Znicz Lucjan EPOKA WIELKICH JASZCZURÓW SERIA PODBÓJ GLUBU ZIEMSKIEGO TOM 2 DINOZAURY

Lucjan Znicz

PODBÓJ GLOBU ZIEMSKIEGO

tom 2

ETAP STRASZNYCH JASZCZURÓW

Największa katastrofa żywego świata

ZIEMIA — MIEJSCE POSTOJU. ROK 4352.531.989 LOKALNEGO SYS­TEMU POMIARU CZASU. Nauczeni smutnym doświadczeniem poprzedniej ekspedycji założyliśmy obóz badawczy nie wśród lasów, tylko na rozleglej gładkiej, porośniętej sztywną trawą płaszczyźnie. Wybór ten okazał się o tyle słuszny, ze w ciągu 15-dniowego zaledwie pobytu na planecie przeżyliśmy aż dwa trzęsienia ziemi. Nie były one wprawdzie na tyle intensywne, by mogły nam coś uszkodzić, stanowiły jednak widomy dowód dalszych zmian w konfiguracji lądów na powierz­chni Ziemi.

Zresztą zmiany nie dotyczyły wyłącznie ukształtowania powierzchni. Najbardziej odczuwalna dla nas okazała się zmiana klimatu. Już bezpośrednio po opuszczeniu lądowiska zostaliśmy zaskoczeni suchym i przejmującym chłodem. Gdzie ten parny upal karbońskiej dżungli, na który narzekali nasi poprzednicy? Kilku członków ekspedycji w imię komfortu pracy zażądało nawet przeniesienia bazy gdzieś w inną strefę klimatyczną, albo przynajmniej — mimo smutnego losu Ekspedycji 76

w głąb lądów, gdzie nie dokuczałyby nam ostre i suche zawieje. Szeroka akcja automatycznych sond, które zbadały warunki klimatyczne równocześnie w 17 punktach kuli ziemskiej, wykazała jednak, że najprawdopodobniej klimat proporc­jonalnie zmienił się na całym globie. Przeprowadzone przez Sekcję Pomiarów porównanie uzyskanych z sond wyników z odpowiednim diagramem dołączonym jako aneks do raportu Ekspedycji 76 wykazało, iż temperatura na powierzchni Ziemi spadla przeciętnie aż o 10 kehinow, zaś przeciętna wilgotność nie przekracza 8,3 ght3. Poszukiwanie więc jakiejś bardziej komfortowej strefy klimatycznej okazało się zwykłą utopią.

Co gorsza, nawet znalezienie jakiejś pobliskiej okolicy o bardziej sprzyjającym mikroklimacie też nie wydawało się realne. W promieniu setek kilometrów wokół nas rozciągały się płaskie stepy, które w kilku miejscach przerzedzały się aż do całkowitych łysin kamienistych pustyń. Na horyzoncie na północy odkryliśmy wprawdzie łańcuch górski, który mógłby nas ewentualnie zasłonić przed gwałtow­nymi burzami piaskowymi, szczyty jego jednak pokryte były śniegiem, a u podnóża /według obliczeń naszej Sekcji Geologiczne/ znajdowało się właśnie epicentrum powtarzających się wstrząsów ziemi. Wreszcie Sekcja Biologiczna wybrała się w latającym dysku na rekonesans do zauważonych jeszcze podczas lądowania rozległych masywów leśnych i po kilku godzinach powróciła całkowicie przybita.

Nie było już bogatych karbońskich dżungli na powierzchni Ziemi. Owszem, zdarzały się jeszcze tu i ówdzie paprocie, ale bardziej już one przypominały krzewy niż drzewa. Sygilarie i lepidodendrony, o których nasi poprzednicy pisali, że osiągały po 30 m. wysokości, teraz stanowiły wątłe, kilkumetrowe zaledwie, wyraźnie chylące się ku upadkowi rośliny. A skrzyp w ogóle stał się jeno bujnym poszyłem lasów. Właśnie: lasów, ale zupełnie innych. Najwyższe drzewa o cienkich, niezwykle giętkich pniach i dużych — przypominających nieco paprocie — pierzas­tych liściach w koronie, miały najwyżej po 10 m. Niektóre z nich wyrastały zresztą tuż nad ziemią i skarłowaciale, o spęczniałych, kulistych niemal pniach okrywały się sutym liściem i bujnym kwieciem. Inne znów, jeśli miały nawet bujnie rozgałęzione konary, to posiadały na nich tylko drobne listki o kształcie wachlarzyków. A w koń­cu nasi wysłannicy spotkali także i drzewa z charakterystycznym okółkowym tikładem gałęzi, które w ogóle nie miały liści, a w miejsce ich tylko wąskie, krótkie, ostre szpilki! Nie, najwyraźniej flora Ziemi nie była przygotowana na znoszenie tak ostrego klimatu. Najbujniejsze jej okazy już wyginęły, inne zaś — próbujące za

wszelką cenę przystosować się do nędznej wegetacji w nowych warunkach — scher- laly, skarlały i wyrodzily się wreszcie w dziwolągi niczym nie przypominające swych wspaniałych przodków.

Zrezygnowaliśmy więc w tej sytuacji z przenoszenia obozu dokądkolwiek i — w nadziei, iż przynajmniej w głębinach morza powinno było zachować się życie w jego dawnym, nie zmienionym przepychu — zorganizowaliśmy potężną eks­ploracyjną wyprawę podmorską. W wyprawie wzięły udział równocześnie aż 3 łata- jąco-pływające dyski z 3-osobową załogą na pokładzie każdego z nich. W skład jednej z załóg wszedł również i piszący te słowa.

Niestety, nasze rozczarowanie wielekroć przekroczyło pokładane w wyprawie nadzieje. Załoga naszego dysku przeprowadzała tylko obserwacje wizualne, dlatego też nie dostrzegaliśmy stopnia spustoszenia morskiej fauny. Owszem, zauważyliśmy całkowity brak — zawsze rejestrowanych przez nasze wyprawy — trylobtiów, ale mnogość różnych innych zwierząt, a głównie ryb, z powodzeniem — wydawało się

wypełniła opuszczoną przez te budzące odruchową odrazę zwierzęta niszę ekologiczną. Dwa pozostałe lotobatyskafy miały jednak włączone komputery, których zadaniem miało być porównywanie obecnie żyjącej fauny w morzu z zareje­strowanymi jej wzorcami przez wszystkie poprzednie nasze wyprawy. Wyniki okazały się wręcz przygnębiające. Pierwszy z komputerów znalazł tylko 48 % zna­nych już nam gatunków, a drugi, który poddawał selekcji także drugo- i trzeciorzęd­ne cechy każdego gatunku — zaledwie 4 % identycznych zwierząt. Wynikało by więc z tego, że w ciągu minionych 52 milionów lat Ziemia musiała przejść przez jakiś — chyba największy w toku jej dotychczasowego istnienia — kataklizm, który nie tylko diametralnie zmienił jej klimat i niemal doszczętnie przetrzebił jej lądową roślinność, ale ponadto sięgnął aż do morza i zniszczył od 58 % do 96 % całej żyjącej tam populacji! Czy może być jakikolwiek wniosek bardziej obezwładniający, bardziej odbierający wszelką motywację dalszych badań naukowych na powierzchni tak niegościnnej planety?

Dlatego też — wyraźnie to podkreślam — tylko całkowitemu przypadkowi zawdzięczamy największe odkrycie naszej ekspedycji na Ziemi. Już tylko kilka dni przed zaplanowanym startem jeden z członków Sekcji Technicznej powracając z pobliskiego rekonesansu do bazy natknął się na kupkę 12 twardych, kulistych utworów. Nie wiedząc co o nich sądzić zabrał je przezornie do bazy i tam jeden z nich został przecięty. Jakież było nasze zdumienie, gdy okazało się, że w jego wnętrzu znajduje się żywa istota! W tej sytuacji dalszym badaniem tych utworów zajęła się oczywiście Sekcja Biologiczna. Doszła ona do rewelacyjnego wniosku, iż utwory te są swego rodzaju skrzekiem składanym przez nieznane dla nas dotychczas jakieś lądowe kręgowce.

Pragnę podkreślić całą nieprawdopodobną wręcz sensacyjność tego wniosku. Wszystkie poznane przez nas dotychczas płazy ziemskie, nawet w życiu dorosłym

słabo związane z wodą, rozmnażały się tylko i wyłącznie za pomocą skrzeku składanego w wodzie. Na podstawie raportów i zdjęć naszych poprzedników znaliśmy dokładnie jego wygląd: były to duże bryły galarety, wewnątrz której znajdowały się stosunkowo niewielkie, ciemne, otoczone śluzem ziarna. Z tych ziaren właśnie wyrastały stopniowo — zupełnie nie podobne zresztą do osobników dojrzałych — kijanki, które po dalszych przekształceniach wyrastały wreszcie w potężne płazy. Tymczasem ten nowy „skrzek ’ ’złożony był na suchej ziemi, a jego ziarna — miast warstwy galaretowatego śluzu — otoczone były kulistymi, twar­dymi, wapiennymi skorupami (choć, aby być dokładnym, muszę stwierdzić, że znaleźliśmy później także takie kulki w otoczkach miękkich, jakby skórzanych). Czyżby miało to oznaczać, że na Ziemi pojawił się jakiś nowy, zupełnie odmienny rodzaj zwierząt?

Biologowie udowodnili mi to (dosłownie) naocznie. Dwa dni później zbudzono mnie w środku nocy i zawieziono na punkt obserwacyjny, z którego za pomocą noktowizora miałem okazję zaobserwować zwierzę składające właśnie w stepie taki skrzek. Niewiele się ono właściwie różniło od opisanych już przez naszych poprze­dników płazów. Miało cztery krótkie i grube łapy, na których dosyć niezdarnie wlokło ciężki tułów zakończony długim ogonem. Cala skóra tułowia była niezwykle chropawa, jakby pokryta dużymi brodawkami. Zwierzę na oko miało jakieś 3 m. długości. W pewnym momencie zatrzymało się i — z wyraźnym trudem — poczęło rozgrzebywać ziemię przednimi łapami od czasu do czasu pomagając sobie pyskiem. Po chwili nad wygrzebaną w ten sposób jamą przysiadło, a gdy ruszyło dalej, dostrzegłem niewyraźny zarys kilku okrągłych tworów. Rano stwierdziliśmy bez­spornie: to były te same utwory, które 2 dni temu zostały przez nas znalezione i zbadane.

W ciągu tych kilku pozostałych dni cały czas poświęciliśmy wytężonemu po­szukiwaniu i rejestracji wszystkich kręgowców żyjących na lądach. Nie było tego zbyt dużo. Poza różnymi rodzajami i gatunkami płazów (ich ogólna populacja również zmalała, głównie z powodu braku ciepłych, płytkich i wysłodzonych lagun oraz bagien) odkryliśmy jednak co najmniej kilka zwierząt zupełnie nowej gromady, która całkowicie oderwała się w swym rodzaju od wody i uzależniła całe swe życie od lądu.

Niektóre z nich zresztą prawie niczym nie różniły się od płazów. Na otwartym stepie odkryliśmy np. dosyć szybko biegającego niewielkiego, około półmetrowego (oczywiście z ogonem) czworonoga, którego w pierwszej chwili nawet specjaliści z naszej Sekcji Biologicznej wzięli za płaza. Potem jednak doliczyli się u niego pięciu palców na wszystkich czterech nogach, co ponoć było specyficzne tylko dla tej nowej gromady zwierząt. W gęstych lasach znaleźliśmy zwierzęta olbrzymie, które

szorując często brzuchem po ziemi — z trudem jeno przewalały się z nogi na nogę. Te mogły żyć tylko w takich okolicach, gdzie gęsto rosnące rośliny zapewniały

im obfitość pożywienia. Ale tu również, właśnie ukrywające się w gęstym poszyciu leśnym, znaleźliśmy także zwierzęta nie dochodzące do metra, u których nasi biologowie ze zdumieniem naliczyli na każdej z czterech nóg aż po sześć palców!

W sumie odkryliśmy co najmniej 7 różnych rodzajów tej nowej gromady po raz pierwszy typowo lądowych zwierząt. Być może jest ich nawet jeszcze więcej, lecz różne okolice, a także różne pory dnia i nocy ich żerowania poważnie utrudniały nam ich systematyczną rejestrację. W każdym razie w ciągu tych kilku ostatnich dni pobytu na Ziemi stwierdziliśmy bezspornie, że życie raz jeszcze przeszło szczęśliwie ciężką próbę. Mimo jakiejś nieznanej katastrofy, która w różnym stopniu dotknęła wszystkie jego populacje, mimo całkowitej zmiany warunków bytu potrafiło znów elastycznie się przekształcić i za pomocą nowych gatunków roślin i zwierząt rozpoczyna ponowną uporczywą kolonizację całej planety.

Choć dziś trudno jeszcze przewidzieć, czy starania te zostaną kiedykolwiek uwieńczone pełnym sukcesem, wydaje mi się konieczne utrzymanie dalszego kontak­tu z Ziemią i zrealizowanie najpóźniej w przeciągu 30 milionów lat ponownej ekspedycji na te planetę.

OD AUTORA. Niestety, my również 248 milionów lat później nie potrafimy nic więcej powiedzieć na temat tajemniczej katastrofy, która w owym czasie spotkała Ziemię. Ale i my również jesteśmy w stanie ocenić jej ogrom. Nie tylko komputery Kosmitów stwierdziły hekatombę życia morskiego. Obliczenia współ­czesnych paleontologów okazały się z nimi całkowicie zbieżne. Zapewne nie przez przypadek różni autorzy amerykańscy (J. U. Valentine, A. M. Moors, R. L. Bowen) określają wysokość strat ówczesnej populacji akurat od 54 % aż po 96 % (tę prawdziwie już szokującą liczbę podaje David Jabłoński z Uniwersytetu Chicago).

DOWÓDCA STATKU KOSMICZNEGO EKSPEDYCJI 77.

Wojna o kości

Także na lądzie wykopaliska naszych paleontologów całkowicie pokrywają się z obserwacjami naukowców kosmicznych. Ostry klimat niemal zupełnie wytępił bujną roślinność karbońską. Oczywiście: przyroda nie znosi próżni. Pojawiły się więc rośliny zupełnie nowe. Te drzewa z dużymi pierzastymi liśćmi w koronie, często zresztą o krótkich, jakby beczkowatych pniaćh — to sagowce (nazwane tak od malajskiego słowa „sagu”, którym określa się w miejscach, gdzie sagowce żyją do dziś, wyrabianą z rdzenia ich pni jadalną mączkę). Część z nich przerosła potem w znane tylko w paleontologii rośliny nagozalążkowe benetyty (które zawdzięczają swą nazwę nazwisku ich odkrywcy, botanika angielskiego J. J. Benneta). Drzewa o charakterystycznych wachlarzowatych listkach — to oczywi­ście miłorzęby, do niedawna jeszcze (to znaczy dobrych kilkaset lat temu!) traktowane w Japonii jako drzewa święte. Odkryte tam w r. 1690 przez niemiec­kiego lekarza E. Kaempfera i zakupione później za 40 talarów (stąd jego trzecia

obok japońskiego „ginkgo” — oryginalna nazwa „drzewa czterdziestu tala­rów”) powoli, głównie poprzez ogrody botaniczne, powraca dziś znów na północ. Uzupełniały wreszcie te nowe — nieporównywalne jednak z dżunglą karbońską

puszcze najbardziej wytrzymałe w złych warunkach klimatycznych pierwsze drzewa szpilkowe (m. in. hodowane u nas w postaci roślin doniczkowych araukarie).

Aż dziwne, że w tak ubogich warunkach florystycznych goście z Kosmosu dopiero w ostatniej chwili odkryli całkowicie nową gromadę lądowych kręgow­ców. I to jeszcze w dodatku w tak niezwykły sposób: poprzez złożony przez jakąś samicę w stepie „skrzek”. My już nie potrzebujemy jednak używać cudzysłowów. Po bez mała 250 milionach lat nie mamy problemów z nomenklaturą. „Skrzek” ów — to oczywiście zwykłe jaja (najstarsze z dotychczas odkrytych przez nas pochodzi z Teksasu i liczy sobie 225 milionów lat). A gromada zwierząt, która je wynalazła i po raz pierwszy zaczęła składać na suchej ziemi — to oczywiście gady.

Chociaż nie. Przepraszam. Gdy w XIX w. odkryto najsłynniejsze wykopalisko z tego okresu w południowoafrykańskim kraju Karroo, szkielety znalezionych tam zwierząt nazwano bradyzaurami i kotylozaurami. Rozszyfrujmy te terminy. Nazwa obejmującego ponad sto tysięcy km. kw. półpustynnego, skamieniałego wręcz stepu pochodzi z języka hotentockiego i oznacza „twardą ziemię”. Zaś zarówno bradyzaur jak i kotylozaur pochodzą z języka greckiego (bradys = powolny, zaś kotyle = czasza), przy czym w obu terminach występuje wspólny człon „zaur”, co po grecku (sauros) oznacza jaszczurkę.

Ładne mi jaszczurki: każde z tych zwierząt liczyło co najmniej kilka metrów długości! Skąd tak duże (nie waham się tego powiedzieć) potwory uzyskały tak sielską nazwę? Oczywiście —jak zwykle — przez pomyłkę. Gdy w r. 1706 Filip J. Spener odkrył po raz pierwszy (koło Suhl w Turyngii) kościec nieznanego

zwierzęcia — uznał go za resztki krokodyla. Drugi taki kościec odkryty 12 lat później — przypisano jaszczurce. A gdy słynny Cuvier stwierdził w końcu, że nie jest to ani krokodyl, ani normalna jaszczurka — nie pozostało mu już nic innego jak zarejestrować oba kośćce jako Proterosaurus speneri, czyli „przodka (od gr. proteros = wcześniejszy) jaszczurek Spenera”. Za „przodkiem” tym jednak poszły coraz dalsze, coraz nowsze odkrycia coraz większych, coraz potężniejszych jego potomków, aż wreszcie brytyjski anatom Richard Owen przerażony wręcz ogromem Jaszczurek” wydobytych w południowej Anglii ochrzcił je w r. 1842 nazwą bodaj d i n o zaury (od gr. deinos = straszny), stra­sznych jaszczurów. I tak nowo powstała gromada gadów pod wstrząsającą nazwą strasznych jaszczurów weszła po dziś dzień do nomenklatury palentologii.

Nie, nie udało się nam jeszcze odnaleźć wszystkich permskich gadów odkrytych przez Kosmitów. Ale polowanie wciąż trwa. Po bradyzaurach i koty- lozaurach z Karroo w ostatnich latach minionego wieku rosyjski paleontolog W. P. Amalicki odkrył u ujścia Dźwiny w pobliżu Rygi szereg dalszych pochodzą­cych z tego samego okresu jaszczurów, które — acz zaliczone również do kotylozaurów — uzyskały własną nazwę gatunkową dicynodonów. Nie od parady: podstawowy człon tej nazwy (greckie słowo odons = ząb) miał podkreś­lić niezwykły szczegół budowy ich paszczy zawierającej tylko i wyłącznie dwa kły! Potem przyszła kolej na pareiazaury, pelikozaury, dimetrodony, antrakozaury... Wreszcie ostatnim (jak dotychczas!) trofeum w tym trwającym już wiek polowa­niu na pierwsze ziemskie jaszczury okazał się właśnie ten niezwykły, spotkany również przez Kosmitów, gad z 6-palczastymi łapami. W r. 1982 odkrył wiele jego okazów palentolog rosyjski O. A. Liebiediew. A że odkrycia dokonano w obwodzie tulskim (dokładnie we wsi Andrejewka w pobliżu miasta Suworowa), zwierzęta tam wygrzebane — choć zaliczone do antrakozaurów — uzyskały nazwę gatunkową tulerpeton (od obwodu tulskiego i skrótu greckiego słowa herpeton = gad), czyli „gad tulski”.

Inna jednak jest chronologia życia jaszczurów, a inna ich o d k r y ć. Po pierwszych odkryciach Spenera (nawiasem mówiąc Proterosaurus speneri był nie tylko najwcześniej odkrytym ale i jednym z najwcześniej żyjących gadów na Ziemi) w ciągu całego wieku XVIII raz po raz odkrywano w różnych okolicach Ziemi coraz nowe potężne kości, których nie można było przypisać żadnemu z żyjących wówczas zwierząt. A gdy nadszedł wiek XIX, poszukiwanie śladów istnienia „zwierząt przedpotopowych” stało się tak modne, że wręcz każdy szanujący się przyrodnik uważał za swój honor odkryć bodaj jednego z nie­znanych współczesności gadów. Pogoń za pochodzącymi sprzed milionów lat trofeami wyrodziła się w końcu do tego stopnia, iż w latach siedemdziesiątych tego wieku, na łamach z początku prasy fachowej, potem codziennej, następnie

w szeregu towarzystw naukowych, w gremiach politycznych (np. w senacie USA), a w końcu i bezpośrednio na bezkresnych obszarach amerykańskiego Dzikiego Zachodu rozpętała się pomiędzy dwoma naukowcami amerykańskimi O. Ch. Marshem i E. D. Copem prawdziwa „bitwa o kości” (battle of bones). Czegóż tam nie było? I podkupywanie kości u kopaczy konkurenta, i wzajemne szkalo­wania i oszczerstwa, i bezwzględna walka finansowa, a w końcu nawet autentycz­na bitwa rewolwerowa na stanowisku eksploatacyjnym pod Como Bluffl Wszyst­ko po to, by zapewnić nie tylko wśród współczesnych, ale i w historii, możliwie największą ilość odkrytych i sklasyfikowanych nowych gatunków jaszczurów. Co zresztą w wielkim stopniu im się udało. W r. 1877, gdy dopiero „bitwa o kości” się rozpalała, paleontologia znała zaledwie 9 gatunków gadów, a 20 lat później, gdy na przełomie wieków obaj d „kościani Donkichotowie” niemal równocześnie umierają — zarejestrowano ich od 80 do 130 nowych gatunków.

Ale zaraz: co to znaczy „od 80 do 130”? Niestety, struktura stanowisk paleontologicznych, w których nierzadko na małej przestrzeni odkrywano dzie­siątki tysięcy kości zachowanych w różnym stanie i częstokroć pochodzących od różnych zwierząt, pośpiech w ich badaniu, aby nie dać się ubiec konkurentom, niewątpliwa dziwaczna budowa wielu z nowo odkrytych zwierząt, a w końcu i zwykła nieuczciwość (połączona zresztą często z nieuctwem) doprowadziły do olbrzymiego, do dziś jeszcze nie w pełni rozwikłanego zamieszania w systematyce jaszczurów.

Taki np. Bazylozaurus (cesarski jaszczur!) odkryty przez R. H arian a w stanie Alabama w r. 1840 — żył w paleontologii zaledwie kilkanaście lat. Zanim nie dotarł do niego paleontolog R. Owen, który rozpoznał w nim kościec wielkiego walenia. Ale w chwili, gdy Owen demaskował „cesarskiego jaszczura”, po Ameryce krążył już nowy monstrualny kościec Missourium („zwierzęcia z Mis­souri”) zmontowany i pokazywany za opłatą przez A. Kocha. Zmontowany

jak sie później okazało — z kilku szkieletów słoni mastodontów.

Obok tych prawdziwych „puzzli zwierzęcych” — pojawiły się także istne „zwierzęta-widma”. Oto w r. 1877 bohater niesławnej „bitwy o kośri” O. Ch. Marsh odkrył kościec jaszczura, którego nazwał apatozaurem. 2 lata później znaleziony został inny kościec jaszczura, który po 4 latach doczekał się opisu tegoż Marsha, tym razem pod nazwą brontozaura. Minęło już sto lat od chwili, gdy stwierdzono, iż apatozaur i brontozaur stanowią to samo zwierzę, a przecież pokutują w paleontologii równolegle obie nazwy: w podręcznikach naukowych (zgodnie z prawem pierwszeństwa) apatozaur, w publikacjach popularnych

prawdopodobnie dzięki swej obrazowości (gr. bronte == grzmot) — bron­tozaur.

Nie jedyny to zresztą grzech Marsha wobec paleontologii. Również w r. 1877 otrzymał on od anonimowego poszukiwacza kostny trzon jakiegoś rogu, który

czym prędzej uznał za fragment trzeciorzędowego bawołu nazwanego przezeń Bos alticomis. Rok później podobny róg (tym razem z częścią czaszki) tenże Marsh zidentyfikował jako fragment jaszczura, którego nazwał Ceratops. I do­piero jeszcze kilka lat później, gdy dzięki poszukiwaczowi szkieletów kopalnych Hatsherowi udało mu się wypreparować z tysiąckilogramowcj bryły piaskowca całą czaszkę, okazało się, że wszystkie te rogi należą do jednego (trójrożnego!) jaszczura, który — dzięki temu — otrzymał nazwę Triceratops.

Jednak i na tym jeszcze przygody paleontologii z tym dziwnym gatunkiem nie skończyły się. Bo oto w r. 1922 paleontolodzy mongolscy wydobyli na pustyni Gobi niemal 60 niezwykłych czaszek z przodu zwężających się jakby w kształt dzioba drapieżnego ptaka, z tyłu zaś posiadających niemal równie wielką jak cała czaszka kostną tarczę, czy —jak inni nazywają — kołnierz. Nie będę tu opisywał dalszych niezwykłych szczegółów tego zwierzęcia, które uznane zostało za przod­ka triceratopsa i — dzięki temu — uzyskało nazwę protoceratopsa. Kiedy jednak odkryto później całe szkielety zwierzęcia, naukowcy nagle stanęli przed (niemoż­liwą do rozwiązania do dziś) zagadką. Protoceratops miał przednie łapy dwu­krotnie krótsze od tylnych, co by sugerowało, że poruszał się pionowo, na dwóch tylnych nogach. Równocześnie jednak głowę miał tak umieszczoną na szyi, że mógł nią posługiwać się tylko w pozycji poziomej. Jakże tedy zwierzę owo mogło żyć?

A może kościec protoceratopsa uległ podobnej metamorfozie jaka spotkała niemal wiek przedtem dobrze (?) dziś znanego iguanodona? Bo gdy tylko znaleziono w r. 1822 pierwsze rozsypane w nieładzie jego kości, angielski paleontolog Gideon Mantell zrekonstruował go (w wydanej w r. 1838 książce pt.: „The wonders of geology”) w postaci czworonożnego smoka z potężnym ostrym rogiem na głowie. Dopiero 39 lat później, w r. 1877 w belgijskiej kopalni węgla kamiennego Bemissart odkryto aż 17 kompletnych szkieletów iguanodonów, z których żaden jednak nie miał owego oryginalnego rogu. Co się z nim stało? W daremnym poszukiwaniu odkryto wreszcie podobne utwory... na przednich łapach zwierząt. Okazało się, źe róg Mantella w istocie jest tylko kciukiem przedniej łapy iguanodona.

Nie ustrzegły się zresztą podobnych (jeżeli nie jeszcze bardziej kompromitują­cych!) zniekształceń — i bez tego już wikłające się wśród swych dwóch nazw apato- czy też brontozaury. Otóż tenże wspominany już wielekroć O. Ch. Marsh montując cały szkielet przymocował czaszkę zwierzęcia znalezioną w od­ległości 6 km od pozostałych kości. Dopiero w r. 1979 fizyk (!) z Uniwersytetu Connectikut John S. Macintosh i paleontolog David S. Berman zorientowali się, że głowa ta... zupełnie nie pasuje do szkieletu. Okazało się, że obydwa eks­ponowane w Muzeum Historii Naturalnej Uniwersytetu w Yale „wzorcowe” rekonstrukcje brontozaurów (na podstawie których zmontowały odpowiednie

duplikaty niemal wszystkie muzea świata) mają w istocie głowy kamarozaurów! Po przeszukaniu całych ton przechowywanych w różnych amerykańskich muze­ach kości udało się wreszcie obu naukowcom znaleźć głowy bardziej pasujące do kośćców brontozaura i 15 października 1979 r. odbyło się uroczyste ponowne „ogłowienie” obu przechowywanych w amerykańskim muzeum kośćców. Bron- tozaury w muzeach innych krajów zmieniają swe głowy do dziś.

Podobnie się zresztą ma sprawa ze stegozaurem. Gdy po raz pierwszy znalezio­no w r. 1885 w Ameryce Płn. niemal kompletny szkielet tego zwierzęcia, od razu uznano go za jaszczura zbliżonego pod względem budowy do iguanodona. Podobnie jak i iguanodon miał on około 9 m. długości, małą, wydłużoną głowę

0 cienkich, bezzębnych szczękach i tylne nogi o 1/3 wyższe od nóg przednich. Ale do tego miał jeszcze szczególną osobliwość: wśród kości znaleziono także kilka ostrych kolców i kilkanaście potężnych, prawie metrowej średnicy kostnych płyt. Gdy rozpoczęto rekonstrukcję szkieletu, te kolce właśnie i płyty stały się najwięk­szą zagadką: gdzie też one u żywego zwierzęcia były umieszczone? Pierwsza rekonstrukcja z kolcami sterczącymi wzdłuż grzbietu i płytami dachówkowo go pokrywającymi nie przetrwała długo. Ale pozostała na zawsze w nazwie zwierzę­cia („stegos” po grecku oznacza dach). Następna rekonstrukcja umieściła kolce na końcu ogona, płyty zaś w dwu rzędach pionowo wzdłuż całego grzbietu. Ten model przetrwał cały wiek. Ale oto niemal dokładnie sto lat po odkryciu zwierzęcia, w r. 1986, pracownik Muzeum Historii Naturalnej w Los Angeles S. Czerkas odkrył nagle je ponownie. Dzięki przeprowadzonym przezeń szczegóło­wym badaniom okazało się że, płyty na grzbiecie stegozaura biegły nie w dwóch rzędach, tylko w jednym rzędzie. I znów setki rekonstrukcji stegozaurów w muze­ach, książkach i albumach rozpoczynają dopiero żmudną drogę swych przeo­brażeń.

Czasem — częściową bodaj — winę za fałszywą klasyfikację ponoszą... same jaszczury. Oto gdy w r 1830 niemiecki naukowiec Muenster po raz pierw­szy zetknął się w pochodzącym z triasu wapieniu muszłowym z jakimiś dłu­gimi, rurkowatymi kośćmi, uznał je za kości kończyn jakiegoś gada. Dopiero kilka lat później badający te kości H. Mayer doszedł do wniosku, że rzekome kończyny są raczej (patologicznie wręcz wydłużonymi) kręgami szyjnymi. Ale jeżeli kręgi szyjne są aż tak długie, to jak długie musi być całe zwierzę?! Na wszelki wypadek nazwano je tanystropheus (po grecku: wyciągnięty na długość)

1 na podstawie długości samej jego szyi — traktując ją proporcjonalnie do całego ciała — uznano za jednego z najdłuższych gadów świata. Tymczasem w latach 1927-1976 wydobyto w kantonie Tessin w Szwajcarii aż 27 prawie kompletnych szkieletów tanystropheusa i wówczas okazało się, że ma on ledwie 6 m. długości. Ba, ale któż mógł sobie wyobrazić, że takie zwierzę „zafundowało” sobie aż 3-metrową szyję?!

Albo odkryty w r. 1949 na pustyni Gobi przez I. A. Jefremowa terezinozaur, czy też wydobyty w r. 1983 w miejscowości Dorking w Anglii przez W. Walkera bary onyx walked. Nie wiem nawet, czy nie są to w końcu te same zwierzęta. Według pomiarów A. Chariga i A. Milnera długość pazurów baryonyxa do­chodzi do 31 cm. Pazur terezinozaura okazał się jeszcze bardziej imponujący: 90 centymetrów! Rzecz w tym tylko, że Jefremowowi nic poza tym jednym jedynym pazurem nie udało się odszukać. Ale jakie — na podstawie tego pojedynczego pazura — musiało to być zwierzę? Aż strach pomyśleć: powinno mieć chyba ze 40 metrów! Tymczasem gdy odnaleziono dalsze fragmenty kośćca baryonyxa okaza­ło się, że zwierzę to wcale nie wyróżnia się wielkością od innych jaszczurów. Tylko pazurami przednich łap wszystkie je zakasowało.

Ale przestańmy wreszcie wypominać paleontologii wszystkie jej te — mniej lub bardziej kompromitujące — pomyłki. Tym bardziej, że dyscyplina ta (kto wie zresztą w jakim stopniu stymulowana żądzą wiedzy, a w jakim napędzana... przez ludzkie ambicje) bezustannie prze do przodu. Polowanie na jaszczury trwa. Bez przerwy. Do dziś.

W r. 1973 paleontolodzy chińscy znaleźli w prowincji Szantung parę fragmen­tów kośćca gada. Na podstawie obliczeń proporcji (wiemy już jak tego rodzaju obliczenia są wiarygodne) wypadło im, że zwierzę to musiało mieć 15 m. wysokości. A więc olbrzymie. Jakże je nazwać? Szantungosaurus giganteus (od gr. gigas, gigantos = olbrzym).

W r. 1979 paleontolog amerykański James Jensen wydobył w pustynnych okolicach stanu Colorado (w pobliżu miejscowości Dry Mesa) jedną olbrzymią,

o długości niemal 2,5 m. płaską kość. Cóż to może być? Niewątpliwie łopatka dinozaura. Ale jakiego?! Obliczając proporcjonalne wielkości pozostałych braku­jących kości Jensen doszedł aż do 25 m. długości i 80 ton wagi. Cóż znaczy przy nim Szantungosaurus giganteus?! Ale jak go tedy nazwać? Pierwsza nazwa brzmiała superzaur (od łac. „nad”). Ale i to jeszcze odkrywcy nie wystarczyło. Pojawiła się więc nowa, jeszcze bardziej imponująca nazwa: ultrazaur (od łac. „powyżej”).

A tu tymczasem niemal równolegle z odkryciem Jensena trafiono w Górach Jemez, około 90 km na płn.-zach. od miasta Albuquerque w Nowym Meksyku na kości chyba jeszcze większe. Z początku wydobyto kilka kręgów ogonowych, w następnych latach - dalsze kręgi i kość udową, a w chwili, gdy to piszę, trwają usilne poszukiwania (tym razem za pomocą specjalnego urządzenia radarowego sięgającego kilkadziesiąt metrów w głąb ziemi) dalszych kości tego jaszczura. Tak więc jeszcze daleko do wydobycia jaszczura w całości, ale już na podstawie tych kilku kości obliczono jego wielkość. Od 30 do 40 metrów! A więc chyba największy z dotychczas odkrytych. Ale jak go tedy nazwać? „Gigant" już jest, przedrostek „super” — wykorzystany, „ultra” — też, „brontosaurus” oznacza

jaszczura, którego kroki wywołują grzmoty... No więc pojawił się sejsmozaur (od gr. seismos = trzęsienie), jaszczur, którego kroki wywołują trzęsienie ziemi.

Nie wiem, czy w tej sytuacji uda się komuś znaleźć (a jeszcze bardziej: wymyślić nazwę!) jeszcze większego jaszczura. Może dlatego rzucono się ku drugiemu biegunowi: poszukiwaniu jaszczurów... najmniejszych.

I tak w r. 1988 paleontologowi z Uniwersytetu w Zurychu M. Sanderowi udało się znaleźć jaszczura z rodzaju Neusticosaurus o długości zaledwie 51 cm. Dotychczasowe szkielety z tego rodzaju liczyły z reguły około 2,5 m. Czy oznacza to, że został odkryty jakiś nowy, karłowaty gatunek, czy też (jak to sugeruje znalazca), że jest to młody, może nawet znajdujący się dopiero w stanie embrionalnym „zwykły” Neusticosaurus? Dyskusje trwają.

Nie tylko zresztą wokół neusticozaura. Już dobrych kilka lat przedtem Paul E. Olsen odkrył w Nowej Szotlandii (prowincja położona w północno-zachodniej części Kanady) najbogatsze chyba stanowisko paleontologiczne w całej Ameryce Północnej. Wystarczy powiedzieć, że znaleziono tam ponad sto tysięcy oddziel­nych części kości zwierząt, pochodzących sprzed 200 milionów lat. Czegóż tam nie było? I kości prymitywnych ryb, i rekinów, i dużych jaszczurek, i krokodyli, a już przede wszystkim wszelkich możliwych rodzajów gadów. Ale cenniejsze od tego nieograniczonego bogactwa dawnej fauny okazało się znalezisko zupełnie niepozorne: kilka skamieniałych odcisków łap (a może lepiej: łapek) o wielkości

jak to podała prasa kanadyjska —jednego centa. Skrupulatne badanie tych śladów wykazało niezbicie, że są to miniaturki łap jaszczurów. Czyżby więc to było (bodaj pośrednie) odkrycie najmniejszego jaszczura świata?

W 1985 w szranki o ten tytuł stanął jeszcze jeden mini, a może już nawet mikrojaszczur, nie przekraczający w swym dorosłym żydu wielkości kota, Comp- sognatus longipes. Pochodzący sprzed 140 min. lat, wygrzebany przez lekarza z Kelhcim w Jachenhausen koło Riedenburga w Bawarii ponad 120 lat temu, ponownie został „odkryty” przez geologa Matthiasa Maeusera w muzeum w 1985. Ba, zwierzę to nie tylko zostało odkryte (a więc i wciągnięte do rejestru nowych znalezisk), ale Maeuser ustalił nawet jego płeć! Oto na podstawie „dziesięciu kulistych utworów o średnicy 0,9 cm znajdujących się poniżej skamie­liny” doszedł on do wniosku, iż kościec ten należał do samicy składającej akurat jaja. Nic to, że badający rzekome jaja paleontolog amerykański John Ostrom uznał je raczej za „resztki swobodnie pływających liliowców” (!). Odkrywca kompsognata — prawdopodobnie by się uchronić od konkurencji — tak niejasno oznaczył miejsce swego znaleziska, że dziś nie sposób je znaleźć i ewentualnymi dalszymi wykopaliskami poprzeć lub odrzucić wnioski współczesnych.

I tak oto „bitwa o kości” wciąż nadal trwa. Co mówię: bitwa. To już jest prawdziwa, ponad stuletnia wojna o kości! Jakież jeszcze niespodzianki szykują nam jej rozliczne fronty?

3(89)

Jaszczury opanowują lądy

ZIEMIA — MIEJSCE POSTOJU. ROK 4.386.501.989 LOKALNEGO SYS­TEMU POMIARU CZASU. To był niezapomniany widok. Kończyliśmy właśnie trzecie rozpoznawcze okrążenie planety, gdy przelatując wzdłuż linii równika dostrzegliśmy nagle w prześwicie pomiędzy chmurami rozległą przestrzeń usianą jakimiś regularnymi utworami. Natychmiast dałem rozkaz wstrzymania lotu i nasz dysk kołysząc się z boku na bok począł z wolna opadać ku ziemi.

W miarę obniżania się rozpoznawaliśmy coraz więcej szczegółów. Utwory, które się nam rzuciły w oczy, miały kształt okrągłych, blisko siebie rozsianych pagórków z niewielkimi wgłębieniami w miejscu szczytów (członek Sekcji Geologicznej porównał je do swego rodzaju mikrowulkanów), wokół których kręciły się jakieś żywe istoty. Całą naszą 6—osobową załogę ogarnęło niezwykłe podniecenie: może udało nam się natrafić na siedlisko jakiejś nieznanej cywilizacji? Aby niepotrzebnie nie płoszyć mieszkańców tych dziwnych budowli ukryliśmy czym prędzej nasz powietrzny statek w warstwie niskich chmur i pod ich osłoną odlecieliśmy na odległość kilku kilometrów i tam dopiero lądowaliśmy.

Ale obawy nasze co do zaalarmowania, albo bodaj zwrócenia na siebie uwagi mieszkańców tego dziwnego osiedla okazały się całkowicie płonne. Gdy po długim marszu w rzadkiej tyralierze dotarliśmy wreszcie ponownie do tego siedliska obcych istot, okazało się, że są to — w ogóle nie zwracające na nas uwagi — niesamowicie potężne jaszczury. Zanim jeszcze odważyliśmy się do nich podejść bliżej, obserwując je przez lornetkę, obliczyliśmy na oko, że każda taka góra mięsa musi mieć (wraz z grubym ogonem) chyba 7 m. długości. Nic dziwnego, że tak potężne zwierzęta stać było na to, by w ogóle nie zwracać uwagi na kilka maleńkich istot, które w każdej chwili jednym przyciśnięciem trójpalczastej nogi mogłyby zamienić w krwawą miazgę. Toteż posuwaliśmy się bardzo ostrożnie, tylko pod osłoną wycelowanych dezintegratorów, w każdym momencie gotowi do natychmiastowej rejterady, a gdyby okazała się ona niemożliwa — do obrony zagrożonego życia.

Obyło się jednak bez żadnych incydentów. Aż dziwne jak jaszczury te okazały się łagodne, ba, wręcz obojętne na naszą obecność. W chwili, gdyśmy wreszcie do nich dotarli, cale liczące chyba kilkadziesiąt osobników stado zajęte było żarłocznym połykaniem otaczającej ich bujnej zieleni. Mimo, iż wszystkie jaszczury miały po

4 kończyny, chodziły — tak jak my — tylko na 2 nogach. Były wprawdzie wyraźnie zgięte ku przodowi, ale mimo to łeb ich sterczał na wysokości 3 m. nad ziemią.

Wysunięte do przodu dwie przednie (kilka razy mniejsze od tylnych) łapy raz po raz zgarniały całe pęki zielonych gałęzi krzaków i drzew, które z chrzęstem przecięte jednym zwarciem szczęk znikały w ich przepastnych paszczach. Czasem, gdy trzeba było sięgać wyżej, jaszczury opierały się o ziemię swym ciężkim, 3-metrowym ogonem i wyprostowywały się niemal na całą wysokość. Sięgały wówczas bez trudu do koron miłorzębów i araukarii ogryzając je do czysta z gałęzi do wysokości 5 metrów.

Jeszcze bardziej jednak imponujące wydały się nam jaszczury czworonożne. Spotkaliśmy dwa takie osobniki wśród stada dwunożnych. Były tak wielkie, że nawet na czworakach wysokość ich w kłębie dochodziła chyba do trzech metrów. Ale przede wszystkim zastraszająca była ich głowa. Olbrzymia, nisko opuszczona ku ziemi, otoczona szerokim kostnym kołnierzem i w dodatku uzbrojona trzema rogami. Dwa z nich długie, ostre, wyrastające nad oczami zwierzęcia, skierowane były jak dwa bagnety wprost ku przodowi, trzeci, nieco mniejszy, groźnie sterczał pionowo na nosie. Mimo, iż obydwa spotkane trójrożce spokojnie pasły się na trawie, woleliśmy się jednak do nich zbytnio nie zbliżać. Ale mimo to — posuwając się ich śladami — udało się nam wykryć jeszcze jedną ich osobliwość: na wszystkich czterech łapach miały po 4 palce.

I tak przeprowadzani obojętnym wzrokiem otaczających nas ze wszech stron wielkich jak góry jaszczurów dotarliśmy w końcu do utworów, które już nas zainteresowały z powietrza. Jeszcze raz muszę stwierdzić, że był to niezapomniany widok. Daleko jak okiem sięgnąć ciągnęło się mulaste pole usiane tymi — widziany­mi już przez nas z góry — jakby małymi kraterami. Były to ulepione z uschniętego mułu 1-2 metrowe wzgórki posiadające na szczycie większe lub mniejsze wgłębienia wypełnione bezkształtną masą gnijących roślin. Nie bacząc na kręcące się wokół, charakterystycznie kiwające głowami przy każdym kroku, gigantyczne dwunogie jaszczury, otoczyliśmy jeden z tych wzgórków i lufami dezintegratorów poczęliśmy dłubać w gnijącej na jego szczycie kupie zielska. Jakież było nasze zdumienie, gdy po jego odrzuceniu ukazało się naszym oczom 17 kolisto ułożonych dużych (każde

o długości mniej więcej 20 cm) podłużnie pobrużdżonych jaj. A więc cale to zaobserwowane przez nas z powietrza "miasto obcej cywilizacji” w istocie było tylko lęgowiskiem miejscowych jaszczurów?!

Wędrując potem od gniazda do gniazda wykryliśmy co najmniej trzy ich odrębne rodzaje. Największe, zbudowane przez potężne jaszczury dwunożne (w niektórych gniazdach odkryliśmy już nawet wylęgające się ich młode), miały około 2 m. średnicy i 1 m. głębokości. Kilkanaście, czasem nawet kilkadziesiąt jaj złożonych było w kolo i przykrytych fermentującą roślinnością, co zapewne zabezpieczało zarodkom odpowiednio wysoką temperaturę inkubacji. Znaleźliśmy także całe pola mniejszych gniazd zawierających również mniejsze (o długości 15 cm) jaja. Te nie leżały, ale sterczały w gnieżdzie pionowo, węższym końcem jakby wbite do iłu i to

w ten sposób, aby żadne jajo bezpośrednio nie stykało się z innym. A w końcu odkryliśmy jeszcze jedną odmianę gniazd z jajami zaledwie 10-centymetrowymi, jakoś szczególnie chropowatymi i ułożonymi w gniazdach z reguły poziomo w po­dwójnych rzędach. Niestety, nie udało nam się zidentyfikować gatunków jasz­czurów, do których te gniazda należały.

Po tym pierwszym, tak owocnym spotkaniu z przedstawicielami życia na Ziemi, ustaliłem jako podstawowe zadanie robocze naszej obecnej wyprawy zakreślenie granic opanowania lądów planety przez niewątpliwie największe jej istoty żywe, a mianowicie gady. Któż mógł wówczas przypuszczać, że zadanie to stanie się de facto równoważne z eksploracją niemal całej powierzchni planety?

Po 4 dniach pracy mieliśmy względnie szczegółowo zbadane obszary błotnistych puszcz bujnie zarastających wszystkie obrzeża zbiorników wodnych (jezior, rzek

i mórz) znajdujących się w strefie przy równikowej. Wszędzie — wśród bardzo różnorodnych przedstawicieli świata żywego — dominowały jaszczury. Nie tylko zresztą poznane już przez nas w pierwszym spotkaniu z istotami żywymi na Ziemi. Załączona do tego sprawozdania kaseta video ze spotkania naszego 3-osobowego rekonesansu ze stadem nowych jaszczurów czworonożnych na skraju przyrów- nikowej dżungli jest dowodem nieproporcjonalnie wręcz bujnego rozkwitu tej gromady zwierząt na Ziemi. Kaseta posiada niestety szereg mankamentów technicz­nych. Uczestnicy rekonesansu prawdopodobnie zbyt gwałtownie lub zbyt blisko podeszli do stada i niespodziewanie spłoszyli je. W dodatku zdezorientowane jaszczury ruszyły lawą między stojącym na ziemi latającym dyskiem a trójką badaczy. Z odgłosem wciąż narastającego gromu całe stado miękkim truchtem przedefilowało tui przed kamerą video. Niewielkie zboczenie z drogi w każdej chwili groziło uszkodzeniem dysku lub zmiażdżeniem operatora. Nie były to więc warunki, w których można było wymagać szczególnej precyzji zdjęć.

A jednak kaseta posiada niezwykłą wartość dokumentalną. Obserwując w zwol­nionym tempie następujące po sobie kadry rozpoznać można dokładnie kształt jaszczurów. Z początku pojawia się mała, okrągła głowa, potem przez długi czas przesuwa się coraz grubsza szyja, przechodzi ona wreszcie w niezwykle potężny, beczkowaty, wygięty ku górze tułów i dalej w równie długi jak szyja, jak ona

stopniowo zwężający się, i jak ona — uniesiony dokładnie w poziomie, ogon. Szczególną uwagę pragnę zwrócić na wspaniałą sekwencję ukazującą nogi przebie­gających jaszczurów. Ciężkie, klocowate słupy o takich rozmiarach, że chyba nie potrafiliby ich objąć łącznie wszyscy trzej uczestnicy rekonesansu, tupią raz za razem w drżącą ziemię stopniowo niszcząc całą jej zieloną strukturę i zamieniając wreszcie sprężystą glebę w coraz bardziej lepkie, wodniste bagno.

Na podstawie porównań ze służącym jako tło naszym latającym dyskiem udało się ustalić rozmiary tych największych jak dotychczas spotkanych przez nas na Ziemi jaszczurów. Ich wysokość sięga 5 m., zaś długość — poczynając od

wyciągniętej ku przodowi głowy po koniec niesionego poziomo ogona — waha się od 20 do 25 m! Prędkość, z jaką mijały nasz pojazd obliczyliśmy na 3,36 krr/godz.

