27 Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 1 Sebastian Miernicki

PS-27 SEBASTIAN MIERNICKI







PAN SAMOCHODZIK


I...


SKARB GENERAŁA SAMSONOWA




TOM I








OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA



WSTĘP


Młody oficer rosyjskiej armii w mundurze ze znakami artylerii stanął przed obliczem łysego, grubego pułkownika.

- Słyszałem, że mocno wierzycie w Boga - powiedział pułkownik.

- Tak jest - odpowiedział porucznik.

- To przysięgnijcie na Boga i wierność carowi, że dochowacie tajemnicy.

- Przysięgam.

- Doskonale. Podejdźcie tu.

Pułkownik wskazał stół. Znajdowali się w plebanii, byli sami w pokoju należącym do proboszcza. Na blacie leżała mapa południowych terenów Prus Wschodnich.

- Tu spotkacie się z dwoma kozakami - pułkownik pokazał palcem miejsce nad jeziorem. - Wasze hasło: “Piotrogród”, a ich odzew: “Moskwa”. Powinni mieć ze sobą dwie niewielkie skrzynki. Zakopiecie je w dowolnym miejscu, dobrze zamaskujecie i wycofacie się na południe. Macie unikać naszych i niemieckich wojsk. Po naszej stronie granicy zameldujecie się w sztabie. Tam was znajdę. Jasne?

- Tak jest.

Porucznik artylerii wyszedł z plebanii, wsiadł na konia i wyruszył w kierunku lasu. Było późne popołudnie. Dookoła grzmiały armaty, wszędzie unosił się kurz wznoszony stopami tysięcy piechurów.

Zza drzwi wyszedł człowiek w generalskim mundurze. Był wysoki i miał brodę. Źle się czuł, miał kłopoty z sercem.

- Można mu ufać? - zapytał generał.

- Tak - rzekł pułkownik. - Podjąłem dodatkowe środki bezpieczeństwa. Gdy tylko podadzą mi dokładne współrzędne miejsca, gdzie zakopali skrzynie - zostaną wysłani na Kaukaz. Tam łatwo o żołnierską śmierć.

Po wyjściu generała pułkownik spojrzał pod stół, gdzie leżała spora skrzynka. Butem uniósł jej wieko. Leżało tam kilkanaście woreczków. Jeden z nich był nie do końcu zawiązany i ze środka błyszczały złote monety.

- Najlepiej ufać tylko sobie - mruknął pułkownik.

Po godzinie padł rozkaz, że cały sztab przenosi się na południe. Pułkownik ukrył pod mundurem sakiewki i dołączył do reszty oficerów. Doskonałe zapamiętał mapę okolicy i wiedział, którędy uciekać.

Siedmiu wysokich rangą oficerów jechało w eskorcie szwadronu kozaków. Właśnie wyjechali z lasu i zdążali w stronę widocznej z daleka wsi. Nagle z poboczy zaczęły strzelać karabiny maszynowe. Ochrona podjęła rozpaczliwą próbę zdobycia pozycji wroga. Szeregi kozaków ginęły w huraganowym ogniu karabinów niemieckich.

Oficerowie osłaniając generała wycofali się do lasu. W tym czasie pułkownik porzucił swego konia i na piechotę kierował się na południe, co chwila patrząc na kompas. W marszu trochę przeszkadzały mu woreczki ukryte pod mundurem.


ROZDZIAŁ PIERWSZY


KAJAKOWA WYPRAWA ŁYNĄ * GDZIE JEST JACEK? * U ŹRÓDEŁ RZEKI * KTO LUBI ŻYCIE BUSZMENA? * NIESPODZIEWANY GOŚĆ * KRYJÓWKA HARCERZY * POSTÓJ W ZIELONOWIE * ZNALEZISKO NA STRYCHU * WZYWAM PAWŁA


Wiosła równomiernie uderzały w wodę. Kajak szybko sunął rozbijając dziobem drobne fale. Od dawna marzyłem o tej podróży. Udało mi się w długi majowy weekend wyrwać z zatłoczonej Warszawy. Paweł, gdy się z nim żegnałem, mówił, że świąteczne dni na początku maja też spędzi na łonie natury. Umówił się z Olbrzymem, dziennikarzem z Olsztyna, którego poznaliśmy w czasie odkrywania tajemnic “Walkirii”.

- Kiedy gdzieś staniemy? - pytała Zosia, moja siostrzenica.

- Nie po to wziąłem załoganta, żeby mi marudził - strofowałem ją.

Mnie też już dawała się we znaki żegluga Łyną. Wiosłowaliśmy ledwie dwie godziny, ale nasze nieprzywykłe do wysiłku mięśnie już bolały. Postanowiłem zająć dziewczynę rozmową.

- Powiedz lepiej, gdzie jest Jacek - powiedziałem.

- Razem ze swoją drużyną survivalowców ruszyli szlakiem grupy “Pomorze” - odpowiedziała.

- Możesz powiedzieć coś więcej?

- Oczywiście - szybko odpowiedziała. - Muszę jednak przestać wiosłować.

- Dobrze.

Odłożyliśmy wiosła. Byliśmy na środku niewielkiego jeziora Małe Brzeźno. Piętnaście metrów od nas na wodzie unosiło się stadko krzyżówek.

- We wrześniu 1944 roku w Polskim Samodzielnym Batalionie Specjalnym wyszkolono grupę spadochroniarzy zwiadowców o kryptonimie “Pomorze” - Zosia zaczęła opowieść. Radzieckie dowództwo 2. i 3. Frontu Białoruskiego przygotowując ofensywę w Prusach Wschodnich nie miało żadnych danych wywiadowczych na temat sześciusettysięcznej niemieckiej Armii “Środek”. Grupa polskich spadochroniarzy wysłana do Prus jako pierwsza jednostka aliancka weszła do najpilniej strzeżonego obiektu Trzeciej Rzeszy, do kwatery Hitlera.

- To ciekawe. Mów dalej.

Dziewczyna rozsiadła się wygodnie. Odchyliłem się lekko do tyłu. Patrzyłem na lasy na brzegu i słuchałem opowieści brzmiącej w tle.

- Prusy Wschodnie, czyli Ostwall, wał wschodni, stanowiły ogromny kompleks obronny złożony z kilku pasów obronnych bunkrów. Umocnienia znajdowały się. w okolicach Lidzbarka Warmińskiego, Ostródy, Kętrzyna. W środku tego systemu obronnego umieszczono kwaterę Hitlera w Gierłoży. W nocy z 6 na 7 września 1944 roku dwunastu spadochroniarzy z grupy “Pomorze” wylądowało niedaleko miejscowości Konopaty koło Lidzbarka.

- Tutaj w Prusach mogła działać siatka wywiadowcza polskiego podziemia? - zapytałem z niedowierzaniem.

- No pewnie. Chłopaki i Jacek wszystko dobrze sprawdzili. Już na początku października 1944 roku komandosi przesłali do dowództwa radzieckiego informacje o wojskach koncentrowanych w Mrągowie, Kętrzynie, Szczytnie, Olsztynie, Nidzicy i Giżycku oraz o umocnieniach, polach minowych, lotniskach polowych. Na początku listopada leśniczy Herman Wajder po rozmowie z krewnym, żołnierzem Wehrmachtu, przekazał im informację o silnie strzeżonym obiekcie niedaleko Kętrzyna. Natychmiast z dowództwa przyszedł rozkaz dokonania rozpoznania tego miejsca. Żołnierze ruszyli trasą przez Działdowo, Nidzicę, Szczytno, Reszel. Po kilku dniach wędrówki o zmierzchu komandosi przeszli przez pierwszą linię ochrony. Druga strefa Wilczego Szańca była chroniona dwiema liniami zasieków i polem minowym. Natknęli się tam na pojedynczego wartownika, którego obezwładnili i przesłuchali. Jeniec zeznał, że dalej nie można już iść, bo w drugiej strefie jest znacznie więcej wartowników. Komandosi zabrali wartownikowi identyfikator i chwilę obserwowali go czekając, czy nie zaalarmuje dowództwa. Niemiec dalej patrolował swój teren. Jeszcze tej samej nocy spadochroniarze zaczęli wycofywać się z rejonu Kętrzyna.

- Nie wierzę, że Niemiec nie zaalarmował swoich kolegów - wtrąciłem.

- Nie wiem. Niemcy musieli się połapać, że coś jest nie tak. W okolicach Mrągowa doszło do potyczki z niemieckim patrolem, a koło Szczytna - do kolejnej strzelaniny. Po dwóch dniach komandosi dotarli do bazy. Pod koniec listopada radzieckie samoloty zbombardowały przebadany teren, lecz już było za późno. Hitler wyjechał z Gierłoży 20 listopada 1944 roku.

- Wyjazd Hitlera nastąpił na wieść o wizycie komandosów czy w obliczu zbliżających się do Prus Wschodnich jednostek radzieckich? - dopytywałem się. - Armia Czerwona stała u wrót Prus Wschodnich od sierpnia 1944, a ofensywa ruszyła dopiero w styczniu 1945 roku.

Dziewczyna wzruszyła ramionami w geście niewiedzy.

- Swoją drogą to ciekawa inicjatywa - stwierdziłem.

- Chłopaki chcą odbyć całą trasę piechotą, nocując w lesie, tak jak tamci komandosi - powiedziała Zosia.

Znowu chwyciliśmy za wiosła.

- Wujku, co to za ptak? - szepnęła Zosia.

Odwróciłem się we wskazanym przez nią kierunku.

- Przypatrz mu się uważnie, to żuraw. To co słychać, to klengor - odgłosy z ich siedlisk.

Położyłem sobie na kolanach mapę tej okolicy.

- Gdzieś na południu powinien być wypływ z jeziora - mruknąłem.

To jedno mruknięcie brzmiało mi w uszach przez następną godzinę, gdy szukaliśmy przejścia wśród trzcin. Wreszcie udało się nam. Po trzystu metrach wiosłowania przez trzciny wypłynęliśmy na jezioro Krzyż. Było ono bliźniaczo podobne do poprzedniego. Znowu musieliśmy szukać przejścia wśród zarośli na południowo-wschodnim krańcu rozlewiska. Krętą przecinką popłynęliśmy dalej.

- Wujku, jaka tu czysta woda - powiedziała Zosia i zanurzyła dłoń. - Jaka zimna - prawie krzyknęła.

W tym miejscu rzeka raz zwężała się, raz rozszerzała. Dookoła nas były same trzęsawiska.

- Wiosłuj, bo nas ustawi w poprzek nurtu i będziesz musiała wysiadać - postraszyłem ją.

Po półgodzinie ciągłe wiosłowanie i płynięcie wśród wysokich krzewów i trzcin zaczęło być męczące i monotonne. Co jakiś czas musieliśmy wysiadać, żeby przejść przez drzewa leżące w poprzek rzeki. Niebawem dotarliśmy do rurowego przepustu na rzece.

- I co dalej? - zapytała Zosia.

- Wracamy - powiedziałem krótko.

- To po co tyle płynęliśmy?

- Chciałem płynąć sam, ale ty się uparłaś.

- Bo wujek to niby tak sobie płynie, a zawsze znajduje przygodę.

- Tym razem chciałem odpocząć i popłynąć stosunkowo czysty rzeką, jedenastą co do długości w kraju.

- Paweł to odpoczywa - mówiła Zosia ocierając pot z czoła. - Przywiózł nas i kajak i pojechał sobie do Olbrzyma na kiełbaski z grilla

- Może do nich podpłyniemy, ale teraz zawracamy. Co do przygód, to nigdy ich sama nie szukaj. One zostawiają znaki, które, jeśli masz oczy szeroko otwarte, znajdziesz na pewno.

Droga powrotna upłynęła nam w milczeniu. Minęliśmy Brzeźno Łyńskie, z którego wypłynęliśmy i ruszyliśmy na północ. Pokonaliśmy jezioro Kiermoz Mały. Było już późne popołudnie, więc zacząłem rozglądać się za dogodnym miejscem na nocleg. Widziałem, że z zachodu gnały ku nam ciężkie i czarne chmury burzowe. Sięgnąłem po mapę. Zobaczyłem, że na następnym jeziorze Kiermoz Wielki jest wyspa. Postanowiłem, że tam zatrzymamy się na noc. Już z daleka widać było wystającą, kilka metrów nad lustro wody wysepkę. Chwilę szukaliśmy dogodnego miejsca na dobicie do brzegu.

- Kto robi kolację? - rzeczowo spytała Zosia.

- Ty, ja rozbiję namiot - powiedziałem patrząc z niepokojem na czarne chmury.

Z daleka słychać było pierwsze grzmoty. Zosia chciała chyba dyskutować, ale spojrzała na niebo i zaczęła wypakowywać nasze rzeczy. Kajak wyciągnęliśmy na brzeg i przypięliśmy go łańcuszkiem do drzewa. Ja stawiałem namiot, a Zosia wyjęła kociołek i słoik z klopsikami w sosie pomidorowym.

- Z czym mamy to jeść? - zapytała.

- Z chlebem.

- Jest wczorajszy.

- Będzie ci smakował jak prosto z pieca.

- Na czym mam je ugotować? - dopytywała się wskazując klopsiki.

Wykonałem szeroki gest ręki wskazując las jako źródło opału.

Dziewczyna wstała i ruszyła w poszukiwaniu chrustu. Znosiła go pół godziny. Ja w tym czasie pościeliłem sobie w namiocie i rozsiadłem się na trawie patrząc na jej poczynania. Zosia przygotowała małe palenisko, rozpaliła ogień i do kociołka wrzuciła naszą kolację.

- Wujek lubi życie buszmena - mruczała.

- Prawdziwy buszmen nie potrzebuje takich wynalazków jak słoik klopsików, żeby się najeść - odpowiedziałem. - Wszystko oferuje mu przyroda.

- Nie mógł wujek wziąć kilku “gorących kubków” i zapakowanego dietetycznego chlebka?

Milczałem patrząc na niebo i obserwując ostatnie krzątaniny ptaków kryjących się przed nadchodzącą burza.

- No tak, wujek tak samo odżywiał się w czasie wszystkich przygód - dogryzała mi dziewczyna. - Te słoiki to talizman przywołujący niezwykłe przeżycia.

- Nie przywołasz ich, jeśli wszystko przypalisz.

- Jestem wykwalifikowaną pomocą detektywistyczna, a nie kuchtą - powiedziała podając mi talerz i pokrojone kromki chleba.

O tropik namiotu zaczęły uderzać pierwsze grube krople deszczu. Półtora metra nad słabym już ogienkiem rozwiesiłem wojskową pałatkę, a do ognia wstawiłem nieduży, stary czajnik. Po paru minutach skryci przed ulewą popijaliśmy gorącą herbatę i grzaliśmy dłonie trzymanymi kubkami.

Nagłe przed nami ktoś podniósł się z ziemi. Ów człowiek miał na sobie kompletny amerykański mundur z demobilu. Z szerokiego ronda kapelusza na ponczo ściekała woda. Zosia aż podskoczyła ze strachu.

- Cześć, Jacek. Co tu robisz? - zapytałem, gdy już zorientowałem się, kto nas odwiedził.

- Wpadłem pożyczyć soli - odpowiedział uśmiechając się od ucha do ucha.

- Skąd się tu wziąłeś? - zapytała Zosia.

- Szliśmy zgodnie z planem, ale stwierdziliśmy, że zajdziemy do Olsztynka, zobaczyć resztki pomnika ku czci bitwy pod Tannenbergiem - odpowiedział Jacek.

- O ile wiem, jego resztki zniknęły na początku lat osiemdziesiątych - wtrąciłem.

Jacek kiwnął głową.

- Zgadza się, ale słyszałem, że do dziś poszukiwacze militariów znajdują tam różne ciekawostki. Poza tym chcieliśmy też pójść zbadać poniemieckie lotnisko w Gryźlinach, skąd jak słyszałem - startowały bombowce lecące nad Warszawę. Chcieliśmy także próbować wejść do osławionego Łańskiego Imperium.

- A co to takiego? - zapytała Zosia.

- W Łańsku utworzono ośrodek wypoczynkowy dla władz Polski Ludowej - odpowiedziałem. - Krążyły o nim legendy. Teraz pewnie nie jest tak pilnie strzeżony. Proponuję, Jacku, żebyście spróbowali dotrzeć do wsi Zielonowo, gdzie mieszkał Michał Lengowski, człowiek zasłużony dla tych ziem.

Zosia i Jacek lekko skrzywili się.

- A gdzie mieszkacie? - zapytałem Jacka.

- Mamy kryjówkę na północnym krańcu wyspy. Jeśli chcecie zobaczyć, jak żyją prawdziwi komandosi, to zapraszam - powiedział Jacek

Zasznurowaliśmy namiot i poszliśmy za chłopakiem Jacek szedł jak duch, nie było go słychać. Między drzewami zobaczyliśmy już księżyc odbijający się w wodzie, a za nami ktoś nagle zaświecił latarką.

- Hasło! - krzyknął młody męski głos.

- Bławatek - szepnął Jacek.

Światło zgasło. Odwróciłem się i zobaczyłem chłopaka w mundurze z siatką maskująca, ukrywającego się wśród gałęzi. W ciągu kilku sekund był znów niewidoczny.

Jacek poprowadził nas do świerka stojącego kilka metrów od brzegu jeziora. W powietrzu czułem lekki zapach dymu, ale nigdzie nie widziałem ogniska.

- Wykorzystaliśmy dziurę po wiatrołomie - zaczął opowiadać Jacek. - Połączyliśmy nasze pałatki i środek powstałej w ten sposób płachty przywiązaliśmy linką do gałęzi. Potem pozostało już tylko obsypanie brzegów ziemią, zamaskowanie chrustem i wykopanie komina oraz wejścia.

Mówiąc te słowa odsunął na bok dwa kawałki pnia brzozy. Szybko wsunął się do środka. Weszliśmy za nim. W bazie harcerzy od razu zrobiło się ciasno. Wewnątrz palił się maleńki ogienek, nad którym buzowała woda w czajniku. Dwóch harcerzy spało zawiniętych w śpiwory. Jeden siedział koło ognia i coś majstrował przy radiostacji. Z podziwem patrzyłem na porządek panujący dookoła.

- Po co wam radio? - zapytała Zosią.

- Co wieczór nadajemy alfabetem Morse’a meldunki o naszym położeniu do centrali w Łodzi - powiedział Jacek

- To o nas też powiadomicie swoich? - dopytywała się.

- Już zameldowaliśmy o pojawieniu się na jeziorze tajemniczego kajaka z dwójka tajemniczych osobników - zażartował Jacek. - Wiedziałem o was, gdy tylko wpłynęliście na jezioro.

- Jest was tylko pięciu? - zapytałem.

- Jest jeszcze jeden, który po sprawdzeniu waszego obozowiska i zameldowaniu mi o waszym przybyciu ruszył na dalszy patrol - odpowiedział Jacek.

- Nie boisz się o niego? W taką noc sam jeden w lesie? - nie wytrzymałem. - Trochę chyba przesadzacie z tą zabawą w wojsko.

- Spokojnie - wyjaśniał Jacek. - Ludzie z naszej chorągwi są na obozie płetwonurków nad jeziorem Gim. Chcemy podejść ich obóz i zrobić im jakiegoś psikusa. Tam są też chłopaki z grupy survivalowej, którzy mają bronić obozu. Niech się wujek nie boi o Maćka. To doskonały tropiciel, od małego jeździł z ojcem na polowania.

- Skąd u was wiedza o budowie takich baz? - pytałem dalej.

- Pamięta wujek Michała? Tego komandosa z GROM-u, którego poznaliśmy w Mamerkach? Na początku kwietnia wziął nas na tydzień do Puszczy Piskiej i dał ostrą szkołę. Pięciu chłopaków z mojej ekipy odpadło. Do domu wieźli też nasze rzeczy, których nie mieliśmy już sił dalej nieść. Do końca wytrwaliśmy tylko my. Potrafimy za to wybudować sobie schronienie w lesie, zrobić wygodne posłanie, rozpalić ogień w każdych warunkach, robić zasadzki, organizować patrole.

- Zosiu, czas na nas - powiedziałem.

Jacek odprowadził nas do naszego namiotu. Do snu ukołysał nas deszcz szeleszczący wśród pierwszych wiosennych liści.


Obudził mnie cichy trzask gałązki. Wyjrzałem przez maleńkie okienko. Wśród krzaków zobaczyłem drużynę Jacka idącą w karnym szeregu w stronę wąskiego przesmyku. Szybko założyłem spodnie i kurtkę.

- Zobaczymy, komandosi, jak się tu dostaliście - mruknąłem.

Cicho rozsunąłem suwak namiotu i wyczołgałem się na zewnątrz. Uznałem, że tarzanie się po ziemi nie przystoi w moim wieku, więc dalej szedłem skulony, uważając, żeby nie trzasnęła najmniejsza nawet gałązka. Powoli doszedłem do kilkunastometrowego przesmyku pomiędzy naszą wyspą a stałym lądem. Po naszej stronie brzeg wznosił się o pięć metrów wyżej. Chłopcy mieli przeciągnięta nad wodą linę. Właśnie pierwszy harcerz kończył przejście. Posuwał się do przodu, podciągając się rękoma i pomagając sobie nogami zarzuconymi na sznur. Przyznam, że przeprawa z głową w dół, przy takiej różnicy poziomów wymagała żelaznych nerwów.

Pierwszy chłopak stanął już na drugim brzegu i zniknął w krzakach. Po trzech minutach pojawił się znowu. Dał znak ręka i reszta grupy zaczęła przeprawę. Przyglądałem się temu z zainteresowaniem. Przyroda powoli budziła się do życia. Z kłębków mgły dochodziły odgłosy budzącego się ptactwa. Nagle ktoś położył rękę na moim ramieniu. Prawie podskoczyłem.

- Jak przejdę, to wujek odwiąże linę - ni to zapytał, ni to polecił Jacek.

Jego twarz pokryta była zielono-brązowym kamuflażem. Widać było tylko oczy i błyskające bielą zęby.

- Jasne, wodzu - mruknąłem speszony, że tak łatwo dałem się podejść.

Gdy Jacek był już po drugiej stronie odwiązałem linę, a jeden z harcerzy pociągnął ją i zaczął zwijać.

Wróciłem do naszego namiotu, gdzie Zosia spała w najlepsze. Nie mogłem już zasnąć, więc usiadłem nad brzegiem i patrzyłem na wstający świt. Na nieruchomym lustrze wody widziałem kręgi zostawiane przez ryby próbujące złapać pierwsze owady lecące tuż nad wodą. Z pobliskich trzcin wypłynęła kaczka, odwróciła głowę w moją stronę i raz kwaknęła. Nagle przyśpieszyła i zniknęła w kolejnej kępce zarośli. Może przestraszyła się orła bielika, majestatycznego władcy okolicy, który szybował wysoko w poszukiwaniu zdobyczy.

Z namiotu wyszła przeciągając się Zosia.

- Kto robi śniadanie? - zadała pytanie.

- Majtek, nie powinnaś się pytać, tylko robić - odpowiedziałem.

- Nie jestem majtek.

- Wiem, jesteś wyzwoloną kobietą - przerwałem jej. - Sama wprosiłaś się na rejs, więc masz mnie słuchać.

- Dokąd dziś płyniemy?

Sięgnąłem po mapę.

- Odwiedzimy jezioro Pluszne powiedziałem. - Tyle, że w Swaderkach trzeba będzie znaleźć jakiś transport dla naszego okrętu.

Szybko zjedliśmy śniadanie i zwinęliśmy obozowisko. Popłynęliśmy w stronę wsi Kurki. Tuż przed mostem drogowym po prawej stronie znajdowało się lejkowate ujście rzeki Marózki. Skręciliśmy w tę stronę. Najbliższe godziny spędziliśmy na wiosłowaniu pod prąd i kilku przenoskach naszego kajaka przez zastawy wykonane przez rybaków. W Swaderkach poprosiliśmy leśnika jadącego honkerem, by podrzucił nas do jeziora Pluszne.

- Bardzo proszę - powiedział.

Parę minut zajęło nam przymocowanie kajaka do dachu i załadowanie bagaży do wnętrza samochodu. Pojechaliśmy asfaltową drogą do wsi Kołatek, gdzie wodowaliśmy kajak. Serdecznie podziękowaliśmy miłemu leśnikowi. Wypłynęliśmy na wody jeziora Pluszne Małe, wąskiej zatoki jeziora Pluszne.

- Wujku, możesz pokazać mapę? - zapytała Zosia. - Gdzie jesteśmy?

Wskazałem na mapie nasze położenie.

- Pluszne Małe przypomina z góry skarpetkę - zauważyła siostrzenica.

Dochodziło już południe i słońce zaczęło mocno prażyć. Płynęliśmy wzdłuż prawego brzegu, bliżej lasu, z dala od rozłożonych po drugiej stronie ośrodków wypoczynkowych i domków letniskowych. Około piętnastej dobiliśmy do brzegu w Zielonowie. Wysoko ponad brzegiem stały eleganckie domki letniskowe powstałe na bazie wykupionych starych domów warmińskich. Zostawiłem Zosię przy obozowisku i z kanistrem w dłoni ruszyłem na poszukiwanie studni. Pośrodku wsi znajdowały się staw i stara studnia. Widziałem, że przy jednej z chałup przy samym wjeździe do wsi kręcą się jacyś ludzie. Podszedłem tam.

- Cześć, wujek! - powitał mnie Jacek niosący naręcze spróchniałych desek.

Pozostali harcerze dzielnie pracowali przy rozbiórce wiekowego już dachu. Przyglądał się im młody mężczyzna stojący przy eleganckim BMW i bawiący się telefonem komórkowym.

- Skąd się tu wzięliście i co robicie? - zapytałem.

- Mamy rozkaz odebrać jutro w Olsztynku kogoś z komendy hufca - odpowiedział Jacek. - Będziemy go eskortować do obozu nad jeziorem Gim. To taka zabawa strategiczna wymyślona przez naszego komendanta. Chłopaki z obozowiska nad Gimem wiedząc naszym zadaniu i spróbują przejąć gościa po drodze. Zatrzymaliśmy się tutaj, bo chcemy zarobić na bilety autobusowe.

- Myślałem, że macie jakieś kieszonkowe. Mogę ci dać trochę.

- Nie, dziękuję. Chcemy zmylić ich czujki i pojechać z naszym VIP-em do Olsztyna, a stamtąd ruszyć na piechotę. Nie będą się spodziewać naszego podejścia od północy. Ten pan zapłaci nam za pomoc w rozbiórce dachu.

W tym czasie podszedł do nas młody mężczyzna.

- W czym problem? - zapytał.

- Chciałem nabrać wody ze studni odpowiedziałem. - Spotkałem mojego siostrzeńca. Sam pływam po okolicy kajakiem.

- Kuba jestem - przedstawił się mężczyzna.

- Tomasz - powiedziałem podając mu rękę.

- Masz sprytnego siostrzeńca - mówił Kuba. - Nie dość, że zarobią trochę grosza, to jeszcze zanocują pod dachem. Jak rozbiorą ten daszek, to mogą tu zostać na noc. Dopiero jutro przywiozę ekipę remontową.

- Chcesz tę chałupę przerobić na domek letniskowy?

- Tak, kupiłem ją okazyjnie, a trzeba inwestować w ziemię.

Zadzwonił telefon komórkowy, więc Kuba podał mi rękę na pożegnanie i odszedł do samochodu. Nabrałem wody ze studni i wróciłem na brzeg.

Na obiad zjedliśmy nieśmiertelne klopsiki z makaronem, a potem urządziliśmy sobie długą sjestę.

- Wujku! - słodką drzemkę przerwał mi krzyk Jacka.

Podniosłem się.

- Chodź szybko, coś znaleźliśmy

- Ja też chcę pójść, a nie można zostawić obozowiska - odezwała się Zosia.

- Przyślę tu któregoś z moich chłopaków - rzucił Jacek.

Poszliśmy za nim do chałupy. BMW na podwórku już nie było. Podekscytowany Jacek zaprowadził nas po trzeszczących, drewnianych schodach na strych. Nad nami było tylko niebo. Harcerze dokładnie wszystko zdjęli. Teraz stali gromadką przy dziurze w podłodze.

- Jednemu z nas noga wpadła do dziury wyjaśniał Jacek. - Gdy wyjmował stopę, zobaczył, że coś tutaj jest.

Zajrzałem do środka. Zobaczyłem jakieś szmaty i resztki niemieckich gazet.

- Masz latarkę? - zapytałem.

Jeden z harcerzy podał mi mały reflektorek. Położyłem się wciskając głowę i ramię do środka. W powietrzu unosił się kurz, który kręcił w nosie. Ręką rozgarniałem gazety. Ujrzałem niedużą, drewnianą skrzyneczkę. Ostrożnie wyjąłem ją z dziury. Zawiasy i haczyk zamykający wieko były już zardzewiałe. Otworzyłem ją i moim oczom ukazała się obita skórą oprawa. Niemiecki napis głosił: Christoph Hartknoch “Stare i nowe Prusy”. Dzieło wydano w 1684 roku.

- Czy to cenna książka? - zapytał jeden z harcerzy.

- Na rynku antykwarycznym byłaby wysoko ceniona odpowiedziałem. - Ma oryginalne oprawy z epoki, wiele ilustracji i dotyczy tych terenów. Po dokładnym zbadaniu i stwierdzeniu, czy należała do znanej osoby, jej cena mogłaby wzrosnąć.

Znowu zanurzyłem się w dziurę i wyjąłem rulon niemieckich gazet związanych sznurkiem. Potem wydobyłem słoik z przedwojennymi markami i na koniec skórzaną torbę przypominającą żołnierski chlebak. W środku była lornetka polowa i dwie złote pięciorublówki z carskimi orłami. Lornetka miała znaki niemieckiej armii, a data produkcji wskazywała na rok 1914. Odwinąłem rulon gazet i okazało się, że w środku znajduje się mapa z nagłówkiem: “Manewry XVII Korpusu Armijnego, 1908”. Obejmowała obszar od Olsztyna do Ostródy na północy i do Działdowa na południu. Na zgięciach spod przetartego papieru wystawał brezent. Ktoś na czerwono zaznaczył jakiś szlak biegnący z północy na południe. Linia urywała się w prawym dolnym rogu, gdzie pojawiały się już polskie nazwy miejscowości.

- Macie telefon? - zapytałem harcerzy. - Muszę zadzwonić po Pawła i przerwać mu wypoczynek. Musi tu przyjechać i zawieźć te skarby do Warszawy. Ja zostanę, żeby dogadać się z właścicielem chałupy.


ROZDZIAŁ DRUGI


AKTYWNY WYPOCZYNEK U OLBRZYMA * RYBKI DO BRYDŻA * GOŚCIE OLBRZYMA * WEZWANIE OD JACKA * ROSYNANTEM PRZEZ ŁAŃSKIE IMPERIUM * POLICJANCI PRZEBIERAŃCY * NA SKRÓTY PRZEZ JEZIORO * POŚCIG ZA BMW * ZE STARODRUKIEM DO WARSZAWY * CO BYŁO NA MAPIE? * ZOSIA POTRZEBUJE POMOCY


Równo ciąłem kawałki drewna. Starałem się jak mogłem, chociaż od dawna nie miałem siekiery w dłoniach. Dookoła śpiewało ptactwo zamieszkujące wyspę Olbrzyma, a wysokie sosny chyliły swe czubki pod kolejnymi podmuchami wiatru. W powietrzu unosił się zapach smażonych ryb, które rano złowiliśmy z dziennikarzem.

- Dobrze ci idzie - powiedział Olbrzym stając obok mnie.

Zza szkieł okularów patrzyły na mnie uśmiechnięte oczy. Przyjechałem do niego wczoraj, żeby wypocząć, a on od samego początku zorganizował mi tortury fizyczne. Najpierw znosiliśmy z lasu ścięte pnie kilku brzózek, które dziennikarz dostał od gajowego. Wieczorem wspominaliśmy wspólne przygody w Mamerkach i opowiadał mi o swojej wyprawie do Afryki. Dziś jeszcze przed świtem zabrał mnie na ryby; a potem zapędził do rąbania drzewa.

- Paweł, dziś wieczorem na tradycyjnego piątkowego brydża przyjdzie gajowy i sąsiad prawie zza miedzy - powiedział.

- A ten sąsiad to kto? - zapytałem.

- Taki artysta, wiejski nauczyciel, miłośnik historii tych terenów. Właśnie sprzedał chałupę po ciotce, więc dzisiaj będziemy świętować. Mam nadzieję, że umiesz grać w brydża.

- Jasne.

- Umyj się i dopilnuj ryb, a ja skończę z tymi brzózkami.

Czym prędzej pobiegłem pod prysznic. Potem zszedłem do kuchni i przewracałem na patelni wyfiletowane rybki.

Około osiemnastej na podwórko zagrody Olbrzyma wszedł gajowy.

- Marcin - powiedział podając mi dłoń.

Był niewysoki, miał krótkie, czarne wąsiki i krótkie włosy. W jego oczach widać było jakiś smutek. W domu Olbrzyma czuł się jak u siebie: natychmiast poszedł do salonu i zaczął palić w kominku.

- Trzy miesiące temu, na koniec wyjątkowo srogiej zimy, odeszła od niego żona - wyjaśnił mi na ucho Olbrzym. - Dziewczynie z miasta początkowo podobało się mieszkać na odludziu, na łonie przyrody. Jednak zima nie wytrzymała. Coraz częściej zaczęła jeździć do miasta, niby do rodziców. Tam poznała jakiegoś bogatego faceta i sam rozumiesz.

Kiwnąłem ze smutkiem głową.

- Artysta się spóźnia? - dopytywałem się.

- No co ty, ma do przejścia pięć kilometrów przez las. Jak idzie, to zawsze znajdzie coś, co go zainteresuje.

Po kwadransie pojawił się ostatni gość Olbrzyma.

- Cześć, jestem Rambo - przywitał mnie.

- To jego przezwisko - wyjaśnił Olbrzym.

Rambo ubrany był w spodnie dżinsowe, koszulę flanelową wypuszczoną na wierzch i koszulkę z napisem: “I love NY”. Miał jasne włosy spięte w kucyk i krótką, ale strasznie poplątaną brodę.

W salonie siedliśmy do stołu nakrytego zielonym suknem. Olbrzym wniósł talerz z rybami i chlebem oraz tackę z mocniejszymi trunkami. Rambo i Marcin wyjęli po talii kart. Miałem grać w parze z Rambo, więc wyszliśmy na taras, żeby ustalić strategię gry. Chwilę patrzyłem na jezioro i promienie słoneczne widoczne wśród drzew po zachodniej stronie zatoki.

- Telefon do ciebie! - krzyknął Olbrzym.

Zakląłem w duchu spodziewając się nagłego wezwania do pracy.

Podniosłem słuchawkę do ucha.

- Czuwaj! - zagrzmiało w słuchawce.

Spojrzałem na nią ostrożnie.

