jej się już od niego uciec. Zbyt dobrze wiedziała, z kim ma do czynienia. Senator MacGregor nie był typem fa­ceta, z którego sideł łatwo się wyplątać, zwłaszcza gdy wpadło się w nie z własnej woli. Ludzie tacy jak on potrafią po cichu, metodycznie zdobywać przewagę nad innymi i wciągać ich w swoje gry.

Świadomość ta wystarczyła, by Shelby miała się na bacz­ności i traktowała tę znajomość dużo ostrożniej niż inne swoje przygody. Poza tym nie mogła zapominać, że Alan był młodym, ambitnym senatorem, z dokładnie zaplanowaną przyszłością.

Nie trzeba być jasnowidzem, by się domyślić, że za jakiś czas spróbuje sięgnąć po najwyższy urząd. Nie trudno zgadnąć, że zrobiłby to kosztem swego życia prywatnego i Shelby, oczy­wiście gdyby uległa emocjom i zdecydowała się na dłuższy związek.

- Strasznie tu dziś ciasno - mruknęła, nie odrywając od niego wzroku.

- Powiem ci, że im dłużej tu jesteśmy... - Jakiś maluch próbował dopchnąć się do szyby, przez co ich uda dotknęły się na moment. - Tym bardziej podobają mi się węże.

- Widzisz! Ja też mam do nich słabość. Wszystko przez mistyczną aurę wcielonego zła, która towarzyszy im od wieków - jęknęła, bo tłum popchnął ją z taką siłą, że jej piersi uderzyły o jego twardy tors.

- Grzech pierworodny... - szepnął, chłonąc znajomy za­pach jej perfum. - Najpierw szatan skusił Ewę, a potem ona Adama.

- Coś mi się zdaje, że Adam zbyt łatwo wymigał się od odpowiedzialności. Wszystkie cięgi spadły na kobietę i węża, a mężczyzna wyszedł z całej historii niczym niewiniątko, które stało z boku i bezradnie patrzyło na te bezeceństwa - mówiła nienaturalnie ożywionym tonem. Czuła, jak przyspieszył jej puls, ale nie cofnęła się. Oczywiście dla dobra sprawy. Jeśli miała się skutecznie bronić, musiała najpierw dobrze poznać niebezpieczeństwo.

- Może nie tyle niewiniątko, co słaba istota, która nie umie oprzeć się pokusie, kiedy ta przyjmuje postać pięknej kobiety.

Jego głos miał w sobie niebezpieczną miękkość, więc uz­nała, że pora na rejteradę. Czym prędzej złapała go za rękaw i pociągnęła do wyjścia.

- Chodźmy do słoni! - zawołała i zaczęła przeciskać się w stronę jasnej plamy słonecznego światła.

Zwinnie manewrowała wśród tłumu, omijając po drodze wszystkie dzieciaki w spacerówkach. Alan podążał za nią, za­stanawiając się, dokąd właściwie tak się spieszyła.

Kiedy wydostali się na zalaną słońcem alejkę, wyciągnęła z torby niemożliwie wielkie okulary przeciwsłoneczne, które szybko wsunęła na nos, i pomaszerowała dalej.

Także i tu towarzyszyły im tłumy. Barierki ochronne ob­lepione były rodzinami, młodszymi i starszymi parami zako­chanych, dzieciakami, które trzymały w lepkich dłoniach to­pniejące lody. W ciepłym powietrzu unosił się cierpki zwie­rzęcy zapach. Zewsząd dobiegały porykiwania, piski, prychanie i wszelki dziki jazgot.

Shelby niemal biegła przez wyasfaltowane alejki, zatrzy­mując się przy kolejnych klatkach i obserwując ich mieszkań­ców z takim entuzjazmem, jakby była w zoo pierwszy raz w życiu.

- Popatrz tam. Przypomina mi ciebie - powiedziała, po­kazując Alanowi czarną panterę, leniwie rozciągniętą w plamie słońca.

- Tak? - Uważnie przyjrzał się zwierzęciu. - Też jestem taki rozleniwiony i obojętny?

- Och, nie, senatorze! - roześmiała się głośno. - Raczej cierpliwy i zadumany. I na tyle pewny siebie, by nie robić so­bie nic z niewoli, bo przecież gdyby tylko chciał, umiałby sobie z tym poradzić. - Mówiła niby o kocie, ale odwróciła się do Alana i obserwowała go badawczo tak jak wcześniej drapież­nika. - Myślę, że dawno już przeanalizował swoją sytuację i doszedł do wniosku, że potrafi postawić na swoim. Zastana­wiam się tylko - dodała, marszcząc brwi - co by zrobił, gdyby ktoś naprawdę zalazł mu za skórę. Nie wygląda na takiego, którego łatwo rozzłościć. Kocury już takie są. Znoszą wszystko cierpliwie, aż nadchodzi dzień, kiedy ich wytrzymałość się koń­czy. Wtedy zmieniają się w prawdziwe bestie.

Popatrzył na nią z zagadkowym uśmiechem, a potem wziął ją za rękę i poprowadził w stronę innej alejki.

- Z reguły - powiedział - nie ma śmiałka, który by mu się sprzeciwił.

Spojrzała obojętnie na jego znaczący uśmiech i jak gdyby 'nigdy nic zaproponowała, żeby poszli popatrzeć na małpy.

- Zawsze, kiedy je oglądam, mam nieodparte wrażenie, że śledzę obrady Senatu - dodała słodkim głosem.

- Jędza! - stwierdził, pociągając ją lekko za włosy.

- Wiem, ale nic na to nie poradzę. Taki już mój urok. - Na moment oparła głowę na jego ramieniu. - Doskonale zdaję so­bie sprawę, że czasami bywam niemiła, tak samo zresztą mój brat. Chyba odziedziczyliśmy to po dziadku ze strony ojca. Przypomina niedźwiedzia grizzli. Jest duży, ciężki i zły na cały świat.

- Ale za to go kochasz.

- Zgadłeś. Czekaj, kupię ci prażoną kukurydzę - oznajmiła i nie pytając go o zdanie, poszła w stronę kiosku z przekąskami. - Nie mogę włóczyć się przez cały dzień po zoo bez wiaderka popcornu. Poproszę dużą porcję - powiedziała do sprzedawcy.

Wygrzebała z tylnej kieszeni dżinsów pomięty banknot, a po czym wzięła wiaderko i zaczęła nim beztrosko wyma­chiwać.

- Słuchaj, Alan... - zaczęła, ale najwyraźniej zmieniła zdanie, bo umilkła i tylko pokręciła głową. - Nie, nic.

- Co takiego?

- Nic, chciałam ci coś wyznać, ale w porę sobie przypo­mniałam, że nie jestem w tym zbyt dobra. Chodźmy lepiej do małp.

- Zaraz, zaraz. Chyba nie sądzisz, że po takim wstępie pozwolę ci zmienić temat? No, słucham, co chciałaś powie­dzieć?

- Ja... po prostu zdawało mi się, że znalazłam dobry spo­sób, żeby się ciebie pozbyć. Pomyślałam sobie, że zgodzę się na spotkanie, ale pójdziemy do jakiegoś zwariowanego miejsca, gdzie zanudzisz się na śmierć. Poza tym chciałam być maksy­malnie złośliwa.

- Ty złośliwa? - w jego głosie brzmiała śmiertelna powa­ga. - Myślałem, że zachowujesz się naturalnie.

- Auć! - Ze zbolałą miną chwyciła się za serce. - Tak czy owak widzę, że jak do tej pory nie udało mi się skutecznie cię zniechęcić.

- Tak myślisz? - Sięgnął po popcorn i jakby przy okazji szepnął jej do ucha: - Skąd ta pewność?

- Powiedzmy, że to kobieca intuicja - odparła, siląc się na swobodę, ale zdradziło ją lekkie drżenie głosu.

Od razu wyczuł jej zdenerwowanie i ucieszył się, pewien, że elementy jego układanki wreszcie trafiają na właściwe miej­sce. Jeszcze trochę cierpliwości i rozwagi i uda mu się dopiąć swego.

- To dziwne - odezwał się po chwili. - Widocznie coś mu­si być nie tak z tą twoją intuicją, bo przecież odkąd tu jesteśmy, ani razu nie wspomniałem, że marzę o tym, by znaleźć jakiś przytulny, mroczny pokoik, gdzie mógłbym się z tobą kochać do utraty tchu. - W kosym spojrzeniu, jakim go obrzuciła, po­jawiła się ostrożność i rezerwa. - W porządku. - Swobodnie otoczył ją ramieniem. - Więcej o tym nie wspomnę. Przynaj­mniej dopóki stąd nie wyjdziemy.

Uśmiechnęła się, ale zaraz energicznie pokręciła głową.

- To się nigdy nie stanie - powiedziała twardo. - Nie mo­żemy sobie na to pozwolić.

- Wygląda na to, że także w tej kwestii mamy inne zdanie. - Przystanął na mostku, by popatrzeć na pływające w dole ła­będzie. - Bo moim zdaniem to się musi stać.

- Nie rozumiesz mnie. - Ona także spojrzała na ptaki, chcąc w ten sposób uciec przed jego badawczym wzrokiem. Nie sądziła, że i tak zdążył zauważyć, że to, co powiedział, sprawiło jej ulgę. - Musisz wreszcie uwierzyć, że kiedy coś postanowię, nigdy nie zmieniam zdania.

- To znaczy, że mamy wiele wspólnego.

Z przyjemnością patrzył na jej włosy, w których jasne pro­mienie słońca zapaliły tysiące ogników. Dotknął ich delikatnie, opuszkami palców, próbując sobie wyobrazić, jak by wyglądały po miłosnej nocy.

- Pragnę cię od chwili, kiedy cię ujrzałem, z każdą minutą coraz bardziej.

Szybko odwróciła głowę, wyraźnie zaskoczona i wbrew własnej woli uradowana. Była pewna, że jego słowa nie były frazesem, tak często nadużywanym przez mężczyzn. Alan MacGregor dokładnie i precyzyjnie wyraził to, o czym myślał.

- A kiedy czegoś pragnę tak mocno - ciągnął, wodząc kciukiem po jej policzku - nigdy nie rezygnuję.

Próbowała zachować spokój, ale kiedy musnął palcem jej wargi, rozchyliła je instynktownie. Jej ciało przebiegł przy­jemny dreszcz podniecenia.

- A więc - odezwała się żartobliwym tonem - będziesz teraz ze wszystkich sił przekonywał mnie, że ja również ciebie pragnę.

- Akurat do tego nie będę musiał cię przekonywać. - Uśmiechnął się jednym z tych uśmiechów, którym nie sposób było się oprzeć i objął dłonią jej szyję. - Natomiast muszę sprawić, żebyś uwierzyła - mówił, przyciągając ją do siebie - że twój punkt widzenia jest... beznadziejny.

Z jej silnej woli, z której jeszcze do niedawna była tak dumna, nie został nawet ślad. Teraz pragnęła tylko poczuć na sobie jego usta. On jednak, choć bez wątpienia widział, co się z nią dzieje, zachowywał rezerwę. W końcu stali w miejscu publicznym, a to skutecznie powstrzymywało jego zapał.

W napięciu wpatrywała się w jego spokojne, poważne oczy i czekała, by wreszcie pochylił głowę i pozwolił zetknąć się ich wargom. Zaczęła się już trochę niecierpliwić. Nim jednak zdążyła zdecydować, czy zrobić krok naprzód, czy raczej się cofnąć, poczuła, że ktoś niecierpliwie ciągnie ją za bluzkę.

Zerknęła przez ramię i zaskoczona ujrzała małego, może ośmioletniego azjatyckiego chłopca, który wlepiał w nią wy­czekujące spojrzenie. Zaraz też zaczął mówić do niej, szybko wyrzucając z siebie słowa w swoim bardzo melodyjnym, ale niestety kompletnie dla niej niezrozumiałym języku.

- Chwileczkę. Jeszcze raz, ale dużo wolniej - poprosiła, bo z jego wywracania oczami i energicznej gestykulacji mogła wyczytać tylko tyle, że dzieciak usilnie starał się powiedzieć jej coś ważnego.

Łagodnie wyśliznęła się z objęć Alana i klęknęła przed chłopcem, z całych sił próbując zrozumieć, o co mu chodzi. W pierwszej chwili pomyślała, że pewnie się zgubił, jednak przeczył temu wyraz jego pięknych czarnych oczu, w których dostrzegła raczej dziecięcą złość niż strach.

Po króciutkiej pauzie chłopiec zaczął mówić znowu, jak sądziła po koreańsku, po czym z głębokim westchnieniem wy­ciągnął z kieszeni dwie pięciocentówki i pokazał palcem au­tomat z kanną dla ptaków.

A więc o to chodzi, pomyślała Shelby, uśmiechając się do chłopca. Miał odpowiednią sumę, ale nie potrafił rozpoznać nominałów. Już miała sięgnąć do kieszeni, kiedy Alan okazał się szybszy i wyciągnął dziesięciocentówkę. Z całkowitą po­wagą wykonał kilka prostych gestów, które miały oznaczać, że dwie piątki są równe jednej dziesiątce.

Mały pojął to w mig i oczy zajaśniały mu radością. Szybciutko wziął z dłoni Alana jedną monetę, kładąc w zamian dwie swoje. W pierwszej chwili Alan nie zamierzał przyjmo­wać od chłopca drobniaków, ale jedno spojrzenie na wyraz miłej buzi wystarczyło, by zmienił zdanie. Wziął pieniążki, po czym lekko się skłonił. Mały Koreańczyk wyrzucił z siebie kilka krótkich dźwięków, odwzajemnił ukłon i co sił pobiegł do automatu.

Inny w takiej sytuacji próbowałby pewnie popisać się swoją hojnością, pomyślała, śledząc wzrokiem chłopca, który z pa­czką karmy stanął na brzegu i zaczął karmić łabędzie. Nato­miast Alan najwyraźniej rozumiał, że dzieci także mają swój honor, i dlatego zamiast wykazać się wielkodusznym gestem dorosłego wujka, potraktował wymianę pieniędzy jak poważną transakcję finansową pomiędzy dwoma mężczyznami. W do - ;.; datku zrobił to bez ani jednego słowa.

Wygodnie oparta o balustradę mostka obserwowała, jak ła­będzie prześcigają się w wyławianiu pożywienia, przeginając z gracją swoje smukłe szyje, by za moment schować je pod wodą, albo wyciągnąć żarłocznie w pogoni za karmą. Syczały przy tym na siebie i przepychały się, próbując gwałtownym biciem silnych skrzydeł odpędzić intruza, który ośmielił się zapędzić na ich terytorium.

Alan także patrzył na ptaki, stojąc tuż za nią z rękami opar­tymi o poręcz po obu stronach jej ciała. Czuła za plecami jego bliskość, przyjemne ciepło rozgrzanej słońcem skóry i uległa nastrojowi chwili. Odchyliła się i oparła głowę na jego piersi.

- Przepiękny dzień - mruknęła sennie.

Nakrył dłońmi jej dłonie, oparł brodę o czubek jej głowy, i przez chwilę wdychał zapach płomiennych włosów.

- Kiedy ostatni raz byłem w zoo, miałem nie więcej niż dwanaście lat - powiedział zamyślony. - Pamiętam, że ojciec jechał w interesach do Nowego Jorku, co zresztą zdarzało mu się niezwykle rzadko, i postanowił, że pojedziemy tam całą rodziną. - Zamilkł na moment i przytulił policzek do rozko­sznie miękkich loków. - Zabrał nas do zoo, gdzie zresztą bawił się najlepiej z nas wszystkich, a ja udawałem, że jestem za duży na to, by jak jakiś brzdąc piszczeć z radości na widok lwa albo tygrysa. To dziwne, że kiedy człowiek jest dzieckiem, za wszelką cenę stara się udawać dorosłego. Tymczasem na­prawdę nie ma się do czego spieszyć.

- Ja udawałam dorosłą przez całe pół roku - wyznała, my­śląc jednocześnie, że zachwyt nad dorosłą powagą jeszcze mu nie minął. - Mniej więcej tak długo zwracałam się do matki po imieniu.

- Ile miałaś wtedy lat?

- Trzynaście. Deboro, mówiłam do niej z wystudiowaną manierą w głosie, bo wydawało mi się to bardzo eleganckie, uważam, że jestem wystarczająco dorosła, żeby zrobić sobie jasne pasemka. Matka odpowiadała jak zwykle dyplomatycz­nie. Obiecywała mi, że niedługo o tym porozmawiamy. Potem mówiła, jak bardzo jest dumna, że ma tak dojrzałą córkę, która potrafi podejmować dorosłe decyzje i która nie jest ani trochę zepsuta i trzpiotowata, jak tyle dziewcząt w moim wieku.

- I co? Zapominałaś o pasemkach?

- Pewnie! Kto by nie zapomniał, gdyby tak zaspokojono jego miłość własną! - Roześmiała się na wspomnienie tych rozmów, a potem wzięła go pod ramię i lekko pociągnęła dalej. - Najciekawsze, że dopiero jako dwudziestolatka pojęłam cały jej mistrzowski spryt, a raczej macierzyńską mądrość, z jaką traktowała moje problemy. Ani ja, ani mój brat nie byliśmy łatwymi dziećmi.

- Jesteście do siebie podobni?

- Grant i ja? - Wahała się przez chwilę. - Może trochę. Jednak mój brat, zupełnie odwrotnie niż ja, uwielbia samotność.

Kiedy znajdzie się między ludźmi, z reguły stoi z boku i ba­cznie ich obserwuje. Nie wiem, jak to robi, ale potrafi ich przyciągać albo trzymać na dystans, jak mu się podoba. Może żyć bez towarzystwa przez cale tygodnie, ba, nawet miesiące. Ja nie byłabym w stanie przeżyć zupełnie sama nawet jednego dnia.

- Nie będę się spierał, ale zdaje mi się, że ty również robisz z ludźmi, na co tylko masz ochotę. Ty też na przemian przy­ciągasz ich i odpychasz. Przypuszczam, że nigdy nie pozwo­liłaś, żeby ktoś, jakiś mężczyzna - uściślił - za bardzo się do ciebie zbliżył.

Miała ochotę skwitować jego uwagę w najbardziej złośliwy sposób, na jaki ją było stać, ale po chwili zastanowienia zde­cydowała się na bardziej subtelną reakcję.

- Zdaje się, że przemówiło twoje zranione męskie ego - powiedziała łagodnie. - Mówisz tak, bo cię odrzuciłam.

- Raczej próbowałaś zniechęcić - sprostował, podnosząc do ust jej dłoń. - A jednak jesteśmy tu dzisiaj razem...

- Mhmm... - mruknęła, wodząc wzrokiem po nieprze­branym tłumie zwiedzających. - I to w jakże intymnej atmo­sferze - dodała z niewinną miną, kiedy obok nich przebiegł jakiś zdenerwowany ojciec z wrzeszczącym bobasem w ra­mionach.

- Obydwoje przywykliśmy do życia w tłumie. Niczym kapryśne dziecko zatrzymała się nagle na środku alejki i niespodziewanie zarzuciła mu ręce na szyję.

- Można to tak nazwać, senatorze.

Spodziewała się, że będzie próbował jak najszybciej wy­plątać się z jej objęć albo roześmieje się i przytuli ją szybko, ale jego reakcja zupełnie ją zaskoczyła.

Przytrzymał ją przy sobie miękko i pochylił nieco głowę tak, że poczuła na wargach jego oddech. W jego intensywnym, nagle pociemniałym spojrzeniu wyczytała obietnicę i ledwo okiełznaną namiętność.

Nie mogła dłużej wpatrywać się w jego oczy i instynktow­nie zacisnęła powieki. Wyglądało na to, że jej sztuczki obróciły się przeciwko niej. Alan nie dawał się wodzić za nos.

Czuła przy sobie jego ciepło, słyszała głośne bicie serca i w jednej chwili zrozumiała coś, co poruszyło ją do głębi. Nie potrafiła powstrzymać głuchego żalu i tęsknoty za tym, co mia­ło nigdy nie nastąpić. Cofnęła się o krok.

- Lepiej wracajmy.

- Za późno! - rzucił przez zaciśnięte zęby.

Uniosła brwi, zaintrygowana tonem jego głosu. Pierwszy raz okazał przy niej rozdrażnienie. Co prawda już wcześniej zdawało jej się, że dostrzega coś jakby błysk złości w jego oczach, ale iskra ta zgasła tak szybko, że nie była potem pewna, czyjej się nie przywidziało. Teraz nie miała żadnych wątpli­wości. Może to wskazówka, jak powinna z nim postępować. Jeśli zacznie go drażnić, zostawi ją w końcu w spokoju.

Jej skóra była ciągle przyjemnie rozgrzana. I za bardzo wra­żliwa na dotyk, myślała, kiedy szli w stronę parkingu. Czuła, że z każdą chwilą jej opór słabnie i już naprawdę niewiele trzeba, by uległa jego urokowi, czy tego chciała, czy nie. Może zresztą problem polegał na tym, że to już się stało.

To, że dotąd nie zostali kochankami, nie zmieniało faktu, że nie mogła przestać o nim myśleć. Bez reszty zawładnął jej sercem i umysłem. Miała teraz tylko jedno wyjście. Musiała zdecydowanie zerwać tę znajomość, i choć wiedziała, że będzie z tego powodu cierpiała, lepiej, żeby stało się to teraz.

Znajdzie jakiś sposób, żeby zmusić go, by zostawił ją w spokoju. Wymyśli coś, żeby zaleźć mu za skórę, pomyślała z uśmieszkiem, który bardziej przypominał cierpiętniczy gry­mas. To akurat zawsze potrafiła robić świetnie.

- Wiesz, że całkiem dobrze się bawiłam - oznajmiła lekkim tonem, kiedy wyjeżdżali na ulicę. - Cieszę się, że namówiłeś mnie na to wyjście, bo miałam plany dopiero na wieczór. Cały dzień spędziłabym pewnie w domu i nudziła się jak mops.

Zapadła długa, męcząca cisza. Alan poprawił się w fotelu i zaczął bębnić palcami w kierownicę, próbując pozbyć się nie­przyjemnego kłucia w dole brzucha.

- Zawsze z przyjemnością zapełnię pustą godzinkę czy dwie - odpowiedział, całą uwagę skupiając na powadzeniu sa­mochodu. Nie powinien był tulić jej do siebie, wyrzucał sobie w myślach. Nie dość, że niczego tym nie osiągnął, to jeszcze zatęsknił za jej bliskością jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe.

- Muszę powiedzieć, że fajnie spędza się z tobą czas. Bo w ogóle jesteś fajny facet, zwłaszcza jak na polityka - brnęła kon­sekwentnie. Fajny? zapytała samą siebie, opuszczając szybę, bo na wspomnienie jego spojrzenia ciągle robiło się jej gorąco. Cie­kawe, ile jeszcze takich bzdur będzie musiała dzisiaj powiedzieć?

Najlepsze, że wcale nie jesteś nadętym bufonem. Posłał jej uważne i chłodne spojrzenie, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że wybrała właściwą metodę postępowania.

- Mówisz, że nie jestem nadęty... - powtórzył, przerywa­jąc niezręczne milczenie.

- Zupełnie nie! - Uśmiechnęła się promiennie. - I w nagrodę za to dostaniesz mój głos w wyborach prezydenckich. Fajnie mieć prezydenta, który nie jest czerstwym sztywniakiem.

Zatrzymał się na czerwonym świetle i nim spojrzał na nią, długo wpatrywała się w sygnalizator.

- Twoje docinki nie są dziś zbyt subtelne - powiedział.

- Docinki? - Jej brwi powędrowały do góry w wyrazie największego zaskoczenia. - Myślałam, że to pochlebstwa. Bo w końcu czy nie chodzi w tym wszystkim tylko o głosy? Przecież one liczą się najbardziej. Oczywiście, poza żądzą zwy­cięstwa.

Światło zdążyło zmienić się na zielone, ale minęło kilka­naście sekund, nim samochód ruszył z miejsca.

- Uważaj. - Kostki jego palców aż zbielały, tak mocno zacisnął je na kierownicy.

A więc jednak można wyprowadzić cię z równowagi, po­myślała, szczerze nienawidząc samej siebie za to, co zamierzała zrobić.

- Widzę, że się denerwujesz. W porządku. - Niedbale strząsnęła z uda nieistniejący pyłek. - W sumie nie mam nic przeciwko nadwrażliwości.

- Kwestia mojej wrażliwości nie ma tu nic do rzeczy. Jeśli starasz się być nieznośna, to muszę przyznać, że ci się udaje.

- Jejku, jejku! Aleśmy się zrobili oficjalni, całkiem jak na Kapitolu - prychnęła z jawną drwiną.

Kiedy podjeżdżali pod dom, ostentacyjnie spojrzała na ze­garek.

- Świetnie. Akurat zdążę wziąć kąpiel i przebrać się przed wyjściem. - Szybko przysunęła się do niego i cmoknęła go w policzek, po czym zwinnie wyskoczyła na podjazd. - Dzię­ki, Alan! Ciao!

Mrucząc pod własnym adresem najgorsze wyzwiska, docierała właśnie do schodów, kiedy z całej siły chwycił ją za ramię. Nim się odwróciła, zdążyła zrobić minę osoby niezwykle zaskoczonej.

- O co ci, do diabła, chodzi? - syknął, patrząc jej prosto w oczy.

- Nie rozumiem...

- Co to za kretyńskie gierki, Shelby? Westchnęła zniecierpliwiona i zatrzepotała rzęsami.

- To było urocze popołudnie - mówiła, otwierając zamki. - Obydwoje mieliśmy szansę trochę odsapnąć.

Mocniej zacisnął palce na jej ramieniu, żeby za szybko nie wślizgnęła się do mieszkania. Nigdy, a w każdym razie bardzo rzadko zdarzało się, że pozwalał ponieść się emocjom. Wpraw­dzie porywczość otrzymał w genach od swych przodków, ale do tej pory umiał nad nią zapanować. Całe szczęście w porę sobie o tym przypomniał.

- I co dalej? - zapytał.

- Dalej? - powtórzyła, kolejny raz unosząc brwi. - Nie będzie żadnego dalej. To, że powłóczyliśmy się trochę po zoo i nieźle nam się gadało, wcale nie znaczy, że muszę zaraz iść z tobą do łóżka.

Gniew zapłonął w jego oczach, nadając im tak dziki wyraz, że odruchowo zrobiła krok w tył. W życiu nie spodziewałaby się po nim tak gwałtownej reakcji. Teraz zaś, na widok tego, do czego doprowadziła, niemal zaschło jej w gardle.

- Naprawdę uważasz, że tylko o to mi chodzi? - zapytał głucho, przypierając ją do drzwi. - Gdybym chciał pójść z tobą do łóżka, już dawno byś tam była. - Jedną dłoń zaciskał na jej szyi, drugą przytrzymywał jej ręce.

- Nie zapominaj, że jeszcze ja musiałabym tego chcieć - wydusiła z siebie dziwnie obcym głosem, który rwał się, nie wiadomo, ze strachu czy z podniecenia.

- Do diabła z twoimi zachciankami - mruknął, napierając na nią coraz mocniej.

Pod naporem ich ciał drzwi otworzyły się nagle, i gdyby Alan w porę jej nie przytrzymał, Shelby runęłaby w progu jak długa. Wtoczyli się do środka ciasno objęci niczym porwani namiętnością kochankowie.

Mocno zacisnęła ręce na jego ramionach. Kolana miała miękkie jak z waty, a jej krew tętniła coraz szybciej. Budził w niej strach, ale i narastające podniecenie.

- Alan, przestań! Nie możesz...

- Nie mogę? - Wczepił się palcami w jej włosy i jednym mocnym szarpnięciem odciągnął jej głowę do tyłu. Kłębiły się w nim emocje, których nigdy nie odczuwał jednocześnie ani w takim nasyceniu. Gniew, żal i namiętność tworzyły razem bardzo niebezpieczną mieszankę. - Mogę, wiesz o tym dobrze. Obydwoje wiemy, że mogę mieć się tu i teraz. Wcześniej też mogłem - I powinienem był to zrobić, pomyślał, głośno jednak powiedział: - Ty także masz na mnie ochotę. Widzę to.

Energicznie potrząsnęła głową, ale i tak nie udało jej się uwolnić od jego rąk.

- To nieprawda!

- A może zdaje ci się, że możesz bezkarnie atakować mnie za to, co robię i kim jestem? - Obejmował ją w pasie tak mocno, że z trudem łapała powietrze. - Myślisz, że wolno ci doprowadzić mnie do granic wytrzymałości, a potem po prostu odchodzić?

- Posłuchaj, nie przypominam sobie, żebym zachęcała cię do takiego zachowania. Wręcz przeciwnie. - Szarpnęła się, próbując rozerwać żelazną obręcz jego ramion. - Puszczaj mnie, Alan! Ja nie żartuję!

- Jeszcze nie skończyłem!

Przysunął twarz do jej twarzy. Jego usta znalazły się tak blisko, że instynktownie wstrzymała oddech, sama nie wiedząc, czy po to, by zaprotestować, czy w oczekiwaniu na pocałunek.

On jednak nie schylił się do jej warg, choć sama jego bli­skość wystarczyła, by zaczęła drżeć. W jego oczach widziała furię. Zafascynowana, nie potrafiła oderwać wzroku od jego pociemniałych źrenic.

- Myślisz może, że zawsze marzyłem o kimś takim jak ty? - syknął wprost w jej usta. - Że jesteś wszystkim, czego pragnę? Gdybym myślał racjonalnie, nie zawracałbym sobie głowy kobietą, która jest absolutnym zaprzeczeniem wszystkie­go, co się dla mnie liczy!

Zabolało. Bolało dotkliwie, choć wiedziała, że zasłużyła sobie na takie słowa po tym, jak sama go sprowokowała. Proszę bardzo, pomyślała z goryczą, udało się. Osiągnęła swój cel i powinna się cieszyć. Tylko dlaczego w gardle piekły ją łzy?

- Jestem, jaka jestem - burknęła i znowu szarpnęła się mocno, niestety bezskutecznie. - I jaka chcę być. Nie rozu­miem tylko, dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju i nie po­lecisz za któraś z tych zimnych blondynek w kiecce od Oscara de la Renty? Podobno szyje się je na miarę specjalnie na czas kampanii przed wyborami do Senatu. Ja w każdym razie nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

- Możliwe. - Nie mógł uwierzyć, że jest w nim miejsce na jeszcze większy gniew, który mimo to narastał z każdą chwilą. - Bardzo możliwe - powtórzył, zacieśniając uścisk. - Powiedz mi, że nie masz na mnie ochoty!

Milczała przez chwilę, z trudem chwytając oddech. Nie zda­wała sobie sprawy, że z całych sił wbija palce w jego ramiona i że co chwilę nerwowo oblizuje zaschnięte usta Za to doskonale wiedziała, że są sytuacje, kiedy wolno, a nawet trzeba kłamać.

- Nie chcę cię. W ogóle na mnie nie działasz! Ostatnie słowa stłumił pocałunek tak dziki i brutalny, że kompletnie straciła głowę. Żaden mężczyzna nie całował jej w taki sposób, ba, żaden by się na to nie odważył. Rozgniatał jej usta twardo i boleśnie, zupełnie inaczej niż podczas pier­wszego słodkiego, uwodzicielskiego pocałunku.

Nawet nie próbowała protestować. Starczyła sekunda, by straciła wszelką zdolność logicznego myślenia. Liczyła się tylko siła jego ramion i pasja, z jaką zawładnął jej war­gami.

Namiętność narastała w niej tak szybko, że nie było mowy o tym, by się kontrolować. Czuła jego furię, ale i pożądanie, które rozpalało w niej płomień. Mocno zacisnęła dłonie na jego szyi, zachęcając, by sięgał po więcej, a kiedy to robił, podda­wała się z cichym westchnieniem.

Z całych sił przygarnął ją do siebie, zapominając o łagod­ności, która cechowała go jako kochanka. Ale jak miał pamiętać o subtelnościach, kiedy jej usta szalały, stawały się coraz bar­dziej zachłanne i zaborcze. Tym razem pocałunek już mu nie wystarczył. Szorstkim ruchem wsunął rękę pod pomiętą bluzkę.

Była delikatna, krucha, a jednak serce, które czuł pod za­ciśniętymi palcami biło mocno i nierówno. Wyprężona, przy­warła do niego całym ciałem, szepcząc coś, co mogło być jego imieniem. W ustach czuł jej smak, a pod dłonią ciepłą mięk­kość jej ciała.

Mógłby wziąć ją teraz, na podłodze w korytarzu, a uległa­by z ochotą. Ta świadomość sprawiła, że podniecenie prawie odebrało mu zdolność myślenia. Jednak w tym, co robili, a przynajmniej z jej strony, nie było krzty głębszego uczucia, a jedynie szaleństwo zmysłów. Mógł mieć jej ciało, ale czy to by mu wystarczyło?

Gdyby dał się ponieść, gdyby zaczęli kochać się teraz, kiedy była nieprzytomna z podniecenia, wyszedłby z tego miłosnego spotkania z niczym. Już po wszystkim zbyłaby go albo wy­tknęła mu, że jednak miała rację, mówiąc, że chodzi mu tylko o seks. Nie może na to pozwolić, postanowił resztką rozsądku, jaką udało mu się zachować.

Odepchnął ją z taką wściekłością, że aż zatoczyła się bez­władnie i oparła o ścianę. Kiedy zdumiona odnalazła jego spojrzenie, przekonała się, że jego oczy są wciąż tak samo zagniewane i złe. Przez moment patrzył na nią ostro, jakby chciał przeszyć ją spojrzeniem, po czym bez słowa odwrócił się i wybiegł na ulicę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Starała się o nim nie myśleć. Z nogami na stoliku bezmy­ślnie przerzucała strony magazynu z niedzielnego wydania ga­zety i sączyła drugi kubek kawy. Mojżesz rozciągnął się na oparciu sofy i co chwila zerkał jej przez ramię, zupełnie jakby chciał zobaczyć, o czym piszą.

Bezskutecznie usiłowała skupić się na jakimś artykule o po­trawach kuchni francuskiej, które nie zrujnują domowego bu­dżetu. Wszystkie jej wysiłki szły na marne, bo za bardzo starała się nie myśleć o Alanie. Tyle że i tego nie potrafiła.

Sama była sobie winna. Od początku do końca zawaliła sprawę, więc mogła mieć pretensje tylko i wyłącznie do siebie. Rzadko bywała niegrzeczna i złośliwa, wczoraj jednak udało jej się to znakomicie.

Nie miała zwyczaju ranić innych, a jeśli jej się to zdarzało, to tylko i wyłącznie w przypływie dzikiej furii. Tymczasem wczoraj wyraźnie przeholowała. Wyraz oczu Alana dobitnie świadczył, że był nie tylko wściekły, ale i głęboko dotknięty.

Mogła wprawdzie tłumaczyć się przed sobą, że sam ją do tego zmusił swoim bezsensownym uporem, ale i tak ciągle je­szcze miała sobie mnóstwo do zarzucenia. Nigdy przedtem nie zachowywała się w ten sposób.

Myślisz może, że zawsze marzyłem o kimś takim jak ty? Zapytał ją wczoraj. I co, miała mu powiedzieć, że taką właśnie żywiła nadzieję... Zrezygnowana oparła się o poduszki, grzejąc dłonie ciepłem gorącego kubka. Tak, już kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, zaświtała jej myśl, że może właśnie widzi mężczyznę swojego życia. Myśl dość zaskakująca u kobiety, która nigdy takiego mężczyzny nie szukała.

Od pierwszej chwili czuła, że nie odpowiadają swoim wy­obrażeniom idealnego partnera, co jednak nie zmieniło faktu, że kiedy spotkali się na przyjęciu u Write'ów, coś miedzy nimi zaiskrzyło. Walczyła z tym, próbowała stłumić w sobie wszel­kie uczucia do Alana, ale bez skutku.

Nie ulega wątpliwości, że wczoraj zasłużyła sobie na to, co ją spotkało. Broniła się wprawdzie przed zbyt wielką władzą, jaka powoli nad nią zyskiwał, ale i tak była dla niego wyjąt­kowo przykra. Tylko czy naprawdę chciała, żeby odszedł od niej z tak lodowatym spojrzeniem i w takim gniewie?

Tak czy inaczej, czuła się dzisiaj fatalnie. Miała wyrzuty sumienia, a w dodatku jeszcze musiała znosić ból zranionej miłości własnej i niezaspokojonego pożądania, z jakim ją zo­stawił. Najgorsze, że ogarnięty furią wydawał jej się jeszcze bardziej atrakcyjny.

Zniecierpliwiona odstawiła kubek, cisnęła magazyn na ster­tę innych gazet i po raz tysiąc pierwszy spróbowała się skupić. W końcu przecież postawiła na swoim. Udało jej się wreszcie go zniechęcić. Wygląda na to, że więcej się już nie pojawi. I o to jej przecież chodziło, a jednak...

Coraz bardziej rozdrażniona zerwała się z sofy i przyłoży­wszy obie dłonie do twarzy, zaczęła krążyć po pokoju. Jedna myśl uparcie kołatała się w jej głowie. Nie, skarciła się na­tychmiast, tego nie zrobi. Nie zadzwoni do niego i nie będzie przepraszać! To by tylko zagmatwało i tak niełatwą już sytu­ację.

Chociaż z drugiej strony, gdyby od razu na początku za­znaczyła, że chce go tylko i wyłącznie przeprosić, i nic poza tym... Nie, to nie byłoby rozsądne, szepnęła kręcąc głową.

Co gorsza, oznaczałoby, że jest słaba i sama nie wie, czego chce. Podjęła już decyzję i musi przy niej obstawać, czy jej się to podoba, czy nie.

Jej wzrok zatrzymał się na balonach rozrzuconych po ku­chennym stole. Uszło w nich trochę powietrza i nie mogły już wznieść się do góry, zamiast więc wisieć pod sufitem leżały sobie spokojnie niczym wesoła pamiątka radosnej uroczystości. Z ciężkim westchnieniem pomyślała, że powinna była od razu je poprzekłuwać i wyrzucić na śmietnik. Teraz przynajmniej niczego by jej nie przypominały.

Przesunęła palcem po jednej z żółtych kul. A gdyby tak za­dzwonić do niego, ale absolutnie nie dać się wciągnąć w żadną dyskusję. Rzucić tylko parę słów w ramach przeprosin i koniec.

Zamyślona zagryzła wargę, zastanawiając się intensywnie, gdzie też mogła upchnąć minutnik do gotowania jajek. Nastawi go sobie na trzy minuty, szybko powie parę zdań i uspokoi sumienie. Ostatecznie, co może zmienić króciutka rozmowa przez telefon, przekonywała samą siebie.

Stała na środku pokoju, wciąż niezdecydowana, co robić, kiedy naraz ktoś zapukał do drzwi. Spojrzała na nie z nadzieją, dopadła ich jednym susem i otworzyła na oścież.

- Właśnie myślałam, żeby... - Nadzieja szybko zgasła w jej spojrzeniu. - Cześć, mamo!

- Przepraszam, że nie jestem tym, kogo się spodziewałaś. - Uśmiechnięta Debora cmoknęła ją w policzek i weszła do środka.

- Całe szczęście, że nie jesteś - mruknęła Shelby, zamy­kając drzwi. - Dobrze, że przyszłaś. Zaraz zaparzę kawę. Nie często wpadasz do mnie w niedzielny poranek.

- Może być mała kawa, skoro spodziewasz się gości.

- Nic podobnego! - odparła stanowczo, po czym zakrzątnęła się przy ekspresie.

Debora obserwowała plecy córki, próbując odgadnąć, skąd wzięła się w jej głosie taka determinacja. Po chwili dała jednak za wygraną, śmiejąc się w duchu, że po tylu latach wciąż upar­cie próbuje sztuczki, która nigdy jej się nie powiodła. Nigdy jeszcze nie udało jej się rozgryźć Shelby.

- Jeżeli nie masz żadnych planów, to może wybrałybyśmy się razem do Muzeum Narodowego? Jest niezła wystawa sztuki flamandzkiej - powiedziała zachęcająco. W odpowiedzi usły­szała siarczyste przekleństwo. - Oparzyłaś się! - zawołała, wi­dząc, jak Shelby wkłada do ust zgięty kciuk.

- Nic się nie stało! - Rzuciła następne przekleństwo. - Przepraszam mamo - zreflektowała się szybko. - Wylałam na siebie trochę kawy, nic wielkiego. Proszę bardzo, siadaj!

