Roberts Nora MacGregorowie 02 Kuszenie losu

NORA ROBERTS

KUSZENIE LOSU


SERENA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przyjmowanie nowych pasażerów zawsze wy­woływało zamieszanie, a nawet lekką panikę. Jedni pojawiali się na statku zmęczeni lotem do Miami, inni byli podnieceni zbliżającym się rejsem. Celebration, cumujący przy nabrzeżu ogromny liniowiec wycieczkowy, był ich przepustką w nieznane, ofe­rującą zabawę, odpoczynek, przygodę. Po wejściu na pokład przestawali być księgowymi, menadże­rami, nauczycielami, stawali się pasażerami, któ­rym wszyscy będą nadskakiwać przez najbliższych dziesięć dni. Tak zapewniały foldery reklamowe.

Serena stała samotnie na pokładzie obserwacyj­nym i przypatrywała się ludziom. Z daleka barwny i gwarny tłum wyglądał sympatycznie, z bliska tych tysiąc pięćset osób, a wszyscy sprawiali wra­żenie, jakby chcieli wejść na statek dokładnie w tej samej chwili, mógł napawać lękiem. Kucharze, barmani i stewardzi już uwijali się jak w ukropie. Odpoczną dopiero wtedy, gdy minie owych dzie­sięć dni. Tylko jej się nie spieszyło, mogła roz­koszować się każdą mijającą minutą.

Dopóki statek nie wypłynął z portu, miała czas dla siebie. Pamiętała swój pierwszy rejs, w który wyruszyła tuż po ósmych urodzinach. Jako dziec­ko, zresztą najmłodsze, finansowego potentata Da­niela MacGregora i doktor Anny Whitefield Mac­Gregor, podróżowała pierwszą klasą. Stewardzi przynosili jej do łóżka gorące bułeczki i świeży sok pomarańczowy. Czuła się wtedy wspaniale, podob­nie jak teraz, kiedy została członkiem załogi i gnie­ździła się w maleńkiej kabinie. Smak przygody pozostawał ten sam.

Gdy powiedziała rodzicom, że chce pracować na Celebration, ojciec zaczął głośno sarkać. Nie po to przecież jego córka kończyła studia! Gdy wpadał w złość, zaczynał mówić z wyraźnym szkockim akcentem. I w tej złości argumentował, że dziew­czyna, która ma w kieszeni dyplom renomowanego Smith College, a na tym dyplomie celujące z an­gielskiego, historii i socjologii, nie będzie szorowa­ła pokładów na jakimś statku pasażerskim. Serena z całą powagą odparła, że nie zamierza szorować pokładów, matka wybuchnęła śmiechem i zaczęła przekonywać Daniela, aby pozwolił córce robić, co chce. A że Daniel, mężczyzna wielki i postawny, był zupełnie bezbronny wobec „swoich kobiet”, jak je nazywał, to skapitulował.

Serena zaciągnęła się na Celebration, zostawia­jąc za sobą lata nauki. Trzypokojowy apartament w rodzinnej rezydencji w Hyannis Port zamieniła na maleńką kabinę na statku. Nikogo tu nie ob­chodziło, jaki ma iloraz inteligencji ani jakie szkoły i z jakimi wynikami kończyła. Nie mieli pojęcia, że jej ojciec mógłby od ręki kupić Celebration i wszyst­kie inne liniowce ich armatora, ani że jej matka jest wybitnym chirurgiem, specjalistką od operacji kla­tki piersiowej. Nie wiedzieli, że jeden z jej star­szych braci jest senatorem, a drugi prokuratorem stanowym. Patrzyli na nią i widzieli po prostu Serenę. To jej w zupełności wystarczało.

Uniosła głowę. Czuła, jak wiatr targa jej gęste, jasne włosy o złotym odcieniu, jak na starych obrazach. Miała wysoko osadzone kości policzko­we, mocno zarysowany, znamionujący upór pod­bródek, jasną, brzoskwiniową cerę, której nie imała się opalenizna, i ciemnoniebieskie oczy. Ojciec twierdził, że są fioletowe, inni woleli mówić, że fiołkowe, ona zaś upierała się, że są po prostu niebieskie. Mężczyznom się podobały, działały jak magnes. Serena zawsze miała powodzenie, pocią­gała swoim urokiem, ale niewiele sobie z tego robiła, bo faceci jej nie interesowali.

Uważała, że trzeba być głupcem, aby wzdychać do dziewczyny z powodu oczu w kolorze irysów. W końcu to tylko cecha genetyczna. Od dwudziestu sześciu lat słuchała zachwytów na temat swoich oczu, więc szybko jej spowszedniały i przestała na nie reagować.

W bibliotece ojca wisiał portret babki, też Sereny. Każdemu, kto chciałby słuchać, mogła wy­jaśnić zasady dziedziczenia kośćca, koloru oczu czy temperamentu, ale faceci, których spotykała, nie byli zainteresowani wykładami, a ona tymiż facetami.

Prawie wszyscy pasażerowie już się zaokręto­wali. Niedługo na pokładzie orkiestra zacznie grać calypso, statek rzuci cumy i ruszy w kolejny rejs. Serena jeszcze przez jakiś czas będzie mogła obserwować wakacyjny tłum, słuchać rytmicznej muzyki i beztroskich śmiechów. Będzie bufet tak obfity, że nikt nie przeje pierwszego poczęstunku, będą egzotyczne drinki, zapanuje radosne pod­niecenie. Przy relingach zaczną gromadzić się ci, którzy będą chcieli odprowadzić wzrokiem od­dalający się ląd.

Przyglądała się spóźnialskim, którzy w pośpiechu wchodzili na pokład. Celebration ruszała w ostatni rejs tego sezonu. Po powrocie do Miami pójdzie na suchy dok, gdzie zostanie poddana dwumiesięczne­mu przeglądowi. A kiedy znowu wypłynie, Sereny nie będzie już na pokładzie. Postanowiła, że koniec z pracą na statku. Podjęła ją, żeby odetchnąć po latach studiów, wyzwolić się na chwilę od oczeki­wań rodziców i własnych niepokojów.

Coś zyskała w ciągu minionego roku. Poznała smak niezależności, o którą zawsze tak walczyła, udało się jej wypłynąć na szerokie wody, i to dosłownie, zamiast osiąść zaraz po studiach na mieliźnie małżeństwa, jak większość jej koleżanek z roku.

Owszem, zasmakowała swobody i niezależno­ści, ale ciągle nie miała tego, co najważniejsze: celu. Co uczyni z resztą swojego życia? Nie inte­resowała jej kariera polityczna, którą wybrali obaj bracia. Kariera akademicka też jej nie pociągała. Szukała przygody i wyzwań, a tego uniwersytet nie mógł jej dać. Podobnie jak ciągłe rejsy na Bahamy.

Czas zejść na ląd, Rena, pomyślała z uśmie­chem. Kolejna przygoda już gdzieś tam czeka na ciebie. Tym bardziej intrygująca, że jeszcze nie­znana, jeszcze nieodgadniona.

Odezwała się syrena, znak dla niej, że pora zejść do kabiny i przebrać się.

Pół godziny później była już w okrętowym kasynie, odziana w służbowy smoking. Włosy związała w luźny węzeł na karku, żeby nie opadały na twarz. Wkrótce będzie miała tak zajęte dłonie, że nie zdoła odgarniać niesfornych kosmyków.

Żyrandole już zapalono. Przez bulaje wychodzą­ce na oszklony pokład spacerowy wpadały resztki zmierzchającego światła. Przy ścianach stały dłu­gie rzędy automatów do gry, niczym żołnierze czekający na pierwszy atak. Serena poprawiła musz­kę, z którą nigdy nie mogła dojść do ładu, i podeszła do kierownika, nie zwracając uwagi, że podłoga pod stopami zaczyna się lekko kołysać.

- Serena MacGregor melduje się na służbie - oznajmiła.

Dale Zimmerman, niewysoki, szczupły mężczy­zna o sympatycznej, zawsze opalonej twarzy, jas­nych, kręconych włosach i jasnoniebieskich oczach, odwrócił się powoli i zmierzył ją lust­rującym spojrzeniem. Uważano go za uwodziciela i amanta, z czego był bardzo dumny i robił wszyst­ko, by utrzymać tę opinię.

Uśmiechnął się szeroko.

- Rena, czy ty nigdy się tego nie nauczysz?

- powiedział z westchnieniem, wetknął pod pachę trzymane w ręku papiery i poprawił jej muszkę.

- Przynajmniej masz zajęcie.

- Jeśli rzeczywiście chcesz zejść po tym rejsie, to twoja ostatnia szansa na zasmakowanie raju.

- Zwieńczył swe słowa głębokim spojrzeniem w oczy Sereny.

Uniosła brwi. Kiedy pojawiła się na statku przed rokiem, Dale, swoim zwyczajem, usiłował namó­wić ją na pójście do łóżka. Odmówiła i odtąd ciągle przekomarzali się na ten temat. Bardziej ku zasko­czeniu Dale'a niż jej, z czasem zostali przyjaciółmi.

- Będę tego żałowała do końca życia - oznaj­miła smętnie. - Za to ta mała ruda z Dakoty będzie miała co wspominać. - Uśmiechnęła się kpiąco.

Dale zmrużył oczy.

- Czy ktoś ci już kiedyś mówił, że za dużo widzisz?

- Wszyscy. Ciągle. Który stół mam dzisiaj?

- Dwójkę. - Wyjął papierosa i patrzył za od­chodzącą Sereną. Gdyby rok temu ktoś mu powie­dział, że zaprzyjaźni się z dziewczyną, która dala mu kosza, ba, będzie żywił wobec niej braterskie uczucia, odesłałby tego kogoś do psychiatry.

Wzruszył ramionami i wrócił do studiowania grafiku. Żałował, że Serena rezygnuje z pracy, i to nie tylko z powodów osobistych. Poza innymi zaletami, była najlepszą krupierką blackjacka, jaką miał na pokładzie.

W sumie w kasynie było osiem stołów do tej hazardowej gry. Krupierzy wymieniali się przy nich co pół godziny. Zaczynali wczesnym popołudniem i pracowali do drugiej w nocy, z krótką przerwą na kolację. Czasami do trzeciej, jeśli toczyła się ostra gra. Pasażerowie musieli być zadowoleni.

Przy dwójce obok Sereny stanął młody Włoch, który niedawno awansował na krupiera. Serena uśmiechnęła się do niego, pamiętając, o co prosił ją Dale. Miała sprawdzić, jak chłopak sobie radzi w nowej roli.

- Przygotuj się, Tony - powiedziała z uśmie­chem, spoglądając ku szklanym drzwiom, za który­mi czekali już pierwsi amatorzy hazardu. - To będzie długa noc. - W dodatku cały czas na nogach, pomyślała.

Gdy Dale dał sygnał, by otwarto drzwi, tłum pasażerów wypełnił salę kasyna. Pierwszego dnia zawsze napływali tłumem, nigdy pojedynczo. Ubrani byli wakacyjnie, w dżinsy, szorty, niektórzy boso. Serena potrafiła już rozróżnić „hazardzistów”, „graczy” i „gapiów”. Byli tacy, których noga nigdy wcześniej nie postała w kasynie. Ci, przywabieni gwarem, zwykle zwiedzali najpierw salę, przyglądali się ciekawie stołom i automatom do gry, wreszcie wymieniali niewielkie kwoty na sztony.

Byli tacy, którzy traktowali grę jak dobrą zaba­wę i nie dbali o to, czy wygrają, czy przegrają. Dla nich liczyła się sama gra.

Byli wreszcie nałogowcy. Artyści i obsesjonaci hazardu, którzy cały rejs potrafili spędzić w kasy­nie. Nie mieli żadnych wspólnych cech. Hazar­dować się mogła miła starsza pani z małego mias­teczka na zapadłej prowincji i szef wielkiej agencji reklamowej z Madison Avenue. Serena rozpozna­wała ich, dopiero kiedy siadali do gry. Uśmiech­nęła się do pięciu osób, które wybrały jej stół, i rozpieczętowała cztery talie.

- Witamy na pokładzie. - Zaczęła tasować karty.

Wystarczyła godzina, by kasyno spowiła atmo­sfera hazardu. To ona przyciągała łudzi. Kusiła, jak kusił brzęk monet sypiących się z automatów.

Serena nigdy nie grała na automatach, może dlate­go, że wyczuwała w sobie hazardzistkę i wolała nie ryzykować.

Co pół godziny zmieniała stół, potem przerwa na kolację i znowu to samo. Po zachodzie słońca tłum w kasynie zgęstniał, zaczęły przeważać stroje wie­czorowe, jakby o tej porze gra wymagała bardziej uroczystej oprawy.

Gracze się zmieniali, zmieniała się karta. Serena nigdy się nie nudziła. Wybrała tę pracę, bo po­znawała tu przeróżnych ludzi, nie tylko zamoż­nych, wśród których dotąd przebywała. W tej chwili miała przy stole Teksańczyka, dwoje nowo­jorczyków, Koreańczyka i jakiegoś pana z Georgii. Pochodzenie Koreańczyka rzucało się w oczy, resztę towarzystwa zidentyfikowała po akcencie. To była jej zabawa, rozpoznawanie gości.

Serena sięgnęła po kartę i poprzestała na osiem­nastu. Nowojorczyk zagrał, mruknął niezadowolo­ny i pokręcił głową, że czeka. Koreańczyk zebrał dwadzieścia dwa i wstał od stołu. Szczupła blon­dynka z Nowego Jorku w małej czarnej czekała z damą i dziewiątką. Dżentelmen z Georgii dobrał kartę. Miał osiemnaście, czekał.

Teksańczyk zastanawiał się. Miał czternaście. Serena pokazała ósemkę - za dużo. Poprosił o na­stępną kartę. Serena odkryła dziewiątkę - jeszcze gorzej.

- Skarbie. - Nachylił się ku niej. - Jesteś za ładna, żeby tak ogrywać ludzi.

- Przykro mi. - Z uśmiechem odsłoniła swoją kartę. - Osiemnaście - oznajmiła przed rozpo­częciem obstawiania.

Najpierw zobaczyła banknot studolarowy, do­piero potem zdała sobie sprawę, że ktoś zajął miejsce Koreańczyka. Podniosła wzrok i dostrzeg­ła zielone oczy, chłodne, bezdenne, spoglądające prosto na nią. Z bursztynową obwódką wokół tęczówki. Przeszedł ją lodowaty dreszcz, ale nie odwróciła wzroku.

Miał twarz arystokraty, ale w jego żyłach z pew­nością nie płynęła błękitna krew, Serena była tego niemal pewna. Może świadczyła o tym linia ust, a może mocno zarysowane czarne brwi. Nie wie­działa, odczucie było zupełnie irracjonalne, właś­ciwie bardziej ostrzeżenie niż odczucie: „Uważaj, masz do czynienia z kimś potężnym, ale pozbawio­nym arystokratycznej subtelności. Z człowiekiem bezwzględnym, który zmierza prosto do celu i za­wsze wygrywa”. Miał długie czarne włosy kładące się miękko na kołnierzyku koszuli. Twarz ciemna, ale raczej ogorzała niż opalona w czasie kąpieli słonecznych, jak u Dale'a. W przeciwieństwie do nonszalanckiego Teksańczyka i zahukanego pro­wincjusza z Georgii, przyjął czujną postawę kota gotowego do skoku. Dopiero kiedy uniósł lekko jedną brew, Serena uświadomiła sobie, że gapi się na niego wbrew wszelkim zasadom dobrego wy­chowania.

- Sto - powiedziała, przytomniejąc, i wymieni­ła studolarowy banknot na sztony, odczekała, aż gracze obstawią grę i rozdała karty.

Nowojorczyk spojrzał na dziesiątkę, którą od­kryła Serena, i dobrał do czternastu. Przegrał. Nowy gracz czekał z piętnastoma. Grał w milczeniu, paląc długie, cienkie cygaro. Na pewno był hazardzistą.

Nazywał się Justin Blade. Jego przodkowie po­lowali z łukiem. W pewnym sensie był arystokratą, Komanczem z domieszką krwi skromnych francu­skich imigrantów i walijskich górników.

Nie wiedział, co to zahamowania. W młodości zaznał biedy, ale teraz nosił koszule z najlep­szego jedwabiu. Bogactwo stało się dla niego tak oczywiste, że nawet go nie zauważał. Po raz pierwszy wygrał pieniądze, kiedy miał piętnaście lat, przy stole bilardowym. Z czasem przerzucił się na wytworniejsze gry. Tak, był hazardzistą, ale takim, który doskonale potrafił oceniać włas­ne szanse.

Zajrzał do kasyna, żeby spędzić kilka godzin przy stole, wyłącznie dla odprężenia. Mógł sobie pozwolić na przegraną. I wtedy zobaczył ją, jasno­włosą dziewczynę w smokingu. Jej gesty, sposób, w jaki trzymała głowę, cała jej postawa mówiły o dobrym pochodzeniu. Ale było w niej coś jesz­cze: jakaś siła magnetyczna, która sprawiała, że mężczyźni musieli za nią szaleć.

Justin patrzył na jej dłonie, szczupłe, delikatne, o długich palcach i zadbanych paznokciach po­krytych bezbarwnym lakierem. Jaka to musiała być rozkosz poczuć te palce na własnej skórze!

Spojrzał jej prosto w twarz. Serena lekko się zachmurzyła, ale wytrzymała spojrzenie. Dlaczego ten milczący człowiek jednocześnie irytował ją i ciekawił? Od momentu, gdy usiadł przy stole, nie odezwał się ani słowem ani do niej, ani do pozo­stałych graczy. Wygrywał z wprawą profesjonalis­ty, ale nie sprawiało mu to widocznej satysfakcji, jakby w ogóle nie brał udziału w grze. I nie przestawał przyglądać się Serenie spokojnym, chłodnym wzrokiem.

- Piętnaście - powiedziała Serena, wskazując jego karty.

Skinął, że dobiera, a kiedy pojawiła się szóstka, przyjął ją z kamienną twarzą.

- Ależ masz szczęście, synu - dobrodusznie sapnął Teksańczyk i zaraz się skrzywił, widząc nędzne resztki swoich sztonów. - Nie to co ja. Ale nic tam, miło, że komuś karta idzie. - Znowu biedak przegrał z dwudziestoma dwoma na ręku.

Serena zebrała dwadzieścia dla domu i przesu­nęła w stronę nowego gracza dwa sztony po dwa­dzieścia pięć dolarów. Wyciągnął dłoń i ich palce na moment się spotkały. Serena poderwała głowę. Leciutkie dotknięcie, a wrażenie było tak potężne, jakby przywarli do siebie całym ciałem. Powoli cofnęła dłoń i powiedziała spokojnie:

- Nowy krupier. - Jej pół godziny właśnie dobiegło końca. - Życzę miłego wieczoru. - Ode­szła, przysięgając sobie, że się nie obejrzy, ale oczywiście odwróciła głowę i zobaczyła utkwione w sobie zielone oczy.

Zirytowana wzruszyła ramiona i zobaczyła, jak na ustach zielonookiego pojawia się nieznaczny uśmiech. Jakby przyjmował wyzwanie wyczytane w jej twarzy. Serena odwróciła się do niego ple­cami.

- Dobry wieczór - przywitała graczy przy no­wym stole.

Księżyc ciągle stał wysoko, kładąc srebrne re­fleksy na wodzie. Było po drugiej, na pokładzie nikogo. Serena lubiła tę porę. Pasażerowie już spali, załoga, poza wachtą na mostku i w maszynow­ni, miała jeszcze kilka godzin do podjęcia pierw­szych porannych obowiązków. A ona, sam na sam z morzem, mogła popuszczać wodze fantazji.

Wciągnęła głęboko słone powietrze. O świcie zawiną do Nassau. W porcie kasyno jak zwykle będzie zamknięte, miała więc dzień dla siebie, ale wolała noce.

Wracała myślami do milczącego gracza. Należał do mężczyzn, którzy pociągają kobiety, ale nie zdziwiłaby się, gdyby okazało się, że jest sam. Sprawia wrażenie samotnika, rozmyślała, wysta­wiając twarz do wiatru. Intrygujący. I atrakcyjny. A przy tym niebezpieczny.

Lubiła niebezpieczeństwo. Miała je we krwi. Ryzyko można wyliczyć, skalkulować straty i zy­ski, a jednak... Coś jej mówiło, że w przypadku zielonookiego arytmetyka musi zawieść.

- Lubi pani noc.

Serena zacisnęła dłonie na relingu. Nigdy nie słyszała jeszcze jego głosu, nie słyszała też, jak się zbliża, ale doskonale wiedziała, kto stoi za jej plecami. Z trudem powstrzymała się przed gwał­townym ruchem czy okrzykiem, tylko serce waliło jej jak młotem, kiedy zielonooki wynurzył się z mroku i stanął obok niej.

- Do końca dopisywało panu szczęście? - zapy­tała, siląc się na spokój.

Justin nie spuszczał z niej oczu.

- Na to wygląda.

Mówił czysto, bez lokalnych naleciałości, dlate­go nie potrafiła powiedzieć, skąd pochodzi.

- Jest pan bardzo dobry. Rzadko mamy w kasy­nie profesjonalistów.

W jego oczach błysnęły iskierki rozbawienia, po czym wyciągnął cienkie cygaro i zapalił. Serena powoli rozluźniła palce zaciśnięte na relingu.

- Dobrze się pan czuje na statku?

- Lepiej, niż się spodziewałem. - Zaciągnął się cygarem. - A pani?

- Ja tu pracuję, nie płynę dla przyjemności. Justin oparł się o reling.

- To żadna odpowiedź, Sereno. Przeczytał jej imię na identyfikatorze.

- Owszem, dobrze się czuję na statku - powie­działa. - Panie...

- Blade. Justin Blade. Zapamiętaj. - Przesunął palcem po jej brodzie.

Miała ochotę cofnąć się gwałtownie, ale zmie­rzyła go tylko chłodnym spojrzeniem.

- Mam dobrą pamięć.

Uśmiechnął się nieznacznie i skinął głową.

- Dlatego jesteś dobrą krupierką. Od dawna pracujesz w kasynie?

- Od roku.

Rzucił cygaro i zgasił je butem.

- Myślałem, że dłużej - przyznał zaskoczony. - Świetnie rozgrywasz. - Ujął jej rękę i odwrócił wnętrzem do góry. Delikatna i pewna dłoń. Cieka­we połączenie, pomyślał. - Czym zajmowałaś się wcześniej?

Chociaż rozum podpowiadał jej, że powinna przerwać rozmowę, nie cofnęła dłoni. Wyczuwała w dotyku Blade'a silę i zręczność, choć nie potrafiła powiedzieć, co te cechy tak naprawdę mogą oznaczać.

- Studiowałam.

- Co?

- Różne rzeczy. To, co mnie interesowało. A pan czym się zajmuje?

- Różnymi rzeczami. Tym, co mnie interesuje. Serena zaśmiała się.

- Można to wziąć dosłownie, panie Blade.

- Chciała cofnąć dłoń, ale zacisnął mocniej palce.

- Można - mruknął. - Mów mi Justin, Sereno.

- Omiótł wzrokiem pusty pokład, nocne morze.

- To nie miejsce na kurtuazje.

Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że należy postępować z rozwagą, ale nie mogła odmówić sobie drobnej prowokacji.

- W kontaktach z pasażerami obowiązuje nas regulamin, panie Blade - powiedziała chłodno.

- Proszę puścić moją rękę.

Gdy uśmiechnął się, w jego oczach zabłysły srebrne refleksy księżycowego światła.

- Za chwilę. - Podniósł dłoń Sereny do ust i ucałował jej wnętrze. - Biorę zawsze to, co chcę.

- Nie tym razem - odparła ze złością, nie czując nawet, że ma przyspieszony oddech. Ten głos, słodki jak miód, te błyszczące w poświacie księży­ca kocie oczy... - Późno już. Wracam do kabiny.

Justin, zamiast ją puścić, uniósł rękę, wyciągnął spinki z jej włosów i wyrzucił do morza. Serena osłupiała na tę bezczelną poufałość.

- Owszem, późno. - Zanurzył palce w złotych lokach. - Ale ty jesteś kobietą nocy. Tak właśnie pomyślałem, kiedy tylko cię zobaczyłem. - Jednym zręcznym ruchem przyparł Serenę do relingu. Wiatr rozwiewał jej włosy, jasna skóra połyskiwała w poświacie księżyca niczym marmur. Justin po­czuł, że nie potrafi się oprzeć temu pięknu.

- Chce pan wiedzieć, co o nim myślę? — sarknę­ła. - Otóż myślę, że jest pan bezczelnym natrętem.

Zaśmiał się, wyraźnie rozbawiony.

- Zapewne oboje nie pomyliliśmy się w ocenie. Zaintrygowałaś mnie tak bardzo, że nie mogłem skupić się na grze.

Serena stała nieruchomo, tylko włosy targane wiatrem tańczyły wokół jej twarzy. Wysunęła bro­dę, w oczach pojawiło się wyzwanie.

- Wielka szkoda - powiedziała cicho i zacisnęła dłoń w pięść. Nie szkodzi, że facet jest pasażerem. Bracia nauczyli ją skutecznych ciosów, właśnie na taką okoliczność.

- Rzadko się zdarza, by coś przeszkadzało mi w koncentracji. - Nachylił się bliżej i Serena napięła mięśnie. - Masz oczy czarownicy. A ja jestem bardzo przesądny.

- Na pewno bezczelny, wątpię, czy przesądny - poprawiła go.

Uśmiechnął się i zbliżył twarz do jej twarzy.

- Wierzysz w szczęśliwe przypadki, Sereno?

- Tak. - I w celne ciosy, dodała w duchu. Poczuła jego palce na karku, bezwiednie rozchyliła usta, jakby zapraszała go do pocałunku, jednocześ­nie odchyliła się i wymierzyła cios w żołądek, ale zanim pięść zdążyła trafić w splot słoneczny, Justin błyskawicznym ruchem chwycił ją za nadgarstek.

- Oczy cię zdradziły. Musisz jeszcze poćwiczyć - powiedział ze śmiechem.

- Jeśli mnie pan natychmiast nie puści, to... - Zanim zdążyła skończyć zdanie, musnął jej wargi. Nie był to pocałunek, raczej obietnica, zapowiedź pocałunku.

- Co? - szepnął, dotykając znowu jej ust. Czuł, jak krew tętni mu w skroniach. Chciał miażdżyć te wilgotne usta pocałunkami i chciał je powoli sma­kować. Jedno i drugie, dwa sprzeczne pragnienia. Serena pachniała morzem i słońcem. Kiedy nie odpowiedziała na pytanie, przesunął językiem po jej wargach, jakby próbował zapamiętać w ten sposób ich kształt, ich smak.

Czekał.

Serenę ogarnęło obezwładniające, rozkoszne uczucie. Powieki same się zamknęły, napięte mięś­nie rozluźniły. Po raz pierwszy, od kiedy sięgała pamięcią, nie myślała o niczym. Umysł przestał pracować, był jak biała karta, na której Justin mógł wypisać, co tylko zechciał.

Miał delikatne usta, jak jedwab. Wymówił jej imię w taki sposób, w jaki jeszcze nikt nigdy go nie wymówił. Zrezygnowała z wszelkiego oporu. Za­rzuciła mu ręce na szyję i odchyliła lekko głowę w zaproszeniu.

- Otwórz oczy - poprosił. - Patrz na mnie, kiedy będziemy się całować.

Serena uniosła powieki. Namiętność, pożądanie, rozkosz, wszystkie te uczucia eksplodowały w jed­nym gwałtownym wybuchu. Jak przez mgłę uświa­damiała sobie, że ten człowiek jest w stanie dotrzeć do najgłębszych zakamarków jej duszy, obnażyć je bez najmniejszego wysiłku.

Obcy człowiek, którego nie znała, o którym nic nie wiedziała. Przerażona próbowała się uwolnić, ale on trzymał ją w mocnym uścisku. Miał rację, mówiąc, że zawsze bierze to, co chce, nie pytając o zgodę.

Kiedy wreszcie uwolnił ją z objęć, jeszcze przez chwilę nie mogła złapać tchu, a on stał bez ruchu i przyglądał się jej spokojnie, w milczeniu.

- Podrywanie członków załogi nie jest wliczo­ne w cenę biletu - powiedziała ze złością.

- Są rzeczy, które nie mają ceny, Sereno. Coś w tonie jego głosu sprawiło, że zadrżała.

Jakby wycisnął na niej swoje piętno, którego nie pozbędzie się łatwo.

Cofnęła się o kilka kroków.

- Proszę trzymać się ode mnie z daleka - rzuciła ostro.

Nie zamierzała, nawet teraz, mówić mu po imieniu, spoufalać się z tym człowiekiem.

Justin oparł się znowu o reling, nie spuszczał z niej wzroku.

- Nie - odparł spokojnie. - Teraz ja rozdaję karty, a ten, kto rozdaje, jest górą.

- Nie zamierzam grać - syknęła, po czym odwróciła się i zbiegła na pokład o poziom niżej. - Może pan o mnie zapomnieć.

Justin wsunął powoli dłonie do kieszeni i uśmiech­nął się.

- Ani myślę - mruknął do siebie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Serena włożyła szorty khaki, odnalazła sandały. Obliczała, że ci, którzy mieli zejść na ląd, już zeszli. Nie będzie musiała przeciskać się w tłumie ruszającym na zwiedzanie miasta, oganiać od na­trętnych przewodników i taksówkarzy czekających na nabrzeżu. Był to jej ostatni rejs i sama miała ochotę zabawić się w turystkę, kupić upominki dla rodziny. Zapięła sandały, zarzuciła torbę na ramię. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zapropono­wać któremuś z kolegów z kasyna wspólnego wyjścia do miasta, ale szybko odrzuciła ten po­mysł. Miała paskudny humor i albo musiałaby silić się na wesołość, albo wyjaśniać, skąd ten zły nastrój.

Nie zamierzała rozmawiać z nikim o zielono­okim draniu. Nie tylko rozmawiać, dodała w du­chu, naciskając na głowę tenisową czapeczkę kha­ki, nie chciała nawet o nim myśleć: o jego zimnych oczach, pozbawionych uśmiechu ustach i skan­dalicznie urodziwej twarzy.

A jednak myśli o nim, stwierdziła ze złością i wpadła w jeszcze gorszy humor. Zostało tylko dziewięć dni, próbowała się pocieszać. Dziewięć dni to przecież nic, jakoś przetrwa ten czas.

Przypomniała sobie pewnego akwizytora z De­troit, który prześladował ją ostatniej wiosny. Kie­dyś zszedł nawet za nią do pomieszczeń dla załogi i nalegał, żeby wpuściła go do kabiny. Odczepił się, kiedy mu powiedziała, że jej kochankiem jest pierwszy mechanik, krewki Włoch o bicepsach jak ze stali. Uśmiechnęła się, ale uśmiech natychmiast znikł z jej twarzy, bo jakoś nie mogła uwierzyć, by ta taktyka zadziałała w przypadku Justina Blade'a.

Przy trapie stało dwóch mężczyzn zajętych sprzeczką. Wachtowy w nieskazitelnie białym mundurze i Jack, opiekun rejsu, drobny, jasno­włosy Anglik o niespożytej energii, ubrany jak do zejścia na ląd, swoim zwyczajem i jak zwykle bez wielkiego przekonania, o coś się kłócili.

Mrugnęła do Anglika i stanęła między oponen­tami.

- Kto wpadł na pomysł, żeby postawić was razem przy trapie? - westchnęła z udaną rezygna­cją. - Znowu będę musiała bawić się w rozjemczynię. O co tym razem wam poszło?

- Rob twierdzi, że pani Dewalter to bogata wdowa - zaczął Jack. - A ja mówię, że to roz­wódka.

- Wdowa - upierał się wachtowy, zakładając ręce na piersi. - Piękna, bogata wdowa.

- Pani Dewalter...

- Wysoka - podpowiedział usłużnie Jack. - Krótkie, świetnie ostrzyżone rude włosy.

- Świetnie? E tam.

- Nie znasz się - uciął Jack i zwrócił się do Sereny: - Chłopięca sylwetka.

- Już kojarzę. - Wreszcie przypomniała sobie kobietę, którą widziała wieczorem w kasynie.

- Wdowa czy rozwódka, tak? A nosi coś na palcach?

- Właśnie - podchwycił Rob z satysfakcją.

- Nosi. Rozwódka by nie nosiła. A wdowy noszą - rozwijał teorię dotyczącą związku biżuterii ze stanem cywilnym.

- Zaraz, zaraz - przerwała mu Serena. - Co nosi na palcach? Obrączkę? A może typowy pierścio­nek zaręczynowy z brylantem?

- Kamień wielki jak gęsie jajo - oznajmił Jack triumfalnie, choć teoria biżuterii jego autorstwa najwyraźniej rozwijała się w coraz bardziej absur­dalnym kierunku. - Bogata wdowa.

- Rozwódka - rozsądziła Serena. - Wybacz, Jack, ale nie przekonasz mnie, że ktoś nosi na palcu gęsie jajo z powodów sentymentalnych. - Poklepa­ła wachtowego po policzku. - A teraz pozwolicie, że zejdę na ląd.

- A idź - fuknął Rob, urażony jej gestem, jakby był małolatem, a miał już dwudziestkę na karku.

- I kup se słomianą matę na pamiątkę.

- Taki właśnie mam zamiar. - Ze śmiechem zbiegła po trapie.

Była piękna słoneczna pogoda, powietrze bal­samiczne. Serena pomyślała, że dzień spędzony w jednym z najładniejszych miejsc na Bahamach może okazać się całkiem przyjemny.

- Trzy dolary za jeden - odezwał się ciemno­skóry chłopak stojący na kei i podsunął Serenie pod nos kilka naszyjników z muszelek. Jego kolega, zamiast pomagać w handlu, wolał podrygiwać w rytm reggae z radia tranzystorowego.

- Trzy dolary? To rozbój w biały dzień - powie­działa Serena, a chłopak uśmiechnął się szeroko, widząc, że trafił na osobę, która kuma, o co biega. - Dolar za sztukę, to wszystko.

- Pani oddałbym naszyjnik nawet za uśmiech, ale nie miałbym po co wracać do domu.

Serena uniosła brwi.

- Jasne, na pierwszy rzut oka widać, że jesteś z patologicznej rodziny. Dolar i ćwierć.

- Dwa pięćdziesiąt. Sam wyławiałem muszelki, a potem nawlekałem je przy świetle świecy.

Parsknęła śmiechem.

- Nie zapomnij dodać, że omal nie pożarło cię stado rekinów.

- Po pierwsze rekiny nie występują w sta­dach, po drugie nie występują w ogóle w pobli­żu naszej wyspy - wyjaśnił z godnością młody producent naszyjników. - Dwa papiery amery­kańskie.

- Półtora, i to tylko dlatego, że doceniam twój talent negocjatora.

Wyjęła pieniądze z portfela i wręczyła je począt­kującemu biznesmenowi.

- Niech będzie. Dla pani gotów jestem zostać ofiarą przemocy w rodzinie.

Wybrała naszyjnik, a potem dodała jeszcze dwa­dzieścia pięć centów na „fundusz pomocy ofiarom przemocy w rodzinie”.

- Zdzierca - mruknęła, kiedy chłopak uśmiech­nął się triumfalnie. Zarzuciła torbę na ramię, ruszyła raźno przed siebie i wtedy go zobaczyła. Nie była wcale zaskoczona. Widziała go już wcześ­niej, tylko jej świadomość nie chciała odnotować zarejestrowanego obrazu. Miał na sobie beżowy T - shirt i obcięte powyżej kolan dżinsy, ale mimo ostrego słońca nie założył ciemnych okularów ani żadnej czapki z daszkiem.

Właśnie się zastanawiała, jak minąć go obojęt­nie, kiedy podszedł do niej. Poruszał się lekko, z gracją człowieka przyzwyczajonego raczej do stąpania po żywej ziemi niż asfalcie.

- Dzień dobry - powiedział takim tonem, jakby byli umówieni.

- Dzień dobry - przywitała go lodowato. - Nie pojechał pan na wycieczkę? Było kilka do wyboru.

- Nie lubię stadnego zwiedzania pod wodzą przewodnika. - Szedł obok Sereny.

Tłumiąc narastającą wściekłość, pospieszyła z uprzejmym wyjaśnieniem:

- Niesłusznie. Są tak pomyślane, by można było zobaczyć możliwie najwięcej przez tych kilka godzin, kiedy stoimy w porcie.

- Byłaś tu już, możesz pokazać mi to, co uwa­żasz za godne uwagi - odparł beztrosko.

- Mam wolne - prychnęła. - I wybieram się na zakupy. Proszę zostawić mnie w spokoju i nie psuć mi dnia - powiedziała wprost. - Zamierzam spę­dzić miło czas.

- To zupełnie jak ja - ucieszył się Justin.

- Sama - dodała z naciskiem. Justin zatrzymał się.

- Nie słyszałaś, że na obcej ziemi Amerykanie powinni trzymać się razem?

- Nie - burknęła, powściągając ogromnym wy­siłkiem woli uśmiech.

- Wynajmijmy powozik, to wyjaśnię ci to po drodze.

- Idę na zakupy.

- W czasie przejażdżki będziesz mogła się za­stanowić, co chcesz kupić.

- Czy ty rozumiesz, że „nie” może naprawdę znaczyć „nie”?

Nie od razu odpowiedział, jakby musiał głęboko przemyśleć pytanie.

- Nie sądzę.

- I na tym polega twój problem - stwierdziła nieugiętym tonem.

- Zróbmy tak, orzeł, jedziemy na przejażdżkę, reszka, idziesz na zakupy. - Justin wyjął monetę z kieszeni.

- Pewnie ma dwa orły. - Łypnęła podejrzliwie na ćwierćdolarówkę.

- Nigdy nie oszukuję. - Pokazał jej monetę z obu stron.

Mogła wzruszyć ramionami i po prostu odejść, ale skinęła głową, że się zgadza.

Justin rzucił monetę i wprawnym ruchem chwy­cił ją w powietrzu na grzbiet dłoni. Orzeł. Serena widziała, że tak właśnie będzie.

- Nigdy się nie zakładaj - mruknęła pod nosem, wsiadając do powoziku.

Miała zamiar zachowywać pełne godności mil­czenie, ale po pół minucie zarzuciła ten pomysł. W końcu wsiadła do powoziku z własnej woli. Położyła torbę na podłodze i spojrzała na Justina.

- Co ty tu właściwie robisz?

Położył rękę na oparciu siedzenia i zaczął bawić się jej włosami.

- Zażywam miłej przejażdżki.

- To nie najmądrzejsza odpowiedź, Justinie. Uparłeś się, żebym ci towarzyszyła i towarzyszę. Chyba żebym podniosła krzyk i wyskoczyła z po­wozu.

Spojrzał na nią najpierw z zaciekawieniem, potem z uznaniem. Naprawdę gotowa byłaby to zrobić. Położył dłoń na jej karku.

- Co chcesz wiedzieć?

- Pytam, co robisz na Celebration. - Odsunęła się, choć dotyk palców Justina wcale nie był niemiły, wręcz przeciwnie. - Nie wyglądasz na kogoś, kto dla wypoczynku wybiera się na rejs wycieczkowy po Karaibach.

- Przyjaciel poradził, żebym popłynął. Potrze­bowałem oddechu, przekonał mnie. - Znów do­tknął jej karku. - A ty co robisz na Celebration?

- Rozgrywam blackjacka. Justin uniósł brwi.

- Dlaczego?

- Potrzebowałam oddechu. - Uśmiechnęła się wbrew woli.

Dorożkarz zaczął opowiadać o urokach wyspy, ale szybko się zorientował, że zajęci sobą pasażero­wie go nie słuchają i zamilkł.

- Skąd jesteś? - zapytała, szukając punktu za­czepienia. - Zwykle udaje mi się umiejscowić ludzi po akcencie, a ciebie nie potrafię.

Uśmiechnął się enigmatycznie.

- Podróżuję.

- Skądś jednak musiałeś wyruszyć.

- Z Nevady.

- Vegas. - Pokiwała głową. - Dobre miejsce dla ludzi z odpowiednią żyłką. - Justin wzruszył tylko ramionami. - Właśnie tak zarabiasz na życie? Hazardem?

Spojrzał jej w oczy.

- Tak. Dlaczego pytasz?

- Wczoraj przy stole było dwóch hazardzistów, ty i ten facet z Georgii, tylko że ty jesteś profes­jonalistą, a on raczej nałogowcem.

- A reszta? - zainteresował się Justin.

- Och, Teksańczyk po prostu lubi zagrać, to wszystko. Tej blondynce z Nowego Jorku wy­daje się, że jest hazardzistką. - Uśmiechnęła się. Lekkie kołysanie powoziku działało relaksująco. - Nie potrafi jednak zapamiętać, jakie karty były w grze, nie umie obliczyć swoich szans, zaplanować strategii. Jeśli wygrywa, to przez czysty przypadek. Facet z Nowego Jorku pamięta karty, ale nie umie obstawiać. Ty pod­czas rozgrywki jesteś bardzo skupiony, jak pra­wdziwy hazardzista.

- Bardzo interesująca teoria. - Zsunął jej nieco okulary, by widzieć oczy. - A ty grasz, Sereno?

- Zależy w co i zależy, jakie mam szanse. - Poprawiła okulary. - Nie lubię przegrywać. - Doskonale wiedziała, że nie mówią już o kartach, tylko o znacznie niebezpieczniejszej grze.

Odchylił się wygodnie i wskazał z uśmiechem na prawo.

- Mają tu piękne plaże.

- Mhm.

Dryndziarz, jakby wiedziony intuicją, zaczął od nowa swój monolog i nie zamilkł już do końca przejażdżki.

Ulice pełne były ludzi, w większości turystów z torbami zakupów, obwieszonych kamerami i apa­ratami fotograficznymi.

- Dziękuję za przejażdżkę. - Serena chciała wysiąść, ale Justin chwycił ją wpół, a ona oparła mu dłonie na ramionach dla utrzymania równo­wagi. Przez chwilę trwała tak w powietrzu, dopóki nie postawił jej na ziemi.

Był zdumiony, że jest taka lekka, właściwie dopiero teraz dostrzegł, że jest niewysoka, drobna, wcześniej tego nie zauważył, oczarowany jej uro­dą, klasą i emanującym od niej seksem.

- Dziękuję - powtórzyła i odchrząknęła. - Mi­łego dnia.

- Zrobię wszystko, żeby był miły. - Ujął jej dłoń.

- Justin... - Wzięła głęboki oddech. Powinna być stanowcza. Musi panować nad sytuacją. - Zgo­dziłam się na przejażdżkę, teraz idę na zakupy.

- Świetnie. Pójdę z tobą.

- Szukam prezentów. T - shirty, szkatułki ple­cione ze słomy... znudzi cię to.

- Ja nigdy się nie nudzę.

- Tym razem będziesz się nudził. Masz to zagwarantowane - obiecała i ruszyli, trzymając się za ręce.

- Co powiesz na popielniczkę z napisem „Pa­miątka z Nassau”? - zagadnął Justin niewinnie.

Omal nie parsknęła śmiechem.

- Wejdę tu - powiedziała przed pierwszym napotkanym sklepem. Zamierzała odwiedzać każdy sklep na Bay Street, dopóki Justin nie będzie miał dość.

Kupiła całą kolekcję breloczków do kluczy, kilka kasetek oklejanych muszelkami, imponujący asortyment T - shirtów, zapominając w końcu, że chciała się pozbyć Justina. Bawił ją, doprowadzał do śmiechu. Była to najsubtelniejsza forma uwo­dzenia. Jak na samotnika, a takim go widziała, był wyjątkowo sympatycznym kompanem. Przestała się na niego boczyć i uważać na każde wypowie­dziane przez niego słowo, na każdy gest.

- Popatrz! - Wzięła do ręki skorupę kokosa zamienioną w głowę roześmianego wesołka.

- Bardzo wyrafinowany prezent - stwierdził z kamienną powagą.

- Zupełnie absurdalny. - Serena wyciągnęła portfel. - W sam raz dla mojego brata. Caine też jest absurdalny. Nie zawsze - dodała uczciwie - ale jest.

Na bazarze wypatrzyła ogromną plecioną torbę ze słomy.

- Jest taka duża, że sama mogłabyś się w niej zmieścić - zażartował Justin.

- To dla mamy. Ciągle robi coś na drutach, przyda się jej taki podręczny magazynek.

- Ręczna robota - oznajmiła właścicielka stra­ganu. - Sama plotłam - dodała z dumą. - U mnie nie znajdzie pani tandety z Hongkongu. Żadnych podróbek.

- Piękna rzecz - przytaknęła Serena z podzi­wem, choć bardziej niż sam wyrób interesowała ją pykająca fajeczkę, ciemnoskóra artystka.

- A pan... - zagadnęła utalentowana dama, wachlując się wachlarzem z liści palmowych - ku­pił już pan coś swojej pani?

- Nie, jeszcze nie. Co by pani proponowała?

- Justin... - zaczęła protestować Serena.

- Może to. - Dama nachyliła się i wyciągnęła spod lady kremową tunikę ozdobioną na dole wielobarwnym haftem. - To będzie doskonałe. Proszę spojrzeć na ten fiolet, zupełnie jak oczy pani.

- Niebieskie... Ja nie... - próbowała wtrącić Serena.

- Zobaczmy. - Przyłożył jej tunikę do ramion. - Weź ją, proszę..

- Niech ją pani włoży dzisiaj wieczorem dla swojego mężczyzny - doradziła dama, pakując tunikę. - Bardzo seksowna.

- Świetny pomysł - ucieszył się Justin, od­liczając banknoty.

- Zaraz, zaraz - zaprotestowała Serena. - On nie jest moim mężczyzną.

- Nie jest twoim mężczyzną? - Dama zaniosła się serdecznym śmiechem, który wprawił bujak w rytmiczny ruch. - Nie oszukasz siódmej córki siódmej córki, skarbie. Nie żartuj. Torbę też bie­rzesz?

- Ja... - Serena wpatrywała się tępo w torbę, usiłując odgadnąć, jakim sposobem znalazła się w jej dłoni.

- Tak, torba też. - Justin odliczył kilka kolej­nych banknotów. - Dziękujemy.

Dama schowała pieniądze.

- Miłego pobytu na wyspie.

- Chwileczkę... - Serena zamierzała twardo stanąć okoniem.

Justin pociągnął ją za rękę.

- Nie będziesz przecież się kłóciła z siódmą córką siódmej córki. Nie wiadomo, jaki urok mog­łaby na ciebie rzucić.

- Bzdury - prychnęła, ale obejrzała się, spog­lądając niepewnie na bujającą się spokojnie w fote­lu damę. - Nie możesz kupować mi ciuchów, Justin. Przecież cię nie znam.

- Właśnie kupiłem.

- Nie powinieneś był. W dodatku zapłaciłeś za torbę dla mamy.

- Kłaniaj się jej ode mnie.

Westchnęła i zmrużyła oczy przed rażącym słońcem.

- Jesteś niemożliwy.

- Widzisz? Już mnie znasz. - Zdjął tkwiące na kapeluszu okulary i wsunął jej na nos. - Głodna?

- Tak. - Jej kąciki ust drgnęły. Nie mogąc już dłużej udawać zagniewanej, uśmiechnęła się. - Tak, i to bardzo.

- Co powiesz na piknik na plaży? Wzruszyła ramionami.

- Jeśli postarasz się o prowiant, zimne napoje i transport, powiem zgoda.

- Coś jeszcze? - Zatrzymał się i oparł o maskę jakiegoś mercedesa.

- To chyba wszystko.

- W takim razie ruszajmy. - Wyjął kluczyki z kieszeni i otworzył drzwi od strony pasażera.

Szeroko otworzyła oczy.

- To twój samochód?

- Wypożyczony. W bagażniku jest chłodziarka. Lubisz kurczaka?

Nie odpowiedziała od razu, lecz kiedy siedzieli już w samochodzie, stwierdziła:

- Nie brakuje ci pewności siebie.

- To nie pewność siebie, raczej wiara, że szczę­ście będzie mi sprzyjać. - Ujął ją pod brodę i musnął wargami jej usta.

Nie widziała, czy bardziej podziwiać nonszalanc­kie maniery Justina, czy oburzać się na nie.

- Chciałabym wiedzieć, jakie jeszcze karty masz w rękawie - mruknęła, kiedy ruszali.

Prowadził z tą samą beztroską swobodą, z jaką robił wszystko inne, a ruch lewostronny nie na­stręczał mu żadnych problemów, jakby poruszał się w nim na co dzień.

Jechali drogą wśród drzew migdałowych, minęli winnice z dojrzewającymi gronami, sad pomarań­czowy, bogate rezydencje w stylu kolonialnym, jak przystało na wyspę. Justin nie odzywał się. Lubił milczeć, i to jego milczenie ekscytowało Serenę, a zarazem, o dziwo, działało relaksujące Kiedy zdała sobie z tego sprawę, natychmiast pojawiła się refleksja, że odprężenie jest jej czymś obcym. Na dobrą sprawę nie potrafiła się relaksować, nie wiedziała, co to takiego.

Zerknęła na Justina. Hazardzista. Znajomy z rej­su. Spotykała wielu jemu podobnych na Celeb - ration, pojawiali się i szybko znikali. Nie przywią­zywała żadnej wagi do tych przelotnych spotkań. Jeśli będzie ostrożna, może sobie pozwolić na to, by Justin Blade adorował ją przez kilka następnych dni.

Cóż w tym złego, że ma ochotę poznać go trochę bliżej? Spędzić z nim trochę czasu? Nie zamierzała się w nim zakochiwać i lać łez po zakończeniu rejsu, kiedy piękny Justin pomaszeruje w siną dal. Do tej pory nikt nie zawrócił jej w głowie, to i teraz nie zawróci.

Posłał jej jedno z tych swoich chłodnych, po­zbawionych uśmiechu spojrzeń. Serena poczuła dziwne łaskotanie w gardle i pomyślała, że musi jednak bardzo uważać, niczym saper na polu mi­nowym.

- O czym myślisz? - zapytał.

- O bombach - odparła bez namysłu. - O śmier­cionośnych ładunkach wybuchowych. - Uśmiech­nęła się szeroko, po czym zagadnęła: - Kiedy się zatrzymamy? Umieram z głodu.

Zjechał na pobocze i wyłączył silnik.

- Może być tutaj?

Omiotła wzrokiem pas białego piasku i błękitny ocean.

- Świetnie. - Gdy wysiadła z samochodu, wciąg­nęła głęboko w płuca powietrze pachnące solą, kwiatami i rozgrzanym piaskiem. - Rzadko scho­dzę na ląd. Kiedy statek stoi w porcie, odsypiam albo czytam, czasami opalam się na pokładzie. A przecież tyle razy byłam w Nassau.

- Skoro nie schodzisz na ląd, dlaczego zdecydo­wałaś się pracować na turystycznym statku? - Jus­tin wyjął z bagażnika chłodziarkę i koc.

- Ze względu na ludzi. Jestem ich ciekawa, a tu możną spotkać najróżniejszych. - Zzuła san­dały i poczuła gorący piasek pod stopami. - Mamy pięćset osób samej załogi, a tylko dziesięcioro jest Amerykanami. Taki liniowiec to pływające Narody Zjednoczone. Przy moim stole pojawiają się ludzie ze wszystkich pięciu kontynentów.

- Rozłożyła koc i usiadła na jego brzegu. - Będzie mi tego brakowało.

- To znaczy, że rezygnujesz z pracy? - Justin usiadł obok niej.

Zdjęła kapelusz, odrzuciła włosy do tyłu.

- Już pora. Pobędę trochę z rodziną, zastanowię się, co dalej.

- Masz już jakieś plany?

- Myślałam o hotelu - kasynie. - Zamierzała przedyskutować ten pomysł z ojcem. On będzie wiedział najlepiej, jak się zabrać do realizacji takiego przedsięwzięcia.

- Masz już praktykę - powiedział Justin, prze­konany, że Serena zamierza ubiegać się o pracę krupierki na przykład w którymś z wielkich hoteli w Las Vegas. - Jedyna różnica to ta, że będziesz pracować na lądzie. - Coś przyszło mu do głowy, ale postanowił się wstrzymać z wyjawieniem po­mysłu. - Gdzie mieszka twoja rodzina?

- Hm? Aaa... w Massachusetts. - Spojrzała na chłodziarkę. - Nakarm mnie. - Kiedy otworzył wieko, rozpoznała statkowe sztućce i serwetki.

- Jak to załatwiłeś? Kuchni nie wolno przygotowy­wać pikników.

- Przekupiłem ich. - Podał Serenie udko.

- Och, jasne. Niepotrzebnie pytałam. Co mamy do picia?

Wyjął termos i dwa plastikowe kubki z logo statku.

- Jak kurczak?

- Świetny. Spróbuj. - Przyjęła kubek napeł­niony różowym napojem i upiła łyk. - Sok owocowy z rumem, specjalność naszej kuchni. Zwykle tego nie pijam.

- Dzisiaj nie pracujesz, możesz sobie pozwolić na odrobinę alkoholu - powiedział Justin, wy­jmując kawałek kurczaka dla siebie.

- Co nie znaczy, że muszę się upić - mruknęła, rozkoszując się słońcem, spokojem i bryzą od oceanu.

- Myślałem, że na plażach będzie więcej ludzi.

- Turyści albo chodzą po sklepach, albo wyku­pili wycieczki z przewodnikiem, albo bawią się w nurkowanie po drugiej stronie wyspy. W Nassau jest wiele atrakcji poza opalaniem się i kąpielami w oceanie. Poza tym jest po sezonie.

- Mhm. - Patrzył, jak Serena strzepuje piasek z nóg. - Mówisz zupełnie jak nasz dryndziarz.

- Dziwię się, że nie popłynąłeś promem do kasyna na Paradise Island.

- Dziwisz się? - Nachylił się ku Serenie i do­tknął jej włosów. - Wolę inną grę.

Gdy ją pocałował, ogarnęło go pożądanie tak potężne, jak jeszcze nigdy w życiu. Tracił rozum, przestawał myśleć, nie poznawał samego siebie. Pragnął jej, chciał czuć jej gorące ciało pod pal­cami, poznawać je centymetr po centymetrze, aż oboje padną wyczerpani, nie mając sił na więcej.

- Wracajmy na statek, Sereno - szepnął, piesz­cząc wargami jej ucho. - Teraz, zaraz. Pójdziemy do mojej kabiny. Pragnę cię.

Jego słowa z trudem docierały do jej mocno zmąconej świadomości.

- Nie - tchnęła ledwie słyszalnie. - Nie - powtó­rzyła już wyraźniej, bardziej stanowczo i uwolniła się z objęć Justina. - Nie - zdecydowanie po­wtórzyła po raz trzeci, obejmując kolana rękoma.

- Nie masz prawa...

- Nie mam prawa do czego? - Ujął jej twarz w dłonie. - Do tego, żeby cię pragnąć? Do tego, żeby uzmysłowić ci, że ty też mnie pragniesz?

W chłodnych zwykłe oczach Justina zabłysł gniew. Znów wydał się Serenie bezwzględny i nie­bezpieczny, jak wczoraj, kiedy usiadł przy jej stole. Odepchnęła jego dłonie.

- Nie będziesz mi mówił, czego pragnę! - od­parowała gniewnie. - Jeśli szukasz krótkiej przygo­dy, rozejrzyj się za kimś innym. Nie powinieneś mieć kłopotów. - Podniosła się i ruszyła w stronę oceanu.

Justin też się poderwał, dogonił ją i chwycił za łokieć.

- A ty nie będziesz mi mówiła, czego szukam - rzucił ostrym tonem. - Sama nie wiesz, co robisz. Mogłem wziąć cię tu, na plaży publicznej, w biały dzień.

- Naprawdę? - Odrzuciła głowę do tyłu, wście­kła, że usłyszała prawdę. - Skoroś taki pewien swego, dlaczego tego nie zrobiłeś?

- Lubię prywatność, ale jeśli będziesz napierać, zrobię wyjątek.

- Aha - prychnęła z pogardą, odwróciła się i zrobiła kilka kroków, ale Justin chwycił ją ponow­nie za łokieć. Był rozwścieczony, widziała to w jego oczach, ale ona była rozwścieczona jeszcze bardziej. Kiedy traciła panowanie nad sobą, to efektownie, z hukiem, do końca i na całego. Kiedy przyciągnął ją do siebie, zaklęła siarczyście.

Justin miał ochotę zmiażdżyć pocałunkiem te ciskające przekleństwa usta. Owładnęła go furia i pożądanie. Z tym drugim wolał jednak nie igrać, wiedząc, jak rzecz może się skończyć. W efekcie Serena wylądowała pupą w wodzie.

- Ty... - zatchnęła się. - Ty bydlaku! - Podnios­ła się i natarła na niego, chcąc odpłacić pięknym za nadobne, ale Justin jednym chwytem unieruchomił jej dłonie.

Wprost niepojęte, ale szczerzył zęby w bezczel­nym uśmiechu!

- Jesteś piękna, kiedy się złościsz.

Ani trochę nie ochłonęła po zetknięciu z wodą.

- Zapłacisz mi za to, Blade. - Nie mogąc użyć rąk, zaatakowała kolanem i tym razem oboje wylą­dowali w wodzie. - Puść mnie, ty durniu - prych­nęła, wynurzając głowę. - Nas, MacGregorów, nikt nie śmie znieważać bezkarnie.

Justin, zamiast usłuchać, chwycił ją mocniej i pocałował. Serena zaczęła się szarpać, przyszła następna fala i Justin z największym wysiłkiem obrócił ich oboje w stronę brzegu. Leżeli teraz na mokrym piasku, dysząc jak po ciężkiej walce, obmywani falą przyboju.

- MacGregor? - powtórzył, potrząsając mokrą głową. - Serena MacGregor?

Odgarnęła włosy przylepione do twarzy.

- Owszem. I jak tylko przypomnę sobie nasze prastare szkockie klątwy, to rzucę na ciebie urok.

Justin zmrużył oczy, przyglądał się jej przez długą chwilę bardzo uważnie, zachichotał, a po­tem oparł czoło o jej czoło i ryknął głośnym śmiechem.

- Co w tym takiego śmiesznego? - zapytała, zdumiona dziwną reakcją Justina. - Jestem mokra, cała w piasku, w dodatku nie skończyłam lunchu.

Wciąż się śmiejąc, pocałował ją w nos.

- Wyjaśnię ci kiedyś, przy okazji. A teraz opłucz­my się z piachu i dokończmy kurczaka.

ROZDZIAŁ TRZECI

Serena MacGregor. Justin pokręcił głową i wyjął z szafy świeżą koszulę. Dawno nic go tak nie zaskoczyło. Kiedy twoim narzędziem pracy są spryt i refleks, nie możesz sobie pozwalać na taki luksus, by ktoś inny cię zaskoczył.

Dziwne, że nie dostrzegł rodzinnego podo­bieństwa, ale z drugiej strony Serena nie była zbyt podobna do swojego potężnego, rudowłose­go ojca. Prędzej do damy, której portret wisiał w bibliotece Daniela. Ileż to razy w minionych latach Justin odwiedzał Hyannis Port... Jednak Reny, jak nazywała ją rodzina, nie miał okazji spotkać. Uczyła się w szkole z internatem, potem podjęła studia, w każdym razie ilekroć odwiedzał MacGregorów, nie było jej w domu. Nie wie­dzieć czemu wyobrażał ją sobie jako chudą okularnicę, która po Danielu wzięła ogniście rude włosy, a po Annie nobliwy, ale i ekscentryczny sposób bycia. Tak, Serena MacGregor komplet­nie go zaskoczyła.

Dziwne, że zdecydowała się na taką pracę. Miała iloraz inteligencji większy niż Celebration wyporność, a rodzinnych pieniędzy tyle, że ojciec mógłby kupić jej liniowiec w prezencie jako zabaw­kę. Ale MacGregorowie tacy właśnie byli, nieprze­widywalni i uparci, zawsze chadzali swoimi ścież­kami.

Justin stał z koszulą w ręku obok szafy, nagi do pasa, zatopiony we wspomnieniach. Pierwszy raz spotkał Daniela MacGregora przed dziesięciu laty, kiedy sam miał dwadzieścia pięć. Łut szczęścia sprawił, że mógł spłacić wspólnika i wykupić prowadzony dotąd na spółkę hotelik w Las Vegas. Zamierzał go rozbudować, przerobić, ale nie miał odpowiednich środków. Na kredyt w banku nie mógł liczyć, zresztą z zasady nie ufał bankom, jak i w ogóle wszelkim zobowiązaniom podejmowa­nym na papierze. Cóż, dawała o sobie znać jego indiańska krew. Wtedy usłyszał o Danielu MacGregorze.

Przeprowadził prywatne rozpoznanie. Z infor­macji, które zdobył, wyłonił się obraz człowieka twardego, wielkiego finansisty i ekscentryka, który działa wedle własnych zasad i z reguły wygrywa. Justin skontaktował się z nim i po kilku telefonach oraz wymianie korespondencji złożył pierwszą wi­zytę w Hyannis Port.

Daniel pracował w domu. Nie wierzył w biu­ra, gdzie człowiek uzależniony jest od wind i se­kretarek. Wolał swoją ogromną rezydencję z la­biryntami korytarzy i pokoi, w której człowiek miał cudowne wrażenie, że wokół nie ma żywej duszy.

- A więc ty jesteś Blade - przywitał Justina, bębniąc palcami w blat biurka.

- A pan jest MacGregor. Daniel uśmiechnął się.

- W rzeczy samej. Siadaj, mój chłopcze. - Justin mu się spodobał, choćby ze sposobu, w jaki się poruszał, bo Daniel potrafił ocenić człowieka od pierwszego rzutu okiem, po nic nieznaczących, zdawałoby się, drobiazgach. - Mówisz, że chcesz pożyczki...

- Proponuję inwestycję, panie MacGregor - skorygował Justin. Fotel był tak ogromny i tak zaprojektowany, że człowiek powinien się w nie­go zapaść, poczuć się mały i słaby, tymczasem Justin siedział w nim całkiem swobodnie. Po­trafił być jednocześnie rozluźniony i czujny, pa­sywny i gotów do skoku. - Nieruchomość będzie poręczeniem.

- Mhm... - Daniel złożył dłonie, bacznie obser­wując swojego gościa. Chłodny, opanowany, kiedy trzeba zapewne gwałtowny. Czuło się w nim krew Komanczów, krew wojowników. Daniel doceniał to, bo sam pochodził z wojowniczego szkockiego klanu. - Mhm... - mruknął ponownie. - Co jesteś wart, chłopcze?

Justin miał ochotę odparować ostro, ale zmilczał i sięgnął po teczkę, z którą przyszedł.

- Mam tutaj wszystkie papiery, wyceny i tak dalej...

Daniel zaśmiał się i machnął ręką.

- To wszystko zdążyłem sprawdzić, zanim cię tu zaprosiłem. Pytam o ciebie. Powiedz, dlaczego akurat tobie mam pożyczyć pieniądze.

Justin odstawił teczkę.

- Zawsze spłacani swoje długi.

- Nie ostałbyś się długo w biznesie, gdybyś nie spłacał.

- Obiecuję duży zysk.

Daniel zaniósł się śmiechem, aż łzy mu z oczu popłynęły.

- Mam dość pieniędzy, chłopcze.

- Tylko głupiec nie chce mieć więcej - stwier­dził Justin spokojnie.

Daniel przestał się śmiać.

Odchylił się w fotelu i kiwnął głową.

- Masz rację, cholera. - Uderzył dłonią w blat biurka. - Masz rację. Ile ci trzeba na załatanie dziur?

- Trzysta pięćdziesiąt tysięcy - odparł Justin, nie mrugnąwszy okiem.

Daniel wyjął z biurka butelkę szkockiej i nierozpieczętowaną talię kart.

- Zagrajmy w pokera.

Grali przez godzinę, nie rozmawiając. Jedyne słowa, jakie padły, dotyczyły licytacji. Gdzieś w głębi domu zegar wydzwaniał kolejne kwadran­se. Ktoś zapukał do drzwi, ale Daniel krzyknął, że jest zajęty. Zapach cygara Justina mieszał się z zapachem whisky i przejrzałych róż pnących się wokół okna.

- Potrzebujesz akcjonariuszy - powiedział Da­niel, kiedy skończyli.

- Właśnie udało mi się uwolnić od wspólnika. - Justin zgniótł niedopałek cygara.

- Jeśli chcesz zrobić pieniądze, musisz wypuś­cić akcje na rynek, chłopcze. - Daniel odsunął karty, uboższy o półtora tysiąca. - Ktoś, kto gra jak ty, powinien to rozumieć. - Zastanawiał się przez chwilę. - Pożyczę ci pieniądze i kupię pakiet akcji, dziesięć procent. Ty zatrzymaj sześćdziesiąt pro­cent, resztę sprzedaj. - Dokończył whisky i uśmiech­nął się szeroko. - Masz głowę na karku, będziesz kiedyś bogaty.

- Wiem.

Daniel znowu zaniósł się tubalnym śmiechem.

- Zostań na kolacji - poprosił, wstając z fotela. Został na kolacji, stał się też bogaty. Nazwał swój hotel Comanche i uczynił go jednym z najlep­szych w Las Vegas. Potem kupił podupadający hotel w Tahoe i powtórzył sukces, co mówi samo za siebie. Po dziesięciu łatach był właścicielem pięciu dochodowych hoteli - kasyn, miał też udziały w róż­nych firmach w kraju i w Europie. W tym okresie mnóstwo razy odwiedzał rezydencję MacGregorów, podejmował Annę i Daniela w swoich hote­lach, jeździł na ryby z ich synami. Ale nigdy nie miał okazji zobaczyć Sereny.

- Mądra dziewczyna - mówił czasami Daniel - ale nie chce się ustatkować. Nie spotkała jeszcze swojego faceta. Powinieneś ją poznać.

Justin udawał, że nie rozumie jednoznacznych aluzji Daniela.

- Stary diabeł - mruknął, wkładając koszulę. To Daniel namówił go na rejs na Celebration.

- Popłyń, odpocznij trochę - nalegał. - Ode­tchniesz morskim powietrzem, nacieszysz oczy widokiem pięknych dziewczyn w kostiumach ką­pielowych.

Chwycił przynętę, kiedy Daniel przysłał mu bilet z prośbą, żeby mu kupić przy okazji skrzynkę dobrej whisky w strefie wolnocłowej.

Udała się sztuczka staremu manipulatorowi, my­ślał teraz z rozbawieniem. Daniel słusznie przewi­dział, że Justin zajrzy do kasyna, a resztę pozo­stawił losowi. Ciekawe, co by powiedział, gdyby dotarło do niego, że przyjaciel i wspólnik w inte­resach kilka godzin wcześniej usiłował zaciągnąć Serenę do łóżka?

Przeczesał włosy palcami. Chciał się przespać z córką Daniela MacGregora. Dobry Boże!

Wyjął marynarkę i zatrzasnął drzwi szafy. Szczwany lis miałby za swoje, gdyby Justin uwiódł mu ukochaną córkę. Lecz teraz powinien unikać Sereny do końca rejsu, a przed Danielem udać, że w ogóle jej nie spotkał. Odpłaci spryciarzowi pięknym za nadobne.

Kiedy wszedł do kasyna, Serena stała koło niewielkiego czarno - białego monitora i rozmawia­ła z opalonym blondynem, którego Justin zdążył już zidentyfikować jako jej szefa. Zaśmiała się w odpo­wiedzi na jakąś jego uwagę i pokręciła głową, a Dale dotknął serdecznym gestem jej policzka, po czym poprawił jej muszkę. Justin obserwował z da­leka tę scenę i targała nim zazdrość, podłe, mało­stkowe i bardzo nieprzyjemne uczucie, nad którym nie potrafił zapanować, chociaż zwykle bez trudu panował nad emocjami. Jednak przy Serenie tracił kontrolę. Klnąc w duchu przebiegłego Szkota, podszedł do jego najmłodszej latorośli.

- Witaj, Sereno - zagadnął. - Nie prowadzisz dzisiaj gry?

- Właśnie skończyłam krótką przerwę. - Po­winna była wiedzieć, że Justin nie zostawi jej w spokoju. - Nie widziałam cię tu wczoraj wieczorem. Myślałam, że wypadłeś za burtę. - Odwróciła się do osłupiałego Dale'a: - Dale, to Justin Blade. Próbował mnie uwieść na plaży w Nassau, a kiedy mu się nie udało, wrzucił mnie do wody.

- Rozumiem. - Dale wyciągnął rękę. - Tego sposobu jeszcze nie próbowałem. Skuteczny?

- Zamknij się, Dale - powiedziała Serena słod­kim głosem.

- Proszę jej wybaczyć. Życie na morzu czyni niektórych z nas zgorzkniałymi. Dobrze się pan czuje na statku, panie Blade?

- Doskonale. - Justin posłał Serenie przeciąg­łe spojrzenie. - To bardzo ciekawe doświad­czenie.

- Panowie zechcą mi wybaczyć - powiedziała przesadnie uprzejmym tonem. - Muszę zmienić Tony'ego przy stole. - Odwróciła się i zaciskając zęby, podeszła do piątki. Dopiero tutaj udało się jej rozluźnić mięśnie twarzy. Przywitała trójkę graczy profesjonalnym uśmiechem, który zastygł jej na ustach, kiedy Justin zajął jedno z wolnych miejsc.

- Dobry wieczór. Nowa talia. - Rozpieczętowała karty i zaczęła je tasować, obiecując sobie, że wyautuje Justina z gry. Podała mu talię do przeło­żenia, po czym wsunęła ją do drewnianej skrzynecz­ki, sprawdziła, czy wszyscy obstawili i zaczęła pierwsze rozdanie.

Był już taki moment, że Justin został zaledwie z trzema sztonami, ale dostał dwie siódemki i zrobił splita, który dał mu odpowiednio dwadzieścia i dwadzieścia jeden punktów. Powoli się odgrywał. Kiedy musiała przejść do innego stołu, Justin przeniósł się razem z nią. Po raz kolejny obiecała sobie, że tego wieczoru będzie musiał sromotnie przegrać, ale kupka sztonów obok niego rosła cały czas. Skończył grę z siedmiuset pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni.

Kiedy Serena wypłaciła mu pieniądze, musiała sama pójść ze sztonami do kasy, bo Dale był akurat zajęty.

Justin chwycił ją za rękę.

- Jeszcze jedno rozdanie? - zapytał, korzys­tając z tego, że przy stole nie było innych gra­czy.

- Skasowałeś już wygraną - powiedziała, usiłu­jąc uwolnić dłoń, ale Justin nie puszczał.

- Nie będziemy grać na pieniądze.

- Regulamin zabrania prywatnych gier z pasa­żerami. Wybacz, ale muszę zamknąć stół.

- Zagramy o spacer po pokładzie - nalegał.

- Nie mam ochoty.

- Boisz się zagrać ze mną, prawda, Sereno? Pamiętaj, że masz nade mną przewagę, bo to ty rozdajesz karty. Grasz dla domu.

- Dobrze. Jeśli wygram, do końca rejsu bę­dziesz trzymał się z dala ode mnie. - Zdjęła jego dłoń z nadgarstka.

Justin zastanawiał się przez chwilę. Byłoby to znacznie rozsądniejsze niż jego obecne próby zbli­żenia się do Sereny. Zaciągnął się po raz ostatni cygarem i zgasił niedopałek. Nie po raz pierwszy zawierzał swój los kartom.

- Zgoda.

Dostał dwójkę i piątkę, Serena odkryła dziesiąt­kę. Dobrał kartę - damę. W pierwszej chwili chciał na tym poprzestać, ale Serena miała zbyt zadowoloną minę. Gotów był założyć się o wszystkie pieniądze, że zakryta karta Sereny to ósemka albo wyżej. Poprosił o jeszcze jedną kartę.

- Cholera! - Rzuciła mu czwórkę. - Przysię­gam, Justin, że któregoś dnia cię pokonam. - Od­kryła waleta.

- Nie pokonasz. Za bardzo zależy ci na tym, żeby mnie pobić, i przez to przestajesz myśleć o grze. - Wstał i wsunął dłonie do kieszeni. - Czekam na ciebie na zewnątrz.

Gdy Dale spojrzał w stronę Sereny, zobaczył, że jego najlepsza krupierka pokazuje język znikające­mu w drzwiach pasażerowi.

Justin stanął na pokładzie. Był zły i zawiedzio­ny. Wzruszył ramionami. Cóż, zdał się na los szczęścia i wygrał. Równie dobrze mógł przegrać to ostatnie rozdanie. Byłoby lepiej, gdyby przegrał. Uniknąłby komplikacji. Bo wiedział, że ich nie uniknie. Serena była pierwszą kobietą w jego życiu, której nie będzie potrafił zapomnieć, tyle wiedział na początek.

Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby usłyszała, że to Daniel chytrusek zaaranżował ich spotkanie, Uśmiechnął się do siebie. Pewnie obdarłaby tatusia ze skóry i powiesiła na suchej gałęzi. Postanowił, że na razie nic jej nie powie, zachowa tę wybucho­wą wiadomość na inną okazję.

- Masz powód, żeby się uśmiechać - zauważyła Serena z przekąsem, podchodząc do niego. - Karta ci idzie.

Justin ujął jej dłoń i ucałował z galanterią.

- I niech tak zostanie. Nie zamierzam prze­grywać. Jesteś bardzo piękna, Sereno.

- Kiedy się złoszczę - wycedziła, mówiąc so­bie, że nie da się nabrać na pochlebstwa.

- Moja ciotka uważa, że kto gra hazardowo w karty, ten kuma się z diabłem. Ciocia jest Francuzką, z tej Unii, która pozostała w ojczyźnie.

- A ty kim jesteś? - zapytała Serena, nie bardzo rozumiejąc wtręt o cioci.

- Komanczem.

- Mogłam się tego domyślić.

- Komanczem z niewielką domieszką krwi francuskiej i walijskiej. Ojciec był czystym In­dianinem, natomiast indiański przodek mojej matki poślubił osadniczkę z francusko - walijskiej rodzi­ny. Stąd to europejskie pokrewieństwo. - Justin rozwiązał jej muszkę. - Rodzinna legenda mówi, że zobaczył złotowłosą dziewczynę nad rzeką, jak prała bieliznę. Był dzielnym wojownikiem, który zabił wielu białych, broniąc swojej ziemi, ale tej kobiety zapragnął, więc zabrał ją do swoich. - Za­czął rozpinać guziki bluzki Sereny.

- Barbarzyństwo - wykrztusiła. - Porwał ją, mówiąc po prostu.

- Kilka dni później ugodziła go nożem w ramię. Chciała uciec, ale kiedy zobaczyła jego krew na swoich dłoniach, została. Pielęgnowała go, opat­rywała ranę, a potem dała mu zielonookie dzieci.

- Trzeba było znacznie większej odwagi, by zostać, niż by użyć noża.

Justin uśmiechnął się. Serenie drżał głos, ale patrzyła mu prosto w oczy.

- Nazwał ją Złotym Skarbem i nigdy nie wziął sobie żadnej innej kobiety. Stąd zrodziła się nasza tradycja rodzinna. Jeśli któryś z nas spotka złotowłosa kobietę i jej zapragnie, natychmiast bierze ją. - Justin zaniknął jej usta gorącym, namiętnym pocałunkiem.

Serena zacisnęła dłonie na jego ramionach, jak­by się bała, że jeszcze chwila, a pożądanie uniesie ją, nieważką i bezwolną, w nieznany, groźny świat. Dałaby teraz Justinowi wszystko, o co by poprosił, niepomna na wysyłane przez mózg ostrzeżenia. Pragnęła tylko jednego, żeby nadal ją całował i pieścił, nie wypuszczał z objęć. Zanurzyła palce w jego włosach i przyciągnęła go bliżej do siebie.

Kiedy zaczął całować jej szyję, była w stanie tylko wyszeptać jego imię.

Justin podniósł głowę:

- Przemokłaś. Chodźmy do środka.

- Co takiego? - Oszołomiona, na wpół przyto­mna, dopiero teraz zdała sobie sprawę, że pada deszcz. Odsunęła się od Justina i przeczesała włosy palcami. - Ja... Ja...

- Musisz iść spać - dokończył za nią.

- Tak. - Serena otuliła się szczelnie marynar­ką. - Już późno. - Potoczyła zamglonym wzro­kiem po pokładzie. - Pada - powtórzyła bez sensu.

Była w tej chwili tak bezbronna, że Justin zapragnął jej jeszcze bardziej, a jednocześnie coś go powstrzymywało. Wsunął dłonie do kieszeni i zacisnął je w pięści. Niech diabli wezmą MacGregora, pomyślał ze złością. Stary spryciarz za­stawił na niego niezłą pułapkę. Gdyby poszedł teraz z Serena do łóżka, byłby to koniec jego przyjaźni z Danielem, którego przez te lata poko­chał jak ojca.

Gdyby nie to, nie czekałby ani chwili. A jeśli znowu zaczeka... oto i gra, prawdziwy hazard.

- Dobranoc, Sereno.

Stała przez chwilę bez ruchu, wahając się mię­dzy rozsądkiem i szaleństwem.

- Dobranoc - powiedziała w końcu, biorąc głęboki oddech, i szybko odeszła.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Serena wybrała pokład widokowy na rufie, za­kładając, że nie będzie tam nikogo. Wiedziała, że ci, którzy zostali na statku, będą woleli opalać się przy dużym basenie, gdzie mieli pod nosem bar i grill. Większość pasażerów zeszła na ląd, by zwiedzić San Juan z jego pięknym starym miastem i dziewiętnastowiecznymi fortyfikacjami.

Zasnęła dopiero nad ranem i obudziła się z tru­dem, kiedy zadzwonił budzik, a musiała wstać wcześnie, bo obiecała Dale'owi, że pomoże mu zrobić bilans z poprzedniego dnia. Teraz mogła wreszcie wyciągnąć się na leżaku i odpocząć.

Nie chciała wracać myślami do tego, co wyda­rzyło się poprzedniego wieczoru, a jednak nie była w stanie uchronić się przed reminiscencjami. Co się z nią działo, gdy Justin dotykał ustami jej ust? Nie rozumiała swoich reakcji, ale wiedziała jedno: więcej nic podobnego nie może się zdarzyć. Dla­czego Justin tak ją pociągał? Będąc z nim, miała wrażenie, że staje nad przepaścią. Igrała z niebez­pieczeństwem.

Zsunęła ramiączka stanika od bikini i ułożyła się wygodnie. Może jednak powinna się zastanowić, co się z nią dzieje, a nie uciekać przed faktami. Jeśli MacGregorowie mieli jakąś wspólną cechę, to było nią realistyczne spojrzenie na świat, umiejętność mierzenia się z problemami i znajdowania roz­wiązań. Zmierz się z problemem i znajdź roz­wiązanie - tak powinno brzmieć ich rodowe zawo­łanie, pomyślała z uśmiechem.

Justin był bardzo atrakcyjny. Niebezpiecznie atrakcyjny. I nie chodziło tylko o wygląd, mono­logowała w duchu, zakładając okulary przeciw­słoneczne. Wygląd nie jest aż taki ważny. Chodziło raczej o siłę, seks i władczość. Wszystkie te trzy cechy stanowiły dla niej wyzwanie, a Serena nigdy nie wybierała prostej drogi i kochała wyzwania, im większe, tym lepiej.

Czy go lubi? Prychnęła w pierwszej chwili, ale zaczęła się zastanawiać. No więc lubi czy nie? Przypomniała sobie wspólnie spędzony dzień w Nassau, ich żarty, to, jak miło było spacerować, trzymając się za ręce. Musiała przyznać, że chyba jednak go lubi. Trochę. Ale nie w tym rzecz, powiedziała sobie, poprawiając okulary. Rzecz w tym, co przez najbliższych pięć dni począć z fantem pod tytułem Justin Blade?

Nie mogła się ukrywać. Nawet gdyby miała ku temu szansę - a nie miała - i tak duma nie pozwoli­łaby jej na takie rozwiązanie. Musi poradzić sobie z nim. I z samą sobą. Dotąd myślała, że nie stanie się nic złego, jeśli spędzi z Justinem trochę czasu, pozna go nieco lepiej. Ot, niewinna znajomość...

Zaiste, czysty wzór niewinności! Szczerze mó­wiąc, od samego początku wiedziała, że znajomość z Justinem nie może być niewinna. I tak wróciła do punktu wyjścia, czyli do fatalnego zauroczenia. Jak można było się spodziewać, po długich wewnętrz­nych deliberacjach nie znalazła żadnego satysfak­cjonującego rozwiązania.

Obróciła się na brzuch, jej myśli powędrowały innym torem.

Cóż, za kilka dni zejdzie z Celebration i pojedzie do domu. Bezrobotna, bez sprecyzowanych planów na przyszłość. Teraz, kiedy powinna podjąć zasad­nicze życiowe decyzje, spotkanie z wędrownym hazardzistą wydawało się błahym doprawdy epizo­dem. Niepotrzebnie go wyolbrzymiała. Owszem, Justin jest atrakcyjnym, interesującym mężczyzną. I tyle. Kropka.

Będzie go traktowała jak każdego innego pasaże­ra. Będzie miła i uprzejma, oczywiście bez przesady. I na pewno nie siądzie z nim już więcej do blackjacka we dwoje. Ten facet miał zbyt wielki fart.

Słońce i spokój na pokładzie w końcu ją zmorzyły i Serena zasnęła.

Śniło się jej, że dryfuje nago na tratwie po błękitnym oceanie, wystawiając ciało do słońca. Mogłaby tak dryfować bez końca. Czuła się wolna, wolna od wszystkiego. Unosiła się na fali, a może była w zielonej dżungli. Słońce pieściło jej skórę niczym dłonie kochanka...