Ałe na tym nie koniec naszych przygód z ziemskimi jaszczurami. Wiedzieliśmy już, ze zdominowały one bez reszty ciepłe i wilgotne bagna, dżungle, a nawet bardziej przejrzyste lasy. Jednak jeszcze w chwili orbitowania zauważyliśmy, że większość lądów planety stanowią raczej sawanny, stepy, a nawet wręcz wypalone słońcem piaszczyste lub kamieniste pustynie. Tam już lubiące wilgoć, o delikatnej skórze gady nie miały czego szukać. Do jakiej granicy sięgała więc ich hegemonia? Z takim oto zadaniem ruszyły na bezkresne połacie suchych stepów następne nasze eksploracyjne wyprawy. Przywiozły one wieści wręcz nieprawdopodobne: wszędzie, dokąd tylko dotarły nasze latające dyski, w promieniu chyba dobrych dwóch tysięcy kilometrów od bazy, na sawannach i w stepach, nawet na granicach wypalonych pustyń, dosłownie wszędzie spotykano jaszczury.

W tym miejscu zmuszony jestem przyznać się do spowodowanej przez naszą nieposkromioną ciekawość badawczą (choć nie wiem, czy nie w równym stopniu przez lekkomyślność, a może nawet błędy pilotażu) istnej hekatomby ofiar wśród tych łagodnych zwierząt. Według zeznań 4-osobowej załogi tej wyprawy (dwóch biologów, nawigator i pilot) spotkali oni w stepie, 1240 km na północny zachód od bazy duże stado powoli wędrujących nieznanych nam dotychczas jaszczurów. Wysoko z góry można było zauważyć tylko wyraźną strukturę całego pochodu: wielkie (zapewne dorosłe) jaszczury stanowiły zamkniętą elipsę, wewnątrz której posuwały się jaszczury małe (zapewne młode). Zaskoczeni tak daleko już roz­winiętymi regułami życia stadnego obaj biologowie zażądali natychmiastowego opuszczenia się, aby bliżej zbadać i szczegółowo zarejestrować obraz tego gatunku. Istotnie dysk w locie pionowym wylądował niemal w samym środku stada. Niestety, fakt ten — zupełnie nieoczekiwanie — do tego stopnia wystraszył (tak przecież zwykle zupełnie obojętne na naszą obecność) zwierzęta, że całe stado w obłędnym biegu rzuciło się do ucieczki. Można sobie wyobrazić pęd takich dwunożnych ponad 5-metrowych kolosów goniących przed siebie z pochylonymi głowami i uniesionymi ogonami. Tylko natychmiastowy ponowny start uratował naszych członków załogi przed straszną śmiercią przez stratowanie.

Ale nie uratował stada. Step w pewnym miejscu przecinało głębokie urwisko jaru rzecznego, do którego — na oczach naszych oszołomionych badaczy — nie mogące się już zatrzymać w biegu runęło całe stado.

Tylko nieposkromionej pasji badawczej biologów, którzy natychmiast opuścili się do parowu i przeprowadzili szczegółowe badania zabitych zwierząt, uzyskaliśmy dokładny opis tego nowego, nie znanego nam dotychczas gatunku jaszczurów. Tak więc zwierzęta miały długie, spłaszczone z boków i zakończone jakby dziobem głowy, wewnątrz paszczy olbrzymią ilość ścierających pokarm zębów i długi, chwytny język, ponadto krótkie delikatne przednie łapy, zaopatrzone wszakże

w jeden sterczący ku górze, ostry jak sztylet palec i potężne, ciężkie, ale dużo zgrabniejsze od czworonożnych, trójpalczaste nogi tylne zdolne unieść nie tylko wyprostowany niemal pionowo ku górze tyłów, ale i gruby, sztywny ogon, który w chodzie jaszczury niosły podniesiony poziomo nad ziemią. Tak więc — poza dokonanymi z góry zdjęciami pędzącego całego stada — uzyskaliśmy wyczerpujący opis anatomiczny tego nowego gatunku. Szkoda tylko, że trzeba go było opłacić tak wysoką ceną.

W każdym razie w oparciu o dotychczasowe wyniki badań mogliśmy z pełnym poczuciem odpowiedzialności stwierdzić iż zamieszkujące ziemię jaszczury cał­kowicie uniezależniły się od wody i opanowały nawet takie tereny lądowe, które dla gadów wydają się zabójcze.

Dla sporządzenia ścisłej mapy zasięgu ich populacji na całej planecie postanowili- śmy jeszcze na koniec sprawdzić jak daleko sięgają ich możliwości przystosowawcze pod względem klimatycznym. Już podczas pierwszych lotów rozpoznawczych nad planetą udało się nam stwierdzić, że jej powierzchnia w miarę zbliżania się do biegunów poważnie się ochładza. Gdzie w tych warunkach przebiega północna

1 południowa granica zasięgu dużych gadów? W tym celu na południe wysłałem

2 kolejne rekonesanse prowadzone przez szefa Sekcji Biologicznej, w dysku lecącym na północ - poza pracownikami naukowymi — wybrałem się również ja sam.

Nie będę opisywał niezliczonej ilości stad jaszczurów, które minęliśmy w naszej drodze na północ: szczegółowa ich statystyka wraz z topografią znajduje się w załączonym do niniejszego raportu aneksie. Ale nie mogę zapomnieć spotkania z ostatnim stadem jaszczurów, jakie miało miejsce w odległości dokładnie 16.272 km na północ od naszej bazy. Wskutek pochylenia osi Ziemi w stosunku do ekliptyki na obszarze tym słońce ukazywało się (przynajmniej w okresie, gdyśmy przebywali na Ziemi) zaledwie przez 4 godziny w ciągu każdej doby i — według naszych obliczeń wkrótce w ogóle miało zajść za horyzont i ukazać się dopiero po 3 miesiącach. Roślinność jak okiem sięgnąć — była więcej niż uboga, a pomiary temperatury wykazały 10-12 stopniowe wahania dobowe w pobliżu 281 kehinów. I oto w tych warunkach nagle ujrzeliśmy... pasące się stado jaszczurów. Nie, ono się nie pasło: ono szło. W takim samym szyku, jak to już stwierdziliśmy w innych stadach, mniejsze, młode — w środku, starsze — dookoła, szły wytrwale na dwóch łapach śmiesznie kiwając głowami przy każdym kroku te same jaszczury, z którymi zetknęliśmy się na Ziemi po raz pierwszy wokół ich gniazd.

Zatrzymaliśmy zdumieni dysk w powietrzu. Więc jednak?! Wyprawy, które na południu dotarły aż do wiecznych lodów, meldowały, że nawet na granicy, gdzie woda się już zestalała, jeszcze obserwowano trójpalczaste ślady jaszczurów. Nie bardzo w to chcieliśmy wierzyć. A teraz oto w zbliżonych warunkach, tyle, że na północy, widzieliśmy je na własne oczy. Pochylone nad ziemią szły szybko, uparcie zapatrzone w znikające już za horyzontem słońce.

Aby nie zgubić śladu stada w zapadającym na wiele godzin zmierzchu zniżyliśmy sią nad nim i w najbliższe zwierzę wystrzeliliśmy pocisk zawierający w sobie miniaturowy nadajnik radiowy. Teraz nadawane sygnały naprowadzą nas zawsze na ich trop.

Istotnie następnego rana gdy tylko włączyliśmy nasz pelengator, usłyszeliśmy wyraźnie sygnały nadajnika i włączywszy automatycznego pilota pomknęliśmy dyskiem na północ prosto jak na sznurku. Jakież było jednak nasze zdziwienie, gdy po przybyciu na miejsce nie znaleźliśmy w ogóle stada. Znikło gdzieś bez śladu. Na ziemi leżał tylko jeden jaszczur, któremu poprzedniego dnia wszczepiliśmy nadajnik. Ostrożnie, aby go niepotrzebnie nie płoszyć, opuściliśmy się na ziemię i zbliżyliśmy się do zwierzęcia. Na nasz widok próbowało powstać, ale zaraz ciężko ni to z jękiem, ni to z rykiem ponownie zwaliło się na bok. Najwyraźniej było skrajnie wyczerpane długotrwałą wędrówką, bezsilne z powodu głodu (zauważyliśmy wyżar- tą do czysta wokół niego trawę) i chyba jeszcze do tego odrętwiałe z powodu przejmującego nocnego chłodu. Patrzyło tylko na nas w milczeniu z jakąś przej­mującą żałością bezradności. Zbliżyliśmy więc nasz pojazd do niego i uruchomiliś­my silnik przełączając go na generator podczerwieni. To okazało się zbawienne. Po chwili zwierzę poczęło się coraz żwawiej ruszać, potem uniosło się z początku na cztery nogi a następnie na dwie, pochyliło się ku przodowi i nieco chwiejnie ruszyło przed siebie. Nad południowym horyzontem ukazało się akurat słońce i jaszczur

jakby ciągniony automatycznym atawizmem — wpatrzony w nie poczłapał wprost przed siebie. A więc w swoistej ekspiacji za niepotrzebną hekatombę podobnych dwtmogich jaszczurów niewątpliwie uratowaliśmy życie bodaj tego jednego!

Niestety, radość nasza okazała się bardzo krótkotrwała. Gdy następnego dnia prowadzeni pelengatorem dotarliśmy ponownie do „naszego" jaszczura, ukazał się nam widok zupełnie niespodziewany. Wszystko dookoła było białe. Jaszczur też. Gdy zbliżyliśmy się do niego — nie poruszył się już zupełnie. Był martwy. I tak samo jak cala ziemia pokryty szronem. Tylko otwarte oczy skierowane wciąż w stronę, gdzie na krótko ukazywało się słońce, patrzyły przed siebie jakby z niemym wyrzutem.

Wymontowaliśmy więc nadajnik i ruszyliśmy z powrotem na południe w po­szukiwaniu stada. Łatwo je było odszukać: wydeptana przez gigantyczne zwierzęta droga raz po raz znaczona była trupami podłych jaszczurów. Snadź coroczna ucieczka z północy przed głodem i zimnem nie wszystkim się udawała. Ale gdyśmy wreszcie nadlecieli nad stado, parło ono wciąż niepowstrzymanie na południe. I to z niesamowitą — jak na te kolosy — prędkością. W ciągu tych trzech dni pokonało odległość 197,2 km.

Nie mieliśmy już więcej czasu na kontynuację dalszych obserwacji przejawów życia na Ziemi: musieliśmy ruszać w drogę powrotną. W każdym razie potencjal­

ni

nych naszych następców chcemy uprzedzić, że życie na tej planecie z powodzeniem opanowało już wszystkie lądy i wyraźnie ewoluuje w stronę gigantyzmu. Nie wiem jak długo jeszcze panujące na planecie ciśnienie atmosferyczne i grawitacja pozwolą kontynuować ten trend, ale już to, cośmy widzieli, świadczy o nie przewidywanych wręcz możliwościach rozwoju życia również w tym kierunku.

DOWODCA STATKU KOSMICZNEGO EKSPEDYCJI 78.

4(90)

Zupełnie niepotrzebny komentarz

OD AUTORA. Przyznam się, że opisy spotkań Kosmitów z roślinożernymi jaszczurami Ziemi wydają mi się tak szczegółowe i wyczerpujące, iż zastanawiam się, czym by je tu jeszcze można było uzupełnić.

Ale zaraz: może zamiast uzupełniać, trzeba je... sprostować? Bo jakże inny obraz tych największych żywych kolosów Ziemi wytworzyliśmy sobie dotych­czas? Pamiętamy jeszcze opisy sprzed kikunastu zaledwie lat zawsze pojedyn­czych (ze względu na masę potrzebnego wyżywienia) i zawsze głęboko za­nurzonych w wodzie (która jedynie mogła umożliwić względnie swobodne poruszanie się takich gór mięsa) olbrzymich dinozaurów? Do weryfikacji takiego opisu nie trzeba zbytniej wyobraźni: wystarczy spojrzeć na wyrzuconego przez sztorm na brzeg (jedynego spośród współczesnych zwierząt wytrzymującego porównanie z dinozaurami) wieloryba. Już po kilku minutach ginie on z powodu uduszenia. Jego mięśnie nie wytrzymują ciężaru jego dała. To prawda: najwięk­szy z wielorybów, płetwal błękitny, waży do 130 ton, brontozaur natomiast

według szacunku paleontologów — miał „tylko” 30 ton, diplodok — 40 ton, a brachiozaur „zaledwie” 50 ton. Ale z drugiej strony czy taki zanurzony po ¿Iowę (a więc na głębokość co najmniej 10 metrowi) olbrzym nie zginąłby z kolei pod wpływem ciśnienia (zwiększonego przecież o całą atmosferę!) napierającej nań ze wszystkich stron wody? No więc gdzie w końcu (i jak!) żyły te największe roślinożerne naszego świata?

Odkrycia ostatnich lat są jednoznaczne. Pierwsze dokonane zostały na począt­ku lat pięćdziesiątych przez amerykańskiego geologa Rolanda T. Birda, który w Teksasie, w odległej o 50 km od Dallas miejscowości Gelen Rose odnalazł ślad aż 23 brontozaurów wędrujących prawdopodobnie do pobliskiego wodopoju. A więc nie żyły one w wodzie, tylko do niej dochodziły. Kto nie wierzy — do dziś może się jeszcze o tym przekonać: wszystkie te ślady (każdy z nich liczył niemal metr średnicy i tworzył pojemność 80 litrów!) zostały starannie wycięte z podłoża i w r. 1952 przeniesione do Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku.

W r. 1976 paleozoolog Neil Alexander z Uniwersytetu w Leeds do pracy nad życiem roślinożernych jaszczurów zaprzągł... matematykę. W oparciu o wielkość i odstępy śladów różnych dinozaurów obliczył on z początku długość ich nóg, a następnie porównując uzyskane dane z budową i śladami zwierząt żyjących obecnie uzyskał prawdopodobną prędkość poruszania się potworów. Nie była ona imponująca: zależnie od gatunków wahała się od 3,5 do 12,8 kmfeodz. Ale czy możemy sobie wyobrazić te kilkudziesiędotonowe kolosy mknące z prędkoś­cią charta?

Ostatnim wreszcie uzupełnieniem tego nowego wizerunku roślinożernych dino­zaurów okazało się odkrycie w r. 1987 przez naukowców RFN w Hiszpanii nad brzegiem Zatoki Biskajskiej na odcinku niemal 70 m największych z dotychczas znanych śladów zwierząt lądowych. Każdy z nich liczy 1,35 m długości i 1,18 m szerokości, długość kroku wynosi przeciętnie 2,35 m, przy czym zwierzę — na podstawie odpowiednich obliczeń — miało wysokość od 15 do 20 m i poruszało się z prędkością 8 knvfeodz. na dwóch trójpalczastych nogach.

Na dwóch nogach? A więc i w tym szczególe opisy Kosmitów są wierne? Jak najbardziej. To tylko pierwsi odkrywcy dinozaurów (może z pychy „szlachetnych istot dwunożnych” jakimi są ludzie) usiłowali je zmusić do chodzenia na czworakach. Gdy w r. 1892 angielski lekarz Gideon Mantell po raz pierwszy odnalazł w Tilgate Forest resztki jakiegoś potwora, nie tylko błędnie nazwał go iguanodonem (na podstawie czysto zewnętrznego podobieństwa odkrytych szczą­tków do zębów dużej jaszczurki iguany, czyli — po polsku — legwana), a więc „zębem legwana”, ale jeszcze dodatkowo w wydanej przez siebie pracy pt.: „The wonders of geology” przedstawił tegoż iguanodona jako niezgrabnego czworo­nożnego smoka. W jego „czworonożne” ślady poszli zresztą później również tak znani paleontolodzy jak Owen czy Hawkins.

Dopiero pół wieku później, w r. 1877 pozwolono iguanodowi — zgodnie z jego naturą — stanąć ponownie na dwu nogach. Nastąpiło to po odkryciu potężnego cmentarzyska tych gadów na głębokości 322 m pod ziemią w belgijskiej kopalni węgla kamiennego w Bernissart. Ze znalezionych tam szczątków Louis Dollo skompletował całe stado iguanodonów złożone z 17 szkieletów kompletnych i 12

egzemplarzy dodatkowych poszczególnych kości. Ale skąd stado pochodzących z triasu, jury, a może nawet kiedy dinosaurów wśród odległych o wiele milionów lat tak charakterystycznych dla karbonu złóż węglowych?

Geolodzy i na to znaleźli odpowiedź. W okresie życia tu iguanodonów okolice Bernissart stanowiły płaskie sawannowe tereny raz po raz poprzecinane stromymi urwiskami jarów wyciętych przez rzeki na głębokość dziesiątków metrów, sięga­jącą aż po — ukryte już w głębi ziemi — pokłady węgla. Jeden z takich jarów przebiegać musiał przez tereny obecnej kopalni w Bernissart. I właśnie on stał się pewnego dnia śmiertelną pułapką przestraszonego stada iguanodonów, które uciekając na oślep przed siebie nie dostrzegło na czas zagradzającego mu drogę głębokiego kanionu. Jakże bliskie jest to zdarzenie podobnemu, opisanemu już przez Kosmitów! A może nie podobnemu, może całkiem identycznemu? Nawet wręcz temu samemu — chciało by się rzec, gdyby tylko nie fakt, iż wykopaliska z Bernissart datowane są na ponad sto milionów lat później.

Ale nie tylko opis tragedii stada iguanodonów tak idealnie zbiega się z obec­nymi naszymi odkryciami paleontologicznymi. Oto chociażby fascynujący opis terenu lęgowego dinozaurów. Od niedawna wiemy, że istniały takie tereny w rzeczywistości. Chociaż jaja dinozaurów odkrywano już od dawna. Paleo­ntolog z Instytucji Smithsona, Charles W. Gilmore, już na początku bieżącego stulecia znalazł w formacji Two Medicine w stanie Montana wielką ilość skorup takich jaj. W latach dwudziestych obfitość jaj (tym razem już całych) na terenach wykopalisk dinozaurów na pustyni Gobi ujawniły ekspedycje mongolskie. Ale dopiero w r. 1978 w miejscowości Willow Creek w Montanie amatorka w dziedzi­nie paleontologii Marion Brandvold odkryła pierwsze całe gniazdo hadrozaurów, czyli jaszczurów kaczodziobych. Zaalarmowane tym odkryciem Uniwersytety Princeton i Montana wysłały tam natychmiast swe ekspedycje badawcze, które po 5 latach pracy pod kierownictwem Johna R. Homera odkopały całe olbrzymie lęgowisko jaszczurów dokładnie odpowiadające opisowi sprzed 214 min, lat gości z Kosmosu. Znaleziono tam nie tylko ponad 300 częściowo tylko zniszczonych lub uszkodzonych jaj, ale ponad 60 szkieletów trzech różnych gatunków dinozau­rów. Większość jaj znajdowała się w ilastych gniazdach rozmieszczonych w od­ległości od siebie zaledwie kilku do kilkunastu metrów, przy czym na podstawie resztek szkieletów młodych gadziądek część tych gniazd udało się zidentyfikować. I tak wzgórki o około 2-metrowej średnicy z podłużnie poboiżdżonymi jajami w kształcie nieprawidłowej elipsoidy o długości 20 on uznano za gniazda hadrozaurów. Podobne gniazda w r. 1987 w miejscowości Dog-site w prowincji Alberta w Kanadzie odkryła inna amatorka paleontologii W. Sloboda. Gniazda mniejsze, o średnicy 1 m, liczące do 24 pionowo ustawionych jaj przyznano w Willow Creek mniejszym od hadrozaurów hypsilofodontom. Również w De­vils—koole w prowincji Alberta w Kanadzie w r. 1987 członek ekspedycji

geologicznej K. Aulenback znalazł aż 20 takich gniazd hypsilofodontów. Z dru­giej strony podobne koliste gniazda odkryte w Mongolii przypisuje się rozpow­szechnionym tam protoceratopsom. Trzeci wreszcie typ gniazd znalezionych w Willow Creek o jajach 10-centymetrowych, pokrytych gruzłami i w dodatku ułożonych poziomo w podwójnych rzędach nie udało się dotychczas ziden­tyfikować. Przynajmniej w Willow Creek. Bo w wykopaliskach palentologicznych we Francji stwierdzono, iż jaja w takich rzędach składały brontozaury.

A wreszcie opisy dinozaurów wędrujących poprzez piaski i pustynie, a nawet w wysokich szerokościach geograficznych, w warunkach nocy polarnej, wśród szronu i mroźnych zawiei — choć to już zakrawa wręcz na jawną herezję — także uznane być muszą za prawdziwe.

Promienie (...) słońca jak gorejące strzały rozpalały żółty piasek, który wiatr nieustanie przesypywał tworząc niezliczone wydmy i sunął przed sobą jak olbrzymie fale morza piasku. W takie wietrzne dni (...) wygląd kraju zmieniał się jak powierzchnia morza. Jednakże gdy wiatr ustawał w labiryncie podłużnych dolinek powietrze drżało w piekielnym żarze, unosiło się coraz wyżej i przy­tłaczało całą pustynię ciężkim tchnieniem śmiercionośnego upału.” Tak oto barwnie opisywał (w pracy pt.: „Zavaty zivot”) prof. Josef Augusta warunki panujące na pustyni Gobi, gdzie The Central Asiatic Expedition of the American Museum of Natural History pod kierunkiem H. F. Osboma odkryła m. in. 70 mniej lub bardziej kompletnych szkieletów protoceratopsów.

A z drugiej strony w ostatnich latach znaleziono kości dinozaurów także w krainach mrozu i wiecznej nocy. Pierwszego takiego odkrycia dokonano w r. 1984 nad rzeką Colville na Alasce. Jest to dobrych 300 km powyżej kręgu polarnego! Zaś w czasie, gdy Amerykanie wciąż jeszcze przekopywali zmarznięte ziemie Alaski, zaledwie 3 lata później, w r. 1987 ekspedycja Argentyńskiego Instytutu Arktycznego odnalazła innego dinozaura na wyspie James Ross Island. Odzie to jest? Proszę bardzo: na przecięciu 57° długości geogr. zach. i 62° szerokości geogr. płd. Tym razem wprawdzie w odległości 220 km od połu­dniowego kręgu polarnego, ale za to zaledwie 20 km od (wystającego zresztą w tym miejscu daleko na północ) brzegu Antarktydy.

Kiedy pod koniec października nad Colville River zachodzi słońce, krainę tę na trzy miesiące opanowuje noc. Temperatura w tej części Północnej Alaski spada okresowo do —25°C. Podczas tych ciemnych dni jedynymi zwierzętami, jakie ujrzeć można w pokrytej śniegiem tundrze, są woły piżmowe, renifery i karibu” — tak z kolei opisuje (w „Science News” z 1988—12) północne stanowisko odkryć dinozaurów dr Richard Monastersky.

No, tych kilkadziesiąt, a może nawet kilkaset milionów lat temu warunki klimatyczne nie były dokładnie równe współczesnym. Np. wg Judith T. Parrish z Uniwersytetu Arizona w Tuscon i Roberta Spicera z Uniwersytetu Londyń-

skiego okolice rzeki Colville pokrywała puszcza złożona głównie z drzew przypo­minających dzisiejsze cedry, wielu różnorodnych krzewów i bogatego poszytu, w skład którego wchodziły paprocie, skrzypy i wielka obfitość grzybów. Słowem przypominało to dzisiejszy krajobraz otaczający Anchorage na Alasce. Z tem­peraturą roczną wahającą się od 2 do 6°C (a więc 275 — 279 kelvinow), ale spadającą zimą nawet do —11°C (czyli 262 kelvinow temperatury bezwzględnej).

Thomas Rich z Monach University w Melbourne, który odkrył w Dinosaur Cove na południowo—zachodnim wybrzeżu Australii hypsilofodonty wielkośd... kurczaka, twierdzi, iż nie mogły one co roku wędrować tysiące kilometrów by uchronić się przed kilkumiesięczną zimową nocą. Jaszczury te — według niego

musiały się raczej na ten okres ukrywać przed chłodami w jakichś szczelinach skalnych, jaskiniach, czy wręcz w wykopanych przez siebie norach. Ale John Homer z Muzeum Gór Skalistych w Bozeman, który w stanie Montana znalazł stanowisko zawierające kości około 10 tysięcy dinozaurów, uważa iż zarówno olbrzymie ceratopsy jak i jeszcze większe hadrozaury, pozbawione jakiejkolwiek osłony swej delikatnej skóry, a przy tym zbyt wielkie, by móc się ukryć w jakichś jaskiniach, musiały co roku wędrować z Alaski na południe, by przeżyć wiele zim swego żyda. Jakże prawdziwy w tej sytuacji wydaje się przekazany nam przez Kosmitów opis ginącego z chłodu, pozostawionego przez wędrujące stado samotnego dinozaura?!

Wręcz wszystkie opisy zresztą tego raportu kosmicznego aż do ostatniego szczegółu tchną może szokującą, ale (przynajmniej w obecnym stanie wiedzy) niezaprzeczalną prawdą. Nawet uniesione poziomo ogony wędrujących zarówno czworo- jak i dwunożnych dinozaurów (już R. T. Bird wśród śladów 23 brontozaurów w Glen Rose znalazł tylko jeden ślad ciągnionego po ziemi ogona). Nawet układ wędrującego stada, w środku którego znajdowały się zawsze dionozaury najmłodsze (na stanowisku Peace River Canyon w Kanadzie odkryto wyraźnie na podstawie pozostawionych śladów taki właśnie schemat stada). Nawet ten żałosny ryk konającego jaszczura (na podstawie sugestii prof. Dave Weishempela akustycy Francji, Kanady i USA uznali wystającą kość w przedniej części czaszki hadrozaurów za specjalny rezonator wzmacniający dźwięki wyda­wane przez te jaszczury).

Więc może rzeczywiście cały ten odautorski komentarz wcale nie był potrzeb­ny?

5(91) Ewolucja kanibalów

ZIEMIA — MIEJSCE POSTOJU. ROK 4.422.691.990 LOKALNEGO SYS- TEMU POMIARU CZASU. Nie wiem, czym właściwie kierował się mój szanowny poprzednik, dowódca 78 Ekspedycji Kosmicznej, sporządzając swój raport z pobytu na Ziemi. Z jednej strony nie chcę go podejrzewać o celowe, tendencyjne zniekształ­cenie rzeczywistości, ale z drugiej strony wprost trudno mi uwierzyć w tak jego dziwne jednostronne zaślepienie. W każdym razie z pełną odpowiedzialnością swych słów muszę stwierdzić, że obraz życia na Ziemi przekazany przez Ekspedycję 78 a zastana przez nas rzeczywistość — to dwa zupełnie różne światy.

Owszem, i my zetknęliśmy się z całymi stadami pasących się czworonożnych brontozaurów, czy dwunożnych iguanodonów. I my widzieliśmy tereny lęgowe hadrozaurów, hypsilofodontów i ceratopsów. Gotów jestem nawet uwierzyć w cał­kowitą prawdziwość lirycznego obrazka śmierci z chłodu jakiegoś pozostawionego przez uciekające stado hadrozaura. Lecz czy to stado uciekało tylko i wyłącznie przed chłodem? I czy padłe poszczególne egzemplarze jaszczurów długo jeszcze nietknięte wyznaczały drogę uciekającego stada? Przykro mi, że to na mnie właśnie spadł obowiązek odpowiedzi na te pytania. Ale w imię prawdy, nie mogę się od niego uchylić. A prawda jest okrutna. Nad tymi sielskimi obrazkami unosi się nieustanny cień dinozaurów mięsożernych. Złośliwych małych drapieżców wypijających jaja i pożerających embriony na terenach lęgowych bratnich jaszczurów. Krwawych szybkich i zwinnych rozbójników z powodzeniem napadających na poszczególne sztuki nieruchawych i niezgrabnych roślinożerców. Wreszcie olbrzymich, przeraża­jących samym wyglądem padlinożerców bez przerwy grasujących za wędrującymi stadami i oczyszczających lasy i sawanny z rozkładających się zwłok.

Tak więc prawdziwe życie na Ziemi — to tylko ciągła nieustająca walka

0 miejsce pod słońcem. A biorąc pod uwagę nierówność szans nie przystosowanych do tej walki roślinożerców

1 zrodzonych właśnie do niej drapieżców — w istocie jest to tylko jedna wielka, krwawa jatka. Nie potrafię uwierzyć, że 36 milionów lat temu, gdy Ziemię penetrowała nasza poprzednia wyprawa, na całym globie żyły wyłącznie pokojowo nastawione jaszczury trawożeme. Zbyt to krótki odcinek czasu, by miejscowe życie aż do tego stopnia się wyrodziło. A jeżeli wraz z ofiarami żyli mordercy — dlaczego dowódca wyprawy w ogóle się nie zająknął nawet na ten temat? Co chciał przez to zyskać? Czemu to miało służyć?

Trudno mi też wręcz sobie wyobrazić, by żaden z członków poprzedniej ekspedycji ani razu nie zauważył takiej okrutnej sceny rzezi. Nawet ja osobiście — choć obowiązki dowódcy wyprawy absorbowały mnie do tego stopnia, że doprawdy pozostawało mi niewiele czasu na realizację własnych celów — stałem się świadkiem takiej krwawej rozprawy. Rozprawy tak wstrząsającej, że z pewnością nie zapomnę jej do końca życia.

Uczestniczyłem wówczas jako swego rodzaju wolontariusz w eksploracyjnej wyprawie Sekcji Geologicznej, która kompletowała do swych zbiorów próbki gleby planety. Grzebałem właśnie w ziemi usiłując wydostać spomiędzy wiązadeł korzeni jakiś oryginalny, skrzący się w słońcu kamień, gdy nagle usłyszałem (wyczułem?) zbliżający się tętent. Ponieważ wiedziałem już o panujących stosunkach na Ziemi, rzuciłem się do oczekującego w pobliżu dysku, wskoczyłem doń akurat w momencie gdy dopadli go również dwaj pozostali członkowie załogi i błyskawicznie unieśliśmy się na kilkanaście metrów nad ziemię. W sam czas, by ujrzeć przebieg walki o życie między protoceratopsem, a jakimś niewielkim (przynajmniej w stosunku do niego!) dwunogim jaszczurem drapieżnym.

Przyznam się, że nigdy nie przypuszczałem by tak potężne zwierzę jak protocera- tops mogło w takim tempie uciekać. To właśnie jego cztery grube, kolumnowe nogi wywołały ten tętent, który nas zaalarmował. Ale największy nawet wysiłek ceratop- sa nie był w stanie skutecznie przeciwstawić się szybkości i zwinności doganiającego go drapieżnika. Biegł on niemal poziomo pochylony ku ziemi na dwóch tylnych łapach, z podniesionym wysoko w powietrze ogonem i wygiętymi przed siebie krótkimi, ale zaopatrzonymi w duże zagięte pazury łapami przednimi. W pewnej chwili obie ta łapy wbił w zad ceratopsa. Zwierzę oszalałe z bólu zatrzymało się i usiłowało odwrócić się do przeciwnika uzbrojoną w kostny naszyjnik głową. Ale to je właśnie zgubiło. Drapieżca wpił natychmiast obie przednie łapy w głowę, a rzucony jej ruchem na ziemię upadł na grzbiet i strasznymi pazurami tylnych nóg rozorał doszczętnie brzuch ceratopsa. Krew buchnęła strumieniem, obfite jelita trawożercy zaplątały się między szarpiące wciąż żywe ciało tylne łapy mordercy, słabnący ceratops daremnie potrząsał głową próbując uwolnić się od obejmujących go przednich łap drapieżnika... Walka była przesądzona.

Wstrząśnięci do ostatnich granic ruszyliśmy czym prędzej z tego miejsca nie tylko nie chcąc oglądać końca tej okropnej sceny, ale w ogóle pragnąc o niej co rychlej zapomnieć. Niestety, nie okazało się to możliwe. Przez cały czas pobytu na Ziemi niemal na co dzień spotykaliśmy się z nieustannymi aktami przemocy, ciągłym polowaniem okrutnych drapieżników na bezbronne najczęściej ofiary, bezkarnym zabijaniem budzących postrach kolosów przez zorganizowane stada mniejszych morderców, topienie tak bujnie rozwijającego się życia w (dosłownie!) całych rzekach krwi. W toku opracowanego ad hoc specjalnego programu odkryliśmy dziesiątki nieznanych dotychczas gatunków dinozaurów mięsożernych. Wszystkie

one bardzo szybko i zwinnie poruszały się na dwóch tylnych łapach używając przednich łap i uzbrojonej w straszne zęby paszczy tylko do walki z przeciwnikiem i—po zwycięstwie — do rozszarpywania jego zwłok. Widzieliśmy takie drapieżniki kilkakroć przewyższające nas wielkością i tak małe, że udawało nam się łapać je w siatkę, pędzące jak błyskawica po stepie za uciekającą ofiarą i czające się całymi dniami w zaroślach przy wodopojach, skaczące na 2 nogach szybciej od uciekają­cych przed nimi czworonogów i zakradające się cichaczem do jaszczurzych lęgo­wisk, by wysysać jaja i wyjadać z nich embriony. Wszędzie widzieliśmy tylko walkę, krew i zniszczenie.

Ale — przyznać się muszę — największe nasze zdumienie wywołał najpotężniej­szy ze spotkanych przez nas dinozaurów, który już samym swym wyglądem wzbudzał prawdziwe przerażenie. Sprawiał wrażenie istnego tyrana wśród zgrai porównywanych z nim mniejszych krwiopijców. Już sama wysoko uniesiona (ponad

5 metrów nad ziemię!) potężna głowa przerażała lśniącymi w otwartej paszczy długimi, szablastymi zębami. Cale klocowate ciało oparte było na dwóch pół- zgiętych jakby w przysiadzie nogach i grubym, masywnym ogonie. Tylko przednie łapy, zminiaturyzowane do ostatnich granic, wielkości zaledwie samej stopy tylnych nóg, budziły nie tyle trwogę, co zaciekawienie: co też ten największy wśród drapieżników jaszczur mógł za pomocą takich łapek upolować?

Wyjaśnienie okazało się prostsze, niż to nam się z początku wydawało. Różni członkowie ekspedycji widzieli tego „tyrana” co najmniej kilkadziesiąt razy w akcji. Sam oglądałem zarejestrowany jego wizerunek na filmach video. Kilka razy niemal poziomo pochylony do przodu z niesionym w powietrze ogonem pędził za uciekają­cym stadem roślinożerców. Wydawało się, że taki 12-metrowy kolos potrafi pokonać największe iguanodony czy nawet brontozaury. Ale nigdy do walki takiej nie doszło. Jeśli „tyran” pędził za stadem, to tylko w nadziei natrafienia na padle już sztuki. Najpotężniejszy, najokazalszy i najwspanialszy przedstawiciel ziemskiej fauny drapieżnej okazał się tylko... zwykłym odstręczającym trupożercą.

Podsumowując — wbrew wszystkim sielankowym opisom mego uczonego poprze­dnika — współczesną Ziemię zupełnie bez przesady można nazwać planetą śmierci i mordów, ojczyzną najbardziej odrażających istot opierających swój byt i rozwój jeno na pożeraniu — żywych czy nawet martwych — ciał należących do przed­stawicieli ich własnej gromady gadów. Zaiste jeżeli ten bezwzględny kanibalizm ma wytyczać drogę dalszej ewolucji życia na Ziemi, lepiej by chyba było, gdyby w ogóle życie na tej planecie się nie pojawiło!

DOWÓDCA STATKU KOSMICZNEGO EKSPEDYCJI 79.

6 (92) *3

Herezje na temat dinozaurów

OD AUTORA. Tak, no nie jest najprzyjemniej tłumaczyć i jeszcze potem publikować tego rodzaju obcy opis ziemskiego wariantu życia. Tym bardziej, że

co tu kryć? — jest on przecież wręcz do ostatniego szczegółu prawdziwy.

Pierwsze ślady jednego z największych mięsożerców świata (którego nazwano „tyranem jaszczurów”, czyli tyranozaurem) odkryto w jednej z kopalni węgla w stanie Utah w USA. Zresztą w dosyć osobliwy sposób. Oto po wybraniu węgla na suficie kopalnianego korytarza dostrzeżono nagle wypukłe odlewy trójpal- czastych stóp gigantycznego indyka. Długość każdej stopy wynosiła 76 cm, długość kroku zaś dochodziła do 376 cm. Spróbujmy tylko sobie wyobrazić zdumienie górników: kto mógł kilkaset metrów pod ziemią zajmować się wier­nym odlewaniem za pomocą skamieniałej masy olbrzymich wyciśniętych w twar­dym kamiennym węglu śladów ptaka o rozmiarach, które powstać mogły chyba tylko w chorej wyobraźni?! A jednak ślady były i trzeba je było jakoś „strawić”.

Dopiero po wielu latach, kiedy na drugim krańcu świata, wewnątrz Mongolii, na pustyni Gobi odkryto wiele niemal kompletnych kośćców tyranozaurów, tajemnica „indyczych śladów” w Utah wyjaśniła się bez reszty. Nie indyk to był, tylko dwunogi jaszczur, który wędrować musiał po — pozostałych z bujnej roślinności karbonu — grubych pokładach torfu. Największy z przedstawicieli tej grupy, Tyrannosaurus rex, miał głowę o długości powyżej metra uniesioną w pionowej podstawie na wysokość dwóch pięter i stopami o metrowej długości wyciskał w miękkim torfie ślady co 4 metry. Miliony lat, które minęły od tego czasu, nie tylko wypełniły ślady skamieniałym mułem, ale i pokryły ówczesną powierzchnię ziemi setkami metrów nowych warstw gleby.

Tymczasem po tyranozaurze przyszła kolej na dziesiątki i setki nowych odkryć jaszczurów drapieżnych. Pierwszeństwo co do wielkości tyranozaurowi odebrał wkrótce znaleziony przez polsko-mongolską wyprawę na pustynię Gobi jeszcze większy od niego Tarbosaurus baator. Ale i na tym (przynajmniej jak dotychczas) wyścig co do wielkości wśród jaszczurów mięsożernych skończył się. Potężne rozmiary, olbrzymia waga i mała prędkość w pogoni lub zwinności w walce utrudniały żyde krwawym kolosom i zmuszały je do żywienia się raczej padliną. Te, które chciały żywić się świeżym mięsem i zapijać je jeszcze depłą krwią, musiały być mniejsze, ale za to szybkie, silne, zręczne i uzbrojone po zęby. I takie właśnie najczęśdej trafiają się nam w wykopaliskach.

W Wielkiej Brytanii (w hrabstwie Oxfordshire) znaleziony został (pochodzący zresztą zaledwie sprzed 160 min lat) drapieżny jaszczur nazwany Megalisaurus (a więc jeszcze „duży jaszczur”) Eustretospondylus. W Stanach Zjednoczonych na słynnym stanowisku paleontologicznym w Willow Creek odkryto szkielety i jaja niewielkiego drapieżcy troodona. Również w Ameryce (właśnie w warstwach górnej jury, a więc z okresu sprzed 170 min lat) odkryte zostały resztki omitolestesa, smukłego, lekkonogiego rabusia o niezwykłej budowie dłoni przed­nich łap przypominających jako żywo budowę nóg współczesnych ptaków (stąd zapewne pierwsza część jego nazwy oznaczająca po grecku właśnie ptaka). Jeszcze bardziej podobny do współczesnego dużego biegacza (strusia lub kazua- ra) był omithomymus (po grecku termin ten oznacza dosłownie „aktora na­śladującego ptaka”).

Podobieństwo swoje do przyszłych ptaków omithomymus posunął do tego stopnia, że pozbył się nawet (tak potrzebnych drapieżnikowi) zębów na rzecz normalnego rogowego ptasiego dzioba i tylko długi niesiony poziomo w powiet­rzu ogon i ułożone w biegu wzdłuż dała silne, zakończone mocnymi pazurami przednie łapy mówiły, że to nie żaden biegający ptak, jeno podobnie do niego zachowujący się gad. W zbliżony sposób także polował (na coraz drobniejszą zdobycz) wręcz mikroskopijny — jak na jaszczurze stosunki — dwunożny drapieżny gad compsognatus, którego dorosłe osobniki osiągały zaledwie wiel­kość kota.

Ta obszerna galeria krwiożerców kompletowana zresztą jest bez przerwy po dziś dzień. W r. 1964 John Ostrom z Uniwersytetu Yale w New Haven odkrył kilkunastocentymetrowy zagięty szpon, który z pełnym uzasadnieniem miał prawo nazwać deinonychus (po grecku „straszny szpon”). Do kogo tak potwor­na broń mogła należeć? Dokładna penetracja okolic tego znaleziska w ciągu następnych dwudziestu lat dała pełną odpowiedź na to pytanie. Z resztek znajdywanych kości udało się stopniowo skompletować szkielet całego zwierzęcia (ściślej: nawet aż pięciu osobników). I wówczas okazała się największa osob­liwość tego drapieżcy: deinonychus (bo z jednego pazura nazwa przeszła już na całe zwierzę) miał ów straszny pazur sterczący do przodu na tylnych nogach! W jakiż więc sposób mógł nim atakować? Ostrom tym razem również sięga po analogię ze współczesnymi ptakami. Właśnie (wymieniany już) kazuar poluje w podobny sposób: z początku dogania swą ofiarę, a następnie wskakuje na nią i śmiertelnie wbija w grzbiet swe straszne pazury nóg.

W r. 1968 polska ekspedycja do Mongolii odkryła nowy gatunek drapieżnych gadów zbliżonych w budowie nieco do tyranozaurów, ale różniących się od nich dużo większymi, silniejszymi, zaopatrzonymi w 3 palce z potężnymi szponami kończynami przednimi (stąd zapewne ukuto jego nazwę „deinocheir”, co po

grecku oznacza dosłownie „straszne ręce”). Prawdę rzekłszy poza tymi strasz­nymi rękami w kotlinie Nemegt w Ałgan Uła nie znaleziono z drapieżnika wiele więcej (fragment szkieletu i kilka fragmentów żeber). Ale nawet te nieliczne resztki pozwoliły polskim paleontologom Halszce Osmólskiej i Ewie Roniewicz z Zakładu Paleontologii PAN zrekonstruować ogólny wygląd żyjącego 85 min. lat temu zwierzęcia.

W r. 1983 w hrabstwie Surrey na południu Anglii ekspedycja londyńskiego Muzeum Historii Naturalnej pod kierownictwem A. Charriga znalazła z kolei część czaszki, żuchwę z trzema zagiętymi zębami, kilka dalszych odrębnych zębów, łopatkę, kilka fragmentów kręgosłupa, a przede wszystkim kości palców kończyn dolnych i górnych. Już na podstawie zębów i tych właśnie palców udało się ustalić bezspornie, że chodzi tu o nowy, nieznany dotychczas gatunek żyjącego tym razem przed 124 milionami lat drapieżnego jaszczura. Pozostałe kośd drapieżnika surrejskiego (do dziś jeszcze nie została ustalona jego nazwa gatunkowa) pozwoliły skomponować dalszą jego charakterystykę. Łącznie z ogo­nem musiał on mieć około 6 m długośd, przy chodzeniu na dwóch nogach głowa jego znajdowała się na wysokośd 3 do 4 m., zaś ogólna waga dała musiała się wahać w okolicach 2 ton.

I teraz wyobraźmy sobie tysiące, miliony takich już przez nas odkrytych, a może jeszcze i wiele innych, dotychczas nam nie znanych jaszczurów, bezustan­nie wędrujących, biegających, skaczących poprzez pustynie i puszcze ówczesnego świata, raz po raz unoszących wysoko w górę oblepione krwawą posoką głowy w poszukiwaniu nowych ofiar podtrzymujących ich żyde — czyż nie jest to świat, który może przerazić każdego obcego w nim przybysza? Dlatego też nie dziwmy się tak surowej jego ocenie dokonanej przez dowódcę 79 Ekspedycji Kosmicznej. Pozostaje nam tylko potulnie położyć uszy po sobie i z pokorą wyznać: to wszystko prawda, nic dodać, nic ująć...

Chodaż nie: jednak trzeba coś dodać. Czy pamiętade jeszcze okropny opis walki na śmierć i żyde deinonycha z napadniętym przezeń ceratopsem? Do samej walki już nic dodać nie można. Chyba tylko to, że miała ona miejsce w rzeczywis- tośd. To właśnie polsko-mongolska ekspedycja w r. 1971 odkryła na stanowisku Tugrikin-Szire w centrum pustyni Gobi sczepione ze sobą w takim śmiertelnym pojedynku dwa kośdotrupy: protoceratopsa i (bardzo podobnego w ogólnej budowie do deinonycha) velodraptora. Prawda: przyroda nagle uśmierciła (wy­buch wulkanu?) te dwa walczące ze sobą zwierzęta — według naszych obliczeń

zaledwie 75 milionów lat temu. Ale czy bodaj w najmniejszym stopniu wyklucza to możliwość rozgrywania się takich walk na codzień także sto milionów lat wcześniej?

Ale nie o tym chdałem... Chodzi mi o sam przebieg tej gwałtownej, a przedeż mimo to długotrwałej walki. O tę zdolność do dużych wysiłków, a równocześnie

zręczność i ruchliwość drapieżnych jaszczurów. Ostatnie (z r. 1988) odkrycia śladów tych jaszczurów we Francji mówią o tym, iż szereg z nich poruszało się jak współczesne kangury. Świadczą o tym 15-20 centymetrowe ślady równolegle odbitych tylnych nóg, powtarzających się co 1,4 do 2,2 metra. Z kolei odkrywki śladów w Peace River w USA mówią, iż dinozaury drapieżne nie tylko mogły osiągać prędkość pogoni za łupem dochodzącą do kilkudziesięciu nawet kilomet­rów na godzinę, ale w dodatku w niektórych polowaniach brały udział — jak współczesne lwy lub wilki — całymi stadami, zespołowo.

Jakże inny więc w tej sytuacji jawi się nam obraz dinozaura drapieżnego?! Jakże inny od tych niewielu gadów, które dotrwały do naszych czasów: tygod­niami nieruchomo trawiących połkniętą zdobycz wężów, godzinami nieporuszo­nych, wygrzewających się w słońcu krokodyli, drętwiejących w najmniejszym chłodzie jaszczurek, czy przysłowiowo już powolnych żółwi! To prawda, że również nasze współczesne gady potrafią być w pewnych okolicznościach szybkie

i ruchliwe. Ale zawsze występuje to wyłącznie w wysokiej temperaturze i kończy się na kilkunastu, najwyżej kilkudziesięciu gwałtownych ruchach. Potem ich zimna (a właściwie posiadająca temperaturę otoczenia) krew nie potrafi już doprowadzić do mięśni dostatecznej ilości energii. Gad musi ją ponownie przez pewien czas kumulować.

Ale cóż tedy mają wspólnego te współczesne (też przecież przeważnie drapież­ne!) gady z walczącymi jak kazuary, skaczącymi jak kangury, goniącymi jak jaguary i polującymi watahami jak wilki drapieżnymi dinozaurami? Czy istotnie (bodaj swym zachowaniem!) nie przypominają one bardziej bezskrzydłe ptaki czy drapieżne ssaki niż autentyczne gady? A może podobieństwo to nie ogranicza się wyłącznie do zachowania? Może są jeszcze jakieś bardziej istotne, wręcz pod­stawowe jego przyczyny?

Czy drapieżne jaszczury nie były przypadkiem depłokrwiste?” rzudł wreszde wyzwanie zdumionemu światu paleontolog francuski Armand de Ricklet. Przep­rowadził on szczegółowe badania porównawcze kośd współczesnych gadów, ssaków oraz dinozaurów. Kośd gadów nie dysponujących zbyt wielką ilośdą naczyń krwionośnych są zupełnie gładkie, a ich przekrój poprzeczny wyraźnie ukazuje pierśdenie rocznych przyrostów. W odróżnieniu od nich kośd bogato unaczynionych ssaków mają na powierzchni szereg wgłębień, ale za to w budowie wewnętrznej są jednolite, bez żadnej uwidoczniającej się cyklicznośd wzrostu. A kośd dinozaurów? Są chropawe od wgłębień i jednolite w budowie. Pewnym przyczynkiem (ale już nie tyle w sferze empirycznej co logicznej) stało się stwierdzenie R. A. Seymoura z australijskiego Uniwersytetu w Adelajdzie, który w r. 1976 doszedł do wniosku, iż dinozaury z powodu olbrzymich rozmiarów swego dała musiały posiadać wysokie dśnienie krwi, które — zgodnie z prawami fizyki — można osiągnąć tylko dla płynów o temperaturze wyższej od otoczenia.

Również szczegółowe badania zębów strasznych jaszczurów mogą skutecznie kwestionować ich zimnokrwistość. Wiadomo powszechnie, że zwierzęta zmienno- cieplne na skutek zwolnionej przemiany materii mają stosunkowo ograniczone potrzeby żywnościowe. Tymczasem (kilkakrotnie już przytaczany) paleontolog amerykański John Ostrom na podstawie wydobytych w kanadyjskiej prowincji Alberta budzących postrach zębów drapieżnych dinozaurów doszedł do wniosku, iż wyróżniały się one nie tylko niesamowitymi zębami, ale i... niesamowitą żarłocznością.