Jednym niecierpliwym ruchem ręki zrzuciła balony na po­dłogę.

- Cóż, widzę, że pewne rzeczy nigdy się nie zmienią - zauważyła Debora łagodnie. - Między innymi twój sposób ro­bienia porządków. Powiesz mi, coś się stało? - zapytała, kiedy Shelby usiadła naprzeciw niej.

- A co się miało stać? - Z przesadną uwagą oglądała opa­rzony palec.

- Wyglądasz na zdenerwowaną, co raczej rzadko ci się zda­rza. - Mieszając kawę, zmierzyła córkę długim, badawczym spojrzeniem. - Widziałaś dzisiejszą gazetę?

- Pewnie! - zawołała, sadowiąc się wygodniej. - Przecież nie mogłabym jej nie kupić ze względu na Granta.

- Nie to miałam na myśli.

Shelby uniosła brwi, nie wyglądała jednak na zaintereso­waną tematem.

- Przeczytałam tytuły z pierwszej strony - przyznała - ale nie pamiętam, żebym widziała tam coś niezwykłego. Coś prze­oczyłam?

- Najwyraźniej.

Debora podeszła do sofy, obok której leżał plik gazet co najmniej z całego tygodnia. Przez moment grzebała w tym ba­łaganie, aż znalazła to, czego szukała. Z zagadkowym pół­uśmiechem spojrzała na pierwszą stronę, po czym wróciła do stołu i położyła na nim gazetę. Shelby zerknęła w dół.

Przed oczami miała dobrze skadrowane, wyraźne zdjęcie, na którym ona i Alan stali na mostku i obserwowali łabędzie. Doskonale pamiętała tę chwilę. Oparła się wtedy o niego i uło­żyła głowę pomiędzy jego brodą a obojczykiem. Fotoreporter uchwycił ten moment, miała więc okazję przyjrzeć się teraz swojej twarzy, na której malował się tak błogi, zadowolony wyraz, jakiego nigdy dotąd u siebie nie widziała.

Pod fotografią zamieszczono króciutki tekst. Podano, jak się nazywa i ile ma lat, czym się zajmuje, a także to, kim był jej ojciec. Dalej następował zwięzły opis działalności Alana, ze szczególnym uwzględnieniem kampanii, jaką toczył na rzecz bezdomnych. Następne linijki zawierały spekulacje na temat charakteru ich związku. Nic obraźliwego, ot, jeszcze jedna go­rąca waszyngtońska plotka z życia politycznej elity.

Zaskoczyła ją własna reakcja. Nie miała ku temu powodu, bo przecież spełniły się jej przewidywania, a jednak poczuła się głęboko dotknięta. Trzymała przed sobą koronny dowód, że nie myliła się, sądząc, że polityka zawsze będzie stawała pomiędzy nią a Alanem. Próbowali spędzić dzień jak dwoje zwykłych ludzi, ale im nie wyszło. I nigdy nie wyjdzie.

Pozornie obojętnie wzruszyła ramionami i odsunęła na bok gazetę.

- Nie zdziwię się, jeśli dzięki tej wątpliwej reklamie moja galeria przeżyje w poniedziałek prawdziwe oblężenie. Pamię­tam, jak zeszłej zimy pewna kobieta przyjechała aż z Balti­more, bo widziała w jakiejś gazecie moje zdjęcie z siostrzeńcem Myry. - Zamilkła i długo sączyła kawę, starannie ukry­wając narastające zdenerwowanie. - Na szczęście w zeszłym tygodniu miałam przypływ natchnienia, więc towaru mi nie zabraknie. Masz ochotę na pączka? Chyba jeszcze jakiś został.

- Shelby! - Debora przytrzymała jej rękę. - Do tej pory nie przeszkadzało ci zainteresowanie mediów. To Grant ma fobię na punkcie prywatności, nie ty!

- Dlaczego miałoby mi przeszkadzać? - Z trudem po­wstrzymała się, żeby nie uderzyć pięścią w stół. - Zwłaszcza, że tylko na tym skorzystam, bo na pewno będę miała więcej klientów. Pewnie jakiś turysta z prowincji rozpoznał Alana, pstryknął mu zdjęcie i zainkasował okrągłą sumkę. Nie ma sprawy. To nic groźnego.

- Zgadza się. - Debora skinęła potakująco, próbując rozluźnić zaciśnięte palce córki.

- A właśnie, że nie! - krzyknęła Shelby. - To jest groźne! Bardzo groźne! - Zerwała się na równe nogi i zaczęła krążyć po kuchni. - Nie mogę się z tym pogodzić i nie zamierzam. Nie będę tego tolerować! - Z furią kopnęła but, który znalazł się na jej drodze. - Czy ten cholerny Alan nie mógłby być fizykiem jądrowym albo właścicielem kręgielni? Czy musi pa­trzeć na mnie tak, jakby znał mnie całe życie i rozumiał wszy­stkie moje słabości? Nie chcę, żeby to robił. Nie zgadzam się na to!

Gotując się z wściekłości, złapała gazetę i cisnęła ją na po­dłogę.

- Zresztą wszystko mi jedno! - Zatrzymała się zasapana i zaczęła nerwowo przeczesywać włosy. - Wszystko jedno - powtórzyła, próbując uspokoić oddech. - I tak już podjęłam decyzję, więc nie ma o czym mówić... Mamo, chcesz jeszcze kawy? - zapytała nagle.

- Co to za decyzja, o której mówiłaś? - Debora była tak przyzwyczajona do wybuchów córki, że prawie nie zwróciła uwagi na to, co przed chwilą widziała. Zaintrygowały ją jednak słowa Shelby. - Oczywiście, jeśli wolno wiedzieć.

- Zdecydowałam, że w żadnym wypadku nie chcę wiązać się z Alanem. Może zjemy lunch w kafeterii w muzeum? - szybko zmieniła temat.

- Dobrze. Powiedz mi tylko, czy chociaż dobrze się bawiłaś w tym zoo?

Shelby wzruszyła ramionami i zapatrzyła się w swój kubek.

- Tak, spędziłam tam naprawdę miłe popołudnie - odparła, podnosząc go do ust, ale zaraz odstawiła go na stół, nie wy­bijając nawet jednego łyka.

Debora schyliła się po gazetę i jeszcze raz popatrzyła na zdjęcie. Shelby wyglądała na nim niczym uosobienie spokoju i łagodności. Kiedy ostatni raz widziała ją w takim stanie du­cha? Dawno, bardzo dawno temu, pomyślała zdjęta nagłym żalem. W czasach, kiedy żył ojciec Shelby, kiedy brał ją na kolana i szeptali sobie jakieś sekrety. Debora stłumiła głębokie westchnienie i przez chwilę w milczeniu popijała kawę.

- Mam nadzieję, że powiedziałaś senatorowi o swoim po­stanowieniu - powiedziała, patrząc córce w oczy.

- Oczywiście! Jeszcze tego samego wieczora, kiedy się po­znaliśmy u Write'ów, uprzedziłam go, że nie mam zamiaru się z nim spotykać.

- Ale w zeszłym tygodniu przyszłaś z nim do Myry.

- To co innego. - Shelby bawiła się brzegiem gazety. - Natomiast wczorajsza wyprawa do zoo to był błąd.

- Alan to nie twój ojciec, Shelby!

W szybkim spojrzeniu, jakim ją obrzuciła, Debora dostrzeg­ła taką udrękę, że sięgnęła po rękę córki i zaczęła ją czule głaskać.

- Jest tak bardzo do niego podobny! - szepnęła Shelby.

- To przerażające! Ma ten sam wewnętrzny spokój, poczucie obowiązku, jakąś iskrę, która każe mu piąć się na szczyt. I pew­nie tam dotrze, chyba że... - urwała w pół słowa i mocno zacisnęła powieki. Chyba że znajdzie się kolejny maniak z pis­toletem i pokręconą ideologią, który zdoła skutecznie w tym przeszkodzić, pomyślała ze ściśniętym sercem.

W geście rozpaczy oparła głowę na dłoni Debory.

- Dobry Boże - wyznała - czuję, że się zakochałam, i tak mnie to przeraża, że najchętniej uciekłabym, gdzie pieprz roś­nie.

- Dokąd?

- Wszystko jedno, byle dalej od niego! Nie chcę się w nim zakochać i mam ku temu tuzin powodów. W ogóle nie jeste­śmy do siebie podobni!

- A powinniście być? - uśmiechnęła się Debora.

- Mamo, proszę cię! Nie mieszaj mi w głowie, zwłaszcza teraz, kiedy staram się myśleć logicznie. - Wyraźnie spokoj­niejsza odwzajemniła uśmiech. - Przecież sama wiesz, że to nie jest mężczyzna dla mnie. Po tygodniu pewnie popadłabym w obłęd. Nie mogłabym żyć w jego świecie. On ma wszystko tak starannie poukładane, zaplanowane, przemyślane. Na pew­no oczekuje, że jego żona będzie mu serwowała posiłki o ściśle określonych porach i pamiętała, które koszule oddała do pralni.

- Kochanie, chyba sama słyszysz, że wygadujesz straszne bzdury.

- Może i tak. - Jej wzrok powędrował w kierunku poroz­rzucanych balonów. - Ale kiedy dodasz do tego całą resztę, to już nie są bzdury.

- Ta reszta to fakt, że Alan jest politykiem, tak? Shelby...

- Debora poczekała, aż córka spojrzy jej w oczy. - Serce nie wybiera...

- Ja wcale nie zamierzam się zakochiwać! - przerwała szybko, a na jej twarzy pojawił się wyraz oporu. - Bardzo ce­nię sobie sposób, w jaki żyję, i nie pozwolę, że ktoś zmusił mnie do jego zmiany, nim sama nie będę do tego gotowa. A te­raz chodźmy do muzeum. Szkoda dnia na puste gadanie. Obej­rzymy tę twoją sztukę flamandzką, a potem postawię ci lunch. Debora obserwowała chaotyczną krzątaninę córki, która usi­łowała znaleźć parę pantofli. Nie, w żadnym wypadku nie ży­czyła jej cierpienia, ale przeczuwała, że już wkrótce Shelby będzie musiała dokonać dramatycznego wyboru.

Alan siedział przy olbrzymim starym biurku w swoim ga­binecie. Za plecami miał otwarte okno, przez które wpadał zapach bzów, rosnących w małym ogródku. Ich intensywna woń przypominała mu wieczór, kiedy poznał Shelby. Dosko­nale pamiętał chwilę, w której zetknęły się ich spojrzenia... Teraz jednak nie zamierzał o niej myśleć.

Na jego biurku leżały pliki dokumentów i materiałów do­tyczących schronisk dla bezdomnych. Od jakiegoś czasu pro­wadził kampanię na rzecz tworzenia takich miejsc, najczęściej administrowanych przez wolontariuszy. Właśnie w tej sprawie miał się jutro spotkać z burmistrzem Waszyngtonu i po cichu liczył, że rozmowy pójdą tak samo dobrze jak te, które wcześ­niej przeprowadził w Bostonie.

Wiedział, że fakty zebrane przez jego zespół przemawiają na korzyść projektu, który starał się przeforsować. W tej chwili miał przed oczami wstrząsające zdjęcie dwóch bezdomnych skulonych pod wystrzępionym kocem gdzieś na schodach ka­mienicy na rogu 14 i Belmont. To, co widział, było nie tylko smutne, ale wręcz niedopuszczalne. W świetle takich faktów schroniska stawały się sprawą pierwszej potrzeby.

Miał już w głowie niemal gotowy plan uzdrowienia tej sy­tuacji. Z jednej strony trzeba będzie skoncentrować się na przyczynach skrajnego ubóstwa i spróbować zaradzić bezrobociu, recesji, błędom w systemie opieki społecznej, z drugiej zaś za­jąć się ludźmi, których elementarne potrzeby nie są zaspoka­jane. Powinno się zapewnić im schronienie, pożywienie i ubra­nie, w zamian żądając od nich czasu i pracy. Nie będzie żadnych darmowych talonów na jedzenie, żadnej jałmużny na pokaz.

Na uruchomienie tego planu potrzebował jednak funduszy i ochotników chętnych do pomocy. W Bostonie udało mu się już, co prawda, zacząć, ale od chwili otwarcia pierwszego schroniska upłynęło zbyt mało czasu, by obiektywnie ocenić rezultaty. Podczas jutrzejszej rozmowy będzie więc musiał po­legać na informacjach zebranych przez swoich łudzi oraz na własnej sile perswazji. Jeżeli uda mu się pozyskać burmistrza, niewykluczone, że zdoła wykłócić się o jakaś dotację z fun­duszy federalnych.

Starannie poskładał dokumenty i schował je do teczki. Nic więcej nie mógł na razie zrobić. Poza tym spodziewał się go­ścia. Szybko spojrzał na zegarek. Zostało mu jakieś dziesięć minut. Tyle mógł poświęcić na odpoczynek.

Oparł się wygodnie o wysoki zagłówek skórzanego fotela i zamyślony powiódł wzrokiem po znajomych sprzętach. Lubił swój gabinet i zawsze bez trudu umiał się tu odprężyć.

Wysokie ściany pokrywała ciemna, starannie utrzymana bo­azeria, kominek z różowego marmuru zimą dawał przyjemne ciepło i tworzył intymny nastrój. Na szerokim gzymsie nad paleniskiem stały rodzinne fotografie w staroświeckich ram­kach, które Alan z upodobaniem kolekcjonował.

Zdjęcia przedstawiały członków rodziny, poczynając od pradziadków, którzy nigdy nie opuścili Szkocji i teraz uśmie­chali się do niego ze starych dagerotypów, po całkiem współ­czesne kolorowe fotki jego siostry i brata. Kiedy Rena, jego siostra, rodziła kolejne dziecko, zbiór powiększał się o podo­biznę następnego tłuściutkiego bobasa.

Zatrzymał wzrok na zdjęciu jasnowłosej kobiety, która roze­śmianymi oczami patrzyła prosto w obiektyw i miała piękne, uparte usta. Niesamowite, jak wiele odcieni mogą mieć kobiece włosy, pomyślał. Na przykład włosy Reny w niczym nie przy­pominały niesfornych, płomiennych loków Shelby.

Niesfornych... Tak, właśnie to słowo określało ją najle­piej. Była niezorganizowana, złośliwa i uparta, ale to właś­nie ciągnęło go do niej z magnetyczną siłą. Kusiło go jej okiełznanie i cieszyła pewność, że życie z nią byłoby pas­mem niespodzianek. Sam się dziwił, że może tak myśleć, skoro zawsze starał się w życiu kierować rozsądkiem i prze­widywalną logiką.

Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju, przesuwając wzrokiem wzdłuż regałów wypełnionych książkami. Jego gabinet był do­kładnie taki, jak jego życie: schludny i praktyczny. Tymczasem on zamierzał wpuścić do niego tajfun, jaki przypominała Shel­by. Więcej, miał nadzieję, że uda mu się zapanować nad tym żywiołem.

Kiedy rozległ się gong, machinalnie spojrzał na zegarek. Myra zjawiła się punktualnie.

- Witaj, MacGee! - Z uśmiechem przywitała postawnego szkockiego kamerdynera.

- Dzień dobry, pani Ditmeyer.

MacGee miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i mimo siedemdziesiątki na karku, wciąż jeszcze trzymał się prosto. Służył u MacGregorów już od ponad trzydziestu lat, kiedy na własną prośbę przeniósł się z Hyannis Port do Georgetown. Pan Alan będzie mnie potrzebował, oznajmił któregoś dnia sta­nowczym głosem z gardłowym szkockim akcentem i tym sa­mym uznał sprawę za przesądzoną.

- Powiedz no, mój miły, nie upiekłeś czasem tych swoich pysznych babeczek?

- A jakże! Ze śmietaną - odparł MacGee z grymasem, któ­ry w jego przypadku oznaczał szeroki uśmiech.

- Ach, MacGee, nawet nie wiesz, jak ja cię uwielbiam za te babeczki - rozpromieniła się Myra, a widząc Alana, który właśnie wszedł do holu, wyciągnęła do niego obie dłonie: - Dzień dobry. Jesteś kochany, że pozwoliłeś mi zawracać sobie głowę w niedzielę rano!

- Nigdy nie zawracasz mi głowy. Zapraszam. - Pocałował ją w policzek i poprowadził do salonu.

W obszernym pokoju dominowały spokojne kolory beżu, brą­zu i kremu, z kilkoma akcentami butelkowej zieleni. Meble były solidne, antyczne, na podłodze leżał nieco spłowiały perski dywan.

Wszystko razem tworzyło przyjemne, wygodne wnętrze, którego jedynym zaskakującym elementem był olbrzymi obraz olejny, przedstawiający morze podczas gwałtownej burzy. Groźny charakter płótna wiele mówił o człowieku, który zde­cydował się ozdobić nim ścianę.

Kiedy Alan wskazał jej miękki, przepastny fotel, Myra za­tonęła w nim z głębokim westchnieniem i natychmiast zrzu­ciła szokująco różowe pantofle na wysokiej szpilce.

- Co za ulga! - westchnęła. - Nigdy nie mogę zdobyć się na to, żeby wreszcie kupić sobie wygodne buty. To cena, jaką płacimy za próżność - dodała, wskazując na obolałe palce, któ­re próbowała rozruszać. - Dostałam uroczy list od Reny. Pyta, czy wybieramy się z Herbertem do Atlantic City, żeby prze­puścić trochę pieniędzy w ich kasynie.

- Sam się nieźle spłukałem, kiedy tam byłem ostatnim ra­zem - roześmiał się Alan, siadając naprzeciw niej. Z doświad­czenia wiedział, że minie trochę czasu, nim Myra zdradzi pra­wdziwy cel swojej wizyty.

- Co słychać u Caina? Zawsze był z niego hultaj - ciąg­nęła - Kto by pomyślał, że tak się ustatkuje i zostanie wziętym prawnikiem?!

- Życie często sprawia nam niespodzianki.

- Święte słowa! A oto i moje dietetyczne śniadanko - za­wołała na widok tacy, którą wniósł do pokoju kamerdyner. - Postaw to na stoliku, MacGee, sama naleję herbatę. Niech cię Bóg błogosławi za te babeczki.

Poderwała się chyżo i zakrzątnęła wokół czajnika i filiża­nek z miśnieńskiej porcelany. Cokolwiek chodzi jej po głowie, zawsze najpierw musi nacieszyć się herbatą i babeczkami, po­myślał Alan z sympatią, patrząc, jak Myra rozlewa aromaty­czny napar.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo zazdroszczę ci takiego ka­merdynera! - westchnęła, podając mu filiżankę. - Dwadzieścia lat temu próbowałam podkraść go twoim rodzicom.

- Nie wiedziałem. Zresztą nic w tym dziwnego, bo Mac­Gee jest zbyt dyskretny, by wspominać o takich rzeczach.

- I zbyt lojalny, by skusić się na moją ofertę. Spróbowałam go do tego namówić zaraz po tym, jak po raz pierwszy spró­bowałam tych pyszności. - Odgryzła kawałek ciasta i zamru­czała z rozkoszy. - Nie mogłam uwierzyć, kiedy twoja matka powiedziała mi, że to MacGee piecze takie cudeńka. Ach, co tam... Na pocieszenie mogę sobie powiedzieć, że gdyby wtedy zgodził się od was odejść, wyglądałabym dziś jak słoń. A skoro o słoniach mowa... - z wdziękiem wytarła czubki palców w wykrochmaloną serwetkę - to zauważyłam, że ostatnio zain­teresowałeś się tymi poczciwymi stworzeniami.

Alan uniósł brwi i zerknął na nią znad filiżanki. A więc to ją przygnało.

- Zawsze interesowałem się poczynaniami partii opozycyj­nej - odpowiedział wymijająco.

- Dajże spokój! Nie mówię teraz o symbolach politycz­nych - obruszyła się. - Dobrze bawiłeś się w zoo?

- Widziałaś dzisiejszą gazetę.

- Oczywiście! I muszę powiedzieć, że pięknie się razem prezentujecie, co zresztą wiedziałam od razu. Czy Shelby była zła, kiedy zobaczyła to zdjęcie?

- Nie mam pojęcia! - Spojrzał na nią zaskoczony. Od tak dawna wiódł życie na oczach tysięcy ludzi, że prawie już nie myślał o tym, jak inni przyjmują publiczne zainteresowanie. - A powinna być?

- Normalnie raczej nie. Tyle tylko, że Shelby lubi zaska­kiwać. Nie chciałabym być wścibska... Nie, nieprawda! Chcia­łabym! - przyznała z rozbrajającym uśmiechem. - Ale tylko dlatego, że znam was oboje od dziecka - usprawiedliwiła się. Przez chwilę walczyła z pokusą sięgnięcia po następną babe­czkę, ale szybko dała za wygraną. - Bardzo się ucieszyłam, widząc dziś rano wasze zdjęcie.

- Dlaczego?

- Właściwie to nie wiem, bo prawdę mówiąc, miałam nad­zieję sama was zeswatać. Wy tymczasem zagraliście mi na no­sie i poradziliście sobie sami. W każdym razie jestem bardzo zadowolona z rezultatów.

Znał ją na tyle dobrze, że w lot zrozumiał, do czego zmie­rzała. Odprężony oparł się wygodnie.

- Jedno popołudnie w zoo nie prowadzi do zawarcia mał­żeństwa - zauważył.

- Mówisz jak typowy polityk. - Myra odstawiła pusty ta­lerzyk i z wyrazem błogości na twarzy rozsiadła się wygodnie w fotelu. - Myślisz, że uda mi się wydobyć z MacGee przepis na te babeczki?

- Raczej nie.

- Trudno - westchnęła i wróciła do tematu. - Tak się złożyło, że byłam u Shelby, kiedy posłaniec przyniósł kosz tru­skawek. Wiesz coś na ten temat?

- Truskawki? - odparł z obojętnym uśmiechem. - Bardzo je lubię.

- Zapominasz, że z taką mądralą jak ja trudno bawić się w kotka i myszkę! - Pogroziła mu palcem, mrużąc jedno oko. - Poza tym, znam cię na wylot. Mężczyzna twojego pokroju wysyła kosze truskawek i chodzi w soboty do zoo tylko, jeśli się zadurzy.

- Nie zadurzyłem się w Shelby - sprostował, spokojnie są­cząc herbatę. - Ja się w niej zakochałem.

Z różowych ust Marty wyrwał się krótki okrzyk.

- Pięknie! - wykrztusiła. - I znacznie szybciej, niż my­ślałam.

- Wystarczyła tylko chwila - przyznał.

- Wspaniale! - Pochyliła się i poufale klepnęła go w ko­lano. - I cieszę się, że na ciebie trafiło. Zasłużyłeś sobie na wstrząs miłości od pierwszego wejrzenia.

Roześmiał się, mimo że jego dobry nastrój ulotnił się jak kamfora.

- Niestety, Shelby tak nie uważa - powiedział, patrząc przed siebie.

- Co to znaczy: nie uważa?

- To, co słyszysz. - Wspomnienie wczorajszego dnia cią­gle jeszcze sprawiało mu ból. Zbyt dobrze pamiętał słowa Shel­by i jej niedbały ton. - Nie jest mną zainteresowana i nie chce się więcej spotykać.

- Bzdury! - fuknęła Myra i z wrażenia aż odstawiła tale­rzyk z trzecią babeczką. - Wspomniałam ci, że byłam u niej, kiedy dostała truskawki. Znam ją tak samo dobrze jak ciebie, więc wiem, pod jakim była wrażeniem. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby wyglądała i zachowywała się w taki sposób - powiedziała dobitnie, klepiąc go w kolano dla podkreślenia wagi swych słów. Milczał, zapatrzony w przestrzeń.

- Jest bardzo uparta - stwierdził w końcu. - I postanowiła, że nie zwiąże się ze mną ze względu na moją profesję.

- Rozumiem. - Myra domyślnie pokiwała głową i przez chwilę siedziała zadumana, stukając długimi paznokciami w poręcz fotela. - Mogłam się tego spodziewać.

- Wiem, że nie jestem jej całkiem obojętny - ciągnął pół­głosem, przypominając sobie namiętne pocałunki Shelby. - Po prostu się uparła.

- W tym przypadku nie chodzi o upór - głębokie wes­tchnienie Myry pomogło mu wrócić do rzeczywistości - a ra­czej o strach. Boi się po tym, co stało się z jej ojcem. Była z nim bardzo zżyta.

- Domyśliłem się tego. Na pewno musiało jej być ciężko, kiedy straciła go w taki straszny sposób. Nie rozumiem jednak, co to ma wspólnego z nami.

Jego ton świadczył o tym, że z coraz większym trudem pa­nuje nad zniecierpliwieniem. Wstał, bo nie był w stanie wy­siedzieć dłużej w jednym miejscu, i zaczął krążyć wokół sofy.

- A gdyby tak jej ojciec był architektem, to co? Skreśliłaby raz na zawsze wszystkich architektów? - Wzruszył ramionami i rozdrażniony, nerwowo przeczesał ręką włosy. - Do diabła, Myro, to idiotyczne odrzucać mnie tylko dlatego, że podobnie jak kiedyś jej ojciec jestem senatorem!

- Nie próbuj tego zrozumieć - odparła łagodnie. - Shelby rzadko kiedy kieruje się logiką, chyba że swoją własną. Uwiel­biała ojca, i uwierz mi, że w tym, co mówię, nie ma ani krzty przesady. - Umilkła, ogarnięta współczuciem. - Kiedy jej oj­ciec zginął, miała zaledwie jedenaście lat, a patrzyła na jego śmierć.

Zaskoczony, przerwał swoją wędrówkę i wolno obrócił się w stronę Myry.

- Ona przy tym była?

- I ona, i Grant. Bóg jeden wie, jakim cudem Debora zdo­łała powstrzymać prasę przed ujawnianiem tego faktu. Pamię­tam, że musiała uruchomić wszystkie swoje kontakty.

- Boże, co Shelby musiała przeżyć...

- Przez wiele dni nie odezwała się ani słowem. Spędziłam z nią wtedy sporo czasu, próbując pomóc trochę Deborze, która musiała radzić sobie nie tylko z własnym bólem, ale także z rozpaczą dzieci i natarczywością prasy. - Ze smutkiem po­kręciła głową, przypominając sobie tamte dni. - To był kosz­mar. Zabójstwa na tle politycznym mają wymiar publiczny, ale rozpacz i żal są już całkiem prywatne - dodała matowym głosem. - Shelby przełamała się dopiero dzień po pogrzebie. Wpadła w dziką, prawie zwierzęcą rozpacz, która trwała co najmniej tak długo, jak przedtem jej milczenie. A potem coś się w niej zablokowało. Wyparła ze świadomości te tragiczne przeżycia, być może za szybko i zbyt dokładnie.

Nie był pewien, czy chce słuchać dalej. Zbyt wiele koszto­wało go wyobrażanie sobie zrozpaczonego, zagubionego dzie­cka, jakim była wtedy Shelby. W czasie kiedy przeżywała ten koszmar, on był na drugim roku studiów, zadowolony z siebie i bezpieczny w otoczeniu rodziny.

Do tej pory los był dla niego łaskawy i oszczędził mu stra­szliwego doświadczenia, jakim jest strata kogoś bliskiego. Oj­ciec... Alan wolał nie myśleć o tym, co czułby, gdyby nagle zabrakło pełnego sił, radosnego Daniela MacGregora.

Spojrzał w okno, szukając spokoju w młodej zieleni kwit­nących drzew.

- Co się z nią potem stało? - zapytał cicho.

- Przetrwała. Uratowała ją jej niewyczerpana energia. Kiedyś - przypomniała sobie Myra - gdy Shelby miała jakieś szes­naście lat, powiedziała mi, że życie to gra pod tytułem „Kto następny”. Postanowiła więc, że będzie cieszyć się życiem i chce doświadczyć jak najwięcej, zanim wypadnie na nią.

- To bardzo w jej stylu - mruknął.

- Zgadza się. Tak czy owak nie znam nikogo, kto byłby bardziej pogodzony z samym sobą niż ona. Potrafi wybaczyć sobie własne słabości, myślę nawet, że z niektórych jest wręcz dumna. Najgorsze - uniosła dłoń i gestem akcentowała każde swoje słowo - że ta dziewczyna nie potrafi panować nad swy­mi emocjami. Czasem mam wrażenie, że sama się w nich spala. Może w ten sposób walczy z żałobą, która dla niej nigdy się nie skończyła.

- To nie daje jej prawa do rezygnacji z miłości - rzucił niecierpliwie. - Bez względu na to, jak bardzo przeżyła śmierć ojca.

- Zgoda, ale ona jest przekonana, że postępuje właściwie.

- W takim razie się myli!

- Widzisz... - załagodziła Myra - To nie jest kobieta, któ­rą łatwo kochać i z którą będzie łatwo żyć.

Zmusił się, by usiąść. Wreszcie zaczął rozumieć sytuację na tyle, by spróbować znaleźć jakieś rozwiązanie. Raz jeszcze przeanalizował wczorajsze wydarzenia, żałując, że stracił pa­nowanie nad sobą. Shelby spojrzała wtedy na niego z takim żalem.

- Odechciało mi się łatwych kobiet, odkąd ją poznałem - wyznał z gorzkim uśmiechem. - Niestety, dała mi wczoraj odprawę.

- Nonsens! - Myra odstawiła filiżankę z taką energią, że aż zadźwięczała krucha porcelana. - Tej dziewczynie potrze­ba... A zresztą, co mnie to obchodzi. - Zniecierpliwiona ma­chnęła ręką. - Skoro tak łatwo się zniechęcasz, to nie ma sensu, żebym zdzierała sobie gardło. Wy, młodzi, zrobiliście się stra­sznie wygodni. Wystarczy jedna przeszkoda, i koniec, po za­wodach! Twój ojciec na przykład - ciągnęła z coraz większym zaangażowaniem - nie zniechęcał się tak łatwo. A ty co? I co z ciebie będzie za prezydent? - zapytała ponuro. - Zdaje się, że muszę poważnie się zastanowić, czy warto na ciebie gło­sować!

- Na razie nie startuję w wyborach - zauważył trzeźwo, krztusząc się ze śmiechu, nad którym bezskutecznie usiłował zapanować już od kilku minut.

- Na razie!

- Na razie - powtórzył. - Poza tym, mam zamiar ożenić się z Shelby.

- O! - Myra zapadła w fotel, jakby uszło z niej powietrze. - To zmienia postać rzeczy. Nadal będę na ciebie głosować. Kiedy ślub?

Zanim odpowiedział, długo patrzył na sufit, rozważając w myślach wszystkie aspekty swojej decyzji.

- Zawsze lubiłem Hyannis Port jesienią - powiedział wre­szcie, a potem opuścił wzrok i spojrzał na Myrę. - Myślisz, że Shelby spodoba się pomysł wzięcia ślubu w surowym za­mczysku?

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Tydzień to raptem siedem dni. Przez sześć Shelby udawała, że wszystko jest w porządku, ale w piątek po południu skoń­czyły jej się wymówki, którymi tłumaczyła swoją opryskliwość, ciągły brak humoru i roztargnienie.

Przez cały ten czas niewiele spała, więc w ciągu dnia le­dwie trzymała się na nogach. Kłopoty ze snem wynikały z nad­miaru zajęć, zarówno tych związanych z prowadzeniem galerii, jak i towarzyskich, bo nie odrzuciła żadnego z licznych za­proszeń, jakie dostawała.

Przemęczona, zwykle zapominała o wielu sprawach, naj­częściej zaś o tym, żeby cokolwiek zjeść. Naruszyła przez to równowagę swojego organizmu i czasami czuła się naprawdę dziwnie. A ponieważ czuła się dziwnie, traciła nawet resztki apetytu. W ten sposób koło się zamykało.

Każdego dnia tłumaczyła tym swoje złe samopoczucie, dzięki czemu udawało jej się zupełnie pominąć możliwość, że wszystko to dzieje się z powodu Alana. Mało tego, co jakiś czas powtarzała sobie, że w ogóle o nim nie myśli. Ani przez chwilę.

Niestety, wszystkie te zabiegi nie przynosiły rezultatu. Do­szło nawet do tego, że kilka razy dziennie musiała odpędzać natrętne wspomnienia. W końcu, pod koniec tygodnia, rozzło­szczona do granic możliwości, roztrzaskała o ścianę pracowni dopiero co skończony wazon. I też nie pomogło.

Pracowała niemal bez przerwy, w nocy, kiedy już znudziło ją wpatrywanie się w sufit, a sen uparcie nie nadchodził, i w dzień, z tego samego zresztą powodu. Wieczorami wycho­dziła z domu i tryskała przesadnie dobrym humorem, co w końcu doprowadziło do tego, że znajomi popatrywali na nią podejrzliwie.

Zagospodarowywanie wolnego czasu stało się jej obsesją. Skutek był taki, że umawiała się z dziesięcioma osobami naraz, a potem zapominała o tym i zagrzebywała się w pracowni.

Wszystko przez tę cholerną pogodę, dumała smętnie, sie­dząc za kontuarem z brodą opartą na dłoni. Deszcz siąpił i sią­pił, a z radia płynęła nastrojowa muzyka, przerywana cza­sem optymistycznymi prognozami, że do niedzieli przestanie padać. Tyle że jej niedziela wydawała się straszliwie odległa od piątku.

Mnóstwo ludzi miewa podły nastrój w czasie deszczu, wmawiała sobie. To, że do tej pory do nich nie należała, nie oznacza jeszcze, że nic się nie zmieniło. Możliwe, że takie rzeczy przychodzą z wiekiem. Poza tym takie wstrętne, szare dni mogą wpędzić w depresję nawet największego optymistę. Uspokojona tą myślą zapatrzyła się tępo w zalane deszczem okno wystawy.

W taki deszcz nawet interes kiepsko idzie, zauważyła. Do tej pory do galerii zajrzało zaledwie kilku klientów, a wczoraj i przedwczoraj było niewiele lepiej. Normalnie w takiej sytu­acji zamknęłaby sklep i znalazła sobie inne zajęcie. Tym razem jednak siedziała na swoim stołku jak zaczarowana i patrzyła przed siebie z miną tak ponurą, jak pieska pogoda za oknem.

Może powinna wyjechać gdzieś na weekend... Ożywiona tą myślą wyobraziła sobie, że mogłaby polecieć wieczornym samolotem do Maine, do Grania. Ale by się wściekł na jej widok!!!

Uśmiechnęła się lekko, pierwszy raz od wielu dni. Na pewno ciskałby się i pomstował, że wpadła bez zapowiedzi. A po­tem na pewno świetnie by się bawili, dokuczając sobie nawza­jem. Grant był mistrzem w rzucaniu aluzji i potrafił zrobić z te­go doskonałą zabawę.

Tylko że on za dużo wiedział i zbyt dobrze ją rozumiał, przypomniała sobie, kiedy minęła pierwsza euforia. Od razu zorientowałby się, że coś jest z nianie tak. Wierciłby jej dziurę w brzuchu tak długo, aż w końcu musiałaby powiedzieć mu, co się stało. Ona zaś mogła zwierzać się co najwyżej matce, a i to nie ze wszystkiego.

Westchnęła ciężko i zaczęła zastanawiać się nad innymi możliwościami. Miała do wyboru albo zostać w domu i spę­dzić w samotności beznadziejne dwa dni, albo zaraz gdzieś pojechać. Zawsze przecież mogła wrzucić parę rzeczy do sa­mochodu i jechać przed siebie, aż znajdzie miejsce, w którym nie będzie już padać.

Przymknęła oczy i w wyobraźni ujrzała piękną słoneczną plażę. W oddali szumiało morze, a ona leżała na piasku i czuła na sobie ciepłe promienie słońca... To zadecydowało. Musi natychmiast się stąd ruszyć, postanowiła twardo. Natychmiast!

Zeskoczyła ze stołka i ruszyła do drzwi, by wywiesić tab­liczkę z napisem: Zamknięte. Nagle ktoś pchnął je energicznie, wpuszczając do galerii podmuch wilgotnego, zimnego powie­trza. Wysoka kobieta w żółtym sztormiaku i kaloszach szybko weszła do środka i z hukiem zatrzasnęła drzwi.

- Co za fatalna pogoda - zawołała na powitanie, otrząsając się z wody.

- Nie mogłoby być gorzej - zgodziła się Shelby. Z trudem powstrzymała się, by nie okazać zniecierpliwienia, choć jeszcze kilka minut temu gotowa była stanąć na głowie, byle tylko zwabić klientów. - Czy jest pani zainteresowana czymś kon­kretnym? - zapytała uprzejmie.

- Sama jeszcze nie wiem. Na razie trochę się porozglądam. Jasne, mruknęła pod nosem Shelby, rozciągając usta w uśmiechu. Nim się skończysz rozglądać, ja pewnie tu za­marznę. A tak byłabym już w połowie drogi do słońca, dodała w myślach. Zamierzała już powiedzieć kobiecie, że zaraz za­myka, w końcu jednak ugryzła się w język.

- Proszę się nie spieszyć - oznajmiła słodko.

- Usłyszałam o pani galerii od mojej sąsiadki. - Kobieta uważnie oglądała pękatą, nakrapianą donicę, która nadawała się do postawienia na tarasie lub patio. - Kupiła tu serwis do kawy, który wprost mnie zachwycił. Bladoniebieski z ręcznie malowanymi bratkami.

- A tak, pamiętam. - Shelby pokiwała głową Choć kobieta i tak na nią nie patrzyła, starała się za wszelką cenę utrzymać swobodny uśmiech. - Wprawdzie moje wzory się nie powtarzają ale jeśli jest pani zainteresowana kompletem do kawy, to mam coś podobnego - dodała i nerwowo rozejrzała się po półkach, bo właśnie wyleciało jej z głowy, gdzie postawiła nowy serwis.

- Właściwie nie tyle sam komplet, ile pani warsztat przykuł moją uwagę. Sąsiadka mówiła mi, że wszystko robi pani sama.

- To prawda. - Niewiele brakowało, żeby zaczęła niecier­pliwie przestępować z nogi na nogę. Skarciła się za to i zmu­siła, by poświęcić więcej uwagi” klientce.

Wyglądała na jakieś trzydzieści lat. Miała gładkie czarne włosy z ładnie rozjaśnionymi pasemkami. Była atrakcyjną i na pewno miłą osobą mimo to Shelby nie mogła się wprost do­czekać, żeby sobie wreszcie poszła.

Wściekła na siebie za takie myśli, zdobyła się na jeszcze jeden wysiłek.

- Na zapleczu mam pracownię - powiedziała przyjaznym tonem. - Jest tam koło i piec, bo sama wypalam i pokrywam szkliwem moje wyroby.

- Korzysta pani z gotowych form?

- Rzadko. Właściwie tylko wtedy, kiedy chcę zrobić jakaś figurkę. Poza tym robię wszystko na kole garncarskim.

- Ma pani niesamowity talent, o czym z pewnością sama pani wie najlepiej. I mnóstwo energii! - Kobieta wyprostowała się i zamyślona przejechała palcem po wypukłości czajnika do kawy. - Domyślam się, ile czasu i wysiłku kosztuje zrobienie takich rzeczy, nie mówiąc już o tym, że trzeba mieć wyśmie­nity warsztat i wielkie zdolności. I, oczywiście, anielską cier­pliwość.

- Dziękuję. Całe szczęście kiedy człowiek robi to, co lubi, nie myśli ani o czasie, ani o wysiłku.

- Wiem, wiem. Jestem dekoratorką wnętrz. - Podeszła do Shelby i podała jej swoją wizytówkę. Wyraźnymi literami było tam napisane: Maureen Francis. Projektowanie wnętrz. - Aku­rat teraz urządzam własne mieszkanie. Wezmę tę donicę, tę amforę i ten wazon - powiedziała, wskazując wybrane przed­mioty. - Czy mogę zostawić pani zadatek i poprosić, żeby przetrzymała je pani dla mnie do poniedziałku? Nie chciałabym ich przewozić w taką niepogodę.

- Oczywiście. Zapakuję je i będą na panią czekały.

- Świetnie! - Kobieta sięgnęła do skórzanej torby - wor­ka, z której wyciągnęła książeczkę czekową. - Mam przeczu­cie, że będziemy ze sobą współpracować. Co prawda mieszkam w Waszyngtonie dopiero od miesiąca, ale mam już zamówienia na kilka niezłych projektów - powiedziała z zachęcającym uśmiechem, zanim pochyliła się nad wypisywaniem czeku. - Lubię ozdabiać wnętrza rękodziełem. Nie ma nic gorszego niż pokój, w którym na pierwszy rzut oka widać pracę profesjo­nalnego dekoratora.