- Czuwaj! - również ryknąłem.

Rambo i Olbrzym zaczęli się śmiać.

- Wiadomość od druha Jacka ze specjalnej grupy wędrownej “Pomorze” - poważnym tonem mówił dziewczęcy głosik. - Natychmiast przyjechać do Zielonowa. Wujek Tomasz wzywa. Zrozumiał druh?

- Tak - powiedziałem nieco osłupiały.

Przekazałem Olbrzymowi i gościom treść rozmowy i pożegnałem się z nimi.

- Gdzie jest Zielonowo? - zapytałem.

- W bok od Gryźlin, nad jeziorem Pluszne - wyjaśnił Olbrzym.

- Ja cię poprowadzę - powiedział Marcin.

- A my tu na was poczekamy - rzekł Rambo zbliżając się do stolika z trunkami.

Wsiedliśmy z Marcinem do Rosynanta i ostro ruszyłem przez las. W szybkiej jeździe trochę przeszkadzały mi moje własne światła, ale nie chciałem przy Marcinie włączać noktowizora, żeby nie zdradzać wszystkich tajemnic samochodu. Na szczęście gajowy znał tu doskonale każdy skrawek ziemi i uprzedzał mnie, gdzie mam skręcać. Gdy już dojeżdżaliśmy do asfaltu, chciałem skręcić do Olsztyna, stamtąd pojechać drogą na Olsztynek i skręcić do Gryźlin.

- Skręć w lewo - powiedział Marcin. - Pojedziemy przez las.

Jechaliśmy krętą astaltówką w stronę Butryn.

- Teraz w prawo - nagle rzucił Marcin.

Posłusznie skręciłem. Jechaliśmy leśną, utwardzoną drogą mijając otoczone wysokim płotem młodniki. Potem droga zaczęła ostro opadać w dół. Nagle wjechaliśmy znowu na asfalt.

- Wspomnienie Łańskiego Imperium - mruknął gajowy. - Dawni notable chcieli mieć cywilizację nawet w takiej głuszy. Zresztą teraz ludzie są tacy sami. Niby idą do lasu odpocząć w ciszy, ale nie uczą dzieci, żeby nie krzyczały ile sił w gardle. Psy puszczone luzem szczekają wniebogłosy zadowolone z wolności. Wszyscy ciągną ze sobą cywilizację hałasu.

Po prawej stronie, w dole minęliśmy jeziorko.

- To Jełguń - powiedział Marcin widząc moje spojrzenie.

Przy krzyżówce skręciliśmy w prawo i jadąc ostro w dół dojechaliśmy do mostu i doliny rzeki Łyny wypływającej w tym miejscu z jeziora Ustrych. Potem znowu wspinaliśmy się. Jeszcze kawałek jechaliśmy asfaltem i gajowy kazał mi wjechać w leśną ścieżynkę. Spojrzałem na kompas - jechaliśmy prawie idealnie na zachód. Resory Rosynanta skrzypiały na wyboistej drodze, a nas czasami podrzucało do góry i uderzaliśmy głowami w dach. Jednak pędziłem wiedząc, że wezwanie pana Tomasza w tak nietypowej formie musiało być wynikiem jakiegoś ważnego wydarzenia. Po lewej stronie, między drzewami pobłyskiwała toń jeziora.

- To już Pluszne - powiedział Marcin. - Teraz pojedziemy wzdłuż brzegu.

W pędzie minęliśmy zabudowania leśniczówki Stawiguda i skręciliśmy na południe. Bolały mnie ręce od tej szalonej jazdy i trzymania wyrywającej się na boki kierownicy. Nagle wyjechaliśmy na piaszczystą łachę nad wąską zatoką.

- Hamuj! Jesteśmy na miejscu - krzyknął Marcin.

Wcisnąłem pedał. Przed maską samochodu jak spod ziemi wyrosły zamaskowane dwie postacie. Twarz jednej z nich wydała mi się znajoma.

- Wujku, szybko! - krzyknął Jacek.

- Co się stało?

Z mroku wyszedł pan Tomasz.

- Dobrze, że jesteś - przywitał mnie. - Na strychu jednej z chałup odnaleźliśmy cenny starodruk i mapę. Trzeba to natychmiast zawieźć do Warszawy.

- Pokażcie mi te cuda - poprosiłem.

Zosia podała mi skarby. W świetle reflektorów nie mogłem dokładnie obejrzeć ani książki, ani mapy.

- Po co ten pośpiech? - zapytałem.

- Chcę postawić właściciela domu przed faktem dokonanym - tłumaczył mi szef. - To młody biznesmen, który mógłby zorientować się co do wartości księgi, gdyby ja dostał do ręki. Zrobimy to trochę naginając prawo.

Patrzyłem na Pana Samochodzika mocno zdziwiony. Rad nierad wziąłem skarby do Rosynanta.

- Muszę jeszcze podrzucić Marcina do domu - powiedziałem.

- Może wujek podrzucić dwóch moich chłopaków do Gryźlin? - zapytał Jacek.

- Teraz, w nocy? - zapytałem zdumiony.

- Tak, pójdą do Olsztynka, gdzie rano muszą odebrać pewnego człowieka.

- Dobra, niech się szybko pakują.

Do Rosynanta wsiadło dwóch harcerzy. Jeden powiedział, że ma na imię Maciek, a drugi miał przezwisko Bąbel.

Ruszyliśmy w stronę Gryźlin. Jechaliśmy wyboistą drogą, gdy nagle z lasu wyłonił się policjant z lizakiem w dłoni. W krzakach stał jakiś samochód nie przypominający radiowozu.

- Dziwne - powiedziałem hamując.

Policjant poświecił mi latarką w oczy. Obok jego samochodu stał inny mężczyzna.

- Dobry wieczór! Kontrola drogowa - powiedział uprzejmym tonem.

- Chyba nie możecie tak ludzi zatrzymywać w lesie, mając nieoznakowany radiowóz - powiedziałem przez uchylone okienko.

Policjant spojrzał mi w oczy, a jego ręka wymownie spoczęła na spuście kałasznikowa zawieszonego na ramieniu. Dopiero teraz zauważyłem, że był uzbrojony.

- Mieliśmy doniesienie, że ktoś się włamał do jednej z chałup w Zielonowie - powiedział.

- To chyba jakieś nieporozumienie. - zacząłem.

- W takim razie zapraszam powiedział policjant ruchem głowy wskazując swój samochód.

Zauważyłem, że z Rosynanta nie wiem jakim cudem zniknęli harcerze. Wysiadłem i ruszyłem w stronę samochodu stojącego w mroku. Zdziwiło mnie, że policjanci jeżdżą nowiutkim BMW.

- To przebierańcy! - usłyszałem krzyk Maćka.

Policjant skierował broń w stronę, skąd dobiegał krzyk. Mężczyzna stojący przy BMW zaświecił tam latarką. Jedyne co zobaczyliśmy to las. Chłopcy przepadli jak kamień w wodę. Policjant wycelował we mnie.

- Dawaj tę książkę - syknął.

Posłusznie podszedłem do Rosynanta. Widziałem, że Marcin właśnie odkłada na miejsce telefon komórkowy i mruga do mnie. Wiedziałem, że wezwał policję, miałem nadzieję - prawdziwą. Zwlekałem jak mogłem otwierając bagażnik i skrzynkę do przewożenia cennych dzieł sztuki.

- Uciekamy! - nagle krzyknął drugi napastnik. - Policja tu jedzie!

Ten głos wydał mi się znajomy.

Fałszywy policjant wyrwał mi z rąk książkę z mapą w środku i pobiegł do BMW. W ostatniej chwili wystrzelił serię w opony Rosynanta. Błyskawicznie wsiadł za kierownicę i ostro ruszył w las. Podbiegli do nas harcerze.

- Oni jadą na Kurki! - rzucił Bąbel.

- Skąd wiesz? - zapytałem.

- Ten w kominiarce miał włączony skaner na częstotliwości radiowej policji. Z Olsztynka jadą radiowozy. Ten przebieraniec powiedział, że jedyna droga to uciekać na Kurki - zameldował Maciek.

- Można tam dojechać krótszą drogą? - spytałem Marcina.

- Nie, tylko tędy albo przez jezioro - odpowiedział ze smutkiem patrząc na przestrzelone opony.

- No to przez jezioro - podjąłem decyzję.

- My zasuwamy do Olsztynka - powiedział Maciek.

Harcerze w jednej chwili zniknęli w lesie.

Włączyłem pompowanie kół i zawróciłem do Zielonowa. Włączyłem skaner częstotliwości policyjnej. Niestety, wskutek trzasków niewiele mogłem zrozumieć. Usłyszałem jedynie, że Olsztynek już obstawiony. Marcin wziął do ręki telefon komórkowy, który nagle wyświetlił komunikat, że chwilowo nie jesteśmy w zasięgu. Strzałka prędkościomierza powoli przesuwała się w prawo. Marcin dyskretnie zapiął pasy.

Przejechałem przez wieś w dzikim pędzie i nie zatrzymując się przy obozowisku pana Tomasza wjechałem do wody. Widziałem, że szef ze zdumienia wypuścił z ręki kubek. Marcin zamknął oczy.

- Marcin! W którą stronę? - krzyknąłem do gajowego.

- W prawo - powiedział z zaciśniętymi ustami.

Skręciłem, jednocześnie dodając gazu. Tępy dziób samochodu nie nadawał się do szybkiego pływania, jednak mieliśmy bardzo dobre tempo. Włączyłem szperacze na dachu i powierzchnia wody w zimnym świetle reflektorów zamieniła się w pomarszczoną pustynię niczym lodowata powierzchnia Arktyki. Na lewym brzegu zobaczyłem światła jakichś zabudowań. Skręciłem w tamtą stronę i po chwili wyjeżdżałem na piaszczysty brzeg. Po kilkudziesięciu metrach jazdy przez łąkę wtoczyliśmy się na szutrową drogę. Skręciłem w prawo i pędziłem na złamanie karku. Tuż przed tym, jak wjechałem na asfaltową szosę, przed naszym nosem przemknęło BMW.

Dodałem gazu i zacząłem pościg. Prędkość wzrastała, a drzewa zlewały się w ścianę zieleni. Kierowca BMW jechał tak, żeby zagradzać nam drogę.

Marcin co chwila próbował dodzwonić się na policję. W końcu udało mu się.

- Cześć, Heniu! - mówił do telefonu. - Tak, to mnie napadli. Jedziemy w stronę Swaderek. Wysyłacie radiowozy? Świetnie.

Pomyślałem, że rzeczywiście dobrze, gdyż BMW miało lepsze przyśpieszenie i mogło jechać szybciej od Rosynanta o trzydzieści kilometrów na godzinę. W ciemnościach mignęła tablica z napisem: “Swaderki” i znowu pędziliśmy szosą przez las. BMW nie zostawiało miejsca do wyprzedzenia. Tuż przed Kurkami we wstecznym lusterku zobaczyłem migające światła radiowozów. Przepuściłem policjantów i teraz jechałem za nimi.

We wsi cala kolumna samochodów niemal przeskoczyła przez most na Łynie. Kierowca BMW zaczął wykonywać nerwowe ruchy, a jego samochód zataczał się z jednego pobocza na drugie. Widziałem, że odsunęły się drzwi pierwszego policyjnego volkswagena transportera. Na stopniu przyklęknął policjant z karabinem w dłoni. Wystrzelił krótka serię w powietrze i potem wycelował w BMW. Uciekające auto znowu wykonało kilka skrętów i nagle zjechało na prawo wprost do maleńkiego stawku. Trysnęła fontanna wody.

Zahamowałem. Miałem lepsze hamulce od policyjnych wozów. Byłem pierwszy na brzegu. Kierowca BMW w stroju policjanta stał po kolana w wodzie. Jego auto powoli zanurzało się w wodzie.

- Stój, policja! - na brzegu trzech stróży prawa celowało w uciekiniera.

Skoczyłem w stronę tonącego auta. Zanurzyłem się w cuchnącej obornikiem wodzie. Na tylnym fotelu zobaczyłem książkę. Z trudem otworzyłem drzwiczki i sięgnąłem po skarb.

Wyszedłem na brzeg, a Marcin podał mi koc. Natychmiast zaniosłem książkę do Rosynanta i do końca odkręciłem ogrzewanie. W tym czasie dojechał do nas dowodzący akcją policjant.

- Witaj, Heniu - przywitał się z nim Marcin. - To mój kuzyn, czwarty do naszych partyjek brydża u Olbrzyma. - wyjaśnił mi.

Uścisnąłem dłoń policjanta. Był niewysoki, miał lekki brzuszek i twarz uśmiechniętego satyra.

- Dziękuję - powiedziałem.

- Nie ma sprawy - odpowiedział. - Od dawna szukaliśmy przebierańców napadających w naszej okolicy na TIR-y. Może ten ptaszek to będzie nasz ślad.

- Było ich dwóch - zauważyłem.

- Wiem, oni najpierw pojechali w stronę Olsztynka, ale tam była nasza blokada, więc szybko uciekli. Ten drugi musiał gdzieś wysiąść. Zaraz powiadomię chłopców. Sam pan jednak rozumie, że nocą, w lesie uciekinier ma duże szanse. Czy zginęło coś cennego?

- Prawdę mówiąc nie wiem - przyznałem się. - Książkę odzyskaliśmy, nie ma mapy. Może jest ukryta w aucie.

- Jutro wydobędziemy BMW i będziemy wiedzieć zapowiedział Henio. - Czy była cenna?

- Pochodziła z 1908 roku.

- No to była stara, a więc cenna - orzekł policjant.

Pożegnaliśmy się z policjantami. Odwiozłem Marcina do domu Podjechałem do Olbrzyma, żeby przebrać się. Dziennikarz siedział sam i czytał książkę.

- A to się działo. - stwierdził patrząc na mnie.

Kiwnąłem głową i poszedłem zmienić odzież. Gdy zszedłem do niego, był zajęty oglądaniem starodruku.

- Pozwolisz, że sobie zeskanuję obrazki? - zapytał.

Spojrzałem na zegarek. Było już po północy. Czekała mnie jeszcze podróż do Warszawy, zostawienie w laboratorium książki i powrót do szefa. Kiwnąłem głową i położyłem się na kanapie, a Olbrzym zaczął skanować kolejne karty księgi. Po dwóch godzinach obudził mnie, stawiając na stoliku filiżankę mocnej kawy i talerz z kanapkami.

- Jeśli chcesz, to pojadę z tobą - powiedział. - Rosynanta zostawisz tutaj. Marcin kupi nowe opony i po powrocie wymienimy je. Weźmiemy mojego forda.

Zmęczony zgodziłem się. Po godzinie jechaliśmy już trasą E-7 do Warszawy. W wygodnym wnętrzu forda zasnąłem. W tle słyszałem spokojna muzykę zespołu “Era”.

- Gust ci się zmienił? - spytałem. - Ostatnio słuchałeś starych rock’n’rolli.

- Tylko krowa nie zmienia poglądów - odpowiedział z poważnym wyrazem twarzy. - Muzykę trzeba dostosować do potrzeb chwili. Te kawałki idealnie nadają się do podróży, kiedy suniesz ciemną drogą jak żeglarz-odkrywca, prawie na oślep.

Około czwartej rano byliśmy przed Ministerstwem Kultury i Sztuki. Swoim przybyciem zaskoczyłem stróża nocnego. Poszedłem do laboratorium i włożyłem starodruk do specjalnej gabloty utrzymującej stałą temperaturę i wilgotność. Wróciłem do Olbrzyma.

- Dlaczego zeskanowałeś sobie tę książkę? - zapytałem.

- To dzieło jest podstawą dla wszystkich miłośników historii Prus. Obrazki przydadzą mi się do artykułów.

- Może pojedziemy gdzieś na kawę zaproponowałem.

- O tej porze wszystko jeszcze śpi - zauważył Olbrzym.

- To jedźmy do mnie.

Szybko wypiliśmy u mnie kawę, zjedliśmy skromne śniadanie i jeszcze przed porannym szczytem wyjechaliśmy z Warszawy. W drodze powrotnej Olbrzym włączył kasetę z rockowymi piosenkami Billy Idola.

Przed Olsztynkiem zauważyliśmy zwiększoną liczbę radiowozów. Po drodze opowiedziałem Olbrzymowi o naszych nocnych przejściach. Potem przez Gryźliny dojechaliśmy do obozowiska szefa nad jeziorem Pluszne. Przy jego namiocie już stał radiowóz. Pan Tomasz i Henio siedzieli popijając kawę.

- Mapy nie odzyskaliśmy - zakomunikował szef.

- Szukaliśmy tego drugiego przebierańca całą noc - poinformował mnie policjant. - Zapadł się jak kamień w wodę.

- Szkoda mapy, ale pan z pewnością pamięta, co na niej było - zwróciłem się do pana Tomasza.

- Niby tak - mruknął. - Nie przyglądałem się jej dokładnie.

- Trzeba będzie gdzieś znaleźć podobną i coś się panu przypomni - zauważył Olbrzym. - Co z tym fałszywym policjantem? - zwrócił się do Henia.

Henio poprawił się i z dumą pogładził po mundurze.

- Odnieśliśmy sukces - powiedział. Ten człowiek, którego pan Tomasz poznał wczoraj jako Kubę, działał tu od dawna. Szajka przebrana za policjantów zatrzymywała TIR-y z cennym ładunkiem, na przykład elektroniką, i zabierała całe kontenery. Jednak po numerach rejestracyjnych BMW dotarliśmy do właściciela auta. Był nim przyboczny szefa jednego z warszawskich gangów. W jego domu i garażu koledzy ze stolicy odnaleźli cały magazyn skradzionych przedmiotów. Sprawa jest, jak to u nas mówią, rozwojowa i wiem, że chłopaki z warszawskiej policji teraz ostro pracują, zatrzymując kolejnych członków gangu.

Na plażę wjechał Rosynant z wymienionymi już oponami. Za jego kierownicą siedział Marcin.

- To ten leśnik, który przewiózł wczoraj nas i kajak - powiedziała Zosia.

Marcin wysiadł i oddał mi kluczyki. Serdecznie podziękowałem mu za przysługę. Policjant pożegnał się z nami i odjechał.

Wspólnie postanowiliśmy, że najpierw odwiozę pana Tomasza, Zosię i ich kajak do Kurek, skąd wyrusza dalej na spływ, a potem wrócę do Olbrzyma.

W Kurkach pan Tomasz wodował kajak i z Zosią popłynęli Łyną na Jezioro Łańskie.

Korzystaliśmy z Olbrzymem z ładnej pogody i na tarasie zajadaliśmy usmażone wczoraj rybki. Przy tej czynności zastał nas Rambo.

- Co się stało? - zapytał na wstępie.

Opowiedziałem mu całą historię, a jego mina stawała się coraz bardziej posępna.

- Ten Kuba kupił chałupę mojej ciotki - powiedział. - Bardzo mu zależało na kupnie. Ucieszył się, że na podwórku stała ogromna stodoła. Mówił coś o gospodarstwie agroturystycznym.

- Raczej chciał tam ukrywać kradzione TIR-y - zauważył Olbrzym. - Szkoda, że sam nie zbadałem tej chałupy przed sprzedażą - ciągnął Rambo. - Najgorsze, że facet zapłacił mi, a umowę mieliśmy podpisać u mojego znajomego notariusza dzisiaj. Co mam teraz robić?

- Masz kasę i dom, czego można chcieć więcej - rzekł Olbrzym oblizując palce po rybach. - Ten Kuba pewnie nieprędko wyjdzie z więzienia.

- Nie pozostaje ci nic innego jak pójść na policję - powiedziałem.

Rambo przytaknął i poszedł do swojego domu.

Następne dwa dni, przed powrotem do zatłoczonej i zakurzonej Warszawy, planowałem spędzić na leniuchowaniu. Olbrzym siadł do komputera, napisał tekst o nocnym pościgu i przesłał go pocztą elektroniczną do swojej redakcji. Potem dołączył do mnie. Właśnie dyskutowaliśmy na temat sosów do mięs, gdy zadzwonił mój telefon komórkowy.

- Czuwaj! - tym razem w słuchawce usłyszałem rześki głos jakiegoś młodzieńca. - Druh Paweł?

- Tak.

- Czytam wiadomość od druha Jacka. Mamy mapę. Dziś przyniesiemy do domu Olbrzyma. Czuwaj!

- Czekaj! - krzyknąłem. - Nie odkładaj słuchawki! Powiedz mi, jak Jacek przesyła te wiadomości.

- To druh Paweł nie wie? Grupa druha Jacka ma radiostację, nadaje meldunki do komendy hufca, a my dzwonimy. Czuwaj!

Usłyszałem trzask odkładanej słuchawki.

- Będziesz miał dziś gości - powiedziałem do Olbrzyma.

- Przyjdzie Jacek ze swoimi “komandosami” zapytał. - To świetnie, zrobię sobie o nich fajny tekst ucieszył się. Zaczął planować, co poda w czasie wieczornego ogniska.

- Powiedz, gdzie teraz może być pan Tomasz? - poprosiłem. - Trzeba go tu ściągnąć.

Olbrzym poszedł po mapę.

- Teraz powinni być gdzieś w okolicach jeziora Ustrych - powiedział patrząc na zegarek. - Przez Łańskie mogli szybko przepłynąć; myślę, że w rządowym ośrodku wypoczynkowym też nie powinni mieć problemów. Może złapiemy ich przy wypływie Łyny z Ustrychu.

Wsiedliśmy do Rosynanta i ponownie przejechałem część nocnej trasy. Na moście przy jeziorze Ustrych stał wędkarz.

- Przepływał tędy jakiś kajak? - zapytałem go.

- Jakieś pół godziny temu - odpowiedział.

Z rozpaczą patrzyłem na rzekę i ciemny bór. Nigdzie nie było widać ścieżki wzdłuż nurtu.

- Pobiegnę - powiedziałem do Olbrzyma.

- Jak chcesz, ale nic lepiej złapać ich we wsi Ruś? - zapytał.

- A jeśli zatrzymają się gdzieś po drodze na nocleg? - odpowiedziałem pytaniem.

Biegłem piętnaście minut przez prawie dziewiczy, wysokopienny sosnowo-świerkowy bór. Widziałem, że Łynę, co jakiś czas przegradzały zwalone pnie drzew lub głazowiska. Miałem nadzieję, że te przeszkody zatrzymywały pana Tomasza i już niedługo ich dogonią.

- Pomocy! - nagle usłyszałem krzyk Zosi.


ROZDZIAŁ TRZECI


WYWRÓCONY KAJAK * W NURTACH ŁYNY * KTO MIESZKAŁ W ZIELONOWIE? * OGLĄDAMY MAPĘ * CO TO JEST SKARB SAMSONOWA? * PRZECHYTRZYĆ ZŁODZIEJA * TAJEMNICZE SPOTKANIE * ODKRYCIE W JEZIORZE GIM * SKRADAMY SIĘ DO OBOZU * UDANY SZTURM


Był to krzyk mrożący krew w żyłach. Przyśpieszyłem przeskakując przez zwalone drzewa i przedzierając się przez krzaki. Za zakrętem zobaczyłem przewrócony kajak i Zosię po szyję w wodzie, trzymającą się jakiejś cienkiej gałązki. Łyna w tym miejscu przypominała górską rzekę, było mnóstwo podwodnych głazów, a prąd był bystry.

Pan Tomasz był przywalony do jednego z głazów kajakiem leżącym w poprzek nurtu. Masy wody piętrzyły się nad nim i zalewały jego głowę. Nie bacząc na nic skoczyłem do wody. Rzeka w tym miejscu była wyjątkowo głęboka. Znalazłem się pod wodą. Gdy wynurzyłem głowę, prąd natychmiast zaczął mnie znosić na głazy. Od rozbitków dzieliło mnie zaledwie kilka metrów, lecz pokonanie ich zajęło mi parę minut. Najpierw odsunąłem kajak.

- Pomóżmy Zosi! - wycharczał przez sine usta Pan Samochodzik.

Posuwaliśmy się w stronę dziewczyny pomagając sobie nawzajem. Wspólnie wypchnęliśmy Zosię na brzeg. Pięć metrów nad nami, na szczycie stromej skarpy zatrzymał się Rosynant, z którego wyskoczył Olbrzym. Rzucił nam koce i z liną na ramieniu zsunął się w dół. Okrył zmarzniętych Zosię i pana Tomasza.

- Trzeba ratować kajak! - powiedział patrząc na rzekę.

We dwóch weszliśmy do wody. Przywiązaliśmy linę do kajaka. Olbrzym stojąc na brzegu ciągnął go, a ja w wodzie popychałem.

- Co się stało? - zapytałem siadając pod drzewem. Olbrzym przezornie zostawił na brzegu kurtkę.

- Do tej pory dobrze nam szło - jęknęła Zosia.

- Ten przełom Łyny to bardzo trudny odcinek - powiedział pan Tomasz. - Czasami musieliśmy przepychać kajak pomiędzy zwalonymi drzewami albo zatrzymywać się przed podwodnymi głazami. Tutaj myśleliśmy, że rozpadem jakoś przepłyniemy. Niestety, uderzyliśmy dziobem w kamienie. Przechyliło nas, a Zosia przestraszyła się i chciała wysiadać.

- Woda tutaj taka czysta. Myślałam że jest płytko - powiedziała tłumiąc płacz.

- Reszty się domyślacie dodał szef.

- Dość gadania i rozpaczania - odezwał się Olbrzym wstając. - Musimy jechać do mnie ogrzać się. Trzeba też załatać dziób kajaka.

- Nigdy więcej do niego nie wsiądę - łkała Zosia.

- Nie mazgaj się! - prawie krzyknął pan Tomasz - Trzeba zabrać nasze rzeczy do Rosynanta.

Powoli wspinając się po skarpie znieśliśmy do samochodu plecaki, śpiwory i namiot rozbitków. Potem wyciągarką Rosynanta wciągnęliśmy do góry kajak.

W ponurych nastrojach jechaliśmy do domu Olbrzyma. Po przebraniu się w ubrania pożyczone od dziennikarza zasiedliśmy przed kominkiem w jego salonie. Nad jeziorem powiewały na wietrze nasze mokre ciuchy.

- Dlaczego nas szukałeś? - zapytał mnie pan Tomasz.

- Dziś wieczorem przyjdzie tu Jarek z naszą mapą - powiedziałem popijając herbatę z odrobiną rumu.

- Co? - szef aż podskoczył. - Skąd ją ma?

- Pewnie nam o tym opowie. Sam jestem ciekaw. Nic nie wiem. Ten chłopak porozumiewa się ze mną używając bardzo lakonicznych meldunków.

Pan Tomasz usiadł.

- Jacek zmienił się nie do poznania - powiedział

Olbrzym do wieczora zabawiał nas rozmową. Polem przygotowaliśmy nad wodą ognisko i czekaliśmy na przybycie gości. Pierwszy przyszedł do nas Rambo. Miał smutną minę. Przywitał się z panem Tomaszem i Zosią.

- Musiałem anulować transakcję z tym Kubą - powiedział na wstępie. - Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mój adwokat zaproponował jego prawnikowi, żeby uznać, że połowa tej sumy to odszkodowanie za rozebrany dach i zadośćuczynienie za odstąpienie od kupna.

- Udało ci się - odezwał się Olbrzym. - Facet ma większe problemy na głowie.

- Jutro pójdę uważnie obejrzeć dom, może są tam jeszcze jakieś skrytki - rzekł Rambo. - Może pójdziecie ze mną? - zapytał.

Kiwnęliśmy głowami, że się zgadzamy.

- Nie wiesz, skąd w twoim domu mogły znaleźć się ta książka i mapa? - spytał pan Tomasz.

- Nie mam pojęcia - odpowiedział Rambo. - Mój ojciec przyjechał w te strony już w czerwcu 1945 roku. W czasie wojny był w Armii Krajowej. Uciekając przed prześladowaniami nowej władzy skrył się tutaj. Podobno odwiedzali go oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa, ale w końcu dali mu spokój. Zielonowo było wtedy puste. Wybrał sobie chałupę z największym obejściem i zaczął pracę w lesie. Kierował pracą robotników leśnych. Zmarł piętnaście lat temu.

- A nie wiesz, kto mieszkał w tym domu przed wojną? - dopytywałem się.

- Kiedyś przyjechała jakaś wycieczka niemieckich turystów. Mówili, że mieszkał tam oficer niemieckiej kawalerii zasłużony w czasie bitwy pod Tannenbergiem w 1914 roku. Osiadł w tych stronach, bo twierdził, ze wie, gdzie jest skarb generała Samsonowa.

Coś we mnie drgnęło. Pan Tomasz uniósł brwi.

- Mapa! - nagle, równocześnie krzyknęliśmy Zosia, Olbrzym i ja.

- Spokojnie - ostudził nas szef. - Jeszcze jej nie widzieliśmy.

- Proszę bardzo - z ciemności wokół kręgu światła od ogniska wyszli Jacek i Maciek.

Jacek podał nam mapę. Pan Tomasz chwycił ją i pobiegł do domu Olbrzyma, żeby ją uważnie obejrzeć przy dobrym świetle. Ruszyliśmy za nim. Chłopcy natomiast zasiedli do ogniska i z powagą nabijali kawałki kiełbasek na kijki.

Pan Tomasz rozłożył mapę na stole w salonie Olbrzyma. Była to niemiecka sztabówka w skali 1:100 000. Widać było na niej dwie linie, czarną i czerwoną. Pierwsza biegła wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Pluszne w stronę Kurek. Druga ciągnęła się z Gryźlin na północ, zakręcała na wschód obchodząc jeziora i potem na południe, aż do wsi Przeździęk Wielki na trasie Nidzica-Wielbark.

- Powiedzcie mi, co to jest skarb generała Samsonowa? - odezwała się Zosia.

- Kasa armijna w betonowej skrzyni - wyjaśnił jej Rambo. - Około stu kilogramów złotych rubli.

- I nikt tego do tej pory nie odnalazł? - dopytywała się.

- Jeśli tak, to bardzo skrzętnie to ukrył - odpowiedział jej Olbrzym.

- Do rozmów o skarbie wrócimy jutro - powiedział pan Tomasz. - Mam pewną teorię na temat tych linii. Teraz chciałbym dowiedzieć się, jak nasi komandosi odzyskali tę mapę.

Ruszyliśmy więc w stronę ogniska, Jacek i Maciek właśnie oblizywali palce z tłuszczu i resztek musztardy.

- Dobra, kozacy, powiedzcie, skąd macie to cudo? - zwrócił się do nich Pan Samochodzik.

Oni spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się.

- Mów - Jacek trącił łokciem kolegę.

- Po tym jak pożegnaliśmy pana Pawła - zaczął opowieść Maciek - ruszyliśmy w stronę Olsztynka kierując się najpierw na niemieckie lotnisko w Gryźlinach. Zauważyliśmy, że ktoś się skrada przez las. Facet wyglądał nam znajomo, przypominał tego drugiego fałszywego policjanta. W pewnym momencie tuż przed resztkami pasa startowego ten człowiek położył się w trawie Obok siebie położył mapę. Zaczął ja oglądać przy słabym świetle latarki. Podczołgaliśmy się do niego bardzo blisko. Musiał być bardzo zajęty oględzinami, skoro nas nie zauważył. Potem Bąbel zaświecił mu naszym halogenem w oczy i krzyknął: “Stój, policja!”, a ja wykorzystałem chwilę nieuwagi tego człowieka i buchnąłem mapę. Trzeba przyznać, że gonił nas dwa kilometry. Miał kondychę - powiedział z uznaniem Maciek.

- To jest złodziejstwo - powiedział oburzony pan Tomasz.

- Przechytrzyliśmy złodzieja - odpowiedział Jacek.

- Stanowczo przesadzacie z tymi zabawami w komandosów - mruknął szef.

- Maciek, mógłbyś opisać tego człowieka? - zapytałem.

- Już dawno go o to poprosiłem - wtrącił Jacek. - Z opisu wynika, że to był Batura.

- Masz absolutną pewność? - spytał pan Tomasz.

- Nie, było ciemno. - tłumaczył Maciek.

- Trudno - rzekł szef. - Nie uda się powiązać Batury z tym Kubą.

- Wiemy za to, że zna mapę - odezwałem się. - Jeśli domyśla się, o co chodzi, to może jest o krok od skarbu Samsonowa.

- Przyjdę jutro rano - powiedział Rambo. - Przejrzę skrzynie, które wywiozłem z domu ciotki. Może znajdę coś ciekawego, a może dom w Zielonowie nadal kryje jakieś zagadki? - rzekł odchodząc w mrok.

Pan Tomasz wstał i zamyślony poszedł wzdłuż brzegu wyspy. Harcerze także chcieli się pożegnać.

- Gdzie ten wasz VIP? - zapytałem ich.

- W leśnej bazie - odpowiedzieli.

- Łobuzy z was, sami jedliście kiełbaski, a szychę z hufca karmicie korzonkami z lasu - żartował z nich Olbrzym.

Z Olbrzymem zgasiliśmy ognisko i poszliśmy spać. Widziałem, że Zosia jeszcze długo siedziała w salonie patrząc na mapę.

W nocy zachciało mi się pić. Zszedłem do kuchni i przechodziłem przez salon, gdy zobaczyłem, że kanapa, na której miał spać Pan Samochodzik, jest pusta. Wyjrzałem przez okno na podwórko. W szopie paliło się światło. Ubrałem się i poszedłem na dwór. W środku warsztaciku nad rozbitym dziobem kajaka klęczeli pan Tomasz i Olbrzym.

- Też nie możesz spać? - zapytał szef.

- Zainteresowało mnie to światło - wyjaśniłem.

- Rozmawiamy o skarbie Samsonowa - powiedział Olbrzym. - Zastanawiamy się, czy nie powinno łączyć się jego śmierci z zaginięciem armijnej kasy. Ciekawe, czemu popełnił samobójstwo dopiero dziesięć kilometrów przed granicą.

- Może uważał, że jako dowódca armii powinien wyprowadzić ją z okrążenia? - zasugerowałem.

- Dobra, dziób musi do jutra podeschnąć - odezwał się Pan Samochodzik wstając i otrzepując ręce.

- Chce pan nim jeszcze gdzieś płynąć? - zapytałem z niedowierzaniem.

- Tak, rozdzielimy nasze siły - odpowiedział tajemniczo. - Jutro wam powiem, co wymyśliłem.

Zabrzęczał telefon komórkowy Olbrzyma. Podniósł go do ucha i oddał mi.

- To do ciebie, druhu - powiedział uśmiechając się.

- Druh Paweł? - tym razem pytał męski głos. - Wyłączyłeś swój telefon, a ten podano jako drugi do kontaktów.

- Wiadomość od Jacka. Natychmiast spotkanie, punkt triangulacyjny 153,6 przed Nową Kaletką. Pilne.

- Pięknie dziękuję.

- Co Jacek wymyślił? - zapytał pan Tomasz.

