Roberts Nora MacGregorowie 11 Tajemniczy sąsiad

NORA ROBERTS

TAJEMNICZY SĄSIAD

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Rozmawiałaś z nim?

- Hmmm? - Cybil Campbell siedziała przy desce do rysowania i wprawnie dzieliła kartkę papieru na równe pro­stokąty. - Z kim?

Rozległo się długie, dramatyczne westchnienie, a Cybil z trudem opanowała śmiech. Dobrze znała Jody Myers, są­siadkę z pierwszego piętra, i doskonale wiedziała, kogo do­tyczy jej pytanie.

- Chodzi mi o tego tajemniczego przystojniaka z mie­szkania 3B - wyjaśniła Jody. - Daj spokój, przecież wiesz, o kim mówię. Wprowadził się tydzień temu i jeszcze do nikogo nie odezwał się ani słowem. Mieszkasz dokładnie naprzeciw. Mów, czego się o nim dowiedziałaś.

- Ostatnio byłam zajęta. - Cybil zerknęła na przyjaciół­kę niespokojnie krążącą po pracowni. - Prawie nie zauwa­żyłam, że wprowadził się ktoś nowy.

Jody prychnęła z niedowierzaniem.

- Akurat. Zawsze wszystko zauważasz. - Podeszła do deski, zajrzała Cybil przez ramię i zmarszczyła nos. Na kart­ce nadal widniały jedynie puste prostokąty. Jody lubiła pa­trzeć, jak Cybil wypełnia je rysunkami. - Jeszcze nie umie­ścił nazwiska na skrzynce pocztowej. Nikt nie widział, żeby wychodził z domu za dnia. Nawet pani Wolinsky, a przecież nic nie umknie jej uwadze.

- Może nasz nowy sąsiad jest wampirem.

- Ojej! - Pełne wyrazu brązowe oczy Jody rozszerzyły się z przejęcia. - To by dopiero było fajnie!

Bardzo fajnie - zgodziła się Cybil i znów zajęła się wykreślaniem ramek do kolejnego odcinka komiksu. Jody tymczasem wciąż krążyła po pracowni i paplała jak najęta.

Towarzystwo nigdy nie przeszkadzało Cybil w pracy. Prawdę mówiąc, bardzo je lubiła. Nie przepadała za samo­tnością i ciszą. Właśnie dlatego w Nowym Jorku czuła się szczęśliwa. Łatwo przywykła do życia w domu zamieszka­łym przez bezwstydnie wścibskich sąsiadów.

Takie otoczenie nie tylko bardzo jej odpowiadało, ale na dodatek dostarczało ciekawego materiału do pracy za­wodowej.

Ze wszystkich mieszkańców starego składu, przerobio­nego na dom mieszkalny, najbardziej lubiła lody Myers. Trzy lata temu, kiedy Cybil się tu wprowadziła, energiczna Jody była świeżo upieczoną mężatką i głęboko wierzyła, że wszyscy powinni być tak niebiańsko szczęśliwi jak ona.

To znaczy, że powinni wstąpić w związki małżeńskie.

Teraz, jako matka prześlicznego, ośmiomiesięcznego synka o imieniu Charlie, Jody z jeszcze większym zapałem starała się wprowadzić swoje przekonanie w życie. A Cybil była głównym celem jej zabiegów.

- A może wpadłaś na niego w korytarzu? - dopytywała się Jody.

- Jeszcze nie. - Cybil w zamyśleniu wzięła ołówek i lekko uderzała nim o pełne wargi. Jej migdałowe oczy były zielone jak czyste morze o świcie i gdyby nie migo­czące w nich w tej chwili iskierki humoru, mogłyby wy­dawać się tajemnicze i uwodzicielskie. - Wiesz, pani Wolinsky robi się chyba coraz mniej spostrzegawcza. Widzia­łam go, jak wychodził z domu w dzień. To oznacza, że jed­nak nie jest wampirem.

- Widziałaś go? - zapytała Jody z niedowierzaniem i przysunęła taboret bliżej deski. - Kiedy? Gdzie? Jak ci się to udało?

- Kiedy? O świcie. Gdzie? Na ulicy. Oddalił się w kie­runku wschodnim. Jak mi się to udało? Z powodu bezsenności.

- Udzielił się jej ożywiony nastrój sąsiadki. Oczy rozbłysły z rozbawienia. - Obudziłam się wcześnie i przypomniałam so­bie o ciasteczkach czekoladowych, które zostały po przyjęciu.

- Pamiętam je. Prawdziwe bomby kaloryczne.

- Właśnie. Nie mogłam znów zasnąć. Musiałam jedno zjeść. A kiedy wstałam, poszłam do pracowni. Myślałam, że może uda mi się coś narysować, ale w końcu po prostu stanęłam przy oknie i gapiłam się na ulicę. Wtedy zoba­czyłam, że wychodzi. Trudno go nie zauważyć. Ma chyba z metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. No i te ramiona... - Obie w niekłamanym zachwycie wzniosły oczy do nieba.

- Był ubrany w czarne dżinsy i bluzę, niósł torbę sportową, więc domyślam się, że szedł do siłowni trochę poćwiczyć. Ktoś, kto nie ćwiczy, tylko cały dzień się wyleguje, pije piwo i je chipsy, nie ma takich mięśni.

- A więc jednak jesteś nim zainteresowana! - Jody triumfalnie uniosła palec w górę.

- Przecież ja żyję i mam oczy! Ten facet jest nieziemsko przystojny. Nie dość, że ma zgrabny tyłeczek, to jeszcze otacza go aura tajemnicy... - Cybil rozłożyła ręce. - Czy w takim wypadku dziewczyna może się oprzeć ciekawości?

- A dlaczego miałabyś się opierać? Zapukaj do jego drzwi, zanieś mu trochę ciastek. Powitaj go w nowym mie­szkaniu. Wtedy będziesz mogła się dowiedzieć, co robi ca­łymi dniami, czy jest żonaty, gdzie pracuje. Najważniejsze, czy jest żonaty. Bo... - Urwała, czujnie nadstawiając ucha. - Charlie się obudził.

- Nic nie słyszałam. - Cybil zwróciła głowę ku drzwiom i nasłuchiwała chwilę. Potem wzruszyła ramionami. - Wiesz, od urodzenia synka masz słuch jak nietoperz.

- Przewinę małego i zabiorę go na spacer. Wybierzesz się z nami?

- Nie, nie mogę. Mam sporo pracy.

- W takim razie zobaczymy się wieczorem. Kolacja o siódmej.

- Dobrze. - Cybil uśmiechnęła się z przymusem, a Jo­dy pobiegła do sypialni, gdzie zostawiła śpiącego synka.

Kolacja o siódmej. W towarzystwie nudnego i dener­wującego kuzyna Jody - Franka. Cybil po raz kolejny za­dała sobie pytanie, kiedy wreszcie zdobędzie się na odwagę i powie przyjaciółce, żeby przestała umawiać ją na siłę z ko­lejnymi kandydatami na męża.

Uświadomiła sobie, że to samo musi powiedzieć pani Wolinsky. No i pani Peebles z pierwszego piętra, i właści­cielowi pralni. Dlaczego wszyscy jej znajomi popadali w obsesję i za wszelką cenę chcieli ją swatać?

Miała dwadzieścia cztery lata, nie była z nikim związana i prowadziła bardzo szczęśliwe życie. Oczywiście pragnęła kiedyś założyć rodzinę. Czasami wyobrażała sobie ładny dom z ogródkiem dla dzieci w jakiejś miłej podmiejskiej okolicy. I psa. Na pewno będzie miała psa. Ale dopiero w ja­kiejś bliżej nieokreślonej przyszłości. Na razie była zado­wolona ze swojej sytuacji.

Pochyliła się nad deską, wsparła głowę na rękach i po­grążyła się w marzeniach. To pewnie wiosna tak mnie uspo­sabia, pomyślała. Czuła jakiś wewnętrzny niepokój i roz­pierającą ją energię.

Doszła do wniosku, że może jednak dobrze by było pójść na spacer z Jody i Charliem, ale w tej samej chwili usły­szała trzask zamykających się za nimi drzwi.

Ze spaceru nici.

Przypomniała sobie, że ma pracę do skończenia, i za­częła szkicować pierwszą scenkę do kolejnego odcinka swo­jego komiksu „Sąsiedzi i przyjaciele”.

Rysowała wprawnie, pewnymi ruchami. Umiejętność ry­sowania nabyła w sposób naturalny. Jej matka była znaną artystką, odnoszącą sukcesy w kraju i za granicą. Ojciec na­tomiast wsławił się jako autor popularnego komiksu „Macintosh”, który od wielu lat ukazywał się w gazetach. Oboje rodzice zaszczepili Cybil i jej rodzeństwu umiłowa­nie sztuki, obdarzyli zdolnością wychwytywania życiowych absurdów i wyposażyli w mocne zasady.

Opuszczając bezpieczny dom rodzinny w Maine, Cybil wiedziała, że jeśli w Nowym Jorku jej się nie powiedzie, w każdej chwili będzie mogła wrócić do rodziny i zostanie przywitana z otwartymi ramionami.

Jednak Nowy Jork stał się dla niej drugim domem.

Od trzech lat jej komiks zyskiwał coraz większą popu­larność. Była z niego dumna. Jej historyjki były proste, ciepłe i pełne humoru, a występowali w nich zwykli ludzie w codziennych sytuacjach. Nie próbowała naśladować iro­nicznego stylu ojca ani ostrej politycznej satyry, którą często uprawiał. Ją rozśmieszało samo życie. Długie oczekiwanie w kolejce do kina, poszukiwanie odpowiedniej pary butów, kolejna nieudana randka w ciemno.

Wiele osób widziało w Emily, bohaterce komiksu, od­bicie samej autorki. Ona jednak nie dostrzegała żadnego po­dobieństwa. Przecież Emily była zgrabną, wysoką blondyn­ką, która miała trudności z utrzymaniem pracy i znalezie­niem odpowiedniego mężczyzny.

Cybil była brunetką średniego wzrostu i odnosiła sukcesy zawodowe. Jeśli zaś chodzi o mężczyzn, to nie odgrywali w jej życiu na tyle znaczącej roli, żeby się nimi przejmowała.

Spostrzegła, że przestała rysować i mechanicznie uderza ołówkiem o deskę. Niezadowolona zmarszczyła czoło i zmrużyła oczy. Jakoś nie mogła się skoncentrować. Prze­czesała palcami włosy i lekko wzruszyła ramionami. Pewnie lepiej jej się będzie pracowało, jeśli zrobi sobie krótką prze­rwę i szybko coś przekąsi. Może trochę czekolady pomoże jej się zmobilizować?

Wstała i odruchowo włożyła ołówek za ucho, chociaż starała się wykorzenić ten nabyty jeszcze w dzieciństwie na­wyk. Energicznym krokiem wyszła ze słonecznej pracowni i zbiegła na dół.

Bardzo lubiła swoje dwupoziomowe mieszkanie. Było przestronne i właśnie to zadecydowało, że szybko je wy­najęła. Na niższym poziomie znajdował się duży pokój od­dzielony od kuchni tylko długim blatem. Przez okna wpa­dało do wnętrza światło słoneczne i hałas z ulicy, który przez pierwsze tygodnie budził ją w nocy i dawał miłe po­czucie, że wokół toczy się ciekawe życie miasta.

Cybil poruszała się z wdziękiem odziedziczonym po matce. Jej ojciec nazywał to gracją w wielkim stylu. Jako dziecko ubłagała rodziców, żeby zapisali ją na lekcje baletu, ale szybko się nimi znudziła, chociaż jej długie nogi były stworzone do tańca.

Boso weszła do kuchni, otworzyła lodówkę i z namy­słem zajrzała do środka. Mogłaby przyrządzić coś dobrego. Kiedyś chodziła też na lekcje gotowania. Zrezygnowała nie z nudy, lecz dlatego że pomysłowością prześcignęła nauczy­ciela.

Nagle usłyszała jakiś cichy dźwięk i westchnęła. Muzyka dobiegała zza ściany, z mieszkania po drugiej stronie ko­rytarza. Smutne, zmysłowe zawodzenie saksofonu. To grał tajemniczy sąsiad spod 3B. Cybil żałowała, że nie robi tego częściej.

Długie, tęskne nuty, pełne burzliwych uczuć poruszały ją do głębi i uruchamiały wyobraźnię.

Czyżby nieznajomy był ubogim muzykiem? Może przy­jechał do Nowego Jorku w nadziei, że znajdzie tu lepsze życie. Bez wątpienia ktoś złamał mu serce. Cybil układała w myślach kolejny scenariusz, wyjmując produkty z lodów­ki. Na pewno stoi za tym kobieta. Jakaś rudowłosa piękność, która go omotała, skradła duszę, a potem podeptała krwa­wiące serce wysokim obcasem eleganckich włoskich pan­tofelków.

Kilka dni temu wymyśliła inną historię życia sąsiada. W tej wersji uciekł on jako szesnastoletni chłopak od swojej obrzydliwie bogatej, okrutnej rodziny. Zarabiał na życie, grając na ulicach Nowego Orleanu - było to jedno z jej ulubionych miast - a potem musiał uciekać na północ, po­nieważ jego podstępna rodzinka, na której czele stał szalony wuj, przetrząsała cały kraj w poszukiwaniu zbiega.

Jeszcze nie wymyśliła, dlaczego właściwie rodzina tak zawzięcie go poszukiwała, ale nie miało to znaczenia. Ta­jemniczy nieznajomy musiał uciekać, a jedyne pocieszenie znajdował w muzyce.

A może to agent rządowy, który wykonuje jakieś nie­bezpieczne tajne zadanie?

Albo złodziej klejnotów, który ucieka przed ścigającym go agentem?

Albo seryjny zabójca, polujący na kolejną ofiarę?

Roześmiała się sama do siebie i spojrzała na produkty, które mechanicznie wyjęła z lodówki. Kimkolwiek był ta­jemniczy nieznajomy, najwyraźniej zamierzała upiec dla nie­go ciasteczka.

Nieznajomy zaś nazywał się Preston McQuinn i wcale nie uważał siebie za szczególnie tajemniczego człowieka. Po prostu trzymał się na uboczu i nie lubił, kiedy ktoś na­rzucał mu swoje towarzystwo. To właśnie potrzeba anoni­mowości rzuciła go w samo serce jednego z największych miast świata.

Rzecz jasna, zamierzał mieszkać tu tylko przez jakiś czas, najwyżej przez kilka miesięcy, dopóki nie dobiegnie końca remont jego domu na skalistym wybrzeżu Connecticut. Roz­myślał o tym, chowając saksofon do futerału. Niektórzy na­zywali ten dom jego fortecą, ale właśnie to odpowiadało mu w nim najbardziej. W takiej fortecy można przez długie tygodnie cieszyć się samotnością. Nikt tam nie wchodził nieproszony, a dostępu broniła ciężka brama.

Wyszedł z niemal pustego salonu i ruszył na górę. Ko­rzystał z tego pokoju na niższym poziomie tylko wtedy, gdy chciał grać, ponieważ miał tu świetną akustykę, albo kiedy zamierzał trochę poćwiczyć, a nie chciało mu się iść do klu­bu sportowego kilka przecznic dalej.

Właściwie mieszkał na górnym poziomie. Tymczasowo, powtórzył w myślach. W tym przejściowym mieszkaniu po­trzebował jedynie łóżka, szafy, odpowiedniego oświetlenia i biurka, na którym zmieściłby się jego komputer, monitor i potrzebne do pracy papiery.

Chętnie zrezygnowałby z telefonu, ale jego agentka siłą wyposażyła go w telefon komórkowy i nalegała, żeby go nie wyłączał.

Rzeczywiście, na ogół tego nie robił, chyba że akurat nie miał ochoty z nikim rozmawiać.

Usiadł za biurkiem zadowolony, że chwila gry na sa­ksofonie ożywiła mu umysł i napełniła energią. Mandy, jego agentka, obgryzała długie, lakierowane paznokcie z niepo­koju o to, czy jej podopieczny robi jakieś postępy w pracy nad najnowszą sztuką. Powinien jej powiedzieć, żeby na darmo nie niszczyła sobie lakieru. Sztuka będzie gotowa, kiedy nadejdzie odpowiednia pora i ani minuty wcześniej.

Doszedł do wniosku, że sukces przynosi wiele kłopotów, ponieważ bardzo szybko zaczyna żyć własnym życiem. Jeśli stworzy się coś, co podoba się publiczności, ludzie natych­miast chcą dostać następne dzieło - jeszcze bardziej udane. Preston miał w nosie to, czego oczekuje od niego publicz­ność. Było mu wszystko jedno, czy ludzie wyważą drzwi teatru, żeby zobaczyć jego nową sztukę, czy obsypią go nagrodami i obrzucą pieniędzmi. Równie dobrze mogli pod­dać kolejne dzieło miażdżącej krytyce i zażądać zwrotu pie­niędzy za bilety.

Dla niego liczyła się sama praca. Tylko to miało zna­czenie.

Jego sytuacja finansowa była bardzo dobra, zresztą nie od dzisiaj. Mandy twierdziła, że tu po części leży przyczyna jego kłopotów. Nie kierowała nim żądza zysku, nie pisał dla pieniędzy i dlatego nie zależało mu na reakcji publicz­ności. Z tego samego zresztą powodu, zdaniem Mandy, two­rzył tak genialne sztuki. Nie zależało mu na nich.

Siedział teraz przy komputerze, wysoki, muskularny, z grzywą potarganych włosów w kolorze ciemnoblond. Chłodne, niebieskie oczy wpatrywały się w napisany tekst. Usta miał surowo zaciśnięte, a pociągła, męska twarz przy­brała poważny wyraz.

Zapomniał o odgłosach ulicy, które dzień i noc wdzie­rały się przez okno do mieszkania, i postarał się wniknąć w duszę mężczyzny, który żył jedynie we wnętrzu kompu­tera, mężczyzny, który desperacko zmagał się ze swoimi pragnieniami. Był on ważną postacią w jego nowej sztuce.

Zaklął pod nosem, kiedy nieprzyjemny dźwięk dzwonka przeniósł go z powrotem do pustego pokoju. Zastanowił się, czy nie udać, że nie ma go w domu, ale znał ludzką naturę, więc był pewien, że intruz nie da za wygraną i będzie wra­cał, dopóki ktoś mu nie otworzy.

To pewnie ta kobieta o sokolim wzroku, z parteru, po­myślał, schodząc na dół. Już dwa razy próbowała go osa­czyć, kiedy szedł wieczorem do klubu. Udało mu się uniknąć zasadzki, ale to zaczynało być irytujące. Lepiej będzie, jeśli stanie z nią twarzą w twarz, powie jej coś niegrzecznego, a obrażona sąsiadka odejdzie jak niepyszna i nie będzie mu więcej zawracała głowy, najwyżej zacznie z jeszcze wię­kszym zapałem plotkować na jego temat.

Spojrzał przez wizjer i zobaczył, że przed drzwiami stoi nie schludna staruszka o bystrym wzroku, tylko ładna bru­netka o wielkich, zielonych oczach i krótko, po chłopięce­mu przystrzyżonych włosach.

Przypomniał sobie, że to dziewczyna z naprzeciwka. Czego, u diabła, chce ode mnie, pomyślał rozdrażniony. Miał nadzieję, że skoro przez tydzień dała mu spokój, nie będzie próbowała narzucić mu swojego towarzystwa także w przyszłości. Właśnie taką sąsiadkę uznałby za idealną.

Gniewnie otworzył drzwi i oparł się o framugę.

- Słucham?

- Cześć. - O tak, z bliska wydał się Cybil jeszcze przystojniejszy. - Nazywam się Cybil Campbell. Miesz­kam pod 3A. - Z radosnym, przyjacielskim uśmiechem wskazała drzwi po drugiej stronie korytarza.

Preston tylko uniósł brew.

- Tak?

Doszła do wniosku, że nieznajomy jest po prostu ma­łomówny i nadal uśmiechała się przyjaźnie. Żałowała, że ani na chwilę nie spuszczał jej z oka i nie mogła niepost­rzeżenie zerknąć w głąb jego mieszkania. Nie chciała, żeby sobie pomyślał, że jest ciekawska. Przecież wcale taka nie jest. Naprawdę.

- Słyszałam, że przed chwilą grałeś na saksofonie. Pra­cuję w domu, a te ściany nie są zbyt grube.

Jeśli przyszła tu skarżyć się na hałas, to nic nie wskóra, stwierdził w myślach Preston. Gra, kiedy ma na to ochotę. Chłodno spoglądał na jej zgrabny, trochę zadarty nosek, zmysłowe, pełne usta i wąskie stopy z pomalowanymi na różowo paznokciami.

- Zwykle zapominam włączyć muzykę, kiedy pracuję - ciągnęła radośnie. Zauważył, że kiedy mówi, w kąciku ust robi się jej wesoły dołeczek. - Z przyjemnością słuchałam, jak grasz. Ralph i Sissy uwielbiali Vivaldiego. To piękna muzyka, ale trochę nudna, jeśli słucha się jej bez przerwy. Ralph i Sissy mieszkali tu, zanim ty się wprowadziłeś - wyjaśniła, wskazując jego mieszkanie. - Przeprowadzili się do White Plains po tym, jak Ralph miał romans ze sprzedawczynią z Saksa. No, tak naprawdę to może nic między nimi nie było, ale Ralph miał na to ochotę, więc Sissy powiedziała, że albo się przeprowadzą do innego miasta, albo się z nim rozwiedzie i zostawi go bez grosza. Pani Wolinsky daje im pół roku, ale ja nie byłabym taka pewna. Może jeszcze wszystko się między nimi naprawi. W każdym razie... - Wyciągnęła przed siebie ładny, żółty ta­lerz, na którym piętrzył się stos ciasteczek z kawałkami cze­kolady, przykryty przezroczystą, różową folią. - Przyniosłam ci trochę ciastek.

Spojrzał na nie, tym samym dając Cybil okazję zerknię­cia w głąb mieszkania, na pusty salon.

Biedny facet, nawet go nie stać na kanapę, pomyślała ze współczuciem. Preston podniósł wzrok i zmierzył ją chłodnym spojrzeniem.

- Dlaczego?

- Co dlaczego?

- Dlaczego przyniosłaś mi ciastka?

- Właśnie je upiekłam. Czasami robię coś do jedzenia, kiedy nie mogę się skupić na pracy. To pomaga mi pozbierać myśli. Pieczenie działa na mnie najlepiej. Jeśli zostawiłabym te ciastka dla siebie, w końcu bym je wszystkie zjadła i znienawidziłabym siebie za to. - Znów ukazał się dołeczek w policzku. - Nie lubisz ciastek?

- Nie mam nic przeciwko nim.

- W takim razie smacznego. - Włożyła mu talerz w ręce. - I witaj w nowym domu. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, możesz się do mnie zwrócić. Zwykle jestem u siebie. - Ma­chnęła drobną dłonią o szczupłych palcach. - A jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o sąsiadach, też mogę ci w tym pomóc. Mieszkam tu już od kilku lat i znam wszystkich.

- Nic mnie to nie obchodzi. - Cofnął się i bez pożeg­nania zamknął drzwi.

Cybil przez chwilę stała bez ruchu, oszołomiona tak na­głym końcem rozmowy. Chodziła po tym świecie od dwu­dziestu czterech lat, a jeszcze nikt nie zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Zdarzyło jej się to pierwszy raz i miała na­dzieję, że ostatni. Doświadczenie było bardzo nieprzyjemne.

Miała ochotę załomotać do drzwi sąsiada i zażądać zwro­tu ciastek, ale się opanowała. Nie upadnę tak nisko, powie­działa sobie. Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do swojego mieszkania.

Teraz wiedziała, że tajemniczy nieznajomy jest nieziem­sko przystojny, zbudowany jak grecki bóg i niegrzeczny jak rozkapryszony bachor, któremu dobrze by zrobił klaps w pupę i krótka drzemka. Skoro tak jest, to trudno. Nie bę­dzie mu się narzucała.

Nie trzasnęła drzwiami. Pewnie tylko uśmiechnąłby się z satysfakcją. Ale kiedy już była w środku, niczym rozzłosz­czone dziecko zaczęła stroić najróżniejsze miny, grać na nosie i pokazywać język w stronę mieszkania nowego sąsiada.

Kiedy zakończyła tę dziecinną demonstrację uczuć, po­czuła się trochę lepiej.

Fakty jednak pozostały niezmienione. Lokator spod 3B dostał ciasteczka na jej ulubionym deserowym talerzu i uda­ło mu się wzbudzić jej niechęć. Ona natomiast nadal nie znała nawet jego imienia.

Preston nie żałował tego, co zrobił. Ani przez chwilę. Specjalnie zachował się grubiańsko, w nadziei że ta rozszczebiotana, impertynencka dziewczyna o zadartym nosku i seksownych, różowych paznokciach nie będzie mu zawra­cała głowy do końca jego pobytu w tym domu. Ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebował, to stado sąsiadów, którzy pukają do jego drzwi, żeby radośnie powitać go w nowym miejscu zamieszkania. Zwłaszcza jeśli na czele tego stada miała stać gadatliwa brunetka o oczach wróżki z bajki.

Do diabła, zaklął pod nosem. A mówią, że w Nowym Jorku ludzie ignorują się nawzajem. Miał nadzieję, że jest to wręcz żelazna zasada, obowiązująca w tym mieście.

Wścibska sąsiadka na pewno była panną - gdyby miała męża, z pewnością nie omieszkałaby z zachwytem opisać wszystkich jego zdumiewających zalet. Prawdziwy pech. W dodatku pracowała w domu i bardzo łatwo będzie się na nią natknąć w korytarzu. Kolejny minus.

Musiał też uczciwie przyznać, że w życiu nie jadł lep­szych ciasteczek niż te, które mu przyniosła. To już było wprost niewybaczalne.

Na szczęście udało mu się o nich zapomnieć, gdy zasiadł do pisania. Ogarnięty pasją twórczą, nie zwróciłby uwagi nawet na wybuch jądrowy. Kiedy jednak wrócił do rzeczy­wistości, natychmiast pomyślał o wesołym, żółtym talerzu i ułożonych na nim wypiekach dziewczyny z sąsiedztwa.

Myślał o nich, kiedy brał prysznic, kiedy się ubierał i usi­łował rozluźnić mięśnie zesztywniałe po wielu godzinach siedzenia w postawie, którą siostra Maria Józefa, jego na­uczycielka ze szkoły podstawowej, określała jako godną na­gany.

Kiedy więc zszedł na dół, żeby się napić piwa, co mu się należało po długiej pracy, spojrzał na talerz łakomie. Otworzył butelkę i z namysłem pociągnął długi łyk. Może się skusi i zje kilka? Wyrzucenie ich do śmietnika byłoby zupełnie niepotrzebnym gestem. I tak już udało mu się znie­chęcić do siebie tę rozgadaną Cybil.

Na pewno będzie chciała, żeby zwrócił talerzyk. Nic się nie stanie, jeśli skosztuje ciastek, zanim podrzuci jej talerz pod drzwi.

Włożył jedno do ust i z uznaniem mruknął coś pod no­sem. Zjadł drugie i cicho gwizdnął z zachwytu.

Po dwudziestym zaklął cicho.

Te ciastka są jak narkotyk, pomyślał. Było mu trochę mdło i czuł, że chyba nie jest w stanie ruszyć się z miejsca. Patrzył na niemal pusty talerz z mieszaniną pożądania i ob­rzydzenia do samego siebie. Przywołał resztki silnej woli i przełożył pozostałe ciastka do plastikowego pojemnika, a potem wrócił do salonu po saksofon.

Miał zamiar trochę pospacerować przed wizytą w klubie.

Już miał wyjść na korytarz, kiedy usłyszał, że ktoś z hałasem idzie na górę. Skrzywił się i cofnął za drzwi, nie za­mykając ich jednak. Przez szparę usłyszał, jak Cybil wy­rzuca z siebie słowa z zawrotną szybkością, co bardzo go zdziwiło, ponieważ dziewczyna była sama.

- Nigdy więcej - mamrotała cicho. - Niech mnie po­sieka na kawałki, niech mnie przypala żywym ogniem. Nig­dy więcej nie dam się do tego namówić. Za żadne skarby świata. Postanowione i koniec.

Preston zauważył, że się przebrała. Miała teraz na sobie obcisłe czarne spodnie i dopasowany czarny blezer, a pod nim bluzkę w kontrastowym kolorze dojrzałych truskawek. W uszach dziewczyny kołysały się długie kolczyki.

Nadal mówiąc do siebie, otworzyła torebkę wielkości znaczka pocztowego.

- Życie jest zbyt krótkie, żeby marnować dwie godziny na nudne rozmowy o niczym. Więcej nie dam się jej na to namówić. Nie zrobi mi tego. Przecież potrafię mówić nie. Muszę to tylko trochę poćwiczyć, i tyle. Gdzie, u diabła, podziały się te klucze?

Gdy usłyszała, że drzwi za nią się otwierają, podskoczyła i odwróciła się gwałtownie. Preston zauważył, że kolczyki w jej uszach różnią się od siebie i zastanowił się, czy teraz jest taka moda, czy to tylko roztargnienie właścicielki. Nie mogła znaleźć kluczy w mikroskopijnej torebce, więc pew­nie w grę wchodziła druga możliwość.

Była zarumieniona, zdyszana i wręcz biła od niej świe­żość. A pachniała nawet ładniej niż ciasteczka. Preston za­uważył to natychmiast i jeszcze bardziej go to zirytowało.

- Zaczekaj - nakazał jej krótko i wrócił do mieszkania po talerz.

Cybil nie miała zamiaru czekać. W końcu udało jej się znaleźć klucz w małej wewnętrznej kieszonce torebki, czyli dokładnie tam, gdzie go schowała.

Preston okazał się szybszy. Wyszedł na korytarz, zatrza­skując za sobą drzwi. W jednej ręce niósł saksofon w fu­terale, w drugiej żółty talerz.

- Masz. - Nie miał zamiaru się dopytywać, co sprawiło, że jej twarz leśnej wróżki przybrała taki zagniewany wyraz. Bez wątpienia opowiedziałaby mu wszystko ze szczegółami, co zabrałoby co najmniej pół godziny.

- Nie musisz mi tak wylewnie dziękować - warknęła i wyrwała mu talerz. Głowa pękała jej z bólu po dwóch go­dzinach słuchania monotonnych wynurzeń kuzyna Jody, Fran­ka, na temat operacji giełdowych, więc postanowiła dać upust złości i powiedzieć kilka słów prawdy opryskliwemu facetowi z przeciwka. - Słuchaj, koleś, nie chcesz zawierać znajomości, w porządku. Ja nie narzekam na brak przyjaciół. - Z emfazą machnęła talerzem. - Mam ich tylu, że zanim zaprzyjaźnię się z kimś nowym, muszę poczekać, aż ktoś ze starych zna­jomych wyprowadzi się za granicę. To jednak wcale nie jest powód, żeby zachowywać się bezczelnie. Przecież ja ci się tylko przedstawiłam i dałam trochę ciastek!

Miał ochotę się uśmiechnąć, ale się opanował.

- Bardzo dobre ciastka - powiedział, zanim zdążył ugryźć się w język. Natychmiast tego pożałował, kiedy zo­baczył, że złość w oczach Cybil zmienia się w rozbawienie.

- Naprawdę?

- Owszem. - Odszedł, a ona patrzyła za nim lekko zain­trygowana. Teraz już zupełnie nie wiedziała, co o nim myśleć.

Postąpiła więc tak, jak nakazał jej odruch chwili. Często tak robiła. Szybko zostawiła talerz na stole i zamknąwszy drzwi do mieszkania, podążyła za nieznajomym. Starała się przy tym stąpać tak cicho, jak to tylko możliwe.

Świetny pomysł do mojego komiksu, pomyślała. Przy­goda w sam raz dla Emily. Jeśli dobrze to rozegram, wy­starczy na kilka odcinków.

Oczywiście Emily musi oszaleć na punkcie tego faceta, zadecydowała Cybil, gdy próbowała bezszelestnie zbiec po schodach. U bohaterki komiksu nie będzie to zwykła, znana wszystkim ciekawość, tylko odbierająca zdrowy rozsądek fascynacja.

Podekscytowana pogonią, z głową rozpaloną od pomy­słów, bez tchu wybiegła przed dom i rozejrzała się na wszy­stkie strony.

Przystojny sąsiad był już dość daleko. Szybko chodzi, pomyślała z uznaniem. Uśmiechnęła się do siebie i ruszyła za nim.

Emily, rzecz jasna, kryłaby się w cieniu, przeskakiwała od latarni do latarni, przywierała do ściany, na wypadek, gdyby śledzony nagle się odwrócił, ale...

Cybil z cichym okrzykiem ukryła się za słupem latarni, kiedy obiekt jej pogoni z roztargnieniem obejrzał się przez ramię. Wyjrzała zza słupa, przyciskając rękę do serca i zo­baczyła, że znika za rogiem.

Była zła, że na kolację z Frankiem włożyła szpilki za­miast butów na płaskim obcasie. Zaczerpnęła powietrza i biegiem rzuciła się w pościg.

Podążała za swoją zwierzyną przez dwadzieścia minut, aż rozbolały ją nogi, a początkowe podniecenie pogonią ustąpiło miejsca znużeniu. A może tajemniczy sąsiad co wieczór krąży bez celu po mieście, dźwigając futerał z sak­sofonem? Może jest nie tylko grubianinem, ale i wariatem? Pewnie niedawno wypuścili go ze szpitala - dlatego nie po­trafi nawiązywać normalnych kontaktów z ludźmi. Jego ob­rzydliwie bogata i okrutna rodzinka w końcu go dopadła i zamknęła w szpitalu dla obłąkanych, żeby nie mógł się upomnieć o należny mu spadek po ukochanej babci, która zmarła w podejrzanych okolicznościach i zostawiła mu cały swój majątek. Długie lata zamknięcia w szpitalu prowadzo­nym przez nieuczciwego psychiatrę spowodowały fatalne zmiany w jego osobowości.

Tak, właśnie taką historię wymyśliłaby sobie Emily. I byłaby pewna, że jej czuła opieka i bezgraniczna miłość uleczyłyby nieszczęśnika. Potem zaś wszyscy sąsiedzi i przyjaciele staraliby się wybić jej z głowy takie pomysły, a ona próbowałaby wciągnąć ich w swoje plany.

A zanim wszystko by się wyjaśniło, tajemniczy sąsiad okazałby się...

Ze zdziwieniem stwierdziła, że znalazła się na progu ja­kiegoś małego, mrocznego klubu o nazwie U Delty.

No, nareszcie, pomyślała, przeczesując włosy dłonią. Te­raz wystarczy, że wślizgnie się do środka i znajdzie sobie ciemny kąt. Ciekawe, co się będzie działo dalej.

ROZDZIAŁ DRUGI

Klub przesiąknięty był zapachem whisky i dymu papie­rosowego. Nie przeszkadzało to Cybil, raczej pozwalało le­piej wczuć się w panującą tu atmosferę. Wokół było mro­czno, a jasnoniebieski blask oświetlał niewielką scenę. Przy większości ciasno ustawionych stolików siedzieli goście. Nie było tu wcale głośno, wszyscy rozmawiali ściszonymi głosami.

Cybil wydało się to naturalne. Przecież w takich miej­scach na pewno odbywają się tajemne schadzki, ludzie na­wiązują sekretne romanse lub omawiają jakieś zagadkowe sprawy.

Przy długim drewnianym barze pod ścianą klienci sie­dzieli na wysokich stołkach, pochyleni nad drinkami, jakby strzegli ich przed jakimś niebezpieczeństwem.

Ten klub był jakby żywcem przeniesiony w teraźniejszość z czarno - białych filmów z lat czterdziestych. W takich filmach bohaterka nosiła długie, powłóczyste suknie, miała mocno umalowane usta i opadające na jedno oko platynowoblond włosy. Stawała na scenie w snopie światła pojedynczego re­flektora i śpiewała tęskne piosenki o okrutnych mężczyznach, którzy ją skrzywdzili. W tym samym czasie mężczyzna, który jej pragnął i który kiedyś również ją skrzywdził, siedział w zadumie nad niedopitą szklaneczką whisky, spoglądając znu­żonym wzrokiem spod ronda sfatygowanego kapelusza.

Innymi słowy, klub ten bardzo się Cybil spodobał. Uśmiechnęła się do siebie z satysfakcją.

W nadziei że nikt nie zwróci na nią uwagi, przemknęła pod ścianą, usiadła przy wolnym stoliku i przyglądała się Prestonowi przez kłęby dymu i opary whisky.

Preston był ubrany na czarno. Miał na sobie czarne dżin­sy i czarny bawełniany podkoszulek. Przed chwilą zdjął skórzaną kurtkę, w której przyszedł. Rozmawiał z jakaś piękną czarnoskórą kobietą w jaskrawoczerwonym kombi­nezonie, opinającym ciasno każdą wypukłość jej bujnego ciała. Miała co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu. Kiedy odrzuciła głowę w tył i roześmiała się, jej matowy, niski śmiech wypełnił całe pomieszczenie.

Po raz pierwszy Cybil zobaczyła, jak tajemniczy męż­czyzna się uśmiecha. Patrząc na jego odmienioną twarz, na­dal zabójczo urodziwą, ale teraz pozbawioną surowości, do­szła do wniosku, że jego uśmiech nie ma sobie równych. Zresztą słowo „uśmiech” było zbyt łagodne. Cała jego twarz się zmieniła, nabrała ciepła, rozjaśniła się.

Cybil bezwiednie oparła głowę na dłoniach i uśmiech­nęła się do siebie. Wyobraźnia zaczęła działać...

Ta piękna Amazonka była jego kochanką. Upewniła się o tym, gdy kobieta ujęła jego twarz w dłonie i obdarzyła go długim pocałunkiem. Oczywiście, taki mężczyzna jak on - pełen tajemnic, o złamanym sercu i burzliwej prze­szłości - musiał mieć egzotyczną kochankę, z którą spoty­kał się w mrocznych zadymionych barach, gdzie razem słu­chali sennej, tęsknej muzyki.

Boże, jakie to romantyczne. Westchnienie samo wyrwało się z piersi Cybil.

Na nierozświetlonej jeszcze scenie Delta z czułością usz­czypnęła Prestona w policzek.

- Doszło do tego, że śledzą cię kobiety, mój słodki?

- To jakaś wariatka.

- Chcesz, żebym ją stąd wyrzuciła?

- Nie. - Nie obejrzał się, ale czuł na sobie spojrzenie tych wielkich, zielonych oczu. - Jestem pewien, że to tylko nieszkodliwa wariatka.

W ciemnych oczach Delty znać było rozbawienie.

- W takim razie pogadam z nią. Sprawdzę, co to za jed­na. Jeśli ktoś śledzi mojego słodkiego Prestona, muszę sprawdzić, co jest grane. Prawda, Andre?

Chudy czarnoskóry mężczyzna przy fortepianie zdjął pal­ce z klawiszy i uniósł twarz tak zniszczoną, jak wysłużony instrument, na którym grał.

- Prawda. Tylko nie zrób jej krzywdy - powiedział z uśmiechem. - To jeszcze prawie dziecko. Gotowy? - zwró­cił się do Prestona.

- Ty zacznij. Włączę się za chwilę.

Delta zeszła ze sceny, a długie, szczupłe palce Andre zaczęły wyczarowywać cudowne dźwięki. Preston z wolna dawał się ponieść nastrojowi. Zamknął oczy i czuł, jak po­rywa go muzyka.

Muzyka przenosiła go w inny świat. Wyganiała z głowy słowa, ludzi i sceny, które wdzierały się do niej nieproszone. Kiedy dmuchał w saksofon, nie istniało nic innego, tylko radosny trud grania.

Kiedyś powiedział Delcie, że granie jest jak seks. Coś człowiekowi odbiera, coś innego daje. I zawsze kończy się zbyt szybko.

Cybil również dała się oczarować dźwiękom. Zasłuchana w niskie, smutne nuty, wzbijała się na nich pod niebo, żeby po chwili znów opaść na ziemię. Kiedy patrzyła, jak Preston gra na saksofonie, czuła się zupełnie inaczej niż wtedy, gdy tylko słyszała dobiegające zza ściany strzępki melodii. W jego graniu było teraz więcej mocy, docierało ono do głębi jej serca, budziło zmysły.

Przy takiej muzyce można było płakać. Kochać się. Marzyć.

Zasłuchana i wpatrzona w scenę nie zauważyła, kiedy do jej stolika podeszła Delta.

- Co cię tu sprowadza, siostrzyczko?

- Hmmm? - Wytrącona nagle z zasłuchania Cybil pod­niosła wzrok i uśmiechnęła się z roztargnieniem. - Co za cudowna muzyka. Aż mnie ściska za serce.

Delta uniosła brwi. Zauważyła, że dziewczyna ma inte­ligentną, miłą twarz o regularnych, delikatnych rysach. Wcale nie wyglądała na wariatkę.

- Pijesz coś, czy tylko siedzisz i zajmujesz miejsce?

- Och... - Oczywiście. Cybil uświadomiła sobie, że w takim klubie należy zamówić jakiegoś drinka. - Taka mu­zyka pasuje do whisky - stwierdziła z uśmiechem. - Napiję się więc whisky.

Brwi Delty uniosły się jeszcze wyżej.

- Wyglądasz tak młodo, że nie wiem, czy możesz już zamawiać whisky.

Cybil nawet się nie skrzywiła. Bardzo często słyszała takie uwagi. Otworzyła torebkę i wyjęła prawo jazdy.

Delta przyjrzała mu się uważnie.

- W porządku, Cybil Angelo Campbell. Dostaniesz swo­ją whisky.

- Dzięki. - Zadowolona Cybil znów oparła głowę na dłoniach i zasłuchała się. Była zdziwiona, kiedy Delta wró­ciła do jej stolika, niosąc nie jedną, ale dwie szklaneczki, i usiadła obok niej.

- Co robisz w takim miejscu, siostrzyczko? Twoja słod­ka buzia bardziej pasuje do pokoju dziecinnego.

Cybil już miała wyjaśnić, skąd się tu wzięła, ale przecież nie mogła powiedzieć, że trafiła do klubu, podążając ukrad­kiem przez całe Soho za tajemniczym sąsiadem z przeciwka.

- Mieszkam niedaleko. Zdaje się, że trafiłam tu przy­padkiem, idąc za głosem serca. - Uniosła szklaneczkę w stronę sceny. - I bardzo się cieszę, że tu jestem - oznaj­miła i przechyliła jej zawartość.

Delta spojrzała na nią zaskoczona. Ta dziewczyna wy­glądała jak grzeczna pensjonarka z dobrego domu, ale whi­sky piła jak mężczyzna.

- Jeśli będziesz się włóczyła nocami po ulicach, to ktoś może cię schrupać, siostrzyczko.

Cybil spojrzała na nią znad brzegu szklanki.

- Dam sobie radę... siostro.

Delta z zastanowieniem kiwnęła głową.

- Może tak, a może nie. Jestem Delta Pardue. - Stuk­nęła swoją szklaneczką o szklaneczkę Cybil. - Ten lokal należy do mnie.

- Bardzo mi się tu podoba, Delto.

- Może tak, a może nie. - Roześmiała się swoim ni­skim, zmysłowym śmiechem. - Ale nie mam wątpliwości, że podoba ci się mój przyjaciel. Odkąd przyszłaś, patrzysz na niego jak kot na mysz.

Cybil zakołysała whisky, zastanawiając się, jak dalej rozegrać tę rozmowę. Chociaż nie miała wątpliwości, że do­skonale sobie poradzi na ulicy, a w zasadzie wszędzie, jed­nak Delta była od niej cięższa co najmniej o dziesięć ki­logramów. Jak sama powiedziała, to był jej lokal. Jej męż­czyzna. Nie było sensu robić sobie wroga z potencjalnej nowej przyjaciółki.

- Jest bardzo przystojny - powiedziała obojętnie. - Trud­no na niego nie patrzeć. Więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, jeszcze trochę sobie popatrzę. On na pewno nie zwróci na mnie uwagi, skoro ma przy sobie kogoś takiego jak ty.

Zęby Delty błysnęły w szerokim uśmiechu.

- Zdaje się, że rzeczywiście dasz sobie radę w każdej sytuacji. Bystra z ciebie dziewczyna, co?

Cybil parsknęła śmiechem.

- O, tak. I naprawdę bardzo mi się tutaj podoba. Jak długo jesteś właścicielką klubu?

- Dwa lata.

- A co robiłaś przedtem? Po twoim akcencie poznaję, że pochodzisz z Nowego Orleanu. Nie mylę się?

Delta kiwnęła głową.

- Masz dobre ucho.

- Owszem, umiem rozpoznawać po akcencie, skąd kto pochodzi, a już na pewno rozpoznam kogoś z Nowego Or­leanu. Moja mama się tam wychowała.

- Nie znam żadnych Campbellów. Jakie jest nazwisko panieńskie twojej matki?

- Grandeau.

Delta odchyliła się w tył.

- Znam wiele osób o tym nazwisku. Jesteś krewną pani Adelajdy?

- To siostra mojego dziadka.

- Niezwykła dama.

Cybil prychnęła lekko i wypiła łyk whisky.

- Nadęta, denerwująca i zimna jak ryba. W dzieciństwie ja i bliźniaki, czyli mój brat i siostra, myśleliśmy, że to zła czarownica.

- Ma władzę, ale taką, którą dają pieniądze i koligacje. A więc jesteś z rodziny Grandeau. Kim jest twoja mama?

- To Genvieve Grandeau Campbell, malarka.

- Pani Gennie... - Delta odstawiła szklankę, przyłożyła dłoń do serca i zaniosła się śmiechem. - Coś podobnego! Córka pani Gennie przyszła do mojego klubu. Na tym świe­cie zdarzają się jednak prawdziwe cuda.

- Znasz moją matkę?

- Moja mama sprzątała u twojej grand - mere, siostrzyczko.

- Mazie? Jesteś córką Mazie? Och! - Ostatnie lody zo­stały przełamane i Cybil chwyciła Deltę za rękę. - Moja mama często opowiadała mi o Mazie. Kiedy byłam małą dziewczynką, poszliśmy do niej z wizytą. Poczęstowała nas domowymi pączkami, były świeże i pyszne. Siedzieliśmy razem na ganku i popijaliśmy lemoniadę, a tata naszkicował jej portret.

- Powiesiła go w salonie i była z niego bardzo dumna. Byłam w mieście wtedy, kiedy ją odwiedziliście całą rodziną, ale pracowałam. Mama tygodniami opowiadała o tej wizycie. Panna Gennie miała w jej sercu swoje stałe miejsce.

- Zaczekaj tylko, aż powiem swoim rodzicom, że cię spotkałam w Nowym Jorku. A jak się teraz miewa twoja mama, Delto?

- Zmarła w zeszłym roku.

- Och... - Cybil ciepłym gestem ujęła rękę Delty w obie dłonie. - Tak mi przykro.

- Miała udane życie, odeszła we śnie, dobrą śmiercią. Twoi rodzice przyjechali na pogrzeb. Siedzieli z nami w ko­ściele. Stali nad grobem. Pochodzisz z bardzo dobrej ro­dziny, moja mała Cybil.

- Ty też, Delto. Ty też.

Preston nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Oto Delta, najrozsądniejsza kobieta jaką znał, gawędziła sobie w najlepsze z tą postrzeloną dziewczyną i najwyraźniej obie w ekspresowym tempie zostały przyjaciółkami. Popi­jały whisky, śmiały się wesoło, trzymały za ręce.

Siedziały razem w zacisznym kącie sali przez ponad go­dzinę. Co jakiś czas Cybil wygłaszała jeden z tych swoich ożywionych monologów, energicznie przy tym gestykulując i strojąc najróżniejsze miny. Delta odchylała się w tył i wy­buchała śmiechem, a potem znów przysuwała się do nowej przyjaciółki i ze zdziwieniem kręciła głową.

- Spójrz no tylko na to, Andre. - Preston oparł się o for­tepian.

Andre rozprostował palce i zapalił papierosa.

- Wyglądają jak dwie kokoszki w kojcu. To bardzo ład­na dziewczyna, przyjacielu. Ma w sobie jakąś iskrę.

- Nie znoszę takich iskrzących dziewczyn - burknął Preston. Nie miał ochoty więcej grać, więc schował saksofon do futerału. - Do następnego razu.

- Na pewno mnie tu znajdziesz.

Wiedział, że najlepiej by było, gdyby po prostu wyszedł bez słowa, ale trochę go zirytowało, że jego dobra znajoma tak się zaprzyjaźniła z tą narwaną trzpiotką. Poza tym chciał pokazać wścibskiej sąsiadce, że przejrzał jej grę i nie da się podejść.

Kiedy jednak stanął przy stoliku, Cybil tylko zerknęła na niego przelotnie i uśmiechnęła się.

- Nie będziesz już więcej grał? Bardzo mi się podobało.

- Śledziłaś mnie.

- Owszem. To było niegrzeczne. Ale wcale nie żałuję. Słuchałam cię z przyjemnością. Poza tym inaczej nigdy nie poznałabym Delty. Właśnie mówiłyśmy o...

- Nie rób tego więcej - powiedział krótko i pomasze­rował do drzwi.

- O, ale się wkurzył. - Delta parsknęła śmiechem. - Pa­trzył tak lodowato, że aż przeszedł mnie dreszcz.

- Powinnam go przeprosić. - Cybil zerwała się na rów­ne nogi. - Nie chcę, żeby się na ciebie gniewał.

- Na mnie? Ale...

- Jeszcze tu wrócę. - Pocałowała Deltę w policzek, a ta ze zdziwienia zamrugała oczami. - Nie martw się, wszystko mu wyjaśnię.

Wybiegła z klubu, a Delta przez chwilę patrzyła za nią oszołomiona. W końcu roześmiała się głęboko i serdecznie.

- Siostrzyczko, nie masz nawet pojęcia, w co się paku­jesz. No, ale nasz słodki Preston też jeszcze nic nie prze­czuwa - dodała w zadumie.

Tymczasem Cybil biegła już chodnikiem w ślad za Pre­stonem.

- Hej! - krzyknęła, ale on nawet się nie obejrzał. Że też nie zapytała Delty przynajmniej o to, jak się nazywa ten ponurak. Co za brak rozsądku. - Hej! - Narażając się na zwichnięcie kostki, przyśpieszyła jeszcze bardziej i wre­szcie udało jej się go dogonić.

- Przepraszam... - zaczęła, chwytając mężczyznę za rę­kaw kurtki. - Naprawdę przepraszam. To wszystko moja wina.

- Całkowicie się z tobą zgadzam.

- Nie powinnam cię śledzić. Nie zastanowiłam się nad tym, co robię. Działałam impulsywnie. Często mi się to zda­rza. No i byłam zdenerwowana, ponieważ ten kretyn Frank... zresztą nieważne. Chciałam tylko... Czy mógłbyś trochę zwolnić?

- Nie.

Cybil wzniosła oczy do nieba.

- Dobrze, już dobrze. Wiem, że życzysz mi wszystkiego najgorszego, ale nie masz żadnego powodu, żeby się wście­kać na Deltę. Zaczęłyśmy rozmawiać i okazało się, że jej matka pracowała kiedyś u mojej babci, a ona, to znaczy Delta, zna moich rodziców i kilku kuzynów z rodziny Grandeau. Bardzo dobrze nam się rozmawiało.

Preston zatrzymał się nagle i spojrzał na nią chłodno.

- Że też akurat musiałaś trafić do tego klubu, chociaż tyle jest ich w mieście - mruknął, co bardzo ją rozśmie­szyło.