To stwierdzenie, zaskakujące w ustach osoby, która żyła z urządzania ludziom mieszkań, zaintrygowało Shelby. Całkiem zapomniała, że jeszcze pięć minut temu chciała wyrzucić swoją rozmówczynię za drzwi.

- Skąd pani przyjechała? - zapytała.

- Z Chicago. Przez dziesięć lat pracowałam tam w wielkiej firmie architektonicznej. - Kobieta wyrwała czek i podała go Shelby. - Aż w końcu doszłam do wniosku, że pora zacząć działać na własną rękę.

Shelby kiwała głową, zajęta wypisywaniem rachunku.

- Jest pani dobra w swoim zawodzie? - spytała nagle. Kobieta zamrugała powiekami, wyraźnie zaskoczona tak bezpośrednim pytaniem, zaraz jednak uśmiechnęła się szeroko:

- Nawet bardzo dobra - odparła bez fałszywej skromności. Shelby przyglądała się jej przez moment. W końcu, jak zwykle posłuszna wewnętrznemu impulsowi, odwróciła rachu­nek i szybko napisała na nim adres i nazwisko.

- Myra Ditmeyer - powiedziała, podając kobiecie karte­czkę. - Jeśli ktokolwiek, kto coś znaczy w tym mieście, będzie przymierzał się do zmiany wystroju domu albo mieszkania, ona na pewno będzie o tym wiedzieć. Proszę do niej zadzwonić i powołać się na mnie.

Nieco zaskoczona Maureen uważnie spojrzała na rachunek. Była w Waszyngtonie dostatecznie długo, by wiedzieć, kim jest i co może Myra Ditmeyer.

- Dziękuję bardzo - wykrztusiła w końcu.

- Nie ma sprawy. Tylko uprzedzam, że Myra nie pomoże pani bezinteresownie. W zamian zacznie domagać się, by opo­wiedziała jej pani o sobie... - przerwała i ciekawa nowego klienta, spojrzała w stronę drzwi. Kiedy zorientowała się, kto właśnie wszedł do galerii, z wrażenia straciła głos, co zresztą zdarzyło jej się po raz pierwszy w życiu.

Alan starannie zamknął drzwi. Potem zdjął kompletnie przemoczony płaszcz, strząsnął z niego krople deszczu i jak gdyby nigdy nic podszedł do Shelby, skinąwszy po drodze na powitanie kobiecie, z którą rozmawiała. Ponad ladą wziął jej twarz w obie dłonie i pocałował ją prosto w usta.

- Mam dla ciebie prezent - oznajmił.

- O nie! - krzyknęła, zła na siebie za to, że nie potrafiła w porę ukryć paniki. Odepchnęła jego ręce i cofnęła się w kąt.

- Natychmiast stąd wyjdź!!

Alan tymczasem swobodnie oparł się o kontuar i zwróciła się do osłupiałej Maureen.

- Niech pani sama powie, czy tak się dziękuje za prezenty?

- No cóż, ja... - Maureen bezradnie zerkała to na niego, to na Shelby, aż wreszcie dała za wygraną i tylko wzruszyła ramionami.

- Oczywiście, że nie! - odpowiedział Alan na własne py­tanie. Z kieszeni płaszcza wyciągnął pudełko i położył je na drewnianym blacie.

- Zabierz to, bo i tak nie zamierzam tego otwierać - wark­nęła Shelby. Wbiła wzrok w pudełko tylko i wyłącznie po to, żeby nie patrzeć na Alana. Obawiała się, że wystarczy jed­no jego spojrzenie i znowu zapomni o wszystkich swoich po­stanowieniach. - Galeria jest już zamknięta - dodała opryskli­wie.

- Chyba jeszcze nie. Shelby dość często bywa nieuprzejma - wyjaśnił, obracając się do Maureen. - Czy chce pani zoba­czyć, co dla niej mam?

Maureen znowu wzruszyła ramionami, rozdarta pomiędzy ciekawością a chęcią, by jak najprędzej się ulotnić. Widocznie jej wahanie trwało zbyt długo, bo Alan otworzył pudełko, nie czekając, co mu odpowie. Sięgnął do środka i ostrożnie wyjął mały witraż w kształcie tęczy. Cudo, pomyślała Shelby i w ostatniej chwili cofnęła dłonie, które niemal same wyciąg­nęły się, by dotknąć kolorowego szkła.

- A niech cię szlag trafi! - syknęła. Skąd, do diabła, wie­dział, że tak bardzo pragnęła zobaczyć tęczę?

- To też typowa dla niej odpowiedź. - Alan uparcie roz­mawiał wyłącznie z Maureen. - Znaczy mniej więcej tyle, co: dziękuję, bardzo mi się podoba.

- Powiedziałam ci, żebyś przestał przysyłać mi prezenty!

- Przecież nie przysłałem, tylko sam przyniosłem - zauwa­żył trzeźwo, wtykając jej witraż do ręki.

- Ale ja tego nie chcę! - zawołała, choć mimo woli zacisnęła palce na chłodnym szkle. - Gdybyś nie był gruboskórnym, upar­tym MacGregorem, dawno już zostawiłbyś mnie w spokoju.

- Na szczęście tak się złożyło, że akurat pewne cechy cha­rakteru mamy wspólne. - Wziął ją za rękę, nim zdążyła ją cofnąć. - Strasznie szybko bije ci puls!

Maureen uznała, że najwyższa pora ruszyć w swoją stronę. Chrząknęła cicho, próbując dać im delikatnie do zrozumienia, że wciąż tu jest.

- To ja już uciekam - powiedziała, chowając rachunek do torby. - Zgodnie z naszą umową przyjdę w poniedziałek - do­dała, ale i tak nikt nie zwrócił na nią uwagi. - Gdyby w taki paskudny dzień ktoś podarował mi tęczę - mówiła, idąc w stro­nę drzwi - jak nic wpadłabym po uszy.

- Wpadłaby po uszy - powtórzyła Shelby półgłosem z ma­ło przytomnym wyrazem twarzy.

Wróciła do rzeczywistości dopiero wtedy, gdy usłyszała trzask drzwi, które Maureen znowu zamknęła ciut za głośno.

- Puszczaj! - krzyknęła i wyrwała ręce z uścisku Alana. Nerwowo wyłączyła radio, a wtedy w galerii zapadła martwa cisza, w której słychać było tylko jej przyspieszony oddech. - Mówiłam ci, że zamykam sklep!

- Doskonały pomysł. - Niespiesznie podszedł do drzwi, obrócił tabliczkę i zatrzasnął zasuwę.

- Zaraz, zaraz! - Czuła, że ogarnia ją furia. - Nie możesz tak po prostu... - urwała, kiedy odwrócił się i ruszył w jej stronę.

Spokojna stanowczość w jego oczach sprawiła, że przezor­nie cofnęła się o krok. Z trudem przełknęła ślinę, po czym oznajmiła głosem, który miał być niesłychanie stanowczy:

- To jest mój sklep, a ty... - Ostatnie słowo wypowie­działa ledwie słyszalnym szeptem, kiedy za plecami poczuła zimną ścianę. Teraz mogła tylko bezradnie obserwować, jak Alan wchodzi za ladę.

- A my... - poprawił wesoło, zatrzymując się naprzeciw niej - idziemy zaraz na obiad.

- Nigdzie nie idę!

- Idziesz.

Przyglądała mu się zdezorientowana i wzburzona. Nie wy­glądał na zdenerwowanego. Mówił spokojnie, bez zniecierpli­wienia czy gniewu, w jego oczach nie dostrzegła urazy. Szko­da, pomyślała. Dużo łatwiej poradziłaby sobie z jego złością niż opanowaniem. No, ale trudno. Teraz też stawi mu czoło.

- Alan, nie możesz dyktować mi, co mam robić. W końcu...

- Robię to - dokończył. - I nie zamierzam przestać, bo niedawno doszedłem do wniosku, że do tej pory za często cię proszono, a za rzadko od ciebie wymagano.

- Nie obchodzą mnie twoje odkrywcze wnioski! - Nie­cierpliwie machnęła ręką. - Co ty sobie w ogóle wyobrażasz, co? Kim, do diabła, jesteś, żeby mówić mi, co mam robić?

Nie wysilał się na odpowiedź. Po prostu przyciągnął ją do siebie i mocno przytrzymał za ramiona.

- Nigdzie z tobą nie idę! - Broniła się, czując, że ogarnia ją panika. - Weekend mam już zaplanowany. Za chwilę jadę na... na plażę!

- A gdzie jest twój brzeg?

- Alan, powiedziałam ci...

Nawet nie udawał, że słucha. Zdjął z wieszaka kurtkę i po­dał jej, pytając, czy zabiera za sobą torebkę.

- Kiedy wreszcie zrozumiesz, że nigdzie z tobą nie pójdę! - krzyknęła, nie na żarty rozzłoszczona jego uporem, a zwła­szcza tym, że nadal ignorował jej protesty. Odnalazł jej torebkę, wziął leżące obok klucze, a potem chwycił ją mocno za ramię i pociągnął w stronę drzwi na zapleczu. - Do jasnej cholery, mówiłam ci, że nie pójdę! - wrzasnęła histerycznie, kiedy dość brutalnie wypchnął ją na deszcz i pozwolił, by mokła, podczas gdy sam mocował się ze starym zamkiem. - Nie mam ochoty na twoje towarzystwo!

- Wielka szkoda. - Pokiwał głową ze smutkiem, po czym najspokojniej w świecie wsunął jej klucze do kieszeni swojego płaszcza.

Shelby stała na deszczu, niepewna, jak powinna teraz po­stąpić. Włosy miała już całkiem mokre, więc energicznie od­garnęła grzywkę, z której kapało jej prosto do oczu.

- Nie możesz mnie zmusić - oznajmiło wrogo, tupiąc nogą w sam środek kałuży.

Za całą odpowiedź musiało jej wystarczyć to, że pytająco uniósł brew i obrzucił ją długim, badawczym spojrzeniem. By­ła wściekła jak osa, przemoczona do suchej nitki i bardzo, bar­dzo piękna. I nadal lekko zbita z tropu, co zauważył z dużą satysfakcją. Dobrze, najwyższy czas, żeby straciła trochę ani­muszu, pomyślał zadowolony.

- Tak często mówisz mi, że czegoś nie mogę, że chyba zaczniemy to liczyć - zażartował, a potem znowu wziął ją mocno za ramię i siłą zaprowadził do samochodu.

- Jeśli ci się zdaje... - Próbowała się szarpać, ale i tak wylądowała na przednim siedzeniu, bezceremonialnie we­pchnięta do środka. - Jeśli ci się zdaje - podjęła myśl, gdy tylko usiadł obok - że podnieca mnie typ jaskiniowca, to jesteś w wielkim błędzie! - Rzadko zdarzało jej się odezwać wynio­słym tonem, kiedy jednak to robiła, nie miała sobie równych w naśladowaniu urażonej damy. Nawet jeśli wyglądała jak zmokła kura. - Proszę o moje klucze! - Gestem monarchini podsunęła mu pod nos otwartą dłoń.

Bez słowa pochylił się i pocałował jej wnętrze, a potem spokojnie uruchomił silnik. Shelby zaś mocno zacisnęła palce, jakby chciała przytrzymać przyjemne ciepło, które promienio­wało na całe ciało z miejsca, w którym spoczęły jego wargi.

- Posłuchaj mnie, Alan, nie wiem, co ci dziś odbiło, ale to się musi natychmiast skończyć - powiedziała dużo spokoj­niej. - Oddaj mi klucze, bo chcę wrócić do domu.

- Nie ma sprawy. Po obiedzie - odpowiedział uprzejmie. Zrezygnowana opadła na siedzenie, skrzyżowała ramiona na piersiach i przez chwilę ponuro wpatrywała się w zalaną deszczem aleję. Wtedy uświadomiła sobie, że ściska coś w le­wej dłoni. Szklana tęcza! Z niechętną miną wsunęła ją do kie­szeni kurtki i z nową energią powtórzyła:

- Nie zjem z tobą obiadu!

- Tak sobie myślę, że najlepiej będzie znaleźć jakieś przy­tulne, zaciszne miejsce. - Nie patrzył na nią, skoncentrowany na prowadzeniu samochodu. Zerknął na nią dopiero, kiedy za­trzymali się na czerwonym świetle. - Wyglądasz na zmęczoną, kochanie. Źle spałaś?

- Rewelacyjnie! - Kłamstwo bez trudu przeszło jej przez gardło. - Późno wczoraj wróciłam, bo byłam na randce - oz­najmiła, celowo odwracając głowę w jego stronę.

Poczuł nieprzyjemne ukłucie zazdrości, ale niczego nie dał po sobie poznać. Pomyślał tylko, że ta kobieta jak żadna inna wie, co powiedzieć, żeby go naprawdę zabolało. Do tej pory powinien był się do tego przyzwyczaić.

- Dobrze się bawiłaś? - zapytał swobodnym tonem.

- Genialnie! Byłam z Davidem. To muzyk, niesamowicie wrażliwy facet. I taki namiętny - dodała z dwuznacznym wes­tchnieniem. - Oszalałam na jego punkcie. - Szkoda, że David tego nie słyszy, pomyślała rozbawiona, wyobrażając sobie minę chłopaka jednej ze swoich przyjaciółek. - A skoro o nim mowa - powiedziała w przypływie twórczej weny - to umówiliśmy się na siódmą, więc byłabym bardzo wdzięczna, gdyś zawrócił i odwiózł mnie do domu.

Zamiast posłusznie wykonać polecenie, na co po cichu li­czyła, albo przynajmniej porządnie się rozzłościć, Alan po pro­stu zerknął na zegarek.

- Mówisz, że na siódmą.... Kiepska sprawa. Wątpię, że­byśmy zdążyli wrócić do tej pory.

Resztę drogi pokonali w milczeniu. Kiedy się zatrzymali, spojrzała na niego z grobową miną i dalej siedziała bez ruchu, dając mu do zrozumienia, że nie ma zamiaru wysiadać.

- Złóż kurtkę, bo musimy kawałek podejść - poradził, a ponieważ nie zareagowała, przysunął się do niej i sięgnął do drzwi. Lekko musnął wargami jej ucho, szepcząc przy tym:

- Chyba że wolisz zostać w samochodzie i całować się na tyl­nym siedzeniu.

Z wściekłością odwróciła się do niego, gotowa na zjadliwą odpowiedź, ale nie było jej dane popisać się elokwencją. Trafiła bowiem prosto na jego ciepłe, chętne usta. Wystarczył lekki dotyk, a odskoczyła jak oparzona.

Wygramoliła się na ulicę, ciągnąc za sobą kurtkę. W po­rządku, będzie, jak chce. Zje z nim ten obiad, ale jak tylko odzyska klucze, Alan pożałuje, że się w ogóle urodził, dumała mściwie, idąc szybko przed siebie.

Dogonił ją i bez słowa wziął za rękę, jakby byli parą za­kochanych nastolatków. Nie odzywała się do niego, więc po­patrzył na nią, czując, że jej opór słabnie.

- Smakujesz deszczem - szepnął, a potem uległ pokusie, żeby powrócić do niedokończonego pocałunku. Przygarnął ją mocno, ciesząc się, że znowu czuje bliskość jej smukłego ciała.

Z szarego nieba lały się na nich strugi deszczu, a ona my­ślała o spienionych wodospadach. Kurtka zsunęła jej się z ra­mion, za to w głowie eksplodowała migotliwa tęcza.

Obudziły się w niej wszystkie pragnienia, z którymi tak długo walczyła, nie do końca uświadomione tęsknoty, słodkie marzenia o czymś, czego nawet nie umiałaby nazwać. Jak to możliwe, że żyła bez niego tak długo, skoro teraz nie może wytrzymać nawet tygodnia bez jego czułości?

Niechętnie, z wyraźny ociąganiem odsunął się od niej. Je­szcze chwila i gotów był zapomnieć, że stoją na środku chod­nika, otoczeni falą przechodniów.

Zachwycony obserwował jej twarz, po której płynęły stróż­ki wiosennego deszczu. Drobne krople kołysały się na końcach długich rzęs, tak pięknie podkreślających jej szare oczy. Była taka śliczna...

- Podobasz mi się z mokrą głową - uśmiechnął się i wolno przeczesał palcami mokre pasma, które pod wpływem wilgoci skręciły się w ciasne sprężynki. Potem bez słowa otoczył ją ramieniem i zaprowadził do restauracji.

Dobrze znała to miejsce, bywała tu często, ale zapewne w innych godzinach niż Alan. Wieczorami zaczynał się tu ścisk i gwar, jakiego ludzie jego pokroju starannie unikali. Tymcza­sem dla niej właśnie wtedy przychodził czas na prawdziwą zabawę.

O tej porze restauracja wyglądała niczym oaza spokoju, wy­pełniona migotliwym blaskiem świec i cichym szmerem rozmów.

- Dobry wieczór, panie senatorze - Kelner uśmiechnął się szeroko na powitanie, a kiedy dostrzegł Shelby, dodał szybko: - Jak miło panią widzieć, panno Campbell.

- Dobry wieczór, Mario - odparła.

- Stolik już czeka. - Ukłonił się lekko, a potem poprowa­dził ich na koniec sali do małego stolika dla dwojga. - Butelka wina na dobry początek? - zapytał, odsuwając krzesło dla Shelby.

- Pouilly Fuisse, Bichot - Alan bez namysłu złożył zamó­wienie, nie pytając jej nawet o zdanie.

- Rocznik 1979 - uzupełnił Mario z aprobatą. - Za chwilę podejdzie do państwa kelner.

Shelby energicznie odrzuciła do tyłu mokre kosmyki.

- A może ja chcę piwo! - rzuciła zaczepnie.

- Następnym razem...

- Nie będzie żadnego następnego razu! Mówię poważnie!

- Aż podskoczyła, kiedy przesunął czubkami palców po jej dłoni. - Nie byłoby mnie tutaj, gdyś siłą nie wywlókł mnie z domu. I nie dotykaj mnie w taki sposób! - zakończyła, nie kryjąc złości.

- A jak mam cię dotykać? Musisz mieć bardzo wrażliwe dłonie - szepnął.

Delikatnie potarł kciukiem drobne kostki. To wystarczyło, żeby przebiegł ją dreszcz. Wyczuł to natychmiast i obiecał so­bie, że dzisiejszej nocy jeszcze nie raz doprowadzi ją do takiego stanu.

- Często myślałaś o mnie w tym tygodniu?

- W ogóle o tobie nie myślałam! - żachnęła się, ale zaraz dopadły ją wyrzuty sumienia z powodu kolejnego kłamstwa.

- No dobra, a jeśli nawet, to co?

Chciała, żeby puścił jej ręce, ale on chwycił ją lekko za końce palców i trzymał tak przez chwilę w prostym, przyja­cielskim geście. Jednak nawet tak niewinny uścisk dłoni' wy­starczył, żeby poczuła przyjemne mrowienie od czubka głowy aż po palce stóp.

- Myślałam o tobie, bo było mi głupio, że zachowałam się tak podle - przyznała. - Ale po tym, jak się dzisiaj po­pisałeś, mam ochotę być sto razy gorsza. A potrafię to zrobić.

Alan tylko się uśmiechnął, bo właśnie Mario przyniósł wino i wlał odrobinę do kieliszka. Patrząc jej prosto w oczy, wypił mały łyk, po czym skinął przyzwalająco w stronę kelnera.

- Doskonałe. Taki smak zostaje w ustach na długo. Sama się przekonasz, kiedy będę cię później całował.

- Chyba zapominasz, w jaki sposób się tu znalazłam! - Krew zaszumiała jej w głowie, choć nie wypiła jeszcze ani kropli alkoholu.

Nadal się uśmiechał, co doprowadziło ją do dzikiej wście­kłości.

- Słuchaj, jeśli natychmiast nie oddasz mi kluczy, to przy­sięgam, że zaraz stąd wyjdę i z najbliższej budki zadzwonię po ślusarza. A ty uregulujesz rachunek.

- Zgadza się, ale dopiero po obiedzie - zauważył przy­tomnie. - Smakuje ci wino?

Klnąc pod nosem, sięgnęła po kieliszek i jednym tchem wypiła prawie do dna.

- Bardzo dobre - powiedziała, patrząc mu bezczelnie w oczy. - Przypominam, że to nie jest randka.

- Zgoda. Nasze spotkanie coraz bardziej przypomina blo­kowanie ustaw w parlamencie. Jeszcze wina?

Z ulgą poczuła, że wraca do równowagi, choć jeszcze trochę ją kusiło, żeby walnąć pięścią w stół. A to byśmy się ubawili, pomyślała drwiąco. Miałby bufon za swoje.

Całe szczęście w porę uprzytomniła sobie, jakie używanie miałaby brukowa prasa, gdyby zrobiła przedstawienie w takim miejscu. W tej sytuacji nie pozostało jej nic innego, jak za­cisnąć zęby i jakoś dotrwać do końca.

Kiedy stuknął kieliszkiem o jej kieliszek, obojętnie wzru­szyła ramionami.

- Tylko sobie nie myśl, że wino i światło świec w czym­kolwiek ci pomoże.

- Nie? - Już miał dodać, że albo mu się zdaje, albo to ona trzyma go za rękę, ale w porę ugryzł się w język. - Po­myślałem sobie, że pora wypróbować konwencjonalne metody uwodzenia - dodał wesoło.

- Naprawdę? - Nie mogła się nie roześmiać. - W takim razie gdzie bombonierka i bukiet róż?

- Wiedziałem, że tęcza przypadnie ci bardziej do gustu.

- Sporo wiesz - burknęła, sięgając po kartę, którą kelner położył dyskretnie obok jej łokcia.

Zasłoniła nią sobie całą twarz i przez następne pięć minut z uwagą studiowała spis dań. Skoro dała się tu przywlec w taką ulewę, to przynajmniej poje sobie na jego konto, postanowiła. No dobrze, bądźmy szczerzy, nie poje sobie, tylko napcha się po same uszy, poprawiła się w myślach, czując, że jak za do­tknięciem czarodziejskiej różdżki powraca jej apetyt.

- Czy mogę przyjąć zamówienie, panno Campbell? Zerknęła na kelnera i z anielskim uśmiechem wyrecyto­wała:

- Poproszę sałatkę z owoców morza z awokado, potem bu­lion, na drugie polędwicę jagnięcą z sosem i pieczonymi zie­mniakami, do tego jeszcze karczochy. Później przejrzę kartę deserów.

- Dla pana, senatorze?

- Sałatka szefa kuchni... - Uśmiechnął się na widok za­skoczonej miny Shelby. - I panierowane krewetki. Zdaje się, że spacer w deszczu zaostrzył ci apetyt - zwrócił się do niej, kiedy kelner zniknął.

- Skoro już tu jestem, chyba mogę coś przekąsić - odparła swobodnie i pod wpływem nagłej zmiany nastroju, uśmiech­nęła się do niego promiennie. Oparła skrzyżowane ręce o brzeg stolika i pochylając się w jego stronę, powiedziała: - Trzeba jakoś zabić czas, prawda? O czym będziemy gawędzić, sena­torze? Ależ naturalnie! O polityce. Co tam słychać na Kapi­tolu?

- Sporo pracy.

- Ach, i tu mamy klasyczne niedomówienie - zawołała ironicznie. - Wiem, że harujesz po godzinach, żeby tylko za­blokować ustawę Breidermana. Dobra robota, nie powiem. A w wolnych chwilach opracowujesz własny projekt. I co, udało ci się wycisnąć coś z federalnej kiesy?

- Zrobiliśmy parę kroków naprzód - odparł ostrożnie. Przez moment przyglądał się jej badawczo. Jak na kogoś z tak wielką awersją do polityki, była zadziwiająco dobrze zorien­towana w bieżących sprawach. - Burmistrz przychyla się do idei otwarcia w mieście kilku schronisk, takich jak te, które powstały w Bostonie. Na razie mogą liczyć wyłącznie na pry­watnych sponsorów i wolontariuszy. Jednak jeśli chcemy zro­bić z tego projekt ogólnokrajowy, te środki nie wystarczą.

- Hmm, biorąc pod uwagę obecną sytuację finansową i dziurawy budżet, czeka cię długa i męcząca walka.

- Wiem. Ale i tak wygramy. - Po jego twarzy przebiegł nikły uśmiech. - Jeśli trzeba, do pewnego momentu potrafię być bardzo cierpliwy. Potem staję się natrętny.

Nie bardzo wiedziała, czy może ufać nagłemu błyskowi w jego oczach, więc na wszelki wypadek siedziała cicho, ko­rzystając z okazji, że kelner przyniósł sałatki.

- Wiesz, że wetując ustawę Bredermana, nadepnąłeś na pa­rę odcisków? To nie przejdzie bez echa - zagadnęła, kiedy zostali sami.

- Cóż, nic, co naprawdę ważne i wartościowe, nie przychodzi bez trudu. Ja... - napełnił jej kieliszek - mam skłon­ność do wynajdywania i rozwiązywania problemów.

Nie siląc się na udawanie, że nie pojęła aluzji, machnęła beztrosko widelcem i powiedziała:

- Tylko że romans to nie kampania, senatorze. Tutaj nie da się wszystkiego przewidzieć i dopracować. Zwłaszcza jeśli druga strona dobrze zna wszystkie triki.

- Bardzo ciekawa koncepcja. - W jego oczach pojawiły się iskierki dobrego humoru. - Przekonasz się, że wszystko, co powiedziałem, jest prawdą. Nie złożyłem obietnic, których nie mógłbym dotrzymać.

- Po co mi to mówisz? Nie jestem jednym z twoich wy­borców.

- To niczego nie zmienia.

Pokręciła głową, częściowo zrezygnowana, częściowo roz­bawiona.

- Dobrze, już dobrze. Nie będę się z tobą spierać. - Przez chwilę w milczeniu grzebała widelcem w resztkach sałatki. - Widziałeś zdjęcie w gazecie?

- Tak. - Więc jednak ją to obeszło. Zorientował się od razu, choć starała się, żeby jej pytanie zabrzmiało lekko, a na­wet wesoło. - Ucieszyłem się, że ktoś uchwycił właśnie ten szczególny moment. Przykro mi, że to cię zdenerwowało.

- Nie zdenerwowało mnie - zaprzeczyła trochę za szybko i zbyt gorliwie. - Naprawdę! - zapewniła, gdy mruknął z nie­dowierzaniem.

Kelner postawił przed nią bulion, ale zamiast zacząć jeść, mieszała długo w talerzu, wyraźnie zamyślona.

- To zdjęcie... - zaczęła po chwili - po prostu uświado­miło mi, że jesteś osobą publiczną. Nie przeszkadza ci to?

- Czasami. Zainteresowanie ze strony społeczeństwa to ważny element mojego zawodu. Bez tego polityk jest skończony - dodał ze śmiesznym grymasem, licząc, że ją tym roz­bawi. - W każdym razie ciekaw jestem, co powie mój ojciec, kiedy dowie się, że byłem w zoo z Campbellówną.

- A co, obawiasz się o swoją część spadku?

- Raczej o swoją skórę. A ściśle rzecz biorąc o uszy. Jak nic zwiędną po mojej telefonicznej rozmowie z ojcem.

Uśmiechnęła się i sięgnęła po wino.

- Pozwalasz mu czasem wierzyć, że nagadał ci do słuchu?

- Jasne. Skoro dzięki temu czuje się szczęśliwszy...

- A więc sam widzisz - oznajmiła tonem osoby, która wie lepiej. - Gdybyś był mądry, omijałbyś mnie wielkim łukiem. Nie warto ryzykować pęknięcia bębenków.

- Jakoś to z nim załatwię. W odpowiednim czasie. Spojrzała mu prosto w oczy.

- To znaczy po tym, jak załatwisz wszystko ze mną.

- Właśnie - uniósł kieliszek.

- Alan - powiedziała cierpliwie, dużo bardziej spokojna i pewna siebie, dzięki zbawiennemu działaniu jedzenia i alko­holu. - Niczego nie będziesz ze mną załatwiał.

- Zobaczymy - odparł swobodnie. - A teraz jedz, bo ci wystygnie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Shelby bawiła się doskonale. Pozwoliła, by Alan ja roz­śmieszył, a potem dała się namówić na nocny spacer w de­szczu. Przeszli pieszo parę przecznic, oglądając po drodze wy­stawy i przechodniów. Na koniec wstąpili do malutkiej, zatło­czonej kafejki na jeszcze jeden kieliszek wina.

Cały czas miała świadomość, że mogłaby tego gorzko ża­łować, kłopot jednak w tym, że nie żałowała ani trochę. Pier­wszy raz od tygodnia śmiała się radośnie i czuła zrelaksowana, jak bodaj nigdy w życiu. Wszelkie wyrzuty sumienia zdecy­dowała się odłożyć na później.

W kafejce spotkali mnóstwo jej znajomych. Co rusz ktoś podchodził do ich stolika, żeby się przywitać, przy okazji ob­rzucając Alana pytającym spojrzeniem.

Po raz kolejny uświadomiła sobie, że należeli do dwóch różnych światów. Jego przyjaciele piątkowe wieczory zwykli spędzać w operze, a nie w zadymionych barach. To też będzie musiała sobie przemyśleć, tyle że... jutro, zadecydowała nie­frasobliwie.

- Cześć, piękna!

Obróciła się i zerknęła w górę, czując na ramionach czyjeś dłonie.

- Cześć, David! Cześć, Wendy!

- Co z tobą? Mieliśmy się dzisiaj umówić - przypomniał David. - A tak obejrzeliśmy nową sztukę bez ciebie.

Wendy, pełna wdzięku długowłosa blondynka, objęła go w pasie.

- Nie masz czego żałować - dodała.

- Przepraszam was, ale... - Shelby zrobiła pauzę i spoj­rzała na Alana. - Coś mi pokrzyżowało plany. Ale zaraz, wy się przecież nie znacie. To David i Wendy, a to Alan.

- Miło mi. - Alan uśmiechnął się przyjaźnie do Davida, a potem zaproponował: - Może przysiądziecie się do nas?

- Dzięki, ale już się zmywamy. - David poufale zmierzwił włosy Shelby i bez ceregieli napił się z jej kieliszka. - Jutro gram na ślubie - wyjaśnił.

- Wiecie, że on ciągle się zastanawia, jak zagrać także na naszym, w przyszłym miesiącu? - roześmiała się Wendy. - A tak przy okazji, zadzwonię do ciebie w przyszłym tygodniu, żeby wziąć namiary na tę grecką firmę organizującą przyjęcia. Shelby twierdzi, że nic tak nie rozkręca weselnych gości, jak ouzo - do­dała, uśmiechając się znacząco do Alana. - Słuchajcie, strasznie żałujemy, ale naprawdę musimy już lecieć. Do zobaczenia. - Ma­chnęła do nich ręką i pociągnęła Davida do wyjścia.

Alan obserwował, jak przeciskali się między stolikami.

- Szybki facet - skomentował, sięgając po wino.

- David? - Shelby spojrzała na niego zbita z tropu. - To ciekawe, bo ja zawsze myślałam, że jest koszmarnie flegma­tyczny. Oczywiście, poza chwilą, kiedy bierze do rąk gitarę.

- Naprawdę? - Ich oczy spotkały się, lecz ona nadal nie rozumiała, co go tak dziwi. - Wystarczyło, że wystawiłaś go dziś do wiatru, a on już żeni się z inną.

- Wystawiłam go...

Śmiech zamarł jej w gardle, kiedy wreszcie pojęła, o co chodzi. Sama nie wiedziała, czy się wypierać, czy raczej ob­rócić wszystko w żart, więc żeby zyskać na czasie, zaczęła bawić się swoim kieliszkiem.

- Faceci są cholernie niestali - westchnęła wreszcie smut­no.

- Na to wygląda. - Z uśmiechem pochylił się i dotknął jej policzka. - Nieźle się trzymasz, jak na porzuconą kochankę.

- Nie mam zwyczaju nosić serca na dłoni. - Próbowała dalej grać swoją rolę, ale w końcu nie wytrzymała i powie­działa ze śmiechem: - Do licha, że też musiał tu dzisiaj przyleźć!

- Ze wszystkich knajp we wszystkich miastach...

- Dobrze powiedziane! - Tym razem roześmiała się swo­bodnie. - Powinnam była sama pomyśleć o tym słynnym zda­niu. W końcu nie tak dawno słyszałam Casablanca.

- Słyszałaś?

- Mhmm. Cóż... - Uznała, że nie pora opowiadać mu o swoim zepsutym telewizorze, i podniosła do góry kieliszek. - Za załamane serca?

- Może za dziecinne kłamstwa?

Zmarszczyła nos, a kiedy lekko stuknęli się kieliszkami, powiedziała:

- Zwykle mam więcej szczęścia, kiedy kłamię. A poza tym, byłam kiedyś na randce z Davidem. Raz w życiu, jakieś trzy, cztery lata temu. - Mrużąc oczy, wypiła wino do dna. - I przestań już szczerzyć zęby jak zadowolony z siebie samiec, senatorze!

- Ja? Co za brak kultury z mojej strony! - Właśnie wsta­wali od stolika, więc podał jej przemoczoną kurtkę.

- Pewnie, że tak! Powinieneś był udawać, że wcale nie przyłapałeś mnie na kłamstwie - pouczyła go wyniosłym tonem.

Ruszyli do wyjścia, z trudem przeciskając się przez zatło­czoną salę. Kiedy stanęli na mokrej ulicy, Shelby podjęła prze­rwany wątek.

- Zresztą, gdybyś swoim zachowaniem nie doprowadził mnie do białej gorączki, miałabym czas pomyśleć o kimś in­nym niż David i nic by się nie wydało.

- O ile dobrze zrozumiałem, pokrętna logika tego zdania sprowadza się do tego, że wszystko przeze mnie - otoczył ją ramieniem w tak naturalny, przyjacielski sposób, że nawet nie protestowała. - Może jeszcze powiesz, że powinienem cię przeprosić za to, że nie miałaś czasu wymyślić lepszego kłam­stwa?

- Jakbyś zgadł. - Z rozkoszą wystawiła twarz na ciepłe krople deszczu, nie pamiętając już o tym, że kilka godzin temu przeklinała go z całej duszy. Teraz mogłaby tak iść i iść bez końca. - Tylko sobie nie myśl, że podziękuję ci za kolację, a tym bardziej za wino i świece - dodała, opierając się o sa­mochód, do którego właśnie podeszli.

Spojrzał na jej mokrą twarz i wyzywającą minę i nagle za­pragnął jej z siłą, której nie potrafił się już oprzeć. Szybko schował ręce do kieszeni, pewny, że jeśli tego nie zrobi, nie zdoła utrzymać ich przy sobie.

- A co z tęczą? - zapytał.

- Z tęczą... - Kąciki jej ust uniosły się w chytrym uśmie­szku. - Niewykluczone, że ci za nią podziękuję, ale jeszcze nie wiem! - powiedziała, po czym szybko wsiadła do samo­chodu, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa.

Uznała także, że lepiej nie kusić losu i nie patrzeć mu zbyt długo w oczy. To, co się w nich malowało, było aż nadto wyraźne. Lepiej utrzymać swobodny, lekki nastrój, postanowi­ła. Tylko w ten sposób zdoła oprzeć się jego urokowi i szyb­ko uciec do mieszkania, tak by przypadkiem nie wszedł tam za nią.

- Miałam zamiar jechać dziś na plażę - wyznała, kiedy usiadł obok. - A ty pokrzyżowałeś mi plany.

- Lubisz moknąć na plaży?

- Tam wcale nie musiałoby padać. A poza tym, wyobraź sobie, że lubię.

- Ja najbardziej lubię morze w czasie sztormu. Najlepiej o zmierzchu, kiedy jest tylko tyle światła, że zacierają się gra­nice między niebem i wodą.

- Poważnie? - Zaciekawiona obserwowała przez chwilę jego profil. - Wyglądasz raczej na kogoś, kto woli jeździć nad morze zimą, kiedy nie ma tam wczasowiczów i można spo­kojnie spacerować po pustej plaży.

- To też lubię. Na wszystko jest odpowiednia pora.

Zdziwiło ją jego wyznanie, że lubi patrzeć na szalejące ży­wioły. Choć z drugiej strony powinna się była tego domyślić. Pod jego opanowaniem kryło się przecież tyle namiętności. Zaczerwieniła się mimo woli, że właśnie takim słowem go określiła.

- Mam siostrę w Atlantic City - rzucił od niechcenia. - Lubię do niej wpadać po sezonie, żeby połazić sobie po plaży i przepuścić trochę forsy w jej kasynie.

- Twoja siostra prowadzi kasyno? - Zaskoczona odwróciła się w jego stronę.

- Niejedno. Razem z mężem są współwłaścicielami kilku kasyn. - Rozbawiony jej reakcją uśmiechnął się ironicznie. - Rena pracowała jako krupierka przy stołach do black jacka. Wciąż to robi od czasu do czasu. A co, myślałaś, że moja rodzina jest bardzo stateczna, poprawna i nudna?

- Niezupełnie - odparła, choć w dużej mierze właśnie tak było. - Zwłaszcza po tym, co słyszałam o twoim ojcu. Zdaje się, że Myra bardzo go lubi.

- W ich przypadku sprawdza się chyba powiedzenie, że kto się lubi, ten się czubi. Poza tym ojciec jest tak samo za­dufany w sobie jak ona.

Zaparkował na podjeździe przed galerią i nim zdążyła po­wiedzieć, żeby jej nie odprowadzał, otwierał już drzwi po jej stronie. Weszli razem po schodach. Kiedy stanęli przed drzwia­mi mieszkania, Shelby automatycznie sięgnęła do torby po klu­cze.

- Ciągle są u mnie - przypomniał, wyciągające je z kie­szeni. Nie odrywając od niej wzroku, podrzucił je kilka razy na dłoni. - Chyba należy mi się za nie choćby filiżanka kawy.

- To próba przekupstwa - obruszyła się z lekkim gryma­sem.

- Przekupstwa? - Uśmiechnął się lekko. - Nic podobnego. Ja tylko wyraziłem przypuszczenie.

Wahała się przez chwilę, ale w końcu dała za wygraną. Zdążyła już poznać go na tyle, by wiedzieć, że jeśli nie zgodzi się od razu, będzie dyskutował z nią co najmniej godzinę, sto­jąc cały czas pod drzwiami, a potem koniec końców i tak wprosi się na kawę.

Z westchnieniem, które miało wyrażać rezygnację, odsunęła się, dając znak, żeby otworzył drzwi.

- Kawa - powiedziała z naciskiem, jakby chciała tym jed­nym słowem wyznaczyć nieprzekraczalne granice.

W kuchni ściągnęła mokrą kurtkę i rzuciła niedbale na krzesło. Po chwili wygrzebał się stamtąd zaspany kot. Miękko zeskoczył na podłogę i usiadł w wyczekującej pozie, łypiąc zdrowym okiem.

- Okropnie mi przykro, Mojżeszu. Przepraszam. - Shelby sięgnęła do szafki po jedzenie dla kota. - To nie moja wina, że głodowałeś. Miej pretensje do tego pana - oskarżycielsko wskazała na Alana. - Mojżesz bardzo nie lubi, kiedy spóźniam się z posiłkami. Ceni sobie uregulowany tryb życia - wyjaś­niła, patrząc, jak kot łapczywie pożera swoją porcję.

Alan zerknął na gęste, błyszczące futro dorodnego kocura.

- Kolega Mojżesz nie wygląda na zabiedzonego - zauwa­żył.

- To prawda. - Podeszła do zlewu z zamiarem napełnienia ekspresu do kawy. - Ale łatwo go zdenerwować. Jeśli... - Lek­ki dotyk jego rąk na ramionach wystarczył, żeby na moment straciła wątek. - Jeśli zapomnę go nakarmić, jest... - Dzbanek wylądował w zlewie w tej samej chwili, gdy musnął wargami jej ucho. - Bardzo nadąsany - dokończyła z trudem, kiedy wreszcie udało jej się nalać wody. - Marudni współlokatorzy bardzo utrudniają życie.

Nie zrezygnowała z pomysłu zrobienia kawy, więc drżą­cymi dłońmi ustawiła ekspres na blacie szafki i desperacko starała się wetknąć wtyczkę do gniazdka. Alan nie ułatwiał jej zadania, bo posuwał się za nią krok w krok. Delikatnie od­garnął jej włosy z karku i przelotnie pocałował wrażliwą skórę.