- Tym razem był bardzo tajemniczy - odpowiedziałem. - Muszę zaraz jechać.

- Jechać z tobą? - jednocześnie spytali Olbrzym i szef.

- Dam sobie radę.

Poszedłem do domu ubrać się i wyjechałem na drogę z Olsztyna. Skręciłem w lewo. Pustą szosą jechałem szybko. Na mapie sprawdziłem, gdzie jest ów punkt triangulacyjny i wprowadziłem jego pozycję do samochodowego GPS-u. Po kilkunastu minutach jazdy musiałem skręcić w prawo, w las. Leśną drogą jechałem z włączonym noktowizorem. Trzydzieści metrów przed punktem spotkania zobaczyłem, że w krzakach czai się jakaś postać. Zatrzymałem więc samochód, otworzyłem boczne okienko i krzyknąłem w las.

- Może druh komandos chce, żeby go podwieźć?!

- Nie, dziękuję - dobiegło mnie z krzaków ciche mrukniecie.

Pojechałem dalej, Po chwili zatrzymałem samochód między drzewami i czekałem.

- Cześć! - z mroku wyszedł Jacek w pełnym rynsztunku.

Wysiadłem z Rosynanta.

- Co się stało? - zapytałem. - Po co ta konspiracja?

- Mówiłem wujkowi, że drużyna przeciwna czuwa i chce przejąć naszego VIP-a - powiedział z wyrzutem Jacek.

- Powiedz lepiej, co się stało?

- Jeden z moich ludzi w czasie zwiadu podsłuchał, ze płetwonurkowie z naszego hufca widzieli pod wodą w jeziorze Gim zaprzęg konny od artylerii polowej i znaleźli amunicję do rosyjskich karabinów.

- Może z drugiej wojny światowej - zasugerowałem. - Przecież przez Nową Kaletkę przechodziła część jednostek radzieckich szturmujących Olsztyn w styczniu 1945 roku.

- A myśli wujek, że żołnierze radzieccy korzystaliby wtedy z nabojów wyprodukowanych w 1913 roku? - retorycznie zapytał Jacek.

Przyznałem mu rację.

- Proponuję, żeby wujek poszedł z nami - kontynuował Jacek. - Dziś wchodzimy do obozu. Jeśli nam się uda, to komendant zrobi wszystkim nocny apel. Wtedy będzie można odpytać nurków. Opowiedzą wszystko, a będą woleli rozmawiać, niż stać na dworze.

Spojrzałem na zegarek. Była pierwsza w nocy - za późno, żeby kłaść się spać i porządnie wyspać. Przyznam, że byłem ciekaw, z jakiej metody skorzystają komandosi Jacka, aby wejść ze swoim VIP-em do obozu.

- Zgoda - powiedziałem.

Jacek i harcerz, który stał na warcie wsiedli do Rosynanta i położyli się tak, żeby ich nie było widać.

- Wystawili czujki w Nowej Kaletce - wyjaśnił Jacek. - Pojedziemy przez wieś, teren domków letniskowych i wzdłuż jeziora za obozowisko harcerzy.

Zrobiłem, jak kazał. Rzeczywiście co jakiś czas widziałem dwu- i trzyosobowe patrole harcerzy w takich mundurach, jakie mieli chłopcy Jacka. Na kolonii domków letniskowych na wschodnim krańcu jeziora Gim Jacek kazał mi się zatrzymać. Wysiedliśmy i zamknąłem Rosynanta. Poszliśmy w las nad oczko wodne o pięćdziesięciometrowej średnicy. Po drodze natknęliśmy się na czujkę grupy Jacka i po chwili już siedzieliśmy pod pałatkami rozwieszonymi między drzewami.

- Andrzej - przedstawił się VIP z komendy hufca.

Był niewysoki i szczupły. Miał szpakowate włosy i wąsik. Nosił okulary.

- Jak się panu podoba wśród komandosów? - zagadnąłem go.

- Świetnie - odpowiedział. - Mam chyba za duży plecak na takie wyprawy. Chłopcy nieźle przegonili mnie przez lasy.

- Mój wujek służył w “czerwonych beretach” - powiedział o mnie z dumą Jacek.

Andrzej z uznaniem pokiwał głową. Wyjaśniłem mu, co mnie sprowadziło do obozowiska Jacka.

- Kiedyś czytałem o tym skarbie, ale nie wierzę, że gdzieś jeszcze można coś znaleźć - stwierdził. - Ludzka dociekliwość musi zawsze doprowadzić do odnalezienia skarbów, a znalazca wcale się tym nie chwali.

- I tak bywa - przyznałem.

Chłopcy Jacka w tym czasie malowali twarze specjalnymi szminkami i sprawdzali, czy żadna część oporządzenia nie brzęczy przy podskokach. Moją i Andrzeja twarze także pokryli kamuflażem. VIP-owi nawet zamalowali siwe włosy. Po pięciu minutach zatarli wszystkie ślady po bazie.

- Pójdziemy gęsiego - dyrygował Jacek. - Maciek i Bąbel na szpicy, potem ja i wujek. Dwóch ubezpiecza VIP-a, a jeden pilnuje tyłów.

- Tak jest - chórem odpowiedzieli harcerze.

Najpierw szliśmy ścieżką. Zatrzymywaliśmy się co pięć minut. Przykucaliśmy i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy lasu. Przed domkami letniskowymi skręciliśmy w las. Widziałem, że Maciek i Bąbel skradali się jak zawodowcy, według najlepszych sposobów amerykańskich rangersów. Przez las posuwali się na lekko zgiętych nogach stawiając duże i szerokie kroki. Wyglądało to może komicznie, ale pozwalało im badać nogami grunt w poszukiwaniu zdradliwych, łamiących się gałązek. Mogli też łatwo obserwować teren. W pewnej chwili zobaczyłem, że Maciek macha ręką nakazując, abyśmy położyli się. Natychmiast padliśmy. Pod Andrzejem trzasnęła gałązka.

- Co to było? - usłyszałem czyjś zaniepokojony głos.

Nad krzakami zobaczyłem główki pięcioosobowej grupy harcerzy. Leżałem metr od ścieżynki, którą szli. Ostatni postanowił wejść w las za potrzebą. Wgniotłem się w ziemię, a ten chłopak szedł prosto na mnie. Czułem, jak Jacek szybko zasypuje mi plecy ściółką i potem znika. Patrolujący harcerz zatrzymał się pół metra ode mnie. Rozpiął rozporek i zaczął siusiać. Ciepła ciecz spływała mi po plecach. W duchu kląłem pomysł ze skradaniem się. Chłopak westchnął z ulgą i pobiegł za kolegami.

- Jak się wujek wykąpie, to go przyjmiemy do ekipy - usłyszałem nad uchem chichot Jacka.

Spojrzałem na niego groźnie.

Po chwili szliśmy dalej. W okolicach kempingu jakiś niespokojny pies wyczuł nas i zaczął szczekać. Musieliśmy odskoczyć w głąb lasu. Jacek znalazł duży kawałek brzozowej kory i na ciemnej stronie rysował fosforyzującym mazakiem plan wejścia do obozu.

- Maciek i Gustlik - wskazał na wysokiego chłopaka - ściągniecie patrol do toalety. Potem ich załatwicie i sami pójdziecie trasą patrolu.

- Co to znaczy “załatwicie”? - zapytaliśmy jednocześnie ja i Andrzej .

- Indianie od zabicia przeciwnika bardziej cenili dotknięcie go specjalną maczugą - wyjaśniał Jacek. - My i oni mamy takie kijki, ich dotknięcie oznacza “załatwienie”. I kiedy ruszycie trasą patrolu, odwrócicie uwagę jedne go z wartowników. My w tym czasie wejdziemy pomiędzy namioty, a Bąbel odpali petardę.

Wszyscy harcerze skinęli głowami. Maciek z Gustlikiem przedzierali się w stronę toalet. Chwilę obserwowali trasę dwuosobowego patrolu. Potem zaczęli się skradać. W pewnej chwili w sanitariacie zapaliło się światło.

- Już są w środku - szepnął Jacek.

Patrol natychmiast ruszył w stronę światła. Dwóch harcerzy weszło do środka. Po minucie wyszli stamtąd gasząc żarówki Maciek z Gustlikiem. Ruszyli trasą patrolu. Przechodząc koło wartownika stojącego najbliżej nas nagle zaświecili mu w oczy.

- Hasło! - ryknął na niego Maciek.

- Astrakan - odpowiedział przestraszony wartownik.

- Widziałeś tam w krzakach? - zapytał go Gustlik wskazując zarośla na lewo od nas.

- Nie - odpowiedział zdziwiony harcerz.

- To na co czekasz? Idź i sprawdź - rozkazał mu Maciek. - My ci poświecimy.

- Co się stało? - przybiegli dwaj sąsiedni wartownicy.

- Tam ktoś jest - mruknął Gustlik.

Cała trójka wartowników ruszyła we wskazanym kierunku.

- Przez taką dziurę w linii wart można całą armię wprowadzić - stwierdził Bąbel.

- Za dobrze nam idzie - cicho powiedział Jacek. - Trzeba wejść do jednego z namiotów, załatwić wszystkich we śnie i chwilę odczekać.

Szybko poczołgaliśmy się do najbliższego namiotu. Chłopcy dotknęli pałkami wszystkich śpiących. Na zewnątrz słyszałem, że Maciek i Gustlik pożegnali się z wartownikami i poszli dalej. Po dziesięciu minutach weszli do naszego namiotu.

- Musieliśmy zdjąć jednego wścibskiego, który poszedł do toalety - zameldował Maciek. - Mógł zobaczyć zlikwidowany patrol. Trzeba jednak działać szybko, bo mogą się zorientować, że kogoś brakuje.

- To atakujemy - zadecydował Jacek. - Maciek, zdejmiecie poczet sztandarowy, a ja z Andrzejem pójdę obudzić komendanta. Reszta wybiega na plac apelowy i robi raban. Wujek, będziesz dowodził grupą szturmową.

Spojrzałem na niego zdziwiony.

Maciek i Gustlik podeszli do warty przy maszcie z flagą. Szybko rozprawili się z czuwającymi. Jacek i Andrzej skradali się do namiotu komendanta obozu. Ja wyprowadziłem resztę na plac. Bąbel odpalił lont petardy. Maciek zdejmował flagę, a z namiotu szefa obozu dobiegł mnie pisk gwizdka. Z wielkim hukiem wybuchła petarda, a Maciek uniósł do góry flagę obozu i machał nią na wszystkie strony. Komandosi Jacka darli się wniebogłosy zadowoleni ze zwycięstwa. Z namiotu wyszedł zaspany i lekko przestraszony komendant.

- Nie spodziewałem się was tak szybko - mówił do Jacka. - Zwycięstwo macie pełne i wysoko punktowane,

Jacek przedstawił mnie swojemu szefowi i wyjaśnił, po co przyszedłem. W tym czasie drużynowi wyganiali z łóżek zaspanych harcerzy na nocny apel i ćwiczenia, które były karą za sromotną klęskę.

Przede mną w rządzie stanęło ośmiu harcerzy.

- To oni wczoraj nurkowali i znaleźli ten zaprzęg - powiedział Jacek.


ROZDZIAŁ CZWARTY


ROZMOWA Z NURKAMI * PO CO BYŁY MANEWRY Z VIP-EM? * PŁYNIEMY NA NURKOWANIE * GRANAT POD WODĄ * KTO CHCIAŁ NAS NASTRASZYĆ? * POLOWANIE NA TAJEMNICZEGO NURKA * SKRZYNKA Z JEZIORA * DO ORLEGO GNIAZDA


Uważnie patrzyłem na zaspane twarze nurków. Spoglądali na mnie z ciekawością.

- Możecie pokazać mi swoje znaleziska? - zapytałem.

- Oczywiście - odpowiedział najstarszy z nich.

Poszedł w stronę swojego namiotu i po chwili wrócił. Podał mi lekturowe pudełko z nabojami. Karton ledwo trzymał się w całości, ale na spodzie opakowania widać było pieczęć z dwugłowym orłem carów uraz datę: “1913”. Na mój gust były to naboje do rosyjskich karabinów marki mosin.

- Dużo tego odkryliście? - pytałem.

- Na dnie był cały zaprzęg jednego działa polowego i masa takich gadżetów - odpowiedział drużynowy nurków. - Nie mieliśmy jeszcze czasu dokładnie spenetrować całego obszaru poszukiwań.

- Gdzie on się znajduje?

- W zachodniej części jeziora są dwie zatoki, a to jest w tej większej.

- Mogę jutro z wami popłynąć na nurkowanie?

- Pewnie.

Umówiłem się z harcerzami, że przyjadę około dziewiątej rano. Pożegnałem się z Jackiem, Andrzejem i komendantem obozu. Maciek odprowadził mnie do Rosynanta i wróciłem do domu Olbrzyma.

Była czwarta rano, pora najlepszego snu. Czułem w oczach straszny piasek. Nawet nie próbowałem wracać do łóżka, tylko w ubraniu położyłem się na rozkładanych fotelach Rosynanta.


Rano nie spałem długo. Przed ósmą obudził mnie Olbrzym.

- Śniadanie - wołał pukając w szybę.

Przeciągnąłem się i ruszyłem do łazienki. Gdy zasiadałem do stołu, wszystkie oczy były zwrócone na mnie. W kuchni aż było czuć nieme pytanie. Pałaszowałem jajecznicę i milczałem jak grób.

- To opowiadaj - nie wytrzymał szef.

- Nurkowie znaleźli w jeziorze Gim resztki rosyjskiej artylerii - powiedziałem.

- Dlaczego w jeziorze? - zapytała Zosia

- Zapewne osiemdziesiąt lat temu to, co teraz jest dnem jeziora, było podmokła łąką albo bagnem - stwierdziłem.

- Z łąki wszystko by pozbierano - zauważył pan Tomasz. - Gorzej, jeśli zaprzęg utonął w bagnie. Zresztą zaraz można to sprawdzić. Masz aktualną mapę okolicy, najlepiej w tej samej skali co ta stara? - spytał Olbrzyma.

- Jasne - odpowiedział sięgając na półkę.

Podał nam nie jedną, a plik map w różnej skali. Wybraliśmy dwie: jedną w skali 1:100 000 i drugą w skali l : 25 000. Najpierw porównaliśmy dwie “setki”, starą i nową.

- W zachodniej części jeziora dawniej były dwie wąskie zatoczki, teraz ta południowa jest znacznie większa - powiedziała Zosia.

Na dokładniejszej mapie zobaczyliśmy, że kształt dna jeziora w tym miejscu odpowiada temu, co widzieliśmy na starej mapie jako ląd.

- No to jesteśmy w domu - mruknął Olbrzym. - Rosyjscy artylerzyści z jakichś powodów zjechali z głównej drogi. Najprawdopodobniej uciekali. Chcieli pojechać na skróty i wjechali w bagno.

- Paweł, jedź do nurków - rozkazał szef. - Zobaczysz, co tam jest i spotkamy się w domu ciotki Rambo, który powinien chyba już przyjść.

Wszyscy spojrzeliśmy na zegarki. Było wpół do dziewiątej.


Czym prędzej ubrałem się, powiedziałem wszystkim: “Cześć!” i wsiadłem do Rosynanta. Punkt dziewiąta zameldowałem się w obozie harcerzy. Już wszyscy ochłonęli po nocnej akcji komandosów Jacka. Teraz harcerki posyłały w ich stronę zalotne spojrzenia i widać było, że bardzo chcą poznać tych twardzieli. Drużyna, która przegrała te specyficzne podchody, snuła się po obozie ze smętnymi minami.

Zapytałem Maćka, gdzie mieszka instruktor obozu nurków.

- W tamtym namiocie - wskazał mi kierunek nożem, którym kroił chleb.

Podszedłem do charakterystycznego, półokrągłego wojskowego namiotu.

- Dzień dobry, można wejść? - zapytałem stając przed opuszczonymi połami.

- Wal śmiało - dobiegło ze środka.

U wejścia stanął Andrzej i zarzucił poły na dach.

- Szukam szefa instruktorów nurkowania - powiedziałem.

- No to znalazłeś - odpowiedział. - To ja. Siadaj. Chłopaki jeszcze szykują sprzęt. Wyruszamy za pół godziny. Może napijesz się kawy?

- Chętnie.

- Nurkowałeś kiedyś? - zapytał mnie stawiając czajnik na małej kuchence gazowej.

- Trochę, jak byłem w “czerwonych beretach” - powiedziałem skromnie.

- To i tak jesteś lepszy od tych chłopaków.

Popatrzył na mnie uważnie.

- Mam tu gdzieś piankę, która powinna być na ciebie dobra - rzekł szukając wśród ubiorów rozwieszonych na sporym stojaku. - Jacek dużo mi opowiadał o twojej pracy. Cieszę się, że będę mógł ci pomóc.

W końcu znalazł kombinezon i podał mi go. Przebrałem się w kącie namiotu.

Po kilku minutach rozmowy o mojej pracy poszliśmy w stronę przystani.

- Większość harcerzy dziś wraca do domu - wyjaśnił Andrzej widząc moje zainteresowanie krzątaniną w obozie. - Na tydzień dłużej zostają nurkowie i survivalowcy. Ci ostatni po dzisiejszej nocy chyba będą mieli bardzo ciężkie dni - dodał uśmiechając się.

- Powiedz, czemu miała służyć ta akcja z przemycaniem ciebie do obozu? - zapytałem.

- W hufcu zastanawiano się nad sensem istnienia takiej samodzielnej grupy jak ta Jacka - opowiadał. - Wreszcie ktoś z samej góry uznał, ze trzeba sprawdzić, co oni właściwie robią i jaki będzie z tego pożytek dla naszej organizacji. Muszę przyznać, ze drużyna Jacka jest świetna. Jeszcze dzisiejszej nocy z komendantem obozu napisaliśmy raport. Osobiście zaproponowałem, żeby Jacek zajął się organizowaniem większej takiej grupy. Z rozmów z jego chłopakami wynika, że połowa z nich to fenomenalni kandydaci na oficerów służb mundurowych.

Przy pomoście w kształcie litery “L” stały dwie plastykowe łodzie wiosłowe z doczepionymi silnikami oraz trzy sześcioosobowe pontony. Jeden z nich był markowym “Zodiakiem” używanym przez wszystkie najlepsze jednostki specjalne świata. Łodzie miały holować część mostu pontonowego, na którym rozłożono sprzęt.

- To nasza baza, a pontony służą do przewiezienia ludzi - wyjaśnił mi Andrzej.

Wsiedliśmy do jednej z łodzi holujących. Mały konwój wypłynął na jezioro. Tego niedzielnego poranka woda i niebo miały kolor stali. Na powierzchni jeziora widziałem drobne fale znaczące przejścia szkwałów. Gdy powiał wiatr, czułem na twarzy przenikliwe zimno. Dobrze, że chroniła mnie pianka. Płynęliśmy na zachód patrząc na jeszcze puste plaże letnisk i domów wypoczynkowych na północnym brzegu jeziora.

Holujące łodzie i obciążone pontony płynęły dość wolno. Nasz rejs trwał prawie godzinę. Potem harcerze zakotwiczyli przęsło mostu pontonowego.

- W bazie mogą być tylko instruktorzy i sprzęt nurkujący - rozkazał Andrzej. - Reszta niech siedzi w pontonach.

Podał mi pas balastowy, płetwy, maskę i butlę. Sprawdziłem ciśnienie i wszystkie zawory, przeczyściłem maskę. Potem upewniłem się, czy ustnik jest sprawny. Widziałem, że wszyscy, że wszyscy, czyli sześciu harcerzy i Andrzej, którzy mieli nurkować w tej turze, robili to samo. Andrzej jeszcze raz obejrzał nasze przyrządy i pierwsza dwójka zeszła do wody.

- No to chlup! - krzyknął Andrzej.

Zanurzyliśmy się pod wodę. W tym miejscu było zaledwie pięć metrów głębokości. Znaleźliśmy się w innym świecie. Nurkowanie zawsze przypominało mi swobodny lot ptaków. Jeden z harcerzy poprowadził nas do miejsca, gdzie miał znajdować się zaprzęg. Mimo że płynęliśmy przy dnie, było coraz płycej. Wokół panowały ciemności od mułu, który unosił się z dna. Światła naszych reflektorów rozcinały mrok jak promienie laserów, jednak zaledwie na odległość półtora metra.

Płynąłem jako drugi, więc przed wszystkimi zauważyłem resztki powozu. Z dna wystawały obręcze kół. Zobaczyłem też resztki zaprzęgu, jakieś sprzączki i śruby. Prowadzący harcerz z dumą pokazał mi pudełko z nabojami. Przyśpieszyłem, żeby opłynąć dużym kręgiem teren naszych podwodnych poszukiwań. Chciałem w spokoju obejrzeć wszystko, zanim reszta nurkujących rozpierzchnie się na boki i płetwami podniesie w górę kolejne warstwy mułu

Bardzo powoli zataczałem krąg. Widziałem wystające z dna kości koni, a nawet daszek oficerskiej czapki. Potem odkryłem sprzączkę paska. Gdy za nią pociągnąłem, mym oczom ukazała się skórzana torba, a właściwe jej nędzne resztki. W środku znajdowały się maleńki grzebyk, brzytwa, monokl i naboje do rewolweru. Wziąłem brzytwę i jeden pocisk. Zawróciłem do grupy.

Właśnie Andrzej sprawdzał butle jednego z harcerzy, gdy kątem oka zauważyłem, jak któryś z nurków pociąga za wystające z mułu maleńkie druciane kółeczko. Zaświeciłem w tamta stronę. Chłopak zdziwiony przyglądał się zawleczce granatu. Przed oczami stanął mi koszmarny obraz, naszych rozerwanych podwodnym wybuchem ciał, porozbijanych bębenków w uszach. Pchnąłem szybko płetwami. Znalazca zawleczki przestraszył się i zrobił ruch, jakby chciał uciec. Złapałem go i wyrwałem mu z rąk kółko. Pchnąłem go w górę, w stronę powierzchni wody. Po omacku szukałem po dnie. Muł stworzył ścianę ciemności. Moje palce trafiły na coś twardego. To był granat zaczepny o jajowatej skorupie. Wsadziłem zawleczkę na miejsce i zacząłem uciekać od grupy mając nadzieję, ze cała siła wybuchu skupi się na mnie. Płynąłem tak w oszołomieniu kilkanaście sekund i nic. “Mam szczęście” - pomyślałem. Nagle na ramieniu poczułem czyjś silny ucisk. Obróciłem się przestraszony. To był Andrzej. Z przerażeniem patrzył na granat w mojej dłoni. Pokazał mi dłonią, że wypływamy. Szybko skierowaliśmy się ku powierzchni.

- Coś ty znalazł? - krzyknął wypluwając wodę.

- Granat ćwiczebny - powiedziałem przyglądając się znalezisku.

- A, panowie saperzy? Szukacie tutaj bomb? Powinniście uprzedzić ludzi - zagrzmiał nam nad uszami czyjś głos.

W płaskodennej łódeczce siedział staruszek. Zza burty wystawały trzy ogromne wędziska.

- Dzisiaj rano nurkował tu taki jeden - kontynuował wędkarz. - Pływał i pływał. Raz zaczepił się o mój haczyk. Potem widziałem, jak na tamten brzeg wynosił małą, metalową skrzyneczkę.

To mówiąc wskazał ręką pobliski, południowy brzeg Gimu.

Upewniliśmy dziadka, że nie ma niebezpieczeństwa i podziękowaliśmy mu za informację. Z daleka widzieliśmy, jak płetwonurkowie wchodzą do pływającej bazy. Popłynęliśmy w ich stronę. Gdy już zasiedliśmy w łodzi, Andrzej usiadł tak, żeby nikt nie widział znaleziska.

- Co to za diabelstwo? - pytał zdumiony oglądając granat.

- Granat ćwiczebny, bez zapalnika i ładunku wybuchowego - wyjaśniłem. - Używany do ćwiczenia rzutów granatem.

- Po co Ruskim coś takiego?

- To nie rosyjskie, lecz nasze i współczesne.

- Jest tam tego więcej?

- Nie wiem i o to chodziło naszemu tajemniczemu nurkowi - tłumaczyłem. - Podejrzewam, że to mój przeciwnik podrzucił to cudo. Teraz na wszelki wypadek musisz wezwać saperów i skończyć nurkowanie w tym rejonie. O to mu właśnie chodzi. Chce mnie tu zatrzymać. Wiemy za to, że on coś znalazł.

- Jasny gwint, masz rację - przyznał Andrzej. - Muszę przerwać nurkowanie i wezwać specjalistów. Obiecuję, że będę nurkował z nimi i jeśli coś znajdziemy, to cię, zawiadomię, a ty możesz ścigać tego gościa. Powiedz tylko, skąd wiedział, gdzie nurkować.

- Twoi nurkowie byli bardzo gadatliwi. Przecież o ich odkryciu dowiedzieli się chłopcy Jacka, którzy byli tu na patrolu przed szturmem na obóz. Mój wróg pewnie gdzieś tu wynajmuje domek albo ma namiot. Plotki w takiej wiosce roznoszą się bardzo szybko...

Andrzej skinął głową i zamyślił

- Mam do ciebie prośbę - powiedział. - Ja tu zostanę, a ty wezwij saperów.

- Mogę potem pożyczyć “Zodiaka”?

- Jasne.

Andrzej wydał rozkazy i został z jednym instruktorem na pływającym przęśle. Nasze pontony ruszyły z pełną prędkością do obozu.

Na miejscu poszedłem do namiotu komendanta. Opowiedziałem mu całą historię.

- Pech, po prostu pech - zmartwił się. - Sam pan jednak rozumie, że nie możemy ryzykować. Jeśli tam coś jeszcze jest i wybuchnie?

- Rozumiem to doskonale - powiedziałem.

Potem zadzwoniłem do saperów, którzy obiecali przyjechać w ciągu dwóch godzin.

Zdjąłem piankę i przebrałem się w swoje ubranie. Poszedłem szukać drużyny Jacka. Miałem szczęście, bo właśnie się pakowali.

- Potrzebuję waszej pomocy - powiedziałem.

Cała szóstka stanęła na baczność.

- Rozkazuj, wodzu! - zażartował Jacek.

- Dwóch z was musi pójść do Nowej Kaletki i na letnisku poszukać samochodu z warszawską rejestracją. Może to być alfa romeo. Popytajcie też, kto we wsi wynajmuje pokoje turystom. Reszta popłynie ze mną - dyrygowałem.

- Brać cały ekwipunek? - zapytał Maciek.

- Tak, będzie wam ciężej, ale nie będę was długo zatrzymywał - odpowiedziałem.

Na przeszpiegi do wsi poszli dwaj harcerze: Bąbel i Arnie. Z pozostałą czwórką wsiadłem do pontonu. Ostro ruszyłem w stronę bazy Andrzeja. Lekko podskakiwaliśmy na falach, które obryzgiwały nas kroplami wody. Na szczęście zrobiło się cieplej i zza chmur niekiedy wychodziło słońce.

Po kilkunastu minutach byłem przy Andrzeju.

- Saperzy będą za godzinę - powiedziałem.

Dałem mu też krótkofalówkę od komendanta obozu oraz suchy prowiant przygotowany przez kucharzy.

- Czeka cię długi dzień - powiedziałem na pożegnanie.

Pomachał nam, gdy pruliśmy w stronę południowego brzegu.

Przy małym cypelku skierowałem się do brzegu. Po chwili sztywne dno pontonu zaszorowało o przybrzeżny piasek. Czapla dotąd spokojnie siedząca na resztkach pomostu wędkarskiego leniwie uniosła się w powietrze.

- Wiemy, że nurek, zapewne Batura, wylądował gdzieś w tym rejonie - mówiłem chłopakom. - Z mapy wynika, że brzeg tu jest bagnisty, a on pewnie przyjechał samochodem. Musiał więc utorować sobie ścieżkę w zaroślach. Tacy tropiciele jak wy z pewnością znajdą kilkugodzinne ślady. Maciek, ty wylądujesz tutaj i ruszysz na wschód, wzdłuż brzegu. Jeśli coś znajdziesz, zagwiżdżesz. Jacka podwiozę półtora kilometra dalej i on ruszy na zachód, spotkacie się więc przy tym małym strumyku - wskazałem im palcem na mapie.

Obaj skinęli głowami na znak, że zrozumieli.

Maciek szybko wyskoczył na brzeg. Po trzech minutach to samo zrobił Jacek. Z dwójką harcerzy podpłynąłem do strumienia. Jeden, nazywano go Luśnia, został przy pontonie, a Gustlik poszedł ze mną wzdłuż strumyka.

Nagle Gustlik, który szedł ze mną, schylił się, a potem zszedł do strumienia. Po chwili trzymał w dłoniach maleńki, zardzewiały element zawiasu.

- Leżał na wierzchu, zauważyłem go dzięki słońcu, które dobrze oświetliło piaszczyste dno potoku - powiedział.

- Myślisz, że szedł tędy? - zapytałem go.

- Jeśli tak, to nurt skutecznie zatarł wszystkie ślady. Niech pan zobaczy, że brzegi zarastają chaszcze, przez które dawno nikt nie szedł.

Z tyłu usłyszałem tupot. To biegli Jacek i Maciek.

- Nic - powiedzieli chórem.

- Idziemy dalej - zdecydowałem.

Po pięciu minutach doszliśmy do polnej drogi biegnącej prostopadle do strumyka.

- Tu stał samochód - powiedział Maciek pokazując spory kawałek wygniecionej ziemi.

- Przeszukamy teren dookoła - rzucił Jacek i zaczął krążyć w trawach po pas.

- Szeroki samochód, z niskim zawieszeniem - orzekł Maciek przyglądając się śladom opon na drodze.

- Może masz rację, o ile ktoś tędy później nie przejeżdżał - zauważyłem.

- Rozstaw kół na drodze odpowiada tym wgnieceniom trawy.

Przyjrzałem się uważnie i musiałem przyznać, że chłopak miał rację.

Naszą debatę przerwał gwizd Jacka. Machał do nas ręką. Przedarliśmy się do niego. W trawie leżała płaska metalowi skrzyneczka z wyłamanym zamkiem Brakowało jej też jednego zawiasu, który leżał obok. Rzecz jasna była pusta. W środku był tylko skrawek brezentu z naklejoną na niego mapą. Nie miało to żadnej wartości, bo widać tam było jedynie symbole zabudowań i napis cyrylicą: “Warszawa”.

- Był szybszy - skomentował Jacek.

- Nic tu już nie wymyślimy. Wracamy do pontonu - rozkazałem.

Po kilkunastu minutach wiozłem chłopaków Jacka do Nowej Kaletki. Widzieliśmy, że w miejscu naszych odkryć podwodnych już byli saperzy, którzy właśnie schodzili pod wodę. Zatrzymałem się przy pomoście we wsi. Jacek i jego harcerze wysiedli.

- Spotkamy się przy sklepie za pół godziny - powiedziałem.

Wróciłem do obozu i wsiadłem do Rosynanta. Przez las pojechałem do wsi. Jacek i Bąbel już stali przy sklepie.

- Wiemy, gdzie nocował Batura - obwieścił Jacek.

- Od jednej z kobiet dowiedzieliśmy się, że jej sąsiadka przyjęła wczoraj jakiegoś letnika - zameldował Bąbel. - Żadnego samochodu na podwórku nie ma. Maciek i chłopaki obserwują gospodarstwo.

Poszliśmy za Bąblem do wsi. “Podejrzane” gospodarstwo znajdowało się najbliżej osiedla domków letniskowych. Podwórko było puste. Widzieliśmy tylko kury grzebiące w piachu i kota leniwie idącego do szopy.

- Idę tam - powiedziałem.

Jacek spojrzał na mnie zdziwiony.

- Nie mam nic do ukrycia - stwierdziłem.

Otworzyłem żelazną furtkę i wszedłem na podwórze. Prawie natychmiast w drzwiach domu z pruskiej, czerwonej cegły stanęła kobieta koło pięćdziesiątki.

- Panowie pewnie z policji? - pytała i stwierdzała zarazem. - Teraz już takich młodych chłopaków werbujecie do szpiegowania ludzi.

- Ależ, proszę pani. - próbowałem wytłumaczyć.

- Ja swoje wiem. Znowu moja życzliwa sąsiadka doniosła, że niby przyjmuję ludzi bez meldunku. Ja mam wszystkie dokumenty w porządku. Temu, co dziś wyjechał, powiedziałam wprost, że jakiś dziwny. Po prawdzie to nawet uczciwie zapłacił.

- Wyjechał? - zapytałem zdenerwowany, że znowu Batura mi się wymyka. - Dokąd pojechał?

- Już mówię, jaz władza nie chcę zadzierać. Niech pan wejdzie, po co mamy na dworze język strzępić, żeby sąsiedzi słuchali.

Wszedłem za kobietą do domu. W środku widać było przepych. Podłogi pachniały pastą, a z kuchni dolatywały smakowite zapachy.

- Pan siada - powiedziała prowadząc mnie do salonu.

Całą jedną ścianę zajmowała ogromna kanapa. Obok stała misternie rzeźbiona etażerka. Stół i fotele już były zaledwie stylizowane na stare meble.

- Tę szafkę jeden Niemiec chciał kupić ode mnie za duże pieniądze - tłumaczyła widząc moje zainteresowanie meblami. - Mogłabym za to kupić malucha. Tę kanapę to jakiś konserwator nawet wpisał do rejestru zabytków, bo niby pochodzi z pałacu w Sztynorcie.

- Niech pani powie, jak wyglądał ten człowiek? - spytałem przybierając urzędowy ton.

Pomyślałem, że jako stróż prawa wyciągnę od niej więcej informacji.

- No, taki blondyn. - i dokładnie opisała Jerzego Baturę, szczegóły jego garderoby oraz wyposażenie, kolor i numery rejestracyjne jego samochodu.

- Kiedy tu przyjechał?

- No, wczoraj.

- Co robił?

- Pytał, czy ktoś we wsi nie znalazł przypadkiem starych rosyjskich rzeczy. U nas nikt nie lubi Rusków za masakrę, jaką urządzili tu w czerwcu 1945 roku. Wtedy mój mąż powiedział, że harcerze wyłowili z jeziora jakieś rosyjskie naboje. On, znaczy ten pan, wsiadł do samochodu i szybko gdzieś pojechał. Wrócił późnym wieczorem, a dziś rano tez gdzieś wyjechał. Godzinę temu jakiś taki mokry przyszedł, zabrał rzeczy i zapłacił za spanie.

- Nie wie pani, dokąd pojechał?

- Pytał, czy wiem, która wieś po niemiecku nazywała się Adlershorst. Znam trochę niemiecki i wiem, ze to znaczy “orle gniazdo”, więc od razu pomyślałam, że Orłowo.

- Dziękują, bardzo nam pani pomogła.

- A to groźny przestępca?

- Bardzo groźny - nastraszyłem kobietę.