- No właśnie. W dodatku udało mi się zaprzyjaźnić z twoją dziewczyną. Przepraszam.

- Z moją dziewczyną? Chodzi ci o Deltę?

Ku wielkiemu zaskoczeniu Cybil, jej tajemniczy sąsiad okazał się zdolny do wesołego śmiechu. Roześmiał się głoś­no cudownym głębokim barytonem, który mógłby roztopić lód. Z jej piersi wyrwało się westchnienie.

- Czy Delta wygląda na Czyjąkolwiek dziewczynę? Ty chyba spadłaś z Marsa.

- To tylko takie wyrażenie. Nie chciałam wysnuwać zbyt śmiałego wniosku i nazywać ją twoją kochanką.

Patrzył na nią zaciekawiony, a w jego oczach nadal mi­gotały ogniki śmiechu.

- Nie miałbym nic przeciwko temu, ale tak się składa, że facet, z którym dzisiaj grałem, to jej maż i mój przyjaciel.

- Ten chudzielec przy fortepianie? Naprawdę? - Złożyła buzię w ciup i zastanowiła się chwilę. Co za cudowna roman­tyczna sytuacja. - To wspaniałe, prawda? - Preston tylko po­trząsnął głową i ruszył przed siebie. - To znaczy, chciałam powiedzieć coś innego - ciągnęła Cybil, biegnąc obok truch­tem. Nie zdziwiło to Prestona. Był pewien, że dziewczyna tak łatwo się od niego nie odczepi. - Jestem pewna, że przysiadła się do mnie po to, żeby mnie sprawdzić. Chciała się upewnić, że nie sprawię ci kłopotu. A potem już tak się jakoś samo zgadało. Nie chcę, żebyś się na nią złościł.

- Wcale nie jestem na nią zły. Natomiast to, co ty wy­czyniasz, przechodzi wszelkie granice. Powiedzieć, że je­stem na ciebie zły, byłoby mało.

Urażona wydęła usta.

- Cóż, bardzo mi przykro. Postaram się więcej nie wcho­dzić ci w drogę, bo widzę, że bardzo ci to przeszkadza.

Zadarła dumnie nosek, przeszła na drugą stronę ulicy i pomaszerowała w przeciwnym kierunku, oddalając się od domu.

Preston patrzył przez chwilę, jak stukając obcasami o chod­nik, niknie w głębi ulicy. Wzruszył ramionami i skręcił za róg, wmawiając sobie, że teraz, kiedy pozbył się wścibskiej gaduły, humor od razu mu się poprawi. Przecież to nie jego zmar­twienie, że młoda dziewczyna idzie sama ulicą w środku nocy. Przecież nie musiałaby się błąkać po mieście w tych bez wąt­pienia niewygodnych pantofelkach na wysokich, cienkich ob­casach, gdyby nie strzeliło jej do głowy, żeby go śledzić.

Nie, nie zamierzał się o nią martwić.

Zaklął pod nosem, odwrócił się i podążył śladem Cybil. No dobrze, upewni się tylko, że dziewczyna bezpiecznie dotrze do domu i to wszystko. Potem będzie spokojnie mógł umyć ręce od wszelkiej odpowiedzialności i zapomnieć o całym zda­rzeniu.

Dzieliła go od niej odległość jednej przecznicy, kiedy nagle zauważył coś dziwnego. Jakiś mężczyzna wysunął się z cienia i rzucił na dziewczynę. Cybil krzyknęła przeszy­wająco i zaczęła się mu wyrywać. Preston bez namysłu cis­nął na ziemię futerał i biegiem pomknął na pomoc, bojowo zaciskając pięści.

Zatrzymał się jak wryty, kiedy spostrzegł, że Cybil nie tylko się wyswobodziła, ale w dodatku unieszkodliwiła na­pastnika mocnym kopniakiem w krocze. Bandyta zgiął się w pół, a ona zręcznie wymierzyła mu od dołu cios w szczę­kę, po którym wylądował bezwładnie na chodniku.

- Mam przy sobie tylko dziesięć dolarów! Nędzne dzie­sięć dolarów, ty łobuzie! - wołała wzburzona. - Jeśli po­trzebujesz pieniędzy, trzeba było o nie zwyczajnie poprosić!

Preston doszedł już do siebie i w kilku susach znalazł się przy niej.

- Jesteś ranna?

- Tak, do diabła, jestem. A wszystko przez ciebie. Nie uderzyłabym go tak mocno, gdybym nie była taka wkurzo­na. Na ciebie! - wyrzuciła, rozcierając kostki u prawej dłoni.

Preston chwycił ją za nadgarstek.

- Daj, zobaczę. Wyprostuj palce.

- Idź sobie.

- No, dalej, wyprostuj palce.

- Hej tam! - Jakaś kobieta wyjrzała przez otwarte okno po drugiej stronie ulicy. - Chcecie, żebym wezwała policję?

- Tak! - ze złością odkrzyknęła Cybil i poruszyła pal­cami obolałej dłoni. Preston zbadał je ostrożnie, a ona ode­tchnęła głębiej. - Tak, proszę wezwać policję. Dziękuję - dodała spokojniejszym tonem.

- Jaka uprzejma, nawet jako ofiara napadu - wymruczał Preston. - Kości są całe. Ale lepiej będzie, jeśli zrobisz prze­świetlenie.

- Dzięki za radę, doktorze z koszmarnego snu. - Wy­rwała dłoń z jego uścisku, uniosła z dumą głowę i odpra­wiła go ruchem drugiej ręki, niczym królowa łaskawie zez­walająca odejść poddanemu. - Możesz iść. Nic mi nie jest.

Rozciągnięty na chodniku człowiek poruszył się z ję­kiem, więc Preston postawił mu stopę na karku.

- Chyba zostanę tu jeszcze przez chwilę. Może przy­niesiesz mój saksofon? Upuściłem go, ponieważ wtedy je­szcze wierzyłem, że zły wilk zjadł Czerwonego Kapturka.

Już miała mu powiedzieć, żeby sam sobie przyniósł swój głupi saksofon, ale dotarło do niej, że gdyby jeszcze raz miała uderzyć leżącego na chodniku łobuza, sprawiłoby jej to niemal taki sam ból jak jemu. Godnie wyprostowana po­szła więc po saksofon i przyniosła go Prestonowi.

- Dziękuję - powiedziała.

- Za co?

- Za to, że o mnie pomyślałeś.

- Nie ma o czym mówić. - Człowiek na chodniku za­czął ordynarnie kląć, więc Preston trochę mocniej przycisnął go nogą.

Odsunął się od napastnika dopiero dziesięć minut później, kiedy przyjechał radiowóz. Cybil bez trudu ze szczegółami opisała policjantom całe wydarzenie, miał więc nadzieję, że uda mu się ujść ich uwadze i nie będzie musiał niczego ze­znawać. Nadzieja ta rozwiała się w jednej chwili, gdy poli­cjanci zwrócili się do niego:

- Widział pan, co tutaj zaszło?

- Tak - odpowiedział Preston z ciężkim westchnieniem.

Zbliżała się druga nad ranem, kiedy wraz z Cybil wcho­dzili po schodach na górę do swoich mieszkań. W ustach nadal czuł nieprzyjemny smak podłej kawy, jaką podano im na posterunku policji. W dodatku wypity w klubie al­kohol wywołał u niego lekki ból głowy.

- Wieczór pełen emocji, co? - zagadnęła Cybil. - Ci wszyscy gliniarze i przestępcy... W biurze detektywów trudno było odróżnić, kto jest kto. No, może nie do końca, bo dete­ktywi muszą nosić krawaty. Ciekawe, dlaczego. To miło z ich strony, że oprowadzili mnie po posterunku. Żałuj, że z nami nie poszedłeś. Pokoje przesłuchań wyglądały dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam. Były ciemne i ponure. Czułam ciarki na plecach. - Preston nie miał wątpliwości, że Cybil jest jedyną osobą pod słońcem, która dostrzega jasne strony nawet w tak nieprzyjemnym zdarzeniu, jak napad. - Wciąż jestem spięta - dodała. - A ty? Nie jesteś zdenerwowany? Może masz ochotę na ciastko? Zostało mi jeszcze kilka.

Starał się nie zwracać uwagi na jej paplaninę. Wyjął klu­cze i już miał włożyć je do zamka, gdy żołądek przypomniał mu, że od ośmiu godzin nic nie jadł. A doskonale pamiętał cudowny smak ciasteczek gadatliwej sąsiadki.

- No dobrze.

- Świetnie. - Weszła do swojego mieszkania i zrzuci­wszy buty, podążyła do kuchni, nie zamykając za sobą drzwi. - Możesz wejść! - zawołała przez ramię. - Przełożę kilka ciastek na talerz, żebyś mógł je zabrać i zjeść spo­kojnie u siebie, ale przecież nie musisz czekać na korytarzu.

Wszedł do środka, zostawiając drzwi otwarte. Tak jak można było przewidzieć, mieszkanie okazało się jasne i we­sołe, z mnóstwem ładnych stylowych bibelotów. Krążył po pokoju z rękami w kieszeniach i starał się nie słuchać pa­plania Cybil, która wykładała ciastka z pojemnika w kształ­cie głupkowato uśmiechniętej krowy na jaskrawożółty ta­lerz, ten sam którego używała wcześniej.

- Za dużo mówisz, wiesz?

- Wiem. - Przygładziła dłonią włosy. - Zwłaszcza kie­dy jestem podekscytowana lub spięta.

- A czy kiedykolwiek jesteś w innym nastroju?

- Od czasu do czasu.

Rozejrzał się uważniej wokół siebie. Zauważył oprawio­ne w ramki fotografie, kilka par kolczyków, pojedynczy but i jakiś romans. Wokół roznosił się zapach kwiatów jabłoni. Wszystko to doskonale mu pasowało do właścicielki mieszkania. Nagle zatrzymał się i z zainteresowaniem spojrzał na wiszący na ścianie odcinek komiksu.

- „Sąsiedzi i przyjaciele” - stwierdził zaskoczony. Przyjrzał się podpisowi pod ostatnim obrazkiem. Widniało tam tylko imię: Cybil. - Jesteś jego autorką?

Zerknęła przez ramię.

- Tak. To mój komiks. Pewnie bardzo rzadko czytujesz komiksy w gazetach?

W głosie dziewczyny usłyszał zaczepną nutę. Mimo póź­niej pory i burzliwych przeżyć wyglądała świeżo, ładnie i urzekająco.

- Grant Campbell, ten od „Macintosha”, to twój stary?

- Nie jest stary, ale owszem, to mój ojciec. Campbellowie natychmiast skojarzyli się Prestonowi z MacGregorami, Czyż to nie zadziwiający zbieg okolicz­ności? Stanął po drugiej stronie blatu i sięgnął po jedno z ciastek, które Cybil starannie układała na talerzu.

- Lubię jego komiksy. Ostre i celne.

- Gdyby to usłyszał, na pewno byłoby mu przyjemnie. - Preston sięgnął po następne ciastko, a Cybil się uśmie­chnęła. - Nalać ci trochę mleka?

- Nie. Masz piwo?

- Piwo do ciastek? - Skrzywiła się, ale otworzyła lo­dówkę. Preston miał okazję zauważyć, że była wypełniona zapasami. A kiedy Cybil się pochyliła, nie mógł nie spo­strzec, że zgrabna dziewczęca pupa bardzo ładnie się pre­zentuje w czarnych, obcisłych spodniach.

- Może być takie? - Podała mu butelkę z ciemnym pły­nem. - Chuck takie pija.

- Chuck zna się na rzeczy. To twój chłopak?

Uśmiechnęła się kącikiem ust i wyjęła szklankę, zanim Preston zdążył jej powiedzieć, że będzie pił z butelki.

- Czyli że ja mogę mieć chłopaka, ale kiedy cię zapy­tałam, czy Delta to twoja dziewczyna, wyśmiałeś mnie. Nie, Chuck nie jest moim chłopakiem. To mąż Jody. Jody i Chuck Myersowie mieszkają piętro niżej, pod 2B. Byliśmy dzisiaj razem na kolacji: ja, oni oraz wyjątkowo nudny ku­zyn Jody - Frank.

- To o tym mamrotałaś pod nosem, kiedy spotkałem cię dziś na korytarzu?

- Mamrotałam? - Zmarszczyła brwi, oparła się o kontuar i zjadła jedno z ułożonych na talerzu ciastek. Mamrotanie pod nosem było kolejnym nawykiem, którego usiłowała się pozbyć. - Pewnie tak. Jody już trzeci raz wrobiła mnie w randkę z Frankiem. To makler giełdowy. Ma trzydzieści pięć lat. Ka­waler, przystojny, jeśli ktoś lubi taki filmowy typ o kwadra­towej szczęce i szerokim czole. Jeździ BMW coupe, ma piękne mieszkanie na Upper East Side i letni dom w Hampton, nosi garnitury od Armaniego, lubi regionalną kuchnię francuską i ma nieskazitelnie białe zęby. Wystarczy?

Rozbawiony Preston popił ciastko zimnym piwem.

- Dlaczego więc jeszcze nie wyszłaś za niego za maż i nie przeprowadziłaś się do jakiegoś pięknego domu w Westchester?

- Właśnie streściłeś marzenie mojej przyjaciółki Jody. Zaraz ci powiem, dlaczego jeszcze tego nie zrobiłam. - Ma­chnęła ciasteczkiem i odgryzła kawałek. - Po pierwsze, nie chcę wychodzić za mąż ani przeprowadzać się do Westche­ster. Po drugie, i najważniejsze, wolałabym raczej przejść się po rozżarzonych węglach niż związać się z Frankiem.

- Coś z nim nie tak?

- Śmiertelnie mnie nudzi - wyznała i zrobiła skruszoną minę. - Nieładnie tak o kimś mówić, prawda?

- Dlaczego? To po prostu szczere stwierdzenie faktu.

- Tak, mówię szczerze. - Sięgnęła po kolejne ciastko i zjadła je z umiarkowanym poczuciem winy. - To napra­wdę miły człowiek, ale wydaje mi się, że w ciągu ostatnich pięciu lat nie przeczytał żadnej książki ani nie był w kinie. Pewnie ogląda jakieś starannie wybrane filmy, ale na pewno nie chodzi do kina ot, tak, dla przyjemności. A jak już obej­rzy jakiś film, poddaje go drobiazgowej krytyce.

- Nie znam człowieka, a już mnie znudził. Roześmiała się i wzięła następne ciastko.

- Na własne oczy widziałam, jak przy stole przeglądał się w łyżce, żeby sprawdzić, czy czasem nie przekrzywił mu się krawat i czy każdy włos jest na swoim miejscu. Przez całe życie mógłby mówić tylko o akcjach, obligacjach i ren­tach kapitałowych. Nie wytrzymałabym tego. A poza tym, całuje się jak ryba.

- Naprawdę? - Preston zapomniał już, że chciał tylko chwycić talerz z ciastkami i uciec do siebie. - To znaczy jak?

- No, wiesz. - Ułożyła wargi w kształt litery O, a po­tem roześmiała się. - Możesz chyba sobie wyobrazić, jak całuje się ryba. To znaczy, ryby pewnie się nie całują, ale gdyby się całowały, to właśnie tak. O mały włos, a udałoby mi się dzisiaj uniknąć tego przykrego doświadczenia, ale Jody nie chciała ustąpić.

- Nie przyszło ci do głowy, żeby powiedzieć nie?

- Oczywiście, że mi przyszło. - Uśmiechnęła się z ironią. - Tylko nie potrafię wprowadzić myśli w czyn. Jody bardzo mnie lubi i z przyczyn, których absolutnie nie umiem pojąć, uwielbia Franka. Jej zdaniem byłaby z nas wspaniała para. Wiesz, jak to jest, kiedy ktoś, na kim ci zależy i kogo bardzo lubisz, poddaje cię tego rodzaju naciskowi.

- Nie, nie wiem.

Cybil przechyliła głowę w bok. Przypomniała sobie jego pusty salon. Nie miał mebli, a teraz okazało się, że nie ma rodziny.

- Szkoda. Czasami jest to bardzo uciążliwe, ale nie wy­rzekłabym się tego za nic na świecie.

- Jak ręka? - zapytał, widząc, że rozciera kostki dłoni.

- A, ręka. Jeszcze trochę boli. Jutro pewnie trudno mi będzie pracować. Ale może uda mi się przekształcić dzi­siejsze doświadczenie w ciekawą historyjkę komiksową.

- Nie bardzo sobie wyobrażam, żeby Emily mogła zno­kautować napastnika w ciemnej ulicy.

Jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu.

- A więc jednak czytasz mój komiks.

- Od czasu do czasu.

Ta dziewczyna jest taka ładna i taka pogodna, zauważył Preston mimo woli. Nagle nabrał ochoty, żeby sprawdzić, jak smakują jej usta.

Zaraz jednak zdegustowany pomyślał, że to pewnie efekt jedzenia domowych ciasteczek w środku nocy w towarzy­stwie kogoś, kto zarabia na siebie, wyszukując najzabaw­niejsze momenty codziennego życia.

- Nie odziedziczyłaś ostrego pióra po ojcu ani malar­skiego geniuszu po matce, ale masz całkiem niezły talencik i zdolność do spostrzegania absurdu.

Roześmiała się niepewnie.

- Bardzo dziękują za tę nieproszoną analizę krytyczną mojej pracy.

- Nie ma za co. - Sięgnął po talerz i ruszył do drzwi. - Dzięki za ciastka.

Patrzyła za nim spod zmrużonych powiek. Jeszcze mu pokaże, jaki ma talent do wyławiania życiowych absurdów. Przekona się o tym wkrótce, kiedy przeczyta nowe odcinki jej komiksu.

- Hej!

Przystanął i obejrzał się.

- Co znowu?

- Nazywasz się jakoś, lokatorze spod 3B?

- Owszem, nazywam się, lokatorko spod 3A McQuinn. Postawił butelkę piwa na talerzu obok ciastek i zamknął za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ TRZECI

Kiedy w głowie Cybil roiło się od pomysłów na nowe postacie i scenki, mogła pracować do upadłego, dopóki zesztywniałe palce nie odmówiły jej posłuszeństwa i ołówek nie wypadł z rąk.

Cały następny dzień żywiła się wyłącznie ciasteczkami. Po­pijała je dietetycznymi napojami, jak zwykle oszukując się, że to zrównoważy olbrzymią liczbę kalorii pochłanianych w postaci ciastek. Tymczasem na papierze, obrazek po obraz­ku, Emily z przyjaciółką Cari - która przez ostatnie dwa lata coraz bardziej upodobniała się do Jody - knuły spiski i pla­nowały, jak odkryć sekrety Tajemniczego Sąsiada.

Cybil miała zamiar nazwać go Quinn, ale dopiero w któ­rymś z kolejnych odcinków.

Przez trzy następne dni prawie nie odchodziła od deski do rysowania. Jody miała klucz, więc Cybil nie musiała za każdym razem zbiegać na dół, żeby otworzyć drzwi przyjaciółce, kiedy ta przychodziła z wizytą. A sama Jody zawsze chętnie biegła na dół wpuścić panią Wolinsky czy kogoś innego z sąsiadów, kto akurat miał ochotę odwiedzić Cybil.

Trzeciego dnia wieczorem, kiedy Cybil zajęta była ko­lorowaniem niedzielnego odcinka komiksu, w mieszkaniu zebrało się tyle osób, że zrobiło się z tego małe, nieformalne przyjęcie.

Ktoś włączył stereo. Zagrzmiała muzyka, ale Cybil wcale to nie przeszkadzało. Z dołu dobiegały do pracowni śmiechy i rozmowy, od czasu do czasu ktoś głośnym krzykiem oz­najmiał swoje przyjście, albo wchodził na górę popatrzeć, jak pracuje gospodyni.

Wyczuła zapach prażonej kukurydzy. Miała nadzieję, że ktoś wpadnie na pomysł, żeby jej trochę przynieść.

Odchyliła się w tył i krytycznie spojrzała na swoje dzie­ło. Rzeczywiście, nie miała tak ostrego pióra jak ojciec ani nie była tak genialną artystką jak matka. Ale miała „niezły talencik”, sama musiała to przyznać.

Rysowała sprawnie i pomysłowo. Mogłaby malować, i to całkiem dobrze, jeśli miałaby na to ochotę. Jednak krót­kie komiksowe historyjki najlepiej odpowiadały jej tempera­mentowi i dawały możliwość wygłaszania komentarzy na najróżniejsze życiowe tematy.

Nie poruszała bolesnych zagadnień społecznych i nie uprawiała satyry politycznej, ale jej rysunki rozśmieszały ludzi. Dotrzymywały im towarzystwa przy wypijanej na chybcika porannej kawie lub przy długim, leniwym niedziel­nym śniadaniu.

A przede wszystkim czyniły ją samą szczęśliwszą. Do takiego wniosku doszła, podpisując ostatni rysunek.

Jeśli McQuinnowi spod 3B wydaje się, że jego nie­dbały komentarz na temat jej pracy ją zranił, to bardzo się myli. Była więcej niż zadowolona, że ma „niezły talencik”.

Z satysfakcją przyglądała się owocom minionych trzech dni pracy, gdy zadzwonił telefon. Natychmiast podniosła słuchawkę.

- Halo! - odezwała się radośnie, niemal wyśpiewując to słowo.

- To się nazywa wesołe powitanie.

- Dziadek! - Cybil usiadła wygodnie w fotelu i roz­ciągnęła zesztywniałe mięśnie. - Tak, jest mi bardzo wesoło, a w dodatku nie ma człowieka, z którym rozmawiałabym chętniej niż z tobą.

W zasadzie Daniel MacGregor nie był jej dziadkiem, ale żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Uczucie nie dba o genealogiczne zawiłości.

- Naprawdę? W takim razie dlaczego tak rzadko dzwo­nisz do mnie i do babci? Wiesz, jak się o ciebie martwi, samą w wielkim mieście.

- Samą? - Rozbawiona wyciągnęła słuchawkę w stronę drzwi, tak żeby odgłosy toczącego się na dole przyjęcia do­tarły aż do domu dziadków w Hyannis Port. - Jak słyszysz, nie można powiedzieć, że jestem sama.

- Znów masz dom pełen gości?

- Owszem. Jak się miewasz? Co u was wszystkich sły­chać? Opowiedz mi wszystko.

Wygodnie usadowiona, z radością gawędziła z nim o rodzinie, ciotkach i wujach, kuzynach i ich dzieciach.

Śmiejąc się, słuchała jego opowieści, dodawała swoje komentarze i z radością przyjęła wiadomość, że latem szy­kuje się zjazd rodzinny.

- To cudownie. Nie mogę się doczekać, kiedy znów wszystkich zobaczę. Od ślubu Jana i Naomi zeszłej jesieni upłynęło już tyle czasu. Tęsknię za wami.

- Dlaczego czekać do lata? Przyjedź, cały czas jesteśmy na miejscu.

- Może rzeczywiście zrobię wam niespodziankę.

- Teraz ja mam dla ciebie niespodziankę. Założę się, że jeszcze nie słyszałaś. Nasza mała Naomi spodziewa się dzie­cka! Na święta przybędzie nam pod choinką następny maluch!

- Och, dziadku, to wspaniale. Jeszcze dzisiaj do nich zadzwonię. Darcy i Mac też lada chwila będą mieli dziecko. W tym roku będzie dużo dzidziusiów do przytulania.

- Tylko dlaczego młoda kobieta, która przepada za dziećmi, nie chce się postarać o własne?

Nie był to nowy temat, więc Cybil tylko uśmiechnęła się do siebie.

- Moje kuzynki starają się za siebie i za mnie.

- Ha! Owszem, prawda. Co nie znaczy, że możesz się wymigiwać od obowiązku, moja mała. Nosisz nazwisko Campbell, ale masz serce MacGregorów.

- Cóż, mogę się ugiąć i wyjść za Franka.

- To ten, co ma usta jak ryba?

- Nie, tylko całuje jak ryba. Ale... no tak, można po­wiedzieć, że ma usta jak ryba. Razem obdarzylibyśmy cię stadkiem małych karpi.

- E, tam. Tobie potrzeba mężczyzny, a nie jakiegoś śle­dzia we włoskim garniturze! Człowieka, który myśli nie tyl­ko o pieniądzach, który rozumie sztukę i który jest na tyle rozsądny, żeby nie dać ci się wpakować w jakieś kłopoty, jasne?

- Sama potrafię się ustrzec przed kłopotami, dziadku - przypomniała mu. Postanowiła jednak nic nie wspomi­nać o niedawnym zdarzeniu na ulicy. - Poza tym, jedy­nym mężczyzną, który ma wszystkie wymienione przez ciebie cechy, jesteś ty sam, a babcia na pewno mi ciebie nie odda. Muszę więc usychać z samotności w tym wielkim, niedobrym mieście.

Roześmiał się szczerze.

- W takim wielkim mieście musi być mnóstwo męż­czyzn. Na pewno w końcu znajdziesz kogoś odpowiedniego. Spotykasz się z ludźmi, wychodzisz z domu, prawda? - za­niepokoił się. - Nie siedzisz chyba całymi dniami w pra­cowni nad tymi swoimi śmiesznymi rysunkami?

- Akurat przez ostatnie trzy dni niewiele wychodziłam, ale miałam tak dużo pomysłów, że musiałam je wszystkie od razu przelać na papier. Do mieszkania naprzeciwko wpro­wadził się nowy lokator. Zainspirował mnie. Jest trochę ma­łomówny i trzyma się na uboczu. Nie, powiem wprost: jest niegrzeczny i gburowaty. Zdaje się, że nie ma pracy, tylko od czasu do czasu gra na saksofonie w takim klubie, nie­daleko stąd. To wprost wymarzony sąsiad dla Emily.

- Doprawdy?

- Całymi dniami siedzi w mieszkaniu i z nikim nie roz­mawia. Nazywa się McQuinn.

- Skoro z nikim nie rozmawia, skąd wiesz, jak się na­zywa?

- Dziadku... - Cybil pozwoliła sobie na pobłażliwy uśmiech. - Nie wiesz, że jeśli się uprę, porozmawiam z każ­dym, nawet z największym mrukiem? Ten nowy sąsiad to prawdziwy milczek. Nawet kiedy nakarmiłam go ciastecz­kami, niewiele się odzywał. Ale udało mi się wyciągnąć z niego nazwisko.

- No, a jak on ci się podoba, drogie dziecko? Jest cho­ciaż przystojny?

- O tak, bardzo. Emily oszaleje na jego punkcie.

- Naprawdę? - Daniel roześmiał się uszczęśliwiony. Dowiedziawszy się wszystkiego, czego chciał od swojej honorowej wnuczki, Daniel MacGregor wykonał następny telefon. Czekając na połączenie, nucił wesoło pod nosem. Roześmiał się po raz kolejny, kiedy usłyszał w słuchawce zniecierpliwiony głos Prestona.

- Tak, słucham?

- Ach, jaki ty masz miły, otwarty charakter, McQuinn. Po prostu serce mi rośnie!

- Witam, panie MacGregor. - Preston bez trudu rozpo­znał ten tubalny głos i szkocki akcent. Od razu poczuł, że poprawia mu się humor. Uśmiechnął się ciepło i wstał od komputera.

- Tak, to ja. Jak ci się podoba w nowym mieszkaniu?

- usłyszał. - Zadomowiłeś się już?

- Owszem. Jeszcze raz dziękuję, że pozwolił mi pan je zająć na czas renowacji mojego domu. Na pewno nie mó­głbym pracować z ekipą remontową pod bokiem. - Skrzy­wił się lekko, kiedy zza ściany dał się słyszeć kolejny głośny wybuch śmiechu i dźwięki muzyki. - Co prawda, dzisiaj nie jest tu wiele ciszej. Moja sąsiadka chyba świętuje jakieś radosne wydarzenie.

- Cybil? Bardzo towarzyska dziewczyna. A wiesz, że ona jest moją wnuczką?

- Coś takiego. Nie wiedziałem.

- No, powiedzmy, że prawie wnuczką. Powinieneś się trochę rozerwać, chłopcze. Dlaczego nie dołączysz do jej towarzystwa?

- Nie, dziękuję. - Wolałby już raczej wizytę u dentysty.

- Zebrała się tam pewnie połowa mieszkańców Soho. Pana dom, panie MacGregor, jest pełen ludzi, którzy ponad wszy­stko uwielbiają gadać. A pana wnuczka bije wszelkie re­kordy.

- To przyjacielskie stworzenie. Czuję się spokojniejszy, kiedy wiem, że mieszkasz naprzeciw niej. Nie brakuje ci zdrowego rozsądku. Chciałbym cię prosić, żebyś miał na nią oko. Potrafi być naiwna. Wiesz, o co mi chodzi. Martwię się o nią.

Preston przypomniał sobie, jak Cybil z szybkością i pre­cyzją boksera wagi lekkiej znokautowała napastnika, i uśmiechnął się do siebie.

- Na pana miejscu nie zamartwiałbym się zbytnio.

- Cóż, teraz, kiedy jesteś w pobliżu niej, już się tak bar­dzo nie niepokoję. Taka młodziutka, śliczna dziewczyna jak Cybil... Jest bardzo ładna, nie sądzisz?

- Śliczna jak obrazek.

- A do tego inteligentna. I odpowiedzialna, chociaż na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to beztroski mo­tylek. Jej komiks w odcinkach ukazuje się codziennie w ga­zecie, regularnie jak w zegarku. Co chyba dowodzi, że jest dojrzała i sumienna, prawda? Do takiej pracy nadaje się je­dynie osoba twórcza, z duszą artysty, ale również prakty­czna i trzeźwa. Wszystko musi mieć gotowe w ściśle okre­ślonym terminie. Ale przecież ty też wiesz o tym. Pisanie sztuk teatralnych nie jest łatwym kawałkiem chleba.

- Zgadza się. - Preston przetarł oczy. Pod powiekami czuł pieczenie po długich godzinach spędzonych przed kom­puterem. Dzisiaj praca szła mu ciężko.

- Ale ty masz talent, bardzo rzadki talent. Podziwiam cię za to.

- Ostatnio wena twórcza nie bardzo mi dopisuje, ale dziękuję za słowa uznania.

- Powinieneś więcej wychodzić z domu, oderwać się od pracy. Spotkać się z jakąś ładną dziewczyną. Oczywiście niewiele wiem o pisaniu, chociaż dwoje moich wnuków właśnie z tego się utrzymuje i żyją całkiem nieźle. No, ale mniejsza z tym... Powinieneś skorzystać ze wszystkich uro­ków wielkiego miasta, zanim wrócisz do swojej twierdzy i zamkniesz się w niej na cztery spusty.

- Może tak zrobię.

- Aha, McQuinn, bądź tak uprzejmy i nie wspominaj Cybil, że prosiłem cię o opiekę nad nią. Bardzo by ją to rozzłościło. Ale jej babcia martwi się o nią, rozumiesz...

- Nic jej nie powiem - obiecał.

Hałas zza ściany doprowadzał go do szału, więc Preston postanowił wyjść z domu. Długo grał w klubie, ale nawet muzyka nie uciszyła szalejących w jego głowie myśli.

Ciągle wyobrażał sobie, że Cybil siedzi przy stoliku w głębi sali i z głową opartą na dłoniach, lekko uśmiech­nięta, przygląda mu się rozmarzonym wzrokiem.

Do licha, wtargnęła do najtajniejszych zakamarków jego życia, co bardzo mu się nie podobało.

Klub U Delty był jedną z jego ulubionych kryjówek. Czasami przyjeżdżał tu aż z Connecticut tylko po to, żeby wejść na scenę i grać z Andre, dopóki muzyka nie wypędzi z niego napięcia i trosk, jakie przyniósł dzień.

Potem wracał do domu lub jeśli robiło się zbyt późno, spędzał noc na leżance w pokoju na zapleczu.

W klubie nikt nie narzucał mu swojego towarzystwa ani nie oczekiwał od niego więcej, niż on sam chciał dać.

Teraz jednak, po tym, jak przyszła tu Cybil, co chwila spoglądał ze sceny na stolik w odległym kącie sali, jakby oczekiwał, że dziewczyna za chwilę znów się tu pojawi i spojrzy na niego wielkimi zielonymi oczami.

- Oj, przyjacielu... - W przerwie między utworami An­dre łyknął drinka z wysokiej szklanki, stojącej na jego uko­chanym fortepianie. - Coś mi się wydaje, że dzisiaj nie tylko grasz bluesa, ale sam czujesz się bluesowo.

- Chyba masz rację.

- Jeśli facet wygląda tak jak ty dzisiaj, to zwykle oz­nacza, że w grę wchodzi jakaś kobieta.

Preston skrzywił się i potrząsnął głową.

- Nie, nie chodzi o kobietę, tylko o pracę - oznajmił stanowczo, unosząc saksofon.

Andre tylko wydął usta.

- Skoro tak twierdzisz, bracie...

Dotarł do domu o trzeciej nad ranem, gotów załomotać do drzwi Cybil i zażądać, żeby rozbawione towarzystwo na­tychmiast się uciszyło. Poczuł lekkie rozczarowanie, kiedy stwierdził, że przyjęcie dobiegło końca. Z mieszkania dziewczyny nie dobiegał żaden dźwięk.

Zamknął za sobą drzwi i postanowił wykorzystać panu­jący wokół spokój. Zaparzył sobie dzbanek czarnej jak smo­ła kawy i usiadł przy komputerze. Po chwili znów znalazł się w świecie swojej sztuki, w umysłach jej bohaterów, któ­rzy niszczyli sobie życie, ponieważ nie umieli słuchać tego, co podpowiada im serce.

Przestał uderzać w klawisze, kiedy wstało słońce i ener­gia opuściła go równie nagle, jak się pojawiła. Uświadomił sobie, że pierwszy raz od niemal tygodnia wykonał solidny kawał roboty. Zaraz potem, tak jak stał, kompletnie ubrany, padł na łóżko twarzą w dół.

Natychmiast nawiedziły go sny.

Śniła mu się śliczna dziewczęca twarz w obramowaniu lśniących ciemnych włosów, twarz o wielkich, migdało­wych oczach koloru młodych wiosennych liści. Słyszał głos, wesoły jak szmer górskiego strumienia.

Dziewczyna pytała go, czy wszystko w jego życiu musi być takie poważne. Ze śmiechem przesunęła dłońmi po jego piersi, objęła go za szyję.

Przecież życie to bardzo poważna sprawa, wyjaśnił jej surowo.

To tylko jedna strona jednej monety, upierała się. A takich monet jest całe mnóstwo. Nie zatańczysz ze mną?

Po chwili już tańczyli. Znaleźli się U Delty i chociaż poza nimi nikogo tam nie było, grała cicha, zmysłowa mu­zyka.

Nie będę się tobą opiekował. To dla mnie zbyt wiele, tłumaczył jej.

Ależ przecież już to robisz, odparła rozbawiona.

Czubek jej głowy sięgał mu pod brodę. Nagle spojrzała na niego i leniwie przesunęła językiem po jego podbródku. Usłyszał szum własnej krwi w żyłach.

Naprawdę nie chcesz się mną zająć? - pytała z domy­ślnym uśmiechem.

Nie chcę cię, odparł gniewnie.

Roześmiała się lekko, perliście. Jej śmiech był jak bą­belki w szampanie. Dlaczego kłamiesz, dziwiła się. To nie ma sensu, przecież to twój własny sen. We śnie możesz robić ze mną, co zechcesz. Nie będzie to miało żadnego znaczenia.

Nie chcę cię, powtórzył, jednocześnie osuwając się z nią na podłogę...

Obudził się mokry od potu, zaplątany w prześcieradło, przerażony, zadziwiony, ale kiedy już uspokoił rozszalałe tętno, sytuacja zaczęła go bawić.

Ta kobieta jest zagrożeniem, zdecydował stanowczo. Je­dynym elementem tego niewątpliwie erotycznego snu, który znajdował choćby mgliste odbicie w rzeczywistości, był fakt, że jej nie chce.

Potarł dłońmi twarz i zerknął na zegarek. Minęła czwarta po południu, więc łatwo obliczył, że po raz pierwszy od tygodnia przespał osiem godzin jak zabity. Co z tego, że pomylił dzień z nocą?

Zszedł do kuchni, wypił resztę kawy i sięgnął po jedyną bułkę, która jeszcze wyglądała na jadalną. Będzie musiał wyjść i kupić coś do zjedzenia.

Przez godzinę ćwiczył, mechanicznie wykonując po­szczególne ruchy, żeby zesztywniałe od siedzenia przy kom­puterze mięśnie nie odzwyczaiły się od wysiłku. Kiedy skoń­czył, znów był mokry od potu, ale na szczęście tym razem nie miało to nic wspólnego z erotycznymi fantazjami. Z przyjemnością spędził dwadzieścia minut pod gorącym prysznicem, a następnie starannie się ogolił, pierwszy raz od trzech, a może czterech dni.

Przyszło mu do głowy, że mógłby sobie zafundować po­rządną kolację. Byłaby to miła odmiana. Dopiero potem wy­brałby się po zakupy, które zawsze napawały go odrazą.

Ubrany, odświeżony, w wyjątkowo pogodnym nastroju, otworzył drzwi na korytarz.

Na progu jego mieszkania stała Cybil, z ręką uniesioną do przycisku dzwonka.

- Dzięki Bogu, jesteś w domu.

Nastrój natychmiast mu się pogorszył, a do głowy znów wróciły sceny ze snu, zwłaszcza te na podłodze w klubie.

- O co chodzi?

- Musisz wyświadczyć mi przysługę.

- Wcale nie muszę.

- To nagły wypadek. - Chwyciła go za rękaw, zanim zdążył jej uciec. - Sprawa życia lub śmierci. W grę wchodzi moje życie i życie, a może śmierć Johnny'ego, siostrzeńca pani Wolinsky. Nie wykluczone, że jedno z nas zejdzie z te­go świata, jeśli będę musiała się z nim dzisiaj spotkać. Pani Wolinsky chce nas ze sobą umówić, więc jej powiedziałam, że właśnie wybieram się na randkę.

- A co ja mam z tym wszystkim wspólnego?

- Och, przestań, McQuinn. Nie bądź taki nadęty. Masz przed sobą zdesperowaną kobietę. Wszystko dlatego, że pani Wolinsky nie dała mi czasu do namysłu, a ja beznadziejnie kłamię. To znaczy, kłamstwo zdarza mi się rzadko i źle mi wychodzi. Wypytywała mnie, z kim się umówiłam i nikt jakoś nie przychodził mi do głowy, więc wymieniłam ciebie.

Nie żartowała, mówiąc, że jest zdesperowana. Kiedy chciał odejść, stanowczo zastąpiła mu drogę.

- Wiesz co, mała, powiem ci wprost. To nie mój kłopot, więc nie zawracaj mi głowy.

- Wiem, wiem. Jasne, że to mój kłopot. Wymyśliłabym coś lepszego, ale zaskoczyła mnie przy pracy. Dałam się jej podejść. - Zatopiła palce we włosach i wzburzyła krótkie kosmyki. - Nie rozumiesz, że będzie wyglądała przez okno, żeby mnie sprawdzić? Jeśli nie wyjdziemy razem, domyśli się, że coś kręcę. - Zaczęła krążyć niespokojnie tam i z powrotem, rozcierając skronie dłońmi, jakby chciała pobudzić mózg do sprawniejszej pracy. - Wystarczy, że wyjdziemy razem z do­mu, wyglądając tak, jakbyśmy się wybierali na miłą, niezo­bowiązującą randkę. Pójdziemy sobie na kawę albo coś w tym rodzaju i wrócimy po jakichś dwóch godzinach. Jeśli wrócimy osobno, na pewno to zauważy i wszystko się wyda. Nic nie ujdzie jej uwagi. No, zgódź się. Dam ci sto dolarów.

Stanął jak wryty u szczytu schodów. Co za absurdalna propozycja.

- Zapłacisz mi za to, że pójdę z tobą na kawę?

- Można tak to ująć. Wiem, że pieniądze ci się przy­dadzą. No i przecież jakoś muszę ci wynagrodzić stracony czas. Sto dolarów, McQuinn, za dwie godziny w moim to­warzystwie. Kawę też ja stawiam.

Oparł się o ścianę i przyjrzał jej się uważnie. Wszystko to wydało mu się tak absurdalne, że aż zabawne. Przecież on także miał poczucie humoru, chociaż ostatnio chyba o tym zapomniał.

- A ciastko?

Roześmiała się z wyraźną ulgą.

- Ciastko? Chcesz ciastko? Będzie ciastko.

- A gdzie zielony papierek?

- Zielony... Aha, pieniądze. Zaczekaj.

Pomknęła do mieszkania. Słyszał tupot jej nóg na scho­dach do pracowni, a potem jakieś odgłosy otwieranych szaf, przestawianych sprzętów.

- Zaczekaj chwilę. Muszę się trochę przygotować - za­wołała.

- Licznik już tyka.

- Dobrze, dobrze. Gdzie do diabła jest moja... A, jest! Dwie minuty, tylko dwie minuty! Nie chcę, żeby mnie po­tem pouczała, że powinnam malować usta, bo inaczej nigdy nie znajdę sobie narzeczonego.

Preston musiał przyznać, że przygotowania nie zajęły Cybil dłużej niż obiecane dwie minuty. Kiedy wybiegła na korytarz, miała na sobie buty na wysokim obcasie, różową szminkę na ustach, a w uszach kołysały się długie kolczyki. Znów nie do pary, jak nie omieszkał zauważyć, kiedy wrę­czała mu szeleszczący studolarowy banknot.

- Jestem ci bardzo wdzięczna. Wiem, że wszystko to nie ma sensu, ale nie potrafiłabym zranić uczuć poczciwej pani Wolinsky.

- Jeśli jej uczucia warte są dla ciebie sto dolarów, twoja sprawa. - Rozbawiony wsunął banknot do kieszeni. - Idzie­my. Jestem głodny.

- Masz ochotę coś zjeść? Mogę cię zaprosić na kolację. Niedaleko jest taka fajna knajpka. Dają tam dobre włoskie jedzenie. Dobrze, uwaga. Zachowuj się tak, jakbyś nie wie­dział, że nas obserwuje - wyszeptała konspiracyjnie, kiedy doszli do drzwi wyjściowych. - Staraj się, żebyśmy wyglą­dali naturalnie. Weź mnie za rękę, dobrze?

- Dlaczego?

- Na litość boską! - syknęła zniecierpliwiona. Chwyciła go mocno za rękę i posłała mu promienny uśmiech. - Idzie­my na pierwszą randkę. Postaraj się wyglądać tak, jakbyś się dobrze bawił.

- Nie wiem, czy to nie za trudne zadanie. Dostałem tyl­ko sto dolarów - przypomniał jej, a ona ku jego zaskocze­niu roześmiała się rozbawiona.

- Ale z ciebie trudny człowiek, 3B. Naprawdę trudny. Zobaczymy, może gorący posiłek poprawi ci nastrój.

I tak się rzeczywiście stało. Ale tylko człowiek z ka­mienia nie oparłby się olbrzymiej porcji spaghetti z Mopsi­kami i wesołemu towarzystwu Cybil Campbell.

- Doskonałe, prawda? - Z przyjemnością patrzyła, jak jej towarzysz pochłania swoją porcję. Biedaczysko, pomy­ślała. Pewnie od tygodni nie jadł takiego dużego posiłku. - Zawsze, kiedy tu przychodzę, zjadam za dużo. Jedną po­rcją można by nakarmić sześcioro wygłodniałych nastolat­ków. Jeśli nie dam rady zjeść wszystkiego, zabieram resztę do domu, więc i następnego dnia jestem przejedzona. Może mnie tym razem uchronisz przed takim obżarstwem i weź­miesz sobie resztę mojego dania?

- Dobrze. - Dolał jej wina.

- Założę się, że niejeden klub w mieście byłby zain­teresowany twoimi występami.

- Słucham?

- Twoją grą na saksofonie. - Uśmiechnęła się, a on nie mógł oderwać wzroku od jej ust i pojawiającego się w ich kąciku dołeczka. - Jesteś doskonałym muzykiem. Na pewno wkrótce znajdziesz jakąś stałą pracę.

Rozbawiony wypił łyk wina. A więc sądziła, że jest bez­robotnym muzykiem. Niech i tak będzie. Po co wyprowa­dzać ją z błędu?

- Trafiają mi się różne chałtury.

- Występujesz czasami na prywatnych imprezach?

- Pochyliła się ku niemu z przejęciem. - Znam mnóstwo ludzi. Ciągle słyszę, że ktoś wydaje jakieś przyjęcie.

- Nie wątpię, że twoje towarzystwo bardzo często się bawi.

- Mogłabym tu i tam szepnąć słówko o tobie. Lubisz podróżować?

- A gdzie miałbym jechać?

- Moi krewni są właścicielami kilku hoteli. Atlantic City leży niedaleko. Pewnie nie masz samochodu?

W wynajętym garażu w centrum miasta stało jego no­wiutkie porsche.

- Nie przy sobie.

Roześmiała się i włożyła do ust kawałek chleba.

- Nawet bez samochodu łatwo dojechać z Nowego Jor­ku do Atlantic City.

Chociaż bawiła go ta sytuacja, uznał, że lepiej będzie zmienić temat.

- Cybil, nie musisz urządzać mi życia.

- Wiem, to jedno z moich okropnych przyzwyczajeń.

- Niezrażona przełamała kawałek chleba na pół i podała mu część. - Wciągają mnie sprawy innych. A przecież sama się denerwuję, kiedy inni wtrącają się w moje życie. Jak na przykład pani Wolinsky, honorowa prezeska klubu po­szukiwaczy odpowiedniego mężczyzny dla Cybil. Dopro­wadza mnie to do szału.

- Dlatego że nie chcesz poznać żadnego odpowiedniego mężczyzny?

- Och, pewnie kiedyś znajdę kogoś takiego. Pochodzę z dużej rodziny, więc naturalnie też chciałabym kiedyś za­łożyć własną. Ale mam na to mnóstwo czasu. Podoba mi się życie w mieście, wolność, niezależność. Nie zniosłabym pracy w narzuconych mi z góry godzinach i właśnie dla­tego tak lubię rysowanie komiksów. Nie zrozum mnie źle, to też jest praca wymagająca dyscypliny. Ale właśnie ta pra­ca najbardziej mi odpowiada. Jestem panią swojego czasu. Ty chyba tak samo odnosisz się do swojego grania.

- Chyba tak. - Praca rzadko wydawała mu się przyje­mnością, w przeciwieństwie do gry na saksofonie.

Cybil odsunęła swój talerz na bok. Reszta porcji przyda się McQuinnowi na później.

- Powiedz mi, jak często na tyle rozwiązuje ci się język, że wypowiadasz więcej niż, powiedzmy, trzy zdania pod rząd?

Przełknął ostatni kawałek klopsika i spojrzał na nią z na­mysłem.

- Bardzo lubię listopad. W listopadzie jestem bardzo ga­datliwy. To taki przejściowy miesiąc, który nastraja mnie filozoficznie.

- Trzy zdania jak na zawołanie. I w dodatku z sensem. - Roześmiała się. - Więc jednak masz poczucie humoru, co? - Odchyliła się w tył i westchnęła z satysfakcją. - Chcesz deser?

- Jasne, że tak.

- Tylko nie zamawiaj tiramisu, bo na pewno nie będę się mogła oprzeć pokusie, zacznę ci podjadać z talerza, w końcu zjem połowę, a wtedy na pewno zapadnę w śpią­czkę z przejedzenia.

Patrząc jej prosto w oczy, przywołał kelnerkę niedbałym gestem człowieka przyzwyczajonego do wydawania pole­ceń, co trochę zdziwiło Cybil.

- Proszę jedną porcję tiramisu - powiedział. - I dwa wi­delce - dodał, a Cybil zaniosła się śmiechem. - Może jak zapadniesz w śpiączkę, przestaniesz wreszcie tyle mówić.

- Nie przestanę. - Uderzyła się w pierś. - Gadam nawet przez sen. Moja siostra zawsze mnie straszyła, że przydusi mi głowę poduszką.

- Wydaje mi się, że polubiłbym twoją siostrę.

- Adria jest cudowna. Pewnie w twoim typie. Zrów­noważona, z klasą, inteligentna. Prowadzi galerię sztuki w Portsmith.

Preston rozlał resztę wina do kieliszków. Bardzo mu sma­kowało i pewnie dlatego czuł się tak dobrze. Od tygodni nie był do tego stopnia rozluźniony. Może nawet od mie­sięcy, poprawił się w myślach. A może i od lat.

- To co? Umówisz mnie z nią?

- Całkiem prawdopodobne, że byś się jej spodobał - stwierdziła z namysłem Cybil, spoglądając na niego znad kieliszka. W głowie czuła miły szum. - Jesteś przystojny, ale nie lalusiowaty. Grasz na saksofonie, a ona jest wielką miłośniczką wszelkiej sztuki. Na dodatek jesteś tak opry­skliwy, że na pewno nie traktowałbyś jej jak księżniczki. Zbyt wielu mężczyzn traktuje ją właśnie w ten sposób.

- Tak? - Zdał sobie sprawę, że jego gadatliwa towa­rzyszka zaczyna być trochę wstawiona.

- Adria jest piękna, więc nie potrafią się jej oprzeć. Co gorsza, cielęcy zachwyt bardzo ją denerwuje i zwykle koń­czy znajomość z takim zakochanym na zabój nieszczęśni­kiem. Pewnie złamałaby ci serce - dodała Cybil, energicznie machając ręką z kieliszkiem. - Ale może byłaby to dla cie­bie dobra nauczka.

- Ja nie mam serca. - Umilkł na chwilę, kiedy kelnerka stawiała przed nim deser. - Myślałem, że już zdążyłaś to zauważyć.

- Ależ masz. - Westchnęła bezsilnie, sięgnęła po wide­lec, przełknęła kęs deseru i jęknęła z rozkoszy. - Masz ser­ce, tylko otoczyłeś je twardą skorupą, żeby już więcej nikt nie mógł cię zranić. Boże, co za pyszności! Mam nadzieję, że nie pozwolisz mi więcej zjeść.

Preston patrzył na nią zdumiony, że mała, postrzelona gaduła z sąsiedztwa podsumowała go tak trafnie i tak łatwo. Bardzo szybko pojęła to, czego nie mogło pojąć wielu bli­skich mu ludzi.

- Skąd ci przyszło do głowy coś takiego?

- Co takiego? A, to... Przecież cię prosiłam, żebyś mi nie dawał deseru. Chyba jesteś sadystą.

- Nie o deser mi chodziło, ale nieważne. - Nie chciał drążyć tego tematu. Odsunął talerz poza zasięg jej ręki. - To moje - oznajmił stanowczo i zabrał się do jedzenia.

Tylko raz musiał dźgnąć ją widelcem, żeby uchronić przed nią resztę tiramisu.

- Muszę przyznać, że bardzo dobrze się bawiłam. - Wsunęła mu dłoń pod ramię, gdy jakiś czas później wolno zbliżali się do domu. - Naprawdę. Rozmowa z tobą była o wiele przyjemniejsza niż pilnowanie, żeby Johnny nie pró­bował mi włożyć ręki pod spódnicę.

Nie wiedział dlaczego, ale poczuł, że ogarnia go złość na myśl, że jakiś facet mógłby włożyć jej rękę pod spódnicę. Nic jednak nie dał po sobie poznać, tylko zerknął na nią z powątpiewaniem.

- Przecież masz na sobie spodnie.