- Shelby... - przesunął dłońmi wzdłuż jej boków i oparł je na biodrach. Jego dotyk rozgrzewał ją mocniej niż wino, ale przysięgała sobie, że to zignoruje. Pokaże mu, że jego amo­ry nie robią na niej żadnego wrażenia.

- Co takiego...

- Mmm... - Z rozkoszą przesunął wargami po szczupłej szyi, odnajdując intrygujący zapach perfum, który w tym miej­scu był bardzo wyraźny. - Zapomniałaś wsypać kawę - szep­nął.

Zachwiała się i instynktownie chwyciła za brzeg szafki.

- Co takiego?

- Nie wsypałaś... - powtórzył, ale przerwał w pół słowa i za jej plecami wyciągnął wtyczkę z gniazdka - żadnej kawy - obrócił ją do siebie. Najpierw pocałował ją w jeden, a potem w drugi kącik ust.

- Gdzie nie wsypałam? - zapytała mało przytomnym głosem.

- Do ekspresu - mruknął niewyraźnie, bo właśnie przesu­wał ustami po jej czole.

- Zaraz się włączy - szepnęła i mocno zacisnęła powieki, które on zaczął całować.

Nie bardzo rozumiała, dlaczego roześmiał się tak jakoś triumfalnie. Nie miała czasu o tym myśleć, bo musiała zmo­bilizować całą siłę woli, by okiełznać wewnętrzny żar, który zaczął wymykać się spod kontroli. Pocałunki lekkie jak puch spadały na jej twarz.

- Alan... - wyszeptała. - Próbujesz mnie uwieść.

- Wcale nie próbuję. - Pocałował ją krótko w usta, a po­tem zsunął wargi na jej szyję. - Ja cię uwodzę.

- Nie! - zamierzała go odepchnąć, ale zamiast tego oto­czyła ramionami jego kark. - Nie będziemy się kochali. - Bar­dzo się starała, żeby wypadło to stanowczo.

- Nie? - Z trudem panował nad pożądaniem, które wstrząsnęło nim jeszcze mocniej, kiedy wsunął palce w jej włosy. - Nie będziemy? - Dotknął ustami jej ust. - Dlaczego?

- Bo... Bo to prosta droga do zatracenia...

Stłumił śmiech, a jego giętki język miękko wsunął się w jej usta, by tym łatwiej wieść ją na pokuszenie.

- Spróbuj jeszcze raz...

- Bo...

W głowie miała pustkę. Nie czuła niczego, poza ogromnym, niemal bolesnym pożądaniem. Słabła w jego ramionach, wciąż pragnąc więcej i więcej. Czy to możliwe, by żądza mogła ode­brać świadomość?

- Nie! - Nawet nie próbowała ukryć paniki. - Nie! Za bardzo cię pragnę. Nie rozumiesz, że nie wolno mi do tego dopuścić?

- Za późno.

Ani na moment nie przestawał całować jej twarzy, kiedy prowadził ją za sobą przez ciemne mieszkanie.

- O wiele za późno, Shelby.

Zsunął z niej bluzkę i pozwolił, by miękko spłynęła na pod­łogę. Sprawi, że Shelby nigdy nie zapomni ich pierwszego razu, postanowił. Oboje będą pamiętać te chwile do końca życia, bez względu na to, ile upłynie lat.

Bez pośpiechu przesunął dłońmi wzdłuż jej rąk aż do ra­mion.

- Nie wiesz nawet, ile razy wyobrażałem sobie, że jestem z tobą, że cię dotykam właśnie tak jak teraz. - Pod cienkim jedwabiem czuł twarde piersi. - Słyszysz deszcz?

- Tak.

Pościel, chłodna i miękka, zaszeleściła cicho pod jej nagimi plecami.

- Będę się z tobą kochał. - Jego usta znowu czule pieściły jej ucho, gasząc ostatnią iskrę oporu. - Za każdym razem, kiedy usłyszysz deszcz, przypomnisz sobie ten moment.

Nie będę potrzebowała deszczu, żeby pamiętać, pomyślała i była to bodaj ostatnia trzeźwa myśl; jak tej nocy pojawiła się w jej głowie. Czy kiedykolwiek jej serce biło szybciej niż teraz? Czy skóra była bardziej podatna na dotyk?

Nie będzie potrzebowała deszczu... Wystarczy, że o nim pomyśli, a natychmiast powróci do niej cudowna świeżość, ja­ką pachniały jego mokre włosy. I dźwięk jej imienia, które szeptał pomiędzy pocałunkami.

Żaden mężczyzna nie otrzymał od niej daru całkowitej ule­głości. Dopiero teraz zupełnie się poddała, pozwalając, by do­prowadził ją do tego, przed czym długo się broniła, czego tak bardzo się obawiała. Razem z nim gotowa była teraz zatracić się w miłości.

Miękkimi dłońmi wodził po jej ciele, jakby chciał poznać każdy skrawek jej skóry. Robił to tak wolno i starannie, że poczuła się lekka niczym mgła. Czubki palców i usta wystarczyły, by doprowadził jej ciało do takiego pobudzenia, że z tru­dem mogła to znieść.

Próbowała rozpiąć mu koszulę, ale drżące ręce odmówiły jej posłuszeństwa. Bezradnie szarpnęła ją, mrucząc w zniecier­pliwieniu. Tak bardzo chciała dotknąć jego nagiej skóry.

Uniósł się lekko i zrzucił krępujący go materiał. Jego usta przestały być czułe i łagodne. Mocne ciało przytłoczyło ją, więżąc ręce tak, że nie mogła się poruszyć. Dla niej był to impuls, który sprawił, że przestała być bezwolna i zamiast cze­kać na rozkosz, sama po nią sięgnęła. Odpowiedziała mu iden­tyczną, jeśli nie jeszcze większą żarliwością.

Pieszczoty przestały być delikatne, ale też żadne z nich nie szukało teraz łagodnej czułości. Kochali się tak, jakby to był wyścig, współzawodnictwo o to, kto kogo podnieci bardziej i szybciej.

Shelby mocno zacisnęła palce na nagich, muskularnych ra­mionach Alana, wbijając paznokcie w jego skórę. Jego usta ślizgały się po niej, odnajdując najbardziej czułe punkty. O nie­których nawet nie wiedziała, że istnieją, póki ich nie odkrył.

Drżała, gdy jej dotykał, znacząc językiem gorący ślad na jej wilgotnej skórze. Zapomniała o strachu, zostawiła daleko za sobą wszystkie obawy. Liczyła się tylko pasja dawania i bra­nia rozkoszy. Widział i czuł w niej ogień, dokładnie taki, o ja­kim marzył i jaki chciał w niej obudzić.

Niecierpliwie zerwał z niej ostatni skrawek jedwabiu. Przyjęła go z głębokim krzykiem, stłumionym pocałunkami. Wszedł w nią, słuchając tego głosu, w którym nie było poddania czy ule­głości. Poruszając się coraz szybciej i szybciej, poprowadził ją ku spełnieniu.

Deszcz szumiał jednostajnie za oknem, a oni leżeli obok siebie, nie świadomi tego, czy minęły godziny, czy ledwie mi­nuty, szczęśliwie uwolnieni od poczucia czasu.

Zwinięta u jego boku, zamknęła oczy i wreszcie odzyskała spokój. Spłynęła na nią łagodność, istnienia której nawet nie 'podejrzewała. A wszystko to ofiarował jej Alan. Jego cierpli­wość i upór sprawiły, że mogli być razem.

Poruszył się i zaraz przyciągnął ją jeszcze bliżej. Ciągle przebiegały go dreszcze, podniecenia, ale i dojmującej czuło­ści. Shelby zawładnęła nim bez reszty, zapadła w jego serce i umysł. Miała w sobie magię, jakiej potrzebował i jaką mogła go obdarzyć, tak jak on mógł dać jej to, co ją w nim pociągało. Czuł, że stanowili jedność.

Leniwie przesunął dłonią po jej plecach.

- Mmm... jeszcze - mruknęła. Roześmiał się i pogładził ją nieco mocniej.

- Shelby....

Odpowiedziała mu kolejnym pomrukiem i przytuliła się do niego jeszcze mocniej.

- Shelby, dotykam stopami czegoś ciepłego i puchatego.

- Mhmm...

- Jeśli to twój kot, to w ogóle nie oddycha.

- To MacGregor.

- Co takiego? - zapytał, całując ją w czubek głowy.

- MacGregor. Moja świnia - śmiejąc się, wyszeptała w je­go ramię.

Zapadła cisza. Dopiero po chwili Alan odezwał się dość oficjalnym tonem.

- Że co proszę?

Zachichotała radośnie, słysząc sztywny zwrot. Czy odtąd będzie w stanie rozpocząć dzień, jeśli go nie usłyszy?

- Błagam, powiedz to jeszcze raz. To było cudowne!

Koniecznie chciała zobaczyć wyraz jego twarzy, więc wy­chyliła się i opierając o niego, zaczęła szukać zapałek. Kiedy naga skóra otarła się o jego tors, znowu zaszumiało jej w głowie, ale opanowała się i zapaliła świecę, stojącą na nocnym stoliku.

- Oto MacGregor - powiedziała, wskazując koniec łóżka, gdzie leżała jej ulubiona maskotka.

- Nazwałaś moim nazwiskiem tego fioletowego prosiaka?

- Alan, czy ładnie tak mówić o własnym prezencie? Podniósł na nią oczy, w których dostrzegła cień urażonej męskiej dumy i mnóstwo iskierek dobrego humoru. Ze śmie­chem cmoknęła go w nos i przytuliła się do jego piersi.

- Pożyłam go tutaj specjalnie, bo miał być jedynym MacGregorem, który zdoła wśliznąć się do mojego łóżka.

- Poważnie? - Pociągnął ją za włosy i trzymał, dopóki nie uniosła głowy. - Uważasz, że się wśliznąłem?

- Daj spokój, Alan, przecież wiedziałeś, że w końcu się zła­mię. De można opierać się tym wszystkim balonom i tęczom?

Wyciągnęła rękę by dotknąć jego twarzy, po której tańczył migotliwy blask świecy.

- Ja naprawdę miałam zamiar oprzeć się twojemu urokowi - zapewniła. - Nie chciałam, żeby to się wydarzyło.

- Nie chciałaś, żebyśmy się kochali? - podniósł do ust jej dłoń i pocałował jej ciepłe, delikatne wnętrze.

- To nie to. - Spojrzała mu w oczy. - Nie chciałam się w tobie zakochać.

Wyraźnie poczuła, jak jego palce zacisnęły się na jej nad­garstku i jak przyspieszyło mu serce. Po sekundzie uścisk zel­żał, a ciemne oczy znów stały się spokojne i skupione.

- A zakochałaś się?

- Tak.

Choć powiedziała to ledwie słyszalnym głosem, pod wpły­wem tego jednego, króciutkiego słowa niemal zakręciło mu się w głowie. Nie spodziewał się, że dostanie od niej tak wiele, i to w tak krótkim czasie.

Przytulił ją mocno i pomógł ułożyć głowę na ramieniu.

- Kiedy?

- Kiedy? - powtórzyła, tuląc policzek do jego ramienia. - Gdzieś pomiędzy przyjęciem u Write'ów a chwilą, kiedy otworzyłam koszyk truskawek.

- Dopiero? Mnie wystarczyło pierwsze spojrzenie. Popatrzyła mu w oczy. Nie przesadzał, wiedziała o tym, to nie byłoby w jego stylu. Wzruszona, objęła dłońmi jego twarz.

- Gdybyś mi to powiedział tydzień temu, ba, nawet wczo­raj, pomyślałabym, że ci kompletnie odbiło. - Roześmiana, po­całowała go w usta. - Zresztą może tak jest, wszystko jedno. To już nie ma żadnego znaczenia.

Zawsze wiedziała, że ma w sobie ogromne pokłady czu­łości, którą jednak nigdy nie obdarzyła mężczyzny. Z Ala­nem jednak było inaczej. Zamyślona, obrysowała palcami jego twarz, przesunęła nimi po mocnej, ale szczupłej szyi, i zatrzymała się na muskularnych ramionach. Takich, na któ­rych można oprzeć się bez obawy, że ugną się pod ciężarem problemów.

Jej usta dotknęły miękko jego warg, a dłonie podjęły pod­niecającą podróż. Dotykała go tak, jakby w zamęcie miłosnego uniesienia nie zdążyła go poznać. Prowokująco musnęła języ­kiem jego szyję, odkrywając tam swój zapach. Pomyślała, że to niezwykłe - czuć własny zapach na ciele mężczyzny.

- Powiem ci coś, ale pod warunkiem, że nie wpadniesz w samozachwyt - szepnęła, wodząc dłońmi po jego piersi.

- No, nie wiem... - Otoczył ją ciasno ramionami. Nara­stająca przyjemność sprawiła, że głos mu się zmienił. - Jestem wyjątkowo czuły na pochlebstwa.

- Wtedy, w mojej pracowni,.. - przylgnęła do niego usta­mi, czując nimi mocne uderzenia serca - kiedy poplamiłam gliną twoją bluzę. Pamiętasz? Zdjąłeś ją i zacząłeś płukać, a ja odwróciłam się i jak cię zobaczyłam, to... bardzo chciałam dotykać cię tak jak teraz. - Wolno przesunęła dłonie w górę, a potem w dół, ku zwężeniu na linii bioder. - Właśnie tak. Niewiele brakowało, i bym to zrobiła.

Krew zaczęła krążyć mu szybciej. Powrócił głód jej ciała.

- Za bardzo bym się nie bronił - szepnął.

- Gdybym chciała cię wtedy mieć, senatorku, i tak nie miałbyś żadnych szans - odpowiedziała ze śmiechem.

- Co ty powiesz?

- Naprawdę! - Czubkiem języka przejechała wzdłuż jego żeber, z przyjemnością słuchając, jak wzdycha głęboko. - Wiem, co mówię. MacGregorowie zawsze musieli ugiąć się przed Campbellami.

Już chciał godnie odpowiedzieć na tę jawną zniewagę, kiedy poczuł na udzie jej gibkie palce. Jako rasowy polityk wysoko cenił sobie wszelkie debaty, ale wiedział też, że przychodzą chwile, kiedy lepiej oddać głos drugiej stronie.

Silny, umiejętny dotyk jej rąk niemal odebrał mu oddech. Długo, metodycznie poznawała linie jego ciała. Poruszała się wolno, z rozmysłem dotykając go i pieszcząc. Tu przesunęła ręką, tam musnęła wargami, połaskotała wilgotnym czubkiem języka. Jej dotyk to nasilał się, to znowu słabł. Pocałunek koił albo rozpalał do białości.

Leżał całkowicie poddany jej woli, zaciskając mocno po­wieki, wsłuchany w monotonny szum ulewy, który w pewnej chwili zupełnie zdominowały westchnienia i szepty Shelby. Przyjemność narastała z każdą chwilą, tym bardziej, że celowo opóźniał moment, kiedy po nią sięgnie.

Wreszcie przyszła chwila, gdy musiał pokazać jej, co on ma do powiedzenia w tej sprawie. Jednym szybkim ruchem uniósł się i wciągnął ją pod siebie. Spojrzał na jej zaróżowioną, rozpaloną twarz i zapragnął zachować ten widok w pamięci, by ogrzewał go w chłodne poranki i mdłe popołudnia.

Płomienna czerwień potarganych włosów odcinała się ostro od ciemnej zieleni pościeli. Rozproszone światło świecy poło­żyło na jej twarzy ruchliwe cienie. Zapatrzył się w jej oczy, ciemne, szare jak dym, wyczekujące.

- My, MacGregorowie - szepnął - zawsze mieliśmy swoje sposoby na Cambellów.

Schylił głowę i zatrzymał usta ledwie milimetr od jej ust, tyle tylko, by schwytać jej oddech. Widział, że przymyka oczy, jednak spod gęstych rzęs ciągle jeszcze spogląda na niego, od­dychając coraz szybciej.

Odchylił jej głowę i zaczął leciutko przygryzać delikatną kość szczęki. Wtedy zacisnęła powieki i westchnęła w jedno­czesnym odruchu protestu i zachwytu. Nie mogła doczekać się pocałunku, ale usta, które pieściły jej skórę, umiały obudzić w niej niesamowite, cudowne dreszcze, które czuła na całym ciele.

Ciepły, wilgotny język leniwie zakreślał coraz węższe koła na jej piersiach, sprawiał, że traciła świadomość. On jednak nie pozwolił jej skoncentrować na tym jednym doznaniu. Jego dłonie wypalały gorące ścieżki na jej brzuchu, zsuwały się co­raz niżej, dotykały coraz prędzej, obiecując spełnienie, dopóki nie jęknęła prosząco.

Wygięła się pod nim, wychodząc naprzeciw jego dłoniom i wargom, ale on najwyraźniej nie chciał się spieszyć. Widział, co się z nią dzieje, i to dawało mu rozkosz, coraz większą i bardziej intensywną z każdym jej oddechem, każdym naprę­żeniem mięśni, z każdym błaganiem, żeby nie zwlekał ani chwili dłużej.

Była jeszcze na tle przytomna, by poczuć, że jego usta prze­suwają się coraz niżej. Potem już był tylko żar jego języka, pospieszne szepty i gwałtowne okrzyki namiętności. Żadne z nich nie było świadome chwili, w której świat przestał dla nich istnieć. Liczyli się tylko oni, bliskość ciał i ciepło ury­wanych oddechów.

Nie wiedziała, kiedy znowu zaczął całował jej usta, odbie­rając resztki powietrza, kiedy wszedł w nią, by zaraz zatonąć w całkowitym zapomnieniu. Dawał jej rozkosz powoli, jakby z rozmysłem. Wsłuchiwał się w jej gwałtowny, chrapliwy od­dech pomieszany z jego własnym oddechem, kiedy łączyły się ich usta. Wtulił twarz w ciepło jej szyi i pozwolił owładnąć się szaleństwu.

ROZDZIAŁ ÓSMY

W ponure, pochmurne poranki Shelby zawsze miała ochotę naciągnąć kołdrę na głowę i zafundować sobie dodatkową go­dzinę snu. Tego ranka zamierzała zrobić to samo, więc z roz­koszą wtuliła się w ciepłe ramiona Alana, gotowa natychmiast zapaść w drzemkę. Kiedy jednak poczuła na plecach, a zaraz potem na pośladku jego dłoń, w mig pojęła, że on ma zupełnie inny pomysł na początek deszczowego dnia.

- Śpisz? - szepnął jej do ucha. - Może cię obudzić? Zaspana, mruknęła coś niewyraźnie.

- Widzę, że sama nie wiesz. - Przesunął ustami po jej szyi. Ciekawe, pomyślał, ile czasu potrzeba, żeby to zmienić? - Mo­że pomogę ci się zdecydować?

Zaczął całować ją i pieścić, coraz bardziej podniecony jej senną reakcją. Sam się dziwił, że wciąż pragnie jej tak gwał­townie, mimo że kochali się przez całą noc. Jak jednak miał opierać się cudownej miękkości jej skóry i rozchylonych, wil­gotnych warg?

Poruszała się pod nim leniwie i zmysłowo. Ciągle balan­sowała na granicy snu, poddając się biernie jego pieszczotom. Jemu zaś wystarczyło, że może cieszyć się nią, słuchając jej niespokojnego oddechu i stłumionych westchnień.

Zegar wolno odmierzał kolejne poranne godziny, ale oni mieli dla siebie całą wieczność. Kochali się zupełnie inaczej niż w nocy, bez tego głodu i wściekłej pasji, za to z ogromną, powolną czułością.

- Wiesz co - szepnęła, kiedy tulił się leniwie do jej piersi - zostańmy w łóżku, dopóki nie przestanie padać.

- To za krótko - stwierdził. - Trzeba było pomyśleć o tym parę dni temu. Otworzysz dzisiaj galerię?

Ziewnęła szeroko, wyraźnie znudzona perspektywą pracy w sobotę.

- Całe szczęście nie muszę tego robić, bo soboty należą do Kyle'a. Dlatego nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy spę­dzili w łóżku cały dzień.

- Chciałbym bardzo, ale... - Wtulił twarz w łagodną wy­pukłość drobnych piersi, pocałował każdą z nich, a potem za­czął całować jej szyję. - Po południu muszę iść na oficjalne przyjęcie. Poza tym powinienem przejrzeć papiery przed ponie­działkowymi spotkaniami.

Jasne, pomyślała, z trudem powstrzymując pełne rozczaro­wania westchnienie. Dla kogoś takiego jak Alan sobota była kolejnym dniem pracy. Szkoda.

Zerknęła na zegarek. Dochodziła siódma. Bandycka pora jak na pierwszy dzień weekendu, mruknęła i przytuliła się do niego mocno. Ich wspólny czas tak szybko płynął.

- Ale chyba możemy jeszcze trochę pospać - powiedziała z nadzieją.

- A co ze śniadaniem?

Przez chwilę zastanawiała się, czy jest bardziej głodna, czy leniwa. W końcu lenistwo wzięło górę nad pustym żo­łądkiem.

- Umiesz gotować? - zapytała.

- Nie.

Gniewnie zmarszczyła brwi, a potem złapała go za uszy i zmusiła, żeby podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.

- Nic a nic? Oj, nieładnie! - pogroziła mu palcem. - Wi­dzę tu objaw zgubnego męskiego szowinizmu. I to u kogo?

U polityka, którego poglądy tak często idą z parze z hasłami feministek.

- I co z tego, że nie umiem gotować. Od ciebie też nie wymagam, żebyś umiała. A tak swoją drogą, jak ci idzie w ku­chni?

- Marnie!

- Dziwne, zwłaszcza że apetyt ci dopisuje.

- Po co mam gotować, skoro mogę najeść się poza domem. Często wychodzę. A ty jak sobie radzisz?

- McGee dba o to, żebym nie chodził głodny.

- McGee?

- Mhm. To nasz, jakby to powiedzieć, rezydent - tłuma­czył, bawiąc się pasemkiem jej włosów. - Kiedy byłem mały, pracował u nas jako kamerdyner. Potem, kiedy przenosiłem się do Waszyngtonu, uparł się jechać ze mną, i nie było siły, żeby zmienił zdanie. - Uśmiechnął się do swoich myśli. - Za­wsze byłem jego ulubieńcem - dodał.

- Tak? - Podłożyła ramiona pod głowę i zamknęła oczy. Bez trudu mogła go sobie wyobrazić jako chłopca. Musiał być nad wiek rozwinięty i ciekawy życia. - A za co tak bardzo cię lubił?

- Cóż, gdyby nie wrodzona skromność, powiedziałbym, że byłem dobrze wychowanym, zrównoważonym dzieckiem, z którym rodzice nie mieli żadnych kłopotów.

- Kłamczuch! - Roześmiana, pociągnęła go za ucho. - A skąd pamiątka w postaci złamanego nosa?

Uśmiechnął się melancholijnie, po czym powiedział:

- Moja siostra, Rena, tak mnie urządziła.

- Siostra złamała ci nos? - zachichotała radośnie. - Ta, która jest krupierką, tak? Super!

- A ty się nie śmiej! - Lekko pociągnął ją za nos. - Wiesz, jak to bolało?

- Wyobrażam sobie. Często spuszczała ci lanie?

- Wcale. To się stało przypadkiem. Chciała uderzyć na­szego brata, Caina, bo wyśmiewał się z niej, że robi cielęce oczy do któregoś z jego kumpli.

- Typowa braterska złośliwość!

- Ależ skąd! - sprzeciwił się łagodnie. - W każdym razie Rena i Caine zaczęli się szarpać, a ja próbowałem ich roz­dzielić. Akurat wzięła kolejny zamach, ale zamiast Caina, tra­fiła mnie. Właśnie wtedy postanowiłem - mówił, podczas gdy ona zanosiła się od śmiechu - że za żadne skarby świata nie zostanę dyplomatą. Tak to już jest, że najczęściej strona bez­pośrednio nie zaangażowana obrywa między oczy.

- Ale potem... - zmęczona śmiechem opadła na poduszkę - twoja siostra na pewno żałowała, że przypadkiem zrobiła ci krzywdę.

- Początkowo tak. Ale potem, o ile pamiętam, jak już prze­stała lecieć mi krew i zacząłem odgrażać się, że ich pozabijam, Rena zachowała się dokładnie tak samo jak ty w tej chwili. Mało nie pękła ze śmiechu.

- A to nieczuła bestia! - Uniosła się na łokciu i na pocie­szenie pocałowała go w usta. - Moje biedactwo! Wiesz co, za karę, że taka jestem paskudna, zrobię ci pyszne śniadanie. Może być? - Jeszcze raz cmoknęła go w policzek, po czym w przypływie energii dziarsko wyskoczyła z łóżka. - Ty też wstawaj! Chodźmy do kuchni, może uda nam się znaleźć coś do jedzenia.

Złapała szlafrok i poczekała, aż Alan odnajdzie i włoży na siebie swoje porozrzucane ubranie.

- Możesz zaparzyć kawę - zadecydowała, ciągnąc go za sobą. - A ja przeszukam lodówkę. Szczerze mówiąc, dawno do niej nie zaglądałam.

- Brzmi bardzo zachęcająco - mruknął bez entuzjazmu.

- Ej, nie marudź. Nie wiadomo jeszcze, co znajdziemy. Może coś pysznego - dodała z rozmarzeniem.

Kiedy przechodzili przez salon, na sofie zobaczyli Mojże­sza. Leżał swobodnie wyciągnięty, a na ich widok arogancko obrócił się na drugi bok, pokazując im imponujący, puszysty ogon.

- Jeszcze jest obrażony - westchnęła Shelby. - Zdaje się, że nie obejdzie się bez świeżej wątróbki albo innego przysmaku - stwierdziła, zatrzymując się obok klatki z papugą. Wsunęła palce między pręty i zręcznie wyciągnęła puste poidełko. Strasznie humorzasty ten nasz Mojżesz, co, Ciociu Em? - Za­gadnęła ptaka, który w odpowiedzi zaskrzeczał, wyraźnie czymś poirytowany.

- Zdaje się, że twoja papuga też wstała dziś lewą nogą - zauważył Alan.

- Coś ty! Wręcz przeciwnie, musi być w doskonałym na­stroju, skoro w ogóle chciało jej się otworzyć dziób.

- Poważnie? - Spojrzał na Shelby z niedowierzaniem. Ze zdecydowaną miną wręczyła mu pusty pojemniczek.

- Proszę, zajmij się tym, zanim zaparzysz kawę - powie­działa i nie czekając na odpowiedź, poszła po gazety, które jak zwykle leżały pod drzwiami. On zaś spojrzał na poidełko z miną człowieka, któremu ktoś wcisnął płaczącego, zmoczo­nego bobasa i kazał zmienić pieluchę.

Tymczasem Shelby wróciła do kuchni i przez chwilę czy­tała nagłówki.

- Bliskowschodnia podróż prezydenta to nadal temat nu­mer jeden - zauważyła, po czym znudzona rzuciła gazetę na blat. - Lubisz podróżować?

Domyślając się, jaki jest ukryty sens tego pytania, zasta­nowił się chwilę, nim odpowiedział:

- Czasami tak, kiedy robię to dla przyjemności. A czasem po prostu nie mam innego wyjścia. Nie zawsze mogę wybierać, dokąd i kiedy pojadę.

- Jasne! - zgodziła się, energicznie kiwając głową. Za nic nie pozwoli zepsuć sobie dnia, zadecydowała.

Otworzyła lodówkę i długo wpatrywała się w niemal puste półki, póki nie usłyszała, jak za jej plecami zakręcił wodę i po­szedł do saloniku. Nie wolno ci o tym myśleć, nakazała sobie surowo.

- Zobacz, co znalazłam - zawołała wesoło, kiedy wrócił do kuchni. - Karton mleka, resztki chińskiego makaronu sprzed dwóch dni, odrobinę koziego sera, pół paczki parówek i jedno jajko.

- Jedno jajko? - Z niedowierzaniem zerknął jej przez ra­mię.

- Czekaj chwilę - mruknęła, przygryzając w zamyśleniu dolną wargę. - Trzeba wziąć pod uwagę wszystkie możliwości.

- Trzeba raczej wziąć pod uwagę najbliższą restaurację.

- Mężczyznom zawsze brak wyobraźni - stwierdziła, wyraźnie zniecierpliwiona. - Niech no spojrzę... - Zaczęła energicznie i systematycznie przeszukiwać szafki. - W porząd­ku, nie zginiemy. Mam... pięć kawałków pieczywa tostowego, licząc z piętkami. Jest jedno jajko, mleko.... Wiem! Zrobimy francuskie tosty! - zawołała triumfalnie. - Po dwa i pół tosta na osobę.

- Może być, ale ty zjadasz piętki - powiedział szybko.

- Patrzcie, jaki wybredny! - Wzruszyła ramionami i po­szła po mleko i jajko.

- I na dodatek dyskryminuję kobiety - uzupełnił, a potem zajął się parzeniem kawy, zostawiając Shelby w spokoju, by mogła oddać się twórczemu zajęciu.

Przez chwilę krzątali się w zgodnym milczeniu, nie wcho­dząc sobie w drogę. On odmierzył właściwą ilość wody i kawy, ona wlała nieco mleka do miseczki. Zrobiła to zresztą nie­zbyt pewnie, bo szczerze mówiąc, nie miała pojęcia, ile po­winna go odmierzyć.

Alan obserwował ją od czasu do czasu, z zainteresowaniem patrząc, jak przeszukuje szafkę, w której znalazła pusty słoik, plastikowy pojemnik bez przykrywki i jakiś stary notes z fru­wającymi luzem kartkami.

- A więc tu jesteś - szepnęła pod nosem, kiedy wreszcie udało jej się wydostać patelnię. Podniosła głowę, a wtedy za­uważyła, że Alan jej się przygląda. - Nie gotuję zbyt często - pospieszyła z wyjaśnieniem.

- Przypominam o restauracji na rogu - odezwał się bez przekonania, bo całą jego uwagę przykuł jej szlafrok, kusząco rozchylony na piersiach i opinający się na udach. - Tylko że musiałabyś się ubrać.

Posłała mu uwodzicielski uśmiech, ale kiedy zrobił krok w jej stronę, wrzuciła tost do miseczki i zaczęła go energicznie obracać.

- Wyjmij talerze - rzuciła rozkazująco.

Posłusznie podszedł do szafki, którą mu wskazała i wyjął naczynia, a potem stanął tuż za jej plecami. Przytulił się do niej i musnął wargami brzeg ucha, zadowolony z jej natych­miastowej reakcji.

- Uprzedzam, że przypalone tosty będą dla ciebie - ostrzegła.

- Masz cukier puder? - zapytał, ze śmiechem odstawiając talerze.

- Po co? - Wysuwając koniec języka, zgrabnie przerzuciła w powietrzu tosty na drugą stronę.

- Tak sobie - rzucił krótko i zaczął szukać na własną rękę. Przy okazji w jednej z szuflad natknął się na sztućce.

- Nie lubisz syropu klonowego? - zapytała, kładąc na pa­telni ostatni kawałek chleba.

- Nie.

- No, cóż - z niedbałym wzruszeniem ramion zsunęła tosty na talerze - od dzisiaj polubisz. Zdaje się, że mam trochę sy­ropu w... - zamyśliła się na chwilę - drugiej szafce od lewej.

Zanim znalazł butelkę, zdążyła równo podzielić tosty, nalać kawy do kubków i zanieść to wszystko na stół.

- Mamy mniej więcej łyżkę syropu - stwierdził, oglądając butelkę pod światło.

- W zupełności wystarczy. Wypada mała łyżeczka na kromkę - wyliczyła skrupulatnie, po czym sięgnęła po butelkę i odlała z niej równą połowę. - Swoją drogą nigdy nie pa­miętam, co powinnam kupić - dodała, biorąc pierwszy kęs.

Alan dość długo siłował się z plastikową butelką, próbując wycisnąć z niej ostatnią kropelkę syropu.

- Za to masz co najmniej sześć różnych puszek jedzenia dla kotów - zauważył kwaśno.

- Mojżesz się złości, jeśli ciągle daję mu to samo. Nie lubi monotonii.

Ostrożnie odgryzł kawałeczek tosta i z przyjemnością stwierdził, że smakuje dużo lepiej, niż się spodziewał.

- Wiesz, zupełnie nie rozumiem, jak osoba z tak silnym charakterem jak ty może pozwalać się wodzić za nos jakiemuś kapryśnemu kocurowi - powiedział.

- Cóż, wszyscy mamy swoje słabości - odparła niewyraźnie, bo właśnie włożyła sobie do ust spory kawałek chleba. - Poza tym, Mojżesz doskonale sprawdza się jako współlokator. Nie podsłuchuje moich rozmów telefonicznych i nie pożycza ubrań bez pytania.

- I to są według ciebie najważniejsze warunki zgodnego współistnienia?

- Może nie najważniejsze, ale na pewno mieszczą się w pierwszej dziesiątce.

Pokiwał głową ze zrozumieniem, podziwiając w duchu tempo, w jakim uporała się ze swoim tostem.

- A gdybym tak obiecał - zaczął ostrożnie - że nigdy nie zrobię żadnej z tych rzeczy, które są na twojej liście, wyszłabyś za mnie?

Znieruchomiała. Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, wi­dział ją kompletnie zbitą z tropu. Wolno odstawiła kubek, który trzymała w dłoni i utkwiła w nim pełne napięcia spojrzenie. Wpatrywała się w parującą kawę, usiłując zapanować nad para­liżującym strachem.

- Shelby?

Szybko potrząsnęła głową. Wstała i nie mogąc opanować drżenia rąk, zaczęła zbierać naczynia, które potem bez słowa zaniosła do zlewu. Milczała uparcie w obawie, że jeśli tylko otworzy usta, natychmiast przyjmie jego propozycję.

Dlaczego zupełnie nie przygotowała się na taką sytuację? Powinna była wiedzieć, że dla niego miłość oznacza małżeń­stwo i dzieci. Sama również tego pragnęła, tyle że Alan był senatorem i nie zamierzał rezygnować ze swojej funkcji. Ona natomiast zbyt dobrze wiedziała, co to oznacza.

Oddychała z trudem, ciężko opierając się o zlew. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w zalaną deszczem szybę. Kiedy poczuła na ramionach dłonie Alana, z całych sił zacis­nęła powieki.

- Shelby - wymówił jej imię bardzo łagodnie, ale mogłaby przysiąc, że w uścisku palców na swoich ramionach wyczuła pulsujące fale zniecierpliwienia i żalu. - Kocham cię. Nigdy dotąd nie spotkałem kobiety, z którą chciałbym spędzić życie. Ty jesteś pierwsza. Potrzebuję takich poranków. Chcę zawsze budzić się obok ciebie.

- Ja też.

Obrócił ją twarzą do siebie. W jego ciemnych oczach dostrzegła powagę i skupienie, które tak bardzo zaintrygowały ją pierwszego wieczora. Przez chwilę przyglądał się jej ba­dawczo, a potem jeszcze raz poprosił:

- Wyjdź za mnie.

- Mówisz tak, jakby to było dziecinnie proste...

- Nieprawda! - zaprzeczył z mocą. - To nie jest proste. Jest konieczne, nawet niezbędna, ale na pewno nie proste.

- Nie pytaj mnie teraz. - Otoczyła go ramionami i ukryła głowę na jego piersi. - Proszę. Jesteśmy razem, kocham cię. Niech to nam na razie wystarczy.

Powinien był nalegać, bo instynkt podpowiadał mu, żeby gdy­by wymusił na niej odpowiedź, usłyszałby to, co chciał usłyszeć. Lecz z drugiej strony... Wahała się, bliska płaczu. W jej spło­szonych oczach wyczytał błaganie o litość. Nie chciała teraz po­dejmować decyzji, a on nie potrafił do niczego jej zmuszać.

- Jutro będę cię pragnął tak samo mocno jak dziś - po­wiedział, pieszczotliwie mierzwiąc jej włosy. - Podobnie za rok i za dziesięć lat. Mogę ci obiecać, że dam ci trochę czasu, nim zapytam o to ponownie. Ale nie mogę zaręczyć, że za­czekam, aż ty będziesz gotowa mi odpowiedzieć.

- Nie musisz niczego obiecywać. - Przechyliła głowę i ob­jęła dłońmi jego twarz. - Na razie cieszmy się tym, co mamy. Nie musimy myśleć o tym, co będzie jutro, skoro dziś jest nam tak cudownie. Pytania odłóżmy na potem - wyszeptała żarliwie. Kiedy go pocałowała, ogarnęło ją obezwładniające uczucie miłości do tego mężczyzny, miłości tak absolutnej, że aż zadrżała z przerażenia. - Wracajmy do łóżka. Kochaj się ze inną. Kiedy to robisz, nie liczy się nic ani nikt poza nami.

Wyczuł jej desperację i choć nie do końca pojmował przy­czynę, nie próbował o nic pytać. Bez jednego słowa wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni.

- Jeszcze mogę się wymówić - powiedział, zatrzymując samochód przed swoim domem, - Wyślę kartkę z przeprosi­nami, i po sprawie.

- Alan, ja naprawdę chętnie tam pójdę. - Shelby pochyliła się w jego stronę i szybko pocałowała go w policzek, po czym zgrabnie wysiadła na chodnik. - Poza tym takie taneczne wie­czorki bywają zabawne, nawet wtedy, gdy są pretekstem do spełniania funkcji politycznych.

Alan stanął obok niej i zanim zaprowadził ją do środka, wyłudził jeszcze jeden czuły pocałunek.

- Wiem, że poszłabyś wszędzie, gdzie dają dobrze zjeść.

- Nie ukrywam, że to dla mnie silna motywacja - przy­znała, po czym wzięła go pod rękę i razem ruszyli w stronę domu. - Poza tym, nie mogłam nie skorzystać z okazji obej­rzenia twojego mieszkania. Ty się będziesz przebierał, a ja so­bie wszystko dokładnie obejrzę.

- Obawiam się, że uznasz mój dom za zbyt konserwatywny.

- Skoro ty taki nie jesteś... - Roześmiała się prowokująco i lekko ugryzła go w ucho.

- Wydaje mi się - stwierdził, otwierając drzwi - że gdy­byśmy zostali w domu, spędzilibyśmy o wiele ciekawszy wieczór.

- Hmm... Może dam się przekonać? - Byli już w środku, kiedy odwróciła się i objęła go za szyję. - Jeśli mnie ładnie poprosisz...

Nim miał szansę to zrobić, usłyszał za plecami dyskretne pokasływanie. McGee stał obok wejścia do salonu, a jego dłu­ga, koścista twarz nie wyrażała żadnych emocji. A jednak mi­mo dzielącej ich odległości prawie dwóch metrów, Alan wyraźnie wyczuł jego dezaprobatę i z trudem powstrzymał zniecierpliwione westchnienie.

McGee potrafił zachowywać się niczym sługa doskonały, a jednocześnie wysyłać sygnały, jakich nie powstydziłby się najbardziej surowy krewny. Mniej więcej od dnia, kiedy Alan skończył szesnaście lat, musiał wiecznie zmagać się z pełnymi nagany spojrzeniami kamerdynera, którymi ten go obrzucał, ilekroć zdarzyło się, że wrócił do domu nieco później.

- Było do pana dużo telefonów, senatorze.

Niewiele brakowało, a Alan nie zdołałby zapanować nad wściekłością. Już, już miał wykrzywić usta w nieprzyjemnym grymasie, kiedy w porę odzyskał panowanie nad sobą. Wie­dział, że to wyniosłe „senatorze” było zarezerwowane na uży­tek osób, o których stary Szkot nie miał najlepszego mnie­mania.

- Czy któryś z tych telefonów wymagał pilnej odpowiedzi, McGee?

- Nie, panie senatorze.

- W takim razie zajmę się tym później. Shelby, pozwól, to jest McGee, który pracuje dla mojej rodziny od pokoleń.

- Witam, panie McGee. - Bez zastanowienia puściła Alana i poszła podać rękę kamerdynerowi. - Pochodzi pan z gór?

- Tak jest, proszę pani. Z Perthshire.

Jej szczery uśmiech poruszyłby nawet kamień, nic więc dziwnego, że i McGee nie pozostał obojętny.

- Mój dziadek pochodzi z Dalmally - wyjaśniła. - Zna pan te strony?

- Tak, proszę pani. - Alan ze zdziwieniem obserwował, jak wyblakłe oczy kamerdynera nabierają blasku. - To cudna okolica.

- Też tak myślę, choć byłam tam ostatni raz jako siedmio­letnie dziecko. Właściwie zapamiętałam tylko góry. Często jeździ pan w rodzinne strony?