Tenże Ostrom zresztą dostarcza jeszcze jednego dowodu stałocieplnośd (przy­najmniej najpóźniejszych) dinozaurów. Otóż zimnokrwiste gady — wobec zwol­nionej przemiany materii — nie są zbyt czułe na długotrwały nawet brak tlenu. Uzewnętrznia się to m.in. w budowie ich jamy gębowej: nozdrza doprowadzają powietrze już poza zęby, tak że gad albo oddycha, albo je. U wymagających ciągłego dopływu tlenu dla podtrzymywania wysokiej temperatury dała ssaków rozwiązanie takie jest niemożliwe. Dlatego też posiadają one trwałe podniebienie, które pozwala im odddychać bez przerwy, nawet podczas jedzenia. I właśnie Ostrom wykrył takie podniebienie u wielu gatunków późnych dinozaurów.

No, w tym pędzie do udowodnienia jaszczurom (czasami wbrew ich własnemu przekonaniu!) stałodeplnośd nie zabrakło także i wyraźnych potknięć. Oto np. J. Fario w, K. Thompson i D. Rosner wspólnie wyjaśnili intrygującą już od dziesiątków lat wszystkich palentologów niezwykłą osobliwość budowy stegozau- rów. Każde z tych zwierząt dźwigało przez całe żyrie umieszczone rzędem na swym grzbierie gigantyczne, niemal metrowej wielkośri płyty kostne (por. rozdz. 42 pt. Wojna o kośd). Traktowanie tego jako obronnego pancerza nie wy­trzymywało logiki: na wypadek walki płyty takie bardziej utrudniały obronę niż chroniły przed napastnikiem. Ale oto teraz znaleziono wyjaśnienie: te kostne żagle służyły stałodeplnemu zwierzędu jako swego rodzaju radiatory do wy- promieniowania na zewnątrz nadmiaru depła. Niestety, służyły one temu celowi zaledwie kilka lat, do czasu kiedy fizycy udowodnili bezspornie, że tkanka kostna... jest jednym z najlepszych izolatorów rieplnych.

Ale nic to. Są jeszcze inne dowody stałodeplnośd prehistorycznych gadów. Ostrom twierdzi np. że tylko zwierzęta depłokrwiste zdolne są do przybierania (udowodnionej już jaszczurom) postawy pionowej na dwóch nogach. Przy tej okazji stwierdzić trzeba dodatkowo, że nawet u pewnych jaszczurów czworonoż­nych (choćby u takiego barozaura, u którego z serca do głowy krew musiała być tłoczona aż przez 6-metrową szyję!) wręcz trudno sobie wyobrazić niezawodnie funkcjonujący krwioobieg przy niskiej temperaturze dała.

Również ogólne duże rozmiary dała jaszczurów posłużyły R. T. Bakkerowi do wmówienia im depłokrwistośd. Jak wiadomo wszystkie zwierzęta o stałej tem­peraturze zasadniczą część swego depła tracą poprzez skórę, przy czym — na

podstawie stosunku powierzchni do objętości — najwięcej ciepła tracą zwierzęta małe, najmniej zaś olbrzymy. Z tego to właśnie względu wszystkie małe ptaki

i ssaki chronią się przed utratą temperatury za pomocą piór i sierści, a na gołą skórę stać tylko nieliczne olbrzymy: hipopotamy, nosorożce i słonie. I gigantycz­ne jaszczury — dodaje w tym miejscu jednym tchem Bakker. Również (za­dziwiające już Kosmitów) stwierdzenie obecności tych zwierząt od Arktyki po Antarktydę jest dla Bakkera (wbrew protestom aż czterech paleontologów: małżeństwa Parrishów, Spicera i Hutchisona) jeszcze jednym dowodem ich stałodeplnośd. „Temperatura nieruchomego powietrza podczas czterech miesię­cy zimowej kredowej nocy musiała niejednokrotnie spadać poniżej zera — pisze on dosłownie. — A przecież nie nieruchome powietrze jest zabójcze, raczej zimny wiatr. On to z pewnością obniżał efektywną temperaturę skóry znacznie poniżej punktu zamarzania. Nie znamy dziś żadnego dużego lądowego zimnokrwistego stworzenia, zdolnego przeżyć w takich temperaturach”.

Jeszcze bardziej przekonywującym (przynajmniej dla Bakkera) dowodem dep- łokrwistości jaszczurów (szczególnie drapieżnych) jest ich zadziwiająca siła, zręczność, a przede wszystkim szybkość. Tylko organizmy depłokrwiste zapew­niają szybkie i efektywne, niezależne od temperatury zewnętrznej reakcje chemi­czne, w każdej chwili mogące wyzwolić taką ilość energii, która zapewniałaby pełną mobilność organizmu. Rozumując w tym duchu nasz polski paleontolog Zofia Kielan-Jaworowska nawet wykopane w Turgikin-Szire na pustym Gobi szkielety dwóch walczących ze sobą dinozaurów traktuje jako pośredni dowód ich stałodeplnośd. Jeszcze dalej posuwa się Bakker, który np. w pracy „Dinosaur physiology and origin of mammals” („Evolution” — 1971) niewielkim dinozau­rom hypsilofodontom przypisuje prędkość nawet do 80 km/godz (dla porów­nania współczesny koń wyśdgowy osiąga prędkość 60 km/godz)!

Trzeba jednak przyznać, że to ostatnie stwierdzenie spotkało się z dosyć dużymi oporami wśród innych specjalistów. I tak biolog z Uniwersytetu Harvard Richard Taylor zwrócił uwagę, iż także mięśnie zwierząt zimnokrwistych (dioćby tylko na krótką metę) mogą się okazać równie szybkie i ruchliwe. Przykładem mogą być choćby błyskawiczne ruchy i zaskakujące prędkośd ryb w wodzie.

Jeszcze większa opozycja wyłoniła się wobec koncepcji stałodeplnośd jasz­czurów roślinożernych. Wszystkie zwierzęta stałodeplne za luksus utrzymywania stałej temperatury swego dała płacą olbrzymi haracz: tylko na tę termoregulację zużywają trzedą część ogólnej energii swego dała. Z tego właśnie powodu żyrafa czy słoń muszą żerować bez przerwy po 12 — 15 godzin na dobę. Według dokonanych w r. 1978 przez paleontologa M. I. Budyko obliczeń 25—tonowy depłokrwisty brontozaur musiałby dziennie pożerać trzydziestokrotnie więcej żywnośd od słonia. Jak mógłby tego dokonać (w dodatku posiadając głowę nie większą od konia)?

I wreszcie ostatni zarzut. Podczas intensywnego wysiłku fizycznego organizm zwierząt ciepłokrwistych wytwarza tyle energii, że musi być ona w postaci ciepła gwałtownie wypromieniowana. Największemu współczesnemu zwierzęciu lądo­wemu słoniowi służą do tego celu olbrzymie uszy. Ale jakby się pozbywały w czasie szybkiego biegu nadmiernej temperatury nieporównywalne wręcz ze słoniem dinozaury? Błyskawicznie wręcz wyginęłyby wszystkie przez... wewnętrz­ne ugotowanie się!

Lecz Bakker nie ustępuje: ma w zanadrzu jeszcze jeden trudny do przebicia atut. Statystykę. Pal diabli roślinożerców, niech tam już sobie będą zimnokrwiste. Ale jest pewna szansa udowodnienia (7), że bodaj jaszczury drapieżne są stałocieplne. Otóż współczesne biocenozy składają się z tzw. konsumentów I i II stopnia. Niech nas nie zmyli ten piękny eufemizm. Konsumenci I stopnia — to zwierzęta żywiące się roślinami, konsumenci II stopnia zaś — to zwierzęta... pożerające konsumentów I stopnia. Oczywiście aby cała biocenoza utrzymała się w jakimś czasie — pomiędzy konsumentami obu stopni musi być zachowana pewna równowaga. Drapieżniki zimnokrwiste dla podtrzymywania swego żyda nie potrzebują zbyt częstego odżywiania, toteż w biocenozie, w której one przeważają, mogą osiągać — bez jej zniszczenia — aż 25 % ogólnej populacji zwierząt. Zupełnie inaczej wygląda jednak sprawa z wielekroć bardziej żarłocz­nymi drapieżnikami ciepłokrwistymi. Tu liczebność ich w stosunku do trawożer- nych nie może przekroczyć nawet 5 %. Bakker podzielił więc wszystkie odkryte kośćce dinozaurów w trzech stanowiskach paleontologicznych Kanady na trawo

i mięsożerne («tyli tzw. konsumentów I i II stopnia), po czym obliczył ich liczebość. Na drapieżniki wypadło 2,0 do 3,3 %. Czyż może być lepszy dowód iż były one ciepłokrwiste?

Ale i to jeszcze nie wszystko. Największe rewelacje zostawiłem na koniec. To już prawdziwe „herezje na temat dinozaurów” (tak właśnie nazwał swą książkę R. Bakker)! Choć nie wszystkie herezje należy zaliczyć na jego konto. Tak np. szereg paleontologów (m. i. A . Azimow) zakłada, że dinozaury nie tylko były stałocieplne, ale w dodatku (jak przystało zresztą na takie zwierzęta) owłosione!

Mało tego: P. M. Dander z Muzeum Instytutu Paleontologii w Zurichu natrafił w r. 1988 w wykopalisku w Alpach Południowych na szkielet notozaura (Neus- ticosaurus sp.) mniejszy od naszej zwinki, o długości zaledwie 5,5 cm! Nie jest to pierwszy znaleziony szkielet tego jaszczura: paleontologia dysponuje aż 97 egzemplarzami. Wszystkie one jednak wahają się od 23 do 37 cm. Wykopalisko 5-centymetrowe może świadczyć tylko o jednym: jest to embrion. A więc nawet żyjące jeszcze w triasie, 230 min, lat temu notozaury już nie składały jaj tylko były (tak jak ssaki) żyworodne!

Nie tylko notozaury — poszedł natychmiast za ciosem R. Bakker. — Rów­nież brontozaury były nie tylko ciepłokrwiste, ale i żyworodne. „Kości miednicy

samic tych jaszczurów tworzą — tak jak u ssaków — możliwy do wykorzystania kanał rodny, przez który mógł łatwo przejść nowourodzony 160—kilogramowy potomek” — napisał on w czasopiśmie „Hunteria”.

A więc gady, które wyglądały jak olbrzymie biegające ptaki, miały stałą temperaturę dała, pokryte były szczeciną czy sierścią i w dodatku rodziły żywych potomków bez pośrednictwa jaj... Nawet Bakker i Galton (w r.1974) stanęli przed tym tworem zdumieni. Może połączyć je z ptakami? Ale owłosione

i żyworodne ptaki? — tym razem zdumiało się 90 naukowców zgromadzonych (w r. 1979) na międzynarodowym kongresie w Muzeum Historii Naturalnej w Pary­żu. Może wydzielić je w jakąś odrębną jednostkę taksonomiczną?

Bo istotnie: co tego typu gady mają jeszcze w ogóle wspólnego z... gadami?!

7(93)

Jaszczury zdobywają wody

ZIEMIA — MIEJSCE POSTOJU. ROK 4.458.471.990 LOKALNEGO SYS­TEMU POMIARU CZASU. Aż mi przykro zaczynać ten raport od wypominania błędów moim poprzednikom. A właściwie nie tyle błędów, co dziwnej jednostronno­ści ich obserwacji. Dowódca naszej 78 Ekspedycji Kosmicznej słusznie został skrytykowany za jakieś dziwne urzeczenie życiem wielkich roślinożerców Ziemi. Chociaż mogę go zrozumieć: chyba już od trzech miliardów lat obserwacji przez nas Ziemi właśnie 78 Ekspedycja po raz pierwszy spotkała się na tej planecie z żyjącymi —jak my — w powietrzu i na suchym lądzie, a nawet poruszającymi się — również jak my — na dwóch kończynach dolnych istotami żywymi. Abstrahując od ich wielkości, odmiennej anatomii i fizjologii, a przede wszystkim poziomu intelektu, sam fakt spotkania takich istot mógł wprawić uczestników ekspedycji w zdziwienie usprawiedliwiające ich zapomnienie o (dalszym i innym) otaczającym ich świecie.

Jednakże dowódca następnej ekspedycji, nr. 79, który tak zbeształ swego poprzednika, też — w istocie — nie ustrzegł się tego samego błędu. Bo jakże wygląda Ziemia opisana przez niego? Znów można odnieść wrażenie, że jest to planeta wyłącznie jaszczurów z tą tylko różnicą, że — tym razem — tylko mięsożernych! A czyż poza jaszczurami (które może nawet słusznie skupiają naszą największą uwagę) nie ma na Ziemi już żadnych innych stworzeń? A gdzie się podziały te wszystkie rozliczne gromady zwierząt, o kolejnym powstawaniu których składali swe sprawozdania dowódcy wszystkich poprzednich naszych ekspedycji? A przede wszystkim co się dzieje w istotnej kolebce życia na Ziemi, pokrywającej w dodatku większą część powierzchni planety, wodzie?

Nie będę opisywał szczegółów technicznych naszego lądowania na planecie. Wszystkie jego parametry (nawet ze szczególnym opisem nieudanej pierwszej próby) znajdują się w odrębnym sprawozdaniu nawigatora wyprawy. Nie wiem także, czy jest potrzeba opisywania żywego krajobrazu zastanego przez nas na lądzie. Mimo upływu dziesiątków milionów lat nie dostrzegłem w nim większych zmian. W miejscu, gdzie założyliśmy bazę, rozciągał się jak okiem sięgnąć dosyć prześwietlony las złożony niemal wyłącznie z drzew opisanych już swego czasu przez mych poprzedników: licznych gatunków pękatych sagowców, przepięknych, o wach- larzowatych listkach miłorzębów, w dziwny sposób rozgałęzionych na wsze strony araukarii i najwyższych z nich wszystkich, sięgających po kilkadziesiąt metrów w górę szpilkowatych sekwoi.

Przyznać muszę, że otoczenie to nie ułatwiało nam badania znajdującej się tam fauny. Liczne gatunki płazów umykały przed nami bez śladu w bujnym poszyciu, a istne roje różnorodnych owadów utrudniały nie tylko ich ścisłą klasyfikację, ale nawet bardziej precyzyjną obserwację całego otoczenia. Zwróciliśmy jedynie uwagę na niewielkie, dwunożne, kiłkudziesięcio zaledwie centymetrowe zwierzęta pokryte od głowy aż do ogona czymś w rodzaju bardzo długich łusek. Szczególnie dziwnie wyglądały ich przednie kończyny, które po rozwarciu na boki — właśnie dzięki tym długim łuskom — stawały się swego rodzaju żaglem czy spadochronem, umoż­liwiającym zwierzęciu skuteczną pogoń wszystkich latających owadów. Wobec ścisłego wytyczenia celu naszej wyprawy ewentualne szczegółowe zbadanie tych dziwolągów pozostawiam już jednak moim następcom.

Nic dziwnego, że wśród tej drobnej, niepozornej (iw związku z tym nie budzącej szczególnego naszego zainteresowania) fauny najbardziej rzucały się w oczy dud­niące swym ciężarem po ziemi, raz po raz alarmujące cały las przeraźliwm rykiem i pozostawiające po przejściu stada szerokie otwarte przestrzenie, dinozaury. Główna to pewnie przyczyna takiego nimi urzeczenia obu moich poprzedników. Ale równocześnie jest to podstawowy powód, dla którego ja o tych lądowych kolosach nie mam zamiaru nić pisać.

Wkrótce po wylądowaniu opracowaliśmy szczegółowy plan operacji „Morze”. Tam właśnie, w głębi wód, z których przecież wyszło całe życie ziemskie, zamierza­łem zbadać dalsze etapy jego ewolucji. Co też w jej wyniku mogło powstać choćby z ostatniego i najwyższego ogniwa, ryb?

Niestety, nieprzewidziany wypadek niemal całkowicie pokrzyżował te moje zamierzenia. Bazę rozbiliśmy na rozleglej, piaszczystej plaży nadmorskiej. Ponie­waż już wyruszając z naszej rodzimej planety podjąłem decyzję skupienia wysiłków eksploracyjnych głównie na głębinach morskich Ziemi, przywieźliśmy ze sobą bardzo precyzyjne mikrobatyskafy, które z jednoosobową zaledwie załogą zdolne były penetrować zbiorniki wodne do głębokości nawet poniżej 3.000 m.

Zajęci byliśmy właśnie wyładunkiem takiego batyskafu, gdy jeden z członków załogi zwrócił naszą uwagę na dziwne stworzenia pływające zaledwie kilkaset metrów od naszego stanowiska. Były to niewątpliwie jakieś poważnych rozmiarów węże, które — z niezrozumiałych dla nas powodów — raz pionowo niemal unosiły się na wiele metrów ku górze, potem zaś nagle się zginały, szybko się obracały wokoło i wśród piany wzburzonych fal znikały pod ich powierzchnią. Szybko nastawiliśmy teleprojektory, ale i one nie przysporzyły nam wielu informacji.

Węże były trzy. Wielkość ich z tej odległości trudno było ocenić. Dwa jednak wydawały się mniejsze (oba zresztą wkrótce znikły na stałe z powierzchni wody), jeden zaś, największy, wiercił się stale w tym samym miejscu, coraz bardziej unosząc się ku górze i coraz bardziej wzburzając wokół siebie wodę. Ale nie, to nie on burzył tę wodę. Na ekranie teleprojektora dostrzegliśmy wyraźnie raz i drugi prześwitujące przez bryzgi spienionych fal olbrzymie zębate szczęki, które najwyraźniej usiłowały przeciąć węża na pół. Teraz już wiedzieliśmy o co chodzi: to toczyła się śmiertelna walka między wężem, a polującym nań jakimś, najprawdopodobniej jeszcze potęż­niejszym od niego drapieżnikiem. W pewnym momencie zaatakowany wąż jakby zdał sobie sprawę z przegranej i wysunąwszy tylko nieznacznie głowę nad wodę ruszył gwałtownie w stronę plaży. Patrzyliśmy oszołomieni. Za wężem woda wciąż się kotłowała, a bryzgi jej stawały się coraz bardziej czerwone. Wynik walki był przesądzony. Mimo to wystająca nad fale głowa pruła ostro wodę, aż wreszcie dotarła do mielizny.

Nie wiem dlaczego prześladowcy w tym momencie zwierzę pozostawili w spokoju. Mozę na płyciżnie nie dali by rady olbrzymiemu stworowi, a może po prostu byli gorszymi pływakami i ofiara zdążyła im uciec? W każdym razie gdy zwierzę w całości wypłynęło z fal, zdumienie nasze osiągnęło szczytowe granice. To nie był wcale wąż! Za wielometrową długą szyją wynurzyło się nagle beczkowate cielsko, które wspierając się na jednej płetwie z przodu i jednej z tyłu formalnie buchając krwią na wsze strony usiłowało przesunąć się po piasku, byle dalej od niebezpiecz­nego morza. Niewiele mu to zresztą pomogło. Upływ krwi był tak wielki, iż zaledwie po 7 minutach było już martwe.

Sekcja Biologiczna skorzystała z tej niezwykłej okazji jaką nam los nastręczył i przeprowadziła dokładne pomiary i sekcję zwłok. Tak więc głowa zwierzęcia miała długość 1,18 m. szyja — 5,22 m., tułów — 3,43 m. i krótki ogon — 1,51 m. (całe wyciągnięte i wyprostowane na plaży zwierzę liczyło 11 mi 34 cm!). Nasze pierwsze obserwacje dotyczące ilości płetw okazały się mylne. W istocie musiało ono mieć 4 płetwy o długości 3 m. rozmieszczone—podobnie jak nogi u kręgowców lądowych Ziemi — po dwie z każdej strony tułowia. Nasz okaz miał tylko dwie płetwy, lecz głębokie, wciąż jeszcze broczące krwią rany w jego ciele świadczyły najlepiej, że obie pozostałe utracił na naszych oczach w toku walki. Jego wrzecionowate ciało i nie przystosowane do poruszania się po ziemi płetwy mówiły, iż jest to zwierzę typowo wodne, tym niemniej widzieliśmy, iż również na lądzie — opierając się na płetwach i przerzucając w przód ciało — może się ono (choć mniej sprawnie) posuwać. Na podstawie badania zawartości rozprutej jamy brzusznej udało się nam stwierdzić, iż zwierzę to żywiło się rybami i głowonogami (zarówno amonitami jak i belemnitami, połykanymi w całości, wraz ze skorupami). Nie wiemy jaką rolę w jego żołądku odgrywały ponadto liczne, wielkości naszych pięści, kamienie (być może służyły one do kruszenia i mielenia, właśnie połykanych w całości muszli?).

I wreszcie rewelacja największa: w rozszarpanej części ciała w pobliżu odbytu znaleźliśmy liczne jaja (które potem znajdowaliśmy w dość dużej odległości od morza ukryte w piaskach plaży). Doszliśmy więc do wniosku, że i tym razem mamy do czynienia z przedstawicielem (a raczej przedstawicielką) gadów, które — roz­mnażając się na lądach — w dorosłym życiu ponownie wracały do morza.

Oczywiście w oparciu o tę pierwszą przygodę wydałem kategoryczny zakaz indywidualnego zanurzania się w przywiezionych jednoosobowych batyskafach. Stosując porównania proporcji zabitego nibyjaszczura (jak go prowizorycznie nazwaliśmy) do zaobserwowanych przez nas z daleka jego prześladowców, doszed­łem do wniosku, iż same ich niesamowicie uzębione paszcze musiały być rzędu 2-3 m., co umożliwiłoby im bez trudu połknięcie całego batyskafu. Postanowiliśmy więc batyskafy zaopatrzyć w telekamery i przystosować do zdalnego sterowania, aby bodaj w ten sposób zbadać głębiny morskie.

Decyzja okazała się bardzo owocna. W ciągu 6 kolejnych wypraw udało nam się dość szczegółowo przyjrzeć (choć tylko na odległość poprzez monitory przekazujące sygnały znajdujących się w batyskafach kamer) prześladowcom naszego nibyjasz­czura. Ich genealogia nie ulegała żadnej wątpliwości: to były również jaszczury, już samym swym wyglądem przypominające nieco lądowe, tyle, że dłuższe, bardziej zwinne i oczywiście również zaopatrzone nie w nogi, tylko w płetwy. Zwierzęta te, okryte chropawą łuską z biegnącym wzdłuż grzbietu niewielkim grzebieniem, osiągały wielkość do 12 metrów. Ale najbardziej imponujące były ich paszcze. Kilkumetrowej długości, zaopatrzone w 20-centymetrowe zagięte ku tyłowi zęby były w dodatku tak zbudowane, że żuchwa potrafiła się rozdzielać na dwie części,

aby umożliwić przełknięcie szczególnie wielkich kęsów. Niestety, była to nasza ostatnia obserwacja za pomocą batyskafu: jednym z takich olbrzymich kęsów tego morskiego drapieżcy okazał się sam batyskaf. Ostatni obraz, który ujrzeliśmy, przedstawiał krwawy język i zamykające się ze wszech stron szable zębów, po czym transmisja się urwała.

Drugi batyskaf (szczęście, że mieliśmy dwa) pozwolił nam jednak poznać jeszcze jednego przedstawiciela fauny morskiej. Już w toku opracowywania tego raportu zastanawiałem się, dlaczego tak wielkie zwierzę (długość największych osobników dochodziła do 11 metrów!) tak późno zauważyliśmy. Przyczyną tego najpraw­dopodobniej było jego maskujące ubarwienie: cały grzbiet miało ciemnoniebieski, niemal granatowy, podczas gdy brzuch — biały. W tej sytuacji oglądane zarówno z góry jak i z dołu idealnie wręcz zlewało się z tłem otaczającej go wody.

Tym razem nie mieliśmy wątpliwości (przynajmniej przy pierwszych obserwac­jach!) co do klasyfikacji zwierzęcia: była to olbrzymia ryba. Mówił o tym typowy wrzecionowaty kształt ciała zaczynający się nieruchomą, osadzoną bez szyi na tułowiu głową, a kończący się rozwidlonym w kształcie półksiężyca pionowo ustawionym ogonem. Głowa miała długą, przypominającą dziób, drobnouzębioną paszczę i zaskakująco duże oczy, które zresztą zwierzę podczas nurkowania zamykało zwężającymi się kostnymi pierścieniami. Dzięki opływowemu kształtowi ciała i gwałtownym ruchom stanowiącego główny narząd ruchu ogona zwierzę to okazało się najszybszym stworzeniem głębin morskich. Za uciekającymi zwierzęta­mi tego gatunku (stwierdziliśmy, że nie były one niebezpieczne, gdyż żywiły się tylko głowonogami i stosunkowo niewielkimi rybami) nie mógł nadążyć nawet rakietowo-strumieniowy batyskaf!

Tym niemniej w ostatniej fazie badania tych ryb udało nam się sfilmować unikatową wręcz scenę. Oto pewnego razu powracający z wyprawy głębinowej na powierzchnię morza batyskaf natknął się nieoczekiwanie na stojące niemal nieru­chomo ciało tej niesamowitej ryby. Zatrzymaliśmy natychmiast batyskaf w miejscu, by jej nie płoszyć i powoli go obracając jeszcze raz poczęliśmy filmować od dołu całą jej imponującą sylwetkę. I oto nagle dostrzegliśmy coś zupełnie nieprawdopodob­nego: z niewielkiego otworu u dołu tułowia wynurzył się najpierw sierpowaty ogonek, potem z wolna zaczął się wydłużać, wreszcie rozpoznaliśmy miniaturowy wrzecionowaty kształt pojawiającego się ciała i w końcu wyplusnął w wodę cały żywy potomek zwierzęcia! Metodą porównawczą ustaliliśmy potem jego wielkość: 59,5 cm.

Ale nie wielkość jest ważna. 1 nawet nie sama — unikatowa niewątpliwie

obserwacja porodu pod wodą. Chodzi tu o coś znacznie poważniejszego: o sam fakt żyworodności. Nie ma przecież ryb rozmnażających się inaczej, niż poprzez składanie ikry (w kosmicznym zoo na naszej planecie od milionów lat obserwujemy wyłącznie taki sposób rozmnażania się pobranych swego czasu z Ziemi przed­

stawi cieli tej gromady). A tu mamy nagle do czynienia z żyworodnością! Czy więc te morskie olbrzymy są rzeczywiście rybami? A może raczej jakimiś rybo jasz­czurami? A jeżeli tak — to cóż z naszego projektu zbadania rozwoju życia innych gatunków zwierząt na Ziemi poza — opisywanymi już tyle razy przez moich poprzedników — olbrzymimi gadami? Czyżby po opanowaniu lądu niepowstrzymar na ekspansja zmusiła je znów do wtórnego powrotu do wody? I czyżby również tam

jak na wszystkich lądach Ziemi — osiągnęły niekwestionowaną dominację?

Zdaję sobie sprawę, że wyprawa nasza — przy wszystkich jej niewątpliwych osiągnięciach — dysponuje zbyt małą ilością faktów, by odpowiedzieć na wszystkie postawione powyżej pytania. Kto więc na nie odpowie? Decyzję powinna podjąć Rada Kontaktów Kosmicznych. Może przypadnie to w udziale naszym następcom? Oby tylko termin podjęcia dalszych prac eksploracyjnych na planecie Ziemia nie był zbyt późny.

DOWÓDCA STATKU KOSMICZNEGO EKSPEDYCJI 80

8(94)

Jeszcze raz o jaszczurach

OD AUTORA. Od raportu Dowódcy Statku Kosmicznego Ekspedycji 80 minęło już z okładem 141 milionów lat i dziś wiemy bardzo dobrze, że — mimo wszystkich zapewnień i zastrzeżeń — również jego badania ograniczyły się jeszcze raz wyłącznie do gadów. Tyle tylko, że żyjących w morzu. Pierwsze nasze odkrycia tego odgałęzienia jaszczurów liczą już ponad 300 lat i mieliśmy czas

nawet popełniając podobne pomyłki — poznać je dość dokładnie. Z tą jednak różnicą, że akurat w odwrotnej kolejności.

Tak więc pierwsze wieści o odkryciu resztek , jakiejś niezwykłej ryby” ukazały się w wydanej w r. 1669 pracy angielskiego antykwariusza Edwarda Lluyda pt: „Lithophylarii Brytannici ichnographia” (Opis odcisków skamieniałości w ska­łach brytyjskich). A ryba to — według autora — była zaiste niezwykła. Wpraw­dzie nie była żyworodna — jak to stwierdzili Kosmici, ale rozmnażała się w sposób jeszcze dziwniejszy: otóż normalna ikra rybia — według Lluyda

w wyniku parowania wody unosiła się wraz z parą aż do chmur, po czym z deszczem spadała na ląd i tam wyrastały z niej owe dziwne, od razu martwe kamienne ryby.

Co za bzdura! — zdenerwował się z powodu tej nieprawdopodobnej hipotezy (w wydanej w r. 1708 książce pod znamiennym tytułem „Piscium querellae et vindiciae” — „Skargi i usprawiedliwienia ryb”) kanonik z Zurichu Johann Jakob Scheuchzer. On również znalazł w pobliżu miasta Altdorf kil­kanaście kręgów tego tajemniczego stworzenia, ale przecież od razu stwierdził, że nie ma ono nic wspólnego z rybą. To najwyraźniej były resztki kręgosłupa żyjącego jeszcze przed potopem jakiegoś grzesznego człowieka!

No nie, na to — z kolei — nie mógł się zgodzić mineralog Johann Jakob Bajer, który już 4 lata później (w pracy „Oryctographia Norica”, czyli „Opisanie skał noryckich”) opowiedział się ponownie za rybim pochodzeniem (odkrytych rów­nież i przez siebie) skamieniałych szczątków coraz bardziej intrygującego stworze­nia.

Ale i na tym nie skończyły się perypetie z klasyfikacją pierwszego poznanego przez ludzi jaszczura morskiego. Niemal 100 lat później, w r. 1811 kilkunastolet­nia dziewczynka Mary Annig odkryła na stromym brzegu klifowym w pobliżu angielskiej wsi Lyme Regis prawie całkowity szkielet tego zwierzęcia. Odkupił go natychmiast królewski lekarz Everard Home i... ugrzązł po uszy w nierozwiązal- nej zagadce. Kim to zwierzę mogło być? Było to — jak obrazowo przedstawił kilkanaście lat później znany uczony francuski Cuvier — „stworzenie z pyskiem delfina, zębami krokodyla, czaszką oraz klatką piersiową jaszczurki, płetwami walenia i kręgami ryby”. Więc jak tu w końcu taki dziwoląg zaklasyfikować?

Dopiero po ośmiu latach bezowocnych rozmyślań udało się Homeowi przypa­dkiem trafić na sprawozdanie z odczytu wygłoszonego w Londynie jeszcze w r. 1801 przez biologa austriackiego Carla Schreibersa na temat żyjącego w grotach dalmatyńskich Gór Karstowych dziwnego stworzenia, które — podobnie jak kościec z Lyme Regis — skutecznie wymykało się wszelkim próbom klasyfikacji. Schreibers opisał go jako płaza z płetwowatymi nogami, wielkimi, pierzastymi skrzelami i paszczą szczupaka. Daremnie poszukując jakiejkolwiek przystającej doń nazwy Schreibers ochrzcił go w końcu proteusem (takie imię nosiło greckie bóstwo morskie mające zdolność dowolnego zmieniania postad). Czy angielski kośdec nie jest przypadkiem szczątkami przodka dalmatyńskiego odmieńca?

wpadł na dobry pomysł Home. — Wobec tego powinno się go nazwać proteosaurus — jednym dęciem miecza sir Everard Home przeciął — jak się wydawało — od razu aż dwa węzły: dalmatyński i angielski.

Ale gdzie tam: tak mu się tylko wydawało. Bo gdy w r. 1821 do ponownego badania „wielkiego odmieńca” z Lyme Regis przystąpił mineralog z Brytyjskiego Muzeum w Londynie N. Koenig i geolog z CardifTu W. D. Conybeare, obaj doszli do wniosku, iż proteozaur ma jednak więcej wspólnego z rybą niż z jakimś proteusem i dlatego przechrzdli go na ichtiozaura (od gr. ichthys = ryba), czyli po prostu rybojaszczurka.

Dziś znamy tysiące kośców rybojaszczurów. Wiemy, że za życia wyglądem swym najbardziej przypominały delfiny. Niektóre miały bardziej wydłużone szczęki (eurhinosaurus miał dodatkowo górną szczękę dwukrotnie dłuższą od dolnej!), inne — długie i wiotkie płetwy, wielkość zaś wahała się z reguły około

2 — 3 m. (choć w r. 1984 pod Lyonem we Francji J. Igolen wydobył po­chodzącego sprzed 180 min. lat ichtiozaura o długości aż lim!). Na podstawie kości znalezionych w obrębie jamy brzusznej ichtiozaurów wiemy, że żywiły się one rybami, głowonogami i... młodymi ichtiozaurami. A w oparciu o odkrycie przez O. Abela jednego z gatunków ichtiozaurów, 219-centymetrowego steno- pterygia, u którego w obrębie miednicy znaleziono kościec 59-centymetrowego małego — domyślamy się nie tylko, że były to zwierzęta żyworodne, ale w dodatku, że przychodziły one na świat (podobnie jak u współczesnych zębatych waleni delphinapterów) ogonem do przodu!

Niemniej barwne są dzieje odkrycia przez współczesnych drugiego z opisanych przez Kosmitów morskich gadów, przypominającego częściowo krokodyla, a czę­ściowo węgorza, z tymi przerażającymi, olbrzymimi szczękami. Właśnie jego głowa w tymi potwornymi szczękami stała się swego czasu przyczyną prawdziwie międzynarodowego zatargu.

Choć zaczęło się to całkiem niewinnie. W dolinie Mozy w miejscowości Peterberg w pobliżu holenderskiego miasta Maastricht w XVIII w. znajdowała się należąca do miejscowego kanonika Godina kopalnia białej piszącej kredy. Ponieważ w kopalni tej wśród pokładów kredy znajdowało się od czasu do czasu różne inne interesujące skamieliny (były to głównie — poszukiwane jako amulety

skamieniałe jeżowce), pewnego dnia w r. 1776 do ks. Godina zgłosił się niemiecki chirurg garnizonowy Hoffmann z prośbą o umożliwienie mu po­szukiwania tych skamielin na terenie kopalni dla holenderskiego muzeum wHa- arlemie. Godin zgodził się, a wówczas okazało się, że Hoffman — miast niewinnych jeżowców — odkrył i cichaczem wywiózł do Haarlemu olbrzymi głaz z mieszczącą się w nim głową jakiegoś potwora z przerażającymi zębami. W chwili gdy najwybitniejszy anatom holenderski Peter Camper uznał, iż głowa należy do jakiegoś starożytnego 10-12 metrowego walenia, kanonik Godin

oskarżył Hoffmana i muzeum w Haarlemie o bezprawną kradzież tak cennego wykopaliska i po kilku latach sądzenia się — w majestacie prawa — odebrał w koócu i ukrył u siebie w domu wypreparowaną czaszkę.

Ale nie na długo. W r. 1795 francuskie oddziały rewolucyjne pod dowództwem gen. Pichegru przekroczyły granicę holenderską i dotarły do Maastricht. Dowód­ca wojsk poinformowany o cennym depozycie ks. Godina specjalnie zapewnił ochronę jego domu przed bombardowaniem (co to były za czasy?!). Jednak gdy Maastricht zostało zdobyte, okazało się, że sprytny kanonik ukrył już cenną głowę w jakimś innym punkcie miasta i musiała ona być ponownie odkryta przez francuskich grenadierów za... 600 butelek wina. Wówczas dopiero budząca tyle emocji głowa została przewieziona do paryskiego Jardin des Plantes, gdzie Cuvier stwierdził, że należy ona do jaszczura wodnego, którego nazwał (od rzeki Mozy i nazwiska odkrywcy, Hoffmanna) — Mosasaurus hoffmanni.

Dziś mozazaury nie stanowią już w paleontologii szczególnej sensacji. Dys­ponujemy setkami ich kośćców z Holandii i Belgii, Ameryki Północnej i Połu­dniowej, Afryki, Archipelagu Indomalajskiego a nawet Nowej Zelandii. Znamy dokładnie budowę przerażającej paszczy (zaopatrzonej nie tylko w kilkudziesię- ciocentymetrowe zęby, ale jeszcze w specjalny mechanizm pozwalający wydatnie powiększać jej pojemność). Wiemy, że poruszały się one w wodzie za pomocą wężowych skrętów dała wspomaganych wiosłowaniem czterech przekształconych w płetwy kończyn. Tylko zagadką dla nas pozostał wdąż jeszcze... ich zewnętrzny wygląd: wśród prac poświęconych opisowi tego jaszczura znalazłem taką samą ilość porównań go do posiadającego odnóża węgorza co i do pływającego jak węgorz warana.

Ostatni wreszde odkryty został przez nas — zaatakowany i częśdowo pożarty przez mozazaury na oczach Kosmitów — dziwny jaszczur o beczkowatym tułowiu i szyi węża. Z kośćcem jego po raz pierwszy zetknęła się (znana nam już) Mary Annig dopiero kilkanaśde lat po odkrydu ichtiozaura (różne źródła podają jako rok odkryda tego gada 1881, 1883 i 1884). I choć znane już były w owym czasie zarówno ichtiozaury jak i mozazaury, paleontolodzy z tym nowym gatunkiem morskiego gada znów jakoś nie mogli się uporać. I nic dziwnego: nie przypominał on swą budową żadnego z poznanych dotychczas zwierząt. Któryś z zdesperowanych paleontologów określił go więc jako „żółwia przenizanego przez węża”. Dla ścisłośd trzeba by jednak jeszcze dodać, iż ów „żółw” nie miał żadnego pancerza, ani nawet okrywającej go jakiejś łuski, a ów „wąż” stanowił wyłącznie nieproporcjonalnie długą, poważnie dłuższą od całego tułowia szyję zakończoną maleńką główką. I jak takie coś nazwać? Wreszde rada w radę ochrzczono tego dziwoląga w możliwie najbardziej asekurancki sposób, (tak, żeby nazwa ta nie przyniosła w przyszłości nikomu kompromitacji) plez- jozaurem (od gr. plesios — zbliżony), a więc „nibyjaszczurem”.

. ; -Vi-

Któż mógł przypuszczać, że po 170 latach badania świata dinozaurów ta właśnie asekurancka nazwa okaże się najbardziej kompromitująca? Plezjozaury okazały się nie tylko jaszczurami pełnoprawnymi, ale w dodatku (obok mozazau- rów) najbardziej chyba rozpowszechnionymi na naszym globie. Kości ich od­kryto dotychczas w wielu krajach Europy zachodniej, w Rosji, na terytoriach obu Ameryk, w Afryce, Nowej Zelandii, Australii, Grenlandii, a poszukiwania (i odkrycia) wciąż jeszcze trwają.

Oczywiście te 3 typy wcale nie wyczerpują olbrzymiego bogactwa i różnorod­ności gadów morskich. Do rybojaszczurów — poza typowymi ichtiozaurami

- zaliczyć trzeba niektóre żyjące równolegle z nimi krokodyle. Ale tylko niektóre. Bowiem podstawowa ich stawka wchodzi do typu jaszczurów przypo­minających właśnie budową krokodyle. Mieszczą się tam zresztą — poza nimi

mezozaury, pleurozaury, phytozaury, opisane już szczegółowo mozazaury a nawet żyjące do dzisiaj legwany. Trzeci typ morskich gadów o kształtach żółwich otwierają oczywiście plezjozaury, po nich idą niektóre notozaury i wresz­cie również do dziś żyjące żółwie morskie. I na koniec czwarty typ, to gady

o kształtach wężowych (stare cholofidy i współczesne węże morskie).

Niektóre z tych jaszczurów przekształciły tylko niepotrzebne już im „lądowe” łapy w bardziej przydatne do pływania płetwy, inne bardziej lub mniej zmieniły różne inne fragmenty swego ciała, ale prawdziwe mistrzostwo osiągnęły ichtio- zaury, które do tego stopnia upodobniły się do ryb, iż...

Ale racja: czy ja również nie zostałem urzeczony tymi jaszczurami? Starczy wreszcie o nich.

9(95)

Niepotrzebna walka o pióra

OD AUTORA. Że jednak — z okazji pisania o jaszczurach — każdy każdemu wypomina mniej lub więcej posuniętą jednostronność, niech i mnie wolno będzie z kolei wadę tę wytknąć dowódcy Kosmicznej Ekspedycji 80. Trudno mu wybaczyć, iż zapatrzony tylko w głębiny wody całkowicie zlekceważył tak imponujące osiągnięcie żyda, jak pojawienie się ptaków na Ziemi.

Chodaż nie; bo gdy się tak popatrzy na tę sprawę choćby tylko z perspektywy ostatnich 150 lat, zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle mamy moralne prawo do wypominania komukolwiek ignorowania tego ważnego stopnia ewolucji. Bowiem jakże było z tym u nas?

Był rok 1820, gdy w kamieniołomie Solenhofen w Bawarii pracujący tam robotnicy znaleźli przypadkiem oddsk w kamieniu ptasiego pióra. Skąd się ono tam znalazło? Wiadomo przedeż było, że łupki z Solnhofen pochodzą gdzieś sprzed 150 milionów lat, tymczasem najstarsze kopalne ptaki znajdywano z okre­su sprzed 50 min lat. 100 milionów lat różnicy. Czy nie za wielka to rozpiętość jak na... możliwośd percepcji ówczesnych paleontologów? Wprawdzie twórca nie­mieckiej paleontologii kręgowców Hermann von Meyer przezornie dolepił pióru etykietkę Archéoptéryx lithographica (prastare pióro z kamienia litograficznego), ale i na tym zainteresowanie oficjalnych kręgów się skończyło. Pierwsze ptasie pióro zostało przez naszych paleontologów niemal tak samo zlekceważone jak 142 miliony lat przedtem pierwsze ptaki przez penetrujących Ziemię Kosmitów.

Jedynie angielski przyrodnik i filozof T. H. Huxley (nawiasem mówiąc autor opracowanej na 9 lat przed Darwinem teorii o wspólnym pochodzeniu człowieka i małp człekokształtnych) na podstawie tego jednego pióra (i własnej fantazji?) opracował hipotetyczny obraz jego właśddela. Niestety, okazał się on tak przedziwny, że nikt go nie potraktował poważnie. Miał to być właśdwie upierzo­ny gad: szeroki dziób uzbrojony był w gadzie zęby, ptasie skrzydła napełnione były chwytnymi pazurami, a długi jaszczurzy ogon poszerzony był sterczącymi na boki piórami. No czy coś takiego — poza fantazją Huxleya — mogło istnieć w rzeczywistośd?

A jednak istniało! Kilkanaśde lat po rysunku Huxleya, w r. 1861 w tymże kamieniołomie w Solnhofen robotnicy natrafili na kamienną odbitkę całego zwierzęcia, którego zarys idealnie wręcz pokrywał się ze szkicem Huxleya. Jedynie z wyjątkiem głowy. Bo kamienna odbitka... w ogóle głowy nie miała.

Ale i bez tego odkrycie było wręcz bezcenne. Tylko robotnicy, którzy go dokonali — nie znając jego wartości — odstąpili je za marne grosze powiatowe­mu lekarzowi z Pappenheimu Karlowi Haeberleinowi. Ten — też bardziej się domyślając niż wiedząc jaką wartość odbitka taka może mieć dla specjalistów

postanowił wyciągnąć już z tych kilku kosteczek i kilkunastu piór cały majątek. Ogłosił więc, iż posiada i gotów jest sprzedać taką kamienną odbitkę, ale każdemu kolejnemu reflektantowi, który się doń zgłaszał, coraz mniej pozwalał przyglądać się eksponatowi, a za to coraz bardziej podnosił cenę. Mimo to konserwator monachijskiego muzeum Alfred Goppel zdołał jakoś przerysować kamienną odbitkę i przekazał ją profesorowi zoologii w Monachium Andre asowi Wagnerowi, który obejrzawszy rysunek nędznych szczątków zwierzęcia wielkości wrony doszedł do wniosku, iz jest to jakiś „upierzony jaszczur” i nazwał go Gryphosaurus problematicus.

Mimo to (a może właśnie dlatego) ten „problematyczny ptakojaszczur” wywołał prawdziwą gorączkę wśród biologów angielskich. Dopiero niedawno Darwin ogłosił swe epokowe dzieło „O powstawaniu gatunków” i cała nauka, ba, całe społeczeństwo kłóciło się na temat pochodzenia różnych gatunków zwierząt. Dla ewolucjonistów archeopteryks (bo — zgodnie z prawem pierszeństwa — po pierwszym piórze takąż nazwę odziedziczyło całe zwierzę) miał być kluczowym dowodem ewolucji ptaków z gadów. Przeciwnicy teorii Darwina, kreacjoniści (od łac. creatio — tworzenie), a więc zwolennicy odrębnego tworzenia przez Boga każdego odrębnego gatunku, mieli z kolei głęboką nadzieję udowodnienia, iż archeopteryks jest zwykłym, nie mającym nic wspólnego z gadami, ptakiem. I właśnie z tego powodu jeden z kreacjonistów z Muzeum Bytyjskiego, Richard Owen, aby raz wreszcie bezwzględnie pogrążyć ewolucjonistów, nie żałując pieniędzy zakupił (za 600 funtów szterlingów) u Haeberleina oryginalne wykopa­lisko i sprowadził je do Anglii. Niestety, ten pierwszy archeopteryks nie tylko nie uciszył sporów, lecz jeszcze bardziej je rozgonił. Podczas gdy Owen i Seeley kategorycznie uznali wykopalisko za szczątki prastarego ptaka, Huxley i Dollo

na podstawie różnych osobliwości jego budowy — potraktowali je jako wyraźne ogniwo pośrednie między gadami i ptakami. Obie strony zgodziły się ze sobą tylko w jednym: rozstrzygającym dowodem mogła być tylko (właśnie brakująca) głowa.

Ale przyszedł czas i na nią. Zaledwie 16 lat po pierwszym wykopalisku właściciel kamieniołomu w Blumenbergu koło Eichstaett, niejaki Duerr, odkrył płytę z drugim, tym razem posiadającym także głowę, archeopteryksem. Istną ironią historii jest fakt, że i ta płyta trafiła do rąk Haeberleina, tyle tylko że nie Karla, a jego syna, Ernsta. Ten jednak okazał się jeszcze bardziej chciwy na pieniądze i wycenił znalezisko na 36 tys. marek w złocie. Były to pieniądze tak duże, że nie stać było na taki wydatek żadnego instytutu naukowego w Niem-

WIWWIllIWIW U lil ■ III I limII II ■ I I * ijq

czech i dopiero pod groźbą sprzedania wykopaliska do Szwajcarii, przemysłowiec Werner Siemens ujął się honorem i (wytargowawszy zresztą u Haeberleina obniżkę ceny do 20 tys. marek) zakupił nieszczęsnego praptaka (by go potem sprzedać za tę samą cenę Muzeum Mineralogicznemu Uniwersytetu Berlińs­kiego).

Nowy archeopteryks stał się nie tylko symbolem dumy, ale i przedmiotem szczegółowych badań. A prowadziły one do niezwykłych wniosków. Ogólną budową przypominał on znane już nauce jaszczury omithosuchus lub compsog- nathus. Ale był upierzony. Zoolog duński Gerhard Heilmann nazwał go wręcz „stałocieplnym gadem przebranym za ptaka”. Co najważniejsze jednak — miał głowę. I nie tylko głowę: także typowo ptasi dziób. Ale nie tylko dziób: jeszcze do tego osadzone w nim typowo jaszczurze zęby. Nie ulegało wątpliwości: to jest to! Idealne ogniwo przejściowe między jaszczurami a ptakami. Koronny świadek pogromu kreacjonistów. Sztandarowy symbol zwycięstwa ewolucjonistów. Ar- cheomis siemensi (praptak Siemensa) — jak go pochlebczo nazwał paleontolog niemiecki Wilhelm Barnim Dames.

Dopiero 79 lat później, w r. 1956 zaledwie 200 m od miejsca, gdzie odkryto pierwszy okaz, znaleziono trzeci egzemplarz tego praptaka. Z pięknie zachowa­nymi, pokrytymi łuską (tak jak to do dzisiaj mają nasze kury) nogami i wyjąt­kowo długimi piórami, ale znów bez głowy. Tym niemniej stwierdzono, że niczym istotnym nie różni się on od gryfozaura problematycznego i praptaka Siemensa i wszystkim trzem okazom przywrócono ich najbardziej pierwotną nazwę archeo- pteryksów litograficznych.

Dziś znamy już 6 egzemplarzy tego pierwszego ptaka Ziemi. W r. 1970 czwartego archeopteryksa odkrył... w holenderskim muzeum w Haarlemie paleo­ntolog amerykański Ostrom, zaś piątego, tym razem w muzeum niemieckim w r.