- Właśnie. Nie byłam pewna, czy uda mi się wykręcić od tej randki, więc na wszelki wypadek uruchomiłam system obronny.

Cienkie pomarańczowożółte spodnie leżały na niej bar­dzo zgrabnie, wcale nie kojarzyły się z „systemem obron­nym”.

- Skoro Johnny na tyle sobie pozwala, dlaczego go po prostu nie znokautujesz, jak tego złodziejaszka, wtedy na ulicy?

- Dlatego że pani Wolinsky go uwielbia i nie miałabym sumienia jej powiedzieć, że źrenica jej oka ma łapy jak małpa.

- Co za oryginalna przenośnia. Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Jednym słowem, masz słaby charakter.

- Wcale że nie!

- Wcale że tak - odparował, ale natychmiast się opa­nował i nie dał się wciągnąć w tę dziecinną gierkę. - Po­zwalasz swojej przyjaciółce Joannie...

- Jody.

- Tak, Jody. Pozwalasz Jody, żeby narzucała ci towa­rzystwo swojego kuzyna, a staruszka z parteru stale cię umawia ze swoim siostrzeńcem o ruchliwych palcach. Cie­kawe, ilu jeszcze znajomych uszczęśliwia cię towarzystwem swoich niewydarzonych kuzynów. Wszystko dlatego, że nie potrafisz im powiedzieć, żeby się od ciebie odczepili.

- Mają dobre intencje.

- Wtrącają się w twoje życie. Ich intencje nie mają wię­kszego znaczenia.

- Sama nie wiem. - Westchnęła i spojrzała z uśmie­chem na dwoje młodych ludzi po drugiej stronie ulicy.

- Weźmy na przykład mojego dziadka. Tak naprawdę nie jest moim prawdziwym dziadkiem. Jest teściem siostry mo­jego ojca, Shelby. Natomiast moja mama jest spokrewniona ze współmałżonkami dwojga z jego dzieci. Jeśli chciałbyś się zagłębić w szczegóły, to wszystko wyda ci się bardzo skomplikowane.

- Nie chcę zagłębiać się w szczegóły.

- Tak myślałam. W każdym razie między Danielem i Anną MacGregorami a moimi rodzicami istnieją pewne dość zawiłe więzy rodzinne. Nie będziemy się nad tym roz­wodzić. Moja ciotka Shelby wyszła za mąż za syna Daniela, Alana MacGregora. Może o nim słyszałeś? Mieszkał kiedyś w Białym Domu.

- To nazwisko coś mi mówi.

- A moja mama, Genvieve, z domu Grandeau, jest ku­zynką Justina i Diany Blade, którzy poślubili dwoje innych dzieci Daniela i Anny, czyli Serenę i Caine'a MacGregorów. Tak więc Daniel i Anna to moi dziadkowie. Czy to jasne?

- Owszem, nadążam za twoim wywodem, tylko już cał­kiem zapomniałem po co.

- Ja też. - Roześmiała się serdecznie i mocniej chwyciła go za ramię, żeby nie stracić równowagi. - Wypiłam trochę za dużo wina - wyjaśniła. - Zaraz, niech no się zastanowię. Aha, mówiliśmy o wtrącaniu się w nie swoje sprawy. W tej dziedzinie mój dziadek, czyli Daniel MacGregor, jest niezwy­ciężonym mistrzem. Jeśli chodzi o kojarzenie ludzi w pary, nie ma sobie równych. Mówię ci, McQuinn, ten człowiek to po prostu czarodziej. Mam... - Przystanęła i zaczęła odliczać na palcach. - Tak, mam chyba siedmioro kuzynów, których udało mu się wyswatać. To wręcz przerażające.

- Jak to wyswatać?

- Nie wiem jak, ale potrafi znaleźć każdemu odpowied­niego pailnera. Potem wymyśla jakiś sposób, żeby ich ze sobą poznać, a resztę zostawia naturalnemu biegowi rzeczy. I zanim ktokolwiek zdoła się spostrzec, już słychać dzwony weselne i trzeba kupować kołyskę. Właśnie mi powiedział, że mój kuzyn Jan i jego żona oczekują pierwszego dziecka. Pobrali się zeszłej jesieni. Zawsze trafia w dziesiątkę.

- Nikt mu nigdy nie powiedział, żeby się nie wtrącał?

- Och, stale mu to mówią. - Zadarła ku niemu głowę z uśmiechem. - Nie zwraca najmniejszej uwagi na takie ga­danie. Jestem pewna, że wkrótce zajmie się Adria i Melem. Mojemu bratu Matthew zostawi trochę czasu, żeby dojrzał.

- A co z tobą?

- Ja jestem za sprytna. Nie dam mu się podejść. Znam jego chytre sztuczki i jeszcze długo się nie zakocham. A ty? Byłeś kiedykolwiek w tej krainie?

- To znaczy gdzie?

- Nie udawaj głupiego. Byłeś kiedyś zakochany?

- To nie żadna kraina, tylko sytuacja. I nie ma w niej nic ciekawego.

- Wydaje mi się, że jest - oznajmiła rozmarzonym gło­sem. - Kiedyś się o tym przekonam. - Zatrzymała się gwał­townie. - O, nie! To samochód Johnny'ego! Więc jednak przyjechał z New Jersey. Diabli nadali... Już wiem, co zro­bimy. - Odwróciła się do niego tak gwałtownie, aż zakręciło jej się w głowie. Potrząsnęła nią, żeby odzyskać jasność my­śli. - Nie powinnam pić tego ostatniego kieliszka. Nic nie szkodzi. Nadal jestem panią własnego losu.

- Nie mam co do tego wątpliwości, mała.

- Jestem na tyle przytomna, żeby wiedzieć, że mówisz do mnie „mała”, bo daje ci to poczucie wyższości. Posłuchaj mnie teraz. Przejdziemy spokojnie jeszcze kilka metrów, aż znajdziemy się pod jej oknem. Swobodnie i naturalnie, dobrze?

- Jak dla mnie to chyba za trudne zadanie. Ale zobaczę, co da się zrobić.

- Uwielbiam takie złośliwe komentarze. Dobrze, właś­nie tak. Swobodnie i naturalnie. Zatrzymajmy się teraz. Właśnie tu, pod oknem. Zapewniam cię, że już nas obser­wuje. Zaraz poruszy się firanka. Uważaj...

Sytuacja wydawała mu się całkiem nieszkodliwa, a bli­skość Cybil sprawiała mu przyjemność. Zerknął w górę, ponad jej głową.

- Rzeczywiście. Jak na zawołanie. I co dalej?

- Będziesz musiał mnie pocałować.

Drgnął zaskoczony i spojrzał jej prosto w oczy.

- Koniecznie?

- Tak. I pocałunek ma wyglądać przekonująco. Jeśli do­brze to odegrasz, pani Wolinsky zrozumie, że Johnny nie ma żadnych szans, przynajmniej na jakiś czas. Dam ci je­szcze pięćdziesiąt dolarów.

Przesunął językiem po zębach. Spoglądała na niego z głową odchyloną w tył. W tej pozycji wyglądała kusząco i niewinnie, niczym samotna róża w ogrodzie.

- Zapłacisz mi pięćdziesiąt dolarów za to, że cię po­całuję?

- Tak. Potraktuj to jak premię. Dzięki temu może uda mi się skutecznie zniechęcić Johnny'ego do siebie. Wyobraź sobie, że jesteś na scenie. Taki pocałunek nie będzie miał żadnego znaczenia. Czy pani Wolinsky nadal się nam przy­gląda?

- Tak - powiedział, chociaż wcale nie patrzył na okno i nie miał pojęcia, co robi wścibska staruszka.

- Świetnie. Bardzo dobrze. Przyłóż się, McQuinn. Niech to wygląda romantycznie. Otocz mnie powoli ramionami, potem się nachyl i...

- Wiem, jak się całuje kobietę, Cybil.

- Jasne, że tak. Nie chciałam cię urazić. Ale musimy wszystko starannie zaplanować, żeby...

Jedynym sposobem, żeby zamknąć jej usta, było przy­stąpienie do rzeczy. Nie zamierzał słuchać jej wskazówek. Postanowił działać po swojemu. Nie otoczył jej powoli ra­mionami, tylko gwałtownie przyciągnął ku sobie, niemal od­rywając ją od ziemi. Przez chwilę widział rozszerzone ze zdumienia wielkie zielone oczy Cybil, a potem przywarł ustami do jej ust, tłumiąc następne słowa.

Mówił prawdę, pomyślała, zanim ostatecznie straciła kontakt z rzeczywistością. Dobrze wiedział, jak się całuje kobietę.

Musiała chwycić go za ramiona i wspiąć się na palce.

Głęboki jęk sam wydarł się jej z gardła.

W głowie się jej kręciło, serce uwięzło w krtani, tak że nie mogła chwycić tchu. Czuła, że jest bezradna, zagubiona. Drżała jak liść na wietrze, kiedy jego usta napełniały ją żarem, który palił całe ciało.

Mężczyzna miał twarde, zgłodniałe wargi. Nie zostawił jej wyboru, musiała mu pozwolić nasycić się sobą.

Dokładnie tak jak we śnie, myślał Preston. Tylko lepiej. O wiele, wiele lepiej. We śnie nie czuł jej smaku, jedynego w swoim rodzaju. Jej ciało nie dygotało delikatnie, jakby przechodził przez nie prąd. Jej ręce nie gładziły go po wło­sach, a z ust nie wyrywał się cichy jęk czystej przyjemności.

Odsunął dziewczynę od siebie, ale tylko po to, żeby sprawdzić, czy jej oczy są nadal pociemniałe i czy żar, ten sam, który ogarnął jego ciało, wywołał rumieniec na jej po­liczkach. Patrzyła na niego, oddychając szybko i spazma­tycznie przez rozchylone usta. Nadal trzymała ręce na jego włosach.

Znów gwałtownie przyciągnął ją do siebie.

Zadźwięczał klakson. Ktoś zaklął głośno. Obok przemk­nął samochód. Otworzyło się jakieś okno, buchnęła z niego głośna muzyka i rozeszła się gryząca woń przypalonej po­trawy.

Cybil nie zauważała niczego. Równie dobrze mogłaby się znajdować na bezludnej wyspie, obmywanej błękitnymi wodami czystego jak kryształ morza.

Tym razem odsunął ją od siebie wolno, przesuwając dło­nie w dół po jej ramionach, potem znów w górę, gestem, który był niemal pieszczotą. Miała wrażenie, że jej głowa obraca się powoli, jak karuzela na filmie wyświetlanym w zwolnionym tempie. Dopiero po dłuższej chwili głowa wróciła na swoje miejsce na karku.

Preston miał ochotę rzucić się na Cybil tam gdzie stał, okryć pocałunkami każdy centymetr jej skóry, wchłonąć jej naturalną radość, która promieniowała z niej jak światło sło­neczne. Chciał okiełznać tę żywiołową energię, mieć ją tylko dla siebie.

Wiedział jednak, że jeśli to zrobi, oboje gorzko się póź­niej rozczarują.

Rozluźnił uścisk i Cybil mogła znów postawić stopy na chodniku. Pomógł jej utrzymać równowagę, kiedy się za­chwiała, ale w końcu cofnął dłonie.

- Myślę, że to powinno zadziałać.

- Zadziałać? - powtórzyła, patrząc na niego w oszoło­mieniu.

- Pani Wolinsky chyba została przekonana.

- Pani Wolinsky? - Nadał nie rozumiała, co do niej mó­wi. Potrząsnęła głową. - A, tak... - Odetchnęła głęboko. Miała wrażenie, że po tym przeżyciu jej organizm dojdzie do siebie dopiero za jakieś sto lat. - Jeśli ten sposób nie poskutkuje, to znaczy, że nic mi już nie pomoże. Potrafisz się całować, McQuinn.

Mimo woli uśmiechnął się lekko. Tej kobiecie naprawdę trudno się oprzeć, pomyślał. Wziął ją pod ramię i popro­wadził do domu.

- Tobie też nieźle to wychodzi, mała.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Cybil podśpiewywała przy pracy, tworząc udany duet z Arethą Franklin. Przez otwarte okno swobodnie wpadał do pracowni chłodny kwietniowy wietrzyk i cudowne od­głosy miejskich ulic, zalanych jasnym wiosennym słońcem.

Nastrój Cybil był co najmniej tak radosny, jak słoneczny blask.

Spojrzała w wiszące obok lustro i postarała się zrobić zszokowaną minę, żeby pomóc sobie w narysowaniu twarzy jednej z postaci komiksu. Była jednak w stanie tylko uśmie­chać się szeroko.

Nie raz już się całowała. Nie raz obejmował ją i przytulał jakiś mężczyzna. A jednak nie miała wątpliwości, że wszy­stkie jej wcześniejsze doświadczenia w porównaniu z tym oszałamiającym pocałunkiem na środku ulicy miały się jak noworoczna petarda do wybuchu nuklearnego.

Petarda jakiś czas syczy, potem rozlega się huk i cała zabawa kończy się w mgnieniu oka. Po wybuchu jądrowym zaś wszystko zmienia się nieodwracalnie i na zawsze.

Jeszcze przez kilka godzin po tym wiekopomnym zda­rzeniu cudownie kręciło jej się w głowie. Z przyjemnością wspominała te chwile oszołomienia, czysto kobiecej ekscy­tacji. Czy może być coś cudowniejszego niż poczucie jednoczesnej słabości i siły, zagubienia i jasności umysłu, cał­kowitego zatracenia się i skupienia?

Teraz wystarczyło, że zamykała oczy i zaczynała wspo­minać, a to wspaniałe uczucie znów ją ogarniało.

Zastanawiała się, co on myślał i czuł. Przecież nikt nie może pozostać obojętny na doświadczenie o takiej... mocy. A on brał w nim udział. Żaden mężczyzna nie może tak ca­łować kobiety, samemu pozostając chłodnym i obojętnym.

Nigdy się nie spodziewałam, że coś takiego mi się przy­trafi, myślała, czując miłe dreszcze na całym ciele.

Roześmiała się sama do siebie, a potem westchnęła głę­boko. Pochyliła się nad deską i znów do wtóru Arecie Fran­klin zaczęła śpiewać o radościach, jakie niesie ze sobą bycie . zwyczajną kobietą.

- Cybil, tu można zamarznąć!

Uniosła głowę znad rysunku i uśmiechnęła się promiennie.

- Cześć, Jody. Jak się masz, mój słodki Charlie. Chłopczyk uśmiechnął się do niej sennie. Jody trzymała go na biodrze.

- Siedzisz tuż przy otwartym oknie - zganiła przyja­ciółkę. - Na dworze jest najwyżej szesnaście stopni. - Ci­cho sapnęła z oburzenia i zamknęła okno.

- Było mi raczej gorąco. - Cybil odłożyła ołówek i po­głaskała Charliego po pucołowatym policzku. - Czy to nie zadziwiające, że każdy mężczyzna kiedyś mniej więcej tak wyglądał? Był ślicznym, małym bobaskiem. A potem... wy­rasta na całkiem odmienne stworzenie.

- Taaak... - odparła Jody z zastanowieniem. Uważnie spojrzała w lekko nieprzytomne oczy Cybil. - Dziwnie dzi­siaj wyglądasz. Dobrze się czujesz? - Macierzyńskim gestem położyła dłoń na jej czole. - Nie masz gorączki. Pokaż język.

Cybil posłusznie wysunęła język i jednocześnie zrobiła zeza. Na ten widok Charlie roześmiał się rozbawiony.

- Nie jestem chora. Czuję się cudownie jak nigdy w ży­ciu, jak milion dolarów po opłaceniu podatku.

- Hm... - Nadal pełna wątpliwości Jody ściągnęła usta. - Położę Charliego na poobiednią drzemkę. Widzę, że oczy mu się kleją. Potem zrobię dla nas kawy, a ty mi opowiesz, co się dzieje.

- Dobrze. Jasne. - Cybil znów pogrążyła się w marze­niach. Bezwiednie sięgnęła po czerwoną kredkę i na kawał­ku papieru zaczęła rysować zgrabne małe serduszka.

Bardzo jej się spodobały, więc narysowała kilka wię­kszych. W jednym z nich naszkicowała twarz Prestona.

Stwierdziła, że bardzo jej się ta twarz podoba. Zdecy­dowany zarys ust, chłodne spojrzenie, bardzo mocne rysy, no i gęste ciemnoblond włosy. Jednak kiedy się uśmiechał, linia ust łagodniała, a oczy spoglądały ciepło.

Lubiła go rozśmieszać. Miała wrażenie, że rzadko zdarza mu się wybuchać szczerym śmiechem. Postanowiła, że w przyszłości da mu więcej do tego okazji. Jeszcze raz na­szkicowała jego twarz, tym razem pogodną i wesołą. Prze­cież ma talencik do rozśmieszania ludzi.

A kiedy już pomoże mu znaleźć stałą pracę, nie będzie musiał chodzić taki zatroskany.

Znajdzie mu pracę, dopilnuje, żeby odżywiał się dobrze i regularnie - i tak zawsze gotowała za dużo jak na jedną osobę - no i na pewno ktoś z jej przyjaciół ma używaną kanapę, którą zechce odsprzedać po umiarkowanej cenie.

Znała tylu ludzi, że na pewno uda jej. się mu pomóc w wielu sprawach. A kiedy finansowa i zawodowa sytuacja McQuinna się poprawi, on sam na pewno odzyska pogodę ducha. Czy nie wtrąca się w ten sposób w nie swoje spra­wy? Ależ skąd! Wtrącanie się w cudze życie to specjalność dziadka. Ona po prostu pomoże sąsiadowi.

Niesamowicie przystojnemu, seksownemu sąsiadowi, który potrafi jednym pocałunkiem przenieść kobietę prosto do raju.

Oczywiście nie dlatego zamierza mu pomagać, że jest taki przystojny. Cybil otrząsnęła się z zamyślenia i z lekkim poczuciem winy odwróciła kartkę papieru na drugą stronę. Czyż nie pomogła panu Peeblesowi znaleźć dobrego spe­cjalisty od pielęgnacji stóp? A pan Peebles na pewno nie jest przystojniakiem, któremu trudno się oprzeć.

Tak, tak, postępuje całkowicie bezinteresownie.

Tak samo postąpiłaby każda dobra sąsiadka. A jeśli w grę wchodzą jeszcze inne... korzyści, co z tego?

Usatysfakcjonowana takim wyjaśnieniem, zadowolona z planów na przyszłość, z powrotem wzięła się do pracy.

Jody tymczasem ułożyła synka do snu i jak zwykle przy tej okazji doszła do wniosku, że to najpiękniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek pojawiło się na świecie. Kiedy Charlie wreszcie zmrużył oczy, wygładziła otulający go kocyk, po­stawiła na straży ulubionego przez synka pluszowego misia i pobiegła na dół, żeby ściszyć muzykę.

W kuchni Cybil czuła się jak w swojej własnej. Nalała kawę do dwóch grubych, żółtych kubków, kierując się wę­chem znalazła babeczki z jagodami i ustawiła wszystko na tacy.

Ten przedpołudniowy rytuał był jednym z jej ulubionych punktów dnia.

W ciągu minionych lat stały się sobie z Cybil bliskie jak rodzone siostry. A może nawet bliższe, pomyślała Jody, mar­szcząc nos. Jej własne siostry nieustannie przechwalały się swoimi mężami, dziećmi, domami, a przecież każdy widzi, że Chuck i Charlie przerastali szwagrów i siostrzeńców o całe niebo. Cybil zaś potrafiła słuchać. Wspierała ją w trudnym okresie, kiedy Jody podjęła decyzję o rezygnacji z pracy i zo­stała w domu, żeby cały swój czas poświęcić dziecku. To Cybil nie opuściła jej i Chucka podczas tych pierwszych trudnych dni rodzicielstwa, kiedy każde westchnienie i kichnięcie dzie­cka wywoływało u nich paniczny lęk o jego zdrowie.

Nie było lepszej przyjaciółki pod słońcem. I właśnie dla­tego Jody z takim zapałem starała się pomóc Cybil w uło­żeniu sobie osobistego życia.

Zaniosła tacę na górę, postawiła na stole i podała kubek przyjaciółce.

- Dzięki, Jody.

- Świetny jest dzisiejszy odcinek „Sąsiadów i przyja­ciół”. Nie mogłam uwierzyć, że Emily w prochowcu i ka­peluszu śledzi Tajemniczego Sąsiada po całym Soho. Skąd ona bierze takie pomysły?

- Działa impulsywnie i uwielbia, kiedy dzieje się coś dramatycznego. - Cybil odłamała kawałek babeczki. Za­wsze rozmawiały o Emily i innych postaciach z komiksu jak o prawdziwych, żyjących ludziach. - Poza tym jest cie­kawska. Musi wszystko wiedzieć.

- A ty? Dowiedziałaś się już czegoś o tym tajemniczym nowym lokatorze?

- Owszem - odparła Cybil z westchnieniem. - Nazywa się McQuinn.

- Słyszałam to. - Jody natychmiast nabrała czujności. Oskarżycielsko wskazała przyjaciółkę palcem. - Westchnęłaś.

- Tylko głębiej odetchnęłam.

- Właśnie że nie. Westchnęłaś. Co się dzieje?

- No, właściwie... - Nie mogła się doczekać, kiedy opowie wszystko przyjaciółce. - Wczoraj poszliśmy razem na kolację do włoskiej restauracji.

- Poszliście na kolację? A więc można powiedzieć, że mieliście randkę. - Jody przysunęła sobie krzesło i usiadła obok Cybil. - Jak to się stało? Opowiedz mi zaraz wszystko, ze szczegółami.

- Dobrze, a więc... - Cybil odwróciła się twarzą do Jo­dy. - Pamiętasz, mówiłam ci, że pani Wolinsky ciągle mnie umawia ze swoim siostrzeńcem.

- Znowu chciała to zrobić? - Jody uniosła oczy do nie­ba. - Czy ona nie widzi, że wy dwoje zupełnie do siebie nie pasujecie?

Tylko wielka sympatia dla przyjaciółki powstrzymała Cybil przed stwierdzeniem, że być może takie zachowanie jest spo­wodowane tą samą selektywną ślepotą, która nie pozwala Jody dostrzec, że Frank to równie nieodpowiedni partner.

- Ona go uwielbia - powiedziała tylko. - W każdym razie, wczoraj wieczorem znów sobie wymyśliła, że powin­nam się z nim spotkać, a ja po prostu na samą myśl o tym dostawałam gęsiej skórki. Przysięgnij, że nic nie powiesz, ani jej, ani nikomu innemu.

- Z wyjątkiem Chucka.

- Zgoda, w tym wypadku jesteś zwolniona z przysięgi dozgonnego milczenia. Powiedziałam jej, że już jestem umówiona - z McQuinnem.

- A rzeczywiście byłaś umówiona z 3B?

- Coś ty! Tak jej tylko powiedziałam, bo wpadłam w po­płoch i nic innego nie przyszło mi do głowy. Wiesz, jak zaczynam się plątać, kiedy usiłuję kłamać.

- Powinnaś więcej ćwiczyć. - Jody poważnie skinęła głową i odgryzła kawałek babeczki. - Wtedy lepiej by ci to wychodziło.

- Może. Kiedy już jej tak odpowiedziałam, uświadomi­łam sobie, że cały wieczór będzie wyglądała przez okno, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście mam z nim randkę. Mu­siałam więc namówić jakoś McQuinna, żeby wyszedł razem ze mną. Dałam mu sto dolarów i postawiłam obiad.

- Zapłaciłaś mu? - Oczy Jody rozszerzyły się ze zdumie­nia, a potem natychmiast zwęziły z namysłem. - Co za ge­nialny pomysł! Pamiętasz, jak ci opowiadałam o moim okresie posuchy na drugim roku studiów? Że też wtedy nie przyszło mi do głowy, żeby zaproponować jakiemuś chłopakowi pie­niądze za wspólne zjedzenie kolacji. A jak ustaliliście, że to ma być sto dolarów? Myślisz, że taka jest teraz stawka?

- Po prostu wydało mi się, że tyle będzie w sam raz. Wiesz, on nie ma stałej pracy. Pomyślałam, że pieniądze mu się na pewno przydadzą i z przyjemnością zje dobrą kolację. Dobrze się bawiliśmy - dodała z uśmiechem. - Na­prawdę dobrze. Nie robiliśmy nic nadzwyczajnego. Zjedli­śmy spaghetti, trochę rozmawialiśmy. W zasadzie była to dość jednostronna rozmowa, bo McQuinn jest małomówny.

- McQuinn. - Jody z przyjemnością powtórzyła nazwi­sko. - Nadal brzmi tajemniczo. Wciąż nie znasz jego imienia?

- Jakoś się nie złożyło. Ale słuchaj dalej. Wracaliśmy sobie spokojnie do domu. Chyba w moim towarzystwie tro­chę się rozluźnił. Wydawało mi się, że jest w dobrym na­stroju. Był niemal przyjacielski. Aż tu nagle widzę samochód Johnny'ego. Wpadłam w panikę. Pomyślałam sobie, że pani Wolinsky pewnie nadal będzie usiłowała mnie z nim swatać, chyba że zobaczy, że już kogoś mam. Szybko więc dobiłam następnego targu z McQuinnem. Obiecałam, że dam mu pięćdziesiąt dolarów, jeśli mnie pocałuje.

Jody krytycznie wydęła usta i wypiła łyk kawy.

- Powinnaś mu powiedzieć, że sto dolarów pokrywa również pocałunek.

- Nie. Już przedtem ustaliliśmy warunki i nie było czasu na renegocjowanie umowy. Pani Wolinsky patrzyła na nas przez okno. Więc mnie pocałował, tam gdzie staliśmy, na chodniku pod domem.

- O, jasny gwint. - Jody włożyła do ust resztę babeczki. - Jaką technikę zastosował?

- Tak jakoś przyciągnął mnie do siebie...

- Bardzo lubię pocałunki z przyciąganiem.

- Przyciągnął mnie i mocno trzymał, aż musiałam sta­nąć na palcach, ponieważ jest bardzo wysoki.

- Mhm. - Jody zlizała okruszki z warg. - Wysoki i do­brze zbudowany.

- Oj, tak. Bardzo dobrze zbudowany. Mięśnie ma twarde jak kamień.

- Boże... - jęknęła Jody, lekko rozmarzona. - No do­brze, stoisz na palcach, on cię mocno trzyma przy sobie. I co dalej?

- Potem tak jakby spadł na mnie nagle z góry.

- No, no, no... Przyciągnięcie i nagły atak z góry! - Jody z zachwytem rozłożyła ręce, aż posypały się okru­szki babeczki. - To wręcz klasyka. Tylko nie każdy facet potrafi wykonać taki pocałunek. Chuckowi się to udało na szóstej randce. Dzięki temu wylądowaliśmy w moim mie­szkaniu i zakończyliśmy spotkanie, jedząc w łóżku chińszczyznę na wynos.

- McQuinn potrafi to robić. Naprawdę dobrze mu wy­szło. A kiedy miałam wrażenie, że za chwilę eksploduję, odsunął mnie od siebie i spojrzał mi w oczy.

- Ojej...

- A potem... pocałował mnie jeszcze raz. W ten sam sposób.

- Podwójne przyciągnięcie z atakiem z góry - z uzna­niem stwierdziła Jody. Udzieliło jej się podniecenie przy­jaciółki. Rozgorączkowana chwyciła Cybil za rękę. - Zali­czyłaś podwójne przyciągnięcie z atakiem z góry! Są ko­biety, którym nigdy się to nie przydarza. Marzą o tym, ale bez skutku.

- Mnie się coś takiego zdarzyło pierwszy raz - wyznała Cybil. - Było cudownie.

- Dobrze, dobrze, a teraz pocałunek właściwy. Co z wargami, językiem, zębami?

- Sama nie wiem. Było mi bardzo gorąco.

- O, jasny gwint. Chyba otworzę okno. Ja też zaczynam się pocić.

Jody podbiegła do okna, otworzyła je i głęboko zaczerp­nęła powietrza.

- A więc było ci gorąco, bardzo gorąco. Co dalej?

- Czułam się tak, jakby mnie pochłaniał, wciągał w siebie. Wszystko we mnie... - Nie mogła znaleźć odpowied­nich słów, więc bezradnie machnęła rękami. - Miałam wra­żenie, że głowa oderwała mi się od ramion i szybuje gdzieś w powietrzu. Nie potrafię tego opisać.

- Musisz. - Zdesperowana Jody potrząsnęła Cybil za ra­miona. - Nie zniosę, jeśli nie powiesz mi wszystkiego. Spróbujmy tak: ile dałabyś mu punktów w skali od jednego do dziesięciu?

Cybil zamknęła oczy.

- Nie ma takiej skali, w której można by zmierzyć ten pocałunek.

- Zawsze jest jakaś skala. Można najwyżej powiedzieć, że została przekroczona, ale zawsze jakaś się znajdzie.

- Nie, Jody. W tym wypadku nie ma odpowiedniej skali. Nie odrywając wzroku od przyjaciółki, Jody cofnęła się o krok.

- Pocałunek, dla którego nie ma żadnej skali porów­nawczej, nie istnieje. To legenda.

- Ależ istnieje - oznajmiła trzeźwo Cybil. - Istnieje i właśnie wczoraj mi się przydarzył.

- Dobry Boże, muszę usiąść. - Usiadła, nadal wpatrując się w Cybil. - Doświadczyłaś pocałunku, który nie da się ocenić na żadnej skali. Wierzę ci. Miliony kobiet by cię wyśmiały, ale ja ci wierzę.

- Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.

- Wiesz, co to oznacza, prawda? Zepsuł cię. Teraz już nic innego cię nie usatysfakcjonuje. Nawet całkiem przy­zwoity pocałunek za dziesięć punków. Zawsze będziesz szu­kała takiego, dla którego nie ma odpowiedniej skali.

- Też o tym myślałam. - Cybil w zadumie postukała ołówkiem o deskę. - Wydaje mi się jednak, że nawet po takim doświadczeniu można prowadzić względnie szczęśliwe życie, jeśli od czasu do czasu trafi się coś między siódemką a dzie­siątką. Niektórym ludziom zdarza się polecieć w przestrzeń kosmiczną, a nawet wylądować na księżycu. Zawsze jednak w końcu muszą wrócić na ziemię i żyć dalej.

- Jakie mądre, głębokie stwierdzenie - wyszeptała Jody i wyjęła z kieszeni chusteczkę. - Jesteś taka dzielna.

- Dziękuję - odpowiedziała Cybil. Po chwili zaś do­dała z figlarnym uśmiechem. - Ale przecież nikomu nie zaszkodzi, jeśli od czasu do czasu zapukam do drzwi na­przeciwko.

Na razie jednak postanowiła, że wykaże się cierpliwością i opanowaniem, więc całe przedpołudnie spędziła przy de­sce. Ugięła się dopiero o drugiej, kiedy przyszło jej do gło­wy, że tajemniczy sąsiad na pewno z przyjemnością napije się dobrej kawy, a może nawet da się namówić na miły spacer w kwietniowym słońcu.

Naprawdę powinien częściej wychodzić na powietrze, pomyślała z troską. Powinien korzystać z uroków miejskie­go życia. Wyobraziła go sobie w ponurej zadumie, samego w pustym mieszkaniu, zamartwiającego się brakiem pracy i niezapłaconymi rachunkami.

Nie wątpiła, że potrafi mu pomóc w kłopotach. Zwróci się do kogo trzeba i załatwi mu kilka występów, co trochę mu ulży w finansowych trudnościach.

Malując się w sypialni, usłyszała tęskny szloch sakso­fonu za ścianą. Niskie, zmysłowe dźwięki sprawiły, że znów poczuła dreszcz na całym ciele.

Trzeba mu jakoś pomóc, zgasić ten cyniczny błysk w jego oczach, zdecydowała. Musi mu udowodnić, że życie jest pełne miłych niespodzianek. Wyczuwała, że w głębi serca jest nie­szczęśliwy i nie potrafiła się z tym pogodzić.

Przecież umiała go rozśmieszyć, a to już pierwszy krok we właściwym kierunku. Przy niej się rozluźnił. Skoro raz jej się to udało, uda się i w przyszłości. Bardzo chciała znów usłyszeć jego śmiech, wyłowić w głosie żartobliwe, ironi­czne nuty, zobaczyć, jak z rozpromienionej twarzy spada maska chłodnego cynika.

A jeśli zapłoną miedzy nimi erotyczne ogniki, co w tym złego?

Schodziła do salonu, nucąc coś wesoło pod nosem, kiedy usłyszała brzęczyk domofonu.

- Słucham?

- Szukam McQuinna. Czy to mieszkanie 3A?

- Nie, 3B.

- Do licha. Dlaczego on nie odpowiada?

- Pewnie nie słyszy. Właśnie ćwiczy.

- Wpuścisz mnie, skarbie? Jestem jego agentką i bardzo mi się śpieszy.

Jego agentka. Cybil od razu się ożywiła. Skoro McQuinn ma agentkę, to ona musi ją poznać. Mogła jej podać na­zwiska co najmniej kilkunastu osób, które być może za­trudnią McQuinna.

- Jasne. Wchodź.

Odblokowała drzwi wejściowe, a sama wyszła na kory­tarz i czekała.

Z lekkim zaskoczeniem stwierdziła, że osoba, która wy­szła z windy, wygląda na profesjonalistkę i kobietę sukcesu.

Miała na sobie elegancki, doskonale skrojony, jaskrawoczerwony kostium. Była szczupła i zgrabna, o ostrych rysach twarzy i ciemnoniebieskich oczach, które spoglądały nieco gniewnie. Gęste, długie blond włosy mogły wzbudzić za­zdrość każdej kobiety.

Kobieta poruszała się energicznie i precyzyjnie, jak do­brze zaprogramowana maszyna. Jej skórzana, czarna teczka kosztowała zapewne tyle, co miesięczna opłata za wynajem dobrego mieszkania w centrum miasta.

Cybil zastanawiała się, jak to możliwe, że McQuinn wciąż nie ma pracy, skoro jego agentkę stać na kostium od najlepszego projektanta i kosztowne dodatki.

- Mieszkasz pod 3A?

- Tak. Nazywam się Cybil.

- Amanda Dresher. Dzięki, Cybil. Mój podopieczny nie odbiera telefonu i chyba zapomniał, że o pierwszej byliśmy umówieni w Four Seasons.

- W Four Seasons? - powtórzyła zdumiona. - Przy Central Parku?

- A jest jakaś inna restauracja o tej nazwie? - Mandy ze śmiechem nacisnęła dzwonek do mieszkania 3B i znając swojego klienta, długo trzymała palec na guziku. - Nasz Preston ma wielki talent, ale sprawia mi najwięcej kłopotu ze wszystkich autorów.

- Preston?

Zaraz, zaraz. A, więc to tak! Po chwili wszystko było jasne.

- Preston McQuinn - powiedziała Cybil i gwałtownie wzięła drżący oddech. Co za upokorzenie! A na dodatek oszustwo. - Autor sztuki „Zagubione dusze” - dodała.

- Ten sam, żaden inny - przytaknęła radośnie Mandy.

- No, McQuinn, otwórz te cholerne drzwi! Nie mam czasu czekać! Kiedy na kilka miesięcy postanowił przeprowadzić się do miasta, byłam zachwycona. Wydawało mi się, że bę­dzie łatwiej utrzymać z nim kontakt. Ale to dalej ciężkie zadanie. No, nareszcie.

Obie usłyszały szczęk otwieranych ze złością zamków. Drzwi otworzyły się gwałtownie.

- Co się tu, u diabła... Mandy?

- Nie przyszedłeś na umówione spotkanie - warknęła.

- Nie odpowiadasz na telefony.

- O spotkaniu zapomniałem, a telefon nie dzwonił.

- Naładowałeś go?

- Zdaje się, że nie. - Znieruchomiał w progu, spoglą­dając na Cybil. Stała pobladła w drugim końcu korytarza i patrzyła na niego zranionym wzrokiem. - Wejdź, Mandy. Daj mi jeszcze minutę.

- Dałam ci już godzinę. - Zerkając przez ramię, agentka weszła do mieszkania Prestona. - Dzięki, skarbie, że wpu­ściłaś mnie na górę.

- Nie ma za co, to drobiazg. - Cybil zimno spojrzała Prestonowi w oczy. - Ty draniu - wycedziła cicho i zamk­nęła drzwi.

- Nie masz tu żadnego mebla, na którym można by było usiąść? - zapytała z pretensją w głosie Mandy.

- Nie... To znaczy tak. Na górze. Cholera - wymam­rotał. Poczucie winy nieznośnie szarpnęło go za serce, a po­nieważ nie znosił tego uczucia, robił co mógł, żeby je stłu­mić. - Prawie nie korzystam z tego pokoju - wyjaśnił.

- Nigdy bym się nie domyśliła. A kim jest ta ładna dziewczyna z przeciwka? - zapytała, stawiając teczkę na kuchennym blacie.

- Nikim. Campbell, Cybil Campbell.

- Właśnie mi się wydawało, że skądś ją znam. „Sąsiedzi i przyjaciele”, no tak. Znam jej agenta. Szaleje na jej pun­kcie. Twierdzi, że nigdy jeszcze nie miał tak mało rozka­pryszonej, pozbawionej wszelkich neurotycznych komple­ksów klientki. Nie narzeka, dotrzymuje terminów, nie wy­maga, żeby ją nieustannie dopieszczać i zarabia dla niego górę pieniędzy na sprzedaży książek, kalendarzy i najróż­niejszych gadżetów z postaciami z jej komiksów. - Spoj­rzała na niego groźnie. - Bardzo jestem ciekawa, jak to jest, kiedy się ma klienta bez kompleksów, który pamięta o umó­wionych spotkaniach i przysyła prezenty w dniu urodzin.

- Moje neurotyczne kompleksy wchodzą w zakres na­szego kontraktu, ale za to, że zapomniałem o naszym spot­kaniu, bardzo cię przepraszam.

Zdenerwowanie Amandy zmieniło się w troskę.

- Co się dzieje, Preston? Wyglądasz okropnie. Nie idzie ci pisanie?

- Ależ idzie, i to lepiej, niż się spodziewałem. Po prostu jestem niewyspany.

- Pewnie znowu do rana grałeś na tej swojej fujarce.

- Nic podobnego. - Myślałem o dziewczynie z miesz­kania 3A, dodał w duchu. Krążyłem po mieszkaniu. Pra­gnąłem jej. To straszne: pragnął kobiety, która teraz uważała go za najnędzniejszego z robaków pełzających po ziemi. - Tylko nie mogłem zasnąć.

- Dobrze. - Preston często denerwował Mandy, jednak bardzo go lubiła. Podeszła bliżej i rozmasowała mu zesztywniały kark. - Jesteś mi winien zaproszenie na lunch. Masz może kawę?

- Trochę chyba zostało. Stoi w dzbanku, na kuchence. O szóstej rano była jeszcze świeża.

- Zaparzę nową. - Stanęła za kuchennym blatem. Przy­gotowując kawę, zaglądała do szafek. Uważała, że opieka nad Prestonem stanowi część jej pracy. - Boże, McQuinn, ogłosiłeś strajk głodowy? Nie ma tu nic oprócz resztki po­kruszonych chipsów i kawałka razowego chleba, który za­mienił się w hodowlę pleśni.

- Nie udało mi się wczoraj zrobić zakupów. - Znów wrócił myślą do Cybil. - Zwykle zamawiam coś do jedzenia przez telefon.

- Przez ten sam telefon, którego nie odbierasz, bo ma wyczerpaną baterię?

- Naładuję ją, przyrzekam.

- Nie zapomnij. Gdybyś o tym pamiętał, siedziałbyś te­raz w Four Seasons i popijał szampana, żeby uczcić swój sukces. - Uśmiechnęła się szeroko. - Wynegocjowałam umowę, Preston. Według „Zagubionych dusz” zostanie na­kręcony pełnometrażowy film fabularny. Pozyskałam tego producenta i reżysera, których sobie życzyłeś. Poza tym za­łatwiłam ci możliwość opracowania scenariusza. To wszy­stko, no i oczywiście całkiem niezłe honorarium.

Podała mu siedmiocyfrową liczbę.

- Tylko żeby nic nie schrzanili - wyrwało się Prestonowi.

- Oto cały ty - stwierdziła Mandy z westchnieniem. - Jeśli jest choćby jedna ciemna chmurka na horyzoncie, zaraz ją wypatrzysz. Skoro tak ci zależy, żeby wszystko było jak chcesz, spróbuj sam napisać scenariusz.

- Nie. - Potrząsnął głową i podszedł do okna. Chwilę trwało, zanim przetrawił tę wiadomość. Na ekranie jego sztuka utraci tę intymność, którą zyskiwała na scenie teatru. Ale jednocześnie efekt kilkumiesięcznej pracy trafi do mi­lionów widzów. Na tym najbardziej mu zależało. - Nie chcę znów do tego wracać. Omawialiśmy to już bardzo dokładnie.

Nalała kawy do dwóch kubków i stanęła obok niego przy oknie.

- Może więc przejmiesz nadzór na scenariuszem? Albo zostaniesz konsultantem.

- Tak. Coś takiego by mi odpowiadało. Załatwisz to, prawda?

- Postaram się. A teraz przestań podskakiwać z radości i porozmawiajmy o sztuce, nad którą teraz pracujesz.

Powiedziała to tak sucho i dobitnie, że wargi lekko mu drgnęły z rozbawienia. Postawił kubek z kawą na parapecie i ujął jej drobną twarz w dłonie.

- Jesteś najlepszą i z całą pewnością najcierpliwszą agentką, o jakiej może marzyć pisarz.

- Zgadzam się z tobą. Mam nadzieję, że jesteś tak dum­ny z siebie, jak ja z ciebie. Zadzwonisz do rodziny?

- Zaczekam kilka dni.

- Wiadomość o tym i tak się rozejdzie. Nie chcesz chy­ba, żeby dowiedzieli się z gazet.

- Masz rację. Zadzwonię. - W końcu się uśmiechnął.

- Jak tylko naładuję telefon. A może szybko doprowadzę się do porządku i jednak wypijemy razem tego szampana?

- Dobry pomysł. A, jeszcze o coś chciałam cię zapytać - dodała, kiedy zaczął wchodzić na górę. - O tę śliczną pannę spod 3A Opowiesz mi, co jest między wami?

- Nie mam pewności, czy jeszcze jest o czym opowia­dać - mruknął niechętnie.

Nadal nie był tego pewien, kiedy późnym popołudniem zapukał do jej drzwi. Wiedział tylko, że powinien jakoś za­łatwić tę sprawę. Wyraz oczu Cybil nie dawał mu spokoju.

Oczywiście, wcale nie musiał się przed nią tłumaczyć. Stale to sobie powtarzał. Nie zabiegał o tę znajomość. Wręcz przeciwnie - zrobił wszystko, żeby dziewczynę do siebie zniechęcić.

Aż do poprzedniego dnia, pomyślał i głęboko wciągnął powietrze.

Doszedł do wniosku, że popełnił błąd. Źle ocenił sytu­ację. Nie powinien ulegać nastrojowi chwili. Zrobił niedo­brze, ulegając jej namowom. A jeszcze większym błędem było to, że tak dobrze się z nią bawił.

No i rzecz jasna nie powinien jej całować.

Ale przecież nie pocałowałby jej, gdyby go o to nie po­prosiła.

Kiedy otworzyła drzwi, gotów był ją przeprosić.

- Słuchaj, naprawdę bardzo mi przykro - zaczął tonem, w którym pobrzmiewało zniecierpliwienie i irytacja. - Ale przecież moje życie to nie twoja sprawa. Wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze.

Już miał wejść do środka, ale powstrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Nie chcę cię tutaj.

- Na litość boską. Sama wszystko zaczęłaś. Może po­zwoliłem, żeby sprawy wyrwały się spod kontroli, ale...

- Co zaczęłam?

- No, to... - Był wściekły, że nie może znaleźć odpo­wiednich słów. Trudno mu było znieść jej spojrzenie skrzywdzonej sarenki.

- Dobrze, niech będzie. Sama zaczęłam. Nie powinnam zanosić ci ciastek. To rzeczywiście był z mojej strony ob­rzydliwy podstęp. Niepotrzebnie się zamartwiałam, że nie masz pracy, niepotrzebnie zaprosiłam cię na dobrą kolację, bo myślałam, że cię na to nie stać.

- Do diabła, Cybil...

- Pozwoliłeś mi tkwić w błędzie. Pozwoliłeś mi wierzyć, że jesteś biednym, bezrobotnym muzykiem i pewnie zaśmie­wałeś się z tego do rozpuku. Wspaniały dramatopisarz, zdo­bywca wielu nagród Preston McQuinn, autor wzruszających „Zagubionych dusz”. Pewnie jesteś zaskoczony, że znam twoją sztukę. Co taka głupia sroka jak ja może wiedzieć, prawda? - Popchnęła go mocniej, tak że musiał się cofnąć. - Czy roz­chichotana autorka komiksu może się znać na prawdziwej li­teraturze, na teatrze, na poważnej sztuce? Dlaczego nie zabawić się moim kosztem? Ty ograniczony, arogancki gburze! - Głos jej się załamał, chociaż sobie obiecywała, że będzie nad sobą panować. - A ja tylko chciałam ci pomóc...

- O nic nie prosiłem. Nie chciałem żadnej pomocy. - Za­uważył, że jest bliska łez. Im bliżej podchodziła, tym wię­ksza ogarniała go wściekłość. Wiedział, że kobieta umie pła­kać na zawołanie, jeśli chce omotać mężczyznę. Nie, nie pozwoli sobą manipulować. - Moja praca to wyłącznie moja prywatna sprawa.

- Twoja sztuka jest wystawiana na Broadwayu, więc nie jest to już taka prywatna sprawa - odparowała. - I nie ma to nic wspólnego z udawaniem biednego muzyka.

- Gram na cholernym saksofonie, bo lubię, i tyle. Ni­kogo nie udawałem. Sama wyciągnęłaś fałszywe wnioski.

- Pozwoliłeś mi na to.

- No i co z tego? Wprowadziłem się tutaj, ponieważ szukałem ciszy i spokoju. Chciałem, żeby mi nikt nie prze­szkadzał. Tymczasem niemal natychmiast zjawiasz się ty z talerzem ciastek, potem śledzisz mnie na ulicy, a ja spę­dzam pół nocy na komisariacie policji. Potem namawiasz mnie, żebym poszedł z tobą na kolację, ponieważ nie masz odwagi powiedzieć starszej kobiecie, żeby nie wtrącała się w twoje życie osobiste. Na koniec oferujesz mi pięćdziesiąt dolarów, żebym cię pocałował. - Upokorzona Cybil nie mogła powstrzymać płaczu. Pierwsza łza spłynęła jej po po­liczku, a on poczuł ucisk w żołądku. - Przestań - rzucił ostro. - Nie zaczynaj się mazać.

- Mam nie płakać, kiedy tak mnie poniżasz? Zawsty­dziłeś mnie, ośmieszyłeś, zrobiłeś ze mnie kompletną idiot­kę! - Nie próbowała nawet wycierać łez, tylko spoglądała na niego wilgotnymi oczami. - Przykro mi, ale ja tak nie potrafię. Płaczę, kiedy coś mnie boli.

- Sama jesteś sobie winna. - Musiał to powiedzieć. Bar­dzo chciał w to wierzyć. Poczuł, że musi uciec, i ruszył w stronę swojego mieszkania.

- Dokładnie zapamiętałeś fakty, Preston - powiedziała cicho. - Wymieniłeś je wszystkie w prawidłowej kolejności. Ale nie wziąłeś pod uwagę uczuć, które kryją się za czynami. Przyniosłam ci ciastka, ponieważ myślałam, że się ucieszysz z nowej znajomości. Już cię przeprosiłam za to, że cię śle­dziłam, ale przepraszam cię jeszcze raz...

- Nie chcę...

- Jeszcze nie skończyłam - przerwała mu tak spokojnie i dumnie, że ogarnęło go jeszcze większe poczucie winy.

- Zabrałam cię na kolację, ponieważ nie chciałam zranić bardzo miłej kobiety i sądziłam, że jesteś głodny. Dobrze się bawiłam w twoim towarzystwie, a kiedy mnie pocało­wałeś, coś poczułam. Myślałam, że ty też. Masz rację...

- skinęła chłodno głową, chociaż kolejna łza spływała jej po policzku - sama jestem sobie winna. Ty pewnie prze­lewasz wszystkie swoje uczucia w pracę i dla prawdziwych ludzi nic już nie zostaje. Żal mi ciebie. I przepraszam, że się wdarłam na twój zastrzeżony teren. Więcej już tego nie zrobię.

Zanim zdążył pomyśleć, co odpowiedzieć, zamknęła drzwi. Słyszał, jak szybkimi, zdecydowanymi ruchami prze­kręca wszystkie zamki. Wrócił do swojego mieszkania i również zamknął drzwi na wszystkie zamki.

Osiągnąłem to, czego chciałem, powiedział sobie. Sa­motność. Spokój. Cybil już nie zapuka do drzwi, nie prze­rwie biegu jego myśli, nie oderwie go od pracy. Nie wciąg­nie go w rozmowę i w świat uczuć, których nie chciał. Prze­cież i tak by nie wiedział, co zrobić z tymi uczuciami.

Stał na środku pustego pokoju, wyczerpany burzliwą roz­mową, wściekły na samego siebie i niewidzącym wzrokiem patrzył w przestrzeń.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Preston spał niespokojnym, przerywanym snem. Kiedy zasypiał, natychmiast zaczynało mu się coś śnić. W snach widział siebie i Cybil. Stał naprzeciw niej, w załomie muru, na skraju stromego urwiska. Miał wrażenie, że to ona za­pędziła go w miejsce, z którego nie miał innego wyjścia, jak tylko w jej ramiona.

A gdy się do niej zbliżał, sen przekształcał się w eroty­czną wizję. Budził się podniecony, wściekły, czując na ustach smak warg Cybil, pamiętając każdy szczegół ich na­miętnego pocałunku.

Nie miał apetytu, a kiedy już zdecydował się coś zjeść, śniadanie nie chciało przejść mu przez gardło. Nic mu nie smakowało; wciąż przypominał sobie ten prosty posiłek, który kilka dni temu zjedli razem we włoskiej knajpce.

Pił jedynie kawę, dopóki nerwy nie stały się napięte jak postronki, a żołądek nie zareagował palącym bólem.

Praca natomiast szła mu doskonale. Wszystkie emo­cje przelewał w swoich bohaterów, w sytuacje na scenie. Z bólem wyrywał uczucia z własnego serca i rzucał je na pożarcie fikcyjnym postaciom sztuki. Efekt był zdumiewa­jący.

Przypomniał sobie, co powiedziała Cybil, zanim zatrzas­nęła przed nim drzwi. Zarzuciła mu, że wkłada wszystkie swoje uczucia w pracę i nie zostawia nic dla prawdziwych ludzi.

Miała rację, ale czy tak nie było najlepiej? Przecież miał wokół siebie zaledwie kilka osób, którym mógł powierzyć swoje uczucia. Rodzice, siostra. Ale nawet w ich przypadku sytuację komplikował fakt, że czuł się zobowiązany spełniać ich oczekiwania.

Byli też Delta i Andre. Rzadko decydował się z kimś zaprzyjaźnić. Największą zaletą tych dwojga było, że nie oczekiwali od niego więcej, niż sam chciał im dać.

Była Mandy, która mobilizowała go do działania, kiedy sam nie potrafił się zmobilizować, wysłuchiwała go, gdy chciał się wygadać i dbała o niego, chociaż on sam o siebie nie dbał.