Gdy motyl musnął jej ucho, uśmiechnęła się. Leżała nieruchomo, żeby go nie spłoszyć. Przy­siadł na jej policzku, a potem zawisł nad jej wargami i wyszeptał jej imię.

Dziwne, pomyślała, przeciągając się rozkosznie, motyl zna moje imię. Powoli uniosła powieki, chciała zobaczyć jego wielobarwne skrzydła, a zo­baczyła zielone oczy Justina.

Patrzyła w nie przez chwilę, po czym zamknęła znowu powieki, jakby chciała zatrzymać odcho­dzący sen.

- Myślałam, że jesteś motylem - mruknęła.

- Tak? - Uśmiechnął się i musnął wargami jej usta.

- Mhm. - Westchnęła leniwie. - Jak się tu dostałeś?

- Gdzie?

- Tu, gdzie jesteśmy. Przypłynąłeś na tratwie?

- Nie. - Justin widział, że Serena jest pod­niecona i na wpół jeszcze pogrążona we śnie. Wydawała się taka bezbronna. Chciał ją mieć... i chciał ją chronić, dwa sprzeczne odruchy. Pocało­wał ją w ramię. - Śniło ci się.

- Aha. - Nie miało dla niej znaczenia, co jest snem, a co jawą. - Jest bardzo przyjemnie.

Justin przesunął palcem po jej plecach.

- Owszem. Przyjemnie.

Ocknęła się wreszcie, szeroko otworzyła oczy.

- Justin?

- Tak?

- Co ty tutaj robisz?

Zerknął na kawałek materiału ledwie okrywają­cy jej piersi.

- Już o to pytałaś. Nie powinnaś leżeć na słońcu, nie chroniąc skóry - powiedział z troską i zaczął nacierać jej plecy kremem.

- Przestań! - zawołała i zaraz się wściekła, że jej głos zabrzmiał tak chrapliwie.

- Jesteś bardzo wrażliwa - mruknął. - Szkoda, że nigdy nie możemy znaleźć się we właściwym miejscu we właściwym czasie.

- Zostaw mnie w spokoju, Justin. - Przesunęła się, uciekając przed jego dłońmi. - Pozwól mi odpocząć. - Usiadła na leżaku i zapięła stanik kostiumu. - Musiałam wstać bardzo wcześnie, a wieczorem, jak tylko wyjdziemy z portu, znowu muszę być w kasynie. - Wyciągnęła się wygodnie, dając do zrozumienia, że Justin ma sobie pójść.

- Chcę się zdrzemnąć.

- A ja chcę porozmawiać z tobą. - Podniósł się.

- A ja nie chcę. - Omiotła szybkim spojrze­niem jego sylwetkę i odwróciła wzrok. Zdecydo­wanie za dobrze się prezentował. Sięgnęła ręką do tyłu, żeby wyregulować nachylenie leżaka.

- Nie mam ochoty na żadne rozmowy, a już szczególnie z tobą. - Poprawiła okulary na nosie.

- Dlaczego nie zwiedzasz San Juan, jak reszta pasażerów?

- Mam propozycję.

- W to akurat nie wątpię.

Nie czekając na zaproszenie, przesunął nogę Sereny i przysiadł na leżaku.

- Możemy ubić interes.

- Nie będę ubijać z tobą żadnych interesów. Bądź łaskaw wstać z mojego leżaka.

- Załoga powinna grzecznie odnosić się do pasażerów. Macie to chyba w regulaminie?

- Złóż na mnie zażalenie. To mój ostatni ty­dzień w pracy.

- O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać.

- Teraz nacierał kremem jej udo.

- Justin...

Uśmiechnął się, jakby nie słyszał wściekłości w jej głosie.

- Tak.

- Rozkwaszę ci nos, jeśli nie zostawisz mnie w spokoju!

- Zawsze tak trudno ci się skupić, gdy przy­chodzi do rozmów o interesach?

- Nigdy, o ile są poważne.

- W takim razie nie powinnaś mieć najmniej­szych problemów.

Zmierzyła go uważnym spojrzeniem zza okula­rów. Zobaczyła długą, białą bliznę wzdłuż ostat­niego żebra po lewej stronie.

- Paskudny ślad - powiedziała z chłodnym uśmiechem. - Prezent od zazdrosnego męża?

- Od bandyty z nożem - odpowiedział równie chłodno.

Zrobiło się jej głupio. Wstrzymała na moment oddech. Miała wrażenie, że widzi ostrze rozcinają­ce skórę.

- Przepraszam za durną odzywkę. Naprawdę nie chciałam. Musiało być naprawdę groźnie.

Wzruszył ramionami. W szpitalu dostawał tak duże dawki środków przeciwbólowych, że przez dwa tygodnie był prawie nieprzytomny.

- Stara historia.

- Co się stało? - Musiała zapytać. Ból Justina nieoczekiwanie okazał się jej własnym bólem.

Milczał przez chwilę. Nie wracał już myślami do tamtego wydarzenia sprzed siedemnastu lat, ale jednak w nim nadal tkwiło. Może Serena powinna wiedzieć... Wytarł w ręcznik dłonie.

- To zdarzyło się w barze we wschodniej Nevadzie. Jednemu z gości nie spodobało się, że obok siedzi Indianin. Zaproponował mi, żebym poszukał sobie innego miejsca. Odpowiedziałem, że chcę skończyć swoje piwo, więc niech on poszuka sobie innego lokalu, jeśli nie odpowiada mu towarzystwo czerwonoskórego. - Justin uśmiechnął się z zadu­mą. - Byłem młody i głupi, kręciło mnie, że dam palantowi wycisk. Jak człowiek ma osiemnaście lat, pięści szybko idą w ruch.

- Pięści nie zostawiają blizn. Justin uniósł brew.

- Po alkoholu tracisz kontrolę nad sytuacją, a facet miał mocno w czubie. - Odruchowo przesu­nął dłonią wzdłuż blizny. - Zaczęła się awantura, szamotanina, potem bójka. Ten drań wyciągnął nóż. Był tak pijany, że chyba nie wiedział, co robi.

- Boże. Straszne. - Serena ujęła dłoń Justina. - Nikt nie wezwał policji?

Prawie zrobiło mu się jej żal, że przy całym swoim bogactwie i wykształceniu, a może właśnie dlatego, Serena tak mało wie o świecie.

- Czasami nie ma chętnych, żeby wykręcić numer.

- Ale on cię przecież zranił. Powinni byli go aresztować.

- Zabiłem go - powiedział tak spokojnie, jak tylko potrafił.

Serena skuliła się, jakby wycofała się w siebie z szoku, ale szybko znalazła odpowiednie słowo:

- Samoobrona - powiedziała, zadowolona, że świat znowu wrócił na swoje miejsce.

Justin milczał. Wtedy, siedemnaście lat temu, w szpitalu, potem w celi, czekając na proces, potrzebował takiej prostej wiary, ale nie miał przy sobie nikogo, kto by go wsparł, dodał mu otuchy, okazał zrozumienie. Teraz, kiedy Serena ujęła jego dłoń, coś w nim pękło.

- Chciałem wyrwać mu nóż. Przewróciliśmy się. Dalej nic nie pamiętam. Obudziłem się w szpi­talu, oskarżony o zabójstwo drugiego stopnia.

- Nie rozumiem. To był przecież jego nóż. To on cię zaatakował!

- Nie tak łatwo było to udowodnić. - Dobrze pamiętał te dni i tygodnie wyczekiwania w celi. Swój lęk i swoją bezsilną wściekłość. - W końcu zostałem uniewinniony.

Wynosząc z więzienia kolejne blizny, pomyślała Serena.

- Nikt nie chciał zeznawać na twoją korzyść. - Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, żeby to wydedukować. - Ci z baru milczeli.

- Byłem wśród nich obcy. Dopiero pod przysię­gą zaczęli mówić.

- To musiało być straszne przeżycie dla takiego młodego chłopca. - Uśmiechnęła się, kiedy Justin uniósł brew. - Mój ojciec mówi, że facet staje się mężczyzną, kiedy kończy trzydzieści lat. Albo czterdzieści, bo ojciec ma różne wersje. Potrafi być niekonsekwentny.

Jak dobrze Justin go znał. Miał ochotę powie­dzieć Serenie o przyjaźni z Danielem, ale uznał, że jednak się powstrzyma, skoro tak wcześniej po­stanowił. On potrafił być konsekwentny.

- Powiedziałem ci o tym, bo jeśli przyjmiesz moją ofertę, prędzej czy później usłyszysz jakieś plotki o tamtej historii.

- Jaką ofertę? - zapytała ostrożnie, nie zdołała jednak ukryć, jak bardzo jest zaintrygowana.

- Ofertę pracy.

- Proponujesz mi pracę? - Serena parsknęła śmiechem. - Blackjack na tratwie?

- Coś bardziej stabilnego. - Wzrok powędrował mu w dół. - Te ramiączka wytrzymają? - zaintere­sował się niespodzianie.

- Wytrzymają - prychnęła Serena. - Powiedz wreszcie, o co ci chodzi.

- Dobrze. - Justin z powagą spojrzał jej w oczy. - Obserwowałem cię przy pracy. Grasz świetnie, ale też znasz się na ludziach. Potrafisz bezbłędnie oceniać graczy. Wiesz, co powiedzieć, kiedy ko­muś nie idzie karta albo za dużo wypił. Krótko mówiąc, masz styl i klasę.

Wzruszyła ramionami, ciągle nie wiedząc, do czego on zmierza.

- I co z tego wynika?

- Chciałbym wykorzystać twój talent. - Justin skrzyżował nogi.

Kiedy tak siedział bez ruchu, z kamienną twarzą, Serena pomyślała, że jego niesławny przodek pory­wacz musiał wyglądać bardzo podobnie.

Odsunęła okulary na czoło i spojrzała mu prosto w oczy.

- Jak wykorzystać?

- Mogłabyś prowadzić moje kasyno w Atlantic City.

Na jej twarzy odmalowało się najwyższe niedo­wierzanie.

- Masz kasyno w Atlantic City?

- Owszem. - Położył dłonie na kolanach, choć Serena dałaby sobie głowę uciąć, że w ogóle się nie poruszył.

Powoli wypuściła powietrze.

- Comanche - powiedziała cicho. - W Las Vegas, w Tahoe... - Oparła się o zagłówek leżaka i zamknęła oczy. - A więc wędrowny szuler okazał się całkiem zamożnym biznesmenem. Powinnam była się domyślić.

Justin, rozbawiony jej reakcją, odprężył się. Już w Nassau chciał jej zaproponować pracę. Wtedy myślał, że to trochę kaprys, trochę zawodowe oko, ale teraz wiedział, że chodzi o coś więcej. I musiał się z tym uporać.

- Tuż przed wypłynięciem w rejs wyrzuciłem poprzedniego menadżera. Pojawiły się problemy i musiał odejść.

Uniosła powieki.

- Oszukiwał ciebie?

- Próbował - poprawił ją. - Mnie nikt nie oszuka.

- Chyba rzeczywiście. - Podciągnęła kolana pod brodę. - Dlaczego chcesz, żebym dla ciebie pracowała?

Miał nieprzyjemne uczucie, że Serena przejrzała go na wylot, choć sam nie potrafił jeszcze do końca zrozumieć kierujących nim motywów i intencji. Wiedział tylko, że chce mieć ją blisko siebie, móc ją widzieć, dotykać jej.

- Już ci powiedziałem - mruknął.

- Masz trzy dobrze prosperujące hotele...

- Pięć.

- Nawet pięć. A to już jest poważny biznes. Nie powiesz mi, że kierujesz się w interesach kaprysami. Zdajesz sobie sprawę, że zarządzanie du­żym kasynem to nie to samo, co rozgrywanie blackjacka na statku pasażerskim. Masz pewnie dwa razy więcej stołów i dochód, przy którym nasze wygrane to tygodniówka dziesięciolatka. Uśmiechnął się. Serena miała oczywiście rację.

- Jeśli uważasz, że sobie nie poradzisz...

- Nie powiedziałam, że sobie nie poradzę - od­parowała i natychmiast się zreflektowała. - Strasz­ny z ciebie spryciarz, co?

- Przemyśl moją propozycję. Sama mówiłaś, że nie masz sprecyzowanych planów, nie wiesz, co będziesz robiła po zejściu ze statku.

Nie miała sprecyzowanych planów. Zaledwie mglisty pomysł, żeby otworzyć własne kasyno. Zanim to się stanie, mogłaby zdobyć trochę do­świadczenia, praktykując u kogoś innego.

- Zastanowię się - obiecała, ledwie zauważa­jąc, że Justin gładzi jej dłoń.

- Świetnie. - Drugą ręką zaczął wyjmować jej spinki z włosów. - Możemy zjeść kolację w San Juan i porozmawiać o detalach.

- Przestań. - Serena chwyciła go za nadgarstek.

- Za każdym razem, kiedy się do mnie zbliżasz, wyciągasz mi spinki z włosów. Pod koniec rejsu nie będę miała ani jednej.

- Bardzo lubię, jak masz rozpuszczone włosy.

- Wyjął ostatnie spinki przytrzymujące węzeł na karku.

Serena odepchnęła jego dłoń i podniosła się z leżaka. Zaczęło robić się zbyt niebezpiecznie, należało więc zwiększyć dystans.

- Nie będzie żadnej kolacji ani w San Juan, ani nigdzie indziej. I powiem ci, że już przemyślałam twoją propozycję.

- Boisz się? - Też wstał.

- Nie - powiedziała, patrząc mu prosto w twarz.

- To dobrze. - Objął ją za szyję. Podobało mu się jej twarde spojrzenie. Strach to banalne uczu­cie, które łatwo pokonać. - Zastanów się jeszcze, zanim dasz mi ostateczną odpowiedź, proszę. To jest biznes. Nie ma nic wspólnego z naszymi prywatnymi sprawami. Z tym, że jesteśmy kochan­kami.

Już była bliska odprężenia, tak miło było czuć, jak Justin masuje jej kark. Teraz w jej oczach zabłysła złość.

- Nie jesteśmy kochankami.

- Ale będziemy. Wkrótce nimi zostaniemy. Oboje bierzmy z życia to, czego pragniemy, a prag­niemy siebie nawzajem, Sereno.

- Przestań chociaż na moment obnosić się ze swoim ego. Musi być cholernie wielkie i ciężkie. - Kiedy próbował przyciągnąć ją do siebie, ani się nie opierała, ani nie poddała. Nie chciała walczyć i nie chciała przegrać.

- Prawdziwi gracze wierzą w przeznaczenie. A ty jesteś graczem, Sereno. Jesteś hazardzistką, tak samo jak ja. - Pochylił głowę i przesunął wargami po jej brodzie. - Oboje rozegramy karty, które dał nam los.

Jak długo zdoła się opierać temu złotoustemu uwodzicielowi? Serce waliło jej jak młotem, ciało ogarniała słabość. Jeśli będzie się opierać, przegra. Być może... Umysł spowiła mgła i Serena ogrom­nym wysiłkiem woli zmusiła się do trzeźwego myślenia. Być może powinna zagrać według jego reguł. I wygrać.

Zaczęła przesuwać dłonią po nagich plecach Justina, drażniła lekko paznokciami jego skórę. Słyszała jego przyspieszony, urywany oddech. Po­całowała go w szyję. To tylko gra, tylko gra, powtarzała sobie cały czas. Pokona go, rzuci na kolana.

Justin jęknął cicho, przyciągnął ją do siebie, ukrył twarz w jej włosach i szepnął coś, czego nie zrozumiała. Była zbyt zaskoczona swoją właśnie odkrytą nad nim władzą, by się z niej cieszyć.

Serce mówiło jej, że tak powinni pozostać, spleceni w uścisku. Ciało nie mogło kłamać, a ciało mówiło jej, że są stworzeni dla siebie, że jej miejsce jest w ramionach Justina.

Nie. Serena opanowała się w porę. Nie pozwoli, by zawładnęło nią pożądanie. By zawładnął nią mężczyzna.

Odsunęła się. Udało się jej uwolnić z objęć Justina tylko przez zaskoczenie. Pochyliła się po­woli, podniosła wdzianko, które upadło na pokład i włożyła je bez słowa. Dopiero teraz była gotowa spojrzeć na Justina.

Dojrzała w jego oczach pożądanie, i jeszcze coś. To była czujność, znak, że Justin tak samo był bezbronny wobec niej jak ona wobec niego.

To dodało jej sił.

- Jeśli będę chciała się z tobą kochać, powiem ci o tym. - Odeszła, nie odwracając się, nie spoglądając ani razu za siebie. Kolana ciągle jeszcze jej drżały.

Justin patrzył za nią. Mógłbym ją zatrzymać, pomyślał, zaciskając dłoń. To prawda. Mógłby zaciągnąć ją do swojej kabiny i po chwili byliby już w łóżku. Mógłby sobie powiedzieć: „Do diabła z przemyślanym planem gry” i zaspokoić wreszcie trawiący go głód. Gdyby tylko raz, raz jeden, został z nią naprawdę sam na sam...

Powoli rozprostował zaciśniętą dłoń.

- Nigdy nie dawaj się ponieść emocjom, głup­cze - mruknął do siebie.

Od dawna stosował tę zasadę i teraz też nie powinien o niej zapominać.

Podniósł krem, który Serena zostawiła koło leżaka, zakręcił starannie tubkę. Zaintrygowała ją oferta pracy, widział to. Będzie się opierała, ale propozycja już padła. Przez ostatni rok musiała słuchać poleceń, teraz mogłaby je wydawać, to dobra przynęta. Przed chwilą odniosła małe zwy­cięstwo, będzie więc ufna we własne siły, będzie sądziła, że zdoła go pokonać w ich prywatnej grze. Liczył, że nosząc nazwisko MacGregor, podejmie wyzwanie.

Uśmiechnął się. Lubił wyzwania nie mniej niż ona. Obstawił i teraz mógł czekać.

W kabinie było zupełnie ciemno, kiedy rozległ się dzwonek. Serena po omacku odnalazła budzik, pacnęła, ale dzwonek nie ustawał. Sięgnęła w stro­nę telefonu, zrzuciła słuchawkę i oberwała nią w skroń.

- Au! Cholera!

- Dzień dobry, moja maleńka.

Na wpół rozbudzona przyłożyła słuchawkę do ucha, rozcierając jednocześnie bolące miejsce.

- Tata?

- Co słychać na pełnym morzu? _ zagadnął wesoło.

Skrzywiła się.

- Ja... - Usiłowała się ocknąć.

- Wysłów się, dziecko.

- Tato, jest... - Podświetliła wyświetlacz budzi­ka. - Jest szósta rano.

- Dobry marynarz wstaje o brzasku.

- Mhm. Dobranoc, tato.

- Mama pyta, kiedy będziesz w domu. Uśmiechnęła się. Anna MacGregor nigdy nie była kwoką, za to Daniel...

- Wracamy do Miami w sobotę po południu. Powinnam być w domu w niedzielę. To co, zamówić orkiestrę dętą? Albo szkockiego kobziarza?

- Zawsze byłaś nieznośna, Reno. _ Miało to zabrzmieć jak przygana, ale w głosie Daniela słyszało się wyłącznie ojcowską dumę. - Mama pyta, czy dobrze was tam karmią.

Omal nie parsknęła śmiechem.

- Dzienny przydział to pół bochna chleba, za to w niedzielę prawdziwa wyżerka, bo dodają plaster solonej wołowiny. Jak mama?

- Dobrze. Już pojechała do szpitala. Znowu dzisiaj kogoś kroi.

- A Alan i Caine? Daniel prychnął.

- A kto ich wie. Takich dochowaliśmy się dzieci, że nie pamiętają o rodzicach. Matce serce przez was krwawi. W dodatku żadnych wnuków.

- Tak, jesteśmy zupełnie nieczuli - zgodziła się ochoczo.

- Gdyby Alan ożenił się z tą miłą Judsonówną...

- Utykała na obie nogi - ucięła bezczelnie.

- Alan znajdzie sobie odpowiednią żonę, kiedy przyjdzie czas.

- Już to widzę! - huknął Daniel. - Nic, tylko siedzi na Kapitolu, w ogóle nie ma prywatnego życia. Natomiast Caine skacze z kwiatka na kwia­tek, a ty pływasz na jakiejś łajbie.

- Na liniowcu.

- Twoja biedna matka nie doczeka się wnuków.

- Westchnął ciężko i zapalił cygaro, jedno z tych, których Annie nie udało się skonfiskować.

- Budzisz mnie o szóstej rano, żeby zrobić wykład o obowiązkach reprodukcyjnych?

- Nie ma się co krzywić i sarkać, drogie dziec­ko. Klan...

- Nie krzywię się i nie sarkam - zapewniła Serena, by uniknąć wykładu. - Posiedzę trochę w domu. Od niedzieli będziesz miał szansę znęcać się nade mną, ile zechcesz.

- O czym ty mówisz, dziecko - obruszył się Daniel. - Czy ci kiedyś zrobiłem krzywdę?

- Jesteś najlepszym ojcem na świecie - zapew­niła szczerze. - Kupię ci skrzynkę whisky na Wyspie św. Tomasza.

- Świetnie. - Daniel przypomniał sobie inną obiecaną skrzynkę whisky, a przy okazji i główny powód, dla którego zadzwonił do Sereny o tak nieludzkiej porze. - Poznałaś w tym rejsie jakichś ciekawych ludzi, córeczko?

- Mnóstwo. Mogłabym napisać książkę. Będzie mi brakowało tego tłumu na statku. Szczególnie załogi.

- A jak pasażerowie? - nalegał Daniel, puszczając kółka z dymu. - Trafił się jakiś rasowy gracz?

- Są i tacy. - Pomyślała o Justinie, podobnie jak ojciec.

- Pewnie nie możesz opędzić się od facetów.

- Serena mruknęła w sposób, który nic nie oznaczał i obróciła ,się na plecy. Szczególnie od jednego faceta nie mogła się opędzić. - Mały romans od czasu do czasu nikomu nie zaszkodzi - dodał Daniel jowialnie. - Pod warunkiem, że facet jest wart grzechu i ma w sobie to coś. Prawdziwy gracz musi mieć precyzyjny umysł.

- Poczujesz się lepiej, jak ci powiem, że zamie­rzam uciec z jednym takim?

Daniel zastrzygł uszami.

- Z jakim jednym?

- Żart - powiedziała Serena. - Kończę. Daj mi jeszcze pospać. I pamiętaj, żebyś pozbył się tych cygar, zanim mama je odkryje. - Daniel popatrzył krzywym okiem na telefon, potem na cygaro.

- Zobaczymy się w niedzielę. Kocham cię, stary piracie.

- Zjedz przyzwoite śniadanie - przypomniał dziecku i odłożył słuchawkę.

Rena zawsze stanowiła trudny orzech do zgry­zienia, myślał w zadumie. A jeśli chodzi o Justina, to chłopak nie byłby tym, za kogo Daniel go miał, jeśli nie spędzi kilku wieczorów z Sereną. Zgasił cygaro, pamiętając, by zatrzeć wszelkie ślady, zanim Anna wróci do domu.

Niech go kule biją, jeśli pomylił się co do Justina. Znał się przecież na ludziach. Już widział oczami wyobraźni czarnowłose wnuki o fiołkowych oczach. Pierwszy powinien być chłopiec. To nic, że nie będzie nazywał się MacGregor, wystarczy, że w jego żyłach będzie płynęła krew tego zacnego i walecznego klanu. No i na pewno dostanie imię po dziadku.

W znacznie lepszym nastroju Daniel podniósł ponownie słuchawkę. Skoro już zaczął, ponęka pozostałe dzieci.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Serena mówiła sobie co prawda, że to nie jej sprawa, ale zżerała ją ciekawość, co knuje Justin. Bo otóż zniknął bez śladu. Od dwóch dni ani razu nie pojawił się w kasynie, nie widziała go też na pokładzie spacerowym, gdzie pasażerowie grywali w karty. W każdym razie nie było go, ilekroć tamtędy przechodziła.

Co porabia? - zadawała sobie pytanie. Gracz powinien grać w karty, prawda? Chyba nie dołą­czył do starszych pań ekscytujących się bingo w wielkim salonie.

Robi to specjalnie, uznała. Chce w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. Opala się gdzieś w ci­chym kącie, wiedząc, że ona łamie sobie głowę, dlaczego zapadł się pod ziemię. Może zabawia panią Dewalter, która wyraźnie była zainteresowa­na nawiązaniem bliższej znajomości z przystojnym Komanczem. Serena zaczęła szczotkować włosy z taką zawziętością, jakby to one były winne zniknięciu Justina.

- I bardzo dobrze - powiedziała głośno do swojego odbicia. - Przynajmniej mam spokój.

Nie chciała, żeby ostatnie dni na statku upłynęły jej na utarczkach z tym cholernym facetem. Jeśli znalazł sobie inny obiekt zainteresowania, powinna się tylko cieszyć. Kłopot z głowy.

Denerwował ją swoją obecnością. Denerwował ją swoją nieobecnością. Rzuciła szczotkę na toalet­kę. Gdzie tu sprawiedliwość? Nie będzie o nim myślała. Nałożyła sandały, gotując się do zejścia na ląd. Pójdzie na plażę, potem pochodzi po mieście, zrobi zakupy. Ojcu kupi obiecaną skrzynkę szkoc­kiej. Spędzi miło dzień, mówiła sobie z zawziętoś­cią. A o Justinie postara się zapomnieć.

Robi jej na złość, to oczywiste. Ni stąd, ni zowąd zaproponował, żeby poprowadziła kasyno w Atlan­tic City. Pomachał marchewką przed nosem i znik­nął. Wiedział, jak grać jej na nerwach.

Cóż, chcesz gry, pomyślała ze złością, będziemy grali. Ona też może zniknąć, zapaść na chorobę morską, zamknąć się na cztery spusty w kabinie. Da Justinowi nauczkę.

W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.

- Otwarte! - zawołała.

Wszystkiego się spodziewała, ale nie tego, że zobaczy w progu swojej kabiny Justina. I że jego widok sprawi jej radość. Dopiero teraz uświadomi­ła sobie, jak bardzo go jej brakowało.

Dostrzegł błysk uśmiechu w jej oczach, zanim zdążyła zrobić nadąsaną minę.

- Dzień dobry.

- Pasażerom nie wolno przebywać w tej części statku - oznajmiła lodowatym głosem.

Niewiele sobie robiąc z regulaminu, wszedł do kabiny, zamknął drzwi i rozejrzał się po wnętrzu.

Serena potrafiła za pomocą zaledwie kilku dro­biazgów pozbawić je anonimowości, nadać charak­ter. Plakat na ścianie, szklana misa z muszelkami, poduszka zrobiona przez Annę, i już jest inaczej. Pozostała jednak straszna ciasnota. Spiżarnia w Hyannis Port była większa.

- Ani centymetra kwadratowego zmarnowanej przestrzeni - zauważył.

- Ale to moja przestrzeń - podkreśliła. - Nie wolno ci tu przebywać. Wyjdź, proszę, jeśli nie chcesz, żebym miała przez ciebie kłopoty.

- Przecież za dwa dni i tak schodzisz ze statku.

- Przyjrzał się uważniej plakatowi. - Ładny. To zdjęcie stąd, z Wyspy św. Tomasza?

- Tak. - Serena nie wstawała z fotela. Gdyby to zrobiła, musieliby się dotknąć w ciasnocie kabiny.

- Po pierwsze nie wolno ci tu przebywać - po­wtórzyła. - Po drugie właśnie wychodzę do miasta.

Justin mruknął coś w odpowiedzi i usiadł na koi.

- Twarda - stwierdził odkrywczo. Serena uśmiechnęła się mimo woli.

- Świetna na kręgosłup. - Przez chwilę mierzyli się w milczeniu na spojrzenia. - Myślałam, że wreszcie się od ciebie uwolniłam - powiedziała w końcu.

- Tak? - Wziął do ręki cieniutką koszulę nocną, w której sypiała, przesunął palcami po delikatnym materiale. Oczami wyobraźni widział, jak zdejmu­je tę mgiełkę z Sereny.

- Odłóż to. - Nachyliła się, żeby wyrwać mu koszulę z ręki.

- Lubisz jedwabie i koronki. - Upuścił koszulę na koję, zanim Serena zdążyła mu ją odebrać.

- Zawsze podziwiałem kobiety, które kupują takie rzeczy, a potem kładą się do łóżka same. Uważam, że to oznaka duchowej niezależności. Uniosła brwi.

- To miał być komplement?

- Tak mi się wydawało. - Nachylił się z uśmie­chem i nawinął sobie kosmyk jej włosów na palec. - Dlaczego uznałaś, że się mnie pozbyłaś?

- Wolałabym, żebyś nie był taki miły. Zbijasz mnie z tropu. - Westchnęła. - Nie pokazywałeś się w kasynie.

- Są jeszcze inne rozrywki na statku.

- Z pewnością - wycedziła. - Na przykład zabawianie pani Dewalter. - Tego wieczoru, kiedy przegrała w blackjacka, wdowa (a może rozwódka) wdzięczyła się strasznie przy stole do Justina, czego Serena nie mogła mu wybaczyć, choć po prawdzie nie ponosił najmniejszej winy.

- Zabawianie kogo?

Serena nastroszyła się i zaczęła szukać swojej torby.

- Rudej damy z gęsim jajem na palcu.

- Ach. - Z rozbawieniem przyglądał się Serenie. - Szukasz czegoś?

- Tak, szukam. - Wsadziła głowę pod stolik przy ścianie.

- Pomóc ci?

- Nie! Cholera - zawołała, bo właśnie walnęła się w głowę.

Kiedy wyczołgała się spod stołu, Justin siedział na podłodze. Uśmiechnął się i odgarnął jej włosy z twarzy.

- Justin... - Odwróciła się i wysypała zawartość torby na koję. - Muszę coś ci powiedzieć, mimo że nie mam najmniejszej ochoty.

Wzruszył ramiona. Zdążył już przywyknąć do jej ciętego języka.

- Mów, jakoś to zniosę.

- Brakowało mi ciebie - stwierdziła, a na jego twarzy już po raz drugi w czasie rejsu odmalowało się głębokie zdumienie. - Uprzedzałam, że nie mam ochoty tego mówić. - Chciała się podnieść, ale przytrzymał ją za ramię.

Trzy słowa.

Trzy słowa, które wywołały strumień sprzecz­nych odczuć, jakich dotąd nie doświadczył. Był przygotowany na gniew, chłód, wściekłość, tylko nie na te trzy proste słowa.

- Sereno. - Dotknął delikatnie jej policzka. - Niebezpiecznie mówić coś takiego, kiedy jesteś­my zupełnie sami.

Odsunęła powoli jego rękę.

- W ogóle nie chciałam ci tego mówić. Sama chyba nie zdawałam sobie sprawy, co czuję, dopóki nie zobaczyłam cię w drzwiach. - Westchnęła żałośnie, bezradnie. - Nic nie rozumiem.

- Już tak z nami jest, że należymy, ty i ja, do tych ludzi, którzy zawsze chcą wszystko rozumieć - powiedział na wpół do siebie.

Podniosła się gwałtownie i zaczęła w pośpiechu pakować torbę.

- Wybieram się na plażę. Chcę trochę ponur­kować. Potem pochodzę po mieście. Idziesz ze mną? - zapytała.

Nie słyszała, żeby Justin się poruszył, ale wie­działa, że stoi za nią i po raz pierwszy, od kiedy zamieszkała w ciasnej kabince, była bliska ataku klaustrofobii.

Położył jej dłonie na ramionach i odwrócił ku sobie. Te oczy o niezwykłym kolorze, pomyślał. Wystarczyło w nie spojrzeć, żeby się zatracić.

- Rozejm? - zapytał.

Serena odetchnęła. Na szczęście nie zamierzał wykorzystywać przewagi, którą właśnie mu dała.

- A co to za frajda? - prychnęła. - Możesz ze mną iść, jeśli chcesz, ale nie będzie żadnego rozejmu.

- Całkiem rozsądna propozycja. - Gdy objął ją w pasie, Serena energicznie użyła swojej wielkiej płóciennej torby w charakterze odbojnika. - A to akurat żadna przeszkoda - stwierdził spokojnie.

- Proponowałam plażę i spacer po mieście, to wszystko.

- Zatem poprzestańmy na tym. - Opuścił ręce. - Na razie.

Otworzyła drzwi kabiny.

- Płynąłeś kiedyś statkiem spacerowym ze szklanym dnem?

- Nie.

- Będziesz zachwycony. - Wzięła go za rękę.

Serena przeciągnęła się w słońcu i westchnęła z zadowoleniem.

- Lubię myśleć o piratach. - Spojrzała na tur­kusowe morze, na szmaragdowe wzgórza. Miała wrażenie, że niemal widzi łopocącą na wietrze czarną banderę, zwaną Wesołym Rogerem, po­strach żeglarzy. - Byli tu jeszcze dwieście, trzysta lat temu. W porównaniu z wiekiem tych wysp, zaledwie przed chwilą.

- Czarnobrody mógłby się zdenerwować, gdy­by to zobaczył. - Justin zatoczył dłonią, wskazując tłumy plażowiczów. - Na pewno nie przypuszczał, jaki los spotka jego dziewicze wyspy.

Serena zaśmiała się, odprężona po godzinie nurkowania z fajką i w masce.

- Znalazłby sobie inne. Piraci mają smykałkę do odkrywania odosobnionych miejsc.

- Mówisz o nich z podziwem.

- Mogę ich podziwiać, skoro nikomu już nie zagrażają. - Oparła się na łokciach, wystawiając twarz do słońca. - Zawsze podziwiałam ludzi, którzy sami ustanawiają dla siebie zasady.

- Bez względu na cenę?

- Och, nie bądź taki pryncypialny. - Na błękit­nym niebie nie było ani jednej chmurki. - Tu jest zbyt pięknie, żeby prowadzić rozmowy na zasad­nicze tematy. Zresztą dzisiaj na świecie jest tyle samo barbarzyństwa i okrucieństwa co trzysta lat temu, ulotnił się tylko smak przygody. - Roz­marzyła się. - Tak bardzo chciałabym wsiąść do wehikułu czasu Wellsa.

Justin sięgnął po grzebień leżący na kocu i za­czął rozczesywać jej włosy.

- Dokąd byś się wybrała?

- Do Brytanii króla Artura, Aten Platona, Rzy­mu Cezara. - Westchnęła. - W dziesiątki różnych miejsc. Do Szkocji, by spotkać Rob Roya, bo inaczej ojciec nigdy by mi nie wybaczył. Na Dziki Zachód, zanim pojawili się osadnicy. Chciałabym być w pierwszym wozie jadącym do Oregonu. - Odchyliła głowę do tyłu, tak że widziała teraz odwróconą twarz Justina i zaśmiała się. - Twoi przodkowie pewnie zdjęliby mi skalp, ale taka podróż warta jest ryzyka.

Justin ważył jej włosy w dłoni.

- Taki skalp to prawdziwy skarb.

- Wolę go zachować - zastrzegła szybko. - A ty? Chciałbyś cofnąć się w czasie i siąść do pokera w saloonie w Tombstone?

- Jako Komańcz nie przeżyłbym takiej wizyty. Wyciągnęła rękę i odgarnęła mu mokry kosmyk z czoła.

- Znowu robisz się zasadniczy. Przyglądał się jej przez chwilę.

- Byłbym z tymi, którzy atakują wasze wozy.

- Tak. - Nie powinna zapominać, kim jest Justin. Był inny. Ale to czyniło go tylko bardziej pociągającym. - Tak by było. My zdobywaliśmy nowe terytoria, wy broniliście swojej ziemi. Nigdy nie czułeś się oszukany, wydziedziczony?

Przeciągnął powoli grzebieniem przez złocące się w słońcu włosy Sereny.

- Nie myślę o dziedzictwie. Wystarczy mi to, co sam wypracuję.

Skinęła głową. Sama też tak uważała.

- MacGregorowie byli prześladowani w Szko­cji. Musieli zrzec się swoich włości, swojego kiltu, nawet nazwiska. Gdybym tam była, walczyłabym. Teraz to tylko fascynująca opowieść. - Zaśmiała się. - Ojciec powtarza ją bez końca, przy każdej okazji, a nawet bez okazji.

Mała dziewuszka, która uciekła matce, dotoczyła się do Sereny i pacnęła pupą na jej kolana niczym różowa piłeczka, a potem ze śmiechem zarzuciła jej łapki na szyję.

- Cześć. - Serena uścisnęła małą serdecznie i spojrzała w wesołe brązowe oczy. - Figle ci w głowie, co, panna?

Dziewczynka chwyciła ją za włosy.

- Adna.

- Jakie bystre dziecko - ucieszyła się Serena i spojrzała na Justina.

Ku jej zaskoczeniu wziął małą na kolana i do­tknął palcem perkatego noska.

- Ty też jesteś ładna.

Mała zachichotała i wycisnęła na jego policzku mokrego całusa.

Serena jeszcze nie ochłonęła ze zdumienia, że Justin tak łatwo nawiązał kontakt z dzieckiem i nawet nie skrzywił się na mokrego całusa, kiedy nadbiegła zdenerwowana matka dziewczynki.

- Rosie! - Odgarnęła zniecierpliwionym ges­tem włosy. - Bardzo przepraszam.

- Adny - stwierdziła Rosie z przekonaniem i raz jeszcze dała całusa Justinowi.

Serena parsknęła śmiechem.

- Naprawdę bardzo państwa przepraszam. Wy­starczy na moment odwrócić głowę i Rosie zwiewa. Każdemu, kogo dopadnie, okazuje swoje uwiel­bienie. Nikt nie jest bezpieczny.

- Takie ucieczki to dopiero zabawa, co, Rosie? - Serena potarmosiła ciemne włosy małej i posłała jej matce uspokajający uśmiech. - Musi być bardzo absorbująca dla pani.

- Och, to prawda, potrafi człowieka zupełnie wykończyć. Ja...

- Proszę już nie przepraszać. - Justin podniósł dłoń. - Ma pani śliczną córeczkę.

Matka wyciągnęła rękę do Rosie. Pochwała sprawiła jej widoczną przyjemność.

- Dziękuję. Państwo macie dzieci? Serena była tak bardzo zaskoczona, że nie mogła wykrztusić słowa, Justin natomiast wykazał się refleksem.

- Jeszcze nie - powiedział gładko. - Nie sprze­da nam pani Rosie?

Mama oparła małą o biodro i posłała Justinowi promienny uśmiech.

- Nie, chociaż czasami mam wielką ochotę wypożyczyć ją komuś na dłuższy czas. Strasznie chuligani. Dziękuję państwu za wyrozumiałość. Nie każdy lubi, jak go atakuje dwulatka przypomi­nającą tornado. Powiedz do widzenia, Rosie.

- Dzenia! - Mała pomachała łapką i natych­miast zaczęła kombinować, jak by tu znaleźć się z powrotem na ziemi. Serena jeszcze przez chwilę słyszała jej głośny śmiech.

- Wiesz co, Justin... - zaczęła, strząsając z koca piasek naniesiony przez Rosie. - Dlaczego powie­działeś tej kobiecie, że nie mamy dzieci?

- Bo nie mamy.

- Doskonale wiesz, o co mi chodzi.

- I kto teraz jest pryncypialny?

Objął ją wpół i pocałował w ramię, co wcale nie było niemiłe. Przyjemnie było czuć jego bliskość.

- Słodkie dziecko.

- Jak większość dzieci. - Pocałował ją w drugie ramię. - Nie mają pretensji, uprzedzeń, nie wiedzą, co to strach. Niestety niedługo matka ją nauczy, że nie wolno rozmawiać z obcymi. Konieczne, ale smutne.

Odsunęła się, żeby spojrzeć mu w twarz.

- Byłam pewna, że temat dzieci w ogóle dla ciebie nie istnieje.

Chciał jej powiedzieć, że scena, która miała miejsce przed chwilą: dziecko, pocałunki, kobiece ciepło, obudziła w nim pragnienie posiadania włas­nej rodziny, ale szybko poniechał tego zamiaru. Po nieznanym gruncie trzeba stąpać ostrożnie.

- Ja też. Ale właśnie zaczął istnieć.

- Jesteś pewien? - Z uśmiechem położyła mu dłoń na ramieniu.

- Raczej tak.

- Coś ci powiem. - Nachyliła się ku niemu z poważną miną. - Według mnie wcale nie jesteś ładny.

- Dzieci widzą lepiej niż dorośli.

- Masz paskudny charakter. - Pocałowała go w usta.

- Ty też.

Gdy oddał pocałunek, Serenie zdało się, że coś, co dotąd było tylko jej, stało się własnością Justina, jakby ofiarowała mu drobną, ale niezwykle ważną cząstkę siebie.

- Nigdy nie chciałam mieć mniej paskudnego.

- Bogu niech będą dzięki.

Odsunęła głowę. Coś się zmieniło. Nie wiedzia­ła co, nie wiedziała kiedy i jak, ale była pewna, że zaszła zmiana. Potrzebowała czasu, żeby zrozu­mieć, o co chodzi. Czuła się słaba, bezbronna, trochę jak istota nie z tej ziemi.

- Zbierajmy się już - powiedziała. - Przed powrotem na statek muszę załatwić kilka sprawun­ków w mieście.

- Czas i pływy nie czekają na nikogo - stwier­dził Justin sentencjonalnie.

- Otóż to. - Podniosła się i włożyła sukienkę.

- Nie zawsze będziesz miała taką wymówkę. - Stanął obok niej, ujął jej dłonie.

- Ale teraz mam.

Jazda przez zatłoczone ulice Charlotte Amalie wymagała nie byle jakich umiejętności. Cudem znaleźli miejsce do parkowania. Serena i Justin przez całą drogę milczeli, każde pochłonięte włas­nymi myślami.

Co zaszło na plaży, w czasie króciutkiego, nie­mal przyjacielskiego pocałunku? Dlaczego czuła się zupełnie rozbita i jednocześnie szczęśliwa? Być może rozrzewniła się na widok dziecka na kola­nach Justina? Nie mogła pojąć, że zawodowy gracz, cynik, człowiek aż nazbyt trzeźwy, dal się oczarować dwuletniej brunetce o brudnych, lepią­cych się łapkach. Tego po prostu nie przewidziała.

A może rzeczywiście go lubiła? Bo lubiła, z całą pewnością. Choć nadal była ostrożna. Otóż to. Z Justinem należało postępować bardzo ostrożnie.

Teraz, kiedy wreszcie przyznała, że go lubi, gdy dobrze się poczuła w jego towarzystwie, rejs dobie­gał końca. Po wypłynięciu z Charlotte Amalie nie znajdzie już ani chwili dla niego. Aż do momentu zawinięcia do portu w Miami będzie po szesnaście godzin pracowała w kasynie.

Mogła oczywiście przyjąć jego ofertę pracy...

Spojrzała na stragan z kapeluszami wyplatanymi z liści palmowych, rozstawiony w strategicznym punkcie, tuż obok butiku Gucciego, i zmarszczyła czoło. Przez ostatnie dwa dni usiłowała wyprzeć propozycję Justina ze świadomości. Przemawiała przez nią złość, ale też trzeźwe przekonanie, że powinna rozważyć sprawę na spokojnie, kiedy jego nie będzie w pobliżu. Prowadzenie kasyna w Atlan­tic City to byłaby prawdziwa przygoda, natomiast praca u Justina wiązałaby się z ogromnym ryzy­kiem. Ale przygoda i ryzyko to przecież jedno.

Gdy tak rozmyślała, Justin zadawał sobie pyta­nie, dlaczego nie podoba mu się ta nagła zmiana frontu u Sereny. Przecież o to mu chodziło, żeby zmiękła. Nadal jej pragnął, tak jak pragnął, kiedy tylko zobaczył ją przy stole w kasynie. A jednak razem spędzone dni: sprzeczki, żarty, namiętność, dopełniły to, co w pierwszej chwili było wyłącznie nagim instynktem i powinno takim pozostać.

Nie mógł też zwalić winy na Daniela. Prawdę mówiąc, nie myślał o Serenie jako o jego córce. A chyba powinien, tak byłoby rozsądniej... przy­najmniej w tej chwili.

- Szukamy znowu breloczków wygrywających „Dla Elizy”? - zapytał rzeczowo, parkując. I poca­łował ją, nie zważając na racjonalne argumenty, które przed chwilą obracał w głowie.

- Nigdy się nie powtarzam - w oczywisty sposób zaprzeczyła sobie.

- Ten jeden raz - mruknął Justin.

Nagle zapomnieli, że siedzą w samochodzie zaparkowanym na zatłoczonej ulicy w samym centrum miasta. Dzisiaj w nocy, myślała, obe­jmując dłońmi jego twarz. Czas, żeby przestała udawać. Weźmie to, czego pragnęła.

- Sereno... - trochę mruknął, trochę jęknął.

- Wiem. - Oparła czoło o jego ramię. - Nigdy nie jesteśmy sami. - Westchnęła głośno, po czym wysiadła z samochodu. - Za długo zmarudziliśmy na plaży. Zostało mi niewiele czasu na zakupy. - Rozejrzała się i wskazała pobliski sklep. - Wejdę tutaj. Kupię kilka pamiątek i alkohol.

Ruszyła w oznaczonym kierunku, ale zatrzymała się przed wystawą Cartiera i spojrzała tęsknym wzrokiem na umiejętnie wyeksponowaną biżuterię.

- Nie rozumiem, co inteligentna kobieta może widzieć w tych wszystkich kamykach - zadała głośno pytanie samej sobie.

- To naturalna fascynacja, nie sądzisz? - Justin stanął obok niej. - Kobiety kochają brylanty. Męż­czyźni zresztą też.

- To tylko alotrop węgla. - Ponownie wes­tchnęła. - Kawałek skały. Dawniej używany był jako amulet chroniący przed złymi mocami. A bur­sztyn? Fenicjanie zapuszczali się aż nad Bałtyk, żeby go zdobyć. Za te kamyki przelewano krew, toczono o nie wojny... i ciągle nas pociągają.

- Nigdy nie ulegasz słabościom? Odwróciła się z uśmiechem.

- Nie. Przyrzekłam sobie, że następnym razem wypuszczę się w podróż wyłącznie dla przyjemno­ści. Wtedy zaszaleję. A teraz muszę kupić kilka upominków i skrzynkę chivas regal.

Justin wszedł z nią do sklepu. Serenę od progu ogarnął szał wyszukiwania odpowiednich prezen­tów. W zasadzie nie lubiła zakupów, ale kiedy już się na nie zdecydowała, oddawała się temu zajęciu z prawdziwą pasją. Pochłonięta oglądaniem haf­towanych obrusów, nie zauważyła nawet, kiedy Justin zostawił ją samą.

Obładowana torbami przeszła do stoiska alkoho­lowego. Zerknęła na zegarek. Za niecałe dwie godziny powinna być na statku.

- Proszę skrzynkę dwunastoletniej Chivas.

- Dwie.

Odwróciła się, słysząc głos Justina.

- Tu jesteś. Myślałam, że cię zgubiłam.

- Kupiłaś, co chciałaś?

- Znaczniej więcej. - Skrzywiła się. - Będę pluła sobie w brodę, kiedy przyjdzie do pakowania.

- Sprzedawca postawił dwie skrzynki whisky na ladzie. - Proszę to dostarczyć na Celebration.

- Podała kartę kredytową.

- Moją skrzynkę również - dodał Justin. Dziwne, pomyślała Serena. Nie przypuszczała, że Justin aż tak lubuje się w szkockiej, żeby kupować ją na skrzynki. Kiedy grał, nie brał alkoholu do ust. To była jedna z pierwszych rzeczy, które zauważyła. W ciągu całego rejsu tylko raz widziała go z drinkiem w dłoni, w czasie pikniku w Nassau. Może kupił whisky na prezenty, dla wszystkich przyjaciół tę samą, żeby oszczędzić sobie zachodu. Serena podpisała wydruk z ter­minala i schowała paragon do torebki.

- To już wszystko. - Ruszyła do wyjścia. - Za­bawna koincydencja, oboje kupiliśmy ten sam gatunek scotcha.

- Żadna koincydencja, zważywszy, że kupowa­liśmy z myślą o tej samej osobie.

Uśmiechnęła się zaskoczona i zerknęła na Justina.

- Dla tej samej osoby?

- Twój ojciec nie uznaje żadnej innej whisky poza chivas regal.

Pokręciła głową, ciągle nic nie rozumiejąc.

- Jak to... ? Kupujesz whisky dla mojego oj­ca...? Po co?

- Prosił mnie.

- Prosił cię? - Zanim zdążył odpowiedzieć, na moment rozdzielił ich tłum kupujących. - Co to znaczy, prosił cię?

- W postępowaniu Daniela zawsze tkwi jakiś haczyk. - Ujął Serenę pod łokieć i ruszyli w stronę samochodu. Szła jak w transie, nie odrywając oczu od jego twarzy. - W pierwszej chwili pomyślałem, że rzeczywiście chodzi mu tylko o whisky.

Daniel? Justin jest po imieniu z jej ojcem? Mówił o nim z taką poufałością... Zatrzymała się jak wryta na środku chodnika, pośród tłumu prze­chodniów. W głowie kłębiły się pytania, coś za­czynało do niej powoli docierać.

- Justin, wyjaśnij mi natychmiast, o co w tym wszystkim chodzi!

- Właśnie mówię. Kupiłem skrzynkę whisky dla twojego ojca. Chciałem mu podziękować w ten sposób za bilet na Celebration.

- Coś ci się pomyliło. Mój ojciec nie prowadzi biura podróży.

Wybuchnął tak samo niepohamowanym śmie­chem, jak kilka dni wcześniej, w Nassau, kiedy poznał nazwisko Sereny.

- Oczywiście. Daniel prowadzi rozliczne in­teresy, ale akurat nie biuro podróży. Usiądźmy na chwilę. - Pociągnął Serenę do kawiarnianego ogródka.

- Nie mam ochoty siadać. Chciałabym się natomiast dowiedzieć, dlaczego, u diabla ciężkiego, mój ojciec wysyła cię w rejs wycieczkowy po Karaibach, i to akurat na Celebration.

- Myślę, że chciał ułożyć mi życie. - Niemal siłą posadził Serenę przy wolnym stoliku. - Nam obojgu - dodał, siadając naprzeciwko niej.

Z wnętrza kawiarni dochodził zapach świeżo pieczonych ciastek, z księgarni tuż obok wyszła grupka głośno dyskutujących klientów, jednak do Sereny nic nie docierało. Miała szczerą ochotę komuś przyłożyć, rąbnąć cukierniczką o ziemię, więc na wszelki wypadek oparła mocno dłonie o blat stolika.

- O czym ty, do cholery, mówisz?

- Poznałem twojego ojca dziesięć lat temu.

- Zapalił cygaro. Serena zareagowała dokładnie tak, jak się spodziewał. To trochę złagodziło napię­cie, które czuł od tamtej rozmowy na plaży. Przez ostatnie dni miał uczucie, że coś mu się wymyka.

- Pojawiłem się w Hyannis Port z propozycją biznesową. Rozegraliśmy partię pokera i od tamtej pory przeprowadziliśmy razem wiele udanych inte­resów. - Przerwał na chwilę. - Masz bardzo inte­resującą rodzinę.

Nie powiedziała słowa, zacisnęła tylko mocniej dłonie.

- Bardzo się zżyłem z twoimi rodzicami i brać­mi. Ilekroć przyjeżdżałem, byłaś poza domem, ale wiele słyszałem o... Renie. Alan podziwia twój umysł, Caine twój prawy sierpowy. - Z jej oczu sypały się skry, ale Justin nie mógł pohamować uśmiechu. - Twój ojciec wzniósł ci niemal pomnik, kiedy skończyłaś Smith dwa lata wcześniej, idąc indywidualnym tokiem studiów.

Miała ochotę kląć najgorszymi wyrazami. Ten człowiek od dziesięciu lat miał wgląd w jej życie, a ona nic o tym nie wiedziała. Informacje i opowie­ści przepływały bez jej zgody.

- Wiedziałeś - syknęła wściekle. - Wiedziałeś od samego początku, kim jestem, i nie zdradziłeś się ani słowem. Igrałeś ze mną, miałeś ubaw po pachy, kiedy wystarczyło po prostu powiedzieć...

- Poczekaj chwilę. - Chwycił ją za rękę, kiedy podniosła się od stolika z zamiarem odmaszerowania. - Nie wiedziałem, że krupierka o imieniu Serena to cudowna Rena MacGregor, o której słuchałem od dziesięciu lat.

Poczerwieniała. Ojciec rzeczywiście wiecznie się nią chwalił. Było to bardzo kłopotliwe i żenują­ce, ale jednocześnie miłe. Teraz poczuła się tak, jakby ktoś wymierzył jej policzek.

- Nie wiem, jaką grę prowadzisz, ale...

- Nie ja, tylko Daniel - przerwał jej Justin. - Dopiero tam, na plaży, kiedy zaczęłaś krzyczeć, że z MacGregorami nie ma żartów, zrozumiałem, kim jesteś i dlaczego Daniel tak strasznie mnie namawiał, żebym popłynął w rejs.

Nie kłamał. Pamiętała jeszcze osłupienie, jakie odmalowało się wtedy na twarzy Justina.

- Posłał ci bilet i ani słowem nie wspomniał, że pływam na Celebration?

- A jak ci się wydaje? - Zgasił cygaro w plastiko­wej popielniczce. - Kiedy usłyszałem, jak się nazy­wasz, zrozumiałem, że zostałem wmanewrowany przez prawdziwego speca od manipulacji. - Wy­szczerzył zęby w radosnym uśmiechu. - Przyznaję, że w pierwszej chwili zrobiło mi się trochę nijako.

- Nijako - powtórzyła Serena, której jakoś nie udzielał się wyśmienity humor Justina. Dopiero teraz, w świetle jego słów, zrozumiała, że ojciec w ostatniej rozmowie telefonicznej próbował podpytywać ją na wszelkie sposoby, czy jego knowa­nia przyniosły spodziewany efekt. - Zabiję go - oznajmiła bardzo spokojnie, ale w jej oczach rzeczywiście widziało się zbrodnię. Dwie, mówiąc ściśle. - Ale najpierw rozprawię się z tobą. - Wcią­gnęła głęboko powietrze, żeby nie krzyczeć. - Mo­głeś powiedzieć mi od razu.

- To prawda, mogłem, ale też doskonale wie­działem, jak zareagujesz, więc postanowiłem nic nie mówić.

- Postanowiłeś... - syknęła znowu. - Ojciec postanowił. Mężczyźni, ci cudowni egomaniacy! Żadnemu z was nie przyszło do głowy, że ja też jestem w tej grze?! - Była wściekła. - Powinieneś był jednak zaciągnąć mnie do łóżka. Powetowałbyś sobie na ojcu, że poczułeś się przez niego, jak to określasz - zmełła w ustach podłe przekleństwo - „trochę nijako”.

- Doskonale wiesz, że nie o to chodziło. Ilekroć się do ciebie zbliżałem, zapominałem, czyją jesteś córką.

- Zaraz ci powiem, co ja wiem. - Jej głos brzmiał naprawdę groźnie. - Obaj jesteście siebie warci. Dwaj zadufani, nadęci durnie! Może mi, do jasnej cholery, wyjaśnisz, jakie macie prawo in­gerować w moje życie?!

- Twój ojciec tylko sprowokował sytuację - próbował tłumaczyć Justin. - Reszta nie zależała już od niego, na nic nie miał wpływu. Jeśli chcesz zostać sierotą i go zabić, to zabijaj, ale nie wyłado­wuj swojej wściekłości na mnie.

- Nie potrzebuję twojego pozwolenia, żeby go ukatrupić! - zawołała tak głośno, że odwróciło się ku nim kilka głów od sąsiednich stolików.

- Chyba właśnie to powiedziałem. Zerwała się z fotela, szukając na próżno czegoś, czym mogłaby cisnąć w Justina.

- Obawiam się, że nie mam tak rozwiniętego poczucia humoru jak ty. Dla mnie to, co zrobił ojciec, jest po prostu uwłaczające i podłe. - Za­chowując resztki godności, Serena zebrała torby z zakupami. - Będę ci wdzięczna, jeśli do końca rejsu będziesz trzymał się ode mnie z daleka. Chyba że chcesz wylądować za burtą.

- Zgadzam się na wszystko, pod warunkiem, że w ciągu dwóch tygodni dasz mi odpowiedź, czy przyjmujesz pracę w Atlantic City.

- Co??? - Wybałuszyła oczy, otworzyła usta. Słów jej zabrakło na tę dezynwolturę, na ten szczyt bezczelności. Zanim zdążyła rzucić przekleństwo, Justin na wszelki wypadek uniósł dłoń.

- Nie. Teraz nie przyjmuję żadnej odpowiedzi. Daję ci dwa tygodnie.

- Odpowiedź będzie brzmiała dokładnie tak samo, jak brzmiałaby w tej chwili, ale mogę się wstrzymać. Do widzenia.

- Sereno. - Gdy odwróciła się do niego, cis­kając gromy z oczu, dodał: - Pozdrów ode mnie Daniela, zanim go ukatrupisz.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Pierwsze, co uderzyło Serenę w drodze z lotnis­ka, to drzewa. Patrzyła na złoto - czerwone dęby, buki, klony... Krążąc od ponad roku między Flory­dą i Karaibami, zapomniała, że istnieje coś takiego jak jesień. Powinno ją to rozrzewnić, a tylko zirytowało. Gdyby nie to, że wiązała ją umowa o pracę, po tym, co usłyszała od Justina, najchętniej przerwałaby rejs, wsiadła w pierwszy samolot od­latujący z Wyspy św. Tomasza i zapomniała o Celebration.

Czuła się oszukana, a że Justin, zgodnie z obiet­nicą, zniknął jej z pola widzenia, więc cała złość skrupiła się na ojcu.

- Pożałujesz jeszcze - mruknęła mściwie pod nosem.

Zdziwiony taksówkarz spojrzał na nią w luster­ku wstecznym. Taka ładna kobieta, szkoda, że rąbnięta, pomyślał ze współczuciem.

Kiedy ujrzała z daleka rodzinny dom opromie­niony zachodzącym słońcem, zapomniała na chwi­lę o palącej żądzy zemsty. Masywny korpus z sza­rego kamienia dopełniały dwa parterowe skrzydła.

W jednym mieściły się garaże na dziesięć samo­chodów, chociaż rodzina nigdy nie potrzebowała aż tylu, nawet Ucząc wozy Alana i Caine'a, w dru­gim podgrzewany basen. Daniel kazał wznieść rezydencję w dość surowym stylu, przywodzącym na myśl stare zamki, ale cenił sobie komfort.

Serena wysiadła z taksówki i podeszła do drzwi frontowych, nad którymi widniał herb MacGregorów z rodowym zawołaniem, które z gaelickiego na angielski tłumaczyło się jako „Królewski jest nasz ród”. Uśmiechnęła się jak zawsze, ilekroć czytała te słowa. Ojciec nauczył ich poprawnie wymawiać dumne motto, chociaż poza tym cała trójka ani w ząb nie znała gaelickiego.

Taksówkarz wyjął bagaże i skrzynkę whisky, ustawił to wszystko obok Sereny, skasował pienią­dze za kurs i odjechał. Serena uderzyła kilka razy potężną mosiężną kołatką, drzwi otworzyły się niemal natychmiast i drobna, siwowłosa kobieta o ostrych rysach wykrzyknęła:

- Panienka Rena!

- Lily. - Serena uściskała wylewnie starszą panią, która od lat pełniła w Hyannis Port obowiąz­ki gospodyni i zastępowała trójce nieznośnych MacGregorów matkę, kiedy Anna była w szpitalu. Opatrywała porozbijane kolana, łagodziła sprzecz­ki, powściągała temperamenty.

- Tęskniłaś za mną? - zapytała Serena, od­suwając drobniutką Lily na odległość ramienia.

- Nawet nie zauważyłam, że cię nie ma. - Gos­posia uśmiechnęła się ciepło. - Gdzie twoja tropi­kalna opalenizna?

- W wyobraźni.

- Ktoś przyjechał, Lily? - W drzwiach w głębi holu pojawiła się Anna MacGregor. - Rena! - Ot­worzyła szeroko ramiona na przywitanie córki.

- Anna była i delikatna, i silna, a jej córka odziedzi­czyła tę dość niezwykłą kombinację cech. - Witaj w domu, skarbie. Spodziewaliśmy się ciebie dopie­ro jutro.

- Złapałam wcześniejszy samolot. - Serena z przyjemnością przyglądała się matce: delikatna cera, młode, świetliste oczy, krótko obcięte, falują­ce brązowe włosy lekko przyprószone siwizną, zaledwie kilka zmarszczek pomimo lat obcowania z cierpieniem i śmiercią. I charakterystyczny za­pach jabłkowych perfum, których Anna używała zawsze, od kiedy Serena sięgała pamięcią. Miała wrażenie, że starość nigdy nie dotknie jej matki.

- Jak ty to robisz, że ciągle jesteś taka piękna?

- Ojciec nie chce mnie innej.

Serena zaśmiała się i ujęła dłonie matki.

- Dobrze być znowu w domu.

- Wyglądasz ślicznie, Reno. - Anna patrzyła na córkę z nieskrywaną dumą. - Morskie powietrze ci posłużyło. Lily, powiedz kucharce, że Rena przyje­chała, niech już dzisiaj przygotuje powitalną kola­cję. - Zwróciła się znowu do Sereny: - Musisz mi opowiedzieć wszystko o swoich podróżach, ale najpierw przywitaj się z ojcem, bo nigdy by mi tego nie wybaczył.

Serena zachmurzyła się, zmrużyła oczy. Och, ten ukochany tatuś i jego knowania...

- Pójdę do niego.

- Chcesz mi coś powiedzieć? - zapytała Anna, widząc zmianę nastroju córki.

- Potem. - Serena wzięła głęboki oddech. - Bę­dzie potrzebna pomoc lekarska, kiedy już się z nim rozprawię.

- Rozumiem. - Anna uśmiechnęła się tylko. Nie zadawała żadnych pytań, wiedząc, że i tak nic nie wyciągnie z córki. - Czekam na ciebie w salo­nie. Pogadamy sobie, kiedy zmyjesz już głowę ojcu.

- To nie potrwa długo. - Ruszyła szerokimi schodami do góry.

Na pierwszym piętrze zatrzymała się. Tutaj, w korytarzu odchodzącym w lewo, pełnym mrocz­nych zakamarków i zakrętów, znajdowały się sy­pialnie całej rodziny. Serena pamiętała, jak Caine schował się kiedyś za załomem, żeby wyskoczyć z krzykiem i wystraszyć siostrę.

Goniła go potem przez dobry kwadrans, aż złość na brata zmieniła się w radość z pościgu. W końcu dał się złapać na trawniku przed domem. Siłowali się przez dobrą chwilę, dopóki Serena nie poddała się, obezwładniona śmiechem. Ile mogła mieć wtedy lat? Osiem, dziewięć? Caine jedenaście albo dwanaście. Nagle strasznie za nim zatęskniła, ode­zwały się więzy krwi.

A Alan, wspominała. Zawsze ją chronił, opieko­wał się nią. Był o sześć lat starszy od niej i może dlatego nigdy nie toczyła z nim walk, jak z Cai­ne'em. Jako chłopiec Alan był zawsze prawdomów­ny do bólu, podczas gdy Caine uciekał się nieraz do przemilczeń, jeśli taktowne przemilczenie mogło akurat uratować mu skórę. Ale nie kłamał nigdy. Serena uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Po prostu stosował uniki. Alan, prawdomówny Alan, zawsze potrafił obrócić wszystko na swoją korzyść. I to była chyba wspólna cecha wszystkich MacGregorów.

Teraz jeden z nich będzie musiał jej za to zapłacić, przyrzekała sobie, wchodząc na wieżę, w której mieścił się gabinet jej ojca.

Rozparty w fotelu Daniel słuchał przez telefon nudnego i bardzo precyzyjnego wywodu. Bankie­rzy, myślał zgryźliwie. Prawdziwe przekleństwo, że człowiek musi się z nimi zadawać. Znikąd żadnego ratunku, nawet pakiet kontrolny w banku cię nie uchroni.

- Dajcie im trzydziesto dniowe odroczenia spła­ty kredytu - zadecydował w końcu. - Tak, znam cyfry, właśnie mi je pan podał. - Dureń, uzupełnił w myślach, bębniąc palcami w blat biurka. Dlacze­go bankierzy widzą wyłącznie cyfry? - Trzydzieści dni - powtórzył. - I zwykłe odsetki za zwłokę.

- Usłyszał głośne pukanie, miał już huknąć, żeby mu nie przeszkadzano, kiedy drzwi się otworzyły.

- Tak zróbcie - polecił jeszcze, trzasnął słuchawką i uśmiechnął się szeroko. - Rena!

Nie zdążył podnieść się z fotela, kiedy podeszła do biurka, oparła dłonie o blat i nachyliła się do ojca.

- Ty stary capie.

Daniel odchrząknął, czując, że czeka go ciężka przeprawa.

- Ty też świetnie wyglądasz - stwierdził.

- Jak... śmiałeś... to... zrobić - wycedziła, sta­rannie oddzielając słowa, następny groźny sygnał.

- Jak śmiałeś nęcić do mnie Justina Blade'a, jak­bym była połciem polędwicy wołowej.

- Połciem polędwicy? - zdziwił się Daniel. Piękna ta moja pannica, prawdziwa MacGregorówna, pomyślał z dumą. - Zupełnie nie wiem, o czym mówisz. A więc poznałaś Justina? Świetny chłopak.

Z gardła Sereny dobył się groźny dźwięk.

- Wrobiłeś mnie. Siedzisz w tej swojej wieży i knujesz jakieś idiotyczne spiski, niczym rąbnięty król z superatą w córkach. Trzeba było od razu spisać kontrakt. Wcale bym się nie zdziwiła. Ni­żej podpisany Daniel Duncan MacGregor niniej­szym przekazuje swoją jedyną córkę panu Justinowi Blade'owi w zamian za skrzynkę dwunasto­letniej whisky. - Uderzyła dłonią w blat biurka.

- Mógłbyś nawet określić, jaką liczbę progenitury powinnam wyprodukować w tym szczęśliwym związku - zasyczała jak wściekły wąż. - No po­wiedz mi, dlaczego jeszcze nie wynegocjowaliście wysokości posagu?

- Posłuchaj, maleńka...

- Tylko bez maleńkich! - Przeszła za biurko i obróciła fotel z wbitym weń ojcem do siebie.

- Obrzydliwość. Nigdy w życiu nie zostałam tak poniżona, upokorzona.

- Naprawdę nie wiem, o czym mówisz. Namó­wiłem przyjaciela, żeby popłynął w rejs po Karai­bach, odpoczął. To wszystko.

- Tylko mi się tu nie wykręcaj! - Puknęła go palcem w pierś. - Wysłałeś go w rejs, licząc, że natkniemy się na siebie i inwestycja zwróci ci się z nawiązką.

- Wcale nie musieliście się spotkać! - huknął Daniel. - To duży statek.

- Statek duży, ale kasyno małe! - równie głośno huknęła Serena. - Doskonale wiedziałeś, że bę­dziemy musieli się spotkać.

- I co w tym złego, żeście się spotkali? - ryknął Daniel. - Poznałaś mojego serdecznego przyjacie­la. Nie pierwszego przecież i nie ostatniego. Mam dziesiątki przyjaciół.

Z gardła Sereny znowu dobył się ten sam groźny dźwięk. Podeszła do wielkiej szafy bibliotecznej na wschodniej ścianie wieży, wyjęła opasły tom zaty­tułowany „Zgromadzenie konstytucyjne”, otwo­rzyła go i ukazało się sześć cygar ukrytych w spryt­nym schowku powstałym przez wycięcie kartek. Wyjęła je i skrupulatnie połamała, nie spuszczając wzroku z ojca.

- Reno! - jęknął Daniel ze zgrozą.

- Ciesz się, że nie dosypałam ci arszeniku do kawy. - Otrzepała pałce.

Daniel podniósł się, położył dłoń na sercu i oznajmił grobowym głosem:

- Mroczny to dzień, kiedy córka zwraca się przeciwko własnemu ojcu. - Wzniósł oczy ku niebu. - Zdrada, śmiertelny grzech, zdrada.

- Zdrada!? - zawołała Serena. - Masz jeszcze czelność mówić o zdradzie? Nie wiem, co myśli Justin, ale ja czuję się znieważona!

Daniel najeżył się, ale nie uszło jego uwagi, że nazwała Justina po imieniu. Może nie jest tak źle, pomyślał z nadzieją.

- Tak mi dziękujesz za to, że leży mi na sercu twoje szczęście? Ale cóż, poeta mówi, że nie masz ostrzejszego narzędzia nad język niewdzięcznego dziecka. - Daniel najwyraźniej poczuł się królem Learem, choć cytatu dokładnie nie potrafił przy­toczyć.

- Jest. Nóż rzeźnicki.

- Przed chwilą wspominałaś o truciźnie, miła dziecino.

- Jestem elastyczna. - Serena uśmiechnęła się.

- Żebyś nie myślał, że wyrzuciłeś pieniądze w bło­to, powiem ci, co postanowiłam w kwestii Justina.

- W takim razie mów... - Daniel wrócił za biurko. Miał nadzieję, że teraz, kiedy córeczka dała upust słusznej złości, będzie trochę spokojniejsza i rozsądniejsza. Szkoda tylko cygar. - To świetny chłopak. Dumny, z charakterem. - Zaplótł dłonie na brzuchu i zastygł w postanowieniu, że teraz będzie już wielkoduszny i wszystko wybaczy.

- Tak, zgadza się - przytaknęła Serena słodko.

- Jest też bardzo przystojny.

Daniel uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Wiedziałem, że mogę Uczyć na twój rozsądek. Od dawna czułem, że ty i Justin bylibyście dobrą parą.

- W takim razie powinna ucieszyć cię wiado­mość, że zamierzam zostać jego kochanką.

- Ja nie... - Daniel w pierwszej chwili osłupiał, po czym wybuchnął: - Ani mi się waż! Nie bę­dziesz... Nie będziesz niczyją... kokotą! Utrzymanką! Jeśli zrobisz coś podobnego, pierwszy raz w życiu sięgnę po pas i złoję ci tyłek. Tak, Sereno MacGregor, złoję ci tyłek, chociaż jesteś dorosłą kobietą.

- Proszę, proszę, teraz się okazuje, że jestem dorosłą kobietą. - Posłała ojcu przeciągłe spo­jrzenie. - Wobec tego zapamiętaj sobie, że dorosła kobieta sama decyduje, kiedy ma wyjść za mąż, za kogo i czy w ogóle. Dorosła kobieta nie potrzebuje, żeby ojciec ją swatał, motając kretyńskie intrygi. Zanim znowu wpadniesz na podobny pomysł, za­stanów się dwa razy, jak coś takiego może się skończyć. I nie wtykaj nosa w moje życie. Daniel zmierzył córkę uważnym spojrzeniem.

- A więc nie zostaniesz jego kochanką?

- Mogę wziąć sobie kochanka, ale nie zostanę niczyją kochanką, jeśli rozumiesz, na czym polega różnica - oznajmiła wyniosłym tonem.

Danielowi zrobiło się głupio, a zarazem czuł dumę. Oczywiście wolał skoncentrować się na dumie, co przyszło mu nadspodziewanie łatwo. Podniósł się zza biurka i podszedł do córki.

- Pamiętałaś o mojej szkockiej? - Próbowała piorunować go wzrokiem, ale mina Daniela zupeł­nie ją rozbroiła. On zaś uśmiechnął się czule. - Oj, Reno, dziecino moja.

Zarzuciła ojcu ręce na szyję.

- Nie mam zamiaru ci przebaczyć - mruknęła. - Udaję tylko, że przebaczam. I chciałam ci powie­dzieć, że wcale za tobą nie tęskniłam. - Pocałowała go w policzek.

- Zawsze byłaś nieznośną smarkulą. - Uściskał ją serdecznie.

Anna zgodnie z obietnicą czekała na Serenę w salonie. Na stoliku obok jej ulubionego fotela obitego materiałem w róże stała taca z zastawą do herbaty.

- Dorzuć do ognia, kochanie - poprosiła Anna, podnosząc głowę znad robótki - a potem usiądź obok mnie, nalej sobie herbaty, póki gorąca, i opo­wiadaj.

Serena nigdy nie mogła się nadziwić, jak matka łączy w sobie tak różne cechy. Te same dłonie, które teraz zajęte były haftem, w poniedziałek miały kroić ciało kolejnego potrzebującego pomocy pacjenta.

Anna odłożyła robótkę, a Serena podeszła do kominka. Patrzyła przez chwilę, jak drewno chwy­ta ogień, a kiedy płomienie buchnęły z nową siłą, wciągnęła głęboko powietrze. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo tęskniła za zapachem palących się polan.

- I gorącą kąpielą - dodała na głos, odwracając się z uśmiechem do matki. - To dopiero będzie luksus, wyciągnąć się wygodnie w wannie po dwunastu długich miesiącach chlapania się pod prysznicem w ciasnej kabinie.

- Pomimo to byłaś zachwycona.

Zaśmiała się i usiadła na podnóżku obok fotela matki.

- Znasz mnie na wylot. Praca była ciężka, przygoda niezwykła, ale cieszę się, że jestem zno­wu w domu. - Wzięła podaną przez Annę filiżankę.

- Nigdy nie poznałabym tylu różnych ludzi, gdy­bym nie pływała na Celebration.

- Pisałaś o tym w Ustach. Sama powinnaś je kiedyś przeczytać, żeby odświeżyć wspomnienia.

- Anna podwinęła nogi i zaśmiała się. - Nie wyobrażasz sobie, jak trudno było namówić ojca, żeby zgodził się na ten twój pomysł i puścił cię w świat.

- Kiedy on wreszcie przestanie martwić się o mnie? - zapytała Serena, kręcąc głową.

- Nigdy. W ten sposób okazuje, jak bardzo cię kocha.

- Wiem. - Serena westchnęła i upiła łyk her­baty. - Gdyby wreszcie przestał trząść się nade mną i pozwolił mi decydować o własnym życiu...

- Powiedz mi, co myślisz o Justinie. - Serena gwałtownie poderwała głowę, na co Anna tylko się uśmiechnęła. - Nie, nie miałam pojęcia o planach twojego ojca. Nie pisnął ani słowem, co zamierza. Wasza... dyskusja była dość głośna.

- To nie do wiary! - Serena na nowo zawrzała oburzeniem. Tak się zdenerwowała, że wstała i za­częła chodzić po pokoju. - Namówił Justina na ten rejs, wyobrażając sobie, że wrócę do domu zako­chana bez pamięci, z głową w chmurach. Nigdy jeszcze nie byłam tak wściekła. I tak zażenowana.

- A Justin jak to przyjął?

Z wyrzutem spojrzała na matkę, jakby miała jakiś udział w tym diabelskim spisku.

- W pierwszej chwili osłupiał, ale potem świet­nie się bawił tą sytuacją. Nie wiedział, kim jestem, ale któregoś dnia na plaży pokłóciliśmy się i wy­krzyczałam mu swoje nazwisko.

Pokłócili się na plaży, pomyślała Anna i upiła łyk herbaty, chcąc ukryć uśmiech.

- Rozumiem. Twój ojciec bardzo go lubi i ceni, Reno. Ja też. Podejrzewam, że Daniel po prostu nie mógł sobie odmówić niewinnego podstępu.

- Potrafi zupełnie wyprowadzić człowieka z rów­nowagi.

- Kto?

- Justin... Obaj - poprawiła się Serena i od­stawiła gwałtownie filiżankę. - Powiedział mi przed samym końcem rejsu, ot tak, mimochodem, jakby nie widział w tym nic dziwnego, że ojciec zaaranżował nasze spotkanie. A ja zaczynałam już... - Odwróciła się do ognia, nie kończąc zdania.

- Zaczynałaś... - powtórzyła Anna, czekając na dalszy ciąg.

- To bardzo ciekawy człowiek - mruknęła Serena. - Trochę bezczelny, ale na tym polega jego urok. W jednej chwili potrafi cię oczarować.

- Aha... - mruknęła tylko Anna. Wolała się nie odzywać, za to uważnie słuchała słów córki i roz­ważała ich znaczenie.

- Nawet kiedy doprowadzał mnie do białej furii, to budził we mnie inne emocje, których lepiej nie budzić. Nigdy dotąd nie czułam takich emocji i chyba wolałabym nigdy ich nie poznawać. To niebezpieczne uczucie. - Odwróciła się i spojrzała matce w oczy. - Spędziliśmy razem cały dzień na Wyspie św. Tomasza. Poszłabym z nim wtedy do łóżka, gdyby mi nie powiedział o knowaniach kochanego tatusia.

- A teraz co czujesz?

Serena spojrzała na swoje dłonie i westchnęła smętnie.

- Nadal go pragnę. Nie wiem, czy jest w tym coś więcej. Skąd mam wiedzieć? Znam go raptem niecałe dwa tygodnie.

- Reno, ufasz choć trochę swojemu instynk­towi? - Gdy jej córka zasępiła się na to pytanie, Anna dodała: - Zastanów się, czy nasze uczucia mają rozwijać się w jakimś określonym czasie? To bardzo indywidualna sprawa, każdy człowiek jest inny. Kiedy poznałam twojego ojca, pomyślałam, że to zadufany w sobie, hałaśliwy półgłówek.

- Serena parsknęła śmiechem. - Oczywiście był taki, ale zakochałam się w nim, niezależnie od wszystkiego. Dwa miesiące później mieszkaliśmy razem, a po roku byliśmy już małżeństwem. - Anna uśmiechnęła się, widząc zaszokowaną minę córki.

- Nie twoje pokolenie wymyśliło seks przedmał­żeński, nie myśl sobie. Daniel nalegał na ślub, ja chciałam najpierw skończyć studia, natomiast oby­dwoje zgadzaliśmy się co do tego, że nie możemy żyć bez siebie.

Przez chwilę zastanawiała się nad słowami ma­tki, słuchając ognia trzaskającego na kominku.

- Skąd wiedziałaś, że to właśnie miłość, a nie pożądanie?

- Z waszej trójki ty zawsze zadawałaś najtrud­niejsze pytania. - Anna nachyliła się i ujęła dłonie córki. - Nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie rozdzielić oba te uczucia. Można oczywiście tylko kochać i tylko pożądać, ale ani to prawdziwa miłość, ani prawdziwa namiętność. Pożądanie przychodzi i szybko odchodzi, wypala się w jed­nym błysku, nic po nim nie pozostaje. Myślisz, że zakochałaś się w Justinie, czy tylko się boisz, że mogło tak się stać?

Serena otworzyła usta, zamknęła je, w końcu wykrztusiła:

- Jedno i drugie. Matka uścisnęła jej dłonie.

- Nie mów tylko nic ojcu, bo wpadnie w samo­uwielbienie. - Anna usiadła na powrót w fotelu.

- Co zamierzasz z tym zrobić?

- Nie wiem. Nie zastanawiałam się. Dokładnie mówiąc, nie chciałam o tym myśleć. - Serena oparła brodę na kolanach. - Tak czy inaczej, będę musiała się z nim spotkać. Wiedziałam o tym od samego początku. Zaproponował mi pracę.

- Tak?

Serena wzruszyła nerwowo ramionami.

- Miałabym prowadzić kasyno w Atlantic City. Zbieg okoliczności, bo od kilku miesięcy myślę o otwarciu własnego kasyna - hotelu. Zamierzałam nawet przedyskutować ten pomysł z tatą.

- Jeśli Justin zaproponował ci pracę, to znaczy, że docenia twoje umiejętności i ma do ciebie zaufanie.

- Chyba potrafię radzić sobie z ludźmi. - Nigdy nie posądzała się o taką zdolność, dopiero teraz ją w sobie odkrywała.

- Z ludźmi to ty już potrafiłaś sobie radzić, kiedy miałaś dwa lata - uświadomiła jej matka.

- Mam smykałkę. Naprawdę czuję grę, wiem, co to kasyno. - Na twarzy Sereny pojawił się ledwie zauważalny uśmiech. - Przez ten rok wiele się nauczyłam, nie tylko rozdawać karty. Celebration to najlepiej prowadzony hotel, jaki widzia­łam. Kasyno jest co prawda niewielkie, ale w sam raz, żeby zdobyć praktykę. Poznałam wszystkie tajniki tego biznesu. - Uśmiechnęła się szerzej.

Anna dobrze znała ten jej wyraz twarzy.

- Co ty kombinujesz, Reno?

- Myślę o wejściu do gry. Wygram, przegram albo odejdę od stołu ze swoją stawką.

Justin zamknął drzwi za boyem hotelowym, rozebrał się i wszedł pod prysznic. Rano pokojówka rozpakuje walizki, a kasyno jeszcze tego wie­czoru obędzie się bez jego obecności. Zamierzał zjeść kolację w swoim apartamencie i wykonać telefony do swoich hoteli, sprawdzić, czy wszystko w porządku. Oby tak było, bo miał ważniejsze sprawy na głowie niż rozwiązywanie problemów w Las Vegas czy Tahomie.

Odkręcił kran i stanął pod pulsującym strumie­niem wody. Serena jest już na pewno w domu i zapewne zdążyła zrobić awanturę ojcu. Justin uśmiechnął się szeroko na tę myśl. Wiele by dał, by widzieć rodzinne powitanie. Zrekompensowałoby mu to, przynajmniej w pewnym stopniu, dwa ostatnie, dłużące się w nieskończoność dni na pokładzie Celebration.

Nie przypuszczał, że tak trudno będzie mu dotrzymać słowa. Widział oczami wyobraźni, jak Serena rozdaje karty przy stole do blackjacka w tym swoim wytwornym smokingu, jak kładzie się do łóżka w koszulce z cieniutkiego jedwabiu, i zwyczajnie wariował. Trzymał się jednak od niej z daleka, bo tak obiecał. Układ to układ. Poza tym czuł, że pod złością Sereny kryje się zażenowanie, więc lepiej będzie zostawić ją samą. Dał jej dwa tygodnie, to powinno wystarczyć, by doszła do siebie po wstrząsie, jaki zafundował jej Daniel.