- Każdej wiosny, żeby zobaczyć, jak kwitnie wrzos. Nie ma nic piękniejszego niż spacer po kwitnącym wrzosowisku.

Alan własnym uszom nie wierzył. To, co słyszał, było naj­dłuższą i najbardziej romantyczną wypowiedzią, na jaką McGee zdobył się w obecności osoby nie należącej do rodziny MacGregorów.

- Zaparz herbatę, McGee - poprosił - a ja w tym czasie pójdę się przebrać. Nie czekaj na mnie i podaj pannie Campbell herbatę w salonie.

- Campbell? - Kamienna twarz kamerdynera ożywiła się w mgnieniu oka, kiedy zdumiony spoglądał to na Alana, to na Shelby.

- Campbell - przytaknęła, przyglądając się McGee. Mo­głaby bowiem przysiąc, że przez ułamek sekundy widziała w jego oczach błysk złośliwej wesołości.

- Ale będzie awantura - mruknął cicho w odpowiedzi i szybko zniknął w kuchni.

Tymczasem Alan ujął ją pod ramie i poprowadził do salonu.

- Niewielu osobom udało się wyciągnąć z McGee tak dużo - zauważył.

- To było dużo?

- Kochana, dla niego to niemal przemówienie.

- Cóż, to chyba dobrze. Podoba mi się ten twój McGee - wyznała, rozglądając się po salonie. - A już najbardziej pod­obało mi się, jak zgromił cię wzrokiem za to, że nie wróciłeś na noc.

Podeszła do obrazu, przedstawiającego sztorm i zaczęła go z uwagą oglądać. Nawet ten obraz pasował do Alana, tak samo zresztą, jak wystrój pokoju. Stonowane, pełne harmonii barw wnętrze doskonale oddawało jego naturę. Znalazło się tu miej­sce nawet dla dzikości i pasji, jaka ożywiała płótno ze wzbu­rzonym morzem...

Niemal w tej samej chwili przypomniała sobie misę w ko­lorze jadeitu, którą zrobiła dzień po tym, jak się poznali. Powinien ją tutaj mieć, stwierdziła, byłaby idealną ozdobą tego, miejsca. To niesamowite, że nie znając go potrafiła stworzyć coś, co tak doskonale pasowało do jego świata. Czemu więc ona nie mogłaby?

Odsunęła od siebie tę myśl i obracając się do niego, po­wiedziała z uśmiechem:

- Podoba mi się, jak mieszkasz.

Zaskoczyła go tym prostym stwierdzeniem. Spodziewał się raczej uszczypliwego, dwuznacznego komentarza. Podszedł do niej i przesunął dłońmi po jej ramionach, czując pod palcami miękki, wciąż wilgotny aksamit.

- A mnie podoba się, że ty tu jesteś.

Zapragnęła przytulić się do niego z całych sił i usłyszeć, jak obiecuje jej, że zawsze będzie tak jak teraz, nic się między nimi nie zmieni, nic ani nikt im nie przeszkodzi. Gdyby to tylko było możliwe...

- Lepiej niech pan idzie się przebrać, senatorze - położyła dłoń na jego policzku i uśmiechnęła się łagodnie. - Im szybciej tam dotrzemy, tym szybciej będziemy mogli wyjść.

Przycisnął do ust jej palce.

- Masz rację - powiedział z uśmiechem. - Zaraz będę go­towy.

Kiedy została sama, zamknęła oczy i pozwoliła, by powró­cił strach. Co ma teraz robić, pomyślała rozpaczliwie. Jakim cudem mogła kochać go i pragnąć tak mocno, skoro instynkt nieustannie ostrzegał ją, że popełnia błąd za błędem, zatracając zwykłą dla siebie ostrożność?

Bez trudu potrafiłaby wymienić co najmniej tuzin solid­nych, rzeczowych argumentów przemawiających za tym, że w żadnym wypadku nie powinni być razem. Wszystkie jednak traciły sens, kiedy Alan znajdował się w pobliżu. Wtedy nie potrafiła już racjonalnie myśleć.

Jeszcze raz rozejrzała się po salonie, tym razem bardzo uważnie. Wszystko miało tu swój właściwy porządek i styl, który mogła podziwiać, ale który zupełnie jej nie odpowiadał. Ona sama żyła w chaosie i jak dotąd nigdy na to nie narzekała. To przerażające, jak bardzo różnili się z Alanem.

On miał w sobie wrodzoną dobroć i tolerancję, której jej z pewnością brakowało. Swe wyważone sądy i decyzje opierał na starannie sprawdzonych faktach, podczas gdy ona liczyła zawsze na swoją fantazję i szczęście, pozwalając unosić się okolicznościom. Jak to możliwe, by dwoje tak odmiennych ludzi pokochało się tak mocno?

Trzeba było uciekać, pomyślała posępnie. Uciekać najdalej i najszybciej jak się da, i to już zaraz po pierwszym spotkaniu. Tylko co by to dało?

Uśmiechnęła się ironicznie i przemaszerowała na drugi ko­niec pokoju. Mogłaby czmychnąć przed nim jak przestraszony zając, a on i tak wytropiłby ją, metodycznie i bez pośpiechu. A gdyby zabrakło jej sił i wyczerpana padałaby po drodze, on już by tam na nią czekał.

- Herbata, panno Campbell.

Odwróciła się i uśmiechnęła do McGee, który wszedł, nio­sąc na tacy tak cudną zastawę, że musiała natychmiast jej do­tknąć.

- Ach, miśnieńska porcelana z czerwonej glinki. - Z wes­tchnieniem zachwytu podniosła delikatnie zdobioną filiżankę. - Robota Johanna Böttgera, z początku XVIII wieku. Wspa­niałe! - Ostrożnie obracała w palcach naczynie, przyglądając mu się zachłannie. - Biedny Johann nigdy nie osiągnął swego życiowego celu. Nigdy nie udało mu się wypracować takiej perfekcji w zdobieniu, która stawiałaby go na równi z orien­talnymi mistrzami. Jednak jakie cuda stworzył, próbując się z nimi zmierzyć...

Spojrzenie kamerdynera, które przypadkiem złowiła, wyraźnie mówiło, że posądzają o niecne zamiary. Rozbawiona tym odkryciem, z uśmiechem odstawiła filiżankę.

- Wybacz, McGee, trochę mnie poniosło, ale widzisz, ja mam ogromną słabość do gliny.

- Do gliny, panno Campbell?

- Tak jest, do gliny. - Delikatnie stuknęła paznokciem w kruchą ściankę. - To od niej wszystko się zaczyna. Od kupy mokrego błota.

- Rozumiem, proszę pani. - Z szacunkiem skinął głową, uznając w duchu, że lepiej nie drążyć tematu. - Może zechce pani spocząć na sofie.

Posłusznie usiadła, a potem obserwowała, jak wprawnie rozstawiał zastawę na stoliku.

- Niech mi pan powie - poprosiła - czy Alan zawsze był taki... perfekcyjny?

- Tak, proszę pani - odparł McGee bez chwili namysłu.

- Tego właśnie się obawiałam - mruknęła.

- Przepraszam? - nie dosłyszał.

- Słucham? - Rozkojarzona, podniosła wzrok, po czym energicznie pokręciła głową. - Nic, nic, McGee. Dziękuję za herbatę.

Sięgnęła po filiżankę i z przyjemnością upiła mały łyk, za­stanawiając się, po co w ogóle pytała, skoro dobrze znała odpowiedź. Alan urodził się po to, by wygrywać, i to we wszy­stkich życiowych konkurencjach.

Zapatrzyła się w złocisty napar, po czym smutnie pokiwała głową. Tak, właśnie tego obawiała się najbardziej.

- Ile trzeba zapłacić, by w dobie rosnącej inflacji poznać twoje myśli? - odezwał się Alan, stając w drzwiach. Przyglą­dała jej się od paru chwil, zachwycony jej urodą, i dopiero teraz przerwał jej zamyślenie.

- Szybko ci poszło - pochwaliła z uśmiechem, unikając tym samym odpowiedzi na jego pytanie. - Muszę ci opowie­dzieć, co się stało. Tak namiętnie zachwycałam się twoją po­rcelanową zastawą, że McGee poczuł się zaniepokojony. Pew­nie się biedak poci ze strachu, czy czasem nie wyniosę w to­rebce spodeczka. - Podniosła się i dygnęła żartobliwie. - Se­natorze, czy jest pan gotów pokazać światu, jak bardzo potrafi pan być czarujący i dystyngowany?

Podejrzliwie uniósł jedną brew.

- Coś mi się zdaje, że słowo dystyngowany znaczy w two­im słowniku mniej więcej tyle, co sztywny.

- Wcale nie! - zaprotestowała gorąco, a kiedy byli już w ho­lu, dodała jeszcze: - Dam ci kuksańca w bok, jak tylko zobaczę, że niebezpiecznie dryfujesz w stronę przesadnej powagi.

- Nie robiłem tego od godziny i dwudziestu trzech minut - stwierdził, zatrzymując ją i obejmując w pasie. Jego usta przylgnęły do jej warg. - Kocham cię - szepnął.

Natychmiast oddała pocałunek, napierając na niego całym ciałem. Czuł, jak jej serce bije coraz szybciej, a ona sama staje się coraz bardziej roznamiętniona. Delikatnie przygryzł jej do­lną wargę.

- Myśl o mnie - mruknął - bez względu na to, z kim bę­dziesz tańczyła dziś wieczorem.

Bez tchu spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich pewność, rozwagę i pasję, którym nie mogła się oprzeć. Jeśli nie będzie walczyła, pomyślała, straci dla niego głowę i pozwoli, by zu­pełnie ją zdominował. Miał w sobie dość mocy, by to zrobić.

- Dziś wieczorem - odszepnęła chrapliwe - bez względu na to, z kim będziesz tańczył, będziesz mnie pragnął. Wiem,, że tak będzie. - W tej samej chwili dostrzegła w lustrze ich odbicie. - Alan! - zawołała i pociągnęła go w stronę lustra.

- Powiedz, co widzisz?

Wciąż obejmując ją w talii, przyglądał się wnikliwe ich odbiciu. On sam założył konwencjonalny, ciemny garnitur, a ona jakąś fantazyjną suknię z różowej organdyny. Sięgała mu dokładnie pod brodę, spojrzał więc z góry na jej płomienna czuprynę, zastanawiając się przy tym, jaki inny rudzielec od­ważyłby się wystąpić w różowym, a na dodatek wyglądał w nim prześlicznie.

- Widzę dwoje zakochanych ludzi - powiedział, odnajdu­jąc w lustrze jej oczy. - Bardzo od siebie różnych, ale two­rzących razem świetną parę.

- Tyle że wyglądałbyś o wiele lepiej, gdybyś miał u boku którąś z tych chłodnych blondynek w klasycznej małej czarnej.

Milczał przez chwilę, jakby ważył w myślach sens tych słów.

- Wiesz co - odezwał się łagodnie - pierwszy raz, odkąd cię znam, mówisz jak głupia blondynka z kiepskiego dowcipu.

Przyjrzała się jego odbiciu, popatrzyła na uprzejmie zain­teresowany i śmiertelnie poważny wyraz jego twarzy i roze­śmiała się głośno. Nic innego nie wypadało jej zrobić.

- W porządku, ale za karę będę przez cały wieczór tak samo dostojna jak ty.

- Uchowaj Boże! - jęknął i pociągnął ją do wyjścia.

Przyjęcie było naprawdę eleganckie. W dyskretnym świetle kryształowych żyrandoli połyskiwała wytwornie sre­brna zastawa, a wszystkie stoły okrywały nieskazitelnie bia­łe obrusy.

Shelby siedziała przy jednym z wielu dużych, okrągłych stołów pomiędzy Alanem a szefem Ministerstwa Transportu i zgrabnie wyjadała nadzienie z pokaźnego homara, nie zapo­minając przy tym o podtrzymywaniu interesującej konwersacji.

- Widzisz, Leo, gdybyś nie był taki uparty, posłuchał dobrej rady i wziął aluminiową rakietę, pewnie poszłoby ci dużo le­piej.

- Moja gra bardzo się poprawiła! - Łysiejący urzędnik ma­chnął w jej stronę swoją łyżeczką. - Nie zapominaj, że nie graliśmy ze sobą od dobrych sześciu miesięcy. Teraz już nie mogłabyś pokonać mnie w paru prostych setach.

Uśmiechnęła się lekko, i popijając wodę, czekała, aż kelner zabierze nakrycie i poda następne danie.

- Zobaczymy - powiedziała po chwili. - Jeśli uda mi się znaleźć wolną godzinę, chętnie zajrzę do klubu.

- Koniecznie! Pokonam cię z największą przyjemnością.

- Najpierw musisz trochę popracować nad serwisem - skwitowała z uśmiechem. - Aha, i jeszcze ten słaby backhand - dodała złośliwie.

Dziękowała losowi, że dał jej za sąsiada Leo, gdyż w jego towarzystwie mogła czuć się zupełnie swobodnie. W obszernej sali dostrzegała wiele znajomych twarzy, jednak ledwie z gar­stką z tych osób miałaby ochotę spędzić godzinę czy dwie.

- Zostaw mój backhand w spokoju - fuknął Leo. Przysu­nął się do Alana, wziął go pod ramię, i wskazując Shelby, za­pytał: - Jak tam, MacGregor, grał pan już z nią w tenisa?

- Nie. - Alan poszukał wzrokiem jej oczu. - W tenisa je­szcze nie grałem.

- W takim razie pozwól, że ostrzegę cię jak przyjaciela. Ta panienka znajduje złośliwą przyjemność w ogrywaniu prze­ciwnika. I nie ma żadnego szacunku dla starszych.

- Dobra, dobra Leo - przerwała mu wesoło. - Gadaj, co chcesz, a ja i tak nie będę wytykała ci tych wszystkich punktów, które sam sobie dodałeś, kiedy już przegrywałeś w setach.

Uśmiech zniknął z grubych warg Leo.

- Diablica! - syknął. - Czekaj, niech no tylko spotkamy się na korcie!

- Gra pan w tenisa, senatorze? - Rozbawiona Shelby zwróciła się teraz do Alana.

- Od czasu do czasu. - Jego słowom towarzyszył cień uśmiechu. Roztropnie nie wspomniał, że w czasie studiów właśnie tenis wybrał sobie na zaliczenie.

- Wyobrażam sobie, że czuje się pan znacznie lepiej, grając w szachy. Można wtedy dłużej analizować każde posunięcie i godzinami obmyślać strategię - powiedziała niewinnie.

Znowu odpowiedział tajemniczym uśmiechem, sięgając po wino.

- Cóż, musimy ze sobą zagrać.

- Już raz zagraliśmy! - Roześmiała się niskim, gardłowym śmiechem.

- Masz ochotę na rewanż? - Musnął ręką jej dłoń. Odwdzięczyła mu się spojrzeniem, od którego zawrzała mu krew.

- Nie. Drugi raz nie dam się tak wmanewrować. Dobry Boże, czy ta kolacja nigdy się nie skończy, westchnął w myślach. Tak bardzo pragnął być z nią sam na sam i poczuć pod palcami cudownie gładką, nagą skórę. A potem patrzyłby, jak te roześmiane szare oczy zasnuwa mgła, znak, że Shelby myśli już tylko i wyłącznie o nim.

Intrygujący zapach jej perfum drażnił jego zmysły. Wśród gwaru rozmów dokoła słyszał tylko jej głos. Z trudem skupił się wprawdzie na dyskusji z członkinią Kongresu, siedzącą po jego prawej stronie, i nawet udało mu się stworzyć pozory zain­teresowania, jednak w myślach już trzymał Shelby w ramio­nach i słuchał, jak dotykając go, szeptała jego imię.

Siła jego pożądania na pewno kiedyś zelżeje, pocieszył się w myślach. Musi. Przecież człowiek chyba by zwariował, gdy­by bezustannie tak mocno pragnął kobiety. Z czasem to draż­niące nienasycenie zmieni się w dużo łagodniejsze uczucie, a wtedy wystarczy mu jej delikatny dotyk podczas wspólnego snu albo czuły uśmiech przesłany z drugiego końca pokoju.

Odwrócił się na chwilę od swej rozmówczyni, by spojrzeć na profil Shelby, wciąż przekomarzającej się z Leo. Objął uważnym spojrzeniem jej drobne rysy i burzę loków i zdecy­dował, że bardzo się mylił. Nigdy nie uda mu się nią nasycić, a jego żądza nigdy się nie zmniejszy. Nie z nią. Byli sobie przeznaczeni i żadna siła nie zdoła tego zmienić.

Podchwycił strzępki jej rozmowy z jakimś politykiem. Shelby wygłaszała właśnie zwięzłą i bardzo nieprzychylną opi­nię na temat ustawy, nad która w przyszłym tygodniu miał debatować Kongres. Jej ostre poglądy najwyraźniej rozjuszyły mężczyznę, który mimo to starał się zachować spokój. Ona zaś uparcie próbowała wyprowadzić go z równowagi.

Alan uśmiechnął się pod nosem i natychmiast zastanowił, czy Shelby zdaje sobie sprawę, jaką złożoną jest osobowością. Z jednej strony krytycznie odnosiła się do polityków, z drugiej zaś czuła się wśród nich jak ryba w wodzie. Radziła sobie do­skonale, nie wyglądała na skrępowaną, a jeśli nawet nie nabrała światowej ogłady, to tylko dlatego, że nie chciała tego robić. Poza tym i tak była wyjątkowa.

Wiedział, że wstała, jeszcze zanim musnęła ustami jego ucho.

- Zatańczysz ze mną, senatorze? - szepnęła. - Taniec to chwilowo jedyny znany mi przyzwoity sposób, żeby się do ciebie dobrać.

Pozwolił, żeby przeszła przez niego pierwsza fala pożąda­nia, która niemal odebrała mu zdolność widzenia i słyszenia kogokolwiek poza Shelby. Spokojnie zaczekał, aż wzburzenie opadnie, i dopiero potem wstał z krzesła i poprowadził ją na parkiet.

- To niesamowite, jak zgodnie myślimy - powiedział, obejmując ją ciasno. - I jak idealnie do siebie pasujemy.

- A nie powinniśmy - mruknęła, przechylając głowę. Jej oczy obiecywały namiętność, usta kusiły, wilgotne i rozchy­lone. Rękę na jego ramieniu przysunęła jak najbliżej szyi, by choć czubkami palców dotykać gorącej skóry. - Nie powin­niśmy do siebie pasować. Nie powinniśmy tak dobrze się ro­zumieć i naprawdę nie wiem, dlaczego dzieje się inaczej.

- Mogę ci to wytłumaczyć - odpowiedział. - To, co dzieje się między nami, wymyka się logice, a więc zgodnie z jej za­sadami, nie ma żadnej sensownej odpowiedzi na twoje wąt­pliwości.

Roześmiała się, ubawiona jego sposobem myślenia.

- Och, Alan, naprawdę jesteś za mądry, żeby się z tobą spierać.

- Co nie przeszkadza ci robić to niemal bez przerwy.

- Żebyś wiedział! - Oparła głowę o jego ramię. - Znasz mnie stanowczo zbyt dobrze i to mnie niepokoi. Istnieje po­ważne niebezpieczeństwo, że jeszcze trochę, a zacznę cię uwielbiać.

- Jakoś nie boję się podjąć ryzyka. A ty?

Zamknęła oczy i delikatnie poruszyła głową w taki sposób, że nie mógł mieć pewności, co oznaczał. Równie dobrze mógł być potwierdzeniem, jak i zaprzeczeniem.

Nim kolacja dobiegła końca, tańczyli ze sobą jeszcze wiele razy, a gdy przyszło im kołysać się w rytm muzyki w obję­ciach innego partnera, i tak nie potrafili myśleć o nikim innym, jak tylko o sobie nawzajem. Rozdzieleni, posyłali sobie zna­czące spojrzenia, które nie mogły pozostać niezauważone przez innych gości.

- No, co tam, panie MacGregor? - Leo poufale klepnął go w łopatkę, wykorzystując moment, że ktoś zaprosił Shelby do tańca. - Jakieś znaczące sukcesy w walce o bezdomnych?

- Dzięki za zainteresowanie. - Alan oparł się wygodnie i sięgnął po wino. - Powoli idziemy naprzód. Spotkaliśmy się z bardzo przychylną reakcją w Bostonie, gdzie, jak pewnie pan wie, od jakiegoś czasu działają schroniska.

- Świetnie! Na pewno bardzo by pan skorzystał, gdyby udało się rozkręcić tę sprawę jeszcze w tej kadencji. - Leo wyciągnął zapalniczkę i podpalił koniec długiego, aromatycz­nego cygara. - Sława tego, który rozwiązał problem bezdo­mności, przyda się w chwili, gdy zdecyduje się pan stanąć w szranki w najbliższych wyborach.

Alan uśmiechnął lekko i dalej wolno popijał wino, nie spu­szczając oka z Shelby.

- Za wcześnie, żeby o tym mówić - odpowiedział.

- Cóż, pan wie lepiej. - Leo posłał w stronę sufitu gęsty obłok dymu. - Ja sam nigdy nie chciałam brać udziału w... akurat tym wyścigu. Ale pan, to co innego. Sporo osób twierdzi, że z przyjemnością zagra w pańskiej drużynie, jeśli tylko da im pan znak.

Alan obrzucił swojego go długim, uważnym spojrzeniem.

- Ja również słyszałem o takich deklaracjach - zaczął ostroż­nie. - I jestem za nie wdzięczny. Ale nie mogę podejmować de­cyzji zbyt pochopnie, niezależnie od tego, jaka będzie.

- Pozwól więc - Leo stał się bardziej bezpośredni - że podsunę ci parę argumentów za, bo mówiąc bez ogródek, nie jestem zachwycony obecnym składem ławki rezerwowych - Przysunął się bliżej. - Po pierwsze, masz już sporo sukcesów na swoim koncie. To muszą przyznać nawet ci, którzy uważają, że za bardzo znosi cię na lewo. Poza tym sprawdziłeś się pod­czas pierwszej kadencji w Kongresie, teraz gładko mija ci dru­ga, tym razem już senatorska. Nie będę tu wchodził w szcze­góły i omawiał twojej polityki ani wymieniał ustaw czy po­prawek, które przygotowałeś. Poprzestańmy na wrażeniu ogól­nym.

Przerwał, by wypuścić następny kłąb dymu, a potem znów pochylił się w stronę Alana.

- Jesteś młody - ciągnął - a to duży plus. No, i masz im­ponujące wykształcenie. Fakt, że czynnie uprawiałeś sport, też pewnie nie zaszkodzi. Ludzie lubią mieć poczucie, że ich przy­wódca poradzi sobie na każdym boisku. Twojemu pochodzeniu nic nie można zarzucić. Pochodzisz z zamożnej, szanowanej rodziny z tradycjami, a to, że twoja matka pracuje i odnosi zawodowe sukcesy, może ci tylko pomóc.

- Na pewno byłoby jej miło to słyszeć - przerwał mu chłodno Alan.

- Sam dobrze wiesz, jak bardzo liczą się takie sprawy. - Leo najwyraźniej nie wyczuł jego rosnącego zdenerwowania. - To, że twoja matka pracuje, stanowi najlepszą gwarancję, że potrafisz zrozumieć sytuację pracujących kobiet. Chyba nie muszę ci przypominać, że to olbrzymia część elektoratu. Co do twojego ojca, cóż, wszyscy wiedzą, że chadza własny­mi drogami, ale wszystko, co robi, robi uczciwie. Tak więc nie ma w twoim życiu żadnych wstydliwych tajemnic, któ­re ktoś mógłby w odpowiedniej chwili wywlec na światło dzienne.

Alan przez chwilę bawił się kieliszkiem, a potem podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy.

- Leo - zapytał - kto kazał ci ze mną porozmawiać?

- Wreszcie trzeba powiedzieć, że jesteś wyjątkowo bystry i spostrzegawczy - Leo nie dał zbić się z tropu. - Powiedzmy, że poproszono mnie, bym poruszył z tobą parę spraw.

- W porządku. Ogólnie rzecz biorąc, nie wykluczam mo­żliwości ubiegania się o nominację partii na kandydata w którychś wyborach.

- Rozumiem. - Leo skinął głową, a potem wskazał brodą Shelby. - Lubię tę dziewczynę, zastanawiam się tylko, czy ta znajomość będzie dla ciebie korzystna. Jakoś nie mogę wyob­razić sobie was jako pary.

Alan starał się zachować spokój, ale jego oczy zwęziły się niebezpiecznie.

- Czyżby? - rzucił zimno.

- Jako córka senatora Campbella wyrosła wśród polityków, więc przynajmniej nie trzeba będzie uczyć jej, jak ma się za­chowywać, bo na pewno pamięta choćby podstawowe zasady protokołu. Oczywiście, trochę odstaje od reszty towarzystwa. - Leo z uwagą strząsnął popiół. - Może nawet za bardzo, jeśli by się nad tym głębiej zastanowić. Swego czasu włożyła sporo swej niestrudzonej energii w świadome i otwarte ignorowanie waszyngtońskiej elity. Jedni ją lubią, między innymi ja, ale nie da się ukryć, że swego czasu nadepnęła na wiele odcisków.

Wetknął w usta cygaro i przez chwilę żuł je zamyślony. Zaraz jednak odezwał się znowu, najwyraźniej nie zniechęcony milczeniem Alana.

- Z drugiej strony pewnie da się ją jakoś doszlifować. Jest młoda, wyrobi się. Poza tym z czasem przejdzie jej ochota na ekstrawagancje. Wykształcenie i pochodzenie ma bez zarzutu. Poza tym jest w niej coś, co budzi zainteresowanie. Sama prowadzi interes i umie rozmawiać z ludźmi. W sumie to całkiem niezły wybór - stwierdził - ale pod warunkiem, że przywołasz ją do porządku.

Alan odstawił kieliszek, z trudem opanowując chęć, by cis­nąć nim o podłogę.

- Nie patrzę na Shelby jak na ewentualny atut w grze o pre­zydenturę - wycedził złowrogo spokojnym tonem. - Może ro­bić wszystko, na co ma ochotę, i postępować tak, jak sobie życzy. Nasz związek nie ma politycznego znaczenia.

- Rozumiem - łagodził Leo - że masz prawo do prywat­ności. I staram się je uszanować. Ale pamiętaj, że kiedy staniesz w szranki, Shelby będzie musiała stanąć u twojego boku. Nasza kultura toleruje wyłącznie pary, a nie da się ukryć, że jedno z pary świadczy o drugim.

Prawda tych słów rozzłościła Alana jeszcze bardziej. Właś­nie przed tym Shelby próbowała uciec, tego się obawiała. Jakim cudem zdoła ją uchronić przed koniecznością zmian, a jedno­cześnie sam pozostanie tym, kim jest?

- Bez względu na to, jaka będzie moja decyzja, Shelby ma prawo pozostać taka, jaka jest - powiedział, wstając. - To fakt, który nie podlega żadnej dyskusji.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Ze słońcem nad głową i radością w duszy Shelby otwo­rzyła w poniedziałek swoją galerię. Nawet gdyby nad Wa­szyngtonem rozszalała się nagle burza z piorunami, i tak nie zepsułaby jej nastroju. Spędziła z Alanem cudowną, spokojną niedzielę, ani razu nie wystawiając nosa za próg mieszkania. Jakoś nie tęskniła do ludzi.

Spokojnie rozsiadła się za kontuarem i postanowiła nadro­bić zaległości w lekturze gazet. Otworzyła poranne wydanie, jak zwykle zaczynając od komiksu. Ciekawe, kim się dzisiaj zajął karykaturzysta?

Wystarczył jeden rzut oka, roześmiała się na całe gardło. Rysownik miał naprawdę niesamowity talent do trafiania w sa­mo sedno, i to bez przekraczania granic dobrego smaku. Mogła mieć tylko nadzieję, że wiceprezydenta nie opuści poczucie humoru po tym, jak zobaczy swoją karykaturę.

Z doświadczenia wiedziała, że tak zwane osoby publiczne mają dość dużą tolerancję dla faktu, że często stają się obie­ktem satyry. Oczywiście do pewnego momentu, bo w końcu nikt nie lubi, jak krytyka bezustannie ostrzy sobie na nim zęby.

Shelby zerknęła na podpis pod rysunkiem. Rysownik ukrył się dyskretnie za inicjałami G. C. Może uznał, że zarabiając na wyśmiewaniu innych, lepiej pozostać anonimowym. Ona by tak nie mogła. Wolała atakować, stając oko w oko.

Pochylona nad gazetą, z roztargnieniem popijała stygnącą kawę. Dopiero dźwięk wiszącego nad drzwiami dzwoneczka zmusił ją, by podniosła głowę.

- Cześć! - uśmiechnęła się szeroko Maureen Francis. W eleganckim błękitnym kostiumie wyglądała tak szykownie, że Shelby z trudem rozpoznała w niej zmokniętą kobietę w żółtym sztormiaku, jaką była, kiedy spotkały się po raz pier­wszy.

- Hej, super wyglądasz - pochwaliła.

- Dzięki. Przyjechałam odebrać moje rzeczy i serdecznie ci podziękować.

- Zaraz je przyniosę. - Shelby weszła na zaplecze. - A za co te podziękowania? - zawołała, przekrzykując szuranie kar­tonowych pudeł.

- Za dobry adres. - Nie mogąc powstrzymać ciekawości, Maureen zajrzała do pracowni. - Świetnie! - zawołała, popa­trując na koło garncarskie z zakłopotaniem osoby nie wtaje­mniczonej w arkana sztuki. - Bardzo chciałabym zobaczyć kiedyś, jak pracujesz.

- Nie ma sprawy, pod warunkiem, że trafisz na właściwy nastrój. Wpadnij w któraś środę lub sobotę, to dam ci małą lekcję.

- Mogę zadać ci głupie pytanie?

- Śmiało. Każdy ma prawo zadać mi trzy głupie pytania na tydzień.

Maureen powiodła dokoła zaciekawionym wzrokiem, a po­tem zapytała:

- Jak sama dajesz sobie radę z tym wszystkim? To znaczy, ja wiem, jak to jest prowadzić własny interes. Moim zdaniem już samo to wystarczy, by do reszty wypełnić dzień. A ty je­szcze tworzysz... i w mgnieniu oka musisz zmienić się z na­tchnionej artystki w skrupulatnego kupca. Rozumiesz, o co mi chodzi?

- To wcale nie było głupie pytanie. Wygląda na to, że ja to po prostu lubię. Tu, w pracowni, siedzę całe dnie sama. Tam - machnęła w stronę sklepu - wręcz przeciwnie. Poza tym lubię mieć świadomość, że mogę sama o wszystkim decydować. Zdaje się, że ty też, skoro zdecydowałaś się porzucić posadę.

- Niby tak, ale powiem ci szczerze, że od czasu do czasu kusi mnie, żeby rzucić wszystko i wracać czym prędzej tam, gdzie było tak bezpiecznie. Ty pewnie nie przeżywasz takich dylematów?

Shelby wzruszyła ramionami.

- Cóż, ja uważam, że brak stabilizacji jest zabawny. Zwła­szcza jeśli wierzysz w swoje szczęście.

- Można i tak do tego podejść. Słowem, powinnam się cie­szyć i ufać, że wszystko będzie w porządku?

- Tak to z grubsza wygląda. - Shelby wręczyła jej pier­wsze pudełko, a schylając się po następne, zapytała: - Rozu­miem, że mówiąc o dobrym adresie, miałaś na myśli Myrę Ditmeyer.

- Yhm. Zadzwoniłam do niej w sobotę. Wystarczyło, że wymieniłam twoje imię, i natychmiast zostałam zaproszona na lunch dziś rano.

- Myra nigdy nie zasypia gruszek w popiele - mruknęła Shelby - Powiesz mi, jak ci poszło?

- Jasne. Masz to jak w banku - obiecała Maureen. - Sama wiesz, że ludzie nie palą się do wyświadczania przysług i nie zawsze chcą bezinteresownie pomóc przyjaciołom, a co do­piero komuś obcemu! Naprawdę jestem ci bardzo wdzięczna.

- Powiedziałaś, że jesteś dobra - Shelby, pochylona nad rachunkiem, wzruszyła lekko ramionami. - Intuicja podpowie­działa mi, że mówisz prawdę. A o przysłudze porozmawiamy dopiero po twoim spotkaniu z Myrą. Nie zdziwię się, jeśli zmienisz zdanie. Myra to twardy orzech do zgryzienia.

- Tak samo jak ja. A w dodatku jestem strasznie cieka­wska. Nie obrażę się, jeśli powiesz mi, żebym pilnowała włas­nego nosa, ale... - Maureen zerknęła na nią niepewnie - aż mnie świerzbi, żeby cię o coś zapytać. Powiedz mi, jak się skończyła ta historia z senatorem MacGregorem? Muszę przy­znać, że w pierwszej chwili go nie poznałam i myślałam, że to jakiś twój maniakalny wielbiciel.

Shelby uśmiechnęła się szeroko. Wyglądało na to, że spo­dobało jej się to określenie.

- To wyjątkowo uparty facet - powiedziała. - I dzięki Bogu!

- Super! Podobają mi się mężczyźni, którzy potrafią po­darować tęczę. Ale na mnie już pora. Nie chciałabym się spóźnić.

- Pomogę ci. - Shelby wzięła jedno z pudeł, otworzyła przed Maureen drzwi, a potem pomogła jej ułożyć pakunki na tylnym siedzeniu małego, zgrabnego samochodu.

- Wpadnę do ciebie w któraś sobotę albo środę, żeby po­patrzeć, jak pracujesz - przypomniała jeszcze Maureen.

- Nie ma sprawy. Jeśli na ciebie warknę, po prostu wycofaj się i zaczekaj, aż mi przejdzie. Powodzenia z Myrą.

- Nie dziękuję. Pozdrów ode mnie senatora, dobrze?

W odpowiedzi Shelby roześmiała się, po czym pomachała Maureen na do widzenia i wróciła do galerii. Zaraz też wzięła się do pakowania zielonej misy. Tym razem, postanowiła, to ona zrobi Alanowi niespodziankę. Tak się jednak złożyło, że nie była jedyną osobą, która postanowiła go tego dnia za­skoczyć.

Alan rzadko czuł się zupełnie wykończony i przytłoczony nadmiarem pracy, ale tego ranka odbył tyle spotkań, że koło południa miał wszystkiego po dziurki w nosie. Jakby tego było mało, przed budynkiem, w którym mieściły się biura członków Senatu, dopadł go jakiś wyjątkowo natarczywy i irytujący dziennikarz.

Możliwe jednak, że Alan wciąż był rozdrażniony wspo­mnieniem ostatniej rozmowy z Leo albo że ostatnio po prostu za dużo pracował. Tak czy owak, kiedy wreszcie wysiadł z windy we własnym biurze, z trudem panował nad nerwami.

- Senatorze! - Asystentka skoczyła na równe nogi, łapiąc z biurka skórzaną aktówkę. - Od samego rana telefony się ury­wają - zawołała, i idąc krok za nim, szybko przejrzała kartki. - Dzwoniła do pana pani kongresman Platt, jakiś urzędnik od burmistrza Bostonu w związku z jednym ze schronisk, poza tym doradca prasowy, uliczna terapeutka, która koniecznie chciała rozmawiać z panem osobiście, zaraz po niej...

- Później! - warknął Alan i zamknął za sobą drzwi gabinetu. Dziesięć minut, dziesięć minut wystarczy mu, żeby wrócić do równowagi, myślał gorączkowo, rzucając teczkę na biurko. Od wpół do dziewiątej bez przerwy wysłuchiwał cudzych próśb i żądań. I zanim znowu zacznie to robić, musi wyrwać dla siebie choćby te dziesięć minut.

Oparł się ciężko o krawędź biurka i spojrzał w okno, za którym rozciągał się widok na plac przed Kapitolem. Zamy­ślony, obojętnie wodził po nim wzrokiem. Wiedział, że nie może dłużej zwlekać z decyzją.

W normalnej sytuacji pewnie nie żałowałby sobie czasu i cierpliwe badał grunt. Zresztą, kiedy przyjdzie pora, na pewno tak postąpi. Ale w życiu prywatnym musi zdecydować o swo­jej przyszłości już teraz.

Nie ma prawa ponownie prosić Shelby, żeby za niego wy­szła, dopóki nie powie jej o swoich politycznych planach. W końcu, jeśli zdecyduje się zostać jego żoną, będzie z nim dzieliła nie tylko dom i nazwisko, lecz także wszystkie trudy ewentualnej prezydentury, a to wymaga wielu poświęceń.

Nie miał najmniejszych wątpliwości, że decyzja o starto­waniu w wyborach nie zależała już tylko i wyłącznie do mego. Uważał Shelby za swoją żonę, mimo że nie była nią w świetle prawa, więc chciał i musiał liczyć się z jej zdaniem.

Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. Niechętnie spojrzał na migającą czerwoną diodę, znak, że dzwoni jego asystentka. A więc nie dadzą mu nawet tych dziesięciu minut świętego spokoju!

- Tak?

- Przepraszam senatorze, ale dzwoni pański ojciec.

- W porządku - pełnym znużenia gestem przesunął palcami po włosach. - Przełącz go. Aha, Arlene, przepraszam cię. Miałem ciężki poranek.

- Rozumiem, senatorze. - Ton głosu asystentki natych­miast stał się mniej oficjalny. - Uprzedzam, że pana ojciec jest... nieco rozdrażniony.

- Arlene, marnujesz się tutaj. Powinnaś pracować w dy­plomacji - zauważył, sam już w nieco lepszym nastroju. - Cześć, tato!

- Proszę, proszę, a więc jednak żyjesz! - huknął Daniel MacGregor, nie kryjąc sarkazmu. - A już myśleliśmy, że przy­darzyło ci się jakieś nieszczęście.

- Niepotrzebnie się martwiliście. Ale mów, co u was sły­chać?

- I jeszcze śmiesz pytać mnie, co słychać? - żachnął się Daniel. - A czy ty w ogóle pamiętasz, kim ja dla ciebie jestem, hę? Ale dobrze, widać już taki mój los. Zresztą, nie o mnie tu chodzi. Nie zapominaj o matce. Ona chyba ma prawo ocze­kiwać, że jej pierworodny zadzwoni do mej raz na jakiś czas.

Alan odchylił się w fotelu. Znów ta sama śpiewka. Ileż to razy przeklinał los, że z jego wyroku urodził się jako pierwszy, przez co ojciec mógł go wiecznie tym szantażować?

Oczywiście Daniel MacGregor miał w zanadrzu odpowied­ni tekst dla każdego ze swoich dzieci. Rena była więc wiecznie upominana, że jako jedyna córka powinna się dobrze zacho­wywać, a Caine miał również to robić, bo jest najmłodszy.

- Przepraszam, tato, ale ostatnio mam tu straszne urwanie głowy. Mama w domu?

- A skąd! Ma jakiś nagły przypadek w szpitalu - wysapał Daniel, myśląc jednocześnie, że gdyby żona wiedziała, co cho­dzi mu po głowie, na pewno by mu nawymyślała. Dlatego postanowił, że nie będzie jej wtajemniczał, póki sam wszy­stkiego nie załatwi. - Twoja matka snuje się po kątach i po­płakuje, i wiedz, mój chłopcze, że tylko dlatego zapomniałem o dumie i zadzwoniłem do ciebie pierwszy - łgał bez zająk­nięcia. - Najwyższa pora, żebyś przyjechał do domu na week­end. Matka czeka.

Alan uniósł do góry brwi. Zbyt dobrze znał ojca, by nie przeczuwać, co się święci.

- Myślałem, że mama jest teraz bardzo zajęta. W końcu lada dzień urodzi się jej pierwszy wnuk albo wnuczka. Jak się czuje Rena?

- Przyjedź na weekend, to zobaczysz! Dzwoniłem... To znaczy Rena i Justin zdecydowali, że chcą spędzić weekend z rodziną. Caine i Diana też przyjadą.

- Nie marnowałeś czasu - mruknął Alan.

- Co tam mówisz? Tak mamroczesz, że nic nie zrozu­miałem.

- Mówię, że zmarnujesz przez nas mnóstwo czasu.

- Dla spokoju twojej matki mogę poświęcić nie tylko mój czas. Ona tak się o was wszystkich martwi, zwłaszcza o ciebie. Już tylko ty jeden nie masz żony, rodziny. Właśnie ty, nasz pierworodny syn! - zawołał Daniel, z każdą chwilą nabierając werwy. - Twoje młodsze rodzeństwo już się ustatkowało, a ty co? Można wiedzieć, na co czekasz? Ty, mój najstarszy syn, imiennik mojego świętej pamięci ojca, jesteś tak zajęty, że nie masz czasu spełnić swoich obowiązków wobec rodziny. Kto, jak nie ty, zapewni ciągłość rodu MacGregorów?