Nie życzył sobie, żeby jakaś kobieta wdzierała się do jego serca. Nigdy więcej. Dostał już nauczkę, więc od czasu Pameli skutecznie odstraszał każdą, która chciała się zbytnio zbliżyć do tego niebezpiecznego terytorium.

To Pamela wyleczyła go z uczuć swoimi kłamstwami, oszustwem, zdradą. W wieku dwudziestu pięciu lat można się wiele nauczyć i zapamiętać to na całe życie. Odkąd prze­stał wierzyć w miłość, nie tracił czasu na jej szukanie.

A jednak nie potrafił przestać myśleć o Cybil.

Przez ostatnie trzy dni kilka razy słyszał, jak gdzieś wy­chodziła. Nie raz dochodząca zza ściany muzyka i śmiech odrywały go od pracy. Powtarzał sobie, że przecież dziew­czyna najwyraźniej wcale nie cierpi. Dlaczego więc on czuł się tak podle?

Doszedł do wniosku, że nęka go poczucie winy. Zranił ją, a nie było to ani konieczne, ani zamierzone. Urzekła go. Niechętnie, ale jednak poddał się jej urokowi. Nie chciał jej zawstydzić, zranić jej uczuć. Widok łez nadal go poru­szał, chociaż wiedział, że kobiecy płacz może być tylko podstępnym środkiem, ułatwiającym osiągnięcie jakiegoś pokrętnego celu.

Łzy na policzku Cybil nie wyglądały jednak na fałszywe. Były tak naturalne, jak wiosenny deszcz.

Wiedział, że nie osiągnie spokoju, dopóki nie załatwi tej sprawy do końca. Musiał przyznać sam przed sobą, że nie przeprosił dziewczyny jak należy. Postanowił, że prze­prosi ją jeszcze raz. Teraz pewnie jest już bardziej opano­wana i nie zacznie płakać.

Przecież nie musieli zostawać wrogami. Była wnuczką człowieka, którego podziwiał i szanował. Wątpił, czy Daniel MacGregor odwzajemniłby te uczucia, gdyby się dowie­dział, że Preston McQuinn doprowadził jego ukochaną wnu­się do łez.

Nie po raz pierwszy uświadomił sobie, że bardzo liczy się z opinią Daniela MacGregora. Jakiś denerwujący we­wnętrzny głos szeptał, że zależy mu jednak również na opi­nii Cybil.

Dlatego właśnie Preston niespokojnie krążył po miesz­kaniu, zamiast pracować. Usłyszał, że Cybil znów wychodzi, ale nie zdążył złapać jej w korytarzu.

Pomyślał sobie, że zaczeka na nią. Przecież dziewczyna kiedyś wróci do domu. A kiedy wreszcie wróci, wtedy on przeprosi ją w bardziej cywilizowany sposób. Boże, nawet ślepy by zauważył, że ta kobieta ma miękkie serce. Będzie musiała mu wybaczyć. Gdy zaś mu już wybaczy, znów zo­staną dobrymi sąsiadami.

Zostawała jeszcze do załatwienia sprawa stu dolarów, która początkowo tak go rozbawiła, a teraz sprawiała, że czuł się wyjątkowo podle. Och, .był pewien, że Cybil będzie gotowa zbyć wszystko śmiechem. Czy tak pogodna osoba może się długo na kogoś gniewać?

Mylił się jednak w swoich przypuszczeniach. Byłby za­skoczony, jak długo i jak głęboko Cybil potrafi przeżywać doznaną urazę, gdyby zobaczył jej minę, kiedy wjeżdżała windą na swoje piętro.

Złościło ją niezmiernie, że wracając do domu, musi mijać drzwi McQuinna. Była wściekła, ponieważ wtedy za każdym razem zaczynała o nim myśleć i uświadamiała sobie swoją głupotę oraz to, jak okropnie się przez niego czuła.

W tej chwili ruchy miała utrudnione, bo niosła w ra­mionach dwie wielkie papierowe torby z zakupami, więc już w windzie zaczęła szukać klucza, żeby nie stać w ko­rytarzu ani sekundy dłużej, niż to było absolutnie konieczne.

Po dojechaniu na trzecie piętro winda zatrzymała się z charakterystycznym głuchym stukiem. Szukając klucza, który jak zwykle gdzieś przepadł, Cybil wyszła z kabiny.

Na widok McQuinna zacisnęła zęby, a jej spojrzenie sta­ło się lodowate.

- Cybil... - Nigdy nie widział, żeby jej oczy przybrały taki zimny wyraz i to zbiło go z tropu. - Pomogę ci zanieść te torby.

- Dziękuję, nie potrzebuję pomocy. - Jak na złość bar­dzo przydałaby się jej trzecia ręka, ponieważ nadal nie mogła znaleźć tego przeklętego klucza.

- Widzę, że potrzebujesz. - Z uśmiechem sięgnął po torby. Uśmiech natychmiast zniknął mu z twarzy, kiedy Cybil stawiła opór. Każde ciągnęło torby w swoją stronę, aż w końcu Preston wyrwał je siłą. - Daj spokój! Przecież już cię przeprosiłem! Ile razy muszę to powtórzyć, żebyś prze­stała się złościć?

- Idź do diabła - warknęła. - Ile razy muszę to powtó­rzyć, zanim zrozumiesz, że mówię poważnie? - Wreszcie znalazła klucz i włożyła go do zamka. - Oddaj mi zakupy.

- Wniosę ci je do domu.

- Powiedziałam, oddaj. - Znów zaczęli wyrywać sobie torby, aż Cybil syknęła zrezygnowana: - Proszę bardzo, za­trzymaj je sobie.

Otworzyła drzwi, ale zanim zdążyła zatrzasnąć mu je przed nosem, zablokował je nogą i wszedł do środka. Spoj­rzeli sobie prosto w oczy, a Prestonowi wydało się, że do­strzegł w jej spojrzeniu błysk agresji.

- Nawet tego nie próbuj - ostrzegł ją. - Nie jestem ja­kimś chuderlawym ulicznym rzezimieszkiem.

Nie wątpiła, że mogłaby mu nieźle dołożyć, ale nie chcia­ła, żeby sobie pomyślał, że jego obecność tak bardzo wy­prowadza ją z równowagi. Odwróciła się więc tylko na pię­cie i tupiąc obcasami pantofelków z różowego zamszu, po­szła do kuchni. Położyła torbę z zakupami na blacie, a Pre­ston postawił drugą obok.

- Dzięki. Wniosłeś moje zakupy, tak jak chciałeś. Cze­kasz na napiwek?

- Bardzo śmieszne. Załatwmy to od razu. - Sięgnął do kieszeni po banknot, ten sam, który mu dała. - Proszę.

Obojętnie spojrzała na pieniądze.

- Nie wezmę ich z powrotem. Zarobiłeś je.

- Nie przyjmę pieniędzy za coś, co się okazało kiepskim dowcipem.

- Kiepskim dowcipem! - Lód w jej oczach zamienił się w zielony płomień. - A więc według ciebie to był kiepski dowcip! Skoro już mowa o kiepskich dowcipach, to jestem ci winna jeszcze pięćdziesiąt dolarów, prawda?

Ta uwaga go dotknęła. Z zaciśniętymi zębami patrzył, jak Cybil otwiera torebkę.

- Nie przeciągaj struny, Cybil. Przyjmij zwrot pieniędzy.

- Nie.

- Powiedziałem: weź te cholerne pieniądze. - Chwycił ją za rękę, przyciągnął bliżej i wcisnął jej banknot w dłoń. - No, nareszcie... - Zabrakło mu słów, kiedy podarła sto dolarów na drobne kawałki i podrzuciła w górę jak konfetti.

- Proszę. I po kłopocie.

- To było bardzo niemądre. - Miał nadzieję, że jego słowa zabrzmiały spokojnie.

- Niemądre? A dlaczego miałabym postępować inaczej niż zwykle? Możesz odejść.

Jej głos przybrał tak władczy, niemal królewski ton, że Preston zdezorientowany zamrugał oczami.

- Bardzo skuteczne zagranie - wymamrotał. - Ten ton wielkiej damy to dla mnie zaskoczenie.

Jej następna sugestia, wygłoszona tym samym pełnym wyższości tonem, była równie zaskakująca, choć zupełnie nie pasowałaby do wielkiej damy. Preston znów zamrugał oczami ze zdziwienia.

- To też skuteczne - przyznał. - I zdaje się, że nie mia­łaś na myśli romantycznej pieszczoty.

Cybil odwróciła się na pięcie i zaczęła wykładać z toreb zakupy. Jeśli przekleństwa i obelgi na niego nie działały, to może pójdzie sobie, gdy zacznie go ignorować.

Ta metoda być może okazałaby się skuteczna, gdyby Pre­ston nie zobaczył, że dziewczynie drżą ręce. Na ten widok na nowo zalało go poczucie winy i zagłuszyło wszystkie inne uczucia.

- Cybil, naprawdę mi przykro. - Spostrzegł, że na chwi­lę zawahała się, ale zaraz chwyciła puszkę zupy i znów za­jęła się rozpakowywaniem toreb. - Sprawy wymknęły mi się spod kontroli, nie wiedziałem, jak zatrzymać bieg wy­padków. A powinienem był to zrobić.

- Nie musiałeś mnie okłamywać. Zostawiłabym cię w spokoju.

- Nie okłamywałem cię, przynajmniej nie od początku i nie celowo. Po prostu nie wyprowadziłem cię z błędu, kie­dy wyciągnęłaś fałszywe wnioski. Strzegłem swojej prywat­ności. Bardzo sobie ją cenię.

- A więc masz swoją prywatność. Ale nie ja wdarłam się przed chwilą do twojego mieszkania.

- Nie, nie ty. - Włożył ręce do kieszeni, zaraz je wyjął i oparł na kuchennym blacie. - Zraniłem cię, zupełnie nie­potrzebnie. Bardzo cię przepraszam.

Zamknęła oczy. Czuła, że w jej sercu otwierają się jakieś drzwi, które tak bardzo chciała zamknąć na zawsze.

- Dlaczego to zrobiłeś?

- Myślałem, że w ten sposób cię zniechęcę do wkraczania na mój teren. Czułem się niepewnie, bo wywarłaś na mnie zbyt duże wrażenie. No i trochę mnie bawiło, że tak się starasz mi pomóc w znalezieniu pracy. - Zobaczył, że na chwilę ze­sztywniała, i natychmiast pośpieszył z wyjaśnieniem. - Nie chciałem cię urazić. Pomyśl tylko. Czy mogłem nie śmiać się w duchu, kiedy zaproponowałaś mi sto dolarów za to, że się z tobą wybiorę na kolację? Zdecydowałaś się wydać sto dolarów, żeby nie zranić uczuć jakiejś staruszki i za­fundować bezrobotnemu saksofoniście gorący posiłek. To było takie... urocze. Rzadko używam tego słowa.

- Co za upokorzenie - wymamrotała, po czym zaczęła wyjmować sprawunki z drugiej torby i układać je na półkach w lodówce.

- Nawet nie myśl w ten sposób. - Okrążył kontuar i te­raz oboje znajdowali się w kuchni. - To wszystko nie wy­paliło z mojej winy. Wydarzenia nastąpiły w złej kolejności. Gdybym przy kolacji powiedział ci, kim naprawdę jestem, tak jak należało zrobić, oboje byśmy się śmiali z całej tej historii. Tymczasem doprowadziłem cię do płaczu i nie mo­gę sobie tego wybaczyć.

Stała bez ruchu, wpatrując się we wnętrze lodówki. Nie spodziewała się, że tyle myślał o tym, co między nimi za­szło, że obchodziły go jej uczucia. A jednak. Nigdy nie po­trafiłaby odepchnąć człowieka o wrażliwym sercu.

Wzięła głęboki oddech i postanowiła, że zaczną wszy­stko od nowa. Zostaną zaprzyjaźnionymi sąsiadami.

- Napijesz się piwa? - zapytała niedbale. Preston poczuł, jak wszystko się w nim rozluźnia.

- Tak, chętnie.

- Tego się spodziewałam. - Wzięła butelkę, otworzyła, sięgnęła po szklankę. - Odkąd cię poznałam, nie słyszałam, żebyś tyle mówił. - Odwróciła się do niego i spostrzegła, że patrzy na nią z uśmiechem w oczach. - Pewnie zaschło ci w gardle.

- Dzięki.

W kąciku ust Cybil ukazał się znajomy dołeczek.

- Ale nie mam już ciastek.

- Zawsze możesz upiec następne.

- Zobaczymy. - Ponownie zajęła się układaniem zaku­pów. - Myślałam o tym, żeby upiec ciasto. - Zerknęła za siebie. - Nigdy jeszcze nie jedliśmy razem ciasta.

- Nie, nie jedliśmy.

Znów uświadomił sobie, że Cybil za bardzo mu się po­doba. Niepokoiło go to. Miała na sobie trochę za dużą białą bluzkę, leginsy w kolorze letniego nieba i zupełnie niepo­ważne różowe buciki.

Ponieważ wracała z zakupów, Preston uznał, że perfu­mowała się wyłącznie dla własnej przyjemności, tym bar­dziej że otaczający ją zapach był ledwie wyczuwalny. Nie miał natomiast pojęcia, dlaczego jedno ucho ozdobiła dwo­ma złotymi kółkami, w drugie zaś włożyła tylko mały kol­czyk z pojedynczym brylancikiem.

Wszystko razem składało się jednak na fascynującą ca­łość.

Kiedy sięgała do torby po kolejne zakupy, wolną ręką chwycił ją za nadgarstek.

- Więc wszystko między nami w porządku? - zapytał.

- Na to wygląda.

- Chcę ci jeszcze coś powiedzieć. - Odstawił piwo. - Śnisz mi się.

Teraz z kolei jej zaschło w gardle. Poczuła, że coś ją ściska w żołądku.

- Co takiego?

- Śnisz mi się - powtórzył Preston. Zbliżył się do niej i przyparł ją do drzwi lodówki. Tym razem to ona nie ma drogi ucieczki, pomyślał z satysfakcją. - Śnię o tym, że je­stem blisko ciebie, dotykam cię... - Wpatrując się w jej twarz dotknął czubkami palców jej piersi. - Budzę się z twoim smakiem na ustach.

- O, Boże!

- Powiedziałaś, że kiedy cię pocałowałem, coś poczułaś. Ja też coś poczułem. - Nie odrywając od niej wzroku, prze­sunął dłońmi po jej bokach, aż do bioder. - Miałaś rację.

Kolana miała miękkie, nerwowo przełykała ślinę.

- Miałam rację?

- Tak. Chciałbym poczuć to znowu.

Gdy się ku niej pochylił, Cybil zrobiła unik.

- Zaczekaj!

Jego usta zatrzymały się w odległości jednego oddechu od ust dziewczyny.

- Dlaczego?

Nie miała pojęcia, co mu odpowiedzieć.

- Nie wiem - rzekła bezradnie. Uśmiechnął się, co nie zdarzało mu się często.

- Kiedy już będziesz wiedziała, wtedy mi powiedz - za­proponował i chwycił ją w objęcia.

Stało się dokładnie tak, jak za poprzednim razem. Była pewna, że to niemożliwe, żeby znowu poczuła takie samo wirowanie w głowie, sercu i całym ciele. Miała jednak wra­żenie, że wszystko w niej czekało na ten pocałunek, żeby natychmiast zareagować jak poprzednio. Jody się nie myliła, pomyślała jeszcze, zachowując resztki przytomności. Żadne inne pocałunki nie dadzą mi już satysfakcji.

Miękka, świeża, radosna jak promień słońca. Takie określenia przychodziły Prestonowi do głowy. Ciepła, słodka, szczodra. Zapomniał już, jak bardzo potrzebuje tych doznań. Przypomniał sobie teraz, kiedy trzymał w ramionach drżącą Cybil.

Znów chciał przeżywać to samo. Nie spodziewał się, że tak bardzo tego pragnie.

Łapczywie całował jej szyję.

- Tutaj... zaraz... - wyszeptał.

- Nie. - To było ostatnie słowo, jakie spodziewała się usłyszeć ze swoich własnych ust. Tak, pożądała go, ale cho­ciaż z każdym ruchem jego rąk pragnienie stawało się sil­niejsze, powtórzyła jeszcze raz: - Nie. Zaczekaj.

Podniósł głowę. Zobaczyła, że jego oczy przybrały kolor wzburzonego morza.

- Dlaczego?

- Ponieważ ja... - Z westchnieniem odchyliła głowę w tył i zamknęła oczy, kiedy jego ręce wolnym, zdecydo­wanym ruchem przesunęły się po jej ciele, pobudzając wszy­stkie zmysły.

- Pragnę cię. - Kciukami zakreślał kręgi na jej piersiach. - Ty też mnie pragniesz.

- Tak, ale... - Zacisnęła dłonie na jego ramionach, sta­rając się nie dać unieść nowej fali pożądania. - Jest kilka rzeczy, których nigdy nie robię pod wpływem impulsu. Przy­kro mi, ale to jest właśnie jedna z nich.

Otworzyła oczy i wzięła drżący oddech. Spostrzegła, że Preston cały czas uważnie jej się przygląda, chociaż naj­wyraźniej ogarnęła go gorączka namiętności. Mimo to po­trafił zachować chłodny osąd sytuacji.

- To nie jest żadna gra - zapewniła go.

Uniósł brew, zaskoczony, że tak trafnie odgadła jego myśli.

- Nie? - zapytał. - Rzeczywiście, nie jest. - Uznał po chwili, że wierzy jej bez zastrzeżeń. - Nie potrafiłabyś pro­wadzić takiej gry, prawda?

Domyśliła się, że kiedyś ktoś w ten sposób się z nim zabawił, i natychmiast ogarnęło ją współczucie.

- Nie wiem, czy bym potrafiła. Nigdy nie próbowałam. Preston wypuścił ją z objęć i cofnął się. Wydawał się całkiem opanowany, podczas gdy ona nadal nie mogła wró­cić do równowagi. Bezwiednie uniosła dłoń do szyi, na któ­rej wciąż czuła elektryzujący dotyk jego ust.

- Potrzebuję trochę czasu, zanim się sobą z kimś po­dzielę. Kochanie się, seks... to niezwykły dar i nie należy go dawać bezmyślnie.

Te słowa poruszyły go i uspokoiły, chociaż nie wiedział, dlaczego.

- Ludzie często dają sobie taki prezent bez głębszego zastanowienia.

- Nie ja. - Cybil potrząsnęła głową. - Mnie się coś ta­kiego nigdy nie zdarza.

Miał nieprzepartą ochotę pogładzić ją po policzku, więc z determinacją wsunął ręce do kieszeni. Doszedł do wnio­sku, że będzie lepiej, jeśli powstrzyma się przed dotykaniem Cybil. Jeszcze za wcześnie na taką pieszczotę.

- I myślisz, że jak mi to powiesz, uda ci się mnie po­wstrzymać?

- Mówię ci to, żebyś zrozumiał, dlaczego odmawiam, chociaż mam ochotę powiedzieć tak. Oboje wiemy, że łatwo mógłbyś mnie skłonić, żebym się zgodziła.

Znów poczuł, że zalewa go żar.

- Takie szczere wyznania mogą być bardzo niebez­pieczne.

- Ty potrzebujesz prawdy. - Od początku czuła, że nic nie zraziłoby go bardziej niż kłamstwo. - A ja nie oszukuję mężczyzn, wobec których mam plany na przyszłość.

Preston podszedł bliżej. Jej usta zaczęły drżeć, oddech stał się urywany. Mógł sprawić, żeby się zgodziła. Świado­mość własnej siły uderzała mu do głowy. Wiedział jednak, że jeśli z niej skorzysta, to coś między nimi zostanie nie­odwracalnie zepsute.

- Potrzebujesz czasu - powiedział. - Wiesz mniej wię­cej, ile?

Znów niepewnie wciągnęła powietrze.

- Teraz wydaje mi się, że już jestem gotowa. Ale... - Uśmiechnęła się z wysiłkiem, kiedy zobaczyła, że twarz na chwilę mu poweselała. - Trudno mi powiedzieć. Mogę ci tylko obiecać, że kiedy będę gotowa, dowiesz się o tym pierwszy.

- Może uda nam się skrócić ten czas o kilka dni - wy­szeptał i ulegając pokusie, przesunął wargami po jej wargach.

Dziewczyna nie zamykała oczu w nadziei, że pozwoli jej to zachować przytomność umysłu. Jednak kontury przed­miotów szybko zaczęły się rozmywać.

- Tak, to może być skuteczna metoda.

- Umówmy się, że twoje zastanawianie się nie potrwa dłużej niż tydzień. - Całował ją coraz mocniej, aż poczuł, że robi się miękka i uległa.

Kiedy się cofnął, przyłożyła rękę do serca.

- Dwa tygodnie. To chyba dobry termin. Niespodziewanie dla samego siebie Preston roześmiał się serdecznie.

- Chyba po prostu musimy czekać. Sami będziemy wie­dzieli, kiedy nadejdzie odpowiedni czas.

- Dobrze. Mądra decyzja. - Starała się wyrównać od­dech. Preston sięgnął po piwo. - Kupiłam tyle... - Brako­wało jej słowa.

- Jedzenia? - podpowiedział. Z satysfakcją patrzył na jej zagubioną minę.

- Właśnie, jedzenia. Pomyślałam sobie, że mogłabym przygotować jakąś...

Zaczekał chwilę, a Cybil bezradnie przyłożyła dłoń do czoła i popatrzyła na kuchenkę.

- Jakaś kolację?

- O, właśnie. Kolację. Zabawne, jak czasami trudno so­bie przypomnieć najprostsze słowo. - Odetchnęła głębiej. - Miałbyś ochotę zostać na kolację?

Wypił łyk piwa, oparł się o kuchenny blat.

- A będę mógł patrzyć, jak gotujesz?

- Jasne. Usiądziesz z boku i na przykład pomożesz mi kroić warzywa.

- Dobrze. - Propozycja bardzo mu się spodobała. Usiadł na stołku przy kontuarze. - Często gotujesz?

- Dosyć. Lubię gotować. To proces pełen niespodzianek. Różne składniki, ogień, odpowiedni czas, mieszanina sma­ków, zapachów, konsystencji.

- A... gotujesz czasami nago?

Znieruchomiała z błyszczącą, czerwoną papryką w ręku. Zachichotała i odłożyła ją na blat.

- McQuinn, powiedziałeś coś śmiesznego. - Lekko ścis­nęła jego rękę. - Jestem z ciebie dumna.

- To nie był żart, tylko całkiem poważne pytanie. - Kiedy roześmiała się żywiołowo, ujęła jego twarz w dłonie i głośno pocałowała w usta, Preston uśmiechnął się takim rozanielonym uśmiechem, że chyba nie rozpoznałby włas­nego odbicia w lustrze. - A wiec gotujesz nago?

- Nie wtedy, kiedy podsmażam kurczaka. A właśnie za chwilę mam zamiar to zrobić.

- Nic nie szkodzi. Mam bujną wyobraźnię.

Znów się roześmiała. Gdy spostrzegła rozmarzony błysk w jego oku, odchrząknęła trochę skrępowana.

- Mam ochotę na kieliszek wina. Ty też? Uniósł tylko niemal pełną szklankę piwa.

- Ach, no tak. - Wyjęła z lodówki butelkę białego wina. Nagle odwróciła się i znowu zachichotała. - Przestań.

- Co mam przestać?

- Tak na mnie patrzysz, jakbym rzeczywiście była naga. Włącz lepiej jakąś muzykę - poleciła, wskazując na salon. - Otwórz też okno, bo zrobiło się tu trochę za gorąco. I daj mi trochę czasu, żebym wymyśliła jakiś obojętny temat do rozmowy, bo na razie mogę myśleć tylko o jednym.

- Tobie nigdy nie brakuje tematów do rozmowy.

- Zabrzmiało to jak zniewaga. Ale rzeczywiście. Jestem miłośniczką konwersacji.

- Czy to nowoczesne określenie gaduły? - zapytał wstając.

- Strasznie jesteś dzisiaj dowcipny, prawda?

- To pewnie zasługa odpowiedniego towarzystwa - wy­mamrotał i zaczął przeglądać jej płyty kompaktowe. - Masz dobry gust, jeśli chodzi o muzykę.

- Spodziewałeś się czegoś innego?

- Na pewno nie spodziewałem się Fatsa Wallera, Arethy i B.B Kinga. Masz też dużo radosnej, beztroskiej muzyczki.

- A co w tym złego?

W odpowiedzi pokazał jej płytę „Największe przeboje The Partridge Family”

- Nie mam nic więcej do dodania - stwierdził.

- Bardzo przepraszam, ale to prezent od drogiego mi przyjaciela. A poza tym to już klasyka.

- Klasyka czego?

- Najwyraźniej nie doceniasz piosenek i seriali telewi­zyjnych z lat siedemdziesiątych. Chętnie o nich z tobą po­rozmawiam.

- Pewnie znasz słowa wszystkich piosenek z tej płyty. Prychnęła rozbawiona i zaczęła myć warzywa.

- Oczywiście, że znam. Był taki czas w mojej wspa­nialej młodości, kiedy sama byłam w zespole muzycznym.

- Aha. - Preston wybrał B.B. Kinga.

- Śpiew i gitara rytmiczna w grupie Turbo. - Z uśmie­chem podeszła do blatu. - Jesse, gitarzysta prowadzący, bar­dzo interesował się samochodami.

- Więc umiesz grać na gitarze.

- Tak. A raczej kiedyś grywałam. Miałam piękną, czer­woną gitarę fendera. Moja mama pewnie nadal przechowuje ją w moim dawnym pokoju, razem z baletkami, zestawem „Mały chemik”, szkicami, które zrobiłam, kiedy chciałam zostać projektantką mody, i z książkami o hodowli zwierząt. Marzyłam o tym, żeby być weterynarzem, dopóki sobie nie uświadomiłam, że musiałabym również usypiać zwierzęta, a nie tylko się z nimi bawić. - Położyła na blacie deskę do krojenia i wzięła odpowiedni nóż ze stojaka. - To wszy­stko były moje wielkie pasje. Słuchał jej zafascynowany.

- Gitara elektryczna i baletki to były twoje pasje?

- Tak. Nie mogłam się tylko zdecydować, kim chcę zostać. Wszystko, czego próbowałam, najpierw było za­bawne, a potem okazywało, się ciężką pracą. Wiesz, jak się kroi paprykę?

- Nie. Czy to, co teraz robisz, nie jest pewnego rodzaju pracą?

Westchnęła i zaczęła kroić sama.

- To też jest praca, i nie „pewnego rodzaju”, tylko praca z prawdziwego zdarzenia. Jest ciężka, ale mimo to dobrze się przy niej bawię. A ty nie lubisz pisać?

- Raczej nie.

Spojrzała na niego znad deski.

- W takim razie dlaczego piszesz?

- Nie potrafiłbym robić nic innego. Pisanie to moja... pasja.

Ze zrozumieniem skinęła głową i sięgnęła po okazałe jasne pieczarki.

- Moja mama jest w podobnej sytuacji. Nigdy nie chcia­ła robić nic innego tylko malować. Czasami, kiedy obser­wuję ją przy pracy, widzę, jaki to dla niej bolesny proces. Musi bardzo się starać, żeby przelać na płótno wszystko, co chce powiedzieć. Ale kiedy skończy, kiedy jest zadowo­lona z wyniku, cała promienieje. Przeżywa wielką satysfa­kcję, może nawet wstrząs, kiedy widzi, na ile ją stać. Z tobą pewnie jest tak samo. - Podniosła wzrok i zauważyła, że Preston przygląda się jej z namysłem. - Zawsze jesteś za­skoczony, kiedy widzisz, że potrafię zrozumieć nie tylko to, co oczywiste?

Chwycił ją za rękę, zanim zdążyła się odsunąć.

- Jeśli nawet tak jest, to tylko dlatego, że ja sam nie potrafię cię rozszyfrować. Dopóki cię do końca nie zrozu­miem, na pewno jeszcze nieraz zdarzy mi się ciebie urazić.

- Ależ mnie wyjątkowo łatwo zrozumieć.

- Ja też tak z początku myślałem. Myliłem się. Jesteś prawdziwą zagadką, Cybil. Kryjesz w sobie mnóstwo nie­oczekiwanych, najróżniejszych niespodzianek.

Uśmiechnęła się łagodnie, a jej twarz stała się jeszcze piękniejsza.

- To najmilsza rzecz, jaką mi kiedykolwiek powie­działeś.

- Nie mam miłego charakteru. Dowiodłabyś swojej in­teligencji, gdybyś mnie natychmiast stąd wyrzuciła, dokład­nie zamknęła drzwi i nie dała mi się więcej do siebie zbli­żyć.

- Jestem inteligentna, więc już dawno to zrozumiałam. Ale... - Pogładziła go delikatnie po policzku. - Chyba zo­staniesz moją kolejną pasją.

- Dopóki nie skończy się zabawa i nie zacznie się ciężka praca?

Patrzył na nią bardzo poważnie. Widać było, że jest przy­gotowany na najgorsze.

- McQuinn, ty już jesteś dla mnie ciężką pracą, a jednak wciąż siedzisz w mojej kuchni. Wiesz, jak się kroi marche­wkę w słupki?

- Nie mam bladego pojęcia.

- Wobec tego patrz i ucz się. Następnym razem nie po­zwolę ci się obijać. - Kilkoma szybkimi, wprawnymi ru­chami obrała marchewkę. Nagle zerknęła na niego z ukosa. - Dalej jestem naga?

- A chciałabyś?

Roześmiała się tylko i wypiła łyk wina.

Kiedy w końcu usiedli razem do stołu, Cybil zdała sobie sprawę, że zaczyna się zakochiwać w siedzącym naprzeciw niej mężczyźnie.

Rozpoznawała charakterystyczne oznaki tego stanu - nieregularne uderzenia serca, puls przyśpieszony rosnącym pożądaniem, rozmarzony uśmiech, ciche westchnienia. Naj­wyraźniej miłość była niedaleko.

Bardzo ją ciekawiło, jak to będzie, kiedy zakocha się na dobre.

Długo się żegnali, całując się w progu na dobranoc.

Potem jeszcze dłużej nie mogła zasnąć. Ciało nie mogło się uspokoić, a w głowie roiło się od marzeń.

Uśmiechnęła się, kiedy usłyszała zza ściany ciche dźwięki saksofonu. Wkrótce ukołysały ją do snu.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Z włosami mokrymi po porannym prysznicu Preston sie­dział w swojej kuchni na stołku, który pożyczył od Cybil, ulegając usilnym namowom właścicielki. Przeglądał gazetę, jedząc płatki kukurydziane z zimnym mlekiem i bananem. Kiedy Cybil zobaczyła jego puste szafki, przyniosła mu tro­chę zapasów spożywczych.

Powiedziała mu, że nawet kompletna kuchenna niedo­rajda - czyli na przykład on - umie zalać płatki mlekiem i pokroić banana.

Nie obraził się na nią za takie stwierdzenie, chociaż nie uważał się za skończoną niedorajdę. Przecież wczoraj zrobił bardzo dobrą sałatkę, w czasie kiedy Cybil wyczyniała ja­kieś niewiarygodne cuda z kurczakiem.

Jego sąsiadka gotowała doskonale, przez co nie miał już ochoty żywić się robionymi naprędce kanapkami, jak mu się to przedtem często zdarzało.

Nie przeszkadzało jej, że od czasu pierwszego wspólnego posiłku w jej kuchni nigdy nie wyszli razem na kolację. Spodziewał się, że wkrótce zmęczy ją codzienne przyrzą­dzanie wieczornych posiłków i zażąda zaproszenia do re­stauracji. Coś, co na początku jest miłą odmianą, myślał, po pewnym czasie zmienia się w nudną rutynę. Normalni ludzie na ogół dążą do jej zmiany.

A zdaje się, że oboje zaczynali właśnie z wolna popadać w rutynę. Dni spędzali osobno, każde u siebie. No, może z wyjątkiem tych kilku okazji, kiedy Cybil wyciągnęła go na spacer czy namówiła na wspólny zakup nowej lampy.

Zerknął w głąb salonu na dziwaczną żabę z brązu, trzy­mającą trójkątny abażur. Nadal nie bardzo wiedział, jak jej się udało namówić go do nabycia czegoś takiego, a także do kupienia od pani Wolinsky używanego fotela z podnóż­kiem, którego sąsiadka chciała się pozbyć.

Nie dziwił się wcale, że staruszka miała go dosyć. Kto chciałby trzymać w salonie rozkładany fotel z obiciem w zielonożółtą kratę? Wkrótce się przekonał, że fotel co prawda wygląda okropnie, ale jest zaskakująco wygodny.

Jeśli ma się już fotel i lampę, konieczny jest i stół. Wkrótce Preston stał się więc posiadaczem całkiem solid­nego chippendale'a, który gwałtownie domagał się renowa­cji. Właśnie dlatego kosztował tak tanio, czego nie omie­szkała podkreślić Cybil.

Tak się szczęśliwie złożyło, że miała przyjaciela, zajmu­jącego się w wolnych chwilach renowacją starych mebli. Chętnie go z nim skontaktuje.

Równie szczęśliwym zbiegiem okoliczności inny z jej znajomych prowadził kwiaciarnię, dlatego też w kuchni Pre­stona pojawił się wesoły bukiet stokrotek.

Kolejny przyjaciel - musiała ich mieć całą armię - ma­lował sceny z życia Nowego Jorku i sprzedawał je na ulicy. Jego obrazy wydały się po prostu stworzone do mieszkania Prestona. Bardzo rozweseliłyby wnętrze.

Preston upierał się, że niczego nie chce rozweselać, ale trzy całkiem przyzwoite akwarele już wisiały na jego ścianach, natomiast Cybil zaczynała już przebąkiwać coś o dy­wanie.

Zastanawiał się, jak ona to robi, ale nie potrafił tego wyjaśnić. Potrząsnął głową i dalej jadł śniadanie. Nie prze­stawała mówić, dopóki nie wyjmował portfela i nie godził się na kolejny zakup.

Poza tym nie wchodzili sobie w drogę.

Jeśli nie liczyć pewnego sobotniego popołudnia, kiedy wtargnęła do jego mieszkania, obładowana kubłami, szczot­kami, ścierkami i Bóg wie, czym jeszcze. Oznajmiła, że jeśli zamierza nadal tu mieszkać, powinien mieć porządek. Sam nie wiedział, jak się to stało, ale następne trzy godziny de­szczowego popołudnia spędził na myciu, szorowaniu i wycie­raniu kurzu, zamiast nad następnym aktem sztuki.

No, ale dzięki temu prawie udało mu się zaciągnąć ją do łóżka. Prawie. Kiedy bowiem stanęła w progu sypialni, ze zgrozy odebrało jej mowę.

Szybko odzyskała głos i wygłosiła wykład. Powinien wykazać więcej szacunku dla pomieszczenia, które najwy­raźniej służy mu nie tylko za sypialnię, ale również za miej­sce pracy. Dlaczego, u diabła, przez cały dzień ma zasłonięte okna? Może marzy o mieszkaniu w jaskini? I czy religia zakazuje mu prania pościeli?

W samoobronie rzucił się na nią i zamknął jej usta w bar­dzo przyjemny sposób - pocałunkiem.

Gdyby w drodze do łóżka nie potknęli się o stos bielizny do prania, na pewno ten dzień nie zakończyłby się wspólną wyprawą do pralni.

Musiał jednak przyznać, że ingerencja Cybil w jego ży­cie miała swoje zalety. Chociaż przedtem bałagan mu nie przeszkadzał, teraz z przyjemnością przebywał w swoim wysprzątanym mieszkaniu. Lubił zasypiać w świeżo upranej pościeli, chociaż wolałby to robić w towarzystwie Cybil. I czy można narzekać, że kuchnia jest dobrze zaopatrzona?

Nawet frustracja seksualna wychodziła mu na dobre. Dzięki niej słowa wylewały się z niego same, pisanie szybko biegło naprzód. Nastrój w sztuce trochę się zmienił. Teraz centralną postacią stała się kobieta, naiwna i pełna entuzja­zmu, kipiąca energią i optymizmem. Kobieta, która łatwo dałaby się uwieść i zniszczyć mężczyźnie o zupełnie innym charakterze; takiemu, który nie cofnąłby się przed odebra­niem jej wszelkiej radości życia i złamaniem jej serca.

Doskonale widział, że to, o czym pisze, niepokojąco przypomina rzeczywistość, ale postanowił, że nie będzie się tym martwić.

Wypił łyk kawy i zanotował sobie w myślach, żeby za­pytać Cybil, jak to się dzieje, że parzona przez niego kawa zawsze smakiem przypomina wodę bagienną. Rozłożył ga­zetę, ciekaw, o czym jest dzisiejszy odcinek jej komiksu.

Szybko przebiegł go wzrokiem, zmarszczył czoło, wrócił do pierwszego obrazka i uważniej przeczytał całość.

Cybil tymczasem siedziała już przy desce kreślarskiej. Otworzyła szeroko okno, ponieważ wiosna w tym roku na­deszła wyjątkowo wcześnie. Cudowny ciepły wietrzyk wpa­dał do pracowni wraz z ulicznym hałasem.

Podzieliła na prostokąty kartkę papieru, starannie wyskalowała i odłożyła przykładnicę na miejsce. Z przechy­loną głową wpatrywała się w pierwszy pusty prostokąt. Był dwa razy większy od tego, który za dwa tygodnie w gotowej postaci ukaże się w gazecie. Miała już gotowy pomysł - ustawienie postaci, sytuację i pointę, która połączy pięć ko­lejnych obrazków w jedną całość i rozweseli czytelników przy porannej kawie.

Tajemniczy Sąsiad, występujący teraz jako Quinn, siedział w swojej mrocznej kryjówce i pisał dzieło życia - wspaniałą, wiekopomną powieść. Przystojny, kapryśny, fascynujący Quinn był tak pogrążony w swoim światku, że wcale nie zauważył Emily, która przykucnęła za oknem, na schodach pożarowych, i przez szczelinę między stale zaciągniętymi zasłonami starała się za pomocą lornetki odczytać pisane słowa.

Śmiejąc się sama z siebie - przecież Cybil również sta­rała się dowiedzieć, chociaż w trochę bardziej cywilizowany sposób, jak przebiega praca nad sztuką Prestona - zaczęła szkicować komiksową wersję sąsiada z naprzeciwka.

Przesadzała przy tym znacznie, zarówno jeśli chodziło o jego dobre, jak i o złe cechy. Rosłe, umięśnione ciało, męska twarz, chłodne spojrzenie. Jego opryskliwość, poczu­cie humoru i nieustanne zdziwienie światem, w którym ob­racała się Emily.

Biedaczek, pomyślała, zupełnie nie ma pojęcia, jak z nią postępować.

Rozległ się dzwonek do drzwi. Wsunęła ołówek za ucho, przekonana, że to Jody zapomniała klucza.

Po drodze dolała sobie kawy do kubka.

- Zaczekaj chwilę. Już idę.

Otworzyła drzwi i na widok Prestona nie pierwszy raz poczuła, jak coś w niej topnieje. Był jeszcze trochę mokry po kąpieli i nie włożył koszuli. Boże, co za mięśnie, po­myślała, niemal się oblizując.

Miał na sobie wyblakłe dżinsy, stał boso, a jego twarz przybrała cudownie poważny, rozsądny wyraz.

- Cześć. - Postarała się, żeby zabrzmiało to beztrosko, chociaż w myślach widziała, jak rzuca się na niego z po­żądaniem. - Zabrakło ci mydła, kiedy byłeś pod pryszni­cem? Przyszedłeś pożyczyć je ode mnie?

- Co? Nie. - Zapomniał, że jest niekompletnie ubrany. - Chcę z tobą porozmawiać o tym. - Pokazał jej gazetę.

- Jasne, wejdź. - Do niczego nie dojdzie, zapewniała się w myślach. Jody zjawi się tu za chwilę, a to na pewno ją powstrzyma przed rzuceniem się na Prestona. - Nalej so­bie kawy i chodź do pracowni. Zaczęłam już rysować i nie­źle mi dzisiaj idzie.

- Nie chcę ci przeszkadzać, ale...

- Niewiele rzeczy jest w stanie przeszkodzić mi w pra­cy - oznajmiła radośnie i ruszyła schodami w górę. - Jeśli masz ochotę, weź sobie bułeczkę cynamonową.

- Nie. - Mimo to skusił się i po chwili już nalewał sobie kawy i sięgał po bułeczkę.

Jeszcze nie był w pracowni Cybil, ponieważ nigdy nie przychodził do niej, kiedy pracowała. Po drodze zerknął do sypialni, na wielkie łoże, przykryte jaskrawoniebieską narzutą, na którym piętrzyła się góra różnobarwnych poduszek. Wy­obrażał sobie, jak by było, gdyby przycisnął jej dłonie do cien­kich, żelaznych słupków zagłówka i wreszcie mógł zrobić z nią wszystko, czego by zapragnął. I czego ona by zapragnęła.

W sypialni czuć było delikatną, zmysłową woń. Świeży, kobiecy zapach, z nutą wanilii.

Zauważył płatki róż w misie, książkę na nocnym stoliku i świece na parapecie okiennym.

- Znalazłeś wszystko? - zawołała z góry. Otrząsnął się z zamyślenia.

- Tak. Słuchaj, Cybil... - Wszedł do pracowni. - Chry­ste, jak możesz pracować w tym hałasie?

Nawet nie podniosła wzroku znad deski.

- W jakim hałasie? A, to. - Szkicowała dalej, używając nowego ołówka, ponieważ poprzedni nadal tkwił za jej uchem. - Dla mnie ten hałas jest jak relaksująca muzyka. Przeważnie go nie słyszę.

Pracownia wyglądała bardzo profesjonalnie i artystyczne zarazem. Materiały rysownicze leżały starannie ułożone na półkach obok ładnych i zabawnych drobiazgów. W jednym z obrazów na ścianie rozpoznał pracę znajomego już spe­cjalisty od nowojorskich scen ulicznych. Wisiały tu też dwa wspaniałe dzieła jej matki.

W kącie stała skomplikowana i fascynująca rzeźba z me­talu. Mały bukiecik fiołków niebieszczył się w szklanym kałamarzu, a na leżance pod ścianą piętrzyły się poduszki.

Cybil z podwiniętymi pod siebie nogami siedziała przy dużej pochyłej desce do szkicowania. Paznokcie u nóg mia­ła pomalowane na różowo, za jednym uchem tkwił ołówek, a w drugim złote kółko.

W tej niedbałej pozie wyglądała bardzo pociągająco.

Zaciekawiony stanął za nią i zajrzał jej przez ramię. Gdyby ktoś odważył się tak zachować wobec niego, zginąłby szybką i bolesną śmiercią.

- Po co te niebieskie linie?

- To skalowanie. Dla oznaczenia perspektywy. Zanim za­cznę rysować, muszę dokonać kilku obliczeń. Dla gazet co­dziennych rysuję pięcioobrazkowe odcinki - wyjaśniała, wprawnie nanosząc kolejny szczegół. - Muszę wykreślić ram­ki, wymyślić temat, gagi i główny dowcip, żeby obrazki utwo­rzyły jedną sensowną całość z początkiem i zakończeniem. - Zadowolona zaczęła szkicować kolejny obrazek. - Najpierw powstaje szkic, ty byś to pewnie nazwał brudnopisem. Potem robię drobne poprawki, dodaję szczegóły, zmieniam, co trzeba. Dopiero na końcu rysuję tuszem ostateczną wersję. Spojrzał na pierwszy rysunek i zmarszczył brwi.

- To mam być ja?

- Mhm. Usiądź sobie. Zasłaniasz mi światło.

- A co ona tu robi? - Nie zwracając uwagi na jej słowa, stuknął palcem w drugi obrazek. - Szpieguje mnie. Ty mnie szpiegujesz?

- Nie bądź śmieszny. Przecież nawet nie masz schodów pożarowych za oknem sypialni. - Spojrzała w lustro i zrobiła kilka różnych min, a potem zajęła się trzecim obrazkiem.

- A co powiesz na to? - zapytał, uderzając ją gazetą w ramię.

- Na co? Boże, jak ładnie pachniesz. - Odwróciła się i po­wąchała go z przyjemnością. - Jakiego mydła używasz?

- Pewnie twój bohater w następnym odcinku będzie brał prysznic. - Ściągnęła usta, najwyraźniej rozważając ten po­mysł. Preston potrząsnął głową. - Nie. Są jakieś granice. Z początku trochę mnie bawiło, kiedy wprowadziłaś do swo­jego komiksu moją karykaturę, ale... - Urwał, ponieważ drzwi wejściowe otworzyły się z głośnym trzaskiem. - Kto to?

- Pewnie Jody i Charlie. Więc spodobała ci się nowa postać? - Przestała rysować i uśmiechnęła się do niego. - Miałam cię o to zapytać, bo sam z siebie nic nie powiedziałeś. Wiesz, niektórzy ludzie nawet siebie nie rozpoznają Chyba brak im samokrytycyzmu. Ale co do ciebie, to byłam pewna, że zauważysz podobieństwo. Cześć, Jody. O, jest nasz słodki Charlie.

- Cześć. - Nawet szczęśliwej mężatce, takiej jak Jody, trudno było nie gapić się z pożądaniem na męską, umięś­nioną pierś Prestona. - Eee... Cześć. Nie przeszkadzamy?

- Nie. Preston właśnie wypytywał mnie o komiks.

- Strasznie mi się podoba ten nowy facet. Zawrócił Emi­ly w głowie jak nikt przedtem. Nie mogę się doczekać, co będzie dalej. - Uśmiechnęła się, kiedy Charlie zaczął we­soło gaworzyć.

- Tata! - zawołał malec radośnie.

- Mówi tata do wszystkich panów. Chucka to trochę wkurza, ale w ten sposób Charlie po prostu chce się zaprzy­jaźnić.

- Aha. - Preston nieuważnie pogładził ciemną główkę chłopca. - Chciałbym coś wyjaśnić, zanim to wszystko zaj­dzie za daleko... - zaczął.

- Tata! - powtórzył Charlie i z ufnym uśmiechem wy­ciągnął rączki do Prestona.

- Jak dokładnie trzymasz się rzeczywistości? - zapytał Preston, odruchowo biorąc dziecko na ręce.

Serce Cybil stopniało w ułamku sekundy.

- Lubisz dzieci!

- Nie, przy każdej okazji wyrzucam je z okna na trzecim piętrze - odparł zniecierpliwiony, ale słysząc wystraszony pisk Jody, potrząsnął głową. - Nie denerwuj się. Nic mu nie grozi. Teraz chcę porozmawiać o tym odcinku. - Prze­łożył dziecko na jedno ramię i rozłożył gazetę na desce.

- Aha, chodzi ci o odcinek z pocałunkiem. Tak napra­wdę to pierwsza część, jutro mają wydrukować zakończenie. Wydaje mi się udany.

- Chuck i ja mało nie pękliśmy ze śmiechu, kiedy to zobaczyliśmy - wtrąciła Jody. Całkiem uspokojona patrzyła, jak Preston bezwiednie poklepuje malca, który właśnie spo­kojnie zasypiał w jego ramionach.

- Narysowałaś tu dwie kobiety...

- Emily i Cari...

- Przecież wiem, jak się nazywają - mruknął, obrzuca­jąc obie znaczącym spojrzeniem. - Rozmawiają, a właści­wie oceniają to, jak Quinn pocałował Emily.

- Aha. Chuck też się śmiał? - zaciekawiła się Cybil.

- Nie byłam pewna, czy ten odcinek rozśmieszy mężczyzn, czy tylko kobiety.

- O, tak. Śmiał się do łez.

- Bardzo przepraszam. - Preston opanował się resztką silnej woli. Podniósł rękę do góry, żeby uciszyć przyjaciółki.

- Chciałbym wiedzieć, czy wy obie spotykacie się tutaj po to, żeby dyskutować na temat swoich przygód erotycznych, oceniać je w skali od jednego do dziesięciu, a potem Cybil przerabia je na zabawne historyjki, żeby wszyscy w kraju mieli się z czego pośmiać przy śniadaniu?

- Dyskutować? - Cybil spoglądała na Prestona wzro­kiem niewiniątka. - Daj spokój, McQuinn, przecież to tylko komiks. Zbyt poważnie go traktujesz.

- Więc ten tekst o pocałunku, którego się nie da zmie­rzyć w żadnej skali, to tylko taki dowcip?

- A co innego? Przyjrzał jej się badawczo.

- Kiedy wreszcie pójdziemy do łóżka, nie chciałbym zobaczyć tego na obrazkach w porannej gazecie.

- Ojej! - Jody przyłożyła rękę do serca. - Chyba muszę położyć Charliego. - Wyjęła synka z ramion Prestona i z pośpiechem wyszła.

Cybil uśmiechnęła się i stuknęła ołówkiem o deskę.

- Wiesz, mam przeczucie, że to wydarzenie będzie warte rozszerzonego niedzielnego wydania.

- To groźba czy żart? - W odpowiedzi tylko się roze­śmiała. Obrócił ją wraz ze stołkiem i pocałował do utraty tchu. - Odpraw swoją przyjaciółkę, a zaraz się przekonamy, czy będzie warte.

- Nie ma mowy. Jody zostaje. Tylko dzięki temu, że byłam pewna jej wizyty, nie rzuciłam się na ciebie, kiedy stanąłeś w progu.

- Chcesz, żebym tu zwariował?

- Wcale nie. To może być skutek uboczny. - Krew coraz szybciej pulsowała jej w żyłach. - Lepiej będzie, jak już sobie pójdziesz. Pierwszy raz w życiu coś jest w stanie ode­rwać mnie od pracy. A tym czymś jest twoja obecność.

Nie widział powodu, dla którego tylko on miał się mę­czyć, więc pochylił się i jeszcze raz pocałował ją w usta.

- Kiedy będziesz znów opisywała to... - Delikatnie, zmysłowo chwycił zębami jej dolną wargę i lekko pociąg­nął. - A spodziewam się, że będziesz, to przynajmniej zrób to dokładnie. - Ruszył do wyjścia, po drodze oglądając się przez ramię. Zauważył, że Cybil lekko zadrżała. - Nie moż­na znaleźć odpowiedniej skali, co? - Zaskoczony stwierdził, że nie tylko go to rozbawiło, ale i sprawiło wielką satys­fakcję.

Nie była w stanie nic odpowiedzieć, tylko bezradnie uniosła dłonie, a on się roześmiał. Zbiegając po schodach, nadal miał na twarzy pełen satysfakcji uśmiech.

- Droga wolna? - zapytała szeptem Jody, wsuwając gło­wę przez uchylone drzwi.

- O, Boże, Boże... Jody, co ja teraz zrobię? - Wzbu­rzona Cybil zatknęła drugi ołówek za ucho, strącając na podłogę inny, tkwiący tam wcześniej, i nawet tego nie za­uważyła. - Myślałam, że wszystko już sobie dobrze ułoży­łam. No bo powiedz, czy jest coś złego w gorącym, niesa­mowitym romansie z nieprzyzwoicie przystojnym, inteli­gentnym i ciekawym mężczyzną?

- Niech pomyślę... - Jody uniosła palec, weszła do pra­cowni i wzięła kubek z kawą, której Preston nawet nie tknął. - Już wiem. Nic. Pełna odpowiedź brzmi: nie ma w tym absolutnie nic złego.

- A jeśli przy okazji troszeczkę się w nim zakochasz, to jeszcze lepiej, prawda?