Nawet jeśli odrzuciłaby jego propozycję pracy, nie zamierzał się poddać. Zwabi ją jakoś do Atlan­tic City, a wtedy wykorzysta swoją przewagę gospodarza. Tym razem to on będzie rozdawał karty.

Zakręcił kurek i sięgnął po ręcznik.

Potrzebował naprawdę dobrego menadżera w kasynie na parterze i pragnął kobiety w swoim apartamencie na ostatnim piętrze hotelu. Serena i tylko ona mogła zaspokoić obydwie te potrze­by. Justin owinął się ręcznikiem i przeszedł do sypialni.

Pokój, jak cała reszta apartamentu, był prze­stronny i urządzony ze smakiem. Gruby dywan, przesłonięta wertykalami przeszklona ściana z drzwiami prowadzącymi na balkon, z którego otwierał się widok na ocean, wielkie łoże przykryte jedwabną ciemnoniebieską narzutą. Ile kobiet spa­ło w tym łóżku? Justin nie liczył i niewiele go to obchodziło. Spotkania na jedną noc, obopólna przyjemność, to wszystko.

Wyjął z garderoby szlafrok i włożył go, po­zwalając ręcznikowi zsunąć się z bioder. Pamiętał czasy, kiedy gnieździł się w klitkach niewiele większych od tej garderoby. Wtedy też miał kobie­ty. Gdyby chciał towarzystwa na dzisiejszą noc, wystarczyło, żeby zajrzał do adresownika i wy­stukał dowolny numer. Pragnął kobiety, ale po raz pierwszy w życiu wiedział, że tego pragnienia nie zaspokoi pierwsza lepsza.

Zaczął kręcić się niespokojnie po apartamencie. Miał swoje powody, żeby osiąść na Wschodnim Wybrzeżu. Hotel w Atlantic City był jego najnow­szą inwestycją, dlatego też wymagał szczególnej uwagi.

W gruncie rzeczy Justin nigdy nie przywiązywał wagi do tego, gdzie mieszka. Przez lata przy­zwyczaił się do hoteli, gdzie wystarczy nacisnąć odpowiedni guzik, żeby każde twoje życzenie zo­stało natychmiast spełnione. Teraz zaczął myśleć o domu, własnym domu, wokół którego trzeba kosić trawę i który daje poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji oraz prywatności.

Przeczesał włosy palcami, zadając sobie pyta­nie, skąd to uczucie niezadowolenia i niedosytu, kiedy miał wszystko, czego chciał. Nigdy w jego planach nie było miejsca dla kobiety - tej jednej kobiety, na całe życie. A teraz, kiedy wszedł po podróży do swojego apartamentu, owionął go nie­miły chłód. Czyżby właśnie dlatego? Gdyby ona tu była, nie czułby pustki. Napełniłaby luksusowe wnętrza swoim śmiechem i wybuchami złości. Swoją namiętnością.

Dlaczego dał jej dwa tygodnie? - wściekał się sam na siebie, wpychając dłonie do kieszeni szlaf­roka. Dlaczego nie namówił jej, żeby jechała z nim od razu do Atlantic City? Powinien był ją przeko­nać, nie byłby teraz sam, nie tęskniłby za nią. Musiał czuć jej obecność, usłyszeć choćby jej głos. Podszedł do telefonu i wystukał prywatny numer Daniela MacGregora.

- Słucham, MacGregor.

- Ty stary draniu - przywitał go Justin z czułą serdecznością.

- A, to ty. - Daniel wzniósł oczy do sufitu, wiedząc, że czeka go już druga tego dnia awantura. - Jak się udał rejs?

- Doskonale, dziękuję. Edukacyjne wakacje, można powiedzieć. Bardzo pouczające doświad­czenie. Rozumiem, że Serena już z tobą rozma­wiała.

- Jest szczęśliwa, że wróciła do domu. - Daniel spojrzał markotnie na brutalnie sponiewierane cygara, których nie zdążył jeszcze uprzątnąć.

- Wyraża się o tobie w samych superlatywach.

- W to nie wątpię. - Justin z ponurym uśmie­chem usadowił się na sofie. - Nie byłoby prościej powiedzieć mi od razu, że Serena pracuje na Celebration? - zapytał, znając z góry odpowiedź.

- A popłynąłbyś wtedy w rejs?

- Nie.

- No właśnie - stwierdził Daniel rzeczowo.

- Tymczasem rejs bardzo był ci potrzebny. Ostat­nio byłeś bardzo spięty, nerwowy i nad wyraz drażliwy, mój chłopcze. - Zastanawiał się, czy nie dałoby się zapalić któregoś z połamanych cygar. - Nie przejmuj się, pogadam z Reną, przemówię jej do rozsądku. Na pewno ochłonie.

- Nie, nie pogadasz z Reną. Przestań wreszcie mącić i wtrącać się, w przeciwnym razie nie dostaniesz swojej dwunastoletniej, wolnocłowej chivas regal, którą u mnie zamówiłeś.

- Po co tak ostro stawiasz sprawę? Po co te groźby? - obruszył się Daniel. - Kierowała mną ojcowska troska o was oboje. - A ci niewdzięczni­cy tak mi dziękują, pomyślał z goryczą. - Przedłuż sobie wakacje i wpadnij do nas na kilka dni, Justin - dodał na głos, nie rezygnując ze swoich planów.

- Serena przyjedzie do mnie, do Atlantic City.

- Jak to, przyjedzie do ciebie? - Na szerokim czole pojawiły się głębokie zmarszczki. - Co to niby ma znaczyć?

- Dokładnie to, co powiedziałem. Daniel westchnął.

- Może mi powiesz z łaski swojej, jakie masz zamiary, mój chłopcze.

- Nie. - Justin, już odprężony, rozsiadł się wygodnie na kanapie, założył nogę na nogę, popra­wił poły szlafroka. Rozmowa zaczynała go bawić.

- Co to znaczy, nie?! - huknął. - Jestem jej ojcem.

- Ale nie moim. Sam rozdałeś karty, ja je tylko rozgrywam.

- Posłuchaj... - zaczął Daniel tonem, w którym brzmiała pogróżka.

- Nie - przerwał mu Justin spokojnie. - Wypad­łeś z licytacji. Ja i Serena gramy teraz o wszystko albo nic.

- Jeśli ją skrzywdzisz, obedrę cię żywcem ze skóry, zobaczysz.

Justin zaśmiał się.

- Kto jak kto, ale Serena MacGregor na pewno nie da zrobić sobie krzywdy.

- To prawda - przytaknął Daniel z dumą. - Ta dziewczyna to pistolet.

- Oczywiście jeśli uważasz, że może zrobić jakiś nierozważny krok, to gotów jestem wycofać się i zapomnieć, że ją poznałem... - kpił sobie Justin.

Daniel zareagował dokładnie tak, jak można było przewidzieć.

- Żadne z moich dzieci nie zrobiło nigdy nie­rozważnego kroku - oznajmił urażony do żywego.

Justin uśmiechnął się, słysząc jego ton.

- Świetnie, zatem nie wtrącaj się już, z łaski swojej.

Daniel zazgrzytał zębami i skrzywił się paskud­nie do słuchawki.

- Obiecaj, Danielu.

- Dobrze, dobrze. Umywam ręce i róbcie sobie, co chcecie, ale pamiętaj, jeśli usłyszę, że ty...

- Do widzenia, Danielu.

Justin odłożył słuchawkę z pełnym satysfakcji uśmiechem. Miał przyjemne poczucie, że odpłacił Danielowi pięknym za nadobne.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Biuro Justina na parterze hotelu łączyła z aparta­mentem na ostatnim piętrze prywatna winda, prze­znaczona wyłącznie do jego użytku. Było to roz­wiązanie niezwykle wygodne, bo pracował w bar­dzo różnych godzinach i nie zawsze miał ochotę pojawiać się w pomieszczeniach hotelowych. Pry­watna winda, weneckie lustro ukryte w ścianie gabinetu i rząd monitorów, wszystko to dawało mu poczucie, że panuje nad swoim królestwem.

Sam gabinet, obszerny pokój pozbawiony okien, z jednym tylko wejściem, dawał mu poczucie całkowitej prywatności. Była w tym pewna sprzecz­ność, bo Justin po czasie spędzonym w celi miał awersję do zamkniętych przestrzeni. Żeby złago­dzić poczucie zamknięcia, urządził biuro bardzo starannie. Wnętrze utrzymane było w jasnych, pastelowych kolorach. Na ścianach wisiały pogod­ne w tonacji obrazy: pustynny pejzaż o zachodzie słońca, scena górska, dzielny Komańcz galopujący na kucyku. W takim otoczeniu mógł pracować, nie czując się uwięziony za biurkiem.

Właśnie przeglądał notowania giełdowe, które powinny ucieszyć każdego posiadacza akcji Blade Enterprises. Czytał raport dwa razy, stwierdzał, że nic nie pamięta i zaczynał od początku. Dwa tygodnie minęły, Serena dotąd się nie odezwała i Justin czuł, że jego cierpliwość się kończy.

Jeśli ta uparta dziewczyna nie zadzwoni w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, mówił sobie, to on pojedzie do Hyannis Port i wymusi na niej decyzję: albo, albo.

Do diabła, nie będzie przecież uganiał się za nią, sarknął i ze złością odrzucił raport, nad którym nie mógł się skupić. Nigdy w życiu nie uganiał się za żadną kobietą, a jeśli chodzi o Serenę, to od samego początku był tego bliski. Najlepiej grał wtedy, gdy przeciwnik przechodził do ofensywy.

Przeciwnik, powtórzył. Tak właśnie powinien o niej myśleć. Tak było bezpieczniej. Bezpiecz­niej? Jakkolwiek by ją nazwał, myślał o niej cały czas, nie mógł się uwolnić od jej obrazu. Była ciągle obecna, blisko, na wyciągnięcie ręki, czuł jej zapach, niemal mógł dotknąć, stawała mu przed oczami, kiedy tylko zdążyło mu przemknąć przez głowę, że ma ochotę na kobietę. Pragnął jej tak bardzo, że nie pociągała go żadna inna.

Sfrustrowany i głodny, mówił sobie, że musi cierpliwie czekać. Teraz uznał, że dość już tego czekania. Będzie ją miał, zanim dzień dobiegnie końca.

Kiedy sięgał po słuchawkę telefonu, rozległo się pukanie do drzwi.

- Wejść.

Do gabinetu ostrożnie zajrzała sekretarka, spło­szona ostrym tonem głosu szefa.

- Przepraszam, że ci przeszkadzam, Justin - powiedziała cicho.

Opanował się. Nie miał powodu wyładowywać złości na Bogu ducha winnej dziewczynie.

- O co chodzi, Kate?

- Telegram. - Weszła do pokoju. Była szczupła, ciemnowłosa i zawsze stonowana. - Pan Steeves czeka w sekretariacie, pyta, czy go przyjmiesz. Chciałby przedłużyć termin spłaty długu.

Justin odebrał telegram, chrząknął.

- Steeves, powiadasz? Znowu. Pytałaś, ile jest nam winien?

- Pięć - powiedziała, mając na myśli pięć tysięcy dolarów.

Justin otworzył telegram.

- Cholerny dureń. Gra jak nałogowiec, nigdy nie wie, kiedy przestać. Kto jest w sali?

- Nero.

- Powiedz mu, że Steeves może obstawić jeszcze raz, a potem koniec. Jeśli będzie miał szczęście, odegra się i wyjdzie z kilkoma tysiącami w kieszeni.

- Wiesz, że nigdy nie ma szczęścia - odparła Kate. - Będzie próbował kupić sztony za swoje akcje AT&T. Nie ma nic gorszego niż bogaty bubek, któremu akurat zabrakło gotówki.

- Nie będziemy nikogo umoralniać - ostudził ją Justin. — Dopilnuj, żeby Nero miał na niego oko. To wszystko.

- W porządku. - Kate zamknęła drzwi i wycofa­ła się do sekretariatu.

Justin nacisnął guzik. Odsunął się panel boaze­rii, za którym ukryte było weneckie lustro. Sam też powinien poobserwować Steevesa.

Spojrzał na telegram.

Rozważyłam Twoją propozycję. Przyjeżdżam w czwartek po południu omówić warunki. Załatw mi odpowiednie lokum.

S. MacGregor

Justin dwa razy przeczytał tekst, wreszcie na jego twarzy pojawił się uśmiech. To bardzo w jej stylu, pomyślał. Krótko, rzeczowo, z miejscem na niedopowiedzenia. Świetnie wyliczony czas. Wła­śnie minęła dwunasta. Czwartek. A więc Serena przyjeżdża omówić warunki. Poczuł, jak rozluź­niają się napięte mięśnie karku. Wyjął z pudełka cygaro i zapalił powoli. Warunki, powtórzył w my­ślach. Owszem, omówią warunki. Przeprowadzą chłodną rozmowę o interesach.

Kiedy proponował jej pracę w swoim kasynie, wiedział, co robi. Był przekonany, że Serena dos­konale się sprawdzi w roli menadżera, poradzi sobie bez trudu i z personelem, i z klientami. Potrzebował kogoś, kto potrafi podejmować samo­dzielne decyzje, zwalniając go z tego obowiązku. Sam, posiadając pięć kasyn, miał aż nadto pracy, poza tym nieustannie musiał przemieszczać się z miasta do miasta.

Wypuścił dym z cygara. Postara się, żeby Serenie spodobała się praca. A kiedy już to ustalą...

Kiedy już to ustalą, rozmyślał, przejdą na grunt prywatny. Przymknął oczy, zacisnął usta. Tym razem Daniel MacGregor, dobroduszny lis z asem w rękawie, nie będzie rozdawał kart. Dzisiaj wie­czorem on i Serena usiądą do gry tylko we dwoje.

Justin zaśmiał się.

Wiedział, jak wygrywać, i umiał wygrywać. W końcu żył z hazardu, taki miał fach.

Podniósł słuchawkę, połączył się z recepcją.

- Recepcja hotelu Comanche, Steve przy tele­fonie. W czym mogę pomóc?

- Tu Blade.

- Tak, sir - padła służbista odpowiedź.

- Dzisiaj po południu przyjeżdża do nas panna MacGregor. Dopilnuj, żeby dostała apartament na moim piętrze. Jak tylko się zamelduje, skieruj ją natychmiast do mnie.

- Tak jest, sir.

- Zamów w kwiaciarni fiołki do jej pokoju.

- Tak jest. Z bilecikiem?

- Nie.

- Zajmę się tym osobiście.

- Świetnie. - Usatysfakcjonowany Justin od­łożył słuchawkę i sięgnął ponownie po noto­wania giełdowe. Tym razem nie miał najmniej­szych kłopotów z przeczytaniem w skupieniu raportu.

Serena oddala kluczyki do samochodu portiero­wi i omiotła spojrzeniem fasadę hotelu Comanche. Justin, zamiast epatować oznakami luksusu, wy­brał oszczędną, minimalistyczną architekturę. Ot­warta smukła sylweta w kształcie litery V strzelała w niebo na wysokość kilkudziesięciu pięter i tak została zorientowana, że niemal wszystkie pokoje miały widok na ocean. W zakolu podjazdu znaj­dował się zagłębiony o jeden poziom basen z kas­kadą wodną. Na jego dnie pobłyskiwały w słońcu monety. Goście wrzucali tu drobne, wierząc, że w ten sposób zapewnią sobie szczęście w grze.

Obok wejścia stała figura Komańcza w imponu­jącym pióropuszu na głowie. Żadna tania cepelia, tylko piękna, naturalnej wielkości rzeźba z białego, żyłkowanego marmuru. Serena nie mogła się oprzeć i dotknęła lekko marmurowego torsu. To bardzo w stylu Justina, nie zadowalać się byle czym, pomyślała, spoglądając na rzeźbioną w ka­mieniu wyrazistą twarz. Czy to wyobraźnia płata jej figle, czy rzeczywiście jest pewne podobień­stwo? Gdyby oczy były zielone... Pokręciła głową i odwróciła się.

Czekając, aż jej bagaż zostanie wypakowany i wniesiony do holu, przyglądała się otoczeniu. Znane nazwiska wypisane złotymi literami na ogromnych billboardach, równie wielkie neony jarzące się jeszcze blado w miękkim popołudnio­wym świetle, hotel za hotelem, fontanny, uliczny gwar, ożywiony ruch, ale atmosfera zupełnie inna niż w Las Vegas.

Nie chodziło tylko o to, że na widnokręgu nie widziało się gór, za to słychać było szum oceanu. Tutaj panował nastrój karnawału, Atlantic City ciągle pozostawało kurortem z białymi plażami. Oczywiście czuło się w powietrzu hazard, ale było to wilgotne powietrze nasycone słoną wonią ocea­nu, powietrze, w którym niósł się beztroski śmiech dzieci stawiających na plaży zamki z piasku.

Serena poprawiła torbę na ramieniu i weszła do hotelowego holu.

Nie było tu czerwonego chodnika i rozjarzonych żyrandoli. Zamiast ostentacji kusiła delikatna mozaikowa posadzka z terakoty i subtelnie ukryte, rozproszone źródła światła. Mile zaskoczona do­jrzała też rośliny w wielkich glinianych donicach, a na ścianach kilimy przedstawiające sceny z życia Indian.

Justin chyba nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo związany jest ze swoim dziedzictwem, myślała, podchodząc do recepcji.

Słyszała dobiegający z sal kasyna przytłumiony odgłos automatów do gry i stukanie własnych obcasów o posadzkę. Wręczyła napiwek portierowi i zwróciła się do recepcjonisty:

- Serena MacGregor.

- Witam, panno MacGregor. - Chłopak uśmiech­nął się uprzejmie. - Pan Blade spodziewa się pani. Zabierz bagaże panny MacGregor do apartamentu na ostatnim piętrze - polecił boyowi, który już czekał przy kontuarze. - Pan Blade prosił, by skierować panią od razu do jego biura, panno MacGregor, tam oczekuje. Zaprowadzę panią oso­biście.

- Dziękuję. - Serena poczuła, że nerwy dają znać o sobie, ale postanowiła nie zwracać na to uwagi. Wiedziała, co robić. Miała całe dwa tygo­dnie na przygotowanie precyzyjnej strategii. W czasie długiej jazdy z Massachusetts do New Jersey po wielokroć wracała w myślach do swojego planu. Raz czy dwa bliska była tego, by zawrócić na północ i schronić się bezpiecznie w domu rodziców. Podejmowała ogromne ryzyko, stawała przed decyzją, która miała zaważyć na całej jej przyszłości, a stawką w tej grze było jej serce. Wcześniej czy później przyjdzie jej odcierpieć to, co zamierzała właśnie zrobić. To było nieunik­nione. Ale w Atlantic City czekał ktoś, kogo pragnęła.

Ten ktoś nazywał się Justin Blade.

Kiedy recepcjonista otworzył ciężkie dwuskrzy­dłowe drzwi opatrzone tabliczką „Biura”, położyła dłoń na żołądku, jakby chciała w ten sposób zażeg­nać czy choćby złagodzić niepokój, który szedł gdzieś z głębi trzewi. Siedząca przy hebanowym biurku szczuplutka, krótko ostrzyżona brunetka podniosła natychmiast wzrok na Serenę.

- Panna MacGregor - zaanonsował gościa recep­cjonista.

- Oczywiście. - Kate podniosła się i skinęła na powitanie głową. - Dziękuję, Steve. Pan Blade oczekuje pani, panno MacGregor. Proszę zaczekać moment, powiadomię go, że pani już jest.

A więc to dlatego szef był w takim paskudnym humorze, pomyślała Kate, mierząc Serenę bacz­nym spojrzeniem, i szybko podniosła słuchawkę wewnętrznego telefonu. Podziwiała długie, jasne włosy zebrane do tylu wpiętymi nad uszami grze­bieniami, wyraziste, klasyczne rysy, duże, fiołkowe oczy, szczupłą, zgrabną sylwetkę, kostium z grube­go, surowego jedwabiu w kolorze o ton ciemniej­szym od barwy irysów. Elegancka, z klasą, oceniła Kate. Przy tym twarda, dodała w myślach, kiedy Serena nie odwróciła wzroku pod jej spojrzeniem.

- Przyszła właśnie panna MacGregor, Justinie. Oczywiście. - Kate odłożyła słuchawkę i uśmiech­nęła się do Sereny niemal przyjaźnie. - Tędy proszę, panno MacGregor. - Podeszła do drzwi gabinetu i otworzyła je.

Serena zatrzymała się obok niej na moment.

- Dziękuję, panno...

- Wallace - odpowiedziała Kate automatycznie i raz jeszcze się uśmiechnęła.

- Dziękuję, panno Wallace. - Serena weszła do pokoju i zamknęła drzwi za sobą.

Kate przez chwilę patrzyła na klamkę lekko zaskoczona. Oto została grzecznie, ale stanowczo odprawiona. Raczej zaintrygowana niż urażona, wróciła za biurko.

- Serena. - Justin odchylił się w fotelu. Sam nie rozumiał, dlaczego właściwie spodziewał się jakiejś zmiany. Wydawało mu się, że przez te dwa tygodnie czekania zdążył się na tyle przygo­tować, by teraz panować nad wybuchem emocji. Otóż nie, bo pierwsze spojrzenie na Serenę po­działało jak detonator i spokój prysł w jednej chwili.

- Cześć, Justin. - Miała nadzieję, że nie wyciąg­nie dłoni na powitanie, bo jej była wilgotna ze zdenerwowania. - Piękny hotel.

- Siadaj. - Wskazał fotel stojący koło biurka. - Napijesz się czegoś? Kawy?

- Nie. - Uśmiechnęła się uprzejmie i usiadła w fotelu obciągniętym kremową skórą. - To miło, że przyjąłeś mnie od razu.

Uniósł brwi na te słowa. Krążyli wokół siebie jak bokserzy na ringu, którzy szykują się do pierw­szego starcia i wzajemnie oceniają swoje możli­wości.

- Jak lot?

- Przyjechałam samochodem. Bardzo mi tego brakowało przez ostatni rok, a pogoda jest piękna, doskonała na jazdę. - Starała się ograniczyć do banalnej wymiany zdań, dopóki się nie uspokoi.

- Jak rodzina?

- Rodzice mają się dobrze, a z Alanem i Caine'em nie miałam jeszcze okazji się widzieć. - Se - rena po raz pierwszy uśmiechnęła się naprawdę.

- Ojciec przesyła pozdrowienia.

- To znaczy, że przeżył?

- Znalazłam subtelniejsze metody odwetowe.

- Z pewną satysfakcją pomyślała o połamanych cygarach tatusia.

- Rozumiem, że przyzwyczajasz się na powrót do życia na stałym lądzie? - Justin nie mógł oprzeć się pokusie i wbrew własnej woli spojrzał na jej usta. Były lekko wilgotne, bez śladu szminki.

- Owszem, ale nie zamierzam przyzwyczajać się do bezrobocia. - Poczuła mrowienie na wargach i falę ciepła przenikającą całe ciało. Była w tej chwili gotowa na wszystko, na każdy układ, który zaproponowałby Justin, na każde warunki, byle tylko znowu znaleźć się w jego ramionach, poczuć na skórze dotknięcie jego zmyślnych palców. Na wszelki wypadek zaplotła dłonie na kolanach.

- O tym właśnie chciałam z tobą porozmawiać.

- Moja propozycja jest ciągle aktualna. Możesz zostać szefem kasyna - powiedział lekko, choć nieco trudu go kosztowało, by spojrzeć Serenie w oczy. - Będziesz miała długi dzień pracy, ale nie tak wyczerpujący jak na statku. W salach gry nie musisz pojawiać się przed piątą. Oczywiście sama ustawiasz grafik, w zależności od tego, kiedy chcesz mieć wolny wieczór. Jest trochę roboty papierkowej, ale generalnie twoje zadanie to panowanie nad personelem, dbanie o gości, rozwiązy­wanie ewentualnych sporów i niejasności. Biuro menadżera znajduje się po drugiej stronie budynku, obok recepcji. Możesz także stamtąd obserwować, co się dzieje w kasynie. Są monitory, jest też bezpośredni podgląd.

Justin nacisnął przycisk i panel boazerii odsunął się, odsłaniając lustro weneckie. Przez jedno stron­ną szybę można było widzieć bezgłośny jak w nie­mym filmie tłum gości kasyna, obstawiających grę, rozmawiających, przemieszczających się między stołami.

- Będziesz miała asystenta - ciągnął. - To kompetentny chłopak, ale bez prawa do podejmo­wania samodzielnych decyzji. Otrzymasz służbo­we mieszkanie. Pod moją nieobecność ty i tylko ty rządzisz kasynem, oczywiście w ramach ustalo­nych zasad.

- Oczywiście - powtórzyła, rozluźniając zaciś­nięte dotąd dłonie, i uśmiechnęła się pogodnie.

- Justin, chciałabym kierować kasynem jako... twoja wspólniczka.

Dojrzała błysk w jego oczach, krótki błysk, który zapalił się na ułamek sekundy i zaraz zgasł. Justin odchylił się w fotelu. U kogoś innego taki ruch oznaczałby odprężenie, u niego był znakiem gotowości do akcji.

- Wspólniczka?

- Tak. Wspólniczka w Atlantic City Comanche - przytaknęła spokojnie.

- Szukam menadżera, który poprowadzi mi ka­syno, Sereno. Nie potrzebuję wspólnika.

- A ja nie potrzebuję pracy na etacie. Ani pensji - odparowała. - Na szczęście jestem finansowo niezależna, ale chcę coś robić, mieć jakieś zajęcie. Nie potrafię leniuchować. Praca na Celebration to był eksperyment, który spełnił moje oczekiwania, i nie muszę szukać kolejnego, podobnego zajęcia. Zależy mi na czymś znacznie poważniejszym.

- Mówiłaś przecież, że po zejściu ze statku chciałabyś podjąć pracę w kasynie.

- Nie. - Serena z uśmiechem pokręciła głową. - Nie zrozumiałeś mnie. Miałam na myśli otwarcie własnego kasyna.

- Chcesz otworzyć własne kasyno? - Justina wyraźnie rozbawił ten pomysł. - Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza?

Uniosła hardo brodę.

- Myślę, że tak. Spędziłam rok, pracując wpły­wającym kasynie - hotelu. Wiem, jak prowadzić kuchnię, która musi przygotować posiłki dla pół­tora tysiąca ludzi, ile potrzeba zmian pościeli, żeby nigdy nie zabrakło świeżej, jakie wina zamawiać i w jakich ilościach. Wiem, kiedy krupier nie wytrzymuje napięcia i trzeba go szybko zastąpić kimś innym, i jak wyperswadować klientowi, żeby przestał grać, zanim zacznie się awanturować. Na statku nic mnie nie rozpraszało, mogłam się uczyć. A ja szybko się uczę.

Justin słuchał jej chłodnej, ale pełnej furii prze­mowy, widział błysk determinacji w jej oczach. Niewykluczone, że podołałaby temu wyzwaniu, pomyślał po chwili zastanowienia. Potrafiłaby po­prowadzić hotel z kasynem. Miała potrzebną do tego iskrę, chęć, upór. I konto w banku.

- Biorąc pod uwagę wszystko, co powiedziałaś - zaczął powoli - dlaczego miałbym uczynić cię swoją wspólniczką?

Serena wstała i podeszła do lustra weneckiego.

- Widzisz krupierkę przy stole numer pięć?

- zapytała, pukając palcem w szybę. Zaintrygowany Justin stanął obok niej.

- Widzę, i co?

- Ma świetne dłonie, szybkie, pewne. Wypraco­wała sobie odpowiedni rytm. Sprawia wrażenie swobodnej, nie pospiesza graczy, nie narzuca im tempa, jest na to za dobra. Nie powinna pracować popołudniami w dni powszednie. Taka krupierka potrzebna jest przy stole w czasie największego ruchu. Z kolei krupier, który prowadzi grę w kości, wygląda, jakby był śmiertelnie znudzony. Powinie­neś z miejsca go wyrzucić albo dać mu podwyżkę.

- Wyjaśnij mi to.

Serena uśmiechnęła się, słysząc rozbawienie w glosie Justina.

- Podwyżka, jeśli są szanse, że zrozumie aluzję i obudzi się wreszcie. Zwolnienie, jeśli nie rokuje, że zrozumie. Pracownicy kasyna powinni mieć tę samą postawę co pracownicy hotelu.

- Racja - przyznał Justin. - I dobry powód, żebyś została menadżerem. Powtarzam raz jeszcze, nie szukam wspólnika. Czy wspólniczki.

Odwróciła się plecami do szyby, za którą toczyła się bezgłośna gra.

- Podam ci zatem inne powody. W czasie twojej nieobecności, czy będziesz akurat na Zachodnim Wybrzeżu, czy w Europie, tu będzie czuwał ktoś, kto zaangażował w kasyno, w całe przedsięwzię­cie, swoje środki i kto jest równie żywotnie jak ty zainteresowany, żeby interesy szły możliwie naj­lepiej. Poszperałam trochę, zebrałam dane. - Prze­rwała na chwilę. - Jeśli Blade Enterprises będzie się rozwijało nadal w tym tempie, sam najzwyczaj­niej w świecie nie podołasz wszystkim obowiąz­kom, ktoś musi cię odciążyć. Chyba że chcesz harować dwadzieścia cztery godziny na dobę i zbi­jać majątek, nie mając czasu na cieszenie się swoim sukcesem. Pieniądze, które jestem gotowa zainwe­stować, zrekompensują ci z nadwyżką straty, jakie poniosłeś na Malcie. Justin uniósł brew.

- Rzeczywiście zebrałaś dane. Wyczerpujące, powiedziałbym.

- My, Szkoci, nigdy nie kupujemy kota w wor­ku. - Uśmiechnęła się triumfalnie. - Rzecz w tym, że nie mam najmniejszej ochoty pracować dla ciebie. Ani dla nikogo innego, jeśli już o tym mowa. Za połowę udziałów poprowadzę kasyno tutaj, w Atlantic City, i będę służyła pomocą w innych, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba.

- Połowa udziałów - powtórzył, kierując to bardziej do siebie niż do niej.

- Wspólnicy, którzy posiadają te same udziały, te same prawa. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Justin, tylko na takich warunkach zgodzę się z tobą pracować.

Zapadła cisza tak kompletna, że Serena słyszała tylko swój przyspieszony oddech. Miała nadzieję, że Justin go nie słyszy, że nie widzi, jak bardzo jest zdenerwowana.

Tak łatwo byłoby teraz zapomnieć o dumie i znaleźć się w jego ramionach. To, co się zaczęło w czasie ich ostatniego spotkania, dokonało się samoistnie w okresie rozłąki. Serena zakochała się w Justinie, chociaż był daleko, nie kusił jej, nie roztaczał niebezpiecznego czaru. Ale on nie miał się o tym dowiedzieć, nie zamierzała się przed nim zdradzać. Jeszcze nie teraz.

- Zastanów się nad tym, co powiedziałam - odezwała się w końcu, przerywając milczenie.

- Mam jeszcze inne plany. - Podeszła do fotela i wzięła torebkę. - Skoro już jestem tutaj, wykorzy­stam okazję i obejrzę kilka nieruchomości.

Gdy poczuła palce Justina na ramieniu, odwróci­ła się powoli do niego. Była pewna, że powie jej: „blefujesz”. Wówczas pozostawały jej dwa wy­jścia: złożyć karty albo podbić stawkę.

- Jeśli w ciągu pierwszego roku stwierdzę, że ta spółka funkcjonuje nie tak, jak bym chciał, będę miał prawo cię wykupić.

Serenę ogarnęło uczucie triumfu. A więc jednak udało się, wygrała!

- Zgoda - odparła, siląc się na spokój.

- Mój prawnik sporządzi stosowną umowę. Tymczasem zapoznaj się z kasynem. Przed pod­pisaniem dokumentów będziesz miała mniej wię­cej tydzień czasu, żeby się zastanowić.

- Już się zastanowiłam, Justin. Kiedy raz pode­jmę decyzję, nie zwykłam jej zmieniać. - Mierzyli się długą chwilę spojrzeniami, w końcu Serena wyciągnęła rękę. - Zatem umowa stoi?

Zamknął jej dłoń w swojej dłoni i trzymał przez chwilę, po czym powoli uniósł do ust.

- Umowa stoi - powtórzył. - Aczkolwiek oby­dwoje możemy tego bardzo żałować.

Cofnęła dłoń.

- Pójdę do siebie, przebiorę się i wieczorem będę w kasynie.

- Wystarczy, jeśli pojawisz się tam jutro. - Justin wyprzedził ją, stanął przy drzwiach i położył dłoń na jej dłoni, kiedy dotknęła klamki.

- Nie chcę marnować czasu. Przedstaw mi mo­jego asystenta, krupierów i startujemy.

- Jak sobie życzysz.

- Rozpakuję się tylko, przebiorę i za godzinę będę gotowa. - Nacisnęła klamkę. Chciała jak najszybciej zostać sama.

- Musimy porozmawiać jeszcze o innych rze­czach, Sereno.

Przeszedł ją dreszcz, jakby słowa Justina do­tknęły skóry. Tak bardzo go pragnęła, że aż bolało. Odwróciła się do niego.

- Owszem - przytaknęła cicho - ale najpierw chciałam omówić interesy. Nie mieszajmy tych dwóch spraw. Jedno z drugim nie ma nic wspól­nego.

Przesunął palcami po klapie jej jedwabnego kostiumu.

- Nie byłbym wcale taki pewien, czy rzeczywiś­cie jedno z drugim nie ma nic wspólnego - mruk­nął. - Nie oszukujmy się. Nie ma sensu udawać, że jest inaczej, Sereno. Nie jesteśmy przecież dziećmi.

Czuła, jak puls przyspieszył gwałtownie, ale powiedziała mocnym, stanowczym głosem:

- O tym wkrótce będziemy mieli szansę się przekonać, nie sądzisz?

Opuścił rękę, uśmiechnął się i powoli cofnął o krok.

- Cóż, przekonamy się. Czekam na ciebie. Zejdź, jak tylko będziesz gotowa.

Serena szybko odkryła, że praca w kasynie będzie równie ciężka jak na Celebration, tylko że wystąpi tu w innej roli, jako wspólniczka z polową udziałów. Kiedy składała pierwszy podpis na kwi­cie kasowym, poczuła radość, że już wkrótce to pulsujące życiem miejsce będzie należało po części do niej.

Minie trochę czasu, zanim zaaklimatyzuje się, zanim ludzie ją zaakceptują. Teraz spoglądali w jej stronę ciekawie. Kiedy Justin przedstawiał ją jako swoją przyszłą wspólniczkę, słyszała nie­mal, jak w głowach zaczynają obracać się try­biki. Czekał ją trudny czas próby. Będzie mu­siała dowieść swoim podwładnym, że jest kom­petentna, że potrafi poprowadzić kasyno. Pokie­ruje nim, niezależnie od tego, jak będą się ukła­dały jej prywatne relacje z Justinem. Zasada pierwsza: ufać we własne siły. Zasada druga: być wytrwałą. Obie te zasady w przekonaniu Sereny stanowiły kombinację nie do pokonania. Zdążyła ją wypróbować na własnym ojcu i znała jej siłę.

Jej asystent, Nero, potężny, czarnoskóry, wybit­nie małomówny trzydziestokilkulatek, przyjął wia­domość, że teraz jego szefową będzie panna Mac­Gregor, wzruszeniem ramion. Jak się okazało, od dawna pracował u Justina w różnych miejscach i na różnych stanowiskach. Oprowadził Serenę po ka­synie, udzielając niezwykle lakonicznych infor­macji na temat panujących tu zasad, jakby całym swoim zachowaniem chciał dać do zrozumienia, że nie będzie łatwo zdobyć jego zaufanie.

Przy jednym ze stołów krupier najwyraźniej miał kłopoty z klientem. Słysząc podniesiony głos, Serena ruszyła w tamtą stronę. Mężczyzna, które­mu nie powiodło się w grze, miał za złe całemu światu swój brak szczęścia.

- Proszę wybaczyć. - Serena, stanąwszy obok krupiera, uśmiechnęła się do gości. - Jakieś prob­lemy? - zapytała, patrząc na awanturnika.

- Owszem, złotko. - Mężczyzna nachylił się i chwycił ją za nadgarstek. - A ty kim jesteś?

Spojrzała na jego dłoń, potem podniosła wzrok na twarz rozjątrzonego gracza.

- Właścicielką.

Mężczyzna zaśmiał się głośno i dokończył swo­jego drinka.

- Znam właściciela, panienko, i nie powiem, żebyś była choć trochę podobna do niego.

- To mój partner - oznajmiła Serena z lodowa­tym uśmiechem. Kątem oka zobaczyła, że Nero zmierza w jej stronę, dała mu więc ledwie zauwa­żalny znak głową, że sama sobie poradzi. - W czym mogę panu pomóc?

- Przegrałem kupę kasy przy tym stole. Ci ludzie mogą to potwierdzić.

Jedni gracze czekali na koniec awantury z ozna­kami irytacji na twarzach, inni byli wyraźnie znu­żeni towarzystwem podpitego pechowca, w każ­dym razie wszyscy omijali go wzrokiem.

- Będzie pan łaskaw skasować sztony, które mu zostały? - zaproponowała Serena grzecznie.

- Chciałbym się odegrać, przynajmniej częściowo - burknął gracz. - A ten tutaj - wskazał na krupiera, który słuchał wymiany zdań z kamienną twarzą i tylko w jego oczach można było dojrzeć wściekłe błyski - nie chce podnieść stawki.

- Nasi krupierzy nie są upoważnieni do pod­noszenia stawek, panie...

- Carson. Mick Carson. Co to za kasyno, w któ­rym człowiek nie może się odegrać!

- Tak jak powiedziałam, krupierzy nie mają prawa podnosić stawki, ale ja tak - oznajmiła Serena spokojnym głosem. - Można wiedzieć, o jakiej sumie pan myśli, panie Carson?

- To już brzmi lepiej. - Dał znak, że chce kolejnego drinka, ale Serena rzuciła ostrzegawcze spojrzenie kelnerce. - Pięć tysięcy. - Uśmiechnął się wyzywająco. - To pozwoli mi się odegrać.

- W porządku. Nero, proszę przynieść wykaz pana Carsona - zwróciła się do asystenta, który jednak pojawił się u jej boku. - Może pan postawić jednorazowo pięć tysięcy. Jeśli pan przegra, to będzie koniec na dzisiaj.

- Dobrze, słoneczko. - Ponownie chwycił ją za nadgarstek i omiótł od stóp do głów lekko za­mglonym spojrzeniem. - Jeśli wygram, może wy­pijemy razem drinka w jakimś zacisznym miejscu?

- Niech pan nie żąda zbyt wiele od losu, panie Carson - ostrzegła go z uśmiechem na twarzy.

Carson zachichotał, po czym złożył zamaszysty podpis na kartce, którą podsunął mu Nero.

- Nigdy nie zaszkodzi spróbować, skarbie... O nie! - zawołał, kiedy zamierzała odejść. - Ty będziesz rozdawała.

Serena bez słowa zajęła miejsce krupiera i w tej samej chwili dostrzegła stojącego z boku Justina, który spokojnie obserwował całą scenę. A niech to, pomyślała. Chyba nie dała ponieść się zdener­wowaniu. Spojrzała na Carsona. Życzyła mu, żeby wreszcie wygrał i wyniósł się z kasyna bez dal­szych awantur.

- Proszę obstawiać - zaczęła, ale nikt z siedzą­cych przy stole nie kwapił się wchodzić do gry, jakby się umówili, że przeczekają awanturnika.

- Tylko ty i ja. - Carson przesunął swoje sztony na środek stołu.

W pierwszym rozdaniu dostał dwójkę i sió­demkę.

- Dobieram - zażądał, podnosząc machinalnie pustą szklankę. Serena odkryła damę. - Stop - po­wiedział.

- Stop na dziewiętnastu. - Serena odkryła teraz swoje karty. - Dwanaście, piętnaście... - zliczała, odkrywając piątkę. - Dwadzieścia.

Carson zaklął głośno.

- Zapraszamy ponownie, panie Carson - po­wiedziała chłodno, czekając, aż ten się podniesie.

Mierzył ją przez chwilę wściekłym wzrokiem, po czym wstał z ociąganiem i bez słowa opuścił salę.

- Przepraszam za małe zamieszanie. - Serena uśmiechnęła się do pozostałych graczy i skinęła na krupiera.

- Gładko pani poszło, panno MacGregor - mruk­nął Nero, kiedy przechodziła koło niego.

Zatrzymała się.

- Dziękuję, Nero. Jestem Rena.

Nero uśmiechnął się, a ona podeszła do Justina.

- Chciałeś mieć tu w kasynie kogoś zaufanego?

- zapytała cicho.

- Chciałem mieć tu ciebie. - Nawinął na palec kosmyk jej włosów. - Z bardzo różnych powodów. To był jeden z nich.

Serena zaśmiała się.

- Co by było, gdybym przed chwilą przegrała z tym człowiekiem?

Wzruszył ramionami.

- Tobyś przegrała, nic wielkiego. Ważne, że załagodziłaś sytuację spokojnie i z wielką klasą - szepnął, patrząc jej w twarz. - Podziwiam twój styl, Sereno MacGregor.

- Dziwne. - Poczuła, że dokonuje się w niej jakaś zmiana, która wyzwala ciepło i łagodność.

- Ja od początku podziwiałam twój.

- Masz podkrążone oczy, jesteś zmęczona.

- Trochę. Która godzina?

- Dochodzi czwarta.

- Nic dziwnego. Problem z kasynami polega na tym, że tracisz poczucie czasu. Nie wiesz, czy to dzień, czy może noc.

- Wkładasz w pracę bardzo dużo energii. - Justin ruszył do wyjścia. - Powinnaś zjeść porządne śniadanie.

- Mhm.

- To mruknięcie ma znaczyć, że jesteś głodna, dobrze rozumiem?

- Owszem, bardzo dobrze rozumiesz. Dopiero teraz, kiedy wspomniałeś o jedzeniu, poczułam, że umieram z głodu. - Wchodząc za Justinem do sekretariatu biura, obejrzała się przez ramię. - Re­stauracja, jeśli pamiętam, jest po drugiej stronie.

- Zjemy śniadanie w moim apartamencie.

- Chwileczkę. - Zaśmiała się i zatrzymała w przejściu. - Wolę zjeść w restauracji. Tak będzie wytworniej.

Zastanawiał się przez chwilę, po czym sięgnął do kieszeni.

- O nie... proszę...

- Orzeł u mnie, reszka w restauracji. Serena zmarszczyła nieufnie brwi i wyciągnęła dłoń.

- Pokaż mi tę monetę. - Wzięła pieniążek w palce i obejrzała go uważnie. - Dobrze, rzucaj - skapitulowała. - Jestem zbyt zmęczona, żeby się z tobą kłócić.

Justin rzucił monetę i chwycił ją na wierzch dłoni.

- Jedziemy na górę - stwierdził.

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Któregoś dnia w końcu cię pobiję i to ja wygram - powiedziała Serena z przekonaniem i ziewnęła szeroko, kiedy wsiedli do windy. Justin nacisnął guzik penthouse'u. - Ale wtedy stawka będzie znacznie wyższa niż śniadanie. - Omiotła spojrzeniem wyłożoną dymnymi lustrami kabinę.

- Nie zauważyłam wcześniej, że masz w biurze windę.

- To droga ewakuacyjna - powiedział z uśmie­chem. - Od czasu do czasu dobrze jest mieć dokąd uciec przez nikogo niewidzianym.

- Nie podejrzewałam cię o skłonności eskapistyczne. Chociaż nigdy nic nie wiadomo. - Przypo­mniała sobie lustro weneckie w gabinecie Justina.

- Nie czujesz się czasami osaczony przez ten tłum, który przetacza się przez kasyno?

- Ostatnio, owszem, zdarza mi się. Myślę, że tobie zdarzało się coś podobnego na Celebration. Czy nie dlatego w nocy, kiedy wszyscy już spali, wychodziłaś na pokład?

Wzruszyła ramionami.

- Skoro mam tu mieszkać, muszę się przyzwyczaić. Zresztą mam wrażenie, że zawsze, od­kąd pamiętam, otaczał mnie tłum ludzi. - Drzwi windy rozsunęły się bezszelestnie i Serena wysiad­ła. - Justinie, tu jest naprawdę ślicznie.

W prywatnym apartamencie kolorystyka była śmielsza niż w biurze: poduchy indygo na roz­łożystej kanapie, lampa z zielonym kloszem. Do tego spokojne rysunki węglem na ścianach i stare kryształowe lustro w rzeźbionej, złoconej ramie.

- Wnętrze, w którym się odpoczywa. - Wzięła do ręki odlaną w brązie figurkę pikującego orła.

- Tyle tu osobistych drobiazgów. Można zapom­nieć, że to hotelowy apartament.

Dziwne, ale dopiero teraz, kiedy Serena trzy­mała w dłoni rzecz, która należała do niego, Justin poczuł, że rzeczywiście jest u siebie w domu. Do tej pory było to po prostu mieszkanie, nic więcej. Miejsce, gdzie chronił się po pracy. W każdym swoim hotelu miał podobne: wygodne, zaciszne i absolutnie puste, teraz to sobie uświadamiał. Puste aż do dzisiaj.

- Mój apartament też jest bardzo ładny, ale poczuję się tam naprawdę dobrze, kiedy zaaranżuję go po swojemu. Poproszę, żeby mama przysłała mi moje biurko, kilka innych mebli i drobiazgów.

- Podniosła głowę i zobaczyła, że Justin obserwuje ją tym swoim przenikliwym wzrokiem, w mil­czeniu. Jakie to typowe dla niego, pomyślała, ale poczuła się nieswojo. Odstawiła na półkę kulę z kobaltowego szkła, którą trzymała właśnie w dło­niach. - Jaki masz stąd widok? - Chciała podejść do okna, przed którym był niewielki podest, kiedy zobaczyła, że stół jest już nakryty. Podniosła pokrywę z jednego z półmisków i jej oczom ukazał się duży, smakowicie wyglądający omlet meksykań­ski, bekon i bułeczki kukurydziane. Obok stal srebrny dzbanek z aromatyczną kawą, a na stojaku przy stole wiaderko z lodem, w którym chłodził się szampan.

- Coś podobnego - mruknęła, wyjmując pączek róży z kryształowego wazonu. - Stoliczku, nakryj się? Po prostu wspaniale.

- A mówią, że cuda się nie zdarzają.

- Chcesz dowodu, że się zdarzają? - spytała, wąchając różę. - Otóż to prawdziwy cud, że nie wylałam ci kawy na głowę.

- Jeśli chodzi o kawę, zdecydowanie wolę sto­sować ją wewnętrznie. - Podszedł do niej. - Podo­ba ci się róża?

Puściła pytanie mimo uszu.

- Już drugi raz przygotowujesz posiłek bez uzgodnienia ze mną.

- Dbam o ciebie. Poprzednim razem też byłaś głodna.

- Nie w tym rzecz.

- A w czym?

Wciągnęła głęboko powietrze, a z nim aromatycz­ne zapachy ciepłego jedzenia.

- Przed minutą przegrałam w orła i reszkę i zgodziłam się jechać na górę. Jakim sposobem zdążyłeś zamówić śniadanie?

- Zadzwoniłem do obsługi hotelowej, zanim poszedłem na salę sprawdzić, czy nie potrzebujesz pomocy. - Wyjął butelkę z wiaderka, owinął ją serwetką i zręcznie otworzył.

- Bardzo sprytnie. - Usiadła za stołem, oparła łokcie na blacie i brodę na dłoniach. - Szampan do śniadania?

- Wczesny ranek to najlepsza pora na szam­pana. - Justin napełnił smukłe kieliszki i usiadł naprzeciwko niej.

- To bardzo miło z twojej strony - powiedziała, nakładając sobie kawałek omleta na talerz - pod warunkiem, że zdecyduję się przymknąć oko i wy­baczę ci arogancję.

- Smacznego - mruknął.

Wzięła do ust pierwszy kęs i rzeczywiście przy­mknęła oczy... z rozkoszy.

- Wybaczanie przychodzi łatwo, kiedy czło­wiek od wielu godzin nie miał nic w ustach. Albo umieram z głodu, Justinie, albo jest to najlepszy omlet, jaki w życiu jadłam.

- Miło słyszeć. Nie omieszkam przekazać sze­fowi, że ci smakował.

- Mhm. Bardzo. Jutro zajrzę do kuchni i do klubu nocnego. Widziałam afisze. Chuck Rosen występuje u ciebie przez najbliższy tydzień. Domy­ślam się, że masz bilety wysprzedane do ostatniego miejsca.

- Podpisałem z nim dwuletni kontrakt. Zgodził się występować wyłącznie w moich hotelach i frek­wencja jest rzeczywiście świetna.

- Mądre posunięcie. Wiesz co... - Uniosła kieli­szek i przyglądała się Justinowi przez chwilę. - Jesteś dokładnie taki, jakim cię zobaczyłam, kiedy usiadłeś pierwszy raz przy moim stole, a jed­nocześnie zupełnie, ale to zupełnie inny, niż sobie wyobrażałam.

Upił łyk szampana, potem spojrzał jej w oczy.

- A jak mnie sobie wyobrażałaś? - zapytał zaintrygowany.

- Myślałam, że jesteś zawodowym hazardzistą. W pewnym sensie jesteś... - Upiła kolejny łyk. Justin miał absolutną rację: szampan to wino, które należy pić o świcie, wtedy smakuje naj­lepiej. — Jakoś nie widziałam w tobie biznesme­na, który prowadzi sieć kasyn, i to całkiem ren­townych.

- Nie? - Był wyraźnie rozbawiony. - A kogo widziałaś w takim razie?

- Nomadę bez stałego miejsca, kogoś, kto cały czas jest w drodze. W pewnym sensie niewiele się pomyliłam, biorąc pod uwagę twoje pochodzenie, ale nie sądziłam, że potrafisz wziąć na siebie brzemię obowiązków, jakie łączy się z prowadze­niem rozległych, bądź co bądź, interesów. Stano­wisz ciekawą kombinację brawury i odpowiedzial­ności, twardości i... - uniosła znowu różę - nie­zwykłej delikatności.

- Nigdy jeszcze nikt nie zarzucił mi czegoś podobnego - mruknął Justin, napełniając ponownie jej kieliszek.

- Mianowicie?

- Że jestem delikatny.

- Cóż, nie jest to twoja dominująca cecha - stwierdziła rzeczowo i upiła łyk musującego wina. - Dlatego działa obezwładniająco, kiedy się wreszcie ujawnia.

- Cała przyjemność po mojej stronie, jeśli dzia­łam na ciebie obezwładniająco. - Dotknął palcami jej dłoni. - Lubię... działać obezwładniająco - do­dał z wesołym błyskiem w oku.

Upiła kolejny łyk, powtarzając sobie, że nie da zbić się z tropu.

- Nie myśl tylko, że jestem słabą i kruchą kobietką, bo czeka cię głębokie rozczarowanie.

- To już wiem - przyznał uczciwie. - Nie musisz się zastrzegać. Tym bardziej doceniam, że tak reagujesz. Puls ci przyspiesza, kiedy cię doty­kam - szepnął, przesuwając palcem po wewnętrz­nej stronie nadgarstka.

Serena odstawiła kieliszek.

- Powinnam już iść.

Podniósł się razem z nią, ich dłonie się splotły. Kiedy spojrzała mu w oczy, dojrzała w nich ab­solutną pewność i spokój.

- Obiecałem sobie wczoraj, że jeszcze tej nocy będziemy się kochać, Sereno. - Zrobił krok i ujął jej drugą dłoń. - Do wschodu słońca została nam jeszcze godzina.

Pragnęła tego. Każdą komórkę ciała przenikało obezwładniające pożądanie, a jednak gdyby nie zaciskał tak mocno dłoni na jej dłoniach, cofnęłaby się, uciekła.

- Justinie, też cię pragnę, nie przeczę, nie będę cię okłamywać, ale myślę, że będzie lepiej, jeśli damy sobie trochę czasu.

- Bardzo rozsądna propozycja. - Wziął ją w ra­miona. - Lecz ten czas właśnie się skończył. - Kiedy Serena zaczęła się śmiać, zamknął jej usta pocałunkiem.

Tego głodu żadne pożywienie nie mogło za­spokoić. Tulił ją do siebie, przygarniał tak mocno, że nie mogła się uwolnić. Nie próbowała nawet się uwalniać, walczyć z Justinem, wiedząc, że to na nic. Tak, nie kłamała, pragnęła go tak samo mocno, jak on pragnął jej.

Nie była to gra erotyczna, tylko desperackie poszukiwanie bliskości. Teraz. Już nie mogli się wycofać. To, co zaczęło się kilka tygodni wcześ­niej od wymiany chłodnych spojrzeń, wreszcie miało znaleźć swoją kulminację.

I znajdzie kulminację, przemknęło Serenie przez głowę, bo oboje tego pragnęli, oboje nie wyob­rażali sobie innego finału.

Te pierwsze poruszenia namiętności napełniły ją cichą radością. Oto kochała. A miłość, teraz to zaczynała rozumieć, jest najwspanialszą ze wszyst­kich przygód, jakie może przeżyć człowiek. Ujęła twarz Justina w dłonie i oderwała usta od jego ust. Spojrzała mu w oczy, w których czytała pragnienie.

Potrzebowała jednej krótkiej chwili, by umysł błyskawicznie otrzeźwiał i mogła powiedzieć to, co chciała powiedzieć, spokojnie, nie dając się ponieść emocjom.

Delikatnie przesunęła palcami po jego policz­kach. Słyszała, jak serce wali mu gwałtownie, czuła jego bicie przez skórę, gdy jej zaczynało bić zwykłym, spokojnym rytmem. Uśmiechnęła się lekko.

- Chcę tego. Zdecydowałam się - powiedziała.

Justin milczał, wpatrywał się w nią jak zahip­notyzowany. Te proste słowa miały większą siłę przyciągania niż delikatny zapach Sereny, niż smak jej ust. Nigdy nie przypuszczał, że potrafi czuć się tak bezbronny jak w tej chwili. Nie znał siebie takim. Nagle poczuł, że to coś więcej niż namiętność. Podniósł dłoń Sereny do ust.

- Od naszego ostatniego spotkania myślę cały czas tylko o tobie - powiedział. - Pragnę tylko ciebie. - Przesunął dłonią po jej włosach. Pożąda­nie, myślał... Dobry Boże, kiedy wżyciu czuł takie pożądanie. - Chodźmy do łóżka, Sereno. Nie wy­trzymam bez ciebie ani chwili dłużej.

Bez słowa podała mu rękę i przeszli do sypialni spowitej w szarym świetle przedświtu.

Było cicho, tak cicho, że Serena słyszała własny, przyspieszony teraz oddech. A była przecież taka spokojna... Kiedy Justin odsunął się od niej, po­czuła, że ogarniają zdenerwowanie.

Nie będzie delikatny, pomyślała, wspominając jego gwałtowne pocałunki. Groźny i fascynujący kochanek. Usłyszała suchy trzask, zobaczyła pło­myk zapałki i po chwili pokój rozświetlił pełgający blask świecy, na ścianach zatańczyły cienie.

Nie odrywała oczu od jego niebezpiecznie pięk­nej twarzy. Teraz zdawał się bardziej należeć do świata swoich indiańskich przodków niż do jej świata, tego świata, w którym poruszała się pewnie, który dobrze znała i rozumiała.

Dopiero teraz pojęła, dlaczego złotowłosa dzie­wczyna znad strumienia najpierw walczyła na śmierć i życie, a potem została ze swoim In­dianinem.

- Chcę cię zobaczyć - szepnął Justin, wciągając ją w krąg światła padającego od świecy i poczuł ku swemu zaskoczeniu, że ciałem Sereny wstrząsnął dreszcz. - Ty drżysz.

- Wiem. - Wciągnęła powietrze i szybko je wypuściła. - To głupie.

- Nie. - Jej reakcja dała mu dziwną moc, napełniła siłą. Serena MacGregor nie była kobietą, która drżałaby przed mężczyzną, ale kiedy patrzyła na niego rozpłomienionym wzrokiem, jednak drża­ła. Ujął jej głowę w dłonie, spojrzał prosto w świet­liste oczy, w których płonęło pierwotne pożądanie. - Nie - powtórzył, pocałował ją i położył na łóżku.

W pierwszym brzasku dnia twarz Sereny wyda­wała się jak z porcelany. Zamknęła oczy, rozchyliła usta i oddychała szybko. Na wpół przytomny z po­żądania, ślubował sobie, że nigdy żaden mężczyz­na nie zobaczy jej takiej, jaką on widział ją w tej chwili.

Wiedział, po prostu wiedział, że jeszcze nikt, nigdy nie zdobył Sereny bez reszty.

- Spójrz na mnie - poprosił zdławionym, chro­powatym głosem. - Popatrz na mnie, Sereno.

Otworzyła oczy, w których była rozkosz, namię­tność, pożądanie.

- Jesteś moją kobietą. - Wszedł w nią ponownie i niemal stracił kontrolę nad sobą. - Nie ma już dla ciebie powrotu.

- Ani dla ciebie.

Zaczęli poruszać się jednym rytmem.

Justin próbował zrozumieć, co powiedziała, ale zanurzył twarz we włosach Sereny i zatracił się zupełnie. Świat zniknął...

Przez wielkie okno sypialni sączyło się różanozłote światło brzasku.

Justin leżał z głową na ramieniu Sereny, a ona patrzyła na grę tonów na jego skórze. To, co widziała, zgadzało się z tym, co czuła. Obrazy i odczucia stanowiły doskonałą jedność. Wszystko jaśniało, było przesycone życiem, nowe. Czy może być piękniejszy wschód słońca niż ten, który przy­chodzi, kiedy leżysz wyczerpana w ramionach kochanka? Sen... Nie chciało się jej spać. Mogłaby tak leżeć w nieskończoność, patrzeć na grę słonecz­nego światła i słuchać oddechu Justina.

Westchnęła szczęśliwa i przesunęła dłońmi po jego plecach.

Uniósł głowę. Wpatrywał się długo w jej twarz, jakby chciał utrwalić w pamięci każdy najdrobniej­szy rys. Nie widział nic poza jej twarzą, o niczym innym nie myślał, była tylko twarz Sereny. Zaczął obsypywać delikatnymi pocałunkami usta, powie­ki, skronie, policzki, aż poczuła, że płacz wzbiera jej w gardle. Nie wiedziała, gdzie są granice jej ciała, gdzie jest ona, gdzie on, wszystko się zatarło, stało się jednym.

- Myślałem, że wiem, jak będzie wyglądała nasza noc - szepnął, muskając jej wargi. - A powi­nienem był wiedzieć, że z tobą wszystko jest inne, nic nie da się przewidzieć. - Znowu uniósł głowę i przesunął palcem po policzkach, na których rysowały się cienie od zmęczenia. - Powinnaś teraz spać.

Uśmiechnęła się, odgarnęła Justinowi włosy z czoła.

- Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek zasnę. Nie chcę przespać już nigdy żadnego wschodu słońca.

Pocałował ją lekko, obrócił się na plecy i pociąg­nął ją z sobą.

- Chcę, żebyś była ze mną, Sereno.

Wtuliła się w niego.

- Jestem z tobą.

- Chcę, żebyś mieszkała ze mną - powiedział, patrząc jej w oczy. - Tutaj. Nie w swoim apar­tamencie, tylko tutaj. - Przesunął kciukiem po jej wargach. - Nie chcę, żeby pracownicy spekulowa­li, zgadywali. Jak zamieszkamy razem, nie będą mieli o czym mówić.

Oparła głowę na ramieniu Justina i przesunęła palcem po jego piersi.

- Będą mieli. Będą ekscytować się tym, że związałeś się z córką Daniela MacGregora.

- Tak. - W głosie Justina zabrzmiała nowa nuta, ale Serena wiedziała, że jeśli teraz spojrzy w jego oczy, nic z nich nie wyczyta. - Media będą miały wspaniały temat. Dziewczyna z do­brego domu, dziedziczka MacGregorow, i jakiś Indianin prowadzący kasyna...

- Justin... - Przesunęła palcem przez środek jego klatki piersiowej w dół i z powrotem. - Ustal­my, prosisz, żebym z tobą zamieszkała, czy usiłu­jesz wyperswadować mi ten pomysł?

Milczał przez chwilę, a Serena wodziła palcem po jego torsie.

- I to, i to - powiedział w końcu.

- I to, i to - powtórzyła kpiąco. - Rozumiem. Przecież to takie proste. - Przechyliła głowę i poca­łowała go w szyję. - Zastanowię się. Rozważę wszystkie za i przeciw - mówiła, całując go w bro­dę. Przesunęła się i położyła na Justinie. - A może ty mógłbyś wyliczyć wszystkie za i przeciw? - po­prosiła słodko, całując go w usta. - Bardzo by mi to ułatwiło sprawę.

- I pomogło, ma się rozumieć, podjąć przemyś­laną decyzję. - Delikatnie pogładził jej biodro.

- Mhm. - Znalazła wrażliwy punkt tuż za jego uchem. - Wiesz, że na ostatnim roku w Smith College to ja prowadziłam wszystkie dyskusje uczelniane?

- Nie. - Przymknął oczy, pozwalając, by Serena uwodziła go pieszczotami.

- Daj mi tylko temat - powiedziała, sunąc palcami po jego żebrach - i czas na... zebranie materiału - pocałowała go w szyję - a ja potrafię znaleźć argumenty za i przeciw. Więc wracając do naszej zasadniczej kwestii, w tej chwili widzę ją tak - westchnęła uszczęśliwiona, czując pod war­gami puls na jego szyi. - Otóż mieszkanie z tobą oznacza mnóstwo problemów.

Pieścił jej biodro, przesunął dłoń między uda, ale Serena zsunęła się niżej, psując mu przyjemność.

- Sereno...

- Nie, teraz ja rządzę - powiedziała, drażniąc językiem skórę na jego brzuchu. - Otóż - po­wróciła do tematu - stracę prywatność, w dodatku będę chronicznie niewyspana - mówiła i, wsłuchu­jąc się z rozkoszą w jego przyspieszony oddech, dalej eksplorowała jego ciało. - Będę narażona na plotki i domysły ze strony pracowników. Stanę się obiektem zainteresowania prasy. - Tu straciła wą­tek, krew zaczęła szybciej krążyć w jej żyłach. - Nie sposób z tobą mieszkać - dodała z najwięk­szym trudem. - Jesteś potwornie absorbujący, iry­tujący i w dodatku tak pociągający, że nie będę miała przy tobie ani chwili spokoju. - Przesunęła się znowu w górę, ocierając się zmysłowo o Justina.

- Zważywszy więc wszystkie przeciw, daj mi choć jeden przekonujący powód, dla którego powinnam z tobą zamieszkać.

Justin słyszał swój urywany, przyspieszony od­dech, ale nie był w stanie go kontrolować. Chwycił Serenę za włosy i nie był to wcale delikatny chwyt, ale tego też nie był w stanie kontrolować.

- Chcę cię.

Nachyliła twarz tak, że jej usta niemal dotykały jego ust.

- Pokaż mi, jak bardzo.

Cztery godziny później zadzwonił telefon. Serena poruszyła się, westchnęła i zaklęła cicho. Justin przygarnął ją do siebie jednym ramieniem, a wolną dłonią podniósł słuchawkę.

- Tak? - Zobaczył, że Serena uniosła powieki i przygląda mu się sennie. Pocałował ją lekko w czubek głowy. - Kiedy? - Justin zesztywniał. Zaalarmowana Serena uniosła się na łokciu.

- Wszyscy ewakuowani? Nie, sam to załatwię. Poczekaj chwilę, nic nie rób. Zaraz będę na dole.

- Co się stało?

Justin zdążył wyskoczyć już z łóżka i podbiec do szafy.

- Podobno w Vegas ktoś podłożył bombę. Do­stali ostrzeżenie. - Chwycił pierwsze z brzegu rzeczy do ubrania, które nawinęły mu się pod rękę: dżinsy i kaszmirowy sweter.

- O Boże. - Serena podniosła się i zaczęła szukać swojej bielizny. - Kiedy to ma się stać?

- Ten, kto dzwonił, powiedział, że zdetonują ładunek o trzeciej trzydzieści pięć ich czasu, jeśli nie dostaną dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Nie mamy zbyt wiele czasu - mruknął Justin, zapinając dżinsy. - Właśnie kończą ewakuować hotel.

- Chyba nie masz zamiaru zapłacić tym ban­dytom? - Z wściekłym błyskiem w oku wciągnęła koszulkę przez głowę.

Przyglądał się jej przez chwilę w milczeniu, po czym na jego twarzy pojawił się zimny, ostry jak stal uśmiech.

- Nie, nie mam zamiaru płacić.

Przeszedł do sąsiedniego pokoju, Serena za nim.

- Przebiorę się i też zaraz będę na dole.

- Nie musisz. W niczym nam nie pomożesz. Drzwi windy otworzyły się, ale Serena chwyciła Justina za rękę.

- Chcę być z tobą.

Jego rysy na moment złagodniały.

- W takim razie pospiesz się. - Pocałował ją i wsiadł do kabiny.

Dziesięć minut później Serena szła szybkim krokiem przez hotelowy hol do biura Justina. Kiedy weszła do gabinetu, podniósł wzrok, ski­nął nieznacznie głową i dalej rozmawiał przez telefon spokojnym, cichym głosem. Kate z zaciś­niętymi dłońmi i z napiętą twarzą stała obok biurka.

- Dzień dobry, panno MacGregor - przywitała się, nie odrywając wzroku od Justina.

- Możesz mi powiedzieć, co się dzieje?

- Jakiś idiota twierdzi, że podłożył bombę w na­szym hotelu w Vegas. Podobno może ją zdalnie zdetonować za... - spojrzała na zegarek - godzinę i piętnaście minut. Zarządzono ewakuację, na miej­scu jest oddział antyterrorystyczny, przeszukują budynek, ale...

- Ale co? - ponagliła ją Serena.

- To ogromny hotel, panno MacGregor, szuka­nie w nim bomby to jak szukanie igły w stogu siana.

- Głos Kate zadrżał.

Serena bez słowa podeszła do barku w rogu pokoju, nalała kieliszek brandy i niemal siłą wcis­nęła go Kate do ręki.

- Wypij to - poleciła.

Kate wzdrygnęła się, ale przechyliła posłusznie kieliszek i opróżniła go jednym haustem.

- Dziękuję. - Zacisnęła na moment usta, po czym spojrzała na Serenę. - Przepraszam. Mój mąż stra­cił rękę w Wietnamie. Wpadł w zasadzkę. Teraz...

- Wciągnęła głęboko powietrze. - Teraz to wraca.

- Siadaj, Kate. - Serena ujęła ją pod łokieć i poprowadziła do kanapy. - Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać.

- Justin nie zamierza płacić - szepnęła Kate ledwie słyszalnie.

- Nie. - Serena spojrzała na nią zdziwiona.

- Uważasz, że powinien?

Kate przeczesała włosy palcami.

- Nie jestem obiektywna w takich sprawach, ale... - podniosła wzrok na Serenę - ma bardzo dużo do stracenia.

- Gdyby zapłacił, straciłby nie tylko pieniądze.

- Serena stanęła za Justinem. Dotknęła go tylko raz, kładąc mu przelotnie rękę na ramieniu. Kiedy Kate spojrzała w ich stronę, właśnie splótł palce z palcami Sereny. Ten jeden gest powiedział jej więcej niż tysiąc słów.

On ją kocha, pomyślała zdumiona. Nigdy nie przypuszczała, że ktoś taki jak Justin Blade potrafi się zakochać, stracić głowę dla kobiety. Patrzyła na niego i ciągle nie wierzyła, że to możliwe. Pode­jrzewała, że sam Justin nie zdaje sobie jeszcze sprawy, co tak naprawdę czuje.

- Eksplodował ładunek w jednym z pomiesz­czeń magazynowych w piwnicach hotelu Comanche. - Justin oparł na moment słuchawkę na ramieniu.

- Jezu! Są ranni?

Z jego twarzy Serena nie mogła nic wyczytać.

- Nie, nikt nie jest ranny. Szkody materialne też niewielkie. Facet zadzwonił na policję i powie­dział, że to tylko przygrywka, dowód, że nie blefuje. Żąda przekazania pieniędzy dokładnie o piętnastej piętnaście ich czasu.

Położyła dłoń na jego ramieniu.

- Justinie, co o tym wszystkim myślisz?

- Zastanawiam się, czy rzeczywiście chodzi mu tylko o te ćwierć miliona, czy o coś jeszcze. Kiedy dzwonił do hotelu, chciał rozmawiać ze mną osobi­ście. Wymienił moje nazwisko.

Ta wiadomość wzmogła tylko niepokój Sereny.

- To przecież żadna tajemnica. Jesteś osobą publiczną, mnóstwo ludzi zna twoje nazwisko, wie, że jesteś właścicielem sieci Comanche. Chyba że to ktoś, kto pracował kiedyś u ciebie, ale wtedy raczej nie wymieniałby twojego na­zwiska - próbowała zgadywać.

Ponownie przyłożył słuchawkę do ucha.

- Musimy czekać. - W tych dwóch krótkich, wypowiedzianych spokojnym głosem słowach Serena usłyszała zapowiedź odwetu, groźbę skiero­waną pod adresem anonimowego terrorysty. - Ile osób jest jeszcze w hotelu? - zapytał swojego rozmówcę po drugiej stronie Unii. - Nie. Wszyscy mają zostać natychmiast ewakuowani. Co do jed­nego człowieka.

- Zrobię kawę - zaproponowała Serena.

- Nie. - Kate pokręciła głową i poderwała się z kanapy. - Ja zrobię. Sereno, zostań z Justinem. - Wreszcie przełamała opory i po raz pierwszy zwróciła się do niej po imieniu.

Serena spojrzała na zegarek stojący na biurku i zwilżyła wargi. Dziesiąta czterdzieści pięć. Zacis­nęła dłonie na oparciu fotela Justina.

On też spojrzał na zegarek. Jeszcze pół godziny, pomyślał. A on nic nie może zrobić. Jak wytłuma­czyć, że Comanche w Vegas to dla niego coś więcej niż tylko beton, szkło i aluminium? To był jego pierwszy hotel, jego pierwszy dom, odkąd umarli rodzice. Symbol jego niezależności, sukcesu. A te­raz musiał czekać z opuszczonymi rękami, kiedy to wszystko z hukiem wyleci w powietrze.

Czuł, że to jakieś porachunki osobiste, że czło­wiek, który podłożył bombę, kieruje atak bezpo­średnio przeciwko niemu. Potarł kark dłonią. Nic nie rozumiał, nie domyślał się powodów, ale intui­cja mówiła mu, że ktoś chce się na nim zemścić. Tylko za co?

- To może być blef - usłyszał głos stojącej za nim Sereny i poczuł dziwną ulgę. Wyciągnął dłoń i czekał, aż obejdzie fotel.

- Nie sądzę. Ujęła jego dłoń.

- Nie można ulegać szantażom. Dobrze zrobi­łeś, że nie zgodziłeś się zapłacić.

- Akurat to wiem, jak zrobić - rzucił do słuchaw­ki. - Dobrze - dodał po chwili. - Wszyscy już zostali ewakuowani z hotelu - zwrócił się do Sereny.

Gdy usiadła na oparciu jego fotela, oboje wbili wzrok w zegarek.

Kate przyniosła kawę, ale nikt nie miał ochoty pić. Cała trójka czekała niespokojnie. Minuty mija­ły, napięcie rosło. Justin siedział w milczeniu ze słuchawką przy uchu. Serena wyobrażała sobie, jak skomplikowane muszą być poszukiwania niewiel­kiego ładunku wybuchowego w ogromnym hotelu. Setki pokoi, pomieszczeń gospodarczych, tysiące zakamarków.

Czy wybuch będzie słychać przez telefon? - zastanawiała się bezradnie. Ile już razy Justin był narażony na igraszki losu? Lecz teraz, po­wiedziała sobie, kładąc znowu dłoń na jego ra­mieniu, fortuna będzie musiała pokonać zjedno­czone siły ich obojga.

Zobaczyła, że Justin zaciska palce na blacie i usłyszała, jak mówi matowym głosem:

- Tak.

Nie chciała zadawać pytań, przygryzła tylko wargę i słuchała.

- Rozumiem. Nie, nic mi na ten temat nie wiadomo. Tak, przylecę tak szybko, jak to będzie możliwe. Dziękuję. - Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Sereny: - Znaleźli ładunek.

- Dzięki Bogu. - Przytknęła czoło do jego czoła i odetchnęła.

- Bomba mogła zniszczyć całe kasyno i połowę parteru. Kate, zarezerwuj mi bilet na pierwszy lot do Vegas.

- Justinie... - Serena wstała z oparcia fotela, ale nogi uginały się pod nią. - Domyślasz się, kto to mógł zrobić?

- Nie. - Dopiero teraz zobaczył stojący na biurku kubek. Sięgnął po niego i wypił połowę kawy. - Muszę tam polecieć, sprawdzić na miejscu, jak to wszystko wygląda, porozmawiać z policją. Powinienem wrócić za jakieś dwa, trzy dni. - Wstał i położył Serenie dłonie na ramionach. - Wygląda na to, że moją wspólniczkę czeka próba ogniowa.

- Nie martw się. Dam sobie radę. - Serena uśmiechnęła się i pocałowała go w same usta.

- Zajmę się naszym hotelem.

- Tego jestem pewien. - Przyciągnął ją bliżej do siebie. - Nie mam ochoty rozstawać się z tobą, akurat teraz.

- Będę na ciebie czekała. - Ujęła jego twarz w dłonie. - Leć do Vegas, załatw wszystko i wracaj szczęśliwie.

Justin zniżył usta do jej ust.

- Chodźmy spać. Odpoczniemy trochę - za­proponował cicho.

- O nie, wykluczone. To mój pierwszy dzień w pracy, bo wczorajszego wieczoru nie liczę.

- Justin zdawał się spokojny, ale Serena wyczuwa­ła wewnętrzne napięcie. Na usta cisnęły się jej dziesiątki pytań, lecz nie zadała żadnego. Uśmiech­nęła się tylko i odsunęła o krok. - Czeka mnie sporo zajęć. Muszę poznać hotel, zajrzeć do kuchni, zapoznać się z dokumentami, dopilnować, by prze­niesiono moje rzeczy do naszego apartamentu.

Naszego” - zdumiało go to słowo, może nie tyle zdumiało, co zaskoczyło.

- Zrób to zaraz - poprosił, ujmując jej dłoń.

- Chcę mieć pewność, że będziesz spała w moim łóżku, Sereno. Chcę...

W drzwiach pokazała się głowa Kate.

- Zarezerwowałam bilet do Vegas. Masz samo­lot za czterdzieści pięć minut. Musisz się pospie­szyć, jeśli chcesz zdążyć.

Zerknął na zegarek.

- Dobrze. Dziękuję ci, Kate. Poproś, żeby zaraz podstawili mój samochód i uprzedź Comanche w Vegas, o której przylatuję. Niech ktoś z hotelu czeka na mnie na lotnisku.

- Justin. - Serena zaśmiała się i cofnęła dłonie.

- Zmiażdżysz mi palce.

W jego spojrzeniu była czujność, ale i gwałtow­ność, które sprawiły, że uśmiech w jednej chwili zniknął z twarzy Sereny.

- O co chodzi? - zapytała.

Czyżby zamierzał powiedzieć jej, że ją kocha? Justina ogarnęła panika na tę myśl. Tak, chciał to zrobić, zanim jeszcze słowa zdążyły uformować się w głowie.

- Kiedyś ci powiem - zbył jej pytanie.

- Dobrze. - Uśmiechnęła się pogodnie. Nie chciała widzieć go takim napiętym. Zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła ustami do jego ust.

- Tęsknij za mną, proszę. I wracaj szybko. Chcę, żeby brakowało ci mnie.

- Postaram się. Kate ma mój numer w Vegas, jeśli będziesz mnie potrzebowała.

Jak na zawołanie w drzwiach pojawiła się znowu głowa sekretarki.

- Justin, samochód już czeka.

- Dziękuję, Kate. Jestem gotowy. - Pocałował Serenę na pożegnanie. - Będę tęsknił. A ty myśl o mnie. - Wyszedł z gabinetu.

Westchnęła i usiadła w fotelu.

- A mam jakiś wybór? - zapytała samą siebie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Przez następny tydzień Serena zapoznawała się z rytmem pracy obowiązującym w hotelu Co­manche. Spółka z Justinem była jej pierwszą in­westycją, o której zdecydowała samodzielnie, bez udziału ojca i w związku z tym chciała wiedzieć, co robi, jak ma się poruszać. Nie przeszkadzały jej ciekawe spojrzenia pracowników i wypowiadane szeptem komentarze.

Zaglądała wszędzie, sprawdzała dokumenty, za­poznawała się z księgami rachunkowymi. Spodzie­wała się kąśliwych uwag, oznak niezadowolenia, czy nawet lekceważenia, ale uparła się poznać hotel na wskroś. I poznawała, dzień po dniu. Wieczorami nadzorowała pracę kasyna albo sie­działa w swoim biurze nad papierami. Noce spę­dzała samotnie w apartamencie Justina.

Po tygodniu wytężonej pracy doszła do dwóch wniosków. Wniosek pierwszy: Comanche było znakomicie prowadzonym przedsiębiorstwem świadczącym usługi na najwyższym poziomie lu­dziom, którzy posiadali pieniądze i chcieli je wyda­wać. Wniosek drugi: przedłużająca się nieobecność Justina okazała się, w gruncie rzeczy, błogosła­wieństwem.

Zajęta od świtu do nocy nie miała kiedy za nim tęsknić. Dopiero późną nocą, sama w jego apar­tamencie, uświadamiała sobie, jak bardzo uzależ­niła się od niego, od jego słów, dotyku, obecności. Pozbawiona tego wszystkiego, mogła udowodnić i samej sobie, i pracownikom, że jest kompetentna i potrafi poprowadzić hotel. Wykorzystała w pełni okazję.

Z racji swojego statusu doskonale wiedziała, czego oczekują od dobrego hotelu zamożni klienci, z kolei rok spędzony na Celebration dał jej wgląd w działanie hotelu od drugiej strony. Rozumiała problemy pracowników, wiedziała, co to zmęcze­nie, nuda, stres.

Pierwszych zjednała sobie Nerona i Kate, potem szefa kuchni, kierownika nocnej zmiany, intenden­ta. To były jej kolejne, wcale niemałe zwycięstwa.

Teraz siedziała przy biurku w swoim gabinecie i układała grafik pracy krupierów na najbliższy tydzień, spoglądając od czasu do czasu przez wenec­kie lustro na salę kasyna. Była odizolowana od ludzi grubą szybą, jednocześnie czuła ich obecność. Pora, jak na kasyno, była stosunkowo wczesna, więc mogła poświęcić jeszcze trochę czasu na pracę papierkową. Każdy z krupierów w razie potrzeby mógł wezwać ją interkomem. Jeśli nikt jej nie przeszkodzi, planowała, że za jakieś dwie go­dziny pójdzie do kasyna i zostanie tam do późnej nocy. Zmęczona położy się do łóżka i nie będzie czuła pokusy, żeby dzwonić do Justina.

Justin należał do tych ludzi, którzy potrzebują przestrzeni. Nie czynił żadnych obietnic i sam ich nie oczekiwał. Jeśli w efekcie końcowym miała wygrać, powinna o tym pamiętać. Jeśli będzie cierpliwa, on przestanie bać się własnych uczuć, przywyknie do myśli, że ją kocha. Zaśmiała się i pokręciła głową. Tak jakby ona miała kiedykol­wiek przywyknąć do myśli, że kocha Justina. Nawet sobie tego nie wyobrażała.

Potarła kark i wróciła do grafiku. Gdyby zatrud­nili jeszcze jednego krupiera, podział pracy byłby bardziej przejrzysty, rozkład godzin wygodniejszy dla wszystkich, w dodatku...

- Proszę - powiedziała, słysząc pukanie, ale nie podniosła głowy. Tak, koniecznie muszą zatrudnić jeszcze jednego krupiera. Na rozłożony grafik upadł bukiecik fiołków.

- Może jednak oderwiesz się na chwilę od roboty, wspólniczko?

Serce zabiło jej szybciej, podniosła głowę.

- Wreszcie jesteś!

Zerwała się z fotela, podbiegła do Justina i za­rzuciła mu ręce na szyję.

Całując ją na powitanie, pomyślał, że oto pierw­szy raz, odkąd się znają, zobaczył spontaniczną, nieukrywaną radość na twarzy Sereny. Radość na jego widok. Zniknęło zmęczenie lotem, napięcie po ciężkim tygodniu spędzonym w Las Vegas.

- Co jest takiego w tobie, co sprawia, że tak wspaniale jest trzymać cię w ramionach? - zapytał żartobliwym tonem.

Uśmiechnęła się i odchyliła głowę, ale zaraz spoważniała.

- Wyglądasz na zmęczonego. - Przesunęła dłonią po policzku Justina, jakby chciała usunąć bruz­dy, które utworzyły się koło ust. - Nigdy wcześniej nie widziałam zmęczenia na twojej twarzy. Czyżby w Vegas było aż tak źle?

- Zdarzało mi się milej spędzać czas. - Przygar­nął ją do siebie. Chciał się nią nacieszyć, poczuć znowu jej zapach. Później opowie jej o starannie wydrukowanym liście, który dostał. Kolejna po­gróżka, kompletnie bezsensowna, nieumotywowana. Żadnych szczegółów, tylko obietnica, że to jeszcze nie koniec. - Zrobiłem, jak prosiłaś. - Prze­sunął dłonią po jej plecach.

- Co mianowicie?