1974 - paleontolog RFN Wellnhofer. Rzecz charakterystyczna: w obu muzeach pozbawione upierzenia ich szkielety figurowały jako resztki typowych gadów! W r. 1984 w pokładach dolnej kredy datowanych na 140 min. lat w północ­no-zachodniej Rumunii E. Kessler i J. Jurcsak znaleźli 2 kości archeopteryksa i wreszcie w r. 1987 prywatny kolekcjoner z Solnhofen zgłosił posiadanie szóstego archeopteryksa. Jest to największy z dotychczas znalezionych okazów i choć nie znamy żadnych bliższych szczegółów jego odkrycia (kolekcjoner twierdzi, iż został on znaleziony już wiele lat temu i dotychczas przechowywany był przezeń jako kościec małego drapieżnego dinozaura z rodzaju compsognathus), a szkielet znów — praktycznie rzecz biorąc — nie ma głowy, a i odbitki piór (i to wyłącznie na skrzydłach, bo cała reszta ptaka jest całkowicie goła) są dosyć problematyczne

w dużym stopniu ugruntowuje on naszą wiedzę o pierwszych ptakach Ziemi.

Chociaż po napisaniu już tego ostatniego, przydługiego yriania — zaczynają mnie ogarniać pewne wątpliwości. Bo oto w r. 1985 w „British Journal of

Photography** ukazał się nieoczekiwanie artykuł znanego astrofizyka angiels­kiego Sir Freda Hoyle’a dowodzący, iż londyński archeopteryks w istocie jest zwykłym maleńkim (wielkości wrony) jaszczurem, którego później „uzupełnio­no”... odciskami kurzych piór. Co najdziwniejsze Hoyle nigdy nie oglądał oryginału, a swe twierdzenie oparł tylko na szczegółowym zbadaniu zdjęć. Ale na podstawie tego badania doszedł do dwóch zasadniczych wniosków: 1) że „drob­noziarnista substancja, w której znajdują się odciski piór, ma całkiem inną konsystencję niż reszta skały, co sugeruje, iż fałszerz oryginalny odcisk gada pokrył specjalną pastą ze zmielonego wapienia i następnie odcisnął w niej pióra” i 2) że „odciski piór na dwu kawałkach płyty (oryginał odbity jest na płycie łupku, która pękła pośrodku — przyp. LZ) są różnej głębokości i niezupełnie się ze sobą pokrywają”.

No, co to się wówczas zaczęło dziać?! Wiadomo powszechnie, że Fred Hoyle i jego alter ego Chandra Wickramasingh są zwolennikami „neokreacjonizmu” (por. rozdz. 36 cyklu „Fenomen zwany życiem”: Od sublikonów po AIDS). Nie ma w nim wprawdzie mowy już o Bogu, miejsce jego zajął jednak Kosmos, który w toku całej historii życia na Ziemi raz po raz bombarduje ją zarodkami życia innych planet i te na naszym globie rozwijają się dając za każdym razem inny rodzaj zwierząt i roślin. Dzięki temu między gadami i ptakami nie ma co szukać jakichś „ogniw pośrednich”, bowiem nie ma między nimi żadnego pokrewieńst­wa. Ptaki mogły rozwinąć się w innym czasie, z innych zarodków, przybyłych na Ziemię z innych planet niż gady. No i w porządku. Każdy może głosić to, co wydaje mu się najsłuszniejsze. Ale czy dla podbudowania swej naprawdę pięknej hipotezy (mówi ona nie tylko o tym, że nie jesteśmy samotni we Wszechświede, ale że cały Kosmos ogarnia jedna wielka wspólnota żyda!) musiał on zaatakować największą świętość angielskich paleontologów?

Człowiek za wiele i za długo patrzył w gwiazdy” — pogardliwie skwitował zarzuty Hoyle’a jeden z przodujących badaczy archeopteryksa, John Ostrom z Yale University. A Alan Charig z Muzeum Historii Naturalnej wyraził się

o zastrzeżeniach Hoyle’a krótko, dosadnie (i nieprzetłumaczalnie): „codswallop” („cod” po angielsku oznacza „nabijać w butelkę”, a „wallop” — „dać łupnia”). Kiedy jednak Wickramasinghe zaproponował, by Muzeum Brytyjskie użyczyło do zbadania kwestionowanego podkładu z odbitką piór „choćby odłamka wielkośd łebka od szpilki” — kurator zbiorów paleontologicznych Muzeum R. Cocks kategorycznie odmówił. „Gdybyśde sprawowali pieczę nad klejnotami koronnymi, czy powierzylibyśde ich wycenę komuś, kto kwestionuje ich auten­tyczność?” — poparł swą odmowę dramatycznym pytaniem. Po czym (w r. 1988) zorganizował w Muzeum wystawę poświęconą odkrydom archeopteryksów pod znamiennym tytułem: „Aż pióra lecą”. I — żeby ostatecznie pogrążyć obu znakomitych kreacjonistów — wybił pamiątkowy znaczek dla osób zwiedzaj ą-

cych wystawę z napisem: „Archeopteryks to oryginał”. Czy jednak takie działa­nia są w stanie ostatecznie rozstrzygnąć naukowy problem pochodzenia ptaków?

Tak więc problem istnieje nadal. Wymieniany już amerykański paleontolog John Ostrom wywodzi archeopteryksa w prostej linii od niewielkiego drapież­nego gada celurozaura. I ma do tego poważne powody. Zarówno celurozaur jak i archeopteryks mają — przynajmniej w ogólnych zarysach — podobnie zbudo­wane czaszki, tę samą ilość kręgów w poszczególnych odcinkach kręgosłupa i identyczne wręcz kończyny przednie i pas barkowy. „Gdyby przy szkieletach archeopteryksa nie znaleziono odcisków piór, nikt nie miałby wątpliwośd, że są to szkielety celurozaurów” — podsumowuje Ostrom swe dowody.

Czy jednak nie za wcześnie? Bo oto Heilman w swej pracy o pochodzeniu ptaków zwraca uwagę na jedno drobne niedopatrzenie Ostroma: celurozaury nie posiadają kośd obojczykowych, bez których ptaki nie miałyby możliwośd latania. Ale jest jeszcze i drugie — moim zdaniem jeszcze poważniejsze — za­strzeżenie co do celurozaurów. Otóż okazuje się (przynajmniej na podstawie dotychczas odkrytych wykopalisk), że celurozaury pojawiły się na ziemi później, a już w najlepszym razie równocześnie z archeopteryksami. Jakże tedy można wyobrazić sobie przodka młodszego od swego potomka?

im » m&j

Jeśli jednak nie celurozaur, to kto — wobec tego — był bezpośrednim przodkiem praptaka? Heilman ma na to gotową odpowiedź: tekodonty. Tekodo- nty żyły około 190 min lat temu i dotychczas były uważane za protoplastów dinozaurów. Jednak skoro z biegiem milionów lat mogły się narodzić z nich gigantyczne dinozaury, dlaczego nie mogły równocześnie powstać tak w końcu podobne do nich z budowy ptaki? W ten sposób celurozaur i archeopteryks to nie ojciec i syn, tylko dwaj wręcz bliźniaczo podobni do siebie, tyle, że jeden biegający, a drugi latający, bracia.

A ptaki nielatające, takie jak np. afrykańskie strusie, południowoamerykańskie nandu, czy australijskie emu? Komu ich zawdzięczamy? Oczywiście jakimś przodkom latającym — odpowiedział już w r. 1956 paleontolog angielski G. de Beer. — Jeżeli jaszczury lądowe mogły po pewnym czasie powrócić znów w postaci ichtiozaurów do wody, to taki sam proces mogły przejść również i ptaki, częściowo bodaj wracając z powietrza na ziemię. A 30 lat później, w r. 1986 amerykański paleontolog ze Smithsonion Institution P. Houde odkrył nawet w wykopaliskach na terenach Niemiec „brakujące ogniwo pośrednie”, a mianowicie ptaka ochrzczonego nazwą Paleotis. Był on jeszcze ptakiem latającym. Świadczy o tym charakterystyczna budowa mostku, do którego przytwierdzone musiały być mięśnie poruszające skrzydła. Ale miał on już także specyficzną budowę podniebienia i specjalnie porowate kości — obie cechy charakterystyczne dla współczesnych biegunów.

Jednakże i tutaj nie ma powszechnej zgody. Wręcz przeciwnie: dużo więcej paleontologów skłania się do (wysuniętej również w latach pięćdziesiątych) hipotezy paleontologa kanadyjskiego z Królewskiego Muzeum w Toronto, S. McGowana, iż przodków ptaków nielatających trzeba szukać dużo wcześniej, niż powstały pierwsze ptaki latające. Ale jakichże można znaleźć przodków takiego np. strusia jeszcze przed archeopteryksem?

Oczywiście niewielkie drapieżne gady! — postawił kropkę nad ,4” znany już nam D. Ostrom. — Taki chociażby (niewątpliwy praprzodek archeopteryksa) dejnonichus. Czy nie przypomina on — jeszcze bardziej niż kredowego archeo­pteryksa — zwykłego dzisiejszego strusia? Ten nasz największy współczesny biegający ptak nie tylko ma ogólną sylwetkę zbliżoną do zarysów dejnonicha. Również biega on — tak jak i tamten — na dwóch kończynach dolnych, a górne (przekształcone w skrzydła) służą mu tylko w biegu do balansowania dla utrzymania równowagi. Tak jak i tamten ma mostek nie nadający się do przytwierdzania mięśni skrzydeł. Upierzenie strusia również nie ma nic wspól­nego z lotem i służy mu tylko jako izolacja cieplna. Zaś mózg — podobnie jak to jest z mózgiem dinozaurów — jest wyjątkowo mały wobec olbrzymiego ciała (proporcje te są 100...200 razy większe niż u wróblowatych!) i zaledwie 3 razy jest większy od mózgu drapieżnych dinozaurów.

Nie chodzi tu zresztą wyłącznie o bieguny współczesne: strusia, nandu czy emu. Paleontolodzy rosyjscy podczas wykopalisk w Mongolii odkryli innego dziwnego ptaka (?), którego nazwali aviminusem (od łac. avis = ptak i minus == mniej) „mniej niż ptakiem”. Był to — według nich — jaszczur, ale upierzony, sylwetką swą przypominający idealnie naszego strusia i tak jak on biegający (1 to — według porównawczych obliczeń — z prędkością do 40 km/godz.!). Również wybite przez człowieka zaledwie kilka wieków temu jeszcze bardziej imponujące od strusia olbrzymie ptaki biegające epior- nisy na Madagaskarze, moa na Nowej Zelandi, czy wreszcie fororakusy albo diatriumy w Argentynie, niewątpliwie bardziej przypominały swą budową (a nawet chyba i trybem żyda) drapieżne jaszczury dejnonichy niż archeo- pteryksy, paleotisy, czy w ogóle jakiekolwiek ptaki latające. Dodatkowe dowody bliskiego i bezpośredniego pokrewieństwa ptaków biegających i dino­zaurów dostarczył wreszcie w r. 1968 Louis Marden, który na Madagaskarze odkrył jaja epiomisa sprzed 130 min. lat i porównał je zarówno z jajami wcześniejszych dinozaurów jak i współczesnych strusi. Wszystkie one mają szczególną osobliwość: parzyste, biegnące wzdłuż całej osi jaja maleńkie (o średnicy 2... 3mm) otworki w skorupie. Żadne z jaj ptaków latających otworków takich nie ma.

Czyżby rzeczywiście więc ptaki biegające — zupełnie niezależnie od ptaków latających — nie tylko ponownie oddzieliły się od drapieżnych dinozaurów, ale jeszcze — by tym skuteczniej zagmatwać sprawę — jakby zatrzymały się w pół drogi? Pokryły się wprawdzie pierzem i dorobiły się skrzydeł, ale już nie starczyło im energii na naukę latania i pozostały —jak ich gadzi przodkowie — na ziemi? I czyżby dzisiejsze strusie miały być—jak to oświadczył J. Jensen — „dinozaura­mi, które przeżyły okres wielkiego wymierania”?

Niestety, nie mamy czasu nie tylko na odpowiedź na to pytanie, ale nawet na zastanawianie się nad nim. Bo oto w r. 1981 wykładowca Uniwersytetu w Tek­sasie Sankar Chattergi zupełnie nieoczekiwanie odkrył w kamieniołomach w po­bliżu miasta Post w Teksasie na głębokości 800 m pod ziemią szkielet jeszcze jakiegoś, nieznanego dotychczas nauce ptaka. Już pierwsze prowizoryczne bada­nia wykazały, że jest on dużo bardziej rozwinięty niż archeopteryks. A więc jego potomek? Tymczasem gdy przyszło do ustalenia jego wieku, paleontolodzy wręcz zdębieli. Protoavis (od gr. protos = pierwszy i łac. avis s= ptak) swą starożytnoś­cią zatykał wręcz dech w piersiach. Mam 3 różne informacje na temat tego wykopaliska. Pierwsza (z r. 1981) mówi jeszcze o 100 milionach lat, druga (z r. 1982) — już o 140 min. lat, zaś trzecia (i — jak na razie — ostatnia z r. 1986)

aż o 225 min. lat! A więc ptak żyjący jakieś 7 5 min. lat przed przodkiem wszystkich ptaków, archeopteryksem?Ito jak żyjący?!

Wielkość jego nie była imponująca, to prawda: przypominał wronę. Miał jednak silne, masywne nogi, kościsty ogon i odziedziczone po biegających dinozaurach kości miednicy, które umożliwiały mu szybkie bieganie po ziemi. A równocześnie kończyny przednie, wprawdzie jeszcze o kośdach pełnych (ptaki mają kośd pneumatyczne, w środku puste) miały tyle cech ptasich, że nikt nie wątpi w jego możliwośd latania. Głowę miał również pośrednią między ptakami a gadami, w odróżnieniu jednak od całkowide uzębionego archeopteryksa zachował w dziobie już tylko szczątkowe zęby przednie. A do tego miał jeszcze uszy, co dowodzi, że te ptaki już na swój sposób „śpiewały”. W sumie starszy

0 75 milionów lat protoavis okazał się wielekroć bardziej „ptasi” od rzekomego ojca wszystkich ptaków Ziemi, archeopteryksa.

Czyżby więc „koronny świadek ewolucji”, o każde pióro którego tak zajadle walczono, miał się nagle okazać eksponatem z nic nie znaczącej, ba, wręcz ślepej uliczki rozwoju żyda na 22emi? Kiedy więc i od kogo w końcu powstały ptaki?

Może dowódca 80 wyprawy kosmicznej miał rację ignorując pojawienie się tej nowej gromady zwierząt na Ziemi? Może celowo wolał udawać naiwnego

1 zrzurić cały dężar rozwikłania zagadki ptaków na swego następcę, niż samemu beznadziejnie ugrzęznąć w nurtujących nas do dzisiaj dylematach?

10 (96)

Jaszczury zdobywają przestworza

ZIEMIA — MIEJSCE POSTOJU. ROK 4.494.381.990 LOKALNEGO SYS­TEMU POMIARU CZASU. Przeglądając materiały z poprzednich wypraw eks­ploracyjnych obejmujących Ziemię zauważyłem dziwną prawidłowość: wszystkie ostatnie wyprawy zarzuciły preferowane poprzednio szerokie spektrum badawcze na rzecz badań — może nawet pogłębionych — ale wyraźnie wybiórczych. Ekspedycja 81, którą mam zaszczyt dowodzić, też nie wyzwoliła się z tego ogólnego trendu. Jeszcze przed wyruszeniem wyprawy w jej odległą drogę, Rada Kontaktów Kos­micznych — w oparciu o badania i eksperymenty naszych naukowców — doszła do wniosku, iż Ekspedycja 80 przegapiła moment powstania nowej gromady zwierząt na Ziemi. Chodzi oczywiście o pierwsze latające stwory Ziemi, a mianowicie ptaki. I właśnie wszechstronne zbadanie problematyki ich powstania a także obecnego stanu ich rozwoju powierzono mojej ekspedycji. Tak więc od razu wyruszyliśmy w kierunku Ziemi ze ściśle określonym zadaniem z—— jeżeli mimo to go nie spełniliśmy — winne są tylko wciąż trudne do przewidzenia dla naszych biologów dziwne meandry ewolucji życia na tej planecie. Zresztą z początku wydawało się, że

mimo krótkiego odcinka czasu, który w naszej wyprawie mogliśmy poświęcić na badania Ziemi — uda nam się cel ten w pełni zrealizować. W oparciu o dokumenta­cję poprzedniej wyprawy założyliśmy bazę wypadową w głębi kipiącego wprost życiem lasu. Oczywiście poważną (i najbardziej nas interesującą) część tego życia stanowiło ptactwo. Byliśmy wręcz zaskoczeni jego różnorodnością pod względem wielkości, kształtu, kolorów upierzenia, sposobów lotu, a nawet dźwięków, którymi ze sobą się porozumiewały. Niestety, naszych bogatych wrażeń audiowizualnych nie udało się uzupełnić (przewidzianymi w programie wyprawy) badaniami anato- mo-fizjologicznymi. Zbudowana w tym właśnie celu jeszcze na naszej rodzimej planecie specjalna kusza wyrzucająca w powietrze sieć mogącą pojmać ptaki, okazała się zupełnie nieużyteczna. Przy pierwszym wystrzale rozwijająca się sieć zaczepiła o kiście pobliskiej araukarii i musieliśmy poświęcić pół dnia zanim udało się ją podczepić, zwinąć i ponownie załadować do wyrzutni. Drugi wystrzał był wprawdzie pomyślniejszy i ogarnął chyba kilknaście ptaków, jednak sieć ugrzęzła na wysokich drzewach i zanim udało się nam ją zamknąć, już cały nasz łup zdążył z jej wnętrza uciec. Wreszcie przy trzecim wystrzale odrzut tak niefortunnie obrócił katapultę, iż sieć formalnie wbiła się w gęste, kolczaste zarośla i przy próbach jej wydobycia stamtąd uległa bardzo poważnym uszkodzeniom.

W tej sytuacji odwołałem dalsze połowy ptaków w lesie i zarządziłem po­szukiwanie za pomocą latających dysków jakiegoś innego biotopu, bardziej sprzyja­jącego realizacji naszych zadań za pomocą posiadanego przez nas sprzętu. Dopiero jednak po 2 dniach odkryliśmy taką okolicę. Było to odlegle od naszej bazy niemal

0 700 km wybrzeże morskie, gdzie nasi wywiadowcy zarówno nad stromym brzegiem klifowym, jak też nad rozległą plażą, a nawet nad powierzchnią morza zarejestrowali obecność całego mnóstwa ptaków. Trzeba więc było zwinięć bazę

1 przenieść ją nad morze. Te wszystkie okoliczności sprawiły, że w końcu na realizację postawionego nam celu, a mianowicie zbadanie żyjących na Ziemi ptaków pozostały nam zaledwie 4 dni.

Tym razem jednak szczęście nam dopisało. Już przy pierwszym wystrzale katapulty udało nam się pojmać równocześnie 3 egzemplarze najwyraźniej tego samego gatunku. Ze względu na dziwne ukształtowanie przodu czaszki orientacyjnie nazwaliśmy ten gatunek ptaków krzywodziobami.

Zresztą — przyznać muszę —ptaki te dziwne mają nie tylko dzioby. W stosunku do ciała mają nieproporcjonalnie duże głowy (sam uzębiony i zagięty ku dołowi dziób ma długość niemal całego tułowia!) z ogromnymi otoczonymi — tak jak u ichtiozaurów — kostną obwódką oczami. Głowę mają osadzoną pod kątem prostym (również jak u niektórych znanych nam gadów) na długiej i mocnej szyi. Ale jeszcze dziwniejsze mają krzywodzioby skrzydła. Otóż są to wyraźnie odpowied­nio przekształcone pięciopalczaste kończyny przednie gadów. Trzy ich palce są zaopatrzone w ostre pazury (ostrość ich poznaliśmy na własnej skórze przy wydobywaniu krzywodziobów z sieci), natomiast czwarty palec jest dwukrotnie dłuższy od całego ciała i rozpięta na nim jest cienka błona, która służy krzywodziobom do latania. Wreszcie — żeby raz zakończyć opis wszystkich dziwności budowy tego ptaka — muszę wspomnieć o jego bardzo cienkim i bardzo długim (jest on ponad dwukrotnie dłuższy od tułowia!) ogonie zakończonym w dodatku niewielkim skórzanym żagielkiem. I na koniec najdziwniejsza ich cecha: wbrew opisom naszych poprzedników, którzy mówili o sutym pokryciu całego ciała piórami, a zresztą nawet wbrew naszym własnym obserwacjom całych stad ptaków żyjących w lasach, na ciele żadnego z krzywodziobów nie znaleźliśmy ani jednego piórka! Czyżby ewolucja ptaków mogła doprowadzić aż do tak wielkich różnic pomiędzy różnymi gatunkami tej samej gromady?

Pełni rozterki zarejestrowaliśmy przynajmniej na filmie kilka charakterystycz­nych scenek z życia tych dziwacznych ptaków. Żywią się one — według nas wyłącznie rybami. 1 też zresztą w oryginalny sposób. Otóż lecą tuż nad wodą tak jakby swoimi błoniastymi skrzydłami ślizgały się wręcz po jej powierzchni i w pew­nym momencie zanurzają głowę w wodzie i jakby wyorują z niej swym krzywym dziobem pływające tuż pod powierzchnią wody ryby, po czym łapią je w powietrzu i — mimo zębów w dziobie — w całości je połykają.

Następne nasze katapultowe połowy doprowadziły do odkrycia dalszych równie, a może nawet jeszcze bardziej niezwykłych gatunków tejże gromady. Niektóre z nich z dziobami pokrytymi jakby szczotką latały cały czas z zanurzonym dziobem I w wodzie filtrując ją jakby na swej „szczotce " i połykając drobne zwierzęta wodne, które się na niej osadzały. Inne z powodzeniem polowały na drobne zwierzęta ziemne gwałtownie pikując w dół i porywając je z ziemi nawet nie dotknąwszy jej nogami.

I nic dziwnego: wszystkie te — jakże zwinne i zgrabne w powietrzu — ptaki nadmorskie okazywały się na ziemi dziwnie nieporadne. Zauważyliśmy, że część z nich sypia wprawdzie (tak jak i ptaki lądowe) na gałęziach nielicz­nych nadmorskich drzew, ale zwisając na nich głową w dół (!), niektóre zaś — zmuszone okolicznościami do wędrówki po ziemi — karaskaly się niezgrabnie po niej zwinąwszy przy bokach swe błoniaste skrzydła n a czterech łapach (!). Czy rzeczywiście mogą się tak zachowywać ptaki?

Wreszcie przy którymś z kolejnych połowów udało się nam pojmać zwierzę już nie nagie, ale z pokrywą ochronną na skórze. Niestety, pokrywą tą nie były pióra, tylko gęste włosy, a i samo zwierzę nie miało nic wspólnego ani z upierzonymi, ani z nagimi ptakami. Było to niewielkie, kilkucentymetrowe zaledwie stworzonko,

0 kształtnej zaopatrzonej jakby w mały ryjek główce, czterech łapkach i krótkim, raczej już pozbawionym sierści ogonku. Najwyraźniej było zwierzęciem lądowym (w ciągu następnych dni przetrzymaliśmy je w częściowej niewoli i przekonaliśmy się, jak zgrabnie polowało ono na lądowe owady) i — prawdę rzekłszy — nie wiemy, w jaki właściwie sposób dostało się ono do naszej napowietrznej sieci. Najbardziej prawdopodobne wydaje się przypuszczenie, że zostało ono porwane z ziemi (i jeszcze nie połknięte) przez któregoś ze złapanych przez nas ptaków. Niektórzy pracownicy naszej Sekcji Biologicznej, którzy uznali je za niezwykle oryginalne

1 pryncypialnie różniące się od wszystkich dotychczas poznanych przez nas zwierząt na Ziemi, zamierzali nawet za pomocą znajdującego się w bazie tomografu poddać je szczegółowym badaniom anatomicznym, ale nieoczekiwany wypadek pokrzyżo­wał im te plany.

Oto 3-osobowy zespół Sekcji Geologicznej, który po linii własnych badań wybrał się latającym dyskiem na rekonesans rozpoznawczy w kierunku widniejących na horyzoncie jakichś ostrych szczytów górskich, powrócił zgorączkowany do bazy z wiadomością o spotkaniu z kilku nie znanymi jeszcze nam ptakami o gigantycz­nych wręcz rozmiarach. Oczywiście strach ma wielkie oczy i nikt nie chciał uwierzyć, by ptaki — jak to twierdzili geologowie — miały być większe nawet od naszych latających dysków! Ale pozostawały już nam zaledwie dwa dni pobytu na Ziemi i żal było by ją opuścić nie uzupełniwszy naszych dotychczasowych ptasich zbiorów o te nie znane nam jeszcze olbrzymy. Tak więc przerwaliśmy wszelkie inne

prace i zamontowawszy na dyskach nasze katapulty z sieciami pośpiesznie wyruszy­liśmy całą 3-dyskową wyprawą w stronę gór.

Przyznam się, że brak mi wręcz słów dla opisu tego, co tam spotkaliśmy. Wszystkim zainteresowanym proponuję obejrzenie przywiezionych przez nas 7 wide- okaset. To było coś nieprawdopodobnego. Opowieści geologów okazały się nie tylko nie przesadzone, ale wręcz zminimalizowane. Nad górami szybowały zaledwie

3 egzemplarze tych ptaków, a nam wydawało się, że pokryte jest nimi całe niebo. Olbrzymie płachty rozłożonych nieruchomo skrzydeł przesuwały się nad nami jak chmury. W pewnym momencie z przerażeniem dostrzegaliśmy, że jeden z tych ptaków olbrzymów zdecydował się nawet na atak na nasz latający dysk. Przez chwilę ujrzeliśmy z bliska cienką, przeświecającą błonę ogarniających nas jego skrzydeł, potem tuż za iluminatorem długą, podobną do węża szyję, wreszcie głowę z przekrwionymi oczyma i olbrzymi, pełen drobnych, błyszczących zębów dziób, po czym ptak uderzył skrzydłem w obudowę dysku i runął bezwładnie w kierunku rozpościerającej się pod nim kotliny górskiej. W kilka sekund później idąc ku ziemi ostrymi wirażami wylądowaliśmy obok niego.

Tu, niezgrabnie podrygujący na ziemi nie wydawał się już nam tak straszny, jak chwilę temu tam, w powietrzu. To prawda: jego ponad metrowy uzbrojony w ostre zęby dziób, którym klapał bez przerwy obracając w naszą stronę głowę, budził nawet tutaj odpowiedni respekt. Tym bardziej, że głowę miał umieszczoną na giętkiej i bardzo długiej śzyji, która w momencie naszego zbliżania się wyrzucała jak katapulta ten przerażający dziób w naszą stronę. Sam tułów ptaka jednak nie przekraczał wielkością głowy i pozwalał by mu chyba swobodnie biegać na tylnych łapach po ziemi, gdyby nie niesamowite wręcz skrzydła. Zbudowane one były podobnie jak u krzywodzioba i stanowiły błonę skórną rozpiętą na pojedynczych palcach kończyn przednich (z tego powodu nazywaliśmy go nawet prowizorycznie skrzydlopalcem). W momencie jednak, gdy próbowaliśmy się zbliżyć do niego i ptak rozłożył skrzydła aby unieść się ponownie w powietrze, udało nam się orientacyjnie bodaj ocenić ich rozpiętość. Była wręcz niewiarygodna: co najmniej 15 metrów!

Ale mimo tak niewyobrażalnego wręcz aparatu lotu ptak pozostał na ziemi. Z początku podejrzewaliśmy nawet, że podczas kolizji w powierzu został zraniony. Po wielu jednak daremnych wysiłkach wzbicia się w przestworza odkryliśmy właściwą przyczynę jego niepowodzeń. Był zbyt wielki i zbyt ciężki, by móc się wzbić w powietrze z wnętrza kotliny. Jego niesamowite skrzydła nieruchomo rozpostarte na całą szerokość dawały mu nieograniczone wręcz możliwości wyko­rzystywania prądów powietrznych panujących w górze. Nie były jednak dość silne, by swymi powolnymi wahnięciami oderwać chyba 80-kilogramowego ptaka od ziemi. Cóż było robić? Nie mogliśmy go przecież tak zostawić! Z olbrzymim trudem (nie waham się powiedzieć, że niemal z narażeniem życia) udało nam się go wreszcie za pomocą kilku połączonych sieci pojmować i wspólnym wysiłkiem trzech

sprzężonych ze sobą latających dysków ponownie wywindować w powietrze. Wypu­szczony tam z sieci natychmiast rozłożył swe majestatyczne skrzydła i z dziwnym ni to porykiwaniem, ni to krakaniem płynnie kołysany prądami powietrznymi odleciał w stronę szczytów górskich.

Ale nie zamierzaliśmy go tak zostawić. Ruszyliśmy jego śladem mając nadzieję dotarcia do jego gniazda i zdobycia na miejscu więcej szczegółów z jego życia. Jednak skrzydłopalcy w ogóle nie wiódł nas ku gniazdu. Szerokimi kręgami, umiejętnie wykorzystując prądy powietrzne wznosił się coraz wyżej w górę, potem planując bez trudu przeleciał nad poszarpanymi szczytami i skierował się nad rozległy płaskowyż.

I nagle ujrzeliśmy scenę, która warta była wszystkich dotychczas poniesionych trudów. Daleko w dole, na tle jednolitej szarozielonej trawy stepowej leżało porozdzierane i rozwłóczone na boki ścierwo jakiegoś olbrzymiego gada. Nie byliśmy zgodni co do jego systematyki: niektórzy z nas uznali go za iguanodona, inni za tyranozaura. Nie to jednak było ważne. Wokół rozrzuconej padliny łaziły i podskakiwały dwa gigantyczne skrzydlopalce rozdzierając między sobą krwawe ochłapy. Tak więc dowiedzieliśmy się już czym te największe latające stwory się żywią: były to klasyczne padlinożercę.

Ale i to jeszcze nie było najważniejsze. Bo oto dopiero w tej chwili, gdy tak krążyliśmy w naszych dyskach nad rozgrywającą się pod nami krwawą sceną i gdy mogliśmy bezpośrednio porównać budowę uskrzydlonych gigantów z pożeranym przez nie olbrzymim dinozaurem, nagle — jakby nam łuski spadły z oczu — niemal wszyscy równocześnie uświadomiliśmy sobie oczywistą przecież prawdę. Te wszyst­kie nadmorskie pozbawione upierzenia i latające za pomocą błon rozpiętych na czwartym palcu przedniej łapy „ptaki" nie są żadnymi ptakami. Przecież to są klasyczne gady! Jeszcze raz jaszczury! Dinozaury, które po opanowaniu lądów i mórz wzbiły się teraz nawet w powietrze!

Czyż stwierdzenie tego niebywałego faktu nie było warte wszystkich poniesionych przez nas trudów i niepowodzeń? Coż znaczyła drobna gromada ptaków wobec odkrycia tak wszechwładnego opanowania przez jedną gromadę całego globu?! Wreszcie mogliśmy bezwzględnie ustalić dalsze perspektywy zmiennego tutaj życia. Tym razem już nie ma żadnej alternatywy: Ziemia stała się globem dinozaurów.

Dlatego też postuluję, by następna nasza wyprawa została zorganizowana tylko pod jednym kątem widzenia: dalszej obserwacji, a nawet (oczywiście bez naruszania obowiązujących nas praw kosmicznych!) pewnej stymulacji rozwoju dinozaurów. Jeżeli nawet nie uda nam się nawiązać żadnego kontaktu z żyjącymi w całkowicie obcym dla nas, wodnym środowisku ichtiozaurami, być może powiedzie nam się z jaszczurami lądowymi, a już w szczególności z najbliższymi nam, powietrznymi.

DOWÓDCA STATKU KOSMICZNEGO EKSPEDYCJI 81.

11 (97)

Pterodaktyle na współczesnym niebie

OD AUTORA. Nie dziwmy się wielkiej i długotrwałej pomyłce Kosmitów. Perspektywa gadów mniej lub bardziej swobodnie latających w powietrzu jest tak niezwykła, że również my, ludzie, wiele lat wzdragaliśmy się przed jej akceptacją.

Gdy włoski przyrodnik (były sekretarz Woltera) Cosmo Alessandro Collini odkrył w r. 1784 po raz pierwszy na płycie łupku ze znanego już nam kamienio­łomu Eichstaett w Bawarii odbitkę szkieletu jakiegoś niewielkiego (wielkości zaledwie gołębia) zaopatrzonego w długie odrostki przednich nóg i potężny zębaty dziób zwierzęcia, opisał go jako „nieznane zwierzę morskie, podobne do płaza, o wątpliwej przynależności zoologicznej”. Johann Friedrich Blumenbach z Getyngi, który kilka lat później zetknął się z opisanym przez Colliniego kośćcem w Gabinecie Historii Naturalnej w Mannheimie, uznał go za ptaka wodnego. Anatom Johannes Wągier z Monachium doszedł do wniosku, że zwierzę to pływało w morzu podobnie jak morskie żółwie. S. Semmering ujrzał w nim kościec zwykłego nietoperza i — ze względu na jego ptasią głowę

ochrzcił go omitocefalem (od gr. omis, ornithos = ptak i kephale = głowa) czyli ptakogłowym. Francuz de la Beche uznał nieznane zwierzę za autentycznego latającego smoka, Anglicy Hawkins i Martin uważali, iż zwierzę to równie dobrze może latać jak i pływać...

Dopiero 29 lat po odkryciu Colliniego Georges Cuvier, który jako pełnomoc­nik Napoleona w r. 1813 trafił w misji dyplomatycznej do Mannheimu, doszedł do wniosku, że jest to autentyczny uskrzydlony jaszczur czyli pterozaur (od gr. pteron — skrzydło i sauros = jaszczurka) i — dla podkreślenia niezwykłych cech budowy tego egzemplarza — nazwał go pterodaktylem (od gr. daktylos = palec) czyli po prostu skrzydłopalcem. Drugi pterodaktyl został odkryty w pobliskich kamieniołomach Solenhofen dopiero 33 lata później, a trzeci — po dalszych 20 latach. W dodatku żaden z mdi nie był tak kompletny jak pierwsze znalezisko Colliniego.

Ale oczywiśtie nasze odkryda pterozaurów wcale się na tych kilku pterodak- tylach nie kończą. Już Kosmid obserwując dziwne „ptaki” nad morskim wy­brzeżem — obok budzącego grozę przede wszystkim swymi rozmiarami pteroda- ktyla — odkryli całe mnóstwo innych, mniejszych, ale i inaczej zbudowanych pterozaurów. Różnice w budowie były zasadnicze: pterodaktyle miały niezmier­nie długą, „wężową” szyję i pozbawione były ogona, latające gady po raz

pierwszy nad morzem spotkane przez Kosmitów — krótką, grubą szyję i nie­zmiernie długi (dwukrotnie dłuższy od tułowia), cienki ogon zakończony — od­grywającym zapewne rolę steru — skórzanym żagielkiem. Ze względu na dziwnie zagięte dzioby Kosmici tę grupę pterozaurów nazwali krzywodziobami. My też nie poszliśmy dużo dalej. Tyle tylko, że przetłumaczyliśmy tę nazwę na grekę. W ten sposób z prymitywnego krzywodzioba narodził się „bardziej naukowy” ramforynch (od gr. rhamphos = krzywy dziób i rhynchos = pysk, dziób).

Chyba jednym z największych i najciekawszych zbiorowisk ramforynchów na świede okazały się wykopaliska w Kazachstanie, 80 km na północ od miasta Czimkent, u podnóża gór Karatau. W nadbrzeżnym ile znajdującego się tu 140 min lat temu jeziora znaleziono jednego z ramforynchów w tak świetnie za­chowanym stanie, że na skamieniałej płytce wyróżnić można było nie tylko wyraźnie widoczne zarysy tworzącej skrzydła błony, ale nawet (zwęgloną) sierść pokrywającą zwierzę!

Sierść na gadach? Kto o tym kiedykolwiek słyszał?! A jednak nie da się temu zaprzeczyć. Wspaniała odbitka pozwala nawet zmierzyć długość poszczególnych włosów. Waha się ona od 4 do 7 milimetrów. I stwierdzić, że o ile one pokrywały gęsto sam korpus zwierzęda, o tyle błony lotne były raczej nagie, tu i ówdzie zaledwie posiadające pojedyńcze włoski. Czy możemy sobie wyobrazić takiego (choćby tylko wielkośd gołębia) potworka? Swego rodzaju odstręczający podziw dla tego stwora wyrazili sami jego odkrywcy nadając mu imię własne Sordus pilosus (co po ładnie oznacza dosłownie „owłosione plugastwo”)!

Och, ale i inne pterozaury niewiele były piękniejsze od tego plugastwa z Karatau. Na początku tego wieku w białych wapieniach pozostałych po gómokredowym morzu Niobrara w obecnym stanie Kanzas w USA odkryto resztki wręcz tysięcy latających jaszczurów, które paleontolog G. Caton opisując w r. 1910 nazwał pteranodami (od gr. pteron = skrzydło i anodus = bezzębny), czyli „skrzydlatymi bezzębcami”. I słusznie. Bo jedną z najbardziej charakterys­tycznych cech odkrytych (po przebadaniu mniej lub bardziej kompletnych kośćców aż 465 osobników!) okazał się właśnie długi, ostry i — w odróżnieniu od innych pterozaurów — bezzębny dziób.

Ale nie tylko dziób był oryginalny. Tuż pod nim zwisał worek (tak jak u współczesnych pelikanów), do którego pteranodony zbierały upolowany łup. A żeby wyglądać jeszcze bardziej oryginalnie, te latające jaszczury zaopatrzyły się dodatkowo w niemal tak samo długi jak dziób, ale wyrastający dokładnie w przeciwną stronę, na potylicy, wąski kostny grzebień, którego przeznaczenia do dzisiaj nie możemy wyjaśnić. Być może odgrywał on rolę steru podczas lotu (tym bardziej, że pteranodony praktycznie były zupełnie pozbawione ogona). Może był podstawą przyczepu mięśni dzioba (bowiem — według pewnych wersji

pteranodon latał tuż nad wodą z otwartym dziobem i jego dolną częśaą

wyorywał” ryby wprost do swego worka). A może stanowić miał tylko swego rodzaju przeciwwagę długiego dzioba (obciążonego jeszcze workiem) pozwalają­cą utrzymać w równowadze tak potężną głowę na stosunkowo cienkiej szyi...

A za szyją — znów osobliwość: tułów, który... był mniejszy od głowy! Ale za to zaopatrzony w iście szybowcowe skrzydła. Osobnik, który miał tułów wielkości łabędzia (pamiętajmy jednak, że z głową co najmniej o tych samych rozmiarach!), wisiał na skrzydłach o rozpiętości do 8 metrów! Tak: nie fruwał, nie latał, tylko dosłownie wisiał (no, może w najlepszym wypadku szybował). Bowiem te gigantyczne skrzydła (oparte — jak zwykle — na nieproporcjonalnie rozwiniętym czwartym palcu kończyny przedniej) przyrośnięte do obu boków zwierzęcia, a nawet częściowo jego tylnych nóg właściwie umożliwiały gadowi tylko lot ślizgowy. Współczesna nasza wiedza nie potrafi odpowiedzieć ani w jaki sposób pteranodon wzbijał się w górę (mostek jego jest tak zbudowany, że nie miały się tam gdzie przytwierdzić potężne mięśnie, które musiały w takich wypadkach poruszać tak gigantycznymi skrzydłami), ani w jaki sposób nocował (tylne łapy miał tak drobne i w dodatku tak obciążone przyrośniętą błoną skrzydeł, że w żadnym wypadku nie potrafiłby na nich chodzić, a nawet tylko pionowo stać i — balansując w górze niesamowitym ciężarem swej potwornie wielkiej głowy

utrzymać równowagę. Nie, stanowczo pteranodon (choć istotnie może w locie wyglądał równie majestatycznie jak albatros, czy kondor) oglądany z bliska był bliższy karykatury niż majestatu.

Ale i on nie był niczym wyjątkowym w tym dziwacznym pokoleniu uskrzyd­lonych jaszczurów. W słynnych kamieniołomach bawarskich odkryto pterozaura z dziobem zaopatrzonym w niesamowitą ilość cienkich i długich, sterczących na boki jak szczotka ząbków. Jaszczur ten, nazwany Ctenochasma zapewne latał z otwartym dziobem (gr. chasma = otwór) tuż nad wodą i w swoisty sposób „przecedzał” górną jej warstwę, wyławiając z niej różnego rodzaju drobne żyjątka. Drugą niezwykłością pochodzącą z tychże łupków jest Anurognathus, który - mimo podobieństwa do ramforyncha — nie miał jego ogona, tylko zrośnięty z szeregu kręgów kikut (jak współczesne ptaki), a w dodatku tak zbudowane nogi tylne, że z wielkim prawdopodobieństwem podejrzewa się go

o możliwość i umiejętność pływania. Odkryty przez Natalię Bakurinę w zachod­niej Mongolii duży pterozaur nazwany Phobetorem (gr. phobos = strach) miał zęby tylko z tyłu szczęki, ale za to potrafił składać swe skrzydła — podobnie jak współczesne ptaki — do dołu i do tyłu. A już istne szczyty oryginalności osiągają dwa niewielkie gady latające (rozmiarów zaledwie myszy), oba polujące zapewne wśród ówczesnych lasów na ówczesne owady i oba odkryte teraz po 190 milionach lat przez ekspedycję Instytutu Paleontologii AN ZSRR w Turkie­stanie, 60 km na płd. wsch. od ówczesnego Leninabadu w kotlinie Dżajłonczo. Już same nadane im nazwy świadczą o ich niezwykłości. Pierwszy z nich,

nagoskrzydlec zadziwiający, w odróżnieniu od wszystkich dotychczas poznanych pterozaurów skrzydła swe miał rozpięte nie między kończynami przednimi i tułowiem, tylko między (szczególnie długimi) nogami tylnymi, tułowiem i ogo­nem. Drugi zaś, o nazwie długołuskowiec niezwykły całe dało pokryte miał wydłużonymi łuskami, które na grzbiede dorastały nawet długośd całego jego dała i jeszcze na końcu rozszerzały się i zaginały tworząc jakby cały zespół spadochroników ułatwiających zwierzędu miękkie lądowanie.

W dągu ponad dwóch wieków od znalezienia pierwszego pterozaura w Eichs- taett odkryto ich niemal sto w tejże Bawarii, ale później także w innych krajach Europy, Ameryki, Afryki, Australii. W r. 1935 znaleziono pierwszego pterozaura (uczczono go imieniem własnym Dżungaripterid) w Chinach, w latach czterdzies­tych natrafiono na szczątki w Kazachstanie, a w latach osiemdziesiątych w In­diach i Japonii. Istną kopalnią latających jaszczurów stała się Mongolia. W i 1970 W. F. Szuwałow znalazł w Sangindalajnurskim zapadlisku pierwsze odła­mki kośd sugerujące, iż właśddelem ich był pterozaur, po 11 latach, w r. 1981 specjalna ekspedycja radziecko-mongolska pod kierownictwem N. N. Bachuriny odkryła w tymże miejscu 30 zachowanych w różnym stanie szkidetów skrzyd­latych jaszczurów, a w roku następnym, jeszcze dodatkowo 14 nowych.

Dziś znamy już ponad sto różnych gatunków tych „najbardziej fascynujących zwierząt, jakie kiedykolwiek zamieszkiwały naszą planetę” (jak to wyraził się paleontolog Peter Wellnhofer). W dągu 140 milionów lat panowania w prze­stworzach potrafiły wytworzyć najbardziej niezwykłe formy, jakie kiedykolwiek uniosły się na Ziemi w powietrze. Jedne miały czaszkę wysoką z krótkimi szczękami, inne znów niską z długim dziobem. Były pterozaury z grzebieniem na czaszce i bez grzebienia, z dziobem okrytym rogową pochwą, z dziobem bez pochwy i w ogóle bez dzioba. Jedne filtrowały plankton przez gęstą sieć włosowatych zębów, inne przederały zdobycz aż 360 ustawionymi jak w grzebie­niach zębami. Były takie, które żywiły się owadami, inne, całkowide bezzębne

rybami, jeszcze inne pożerały morskie lilie, a były i padlinożercę. Wreszde waga ich wahała się od 4 g (były więc zaledwie dwukrotnie większe od najmniej­szych współczesnych kolibrów) aż po 75-kilogramowe giganty o rozpiętośd skrzydeł porównywalnej do współczesnych samolotów bojowych.

Dlatego też podział wszystkich pterozaurów tylko na dwie grupy, ramforyn- chów i pterodaktyli więcej mówi raczej o naszej bezradnośd w tym względzie, niż

o istotnej systematyce tych zwierząt. W każdym razie zakładamy, że ramforynchy (pamiętamy je z opisu Kosmitów: krótka szyja, długi ogon) pojawiły się na Ziemi pierwsze, dopiero wiele milionów lat później wyrodziły się z nich pterodaktyle (akurat zbudowane odwrotnie, z długą szyją i praktycznie pozbawione ogona), które stopniowo, od form najmniejszych poczęły z każdym pokoleniem „przybie­rać na wadze”, aż doszły w końcu do ostatnich granic fizycznych możliwośd uniesienia się w powietrze.

Znaleźliśmy taki przykład. A jakże. Choć dopiero w 1972 roku. Latem tego roku amerykański paleontolog Douglas W. Lawson zorganizował ekspedycję badawczą do Parku Narodowego Big Bend w południowej części stanu Texas i członkom jej udało się tam znaleźć dwie kości promieniowe, jedną barkową oraz dwa stawy kończyn przednich z poszczególnymi członami palców. Wszystko pochodzące najprawdopodobniej od jednego osobnika żyjącego gdzieś 70 milio­nów lat temu. Na podstawie wieku stwierdzono więc, że był to dinozaur, zaś na podstawie budowy kości, że musiały obie należeć do jaszczura latającego, pterozaura. Gdy jednak zmierzono jedną z tych kośd promieniowych i okazało się, iż ma ona 67 centymetrów — odkrywców ogarnęło zwątpienie. Takiej wielkośd pterozaurów jeszcze nigdy nie odkryto. Po rozłożeniu wszystkich kośd i próbie rekonstrukcji częśd brakujących wypadło, iż odkryty pterozaur musiał mieć rozpiętość skrzydeł wynoszącą od 15,5 m. aż do 21 metrów!

Zrezygnujmy z całkiem już nieprawdopodobnego pomiaru maksymalistów: wystarczy tylko tych 15,5 metra. I to wypada o parę metrów więcej od rozpiętości skrzydeł jednego z najnowocześniejszych amerykańskich myśliwców produkcji Mc Donnel Douglas typu f — 15A! Czy rzeczywiście jakikolwiek jaszczur mógł osiągnąć aż takie rozmiary? Ale w r. 1974 w dalszym ciągu pracująca w tymże miejscu ekspedycja wygrzebała szczątki dalszych dwóch (prawda: nieco mniej­szych, ale najwyraźniej należących do tego samego gatunku) pterozaurów, awr.

1975 jeszcze jeden niemal kompletny kościec skrzydła, kość biodrową i kilka kręgów szyjnych. Nie, stanowczo nie ulegało wątpliwości: takie latające jaszczury musiały rzeczywiście istnieć. Były to największe latające stwory Ziemi. Dlatego też zapewne ten największy okaz uczczony został nawet imieniem własnym Quetzalcoatl northropi (od azteckiego quetzal = barwnie upierzony ptak połu­dniowoamerykański i coatl = wąż, a więc „Pierzasty wąż”, jedno z głównych bóstw azteckiego Olimpu).

Zgoda: niech tam będzie nawet bogiem. Ale czy... rzeczywiście przy swych rozmiarach potrafił latać? Pamiętacie jeszcze spotkanie z podobnym potworem penetrujących Ziemię Kosmitów? Kiedy to takiego quetzalcoatla musieli oni specjalnie unosić w powietrze, by wreszcie mógł on swobodnie rozwinąć skrzydła i poszybować w przestworza? Jakże tedy unosił się on w powietrze bez pomocy innych?

W latach siedemdziesiątych daremnie próbujący rozwiązać to zagadnienie paleontolodzy specjalnie zbudowali nawet sztucznego pterodaktyla, którego umieścili w tunelu aerodynamicznym aby przekonać się, przy jakiej sile wiatru potrafi on startować w powietrze. Wyniki okazały się zaskakujące: model wzbijał się w powietrze już przy całkiem umiarkowanym wietrze wiejącym z prędkością 25 km/godz. Tak, ale to był model o rozpiętości skrzydeł 7m. i wadze zaledwie 15 kg. Tymczasem autentyczne pterodaktyle — mimo, iż niemal wszystkie kośd miały w środku puste, czaszki zaś przypominające zaledwie kostną siatkę

osiągały przedeż wagę co najmniej 60 kilogramów!