- Oczywiście. Inaczej romans daje przyjemność, ale czu­jesz się trochę tak, jak wtedy, gdy zjesz zbyt dużo czekolady za jednym podejściem. Jest bosko, kiedy to robisz, ale po wszy­stkim trochę ci wstyd i ogarniają cię lekkie mdłości.

- Ale co się dzieje, jeśli pójdziesz na całość? Co się z tobą stanie, kiedy przekroczysz granicę?

Jody odstawiła kubek z kawą.

- Przekroczyłaś granicę?

- Przed chwilą.

- Och, kochana. - Jody ze współczuciem objęła kole­żankę i zaczęła kołysać ją w ramionach. - Nie martw się. To się musiało zdarzyć, prędzej czy później.

- Wiem, ale zawsze myślałam, że coś takiego przydarzy mi się raczej później.

- Wszyscy mamy taką nadzieję.

- Przecież on na pewno nie chce, żebym się w nim ko­chała. To go tylko zdenerwuje. - Wtuliła twarz w ramię Jo­dy i westchnęła drżąco. - Sama nie jestem zbyt szczęśliwa z tego powodu, ale jakoś pogodzę się z losem.

- Ależ na pewno się pogodzisz. Biedny Frank. - Jody poklepała przyjaciółkę po ramieniu i cofnęła się. - Nigdy nie miał u ciebie najmniejszej szansy, tak?

- Przykro mi.

- Ach, trudno. - Jody niedbale machnęła ręką, jakby uznała sprawę swojego ulubionego kuzyna za całkiem nie­ważną. - Co teraz zrobisz?

- Nie wiem. Chyba ucieknę i schowam się w jakąś dziurę.

- To rozwiązanie dla mięczaków.

- Masz rację. A może będę udawać, że mi to minie samo.

- Takie rozwiązanie jest dobre dla idiotek.

Cybil zebrała się w sobie i zaproponowała rozwiązanie ostateczne:

- W takim razie może wybierzemy się na zakupy?

- No, nareszcie rozsądna propozycja. - Jody żartobliwie zasalutowała jej z szacunkiem i ruszyła do drzwi. - Popro­szę panią Wolinsky, żeby została z Charliem, a my uporamy się z twoim kłopotem jak prawdziwe kobiety.

Cybil postanowiła osłodzić sobie problemy, robiąc zakupy. Kupiła nową sukienkę. Czarne, jedwabne cudo, na widok któ­rego Jody tylko wzniosła oczy do nieba i oznajmiła:

- Oho, facet już przepadł z kretesem.

Zdecydowała się również na nowe buty na niebotycznie wysokich szpilkach.

Kupiła też bieliznę. Kiedy kobieta wkłada taką bieliznę, to oczekuje, że mężczyzna, który ją w niej zobaczy, naty­chmiast będzie miał ochotę ją z niej zerwać.

Cybil wyobraziła sobie, jak Preston swoimi dużymi dłoń­mi o długich palcach zsuwa cienkie niczym pajęczyna pończoszki z jej nóg.

Starannie wybrała kwiaty, świece i wino.

Kupiła wszystko, co potrzebne do przygotowania posił­ku, który poruszyłby zmysły i pobudził inny rodzaj apetytu.

Do domu wróciła obładowana torbami i całkiem już spo­kojna.

Teraz skupi się na przygotowaniu odpowiedniego oto­czenia. Wiedziała, że przez resztę dnia będzie zajęta, skoro wszystko miało być dopięte na ostatni guzik, więc napisała do Prestona krótki liścik i wetknęła go w drzwi.

Potem zamknęła się w mieszkaniu, wzięła głęboki od­dech i przystąpiła do pracy. Ułożyła delikatne lilie i wonne róże w piękne bukiety i rozstawiła je w wazonach w całej sypialni: na stolikach, na toaletce, na parapetach. Wszędzie poustawiała też białe świece, pojedynczo lub w grupkach, a kilka małych i pachnących umieściła na okrągłym lustrze.

Niektóre od razu zapaliła, żeby ich miękkie światło i de­likatny zapach towarzyszyły jej w pracy.

Rozpakowała kieliszki na smukłych nóżkach, ustawiła je na niskim stole przy wygodnej wiklinowej kanapce. Przy­pomniała sobie, że trzeba schłodzić wino.

Stanęła przy łóżku i zamyśliła się. Czy jeśli odchyli kołdrę, będzie to zbyt oczywiste? Roześmiała się sama z siebie. Dlaczego zatrzymywać się w pół drogi?

Kiedy sypialnia wyglądała dokładnie tak, jak Cybil sobie wymarzyła, można było zacząć przygotowania do wieczor­nego posiłku.

Nadstawiała uszu w nadziei, że Preston zacznie grać i ona poczuje się tak, jakby był tu przy niej. W jego mie­szkaniu panowała jednak cisza.

Po długim namyśle wybrała odpowiedni zestaw płyt kompaktowych i ułożyła je w odtwarzaczu.

Zadowolona pomaszerowała na górę, rozłożyła nową su­kienkę na łóżku. Drżąc na myśl o tym, co się dzisiaj może zdarzyć, ułożyła obok prowokacyjny komplecik bielizny: czarny koronkowy stanik i pas do pończoch. Ciekawe, jak się będzie w tym stroju czuła.

Taka bielizna na pewno dodaje pewności siebie, uroku i siły, pomyślała.

Znów zadrżała, czując, jak budzą się w niej wszystkie zmysły. Po chwili poszła do łazienki i zrobiła sobie długą kąpiel w pianie.

Zanim zanurzyła się w wodzie, nalała sobie kieliszek wi­na i zapaliła jeszcze więcej świec, żeby wprowadzić się w odpowiedni nastrój. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że to nie ciepła woda pieści jej skórę, ale dłonie Prestona. Mniej więcej godzinę później starannie wcierała pachnący balsam w każdy centymetr ciała.

W tym czasie Preston właśnie odczytywał jej liścik.

McQuinn, mam pewne plany. Zobaczymy się później.

Cybil

Plany? Ona ma jakieś plany, wtedy gdy jego przez cały dzień nękają uporczywe myśli właśnie o niej?

Jeszcze raz przeczytał list, wściekły na nich oboje. Tak bar­dzo chciał spędzić z nią ten wieczór. Cały czas o tym myślał.

Na litość boską, przecież nawet kupił dla niej kwiaty. Nie kupował kobiecie kwiatów od czasu...

Zmiął kartkę w kulkę. Czego innego mógł się spodzie­wać? Kobiety dbają przede wszystkim o siebie i swoje spra­wy. Od dawna to wiedział, zdołał się z tym pogodzić i jeśli w przypadku Cybil znów pozwolił sobie na chwilę zapo­mnienia, to mógł za to winić tylko i wyłącznie siebie.

Zobaczymy się później?

A więc jednak umiała stosować kobiece gierki. Ale on nie zamierzał się na nie nabrać.

Wrócił do mieszkania i cisnął wielki bukiet bzu na ku­chenny blat. Rzucił w kąt zmięty list i sięgnął po saksofon. Doszedł do wniosku, że U Delty szybciej minie mu gniew.

Dokładnie o wpół do ósmej Cybil wyjęła z piekarnika faszerowane pieczarki, które sama pracowicie przygotowała. Stół był nakryty dla dwojga, udekorowany świecami i pięk­nymi kompozycjami z kwiatów. W lodówce chłodziła się pięknie wyglądająca kolorowa sałatka z pomidorów i awokado oraz butelka wina.

Kiedy zjedzą przystawkę i pierwsze danie, użyje jeszcze silniejszej broni, czyli francuskich naleśników z owocami morza. To powinno skruszyć resztki oporu.

Jeśli wszystko przebiegnie zgodnie z planem, zakończą posiłek zimnym szampanem i świeżymi truskawkami z bitą śmietaną. Oczywiście w łóżku.

- Do dzieła, Cybil - powiedziała głośno.

Zdjęła fartuch i stanęła przed lustrem, żeby sprawdzić, czy sukienka dobrze na niej leży. Włożyła szpilki, jeszcze raz się uperfumowała i uśmiechnęła do siebie w lustrze, że­by dodać sobie odwagi.

Stanęła przed drzwiami Prestona, przycisnęła dzwonek i czekała z bijącym sercem. Przestępując z nogi na nogę, zadzwoniła jeszcze raz.

- Dlaczego nie ma cię w domu? Jak możesz? Nie znalazłeś mojego listu? Na pewno znalazłeś. Przecież nie ma go w drzwiach. Napisałam wyraźnie, że zobaczymy się później.

Jęknęła i uderzyła pięścią w drzwi. Nagle drgnęła i za­mrugała powiekami.

- Napisałam, że mam pewne plany - wyszeptała do sie­bie. - O, mój Boże. Nic nie zrozumiałeś, prawda? Biedny osiołku. Te plany to było spotkanie z tobą!

Pobiegła do siebie po klucz. Uświadomiła sobie, że nie ma gdzie go schować. Po chwili namysłu wsunęła go za stanik. Nie zamierzała tracić czasu na poszukiwanie torebki.

Dokładnie po trzydziestu sekundach pędziła na złamanie karku po schodach w dół.

Preston tymczasem nie mógł znaleźć sobie miejsca. Na­wet klub przestał być bezpiecznym azylem.

- Masz kłopoty z kobietami, mój słodki?

Spojrzał na Deltę z ukosa. Właśnie zrobił przerwę w gra­niu, żeby zwilżyć usta.

- Nie mam żadnych kłopotów, tym bardziej z kobietami.

- Nie zapominaj, do kogo mówisz. To ja, Delta. - Usz­czypnęła go w policzek. - Przez tydzień przychodziłeś tu co wieczór i grałeś, jakbyś cały czas myślał o kobiecie. I widać było, że wcale ci to nie przeszkadza. Dzisiaj przycho­dzisz dużo wcześniej i grasz jak ktoś, kto ma kłopot z ko­bietą. Pokłóciłeś się z tą śliczną dziewczyną z przeciwka?

- Nie. Oboje mamy co innego do roboty.

- Wciąż cię trzyma na dystans, tak? - Roześmiała się, ale w jej śmiechu słychać było nutę współczucia. - Niektóre kobiety potrzebują więcej romantyzmu niż inne.

- Moim zdaniem romantyzm nie ma tu nic do rzeczy.

- I właśnie dlatego masz takie problemy. - Delta objęła go ramieniem i lekko uścisnęła. - Kupujesz jej kwiaty? Mó­wisz, że ma piękne oczy?

- Nie. - Do diabła, przecież kupił jej kwiaty. Nie dał ich, bo miała jakieś tajemnicze plany i na pewno gdzieś wyszła.

- Przeważnie chodzi o seks, a nie o romantyczne słówka.

- Skarbie, jeśli pragniesz tego pierwszego, to w przy­padku takiej kobiety jak Cybil musisz zadbać o to drugie.

- I właśnie dlatego wcale nie potrzebuję takiej kobiety. Nie chcę komplikacji. - Unosząc brew, sięgnął po saksofon.

- Pozwolisz mi grać czy nadal będziesz mi dawała rady na temat mojego życia uczuciowego?

Odsunęła się i potrząsnęła głową.

- Kiedy już będziesz miał jakieś życie uczuciowe, wtedy z chęcią udzielę ci rad.

Zaczął improwizować, słuchając muzyki, która dźwięczała mu w głowie i tętniła we krwi. Nuty same do niego przycho­dziły, ale nie potrafił przestać myśleć o Cybil. Powtarzał sobie, że i to powinien wykorzystać dla sztuki. Muzyką potrafił wy­razić wszystko. Słowa zaś często niosły ze sobą ból.

Grał przejmująco, dźwięki saksofonu drżały w powie­trzu, zawodziły i łkały.

I właśnie wtedy w drzwiach stanęła Cybil.

Spojrzała mu głęboko w oczy poprzez kłęby papieroso­wego dymu. Osuwając się na krzesło, posłała taki uśmiech, że aż zwilgotniały mu dłonie. Zwilżyła wargi i przesunęła palcem tam i z powrotem po wycięciu dekoltu obcisłej czar­nej sukni.

Krew zahuczała mu w uszach, kiedy patrzył, jak zakłada nogę na nogę, ruchem tak wolnym i wystudiowanym, że musiał być zamierzony. Przesunęła dłonią po łydce i udzie, zapewne tylko po to, żeby podążył za nią wzrokiem.

Nie potrafił się oprzeć jej zabiegom. Serce uderzało mu coraz mocniej, jak wilkowi szykującemu się do skoku.

Wysłuchała całego utworu, siedząc w prowokacyjnej po­zie, z ramieniem odrzuconym za oparcie krzesła. Kiedy umilkły ostatnie nuty, leniwie przesunęła językiem po czer­wonych wargach.

Potem wstała, nadal patrząc mu w oczy. Przesunęła dło­nią po udzie i stukając zabójczo wysokimi obcasami ruszyła do wyjścia. Zerknęła przez ramię, unosząc brwi. Trudno by­ło o wyraźniejsze zaproszenie. Po chwili zniknęła za roz­kołysanymi drzwiami.

Preston zaklął cicho pod nosem i opuścił saksofon.

- Pójdziesz za nią, przyjacielu? Wsunął instrument do futerału.

- Andre, czy ja wyglądam na głupca?

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Czekała na niego przed klubem, stojąc w białym kręgu światła ulicznej latarni. Jedną rękę opierała na biodrze, głowę przechyliła na bok, a na jej ustach igrał zaledwie cień uśmie­chu. Widok ten przywodził mu na myśl artystyczną foto­grafię z jakiegoś eleganckiego czasopisma.

Studium seksu w czerni i bieli.

Kiedy się do niej zbliżył, dostrzegł więcej szczegółów. Krótko przystrzyżone ciemne włosy podkreślały delikatne rysy twarzy. Krótka, czarna sukienka doskonale leżała na jej zgrabnym ciele.

Żadna biżuteria nie rozpraszała uwagi patrzącego.

W zabójczo wysokich szpilkach jej długie nogi wyglą­dały jeszcze zgrabniej.

Jedynym kolorowym akcentem były wielkie zielone oczy, ocienione czarnymi rzęsami, i czerwone usta, lekko wygięte w wyrazie kobiecej satysfakcji.

Gdy był trzy kroki od niej, uderzył go zapach perfum i jak magnes przyciągnął go bliżej.

- Witaj, sąsiedzie - powiedziała cichym, zmysłowym szeptem, a jego zalała nowa fala gorąca.

Przechylił głowę, uniósł brew.

- Zmiana planów... sąsiadko?

- Mam nadzieję, że nie. - Zrobiła krok ku niemu i prze­sunęła dłońmi po jego bokach, ramionach, a w końcu objęła go za szyję. Przywarła do niego całym ciałem. Nagle roze­śmiała się i potrząsnęła głową. - Przecież to ciebie miałam w planach na dzisiejszy wieczór, ośle.

Czy to na skutek jej oświadczenia, czy obraźliwego epi­tetu, lekko drgnął i spojrzał na nią zwężonymi oczami.

- Czyżby?

- McQuinn... - Przysunęła się bliżej, tak że jej usta zna­lazły się tuż przy jego ustach. Spojrzała mu prosto w oczy. - Przecież ci powiedziałam, że dowiesz się pierwszy.

- Aha. - Położył jej rękę na karku, żeby nie mogła cof­nąć ust. - Jak szybko możesz chodzić na tych obcasach?

Znów się roześmiała, tym razem trochę mniej pewnie.

- Niezbyt szybko. Ale przed nami cała noc, prawda?

- Może nawet potrwa to dłużej. - Odstąpił o krok i wy­ciągnął do niej rękę. - Skąd masz tę śmiercionośną broń? Chodzi mi o sukienkę - wyjaśnił, kiedy spojrzała na niego pytająco.

- A, o tę szmatkę. - Tym razem jej śmiech zabrzmiał ciepło i głęboko. - Kupiłam ją dzisiaj, z myślą o tobie. Kie­dy ją wkładałam, zastanawiałam się, jak będzie, kiedy ją ze mnie zdejmiesz.

- Chyba masz duże doświadczenie - powiedział, kiedy już odzyskał głos. - Całkiem nieźle ci to idzie.

- Prawdę mówiąc, działam na wyczucie.

- Świetnie, rób tak dalej.

Zadziwiające, ale rześki wiosenny wieczór nagle wydał jej się tak upalny, jak lato w tropikach.

- Szkoda, że w tym liściku nie wyraziłam się ściślej. Miałam dziś tyle do zrobienia. - Z zadowoleniem stwierdziła, że dzięki wysokim obcasom jej oczy znalazły się do­kładnie na wysokości jego ust. - Myślałam o tylu sprawach.

- Trochę się wkurzyłem. - To wyznanie przyszło mu z niespodziewaną łatwością.

- Wiesz, odbieram to jako komplement. Kiedy do ciebie zapukałam i nikt mi nie odpowiedział, w zasadzie zareago­wałam tak samo. Tyle czasu się przygotowywałam do na­szego spotkania. Myślę, że to z kolei komplement dla ciebie.

- Wciągnięcie tej sukienki na pewno chwilę trwało. Jest obcisła jak rękawiczka.

- Zrobiłam o wiele więcej. - Udało jej się uspokoić roz­szalałe bicie serca, ale kiedy stanęli przy wejściu do domu, znów zaczęło uderzać jak młotem. - Przygotowałam kolację.

- Naprawdę? - Nie tylko mu pochlebiła i rozbudziła zmysły. Ujęła go tym, że zadała sobie tyle trudu.

- Śmiało mogę powiedzieć, że to bardzo smaczna ko­lacja - dodała, wchodząc do budynku. - Będzie też wino i dobry, schłodzony szampan do deseru. - Poszła do windy, nacisnęła guzik i oparła się o ścianę. - Tak sobie pomyśla­łam, że deser najbardziej będzie nam smakował w łóżku.

Stał o krok od niej, ponieważ wiedział, że jeśli ją do­tknie, to długo nie wyjdą z tej windy.

- Czy jeszcze coś powinienem wiedzieć o twoich pla­nach na dzisiaj?

- Och, chyba nie muszę ci pisać wszystkiego na kartce. - Wyszła z kabiny i rzuciwszy mu uwodzicielski uśmiech, poszła do drzwi swojego mieszkania.

Obiecał sobie, że jeśli uda mu się nie eksplodować zanim wejdą do środka, pokaże jej, że on również potrafi snuć własne plany.

- Klucz?

- A, klucz. ~ Patrząc mu w oczy, wsunęła palec za de­kolt i wyczuła chłód metalu. Preston obserwował ją rozpa­lonym wzrokiem. - Ojej... - Wyjęła palec zza dekoltu i le­niwie przesunęła nim po szyi. - Nie mogę go znaleźć. Może mi pomożesz?

Doszedł do wniosku, że medycyna nie zanotowała je­szcze takiego przypadku, jaki mu się właśnie zdarzył. Mimo że cała krew odpłynęła mu z głowy, nie stracił przytomności i nadal stał na własnych nogach.

Położył dłoń na kuszącej wypukłości tuż nad czarnym jedwabiem sukni. Poczuł, że Cybil drży i z trudem chwyta powietrze. Nie śpiesząc się, wsunął palce niżej, leniwie gła­dząc rozgrzaną skórę i lekko dotykając czubka piersi. Oczy Cybil zaszły mgłą.

- Powiedziałabym, że to ty masz duże doświadczenie - wyszeptała z trudem, a on uśmiechnął się mimo woli.

- Prawdę mówiąc, działam na wyczucie.

- Mmmm... świetnie, rób tak dalej. Miał zamiar spełnić jej życzenie.

- Zdaje się, że go znalazłem - powiedział cicho, wyj­mując klucz zza dekoltu.

- Rzeczywiście. - Odetchnęła głęboko. - Wiedziałam, że ci się uda.

Wsunął klucz do zamka i przekręcił.

- Zaproś mnie, Cybil.

- Zapraszam cię.

Po chwili znaleźli się w środku. Preston sięgnął za siebie i zamknął drzwi. Położył ręce na biodrach stojącej przed nim Cybil i lekko popchnął ją w głąb mieszkania.

- Kolacja? - spytała.

- Może zaczekać. - Mijając telefon, zdjął słuchawkę z widełek i odłożył na bok.

- Wino?

- Później. Dużo później. - Uderzyła tyłem obcasa o pier­wszy stopień schodów i Preston uśmiechnął się znacząco. - Idź dalej. Poproś mnie, żebym cię dotknął.

- Dotknij mnie. - Westchnęła, kiedy przesunął dłonie po jej ciele.

- Poproś, żebym spróbował, jak smakujesz.

- Spróbuj, jak smakuję. - Musnął ustami wypukłość jej piersi, aż jęknęła bezsilnie.

Dotarli do drzwi sypialni. Jego usta wędrowały po jej dekolcie, szyi, podbródku, ale wciąż omijały wargi.

- Pocałuj mnie.

- Zrobię to. - Jednak tylko dotknął czubkiem języka ką­cików jej ust. - Zapal światło.

- Nie. Mam tu mnóstwo świec. Wszędzie je porozsta­wiałam. - Wyrwała mu się, żeby je zapalić, ale ręce nagle odmówiły jej posłuszeństwa. - Nie mogę. Cała się trzęsę. Czy to nie śmieszne?

Odebrał jej zapałki, jednocześnie gładząc ją po udzie.

- Pragnę cię. Nie ruszaj się stąd - nakazał, po czym szybko zapalił wszystkie świece.

Blask zamigotał na ścianach, rozeszła się delikatna woń. Rzucił na bok zapałki i wrócił do Cybil. W jej rozszerzo­nych oczach odbijało się pragnienie, napięcie i światło świec.

- Poproś mnie, żebym cię wziął. - Otoczył jej talię rę­kami, przesunął je w dół.

Nie odrywała od niego wzroku.

- Weź mnie.

Pocałował ją mocno, łapczywie, aż ugięły się pod nią kolana. Objął ją, jakby chciał rozładować rosnące między nimi napięcie i jednocześnie jeszcze je zwiększyć. Właśnie tego chciała, coraz większego żaru, zderzenia zmysłów, woj­ny pożądania.

- Pragnę cię. - Obsypywała gorączkowymi pocałunka­mi jego twarz. - Chodźmy do łóżka.

Zabrakło jej tchu, kiedy obrócił ją w miejscu i stanął za nią. Oszołomiona zobaczyła ich odbicie w lustrze. Z oczu Prestona biła żądza.

- Mamy całą noc dla siebie - przypomniał jej. - Patrz. Pochylił głowę ku jej szyi i lekko chwytał skórę zębami, aż głos uwiązł jej w gardle.

Widziała jego wędrujące w górę dłonie. Poczuła, jak obej­mują jej piersi, zaciskają się, rozluźniają, wsuwają się pod su­kienkę. Czekała, kiedy usłyszy trzask rozrywanego jedwabiu.

Zadrżała, gdy jego dłonie znów powędrowały w dół. Nie mogła powstrzymać krzyku, kiedy dotknął najwrażliwszego miejsca.

Podniósł głowę i chwycił ją zębami za płatek ucha. Ich oczy spotkały się w lustrze. Dzisiaj w klubie omal nie do­prowadziła go do szaleństwa. Zamierzał odwdzięczyć się jej tym samym.

- Powiedz, że chcesz więcej.

Miała wrażenie, że za chwilę jej ciało rozpłynie się jak stopiony wosk.

- Preston...

Wodził palcami w górę i w dół po jej udach. Czuł drże­nie jej mięśni, narastający żar ciała.

- Powiedz, że chcesz więcej - powtórzył.

- O, Boże... - Odchyliła głowę w tył i oparła na jego ramieniu, oddychała z trudem. - Tak, chcę więcej.

- Ja też.

Nad jedwabistymi pończochami odnalazł gładką skórę. Jej zapach go obezwładniał, dotyk sprawiał, że chciał po­siąść ją całą natychmiast. Ale opanował się, chociaż i on z trudem chwytał powietrze. Ostatnim wysiłkiem woli po­skromił budzące się w nim dzikie zwierzę.

Wiedział, że jeszcze musi nad sobą panować, bo inaczej to zwierzę pożarłoby ich oboje.

Pokrył drobnymi pocałunkami jej szyję i kark, jedno­cześnie rozpinając suwak sukienki. Kiedy cienki jedwab zsu­nął się z jej ramion, Preston zdusił jęk.

Studium seksu w czerni i bieli, przypomniał sobie.

Chociaż oczy przesłaniała jej mgła pożądania, Cybil za­uważyła zmianę w spojrzeniu Prestona. Pojawił się w nim jakiś niebezpieczny błysk. Wstrząśnięta stwierdziła, że właśnie tego chce: niebezpieczeństwa, ryzyka, radości ze zrywania więzów samokontroli, którymi Preston tak starannie się skrępował.

Poczuła narastającą w niej siłę. Nakryła dłońmi jego ręce i prowadziła je po swoim ciele.

- Specjalnie kupiłam tę suknię i bieliznę - wyszeptała, przytrzymując jego ręce na piersiach. - Żebyś mógł je ze mnie zerwać.

Zacisnęła mu palce na cienkim jedwabiu i koronkach. Kiedy rozdarł jej sukienkę, wydała cichy okrzyk.

Słysząc to, Preston ostatecznie stracił panowanie nad so­bą. Odwrócił ją ku sobie, pocałował drapieżnie i niemal bru­talnie pociągnął na łóżko.

Wydawało mu się, że potrafiłby wchłonąć ją w siebie całą. Nie mógł się opanować. Pod dotykiem jego dłoni wy­gięła ciało w łuk i jęknęła, niesiona pierwszą falą rozkoszy. Zdarł z niej resztę jedwabiu i koronki, desperacko pragnąc jej jeszcze bardziej.

Sycił się jej piersiami, ich wonną wypukłością. Ustami wyczuwał oszalałe bicie jej serca. Cybil zerwała z niego koszulę i na plecach poczuł ostre paznokcie.

Jej usta były równie zachłanne jak jego usta, ręce tak samo brutalne i niecierpliwe, kiedy ściągała z niego dżinsy. Preston miał wrażenie, że zamiast krwi ma w sobie żywy ogień.

Wreszcie opadli na łóżko, burząc pościel i plącząc prze­ścieradła, które tak starannie wygładziła. Dysząc i drżąc, oplotła go sobą, żądając więcej.

Kiedy w nią wszedł, dodając żar do żaru, rozkosz eks­plodowała w nim z niespotykaną siłą. Nie mógł się nią na­sycić. Przycisnął jej ramiona do metalowych drążków za­główka i wszedł głębiej. Cybil wygięła się przyzwalająco. Po wyrazie jej twarzy poznał, że wzlatuje coraz wyżej, coraz szybciej, aż wreszcie dotarła do szczytu i ze szlochem wy­szeptała jego imię. Oczy jej pociemniały i patrzyły w prze­strzeń, nic nie widząc. Jej ciało wtopiło się w niego, a wtedy i on również doszedł do końca i oddał jej cząstkę siebie, jakby w akcie poddania.

Kilka chwil później nadal przyciskał ramiona Cybil do zagłówka, chociaż jego palce traciły czucie. Jej ciało drżało lekko, nakryte jego ciałem. Wciąż byli ciasno zespoleni.

- Czy jeszcze oddychamy? - usłyszał.

Odwrócił się i wyczuł puls na jej szyi.

- Serce ciągle jeszcze ci bije.

- To dobrze. A twoje?

- Chyba tak.

- Świetnie. W takim razie możemy się stąd nie ruszać przez następne pięć lat. Zresztą nie wiem, czy nawet za pięć lat będę się w stanie poruszyć.

Uniósł głowę. Chociaż oczy miała zamknięte, wyczuła, że się jej przygląda. Uśmiechnęła się.

- Uwiodłam cię tak sprawnie, że nie miałeś żadnych szans, McQuinn. Ale muszę z przyjemnością wyznać, że to­bie też udało się mnie uwieść.

- Nie musisz dziękować. Miło mi, że chociaż w ten spo­sób mogłem ci się odwdzięczyć.

- Z nikim tak się nie czułam. - Otworzyła oczy. - Nikt nigdy tak mnie nie dotykał.

Natychmiast uświadomiła sobie, że te słowa to błąd. Pre­ston odwrócił wzrok, jakby za wszelką cenę chciał uniknąć intymnych wyznań. Ich znajomość miała być lekka, prze­sycona seksem i ekscytująca. Żadnej czułości, sentymental­nych słówek, zaangażowania, zmiany układu sił.

Zabolało ją to, ale nic nie dała po sobie poznać.

- Masz piękne dłonie. - Uśmiechnęła się i splotła palce z jego palcami. - Można powiedzieć, że to dłonie pierwsza klasa.

- Twoje też wiele potrafią.

Przewrócił się na plecy. Trochę go zdenerwowało, że tak bardzo poruszyło go jej pełne uczucia spojrzenie.

Nie dopuści do zmiany natury ich związku. Wiedział, że jeśli tak się stanie, to wszystko między nimi się skończy. Jego serce od dawna nie było zdolne do żadnych ciepłych, intymnych uczuć. Stracił już wszelką nadzieję, że kiedyś coś się zmieni.

Cybil miała ochotę wtulić się w niego, nacieszyć się cie­płem jego ciała, ale bała się, że znów go spłoszy. Nie kom­plikuj, niczego nie oczekuj, nakazała sobie w duchu. Bo inaczej on ci ucieknie.

Usiadła i przeczesała dłonią wzburzone włosy.

- Z przyjemnością napiłabym się teraz wina. A ty?

- O, tak. - Lekko przesunął palcami po jej łydce. Wciąż odczuwał potrzebę dotykania jej, ciągłego utrzymywania fi­zycznej łączności. - Wspomniałaś coś o kolacji.

- Owszem, McQuinn, przygotowałam dla ciebie coś wspaniałego. - Nachyliła się i pocałowała go niedbale. - Wszystko gotowe, oprócz naleśników. Usmażę je na twoich zadziwionych oczach.

- Będziesz coś robiła w kuchni?

- Aha.

Wstała z łóżka i podeszła do szafy. Z zachwytem patrzył na jej długie nogi.

- A to co? - zapytał zdziwiony, kiedy zobaczył, co zdję­ła z wieszaka.

- To się nazywa szlafrok - wyjaśniła ze śmiechem, wkładając go na siebie. - Zwykle używa się czegoś takiego, żeby ukryć nagość.

Wstał, zbliżył się do niej i rozwiązał pasek.

- Zdejmij to.

Poczuła dreszczyk na plecach.

- Wydawało mi się, że masz ochotę na kolację.

- Owszem, mam. I chcę patrzeć, jak ją przyrządzasz.

- W takim razie... Ach! - Przypomniała sobie ich dawną rozmowę i znów się roześmiała. Zebrała poły szlafroka. - Nie będę smażyć naleśników nago. Nici z twojej fantazji. Nie zamierzał ustąpić.

- Tak się zastanawiam, czy masz jeszcze coś w tym ro­dzaju... - Odnalazł na łóżku strzępy koronkowego pasa do pończoch i stanika. - No, wiesz, coś takiego jak to...

Zaskoczona i rozbawiona uniosła brwi.

- Żadna inteligenta kobieta nie kupuje takich rzeczy po­jedynczo. Mam jeszcze taki sam komplet, tylko czerwony. Wyzywająco, bezwstydnie czerwony.

Uśmiech wolno wypływał mu na twarz.

- To może go włożysz? Jestem bardzo głodny.

Przygotowywanie naleśników, kiedy się jest ubranym je­dynie w seksowną bieliznę, nie jest pozbawione ryzyka. Cybil miała okazję przekonać się, jak smakuje miłość przy drzwiach kuchennego schowka.

Cudownie.

Dowiedziała się też, co znaczy dać się zdobyć na dywanie w salonie.

Niewiarygodne doświadczenie.

A miłosne zapasy pod prysznicem okazały się przeży­ciem, które w każdej chwili gotowa była powtórzyć.

Preston przez całą noc nie mógł się nią nasycić. Ani ona nim. Byli doskonale zgrani, jakby nastrojeni na tę samą falę; tak dobrze do siebie pasowali, że czasami miała wra­żenie, jakby jego serce biło w jej piersi.

Świece wypaliły się, pozostawiając po sobie małe kałuże pachnącego wosku, przez okno miękko sączyło się światło poranka, kiedy wreszcie zasnęła wyczerpana.

Obudziła się i stwierdziła, że jest sama.

Wiedziała, że nie powinna się przejmować, że nie został z nią do rana i nie obudził się przy niej. Między nimi miało przecież być inaczej. Była tego świadoma, zaakceptowała to. Nie będzie żadnych czułych słów i odkrywania duszy. W ich związku intymność kończyła się na fizycznej blisko­ści, po stronie Prestona dalej był już tylko gruby mur. A to, co się dzieje w sercu Cybil, to już jej problem.

Czy mógł wiedzieć, że jeszcze żadnemu mężczyźnie nie oddała siebie tak absolutnie i do końca jak jemu? Jak miał się domyślić, że jej pożądanie bierze się z miłości?

Przetarła zmęczone oczy i z niechęcią wstała z łóżka.

Wiedziałam, w jaki związek się angażuję, myślała, porząd­kując sypialnię. Znam granice. Możemy być razem, cieszyć się sobą nawzajem, ale nie wolno wam przekraczać tych granic.

Cóż, w porządku. Nie będzie się tym zadręczała. Prze­cież umie panować nad emocjami, odpowiada za swoje czy­ny. I na pewno nie będzie szlochała po kątach, dlatego że zaangażowała się w związek z ekscytującym, budzącym jej fascynację, ciekawym mężczyzną.

- Cholera! - Cisnęła buty w głąb szafy. - Cholera! Cholera! Rzuciła się na łóżko i chwyciła za słuchawkę telefonu.

Musiała komuś o tym opowiedzieć, z kimś porozmawiać. A gdy działo się coś naprawdę ważnego, tylko jedna osoba się do tego nadawała.

- Mama? Mamo, zakochałam się - powiedziała Cybil i wybuchnęła płaczem.

Podczas gdy Cybil płakała w słuchawkę, palce Prestona tańczyły po klawiaturze. Spał nie dłużej niż trzy godziny, ale cały jego organizm działał na najwyższych obrotach, a umysł pracował jak precyzyjna maszyna. Pierwszą słynną sztukę tworzył w mękach, każde słowo sprawiało mu ból. Teraz słowa wylewały się z niego jak wino z magicznej ka­rafki bez dna.

Sztuka w pełni ożyła. On też po raz pierwszy od wielu lat czuł, że żyje w pełni.

Widział wszystko wyraźnie: dekoracje, postacie i to, co się działo w ich duszy. Wszystkie wzloty i upadki.

Cały świat w trzech aktach.

W ludziach, na razie żyjących jedynie na stronach jego dzieła, czaiła się energia, gotowa wybuchnąć na scenie, którą już widział oczami wyobraźni. Znał ich, wiedział, jakim ryt­mem biją ich serca i co może je złamać.

Iskra nadziei pojawiała się w ich życiu niespodziewanie. Sami w nią nie wierzyli, ale jednak tam była. Sam Preston zaczynał w nią wierzyć.

Pisał, dopóki nie poczuł, że już więcej nie może. Ro­zejrzał się po pokoju, jakby zbudzony ze snu. Wokół pa­nowała ciemność, rozświetlana jedynie światłem lampy i niebieskawym blaskiem komputerowego monitora. Nie miał pojęcia, która godzina, ani nawet jaki to dzień tygodnia. Czuł, że ma zesztywniały kark i pusty żołądek. Zaschnięte resztki kawy na dnie kubka wyglądały odrażająco.

Wstał, przeciągnął się i podszedł do okna. Na zewnątrz szalała wiosenna burza. W ogóle jej przedtem nie zauważył. Patrzył na błyskawice przecinające niebo, na przechodniów, którzy uciekali przed deszczem albo spieszyli się na jakieś spotkania.

Sprzedawca parasoli na rogu ulicy robił świetny interes.

Kiedy w Nowym Jorku zaczyna padać, prawie nikt z prze­chodniów nie ma parasolki, jakby wszyscy je wyrzucali za­raz po ustaniu poprzedniej ulewy.

Zastanawiał się, czy Cybil ze swojego okna obserwuje tę samą scenę. Ciekawe, co o niej myśli i czy przekształci coś tak prostego i zwykłego, jak burza w mieście, w dow­cipną i pomysłową historyjkę.

Doszedł do wniosku, że na pewno wykorzysta postać sprzedawcy parasoli, nada mu imię, wymyśli cały życiorys, rodzinę i zawiły charakter. W ten sposób anonimowy hand­larz uliczny stanie się częścią jej świata.

Miała dar wciągania ludzi do swojego świata.

Sam się w nim znalazł. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie otworzyć wiodących do niego kolorowych drzwi i nie wskoczyć w jego zamęt, radość i energię.

I tylko szkoda, że Cybil nie potrafiła zrozumieć, że on zupełnie do jej świata nie pasuje.

Kiedy akurat się w nim znajdował, czasami wydawało mu się, że mógłby tam zostać na dobre, że gdyby się na to zdecydował, jego życie również byłoby proste, barwne i wspaniałe.

Tak jak burza w mieście, pomyślał.

Ale przecież burza przemija.

Dzisiejszej nocy świat Cybil niemal go wchłonął. Mało brakowało, a zapomniałby się i został w ciepłym łóżku, czując przy sobie jej rozgrzane od snu ciało.

Wyglądała tak łagodnie, jakby go do siebie przyzywała. Kiedy tak na nią patrzył, śpiącą w świetle poranka, nie od­czuwał zwykłego głodu pożądania. Było to coś innego, jakiś inny głód, pragnienie spełnienia marzeń.

Lepiej dla nich obojga, że wrócił do siebie, zanim się obudziła.

Zaciągnął zasłony w oknie i zszedł na dół.

Zaparzył dzbanek kawy, poszukał czegoś do jedzenia. Zastanowił się, czy nie pozwolić sobie na krótką drzemkę.

Pomyślał jednak o Cybil, o ich wspólnej nocy, i już wie­dział, że wewnętrzny niepokój nie da mu zmrużyć oka.

Ciekawe, co ona robi?

Nie miał żadnego powodu, żeby pukać do jej drzwi i przerywać jej pracę tylko dlatego, że on sam nie mógł już dłużej pisać. Dlatego że słuchając uderzającego o szyby deszczu, czuł się samotny i ogarniało go napięcie. Dlatego że jej pragnął.

Przecież lubię samotność, powtarzał sobie w duchu, gdy krążył po salonie. A napięcie pomaga mi pisać.

A jednak nie chciał być sam. Chciał usiąść z nią przy oknie i patrzeć na deszcz, kochać się niespiesznie, leniwie, słuchając dudnienia deszczu o chodniki i dachy domów.

Pragnął jej tak bardzo, że zaczynało to budzić jego nie­pokój.

Powtarzał sobie, że nic mu nie grozi, dopóki po prostu pożąda jakiejś kobiety. Gorzej, jeśli zacząłby jej potrzebo­wać. Jak blisko się znalazł od przekroczenia tej cienkiej, niepewnej granicy?

Kiedy mężczyzna da się tak opętać jakiejś kobiecie, zmienia się, staje się bezbronny i popełnia niebezpieczne błędy.

Cybil bardzo różniła się od Pameli, to prawda. Nawet on, Preston McQuinn, nie był zaślepiony do tego stopnia, żeby twierdzić, że każda kobieta kłamie, oszukuje i ma serce z kamienia. Nie znał nikogo o bardziej szczerym i miękkim sercu niż Cybil Campbell. To jednak nie zmieniało ostate­cznej prawdy.

Od pragnienia do potrzeby droga krótka, a od potrzeby już tylko krok do miłości. Mężczyzna, który kiedyś otrzymał miażdżący cios, szybko się uczy, jak zachować zimną krew i równowagę. Nie chciał więcej się narażać na to, co niesie ze sobą prawdziwie intymny związek: cierpienie, bezbron­ność, utratę własnego ja. Poza tym nie wierzył, że kiedy­kolwiek będzie w stanie związać się z kimś naprawdę.

A to oznaczało, że nie ma się czym martwić. Ta konkluzja stała się dla niego pocieszeniem, kiedy tak popijał kawę i ga­pił się na drzwi, jakby chciał przebić je wzrokiem i zoba­czyć, co się dzieje w mieszkaniu po drugiej stronie kory­tarza. Cybil przecież nie prosiła go o nic więcej niż o na­miętność i wspólne miłe spędzanie czasu.

Jemu chodziło dokładnie o to samo.

Zdawała sobie sprawę, że ich związek jest niezobowią­zujący i tymczasowy.

Za kilka tygodni i tak się stąd wyprowadzi i każde z nich bez żadnych wzajemnych pretensji pójdzie w swoją stronę. Ona w towarzystwie licznego grona przyjaciół, on - z włas­nego wyboru - samotnie.

Z głośnym hukiem odstawił kubek i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ta perspektywa bardzo go zdenerwo­wała.

No, ale przecież nadal będą mogli spotykać się od czasu do czasu, tłumaczył sobie, znów krążąc nerwowo po pokoju. Jego dom w Connecticut nie jest tak daleko. Łatwo stamtąd dojechać do Nowego Jorku. Właśnie dlatego zdecydował się w nim zamieszkać. Często przyjeżdżał do miasta, a teraz wizyty mogłyby stać się jeszcze częstsze. Odwiedzałby Cybil, dopóki ta nie znalazłaby sobie kogoś innego.

Włożył ręce do kieszeni. Dlaczego taka wspaniała ko­bieta jak ona miałaby poświęcać się dla kogoś, kto wciąż pojawiałby się w jej życiu i znikał?

Wmawiał sobie, że tak właśnie jest dobrze, chociaż czuł, że ogarnia go coraz większy gniew. Kto ją prosi, żeby na niego czekała, żeby się dla niego poświęcała? Niech się zde­cyduje na któregoś z tych kretynów, których wynajdywali dla niej jej wścibscy przyjaciele.

Ale jeszcze nie teraz, kiedy on jest tak blisko. Nie teraz, gdy mieszka w tym samym domu.

Zdecydowanym krokiem podszedł do drzwi. Zamierzał wyjaśnić kilka spraw. Wyszedł na korytarz dokładnie w chwili, kiedy Cybil radośnie rzucała się w ramiona ja­kiegoś wysokiego młodzieńca o wypłowiałych od słońca włosach.

- Wciąż jesteś najładniejszą dziewczyną w Nowym Jor­ku - powiedział nieznajomy. W jego głosie słychać było nowoorleański akcent. - Daj mi całusa.

Cybil pocałowała go bez namysłu, a Preston natychmiast zaczął się zastanawiać, jak można zadać komuś śmierć w tak wymyślny i okrutny sposób.

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Matthew! Dlaczego mnie nie zawiadomiłeś, że wy­bierasz się do Nowego Jorku? Kiedy przyjechałeś? Jak długo zostaniesz? Taka jestem szczęśliwa, że cię widzę! Jesteś cały mokry. Wejdź do środka, zdejmij kurtkę. Kiedy wreszcie kupisz sobie nową? W tej wyglądasz, jakbyś wracał z wojny - paplała Cybil jak najęta.

Roześmiał się tylko, uniósł ją lekko do góry i znów po­całował.

- A ty nadal bez przerwy gadasz.

- Dużo mówię, kiedy jestem szczęśliwa. A czy...? O, Preston. - Uśmiechnęła się do niego. W jej oczach bły­szczała radość. - Nie zauważyłam cię.

- Najwyraźniej. - Preston właśnie doszedł do wniosku, że najbardziej usatysfakcjonowałoby go, gdyby mógł gołymi rękami rozerwać na kawałki tego pewnego siebie faceta w zniszczonej, skórzanej kurtce. A każdy kawałek rzucałby pod nogi Cybil. - Nie przeszkadzaj sobie. Widzę, że spot­kała cię miła niespodzianka.

- O tak, wspaniała niespodzianka! Matthew, to jest Pre­ston McQuinn.

- McQuinn? - Matthew z namysłem przesunął języ­kiem po zębach. Z całą pewnością wyczuwał, że facet w ko­rytarzu ma ochotę mu je wybić. - Dramatopisarz. Widziałem twoją sztukę, kiedy ostatnio byłem w mieście. Cybil płakała rzewnymi łzami. Niemal musiałem wynieść ją z teatru.

- Nie było tak źle - zaprotestowała Cybil.

- Owszem, było. Inna sprawa, że ty bardzo łatwo się wzruszasz. Kiedyś płakałaś nawet przy reklamach telewi­zyjnych.

- Nic podobnego, a poza tym... O, dzwoni telefon. Za­czekaj chwilę. - Wbiegła do mieszkania, zostawiając ich obu w korytarzu.

Mężczyźni zmierzyli się czujnym wzrokiem.

- Jestem rzeźbiarzem - oświadczył Matthew spokojnym powolnym głosem człowieka z południowych stanów. - Po­nieważ sprawne ręce potrzebne mi są do pracy, zanim podam ci dłoń, od razu wyjaśnię, że jestem bratem Cybil.

- Bratem? - Morderczy błysk w oku Prestona trochę przygasł, ale nie zniknął całkowicie. - Nie widzę rodzinnego podobieństwa.

- Fakt, nie jesteśmy do siebie zbyt podobni. Mam ci pokazać jakiś dokument, McQuinn?

- To była pani Wolinsky - oznajmiła Cybil, stając po­nownie w drzwiach. - Widziała, jak wchodzisz, ale nie zdą­żyła cię dopaść w holu. Mam ci powiedzieć, że od ostat­niego razu jeszcze bardziej wyprzystojniałeś. - Parsknęła śmiechem i uszczypnęła go w oba policzki. - Śliczny chło­pak, prawda?

- Nie zaczynaj.

- Ależ jesteś śliczny. Taka śliczna buźka. Dziewczyny mdleją na jej widok. - Znów się roześmiała i chwyciła Prestona za rękę. - Chodźcie, napijemy się czegoś, żeby to uczcić.

Już miał odmówić, ale się rozmyślił. Może przecież po­święcić parę minut, żeby sprawdzić, co to za jeden, ten brat Cybil.

- W czym rzeźbisz? - zapytał.

- Zwykle pracuję w metalu. - Matthew zdjął kurtkę i niedbale rzucił na poręcz fotela. Nie zdążyła tam jeszcze wylądować, kiedy Cybil chwyciła ją w locie.

- Powieszę ją w łazience, żeby przeschła. Preston, nalej nam trochę wina, dobrze?

- Jasne.

- A może jest jakieś piwo? - zapytał Matthew. Stanął oparty o blat, a Preston przeszedł do kuchni. Po tym, jak się po niej poruszał, można było poznać, że jest tu częstym gościem.

- Jest piwo. - Wyjął z lodówki dwie butelki, otworzył, a potem poszukał wina dla Cybil. - Mieszkasz na Południu?

- Zgadza się - odparł Mathew. - Nowy Orlean bardziej mi się podoba niż Nowa Anglia. Klimat jest lepszy, zawsze mogę pracować na świeżym powietrzu. Cybil nic mi o tobie nie wspominała. Kiedy się wprowadziłeś?

Preston podniósł butelkę. Zauważył, że oczy Matthew mają ten sam kolor, co włosy Cybil - kolor dobrej, starej whisky.

- Niedawno.

- Szybko działasz, co?

- To zależy.

- Preston! - Cybil wróciła z łazienki. - Nie mogłeś roz­lać piwa do szklanek?

- Nie potrzebujemy szklanek. - Matthew uśmiechnął się łobuzersko i spojrzał zaczepnie na Prestona. - Wypijemy je jak prawdziwi mężczyźni, a na koniec zjemy butelki.

- W takim razie pewnie nie chcecie też żadnych kra­kersów z serem ani z jakimś tam babskim pasztetem?

- Kto tak powiedział? - Matthew usiadł na stołku.

- Kiedyś miałaś cztery takie stołki - zauważył.

- Jeden pożyczyłam Prestonowi. Co cię sprowadza do Nowego Jorku, Matthew? - Wsunęła głowę do lodówki.

- Mam tu małą sprawę do załatwienia, w związku z mo­ją jesienną wystawą. Przyjechałem tylko na kilka dni.

- I pewnie zamieszkałeś w hotelu, tak?

- Twoja polityka otwartych drzwi doprowadza mnie do szału. - Matthew spojrzał na Prestona. - Jakiś czas już mie­szkasz naprzeciw niej, prawda? Więc pewnie wiesz, co się tu wyrabia. To przerażające. - Wzdrygnął się teatralnie.

- Ona tu wpuszcza gości.

- Matthew to zaprzysięgły samotnik - wyjaśniła Cybil zwięźle i zaczęła przygotowywać niewielką przekąskę. - Po­winniście przypaść sobie do gustu. Preston też nie znosi ludzi.

- No, nareszcie jakiś rozsądny facet. - Matthew uśmiech­nął się do Piestona przelotnie. Pomyślał sobie, że może jednak polubi nowego sąsiada siostry. - Kiedyś uległem jej namowom i zatrzymałem się tutaj - ciągnął, sięgając po krakersa. - Co to był za koszmar! Przez trzy dni ludzie przychodzili tu nie­ustannie, rozmawiali, jedli, pili, łazili po całym mieszkaniu, sprowadzali krewnych i zwierzęta domowe.

- Był tylko jeden malutki piesek.

- Który ciągle wchodził mi nieproszony na kolana, a w końcu zjadł mi skarpetki.

- Nie zjadłby ich, gdybyś nie zostawił ich na podłodze. A w ogóle to tylko trocheje nadgryzł.

- To wszystko kwestia odpowiedniej perspektywy - kontynuował Matthew. - W hotelu jedyni ludzie, którzy cię odwiedzają, to pokojówki i obsługa. Zanim wejdą, pu­kają i rzadko przynoszą ze sobą małe złośliwe psy. - Usz­czypnął ją w podbródek. - Ale pozwolę ci ugotować dla mnie obiad.

- Jakiś ty łaskawy.

- Próbowałeś kiedyś jej domowej zapiekanki z kurcza­ka, McQuinn?

- Nie próbowałem.

- No to muszę namówić Cybil, żeby ją dla nas przy­gotowała.

Wieczór okazał się całkiem interesujący. Preston z za­ciekawieniem obserwował, jak odnoszą się do siebie Mat­thew i Cybil - swobodnie, z niewymuszoną serdecznością, humorem, czasami ze zniecierpliwieniem. Pamiętał, że mię­dzy nim a siostrą również kiedyś tak było. Zanim pojawiła się Pamela.

Potem nadal mieli dla siebie wiele uczucia i serdeczno­ści, ale swoboda gdzieś zniknęła. Często czuli się skrępo­wani swoim towarzystwem, choć nigdy przedtem im się to nie zdarzało.

Rodzeństwo Campbellów nie miało takich problemów. Wesoło opowiadali o sobie nawzajem kompromitujące hi­storie, a kiedy znudziło im się plotkowanie, zaczęli mu opo­wiadać o nieobecnej, a przez to bezbronnej siostrze oraz li­cznych kuzynach.

Od razu po powrocie do siebie Preston zaczął obmyślać, jak by tu wkomponować ich do drugiego aktu jako humo­rystyczny przerywnik. Zdecydował, że powinien teraz skupić się na pracy, skoro Cybil przez kilka następnych dni najprawdopodobniej poświęci się życiu rodzinnemu.

- Podoba mi się ten twój przyjaciel. - Matthew rozpro­stował nogi i zakołysał szklanką z brandy. Cybil na jego cześć otworzyła nową butelkę.

- To dobrze, bo mnie też.

- Jak dla ciebie, wydaje mi się trochę za rozsądny.

- Cóż... - Usiadła obok niego na kanapie. - Czasami drobna odmiana w życiu nie zaszkodzi.