- Tęskniłem za tobą.

Nie zaśmiała się, jak oczekiwał, tylko mocniej objęła go za szyję i powstrzymując łzy, pocałowała w policzek.

- Nie zadzwoniłeś ani razu. Czekałam na tele­fon od ciebie. - Zdumiona własnymi słowami, cofnęła się o krok i pokręciła głową. - Nie chcia­łam, żeby to tak zabrzmiało. Wiem, że byłeś bardzo zajęty. - Uniosła ręce i opuściła je bezradnie. - Ja też byłam zajęta. Miałam milion spraw do załat­wienia... - Przesunęła nerwowym gestem papiery na biurku. - Oboje jesteśmy dorosłymi, niezależ­nymi ludźmi. Wolnymi - mówiła szybko. - Nie powinniśmy nawzajem się krępować. Każde z nas musi zachować swobodę ruchów.

- Kiedy jesteś zdenerwowana, zaczynasz nie­potrzebnie mnożyć słowa - zauważył Justin.

Spiorunowała go wściekłym spojrzeniem.

- Nie kpij sobie ze mnie.

- Może się to komuś wydać dziwne, ale brakowało mi tych twoich morderczych spojrzeń. - Gdy ujął jej twarz w dłonie i spojrzał prosto w oczy, minął jej gniew, czuła się tylko osłabiona gwałtow­nym atakiem złości. - Sereno... - Zamknął jej usta pocałunkiem.

Pocałunek, zrazu łagodny, szybko zmienił się w namiętny. Serena pragnęła Justina równie mocno jak on jej. Tydzień rozłąki wzmocnił tylko ich pożądanie. Spotykały się zgłodniałe usta, sprag­nione pieszczot dłonie. Przygarnął ją do siebie. Zamknął w mocnym uścisku. Nigdy jeszcze, przy żadnej kobiecie nie cierpiał takich katuszy.

- Nawet nie wiesz, jak ja cię pragnę, Sereno. Pragnę tak bardzo, że o niczym innym nie mogę myśleć. Jesteś tylko ty, poza tym nic nie istnieje.

Przytuliła policzek do jego policzka, ale kątem oka spojrzała na lustrzaną szybę, przez którą mogła obserwować, co się dzieje w kasynie.

- To głupie, ale mam wrażenie, że... wszyscy nas widzą. - Zaśmiała się nerwowo i cofnęła o krok, ale wystarczyło, że spojrzała Justinowi w oczy i serce znowu zabiło jej mocniej. - Zasłoń tę szybę - szepnęła - i będziemy się kochać. - W tej samej chwili, w najmniej odpowiednim momencie, rozległo się głośne pukanie do drzwi.

- Zupełnie zapomniałem - powiedział Justin. - Przywiozłem ci prezent.

- Odpraw natręta, który się tu dobija - poprosiła Serena. - A prezent możesz dać mi później. Dużo później - dodała, ujmując Justina za ręce.

Znowu rozległo się pukanie.

- Wystarczy, Justin. Twoje dziesięć minut już się skończyło.

- Caine? - Na twarzy Sereny odmalowała się radość. - To Caine.

Justin pocałował ją w koniuszek nosa i uwolnił dłonie.

- Tak. Chyba go wpuścisz? Podbiegła do drzwi i otworzyła je szeroko.

- Caine! Alan! - Zaśmiała się głośno, a potem zaczęła ściskać i całować braci. - Skąd się tu wzięliście? - pytała. - Dlaczego zaniedbujecie swoje obowiązki, jeden wobec kraju, drugi wobec rodzinnego stanu?

- Nawet ci, którzy ofiarnie służą narodowi, od czasu do czasu potrzebują paru dni wytchnienia - stwierdził Caine, odsuwając siostrę na wyciąg­nięcie ramienia.

Prawie się nie zmienił, pomyślała. Chociaż obaj bracia wzięli imponujący wzrost po ojcu, Caine, w przeciwieństwie do potężnego Daniela, był szczupły, niemal chudy, i ta jego chudość zawsze martwiła Serenę. Miał za to fascynującą, wyrazis­tą twarz, bardzo ciemne oczy i obezwładniający uśmiech, z którego potrafił czynić użytek, gdy chciał kogoś rozbroić. Jasne, lekko rudawe włosy kręciły się niesfornie wokół głowy. Patrząc na Caine'a, Serena rozumiała, dlaczego ten wybitny prawnik ma tak nieprawdopodobne powodzenie u kobiet.

- Hm. Nasza siostrzyczka całkiem nieźle wy­gląda, prawda, Alan?

Uniosła lekko brwi i spojrzała na starszego brata.

- Owszem, nieźle - powiedział Alan i uśmiech­nął się, a Serena pomyślała, że z tą swoją mroczną urodą wcale nie wygląda na amerykańskiego senatora. - Ale ciągle jest zbyt chuda. - Ujął ją pod brodę, obrócił twarz ku sobie lewym, potem pra­wym profilem. - Śliczna dziewczyna - stwierdził, naśladując szkocki akcent Daniela.

- Może jednak powinieneś był ożenić się z Arlene Hudson - zripostowała ze słodkim uśmie­chem, a potem objęła obu braci. - Tak się cieszę, że was widzę, chłopaki.

Justin przysiadł na brzegu biurka i w milczeniu obserwował rodzinną scenę. Serena wydawała się taka drobna przy tych dwóch wielkoludach. Dopie­ro teraz dojrzał podobieństwo między nią i Caine'em: te same usta, nos, oczy. Alan wdał się co prawda bardziej w Annę, ale cala trójka odziedzi­czyła wiele po Danielu. To, że byli MacGregorami, po prostu rzucało się w oczy. Justin nie mógł zrozumieć, dlaczego nie dostrzegł tego już na Celebration. Można powiedzieć, że Serena nazwis­ko miała wypisane na twarzy.

Być może trzeba było tej rodzinnej sceny, żeby wreszcie to dostrzegł. Pomyślał o Dianie i zrobiło mu się przykro. Dwadzieścia lat skrywał w sobie bolesny rodzinny sekret. Uczyniłem wszystko, co mogłem, przekonywał sam siebie. Tak czy inaczej nigdy nie poznał, czym naprawdę są więzy krwi. I nigdy też nie znajdzie miejsca dla siebie w sercu Sereny, bo należało ono do rodziny.

- Jak długo zostaniecie? - zapytała, zamykając drzwi gabinetu.

- Przyjechaliśmy tylko na weekend - powie­dział Alan.

Caine rozejrzał się uważnie po pokoju.

- Więc w końcu zdecydowałeś się jednak na wspólnika - zwrócił się do Justina. - Byliśmy zaskoczeni. Ojciec tyle razy proponował ci spółkę, ale za każdym razem odrzucałeś jego oferty.

- Mam znacznie większą siłę przekonywania - stwierdziła Serena.

Caine rzucił Justinowi krótkie spojrzenie, w któ­rym nie było pytania, bo po co, skoro sprawa zdawała się oczywista, było natomiast ostrzeżenie, subtelne wprawdzie, niemniej nad wyraz czytelne.

- Nie powiedzieliście mi jeszcze, jakim cudem tu się znaleźliście? - zapytała Serena i stanęła przy biurku, obok Justina.

Caine rozsiadł się w fotelu, a Alan podszedł do szyby.

- Słyszeliśmy o tej bombie w Vegas - odrzekł Alan. - Zadzwoniłem do Justina, a ten powiedział, że ucieszy cię nasza wizyta. Pomyśleliśmy z Caine'em, że warto wybrać się do Atlantic City, choćby po to, żeby odwlec przyjazd ojca.

- Uśmiech rozjaśnił zazwyczaj poważną twarz.

- Kiedy z nim ostatnio rozmawiałem, wspo­mniał, że krótki pobyt nad oceanem dobrze by mu zrobił - dodał Caine z niewinną miną.

Serena najpierw jęknęła, a potem parsknęła głośnym śmiechem.

- Domyślam się, że słyszeliście, co ostatnio wykombinował.

- Słyszeliśmy. Wygląda na to, że wyszło na jego - stwierdził Alan, patrząc, jak Justin kładzie Serenie dłoń na karku.

- Miałam ochotę urwać mu łeb, skończyło się na połamaniu cygar... - Zerknęła na światełko interkomu na biurku. - Stół sześć. Nie - powstrzymała Justina, który chciał się podnieść. - Ja się tym zajmę, a wyjedźcie na górę i odpocznijcie. Dołączę do was, jak tylko zobaczę, o co chodzi.

- Skoro jesteś teraz współwłaścicielką tego ho­telu, to chyba nie wypada, żebym siadał do gry?

- zapytał Caine, drapiąc się w głowę.

- Jeśli będziesz grał tak marnie jak zawsze, to nie widzę przeszkód, a nawet serdecznie zapraszam - roześmiała się Serena i wyszła.

Caine zaklął z właściwym sobie wdziękiem i wyciągnął nogi.

- Wszystko dlatego, że dawałem jej wygrywać w pokera. Oto zapłata za moją braterską miłość.

- Dawałeś wygrywać? A niech to. Ogrywała cię do ostatniego grosza - prychnął Alan i odszedł od lustra. - Byłeś bardzo lakoniczny - zwrócił się do Justina - kiedy rozmawialiśmy przez telefon. Może teraz nam opowiesz, co właściwie wydarzyło się w Vegas?

Justin wzruszył ramionami i wyciągnął cygaro z kieszeni.

- Mała bomba domowej roboty. Podłożył ją pod stołem do gry w keno. FBI ma listę wszystkich byłych pracowników. Sprawdzają ich po kolei, a także gości, którzy przegrali w ostatnim czasie większe sumy, i notowanych szantażystów, którzy działają w podobny sposób jak ten nasz. Niech sprawdzają, ale nie bardzo wierzę, że go znajdą. Nie mają żadnego punktu zaczepienia. Dostałem w ciągu ostatniego tygodnia kilka telefonów z po­gróżkami. Nie zdołali namierzyć, skąd dzwoniono, a głosu nie rozpoznałem. - Zapalił cygaro i przez chwilę przyglądał się Serenie, która stała przy jednym ze stołów i rozmawiała z gościem kasyna.

- Nie sposób zidentyfikować wszystkich, którzy u mnie przegrali, nawet jeśli założymy, że to miał być motyw.

- Myślisz, że chodziło o coś innego? - zapytał Caine, idąc za wzrokiem Justina.

- Tak czuję... Dwa dni temu dostałem Ust. Nic konkretnego, kilka zdań, ale przesłanie całkiem jasne: mogę spodziewać się kolejnych ataków.

- Żadnych szczegółów, gdzie, kiedy, jak?

- upewnił się Caine.

- Żadnych. - Justin uśmiechnął się ponuro.

- Mogę zamknąć wszystkie moje hotele i czekać na następny krok tego bydlaka. - Zaciągnął się nerwo­wo cygarem, z największym wysiłkiem powściąga­jąc narastającą wściekłość. - Oczywiście nie zrobię nic takiego. Ktoś chowa się jak szczur i grozi mi z ukrycia, a ja nie mogę nic zrobić, poza jednym: nie okazywać słabości, nie poddawać się. Ale to niebez­pieczna gra. - Spojrzał na braci. - Serena powinna wrócić do domu i przeczekać to wszystko. Nawet jej tego nie proponowałem, bo sami wiecie, jak by zareagowała, ale wam może uda się ją przekonać.

Caine tylko się zaśmiał, zbyt dobrze bowiem znał siostrę, natomiast Alan powiedział cicho:

- Wróci, jeśli ty z nią pojedziesz.

- Do diabla, jak możesz proponować mi coś takiego! Nie jestem tchórzem, nie zamierzam się ukrywać przed tym draniem w mysiej dziurze.

- Ale chcesz, żeby Serena to zrobiła.

- Ma połowę udziałów w jednym z moich pięciu hoteli. Gdyby akurat tutaj coś się stało, ubezpieczenie pokryje straty. - Znowu spojrzał w lustro. - Natomiast ja gram o najwyższą stawkę, dla mnie to być albo nie być.

- Wybacz, ale jesteś skończonym durniem, jeśli myślisz, że Serenie chodzi tylko o udziały - mruk­nął Alan.

Cała bezsilna złość, która narastała od tygodnia, znalazła wreszcie ujście. Justin jak dźgnięty nożem obrócił się gwałtownie do Alana.

- Mam złe przeczucia. Ktoś poluje na mnie. To nie jest zwykły szantaż dla pieniędzy, choć tak ma to wyglądać, to sprawa osobista. Nie wiem, o co chodzi ani kto za tym stoi, ale czuję, że właśnie tak jest. Dlatego Serena dla własnego bezpieczeństwa po­winna trzymać się od tego z daleka. Powinna wrócić do domu. Chcę, żeby stąd wyjechała. Przecież to rozumiecie. Na litość boską, to wasza siostra!

- A kim Rena jest dla ciebie? - zapytał Caine z naciskiem.

Justin był tak rozsierdzony, że najchętniej puś­ciłby Caine'owi wiązkę najgorszych przekleństw. Spojrzał mu prosto w oczy, tak podobne do oczu Sereny.

- Pytasz, kim jest dla mnie? Wszystkim - po­wiedział cicho i utkwił wzrok w szybie. - Absolut­nie wszystkim.

- Już załatwione. Wystarczyło... - Serena za­marła w progu, wyczuwając gęstą, napiętą atmo­sferę. Spojrzała na braci, potem podeszła do Justina. - Co się dzieje?

- Nic się nie dzieje - odpowiedział Justin, siląc się na spokój. Zgasił cygaro i ujął jej dłoń. - Jadłaś już kolację?

- Nie, ale...

- Możemy zamówić coś na górę, chyba że wolicie zjeść w restauracji.

- Zajrzę do kasyna - powiedział Caine. - Spró­buję szczęścia. Wezmę z sobą Alana, będzie pil­nował, żebym nie przegrał za dużo. Sereno, jakaś podpowiedz?

- Zagraj na automatach po ćwierćdolarówce - sarknęła.

- Dlaczego nie wierzysz we mnie, siostro? - Po­ciągnął ją za ucho. - Do zobaczenia jutro rano.

- Rano, czyli gdzieś koło południa - poprawił go Alan. - Wątpię, żeby przed trzecią udało mi się wyciągnąć go z kasyna.

Serena odczekała, aż zamkną się drzwi za brać­mi, i z miejsca zaatakowała:

- O co wam poszło?

- O nic. Jestem zmęczony. Jedźmy na górę.

- O nic? Nie rozmawiaj tak ze mną, dobrze? Przecież widzę, że się pokłóciliście. Kiedy we­szłam do gabinetu, siekiera wisiała w powietrzu. Pytam jeszcze raz, o co wam poszło? Wściekłeś się na Alana i Caine'a?

- To nie twoja sprawa.

- Nie moja? Justin, nie zamierzam wtrącać się w twoje prywatne sprawy, ale rzecz dotyczy moich braci, a to wszystko zmienia. - W jej głosie zabrzmiały złość i uraza.

Chciał wziąć ją w ramiona, uspokoić, położyć kres pytaniom, zapomnieć o gniewie i napięciu. Kiedy stanęli przed drzwiami windy w jego biurze, powiedział sobie: „opanuj się, myśl chłodno”. Mógł przecież wykorzystać jej gniew i urazę do własnych celów. Już podjął decyzję.

- To nie twoja sprawa - powtórzył, gdy wysie­dli na górze. - Zamów coś do jedzenia, a ja wezmę prysznic. - Nie czekając na odpowiedź, zniknął w sypialni.

Serena osłupiała. Wrócił z Vegas stęskniony, spragniony jej. Skąd ta nagła zmiana? Dlaczego traktuje ją jak obcą? Gorzej: jak przedmiot, jak kochankę na zawołanie, z którą nie trzeba się liczyć. Stała na środku pokoju i czekała, że obudzi się w niej gniew, ale czuła tylko ból. Wiedziała od początku, jakie ryzyko podejmuje. Wszystko wskazywało na to, że przegrała tę grę.

Nie. Zacisnęła dłonie i pokręciła głową. Nie da się zbyć tak łatwo. Niech Justin weźmie prysznic, zje kolację, a potem ona już... wyjaśni mu, czego od niego oczekiwała. Spokojnie, dodała w myślach, podchodząc do telefonu. Będzie bardzo spokojna.

Z zimną pasją powoli wystukała numer obsługi hotelowej.

- Mówi MacGregor. Poproszę stek i sałatę.

- Oczywiście, pani MacGregor. Stek ma być dobrze wysmażony czy krwisty?

- Najlepiej spalony.

- Słucham?

Opanowała się wysiłkiem woli.

- To dla pana Blade'a. Chyba wiecie, jaki stek lubi.

- Oczywiście, pani MacGregor. Kolacja zaraz będzie gotowa.

- Dziękuję. - Wszyscy skaczą wokół Justina Blade'a, pomyślała ponuro, odkładając słuchawkę, po czym podeszła do barku i nalała sobie dużego, solidnego drinka.

Siedziała na kanapie, a kelner nakrywał do stołu, kiedy Justin wyszedł z sypialni. Ogarnął pokój jednym spojrzeniem i wcisnął dłonie do kieszeni szlafroka.

- Ty nie będziesz jadła? - Wskazał głową pojedyncze nakrycie.

- Nie. - Wolno popijała swojego drinka. - Sia­daj i jedz. - Wyjęła z torebki banknot i podała kelnerowi. - Dziękuję.

- Dziękuję, pani MacGregor. Smacznego, panie Blade.

Kiedy zamknęły się drzwi za kelnerem, Justin usiadł przy stole.

- Mówiłaś, że nie jadłaś kolacji.

- Nie jestem głodna.

Wzruszył ramionami i nałożył sobie porcję sała­ty, ale nie zaczął jeść.

- Nie było chyba żadnych poważniejszych pro­blemów w czasie mojej nieobecności.

- Nic, z czym nie mogłabym dać sobie rady. Dokonałabym może kilku zmian personalnych, ale poza tym hotel i kasyno funkcjonują świetnie.

- Zrobiłaś bardzo dobrą inwestycję. - Ukroił kawałek mięsa.

- Można tak na to spojrzeć. - Położyła rękę na oparciu kanapy. Żakiet naszywany koralikami po­łyskiwał i mienił się refleksami przy najdrobniej­szym ruchu. Justin przyglądał się jej, myśląc, że najchętniej rozebrałby ją, zatracił się w niej bez reszty, cieszył jej białą skórą, złotymi włosami... Nabił kawałek steku na widelec.

- Hotel zamortyzował się i mniej więcej od roku zaczął przynosić dochody - powiedział lekkim tonem. - Nie wymaga już wytężonej czujności. Nie musimy pilnować interesów przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Nie mógł przełknąć ani kęsa więcej, odsunął talerz i nalał sobie kawy.

- Mogłabyś właściwie wrócić teraz do domu. Uniesiona dłoń z drinkiem zastygła w powietrzu.

- Mogłabym właściwie wrócić do domu? - po­wtórzyła głuchym głosem.

- Nie jesteś tu w tej chwili potrzebna - ciągnął Justin. - Pomyślałem, że będzie lepiej dla ciebie i wygodniej, jeśli pojedziesz do domu, dokądkol­wiek. Wrócisz, jak będę musiał wyjechać.

- Rozumiem. - Odstawiła szklankę na stolik i wstała. - Nie mam zamiaru być cichym wspól­nikiem, Justinie. - Wprawdzie jej głos brzmiał stanowczo i donośnie, ale oczy się zaszkliły. - Nie mam też zamiaru być dla ciebie zbytecznym baga­żem. Po prostu wróćmy do naszych pierwotnych ustaleń i zapomnijmy o tamtej nocy. Uznajmy to za pomyłkę. - Czując, że dłonie zaczynają jej drżeć, sięgnęła po drinka i wychyliła go do końca. - Spa­kuję rzeczy i przeniosę się z powrotem do mojego apartamentu.

- Do diabła! Masz stąd wyjechać. - Patrzył jak, Serena ostatnim wysiłkiem woli powstrzymuje łzy i serce mu się kroiło. W obawie, że za chwilę sam się rozklei, wstał gwałtownie i podszedł do niej.

- Nie chcę cię tutaj.

Słyszał, jak wciąga powietrze, ale oczy przestały się szklić. Z dwojga złego wolał chyba łzy, bo spojrzenie, w którym malował się twardy ból, było po stokroć gorsze do zniesienia.

- Nie musisz być okrutny, Justinie - szepnęła.

- Wystarczająco jasno postawiłeś sprawę. Wyniosę się z twojego apartamentu, ale polowa hotelu należy do mnie i zamierzam tutaj zostać.

- Nie podpisaliśmy jeszcze papierów. Patrzyła na niego długą chwilę w milczeniu.

- A więc tak bardzo chcesz się mnie pozbyć... Mój błąd. - Utkwiła wzrok w pustej szklance.

- Gdybym była mądrzejsza, nie przespałabym się z tobą, dopóki nie sfinalizujemy porozumienia.

Na te słowa wyrwał jej szkło z dłoni i cisnął o ścianę, tak że rozprysło się na drobiny.

- Nie! - Przyciągnął ją do siebie i ukrył twarz w jej włosach. — Nie mogę tego zrobić. Nie mogę pozwolić, żebyś tak myślała.

Stała sztywno, nie próbowała się z nim siłować.

- Puść mnie - zażądała tylko.

- Posłuchaj mnie, Sereno. Posłuchaj, proszę - powtórzył. - Przed wyjazdem z Vegas dostałem list, adresowany imiennie do mnie. Człowiek, który podłożył bombę, dał mi do zrozumienia, że to jeszcze nie koniec. Że zamierza uderzyć znowu. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo gdzie. Tu nie chodzi tylko o pieniądze, czuję to, wiem. To jakaś rozgrywka osobista, rozumiesz? Przy mnie nie będziesz bezpieczna.

Wpatrywała się w Justina, dopóki jego słowa nie przeniknęły do otępiałej z bólu świadomości.

- Powiedziałeś to wszystko, bo myślisz, że może mi grozić niebezpieczeństwo, jeśli zostanę?

- Nie chcę, żebyś była narażona na ataki jakie­goś szaleńca.

Odepchnęła go gwałtownie.

- Jesteś tak samo dobry jak mój ojciec! - rzuciła z furią. - Obaj coś knujecie, chcecie koniecznie decydować za mnie, układać mi życie. Wiesz, co właśnie zrobiłeś? - Łzy znowu cisnęły się do oczu, lecz ponownie je powstrzymała. - Wiesz, jak bardzo mnie zraniłeś? Nie przyszło ci do tej tępej, szowinistycznej głowy, że po prostu można powie­dzieć prawdę?

- Właśnie ci powiedziałem. - Justin nie wie­dział, czy bardziej dręczą go w tej chwili wyrzuty sumienia, czy pożądanie, bolesne pragnienie, by być z Sereną. - Czy teraz wyjedziesz?

- Nie.

- Na litość boską... Nie dała mu dokończyć.

- Oczekujesz, że spakuję walizki i ucieknę? Schronię się w domu tylko dlatego, że ktoś może podłożyć bombę w naszym hotelu? - Spojrzała na niego z pogardą. - Wiem, co się marzy tobie i równie mądremu tatusiowi. No już, złóżcie się na śliczny szklany klosz ze słodkimi obrazkami w środ­ku i zamknijcie mnie w nim. Będzie mi tak bez­piecznie i wygodnie...

- Sereno...

- Zamknij się! Teraz ja mówię! - Chwyciła wazon ze stołu. Justin pomyślał, że czeka go szpital. Jednak zrezygnowała z tak drastycznej argumentacji. - Do diabła, przestań wygadywać androny, rżnąć bohatera i ocknij się wreszcie. Ryzykuję tyle samo co ty. Dotarło do durnego łba?

- Hotel jest ubezpieczony. Jeśli coś się stanie, nie stracisz zainwestowanego kapitału.

Ręce jej opadły, wazon wysunął się z dłoni.

- Idiota - mruknęła bezradnie.

- Sereno, bądź rozsądna.

Otworzyła oczy. Była w nich czysta furia.

- Rozumiem, że ty jesteś w nadzwyczajnym wprost stopniu rozsądny.

- Mam gdzieś, czy jestem, czy nie jestem roz­sądny! - wrzasnął Justin. - Chcę, żebyś stąd wyje­chała. Muszę mieć pewność, że jesteś w bezpiecz­nym miejscu, gdzie ten szaleniec cię nie dosięgnie.

- Nigdy nie będziesz miał pewności! To jakiś absurd. Dopóki ten łajdak nie zostanie złapany, ani ty, ani ja, ani nikt z personelu i gości nie będzie bezpieczny. Zresztą czy w życiu można być czego­kolwiek pewnym? - prychnęła.

- Jestem pewien jednego, że cię kocham. - Zła­pał ją za ramiona i potrząsnął mocno. - Jestem pewien, że znaczysz dla mnie więcej niż ktokol­wiek kiedykolwiek w moim życiu. Nie mogę po­zwolić, żebyś wystawiała się na ryzyko.

- Wypowiadasz mi tu wzniosłe deklaracje i do­magasz się jednocześnie, żebym wyjechała. Nie pomyślałeś, że ludzie, którzy się kochają, powinni być razem? Że miłość to dzielenie się losem?

Patrzyli na siebie długo, ważąc swoje argumen­ty. Wreszcie Justin rozluźnił palce, opuścił ręce.

- Zrób to dla mnie, Sereno.

- Wszystko, tylko nie to - odparowała bez chwili namysłu.

Podszedł do okna. Jego duszę rozdzierały mno­gie uczucia. Spojrzał w dal. Słońce sięgało hory­zontu, mniej silnie niż we dnie świeciło. Wtem zapadło do głębi i krąg złocisty niby włosy Sereny utonął na noc całą w błyskających tysięcznymi refleksami wodach oceanu.

- Nigdy nikogo nie kochałem - szepnął Justin. - Rodziców, siostrę tak, ale oni dawno odeszli. Musiałem radzić sobie beż nich. Bez ciebie sobie nie poradzę, Sereno. Przeraża mnie myśl, że może ci się stać coś złego.

Podeszła do niego, objęła i przytuliła policzek do jego pleców.

- Nie wiesz nic na pewno. To wszystko są tylko domysły.

- Wystarczą, żebym martwił się o twoje bez­pieczeństwo.

- Sama kieruję własnym życiem, Justinie. Mu­sisz o tym zawsze pamiętać i nie próbuj tego zmieniać, bo ci się nie uda. Nie pozwolę, żeby ktoś za mnie podejmował decyzje. Powtórz jeszcze raz, co powiedziałeś - zażądała, zanim zdążył odpo­wiedzieć. - Tylko tym razem nie krzycz już. Szkoda moich uszu. Jestem wyjątkowo odporna na wrzaski.

Odwrócił się i przesunął palcem po jej wargach.

- Zawsze wydawało mi się, że „kocham cię” brzmi strasznie banalnie. Aż do teraz. — Pocałował ją delikatnie w usta. - Kocham cię, Sereno.

Westchnęła, kiedy zsunął jej żakiet z ramion.

- Justinie...

- Tak?

- Nie mówmy nic mojemu ojcu. Nienawidzę, kiedy zaczyna zrzędzić i trząść się nade mną.

Ze śmiechem chwycił ją na ręce i zaniósł do sypialni.

Serena przeciągnęła się rozkosznie, nie otwiera­jąc oczu.

- Czuję się wspaniale! - Nawet dla niej za­brzmiało to jak mruczenie zadowolonej kotki.

- Wcale w to nie wątpię - zgodził się Justin, przesuwając dłonią po jej udzie.

Serena zaśmiała się, usiadła w pościeli, podnios­ła wysoko ramiona i odchyliła głowę do tyłu.

- Jesteś strasznie zadufany w sobie. Może czu­łabym się wspaniale - wprowadziła drobne za­strzeżenie - gdyby nie to, że umieram z głodu.

- Nie chciałaś jeść kolacji. Twierdziłaś, że nie jesteś głodna. - Objął ją w pasie i przewrócił z powrotem na poduszki.

- Bo nie byłam, ale teraz umieram z głodu.

- Położyła się na Justinie i pocałowała go lekko w usta.

- Możesz dokończyć mój stek.

- Jest zimny. - Pocałowała go tym razem w szy­ję. - Nie masz innych, ciekawszych propozycji?

- Podziwiam cię. Jesteś taka piękna. - Przesu­nął dłonią po jej włosach. - A jeśli chodzi o jedze­nie, to mam coś zamówić?

Westchnęła z zadowolenia.

- Trochę później. Kocham cię, Justinie. Zamknął oczy i objął ją mocniej.

- Zastanawiałem się, kiedy mi to powiesz.

- Nie wspominałam ci jeszcze o tym?

- Z uśmiechem położyła głowę na jego piersi. - To słuchaj. Kocham cię. Uwielbiam. Pragnę. Pożą­dam. Szaleję za tobą - recytowała, podkreślając każde słowo pocałunkiem.

- Na początek wystarczy. - Ujął jej dłoń i cało­wał każdy palec po kolei. - Sereno...

- Nie. - Położyła mu dłoń na ustach. - Nie proś mnie znowu. Nigdzie nie wyjadę. Nie chcę się z tobą kłócić, Justinie. Nie dzisiaj. - Przytuliła policzek do jego policzka. - Mam wrażenie, że cale życie czekałam na taką noc jak ta. Wszystko, co było dotąd, to tylko preludium. Pewnie moje słowa zabrzmią niewiarygodnie, ale kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, wiedziałam, że od tej chwili wszystko się zmieni. - Zaśmiała się znowu i od­sunęła od Justina. - A wydawało mi się, że jestem na tyle sprawna intelektualnie, by nie wierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia.

- Twoja sprawność intelektualna bardzo poważ­nie opóźniła rozwój wypadków.

- Wręcz przeciwnie - oznajmiła z pełnym wyż­szości uśmiechem. - Moja niepojęta wprost in­teligencja pchnęła je na właściwe tory. Przecież to ja przyjechałam tutaj z propozycją, żebyśmy zo­stali wspólnikami, i to ja przekonałam ciebie, że beze mnie nie będziesz mógł żyć.

- Tak? Uśmiechnęła się szeroko.

- Tak.

- I kto tu jest zadufany w sobie? - Pociągnął ją za włosy i wstał z łóżka.

- Dokąd się wybierasz?

- Przytrzeć ci trochę nosa. - Otworzył szufladę komody i wyjął małe pudełeczko. - Kupiłem to dla ciebie na Wyspie Św. Tomasza.

- Prezent? - Uklękła w pościeli i wyciągnęła rękę. - Kocham prezenty.

- Zachłanna mała wiedźma - powiedział z nie­smakiem i położył jej pudełko na dłoni.

Serena przestała chichotać, kiedy uniosła wieczko i zobaczyła kolczyki z drobnych brylantów i ametystów skrzących się nawet teraz, w szarym świetle przedświtu. Pamiętała, jak podziwiała je na wystawie sklepu jubilerskiego w ostrym słońcu Karaibów. Dotknęła ich ostrożnie, jakby się bała, że roziskrzone mogą sparzyć ją w palec.

- Są piękne. - Podniosła oczy na Justina. - Ale dlaczego?

- Bo pasują do ciebie, sama nie chciałaś ich sobie kupić, a ja... - dotknął dłonią jej policzka już wiedziałem, że nie pozwolę ci zniknąć z mo­jego życia. Gdybyś nie przyjechała do Atlantic City, pojechałbym po ciebie i przywiózł tutaj.

- Nawet wbrew mojej woli? - Uśmiechnęła się lekko.

- Uprzedzałem cię, że to nasza tradycja rodzin­na. - Odgarnął jej włosy za uszy. - Włóż je. Chcę zobaczyć, jak będziesz w nich wyglądać.

Wpięła kolczyki.

Naga, z burzą złotych włosów, ze skrzącymi się klejnotami w uszach, wyglądała jak zjawisko, jak cudowna istota ze świata fantazji.

Wyciągnęła ręce do Justina.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Serena przeciągnęła się rozkosznie. Powinna wstać. Justin zjechał już na dół. Po jego wyjściu wylegiwanie się do późnych godzin rannych straci­ło swój urok. Całą noc spędzili razem i teraz, bez niego, w łóżku zrobiło się strasznie pusto.

Martwił się o jej bezpieczeństwo. Przed wy­jściem szepnął jej do ucha tylko kilka słodkich słówek, ale wyczuła napięcie w jego głosie. Był przekonany, że podłożenie bomby w Las Vegas było atakiem skierowanym bezpośrednio na niego. Oczekiwał następnych, a ona nie umiała mu po­móc, ukoić obaw. Mogła tylko być przy nim i próbować tłumaczyć, że jej nic nie grozi, że da sobie radę.

Mężczyźni, pomyślała z uśmiechem. Nawet ci najbardziej liberalni trwają w przekonaniu, że ko­bieta jest słabą istotą, którą należy na każdym kroku otaczać opieką. Nie zamierzała wracać do Massachusetts i siedzieć tam z założonymi rękami, podczas gdy ten, którego kochała, będzie tkwił w New Jersey. To nielogiczne, monologowała w myślach, wstając z łóżka. Wykrzyczała poprzedniego wieczoru Justinowi, że ludzie, którzy się kochają, powinni być razem - wierzyła w to i nic tej wiary nie mogło zmienić.

Wiedziała, że Justin nie uspokoi się, dopóki policja nie złapie szantażysty z Vegas, a to mogło trwać miesiącami, o ile w ogóle ten człowiek zostanie ujęty. Po pierwszym niepowodzeniu mógł się przecież wycofać, zrezygnować z dalszego szantażu. Albo przyczaił się, by w dogodnym momencie ponownie uderzyć.

Otrząsnęła się. Dość snucia ponurych przypusz­czeń. Serena, w przeciwieństwie do Justina, nie sądziła, by szantażysta ponowił atak. List z pogróż­kami wysłał, kiedy jego plan zawiódł. Być może chciał w ten sposób choć trochę powetować sobie poniesioną porażkę. To zdawało się bardziej logicz­ne niż przypuszczenia Justina, że ktoś, z jakichś powodów, szuka na nim zemsty.

Wyjęła szlafrok z szafy.

Justin nie jest obiektywny, myślała, zawiązując pasek. Utożsamiał się ze swoimi hotelami, stano­wiły jego integralną część. Tamten człowiek chciał uderzyć w czuły punkt i przegrał. Zdawał sobie przecież sprawę, że policja zacznie prowadzić dochodzenie, a Justin wzmocni ochronę budyn­ków. Bomby podkładają tchórze, mówiła sobie. Tchórz nie zaryzykuje po raz drugi. Justin w końcu to zrozumie.

Usłyszała pukanie do drzwi i spojrzała na ze­garek przy łóżku. Za wcześnie na pokojówkę, pomyślała, przechodząc do salonu. Kto o tej porze... Znieruchomiała z dłonią na klamce, w gło­wie zabrzmiały znowu słowa Justina. „To jakaś rozgrywka osobista, rozumiesz? Przy mnie nie będziesz bezpieczna”.

Spojrzała przez wizjer. No proszę, co lęk może zrobić z człowiekiem. Pokręciła głową na własną głupotę. Otworzyła drzwi i uśmiechnęła się szero­ko do stojącego w progu brata.

- Och, czyżbyś wczoraj tak szybko zgrał się do suchej nitki, że wstałeś tak wcześnie?

Caine przyglądał się jej przez chwilę, zanim wszedł do pokoju.

- Wcale nie jest tak wcześnie - powiedział. - Chciałbym zobaczyć się z Justinem.

- Minąłeś się z nim. - Zamknęła drzwi. - Jakieś piętnaście minut temu zjechał do biura. Gdzie jest Alan?

Caine'em targały tak zwane sprzeczne uczucia. Bardzo lubił Justina, ale Serena była jego siostrą, jego „małą' siostrzyczką”. I oto ta „mała siost­rzyczka” przyjmuje go w apartamencie Justina, odziana wyłącznie w jedwabny szlafroczek, który podarował jej na ostatnią Gwiazdkę.

- Je śniadanie.

- No tak, ty zawsze byłeś rannym ptaszkiem. Obrzydliwy nawyk. Napijesz się kawy? Kawa to chyba jedyny produkt, który jest w tej kuchni.

- Chętnie. - Ciągle jeszcze zszokowany od­kryciem, że jego siostra jest nie tylko siostrą, ale też kobietą, zły jak osa, Caine poszedł za nią.

Kuchnia była przestronna i dość niezwykle urzą­dzona: białe ściany, biała podłoga i czarne szafki. Serena włączyła ekspres i wskazała bratu miejsce przy blacie śniadaniowym.

- Siadaj.

- Jesteś tu bardzo zadomowiona - powiedział, zanim pomyślał.

Posłała mu rozbawione spojrzenie, które zezłoś­ciło go jeszcze bardziej.

- Mieszkam tutaj.

Caine usadowił się przy blacie.

- Justin nie traci czasu.

- To wyjątkowo szowinistyczna uwaga jak na prokuratora stanowego o liberalnych przekona­niach - stwierdziła cierpko, odmierzając porcje kawy. - Równie dobrze można powiedzieć, że to ja nie tracę czasu, drogi braciszku.

- Poznałaś go raptem miesiąc temu.

- Caine, pamiętasz Luke'a Dennisona?

- Kogo?

- Wszystkie dziewczyny traciły dla niego gło­wę. Miałam wtedy piętnaście lat. Dorwałeś go kiedyś na parkingu przed kinem i oznajmiłeś, że połamiesz mu wszystkie kości, jeśli tylko ośmieli się mnie dotknąć.

Caine wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- I co, nie ośmielił się, prawda?

- Prawda. - Serena podeszła do niego i chwyci­ła za uszy. - Nie mam już piętnastu lat, braciszku, a Justin nie jest Lukiem Dennisonem.

Caine nachylił się i teraz on chwycił ją za uszy i przyciągnął bliżej.

- Kocham cię. - Pocałował Serenę w koniuszek nosa.

- To ciesz się moim szczęściem. Justin jest wszystkim, czego mogłabym kiedykolwiek od ży­cia pragnąć.

Puścił ją i wyprostował się.

- Powiedział to samo o tobie.

Na twarzy Sereny odmalowała się radość.

- Kiedy?

- Wczoraj. Prosił mnie i Alana, żebyśmy namó­wili cię na powrót do domu. - Podniósł dłoń, widząc, jak radość zamienia się we wściekłość.

- Spokojnie, Rena. Jednogłośnie odmówiliśmy. Wypuściła powietrze z płuc.

- Mam problem, Caine. Justin jest przekonany, że ten ktoś, kto podłożył bombę, miał jeszcze jakiś inny motyw, nie chodziło mu tylko o pieniądze. Wbił sobie do głowy, że przy nim nie będę bez­pieczna. - Rozłożyła bezradnie ręce. - Racjonalne argumenty do niego nie trafiają.

- On cię kocha.

- Wiem. Tym bardziej powinnam z nim zostać. Powiedz mi, co ty byś zrobił na miejscu Justina?

- Oparła łokcie o blat i wbiła spojrzenie w twarz brata.

- Co bym zrobił na miejscu Justina? Wszystko, żeby natychmiast cię stąd wyekspediować w jakimkolwiek kierunku. Natomiast na twoim miejscu - dodał szybko, zanim zdążyła wybuchnąć — za­parłbym się i nie ruszył stąd na krok.

- Nie ma nic gorszego niż analityczny umysł prawnika - mruknęła. - Opowiedz coś o sobie. Pojawiła się jakaś nowa panna na horyzoncie, czy też, o zgrozo, praca już całkiem przesłoniła ci świat?

- Udaje mi się od czasu do czasu odetchnąć - stwierdził lakonicznie, co Serena skwitowała pogardliwym parsknięciem. - Postanowiłem zrezy­gnować ze stanowiska i otworzyć znowu kancelarię.

- Tak? - Serena, która rozlała właśnie kawę do kubków, obróciła się zaskoczona. - Skąd ta nagła decyzja?

- Wcale nie taka nagła. Od dość dawna za­stanawiałem się nad tym. Alan jest politykiem, potrafi to robić, ma cierpliwość, natomiast ja mam inny temperament. - Wzruszył ramionami i upił łyk kawy. - Brakuje mi atmosfery sali sądowej. Zostałem biurokratą, bo tego przede wszystkim wymaga praca prokuratora stanowego, i czuję, że muszę się z tego wycofać. Moi zastępcy prowadzą sprawy, walczą, a ja grzęznę w papierach.

- Bardzo lubiłam twoje wystąpienia sądowe. - Usiadła naprzeciwko brata. - Masz świetny styl. Świetny i groźny. Kiedy cię obserwowałam, przy­pominałeś mi wilka, który krąży wokół ogniska, trzyma się poza kręgiem światła, wreszcie pode­jmuje decyzję.

Caine zaśmiał się.

- Odzywa się w tobie skłonność MacGregorów do fantazjowania.

- Nie śmiejcie się z rodziny. - W drzwiach kuchni stanął Alan.

A obok niego Justin.

- Alan skarżył mi się, że wszyscy o nim zapom­nieli, więc musiałem się nim zająć. - Roześmiał się. - Zostawiliście trochę kawy dla nas?

- Owszem. - Serena wyciągnęła rękę do Justina. Ucałował ją i podszedł do ekspresu. - Alan?

- Tak?

- Caine jeszcze mi nie powiedział, ile wczoraj przegrał.

- Całkiem nieźle mu poszło. - Alan uśmiechnął się krzywo, a Caine, jak na gracza przystało, zachował twarz pokerzysty. Serena uniosła brwi.

- Tylko nie próbuj szczęścia z moimi krupierkami - ostrzegła młodszego brata.

- Mówimy o drobnej blondynce z wielkimi brązowymi oczami - poinformował Alan.

- Caine! - Serena udała oburzenie. - Ta dziew­czyna ma ledwie dwadzieścia lat.

- Zupełnie nie wiem, o czym on mówi. - Caine pił spokojnie swoją kawę. - Sam próbował dys­kutować z jakąś rudą o różnych aspektach naszej polityki zagranicznej.

- Coś mi się wydaje, że przy was dwóch nikt w tym hotelu nie jest bezpieczny.

- Sereno, jak widać, musisz pilnować swoich braci podczas wieczornego show w sali restaura­cyjnej. - Justin podał Alanowi kubek i otworzył lodówkę, żeby wyjąć śmietankę.

- Powinnam była was ostrzec. - Serena ujęła Justina za rękę. - Justin sam decyduje, co jego goście mają robić, nikogo nie pyta o zdanie, ale jeśli o mnie idzie, to akurat chętnie obejrzę show podczas kolacji, tym bardziej że po raz pierwszy w naszym hotelu wystąpi Lena Maxwell. - Spo­jrzała na swoje paznokcie. - Jeśli wybierzecie się z nami, Justin być może przedstawi was Lenie.

- O której mamy być w restauracji? - zapytali bracia zgodnym chórem.

Zsunęła się ze śmiechem z wysokiego stołka barowego.

- Jesteście żałośni. Wystarczy tylko wspomnieć wam o pięknej kobiecie i jesteście gotowi na wszystko. Muszę wziąć prysznic i przebrać się. - Pocałowała Justina delikatnie w usta. - Za pół godziny będę na dole.

Jeszcze nie zdążyła wyjść, kiedy Caine zwrócił się do Justina:

- Gdzie Lena Maxwell ma próby?

Caine sam sobie poradzi, pomyślała rozbawio­na. Pośrednictwo Justina nie będzie mu potrzebne, żeby oczarować piękną Lenę.

Wróciła myślami do jego reakcji, kiedy zoba­czył ją w apartamencie Justina. Wystawiła instynk­ty opiekuńcze braciszka na ciężką próbę. I to spojrzenie, które Alan jej posłał, kiedy wszedł z Justinem do kuchni. Bracia będą mieli o czym rozmawiać, może nawet się posprzeczają na temat jej związku z Justinem, a potem, jak zwykle, będą stali za nią murem. Tacy właśnie byli.

Zrobiło się jej żal Justina. Nie miał okazji doświadczyć, czym są więzi rodzinne, jakie dają poczucie bezpieczeństwa i ile potrafią przynieść radości, a także, oczywiście, zgryzoty. Czas, żeby mu pokazała, jak wygląda życie rodzinne. Kto wie, może któregoś dnia doczekają się dzieci...

Włożyła głowę pod strumień wody. Nie powin­na wybiegać myślami naprzód, uprzedzać zdarzeń. Justin kochał ją, ale to nie znaczyło, że jest gotów na małżeństwo i dzieci. Bardzo długo żył samotnie, a ich związek dopiero się zaczynał. Dzieci ozna­czają dom, a Justin nigdy dotąd o nim nie myślał, nie dążył do stabilizacji, żył z dnia na dzień, w podróży. Ale właśnie ten jego styl życia czynił go w oczach Sereny jeszcze bardziej pociągającym.

Nie powinna snuć marzeń o przyszłości, jeszcze za wcześnie. W końcu mieszkali pod jednym da­chem w sumie kilkadziesiąt godzin, a ona już myśli o dzieciach...

Dwa razy rozmawiali o jego siostrze i Serena za każdym razem słyszała w jego głosie nutę żalu. Justin nigdy nie odwrócił się od Diany, nigdy o niej nie zapomniał, to okoliczności wymusiły na nim zerwanie kontaktu, ale jeśli kiedykolwiek zatęskni za rodziną, to ona, Serena będzie przy nim.

Wyszła spod prysznica i owinęła głowę ręcz­nikiem. Nucąc pod nosem, zaczęła nacierać ciało mleczkiem kosmetycznym. Przebiegła w myślach swój plan dnia. Powinna zdążyć ze wszystkim przed kolacją, jeśli tylko przestanie śnić na jawie. Włożyła szlafrok, zdjęła ręcznik z głowy i przeszła do sypialni.

W tej samej chwili niespodziewanie otworzyły się drzwi od salonu i ku jej zaskoczeniu stanął w nich Justin.

Przeczesała włosy dłonią i wypuściła powietrze z płuc.

- Przestraszyłeś mnie. Myślałam, że zjechałeś na dół.

Włożył dłonie do kieszeni i zmierzył Serenę uważnym spojrzeniem.

- Nie.

Jak to jest, myślała, że za każdym razem, kiedy czuję na sobie jego spojrzenie, kolana się pode mną uginają? A on, choć zna każdy centymetr mojego ciała, to patrzy na mnie tak, jakby nigdy nie miał dość.

- A Alan i Caine?

- Poszli pewnie zabiegać o względy Leny.

- Chciałabym widzieć, jak próbują ją czarować.

- Podeszła do szafy.

- Co robisz?

- Próbuję się ubrać - odpowiedziała ze śmie­chem. - A ty co myślałeś?

- Strata czasu, bo cokolwiek włożysz, zaraz z ciebie zdejmę.

Rzuciła mu pełne oburzenia spojrzenie przez ramię.

- Kate trochę się zdziwi, jeśli przedefiluję przez biuro w szlafroku.

Uśmiechnął się.

- Nie wyjdziesz z tego pokoju.

- Nie bądź śmieszny. - Zaśmiała się i zaczęła przeglądać ubrania, zastanawiając się, co ma na siebie włożyć. - Mam jeszcze mnóstwo do zrobie­nia przed kolacją i...

Zanim zdążyła dokończyć zdanie, Justin chwy­cił ją wpół i rzucił na łóżko.

- Bardzo dobrze wyglądasz w tej skotłowanej pościeli - stwierdził zadowolony, stojąc nad nią.

Serena uklęknęła na materacu.

- Ciekawe - prychnęła. - I dlatego uznałeś, że możesz mną rzucać jak snopem siana? - Oparła dłonie na biodrach i szlafrok zsunął się z ramienia.

- To nie pierwszy raz - wypomniała mu, myśląc o scenie, która rozegrała się na plaży w Nassau.

- Jeśli ma ci to wejść w nawyk, to muszę ci powiedzieć, że...

- Wiem. Nikt nie będzie rzucał MacGregorami - dokończył za nią, wkładając palec w rozchylenie szlafroka.

- Właśnie. - Odepchnęła jego dłoń i rozchylenie powiększyło się znacznie. - Zapamiętaj to sobie, jak następnym razem najdzie cię ochota, żeby mną rzucać.

- Zapamiętam i proszę o wybaczenie. Wyciągnął rękę. Serena przyjęła ją z wahaniem.

Myślała, że jednak pomoże jej podnieść się z łóżka, tymczasem on w jednej sekundzie przygwoździł ją do materaca całym ciężarem ciała.

- Justin! Przestań, mówię poważnie - zawołała, dusząc się ze śmiechu. - Muszę się ubrać.

- Co mówisz? Ach, rozumiem, musisz się roze­brać. Pomogę ci. - Z tymi słowami rozsunął zręcz­nie szlafrok.

- Przestań, powtarzam. W każdej chwili może wejść pokojówka.

- Pokojówka przyjdzie dopiero wieczorem. Za­dzwoniłem do obsługi i wydałem odpowiednie polecenia.

- Ty... ty... - Próbowała uwolnić się z jego objęć. - Znowu to zrobiłeś! Nie przyszło ci do głowy, że mogę mieć swoje plany? Że mogę nie chcieć spędzać całego dnia z tobą w łóżku?

- Pomyślałem, że może jednak uda mi się cię przekonać - oznajmił niefrasobliwie.

Usiłowała go kopnąć, niestety bezskutecznie.

- Możemy się siłować - zaproponował. - Run­da zapasów. Do trzech zwycięstw, czyli maksimum pięć zwarć.

- To wcale nie jest śmieszne - sarknęła, siląc się na powagę.

- Wcale nie żartuję. - Obrócił się, tak że leżała teraz na nim. - Pierwsze zwarcie wygrane. - Znowu się obrócił i przycisnął Serenę do materaca. - Drugie.

- A jeszcze czego. To niesprawiedliwe. Ja jes­tem prawie naga, ty ubrany. - Zdmuchnęła włosy wpadające jej do oczu.

- Słusznie. Zrób coś z tym. Mam zajęte ręce.

- Pokrywał jej twarz lekkimi pocałunkami.

- Drań - sapnęła, łapiąc z trudem oddech.

- Justin... proszę.

- Mam przestać? - zapytał, ale dłonie przesu­wały się po skórze Sereny.

- Nie. - Zanurzyła palce w jego włosach i zamk­nęła mu usta pocałunkiem.

- Nie wiedziałem, że aż tak bardzo cię kocham. Nigdy nie mam cię dość. Nie mogę się tobą nasycić - szeptał Justin, kiedy oboje leżeli zmęczeni w skłębionej pościeli, z trudem wracając do rzeczy­wistości.

- I nigdy nie miej mnie dosyć - odszepnęła, tuląc się do niego.

- Jesteś tylko ty. Tylko ty jedna liczysz się w moim życiu.

- Miłość, w której nie ma szaleństwa, nie jest miłością. - Uśmiechnęła się i przesunęła palcem po jego brodzie. - Nie rozumiałam tego powiedzenia aż do tej chwili, i wiem, że nigdy już nie chcę być przy zdrowych zmysłach.

- A więc trzeźwa, mądra Serena MacGregor wybiera szaleństwo?

Zmarszczyła nos i oparła się na piersi Justina.

- Rozum mi tu niepotrzebny.

- Jestem zafascynowany. Od samego początku, od chwili, kiedy cię poznałem, zadaję sobie pyta­nie, jak bardzo jesteś mądra?

Uniosła brwi, potem odparła zasadniczym tonem:

- To zagadnienie czysto abstrakcyjne.

- Wymigujesz się. - Odgarnął jej włosy na plecy. - Ile właściwie ukończyłaś kierunków?

- Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. A ty, jak bardzo jesteś mądry?

- Wystarczający mądry, by wiedzieć, kiedy ktoś próbuje robić ze mnie idiotę - odparł spokoj­nie. - Nigdy nie myślałaś o karierze prawniczej albo politycznej, jak twoi bracia?

- Nie. Chciałam tylko się uczyć. Potem chcia­łam coś robić, żyć aktywnie, a teraz... mam bardzo określone pragnienia.

- Hm - mruknął Justin, kiedy zbliżyła usta do jego ust. - Nie sądzisz, że trochę szkoda tych lat studiów, żeby teraz prowadzić hotel z kasynem?

- Skąd. Wykształcenie zostanie, stanowi mój kapitał, cokolwiek będę robiła. Po co komu dyp­lomy, jeśli nie może cieszyć się życiem? - Znowu położyła głowę na jego piersi. - Studiowałam nie po to, żeby potem oprawić dyplomy w ramki i powiesić je sobie na ścianie, ale dla zaspokojenia ciekawości. A ty dlaczego prowadzisz sieć hoteli?

- Bo jestem w tym dobry. Uśmiechnęła się szeroko.

- Z tego samego powodu chciałam studiować i studiować, ale w pewnym momencie nauka za­częła przychodzić mi zbyt łatwo. A prowadząc hotel, codziennie staję przed nowymi wyzwaniami, wciąż spotykam nowych ludzi. I też jestem w tym dobra, prawie jak ty - dodała chełpliwie.

- Nero powiedział mi w zaufaniu, że masz klasę - zachichotał Justin.

- To znaczy, że Nero zna się na ludziach. - Tym razem w głosie Sereny jeszcze wyraźniej zabrzmia­ła chełpliwa nuta. - Dlaczego nie zrobiłeś go menadżerem?

- Bo nie zabiegał o tę pracę. - Przesuwał dłonią po jej plecach. - Woli obecne stanowisko. W przy­szłym roku wyślę go na Maltę.

- Kupiłeś tam kasyno?

- Wkrótce zamierzam kupić. Myślę o stworze­niu spółki.

Oczy jej rozbłysły.

- Naprawdę? W takim razie koniecznie weź mnie pod uwagę. Już zgłaszam chęć wejścia do tej maltańskiej spółki.

Położył jej dłoń na karku.

- Im szybciej, tym lepiej.

Nie zdążył pocałować Sereny, kiedy zadzwonił telefon. Justin zaklął kwieciście, ona zaś zaśmiała się i wtuliła głowę w jego szyję.

- Słucham. - Serena czuła, jak Justin tężeje, napina mimowolnie mięśnie. - Dobrze, Kate. Zaraz będę na dole - rzucił do słuchawki i odłożył ją na aparat. - Coś się dzieje - powiedział, całując Serenę w czubek głowy.

Westchnęła z rezygnacją.

- Tak to jest, kiedy się mieszka w pracy. - Obró­ciła się na plecy. - Ja też powinnam zjechać na dół.

- Przez ostatni tydzień nie miałaś jednego dnia wolnego. - Wkładając ubranie, zastanawiał się, czy będzie lepiej, żeby Serena została na górze, czy raczej powinna jednak być cały czas z nim. W koń­cu uznał, że bezpieczniej będzie, jeśli zostanie w apartamencie.

- Odpocznij sobie. Niedługo wrócę. Zamów jakiś lunch.

Myśl, że spędzą razem całe popołudnie, była zbyt nęcąca. Serena powiedziała sobie, że robota papierkowa może poczekać.

- Dobrze. Za godzinę?

- Może być. - Justin ruszył do windy. Kiedy wysiadł na dole, Kate czekała już przy drzwiach kabiny. Bez słowa podała mu zwykłą białą kopertę.

- Steve to znalazł na kontuarze recepcji. Jak tylko ją zobaczyłam... - Zamilkła na moment. - Coś podobnego dostałeś już w Vegas, prawda?

- Tak. - Justin patrzył na starannie wypisane drukowanymi literami swoje nazwisko. Miał ocho­tę podrzeć Ust na strzępy, ale wyjął kartkę z koperty i rozłożył ją.

TO JESZCZE NIE KONIEC. ZAPŁACISZ MI WYZNACZONĄ CENĘ.

- Wezwij szefa ochrony - polecił Kate, czytając powtórnie krótki tekst. - I policję.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Serena wciągnęła przez głowę sweter z czarnej angory, zadowolona, że ma przed sobą długie leniwe popołudnie z Justinem. Od czasu pobytu na Wyspie św. Tomasza nie spędzili jeszcze dnia razem.

Na myśl o tamtej wyspie przypomniała sobie kolczyki, które dostała w prezencie od Justina. Założy je dzisiaj wieczorem, postanowiła. Otworzy­ła górną szufladę komody i wyjęła małe pudełecz­ko. Piękne, pomyślała, oglądając je raz jeszcze. Wyjątkowe, bo kupił je specjalnie dla niej, zanim jeszcze zostali kochankami.

Dziwny człowiek z tego Justina, z jednej strony chłodny i zamknięty w sobie, a zarazem stać go na takie miłe gesty. Fiołki w jej pokoju na powitanie w Atlantic City, szampan na śniadanie. A pod spodem gwałtowność i nieugiętość. Tak, Justin ją fascynował.

Jak bardzo jesteś mądra?” - przypomniała sobie jego pytanie i zaśmiała się głośno.

- Dość mądra, by wiedzieć, że mam ogromne szczęście - mruknęła do siebie.

Zajrzała jeszcze raz do szuflady i wyjęła z niej ćwierćdolarówkę z dwoma orłami, którą kupiła, gdy Justin był w Vegas. Obejrzała ją dokładnie i wsunęła do kieszeni dżinsów. Dobrze mieć asa w rękawie, powiedziała sobie z chytrym błyskiem w oku.

Podniosła wzrok na swoje odbicie w lustrze i spochmurniała. Nieuczesane, potargane w łóżku włosy wyschły i teraz miała na głowie sterczącą we wszystkie strony szopę. Chwyciła szczotkę. Musi coś z tym zrobić, zanim zadzwoni do obsługi. A Justin za karę będzie musiał poczekać na swój lunch. Zaczęła rozczesywać to straszne coś, krzy­wiąc się z bólu.

- Auuu, chwileczkę! - zawołała, słysząc puka­nie do drzwi. Albo Caine, albo Alan przyszedł wyżalić się, że Lena Maxwell odprawiła go z kwit­kiem, pomyślała, idąc ze szczotką w dłoni do drzwi. - Tylko nie myśl sobie, że będę... Och!

- Sprzątanie. - Stojący w progu szczupły, mniej więcej dwudziestoletni chłopak uśmiechnął się nie­śmiało.

Najwyraźniej Justin musiał go przysłać. Typo­we, pomyślała. Mógł ją uprzedzić.

- Przyjdę później, jeśli...

- Nie. Przepraszam, myślałam, że to ktoś inny.

- Serena uśmiechnęła się i otworzyła szerzej drzwi.

- Jesteś nowy, prawda?

- Tak, proszę pani. To mój pierwszy dzień w pracy.

To by wyjaśniało, dlaczego jest niespokojny i speszony, pomyślała.

- Nie musisz się spieszyć - powiedziała ciepło.

- Postaram się ci nie przeszkadzać. - Odwróciła się, żeby wrócić do sypialni. - Możesz zacząć od kuchni, a ja...

Poczuła coś na ustach i nosie. Zaskoczona, nie zdążyła nawet się przestraszyć. Chwyciła napast­nika za rękę, chciała krzyczeć. Poczuła w noz­drzach i ustach lepką, słodką woń. Zawirowało jej w głowie. Rozpoznawszy zapach, zaczęła się szar­pać gwałtownie. Oczy zaszły jej mgłą.

- Boże, nie! - krzyczała bezgłośnie. Ręce opad­ły jej bezwładnie, szczotka wysunęła się z dłoni.

- Justin...

- Recepcjonista znalazł to u siebie na kontuarze - mówił Justin porucznikowi Ranickiemu. - Nie wiadomo, kto zostawił Ust. W tym czasie w recep­cji był duży ruch, sporo osób opuszczało hotel. Szantażysta wybrał najdogodniejszy moment.

- To oczywiste. - Porucznik chwycił róg kartki i wsunął ją do plastykowej torebki. - Będę musiał przekazać sprawę federalnym, a na razie zostawię w hotelu kilku policjantów po cywilnemu.

- Mam swoją ochronę we wszystkich pomiesz­czeniach dostępnych dla gości.

Ranicki uniósł siwe krzaczaste brwi. Nie podo­bam mu się, ja i moi ludzie, pomyślał, obserwując, jak Justin zapala cygaro i ręka mu nawet nie drgnęła. Prawdziwy twardziel. Jeden z tych, co sami zwykli załatwiać swoje sprawy. Nie da zrobić sobie krzywdy.

- Ma pan jakichś wrogów, panie Blade? Justin spojrzał na porucznika jakby z odrobiną politowania.

- Najwyraźniej.

- Ktoś, o kimś powinniśmy wiedzieć?

- Nie.

- To pierwsza pogróżka, którą pan dostał po powrocie z Nevady?

- Tak.

Ranicki zdusił westchnienie. Kiedy miał do czynienia z facetami pokroju Blade'a, czuł się jak dentysta z bormaszyną w dłoni.

- Przyjął pan kogoś ostatnio albo zwolnił? Justin zamiast odpowiedzieć, nacisnął guzik interkomu.

- Kate, przygotuj mi listę nowo zatrudnionych i zwolnionych za ostatnie dwa miesiące. I niech przyślą identyczne wydruki z pozostałych hoteli.

- Cudowna rzecz, te komputery - powiedział Ranicki. - Mojej córki nie mogę odgonić od moni­tora. Cała dobę siedziałaby w internecie. - Wzru­szył ramionami, kiedy Justin skwitował jego uwagę milczeniem. - Sprawdzę pana system zabezpie­czeń. Jeśli nasz ptaszek naprawdę zamierza pod­łożyć bombę, będzie musiał jakoś tu wejść.

- Wejdzie bez trudu. Wystarczy, że zamelduje się w recepcji jako gość hotelowy - sarknął Justin.

- Prawda - przytaknął Ranicki, idąc wzrokiem za smugą dymu z cygara. - Mógłby pan zamknąć hotel na jakiś czas.

Zaiste, uwagi pana porucznika odznaczały się wyjątkową błyskotliwością. Justin zmrużył lekko oczy.

- Nie.

- Też tak pomyślałem. - Ranicki wstał z fotela. - Moi ludzie będą dyskretni, panie Blade. Przeprowadzimy rutynowe przesłuchania. Porozma­wiam z recepcjonistą i zajrzę jeszcze do pana.

- Dziękuję, poruczniku.

Kiedy drzwi za Ranickim się zamknęły, z furią zdusił cygaro. Niemal czuł na karku oddech swoje­go prześladowcy. Ten człowiek był tutaj, jeśli nie w hotelu, to gdzieś w pobliżu. Przyczaił się i czeka. Serena musi wracać do Hyannis Port, choćby miał ją związać i siłą wsadzić do samolotu.

Siedział przez moment bez ruchu, próbując się uspokoić. Krzykiem i groźbą nic nie wskóra u Sereny. Musi jej wytłumaczyć, że powinna wyjechać, bo inaczej on zwariuje ze strachu o nią. A jemu potrzebna jest jasność umysłu. Gdyby się skupił, pomyślał racjonalnie, być może trafiłby na jakiś ślad, domyśliłby się, kto i dlaczego...

Nacisnął przycisk interkomu.

- Kate, będę na górze. Wszystkie rozmowy łącz do mieszkania. - Podniósł się i ruszył do windy. Musi znaleźć argumenty, które wyekspediują w trybie natychmiastowym Serenę i jej braci z ho­telu Comanche.

Wszedł do salonu, pewny, że zobaczy ją przy stole zastawionym do lunchu, lecz Sereny nie było, stół nie był zastawiony. Pomyślał, że widać przy­snęła, przeszedł więc do sypialni. Tu też nie znalazł Sereny. Wołając ją, skierował się do łazienki.

Pusto.

Nie bądź idiotą, próbował uspokajać sam siebie. Nikt jej nie trzyma tu w kajdanach, mogła wyjść dokądkolwiek, po cokolwiek. Ale powiedziała, że będzie na mnie czekać. Gdyby zamierzała wyjść, zadzwoniłaby do biura. Czy jednak na pewno?

Wrócił do salonu. Byli z sobą zbyt krótko, by poznać swoje zwyczaje. Mogła na przykład zjechać do butiku, żeby kupić suknię na wieczór.

Schylił się i podniósł z podłogi szczotkę do włosów. Patrzył na nią przez chwilę tępo, niezdol­ny do myślenia. Otrząśnij się, oprzytomniej, czło­wieku, napomniał się. Serena za chwilę wróci. Nie panikuj. Zdążył już zauważyć, że rozrzuca swoje rzeczy po całym mieszkaniu. Bałaganiara.

Podniósł słuchawkę i wystukał numer.

- Dajcie sygnał na pager Sereny MacGregor. Czekał ze szczotką do włosów w dłoni. Żakiet naszywany cekinami leżał na oparciu kanapy. Pa­miętał, jak zdejmował go z jej ramion minionej nocy. Rano musiała podnieść go z podłogi i rzucić na kanapę. Ale dlaczego zostawiła szczotkę do włosów na podłodze?

- Niestety pani MacGregor nie odpowiada. Wy­wołałam ją, ale się nie zgłasza.

Justin poczuł, że dzieje się z nim coś złego. Zacisnął palce na rączce szczotki z taką siłą, że omal jej nie zgniótł.

- Proszę wywołać Alana MacGregora albo jego brata, Caine'a. - Zerknął na zegarek. Powiedział Serenie, że wróci najpóźniej za godzinę, a już minęło półtorej.

- Tu Caine MacGregor.

- Justin z tej strony. To ja cię wywołałem. Serena jest z tobą?

- Nie. Alan i ja...

- Widzieliście ją?

- Rano, na górze. - Caine znał Justina od dziesięciu lat, ale po raz pierwszy słyszał w jego niby spokojnym głosie panikę. Poczuł zimne ciarki na skórze. - Czemu pytasz?

Justin przez krótką chwilę nie mógł dobyć gło­su z gardła. Spojrzał na szczotkę, którą ściskał w dłoni.

- Nie ma jej.

- Jesteś na górze? - upewnił się Caine.

- Tak.

- Zaraz tam będziemy. Zjawili się w mgnieniu oka.

- Serena mogła wyjść gdzieś na chwilę - po­wiedział Caine od progu. - Sprawdziłeś, czy wzięła samochód?

- Nie. - Justin zaklął i podniósł słuchawkę. - Mówi Blade. Proszę sprawdzić, czy samochód pani MacGregor stoi na parkingu. - Skrajnie znie­cierpliwiony czekał na odpowiedź. Caine chodził nerwowo po pokoju. Alan siedział bez ruchu, starając się zachować spokój. - Samochód stoi.

- Może poszła na spacer - podsunął Alan, sam nie bardzo w to wierząc.

- Umówiliśmy się tutaj, na górze półtorej go­dziny temu. Miała na mnie czekać - wyjaśnił Justin. - Obiecała zamówić lunch, ale nie zadzwo­niła do obsługi. A to znalazłem koło drzwi.

Alan wziął do ręki mały klejnocik antykwarski z piękną kościaną rączką. Podarował Serenie cały komplet takich szczotek i szczoteczek na szesnaste urodziny. Miała ogromny sentyment do tego pre­zentu.

- Pokłóciliście się?

Justin obrócił się gwałtownie do Caine'a. Prze­stawał panować nad sobą.

- Uspokój się - łagodził Caine. - Wiesz, jaka jest Serena. Jeśli wściekła się na ciebie, mogła wybiec z hotelu, nie mówiąc nikomu ani słowa. Wróci, jak ochłonie.

- Nie pokłóciliśmy się - powiedział Justin głu­cho. - Zanim zjechałem na dół, kochaliśmy się.

- Wcisnął dłonie do kieszeni. - Zadzwoniła moja sekretarka, że ktoś przyniósł list. Jak się okazało, z kolejną pogróżką.

Alan powoli odłożył szczotkę Sereny na stolik.

- Natychmiast wezwij policję.

W tej samej chwili odezwał się telefon. Justin chwycił słuchawkę.

- Sereno...

- Szukasz jej? - odezwał się stłumiony głos, ani męski, ani kobiecy. - Mam twoją squaw, Blade.

- Połączenie zostało przerwane. Justin skamieniał.

- On ma Serenę - usłyszał czyjś głos, i dopiero po chwili dotarło do niego, że to on się odezwał. W dzikim porywie wściekłości zerwał aparat tele­foniczny ze ściany i cisnął nim o podłogę. - Ten skurwiel ma Serenę!

Porucznik Ranicki omiótł spojrzeniem salon Justina. Był mile zaskoczony ciepłym wystrojem. Na tyle, na ile zdołał wyrobić sobie zdanie o tym człowieku w czasie pierwszej rozmowy, spodzie­wał się raczej bezosobowego, chłodnego wnętrza. W kącie pokoju dojrzał pogruchotany telefon. Oto cena spokoju, pomyślał filozoficznie.

Wysoki blondyn przy oknie to Caine Mac­Gregor. Ranicki słyszał o nim: młody pistolet, obecnie prokurator stanu Massachusetts. I drugi brat zaginionej, ciemnowłosy Alan MacGregor, senator, zasiada na Kapitolu, polityk o lewicowych poglądach i ciętym języku. Porucznik znów skiero­wał spojrzenie na Justina.

- Może pan powtórzyć jeszcze raz wszystko od początku?

Justin poczuł, że za chwilę zrobi coś złego temu człowiekowi, ale jakoś się opanował.

- Zadzwoniła sekretarka, że ktoś zostawił w re­cepcji Ust, który powinienem natychmiast prze­czytać. Zjechałem na dół. Obiecałem Serenie, że wrócę najdalej za godzinę. Prosiłem, żeby zamówi­ła lunch. Wróciłem trochę później. Nie zastałem jej w mieszkaniu. Koło drzwi wejściowych znalazłem jej szczotkę do włosów. Zacząłem się niepokoić. Wywołałem ją na pager, nie odpowiedziała, wtedy skontaktowałem się z jej braćmi. Kwadrans temu zadzwonił ten człowiek.

- Proszę dokładnie powtórzyć, co powiedział - zażądał Ranicki.

Justin milczał przez krótką chwilę, jakby się zastanawiał.

- Poinformował mnie, że ma moją squaw - ode­zwał się wreszcie.

Caine odwrócił się od okna.

- Te kretyńskie przepytywania prowadzą doni­kąd! - napadł na Ranickiego z furią. - Szukajcie jej, do jasnej cholery!

- Szukamy - odpowiedział Ranicki zmęczo­nym głosem. Potrafił być cierpliwy.

- Ten facet zadzwoni - odezwał się Alan.

- Doskonale wie, że zapłacimy każdy okup, żeby odzyskać Serenę. - Spojrzał na Justina. - O ile rzeczywiście chodzi mu o pieniądze.

- Na razie to właśnie zakładamy, senatorze - stwierdził porucznik. - Chciałbym założyć pod­słuch na pańskim telefonie, panie Blade.

- Niech pan robi, co uważa za konieczne. Caine spojrzał na Justina.

- Gdzie masz brandy?

- Co takiego?

- Powinieneś się napić. - Kiedy pokręcił prze­cząco głową, Caine zaklął pod nosem. - W takim razie ja się napiję, zanim zadzwonię do staruszków.

- Tam masz barek - mruknął Justin.

W głębi mieszkania odezwał się telefon. Nie czekając na przyzwolenie Ranickiego, Justin po­biegł do kuchni.

- Tu Blade. - Zamknął oczy, zawiedziony. - Do pana, poruczniku - zawołał.

Kiedy wrócił do salonu, Alan i Caine naradzali się półgłosem.

- Alan zadzwoni do rodziców - powiedział Caine. - Lepiej, żeby to on z nimi rozmawiał. Na pewno natychmiast tu przyjadą.

Justin robił wszystko, żeby nie okazać paniki i rozpaczy.

- Oczywiście.

Do salonu wrócił Ranicki.

- Moi ludzie znaleźli w garażu wózek, jakiego używają pokojówki. Oprócz zwykłych środków czyszczących i innych akcesoriów, była na nim szmatka nasączona eterem. Teraz przynajmniej wiemy, jak zdołał uprowadzić panią MacGregor.

Caine zacisnął palce na kieliszku tak, że pobielały mu knykcie. W oczach Alana na moment pojawiło się przerażenie. Tylko twarz Justina po­została nieporuszona.

- Musimy mieć zdjęcie pani MacGregor. Justina jakby ktoś dźgnął nożem w żołądek.

- Nie mam - powiedział głucho.

- Ja mam. - Alan wyjął portfel.

- Zaraz będzie podsłuch na pańskim telefonie, panie Blade - powiedział Ranicki, odbierając zdję­cie od Alana. - Jak ten człowiek zadzwoni, niech pan rozmawia z nim jak najdłużej. I nie godzi się na żadne jego żądania, dopóki nie usłyszy głosu pani MacGregor. Musimy mieć pewność, że rzeczywiś­cie ją porwał.

- A jeśli odmówi?

- Wtedy pan odmówi dalszej rozmowy. Justin usiadł. Zmusił się. W przeciwnym razie zacząłby chodzić po pokoju jak zwierzę w klatce.

- Nie - wycedził.

- Porucznik ma rację, Justinie - zaczął Alan, zanim Ranicki zdążył powiedzieć cokolwiek. - Musimy mieć pewność, że ma Renę i że nie zrobił jej nic złego. Powiesz mu wyraźnie: żadnych roz­mów o okupie, dopóki nie usłyszysz jej głosu.

Zapłacisz mi wyznaczoną cenę”, przypomniał sobie Justin słowa z listu.

Nie Serena. Na Boga, tylko nie Serena!

- Kiedy już usłyszę jej głos, nie będę się tar­gował. Zgodzę się na wszystkie warunki.

- To pańskie pieniądze, panie Blade. - Ranicki uśmiechnął się lekko. - Proszę uważnie słuchać, kiedy ten człowiek zadzwoni. Będzie najprawdo­podobniej zmieniał głos, ale może rozpozna pan jakiś charakterystyczny zwrot, akcentowanie zgło­sek, coś w tym rodzaju.

Gdy rozległo się pukanie, porucznik podszedł do drzwi. Kiedy rozmawiał cicho z jednym ze swoich ludzi, Caine ponownie zaproponował Justinowi kieliszek brandy, lecz ten ponownie odmówił.

- Złapią go - powiedział Caine.

- Wtedy go zabiję - wycedził Justin.

Serena ocknęła się i jęknęła. Czyżby zaspała? Spóźni się na wykład... Nie, jest przecież na Celebration, znowu będzie musiała tłumaczyć się Dale'owi... Justin... Tak. Justin zaraz wróci, a ona nie zamówiła jeszcze lunchu.

Nie mogła otworzyć oczu. Czuła mdłości. Ot­worzyła komuś drzwi, teraz sobie przypomniała. Przerażona uniosła z trudem powieki.

Małe, mroczne pomieszczenie z jednym oknem zasłoniętym roletą, która przepuszczała trochę świat­ła. Tania orzechowa toaletka z zakurzonym lustrem, fotel na biegunach, lampa pod sufitem, ściany kiedyś pomalowane na żółto, teraz wyblakłe i brudne.

I duże małżeńskie łoże, na którym leżała. Próbo­wała się poruszyć i dopiero teraz odkryła, że przykuta jest kajdankami do poręczy wezgłowia.

Chłopak, który przyszedł posprzątać, przypo­mniała sobie.

Eter.

Boże, jak mogła być aż tak głupia! Justin prze­cież ją ostrzegał... Justin. Przygryzła wargę. Na pewno gorączkuje się, co z nią. Szuka jej? Zawia­domił policję? Może myśli, że wyszła coś załatwić i zaraz wróci.

Wydostać się stąd. Serena szarpnęła dłonią, jakby oczekiwała, że kajdanki się otworzą.

Chłopak musiał mieć coś wspólnego z pod­łożeniem bomby w Vegas. Niewiarygodne. Był taki młodziutki. Szarpnęła ponownie przykutą do łóżka ręką, lecz usłyszawszy kroki, znierucho­miała.

Terry odłożył słuchawkę. Zaplanował wszystko bardzo precyzyjnie. Porwanie tej kobiety było ryzykowne, ale udało się. To lepsze niż bomba. Tam, w Vegas, dał im za dużo czasu i znaleźli ładunek. Nie chciał nikogo skrzywdzić, chodziło wyłącznie o Blade'a. Teraz rozegrał rzecz dosko­nale.

Blade zapłaci każdą cenę, żeby odzyskać tę kobietę, ale najpierw będzie musiał odcierpieć swoje. Był jeszcze w Vegas, kiedy on, Terry, leciał już do Atlantic City. Naprawdę świetnie to za­planował. Tyle że z całej sieci powinien od razu wybrać Atlantic City na Wschodnim Wybrzeżu.

Zobaczył Serenę już pierwszego wieczoru po przyjeździe. Dowiedział się, że jest współwłaś­cicielką tego hotelu. Kilka niewinnych z pozoru rozmów, kilka trafnych pytań i wiedział już, że piękna pani MacGregor jest nie tylko wspólniczką Blade'a, ale kimś znacznie ważniejszym. I wtedy zrodził się plan.

Bał się, to prawda. Uprowadzenie kogoś z dob­rze strzeżonego hotelu to nie taka prosta sprawa. O wiele ryzykowniejsza niż wniesienie do środka niewielkiego ładunku wybuchowego. Ale cóż, na sprzątaczki i sprzątaczy w białych uniformach nikt nie zwraca uwagi. Po dwóch dniach wiedział już, że biura na parterze połączone są windą z prywat­nymi apartamentami na ostatnim piętrze. Obser­wował Serenę i cierpliwie czekał.

Kiedy wrócił Justin, Terry przystąpił do działa­nia. Zdobycie uniformu nie stanowiło problemu, podrzucenie listu też okazało się dziecinnie łatwe. Odczekał, aż recepcjonista zaniesie list do biura, i ruszył do akcji. Wiedział, że Justin, zaalarmowa­ny przez sekretarkę, za chwilę zjedzie na dół. Sam przebrał się w pomieszczeniu gospodarczym na trzecim piętrze i z korytarza pożyczył sobie wózek ze środkami czystości i sprzętem do sprzątania.

Serce waliło mu jak młotem, kiedy wsiadał do służbowej windy. Nie miał przecież pewności, czy zastanie Serenę na górze. Gdyby zjechała z Justinem do biura, misterny plan wziąłby w łeb. Omal nie spanikował, gdy otworzyła mu z uśmiechem drzwi, ale pomyślał o Justinie. Reszta była już prosta.

Umieścił nieprzytomną na wózku, przykrył po­ścielą i zjechał do garażu, gdzie czekał samochód. Przeniósł Serenę na tylne siedzenie, przykrył ko­cem i spokojnie wyjechał z hotelu.

Gdy przywiózł ją tutaj, zaczął się niepokoić, bo bardzo długo nie odzyskiwała przytomności. Może użył zbyt silnej dawki eteru... albo... Usłyszał w końcu jej jęk. Odetchnął z ulgą i włączył czajnik, żeby przygotować herbatę.

Kiedy wszedł do pokoiku, siedziała na łóżku oparta o wezgłowie. Myślał, że zastanie ją przera­żoną, ale nie. Być może ciągle była w szoku.

- Jeśli zaczniesz krzyczeć, będę musiał cię zakneblować, a nie chcę tego robić.

Dłonie mu drżały, Serena od razu to dostrzegła i pomyślała, że nerwowy porywacz może być znacznie groźniejszy od spokojnego.

- Nie będę krzyczeć - obiecała.

- Przyniosłem ci herbatę. Pewnie jest ci teraz trochę niedobrze. - Terry podszedł bliżej, ostrożnie stawiając kroki.

Jakby zbliżał się do pochwyconego zwierzęcia, pomyślała. Pewnie spodziewał się, że będzie prze­rażona. Niewiele się mylił. Była przerażona. I po­winna pokazać mu, że jest przerażona, jednocześ­nie starając się zachować spokój.

- Chciałam... - zaczęła drżącym głosem - chciałam skorzystać z toalety.

- Dobrze. - Chłopak odstawił kubek i podszedł jeszcze bliżej. - Nie zrobię ci krzywdy. - Wyjął kluczyk z kieszeni dżinsów i otworzył kajdanki.

- Jeśli zaczniesz krzyczeć albo będziesz próbowała uciekać, będę musiał cię powstrzymać. Rozu­miesz?

Kiwnęła głową.

Zaprowadził ją do małej łazienki.

- Czekam przy drzwiach. Zachowuj się rozsąd­nie, a nie stanie ci się nic złego.

Ponownie skinęła głową i weszła do łazienki. Oczywiście żadnego okna, pomyślała zawiedzio­na. Nic, czego mogłaby użyć jako broni przeciwko chłopakowi. Przygryzła bezradnie wargę. Musi znaleźć jakiś sposób, żeby się stąd wydostać. I znajdzie go.

Odkręciła zimną wodę i przemyła twarz. Tylko zachować spokój, powtarzała sobie w duchu. Chło­pak był niebezpieczny, bo przynajmniej tak samo przerażony co ona. Musi mu pokazać, że to ona bardziej się boi. Zacznie płakać, histeryzować, ale będzie czujnie wyczekiwać odpowiedniego mo­mentu. Przede wszystkim musi się dowiedzieć, co chłopak zamierza, jaki ma plan. Wyszła z łazienki.

- O co ci chodzi? - zapytała, kiedy pociągnął ją na powrót w stronę łóżka.

- Nie zrobię ci krzywdy - powtórzył. - Jak tylko zapłaci, wypuszczę cię.

- Kto?

W oczach Terry'ego błysnęła wściekłość.

- Blade.

- Mój ojciec ma więcej - zaczęła. - On...

- Nie chcę pieniędzy twojego ojca! - wybuch­nął, a Serena wzdrygnęła się mimowolnie. Nawet nie musiała udawać. - Blade mi zapłaci. Będzie musiał zapłacić bardzo dużo.

- To ty... podłożyłeś bombę w Las Vegas? Terry podał jej herbatę. W pierwszej chwili chciała chlusnąć mu nią w twarz, ale szybko poniechała pomysłu. Bez sensu. Nic by w ten sposób nie zdziałała, najwyżej by go rozsierdziła.

- Tak. - Miał wypieki na twarzy i dzikie oczy.

- Dlaczego?