Alan pomyślał o swoim ciężkim poranku i nie mógł opa­nować ironicznego uśmiechu.

- Zdaje się, tato - powiedział wesoło - że nasz ród ma się nie najgorzej. W końcu Rena może urodzić bliźnięta.

- Też coś! - fuknął Daniel, ale zastanowiła go taka mo­żliwość. Zaświtało mu w głowie, że w rodzinie ze strony jego matki trafił się już taki wypadek. Obiecał sobie w myślach, że sprawdzi to na drzewie genealogicznym rodu. - Skoro takiś zajęty, mój chłopcze, to szkoda czasu na próżne gadanie. Cze­kam na ciebie w piątek wieczorem. I jeszcze jedno... - za­wiesił na chwilę głos. - Powiedz no mi, co to historia, o której czytałem w gazecie?

- Mógłbyś wyrażać się jaśniej?

- Musieli zrobić błąd w druku - oznajmił Daniel - Nie może być inaczej. W końcu wiem, czego się spodziewać po moim potomku.

- Przykro mi, tato, ale nadal nie bardzo rozumiem - po­wiedział Alan, choć powoli zaczynał się już domyślać, o jaką historię chodzi.

- Nie rozumiesz? To ci powiem! Ja tu czytam, że mój syn, mój spadkobierca, marnuje czas, spoufalając się z jakaś, tfu, Campbellówną! No więc myślę sobie, że to musi być jakaś pomyłka. Jak nazywa się ta dziewczyna?

- Nie wiem, tato, o kogo pytasz.

- Ty się tu ze mną nie baw w kotka i myszkę! Jak to, o kogo? O dziewczynę, z którą się spotykasz. Wygląda trochę jak skrzat czy coś takiego. O ile zdjęcie nie kłamie, to całkiem niezła sztuka. Jak ona się nazywa?

- Shelby - wyjaśnił Alan, a po chwili uzupełnił: - Shelby Campbell.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Alan zaczął się zastana­wiać, ile czasu upłynie, nim ojciec przypomni sobie, że trzeba oddychać. Swoją drogą wiele by dał, żeby zobaczyć w tej chwili wyraz jego twarzy.

- Campbell! - ryknął nagle Daniel na całe gardło. - Jedna z tych podłych złodziei, łotrów i zdrajców Campbellów!!!

- Zgadza się, ojcze. Ona też bardzo pochlebnie wyraża się o MacGregorach.

- Żaden z moich synów nie będzie tracił czasu dla kobiety z tego przeklętego klanu! - krzyczał Daniel. - Pamiętaj o tym Alanie Duncanie MacGregorze, bo jak nie, to tak ci wygarbuję skórę, że zobaczysz! - groźba zabrzmiała tak samo niepoważ­nie i była równie pusta jak wtedy, gdy Alan miał osiem lat. - Spiorę cię na kwaśnie jabłko!

- W porządku, ojcze. Będziesz miał okazję zrobić to w pią­tek, zaraz po tym, jak poznasz Shelby.

- Campbellówna w moim domu! Wolne żarty!

- Campbellówna w twoim domu - powtórzył Alan spo­kojnie. - A nim skończy się ten rok, również w twojej rodzinie, o ile uda mi się postawić na swoim.

- Ty...

Nawał emocji przytłoczył Daniela. Wiedział już, że przyj­dzie mu wybierać pomiędzy znienawidzonymi Campbellami a marzeniem, by zobaczyć wszystkie swoje dzieci w małżeń­skich związkach i doczekać gromadki wnuków.

- Myślisz o tym, żeby ożenić się z Campbellówna? - za­pytał wreszcie nienaturalnie słabym głosem.

- Już jej to proponowałem. Ale mnie nie chce... na razie!

- Jak to cię nie chce! - W głosie Daniela zabrzmiała ura­żona ojcowska duma. - A co z niej za jedna? Musi być chyba zdrowo stuknięta, skoro tak mówi. To zresztą typowe dla Campbellów. Bezmyślni barbarzyńcy. Pewnie rzuciła na chło­paka czar, bo póki jej nie spotkał, nie brakowało mu żadnej klepki - mruczał. Pomimo życiowego praktycyzmu był święcie przekonany, że założyciele klanu Campbellów podpisali kiedyś pakt z diabłem. - Słuchaj no, mój drogi. Przywieź mi tę dziew­czynę - oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Muszę się sam we wszystkim rozeznać.

- Dobrze, poproszę ją, żeby ze mną pojechała - odpowie­dział Alan, z trudem powstrzymując wesołość. Rozmowa z oj­cem stanowiła najlepsze lekarstwo na jego kiepski nastrój.

- Poprosisz ją!? Ty jej o nic nie proś i tylko mi ją przy­wieź, tę córkę Campbellów!

Wyobrażając sobie Shelby, stającą twarzą w twarz z Danie­lem, Alan uznał, że nawet w zamian za dwie trzecie głosów w wy­borach nie chciałby stracić pierwszego spotkania tych dwojga.

- Zobaczymy się w piątek, tato. Pozdrów i ucałuj ode mnie mamę.

- W piątek - powtórzył Daniel, sapiąc jak parowóz i od­łożył słuchawkę.

Adam mógłby przysiąc, że jego ojciec zaciera teraz nie­cierpliwie ręce. Cokolwiek by mówić, zapowiada się ciekawy weekend.

Ledwie Alan wysiadł z samochodu przed domem Shelby, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spłynęło z niego całe zmęczenie dziesięciogodzinnego dnia pracy. Ona jednak witając go w drzwiach, od razu zauważyła podkrążone ze zmę­czenia oczy.

- Czyżby demokracja miała dzisiaj kiepski dzień? - za­gadnęła wesoło. Wzięła jego twarz w dłonie i pocałowała czule.

- Nie tyle kiepski, co długi. - Przyciągnął ją bliżej, sprag­niony głębszej pieszczoty. Czuł, że byłby w stanie przeżyć set­ki takich ciężkich dni, pod warunkiem, że ona będzie czekała na niego tak jak dziś. - Przepraszam, że się spóźniłem.

- Wcale się nie spóźniłeś. Najważniejsze, że jesteś. Chcesz drinka?

- Oj, tak!

- Chodź, przez parę minut mogę pobawić się w kurę do­mową.

Zaprowadziła go do pokoju i posadziła na sofie, podkła­dając pod plecy poduszki. Następnie zdjęła mu krawat i roz­pięła koszulę. Potem zaś wprawiła go w najwyższe zdumienie, kiedy pochyliła się, żeby ściągnąć mu buty.

- Wiesz, że chyba szybko bym się do tego przyzwyczaił.

- To lepiej się nie przyzwyczajaj - rzuciła przez ramię w drodze do barku. - Nie znasz dnia ni godziny, kiedy po powrocie do domu zastaniesz mnie wyciągniętą na sofie, bez najmniejszej ochoty, by ruszyć ręką albo nogą.

- Wtedy ja będę wokół ciebie skakał - obiecał z powagą. Obserwował ją przez cały czas, kiedy podawała mu szkocką, a potem ułożyła się zwinięta w kłębek z głową na jego kola­nach. - Tego mi było trzeba - westchnął, głaszcząc jej włosy.

- Drinka?

- Nie, ciebie. - Schylił się i pocałował ją w usta. - Tylko ciebie.

- Opowiesz mi o tych wszystkich urzędasach, biurokratach i innych oszołomach, którzy zepsuli ci dzień?

Roześmiał się, z rozkoszą smakując cierpką whisky.

- Nie ma o czym mówić. Ale faktycznie miałem sporo kło­potów z niejaką panią kongresman Platt.

- Marta Platt... - Shelby pokiwała głową ze zrozumie­niem. - Pamiętam ją z czasów, kiedy miałam kilkanaście lat.

Była wtedy strasznie sztywną, zarozumiałą, skąpą biurokratką Zmieniła się od tego czasu?

- Nic a nic!

- Mój ojciec mówił, że byłaby idealną księgową z urzędu skarbowego.

Alan ze śmiechem odstawił szklaneczkę.

- Lepiej ty mi opowiedz, jak minął ci dzień - poprosił.

- Miałam spokojny poranek i prawdziwe urwanie głowy po południu. Przez galerię przewinęły się całe tabuny studen­tów. Wygląda na to, że ręcznie robiona ceramika zrobiła się modna. A skoro o niej mowa, to mam coś dla ciebie!

Szybko poderwała się z sofy i wybiegła z pokoju.

- To prezent! - oznajmiła po powrocie, kładąc mu na ko­lanach średniej wielkości pudełko. - Może nie jest aż tak ro­mantyczny jak twoje podarunki, ale za to oryginalny - wyjaś­niła, a potem usiadła obok niego i niecierpliwe czekała, aż zaj­rzy do środka.

Wyjął misę i oglądał ją w milczeniu. Naczynie pokryte było gładką, ciemnozieloną emalią, z delikatną siatką nieco jaśniej­szych żyłek tuż pod powierzchnią. Miało piękną, szlachetną linię, wspaniale podkreśloną brakiem jakichkolwiek ozdób.

- To piękna rzecz, Shelby. Bardzo piękna - powiedział, myśląc przy tym, że nigdy dotąd nie dostał prezentu, który miałby dla niego większe znaczenie. Poruszony, wziął ją za rękę. - Wiesz, że od początku nurtowało mnie, i jednocześnie fascynowało to, jakim cudem takie drobne dłonie mogą tworzyć takie cuda. Widocznie w tych małych rękach kryje się ogromny talent - pochylił się, by pocałować czubki jej palców. - Pa­miętam - dodał, patrząc jej znowu w oczy - że robiłaś tę misę w dniu, kiedy pierwszy raz do ciebie przyszedłem.

- Niczego nie przeoczysz, co? - zadowolona, przejechała palcami po gładkiej ściance naczynie. - Robiłam ją, myśląc o tobie. Wydawało mi się, że powinnam ci ją dać, kiedy skoń­czę. A po tym, jak zobaczyłam twój dom, wiedziałam, że ta misa pasuje wręcz idealnie.

- To prawda. Pasuje - przytaknął, po czym ostrożnie od­stawił naczynie i przytulił Shelby do siebie. - Ty też.

Położyła głowę na jego ramieniu.

- Może zamówimy sobie chińskie jedzenie - zaproponowała.

- Dobrze, ale myślałem, że chcesz iść do kina.

- To było rano. Zdążyłam już zmienić zdanie. Nie wiem jak ty, ale ja wolę najpierw zjeść wieprzowinę w sosie słodko - kwaśnym, a potem kochać się z tobą na sofie. A właściwie - szepnęła, całując go w szyję - żeby było szybciej, mogę zadowolić się paczką czerstwych krakersów i resztką sera.

- A co ty na to, żebyśmy zmienili kolejność - zapytał, skubiąc ustami jej dolną wargę. - Najpierw będziemy się ko­chali, a potem coś zjemy. Może być?

- Zawsze wiedziałam, że masz dobrze poukładane w gło­wie - stwierdziła, ciągnąc go za sobą na poduszki. - Podoba mi się twój pomysł. Jestem za. A teraz już więcej nie myśl, tylko pocałuj mnie jak wtedy, gdy zrobiłeś to tutaj po raz pier­wszy. Myślałam, że oszaleję z wrażenia!

- Na pewno już nie chcesz?

Mniej więcej dwie godziny później Shelby siedziała na łóż­ku w kusym szlafroczku z japońskiego jedwabiu i łapczywie wyjadła w pudełka wieprzowinę w sosie słodko - kwaśnym. Alan wyciągnął się wygodnie obok niej, mimo woli słuchając grającego telewizora, w którym nadal brakowało obrazu.

- Nie, dzięki. Nie jestem już głodny - odpowiedział, z przyjemnością obserwując, jak pałaszuje z apetytem. - Shel­by, powiedz mi, dlaczego nie oddasz tego telewizora do na­prawy?

- Czy ja wiem? Kiedyś pewnie to zrobię. No, wreszcie się najadłam - z rozkoszą przesunęła ręką po pełnym brzuchu, a potem zmierzyła Alana uważnym spojrzeniem, podziwiając w myślach jego piękne ciało. - Wiesz, nad czym się zastana­wiam?

- Nie mam pojęcia.

- Zastanawiam się, ile osób w Waszyngtonie miało okazję podziwiać senatora Mac Gregora w samej bieliźnie.

- Znalazłoby się paru szczęśliwców. Ale to naprawdę ścisłe, bardzo elitarne grono.

- Powinien pan pomyśleć o skuteczniejszym kształtowaniu swojego wizerunku, senatorze - przejechała palcem po jego umięśnionym brzuchu. - Co pan na to, żeby zrobić parę reklam z pana udziałem? Wie pan, takich, jakie zwykle robią spor­towcy. Mógłbyś mówić: Nie ma mowy o spotkaniu z dyplo­matami, jeśli nie mam na sobie moich ulubionych slipów firmy bla, bla, bla. I co pan na to?

- Co ja na to? Mogę tylko dziękować Opatrzności, że nie uczyniła z pani mojego doradcy.

- Jesteś sztywniak. Ot, i cały problem - rozciągnęła się na nim jak długa. - Pomyśl tylko o wszystkich możliwościach, jakie dałaby taka kampania.

Wsunął rękę pod cieniutki szlafrok.

- Właśnie myślę!

- Tylko sobie wyobraź. Dyskretnie umieszczone zdjęcia w największych kolorowych magazynach, reklamy telewizyjne nadawane w najlepszym czasie antenowym - wzdychała, wsparta na łokciu. - Wtedy na pewno zreperowałabym tele­wizor.

- A ty lepiej pomyśl, że to mogłoby dać początek niebez­piecznej modzie. Już widzę, jak urzędnicy federalni paradują po mieście w swoich grzecznych bokserkach.

- Oj, faktycznie. Mogłoby się z tego zrobić ogólnokrajowe zamieszanie.

- Powiedziałbym nawet, że globalne. Pewnie mielibyśmy do czynienia z efektem kuli śniegowej.

- W porządku. Przekonałeś mnie - głośno cmoknęła go w policzek. - Teraz rozumiem, że twoim patriotycznym obo­wiązkiem jest chodzenie w kompletnym stroju. Oczywiście z wyjątkiem sytuacji, gdy jesteś w mojej sypialni - dodała czym prędzej.

Ze śmiechem przyciągnął ją do siebie, spragniony jej po­całunków.

- Shelby - zaczął po chwili. - Muszę z tobą o czymś po­rozmawiać, ale boję się, że zaraz będzie za późno.

- Obiecujesz?

- Obiecuję, ale najpierw chciałbym cię o coś zapytać.

- Zamieniam się w słuch - szepnęła i zaraz zaczęła łasko­tać go językiem w ucho.

- W czasie weekendu czeka mnie wyjazd, od którego nie mogę się wykręcić.

- Taaak?

- Dzwonił dziś do mnie mój ojciec.

- Ach, tak. - W jej oczach pojawiły się wesołe błyski. - Wielmożny pan MacGregor.

- Ucieszyłby się, że go tak nazywasz. Wygląda na to, że zmontował jeden ze swoich ulubionych weekendowych zlotów rodzinnych. Jedź ze mną.

Wyraźnie rozbawiona uniosła jedną brew.

- Ja? Mam jechać do tej waszej fortecy w Hyannis Port? Nie uzbrojona?

- Nie przejmuj się. Wywiesimy białą flagę.

Miała ochotę z nim jechać, ale jednocześnie korciło ją, żeby odmówić. Wizyta w jego rodzinnym domu niebezpiecznie przybliżała ją do decyzji, której podjęcie ciągle odkładała na bliżej nieokreślone potem.

Alan bez trudu odgadł jej myśli. Postanowił więc zmienić taktykę.

- Dostałem od ojca rozkaz, żeby mu przywieźć córkę tych zbójów i złodziei Campbellów.

- Tak powiedział?

- Słowo w słowo. Dumnie uniosła podbródek.

- To kiedy jedziemy? - zapytała ostro.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, kiedy spojrzała z okna samochodu na rezydencję MacGregorów, było stwier­dzenie, że sama nie wymyśliłaby bardziej oryginalnego bu­dynku.

Dom prezentował się naprawdę imponująco. Surowy, zbu­dowany z kamienia, był jednocześnie ponury i bardzo tajemni­czy, głównie za sprawą wysokich, strzelistych wieżyczek. Pra­wdziwa forteca, zamczysko, pomyślała, choć żadne z tych określeń nie oddawało w pełni charakteru i stylu tej nieco ana­chronicznej budowli.

Odwróciła się do Alana, który najwyraźniej czekał na jej werdykt. W oczach miał nikłe iskierki wesołości oraz ironii, które umiała już bezbłędnie rozpoznać. Roześmiała się i jesz­cze raz uważnie przyjrzała domowi.

- Wiedziałeś, że się w nim zakocham od pierwszego wej­rzenia.

- Raczej spodziewałem się, że będzie w... twoim guście - odparł, dotykając delikatnie jej włosów.

Uśmiechnęła się, rozbawiona jego poważnym tonem, i przez resztę drogi prowadzącej na szczyt wzniesienia podzi­wiała fortecę, pięknie oświetloną promieniami zachodzącego słońca.

- Gdybym tu mieszkała jako dziecko, pewnie bawiłabym się z najróżniejszymi duchami i straszydłami, a mój pokój mieściłby się w najwyższej wieży - powiedziała.

- Muszę cię rozczarować, kochana. W domu nie ma du­chów, chociaż ojciec swego czasu odgrażał się, że sprowadzi jakiegoś potępieńca ze Szkocji. A co do wieży - rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie - to jest już dawno zajęta. Ojciec ma w niej swój gabinet.

- Szkoda - mruknęła, przymykając oczy.

Daniel MacGregor intrygował ją coraz bardziej, coraz bar­dziej też chciała go poznać. Nawet w jego własnym domu, choć pewnie spotkanie na neutralnym gruncie byłoby dla niej znacznie bezpieczniejsze. Zdecydowała jednak, że na razie nie powinna sobie tym zaprzątać głowy. Lepiej podziwiać piękno okolicy.

Od razu zwróciła uwagę na kwiaty, starannie wkompono­wane w naturalne otoczenie domu. Czyżby sam wielmożny MacGregor miał i w tej sprawie decydujący głos? A może pro­jektowanie zieleni należało do ulubionych zajęć jego żony... W końcu nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pani chirurg laryngolog odreagowywała stresy, sadząc w wolnych chwilach petunie.

Tak czy inaczej, jeśli to Daniel zaprojektował dom, a jego żona Anna ogród, muszą stanowić świetnie dobraną parę, taką, która idealnie się uzupełnia. Shelby nie miała już żadnych wąt­pliwości, że spotkanie z rodzicami Alana będzie ciekawym do­świadczeniem.

Nim Alan zdążył na dobre zaparkować samochód, wysko­czyła na zewnątrz i pobiegła do miejsca, z którego rozciągał się widok na całą siedzibę MacGregorów. Stanęła roześmiana i beztrosko pozwoliła, by wiatr targał do woli jej niesforne loki.

Alan również wysiadł i opierając się o samochód, obser­wował ją uważnie. Przemknęło mu przez myśl, że czasami już sam jej widok wystarcza, by uczynić go szczęśliwym.

- Gdybym ja tu mieszkała, na pewno postarałabym się o ja­kieś duchy - oznajmiła i przywołała go skinieniem dłoni. - Ale takie naprawdę straszne, które jęczą i podzwaniają łańcu­chami. Nie wystarczyłaby mi jakaś tam biała dama, która nie potrafi nic więcej, jak tylko snuć się melancholijnie po kory­tarzach. - Podała mu rękę i przez chwilę w milczeniu przy­glądali się domowi. - Pocałuj mnie, MacGregor! - zażądała nagle, odgarniając z twarzy poplątane włosy. - Pocałuj mnie, tylko mocno. W życiu nie widziałam lepszego miejsca na taki pocałunek.

Bez słowa pochylił głowę i przywarł ustami do jej rozchy­lonych warg. W miarę, jak pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny, przytulał ją do siebie mocniej i mocniej, gorączkowo szepcząc jej imię. Ona zaś pieszczotliwe gładziła jego twarz, żałując, że nie potrafi już dać mu większej miłości niż ta, którą go obdarzyła.

- Kocham cię - szepnęła. - Musisz mi uwierzyć. Wierzył jej. Widział to w jej oczach, ale dostrzegał w nich również niepokój i wahanie, znak, że Shelby wciąż toczy we­wnętrzną walkę z własnymi obawami. Kochała go, ale ciągle jeszcze miała jakieś wątpliwości. Trudno, pozwoli jej na to wahanie, postanowił. Poczeka, choć kiedyś i tak przyjdzie pora, gdy będzie musiał postawić wszystko na jedną kartę.

- Wierzę ci - powiedział, patrząc jej w oczy. Podniósł do ust jej dłonie i ucałował każdą z nich. - Chodźmy do środka.

Objął ją, a ona położyła mu głowę na ramieniu i szli tak wolno w stronę wejścia. Jednak u podnóża schodów odsunęła się nieco i unosząc ze śmiechem palec, przypomniała:

- Pamiętaj, dałeś mi słowo, że w niedzielę wieczorem wyj­dę z fortecy wielmożnego MacGregora cała i zdrowa.

- Ależ oczywiście. Przecież obiecałem, że postaram się za­łagodzić każdy konflikt.

- Serdeczne dzięki. Mam nadzieję, że miałeś już kiedyś okazję sprawdzić się w roli mediatora.

Kiedy stanęli przed ciężkimi drzwiami, obejrzała sobie do­kładnie mosiężną kołatkę z herbem klanu przedstawiającym lwa, który zdawał się łypać na nią groźnie spod potężnej grzy­wy.

- Niezłe cacko - stwierdziła z przekąsem. - Zdaje się, że twój ojciec nie należy do ludzi przesadnie skromnych.

- Powiedziałbym raczej, że ma wyjątkowo rozwinięte po­czucie rodowej dumy - Alan z hukiem opuścił kółko. - Klan MacGregorów - dodał grubym głosem, do złudzenia przy­pominającym baryton Daniela - jako jedyny dostąpił zaszczytu posiadania korony w swoim herbie. To dobra krew i silny ród.

- Czyżby? - Pogardliwie spojrzenie, jakim go obrzuciła, przeszło w wyraz najwyższego zdumienia w chwili, gdy roze­śmiał się na całe gardło. - I co cię tak śmieszy? - zapytała, nie kryjąc irytacji.

Nie zdążył odpowiedzieć, bo drzwi otworzyły się i stanął w nich młody, wysoki blondyn o niewiarygodnie błękitnych oczach. Pociągła twarz o drobnych, regularnych rysach zdra­dzała żywą inteligencję, ale też sporo przebiegłości.

- Ty się śmiej, póki jeszcze możesz - rzucił do Alana, opie­rając się nonszalancko o framugę drzwi. - Ojciec wygłasza swoje tyrady już od dobrej godziny. Ciągle mówi coś o... - przeniósł wzrok na Shelby - zdrajcach i wiarołomcach. Cześć! Domyślam się, że to ty jesteś tą wiarołomną.

. - Na to wygląda - uśmiechnęła się Shelby, rozbrojona przyjazną ironią w jego głosie.

- Shelby Campbell - przedstawił ją Alan - a to mój brat Caine.

- Proszę, proszę. Pierwszy przedstawiciel klanu Campbellów, który odważył się wejść do jaskini lwa - Caine pokręcił głową z przesadnym zdziwieniem. - Proszę bardzo - uczynił zapraszający gest. - Ale pamiętaj, że wchodzisz na własne ry­zyko.

Podał jej rękę i wprowadził do środka. Zerkając na nią dys­kretnie, doszedł do wniosku, że choć z nie można jej nazwać piękną, z pewnością ma w sobie coś, co czyni ją niezwykłą i nie pozwala łatwo o niej zapomnieć.

Tymczasem Shelby rozglądała się po obszernym holu, nie próbując nawet zachować dyskrecji. Od razu doceniła stare, wyblakłe gobeliny i ciemne, masywne meble. Kiedy zaś moc­niej wciągnęła powietrze, wyczuła, że w tym mrocznym wnę­trzu pachniało wiosennymi kwiatami, kurzem i chyba pastą do podłogi. Nie, naprawdę sama nie wymyśliłaby tego lepiej, stwierdziła w myślach, a głośno powiedziała:

- Dzięki Bogu, dach się jakoś nie zawalił, czyli wcale nie najgorzej jak na początek.

- Alan! - rozległ się damski głos.

Shelby spojrzała w stronę schodów i ujrzała na nich młodą, ładną blondynkę, zbiegającą na dół bardzo energicznie pomimo zaawansowanej ciąży.

- Tak się za tobą stęskniłam! - Serena zarzuciła bratu ręce na szyję.

- Pięknie wyglądasz, Reno! - Alan delikatnie pogłaskał wypukłość jej brzucha. - Jakoś nie mogę się do tego przyzwy­czaić - szepnął.

- Obawiam się, że możesz już nie zdążyć, bo zostało rap­tem parę dni. O, czujesz, jak kopie! - Położyła swoją dłoń na dłoni Alana. - Twojemu siostrzeńcowi albo siostrzenicy bardzo spieszy się na ten świat - zawołała podekscytowana, ale zaraz uspokoiła się, przechyliła głowę i przyjrzała się bratu badaw­czo. - Wiesz, tata nabił sobie głowę, że urodzę bliźnięta. Jak myślisz, kto mógł podsunąć mu ten pomysł?

- To była rozpaczliwa próba samoobrony - Alan uniósł do góry obie ręce i popatrzył jej w oczy roześmianym spojrze­niem.

- Aha - pokiwała głową, a potem zainteresowała się nową osobą. - Ty jesteś Shelby, prawda? Cieszę się, że zdecydowałaś się przyjechać.

Shelby instynktownie wyczuła szczerość tego ciepłego po­witania. Intuicja podpowiedziała jej, że Serena jest bardziej bezpośrednia i beztroska niż Alan, i pewnie mniej ciekawska niż Caine.

- Ja też się cieszę, że tu jestem. Zwłaszcza że bardzo chcia­łam poznać kobietę, która rozbiła Alanowi nos.

Serena roześmiała się i machnęła w stronę Caina.

- To on miał oberwać - wyjaśniła. - Szkoda, że się tak nie stało. Ale nie stójmy w holu, chodź, poznasz resztę rodziny - powiedziała zachęcająco i wzięła Shelby pod rękę. - Mam nadzieję, że Alan przygotował cię jakoś na spotkanie z naszym ojcem.

- Owszem, na swój sposób.

- Jeśli poczujesz, że masz dość, po prostu daj mi znak. Ostatnio wystarczy, że głośniej westchnę, a ojciec skacze koło mnie jak nakręcony - śmiała się Serena.

Alan popatrzył w ślad za odchodzącymi kobietami.

- Zdaje się, że Rena postanowiła przejąć komendę - mruk­nął bardziej do siebie niż do brata, ale Caine podchwycił temat:

- Szczerze mówiąc, odkąd ojciec ogłosił tę, że tak powiem, rewelację, wszyscy tu umieramy z ciekawości, żeby zobaczyć twoją Campbellównę - oznajmił. Doszedł do wniosku, że nie będzie pytał Alana, czy ta znajomość to coś poważnego. Nie musiał, wystarczyło, że na niego spojrzał. - Chyba uprzedziłeś ją, że nasz ojciec wprawdzie robi dużo hałasu, ale na tym się kończy.

- Nie. Po co miałem to robić?

Kiedy Shelby stanęła na progu salonu, w ułamku sekundy objęła wzrokiem całe wnętrze i zebrane w nim osoby. Naj­pierw zauważyła bruneta, który spokojnie palił cygaro, siedząc w przepastnym fotelu. Tuż obok niego, na poręczy, przysiadła młoda, czarnowłosa kobieta w intensywnie zielonej sukience. Razem tworzyli uderzająco piękną parę.

Siedząca nieopodal nich kobieta pochylała się nad jakąś ręczną robótką. Shelby wystarczyło jedno spojrzenie na jej łagodną twarz, by stwierdzić, po kim Alan odziedziczył urodę.

Teraz dopiero wzrok Shelby spoczął na seniorze rodu, który z dostojną miną siedział w rzeźbionym, wysokim krześle na środku salonu. Doprawdy, ojciec Alana cenił sobie spektaku­larne gesty, stwierdziła w myślach z przekąsem.

Daniel MacGregor był człowiekiem potężnym. Bary miał szerokie jak tur, twarz rumianą i pociętą głębokimi bruzdami. Płomiennie rude włosy dodawały jeszcze splendoru jego i tak niebanalnej powierzchowności. Ubrany był w ciemny garnitur, ale, jak zauważyła ze zdumieniem, przez ramię przerzucił tartan w barwach klanu MacGregorów.

- Rena powinna się oszczędzać i więcej odpoczywać - oznajmił, mierząc grubym palcem w stronę bruneta. - Ko­bieta w jej stanie nie ma żadnego interesu w tym, żeby prze­siadywać w kasynie do białego rana.

Justin najspokojniej w świecie wypuścił z ust smugę dymu.

- Tyle że kasyno to akurat jej interes.

- Kiedy kobieta spodziewa się dziecka... - zaczął Daniel z namaszczeniem, ale nagle zrobił pauzę i zaczął świdrować pytającym wzrokiem kobietę w zielonej sukience. Ta zaś w od­powiedzi uśmiechnęła się z wyraźnym przymusem i pokręciła głową. Daniel westchnął ciężko, po czym ponownie skupił uwagę na Justinie. - No więc, kiedy kobieta spodziewa się dziecka...

- Może funkcjonować jak każda normalna, zdrowa ludzka istota - dokończyła za niego Serena.

Zanim Daniel zdążył obalić ten pogląd, dostrzegł Shelby stojącą obok jego córki. Szerokie ramiona powędrowały w gó­rę, podobnie jak uparty podbródek.

- Proszę, proszę - mknął, po czym zapadła krępująca cisza.

- To jest Shelby Campbell - oznajmiła Serena pogodnym głosem. - A to reszta naszej rodziny. To mój mąż, Justin Blade - wskazała bruneta z cygarem.

Shelby poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie jego zie­lonych oczu. Mąż Sereny nie spieszył się z powitalnym uśmie­chem, kiedy się jednak wreszcie na niego zdobył, cała jego twarz zdawała się promieniować radością.

- To moja bratowa Diana - kontynuowała tymczasem Serena.

- Jesteście ze sobą spokrewnieni - Shelby przerwała pre­zentację. - Rodzeństwo?

Diana skinęła głową.

- Zgadza się.

- A z jakiego szczepu pochodzicie? - chciała wiedzieć Shelby.

- Jesteśmy Komańczami - odpowiedział Justin.

- Bardzo zacne pochodzenie - zagrzmiał Daniel, waląc w poręcz fotela dla podkreślenia wagi tych słów. Shelby przyj­rzała mu się w milczeniu.

- Nasza mama - ciągnęła Serena, której z trudem udało się zachować powagę.

- Jest nam niezmiernie miło, że przyjęła pani nasze za­proszenie - głos Anny był spokojny i jakby leniwy. Za to uścisk dłoni, którą podała Shelby na powitanie, mocny i zde­cydowany.

- Dziękuję. Podziwiałam pani ogród. Jest naprawdę prze­piękny.

- Cieszę się, że się pani spodobał - Anna uścisnęła lekko jej dłoń. - To jedna z moich słabości - wyznała. Kiedy za jej plecami Daniel donośnie chrząknął, w jej oczach pojawił się wyraz lek­kiego zniecierpliwienia. - Mieliście dobry lot? - zapytała.

- Tak, bardzo spokojny - odparła Shelby.

Uparcie stała ciągle odwrócona plecami do Daniela. Wi­docznie mocno go to zniecierpliwiło, bo nagle nakazał wład­czym tonem:

- Odsuńcie się. Niech no się przyjrzę tej dziewczynie. Shelby usłyszała, jak gdzieś z tyłu Serena krztusi się ze śmiechu. Jej samej ta sytuacja specjalnie nie rozbawiła, ale też nie czuła strachu. Wolno odwróciła się i stanęła oko w oko ze starym MacGregorem. Jej mina i uniesiony podbródek były wyraźnym sygnałem, że potrafi dorównać mu pewnością siebie.

- Shelby Campbell - przedstawił ją Alan, bawiąc się w myślach tą chwilą. - Mój ojciec Daniel MacGregor.

- Campbell - powtórzył głucho Daniel, waląc przy tym otwartymi dłońmi w poręcze krzesła.

Shelby podeszła do niego, ale nie podała mu ręki.

- Tak jest. Campbell - powiedziała dobitnie.

Stała naprzeciw rudego olbrzyma i nawet nie mrugnęła, wytrzymując jego groźne spojrzenie. Daniel mocno ściągnął brwi, opuścił kąciki ust, przywołując na twarz coś, co, jak są­dził, mało być bardzo srogą miną.

- Moi przodkowie woleliby wpuścić do domu wściekłego lisa niż Campbella.

Alan zauważył, że matka już otwiera usta, chcąc przywołać Daniela do porządku, więc szybko poprosił ją gestem, żeby nic nie mówiła. Ani przez moment nie wątpił, że Shelby da sobie radę i nade wszystko pragnął zobaczyć, jak to robi.

- Większości MacGregorów nigdy nie przeszkadzało to, że po ich salonie biegają zwierzęta - odparta spokojnie.

- Barbarzyńcy! - Danielowi aż zaparło dech z oburzenia. - Wszyscy Campbellowie to ciemni barbarzyńcy!

- Natomiast o MacGregorach mówiono w całej Szkocji, że to wiecznie przegrane, żałosne ofiary losu.

Twarz Daniela zlała się w jedną plamę z jego płomienną czupryną.

- Ofiary losu! - ryknął na całe gardło. - Jeszcze się nie urodził taki Campbell, który mógłby dotrzymać pola MacGregorowi w uczciwej walce. Wy podstępni zdrajcy!

- Za chwilę setny raz usłyszymy streszczenie biografii Rob Roya - mruknął zdegustowany Caine. - Tato, masz pustą szklankę. Nalać ci drinka? - zapytał, mając nadzieję, że w ten sposób odwróci uwagę ojca. - Może ty, Shelby, też miałabyś ochotę czegoś się napić?

- Owszem - spojrzała na Caine przelotnie. - Poproszę szkoc­ką. Czystą - dodała, a potem nie tracąc rezonu, wygłosiła swoją mowę: - Być może, gdyby MacGregorowie byli trochę mądrzejsi, nie straciliby swojej ziemi, barw i nazwiska. Królowie mają to do siebie, że stają się bardzo drażliwi, kiedy ktoś próbuje się nad nich wywyższać - ciągnęła spokojnie, z satysfakcją obserwując, jak Daniel coraz głośniej sapie z wściekłości.

- Królowie! Angielski król! Żaden uczciwy Szkot nie po­trzebował takiego króla, żeby mu mówił, jak ma żyć na swojej własnej ziemi.

- To prawda - zgodziła się Shelby, biorąc od Caina szkla­neczkę szkockiej. - I za tę prawdę mogę się napić.

- Ha! - Daniel gwałtownie podniósł swoją szklankę i wy­chylił ją jednym duszkiem, po czym uderzył nią pustą o stół.

Shelby najpierw uniosła jedną brew i przyjrzała się kryty­cznie zawartości swojej szklaneczki, a potem za przykładem Daniela wypiła do dna. Puste szkło odstawiła z hałasem tuż obok jego szklanki.

Przez nieskończenie długą chwilę Daniel mierzył wzrokiem oba naczynia. Potem wolno podniósł wzrok na Shelby, przy­glądając się jej pałającymi oczami. Wreszcie uniósł się z krzes­ła i zawisł nad nią, potężny niczym niedźwiedź.

Odważnie stawiła mu czoła. Wyprostowała się dumnie i po­łożyła dłonie na biodrach. Stali tak w martwej ciszy, mierząc się wzrokiem, a patrzący na nich Alan żałował w duchu, że nie potrafi malować.

Nagle rozległ się śmiech Daniela, tak gromki, że rozniósł się echem po całym pokoju. Senior rodu MacGregorów odrzucił do tyłu głowę i śmiał się serdecznie, niemal do łez.

- To ci dopiero dziewucha! - zawołał, ocierając oczy. I nim Shelby zdążyła się zorientować co się święci, porwał ją w ramiona i zamknął w potężnym powitalnym uścisku.

Wystarczyło kilka godzin i Shelby już wiedziała, co kryją w sobie członkowie rodziny MacGregorów. Daniel, niekwe­stionowany przywódca klanu, był hałaśliwy, arogancki i wy­magający, jednak kiedy chodziło o dzieci, miękł natychmiast jak wosk.

Anna natomiast stanowiła jego zupełne przeciwieństwo, promieniując równowagą i opanowaniem. Jednak Shelby nie miała wątpliwości, że cicha, spokojna Anna potrafi dyskretnie, ale nieodwołalnie zdominować wszystkich, łącznie z własnym porywczym i upartym małżonkiem. To dało Shelby do myśle­nie, zrozumiała bowiem, że sama musi postępować z Alanem bardzo ostrożnie, by nie skończyć jako posłuszna wykonaw­czyni jego poleceń.

Polubiła tę rodzinę, ale jeszcze większe wrażenie zrobił na niej ich dom. Nie mogła wprost napatrzeć się na łukowate sklepienia, wycinane w kamieniu płaskorzeźby, starą broń i zbroje, poustawiane w mrocznych korytarzach.

Kolację podano w sali o rozmiarach dorównujących powie­rzchni przeciętnego domu, w której dominującym elementem dekoracji były włócznie i topory skrzyżowane nad wielkim ko­minkiem, o tej porze roku pełnym wiosennych kwiatów.

Shelby została posadzona za stołem po lewej stronie Da­niela MacGregora, a kiedy przyniesiono posiłek, sama nie wie­działa, czy najpierw rozkoszować się pysznym jedzeniem, czy podziwiać przepiękną porcelanę.

- Wspaniała zastawa - pochwaliła, wodząc palcem po brzegu talerza. - I w bardzo rzadkim kolorze.

- Należała do mojej babki - wyjaśniła Anna. - Wniosła ją w posagu, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że ten kolor jest tak unikalny.

- Bardzo. Najczęściej spotyka się różne odcienie błękitu, lawendy i zieleni, a i tak, jak do tej pory, widywałam takie naczynia wyłącznie w muzeum.

Daniel nie byłby sobą gdyby nie wtrącił się do rozmowy.

- Nigdy nie mogłem zrozumieć - mruknął - po co to całe zamieszanie wokół zwykłych talerzy.

- Nic dziwnego, tato - zauważyła Serena - skoro bardziej interesuje cię to, co na nich leży.

- Shelby zajmuje się garncarstwem - objaśnił Alan.

- Garncarstwem? - zdumiony Daniel zapomniał, że powi­nien zrugać córkę za złośliwy komentarz. - Robisz garnki?

- Między innymi.

- Nasza matka też zajmowała się ceramiką - przypomniała sobie Diana. - Pamiętasz, Justinie?

- Tak. Zdaje się, że sprzedawała nawet swoje wyroby. A ty, Shelby?

- Mam galerię, a właściwie sklep, w Georgetown.

- No proszę, dziewczyna ma żyłkę do handlu - skomen­tował Daniel, nie kryjąc uznania. - A chociaż dobrze ci idzie?

- Uważam, że tak - stwierdziła bez fałszywej skromności, a biorąc do ręki kieliszek wina, skinęła nim w stronę Alana i zapytała: - A co pan myśli, senatorze, jak sobie radzę?

- Zadziwiająco dobrze - orzekł. - Zwłaszcza, jak na osobę zupełnie pozbawioną zmysłu organizacji. Ale cóż, cuda się zda­rzają, skoro potrafisz jednocześnie robić ceramikę, prowadzić sklep i żyć tak, jak chcesz.

- Lubię nietypowe komplementy - uśmiechnęła się do nie­go. - Trochę się różnimy z Alanem. On jest dużo bardziej... uporządkowany niż ja. I dlatego nigdy nie zabraknie mu ben­zyny na samym środku autostrady.

- Lubię nietypowe obelgi - mruknął Alan pod nosem.

- Dobrze, że się różnicie - rozpromienił się Daniel. - Bę­dziecie się uzupełniali. Lubisz stawiać na swoim, co, dziew­czyno?