- Nie powie pan nikomu? - zapytała mnie tajemniczo.

- Oczywiście.

- Dzisiaj rano, jak wyjechał, sprzątałam w jego pokoju. Na stole zostawił jakąś mokrą książkę. Widziałam zapiski po rosyjsku. Ktoś tam pisał: “Nasza misja ma skończyć się w Adlershorst, gdzie generał ma odebrać przesyłkę”. Tyle zdążyłam przeczytać, bo słyszałam jak wjeżdża na podwórko.

Te słowa zelektryzowały mnie. Wybiegłem na dwór.

- Chłopaki, dziękuję wam za pomoc - powiedziałem do harcerzy Jacka. - Idźcie do Gierłoży. Sam muszę rozprawić się z Baturą!.

- Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść - mruknął Jacek.

- Słuchajcie, komandosi, odwaliliście kawał dobrej roboty. Macie swoje zadanie do wykonania. Naprawdę przyszedł czas na pożegnanie.

Spuścili głowy. Żal mi ich było, ale nie mogłem zabrać harcerzy ze sobą. Każdego z nich serdecznie uściskałem i wsiadłem do Rosynanta.

Na monitorze pokładowego komputera wyświetliłem mapę okolicy. Szybko znalazłem Orłowo. Pojechałem przez Zgniłochę w stronę Jedwabna. Skręciłem w prawo na Jabłonkę i po dziesięciu kilometrach, na skrzyżowaniu, jeszcze raz w prawo. Po drodze zmieniłem barwę Rosynanta i jego numery rejestracyjne. Przez wieś Orłowo przejechałem bardzo wolno wypatrując alfy romeo Batury. Tak dojechałem do mostku na Łynie. Tu musiałem zawrócić. Zatrzymałem się na skraju lasu. Ukryłem w krzakach samochód i wziąłem lornetkę. Wszedłem na spory kasztan i obserwowałem okolicę. Po dwóch godzinach siedzenia zauważyłem wyjeżdżająca ze wsi alfę romeo. Szybko zszedłem z drzewa. Batura skręcił kilka metrów dalej w leśną przesiekę. Odczekałem minutę i pojechałem za nim. Widziałem świeże ślady opon jego auta. Jechałem przez las około pół godziny, żeby wyjechać na szosę niedaleko Jabłonki. Zobaczyłem, że Batura pojechał prosto w las, w stronę rezerwatu “Koniuszka II”. Ruszyłem w tym samym kierunku. Batura kierował się krętą, leśną droga na północ. Jak wynikało z mapy - do brzegów jeziora Omulew. Zwolniłem spodziewając się zasadzki. Gdy ujrzałem kraniec lasu i błyski słońca na jeziorze, zjechałem w las, pomiędzy drzewa. Dalej poszedłem pieszo.

Widziałem tylko jakieś walące się zabudowania. Skradałem się w wysokich trawach. Wokół panowała cisza. Najpierw dyskretnie zajrzałem do domu. Przez brudne okna widziałem jedynie puste pokoje, zakradłem się do szopy. Paliło się tam światło i pracował agregat prądotwórczy. Na długim stole suszyły się jakieś dokumenty. Rozejrzałem się na boki, ale zanim zobaczyłem cokolwiek, poczułem silne uderzenie w tył głowy.


ROZDZIAŁ PIĄTY


PAMIĘTNIK NIEMIECKIEGO PORUCZNIKA * ZASADZKA W NOWEJ KALETCE * LEGALNE WAGARY * POSZUKIWANIA W DOMU PUŁKOWNIKA VON BRECSKOVA * MAPA ZE ZŁOTĄ ARMADĄ * OGLĄDAMY WIĘZIENIE PAWŁA * SZTURM NA MELINĘ BANDZIORÓW


Paweł pojechał do harcerzy, a My czekaliśmy na przyjście Rambo. Wreszcie około dziesiątej zobaczyliśmy go wchodzącego na podwórko Olbrzyma. Na ramieniu miał wypchaną torbę.

- Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie - powiedział na wstępie. - Do późna czytałem te papierzyska - to mówiąc walnął ręką w torbę.

Przeszliśmy do salonu, gdzie Rambo zaczął wykładać na stolik różne książki.

- Najważniejsze jest to - rzekł wyjmując zeszyt w grubych tekturowych oprawach.

Wziąłem kajet do ręki. Na okładce ktoś starannie napisał drukowanymi literami po niemiecku: “Diariusz Thomasa Raubego, porucznika kawalerii korpusu gen. Mackensena”.

- Najciekawsze założyłem żółtą karteczką - podpowiedział Rambo.

Zacząłem głośno czytać:

- Mój pułk należał do XVII Korpusu. Od początku wojny walczyliśmy tylko raz z Rosjanami z III Korpusu. Po dwóch tygodniach przerzucono nas na północ od Olsztyna. Nasi dowódcy doskonale znali zamiary wroga. Naszym zadaniem było otoczenie sił generała Samsonowa od wschodu. W samej wielkiej bitwie nie brałem czynnego udziału. Otrzymałem od sztabu zadanie specjalne. Miałem ścigać mały konwój rosyjski, który prowadzony przez jednego z chłopów z Gryźlin przeszedł nocą na północ od naszych jezior i potem kierował się na południe. Zasadziłem się na nich we wsi Nowa Kaletka. Rozstawiłem trzy ciężkie karabiny maszynowe i strzelców. Po godzinie nadjechały drogą dwa wozy i kilkudziesięciu kozaków. Widziałem na lawecie bez działa wielką betonową skrzynię. Drugi wóz był przykryty brezentem...

- Tamtędy jechał skarb Samsonowa! - przerwała mi Zosia

- Cicho, dziewczyno - strofował ją Olbrzym.

- Czekaliśmy, aż wjadą w matnię - czytałem dalej. - Nasze karabiny maszynowe ścięły połowę kozaków. Reszta rozproszyła się po wsi. Między chałupami doszło do walki na szable, rewolwery i bagnety. Nie zważając na pojedynki naszych strzelców z Rosjanami zacząłem z jedną, naprędce zebraną drużyną ścigać powozy. Po lewej widzieliśmy tonącą w bagnie lawetę. Jeden z kaprali dobił konie rzucając tam granat. Woźnicę zastrzelił z karabinu. Nie mieliśmy czasu brać jeńców. Rosjanie mieli nad nami przewagę pięciu minut i nie mogli daleko odjechać. Pędziliśmy jednak przez wsie Gummendorf, Dembenofen i nic nie znaleźliśmy... - przerwałem. - Dalej to już jakieś wspomnienia wojenne z frontu zachodniego - powiedziałem kartkując zeszyt.

- Nigdy nie dowiedział się, że może był ostatnim żywym człowiekiem, który widział kasę Samsonowa - podpowiedział Rambo.

- Paweł znajdzie skarb - orzekła Zosia.

- Nie mów hop - odezwał się Olbrzym. - Nasz dzielny porucznik i poprzedni lokator domu cioci Rambo nic nie wspomnieli, że skrzynia tonęła w bagnie.

- Musiało się z nią stać coś dziwnego - powiedziałem. - Z pewnością była ciężka i niełatwo było ją załadować na pełny już drugi wóz. Jednocześnie konwój rozpłynął się w powietrzu.

- Pozwólcie, że wam coś wyjaśnię - wtrącił się Rambo. - Otóż ów porucznik nie był lokatorem domu w Zielonowie. Był nim jego dowódca, który wycyganił ten pamiętnik od wdowy po swoim podopiecznym. Nasz porucznik zginął w czasie wojny. Już po wojnie, pułkownik w stanie spoczynku Teodor von Brecskov kupił sobie niewielki mająteczek we wsi Zielonowo i urządzał wycieczki po okolicy. To on właśnie szukał skarbu. A miał jedną dodatkową wskazówkę.

W tej chwili Rambo wyjął ze starej niemieckiej książki pożółkła już kartkę.

- Oto wydany jeszcze w XIX wieku romans - tłumaczył Rambo. - To słabiutkie literacko dzieło było własnością pułkownikowej von Brecskov. Między dwiema stronami schowała na pamiątkę list od męża z frontu. Zachowała się tylko jedna kartka. Otóż z tych zapisków wynika, że porucznik Raube znalazł w lesie kapitana rosyjskiej kawalerii. Ów oficer bredził coś o wielkim skarbie w zamian za pomoc w przedostaniu się do Szwecji. Jednak znaleziono przy nim złoty krzyż skradziony z jednego z kościołów. Raubego, głęboko wierzącego katolika, wzburzyło to tak, że zastrzelił Rosjanina. Jak przyznał się Brecskovowi, miał potem wyrzuty sumienia.

- Czy wiadomo, gdzie do tego doszło? - zapytałem.

- Niestety nie - smutno pokręcił głową Rambo. - Nic więcej nie znalazłem. Przejrzyjcie resztę książek, może jeszcze tam coś znajdziecie. Mnie się to nie udało.

Blisko godzinę wertowaliśmy pozostałe księgi. Były to głównie podręczniki wojskowości. Rzeczywiście nic interesującego tam nie było.

- Trzeba powiadomić Pawia - powiedziałem.

Olbrzym zadzwonił pod numer telefonu komórkowego Pawła, lecz mój pracownik nie odbierał.

- Co robimy, wujku? - zapytała Zosia.

- Jedziemy do Zielonowa - zadecydowałem. - Zapakujemy także mój kajak. Zosiu, ty też pakuj swoje rzeczy. Musisz wracać jutro do szkoły.

- Wujku - jęknęła - a Jacek może się włóczyć?

- Nie jęcz. Jacek ma zwolnienie ze szkoły od komendanta hufca.

- To ty mi wystawisz z pieczątką ministerstwa. Nikt w szkole się nie przyczepi.

- Nie będę autorytetem ministerstwa popierał wagarów.

Olbrzym i Rambo patrzyli na mnie z niemą prośbą.

- Dobra - ugiąłem się pod presją. - Tylko na dwa dni

- Dobre i to - mruknął pod nosem Olbrzym.

Wszystkie rzeczy i kajak zapakowaliśmy do dodge’a Olbrzyma.

- Po co panu kajak? - zapytał mnie Rambo.

- Mam przeczucie, że w tej wyprawie kajak mi się przydać - odpowiedziałem.

Wsiedliśmy do półtoratonowej półciężarówki i ruszyliśmy w stronę Zielonowa.

Nim wyjechaliśmy z lasu, drogę zajechał nam policyjny radiowóz.

- Dokąd jedziecie? - zapytał Henio wysiadając z auta.

- Do Zielonowa - odpowiedział Olbrzym wychylając się z szoferki.

- Szukacie kolejnych książkowych skarbów - stwierdził policjant. - To dobrze, że będziecie w okolicy. Szukam Pawła, musimy go przesłuchać w sprawie Kuby. Bez jego zeznań gagatek wyjdzie jutro na wolność.

- Dzwoniliśmy do niego, ale nie odbierał - wyjaśniłem. - Proszę go szukać u harcerzy nad jeziorem Gim.

- O, tam jest niezła historia - rzekł Henio wsiadając do radiowozu. - Ktoś znalazł w wodzie granat i poszukiwania przerwano. Wezwano pirotechników i nurków.

Zaskoczył nas tą wieścią.

- Dziwne, że Paweł nie odzywa się - mruknąłem wsiadając do dodge’a.

Przez lasy Olbrzym powiózł nas do Zielonowa. Wysiedliśmy przed chałupą ciotki Rambo.

- Ogary poszły w las - powiedział Rambo otwierając drzwi i zapraszając nas do środka.

W części pokojów stały jeszcze stare, chylące się ku ruinie meble niemieckie.

- Po czym rozpoznać skrytkę? - zapytała Zosia.

- Dawniej ludzie chowali skarby za piecem, pod progiem lub na i rogach budynków - mówił pod nosem Olbrzym.

- Pamiętajmy, że mieszkał tu człowiek wykształcony i do tego pruski oficer - odezwałem się. - Musimy wczuć się w to, jak myślał. Sądzę, że osiadł tu tylko po to, żeby szukać skarbu. Dopiero z czasem pewnie spodobała mu się okolica i został. Jeśli robił jakieś skrytki, to były one tymczasowe.

- Wiemy, że coś ukrył na strychu - zauważył Rambo. - Trzeba skupić się na dolnej części domu i piwnicy.

- Czemu chcecie zostawić strych w spokoju? - zapytała Zosia.

- Pewnie nie pakował dwóch grzybów w przysłowiowy barszcz - rzekł Rambo.

- Pomyślmy chwilę, jak zorganizować poszukiwania i czego właściwie szukamy - przerwał dyskusję Olbrzym.

- Proponuję bardzo dokładnie przeszukać wszystkie pomieszczenia - zabrałem głos. - Mamy do przeszukania trzy pokoje, kuchnię, piwnicę i ewentualnie strych. Czterem osobom nie powinno to zabrać więcej niż godzinę.

Umówiliśmy się, że wydające się podejrzanymi rejony będziemy oznaczać i potem skupimy na nich swoją uwagę.

Krążyliśmy po domu ponad godzinę i w końcu wszyscy zebraliśmy się w kuchni.

- Sądzę, że tutaj nic nie ma - powiedział Olbrzym patrząc na kuchnię. - Pułkownik chyba nic by nie chował w królestwie pani Brecskov.

- Piwnica też była jej domeną - dodał Rambo.

- W pokojach godne uwagi są tylko stara kanapa, którą dokładnie sprawdziłem, oraz obraz - stwierdziłem.

Popatrzyli na mnie zdziwieni.

- Wisi on na najgrubszej ścianie budynku - mówiłem. - Zauważyliście, co przedstawia?

Przecząco pokręcili głowami.

- Okręt znanego angielskiego korsarza Drake’a atakujący hiszpańską Złotą Armadę - ostatnie dwa słowa szczególnie podkreśliłem.

Wszyscy przeszliśmy do największego pokoju tuż za kuchnią, przy szczytowej ścianie budynku. Obraz wisiał spokojnie po tej samej stronie co piec.

- Pamiętam, że jako dziecko uwielbiałem mu się przyglądać - rzekł Rambo. - Wisiał tam od zawsze i nikt go nigdy nie ruszał.

Olbrzym zdjął obraz i postawił go na podłodze. Serca nam żywiej zabiły. Na ścianie widzieliśmy jaśniejszą plamę o rozmiarach cegły.

- No proszę - mruknął Olbrzym drapiąc się po głowie. - Zaraz skoczę po jakiś młotek.

- Czy możemy? - zapytałem Rambo, właściciela domu. - Oczywiście - odpowiedział.

Olbrzym zjawił się po minucie ze skrzynką z narzędziami.

- Jeżdżąc dodge’em trzeba mieć ze sobą cały warsztat - wyjaśnił.

Wyjął młotek i opukał jaśniejsze miejsce. Tynk odpadł i ujrzeliśmy luźno wsadzoną cegłę. Potem dziennikarz sięgnął po śrubokręt i podsadził cegłę. Wyjął ją, a naszym oczom ukazała się nieduża buteleczka. W środku był rulon papieru. Ostrożnie odkręciłem kapsel i wyjąłem papier.

- Kolejna mapa! - krzyknęła Zosia

- Ta linia to pewnie jakaś rzeka - powiedział Rambo zaglądając mi przez ramię.

- Masz rację - przyznałem. - Tutaj są zaznaczone jakieś drzewa. Wyrysowany nad nimi liść dębu zapewne oznacza, że chodzi tu o dęby. Ta strzałka i napis: “hier” wszystko wyjaśnia Pułkownik Bresckow odnalazł skarb Samsonowa.

- Gdzie jest złoto? - zapytał Olbrzym

W mojej głowie zaczęła jarzyć się niewielka iskierka. Czułem, że jestem bliski odkrycia tajemnicy. Wyszedłem na dwór i odetchnąłem świeżym powietrzem. To samo zrobił Olbrzym, lecz stał z boku i udawał, że na mnie nie patrzy.

- Mam! - krzyknąłem.

Ta myśl była jak światło błyskawicy. Na krótko rozjaśniła i ukazała w ostrych rysach pewien obraz. Wróciłem do środka.

- Słuchajcie, przypomniałem sobie - powiedziałem. - Oficjalna wersja ukrycia kasy armii Samsonowa głosi, że skrzynię zakopano w nocy z 29 na 30 sierpnia 1914 roku w głębokim dole, przy grupie potężnych dębów gdzieś w okolicy Wielbarka.

- Nasz pułkownik szukał więc dębów i je znalazł, na co wskazuje ta mapa - rzekł Olbrzym.

- O to chodzi, że jeśli ktoś znajduje skarb, to go zabiera i najwyżej chowa w inne miejsce - zwróciłem mu uwagę. - Do tej pory znaleziono tylko sztandar ze szczerozłotym krzyżem świętego Jerzego.

- Złote ruble na strychu wskazują na to, że Brecskov coś znalazł - dodał Olbrzym.

- Pytanie brzmi więc, co Brecskov zrobił ze skarbem? - podsumował naszą dyskusję Rambo.

- Myślę, że odpowiedzi trzeba szukać w najbliższej okolicy - rzekłem.

W tym momencie zadzwonił telefon komórkowy Olbrzyma.

- Tak - powiedział dziennikarz do słuchawki nieco zdziwiony. - Dzięki, to znaczy czuwaj!

- Miałeś seans informacyjny z Jackiem - stwierdziłem.

- Jacek pilnie nas wzywa na spotkanie - odrzekł. - Skoczę po mapę.

Wrócił po kilkunastu sekundach.

- Jacek chce spotkać się z nami w okolicach wsi Jabłonka - Olbrzym relacjonował rozkładając mapę. - Niedaleko punktu 149,3. Podał, że chodzi o życie Pawła.

- O matko! - jęknęła Zosia.

- Kiedy mamy tę randkę? - zapytałem.

- O siedemnastej - odpowiedział Olbrzym.

- Jacek przesadza z tą zabawą w komandosów - stwierdziłem. - Jeżeli Paweł jest w niebezpieczeństwie, to Jacek powinien wezwać policję.

- Skąd pan wie, że tego nie zrobił? - wtrącił Olbrzym. - To duży i mądry chłopak. Miejmy nadzieję, że wie, co robi.

Musieliśmy odczekać jeszcze godzinę. Ze zdenerwowania paliłem jednego papierosa za drugim. Rambo grzebał wśród desek na strychu, Zosia siedziała koło mnie i gryzła pojedynczy pukiel swoich włosów. Olbrzym oglądał znalezioną przez nas mapę.

- Zauważyliście, że Brecskov nie zaznaczył stron świata? - zapytał.

- Dla wojskowego normalnym jest, że napis na mapie biegnie z zachodu na wschód - odpowiedziałem.

- No tak, ale ten napis jakiś taki koślawy... - mruczał.

- Znalazłem coś! - powiedział Rambo, gdy go zawołaliśmy, bo czas już było jechać.

- Później, później - rzuciłem i poganiałem Olbrzyma.

Pojechaliśmy w stronę Kurek, potem Zgniłochy i skręciliśmy na drogę do Jabłonki.

- To powinno być gdzieś tu - rzekł Olbrzym zatrzymując dodge’a.

Dookoła był tylko las. Punkt siedemnasta z lasu wyszedł Jacek.

- Co ty wyprawiasz? - ze złością ryknąłem na chłopaka.

Skulił się, ale natychmiast wyprostował

Ma charakter” - pomyślałem.

- Paweł jest więziony w gospodarstwie niedaleko jeziora Omulew - powiedział. - Pojedziemy do naszej bazy.

Jezioro Omulew z lotu ptaka przypomina wykrzywioną literę “H”. Obóz harcerzy znajdował się po północnej stronie poziomej poprzeczki owego “H”. Tym razem komandosi z pałatek zrobili dwa spore namioty.

- Chodźcie za mną - rzekł Jacek i nic oglądając się poszedł w stronę brzegu jeziora.

Położyliśmy się w krzakach na nadbrzeżnej skarpie.

- Niech wujek patrzy - powiedział Jacek podając mi lornetkę.

Po drugiej stronie w odległości około stu metrów od brzegu zobaczyliśmy samotne zabudowania gospodarskie Na podwórzu stały alfa romeo i wojskowa ciężarówka star. Jacyś mężczyźni właśnie ładowali stare meble.

- Skąd wiesz, że tam jest Paweł? - zapytałem Jacka.

- Wracamy - mruknął Jacek.

Posadził nas w bazie. Byliśmy sami. Jego harcerze gdzieś zniknęli.. Jacek opowiedział nam wszystko, co się dziś wydarzyło do chwili jego rozstania się z Pawłem.

- Przyszliśmy tu, rozbiliśmy obóz i zobaczyliśmy, co się stało z Pawłem - zakończył lakonicznie.

- Zaraz, zaraz - odezwałem się. - Dlaczego przyszliście właśnie tu?

Jacek zaczął się krzywić, kręcić.

- No, wal - zachęciła go Zosia.

- W Olsztynie skserowaliśmy sobie mapę zdobytą na Baturze wyjaśniał Jacek. - Zobaczyliśmy, że Adlershorst to wcale nie obecne Orłowo. Teraz to po prostu skrzyżowanie dwóch dróg. Wiedzieliśmy, że Paweł w końcu się zorientuje i go tam spotkamy. Tutaj tylko zatrzymaliśmy się na nocleg. Przypadkiem widzieliśmy, jak skradał się do tamtej zagrody. Potem ktoś podjechał Rosynantem na podwórze i tyle.

- Skąd wiecie, że Paweł jest w niewoli? - zapytał Olbrzym.

- Wykonaliśmy dokładne rozpoznanie terenu. Paweł jest więziony w stodole.

- Trzeba wezwać policję - zadecydowałem.

- Myślę, że trzeba to zrobić w ostateczności - wtrącił się Olbrzym. - Właściciel gospodarstwa może przecież oskarżyć Pawła o włamanie, bezprawne wtargnięcie na teren jego posesji.

- Więzienie kogoś jest bezprawne - przerwałem jego wywód.

- Policja w tej sytuacji nic nie zrobi - oponował Olbrzym. - Owszem, uwolni Pawła, ale przyzna rację Baturze, który chyba właśnie tam gospodarzy. Jeżeli dobrze rozegramy uwolnienie Pawła, to może uda nam się czegoś ciekawego dowiedzieć o tamtym ptaszku. Potraktujmy rozwiązanie siłowe jako ostateczność. Pomyślmy nad podstępem.

- Zrobimy tak - odezwał się Jacek wyraźnie zadowolony z przebiegu dyskusji. - Luśnia i Arnie zostaną w bazie. Reszta moich chłopaków już jest po drugiej stronie. My dostaniemy się tam kajakiem wujka.

Blisko godzinę trwała wahadłowa przeprawa kajakiem.

- Zosia i Rambo wypłyną na jezioro i w odpowiednim momencie zapalą latarkę - dyrygował Jacek.

W tym czasie podpełzli do nas Maciek, Bąbel i Gustlik.

- Maciek, zepsujesz motorówkę cumującą przy pomoście - rozkazywał Jacek. - Gustlik, wysypiesz gwoździe na drogę. Bąbel, dokonasz sabotażu, wrzucając petardy i świece dymne do chałupy i na podwórko. Wujek, Olbrzym i ja uwolnimy Pawła. Czekamy do zmroku.

Jeszcze godzinę leżeliśmy w przybrzeżnych krzakach. Gdy zaczęło robić się ciemno, Jacek dał znak swoim chłopcom. Harcerze zaczęli się skradać.

Maciek schylony szedł wzdłuż brzegu. Przy pomoście stojącym wśród trzcin wszedł do wody i podpłynął do motorówki. Trzymając się burty niewidocznej z gospodarstwa zbliżył się do silnika. Chwilę coś przy nim robił i zniknął pod deskami przystani.

Gustlik na obrzeżu drogi położył deskę z wbitymi w nią gwoździami. Przywiązał do niej kilkumetrowy sznurek i położył się w trawie.

- Skąd mieliście gwoździe - szeptem zapytałem Jacka.

- Zdobyczne - odpowiedział uśmiechając się.

Bąbel miał najtrudniejsze zadanie. Gdy zajął dogodną pozycję, dał nam znak ręką.

Jacek poczołgał się pierwszy, za nim Olbrzym i ja. Siostrzeniec od razu nadał solidne tempo. Po stu metrach dyszałem. Po dwustu myślałem, że serce mi wyskoczy uszami.

- Ja tutaj poczekam - powiedziałem oparty o ścianę niewielkiego chlewika.

Jacek i Olbrzym skinęli głowami Dom - kryjówka Batury - stał frontem do jeziora. Chlewik, za którym ukryłem się, był po lewej stronie. Niewielka szopa na narzędzia i stodoła - po prawej. Na podwórku stał star, do którego ładowano meble. Widziałem także wnętrze furgonetki wypełnione pudłami z telewizorami. Tuż przed drzwiami chałupy parkowała alfa romeo. Wokół kręciło się kilku osiłków. Dwóch z nich było uzbrojonych w automaty kałasznikowa. Jeden patrzył na ciemne wody jeziora, a drugi na drogę do lasu. W tej chwili pożałowałem, że nie wezwaliśmy policji.

Jacek i Olbrzym wykorzystali sad rosnący pomiędzy gospodarstwem a jeziorem, żeby przedostać się w stronę stodoły.

Wtedy Bąbel odpalił petardy i świece dymne. Podwórze zasnuły gęste kłęby dymu, a z chałupy wybiegło trzech mężczyzn wyraźnie oszołomionych. Jeden z osiłków na podwórzu wskoczył do forda furgonetki, a drugi do szoferki stara. Najpierw furgon, a potem star pędem wyjechały z gospodarstwa. Wtedy Gustlik pociągnął za sznur, a ford zatrzymał się z poprzebijanymi oponami. W jego tył z ogromną siłą uderzył star. Obaj kierowcy nie przypięci pasami uderzyli głowami w kierownice i padli nieprzytomni.

Jacek rzucił kamieniem w głowę wartownika od strony jeziora. Olbrzym podbiegł do padającego mężczyzny i zabrał mu broń celując w stojących na podwórzu. Cała akcja zaczynała wymykać się spod jakiejkolwiek kontroli.

Trzej bandziorzy, którzy wybiegli z chałupy, ruszyli w stronę jeziora. Z pierwszym w bójkę wdał się Olbrzym. Obaj szarpali się trzymając za załadowany i odbezpieczony automat.

Dwaj bandyci natarli na wybiegającego na brzeg Maćka. Chłopak nie znanym mi chwytem powalił jednego z napastników. Zrobił to tak skutecznie, że przeciwnik nie ruszał się Ostatni, niższy i grubszy od kolegów, przestępca wskoczył do motorówki. Ta pod wpływem jego pędu, z odciętymi cumami natychmiast wypłynęła na jezioro. Uciekinier próbował odpalić silnik, ale bezskutecznie. Wtedy Rambo na kajaku zapalił silny reflektor.

- Stać! Policja! - krzyknął.

Przestępca nieco zdezorientowany podniósł ręce do góry.

W tym czasie Olbrzym wyrwał się z uścisku swojego przeciwnika, który teraz trzymał karabin. Myślałem, że zdesperowany mężczyzna zacznie strzelać. Jednak Olbrzym kopnął tamtego w krocze, a potem głębokim hakiem w splot słoneczny i znowu odebrał broń.

Wtedy ze stodoły wyszedł skrępowany sznurami Paweł prowadzony przez dwóch uzbrojonych ludzi. Jeden z nich trzymał lufę pistoletu przy skroni mojego pracownika.

Nagle na swoim ramieniu poczułem silny uścisk czyjejś dłoni. Po sekundzie stałem oko w oko z człowiekiem ubranym na czarno w kominiarce na głowie.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


KIM JEST KUBA? W SKRYTCE BATURY * MAM TOWARZYSZA NIEDOLI * O WŁOS OD ŚMIERCI * WKRACZA POLICJA * KTO MNIE URATOWAŁ? * POMAGAMY BATURZE * PORANNE PRZESŁUCHANIA * PAMIĘTNIK TEODOR VON BRECSKOVA


W głowie ćwierkało mi tysiąc słowików. Czułem, że wszystkie stawy ścierpły mi. Powoli otworzyłem oczy. Siedziałem przywiązany do słupa w stodole. Przy czarnym, lekko podniszczonym biurku z pięknie rzeźbionymi nogami siedział Jerzy Batura. Przy lampce oglądał jakieś pożółkłe kartki. Wyczuł, że się budzę i spojrzał w moim kierunku. W jego oczach zobaczyłem dziwny smutek.

- Bardzo mi przykro, że tak się, stało - powiedział. - Musisz tak jeszcze trochę posiedzieć. Po co za mną jechałeś? - nagle zapytał ze złością. - Wpakowałeś się tam, gdzie cię nie potrzeba. Powinieneś zająć się skarbem Samsonowa.

- Co ty gadasz? - moje gardło było suche jak wiór

Batura sięgnął po butelkę wody mineralnej i przytknął mi ją do ust. Piłem łapczywie, a woda ściekała mi po brodzie.

- Będą cię trzymać, dopóki policja nie wypuści Kuby - tłumaczył mi Batura. - To syn “Bossa”, szefa jednej z mafii na Wybrzeżu. Zajmowali się porwaniami TIR-ów. Tutaj je rozładowywali i przechowywali towar. Teraz melina jest spalona.

- Te meble to pewnie twoja zdobycz?

- Zgadłeś, lecz to nie łup, tylko uczciwie kupione od okolicznych ludzi antyki. Kuba widział, jak Pan Samochodzik z tymi harcerzami znalazł coś na strychu chałupy, którą kupił i poprosił mnie o pomoc w odzyskaniu tych rzeczy. Słusznie podejrzewał, że mogą być cenne. Trochę przeholował, a ty przyczyniłeś się do jego aresztowania. “Boss” ci tego nigdy nie zapomni. Jego ludzie czekają na przyjazd swojego szefa.

- Powiedz, co znalazłeś w jeziorze Gim? - poprosiłem.

- Parę niewiele wartych kartek z rozkazami, jedną mapę oraz pamiętnik pewnego rosyjskiego oficera. Jedyne ważne zdanie podejrzała ta wścibska gospodyni z Nowej Kaletki. To ona powiedziała ci.

- Tak.

- No właśnie. Ciekawość kobiet zawsze mnie przerażała. Otóż ten rosyjski oficer z XIII Korpusu miał konwojować skrzynię i zawieźć ją na spotkanie z Samsonowem.

- Dlaczego mi to wszystko mówisz? - przerwałem mu pytaniem. - Pewnie chcesz coś ukryć?

- Nie wierzysz mi? Sam zobacz.

Wymownie spojrzałem na krępujące mnie sznury.

Batura wstał i rozwiązał mi nogi, a potem ręce.

- Nie próbuj uciekać - powiedział. - Na zewnątrz stoją uzbrojeni ludzie.

Grzecznie usiadłem na wskazanym przez niego krześle. On zaczął mnie związywać. Gdy schylił się do nóg, kopnąłem go w ramię. Jego głowa uderzyła o biurko. Na chwilę zamroczyło go. Szybko zerwałem się z miejsca. Jednak ścierpnięte nogi odmówiły posłuszeństwa. Czułem, że nie mogę oderwać stóp od ziemi. Jakoś dotarłem do drzwi. Wyjrzałem przez szparę. Podwórko było puste. Cicho wyszedłem. Skradałem się wzdłuż ściany. Nagle w drzwiach chałupy stanął niski, łysiejący mężczyzna w obstawie dwóch rosłych osiłków o tępym wyrazie twarzy.

- Łapcie go! - usłyszałem za sobą krzyk Batury.

Ochroniarze małego natychmiast wyszarpnęli pistolety i wymierzyli we mnie. W specyficzny sposób rozumieli słowo “łapać”. Siła perswazji dwóch luf kalibru dziewięciu milimetrów była ogromna, więc grzecznie podniosłem ręce.

- Coś ty zrobił? - syknął mi do ucha Batura.

- To ten? - zapytał łysawy wskazując mnie.

- Tak - grzecznie odpowiedział Batura.

- Zwiążcie go - rozkazał tamten.

Znowu związano mnie jak barana i rzucono pod słup w stodole. Potem łysawy, do którego ochroniarze mówili per “Boss”, wezwał Baturę na zewnątrz. Słyszałem, jak się kłócili. Po chwili do mych uszu dobiegł krótki okrzyk Batury. Wrota stodoły otwarły się i gangsterzy wrzucili do środka Jerzego. Na moich oczach zaczęli go kopać i okładać pięściami.

- Dość - przerwał “Boss”. - Tego też zwiążcie i rzućcie obok tego inspektorka z ministerstwa. Obaj poczekają na wyrok.

Baturę związano silniej niż mnie i ułożono obok. Cała jego twarz obficie krwawiła. Miał rozbity nos i jeden łuk brwiowy. Bandyci zostawili nas samych.

Przysunąłem ucho do ust Batury. Słyszałem słaby oddech. Zaparłem się plecami o słup i podciągnąłem nogi. Powoli prostowałem się i podnosiłem oparty o wspornik. Gdy już byłem w pionie, drobnymi podskokami, uważając, żeby się nic przewrócić, ruszyłem do biurka, gdzie stała butla z wodą. Chwyciłem ją dłońmi związanymi na plecach. Odbyłem powrotną trasę i nad twarzą Batury delikatnie przechyliłem butelkę. Woda nieco go ocuciła. Syczał z bólu i przewracał się z boku na bok. Miał dość przytomności, żeby nie dotykać twarzą klepiska, bo mógłby nabawić się zakażenia krwi.

- Słowo daję, odbiło ci - wyjęczał.

- Czemu cię tak pobili? - zapylałem

Odwrócił twarz pokazując, że nie chce ze mną rozmawiać.

Znowu w podskokach udałem się do biurka i zacząłem czytać rosyjskie zapiski. Batura miał rację. Najciekawsze było tylko to jedno zdanie o spotkaniu w Adlershorst.

Wrota stodoły znowu otwarły się z hukiem. Do środka wpadło dwóch nie znanych mi bandziorów. Chwycili mnie i wyprowadzili na zewnątrz.

- “Boss” cię wzywa - rzekł jeden z nich. - Zacznij się modlić.

Wtedy usłyszałem na podwórzu jakieś trzaski, huk petard albo wystrzałów. Natychmiast gangster przystawił mi lufę pistoletu do skroni. Obaj wyprowadzili mnie na dwór. Widziałem na drodze dwa rozbite samochody. Po lewej, od strony jeziora, stał Olbrzym z kałasznikowem w ręku i chyba nie bardzo wiedział, co ma zrobić. Celował w eskortujących mnie przestępców. Pojezierze dryfowała motorówka z “Bossom” trzymającym ręce w górze. Silny promień reflektora oślepiał szefa bandy. Na podwórku ujrzałem skradających się w cieniu i oparach dymu Maćka i Bąbla.