- Zabił mojego ojca. - Wyszedł z pokoju.

Dlaczego on nie dzwoni?

Justin pił kolejną kawę, nie potrafiłby powie­dzieć, którą z rzędu. Jeśli ten drań coś jej zrobił... Uchwyt kubka został mu w palcach. Odrzucił go i wyjął z kieszeni cygaro. Przy stole w głębi pokoju dwóch policjantów grało w karty, Caine chodził niespokojnie tam i z powrotem, a Alan pojechał na lotnisko po Annę i Daniela. Roztrzaskany telefon został zastąpiony nowym aparatem, który jednak milczał uparcie.

Niebo pociemniało, zanosiło się na deszcz. Gdzie, na Boga, jest Serena? Dlaczego zostawił ją w mieszkaniu samą? Dlaczego nie wysłał jej pierw­szym samolotem do Hyannis Port? Jeśli coś jej się stanie, to...

Odegnał tę myśl od siebie.

Nie pora teraz na wyrzuty sumienia. Musi pano­wać nad emocjami, myśleć trzeźwo, tylko tak będzie w stanie jej pomóc.

Policjanci rozmawiali półgłosem, przerzucając się leniwie zdaniami, Caine zapalił kolejnego pa­pierosa. Justin miał wrażenie, że jeszcze chwila, a zwariuje, nie wytrzyma dalszego wyczekiwania.

Kiedy telefon zadzwonił, rzucił się do aparatu.

- Proszę przeciągać rozmowę - przypomniał mu jeden z policjantów.

Chwycił słuchawkę.

- Blade.

- Chcesz odzyskać swoją squaw?

Młody głos. Wystraszony. Ten sam głos, który policja nagrała w Las Vegas.

- Ile?

- Dwa miliony. W małych nominałach. Zawia­domię cię, gdzie i kiedy masz je dostarczyć.

- Chcę rozmawiać z Sereną.

- Nie.

- Skąd mam wiedzieć, że jest z tobą? Że... że żyje - ostatnie słowo wypowiedział z najwyższym trudem.

- Zastanowię się.

Po drugiej stronie rozległ się trzask odkładanej słuchawki.

Serena skuliła się pod kocem. Drżała z zimna. Nie, to nie zimno, to przerażenie, nie oszukuj się, powiedziała sobie. „Zabił mojego ojca”. Cały czas słyszała w głowie to zdanie. Czyżby chłopak był synem człowieka, którego przed laty Justin ranił śmiertelnie w czasie bójki w barze? Musiał wów­czas być maleńkim dzieckiem... Serenę znowu przeszedł dreszcz. Owinęła się szczelniej kocem.

Powinna była zaufać intuicji Justina. Od począt­ku mówił, że to porachunki osobiste. Jakiej zemsty szuka ten chłopak? Czego chce? Jak daleko jest zdolny posunąć się w nienawiści?

Widziała jego twarz. Czy w takim razie puści ją wolno, skoro będzie mogła go zidentyfikować? Nie wyglądał na kogoś, kto potrafi z zimną krwią zabić człowieka. Z drugiej strony... podłożył przecież bombę w hotelu pełnym ludzi.

Musi się stąd wydostać!

Zamknęła oczy i nasłuchiwała. Cisza. Nie sły­chać żadnych samochodów. Chyba tylko szum oceanu w oddali, ale nie była pewna. Może to tylko wiatr. Dokąd ją przywiózł? Gdyby rozbiła szybę w oknie i zaczęła krzyczeć, czy ktoś ją usłyszy?

Kiedy zadawała sobie pytania, na które nie znała odpowiedzi, do pokoju wszedł Terry.

- Przyniosłem ci sandwicz.

Zdawał się jeszcze bardziej niespokojny, a może podekscytowany. Rozmawiaj z nim jak najwięcej, nakazała sobie.

- Nie zostawiaj mnie samej. - Chwyciła go za rękę i spojrzała błagalnie w oczy.

- Zjedz, poczujesz się lepiej - bąknął i podsunął jej kanapkę pod nos. - Nie masz się czego bać. Powiedziałem ci, że jak będziesz spokojna, nie zrobię ci nic złego.

- Widziałam cię. Czy mnie teraz wypuścisz?

- zapytała.

- Mam plan. - Zaczął chodzić niespokojnie po małym pokoju.

Jest taki drobny, myślała. Gdyby nie te cholerne kajdanki, miałaby szansę go pokonać.

- Powiem im, gdzie mają cię szukać, jak już będę bezpieczny. - Szwajcaria. Tam poleci. Nigdy go nie znajdą. - Blade zapłaci mi dwa miliony. To wystarczy, żeby się dobrze ukryć.

- Dwa miliony - szepnęła. - Skąd wiesz, że dostaniesz te pieniądze?

Terry zaśmiał się i spojrzał na Serenę. Była bardzo blada, miała szeroko rozwarte oczy i zmierz­wione włosy.

- Zapłaci. Będzie jeszcze błagał, żebym wziął jego pieniądze.

- Powiedziałeś, że zabił twojego ojca...

- Zamordował go.

- Ale został uniewinniony. Opowiadał mi. Mó­wił, że... - Gdy Terry obrócił się gwałtownie, słowa zamarły jej na ustach.

- Zamordował mojego ojca i puścili go wolno!

- krzyknął. - Ulitowali się nad nim i uniewinnili. Polityka! Tak mówiła moja matka. Nikt nie od­ważył się skazać Indianina. Matka mówiła, że jego adwokaci przekupili świadków.

Matka przez lata chowała tego dzieciaka w po­czuciu krzywdy. Zaszczepiła mu nienawiść do Justina, pomyślała Serena. Cokolwiek mu teraz powie, nie zmieni jego odczuć, jego stanowiska. Czy matka opowiedziała mu też o bliźnie, którą Justin nosi na ciele? Czy powiedziała, że ojciec był pijany? Że to on, a nie Justin wyciągnął nóż? Spojrzała w pełne nienawiści oczy chłopaka, wi­działa przerażenie na jego twarzy.

- Przykro mi - szepnęła. - Bardzo mi przykro.

- Zapłaci mi za to, co zrobił. Już płaci, bo szaleje z niepokoju o ciebie. - Terry odrzucił włosy z czoła. - Chętnie przetrzymałbym cię dłużej, ale to zbyt ryzykowne. - Zaśmiał się cicho. - Kto by pomyślał, że Blade'owi tak będzie zależało na kobiecie.

- Jak masz na imię?

- Terry.

Serena wyprostowała się.

- Musisz przecież wiedzieć, że Justin zawiado­mił policję, Terry. I że mnie szukają.

- Nie znajdą cię. Wszystko starannie zaplano­wałem. Wynająłem ten dom pół roku temu, kiedy Blade otworzył hotel. W Atlantic City też zamie­rzałem podłożyć bombę, jak już zapłaci mi w Vegas. - Wzruszył ramionami, jakby atak w Vegas nie miał dla niego żadnego znaczenia. - Właściciele, para staruszków, przenieśli się na Florydę. Nigdy mnie nie widzieli. Przesłałem im czek.

- Terry...

- Nic ci się nie stanie. Zjedz i spróbuj się zdrzemnąć. Odbiorę pieniądze i dziesięć godzin później zawiadomię policję, gdzie mają cię szukać.

- Wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.

- To się nazywa poszukiwanie! Spójrz na nich.

- Daniel wskazał dwóch policjantów. - Grają sobie w karty, a jakiś psychopata więzi moją małą córeczkę.

- Robią, co mogą - powiedział Alan. - Wszyst­kie rozmowy telefoniczne są nagrywane. Nie udało się jeszcze ustalić, skąd dzwonił, bo za szybko się rozłączył. Sprawdzają odciski palców zdjęte z wózka.

- Ha! Co to za hotel, z którego można wywieźć człowieka na wózku jakiejś sprzątaczki?

~ Danielu... - Anna próbowała uspokoić męża, ten jednak tylko zaklął i odwrócił się do okna.

- Justinie, nie gniewaj się.

Nie chciał słuchać przeprosin. Pokręcił głową i wstał z kanapy. Po sześciu godzinach czekania był bliski obłędu. Przeszedł bez słowa do sypialni i zamknął drzwi za sobą.

Szlafrok Sereny wisiał przerzucony przez opar­cie fotela, tak jak go zostawiła. Justin zacisnął dłonie i odwrócił się. Na toaletce leżało otwarte pudełeczko z kolczykami, które jej podarował. Pamiętał, jak przymierzała je poprzedniej nocy, jak skrzyły się w jej uszach drobnymi refleksami światła, kiedy klęczała naga na łóżku, wyciągając ku niemu ramiona.

W sypialni panowała przytłaczająca cisza, tylko deszcz dzwonił o szyby. Jeszcze kilka godzin wcześniej Serena wypełniała ten pokój życiem. Kochali się. A potem on wyszedł. Zostawił ją. Nie pocałował jej na do widzenia, nie powiedział, że ją kocha. Po prostu wyszedł, zajęty swoimi sprawami. Zostawił ją samą.

- Dobry Boże. - Przesunął dłońmi po twarzy, przycisnął palcami powieki.

Rozległo się ciche pukanie. Nie czekając na zaproszenie, do pokoju wszedł Daniel. Po raz pierwszy, odkąd się poznali, Justin widział na jego twarzy, w całej postawie, bezradność.

- Przepraszam, Justinie.

- Masz rację. Gdybym bardziej uważał...

- Nie. - Daniel podszedł do niego i chwycił za ramiona. - Nie możesz się obwiniać. Nikt tu nie ponosi winy. Jeśli postanowił uprowadzić Renę, zrobiłby to prędzej czy później. Boję się. - Głos mu zadrżał, mocniej zacisnął palce na ramionach Justina. - Tylko raz w życiu tak się bałem, kiedy Caine postanowił przejść się po dachu i zawisł na rynnie siedem metrów nad ziemią. Tylko że wtedy wie­działem, gdzie jest moje dziecko i jak mam mu pomóc.

- Kocham ją, Danielu.

- Wiem, Justinie.

- Czegokolwiek zażąda, czegokolwiek będzie chciał, spełnię wszystkie jego oczekiwania.

Zrozpaczony ojciec pokiwał głową, potem wy­ciągnął rękę.

- Chodź. W takich chwilach rodzina powinna być razem.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Musiała się zdrzemnąć. Kiedy otworzyła oczy, czując, jak Terry potrząsa nią za ramię, za oknem było już ciemno.

- Zadzwonisz. - Zapalił górne światło.

- Co... - Serena przysłoniła oczy ramieniem.

- Wystarczająco długo go przetrzymałem. - Włączył aparat do gniazdka. - Jest po pierwszej. Posłuchaj. - Szarpnął ją za rękę, zmuszając, by spojrzała na niego. - Powiesz mu, że wszystko w porządku, tylko tyle. - Zaczął wystukiwać nu­mer. - Nie próbuj żadnych sztuczek. Kiedy się odezwie, powiesz, że nic ci nie jest i żeby zapłacił, jeśli chce cię zobaczyć. Zrozumiałaś?

Kiwnęła głową i wzięła słuchawkę.

Justin odebrał po pierwszym sygnale, przewra­cając przy okazji stojący obok telefonu kubek z zimną, niedopitą kawą.

- Blade.

Serena zacisnęła powieki na dźwięk jego głosu. Pada, pomyślała bez sensu. Pada deszcz, jest mi zimno i bardzo się boję.

- Justin.

- Serena! Nic ci nie jest? Nie zrobił ci krzywdy? Wzięła głęboki oddech i spojrzała na Terry'ego.

- Nic mi nie jest. Nie będzie blizn.

- Gdzie jesteś...

Terry zamknął Serenie usta dłonią i wyrwał jej słuchawkę.

- Jeśli chcesz ją jeszcze zobaczyć, przygotuj pieniądze. Dwa miliony, w drobnych nominałach, nieznaczone banknoty. Dam ci znać, gdzie masz je zostawić. Przyjedź sam, Blade, pamiętaj. Jak zoba­czę policję, nic z tego nie będzie.

Odłożył słuchawkę i puścił Serenę. Głos Justina sprawił, że zupełnie się rozkleiła. Dotąd panowała nad sobą, teraz ukryła twarz w poduszce i roz­płakała się.

- Nic jej nie jest - powiedział Justin, odkładając powoli słuchawkę.

- Bogu niech będą dzięki. - Anna chwyciła go za ręce. - Co teraz?

- Przygotuję pieniądze i zawiozę w miejsce, które wskaże.

- Sfotografujemy banknoty - odezwał się porucz­nik Ranicki. - Jeden z moich ludzi pojedzie za panem na miejsce przekazania okupu.

- Nie.

- Proszę posłuchać, panie Blade, nie ma żadnej gwarancji, że ten człowiek uwolni panią Mac­Gregor. Bardziej prawdopodobne, że...

- Nie! Już zdecydowałem. Żadnej obstawy. Po­jadę sam.

Ranicki pokręcił głową.

- W takim razie umieścimy w torbie radiolokator i w ten sposób dotrzemy do pani Mac­Gregor.

- Nie - powtórzył Justin z uporem. - Nie będę ryzykował.

- Ryzykuje pan, i to bardzo, przekazując mu dwa miliony. Proszę pani - Ranicki spojrzał na Annę, licząc, że matka okaże więcej rozsądku niż Justin - chcemy, żeby córka wyszła z tego cała i zdrowa. Proszę pozwolić nam działać.

Przez chwilę patrzyła na porucznika bez słowa, wreszcie powiedziała spokojnym głosem, choć dłonie jej drżały:

- Przykro mi, ale uważam, że Justin ma rację.

- Sfotografujcie pieniądze i namierzcie tego drania, kiedy wypuści już Serenę - wtrącił Caine.

- Chciałbym osobiście postawić go przed sądem - dodał mściwie.

- W takim razie proszę zadbać, żeby odpo­wiadał tylko za uprowadzenie i wymuszenie, a nie za morderstwo - rzucił Ranicki. - Nie wiadomo, co ten człowiek gotów jest zrobić, kiedy będzie już miał pieniądze. Proszę posłu­chać, Blade - ciągnął, coraz bardziej zirytowany - może pan nie lubić policji, ma pan złe doświad­czenia, ale to, co chce pan zrobić, to skrajna głupota.

Justin bezwiednie dotknął żeber. Nie, nie ufał policji. A może jednak powinien? Może właśnie popełnia największy w swym życiu błąd? Tak, miał uraz do policji, wciąż bowiem pamiętał wielo­godzinne przesłuchania w szpitalu, kiedy za wszel­ką cenę starano się wrobić go w morderstwo, ignorując jego wersję o samoobronie.

Nagle dłoń mu znieruchomiała. „Nie będzie blizn”!

- O mój Boże! Mój Boże... - zawołał zdławio­nym głosem.

- Co się dzieje? - Anna wpiła mu palce w ramię. - O co chodzi?

Podniósł na nią powoli spojrzenie.

- Duch - szepnął, a potem zwrócił się do Raniekiego: - Serena próbowała mi coś powie­dzieć. „Nie będzie blizn”, tak brzmiały jej słowa. Ten człowiek w Nevadzie, przez którego zostałem oskarżony o zabójstwo, ugodził mnie nożem. Opo­wiadałem o tym Serenie.

Porucznik chwycił słuchawkę telefonu.

- Pamięta pan, jak on się nazywał?

Justin uśmiechnął się gorzko. Jak mógłby zapo­mnieć to nazwisko?

- Charles Terrance Ford. Miał żonę i syna. Codziennie przyprowadzała chłopca do sądu. - Niebieskooki dzieciak, przypomniał sobie Justin. Zdziwione, niebieskie oczy...

- Tym razem wypij - nakazał Caine, wciskając mu w dłoń kieliszek brandy.

Justin pokręcił głową.

- Kawy - wykrztusił, podniósł się i jak automat ruszył do kuchni. Czuł przeraźliwą pustkę w głowie. Pustkę i bezradność. Oparł dłonie o blat kuchenny. Tak samo czuł się przed laty w ciasnej celi aresztu, na sali sądowej podczas procesu. Siedemnaście lat. Dobry Boże. Przez siedemnaście łat syn Forda żył nienawiścią. Co teraz gotów jest zrobić Serenie?

- Jeśli nie chcesz nic innego, wypij przynaj­mniej to - burknął Caine, stawiając przed Justinem kubek z kawą. Rano pił tu kawę z Sereną. Kpiła z niego, śmiała się, że nie zauważył, kiedy jego „mała siostrzyczka” stała się dorosłą kobietą.

- Wiedziałem - odezwał się Justin - wiedzia­łem, że chodzi mu o mnie. I wiedziałem, że Sereną nie będzie bezpieczna, a jednak nie zmusiłem jej do wyjazdu.

Caine usiadł na stołku przy blacie.

- Znam Serenę jak siebie samego, kocham ca­łym sercem i wiem, że do niczego nie sposób jej zmusić. Zawsze sama podejmuje decyzje.

- Mogłem pojechać z nią - powiedział Justin.

- Wtedy by się zgodziła.

- Ten człowiek pojechałby za wami.

Justin z łoskotem odstawił kubek. Poczucie bez­radności minęło, a wzbierający na nowo gniew sprawił, o dziwo, że znowu mógł myśleć trzeźwo.

- Odzyskam ją, Caine - powiedział zimnym głosem. - Nikt i nic mnie nie powstrzyma.

- Chłopak nazywa się Terry Ford - powiedział Ranicki, wchodząc do kuchni, po czym skierował się do ekspresu. - Pięć dni temu przyleciał z Las Vegas do Atlantic City. Był na liście pasażerów. Wkrótce będziemy mieli jego rysopis. Sprawdza­my wszystkie hotele, motele, domy do wynajęcia, ale równie dobrze mógł ją wywieźć z miasta. Jeśli jednak tak nie zrobił, raczej zameldował się pod swoim nazwiskiem, jestem tego prawie pewien.

- Dlaczego? - spytał milczący dotąd Daniel.

- Przecież każdy głupi...

- On nie jest zawodowym przestępcą, tylko zdesperowanym młokosem, nie ma więc takich nawyków. Poza tym na pewno sądzi, że nikt nie skojarzy wydarzeń sprzed siedemnastu lat z tymi bombami i porwaniem. Gdyby pani MacGregor nie okazała się tak bystra, dalej nic byśmy o nim nie wiedzieli. - Przerwał na chwilę. - Jego matka trzy lata temu wyszła ponownie za mąż. Szukamy jej. - Porucznik podsunął sobie cukierniczkę. Wreszcie miał jakieś konkrety, zyskał punkt zaczepienia, mógł więc działać, a nie czekać z założonymi rękoma. Odchrząknął, zadowolony, i usadowił się na stołku naprzeciwko Caine'a. - Dostaniemy go. A wy powinniście odpocząć. Terry Ford najwcześ­niej zadzwoni rano, bo tym czekaniem chce was zmiękczyć, wyczerpać. - Nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi, westchnął ciężko. Ta rodzina wie, jak trzymać się razem, pomyślał. - Kiedy będzie miał pan okup, panie Blade?

- Jutro o ósmej rano pieniądze powinny być w moim biurze.

Ranicki uniósł brwi.

- Tak szybko udało się panu zebrać tak ogrom­ną sumę?

- Jak pan słyszy.

- Niech pan umówi się z nim najwcześniej na dziewiątą. Musimy mieć trochę czasu, żeby sfoto­grafować banknoty. Przyskrzynimy go, jak zacznie wydawać forsę. I proszę jeszcze raz zastanowić się nad moją propozycją. Nadal uważam, że powinniś­my umieścić radiolokator w torbie. Dobrze go ukryjemy. Chłopak niczego się nie domyśli. Proszę pamiętać - ciągnął, nie dając Justinowi dojść do słowa - że chodzi nam o to samo co panu. Nam też zależy, żeby pani MacGregor wyszła z tego cała i zdrowa.

Dopiero teraz Justin dostrzegł zmęczenie w oczach porucznika. Pomyślał, że mógłby zaufać tym oczom.

- Zastanowię się jeszcze - powiedział. Porucznik pokiwał głową i dopił kawę.

Telefon zadzwonił o szóstej rano. Anna i Daniel, którzy drzemali na kanapie, obudzili się natych­miast. Alan nie spał w ogóle, całą noc spędził w fotelu. Caine wracał właśnie z kuchni z kolejnym kubkiem kawy. Justin, który od przeszło godziny wpatrywał się w aparat, chwycił za słuchawkę.

- Blade.

- Masz pieniądze?

- Będę miał o dziewiątej.

- Dwie przecznice od twojego hotelu jest budka telefoniczna na stacji benzynowej. Bądź tam kwad­rans po dziewiątej i czekaj na mój telefon.

Terry odłożył słuchawkę. Był tak napięty, że omal nie przewrócił stolika, na którym stał aparat. Przez całą noc nie zmrużył oka. Rozstroił go zupełnie płacz Sereny. Nie powinien się nad nią litować, powtarzał sobie, trąc piekące oczy. W koń­cu co to za kobieta, że zadaje się z mordercą?

Jego matka powiedziałaby „flądra”, ale on wy­czuwał w niej damę. Przeciągnął się, próbując rozluźnić zesztywniałe mięśnie. Kiedy otworzyła mu drzwi apartamentu, nawet w zwykłym swetrze i dżinsach wyglądała wytwornie. A wieczorem... Westchnął i spojrzał na drzwi prowadzące do małej sypialni. Wieczorem, kiedy płakała skulona na łóżku, wydawała się taka drobna i bezradna.

Było mu przykro, że musiała przez to przechodzić, ale tylko w ten sposób mógł sprawić ból Blade'owi. Nie powinna była zadawać się z takim draniem. Najchętniej bym go zabił, myślał, ale wiedział doskonale, że nie potrafiłby tego zrobić. Podłożyć bombę, by wywołać panikę, to tak, ale strzelić do kogoś już nie. Nawet gdyby policja nie znalazła ładunku, nie zdetonowałby go, nie star­czyłoby mu odwagi. Co innego pogróżki, satysfak­cja, że człowiek, który zabił jego ojca, trzęsie się ze strachu. Dostanie pieniądze i to będzie jego zemsta na Justinie.

Usłyszał, że Serena się poruszyła, więc zajrzał do sypialni.

Była wściekła na siebie. Po co płakała? Teraz bolała ją głowa, piekły zapuchnięte oczy. Powinna ułożyć jakiś plan działania, zamiast bez sensu użalać się nad sobą. Przykuta do łóżka ręka zdręt­wiała, zaczęła więc ją rozcierać, by poprawić krążenie. Myśl! - nakazała sobie. Przecież musi istnieć jakiś sposób, żeby się wydostać z pułapki.

Kiedy drzwi się otworzyły, poderwała gwałtow­nie głowę i dojrzała współczucie w oczach Terry'ego. Muszę przedstawiać sobą żałosny widok, przemknęło jej przez głowę. Wykorzystaj to. Nie poddawaj się. Zacznij wreszcie myśleć.

- Ręka mnie boli - poskarżyła się drżącym głosem. - Chyba ją wykręciłam w nocy.

- Przykro mi. - Terry stał niezdecydowanie na środku pokoju. - Przygotuję ci coś do zjedzenia.

- Może mogłabym usiąść w fotelu, proszę - rzuciła szybko, zanim zdążył wyjść. - Jestem cała zdrętwiała. Nie mogę już leżeć. Nie ucieknę. Jesteś silniejszy niż ja.

- Wezmę cię do kuchni, ale jeśli będziesz pró­bowała jakichś sztuczek, zaknebluję cię i wrócisz tutaj.

- Dobrze. Tylko rozkuj mnie na chwilę. Wyjął kluczyk z kieszeni i otworzył kajdanki.

Serena nie próbowała uciekać, nie dobiegłaby na­wet do drzwi. Poczuła jego palce na ramieniu. Poprowadził ją do kuchni.

Rolety we wszystkich pomieszczeniach były spuszczone. Dom mógł znajdować się wszędzie, Na Alasce, na Florydzie czy w Oregonie, pomyś­lała bezradnie. Nawet gdyby zdołała uciec, to dokąd? Czy Terry ma samochód? Na pewno. Jakoś musiał ją tu przywieźć. Kluczyki...

- Siadaj. - Wskazał krzesło stojące przy stole kuchennym, po czym nachylił się, przykuł ją za kostkę do nogi stołowej i podniósł się, odgarniając włosy. - Zrobię ci kawę.

- Dziękuję. - Omiotła szybkim spojrzeniem wnętrze w poszukiwaniu jakiejś broni.

- Wieczorem będziesz już z Blade'em - powie­dział Terry, nalewają kawę. - Zebrał już pieniądze. Mogłem zażądać dwa razy więcej i też by zapłacił.

- Nie spuszczał z niej oczu.

- Nie dadzą ci szczęścia.

- Nie szukam szczęścia. Wystarczy mi, że unieszczęśliwiłem jego.

- Zmarnujesz sobie życie, Terry. - Był taki młody. Zbyt młody, by karmić się nienawiścią.

- Zaplanowanie zemsty wymagało inteligencji, którą mógłbyś znacznie lepiej spożytkować. Jeśli mnie wypuścisz, pomogę ci. Mój brat...

- Nie chcę twojej pomocy - syknął. - Chcę zemścić się na tym draniu. Chcę, żeby pełzał przede mną na kolanach, żeby mnie błagał.

- To nie Justin - powiedziała Serena zmęczo­nym głosem.

- Słyszałem go przez telefon. Jest gotów na wszystko, żeby cię odzyskać.

- Terry...

- Zamknij się! Całe życie myślałem, jak Blade ma mi zapłacić za to, co zrobił. Musiałem patrzeć, jak moja matka ciężko haruje w spelunie, a on tymczasem zbijał pieniądze, zamiast gnić w celi. Mam prawo do tych pieniędzy i dostanę je.

- Terry... - Serena urwała. Wszelka dyskusja nie miała sensu, mogła tylko jeszcze bardziej rozdrażnić Terry'ego. Zrezygnowana, wbiła wzrok w blat stołu.

- Przygotuję ci coś do jedzenia. Jesteś głodna? Chciała powiedzieć, że nie, ale to oznaczało powrót do sypialni. Kiwnęła głową, próbując jed­nocześnie obmyślić jakiś plan.

Kiedy zaczął szukać naczyń w kredensie, szarp­nęła na próbę nogą. Musi zaryzykować. Jak będzie wyprowadzał ją z kuchni, rzuci się do ucieczki. Działając z zaskoczenia, może zdoła wybiec z do­mu... Może gdzieś w pobliżu będą ludzie, którzy usłyszą wołanie i pospieszą jej z pomocą. Może...

Podniosła wzrok i zobaczyła żeliwny garnek w dłoni Terry'ego. Niewiele myśląc, zaczęła się osuwać na krześle. Przerażony, że zasłabła, rzucił się w jej stronę. Postawił garnek na stole i chwycił ją za ramiona.

- Źle się czujesz?

- Zaraz zemdleję - szepnęła, zaciskając dłoń na rączce garnka. Kiedy Terry się nachylił jeszcze bardziej, uniosła garnek i z całych sił zdzieliła go w głowę. Chłopak osunął się bezwładnie na nią i oboje upadli na ziemię.

Przez moment Serena leżała nieruchomo, przy­ciśnięta do podłogi ciałem Terry'ego. Potem ogar­nęło ją przerażenie, że go zabiła. Wydostała się spod niego i sprawdziła tętno.

- Dzięki Bogu - mruknęła, wyczuwając pul­sującą tętnicę na szyi. To jego matka powinna dostać solidnie po łbie, myślała, szukając kluczyka. Biedny dzieciak od małego wychowywany był w nienawiści.

Wstała. Co teraz? Powinna uciekać, ale Terry mógł ocknąć się w każdej chwili i rzucić w pogoń za nią. Najpierw musi go unieszkodliwić.

Włożyła kajdanki do kieszeni dżinsów i zaczęła ciągnąć nieprzytomnego chłopaka do sypialni. Nie był ciężki, ale zadanie zdawało się ponad jej siły. Po kilku krokach dyszała ciężko, z czoła spływał pot.

Oparła się o framugę drzwi, chwytając powiet­rze w płuca. Nie zdoła ułożyć go na łóżku. Zo­stawiła go na podłodze, przykutego do łóżka, i ruszyła na uginających się nogach do telefonu. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że już drugą dobę prawie nic nie miała w ustach. Jedzenie musi poczekać, powiedziała sobie, potrząsając głową. Nie wolno jej teraz zasłabnąć. Podniosła słuchawkę i wystukała numer.

Justin wziął szybki prysznic, przebrał się i wrócił do salonu. Anna przynaglała Daniela do jedzenia, ale sama nawet nie tknęła tego, co leżało przed nią na talerzu. Kiedy wszedł Justin, podniosła wzrok.

- Dzisiaj wieczorem urządzimy sobie rodzinną kolację - powiedziała z mężnym uśmiechem. - Re­na uwielbia takie celebracje. - W jej oczach za­lśniły łzy.

Justin podszedł do niej i objął serdecznie. Znali się tyle lat, a nigdy jeszcze nie ośmielił się na taki gest.

- Porozmawiaj z szefem kuchni i ułóżcie wspól­nie menu.

Poczuł, że jej ciałem wstrząsa dreszcz. Anna wpiła mu palce w dłoń i powiedziała:

- Tak, ustalę z nim, co ma nam przygotować. Bądź ostrożny, Justinie - dodała innym już głosem. - Proszę, uważaj. - Kiedy zadzwonił telefon, drgnęła gwałtownie i odsunęła się. Jej twarz zamie­niła się w maskę spokoju. - Miał dzwonić dopiero po dziewiątej, na stację benzynową.

- Widocznie chce się upewnić, czy nie zmieni­łem planów. - Justin z bijącym sercem chwycił słuchawkę.

- Blade.

- Justin.

- Serena! - Usłyszał za plecami krótki, zdła­wiony okrzyk Anny. - Nic ci nie jest?

- Nie, nie. Wszystko w porządku. Justin...

- Na pewno ten łajdak nie zrobił ci nic złego? Nie spodziewałem się, że pozwoli ci zadzwonić jeszcze raz.

- Już nie ma nic do gadania - oznajmiła lekkim tonem. - Leży nieprzytomny na podłodze w sypial­ni, przykuty do nogi łóżka.

- Co? - Justin strząsnął z ramienia dłoń Caine'a. - Co powiedziałaś?

- Mówię, że go ogłuszyłam i przykułam kajdan­kami do łóżka.

Dopiero po chwili zrozumiał, że to, co czuje, to ulga. Ogromna, bezbrzeżna ulga. Wybuchnął głoś­nym śmiechem.

- Nie wiem, dlaczego tak się martwiłem o cie­bie! - Zobaczył cztery pary utkwionych w nim oczu. - Ogłuszyła go i przykuła do łóżka.

- Prawdziwa MacGregorówna! - huknął Daniel swoim tubalnym głosem, zerwał się z krzesła i chwycił Annę w ramiona. - Czym go ogłuszyła?

- To mój ojciec? - chciała wiedzieć Serena.

- Tak. Pyta, czym mu przyłożyłaś.

- Garnkiem. - Nogi tak się jej trzęsły, że musia­ła usiąść na podłodze.

- Garnkiem - powtórzył Justin.

- Moja mała córeczka! - Daniel pocałował Annę prosto w usta, a potem położył głowę na jej ramieniu i rozpłakał się.

- Justinie, przyjedź i zabierz mnie stąd jak najszybciej.

- Gdzie jesteś?

- Nie wiem. - Oparła czoło na kolanach. Miała wrażenie, że teraz, kiedy napięcie minęło, rozpad­nie się na kawałki. Przełknęła łzy. - Poczekaj, podniosę rolety i zobaczę, co jest za oknem. Mów do mnie - poprosiła, wstając. - Mów do mnie.

- Jest tu cała twoja rodzina. - Czuł, że Serena jest bliska histerii, słyszał to w jej głosie. - Mama chce wieczorem urządzić rodzinną kolację. Na co miałabyś ochotę.

- Na cheeseburgera. - Podciągnęła roletę. - Wielkiego cheeseburgera i wiadro szampana.

Jestem gdzieś za miastem. Blisko plaży. Widzę kilka domów w oddali. Tyle tylko mogę powie­dzieć. - Przygryzła wargę w obawie, że głos się jej zaraz załamie.

- Podaj mi twój numer telefonu, Sereno. Ustali­my adres. - Szybko zapisał cyfry. - Czekaj na mnie i trzymaj się.

- Trzymam się. - Światło dzienne podziałało uspokajająco, dodało jej otuchy. - Pospiesz się i powiedz reszcie, że nic mi nie jest i żeby się nie martwili.

- Kocham cię, Sereno.

W oczach znowu pojawiły się łzy.

- Przyjedź i pokaż mi, jak bardzo - zdążyła jeszcze powiedzieć i Justin rozłączył się.

Podał kartkę z numerem Ranickiemu.

- Ustalcie, gdzie to jest.

Porucznik skinął głową i podniósł słuchawkę.

- Zdzieliła go garnkiem? - Zaśmiał się z uzna­niem. - To mi dopiero kobieta.

- Z klanu MacGregorów - oznajmił Daniel z dumą i głośno wysiąkał nos.

- Mamy już adres - powiedział Ranicki po kilku minutach wyczekiwania ze słuchawką przy uchu. - Jedzie pan? - zwrócił się do Justina.

Też pytanie!

- Wszyscy jedziemy.

Serena stała w otwartych drzwiach wejścio­wych, nie bacząc na to, że trzęsie się z zimna. Od momentu, kiedy Terry ją porwał, minęła niecała doba, a ona miała wrażenie, że od wielu już dni nie widziała słońca. Trawa ciągle była wilgotna po nocnym deszczu. Nie wiedziała, że kropla wody na źdźble trawy potrafi mienić się wszystkimi kolora­mi tęczy.

Dostrzegła sznur samochodów sunący w jej stronę. Jak procesja, pomyślała i znowu łzy napłynęły jej do oczu. Nie, nie może przecież przywitać Justina zapłakana. Wyprostowała plecy i czekała.

Podjechał pierwszy i pierwszy wyskoczył z sa­mochodu. Tuż obok zatrzymały się dwa wozy policyjne.

- Sereno! - Dobiegł do niej i porwał w ramiona, przycisnął z całych sił do piersi. Wtuliła twarz w jego szyję i powtórzyła kilka razy drogie imię.

- Nic ci nie jest? - Zanim zdążyła odpowiedzieć, zamknął jej usta pocałunkiem.

Poczuła, że ten twardziel drży jak osika. Objęła go mocniej i włożyła całą swoją miłość w powital­ny pocałunek.

- Przemarzłaś - szepnął, przesuwając palcami po zimnych policzkach. - Okryj się moją marynarką.

Ujęła jego twarz w dłonie.

- Och, Justinie - szeptała, patrząc na pobrużdżone ostatnimi przejściami rysy. - Ile musiałeś przez niego wycierpieć.

- Pokaż no mi się, córeczko. - Daniel chwycił Serenę w ramiona. - Powiadasz, że przyłożyłaś mu garnkiem, tak?

Zobaczyła zaczerwienione oczy ojca i ucałowała go gorąco.

- Był akurat pod ręką. - Wzruszyła ramionami.

- Chyba nie powiesz, że się o mnie martwiłeś?

- zapytała niby to urażonym tonem.

- Pewnie, że nie. Skądże. - Daniel pociągnął głośno nosem. - Moja córka potrafi dać sobie radę w każdej sytuacji. Ale mama się martwiła.

Porucznik Ranicki odczekał, aż cała rodzina wycałowała i wyściskała Serenę, po czym podszedł do niej i do Justina akurat w chwili, gdy wy­prowadzono z domu skutego i mocno oszołomione­go Terry'ego.

- Będziemy musieli panią przesłuchać, panno MacGregor.

- Nie teraz - uciął Justin. Porucznik kiwnął głową.

- Oczywiście, to może poczekać. Proszę przyjść na posterunek po południu, jak już pani trochę ochłonie.

Twarz Justina stężała na widok Terry'ego. Pa­miętał doskonale te jasne, smutne oczy. Chłopiec był codziennie w sali sądowej. Mógł mieć wtedy trzy, cztery lata, nie więcej. Malec. Odwrócił się jeszcze i spojrzał na Justina, kiedy policjanci wsa­dzali go do wozu.

- Mój Boże... Żal mi go - szepnęła Serena. - Bardzo mi go żal.

Wziął ją w ramiona.

- Mnie też.

- Jeden nasz wóz musi tu zostać, moi ludzie zabezpieczą dom, ale pani może już wracać do miasta - powiedział porucznik Ranicki do Sereny.

- Zabieramy naszą małą. - Daniel zrobił krok w kierunku córki.

- Niech jedzie z Justinem. - Anna pociągnęła męża do drugiego wozu policyjnego. - A my zajmiemy się przygotowaniami do kolacji.

- Ależ ona jest boso! - zawołał jeszcze Daniel, nim żona wciągnęła go do wozu.

- Nic jej nie będzie - powiedział Alan, sado­wiąc się na przednim siedzeniu. Dopiero teraz poczuł, że umiera z głodu.

- Pewnie, że nic jej nie będzie - przytaknął Caine i szepnął ojcu do ucha: - Kupię ci cygaro, jak będziesz siedział cicho.

Daniel zerknął na żonę.

- Nic jej nie będzie - zgodził się.

- Jedźmy - zaproponował Justin, zapinając ma­rynarkę na Serenie.

- Przejdźmy się po plaży. - Objęła go w pasie.

- Krótki spacer dobrze mi zrobi.

- Jesteś boso.

- Po plaży najlepiej spacerować boso. W ogóle nie spałeś, prawda?

- Nie, ale potrafię szybko regenerować siły.

- Pocałował Serenę w czubek głowy.

- Nie chciałam zrobić mu krzywdy, ale nie miałam pewności, jak zareaguje, kiedy staniecie naprzeciwko siebie twarzą w twarz. W tym chłopcu nagromadziły się ogromne pokłady nienawiści. To smutne.

- Przeze mnie stracił ojca i od tamtej pory myślał, jak zadać mi ból. - Przygarnął Serenę do siebie i zapatrzył się na ocean. - Dziwię się, że zażądał tak niewielkiego okupu.

Uniosła brwi.

- Niewielkiego? Dla przytłaczającej większo­ści ludzi dwa miliony to astronomiczna suma.

- Są rzeczy, które nie mają ceny. - Ujął twarz Sereny w dłonie i pocałował ją w usta. - Moja najdroższa... Nie byłem pewien, czy jeszcze kiedyś będę trzymał cię w ramionach. Cały czas drżałem ze strachu, że zrobi ci coś złego. Tylko o tym myślałem. I o tym, co ja mu zrobię, jak go zobaczę.

- Nie chciał zrobić mi krzywdy - uspokoiła go, widząc, że znów narasta w nim gniew. - Dlatego tak łatwo dałam sobie z nim radę. Ten chłopiec nie życzył mi źle.

- Nie. Jemu chodziło o mnie.

- Dość już, Justinie! - stwierdziła stanowczo. - Przestań się obwiniać. Nie chcę tego słuchać. To, co wydarzyło się dzisiaj, ma swoje źródło w dale­kiej przeszłości. Winny był rasizm ojca Terry'ego, no i alkohol. Ale to już zamknięty rozdział, nie wracajmy do tego.

- Nie rozumiem, dlaczego tak lubię, kiedy na mnie krzyczysz - mruknął i przyciągnął ją do siebie.

- Masochista. - Przytuliła się do niego. - Mia­łam trochę czasu, żeby zastanowić się nad nami.

- Tak?

- I doszłam do wniosku, że musimy zmienić podstawowe reguły.

- Nie wiedziałem, że mamy jakieś podstawowe reguły - zdziwił się.

- Uważam, że obecna sytuacja jest bardzo nie­praktyczna.

- W jakim sensie? - zapytał ostrożnie.

- Powinniśmy się pobrać.

- Pobrać, powiadasz? - Justin popadł w zamyś­lenie. Przed godziną ogłuszyła porywacza garn­kiem, teraz stała boso na linii wody, w mokrym piasku, w o kilka numerów za dużej marynarce, ze zmierzwionymi włosami, i oznajmiała mu spokojnie, że powinni się pobrać. Wszystko było na opak. Nie tak wyobrażał sobie oświadczyny. To on powi­nien wyjść z propozycją. Leżeliby sobie w skłębio­nej pościeli, zmęczeni po miłosnych szaleństwach, wtedy chropawym głosem szepnąłby, że chce się z nią ożenić. - Pobrać?

- Tak. To podobno ciągle dość powszechna praktyka. A że to ja się oświadczam, zostawiam ci jeszcze szansę. - Wyjęła z kieszeni dżinsów monetę.

Justin zaśmiał się trochę niepewnie, potem spró­bował odebrać jej pieniążek.

- Sereno, naprawdę...

- O nie. Moja moneta, mój wybór. Orzeł, pobie­ramy się. Reszka, nie pobieramy. - Rzuciła mone­tę, chwyciła na wierzch dłoni i podsunęła mu pod nos. — Orzeł.

- Wygląda na to, że przegrałem.

- Zdecydowanie. - Schowała szulerską monetę do kieszeni.

- Może trzy rzuty...?

W jej oczach zabłysły gniewne ogniki.

- Mowy nie ma - prychnęła i ruszyła w drogę powrotną. Kiedy Justin chwycił ją w ramiona, krzyknęła: - Jeśli myślisz, że mnie oszukasz, to... - Nie dokończyła zdania, bo zaniknął jej usta pocałunkiem.

- Ja nigdy nie oszukuję. - Wziął ją na ręce i poniósł do samochodu. - Ale chciałbym zobaczyć tę monetę.

- Po moim trupie.


CAINE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Samolot miał wylądować za pół godziny, a Dia­na nadal nie wiedziała, czy dała się ponieść im­pulsowi, czy to racjonalna decyzja kazała jej wy­brać się w tę podróż.

Brata nie widziała od prawie dwudziestu lat. Kiedy o nim myślała, przed oczami stawał jej ob­raz trochę tajemniczego nastolatka. Kochała go wtedy tak, jak tylko małe dziecko potrafi kochać dorastającego chłopaka.

Pamiętała chłodne spojrzenie jego zielonych oczu i jego nieco arogancką niezależność. Zawsze był samotnikiem i nawet sześcioletnia wówczas Diana doskonale potrafiła zrozumieć, że Justin Blade zwykł chadzać własnymi drogami.

Uśmiechając się do swoich myśli, oparła głowę o zagłówek fotela. Tak, dwadzieścia lat temu Ju­stin wybrał własną drogę. Kiedy umarli ich rodzi­ce, usiłował ją pocieszać, ale była zbyt zrozpaczo­na, by to zrozumieć. Myślała, że rodzice odeszli, bo nie chciała chodzić do szkoły. Starała się odtąd uważać na lekcjach i czekała, aż wrócą.

Nie wrócili. Za to w domu pojawiła się ciotka Adelaide, a Justin wkrótce wyjechał. Bardzo długo myślała, że i on poszedł do nieba. Płakała, zamę­czała wszystkich wokół pytaniami. Wtedy ciotka zabrała ją na wschód i Diana znalazła się nagle w innym świecie.

Przez dwadzieścia lat brat ani razu nie próbował nawiązać z nią kontaktu. Ożenił się, tyle wiedzia­ła, ale zupełnie nie potrafiła wyobrazić sobie chło­pca ze swych wspomnień w roli statecznego męża.

Serena MacGregor - Diana kilka razy powtó­rzyła w myślach nazwisko bratowej. Dziwne. Z trudem mogła oswoić się z perspektywą spot­kania brata, a tu jeszcze bratowa.

Owszem, słyszała o MacGregorach z Hyannis Port. Ciotka Adelaide uważała, że edukacja Diany byłaby niepełna, gdyby dziewczyna nie znała pier­wszych rodzin w kraju, tym bardziej, ze mieszka­jący w pobliżu Bostonu MacGregorowie byli pra­wie ich sąsiadami. I należeli do arystokracji pieniądza, jedynej, jaką może poszczycić się Ameryka.

Rodzinną fortunę zbudował patriarcha rodu, Szkot z pochodzenia, Daniel MacGregor. Jego żo­na Anna była wybitnym chirurgiem, zaś Alan, naj­starszy syn, został senatorem, z którym jego partia wiązała wielkie nadzieje. No i był jeszcze młodszy syn, Caine.

Caine MacGregor miał zaledwie trzydzieści lat, ale jego nazwisko często rozbrzmiewało w sza­cownych murach Harvard Law School, gdzie zdo­był dyplom. Diana studiowała prawo na tej samej uczelni, ślęczała nad tymi samymi, co on, książ­kami, słuchała wykładów tych samych profesorów. Tyle że MacGregor skończył studia na rok przed tym, zanim ona je podjęła, i od razu zaczął robić błyskotliwą karierę.

Kiedyś, kiedy była jeszcze na pierwszym roku, podsłuchała rozmowę dwóch starszych koleżanek. Plotkowały o Caine'ie, ale bynajmniej nie anali­zowały zalet jego umysłu. Najwyraźniej nadzieja palestry oddawała się nie tylko nauce.

Ostatnia z rodzeństwa, Serena, utalentowana jak wszyscy MacGregorowie, skończyła z wyróż­nieniem Smith College, a potem przez kilka lat studiowała na różnych kierunkach. Dziwnie nie pa­sowała do Justina Blade'a, przynajmniej takiego, jakim zapamiętała go Diana.

Czy pojechałaby na ślub brata i Sereny, gdyby była wtedy w kraju? Tak, odpowiedziała sobie po chwili zastanowienia. Choćby tylko z czystej cie­kawości. W końcu to właśnie ciekawość kazała jej teraz lecieć do Atlantic City. Ciekawość i uprzej­mość. Odrzucić zaproszenie Sereny byłoby gestem dziecinnym i niegrzecznym, a ciotka Adelaide na­uczyła Dianę, by nigdy nie zachowywać się dziecinnie i niegrzecznie, w każdym razie nie wobec równych sobie.

Diana wzruszyła ramionami na myśl o osobli­wej dwuznaczności zasad, którym kierowała się ciotka Adelaide, i sięgnęła po list od Sereny.

Droga Diano,

Nie mogłam odżałować, że pobyt w Paryżu uniemożliwił Ci obecność na naszym ślubie. Za­męczałam zawsze rodziców, by mieć siostrą, ale nie chcieli mnie słuchać. Teraz, kiedy wreszcie ją mam, nie mogą się nią cieszyć. Justin często opo­wiada o Tobie, to jednak nie to samo, co zobaczyć cię na własne oczy, tym bardziej, że on pamięta Cię małą dziewczynką. Myślą, że nic nie sprawi­łoby mu większej radości niż spotkanie z Tobą.

W imieniu nas obojga wysyłam Ci bilet lotniczy. Zrób z niego użytek, proszą, i zechciej złożyć nam wizytą w Comanche. Ty i Justin musicie nadrobić lata rozłąki, a i ja powinnam wreszcie poznać swo­ją siostrę.

Rena

Diana złożyła kartkę. Serdeczny, bezpośredni, ujmujący ton. Nie tak wyobrażała sobie kobietę, którą Justin mógłby wybrać na żonę.

Kiedyś rozpaczliwie brakowało jej brata, ale dawno pogrzebała tę tęsknotę. Musiała, inaczej nie przeżyłaby w świecie ciotki Adelaide. Ciotka mia­ła swoje niewzruszone zasady. Gdyby wiedziała, że Diana zamierza zatrzymać się w hotelu z ka­synem, zapewne byłaby zgorszona. Wygłosiłaby jeden ze swoich niekończących się wykładów o tym, czego nie wypada robić damie. Jakby to miało teraz jakieś znaczenie.

Spotka się z bratem, z bratową, zaspokoi cie­kawość i wróci do domu. Nie jest już tamtą małą dziewczynką sprzed lat, bezkrytycznie zapatrzoną w Justina. Ma swoje życie, swoją pozycję zawo­dową. .. ale ma też ochotę doświadczyć czegoś no­wego, dodała szybko w myślach.

Pewnie w ogóle nie przyleci, zżymał się Caine. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego Serena upierała się, że dziewczyna na pewno się pojawi, skoro na­wet nie odpowiedziała na list. Jeszcze bardziej za­skoczyło go to, że zgodził się odebrać ją z lotniska.

Cóż, siła wyższa. Rena zapewne zrobiłaby to sama, gdyby nagle nie okazało się, że musi zostać w hotelu. Pamiętając, przez jakie piekło przeszła w ostatnich miesiącach, Caine był bardziej wyro­zumiały dla drobnych kaprysów siostry.

Pogrążony w myślach szedł szybko przez ter­minal lotniska. Nawykły do częstych podróży, nie zwracał uwagi na tłum i zgiełk. Zerknął na mo­nitor, sprawdził numer bramy, którą powinni wyjść pasażerowie przylatujący z Bostonu, po czym usa­dowił się tuż obok niej i spokojnie zapalił papie­rosa.

Poczeka, aż wszyscy wyjdą, i wróci do hotelu. Serena będzie zadowolona, że spełnił jej prośbę, a on zdąży jeszcze pójść do siłowni. Od chwili kiedy skończyła się jego kadencja prokuratora sta­nowego i na nowo podjął prywatną praktykę, rzad­ko miał chwilę czasu dla siebie, chętnie więc ko­rzystał z każdej możliwości odpoczynku. Teraz czekał go tydzień wspaniałego próżnowania. Za­pomni o swojej kancelarii, nawale papierkowej ro­boty i stosach akt piętrzących się na biurku.

Przyleciała. Ledwie ją zobaczył, wiedział, że to ona. Miała wysokie kości policzkowe, jakie wi­dział u Justina, i taką samą złotą karnację skóry. U niej domieszka indiańskiej krwi była jednak bar­dziej widoczna, bo miała ciemne, wielkie oczy, ocienione długimi rzęsami. Oczy gazeli, pomyślał Caine, podnosząc się z krzesła. Może nie była kla­sycznie piękna, ale jej wyrazista twarz na pewno zapadała w pamięć. On w każdym razie natych­miast zwrócił na nią uwagą.

Diana przełożyła torbę na drugie ramię, odrzu­cając do tyłu gęste, kruczoczarne włosy. Poruszała się lekko i z wdziękiem. Kiedy Cain stanął nagle przed nią, zatrzymała się w pół kroku i zerknęła na intruza bez szczególnego zainteresowania.

- Diana Blade? - zagadnął ją bez cienia uśmie­chu.

- Tak? - Lekko uniosła brwi.

- Caine MacGregor, brat Reny. - Nie spusz­czając z niej wzroku, wyciągnął dłoń.

A więc to jest ten zabójczy MacGregor, pomy­ślała Diana.

- Miło mi - powiedziała, oddając uścisk.

- Rena chciała wyjechać po ciebie osobiście, ale pilne sprawy zatrzymały ją w hotelu. - Caine cały czas wpatrywał się w jej twarz, a jedno­cześnie usiłował odebrać jej bagaż. - Byłem pra­wie pewien, że nie przylecisz - stwierdził bez ogródek.

- Tak? - Diana mocniej zacisnęła palce na pa­sku torby. Nie zamierzała rozstać się ze swoją własnością. - A twoja siostra?

Caine przez chwilę zastanawiał się, czy po pro­stu nie wyszarpnąć jej tej torby. W wielkich sen­nych oczach Diany było coś, co budziło w nim chęć wprawienia ich właścicielki w irytację. W końcu jednak wzruszył tylko ramionami i opu­ścił dłoń.

- Rena była przekonana, że przyjedziesz. Jest bardzo rodzinna i uważa, że wszyscy czują podo­bnie. - Uśmiechnął się pod nosem i ujął ramię Diany. - Chodźmy odebrać twoje bagaże.

Bez oporów pozwoliła poprowadzić się w kierunku hali bagażowej, co wcale nie oznaczało, że zamierzała przyjąć bierną postawę.

- Nie lubisz mnie, MacGregor? - bardziej stwierdziła, niż zapytała.

Caine uniósł brwi, ale nie spojrzał nawet na swoją towarzyszkę.

- Nie znam cię. Ale skoro jesteśmy, w pewnym sensie, rodziną, możemy chyba darować sobie kur­tuazję?

Diana zaczynała powoli rozumieć, dlaczego Caine odnosi takie sukcesy w swoim zawodzie. Taki głos, ciepły, ale nie pozbawiony stanowczych tonów, z pewnością pomaga mu w karierze prawniczej.

- Jasne - przytaknęła. - Powiedz mi, skoro by­łeś pewien, że nie przyjadę, skąd wiedziałeś, że to na mnie czekasz?

- Jesteś bardzo podobna do Justina.

- Doprawdy? - mruknęła, kiedy zatrzymali się przy transporterach.

- Owszem - przytaknął. - Istnieje pewne ro­dzinne podobieństwo, chociaż gdyby postawić was obok siebie...

- Po temu akurat nie było zbyt wielu okazji - przerwała mu sucho, wskazując niedbałym ge­stem swój bagaż.

Przywykła, że jej usługują, pomyślał Caine z przekąsem i posłusznie zdjął z taśmy dwie skó­rzane walizy.

- Justin na pewno się ucieszy, widząc cię po tylu latach rozłąki.

- Możliwe. Musisz go bardzo lubić.

- Znam go od dziesięciu lat. Przyjaźniłem się z nim, jeszcze zanim został moim szwagrem.

Miała ochotę zapytać, jaki jest Justin, ale po­wściągnęła ciekawość. Dawno już zdążyła wyrobić sobie opinię w tej kwestii i niczyje zdanie nie mogło jej zmienić.

- Zatrzymałeś się w Comanche?

- Tak. Zostanę tu jakiś tydzień.

Kiedy wyszli przed budynek lotniska, owiało ich zimne styczniowe powietrze. Diana machinal­nie schowała ręce do kieszeni.

- Trochę dziwny czas na wakacje nad morzem.

- Może dla niektórych. O tej porze roku ludzie przyjeżdżają grać w kasynie. Dla nich pogoda nie ma żadnego znaczenia.

- Ty też przyjechałeś grać?

- Nie. Bywa, że czasami siądę do stolika, ale w naszej rodzinie to Rena ma żyłkę hazardzistki.

- Co by oznaczało, że dobrali się w Justinem w korcu maku.

Caine odstawił walizki i wyciągnął z kieszeni kluczyki.

- Sama osądzisz - stwierdził krótko, wkładając walizki do bagażnika. - Diano. - Położył dłoń na jej ramieniu i odgarnął z jej czoła zabłąkany kosmyk włosów. - Sprawy nie zawsze tak się mają, jak wyglądają z pozoru.

- Nie rozumiem.

Przez chwilę stali w milczeniu na wietrznym, rozbrzmiewającym hukiem samolotów parkingu. Diana na moment zapomniała, że ten człowiek o łagodnym spojrzeniu słynął jako postrach sal są­dowych i demon sypialni.

- Jesteś piękna - odezwał się wreszcie Caine. - Masz też serce?

- Chyba tak.

- Zatem daj Justinowi szansę.

- Nie sądzisz, że już mój przyjazd jest aktem dobrej woli?

- Może...

- Czyli tak nie uważasz?

- Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że przyjechałaś przede wszystkim z ciekawości - rzucił, wsiadając do samochodu.

- Godna podziwu przenikliwość. Przez twarz Caine'a przemknął uśmiech.

- Nie narzekam - mruknął, przekręcając klu­czyk w stacyjce jaguara. - Może jednak zostanie­my przyjaciółmi, choćby ze względu na twojego brata? Jak się udał pobyt w Paryżu?

Dobrze, możemy prowadzić banalną rozmowę, pomyślała Diana, sadowiąc się wygodnie w fotelu.

- Pogoda była nieszczególna - zaczęła.

- Na rue du Four jest kafejka, gdzie podają naj­wspanialsze suflety po obu stronach Atlantyku - rozmarzył się Cain, wyjeżdżając z lotniska na au­tostradę.

- Chez Henri?

Rzucił jej zaciekawione spojrzenie.

- Znasz ją?

- Owszem. - Diana uśmiechnęła się nieznacz­nie i odwróciła głowę. Lubiła to małe, wiecznie zatłoczone bistro, którego progu ciotka Adelaide nie przekroczyłaby nigdy w życiu, nawet gdyby miała umrzeć z głodu. Zabawne, że Caine Mac­Gregor też je sobie upodobał. - Często bywasz w Paryżu?

- Nie, ostatnio wcale.

- Moja ciotka właśnie się tam przeniosła. Po­magałam się jej urządzić.

- Mieszkasz w Bostonie, prawda? W jakiej dzielnicy?

- Kupiłam niedawno dom na Charles Street.

- Jaki ten świat mały. Jesteśmy prawie sąsia­dami. Czym się zajmujesz?

Diana odgarnęła z policzka kosmyk włosów i spojrzała uważnie na Caine'a.

- Tym samym, co ty - stwierdziła krótko. - Na pewno pamiętasz profesora Whitemana? - zagad­nęła po chwili. - Zawsze bardzo dobrze się o tobie wyrażał.

- Studenci nadal nazywają go Szkielet?

- Jakżeby inaczej.

Caine ze śmiechem pokręcił głową.

- Jesteś prawnikiem i skończyłaś Harvard. Łą­czy nas więcej, niż mogłoby się wydawać. Pracu­jesz w kancelarii adwokackiej?

- Tak. Barclay, Stevens & Fitz.

- Znakomita firma. - Zerknął na Dianę z uz­naniem. - I bardzo szacowna.

- O tak - przytaknęła odprężona. - Prowadzę fascynujące sprawy - dorzuciła ironicznie. - Nie dalej jak w zeszłym tygodniu broniłam syna na­szego radnego, który notorycznie przekracza do­zwoloną szybkość i ucieka przed drogówką.

- Za piętnaście, dwadzieścia lat wyrobisz sobie pozycję - pocieszył ją Caine.

- Mam inne plany. - Kilka lat praktyki w zna­nej firmie powinno zapewnić jej na tyle dobry start, by koło trzydziestki mogła myśleć o otwar­ciu własnej kancelarii. Niewielkie biuro, znająca się na swoim fachu sekretarka i...

- Mianowicie?

Otrząsnęła się ze swych marzeń. Nie zamierzała mówić o wszystkim. Nigdy tego nie robiła.

- Chcę się specjalizować w prawie kryminal­nym.

- Dlaczego akurat kryminalnym?

- Z potrzeby walki o sprawiedliwość i prawa człowieka. - Parsknęła śmiechem. - Lubię ostre spory.

Caine pokiwał głową. Być może pod nienagan­nymi manierami i świetnie skrojonym kostiumem krył się ktoś znacznie ciekawszy niż tylko dobrze urodzona, starannie wykształcona osóbka po stu­diach na Harvardzie.

- Jesteś dobra?

- Studentka drugiego roku prawa poradziłaby sobie ze sprawami, które w tej chwili prowadzę. - Poprawiła się w fotelu. - Stać mnie na znacznie więcej. Zamierzam zajść wysoko.

- Godne pochwały ambicje - pochwalił Caine, skręcając w kierunku Comanche. - Ja już zaklepałem sobie miejsce na szczycie.

Diana zmierzyła go chłodnym wzrokiem.

- Zobaczymy, kto pierwszy tam dotrze. Caine uśmiechnął się tylko w odpowiedzi, ale jej nie zbijały z tropu ani jego kąśliwe uśmiechy, ani badawcze spojrzenia. - Jeśli czegoś była napra­wdę pewna, to swoich kwalifikacji. Caine Mac­Gregor jeszcze o niej usłyszy.

- Bagaże pani Blade są w bagażniku - rzucił w kierunku szwajcara, kiedy wysiedli przed hote­lem, po czym zwrócił się do Diany: - Rena na pewno nie może się doczekać, żeby cię zobaczyć. Chyba że wolisz iść najpierw do swojego pokoju.

- Nie. - Natychmiast zauważyła, że powiedział Rena, nie Justin, i poczuła niemiły ucisk w żołądku.

- W takim razie chodźmy do niej. Diana rozejrzała się po wytwornym holu.

- A więc tak wygląda hotel Justina.

- Tylko w części należy do niego - sprostował Caine, kiedy wsiadali do windy. - W zeszłym roku Rena odkupiła połowę udziałów.

- Rozumiem. W ten sposób się poznali?

- Nie - zaśmiał się. Po chwili, widząc zdzi­wione spojrzenie Diany, dodał: - To taki rodzinny żart. Rena na pewno ci go opowie, ale sens zro­zumiesz dopiero, kiedy poznasz naszego ojca. - Zawahał się. - Chociaż może byłoby lepiej, gdy­byś go nie poznawała, bo sam znajdę się w podo­bnej sytuacji. - Musnął palcami jej włosy. - Jesteś naprawdę piękna, Diano.

Wymówił jej imię w taki sposób, że poczuła ciarki na plecach. Cóż, trudno się dziwić, pomy­ślała. MacGregor uchodził przecież kobieciarza.

- W Harvardzie zostawiłeś po sobie niezłą opi­nię. Nie tylko ze względu na sukcesy naukowe - dodała znacząco.

- Tak? - Był wyraźnie rozbawiony. - Musisz mi o tym opowiedzieć przy okazji.

- O pewnych rzeczach lepiej nie opowiadać.

- Diana pierwsza wysiadła z windy i obejrzała się przez ramię. - Chociaż zawsze mnie intrygowało, czy ten incydent w bibliotece zdarzył się na­prawdę.

- Hmm. - Caine potarł brodę niby to zakłopo­tanym gestem. - Pozwoli pani, że odwołam się do Piątej Poprawki i nie udzielę odpowiedzi na jej pytanie.

- Tchórz.

- A jakże. - Powoli otworzył drzwi apartamen­tu i zatrzymał się w progu. - Ciągle o tym mó­wią?

Diana z trudem powstrzymała uśmiech. Mac­Gregor nie wydawał się szczególnie zażenowany.

- Rzecz przeszła do legendy. Szampan i na­miętność w przerwie między wkuwaniem prawa kryminalnego stanu Massachusetts i postępowania rozwodowego.

Caine wzruszył ramionami.

- To było piwo, nie szampan. Opowieść zaczęła żyć własnym życiem. - Posłał Dianie czarujący uśmiech. - Nie wierzysz chyba we wszystko, co usłyszysz?

- Nie we wszystko - zgodziła się i weszła do środka.

Apartament Justina zaskoczył ją swoją elegan­cją. Dominowały tu stonowane kolory, zauważyła też kilka ciekawych rzeźb i szkiców pastelem. Jed­ną ścianę zajmowały ogromne panoramiczne okna z widokiem na Atlantyk.

Ciekawe, które z nich decydowało o wystroju? Czy taki gust miał Justin? W tej chwili wydawał jej się daleki i obcy bardziej niż kiedykolwiek. Pa­miętała go jako niepokornego chłopca i nigdy nie poznała mężczyzny, jakim stał się przez te wszy­stkie lata. Nagle zrozumiała, że takie powroty do przeszłości nie mają sensu i że popełniła błąd, przyjeżdżając tutaj.

Ogarnięta paniką odwróciła się ku drzwiom i stanęła twarzą w twarz z Cainem.

- Przed kim chcesz uciekać? - zapytał, kładąc jej dłonie na ramionach. - Przed sobą czy przed Justinem?

- Nie twoja sprawa - ucięła.

- Nie moja - zgodził się miękko.

W tej samej chwili rozsunęły się drzwi windy, której Diana wcześniej nie zauważyła i pojawiła się w nich drobna niebieskooka blondynka. Wy­ciągnęła obie dłonie i serdecznie uściskała Dianę.

- Tak się cieszę, że przyjechałaś. Jakaś ty śli­czna - powiedziała z ciepłym uśmiechem. - I taka podobna do Justina. Prawda, Caine?

- Uhmm - mruknął w odpowiedzi. Oszołomiona wylewnością bratowej Diana cof­nęła się o krok.

- Dziękuję za zaproszenie...

- Ostatnie oficjalne zaproszenie, jakie ode mnie dostałaś - przerwała jej Serena. - Teraz jesteśmy rodziną, a rodziny nie trzeba zapraszać. Caine, przyniesiesz nam coś do picia? Na co masz ochotę, Diano?

- Poproszę odrobinę wermutu. - Ciągle jeszcze czuła się skrępowana, podeszła więc do okna i za­gadnęła: - Hotel jest wspaniały, Sereno. Caine wspomniał, że ty i Justin jesteście wspólnikami.

- Tak - Serena ze śmiechem usadowiła się na kanapie. - I widać współpraca układa nam się nieźle, bo kupiliśmy drugi, na Malcie. Teraz prze­prowadzamy w nim remont i myślimy już o na­stępnych.

- Okazuje się, że jesteśmy z Dianą sąsiadami - wtrącił Caine, podając jej kieliszek.

- Naprawdę?

Diana odetchnęła z ulgą. Napięcie powoli ją opuszczało. Jeszcze chwila, a zupełnie uspokoi skołatane nerwy.

- Tak - przytaknęła. - Zbieg okoliczności.

- Który nie kończy się na sąsiedztwie - uzu­pełnił Caine z uśmiechem. - Uprawiamy ten sam zawód.

- Jesteś prawnikiem? - dopytywała się Serena.

- Tak. Skończyłam Harvard kilka lat po Caine'ie. - Diana niecierpliwie obracała w palcach kieliszek. Żałowała, że poprosiła o drinka. - Na­dal go tam wspominają - dodała.

Serena przyjęła jej słowa głośnym śmiechem.

- W to nie wątpię. Zazwyczaj człowiek powi­nien dość ostrożnie traktować zasłyszane historie, ale w przypadku Caine'a... - zawiesiła głos i po­słała bratu znaczący uśmiech. - Otóż w przypadku Caine'a zastanawiam się zawsze, czy prawda nie była znacznie bardziej barwna od anegdoty.

- Wzrusza mnie twoja wiara w moje możliwo­ści - mruknął Caine.

Muszą być ze sobą bardzo zżyci, pomyślała Diana. Łączy ich wspólne dzieciństwo, młodość, dziesiątki wspomnień. Poczuła bolesne ukłucie w sercu. Ona i Justin nie mają takich wspomnień. Po co właściwie tu przyjechała?

- Sereno - zaczęła. - Bardzo się cieszę, że mnie zaprosiłaś, ale zastanawiam się... - Upiła łyk wer­mutu dla dodania sobie animuszu. - Czy Justin nie czuję się równie niezręcznie jak ja?

- Nic nie wie o twojej wizycie - przyznała Se­rena, a widząc pełne niedowierzania i bólu spoj­rzenie Diany, dodała pospiesznie: - Nie byłam pewna, czy przyjedziesz. Chciałam oszczędzić mu rozczarowania. Gdybyś odrzuciła zaproszenie, był­by bardzo zawiedziony.

- Tak uważasz? - bąknęła Diana, z trudem tłu­miąc emocje.

- Nie znasz go. Wyobrażam sobie, jak się mu­sisz czuć. - Serena odstawiła kieliszek i podniosła się z kanapy. - Proszę, nie zamykaj się przed nim.

On jest... - Przerwał jej odgłos wjeżdżającej na piętro windy.

Niech to diabli! Rozzłoszczona Serena miała ochotę tupnąć w podłogę. Zabrakło jej tylko kilku chwil, by wszystko wyjaśnić! Niepewnie zerknęła na Dianę, która stała pobladła ze wzrokiem wbitym w drzwi.

- Tu jesteś. - Justin podszedł prosto do żony. - Znikłaś tak nagle.

- Justinie - zaczęła Serena, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, poczuła wargi męża na swoich ustach.

Jaki on wysoki, pomyślała Diana w odrętwieniu. Wysoki, pewny siebie, zadowolony z życia. Ile w nim zostało z chłopca, którego znała? Kiedyś, kie­dy do miasta przyjechał cyrk, Justin wziął ją na ba­rana, żeby mogła lepiej widzieć w tłumie. Boże, dla­czego akurat przypomniał się jej ten błahy epizod?

- Justinie - podjęła Serena, usiłując uwolnić się z objęć męża. - Mamy gościa.

Justin rzucił szybkie spojrzenie w kierunku Caine'a i mocniej przytulił do siebie żonę.

- Idź sobie, Caine. Mam ochotę kochać się z twoją siostrą.

- Justinie! - Serena ze śmiechem wskazała głową w stronę okna.

- Och, nie Zauważyłem, że Caine przyszedł z przyjaciółką.

Nawet mnie nie poznaje, pomyślała Diana, za­ciskając palce na nóżce kieliszka. Rozpaczliwie chciała coś powiedzieć, ale w głowie czuła wyłą­cznie pustkę.

Justin zmrużył oczy i powoli odsunął się od żony.

- Diana? - W jego głosie zabrzmiało niedo­wierzanie.

Nie odpowiedziała, wpatrzona w niego nieru­chomym wzrokiem. Miał ochotę dotknąć jej, uścis­nąć, ale nie był w stanie wykonać żadnego gestu. Zapamiętał ją małą dziewczynką, teraz miał przed sobą dorosłą kobietę.

- Obcięłaś kucyki - wybąkał i poczuł się jak idiota.

- Wiele lat temu. - Diana przywołała na po­moc zasady dobrego wychowania, jakie przez la­ta wpajała jej ciotka Adelaide. - Dobrze wyglą­dasz, Justinie - zauważyła z uprzejmym uśmie­chem.

- Ty też - zrewanżował się równie zdawkowo. - Jak się miewa ciotka?

- Świetnie. Mieszka teraz w Paryżu. - Wzru­szyła ramionami. - Twój hotel robi wrażenie.

- Dziękuję. - Uśmiechnął się przymusem. - Mam nadzieję, że zatrzymasz się u nas na dłużej.

- Przyjechałam na tydzień. - Zaczęły ją już bo­leć kurczowo zaciśnięte na kieliszku palce. - Nie miałam okazji pogratulować ci z okazji ślubu. Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwy.

- Tak, jestem szczęśliwy.

Serena nie mogła już dłużej słuchać tej pustej konwersacji.

- Siadaj, Diano - poprosiła.

- Jeśli pozwolicie, chciałabym się rozpakować, odświeżyć po podróży. - Diana zauważyła, że w oczach bratowej zamigotał ledwo dostrzegalny wyraz dezaprobaty.

- Oczywiście - przytaknął skwapliwie Justin, zanim Serena zdążyła zaprotestować. - Zjesz z nami dzisiaj kolację?

- Z przyjemnością.

- Odprowadzę cię do pokoju. - Caine dokoń­czył swojego drinka i odstawił kieliszek.

Kiedy weszli do jej pokoju, Diana chciała po­dziękować Caine'owi i pozbyć się go jak najszyb­ciej, ale on najwyraźniej” nie zamierzał jej na to pozwolić.

- Siadaj - rzucił.

- Jeśli pozwolisz, chciałabym...

- Może skończysz drinka?

Dopiero teraz zorientowała się, że nadal ściska w dłoni kieliszek. Wzruszyła ramionami i rozej­rzała się po pokoju.

- Miło tutaj - zauważyła, choć tłumione emocje niemal przyćmiewały jej wzrok. - Dziękuję, że mnie odprowadziłeś, Caine, ale teraz naprawdę muszę się rozpakować.

- Usiądź, Diano. Nie zostawię cię samej w ta­kim stanie.

- W jakim stanie? - Jej głos zabrzmiał zbyt ostro nawet dla niej samej. Zniecierpliwiona, po­ciągnęła mały łyk wermutu. - Jestem zmęczona, więc jeśli pozwolisz...

- Obserwowałem cię. - Caine położył jej dło­nie na ramionach i lekko, acz stanowczo pchnął ją na krzesło. - Zemdlałabyś, gdybyś została tam chwilę dłużej.

- To śmieszne. - Diana z trzaskiem odstawiła kieliszek na stolik.

- Naprawdę? - Caine nachylił się, ujął jej dło­nie i zaczął rozcierać zdrętwiałe palce. - Masz lo­dowate ręce. Nie mogłaś okazać mu odrobinę ser­deczności?

- Nie. Nie mam mu nic do zaofiarowania. - Wyszarpnęła dłonie i wstała gwałtownie. - Zo­staw mnie samą, proszę.

Stali teraz tak blisko siebie, że dostrzegła ledwie zauważalne drgnienie brwi Caine'a.

- Jesteś uparta - mruknął, jakby od niechce­nia przesuwając kciukiem po jej wargach. - Od razu to zauważyłem, już na lotnisku. Diano. - Z westchnieniem odgarnął włosy z jej policzka.

- Krzywdzisz sama siebie, ukrywając swoje uczu­cia.

- Nic nie wiesz o moich uczuciach. - Głos jej drżał. W popłochu pomyślała, że jeszcze chwila, a się rozpłacze. Nie, postanowiła twardo, na pew­no nie będzie szlochać przy obcym człowieku. Nie przy nim. - To nie twoja sprawa. - Podniosła dłoń do ust, rozpaczliwie tłumiąc łkanie. - Zostaw mnie samą.

Niespodziewanie znalazła się w ramionach Caine'a.

- Dobrze - mruknął. - Pójdę sobie, ale dopiero wtedy, kiedy się wypłaczesz.

ROZDZIAŁ DRUGI

Morze było szare, spienione i groźne. W po­wietrzu unosił się zapach soli. Diana szła plażą, wsłuchując się w ciche skrzypienie ściętego mro­zem piasku pod stopami. Postawiła wysoko koł­nierz, twarz wystawiała na smagnięcia lodowatego wiatru. Rozkoszowała się samotnością.

Zawsze otaczali ją ludzie. W domu ciotki w Bacon Hill nigdy nie zostawała sama. Uśmie­chnęła się smutno na to wspomnienie. Ciotka nie­ustannie ją kontrolowała, upominała, zamęczała długimi wykładami o tym, co młodej damie wy­pada, a czego nigdy robić nie powinna. Żyła w lę­ku, że w Dianie odezwie się krew Blade'ów i nie­okiełznany temperament Komanczów.

Ale Diana potrafiła sobie radzić z tym dziedzic­twem. Musiała, bo nie miała nikogo poza ciotką. Od początku była jej we wszystkim posłuszna i ciągle drżała ze strachu, żeby ciotka nie opuściła jej tak, jak wszyscy inni. Wiedziała, że zajęła się nią z poczucia obowiązku, ale pokochać nie po­trafiła.

Diana była dzieckiem jej przyrodniej siostry, ciemnowłosej dziewczyny o złocistej skórze, pół­krwi Indianki z plemienia Komanczów. Jakby tego nie dosyć, matka Diany, z trudem zaakceptowana przez Adelaide, wyszła za mąż za Blade'a. Zew krwi prędzej czy później zawsze da znać o sobie, zwykła mówić Adelaide, przekonana, że jej przy­rodnia siostra popełniła mezalians. Odpowiednie wychowanie Diany miało naprawić tamten błąd, być zadośćuczynieniem za zdradę.

Dziedzictwo Komanczów należało wykorzenić. Adelaide we wszystkim dążyła do perfekcji i z dumą nosiła nazwisko Grandeau. Diana miała być jej wier­ną kopią, wyznawać te same wartości i zasady. Dziewczynka szybko zrozumiała, że musi być ostroż­na, posłuszna i nie zadawać żadnych pytań.

Przystosowała się. W szkole dostawała same piąt­ki, uczyła się muzyki. Stała się nad wiek poważna i rozsądna. To był jej sposób na przetrwanie.

Czasami pragnęła zrobić coś szalonego i nie­logicznego, ale nawet nie próbowała tego zreali­zować. Tłumiła w sobie spontaniczność, odsuwała na bok marzenia.

Jej cichy bunt ograniczał się do bywania w re­stauracjach nie oznaczonych czterema gwiazdkami oraz oglądania filmów nie zaliczanych do ambit­nych, ale i to wystarczało, by wywołać oburzenie ciotki, gdyby tylko się o tym dowiedziała. Diana ukrywała więc swoje drobne słabości, pasję do szybkich samochodów i pragnienie samotnych spacerów po zimowej plaży.

Czy Justin podzielał tę namiętność, lubił ocean zimą i dlatego osiadł właśnie tutaj? Zatrzymała się na chwilę i w zamyśleniu spojrzała na rysującą się w oddali sylwetkę hotelu.

Nic nie wiedziała o człowieku, który poprze­dniego wieczoru siedział naprzeciwko niej przy stoliku. Niewiele mieli sobie do powiedzenia. Nie pomogły nawet błagalne spojrzenia Sereny. Roz­mowa nie wyszła poza banalną konwersację ob­cych sobie ludzi.

Serena MacGregor. Co taka kobieta jak ona mogła wiedzieć o uczuciach Diany? Wyrosła oto­czona rodzinnym ciepłem i miłością. Nikt nie zmuszał jej, by zapomniała o swoim pochodzeniu. Wystarczyło spojrzeć, jak serdeczna więź łączyła ją z bratem.

Diana westchnęła. Nie wiedziała, co myśleć o Caine'ie. Zaskoczył ją swoją delikatnością, kie­dy szlochała w jego ramionach po pierwszym spotkaniu z Justinem, ale czuła w nim także nie­bezpieczną siłę i stanowczość...

- Wcześnie wstałaś.

Odwróciła się gwałtownie i niemal zderzyła z Cainem.

- Chciałam obejrzeć wschód słońca. - Wymownie spojrzała na zachmurzone, ołowiane nie­bo. - Jak widać, nie miałam szczęścia.

- Przejdźmy się. - Wziął ją za rękę, zanim zdą­żyła cokolwiek odpowiedzieć. - Lubisz plażę?

Diana odetchnęła. Caine nie zamierzał besztać jej za postępowanie z Justinem ani wypominać na­piętej atmosfery przy kolacji.

- Latem raczej nie - przyznała. - Nigdy jed­nak nie myślałam, że może być taka wspaniała zimą. Często tu przyjeżdżasz?

- Nie za bardzo. Na szczęście i ja, i Alan by­liśmy tutaj akurat wtedy, kiedy kilka miesięcy te­mu porwano Serenę i...

- Co takiego? - Diana zatrzymała się w pół kroku.

Caine spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Nic nie wiedziałaś?

- Nie. Prawdopodobnie byłam wtedy w Euro­pie. Co właściwie się stało?

- To długa historia. - - przerwał na chwilę. Nie był to dla niego przyjemny temat. - W hotelu Justina w Vegas ktoś miał podłożyć bombę. Justin pojechał tam i wtedy dostał następny list z pogróż­kami. Próbował nakłonić Renę, żeby wyjechała, ale ona... - Uśmiechnął się nieznacznie. - Jest uparta podobnie jak ty. Justin akurat dzwonił na policję, kiedy do jej apartamentu wdarł się pory­wacz. Przetrzymał Renę dwadzieścia cztery godziny, przykutą kajdankami do łóżka. Żądał od Justina dwóch milionów okupu.

- Dobry Boże. - Dianę przeszedł dreszcz na myśl o tym, co przeszła drobna, niebieskooka Rena.

- Znam Justina dziesięć lat, ale nie widziałem go jeszcze nigdy w takim stanie. - Głos Caine'a brzmiał spokojnie, ale w jego oczach można było zobaczyć wściekłość. - Nie jadł, nie spał. Siedział przy telefonie i czekał. Kiedy wreszcie chłopak pozwolił mu zamienić kilka słów z Reną, domy­śliliśmy się, z kim mamy do czynienia. W pew­nym sensie było to jeszcze gorsze niż niepewność.

- Dlaczego?

Caine zatrzymał się i spojrzał na Dianę. Nie może o tym wiedzieć, pomyślał. Czas zatem, żeby się dowiedziała.

- Kiedy Justin miał osiemnaście lat, wdał się w bójkę w barze. Facetowi, który zaczął burdę, nie podobało się, że musi pić z Indianami.

W wielkich, ciemnych oczach Diany pojawił się lodowaty błysk.

- Rozumiem.

- Wyciągnął nóż. Rozpłatał Justinowi skórę na piersi na dwadzieścia centymetrów. - Caine wi­dział, że Diana niebezpiecznie pobladła, ale mówił dalej: - Zginął od własnego noża, a Justina oskar­żono o zabójstwo.

Diana poczuła, że robi się jej niedobrze.

- Justin siedział w więzieniu?

- Tak. Został uniewinniony, ale kilka miesięcy spędził w areszcie.

- Ciotka nigdy mi o tym nie wspomniała.

- Musiałaś mieć wtedy około ośmiu lat. Nie przypuszczam, żebyś wiele mu pomogła.

Ja nie, pomyślała Diana, ale ciotka, ze swoimi pieniędzmi i wpływami tak. Dobry Boże, Justin był wtedy jeszcze dzieciakiem! Przymknęła oczy, starając się odgonić ponure myśli.

- Mów dalej.

- Okazało się, że Renę porwał syn człowieka, który zginął w barze. Matka latami wbijała mu do głowy, że Justin zamordował jego ojca i nie po­niósł kary, bo sąd się nad nim ulitował. Nie chciał skrzywdzić Reny, szukał zemsty na Justinie.

- Justin zapłacił okup?

- Zamierzał, ale ostatecznie tego nie zrobił. Wychodził, żeby podjąć pieniądze, kiedy zadzwo­niła Rena. Jakimś sposobem udało się jej obez­władnić chłopaka. Przyłożyła mu patelnią.

Diana roześmiała się mimo woli.

- Tak?

- Owszem - zawtórował jej Caine. - Jest sil­niejsza, niż mogłoby się wydawać.

- Co się stało z chłopakiem?

- Jego proces ma się zacząć pod koniec mie­siąca. Rena opłaciła mu adwokata.

Na twarzy Diany pojawił się gniew przemie­szany z podziwem.

- Justin wie o tym?

- Oczywiście.

Milczała przez chwilę, zastanawiając się nad tym, co usłyszała.

- Nie wiem, czy byłoby mnie stać na podobną wielkoduszność.

- Justin raczej się pogodził z decyzją Reny, niż ją zaaprobował, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Dla niego najważniejsze było to, że wyszła cało z opresji. Ja w pierwszej chwili życzyłem szcze­niakowi, żeby go zamknęli na pięćdziesiąt lat.

Diana przechyliła lekko głowę i zerknęła na Caine'a.