A zresztą nie chodzi już tylko o ich wagę; jeszcze więcej wątpliwośd budzi ich ogólny bilans energetyczny. Skrupulatne pomiary tego bilansu wykazały, że ptaki w czasie lotu zużywają około 10 razy więcej energii aniżeli w czasie spoczynku. Zdolne one są nawet do przekroczenia 16 razy tej energii, ale to już tylko w krótkim okresie czasu, po którym następuje gwałtowna anoksja (od gr. an = przeczenie i łac. oxy [genium] = tlen), czyli tzw. głód tlenowy. Jeszcze gorzej przedstawia się ta sprawa u zmiennodeplnych gadów. Owszem, znamy przypadki pokonywania przez nie przedążeń energetycznych przekraczających nawet dwu­dziestokrotnie zużyde energii w czasie spoczynku, ale potrafią one tego dokonać tylko w dągu bardzo krótkiego czasu. Tymczasem pterodaktyle musiały latać całymi godzinami, a na taki lot — według naszych współczesnych obliczeń

musiały zwiększać swój spoczynkowy bilans energetyczny 75 razy! Nie, to już jest całkowita fantastyka!

Wreszcie aby rozwiązać tę (kto wie, czy w ogóle możliwą do rozwikłania?) zagadkę naukowcy i technicy Stanów Zjednoczonych w r. 1985 powołali do życia „Project QN” (program Quetzalcoatl northropi), którego końcowym efektem miał się stać... ponownie ożywiony pterodaktyl. Niechże sam pokaże, czy i jak potrafi latać!

Oczywiście „ożywienia” tego nie można traktować w sensie biologicznym: trudno abyśmy odtworzyli żywe stworzenie z liczących niemal sto milionów lat kilkunastu odłamków kości. Ale współczesną technikę stać przecież na budowę możliwie wiernego — choćby nawet tylko pod względem mechanicznym — mo­delu żyjącego niegdyś zwierzęcia. Kości zastąpił polistyren, mięśnie — trzynaście pomocniczych silników, błony lotne — lateks, ster boczny — sterczący do przodu długi dziób, stery obrotowe wokół osi dała — również polistyrenowe pazury z przodu skrzydeł, a wreszde wolę i umiejętnośd latania — umieszczony w tułowiu zwierzęcia i zdalnie kierowany przez radio elektryczny silnik główny. Zbudowany z inicjatywy kierownika amerykańskiego Narodowego Muzeum Aeronautyki i Awiacji Waltera J. Boyna przez współpracującego z całym ze­społem specjalistów z dziedziny lotnictwa, aerodynamiki i paleontologii znakomi­tego konstruktora Paula B. MacCready’ego pterodaktyl wyglądał jak żywy. Niestety, tylko do czasu, póki nie spróbował wzledeć. Bo gdy w maju 1985 r. model po raz pierwszy uniósł się w powietrze, nagle zachwiał się i spadł, rozsypując się na drobne odłamki niemal równie trudne do skompletowania jak znaleziska paleontologiczne. Nic dziwnego, że uczestniczący w tym spektaklu dziennikarze-prześmiewcy, pragnąc nawet z tej nauczki wydągnąć jakiąś korzyść, oświadczyli, że przynajmniej dowiedzieli się w jaki sposób wyginęły pterozaury.

Korzyść jednak z nauczki wydągnęli nie tylko dziennikarze. Także konstruk­tor sztucznego pterodaktyla, MacCready. 7 stycznia 1986 r. jego nowy model pterodaktyla wśród aplauzu zgromadzonej publicznośd przeledał nad (dosko­nale imitującą krajobraz sprzed kilkudziesiędu milionów lat) pustynią Mojave. Prawda: według oceny paleontologów autentyczny Quetzalcoatl ważył około 80 kg i miał rozpiętość skrzydeł dochodzącą do 16 m., model MacCready’ego natomiast ważył tylko 20 kg i unosił się na skrzydłach o rozpiętośd 5,5 m. Ale ważne, że w ogóle się unosił. Był to widomy dowód, iż — wbrew wszystkim pesymistycznym ocenom naukowców — pterodaktyle nie były jednak tylko martwymi atrapami przyrody. Rzeczywiśde istniały i nawet mogły latać. Przynaj­mniej sztuczne. I o trzykrotnie mniejszej rozpiętośd skrzydeł Bo co do praw­dziwych...

Ale lepiej zajmijmy się czym innym. Bo przedeż nawet spotkanie Kosmitów z małym owłosionym zwierzątkiem, które — według pozostawionego przez nich

opisu — idealnie wręcz przypominało naszą ryjówkę — także wymaga bodaj kilka słów komentarza. Oczywiście spotkanie ze współczesną ryjówką nie jest żadną rewelacją. Ale czy zdajemy sobie sprawę z tego jaką rewelacją jest... sama ryjówka? W r. 1989 powołano nawet do życia specjalny program „Erasmus”, który ma się zająć wyłącznie badaniem ryjówki!

Nie bez kozery. Bo proszę bardzo: kto znajdzie innego ssaka, który przy długości 4..5 cm waży... 2 gramy? Ponadto zwierzę o sercu dwukrotnie większym w stosunku do wymiarów dała, niż u wszystkich innych ssaków? I bijącym 1000 do 1200 razy na minutę? I pompującym krew o czterokrotnie większej ilości czerwonych ciałek krwi niż np. u człowieka? Wszystkie te cechy mówią wyraźnie

o niezwykle intensywnej przemianie materii, która na nasze, ludzkie warunki jest wręcz nie do pojęcia. Dorosła ryjówka w ciągu nocy (bo tylko w tym czasie żeruje, niewinnie śpiąc w ciągu dnia) musi zjeść owadów i larw, pierścienic, mięczaków, a nawet ryb, ptaków i drobnych ssaków dwukrotnie więcej, niż sama waży. Musi — bowiem w ciągu dziennego snu traci 20 % swojej wagi, a więc zaledwie kilkugodzinny głód nocny prowadzi do jej śmierci. Czyż nie dziwna więc jest nawet dzisiejsza ryjówka?

A o ileż dziwniejsze jeszcze było spotkanie takiego (albo przynajmniej bardzo doń podobnego) zwierzaka ponad 100 milionów lat temu? Już nie chodzi o to, że było to małe i zbudowane na zupełnie innym planie, niż poznane dotychczas przez kosmitów gady i ptaki. Ani że było to ruchliwe i prowadziło nocny tryb żyda. Ani nawet, że było stałodeplne (jak pamiętamy podejrzenia, co do stałej temperatury dała łączono już z biegającymi po ziemi gadami, a z wszelką pewnośdą posiadały ją pierwsze ptaki). Ani wreszde, że było pokryte sierśdą (to już również odkryto u niektórych gadów latających). Ale było to przedeż pierwsze zwierzę na Ziemi, które rodziło się bez jaja i następnie w toku wyrastania żywiło się dzięki skórnym gruczołom matki specjalną wydzieliną, którą ssało tygodniami, miesiącami, a czasem nawet latami. Jakaż lepsza nazwa przysługuje takiemu typowi zwierzęda jak nie ssak?

Ale nazwa — to nie wszystko. A co w ogóle o pojawieniu się ssaków na Ziemi wiemy?. To dziwne, ale właśdwie dużo mniej, niż o — istniejących przedeż dziesiątki milionów lat wcześniej — dinozaurach. W r. 1965 w osadach dolnej kredy na wyspach brytyjskich znaleziono jeden dolny ząb trzonowy zwierzęda, które uznano za najstarszego ssaka. Niemal 10 lat później polskiej uczonej Kielan-Jaworowskiej udało się odkryć na pustyni Gobi pochodzący z tegoż mniej więcej okresu, bo sprzed 150 min lat częśdowy (bo bez głowy) kośdec ssaka nazwanego asioryctesem. W tymże czasie paleontolog mongolski Dażzeweg wygrzebał na tejże pustyni znów jeden (podobny do tego brytyjskiego) ząb trzonowy ssaka, którego dla uczczenia polskiej uczonej i zaznaczenia miejsca znaleziska nazwał Kielantherium (zwierzę po grecku nazywa się therion) gobien-

sis. W r. 1981 wyprawa paleontologiczna Uniwersytetu Harwardzkiego odkryła w Arizonie żuchwę jakiegoś ssaka (nawiasem mówiąc nie pasującego do żadnego ze współczesnych) sprzed 180 min lat. Rok później Australijczyk T. Rich (z Muzeum Narodowego im. Wiktorii w Melbourne) i Chińczyk Minchin Chow (z Instytutu Paleontologii Kręgowców w Pekinie) znaleźli w prowincji Syczuan w Chinach w pokładach sprzed 150 min lat żuchwę jakiegoś nieznanego zwierzę­cia, którego uznano za ssaka. W r. 1984 wygrzebano znów w Azji pojedynczy ząb trzonowy (o rozmiarach 1,7 x 1,6 mm!) pochodzący sprzed 37 min lat i — według odkrywców — należący do jakiegoś ssaka przypominającego oposy z Ameryki Płn. W r. 1985 znaleziono jeszcze w Lighting Ridge w Australii fragment żuchwy z trzema zębami trzonowymi należący do jakiegoś stekowca, którego nazwano Steropodon galmani. I to wszystko.

Niewiele więc pozostawiły nam pierwsze ssaki pamiątek po sobie. „Gdyby zgrupować szczątki ssaków mezozoicznych wydobyte ze wszystkich stanowisk na kuli ziemskiej — zmieściłyby się w dwóch pudełkach od butów” — sardonicznie podsumował swego czasu osiągnięcia paleontologów w tej dziedzinie profesor paleontologii na Uniwersytecie Harwardzkim w Cambridge (USA) A. Crompton. A jednak nawet na podstawie tych nielicznych znalezisk udało się odkryć początek zupełnie nowej gromady kręgowców. Na podstawie zupełnie prostej zasady. Część kończyn nad stawem kolanowym u gadów jest ustawiona poziomo, zaś u ssaków pionowo. A gdy brak kończyn i wchodzi w grę tylko żuchwa z zębami, to wszystkie zęby jednakowe oznaczają gada, podczas gdy wyraźny podział na siekacze, kły, przed trzonowe i trzonowe — ssaka.

1 tak oto na podstawie kilkunastu kostek i kilkudziesięciu zębów odtworzono w miarę wiemy obraz owadożemego ssaka, który nie tylko zapoczątkował późniejszy bujny rozwój całej gromady, ale stał się ponadto propoplastą naczel­nych, do których i my przecież należymy. Nie ma go co opisywać: znamy już jego wygląd z relacji Kosmitów. A jeśli nawet nie jest on zbyt wiemy — to tym lepiej. Bo kto z nas „władców świata”, chciałby się chwalić swoimi praszczurami, które rzeczywiście wyglądały... jak szczury (albo conajmniej jak współczesne ryjówki)?

12 (98) Jaszczurza droga ku intelektowi

ZIEMIA — MIEJSCE POSTOJU. ROK 4J30.101.990 LOKALNEGO SYS­TEMU POMIARU CZASU. Cóż za wspaniałe życie rozwinęło się na tej malej obserwowanej przez nas już od czterech i pół miliarda lat planecie?! Po prostu trudno mi uwierzyć własnym oczom! Bezpośrednio po wylądowaniu przejrzałem jeszcze raz wyciągi ze wszystkich 18 wyprawf które zorganizowaliśmy dla obser­wacji postępów życia na jej powierzchni. I z całą odpowiedzialnością mogę stwier­dzić, że żadna z dotychczasowych ekspedycji nie miała do czynienia z tak bujnym (a równocześnie tak jasnym i zrozumiałym w swym ogólnym planie) życiem, z jakim myśmy się obecnie zetknęli.

Pierwsze, co się rzuca w oczy, to — nie spotykane dotychczas na Ziemi

kwiaty. Gdyśmy po szczęśliwym lądowaniu opuścili wreszcie z ulgą białe sterylne wnętrze naszego lądownika, oszołomieni wręcz zostaliśmy istną orgią kolorów

i zapachów rozprzestrzeniających się wokół nas kwitnących ziół, krzewów i drzew. Ale w całym tym oszołomieniu obcą dla tego globu i tak bujną roślinnością od razu udało nam się ustalić pewien ogólny schemat przystosowania się roślin kwiatowych do — znanego nam już przedtem — świata owadów i ptaków. Otóż wyróżniliśmy dwa podstawowe typy kwiatów: jedne — bardzo duże (co najmniej wielkości naszej pięści) i bardzo barwne, wyraźnie nastawione na współżycie z ptakami, i drugie —przeważnie małe i niepozorne, ale za to bardzo silnie pachnące, które właśnie tym swym zapachem zwabiały do siebie owady. Kilkudniowa obserwacja przejawów współżycia obu typów roślin z odwiedzającymi ich kwiaty ptakami i owadami wykazała bezspornie, że rośliny kwiatowe wykorzystują te zwierzęta do swego rozmnażania. We wnętrzu każdego kwiatu gromadzi się wydzielina zawierająca cukry, które są cennym produktem odżywczym zarówno dla ptaków jak i owadów. Zachętą do sięgnięcia do tego wnętrza dla ptaków są żywe, jaskrawe kolory, dla mało zaś czułych na kolory owadów — mniej lub bardziej silny zapach. W zamian za ten nektar owady i ptaki rzetelnie wykonują zadania, które kiedyś złożone były na karb przypadku: kojarzenia ze sobą różnych roślin tego samego gatunku, przekształcenia kwiatów w pełne ziaren owoce i w ten sposób nie tylko pod­trzymywania, ale coraz większego rozwoju i ekspansji roślin kwiatowych na Ziemi

W jaki sposób jednak pojawiła się na niej pierwsza z tych roślin? Jak zakwitł na Ziemi pierwszy kwiat? Daremnie przejrzałem jeszcze raz szczegółową dokumentację ostatniej wyprawy: nie udało się tam znaleźć najmniej

szego bodaj napomknienia o powolnym ewolucyjnym wykształcaniu się tego zupeł­nie nowego rodzaju roślin. W poszukiwaniu odpowiedzi jeden z naszych biologów wysunął nawet hipotezę, iż rośliny kwiatowe zawleczone zostały na Ziemię przez nas samych (albo ściślej: przez naszą poprzednią wyprawę). Trzeba zresztą bezstronnie przyznać, że hipoteza ta ma pewne racjonalne przesłanki. Istotnie, my również

idąc dokładnie kursem poprzedniej ekspedycji — tuż przed Ziemią lądowaliśmy na planecie, gdzie dominującym akcentem życia są właśnie istoty (do dziś nie udało nam się rozstrzygnąć, czy mamy do czynienia z roślinami, czy zwierzętami) kwietne. Może rzeczywiście — mimo tak starannej zawsze sterylizacji — któraś z poprzednich naszych wypraw przeniosła z owej planety na Ziemię jakieś zarodki owych „istot kwietnych” i tu, wskutek niedbalstwa czy też niedopatrzenia niechcąco zakaziła nimi tę planetę? Tylko jak wytłumaczyć wówczas tak cudowne zgranie obcych tej planecie kwiatów z wyraźnie ewolucyjnym rozwojem spotkanych już przez naszych poprzedników 36 milionów lat temu owadów i ptaków?

Ale nie tylko te zwierzęta rozwinęły się w ciągu ostatnich milionów lat na Ziemi. Aby pobieżnie bodaj zarejestrować coraz bogatsze przejawy życia we wszystkich strefach globu, naszą sekcję biologiczną musieliśmy rozbić na szereg podsekcji, z których każda ledwie zdążyła się uporać z przewidzianym planem działania. I tak podsekcja wodna, która od pierwszych dni po wylądowaniu rozpoczęła systematycz­ne badania wszelkich przejawów życia w wodach, opracowała dwa potężne atlasy ryb słodko- i słonowodnych. Inna podsekcja, pracująca wśród bagnistych zarośli leśnych, odkryła tam liczne, nie znane jeszcze nam dotychczas gatunki płazów. Wreszcie trzeciej podsekcji zarówno w lasach jak i na rozległych stepach udało się zidentyfikować całe setki nowych gatunków drobnych, ruchliwych i prowadzących przeważnie nocny tryb życia ssaków.

Nie ulega jednak kwestii, że wszystkie te gromady (łącznie z wymienianymi już ptakami) funkcjonują tylko na obrzeżu całego typu kręgowców, którego głównym przedstawicielem, najwyższym szczeblem rozwojowym i niewątpliwym panem wszel­kiego stworzenia stały się wspaniałe gady.

Pierwsze wieści o ich istnieniu na Ziemi przywiozła nam nasza 78 Ekspedycja Kosmiczna. Według Lokalnego Pomiaru Czasu był to rok 4.386.501.989. A więc minęło od tego czasu 143.600.000 lat. Jeżeli uznamy za słuszne założenie Sekcji Biologicznej, że przeciętny wiek jaszczura wynosi około 30 łat — daje to niemal

4 miliony 800 tysięcy pokoleń! Już sam ten rodowód jest wręcz imponujący. Ale przecież nie chodzi tu tylko o prostą kontynuację życia. W ciągu tego czasu Ziemia przeszła szereg katastrof globalnych, a może nawet kosmicznych. Pierwotny ląd rozpadł się na szereg jakby rozpływających się w bezbrzeżnym oceanie kon­tynentów. Klimat przechodził od zlodowaceń do tropikalnego żaru. Roślinność raz rozwijała się bujnie, innym znów razem ledwie wegetowała. Jednak co to gadom: potrafiły przetrwać wszystkie te perturbacje. I nie tylko przetrwać: potrafiły

rozmnożyć się nawet do dnia dzisiejszego do tego stopnia, źe nasi biologowie, tylko wśród jaszczurów lądowych wyróżnili już aż 14 różnych rodzin (z tego 12 roślinożernych i 2 mięsożerne). Dotarły one do wszystkich lądów od ośnieżonych tundr po rozpalone pustynie. Gdy zabrakło miejsca na lądach — inne gatunki ruszyły z powrotem do wód, opanowując jeziora, rzeki i morza. A gdy już i tam stało się im ciasno, wzbiły się w — najtrudniejsze do opanowania — prze­stworza powietrzne. W tym wyścigu ku potędze ważące po 50 ton i liczące po 30 m długości brontozaury i diplodoki z łatwością narzuciły na lądach swe panowanie niezgrabnym kilkumetrowym zaledwie płazom (nie mówiąc już o zastrachanych, wiodących tylko nocny tryb życia, centymetrowych zaledwie ssakach). Kilkunasto­metrowe ichtiozaury stały się postrachem dziesiątki razy mniejszych od nich ryb. A 60-kilogramowe pterozaury o rozpiętości skrzydeł do 16 m. pokonały niewielkie ptaki nie tylko swymi rozmiarami, ale i niezwykłymi wręcz parametrami swej wewnętrznej gospodarki energetycznej.

Nie, zaiste w tej sytuacji nic już nie potrafi się przeciwstawić dalszemu zwycięs­kiemu rozwojowi gadów. Teraz raz wreszcie mogliśmy już bez reszty rozszyfrować tak zawiłe dotychczas meandry rozwoju ewolucji na Ziemi. Nikt już nie wątpi: to będzie planeta jaszczurów!

Podziw dla gigantycznych rozmiarów i niezwykłych osiągnięć tej niewątpliwie najwyższej pod względem rozwoju gromady zwierząt osiągnął w końcu wśród członków naszej wyprawy takie rozmiary, że zapanowała wręcz moda na nawiązy­wanie bezpośredniego kontaktu z dinozaurami. Daremnie przypominałem członkom załogi niebezpieczeństwa, z jakimi z tej okazji zetknęli się nasi poprzednicy. W odpowiedzi zwrócono mi uwagę, że do dziś wśród eksponatów naszego Muzeum Kontaktów Kosmicznych największy podziw budzą przywiezione jeszcze przez ekspedycję 78 i 80 odlewy autentycznych śladów gigantycznych dinozaurów z od­bitymi tuż obok nich odciskami naszych własnych stóp. W naszej wyprawie też każdy chciał mieć taką pamiątkę z pobytu na tej odległej planecie. I dopiero wypadek, gdy jeden z drapieżnych dinozaurów omal nie potraktował zbyt ufnego członka naszej załogi jako wyborny obiad, przerwał definitywnie te niebezpieczne praktyki. Na szczęście atakujący dwunogi jaszczur w ostatniej chwili został sparali­żowany przez znajdującego się obok i uzbrojonego w odrzutnik członka Sekcji Pomiarów.

Wykorzystaliśmy zresztą tę niezwykłą sytuację, wciągnęliśmy niewielkiego stosu­nkowo dinozaura na pokład lądownika i — zanim odzyskał władzę w mięśniach

przeprowadziliśmy możliwie szczegółowe badania anatomiczne. Jaszczur liczył zaledwie 3 m długości wraz z ogonem, co — przy jego dwunożnym chodzie

i uniesionej ku górze głowie — wyjątkowo zbliża go do naszych rozmiarów. Jego kończyny przednie zakończone są długimi, delikatnymi palcami o przeciwstawnym kciuku, co umożliwia mu chwytność nie gorszą od naszych rąk. Dwoje jego

nieproporcjonalnie dużych oczu — odrębnie niż u innych gadów skierowanych jest do przodu. A gdy jeszcze czaszkę jego zbadaliśmy za pomocą ultrasonografu, zdumienie nasze osiągnęło szczyty: mózg jego jest pięciokrotnie większy w stosunku do pojemności całego ciała, niż u wszystkich innych spotkanych i zbadanych przez nas gadów. Nie ulegało kwestii’ po wszystkich dotychczasowych sukcesach dinozau­rów, po zdobyciu przez nich wszystkich możliwych obszarów bytowania, wciąż dążąca ku nowemu ewolucja skłoniła ich do ekspansji na jeszcze jednym — obcym dla nich dotychczas — polu: rozwoju inteligencji.

Wniosek ten był tak oszałamiający, że połączone Sekcje Biologiczna i Pomiarów przeprowadziły na naszym pokładowym komputerze symulację ewentualnego dal­szego rozwoju w tym kierunku badanego przez nas dinozaura. Wyniki okazały się wręcz rewelacyjne. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że dalsze etapy rozwoju tego typu dinozaurów muszą wytworzyć coraz bardziej zbliżoną do nas i coraz bardziej inteligentną istotę. W miarę dalszego rozwoju mózgu coraz bardziej ciężka głowa powinna zmusić jaszczura do stopniowego przestawienia szyi z kierunku poziomego w pionowy, a w ślad za tym i przybrania przez cale ciało wyprostowanej pozycji pionowej. Również sama głowa musiałaby ulec przekształceniu i cofnięciu się na kręgach szyjnych, by ułatwić zachowanie równowagi wyprostowanemu dwunożnemu stworzeniu. I jedynie duże, z pionowym szczelinowym zamknięciem źrenic oczy pozostałaby w niej niezmiennie gadzie. Także kończyny górne i dolne, nawet gdyby się przekształciły w podobne do naszych ręce i nogi, zachowałyby zapewne tylko po

3 palce, co zresztą — przy przeciwstawnym ustawieniu kciuka — pozwoli rękom (jak to ma miejsce w manipulatorach naszych robotów) na najbardziej nawet skomplikowane operacje. Cale wreszcie pokryte jakąś łuską ciało jaszczura powinno osiągnąć dokładnie naszą wysokość: 135 cm.

W oparciu tedy o nasze odkrycie i o wyniki opisanej powyżej symulacji kom­puterowej kategorycznie postuluję:

1) zmiejszenie do połowy interwału czasowego następnej wyprawy (a więc zorganizowanie jej najpóźniej gdzieś po 18 milionach lat),

2) zaplanowanie co najmniej dwukrotnie dłuższego jej pobytu na Ziemi,

3) włączenie w jej skład rozbudowanej samodzielnej Sekcji Informatyki złożonej z lingwisty, leksykologa, szyfranta i kilku cybernetyków, zdolnej do nawiązania kontaktu i wymiany informacji z pierwszymi inteligentnymi istotami Ziemi.

DOWÓDCA STATKU KOSMICZNEGO EKSPEDYCJI 82.

13 (99)

Czy cywilizacja może być tylko ludzka?

OD AUTORA. Nie śmiejmy się z tych kategorycznych postulatów Kosmitów. Jakże inaczej wygląda historia dinozaurów widziana wówczas, in statu nascendi, „w chwili dziania się” i dziś, z perspektywy tych siedemdziesięciu milionów lat?!

Parę lat temu amerykańskie wydawnictwo Time—Life reklamując swą najnow­szą encyklopedię przyrodniczą opublikowało wizerunek olbrzymiego dinozaura

i stojącego obok niego małego człowieka z podpisem: „Oto największa porażka Natury i jej największy sukces”. „Porażka” — to oczywiście dinozaur a „sukces”

to człowiek. Ejże! O „sukcesie” będzie jeszcze czas pomówić osobno, ale przeciwko kwalifikowaniu dinozaurów jako „porażki Natury” chcę zaprotes­tować już w tej chwili.

Pierwsze jaszczury na Ziemi pojawiły się około 225 min lat temu. Pojawiły się, aby... zniknąć nagle z jej powierzchni na długich 30 milionów lat. Albo nie: źle się wyraziłem. Jaszczury nie znikły z powierzchni Ziemi, tylko w jej głębi,z pokładów odkrywanych przez naszych paleontologów. Co się z nimi stało? Czyżby przeciwności pokonały jednak te gady i odrodziły się one ponownie dopiero po 30 milionach lat? Na szczęście uparta praca paleontologów w ostatnich latach zapełniła ten niezrozumiały przedział nowymi odkryciami. Z okresu sprzed 187 min lat znaleziono w Indiach resztki fabrozaurów i hetero- dontozaurów, w r. 1984 w Zimbabwe odkryto pochodzący sprzed 180 min. lat kościec vulcanodona, wreszcie w Chinach natrafiono na szczątki prymitywnych stegozaurów pochodzące z przedziału czasu od 176 do 163 milionów temu.

Tak więc jaszczury nieprzerwanie przetrwały na Ziemi 150 milionów lat. Czyli dwukrotnie dłużej od całej historii ssaków. A 4.800.000 pokoleń gadów aż czterdziestojkrotnie przewyższa liczący zaledwie 120.000 pokoleń rodowód czło­wieka. Czy nie za wcześnie więc nam trochę stawać na tym samym podium? Tym bardziej, że gdyby nie nieprzewidziane (i do dziś zresztą nie wyjaśnione) okolicz­ności, kto wie, czy w ogóle... mielibyśmy szansę istnienia.

Przy wszystkich niezaprzeczonych osiągnięciach dinozaurów, w jednej przyna- mniej dziedzinie ten rząd gadów przez wiele milionów lat nie mógł się poszczycić wielkim postępem: w dziedzinie rozwoju mózgu. Wszyscy znamy już te efektowne porównania: 10-tonowy stegozaur miał mózg wielkości piłki pingpongowej, a mózg 80-tonowego brontozaura ważył prawdopodobnie... pół kilo. I na nic nie

przyda się tu tłumaczenie, że powolne zwierzęta trawożeme z reguły mają mózgi mniejsze od szybkich, polujących na nie drapieżników. Ani źe zwierzęta najwięk­sze z reguły mają mózgi stosunkowo najmniejsze, bowiem mózg wzrasta proporc­jonalnie do powierzchni, a nie do masy dała. Długi jak podąg brontozaur z mózgiem wielkośd grejfrutu zawsze pozostanie dla nas niezwykłym dziwolągiem. Czy takie delsko z takim mózgiem w ogóle jest w stanie żyć?

W poszukiwaniu rozwiązania tej zagadki naukowcy dogrzebali się nawet... jeszcze jednej, jeszcze bardziej niezwykłej osobliwośd budowy tych najmasywniej- szych lądowych olbrzymów Ziemi. Oto w kręgosłupie brontozaurów, brachiozau- rów, diplodoków, a już szczególnie wyraźnie stegozaurów odkryto w jego lędźwiowej częśd niezwykłe rozszerzenie kręgów. Czyżby tu, w okolicach ogona, rdzeń kręgowy miał rozrastać się w kształt... drugiego mózgu? I to częstokroć nawet większego od tego mózgu „głowowego”?

Patrzde, oto dinozaur co prehistoryczny laur zdobył nie za wzrost wspaniały, lecz intelekt doskonały.

Jak to widać z jego kośd, miał dwa źródła swej mądrośd: jedno z nich — zwyczajnie w głowie,

drugie — tam gdzie nie wysłowię — drwił w końcu ubiegłego wieku felietonista „Chicago Tribune” Bert Leston Taylor. —

Zatem każde swe marzenie mógł snuć głową lub siedzeniem.

I bez żadnej wątpliwośd abstrakcyjne zawiłośd rozstrzygała głowy strona,

lub też strona od ogona” (przekład Z. Jaworowskiego).

Pozbawieni poczuda humoru paleontolodzy spróbowali uporać się z tym problemem wielkośd mózgu u dinozaurów w inny sposób. Oto wymyślili tzw. współczynnik encefalizacji (EQ) obrazujący poziom rozwoju mózgu w stosunku do masy organizmu, za pomocą którego możne swobodnie mierzyć „intelekt” jaszczurów. Nie bez kozery słowo intelekt ująłem w ironiczny cudzysłów: według pomiarów pojemnośd czaszek EQ brontozaurów, brachiozaurów i diplodoków wahało się od 0,2 do 0,35, u (posiadających ten największy „tylny” mózg) stegozaurów dochodziło do 0,55, u ceratopsów rejestrowane było w granicach 0,7

0,9 i nawet u roślinożernych jaszczurów szybkobiegających nie przekraczało 1,5.

Inaczej się już jednak rzecz miała z drapieżcami (najlepszym tego przykładem

z innych zresztą typów — może być choćby znana inteligencja rekinów, czy

ośmiornic): gigantyczny tyranozaur miał już EQ = 2, dcjnonichus osiągał wartości przekraczające 3, a championem w tym wyścigu ku inteligencji okazał się niewielki dwunogi, drapieżny, odkryty w Kanadzie gad stenonićhozaur, którego EQ wynoszące 5,5 niczym już nie różniło się od współczesnych mu ssaków.

Tak, nie będę ukrywał: to z nim właśnie musieli się spotkać krótko przed odlotem z Ziemi Kosmici, to jego właśnie szczegółowo przebadali i to jego komputerowa symulacja rozwoju skłoniła ich do tak rewelacyjnych przewidywań dalszych osiągnięć intelektu gadów. „Gdyby człowiek (...) znalazł się na Ziemi pod koniec okresu kredowego, wówczas stenonićhozaur mógłby — dzięki swej inteligencji i zręczności — zostać udomowiony i stać się tym, czym od 10 tys. lat jest dla nas pies domowy” — „nobilitował” stenonichozaura kanadyjski paleo­ntolog Dale Rusell. Ale gdyby tak stenonićhozaur przedłużył swój byt (i rozwój)

o tych 70 milionów lat, które dzielą nas od niego? Rusell, który — wzorem penetrujących Ziemię Kosmitów — również przeprowadził komputerową eks­trapolację dalszego rozwoju stenonichozaura, tym razem nic już o „psie” nie wspomina. Gad w ciągu tego czasu powinien był zdobyć tak wysoki intelekt, że nie zagroziłoby już mu żadne inne stworzenie na Ziemi. Z pewnością nie pozwoliłby się wówczas rozwinąć ssakom, nie dopuściłby do powstania wśród nich hominidów i nie było by mowy o rozkwicie naszej ludzkiej cywilizacji.

Amerykański naukowiec Gene Bylinsky (w swej wydanej w r. 1982 książce pt: „Zycie w darwinowskim Wszechświecie”) twierdzi, że w wyścigu po intelekt w odpowiednich okolicznościach także mogłyby ubiec człowieka australijskie torbacze, których potomkami są dziś tak ulubione niedźwiadki koala, także wybitnie inteligentne ptaki z rodziny papugowatych, a może nawet — obdarzone wyjątkowymi zdolnościami technicznymi — niektóre owady. Ale mnie z tych wszystkich nieprawdopodobieństw najbardziej prawdopodobna wydaje się jed­nak perspektywa cywilizacji jaszczurzej.

Kto wie, czy nie na tym właśnie przekonaniu oparta jest niewytłumaczalna wręcz fascynacja ludzi światem jaszczurów. Ich wielkość i potęga, osobliwe kształty i tajemnicze życie, podbój wreszde całego ziemskiego świata i panowanie nad nim przez ponad 150 milionów lat — wszystko to tworzy wokół nich aurę panów naszego globu. Komuż tedy one mogą być bliższe niż nam, którzy w chwili obecnej po nich właśnie przejęliśmy pałeczkę szczytowych osiągnięć życia na Ziemi? Tylko czy my potrafimy przeżyć tak długi okres czasu nie zniszczywszy przedwcześnie naszej własnej kolebki, Ziemi?

14 (100) Obrzydliwa tajemnica roślin kwiatowych

OD AUTORA: Jest jeszcze i druga rzecz, która może nas śmieszyć w raporcie Kosmitów: podejrzenie, że rośliny kwiatowe pochodzą z innej planety. Jakże to? Więc takie np. drzewiaste paprocie, sagowce czy różnego rodzaju palmy mają całkowicie niekwestionowany swój rodowód ziemski, a mielibyśmy podejrzewać

o nieziemskie pochodzenie tak zrośnięte z naszym krajobrazem wierzby, klony, dęby, wiązy czy figi?

A jednak nie ma się co śmiać. Zgoda: rozwijającemu się już od setek milionów lat życiu roślinnemu na Ziemi należało się kiedyś wreszcie osiągnięcie wyższego kwiatowego stadium rozwoju. Zgodnie z prawami acz powolnej, ale nieuchronnej ewolucji. Jednak zajrzyjmy tylko jeszcze raz do dzienników pokładowych penet­rujących Ziemię Kosmitów. Sprawozdanie z przedostatniej ich wyprawy, sprzed 105 milionów lat, nawet jednym słówkiem nie napomyka o jakichkolwiek trendach stopniowej zmiany królujących wówczas roślin nagonasiennych (a więc bez kwiatów i owoców) w rośliny okryto—(owocami)—nasienne. A 36 milionów lat później, ostatnia ich wyprawa już wręcz tonie w szalejącym morzu roślin kwiatowych. Skąd więc się one tak nagle pojawiły i gdzie i dlaczego tak szybko się rozwinęły? Czy nie jest to co najmniej niepokojąca (przez Karola Darwina nazwana swego czasu wręcz „obrzydliwą”!) tajemnica?

Paleobotanika ma oczywiście na to odpowiedź. Ba, i to niejedną! Oto pierwsza z nich. Rośliny okrytonasienne rozwinęły się z nagonasiennych drogą normalnej, stopniowej, długotrwałej ewolucji. To nieprawda, że na Ziemi brak jest jakichkol­wiek ogniw pośrednich: to tylko my ich nie potrafiliśmy dotychczas odszukać.

Istotnie dysponuję nawet pewnymi przesłankami do tego typu twierdzenia. Jeszcze w wydanej w r. 1952 książce W. Szafera i M. Kostyniuka pt: „Zarys paleobotaniki” jako najstarsze dowody istnienia roślin kwiatowych wymienia się (odkryte przez Harrisa we wschodniej Grenlandii, jedynie „resztki liści z siateczkowanym żyłkowaniem, zawierające na spodniej stronie blaszki szparki typu roślin dwuliściennych”. A tymczasem trzydzieści lat później (w r. 1981) E. Frice z Bedfordu (Wk. Brytania) i A. Scarbew ze Sztokholmu znaleźli w pobliżu miasta O sen (Norwegia) już autentyczny kwiat zbliżony do hortensji. Prawda: nie jest on zbyt imponujący. Ma zaledwie 1 mm średnicy

i 2mm długości. Ale za to jaki ma wiek? 80 milionów lat! A zaledwie 7 lat później

w r. 1988 paleontolodzy japońscy odkryli na wyspie Hokkaido następny kwiat z tego samego okresu (tym razem zbliżony już do magnolii). Może więc dalsze dowody stopniowego rozwoju na Ziemi roślin kwiatowych wciąż jeszcze spoczy­wają gdzieś w głębi Ziemi i cierpliwie oczekują na swych odkrywców?

A może początków roślin kwiatowych szukać należy w zupełnie innym czasie?

podrzuca interesującą sugestię inna z hipotez. Już od prac R. J. Camerariusa w XVII w, który po raz pierwszy odkrył istnienie płci u roślin kwiatowych, a w szczególności od r. 1793, kiedy opublikowane zostało dzieło Ch. K. Sprengla, wiążące ściśle zapłodnienie roślin kwiatowych z działalnością owadów, zakłada się, że kwiaty na Ziemi musiały się rozwijać równolegle z owadami. „Od­wiedzające owady przynoszą kwiatom pożytek — stwierdzał podstawowe prawdy z biologii kwiatu Sprengel. — Barwa korony działa przyciągająco na owady, a plamy na koronie wskazują drogę do słodyczy. Owady przenoszą pyłek z pręcików na słupki. Bez zapylenia nie rozwijają się ani owoce, ani nasiona”.

I to wszystko jest prawda. Tyle, że w świecie współczesnym. A nawet określmy to jeszcze ściślej: w świecie najdalej posuniętym w rozwoju ewolucyjnym. Bo oto w Australii, która — jak wiadomo — w pewnym momencie jakby odstawała od głównego prądu ewolucji i ze swymi pierwotnymi torbaczami zaczęła dreptać w miejscu, prawie wszystkie kwiaty są ptakopylne. A zresztą i na całym świecie wśród 291 rodzin okrytozalążkowych, aż 112 rodzin (jest to 38,5 %) korzysta przy zapłodnieniu z usług ptaków. Około 700 gatunków ptaków żywi się niemal wyłącznie nektarem

i około 100 płatkami kwiatów. Czy mało to wciąż jeszcze do wysnuda podej­rzenia, że pierwotny rozwój kwiatów nie tyle się wiązał z owadami, co z ptakami? Może więc pierwocin kwiatów należy szukać dużo wcześniej, niż to czyniliśmy dotychczas, w czasach pierwocin ptaków?

(Nawiasem mówiąc w r. 1988 dwaj naukowcy z Chicago L. Lidgard i P. R. Crane — wychodząc zresztą z innych założeń — również doszli do wniosku, iż daremnie szukać śladów pierwszych roślin kwiatowych około 90 min lat temu. W tym czasie — według nich — rośliny okrytonasienne rozpoczęły już dawno swą wielką ofensywę, która wygnała paprotniki w wyższe piętra gór strefy tropikalnej, a drzewa szpilkowe w mroźną strefę subarktyczną. Pierwsze pojawie­nie się roślin kwiatowych musiało nastąpić co najmniej 30 min lat przedtem, czyli już około 120 min lat temu).

A może początków roślin kwiatowych szukamy w nieodpowiednim miejscu?

wysuwa pytanie jeszcze inna z hipotez. — Najstarsze szczątki roślin okrytona­siennych znalezione zostały przez Harrisa we wschodniej Grenlandii. Potem odkrył je Krisztofowicz na Syberii, a także wydobywają je znad rzeki Potomac w Stanach Zjednoczonych. Nic dziwnego, że tu właśnie, gdzieś wysoko na północy (i to możliwie w pobliżu Grenlandii) umiejscowiono ojczyznę narodzin

133

roślin okrytozalążkowych. Tu musiały one zwolna przekształcić się z roślin nagozalążkowych w okrytozalążkowe, tu musiały stworzyć swe jakże rozliczne kwiaty i dopiero po osiągnięciu pełnej dojrzałości setkami całkowicie zróż­nicowanych już gatunków ruszyć na podbój pozostałych lądów. Niestety, naj­głębsze nawet rycie się w wiecznych śniegach i polarnych zmarzlinach nie doprowadziło do niczego. Nie udało się (przynajmniej dotychczas!) znaleźć ani jednej rośliny stanowiącej bezsporny pomost między nago i okrytonasiennymi.

Może nie chodzi tu o lody, tylko o góry? — zaproponował więc jeszcze jeden nowy ślad amerykański paleobotanik D. Akselrod. — Można przecież sobie wyobrazić, że rośliny nagozalążkowe w swej ekspansji opanowały góry, tam w toku milionów lat przeszły odpowiednią transformację, po czym zeszły ponownie w doliny, ale już jako inne rośliny, okrytozalążkowe. Można spytać dlaczego tak dziwne losy przypisuje Akselrod ziemskim kwiatom. Ale odpowiedź jest prosta: góry są jedynym środowiskiem, w którym brak jest warstw osado­wych. Skoro nie ma osadów — nie ma wykopalisk. A skoro nie ma wykopalisk — to jak można wymagać odszukania pośrednich etapów przekształcania się roślin bezkwiatowych w kwiatowe?

Mamy jeszcze lepsze (choć — według mnie —jeszcze bardziej ekstrawagan­ckie) rozwiązanie — zaproponowała inna szkoła paleobotaników. — Otóż rośliny bezkwiatowe mogły stopniowo wykształcić kwiaty na jakiejś tylko jednej, potężnej, ale odciętej od reszty świata wyspie. W momencie jednak, gdy potrafiły się już przedostać na inne lądy, jakaś nagła katastrofa geologiczna mogła bez reszty zatopić wyspę w falach oceanu. Jak (a może właśnie!) Atlantydę (por. rozdz. „Obrzydliwe tajemnice naukowe” w tomie „Paleoastronautyka” cyklu „Goście z Kosmosu”). W ten sposób wszelkie ślady pochodzenia roślin kwiato­wych znikły raz na zawsze. Wiadomo: jak kamień w wodę.

A może w ogóle niepotrzebnie szukamy ściśle określonego czasu i ściśle określonego miejsca przemiany nie kwitnących roślin nagonasiennych w kwiecis­te okrytonasienne? — współcześni naukowcy usiłują wreszcie swą całkowitą bezradność potraktować jako... nową twórczą hipotezę. — Może ich po prostu nie było? Powolne przemiany występowały w różnych czasach, pojawiały się niezależnie od siebie w różnych strefach i dotyczyły w różnych roślinach tylko pojedynczych cech nowego typu. Na przykład drzewa szpilkowe wytwarzają szyszki, które — według specjalistów — wymagają tylko bardzo niewielkich przekształceń aby zmienić się... w kwiaty. Kilka innych roślin nagonasiennych wykształciło tak charakterystyczne dla roślin kwiatowych siatkowane żyłkowanie liści. Z drugiej strony typowy dla nagonasiennych brak naczyń wewnątrz ich drewna występuje także w niektórych drzewach kwiatowych. Najbardziej wresz­cie zasadniczą różnicą między nago- i okrytonasiennymi jest sam aparat jak

i proces zapłodnienia. I oto okazuje się, że nawet w tej dziedzinie 3 rodzaje

żyjących na pustyniach i w tropikalnych lasach jak najbardziej nagonaaennydi roślin klasy gniotowych całkowicie zbliżają się do roślin okrytonasiennych.

W ten sposób u wielu roślin nagozalążkowych odkryć możemy szereg pojedynczych cech postępowych, tak jak u wielu roślin kwiatowych znajdujemy cechy zupełnie prymitywne — pisze o tym paleobotanik rosyjski W. A. Krasiłow.

Gdybyśmy zebrali te wszystkie prymitywne cechy i obdarzyli nimi jedną roślinę, stałyby się one zapewne tym daremnie poszukiwanym przez wszystkich paleobotaników wzorem rośliny prakwiatowej. Rzecz w tym jednak, że roślina taka nigdy nie istniała”.

Czyż trudno uwierzyć, że przemiana roślin nagonasiennych w kwiatowe odbyła się równolegle i niezależnie od siebie równocześnie wśród wielu gatunków, rodzajów i rodzin? Hm. Uwierzyć można. Tylko czy dla każdego wiara bez reszty zastąpi... dowody?

OD AUTORA. I wreszcie sprawa niby marginalna, ale też przecież w istode ciekawa, a nawet może jeszcze bardziej tajemnicza od przyszłośd cywilizacji Ziemi czy pochodzenia kwitnących na niej kwiatów. To odbitki stóp i rąk ludzkich (albo przynajmniej zbliżonych do ludzkich) w różnych epokach pano­wania dinozaurów.

Ludzkich? Ależ to absurd! Przedeż nawet nasi wydumani Kosmid, którzy z takim upodobaniem odbijali obok jaszczurów swe własne ślady, stwierdzili, że jeszcze 65 min. lat temu ssaki (z których z wszelką pewnośdą pochodzi człowiek) były zaledwie wielkości szczura!

Czyje to są ślady?

Ale jak — wobec tego — wytłumaczyć rewelacyjne odkrycie paleontologa K. Doherty’ego, który grzebiąc się w tzw. „Dolinie Olbrzymów” w Teksasie, wśród setek odbitek nóg różnych dinozaurów odnalazł także... wyraźne ślady „bosych nóg człowieka”? Potwierdził to również w r. 1931 następny geolog, G. Burrou (który w dodatku stwierdził, że ślady te znajdują się w warstwie pochodzącej aż sprzed 250 milionów lat!). Kilka lat później zresztą udało mu się odkryć na płn. zach. od Mount Vernon jeszcze dziewięć takich dobrze zachowanych śladów

0 rozmiarach 24 x 10 cm.

To jest kompletna bzdura! — natychmiast zaatakowali to odkrycie dwaj inni paleontologowie amerykańscy Milne i Schafersman. Już sam (przydługi) tytuł ogłoszonego przez nich tekstu nie pozostawiał nawet najniklejszego cienia wątpliwości: „Ślady dinozaurów, znaki erozji i nocna praca dłutem (ale żadnych odbitek nóg człowieka) w wapieniach Palaksi River (okres kredy, Texas) w USA”. A tekst pod tak kategorycznie sformułowanym tytułem roznosił wszystkie podejrzenia w proch i pył. Wszystkie ślady przypisywane człowiekowi

stwierdzali autorytatywnie obaj autorzy — są rozmyte i niepewne. Szczegóło­wo zbadać można tylko jeden ślad wyraźny. A ten jest z kolei na tyle wyraźny, że łatwo w nim odkryć... sztucznie wyciętą w skale stopę ludzką. Rzecz dziwna tylko: badający ten odcisk Burrou, w miejscach, gdzie podeszwa wywiera najsilniejsze ciśnienie, stwierdził wyraźnie mocniejsze sprasowanie ziaren piasku niż między palcami nóg czy pod podbiciem stopy. Czyżby zbrodnia fałszerstwa była do tego stopnia doskonała, że falsyfikator nie tylko wyciął w kamieniu kształt ludzkiej stopy, ale jeszcze w odpowiednich miejscach... zmienił strukturę skały?!

Ale zostawmy ślady znad Palaksi River ich własnemu losowi. Bo oto kil­kadziesiąt lat później, w r. 1975 francuski z kolei paleontolog Paul Ellenberger (w pracy pod równie długim i wyczerpującym tytułem: „L’explosion démographique des petits quadrupedes dallure de mammifères dans le Stormberg supérieur d’Afrique du Sud” — Demograficzna eksplozja małego czworonoga o cechach ssaków w starszym Stormbergu w Afryce Płd.) ogłasza o odkryciu w pokładach późnego permu (a więc też pochodzących gdzieś sprzed 250 milionów lat) „śladów zwierząt o długich palcach pozbawionych pazurów, podobnie jak u małp (ale i u człowieka! — przyp. LZ), oraz drugiej formy o palcach krótszych

1 o podobnym ułożeniu. Znaleźliśmy też (Ellenberger prowadził swe poszukiwa­nia zarówno we Francji jak i płd Afryce — przyp. LZ) ślady teriodonta (od gr. therion — zwierzę, którym to terminem paleontologowie z reguły oznaczają ssaki

i odons, odontis = ząb, a więc umowna nazwa „zwierzęcia o zębach ssaka”

przyp. LZ) „nadrzewnego”, a w każdym razie sprawiającego takie wrażenie,

o palcach tak długich, że zwierzę poruszało się po ziemi na modłę dzisiejszych małp człekokształtnych z dłoniami zgiętymi do środka i ukazującymi małe,

zaokrąglone paznokcie, pokrywające zewnętrzną partię palców”. A więc nie człowiek, tylko małpa. Nie kijem go, to pałką. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie dla zagadki pojawienia się takich istot na Ziemi przed 250 milionami lat, u samego początku rozwoju pierwszych gadów!

A tu zaledwie kilka lat później paleontologowie radzieccy pod kierownictwem dyrektora Instytutu Geologii AN Turkmeńskiej SRR K. Amanniazowa odkryli na zachodnim stoku gór Kugitangtau w Turkiestanie największą na globie ziemskim promenadę dinozaurów. Na przestrzeni 10 km. kw. znaleziono tam ponad 2500 gigantycznych śladów. Nie darmo najbliżej leżąca wieś została przez Turmenów nazwana Chodżapil-ata, czyli „ślady słoni świętego dziada”. Ślady słoni — to zrozumiałe. Pozostawione przez setki dinozaurów żyjących 150 min. lat temu olbrzymie wgłębienia w skale rzeczywiście najbardziej przypominają chyba tropy słoni. Choć też — trzeba zastrzec się — słoni szczególnych. Bo najmniejsze ślady mają rozmiary 23 x21 cm i długość kroków około 105 cm, największe zaś dochodzą aż do 86 x 73 cm przy długości kroków wynoszącej ponad 220 cm.