- Jak wszyscy.

- Shelby Campbell, byłabyś dobrą pierwszą damą - oświadczył niespodziewanie.

Tylko Alan i Anna zauważyli, że Shelby mimowolnie za­cisnęła palce na nóżce kieliszka.

- Może i tak, gdybym miała takie ambicje - odparła cicho.

- Z ambicjami czy bez, skoro wiążesz się z nim - Daniel machnął widelcem w stronę Alana - musisz to potraktować jak wyrok losu.

- Nie spiesz się tak, tato - wtrącił Alan gładko, klnąc w myślach, ile wlezie. - Ani ja jeszcze nie zdecydowałem, że będę kandydował, ani Shelby, że za mnie wyjdzie.

- Jeszcze nie zdecydowała? Nie wie, czy chce za ciebie wyjść? - zaperzył się Daniel. - Słyszycie to samo co ja? Na moje oko ta dziewczyna nie wygląda na idiotkę. Campbell czy inny czort, najważniejsze, że jest Szkotką. I że urodzi mi no­wych MacGregorów.

- Daniel ciągle mnie namawia, żebym zmienił nazwisko - wtrącił Justin, próbując ściągnąć na siebie uwagę teścia.

- I co w tym złego - zaperzył się Daniel. - Nie takie rzeczy robiono dla zachowania ciągłości rodu. Poza tym dziecko Reny będzie MacGregorem w takim samym stopniu jak dziecko Caina, o ile wreszcie weźmie się do roboty - posłał młodszemu synowi chmurne spojrzenie, na które ten zareagował bezczelnym uśmie­chem. - Jednak Alan jest moim pierworodnym synem, a z tym wiążą się określone obowiązki wobec rodu. Musi ożenić się, spło­dzić dzieci, powiększać naszą rodzinę...

Alan uznał, że pora skończyć ten wątek, odwrócił się więc, by nieco ostudzić zapały ojca. Kiedy jednak spojrzał na Shelby, natychmiast zorientował się, że jego ukochana bawi się w najle­psze. Z rozszerzonymi oczami, uśmiechem na ustach i łokciami na stole, wpatrywała się jak w obraz w tokującego Daniela.

- Widzę, że masz niezłą zabawę - szepnął do niej.

- Jeszcze jaką! Czy on zawsze tak się zachowuje?

- Zawsze - przytaknął, obserwując spod oka żywą gesty­kulację ojca.

- Chyba się zakochałam - westchnęła, mrużąc oczy. - Pa­nie Danielu, mam nadzieję, że ani Alan, ani pańska żona nie poczują się zagrożeni tym, co powiem, ale gdybym miała kie­dykolwiek poślubić jakiegoś MacGregora, to musiałby być pan!

Daniel, nieco wytrącony z rytmu tym nagłym wyznaniem, przez chwilę przyglądał jej się badawczo, wietrząc w jej sło­wach jakiś podstęp. Widocznie jednak nie znalazł nic podej­rzanego, bo rozpromienił się i uniósł do góry swój kieliszek.

- Szybka z ciebie dziewczyna, panno Campbell. Piję twoje zdrowie.

- Jesteś genialna - pochwalił Alan, kiedy po kolacji opro­wadzał ją po domu.

- Tak myślisz? - ze śmiechem wzięła go za rękę. - Two­jemu ojcu nie sposób się oprzeć. Podobnie jak jego pierwo­rodnemu - dodała, wspinając się na palce, żeby pocałować go w ucho.

- Uprzedzam, żebyś nie nadużywała wobec mnie tego określenia. Zawsze uważałem, że to ból w...

- Jezu! Ale cudo! - nie pozwoliła mu dokończyć, rzucając się stronę wysokiego stolika, na którym stał wazon z francuskiej porcelany. - W waszej twierdzy można znaleźć więcej skarbów niż w zatopionym galeonie piratów. A swoją drogą przyznaj się, czy kiedykolwiek próbowałeś wejść do którejś z tych zbroi?

- Ja nie, ale Caine raz założył na siebie to żelastwo i potem męczyłem się dobrą godzinę, żeby go wciągnąć.

- Zawsze byłeś dobrym, grzecznym chłopcem - skomen­towała żartobliwie, tuląc w dłoniach jego twarz.

Jej śmiech szybko stłumiły pocałunki. Bez najmniejszego ostrzeżenia powróciła trudna do powstrzymania namiętność.

- Zbyt pochopnie wyciągasz wnioski - odsunął ją od siebie tylko po to, by zaczerpnąć powietrza. - Wszedł do środka, bo go namówiłem.

- Prowokator!

- Powiedziałbym raczej: skuteczny przywódca. Na dodatek pomogłem mu się wydostać dopiero po tym, jak porządnie na­straszył Renę.

Shelby oparła się o ścianę i przez chwilę czekała, aż minie drżenie, które czuła w całym ciele.

- Od początku wiedziałam, że kłamałeś, opowiadając, jaki to był z ciebie grzeczny i dobrze wychowany chłopiec - po­wiedziała wesoło. - I jestem pewna, że zasłużyłeś sobie na ten rozkwaszony nos.

- Możliwe, ale Caine zasłużył sobie bardziej.

- Podoba mi się twoja rodzina.

- Mnie również.

- I dobrze się bawisz, patrząc, jak sprzeczam się z twoim ojcem - dodała.

~ Nie powiem, że nie. Zawsze lubiłem komedie salonowe.

- Salonowe? Wasz tak zwany salon przypomina raczej salę tronową. Powiedz mi - zapytała nagle, tuląc policzek do jego ramienia - skąd twojemu ojcu przyszedł do głowy pomysł na­szego małżeństwa?

- Powiedziałem mu, że ci się oświadczyłem - odpowie­dział swobodnym tonem. - A jemu nie mieści się w głowie, że ktoś śmiałby odmówić jego pierworodnemu.

Podszedł do niej i oparł ręce o ścianę po obu stronach jej głowy. Stłumione światło pogłębiło cienie na jego twarzy, oczy skryły się w mroku. Mimo że nawet jej nie dotykał, czuła ema­nującą od niego siłę. Wiedziała, że w mgnieniu oka potrafi stać się gwałtowny i uparty.

- Alan...

- Jak długo jeszcze każesz mi czekać? - zapytał, choć po­czątkowo wcale nie miał zamiaru nalegać. Kiedy jednak wi­dział ją w domu, w którym spędził dzieciństwo, i patrzył, jak zaprzyjaźnia się z jego rodziną, z każdą chwilą pragnął jej mocniej. - Kocham cię, Shelby.

- Wiem - otoczyła go ramionami i przytuliła policzek do jego policzka. - Ja też cię kocham. Daj mi trochę czasu, jeszcze tylko trochę. Wiem, że proszę o wiele.

Rzeczywiście, prosiła o zbyt wiele. Akurat w tej chwili nie myślał o niczym innym jak tylko o tym, by wreszcie wymóc na niej decyzję. Gotów był nawet ją błagać. Całe szczęście miał w sobie dość dumy MacGregorów, by się do tego nie posunąć.

- Dobrze, niech będzie, jak chcesz - wydusił głucho. - Ale pamiętaj, że są sprawy, o których musimy porozmawiać, i nie ma od tego ucieczki. Zrobimy to po powrocie do Waszyngtonu. Uprzedzam cię, że w chwili, kiedy podejmę decyzję, poproszę cię, żebyś ty także się zdecydowała.

Strach ścisnął jej gardło, domyślała się bowiem, czego mają dotyczyć te decyzje. Teraz jednak nie będzie się tym martwić, pomyślała stanowczo. Na to przyjdzie czas po powrocie. Tutaj chciała mieć Alana tylko dla siebie, bez żadnej polityki i roz­mów o przyszłości.

- Porozmawiamy - obiecała. - Na pewno dam ci wtedy odpowiedź.

Skinął głową, po czym zacisnął palce na jej szyi.

- Lepiej, żeby to była odpowiedź, jakiej oczekuję - po­wiedział cicho. Pocałował ją, a w tym pocałunku nie było ani odrobiny cierpliwej łagodności. - Późno już - szepnął między pocałunkami, wyraźnie wyczuwając w niej rosnącą uległość. - Pewnie wszyscy już śpią.

- My też powinniśmy się położyć.

- A nie miałabyś ochoty popływać?

- Popływać? - zamknęła oczy i pozwoliła, żeby przyje­mność ogarnęła ją ciepłą falą. - Nie wzięłam kostiumu.

- Tym lepiej.

Pociągnął ją za sobą przez hol w stronę drzwi prowadzących, jak się okazało, na basen. Wpuścił ją pierwszą, a kiedy starannie zamykał drzwi na klucz, Shelby rozglądała się ciekawie.

Pomieszczenie było ogromne, jak zresztą wszystko w tym domu. Jedną ze ścian zajmowały wyłącznie okna, a zwisająca z sufitu plątanina bujnych pnączy stanowiła doskonałą natu­ralną ich osłonę. Przez szpary pomiędzy liśćmi sączyło się bla­de światło księżyca i tańczyło po wodzie i mozaikowej posa­dzce otaczającej basen.

- Mam nadzieję, że wielmożny MacGregor nie wałęsa się w nocy po domu. - Jej słowa odbiły się echem od wysokiego sklepienia. - Założę się, że nie było dnia, żebyś tu nie pływał. Kiedy cię poznałam, od razu pomyślałam, że masz sylwetkę pływaka.

Uśmiechnął się zagadkowo i odciągnął ją od basenu.

- Najpierw pójdziemy do sauny - oznajmił.

- Do sauny?

- Tak jest.

Przyciągnął ją do siebie i wprawnym ruchem rozpiął, a po­tem zsunął z niej spodnie.

- Cóż, skoro nalegasz... - Gorliwie zaczęła rozpinać mu koszulę. - Zauważyłeś senatorze, że z reguły masz na sobie dużo więcej ubrań niż ja?

- Owszem - wsunął dłonie pod jej bluzkę i odnalazł nagie piersi. Skutek był taki, że jej palce natychmiast straciły zręczność.

- Albo zaraz przestaniesz się do mnie dobierać, albo pójdziesz do sauny w ubraniu - uprzedziła. - Lepiej podaj ręczniki.

Nim to zrobił, zdjęła mu koszulę i przesunęła dłońmi po gładkiej wypukłości mięśni na klatce piersiowej. Nie pozostał jej dłużny i szybko uporał się z lekką bluzką. Patrzył potem na nią, ciesząc się widokiem jej szczupłego ciała i jasnej, de­likatnej skóry. Była cudna, ponętna, trochę wyzywająca i... przede wszystkim była jego. Patrząc jej w oczy, podał jej rę­cznik, którym się owinęła.

Z drzwi prowadzących do sauny buchnęła na nią fala su­chego, gorącego powietrza. Chwilę stała w progu, próbując przyzwyczaić się do temperatury, która w pierwszej chwili wy­dawała się wręcz nie do zniesienia.

- Boże, nie byłam w saunie od miesięcy - z rozkoszą wy­ciągnęła się na drewnianej ławce i zamknęła oczy. - Już za­pomniałam, jakie to przyjemne.

- Podobno mój ojciec załatwił tu niejeden intratny interes - powiedział Alan, sadowiąc się obok niej.

- Wyobrażam sobie. Pewnie nim skończyli dobijać targu, normalnie zbudowani mężczyźni kurczyli się co najmniej o po­łowę. - Machinalnie zaczęła głaskać go po udzie. - A pan, senatorze, wykorzystuje saunę do knucia politycznych intryg?

- Raczej nie. Małe, gorące pomieszczenia prowokują mnie do innych zachowań. Powiedziałbym, bardziej osobistych.

Przysunął się bliżej i lekko ugryzł jej nagie ramię.

- Aha - mruknęła sennie. - Jak bardzo osobistych?

- A, to już moja słodka tajemnica - pociągnął ją i posadził sobie na kolana. Zaczął całować ją tak, jak lubiła najbardziej, wolno, zmysłowo i bardzo czule. - Fascynuje mnie twoje ciało - szeptał, wodząc ustami wzdłuż brzegu ręcznika, który miała zawiązany na piersiach. - Jest takie smukłe, gładkie, zwinne.

Położyła się na plecach i pozwoliła, żeby pieściły ją jego dłonie i oddech. Całe jej ciało była cudownie odprężone, le­niwe z gorąca i tak bezsilne, że trudem udało jej się podnieść rękę, by przyciągnąć go jeszcze bliżej.

Poluzowany ręcznik zsunął się z niej i leżała naga, wilgotna z gorąca, spragniona jego miłości. Szeptała jego imię, a drże­nie jej głosu podniecało go nie mniej niż zapach perfum, który parował z rozgrzanej skóry i wypełniał całe pomieszczenie.

Wodził dłońmi po jej piersiach, dotykał brzucha i ud, po­czątkowo bardzo delikatnie, a potem, kiedy zaczęła odpowia­dać na ten dotyk, coraz gwałtowniej, coraz bardziej zachłannie i niecierpliwe.

Prężyła się pod nim, wyginała i ciągnęła go ku sobie, każ­dym ruchem prowokując go, żeby natychmiast zaspokoił jej i swoją żądzę. Zebrał całą siłę woli, żeby odsunąć od siebie tę pokusę. Chciał ją pieścić, dawać jej rozkosz, patrzeć, jak nieuchronnie ogarnia ją szaleństwo.

Unosiła w górę biodra i przyciągała niecierpliwie jego dłoń. Na palcach czuł jej gorącą wilgoć, słyszał nierówny oddech, coraz szybszy w miarę, jak rozkręcała się spirala podniecenia.

Kiedy rozkosz stała się tak wielka, że niemal bolesna, chwyciła go mocno za ramiona, zacisnęła palce z całych sił i bezprzytomnie powtarzała jego imię. Przygarnął ją do siebie, nagle całkiem bez­władną, miękką i bezbronną. Trzymał ją w ramionach i głaskał po głowie jak dziecko, czekając, aż odzyska oddech.

Mógłby siedzieć tak godzinami, tyle że niekoniecznie w saunie. Chwycił ją mocno i uniósł do góry.

- Nie możemy tu siedzieć za długo - szepnął jej do ucha. - Chodź, pójdziemy się ochłodzić.

- Niemożliwe - mruknęła, próbując wrócić na ławkę. - Absolutnie niemożliwe - powtórzyła, ale potulnie pozwoliła, żeby zaprowadził ją na basen.

- Woda jest bardzo zimna - uprzedził. - Dasz radę wsko­czyć?

- Jeśli ty dasz radę, to ja też - odparła, popatrując bez przekonania na gładką taflę. - Chociaż, mówiąc szczerze, nie mam siły się ruszyć.

- Zawsze możesz liczyć na moją pomoc - powiedział, po czym wziął ją na ręce i wskoczył do wody.

Szok był tak wielki, że aż zaparło jej dech. Błyskawicznie wynurzyła się na powierzchnię, prychając i gwałtownie łapiąc powietrze.

- Ta woda jest lodowata - wysapała, uczepiona jego ra­mienia.

- Wcale nie. Ma jakieś dwadzieścia parę stopni. To, co czujesz, to tylko szok termiczny.

- Szok termiczny - powtórzyła, naśladując złośliwie ton jego głosu. - Ty nie bądź taki mądry, senatorku! - chlapnęła mu wodą prosto w twarz i zgrabnie dała nurka.

Płynęła przy dnie basenu, czując, jak z każdym ruchem wraca jej energia i siła. Kiedy wynurzyła się po płytkiej stronie, Alan już tam na nią czekał.

- Ale się popisujesz! - prychnęła. Szybko odgarnęła z czo­ła mokre włosy i obrzuciła go długim, znaczącym spojrzeniem osoby, która zna się na rzeczy. - Wspaniale pan wygląda, se­natorze - pochwaliła. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby częściej oglądać pana nago i w basenie - wolno obróciła się na plecy i leniwie kołysała na wodzie. - Jeśli kiedykolwiek zdecydujesz się zerwać z polityką, zawsze możesz zarabiać na życie jako ratownik na plaży nudystów.

- Dzięki za dobrą radę. Zawsze warto mieć jakieś wyjście awaryjne.

Obserwował ją przez chwilę, jak kusząco prężyła się na wodzie. Niezaspokojone pożądanie powróciło z jeszcze wię­kszą siłą, więc podpłynął do niej i objął ją w pasie.

Kiedy przechyliła głowę, dostrzegła w jego oczach zapowiedź tego, co miało zaraz nastąpić. Wiedziała już, że tym razem nie będzie to leniwe, niespieszne dawanie sobie rozkoszy.

Przylgnęli do siebie gwałtownie, czując podniecającą wil­goć mokrej skóry. Woda spowalniała ich ruchy, łagodziła je, ale oni nie mieli cierpliwości na powolną grę. Nawet nie mu­sieli tego robić, bo oboje natychmiast byli gotowi do miłości.

Woda pieszczotliwie łaskotała plecy i ramiona, spływające z włosów zimne kropelki wywoływały dreszcze. Shelby zli­zywała te krople z jego torsu, czując w ustach znajomy zapach, pomieszany z charakterystyczną wonią chloru. Tylko to przy­pominało jej, że są na basenie, a nie na jakiejś odległej, za­cisznej lagunie. A kiedy wreszcie poczuła go w sobie, to, gdzie są, w ogóle przestało mieć znaczenie.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Cześć! Jak się spało?

Shelby z trudem stłumiła ziewnięcie i uśmiechnęła się do Sereny, którą spotkała na schodach.

- Cześć! Dziękuję, spałam rewelacyjnie.

- Zdaje się, że tylko my dwie jesteśmy na nogach. Jadłaś już śniadanie?

- Nie - Shelby odruchowo pogłaskała się po pustym brzu­chu. - Umieram z głodu.

- W takim razie możemy zjeść razem - zaproponowała Serena, prowadząc ją przez hol. - Zwykle rano jadamy w pokoju obok kuchni, tyle że rzadko kiedy uda nam się spotkać przy stole. Wiesz, jak to jest, każdy zaczyna dzień o innej porze. A ja - tu poklepała się po pękatym brzuchu - mam teraz wy­mówkę, żeby zjeść kilka śniadań.

- Ja tam nie szukam żadnych wymówek - roześmiała się Shelby. - Po prostu jem, ile wlezie.

- Szczęściara z ciebie, że możesz sobie bezkarnie na to pozwolić.

Weszły do słonecznego pokoju, który wedle normalnej mia­ry uchodziłby za bardzo duży i elegancki, jednak według obo­wiązującego w Hyannis Port standardu Daniela MacGregorów należał do najmniejszych.

- Ciągle jestem pod wrażeniem waszego domu - pokręciła głową Shelby, patrząc na przytulny, a jednocześnie bogaty wystrój wnętrza. Zaraz też podeszła do kredensu, żeby przyjrzeć się z bliska kolekcji starych cynowych naczyń.

- Wiesz, że ja też - roześmiała się Serena. - Zjadłabyś gofra?

- Pewnie, tyle że nie jednego.

- Od razu wiedziałam, że dasz się lubić. Zaraz wracam - powiedziała, znikając w drzwiach spiżarni.

Kiedy Shelby została sama, jeszcze raz obejrzała sobie po­kój, francuski pejzaż na ścianie i porcelanę, myśląc jednocześ­nie, że gdyby chciała dokładnie zwiedzić wszystkie pomiesz­czenia tego domu i dotknąć wszystkich jego skarbów, z pew­nością nie starczyłoby weekendu.

Najważniejsze zresztą było to, że polubiła rodzinę Alana do tego stopnia, że czuła się wśród nich tak, jakby do nich należała. Tylko że im wszystko wydawało się takie proste. Uważali, że trzeba się pobierać, mieć dużo dzieci i trwać w miłości...

- Shelby? - Serena musiała obserwować ją od jakiegoś czasu. - Przyniosłam kawę - powiedziała po chwili wyraźnego wahania. W życiu nie uwierzyłaby, że piękne szare oczy jej nowej znajomej mogą być aż smutne. - Zaraz będą gofry.

- Dzięki - Shelby uśmiechnęła się, jak gdyby nigdy nic, a potem, kiedy już usiadły do stołu, zapytała o kasyno.

- Kasyno to tylko jedna z naszych inwestycji - opowia­dała Serena, nalewając kawę. - Razem z Justinem mamy udziały w wielu hotelach w Atlantic City. Natomiast reszta na­leży tylko do niego. Na razie.

- Rozumiem, że wkrótce przekonasz go, że tam również potrzebuje sprawdzonego partnera - roześmiała się Shelby.

- Właśnie. Chociaż będę musiała przejmować udziały sto­pniowo. Teraz, po roku małżeństwa, wiem już, jak z nim po­stępować. Zresztą, on też się zmienił, odkąd przegrał zakład i musiał się ze mną ożenić.

- Co takiego?

- Mój maż jest hazardzistą. Ja też, więc o naszej decyzji zadecydował rzut monetą - Serena uśmiechnęła się na samo wspomnienie tamtego zakładu. - Reszka wygrywa, orzeł prze­grywa.

- I pewnie rzucałaś własną specjalną monetą...

- Pewnie! Justin o tym wiedział, ale do tej pory nie po­kazałam mu tej dwudziestopięciocentówki. Dzięki temu cały czas się o mnie stara.

- Od razu widać, że świata poza tobą nie widzi - wes­tchnęła Shelby.

- Justin i ja wiele przeszliśmy. - Po tym stwierdzeniu za­padła cisza. Serena przypomniała sobie pierwsze trudne mie­siące po tym, jak się poznali. To, jak wbrew własnej woli za­kochali się w sobie, bali się zaangażowania w trwały związek, a zwłaszcza jak trudna była decyzja o małżeństwie.

- Caine i Diana też mieli sporo problemów - dodała po chwili. - Pewnie dlatego, że ona i Justin mieli bardzo trudne i smutne dzieciństwo. Potem bardzo bali się bliższych związ­ków. Najdziwniejsze jest to, że pokochałam Justina natych­miast, choć bardzo długo w ogóle nie zdawałam sobie z tego sprawy. Podobnie było z Cainem i Dianą - stwierdziła zamy­ślona, patrząc na Shelby swym ciepłym, szczerym spojrzeniem.

- Wygląda na to, że wy, MacGregorowie dobrze wiecie, czego chcecie od życia.

- Wiesz, ja już zaczynałam się martwić, czy Alan kiedy­kolwiek kogoś pokocha. Przestałam, kiedy wczoraj zobaczyłam go z tobą - Serena sięgnęła przez stół, by dotknąć jej dłoni. - Nie masz pojęcia, jak się ucieszyłam, że nie jesteś takim typem kobiety, jakiego najbardziej się obawiałam jako partnerki dla mojego brata.

- A cóż to za typ? - zapytała Shelby z półuśmiechem.

- Chłodna, grzeczna blondynka o wypielęgnowanych dło­niach i nienagannych manierach - w oczach Sereny zapaliły się iskierki humoru. - Z taką lalą na pewno nie chciałoby mi się pić kawy z samego rana.

Shelby wprawdzie roześmiała się, ale zaraz pokręciła prze­cząco głową.

- Powiem ci szczerze, moim zdaniem ta, jak to powie­działaś, lala, bardzo by pasowała do senatora MacGregora.

- Do tytułu senatora może tak, ale do człowieka już nie. Alan za często bierze wszystko na serio, za dużo pracuje, za bardzo przejmuje. On potrzebuje kobiety, która przypomni mu, że od czasu do czasu trzeba się wyluzować, odpocząć, pośmiać.

- Gdyby on tylko tego potrzebował! - powiedziała Shelby półgłosem.

Smutek, który Serena znowu dostrzegła w jej oczach, obu­dził w niej współczucie. A współczucie, jak wiedziała z do­świadczenia, często zachęcało do tego, żeby się wtrącać w nie swoje sprawy.

- Shelby, przepraszam, nie chciałabym być wścibska, no, może odrobinę. Chodzi mi tylko o to, że chciałam, żebyś wie­działa, co czuję. Ja bardzo kocham Alana.

- Problem w tym, że ja też - Shelby najpierw uciekła wzro­kiem gdzieś w bok, a potem zapatrzyła się w dno pustej filiżanki.

Serena siedziała cicho, wiedząc, że w takiej sytuacji trudno powiedzieć coś sensownego.

- Oj, tak - westchnęła w końcu. - To nigdy nie jest łatwe.

- Nie jest - potaknęła Shelby bez entuzjazmu.

- A więc jednak zdecydowałaś się wstać - Alan wszedł do pokoju tak cicho, że nawet go nie usłyszały. Od razu zo­rientował się, że coś się wydarzyło pomiędzy, Shelby a jego siostrą, jednak instynkt podpowiedział mu, że nie powinien pytać o szczegóły.

- Przecież dopiero dziesiąta! - obruszyła się Shelby, ale potulnie podsunęła policzek do pocałowania. - Jadłeś?

- Kilka godzin temu. Jest jeszcze kawa?

- Całe mnóstwo. Widziałeś gdzieś Justina? - zaintereso­wała się Serena.

- Siedzi na górze z ojcem.

- I wspólnie obmyślają następny złoty interes - domyśliła się z uśmiechem.

- I tu się mylisz. Grają w pokera. Ojciec zdążył już prze­grać pięćset dolarów. A Caine jakieś trzysta.

Serena próbowała zrobić minę osoby mocno zdegustowanej i zawiedzionej.

- Ja naprawdę nie wiem, kiedy ten Justin przestanie oskubywać moją rodzinę - jęknęła, wznosząc oczy do nieba. - Le­piej przyznaj się, ile ty przegrałeś.

- Niecałe dwa dolary - odparł z uśmiechem. - Wiesz przecież, że grywam z Justinem z czystej uprzejmości. Ale Bóg mi świadkiem, że kiedyś go ogram do zera.

- Coś mi się zdaje - wtrąciła Shelby niewinnie - że akurat w tym stanie hazard jest nielegalny. A kary cholernie wysokie.

Kiedy wniesiono parujące gofry, porzuciła na moment ten wątek, ale powróciła do niego, jak tylko zapełniła talerz.

- Z drugiej strony - zauważyła pomiędzy kolejnymi kę­sami - skoro męskie kluby to przeżytek i żałosna pamiątka nagannego szowinizmu, chyba nie ma przeszkód, żebym z nimi zagrała. Jak myślicie?

- Kochanie, pieniądze nie mają płci - Alan okręcił sobie wokół palca pasemko jej włosów. - Jeśli je masz, i nie boisz się przegrać, droga wolna.

- Nie mam zwyczaju przegrywać - zauważyła pół żartem, pół serio.

- Wiem.

- Z tego, co słyszę, zanosi się na ciekawą partyjkę - po­wiedziała Serena, wstając. - Chętnie sobie popatrzę. A gdzie mama i Diana?

- W ogrodzie. Poszły pogadać o domu, który kupili Diana i Caine.

- Doskonale! - ucieszyła się Serena. - A więc mamy jakieś dwie godziny spokoju.

- A co - zainteresowała się Shelby - wasza matka nie to­leruje gry w karty?

- Raczej cygar, z którymi ojciec musi się przed nią ukry­wać - wyjaśniła Serena w drodze na górę. - Biedak myśli, że ona naprawdę niczego się nie domyśla.

Shelby przypomniała sobie łagodne, ale bardzo przenikliwe spojrzenie Anny. Zdaje się, że przed panią MacGregor, podo­bnie jak przed jej synem, nie sposób niczego ukryć.

Wystarczyło, że weszli do wieży, a już usłyszeli dobiega­jący z góry tubalny głos Daniela:

- Niech cię piekło pochłonie! Chyba sam diabeł daje ci karty!

- A nie mówiłam, że MacGregorowie, to żałosne, wiecznie przegrane ofiary losu - Shelby popatrzyła na Alana z szyder­czym uśmiechem.

- Zaraz zobaczymy, co potrafią Campbellowie. Oby nie okazało się, że są tylko mocni w słowach - odparował. - Ma­cie tu świeżą ofiarę na pożarcie - oznajmił, kiedy weszli do gabinetu Daniela.

- Nie lubię odbierać pieniędzy mojej własnej żonie - za­uważył Justin z przekąsem.

- Nie będziesz miał nawet okazji spróbować - Serena cięż­ko usiadła na oparciu jego fotela. - To Shelby ma ochotę zagrać z wami partyjkę. Jezu Chryste! Ale żeście tu nadymili - za­wołała, machając rękami.

Rzeczywiście, w obszernym pokoju było aż ciemno od aro­matycznego dymu drogich cygar.

- To po co tu siedzisz, zamiast wyjść na świeże powietrze. Już cię tu nie ma - skrzyczał ją Daniel tak samo jak wtedy, gdy miała dziesięć lat. - A ty, panno Campbell, siadaj do stołu. Zaraz ci pokażemy, gdzie raki zimują. - Z radości aż zatarł ręce, a potem pokrótce wyjaśnił jej zasady: - Można trzy razy dobrać karty, limit dziesięć dolarów, zaczyna joker albo lepszy.

- Jeśli myśli pan, że odbije sobie na mnie wcześniejsze straty, to się pan mocno zdziwi - odparła ze złośliwym bły­skiem w oku.

- Oj, dziewczyno, ty mi się coraz bardziej podobasz - huk­nął Daniel. - Ale szkoda czasu, rozdawaj karty, chłopcze - nakazał Cainowi.

Po dziesięciu minutach Shelby wiedziała już, z kim ma do czynienia. Daniel grał ostro, ale mało skutecznie, natomiast Caine kierował się na przemian impulsem i kalkulacją. Za to Justin Blade był najlepszym graczem, jakiego spotkała, a w swoim życiu siedziała już przy niejednym bardziej lub mniej eleganckim stoliku. Grał jak szatan i wygrywał niemal za każ­dym razem.

Zdając sobie sprawę, że siedzi naprzeciw gracza o niebo lepszego od siebie, Shelby postanowiła zastosować jedyną sku­teczną w takich razach taktykę, czyli po prostu zdać się na ślepy traf.

Alan najpierw obserwował grę, stojąc za jej plecami, potem jednak przeniósł się pod okno i popijając kawę, śledził każdy jej ruch. Co chwila łapał się na tym, że wciąż myśli o tym, jak gładko weszła do jego świata.

Kiedy widziała ją pochyloną nad stolikiem, głowa przy gło­wie z jego ojcem, żartującą z nim, jakby byli starymi przyja­ciółmi, wyraźnie czuł, że życie bez niej nie będzie miało żadnego sensu. Po prostu pasowała do niego, tak jak pasowała do tego zadymionego pokoju w dziwacznej wieży, gdzie grała w po­kera i popijała zimną kawę. I jak pasowała do eleganckich wa­szyngtońskich przyjęć, gdzie brylowała wśród wytwornego towa­rzystwa, sącząc szampana z kryształowych kieliszków.

- Para asów - zawołał Daniel, rzucając pozostałym płomienne spojrzenie.

- Dwie pary. Walety i siódemki - Justin spokojnie położył swoje karty na stole.

Daniel i Caine niemal jednocześnie zaklęli siarczyście.

- O żesz ty... - syknął Daniel. - Zobaczysz, że będziesz się smażył w piekle z takimi samymi szubrawcami jak ty!

- Za wcześnie pan go tam posyła - wtrąciła Shelby, po czym szeroko rozłożyła karty. - Mały strit od piątek do dzie­wiątek.

- Tylko przeklęta wiedźma wyciąga strita w pierwszym rozdaniu! - zaperzył się Daniel.

- Albo przeklęta Campbellówna - pospieszyła z pomocą i podpowiedziała mu kolejna obelgę.

Niebieskie oczy Daniela zwęziły się w dwie szparki.

- Rozdawaj! - burknął.

Justin uśmiechnął się do niej porozumiewawczo.

- Witaj w klubie - powiedział, podsuwając jej wygraną. Mniej więcej po godzinie ostrej gry Shelby miała na swoim koncie dwadzieścia pięć dolarów. W normalnych warunkach nie uznałaby tego za zbyt imponującą wygraną, biorąc jednak pod uwagę klasę swego najpoważniejszego przeciwnika, czuła się usatysfakcjonowana.

Pewnie spędziliby przy kartach cała popołudnie, gdyby na­gle wyczulony słuch Daniela nie wyłowił głosu żony, wraca­jącej z przechadzki. Błyskawicznie zgasił ledwo co zaczęte cy­garo i zamknął pełną popielniczkę w sekretnej szufladzie.

- Podbijam twoją stawkę o pięć dolarów - szepnął do Shelby.

- A ja przypominam, że jeszcze nie miał pan otwarcia - odparła ze słodkim uśmiechem. Z misy stojącej na biurku wy­grzebała miętową gumę do żucia, i odwijając ją z papierka, usłużnie podała Danielowi. - Musi pan dokładnie zatrzeć wszystkie ślady, panie MacGregor.

- Dobra z ciebie dziewczyna, chociaż Campbellówna - zmierzwił jej włosy.

- Można się było domyślić, że znowu przegrywają z Justinem wszystkie pieniądze - powiedziała Anna z lekką naganą w głosie, kiedy tylko weszły z Dianą do pokoju.

- Wyobraźcie sobie, że Justin już nie jest niepokonany. Parę razy ograł go nowy dzieciak w naszej piaskownicy - powie­dział Caine, uśmiechając się do Shelby.

- I bardzo dobrze. Należało mu się - Diana stanęła za krze­słem męża i oparła brodę o jego głowę. - Niech sobie nie my­śli, że nie ma na niego mocnych. Anna i ja chcemy popływać przed lunchem. Ktoś ma ochotę?

- Doskonały pomysł - pochwalił Daniel. - A ty, dziew­czyno, umiesz pływać?

- Tak, ale nie zabrałam kostiumu.

- Nic nie szkodzi. W przebieralni jest ich cała masa. Na pewno coś sobie wybierzesz - powiedziała Serena.

- Naprawdę? - Shelby popatrzyła znacząco na Alana. - Jakie to poręczne, prawda?

- Nie mówiłem ci o tym? - zapytał niewinnie, kładąc dło­nie na jej ramionach. - Ja też z wami popływam. Jeszcze nie widziałem Shelby w kostiumie.

Dwadzieścia minut później Alan znowu rozkoszował się oczyszczającym upałem sauny, tym razem w towarzystwie Caina i Justina. Wszyscy trzej wyciągnęli się wygodnie na drew­nianych ławkach, pozwalając odprężyć się mięśniom.

- Gratuluję dobrego gustu - pochwalił go Caine. - Choć nie ukrywam, że tym razem mnie zaskoczyłeś.

Alan zerknął na brata spod wpół przymkniętych po­wiek.

- Można wiedzieć dlaczego?

- Cóż, Shelby w niczym nie przypomina tej szykowanej blondynki o, że tak powiem, interesujących kształtach, z którą byłeś tu parę miesięcy temu. Tamta nie wytrzymałaby z ojcem nawet pięciu minut.

- Shelby jest inna niż wszystkie znane mi kobiety - przy­znał Alan.

- Jeśli o mnie chodzi - wtrącił Justin - to głęboko szanuję kogoś, kto potrafi tak grać w pokera. Serena uważa, że bardzo do siebie pasujecie.

- I dobrze. Miło mieć poparcie najbliższej rodziny - za­uważył Alan cierpko.

Justin tylko się roześmiał i wygodniej ułożył głowę na zgię­tych ramionach.

- Nie chcę być złośliwy, ale wy, MacGregorowie, za bardzo lubicie wtrącać się do cudzych spraw sercowych.

- Oho - zawołał Caine - słuchaj go uważnie, bo facet wie, co mówi. Na własnej skórze doświadczył, jak skuteczny potrafi być nasz ojciec. Ja tam jestem zadowolony, że stary interesuje się tylko tobą, bracie. Przynajmniej Diana i ja mamy trochę spokoju.

- A mogłoby się wydawać, że będzie tak zajęty narodzi­nami pierwszego wnuka, że już nie starczy mu energii na nic innego - Alan aż pokręcił głową ze zdziwienia.

- Co ty, ojciec nie spocznie, póki nie wyhodujemy mu ca­łego stada małych MacGregorów - roześmiał się Caine. - Szczerze mówiąc, coraz poważniej myślę o tym, żeby postarać się o potomka.

- Marne szanse, że od samego myślenia przybędzie nastę­pny bobas - rzucił leniwie Justin.

- Spokojna głowa. Doszliśmy z Dianą do wniosku, że po­czekamy, aż urodzi się wasze dziecko, a potem będziemy się uczyć na waszych błędach.

- Jak to jest zostać ojcem? - zapytał Alan.

- W porządku - odparł Justin krótko, jednak przed oczami stanęły mu wszystkie te noce i ranki, kiedy nie mógł spać i leżał, słuchając spokojnego oddechu Sereny. Zawsze wtedy myślał, że żyje w niej ich dziecko, wspólna cząstka każdego z nich. - Nie będę udawał, że w ogóle nie panikuję. Kiedy zaczynam zastana­wiać się nad wszystkimi ewentualnościami, czuję, że zaraz osi­wieję. Powiem wam, że im bliżej porodu, tym większego mam pietra. I nie mogę się doczekać, żeby wreszcie zobaczyć, na ile dziecko będzie podobne do Sereny, a na ile do mnie.

- Nie wiesz, co weźmie z Sereny? - roześmiał się Caine. - Mocny ród! Dobra krew! - huknął barytonem, imitującym głos Daniela..

Justin rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, a potem po­chylił się i lekko klepnął Alana w ramię.

- Zdaje się, że Daniel myśli to samo o Campbellach. Masz zamiar się z nią ożenić?

- Tak. Weźmiemy ślub tutaj, pewnie na jesieni.

- I dopiero teraz o tym mówisz? - Caine aż usiadł z wra­żenia. - Ojciec miałby wreszcie pretekst, żeby otworzyć swo­jego najlepszego szampana, którego ukrył w najciemniejszym kącie piwnicy.

- Problem polega na tym, że Shelby jeszcze nic o tym nie wie - przyznał się Alan. - Nie sądzicie, że lepiej będzie, jeśli to właśnie ona dowie się pierwsza o moich planach?

- Nie chcę być złym prorokiem - powiedział Justin - ale twoja Shelby nie wygląda na osobę, której wystarczy po prostu zakomunikować, że bierzecie ślub.

- Słuszna uwaga - zgodził się Alan. - Raz już próbowałem się jej oświadczyć. Wygląda na to, że pora zmienić taktykę.

Caine uniósł brwi w wyrazie najwyższego zdumienia.

- Dała ci kosza? - w jego głosie zabrzmiało niedowierza­nie.

- Boże drogi! - Alan wzruszył ramionami. - Są momenty, że gadasz całkiem jak ojciec. Żeby cię uspokoić, powiem, że w ogóle nie dała mi odpowiedzi. Nie wiem, czy wiesz, kto był jej ojcem - zrobił krótką pauzę. - Senator Robert Camp­bell.

- O kurczę! - Caine gwizdnął przez zęby. - Nic dziwnego, że nie rwie się, żeby zostać twoją żoną.

- No, właśnie - pokiwał głową Alan, a widząc pytający wzrok brata, odpowiedział: - Tak, mam zamiar kandydować. To jeszcze jedna sprawa, którą muszę omówić z Shelby - dodał.

- Posłuchaj stary - Justin usiadł na swojej ławce - Ty się urodziłeś po to, żeby zostać prezydentem. Nie możesz, ot tak, po prostu, zrezygnować z tego, co jest twoim życiowym po­wołaniem.

- Wiem. Ale z drugiej strony jest Shelby i jeśli przyjdzie mi wybierać...

- To wybierzesz Shelby - dokończył za niego Caine. - A wtedy stary skopie ci tyłek, całkiem zresztą słusznie. Wiesz co, chłopie, ja się tylko martwię, czy po czymś takim ty i ona będzie umieli razem żyć.

Alan przez chwilę siedział w milczeniu.

- Nie wiem - odpowiedział w końcu i zamknął oczy, jak­by w ten sposób chciał uciąć dalszą dyskusję.

W środę po weekendzie w Hyannis Port Shelby odebrała pierwszy telefon od Daniela MacGregora.

- Shelby Campbell?

- Przy telefonie - powiedziała i uśmiechnęła się mimo wo­li, natychmiast rozpoznając głos. - Co dobrego, panie Danielu?

- A dziękuję, nie narzekam. Ale powiedz mi, moja panno, dlaczego nie jesteś w sklepie? Zrobiłaś sobie wolne?

- Środy zawsze mam wolne, bo wtedy przygotowuję glinę.

- A, chyba że tak. Pamiętaj, że mam zamiar cię odwiedzić, kiedy przyjadę do Waszyngtonu.

- Serdecznie zapraszam. Pod warunkiem, że pan coś u mnie kupi.