- I pewnie tyle by dostał, gdybyś ty był oskarżycielem. Czytałam niektóre protokóły ze spraw, w których brałeś udział. Potrafisz być bezwzględny.

- Owszem - przyznał bez ceregieli.

- Dlaczego nie ubiegałeś się ponownie o urząd prokuratora stanowego?

- Powiedzmy, że polityka jest zbyt złożoną grą - powiedział i uśmiechnął się do własnych myśli.

- Mam wrażenie, że też zdążyłaś to zauważyć, pra­cując w kancelarii Barclay, Stevens & Fitz.

- Barclay jest sztywny i zasadniczy, zupełnie jak adwokat z powieści Dickensa. Droga panno Blade - tu ściszyła głos, usiłując nadać mu starcze, zrzędliwe brzmienie. - Proszę nie zapominać, że reprezentuje pani firmę. Nigdy nie należy spierać się z sędzią ani podnosić głosu w sali sądowej. Caine objął ją ramieniem.

- A spiera się pani z sędziami, panno Blade?

- Często. Gdyby cioteczka Adelaide nie była przyjaciółką od serca żony Barclaya, dawno już wyleciałbym na bruk. A tak przenoszę papiery z biurka na biurko.

- Po co tam jeszcze tkwisz?

- Posiadam niezmierzone podkłady cierpli­wości - oznajmiła, przytulając się do niego bez­wiednie. Miło było czuć jego bliskość. - Ciotka początkowo nie była zbyt zachwycona, że wy­brałam prawo, ale potem zrobiła wszystko, żeby umieścić mnie u Barclaya. - Wolała nie doda­wać, że w zamian ciotka długo jej to wypomi­nała. - Cieszy ją, że pracuję w znanej, szacow­nej firmie. Jeśli wytrzymam, może w końcu za­czną mi przydzielać poważniejsze sprawy niż wykroczenia drogowe.

- Boisz się jej?

Diana parsknęła śmiechem. Dawno już zapo­mniała o strachu.

- Ciotki Adelaide? Nie. Ale wiele jej zawdzię­czam.

- Tak uważasz? - mruknął Caine bardziej do siebie niż do Diany. - Mój ojciec zawsze powta­rza, że w rodzinie nie istnieją długi wdzięczności.

- Nie zna ciotki Adelaide. Patrz, mewy! - za­wołała nagle, wskazując kołujące nad falami ptaki.

- Jedna usiadła dzisiaj na moim balkonie tak bli­sko, że mogłam jej dotknąć.

Caine zatrzymał się, objął ją mocniej i przy­garnął do siebie. Przez chwilę patrzył jej w oczy, a potem schylił usta do jej warg.

Diana z trudem wracała do rzeczywistości. Uniosła ciężkie nagle powieki, a potem głośno za­czerpnęła powietrza.

- To było zupełnie nieoczekiwane - szepnął Caine. Wyciągnął dłoń, by pogłaskać ją po poli­czku, ale odsunęła głowę. Marszcząc brwi, scho­wał rękę do kieszeni. - Nie sądzisz, że trochę za późno, by chować się za murem, Diano, skoro jego fundamenty zadrżały?

- To nie mur, Caine, to tylko zdrowy rozsądek.

- Wróciła jej już zdolność trzeźwej oceny sytuacji.

- Nie nadaję się na partnerkę w studenckim przed­stawieniu pożądania w cieniu bibliotecznych półek.

Nie była pewna, czy dostrzegła w jego oczach irytację, czy rozbawienie.

- Myślałem, że tamta zbrodnia uległa już prze­dawnieniu.

- Bardzo wątpię, żebyś mógł się zrehabilito­wać.

- Niech Bóg broni. - Ze śmiechem zdmuchnął płatki śniegu z jej włosów - Twoje miejsce jest na spalonej słońcem prerii, nie tutaj - zmienił na­gle temat.

Diana postanowiła nie ulegać zwodniczo ciepłej nucie w jego głosie.

- Moje miejsce jest w salach sądowych Nowej Anglii.

- Tak - przytaknął, przyglądając się Dianie roziskrzonym wzrokiem. - Tam też pasujesz. Mo­że dlatego zaczynasz mnie fascynować.

- Zamiast cię fascynować, wolałabym wrócić do hotelu. Zaraz tu zamarznę.

- Odprowadzę cię - zaofiarował się z taką skwapliwością, że miała ochotę mu przyłożyć.

- Nie musisz - powiedziała, ale Caine już trzy­mał jej rękę w swojej dłoni.

- Mogę iść dziesięć kroków za tobą albo dzie­sięć kroków przed tobą. - Kiedy prychnęła gniew­nie, spojrzał na nią spod oka. - Nie gniewasz się chyba na mnie o to, że wymieniliśmy przyjacielski pocałunek? W końcu jesteśmy rodziną.

- Ten pocałunek nie był ani przyjacielski, ani rodzinny - sarknęła pod nosem.

- Nie. - Uniósł do ust jej dłoń. - Może po­winniśmy spróbować jeszcze raz?

- Nie - ucięła z całą stanowczością, na jaką było ją stać. .

- W porządku - zgodził się Caine nadspodzie­wanie łatwo. - W takim razie zjedzmy razem śnia­danie.

- Nie jestem głodna.

- Jak to dobrze, że nie zeznajesz pod przysięgą - mruknął. - Wczoraj przy kolacji przełknęłaś całe trzy kęsy. No, ale skoro się upierasz, ja zjem śnia­danie, a ty napijesz się kawy. Umieram z głodu.

- Nie czekając na odpowiedź, chwycił ją na ręce i ruszył biegiem w stronę hotelu.

Diana ze śmiechem odgarnęła włosy z czoła.

- Puść mnie, idioto.

- Clarke Gable miał więcej szczęścia, Vivien Leigh nie wyzwała go od idiotów.

- Bo to było w domu - przypomniała mu Dia­na. - Jeśli upuścisz mnie na śnieg, pozwę cię do sądu.

- Jakaś ty romantyczna - skwitował ironicznie, otwierając sobie drzwi ramieniem. - Gdzie te ko­biety, które lubiły tracić grunt pod nogami?

- Potłukły się - stwierdziła Diana rzeczowo, usiłując uwolnić się z jego objęć. - Caine, puść mnie wreszcie. Nie wniesiesz mnie chyba do sali restauracyjnej?

- Nie? No, to się przekonamy. - Spojrzał w jej roześmiane oczy i pomyślał, że wiele by dał, żeby częściej widzieć radość na jej twarzy.

- Caine, przestań się wygłupiać, ludzie patrzą - zniżyła głos, widząc zaciekawione spojrzenia gości.

- Przywykłem do tego. - Pocałował ją w poli­czek. - Ślicznie wyglądasz, kiedy się dąsasz. Proszę stolik dla dwóch osób - zwrócił się do hostessy.

- Oczywiście, panie MacGregor. - Dziewczy­na dyskretnie zerknęła na Dianę i natychmiast od­wróciła wzrok. - Proszę za mną. Kelnerka zaraz podejdzie. Życzę smacznego.

- Dziękujemy. - Caine z galanterią posadził Dianę na krześle i sam usiadł naprzeciwko niej.

- Zapłacisz mi za to.

- Każdą cenę - zgodził się skwapliwie, rozpi­nając kurtkę. - Jesteś pewna, że nie chcesz nic po­za kawą?

- Najzupełniej. Zawsze uchodzą ci na sucho ta­kie wyskoki?

- Prawie zawsze. A ty zawsze jesteś taka pięk­na o poranku?

- Nie próbuj mi się przypodobać.

- Nie próbuję. Taki już jestem, sam wdzięk i bezpretensjonalność. - Na dowód posłał szeroki uśmiech kelnerce, która podeszła właśnie do sto­lika. - Dla mnie naleśniki z bekonem, zapiekane z serem, do tego pieczarki z patelni i kilka grza­nek, i kawa dla pani.

- Zawsze tyle jesz na śniadanie? - zaintereso­wała się Diana, kiedy dziewczyna znikła.

Caine z uśmiechem odchylił się na krześle.

- Lubię dobrze zjeść, kiedy mam po temu oka­zję. Bywają dni, kiedy od rana do wieczora żłopię tylko kawę, przegryzając wysuszoną kanapką.

- Nadal masz tak dużo pracy jak wtedy, kiedy byłeś prokuratorem?

- Mnóstwo. I bardzo mi to przeszkadza.

- Nie przyjąłeś żadnych aplikantek, które by cię odciążyły?

W odpowiedzi zrobił przesadnie markotną minę.

- Mam tylko jedną sekretarkę, dezorganizowa­ną miłośniczkę oper mydlanych.

- Musi mieć inne zalety - Diana uśmiechnęła się znacząco i uniosła do ust filiżankę z kawą.

Mimowolnie pomyślał, że ma bardzo piękne dłonie, stworzone do biżuterii. Szkoda, że nie no­siła żadnego pierścionka.

- Żebyś wiedziała. - Oparł łokcie na stole i konspiracyjnie nachylił się ku Dianie. - Ma pięć­dziesiąt siedem lat, twardy charakter i pisze na komputerze jak szatan.

- Poddaję się - mruknęła. - Myślałam, że przy twojej reputacji zawodowej masz jedno z lepiej zorganizowanych biur w Bostonie.

- Zostawiam to panom Barclayowi, Stevensowi i Fitzowi. A ty nie lubisz czasami pobrudzić sobie rączek?

- Tak. - Diana z westchnieniem odstawiła fi­liżankę. - Tak, do diabła. Mogłabym pracować za darmo, gdybym tylko dostała jakąś ciekawą spra­wę. Mam dość wykroczeń drogowych - prychnęła. - Muszę w tym tkwić, żeby do czegoś dojść. Światek prawniczy nie przywita mnie owacją na stojąco, jeśli jutro otworzę własną kancelarię.

- Tego właśnie chcesz? Owacji na stojąco?

- Lubię wygrywać. - W sennych oczach poja­wił się niebezpieczny błysk. - Chcę wygrywać. To mój zawód. A ty, dlaczego robisz to, co robisz?

- Mam kłótliwą naturę. - Caine zamyślił się na moment. - Prawo ma wiele odcieni. - Podniósł wzrok na Dianę. - Nie wszystkie oznaczają spra­wiedliwość. Ja też lubię wygrywać, ale z poczu­ciem, że racja była po mojej stronie.

- Nigdy nie broniłeś nikogo, o kim wiedziałeś, że jest winny?

- Każdy ma prawo do obrońcy. Na tym polega prawo. Musisz zrobić wszystko, co w twojej mocy, i wierzyć, że w ostatecznym rozrachunku wygra sprawiedliwość. Nie zawsze tak jest, bo system nie działa, jak powinien. - Caine wzruszył ramionami i upił łyk kawy.

Diana przyglądała mu się z zainteresowaniem.

- Jesteś inny, niż sobie wyobrażałam.

- A jakim mnie sobie wyobrażałaś?

- Myślałam, że jak Barclay będziesz przytaczał precedensy, wtrącał dla większego efektu łacińskie terminy i twierdził, że prawo wykute jest w granicie.

- A to kretyn.

Diana parsknęła głośnym, niepohamowanym śmiechem.

- Powinnaś częściej się uśmiechać - zauważył Caine. - I nie zastanawiaj się, co należy zrobić, ale rób to, na co masz ochotę.

- Lata treningu - mruknęła zdumiona, że to po­wiedziała.

- Możesz wyrażać się jaśniej?

- Nie. - Pokręciła głową. - O, niosą twoje śniadanie. Jestem bardzo ciekawa, czy uda ci się zjeść to wszystko.

Caine popatrzył na nią w zamyśleniu. Pociągała go coraz bardziej. Była tajemnicza, krucha i in­trygująca. Gotów był podjąć grę i udowodnić jej, że życie nie składa się wyłącznie z ograniczeń i nakazów, a złamanie jakiejś zasady na pewno nie spowoduje, że świat się zawali. Diana Blade jesz­cze się o tym przekona.

- Chcesz spróbować? - zapytał, podsuwając jej na widelcu kęs naleśnika.

- Nie dajesz już rady? - zamiast odpowiedzieć, wsunął widelec do jej ust. Przymknęła oczy. - Hmm... dobre.

- Jeszcze?

- Tu jesteście. - Przy stoliku pojawiła się Serena. Cmoknęła w policzek brata, potem Dianę.

- Czy to nie obrzydliwe? - Spojrzała z odrazą na talerz Caine'a. - To niesprawiedliwe, że on w ogóle nie tyje. Dobrze spałaś?

- Tak. Dałaś mi śliczny pokój. - Diana poczuła się trochę nieswojo, patrząc na taką rodzinna za­żyłość...

- Zjesz coś? - zapytał Caine, zerkając na Serene.

- Chcesz się ze mną podzielić?

- Nie.

- Trudno. I tak nie mam czasu. Może zajrzysz później do mnie do biura, Diano. Masz już jakieś plany na dzisiejszy dzień?

- Jeszcze nie.

- Możesz skorzystać z siłowni albo obejrzeć kasyno. Oprowadzę cię.

- Dziękuję.

- Za godzinę będę wolna. - Serena spojrzała na brata. - Nie wierz we wszystko, co on mówi - rzuciła na pożegnanie i szybko odeszła.

- Twoja siostra... - zaczęła Diana. Ze śmie­chem przełknęła podsunięty przez Caine'a kawałek bekonu i podjęła na nowo: - Twoja siostra też jest inna, niż sobie wyobrażałam.

- Zawsze wyobrażasz sobie ludzi, których masz poznać?

- Chyba tak. Jak każdy, nie sądzisz?

Caine wzruszył tylko ramionami i zajadał dalej.

- Jak sobie wyobrażałaś Renę?

- Myślałam, że będzie... - zawahała się w po­szukiwaniu odpowiedniego słowa - mniej krucha. Jej siłę dostrzega się dopiero przy bliższym po­znaniu. Poza tym jeszcze nie przyzwyczaiłam się do myśli, że Justin jest żonaty.

- Prawie go nie znasz - zauważył Caine cicho.

- Jak miałam go poznać? - najeżyła się Diana. Irytujące, jak szybko i łatwo potrafiła chować się w swojej skorupie, pomyślał Caine.

- Wystarczy chcieć.

- Żeby udzielać pouczeń, trzeba wiedzieć, o czym się mówi - odcięła się Diana. - Miałeś spokojne, szczęśliwe, poukładane dzieciństwo. Wiedziałeś, gdzie jest twoje miejsce. Nie masz pra­wa analizować moich uczuć i wygłaszać krytycz­nych sądów.

Caine zapalił papierosa i odchylił się na krześle.

- A robię to?

- Myślisz, że łatwo zapomnieć o latach lekce­ważenia, o braku zainteresowania? Kiedyś bardzo potrzebowałam Justina, teraz wcale.

- Dlaczego więc przyjechałaś?

- Żeby rozprawić się raz na zawsze z przeszło­ścią. - Odsunęła gniewnym gestem pustą filiżan­kę. - Chciałam zapomnieć o chłopcu, którego noszę w pamięci, uwolnić się od wspomnień i nigdy już do nich nie wracać.

Caine wypuścił kłąb dymu.

- Nie udawaj, Diano, że nic innego cię nie ob­chodzi. Mnie nie oszukasz. Widziałem, co się z to­bą wczoraj działo.

- Rozkleiłam się. To wszystko.

- I jesteś zła na siebie za tę chwilę słabości, tak? - Próbowała wstać, ale Caine chwycił ją za rękę. - Jeśli chcesz wygrywać, Diano, nie możesz uciekać.

- Nie uciekam.

- Uciekasz od chwili, kiedy wysiadłaś z samolo­tu. Prawdopodobnie uciekasz od dawna. Czujesz się skrzywdzona, zagubiona, ale jesteś tak uparta, że nie przyznasz się do tego nawet przed samą sobą.

- To nie twoja sprawa - wycedziła przez zęby.

- MacGregorowie bardzo poważnie traktują sprawy rodzinne. - Caine zmrużył oczy. - Skoro Justin ożenił się z Sereną, jesteśmy rodziną.

- Nie chcę twoich braterskich rad - stwierdziła z naciskiem.

Cain z uśmiechem przesunął kciukiem po wnę­trzu jej dłoni.

- Nie mam dla ciebie braterskich uczuć. Oboje o tym doskonale wiemy.

Diana zmierzyła go zimnym spojrzeniem i wstała od stolika.

- Wolałabym, żebyś nie miał dla mnie żadnych uczuć.

Caine zaciągnął się leniwie papierosem.

- Za późno - mruknął i znowu się uśmiechnął. - Szkoci to ludzie praktyczni, twardo stąpający po ziemi, ale ja właśnie zacząłem wierzyć w prze­znaczenie.

- W języku Ute - Diana zmierzyła go gniew­nym wzrokiem - „Komańcze” znaczy „wrogo­wie”. Nie ulegamy łatwo. - Odwróciła się i ru­szyła do wyjścia.

Caine z uśmiechem zgasił papierosa. Zapowia­dała się ciekawa walka.

ROZDZIAŁ TRZECI

W ciągu kilku następnych dni Diana miała oka­zję przekonać się, że Comanche to dobry hotel, któremu nawet ciotka Adelaide nie mogłaby nic zarzucić. Jedzenie, obsługa, wystrój wnętrz, wszy­stko to świadczyło o trosce o dobre samopoczucie gości, bogatych, zadowolonych z życia i swojej pozycji społecznej. Justin zaczynał od zera, ale udało mu się zajść wysoko. Budziło to w Dianie szacunek, ale nic ponadto. Wolała zachować dys­tans.

Justin był wobec niej uprzedzająco uprzejmy, ale ostrożny, tak jak i ona. Chociaż się przed tym broniła, nie mogła nie zauważyć jego silnej woli, przenikliwości i atencji, z jaką traktował żonę. Gdyby nie nagromadzony przez lata żal, byłaby z niego dumna.

Caine'a unikała. Powiedziała mu o sobie zbyt wiele i teraz tego żałowała. Najchętniej wymaza­łaby z pamięci poranek na plaży, kiedy dała się ponieść namiętności i pozwoliła, by ją całował. Powtarzała sobie, że powinna panować nad sobą i wytrzymać jakoś te kilka dni. Już wkrótce wróci do Bostonu i swojej pracy, a wtedy odzyska spokój.

Mimo wszystko cieszyła się, że przyjechała do Comanche. Spotkanie z Justinem zamykało pe­wien rozdział w jej życiu, pozwalało wreszcie ode­rwać się od przeszłości. Polubiła także Serenę. Pierwszy raz w życiu miała kogoś, kogo mogła uważać za przyjaciółkę.

Postanowiła pójść na spacer, ale wcześniej chciała jeszcze zajrzeć do biura Sereny. Zamyślo­na wkroczyła do holu i omal nie zderzyła się z bratem.

- Diana. - Justin odruchowo wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać, ale szybko opuścił dłoń, za­wstydzony poufałością tego gestu. Jaka ona ślicz­na, pomyślał i serce mu się ścisnęło na widok jej zdawkowego uśmiechu. Nigdy się do niej nie zbli­ży. Zrozumiał to, ledwie ją zobaczył.

- Dzień dobry, Justinie. Chciałam właśnie zaj­rzeć do Reny, o ile nie jest zbyt zajęta. - Jakie on ma zimne spojrzenie, przemknęła jej przez myśl. Dziwne, ale właśnie zielone oczy podkre­ślały jeszcze jego indiańską urodę.

- Coś się stało, Diano? - Justin uniósł lekko brwi, widząc zamyśloną minę siostry.

- Nie. Po prostu przypomniałam sobie opo­wieść o tym, jak nasza prababka po kądzieli wzięła do niewoli osadnika. Czy to nie dziwne, że to po nim z pokolenia na pokolenie ktoś w rodzinie dziedziczy zielone oczy?

- Ty masz oczy ojca - mruknął Justin.

- Nie pamiętam go - ucięła Diana chłodno, zła, że dała się ponieść wspomnieniom. Miała wraże­nie, że Justin westchnął, ale nie potrafiła wyczytać żadnych uczuć z jego nieprzeniknionej twarzy.

- Powiedz Serenie, że wychodzę i wrócę za ja­kieś dwie godziny. Mam spotkanie w mieście.

Ogarnęły ją wyrzuty sumienia, że tak gwałtow­nie skończyła rozmowę.

- Justin. Nie wiedziałam o procesie, o twoim aresztowaniu. Tak mi przykro.

- Stare dzieje. - Wzruszył ramionami. - Byłaś wtedy jeszcze dzieckiem.

- Przestałam być dzieckiem, kiedy zostawiłeś mnie samą. - Nie czekając na odpowiedź, odwró­ciła się i weszła do biura Sereny.

- Witaj, Diano. - Serena z uśmiechem odłoży­ła na bok plik papierów. - Błagam, powiedz, że koniecznie potrzebujesz towarzystwa, żebym mog­ła na chwilę oderwać się od tego nudziarstwa.

- Bałam się, że ci przeszkodzę.

- Są dni, kiedy modlę się, żeby mi przeszka­dzano. - Serena zmarszczyła czoło. - Co się dzie­je, Diano?

- Nic. - Diana spojrzała na lustrzaną szybę, przez którą można było podglądać, co się dzieje w kasynie. - Nie umiałabym tu pracować. Miała­bym ciągle wrażenie, że jestem na przyjęciu.

- To kwestia koncentracji. Ja się już nauczyłam.

- Justin prosił, żeby ci powtórzyć, że jedzie do miasta i wróci za dwie godziny.

A więc o to chodzi, pomyślała Serena. Podeszła do Diany i położyła jej ręce na ramionach.

- Porozmawiaj ze mną, Diano. To, że jestem żoną Justina, nie oznacza, że nie rozumiem, co czujesz.

- Nie powinnam była tu przyjeżdżać. - Diana pokręciła głową. - Wracam do przeszłości, przy­pominam sobie szczegóły, o których nie chcę pa­miętać. Nie przypuszczałam, że nadal go kocham. To boli, Reno.

- Skoro go kochasz, daj sobie trochę czasu.

- Kocham Justina, ale mam do niego ogromny żal o każdy dzień spędzony bez niego.

- Przecież on był w takiej samej sytuacji, nie widzisz tego?

- Nie. On mógł dokonać wyboru, a ja nie. - Wstała i zaczęła krążyć po gabinecie. - Zostawił mnie ciotce i wyjechał.

- Miałaś sześć lat, on szesnaście. - Serena usi­łowała zachować lojalność wobec obydwu stron. - Czego od niego oczekiwałaś?

- Przepadł bez śladu. Nie dzwonił, nie pisał. Nie odezwał się ani razu. Czekałam. Wierzyłam, że jeśli będę posłusznym dzieckiem, Justin wróci. Łudziłam się, a on najzwyczajniej w świecie o mnie zapomniał.

- To nieprawda! - obruszyła się Serena. - Nic nie rozumiesz.

- To ty nic nie rozumiesz. Nie wiesz, co znaczy stracić wszystko i żyć na czyjejś łasce! Mieć świa­domość, że każdy kęs, który przełykasz, każda rzecz, którą zakładasz na grzbiet, ma swoją cenę.

- Jak ci się wydaje, komu zawdzięczasz wikt i opierunek? - zapytała Serena.

- Doskonale wiem, komu wszystko zawdzię­czam. Ciotka Adelaide nigdy nie pozwoli mi o tym zapomnieć. Nie wierzy w bezinteresowną hojność.

- Hojność? - uniosła się Serena. - Tyle wie o hojności, co i ty.

- Być może, ale to ona dała mi wszystko.

- Nic ci nie dała. Za wszystko płacił Justin. - Serena nie panowała już nad sobą. - Od chwili wyjazdu z domu do momentu, kiedy skończyłaś studia, miesiąc w miesiąc wysyłał jej czek. Sobie nic nie zostawiał. Ciotka zgodziła się zaopiekować tobą pod warunkiem, że Justin zniknie i nigdy nie będzie próbował kontaktować się z tobą. Płacił, ca­ły czas płacił i tego, co zapłacił, nie da się prze­liczyć wyłącznie na pieniądze, Diano.

Diana zesztywniała.

- Justin płacił? - zapytała cichym, zwodniczo opanowanym głosem. - Wysyłał ciotce Adelaide pieniądze?

- Nic innego nie mógł ci dać. Do diabła, jesteś przecież prawnikiem i zdajesz sobie chyba sprawę, co by się z tobą stało, gdyby nie przekonał ciotki, żeby cię wzięła do siebie?

Dom dziecka albo rodzinna zastępcza, pomy­ślała mechanicznie Diana, ciągle jeszcze oszoło­miona tym, co usłyszała.

- Nim też powinna była się zaopiekować. Serena spojrzała przeciągle na Dianę.

- Naprawdę w to wierzysz?

Diana ukryła twarz w dłoniach. Miała wrażenie, że za chwilę pęknie jej głowa. Z westchnieniem opuściła ręce.

- Nie, nie wierzę. Mógł się do mnie odezwać, kiedy byłam starsza.

- Uznał, że lepiej ci będzie w Bostonie. Nie chciał ciągać cię ze sobą po całym kraju. Justin wybrał własne życie, to prawda, ale zrobił to przez wzgląd na ciebie. Inaczej nie potrafił się tobą za­opiekować.

- Dlaczego nic mi nie powiedział?

- Po co? Żebyś mu dziękowała? - zapytała Se­rena zniecierpliwionym tonem. - Nie widzisz, ja­kim jest człowiekiem? Będzie miał do mnie pretensje, że się wygadałam. Nie powinnam była - dodała już spokojniej i dopiero teraz zauważyła rozszerzone, nieruchome oczy Diany i jej bladość. Wyciągnęła dłoń. - Diano.

- Nie. - Odsunęła się, uchylając przed doty­kiem. - Więc to wszystko prawda? - zapytała martwym głosem.

- Po co miałabym cię okłamywać? Diana zaśmiała się głucho.

- Wcale bym się nie zdziwiła, skoro wszyscy mnie okłamywali, przez całe życie.

- Chodź, zaprowadzę cię na górę, do twojego pokoju i zrobię ci drinka.

- Nie. - Diana podeszła do drzwi. - Dziękuję, że mi powiedziałaś, Reno - powiedziała chłodno. - Powinnam była to wiedzieć.

Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Serena opadła na fotel. Dlaczego nie okazała więcej delikatności? Miała ochotę biec za Dianą, ale po chwili uznała, że lepiej zostawić ją teraz samą. Poza tym była pewnie ostatnią osobą, którą tamta chciałaby teraz widzieć. Przygryzając wargę, podniosła słuchawkę telefonu.

- Proszę wysłać wiadomość na pager Caine'a MacGregora.

Minęła godzina, a Diana ciągle nie mogła się uspokoić. W głowie kołatały jej sprzeczne myśli i emocje. Wszystko, w co dotąd wierzyła, okazało się fałszem. Była największą niewdzięcznicą, bo za to, co zrobił dla niej Justin, zapłaciła pretensjami i urazą. Nie wiedziała, jak teraz zdoła spojrzeć mu w oczy. Musi się z nim zobaczyć, a później natych­miast wyjedzie, postanowiła w końcu.

Wyjęła walizki i zaczęła się pakować, powoli, me­todycznie, jakby w ten sposób chciała zapomnieć o swoich problemach. Być może zanim skończy, przestanie boleć ją głowa, ustąpi ucisk w żołądku. Może nie będzie czuła się tak kompletnie zagubiona.

W pierwszej chwili zignorowała pukanie do drzwi, zareagowała dopiero za drugim czy trzecim razem.

- Caine. - Stała bez ruchu w progu, nie zamie­rzając wpuścić nieproszonego gościa. Cofnęła się do­piero, kiedy zrobił krok na przód. - Jestem zajęta.

- Nie będę ci przeszkadzał - oznajmił z nie­zmąconym spokojem. - Zawsze lubiłem widok rozpościerający się z okien tego pokoju.

- Podziwiaj go sobie, bardzo proszę. - Odwró­ciła się na pięcie i pomaszerowała do sypialni z twardym zamiarem dokończenia pakowania.

- Zmiana planów? - Caine stał oparty o fra­mugę drzwi.

- Chyba widzisz. - Diana złożyła starannie sweter i włożyła go do walizki. - Rena musiała powiedzieć ci o naszej porannej rozmowie.

- Podobno bardzo się zdenerwowałaś.

- O wszystkim wiedzieliście - oskarżyła go głosem wypranym z emocji. - Ukrywaliście prze­de mną, że Justin cały czas wysyłał ciotce pie­niądze.

- Rena powiedziała mi dopiero po tym, jak wy­słała do ciebie list z zaproszeniem. Justin nigdy nie zdradził się ani słowem. - Caine podszedł do łóżka i musnął palcami przygotowaną do spako­wania jedwabną suknię. - Dlaczego uciekasz, Diano?

- Nie uciekam.

- Pakujesz się.

- Te dwa słowa nie są synonimami - zauwa­żyła chłodno. - Justin odetchnie, kiedy wyjadę.

- Skąd ten pomysł?

Diana zatrzasnęła z impetem wieko większej walizki.

- Odsuń się - burknęła.

Caine patrzył na nią uważnie. Widział, że za­miast dać upust kłębiącym się w niej emocjom, za wszelką cenę usiłuje je opanować. Będzie mu­siał nauczyć ją, jak wyrażać uczucia.

- Na kogo się wściekasz?

- Nie wściekam się! - Diana z furią zatrzas­nęła drzwi szafy, z której wcześniej wyjęła kilka rzeczy - Kłamstwa, same kłamstwa. Przez całe la­ta ciotka pozwalała mi wierzyć w swoją dobrą wolę, w swoje poczucie rodzinnych zobowiązań. Zmuszała mnie do robienia rzeczy, których niena­widziłam. Godziłam się na wszystko, bo się jej bałam. Bo miałam wobec niej dług wdzięczności. A tymczasem to Justin cały czas łożył na moje utrzymanie. - Nerwowo mięła ubrania, które przy­ciskała do piersi. - Nigdy o nim nie wspominała. Chciała, żebym wymazała z pamięci pierwszych sześć lat mojego życia, żebym zapomniała o swo­im pochodzeniu. Zabrała mi przeszłość, a ja ciągle żyłam w przekonaniu, że powinnam być jej wdzię­czna. Kiedy mój brat siedział w więzieniu, ja brałam lekcje baletu i jadałam na sewrskiej po­rcelanie.

Caine zrobił krok w jej stronę.

- Chciał, żebyś miała wszystko. Tego nie bie­rzesz pod uwagę?

- Nie! - Diana cisnęła ubrania, gdzie popadło. Część wylądowała na łóżku, reszta upadła na pod­łogę. - Całe życie miałam do niego żal i zabie­gałam o względy kobiety, która nigdy nie potrafiła zaakceptować mnie taką, jaką naprawdę jestem. A teraz okazuje się, że nie mam wobec niej żad­nych zobowiązań, nic jej nie zawdzięczam. Wszy­stko się poplątało.

- Dlaczego to dla ciebie takie ważne, skąd płynęły pieniądze? - zapytał Caine po chwili mil­czenia.

- To nie ma znaczenia tylko dla kogoś, kto ma do nich prawo.

Caine chwycił Dianę za ramiona i mocno nią potrząsnął.

- Jesteś pomylona. Dowiedziałaś się, że ciotka nie była z tobą zupełnie szczera i że twój brat ło­żył na twoje utrzymanie. Co to zmienia?

- Byłam przez cały czas oszukiwana!

- Teraz znasz już prawdę.

Diana kurczowo zacisnęła palce na koszuli Caine'a.

- Byłam wobec niego okropna. Zimna jak lód. Nie wykonałam żadnego gestu, który pomógłby nam się zbliżyć.

- Możesz to naprawić.

- Nie. - Uwolniła się z jego ramion i zaczęła zbierać leżące na podłodze rzeczy. - Chcę z nim porozmawiać, jak tylko trochę ochłonę. Zawsze pojawiasz się akurat wtedy, kiedy jestem wytrą­cona z równowagi. I wcale mi się to nie podoba.

- Mnie również - mruknął, obracając Dianę twarzą ku sobie. - Jesteś piękna, kiedy się złościsz. - Przesunął lekko palcem po jej ustach.

- Przestań.

Mogła go powstrzymać. Mogła mu powiedzieć, żeby natychmiast wyszedł z jej pokoju. Miała je­szcze w sobie dość siły, żeby to zrobić, ale jego usta były tak blisko. Zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie jego głowę.

Odzyskała zdolność myślenia dopiero, kiedy oderwał usta od jej warg i szepnął:

- Pragnę cię. Tutaj, teraz.

- Nie. Nie jestem na to gotowa. Nie z tobą. - Uwolniła się z jego objęć. - Nie wiem, co czuję. Wszystko dzieje się zbyt szybko, ale i tak nie za­mierzam być kolejną zdobyczą Caine'a MacGregora.

Caine zmrużył oczy, które stały się teraz niczym błyszczące szparki.

- Ciągle tak będziesz szufladkowała ludzi? - wycedził przez zęby.

- Chcę na powrót uporządkować swoje życie, a nie komplikować je jeszcze bardziej.

- Komplikować, tak? - powtórzył z przeką­sem. - W porządku, rób, co chcesz, ale pamiętaj, Boston jest mały, a sprawa nadal otwarta.

- Grozi mi pan, mecenasie? - zapytała, siląc się na spokój.

- Potraktuj to raczej jako obietnicę. - Uniósł jej brodę, pocałował w usta, po czym odwrócił się i wyszedł z pokoju.

Tego tylko brakowało, pomyślała, spoglądając na porozrzucane ubrania. Zawsze starała się trzy­mać mężczyzn na dystans. Caine wykorzystał fakt, że była roztrzęsiona, inaczej nigdy nie pozwoliłaby mu tak bardzo zbliżyć się do siebie.

Nie będzie się teraz nad tym zastanawiała. Za­mknęła oczy, czekając, aż minie pierwsze wzburzenie. Nie obawiała się spotkania w Bostonie. Tak czy inaczej poradzi sobie z MacGregorem. Teraz czekało ją o wiele ważniejsze zadanie. Przed wy­jazdem musiała jeszcze porozmawiać z bratem.

Stanęła przed drzwiami apartamentu Justina i Sereny, wzięła głęboki oddech i zapukała. Otwo­rzył jej Justin, z mokrymi włosami i koszulą prze­rzuconą przez ramię. Przed chwilą musiał wyjść spod prysznica.

- Diana? Szukasz Sereny?

- Nie, ja... - Jej wzrok padł na długą białą bli­znę na piersi brata. - Mogę wejść?

- Oczywiście. Napijesz się czegoś? Kawy? Mo­że wolisz drinka?

- Nie, dziękuję. - Stała na środku pokoju, kur­czowo zaciskając palce.

- Siadaj, Diano.

- Nie, ja tylko... chciałam przeprosić za wszy­stko, co zrobiłam i powiedziałam od chwili swo­jego przyjazdu tutaj.

Justin z kamienną twarzą zapiął koszulę. Potrafi nad sobą panować, pomyślała. Dlatego jest takim dobrym hazardzistą.

- Nie masz za co przepraszać, Diano - powie­dział wreszcie. - Nie oczekuję od ciebie ani prze­prosin, ani uczuć.

- Mam wobec ciebie dług wdzięczności.

- Nic mi nie jesteś winna.

- Wszystko ci zawdzięczam - sprostowała. - Powinieneś był mi powiedzieć! - wybuchnęła. - Miałam prawo wiedzieć.

- Wiedzieć co? - zapytał obojętnie.

- Przestań bawić się ze mną w ciuciubabkę!— zawołała, chwytając go za gors koszuli.

Justin lekko uniósł brwi i spokojnie popatrzył na jej zagniewaną twarz.

- Zawsze byłaś dzieciakiem - mruknął. - Prze­stań zachowywać się, jakbyś ciągle miała sześć lat. Spróbuj ochłonąć i powiedz wreszcie, o co ci cho­dzi. Mam wrażenie, że nosisz się z tym od dnia przyjazdu.

Diana wzięła głęboki oddech. Przyszła tutaj, że­by go przeprosić, a nie wszczynać awantury.

- Przez te wszystkie lata miałam do ciebie żal, próbowałam nawet znienawidzić cię za to, że o mnie zapomniałeś.

- Potrafię to chyba zrozumieć.

- Nie, nie potrafisz. - Łzy ciekły jej po po­liczkach, ale nie próbowała ich nawet ocierać. Głos jej drżał. - Nie wiesz, co czułam. Straci­łam wszystko tak nagle. Wszyscy odeszli. Po­czątkowo myślałam, że to moja wina, bo byłam niedobra.

Justin uniósł dłoń i pogładził siostrę po głowie. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat.

- Nie wiedziałem, jak ci wytłumaczyć to, co się stało. Byłaś taka mała.

- Dopiero teraz rozumiem - łkała. - Wszy­stko, co dla mnie zrobiłeś.

- Było potrzebne - przerwał jej stanowczym tonem. - Po prostu.

- Nie mów tak. Ja... chciałam podziękować. Miałeś prawo być na mnie zły, ale...

- Nie uczyniłem nic takiego, za co miałabyś mi dziękować.

Diana przygryzła wargi.

- Czułeś się zobowiązany - wykrztusiła przez zaciśnięte gardło.

- Nie. - Znowu pogłaskał ją po głowie, ledwie muskając włosy opuszkami palców. - Kochałem cię.

Rozchyliła usta, ale nie dobył się z nich żaden dźwięk. Justin ofiarowywał jej miłość. Nie chciał wdzięczności. Nie powinien widzieć łez. Ujęła je­go dłonie.

- Bądź moim przyjacielem.

Justin poczuł ogromną ulgę. Podniósł jej dłoń do ust.

- W naszych żyłach płynie jedna krew, sio­strzyczko. Zawsze cię kochałem. Od tej chwili bę­dziemy przyjaciółmi.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Diana włączyła ogrzewanie na pełną moc, ale nawet to niewiele pomagało. Wiedziała, że przy tym mrozie samochód nie rozgrzeje się, zanim do­jedzie do restauracji, w której umówiła się na ko­lację z Mattem Fairmanem, zastępcą prokuratora okręgowego.

Gratulowała sobie w duchu tego posunięcia, choć wolałaby spędzić wieczór w domu, zwinięta w kłębek na kanapie z filiżanką gorącej herbaty. Cóż, kariera wymaga niekiedy poświęceń i Diana nie mogła pozwolić sobie na odrzucenie zaprosze­nia człowieka o takich koneksjach jak Matt, nawet jeśli zdawała sobie sprawę, że kolacja będzie miała bardziej prywatny niż zawodowy charakter.

Przecież Matt jest naprawdę dobrym prawni­kiem, powtarzała sobie w myślach, usiłując zagłu­szyć wyrzuty sumienia. Tak, jest dobrym prawni­kiem, doskonale przy tym orientuje się we wszy­stkich aktualnie toczących się w okręgu bostońskim procesach. Poza tym nigdy nie potrafił utrzy­mać języka za zębami i uwielbiał plotki. Wystarczyło, by zwierzyła mu się ze swoich zamiarów, a mogła mieć gwarancję, że wiadomość rozejdzie się po mieście szybciej i będzie komentowana sze­rzej, niż gdyby zamieściła całostronicowe ogłosze­nie w „Boston Globe”.

W tydzień po powrocie z Atlantic City złożyła w pracy wymówienie. W ten sposób uniezależnia­ła się nie tylko od szacownej kancelarii, ale też od ciotki i jej wpływu na swoje życie. Bała się, to prawda, w końcu firma Barclay, Stevens & Fitz oznaczała bezpieczeństwo i stabilizację, ale ani przez moment nie żałowała swojej decyzji.

W chwilach paniki wyobrażała sobie, że dzieli biu­ro z inną młodą, dopiero zaczynającą prawniczką i czeka w nieskończoność na telefon od klienta, go­towa przyjąć każdą sprawę, choćby to było wykro­czenie drogowe. Kiedy miała lepszy dzień, optymizm brał górę i zaczynała wierzyć, że wspinając się po­woli po stopniach kariery, dotrze jednak na szczyt.

Jeśli czegoś żałowała, to tylko tego, że tak mało czasu spędziła z Justinem. Uznała jednak, że po­godzona z bratem, powinna czym prędzej wrócić do Bostonu i uporządkować swoje sprawy zawo­dowe. Bała się, że zacznie się zastanawiać, roz­ważając wszystkie możliwe konsekwencje, a tym­czasem musiała szybko podejmować decyzje, do­póki poczucie zdrady było na tyle bolesne, by po­pychać ją do działania.

Był i inny powód przyspieszenia wyjazdu z At­lantic City - Caine MacGregor. Niepewna włas­nych reakcji, po ostatnim epizodzie wolała trzymać się od niego z daleka. Za bardzo ją interesował, zbyt wiele uśpionych, niebezpiecznych emocji w niej budził. W najbliższych miesiącach całą energię i czas powinna poświęcić tworzeniu włas­nej kancelarii. Nie miała czasu myśleć o czym­kolwiek innym. Musiała znaleźć odpowiedni lokal na biuro i poszukiwać klientów. Mogła liczyć tyl­ko na siebie i własne, żałośnie skromne zasobny finansowe.

Nie chciała ruszać pieniędzy z funduszu po­wierniczego ustanowionego dla niej przez ciotkę, a raczej przez Justina, poprawiła się w myślach. W każdym razie obiecała sobie, że nie tknie grosza z pieniędzy, których sama nie zarobiła.

Kiedy bez trudu znalazła miejsce na zatłoczo­nym parkingu, uznała to za dobry znak. Jeśli bar­dzo będzie tego chciała, wszystko potoczy się zgodnie z planem.

Kuląc się z zimna, szybko weszła do restauracji.

- Diana Blade. Czy pan Fairman już jest? - zwróciła się do maitre d'hotel.

Ten spojrzał na listę gości.

- Nie, jeszcze nie, panno Blade.

- Kiedy się pojawi, proszę mu powiedzieć, że czekam na niego w barze.

Po chwili z westchnieniem ulgi usiadła w głę­bokim skórzanym fotelu w pobliżu trzaskającego wesoło na kominku ognia. Zerknęła na zegarek. Biorąc pod uwagę pogodę i korki, zdąży spokojnie wypić drinka, zanim Matt do niej dołączy. Zamie­rzała właśnie przywołać kelnera, kiedy ten pojawił się jak spod ziemi z wózkiem barowym. Wpraw­nym ruchem wyjął butelkę szampana z wiaderka. Wyborny rocznik, pomyślała Diana z niejakim żalem.

- Przepraszam, ale musiał się pan pomylić, to nie moje zamówienie.

- Tamten pan prosił, żeby podać pani szampana.

- Tak? - Odwróciła głowę.

Podniecenie, które poczuła na jego widok, nie­wiele miało wspólnego z irytacją. Czy nie powie­dział jej, że Boston to małe miasto?

- Witaj, Caine.

- Jak się masz, Diano? - Uniósł do ust jej dłoń. - Mogę się przysiąść?

- Chyba powinieneś. - Wskazała na butelkę szampana i dwa kieliszki.

- Jesteś sama?

Diana upiła łyk szampana, rozkoszując się jego smakiem. Zapomniała już o chłodzie panującym na zewnątrz.

- Umówiłam się z Mattem Fairmanem. Chyba go znasz?

- Tak - przytaknął Caine z nieznacznym uśmiechem. - Znam go. Chcesz po odejściu od Barclaya podjąć pracę u prokuratora okręgowego?

- Nie, ja... - Przerwała raptownie. - A ty skąd wiesz, że odeszłam od Barclaya?

- Pytałem o ciebie. Co teraz zamierzasz? Diana milczała przez chwilę, po czym rzuciła lekkim tonem:

- Zamierzam otworzyć własną kancelarię.

- Kiedy?

- Im szybciej, tym lepiej. Jak tylko uporam się z kilkoma drobiazgami.

- Masz już biuro?

- To właśnie jeden z tych drobiazgów. - Mar­szcząc czoło, Diana przesunęła palcem po brzegu kieliszka. Wolałaby nie rozmawiać z Cainem o swoich kłopotach. - Nie przypuszczałam, że znalezienie dobrego lokum za rozsądną cenę może być takie trudne. Mam trzy oferty, które sprawdzę jutro.

- Być może mógłbym ci pomóc. Jest do wy­najęcia biuro po drugiej stronie rzeki, kilka przy­stanków metra od sądów.

Caine upił łyk szampana. Martwił się o Dianę. Przejmował się jej losem bardziej, niż by sobie tego życzył. Nie był pewien, czy poradzi sobie sa­ma w Bostonie po tym, jak postanowiła zerwać z ciotką Adelaide. Szczególnie zaniepokoiła go wiadomość, że zrezygnowała z pracy w kancelarii Barclaya.

- W piętrowym, starym domu - mówił dalej. - Niedawno wyremontowanym. Jest recepcja, nie­wielka sala konferencyjna, kilka pokoi biurowych.

- Brzmi wspaniale. Ciekawe, dlaczego mój po­średnik nic o nim nie wiedział. - Może wiedział, pomyślała, unosząc kieliszek, ale znał też jej mo­żliwości finansowe. Zaraz się okaże, że czynsz jest zawrotny. - Skąd wiesz o tym biurze?

- Znam właściciela. - Caine z nieprzeniknioną miną nalał szampana do obydwu kieliszków.

Coś ją tknęła. Przyjrzała mu się uważniej.

- Ty jesteś właścicielem.

- Za twoją przenikliwość. - Caine uniósł kie­liszek.

Nie była w nastroju do żartów, choć on najwyraźniej świetnie się bawił.

- Dlaczego sam nie korzystasz z tego biura, skoro jest takie wspaniałe?

- Korzystam. Do twarzy ci w tym kolorze, Diano.

Zniecierpliwiona, zaczęła bębnić lekko palcami w oparcie fotela.

- Gdzie tu miejsce na moją kancelarię?

- Mam zbyt wiele spraw. Nie daję sobie rady, część klientów muszę odprawiać z kwitkiem.

- Tak?

- Zainteresowana? Diana ściągnęła brwi.

- Twoimi klientami?

- Nie, to byliby twoi klienci.

Czy jest zainteresowana? Dałaby wszystko, by wreszcie poprowadzić jakąś sprawę z prawdziwe­go zdarzenia. Miała ochotę rzucić się Caine'owi 'na szyję i wycałować go w obydwa policzki.

- Dziękuję za propozycję, ale nie interesuje mnie spółka - odparła chłodno.

- Mnie również.

Pokręciła głową. Przestawała cokolwiek rozu­mieć.

- Zatem co proponujesz?

- Chciałbym, żebyś w moim domu otworzyła swoją kancelarię. Mam sporo spraw, które będę musiał albo odrzucić, albo przekazać komuś inne­mu. Wolałbym przekazać. - Nie potrafił logicznie wyjaśnić, dlaczego właściwie chce je przekazać akurat Dianie. Pewnie dlatego, że należała do ro­dziny. - To kwestia podaży i popytu.

Diana milczała długą chwilę, rozważając jego propozycję. Caine nie spuszczał z niej oka. Była jeszcze ładniejsza, niż ją zapamiętał. Tęsknił za nią, choć nie widział jej raptem dwa tygodnie.

Po powrocie z Atlantic City wiele razy miał ochotę do niej zadzwonić, ale za każdym razem w ostatniej chwili odkładał słuchawkę. Dopiero dzisiaj poddał się, pogodzony z myślą, że nie po­trafi o niej zapomnieć, ale i tak próbował wma­wiać sobie, że dzwoni do niej wyłącznie ze wzglę­du na łączące ich więzy rodzinne.

Z wiadomości, którą zostawiła na automatycz­nej sekretarce, dowiedział się, gdzie może ją znaleźć. Niewiele myśląc, wsiadł w samochód i przyjechał do restauracji z gotowym planem. Je­śli Diana się zgodzi, będzie mógł widywać ją co­dziennie.

- Caine. - Głos Diany przywołał go na powrót do rzeczywistości. - Propozycja jest bardzo nęcą­ca, ale zanim odpowiem, chciałabym zadać ci jed­no pytanie.

- Słucham.

- Dlaczego?

Caine zapalił papierosa.

- Dlatego, że jesteśmy rodziną.

- Znowu te twoje zobowiązania rodzinne.

- Powiedziałby raczej* lojalność - sprostował. - Przemyśl to. - Wyjął z kieszeni marynarki wi­zytówkę. - Wpadnij jutro, obejrzysz biura.

Byłaby głupia, gdyby odrzuciła taką okazję.

- Dziękuję. Będę jutro u ciebie. - Kiedy chcia­ła schować wizytówkę, Caine ujął jej dłoń i spoj­rzał w oczy.

- Podobasz mi się w jedwabiach, z kieliszkiem szampana w ręku, kiedy blask ognia tańczy na twojej twarzy - mruknął. - Myślałem o tobie, Diano. O tym, jak pachniesz, jak smakujesz.

- Przestań - szepnęła. - Proszę, przestań.

- Chciałbym się z tobą kochać tak długo, aż zapomniałabyś o całym świecie.

- Przestań - powtórzyła, uwalniając dłoń z je­go uścisku. Z trudem łapała oddech. - To nie ma sensu.

- Nie? Wręcz przeciwnie, Diano. Ma wielki sens.

Diana uniosła kieliszek i upiła łyk szampana. Już spokojniejsza, spojrzała na Caine'a.

- Potrzebuję biura, żeby otworzyć swoją kan­celarię, i potrzebuję klientów. - Wzięła głęboki oddech. - To sprawy czysto zawodowe.

. - Moja propozycja jest propozycją czysto za­wodową, pani mecenas - zapewnił z wesołym błyskiem w oku. - To, czy ją przyjmiesz, czy nie, nie będzie miało żadnego wpływu na... - zawiesił głos - rozwój naszej znajomości.

- Nie przyszło ci głowy, że nie chcę żadnego „rozwoju znajomości”? - zapytała uprzejmie.

- Tym bardziej nie powinno ci przeszkadzać, że będziemy pracowali w tym samym budynku. - Caine uśmiechnął się i przesunął wizytówkę w jej stronę. - Nie uwierzę, że się mnie boisz, Dia­no. Sprawiasz wrażenie bardzo silnej kobiety.

Diana zmierzyła go zimnym spojrzeniem.

- Nie boję się ciebie, Caine.

- To dobrze - ucieszył się. - Do zobaczenia jutro. Jest już Fairman, zostawiam was samych. - Cmoknął Dianę w policzek na do widzenia. - Miłego wieczoru, kochanie.

Spoglądając za odchodzącym Caine'em, Diana chwyciła wizytówkę i przedarta ją na pół. Niech go diabli wezmą! Razem z jego biurem i klientami.

Nie, nie boi się go, powiedziała sobie stanowczo. I nie zamierza rezygnować z szansy otwarcia własnej kancelarii tylko dlatego, że Caine MacGregor robi słodkie oczy. Spotka się z nim jutro. Jeśli biuro bę­dzie jej odpowiadać, wynajmie je. Nikt jej nie po­wstrzyma w realizacji własnych zamierzeń.

Rano sprawdziła dwie oferty z tych, które zaproponował jej pośrednik. Żadna nie wzbudziła jej entuzjazmu. Trzeciego biura wolała już nie oglądać i pojechała prosto do Caine'a.

Dom spodobał się jej od pierwszego wejrzenia. Był stary, o wąskiej fasadzie i eleganckiej, charak­terystycznej dla Bostonu sylwecie.

Przy drzwiach widniała niewielka mosiężna tab­liczka z napisem: Caine MacGregor, Adwokat. Obok wkrótce mogła się pojawić identyczna z jej nazwiskiem, rozmarzyła się Diana.

W utrzymanej w różowej tonacji recepcji pa­chniało świeżymi kwiatami, trzaskał ogień na marmurowym kominku. Siedząca za biurkiem kobieta przytrzymywała słuchawkę telefonu ramieniem i nie przerywając rozmowy, stukała w klawiaturę komputera. Z szerokim uśmiechem wskazała Dia­nie kanapkę, zapraszając, by usiadła.

- Mecenas nie będzie miał czasu aż do połowy przyszłego tygodnia - powiedziała do telefonu. - Zapiszę panią na przyszły czwartek. - Spod sterty papierzysk zawalających blat biurka wyciągnęła gruby terminarz. - Trzynasta piętnaście - ciągnę­ła, szukając nerwowo długopisu. - Niestety, pani Patterson, to pierwszy wolny termin. Tak. Zapra­szam w czwartek, kwadrans po pierwszej. - Za­mknęła kalendarz i wróciła do pisania.

Trochę zdziwiona, Diana zdjęła płaszcz, prze­rzuciła go przez oparcie kanapki.

- Tak, na pewno mu powtórzę. Do widzenia, pani Patterson. - Sekretarka przerwała na moment pisanie, odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się do Diany. - Dzień dobry. W czym mogę pomóc?

- Nazywam się Diana Blade.

- Ach, tak. - Nie czekając na dalsze wyjaśnie­nia, kobieta podniosła się zza biurka. - Mecenas uprzedził mnie, że może pani dzisiaj przyjść. Je­stem Lucy Robinson.

Diana uścisnęła wyciągniętą w jej kierunku dłoń.

- Jest pani taka zajęta. Może przyjdę innym ra­zem.

- Skądże znowu. - Lucy poklepała ją matczy­nym gestem po ramieniu. - MacGregor ma właśnie klienta, ale prosił, żebym panią oprowa­dziła. Pójdziemy najpierw na górę, pokażę pani jej biuro.

Zanim Diana zdążyła wytłumaczyć, że to jesz­cze nie jest jej biuro, Lucy ruszyła już w kierunku schodów.

- Pani Robinson... - zaczęła niepewnie.

- Proszę mówić mi Lucy. Czujemy się tu jak w rodzinie.

W rodzinie, pomyślała Diana z westchnieniem. Chyba już nigdy nie uwolni się od tego słowa.

- Na dole jest salka konferencyjna i niewielka kuchnia - ciągnęła Lucy. - Nie zawsze mamy czas pójść na lunch, więc kuchnia bardzo się przydaje. Umiesz gotować?

- Nie za bardzo.

- Szkoda. - Lucy zatrzymała się u szczytu schodów. - Caine i ja też nie mamy w tym wpra­wy. O, tutaj jest gabinet Caine'a, a twój na końcu korytarza.

Ruszyły ku wskazanym przez Lucy drzwiom.

- Śliczny dom - powiedziała Diana z uzna­niem. - Caine'owi udało się zachować jego pier­wotny charakter. Od dawna u niego pracujesz?

- Od czasu, kiedy był prokuratorem. Odcho­dząc z urzędu, zapytał, czy chciałabym prowadzić mu kancelarię, więc spakowałam manatki i ode­szłam razem z nim. Proszę, to twój gabinet.

Lucy pchnęła drzwi i odsunęła się, przepusz­czając Dianę.

To zbyt piękne, żeby było prawdziwe, pomy­ślała Diana, wchodząc do środka. Objęła wzrokiem niewielkie, ale nie sprawiające wrażenia ciasnego wnętrze. Dwa wysokie wąskie okna wychodzące na wschód, drewniana, lśniąca podłoga, kominek z białego marmuru, jedwabne tapety, biurko, wik­toriańskie krzesła, półki na książki - wszystko go­towe, wystarczy tylko się wprowadzić.

- Obok jest biblioteka prawnicza i łazienka. Toaleta na dole. O, przepraszam, telefon dzwoni. Rozejrzyj się, muszę wracać do pracy. - Wybiegła, zanim Diana zdążyła cokolwiek powiedzieć.

Diana omiotła raz jeszcze spojrzeniem przytul­ne wnętrze, wyszła na korytarz i otwierając na chybił trafił pierwsze drzwi, znalazła się w bib­liotece Caine'a.

Nie gorzej wyposażona niż ta w kancelarii Barclaya, pomyślała z uznaniem, wodząc dłonią po grzbietach książek. Kilka tomów leżało na stole, je­den otwarty na opisie głośnej w latach siedemdzie­siątych sprawie Sylvana. Diana pamiętała ją jeszcze ze studiów. Pochyliła się nad książką i zaczęła czytać.

Tak zastał ją Caine, kiedy kilka minut później wszedł do biblioteki.

- Co cię tak zainteresowało? Diana szybko uniosła głowę.

- Sprawa Sylvana. Fascynująca. Obrońca do­konywał prawdziwych cudów.

- O'Leary jest wielki, choć czasami trochę przesadza. - Oparł się nonszalancko o framugę drzwi.

- Dwa razy odwoływał się od wyroku niższej instancji, ale w końcu przegrał.

- Jego klient był winny, nie dało się podważyć oskarżenia.

Diana przesunęła dłonią po książce.

- Prowadzisz podobną sprawę czy czytasz dla przyjemności?

- Virginia Day - rzucił krótko i z uśmiechem czekał na reakcję.

W oczach Diany zabłysło niekłamane zaintere­sowanie.

- Jesteś jej obrońcą?

- Owszem.

Diana słyszała trochę o tej sprawie. Dotyczyła zabójstwa w tak zwanych wyższych sferach. Za­zdrosna żona zastrzeliła swego niewiernego męża.

- Nie wybierasz sobie łatwych spraw.

Za całą odpowiedź Caine wzruszył ramionami.

- Lucy pokazała ci podobno twój gabinet.

- Biura są imponujące. O wiele lepsze niż te, które dotąd oglądałam. Muszę to przyznać.

- Musisz?

- Myślałam, że miejsce nie będzie mi odpo­wiadało, co zwolni mnie od konieczności podjęcia decyzji. - Diana splotła palce i podparła nimi bro­dę. - Powiedz mi, czy wynajmiesz tę przestrzeń komuś innemu, jeśli ja jej nie wezmę?

- Niekoniecznie. - Znowu przemknęło mu przez myśl, jak wtedy w Comanche, że to grzech, by tak pięknych dłoni nie zdobił żaden pierścionek. - Nie chciałbym wpuszczać tu kogoś, kogo nie znam.

- A mnie znasz? - zapytała z nieznacznym uśmiechem.

- Myślę, że potrafimy się dogadać, ale przejdźmy może do mojego gabinetu. Poproszę Lu­cy, żeby zrobiła kawę.

- Nie, dziękuję. Nie mam ochoty, a ona i bez tego ma dość zajęć.

Na wielkim dębowym biurku Caine'a piętrzyły się stosy akt. Nie przesadzał, mówiąc o nawale pracy. Kiedy usiedli, z rozkoszą zaciągnął się pa­pierosem. Ostatni klient mocno go zirytował swo­im histerycznym zachowaniem.

- Ponieważ biuro ci się podoba, wygląda na to, że będziesz musiała podjąć decyzję.

- Tak - przyznała Diana z westchnieniem. - Wynajmę je. Musimy tylko omówić warunki.

Caine wypuścił kłąb dymu i wymienił sumę, którą jeszcze mogła zaakceptować. Wyższego czynszu nie byłaby w stanie zapłacić, niższy mó­głby budzić podejrzenia, że został ustalony wyłą­cznie dla niej.

- Dopóki się nie urządzisz, Lucy chętnie będzie prowadziła twoje sprawy, potem możesz albo za­trudnić własną sekretarkę, albo jakoś się umówicie.

Diana skinęła głową.

- Myślę, że się porozumiemy. Mam tylko wątpliwości, czy powinnam przejmować twoich klientów.

- Dlaczego nie? Czy nie o klientów ci chodzi­ło, kiedy umawiałaś się na wczorajszą kolację z Fairmanem? Ten facet to chodzący słup ogło­szeniowy.

Zerknęła na Caine'a ponurym spojrzeniem, ale musiała przyznać mu rację.

- Nie bardzo mi się podoba sposób, w jaki to ująłeś, ale owszem. Niemniej między nami sprawa wygląda trochę inaczej.

- Jeśli nie będziesz ich chciała, polecę im kogoś innego - zapewnił. - Mam w tej chwili dwóch, któ­rymi chętnie bym się zajął, ale po prostu nie dam rady. Sama sprawa Day pochłania mi mnóstwo czasu.

Diana miała ochotę zapytać o szczegóły proce­su, ale uznała, że na to przyjdzie jeszcze czas.

- Dlaczego chcesz odsyłać ich do mnie? Nie wiesz przecież, czy jestem dobra.

- Przeciwnie. Przeprowadziłem dokładny wy­wiad na twój temat.

- Słucham?

Uśmiechnął się pod nosem, widząc jej oburze­nie.

- Nie spodziewasz się chyba, że będę polecał swoim klientom adwokata, o którego kompeten­cjach nic nie potrafię powiedzieć? Skoro ty masz wątpliwości, nie dziw się, że ja je też miałem.

Diana nic nie powiedziała. Caine znowu miał rację, a ona sama zapędziła się w kozi róg.

- W porządku. O jakie sprawy chodzi?

- Pierwsza to oskarżenie o gwałt. Dziewięt­nastoletni chłopak o złej opinii. Twierdzi, że dziewczyna przespała się z nim z własnej woli, nawet kilka razy, potem doszło do awantury. Nie wiedział nawet, kiedy trafił do aresztu. Druga to sprawa rozwodowa. Powódką jest żona. Kiedy przyszła tutaj pierwszy raz, miała podbite oko i w perspektywie operację szczęki. Rozkoszny mąż katuje ją od jakiegoś czasu. Facet ma pieniądze i wpływy, więc ona boi się wystąpić z formalnym oskarżeniem o znęcanie fizyczne. Pogmatwana hi­storia.

- Nie mogę powiedzieć, żebyś dawał mi łatwe sprawy - mruknęła Diana. - W przyszłym tygo­dniu porozmawiam i z tą kobietą, i z chłopakiem.

- Dobrze.

- Przygotujesz do tego czasu umowę najmu?

- Będziesz ją mogła podpisać choćby w ponie­działek.

- Nie zajmuję ci więcej czasu, wracaj do pracy. - Diana podniosła się z uśmiechem. - Dziękuję, Caine. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi pomogłeś.

- Nie wiem, czy będziesz równie skłonna dzię­kować mi po spotkaniu ze swoimi nowymi klien­tami. - Caine wstał zza biurka i uścisnął dłoń Dia­ny. - Skończyliśmy z interesami, teraz sprawy prywatne. Zjesz ze mną kolację dziś wieczorem?

Jak łatwo potrafi zmieniać ton głosu, pomyślała. Przed chwilą rzeczowy i suchy, teraz brzmiał miękko, zachęcająco. Poczuła, że krew szybciej za­czyna krążyć jej w żyłach.

- Myślę, że będzie rozsądniej, jeśli ograniczy­my się do interesów, Caine.

- Nie w zimny piątkowy wieczór. Na Back Bay jest mała knajpka, gdzie podają świeże ryby i bar­dzo nieświeże sery. W - kącie stoi mały, tonący w mroku stolik.

Musnął palcem koniuszek jej ucha, dotykając złotego kolczyka.

- Chciałbym cię tam zabrać, napić się z tobą wina i słuchać, jak się śmiejesz. A potem poje­dziemy do mnie, rozpalę ogień na kominku i bę­dziemy się kochać, aż ostatnie polano zamieni się w popiół.

Pragnęła go. Dała się ponieść melodii jego gło­su, pozwoliła, by wyobraźnia podsunęła jej kuszą­ce obrazy. Wtedy przyszło otrzeźwienie. Nie, nie będzie jeszcze jedną zdobyczą na jego liście.

- Nie - oznajmiła krótko. - Nie mam ochoty. Nie chcę.

- Owszem, chcesz, ale poczekam, aż będziesz gotowa to przyznać.

- Będziesz musiał długo czekać - prychnęła, chwytając torebkę. - Przygotuj na poniedziałek umowę najmu, przyniosę ci czek. Jeśli takie po­stawienie sprawy ci nie odpowiada, możesz uznać naszą rozmowę za niebyłą.

Caine w milczeniu patrzył, jak Diana wybiega z pokoju, z hukiem zatrzaskując drzwi. Działo się z nim coś niezwykłego, czego nie potrafił nazwać. Jak dotąd nikt nie potrafił wyprowadzić go z rów­nowagi. Diana dokonywała tego jednym spojrze­niem, jednym niebacznym słowem.

Powinien zachowywać się tak, jak tego ocze­kiwała. Traktować ją jak koleżankę, omawiać z nią prowadzone sprawy, narzekać na sędziów.

Nie zamierzał jednak być rozsądny. Chciał ją mieć. I będzie ją miał szybciej, niż sądziła.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Dlaczego ktoś wali młotkiem w środku nocy? Diana odwróciła się na drugi bok i naciągnęła na głowę kołdrę, ale i to niewiele pomogło. Rano za­dzwoni do administratora i złoży skargę, pomy­ślała ze złością. Dopiero po dłuższej chwili uświa­domiła sobie, że ktoś dobija się do jej drzwi.

Półprzytomna zerknęła na zegarek. Siódma trzydzieści. Co prawda nie był to środek nocy, ale i tak za wcześnie na wizyty, zwłaszcza w sobotę. Mrucząc pod nosem przekleństwa, podniosła się z łóżka i narzuciła szlafrok.

- Idę! Idę! - zawołała.

- Cześć! - W progu stał uśmiechnięty Caine. - Obudziłem cię?

- Czego chcesz? - burknęła. Miała ogromną ochotę zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i wrócić do łóżka.

- Miło cię widzieć - oznajmił, całując ją prze­lotnie w usta.

Diana zacisnęła zęby i oparła się o ścianę.

- Wiesz, która godzina?

- Jasne. Siódma trzydzieści pięć. Masz kawę?

- Nie. - Mocniej zacisnęła pasek szlafroka. - Siódma trzydzieści pięć w sobotę rano - powie­działa z naciskiem.

- Uhm - zgodził się Caine i rozejrzał się z za­ciekawieniem. W drodze ze swojego mieszkania kilka razy zadawał sobie pytanie, co zamierza zro­bić, i za każdym razem udzielał sobie innej od­powiedzi, więc w końcu machnął na to ręką. Sam nie wiedział, po co tu właściwie przyjechał. - Ład­nie mieszkasz - zauważył uprzejmie. - Może przygotuję kawę?

- Nie będzie żadnej kawy. O tej porze nie przyjmuję gości.

- Nic nie szkodzi. - Caine ruszył w stronę ku­chni, niewzruszony ostentacyjnym ziewaniem Diany.

- Spałam, rozumiesz? Niektórzy ludzie lubią dłużej pospać w sobotę.

- To rozregulowuje organizm - poinformował ją, szukając kubków. - Potem trudno zwlec się z łóżka w poniedziałek rano. - Znalazł puszkę z kawą i zaczął odmierzać porcje. - Cały tydzień pracujesz nad tym, żeby się przyzwyczaić do wczesnego wstawania, a wtedy znowu przychodzi sobota i bach! Wszystko trzeba zaczynać od po­czątku.

- Bardzo głęboka obserwacja - zauważyła z przekąsem. - Nie przeszkadzają mi trudności z poniedziałkowym zwlekaniem się z łóżka. - Trzeba przyznać, że wybrał sobie świetny moment, żeby wyprowadzać ją z równowagi, pomyślała, tłumiąc kolejne ziewnięcie. - Co ty tutaj, u licha, robisz?

- Staram się zaparzyć kawę. Chyba że jesteś głodna. - Caine posłał jej rozbrajający uśmiech.

- Przygotowałbym śniadanie, ale potrafię tylko smażyć jajecznicę.

- Nie chcę żadnego śniadania - mruknęła nie­zbyt uprzejmie i przetarła zaspane oczy. - Co za głupawa rozmowa.

- Po kawie rozjaśni ci się w głowie, zobaczysz.

- Caine włączył ekspres i odwrócił się do Diany.

- Mówiłem ci już kiedyś, że rano ślicznie wyglą­dasz? To chyba kwestia skóry. Jest taka świeża. Powiedz, używasz jakiś tajemniczych indiańskich sposobów?

- Nie znam żadnych - indiańskich sposobów - wycedziła przez zęby. - Twoja kawa gotowa.

- Tak? - Caine zerknął na ekspres. - Ty też się napijesz?

- Wszystko mi jedno i tak już nie usnę. - Z trzaskiem otworzyła lodówkę i wyjęła mleko.

Caine z uśmiechem napełnił kubki i przeszedł do pokoju.

- Mamy z okien niemal ten sam widok - stwierdził, jakby to był powód do szczególnej radości.

- Mieszkam o przecznicę stąd.

- Cóż za przemiły zbieg okoliczności.

- Przeznaczenie - poprawił, rozsiadając się na kanapie.

- Jak się rozbudzę, powiem ci, co możesz zro­bić z tym swoim przeznaczeniem. - Usiadła obok niego z szerokim ziewnięciem.

- Lucy przygotowała już brudnopis umowy. W poniedziałek po południu będziesz ją mogła podpisać.

- Doskonale. Dzisiaj chciałabym kupić różne drobiazgi z wyposażenia i koło środy mogłabym się wprowadzać.

- Pojadę z tobą - zaofiarował się skwapliwie.

- Dokąd pojedziesz?

- Na zakupy.

- Dziękuję, ale nie skorzystam z twojej oferty. Na pewno masz inne zajęcia.

- Akurat nie mam żadnych. - Zaśmiał się głoś­no. - Jesteś urocza, kiedy tak uprzejmie starasz się dać mi do zrozumienia, żebym poszedł sobie do diabła. - Spojrzał na nią już z poważną miną.

- Lubię być z tobą. Tak trudno ci zaakceptować moje towarzystwo?

- Tak. To znaczy... nie... ja... - Przy nim za­wsze zachowuję się jak idiotka, pomyślała, wbija­jąc wzrok w kubek z kawą.

- Są trzy powody, dla których powinnaś mnie zaakceptować - ciągnął. - Jesteśmy rodziną, bę­dziemy pracować razem. - Przyjrzał się uważnie zasępionej twarzy Diany. - I pociągasz mnie. Po­dziwiam twoją urodę i fascynuje mnie twój po­krętny umysł.

- Nie mam pokrętnego umysłu. - Urażona pod­niosła się z kanapy, wsadziła dłonie do kieszeni szla­froka i podeszła do okna. Mogła pogodzić się z tym, że będą pracować razem, że są rodziną, ale... - Wpra­wiasz mnie w zakłopotanie. - Odwróciła się do niego gwałtownie. - A nie lubię czuć się w ten sposób! Chcę zawsze panować nad tym, co i jak robię, a przy tobie wszystko zaczyna plątać mi się w głowie. Niech cię diabli, Caine. Pojawiasz się ni stąd, ni zowąd i na­tychmiast wprowadzasz zamieszanie.

Zaintrygowany tym nagłym wybuchem przyglą­dał się jej z niezmąconym spokojem.

- Nie pomyślałaś nigdy o tym, że człowiek nie musi panować nad wszystkim?

Diana stanowczo pokręciła głową.

- Nie. Zbyt długo godziłam się z biegiem wy­darzeń.

- Innymi słowy... - Odstawił kubek i wstał. - Jesteś gotowa odciąć się od tego, co czujesz i cze­go pragniesz, tylko dlatego, że to psuje ci szyki i wprawia cię w zakłopotanie?

- Owszem. - Jakby na potwierdzenie nerwowo przeczesała palcami włosy. - W miarę trafnie to ująłeś.

- Sprawa nie do obrony, pani mecenas. - Pod­szedł do niej wolno. - Jestem w stanie wykazać ci luki w przyjętej przez ciebie Unii.

- Nie interesuje mnie analiza proceduralna.

- To już musimy pozostawić sędziemu.

- Mogę powołać się na opinie krążące na temat twojego stosunku do kobiet. - Na wszelki wypa­dek cofnęła się o kilka kroków.

- Nie możesz domagać się wyroku wyłącznie na podstawie poszlak i pomówień. Musisz oprzeć oskar­żenie na mocniejszych podstawach albo - pochylił się i pocałował ją w policzek - zaufać mi.

Dianę ogarnęła dziwna słabość. Nie mogła sku­pić myśli.

- Z równym powodzeniem mogłabym wysko­czyć przez okno.

Caine odsunął się nieznacznie. Wyglądało na to, że naprawdę chciał zdobyć jej zaufanie.

- Żądasz obietnic, gwarancji. Nie mogę ci ich dać. Ty także nie.

- Tobie jest łatwiej... - zaczęła, ale Caine po­kręcił stanowczo głową.

- Dlaczego miałoby mi być łatwiej?

- Nie wiem - powiedziała z westchnieniem. - Tak mi się wydaje.

Chciał wziąć ją w ramiona i sprawić, żeby zapomniała o swoich wątpliwościach. Nie był pe­wien, jakie motywy nim kierują, ale pragnął jed­nego - pokazać Dianie, czym może być radość i namiętność. Zaczyna zachowywać się jak błędny rycerz, pomyślał markotnie. Trudno, jutro się nad wszystkim zastanowi.

- Ubierz się, spędzimy razem ten dzień. Po­znaliśmy się w niezbyt sprzyjających okoliczno­ściach, więc trzeba to nadrobić. Przekonajmy się, co nas łączy.

- Nie jestem pewna, czy mam ochotę się prze­konywać - mruknęła Diana.

- Czy rzeczywiście tylko Justin ma duszę hazardzisty?

Jego oczy były takie ciepłe, kiedy się uśmiechał. Nie potrafiła się im oprzeć.

- Nie wiem. Zawsze tak mi się wydawało.

- Dobry prawnik musi być trochę hazardzistą.

- Problem w tym, że nie potrafię w tej chwili myśleć jak prawnik. - Odprężona, zdobyła się wre­szcie na uśmiech. - Gdybym potrafiła, przywoła­łabym kilka odpowiednich precedensów, które po­zwoliłby mi natychmiast wyrzucić cię za drzwi i wrócić do łóżka.

Po chwili zastanowienia Caine pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Moglibyśmy dyskutować na ten temat przez dobrych kilka godzin.

- Bez wątpienia.

- Będę z tobą szczery - oznajmił najpoważ­niejszym w świecie tonem, owijając sobie pasmo jej włosów wokół palca. - Jeśli zaraz się nie ubie­rzesz, ciekawość weźmie górę i sprawdzę, co masz pod szlafrokiem.

Diana uniosła brwi.

- Czyżby?

- Możemy oczywiście negocjować, ale czuję się w obowiązku ostrzec cię, jakie mam wobec cie­bie zamiary.

- Skoro tak stawiasz sprawę, idę wziąć prysznic.

- Świetnie, ja tymczasem dopiję swoją kawę.

- Zmierzył Dianę uważnym spojrzeniem, kiedy ru­szyła w stronę drzwi. - A właściwie co masz pod tym szlafrokiem?

- Nic - rzuciła przez ramię. - Zupełnie nic.

- Tak też myślałem - mruknął, kiedy trzasnęła drzwiami.

- Nie wierzę, że to zrobiłeś. - Diana ze śmie­chem weszła do antykwariatu. - Po prostu nie mo­gę w to uwierzyć.

- To kwestia uczciwości - powiedział Caine.

- W centrum widziałem identyczną lampę, tyle że o dwadzieścia dolarów tańszą.

- Musiałeś powiedzieć to tej kobiecie w obe­cności właściciela sklepu?

Caine wzruszył ramionami.

- Nauczy się, że powinien mieć konkurencyjne ceny.

- Wyglądał tak, jakby za chwilę miał dostać apopleksji - zachichotała - Myślałam, że umrę ze wstydu albo pęknę ze śmiechu. Nigdy już nie będę mogła pokazać się w tym sklepie.

- I nie powinnaś, dopóki facet nie zacznie ob­niżać cen.

Odrzuciła włosy do tyłu i przyjrzała mu się uważnie.

- Jest w tobie znacznie więcej ze Szkota, niż mogłoby się w pierwszej chwili wydawać.

- Dziękuję. Chodź, rozejrzymy się.

Diana zaczęła chodzić między półkami pełnymi staroci.

- Od godziny wędrujemy po sklepach, a ja nic jeszcze nie kupiłam. To twoja wina - oznajmiła z wyrzutem. - Podobało mi się to krzesło, które oglądaliśmy przed chwilą.

- Jeśli nie znajdziesz nic lepszego, wrócimy po nie. Popatrz tutaj. - Caine wskazał na parę pisto­letów pojedynkowych z osiemnastego wieku. Były szkockie, to pewne. Wskazywała na to celtycka plecionka na kolbie. Spodobałyby się jego ojcu.

- Kolekcjonujesz broń? - zagadnęła Diana, zatrzymując się koło gabloty, w której leżały pi­stolety.

- Ja nie, mój ojciec.

- Są śliczne.

Caine spojrzał na nią uważnie.

- Niewiele kobiet potrafiłby powiedzieć coś podobnego o broni.

Diana wzruszyła ramionami.

- Są częścią historii i kultury, jak każdy inny przedmiot z przeszłości, prawda? Poza tym nie za­pominaj, że moi przodkowie byli wojownikami. Podobnie jak twoi. - Z uśmiechem pochyliła się nad gablotą. - Komańcze nie używali oczywiście tak pięknej broni. Wiesz, gdzie zostały wyproduko­wane?

- Najpewniej w Szkocji.

- To wszystko tłumaczy. Pewnie zaraz je ku­pisz, a ja wrócę do domu z pustymi rękoma. - Za­uważyła idącego w ich kierunku sprzedawcę. - Ustalcie cenę, ja tymczasem rozejrzę się trochę.

Ruszyła w głąb sklepu. Kto by pomyślał, że bę­dzie się tak dobrze czuła w towarzystwie Caine'a? Potrząsając głową z niedowierzaniem, zatrzymała się przy wiktoriańskiej sekreterze.

Im dłużej z nim przebywała, tym mniej skrę­powana się czuła. Nie musiała niczego udawać, nie musiała być Dianą Blade z Beacon Hill. Zmę­czyła ją już własna poprawność i nienaganne ma­niery. Dwadzieścia lat tresury nie dawało się jed­nak łatwo zapomnieć. Ile jeszcze czasu upłynie, nim przestanie się dziwić, słysząc własny głośny, niepohamowany śmiech? Dama powinna zawsze zachowywać się powściągliwie, mawiała ciotka Adelaide.

Diana westchnęła smutno. Tak, wiele wysiłku wło­żyła w to, żeby spełnić oczekiwania ciotki. Nawet jeśli buntowała się przeciwko wpajanym jej przez nią zasadom, robiła to po cichu, dyskretnie. Nauczyła się panować nad sobą i nad wszystkim, co czuła.

Być może wybrała zawód adwokata dlatego, że w sądzie podczas rozprawy mogła wreszcie, przy­najmniej po części, dawać upust emocjom. Tam były one akceptowane, a nawet cenione.

Prawo zawsze ją fascynowało. Pozostawiało szerokie pole do interpretacji, ale jednocześnie by­ło jasne i logiczne. Zawsze chciała zajmować się sprawami karnymi, tak jak Caine.

Caine... Przy nim czuła się swobodna, pozwa­lała, by kierowały nią uczucia. Pragnęła go.

Potrząsnęła głową, odpędzając natrętne myśli. Rozejrzała się uważnie. W kącie dostrzegła biurko, które idealnie pasowałoby do jej gabinetu. Elegan­cki mebel z wiśniowego drewna, z ozdobnymi mosiężnymi okuciami, jakże inny od nudnych, po­zbawionych wyrazu sosnowych biurek w kance­larii Barclaya, był dokładnie tym, czego szukała.

Jest moje, pomyślała, oczyma wyobraźni wi­dząc je już w swoim biurze.

- Widzę, że znalazłaś coś dla siebie. Rozpromieniona chwyciła Caine'a za rękę.

- Śliczne, prawda? Takie, jakiego szukałam. Muszę je mieć.

Wzruszyło go, że rzeczowa Diana Blade może stracić głowę dla starego mebla. Zerknął na cenę, a potem podniósł wzrok na podekscytowaną Dianę.

- Postaraj się zachować obojętną minę - pora­dził. - Idzie sprzedawca.

- Ale ja...

- Zaufaj mi. - Pocałował ją w policzek i nagle zmienił ton. - Owszem, jest ładne, kochanie, ale mało praktyczne.

- Caine.

- Mogę państwu w czymś pomóc?

Caine uśmiechnął się do sprzedawcy, który przed chwilą pokazywał mu pistolety.

- Pani jest zainteresowana tym biurkiem, ale... - Tu pokręcił głową.

- Znakomity wybór - pochwalił sprzedawca, zwracając się do Diany. - Proszę tylko spojrzeć na te zdobienia. Dzisiaj już nikt nie robi takich mebli.

- Dokładnie czegoś takiego szukałam - oznaj­miła Diana z całą prostodusznością i zapałem.

- Diano. - Caine objął ją ramieniem i lekko uszczypnął. - Pamiętaj, że musimy kupić jeszcze kilka innych rzeczy. Biurko jest rzeczywiście nie­brzydkie, ale to, które oglądaliśmy przed chwilą, też było ładne. - Już otworzyła usta, żeby mu po­wiedzieć, że nie oglądali żadnego biurka, ale do­strzegła ostrzegawczy błysk w jego oczach i ugryzła się w język.

- Owszem, tyle że to mi się naprawdę podoba. Pasowałby do niego tamten fotel - dodała, wska­zując fotel wyściełany niebieskim brokatem.

- Znowu muszę powiedzieć, że znakomicie pa­ni wybrała - wtrącił sprzedawca. - Bardzo odpo­wiedni fotel dla damy. Podobnie jak biurko.

Diana z westchnieniem przesunęła dłonią po blacie biurka, po czym posłała Caine'owi pełne urazy spojrzenie. Ten wyszczerzył tylko zęby w uśmiechu i poklepał ją po ramieniu.

- Będziesz musiała jeszcze dobrać krzesło i od­powiednią lampę. Jeśli zdecydujesz się na tamto poprzednie biurko, za różnicę w cenie kupisz i jedno, i drugie.

- Masz rację. - Diana uśmiechnęła się przepra­szająco do sprzedawcy. - Mebluję swoje biuro. Po­trzebuję tylu rzeczy.

- Doskonale panią rozumiem. - Sprzedawca zaczął się zastanawiać, czy aby uda mu się sprze­dać chociaż pistolety. Pistolety, biurko, fotel, krzesło, lampa... - Staramy się zawsze trafiać w gust naszych klientów - oznajmił pompatycznie. - Porozmawiam z kierownikiem. Jestem pew­ny, że uda nam się dojść do porozumienia.