Ale nie chodzi tu o „słonie”. Skąd wszakże jeszcze ten „święty dziad”? Jest

i on, a jakże! Oto jak opisuje w r. 1986 odkrycie jego śladów Ama- nniazow. „W pewnym momencie zwróciłem uwagę na niezbyt wyraźne niewielkie wgłębienia idące nieco z boku, ale równolegle do tropu dinozaurów. Gdy zbliżyłem się, wystarczył jeden rzut oka, by zorientować się, że nie były to ślady dinozaurów. Ale kto je wobec tego zostawił? Prawda: jeden z nich, najbardziej wyraźny przypominał jakby... Spojrzałem na umilkłych nagle moich współ­pracowników (chodzi tu o Witalija Płutałowa i Olega Gorbaczowa — przyp. LZ)

i od razu domyśliłem się, że i oni wpadli na to samo. Skamieniała odbitka wyraźnie przypominała ślad... bosej stopy człowieka. Albo — żeby być ścisłym

istoty człekopodobnej.

Długość 26 cm — powiedział zapisując Witalij.

Jakiś 43 numer obuwia — podchwycił Oleg. — Wynika, że mniej więcej naszego wzrostu.”

Ostatni wreszcie taki ludzki (a może tylko „ludzki”?) ślad odbity został niecały milion lat temu. Mimo jednak, iż jest on w chronologii ewolucji os­tatni — w chronologii odkryć okazał się pierwszy. Był właśnie rok 1882 gdy do budowy więzienia w Carson City (USA) użyto z pobliskiego kamieniołomu bloków piaskowca, na których — obok tropów całej plejady żyjących już wówczas ssaków (słoni, jeleni, koni, wilków) — ze zdumieniem odkryto liczne odciski przypominające odbitki kończyn człowieka. Odkrycie to było tak ekscytujące i wydawało się tak ugruntowane, żewr. 1907 paleontolog Loudenback opublikował nawet broszurę pt: „Odciski stóp, które zdumiały geologów”, w której (zresztą za znanym już nam O. Ch. Marshem) stwierdził, że

ród ludzki pochodzi z Ameryki, a jego protoplastą był właśnie osobnik z Carson City.

A więc co? Czyżby rzeczywiście co kilkadziesiąt milionów lat pojawiał się na Ziemi jakiś człowiek (czy — mówiąc oględniej — osobnik człekopodobny), który

jakby drwiąc z przyszłych paleontologów — zostawiał kilkanaście odbitek stóp czy rąk, by potem na miliony lat zniknąć bez śladu? A może więc wydumani przez nas Kosmici rzeczywiście... Nie, nie. Nie popuszczajmy zbytnio wodzów fantazji. Tym bardziej, że paleontolodzy mają świetną odtrutkę na tego rodzaju chore fantasmagorie. To chirotherium.

Nie wiecie co to jest? To przecież jasne: cheir — po grecku oznacza rękę, dłoń, zaś therion — zwierzę, ssaka. A więc chirotherium — to jest ssak z rękami, krótko: „dłoniowiec”. Też jeszcze nie wiecie co to jest? Nie szkodzi. Ja też nie wiem. Powiem więcej: nie wie tego nikt na świede. Ale grunt, że jego nazwa, opisy, ba, czasem nawet rysunki istnieją w paleontologii. A w rzeczywistośd...?

Po raz pierwszy z osobliwymi śladami ćhirotherium zetknął się w miejscowośd Tarporley w hrabstwie Cheshire w r. 1824 jakiś angielski geolog-amator, który

nie wiedząc jak właśdwie zakwalifikować pochodzące gdzieś aż sprzed 220 milionów lat wyraźne oddski „ludzkich rąk” — wysłał całe płyty z odbitkami specjaliśde Greyowi Egertonowi. Ale Egerton też nie wiedział jak je zakwalifiko­wać, więc przezornie postanowił zachować milczenie. I milczałby tak chyba do dzisiaj, gdyby nie to, że 10 lat później, w r. 1834 niemiecki geolog F. K. L. Siekier znalazł w piaskowcu w Hildburghausen oddski tak przypominające ludzkie dłonie, że zdumiony czym prędzej zawiadomił o tym cały świat. Odkryde to uznano za tak olbrzymią sensację, że do r. 1835 ukazało się aż 10 publikacji poświęconych tajemniczym śladom. Komuż ich nie przypisywano? J. J. Kaup stwierdził, że są to tropy jakiegoś dużego torbacza (jemu zresztą zawdzięcza chirotherium swą nazwę), A. von Humboldt wahał się czy jest to ssak, czy jednak może gad, a już najdalej poszedł F. S. Voigt, który wysunął możliwość pozos­tawienia śladów przez niedźwiedzia jaskiniowego, mandryla, bądź... człowieka.

Dopiero 4 lata później w czasopiśmie „London and Edinburgh Philosophical Magazine” zdecydował się wreszde opublikować o odkrydu „angielskiego chiro­therium” Egerton. W tym samym zresztą numerze ukazała się także informacja innego paleontologa, Cunninghama, o odkrydu podobnych skamieniałych tro­pów w tymże hrabstwie Cheshire, ale w miejscowośd Storeton.

Jednak już odkryda śladów chirotherium nie były niczym szczególnym. W r. 1857 geolog francuski G. A. Daubrée opublikował doniesienie „o tropach czworonogów w piaskowcu z Saint-Valbert w pobliżu Luxeuil (Haute Saône)”, w r. 1898 geolog hiszpański Calderon odkrył pierwsze ślady chirotherium na płw. Pirenejskim, w r. 1900 odkryto 8 tropów chirotheriów w Colorado, Arizonie i Utah w USA...

Odkrycia sypały się za odkryciami, tylko wciąż nic wiadomo było komu te ślady przypisać. Kiedy uświadomiono sobie, że przed 220 milionami lat nie mogło być na Ziemi nie tylko człowieka ani małpy, ale w ogóle żadnego ssaka, w r. 1835 niemiecki geolog H. F. Link uznał chirotherium za olbrzymią ropuchę,

6 lat później, w r. 1841, paleontolodzy angielscy Owen i Lyell doszli do wniosku, że chodzi tu o innego płaza, tarczogłowego labiryntodonta, w r. 1867 następny Anglik, Williamson, obdarzył tymi ludzkimi dłoniami... pierwotnego krokodyla, po ćwierćwieczu, w r. 1892 tym razem Francuz Gaurdy doszedł do wniosku, że są to ślady dinozaura, następne ćwierćwiecze później (w r. 1917) znów Niemiec, Karl Willruth (w oparciu zresztą o wcześniejsze prace z r. 1836 Croizeta i z r. 1889 Bomemanna) jeszcze raz zaproponował płaza, w r. 1923 Węgier F. Nopcsa uznał chirotherium za dinozaura, w r. 1923 paleontolog niemiecki F. von Huene ustalił nawet, że są to dokładnie plateozaury, ale gdy wniosek ten okazał się fałszywy, w r. 1925 następny paleontolog, Soergel, wydał rozprawę pt: „Tropy chirotheriów”, w której wreszcie autorytatywnie stwierdził, że pozostawiają je „poruszające się w postawie na wpół wyprostowanej dotych­czas nie odkryte zwierzętaPseudosuchia”.

Minęło od tego czasu 65 lat. Dwa pokolenia paleontologów całego świata z uporem poszukuje nie odkrytego, poruszającego się w postawie na wpół wyprostowanej zwierzęcia. Daremnie. O ile częste okazały się jego ślady na wszystkich lądach naszego globu, o tyle wręcz nieuchwytne są do dzisiaj najdrob­niejsze bodaj szczątki tej tajemniczej istoty. Wygląda wprost jakby nagle się zjawiła, obficie poklepała tę naszą Ziemię podobnymi do ludzkich dłoniami i znów ją bez śladu opuściła. Ale czy w tej sytuacji historia chirotherium może stanowić jakieś wyjaśnienie dla powtarzających się raz po raz równie tajem­niczych odcisków innych rąk i nóg istot zbliżonych do człowieka?

A jeśli nie — to jak to wytłumaczyć?

No jak?!

16 (102) Nieodgadniona wyrwa w historii życia na Ziemi

ZIEMIA — MIEJSCE POSTOJU. ROK 4.551.991.990 LOKALNEGO SYS­TEMU POMIARU CZASU. Oczywiście postulaty swoją drogą, a praktyka

swoją. I cóż z tego, że mój poprzednik, dowódca Ekspedycji 82 .Jcategorycznie postulował” organizację następnej wyprawy na Ziemię najpóźniej w ciągu 18 milionów lat? Z początku znane wszystkim wypadki Wielkich Zaburzeń naszej cywilizacji, a następnie — związany z tym — wieloletni zanik siły ekspansji spowodowały opóźnienie startu naszej rakiety niemal o 4 miliony lat! Opóźnienie, którego nigdy juz nie potrafimy nadrobić i które na zawsze pozostanie białą niewyjaśnioną plamą w tak długiej historii naszej eksploracji Wszechświata.

Chociaż jeszcze w momencie, gdy dotarliśmy do Ziemi, wszyscy byliśmy pełni nadziei, że uda nam się zrealizować życzenia naszych poprzedników i przyjąć do Unii Między galaktycznej nową cywilizację Wszechświata. Już w toku obiegu Ziemi po satelitarnej orbicie kołowej najwięksi entuzjaści naszej załogi pilnie wypatrywali, czy nie dojrzą na rozciągającej się pod nami powierzchni planety jakichś oznak istnienia mniej lub bardziej rozwiniętej cywilizacji. Niestety, wszystkie te obserwacje okazały się daremne.

Nasz zawód pogłębił się jeszcze z momentem lądowania. Mieliśmy z tym zresztą pewne kłopoty: niemal wszystkie równiny lądów pokryte były bujną roślinnością, wśród której — podczas rozpoznawczych niskich lotów koszących — dostrzegliśmy mnóstwo moczarów, bagnisk i jezior. Trzeba było więc decydować się raczej na obszary górzyste. A te również — abstrahując już od trudności manewrowania

nie wydawały się zbyt bezpieczne, bowiem w kilku miejscach dostrzegliśmy świeże przełomy skał, a nawet parę razy oślepiły nas pióropusze popiołów i dymów czynnych wulkanów. Tym niemniej wylądowaliśmy w końcu u podnóża gór i czym prędzej wyruszyliśmy w zalesione doliny, by zapoznać się z ich mieszkańcami.

Trzeba przyznać, że w pierwszej chwili opanowała nas wręcz euforia: był to wymarzony raj dla wszystkich wyższych, zdolnych do odczuwania bardziej wysub­limowanych uczuć istot. Dziesiątki przepięknych drzew, krzewów i ziół wabiło wspaniałymi kwiatami i zapachami. Była to istna orgia roślinności, a gdy zaczęliś­my rejestrować poszczególne jej gatunki, okazało się, iż jest to najbujniejszy rozkwit flory na Ziemi przewyższający ilością gatunków nawet opisany przez Ekspedycję 77 okres węglowy! Wśród różnobarwnych i różnokształtnych kwiatów z kojącym

brzęczeniem uwijały się miliony różnorakich owadów. Było ich takie mnóstwo, że wzorcami ich załadowaliśmy 7 zwojów pamięci naszego pokładowego komputera. Gdyby nie ich niewielkie rozmiary bez namysłu uznalibyśmy ten typ fauny za istotnych władców globu ziemskiego. Na gałęziach drzew wywodziły prześliczne trele najbardziej fantastycznie ubarwione ptaki. Cale ich stada rojące się nad lasami mówiły wyraźnie, że — choć ustępują owadom ilością — do nich to niepodzielnie należy panowanie nad przestworzami powietrznymi Ziemi. Bardziej gruntowna penetracja ostępów leśnych doprowadziła także do odkrycia licznych mniejszych i większych czworonożnych ssaków.

Tak więc sceneria przywodziła na myśl najbardziej idylliczne obrazy naszej cywilizacji, wśród których od miliardów lat z takim powodzeniem rozwijamy się my sami. Lecz kto ma napawać się wszystkimi tymi błogosławieństwami przyrody na powierzchni tej planety? Gdzie są — stojące przecież na najwyższym szczeblu rozwoju — gady? Daremnie nasłuchiwaliśmy ich — znanego nam z taśm fonicznych naszych poprzedników — ryku. Bezskutecznie przedsiębraliśmy dziesiątki wypraw lotniczych nad błotnistymi torfowiskami w poszukiwaniu ich masowych lęgowisk. Próżno przebijaliśmy się setkami kilometrów przez moczarowate lasy wypatrując wygniecionych ich cielskami szerokich przesiek. Wszędzie kwitło bujne, barwne, ruchliwe życie, tyle tylko, że bez jego głównych animatorów, gadów!

Prawda: nasze coraz bardziej gorączkowe, ale i coraz bardziej skrupulatne badania doprowadziły w końcu do odkrycia 6-metrowych krokodyli i niemal 20-metrowych wężów, ale poza tymi dwoma rzędami nie udało nam się spotkać ani jednego z rządzących tyle lat Ziemią jaszczurów. Zginęły bez śladu. Tylko one. Równocześnie z całego lądu, z głębin morskich i z przestworzy powietrznych. Ziemię pozostawiły jakże niepozornym wobec nich włochatym ssakom. W morzu życie wróciło znów do swych prapoczątków. Kilka zorganizowanych przez nas podróży podmorskich wykazało, iż — poza rybami — wody morskie opanowały miliardy prymitywnych otwomic, których wapienne skorupki skutecznie zaciem­niają każdy podwodny obraz i zaścielają grubą, czasem metrową warstwą dno. Z powietrza znikły majestatyczne sylwetki planujących z nieruchomymi skrzydłami jaszczurzych gigantów i bez reszty zastąpiły je barwnie upierzone, rozkrzyczane, nieustannie trzepoczące skrzydłami ptaki. Ale najbardziej żal nam było steno- nichozaura. Tyle wiązaliśmy z nim nadziei, przecież tylko dla niego przyleciała cała Sekcja Informatyki, która dopiero tu, na Ziemi, dowiedziała się, że nie ma już z kim nawiązywać kontaktu, że wszystkie nasze marzenia o (może nawet różnych od nas) ale przecież braciach pod względem intelektu jaszcze raz okazały się płonne. Co się z nimi mogło stać?

Nie mieliśmy jednak czasu zastanawiać się nad odpowiedzią na to pytanie, bowiem Sekcja Biologiczna z każdym dniem dostarczała mnóstwa nowych faktów nadających się do opracowań dla naszych syntetyków. Zdaje się, że po tak

dziwnie i tajemniczo zakończonej — erze jaszczurów zaczęła się na Ziemi nowa era, tym razem ptaków. Nie chodziło przy tym o olbrzymią ilość gatunków niewielkich i różnobarwnych ptaków śpiewających. Ewolucja — jakby pragnąc zrehabilitować się za wytępienie olbrzymich dinozaurów — przystąpiła (według znanego już sobie szablonu) do tworzenia okazów coraz bardziej gigantycznych. Pierwszego z nich nie potrzebowała nawet odkrywać Sekcja Biologiczna: zaraz na drugi dzień po rozbiciu biwaku wpadł nań taki biegający gigant ptasi i całkowicie go spustoszył. Kilku świadków tego zdarzenia (którym zresztą tylko cudem udało się ujść bez szwanku) z przerażeniem relacjonowało o jego niesamowicie masywnych, pokrytych łuską łapach i potwornie dużej, zaopatrzonej w potężny, zagięty dziób, głowie. Potem dopiero udało się uzyskać informacje bardziej istotne: wysokość jego oceniano na 160 cm i wagę na około 70 kg. Następnie jednak —już dzięki celowym działaniom Sekcji Biologicznej udało się odkryć (podczas wyprawy na brzeg morza) dwa dalsze ptasie olbrzymy. Jeden z nich — wprawdzie podobnie jak nasz pierwszy drapieżnik

nie mógł latać, świetnie jednak pływał, a gdy wychodził na brzeg i wypros­towywał się (jakże wówczas z odległości przypominał naszą własną sylwetkę!) osiągał wysokość aż dwóch metrów! Drugi był niewątpliwie mniejszy, według oceny obserwujących go biologów, ważył najwyżej 40 kg, ale za to potrafił godzinami

jak niegdyś pterodaktyle — latać nad morzem na nieruchomo rozpostartych skrzydłach o rozpiętości 5,5 metra!

Również komórka Sekcji zajmująca się ssakami, przez cały okres pobytu wyprawy na Ziemi miała właściwie pełne ręce roboty. Nie, tutaj już przyroda się zbytnio nie wysiliła: ssaki pozostały małe i niepozorne, najwyraźniej była to nieudana próba ewolucji, ale —jakby w zamian za brak imponujących rozmiarów

przyroda obdarzyła je przynajmniej doprawdy imponującą ilością gatunków.

Podczas gdy Sekcja Biologiczna tak owocnie zajmowała się rejestracją gromad

ptaków i ssaków, zawiedzeni członkowie Sekcji Informatyki — z nudów zapewne

wpadli na pomysł przeprowadzenia zaimprowizowanych wykopalisk: może tam, pod ziemią, uda im się odkryć jakieś znaleziska, które pomogłyby wyjaśnić nagłe zniknięcie dinozaurów z powierzchni Ziemi. I tu zdarzył się wręcz nieoczekiwany sukces. Nie, nie natrafiono wprawdzie na żadne ślady mogące bezpośrednio sugero­wać przyczyny wymarcia wielkich dinozaurów, ale na głębokości 26,5 m niezmor­dowanie ryjący się w ziemi cybernetycy natrafili na osobliwe gliny, które — pod­dane przez Sekcję Pomiarów szczegółowej analizie — wykazały nadmierną ilość dwóch ciężkich pierwiastków: irydu i osmu. I to jaką nadmierną ilość: osmu było 80 razy więcej niż normalnie go zawiera przebadana przez nas skorupa ziemska, irydu zaś nawet 160 razy więcej! Czy nie jest przypadkiem ta dziwna anomalia związana w jakiś sposób z wyginięciem pokolenia dinozaurów? Może zdarzyła się przed kilku milionami lat jakaś katastrofa globalna, czy nawet kosmiczna? A może potomkowie stenonichozaurów osiągnęli tak wysoki poziom cywilizacji, że w końcu

spowodowali nadmiarem wyzwolonej energii jej samozniszczenie. Taki niekont­rolowany wybuch mógł głęboko rozorać cały płaszcz Ziemi i wyrzucić z jej wnętrza te odkryte przez nas nadmierne ilości obu pierwiastków. Kto wie, czy zrudezione przez nas świeże spiętrzenia gór i cale łańcuchy dymiących wciąż wulkanów nie są pozostałymi do dziś następstwami tej katastrofy?

Niestety, nigdy już, nigdy się tego nie dowiemy. W liczącej ponad cztery miliardy lat historii planety powstała wyrwa, która może miała dla całej jej żywej populacji przełomowe wręcz znaczenie i której w żaden sposób nie potrafimy już naszymi badaniami uzupełnić. Życie na Ziemi najwyraźniej zaczyna nowy obrót swej spirali, która zapewne po wielu milionach lat dopiero dotrze ponownie do poziomu intelektualnych dinozaurów. Ale to już — oby owocniej — będą badać nasi następcy.

OD AUTORA. Niestety, prorocze słowa Dowódcy Kosmicznej Ekspedycji 83 spełniają się do dzisiaj. Minęło od tego czasu ponad 48 milionów lat, a wciąż nie potrafimy odpowiedzieć na pytanie, co właściwie kilkanaście, a może tylko kilka milionów lat przedtem stało się z dinozaurami. Zresztą poszerzmy sprawę: nie tylko z nimi.

Z dotychczasowych badań wynika, że najbardziej ucierpiał w tym okresie wodny plankton roślinny, a po nim zwierzęcy. Gężkie straty poniosły morskie głowonogi, ryby i gady. Amonity i belemnity wyginęły w ogóle bez śladu. Z 87 rodzajów korali ostały się tylko 3. Stosunkowo najmniejsze jeszcze straty ponios­ły zwierzęta słodkowodne i lądowe. Ale tu wybite zostały do nogi olbrzymie jaszczury. Z gadów bez szwanku wyszły tylko krokodyle i olbrzymie żółwie. Łącznie w tym okresie wymarło bezpotomnie 17% wszystkich poznanych przez nas z tamtych czasów rodzin i aż 45% rodzajów.

DOWODCA STATKU KOSMICZNEGO EKSPEDYCJI 83.

Kto wytępił straszne jaszczury?

Paleontolog rosyjski A. S. Aleksiejew zadał sobie trud przeliczenia wszystkich rodzin i rodzajów (w systemie jednostek taksonomicznych rząd dzieli się na rodziny, rodzina na rodzaje, rodzaj zaś na gatunki) istniejących na Ziemi w okresie późnej kredy (przed 83 milionami lat). Wypadło mu 961 rodzin, które rozpadły się na 4.363 rodzaje. Następnie poddał około 80% tych jednostek taksonomicznych szczegółowemu badaniu. I wówczas okazało się jaki pogrom poniosły one gdzieś około 66 min lat temu. W poprzedniej warstwie geologicznej (kampan, datowanej od 83 do 72 min lat temu) żyły 663 rodziny, przy czym wymarło w tym czasie 29 rodzin. W późniejszej warstwie geologicznej (dania, datowanej od 65 do 61 min lat) żyło 596 rodzin, wśród których wymarło 14. Ale w warstwie maastricht, datowanej od 72 do 65 min lat (a więc zawartej między kampanem i danią) żyły 662 rodziny, a wymarło ich aż 108. Jeszcze bardziej wyrazisty obraz tego masowego wymierania przedstawiają obliczenia Aleksiejewa dotyczące rodzajów. W kampanie na 1981 zbadanych wymarło 262, w warstwie następnej, maastrichcie żyło już 2045 ale za to zginęło aż 898 i w kolejnej warstwie, danii, było ich znów tylko 491 (w tym wymarło 167). Nie ulega kwestii: na przełomie kredy i trzeciorzędu, gdzieś około 66 min. lat temu zdarzył się moment gwałtownego pomoru niemal 34 wszystkich znanych nam na Ziemi form życia. Co mogło być tego przyczyną?

Odpowiedź (albo bądźmy ściślejsi: pierwsza z odpowiedzi) przyszła ze strony całkiem nieoczekiwanej, a mianowicie od fizyków. Oto zespół badawczy Uniwersytetu Kalifornijskiego pod kierunkiem laureata Nagrody Nobla Luisa Alvareza postanowił zbadać wpływ padających na Ziemię meteorytów na budo­wę jej skorupy. Wiadomo było, że meteoryty węgliste czyli chondryty zawierają przeciętnie tysiąc razy więcej irydu (metalu z grupy platynowców), niż znaj­dujemy go na powierzcchni Ziemi. Idea więc wydawała się bardzo prosta: wystarczy zbadać zawartość irydu w poszczególnych warstwach Ziemi, aby na podstawie proporcji jego ilości ustalić proporcje „wkładu Kosmosu” w budowę naszej planety.

Badania przeprowadzono w r. 1979 w miejscowości Gambio we Włoszech i wykazały one w każdej z badanych warstw mniej więcej równomierną koncent­rację irydu wynoszącą trudną wręcz do wyobrażenia ilość trzech dziesiątych miliardowej części próbki. Z jednym wszakże wyjątkiem. Oto w wąskim pasemku gliny przedzielającej wcześniejszą od niej warstwę kredy od późniejszych osadów trzeciorzędu zawartość irydu okazała się trzydzieści razy większa. Co się stało? Może to tylko jakaś miejscowa anomalia?

Ale w następnych latach przyszły dalsze odkrycia. Holenderscy geochemicy J. Smith i I. Hertogen znaleźli taką irydową anomalię podczas swych badań na południowym wschodzie Hiszpanii. W niektórych próbkach stamtąd znaleziono od 2 do 4 miliardowych części irydu i — bardzo bliskiego mu innego platynowca

osmu. Potem grupa AIvarezów (tym razem ojca i syna) odkryła pod dnem morskim w pobliżu Kopenhagi warstwę gliny ze 160—krotną koncentracją irydu. Następnie geolog szwajcarski Kenneth Swee znalazł 30-krotną koncentrację irydu w rozpadlinie dna morskiego na południowym Atlantyku. Dalej nastąpiły podob­ne odkrycia w Islandii i Nowej Zelandii... Nie ma mowy, aby miała to być jakaś miejscowa anomalia. Musiało to być zjawisko globalne, stosunkowo krótko­trwałe (świadczy o tym cienka warstwa nasyconej irydem gliny) i mające miejsce na granicy między okresem kredowym a trzeciorzędem. A więc jakieś 66 milionów lat temu. Akurat w czasie... gdy całą Ziemię dotknęło Wielkie Wymie­ranie, które — między innymi — zniszczyło także bez reszty całe plemię dinozaurów. Czy będzie błędem, jeśli się oba te fakty ze sobą połączy?

Obaj Alvarezowie, ojciec Luis i syn Walter wcale się nad tym pytaniem nie zastanawiali. Dla nich wszystko było jasne. Przyczyną Wielkiego Wymierania ani chybi było uderzenie w Ziemię dużego meteorytu. Tu już nie tylko chodziło

0 iryd. Także proporcje wszystkich innych pierwiastków grupy platynowców w tej cienkiej warstewce gliny bardziej odpowiadały normalnej zawartości chond- rytów niż gleby ziemskiej. Analizy sprawiały wrażenie, jakby 6-7 % badanej gliny składało się z czystych chondrytów. Zaś parę lat później chemicy J. Bada i N. Lee z Instytutu Oceanograficznego w Kalifornii odkryli dodatkowo w badanej glinie aminokwas alfaminoizomasłowy, prawie nieznany na Ziemi (posiadają go zaled­wie dwie rzadko spotykane bakterie), a za to bardzo częsty wśród węglistych chondrytów. Nie ulega kwestii: wąska warstewka gliny zarejestrowała w okoli­cach 66 milionów lat temu upadek na Ziemię dużego meteorytu.

AWarezowie obliczyli nawet jego wielkość. Zakładając, że meteoryt uderzywszy w nasz glob na skutek sięgającego aż do stratosfery wybuchu rozsiał po całej Ziemi 22% swej masy i porównując następnie koncentrację irydu w glinie z zawartością tego metalu w chondrytach doszli do wniosku, że meteoryt musiał mieć średnicę rzędu 10 kilometrów.

Meteoryt o średnicy 10 kilometrów? Czy to nie lekka przesada? Owszem, znamy dała niebieskie o takich średnicach, ale to już nie są meteoryty. Tak wyglądają odłamki prawdopodobnej planety rozszarpanej kiedyś przez Marsa

1 Jowisza, krążące nadal między orbitami obu tych dał niebieskich i noszące nazwę planetoid (od gr. planetes = wędrujące i ddos = kształt), czyli „mających kształt planet”. Ale czy nazwa jest najbardziej istotna? Pewnie: z meteorytami sprawa jest łatwiejsza. Nikt nie wie skąd one przylatują i dokąd lecą. Planetoidy mają swoje orbity. Jednak wśród tysięcy planetoid o takiej wielkości znaleziono co najmniej kilkadziesiąt (z tzw. grupy Apollina), których orbity przecinają orbitę ziemską. Co więc stoi na przeszkodzie, by za sprawcę katastrofy dinozaurów uznać taką „apollińską” planetoidę?

W r. 1985 dodatkowego wsparcia dla tej hipotezy dostarczyły jeszcze badania G. Izetta i C. Pillmore’a z Denver, którzy na olbrzymim obszarze ciągnącym 11 do zachodniej Kanady, poprzez całe Stany Zjednoczone aż do Meksyku znaleźli zierenka kwarcu popękane wzdłuż sieci tworzącej kryształy tego minerału. Ziarenka takie znane już były geologom przedtem z okolic wybuchów wulkanów i powszechnie uznawane są za widome dowody działania szczególnie potężnych sił ciśnienia. A gdy jeszcze okazało się później, że podobnie uszkodzone ziarenka znalezione zostały także w tajemniczej irydowej warstwie w Danii, Hiszpanii i Nowej Zelandii, drobiny kwarcu o średnicach nie przekraczających 0,5 mm urosły nagle do wielkości zasadniczego dowodu upadku planetoidy na Ziemię. Teraz już pozostało tylko znaleźć ostatnie, uzupełniające ogniwo tego całego łańcucha hipotezy planetoidalnej, a mianowicie krater. Jakże potężny musi to być lej, który wybił taki pocisk o średnicy 10 kilometrów?!

Niestety, to, co wydawało się już tylko cyzelującym uzupełnieniem, nabrało nagle cech głównego kryterium prawdziwości całej hipotezy. Nie to, żeby nie można było na powierzchni naszej planety znaleźć żadnego meteorytowego krateru. Wręcz przeciwnie: jest ich... aż za dużo! Staranne poszukiwania w ob­rębie zasięgu uszkodzonego kwarcu w Stanach Zjednoczonych doprowadziły do odkrycia potężnego krateru w pobliżu miasta Manson w stanie Iowa. Na południu ówczesnego Związku Radzieckiego znaleziono dalszy zespół kraterów Kara. Następny krater meteorytowy odkryto w chińskiej prowincji Dalung. Ostatni wreszcie (jak na razie) tego typu krater znaleziony został w r. 1986 na Wyżynie Szwabskiej w RFN. Niestety, żaden z nich nie odpowiada warunkom hipotezy. Pasujący wiekiem (sprzed około 60 min. lat) krater Manson okazał się stanowczo za mały (średnica jego wynosi akurat 10 km). Odpowiadające od biedy wielkością kratery Kara w ZSRR (średnica 25 km) i Dalung w Chinach (średnica 70 km) okazały się za stare (pierwszy z nich pochodzi sprzed 75, a drugi

sprzed 136 min. lat). Podobny co do wielkości (średnica 25 km) krater szwabski okazał się znów za młody (pochodzi on zaledwie sprzed 15 min. lat)...

Ale dlaczego musimy się upierać przy upadku planetoidy na ląd? Przecież aż 71% powierzchni kuli ziemskiej stanowią oceany i morza. A w nich każda planetoida może zniknąć bez śladu, dosłownie jak kamień w wodzie. No, nie zupełnie bez śladu: upadek takiej masy spowodować musiał gigantyczną falę, tsunami. Ale i mamy też jej ślady. W r. 1987 geolog z Cape Town w Republice Afryki Płd. Christopher Hartnady odkrył u wschodnich wybrzeży Afryki gigan­tyczne podmorskie osuwisko o powierzchni 20 tys. km. kw., które — według odkrywcy — mogło powstać tylko na skutek jakiejś potężnej fali tsunami. Jeszcze więcej śladów pozostawiło tsunami na wybrzeżach lądów wokół Zatoki Mek­sykańskiej. Alan Hildebrand z Laboratorium Księżycowego i Planetarnego w Tucson znalazł tam mianowicie w wykopaliskach tuż poniżej anomalii irydo

wej cieniutką warstwę wyraźnie naniesionego z morza piaskowca. Dolna, grubo­ziarnista jego część zawiera okruchy muszli, zęby ryb i szczątki drewna, część górną zaś stanowi bardziej miałki i czysty piasek. Na tym piasku dopiero osadził się muł z zawartością irydu. Czyż nie sprawia to wrażenia olbrzymiego — wywo­łanego uderzeniem planetoidy w wodę potopu, po którym osiadły stopniowo na wysychającej już ziemi wyrzucone wybuchem w górę resztki niebieskiego ciała?

I rzeczywiście znaleziono już także kratery podwodne. W r. 1981 odkryto taki krater w południowo-wschodniej części Oceanu Spokojnego, na północ od Antarktydy i na zachód od południowego krańca Ameryki Płd. Po 6 latach badań okazało się jednak, że dało niebieskie spadło tam zaledwie 2,3 min lat temu i miało średnicę tylko 1 km. W r. 1988 kanadyjska grupa badaczy z Instytutu Oceanologicznego Bedforda w Nowej Szkocji pod kierunkiem L. Jansa odkryła w północno-wschodniej części Atlantyku, 200 km na południowy wschód od wybrzeży Nowej Szkocji inny podwodny krater o średnicy około 45 km i głębokości 2,7 km. Przeprowadzone dotychczas badania wykazały jednak, że i tu dało, które wybiło ten podmorski lej, spadło najpóźniej przed 54 milionami lat, a w dodatku miało średnicę nie większą niż 2-3 km.

Pozostał więc tylko trzed podwodny krater, odkryty (wraz ze śladami tsunami u wschodnich wybrzeży Afryki) w r. 1987 około 500 km na płd-wschód od Madagaskaru przez — wymienionego już — geologa z Płd. Afryki Ch. Hart- nady’ego. Lej ten ze względu na swą wielkość (średnica jego wynosi około 300 km!) uzyskał nawet osobną nazwę geograficzną: Basenu Amirantów. Tym razem wiek odpowiada idealnie hipotezie planetoidalnej: 65 milionów lat. Tylko ta wielkość: trzysta kilometrów!

Aby jakoś wybrnąć z sytuacji Richard Grieva z Kanadyjskiej Służby Geo­logicznej zaproponował w końcu „kompromis”: załóżmy, że planetoida, liczyła nie 10, tylko 15 km średnicy i że krater uderzeniowy może osiągnąć aż 20-krotną wielkość uderzającego dała. Wówczas wszystko będzie pasowało. — A niewątp­liwe ślady uderzenia planetoidy w pobliżu Manson w USA? — zaprotestował jednak natychmiast (odkrywca owych uszkodzonych kwarców) A. Glen z Geo­logicznej Służby USA w Denver. — To może pójdźmy jeszcze raz na kompromis?

zaproponował znów Eugene M. Shoemaker z Geologicznej Służby USA w Flagstaff. — Co nam szkodzi wyobrazić sobie, że planetoida — osiągnąwszy już ziemską atmosferę — pękła na dwie częśd, z których jedna uderzyła w Manson, a druga, aż w leżący po przedwnej stronie globu Basen Amirantów? No, czytelnikowi już pozostawiam ocenę wiarygodnośd tych coraz dalej idących „planetoidalnych kompromisów”... Ale jeśli ich nie uznamy, to jakie jeszcze inne możemy znaleźć wytłumaczenie?

A może uderzenie planetoidy w ogóle nie spowodowało żadnego krateru?

spróbował podejść do tej sprawy z innej strony Michael Rampino z Uniwer­

sytetu Nowojorskiego. — Może ciało takie przebiło cały płaszcz Ziemi i utonęło bez śladu w jego jądrze, powodując tylko powstanie śmiertelnych dla ówczesnego życia „wulkanicznych plam gorąca”? — To już bardziej realne wydaje mi się uderzenie planetoidy pod bardzo ostrym kątem — zaproponował Peter Schulz z Brown Uniwersity na Rhode Island. — Jeżeli wyobrazimy sobie, że zetknęła się ona z Ziemią pod kątem powiedzmy 15°, nie ma co Uczyć na żaden krater pozbyłaby się ona w powietrzu dziesięciokrotnie więcej masy, niż dotarłoby jej do Ziemi. — Ale w ogóle do Ziemi mogłyby dotrzeć tylko jej śladowe ilości — poszli jeszcze dalej W. S. Wolbach, R. S. Lewis i E. Anders z Uniwersytetu w Chicago.

Mogła się np. całkowicie spalić i wyparować w powietrze tworząc gigantyczną ognistą kulę o temperaturze 1600°C. W takiej sytuacji do Ziemi dotarłoby zaledwie 0,003% jej pierwotnej masy. — A gdyby tak założyć, że to w ogóle nie była planetoida, tylko jakaś gigantyczna kometa? — najradykalniej już w tym kierunku poszli Anglicy Michael Allaby i James Lovelock (w swej wydanej w r. 1983 książce pt: „Wielka Zagłada”). W ogóle nie dotknęła ona Ziemi, spowodo­wała tylko tsunami i wzrost wulkaniczności. Ale pył, który kometa rozproszyła w naszej atmosferze, w ciągu dziesiątków lat wytruł całe niemal życie w wodach

i na powierzchni naszej planety.

Nie ma co ukrywać: koncepcja jakiejś katastrofy kosmicznej, która nie pozostawiła na powierzchni Ziemi najmniejszych nawet śladów mechanicznych, a mimo to potrafiła na niej zniszczyć całe niemal życie, stała się na wiele lat najukochańszym (bo najwygodniejszym, nie wymagającym żadnych dodatko­wych dowodów) dzieckiem paleontologii. Już w r. 1950 paleontolog niemiecki Otto H. Schindenwolf po raz pierwszy sformułował podejrzenie, że za rewolucję wśród żywych organizmów Ziemi odpowiedzialne są promienie kosmiczne. 20 lat później Kanadyjczyk Dale Russel dokładnie określił winowajcę. Zwiększone promieniowanie kosmiczne dotarło do Ziemi ze znajdującej się niedaleko Sys­temu Słonecznego jakiejś gwiazdy, na której nastąpił wybuch przekształcając ją w Supernową. Kilka lat po nim M. A. Ruderman opracował pierwszy scenariusz przebiegu katastrofy. Wybuch Supernowej znajdującej się nie dalej niż 50 lat świetlnych do naszego Systemu Słonecznego spowodować musiał dotarcie do Ziemi twardych promieni rentgenowskich, które mogły doprowadzić aż do 20-krotnego zwiększenia się zawartości tlenków azotu w atmosferze Ziemi. Takie zachwianie równowagi tlenków azotu powoduje z kolei gwałtowny zanik warstw ozonu, a to umożliwia swobodne operowanie zabójczych dla całego żyda, choć pochodzących od naszego rodzinnego Słońca, promieni nadfiołkowych.

Przyznam się że dla mnie, laika, już i ten scenariusz jest dostatecznie groźny, by weń uwierzyć. Ale grono naukowców amerykańskich (chyba aby mieć większą gwarancję uśmiercenia nawet największych dinozaurów) ujawniło (w nr. 5920 z r. 1983 „Naturę”) scenariusz jeszcze bardziej wyrafinowany. Oto — według nich

wybuch Supernowej spowodował wzrost natężenia promieniowania kosmicz­nego, które — po dojściu do Ziemi — spowodowało całą kaskadę tzw. neu­tronów termicznych. Neutrony te przenizując całą materię Ziemi zmieniły wcho­dzące w skład żywych organizmów takie pierwiastki jak wapń, fosfor czy siarkę w ich izotopy promieniotwórcze (Ca-45, P-32 i S-35), które wywołały niemożliwe już do naprawienia szkody w ciałach roślin i zwierząt i spowodowały w ostatecz­nym wyniku istną ich hekatombę.

Czy można jeszcze coś do tego dodać? Chyba już tylko hipotezę Jacquesa Bergiera, która nie tylko opisuje mechanizm zniszczenia żyda przez Supernową, ale nawet wymienia... sprawców jego uruchomienia! Jakby wchodząc w umowną konwencję mego opisu historii życia na Ziemi Bergier (całkiem serio!) zakłada, iż wybuch Supernowej spowodowali opiekujący się życiem na Ziemi Kosmici! Po prostu doszli oni do wniosku, iż tylko jedyna w dziejach Ziemi niewiarygodna wręcz katastrofa, która za jednym zamachem zdolna jest zniszczyć tak wszech­stronnie rozwinięty już świat dinozaurów, potrafi umożliwić swobodny rozwój rokujących dużo większe nadzieje ssaków. No więc ją wywołali!

Nawet jednak gdybyśmy istotnie zawdzięczali naszą niszę ekologiczną akcji mitycznych Kosmitów, nie potrafię się powstrzymać od pewnego zastrzeżenia wobec ich działalności. Bo jeżeli wybijając do nogi dinozaury — pomogli zdobyć odpowiednią pozycję nam, ssakom — to jeszcze (jako ssak) mogę uznać to za działalność pozytywną. Ale dlaczego niszczyli to życie jeszcze grubo przed dinozaurami, wiele razy, co kilkadziesiąt milionów lat?

A tak! Dla palentologów nie jest to żadna niespodzianka, że grube, kilomet­rowe nieraz warstwy osadów poszczególnych er i okresów raz po raz przeplatane są stosunkowo wąskimi (30-50 m) pasmami substancji organicznych szczególnie bogatych w różne metale. Czego tam nie ma?! Chyba połowa ¡f to ta najbardziej egzotyczna) tablicy Mendelejewa: wanad, molibden, miedź, cynk, nikiel, chrom, ołów, ren, srebro, złoto, fosfor, siarka, lantan, cez, prazeodym, neodym, samar, itr, iterb... Ale przede wszystkim rzucały sie w oczy (albo raczej: w przyrządy pomiarowe) iryd, osm i uran. Już poszukując tych trzech ostatnich pierwiastków łatwo było wykryć takie niezwykłe warstwy na granicy wendu i kambru (przed 570-590 milionami lat!), permu i triasu (około 248 min lat temu), później kredy (sprzed 90 min lat), wreszcie późnego eocenu (około 40 min, lat temu)... I — co ciekawsze — zawsze temu szczególnemu skupieniu prawdopodobnie nasyconych tymi metalami resztek planktonu towarzyszyły przełomowe wręcz zmiany w mo­delu życia na Ziemi. Zawsze był to okres jednego świata i narodziny drugiego. Czyżby były to ślady raz po raz powtarzających się katastrof, w wyniku których część zwierząt z powodu zatrucia się tymi pierwiastkami bezpowrotnie wymierała, po czym pierwiastki te pochłaniał plankton morski i w ponownie oczyszczonym środowisku rodziło się nowe życie?

W r. 1983 do weryfikacji tej hipotezy zabrali się dwaj pracownicy Uniwersytetu w Chicago David Raup i John Sepkoski. I to zabrali się tak skutecznie, ze nie tylko potwierdzili prawdopodobieństwo katastrof, ale jeszcze w dodatku odkryli ich., periodyczność. Po 3 latach pracy, w ciągu której prześledzili na przestrzeni 270 min. lat los 11 tys. gatunków zwierząt morskich, odkryli oni wyraźnie interwały pomiędzy poszczególnymi katastrofami wynoszące kolejno 29, 25, 50, 53, 26, 27 i 27 milionów lat. Ale gdzie ta periodyczność: raz 27, a drugi raz 53 miliony lat? „Jest możliwe, że nasze dane w rzeczywistości dotyczą cyklu

o długości 52 milionów lat, na który nakładają się efekty aperiodyczne, grupujące się pomiędzy maksimami, co wygląda na cykl z okresem o połowę krótszym”

poszedł na kompromis (z atakującym go w tej sprawie Eugene Shoemakerem z Amerykańskiego Geologicznego Biura Pomiarów) Sepkoski.

Ale i tak niewiele mu to pomogło. Owszem, hipoteza periodycznośd katastrof zdobyła wielu zwolenników, każdy jednak z nich doszukuje się... innych perio­dów. I tak Michael R. Rampino i Richard B. Stothers z NASA w r. 1988 zainteresowali się tzw. trapami bazaltowymi odkrywanymi przez geologów raz po raz w różnych okolicach Ziemi. Są to — powstałe zapewne na skutek erupcji wulkanicznych — olbrzymie płaty (powierzchnia ich waha się od 200 tysięcy do

2 milionów km. kw.) bazaltu, czasem dochodzące nawet do grubośd 1 km, które często zachodzą na siebie jak tarasy, czy jakieś schody gigantów (stąd nazwa trapów). Geneza każdego z tych bazaltowych trapów nie zawiera nic tajem­niczego, ani nawet interesującego: każda z płyt jest niewątpliwie wynikiem erupcji wulkanu. Kiedy jednak Rampino i Stothers poddali statystycznej analizie wszystkie odkryte dotychczas trapy, zjawisko banalne przybrało nagle postać wielce zagadkowego mechanizmu. Okazało się mianowide, że bazaltowe trapy nie tylko występują periodycznie, ale w dodatku świetnie korelują z okresa­mi wymierań różnych gatunków zwierząt na Ziemi. A więc jeszcze jeden dowód słusznośd hipotezy Rampa i Sepkoskiego? Prawie. Z tą tylko różnicą, że interwały między trapami wynoszą nie 26,.... tylko 31-32 miliony lat.

A tu jeszcze — aby tym bardziej skomplikować żyde Rampowi i Sepkoskiemu

ogłosił wyniki swych badań geolog rosyjski S. G. Nieruczew. Nie, on też wcale nie występuje przedwko periodycznośd katastrof na Ziemi. Skądże znowu?! W toku swych badań znalazł nawet dodatkowy czynnik powodujący masowy pomór żywych organizmów: powtarzającą się w pewnych warstwach szczególną obfitość uranu przewyższającą czasem kilkadziesiąt a czasem nawet ponad sto razy średnią ilość tego pierwiastka w płaszczu Ziemi. Jasna rzecz, że taka obfitość uranu musiała z jednej strony prowadzić do jonizującego promieniowania nisz­czącego zastane żyde, z drugiej zaś — to samo promieniowanie musiało wywołać mnóstwo mutacji, które dawały początek nowym gatunkom, rodom i rodzinom zarówno roślin jak i zwierząt.

A więc gdzież tu atak na hipotezę Rampa i Sepkoskiego? — możemy zapytać. — Przecież to może być uznane tylko za wyraźne jej poparcie i wzmoc­nienie! Niestety: mogłoby być uznane. Gdyby warstwy Nieruczewa powtarzały się co 27 milionów lat. Ale według jego rachunków występują one... również co 30-32 miliony lat.

A tymczasem w warstwach geologicznych Ziemi spoczywa głęboko zakopana jeszcze jedna bomba zegarowa z opóźnionym zapłonem. To warstwy raz po raz nawiedzających Ziemię zlodowaceń. Pierwsze i najstarsze, bo pochodzące sprzed

2,5 mld. lat odkryte zostało w Ameryce Płn., w Krainie Wielkich Jezior. Przed 800 milionami lat lody skuły Afrykę i Australię. 500 milionów lat temu znów lód zapanował na olbrzymich obszarach lądów od Skandynawii po północną Afrykę. Potem, przed 230 milionami lat, gwałtowne oziębienie, które opanowało całą półkulę południową, wskutek zmiany zasolenia mórz wytępiło niemal 90% wszystkich żywych gatunków morskich. Około 50 min. lat temu powstały lodowce Antarktydy. 35 milionów lat temu ochłodzenie sięgnęło na północ... Aż dziw, że żaden z geologów nie pokusił się dotychczas o sprawdzenie, czy owe ochłodzenia też nie podlegają przypadkiem jakiemuś periodycznemu rytmowi i w jakim stopniu są one odpowiedzialne za okresowe wymieranie życia na Ziemi. Ale bomba ta — jak na razie — wciąż leży jeszcze w głębi Ziemi z nietkniętym zapalnikiem i cierpliwie czeka na swego sapera.

Tymczasem naukowcy jakby się bojąc w tej sytuacji dalszego grzebania w Ziemi — skierowali swe oczy ku niebu. Może tam uda im się odkryć wreszcie mechanizm tego przedziwnego „zegara śmierci” od miliardów lat ciążącego nad żydem ziemskim.

Ponad połowa gwiazd naszej Galaktyki — to gwiazdy podwójne — w r. 1983 zwródł uwagę na (znany właśdwie wszystkim) fakt Richard Muller. — Czy mamy jakiś dowód, że nasz System Słoneczny również nie jest taką podwójną?

następne jego zdanie było już jednak zupełnie nieoczekiwane. — Ta druga gwiazda trzykrotnie mniejsza od naszego Słońca mogłaby krążyć wokół wspól­nego dla obu dał środka dężkośd po niezmiernie wydłużonej elipsie. W chwili obecnej jest ona tak daleko, że nikt z astronomów nie jest w stanie jej odkryć. Niech się jednak tylko zbliży do Słońca, a cały żywy świat Ziemi, jakby pod wpływem mitologicznej Nemezis, bogini będącej uosobieniem zemsty bogów wobec pychy ludzkiej, ginie pod jej karzącą ręką.