- Tak właśnie go traktujesz? - Brat pociągnął ją za ucho. - Zauważyłem, że nie traciliście ani chwili, kiedy poszedłem na górę, żeby zadzwonić. Od razu się na siebie rzuciliście.

- Skoro dzwoniłeś, skąd wiesz, co tutaj robiliśmy? Chy­ba że podglądałeś. - Uśmiechnęła się słodko i niewinnie zatrzepotała rzęsami, za co została ukarana kolejnym po­ciągnięciem za ucho.

- Nie podglądałem. Po prostu akurat w strategicznym momencie zerknąłem na dół. A ponieważ przez cały wieczór patrzył tak, jakby miał na ciebie większy apetyt niż na twoją zapiekankę z kurczakiem - nawiasem mówiąc, była dosko­nała - inteligentnie dodałem dwa do dwóch i wszystko stało się dla mnie jasne.

- Zawsze byłeś bystry, Matthew. Zdradzę ci więc, po­nieważ jesteś taki ciekawski, że Preston i ja jesteśmy razem.

- Sypiasz z nim?

Cybil spojrzała na niego z udawanym oburzeniem.

- Ależ skąd! Postanowiliśmy, że zostaniemy partnerami od gry w karty. Zdajemy sobie sprawę, że to wielka odpo­wiedzialność, ale wierzymy, że będziemy w stanieją unieść.

- Widzę, że nie straciłaś poczucia humoru.

- Dzięki niemu zyskuję sławę i majątek.

- A teraz wykorzystujesz w pracy sąsiada z przeciwka. Zrobiłaś z niego tajemniczego Quinna, który doprowadza Emily do szaleństwa.

- Czy mogłam przepuścić taką okazję?

Matthew zabębnił palcami o kanapę i poruszył się nie­spokojnie.

- Emily myśli, że się w nim zakochała.

Cybil przez chwilę nic nie mówiła. W końcu potrząsnęła głową.

- Emily to postać z komiksu, która robi to, co jej każę. To nie jestem ja.

- Ma niektóre twoje cechy, te najsympatyczniejsze i te najbardziej irytujące.

- To prawda. I dlatego właśnie tak ją lubię. Matthew wbił wzrok w brandy i zmarszczył brwi.

- Słuchaj, Cyb, nie chcę się wtrącać w twoje prywatne życie, ale jednak jestem twoim starszym bratem.

- I to bardzo udanym starszym bratem. - Pocałowała go w policzek. - Nie musisz się o to martwić. Preston nie wykorzystał twojej małej siostrzyczki. - Sięgnęła po szklan­kę Matthew, wypiła łyk brandy i oddała mu drinka z po­wrotem. - To ja go wykorzystałam. Upiekłam mu ciastka i od tego czasu stał się moim miłosnym niewolnikiem.

- Znowu za dużo mówisz. - Lekko skrępowany wstał z kanapy i przeszedł się po pokoju. - No dobrze, nie chcę znać szczegółów, ale...

- Jaka szkoda. Tak bardzo chciałam ci wszystko opo­wiedzieć. I pokazać filmy z naszej prywatnej wideoteki.

- Cicho siedź! - To zaczynało być żenujące. Mathew przeciągnął dłonią po włosach i zmienił ton: - Wiem, że jesteś dorosła i wyjątkowo ładna, mimo tego nosa...

- Mam bardzo zgrabny nos.

- Cała rodzina ciężko pracowała, żebyś w to uwierzyła. To dobrze, że udało ci się pogodzić z tą niewielka defor­macją twarzy. Chciałem jednak powiedzieć... żebyś uwa­żała. Rozumiesz? Bądź ostrożna.

Wstała i spojrzała na niego czule.

- Kocham cię, Matthew. Mimo tego irytującego tiku le­wej powieki.

- Nie mam żadnego tiku lewej powieki.

- Cała rodzina ciężko pracowała, żebyś w to uwierzył. - Znów się roześmiała, objęła go i serdecznie uściskała. - Jak to dobrze, że przyjechałeś. Nie możesz zostać dłużej?

- Nie mogę. - Oparł policzek o jej głowę. - Jadę na kilka dni do Hyannis Port. Posiedzę tam trochę, porysuję. Dziadek wymusił na mnie tę wizytę.

- Gdy chodzi o wymuszanie, nie ma sobie równych. Mówił ci, że babcia usycha z tęsknoty za tobą? - Spojrzała na niego z figlarnym uśmiechem.

- Tak, podobno ginie w oczach. Może i ty się do nich wybierzesz? Dziadek się ucieszy. No a kiedy zacznie nas wypytywać, dlaczego jeszcze nie założyliśmy rodzin i nie wychowujemy gromadki dzieciaków, będziemy mogli ob­winiać się nawzajem.

- Hmmm... Dzwonił tu kilka razy w ciągu minionych tygodni. - Rozważyła w myślach, czy może sobie pozwo­lić na wyjazd. - Narysowałam tyle nowych odcinków, że nie zawalę żadnego terminu, jeśli zrobię sobie krótki urlop.

Mam tylko jedno ważne spotkanie, pojutrze. Muszę na nim być.

- Wyjedź potem. - Widział, że się waha, więc dodał: - I poproś swojego partnera od kart, żeby pojechał z tobą Urzą­dzimy sobie turniej.

- Może mu się tam spodoba? - powiedziała cicho. - Zapytam, co on na to. Tak czy inaczej, przyjadę.

- Świetnie! - Matthew miał nadzieję, że Preston przyj­mie zaproszenie. Miło będzie popatrzeć, jak Daniel Mac­Gregor bierze go w obroty.

Ponieważ Matthew wyszedł po północy, Cybil uznała, że najlepiej będzie, jeśli położy się do łóżka. Ostatniej nocy niewiele spała - tak samo jak Preston. Tak, każda rozsądna dziewczyna zgasiłaby światło i poszła spać, żeby zregene­rować organizm.

Zanim się spostrzegła, stała przed jego drzwiami i na­ciskała dzwonek.

Już myślała, że śpi albo jest w klubie, kiedy usłyszała szczęk otwieranych zamków.

- Cześć. Może napijemy się czegoś przed snem? Zerknął w głąb korytarza, a potem znów na nią.

- A gdzie twój brat?

- Pojechał do hotelu. Otworzyłam butelkę brandy i... Nie zdążyła dokończyć ani nawet pisnąć z zaskoczenia, kiedy wciągnął ją do środka, zatrzasnął drzwi kopniakiem i przyparł ją do nich. Ich usta zwarły się w gwałtownym pocałunku.

Dopiero kiedy zaczął całować jej szyję, Cybil zdołała chwycić oddech.

- Widzę, że nie masz ochoty na brandy. - Zobaczyła, że gorączkowo zdejmuje z siebie koszulę, i sama również zaczęła się rozbierać. - Ani na deser.

Preston był zaskoczony siłą, z jaką zapragnął Cybil, kie­dy zobaczył ją na swoim progu. Nagle dotarło do niego, jak bardzo jej potrzebuje. Nie wiedział, skąd wzięło się to uczucie. Jeszcze raz łapczywie wpił się w jej usta.

Przywarła do niego równie niecierpliwie, z takim samym pożądaniem. Jęknęła z rozkoszy, kiedy zaczął zsuwać z niej spodnie.

Teraz należała do niego.

Nakrył jej piersi dłońmi, potem pieścił je ustami, a ona bezwiednie wbiła mu paznokcie w kark aż do bólu. Jej skóra była jak ciepły jedwab. Chciał posiąść ją całą. Pieścił ją, aż chwyciła się kurczowo jego ramion, a jej oddech zamienił się w urywany szloch.

To chyba niemożliwe, żeby tyle naraz odczuwać, pomy­ślała resztką świadomości. Jego wargi, zęby i język dopro­wadzały ją na skraj szaleństwa.

Zaskoczona usłyszała własny krzyk, a potem w jej ciele eksplodowała rozkosz. Bezwładnie oparła się o drzwi, cał­kowicie uległa Prestonowi.

Jej poddanie tylko podsyciło w nim płomień pożądania. Gładził rękami jej wilgotną skórę, usta niestrudzenie żądały od niej coraz więcej, aż jej ciało znów wpadło w drżenie, a ona sama zaczęła się wspinać na kolejny szczyt.

Jej skóra miała ekscytujący smak soli i kobiecości. Ru­chem bardziej gwałtownym, niż zamierzał, pociągnął ją za sobą na fotel i uniósł jej biodra do góry.

Opuszczając ją na siebie, cały czas patrzył jej prosto w oczy. Widział, jak ich ciepła zieleń ciemnieje i zasnuwa się mgłą, a migdałowe powieki drgają.

Zacisnęła się wokół niego, otoczyła go śliskim ciepłem. Ich jęki zmieszały się. Odrzuciła głowę w tył, a jej szyja, na której bił pośpieszny puls, wygięła się w cudowny biały łuk.

Zaczęli poruszać się rytmicznie.

Teraz ona narzucała tempo, szybkie i gorączkowe. Za każ­dym ruchem zapadali coraz głębiej w czarny wir zatracenia. Nie mógł się już doczekać, kiedy opadną na samo dno.

Rozkosz przeszywała go niczym złote ostrze. Na ustach czuł smak jej ciała, rękami wyczuwał jego wilgotną gładkość. Cybil jęczała cicho, a jej twarz wykrzywiona była ekstazą.

Chciał jeszcze chwilę wytrwać na skraju przepaści. Nie potrafił powiedzieć, gdzie kończy się jego ciało, a zaczyna jej. Nagle zacieśniła uchwyt i triumfalnie szepcząc jego imię, pociągnęła go za sobą w otchłań.

Potem zaś, jak za pierwszym razem, osunęła się bez­władnie, jakby opuściły ją wszystkie siły. Oparła mu głowę na ramieniu, ustami dotknęła szyi. Preston zamknął oczy i już spokojnie cieszył się bliskością i zespoleniem.

Przypomniał sobie, co mu kiedyś powiedziała: nikt nigdy tak jej nie dotykał. On mógłby powiedzieć to samo. Z żadną kobietą nie przeżył tego, co z nią. Wniknęła w jego duszę. I chociaż potrafił sprawnie przelewać słowa na papier, teraz nie wiedział, jak jej to wyznać.

- Cały wieczór marzyłem o tym, żeby cię dostać w swo­je ręce. - Tyle mógł powiedzieć, nic nie ryzykując.

- Mmm... I pomyśleć, że już miałam iść spać. - Wes­tchnęła z zadowoleniem. - Wiedziałam, że ten fotel jest w sam raz dla ciebie.

Roześmiał się cicho.

- Miałem zamiar zmienić na nim obicie. Ale teraz chyba każę go pozłocić.

Wyprostowała się i objęła jego twarz rękami.

- Bardzo lubię, kiedy tak nieoczekiwanie powiesz coś zabawnego.

- To wcale nie było zabawne - odparł poważnie. - Za­płacę za to fortunę.

Spodziewał się, że usłyszy jej śmiech - coraz bardziej przywiązywał się do tego dźwięku - tymczasem ona tylko uśmiechnęła się tęsknie, a jej oczy przybrały łagodny wyraz.

- Preston - wyszeptała i nachyliła się do jego ust. Powolny, głęboki, delikatny pocałunek raczej poruszył duszę niż wzburzył krew. Dotarł do samego serca i sprawił, że Preston zatęsknił za czymś, w co już nie chciał wierzyć.

Budziły się w nim uczucia. Nie chciał do tego dopuścić, ale zalewała go jakaś słodycz, od której kręciło mu się w gło­wie. Przekroczył tę cienką linię między pożądaniem a po­trzebą, znalazł się niebezpiecznie blisko miłości.

Cybil westchnęła i przytuliła policzek do jego policzka. O czym myślała?

- Zmarzłaś - wyszeptał, czując, że jej skóra robi się chłodna.

- Tak, trochę. - Oczy miała zamknięte. Powtarzała so­bie, że nie zawsze można mieć to, czego się pragnie. - Chce mi się pić. Przynieść ci wody?

- Ja przyniosę.

- Nie, sama to zrobię. - Zsunęła się z niego, a Prestona ogarnęło dziwne poczucie straty. - Gdzie jest szlafrok?

Uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Masz jakąś obsesję na punkcie szlafroków?

- Nieważne. - Włożyła jego koszulę. - Matthew cię po­lubił - oznajmiła, idąc do kuchni.

- Ja też go lubię. - Teraz mógł wziąć głębszy oddech. Może nawet odzyskać równowagę. - Czy ta rzeźba u ciebie w pracowni jest jego dziełem?

- Tak. Wspaniała, prawda? On ma taki oryginalny spo­sób widzenia różnych rzeczy. Obserwowanie go przy pracy to niesamowite przeżycie. Oczywiście, jeśli przedtem Mat­thew cię nie zamorduje.

Otworzyła butelkę wody, napełniła po brzegi wysoką szklankę i wypiła niemal jedną trzecią, zanim wróciła do Prestona. Nie zauważyła jego zaskoczenia, kiedy jak kot usadowiła mu się wygodnie na kolanach.

- Masz ochotę na krótką podróż? - zapytała, podając mu szklankę.

- Na podróż?

- Pojechalibyśmy na kilka dni do Hyannis Port. Mat­thew wybiera się w odwiedziny do naszych dziadków, Mac­Gregorów, wiec pomyślałam sobie, że i ja mogłabym złożyć im wizytę. To bardzo ciekawe miejsce. Dom jest... nie po­trafię go opisać. Ale spodoba ci się. Moi dziadkowie też ci się spodobają. Przydałby ci się urlop, McQuinn.

- Wygląda mi to na rodzinną okazję. - Na myśl, że mo­głaby na jakiś czas wyjechać, ogarnął go smutek. To było zupełnie do niego niepodobne.

- Dla MacGregorów warto skorzystać z takiej okazji. Dziadek uwielbia ludzi. Przekroczył już dziewięćdziesiątkę, ale nadal rozpiera go energia. Nie przestaje mnie zadziwiać.

- Wiem. To fascynujący człowiek. Jego żona też.

- Spojrzała na niego zaskoczona, więc wyjaśnił: - Znam ich. Niezbyt blisko, ale znam. To znajomi moich rodziców.

- Naprawdę? Nie wiedziałam. Kiedyś tłumaczyłam ci nasze skomplikowane układy rodzinne. MacGregorowie są spokrewnieni z Blade'ami, Blade'owie z Grandeau, Grandeau z Campbellami, a Campbellowie z MacGregorami. Może trochę pokręciłam kolejność.

- Nie zaczynaj. Już mi dzwoni w uszach. Roześmiała się i szybko pocałowała go w ucho.

- Skora znasz ich, a dzisiaj poznałeś mojego brata, nie będziesz się tam czuł obco. Pojedź ze mną. - Przesunęła ustami po jego szyi. - To będzie zabawne.

- W tym fotelu możemy jeszcze lepiej się zabawić, bez potrzeby ruszania się z miejsca.

Roześmiała się ciepło.

- W zamku MacGregorów jest mnóstwo pokoi - wy­szeptała. - W wielu z nich stoją duże, miękkie łoża...

- Kiedy wyruszamy?

- Zgadzasz się? - Wyprostowała się uradowana. - Mo­żesz pojutrze? Przed południem mam spotkanie, lecz zaraz potem możemy jechać. Wypożyczę samochód.

- Mam własny.

- Aha. - Przechyliła głowę w bok. - Hmmm... Czy to jakiś fajny wóz?

- Lubisz czterodrzwiowe kombi?

- Kombi, solidny, niezawodny samochód. I na pewno bardzo pakowny. Potrafię to docenić.

- W takim razie nie spodoba ci się moje porsche.

- Porsche? - powtórzyła z zachwytem. - Powiedz mi jeszcze, że to kabriolet.

- A jak inaczej?

- Powiedz mi, że ma pięć biegów.

- Niestety, nie mogę. Ma sześć. Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

- Naprawdę? I dasz mi poprowadzić?

- Oczywiście. Jeśli pojutrze tu mi wyrośnie kaktus, wte­dy pozwolę ci usiąść za kierownicą.

Zrobiła tylko trochę obrażoną minę i zaczęła bawić się jego włosami.

- Jestem doskonałym kierowcą.

- Nie wątpię. - Uznał, że lepiej będzie odwrócić jej uwagę, niż opierać się namowom. Dotknął zimną szklanką nagich pleców dziewczyny. Krzyknęła cicho i przywarła do niego, tak że poczuł nacisk jej piersi. - Jak myślisz, czego nam się uda dokonać, jeśli rozłożymy oparcie fotela?

- Na pewno wielu cudownych rzeczy - zamruczała i nadstawiła szyję do pocałunku. - Wiedziałeś, że ten bu­dynek należy do mojego dziadka?

- Jasne. To on mi powiedział o tym mieszkaniu, kiedy szukałem czegoś do wynajęcia. Odwróć się w tę stronę... O, dokładnie tak.

- On ci powiedział o mieszkaniu? - Jakimś sposobem udało mu się tak ułożyć, że nakrył ją ciałem i w ten sposób odciągnął jej myśli od tematu rozmowy. - A kiedy ci...? O, nie wiedziałam, że jesteś w tym taki dobry.

- Dziękuję. Ale zapewniam cię, że to nie jest szczyt moich możliwości.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Dom Daniela MacGregora stał dumnie na wysokiej skale nad wzburzonym morzem. Wzniesiono go z szarego kamie­nia, ale nie wyglądał surowo i nieprzystępnie. Wyniosłe ba­szty i wieżyczki, powiewająca na wietrze flaga z herbem klanu MacGregorów - wszystko to świadczyło, że wybu­dował go człowiek zadowolony ze swojego życia.

Wybudował go dokładnie tak, jak chciał: na mocnych fundamentach, według śmiałej wizji. Ten dom miał prze­trwać wieki.

Rosnące wokół niego dzikie róże, które latem zakwitały mnóstwem pąków, nie łagodziły tego wrażenia, ale doda­wały rezydencji uroku i otaczały ją jakąś magią.

- Zatrzymaj się. - Preston położył rękę na dłoni Cybil. - Zatrzymaj samochód.

Zahamowała łagodnie. Odgadła, jakie uczucia owładnęły Prestonem na widok tej oryginalnej budowli. Doświadczała ich sama za każdym razem, kiedy odwiedzała dziadków.

- Wygląda jak zamek z bajki, prawda? - Oparła się o kierownicę i przez zasłonę deszczu patrzyła na dom. - I to nie z takiej taniej bajeczki dla najmłodszych dzieci, ale prawdziwej, z duchami i rycerzami.

- Widziałem zdjęcia, ale rzeczywistość zdecydowanie je przerasta.

- To nie tylko budynek. Jest jak gościnne gniazdo, które zawsze przyjmuje cię z otwartymi ramionami. Przy każdej wizycie znajdowaliśmy tu coś nowego, coś cudownego. - Miała przeczucie, że tym razem też coś tu znajdzie. Z Pre­stonem. - Pięknie się prezentuje w deszczu, co?

- Wydaje mi się, że wygląda pięknie przy każdej po­godzie - odparł.

- Racja. Powinieneś obejrzeć go w zimie. Zawsze przy­jeżdżamy tu na święta. Śnieg i wiatr zamieniają go w zja­wisko z lodowej, nieziemskiej krainy. W zeszłym roku, pod sam koniec lata, kiedy wszędzie kwitły róże, a niebo było niebieskie jak farbka, mój kuzyn Duncan wziął tu ślub. Ale w deszczu... - Uśmiechnęła się rozmarzona. - Kiedy widzę go w deszczu, wydaje mi się, że jestem w Szkocji.

- Byłaś tam kiedyś?

- Tak. Dwa razy. A ty?

- Nie.

- Musisz pojechać. Tam są twoje korzenie. Sam się zdzi­wisz, jak bardzo chwyci cię za serce widok szkockich gór i jezior.

- Może kiedyś pojadę. Przyda mi się kilka tygodni na regenerację sił, kiedy skończę pisać sztukę. - Spojrzał na nią i uniósł brew. - Jak ci się prowadzi? - zapytał.

- Dałeś mi usiąść za kierownicą niecałą minutę temu, więc trudno mi coś konkretnego powiedzieć. Jeśli pozwolisz mi się jutro przejechać...

- Nawet komuś, kto tak potrafi stawiać na swoim jak ty, nie dam prowadzić mojego porsche dłużej niż przez pięć minut.

Cybil obojętnie wzruszyła ramionami. Jeszcze zobaczymy, pomyślała. Wolno, z godnością wjechała na szczyt wzgórza i zaparkowała.

- Bardzo dziękuję. - Pocałowała go lekko i oddała klu­czyki.

- Nie ma za co.

- Nie zawracajmy sobie teraz głowy bagażami. Bieg­nijmy prosto do domu. Zaraz pewnie posadzą nas przy ko­minku, dadzą nam whisky i świeże bułeczki.

Otworzyła drzwi samochodu, przebiegła jak błyskawica przez zalany deszczem dziedziniec. Zatrzymała się pod osło­ną ganku i ze śmiechem potrząsnęła głową, jak otrząsający się z wody pies.

Preston przez całe dziesięć sekund siedział skamieniały. Mógł tylko patrzeć na nią przez migotliwą kurtynę deszczu. Włosy miała mokre, ociekające wodą, twarz rozjaśnioną szczęściem. Chciałby wierzyć, że ogarnia go pożądanie, uczucie pospolite i nieskomplikowane. Ale pożądanie rzad­ko tak mocno wnika w głąb serca i nie sprawia, że żołądek ściska się ze strachu.

Nie potrafił ignorować tego uczucia, ale mógł próbować je przezwyciężyć. Wyszedł na deszcz i w smagającym policzki wietrze podążył za Cybil. Śmiała się nadal, kiedy mocno przy­ciągnął ją do siebie i pocałował gwałtownie, władczo.

Wówczas zamachała bezradnie ramionami i zachwiała się, zaskoczona tym nagłym, niemal brutalnym atakiem. Wy­czuła jego desperację, ledwie hamowaną furię w jego ciele, które tak ciasno przywierało do jej ciała. Objęła go ramio­nami, pogładziła łagodnie.

- Preston...

Usłyszał jej szept, chociaż w głowie mu huczało, jakby tam również padał ulewny deszcz albo tańczyło rozszalałe morze. Łagodny dźwięk głosu Cybil sprawił, że jego uchwyt się rozluźnił. Usta napierały mniej agresywnie i w końcu z wysiłkiem wypuścił ją z objęć.

- Czeka nas kilka dni w otoczeniu twojej rodziny - po­wiedział, kiedy odzyskał głos. Odsunął ociekający wodą kosmyk jej włosów za ucho, a Cybil poczuła, że jej nie­mądre serce podskakuje z radości. - Pewnie przez jakiś czas nie będę mógł sobie na to pozwolić.

- W takim razie dobrze, że pocałowałeś mnie na zapas. - Odetchnęła głębiej, żeby się uspokoić. Potem wzięła go za rękę i poprowadziła do środka.

Natychmiast ogarnęło ich przyjemne, gościnne ciepło.

Na ścianach połyskiwały miecze i tarcze. W końcu był to dom wojownika. Wokół unosiła się woń kwiatów, drewna i starego, szacownego domostwa.

- Cybil! - Anna MacGregor schodziła po szerokich schodach, a twarz jej rozjaśniało szczęście. Miała ciemne, gładko zaczesane w tył włosy i przejrzyste, dobre, ciemno­brązowe oczy. Wyciągnęła do wnuczki rozwarte ramiona.

- Babcia... - Cybil wzięła głęboki oddech. - Babciu, co ty robisz, że zawsze jesteś taka piękna?

Anna roześmiała się i uścisnęła ją mocno.

- Jeśli w moim wieku wygląda się jako tako, wtedy jest już całkiem dobrze.

- To ciebie nie dotyczy. Ty jesteś po prostu piękna! Zga­dzasz się, Preston?

- Jak najbardziej.

- Nigdy nie jest się zbyt starym, żeby z radością przyjąć drobne kłamstewko od przystojnego młodzieńca. - Anna objęła Cybil w talii i wyciągnęła dłoń do Prestona. - Witaj. Pewnie mnie nie pamiętasz. Kiedy cię ostatnio widziałam, miałeś nie więcej niż szesnaście lat.

- Mniej więcej tyle - zgodził się, ujmując jej dłoń. - Ale dobrze panią pamiętam, pani MacGregor. To było na wio­sennym balu w Newport. Była pani bardzo miła dla mło­dego chłopaka, który czuł się tam, jakby go kto rzucił na rozżarzone węgle.

- A więc pamiętasz. Bardzo mi przyjemnie. Chodźcie, musicie się ogrzać. O tej porze roku deszcze są zimne.

- Gdzie jest dziadek i Matthew?

- Och! - Anna roześmiała się beztrosko i poprowadziła ich do wielkiego pokoju, który rodzina nazywała salą tro­nową. - Daniel zapędził biednego Matthew do naprawiania pompy przy basenie. Twierdzi, że coś się tam psuje, a wiesz, jaką wagę twój dziadek przywiązuje do codziennego pły­wania. Mówi, że dzięki temu wciąż jeszcze jest młody.

- Dziadkowi wszystko służy.

Nazwa pokoju była odpowiednia do wrażenia, jakie ro­bił. Przede wszystkim rzucał się tu w oczy wielki fotel o wy­sokim oparciu, stojący na purpurowym dywanie. Stały tu też ciężkie stare meble, bogato zdobione rzeźbieniami. Za­czął zapadać zmrok, więc świeciły się lampy, a w wielkim kominku buzował ogień.

- Napijemy się herbaty. Daniel pewnie będzie się upie­rał, żebyśmy dodali do niej whisky. Wykorzysta waszą wi­zytę jako pretekst. Siadajcie i rozgośćcie się - zachęcała. - Muszę mu powiedzieć, że już jesteście, bo inaczej nigdy się go nie doczekamy.

- Ty usiądź, babciu - zaproponowała Cybil. - Ja pójdę po dziadka. Po drodze poproszę, żeby przygotowano nam herbatę.

- Dobra z ciebie dziewczyna. - Anna poklepała wnu­czkę po ręce i usiadła przy komiku. - Zawsze byłaś taka. - Wskazała krzesło obok siebie. - Prestonie, widzieliśmy z Danielem twoją sztukę, kilka miesięcy temu, w Bostonie. Zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Rodzina na pewno jest bardzo dumna z twoich sukcesów.

- Powiedziałbym, że raczej są zaskoczeni.

- Czasami to jedno i to samo. Na ogół nie spodziewamy się, że nasze dzieci czy rodzeństwo mogą wykazać się pra­wdziwym geniuszem, chociaż przecież kochamy ich gorąco. Zwykle stanowi to dla nas zaskoczenie. Myślimy sobie, jak to możliwe, że przez te wszystkie lata nic nie zauważyliśmy?

- Zna pani moją rodzinę - powiedział cicho. - Wie pani więc, że moja sztuka jest bardzo bliska prawdziwego życia.

- Tak, wiem. Czasami ranę trzeba oczyścić, bo inaczej zaczyna się jątrzyć. Jak się miewa twoja siostra?

- Bardzo dobrze, dziękuję. Teraz dzieci są dla niej sen­sem życia.

- A co dla ciebie jest sensem życia, Prestonie? Zapewne praca?

- Najprawdopodobniej.

- Bardzo cię przepraszam. - Zła na siebie samą, Anna uniosła ramiona. - Wypytuję cię o osobiste sprawy, a to zwykle pozostawiam mojemu mężowi. Zapytałam o twoją siostrę, ponieważ pamiętam, jak troskliwie się nią opieko­wałeś na tamtym balu wiosennym. Tak samo Alan i Caine opiekowali się Sereną. Ją denerwowało to tak samo jak... Jennę? Twojej siostrze na imię Jenna, prawda?

- Tak. - Uśmiechnął się na wspomnienie dawnych cza­sów. - Doprowadzałem ją do szału. - Uśmiech szybko znik­nął. - Gdybym później lepiej się nią opiekował, nie zosta­łaby tak dotkliwie skrzywdzona.

- Przecież to nie ty ją skrzywdziłeś - zauważyła. - Na­prawdę nie chciałam przypominać ci o tych bolesnych spra­wach. Opowiedz mi lepiej, nad czym teraz pracujesz. A mo­że takie sprawy to tajemnica?

- Piszę historię miłosną, dziejącą się w Nowym Jorku. Przynajmniej ostatnio zaczęło się to zmieniać w historię mi­łosną.

Odwrócił na chwilę wzrok, kiedy na korytarzu rozległ się tubalny śmiech. Tak, to się chyba zamienia w historię miłosną, pomyślała Anna, uśmiechając się w duchu. .

- Nie poczęstowałaś gościa whisky, Anno?

Daniel wszedł do pokoju i natychmiast zdominował całe otoczenie. Mimo podeszłego wieku nadal był potężnie zbu­dowanym energicznym mężczyzną o donośnym głosie. Nie­bieskie oczy błyszczały jak jeziora rodzinnej Szkocji. Włosy i gęsta broda przybrały śnieżnobiałą barwę.

- Czy tak się wita kogoś, kto przyjechał do nas mimo deszczu i przywiózł z miasta moją ulubioną wnuczkę?

- No, pięknie - wymamrotał Matthew, stając za dziad­kiem. - Kiedy trzeba było naprawić pompę, to ja byłem ulubionym wnuczkiem.

- No i pompa naprawiona, prawda? - Daniel roześmiał się głośno i poklepał Matthew po ramieniu z czułością, jaką niedźwiedź grizzly przejawia wobec swoich małych pociech.

- Cieszę się, że pana widzę, panie MacGregor. - Preston podszedł do niego i wyciągnął rękę do powitania. Gdy Daniel kogoś naprawdę lubił, taki gest zwykle mu nie wystar­czał. Tym razem także chwycił gościa w ramiona i uścisnął z siłą zamykającego się potrzasku.

- Dobrze wyglądasz, McQuinn. Szklaneczka dobrej whisky zawsze służy prawdziwemu Szkotowi.

- Dostaniesz kroplę whisky do herbaty, Danielu - po­wiadomiła go Anna i poszła po karafkę.

- Kroplę! - Senior rodu wzniósł oczy do nieba. - To już lepiej nie pić w ogóle. Powiedz mi, Preston, palisz cy­gara?

- Z zasady nie.

Anna spojrzała na męża ostrzegawczo.

- W takim razie, jeśli zobaczę cię z cygarem w ręku, Prestonie, łatwo się domyśle, kto ci je dał, zanim uciekł z pokoju.

- Ta kobieta swoim zrzędzeniem wpędzi mnie do grobu - wymamrotał Daniel. - Siadaj, chłopcze, i opowiedz mi, jak wam się z Cybil układa.

Preston drgnął z niepokojem. Wkraczali na niebezpie­czny teren.

- Jak nam się układa? - powtórzył ostrożnie.

- No, przecież jesteście sąsiadami.

- A, tak. - Z ulgą usiadł w fotelu. - Mieszkamy na­przeciwko siebie.

- Śliczna jak pierwiosnek, co?

- Dziadku! - z przyganą jęknęła Cybil, wtaczając do pokoju pełną tacę. - Nie zaczynaj. McQuinn jest tutaj od niecałych dziesięciu minut.

- Czego mam nie zaczynać? - Daniel zmrużył powieki.

- Jesteś śliczna czy nie?

- Jestem prześliczna. - Roześmiała się i pocałowała go w czubek nosa. Korzystając z okazji, konspiracyjnie wy­szeptała mu do ucha: - Jak będziesz grzeczny, doleję ci wię­cej whisky do herbaty, kiedy babcia nie będzie patrzyła.

Daniel błysnął zębami w uśmiechu i wesoło poruszył brwiami.

- To się nazywa wnuczka!

- McQuinn, spróbuj tych bułeczek. Są nie z tej ziemi. - Zadowolona, że udało jej się przekupić dziadka, Cybil położyła kilka małych, słodkich bułeczek na talerzyku. - Ja nie potrafię takich upiec. Wychodzą mi całkiem niezłe, ale daleko im do tych.

- Cybil jest doskonałą kucharką - poświadczył Daniel. Skrzywił się, widząc, jak żona wlewa do jego filiżanki skąpe dwie krople whisky. - Mam nadzieję, że od czasu do czasu podkarmiasz trochę tego młodego człowieka? Jak przystało na dobrą sąsiadkę.

- Niedawno zrobiła nam zapiekankę z kurczaka. - Mat­thew posmarował bułeczkę dżemem truskawkowym. Obie­cał siostrze, że będzie odwodził dziadka od niebezpiecznych tematów. - Preston, napijesz się whisky czy wystarczy ci herbata?

- Chętnie napiję się whisky. Bez wody i lodu.

- A jak inaczej miałby pić whisky prawdziwy mężczy­zna? - wymamrotał Daniel pod nosem, z niechęcią patrząc na swoją filiżankę. - A więc już wiesz, jak smakuje nasza Cybil - zwrócił się do Prestona i z trudem powstrzy­mując śmiech, patrzył, jak gość omal nie udławił się bu­łeczką.

- Słucham? - wykrztusił.

- No, już wiesz, jak dobrze gotuje. - Daniel popatrzył na niego niewinnie, chociaż w duchu cieszył się jak dziecko, że udało mu się wprawić Prestona w zakłopotanie. - Ko­bieta, która gotuje tak wspaniale, jak moja kochana wnu­czka, powinna mieć rodzinę.

- Dziadku... - Cybil znacząco stuknęła palcem w swo­ją szklaneczkę whisky.

- O co ci chodzi? Tylko ostatni gamoń nie doceni do­brego, gorącego posiłku. Nie możesz się ze mną nie zgodzić, prawda, młodzieńcze?

Preston nadal miał poczucie, że rozmowa zmierza w nie­bezpiecznym kierunku.

- Zgadzam się - powiedział tylko.

- A widzisz! - Daniel uderzył pięścią w stół, aż pod­skoczyły talerze. - Ha! McQuinn to dobre, godne szacunku nazwisko! A ty zasługujesz na to, żeby je nosić!

- Dziękuję - odrzekł czujnie Preston.

- Ale mężczyzna w twoim wieku musi zacząć się za­stanawiać, co po sobie zostawi. Masz już pewnie trzydzieści lat, co?

- Zgadza się.

- Trzydziestoletni mężczyzna powinien dokonać pew­nych podsumowań, rozważyć swoje obowiązki wobec naz­wiska i rodziny.

- Mnie to czeka za kilka lat - wyszeptał Matthew do siostry.

Gorączkowo trąciła go łokciem.

- Zrób coś! - syknęła.

- Jeśli teraz czepi się mnie, zapłacisz mi za to.

- Wyznacz cenę.

- Nie martw się, wyznaczę - odparł Matthew, po czym z radosną miną ruszył prosto w paszczę smoka. - Dziadku, nie opowiadałem ci jeszcze o kobiecie, z którą się ostatnio spotykam...

- Kobieta? - Daniel stracił wątek, zamrugał oczami i przeniósł uwagę na wnuka. - A cóż to za kobieta? My­ślałem, że jesteś zbyt zajęty robieniem tych swoich wielkich, metalowych zabawek, żeby zwracać uwagę na kobiety.

- Zwracam na nie wielką uwagę. - Matthew uśmiechnął się i znacząco uniósł szklankę whisky. - Ta jest zupełnie wyjątkowa.

- Naprawdę? - zaciekawił się Daniel. - Rzeczywiście musi być niezwykła, skoro na dłużej cię zainteresowała.

- O tak, nieustannie pobudza moje zainteresowanie. Na­zywa się Lulu - wymyślił Matthew na poczekaniu. - Lulu LaRue. Ale to chyba jej pseudonim sceniczny. To tancerka. Tańczy w barze, na stołach.

- Tańczy na stołach! - ryknął Daniel. Anna z wielkim trudem zdusiła wybuch śmiechu i dalej spokojnie nalewała herbatę. - Pewnie nago?

- Oczywiście, że nago. Przecież inaczej nie miałoby to żadnego sensu. Ma niesamowity tatuaż na...

- Naga, wytatuowana tancerka! A niech mnie! Matthew, czy ty chcesz złamać serce swojej matce! Anno, czy ty to słyszałaś?

- Naturalnie, że słyszałam. Matthew, przestań drażnić się z dziadkiem.

- Tak jest, babciu. - Matthew uśmiechnął się od ucha do ucha i spojrzał w oczy Daniela, które zamieniły się w wąskie szparki. - Nie rozumiem jednak, dlaczego nie mógłbym sobie znaleźć jakiejś wytatuowanej, nagiej tancerki, gdybym tylko miał na to ochotę.

Deszcz przestał padać, zapadła noc i Preston zakradł się do pokoju Cybil, gdzie skorzystali z wygody, jaką zapew­niało wielkie łoże z baldachimem.

Cybil zadowolona nuciła pod nosem. To był wspaniały dzień.

Tak wspaniały, że mogła się przytulić do ukochanego mężczyzny i udawać przed samą sobą, że Preston, jak w bajce, wspiął się tu do niej po murach zamku. I że ją kocha. I że zostanie z nią na zawsze.

- Powiedz mi coś... - zaczął szeptem. Był zbyt roz­luźniony, żeby się niepokoić tym, jak bardzo go cieszy jej bliskość i intymne ciepło.

- Dobrze, powiem ci coś. Mimo wyczerpujących badań, nie udało się z całą pewnością stwierdzić, ile dokładnie aniołów zmieści się na główce od szpilki.

- Myślałem, że 634.

- To tylko domysły. Nie ustalono też, chociaż przepro­wadzone zostały długoletnie studia, ile żab trzeba pocało­wać, żeby trafić na księcia.

- Nie dziwi mnie to. Ale... - Przysunął się bliżej niej.

- Tak naprawdę chciałem się dowiedzieć, a ty na pewno jesteś w stanie mi to wytłumaczyć, o co, u diabła, chodziło twojemu dziadkowi, kiedy rozmawialiśmy przy herbacie.

- Który fragment rozmowy masz na myśli? - Spojrzała na niego, odgarnęła włosy z czoła i wzniosła oczy do nieba.

- A, ten. Nie ostrzegłam cię, ponieważ miałam niemądrą nadzieję, że okaże się to zbędne. Wina leży wyłącznie po mojej stronie. - Ułożyła się tak, że jej ciało spoczywało teraz na jego ciele. - Wiesz, McQuinn, że masz piękne oczy? Są takie przejrzyste i błękitne jak woda. Można by się w nich utopić.

- Czy to szczera opinia, czy jedynie próba zmiany te­matu?

- I to, i to - odparła, wiedziała jednak, że nie uda jej się uciec od tej rozmowy. Usiadła, pocałowała go i sięgnęła po leżący w nogach łóżka szlafrok.

- Dlaczego zawsze się ubierasz, kiedy chcesz ze mną porozmawiać?

Zerknęła na niego przez ramię i ku swojemu zaskoczeniu zauważył, że lekko się zarumieniła.

- Może w głębi duszy jestem purytanką?

- Jeśli tak, to naprawdę w głębi - mruknął cicho, a po­tem z uśmiechem patrzył, jak Cybil zawiązuje pasek. - A wracając do twojego dziadka i jego nagłego zaintere­sowania moim nazwiskiem, czy jak to nazwał przy kolacji, dobrą krwią przodków...

- Cóż, McQuinn, przecież jesteś Szkotem.

- Moja rodzina od trzech pokoleń mieszka na Rhode Island.

- Jakie to ma znaczenie na tle wielowiekowej historii rodu?

Wstała, wzięła z nocnego stolika dzbanek z wodą i na­pełniła jedną szklankę dla nich obojga.

- Najpierw cię przeproszę - powiedziała, nie patrząc na niego. - Mam nadzieję, że rozumiesz dobre chęci dziadka. To wszystko z miłości. I nie zrobiłby tego, gdyby cię nie lubił.

Preston poczuł w żołądku lekki ucisk, najprawdopodob­niej wywołany zdenerwowaniem.

- Czego by nie zrobił?

- Nie domyśliłam się, albo po prostu nie uświadomiłam sobie tego jasno, dopóki tu nie przyjechaliśmy. A szkoda - powiedziała cicho. Usiadła na łóżku i podała mu szklankę.

- Kiedy mi powiedziałeś, że się znacie i że właśnie on powiedział ci o tym mieszkaniu, powinnam się była nad tym zastanowić. Cóż... - wzruszyła ramionami. - To i tak nic by nie zmieniło.

- Co takiego, Cybil?

Westchnęła, uniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy.

- Wybrał cię specjalnie dla mnie. To dlatego że mnie kocha - dodała szybko. - Myśli, że wie, co jest dla mnie najlepsze: małżeństwo, rodzina, dom. I najwyraźniej widzi ciebie w roli mojego męża.

To nie z nerwów ściskało Prestona w żołądku. Uświa­domił sobie, że to najczystsze przerażenie.

- Skąd mu to, u diabła, przyszło do głowy? - zapytał gniewnie i gwałtownie odstawił szklankę na stolik.

- To nie jest zniewaga, McQuinn. - Jej głos brzmiał o wiele chłodniej. - To komplement. Jak już mówiłam, dziadek bardzo mnie kocha, więc sam rozumiesz, że musi mieć o tobie bardzo dobre mniemanie, skoro uznał, że na­dajesz się na mojego męża i na ojca jego licznych prawnu­ków, na które ma wielką nadzieję.

- Myślałem, że nie chcesz wychodzić za mąż.

- Nie powiedziałam, że chcę, tylko że on tego dla mnie pragnie. - Uniosła dumnie głowę i znów podniosła się z łóżka. Wzięła szczotkę i zaczęła przeczesywać nią włosy.

- Natomiast fakt, że taka myśl najwyraźniej cię przeraża, jest dla mnie obelgą.

- Bo ty pewnie uważasz, że to zabawne.

- Wydaje mi się to... bardzo miłe.

- Wydaje ci się miłe, że twój dziewięćdziesięcioparoletni dziadek wybiera ci kandydata na męża?

- Przecież nie porywa ich z ulicy i nie przesłuchuje w piwnicach swojego domu. - Urażona rzuciła szczotkę na toaletkę. - Nie wpadaj w panikę, McQuinn. Jeszcze nie wy­drukowałam zaproszeń i nie zamówiłam tortu weselnego. Jestem w stanie sama sobie znaleźć kandydata, kiedy będę chciała wyjść za mąż. A jak już mówiłam, nie chcę. - Nie wiedziała, co zrobić z rękami, więc nabrała ze słoiczka kre­mu i zaczęła go wcierać w dłonie. - Jestem zmęczona i chciałabym się położyć. A ponieważ nie lubisz zostawać ze mną w łóżku do rana, powinieneś już wyjść.

Zastanawiał się, czy w jej odbitych w lustrze oczach wi­dzi tylko złość, czy coś jeszcze.

- Dlaczego się złościsz?

- Dlaczego się złoszczę? - powtórzyła cicho. Nie wiedzia­ła, czy ma ochotę krzyczeć, czy płakać. - Jak ktoś, kto tak trafnie i z taką wrażliwością pisze o tym, co się dzieje w lu­dzkich sercach, może zadać tego rodzaju pytanie? Dlaczego się złoszczę? A jak myślisz, Preston? - Odwróciła się do niego.

- Dlatego że siedzisz na łóżku, w którym przed chwilą byli­śmy razem, w pościeli jeszcze ciepłej od naszych ciał i jesteś strasznie przerażony, ponieważ ktoś, kto mnie kocha, sądzi, że między nami powinno być coś więcej niż tylko seks.

- Ależ między nami jest coś więcej niż seks. - Poczuł, że i w nim narasta gniew. Szybkim ruchem włożył spodnie.

- Jest coś więcej? Czyżby?

Jej chłodny, obojętny ton sprawił, że Prestona zakłuło poczucie winy.

- Zależy mi na tobie, Cybil. Wiesz o tym.

- Dobrze się ze mną bawisz. To nie to samo.

Tak, w jej oczach lśniło coś więcej niż złość. Do takiego wniosku doszedł, zanim się odwróciła. Czaił się w nich ból. Chociaż nie chciał tego zrobić, znów ją zranił.

Wziął ją za ramię i odwrócił twarzą do siebie.

- Zależy mi na tobie.

- W porządku. - Dotknęła jego ręki, ścisnęła ją i szyb­ko cofnęła dłoń. - Zapomnijmy o tym.

Chciał się na to zgodzić, żeby bardziej nie komplikować sytuacji, ale zauważył, że w uśmiechu, jaki mu posłała, za­nim podeszła do okna, krył się smutek. Jej oczy nadal wy­rażały ból.

- Cybil, nic więcej nie potrafię ci dać.

- O nic więcej nie prosiłam. O, wyszedł księżyc. Wiatr rozwiał wszystkie chmury. Jutro pójdziemy nad urwisko. - Bezwiednie roztarta ramiona. Serce w niej krwawiło. - Trzeba chyba dorzucić drewna do kominka, zrobiło się zimno.

- Zaraz to zrobię.

Ogień w kominku z polnych kamieni płonął jasnym, we­sołym płomieniem. Mimo to Preston wziął spore polano z rzeźbionej skrzyni i włożył w ogień, który natychmiast zaczął je lizać chciwymi językami.

Przez chwilę jedynym dźwiękiem w pokoju były trzaski i syczenie palącego się drewna.

Może właśnie dlatego, że Cybil o nic go nie pytała, nie żądała żadnych wyjaśnień, poczuł, że musi jej o sobie coś opowiedzieć.

- Może usiądziesz? - zaproponował.

- Wolę stać tu i patrzeć na gwiazdy. W Nowym Jorku nie widać gwiazd. Za dużo świateł. Zapominamy, że można patrzeć w niebo, nie zastanawiamy się nawet, gdzie podziały się gwiazdy. W Maine, gdzie dorastałam, na niebie roiło się od nich. Nie zdaję sobie sprawy, jak bardzo mi ich bra­kuje, dopóki ich znów nie zobaczę. To zadziwiające, bez jak wielu rzeczy można się obyć przez jakiś czas i nawet nie zauważyć, że ich nie ma. - Zesztywniała, kiedy położył jej ręce na ramionach, ale zaraz całym wysiłkiem woli rozluźniła mięśnie. Odwróciła się do niego z uśmiechem.

- Skoro już jesteśmy na wsi, to może pójdziemy na spacer, żeby trochę popatrzeć na rozgwieżdżone niebo?

- Nie. Usiądź i posłuchaj mnie.

- Dobrze. - Bardzo starała się zachowywać spokojnie. Podeszła do głębokiego fotela przy kominku i usiadła.

- Słucham cię, Preston.

Usiadł w fotelu obok niej, pochylił się naprzód i patrząc jej prosto w oczy, zaczął mówić:

- Zawsze chciałem pisać. Nie pamiętam, żebym kiedy­kolwiek myślał o innym zajęciu. Nie powieści, chociaż takie było marzenie mojego ojca. Od początku wiedziałem, że to będą sztuki teatralne. Wszystko miałem jasno ułożone. Scenografia, każdy akt, ruchy aktorów, dokładny kąt i na­tężenie świateł. Często, może zbyt często, to był jedyny mój świat, świat, w którym żyłem. Pochodzisz z wybitnej ro­dziny. Znacie mnóstwo ludzi, macie wiele obowiązków to­warzyskich, prawda?

- Tak, prawda.

- Moja rodzina jest podobna. Znosiłem takie życie, cza­sami nawet sprawiało mi ono przyjemność, ale najczęściej starałem się go unikać.

- Cenisz swoją prywatność. Rozumiem to - stwierdziła. - Mój ojciec jest taki sam. I Matthew.

- Ceniłem swoją prywatność i bardzo jej potrzebowa­łem. - Preston był zbyt niespokojny, żeby usiedzieć w miej­scu, więc zaczął krążyć po pokoju. - Kocham rodziców i siostrę, chociaż niekiedy wcale się nie rozumiemy. Na pewno zraniłem ich wiele razy, przez bezmyślność i nie­uwagę, ale naprawdę ich kocham.

- Ależ oczywiście... - zaczęła, jednak zamilkła, kiedy w odpowiedzi tylko potrząsnął głową.

- Moja siostra, Jenna, zawsze była towarzyska i przez wszystkich lubiana. To wspaniała kobieta. Nie miała jesz­cze dwudziestu jeden lat, kiedy wyszła za mąż za mojego najlepszego przyjaciela z college'u. Sam ich ze sobą po­znałem.

Wciąż jeszcze odczuwał palący ból, kiedy o tym myślał. To on zapoczątkował ciąg wydarzeń, który doprowadził do nieszczęśliwego końca. Zerknął na wodę w szklance i po­żałował, że to nie whisky.

- Świetnie do siebie pasowali - mówił dalej. - Kochali się, byli pełni nadziei i planów na przyszłość. Jacob urodził się prawie rok po ślubie, a w niecały rok później Jenna znów zaszła w ciążę i bardzo się z tego cieszyła. - Wsunął ręce do kieszeni i stanął przy oknie, ale nie widział gwiazd. - Mniej więcej w tym samym czasie wystawiano moją pierwszą sztukę. Grali miejscowi aktorzy, ale ich teatr cieszył się świetną opinią. Mój ojciec jest znanym pisarzem, więc praca jego syna wzbudziła zainteresowanie.

- Sama w sobie jest interesująca - oświadczyła Cybil. Spojrzał na nią z wdzięcznością.

- Teraz już w to wierzę. Ale wtedy, na samym początku, miałem mnóstwo wątpliwości. Bardzo chciałem wybić się sam, nie polegać na sławie ojca. Oczywiście, wiele w tym było pychy - stwierdził z namysłem. - Ale też wiele sza­cunku dla ojca. Cokolwiek się za tym kryło, ta pierwsza sztuka była dla mnie ogromnie ważna.

Odwrócił się od niej, jakby potrzebował chwili na ze­branie myśli, więc Cybil odezwała się znowu:

- Kiedy miał się ukazać pierwszy odcinek mojego ko­miksu, całą noc nie spałam. Kocham swoją pracę, ale nie zniosłabym, gdyby ludzie myśleli, że chcę się posłużyć na­zwiskiem ojca dla osiągnięcia popularności.

- Niektórzy ludzie będą tak myśleć, choćbyś dokonała nie wiem czego - powiedział Preston. - Nie wolno się nimi przejmować. Najważniejsza jest praca. Wtedy dla mnie naj­bardziej liczyła się moja sztuka. Brałem udział we wszy­stkich stadiach przygotowań, w projektowaniu scenografii, kostiumów, wyborze obsady, w próbach i ustawieniu świa­teł. Wszystkiego chciałem sam dopilnować.

Uśmiechnęła się leciutko.

- Założę się, że doprowadzałeś wszystkich do szału, włą­cznie z sobą samym.

- Oczywiście. Cały zespół był jednak nie tylko bardzo uz­dolniony, ale i bardzo cierpliwy. Aktorka grająca główną rolę oszołomiła mnie urodą. Nigdy przedtem nie spotkałem tak pięknej kobiety. Właśnie skończyłem dwadzieścia pięć lat i zakochałem się w niej bez pamięci. Każda minuta spędzona w jej towarzystwie była dla mnie darem. Wystarczyło mi, że pa­trzyłem, jak gra, słuchałem, jak wypowiada kwestie, które wy­szły spod mojego pióra. Cieszyłem się jak dziecko, kiedy na mnie patrzyła i pytała, czy tak właśnie ma to zagrać. Im bar­dziej zacieśniał się nasz związek, tym mniej liczyła się dla mnie sztuka. Ona była taka łagodna, taka słodka, a nawet tro­chę nieśmiała, kiedy schodziła ze sceny. Wykorzystywałem każdy pretekst, żeby z nią być. Potem zauważyłem, że ona również szuka mojego towarzystwa. Zostaliśmy kochankami pewnego niedzielnego popołudnia, w jej łóżku. Potem rozpła­kała się i powiedziała mi, że mnie kocha. W tamtej chwili chyba dałbym sobie za nią uciąć rękę.