Daniel zaśmiał się krótko.

- Jeśli palce masz tak samo zwinne jak język, to na pewno nie wyjdę z pustymi rękami. A teraz posłuchaj, co ci powiem. Cała nasza rodzina spędza Dzień Niepodległości w Atlantic City. Jedziemy przepuścić trochę forsy w kasynie Blade'ów. Dzwonię, żeby cię osobiście zaprosić - oznajmił bez zbędnych ceregieli.

Dzień Niepodległości, 4 lipca, pomyślała. To już za miesiąc. Jezu, jak ten czas leci. Wyobraziła sobie, jak stoją z Alanem na plaży i oglądają barwne pióropusze fajerwerków na grana­towym tle nieba. Szkoda tylko, że równie wyraźnie nie potrafiła wyobrazić sobie własnej przyszłości.

- Dziękuję za zaproszenie. Naprawdę, bardzo chciałabym z wami jechać. - To akurat była prawda. Natomiast to, czy faktycznie pojedzie, stanowiło już inny problem.

- Pasujesz do mojego syna - stwierdził Daniel krótko, wy­czuwając w jej głosie wahanie. - W życiu bym nie pomyślał, że powiem coś takiego o dziewczynie z rodu Campbellów, ale jak to mówią, niezbadane są wyroki losu.

Roześmiała się, bo nic innego nie wypadało zrobić, jednak w sercu w ogóle nie czuła radości. Łzy napłynęły jej do oczu tak szybko, że ledwie zdołała je powstrzymać.

- Mają rację ci, co mówią, że z pana stary intrygant.

- Ty mi się lepiej nie narażaj! - fuknął, a potem dodał: - Widzimy się 4 lipca w Atlantic City.

- Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie. Do widzenia, panie Danielu.

Szybko odłożyła słuchawkę i przycisnęła palce do oczu. Co jest, do diabła? Przecież nie będzie rozklejać się z powodu kilku miłych słów. Daniel powiedział, że pasuje do jego syna...

Miał racje, choć wolałaby, żeby tak nie było. Od samego po­czątku, a dokładnie od pierwszego ranka, kiedy obudziła się w ra­mionach Alana, wiedziała, że tak jest i że będzie próbowała z tym walczyć. Teraz przyszła pora, by podjąć decydujące kroki.

Zbyt dobrze pamiętała śmierć swojego ojca, by teraz ulec Alanowi. Wystarczyło, by choćby na moment przestała kon­trolować własne wspomnienia, a wyobraźnia podsuwała jej tamten obraz sprzed piętnastu lat, tak wyraźny, jakby minęło ledwie kilka dni.

W takich chwilach słyszała trzy suche wystrzały, a potem wi­działa, jak ojciec osuwa się na podłogę, parę centymetrów od jej stóp. Jego krew splamiła jej białą sukienkę. Zewsząd dobiegały okrzyki przerażenia, płacz i odgłosy bezładnej bieganiny.

Ktoś ją brutalnie odepchnął i klęknął obok zakrwawionego ciała. Siedziała na zimnej podłodze, zupełnie sama, i choć nie trwało to dłużej niż trzydzieści sekund, dla niej minęła wie­czność. Nikt nie musiał jej mówić, że ojciec nie żyje. Na własne oczy widziała, jak uchodzi z niego życie. Zdawało jej się, że jej życie odchodzi razem z nim.

- Nigdy więcej - szepnęła, przerażona intensywnością tych wspomnień. Już nigdy nie będzie umierała za życia.

Po sposobie, w jaki zapukano do drzwi, zorientowała się, że to Alan. Poszła otworzyć dopiero, kiedy opanowała wzru­szenie i upewniła się, że łzy jej nie zdradzą.

- Cześć, MacGregor - powiedziała ze sztuczną beztroską. - O, widzę, że nie kupiłeś nam żadnego obiadu. Kiepsko!

- Może to ci wynagrodzi ten gorzki zawód - wyjął zza pleców pojedynczą czerwoną różę.

- Podobno jedna róża jest dużo bardziej romantyczna niż tuzin - wciąż jeszcze udawało jej się mówić swobodnie, ale po powiekami znowu poczuła zdradzieckie łzy. - Dziękuję - szepnęła drżącym głosem.

Zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się do niego mocno, jakby szukając w nim oparcia. Całowała go z taką de­speracja, że bez trudu odgadł, co się z nią dzieje. Dlatego obej­mował ją łagodnie i czule głaskał po głowie, próbując w jakiś sposób ukoić jej wzburzenie.

- Kocham cię - mruczała, chowając przed nim twarz do­póki nie miała pewności, że nie zauważy jej łez. Kiedy zmusił ją, żeby na niego spojrzała, oczy miała już suche.

- Shelby, kochana, co się stało?

- Nic, naprawdę - odpowiedziała trochę zbyt gorliwie. - Zawsze, kiedy dostaję taki romantyczny prezent, robię się sen­tymentalna. Proszę cię, kochaj się za mną! - przytuliła policzek do jego policzka. - Chodźmy do łóżka.

Niczego bardziej nie pragnął, ale instynkt podpowiedział mu, że tym razem nie powinien ulegać.

- Lepiej najpierw usiądźmy, bo musimy porozmawiać - szepnął, całując ją w czoło.

- Nie, nie teraz. Proszę! Ja...

- Shelby! - położył ręce na jej ramionach. - Już najwyż­szy czas.

Wiedziała o tym, więc bez dalszych protestów pozwoliła posadzić się na sofie.

- A może chcesz drinka? - zapytała, łudząc się, że dzięki temu uda jej się zyskać na czasie.

- Nie, dziękuję bardzo. - Usiadł ciężko obok niej. - Ko­cham cię i chcę, żebyś została moją żoną - powiedział bez zbędnych wstępów. - Oczywiście, zgadzam się, że nie znamy się długo - przyznał, chociaż ona nie odezwała się nawet sło­wem. - Gdybyś była inną kobietą, być może uwierzyłbym, że potrzebujesz więcej czasu do namysłu. Ale ty jesteś, jaka jesteś, więc ci tego czasu nie dam.

- Wiesz, że cię kocham - przerwała mu wpół zdania. - Ty próbujesz podejść do sprawy logicznie, a ja...

- Shelby, ja wiem, co myślisz o mojej pracy. Wiem, że ci to przeszkadza. Do pewnego stopnia rozumiem twoje lęki i obawy. - Kiedy wziął ją za ręce, od razu poczuł, jak bardzo jest spięta. - Wspólnym siłami możemy się uporać z tym, co cię gnębi. Na pewno znajdziemy jakiś sposób.

Nadal milczała, ale patrzyła na niego z takim wyrazem oczu, jakby doskonale wiedziała, co jej za chwilę powie.

- Musisz wiedzieć - ciągnął - że odbyłem cały szereg roz­mów z najważniejszymi politykami z mojej partii. Dla nikogo nie jest już tajemnicą, że widzą we mnie kandydata na prezydenta. Co prawda, ta sprawa stanie się aktualna dopiero za dziesięć lat, jeśli nie więcej, ale już dziś trzeba podjąć pewne decyzje.

Wiedziała o tym, oczywiście, że wiedziała. Ale co innego wiedzieć, a co innego usłyszeć to z jego własnych ust.

- Jeśli interesuje cię moje zdanie - mówiła z trudem, bo ze zdenerwowania rozbolał ją żołądek - w ogóle nie powinie­neś się zastanawiać nad taką możliwością. Ty po prostu mu­sisz wystartować w wyborach. Do tego cię wyznaczono. - Zerwała się z miejsca tak szybko, że omal nie połamała długiej łodygi róży. - Wierzę, że istnieje coś takiego jak przeznaczenie - szepnęła.

- Możliwe. - Ani na moment nie spuszczał z niej oka, kie­dy niezmordowanie krążyła po pokoju. - Sama wiesz, że de­cyzja o starcie w wyborach pociągnie znacznie poważniejsze konsekwencje niż tylko umieszczenie swojego nazwiska na li­ście kandydatów. Kampania oznacza długie, wyczerpujące po­dróże. Właśnie wtedy będziesz mi najbardziej potrzebna.

Zatrzymała się gwałtownie. Wciąż odwrócona do niego ple­cami, powiedziała zduszonym głosem:

- Nie mogę za ciebie wyjść!

- Dlaczego? - wypowiedział to pytanie bardzo spokojnie, ale w jego oczach zawrzał gniew.

- Jesteś zwolennikiem logiki, więc pomyśl logicznie - wy­krztusiła. - Ja się nie nadaję na żonę dla polityka, nie mówiąc już o przyszłej głowie państwa. Czy ty tego naprawdę nie wi­dzisz, czy tylko udajesz? Żadna ze mnie dyplomatka, a jeszcze gorsza organizatorka. Nie jestem osobą, jakiej potrzebujesz.

- Potrzebuję żony - powtórzył z naciskiem - a nie perso­nelu.

- Boże, człowieku, zrozum wreszcie, że będę kompletnie bezużyteczna! Ja naprawdę nie jestem w stanie dostosować się do takiego życia, jakie mnie czeka, jeśli za ciebie wyjdę. Nie mam cierpliwości, żeby chodzić do salonów piękności i na po­południowe herbatki. Nie umiem być taktowna, dystyngowana i uprzejma przed dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jak mo­gę być pierwszą damą skoro nie mam na to żadnych zadatków? - z wściekłością tupnęła nogą. - Wiem, że wygrasz te prze­klęte wybory. A wtedy ja uduszę się w Białym Domu, zdła­wiona przez wszechobecne sztywniactwo, zwane protokołem.

- Czy chcesz powiedzieć, że jeśli nie będę kandydował, to za mnie wyjdziesz?

Odwróciła się do niego i zmierzyła go gorączkowo błysz­czącymi oczyma:

- Nie rób mi tego, Alan! Znienawidziłbyś mnie za to. Ja sama też nie mogłabym spojrzeć sobie w twarz. Nie istnieje wybór pomiędzy mną a tym, kim ty jesteś albo chcesz być.

- A wybór pomiędzy mną a tym, kim ty jesteś? - natarł na nią. W jego głosie nie zostało ani śladu po niedawnym opa­nowaniu. On także poderwał się z miejsca i mocno chwycił ją za nadgarstki. - Może w takim razie ty spróbujesz wybierać? - Potrząsną nią z całej siły, z trudem panując nad wściekło­ścią. - Zawsze możesz wymazać mnie ze swojego życia jed­nym stanowczym: nie, wypowiedzianym zaraz po tym, jak wy­znałaś mi, że mnie kochasz.

- Przestań! To jest sytuacja bez wyjścia. - wykrzyczała mu prosto w twarz. - Nic na to nie poradzę, że nie nadaje się na panią prezydentowa. Musisz to wreszcie zrozumieć!

- Nie kłam! Nie szukaj sobie wymówek! Jeśli chcesz się mnie pozbyć, to przynajmniej bądź wobec siebie i mnie ucz­ciwa - potrząsał nią coraz mocniej, nie świadom tego, że spra­wia jej ból.

Zachwiała się i gdyby jej nie trzymał, upadłaby na kolana.

- Nie umiem sobie z tym poradzić - zawołała przez łzy, które płynęły po jej policzkach. - Nie jestem w stanie drugi raz przez to przejść! Nie chcę czekać, aż ktoś... - Z głuchym szlochem zasłoniła twarz ramionami. - Boże, błagam cię, ja tego nie zniosę. Nie chciałam pokochać cię aż tak mocno! Nie chciałam, żebyś stał się dla mnie wszystkim. Nie przeżyła­bym, gdyby ktoś mi ciebie odebrał. Ciągle to widzę, tych wszy­stkich ludzi, którzy tłoczą się i biegają jak w jakimś amoku. A ja patrzę, jak człowiek, którego kocham bardziej niż życie, umiera na moich oczach. Drugi raz tego nie przetrwam. Nie dam rady!

Próbował uspokoić ją, zapewnić, że przy nim będzie bez­pieczna, że nic złego ich nie spotka. Tylko jakich słów, jakich przysiąg miał użyć, żeby przełamać tak wielki opór, zniszczyć tak paraliżujący strach?

- Shelby, błagam cię! Nic mi się nie stanie.

- Nie! - Odepchnęła go z całej siły. - Nawet tak nie mów! Nie mów, słyszysz! Nie kuś losu! Alan, ja tego dłużej nie znio­sę. Bądź tym, kim pragniesz być, i pozwól mi na to samo. Jeżeli będziemy na siłę starali się zmienić, to w końcu prze­staniemy być sobą, a to zabije naszą miłość.

- Ale ja wcale nie chcę, żebyś się dla mnie zmieniła! Ja cię tylko proszę, żebyś mi zaufała!

- W takim razie prosisz o zbyt wiele. Daj mi spokój! Bła­gam! Zostaw mnie teraz samą!

Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, pobiegła do sypialni i zatrzasnęła przed nim drzwi.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Czerwiec w Maine był naprawdę przepiękny.

Shelby jechała wzdłuż wybrzeża, starając się myśleć tylko i wyłącznie o tym. Przez okno widziała białe bałwany fal wściekle tłukące o szary brzeg. Jak okiem sięgnąć, wszędzie leżały kamienie i skały, wygładzone przez ocean albo ostro poszarpane w głębi lądu.

Z rozkoszą wciągała do płuc rześkie, pachnące słoną wodą powietrze. Tego jej było trzeba, po to tylko przyjechała tu z Wa­szyngtonu, bo czuła, że jeszcze trochę i udusi się w gorącym, dusznym mieście. Tam już zaczęło się upalne, męczące miejskie lato, tymczasem tutaj, na północy, wciąż trwała wiosna.

Z daleka dostrzegła latarnię morską na wąziutkim paseczku skalistego lądu, który zuchwale wcinał się daleko w morze. Zatrzymała samochód i przez chwilę wpatrywała się w białą wieżę. Może tu uda się jej, podobnie jak jej bratu, odzyskać wreszcie wewnętrzny spokój i równowagę?

Nieco później zaparkowała na małym żwirowym podjeździe przed latarnią. Gwałtowne sztormy i zimowe niepogody zostawiły ślady na białych murach, ale i tak budynek miał w sobie jakaś magiczną siłę, której nie mógł nadwerężyć ani upływający czas, ani rozszalały ocean. Tak, samotnia jej brata była idealnym miej­scem, żeby schronić się przed każdą burzą.

Shelby wyjęła z bagażnika mały plecak, po czym weszła po kilku kamiennych stopniach i głośno załomotała w drzwi. Wiedziała, że są zamknięte na głucho.

Grant nie uznawał niezapowiedzianych wizyt, a nieproszo­nych gości często w ogóle nie wpuszczał za próg. Niezrażona panującą wewnątrz ciszą tłukła w drzwi pięścią, zastanawiając się w duchu, jak długo każe jej czekać.

Minęło dobrych pięć minut, nim skrzypnęły zawiasy i w wąskiej szparze błysnęło czujne oko. Za chwilę drzwi stanęły otworem, ale Grant nie od razu zaprosił ją do środka. Najpierw przyglądał jej się uważnie, drapiąc się po zarośniętym policzku.

Boże, on się robi coraz bardziej podobny do ojca, pomy­ślała, patrząc na jego przystają, choć trochę kanciastą twarz, której największą ozdobą były duże, intensywnie zielone oczy.

Kiedy oględziny dobiegły końca, przeczesał palcami gęste włosy i, ciągle zaspany, burknął:

- Co tu robisz?

- Czy ty aby nie przesadzasz z tym gorącym powitaniem?

- uśmiechnęła się do niego i wspięła na palce, żeby pocałować go w policzek.

- Która godzina?

- Wczesna. Mogę wejść?

- Jeśli musisz...

Odsunął się i wpuścił ją do środka. Przez moment oparty o framugę czekał, aż minie senne otumanienie, a potem po­szedł za nią na piętro, gdzie mieściła się część mieszkalna. Dopiero tam podszedł do niej i wziąwszy ją za ramiona, po­ważnie zajrzał jej w oczy.

- Stało się coś złego?

- Dlaczego zaraz złego? - próbowała zachować pozory, choć dobrze wiedziała, że niczego nie da się ukryć przed tym badawczym, przenikliwym spojrzeniem. - Czy to, że postano­wiłam cię odwiedzić, musi zaraz znaczyć, że wydarzyło się nieszczęście? - zapytała, rzucając plecak na kulawe krzesło.

- Dasz mi kawy?

- A co mam zrobić! - niecierpliwie wzruszył ramionami. Ruszyła za nim przez zagraconą część mieszkania, która służyła za salon i łączyła się z czyściutką, schludną kuchnią. Myślała o tym, że Grant chyba jeszcze bardziej schudł, ale jakimś cudem nadal sprawiał wrażenie człowieka silnego i bar­dzo sprawnego fizycznie.

- Chcesz jakieś śniadanie? - zapytał bez entuzjazmu.

- A jak myślisz?

- Myślę, że straszna z ciebie chudzina - odparł, wydając z siebie odgłos, który od biedy mógł uchodzić za śmiech.

- Ty też nie wyglądasz na siłacza.

- Jak mama?

- Jak to mama, bardzo dobrze. Wiesz, że chyba wyda się za swojego Francuza?

- Dilleneau, tego z dużymi uszami i nie mniejszą przebie­głością?

- Tego samego - Shelby usadowiła się przy okrągłym dę­bowym stole, skąd mogła uważnie śledzić proces smażenia ja­jek na bekonie. - Masz zamiar unieśmiertelnić pana Dilleneau?

- Zależy - posłał w jej stronę jeden ze swoich szyderczych uśmiechów. - W każdym razie mama pewnie nie będzie za­skoczona, jeśli któregoś dnia jej narzeczony stanie się bohate­rem historyjki obrazkowej.

- Zaskoczona pewnie nie, ale czy zadowolona... Bardzo by chciała, żebyś przyjechał do niej na parę dni.

- Może - Grant nie podniósł nawet oczu znad patelni, na której smażył się tuzin jajek.

- Macie tu już dużo turystów? - zapytała, ustawiając ta­lerze.

- Nie! - powiedział to tak opryskliwym tonem, że aż mu się uważnie przyjrzała. Widocznie coraz bardziej nie znosił ludzi.

- No cóż, zawsze jeszcze możesz zrobić przed latarnią pole minowe i dla pewności otoczyć je drutem kolczastym - pod­sunęła. - Wiesz, ja naprawdę nie mogę tego zrozumieć. Jak ktoś, kto tak błyskawicznie łapie kontakt z ludźmi, może jed­nocześnie tak bardzo ich nie lubić.

- A kto ci powiedział, że ja nie lubię ludzi? - skrzywił się. - Ja tylko nie chcę, żeby się tu kręcili. Nie potrzebuję towarzystwa.

Bez ceremonii usiadł obok niej i natychmiast zabrał się do jedzenia. Udawał, że nie widzi, jak ona bez przekonania grzebie widelcem w stygnącej jajecznicy.

- Jak tam twoje zwierzaki? - zapytał.

- W porządku. Kyle będzie się nimi opiekował, dopóki nie wrócę.

- A kiedy chcesz wracać? - Grant zerknął na nią ponad brzegiem kubka z kawą.

Po takim pytaniu nie mogła się nie roześmiać.

- Ach, ta twoja słynna gościnność - westchnęła, kręcąc głową. - Posiedzę u ciebie jakiś tydzień. Nie, proszę - szybko wyciągnęła rękę - nie błagaj mnie, żebym została dłużej. Na­prawdę nie mogę - żartowała. W rzeczywistości ani przez mo­ment nie wątpiła, że Grant, pomimo pozornej niechęci, po­zwoliłby jej zostać tak długo, jak tylko by chciała.

- No, dobra - mruknął, dojadając jajecznicę. - Przynaj­mniej będzie miał kto jeździć po zakupy.

- Zawsze do usług - posłała mu lekki ukłon. - Powiedz mi, jakim cudem dochodzą na to odludzie wszystkie gazety?

- Nie ma w tym żadnego cudu. Płacę za to, żeby mi je dostarczali. Myślą, że jestem stuknięty.

- Bo jesteś.

- Może i tak. A teraz - odsunął pusty talerz i oparł łokcie na stole - powiedz, dlaczego przyjechałaś?

- Chciałam się wyrwać z miasta na parę dni.

- Gówno prawda!

W normalnej sytuacji zrewanżowałaby mu się równie obcesowym przerywnikiem albo jakimś złośliwym żartem, jednak tym razem nie miała na to energii. Zrezygnowana, spuściła wzrok.

- Wiesz, Grant, strasznie mi się skomplikowało życie.

- I co, może myślisz, że jesteś jedyna? - burknął obojętnie, ale zaraz spojrzał na nią z ukosa, a widząc, co się święci, wziął ją pod brodę i zmusił, żeby na niego spojrzała. - Nie rób tego, Shelby - powiedział łagodnie na widok wzbierających łez. - Odetchnij głęboko, uspokój się i opowiedz mi o wszystkim.

- Zakochałam się, a nie powinnam - głos jej drżał od tłu­mionego płaczu. - On chce, żebym za niego wyszła, a ja nie mogę.

- A więc wszystko jasne. Alan MacGregor.

Spojrzała na niego z tak wielkim zdziwieniem, że czym prędzej pokręcił przecząco głową i wyjaśnił:

- Nie, nikt mi o tym nie powiedział. W ciągu ostatniego miesiąca pisali o was w większości gazet. Cóż, twój senator należy do niewielkiego grona polityków, którym bez obrzy­dzenia podałbym rękę.

- To porządny facet. Naprawdę - powiedziała z przeko­naniem. - Może nawet na swój sposób niezwykły.

- Więc w czym problem?

- Z tym, że ja wcale nie chcę kochać niezwykłego faceta - zawołała histerycznie, łykając łzy. - A tym bardziej wyjść za niego za maż.

Grant najpierw spokojnie dolał im kawy, a potem zapytał:

- Dlaczego?

- O Boże, taki jesteś bystry, a nie rozumiesz? Nie chcę znowu przez to przechodzić.

- Przez co?

- Przestań! Nie przeciągaj struny!

W milczeniu popijał kawę. Teraz mógł być już spokojny. Skoro Shelby się złości, to znak, że nie jest z nią tak źle. Naj­gorzej, kiedy zaczynała się mazać.

- Słyszałem pogłoski - zaczął ostrożnie - że twój senator wcześniej czy później zawalczy o najwyższy stołek.

- Widzę, że z wiekiem słyszysz coraz lepiej - prychnęła.

- No, jak tam, siostrzyczko, nie chcesz, żeby któraś z two­ich kiecek trafiła do muzeum i stała się ozdobą kolekcji strojów pierwszych dam Ameryki?

- Wiesz, Grant, ty zawsze miałeś beznadziejne poczucie humoru.

- Dzięki.

Niecierpliwie odsunęła swój kubek. - Nie chcę kochać senatora! - powiedziała z naciskiem.

- A kochasz? - zapytał. - Bo ja zawsze sądziłem, że kocha się człowieka, a nie jego tytuły.

- Człowiek i jego tytuły to jedno!

- Wcale nie! Sama wiesz o tym najlepiej.

- Ja nie mogę tak bardzo ryzykować! - zawołała z pasją. - Po prostu nie mogę! Grant, jeśli on wystartuje w wyborach, to na pewno wygra. Oczywiście, o ile dożyje dnia wyborów! Nie potrafię sobie z tym poradzić! Możliwość...

- Przestań! Ciągle wyjeżdżasz z tymi swoimi możliwo­ściami! - zdenerwował się na nią, bo obudziła w nim wspo­mnienia, do których wolał nie wracać. - Ale dobrze - powie­dział po chwili - zastanówmy się nad kilkoma. Po pierwsze: kochasz go?

- Tak, tak, tak! Po co pytasz, skoro już ci mówiłam?

- Dla pewności. Po drugie: jak wiele dla ciebie znaczy?

- Jest dla mnie wszystkim!

- W porządku. Oto pierwsza w twoich ukochanych możliwości. Wyobraźmy sobie, że senator startuje w wyborach, i w czasie kampanii spotyka go coś złego... - zamilkł, bo zbladła tak bardzo, że przestraszył się, że zaraz zemdleje. Kiedy kolory wróciły na jej policzki, ciągnął dalej: - Załóżmy, że go zabiją. Czy fakt, że nie nosisz na palcu obrączki, sprawi, że twój ból i cierpienie będzie mniejsze?

- Grant, błagam cię, nie rób mi tego! - szepnęła.

- Tak czy owak będziesz musiała z tym żyć - rzucił szorstko.

- Wiesz, że można, skoro nam się udało. Ból został, do tej pory nosimy go w sobie, ale życie toczy się dalej. Ja też tam wtedy byłem i wszystko pamiętam. Ale powiedz mi, jaki sens unieszczęśliwiać się z powodu zdarzeń sprzed piętnastu lat?

- Taki jesteś mądry? A ty, czy nie wycofałeś się, nie ucie­kłeś od świata?

Celny strzał, pomyślał ze smutkiem, ale natychmiast od­sunął od siebie wszystkie wątpliwości.

- Rozważmy teraz kolejną możliwość - powiedział trzeźwo.

- Powiedzmy, że tak bardzo cię kocha, że rzuci w diabły myśl o prezydenturze...

- Nawet o tym nie wspominaj. Nie mogłabym spojrzeć so­bie w oczy!

- No, właśnie! A teraz ostatnia możliwość, jaka przychodzi mi do głowy. Załóżmy, że senator MacGregor startuje w wy­borach i wygrywa, a potem dożywa spokojnie sędziwego wie­ku, pisząc pamiętniki i podróżując po świecie jako ambasador dobrej woli. Chyba by cię wtedy szlag trafił, że przeżyłaś życie bez niego! - uśmiechnął się i po raz pierwszy wziął ją za rękę.

Westchnęła ciężko, najwyraźniej poruszona jego słowami.

- No tak, ale...

- Shelby! Przeszliśmy już przez wszystkie możliwe „ale”. Ten etap mamy za sobą - wtrącił kategorycznym tonem. - To prawda, że istnieją jeszcze miliony innych możliwości. Twój senator zawsze może wpaść po samochód, przegrać wybory i zostać misjonarzem albo prowadzącym wieczorne wiadomo­ści w telewizji.

- Dobrze, nie musisz się wysilać - z rezygnacją oparła czo­ło o ich złączone ręce. - Nikt lepiej niż ty nie potrafi mi udo­wodnić, że jestem kretynką.

- To akurat tylko jeden z moich talentów. Posłuchaj, sio­stro, przejdź się po plaży, oczyść myśli. Kiedy wrócisz, zjedz porządny posiłek, prześpij się ze dwanaście godzin, bo wyglą­dasz na padniętą. A potem... - zaczekał aż podniesie głowę i spojrzy mu w oczy - wracaj do domu. Mam sporo roboty.

- Kocham cię, ty stary draniu.

- Wiem. Ja ciebie też.

W domu było pusto i cicho, ale nie chciało mu się nigdzie iść. Zmusił się, żeby zostawić Shelby w spokoju na cały długi dzień, ale kiedy w piątek po południu nie mógł jej nigdzie znaleźć, niemal oszalał z wściekłości. I choć od tego momentu minęła doba, wciąż nie potrafił się uspokoić.

Oczywiście, rozsądek podpowiadał, że miała prawo jechać, gdzie jej się podobało. Nie mógł oczekiwać, że będzie go o tym uprzedzać albo opowiadać mu się ze swoich planów. Pewnie postanowiła wyjechać na weekend, a on nie miał prawa złościć się na nią.

Rozdrażniony tymi myślami wstał zza biurka i zaczął krą­żyć po swoim gabinecie. Gdzie ona, u diabła, jest? Kiedy wró­ci? Dlaczego nie zadzwoniła?

Nerwowym ruchem wcisnął pięści do kieszeni. Co się z nim dzieje? Przecież zawsze potrafił znaleźć wyjście nawet z najbar­dziej zagmatwanej sytuacji. Wiedział, że to tylko kwestia czasu i cierpliwości. Tym razem jednak jego cierpliwość się skończyła.

Kiedy Shelby wreszcie się odnajdzie, wtedy... No właśnie, co wtedy? Zmusi ją siłą, żeby się wreszcie zdecydowała? A może będzie ją pokornie prosił? Tak czy inaczej, bez niej nie mógł już żyć.

Ofiarował jej swoje serce, a ona zatrzasnęła mu drzwi przed nosem... Najgorsze, że teraz nie był już w stanie niczego zmie­nić. Nawet gdyby znikła na zawsze z jego życia, i tak będzie ją kochał. A byłaby do tego zdolna, pomyślał ogarnięty paniką. W każdej chwili mogła spakować manatki i wyjechać w nie­znane, zacierając za sobą wszystkie ślady.

Tylko że on jej na to nie pozwoli! Zdesperowany zerknął na telefon. Znajdzie ją! Tak, od tego zacznie. A potem jakoś poradzi sobie z jej uporem. Przekona ją, nie tak, to inaczej.

Najpierw skontaktuje się z jej matką, układał sobie w my­ślach, a potem zadzwoni do wszystkich znajomych. Tylko że zajmie mu co najmniej tydzień. Shelby była tak towarzyska, że pewnie będzie musiał porozmawiać z połową mieszkańców Waszyngtonu.

Trudno, uśmiechnął się pod nosem i podniósł słuchawkę. Nim jednak zdążył wybrać pierwszy numer, rozległ się dzwo­nek do drzwi. Dopiero gdy zabrzęczał po raz trzeci, Alan przy­pomniał sobie, że MacGee wybrał się w swoją doroczną podróż do Szkocji, więc klnąc pod nosem nieproszonego gościa, po­szedł otworzyć.

Doręczyciel powitał go służbowym uśmiechem.

- Przesyłka, panie senatorze - powiedział, podając mu przezroczystą plastikową torbę wypełnioną wodą W środku pływała przerażona złota rybka.

Alan wziął ją od niego i kompletnie zaskoczony, zaczął oglą­dać ze wszystkich stron. Wolno zamknął drzwi, a potem poszedł do salonu, niosąc torbę tak ostrożnie, jakby w środku była bomba.

Stanął na środku pokoju i spoglądając bezradnie na ruchli­we stworzenie, zastanawiał się, co począć. Zły, że mu przeszkodzono, w dodatku robiąc sobie głupie żarty, wziął z ko­mody ozdobny kielich i przelał do niego zawartość torby. Do­piero teraz mógł przeczytać liścik ukryty w miniaturowej ko­percie. Rozerwał ją i pospiesznie przebiegł wzrokiem litery:

Senatorze,

skoro dobrowolnie godzi się pan na życie złotej rybki w szklanej kuli, ja też mogą tego spróbować.

Przeczytał to zdanie kilka razy, a potem zamknął oczy. A więc wróciła!

Karteczka lekko opadła na stół, a on był przy drzwiach, jeszcze zanim rozległ się dzwonek.

- Cześć! - Shelby powiedziała to tak nienaturalnie weso­łym głosem, że od razu zorientował się, jak bardzo jest spięta. - Mogę wejść?

Zapragnął załapać ją za ręce i przytrzymać, żeby już nigdy mu nie uciekła, ale wiedział, że to nie jest najlepsza metoda postępowania z Shelby. Siląc się na całkowity spokój, zaprosił ją do środka.

- Nie było cię w mieście...

- Zgadza się - przyznała. - Odbyłam krótką pielgrzymkę.

Żeby ukryć zdenerwowanie, schowała drżące dłonie do kie­szeni luźnego dżinsowego kombinezonu. Korciło ją, żeby po­dejść i pogłaskać go po wymęczonej twarzy. Wygląda, jakby w ogóle nie spał, pomyślała ze współczuciem.

- Chodźmy do salonu. MacGee wyjechał, ale i tak możesz dostać kawy, jeśli masz ochotę.

- Nie, dziękuję bardzo.

Obydwoje zachowywali ostrożność. Każde z nich czekało, żeby to drugie zrobiło pierwszy krok. Od czego zacząć? my­ślała gorączkowo Shelby, bo wszystkie mądre przemówienia, które sobie po drodze przygotowała, zupełnie wyleciały jej z głowy.

W salonie natychmiast dostrzegła swoją misę, ustawioną w miejscu, gdzie pięknie oświetlało ją słońce. Zapatrzyła się na swoje dzieło, jakby szukała w nim natchnienia.

- Chyba powinnam cię najpierw przeprosić, że tak się przy tobie rozkleiłam.

- Dlaczego?

- Dlaczego co?

- Dlaczego chcesz mnie za to przepraszać? Wzruszyła ramionami.

- Nienawidzę płakać - powiedziała. - Wolę kląć albo wal­nąć w coś z całej siły. Jesteś na mnie zły?

- Nie.

- Jesteś. - Była tak zdenerwowana, że nie mogła stać w miejscu, zaczęła więc krążyć po pokoju. - Masz prawo się złościć... - przyznała.

W swojej wędrówce dotarła do komody, na której jej złota rybka kręciła się bezradnie w szklanym kielichu.

- Witaj na świecie. - Zastukała palcem w szkło. - Nie wy­glądasz na zachwyconą. Trudno. Alan - odwróciła się do niego gwałtownie. - Czy ty mnie jeszcze kochasz? Czy może udało mi się wszystko zniszczyć?

Wiedział, że gdyby teraz do niej podszedł i ją przytulił, byłaby jego na każdych warunkach, obojętne, jego czy swoich własnych. Tylko że on oczekiwał więcej, dużo więcej.

- Dlaczego zmieniłaś zdanie?

- Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? - podbiegła do niego i złapała go za ręce.

- Ma - oswobodził się tylko po to, żeby ująć w dłonie jej twarz. Patrzył na nią w sposób, od którego zawsze nogi robiły jej się miękkie jak z waty. - To ma kolosalne znaczenie - powtórzył. - Muszę mieć pewność, że będziesz ze mną szczę­śliwa. Że będę w stanie dać ci to, czego pragniesz.

- Rozumiem - znowu chwyciła go za nadgarstki, ale zaraz cofnęła się o krok. - Wzięłam pod uwagę wszystkie możliwo­ści - zaczęła. - Rozważyłam wszelkie za i przeciw. Nie mó­wię, że podjęcie decyzji przyszło mi łatwo. Ale jeden argument przeważył. Alan, ja po prostu nawet nie potrafię wyobrazić sobie życia bez ciebie. Nie pozwolę, żebyś na starość jeździł po świecie beze mnie.

- Nie?

- Nie! - roześmiała się z przymusem. - Ożeń się ze mną! Nie mogę obiecać, że do końca pogodzę się z tym, kim jesteś i co robisz, ale przysięgam, że będę wobec ciebie lojalna. Nie przyniosę ci wstydu. Co prawda nie zgodzę się stanąć na czele żadnego beznadziejnego komitetu, ale mogę od cza­su do czasu pójść na oficjalny lunch. O ile nie będzie to ko­lidowało z moimi zajęciami, bo nie zamierzam zrezygnować z ceramiki.

Słuchał jej w milczeniu. Nigdy dotąd nie kochał jej bardziej niż teraz, kiedy wygłaszała swoje ultimatum.

- Shelby, nie musisz się poświęcać. Przecież mogę wrócić do prawa i otworzyć kancelarię w Georgetown.

- Przestań gadać bzdury! - odskoczyła od niego jak opa­rzona. - Nie ma mowy. Zwłaszcza z mojego powodu. To ja się myliłam. Kochałam ojca, nie, ja go uwielbiałam, ale nie mogę dopuścić, żeby tamto nieszczęście zamieniło moje i two­je życie w koszmar - zamilkła na chwilę, żeby się uspokoić. - Ja się dla ciebie nie zmienię. Nie potrafię. Ale mogę zrobić to, o co prosiłeś, czyli zaufać ci.

Chciał coś powiedzieć, ale poprosiła go gestem, żeby po­zwolił jej skończyć.

- Nie zamierzam udawać, że zwalczyłam w sobie strach.

Na pewno nieraz będę drżała o ciebie. Zdarzą się też momenty, w których będę nienawidziła tego, co będziemy musieli robić. Ale na pewno zawsze będę z ciebie dumna - wyraźnie spo­kojniejsza, odwróciła się do niego. - Bo ja naprawdę jestem dumna z tego, kim jesteś. I jeśli tak się zdarzy, że znowu po­wrócą do mnie złe wspomnienia, pokonam je. Dla ciebie. Podszedł do niej i otoczył ją ramionami.

- Pozwolisz, żebym był wtedy przy tobie?

- Zawsze!

Podniosła głowę, by mogły spotkać się ich usta. Zdawało jej się, że minęły całe lata, a nie ledwie parę dni, odkąd kochali się w basenie. Pragnęła go tak bardzo, że niewiele myśląc, po­ciągnęła go na puszysty dywan.

Niecierpliwie zdzierali z siebie ubrania, śmiejąc się i zło­rzecząc, ilekroć palce trafiły na jakiś oporny guzik albo suwak. Kiedy wreszcie udało im się wyswobodzić, przylgnęli do siebie z całych sił, całując każdy skrawek nagiej skóry. Mieli dla sie­bie mnóstwo czasu, cale długie, szczęśliwe życie.

Obudziło ją ostre popołudniowe światło. Ostrożnie otwo­rzyła oczy i potarła policzkiem jego ramię. Leżeli przytuleni do siebie na sofie, nadzy, zmęczeni, rozleniwieni miłością.

Uniosła się na łokciu i spojrzała na jego spokojną twarz. Spał, wyraźnie odprężony. Przez chwilę słuchała jego równego oddechu. Czuła się całkowicie, niewyobrażalnie szczęśliwa, jak zawsze, kiedy budziła się w jego ramionach.

Musiał poczuć przez sen, że ona się w niego wpatruje, bo pokręcił głową i otworzył oczy. Uśmiechnięta pocałowała go delikatnie w usta.

- Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek lepiej spędziła so­botę - westchnęła, łaskocząc go czubkiem języka.

- Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam ruszyć się stąd przez okrągłą dobę. Więc kto wie, czy niedziela nie będzie jeszcze lepsza.

- Trzymam cię za słowo - powiedziała, kładąc głowę na jego piersi. - Nie chcę być natrętna, senatorze, ale kiedy pla­nujesz się ze mną ożenić?

- Co powiesz na wrzesień w Hyannis Port?

- W fortecy MacGregorów? - zapytała, ale z tonu jej głosu odgadł, że spodobał jej się ten pomysł. - Tylko że do września zostało jeszcze dwa i pół miesiąca!

- Dobrze, niech będzie sierpień - zaproponował. - A do tego czasu razem ze swoją menażerią możesz zamieszkać tutaj. Albo, jeśli wolisz, poszukamy innego domu. Chciałabyś spę­dzić miodowy miesiąc w Szkocji?

- Oczywiście! - ułożyła się wygodnie na jego ramieniu. - Póki co, senatorze, pragnę panu powiedzieć, że są pewne elementy pańskiej polityki wewnętrznej, które w pełni popie­ram - mruknęła, zsuwając coraz niżej pieszczotliwą dłoń.

- Doprawdy?

- Mhmm... Ma pan moje pełne poparcie - szepnęła, przy­lgnąwszy wargami do jego brzucha. - Czy mógłby pan raz jeszcze powtórzyć ze mną całą procedurę?

- Ależ oczywiście. To mój obywatelski obowiązek, być za­wsze do dyspozycji moich wyborców.

- Podoba mi się pańskie poświęcenie i zaangażowanie - powiedziała, a zanim całkiem straciła głowę, dodała: - Już dziś oddaję panu swój głos.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Roberts Nora Macgregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 03 Jan
Roberts Nora MacGregorowie 07 Bracia z klanu MacGregor 03 Jan
Wszystko jest możliwe, Teksty piosenek, TEKSTY
Roberts Nora W ogrodzie 03 Szkarłatna lilia
Roberts Nora MacGregorowie 07 Bracia z klanu MacGregor 01 Daniel
Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia t 2
Roberts Nora MacGregorowie 07 Mrozny grudzien
Roberts Nora MacGregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 02 Duncan
Roberts Nora MacGregorowie 09 Szczęściara
Roberts Nora MacGregorowie 04 Prawdziwa sztuka
Roberts Nora MacGregorowie 10 Trzej bracia tom II Duncan
Roberts Nora MacGregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 01 Daniel
3 Wszystko jest możliwe
DLA PANA BOGA WSZYSTKO JEST MOZLIWE
Roberts Nora MacGregorowie 09 Szczesciara
Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia tom 2
Roberts Nora MacGregorowie 04 Prawdziwa sztuka
Roberts Nora MacGregorowie 11 Tajemniczy sąsiad
Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia tom 1

więcej podobnych podstron