- Nie wiem - zaczął Caine. Diana miała ochotę skręcić mu kark.

- Możemy przecież porozmawiać, kochanie - powiedziała słodkim tonem, ale w oczach miała żądzę mordu.

- Może masz rację. - Caine uśmiechnął się roz­kosznie, ani trochę nie stropiony. - Obejrzymy tymczasem lampy, a pan niech porozumie się z kierownikiem.

- Zabiję cię, jeśli przez ciebie nie kupię tego biurka - syknęła Diana, kiedy sprzedawca zniknął na zapleczu.

- Kupisz. O dziesięć procent taniej. A potem postawisz mi lunch. - Caine zatrzymał się koło mosiężnej lampy z białym, matowym kloszem. - Co o niej myślisz? Pasowałaby do biurka.

- Tak, jest śliczna. - Dotknęła delikatnego klo­sza, po czym podniosła wzrok na Caine'a. - Lu­bisz się targować.

- Mam to we krwi, po ojcu.

- Ostrzegam cię, muszę mieć to biurko, spu­szczą z ceny czy nie, ja je kupuję.

- Chcesz też fotel czy to była tylko sprytna za­grywka?

- Chcę. - Zaśmiała się. - Nie jestem taka prze­biegła jak ty.

- Szybko się nauczysz.

- Myślę, że się dogadamy - oznajmił sprze­dawca triumfalnym tonem.

Po kwadransie Diana była szczęśliwą posiada­czką biurka.

- Skąd wiedziałeś, że da dziesięć procent upu­stu? - zapytała Caine'a, kiedy wyszli ze sklepu.

- Doświadczenie - odpowiedział, biorąc ją za rękę.

- Od dzisiaj będę miała zupełnie inny stosunek do zakupów. Dziękuję ci za lampę. To miłe, że zrobiłeś mi prezent. A pistolety podarujesz pewnie ojcu?

- Owszem. Niedługo ma urodziny.

- Nie kupiłeś nic dla siebie. Nie miałeś na nic ochoty?

- Miałem. - Caine zatrzymał się, wziął Dianę w ramiona i mocno pocałował.

Przechodnie mijali ich ze śmiechem lub ze zdzi­wieniem na twarzach, ale Diana na nic nie zwra­cała uwagi. Wróciła do rzeczywistości dopiero po chwili, kiedy Caine oderwał usta od jej warg.

- Lubisz robić wokół siebie sensację - wes­tchnęła cicho.

Ze śmiechem wziął ją za rękę i pociągnął za sobą.

- Nie o to mi chodziło - mruknął. - Idziemy na lunch?

- Chyba jestem ci to winna.

- A jesteś, jesteś. Tu zaraz za rogiem jest dobra knajpka.

- Charley's! - zawołała zdziwiona Diana, kie­dy stanęli przed restauracją.

- Mają świetne chilli.

- Wiem. Przychodziłam tu czasami, kiedy by­łam jeszcze na studiach. - Zbyt wiele ich łączy, pomyślała niespokojnie, kiedy usadowili się przy stoliku.

- Nie podoba ci się tutaj? - zapytał Caine, wi­dząc, że spochmurniała.

- Podoba. Lubię to miejsce. - Pokręciła głową, odganiając ponure myśli. - Jakie chilli jadasz?

- Ostre.

Ze śmiechem rzuciła płaszcz na wolne krzesło.

- Ja też.

- Napijemy się wina? - zapytał, ujmując zzięb­nięte dłonie Diany. - Rozgrzeje cię.

- Tak. Ciężkie czerwone wino będzie w sam raz na taką pogodę. Opowiedz mi coś o swojej rodzinie - poprosiła, zmieniając nagle temat. - MacGregorowie są niemal legendą w Bostonie.

Caine parsknął śmiechem.

- Musisz ich poznać i sama osądzić, ile w tej le­gendzie prawdy, a ile zmyślenia. Mój ojciec to po­tężne, rude Szkocisko. Potrafi wypić pięć kolejek whisky pod rząd, nie mrugnąwszy nawet okiem, i pali cygara w tajemnicy przed matką. Ciągle nas ruga, że nie myślimy o dzieciach i przedłużaniu rodu. Wa­sza matka chciałaby wreszcie pokołysać wnuka - za­cytował z czystym szkockim akcentem.

- A co ona sama o tym myśli?

- Mama jest osobą bardzo spokojną i pogodną. Stanowi przeciwieństwo ojca, który ma naturę choleryka. Może raz, dwa razy w życiu widziałem ją zdenerwowaną - ciągnął Caine. - Raz w szpitalu, kiedy zmarł jeden z jej pacjentów. Zawsze myśla­łem, że traktuje swoją pracę chłodno, bez emocji. To nieprawda. Po prostu nie przynosi problemów zawodowych do domu. Drugi raz, kiedy ten chło­pak porwał Renę.

Widząc zmianę na twarzy Caine'a, Diana uścis­nęła jego dłoń.

- To musiało być straszne dla was wszystkich. Czekać, nie wiedząc, co się dzieje z Sereną.

- Tak. - Caine otrząsnął się z niemiłych wspo­mnień i uniósł kieliszek do ust.

- Alan jest człowiekiem bardzo cichym, cier­pliwym, ale nie daj Boże, kiedy wybuchnie.

Diana także upiła łyk wina.

- Często się kłócicie?

- Owszem, dość często - przytaknął. - Ale chyba jeszcze częściej sprzeczam się z Reną. Mamy bardzo podobne usposobienie. Jeszcze ja­ko dzieci tłukliśmy się okropnie, zawsze od niej obrywałem. Jej lewy sierpowy był zabójczy - oznajmił z dumą. - Do czternastego, piętnaste­go roku życia nie traktowałem jej jak dziew­czyny.

Kocha swoich bliskich, to widać i słychać, po­myślała Diana.

- Miałeś szczęśliwe dzieciństwo - powiedzia­ła, wbijając wzrok w kieliszek. - Zazdroszczę ci tego, a właściwie zazdrościłam, kiedy cię pozna­łam. Zazdrościłam i jednocześnie byłam wściekła, że wtrącasz się między mnie i Justina. Tym bar­dziej, że miałeś rację.

- Zawsze mam rację - oznajmił skromnie, kie­dy na stole pojawiło się chilli.

Diana prychnęła lekceważąco.

- Chciałabym zmierzyć się z tobą w sądzie.

- Dziwne, ale pomyślałem o tym samym. To byłby interesujący pojedynek. - Spojrzał na nią z uśmiechem. - Jak ci smakuje?

- Świetne. Powiedz mi, mecenasie, naprawdę jesteś taki pewien, że wygrałbyś ze mną?

- Rzadko przegrywam.

- Syndrom Perry'ego Masona - stwierdziła krótko, popijając chilli winem. - Szkoda, że nie ubiegam się o urząd prokuratora. Wtedy prędzej czy później musielibyśmy skrzyżować miecze.

- Skrzyżujemy - mruknął Caine. - Choć może nie w sądzie.

- Może - przytaknęła, czując miły dreszcz podniecenia. - Ale ja na twoim miejscu nie była­bym taka pewna wygranej.

- Może po odczytaniu orzeczenia okaże się, że obydwoje wygraliśmy?

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Po spędzeniu całego wieczoru nad protokołami policyjnymi i notatkami dotyczącymi Chada Rutledge'a Diana nie była już taka pewna, że Caine zrobił jej przysługę, przekazując dość mętną spra­wę chłopaka.

Rutledge nie przyznawał się do gwałtu, twierdził nadto, że przez pół roku utrzymywał stosunki z rze­komą ofiarą, Beth Howard. Beth z kolei zaprzeczała, twierdząc, że zna Chada tylko przelotnie.

Chad przyznał, że rzeczywiście spał z nią owe­go feralnego wieczora. Kiedy matka przywiozła Beth na badanie do szpitala, dziewczyna była w hi­sterii i miała siniaki na ciele, Caine zdawał się jed­nak wierzyć w wersję chłopaka.

Diana z westchnieniem zamknęła teczkę. Za chwilę miała po raz pierwszy spotkać się z Chadem i powinna wyrobić sobie własne zdanie.

Rozejrzała się po ponurym pokoju rozmów w areszcie. Miała uczucie, że od beztroskiej so­boty, którą spędziła z Cainem zaledwie kilka dni wcześniej, minęła cała wieczność.

Otworzyły się drzwi i wprowadzono aresztowa­nego.

- Będę czekał w korytarzu, panno Blade - powiedział strażnik.

- Dziękuję - rzuciła, skupiając całą uwagę na swoim kliencie. Wyglądał znacznie młodziej niż na zdjęciach policyjnych. Siedział naprzeciwko niej z obojętną miną. Jego pozbawione wyrazu oczy patrzyły gdzieś w przestrzeń. O zdenerwo­waniu świadczył jednak sposób, w jaki zaciskał i rozprostowywał dłonie. Choć starał się wyglądać, jakby go to nic nie obchodziło, był śmiertelnie wy­straszony.

- Nazywam się Diana Blade - zaczęła energi­cznym tonem. - Mam przejąć twoją sprawę, jeśli, oczywiście, wyrazisz zgodę. - Chad wzruszył ra­mionami, ale nic nie odpowiedział. - Mecenas MacGregor nie może, niestety, podjąć się obrony, nie ma czasu.

- Kobieta ma bronić faceta oskarżonego o gwałt? - zapytał, nadal wpatrując się w ścianę.

- Będziesz miał najlepszą obronę, jaką jestem w stanie ci zapewnić. Moja płeć nie ma tu żadnego znaczenia - dodała z mocą. - Opowiedziałeś już mecenasowi swoją wersję wydarzeń, chciałabym, żebyś teraz powtórzył ją mnie.

Chad nonszalanckim gestem przerzucił ramię przez oparcie krzesła.

- Masz fajki?

- Nie.

- Przynajmniej przysłał mi niezłą laskę. - Chad po raz pierwszy raczył spojrzeć na Dianę.

- Daruj sobie komentarze i przejdźmy do rze­czy - zaproponowała spokojnie.

Z twarzy Chada zniknął głupawy, wyzywający uśmieszek, przemknęła przez nią irytacja.

- Masz protokół policyjny, powinien ci wystar­czyć.

- Powiedz mi, co się wydarzyło dziesiątego sty­cznia. Marnujesz mój czas. I pieniądze swojej matki.

Wyjęła z teczki notes i pióro i spojrzała wycze­kująco na Chada.

- Dziesiątego stycznia wstałem rano, wziąłem prysznic, ubrałem się, zjadłem śniadanie i poszed­łem do pracy.

- Jesteś mechanikiem w warsztacie samocho­dowym Mayne'a, tak? - upewniła się Diana, nie­wiele sobie robiąc z arogancji chłopaka.

- Owszem - przytaknął z bezczelnym uśmie­chem.

- Cały dzień spędziłeś w garażu?

- Tak. - Wzruszył ramionami, widząc, że jego zaczepny ton nie robi na niej żadnego wrażenia. - Dostałem akurat mercedesa do przeglądu. Robię zagraniczne wozy.

- Rozumiem. O której wyszedłeś z pracy?

- O szóstej.

- Dokąd poszedłeś?

- Do domu na kolację.

- A potem?

- Wyszedłem na miasto, poszwendać się tro­chę, popatrzeć na panienki.

- Jak długo szwendałeś się?

- Ze dwie godziny. A potem zgwałciłem Beth Howard.

Diana nie przerwała pisania.

- Opowiedz o tym.

- Chcesz słuchać takich świństw?

- Wziąłeś ją do samochodu?

- Tak. Wyszła z kina. Zaproponowałem, że podrzucę ją do domu. Chodziliśmy razem do szko­ły, zna mnie, to wsiadła. Pogadaliśmy trochę o ży­ciu. Spodobała mi się, to wcisnął jej kit, że muszę wziąć coś z warsztatu.

- Poszła tam z tobą?

Chad zwilżył usta, nad górną wargą pojawiły się kropelki potu.

- Powiedziałem jej, że muszę wziąć z garażu jakieś narzędzia. Kiedy weszliśmy, zacząłem się do niej dobierać.

- Opierała się?

- Tak. Musiałem ją uspokoić. - Chłopak wy­ciągnął z kieszeni zgniecionego papierosa, dłonie mu drżały.

- Co działo się potem?

- Podarłem na niej ciuchy i zgwałciłem! - wy­buchnął. - Czego chcesz ode mnie? Dokładnego opisu?

- Co miała na sobie?

Zanim odpowiedział, przeczesał palcami włosy.

- Różowy sweter - mruknął. - Szare sztruksy.

- Jesteś pewien?

- Tak, jestem pewien. Różowy sweter z białym kołnierzykiem i szare sztruksy.

- Więc zdarłeś z niej ubranie? - dopytywała się Diana. - Zdarłeś czy podarłeś?

- Podarłem.

Diana odłożyła pióro.

- Nie miała podartego ubrania.

- . Powtarzam, podarłem te ciuchy! Chyba wiem, do cholery, co zrobiłem! - Otarł pot znad wargi wierzchem dłoni. - Byłem tam, paniusiu, ty nie.

- Ubranie Beth Howard było nietknięte, kiedy przyjechała do szpitala.

- Widać się przebrała.

- Nie, nie przebrała się - powiedziała Diana ci­cho. - Po prostu nie podarłeś jej ubrania. I nie zgwałciłeś jej. Dlaczego usiłujesz mi wmówić, że było inaczej?

Chad oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dło­niach.

- Cholera, wszystko jest nie tak.

- Nie poturbowałeś jej też.

- Nigdy nie zrobiłbym jej krzywdy - mruknął, kręcąc powoli głową.

- Kochasz ją.

- Tak. Ale się narobiło.

- Zacznijmy raz jeszcze od początku - popro­siła Diana. - Spróbuj nie kłamać.

Chad westchnął i zaczął opowiadać. Chodził ra­zem z Beth do szkoły średniej, ale wtedy nie zwra­cali na siebie uwagi, obracali się w różnym towa­rzystwie. Pół roku temu Beth pojawiła się w war­sztacie Mayne'a, odstawiała samochód do naprawy i to był początek prawdziwej znajomości.

Zaczęli chodzić ze sobą, ale ojciec Beth nie akceptował Chada i kazał córce z nim zerwać. Spotykali się jednak nadal, tyle że po kryjomu. - Nikt nie wiedział. - Chad zaśmiał się. - Nawet moi kumple i jej przyjaciółki. W domu mówiła, że idzie do biblioteki, do kina albo na zakupy. Jak czasami udało się jej wyrwać z chaty wieczorem, jechaliśmy do garażu, zamykaliśmy się tam, ga­daliśmy, kochaliśmy się. Oszczędzałem forsę, my­ślałem o ślubie.

- Co się stało tego wieczoru, kiedy cię areszto­wano?

- Pokłóciliśmy się. Beth powiedziała, że już tak dłużej nie może, że ma w nosie, czy będziemy mieli za co żyć i gdzie mieszkać, i żebyśmy się pobrali, zaraz, jutro. Nie chciała słuchać moich tłumaczeń. Zaczęła płakać, ja wrzeszczałem. Waliłem pięścią w ścianę - spojrzał na dłoń, jakby spodziewał się dojrzeć na niej jeszcze ślady z tamtego wieczoru. - W końcu wsiadła w samochód i pojechała. Ja poszedłem jeszcze do baru, wypiłem kilka piw, do­piero potem wróciłem do domu. No, i zwinęły mnie gliny. Jezu, ale miałem wtedy pietra.

- Domyślasz się, dlaczego Beth oskarża cię o gwałt?

- Nie domyślam się, wiem. - W oczach Chada nie było już arogancji tylko bezradność. - Przy­słała mi gryps przez moją matkę. Kiedy wróciła tamtego wieczoru do domu, w zdenerwowaniu po­wiedziała wszystko ojcu. Stary się wściekł. Zaczął ją bić, wyzwał od najgorszych, straszył, że jeśli nie powie tego, co jej każe, zabije nas obydwoje. Beth przeraziła się. Kiedy matka wróciła do domu, stary powiedział, że zgwałciłem Beth i wezwał po­licję.

- Gdzie masz ten Ust?

- Zniszczyłem. - Chad bezradnie rozłożył ręce, widząc minę Diany.

- Jeśli napisze do ciebie znowu, nie pozbywaj się tej korespondencji.

- Nie chcę jej narażać. Kiedy gliny mnie zwi­nęły, wystraszyłem się, ale byłem też wściekły.

Myślałem, że Beth próbuje się na mnie odegrać. Wygląda na to, że posiedzę kilka lat.

- Tak ci się spodobało? Twoja cela w areszcie to hotel w porównaniu z więzieniem - powiedzia­ła Diana, odsuwając papiery.

Chadowi zaczęły drżeć wargi.

- Jakoś wytrzymam.

- Będziesz siedział z prawdziwymi gwałciciela­mi - powiedziała chłodno. - Z mordercami. Z ludźmi, którzy są w stanie zabić, nie mrugnąwszy nawet okiem. Pomyśl, jak Beth będzie się czuła, wie­dząc, że masz do odsiedzenia kilkuletni wyrok?

- Da sobie radę. Kilka lat to nie wieczność - mruknął Chad bez przekonania.

- Chcesz stracić dwadzieścia lat życia? Zgo­dzisz się, żeby jej ojciec postawił na swoim? Bądź dorosły - rzuciła niecierpliwie. - To nie zabawa. Czeka cię proces o gwałt. Możesz dostać doży­wocie. - Chad zbladł, ale nic nie powiedział. - Będziesz zeznawał jako - świadek, Beth również. Musicie powiedzieć sądowi, co naprawdę zdarzyło się tamtego wieczoru. Jeśli skłamiecie, dostanie wyrok za składanie fałszywych zeznań.

- Jeśli się przyznam do winy... Diana włożyła notes do teczki.

- Skoro chcesz grać bohatera, dlatego że twoja dziewczyna boi się swojego ojca, znajdź sobie in­nego adwokata. Ja nie bronię idiotów.

Chciała wstać, ale Chad chwycił ją za rękę.

- Nie chcę zaszkodzić Beth, ona jest śmiertel­nie wystraszona.

- I będzie wystraszona, dopóki nie powie pra­wdy. A może po prostu nie wierzysz, że cię kocha?

- Powiedz mi, co mam robić. - Chad wreszcie skapitulował.

Kiedy godzinę później Diana wróciła do biura, ze zmęczenia ledwie trzymała się na nogach. Lucy podniosła na nią wzrok znad klawiatury, przestała na moment pisać.

- Wyglądasz tak, że przydałby ci się kubek go­rącej kawy.

Diana uśmiechnęła się blado.

- To widać?

- Jasne. Zaraz włączę ekspres i... - Zanim zdą­żyła dokończyć zdanie, zadzwonił telefon.

- Sama sobie przygotuję kawę, a ty podnieś słuchawkę.

Diana przeszła do kuchni. Ciągle miała przed oczami bladą, wystraszoną twarz Chada. Co teraz czuje Beth? Gdyby mogła z nią porozmawiać. Ba, na to nie pozwoli ani prokurator, ani ojciec dziew­czyny.

Rozcierając sztywny kark, zapatrzyła się w ok­no, zapominając o kawie. Być może uda się jej wydobyć prawdę z Beth w czasie pierwszych przesłuchań. Być może, być może. Zbyt wiele wątpliwości, tymczasem ważył się los niewinnego chłopaka.

- Ciężki miałaś dzień? - W progu stanął Caine.

- Owszem. - Jak dobrze go widzieć, pomyślała z radością. Jak to dobrze, że jest ktoś, z kim może porozmawiać, kto zrozumie jej problemy.

- Zajęty?

Caine pomyślał o rozłożonych na biurku papie­rach, ale pokręcił przecząco głową.

- Nie. Napiłbym się kawy. Rozmawiałaś z Chadem Rutledgem?

- Biedny chłopak. Wszedł do pokoju rozmów, odgrywając wczesnego Brando, wiesz, taki twar­dziel z ulicy, tyle że nie mógł powstrzymać drże­nia rąk.

- Dał ci wycisk? - Caine postawił kubki z ka­wą na stole i usiadł naprzeciwko Diany.

- Próbował. Potem oznajmił, że zgwałcił Beth Howard.

Caine gwałtownie uniósł głowę.

- Co takiego?

- Ot, tak po prostu, zgwałcił mimochodem, bo nie miał akurat nic lepszego do roboty. Im bardziej usiłował mnie przekonać do swojej wersji, tym bardziej drżały mu ręce. Dopiero kiedy zaczęłam domagać się szczegółów, pękł. - Powtórzyła Caine'owi całą rozmowę, słowo po słowie. - Usiło­wałam przekonać go, że głupio robi i w ten sposób nie osłoni Beth. Byłam twarda. Och, Caine, oni obydwoje są jeszcze tacy młodzi. - Wstała i pode­szła do okna.

Królewna wyszła ze swojej wieży. Chciał tego, sam ją do tego popychał, a teraz zaczął się o nią bać. Tak bardzo zaangażowała się w tę sprawę.

- Wiesz przecież, że nie zawsze możemy, ba, nawet nie powinniśmy, niańczyć naszych klientów - zaczął powoli.

- Wiem, ale trudno pogodzić się z własnym okrucieństwem, z tym, że tak spokojnie możesz smagać kogoś słowami. Trząsł się, pocił, a ja nie okazałam mu cienia współczucia.

- Dałaś mu dokładnie to, czego potrzebował, a teraz wyrzucasz sobie, że postąpiłaś dokładnie tak, jak powinnaś. Od okazywania współczucia ma matkę. Ty masz go bronić. Jeśli dasz się ponieść emocjom, nie masz czego szukać w sali sądowej. Tam musisz być obiektywna. - Głos Caine'a brzmiał zimno, surowo.

- Wiem. - Diana odwróciła się, zaciskając dło­nie. Pragnęła, żeby Caine ją pocieszył, wziął w ra­miona. Nie, skarciła się natychmiast. Sama musi się z tym uporać. - Pozbieram się przed następną rozmową z Chadem - powiedziała krótko. To właśnie Caine chciał usłyszeć. - Pójdę na górę po­pracować - uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Jutro rano przychodzi pani Walker. Ta kobieta, która chce wnieść pozew rozwodowy - dodała, widząc pytające spojrzenie Caine'a.

.. - Ach, prawda - bąknął, niepewny własnych myśli i odczuć. - Podłączyli ci już telefon.

- To dobrze. Pójdę już - powtórzyła, ale nadal stała bez ruchu przy oknie.

- Diano - zaczął Caine z wahaniem. - Masz coś jutro poza wizytą pani Walker?

- Nie, żadnych spotkań. Tylko papierkową ro­botę.

- Muszę jechać jutro do Salem, zobaczyć się z kimś w sprawie Virginii Day. Może pojechałabyś ze mną? Oderwiesz się na chwilę od biurka.

- Mogę jechać - zgodziła się bez namysłu. - Dopóki jeszcze mam wolny czas.

- Świetnie. Ruszymy zaraz po twoim spotkaniu z panią Walker.

Na moment zaległo niezręczne milczenie. Śmie­szne, pomyślała Diana. Dwoje ludzi, których ży­wiołem jest słowo, nagle ma kłopoty z wypowie­dzeniem najprostszych zdań.

- O w pół do jedenastej, najpóźniej o jedena­stej, powinnam być gotowa. - Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale w głowie miała kompletną pustkę. - Pójdę do siebie.

Kiedy kroki Diany ucichły, Caine podszedł do ekspresu, ponownie napełnił kubek, po czym usiadł przy stole i zapalił papierosa.

Co się z nim dzieje? Kiedy pytał Dianę, czy pojedzie jutro do Salem, czuł się jak sztubak. Nie, nawet jako sztubak nie był taki nieporadny. Nigdy nie miał też problemów z kontaktem z kobietami. Lubił ich towarzystwo, dobrze się z nimi czuł, ale ostatnio spędzał wieczory samotnie w domu. Nie pamiętał już, kiedy myślał o innej kobiecie poza Dianą. Zaprzątała jego myśli, a jednocześnie wprawiała w dziwne zakłopotanie. Nie potrafił na­zwać swoich uczuć.

Zły na siebie wstał i podszedł do okna. Chryste, czyżby się zakochał? Nie, to śmieszne.

Poirytowany, wylał resztkę kawy do zlewu. Człowiek nie dożywa sobie tak spokojnie trzydzie­stki, żeby nagle, ni stąd ni zowąd, rzucać się na złamanie karku w pogoni za czymś, co pewnie na­wet nie istnieje. Chyba... chyba że zwariował.

Musi być przepracowany, powiedział sobie. Zbyt wiele zarwanych nocy, zbyt wiele spraw. Po­winien dobrze się wyspać i umówić na randkę z ja­kąś dziewczyną. Jutro będzie miał jaśniejszy umysł i spojrzy na wszystko z dystansu.

Tylko że jutro Diana nie zniknie nagle z jego ży­cia. Klnąc pod nosem, ruszył do swojego gabinetu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Wyprawa do Salem mogłaby być nawet miła, gdyby Diana od początku nie czuła, że coś jest nie tak. Caine dużo mówił i humor mu dopisywał, a mimo to w samochodzie panowało dziwne na­pięcie. Ponieważ nie potrafiła dokładniej określić tego nastroju, uznała, że jest przeczulona i przy­pisuje Caine'owi własne odczucia.

Bo też od wczorajszego dnia nie mogła znaleźć sobie miejsca, co po części przypisywała spotkaniu z Chadem Rutledgem. Poirytowana, powtarzała sobie, że dobry adwokat musi umieć wypośrodkować pomiędzy zawodowym dystansem i emo­cjonalnym zaangażowaniem w sprawę. Zamiast o tym myśleć, powinna pójść za radą Caine'a, od­prężyć się i cieszyć przejażdżką.

- Nie powiedziałeś mi, z kim zamierzasz spot­kać się w Salem - zagadnęła.

Caine z trudem oderwał się od własnych roz­myślań. Podobnie jak Diana był rozdrażniony, i jak ona wiązał ten stan ze sprawami zawodowy­mi, broń Boże prywatnymi.

- Z cioteczną babką Agatą. Diana parsknęła śmiechem.

- Nie musisz zmyślać, wystarczy powiedzieć, żebym pilnowała swoich spraw.

- Mam się spotkać z cioteczną babką Virginii Day, Agatą - wyjaśnił Caine. Mów o sprawie, napomniał się w myślach. Zagadaj to, co czu­jesz. - Ta wspaniała dama zna podobno Ginnie lepiej niż ktokolwiek inny. Niestety, kilka tygo­dni temu złamała nogę na łyżwach i teraz leży w szpitalu.

- Cioteczna babka Agata jeździ na łyżwach?

- Jak widać.

- Ile ma lat?

- Sześćdziesiąt osiem.

- Hmmm. Czego się spodziewasz po tej roz­mowie?

Czego się spodziewa? Jeszcze kilka dni temu zbyłby to pytanie wzruszeniem ramion albo jakąś gładką uwagą. Sprawa, powtórzył sobie, myśl o sprawie.

- Oskarżenie mówi o morderstwie pierwszego stopnia. Chcę ustalić, czy Ginnie zwykle nosiła przy sobie pistolet. Jeśli udowodnię, że działała w obronie koniecznej, może uda mi się przekonać ławę przysięgłych, że poszła do mieszkania Laury Simmons, żeby rozmówić się z aktualną kochanką męża, a nie żeby go zabić.

- Aktualną kochanką - powtórzyła Diana. - Musiał mieć ich sporo.

- Detektyw, którego Ginnie wynajęła kilka miesięcy wcześniej, zebrał imponującą dokumen­tację, z której wynika, że doktor Francis Day nie tracił czasu. Gdybym mógł przedstawić zgroma­dzone przez niego materiały sądowi, może przy­sięgli okazaliby większe zrozumienie dla oskarżo­nej. Z drugiej strony te materiały to mocne mo­tywy zabójstwa.

- Postanowiłeś zatem skupić się na sprawie pi­stoletu?

Caine przypalił papierosa i pokiwał głową. Uczucie niepewności i rozdrażnienia minęło. Zno­wu stał na pewnym gruncie.

- Ginnie twierdzi, że nie rozstawała się z bro­nią. Ciągle się bała, że ktoś ją napadnie. Miała bzika na tym punkcie i nic dziwnego, skoro zwyk­ła obwieszać się biżuterią wartą kilkadziesiąt ty­sięcy dolarów.

- Tak - przypomniała sobie Diana. - Media za nią nie przepadały. Wyrobiły jej opinię rozkapry­szonej, zepsutej dziewczynki, która ma więcej pie­niędzy niż klasy.

- To prawda - przytaknął Caine. - Mogę się tylko cieszyć, że nie zasiadasz na ławie przysię­głych.

- Rzeczywiście, ostatnio jestem cięta na osóbki jej pokroju. Irene Walker zdaje się przeciwień­stwem Virginii Day.

- Jak udało się spotkanie?

- Siniaki z jej twarzy jeszcze nie znikły - za­częła Diana zasępionym głosem. - Chyba nigdy jeszcze nie spotkałam kobiety, która równie nisko by się ceniła. Sprawia takie wrażenie, jakby wie­rzyła, że zasługuje na bicie. Przyjaciółka, do której się przeniosła, przekonała ją, żeby wniosła jednak sprawę przeciwko mężowi o znęcanie się fizyczne, ale... - Pokręciła głową. - Mam wrażenie, że Ire­ne Walker jest jak gąbka: nasiąka emocjami ludzi, z którymi przestaje. Wbiła sobie do głowy, a wła­ściwie mąż wbił jej do głowy, że bez niego będzie niczym. Poradziłam jej, żeby poszła do psycho­terapeuty. Rozwód będzie dla niej ciężkim prze­życiem. Potrzebuje fachowej rady, wsparcia. Cią­gle nosi na palcu obrączkę - dodała z niedowie­rzaniem.

- Pozbycie się jej dla kogoś takiego jak Irene Walker byłoby dowodem ostatecznego zerwania - zauważył Caine.

- Możesz sobie wyobrazić, że są małżeństwem zaledwie od czterech lat, a ona nie pamięta nawet, ile razy ją poturbował. Chętnie pogadam sobie z nim w sądzie.

- Jeśli dobrze pamiętam, są świadkowie dwóch ostatnich pobić. Masz gościa na patelni.

- I bardzo dobrze. Chciałabym, żeby sprawa jak najszybciej trafiła na wokandę, dopóki pani Walker, patrząc w lustro, widzi jeszcze siniaki na twarzy. Obawiam się, że ta kobieta ma wyjątkowo krótką pamięć.

Caine zerknął na teczkę leżącą u stóp Diany.

- Chcesz nad tym dzisiaj pracować?

- Zamierzam przygotować sobie zestaw pytań dla Walkera. Najpierw przeprowadzimy rozwód, a potem zafundujemy krewkiemu mężowi proces o znęcanie się.

- Żądasz krwi? Diana uśmiechnęła się.

- Ktoś kiedyś powiedział mi, że sprawy trzeba stawiać jasno. - Urwała i nagle zmieniła temat. - Jak długo masz ten samochód? - zapytała, prze­suwając palcami po skórzanym obiciu fotela.

- Samochód? - Caine zamrugał powiekami, zaskoczony pytaniem.

- Myślę o tym, żeby kupić sobie nowy wóz. Caine uśmiechnął się. Aha, Diana się otwiera, zaczyna mówić o sobie.

- Chcesz kupić jaguara?

- Może. - Uniosła lekko brwi. - Chyba że są zarezerwowane wyłącznie dla byłych prokurato­rów stanowych.

- Ja raczej widziałbym cię w mercedesie. To samochód stateczny i elegancki.

- Próbujesz mnie obrazić?

- Skądże. Potrafisz prowadzić wóz z ręczną zmianą biegów?

- A jednak próbujesz mnie obrazić.

Caine bez słowa zjechał na pobocze, wysiadł i otworzył drzwi od strony pasażera.

- Siądź za kierownicą.

- Ja?

Z trudem powściągnął uśmiech na widok za­skoczonej, ale radosnej miny Diany. Lubił chwile, kiedy zapominała o swych wytwornych manie­rach.

- Jeśli chcesz kupić samochód, musisz go naj­pierw poczuć. Chyba że - dodał, przeciągając sło­wa - nie potrafisz prowadzić wozu z pięcioma biegami.

- Potrafię prowadzić każdy - oznajmiła butnie.

- Świetnie. - Caine zajął jej miejsce. - Powiem ci, gdzie skręcić.

Diana wrzuciła pierwszy bieg. Pod palcami czu­ła lekką wibrację. Zerknęła w lusterko wsteczne i wyjechała na szosę.

- Cudowny! - zawołała. - Boję się, że gdybym taki miała, ciągle płaciłabym mandaty za przekra­czanie szybkości. Wspaniałe uczucie, wiedzieć, że można nacisnąć na gaz i po chwili mieć sto pięć­dziesiąt na godzinę na liczniku. Dlatego go kupi­łeś? - zapytała, wrzucając piąty bieg.

- Lubię rzeczy, które mają styl - mruknął, wpatrując się w profil Diany. Wyobraził sobie, jak pędzi pustą drogą w letni wieczór, a wiatr rozwie­wa jej włosy. - Fascynujesz mnie, Diano.

Posłała mu przekorny uśmiech.

- Dlatego, że potrafię prowadzić jaguara, nie zjeżdżając na przeciwny pas ruchu?

- Dlatego, że masz styl. Skręcamy zaraz, o tutaj.

Diana usadowiła się w kącie szpitalnej pocze­kalni, a Caine poszedł zobaczyć się z Agatą Grant. Czekała już na niego: uróżowana, z nieskazitelną fryzurą, w pościeli obszytej różową koronką. Kie­dy wszedł, odłożyła jakieś czasopismo sportowe.

- Wreszcie ktoś, na kim można zawiesić oko - stwierdziła z uznaniem. - Siadaj, mój drogi.

Caine uśmiechnął się szeroko na to powitanie.

- Dzień dobry, pani Grant. Jestem Caine Mac­Gregor.

- A wiem, adwokat Ginnie - starsza pani ski­nęła głową i wskazała mu krzesło. - Ta dziewczy­na zawsze miała dobry gust, jeśli chodzi o męż­czyzn. No i nawarzyła sobie piwa.

Caine zdjął z krzesła stertę kolorowych maga­zynów i usiadł.

- Mam nadzieję, że mi pani pomoże, pani Grant. Dziękuję, że zgodziła się pani mnie przyjąć mimo choroby.

Agata machnęła ręką ze wzgardliwym prychnięciem.

- Będę na nogach szybciej, niż te konowały myślą. - Tu uśmiechnęła się smutno. - Tyle że na razie trzeba się będzie pożegnać z jazdą figurową. Ale do rzeczy. Powiedz mi, mój drogi, z czym przychodzisz.

- Wie pani oczywiście, że Ginnie jest oskar­żona o zamordowanie Francisa Daya. - Kiedy starsza pani skinęła głową, ciągnął dalej: - Poszła do mieszkania Laury Simmons, wiedząc, że za­stanie męża u jego kochanki.

- Jednej z wielu - zauważyła Agata cierpko. Caine uniósł lekko brew.

- Pani Simmons na prośbę Ginnie zostawiła oboje sam na sam - kontynuował. - Kiedy dwa­dzieścia minut później wróciła do mieszkania, Day już nie żył, a Ginnie siedziała na kanapie z pisto­letem w dłoni. Dostał dwie kule z bliskiej odle­głości. Pani Simmons wpadła w histerię, pobiegła do sąsiadów i stamtąd wezwała policję.

- Ginnie go zabiła. - Agata odsunęła leżące na kołdrze czasopisma. - Co do tego nie ma naj­mniejszych wątpliwości.

- Tak, nie próbuje zaprzeczać, twierdzi jednak, że kiedy została z mężem sama, ten zrobił się agre­sywny. Początkowo krzyczeli na siebie, potem Ginnie zagroziła, że wystąpi o rozwód i że ujawni wszystkie materiały zebrane przez detektywa, cze­go Day chciał za wszelką cenę uniknąć. Ubiegał się o stanowisko ordynatora chirurgii w Boston General Hospital i tego typu rozgłos mógłby mu poważnie zaszkodzić.

Agata zaśmiała się sucho.

- O tak, Frannie był bardzo czuły na punkcie swojej opinii. Chciał uchodzić za oddanego swo­jemu powołaniu lekarza, a tymczasem był zwy­kłym rozpustnikiem.

Jest silna, bardzo silna, pomyślał Caine z uz­naniem, podejmując swoją relację.

- Day wpadł podobno w szał, uderzył Ginnie, pchnął ją na podłogę, chwycił lampę z komody. Krzyczał, że zabije żonę. Kiedy się do niej zbliżył, wyciągnęła pistolet z torebki i strzeliła.

Agata spojrzała bystro na Caine'a.

- Wierzysz jej?

- Wierzę, że Virginia Day zastrzeliła męża w chwili paniki, działając w obronie koniecznej - powiedział po chwili.

- Ginnie to zepsuta dziewczyna. Rozpieścili­śmy ją. Łatwo wpada w gniew i nie myśli wtedy o konsekwencjach. Nie potrafiłaby jednak zabić z zimną krwią, co to, to nie.

- Żeby to udowodnić, muszę najpierw ustalić, dlaczego na spotkanie z mężem zabrała pistolet - powiedział Caine.

- Ona nie ruszy się na krok z domu bez broni - mruknęła Agata z niesmakiem. - Obrzydlistwo. Pytałam ją wiele razy, po co jej ten pistolet, ale ona tylko się śmiała. Ciociu Agie, mówiła, jak ktoś będzie chciał na mnie napaść, czeka go niespo­dzianka. - Agata prychnęła. - Głupia sroka obwie­szała się brylantami, szmaragdami i tak paradowa­ła po Back Bay, po Manhattanie. Dopóki miała ten swój przeklęty pistolet w torebce, niczym się nie przejmowała.

- Często widywała pani u niej pistolet?

- Owszem. Ilekroć miałyśmy gdzieś iść razem, zawsze zabierała go ze sobą. Kiedyś otworzyła to­rebkę podczas jakiegoś przyjęcia, też go miała. Pa­miętam, że zrobiłam jej wtedy straszną awanturę. Ale gdzie tam, mogłam sobie strzępić język.

- Zezna pani pod przysięgą, że Virginia Day miała zwyczaj nosić przy sobie pistolet kaliber dwadzieścia dwa? Że widziała go pani u niej wie­lokrotnie i próbowała nawet zwracać uwagę na niewłaściwość takiego postępowania?

- Skarbie, dla niej mogłabym nawet skłamać i pójść do piekła. - Agata uśmiechnęła się chłod­no. - Nie znosiłam tego dwulicowego łajdaka, jej męża.

- Pani Grant...

- Uspokój się, chłopcze. W tej sprawie mogę zeznawać z ręką na sercu i nie popełnię grzechu.

Zdziwiłabym się, gdyby Ginnie nie miała przy so­bie pistoletu tamtego wieczoru.

- Dobrze. Pani deklaracja pójścia do piekła niech zostanie między nami.

- Rozumiemy się. - Agata posłała Caine'owi chytry uśmieszek i zmierzyła go bacznym spojrze­niem. - Ty i Ginnie... chyba nie.

- Jestem jej pełnomocnikiem - oznajmił Caine, wstając. - Dziękuję, pani Grant.

- Gdybym miała czterdzieści lat mniej i oskar­żyli mnie o morderstwo, przysięgam, że byłbyś nie tylko moim pełnomocnikiem.

Caine z uśmiechem ucałował dłoń starszej pani.

- Proszę nikogo nie zabijać, Agato. Z trudem mógłbym się pani oprzeć.

Diana siedziała tam, gdzie ją zostawił. Stał dłu­gą chwilę i przyglądał się, jak pochłonięta pracą robi notatki. Nie przerywał jej, to ona dostrzegła go pierwsza.

- Dawno tu jesteś? - zdziwiła się, podnosząc głowę znad papierów.

- Chwilę. Nie każdy potrafi się tak wyłączyć jak ty.

- To jeden z moich talentów. - Wrzuciła notes i akta do teczki. - Rozwinięty z konieczności ochrony przed cioteczką. Jak ci poszło?

- Znakomicie. Twoja ciotka była taka okropna?

Diana natychmiast zesztywniała.

- Ciotka? - zapytała chłodno.

- Tak, ciotka. Pytam, czy była bardzo okropna?

- Lubiła sentencje w rodzaju: „Dama nigdy nie zakłada brylantów przed piątą po południu”.

- O, cholera. Zastanawiam się, czy nie byłem dla ciebie zbyt ostry w Atlantic City - powiedział Caine, kiedy ruszyli w stronę windy.

Diana spojrzała na niego zaskoczona.

- Skąd akurat teraz przyszło ci to głowy?

- Myślałem o Agacie. - Caine nacisnął przy­cisk parteru. - Nie aprobuje stylu życia i postępku swojej siostrzenicy, aleją kocha. To widać. Wydaje mi się, że w twoim przypadku było odwrotnie.

- Ciotka Adelaide aprobowała mnie taką, jaką chciała mnie widzieć. - Diana ze wzruszeniem ra­mion wysiadła z kabiny. - A jeśli chodzi o miłość, nigdy mnie nie kochała, ale też nie udawała, że kocha. Nie mogę jej za to winić.

- Dlaczego nie, u licha?

- Nie możesz winić człowieka za to, co czuje albo czego nie czuje - odparła spokojnie i odwró­ciła się na znak, że konwersacja skończona.

Zirytowany Caine chwycił ją za rękę.

- Owszem, możesz. Jak najbardziej możesz.

- Zostaw to, Caine. Ja już przebolałam. Było, minęło. O Boże, spójrz - zawołała nagle. Na ulicy w najlepsze padał gęsty śnieg.

- I wierz tu prognozom. Do wieczora miał być spokój, ani jednego płatka śniegu.

Diana naciągnęła rękawiczki.

- Zapowiada się interesujący powrót do Bosto­nu - powiedziała, wychodząc w zawieję.

- Jeśli będziemy mieli szczęście, uciekniemy przed śniegiem. - Zanim doszli do samochodu, obydwoje byli pokryci białymi płatkami.

- Może powinniśmy wrócić do szpitala i prze­czekać - zawahała się Diana.

- To najgorsze, co moglibyśmy zrobić. Spró­bujemy wyjechać.

Przez pierwszych dwadzieścia minut posuwali się naprzód stosunkowo łatwo, ale w miarę przejecha­nych kilometrów śnieg stawał się coraz bardziej gęsty, a wiatr bardziej porywisty. W końcu wycieraczki przestały nadążać z odgarnianiem białego tumanu.

- Zrobiło się paskudnie - mruknęła Diana, wi­dząc, jak jadący przed nimi samochód wpada w poślizg i omal nie koziołkuje, zanim kierowca zdążył zapanować nad kierownicą.

Po kilku minutach jazdy przydarzyło im się do­kładnie to samo. Caine w ostatniej chwili zdołał wymanewrować tańczącego na śliskiej nawierzch­ni jaguara.

- To samobójstwo jechać w taką pogodę - mruknął, kiedy już wyrzucił z siebie kilka soczys­tych przekleństw. - Zatrzymamy się w pierwszym hotelu i przeczekamy do rana. - Rzucił Dianie uważne spojrzenie. - Wszystko w porządku?

- Zapytaj mnie, kiedy przestanę się modlić - powiedziała z westchnieniem.

Parsknął śmiechem i zmrużył oczy, usiłując coś dojrzeć pośród zamieci.

- Zdaje się, że mamy szczęście.

- Aha, jest neon. Notel. - Jedna laseczka w li­terze M się nie paliła. - Notel, nie motel - po­kpiwała Diana. - Doskonałe schronienie przed bu­rzą śnieżną.

Caine omiótł wzrokiem skromny parterowy pa­wilon i zaparkował przed wejściem.

- Na luksusy nie mamy co Uczyć.

- Ale na dach nad głową chyba tak? - . Być może.

- To powinno nam wystarczyć. - Diana pchnę­ła z całych sił drzwiczki, mocując się z wiatrem. Kiedy wreszcie udało jej się wysiąść, natychmiast zapadła po kolana w zaspę. - Cudownie! Jest cu­downie! - zawołała ze śmiechem.

- Powinnaś była powiedzieć mi, że się boisz. - Caine objął ją ramieniem i pociągnął do wejścia.

- Miałam zamiar, kiedy wyczerpię cały zapas modlitw.

Wewnątrz owionął ich kwaśny zapach piwa i ta­nich papierosów. Recepcjonista podniósł leniwe spojrzenie znad gazety.

- Tak?

- Chcemy wynająć dwa pokoje na jedną noc.

- Mam tylko jeden.

Diana zerknęła na Caine'a, a potem na szklane drzwi wejściowe i zorientowała się w lot, że do niej należy decyzja.

- Weźmiemy go - rzucała, myśląc o strachu, jaki towarzyszył jej przez całą drogę. Wolała już nie ryzykować.

Recepcjonista wyjął klucz spod kontuaru.

- Dwadzieścia dwa pięćdziesiąt - powiedział, nie wypuszczając go z rąk. - Gotówką. Płatne z góry.

- Można tu gdzieś coś zjeść? - zapytał Caine, odliczając banknoty.

- Jest restauracja. Czynna do drugiej. Pokój na zewnątrz, na lewo, numer dwadzieścia siedem. Do dziesiątej trzeba się wymeldować albo płacicie za następną dobę. Telewizja za darmo, filmy płatne.

Caine podał mu pieniądze i odebrał klucz.

- Miły facecik - zauważyła Diana, kiedy brnęli przez śnieg do swojego numeru. - Wspomniałeś coś o jedzeniu?

- Głodna? - zapytał Caine, zatrzymując się przed odrapanymi drzwiami.

- Umieram z głodu. Nie zdawałam sobie spra­wy, że... - przyznała i słowa zamarły jej na ustach. Pokój o różowych ścianach niemal w całości wypełniało ogromne łoże zasłane kapą w krzykliwy kwiecisty wzór. Poza nim stało tu tyl­ko jedno krzesło i coś, co stanowiło nędzną imi­tację stołu. Na domiar wszystkiego na suficie nad łóżkiem pyszniło się ogromne, pokryte grubą war­stwą kurzu lustro.

- Nie jest to Ritz - powiedział Caine, z trudem powstrzymując się, by nie wybuchnąć śmiechem na widok zdumienia Diany. - Ale ma dach.

- Hmm. - Po raz ostatni zerknęła z powątpie­waniem na lustro, uznając, że lepiej nie zastana­wiać się w tej chwili nad wystrojem wnętrz w podrzędnych zajazdach przydrożnych.

- Zobaczę, co tu można dostać do jedzenia, i przyniosę ci coś do pokoju - zaofiarował się Cai­ne, stropiony perspektywą spędzenia nocy w jed­nym łóżku z Dianą. Będzie przez najbliższe go­dziny musiał udawać starszego brata. Obiecał sobie przecież solennie, że jej nie tknie. - Na co masz ochotę?

- Wszystko jedno. Byle szybko i żeby dało się zjeść.

Kiedy Caine wyszedł, rozejrzała się ponownie po pokoju. Nie jest tak źle, powtarzała sobie bez przekonania, jeśli przymknąć oczy. Przynajmniej ciepło.

Zdjęła płaszcz i poszukała wzrokiem szafy. Wyposażenie nie uwzględniało takich ekstrawagancji, rzuciła go więc na komodę i zzuła botki. Miała wielką ochotę na gorącą kąpiel, postanowiła jednak jeszcze z tym zaczekać.

Ułożyła się wygodnie na łóżku. Może włączyć telewizor? Dopiero teraz zauważyła maleńką czar­ną skrzynkę obok odbiornika. Przyjrzawszy się uważniej urządzeniu, doszła do wniosku, że to ro­dzaj licznika przyjmującego ćwierćdolarówki. Przypomniała sobie, że recepcjonista wspominał o płatnych filmach, i postanowiła sprawdzić, jak działa intrygująca maszyneria. Może powinni urzą­dzić sobie maraton filmowy, w ten sposób łatwiej im będzie spędzić noc we wspólnym pokoju. Mu­szą pamiętać, że obydwoje są prawnikami i tylko prawnikami, a nie kobietą i mężczyzną.

Postępując zgodnie z instrukcją na czarnej skrzynce, wrzuciła do niej trzy dwudziestopięciocentówki, przełączyła telewizor na właściwy kanał i na powrót umościła się wygodnie na łóżku. Przez chwilę patrzyła na ekran z otwartymi ustami, nie wierząc własnym oczom, po czym ryknęła głośnym, histerycznym śmiechem. Ze wszystkich moteli w całym Massachussetts musieli trafić aku­rat na taki, w którym są różowe ściany i takież filmy.

Właśnie wyłączyła telewizor, kiedy wrócił Caine.

- Wiesz, jakie oni tu mają filmy? - zapytała, zanim zdążył zamknąć za sobą drzwi.

Caine otrzepał się z śniegu niczym pies.

- Owszem. Chcesz jeszcze jedną dwudziestopięciocentówkę?

- Bardzo dowcipne. Straciłam przed chwilą sie­demdziesiąt pięć centów, żeby zobaczyć fragment pornosa. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby za chwilę pojawiła się tu obyczajówka.

- W taką pogodę? - zdziwił się Caine, stawia­jąc na stole dwie torby z jedzeniem.

- To kolacja tak pachnie?

- Powiedzmy. Prosiłem o coś na szybko, ale czy da się to zjeść, to inna sprawa. Ty pier­wsza.

- Młoda prawniczka otruta w hotelu - mruk­nęła Diana, rozwijając hamburgera.

- Przyniosłem też frytki. - Caine zerknął do . torby. - Chyba to są frytki. - Mam też wino i ka­wę. - Wyjął zamknięte kubki jednorazowe i bu­telkę. - Czerwone, to jedno da się o nim powie­dzieć na pewno.

- Mamy pić z butelki?

- Sprawdzę w łazience, może są jakieś szklan­ki. Nie rozbolał cię jeszcze żołądek?

- Nie. - Diana odważyła się spróbować frytek. - Dalej tak pada?

- Jeszcze gorzej. - Caine wrócił z dwoma pla­stikowymi szklankami.

- Może obejrzymy wiadomości - zaproponowała, siadając na łóżku. - Jeśli na tym da się je oglądać.

Caine ze śmiechem sięgnął po swojego ham­burgera.

- Biedna Diana. To musi być dla ciebie pra­wdziwy szok.

- Nie jestem zaszokowana tylko zaskoczona - sprostowała z godnością. Upiła łyk wina, skrzy­wiła się i upiła ponownie. - Niezłe.

- Najlepsze, jakie było. Dolar pięćdziesiąt dzie­więć butelka.

- Caine? Musimy porozmawiać.

Wiedział, że to go czeka. Po drodze z restau­racji wszystko już sobie zaplanował.

- Nie śpię na podłodze - oznajmił stanowczo.

- Jest jeszcze wanna.

- Oczywiście. Jeśli tylko masz ochotę.

- Widzę, że galanteria wobec dam nikogo już nie interesuje - westchnęła.

- Mamy ogromne łóżko - zaczął Caine z peł­nymi ustami. - Jeśli nie chcesz uczynić z niego innego użytku poza spaniem.

- Nie chcę.

O taką właśnie odpowiedź mu chodziło. Jeśli ob­rócą wszystko w żart, może przetrwają jakoś tę noc.

- Ty możesz spać po jednej stronie, ja po dru­giej - dokończył, przekonując sam siebie, że to zupełnie proste i oczywiste rozwiązanie.

Prowadził przez dwie godziny w najgorszej za­wiei, nie może teraz odmówić mu godziwego wy­poczynku, pomyślała, a głośno spytała:

- Ty śpisz po swojej stronie, ja po swojej? Caine nachylił się, by dolać jej wina.

- Skoro nalegasz. Nie każ mi w znowu powta­rzać kwestii Clarka Gable'a.

- Kwestii Clarka Gable'a? - Diana zmarszczy­ła czoło, po chwili parsknęła śmiechem. - A tak Claudet Colbert, Ich noce.

- Właśnie. Pamiętasz? Prześcieradło dzielące pokój i rozmowy o burzeniu murów Jerycha. - Caine wzruszył ramionami. - Powiedziałem ci kiedyś, ja mogę poczekać. Potrafię być cierpli­wy.

Wstał i przeczesał włosy palcami.

- Pójdę się wykąpać, a ty kładź się już spać, masz za sobą męczący dzień.

- Zostawić zapalone światło?

- Nie. W tym pokoju trudno nie trafić do łóżka. Dobranoc, Diano. - Odwrócił się szybko, walcząc z pragnieniem, by wziąć ją w ramiona.

- Dobranoc.

Kiedy usłyszała wodę puszczaną do wanny, wstała z łóżka. Ty idiotko, wyrzucała sobie. Prze­cież niczego bardziej nie pragniesz, niż kochać się z nim.

Klnąc pod nosem, krążyła chwilę po pokoju.

Wreszcie zgasiła światło, położyła się i naciągnęła kołdrę na głowę.

Caine budził się powoli. Tuż przy sobie czuł coś ciepłego, miękkiego. Diana, jej zapach. Przy­garnął ją bliżej i zaczął przesuwać dłonią po je­dwabiu koszuli, a potem po delikatnej, aksamitnej skórze. Słodki sen. Szepcząc jej imię, odwrócił się i zaczął całować jej usta. Sen trwał, pocałunek tak­że. Caine nie myślał już o tym, co sobie obiecy­wał. Czuł palce Diany wpijające się w jego skórę, słyszał jej ciche pomrukiwanie. Obydwoje zapo­mnieli o wszystkim, dając się ponieść rozkoszy.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Diana z trudem otworzyła oczy. Leżała na środ­ku łóżka. Przytulony do niej Caine ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi, oddychał ciężko.

Nagle ocknęła się z rozkosznego odrętwienia. Szybko przeturlała się na swoją połowę.

- Jak mogłeś?

Caine uniósł głowę i spojrzał na nią nieprzyto­mnym wzrokiem.

- Co?

- Dałeś słowo! - Zaczęła gorączkowo szukać w pościeli swojej koszuli.

Nerwowo przeczesał palcami włosy.

- Diano.

- Powinnam była wiedzieć, że nie można ci za­ufać - fuknęła, wciągając koszulę i wyskoczyła z łóżka. - Nie wiem, dlaczego dałam się nabrać na ten układ.

- Układ?

- Ja na swojej połowie, ty na swojej - wypo­mniała mu z goryczą. - Ty i te twoje cholerne mu­ry Jerycha.

Zakłopotany, przesunął dłonią po czole.

- Zwariowałaś?

- Najwidoczniej - srożyła się - skoro uwierzy­łam, że wiesz, co to jest zwyczajna przyzwoitość.

- Poczekaj chwilę. - W półmroku przedświtu widział zaledwie jej sylwetkę i miotające wściekłe błyski oczy. Zły nie mniej niż ona, poderwał się z łóżka. Piękny koniec namiętnej nocy, pomyślał, klnąc w duchu.

- Żadne zaczekaj, żadne zaczekaj - awanturo­wała się Diana. - To było wstrętne.

Caine'a ogarnęła furia.

- Nie myślałaś tak jeszcze przed chwilą. Odrzuciła głowę do tyłu. Nie, nie myślała tak przed chwilą. Przed chwilą w ogóle nic nie my­ślała. Czuła tylko na sobie ciepło jego dłoni i pra­gnęła go tak, jak jeszcze nigdy w życiu.

- Nie miałeś prawa!

- Nie miałem prawa, tak? A ty?

- Ja na wpół spałam.

- Do ciężkiej cholery, ja też, Diano! Stało się. Nie planowałem tego.

- Nie, nie można teraz powiedzieć: stało się.

- A jednak stało się. - Zaciskając zęby z wściekłości, założył spodnie i koszulkę. Może i zawinił, ale nie był w tej winie osamotniony. - Nawet nie wiem, jak to się zaczęło, ale wiem jed­no, zapomniałaś się dokładnie tak samo jak ja.

Ta prawda ją zabolała i przeraziła.

- Chcesz mi wmówić, że nie wiedziałeś, co ro­bisz? - krzyknęła. - Że nie planowałeś tego?

- Twoim zdaniem zaplanowałem burzę śnież­ną? To moja wina, że w tym przybytku mieli tylko jeden wolny pokój? I że ten cholerny materac za­pada się na środku łóżka?

- Doskonale wiesz, o czym mówię - oznajmiła zimno. - I czego żałuję.

W pokoju zapadła martwa cisza. Diana ujrzała w oczach Caine'a wściekłe błyski, zaproszenie do walki, które z rozkoszą podjęła.

- Niczego nie żałujesz, podobnie jak ja. - Caine założył płaszcz, trzasnął drzwiami i tyle go widziała.

Stała na środku pokoju, zaciskając dłonie. Trzęsła się ze złości. Jak śmiał! Zaufała mu, a on ją oszukał, zwiódł. Sprawił, że czuła się cudownie.

Z cichym jękiem padła na łóżko i skuliła się pod kołdrą. Nie, nie! powtarzała sobie. To nie po­winno było się zdarzyć. Nie może tracić głowy dla kogoś, kto co tydzień ma inną dziewczynę, kto idzie do łóżka, z kim chce i kiedy chce.

Gdzie się nie obróci Caine, wszędzie Caine. To on niemal zmusił ją, żeby się pogodziła z Justinem. On pomógł jej zrobić pierwszy krok na drodze do zawodowej samodzielności, kiedy wróciła do Bo­stonu, a teraz próbuje rozbroić ją do końca, zmu­sza do ujawniania najskrytszych uczuć.

Zacisnęła powieki i zagryzła wargi. Nie, nie po­zwoli mu na to. Przez całe życie ktoś inny decy­dował o jej losie. Dość tego.

Z drugiej strony zawiniła, jeśli w ogóle można mówić o winie, w tym samym stopniu, co Caine. Chociaż na wpół śpiąca, wiedziała, co robi. Jak on dała się ponieść rozkoszy. A potem zachowała się jak ostatnia hipokrytka, miotając oskarżenia i zrzucając całą odpowiedzialność na Caine'a.

Odgarnęła włosy z czoła i rozejrzała się po pustym pokoju. Co teraz? Tak, musi go przepro­sić, przyznać, że nie miała racji. Nawet jeśli Caine nie będzie chciał przyjąć jej przeprosin, musi to zrobić.

Z ciężkim westchnieniem podniosła się z łóżka. Weźmie prysznic, ubierze się i poczeka, aż Caine wróci.

Dwie godziny później nadal go nie było. Gdzie on się podział? - pytała samą siebie po raz setny, wyglądając przez okno, za którym sypał śnieg z tą samą co poprzedniego dnia intensywnością. Chcia­ła wyjść, szukać go, ale Caine, wychodząc, wziął ze sobą klucz od pokoju. Mało prawdopodobne, by zaspany recepcjonista miał zapasowy.

Specjalnie to robi. Chce mnie ukarać, pomyślała ze złością. Pewnie siedzi teraz w restauracji i pa­łaszuje śniadanie, kiedy ja umieram z głodu. Była tak wściekła, że zapomniała już o wyrzutach su­mienia.

Zgrzytając zębami, chwyciła teczkę i rzuciła ją na środek łóżka. Nie będzie przejmować się Cainem MacGregorem. Zajmie się pracą i przeczeka zawieję. A Caine może w ogóle nie wracać. Wszy­stko jej jedno. Wyjęła papiery i zaczęła robić no­tatki.

Minęła jeszcze godzina, kiedy wreszcie usły­szała zgrzyt klucza w zamku. Odłożyła notes i wyprostowała się na łóżku. Caine w ani trochę nie lepszym usposobieniu niż trzy godziny wcześ­niej spojrzał na nią przelotnie i zdjął zaśnieżony płaszcz.

Dianie dawno już minęła ochota na przeprosiny i wyrażanie skruchy.

- Gdzieś ty się, do diabła, podziewał? - natarła. Caine rzucił płaszcz na krzesło.

- Zawieja nie uspokoi się jeszcze przez kilka godzin. Nie mają żadnego wolnego pokoju, a naj­bliższy motel jest dziesięć mil stąd - oznajmił, za­palając papierosa.

- Zbieranie tych informacji zajęło ci aż trzy go­dziny? - parsknęła. - Nie przyszło ci do głowy, że siedzę tutaj jak więzień?

Spojrzał na nią lekko zdziwiony.

- Nie mogłaś znaleźć drzwi?

- Zabrałeś ze sobą klucz!

Caine wzruszył ramionami, sięgnął do kieszeni i położył klucz na stole.

- Kupiłem szczoteczki do zębów - mruknął, rzucając jej jedną.

- Dziękuję - powiedziała lodowatym tonem. Nie przeprosi go, nawet gdyby mieli tkwić w tym obrzydliwym pokoju choćby i cały miesiąc, przy­rzekła sobie w duchu.

- Ponieważ wszystko wskazuje na to, że spę­dzimy tu kolejną noc - zaczęła - musimy poczy­nić pewne ustalenia.

- Ustalaj sobie, co chcesz, ja idę się ogolić. - Caine wziął torbę z zakupami i ruszył w stronę ła­zienki.

- Chwileczkę. Najpierw porozmawiamy. - Ze­skoczyła z łóżka i położyła mu rękę na piersi, za­trzymując w pół drogi.

- Nie popychaj mnie - warknął.

- Nie popychać! Myślisz, że możesz sobie tu wró­cić, jak gdyby nigdy nic, i najspokojniej w świecie oznajmić, że zamierzasz się ogolić? A to, co zaszło rano, to drobiazg, tak? Nieopatrzne omsknięcie?

- Może tak właśnie należy na to spojrzeć - oz­najmił ze spokojem.

- O nie, mój drogi. Nie pójdziesz się golić, do­póki nie wysłuchasz, co mam ci do powiedzenia.

- Wysłuchałem już rano. - Ominął ją i ruszył w stronę łazienki.

- Nie waż się wychodzić. - Diana w porywie furii chwyciła go za rękę.

Caine odwrócił się, złapał ją za ramiona i moc­no potrząsnął.

- Mam tego dość! - krzyknął. - Nie będę stał spokojnie i wysłuchiwał, jak ciskasz pod moim ad­resem absurdalne oskarżenia! Nie musiałem knuć żadnych planów, żeby zaciągnąć cię do łóżka, ro­zumiesz? Chciałaś tego tak samo jak ja i oboje doskonale o tym wiemy. Tylko ty nie masz dość odwagi, żeby się do tego przyznać.

- Nie będziesz mi mówił, do czego się przy­znawać. Rano spałam i...

- Teraz nie śpisz?

- Nie, do diabła! Teraz nie śpię.

- Świetnie. - Caine jednym zdecydowanym ru­chem przygarnął ją do siebie i zaczął całować, nie zważając na protesty.

Spleceni w uścisku padli na łóżko. Granica mię­dzy wściekłością a pożądaniem okazała się bardzo cienka.

Pół godziny później, kiedy oboje leżeli przytu­leni do siebie, wyczerpani miłością, Caine uniósł głowę.

- Wiem, że to zabrzmi nieprzekonująco, po tym, co wykrzyczeliśmy sobie rano, ale naprawdę niczego nie planowałem.

- Caine. Przepraszam, nie miałam racji - przyznała, wodząc palcami po jego wargach. - Wie­działam o tym i nie mogłam się pohamować. Gdy­bym przestała na ciebie wrzeszczeć, musiałabym przyznać, że cię pragnę. - Położyła mu głowę na ramieniu i zamknęła oczy.

Caine z westchnieniem pogłaskał ją po włosach.

- Kiedy wróciłem tutaj, przysięgałem sobie, że cię nie dotknę.

- A ja chciałam cię przeprosić.

- Całkiem dobry pomysł - przyznał. - Nikogo nigdy nie pragnąłem tak jak ciebie. Ty chyba też czujesz to samo - powiedział ostrożnie. - Nie chcę cię skrzywdzić. Wierzysz mi?

Chciała coś powiedzieć, ale wiedziała, że Caine nigdy nie zrozumie jej wątpliwości.

- Żadnych pytań. Wystarczy - uciszyła go po­całunkiem.

- Na razie - zgodził się, przytulając ją mocniej. - Wiesz, zaczynam lubić ten pokój - mruknął, zer­kając na lustro na suficie.— Wspaniały stąd widok.

Diana uśmiechnęła się krzywo.

- Teraz powinieneś poprosić mnie o dwudziestopięciocentówkę.

- Nie - powiedział, obracając się i całując ją w szyję. - Zawsze wolałem działać, niż się przy­glądać.

- Caine. Przepraszam, że poruszam taki proza­iczny temat, ale umieram z głodu.

- Uhmm. - Usta Caine'a wędrowały po jej ra­mieniu.

- Jestem bardzo głodna. Naprawdę.

- Jak bardzo?

- Tak bardzo, że gotowa jestem zjeść ostatnie­go wczorajszego hamburgera.

- To brzmi poważnie - mruknął, odrzucając kołdrę. - Dobrze, pójdę ci coś kupić.

- Dziękuję uprzejmie. - Usiadła na łóżku. Ledwie przestała czuć Caine'a blisko siebie, wróciło napięcie. Nie myśleć o tym, nakazała sobie. Jest przecież dorosła, a dorośli ludzie od czasu do czasu idą ze sobą do łóżka. To proste. - Pójdę z tobą.

- Pogoda jest okropna.

- Muszę stąd wyjść na chwilę. Ten róż zaczyna mnie przytłaczać.

Mnie też, pomyślał Caine. Coś się zmieniło. Nie potrafił już panować nad swoimi uczuciami, stały się zbyt silne, by się ich nie obawiać. Diana jest krucha, wrażliwa, czuł się za nią odpowiedzialny, a wcale nie miał pewności, czy w jest w stanie przyjąć na siebie taką odpowiedzialność. To tylko pożądanie, tłumaczył sobie w duchu. Pożądanie, które nie powinno komplikować mu życia.

- Załóż rękawiczki - powiedział, kiedy byli już gotowi do wyjścia.

Już na zewnątrz Diana wciągnęła głęboko mroźne powietrze, rozejrzała się po zaśnieżonym parkingu i omiotła wzrokiem pawilon motelu.

- Całkiem miło - powiedziała, kuląc się na wietrze.

- Będzie jeszcze milej, jak przejdziesz kilka­dziesiąt metrów.

Brnęli w kierunku restauracji ścieżką wydepta­ną przez gości pośród wysokich na ponad metr zasp. W pewnej chwili Diana wpadła po kolana w śnieg, zachwiała się i mocno chwyciła ramienia Caine'a.

- Na pewno nie chcesz wrócić do pokoju? - zawołał, przekrzykując wycie wiatru.

- Żartujesz? To tam? - wskazała na niewielki budynek restauracji.

- Aha. Ze względu na zamieć kuchnia działa dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszystkie trzydzieści pięć pokoi zajętych.

- Jesteś niewyczerpanym źródłem informacji. Chyba zjem dwa hamburgery.

- Pomówimy o twoich skłonnościach samobój­czych już na miejscu. Uważaj. - Przytrzymał ją za łokieć. - Tu gdzieś pod śniegiem są stopnie.

Zadyszani weszli do wnętrza cuchnącego sta­rym olejem, papierosami i czymś, co mogło przy­pominać bekon. W dużej sali stało kilkanaście zni­szczonych stolików z blatami z laminatu, przy nich wyściełane ceratą krzesła, W głębi sali królował bar z wysokimi stołkami, a na ladzie patera ze sprawiającymi wrażenie mocno czerstwych pą­czkami.

- To znowu pan? - Kelnerka przywitała Caine'a zalotnym uśmiechem, a potem zwróciła się do Diany - Niech pani usiądzie i ogrzeje się, skar­bie. Zaraz podam kawę.

- Proszę. - Wobec tak miłego powitania Diana zapomniała o pierwszym, odstręczającym wrażeniu.

- Kawa u nas jest zawsze - oznajmiła kelner­ka, stawiając na barze kubki. - Niech państwo pi­ją. Jestem Peggy. Podać coś do jedzenia? Mamy zupę jarzynową. Świeżutka.

- Może być - zadecydował Caine, siadając na wysokim stołku.

- Na początek - zgodziła się Diana, studiując ręcznie pisane menu.

- Dwie zupy, Hal - zawołała Peggy, nachylając się do okienka. - Dobrze dzisiaj idą BLT, kanapki z bekonem, sałatą i pomidorem - dodała, zwraca­jąc się na powrót do gości.

- Niech będą BLT - zgodził się Caine, zamknął kartę i pocałował Dianę w ucho. - Jedz, na co masz tylko ochotę. Jak już zjesz wszystko, co tu mają, zawsze jeszcze możemy karmić się cukier­kami i oranżadą.

- Jakiś ty pomysłowy - szepnęła Diana, mu­skając wargi Caine'a.

- Państwo z daleka? - zagadnęła Peggy.

- Z Bostonu - powiedział Caine i w tej samej chwili usłyszał ciche jęknięcie.

- Chanie też jechał do Bostonu. - Peggy po­klepała ze współczuciem dłoń młodego człowieka siedzącego obok Diany. - Ze swoją panną młodą.

- Tu mrugnęła porozumiewawczo do Caine'a.

- To miała być nasza podróż poślubna - użalił się Charlie znad kubka z kawą. - Lorie weszła do pokoju, spojrzała i rozpłakała się.

- Och. - Diana uśmiechnęła się współczująco.

- Rozumiem, że spodziewała się czegoś zupełnie innego.

- Mieliśmy zarezerwowany pokój w Sheratonie. - Charlie podniósł głowę, poprawił okulary.

- Lorie jest taka wrażliwa.

- No tak - bąknęła Diana. Charlie przypominał trochę małego chłopca, który nie znalazł pod cho­inką wymarzonego roweru. - Może mógłbyś tchnąć w wasz pokój trochę romantyzmu - zapro­ponowała bez wielkiego przekonania.

- W taki pokój? - Charlie na powrót zapatrzył się w swoją kawę.

- Świece - ciągnęła Diana. - Może w tym motelu ktoś ma świece.

- Jasne. Są w magazynku - przytaknęła Peggy i zamaszyście przetarła zmywakiem kontuar. - Twoja panna młoda lubi kolacje przy świecach?

- Może - zasępił się jeszcze bardziej.

- Na pewno lubi. - Diana przysunęła sobie mi­seczkę z zupą i spojrzała uważnie na Charliego. - Która kobieta nie lubi kolacji przy świecach? Do tego kwiaty. Znajdziemy gdzieś kwiaty?

- Mam plastykowe ponsycje na zapleczu - ucieszyła się Peggy. - Używamy ich w czasie Bo­żego Narodzenia. Naprawdę ładne.

- Wspaniale.

- Myślisz, że się jej spodoba? - zapytał Charlie, spoglądając niepewnie na Dianę.

- Myślę, że będzie wzruszona.

- Cóż.

- Zaraz je przyniosę. - Peggy wytarła dłonie w fartuch i znikła na zapleczu.

- A pan co myśli? - zagadnął Charlie Caine'a.

- W takich kwestiach zdaję się całkowicie na opinię kobiet - odparł, usiłując zachować kamien­ną twarz.

- Do dzieła, chłopie - odezwał się ktoś z dru­giego końca kontuaru.

- Tak. - W Charliego wstąpił nowy duch. Dziarsko zsunął się ze stołka akurat w momencie, kiedy za barem pojawiła się Peggy z naręczem kwiatów.

- Trzymaj, skarbie. - Podała mu świece i kwiaty. - Przyozdób pokój, zobaczysz, że twoja żona od razu poczuje się lepiej.

- Dzięki. - Charlie uśmiechnął się szeroko.

- Powodzenia - zawołała za nim Diana i zerk­nęła na Caine'a. - To takie słodkie - dodała.

- Czy ja coś mówię?

- Nie, nic nie mówisz, ty cyniku. Jedz swoją zupę. Są jeszcze ludzie, którzy mają zrozumienie dla romantycznych uczuć - oznajmiła wyniośle.

- Mam kupić jeszcze jedną butelkę wina? - za­pytał, unosząc do ust jej dłoń.

- Ani mi się waż - odparła ze śmiechem i po­całowała go w policzek.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Diana siedziała za swoim biurkiem pochłonięta pracą. Poświęciła już wiele czasu sprawie pani Wal­ker. Historia okazała się aż nazbyt typowa. Irene Wal­ker wyszła za mąż jako młoda dziewczyna, świeżo po college'u. Nigdy nie pracowała, maż jej nie po­zwalał. Prowadziła dom, gotowała, dbała o pana Walkera. I nagle, wraz z rozpadem małżeństwa, zna­lazła się na lodzie: bez własnych dochodów, bez za­wodu, za to z małym dzieckiem, które musiała utrzy­mać. Diana zamierzała żądać dla niej wynagrodzenia za cztery lata ciężkiej pracy w charakterze kucharki, praczki, sprzątaczki i gospodyni. Fakt, że Irene była bita przez męża, utwierdzał ją tylko w przekonaniu, że sprawiedliwości musi stać się zadość.

I stanie się. Walker odpowie za to, jak traktował żonę. Żeby tylko Irene zgodziła się chodzić do psy­choterapeuty.

Diana pokręciła głową. Nie powinna aż tak an­gażować się emocjonalnie, tym bardziej że już tkwiła po uszy w sprawie Chada Rutledge'a. W tej sytuacji gotowa była nie wytrzymać napięcia.

Chad, pomyślała, przyciskając mocno powie­ki palcami. Jego sprawa nie wyglądała tak prosto jak w przypadku Irene Walker. Diana rozmawia­ła już z połową ludzi z listy, którą jej dał, ale nie znalazła wśród nich żadnego przekonującego świadka. Musi coś mieć, nie można przecież oprzeć się wyłącznie na relacji Chada i włas­nych odczuciach, w ten sposób nie zdoła pod­ważyć zeznań Beth.

Pozostało jeszcze kilkoro znajomych Chada, z którymi powinna porozmawiać. W dwóch przy­padkach dysponowała tylko imionami, co oznacza­ło, że będzie musiała zabawić się w detektywa. Kto powiedział, że prawo to tylko kodeksy i opas­łe akta? Uśmiechnęła się chyba po raz pierwszy tego dnia.

- Diano?

Podniosła głowę, budząc się z zamyślenia.

- Lucy.

- Chciałabym już wyjść, jeśli nie jestem ci po­trzebna. Caine dzwonił pól godziny temu, powiedział, że zajrzy tu na chwilę po spotkaniu na mieście.

- Możesz iść, Lucy, ja mam jeszcze trochę pracy.

- Chcesz, żebym zrobiła ci kawę, zanim wyjdę?

- Słucham? Nie. - Diana uśmiechnęła się. - Dziękuję. Miłego wieczoru.

- Wzajemnie. Powiedz Caine'owi, że zostawi­łam mu wiadomość na biurku.

Ledwie Lucy zdążyła wyjść, w gabinecie Caine'a odezwał się telefon. Diana zerknęła na zegarek. Szó­sta. Kancelaria o tej porze oficjalnie była już za­mknięta. Wzruszywszy ramionami, poszła odebrać.

- Biuro Caine'a MacGregora - powiedziała, szukając po omacku włącznika lampy.

- Jeszcze nie wrócił? - zagadnął tubalny głos.

- Przykro mi, ale nie. - Diana sięgnęła po dłu­gopis. - Mam mu coś przekazać?

- Gdzie się ten chłopak podziewa! - huknął zniecierpliwiony głos. - Całe popołudnie usiłuję się z nim porozumieć.

- Przepraszam. Pan MacGregor ma spotkanie na mieście. Proszę zostawić numer telefonu, oddzwoni do pana jutro.

- Nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny - mruknął głos.

- Słucham?

- Cholera!

Zdziwiona Diana uniosła brwi.

- Proszę zostawić wiadomość i numer telefonu, przekażę je panu MacGregorowi.

- To nie Lucy - odkrył nagle głos. - Gdzie do diabła jest Lucy?

Rozbawiona i zaintrygowana Diana odłożyła pióro.

- Lucy już wyszła. Tu Diana Blade, wspólni­czka pana MacGregora. Jeśli mogłabym...

- Siostra Justina! - zadudnił głos. - Niech mnie kule biją. Dawno już chciałem zamienić z to­bą parę słów, dziewczyno. Słyszałem, że pracujesz razem z Cainem.

- Tak - przytaknęła coraz bardziej zdziwiona.

- Pan zna mojego brata?

- Czy go znam? - Rozległ się głośny śmiech.

- Oczywiście, że go znam, dziewczyno. Oddałem mu przecież swoją jedynaczkę, to chyba muszę go znać.

- Och. - Dianę dopiero teraz olśniło. Czy Caine nie ostrzegał jej przed Danielem MacGregorem? - Dzień dobry, panie MacGregor. Wiele o panu słyszałam.

- Ba! Chyba nie wierzysz w to, co wygaduje mój synalek?

Zaśmiała się beztrosko.

- Caine mówi o panu w samych superlaty­wach. Przykro mi, że nie ma go w pracy.

- Trudno. - Przerwał jakby coś ważył w my­ślach. - A więc też jesteś prawnikiem, tak?

- Tak, skończyłam Harvard w kilka lat po Caine'ie.

- Jaki ten świat mały. Rena mówiła mi, że jesteś bardzo podobna do Justina. To porządny chłopak. Dobra krew, a dobra krew to rzecz na najważniej­sza, co?

- Chyba tak. - Diana ściągnęła brwi.

- Żadne chyba, tylko na pewno. Niedługo mam urodziny - oznajmił Daniel ni stąd, ni zowąd.

- Najlepsze życzenia.

- Nie lubię zamieszania, ale żona uparła się wy­dać przyjęcie. Nie mogę sprawić jej przykrości.

- Oczywiście - zgodziła się z uśmiechem. - Nie może pan sprawić jej przykrości.

- Tęskni za dzieciakami, ale co zrobić, kiedy wyfrunęły z domu - utyskiwał Daniel. - A wnu­ków nie widać.

- Tak - mruknęła Diana, nic mądrzejszego nie przychodziło jej do głowy.

- Wnuków, które mogłaby rozpieszczać w je­sieni życia. - Daniel wpadł w sentymentalny pa­tos. - Ale czy to dzieci myślą o potrzebach ro­dziców?

- Cóż.

- Anna chce, żeby cała rodzina spotkała się w przyszły weekend - oznajmił Daniel, nie ocze­kując odpowiedzi na swoje pytanie. - Pomyśleli­śmy, że powinnaś przyjechać z Cainem.

- Dziękuję, panie MacGregor, ale...

- Żaden pan, Daniel, dziewczyno, w końcu na­leżysz do rodziny. - Daniel uśmiechnął się chytrze, rad, że udało mu się tak dwuznaczne stwierdzenie. - A rodzina powinna trzymać się razem.

- Z pewnością - zaśmiała się Diana. - Dobrze, Danielu, będę na twoich urodzinach.

- No to się dogadaliśmy. Powiedz Caine'owi, że czekamy na was w piątek wieczorem. Powiadasz, że też jesteś prawniczką, co? Bardzo do­brze, bardzo dobrze, Diano. Do zobaczenia w piątek.

- Do zobaczenia, Danielu.

Diana odłożyła słuchawkę z dziwnym uczu­ciem, że zgodziła się na coś znacznie więcej niż urodzinowa wizyta w Hyannis Port. Wszystko wskazywało na to, że Daniel był człowiekiem tak ekscentrycznym, jak głosiła legenda.

Ciekawe, czy Caine jest do niego podobny, za­stanawiała się. Bez wątpienia lubił, jak ojciec, do­minować w rozmowie. Co Daniel miał na myśli, mówiąc „dobra krew”?

Słysząc skrzypnięcie otwieranych i zamyka­nych drzwi, Diana wyszła z gabinetu i podeszła do szczytu schodów.

- Cześć.

- Cześć - zawołał Caine, wieszając płaszcz. W jego głosie dało się słyszeć zmęczenie.

- Jak się udało spotkanie?

Caine rozprostował zesztywniałe plecy.

- Trzy godziny z Ginnie Day.

Więcej nie musiał mówić. Diana podeszła do niego i zaczęła masować mu kark.

- Widzę, że masz jej dosyć.

- Owszem - przytaknął z westchnieniem. - Jest zepsuta, samolubna i próżna. Zachowuje się jak rozkapryszona pięciolatka.

- Urocze popołudnie - mruknęła Diana. Caine parsknął śmiechem.

- Nie muszę jej lubić. Mam ją bronić. Byłoby mi łatwiej, gdyby Ginnie nie dawała do ręki ar­gumentów oskarżycielowi. Jeśli nadal będzie się tak zachowywała, nie wzbudzi współczucia w przysięgłych. Nie mogę domagać się uniewin­nienia. Kiedy powiedziałem to Ginnie, dostała ata­ku furii i powiedziała, że rezygnuje z moich usług.

- Widząc zaskoczoną minę Diany, Caine ujął jej twarz w dłonie i pocałował. - Przeszło jej po pię­ciu minutach - wyjaśnił. - Jest nieznośna, ale nie głupia.

- Może ocknęłaby się, gdybyś potraktował po­ważnie jej pogróżki i zostawił ją samą.

- Ty byś tak zrobiła? Diana uśmiechnęła się.

- Nie, ale korciłoby mnie. Koniec pracy na dzi­siaj?

- Tak. - Caine objął Dianę i przygarnął ją do siebie. - Koniec.

- W takim razie zakładaj płaszcz. Zabieram cię na obiad - powiedziała bez namysłu. Jeszcze kilka tygodni wcześniej nie przyszłoby jej do głowy, by zaproponować tak spontanicznie wspólne wyjście.

- Potem zamierzam zwabić cię do siebie.

- Naprawdę?

- Naprawdę. Trzymaj. - Ze zdecydowana miną podała Caine'owi płaszcz.

- Podoba mi się twój styl, pani mecenas - po­wiedział, przyglądając się jej uważnie.

- Niewiele jeszcze widziałeś, MacGregor.