Poczułem uścisk w sercu i drobne łzy nabiegły mi do oczu. “Kochane chłopaki, przyszli mnie ratować” pomyślałem. Jednocześnie kląłem ich w duchu, że nie wezwali na pomór policji. Obróciłem się w stronę bandyty trzymającego pistolet przy mojej głowie. Chciałem w ten sposób dać harcerzom i Olbrzymowi czas na przeprowadzenie jakiejś akcji. Na czole bandziora ujrzałem drgającą czerwoną plamkę, taką jaką ma celownik laserowy w karabinach snajperskich.

- Ty. - bandyta przeklął.

Jednocześnie jego palec zacisnął się na spuście. Koniuszek aż zbielał. Wtedy ujrzałem, jak Jacek leżący do tej pory pod ścianą stodoły pięknym kopniakiem w kolano powalił bandytę. Potem ciosem w gardło oszołomił go, odebrał mu broń i rzucił daleko w trawę. Drugi bandzior już chciał uciekać, ale nagle stanął oko w oko z Olbrzymem mierzącym do niego z karabinu. Gdy uciekinier zatrzymał się, w ułamku sekundy otrzymał od Maćka lewy prosty w podbródek. W tym czasie podwórko aż zaroiło się od ubranych na czarno postaci. Od razu domyśliłem się, że to policja.

Reszta wydarzeń zlała się w jeden krótki film. Ktoś rozciął moje więzy i prawie zaniósł mnie do radiowowozu. Położono mnie i okryto kocem. Przez otwarte drzwi widziałem przestępców zakutych w kajdanki, prowadzonych do innych policyjnych aut, których nagle zrobiło się bardzo dużo.

Obok mnie usiadł pan Tomasz.

- Jak się czujesz? - zapytał.

- Dobrze - szepnąłem.

- To było nieodpowiedzialne - prawie ryknął Henio stając w drzwiach.

- Przepraszam, ale skąd mogliśmy wiedzieć, że to przybierze taki obrót - tłumaczył się szef.

- Pan, dorosły człowiek, uległ namowom tych domorosłych komandosów? - naigrywał się policjant, wskazując ruchem głowy harcerzy Jacka stojących w karnym szeregu dwa metry od radiowozu.

- Sądziliśmy, że tutaj będzie tylko Batura ze swymi pomagierami - wyjaśniał Pan Samochodzik. - Batura nie jest gangsterem hulającym po okolicy z bronią.

- Gdzie jest Batura? - zapytałem słabym głosem.

- Uciekł - krótko skwitował Henio.

- Jak to? - zakrzyknął pan Tomasz zrywając się z miejsca.

- To proste, leżał związany w stodole. Moi chłopcy uwolnili go i zaprowadzili do radiowozu. To byli policjanci z innej grupy i myśleli, że odbili zakładnika Pawła Dańca. Nie pilnowali go, a on to wykorzystał.

- Znajdziecie go, macie jego samochód, podam wam jego adres - przerwał szef.

- Znajdziemy, ale co z tego. To nie on uwięził Pawła. W sądzie może się tłumaczyć, że bandyci zmusili go siłą do współpracy, wszak znaleźliśmy go związanego.

- Skąd wiecie, że to nie Batura uwięził Pawła? - zapytał Olbrzym.

- Od wczoraj obserwowaliśmy tę melinę.

- Czy to znaczy, że Batura uratował mi życie? - zapytałem. - To raczej Jacek obezwładnił tego gangstera. Wasz snajper co prawda celował, ale nie zdążyłby strzelić.

Policjant kiwnął głową. Sięgnął pod bluzę i wyciągnął mały magnetofon.

- Coś wam puszczą - powiedział. - To nagranie rozmowy “Bossa” z Baturą zrobiliśmy dzięki mikrofonowi kierunkowemu.

Henio nacisnął guzik i z głośnika usłyszeliśmy przebieg kłótni.

- Trzeba go zabić - syczał “Boss”

- Paweł Daniec to pracownik ministerstwa, podopieczny niejakiego Pana Samochodzika - tłumaczył Batura.

- Co to za gość ten Pan Samochodzik? Z jakiej jest grupy?

- To też urzędas, ale gdyby Dańcowi coś się stało, to nie spocząłby, aż wpakowałby cię za kratki. Tak jak Kubę

W tym momencie “Boss” zaczął obrzucać Jerzego wyzwiskami.

- Ty to zrobisz - ryknął na Baturę gangster

- Ani ja, ani nikt inny - mruczał Batura.

- A niby dlaczego?

- Bo ja tak mówię. Ten facet pokaże mi, gdzie jest skarb Samsonowa.

- A co to?

- Skrzynia ze złotymi rublami.

- Dużo tego jest? - dopytywał się “Boss”.

- Podobno sto kilogramów.

- W sam raz na wyciągnięcie Kuby z paki - sapnął “Boss”. - Najpierw wyciągnę z niego, gdzie jest złoto, a potem go...

- Nie - przerwał Batura.

Znowu posypały się wyzwiska i przekleństwa,

- Bierzcie go! - krzyczał “Boss”. Na koniec usłyszeliśmy jeszcze krzyk Batury.

Słuchałem tego zdumiony.

- Ma facet, jak to u nas mówią, co trzeba na miejscu - Henio skomplementował Baturę.

Wszyscy przytaknęliśmy.

- Jutro, a w zasadzie dziś - odezwał się Henio patrząc na zegarek - zapraszam was wszystkich na komendę do Olsztynka w celu złożenia zeznań, a teraz proponuję sen. Nie muszę dodawać, ze jutrzejsza obecność u mnie jest obowiązkowa.

Wszyscy jakoś zapakowaliśmy się do Rosynanta i pojechaliśmy do obozu, gdzie już czekali Zosia i Rambo. Usiedliśmy przy ognisku i rozprawialiśmy nad przejściami dnia dzisiejszego. Z lasu dobiegało pohukiwanie puszczyka. Najpierw Jacek, a potem Maciek wstali i zniknęli w zaroślach.

- Zadziwia mnie postawa Batury - odezwał się pan Tomasz - Może nie jest taki do końca zepsuty?

- Może - zabrał głos Olbrzym. - Najbardziej śmieszy mnie, że my robiliśmy takie podchody, a policjanci już o wszystkim wiedzieli. Pewnie komandosi mieli niezły ubaw patrząc na nas.

- Wcale nie - rzekł Jacek wychodząc z krzaków. - Dowódca grupy antyterrorystycznej, po tym jak nas skrzyczał, powiedział, że powinniśmy wziąć udział w selekcji “Żołnierza Polskiego”.

Olbrzym aż gwizdnął z uznaniem.

- A co to takiego? - zapytała Zosia.

- To taki obóz przetrwania organizowany przez wojsko - wyjaśnił jej Olbrzym. - Przyjeżdżają tam przedstawiciele polskich jednostek specjalnych, żeby wyłapywać, nazwijmy to, młode talenty.

- Zaraz Maciek przyprowadzi gościa - cicho powiedział Jacek gmerając patykiem w żarze.

- A kto to taki? - spytał Rambo.

- Niespodzianka - odrzekł Jacek.

Chłopak był dziwnie zamyślony. Wpatrywał się w ogień i milczał. My też siedzieliśmy w ciszy. Po minucie usłyszeliśmy ciche stąpania.

W krąg światła wszedł Maciek podtrzymując Baturę. Jerzy miał zabandażowaną głowę i nos. Na plastrach było widać ślady świeżej krwi. Natychmiast zrobiliśmy mu miejsce przy ognisku. Zosia podała Baturze kubek z gorącą herbatą.

- Zosiu, zrób panu Jerzemu kanapki - łagodnie powiedział pan Tomasz.

Patrzyliśmy na Baturę jak na ducha.

- Dziękuję ci - powiedziałem do niego.

On tylko skinął głową na znak, że usłyszał.

Olbrzym przyniósł ze swojego dodge’a koc i okrył nim Baturę. Ten początkowo sprawiał wrażenie, że chce odrzucić tę pomoc, ale w końcu szczelnie się zawinął.

Patrzyłem na mego największego i najgroźniejszego wroga w chwili upadku. Powinienem czuć satysfakcję, ale było wręcz odwrotnie.

- Skąd pan się tu wziął? - zapytał Baturę pan Tomasz. - Może zawieźć pana do szpitala?

Batura tylko pokręcił głową.

- Pana Jerzego znalazł Luśnia, który miał teraz wartę - wyjaśnił Jacek. - Dał znak, a my z Maćkiem poszliśmy sprawdzić, o co chodzi. Opatrzyliśmy rany, chociaż uważam, że łuk brwiowy powinno się zaszyć.

- Nie trzeba - mruknął Batura.

- Zgodził się z nami przyjść pod warunkiem, że nie wezwiemy policji - mówił Jacek.

Widziałem, że pan Tomasz zamyślił się.

- Pan Batura przecież nic takiego złego nie zrobił. - cicho powiedziała Zosia.

- Z tego co wiem, policja szuka pana Jerzego tylko jako świadka - odezwał się Pan Samochodzik. - Panie Jerzy, powinien pan jednak sam się zgłosić na komendę. Jutro będziemy zeznawać i mogę porozmawiać z panem Heniem.

- Bez łaski - rzucił Batura.

Nawet pobity miał w sobie sporo godności.

- Chciałem ci coś dać - powiedział Batura do mnie.

Zza pazuchy wyjął kartkę papieru i podał mi. Jednocześnie powoli wstał.

- Co to jest? - zapytałem go.

- Okłamałem cię, mówiąc, że nie znalazłem nic ciekawego. Po tym wszystkim należy ci się to. W rozgrywce o skarb Samsonowa powinniśmy grać uczciwie.

Zdziwiło mnie to stwierdzenie. “Czyżby Batura chciał zejść z drogi przestępstwa?” - pytałem sam siebie. O tym samym pomyślał chyba pan Tomasz.

- Ta historia z “Bossem” nauczyła pana czegoś? - nieśmiało zapytał mój szef.

- Tak. Należy zadawać się tylko z najlepszymi - odpowiedział Batura. - Do zobaczenia pod dębami - rzucił odchodząc w las.

Długo patrzyliśmy za nim.

- Co on miał na myśli z tymi dębami? - milczenie przerwała Zosia.

- Dęby, pod którymi ukryto złoto - rzucił Olbrzym.

- W filmie “Terminator” jest taka scena, gdy robot-morderca ogląda posterunek i mówi do policjanta: “Wrócę tu” - odezwał się Maciek. - Po chwili wjeżdża do środka samochodem i wybija w pień całą załogę posterunku. Jak Batura powiedział o tych dębach, to aż mi ciarki po plecach przeszły.

- Co to za kartka? - spytała Zosia patrząc na prezent od Batuty.

Wtedy i ja rzuciłem na nią okiem.

- To dalszy ciąg pamiętnika rosyjskiego oficera wiozącego tajemniczą skrzynię - powiedziałem czytając tekst.

- Daj, ja przeczytam - rzekł pan Tomasz odbierając mi kartkę. - Z niemieckiej zasadzki wydostało się nas zaledwie kilku. Konie ciągnące wóz były mocno zmęczone, więc zatrzymaliśmy się w lesie na krótki popas. Widzieliśmy pędzące drogą patrole niemieckiej kawalerii i samochody sztabowe. Późnym popołudniem pojechaliśmy lasami dalej na południe. Przejeżdżaliśmy przez bagniste tereny i trzeba było wyciągać wóz, którego koła grzęzły w podmokłym gruncie. Widząc jakąś wieś skręciliśmy na wschód. Wynajęty przez nas przewodnik, jakiś Polak, już dawno uciekł. Szybko przekroczyliśmy szeroką drogę i znowu skierowaliśmy się na południe. Zatrzymaliśmy się na skraju wsi. Widzieliśmy, jak pluton niemieckich karabinów maszynowych skosił szwadron kozackiej kawalerii. Musieliśmy odczekać do wieczora. Niemcy poszli dalej na południe, a my za nimi. Widząc, że wieśniacy wysłali jednego chłopca konno w stronę niemieckich wojsk, szybko skryliśmy się w lesie. Tam postanowiliśmy ukryć skrzynię i rozdzielić się. Zabrałem swoją skrzyneczkę i ruszyłem konno na północ. Wrzucę to wszystko do jeziora, gdzie nas zaatakowali Niemcy i polegnę jak oficer.

- Szkoda, że nie podał żadnych nazw miejscowości - zauważyła Zosia.

- Trzeba będzie wszystko to sprawdzić na mapie - odezwał się Jacek.

- Jutro się tym zajmiemy - przerwał dywagacje pan Tomasz. - zaraz będzie świtać, a musimy porządnie się wyspać.

- To ja się pożegnam - powiedział ziewając Olbrzym. - Spotkamy się w komendzie w Olsztynku.

Pożegnaliśmy go chóralnym “Cześć!”. Razem z dziennikarzem pojechał Rambo. Udaliśmy się na spoczynek.


Obudziłem się około dziewiątej rano. Przez szybę Rosynanta widziałem, że siedzący wianuszkiem harcerze Jacka rozmawiają z Heniem, który uważnie zapisuje ich słowa. Pośpiesznie ubrałem się, przygładziłem włosy i wysiadłem z auta.

- Witamy śpiąca królewnę - przywitał mnie policjant.

- Pewnie nie spałeś? - sennie zagadnąłem.

- O, nie zgadłeś. Nawet nie wiesz, jak po kilkunastu godzinach pracy miękkie są akta spraw leżące na biurku - odpowiedział żartem.

- Rozmyśliłeś się i chcesz poprawić statystyki aresztując nas - również żartowałem. - Idealnie pasujemy do obrazu porachunków mafijnych.

- Jakbyś zgadł. Pomyślałem, ze zapomnicie o obywatelskich obowiązkach i nas nie odwiedzicie, a warto. W Olsztynku stał Tannenberg-Denkmal, pomnik ku czci niemieckiego zwycięstwa. Jak sadzę, ten temat was interesuje?

Następne godziny nie były już tak wesołe. Henio przesłuchiwał nas, a wezwany przez niego policjant wszystko notował. Skończyliśmy w porze obiadowej.

- Co zrobicie z Baturą? - zapytał policjanta pan Tomasz.

- Pan Jerzy Batura już złożył zeznania wyjaśnił nam Henio. - Zgłosił się dobrowolnie w asyście swojego adwokata. Potem pojechał na pogotowie, gdzie udzielono mu fachowej pomocy. Na razie nie możemy mu postawić żadnego konkretnego zarzutu, więc jest wolny.

Policjant szybko pożegnał się z nami.

Po chwili przyjechali Olbrzym i Rambo.

- Warn też świecili lampa w oczy? - zapytał na wstępie Olbrzym.

Z jego pytania wynikało, że przedpołudnie spędził w towarzystwie policjanta pilnie zapisującego każde jego zdanie. Dziennikarz tryskał energią, a Rambo miał bardzo tajemniczą minę.

- No, powiedz im - Olbrzym szturchnął ramieniem swego towarzysza.

Wszyscy patrzyliśmy z oczekiwaniem.

- Mam cichą satysfakcję, gdyż wszyscy wczoraj zapomnieliście o tym, że ja dokonałem odkrycia - tłumaczył Rumbo.

- Tam na strychu? - zapytał Pan Samochodzik.

- Tak jest. Otóż jest to pamiętnik pułkownika Teodora von Brecskova. Był w tej samej dziurze, co torba z książką i mapą. Jeśli macie czas i ochotę, to wam przeczytam.

- Nie marudź, tylko czytaj - poganiał go Olbrzym.


ROZDZIAŁ SIÓDMY


EUROPA PRZED PIERWSZĄ WOJNĄ ŚWIATOWĄ * PLANY ROSYJSKIEJ AGRESJI NA PRUSY WSCHODNIE * SPOTKANIE STRATEGÓW * HISTORYCZNA DECYZJA * CZY UFAĆ OLBRZYMOWI? * KTÓRĘDY UCIEKAŁ GENERAŁ? * ŚWIATŁO W MELINIE * BATURA UCIEKA Z KSIĘGĄ


W Europie od dawna narastało napięcie, które mogło doprowadzić tylko do jednego - starcia europejskich mocarstw. Wszyscy w pułku czuliśmy niepokój, ale i zadowolenie. Od dawna trzeba było wyjaśnić pewne sprawy pomiędzy nami a bezradnymi i rozgadanymi Francuzami połączonych sojuszem z zadufanymi Anglikami. Wierzyliśmy w siłę naszej najlepszej na świecie piechoty. Po wybuchu wojny natychmiast skierowano nas na południe od Gąbina. Przeciw sobie mieliśmy III Korpus rosyjski dowodzony przez generała porucznika Jepanczina.

Cała nasza 70. brygada 35. dywizji piechoty z XVII Korpusu generała kawalerii Augusta von Mackensena przybyła na miejsce pociągami. Szczerze mówiąc w drodze młodsi oficerowie ostro pili, a ja większość czasu spędziłem w sztabie brygady ustalając taktykę i zapoznając się z naszymi planami obronnymi w rejonie Wielkich Jezior Mazurskich.

- Rosjanie planują prowadzić uderzenie nie na Berlin, jak tego chcą Francuzi, lecz w kierunku Węgier i Bałkanów - opowiadał nam oficer wywiadu. - W stronę Prus Wschodnich zaatakują dwa korpusy, których zadaniem będzie raczej akcja demonstracyjna. Dowodzą nimi dwaj skłóceni ze sobą generałowie. Rennenkampf w czasie wojny rosyjsko-japońskiej nie wsparł brygady kawalerii Samsonowa, za co ten drugi spoliczkował go. Obaj należą też do dwóch zwalczających się klik politycznych.

Skoncentrowaliśmy swoje siły w trzech rejonach: między Toruniem a Iławą, w okolicach Olsztyna oraz, pomiędzy Tylżą i Wielkimi Jeziorami Mazurskimi.

- Jakie siły wystawili przeciw nam Rosjanie? - zapytał generał porucznik Hennig, dowódca naszej dywizji.

- Północna Armia “Niemen” generała Rennenkampfa liczy około czternastu dywizji piechoty i pięć dywizji kawalerii - tłumaczył człowiek z wywiadu. - Południowa Armia “Narew” generała Samsonowa to piętnaście dywizji piechoty i trzy dywizje kawalerii.

- Nasza VIII Armia to w sumie dziewięć dywizji - zauważyłem. - Jak mamy obronić Prusy?

Wtedy na naszą naradę przybył sam von Mackensen. Spojrzał na nas groźnie.

- Jakieś wątpliwości, panowie? - zapytał.

- Rozmawiamy o planach obronnych - tłumaczył mu podpułkownik von Duncker, szef sztabu korpusu. - Panowie, każde wojska atakujące Prusy Wschodnie staną przed trudnym dylematem - rozdzielić się czy skoncentrować na jednym kierunku. Przyczyną takich trudnych wyborów jest Giżycko z Twierdzą Boyen, strzegącą wąskiego przesmyku pomiędzy długim pasem jezior biegnących z północy na południe. Raczej nie połączą sił, choćby ze względu na wzajemną niechęć dwóch generałów. Nie będą działać w sposób skoordynowany i nie będą się wspierać. Właśnie w tym upatrujmy naszą szansę.

W dniu 17 sierpnia Rosjanie, mimo że nie zakończyli koncentracji sił i nie zabezpieczyli tyłów, zaatakowali. Dwa dni później doszło do nierozstrzygniętej bitwy pod Gąbinem. Nasza dywizja została zmuszona do odwrotu.

W tym czasie oddelegowano mnie do sztabu VIII Armii, gdzie miałem brać udział w pracach planistycznych pod dowództwem samego generała pułkownika Maxa von Prittwitz und Gaffron. Naczelne dowództwo cały czas naciskało, żeby atakować.

Wieczorem 20 sierpnia otrzymaliśmy alarmującą informację.

- Dziś południowe skrzydło wojsk rosyjskich wkroczyło do Prus Wschodnich od południa - powiadomił nas osobiście jeden z oficerów z ostródzkiego garnizonu.

- W tej sytuacji, zgodnie z rozkazami mamy wycofać się, żeby wyrwać nasze siły z okrążenia - powiadomił nas po chwili milczenia von Prittwitz.

Wszyscy obecni patrzyli na siebie zdumieni. Natychmiast zaczęliśmy nad mapami ustalać przebieg operacji odwrotowej. Następnego dnia rano otrzymałem rozkaz ze Sztabu Generalnego natychmiastowego wyjazdu do Hamburga. Najpierw samochodem odwieziono mnie do Królewca. Stamtąd samolotem łącznikowym odleciałem do Poznania. Pierwszy lot w życiu zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Pilot był doskonały. Jak się później dowiedziałem, przeniósł się do eskadry myśliwskiej i zginał gdzieś nad Francją. Z Poznania pociągiem pojechałem do Hamburga.

Rankiem dnia następnego dowiedziałem się, że generał von Prittwitz został zdymisjonowany. Na jego miejsce mianowano generała Paula von Hindenburga. Jego nowym szefem sztabu został generał Erich Ludendorff. Obaj pierwszy raz w życiu spotkali się na dworcu. W pociągu jadącym z powrotem do Prus Wschodnich zostałem wezwany przed oblicze obu generałów.

- Niech pan opowie, jak wygląda sytuacja - poprosił mnie Hindenburg.

Ten dobrze zbudowany oficer patrzył na mnie łaskawie, w przeciwieństwie do Ludendorffa.

- Jest niedobrze - starałem się referować krótko. - Naszej VIII Armii grozi okrążenie. Rosjanie dysponują ponad dwukrotną przewagą liczebną.

- Dość! - ryknął Ludendorff. - Proszę powiedzieć, jak szybko piechota może przemieścić się z frontu sprzed Armii “Niemen” naprzeciw Armii “Narew”?

- Wykorzystując kolej w ciągu dwóch dni - oświadczyłem.

- Jest pan wolny - mruknął Ludendorff.

- Dziękujemy panu - powiedział Hindenburg wstając z fotela i podając mi rękę.

Podróż do Prus odbyła się w atmosferze ciągłych narad wojennych. Ludendorff forsował plan zniszczenia najpierw jednej grupy rosyjskiej, potem drugiej. Dostałem zadanie sprawdzenia postępów armii Rennenkampfa. Wysłano mnie autem na północ. Telefonicznie nadałem meldunek, że Armia “Niemen” zatrzymała się. Wtedy podjęto historyczną decyzję o przerzuceniu naszych sił z północy na południe.

- Panie generale - referował Ludendorff Hindenburgowi. - Proponuję najpierw zniszczyć skrzydłowe I i VI Korpusy rosyjskie i związać centrum walką, żeby nasze korpusy mogły je zamknąć w kotle.

- To ryzykowny manewr - skomentował Hindenburg.

- Generale, proszę to zrobić na moją odpowiedzialność - odpowiedział Ludendorff.

Skierowano mnie jako oficera łącznikowego do sztabu I Korpusu generała pułkownika Hermana von Francois. W tym czasie mój korpus brał udział w ciężkich walkach z VI Korpusem rosyjskim w okolicach Biskupca. Nawet do nas dotarły echa sporu pomiędzy moim

dowódcą a generałem von Belowem, dowodzącym I Korpusem Rezerwowym. Cieszyło mnie, ze mogłem zobaczyć tak doskonałego stratega jak von Francois. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że to on był właściwym twórcą naszego zwycięstwa.

W czasie walk doszło do niezwykłego zdarzenia. Z całym sztabem omawialiśmy aktualna sytuacje Staliśmy na przydrożnej łące. Nagle ujrzeliśmy jakieś samochody. Okazało się, że był to sztab generała porucznika Sireliusa, dowódcy rosyjskiej V dywizji piechoty gwardii. Von Francois zachował się jak dżentelmen i oficer. Zasalutował rosyjskiemu generałowi. Tamten odpowiedział salutem i pojechał dalej.

Z tamtych czasów pozostała sympatia, jaką darzył mnie von Francois. Po zwycięstwie wróciłem do macierzystej jednostki i razem z nią odbyłem szlak bojowy. Wtedy porucznik Thomas Raube opowiedział mi niezwykłą historię pościgu za rosyjskim konwojem. Po wojnie przeniesiono mnie w stan spoczynku. Po moim zamieszkaniu w Zielonowie dowiedziałem się, że w czasie walk zaginęła gdzieś skrzynia ze złotymi rublami. Zacząłem interesować się tą historią i większość mego czasu poświęciłem poszukiwaniom.


- Na tym urywa się pamiętnik von Brecskova powiedział Rambo. - Widać, że ktoś wyrwał kilka ostatnich kartek.

- Musiał to zrobić bardzo dawno - orzekł pan Tomasz oglądając pamiętnik. - Zapewne zrobił to sam von Brecskov. Jeśli połączymy to z faktem, że prawdopodobnie on wyrysował mapę znalezioną za obrazem i tę na strychu, to znaczy, że znalazł miejsce ukrycia skarbu. Pytanie, czy go wykopał i jeśli tak, to gdzie go ukrył.

- Cóż więc robimy? - zapytał Jacek.

- Wy idziecie dalej do Kętrzyna - rzekł pan Tomasz - Paweł odwiedzi miejsca związane z bitwą. Co do mnie, to popłynę kajakiem rzeką Omulew i będę zbierał informacje na temat skarbu od okolicznej ludności. Zosiu, musisz wybrać: płyniesz czy jedziesz

- Wolę jeździć - odpowiedziała patrząc wymownie na jeszcze nie zagojone odciski od wiosła.

- My dołączymy do Pawła - powiedzieli prawie zgodnie Rambo i Olbrzym.

- Nam nie śpieszy się do Kętrzyna - orzekł Jacek.

- Jednak tam pójdziecie - twardo powiedział pan Tomasz.

Harcerze spojrzeli po sobie. Czułem, że nie podporządkują się decyzji Pana Samochodzika. Zbliżał się już wieczór, więc zaczęliśmy przygotowania do kolacji. Umówiliśmy się, że pojadą z Zosią po Olbrzyma i Rambo następnego dnia rano i razem ruszymy w objazd.

Jacek i jego komandosi przejrzeli mapy i szybko zaszyli się w swych namiotach. Zosia ułożyła się do snu w Rosynancie, a ja przygotowałem sobie legowisko w namiocie szefa.

Pan Tomasz siedział na brzegu. Lekko zgarbiony beznamiętnie ćmił papierosa.

- Nad czym pan tak duma? - zapytałem siadając obok.

W oczekiwaniu na odpowiedź nabijałem fajkę.

- Słuchając wspomnień pułkownika Brecskowa przypomniał mi się pewien artykuł - wyjaśnił. - Dziennikarz z tych terenów pisał w nim o bitwie pod Tannenbergiem. Wiesz, kto był autorem?

Przecząco pokręciłem głową.

- To był nasz Olbrzym - powiedział pan Tomasz. - Zastanawia mnie jego milczenie. Jest stąd, zna tu prawie każdy kąt i z pewnością wiele słyszał, w tym i plotek. Nawet w mitach i legendach może być wiele prawdy. Nie zastanawia cię jego postawa?

Milczałem zdumiony.

- Sądzi pan, że nasz przyjaciel coś kombinuje? - odezwałem się po chwili.

- Nie, ale w czasie waszej wycieczki obserwuj, na co zwraca szczególną uwagę - odpowiedział szef.

- Może nasze podejrzenia są nieuzasadnione? W tym artykule nie musiało być nic ważnego.

- A właśnie że przedstawił tam interesującą teorię - rzeki Pan Samochodzik. - Co ciekawsze, jego przypuszczenia pokrywają się z naszymi odkryciami. Otóż w dniu 28 sierpnia, decydującym o przebiegu bitwy pod Olsztynkiem, generał Samsonow wyjechał z Nidzicy i rano znalazł się w Nadrowie. W tym samym dniu oddziały niemieckie zajęły Nidzicę zamykając Rosjanom drogę odwrotu na południe. Samsonow razem z generałem Martosem obserwował pole bitwy. W tym czasie dwa wyborowe pułki rosyjskiej piechoty uciekały w panice. Samsonow starał się uporządkować szeregi uciekających, które w drugim ataku na linie niemieckie zostały zdziesiątkowane ogniem karabinów maszynowych. Dowódca jednego z tych pułków usiłował zebrać żołnierzy wokół siebie, wbił w ziemię sztandar pułku i czekał. Żołnierze nie mieli już jednak ochoty atakować i pułkownik wkrótce został sam. Oficer popełnił samobójstwo strzałem w głowę.

- W obliczu klęski Samsonow postanowił wydać rozkaz o wycofaniu się - przerwałem.

- Tak jest. W tym momencie tracimy pewność co do losów rosyjskiego generała. Według przewodnika po Tannenbergu wydanego w 1927 roku, do którego dotarł Olbrzym, dowództwo rosyjskie przeniosło się do Gryźlin. Inni historycy sugerują, ze Samsonow uciekał na południe. Co do obecności Rosjan w Gryźlinach nie można mieć wątpliwości. Otóż 28 sierpnia przybył tam XIII korpus armijny generała Klujewa, który otrzymał ostatni rozkaz obrony sil centralnych przed atakiem z północnego wschodu. Dopiero 29 sierpnia o trzeciej rano Rosjanom udało się oderwać od atakującej piechoty niemieckiej. Trzy godziny później Niemcy odkryli rosyjską ucieczkę i rozpoczęli pościg. Część Rosjan uciekła. Wcześniej Rosjanie wykłuli oczy nauczycielowi z Gryźlin i rozerwali końmi syna pastora.

- Skąd u nich tyle barbarzyństwa? - powiedziałem nieco zdumiony. - Przecież wkraczając do Olsztyna jedynie obstawili urzędy administracyjne. Zażądali też od mieszczan zapasów żywności, ale nie były to jakieś ogromne ilości. Jedyne ich wybryki to zakwaterowanie się oficerów w domach panien lekkich obyczajów w pobliżu olsztyńskiego ratusza.

- Nie masz racji - odpowiedział pan Tomasz. Rosjanom zdarzały się gwałty, grabieże, ale rzeczywiście takie okrucieństwo jak w Gryźlinach jest zadziwiające. Dlaczego to zrobili?.

Nic mi nie przychodziło do głowy.

- Kim w hierarchii społecznej takiej wsi byli nauczyciel i syn pastora? - podpowiadał mi szef.

- To elita - rzuciłem.

- Zgadza się, byli jednymi ze światlejszych mieszkańców wsi. Są więc dwie możliwości: albo Rosjanom zależało na podporządkowaniu ludności przez zastraszenie, albo obaj mężczyźni odmówili pomocy.

- W czym?

- Rzecz jasna w ucieczce. Wojskom carskim brakowało map tych terenów. Działały prawie na ślepo. Korpus, który znalazł się niedaleko Olsztynka i Gryźlin był oddzielony od głównych sil Samsonowa jednostkami niemieckimi, a próby przebicia się nie dały rezultatów. Potrzebna była bezpieczna droga przejazdu między jeziorami Pluszne a Łańskim. Według źródeł historycznych, armia Samsonowa uciekała wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Pluszne wycofując się w kierunku Swaderek i Kurek. Powstaje pytanie, skąd znalezione przez nurków w jeziorze resztki rosyjskich zaprzęgów? Wystarczy spojrzeć na mapę, żeby stwierdzić, że Nowa Kaletka wcale nie leży na trasie rosyjskiej ucieczki.

- Jechał tamtędy tajemniczy konwój - wyjaśniłem.

- Masz pewność, że tylko ten konwój? - zapytał szef. - Może ów konwój był ostatnim albo pierwszym z wielu grup uciekających żołnierzy. Popatrz na mapę.

W tym momencie pan Tomasz wyjął mapę z manewrów w 1908 roku odkrytą na strychu w Zielonowie i przyświecił mi latarką. Wodząc palcem po mapie mówił:

- Jeżeli ktoś uciekał przez Nową Kaletkę, to prawdopodobnie trasa dalej prowadziła przez Jedwabno i Zimną Wodę, gdzie Rosjanie dowiedzieli się o zajęciu przez wroga Nidzicy. Widać, że z Zimnej Wody prowadzi przez lasy prosta droga w kierunku wsi Przeździęk Wielki przy szosie Nidzica-Wielbark. Gdy sztab Samsonowa wyjechał z lasu, oficerowie mogli stwierdzić jedynie, że Wielbark został zdobyty przez Niemców, a drogi są obstawione przez stanowiska karabinów maszynowych. W tym samym czasie Niemcy byli już w Muszakach. Jedyna droga ucieczki mogła prowadzić na południe, ku granicy niemiecko-rosyjskiej. W nocy z 29 na 30 sierpnia generał Samsonow zjawił się w Karolinenshof. Chodzi tu o leśniczówkę Karolinka, leżącą sześć kilometrów od Wielbarka i drugie tyle od granicy. Dlaczego tak blisko Rosji Samsonow podjął decyzję o samobójstwie? Czy naprawdę chodziło jedynie o przegraną? Co się stało ze złotem? Generał Potowski, szef sztabu Samsonowa, wspomina, że jego dowódca myślał o odebraniu sobie życia już widząc klęskę swoich wojsk, ale być może załamała go wiadomość o zaginięciu armijnej kasy.

- Pomyślmy więc, gdzie mogli zakopać skarb - powiedziałem.

Pan Tomasz zamyślił się na chwilę.

- Podobno czterech oficerów strzegących skarbu zakopało go w głębokim dole koło dębów gdzieś w pobliżu Wielbarka. Dęby mogły rosnąć tylko w pobliżu jakichś zabudowań, gdyż okoliczne lasy obfitowały w drzewa iglaste. Wyjście z okrążenia przeżył tylko jeden oficer, który jakoby usiłował odkopać złoto po drugiej wojnie światowej. Inna wersja mówi, że ten, który przeżył, obwiesił się woreczkami ze złotem i uciekł w świat. Powstaje więc pytanie, dlaczego złoto zakopano? Z okolic leśniczówki Karolinka prowadziło wiele dróg ku granicy i można było przedzierać się przez las. Może po prostu w obliczu klęski czterech oficerów postanowiło podzielić się skarbem. Dlaczego przeżył tylko jeden, można się zaledwie domyślać. Dziwne, że o odkryciu złota nic nie wiadomo, a jeden ze sztandarów znaleziono.

- Wydaje mi się, że skarb ukryło gdzieś na trasie ucieczki - zasugerowałem. - Jeśli złoto doniesiono tak blisko granicy, to można je było transportować dalej.

- Pamiętaj, że Samsonow uciekał na piechotę - zwrócił mi uwagę pan Tomasz.

- Sądzi pan, że ciężko było nieść złoto? - zapytałem.

- Oczywiście. Komu chciałoby się nieść betonową skrzynię? Dlaczego w ogóle mówi się o betonowej, a nic drewnianej skrzyni?

- Dużo pytań, mało odpowiedzi.

- Sens posiadania betonowego albo metalowego kufra mógł wynikać z tego, żeby nie zniszczyły się jakieś papiery - powiedział pan Tomasz.

- Podobno razem ze złotem wieziono dokumenty i sztandary - zauważyłem.

- Pomyśl, w jakiej sytuacji zakopałbyś złoto? - nagle zapytał Pan Samochodzik.