Zostawmy mitologię w spokoju. Wystarczy nazwa gwiazdy: Nemezis. Całą resztę dokomponowali już współcześni astronomowie. D. Whitmore, A. Jackson i M. Davis doszli do wniosku, że Nemezis w tej chwili znajduje się w aphelium (od gr. ap=od i helios=słońce), czyli punkde najbardziej oddalonym od Słońca. Odległość punktu oceniona została na 2,4 lat świetlnych. Według założeń Mullera Nemezis jest trzykrotnie mniejsza od Słońca (Waitmire, Jackson i Davis zmniej­

szają jej wielkość nawet stokrotnie!) i jest tysiąc razy od niego ciemniejsza (Szkłowski w ogóle uważa ją za tzw. czarnego karła, całkiem niewidocznego w promieniowaniu świetlnym). Nie mamy więc najmniejszej szansy jej wykrycia. Ale wystarczy tylko poczekać, a sama się ona ujawni. Zgodnie z obliczeniami m. i. Olega Dobrowolskiego przebiega ona swą wydłużoną elipsę w tempie 26,7 milionów lat. Gdy tylko zbliża się do naszego Systemu (to już rozważania Pieta Huta) tuż za orbitą Plutona trafia w otaczający cały Układ Planetarny pas luźno obiegających komet, tzw. Obłok Oorta. Właśnie z tego Obłoku wytrąca dziesiątki i setki komet, które istnym deszczem sypią się na Ziemię siejąc na niej śmierć i pożogę. Wystarczy 10-12 milionów lat i o prawdziwości tej hipotezy będziemy już mogli przekonać się na własnej skórze.

No, nie jest to perspektywa zbyt ponętna. Cóż z tego, że dopiero za kilkanaście milionów lat? Dlatego też z niekłamaną satysfakcją pragnę przytoczyć (ogłoszone w „Sky and Telescope” z grudnia 1988 r.) jakże pocieszające wyniki badań dwóch astronomów amerykańskich D. E. Morrisa i T. G. 0’Neila. Przeprowa­dzili oni mianowicie dokładne obliczenia orbit wszystkich planet i doszli do niezbitego wniosku, że od czasu powstania Systemu Słonecznego aż do chwili obecnej nie przeżył ten układ żadnej wiekszej perturbacji, nie przeszło przez jego zasięg żadne dało niebieskie trzykrotnie bodaj większe od masy Jowisza. Tak więc cała historia Nemezis, to tylko fantastyczna bajeczka, niczym nie umotywo­wane strachy na Lachy. Uff — możemy z ulgą odetchnąć. Ale (zaraz rodzi się znów uparta myśl), jeśli nie istnieje Nemezis, to kto — wobec tego — periodycz­nie niszczy życie na Ziemi?

Na szczęście” astronomowie mają w zanadrzu coś jeszcze. Planetę X (przy czym jedni odczytują to jako „iks”, a inni jako „dziesiątą”). I obie nazwy są prawdziwe. Bowiem z jednej strony jest ona do dziś zupełnie nieznana, a z drugiej

jeżeli tylko rzeczywiście istnieje — byłaby właśnie dziesiąta. Nasz wąski, odkryty jeszcze przez starożytnych — liczący zaledwie 6 planet System Słoneczny uzupełnił dopiero w r. 1781 F. W. Herschel odkrywając obiegający Słońce raz na 84 lata Uran. Kiedy zabrano się jednak do wytyczania szczegółowej trajektorii tego nowego słonecznego nabytku U. J. J. Leverier stwierdził, że Uran —jak na ostatnią planetę — zbyt dziwnie się zatacza. Czy poza sobą nie ma on jeszcze jakiegoś dyrygującego nim nie odkrytego towarzysza? I rzeczywiście w r. 1846 J. G. Galii odkrył jeszcze dalej krążącą wokół Słońca (dokonującą pełnego obiegu raz na 165 lat) ósmą planetę, Neptuna. Ale i ta okazała się jeszcze nie ostatnia. Znów na podstawie perturbacji Neptuna w r. 1930 C. Tombaugh odkrył krążącego raz na 248 lat wokół Słońca Plutona. A teraz na podstawie stwier­dzonych w r. 1978 przez J. Christy’ego i Harringtona dalszych perturbacji Neptuna i Urana trwają już poszukiwania dziesiątej z kolei planety naszego systemu. Jeżeli rzeczywiście istnieje, masa jej powinna być czterokrotnie większa

od Ziemi, zaś Słońce w odległości 2,5 razy dalszej niż Pluton powinna obiegać raz na 1019 lat.

Dalsze szczegóły wciąż nie odkrytej jeszcze planety ujawnia amerykański astrofizyk Daniel Whitmore. Według niego orbita planety X jest nie tylko niezmiernie wydłużona, ale w dodatku stopniowo (raz na 56 milionów lat) dokonuje pełnego obrotu wokół płaszczyzny ekliptyki. I właśnie w toku tego obrotu dwukrotnie (a więc co 28 min lat) przecina Obłok Oorta, skąd wytrąca w stronę Ziemi komety. Wiara w istnienie planety X okazała się tak silna, iż Amerykanie nałożyli nawet na kolejnego swego Pioniera obowiązek nawiązania kontaktu z planetą. Kontakt się nie udał, Pionier przeleciał przez przestrzeń, w której powinna się znajdować planeta, nie odkrywszy nawet jej śladu. Ale czy to coś pomogło? Na zorganizowanej w r. 1987 konferencji naukowiec z NASA John Anderson i astronom z Waszyngtonu Kenneth Seidelmann oświadczyli zgodnie, że planeta najprawdopodobniej była zbyt odległa, by Pionier ją mógł wyśledzić, jednak najpóźniej do r. 2600 zbliży się ona na tyle do Słońca, że można ją będzie obserwować nawet z Ziemi.

Przyznam się, że wobec tej perspektywy z prawdziwą ulgą przyjąłem poważne zastrzeżenia, które wyraża szereg naukowców nie tylko wobec istnienia planety X czy gwiazdy Nemezis, ale nawet... w ogóle wobec rzekomej periodyczności okresów wymierania żywych organizmów na Ziemi. I tak np. J. Hecht (w nr. 1637 „New Scientist” w r. 1988) zwraca uwagę, że szeregowi Wielkich Wymierań (nawet tak wielkich jak kończące trias około 200 min. lat temu, czy perm — 150 min. lat temu) wcale nie towarzyszyły żadne — tak dokładnie umiejscowione w kredzie — anomalie irydowe. Czy nie jest to dowód, że każde z tych wymierań mogło być wywołane inną przyczyną?

W tymże r. 1988 na sesji w Snowbird w USA poświęconej globalnym katastrofom w dziejach Ziemi wystąpił także przeciwko ich periodyczności geolog kanadyjski Digby McLaren (z Uniwersytetu w Ottawie). Zwrócił on uwagę, iż hipoteza Sepkoskiego ustala okresowość katastrof co 26 min, lat. Kiedy okazało się, że nie zawsze okresy te odpowiadają ściśle warstwom geologicznym

wprowadzono tolerancję dochodzącą do 2 a nawet 3 min. lat. Tymczasem wg. McLarena nawet ta tolerancja nie zawsze wystarczy do pokrywania się hipotezy z autentycznymi piętrami geologicznymi.

Jeszcze ostrzej zaatakował rzekomą periodyczność wymierania geolog brytyj­ski Anthony Hallam, który w „Naturę” z kwietnia 1984 r. zwrócił uwagę na trudności bezwzględnego wyskalowania czasu pokładów geologicznych (szczegól­nie starszych od 100 min. lat). Od r. 1982 istnieją dwie nowoczesne skale czasu: jedna opracowana przez zespół brytyjski W. B. Harlanda i druga — przez zespół amerykański G. S. Odina. Każda z tych skal ma takie same szanse na praw­dziwość, a różnice datowań między nimi przekraczają czasem nawet 5 min. lat.

Raup i Sepkoski oparli swą hipotezę na skali Harlanda, wystarczy jednak tylko zastosować skalę Odina, by przekonać się, że cała rzekoma periodyczność jest bardziej wynikiem chciejstwa i fantazji niż odbiciem faktów i rzeczywistości.

A już ostatni (i najcięższy) cios zadał hipotezie Sepkoskiego Roger Lewin (we wrześniowym numerze „Science” z r. 1983). Otóż czas według autorów hipotezy wyskalowany został za pomocą „wieków”, wymieranie zaś oparte zostało na ginięciu całych rodzin. Obie te skale są jednak tak nieprecyzyjne, że doprawdy trudno coś konkretnego na ich podstawie ustalić. Każdy „wiek” Sepkoskiego liczy 7 milionów lat i tylko w tych granicach możliwa jest rozdzielczość datowania poszczególnych wymierań. Z kolei każde z wymierań oparte wyłącznie na jednostkach taksonomicznych rodzin jest zupełnie iluzorycz­ne (w rodzinie liczącej np. 60 gatunków może zginąć 59, a mimo to traktuje się, że rodzina nie uległa żadnym zmianom). Cóż warta jest hipoteza oparta na tak rozpływających się podstawach?

No i dobrze. Skończyliśmy z nią. Wystarczy tylko z satysfakcją otrzepać ręce i... rozejrzeć się wokoło. Za czym? No, za... jakąś inną przyczyną wyginięcia dinozaurów!

W r. 1988 zaproponował ją geolog z Uniwersytetu Rochester w USA Ashis Basu. Hipoteza jego nie zaczyna się zbyt oryginalnie: 65 milionów lat temu uderzyła w Ziemię w okolicach Indii duża planetoida. Nie wywołała ona jednak natychmiastowego powszechnego pomoru: spowodowała tylko gwałtowny wzrost wulkanicznośd Ziemi. A potem już same,czysto ziemskie wulkany dokoń­czyły tego, co zapoczątkowało dało kosmiczne: w dągu 100 tys. lat powoli zatruwały całą atmosferę Ziemi do tego stopnia, że wszystkie mniej wytrzymałe istoty żywe w końcu bez reszty wyginęły.

Czy jednak rzeczywiśde potrzebna jest do rozwinięda takiego scenariusza początkowa planetoida? Czy rozwój wulkanicznośd na całym naszym globie nie mógł być spowodowany przyczynami czysto ziemskimi? Wspomniany już geolog Anthony Hallam w ogóle w swej hipotezie o planetoidzie nie wspomina. Według niego wystarczył potężny napór mas magmowych wewnątrz Ziemi, by całą jej powierzchnię pokryć wybuchającymi wdąż nowymi wulkanami, które dężkimi obłokami dymów zasłoniły słońce, poprzedzierały okna ozonowe w atmosferze i kwaśnymi deszczami zmyły całą powierzchnię Ziemi.

S. Wood, który badał skutki wybuchu w dniu 8 czerwca 1783 r. stosunkowo niewielkiego wulkanu Laki w Islandii, stwierdził, że wyrzucone w powietrze pyły spowodowały w następnym roku niespotykane upały w Wielkiej Brytanii, w sa­mej zaś Islandii takie ograniczenie wegetacji roślin, że padła z głodu połowa hodowanego na wyspie bydła. Dziś wszystkie wulkany świata wyrzucają w dągu roku w powietrze około 8 km. sześć, materii. Ale co to jest w porównaniu z erupcją wulkaniczną końca kredy, którą ocenia się rocznie na m i 1 i o n

kilometrów sześciennych materii! Magma zalewała kamieniejącymi jeziorami bazaltowymi setki kilometrów, ruchy tektoniczne zmieniały kształty lądów i mórz, dymy i popioły wywoływały gwałtowne wahania klimatu, a opada­jąc na ziemię zatruwały glebę, setki wulkanów podmorskich wyrzucały ze szczelin w skorupie ziemskiej gorące roztwory zmieniające skład chemiczny mórz. Jakże taki scenariusz czyni wiarygodną śmierć tysięcy gatunków roślin i zwierząt?!

Ale to jeszcze nie wszystko. Dwaj główni współtwórcy tej hipotezy wulkanicz­nej, Charles Officer i Charles Drakę z Dartmouth College w New Hampshire (USA), odebrali nawet od hipotezy planetoidalnej jej ostatni koronny argument: kosmiczne pochodzenie irydu. Otóż zgodnie z przeprowadzonymi przez nich badaniami pyłów wybuchłego w r. 1983 na Hawajach wulkanu Kilauea, znajduje się w nich taka sama ilość irydu, jak w warstwie oddzielającej kredę od trzeciorzędu. Mało tego: również charakterystyczne dla meteorytów proporcje irydu do złota i platyny okazały się identyczne z zawartością tych pierwiastków w płaszczu ziemskim. Natomiast (ściśle odpowiadająca pyłom Kilauea) zawar­tość w badanej warstwie geologicznej antymonu i arsenu okazała się aż tysiąc­krotnie większa od ilości tych pierwiastków w chondrytowych meteorytach. Nie ulega kwestii: żywot dinozaurów na Ziemi przerwała epoka wulkanów.

Gdyby tylko nie odkrycie w r. 1985 przez Edwarda Andersa, Roya Lewisa i Wendyego Wolbacha z Instytutu Henryka Fermiego w próbkach ziemi po­chodzących sprzed 65 min lat... cząsteczek sadzy. No, sadze jak sadze, nie są żadną osobliwością wśród minerałów minionej historii Ziemi. Szczegółowe anali­zy wykazały, że powstały one nie z węgla czy ropy, tylko ze spalonego drewna. Ba, odkryto nawet w nich aromatyczny węglowodór reten, który występuje w roślinach iglastych. Niewątpliwie są więc one pozostałością jakiegoś pożaru, który musiał powstać wśród szpilkowych lasów końca kredy. Kiedy jednak odkrywcy po tych szczegółowych analizach przeszli do syntezy, zdumiała ich ilość sadzy na przełomie kredy i trzeciorzędu: odkryto jej ponad ty­siąc razy więcej aniżeli w innych okresach. Według obliczeń jednego z odkrywców, Andersa, dla pokrycia taką równomierną warstwą powierzchni całej Ziemi trzeba by aż 70 miliardów ton sadzy, a dla uzyskania takiej ilości sadzy trzeba by z kolei puścić z dymem 1/5 lasów całego globu!

A więc nie żaden potop zniszczył swego czasu życie na Ziemi, tylko pożar. No, ale jaki to był pożar? Dym takiego globalnego pożaru (twórcy tej hipotezy nie wykluczają zresztą, że mogła go wywołać planetoida) musiał na długi okres czasu pochłonąć całe światło słoneczne. Długotrwała noc wstrzymała na całym globie fotosyntezę. Ponieważ nie było już komu wykorzystywać gigantycznych ilości powstałego także w wyniku pożaru dwutlenku węgla, z jednej strony zatruł on atmosferę, a z drugiej zaś doprowadził do znanego efektu cieplarnianego, który na tysiądecia nawet mógł zmienić klimat Ziemi. Czy można się dziwić, że wszystkich tych klęsk na raz nie wytrzymały dinozaury?

Tym bardziej, że przecież miały one przedtem wręcz luksusowe (nawet w poró­wnaniu z czasami współczesnymi) warunki życia. Tak przynajmniej twierdzą R. A. Bemer z Uniwersytetu Yale i G. P. Landis ze Służby Geologicznej USA w Denver. W r. 1988 wpadli oni na ciekawy pomysł zbadania składu powietrza zawartego w pęcherzykach znajdujących się w różnowiekowych ¿wałkach bursztynu. Krusząc je kolejno w próżni z początku stwierdzili, że w bursztynie pochodzącym sprzed 25 min. lat z Dominikany powietrze zawiera zaledwie 16% tlenu. Druga próbka pochodząca sprzed 40 min. lat z dna Bałtyku wykazała tę samą ilość tlenu, co obecnie (21%). Ale gdy zbadali trzecią próbkę sprzed 80 min. lat z kanadyjskiej prowincji Manitoby ich zdumienie okazało się tak wielkie, iż zdecydowali się nawet na... wysunięcie nowej hipotezy śmierci dinozaurów. W bursztynie z okresu rozkwitu gadziego rodu odkryli oni powietrze zawierające aż 32% tlenu i to w dodatku w niektórych pęcherzykach znajdujące się pod dziesięciokrotnie wyższym ciśnieniem niż obecnie. Cóż łatwiejszego jak wy­tłumaczenie masowego pomoru roślin i zwierząt poważnym zmniejszeniem ilości tlenu w coraz rzadszej atmosferze Ziemi?

Jednak i to jeszcze nie są wszystkie klęski, jakie spotkały dinozaury. W 11963 R. J. UfFen odkrył jeszcze jedną potencjalną przyczynę ich śmierci: zmianę biegunów magnetycznych Ziem. Dopiero 13 lat później, w r. 1976, grupa naukowców (G. C. Reid, I. S. A. Isaksen, P. J. Crutzen i T. E. Holzer) opracowała szczegółowy mechanizm takiej zmiany. Oto w pewnym momencie (z nie wyjaśnionych do dzisiaj przyczyn) osłaniające Ziemię pole magnetyczne ulega poważnemu osłabieniu, obydwa bieguny magnetyczne zaczynają jakby „pływać”, potem na pewien czas zanikają zupełnie, a gdy się znów pojawiają — mają już przeciwne znaki. W ciągu tego (trwającego czasem tysiąclecia) okresu „bez­królewia” pochodzące z rozbłysków słonecznych protony swobodnie przebijają atmosferę i powodują powstawanie dużych ilości tlenku azotu (NO), który przyśpiesza rozpad ozonu, co z kolei prowadzi do naświetlenia Ziemi promienio­waniem nadfiołkowym. Skutki zaś takiego promieniowania odkryli już inni. W r. 1970 J. D. Hayes, który —właśnie w okresie takiego „rozmagnesowania” Ziemi

2,5 min lat temu — stwierdził równoczesną śmierć 6 gatunków radiolarii, a w r. 1976 B. Keating, E. Pessagno i C. Helsley, którzy również w czasie zmiany biegunów 70 min lat temu stwierdzili przyśpieszoną śmierć 7 gatunków otwomic. Czy 5 min lat później nie mogły z powodu tejże przyczyny ulec zagładzie także dinozaury?

Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że na tym już kończy się ta istna parada pomysłowości ludzkiej w poszukiwaniu przyczyn gwałtownej śmierci niemal całej gromady gadów. Jest jeszcze chyba z tuzin hipotez, w których fakty splatają się z fantazją w niemożliwą wręcz do rozdzielenia całość. Oto bodaj kilka najbardziej oryginalnych z nich.

W r. 1940 naukowiec niemiecki M. Wilfart stwierdził, że w okresie kredowym Księżyc krążył dużo bliżej Ziemi niż obecnie. Wywoływało to bardzo poważne morskie pływy, do których właśnie przystosowały się dinozaury. W chwili gdy Księżyc się odsunął od Ziemi na obecną odległość, pływy zmniejszyły swe rozmiary i przyzwyczajone do powtarzających się zalewów wody dinozaury wyginęły bezradnie na rozległych suszach.

Inną hipotezę astronomiczną w r. 1966 ogłosił również niemiecki astronom H. Richter. Odkrył on mianowicie w Galaktyce istnienie pewnego rodzaju fal uderzeniowych rozchodzących się z centrum Galaktyki wzdłuż jej gałęzi spiral­nych. Według jego obliczeń ostatnia taka fala musiała przejść przez gałąź galaktyczną, w której znajduje się nasz System Słoneczny, około 60 min. lat temu. Czy termin ten nie stanowi wspaniałego pretekstu do połączenia zjawiska niebieskiego z czysto ziemską śmiercią dinozaurów?

Ale są również i hipotezy ograniczające się wyłącznie do naszych warunków ziemskich. I tak np. W. Jelisiejew w r. 1976 — w oparciu o znajdywane czasem zniekształcone kośćce wielkich gadów — doszedł do wniosku, że wyginęły one z powodu niedostatku wapnia w glebie. W r. 1981 pojawiła się hipoteza twierdząca z kolei, iż śmierć — głównie organizmów morskich — spowodowana została szczególnie intensywnym wytrącaniem się w tym okresie z wód morskich soli kamiennej, potasowej i anhydrytu i — co za tym idzie — nienormalnego „wysłodzenia” mórz całego globu.

Jeszcze dziwniejszą przyczynę śmierci wielkich gadów odkrył w r. 1977 radzie­cki fizyk A. Worobiew. Otóż w oparciu o całe „cmentarze dinozaurów”, na których spoczywają one masowo „w zastygłych konwulsyjnych pozach”, doszedł on do wniosku, iż zginęły one na skutek... porażenia elektrycznego. W czasach przekształcania się kredy w trzeciorzęd stwierdzona została szczególna aktywność tektoniczna skorupy ziemskiej. Aktywność taka z reguły wywołuje wzrost napię­cia elektrycznego, który w postaci piorunowych burz mógł się rozładować na największych ówczesnych ruchliwych tworach Ziemi, dinozaurach.

W 1982 brytyjski biolog L. Crofot odkrył, iż białka oczu zwierząt zimnokrwis­tych są szczególnie wrażliwe na światło słoneczne i czym prędzej ogłosił (w książce pt: „Ostatnie dinozaury”) nową hipotezę, zgodnie z którą zwierzęta te wyginęły z powodu epidemicznej katarakty oczu. I wreszcie, żeby udowodnić, że już nic biednym dinozaurom nie zostało przez paleontologów oszczędzone, trzeba chyba wspomnieć o hipotezie genetycznej. Dinozaury, zgodnie z nią, z jednej strony były tak potężne, że nikt im nie mógł na Ziemi zagrozić, a z drugiej strony tak wielkie i nieruchawe, że nawiązywały kontakty tylko z najbliższymi osob­nikami. I te właśnie czynniki, a mianowicie brak selekcji osobników genetycznie obciążonych oraz skrzyżowania bliskich krewnych doprowadziły w końcu do pełnej degeneracji i wymarcia niemal całej tej gromady gadów.

Nie podejmuję się krytyki tych wszystkich hipotez. Jedne z nich dla rzetelnej oceny wymagają długich i skomplikowanych badań i obliczeń, inne &ą tak naiwne, że szkoda na nie strzępić... długopis. Niech tam sami paleontologowie między sobą prawdziwość ich rozstrzygają. Pragnę jednak zwrócić uwagę, że niepostrzeżenie od jednej, gwałtownej, rozgrywającej się w ciągu minut, godzin, najwyżej dni katastrofy przeszliśmy do przyczyn nie gwałtownej, jednorazowej śmierci, tylko mniej lub bardziej rozciągniętego w czasie stopniowego wymierania. Czy nie jest to całkowicie sprzeczne z tak licznie dotychczas zgromadzonymi dowodami globalnej, może nawet kosmicznej katastrofy?

Może być, że sprzeczne. Ale jeżeli — mimo to — możliwe do udowodnienia?

Niemal wszyscy paleontologowie mówiąc o tragicznym dla życia na Ziemi przełomie kredy i trzeciorzędu powołują się na losy amonitów. Te tak charak­terystyczne morskie głowonogi, które w okresie rozkwitu osiągnęły aż 5 tysięcy gatunków i potrafiły przetrwać w naszych —jakże zmiennych — morzach niemal 350 milionów lat, zostały wówczas nagle wybite w pień co do nogi. „Wybite w pień co do nogi” — zgoda, tylko czy rzeczywiście „nagle”? Przeprowadzone szczegółowe badania losu amonitów wykazały, że zaczęły one zmieniać klasyczny kształt swych muszli już od samego początku kredy. Przez dziesiątki milionów lat muszle ich chorobliwie wyginały się w najdziwaczniejszy sposób, a przy tym zmiany te obejmowały coraz większy procent populacji. O ile na początku kredy zmiany te wykryto zaledwie u 10% znalezionych amonitów, o tyle w końcu tego okresu zniekształcone muszle posiadało ich ponad 65%. Nic dziwnego, że T. Birkelund z Uniwersytetu w Kopenhadze, który szczegółowo badał ostatnią warstwę kredy, tzw. danię, datowaną na 67—61,5 min. lat, stwierdził tam „powolne wygasanie aż do całkowitego wymarcia” tak zwyrodniałych już amoni­tów.

Podobnie rzecz się ma z roślinami. Kirk Johnson z Uniwersytetu Yale po zbadaniu 15 tys. próbek skamieniałych liści doszedł do wniosku, że powolne wymieranie roślin rozpoczęło się dużo wcześniej niż śmierć zwierząt i trwało z różnym nasileniem przez cały okres kredy. A w dodatku L. Hickey z Muzeum Historii Naturalnej w Waszyngtonie, W. A. Clemens z Uniwersytetu w Berkeley i D. J. Archibald z Uniwersytetu Yale zwrócili uwagę na niezwykłą osobliwość tego wymierania. Otóż — według nich — wymarły głównie rośliny najbardziej odporne na wszelkiego rodzaju klimatyczne katastrofy, a mianowicie rosnące w wysokich szerokościach geograficznych, podczas gdy ostały się najbardziej czułe na krótkotrwałe zachwianie warunków klimatycznych rośliny podzwrot­nikowe i równikowe.

A wreszcie i śmierć dinozaurów najwyraźniej była rozciągnięta w czasie. Już długo przed końcem kredy poczęły wymierać ichtiozaury, dinozaury pancerne

i masywne zauropody jak brontozaury czy diplodoki. W r. 1950 dwaj współ­pracownicy muzeum w Exe we Francji Duguey i G rugue kolekcjonując do zbiorów muzealnych jaja dinozaurów po raz pierwszy zwrócili uwagę na wzras­tającą ilość zniekształceń skorupek w ciągu całego okresu kredy. O ile struktura tych skorupek w jurze była całkowicie jednolita, o tyle w ciągu kredy coraz częściej spotykało się różne anomalie (bruzdy, zagłębienia, a przede wszystkim wielowarstwowość). 34 lata później L. W. Tauson, R. Barsbold, W. S. Samojłow, E. W. Smimowa i F. J. Korytow wszyscy z Instytutu Geochemii AN ZSRR poddali resztki tych zniekształconych skorup jaj dinozaurów analizie i wówczas wyszło na jaw, że zawierają one coraz więcej trujących pierwiastków takich jak fluor, siarka, bar, ołów, a zawartość toru w niektórych próbkach przewyższa aż 80 razy jego średnią koncentrację w korze Ziemi.

Nic dziwnego, że prowadziło to do coraz intensywniejszego wymierania poszczególnych gadów. Dzięki odkryciom Roberta Sloana z Uniwersytetu Min­nesota i Leigha Van Valena z Uniwersytetu Chicago w miejscowości Hell Creek w Montanie wiemy np., że na początku kredy w okolicach tych żyło 30 różnych gatunków dinozaurów, zaś w końcu tego okresu (a więc po kilkudziesięciu milionach lat!) pozostało już tylko 12 gatunków. Śmierć jednak tych ostatnich gatunków przeciągnęła się w czasie jeszcze o dobrych kilka milionów lat, bowiem Sloan i Van Valen odkryli jeszcze 40 tys. lat po oficjalnym końcu kredy kośćce

7 gatunków dinozaurów, zaś paleontologowie francuscy znaleźli w Prowansji, na południu Francji resztki tych gadów datowane nawet na 63,6 do 62 milionów lat temu. Gdzież tu więc może być mowa o totalnej ich śmierci przed 66 min. lat?

Ale przecież — nie wcześniej to później — jednak całkowicie wyginęły. Więc z jakiej przyczyny? Odpowiada (albo ściślej: próbuje odpowiedzieć) na to jeszcze jedna hipoteza: agresji roślin kwiatowych. Wysunęli ją naukowcy amery­kańscy, którzy podczas badań w stanach Montana i Wyoming (USA) jak też w prowincji Alberta (Kanada) stwierdzili pewną paralelność stopniowej degene­racji i następującego po niej wygasania poszczególnych gatunków dinozaurów z pojawieniem się nowego rodzaju roślin. Panujące w erze mezozoicznej potężne drzewiaste lub krzewiaste nagonasienne paprocie od początku kredy poczynały masowo ginąć, a ich miejsce zajmował zupełnie nowy krajobraz niskich łąkowych roślin okrytonasiennych, kwiatowych. Gigantyczne gady znalazły się w opresji. Ważące po 70 ton brachiozaury, których dzienną normę żywności współcześni naukowcy oceniają od 200 do... 1500 kg, miast zgarniać z wysokich krzewów i drzew jednym haustem dziesiątki kilogramów zieleniny, zmuszone zostały do mozolnego wyszczypywania niemal bez przerwy przez całą dobę nikłych przyzie­mnych traw łąkowych. Głód zajrzał im w oczy.

Ale nie tylko. Rośliny kwiatowe w obronie swego żyda zastosowały dodat­kowo nowe cudowne bronie: taniny, czyli garbniki i alkaloidy (od gr. alkali

= potaż i gr. eidos = postać) czyli związki podobne do potażu, silnie żrącej zasadowej trucizny.

Dotychczas taniny, substancje o cierpkim smaku niedojrzałych jabłek, blokują- ce aktywność fermentów w organizmie i w związku z tym uniemożliwiające trawienie białek, a w wielkich ilościach prowadzące nawet do porażenia wątroby, pojawiały się w roślinach bezkwiatowych tylko sporadycznie. A o alkaloidach, szczególnie trujących związkach zasadowych, takich np. jak chinina, nikotyna, kokaina, morfina czy strychnina żaden z dinozaurów nigdy w ogóle nie słyszał. A teraz wraz z pojawieniem się roślin kwiatowych oba te związki znalazły się nagle na porządku dnia.

Wiecznie głodne gigantyczne roślinożerne gady nie miały czasu ani możliwości precyzyjnie przebierać wśród możliwej do osiągnięcia przez nie paszy, łapczywie pożerały wszystko, co tylko było w zasięgu ich paszczy i ciężko odchorowywały nadmiar taniny, albo w ogóle padały na miejscu zatrute śmiertelnymi dawkami alkaloidów. A potem łańcuch śmierci automatycznie już pochłaniał następne ogniwa: zjadające trupy roślinożerców różnego rodzaju skaczące, biegające i latające gady żywiące się padliną, a w końcu ginące z głodu dinozaury drapieżne. Czyż może być piękniejszy (i — co ważniejsze — bardziej logiczny!) scenariusz tłumaczący powolną śmierć dinozaurów towarzyszącą równoległemu wzrostowi roślin kwiatowych? Ale czy śmierć ta mogła być aż do tego stopnia powolna, by —jak to stwierdzili niedawno paleontologowie — ostatnie dinozau­ry wyginęły dopiero... 20 milionów lat po pojawieniu się pierwszych roślin kwiatowych?

Więc może nie rośliny wykończyły ród gigantycznych gadów, tylko zmiany wśród samych pokoleń zwierzęcych? Z jednej strony nieruchawe potężne, zdolne tylko do trawienia olbrzymiej ilości pożywienia i leniwego wygrzewania się w parnym upale gady, z drugiej zaś drobne, ale jakże ruchliwe, odporne zarówno na upał jak i mróz, szybko przenoszące się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu pożywienia i lepszych warunków żyda ssaki. Czyż można zastanowiać się, która z tych gromad w śmiertelnej konkurencji mogła zwydężyć? To prawda: trudno nam wyobrazić sobie by nawet setki ssaków wiekośd myszy mogło poważnie zagrozić takiemu np. ważącemu dziesiątki ton i swobodnie zaglądającemu w okna czwartego piętra diplodokowi. Tylko że diplodoki żywiły się liśćmi a pierwsze ssaki... ich jajami. I oto nagle szanse między tymi zwierzęcymi Dawidem i Goliatem stają się niemal równe.

John Fremlin w poszukiwaniu mechanizmu wytępienia olbrzymich gadów przez zwydęskie ssaki znalazł jeszcze jedną, jeszcze bardziej osobliwą przyczynę. „Twierdzę, iż powodem klęski dinozaurów nie była termiczna labilność ich organizmów, ale niezdolność do wykorzystania nabytego doświadczenia” — pi­sze on dosłownie (w „New Sdentist” z 25 stycznia 1979 r.). Właśnie ten

automatyzm instynktownych zachowań gadów nie potrafił wytrzymać konkuren­cji za świadomym wyborem modelów działań ssaków. „Jest możliwe, że uzys­kanie przez jakiś gatunek zdolności wyboru zapoczątkowało lawinowy proces ostatecznej eliminacji w niszach ekologicznych zwierząt-automatów. Nie wy­trzymały one konkurencji ze zwierzętami zdolnymi do dokonywania wyboru. Te ostatnie szybciej i skuteczniej eksploatowały zasoby niszy ekologicznej. (...). Moim zdaniem wyparcie dinozaurów przez ssaki było przykładem takiego właśnie procesu”.

No i dobrze. Moglibyśmy nawet być z tego dumni. Nie żadna gwiazda czy planeta, nie przypadkowy meteoryt czy planetoida, nie dzikie siły naszej ziemskiej przyrody, jakieś wylewy lawy, wulkany czy tsunami, tylko oto my sami, ssaki, własnymi rękoma (łapami?) urwaliśmy wreszcie ten ciągnący się setki milionów lat łańcuch ewolucyjny, by wstawić weń nasze własne, najwyższe w dotych­czasowym rozwoju, po raz pierwszy obdarzone świadomością ogniwo. Moglibyś­my być z tego dumni,.... gdyby to tylko była prawda!

Niestety, wykopaliska mówią co innego. Ssaki wcale nie są późniejsze od dinozaurów. Cztery ich pierwsze rodziny odkryte zostały jeszcze w triasie, ponad 200 milionów lat temu. I od tego czasu żyły przez 140 milionów lat równolegle z dinozaurami. Pod koniec ery mezozoicznej, krótko przed pomorem olbrzymich gadów, ssaki współżyły z nimi jak równy z równym. Według obliczeń D. Russela żyły wówczas 34 rodzaje dinozaurów i 29 rodzajów ssaków. I to nie ssaki tępiły te olbrzymie gady, tylko właśnie w ekskrementach drapieżnych tyronozaurów znajdywano drobne kostki upolowanych przez nie ssaków!

Nie, stanowczo nie mamy prawa przypisywać sobie zasługi wywalczenia prymatu wśród fauny ziemskiej. Dopiero gdy gady bezpotomnie wymarły, my ssaki, chciwie rzuciliśmy się na opuszczoną przez nie niszę ekologiczną i czym prędzej zapełniliśmy ją rozlicznymi własnymi gatunkami. Nie dopuścimy już teraz do niej żadnej innej gromady — to pewne. Ale czy dinozaury (jeśli tylko

wbrew Fremlinowi — w ogóle myślały) nie sądziły tak samo? A przecież jednak wyginęły co do nogi...

Z jakiego w końcu powodu?!

18 (104) Wypiąć pierś do orderu

OD AUTORA. Ale może — skoro już raz wreszcie znamy dokładnie przy­czyny wyginięcia dinozaurów — zajmijmy się historią ich następców. Tym bardziej, że jest to przecież historia... nas samych!

Niestety, nie jest już ona taka emocjonująca. Jak już wspominałem — raczej nie mamy w swych pradziejach (tak podnoszącego na duchu każde pokolenie) okresu bohaterszczyzny. Próżno wypinać pierś: nikt nam żadnego orderu za to nie przyzna. Gigantyczne, budzące postrach, zdawało by się niemożliwe do pokonania dinozaury same cicho wycofały się z areny życia pozostawiając nam puste deski sceniczne. Czymże mogliśmy je zapełnić? Tymi kilkunastoma gatun­kami maleńkich owadożemych myszopodobnych stworzonek?

Toteż ewolucja —jakby pragnąc co rychlej nadrobić to własne niedopatrzenie

pośpiesznie przystąpiła do dzieła coraz bardziej zwiększając rozmiary spad­kobierców gadzich gigantów. Pierwsze paleontologiczne muzea świata zaroiły się wręcz od kości różnego rodzaju „olbrzymów”. A właściwie nie tyle nawet muzea, co przede wszystkim... kościoły.

Kości wydobyte w r. 1577 koło Lucerny i uznane przez ówczesnego lekarza z Bazylei Feliksa Plattera za „szczątki 6-metrowego olbrzyma” znalazły się ratuszu w Lucernie. Odkryte przez Szwedów podczas kopania okopów w r. 1645 w Hundssteig w Austrii kości, które — według szwajcarskiego sztycharza Matthaeusa Meriana — należały do człowieka „niezmiernie ogromnego: sama głowa jest tak wielka jak okrągły stół, ramię tak grube jak ciało człowieka, a sam ząb waży 5,5 funta” — trafiły do kośdoła w Krems. Wydobyta nad rzeką Kocher w r. 1605 „kość ważąca 6 cetnarów” przykuta została żelaznymi obręczami do murów kościoła Św. Michała w Halle. Inne (podobne) kości zawisły nad wejściem do katedry w Erfurde, w kośdele Św. Mikołaja w Passawie, nad wejśdem do katedry wawelskiej w Krakowie... Wszędzie świadczyć one miały o niecnym końcu przedpotopowych olbrzymów, których sprawiedliwy Bóg za ich grzechy potopem pokarał.

Nie zawsze jednak te resztki pasowały (choćby i do olbrzymich!) ludzi. Toteż poczynając od r. 1663 zaczyna się ich nowa kariera, tym razem jako kośd... legendarnego zwierzęda, jednorożca. Po raz pierwszy z takich olbrzymich kośd spróbował zrekonstruować to niezwykłe zwierzę znakomity skądinąd fizyk mag­deburski Otto von Guericke. No, co z tego wyszło lepiej nie mówić: jednorożec

jr

r

Guericke’a wprawdzie miał rzeczywiśde wyrastający mu ze środka czaszki jeden długi róg, ale za to zabrakło mu odpowiedniej długości tułowia, ogona, a nawet... dwóch tylnych nóg!

Wiara w jednorożca była jednak ugruntowana do tego stopnia, że jeszcze 60 lat później, w r. 1720 szwedzki rotmistrz Tabbert von Strahlenberg natknąwszy się na Syberii na — znane tam powszechnie — „kości mamontowe” ponownie usiłował zmontować je w dziwne kształty jednorożca. Oczywiście ze skutkiem podobnym jak Guericke.

Dziś nad tą prehistorią odkryć resztek olbrzymich ssaków możemy się tylko pobłażliwie uśmiechać. Wiemy już, że nie było ani przedpotopowych olbrzymów, ani legendarnych jednorożców. Wszystkie wymienione odkrycia dotyczyły tylko potężnych włochatych słoni nazwanych — na podstawie miejscowej rosyjskiej nazwy — mamutami. Ale pocieszmy się: i my dzisiaj mamy swoje mamuty. Raz po raz odkrywane resztki kopalnych ssaków wciąż jeszcze zaskakują nas swoimi rozmiarami nie gorzej od gigantycznach wielkoludów i zadziwiają swoimi kształ­tami nie mniej od legendarnych jednorożców.

Już w r. 1789 na stromym brzegu rzeki Lujan w pobliżu Buenos Aires odkryto szkielet zwierzęcia, które — jako jeszcze dziwniejsze od mamuta — zostało natychmiast przesłane do „gabinetu osobliwośd”w Madrycie. I nie bez kozery: zwierzę to nazwane przez odkrywców megatherium (od gr. megas = wielki i therion == zwierzę, ssak), okazało się autentycznie największym lądowym ssakiem wszech czasów. Wielokrotnie większe od współczesnego słonia, o 7—me­trowej długości, chodziło prawdopodobie ciężko na 4 łapach (stąd zaliczone zostało do grupy gravigrada, czyli „ciężko kroczących”), ale żerowało stojąc tylko na tylnych nogach i objadając gałęzie drzew na wysokości... trzeciego piętra. A w dodatku — żeby nas jeszcze bardziej zadziwić — tego niesamowitego słonia zachowującego się podczas jedzenia jak świnka morska zaliczono do najbliższych krewniaków... współczesnych mrówkojadów!

Potem znaleziono w tejże Argentynie kościec zbliżonego zarówno pod wzglę­dem kszatałtu jak i rozmiarów do megatherium zwierzęcia, które nazwano mylodonem. Trzecim wreszcie odkryciem argentyńskim okazał się glyptodon, zupełnie już niezwykły ssak przypominający swym wyglądem olbrzymiego (liczą­cego 4 metry długości!) okrytego jednolitym pancerzem żółwia zaopatrzonego w dodatku w długi, ukryty w kostnej rurze i jeszcze zaopatrzony jak maczuga w stożkowate rogowe groty ogon. Wszystkie te zwierzęta zresztą osiągnęły tak imponujące rozmiary dopiero „na ostatni moment”, w chwili, gdy na półkuli północnej rozpierały się już niszczące całe życie lody.

Kiedy jednak pogrzebano w ziemi nieco głębiej — w warstwach sprzed 5 milionów lat w Rumunii znaleziono resztki słonia, który rozmiarami swymi wcale nie ustępował mamutowi. Dinotherium —jak go nazwano (od gr. deinos

= straszne i therion = zwierzę) — liczyło w kłębie 4 metry wysokości. Ale czymże było to rzekomo „straszne zwierzę” w porównaniu z takim chociażby (pochodzącym już sprzed 25 min. lat, a znalezionym na stepach Kazachstanu) indricothérium, którego wysokość w kłębie ocenia się na 5,15? A już prymat w tej rewii gigantów niewątpliwie osiągnął żyjący w tymże czasie w Beludżystanie i Mongolii niesamowity kopalny nosorożec (niesamowity zresztą m. i. i z tego powodu, że... brak mu było rogu) o wysokości w kłębie dochodzącej do 5,5 m i wadze dała ocenianej na 18 ton! Kto jak kto, ale takie baluchithérium (jak ów dziwny nosorożec został nazwany) stanowczo nie miało się czego wstydzić przed dinozaurami. Nie, zaczynające tak nędznie od ryjówki ssaki, też — przyna­jmniej pod względem wielkości — nie były od nich gorsze.

Ale wcale nie tylko ssaki. Bo i ptaki też w tym pędzie ku wielkości nie zamierzały pozostawać w tyle. Ba, nawet wyprzedziły ssaki o całe miliony lat! Już uczestniczący w ostatniej, 83 ekspedycji Kosmici w swym raporcie wspominali

0 jakichś nadmorskich bezlotkach o wysokości 2 metrów. Istotnie szczątki ich znalezione zostały również przez nas na przełomie lat 1975*76 w czasie amerykań­skiej wyprawy geologicznej na niewielkich wysepkach u wybrzeży Ziemi Ognistej w Ameryce Płd. Okazało się, że są one pozostałością po 2-metrowych ping­winach, które żyły na tych terenach już przed 55 milionami lat.

Znaleźliśmy także ślady po (wspominanym również przez Kosmitów) morskim ptaku latającym, który nazwany został — dzięki przypominającej zęby strukturze dzioba — pseudodontorem. Pierwsze jego resztki (datowane na 40 milionów lat) odkryte zostały jeszcze w końcu ubiegłego wieku, potem jednak nastąpiły dalsze odkrycia, aż do najbardziej kompletnych, z których pierwszego dokonali na brzegu rzeki Sumgait w Apszeronie w r. 1981 geologowie radzieccy, a następnego podczas budowy lotniska w Charleston w Południowej Karolinie w r. 1987 naukowcy amerykańscy. Według obliczeń specjalistów z Smithsonian Institution pseudodon tor musiał ważyć 41 kg., a rozpiętość jego skrzydeł wynosiła 5,5 m. Gigantyzm jego dopiero wówczas można ocenić, kiedy się weźmie pod uwagę, iż obecny największy ptak morski, albatros, unosi swój ciężar nie przekraczający 9 kg. na skrzydłach o rozpiętości 3,5 m.

Ale i pseudodontor nie osiągnął jeszcze absolutnego rekordu wielkości wśród ptaków. W r. 1981 dwaj argentyńscy paleontolodzy E. Tonni i R. Pasquale znaleźli na sawannach Ameryki Południowej resztki dużo późniejszego wpraw­dzie (zaledwie sprzed 5-8 milionów lat), ale jeszcze większego sępa stepowego, którego nazwali Wspaniałym Ptakiem Argentyńskim (Argentavis Magnificens).

1 doprawdy w nazwie tej nie ma żadnej przesady. Według obliczeń C. Campbella z Narodowego Towarzystwa Geograficznego USA argentavis mierzył od końca dzioba do końca ogona 3,4 m., stojąc pionowo głową sięgał do wysokości 1,8 m., zaś rozłożywszy skrzydła (których poszczególne pióra miały po 18 cm szerokości

i 1,5 m długości) osiągał ich rozpiętość wynoszącą 7,5 m. Mimo to — według oceny tegoż naukowca — ważący 77 kg argentavis mógł się z płaskiego stepu unieść ku górze tylko startując pod wiatr i umiejętnie wykorzystując następnie powietrzne prądy wstępujące.

Wydawało by się, że tu już dążąca ku gigantomanii ewolucja osiągnęła w budowie ptaków ostateczną, nieprzekraczalną granicę. Ale gdzie tam: przypo­mnijmy sobie tylko (opisaną również przez Kosmitów) napaść jakiegoś ptasiego drapieżnika na ich obóz. 48 milionów lat później zetnęliśmy się z nim również my. W 1987 podczas wyprawy na biegun południowy dwaj naukowcy amerykań­scy Dan S. Chaney ze Smithsonian Institution i Michael O. Woodbome z Uniwer­sytetu Kalifornijskiego wygrzebali z pokładów, których wiek określono na 46 min, lat, potężny skamieniały dziób. I to wystarczyło. Tylko w oparciu o ten dziób Larry G. Marshall z Instytutu Genezy Człowieka w Berkeley zrekonst­ruował już całego Przerażającego Ptaka (Terror Bird), jak wykopalisko to zostało nazwane. Nie bez kozery: według rekonstrukcji ptak ten dwukrotnie przekraczał wzrost człowieka (3,6 m), miał głowę większą od konia i choć nie mógł latać, potrafił biegać szybciej niż koń, a swym gigantycznym zakrzywionym dziobem zdolny był zabijać nawet największe współczesne mu ssaki. Terror Bird — według oceny G. Marshalla — był największym ptasim drapieżcą wszechczasów. Oczywi­ście jeśli jego rekonstrukcja na podstawie tylko dzioba jest bardziej prawdziwa, niż — powiedzmy — zrekonstruowanego przez Guericke’a... jednorożca!

Ale pocieszmy się: chyba jeszcze większym cudem rekonstrukcji jest znaleziony w r. 1984 w pobliżu wsi Chorlakki na północnym zachodzie Pakistaniu przodek współczesnych wielorybów, pakicetus (od słów: Pakistan i łac. cetus = wieloryb). Znaleziono tam zaledwie niewielki odłamek czaszki i kilka zębów, ale gdy zabrali się do tego odkrycia P. D. Gingerich i N. A. Wells z Uniwersytetu Michigan, oraz D. E. Russel z Paryskiego Muzeum Historii Naturalnej i geolog pakistański S. M. Ibrahim Shah, łącznie zbudowali wspaniałą rekonstrukcję przodka najwięk­szych współczesnych ssaków świata. Nie, pochodzący sprzed 50 milionów lat Pakicetus inachus wcale nie może nam zaimponować wielkością (prawdę rzekłszy niewiele miałby w tej dziedzinie do popisu wobec rozmiarów współczesnych wielorybów). Było to (zgodnie z rekonstrukcją!) zwierzę o długości zaledwie 180... 240 cm i wadze do 150 kg, zewnętrznie przypominające wydrę, z pewnością rodzące się i najprawdopodobniej częściowo żyjące na lądzie (choć głównie żywiące się rybami). Ale dziś spójrzmy co z niego wyrosło!

Odkrycie pakicetusa wyraźnie dowodzi opóźnienia tego trendu gigantomanii wśród zwierząt morskich. W czasach, gdy olbrzymie ssaki przewalały się po sawannach, a nie mniej potężne ptaki polowały na nie z ziemi i z powietrza, pakicetus wielkości foki zbierał dopiero siły do swych późniejszych przekształceń w największego ssaka morskiego.

Dziś tylko on jeden pozostał jeszcze z tego okresu powszechnego gigantyzmu. Co się stało, źe wszystkie te olbrzymy wyginęły, albo przekształciły się w dziś żyjące średniej wielkości zwierzęta. Czyżby znów zawiniła tu jakaś gwiazda, planeta, planetoida, czy bodaj kometa? Ale w takim wypadku moglibyśmy już wiedzieć o tym niemal z bezpośredniego przekazu: bo musiało by się to zdarzyć w plejstocenie, w czasach, gdy glob ziemski poczynał podbijać pierwotny czło­wiek. Czy jednak wobec tego potrzebna była jeszcze jakaś ingerencja kosmiczna? Czy nie wystarczył właśnie... sam człowiek?

Brawo! No więc jednak doszukaliśmy się tak nam potrzebnego „okresu bohaterskiego”. To my, bez żadnej pomocy, własnoręcznie wybiliśmy co do nogi te wszystkie gravigrady i przerażające ptaki. Pozwoliliśmy żyć tylko takim zwierzętom, które już nie mogą nam zaimponować swoją wielkością. Z jednym tylko wyjątkiem: spóźnionym w rozwoju pakicetusem. Wieloryb okazał się ostatnim Mohikaninem z tamtego okresu olbrzymów i gigantów. Ale nic to, po wytępieniu tamtych, z powodzeniem kończymy obecnie swe dzieło zniszczenia także na wielorybach. Jednak należy nam się order za zwycięskie wytępienie tak

na pozór — potężniejszych od nas poprzedników!

Tylko na kogo przyjdzie kolej potem?

Podstawowy trend ewolucji na Ziemi?