Cybil splotła dłonie na kolanach i zaczęła sobie wyob­rażać, jak to jest być tak mocno kochaną przez takiego męż­czyznę jak Preston. Nie odzywała się, ponieważ wiedziała, że jeszcze nie skończył, a to, co miał powiedzieć, ciągle jeszcze jest dla niego bolesne.

- Całymi tygodniami mój świat kręcił się wokół niej - ciągnął. - Odbyła się premiera, sztuka zebrała bardzo przy­zwoite recenzje. A ja myślałem tylko o tym, że dzięki tej sztuce poznałem ją. Tylko to się dla mnie liczyło.

- Miłość zawsze powinna się liczyć najbardziej.

- Czyżby? - Roześmiał się krótko, w jego oczach roz­błysły iskierki cynizmu. - Ale słowa są trwalsze, Cybil. Dla­tego właśnie pisarz powinien przywiązywać wagę do nich. Tylko do nich.

Miłość jest trwalsza, pomyślała. Chciała powiedzieć to głośno, ale domyśliła się, że w tym wypadku prawda była inna.

- Kupowałem jej prezenty, ponieważ ją uszczęśliwiały - mówił Preston - zabierałem na tańce i do klubu, bo uwiel­biała towarzystwo. Była taka piękna, zasługiwała na odpo­wiednią oprawę. A do tego potrzeba eleganckich strojów, drogiej biżuterii, prawda? Dlaczego miałem jej tego nie ku­pić? A jeśli potrzebowała trochę pieniędzy na jakieś drobne wydatki, dlaczego nie wypisać czeku? Przecież to tylko pie­niądze, a tych mi nie brakowało.

Cybil widziała, dokąd zmierza ta opowieść, a przynaj­mniej tak jej się wydawało. Tak bardzo chciała do niego podejść, objąć go, pocieszyć. Jednak w jego głosie nie sły­szała smutku, tylko gorycz.

- Miała talent, a ja chciałem jej pomóc zostać gwiazdą. Dlaczego więc dla dobra jej kariery nie wykorzystać moich znajomości, wpływów ojca, rodziny?

- Kochałeś ją - powiedziała Cybil cicho. - Dla ko­goś, kogo kochamy, jesteśmy w stanie zrobić więcej niż dla siebie.

- I to ma być wytłumaczenie? - Potrząsnął głową. - Nie, wykorzystywanie innych nigdy nie jest w porządku. Ale wtedy tak nie myślałem. Zaczęła coś wspominać o mał­żeństwie, z początku nieśmiało, niemal z lękiem. Wahałem się. Powinna całą uwagę poświęcić karierze. Z założeniem domu mogliśmy poczekać. Powiedziałem jej, że kiedy sztu­ka zejdzie z afisza, a jej kariera nabierze rozpędu, pojedzie­my do Nowego Jorku i kupimy sobie własny teatr. Razem zostaniemy właścicielami teatru. Któregoś dnia przyszła do mnie zapłakana, roztrzęsiona i tak blada, że pod jej piękną skórą można było dostrzec każdą żyłkę. Wyznała mi, że jest w ciąży. Z jej ślicznych oczu popłynęły łzy strachu.

Obwiniała siebie i błagała mnie, żebym jej nie opuszczał. Gdzie by się podziała, co by zrobiła? Miała tak mało pie­niędzy. Bała się. Myślała, że ją znienawidzę.

- Przecież na pewno jej wtedy nie znienawidziłeś - wy­szeptała Cybil.

- Oczywiście, że nie. Nie znienawidziłem jej, nie wi­niłem za nic. Bałem się, byłem zaskoczony, ale również szczęśliwy. Decyzja zapadła jakby bez naszego udziału. Sta­ło się i teraz już nie musiałem myśleć rozsądnie, ale po prostu mogliśmy się zaraz pobrać i zacząć wspólne życie.

- Znów zaczął krążyć po pokoju, jak niespokojne zwierzę w klatce. - Pieniądze nie stanowiły problemu. W wieku dwudziestu pięciu lat uzyskałem prawo do części spadku po dziadkach. Jeszcze więcej miałem dostać po skończeniu trzydziestego roku życia. Pieniądze nie stanowiły problemu - powtórzył. Wziął pogrzebacz i z wściekłością rozgarnął płonące bierwiona. - Osuszyłem jej łzy, przytuliłem, zapew­niłem, że wszystko będzie dobrze. Będzie wręcz cudownie. Zostaniemy w Newport do narodzin dziecka, potem wyje­dziemy do Nowego Jorku, tak jak wcześniej planowaliśmy. Będzie nas troje, a nie dwoje i będziemy szczęśliwi... Na­sze pożegnanie było wzruszające. Ja płakałem, a ona wró­ciła do swojego małego mieszkanka, żeby trochę odpocząć i zadzwonić do rodziny z cudowną wiadomością. Umówi­liśmy się, że tego samego dnia, po przedstawieniu, złożymy wizytę moim rodzicom i wszystko im powiemy. Natych­miast zacząłem robić plany. Wyobrażałem sobie siebie jako męża, ojca naszego dziecka...

- Chciałeś tego dziecka - stwierdziła Cybil. Przypo­mniała sobie, jak naturalnie wziął na ręce małego Charliego.

- Tak, chciałem. - Stanął plecami do kominka i spojrzał na Cybil. Wzrok miał chłodny. - Chciałem i jej, i dziecka. Cieszyłem się perspektywą wspólnego życia. Byłem niemal w siódmym niebie, kiedy zjawiła się u mnie siostra.

Zamilkł na chwilę. Wciąż dobrze pamiętał każdy jej ruch i gest. Jakby to była jeszcze jedna sztuka na scenie teatru.

- Jenna płakała i drżała tak samo jak Pamela. I tak jak Pamela była w ciąży. Bardziej zaawansowanej. Bałem się, że sobie zaszkodzi. Rzuciła się w moje ramiona, szlochając bez końca. Wreszcie, kiedy odzyskała głos, powiedziała mi, że jej mąż ma romans. - Głos mu się teraz zmienił, stał się bardziej ponury. - Opowiedziała mi, jak zostawiła ma­łego Jacoba z matką i wróciła do domu, ponieważ czegoś zapomniała. Miały gdzieś jechać na cały dzień, więc maż oczekiwał jej powrotu później niż godzinę po wyjściu. Nie spodziewał się, że Jenna wejdzie do sypialni i zastanie go z kochanką. Zobaczyła obcą kobietę we własnym łóżku i męża nerwowo wciągającego spodnie.

- Och, Preston. Jakie to musiało być dla niej okropne. - Cybil wstała i podeszła do niego, żeby go pocieszyć. - Jakie straszne dla całej twojej rodziny. Ona pewnie... - Na­gle domyśliła się, co usłyszy. Przypomniały jej się niektóre sceny z jego najsłynniejszej sztuki. - Och nie, Boże...

Nie chciał przyjąć jej współczucia.

- W „Zagubionych duszach” nosi imię Leanna, ale to dokładny portret Pameli - mówił. - Piękna, sprytna i zimna. Kobieta, która grała na scenie i w życiu. Potrafiła manipu­lować mężczyzną jak marionetką. Dla pieniędzy, wpływów, kariery wyszłaby za mnie. W ten sposób dałaby znaczące w towarzystwie nazwisko dziecku, którego ojcem był mój najbliższy przyjaciel, mąż mojej siostry. Ale ja już nie byłem tym zainteresowany.

- Kochałeś ją, a ona cię zraniła. Okaleczyła cię. Tak mi przykro...

- Owszem, kochałem ją i odebrałem od niej cenną lek­cję. Nie należy ufać sercu. Moja siostra zaufała swojemu i omal jej to nie zniszczyło. Gdyby nie Jacob i dziecko, które dopiero miało się urodzić, nie przeżyłaby tego. Dzieci jej potrzebowały, dlatego jakoś to wszystko wytrzymała.

- Ale ty nie miałeś takiego oparcia.

- Miałem pracę i satysfakcję z ostatniej rozmowy z ko­bietą, która odcisnęła takie piętno na naszym życiu. Płakała i zaklinała się, że to wszystko kłamstwa, jakaś straszliwa pomyłka. Błagała mnie, żebym jej uwierzył, i prawie do­pięła swego. Umiała kłamać po mistrzowsku.

- Kochałeś ją i chciałeś jej wierzyć - wyszeptała Cybil.

- Może i tak. Zaczęliśmy się kłócić i wtedy maska opadła z jej twarzy. Wreszcie zobaczyłem jej prawdziwe ob­licze - oblicze złej, kłamliwej kobiety. Kobiety, która dla czystej przyjemności, bez skrupułów uwiodła cudzego męża, a ze mną była dla pieniędzy i sławy. - Uśmiechnął się bla­do. - Do końca grała w mojej sztuce. Nie można przerywać przedstawienia.

- Jak to zniosłeś?

- Była doskonałą aktorką, a ja powtarzałem sobie, że moja praca jest ważniejsza od niej, ważniejsza niż cokolwiek innego. - Uniósł brew. - Uważasz, że to była z mojej strony wyrachowana decyzja?

- Nie. - Położyła mu dłonie na ramionach, potem na policzkach. Zastanawiała się, czy Preston nie rozumie, że jeszcze nie otrząsnął się po tamtych wydarzeniach, nie wy­leczył ran. - Zachowałeś się dzielnie. - Przytuliła się do niego i westchnęła głęboko, kiedy otoczył ją ramionami. - Ona nie zasługiwała nawet na najmniejszy kawałek twojego serca. Ani wtedy, ani teraz.

- Teraz jest tylko interesującą postacią dramatu. Nigdy już nie dam nikomu tyle z siebie. Nie mam nic więcej do ofiarowania.

- Jeśli naprawdę w to wierzysz, ona nadal jest w twoim sercu. - Do oczu Cybil napłynęły łzy. - W ten sposób po­zwalasz jej wygrać.

- Nikt z nas nie wygrał, ani ja, ani moja siostra, ani przyjaciel. Troje głęboko zranionych ludzi. Pamela zyskała tylko kilka propozycji pracy. Nikt nie wygrał - powtórzył szeptem i otarł łzę z jej policzka. - Nie płacz. Nie opowie­działem ci tego po to, żeby doprowadzić cię do płaczu. Chciałem tylko, żebyś zrozumiała, kim jestem.

- Wiem, kim jesteś. I nic nie poradzę, że czuję twój ból.

- Cybil... - Przyciągnął ją do siebie. - Jeśli nadal bę­dziesz nosiła serce na dłoni, ktoś ci je w końcu złamie.

Zamknęła oczy. Co miała mu powiedzieć? Że już się to stało?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Daniel uznał, że najwyższa pora porozmawiać z młodym Prestonem na osobności. Z łatwością zwabił go do swojego gabinetu w wieży, kiedy Cybil i Anna były zajęte w innej części domu, a Matthew gdzieś przepadł, zapewne w po­szukiwaniu inspiracji do swojej kolejnej metalowej zabawki.

Rzeźby wnuka niezmiennie napawały Daniela dumą, ale też zadziwiały.

- Siadaj, chłopcze. Rozprostuj nogi. - Daniel podszedł do półki z książkami i wziął egzemplarz „Wojny i pokoju”. Z wyciętej w tomie skrytki wyjął cygaro. - Skusisz się?

Preston spojrzał na niego zaskoczony.

- Nie, dziękuję. Bardzo interesująca lektura, panie Mac­Gregor.

- Człowiek robi, co może, żeby żona nie zrzędziła nad uchem. - Daniel przesunął cygaro pod nosem, z uznaniem wciągnął jego zapach, westchnął uszczęśliwiony i wolno za­palił. Ten rytuał był ważną częścią przyjemności.

Otworzył kluczykiem dolną szufladę wielkiego dębowe­go biurka i wyjął dużą muszlę. Miała mu służyć za popiel­niczkę. Obok postawił miniaturowy wiatraczek na baterię. To był jego najnowszy sprzęt, za pomocą którego chciał wywieść w pole Annę.

- Żona zabrania mi palić. - Żeby podkreślić tragizm tej sytuacji, Daniel smutno potrząsnął głową. - A im jest star­sza, tym ma ostrzejszy węch. Wywęszy wszystko, jak pies gończy - westchnął i usiadł wygodniej w wielkim, skórza­nym fotelu.

- A co będzie, jeśli tu wejdzie? - zaciekawił się Preston.

- Będziemy się tym martwić, kiedy już się to stanie. Powiedz mi tymczasem, chłopcze, jak ci idzie pisanie.

- Bardzo dobrze.

- Wiedz, że pytam o to jako inwestor. Jestem tobą zain­teresowany.

- Rozumiem.

- Podziwiam książki twojego ojca. Mam tu kilka. - Wy­puścił w powietrze kłąb dymu. - A wróble ćwierkają, że Hollywood zainteresował się twoją sztuką.

- Ma pan dobre ucho.

- Owszem. Jak się odnosisz do tego pomysłu, żeby za­mienić sztukę w film?

- To może być ciekawe.

- Grywasz w pokera, prawda?

- Zdarzało się, że siadałem do stolika.

- Założę się, że potrafisz grać. Trudno poznać, co masz w kartach. Podoba mi się to. - Z namysłem strzepnął popiół do muszli. - Zamierzasz zostać w Nowym Jorku jeszcze przez kilka miesięcy, tak?

- Na pewno co najmniej przez miesiąc. Do tego czasu zakończą się główne prace w moim domu.

- To piękny, duży dom, do tego nad morzem. - Daniel uśmiechnął się, kiedy Preston spojrzał na niego czujnie. - Wróble ćwierkają mi o różnych rzeczach. Dobrze, gdy męż­czyzna ma własny dom. Niektórzy z nas nie nadają się do życia w ulu. Konieczna nam przestrzeń dla siebie i dla ro­dziny, żeby móc się rozwijać. Potrzebujemy miejsca, gdzie można spokojnie wypalić cygaro! - Dramatycznym gestem uniósł ramiona, a Preston z trudem zapanował nad sobą, że­by się nie roześmiać.

- Święta prawda - zgodził się. - Oczywiście, mój dom nie może się równać z pana domem.

- Jesteś jeszcze młody. Masz czas. Zbudujesz kiedyś większy. Na pewno też nad morzem, bo nad morzem się wychowałeś.

- Nie chciałbym mieszkać w mieście. - Preston cały czas był spięty. Nie bardzo wiedział, dokąd zmierza ich roz­mowa. - A gdybym wylądował na jakimś podmiejskim osiedlu, po tygodniu poderżnąłbym sobie gardło.

Daniel roześmiał się i spojrzał na niego przez kłąb dymu.

- Pilnie strzeżesz swojej niezależności, co jest całkiem roz­sądne. Ale kiedy niezależność i potrzeba prywatności zamienia się w izolację, sytuacja przestaje być zdrowa, prawda?

- Kiedy wyglądam z okna pana zamku, nie widzę jakoś żadnych sąsiadów zaglądających przez żywopłot.

- Rzeczywiście - ze śmiechem odrzekł Daniel. - Owszem, dbamy o zachowanie prywatności, ale nie izolu­jemy się od ludzi. Wiesz, że Cybil też wychowała się nad morzem? - Wsunął cygaro między zęby. - W domu na wy­brzeżu stanu Maine, gdzie jej ojciec strzegł swojej prywat­ności jak lew.

- Tak, słyszałem - odrzekł Preston ostrożnie.

- Jej ojciec to przyzwoity człowiek, chociaż Campbell. - Stary MacGregor zabębnił palcami o skraj biurka. - Były takie czasy, że szkocki góral za żadne skarby nie wpuściłby Campbella za próg. Mam nadzieję, że nie żywisz nienawiści do niego ani nikogo z tego rodu?

Upłynęła minuta, a może nawet dwie, zanim Preston zro­zumiał, że Daniel ma na myśli wypadki podczas szkockiego powstania sprzed dwustu lat. Wiedząc, że wybuch śmiechu byłby tu nie na miejscu, udał, że dostał ataku kaszlu.

- Nie - odparł poważnie. - Czasy się zmieniają. Trzeba iść naprzód.

- Słuszne słowa! - Zadowolony Daniel uderzył pięścią w biurko. - Jak już mówiłem, to przyzwoity człowiek, a je­go żona to wspaniała kobieta. Też płynie w niej dobra krew. Mogą być dumni ze swoich dzieci.

- Na pewno ma pan rację.

- Oczywiście, że mam. Sam widziałeś, prawda? Moja Cybil to piękna i mądra młoda kobieta. Serce ma wielkie jak księżyc, a gorące jak słońce. Przyciąga do siebie ludzi jak magnes. Jest w niej jakieś światło, nie sądzisz?

- Tak. To wyjątkowa osoba.

- Nie ma w niej ani krzty fałszu i przebiegłości - ciąg­nął Daniel, spoglądając bystro na swojego rozmówcę. - Zbyt często zapomina jednak o własnych uczuciach, żeby czasem nie zranić kogoś innego. Nie, nie jest słaba. Nikt, w kim płynie tyle dobrej szkockiej krwi, nie może być słaby. Zapędzona w róg będzie się bronić do ostatka, ale prędzej zada ból sobie, niż skrzywdzi innego człowieka. Trochę się więc o nią martwię...

Wszystko to, co mówił Daniel, było Prestonowi wiado­me, mimo to niespokojnie poruszył się w fotelu.

- Moim zdaniem nie musi się pan martwić o Cybil.

- Martwienie się o wnuki to prawo, obowiązek i miły przywilej każdego dziadka. Cybil szuka miejsca, gdzie mo­głaby przelać całą miłość, jaką w sobie nosi. Mężczyzna, który zdobędzie jej serce, będzie do końca życia szczęśliwy.

- Niewątpliwie.

- Wiem, że wpadła ci w oko, McQuinn. - Daniel po­chylił się ku swemu rozmówcy. - Nie muszę słuchać żad­nych wróbli, żeby to wiedzieć.

- Jak pan sam mówił, to piękna kobieta.

- A ty jesteś trzydziestoletnim kawalerem. Jakie masz intencje wobec niej?

No, wreszcie przechodzimy do rzeczy, stwierdził w du­chu Preston.

- Nie mam żadnych - odrzekł.

- A więc najwyższa pora, żebyś je znalazł. - Dla pod­kreślenia wagi swoich słów Daniel uderzył dłonią w biurko. - Chyba nie jesteś ślepy ani głupi, co?

- Nie jestem.

- Więc co cię powstrzymuje? Ta dziewczyna to dokład­nie to, czego ci w życiu potrzeba! Przy niej nie byłbyś taki śmiertelnie poważny, nie zakopałbyś się w swojej norze jak niedźwiedź liżący rany! - Znacząco wskazał na niego cy­garem. - A gdybym nie był pewny, że jesteś odpowiednim mężczyzną dla mojej wnuczki, na pewno nie znalazłbyś się w jej pobliżu. Zapewniam cię.

- Wiem. To pan mnie rzucił pod jej próg, niby to wy­świadczając mi przysługę. - Zdenerwowany Preston zerwał się z fotela. Czuł się tak, jakby schwytano go w pułapkę.

- Oddałem ci największą przysługę w życiu. Powinieneś mi dziękować, a nie patrzeć tak, jakbyś miał ochotę skręcić mi kark.

- Nie wiem, jak rodzina i przyjaciele traktują pana ma­nipulacje, ale mnie się one nie podobają i wcale ich nie potrzebuję.

- Ależ potrzebujesz, potrzebujesz! - zagrzmiał Daniel. - Gdyby było inaczej, nie zadręczałbyś się czymś, co dawno minęło, a zająłbyś się teraźniejszością.

Gniewne płomienie w oczach Prestona zamieniły się w lód.

- To moja prywatna sprawa.

- Raczej twoja wada - zaoponował Daniel. Z przyje­mnością patrzył, jak Preston doskonale panuje nad swoim wzburzeniem. - Każdy może mieć jedną czy dwie. Żyję na tym świecie ponad dziewięćdziesiąt lat, obserwuję ludzi, oceniam ich, widzę takimi, jacy są w rzeczywistości. Coś ci powiem, McQuinn. Ty jeszcze tego nie wiesz, bo jesteś albo zbyt młody, albo zbyt uparty. Pasujecie do siebie. Uzu­pełniacie się.

- Myli się pan.

- W żadnym wypadku! Moja wnuczka nie zaprosiłaby cię do tego domu, gdyby cię nie kochała. A ty byś z nią tu nie przyjechał, gdybyś nie czuł tego samego.

Tym razem Daniel zauważył z satysfakcją, że Preston pobladł. Cóż, niektórzy ludzie boją się miłości.

- Źle pan ocenił sytuację. - Preston mówił spokojnie, chociaż szalała w nim burza uczuć. - To, co jest miedzy mną a Cybil, nie ma nic wspólnego z miłością. A jeśli ją zranię, pan również będzie za to odpowiedzialny. - Z tymi słowy wymaszerował gniewnie z gabinetu.

Daniel wypuścił kłąb dymu z cygara. Wiedział, że ból jest nieodłączną częścią miłości. Z niechęcią przyznał przed sobą, że jego ukochaną wnuczkę zapewne czekają trudne chwile. Owszem, częściowo i on ponosił za to winę. Ale kiedy Preston przestanie się wić jak uparty pstrąg na haczyku i da jej wreszcie szczęście...

Ciekawe, komu wtedy będą się należały podziękowania, jeśli nie Danielowi MacGregorowi, pomyślał i z błogim uśmiechem dokończył cygaro.

Cybil martwiła się, że wizyta w Hyannis Port wprawiła Prestona w rozdrażnienie. Nawet po powrocie do Nowego Jorku nie opuścił go zły nastrój.

Nie winiła go za to. Pogodziła się z faktem, że to trudny człowiek. Czy mogło być inaczej po tym, co go spotkało?

Musi długo trwać, zanim taki wrażliwy człowiek, któ­rego ktoś tak okrutnie zranił, znów komuś zaufa i zdecyduje się okazać uczucie.

Oczywiście mogła na niego zaczekać.

Ale to bardzo bolało. Nie mogła nie czuć bólu, kiedy Preston odwracał się od niej trochę zbyt szybko, zamykał się przed nią u siebie i pogrążał w pracy, uciekał do klubu lub na spacer. Często teraz wychodził o najróżniejszych go­dzinach i jasno dawał jej do zrozumienia, że chce space­rować sam, bez jej towarzystwa.

Powtarzała sobie, że to praca wprawia go w taki nastrój, chociaż nie mogła być tego pewna, ponieważ przestał z nią rozmawiać o sztuce. Zapewne uznał, że Cybil nie zrozumie cierpienia, radości i frustracji, jakie niesie ze sobą pisanie. Bolało, ale postanowiła zaakceptować ten ból.

Jej własna praca weszła zresztą na nowe tory i wymagała teraz od niej więcej czasu i energii. Spotkanie, które odbyła przed wyjazdem, okazało się bardzo udane. Nikomu jeszcze o tym nie mówiła, ani rodzinie, ani przyjaciołom, ani Pre­stonowi.

To dlatego, że nie chciałam zapeszać, myślała, wysia­dając przed domem z taksówki. Bała się, że kiedy komuś o tym powie, cała rzecz nie dojdzie do skutku.

Teraz wszystko było już załatwione.

Poczuła, że z radości serce wali jej jak młotem. Roze­śmiała się sama do siebie. Nie mogła się doczekać, kiedy przekaże wszystkim nowinę.

Może wyda przyjęcie, żeby uczcić tę okazję? Głośne, zwariowane, wesołe przyjęcie. Szampan i balony. Pizza i kawior.

W radosnych podskokach wbiegła na górę. Musi za­dzwonić do rodziców, do reszty rodziny, musi spotkać się z Jody, żeby mogły razem piszczeć z uciechy.

Ale przed wszystkim musi powiedzieć Prestonowi.

Obiema pięściami zadudniła energicznie do jego drzwi, wybijając wesoły rytm. Pewnie pracuje, ale jej nowina nie może czekać. Na pewno ją zrozumie.

Muszą wspólnie to uczcić. Wypiją szampana, chociaż to dopiero wczesne popołudnie, trochę się wstawią, będą się wygłupiać, a potem kochać bez pamięci.

Kiedy otworzył drzwi, stała w progu, rozpromieniona jak słońce.

- Cześć! Właśnie wróciłam! Nie uwierzysz, jak ci wszy­stko opowiem!

Miał na sobie zmięte ubranie, był nieogolony. Od razu zdenerwowało go to, że na jej widok był w stanie zapomnieć o pracy. Wystarczyło jedno spojrzenie.

- Cybil, jestem zajęty...

- Wiem. Przepraszam. Ale chyba pęknę, jeśli komuś o tym nie opowiem. - Objęła dłońmi jego zarośnięte poli­czki. - A tobie przyda się krótka przerwa.

- Jestem w środku pisania - zaczął, ale ona już weszła do mieszkania.

- Założę się, że nic nie jadłeś. A ja właśnie wracam z tej nowej restauracji, którą wszyscy się zachwycają. Zrobię ci kanapkę i...

- Nie chcę kanapki - warknął i nalał sobie zaparzonej przed kilkoma godzinami kawy. - Nie mam czasu na prze­rwę. Chcę wracać do pracy.

- Musisz coś zjeść. - Wsunęła głowę do lodówki, ale zaraz się cofnęła, kiedy usłyszała, że Preston idzie na górę. - Na litość boską! Daj spokój! - Zniecierpliwiona wzniosła oczy do nieba i ruszyła jego śladem. - Dobrze, nie zrobię ci kanapki. Muszę ci jednak opowiedzieć, jak spędziłam dzień. Ojej, ciemno tu jak w grobie. - Bez namysłu pode­szła do okna i zaczęła rozsuwać zasłony.

- Zostaw to, do cholery!

Zamarła w bezruchu, a potem wolno opuściła ramię. Do­bry humor w jednej chwili gdzieś zniknął. Preston siedział już przy komputerze, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Odciął się od niej, tak samo jak odciął się od świata za oknem.

Zupełnie nie dbał o jej uczucia.

- Tak łatwo wyrzucasz mnie ze swoich myśli. Baryka­dujesz się przede mną - wyszeptała.

W jej głosie wyraźnie słychać było ból. Postanowił, że tym razem nie da się wpędzić w poczucie winy.

- Nie przychodzi mi to łatwo, ale w tej chwili jest ko­nieczne.

- No tak. Ty pracujesz, a ja bezczelnie przeszkadzam genialnemu twórcy. Uniemożliwiam tworzenie wielkiego dzieła, z którego pewnie i tak bym nic nie zrozumiała.

- Ty potrafisz pracować, kiedy ktoś zagląda ci przez ra­mię. Ja nie - wyjaśnił zirytowany.

- Kiedy nie pracujesz, równie łatwo o mnie zapominasz. Odprawiasz mnie, kiedy masz mnie dość. A to nie ma nic wspólnego z twoją pracą.

Odsunął się od komputera i zwrócił w jej stronę.

- Nie jestem w nastroju do kłótni.

- No właśnie. Twój nastrój zawsze o wszystkim decy­duje. Liczy się tylko to, czy ty masz ochotę na moje towa­rzystwo, czy nie; czy chcesz rozmawiać, czy milczeć; do­tykać mnie czy odwrócić się plecami.

Po tonie dziewczyny poznał, że podjęła jakąś ostateczną decyzję i ogarnęła go panika.

- Dlaczego nic nie mówiłaś, skoro ci to nie odpowia­dało?

- Masz rację. Nie mówiłam. Ale teraz nie mam ochoty, żebyś mnie traktował jak jakaś uciążliwą przeszkodę. Nie mam ochoty czekać, kiedy będziesz w nastroju do rozmowy. Nie podoba mi się, że moje sprawy nie są dla ciebie godne uwagi.

- Mam przerwać pracę, żeby wysłuchać, jak udały ci się zakupy i gdzie zjadłaś lunch?

Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała, tylko wydała cichy, bolesny okrzyk.

- Przepraszam. - Wstał, wściekły na siebie samego. Cybil wyglądała tak, jakby wymierzył jej policzek. - Dochodzę już do końca sztuki, więc jestem trochę rozkojarzony i zły - wyjaśnił. Nie ruszyła się z miejsca, tylko patrzyła na niego zranionym wzrokiem. - Chodźmy na dół.

- Nie. Muszę już iść. - Cybil czuła, że łzy palą ją pod powiekami, spływają do gardła. - Rozbolała mnie głowa, a jeszcze powinnam zadzwonić w kilka miejsc. Najlepiej będzie, jak wezmę aspirynę i trochę się prześpię.

Ruszyła do wyjścia, ale zatrzymała się, kiedy poło­żył jej dłoń na ramieniu. Poczuł, że zadrżała. Było mu wstyd.

- Cybil...

- Źle się czuję. Pójdę do domu i położę się do łóżka. Wyrwała mu się i wybiegła. Po chwili trzasnęły drzwi.

- Ty głupi sukinsynu - zaklął pod nosem i potarł oczy.

- Zachowujesz się jak ostatni łajdak.

Zaczął krążyć po pokoju, pełen obrzydzenia do samego siebie. Stanął przy oknie i gwałtownie rozsunął zasłony.

Zmrużył oczy, kiedy do środka wdarło się jaskrawe świat­ło słońca. Chyba rzeczywiście odizolował się od świata za oknem. Ale przecież w izolacji zawsze lepiej mu się pra­cowało. Zresztą nie musi nikomu się tłumaczyć ze swoich nawyków i przyzwyczajeń.

Co jednak w niego wstąpiło, że tak grubiańsko się wobec niej zachował?

Do diabła, przecież wpadła nieproszona, w najgorszym z możliwych momentów. Miał prawo do prywatności, do własnej przestrzeni, zwłaszcza gdy praca szła mu szybko, a słowa same wypływały z niego strumieniem.

Nie chciał jej odprawić ani ignorować. Jak można zig­norować kogoś, o kim stale się myśli?

Jednak częściowo była to prawda. Od czasu rozmowy z Danielem MacGregorem w Hyannis Port z rozmysłem próbował wykreślić Cybil ze swojego serca.

A wszystko dlatego, że ten sprytny, wścibski, podstęp­ny starzec miał rację: Preston już był zakochany w jego wnuczce.

Starał się to uczucie zignorować, stłumić, odepchnąć od siebie, licząc na to, że samo minie, zanim na dobre rozgości się w jego sercu.

Nie zamierzał jeszcze raz narażać się na miłość, ponieważ dokładnie wiedział, jak odmienia ona serce i duszę, jak wyciska z nich ostatnią kroplę krwi. Nie pozwoli sobie więcej na po­padniecie w taki stan zupełnej bezbronności wobec kobiety.

Znów zaciągnął zasłony w oknach. Przywróci ich sto­sunkom równowagę i oboje będą wtedy szczęśliwsi.

Jeśli zaś chodzi o jego nieznośne zachowanie w ciągu ostatnich dni, wynagrodzi jej to jakoś. Przecież w niczym sobie na nie nie zasłużyła.

Wiedział, że nie będzie w stanie pracować, więc zszedł na dół. Zastanowił się, czy nie zapukać do drzwi po drugiej stronie korytarza i nie przeprosić. Ale ona również miała prawo do prywatności. Nie będzie jej nachodził, wybierze się na spacer.

Dopiero kiedy zobaczył kolorowe kwiaty na ulicznym wózku, przyszło mu do głowy, żeby je kupić. Nie róże. Wydały mu się zbyt oficjalne. Nie stokrotki - były we­sołe, ale zbyt zwyczajne. Zdecydował się na jasnożółte i białe tulipany.

Gdy już miał je w ręku, od razu zrobiło mu się lżej na sercu.

Wciąż szedł przed siebie. Zrozumiał, że od dawna już nie pozwolił sobie na chwilę oddechu, nie uporządkował myśli. Teraz miał okazję zastanowić się nad słowami Cybil, wypowiedzianymi podczas tej krótkiej sceny w zaciemnio­nym pokoju.

Jak często się zdarzało, że zapominała o tym, na co ma ochotę, żeby jemu dogodzić? Tutaj też stary MacGregor się nie pomylił. Cybil miała taką naturę, że najpierw myślała o potrzebach innych, a dopiero na końcu o sobie.

Nie znał drugiej tak bezinteresownej, szczodrej osoby, w dodatku potrafiącej do tego stopnia cieszyć się życiem. On kiedyś też taki był, ale teraz zdarzało mu się to tylko czasami - w towarzystwie Cybil.

Była bardzo przejęta, kiedy wpadła do jego mieszkania. Często widywał ją w takim stanie, więc uznał to za natu­ralne. Nie zastanawiał się, co wywołało ten niezwykły, ra­dosny błysk w oczach.

Tym razem bardzo szybko udało mi się zgasić ten błysk, pomyślał wściekły na samego siebie.

Zdał sobie sprawę, że niemal od pierwszej chwili zna­jomości traktował ją źle. Czy potrafi to zmienić? Tak, po­trafi.. I zmieni. Da jej tyle, ile od niej wziął. Zrównoważy ich układ. Każde z nich będzie zadowolone, więc kiedy na­dejdzie czas, że będą musieli rozluźnić łączące ich więzy - a tak się na pewno kiedyś stanie - zostaną przyjaciółmi.

Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, że mogłaby zupełnie zniknąć z jego życia.

Spacerował przez całe popołudnie. Kiedy wieczorem sta­nął pod jej drzwiami z bukietem kwiatów, wcale nie czuł się głupio. Był spokojny. Wiedział, że robi dobrze.

Otworzyła mu drzwi po drugim dzwonku.

- Odpoczęłaś trochę?

- Tak. - Po ich rozmowie zasnęła tak szybko, jakby sen był ucieczką przed problemami. - Dziękuję.

- Masz ochotę na moje towarzystwo? - Wyjął bukiet zza pleców. - I na tulipany?

- Eee... Oczywiście. Jakie piękne. Zaraz przyniosę wazon. Jak okropnie musiał się do niej odnosić, skoro zwykły bukiet kwiatów był dla Cybil takim zaskoczeniem.

- Przykro mi z powodu tego, co dzisiaj między nami zaszło.

A więc te kwiaty to przeprosiny, pomyślała, wyjmując z szafki wazon z niebieskiego szkła. Ogarnęło ją lekkie roz­czarowanie, że nie kupił jej kwiatów ot tak, bez okazji. Szybko je stłumiła i uśmiechnęła się.

- Nic się nie stało. Trzeba się liczyć z czymś takim, jeśli się wtargnie do jaskini niedźwiedzia.

- Ależ stało się. - Wziął ją za rękę. - I bardzo cię za to przepraszam.

- W porządku.

- Tylko tyle? Wiele kobiet nie pozwoliłoby mężczyźnie tak łatwo się wywinąć. Musiałby trochę się poczołgać.

- Nie zależy mi na tym, żeby ktoś się przede mną czoł­gał. Prawdziwy z ciebie szczęściarz, co?

Uniósł jej rękę do ust i pocałował.

- Tak, jestem szczęściarzem. - Znów spostrzegł w jej oczach zaskoczenie. Zrozumiał, że jeszcze nigdy dotąd nie dał jej czułości, nie obdarzył romantycznym gestem. Za­dziwiła go własna głupota. - Pomyślałem sobie, że jeśli czu­jesz się lepiej, to moglibyśmy gdzieś wyjść na kolację.

- Wyjść? - Zamrugała oczami.

- Jeśli masz ochotę. A jeśli nie czujesz się na siłach, to zjemy spokojnie w domu. Jak sobie życzysz. - Ujął jej twarz w dłonie i lekko dotknął ustami czoła.

- Kim ty jesteś? - zapytała podejrzliwie. - Co robisz w ciele Prestona?

Roześmiał się i pocałował ją w policzki.

- Powiedz mi, co chcesz robić, Cybil. To spojrzenie, ten dotyk...

- Ja... ja... chyba sama zrobię coś do jedzenia.

- Jeśli nie chcesz nigdzie wychodzić, sam się zajmę ko­lacją.

- Ty? Ty? No dobrze, dość tego. Dzwonię po policję. Przyciągnął ją do siebie i mocno objął.

- Nie, nie będę gotował. Mogłabyś tego nie przeżyć.

- Pogłaskał ją po głowie. - Zamówię coś na wynos.

- No dobrze.

- Jesteś spięta - wyszeptał i rozmasował jej ramiona.

- Jeszcze nigdy nie byłaś taka spięta. Ciągle boli cię głowa?

- Nie, już mi prawie przeszło.

- A może pójdziesz na górę i zrobisz sobie kąpiel? To cię powinno rozluźnić. Potem włożysz jeden z tych szla­froków, które tak lubisz, i spokojnie sobie coś zjemy.

- Nic mi nie jest. Mogę sama coś ugotować... - Słowa uwięzły jej w gardle, kiedy delikatnie dotknął ustami jej ust.

- Idź na górę. - Odsunął ją od siebie i uśmiechnął się na widok jej rozmarzonych, półprzytomnych oczu. - Ja się wszystkim zajmę.

- No dobrze. Zdaje się, że nie jestem jeszcze w pełnej formie. Aha, numer pizzerii jest obok telefonu.

- Dam sobie radę. - Popchnął ją ku schodom. - Zrób sobie pachnącą kąpiel.

- Dobrze. - W połowie schodów zatrzymała się i spoj­rzała na niego uważnie. - Preston?

- Słucham?

- Czy ty... - Roześmiała się cicho i potrząsnęła głową. - Nic. Nieważne. Postaram się szybko zejść na dół.

- Nie śpiesz się. - Potrzebował trochę czasu, żeby wszy­stko przygotować przed jej powrotem.

Gdy zniknęła na górze, uśmiechnął się do siebie z za­dowoleniem. Jego czułość i troska niemal odebrały jej mo­wę. Kiedy zobaczy, co dla niej zaplanował, nie uwierzy własnym oczom.

Podniósł słuchawkę i nacisnął guzik obok imienia Jody.

- Jody? Tu Preston McQuinn. Czy Cybil ma tu w po­bliżu jakąś ulubioną restaurację? Nie, nie chodzi mi o tę włoską knajpkę. Mam na myśli coś bardziej eleganckiego, na przykład z francuskim jedzeniem.

Najpierw się uśmiechnął, słysząc pełne zaskoczenia „Oooo!”, a potem szybko zapisał nazwę, którą mu podała.

- Pewnie nie masz ich numeru telefonu pod ręką? Masz? Jesteś niesamowita! A może wiesz jeszcze, jakiemu dese­rowi z ich menu nie potrafi się oprzeć? Zapisałem, dziękuję. Okazja? Nie, to żadna okazja. Zwykła kolacja w domu. Dzięki za informacje. - Roześmiał się głośno, kiedy Jody zalała go potokiem pytań. - Hej, przecież oboje wiemy, że jutro Cybil opowie ci wszystko ze szczegółami.

Zadzwonił szybko do restauracji i powiedział, czego po­trzebuje. Potem zaś zabrał się do pracy.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Zrobiła tak, jak sugerował Preston. Nie śpieszyła się. Musiała przywyknąć do jego nowego, dziwnego nastroju. A może nie było to nic nowego, tylko po prostu wcześniej nie ujawnił przed nią tej strony swojego charakteru?

Skąd mogła wiedzieć, że potrafi być taki dobry i czuły? Nie mogła też przewidzieć, że przez to jeszcze trudniej jej będzie zapanować nad własnymi uczuciami.

Kochała go. Kochała, kiedy traktował ją niedbale i opry­skliwie, kiedy ją rozśmieszał i śmiał się z jej żartów, kiedy był rozpalony i namiętny. Kochała mimo wszystko. Czy te­raz, kiedy okazywał jej dobroć i troskę, jej miłość się po­głębi? Och, na pewno.

Pewnie stara się jej wynagrodzić to, że ją zranił. Pewnie nie zdaje sobie nawet sprawy, jak bardzo cierpiała, jednak postanowił wszystko naprawić.

Czy mogła mu odmówić?

Cichy, spokojny wieczór w domu dobrze im zrobi. On nie znosi tłumów, a ona akurat dzisiaj nie miała ochoty na wyprawę do miasta. Zjedzą sobie pizzę przed telewizorem, w swobodnej atmosferze. Będą się śmiać, rozmawiać o głu­pstwach, kochać się, a na ekranie będzie leciał jakiś stary film. Wszystko znowu stanie się proste, bo tak jest najlepiej dla nich obojga.

Uspokojona włożyła długi szlafrok z niebieskiego je­dwabiu, przeczesała palcami wilgotne włosy i wyszła z ła­zienki.

Najpierw usłyszała muzykę, cichą i zmysłową. Taka mu­zyka nastraja do miłości. Nie zdziwiło jej to. W końcu Pre­ston lubi muzykę i zna się na niej.

Będąc w połowie schodów, zobaczyła płonące świece. Całe tuziny płomyków kołysały się i tańczyły wokół. W kręgu łagodnego światła stał Preston. Czekał na nią.

Przebrał się i teraz miał na sobie czarne spodnie i czarną koszulę. Zgolił też dwudniowy zarost. Wyciągnął do niej rękę, a kiedy zeszła ze schodów, ujął jej dłoń. Oszołomiona patrzyła, jak światło świec kładzie jasne błyski na jego wło­sach i pogłębia błękit oczu.

- Lepiej się czujesz?

- Czuję się doskonale. Co się tutaj dzieje?

- Zamówiłem dla nas kolację.

- Bardzo ładnie przygotowałeś pokój. Tyle wysiłku, a przecież mamy zjeść zwykłą... - Uniósł jej dłoń do ust i chwycił zębami kostki palców, więc głos na chwilę uwiązł jej w gardle. - ... zwykła pizzę - dokończyła dopiero po chwili.

- Lubię na ciebie patrzeć w świetle świec, Cybil. Twoje oczy robią się wtedy takie wielkie, niezwykłe. - Przyciągnął ją bliżej i ucałował w powieki. - A twoja skóra... - prze­sunął ustami po policzku - jest taka gładka. Pewnie nie raz dotykałem cię zbyt szorstko.

- Co? - spytała niezbyt przytomnie, bowiem od tych komplementów zaczynało szumieć jej w głowie.

- Traktowałem cię bez należytej dbałości. Dzisiaj będzie inaczej. - Znów ucałował jej ręce. - Mam coś dla ciebie - oznajmił i pokazał jej małe pudełeczko, ozdobione dużą, różową kokardą.

Cybil natychmiast schowała ręce za siebie.

- Nie potrzebuję prezentów. Nic nie chcę. Zmarszczył brwi, zdziwiony jej nagłym zdenerwowa­niem. Uprzytomnił sobie, że pomyślała o Pameli.

- Nie daję ci prezentu dlatego, że tego ode mnie wy­magasz czy potrzebujesz. Kupiłem ci ten drobiazg, bo... po prostu skojarzył mi się z tobą. - Podał jej pudełeczko.

- Otwórz, a potem zdecydujesz, czy to przyjąć. Proszę.

Czuła się trochę głupio. Wzięła od niego pudełko i ostrożnie zdjęła kokardę.

- Cóż, wszyscy lubimy prezenty - oznajmiła w końcu beztrosko. - No a poza tym przegapiłeś moje urodziny.

- Naprawdę?

Powiedział to z taką rozpaczą w głosie, że musiała się roześmiać.

- Tak, były w styczniu, a to że mnie wtedy jeszcze nie znałeś, nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Uznam więc, że ten prezent... - Zajrzała do środka i zobaczyła długie kolczyki z hematytu, w kształcie ustawionych jedna za dru­gą małych rybek. Wybuchnęła śmiechem, wyjęła kolczyki z opakowania i potrząsnęła nimi tak, że uderzyły jeden o drugi. - Strasznie śmieszne.

- Wiem.

- Bardzo mi się podobają.

- Tego się spodziewałem. Roześmiana włożyła je w uszy.

- No i jak?

- Pasują. Jakby dla ciebie stworzone.

- To bardzo miły prezent. - Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała z zapałem, od którego zrobiło mu się gorąco. Nagle usłyszał, że pociąga nosem.

- Cybil, nie. Nie rób tego.

- Przepraszam. - Wtuliła zapłakaną twarz w jego szyję. - Ja tylko... Te kwiaty, świece, rybki, wszystko na raz... Tyle troski... - Wzięła głęboki oddech i powstrzymała łzy wzruszenia. - Już, niebezpieczeństwo minęło.

- Dzięki Bogu. - Preston otarł kciukiem łzę wisząca na rzęsach. - Możemy się teraz napić szampana?

- Szampana? - Zdumiona uniosła brwi. - Na szampana zawsze mam ochotę.

Poszedł do kuchni, wyjął butelkę z kubełka z lodem i za­czął ją otwierać. Co w niego dzisiaj wstąpiło? Nagle zrobił się taki rozluźniony, szczęśliwy, skory do romantycznych gestów...

- Skończyłeś sztukę! Och, wszystko teraz rozumiem. Skończyłeś pisać sztukę, prawda?

- Nie, jeszcze nie skończyłem. Nie całkiem.

Korek wyskoczył z cichym puknięciem i Preston nalał szampana do kieliszków. Podał jej jeden, wypełniony jas­nym, pełnym bąbelków trunkiem, a ona zaintrygowana przechyliła głowę.

- W takim razie na czyją cześć ta uroczystość?

- Na twoją - Stuknęli się szkłem. - Tylko na twoją. - Pogłaskał ją po policzku i przystawił swój kieliszek do jej ust.

Cybil poczuła na języku bąbelki szampana, chłodny stru­mień spłynął do gardła. Ale to od jego spojrzenia zakręciło jej się w głowie.

- Boże, nie wiem, co mam powiedzieć.

- Naprawdę? To bardzo rzadkie zjawisko.

- Ach, więc to wszystko po to, żebym przestała tyle gadać! - Roześmiała się, już rozluźniona, i zaczęła dele­ktować się szampanem. - Jesteś bardzo sprytny.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo. - Wyjął kieliszek z jej dłoni i odstawił na bok, a potem wziął ją w ramiona. Unios­ła głowę, oczekując gwałtownego, łapczywego pocałunku, lecz on tylko przytulił policzek do jej policzka i zaczął po­ruszać się w rytm muzyki. - Wiesz, że jeszcze nigdy nie poprosiłem cię do tańca?

- Rzeczywiście, nie poprosiłeś. - Zamknęła oczy.

- Zatańcz więc ze mną, Cybil.

Przesunęła rękami po jego plecach, oparła mu głowę na ramieniu i zaczęła się poruszać w zgodnym rytmie. Tańczyli przy łagodnej muzyce, w kuchni zalanej światłem świec.

Kiedy dotknął wargami jej policzka, uniosła głowę i po chwili ich usta się zetknęły. Czuła wolne, mocne bicie serca i miękkość w nogach.

- Preston - wyszeptała, stając na palcach, żeby mocniej go pocałować.

- To chyba nasza kolacja - powiedział.

- Co takiego?

- Kolacja. Dzwonił domofon.

- Och... - Myślała, że jej się zdawało. Kiedy Preston wypuścił ją z objęć i poszedł odblokować drzwi wejściowe, musiała oprzeć się o blat, żeby nie stracić równowagi.

- Mam nadzieję, że nie będziesz rozczarowana - powiedział, przekręcając zamek. - Nie zamówiłem pizzy.

- Nic nie szkodzi. Będę zadowolona, cokolwiek zamówiłeś. - Tylko czy będę w stanie coś przełknąć, jeśli w żo­łądku czuję trzepotanie dziesiątków małych, ale bardzo ener­gicznych motylków, dodała w duchu.

Oczy rozszerzyły jej się ze zdumienia, kiedy zamiast chłopaka z pizzerii na progu stanęło dwóch kelnerów w smokingach. Zaskoczona patrzyła, jak dyskretnie i sprawnie rozstawiają potrawy na stole, który Preston już wcześniej nakrył, używając jej najlepszej zastawy. Nie mi­nęło dziesięć minut, kiedy wyszli, a ona nadal nie mogła odzyskać głosu.

- Głodna?

- Jak... jak to pięknie wygląda.

- Usiądź. - Poprowadził ją do stołu, a kiedy usiadła, lekko pocałował.

Tego, co działo się potem, Cybil nie byłaby w stanie odtworzyć. Zapewne zjadła ten posiłek, choć nigdy nie zdo­łała sobie przypomnieć, co to było i jak smakowało. Zu­pełnie nie zwróciła na to uwagi, bowiem patrzyła tylko na Prestona. Zapamiętała więc, jak przelotnie dotykał jej dłoni, jak całował jej palce, jak uśmiechał się i dolewał wina, aż od alkoholu zakręciło jej się w głowie.

Kiedy skończyli, podał jej dłoń i pomógł wstać od stołu. Potknęła się, więc wziął ją na ręce. Była oszołomiona, pijana ze szczęścia.

On również był oszołomiony. Cybil zdawała mu się taka delikatna, bezbronna i drżąca. Nawet gdyby nie miał na to ochoty, musiał postępować z nią delikatnie.

Wniósł ją na górę do sypialni i ułożył na poduszkach. Tak jak kiedyś zapalił świece, ale tym razem nie rzucił się na nią drapieżnie. Jego dotyk był miękki jak piórko.

Pocałował ją wolno, z rozmarzeniem. Nie wiedział, że ma w sobie takie pokłady uczucia, że jest w stanie tyle jej dać. Jej reakcje, otwarte i szczere, dostarczyły mu nowych wrażeń. Kiedy znów zadrżała, nie czuł triumfu, tylko czu­łość. I czułość ta dała mu nową, nieznaną wcześniej radość. Wolne, jedwabiste, piękne pocałunki. Długie, niespieszne, łagodne pieszczoty, przenoszące Cybil w jakąś zaczarowaną krainę, gdzie nie liczył się prawdziwy świat.

Delikatnie zsunął z niej szlafrok i gładził lekko jej ciało. Patrzyła zamglonym wzrokiem, jak przesuwa palcem po na­giej skórze, a on wpatrywał się w nią z zachwytem. Każdy jej dreszcz i w nim budził dreszcz rozkoszy.

- Jesteś taka piękna. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Ty­le razy zapomniałem ci to powiedzieć i okazać.

- Preston...

- Nic nie mów. Dzisiaj chcę to wszystko nadrobić. Chcę patrzeć, jak cieszysz się moim dotykiem. Chcę, żebyś to ty się mną nasyciła.

Spazmatycznie chwyciła powietrze. Poczuła, że cały świat zaczyna się kołysać. Preston wodził teraz ustami po jej brzuchu, równie delikatnie i czule, jak przedtem dłonią, ona zaś miała wrażenie, że tonie, wolno dryfuje pod po­wierzchnią jakiegoś ciepłego, ciemnego morza. Nie miała żadnego punktu oparcia prócz jego rąk i ust. Pierwsza fala rozkoszy zalała łagodnie wszystkie jej zmysły, po niej przy­szły następne...

Preston chciał, żeby jak najdłużej trwała w tym stanie, nasyciła się nim do końca. Tym razem nie miał to być krótki, ogłuszający błysk, ale wolno spalający się płomień. Badał więc każdy zakamarek jej ciała, zatrzymywał się dłużej, kiedy czuł, że Cybil wznosi się i ulatuje w bezkresną prze­strzeń szczęścia. A potem znów zaczynał, każdym kolejnym ruchem starając się spotęgować jej doznania.

Jego krew również się burzyła, serce biło coraz mocniej, aż zatracił się tak samo jak ona. Wyszeptał wtedy jej imię i wsunął się w nią, a kiedy objęła go całym ciałem, jęknął bezwiednie i oddał się całkowicie władzy zmysłów.