- Przyparty do muru, ale mając jeszcze jakąś swobodę ruchu - odpowiedziałem.

- Otóż to. Musimy znaleźć takie miejsce, gdzie ci oficerowie mogliby być przekonani, że są w okrążeniu, a jednocześnie mieliby czas na ukrycie skarbu.

- Dlatego ja objadę tereny bitwy pod Tannenbergiem, a pan popłynie kajakiem?

- Zdecydowana większość miejscowej ludności to ludzie, którzy tu przybyli po ostatniej wojnie, ale jak sam doskonale wiesz, właśnie w takich małych społecznościach nic się nie ukryje. Może gdzieś przypadkiem czegoś się dowiesz?

- Gdzie się spotkamy? - spytałem.

- Tu - szef stuknął palcem w mapę. - We wsi Kociak. Jutro o dziewiętnastej .

Jeszcze chwilę siedzieliśmy nad wodą wsłuchani w plusk ryb w jeziorze i pohukiwania sów, zapatrzeni w mroczne chmury co chwila przysłaniające sierp księżyca. Od suchego igliwia, na którym siedzieliśmy, parowało ciepło nagromadzone w ciągu dnia i przyjemnie pachniało.

Nagle obaj wbiliśmy wzrok w gospodarstwo, melinę przestępców widoczną po drugiej stronie jeziora. Między domami zobaczyliśmy słabe światło latarki.

- Może to policja? - wyszeptałem.

- Raczej ktoś z szajki przestępczej - powiedział pan Tomasz

- Bandyci chyba baliby się tu wracać.

- Może chcą zatrzeć jakieś ślady?

- Płyniemy? - zaproponowałem.

- Tak, tylko weź telefon komórkowy - rozkazał szef. - Nie będziemy tym razem bawić się w komandosów.

Po minucie już płynęliśmy kajakiem na drugą stronę jeziora. Delikatnie wkładaliśmy w wodę pióra wioseł, żeby nie robić hałasu. Po przepłynięciu pół kilometra już byliśmy przy brzegu. Wysiadłem pierwszy i podciągnąłem kajak głęboko w głąb lądu.

Powoli skradaliśmy się do zabudowań. Wkoło panowała przejmująca cisza. Wydawało mi się, że bicie mojego serca słyszy każdy w promieniu kilometra. Przyczailiśmy się za stodołą, w której byłem więziony. Cały czas rozglądaliśmy się na wszystkie strony bojąc się, że ktoś nas zaskoczy. Ze środka dobiegał odgłos delikatnego stukania w drewno. Zajrzałem przez szparę między deskami. W środku, przy meblach stał jakiś mężczyzna i z latarką w ręku oglądał trochę podniszczony barokowy kredens. W słabym świetle rozpoznałem twarz Jerzego Batury. Pan Tomasz, skradając się za mną, nagle stracił równowagę i całym ciałem uderzył o ścianę. Latarka natychmiast zgasła, a Batura wybiegł na dwór. Usłyszeliśmy tylko szum silnika i szmer żwiru pod kołami. W nosie kręcił smród spalin.

- No to po ptakach - mruknął pan Tomasz.

- Zgadza się - rzekłem patrząc na niego wymownie.

- No co? - zaperzył się. - Już szron na głowie, już nie to zdrowie, jak śpiewali “Starsi Panowie”.

Stojąc u wrót stodoły widzieliśmy, że w owym barokowym kredensie wszystkie drzwiczki i szuflady były otwarte. Na wszystkich półkach leżały grube tomiska.

- To dokumenty landratury ze Szczytna - powiedział pan Tomasz podchodząc bliżej do półek.

Zaczęliśmy przeglądać księgi. Zawierały one różne rozporządzenia, wpisy do ksiąg wieczystych, akty zgonu i urodzin. Po prostu kronika niemieckiej administracji w Szczytnie.

- Brakuje dwóch tomów - powiedziałem patrząc na zbiór.

- Tak, których? - spytał pan Tomasz zadzierając głowę i spoglądając na najwyższe półki.

- Z listopada 1914 oraz listopada 1915 roku - odpowiedziałem. - Wszystkie księgi są tu ułożone chronologicznie.

- Tego pierwszego tomu nie ma, gdyż Rosjanie od 11 listopada do 12 grudnia 1914 roku znowu opanowali południe Prus Wschodnich - powiedział szef opierając się o mebel. Pewnie wtedy ewakuowano całą administrację, ale zapiski wykonano w wyjątkowo grubej, jak widzę, księdze grudniowej.

Sprawdziłem. Wszystko się zgadzało.

- To dlaczego brakuje tej z listopada 1915 roku? - spytałem.

- Batura ją wziął - odpowiedział Pan Samochodzik. - Teraz pomyślmy, jak to wszystko stąd zabrać.

Czułem, że czeka mnie kolejny wyjazd do Warszawy, do naszego laboratorium.

- Może do rana to wszystko nie zginie - rzekłem wymownie patrząc na zegarek.

- Idziemy spać, ale weź dwa tomy poprzedzające ten listopad 1915 roku - powiedział pan Tomasz.

Zrobiłem, jak kazał, i wróciliśmy do kajaka.

Cicho położyliśmy się w namiocie. Pan Tomasz poprosił o telefon komórkowy.

- Heniu, mam do ciebie prośbę - zaczął rozmowę z policjantem. - Wyślij dwóch wolnych chłopaków do tego gospodarstwa. Jest tam parę rzeczy, które chciałbym zabezpieczyć. Tak? Dziękuję.

Szef postawił na swoim. Położyłem się spać. On czytał te niemieckie księgi. W pewnym momencie aż prychnął ze śmiechu. Rozbudziło mnie to, więc wyszedłem na chwilę przed namiot. Rozejrzałem się po obozie. Namioty harcerzy Jacka zniknęły.


ROZDZIAŁ ÓSMY


ZNIKNIĘCIE HARCERZY * POLICYJNI FLIP I FLAP * SAMOTNY REJS * DZIEWCZYNA POD MOSTEM * PIKNIK Z SIARKĄ * HANDEL TAJEMNICAMI * BÓJKA NA MOŚCIE * GDAKANIE W ŚRODKU LASU


Obudził mnie poranny śpiew ptaków. Obróciłem się na drugi bok. Paweł cicho chrapał zawinięty w śpiwór po same uszy. “Świeże powietrze i przeżycia robią swoje” - pomyślałem. Po cichu wdziałem spodnie i kurtkę. Wyszedłem z namiotu, żeby rozkoszować się poranną ciszą. Pierwsze kaczki wypłynęły już na jezioro. Wysoko w górze widziałem maleńki cień orła bielika. Rozejrzałem się po obozowisku. Wtedy przypomniałem sobie, że Paweł mówił przed snem o zniknięciu namiotów harcerzy Jacka.

- Dzień dobry! - zawołała Zosia przez uchylone okienko Rosynanta. - A gdzie Jacek z chłopakami? - zapytała rozglądając się dookoła.

- Pewnie wykonują dalszy ciąg swej tajnej misji - zażartowałem.

Z namiotu wysunął zaspaną głowę Paweł.

- Już wstaliście? - pytał przeczesując ręką włosy.

Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się ósma.

- Dobra, wstawać zuchy - poleciłem.

- Kto robi śniadanie? - zapytała Zosia dobierając na tę okazję ton zaczepny.

Paweł czym prędzej ukrył głowę w namiocie.

- Tradycyjnie ty - powiedziałem do Zosi. - My musimy zająć się pewną ważną sprawą.

- Kobiety nie są odpowiednie do ważnych spraw? - Zosia była już podenerwowana.

- A lubisz inwentaryzację starych ksiąg niemieckiej administracji?

- O, nie - jęknęła Zosia.

- Wczoraj w nocy mieliśmy kolejne spotkanie z Batura - opowiadałem jej. - Tym razem był lepszy i uciekł z jedną księgą. Dziś musimy odstawić do Warszawy to, co nam zostawił.

- Może po prostu sprowadzimy wóz z ministerstwa? - wtrącił się Paweł.

Przyznałem mu rację. W wyścigu z Batura. ważny był każdy dzień, a wożenie archiwaliów nic było teraz najistotniejsze.

Zosia zajęła się przygotowaniem śniadania.

- Dziś podam szanownym panom tradycyjne danie szefa kuchni, czyli klopsiki w sosie pomidorowym z czerstwym chlebem - kpiła.

- Pycha - mruknął Paweł.

Ubrani w dresy stanęliśmy obaj nad brzegiem jeziora. Paweł wsunął do wody czubek dużego palca u nogi.

- Zimna - powiedział poprawiając ręcznik zawieszony na ramieniu. - Nie będziemy się chyba tu myć? Przecież mydłem zabrudzimy wodę.

- Tak jest! - krzyczała Zosia znad butli z gazem. Częste mycie skraca życie! - Ostrożnie dmuchała na drewnianą łyżkę, którą mieszała potrawę, próbując, czy sos jest już dostatecznie gorący.

- Paweł - szepnąłem - faktycznie nie będziemy truć wody mydłem, ale ochlapać się trochę trzeba.

Paweł opluskał sobie twarz, ręce i klatkę piersiową zrobiłem to samo. Potem usiedliśmy na trawie i zjedliśmy śniadanie. Po godzinie przedzwoniliśmy do ministerstwa po samochód z konwojentem, który miał zabrać księgi znalezione w melinie złodziei. Przed nami były trzy godziny czekania. Postanowiliśmy z Pawłem wykorzystać ten czas na inwentaryzację ksiąg. Wsiedliśmy do kajaka i popłynęliśmy na drugą stronę.

- Jeśli ktoś spróbuje mnie porwać z tej samotni pomiędzy garnkami i ważnymi sprawami mężczyzn, to nie będę się długo opierała - straszyła nas Zosia.

Szybko wiosłowaliśmy płynąc na drugą stronę. Przybiliśmy do brzegu w tym samym miejscu co wczoraj. Spacerkiem poszliśmy do gospodarstwa. Na podwórzu stał radiowóz. Jeden z młodych policjantów właśnie był zajęty podglądaniem przez lornetkę Zosi przygotowującej się do porannej kąpieli. Przypominał małą beczułkę. Patrząc zajadał kanapki zawinięte w przetłuszczony papier.

- Marian, chodź, zobacz, jaka lala! - krzyknął do kolegi.

Jego kolega jednak solidnie wypełniał swe obowiązki i cicho zaszedł nas od tyłu. Był szczupły, wręcz chudy, a jego mundur aż lśnił czystością. Wyglądał jak trochę odchudzony plakat reklamujący uroki pracy w policji.

- Przepraszam, można wiedzieć, czego panowie tu szukają? - grzecznie zapytał.

Wymowę jego wypowiedzi podkreślała dłoń spoczywająca na kolbie przewieszonego przez ramię kałasznikowa.

Okazaliśmy swe dokumenty. W tym czasie podglądający niechętnie odjął od oczu lornetkę. Obejrzałem się na drugą stronę. Chyba tracił najlepsze widoki.

- Szef mówił, że panowie tu przyjdą - powiedział Marian po uważnym obejrzeniu naszych legitymacji. - Proszę bardzo - ręką wskazał szopę. - Poczekamy, aż przyjedzie wasz transport - dodał na koniec. - A ty czuwaj i nie oglądaj się za laskami - powiedział do kolegi.

Następne dwie godziny byliśmy zajęci spisywaniem kolejnych ksiąg. Było ich siedemdziesiąt i obejmowały lata 1910-1916. Zapisano w nich wszystko, co było związane z pracą landrata rezydującego w Szczytnie.

Potem jeszcze chwilę posiedzieliśmy razem z policjantami. Byli takimi przeciwieństwami jak Flip i Flap. Tak ich też ochrzciłem w myślach.

Przed dwunastą przyjechała furgonetka z ministerstwa. Szybko spisaliśmy protokół i samochód udał się w drogę powrotną. Jeszcze do Nidzicy miał być eskortowany przez Flipa i Flapa.

Znowu siedliśmy do kajaka.

- Co robimy z resztą dnia? - zapytał Paweł. - Nie zdążymy dziś objechać nawet połowy pola bitwy przed wieczornym spotkaniem.

- Proponuję, żebyśmy spotkali się jutro wieczorem - powiedziałem. - Wezmę twój telefon komórkowy i jeśli będziesz mi potrzebny, to zadzwonię pod numer Olbrzyma.

Po pięciu minutach byliśmy już w obozowisku. Paweł szybko spakował swoje rzeczy do Rosynanta. Zosia demonstracyjnie przeniosła swój plecak do samochodu. Szczerze przyznam, że cieszyła mnie perspektywa samotnego rejsu. Miałem nadzieję, że płynąc samotnie więcej zobaczą i przeżyję. Oboje szybko odjechali do domu Olbrzyma, który czekał na nich od rana.

Zwinąłem namiot i razem z resztą rzeczy upakowałem na przodzie kajaka. Zepchnąłem go na wodę i powoli wiosłując ruszyłem na wschód. Spoza rzadkich chmur przygrzewało majowe słońce. Zdjąłem więc kurtkę i w samej flanelowej koszuli cieszyłem się ciepłem i słabymi powiewami wiatru. Oczy syciłem pierwszą wybujała tego roku zielenią i radosnym przebudzeniem przyrody.

Płynąłem pod wiatr, więc nie wyczuła mej obecności łania pijąca wodę u ujścia rzeki Omulew z jeziora o tej samej nazwie. Delikatnie przyhamowałem wiosłami, żeby przyjrzeć się temu sielskiemu widokowi. Sarna cały czas strzygła uszami. Gdy podniosła łeb i ujrzała mnie, czmychnęła w las jednym pięciometrowym susem. Jeszcze tylko kilka sekund słyszałem łomot jej kopyt.

Żegluga z nurtem nie sprawiała większych problemów. Po niecałym kilometrze musiałem wysiąść z kajaka i przepchnąć go nad kamieniami pod niewielkim mostkiem na leśnej drodze. Dalej rzeka raz rozszerzała się, raz zwężała. Płynąłem pod cudownie zielonym baldachimem gałęzi olch, wierzb i wysokich sosen. Po lewej stronie widziałem podmokły las brzozowy. Już z daleka słyszałem odgłosy samochodów przejeżdżających po moście na drodze Jedwabno-Nidzica.

Pod mostem rzeka miała już bystry nur!. Po prawej stronie zobaczyłem siedzącą rudą dziewczynę. Gryzła warkocz i płakała. Szybko przeprawiłem się przez kamienie i skręciłem do brzegu. Zmusił mnie do tego wzrok panienki. Widziałem w nim straszną desperacje. Czułem, że za chwilę może stać się coś strasznego. Dziób kajaka zaszurał o maleńkie otoczaki. Tyłem mojego okrętu trochę zarzuciło, gdy chciał go porwać ostry prąd rzeki.

Wysiadłem i podszedłem do dziewczyny. Patrzyła na mnie z przestrachem. Cały czas chlipała, a łzy wielkie jak groch same spływały po rumianych policzkach. Widziałem na jej nosie początki piegów, które pojawiły się po pierwszych słonecznych dniach. Była bardzo zgrabna, a jej figurę tylko podkreślały obcisłe spodnie i flanelowa koszula w kratę fantazyjnie zawiązana nad pępkiem. Usiadłem obok niej, jednak nie nazbyt blisko, żeby jej nie przestraszyć i aby nie pomyślała, że jestem jakimś rzecznym podrywaczem.

- Daleko stąd do wsi? - zapytałem.

Pociągając nosem pokręciła głową.

- To przez niego? - dopytywałem się wskazując głową na srebrny pierścionek zaręczynowy.

Milczała, a nad nami z hukiem przetaczały się samochody.

- Jak masz na imię? - zapytałem.

- Co pan? Jakiś podrywacz? - mruknęła przez zaciśnięte na warkoczu zęby.

- Życzliwy.

Słabo uśmiechnęła się.

- To jest pan okazem muzealnym.

- Pracuję w muzealnictwie, więc część pracy przenoszę do życia osobistego. Na imię mam Tomasz - powiedziałem podając jej rękę.

- Sara - prawie szepnęła wysuwając w moją stronę wąską dłoń.

- To nie jest chyba normalne, że ładne dziewczyny siedzą pod mostami, chyba że są odmianą rzecznych syren.

- No, teraz to chyba mnie podrywasz.

- W moim wieku można sobie pozwolić na drobne krotochwile z młodymi pannami pod mostami.

Widziałem, że powoli przełamałem pierwsze lody. Postanowiłem kuć żelazo póki gorące.

- Powiedz szczerze, co się stało.

- A czy to kogokolwiek obchodzi?

- Mnie. Zatrzymałem się tu tylko dla ciebie. Może jesteś głodna?

Nieśmiało przytaknęła głową.

- Zapraszam na słoik klopsików i stary chleb. Może jednak podpłyniemy kawałek dalej. Jedzenie pod mostem nie jest w moim zwyczaju. Pewnie znasz jakieś urocze miejsce nad rzeką.

Znowu kiwnęła głową i wstała otrzepując spodnie z piasku. Wsiedliśmy do kajaka i popłynęliśmy jakieś pół kilometra w dół rzeki. W pewnym momencie dziewczyna wskazała ręką na maleńką wysepkę na środku rzeki. Rosła tam tylko jedna smukła brzoza. Jej młode listki lekko trzepotały na wietrze. Po prawej stronie był jeszcze las, a po lewej łąki.

Wyspa miała może trzy metry szerokości i sześć długości. Porastała ją młoda trawa. Drzewko rosło przy krańcu położonym bliżej wsi. Gałązki opadały tak nisko, że gdybym rozbił tam namiot, to byłbym niewidoczny dla mieszkańców Kociaka. Pomyślałem, że to idealne miejsce na obóz.

- We wsi jest sklep? - zapytałem dziewczynę wyjmując kuchenkę.

Skinęła głową i sama sięgnęła po patelnię, talerze i chleb. Nie pozwoliła mi nawet kiwnąć palcem przy robieniu obiadu. Wśród moich zapasów znalazła nawet jakieś przyprawy i wkrótce w powietrzu uniósł się aromat, jakiego jeszcze w czasie tej wyprawy nie czułem. “Taki załogant to skarb” - pomyślałem.

Właśnie podawała mi talerz z klopsikami, równo przyciętymi kromkami chleba dokładnie posmarowanymi masłem, gdy na brzegu pojawiło się dwóch osiemnastoletnich chłopaków.

- Hej, Siarka! Rzucasz Milionera dla emeryta? - krzyczeli.

- Patrz, piknik se zrobili - mówił jeden do drugiego.

Na szczęście szybko poszli swoją droga. Dziewczyna jakby straciła ochotę na jedzenie.

- Zepsułem ci reputację’? - zapytałem.

Pokręciła głową.

- Siarka to chyba dobre przezwisko - zagadywałem. - Jest w nim imię i rude włosy.

Sara wzruszyła ramionami. Jadłem nie odzywając się. Pospolite klopsiki smakowały niebywale. Wkoło unosił się charakterystyczny zapach rzeki, a w powietrzu latały pierwsze wiosenne motyle.

- Dokąd płyniesz? - zapytała Sara.

- Przed siebie. Szukam ciekawych ludzi.

- Ja jestem nudna.

- Wcale nie. Masz jakąś tajemnicę, doskonale gotujesz i jesteś śliczną dziewczyną.

- Faceci to tylko jedno myślą. Kobieta powinna być w kuchni i być ładna - powiedziała ze złością. - Lubię gotować, studiuję filologię polską.

- Wybacz. Jestem starym kawalerem, pracuję w ministerstwie i nigdy nie miałem czasu na ożenek. Później już ślub nie miał sensu, bo polubiłem taki styl życia.

Sara sprawiała wrażenie, jakby podjęła jakąś szaloną decyzję.

- Może potrzebujesz dobrej kucharki i wioślarki - rzekła układając się na trawie. Patrzyła na mnie przy tym zalotnie.

- Od problemów nie można uciekać - odpowiedziałem.

Westchnęła i usiadła.

- Przepraszam, że to tak wyrażę, ale jesteś człowiekiem starej daty. Kociak to miejscowość wypoczynkowa, do której latem przyjeżdżają do swoich dacz różni ludzie. W tym starsi i bogaci. Niejeden proponował mi miłe spędzenie czasu. Oczywiście wiesz, co się za tym kryło. Zawsze odmawiałam. Teraz pierwsza sama zaproponowałam szalona ucieczkę w nieznane i moja oferta została odrzucona.

- Gdybym cię wziął ze sobą, żałowałabyś tego. Po pierwsze, nie zaoferuję ci mile spędzonego czasu, bo mam tu swoją robotę. Po drugie, to nie jest sposób na rozwiązywanie kłopotów z narzeczonymi.

- A jaką masz tutaj robotę? - spytała przymrużając oczy.

W tym momencie zrozumiałem, że się wygadałem.

- Ty masz swoje tajemnice, a ja swoje - odpowiedziałem.

- Zrobimy więc barter, czyli handel wymienny - zaproponowała Sara. - Twoja tajemnica za moją.

- Kto pierwszy?

- Żadne z nas nie zgodzi się być pierwszym, więc będziemy losować. Źdźbło trawy wygrywa.

Szybko urwała jedną trawkę i ukryła ręce za sobą. Wskazałem na jej prawą dłoń i wygrałem. Sara zaczęła opowieść.

- W ubiegłym roku latem poznałam tutaj fajnego chłopaka. Na imię ma Piotr. Przyjechał tu na dwa tygodnie do domku swojego ojca. Skończył ekonomię i od września miał pracować jako makler. Zamiast dwóch tygodni został tu na dwa miesiące. Jego ojciec, bardzo bogaty człowiek, uważał, że jestem zabawką syna, więc pochwalał nasze spotkania. Jak się zapewne domyślasz, dla nas to nie była zabawa. Piotr planował znaleźć pracę w Olsztynie, gdzie studiuję. Wtedy do akcji wkroczyła jego matka. Stwierdziła, że złamię karierę Piotra, bo chcę wykorzystać go i zostać kurą domową.

Smutno pokiwałem głową.

- Ojciec Piotra za namową żony zaczął gnębić wieś. Najpierw, gdy gmina chciała odkupić od niego kawałek niepotrzebnego mu pola, żeby postawić tam oczyszczalnię ścieków, zaproponował strasznie wygórowaną cenę. Gmina kupiła grunty od sąsiada. Ojciec Piotra miał dobrych prawników i znalazł jakąś lukę w prawie. Udało mu się zablokować budowę zaskarżając wszystko do sądu. Teraz odkupił od powojennego właściciela prawa do budynku, gdzie mieści się wiejski dom kultury. Chce zwrotu swojej własności i ma zamiar zrobić tam hotel. Gdyby to zrobił, to wszyscy straciliby zarobek na letnikach, którzy latem wynajmują pokoje w wiejskich chałupach. Cała wieś uważa, że to moja wina.

Na policzkach Sary znowu pojawiły się wielkie krople łez.

- A co ze ślubem? - zapytałem.

- Rodziców Piotra to nie obchodzi. Chcą zemścić się na całej wsi. Jego ojciec tak boi się chłopaków z Kociaka, że wynajął czterech goryli, żeby pilnowali jego daczy i domu kultury. Od pół roku są z nimi tylko kłopoty. Czasami piją i chodzą po wsi szukając zaczepki. Nasi się ich boją, bo ci faceci mają broń.

- A policja?

- Nasz posterunkowy powiedział, że ojciec Piotra miał prawo wynająć ochronę. Nigdy nie udało się tych osiłków złapać pijanych z bronią u pasa, więc nie można nic zrobić.

- A twoi rodzice?

- Ojciec powiedział, że mnie wyklnie i nie będzie chciał widzieć w domu. Mama się go boi.

Znowu poleciał strumień łez. Podałem Sarze paczkę chusteczek higienicznych.

- Teraz ty - powiedziała do mnie, gdy już się nieco uspokoiła.

- Moja historia jest nieco umiej dramatyczna. Razem ze swoim współpracownikiem i grupą przyjaciół szukamy legendarnego skarbu generała Samsonowa.

- Wszyscy go szukają - zaśmiała się Sara. - Ten skarb to jak mityczne Eldorado.

- Chyba tak - pokiwałem głową. - Ważne, że można ciekawie spędzić czas.

Było już późne popołudnie, a chciałem jeszcze dziś zrobić zakupy.

- Może odwiozę cię do wsi - zaproponowałem dziewczynie.

- Dobrze.

- Nie zaszkodzę ci?

- Chyba już nic nie zmieni stosunku ludzi do mnie. Ledwie mnie tolerują.

Wsiedliśmy do kajaka i popłynęliśmy. Nurt rzeki był leniwy, a koryto szerokie. Płynęliśmy pomiędzy wysepkami zarośniętymi kępkami drzew. Tuż za mostem na asfaltowej drodze w środku Kociaka znajdował się niewielki pomost. Przybiłem do niego. Sara została przy moście, żeby popilnować moich rzeczy, a ja przeszedłem na drugą stronę do sklepu.

Jedno wejście prowadziło do sklepiku i punktu pocztowego. Najpierw trzeba było przecisnąć się pomiędzy plastykowymi stolikami zajętymi przez miejscowych. Patrzyli na mnie nieufnie. Zrobiłem zakupy wzbogacając “spiżarnię” nie tylko o klopsiki, ale i pulpety, fasolkę po bretońsku oraz gołąbki. Wychodząc zobaczyłem stojący tuż przy sklepie spory budynek. “Wiejski Dom Kultury” oznajmiał szyld. Przy rogu ujrzałem znaczek świadczący, że budowla jest zabytkiem.

Dłuższą chwilę stałem przyglądając się temu zabytkowi. Był to piętrowy dom z murowanym parterem i drewnianym poddaszem. Właśnie ta drewniana zabudowa miała wartość zabytkowa. Był to rzadki przykład niemieckiej sztuki budowlanej z rzeźbionymi gzymsami. “Trzeba sprawdzić, co to za cudo” - pomyślałem i ruszyłem do mostu. Kątem oka ujrzałem dziwnie znajomą postać ubraną na zielono, niosącą kurę pod pachą. Stwierdziłem, że to musiało być tylko złudzenie.

Przy moście wokół Sary stało trzech ubranych na czarno osiłków z ogolonymi głowami.

- Oj, bądź dla nas miła, bo wszystko opowiemy Piotrusiowi i przyszłej teściowej - mówił jeden z nich próbując ramieniem objąć dziewczynę.

Sara strząsnęła jego rękę.

- Hola, panowie! - krzyknąłem przeciskając się do Sary.

- Uwaga na kości, panie starszy powiedział jeden z byczków.

Na odległość aż śmierdziało od nich piwem. Już ten zapach wzbudzał we mnie agresję i gotował krew. Nie cierpiałem podpitych młodzieńców, którzy w grupie czuli się pewni siebie.

- Czego chcecie od tej dziewczyny? zapytałem.

Jednocześnie oglądałem się na ludzi siedzących przed sklepem. Liczyłem, że pomogą mi. Oni jednak obojętnie przyglądali się całej scenie. W tle znowu przemknęła jakaś zielona postać.

- Siarka, nie stać cię na młodszych kawalerów i obrońców - zażartował ten, który był chyba najważniejszy.

- Wsiadaj pan do łódeczki i spływaj - powiedział jeden z osiłków odpychając mnie.

Rzuciłem torbę z zakupami na ziemię. Kiedyś trenowałem judo, niedawno Paweł zrobił mi dodatkowe przeszkolenie. Najlepiej zapamiętałem zasadę: “Ugiąć się, aby zwyciężyć”. Chwyciłem rękę napastnika, zgiąłem się, trochę podszedłem pod niego i z całą siłą pociągnąłem go. Chłopak mógłby w cyrku prezentować salto mortale. Wykonał ślicznego koziołka na moim grzbiecie i upadł plecami na asfalt.

Jego koledzy chwycili mnie pod ręce.

- Wal, Maniek, w starucha! - krzyczeli do powstającego kolegi.

Sara zaczęła krzyczeć. Tubylcy tylko popijali piwko ciekawi darmowego widowiska.

Osiłkowie trzymali mnie pod łokcie. Szarpnąłem się do przodu. Lewą piętą kopnąłem tego z lewej w krocze, a gdy się zgiął, poprawiłem podnosząc pięść w kierunku jego nosa. Nieładnie jest bić leżącego, ale tego, który wstawał kopnąłem w ramię i znowu upadł. Ten z prawej otoczył moją szyję silnym ramieniem i kopnął od tyłu w moje kolana. Automatycznie zgięły się, a ja zacząłem lecieć plecami do tyłu. “Zasada numer dwa: będąc w parterze sprowadź przeciwnika do tego samego poziomu” - przypomniały mi się słowa Pawła. “Łatwiej powiedzieć, niż zrobić” - pojawiła się druga refleksja. Jednak szarpnąłem przeciwnika za kostkę, a on stracił równowagą i zaczął lecieć na mnie. Przyciągnąłem kolana prawie pod brodą i całą siłą swych nóg odepchnąłem go od siebie. Nie spodziewał się tego, wiać poszybował do tyłu wprost na niska barierkę, przez którą przeleciał wprost do rzeki. Wtem z głębi wsi dobiegł nas huk podobny do wystrzałów. Osiłkowie natychmiast zbystrzeli.

- To pewnie Wiewiór strzela - krzyknął jeden z nich. - Wieśniaki znowu atakują.

Szybko powstali i lekko zataczając się pobiegli w stronę wybuchów.

- Jeszcze się policzymy - ryknął na odchodnym Maniek.

- Coś ty najlepszego zrobił? - Sara pomogła mi wstać i otrzepać odzież z kurzu.

Widziałem, że gawiedź przed sklepem tym razem patrzyła w stronę, dokąd pobiegli młodzieńcy.

Czułem się strasznie zmęczony po walce.

- Tam w dole jest jakieś bezpieczne miejsce na obóz? - zapytałem Sarę. - Nie dam rady wrócić w miejsce, gdzie jedliśmy obiad.

- Wsiadaj - powiedziała wpychając mnie do kajaka.

Popłynęliśmy ponad kilometr w dół rzeki. W pewnym momencie dziewczyna przybiła do prawego brzegu. Przede mną znajdowała się niewielka polana.

- Dookoła są gęste zarośla malin - powiedziała Sara. - Będziesz tutaj w miarę bezpieczny. Te bandziory mogą chcieć się zemścić. Wszyscy we wsi boją się, że mogą komuś spalić chałupę.

- Ciekawe, co to były za strzały.

- Nieważne. Jutro ci powiem. Przyjdę do ciebie rano.

Sara szybko zniknęła w lesie. Zbliżał się wieczór, więc czym prędzej - mimo bólu w plecach i nadwyrężonego ścięgna - postawiłem namiot. Na kolację zrobiłem sobie herbatę i kanapki z serem.

Wsłuchany w ciszę zapomniałem o Pawle. Rozmyślałem, jak mogę pomóc Sarze. Coś mi przyszło do głowy. Zadowolony z pomysłu postanowiłem położyć się spać. Nagle z lasu dobiegło mnie gdakanie kury. “Źle z tobą, Tomaszu” - pomyślałem. “Jedni widzą białe myszki, a ty słyszysz kury w środku lasu”.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


MARATON PRZEZ MOJE ŚNIADANIE * KOMANDOSI Z KURĄ * CO ZROBIĆ Z PTAKIEM? * KIM SĄ ŁYSI? * JACEK ZOSTAŁ DZIADKIEM * POTOMEK HETMANA JAZŁOWIECKIEGO NA POLOWANIU * HARCERZE KONTRA OSIŁKI * POZNAJEMY GENERAŁA SAMSONOWA


Całą noc przespałem spokojnie mimo bólu kości. Właśnie przewracałem się z jednego boku na drugi i naciągałem śpiwór na głowę, gdy nagle podrzucił mną straszny huk. Czym prędzej otworzyłem suwak namiotu. Rzekę spowijała jeszcze lekka mgła. Wysoko w górze ujrzałem dwie sylwetki wojskowych samolotów odrzutowych: Mig-21 i Mig-29. Właśnie nad lasami piloci postanowili przekroczyć prędkość dźwięku. Towarzyszy temu zawsze straszliwy łomot.

Wiedziałem, że już nie zasnę. Zimne kłębki mgły orzeźwiły mnie do reszty, więc usiadłem przed namiotem, żeby zapalić papierosa. Potem postawiłem czajnik na kuchence i pokroiłem chleb na śniadanie. Posmarowałem go masłem i zacząłem kroić ser.

Nagle za sobą w krzakach usłyszałem huk wystrzału i trzask gałęzi. Przez moje śniadanie w dzikim pędzie przeleciał lis. Jego ruda kita prawie dotknęła mego nosa. W biegu był tak przypłaszczony do ziemi, że nogi rozstawiał na boki. Sadził wielkimi susami i trafił łapami w moje właśnie pokrojone kromki.

Oglądałem swoje podeptane śniadanie, gdy pojawił się kolejny gość. Był to wiekowy już myśliwy, który w biegu przeładowywał sztucer i gonił za lisem.

- Przepraszam - rzucił depcząc po moim kocu i zniknął w krzakach.

Po takiej defiladzie postanowiłem skryć się w namiocie i tam przyrządzić sobie posiłek.

Piłem drugi kubek herbaty zagryzając go nowymi kanapkami, gdy nad rzeka zobaczyłem kolejnego przybysza. Był to jeden z chłopaków Jacka, zdaje się Arnie. Uzbrojony w saperkę spacerował wzdłuż brzegu i kopał w wilgotnej ziemi. Do woreczka foliowego zbierał długie i obrzydliwe dżdżownice.

Zgłodnieli i będą łowić ryby” - pomyślałem z satysfakcja. Potem zreflektowałem się jednak i zdziwiłem, że harcerze są właśnie tu, chociaż powinni być teraz gdzieś pomiędzy Szczytnem a Mrągowem. Pewnie śledzili mnie idąc wzdłuż brzegów rzeki.

- Pójdę zobaczyć waszą bazę mruknąłem sam do siebie. Ruszyłem za Arnim. Chłopak zbierał robaki z wielką zaciekłością, chociaż widziałem, że się trochę brzydzi. W pewnym momencie zawrócił w las. Skradałem się za nim. Po niecałych pięciu minutach ujrzałem wśród krzewów smużkę dymu. Arnie zniknął w bazie, a po chwili dobiegło mnie radosne gdakanie.

- A więc nie przesłyszało mi się - szepnąłem przypominając sobie wczorajsze dziwne odgłosy z lasu.

Jak zwycięzca wkroczyłem do bazy komandosów. Między czterema drzewami rozstawili płotek z suchych gałęzi. W środku tej palisady ustawili swe namiociki z pałatek. Nie spodziewali się chyba nikogo. Na mój widok zdębieli.

- O rany - jęknął Maciek.

- Jak nas wujek znalazł? - zapytał Jacek.

Wtedy zobaczyłem kurę zajadającą robaki tłoczące się w starej puszce. Prawie padłem ze śmiechu.