Zaróżowiona od mrozu, z butelką schłodzonego szampana w dłoni Diana otworzyła drzwi swojego mieszkania. Obydwoje odpoczęli podczas obiadu, zapomnieli o pracy, o sprawach, które prowadzili. Byli teraz tylko parą bliskich sobie ludzi.

- Przyniosę kieliszki - oznajmiła, podając bu­telkę Caine'owi.

- Rozumiem, że chcesz mnie upić.

- Liczę na to - przytaknęła, wracając z wyso­kimi, wąskimi kieliszkami. - Dlaczego nie otwie­rasz?

Caine zaczął zdejmować srebrną folię z korka.

- Może nie jestem taki łatwy, jak ci się wydaje.

- Nie? - Odstawiła kieliszki. Tym razem to ona będzie dyktować warunki. Podeszła do Caine'a, zsunęła mu marynarkę z ramion i zaczęła odwiązywać krawat. - Co z szampanem? - zapytała, muskając wargami jego usta.

- To jeszcze nie wypiliśmy? - zdziwił się, ota­czając ją ramieniem.

- Wyobraź sobie, że nie. - Odsunęła się o krok. - Może nalejesz? - mruknęła, rozpinając pierwszy guzik jego koszuli. - Włączę muzykę.

Zrzucając po drodze buty, podeszła do wieży. Po chwili w pokoju rozległy się ciche jak szmer dźwięki bluesa. Diana ściemniła światło, zdjęła blezer.

- Zdaje się, że wpadłem w pułapkę - stwier­dził Caine, napełniając kieliszki.

Diana roześmiała się beztrosko.

- A jakże, wpadłeś w pułapkę. - Usiadła na ka­napie i przyciągnąwszy Caine, zaczęła całować go w ucho. - Mówiłam ci już, że mnie fascynujesz?

- Nie. Naprawdę? - Chciał ją przytulić, ale mu nie pozwoliła.

- Naprawdę. - Podniosła do ust jego dłoń. Dzi­siaj zamierzała być kobietą. Tylko i wyłącznie ko­bietą, nikim więcej. - Masz takie mocne dłonie. To była pierwsza rzecz, która mnie uderzyła, kiedy cię poznałam - mówiła, całując po kolei wszystkie palce. - I takie piękne usta. Podniecające... I takie delikatne. Mogłabym cię całować całymi godzina­mi. - Zerknęła na niego znad kieliszka.

- Diano. - Caine znowu próbował przygarnąć ją do siebie, ale mu nie pozwoliła. Upajała się własną, dopiero co odkrytą siłą. Do tej pory za­pominała się przy pierwszej pieszczocie Caine'a. Teraz miało być inaczej.

- Lubię twoje oczy - szepnęła. - Lubię jak ciemnieją, kiedy mnie pragniesz. Widzę, że mnie pra­gniesz. Napij się szampana, rozluźnij, odpręż.

Za chwilę zwariuję, pomyślał Caine, usiłując za­chować panowanie nad sobą i przejąć inicjatywę.

- Wiesz doskonale, że cię pragnę i że będę cię miał.

- Być może. - Diana z uśmiechem odrzuciła włosy do tyłu. - Kiedy myślę o tobie, myślę o ży­wiołach. O wietrznej plaży w Comanche, o burzy śnieżnej i różowym pokoju w motelu. - Przesu­nęła powoli palcem po gorsie koszuli Caine'a i za­częła rozpinać kolejne guziki.

- Diano... - jęknął.

- Może chcesz jeszcze odrobinę szampana? - zaproponowała, upijając łyk ze swojego kieliszka.

Caine zerwał się z kanapy i chwycił ją za rękę.

- Doskonale wiesz, czego chcę.

- Owszem. Świetny trunek - zauważyła, obra­cając kieliszek w dłoni. - Zanieś mnie do łóżka - szepnęła. - I kochaj się ze mną.

Caine nie panował już nad sobą. Przyciągnął ją do siebie tak gwałtownie, że kieliszek wypadł jej z ręki i potoczył się po dywanie.

- Nie. Będziemy się kochać tu i teraz - oświad­czył, zamykając jej usta zachłannym pocałunkiem.

- Jesteś zadziwiająca, Diano - powiedział za­dyszany, kiedy ocknął się po kilku minutach.

W spojrzeniu Diany, w jej głosie, kiedy powie­działa, żeby zaniósł ją do łóżka, było coś, co spra­wiło, że zupełnie się zapomniał, świat wokół nagle przestał istnieć.

- Dlaczego?

- Tyle w tobie namiętności - mówił, nie prze­stając jej całować. - I pomyśleć, że potrafisz być taka chłodna, wytworna, dystyngowana. Chciałaś doprowadzić mnie do szału, prawda?

Udało się. Odkryła w sobie jeszcze jedną cechę, której wcześniej nie znała.

- I doprowadziłam - oznajmiła z triumfem w głosie.

Caine uśmiechnął się pod nosem.

- Dokończmy szampana, zanim zaniosę cię do łóżka, jak chciałaś. - Napełnił stojący na stoliku kieliszek i podał go Dianie. - Będziemy pili z jed­nego, drugi straciliśmy.

Upiła łyk musującego, orzeźwiającego wina.

- Smakuje jeszcze lepiej niż przed chwilą - powiedziała, oddając kieliszek Caine'owi.

- Miałaś rację, to świetny trunek. - Ujął dłoń Diany i splótł palce z jej palcami. - Spędźmy ten weekend razem, u mnie. Będziemy jeść, kochać się i oglądać stare filmy. Czekają nas ciężkie tygo­dnie, nasze sprawy wchodzą na wokandę. Potem długo już możemy nie mieć czasu dla siebie.

Propozycja brzmiała nęcąco - i groźnie. Oznaczała kolejny krok ku zaangażowaniu. Diana już chciała odmówić, ale nie potrafiła się oprzeć per­spektywie spędzenia dwóch dni z Cainem.

- Nie przychodzi mi do głowy żaden pretekst, który... - Nagle uderzyła się w czoło. - Twój oj­ciec!

Caine parsknął śmiechem.

- Co ma do tego mój ojciec?

- Dzwonił. Zupełnie zapomniałam. Zdaje się, że mamy stawić się u dworu.

- Tak? - Caine przesunął dłonią po ramieniu Diany.

- Zostaliśmy zaproszeni na weekend - wyjaś­niła ze śmiechem.

- Ten weekend?

- Twój ojciec ma urodziny. - Diana nachyliła się i napełniła kieliszek. - On nie chce zamiesza­nia, rozumiesz, ale twoja mama.

- Oczywiście. Mój cichy, skromny staruszek najchętniej potraktowałby ten dzień jak każdy inny dzień w roku. Godzi się na „zamieszanie” tylko przez wzgląd na matkę. Prezenty też przyjmie tyl­ko dlatego, żeby nie zrobić przykrości mamie. Gdyby to od niego zależało, najchętniej zapo­mniałby o urodzinach.

Diana zachichotała, poddając się z rozkoszą pieszczotom Caine'a.

- To bardzo miło z jego strony, że pomyślał o zaproszeniu mnie. Chętnie tam pojadę. Sympa­tycznie się z nim rozmawiało, mimo że rozmowa była trochę dziwna.

- Co masz na myśli?

- Hmm. Mówił coś o Justinie i o dobrej krwi. A potem powtórzył kilka razy, jak to dobrze, że jestem prawniczką.

- Rozumiem - mruknął Caine, biorąc ją w ra­miona. - Czy Rena opowiadała ci, jak poznała Ju­stina?

- Słucham? - Z trudem mogła się skoncentro­wać na słowach Caine'a. - Nie, nie opowiadała. Kochaj się ze mną, Caine.

Był ciekaw, jak Diana zareaguje na wieść, że to ojciec doprowadził do spotkania Reny i Justina w przekonaniu, że są dla siebie stworzeni. Daniel MacGregor z przyjemnością wyswatałby teraz swojego najmłodszego syna, gdyby znalazł odpo­wiednią kandydatkę, a Diana była więcej niż od­powiednią kandydatką. Ciekawe, co na to Diana. Co na to on sam, myślał, całując ją w usta.

Teraz nie czas na podobne rozważania, uznał, niosąc Dianę do łóżka.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Diana siedziała za biurkiem i wpatrywała się nieruchomo w buzujący na kominku ogień. Przed nią leżała teczka z aktami sprawy Irene Walker.

Nie była w stanie uwierzyć. Mimo że powta­rzała sobie po wielokroć tę rozmowę, ciągle nie mieściło się jej w głowie, że Irene anulowała po­zew i wycofała się ze wszystkich zarzutów pod adresem męża.

Diana spojrzała na czek. Otrzymała pełne ho­norarium, ale wcale jej to nie cieszyło. Irene po­stanowiła dać Walkerowi jeszcze jedną szansę.

On żałuje swojego postępowania”. Ciągle jeszcze brzmiał jej w uszach cichy, przepraszający głos Irene. „Obiecał, że to się więcej nie powtórzy”.

Nie powtórzy się, westchnęła Diana i odsunęła teczkę z wypisanym na niej nazwiskiem klientki. Żadnej terapii, wizyt u psychologa, w poradni ro­dzinnej, ale niezłomna pewność, że „to się nie po­wtórzy”. Irene Walker żyła w świecie fikcji. Obu­dzi się z powybijanymi zębami i podbitym, jak już się to zdarzało, okiem.

Niech to diabli! Diana uderzyła pięścią w biur­ko, gwałtownie odsunęła fotel. Sprawa była wy­grana. Tyle pracy, tyle godzin starannych przygo­towań, tylko po to, żeby się wycofać. Niedługo Irene wróci do niej i będą musiały zaczynać wszy­stko od początku.

Stanęła przy oknie i zapatrzyła się na nagie, po­kryte śniegiem gałęzie drzew. Jak można kochać takiego człowieka, pomyślała z niechęcią. Żałos­ne, stracone życie.

Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, nie od­wróciła nawet głowy.

- Proszę.

- Coś nie tak? - zapytał Caine, stając w progu.

- Irene Walker - sarknęła Diana, wracając do biurka. - Pogodziła się z mężem. Idiotka! Facet do niej dzwoni, nalega na spotkanie, przynosi kwiaty, mydli oczy. A ta wierzy, że zaszła w nim cudowna przemiana.

Caine podszedł do biurka, rzucił okiem na czek.

- Może zaszła.

- Kpisz sobie? Dlaczego niby kilka tygodni se­paracji miałoby uczynić z niego innego człowie­ka? Nie pierwszy raz się rozstawali.

- Ale nigdy przedtem nie próbowała występo­wać o rozwód. Być może facet się przestraszył i przemyślał swoje postępowanie.

- O tak, z całą pewnością przemyślał - przytaknęła z goryczą w głosie. - Przestraszył się wię­zienia. Straciłby dom, pracę, wszystko. Co zrobił, żeby zasłużyć sobie na wybaczenie? Nic, absolut­nie nic. - Diana przegarnęła włosy palcami i za­częła krążyć niespokojnie po pokoju. - Nie zgo­dził się pójść do terapeuty, nie chciał słyszeć o po­radni rodzinnej. Irene mówi, że wolał nie wyciągać rodzinnych spraw na światło publiczne. Facet ka­tuje ją na oczach sąsiadów za to, że przypaliła pie­czeń, ale nie chce „wyciągać rodzinnych spraw na światło publiczne”, nie pójdzie do specjalisty. A ona. - Diana opadła na krzesło. - Jest beznad­ziejna. Jak może kochać faceta, który robi sobie z niej worek treningowy?

- Myślisz, że ona go kocha? Naprawdę uwa­żasz, że tu chodzi o miłość?

- A o co innego?

- A chociażby o to, że ta kobieta boi się samo­dzielności. - Caine przykucnął obok Diany, wziął ją za rękę. - Miłość nie zawsze musi być powodem, dla którego decydujemy się przy kimś trwać.

- Może masz rację, sama już nie wiem - przy­znała bezradnie. Przez większość życia pozbawio­na miłości, nie rozumiała, co ona oznacza. Wy­glądało jednak na to, że miłość potrafi uczynić ze skądinąd inteligentnej osoby kompletną idiotkę. - Jej się wydaje, że go kocha - mruknęła po chwili. - I z tej racji gotowa jest zaryzykować wszystko.

- Jesteśmy prawnikami, nie psychiatrami. Problem Irene Walker już nas nie dotyczy.

- Wiem. - Uścisnęła jego dłoń. - Ale to takie trudne przyjąć, że w żaden sposób nie możemy jej pomóc. Teraz.

- Teraz powinnaś odłożyć jej teczkę ad acta i za­pomnieć o całej sprawie. Nic innego ci nie pozostaje.

- Dlaczego nie wybraliśmy sobie jakiegoś ła­twiejszego zawodu? - westchnęła Diana. - Z zew­nątrz wszystko wydaje się proste: coś jest złe albo dobre, czarne albo białe, wystarczy trzymać się prawa. - Pokręciła głową. - Dopiero kiedy za­miast z artykułami i paragrafami masz do czynie­nia z żywymi ludźmi, sprawy zaczynają się kom­plikować. Chciałam jej pomóc. Do licha, Caine, naprawdę chciałam jej pomóc.

- Nie możesz pomóc komuś, kto nie jest gotów przyjąć twojej pomocy.

- A Irene Walker nie była gotowa - przytak­nęła. Jak ma wytłumaczyć Caine'owi, że ta pier­wsza samodzielna sprawa stanowiła jej porażkę i zawodową, i osobistą? Czuła, że uwolnienie Irene od męża tyrana będzie w pewnym sensie sym­bolem jej własnego wyzwolenia z innych, ale rów­nie krępujących zależności. - Ja byłam gotowa, żeby jej pomóc. Potrzebowałam tej sprawy.

- Nie powinnaś przeprowadzać analogii mię­dzy nią i sobą.

Diana natychmiast zamknęła się w swojej sko­rupie. Caine widział to i powinien właściwie czuć ulgę, ale, ku jego zaskoczeniu, wcale nie było mu lekko.

- Muszę znaleźć własną drogę — powiedziała sucho.

- Każdy musi - przytaknął. Mógł poprzestać na tym stwierdzeniu, ale mówił dalej, próbując do­trzeć do Diany: - Broniłem kiedyś smarkacza, któ­ry napił się, przyćpał i w tym stanie siadł za kie­rownicą. Groziło mu kilka lat. Udało mi się uzy­skać najniższy wymiar kary. Kilka miesięcy później wjechał na słup telefoniczny. Wszyscy zgi­nęli. Chłopak miał siedemnaście lat.

- Och, Caine. - Diana uścisnęła jego dłoń.

- Wszyscy dźwigamy na barkach jakiś ciężar. Możemy tylko robić, co do nas należy, i wierzyć, że się nie mylimy. Kiedy klient rezygnuje, musisz zapomnieć o sprawie.

- Masz rację. - Pierwsza złość już jej minęła. - Wiem, że masz rację. - Podeszła do biurka i wrzuciła teczkę Walker do szuflady.

- Lucy mówiła mi, że na przyszły tydzień za­pisała dwóch nowych klientów.

- Owszem. Pracowałam dla nich jeszcze u Barclaya, widocznie byli zadowoleni - powie­działa, usiłując otrząsnąć się z przygnębienia.

- Nie cieszysz się?

- Cieszę się. Wybrali jednak mnie, nie Barclaya. Caine podszedł do Diany i położył jej ręce na ramionach.

- Będziesz bardzo zajęta.

- Mam nadzieję - powiedziała, obejmując go w pasie. - Jeśli zamierzam być najlepszym adwoka­tem na Wschodnim Wybrzeżu, potrzebuję klientów.

- To pomaga w karierze - przytaknął, całując ją w nos. - Tymczasem mamy piątek - zerknął na zegarek - szesnasta czterdzieści siedem.

- Tak późno? - zdziwiła się. - Tak się zamy­śliłam, że nie zauważyłam, kiedy minął dzień.

- Skończyłaś myśleć na dzisiaj?

- Zdecydowanie.

- Więc jedźmy. Ojciec będzie zrzędził cały wieczór, jeśli się spóźnimy.

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że boisz się ojcowskiej bury? - zapytała ze śmiechem.

- Nie znasz mojego ojca - ostrzegł ją Caine, otwierając drzwi.

Diana zdążyła odprężyć się w drodze do Hyannis Port. Caine miał rację, powinna zapomnieć o sprawie i cieszyć się na spotkanie z Justinem i z rodziną MacGregorów. Rodzina... Zupełnie ob­ce, nieznane jej pojęcie. Jak będzie zachowywał się Caine? Czy tak samo jak w Bostonie? Ona w domu ciotki stawała się zupełnie inną osobą.

Byłoby logiczne, gdyby i Caine zmieniał się w otoczeniu najbliższych.

W pewnym momencie zobaczyła wreszcie dom MacGregorów. Ogromna, rzęsiście oświetlona sza­ra rezydencja, rysująca się wyraźnie na tle zimo­wego nieba, sprawiała oszołamiające wrażenie.

- Cudowny dom! - zawołała z entuzjazmem, kiedy jaguar wjechał na podjazd. - Zupełnie jak szkockie zamczysko.

- Ojciec się w tobie zakocha od pierwszego wejrzenia - powiedział Caine z uśmiechem. - Nie każdy potrafi docenić ten dziw architektury, ale ojciec ma bzika na jego punkcie.

- Mogę sobie wyobrazić - przytaknęła, zadzie­rając głowę, by dojrzeć powiewającą na szczycie wieży szkocką flagę.

Caine odetchnął. Dopiero teraz zdał sobie spra­wę, jak bardzo byłoby mu przykro, gdyby zamiast zachwytu Diana wyraziła uprzejmy podziw.

- Musieliście mieć wspaniałe dzieciństwo - szepnęła.

- O, tak - powiedział z krzywym uśmiechem. - Domiszcze jest ogromne i nie sposób go ogrzać jak należy. Ogromne korytarze pełne są przecią­gów, gotyckie sklepienia, kominki tak wielkie, że w każdym można upiec wołu, piwnice jak zamko­we lochy. Bawiliśmy się w nich często w wojny krzyżowe.

- Urocze dzieci.

- Wolałbym, żebyś powiedziała: dzieci z fan­tazją.

- Pewnie tęsknisz.

- Nie. Wiem, że w każdej chwili mogę tu wró­cić. - Caine zaparkował przed wejściem. - Powi­nienem chyba cię ostrzec, że wewnątrz jest do­kładnie taki, jak zapowiada się z zewnątrz.

- Lochy i tak dalej. - Diana pokiwała głową. - Tak powinno być.

- Później zabierzemy bagaże. - Caine wziął ją za rękę i poprowadził po granitowych stopniach.

Do drzwi przymocowana była wielka mosiężna kołatka w kształcie lwiej głowy. Caine zastukał i z uśmiechem przełożył widniejącą nad nią gaelicką sentencję:

- Królewski mój ród.

- Jestem pod wrażeniem.

- Powinnaś - mruknął i nachylił się, by ją po­całować.

Odruchowo zarzuciła mu ręce na szyję i przy­tuliła się do niego całym ciałem.

- To najlepszy sposób na mróz. - W progu stał wysoki, szeroko uśmiechnięty mężczyzna.

- Żebyś wiedział - odciął się Caine. - Diano, mój brat Alan. Diana Blade.

Diana uścisnęła mocną dłoń senatora.

- Miło, że przyjechałaś, Diano - powiedział Alan z ciepłym uśmiechem, kiedy już zmierzył ją bacznym, surowym wzrokiem. - Wszyscy czekają w Sali Tronowej.

- Tak między sobą nazywamy jeden z salonów, chociaż bardziej przypomina stodołę niż cokolwiek innego - wyjaśnił Caine, widząc zdziwione spoj­rzenie Diany. - Rena przyjechała?

- Owszem, przyjechali oboje jeszcze przede mną - wyjaśnił Alan i bracia wymienili szybkie porozumiewawcze spojrzenie.

- To oznacza, że znowu jestem ostatni - mruk­nął Caine i objąwszy Dianę, ruszył w głąb sieni. - Może przez wzgląd na Dianę otrzymam rozgrze­szenie. A ty, przyjechałeś sam? - zwrócił się do brata.

- Już wysłuchałem wykładu na ten temat - po­wiedział Alan kwaśno. - Trzydzieści pięć lat i cią­gle kawaler - dodał, naśladując szkocki akcent swojego ojca. - Popadłem w niełaskę.

- Dobrze, że ty, a nie ja - ucieszył się Caine.

- O czym wy mówicie? - zagadnęła Diana.

- Zaraz zobaczysz - szepnął.

Diana otworzyła usta, żeby coś powiedzieć ale w tej samej chwili dał się słyszeć tubalny głos:

- Chłopak powinien częściej przyjeżdżać do matki. Dzisiejsze dzieci. Czy one przejmują, się swoimi przodkami, czy myślą o potomstwie? Gdzie ich duma rodowa?

- Ojciec jest w swoim żywiole - stwierdził Caine, zatrzymując się przed drzwiami salonu.

Powiedzieć, że pokój robił wrażenie, byłoby mało. Podłogę ogromnego pomieszczenia wielkości sali ba­lowej pokrywał od ściany do ściany dywan w kolorze bordo. W głębi sali pysznił się wielki kominek Wy­sokie, sięgające sklepienia okna ozdobione były od góry witrażami. W obitym czerwoną skórą fotelu sie­dział potężny rudobrody mężczyzna. Wokół niego zgromadziła się cała rodzina. Po prawej siedziała ko­bieta o delikatnych rysach i szpakowatych włosach. Po lewej na sofie zwinęła się podkuliwszy nogi Serena, obok niej zajął miejsce Justin.

Monarcha i jego dwór, pomyślała Diana z uśmiechem. Polubiła wielkiego brodacza od pierwszego wejrzenia.

- Zdawałoby się, że to tak niewiele, oczekiwać, żeby dzieci uszanowały dzień urodzin ojca - ciąg­nął Daniel, zerkając srogo na Serenę. - Kto wie, czy nie ostatnie.

- To samo mówiłeś w zeszłym roku - wpadł mu w słowo Caine, zanim siostra zdążyła zare­agować.

- Zawsze tak straszy - przytaknęła Serena, zry­wając się z kanapy na widok brata. Uściskała go serdecznie, po czym zwróciła się do Diany: - Tak się cieszę, że przyjechałaś - zawołała, chwytając ją za ręce.

Justin ucałował siostrę i zerknął na Caine'a. Z jego miny można było wyczytać, że domyśla się zażyłości między tymi dwojgiem. Caine mężnie zniósł spojrzenie szwagra. Dobrze pamiętał, co sam czuł, kiedy zobaczył, że Serena i Justin dzielą wspólny apartament w Comanche.

- Witaj, Caine - Justin otoczył siostrę opiekuń­czym ramieniem, usiłując opanować targające nim emocje.

- Wpuścicie wreszcie tę dziewczynę czy zamie­rzacie tkwić tak w progu? - zagrzmiał Daniel, pod­nosząc się z fotela. - Niech no przyjrzę się tej twojej Dianie, Justinie. Reno, napełnij mi kieliszek.

- Ja też bardzo się cieszę, że cię widzę - oznajmił Caine z przekąsem, podchodząc do ojca.

- Ha! - huknął Daniel, zmierzył syna surowym spojrzeniem i wybuchnął gromkim śmiechem. - Ty nicponiu. - Objął syna i poklepał go po plecach. - Spóźniłeś się. Matka myślała, że już nie przyjedziecie.

- Jeśli zdążyliśmy przed kolacją, to znaczy, że się nie spóźniliśmy.

- A więc to jest Diana. - . Daniel położył jej dłonie na ramionach. - Ładna z ciebie dziewczyna - osądził, kiwając z uznaniem głową. - Podobna do brata. Wysoka, silna. Tak, ta sama krew.

Diana uniosła lekko brew na to niekonwencjo­nalne powitanie.

- Dziękuję za zaproszenie, Danielu.

- Nie ma za co dziękować, należysz wszak do rodziny. Śliczna z niej panna, prawda, Anno? - huknął, prowadząc Dianę ku żonie.

- Urocza - przytaknęła Anna i wyciągnęła dło­nie. - Nie pozwól mu traktować się jak pełnej krwi klaczka wystawiona na aukcję, Diano. Daniel to prostak. Siadaj koło mnie.

- Klaczka pełnej krwi, aukcja? Co to ma zna­czyć? - zagrzmiał Daniel.

- To, co słyszysz - powiedział Caine, sadowiąc się obok siostry. - Dzięki, Reno. - Mrugnął do niej, przyjmując drinka.

Daniel zajął na powrót miejsce w swoim fotelu.

- A więc jeszcze jeden prawnik w rodzinie - zaczął. - Mam wielki respekt dla prawa, jakżeby inaczej, skoro obydwaj synowie w palestrze. Cho­ciaż Alan, odkąd zajął się polityką, nie ma czasu na nic innego.

- Uważaj, braciszku - mruknął Caine pod no­sem, szturchając Alana.

- Powiadasz, że też skończyłaś Harvard - ciąg­nął Daniel. - Jaki ten świat mały. - . Zerknął na młodszego syna. - I teraz jesteście partnerami.

- Nie jesteśmy partnerami - oznajmili Diana i Caine zgodnym chórem.

- Powiadacie, że nie? Cóż. Nie wiem, skąd też mi to przyszło do głowy - uśmiechnął się prze­biegle.

- Rena mówiła mi, że wychowałaś się w Bo­stonie, Diano - wtrąciła Anna. - Znasz może O'Marrów?

- Moja ciotka zna dobrze Louise O'Marra.

- Tak, Louise. Jak jej mąż miał na imię? Pra­wda, Brian. Louise i Brian O'Marra. Dziwni lu­dzie - Anna uśmiechnęła się znad robótki, którą haftowała. - Zapaleni brydżyści.

Diana parsknęła śmiechem, zanim zdążyła się pohamować. Zerknęła na Annę, a ta mrugnęła do niej porozumiewawczo.

- Nie znoszę brydża - ciągnęła. - Może dla­tego, że sama gram jak noga.

- Nieprawda - wtrącił Caine. - Grasz jak no­ga, bo nie znosisz brydża.

- O'Marrowie mają trójkę wnuków, jeśli mnie pamięć nie myli - oznajmił Daniel, omiatając ro­dzinę znaczącym spojrzeniem.

- Zaczyna się - mruknął Caine do matki.

- Co myślisz o dzieciach, Diano? - zagadnął starszy pan, mrużąc oczy.

- O dzieciach? - Usłyszała za plecami stłumio­ny chichot. To Alan parsknął śmiechem i teraz usi­łował upozorować gwałtowny atak kaszlu. Caine mruknął coś, co brzmiało jak łagodne przekleń­stwo. - Nie mam wielkiego doświadczenia. - za­częła, posyłając Caine'owi stropione spojrzenie.

- Kim byśmy byli, gdyby nie dzieci? - perorował Daniel, podkreślając każde słowo uderze­niem dłoni w poręcz fotela. - One dają nam po­czucie ciągłości, przy nich uczymy się odpowie­dzialności.

- Masz pusty kieliszek - stwierdził Caine, wstając gwałtownie. - Trzymaj się - szepnął do Diany. - Choćbym miał wlać w staruszka ostatnią butelkę whisky w tym domu.

- Może spróbujemy wybawić nasze rodzeństwo z opresji? - Serena nachyliła się z pytaniem do męża.

- Zaczynaj. - Justin pocałował ją w policzek. - Ciekaw jestem, jaką będzie miał minę.

- Tata ma rację - oznajmiła Serena, nic sobie nie robiąc z morderczych błysków w oczach Caine'a.

- Oczywiście, że mam rację - rozpromienił się Daniel. - Jak to możliwe, żeby wasza matka nie mogła niańczyć żadnego wnuka.

- To rzeczywiście straszne - mruknęła Serena, mrugając do Anny. - Postanowiliśmy z Justinem zaradzić tej przykrej sytuacji. Mniej więcej za sześć i pół miesiąca.

- Najwyższy czas... - zaczął Daniel i zamilkł z szeroko otwartymi ustami.

- Lepiej późno niż wcale - dodała Serena i podeszła do ojca. - Nie masz nic do powiedze­nia, MacGregor?

- Jesteś przy nadziei?

Rozbawiona staromodnym określeniem, nachy­liła się i pocałowała Daniela w policzek.

- Tak. Zanim liście zaczną opadać, będziesz miał wnuka.

W oczach Daniela zabłysły łzy.

- Moja maleńka. - Ujął twarz córki w dłonie. - Moja kochana Rena.

- Wkrótce przestanę być maleńka.

- Dla mnie zawsze będziesz moją maleńką có­reczką.

Diana odwróciła wzrok, dziwnie poruszona tą sce­ną. Zobaczyła zapatrzonego w Serenę Caine'a i w lot zrozumiała, że próbuje wyobrazić sobie swoją siostrę jako matkę, a siebie w roli wuja jej dziecka. Dziecka jej brata. W Dianie odezwała się dawna tęsknota za rodziną. Wstała i podeszła do Justina.

- Za wasze dziecko - powiedziała, unosząc kieliszek.

Justin odpowiedział jej w języku Komanczów.

- Nie rozumiem - bąknęła.

- Dziękuję, ciotko moich dzieci - przetłuma­czył.

- Musimy uczcić szampanem tę wiadomość - zagrzmiał Daniel. - Rodzi się kolejny MacGregor.

- Blade - sprostowali zgodnie Diana i Justin.

- Niech będzie, Blade. - Daniel uściskał Justi­na, potem Dianę. - Dobra krew - mruczał wnie­bowzięty. - Dobra krew.

Chryste, on mówił o mnie, uświadomiła sobie Diana dopiero po chwili. O mnie i o... Oszołomiona spojrzała na Caine'a. Ten, jakby odgadywał jej myśli, wyszczerzył się w uśmiechu i uniósł kieliszek.

Nie mógł usnąć. Nie próbował nawet się kłaść, wiedział, że nie zmruży oka. Siedział w fotelu i powoli ćmił papierosa. Dziwne, jak bardzo na swoim miejscu zdawała się Diana w ogromnym, tonącym w półmroku salonie, w tym domu prze­pełnionym jego wspomnieniami z dzieciństwa.

Od wielu tygodni usiłował dojść do ładu ze swymi uczuciami wobec niej. Lubił jej towarzy­stwo, lubił patrzeć, jak się śmieje, jak odkrywaj rozmaite odcienie namiętności. Ale to wszystko mógłby powiedzieć o wielu kobietach. Być może zbyt wielu.

Dlaczego nie był w stanie przestać myśleć! o Dianie? Skąd czerpał tę niezachwianą pewność, że nie umiałby się z nią rozstać? Nawet nie za­mierzał próbować.

Zdusił niedopałek w popielniczce i podniósł się z fotela. Rozkosz, pożądanie, to proste, oczywis­te słowa. Miłość już nie. Nie dla niego. Miłość oznaczała odpowiedzialność i całkowite oddanie drugiej osobie, tymczasem Caine zawsze się wy­strzegał zbytniej bliskości. Do chwili, kiedy poznał Dianę.

A ona, co ona czuje do niego?

Nagle zapragnął być blisko niej. Spała w po­koju obok, w ogromnym łożu z baldachimem. Bo­jąc się, że zmieni zdanie, wyszedł na korytarz i ci­cho otworzył drzwi sąsiedniej sypialni.

- Diano - szepnął, spoglądając na śpiącą. - Pragnę cię, Diano. - Nachylił się ku jej ustom.

- Caine! Śmiertelnie mnie przestraszyłeś!

- Nie wydaje mi się - powiedział, siadając na łóżku i przygarniając ją do siebie.

- Co ty robisz? Nie możesz w domu rodzi­ców... - próbowała się opierać.

- Mogę. Pragnę cię, Diano. Nie mogę usnąć bez ciebie.

- Caine. - Chciała coś powiedzieć, ale zamknął jej usta pocałunkiem, który powoli rozpalał pło­mień w nich obojgu.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Dokładne poznanie tego niezwykłego domu wy­magałoby wielu dni, a Diana, im dłużej tu przeby­wała, tym bardziej ją fascynował. Chociaż była obyta z salonami, w których pyszniły się płótna Reynoldsa i Gainsborough, szkła Steubena oraz meble z epoki królowej Anny, rezydencja Mac­Gregorów ją zaskoczyła. Wysokie na sześć metrów pokoje, bogate stiuki, potężne mahoniowe drzwi, kamienne kominki, biała broń, zbroje rycerskie. W jednym wnętrzu można tu było znaleźć obok siebie średniowieczną misiurkę i secesyjną paterę z pracowni Tiffany'ego. Absolutny miszmasz, jas­kinia Aladyna, barbarzyńska mieszanina - zarazem tkwił jednak w tym pewien trudny do zdefiniowa­nia wyrafinowany zamysł. Ot, na przykład wystar­czyło zapuścić się w któryś z tonących w półmroku korytarzy, pełnych przedmiotów z dawnych epok i dzieł sztuki, by nagle skończyć wędrówkę przy wielkim nowoczesnym basenie albo w jacuzzi.

Jeszcze bardziej fascynujący niż ich dom okazali się sami MacGregorowie. Nie potrafiła powie­dzieć, czy to oni dostosowali się do niezwykłego otoczenia, czy też otoczenie do nich, w każdym razie rodzina ta w intrygujący sposób łączyła w so­bie ekskluzywne wyrafinowanie i światowe obycie z czymś wręcz pierwotnym. Najbardziej wyrazistą postacią był Daniel, tak samo dumny ze swojego dziedzictwa, jak i ze swoich dzieci.

Diana myliła się co do jednego: Caine za­chowywał się tutaj tak samo jak w Bostonie czy w Atlantic City. Był tym, kim był, nie próbował grać różnych ról, w zależności od okoliczności. Ale też nie musiał grać, miał bowiem w sobie siłę i pewność, które wynosi się ze szczęśliwego domu.

Diana potrzebowała chwili, by spokojnie pomy­śleć, uporządkować pierwsze wrażenia w głowie, schroniła się więc w Pokoju Wojennym, jak żartob­liwie to pomieszczenie nazywał Caine. Daniel zgromadził tu swoją kolekcję broni: szable, sztyle­ty, muszkiety, pistolety... Była nawet, rzecz nie­słychana, maleńka armatka.

W pokoju panował chłód, przez okna wpadały promienie słońca, tworząc świetlisty wzór na par­kiecie. Diana przechodziła powoli od gabloty do gabloty i podziwiała zgromadzone przez Daniela skarby.

Stary Szkot próbował ją podejść, myślała, oglą­dając sztylet z ozdobną rękojeścią. Caine powinien był ją ostrzec. Chciała z nim o tym pomówić, ale nie miała okazji, bo ani przez chwilę nie byli sami, a potem, kiedy przyszedł do jej pokoju...

Nie mogła pozwolić, by ludzie, których ledwie znała, wywierali na nią presję w sprawach zasad­niczych, ważących na całym jej przyszłym życiu.

Nie brała pod uwagę małżeństwa z Caine'em. No dobrze, może w jakimś sensie brała, ale nie roz­ważała serio takiej możliwości. Nie nadawała się na żonę i matkę. Małżeństwo oznaczało, że musia­łaby zrezygnować z siebie, a zawsze bardzo strzeg­ła swojej prywatności. Tak bardzo, że czasami sama zapominała, jaką osobą jest naprawdę Diana Blade.

Małżeństwo oznaczało też ryzyko. Mogło oka­zać się nieudane, rozpaść po kilku latach. Trzeba ogromnego zaufania do drugiej osoby, by zdecydo­wać się na taki krok, a przecież mogła ufać i pole­gać tylko na sobie. Zrozumiała to przed wielu laty, kiedy została porzucona i samotnie musiała zma­gać się z bólem.

Miłość. Nie, nie będzie myślała o miłości, po­wiedziała sobie. Nie kochała Caine'a. Nie chciała go kochać, choć coś w głębi sprzeciwiało się temu nakazowi. Nie, nie. Nie zakocha się, nie będzie myślała o małżeństwie, powtarzała stanowczo.

A zresztą, dodała w duchu, kwestia jest czysto akademicka. Przecież to nie Caine wywierał na nią presję, o nic nie prosił, niczego nie oczekiwał i nie czynił żadnych obietnic.

Nie powinnam się martwić, myślała. Za bardzo spodobali mi się MacGregorowie, tak bardzo ro­dzinni i oddani sobie nawzajem. Ich bliskość trafia­ła do serca, ale mogła też wprawić w popłoch.

Widząc ich, zaczynała snuć marzenia na jawie, a dawno już zakazała sobie wszelkich marzeń.

- Uciekasz od ludzi?

Odwróciła się z uśmiechem do stojącego w drzwiach Justina.

- Nie mogę się nacieszyć tym domem. Średnio­wiecze przeniesione w wiek dwudziesty, współ­czesność zanurzona w mrokach przeszłości. MacGregorowie to fascynujący ludzie.

- Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Daniela, zastanawiałem się, czy mam do czynienia z sza­leńcem, czy z wielkim umysłem. - Justin wy­szczerzył zęby w szerokim uśmiechu i omiótł pokój szybkim spojrzeniem. - Do tej pory nie mam pewności.

- Kochasz go, prawda?

W głosie Diany zabrzmiała tak poważna nuta, że Justin uniósł brew.

- Tak. Jego można albo kochać, albo nienawi­dzić. Jak ich wszystkich. Dopiero kiedy Terry Ford porwał Serenę, uświadomiłem sobie, że od samego początku traktowałem ich jak rodzinę. Szkoda, że nie doświadczyłaś czegoś podobnego.

- To nie moja bajka. - Wzruszyła ramionami. - Zawsze byłam bardzo samodzielna i samowystar­czalna.

- Byłaś i nadal jesteś - mruknął. - Musisz wszystko planować?

Uniosła brew w identyczny niemal sposób jak Justin.

- A ty nie planujesz? Nie chcesz mnie wy­swatać z Caine'em?

- Zdaje się, że sami daliście sobie z tym radę, bez niczyjej pomocy.

- Nic ci do tego - rzuciła ostro.

- Masz rację. - Uważnie przyjrzał się siostrze. Była zła i chyba... wystraszona. - Nie było mnie przy tobie, kiedy dorastałaś, więc chyba już za późno na odgrywanie roli starszego braciszka, ale mogę być twoim przyjacielem, jeśli tylko na to pozwolisz... zaakceptujesz mnie.

Podeszła do Justina i wtuliła twarz w jego ramię.

- Wybacz. Nie jest mi łatwo. Boję się za bardzo związać z tobą.

- A może w ogóle boisz się wszelkich więzów?

- Spojrzał jej w oczy, w których wyczytał niemą, ale wyraźną odpowiedź. - Patrzę na ciebie i widzę siebie. To zbija z tropu. Powiedz mi, Diano, jesteś zakochana w Cainie?

- Nie zadawaj takich pytań. - Odsunęła się i powtórzyła, unosząc dłoń: - Nigdy nie zadawaj takich pytań!

- Dobrze. - Nie spodziewał się, że ogarnie go taka bezradność. - Jeśli poproszę, opowiesz mi o latach spędzonych z Adelaide?

Diana milczała przez chwilę.

- Nie - powiedziała wreszcie. - To zamknięty rozdział.

- Gdyby tak było, nie miałabyś żadnych opo­rów, Diano - stwierdził Justin. - Nie chcę dawać ci rad ani mówić, co powinnaś robić, za to opowiem ci o sobie. Byłem zakochany w Serenie i nie po­trafiłem jej tego powiedzieć. Sam przed sobą nie potrafiłem się przyznać. - Uśmiechnął się smutno.

- Tak długo sam decydowałem o własnym życiu. Nikogo nigdy nie kochałem. Ciebie, rodziców tak, ale to zdawało się bardzo odległe. Wyznanie Sere­nie, co do niej czuję, okazało się najtrudniejszą sprawą w całym moim życiu. Są ludzie, którym miłość nie sprawia bólu, lecz my do nich nie należymy.

- A Rena? Łatwo jej było powiedzieć, że cię kocha? - zapytała Diana cicho.

- Myślę, że łatwiej. - Uśmiechnął się, przysiadł na poręczy fotela i zapalił papierosa. - Jest bardzo podobna do Daniela, bardziej niż Caine i Alan. Sporo ją to kosztowało, ale kiedy przyjechała do mnie do Atlantic City, już podjęła decyzję, wiedzia­ła, że będziemy razem. Danielowi udał się podstęp.

- Jaki podstęp? Justin roześmiał się.

- Kupił mi bilet na rejs po Karaibach. Przypad­kiem na tym samym statku pracowała Rena. Oczy­wiście słowem nie wspomniał o tej drobnej koin­cydencji, tak jak nie zająknął się Renie, że zdarzyło mu się wyekspediować przyjaciela na wycieczkę liniowcem, na którym ona akurat pływa. Liczył na chemię albo, jak sam to ujął, na przeznaczenie.

- Przeznaczenie... - Roześmiała się. - A to stary spryciarz!

- Daniel wie, jak osiągnąć zamierzony cel. Wszyscy MacGregorowie wiedzą. My też, jeśli tylko jasno określimy, co jest tym celem. - Wstał i objął siostrę. - Dołączmy teraz do klanu, bo Daniel gotów wysłać ekipę ratunkową na poszukiwanie.

Caine zdawał się jakiś inny. Diana nie potrafiła powiedzieć, na czym to polega, ale czuła, że coś się zmieniło. Początkowo zastanawiała się, czy nie dręczy go sprawa Virginii Day. Rozprawa miała się odbyć w najbliższych dniach, dlatego Caine starał się wydobyć od matki wszelkie informacje na temat doktora Francisa Daya.

Z pozoru sprawiał wrażenie zrelaksowanego, śmiał się i żartował, ale Diana widziała, że jest rozdrażniony, podminowany. Zdarzało się, że pat­rzył na nią jak na zupełnie obcego człowieka, jakby widział ją pierwszy raz, jakby nigdy z sobą nie pracowali, jakby nic ich nie łączyło.

Coś się stało, zaszła jakaś zmiana, która niepo­koiła Dianę. Wyczuła coś już poprzedniej nocy, kiedy się kochali. Teraz każdy krok wymagał ostrożności.

- Oto rekompensata za kolejny zakończony rok życia - stwierdził Daniel filozoficznie, spoglądając na ułożone wokół jego fotela prezenty.

- Nie ma to, oczywiście, nic wspólnego z twoją nienasyconą zachłannością na wszelkie dobra ani z radością otwierania paczek - stwierdziła Serena z bezczelnym uśmieszkiem.

- Jednym z przekleństw mojego życia są po­zbawione respektu dla rodziców dzieci - z ciężkim westchnieniem poinformował Dianę Daniel.

- Tak, to prawdziwe przekleństwo - ze zgrozą przytaknęła Diana, tłumiąc chichot.

- Nie myślałem, że na starość dożyję czasów, kiedy moja własna progenitura będzie na mnie krzyczała, ba, nawet kierowała pod moim adresem pogróżki. - Dramatycznie opadł na fotel.

- Och, bo zaraz się popłaczę - oznajmiła Serena cierpko.

- Przez wzgląd na twój stan udam, że nie dosłyszałem - sarknął Daniel. - Ale nie zapomnę ci, jak na mnie wrzeszczałaś, że wysłałem tego twojego męża w rejs na Celebration. Nie tylko wrzeszczała. - Spojrzał na Dianę. - Połamała mi moje najlepsze cygara!

- Cygara? - zainteresowała się Anna.

- Kilka starych, które zaplątały się w gabinecie - wyjaśnił pospiesznie.

- Och, już się domyślam, jak wiele trudu i wy­rzeczeń kosztowało, by wyprowadzić na ludzi trój­kę tak krnąbrnych i niewdzięcznych dzieci. - Diana poczuła, że Caine zaciska jej palce na karku, ale zachowała kamienną twarz.

- Wiele mógłbym o tym opowiadać... - Daniel uśmiechnął się do swoich wspomnień. - Ten tutaj - wskazał palcem na Caine'a - chwili nie potrafił usiedzieć spokojnie. Domowe tornado. Niech Anna ci powie. - Nie dał jednak żonie dojść do głosu.

- Wiecznie coś psocił. A jak tylko podrósł, zaczął się oglądać za dziewczynami. Nie zliczę, ile ich było - zakończył z dumą. - Całe tłumy.

- Tłumy - powtórzyła powoli Diana i spojrzała na Caine'a, który przyglądał się jej dziwnie roz­świetlonym wzrokiem.

Kiedy ich spojrzenia się spotkały, ujął jej twarz w dłonie.

- Dawne czasy - szepnął. - Teraz jestem doro­sły. - Pocałował Dianę w usta.

- I bardzo dobrze. - Daniel uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Może chciałabyś nam coś zagrać? - zapropo­nowała delikatnie Anna, by wybawić Dianę z za­kłopotania.

- Słucham? - spytała Diana nie całkiem przy­tomnie.

Anna wskazała głową fortepian.

- Pytałam, czy nie miałabyś ochoty nam zagrać. Grasz przecież, prawda?

- Tak.

- Nie odmówisz nam chyba, kochanie?

- Oczywiście, że nie. - Diana wstała i podeszła do stojącego w rogu pokoju instrumentu.

- Nie powinieneś wywierać presji na dzieci, Danielu - powiedziała Anna spokojnym, łagodnym głosem.

- Ja wywieram presję? - zdumiał się, jakby nie miał najmniejszego pojęcia, o czym mówi żona. - Nonsens, nikt mi nie powie, że...

- Dlaczego nie pozwolisz im decydować za siebie?

Naburmuszył się, natomiast Diana przeglądała nuty, udając, że nie słyszy rodzinnej wymiany zdań. Była wdzięczna Annie, że poprosiła ją o mały recital. Mogła się skupić, zapanować nad sobą i udawać spokój. Lubiła grać, kochała muzykę, wiele lat poświęciła na naukę i była to chyba jedyna dziedzina, w której nie zawiodła oczekiwań ciotki. Kiedy siadała do instrumentu, świat zewnętrzny znikał, przestawała myśleć o kłopotach.

Co kierowało Caine'em, kiedy pocałował ją przy wszystkich? Diana nie nawykła do takich publicz­nych manifestacji uczuć, które w rodzinie Mac­Gregorów zdawały się na porządku dziennym. Czy jej się wydawało, czy w tym geście Caine'a było coś zaborczego?

Być może dała się zasugerować mało subtelnym aluzjom Daniela, a także nieoczekiwanym pyta­niom Justina. Dlaczego czuła się tak bardzo pod presją, skoro jeszcze wczoraj nie odbierała żadnych nacisków? Czyżby ostatnia noc coś zmieniła?

Podniosła wzrok znad nut i napotkała spojrzenie Caine'a. Milczał, pogrążony w zamyśleniu. Diana ściągnęła brwi. Caine nie zwykł zapadać się w sie­bie, zasępiać. A jednak siedział teraz pochmurny, wyczuwała w nim wyraźnie napięcie. Czyżby w ciągu ostatniej doby zaszło coś, z czego nie zdawała sobie spawy?

Może nie powinna była tu przyjeżdżać? Czyżby źle się stało, że oczarowała ją ta zwariowana, ekscentryczna rodzina, tak z sobą zżyta, tak dla siebie serdeczna... Niedobrze, że zobaczyła Cai­ne^ w otoczeniu najbliższych, z dala od Bostonu, od biura. Jeśli nie będzie miała się na baczności, gotowa zapomnieć o celach, jakie sobie stawiała, i o zasadach, których powinna przestrzegać, jeśli chce coś w życiu osiągnąć.

Stawiała karierę zawodową na pierwszym miej­scu. Zbyt długo była posłuszna ciotce, by teraz rezygnować z niezależności, jaką daje sukces. Ale sukces, wiedziała dobrze, to chciwy bożek, wyma­gający ciągłej pracy i czujności. Powinna poświę­cać mu niemal cały swój czas i energię.

Idąc na prawo, Diana zawarła pewien układ z sobą. Głosił on, że życie prywatne w żaden sposób nie przeszkodzi jej w karierze. Nie chciała niepotrzebnych komplikacji. Znowu spojrzała na Caine'a i poczuła, że udziela się jej jego napięcie.

Czyż nie mówiła sobie od samego początku, że jeśli dopuści go zbyt blisko, wówczas straci kon­trolę nad biegiem wypadków? Zdawała sobie dos­konale sprawę z niebezpieczeństwa, a jednocześnie próbowała wmawiać sobie, że nie pozwoli, by uczucia wzięły górę nad rozsądkiem. Czyżby to duma kazała jej podjąć wyzwanie? Namiętność?

Wszystko jedno z jakich powodów, dość, że przyję­ła wyzwanie i teraz musi ponosić konsekwencje swojego kroku.

Zaczęła grać.

Dlaczego uwikłałam się w ten związek? - pomy­ślała w przypływie nagłej paniki. Miała przecież ułożone życie, wyznaczoną drogę, którą powinna iść, nie oglądając się na nic. Przyrzeczenia składa­ne samej sobie, których powinna dotrzymać. A jed­nak, wbrew wszystkiemu, nie potrafiła zapomnieć, ile czułości ofiarował jej Caine ostatniej nocy.

Gdy przebrzmiały ostatnie akordy mazurka, Diana splotła dłonie.

- Sprawiłaś nam ogromną przyjemność - ode­zwał się Daniel. - Czegóż więcej trzeba czło­wiekowi, niż pięknej muzyki w wykonaniu pięknej kobiety?

Caine z największym trudem oderwał oczy od Diany i posłał ojcu przeciągłe, lodowate spojrzenie.

- Planujesz dożyć następnych urodzin? - rzucił z synowską czułością.

- Cóż to za pytanie? - huknął Daniel, lecz wy­ciszył ostatnie sylaby, jakby się wycofywał. Dość już nagadał jak na jeden wieczór. Uznał, że mądrzej będzie zrejterować na z góry upatrzone pozycje. Nie na darmo był doskonałym strategiem. - Napij­my się szampana i zjedzmy trochę ciasta - za­proponował. - Caine, dorzuć do ognia.

Serena odczekała, aż reszta rodziny przejdzie do jadalni, i podeszła do Diany.

- Mój ojciec to stary krętacz i lis przechera, ale ma dobre serce - szepnęła i szybko wyszła w ślad za innymi.

- Kawałek ciasta? - zagadnął Caine z drugiego końca pokoju, podnosząc się od kominka.

- Nie, dziękuję. - Diana wiele by dała, żeby w jednej chwili znaleźć się w swoim mieszkaniu w Bostonie. Tam czułaby się znacznie pewniej. Choć czy rzeczywiście?

- Drinka? - Co za kretyńska konwersacja, po­myślał Caine z niesmakiem, słysząc swój banalnie grzeczny ton.

- Poproszę. - Zwilżyła wargi, szukając w gło­wie bezpiecznego tematu. - Zdobyłeś od matki jakieś informacje o doktorze Dayu?

- Tylko jego ogólną charakterystykę. - Nalał whisky do szklaneczek. - Nic, czego wcześniej bym nie wiedział i nic, co mógłbym wykorzystać w czasie procesu, ale matka uchwyciła jego naj­ważniejsze cechy, stworzyła przejrzysty portret. Pracował z nią kiedyś w Boston General Hospital. - Podał jej szklaneczkę, a potem dotknął lekko włosów Diany.

Gdy cofnęła się gwałtownie, Caine zmrużył oczy.

- Co się stało, Diano?

- Nie wiem, o co ci chodzi.

Położył jej dłoń na karku i zbliżył usta do jej ust. Czuł opór Diany, jej niechęć.

- Naprawdę nie wiesz? Czuję się, jakbym to ja był sądzony. Przez ciebie.

- Nie bądź śmieszny. - Poirytowana uniosła szklaneczkę i wychyliła whisky jednym haustem.

- Unikasz odpowiedzi. Myślałem, że etap pod­chodów i niedomówień mamy już za sobą.

- Nie naciskaj, Caine.

- W czym?

- Nie wiem... We wszystkim. - Przeczesała włosy dłonią i podeszła do okna. - Zostawmy to, nie chcę się z tobą spierać.

- A spierasz się? - Wypił whisky i odstawił szklaneczkę. - Wolałbym, żebyśmy jednak kon­tynuowali tę rozmowę. Strzelaj, o co chodzi.

- Nie chcę strzelać. - Odwróciła się gwałtownie do niego, nie na żarty rozeźlona. - Nie zamierzam czynić ci wyrzutów w domu twoich rodziców.

- Ale gdzie indziej byś je robiła.

- Tak... Może... Nie wiem. Na litość boską, Caine, daj mi spokój!

- Nie dam ci spokoju. Wyrzuć to z siebie, Diano. Powiedz, dlaczego odsuwasz się ode mnie.

- Wcale nie odsuwam się od ciebie, coś sobie ubrdałeś.

Kiedy dotknął jej ramienia, szarpnęła się rap­townie.

- I mówisz, że nie odsuwasz się ode mnie? Jak w takim razie nazwiesz swoje reakcje?

- Daj mi spokój, Caine. Jest późno, jestem zmęczona... - Gorączkowo szukała wymówek. - Nie naciskaj, proszę.

- Naprawdę uważasz, że naciskam na ciebie? Tak to odbierasz?

- Tak. Wszyscy wywieracie na mnie presję, ty, twoja rodzina, Justin. - Wiedziała, że przesadza, że reaguje zbyt emocjonalnie, ale nie była w stanie myśleć rozsądnie. - Możemy skończyć już tę rozmowę?

- Nie. - Caine czul się niezręcznie, co dodat­kowo go rozdrażniało. - Nie chcę wywierać na ciebie presji, Diano - powiedział tak spokojnie, jak potrafił. - Ale są rzeczy, które powinniśmy sobie wyjaśnić.

- Akurat teraz? Nagle? Dlaczego? W Bostonie jakoś nie było żadnych komplikacji.

- A jakie komplikacje pojawiły się tutaj?

- Przestań mnie wypytywać, Caine.

- Dlaczego nie chcesz odpowiedzieć?

- Potrafisz doprowadzić człowieka do furii! Od kiedy przekroczyłam próg tego domu, czuję się jak pod mikroskopem. Mogłeś mnie uprzedzić, że twój ojciec uparł się, by uczynić ze mnie swoją synową.

- Ojciec może sobie wyobrażać, co chce, rów­nież jeśli chodzi o ciebie, Diano. Ale wiem, że to może być deprymujące. Przepraszam, że okazał się nietaktowny, ale nie ja zawiniłem.

- Czułabym się lepiej, gdybym wiedziała, co mnie czeka. Lubię Daniela. Lubię całą twoją rodzi­nę, zresztą trudno was nie lubić, ale mam serdecz­nie dość tych domyślnych spojrzeń i wiszących w powietrzu pytań.

- W takim razie jak, twoim zdaniem, powinie­nem zachować się w tej sytuacji? Co powinienem zrobić?

- Nie wiem. Nic. - Diana podeszła do kominka. - Nic nie możesz zrobić, ale nie podoba mi się to.

- Nie przyszło ci przypadkiem do głowy, że mnie też się nie podoba? Nie czuję się dobrze, kiedy wszyscy dookoła zaczynają się wtrącać w moje życie. Wiem, że chcą dobrze, ale mogliby się powstrzymać.

- To twoi najbliżsi. Jesteś przyzwyczajony do tego, że ingerują w twoje sprawy. Ja nie. Przez dwadzieścia lat ciotka decydowała o moim życiu. Nie pozwolę, żeby teraz ktoś przejął jej rolę.

- Do diabła z ciotką! - wybuchnął Caine. - Do diabla z moją rodziną. Liczysz się tylko ty i ja. Powiedz wreszcie, Diano, czego tak naprawdę chcesz?

- Nie wiem! - krzyknęła. - Jeszcze wczoraj wiedziałam, a dzisiaj... Nie daję sobie rady. Ale na pewno nie chcę, by ktokolwiek wtrącał się w moje prywatne życie, twój ojciec, mój brat, ktokolwiek. To moje życie, sama podejmuję decyzje.

- Nie dajesz sobie rady - powtórzył Caine i zaśmiał się. - W takim razie ciekaw jestem, jak dasz sobie radę z faktem, że cię kocham.

Patrzyła na niego przez chwilę bez słowa. Miała wrażenie, że serce przestało jej bić. Oboje wściekli, mierzyli się długo spojrzeniami. Jak do tego do­szło? - pytała samą siebie. Co dalej?

- Nie wydajesz się zachwycona - prychnął Caine, sięgnął po karafkę i napełnił ponownie swoją szklaneczkę. Nie przypuszczał, że milczenie może być tak bardzo bolesne. Przeżył ponad trzy­dzieści lat, pierwszy raz w życiu powiedział kobie­cie, że ją kocha, lecz okazało się, że trafił w pustkę. - Mam cofnąć moje słowa?

- Nie. - Zamknęła na chwilę oczy. - Nie wiem, co mam ci odpowiedzieć. Tobie jest łatwiej. Były inne kobiety...

- Inne kobiety? - żachnął się Caine. Diana nigdy jeszcze nie widziała go tak rozwścieczonego. Cofnęła się odruchowo, gdy zrobił krok w jej stronę. - Jak możesz tak mówić? Jak możesz mieć pretensje o to, co było, zanim cię poznałem?

- Chwycił ją za ramiona. - Do diabła, Diano, powiedziałem, że cię kocham. Kocham cię.

Chciał ją pocałować, ale wyrwała się z krzykiem z jego uścisku.

- Przerażasz mnie. Twierdziłam, że nie, ale kłamałam. Boję się ciebie, boję się od samego początku. - Zdławiła narastający w gardle szloch.

- Uosabiasz wszystko, czego zawsze się wystrze­gałam. Nie chcę ryzykować. Rozumiesz? Przez całe życie ktoś mną kierował za pomocą kija i marchewki. Dostosuj się, będziesz bezpieczna. Postępuj jak wszyscy. Bądź normalna. Dość tego. Nie chcę już spełniać cudzych oczekiwań.

- Nie proszę, żebyś tak postępowała. Bądź so­bą, tylko tego oczekuję.

Bądź sobą”... Chyba to właśnie przerażało Dianę najbardziej.

- Skąd mogę wiedzieć, że pewnego dnia nie odejdziesz? - zapytała. - Że nie pojawi się jakaś inna kobieta? Teraz potrafię być sama, ale gdybyś miał mnie zostawić... Nie zniosłabym tego.

Caine czuł się zupełnie bezradny.

- Zaufaj mi. Tyle razy cię prosiłem, zaufaj. Nie boisz się mnie, Diano, tylko własnych upiorów. Dlatego nie możesz podjąć decyzji.

- Nie rozumiesz - wykrztusiła, walcząc ze łza­mi. - Ty nigdy nie straciłeś wszystkiego.

- A więc postanowiłaś przejść przez życie, nigdy już nie podejmując ryzyka, w obawie, że poniesiesz porażkę? Nigdy nie sądziłem, że jesteś tchórzem.

- Podejmuję ryzyko, ale to ja decyduję, kiedy i jakie - odparowała wściekła. - Ja decyduję. I nie zaryzykuję własnej kariery. Nie zaryzykuję cier­pienia...

- Dlaczego zakładasz, że zadam ci cierpienie? I co, do diabła, ma wspólnego twoja kariera z miło­ścią? Też pracuję, mam takie same jak ty prioryte­ty. Czy każę ci wybierać między prawem a związa­niem się ze mną?

- Caine, rąbiesz drewno? Czekamy z tortem i szampanem, a ty... - Serena urwał na widok dwóch zagniewanych twarzy. - Przepraszam - bąk­nęła zakłopotana. - Powiem, że dołączycie za chwilę.

- Nie, powiedz, proszę, że jestem zmęczona i poszłam na górę. - Diana odwróciła się i wyszła z pokoju.

- Przepraszam, Caine - powiedziała Serena, kiedy drzwi za Dianą się zamknęły. - Widzę, że przeszkodziłam w najgorszym momencie.

- Nic się nie stało. Powiedzieliśmy sobie wszyst­ko, co było do powiedzenia.

- Chcesz się wygadać, czy chcesz zostać sam?

- Chcę się napić. - Napełnił ponownie szklanecz­kę. - Upić się, mówiąc ściśle.

- Kochasz Dianę?

- Trafiłaś - prychnął z sarkazmem.

- I masz ochotę ją zamordować?

- Znowu trafiłaś.

- Sama przez to przechodziłam, więc wiem. Nie wiem tylko, o co wam dzisiaj poszło, ale...

- Powiedziałem jej, że ją kocham. - Upił łyk. - Nie była zachwycona moją deklaracją.

- Zrobię coś, czego nienawidzę.

- Mianowicie?

Serena wyjęła bratu szklaneczkę z ręki.

- Dam ci radę.

- Nie wtrącaj się, Rena.

- Zamknij się, Caine. Daj Dianie trochę czasu. Nie nalegaj. Może jeszcze tego nie wiesz, ale nie jest łatwo pokochać takiego faceta jak ty.

- Bardzo ci dziękuję.

- Caine, Diana należy do tych, którzy pode­jmują decyzje po długim namyśle. Nie naciskaj jej, nie przynaglaj.

Zamknął oczy.

- Nie wiedziałem, że tak może boleć.

- Miłość musi boleć.

- I pomyśleć, że słucham rad mojej smarkatej siostry, która ćwiczyła na mnie swój prawy prosty.

- Teraz jestem matroną. - Z namaszczeniem położyła dłoń na brzuchu.

- Ha! - zawołał Caine, naśladując ojca.

- Kładź się do łóżka, braciszku, zanim spraw­dzę, czy nadal potrafię wyprowadzić dobry prawy prosty.

- Zawsze lubiłaś wszystkimi rządzić, ale i tak cię kocham.

Serena uśmiechnęła się szeroko.

- Ja ciebie też.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Diana siedziała w pustej sali sądowej, walcząc z odrętwieniem i mdłościami. Zacisnęła dłonie na te­czce. Musi się pozbierać. Musi stąd wyjść, wsiąść do samochodu, wrócić do domu. Ale jak tego doko­nać, skoro nogi odmawiają posłuszeństwa.

Rozsądek mówił jej, że zachowuje się jak idiot­ka. Powinna się cieszyć. Przecież wygrała.

Chad Rutledge został oczyszczony z zarzutów. Ojciec Beth Howard odpowie przed sądem za krzywoprzysięstwo. Beth też, dopowiedziała sobie Diana, spoglądając na miejsce dla świadków. Dziewczynie nie groził wyrok; zeznania kilkunastu osób jasno dowiodły, dlaczego kłamała. Wobec ich dobitności Beth się załamała.

Nie, pomyślała Diana, Beth nie załamała się wo­bec zeznań, załamała się, bo ja, mecenas Diana Blade, zmusiłam ją do tego.

Słyszała jeszcze swój zimny, bezlitosny, oskarżycielski głos. Widziała bladą, zalaną łzami twarz Beth Howard. Pamiętała, kiedy dziewczyna wy­krzyczała swe wyznanie i to, jak Chad wołał, by dała Beth spokój. Chada uspokoili strażnicy, a Beth, łkając, opowiedziała, co naprawdę się wte­dy wydarzyło.

Teraz, w pustej sali sądowej, Diana musiała sa­ma rozstrzygnąć, czym jest wygrany proces w ka­tegoriach czysto ludzkich.

Nigdy nie czuła się równie samotna i równie zagubiona. Miała ochotę płakać, ale z oczu nie po­płynęła jej ani jedna łza. Zawodowcy nie płaczą, Jak powtarzał Caine. Caine... Mój Boże, jak bar­dzo go teraz potrzebowała. Od wizyty w Hyannis Port minęły dwa tygodnie i od tego czasu właści­wie z nim nie rozmawiała. Ich dialog urwał się w salonie MacGregorów.

Od tamtej chwili spoglądali na siebie jak dwoje obcych ludzi.

Wiedziała, że znowu jest zdana tylko na siebie. Wystarczyło, że pozwoliła, by Caine pojawił się w jej życiu, i już ogarnęły ją uczucia, o których powinna była zapomnieć. Nie mogła przecież po­zwolić sobie na miłość. Powinna znaleźć sobie in­ne biuro, może nawet wyjechać z Bostonu. Uciec? - szepnął jakiś głos. Tak, być może byłaby to ucie­czka. Ucieczka od Caine'a byłaby możliwa, ale jak uwolnić się od samej siebie?

Kiedy go pokochała? Pewnie jeszcze w Atlantic City, kiedy pomógł jej pogodzić się z Justinem.

A może na zaśnieżonej plaży, kiedy uświadomił jej, co znaczy śmiech i pożądanie. Wiedziała, co się dzie­je, ale udawała, że nic nie zauważa. Ilekroć odzywały się uczucia, natychmiast zamykała się w sobie.

Podniosła się powoli, omiotła jeszcze spojrze­niem pustą salę i wyszła z gmachu sądu.

Zobaczyła go od razu. Skulona sylwetka na sto­pniach przed budynkiem. Zawahała się, niepewna, czy podoła rozmowie. Przemogła się.

- Jak się masz, Chad.

Przez chwilę patrzył na nią bez słowa.

- Czekałem.

- Widzę.

Podniosła kołnierz płaszcza niby to nonszalanc­kim gestem. - Mogłeś poczekać w środku.

- Potrzebowałem powietrza. - Wsadził ręce do kieszeni. - Nie pozwolili mi widzieć się z Beth.

- Przykro mi. - Tylko nie daj się ponieść emo­cjom, pomyślała Diana. - Załatwię ci widzenie jutro.

- Marnie pani wygląda. Diana uśmiechnęła się blado.

- Pani Blade. - Chad chwycił ją za rękę. - Do­piekłem pani. Wykrzykiwałem bzdury.

- To mój zawód, nie przejmuj się.

- Byłem na panią wściekły, że zmusiła pani Beth do zeznań, do płaczu, ale powiem pani... - Chad wyjął z kieszeni papierosa, zapalił. Dłonie nie drżały mu już, jak w czasie pierwszego widzenia w areszcie. - Uratowała mi pani życie. I mnie, i Beth. Chcę pani podziękować.

Wyciągnął rękę.

- Czy kiedy postawią ją przed sądem, będzie ją pani bronić?

- Oczywiście, jeśli tylko Beth zechce. Jeśli ty będziesz przy niej.

- Będę. Chcę się z nią ożenić. Niech szlag trafi pieniądze, jakoś sobie poradzimy. - Chad uśmiechnął się po raz pierwszy. - Zawsze wydawało mi się, że czegoś muszę dowieść. Sobie, Beth, światu. Śmiesz­ne, ale teraz niczego już nie muszę nikomu dowodzić.

Diana spojrzała na niego i pokiwała głową.

- Nie musisz. Tylko głupcy tak myślą.

- Przyjdzie pani na nasze wesele?

- Tak - powiedziała z uśmiechem. - A teraz idź do domu. Jutro zobaczysz się ze swoją dziew­czyną.

Uścisnęła dłoń Chada r ruszyła do samochodu. Wsiadając, była pewna, że pojedzie do domu, tym­czasem pojechała pod kancelarię. Instynkt, przy­zwyczajenie? pytała samą siebie. Samochód Caine'a stał na parkingu. Ogarnął ją niepokój. Co mu powie? Może powinna jednak jechać do domu, po­czekać, aż minie przygnębienie? Wysiadła.

W gabinecie Caine'a paliło się światło. Za cięż­ko pracuje, pomyślała z troską. Sprawa Virginii Day tak go pochłania. Niedługo powinien zapaść wyrok. O przebiegu procesu Diana wiedziała wię­cej z doniesień prasowych niż od samego Caine'a. Przez ostatnie dwa tygodnie zamienili może dzie­sięć słów. Co mu powie teraz?

W pogrążonym w półmroku biurze panowała cisza. Drzwi frontowe skrzypnęły cicho, kiedy za­mykała je za sobą. Zerkając na schody prowadzące na piętro, zdjęła płaszcz. Znowu ogarnęły ją wąt­pliwości. Jeszcze mogła się wycofać, wrócić do domu. Zagryzła wargi i powoli weszła na górę.

Drzwi od gabinetu Caine'a stały otworem. Za­trzymała się w progu. Caine siedział za biurkiem, pochylony nad papierami. Marynarkę przewiesił przez oparcie fotela, zdjął krawat i rozpiął ostatni guzik koszuli. W popielniczce tlił się źle zgaszony niedopałek papierosa.

Caine przeczesał włosy palcami i nie podnosząc głowy, sięgnął po omacku po kubek z kawą. Mój Boże, jaką zmęczoną ma twarz, pomyślała. Jakby nie spał od wielu dni. Czyżby proces toczył się nie po jego myśli?

Weszła do pokoju.

- Caine?

Podniósł głowę. W jego oczach pojawił się błysk radości, który jednak zaraz zniknął.

- Diana. Nie spodziewałem się zobaczyć cię tu­taj o tej porze - powiedział chłodno.

Może się pomyliła. Może to, co wzięła za ra­dość, było tylko zaskoczeniem, projekcją jej włas­nych uczuć. Nerwowo szukała w głowie słów, od których powinna zacząć.

- Chad Rutledge został uniewinniony. — To wszystko, na co się zdobyła.

- Gratulacje. - Odchylił się w fotelu i przyglą­dał jej obojętnie. Jest chyba jeszcze piękniejsza niż wczoraj, pomyślał z bólem. Oszaleje, widując ją codziennie i kochając bez wzajemności.

- Czuję się paskudnie - przyznała po chwili. - Nie mam z czego być dumna. Okropnie potrak­towałam Beth Howard.

Caine zacisnął dłoń, rozprostował palce. Bez­radność Diany zawsze wywoływała w nim pra­gnienia przyjścia jej z pomocą.

- Masz ochotę na drinka?

- Nie. Właściwie tak. Owszem, napiję się - zdecydowała w końcu, podeszła do komody w ką­cie pokoju i nalała sobie pełen kieliszek, nie bar­dzo wiedząc, jaki nalewa trunek. Nie tak miało być. Słowa, które zamierzała powiedzieć, więzły jej w gardle. Czy Caine nie mówił jej, że zadręcza się wątpliwościami? A przecież chciała mu zaufać. Chciała, żeby to wiedział, i nie potrafiła znaleźć właściwych sformułowań, odpowiedniego tonu.

Zwilżyła usta.

- Masz kłopoty ze sprawą Day?

- Nie, właściwie nie. Proces skończy się lada dzień. - Upił łyk zimnej kawy. - Oskarżyciel ma sła­be argumenty. Przesłuchiwałem dzisiaj Ginnie. Była twarda, rzeczowa i całkowicie wiarygodna. Potem przesłuchiwał ją oskarżyciel. Niewiele wskórał.

- Możesz zatem być pewien wyroku?

- Tak. Virginia Day najprawdopodobniej zosta­nie uniewinniona - powiedział sucho. - Sprawied­liwość i tak jej dosięgnie. - Widząc zdziwione spojrzenie Diany, dodał: - Będzie wolna, ale w oczach opinii publicznej pozostanie zepsutą, bo­gatą kobietą, która zamordowała swojego męża i uszła bezkarnie. Mogłem uchronić ją przed wię­zieniem, nie uchronię jednak przed ludzkim sądem.

- Prawnik, którego bardzo cenię, powiedział mi kiedyś, że adwokat nie powinien kierować się emo­cjami.

Caine wzruszył ramionami.

- Co on mógł wiedzieć.

Diana odstawiła kieliszek, podeszła do biurka.

- Dasz się zaprosić na kolację?

Miał ogromną ochotę dotknąć jej, poczuć pod palcami miękką, ciepłą skórę, szybko się jednak opanował. Odrzuciła go. Raz wystarczy.

- Nie. Mam jeszcze mnóstwo pracy.

- Trudno. Zobaczę, co mamy w lodówce na dole.

- Nie.

Zatrzymała się na to jedno, wypowiedziane ostrym tonem słowo. Przez chwilę wpatrywała się w ogień. Odezwała się dopiero, kiedy nabrała pew­ności, że głos jej nie zadrży.

- Chcesz, żebym sobie poszła, tak?

- Powiedziałem ci, jestem zajęty.

- Poczekam. - Zaczęła nerwowo obracać w dło­ni rączkę pogrzebacza. - Moglibyśmy zjeść późną kolację u mnie w domu.

Spoglądał przez chwilę w milczeniu na jej szczupłą sylwetkę. Oferowała mu szansę powrotu do poprzedniego układu, do układu, jaki dotąd za­wsze łączył go z kobietami. Luźny związek bez żadnych zobowiązań. Luźny i pusty.

Caine z westchnieniem opuścił głowę. Ile to ra­zy myślał o niej w ciągu ostatnich dwóch tygodni? Chciał ją błagać, duma nie miała żadnego znacze­nia. Któregoś dnia o świcie był bliski tego, żeby do niej jechać i jeśli będzie trzeba, siłą wedrzeć się do jej mieszkania. W desperacji rozważał wszystkie możliwości, od racjonalnej rozmowy po porwanie. Absurd. Wiedział doskonale, że Diany nie zmusi do niczego, nie wybłaga od niej nic, czego sama nie będzie chciała mu ofiarować.

Pragnął jej, potrzebował jej, tęsknił za nią. Je­szcze kilka tygodni temu wszystko wydawało się takie proste. Teraz nic już nie było proste.

- Dziękuję za zaproszenie, ale nie skorzystam - powiedział krótko.

Zamknęła oczy. Nie spodziewała się, że odmo­wa może aż tak zaboleć.

- Bardzo cię skrzywdziłam - szepnęła. - Nie wiem, czy mogę to w jakikolwiek sposób naprawić.

Caine zaśmiał się.

- Nie potrzebuję twojego współczucia, Diano.

- To nie jest tak.

- Dajmy temu spokój.

- Proszę, Caine.

- Daj spokój, do cholery! - Z trudem zacho­wywał panowanie nad sobą. - Idź do domu. Mam pilną pracę.

- Muszę z tobą porozmawiać.

- Nie przyszło ci do głowy, że nie mam ochoty na rozmowy? Otworzyłem przed tobą duszę. - Słowa padły, zanim zdążył się powstrzymać. - Zrobiłem z siebie idiotę. Usłyszałem już, dlaczego nie możesz mi dać tego, czego od ciebie chciałem. Nie zamie­rzam wysłuchiwać twoich racji raz jeszcze.

- Czemu nie pozwalasz mi powiedzieć, z czym do ciebie przychodzę? - krzyknęła Diana.

- Bo mnie to już nie obchodzi. - Nie wiedział, kiedy zerwał się zza biurka, znalazł się przy Dianie i mocno przygarnął ją do siebie. Do diabła z mi­łością, myślał, całując ją. Jeśli chce związku bez zobowiązań, będzie go miała. Po chwili ocknął się, odsunął zdjęty niesmakiem wobec samego siebie.

- Wyjdź stąd, Diano. Zostaw mnie samego. Diana zacisnęła dłonie na oparciu krzesła.

- Nie wyjdę, dopóki nie powiem, co mam ci do powiedzenia.

- W takim razie ja wyjdę.

Zanim zdążył zrobić krok, przyskoczyła do drzwi, zatrzasnęła je z hukiem i oparła się o nie plecami.

- Siadaj, zamknij się i słuchaj.

Przez chwilę myślała, że Caine zacznie się z nią szarpać. Gdyby wzrok mógł zabijać, pewnie już by nie żyła.

- Dobrze, mów.

- Siadaj.

- Nie przeciągaj struny. Uniosła hardo brodę.

- Jeśli chcesz, możemy stać. Nie zamierzam cię przepraszać za to, co powiedziałam w Hyannis Port. Mówiłam, co czuję. Moja kariera jest dla mnie ważna, bo to ja i tylko ja na nią sobie za­pracowałam. Zaufać komuś, zaufać całkowicie, we wszystkim, to najtrudniejsza rzecz, o jaką mógłbyś mnie prosić. Nie możesz żądać ode mnie zaufania, sama muszę dojrzeć do tego, by cię nim obdarzyć.

- Dobrze. Teraz mnie stąd wypuść.

- Jeszcze nie skończyłam. - Przełknęła z tru­dem ślinę. - Myślę, że czas, byśmy zostali part­nerami.

- Partnerami? - W miejsce wściekłości w oczach Caine'a pojawiło się osłupienie. - Chryste, po tym wszystkim, co między nami zaszło, po tym, co ci powiedziałem, składasz mi zawodowe oferty?

- To nie jest żadna zawodowa oferta - prych­nęła Diana. - Chcę, żebyś się ze mną ożenił.

Caine zmrużył oczy tak, że teraz nic już nie mogła z nich wyczytać.

- Coś ty powiedziała?

- Proszę, żebyś się ze mną ożenił. - Diana sa­ma nie rozumiała, dlaczego jeszcze nie ugięły się pod nią kolana.

- Oświadczasz mi się? - zapytał Caine ostroż­nie.

Poczuła, że oblewa się rumieńcem, ale nie była pewna, wściekłości czy zażenowania.

- Chyba wyraziłam się jasno.

Zaśmiał się, przetarł twarz dłońmi i podszedł do okna.

- Niech mnie diabli.

- Nie widzę w tym nic śmiesznego. - Diana czuła się jak skończona idiotka.

- Nie wiem. - Po dwóch tygodniach udręki, ona pojawia się nagle i proponuje mu małżeństwo. Caine nie mógł pozbierać myśli. - Takie mam wi­dać poczucie humoru.

- Zostawię cię, żebyś mógł się nacieszyć do­wcipem.

Nacisnęła klamkę, ale Caine był szybszy. Za­trzasnął drzwi, zanim zdążyła wyjść.

- Diano.

- Odsuń się.

- Zaczekaj chwilę. - Wziął ją za ramiona i oparł o drzwi. - Musimy zachowywać się cały czas jak żuraw i czapla? - zapytał zupełnie już po­ważnie. - Chcę wiedzieć, dlaczego chcesz, żebym się z tobą ożenił.

Diana patrzyła na niego przez chwilę wściekłym wzrokiem, wreszcie przełknęła dumę.

- Ponieważ po tym, co ci powiedziałam, ty mnie nie poprosisz. Nie wiem, czy mi wyba­czysz.

Caine pokręcił głową.

- Nie bądź śmieszna, wybaczenie nie ma tu nic do rzeczy.

- Zraniłam cię.

- Owszem, zraniłaś.

- Przepraszam - szepnęła, ale w jej tonie nie było cienia współczucia czy litości. Caine poczuł ogromną ulgę.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, Diano. Dlaczego chcesz wyjść za mnie?

- Chcę przyrzeczenia. Bez niego łatwo się roz­stać, a skoro mamy być razem...

- Nie. - Caine znowu pokręcił głową. - Wiesz, że nie to chcę usłyszeć. Powiedz... dlaczego?

W jej oczach zobaczył już nie strach, ale naj­prawdziwszą panikę.

- Ja... - Diana zacisnęła powieki.

- Powiedz to - naciskał Caine.

Otworzyła oczy. Teraz już nie mogła się wyco­fać. Trzeba powiedzieć wszystko, do końca. Caine potrzebował tego tak samo jak ona.

- Kocham cię - wyszeptała i cały strach w tej samej chwili ustąpił. - Kocham cię, Caine. - Ze śmiechem zarzuciła mu ręce na szyję. - Kocham. Ile razy mam to powtórzyć?

- Zaraz się dowiesz - szepnął, całując ją. - Je­szcze raz. Powiedz to jeszcze raz.

Ze śmiechem pociągnęła go na dywan.

- Kocham cię. Gdybym wiedziała, jaka to ra­dość mówić „kocham”, nie czekałabym tak długo.

- Ujęła twarz Caine'a w dłonie i spoważniała na­gle. - Chcę być z tobą, należeć do ciebie. Wie­działam o tym od początku, ale bezpieczniej było udawać, że nie mam o niczym pojęcia.

Caine pocałował ją w rękę.

- Nie mogę dać ci żadnych gwarancji. Tylko miłość.

- Nie chcę gwarancji. Już nie. Postawię na cie­bie, MacGregor. I wygram.

Caine zdjął z niej żakiet, muskał jej wargi.

- Dzisiaj wszystko dzieje się po raz pierwszy - mruknął, rozpinając bluzkę Diany. - Po raz pierwszy ktoś mi się oświadczył. Po raz pierwszy wy­dobyłem z ciebie te dwa najważniejsze słowa. Po raz pierwszy będziemy kochać się w biurze. Diana westchnęła cicho.

- Jeszcze tylko drobny punkt dotyczący proce­dury, mecenasie.

- Tak?

- Nie odpowiedziałeś, czy przyjmujesz moje oświadczyny.

- Nie dasz mi czasu do namysłu? Tak chyba zawsze się robi przy oświadczynach. - Pocałował ją w ucho.

- Nie.

- W takim razie przyjmuję. - Spojrzał na Dianę rozbawionym wzrokiem. - Przedłużymy ród MacGregorów?

Diana uśmiechnęła się leniwie.

- Koniecznie. W moich żyłach płynie dobra krew.

- Uczynisz mojego - ojca najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, Diano.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Roberts Nora MacGregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 02 Duncan
Roberts Nora MacGregorowie 07 Bracia z klanu MacGregor 02 Duncan
Roberts Nora Klucze 02 Klucz wiedzy
Roberts Nora MacGregorowie 07 Bracia z klanu MacGregor 01 Daniel
Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia t 2
Roberts Nora MacGregorowie 07 Mrozny grudzien
Roberts Nora Przeznaczenie 02 Oczarowani
Roberts Nora MacGregorowie 09 Szczęściara
Roberts Nora MacGregorowie 04 Prawdziwa sztuka
Roberts Nora Klucze 02 magda
Roberts Nora MacGregorowie 10 Trzej bracia tom II Duncan
Roberts Nora MacGregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 01 Daniel
Roberts Nora Macgregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 03 Jan
Roberts Nora MacGregorowie 09 Szczesciara
Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia tom 2
Roberts Nora MacGregorowie 04 Prawdziwa sztuka
Roberts Nora MacGregorowie 11 Tajemniczy sąsiad
Roberts Nora MacGregorowie 07 Bracia z klanu MacGregor 03 Jan
Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia tom 1

więcej podobnych podstron