Ich ruchy były długie, rytmiczne. Poruszali się wolno i płynnie. Usta zwarły się w głębokim pocałunku. Dłonie splotły się, tworząc jeszcze jedno ogniwo, łączące zespolone ciała.

Wczepili się w siebie kurczowo, kiedy wstrząsnął nimi wybuch rozkoszy - ostatecznej, potężnej, unieważniającej wszystko co było przedtem.

Kiedy Cybil się obudziła, Preston był obok niej i nadal obejmował ją czule.

- To bez wątpienia numer jeden na liście dziesięciu naj­bardziej romantycznych wieczorów naszej ery. - Jody wprawnie zmieniała pieluchę Charliego, co jakiś czas ga­worząc do niego z matczyną czułością. - Strącił na drugie miejsce walentynkową przejażdżkę dorożką po parku, tuzin białych róż i diamentowe kolczyki, które dostała moja ku­zynka Sharon. Jak jej to powiem, to się wścieknie.

- Nikt jeszcze nie kochał się ze mną tak czule i z taką uwagą - wyznała Cybil, tuląc misia z licznej kolekcji Char­liego. - I nie chodzi mi tylko o... no, wiesz.

- Ale „no, wiesz” też było w porządku? - upewniła się Jody.

- Było niesamowicie. Jak w tym filmie, który kiedyś oglądałyśmy razem, kiedy kochankowie znajdują się po dłu­giej rozłące.

- Niemożliwe.

- Możliwe. Chyba nawet było lepiej. Czułam się tak, jakby wyjął ze mnie serce, przytulił do swojego, a potem oddał z powrotem.

- Ojej... - Rozmarzona Jody położyła synka na podło­dze, gdzie mógł swobodnie ćwiczyć raczkowanie, sama zaś osunęła się na krzesło. - Jakie to piękne. Po prostu piękne. Powinnaś zacząć pisać romanse.

- Cały wieczór był magiczny. Od początku do końca. - Wciąż oszołomiona Cybil zaczęła tańczyć po pokoju, aż Charlie usiadł ze zdziwienia i zaklaskał w rączki. - Tak bar­dzo go kocham, Jody. Nie przypuszczałam, że można być aż tak zakochanym. Trudno uwierzyć, że w człowieku mie­ści się tyle uczucia.

Jody westchnęła głośno i przeciągle.

- A kiedy mu o tym powiesz?

- Nie mogę powiedzieć. - Cybil westchnęła równie głośno i równie przeciągle. Wzięła plastykowy młotek, za­bawkę Charliego, i uderzyła nim o dłoń. - Nie mam na tyle odwagi, żeby wyznać mu coś, o czym on nawet nie chce słyszeć.

- Cyb, ten facet szaleje za tobą.

- Tak, ma dla mnie jakieś uczucia i może, jeśli będę umiała cierpliwie czekać i jeśli on zda sobie sprawę, że go nie zawiodę, pozwoli sobie poczuć do mnie coś głębszego.

- Że go nie zawiedziesz? - Sam pomysł wywołał wzbu­rzenie Jody. - Ty nigdy nikogo nie zawiodłaś! Ale coś mi się wydaje, że tym razem zawodzisz sama siebie.

- Zrozum. On ma powody, żeby zachowywać ostroż­ność. - Pokręciła głową, zanim Jody zdołała zadać pytanie. - Nie mogę ci nic więcej powiedzieć, to jego sprawy oso­biste.

- W porządku.

- Dzięki. Ja już uciekam. Mam całe mnóstwo zakupów do zrobienia. Potrzebujesz czegoś?

- Właściwie tak. Skoro i tak wychodzisz...

- Dopiszę twoje zamówienie do listy. Muszę kupić kilka rzeczy dla pani Wolinsky, obiecałam panu Peeblesowi, że znajdę mu na targu jakieś ładne zielone winogrona. Do licha, gdzie się schowała ta lista? A, jest. To co chcesz?

- Proszę cię, żebyś mi to kupiła, bo jesteś moją przy­jaciółką i mam do ciebie zaufanie... - Jody zagryzła wargę i uśmiechnęła się tajemniczo. - Nie wygadaj nikomu, że mi to kupiłaś, dobrze?

- Nie powiem. Mów szybko, o co chodzi.

Zakupy zajęły jej więcej czasu, niż się spodziewała - ale tak zwykle bywa z zakupami. Zanim zaniosła sprawunki pani Wolinsky i winogrona panu Peeblesowi, była już piąta. Pięć po piątej zapukała do drzwi przyjaciółki, lecz nikt jej nie otworzył, syknęła więc zniecierpliwiona. Najwyraźniej Jody zabrała Charliego na spacer albo poszła z wizytą do kogoś z sąsiadów. Trudno, będzie musiała zaczekać. A wła­ściwie obie będą musiały zaczekać.

Wsiadła do windy, obładowana torbami. Uśmiechnęła się od ucha do ucha, kiedy zobaczyła, że Preston czeka na nią na piętrze.

- Cześć - powitała go.

- Cześć, sąsiadko. - Wziął od niej zakupy i pocałował ją na powitanie. - Zaczekaj - powiedział, kiedy już chciała z palców opaść na pięty. - Zróbmy to jeszcze raz.

- Dobrze. - Ze śmiechem zarzuciła mu ramiona na szy­ję, znów stanęła na palcach i pocałowała z dużo większym zapałem. - Jak było tym razem?

- Teraz lepiej. Co ty masz w tych torbach? - zaintere­sował się. - Cegły?

Znów się roześmiała, szukając klucza, który jak zwykle gdzieś się zawieruszył.

- Głównie jedzenie i trochę środków czystości. To i owo. Kilka rzeczy kupiłam z myślą o tobie. Jabłka pre­zentowały się bardo apetycznie, a poza tym są zdrowsze od batoników i czerstwych bułek, którymi zwykle się ży­wisz, kiedy piszesz. - Z triumfalnym okrzykiem odnalaz­ła klucz i włożyła do zamka. - A, kupiłam ci też amo­niak, do wyczyszczenia tego brudu, który wyhodowałeś na oknach.

- Jabłka i amoniak. - Preston postawił torby na kuchen­nym blacie. - O cóż więcej może prosić mężczyzna?

- Na przykład o sernik, prosto z delikatesów. Nie mo­głam się oprzeć.

- Będzie musiał zaczekać. - Odwrócił ją ku sobie, pod­niósł do góry i zaczął wraz z nią wirować po pokoju.

- Ależ masz dzisiaj świetny humor, co? - Nachyliła się i pocałowała go prosto w usta. - Szerzej już chyba nie moż­na się uśmiechać.

- Dostaniesz coś lepszego niż sernik. Skończyłem sztukę.

- Skończyłeś? - Zarzuciła mu ramiona na szyję. - To cudownie! Wspaniale!

- Jeszcze nigdy nie pisało mi się tak szybko. Muszę jeszcze dopracować szczegóły, ale fabuła jest już skończona. A ty masz w niej swój wielki udział.

- Ja?

- Ciągle coś z ciebie chciało się wcisnąć między wier­sze. Kiedy przestałem cię stamtąd wypychać, pisanie ruszyło z kopyta.

- Brak mi słów. I co o mnie napisałeś? Jaka jestem? Co tam robię? Mogę sama przeczytać?

- Rzeczywiście, słyszę, że brak ci słów - zakpił i po­stawił ją na ziemi. - Poczekaj. Kiedy wygładzę ostatnie kan­ty, będziesz mogła ją przeczytać. A teraz chodźmy do tej małej restauracji, żeby to uczcić.

- Do tej włoskiej? Chcesz uczcić takie wielkie wyda­rzenie, jedząc spaghetti z Mopsikami?

- Właśnie tak. W twoim towarzystwie i w miejscu, gdzie kiedyś zafundowałaś posiłek biednemu muzykowi bez pracy.

- Czy o tym też napisałeś? I o tym, że ci zapłaciłam?

- Spodoba ci się, bądź pewna.

- A jak się nazywam? To znaczy, w sztuce.

- Zoe.

- Zoe? - Zastanawiała się chwilę, a potem na jej poli­czku ukazał się znajomy dołeczek. - Bardzo ładnie.

- Nie pasowało mi żadne zwykłe imię. Moja bohaterka odrzucała je jedno po drugim.

- Masz taką uszczęśliwioną minę. - Pogładziła go po głowie. - Miło na ciebie patrzeć, kiedy tak się uśmiechasz.

- Ostatnio często się uśmiecham. Chodź, idziemy.

- Zaraz. Muszę wypakować zakupy i poprawić makijaż.

- Popraw, co chcesz poprawić, a ja rozpakuję te zakupy.

- Zgoda. Tylko pamiętaj, że wszystko w kuchni ma swoje miejsce - zawołała, wbiegając po schodach. - Nie wrzucaj nic na oślep do szafek.

- A ty nie siedź tam zbyt długo - odkrzyknął i wyjął sprawunki z pierwszej torby.

Przez ostatnią godzinę szalał z niecierpliwości. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie powie jej o zakończeniu pracy. Chciał, żeby dowiedziała się pierwsza. Postanowił też jej wyznać, że w ciągu ostatnich tygodni, choć sam nie wie­dział, jak to się stało, zaszła w nim wielka zmiana. Starał się tej zmianie zapobiec, opierał się jej, nie dopuszczał do świadomości, a jednak się dokonała. Po raz pierwszy od dłu­giego - zbyt długiego - czasu po prostu czuł się szczęśliwy.

Cybil nie myliła się. Miał szczęśliwą minę, ponieważ był szczęśliwy. I nie chodziło tylko o sztukę. To ona się do tego przyczyniła.

To ona go uszczęśliwiła, Cybil Campbell.

Widać to było w jego pracy. W nowej sztuce czuć było nadzieję, chociaż z początku wcale nie zamierzał nadawać jej tak optymistycznego tonu. Szczęście i nadzieja pojawiły się w jego życiu - i sztuce - wraz z Cybil, z jej ciastecz­kami, paplaniną i wielkim sercem, z jej szczodrością, śmie­chem i energią.

To, co do niej czuł - a czy mógł czuć coś innego do tak wspaniałej dziewczyny? - wypełniło jego wewnętrzną pustkę, ocaliło go. Właśnie to napisał w ostatniej linijce sztuki.

Miłość leczy.

Wierzył, że jeśli trochę się postara, będzie mógł wieść z nią życie, w jakie dawno już przestał wierzyć.

Sięgnął do drugiej torby, wyjął niewielkie pudełeczko. I nagle świat, który przed chwilą wyglądał tak radośnie i pewnie, zawirował mu przed oczami.

- Wiesz, miałam się przebrać, ale doszłam do wniosku, że szkoda czasu... - Stukając obcasami, Cybil zbiegła po schodach. W jej uszach kołysały się kolczyki, które wczoraj jej podarował. - Muszę tylko zadzwonić do Jody, żeby sprawdzić, czy już wróciła. Zaraz potem wychodzimy. Stało się coś? - spytała, widząc jego zachmurzoną minę.

- Co to jest, do cholery?

Z zimną furią rzucił na blat test ciążowy.

- To...

- Jesteś w ciąży?

- Ja...

- Podejrzewasz, że jesteś w ciąży, ale nic mi o tym nie mówisz, tak? Chciałaś wybrać właściwy czas i miejsce? Po­wiedzieć mi o tym, kiedy będziesz w odpowiednim na­stroju?

Radość i ożywienie zniknęły z jej twarzy w jednej se­kundzie. Ona również pobladła.

- O to mnie podejrzewasz?

- A co innego mam, u diabła, myśleć? Zbiegasz tu ra­dosna, cała w uśmiechach, jakbyś nie miała żadnych trosk, a ja znajduję to. - Stuknął palcem w pudełko. - Stale twier­dzisz, że nie potrafisz udawać i grać, że nie umiesz kłamać. A czy ukrywanie tego przede mną to nie gra i kłamstwo?

- A więc jestem taka sama jak Pamela, tak? - spytała zdławionym głosem. - Jestem wyrachowana i kłamliwa. Chcę cię wykorzystać.

Chciał się uspokoić, ale nie potrafił. Taka gorycz, taki zawód. Kiedy wreszcie udało mu się komuś zaufać, znów został boleśnie zdradzony.

- To sprawa tylko nas dwojga, nikogo więcej - odezwał się nieco spokojniej. - Żądam wyjaśnień.

- Wątpię, czy kiedykolwiek byliśmy tylko we dwoje - wyszeptała. - Ale dobrze, zaraz ci wszystko wyjaśnię. Kupiłam jabłka dla ciebie, winogrona dla sąsiada spod 1B i kilka drobiazgów dla pani Wolinsky. Natomiast ten porę­czny wynalazek nabyłam dla Jody. Mają z Chuckiem nad­zieję, że wkrótce pojawi się na świecie braciszek lub sio­strzyczka Charliego.

- Dla Jody?

- Zgadza się. - Słowa z trudem przeciskały się przez gardło, sprawiały ból. - Nie jestem w ciąży, więc możesz się o nic nie martwić.

- Ja... w takim razie przepraszam. Bardzo mi przykro.

- Mnie też jest przykro. - Wzięła pudełeczko z testem i spojrzała na nie smutnym wzrokiem. - Jody była taka przejęta, kiedy mnie prosiła, żeby jej to kupić. Miała tyle nadziei. Niektórych cieszy perspektywa posiadania dziecka. Ale dla ciebie... - Odłożyła pudełko i spojrzała na Presto­na. - Dla ciebie to zagrożenie, koszmarne wspomnienie z przeszłości.

- Źle zareagowałem, ale to był odruch.

- Można powiedzieć, że zareagowałeś instynktownie. A co byś zrobił, gdyby ten test rzeczywiście był przezna­czony dla mnie? Gdybym była w ciąży? Pomyślałbyś sobie, że cię oszukałam, zwabiłam w pułapkę, specjalnie zaszłam w ciążę, żeby ci zrujnować życie? A może zastanawiałbyś się, czy to twoje dziecko?

- Nie, na pewno tak bym nie pomyślał. Nie bądź śmieszna.

- A co w tym śmiesznego? Ona tak zrobiła, więc dla­czego nie ja? Pozwoliłeś jej wejść między nas, Preston. To ty zostawiłeś dla niej otwarte drzwi.

- Masz rację. Musisz jednak wiedzieć... Odskoczyła w tył, kiedy wyciągnął rękę.

- Przestań. Sama nie wiem, czy masz mnie za wyra­chowaną dziwkę, czy za żałosne popychadło. Wiedz, że nie jestem ani jednym, ani drugim. Jestem sobą. Nigdy cię nie okłamałam, nie masz więc prawa tak mnie ranić. Źle robi­łam, że ci na to pozwalałam. Ale to już koniec. Masz stąd wyjść.

- Nigdzie nie pójdę, dopóki sobie wszystkiego nie wy­jaśnimy.

- Wszystko jest już jasne. Nie winię cię. To również moja wina. Za dużo ci dawałam, a za mało od ciebie ocze­kiwałam. Przecież byłeś ze mną szczery. Mówiłeś: „Tylko tyle mam, nie proś o więcej”, albo: „Taki już jestem, czy ci się to podoba, czy nie”. Godziłam się na takie traktowanie, więc dlatego powtarzam: to także moja wina. Ale od tej chwili przestaję się godzić. Potrzebuję kogoś, kto będzie mnie szanował i ufał mi. Nie zgodzę się na żadne ustępstwa od tego warunku. - Otworzyła z rozmachem drzwi. - A te­raz wynoś się stąd do diabła.

Patrzyła na niego gniewnie, lecz w jej oczach lśniły łzy. Ręce zacisnęła w pięści, nie mogła jednak opanować ich drżenia. Preston wyszedł na korytarz.

Zatrzymał się tuż za progiem.

- Myliłem się, Cybil. Popełniłem wielki błąd. Przykro mi.

- Mnie też. - Już miała zatrzasnąć drzwi, ale wzięła je­szcze głęboki oddech i wyznała: - Raz cię okłamałam. Nie byłam do końca szczera, ale teraz będę. Kocham cię, Pre­ston. I to jest w tym wszystkim najgorsze.

Dobijał się głośno do jej mieszkania, przeklinał, groził. Potem zaś długo krążył po korytarzu, by wreszcie wrócić do siebie i chwycić za słuchawkę. Zadzwonił do Cybil. Nie odpowiadała.

Znów zaczął walić do jej drzwi. Zaczął ją błagać. Błagać o litość. Ona jednak go nie słyszała. Z głową nakrytą po­duszką szlochała samotnie w pogrążonej w ciemnościach sypialni.

ROZDZIAŁ DWUNAśTY

- Powinienem znaleźć tego drania i połamać mu wszy­stkie żebra. A potem skręcić kark!

Grant Campbell krążył po kuchni domu, który zbudował wraz z żoną. Jego myśli były tak wzburzone i groźne, jak huczące za oknem morze.

- Wcale by wtedy mniej nie cierpiała. Gennie odwróciła się od okna, przy którym wypatrywała powrotu córki. Spojrzała na męża - wysoki, szczupły i mu­skularny, nadal mógł być groźny. Widziała w nim tego sa­mego mężczyznę, w którym zakochała się wiele lat temu. Teraz zresztą chyba nawet jeszcze bardziej ją fascynował.

- Ale ja poczułbym się o wiele lepiej - wymamrotał. - Pójdę po nią.

- Nie rób tego. - Powstrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu. - Niech trochę pobędzie sama.

- Ściemnia się.

- Wróci, kiedy poczuje, że już czas.

- Nie zniosę tego. Nie mogę patrzeć na jej smutną buzię.

- Musi boleć, zanim czas zagoi rany. Oboje o tym wie­my. - Objęła męża i położyła mu głowę na ramieniu. - Wie, że tu na nią czekamy. To wystarczy.

- Łatwiej było, kiedy dzieci były małe. Płakały, bo upad­ły albo się podrapały, a nie...

- Wtedy tak nie myślałeś - przerwała mu z łagodnym uśmiechem, tak samo ciepłym i pogodnym, jak wtedy, gdy się poznali. - Poza tym zawsze bardziej się przejmowałeś, gdy któreś z dzieci się zraniło.

- Tak, teraz też chciałbym wziąć ją na kolana i utulić. - Spojrzał na żonę, westchnął. - A potem wyrwałbym temu draniowi nogi z tyłka!

- Ja też mam na to ochotę - odparła i z przyjemnością usłyszała, że parsknął rozbawiony.

Właśnie wtedy wróciła do domu Cybil. Zobaczyła ro­dziców stojących w objęciach, wpatrzonych w siebie z mi­łością, i poczuła, jak żal ściskają w gardle. Właśnie czegoś takiego pragnęła - bliskości, zrozumienia, czułości. To chciała z siebie dać.

Podeszła do nich i objęła ich ramionami tak, że utworzyli krąg.

- Masz mokre włosy. - Grant przytulił policzek do jej głowy.

- Patrzyłam, jak fale rozbijają się o brzeg. - Uniosła głowę i pocałowała go w ogolony policzek. - Przestań się o mnie martwić, tato.

- Kiedyś może przestanę. Kiedy skończysz pięćdziesiąt lat. Napijesz się kawy?

- Nie, dziękuję. Chyba wezmę gorącą kąpiel, a potem położę się do łóżka z jakąś książką. To mi zawsze pomagało, kiedy jako nastolatka zadurzyłam się w jakimś chłopaku.

- Wtedy zwykle ja przygotowywałam ci kąpiel - przy­pomniała jej matka. - Nie zmieniajmy tradycji, dobrze?

- Nie musisz tego robić, mamo.

- Pozwól, że trochę ci dogodzę.

Cybil dała się wyprowadzić matce z kuchni.

- Wiesz, mamo, w głębi duszy miałam nadzieję, że to zrobisz.

- Twój ojciec musi na chwilę zostać sam, żeby mógł spokojnie przeklinać tego twojego chłopca.

- To nie jest żaden „mój chłopiec” - wymamrotała Cy­bil. Wchodziły na górę wąskimi, spiralnymi schodami, zbu­dowanymi na wzór schodów w latarni morskiej, która stała nieopodal. - Nigdy nie był mój - dodała i łzy znów spły­nęły po jej policzkach. - Och, mamo...

Weszły do dawnego pokoju Cybil i usiadły na łóż­ku, przykrytym narzutą z różnokolorowych kawałków ma­teriału.

- Cicho, kochanie. Uspokój się już.

- Tak bardzo bym chciała go znienawidzić. - Wtuliła się w matkę, szukając w jej ramionach pocieszenia. - Gdy­bym mogła choć przez chwilę go nienawidzić, to może prze­stałabym go kochać.

- Chciałabym ci powiedzieć, że tak się kiedyś stanie. Niektórzy mężczyźni są tacy trudni, że za nic nie można ich zrozumieć. - Gennie kołysała córkę w ramionach. - Znam cię jednak, moje kochanie, i wiem, że jeśli go po­kochałaś, to musi w nim być coś wartościowego.

- Jest cudowny... I okropny. Och, mamo - znów za­niosła się szlochem. - Zupełnie taki jak tatuś.

- Niech więc ci Bóg dopomoże, moje dziecko. - Gennie roześmiała się krótko i mocniej przytuliła córkę.

- Zawsze lubiłam słuchać historii o tym, jak się pozna­liście. - Cybil wzięła chusteczkę z pudełka przy łóżku. - Twój samochód się popsuł, wokół szalała burza, więc weszłaś do latarni morskiej, gdzie tata żył jak pustelnik. Był taki zły i niegrzeczny, prawda? Przerwała i wydmuchnęła nos.

- Prawda. Jak najszybciej chciał się mnie pozbyć - od­parła Gennie.

- On twierdzi, że po prostu go wtedy napadłaś. A był zły, ponieważ byłaś taka piękna, chociaż cała przemoczona, że od razu się tobą zachwycił. - Cybil przyjrzała się twarzy matki, okolonej ciemnymi włosami. - Nadal jesteś taka piękna, mamo.

- Masz moje oczy - powiedziała Gennie cicho. - Dzię­ki temu czuję się piękna.

Wyczerpana płaczem, Cybil wytarła ostatnie łzy.

- A co do Prestona... - westchnęła - to po prostu nie pa­sujemy do siebie. On to urodzony samotnik, pochłonięty pracą. Ale ma też poczucie humoru. - Podeszła do okna, przez które było widać odbijający się w morzu księżyc. - Czasami nie­spodziewanie mówi coś pięknego, urzekającego. Ma takie zmienne nastroje, że nigdy nie można być pewnym, jak za­reaguje. No i jest tak niesamowicie wrażliwy. Boi się komuś zaufać, tłumi w sobie dobre uczucia. A kiedy cię dotyka, za­pominasz o wszystkim. W tym dotyku wyraża się cały on. Ale mimo to nadal nie chce cię wpuścić do swojej duszy.

- Rzeczywiście, jest taki sam jak twój ojciec. Skoro tak bardzo go kochasz, być może nigdy nie będziesz szczęśliwa, jeśli przynajmniej nie spróbujesz się z nim porozumieć.

- Ale jak? On mnie uważa za niemądrą gadułę. - W jej głosie znów dały się słyszeć bojowe nuty, co bardzo ucie­szyło Gennie. - Wydaje mu się, że moja praca jest mniej ważna od jego pracy. Nie ufa mi. Sądzi, że może mnie odpędzić od siebie jak uciążliwą muchę, a jak mu tylko przyj­dzie ochota, przychodzi do mnie jakby nigdy nic. - Zoba­czyła, że jej matka się uśmiecha, i spytała: - O co chodzi? Powiedziałam coś śmiesznego?

- Nie, tylko... zastanawiam się, jak ci się udało znaleźć, drugi taki egzemplarz. Myślałam, że istnieje tylko jeden.

- To nie ja. Dziadek go znalazł.

Uśmiech Gennie zniknął, szlachetnie zarysowane brwi, lekko się uniosły.

- Doprawdy? - zapytała chłodnym, arystokratycznym tonem, który nie wróżył nic dobrego, a wtedy Cybil, po raz pierwszy od dwudziestu czterech godzin, szeroko się uśmiechnęła.

Preston skrzywił się i schował saksofon do futerału. Do diabła z tym wszystkim. Nawet muzyka nie rozładowała je­go frustracji. Nie mógł też pisać. Przez cały wczorajszy dzień albo bezczynnie spoglądał w monitor komputera, albo pukał do drzwi Cybil.

W końcu zrozumiał, że nie ma jej w domu.

Opuściła go. To pewnie najlepsze jej posunięcie od cza­su, gdy go poznała. Po długich rozmyślaniach doszedł do wniosku, że i on powinien się wynieść z tego domu, żeby go tu nie zastała, kiedy wróci.

Rano miał zamiar wrócić do Connecticut. Jakoś zniesie obecność robotników, hydraulików i elektryków. Ale na pewno nie zniesie kolejnego dnia obok pustego mieszkania kobiety, którą kochał i którą stracił przez własną głupotę.

Wszystko, co mu powiedziała, było prawdą. Nie miał nic na swoją obronę.

- Przez jakiś czas się tu nie pokażę, Andre. Pianista spojrzał na niego poprzez dym unoszący się z papierosa.

- A to dlaczego?

- Jutro jadę do Connecticut.

- Kobieta cię tam wygania? - Andre przeciągnął się, pa­trząc na niego domyślnie. - Coś mi się zdaje, że uciekasz z podwiniętym ogonem, bracie.

Preston roześmiał się ponuro i chwycił futerał.

- Do następnego razu.

- Zastaniesz mnie tu na pewno.

Kiedy Preston się odwrócił, Andre gwałtownie skinął na żonę i wskazał na przyjaciela. Delta skinęła głową i zastą­piła Prestonowi drogę.

- Jakoś wcześnie dzisiaj wychodzisz, mój słodki.

- Nie idzie mi granie, a jutro muszę rano wstać. Wracam do Connecticut.

- Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc? - Objęła go ra­mieniem. - Napijmy się na pożegnanie. Będzie mi brako­wało twojej przystojnej buźki.

- Mnie twojej też.

- Nie tylko mojej. - Pokazała barmanowi dwa pal­ce. - Przez tę dziewczynę czujesz się bluesowo i nawet muzyka ci nie pomaga. Nie tym razem. Nie w jej przy­padku.

- Nie w jej przypadku - przyznał i uniósł szklankę. - To już skończone.

- A to dlaczego?

- Sama tak zadecydowała. - Wypił, ale palący alkohol wcale nie rozgrzał mu serca.

- Od kiedy to mężczyzna tak łatwo godzi się z odmową? - zapytała ze śmiechem.

- Jeśli kobieta mówi poważnie, mężczyzna musi się z tym pogodzić.

- Głupiec z ciebie, McQuinn. - Poklepała go po po­liczku.

- Nie będę się o to kłócił. Właśnie dlatego wszystko skończone. Sam to popsułem i teraz muszę z tym żyć.

- Skoro sam popsułeś, to sam napraw.

- Jeśli kogoś mocno zranisz, ten ktoś ma prawo zaniknąć przed tobą drzwi na zawsze, nie sądzisz?

- Skarbie, jeśli tak mocno kochasz tego kogoś, to masz prawo te drzwi wyłamać, a potem czołgać się przed tym kimś i błagać o wybaczenie. - Popatrzyła na niego z na­mysłem. - Rzeczywiście aż tak ją kochasz?

Spojrzał pod światło na whisky.

- Nie wiedziałem, że można kogoś kochać aż tak.

- Musisz więc wyłamać te drzwi, mój słodki.

Jednym haustem wypił resztę alkoholu i wyszedł z klu­bu. Powtarzał sobie, że Delta się myli. Są sprawy, których nie da się naprawić. Nie można wyważyć drzwi, lepiej nawet nie próbować. Dlaczego miałaby go wpuścić? Przecież tak bardzo ją skrzywdził.

Nie, nie miał prawa prosić jej o rozmowę. Nie miał na­wet prawa czołgać się przed nią i błagać o wybaczenie, li­cząc na jej miękkie serce.

Dopiero gdy zdyszany stanął przed drzwiami Jody, zdał sobie sprawę, że całą drogę biegł.

- Na litość boską! - Jody spojrzała przez wizjer i otwo­rzyła mu, owijając się ciaśniej szlafrokiem. Gdyby Chuck nie spal jak zabity, nie musiałaby biec do drzwi, żeby zdą­żyć, zanim hałas obudzi synka. - Jest po północy! Zwario­wałeś?

- Gdzie ona jest, Jody? Dokąd pojechała? Zmarszczyła nos i uniosła głowę z godnością, którą dość trudno utrzymać, kiedy ma się na sobie szlafrok w różowe kotki.

- Jesteś pijany?

- Wypiłem tylko jedną whisky. Nie jestem. - Rzeczy­wiście, chyba w całym swoim życiu nie myślał jaśniej. - Gdzie jest Cybil?

- Myślisz, że ci powiem, po tym jak złamałeś jej serce? Wracaj do swojej jaskini - rozkazała mu, dramatycznym gestem wskazując przed siebie. - Uważaj tylko, żeby cię sąsiedzi nie zlinczowali. Wszyscy tu kochają Cybil, a ty...

- Ja też ją kocham.

- Akurat. Dlatego przez ciebie wypłakała sobie oczy? Nękany poczuciem winy Preston spuścił wzrok.

- Błagam, powiedz mi, gdzie ona jest.

- A po co ci ta wiadomość?

- Żebym mógł rzucić się przed nią na kolana i błagać o wybaczenie. Niech zrobi ze mną, co zechce! Jody, pro­szę... Muszę się z nią zobaczyć.

Gniew Jody trochę zelżał. Uważnie przyjrzała się bladej twarzy Prestona.

- Naprawdę ją kochasz?

- Tak bardzo, że odejdę, jeśli powie mi w oczy, że nie chce mnie więcej widzieć. Ale najpierw muszę z nią po­rozmawiać.

- Dobrze, powiem ci. - Jody usłuchała nakazu romantycznej duszy. - Pojechała do rodziców, do Maine. Zapiszę ci adres.

- Dziękuję. - Ogarnęło go obezwładniające poczucie ul­gi i wielka wdzięczność.

- Ale jeśli znowu ją skrzywdzisz... - mamrotała Jody, pisząc adres na odwrocie koperty - znajdę cię i zamorduję gołymi rękami.

- Nawet nie będę się bronić. - Wziął głębszy oddech.

- A czy ty jesteś... eee...?

Zerknęła na niego, uśmiechnęła się i położyła rękę na brzuchu.

- Tak, jestem „eee”. Z wyliczeń wynika, że dziecko przyjdzie na świat w Walentynki. Doskonały termin, co?

- Wspaniała wiadomość. Moje gratulacje. - Wziął od niej kopertę i wsunął do kieszeni. Następnie ujął jej twarz w dłonie i serdecznie ucałował. - Wielkie dzięki!

Jody zaczekała, aż Preston zniknie na schodach, a potem głęboko wciągnęła powietrze.

- Ojej... - wyszeptała. - Ten facet potrafi całować. Od razu widać, że ma potencjał. - Zacisnęła kciuki. - Powo­dzenia, Cybil!

- Daniel MacGregor - wycedził Grant przez zaciśnięte zęby, a w jego ciemnych oczach błysnęła żądza mordu.

- Stary osioł, co wtyka nos w nie swoje sprawy!

Ponieważ Grant wielokrotnie wyrażał podobne opinie, odkąd minionego wieczora dowiedział się, że to Daniel sko­jarzył Prestona z jego córką, Gennie uśmiechnęła się roz­bawiona. Tak naprawdę bowiem jej maż uwielbiał Daniela.

- Myślałam, że to „wścibski stary dureń”.

- To też. Gdyby nie miał sześciuset lat, osobiście ko­pnąłbym go w tyłek!

- Grant... - Gennie odłożyła szkicownik. - Przecież wiesz, że zrobił to z miłości.

- Ale mu się nie udało, prawda?

Chciała jeszcze coś powiedzieć, lecz usłyszała warkot samochodu. Osłoniła oczy przed słońcem i spojrzała na dro­gę. Coś lekko ścisnęło ją za serce.

- Wcale nie jestem pewna, czy mu się nie udało.

- Kogo tam, u diabła, niesie? - Była to zwykła reakcja Granta, gdy ktoś się zbliżał do jego domostwa. - Jeśli to znowu jakiś turysta, zaraz wyjmę strzelbę.

- Przecież nie masz strzelby.

- To sobie kupię!

Gennie wstała, rzuciła szkicownik na bujaną ławeczkę i ciasno objęła męża.

- Tak bardzo cię kocham.

Jej bliskość natychmiast rozpędziła czarne chmury, zbie­rające się w jego sercu.

- Genvieve - wyszeptał i pocałował ją w usta. - Po­wiedz temu nieproszonemu gościowi, żeby się stąd wyniósł i nigdy nie wracał.

Gennie nie wypuszczała go z objęć. Ponad jego ramie­niem patrzyła na ładny, mały samochód zmagający się z wą­ską, pobrużdżoną koleinami drogą, której Grant nigdy nie chciał naprawić.

- Zdaje się, że to będzie zadanie Cybil.

- Co takiego? Myślisz, że to on? - Odepchnąłby żonę od siebie, ale nie dała mu się ruszyć z miejsca. - A więc jednak będę miał okazję mu dołożyć!

- Proszę cię, zachowaj spokój.

- Nie licz na to!

Preston zauważył ich z daleka, podskakując na wyjąt­kowo złośliwym wyboju. Dwoje ludzi przed dużym, białym domem. Obejmując się, stali na zielonej trawie obok sta­romodnej bujanej ławeczki. Rodzice kobiety, którą kochał.

Ciekawe, które z nich go zamorduje i gdzie go pochowają.

Rozejrzał się po okolicy. Uświadomił sobie, że już wi­dział te widoki na obrazach Genvieve Campbell. To tutaj je malowała, z miłością i wielkim talentem. Romantyczną, starą latarnię morską wznoszącą się na skale, spadziste ur­wisko, wiekowe drzewa, biały, przyjazny dom z werandą - to wszystko przenosiła na swoje obrazy.

Tutaj dorastała Cybil, w tym dzikim, pięknym miejscu.

Zatrzymał samochód i wysiadł. Nawet z daleka widział, że ogorzała od wiatru twarz ojca wyraża wiele uczuć.

Nie były to uczucia przyjazne.

Postanowił, że nie da się zabić, zanim nie zobaczy Cybil. A potem niech się dzieje, co chce.

Patrząc na Prestona, Gennie zrozumiała, co przeżywa jej córka. Poczuła, że Grant spiął się jak tygrys czający się do skoku, więc ostrzegawczo zacisnęła palce na jego ramieniu.

- Dzień dobry państwu. - Preston skinął na powitanie głową, ale na wszelki wypadek postanowił nie wyciągać ręki. Pisarz musi mieć w końcu sprawne palce. - Jestem Preston McQuinn. Chciałbym Cybil... To znaczy, chciałbym się zobaczyć z Cybil - poprawił się zmieszany.

- Ile masz lat, McQuinn?

Pytanie było dość nieoczekiwane, zadane spokojnym, choć zarazem groźnym tonem.

- Trzydzieści.

- Jeśli chcesz dożyć trzydziestych pierwszych urodzin, to wsiadaj do samochodu, wrzuć wsteczny bieg i nigdy tu nie wracaj - poradził mu Grant.

Preston nie spuścił wzroku. Odruchowo poruszył kilka razy ramionami jak bokser rozgrzewający się przed walką.

- Najpierw porozmawiam z Cybil. Potem może mnie pan rozerwać na strzępy. Jeśli oczywiście będzie pan miał ochotę.

- Nie zbliżysz się do mojej córki. - Grant odsunął od siebie żonę, jakby była dziecięcą zabawką, i zrobił krok na­przód.

Preston wciąż stał z opuszczonymi ramionami. Niech oj­ciec Cybil zada pierwszy cios, pomyślał. Ma do tego prawo.

- Przestańcie! - Gennie stanęła między nimi i rozdzie­liła ich od siebie. Spojrzała groźnie na męża, potem na Pre­stona, który miał wrażenie, jakby dostał naganę od królowej. Zaraz jednak uderzyło go coś innego.

- Ona ma pani oczy. - Ze wzruszenia przełknął ślinę. - Cybil ma pani oczy.

- Owszem, ma. - Serce Gennie zaczęło topnieć. - Po­szła nad urwisko za latarnią.

- Do diabła, Gennie!

- Dziękuję pani! - Serce załomotało mu jak szalone. Spojrzał Grantowi prosto w oczy i obiecał: - Już nigdy nie skrzywdzę pana córki.

- Do diabła - wymamrotał znowu Grant, kiedy Preston zdecydowanym krokiem ruszył w stronę urwiska. - Dlacze­go to zrobiłaś?

Gennie objęła twarz męża dłońmi.

- Ponieważ on mi kogoś przypomina.

- Akurat!

- I wydaje mi się, że już wkrótce nasza córka będzie bardzo szczęśliwą kobietą - dodała ze śmiechem.

Grant westchnął z rezygnacją.

- Szkoda, że choć raz nie dałem mu w szczękę, tak dla zasady. Czułem, że nawet nie stawiałby oporu. - Spojrzał za Prestonem, który niknął właśnie za latarnią. - Może miał­bym okazję, gdyby nie to, że na widok twoich oczu zupełnie zbaraniał. Od razu widać, że kocha Cybil do szaleństwa.

- Też to zauważyłam. Pamiętasz, jakim lękiem potrafi napawać to uczucie?

- Ja nadal czasami czuję lęk. - Przyciągnął ją do siebie ze śmiechem. - Ten chłopak nie jest mięczakiem. A Cybil, jako twoja nieodrodna córka, nieźle da mu popalić, zanim mu wybaczy.

- Oczywiście, że tak. Zasłużył sobie na to. Tak czy ina­czej, Daniel znów się nie pomylił.

- Wiem, wiem - przyznał Grant, a potem uśmiechnął się chytrze do żony. - Ale nie powiemy mu o tym od razu. Niech się trochę pomęczy.

Siedziała na skale i rysowała z pochyloną głową, a wiatr rozwiewał jej włosy. Na jej widok zabrakło mu tchu. Jechał całą noc, wyobrażając sobie, co poczuje, kiedy ją znów zo­baczy. Tym razem wyobraźnia go zawiodła. Preston wy­szeptał jej imię, lecz wiatr i szum fal zagłuszyły jego głos. Ruszył ku niej wąską ścieżką.

Może usłyszała jego kroki albo jego cień położył się na jej rysunku, a może po prostu wyczuła jego obecność. Podniosła głowę i spojrzała prosto na niego. Przez chwilę w jej oczach szalała burza uczuć, jednak zaraz znów stały się chłodne niczym morska woda. Cybil spokojnie wróciła do szkicowania.

- Znalazłeś się daleko od domu, McQuinn.

- Posłuchaj, Cybil... - zaczął, lecz głos nie chciał wy­dobyć się z gardła.

- Rzadko miewamy tu gości. Ojciec grozi, że całkiem zlikwiduje tę drogę. Szkoda, że jeszcze tego nie zrobił.

- Cybil... - powtórzył bezradnie.

- Gdybym miała ci coś więcej do powiedzenia, powie­działabym to w Nowym Jorku.

- To ja chcę ci coś powiedzieć. Spojrzała na niego obojętnie.

- Gdybym chciała cię wysłuchać, wysłuchałabym cię... i tak dalej, jak wyżej. - Zamknęła szkicownik, wstała. - A teraz...

- Proszę. - Uniósł rękę, ale natychmiast ją opuścił, kie­dy spojrzała na niego ostrzegawczo. - Wysłuchaj mnie. Jeśli potem każesz mi odejść, odejdę.

- Dobrze. - Znów usiadła na skale. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, będę rysować dalej.

- Ja... - Nie wiedział, od czego zacząć. Tyle razy ukła­dał sobie w myślach prośby i błagania, ale teraz wszystkie gdzieś mu umknęły. - Moja agentka spotkała wczoraj two­jego agenta.

- Naprawdę? No popatrz, jaki ten świat mały. Nawet nie zauważył jej uszczypliwego tonu.

- Powiedział jej o serialu telewizyjnym, który ma powstać na podstawie twojego komiksu. To podobno duży kontrakt.

- Być może.

- Nic mi o tym nie powiedziałaś.

- Przecież nie interesuje cię moja praca.

- To nieprawda. Ale nie dziwię się, że tak sądzisz. Wszy­stko teraz rozumiem. Kiedy przyszłaś do mnie taka urado­wana, chciałaś mi powiedzieć o serialu, a ja zepsułem twoje święto... - Znów zamilkł i przez chwilę patrzył na wzbu­rzone morze. - Byłem rozkojarzony, myślałem o sztuce, a jeszcze bardziej o moich uczuciach do ciebie. Wtedy bar­dzo chciałem je stłumić.

Nacisnęła mocniej i złamała czubek ołówka. Wściekła na siebie wyjęła drugi z małej torby z przyborami.

- Jeśli przyjechałeś tu po to, żeby mi o tym opowie­dzieć, to już to zrobiłeś. Teraz możesz odejść.

- Nie po to przyjechałem, ale przepraszam za tamto wy­darzenie. I chciałbym ci powiedzieć, że cieszę się razem z tobą.

- Hura.

Zamknął oczy i zacisnął pięści. A więc jednak potrafi być okrutna, kiedy ktoś sobie na to zasłuży.

- Wszystko, co mi powiedziałaś w naszej ostatniej roz­mowie, jest prawdą. Pozwoliłem, żeby stanęła między nami moja przeszłość. Użyłem jej, żeby się odgrodzić od najle­pszej rzeczy, jaka mi się w życiu przytrafiła. Widziałem, jak runął świat mojej siostry, jak zdrada i ból niemal jej nie powaliły. Musiała sama wychowywać dziecko, a drugie urodziła, kiedy jeszcze nie wysechł atrament na papierach rozwodowych.

Czy mogła pozostać obojętna wobec takiego cierpienia?

- Wiem, że przeszła przez piekło - rzekła, zamykając szkicownik. - Z pewnością nie zasłużyła sobie na taki los.

- Tak. Ale czasami życie jest okrutne. - Spojrzał jej w oczy i ze zdziwieniem zobaczył w nich współczucie. - Udałoby mi się ciebie przebłagać, gdybym posłużył się sio­strą, prawda? Ale nie chcę grać na twoim współczuciu.

Podszedł do skraju urwiska, gdzie w dole burzyło się morze. Nad głową krzyczały mewy, to rzucając się w dół, to szybując w górę. Cybil przychodziła tutaj, kiedy odwie­dzała rodzinny dom, kiedy chciała zostać sam na sam ze swoimi myślami. Właśnie w tym miejscu powinien wyjawić jej swoje najtajniejsze przemyślenia i kryjące się za nimi uczucia.

- Kochałem Pamelę - wyznał. - To, co się między nami zdarzyło, odmieniło mnie.

- Wiem. - Uświadomiła sobie, że będzie musiała mu przebaczyć. Już czuła, że mięknie jej serce. Przebaczy mu, a potem każe odejść.

- Kochałem ją - powtórzył, odwracając się od urwiska. - Ale to, co do niej czułem, nie jest nawet cieniem, nawet namiastką tego, co czuję do ciebie, co czuję, kiedy myślę o tobie i kiedy na ciebie patrzę. Miłość do ciebie mnie przy­tłacza, Cybil, daje cierpienie, ale i nadzieję.

Rozchyliła drżące wargi. Serce zaczęło jej bić radosnym rytmem. Na twarzy Prestona zobaczyła coś, co ją zasko­czyło.

- O jakiej nadziei mówisz? - zapytała zduszonym głosem.

- O nadziei na cud. Zraniłem cię i nie znajduję na to wytłumaczenia. Zaatakowałem cię, kiedy myślałem, że je­steś w ciąży. Byłem wściekły na samego siebie. Wściekły, ponieważ gdzieś na dnie duszy pomyślałem, że dziecko by­łoby niezłym sposobem na to... żebyś ze mną została.

Gwałtownie odwróciła głowę i spojrzała na niego wstrząśnięta. On tymczasem przeczesał włosy palcami i mó­wił dalej, jakby bał się, że nie zdąży powiedzieć wszyst­kiego:

- Wiedziałem, że nie chcesz wychodzić za mąż, ale jeśli byś była... Mógłbym cię do tego skłonić. Nie wiedziałem, jak się przed takimi myślami bronić, więc przypisałem je tobie.

- Chciałeś skłonić mnie do małżeństwa?

Tylko tyle była w stanie powiedzieć. Po tych słowach wstała chwiejnie i spojrzała w dół na morze. Wszystko tak szybko się zmieniało.

- To żadne usprawiedliwienie, ale wiedz, że nigdy cię nie podejrzewałem o jakieś kalkulacje czy oszustwo. Nie znam nikogo mniej wyrachowanego niż ty. Jesteś taka cie­pła, szczodra, masz takie radosne, otwarte usposobienie. Kiedy zjawiłaś się w moim życiu... uszczęśliwiłaś mnie, choć myślałem, że już nigdy nie będę szczęśliwy.

- Och, Preston - spojrzała na niego przez zasłonę łez - przestań już, proszę.

- Wysłuchaj mnie do końca. - Chwycił ją mocno za ręce. - Kocham cię, Cybil. Wszystko w tobie mnie zachwy­ca. Powiedziałaś, że mnie kochasz, a przecież ty nie kła­miesz.

- Nie. - Przetarła oczy. Teraz widziała go wyraźnie. W zwężonych źrenicach kryło się napięcie, twarz miał zmę­czoną. Gdyby nie trzymał jej dłoni w mocnym uścisku, po­gładziłaby go po policzku. - Nie kłamię.

- I za to też cię kocham. I potrzebuję cię o wiele bar­dziej niż ty mnie. Wiem, że potrafiłabyś się podnieść i iść dalej. Jesteś taka silna, tak kochasz życie. Nadal byłabyś sobą. Możesz mi powiedzieć, żebym sobie poszedł. Zapo­mnisz o mnie i jeszcze będziesz kiedyś szczęśliwa. Ale ja nigdy ciebie nie zapomnę. Nigdy nie przestanę cię kochać ani żałować, że zraziłem cię do siebie. Jeśli powiesz mi, żebym odszedł, zrobię to - zapewnił drżącym z napięcia głosem, po czym opuścił głowę. - Ale... ale proszę, nie każ mi odchodzić.

- Czy ty wierzysz w to, co mówisz? - zapytała cicho, zaskoczona, że jej głos brzmi tak pewnie, a serce bije tak równo. - Wierzysz, że mogłabym o tobie zapomnieć? Może rzeczywiście potrafiłabym się podnieść i jeszcze znalazła­bym szczęście, ale po co ryzykować? I dlaczego miałabym kazać ci odejść, skoro chcę, żebyś został?

Preston poczuł się tak, jakby ktoś zdjął mu z piersi stutonowy ciężar. Objął ją, przyciągnął do siebie i położył gło­wę na jej ramieniu.

- A więc nie pozwoliłaś, żebym wszystko zepsuł - po­wiedział z wdzięcznością.

- Nie pozwoliłam. - Czuła, że jego ciało drży, a serce bije jak szalone. Ten mocny, uparty, poważny mężczyzna z miłości do niej był bezsilny jak dziecko. - Nie mogłam na to pozwolić. Ja też cię potrzebuję.

Odsunął ją od siebie i pogłaskał po policzku.

- Myślałem już, że cię straciłem, Cybil. Nie potrafię nawet...

Nie dokończył. Pocałował ją. Chciał to zrobić delikatnie, żeby jej dowieść, jak ją sobie ceni, ale emocje wzięły górę, dzikie i nieokiełznane jak szalejące w dole morze. Kiedy na nią spojrzał, znów miała oczy mokre od łez.

- Proszę, tylko nie płacz.

- Będziesz musiał się do tego przyzwyczaić. My, Campbellowie jesteśmy bardzo uczuciowi.

- Domyśliłem się tego. Zdaje się, że twój ojciec ma ochotę rozerwać mnie na strzępy.

Roześmiała się.

- Kiedy zobaczy, że dzięki tobie jestem szczęśliwa, da­ruje ci życie. Pokocha cię i on, i moja mama. Po pierwsze dlatego, że ja cię kocham, no i dla ciebie samego, za to kim jesteś.

- Opryskliwy ponurak, łatwo wpadający w gniew?

- Tak! - Znów się roześmiała, widząc jego urażoną mi­nę. - Mogłabym temu zaprzeczyć, ale nie umiem kłamać. - Wzięła go za rękę i poszli wzdłuż urwiska. - Uwielbiam to miejsce. To właśnie tutaj moi rodzicie zakochali się w so­bie. Tata mieszkał wtedy w latarni, niczym pustelnik. Był wściekły, że jakaś kobieta zakłóca mu spokój i odrywa go od pracy. - Zerknęła na Prestona z ukosa. - Mój tata to także opryskliwy ponurak, który łatwo wpada w gniew.

Uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- To musi być bardzo rozsądny człowiek. - Uniósł jej dłoń do ust i pocałował. - Pojedziesz ze mną do Newport, żebym mógł ci przedstawić swoją rodzinę?

- Chętnie. - Spostrzegła, że przygląda się jej z uwagą, więc spytała: - O co chodzi?

Preston zatrzymał się i odwrócił ją ku sobie.

- Wiem, że nie chcesz wychodzić za mąż ani wypro­wadzać się na wieś. Lubisz Nowy Jork i nie oczekuję...

Pomyślałem sobie jednak, że mój dom bardzo by ci się spo­dobał. To piękna, stara rezydencja nad brzegiem morza. - Cybil milczała, więc wrócił do przerwanego wątku: - Nie oczekuję - powtórzył - że zechcesz zmienić styl życia, ale jeśli kiedyś zdecydujesz, że pragniesz za mnie wyjść, mie­szkać ze mną pod jednym dachem i założyć rodzinę, to po­wiedz mi o tym, dobrze?

Jej serce podskoczyło trzy razy jak cyrkowiec na tram­polinie, ale tylko poważnie skinęła głową.

- Dowiesz się o tym pierwszy - obiecała.

- Świetnie.

Znów ruszyli przed siebie, lecz po kilku krokach Cybil nagle się zatrzymała.

- Preston?

- Słucham.

- Chcę za ciebie wyjść, mieszkać z tobą pod jednym dachem i założyć rodzinę.

Spojrzał na nią zaskoczony.

- Ale...

- Widzisz? Dowiedziałeś się pierwszy.

- Hm, rzeczywiście - przyznał. - Ale czy musiałaś tak długo trzymać mnie w niepewności?

Roześmiała się głośno, a on uniósł ją w ramionach i ra­zem zaczęli wirować w szalonym, radosnym pędzie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Roberts Nora MacGregorowie 11 Tajemniczy sasiad
Roberts Nora MacGregorowie 11 Tajemniczy sąsiad
Roberts Nora MacGregorowie 07 Bracia z klanu MacGregor 01 Daniel
Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia t 2
Roberts Nora MacGregorowie 07 Mrozny grudzien
Roberts Nora MacGregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 02 Duncan
Roberts Nora MacGregorowie 09 Szczęściara
Roberts Nora Jak dobrze mieć sąsiada 2
Roberts Nora MacGregorowie 04 Prawdziwa sztuka
Roberts Nora MacGregorowie 10 Trzej bracia tom II Duncan
Roberts Nora MacGregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 01 Daniel
Roberts Nora Macgregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 03 Jan
Roberts Nora MacGregorowie 09 Szczesciara
Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia tom 2
O083 Roberts Nora Jak dobrze mieć sąsiada
Roberts Nora MacGregorowie 04 Prawdziwa sztuka
Roberts Nora Jak dobrze mieć sąsiada
Roberts Nora MacGregorowie 07 Bracia z klanu MacGregor 03 Jan
Roberts Nora Jak dobrze mieć sąsiada

więcej podobnych podstron