- Z wojowników zamieniacie się w rolników? - żartowałem.

- Nie wiedziałem, że komandosi wożą ze sobą na akcje żywy inwentarz. Może wam kupić krowę. Codziennie będziecie mieli świeże mleko.

- Ta kura to zapłata za przysługę - wyjaśnił zakłopotany Jacek.

- Pomogliśmy jednej pani porąbać drewno, posprzątaliśmy podwórko, załataliśmy dach, a Maciek nawet naprawił traktor. Dostaliśmy kurę, żeby ją zjeść.

- Jesteście okrutni - powiedziałem. - Tuczycie biedne zwierzę przed śmiercią.

- Chłopaki, nie ukrywajmy - mruknął Gustlik. - Żaden z nas nie potrafił jej zabić ani nawet wypatroszyć. Może pan potrafi?

W jego pytaniu słyszałem cień prośby i nadziei. Podał mi przy tym wielki nóż, długi prawie na czterdzieści centymetrów.

- Jedząc konserwy mam czasami wyrzuty sumienia - odpowiedziałem chowając ręce za siebie.

- No to ją wypuścimy - orzekł Jacek.

- Zróbcie to na skraju wsi - poradziłem. - Rano widziałem lisa, który potrafi rozprawić się z drobiem w przeciwieństwie do pewnych komandosów.

Zrobili obrażone miny.

- Nie możecie jej komuś odsprzedać? - pytałem. - Jedliście coś?

Przy obu pytaniach pokręcili głowami.

- No to sprzedajcie.

- Komu? - zapytali.

- W Kociaku.

- Wstyd - mruknął Gustlik.

- To idźcie do sąsiedniej wsi.

- Ktoś pomyśli, że kradziona - rzucił Jacek.

Kura w tym czasie zżarła już cale robactwo i zaczęła chodzić wśród chłopaków. Jej kroki znaczyły białe kropki guana. Harcerze tylko odsuwali się od ptaszyska.

- Dobra, chodźcie do mojego obozu zadecydowałem. - Nakarmię was i popędzę do Kętrzyna.

Zrezygnowani i głodni zaczęli się zbierać.

- Który z was widział mnie wczoraj we wsi? - zapytałem znienacka.

Odruchowo spojrzeli na Maćka.

- Nikt - mruknęli nieskładnym chórem.

- Kłamiecie. Maciek, jak to było?

Chłopak udawał zajętego pakowaniem plecaka.

- Niby co? - zapytał niewinnie.

- To ciebie wczoraj widziałem we wsi z kurą pod pachą. Masz nawet na spodniach białe ślady kurzych kupek.

Spojrzał na nogawki.

- Niosłem kurę, ale pana nie widziałem.

Chwyciłem go za ramię.

- Od kiedy harcerze kłamią? zapytałem.

Obejrzał się na Jacka.

- No, powiedz - mruknął mój siostrzeniec.

- Wracałem właśnie z tym ptaszyskiem zaczął opowiadać Maciek. - Zobaczyłem pana bójkę z tymi trzema kolesiami. Mogłem biec na pomoc, ale słyszałem we wsi, że oni są uzbrojeni. Bałem się, że trzem nie dam rady. Zresztą pan nie chciał, żebyśmy dalej zajmowali się sprawa skarbu Samsonowa. Wymyśliłem więc podstęp, małą dywersję, aby odwrócić ich uwagę. Ten czwarty łysy spał sobie na leżaku przed rezydencją tego bogacza. Podłożyłem mu w pobliżu małą petardę. Jak wybuchła, od razu podskoczył, wyrwał pistolet za pasa, szybko dwa razy wystrzelił w powietrze i zaczął wodzić lufą dookoła.

- Dziwne - zastanawiałem się.

- Wcale nie - poważnie odpowiedział Jacek. - Facet chciał kogoś trafić. Dlatego najpierw dwa razy wywalił w powietrze, że niby były to strzały ostrzegawcze. Wszyscy we wsi je słyszeli. Był kryty, pod względem prawnym nie można by mu było nic zarzucić i mógł swobodnie strzelać do intruza.

- To straszne - mruknąłem.

- Już o nich wiele słyszeliśmy - powiedział Jacek. - Sterroryzowali całą wieś. Nikt nie chce im się przeciwstawić. Kobieta, u której zarobiliśmy kurę, odmówiła im sprzedaży jajek. Potem w nocy ktoś chciał podpalić jej stodołę. Na szczęście sąsiad zobaczył ogień i szybko ugaszono pożar.

W czasie naszej rozmowy kura kręciła się po obozie. W końcu na dłużej zniknęła w jedynym jeszcze stojącym namiocie. Gdy skończyliśmy dyskusję, usłyszeliśmy donośne gdakanie.

- Chyba zostaliście dziadkami - zaśmiałem się.

Chłopcy patrzyli na mnie zdumieni.

- Wasza kura zniosła jajko - zawiadomiłem ich.

Jeden przez drugiego zaglądali do szałasu, z którego słychać było radosne gdakanie.

Wszyscy nagle opadli na ziemię.

- I co teraz? - zapytał Luśnia drapiąc się po wydatnym nosie.

Przyznam, że nie wiedziałem, co im poradzić, więc na wszelki wypadek uciekłem.

- Dziadziusie, czekam na was w swoim obozie - oświadczyłem przybierając radosny wyraz twarzy. - Arnie wie, gdzie to jest, bo tam zbierał robaki.

Szybko szedłem przez las, a za sobą słyszałem donośne gdakanie. Przypomniałem sobie jednak opowieść o bandziorach ze wsi. Zacząłem dumać, co z tym fantem zrobić.

Byłem tak zamyślony, że nie zauważyłem Sary siedzącej na kocu przed moim namiotem. Obok niej przycupnął ów myśliwy, który biegł za lisem.

- Dzień dobry! - przywitała mnie Sara.

- Bardzo pana przepraszam za poranne najście - powiedział myśliwy podając mi dłoń. - Jestem Tadeusz Jazłowiecki - przedstawił się.

Jego strój niczym nie różnił się od tego, co nosili chłopcy Jacka. Pod szyją miał zawiązaną chustę ze złotą broszką. Przedstawiała ona szlachecki herb Abdank, który na pierwszy rzut oka przypominał zwykłe “W”. Jego szczupła twarz, zimnoniebieskie oczy, cienki siwy wąsik, wszystko to emanowało szlacheckością. Mimo że wybrał się na polowanie, wyglądał bardzo elegancko.

- Czy jest pan może potomkiem sławnego hetmana? - zapytałem.

Jego twarz aż pokraśniała.

- O, widzę, że zna pan historię - rzekł uśmiechając się. - Moja rodzina wywodzi się z linii założonej przez Michała Jazłowieckiego, syna Jerzego, hetmana wielkiego koronnego. To on w 1528 roku pod Kamieńcem Podolskim z garstką ludzi rozgromił czambulik tatarski liczący tysiąc jeźdźców.

- Pod tym samym Kamieńcem, który pojawia się w “Panu Wołodyjowskim”? - wtrąciła Sara.

- Tak jest. Potem Asłan, sułtan tatarski, podstępem ściągnął go do Oczakowa i tam ufającego gospodarzowi Jerzego Jazłowickiego pojmali Tatarzy, którzy wypuścili go dopiero po wypłaceniu znacznego okupu. Mój przodek później dzielnie walczył pod rozkazami hetmana Jana Tarnowskiego z Wołochami pod Obertynem, a także i z Tatarami. W 1561 roku został hetmanem polnym koronnym, a w 1569 hetmanem wielkim koronnym i wojewodą ruskim zarazem. Za jego rządów Tatarzy nie śmieli najeżdżać ziem ruskich. W 1571 roku Jerzy chciał jeszcze podejść pohańców wracających z wielkimi łupami z Moskwy, jednak Tatarzy uciekli bocznymi drogami. Mój wielki przodek zmarł w 1575 roku.

- To chyba wspaniałe znać tak dobrze historię swojej rodziny? - zapytała Sara.

Starszy pan zadowolony z siebie pogładził wąsika.

- Młoda panno, jestem profesorem historii i to pozwoliło mi dosyć dokładnie prześledzić losy mojej rodziny. W moim rodzie bardzo ważna była tradycja.

- Widzę, że nie dopadł pan lisa - zmieniłem temat.

- Ach, ten rudzielec zawsze mi ucieka - powiedział machnąwszy ręką. - Ganiam za nim od dwóch lat. Można powiedzieć, że prawie się przyjaźnimy. Gdy jest okres ochronny na lisy, przyjeżdżam tu, żeby podglądać życie jego rodziny. Gdy wolno polować, to za nim biegam. Teraz nie wolno na niego polować, więc tylko go przegoniłem od wsi. Chłopi z Kociaka skarżą się, że podbiera im kury.

- Zawsze pamiętam, że pan tutaj przyjeżdżał na polowania - wtrąciła Sara.

- Tak. W czasie pierwszego polowania na Rudzielca zaczaiłem się na niego z drylingiem. Kula przeszła mu nad uchem zostawiając na głowie łysą krechę. Po tej bliźnie zawsze go rozpoznam. Przez te dwa lata prowadzimy ze sobą grę. Sam nie wiem, czy naprawdę chcę go zastrzelić. Kiedyś sam go uwolniłem z wnyków. Przez ten czas, jak za nim chodzę, nie strzelałem do innej zwierzyny.

- Polowanie stało się pretekstem do wyjazdu w las - stwierdziłem.

- Wie pan, że tak - odpowiedział. Chyba część myśliwych w końcu dochodzi do takiego etapu w swym łowieckim życiu. Mój przyjaciel, lekarz anestezjolog, teraz częściej chodzi do lasu z kamerą wideo niż z dubeltówką.

- Jak tam sytuacja we wsi? - spytałem Sarę.

- Po staremu - odrzekła. - Osiłki piją od rana. Czuję, że będzie jakaś awantura. Na dzisiaj zaplanowano wiejskie zebranie w sprawie domu kultury i oczyszczalni ścieków. Ma przyjechać ojciec Piotra.

- Rzeczywiście, może być gorąco - stwierdziłem.

Z lasu dobiegł nas trzask gałęzi i gdakanie.

- O, zbliża się mój siostrzeniec ze swymi komandosami - oznajmiłem.

Faktycznie z lasu wyszli harcerze. Arnie prowadził kurę jak psa na smyczy. Ptaszysko miało na szyi zawiązany sznurek z nie zaciskającym się węzłem. Zauważyłem, że jedno skrzydło dziwnie odstawało na bok.

Profesor patrzył na grupę zdziwiony, a Sara nie ukrywała swego rozbawienia. Za to chłopcy na widok ślicznej dziewczyny przybrali dziarskie miny i wyprężyli torsy.

Dokonałem prezentacji.

- Wybraliście fajny sposób na uczczenie spadochroniarzy z grupy “Pomorze” - pochwalił harcerzy historyk. Co prawda nie cierpię reżimu, któremu służyli, czyli sowieckiej Rosji, ale wy młodzi powinniście się bawić w takie rzeczy.

- Może ci komandosi chcieli służyć Polsce - odezwał się Maciek. - Nie mogli zostać cichociemnymi zrzucanymi przez aliantów, więc byli tymi, którzy walczyli z hitlerowcami z drugiej strony.

- To odwieczny problem Polaków - powiedział zadumany profesor. - Zawsze musimy wybierać mniejsze zło.

- Powiedzcie, co się stało ze skrzydłem kury? - zapytałem.

- Wiemy, że ptaki czasami nie chcą zajmować się jajkami, które dotknęli ludzie - wyjaśnił Gustlik. - Gdybyśmy zostawili kurę w lesie, szybko zginęłaby. Żal nam było tego jajka. Postanowiliśmy jej jajko owinąć w chustkę i przywiązać do kury, żeby je czuła, grzała swoim ciałem i nie przeszkadzała nam w marszu.

- Skąd ją macie? - spytała ostro Sara.

- Od twojej sąsiadki - odpowiedział jej Jacek. - Pomogliśmy jej w gospodarstwie, więc nam ją dała na obiad. Nie potrafiliśmy jej zabić.

- Mieliśmy opory moralne - dodał Maciek.

Całą szóstką patrzyli na Sarę jak zaczarowani.

- Moja mama ją wam przygotuje - oświadczyła dziewczyna.

- O, nie! - zarzekał się Jacek. - Postanowiliśmy, że jej nie zjemy, choćbyśmy mieli paść z głodu.

- Nie padniecie - oświadczył Tadeusz Jazłowiecki. - Zapraszam wszystkich do siebie na późny już obiad - mówił spoglądając na zegarek.

- A potem idziecie do Kętrzyna - dorzuciłem.

- Skarb Samsonowa. - zaczął Jacek.

- Szukacie skarbu? - przerwał profesor uśmiechając się.

Przytaknęliśmy.

- To tym bardziej zapraszam, opowiem wam coś, co was zainteresuje.

Patrzyliśmy na historyka zaintrygowani. On wstał, otrzepał spodnie.

- Mieszkam w ostatnim domku letniskowym za wsią, po drugiej stronie rzeki - powiedział idąc w stronę Kociaka. - Do zobaczenia, powiedzmy za półtorej godziny.

Zastanawiałem się, gdzie zostawię kajak. Bałem się go przycumować przy moście ze względu na osiłków.

- Swój okręt możesz pozostawić u moich rodziców - Sara jakby czytała w moich myślach.

Ustaliliśmy więc, że ja popłynę z dziewczyną, a chłopcy pójdą na piechotę i spotkamy się u Sary.

Po kilkunastu minutach zwinąłem swoje obozowisko i płynęliśmy pod prąd w stronę wsi. Widać było, że gospodarstwo rodziców Sary nie jest najbogatsze, ale było bardzo zadbane. Jej mama pozwoliła mi postawić namiot w sadzie, a gromada psów po oszczekaniu mnie i obwąchaniu stwierdziła, że jestem dobrym człowiekiem i udała się na posterunki wzdłuż płotu. Tam całą swoja uwagę psiny poświęciły obserwacji przechodzących drogą. Dziewczyna zostawiła mnie na chwilę i wróciła z dwoma słojami ogórków kiszonych.

- Nie wypada chyba na takie przyjęcie przyjść z pustymi rękoma - rzekła sadowiąc się obok mnie.

Pod jej nieobecność zadzwoniłem do ministerstwa i teraz paląc papierosa czekałem na odpowiedź patrząc w leniwy nurt rzeki.

Nagle psy przy płocie rozszczekały się, a po chwili dobiegł nas ich skowyt.

- Nie ma jej! - dobiegł nas krzyk mamy Sary. - Idźcie już sobie, pijaki!

Zerwaliśmy się na równe nogi i pobiegliśmy do bramy. Przy furtce stało trzech ochroniarzy. Byli to ci sami, z którymi wczoraj musiałem się bić. Brakowało co prawda Mańka, ale był ten, którego nie znałem, Wiewiór.

- O, pani kłamie - bełkotliwie mruknął Wiewiór. - Nasza Sara jest z tym ramolem.

Przyznam, że nie czułem się na siłach do kolejnej bitwy. Na psy nie można było liczyć. Prawdopodobnie ochroniarze użyli miotaczy pieprzu i biedne zwierzęta rozbiegły się po całym podwórku.

- Chodź do nas, mała! - ryczał drugi łysol. - Zapraszamy cię na imprezę! Nie możesz nam odmówić. Nam się nudzi.

- Dość tego, panowie - prawie ryknąłem.

- Te, judoka, lepiej się nie rzucaj - odpowiedzieli chórem.

- W czym problem, wujku? - nagle usłyszałem za sobą.

Błyskawicznie obejrzałem się. Za mną stał Jacek i Arnie. Obaj byli uzbrojeni w solidne kije. Na drodze po dwóch stronach osiłków wyrośli jak z pod ziemi pozostali harcerze. Maciek i Gustlik udawali, że wydłubują swoimi solidnymi nożami komandosów brud zza paznokci. Luśnia i Bąbel niedbale opierali się o długie kije.

Ochroniarze spojrzeli na siebie. Maciek powoli pociągnął nożem po kilkucentymetrowej średnicy konarze jaśminu. Gałąź natychmiast opadła ukazując równe cięcie. Kozik był ostry jak samurajski miecz. Za to Bąbel zaczął bawić się swoim kijem niczym Michał Wołodyjowski. Stało się najgorsze: w każdej chwili mogło dojść do regularnej bitwy z ochroniarzami. Ci jednak czuli respekt przed nożem Maćka i naszą przewagą liczebną.

- No, Siarka, zapraszamy na imprezę - rzekł pojednawczo Wiewiór. - Bez przymusu.

Łysole obrócili się i ruszyli do willi, której pilnowali. Szli w kierunku Maćka i Luśni. Jeden z nich specjalnie trącił łokciem Luśnię. Chłopak lekko się zatoczył. Osiłek bezczelnie obejrzał się na niego. W tym momencie Gustlik rzucił swoim nożem. Ostrze delikatnie przecięło papierosa trzymanego przez ochroniarza w prawej dłoni.

- Chciałem powiedzieć przepraszam - Gustlik akcentował każde słowo.

Jego aluzja była bardzo wyraźna. Mógł równie dobrze zrobić tym nożem coś o wiele gorszego. Nie pochwalałem takich zachowań, lecz widocznie tylko przemoc oddziaływała na wyobraźnię osiłków.

- Tak, przepraszam - mruknął łysol patrząc na kikut papierosa.

- Co wy chcieliście najlepszego zrobić?! - krzyknąłem na chłopaków, gdy łysi zniknęli za zakrętem.

- Matko Boska, przecież oni będą chcieli na was się zemścić - lamentowała mama Sary.

- To chyba jedyna metoda na tych głupoli - orzekł Maciek.

Ze smętnymi minami ruszyliśmy na proszony obiad u profesora. Po drodze mijaliśmy willę z ochroniarzami. Gdy przechodziliśmy koło niej, firanki w oknach lekko zadrgały. Budowla była brzydka, typowa dla domków letniskowych bogatych ludzi, którzy nie mają gustu, a na wieś chcą za wszelką cenę przenieść to, co mają w mieście.

Domek profesora przypominał za to ranczo. Był piętrowy, z drewna. Okiennice ochraniały okna. Historyk przywitał nas w drzwiach. Przebrał się już w zwykle spodnie, koszulę i sweter. Całe wnętrze jego siedliska składało się z kuchni, salonu z kominkiem, dwóch sypialni i maleńkiej łazienki. Przy rozsuniętym stole stały już talerze i półmiski.

Umyliśmy ręce i zasiedliśmy do posiłku. Chłopcy zajadali, aż im się uszy trzęsły. Tadeusz Jazłowiecki podał nam pyszny barszcz, a na drugie gulasz wołowy, do którego świetnie pasowały ogórki przyniesione przez Sarę.

Po obiedzie wszyscy rozsiedliśmy się. Sara mimo protestów gospodarza poszła do kuchni zrobić nam kawy i herbaty. Od razu poleciał jej pomóc Maciek. Profesor zasiadł w bujanym wiklinowym fotelu, z kapciucha nabił tytoniem fajkę i przez opary dymu spojrzał na mnie mrużąc oczy.

- Niech pan powie, czemu pan szuka tego skarbu? - poprosił.

Powiedziałem mu o swojej pracy i o tym, czego się do tej pory dowiedzieliśmy o skarbie Samsonowa. On tylko słuchał, pykał i mruczał: “To ciekawe”. Gdy skończyłem, zabrał głos.

- Otóż widzi pan, napisałem grubą książkę o Tannenbergu. Nie mogłem jej wydać w Polsce, ale Uniwersytet Londyński zrobił to bardzo chętnie. Zresztą za honorarium autorskie wybudowałem ten domek i wykształciłem syna. Badałem przebieg działań wojennych, ale szczególnie interesowały mnie losy generała Samsonowa.

- A skarb? - wtrącił Jacek.

- To rzecz uboczna. Zaraz wyjaśnię dlaczego. Mój stryj Tomasz wielokrotnie w gronie rodzinnym opowiadał o tamtych wydarzeniach. Jako podporucznik został przydzielony do sztabu armii generała Samsonowa. Doskonale znał języki francuski, niemiecki i angielski. Co ważne, miał udokumentowane przez, rosyjski urząd szlachectwo. Według niego kasy armijne przewożono w jaszczu artyleryjskim w drewnianej, okutej skrzyni. Ważne, że kasy pułkowe znajdowały się przy pułkach, a armijne na tyłach. Stryj mówił najczęściej o tej bitwie: “Dla cesarstwa to było wielkie lanie”. W 1917 roku, gdy moja rodzina znalazła się w Kijowie, było też tam dwóch oficerów armii carskiej. Obaj w czasie spotkań na salonach opowiadali o skarbie Samsonowa. Według nich złota było bardzo dużo. Zapamiętałem, że ojciec i stryj nazywali obu oficerów mitomanami.

- Dlaczego? - zapytałem.

- Już po drugiej wojnie światowej mój stryj zetknął się z byłym pułkownikiem armii carskiej. Ów mężczyzna za towarzyski nietakt został wyrzucony z korpusu paziów prosto do Czeczenii. Służył tam w wojskach pacyfikujących buntowników na przełomie XIX i XX wieku. Według relacji emerytowanego oficera kasy przewożono w brezentowych wiaderkach, takich jakich używano do karmienia lub pojenia koni. Ich pojemność wynosiła około czterech litrów. Od czasów wojny rosyjsko-japońskiej armia carska odchodziła od wypłacania żołdu w złocie dając żołnierzom banknoty. Zastanawia mnie, po co przewożono złoto Samsonowa w betonowej skrzyni. Miałoby to sens, gdyby chodziło o zachowanie w dobrym stanie jakichś dokumentów. Drugie pytanie, czy rzeczywiście to złoto miało służyć do opłacenia ludzi, tworzenia nowej administracji na podbitych terenach. Z mojej wiedzy wynika, że Rosjanie byli bardziej skłonni do wymuszania posłuszeństwa przy pomocy nahajki i kozaków.

- Może pan coś opowiedzieć o samym Samsonowie? - poprosiłem.

- Oczywiście - rzekł profesor popijając kawę. - Aleksander Wasiliewicz Samsonow urodził się 13 lutego 1859 roku. Jako osiemnastolatek brał udział w wojnie z Turcją. W wieku czterdziestu trzech lat był już generałem. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej dowodził Ussuryjską Brygadą Konną, a potem dywizją kozaków syberyjskich. Właśnie wtedy doszło do kłótni z Rennenkampfem. Samsonow podobno spoliczkował go na jakimś dworcu. Do 1907 roku służył w Warszawie, a w 1909 roku mianowano go atamanem dońskich kozaków i gubernatorem Turkiestanu. W chwili wybuchu pierwszej wojny światowej był na urlopie zdrowotnym, gdyż chorował na astmę serca. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną z twarzą okoloną krótką brodą. Żołnierze podobno go uwielbiali i uważali za zdolnego dowódcę Dopiero 26 sierpnia 1914 roku Samsonow przybył do swojej armii. Dzień później główna kwatera armii rosyjskiej znajdowała się w Nidzicy. Następnego dnia rankiem Samsonow opuścił Nidzicę. Znalazłem wspomnienia brytyjskiego oficera łącznikowego, pułkownika sir Alfreda Knoxa, który stwierdził, że rosyjski generał przeniósł się w okolice Jedwabna. Już wtedy powiedział Brytyjczykowi, żeby uciekał, gdyż sytuacja jest krytyczna. Jeszcze tego samego dnia generał pojechał do Nadrowa, gdzie był świadkiem klęski wojsk rosyjskich XV Korpusu. Tam podjął decyzję o wycofaniu tego korpusu. Sam udał się do Orłowa, a stamtąd do granicy. Dokładnej trasy przejazdu sztabu i stupięćdziesięcioosobowej ochrony nie znam. Jednak wiem, że generał wyjechał z lasów w okolicach wsi Puchałowo. Otóż odkryłem też relację niemieckiego porucznika o nazwisku Balia. Jego kompania karabinów maszynowych batalionu “Graf von Wartenburg” zrobiła wypad w kierunku rosyjskich taborów znajdujących się we wsi Ruskowo, na wschód od Puchałowa. Właśnie wtedy Niemcy w zasadzce zniszczyli cały oddział kozaków chroniących generała. Samsonow ze sztabem uciekał dalej na piechotę. Z opisu tej tułaczki wynika, że musieli pójść na północ i potem zawrócić na południe w stronę leśniczówki Karolinka, gdzie w nocy z 29 na 30 sierpnia zmarł. Co się działo z generałem przez cały dzień 29 sierpnia, dokładnie nie wiem. Wtedy zapewne, jeśli skarb Samsonowa istnieje, został zakopany.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


USTALAMY TRASĘ WYPRAWY * SZUKAMY DĘBÓW * JEDZIEMY DO NIDZICY * CZY OLBRZYM NAS OSZUKUJE? * ZWIEDZAMY NIDZICKI ZAMEK * TAJEMNICZY POSZUKIWACZ SKARBU * DĘBY POD WAPLEWEM * CZY KTOŚ JUŻ ZNALAZŁ ZŁOTO? * DĘBOWE WZGÓRZA * NOWY TROP


Ostro ruszyłem po wertepach w stronę domu Olbrzyma. Przejechałem przez przysiółek Natać Mała, okrążyłem zatokę jeziora Omulew i ruszyłem na północ. Po półgodzinie zajechałem na podwórze gospodarstwa dziennikarza. Olbrzym z Rambo właśnie grzebali przy silniku dodge’a.

- Co tak długo? - na wstępie zapytał Olbrzym ocierając brudne dłonie o nogawki kombinezonu roboczego.

- Musieliśmy załatwić jeszcze jedną rzecz odpowiedziałem. - W gospodarstwie, gdzie była melina Batury, znajdowały się księgi landratury ze Szczytna. Niestety, Batura zabrał jeden tom. Wydaje mi się, że musiał być bardzo ważny.

- Ciekawe, co mogło być takiego istotnego w oficjalnych dokumentach? - zastanawiała się Zosia.

- Jestem pewien, że prędzej czy później spotkamy tego twojego Baturę w czasie naszej wycieczki - rzekł Olbrzym.

W tym momencie przypomniały mi się słowa pana Tomasza i jego wątpliwości związane z dziwnym zachowaniem dziennikarza. Być może w kronice znajdował się drobny, ale arcyważny szczegół. To, że Batura zabrał tylko ten jeden tom świadczyło, iż może straciliśmy jakiś istotny trop.

Rozsiedliśmy się z Zosią w salonie domu Olbrzyma. Gospodarz i Rambo poszli umyć się i przygotować do drogi, zacząłem uważnie oglądać półki z książkami. Znajdowały się tam dzieła dotyczące drugiej wojny światowej, kilka albumów fotograficznych, opasie tomiska na temat dziejów Warmii i Mazur.

- No to dokąd najpierw jedziemy? - spytał Olbrzym schodząc z góry, gdzie znajdowała się jego sypialnia.

Rozłożył na stole mapę okolic Olsztyna.

- Może odwiedzimy wszystkie miejsca związane z bitwą pod Tannenbergiem? - zasugerowała Zosia.

- Wiesz, ile tego jest? - odpowiedział pytaniem Rambo, który właśnie wyszedł z kuchni niosąc tacę z filiżankami i dzbankiem mocnej herbaty.

- Zastanówmy się, według jakiego klucza rozpoczniemy nasze poszukiwania - powiedziałem. - Możemy prześledzić wszystko związane z Samsonowem. Druga metoda, to szukać owych dębów nad rzeką, jeśli wierzyć mapie Brecskova. Trzecie wyjście, to rzeczywiście pojechać we wszystkie miejsca, gdzie toczyły się walki.

- Jestem za tym ostatnim - zapowiedziała Zosia.

- Ja za Samsonowem - rzekł Rambo.

- Stawiam na dęby - dodał Olbrzym.

Spojrzeliśmy po sobie i parsknęliśmy śmiechem.

- Gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie - śmiał się Olbrzym.

- Może gdzieś na szlaku bitewnym odnajdziemy ciekawy szczegół - odezwała się Zosia. - Poza tym taka wycieczka będzie chyba ciekawsza.

- Tu nie chodzi o wycieczkę, ale o skarb - ripostował Rambo. - Złoto przez jakiś czas wędrowało ze sztabem Samsonowa. Nie wiemy, kiedy i w jakiej okolicy zakopano skrzynię. Może śledząc trasę wędrówki Samsonowa coś wypatrzymy.

- I co z tego? - ostro zapytał Olbrzym. - Jeśli Brecskov znalazł złoto, to mógł je gdzieś przenieść i wtedy tracimy jakikolwiek ślad. Mamy za to mapę niemieckiego pułkownika. Wynika z niej, że wiedział, gdzie jest zakopana skrzynia. Mamy też złotego rubla ukrytego przez niego na strychu. Trzymał go tylko na wzór, żeby porównać z ewentualnym znaleziskiem?

Przysłuchiwałem się uważnie wszystkiemu, zwłaszcza temu, co mówił Olbrzym. Ziarno nieufności zasiane przez pana Tomasza zaczynało kiełkować.

Teraz cała trójka spojrzała na mnie oczekując decyzji.

- Proponuję kompromis - odezwałem się po chwili namysłu. - Przejażdżka po polu bitwy jest kusząca, ale ścigamy się z Batura, który może mieć konkretny ślad, a więc i przewagę nad nami. Przez ponad osiemdziesiąt lat mogło się wiele zmienić. Szukanie dębów i rzeczki jest trudniejsze niż poszukiwania igły w stogu siana. Jeśli zaś chodzi o trasę śladami Samsonowa, to jest tylko jeden problem - nie wiemy, kiedy złoto zakopano, a z tego wynika, że nie wiemy także, gdzie szukać.

Zosia, Olbrzym i Rambo patrzyli na mnie z niemym pytaniem w oczach.

- Najlepszym rozwiązaniem jest, według mnie, wzięcie map, przewodników i konfrontowanie rzeczywistości z przeszłością - kontynuowałem. - Najrozsądniej chyba będzie pojechać trasą Samsonowa.

- A więc do Nidzicy! - zakrzyknął Rambo.

- Dlaczego tam? - spytała Zosia.

- To właśnie tam przybył generał Samsonow 26 sierpnia 1914 roku - wyjaśnił jej Rambo.

- Możesz wydrukować kilka egzemplarzy map terenu bitwy? - poprosiłem Olbrzyma.

- Oczywiście - odpowiedział włączając komputer.

- Będziemy wsadzać patyczki? - domyślała się Zosia.

- Masz rację - przytaknąłem. - Spróbujemy naszej metody. W czasie wędrówki zaznaczymy sobie ważne i interesujące nas miejsca.

- Zeskanuję tylko ten rejon i trochę go powiększę - mówił Olbrzym wkładając odpowiednio złożoną mapę do skanera.

- Możesz zrobić jeszcze podwójną mapę - zasugerował Rambo.

Olbrzym spojrzał na niego pytająco.

- Chodzi mi o to, żebyś na starą mapę z 1908 roku nałożył współczesną - tłumaczył Rambo. - Albo lepiej tę starą wydrukuj na kalce. Możesz?

- Jasne - mruknął dziennikarz.

- Chcę, żebyśmy mogli porównać to jak jest teraz z tym, jak było prawie sto lat temu.

Było już późne popołudnie. Obawiałem się, że obróbka map może długo potrwać. Olbrzym też spojrzał na zegarek.

- Może zrobicie kanapki i herbatę w termosie? - zaproponował.

Rambo ruszył do kuchni. Pchnąłem tam lekko opierająca się Zosię i poszedłem za nią. Po dwóch minutach kręcenia się po kuchni wszedłem do salonu. Spojrzałem Olbrzymowi przez ramię. Właśnie zaczynał drukować mapy. Widziałem, że wcale ich nie skanował, miał je już gotowe i ukryte w swoim archiwum. Po cichu zawróciłem. Olbrzym był jasnowidzem albo coś przed nami ukrywał.

Wszedł do kuchni po dziesięciu minutach.

- Już się drukuje - wyjaśnił sięgając do słoika po ogórka kiszonego.

Sprawnie pokroił go na plasterki i podsunął Zosi robiącej kanapki. Widziałem, że pod maską rubaszności był spięty.

Po kwadransie byliśmy gotowi do drogi.

Pojechaliśmy przez Kurki do Olsztynka i dalej trasą E-7 do Nidzicy. Już z daleka widzieliśmy wieże krzyżackiego zamku wznoszącego się na wysokim wzgórzu. Zatrzymałem się na sporym rynku, przy którym stał ratusz. Ruszyliśmy w stronę usytuowanego na siedemnastometrowym wzgórzu zamku. Przez furtkę weszliśmy na podzamcze.

- Kiedyś widziałem tu pokaz umiejętności ślicznej kuszniczki z warszawskiego Bractwa Miecza i Kuszy - wspominał Olbrzym. - Dali wspaniały pokaz walk podczas “Dni Nidzicy”.

Nidzicki zamek stoi na planie kwadratu o bokach długości sześćdziesięciu jeden metrów. W rogach ma solidne kwadratowe baszty. Wejścia na dziedziniec broniła kiedyś brama wyposażona w bronę, czyli kratownicę.

- Czemu w tym zamku od zewnątrz są okna na parterze? - dziwiła się Zosia.

- Zamek wielokrotnie przebudowywano - wyjaśniał jej Rambo. - Poza tym kiedyś był otoczony bagnami i nie tak łatwo było podejść do niego oblegającym wojskom.

Po kocich łbach weszliśmy na dziedziniec otoczony krużgankami. Na moment przymknąłem oczy i ujrzałem w wyobraźni kondukt rycerzy krzyżackich wracających z wyprawy na polskie wioski przygraniczne. W uszach brzmiał stukot końskich kopyt i chrzęst oporządzenia.

- Poszukajmy jakiegoś przewodnika - zaproponował Rambo.

Po opłaceniu biletów wstępu przyszedł do nas przewodnik. Był to niski i łysiejący jegomość, który ubytki w owłosieniu maskował zaczesując włosy z jednego boku na drugi. Miał przy tym zwyczaj gestykulować i kręcić głową przy opowiadaniu, więc niesforne kosmyki co chwila zmieniały położenie. Jedna ręka była stale zajęta poprawianiem czupryny.

- Tak zwany przygródek zbudowano w 1310 roku - zaczął opowieść oprowadzając nas po muzeum znajdującym się na parterze. - W 1381 roku miasto otrzymało prawa miejskie, a osiem lat później toczyły się tu bezowocne rokowania polsko-krzyżackie. Po bitwie pod Grunwaldem zamek zajęli Polacy, lecz opuścili go po trzech miesiącach. W 1414 roku Władysław Jagiełło wziął zamek głodem. W czasie wojny trzynastoletniej zamek ponownie znalazł się w rękach polskich, gdyż jego komendant należał do Związku Pruskiego. W latach 1520-1521 warownia ponownie znalazła się w rękach polskich. W 1807 roku stacjonowały tu wojska francuskiego marszałka Michela Neya, a także polskie legiony generała Józefa Zajączka. Później Francuzi zrobili tu sobie magazyn zboża, a chleb wypiekali w kościele ewangelickim.