ZIEMIA — MIEJSCE POSTOJU. ROK 4.597.971.990 LOKALNEGO SYS­TEMU POMIARU CZASU. Tym razem przybyliśmy na Ziemię uzbrojeni jak nigdy: dzięki wykorzystaniu ostatnich osiągnięć miniaturyzacji zapisów udało się nam zabrać na pokład statku właściwie całą, stworzoną w ciągu kilkunastu Wielkich Okresów trwania naszej cywilizacji, wiedzę. Nie, nie wieźliśmy tego z myślą

o przekazaniu jej jakimś mądrym mieszkańcom Ziemi. Wszyscy pamiętaliśmy

o bolesnym doświadczeniu naszych poprzedników, którzy spodziewali się spotkać tu istoty sobie podobne, a znaleźli pustą scenę, na której — po jakiejś niewiarygodnej katastrofie — rozpoczynała życie właściwie znów od początku nowa prymitywna gromada ssaków.

Nikt się nie łudził, by w ciągu minionych 40 milionów lat te drobne i niepozorne zwierzęta zdążyły wykształcić potomków zdolnych do nawiązania z nami równo­rzędnego kontaktu. Ale wszystkich nas ekscytowała myśl, czym też tym razem potrafi nas zaskoczyć tak elastyczna i pełna inwencji ewolucja ziemskiego wariantu życia. I właśnie ta gigantyczna biblioteka m. i. szczegółowo dokumentująca naszych

19 wypraw kosmicznych miała nam pomóc w pojęciu i zrozumieniu ewentualnych nowych trendów ewolucji życia na Ziemi.

Kiedy jednak w toku zbliżania się do Ziemi na szybkobieżnych czytnikach przejrzałem jeszcze raz całą dokumentację wypraw kosmicznych dotyczącą tej planety, ogarnęło mnie zwątpienie. Czy rzeczywiście istnieje możliwość ustalenia w trwającym już kilka miliardów lat życiu ziemskim jakiegokolwiek logicznego ciągu? Czy wszystkie dotychczasowe jego koleje — miast układać się w jednolitą, wciąż prowadzącą w jednym kierunku drogę — nie przypominają raczej chaotycz­nego szamotania się ślepca, ciągle rozbijającego się o nieprzewidziane przeszkody i za każdym razem rozpoczynającego ponowną wędrówkę, ale i za każdym razem w innym kierunku? A jeśli tak, to jak w ogóle można na podstawie dotychczasowych meandrów przewidzieć bodaj jeden następny krok ewolucji?

Zaczęło się to przecież od żmudnego rozwoju pojedynczej komórki. Ileż minęło setek milionów lat zanim osiągnęła ona taką doskonałość, która raz wreszcie umożliwiła jej całkowicie samodzielny byt?! I wówczas — miast kontynuować tę drogę — ewolucja nagłe pozostawia jednokomórkowce samym sobie i zabiera się do tworzenia od nowa organizmów złożonych z wielu niesamodzielnych ko­mórek. Potem niezwykły model płaskich istot typu ediacara. Gdy świat ten osiąga budzącą nasz zachwyt imponującą doskonałość, ewolucja nagle go tępi bezwzględ­nie, do ostatniego egzemplarza i zabiera się do konstruowania nowego świata zaopatrzonych w organy wewnętrzne bezkręgowców. Ale i ten kierunek nie jest długotrwały. Bo potem przychodzi kolej na kręgowce. Gdy stają się one z kolei pełnym ukoronowaniem bogatego i wszechstronnego życia wodnego, ewolucja nagle

wbrew jakiejkolwiek logice — rozpoczyna jeszcze raz od nowa, tym razem na martwych i jałowych suchych lądach. I znów ileż trzeba było poświęceń i tragicz­nych bezowocnych wysiłków zanim została odkryta droga rozwojowa od ryb, poprzez płazy, do gadów?! A gdy wreszcie — po nowych milionach lat — życie na Ziemi (który już raz z rzędu?) osiąga swe apogeum i najbardziej udany jego model, jaszczur, opanowuje bez reszty lądy, wody i powietrze, nieznana katastrofa wybija go co do nogi. / oto jeszcze raz życie zaczyna się rodzić nie tylko od początku, ale w dodatku według zupełnie nowego schematu: zamiast roślin nagonasiennych

kwiatowe, zamiast gigantycznych, przodujących we wszystkich dziedzinach gadów — niewielkie ptaki i stanowiące wręcz urągowisko wobec swych poprze­dników, maleńkie, niepozorne, tchórzliwie żerujące tylko nocą ssaki. Ile czasu ten model utrzyma się na powierzchni? A może nawet już go nie ma?

Przyznani się, że w momencie wylądowania opanowało nas raczej rozczarowanie. Po co nam były wszystkie te studia trendów ewolucji? Cała przyroda wydawała się zupełnie niezmienna. Najwyraźniej życie, które tuż przed naszą poprzednią wyprawą przeszło taki tragiczny pogrom, łapało dopiero teraz dłuższy oddech i — wyrzekłszy się na razie wszelkich ryzykownych eksperymentów — zwolna opanowywało odziedziczoną po śmierci poprzedników „ziemię niczyją”.

Las, do którego zabrnęliśmy zaraz po wylądowaniu, oszołomił nas wręcz swoją różnorodnością. Raz po raz odkrywaliśmy opisane już przez naszych poprzedników figowce, akacje, wawrzyny, palmy, mirty, wiązy, sekwoje i dziesiątki innych, nie znanych jeszcze im gatunków, które cudownie przemieszane znów uczyniły cały otaczający świat istnym rajem. I do tego ptaki. 4 załączone do tego sprawozdania yideoalbumy niech świadczą o ich niezwykłej różnorodności zarówno pod względem wielkości, kształtu, barw upierzenia, umiejętności lotu, skakania i biegania jak i niezwykłej rozmaitości wydawanych przez nie dźwięków. Wydawało się, że las i ptaki stanowiły jedną zwartą i całkowicie wystarczającą dla siebie całość. Czyżby więc zarejestrowane przez naszych poprzedników ssaki okazały się ślepą uliczką rozwoju, z kórej ewolucja zdążyła się już całkowicie wycofać?

Nie. Już pierwszej nocy odkryliśmy ich obecność. Całą noc od zmierzchu aż do brzasku wokół naszego obozu odzywały się jakieś pomruki, chrupania, jęki i po- chrząkiwania, a gdy z rana wyszliśmy na zewnątrz, odkryliśmy tysiące tropów różnych kształtów, głębokości i wielkości. Niektórzy z członków załogi podejrzewali wprawdzie, że są to ślady odradzającej się ponownie gromady gadów, ale zarówno kształt łap, jak i resztki pozostawionej na liściach i gałęziach sierści przekonał nas szybko,że mamy raczej do czynienia z prowadzącymi nocny tryb życia ssakami. Choćby ze względu na tę ich tajemniczość postanowiliśmy położyć główny nacisk na możliwie szczegółowe zbadanie i opis całej tej gromady.

Nie była to sprawa łatwa. Owszem, zaraz następnego dnia bez trudu odkryliśmy parę pasących się na skraju lasu gigantów z powodzeniem mogących rywalizować nawet z dinozaurami. Te olbrzymie góry pokrytego sierścią mięsa bądź przewalały się ciężko na czterech łapach, bądź nawet stawały tylko na dwóch tylnych, by przednimi naginać do olbrzymiego pyska sterczące wiele metrów w górze gałęzie drzew. Prowizorycznie nazwaliśmy je „ciężko stąpającymi”. Ale takich olbrzymów było zaledwie kilka gatunków. Natomiast noc w noc cały las aż roił się od buszujących stosunkowo niewielkich zwierząt wszystkożernych. Z rana znadywaliś- my ogołocone z liści gałęzie, rozłupane szyszki, wyjedzoną trawę, ale i poniszczone jaja ptasie, okrwawione pióra, a nierzadko i obgryzione kości zwierząt czworonoż­nych. Nie uchroniły się przed nimi nawet nasze zapasy. Pewnej nocy stwierdziliśmy brak plastykowego pojemnika z koncentratem białkowitaminowym. No, tego już było za wiele. Owszem, gotowi byliśmy poświęcić nawet jeszcze kilka takich pojemników (żelazną rezerwę żywnościową z powodzeniem uzupełniliśmy owocami Ziemi), ale tylko za ujawnienie się nieproszonego gościa.

Zaraz następnej nocy zaczepiliśmy więc jeszcze jedną taką puszkę na pobliskim drzewie, po czym otoczyliśmy je siecią alarmową, po dotknięciu której rozbłys­kiwały natychmiast reflektory i włączały się samoczynnie kamery filmowe. W nocy przeżyliśmy taki alarm, ale gdy z rana wyświetliliśmy filmy, odkryliśmy na nich kilkanaście różnych żerujących na gałęziach drzew zwierząt nie interesujących się zupełnie naszą puszką. Jednak rano jej nie było.

Cały tydzień montowaliśmy następną obławę. Tym razem umieściliśmy puszkę na pobliskiej polance, a wokół na drzewach zainstalowaliśmy telekamery z nok­towizorami. Następnego dnia na filmach odkryliśmy znów kilkanaście nieznanych dotychczas naziemnych gatunków ssaków i — nie wzbudzającą większego zaintere­sowania wśród nich — puszkę. Ale z rana już znów jej nie znaleźliśmy.

Nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że poznanie, sfilmowanie a wreszcie ujęcie i szcze­gółowe zbadanie sprawcy tych tajemniczych kradzieży stało się wręcz punktem honoru wszystkich członków naszej ekspedycji. Czego myśmy nie wymyślali? I skomplikowane tory przeszkód, i wymyślne zapadanie, i samoczynnie zamykające się klatki, i automatyczne wyrzutnie gazu obezwładniającego... Skompletowaliśmy dzięki temu mniej lub bardziej dokładne informacje o co najmniej kilkuset gatun­kach ssaków na Ziemi. Sekcja Biologiczna zgromadziła ich tyle, że w końcu pokusiła się nawet o podział całej gromady na 3 odrębne grupy.

Do pierwszej zaliczono stwory najbardziej prymitywne posiadające (podobnie jak to ma miejsce u ryb, płazów, gadów i ptaków) jeden stek, czyli kloakę, w której ma ujście nie tylko odbytnica, ale także drogi moczowe, a nawet organy płciowe. Te „stekowce” wprawdzie jak wszystkie inne ssaki miały gruczoły mleczne, ale rozmnażały się jak gady lub ptaki składając jaja, ciała ich były pokryte sierścią, ale równocześnie niektóre z nich jak ptaki posiadały bezzębne dzioby, inne zaś na tylnych nogach ostrogi wydzielające jad.

Drugą grupą wyróżnioną przez naszą Sekcję Biologiczną wśród ssaków były zwierzęta posiadające na brzuchach skórzane torby, w których w kilkunastu wypadkach znaleźliśmy znajdujące się w różnych stadiach rozwoju młode. Szczegó­łowe badania anatomiczne wyjaśniły nam to dziwne przysposobienie: okazało się, że zapłodniona samica już po kilkunastu dniach rodzi mały zarodek, który natychmiast wspina się do owej torby i całą resztę ciąży przebywa w niej do czasu, aż osiągnie dojrzałość do samodzielnego życia. Na podstawie ilości uzyskanych zdjęć przed­stawicieli tej grupy doszliśmy do wniosku, że te „torbacze” są wśród ssaków jeszcze liczniejsze od „stekowców”.

Ostatnią wreszcie wyróżnioną przez naszych naukowców grupą ssaków okazały się zwierzęta, które rodzą młode od razu już przystosowane do autonomicznego życia. Badania tomograficzne, które przeprowadziliśmy na kilku pojmanych sami­cach, wykazały, iż potomstwo rozwija się wewnątrz organizmu matki w specjalnym łożysku i przychodzi na świat już nie w postaci jaja — jak u stekowców, ani

w postaci zarodka — jak u torbaczy, tylko jako całkowicie ukształtowany i od razu mniej lub bardziej zdolny do samodzielnego życia odrębny organizm. Opieka matki nad młodym „łożyskowcem" ograniczona zostaje już tylko — jak to ma miejsce u wszystkich ssaków — do dostarczania mu przez pewien okres czasu ssanego przezeń mleka.

Nie podaję szczegółowych opisów żadnego z tych zwierząt; zainteresowani znajdą je w specjalnym filmowym aneksie do tego sprawozdania stanowiącym montaż najbardziej charakterystycznych scen, które udało się nam nagrać podczas nieustan­nego polowania na tajemniczego złodzieja naszych zapasów żywności. Tu pragnę tylko zaznaczyć dziwną rozrzutność przyrody, która w obu ostatnich grupach ssaków, stworzyła identyczne niemal zwierzęta różniące się między sobą tylko sposobem rozmnażania. Czyżby dalsza ewolucja miała polegać na konkurencyjnej walce między identycznymi niemal gatunkami „torbaczy” i „łożyskowców”?

W każdym razie gdyby do walki takiej miało kiedykolwiek dojść —jedno tylko mogliśmy przewidzieć na pewno: bezwarunkowe zwycięstwo w niej złodzieja naszych zapasów. Pierwszy raz chyba na Ziemi mieliśmy do czynienia z istotą na tyle inteligentną, że przez 21 dni — mimo najbardziej wymyślnych- polowań — nie potrafiliśmy jej pojmać. Ale i na to wreszcie przyszedł czas. Z satysfakcją muszę stwierdzić, że — zbiegiem okoliczności — właśnie mnie się to udało.

Był to 22 dzień naszego pobytu na Ziemi. Zgodnie z programem mieliśmy przed sobą już tylko kilka dni pobytu i poczynaliśmy z wolna demontować nasz naziemny obóz i przenosić go codziennymi rejsami wahadłowymi dysków transportowych na krążący na niskiej orbicie nasz statek kosmiczny. Zajęty właśnie byłem rozmiesz­czaniem w tym wahadłowcu bogatych zbiorów Sekcji Biologicznej, gdy nagle wyraźnie poczułem, że jestem przez kogoś obserwowany. Odwróciłem się. Na gałęzi drzewa nie dalej jak jakieś 6 m ode mnie znajdował się on. Brązowy, kosmaty, stał wyprostowany na dwóch nogach, jedną z przednich łap przytrzymywał się wyższej gałęzi, z drugiej zaś trzymał... skradzioną widocznie przed chwilą puszkę z koncent­ratem. Odruchowo sięgnąłem po dezintegrator, lecz natychmiast zatrzymałem się w pół ruchu. Tak, to było zwyczajne ziemskie zwierzę ssące, ale jakże podobne do nas?! Jego wzrost dokładnie odpowiadał mojemu, zaciśnięta kończyna, w której trzymał puszkę, bardziej przypominała naszą rękę niż jakąkolwiek łapę poznanych przez nas dotychczas czworonożnych ssaków, a w twarzy (tak, nie waham się tak nazwać oblicza tego stworzenia!) lśniły duże, okrągłe, brązowe, nieruchomo wpat­rzone we mnie mądre oczy. Staliśmy tak bez ruchu naprzeciw siebie dobrych kilka chwil zanim zwierz się wreszcie odwrócił i nie spiesząc się począł wspinać się na górę drzewa. Dopiero wówczas opamiętałem się i wystrzeliłem w jego stronę ładunek z gazem obezwładniającym. Spadł ciężko — łamiąc po drodze mniejsze gałęzie

na ziemię i gdy się nad nim pochyliłem, jeszcze raz — zanim stracił przytomność

spotkałem się z jego poważnym, jakby z wyrzutem patrzącym na mnie wzrokiem.

Nie muszę opisywać jaką radość wywołało wśród całej załogi to ukoronowanie naszej wyprawy. W ciągu 2 godzin uśpienia zwierzęcia przebadaliśmy je za pomocą znajdującej się jeszcze w obozie aparatury we wszystkich możliwych aspektach. Moje pierwsze wrażenia potwierdziły się w zupełności. Był to ssak, „łożyskowiec". Zbiegiem okoliczności okazało się w dodatku, że jest samicą z kilkumiesięcznym zarodkiem. Dorosłe zwierzę miało 138 cm wysokości (zarodek 9¿5 cm), cztery równej długości łapy (ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że do naszych palczastych rąk podobne są nie tylko dłonie łap górnych ale i podeszwy łap dolnych!), brak ogona. Na podstawie uzębienia, a także długości przewodu pokarmowego stwierdziliśmy, iż było typowym zwierzęciem wszystkożernym. Najbardziej jednak zdziwiła nas ob­jętość mózgu: to stosunkowo niewielkie zwierzę miało mózg ponad sześciokrotnie większy od największych znanych nam jaszczurów! Nic dziwnego, że tyle czasu tak szczęśliwie wymykało się ze wszystkich nastawionych nań przez nas pułapek!

I oto nagle olśniła mnie myśl: czy nie tu właśnie, w rozwoju mózgu, należy szukać nowego trendu ewolucji na Ziemi? Całą Sekcję Biologu zaprzągłem natychmiast do ponownej weryfikacji wszystkich materiałów dotyczących zwierząt Ziemi głównie w aspekcie wielkości ich mózgów. Jakże przydała się tym razem skoncentrowana w naszym pokładowym komputerze wiedza?! Po dwóch dniach usilnej pracy mieliśmy już wszystkie wyniki jak na dłoni. Tak, nie ulegało kwestii: każda zmiana trendu ewolucyjnego, bez względu na to jakich nie dotyczyła ona szczegółów budowy, zawsze obejmowała także zwiększenie masy (a co za tym idzie i roli) tkanki nerwowej.

Już u jamochłonów znaleźliśmy taką siatkę komórek nerwowych. U robaków komórki te łączyły się w węzły ułożone wzdłuż całego ciała. Skorupiaki i owady mają węzły połączone w pewne ośrodki, które u kręgowców przekształcają się w długi, ciągnący się wzdłuż całego ciała rdzeń kręgowy zakończony (czy też może zaczynający się) w puszce czaszki mózgiem. O ile mózg ten u ryb, płazów i gadów —jak wynikało z naszych obliczeń — niewiele się jeszcze różnił między sobą, o tyle u ptaków skoczył nagle o cały rząd wielkości, a ssaki głównie rozbudowując jego wierzchnią część, nazwaną z tego względu przez naszych biologów „korą"—jesz­cze go powiększyły. Zresztą nawet wśród samych ssaków dostrzegliśmy wyraźne różnice: stosunkowo najmniejszym mózgiem dysponowały „stekowce", bardziej rozwinięty miały „torbacze", a już szczyt osiągały „łożyskowce". I na czele ich znalazł się zbadany przez nas czteroręki złodziej naszych koncentratów. Jeżeli ewolucja na Ziemi pójdzie nadał w tymże kierunku (a trend ten jest zbyt długo­trwały, zbyt wyraźnie zaznaczony, by budził najmniejszą bodaj wątpliwość) to już może za jakieś dwa miliony łat takie „naczelne" mogą rzeczywiście stać się godnymi nas partnerami.

Dlatego też w wyniku naszej misji (a zakończyliśmy ją bezpośrednio po zbadaniu „naczelnego”, któremu zresztą zostawiliśmy na pożegnanie 5puszek tak ulubionych

przezeń koncentratów) postuluję wprowadzenie na orbitę okoiosloneczną stałej załogowej stacji planetarnej, która umożliwiłaby nieustanny nadzór naszych bada­czy nad dalszym rozwojem życia na Ziemi. Jestem pewien, że zadaniu temu idealnie podołałyby wysyłane z dużą częstotliwością z takiej stacji nasze dyskoidalne statki kosmiczne, które byłyby w stanie rejestrować kolejne etapy rozwoju „naczelnych" aż do takiego poziomu cywilizacji, który umożliwiłby nawiązanie z nimi równorzęd­nych kontaktów.

DOWÓDCA STATKU KOSMICZNEGO EKSPEDYCJI 84.

20 (106)

Ewolucja mózgu?

OD AUTORA. Jakże prorocze okazały się przewidywania Dowódcy 84 Ekspedycji Kosmicznej na Ziemię. Jeżeli tak szczegółowo przestrzegana przez kosmicznych obserwatorów naszej planety chronologia jest dostatecznie ścisła, to w tym właśnie roku minęły dokładnie 2 miliony lat od ostatniego sprawozdania tego „pamiętnika znalezionego w Kosmosie”.

To prawda: pojawiający się raz po raz na naszym niebie w swych Nieznanych Obiektach Latających ufonaud wdąż jeszcze nie uznali nas godnymi nawiązania bezpośredniego kontaktu. Ale i bez tego osiągnęliśmy na tyle wysoki poziom samowiedzy, iż sami odkryliśmy chyba jeden z głównych kierunków ewolucji ziemskiej polegający na nie ustającym rozwoju mózgu. Nie będę tu wchodził w jego szczegółową anatomię: mózgowie najwyższych pod względem ewolucyj­nym zwierząt, ssaków, tak się rozbudowało, że zoologowie wyróżniają w nim już co najmniej 5 odrębnych częśd. Ale zawsze stwierdzają w miarę postępu czasu i wykształcania się coraz nowych, coraz wyższych gromad, rzędów, rodzin i rodzajów wszystkich kręgowców także coraz większą pojemność ich puszek czaszkowych, w których mieśd się również coraz większy, coraz bardziej masyw­ny, a równocześnie coraz bardziej rozbudowany i skomplikowany mózg.

A już szczególny skok w jego rozwoju nastąpił w dwu ostatnich gromadach kręgowców: u ptaków i ssaków. I nie bez racji. Znana reguła Vant' Hoffa mówi, iż każda reakcja chemiczna przy podniesieniu temperatury o 10°C przebiega dwukrotnie szybciej. Regułę tę odkrył jednak nie tylko Vant' Hoff: już miliony lat przedtem odkryły ją (i powszechnie wykorzystały) właśnie ptaki i ssaki. Dla reakcji przebiegających w ich organizmach wybrana została optymalna tem­peratura + 36...40°C. Ale dla jej wytworzenia, a następnie — bez względu na warunki termiczne otoczenia — utrzymania na stałym poziomie trzeba było zbudować precyzyjny wewnętrzny ośrodek regulacyjny. Właśnie mózg.

Nie jest to wszakże jedyna jego rola. Ta prowadzona w optymalnych warun­kach termicznych odpowiednio szybka przemiana materii zmusza przedstawicieli obu tych gromad do ciągłego zdobywania dużych ilości pokarmu. A jak go zdobyć? U trawożemych tylko dzięki doskonałości zmysłów (wzroku, powonie­nia), u mięsożernych zaś — dzięki szybkiej reakcji na bodźce całego dała. 1 te funkcje przejął na siebie centralny ośrodek sterowniczy, mózg.

Ale nawet zaspokojenie głodu jeszcze nie warunkuje utrzymania się przy życiu. Zwierzęta trawożeme nie tylko muszą umieć znaleźć odpowiednie pastwiska, ale i szybciej od innych konkurentów do nich dotrzeć, a także — w wypadku niebezpieczeństwa — prędzej je zauważyć i sprytniej odeń uciec. Z kolei zwierzęta mięsożerne nie tylko muszą wyśledzić pasącą się zdobycz, ale i ją osaczyć, d opędzić lub umiejętnie zabiec drogę, wreszcie zabić i obronić łup przed kon­kurentami. Kto winien się tym wszystkim zająć zarówno w trosce o przeżycie każdego osobnika jak i przetrwanie całego gatunku? Oczywiście jeszcze raz mózg.

I tak oto od gromady do gromady, od rzędu do rzędu, a wreszcie nawet wśród rodzin, rodzajów i gatunków odpowiednio rozbudowany mózg staje się wykład­nikiem przystosowania do żyda, zdolnośd przetrwania i umiejętnośd zapew­nienia sobie optymalnych warunków istnienia. Może u ryb, płazów i gadów, których program żydowy w zasadzie jest zamknięty i bez większych zmian dziedziczony z pokolenia na pokolenie, różnice te nie rzucają się jeszcze zbytnio w oczy. Ale wśród ptaków, a już przede wszystkim ssaków, których program żydowy staje się coraz bardziej otwarty i czynnośd wyuczone zaczynają przewa­żać nad reakcjami odziedziczonymi, mózg gwałtownie poczyna rosnąć (przy czym u ptaków, dla których najważniejsza staje się pamięć wzrokowa, rozrasta się przede wszystkim tzw. dało prążkowane, u ssaków zaś — górna część pierwszego odcinka mózgu, czyli tzw. kora mózgowa).

Wystarczy porównać gałęzie rozwojowe poszczególnych ssaków, by stwierdzić w toku ewolucji przede wszystkim nieustanny rozwój mózgu. Pochodzące sprzed 50 min lat praszczury psów i kotów, Thinocyon i Arctocyon, osiągały wielkość niedźwiedzia, ale dysponowały mniejszym mózgiem, niż ich współczesne niewiel­kie potomki. Dla odmiany pochodzący sprzed 45 min lat przodek współczesnego

p

konia Eohippus miał wielkość zaledwie psa, ale gdy zaczął rosnąć, to najwydat­niej zaznaczył się w jego ciele właśnie wzrost mózgu.

Na podstawie opracowanego przez Dubois specjalnego wzoru określającego stopień cefalizacji (od gr. kephale = głowa), czyli stosunek ciężaru mózgu do ciężaru całego organizmu, wszystkie ssaki podzielić możemy na 7 kolejno następujących po sobie grup. Jeżeli cefalizację człowieka współczesnego okreś­lilibyśmy jednością, to dla człowieka pekińskiego i małpoluda z Jawy wyniesie ona 1/2, dla małp człekokształtnych — 1/4, dla pozostałych małp, małpiątek, a także większości kopytnych i drapieżnych — 1/8, niemal dla wszystkich gryzoni — 1/16, dla myszy, kretów i jeży — 1/32 i wreszcie dla ryjówek i nietoperzy — 1/64. Oznacza to, iż gdyby nawet jakiejś ryjówce udało się osiągnąć wielkość człowieka, to i tak by z nami nie wygrała, bowiem mózg jej byłby dokładnie aż 64 razy mniejszy od naszego ludzkiego.

Komu to zawdzięczamy? Nie da się ukryć: cały ten, budzący w nas (zupełnie usprawiedliwioną) dumę spadek odziedziczyliśmy po... pierwotnych małpach. I to bardzo — trzeba podkreślić — pierwotnych. Bo gdy 2 miliony lat temu Kosmici zetnęli się z budzącym podziw swą intelegencją ich przedstawicielem, małpi ród liczył już co najmniej 60 min lat swego rozwoju i wykształcania się. 30 min lat przedtem — według posiadanych przez nas obecnie dowodów — małpy ze swej ojczyzny, Afryki, dokonały morskiego desantu na wybrzeża Ameryki Płd.

20 min lat przedtem rozwijający się ich mózg dorobił się tzw. nowej kory. Aż wreszcie (przed dwoma milionami lat) driopitek (od gr. drys, dryos = drzewo i pithekos = małpa), czyli nadrzewna małpa mogła już zadziwić naszych gości z Kosmosu swą złodziejską inteligencją.

Z driopitekiem spotkali się zresztą nie tylko Kosmici: my również go znamy. Ba, nie tylko chodzącą pionowo po drzewach małpę nadrzewną, ale także w podobny sposób poruszającą się małpę stepową. W miejscowości Udabno we wschodniej Gruzji odkryte zostały pochodzące z miocenu (a więc jeszcze sprzed kilkunastu milionów lat) szczątki takiej małpy, która nazwana została udab- nopitekiem. Może to zresztą ona właśnie kradła te nieszczęsne puszki z koncent­ratami? Bo obraz jej idealnie wręcz odpowiada opisowi Kosmitów. Wzrost —1,5 cm. Brązowa sierść pokrywająca całe dało. Barczysta, pochylona ku przodowi sylwetka. Stosunkowo krótkie, krzywe nogi. Wreszcie wysunięta ku przodowi część szczękowa twarzy, potężne łuki brwiowe i niska, cofnięta ku tyłowi czaszka. Jak się wam podoba nasz pradziadek?

Ale nie ma się co odwracać ze wstrętem. Małpa stepowa — przy całym jej szokującym nas wyglądzie — w istocie rzeczy była przecież w wielu dziedzinach nieporównywalnie zdolniejsza od człowieka. Niewątpliwie prędzej biegała i miała wrodzoną umiejętność pływania, osiągała niemożliwe dla nas rekordy w skokach w górę i w dal, potrafiła kilometrami biec bez zmęczenia i wspinać się Jak

małpa” po drzewach i skałach, wreszcie — dzięki swej sile, wytrzymałości i zręczności — mogła bez trudu pokonać każdego współczesnego człowieka.

A jednak w toku milionów lat ewolucji nie pokonała go. To nie ona w jej wyniku ostała się, tylko ten słabszy, mniej zręczny, mniej wytrzymały i zupełnie nie zahartowany wobec surowych warunków bytu człowiek. Dlaczego? Bo tracąc stopniowo wszystkie swe „małpie” umiejętności postawił na rozwój tylko jednego —jak się okazuje — najważniejszego narządu: mózgu. I w dziedzinie tej osiągnął tak oszałamiające sukcesy, że dziś nie ma na Ziemi żadnego stworzenia z takim stopniem cefalizacji jak człowiek. Ostatni milion lat mózg człowieka rozwijał się tak szybko, że — ekstrapolując to w przyszłość — niektórzy z anatomów przewidują jeszcze trzykrotne powiększenie się jego w ciągu następnego miliona lat. Czy możemy sobie wyobrazić tak szybką (i tak jednostronną!) ewolucję?

21 (107) Po człowieku

OD AUTORA. Ale i znów — jak widzę — zaczynamy się kręcić wokół własnego ogona. Czy podziw Kosmitów dla inteligencji naszego niewątpliwego przodka, nadrzewnej czy też stepowej małpy, nie wbił nas zbytnio w dumę? Albo nie podlegający dyskusji nasz sukces w rozwoju mózgu, nie wywołał w nas lekceważącej pogardy dla wszystkich innych przedstawicieli żywego świata na Ziemi? A czymże w końcu jest (miejmy odwagę postawić sobie takie pytanie) los jednego gatunku, Homo, wobec trudnej wręcz do uzmysłowienia sobie rozmaito­ści wszystkich gatunków istot żywych Ziemi?!

To tylko chińska encyklopedia sprzed paru tysięcy lat wyróżniała zaledwie 14 ich gatunków: „1) stanowiące własność cesarza, 2) zabalsamowane, 3) oswojone, 4) prosięta, 5) syreny, 6) bajeczne, 7) dzikie psy, 8) włączone do tej klasyfikacji, 9) zachowujące się jak szalone, 10) nieprzeliczone, 11) narysowane cieniutkim pędzelkiem z wielbłądziej sierści, 12) im podobne, 13) te, które stłukły dzban i 14) które z daleka wyglądają jak muchy”. Już żyjący w III w pne najwszechstronniej­szy filozof grecki Arystoteles sklasyfikował i szczegółowo opisał aż 454 gatunki zwierząt. Niemal dokładnie dwa tysiące lat później szwedzki naturalista Carl von Linne (Linneusz) w swym epokowym dziele „Systema Naturae” wylicza 10 tys. gatunków roślin i zwierząt (on zresztą pierwszy dzieli rośliny na nago- i okryto zalążkowe, zaś wśród zwierząt wyróżnia ssaki, nawet z wielorybami, a wśród ssaków — naczelne, z człowiekiem włącznie). Sto lat temu niemiecki podróżnik i zoolog Boehm w swej pracy „Życie zwierząt” wspomina już o 50 tysiącach gatunków. A na początku bieżącego wieku liczba ta wzrosła jeszcze o cały rząd, do pół miliona.

Dziś i ta liczba przeszła już do historii. Zresztą w ogóle powinniśmy się zastanowić, co w tym kontekście znaczy słowo „dziś”. Mam oto przed sobą 3 spisy „zazwierzęcenia” kuli ziemskiej. Wszystkie właściwie już z naszego pokolenia, a więc z „dziś”: pierwszy z r. 1963, drugi — z r. 1978 i trzeci — z r. 1987. A jakież między nimi są różnice?! W r. 1963 znaliśmy 15.000 gatunków pierwotniaków, a w r. 1987 — już 30.000. Gąbki pozostały bez zmian: 5.000. Ilość gatunków jamochłonów w różnych spisach waha się od 9 do 10 tyś. Znane czerwie ocenia się na 25 tysięcy, 26 tysięcy, a wreszcie i na 50 tysięcy gatunków. Mięczaki w r. 1963 liczyły 88 tys., a w r. 1987 już 108 tys. gatunków. Ilość gatunków stawonogów (bez owadów) waha się w różnych spisach od 65 tys. do

70 tys., owadów — od 750 tys. do 1 min., szkarłupni i osłonie — od 6 tys. do 6,4 tys. Wyjątkowo wszystkie spisy podają tę samą ilość gatunków ryb: 18 tysięcy. Ale już przy płazach i gadach liczby znów rozwidlają się od 5.500 do 9.000, ptaki obliczane są na 8.600, zaś ssaków w r. 1963 znaliśmy 3.500 gatunków, a w r. 1978

3.700. Łącznie spis zwierząt z r. 1963 obejmował okrągło 1 milion gatunków, zaś w r. 1987 —już 1.289.000 gatunków. I właśnie jednym z tych gatunków jest człowiek. Czy potrafimy to sobie wreszcie uświadomić?

Wydaje się wręcz jakby sama przyroda usiłowała nam to stale przypominać. Stale: przy tworzeniu każdego nowego egzemplarza naszego gatunku. Bo cała ontogeneza (od gr. on, ontos = byt i genos = pochodzenie) człowieka, a więc kolejne stadia rozwoju jednego osobnika, w zadziwiający wręcz sposób naśladuje filogenezę (od gr. phyle = plemię), a więc kolejne stadia rozwoju całego typu kręgowców, a może nawet wręcz całego świata istot żywych. Te podobieństwa są tak rzucające się w oczy, tak wręcz natrętne, że Ernst Haeckel ogłosił nawet swe słynne prawo: ontogeneza powtarza filogenezę.

No, od czasów Haeckla minął już cały wiek i dziś, po dokładnym poznaniu wszystkich etapów rozwoju zarodka, większość biologów prawo to odrzuca. W istocie ontogeneza powtarza pewne etapy rozwoju tak jakby w sposób dosyć kapryśny przebierała wśród cech naszych przodków raz po raz próbując je dopasować i znów odrzucając, nim w końcu wybierze tę jedną jedyną drogę rozwoju ontogenetycznego osobnika każdego gatunku. Cechy te są zbyt nierów­nomierne i zbyt nikłe, z widoma lukami i ujawniane jakby ze zbyt wielką nonszalancją, by można je było zaniknąć w obowiązującym prawie. Ale tym niemniej każdy zarodek ludzki dysponuje przez pewien czas rybimi skrzelami (później przekształcają się one w przewody słuchowe), ogonem (którego ślad pozostaje do końca żyda w postari kośd ogonowej), oczy ma położone — pod­obnie jak u ptaków — po obu stronach czaszki, a w czwartym miesiącu dąży pokrywa się autentycznym zwierzęcym futrem niemal wszystkich ssaków.

Ale oto 130 min lat temu, ssaki rozpadają się na 3 odrębne grupy i ta „ontogeniczna powtórka z historii” przestaje obowiązywać. Zbiegiem okoliczno- śd badający Ziemię 2 min. lat temu Kosmid zwrócili uwagę na te same cechy każdej z tych grup, co i my, i na tej podstawie utworzyli ich nazwy obowiązujące w zoologii do dzisiaj: stekowce, torbacze albo workowce i łożyskowce. Jedyna różnica polega na ich rozpowszechnieniu. Za czasów naszych prekursorów wszystkie 3 grupy były reprezentowane niemal równomiernie, podczas gdy dziś spośród najbardziej prymitywnej grupy stekowców pozostały przy żydu już tylko

3 gatunki (dziobak i dwa gatunki kolczatek), obdarzone niewielkim mózgiem torbacze zachowały (ale też tylko w oddętej i izolowanej od całego globu Australii) 127 gatunków i tylko najbardziej rozwinięte łożyskowce mogą się jeszcze chwalić do dziś dwoma tysiącami żywych gatunków.

S*»*

Ale też nie wiadomo jak długo. Według opublikowanej w r. 1984 w „Science Digest”enuncjacji naukowców amerykańskich w toku całej ewolucji na Ziemi znikło już z jej powierzchni 480 milionów gatunków istot żywych (zarówno roślin jak i zwierząt). Ocena biofizyka rosyjskiego M. W. Wolkensztajna jest jeszcze bardziej pesymistyczna. Wszystko to, co obecnie żyje na Ziemi, stanowi zaledwie 0,1% istniejących w ogóle na tej planecie gatunków: 99,9% gatunków w toku dotychczasowego życia już bezpotomnie wymarło.

No cóż — możemy obłudnie skłonić głowę — złożyły one swą ofiarę na ołtarzu postępu ku doskonałości. Tu właśnie, w tej statystyce cmentarnej najlepiej odbija się uporczywe wspinanie się całego życia ku górze. Wszyscy, którzy w tym wyścigu odpadają, nie mają racji bytu. Zwyciężają tylko najlepsi!.

Czy aby tylko na pewno? Rozejrzyjmy się jeno wokół siebie. Czy istniejące dziś różne czerwie, jamochłony, pierwotniaki bądź bakterie są rzeczywiście doskonal­sze od takich chociażby dinozaurów? Dlaczego więc te żyją, a tamte wyginęły? Czy w ogóle zawsze śmierć związana jest z klęską w konkurencyjnej walce o byt? Czy największe nawet udoskonalenie własnego gatunku potrafi na zawsze uchro­nić go przed śmiercią? Czy śmierć nie jest nieuniknionym przeznaczeniem nie tylko gorzej rozwiniętego, ale w ogóle każdego żywego gatunku?

Jeśli każdy gatunek skazany jest na zagładę, wyginięcie jego bynajmniej nie jest dowodem niedoskonałości — zgadza się z tymi zastrzeżeniami (w lis­topadowym numerze z r. 1982 „Natural History”) biolog z Uniwersytetu Harvarda Stephen Jay Gould. — Gdyby życie polegało na stałym postępie wywołanym przez walkę na śmierć i życie między rywalami (...) każdy przypadek wyginięcia gatunku byłby istotnie dowodem jego niedoskonałości. Żyde nie jest jednak bajeczką o postępie, jest raczej historią powikłanych wędrówek i błądzeń, podczas których chwilowi zwydęzcy adaptują się do lokalnych zmiennych warunków bez pretensji do jakiejś kosmicznej doskonałośd.

(...) Nie można więc piętnować żadnego gatunku za jego wygtnięde”.

Minęły czasy olbrzymów — szczegółowo egzemplifikuje te teoretyczne roz­ważania (w wydanej w r. 1958 książce pt: „On the track of unknown animals”) Bernard Heuvelmans. — Zniknęły — oprócz nielicznych wyjątków — gigantycz­ne płazy, gady i ptaki. Za jakieś 50 czy 100 lat znikną także ostatnie wielkie ssaki: nosorożce, hipopotamy, bawoły, antylopy, jelenie, zebry, niedźwiedzie, lwy i małpy. Pozostaną jedynie w muzeach dawnej zoologii, naturalnych rezerwatach

i parkach narodowych”.

A więc co? Kompletna zagłada fauny ziemskiej? Nic podobnego. Przyroda

jak wiemy — nie znosi próżni. Poza ssakami mamy wszak jeszcze 4 dalsze gromady kręgowców: ryby, płazy, gady i ptaki (nie mówiąc już o gigantycznym, wręcz nieprzeliczalnym świede bezkręgowców!). A przy tym nawet śmierć dzisiej-

szych olbrzymów wcale jeszcze nie oznacza zagłady całej gromady ssaków: przecież wśród dwu i pół tysiąca ich gatunków niemal 90% stanowią — niewiele zmienione od wczesnego trzeciorzędu — drobne, prymitywne, nocne zwierzęta. Może nastanie wówczas ich era?

Angielski naukowiec Dougal Dixon, który w r.1981 wydał książkę pt: „After man. A zoology of the future”, nie wyrzeka się nawet ponownie wybujałego rozwoju kręgowców niewiele ustępujących pod względem wielkości wymarłym 65 min. lat temu dinozaurom. No, ale bo jego przepowiednie sięgają niemal równie daleko w przyszłość, co los dinozaurów w przeszłość: opisuje on faunę, która ożywi Ziemię za 50 milionów lat! Tylko jakże inna będzie to Ziemia?!

Afryka, Eurazja, Ameryka Północna i Australia — to jeden gigantyczny zwarty superkontynent (por. rozdz. 10 cyklu „Fenomen zwany życiem” pt: Najwspanialszy widok Ziemi). Jedynie odprysk wschodniego wybrzeża Afryki oddziela się od niego i odpływa w kierunku Oceanu Indyjskiego tworząc odciętą od reszty świata wyspę Lemurię. Drugim takim odrębnym światem staje się Ameryka Południowa, która już 35 milionów lat przedtem oddzieliła się od Ameryki Północnej i odtąd żyje własnym (zwierzęcym) życiem. I wreszcie trzecią taką enklawą staje się wyłoniona z fal Oceanu Spokojnego potężna wyspa Batawia, która — na wzór współczesnej Australii — wykształca własną, odrębną specyfikę świata żywego, opartego niemal wyłącznie na potomkach... obecnych nietoperzy.

Zarówno gady jak i ptaki — według Dixona — wracają znów do swych form olbrzymich. Wśród stepów i sawan świata przyszłości pojawiają się duże jaszczu­rki z otaczającym szyję szerokim skórzanym kołnierzem. Kołnierz ten — to przekształcenie płetw, które — bogato ukrwione — odgrywają teraz rolę swego rodzaju chłodnicy zmiennocieplnego organizmu. Dzięki temu kołnierzowi biega­jące na dwóch nogach jaszczurki przyszłości w największych upałach stepów

i pustyń będą mogły osiągnąć prędkość 50 kmfeodz. Dla odmiany węże utracą dużą część swej ruchliwości. Tułów ich stanie się gruby, beczkowaty i polować odtąd będą tylko dzięki gibkiej szyi, która — tak, jak teraz to ma miejsce z językiem żab i kameleonów — błyskawicznymi rzutami pozwoli im łowić zdobycz wokół siebie w promieniu kilkunastu metrów. Wreszcie niszę ekologicz­ną wielorybów, które — według Dixona — wyginą już za kilkaset lat, z po­wodzeniem zajmą potomki współczesnych pingwinów. No, ale jakie to będą potomki: pingwiny wielkości wielorybów!

Najbardziej jednak fantastycznie za 50 min. lat wyglądać ma świat ssaków. To nic, że nikt już nawet nie będzie słyszał o współczesnych jego olbrzymach. Cała populacja zwierzęca odrodzi się właściwie zaledwie z kilku najmniej interesują­cych współczesnych gatunków: drobnych zwierząt owadożemych, torbaczy, a przede wszystkim gryzoni. Ale jakaż rozwinąć się może z tego zaskakująca rozmaitość form?!

Tylko w odciętej Lemurii pozostaną mało zmienione potomki współczesnych antylop; stepy i sawanny całego pozostałego świata opanują bez reszty różno­rakie przekształcenia obecnych królików, które — z tego względu — Dixon nazwał króloidami (od gr. eidos — postać, kształt), czyli „zwierzętami królikopo- dobnymi”. Ale jakie tam one są „królikopodobne”, skoro — jak to pisze sam autor — nie tylko zajmą one niszę ekologiczną antylop i zebr, ale i — w związku z tym — będą musiały się do nich odpowiednio upodobnić? Tak więc z królików zostanie tylko głowa z długimi uszami. Całe dało królików rozrośnie się do wielkości zebr, na nogach wyrosną kopyta, długa szyja zaś upodobni je do współczesnych lam.

Bliskie krewniaki królików, bobry, poszerzą swój rybi ogon, a w końcu doprowadzą do jego zrośnięcia z tylnymi łapami, co pozwoli im uzyskać niezwykłą ruchliwość w wodzie. Małpy staną się autentycznymi drapieżnikami, przy czym część z nich przystosuje się do polowań w wodzie, inne zaś zajmą niszę ekologiczną współczesnych hien i szakali. Najdziwniejszym jednak stworzonym przez Dixona zwierzęciem lądowym będzie zamieszkująca prerie Ameryki Połud­niowej wakka. Zwierzę to pochodzące od któregoś ze współczesnych drapież­ników utraci stopniowo nie tylko apetyt na mięso, ale w dodatku... przednie kończyny i stanę się najszybszym (podobnym zresztą do strusia) trawożemym biegaczem świata ssaków.

Mimo, iż autor tej niezwykłej książki zakłada połączenie się Australii z innymi lądami — przewiduje jednak dla niej pewną odrębną specyfikę zwierzęcą. I tak tu właśnie potomkowie współczesnych australijskich kangurów rozwiną się i zdobę­dą dodatkową osobliwość: słoniową trąbę. Sympatyczny współczesny „pluszowy misiek” koala wyrosnąć ma w jedno z największych zwierząt świata, gigantoalę. Natomiast potomkowie naszych obecnych piżmaków i maleńkich ryjówek mają się przekształcić w inną osobliwość tego świata przyszłości: nocnego werblistę. Zwierzę to obdarzył Dixon nie tylko długą trąbą, ale wystającymi do przodu niezwykle mocnymi siekaczami i jeszcze dodatkowo przednie jego łapy — specjal­nymi włoskami czuciowymi. Dzięki nim właśnie nocny werblista wspinając się po drzewach wyczuwać ma najmniejsze ruchy gąsieniczek pod korą, a wówczas wystarczy przegryźć ją siekaczami i za pomocą trąby wyciągnąć łup na zewnątrz.

Wynurzona z fal Oceanu Spokojnego Batawia—jak już wspomniałem — ma mieć całą faunę opartą na potomstwie po nietoperzach. Ale wcale nie oznacza to, że jest ona od wzorcowana pod jakiś jednolity strychulec. Wystarczy popatrzeć na dużego drapieżnika (nazwanego przez Dixona „nocnym skradaczem”), który nietoperze skrzydła zamienił na nogi, zaś nietoperze tylne łapy przegiął ku przodowi i przystosował do łapania zwierzyny. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej oryginalnego jak zwierzę o pysku i uszach nietoperza biegające na przednich łapach i polujące wywiniętymi do przodu łapami tylnymi?

Szczególne apogeum ewolucyjne przewiduje Dixon dla małych zwierząt owa- dożernyćh i gryzoni. Jeż za 50 milionów lat pozbędzie się niewygodnych igieł

i zamieni je na jednolity wachlarzowato składający się pancerz, który — w mome­ncie niebezpieczeństwa — może zmienić to zwierzę w całkowicie zamkniętą kostną kulę. Przysposobienie to zapewni mu możliwości dalszego rozwoju nawet w otoczeniu (również zresztą powstałych ze współczesnych zwierząt owadożer- nych) tak niebezpiecznych drapieżników jak skaczący diabeł, czy pustynny rekin.

Ale na czele całej ziemskiej fauny staną potomkowie najbardziej inteligentnych współczesnych gryzoni, szczurów. Cały świat Dixona po prostu zapchany jest różnego rodzaju drapieżnikami typu szczurogepardów, szczurowilków, szczuro- tygrysów czy szczurolwów, w pustyniach odpowiednie przekształcenia szczurów zajęły niszę ekologiczną wielbłądów, w morzach zdobyły miejsce fok. Wszędzie tylko szczury, szczury, szczury.

No dobrze, a cóż na to człowiek? Gdzież znajduje się jego miejsce w tym niezbyt sympatycznym szczurzym świecie? Nie wiecie? Ach tak, przepraszam: to moje niedopatrzenie. Angielski tytuł książki Dixona „After man” tłumaczy się na polski: PO CZŁOWIEKU. Dopiero wówczas, gdy człowiek przestanie istnieć

i ingerować w samorzutne przemiany gatunków, w pełni potrafi się ujawnić cały ciąg przewidzianej przez niego ewolucji. Czyżby więc dotychczas obserwowany przez nas jej trend polegający na coraz większym rozwoju mózgu miał się nagle urwać? Może więc po człowieku pojawiają się przynajmniej jakieś inne istoty rozumne? „Nie sądzę, by natura popełniła drugi raz ten sam błąd”

Dixon odpowiada jednak bezwzględnie.

Korzystajmy tedy z życia szybko i intensywnie, bowiem kto wie, czy (nasz) świat potrwa jeszcze... kilkadziesiąt milionów lat...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 2.Przyczyny wielkich odkryć, Marek B
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 12.Gospodarka i społeczeństwo, Marek
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, II F.Renesans i reformacja w Polsce,
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 4.Skutki Odkryć, Marek Biesiada
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 5.Renesans w Europie, Marek Biesiada
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 9.Reformacja w Polsce, Marek Biesiad
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 2.Przyczyny wielkich odkryć(2), Mare
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 6.Złoty wieku kultury polskiej, Mare
hist ros XII Epoka wielkich reform
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 3.Wielkie odkrycia, Marek Biesiada
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 10.Demokracja szlachecka, Marek Bies
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,

więcej podobnych podstron