- Czy był tu generał Samsonow? - wypaliła Zosia, nieco znudzona opowieścią.

Włosy przewodnika na skutek zburzenia toku opowieści wykonały salto mortale i jegomość musiał chwilą je poprawiać.

- Państwo szukają skarbu? - zapytał z uśmiechem. - Wiele osób go szuka i pyta o Samsonowa. Otóż powiem pani, że miasto bardzo ucierpiało w czasie bitwy nad Wielkimi Jeziorami Mazurskimi. Zniszczeniu uległy rynek i główna ulica. Kościół ewangelicki podpalili pijani Rosjanie, a dworzec zbombardowało rosyjskie lotnictwo.

- To już wtedy były bombowce? - dziwiła się Zosia.

- Nie - zaprzeczył Olbrzym. - Na początku wojny lotnictwo spełniało jedynie rolę rozpoznania. Walki powietrzne czasami sprowadzały się do wzajemnego strzelania do siebie pilotów uzbrojonych w pistolety. Bombardowania przeprowadzano zrzucając z powietrza granaty. To Niemcy w ten sposób zbombardowali lotnisko polowe przy twierdzy Osowiec tuż po wybuchu wojny. W odwecie Rosjanie zorganizowali podobną wyprawę na koszary w Ełku. Bardzo szybko dostrzeżono nowe możliwości samolotów i powstały myśliwce oraz bombowce.

Przewodnik słuchał opowieści uśmiechając się lekko.

- Może was zainteresuje, że dzisiaj rano byłem na rybach nad jeziorem Mielno - odezwał się. - Wracając widziałem jakiegoś blondyna w samochodzie terenowym. Miał z tyłu masę sprzętu i coś węszył przy cmentarzu żołnierzy rosyjskich w Waplewie. Rośnie tam trochę dębów.

- To Batura! - krzyknęła Zosia.

Szybko podziękowaliśmy przewodnikowi i pobiegliśmy do samochodu.

- Czego on szuka w Waplewie? - pytała Zosia zapinając pasy.

- Pod Waplewem doszło do ważnego starcia - tłumaczył jej Olbrzym.

Nadstawiłem ucha chcąc wiedzieć, co teraz powie dziennikarz.

- Można jednak podejrzewać, że zakopano tam własność jednostki niemieckiej - mówił Olbrzym. - Właśnie w tych okolicach Rosjanie 28 sierpnia 1914 roku rozbili jedną z dywizji XX Korpusu niemieckiego dowodzonego przez generała artylerii Friedricha von Scholtza. Tego dnia nad Mazurami panowała gęsta mgła. Wszędzie było słychać odgłosy artylerii, lecz nikt nie wiedział, kto i do kogo strzela. Jedna z niemieckich dywizji właśnie forsowała rzekę Marózkę, gdy nagle podniosła się mgła. Rosjanie mieli doskonale wstrzelaną w to miejsce artylerię i rozpoczęli masakrę zakończoną atakiem na dywizję od południa i południowego wschodu.

Słuchałem opowieści i pędziłem E-7 na północ w stronę Olsztynka. Jednak na tej trasie panował ogromny ruch i musiałem uważać. Po półgodzinie dojechaliśmy do Waplewa i prawie przeskoczyliśmy przez most na rzece Marózce. Ostro skręciłem w lewo przejeżdżając tuż przed “nosem” rozpędzonego TIR-a. Zatrzymaliśmy się przy zaniedbanym cmentarzu.

- Dęby są - oświadczył Rambo rozglądając się na boki.

- Batury nie ma - dodała Zosia.

Bezradnie staliśmy.

- Pojedźmy kawałek dalej - zaproponowała Zosia.

Wsiedliśmy do Rosynanta i wolno ruszyliśmy na północny zachód polną drogą w stronę przesmyku między dwoma jeziorkami.

- Stój! - nagle krzyknął Olbrzym.

Wcisnąłem pedał hamulca.

Dziennikarz wysiadł i zaczął badać pobocze.

- Patrzcie, tu stał jakiś samochód o szerokich oponach - wskazywał palcem. - To musiało być coś wielkości Rosynanta. Dookoła są dziury. Prawdopodobnie po jakiejś sondzie. Słyszałem, że teraz są takie urządzenia, w których wsuwa się w ziemię cienkie czujniki na głębokość do dwóch metrów. One wyłapują wszystkie metale w promieniu kilkudziesięciu metrów. Ten twój Batura mógłby mieć coś takiego?

Ponuro pokiwałem głową.

- To zobaczmy, czy gdzieś kopał - zaproponował dziennikarz.

Rozeszliśmy się na wszystkie strony. Poszedłem w kierunku przesmyku, przeszedłem nad wąską strugą łączącą dwa jeziorka i zamarłem. Przed sobą ujrzałem grupę wiekowych dębów. Z niepokojem obiegłem je dookoła. Nigdzie nie widziałem nawet śladu dziury.

- Chodźcie tu! - zawołałem resztę kompanii.

Przybiegli natychmiast. Stanęli i patrzyli zdumieni.

- Pasuje do planu Brecskova - mruknął Olbrzym.

- Przyniosę wykrywacz metali - rzuciłem biegnąc do Rosynanta.

Po pięciu minutach byłem z powrotem. Założyłem słuchawki i zacząłem obchodzić teren.

Całe towarzystwo rozłożyło się na trawie i spokojnie przyglądało się poszukiwaniom.

Moje łażenie po półgodzinie straciło sens. Zrezygnowany zdjąłem słuchawki. W tym czasie zza zakrętu wyjechał jakiś mężczyzna na rowerze. Miał na sobie marynarkę, czapkę z daszkiem i spodnie ze spiętymi nogawkami, żeby nie wkręciły się w łańcuch. Miał ogorzała, pomarszczoną twarz i około sześćdziesięciu lat. Zatrzymał się przy nas i patrzył z uśmiechem.

- Państwo są już drudzy dzisiaj, których nabrał ten pułkownik - odezwał się.

Patrzyliśmy na niego zdziwieni.

- Może pan podać więcej szczegółów? - poprosił Olbrzym.

- O, to już kupa czasu minęła, jak tu znaleźli skrzynkę - zaczął opowiadać.

- A kiedy konkretnie? - dopytywała się Zosia. - Może w przybliżeniu.

- Gdzieś między rokiem 1984 a 1987 - odrzekł starszy pan. - Pewien oficer z Bydgoszczy będąc na szkoleniu w Moskwie spotkał tam byłego oficera carskiego, który dał mu mapy z miejscem ukrycia skrzyni. Polski oficer po powrocie do kraju łaził po okolicach cmentarza żołnierzy rosyjskich tu niedaleko, w Waplewie. Szukali też inni, którym tę mapę sprzedał. Okopywali prawie wszystkie dęby w okolicy. Pewnego dnia przy stuletnim dębie rosnącym tu przy dróżce ksiądz odkrył porzuconą drewnianą skrzynkę o wymiarach 40 na 40 na 80 centymetrów. Miała zaczepy umożliwiające mocowanie jej do siodła. Była pusta, a wokół drzewa widniały trzy ogromne dziury.

- A ten pułkownik jeszcze tu przyjeżdżał? - zapytałem.

- Pewnie. Mieszkał u takiego jednego w Pawłowie. Jak wypił, to wszystkim opowiadał o wielkim skarbie. Ten, u którego mieszkał, Janek go wołali, pewnego dnia pokłócił się z tym oficerem. Wszyscy sąsiedzi słyszeli. Potem pułkownik wsiadł do swojego auta i pojechał w stronę Warszawy. Rozbił się o drzewo w lesie przed Frąknowem. Jedni mówili, że był pijany, inni, że coś z hamulcami w samochodzie było nie tak. Milicja to nawet tego Janka w kajdankach zabrała.

- I co, i co? - Zosia była zniecierpliwiona.

- Janek jednak wrócił do domu, sprzedał chałupę i zniknął. Podobno wyjechał na Śląsk.

- No to wszystko jasne - mruknął Olbrzym.

Mężczyzna pożegnał się i wciąż uśmiechając się wsiadł na rower i odjechał.

- Co robimy? - zapytała Zosia.

Spojrzałem na zegarek. Było już późne popołudnie.

- Proponuję zjeść kanapki i odwiedzić jeszcze jakieś miejsce - odezwałem się.

Rambo pobiegł po kanapki, które zjedliśmy grzejąc się w promieniach majowego słońca.

- Dokąd jedziemy? - zadał pytanie Rambo rozkładając mapę. - Może do Nadrowa? Tam Samsonow był świadkiem klęski swoich wojsk i podjął decyzję o odwrocie.

- Możemy - powiedział Olbrzym sprawiając wrażenie lekko znudzonego.

- A może skoczymy do Eichenbergu? - nagle zapytała Zosia spoglądając na mapę leżącą na kolanach Rambo.

Zamarłem. Widziałem, że Olbrzym też spojrzał na dziewczynę z niepokojem w oczach. Rambo był zdumiony.

- Co ty powiedziałaś? Powtórz! - prosiłem.

- Eichenberg - Zosia spokojnie tłumaczyła. - Taką nazwę widzę na zachód od wsi Bujaki. O ile znam niemiecki, znaczy to Dębowa Góra.

Popatrzyliśmy. Rzeczywiście na niemieckiej mapie była taka nazwa.

- Wiecie, proponuję wrócić do mnie i uważnie przestudiować mapy i przewodniki po naszym regionie - odezwał się Olbrzym. - Teraz jest już za późno na uważne obejrzenie dwóch wzgórz. Dziś zaplanujemy dokładnie trasę wycieczki i na mapach prześledzimy drogę ucieczki Samsonowa.

Sugestia Olbrzyma wydawała się rozsądna, więc zapakowaliśmy się do Rosynanta i wróciliśmy do samotni dziennikarza.

Olbrzym wyniósł na taras z widokiem na jezioro stolik i plastykowe krzesła. Zosia zrobiła ogromne kubki z kawą i usiedliśmy nad naszymi mapami.

- No to dawaj te swoje przewodniki - powiedział Rambo do Olbrzyma.

Dziennikarz poszedł do swojej domowej biblioteczki i wrócił z naręczem książek.

- A gdzie masz ten przewodnik Mieczysława Orłowicza? - zapytał Rambo. - Ten reprint.

- Poczytam go - sucho stwierdził Olbrzym.

- A nie mogę ja? - spytała Zosia.

Uważnie patrzyłem na twarz Olbrzyma. Widziałem, że szuka jakiegoś wyjścia z sytuacji. Widząc moje spojrzenie z rezygnacją podał dziewczynie książkę. Sam sięgnął po pierwsze z brzegu wydawnictwo i beznamiętnie je przeglądał.

Rambo, Zosia i ja zatopiliśmy głowy między strony i zaczęliśmy porównywać opisy z tym, co widzieliśmy na mapach. Tylko nasz gospodarz udawał, że robi to samo. Obserwował, jakie miejsca sprawdzamy lub patrzył ponad swoim przewodnikiem na toń wody. Na drobnych falach połyskiwały ostatnie promienie słońca. Co chwila słyszeliśmy plusk rzucających się ryb. Sprawiały wrażenie, jakby pławiły się w zachodzącym słońcu.

- Macie coś? - Zosia patrzyła na nas z wyczekiwaniem.

Wszyscy pokręciliśmy głowami. Dziewczyna spojrzała na nas triumfalnie.

- Słuchajcie - zaczęła opowieść. - O Dębowej Górze znalazłam tylko wzmiankę, że jest na zachód od wsi Bujaki.

Kiwnęliśmy głowami.

- Z map wynika, że w rzeczywistości są to dwa wzgórza - zauważył Rambo. - To północne jest nie zarośnięte, a południowe owszem, tak.

- To północne według współczesnych oznaczeń ma spory dołek na szczycie - wskazałem miejsce na mapie.

- Słuchajcie dalej - przerwała nam Zosia. - Sprawdziłam też inną trasę wycieczki. Orłowicz napisał tam o miejscowości Napiwoda i lasach na północ od niej: Są to lasy mieszane, a wśród drzew trafiają się wspaniałe okazy dębów, jesionów, sosen, jodeł.

- Masz więc do przeszukania sto pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych lasu - ostro powiedział Olbrzym zaglądając jej przez ramię. - Tyle było za czasów Orłowicza.

- Dobra, dobra. - Zosia nic dawała się zbić z tropu. - Dalej jest tu napisane o Złotych Górach, których nie mogę znaleźć na mapach, oraz Błędnych Górach, a te znajdują się na południe od Kociaka. I teraz ciekawostka. Przy południowym brzegu jeziora Omulew znajdowała się leśniczówka Terten. Kolo niej rosło kilka okazałych dębów. Największy z nich nosił miano “dębu cesarza Wilhelma” i miał wówczas średnicę tak dużą, że mogło go objąć dopiero czterech ludzi.

- Nic wiem, czemu uparliście się na te dęby? - spytał Olbrzym.

Trop wskazany przez Zosię jest bardzo ciekawy - zauważyłem. - Spójrzcie na mapę. Owa leśniczówka była na południe od wsi Jabłonka, do której ten rosyjski oficer miał zawieźć skrzynkę.

- Jasny gwint - mruknął Rambo drapiąc się po czuprynie.


ROZDZIAŁ JEDENASTY


TELEFON DO MINISTERSTWA * WIEJSKIE ZEBRANIE * MILIONER CHCE ZNISZCZYĆ WIEŚ * RATUJĘ DOM KULTURY * PROPOZYCJA PROFESORA * KTO WE WSI ROZRABIA? * CZY SARA POGODZI SIĘ Z RODZICAMI? * KOMANDOSI JEDZĄ ŻUŻEL * NA POMOC SIARCE * WPADAM W PUŁAPKĘ * FLIP I FLAP WKRACZAJĄ DO AKCJI


Wyszliśmy od profesora z szumem informacji w głowach. Zbliżał się wieczór i jak to na wsi bywa, o tej porze ożywiało się życie towarzyskie. Ludzie siedzieli na ławeczkach przed chałupami nieufnie spoglądając na nasz pochód.

- O której jest to wiejskie zebranie? - zapytałem Sarę.

- O osiemnastej - odpowiedziała.

Jej twarz od razu spoważniała, przypomniała sobie o zamieszaniu, jakie spowodowała jej osoba.

- Twój narzeczony będzie? - dopytywałem się.

- Nie, Piotr jest teraz na szkoleniu w jednym z londyńskich banków.

Gdy padły słowa o narzeczonym, chłopakom od razu zrzedły miny.

- Myślę, że stawimy się w komplecie - powiedziałem za siebie i chłopaków.

- To nie musimy ruszać do Kętrzyna? - ucieszył się Jacek.

Zadumałem się przez chwilę.

- I tak was sprawa skarbu wciągnęła bardziej, niż bym chciał - mówiłem z rezygnacją w głosie. Sądzę, że trasę odbędziecie innym razem, bo chyba kończy się wam zwolnienie ze szkoły.

- Następny tydzień i tak się nie liczy, bo wszędzie w naszych szkołach są matury, zajęć praktycznie nic ma - rzucił Maciek.

- Przydacie się tu jako zbrojne i zgrane ramię sprawiedliwości - zażartowałem.

Harcerze chyba poważnie potraktowali moje słowa o zbrojnym ramieniu, bo od razu zaczęli dyskutować nad planem działania w czasie zebrania.

Z niecierpliwością czekałem na telefon od naszego ministerialnego archiwisty, do którego dzwoniłem w południe. Spojrzałem na telefon komórkowy. O dziwo, teraz na ekranie była wyświetlona informacja, że jestem poza zasięgiem przekaźników.

- Jest tu gdzieś telefon? - spytałem Sarę.

- Parę osób ma, ale niechętnie pozwalają dzwonić - odpowiedziała dziewczyna. - Koło sklepu był automat, ale łysole go zdewastowali.

- Wujek musi wyjść na jakieś wzgórze - doradził mi Jacek.

- Po drugiej stronie rzeki w lesie jest wyżej - podpowiedziała Sara.

Do spotkania została jeszcze godzina. Poszedłem więc na drugą stronę rzeki. Za mostkiem skręciłem w lewo na brukowaną drogę. Po około pół kilometra ujrzałem po lewej stronie prymitywne pole biwakowe. Tuż za nim leśna droga skręcała w prawo. Szedłem po kolana w wysokich trawach. Widocznie dawno nikt tędy nie szedł. Spacer sprawiał mi ogromną przyjemność. Po prawej stronie mijałem młodniki świerkowe, a po lewej las mieszany z przewagą sosny. Nie było żadnych krzaków i łatwo wypatrzyłem ścieżynę wydeptaną przez zwierzęta. Prowadziła wprost do wzgórza, które było widać z daleka.

Wzniesienie miało kilkanaście metrów wysokości i podejście na szczyt było dosyć strome. Jednak zobaczyłem, ze było ono równo podzielone wąwozami, które prowadziły ku górze. Wchodziłem potykając się o zwalone drzewa. Na szczycie ekran telefonu pokazał, że stąd mogę swobodnie rozmawiać. Wybrałem numer pracownika archiwum i po chwili już z nim rozmawiałem.

Okazało się, że próbował od kilku godzin dodzwonić się do mnie. Domyślił się jednak, że mam kłopoty z telefonem i czekał w pracy. Przekazał interesujące mnie informacje. Po kilku minutach wracałem do wsi cicho pogwizdując.

Choć zegar w sali wiejskiego domu kultury późnił się o sto minut, to wszyscy zjawili się punktualnie. Stół prezydialny przykryto tradycyjnie zielonym suknem. Pierwsze rzędy pokrytych dermą krzeseł były wolne. Środek obsadzili mieszkańcy wsi, tyły zbuntowani. Pod samą ścianą na drewnianych ławach o wyrobionych od siedzenia kantach zasiadła młodzież. W kąciku przycupnęły dwie kobiety, chyba przyjaciółki, częstujące się “Tic-Tacami”.

- Na każdym zebraniu jest taka rzecz, że ktoś musi zacząć - rzekł sołtys Kodaka, Walendziak. Był starszym już mężczyzną ubranym w waciak i adidasy. Pod watowaną kurtką roboczą miał białą koszulę i cienki jak śledź czarny krawat.

- Najpierw uczcijmy chwilą ciszy tych mieszkańców Kociaka, którzy odeszli do wieczności - powiedział Walendziak. - Zebraliśmy się tu w sprawach zamachów na wiejski dom kultury, oczyszczalnię ścieków oraz w związku z brakiem bezpieczeństwa. Zaprosiłem tu inspektora kulturalnego z gminy, pana od budownictwa oraz naszego dzielnicowego.

Wszyscy trzej panowie siedzieli przy stole prezydialnym. Ten od kultury był niskim młodzieńcem w okularkach, które co rusz przecierał wielką chustka do nosa. Specjalista od budownictwa, trochę starszy od kolegi, założył elegancki garnitur, a bawił się kluczykami samochodowymi i pocierał cienki wąsik pod nosem. Policjant patrzył na wszystkich wystraszony.

- Co do domu kultury. - zaczął inspektor z gminy.

- Najłatwiej wszystko zlikwidować! - krzyknął zachrypniętym głosem jeden z mężczyzn.

Spod czapki z daszkiem wystawały długie ciemnoblond włosy. Sprawiał wrażenie, jakby dopiero przyszedł prosto spod sklepu. Nie on jeden tego wieczora wypił jedno piwko, żeby nabrać odwagi do zabierania głosu.

- We wsi jest jeszcze dom kultury - kontynuował urzędnik. - Wszyscy pamiętają poczynania nieobecnego już tutaj animatora życia kulturalnego. Proszę państwa, zarząd gminy nie chce likwidować domu kultury. Pamiętajcie jednak, że zgodnie z nowym prawem musi on zarobić połowę kosztów swojego utrzymania.

Na sali zrobiło się cicho. W tym momencie do sali wszedł mężczyzna koło pięćdziesiątki. Lekko łysiejący i pewny siebie, aż tryskał zapachem pieniędzy i dobrej wody kolońskiej. Za nim wtoczyło się czterech osiłków. Dwóch zostało przy drzwiach, a pozostali stanęli za swoim szefem, który zasiadł w pierwszym rzędzie.

- Otóż to - odezwał się Milioner zakładając nogę na nogę i pokazując wszystkim pantofle z krokodylowej skóry. - Ja chcę zrobić tu biznes. Po co ma chałupa niszczeć.

Ochroniarze surowym wzrokiem rozglądali się po sali. Nikt nie śmiał przerywać. W tym czasie na spotkanie przyszli chłopcy Jacka. Stanęli obok mnie i Sary. Byliśmy sami w kącie naprzeciw drzwi.

- Taki dom to zaplecze spotkań międzyludzkich - nieśmiało powiedział jeden z młodych mieszkańców Kociaka. Rozpoznałem w nim jednego z tych, którzy nazwali Sarę imieniem Siarka.

- Alternatywa dla młodzieży jest prosta: albo dom kultury, albo przystanek - podniosła się kobieta w kurtce w kolorowe kwiatki. - Z tego ostatniego miejsca wszystkich przegania policja.

Przy tych słowach dzielnicowy tylko kiwnął głową.

- Proszą państwa, dom kultury tak naprawdę nie istnieje - argumentował inspektor. Powiedzmy to sobie prosto w twarz. Nowa dyrektorka jest do niczego, a złodzieje ukradli już wszystko co cenniejsze. Zostały stoły, krzesła, tablica z rzutkami, kilka gier planszowych i płyty analogowe ze starymi przebojami.

- To jednak starcza młodym, żeby mieć gdzie umawiać się w chłodne dni na randki -znowu wstała kobieta w kurtce w kwiatki.

- My wiemy, kto ukradł! - krzyczał ktoś ukryty za plecami tłumu. - To te łyse pały Milionera!

Ochroniarze rzucili w tłum spojrzenia jak błyskawice.

- Balcerek, nie kłam w żywe oczy! - ryknął Wiewiór. - Widziałeś, złapałeś za rękę?

- My wiemy, kto wie i dzwonił na policję - odezwał się Walendziak. - Na policji oficer dyżurny powiedział, że kontroluje sytuację.

- Ależ, bez świadka nie możemy ścigać przestępców - mruknął policjant.

- Ja powiem, że to łysi wszystko rąbnęli, a potem mi gospodarka pójdzie z dymem! - krzyczał Balcerek.

W tym momencie wstałem. Widziałem, że łysi, Balcerek i harcerze Jacka znaleźli się niebezpiecznie blisko siebie.

- Przepraszam bardzo - powiedziałem wychodząc na środek.

Na sali zrobiła się cisza jak makiem siał. Sołtys otworzył szeroko oczy.

- Nazywam się Tomasz NN. - przedstawiłem się. - Jestem dyrektorem departamentu w Ministerstwie Kultury i Sztuki, które jak państwo wiedzą opiekuje się także zabytkami. A dom kultury, w którym się znajdujemy, jest zabytkiem wysokiej klasy.

- Kto pana nasłał? - spokojnie zapytał Milioner.

- Jestem tu tylko przejazdem - odpowiedziałem mu. - Otóż, zainteresowałem się sprawą państwa domu kultury. Może nie wszyscy wiedzą, ale właśnie tu powstała jedna z pierwszych polskich szkół w Prusach Wschodnich. Wcześniej, w czasie powstania styczniowego w 1863 roku tędy prowadził szlak przemytników broni. Właśnie w tym budynku zatrzymywali się wieczorem przed nocnym skokiem przez granicę zaborów pruskiego i rosyjskiego. Wojciech Kętrzyński tu zmierzał, gdy go zatrzymał patrol pruskiej żandarmerii w podolsztyńskiej wsi Jaroty. Z tych względów obiekt ten ma status zabytku. Pan wie, co to oznacza? - zwróciłem się do Milionera. - Bez pozwolenia opiekuna zabytku nie można wbić w ścianę nawet jednego gwoździa, a co dopiero zmieniać przeznaczenie budowli.

- Ja jestem gminnym konserwatorem zabytków - odezwał się elegant z gminy.

- To czemu pan nic nie robił w tej sprawie? - zapytałem.

- Skąd pan wie? - odpowiedział bezczelnie. - Uznałem, że propozycja zrobienia tu hotelu jest bardzo rozsądna.

- A czy wie pan, ile pieniędzy przeznaczyli Szwedzi z województwa Halland na renowację tego obiektu i stworzenie tu domu kultury, miejsca spotkań i regionalnego muzeum? - rzuciłem w jego stronę. - Powinien pan solidnie wypełniać swoje obowiązki. Oświadczam, że jeszcze dziś spiszę protokół, a pojutrze przyślę tu i do gminy komisję kontrolną z ministerstwa.

- Zaraz, zaraz - przerwał mi Milioner. - Myślę, że musimy się dogadać. Ja jestem właścicielem budynku.

- Myślę, że tą transakcja, o której nie powiadomiono ani naszego ministerstwa, ani Państwowej Służby Ochrony Zabytków w Olsztynie, powinien zająć się urząd skarbowy - teraz już straszyłem na całego.

Mój bluff zadziałał. Milioner jakby skulił się słysząc słowa o urzędzie skarbowym.

- Teraz mianuję, bo mam takie uprawnienia, społecznego opiekuna zabytku - ciągnąłem swoją tyradę. - Myślę, Saro, że nie odmówisz?

Dziewczyna aż się wyprostowała ze zdziwienia. Milioner zrobił się czerwony na twarzy.

- Jasne, że nie - dziewczyna odpowiedziała po chwili wahania.

- To znaczy, że dom kultury zostaje? - zapytał Walendziak.

- Oczywiście - rzekłem. - Nasze ministerstwo będzie chciało zobaczyć akt własności szanownego biznesmena.

Widziałem, że twarze mieszkańców Kociaka pokraśniały, a zaciśnięte pięści Milionera zbielały. Ochroniarze patrzyli na mnie zimno, a harcerze Jacka dumni podnosili w górę kciuki pokazując, że odwaliłem kawał porządnej roboty.

- Następny temat to oczyszczalnia... - zaczął sołtys.

- To skandal, żeby jeden człowiek całej wsi szkodził! - odważnie krzyczał Balcerek.

- Proszę państwa, ten pan wygrał z gminą proces - wyjaśniał inspektor od budownictwa. - Teraz musimy się z nim dogadać.

- Co tu się dogadywać?! - krzyczeli ludzie.

- W łeb takiego!

Podniósł się straszny tumult. Ochroniarze ciasnym kręgiem otoczyli swego chlebodawcę. Z tego co krzyczano zrozumiałem, że gmina chciała postawić oczyszczalnię ścieków na gruntach należących do Milionera. Początkowo wyraził na to zgodę. Jednak kiedy jego syn związał się z Sara, wtedy podyktował wyższą niż początkowo cenę za metr kwadratowy gruntu. Potem, gdy sąsiad sprzedał ziemię pod tę inwestycję, zaczął protestować twierdząc, że będzie mu śmierdziało. Gmina przegrała w sądach wszystkich instancji.

- Mogę prosić o uwagę? - odezwał się profesor.

Nie zauważyłem, kiedy wszedł. Teraz stał trzymając w dłoni wygasłą fajeczkę.

Wszyscy ucichli.

- Jak rozumiem, problem tkwi w strefie ochronnej oczyszczalni, która zachodzi na część posiadłości obecnego tu przedsiębiorcy - wykładał Tadeusz Jazłowiecki. - Otóż, moje grunty sąsiadują z ziemiami tego pana. Gotów jestem tanio sprzedać gminie swoją działkę w zamian za mniejszy kawałek po drugiej stronie rzeki. Swój domek przeniosę tam za własne pieniądze.

Po tej deklaracji na sali wybuchły brawa. Milioner wyszedł z sali trzaskając drzwiami. Inspektorzy patrzyli na wszystko z tępymi minami.

- Naprawdę nie wiem, co powiedzieć - zabrał glos Walendziak.

- Wypijmy zdrowie letników! - ryknął Balcerek.

Podszedł do mnie i zionąc piwskiem objął mnie za szyję.

- Dzięki, łaskawco! - bełkotał mi w kołnierz. - Przyjeżdżaj do mnie, kiedy chcesz. Dam ci pokój i żarcie, jakiego w domu nie dostaniesz.

Jakoś uwolniłem się z jego objęć.

- Myślisz, że dam radę? - zapytała mnie Sara.

- Oczywiście - odpowiedziałem. - Masz nawet teraz mocniejsze karty, niż planowałem. Dziwna była reakcja twojego przyszłego teścia, gdy powiedziałem o umowie kupna budynku.

- Ładnie pan go załatwił - gratulował mi Maciek.

- I to bez użycia noża - zauważyłem.

- To było świetne zagranie - rzekł profesor podając mi rękę.

- Pan też uczynił ładny gest.

- Nie mogłem już patrzeć, jak latem do miejscowości letniskowej przyjeżdżają turyści, a większość domów ma zwykle sławojki.

Pożegnaliśmy się. Samotnie wracałem przez wieś, ale widziałem twarze uśmiechających się do mnie mieszkańców Kociaka. Mama Sary, gdy szedłem do swojego namiotu, zaprosiła mnie na placki ziemniaczane ze śmietaną domowej roboty. Nie mogłem odmówić.

Przy stole rozmawialiśmy o Sarze.

- Jak to będzie z tym wyklęciem córki - zapytałem ojca Sary.

Ten się trochę zmieszał, podrapał za uchem.

- Wie pan, w nerwozji człowiek różne rzeczy gada, a potem żałuje - odpowiedział po chwili.

Mama Sary aż pokraśniała.

- Jak Sara przyjdzie, to się pogodzicie? - kułem żelazo póki gorące.

- Pewnie, muszę w końcu poznać tego swojego zięcia - mówił tata.

- Może mi co w gospodarce doradzi, jak taki dobry w tych pieniądzach.

W czasie dalszej rozmowy rodzice Sary opowiadali mi, jak odkładali każdy grosz, żeby dziewczyna mogła uczyć się i studiować.

Po kolacji poszedłem do swojego namiotu. Wyciągnąłem na zewnątrz karimatę i w ciepły wieczór patrząc w gwiazdy myślałem o tym, co opowiadał o swoich badaniach profesor. Jednocześnie jakaś myśl kołatała mi się po głowie. Nie wiedziałem, co to było, ale czułem, jak w dołku pod żebrami mnie ściskało. To był znak, że mój mózg zarejestrował jakiś ważny szczegół, na który nie zwróciłem początkowo uwagi.

Moje rozmyślania przerwało człapanie kapci.

- Przepraszam, że przeszkadzam, ale martwię się o Sarę - powiedziała mama dziewczyny. - Jeszcze nie wróciła do domu. Zawsze uprzedzała, jak miała być później.

Zerwałem się z miejsca.

- Ostatnio widziałem ja z harcerzami, zaraz sprawdzę - mówiłem ubierając kurtkę.

Od rzeki dochodził już nocny chłód.

Ruszyłem do sąsiadów Sary. gdzie harcerze Jacka zostawili swoje plecaki.

- Poszli z Siarką do lasu z drugiej strony rzeki - tłumaczyła mi miła gospodyni. - Gdzieś pod wzgórzem chcieli rozbić obóz.

Znowu ruszyłem tam, skąd dzwoniłem z telefonu komórkowego. Po lesie roznosił się jakiś tajemniczy zapach i odgłos skwierczącego tłuszczu. Niczym pies wystawiłem nos do wiatru i zacząłem iść tropem zapachu. Po chwili ujrzałem kopię obozu, w jakim znalazłem komandosów rano.

- Dawaj ten żużel - usłyszałem głos Maćka.

- Zaraz będzie gotów - odpowiadał mu Arnie.

- Mówię wam - pycha, aż cudownie parzy wargi - zachwalał Gustlik.

- W życiu nie podejrzewałem, że to może być takie dobre - mruczał Jacek.

Obejrzałem się na boki. Nie było widać wartownika, którego mieli zwyczaj wystawiać. “Głód przytępił czujność” - pomyślałem. Ukryty za drzewem zajrzałem do wnętrza obozu. Chłopaki zajadali się zwykłą, pospolitą kaszanka.

- Dobry wieczór - odezwałem się nagle.

Wszyscy aż podskoczyli.

- Nie widzieliście Sary? - zapytałem.

- Nie, odprowadziliśmy ją z Gustlikiem do wsi jakieś dwie godziny temu - tłumaczył się Jacek.

- No to mamy problem - mruknąłem.

Jacek w lot pojął, że stało się coś niedobrego.

- Luśnia i Arnie zostają przy obozie - wydal rozkaz. - W razie czego walicie petardami.

W piątkę wróciliśmy do Kociaka. Cała wieś już spała. W oknach widać było bladoniebieskie światła telewizorów.

Na przystanku przy domu kultury siedzieli dwaj miejscowi chłopcy. Kurzyli papierosy.

- Widzieliście Siarkę? - zagadnął ich Maciek.

Spojrzeli na siebie.

- Tak - odpowiedział jeden po chwili wahania. - Szła tędy jakieś dwie godziny temu. Zaczepiło ją tych dwóch łysych, razem poszli do willi Milionera.

Prawie biegiem ruszyliśmy do posiadłości Milionera. W promieniu dwudziestu metrów od budynku ciągnęła się wysoka siatka uwieńczona drutem kolczastym.

- Jeśli wujek wejdzie do środka, to niech da nam znak, czy wszystko w porządku - szepnął mi do ucha Jacek. Mogą wujka zmusić, żeby nas wysłał spać. Jak wujek powie w zdaniu “Jacek” to znaczy, że wszystko jest dobrze, w przeciwnym razie niech wujek użyje “chłopcy”.

Przycisnąłem guzik znajdujący się przy furtce. Firanka w jednym z okien na parterze drgnęła. Po chwili otworzyły się drzwi i wyszedł do mnie Milioner.

- Chce się pan dogadać? - w jego głosie słyszałem ledwo skrywaną satysfakcję.

- Nie, przyszedłem po Sarę - powiedziałem twardo. - Mam świadków, którzy widzieli, że tu wchodziła.

- To dorosła dziewczyna, może już wyszła albo dobrze bawi się z moimi chłopakami.

- Chciałbym z nią porozmawiać, bo inaczej wezwę policję.

Milioner zimno na mnie popatrzył.

- Aleś pan czepialski - powiedział otwierając furtkę.

W salonie siedziało dwóch osiłków. Na stole stała wódka i zakąski. Przy stole siedziała Sara. Przed nią leżał jakiś dokument. Widziałem, że dziewczyna była pijana. Patrzyłem na to zgorszony.

- Jak mówiłem, jest dorosła i robi co chce - mówił Milioner. - Chciałem panu zaoszczędzić tego widoku, bo pan chyba jej bardzo ufa.

Sara patrzyła na mnie błędnymi oczami, w których widziałem prośbę o pomoc.

- Wstawaj, idziemy - chwyciłem ją za rękę.

- Chwila - z kanapy poderwał się ochroniarz Maniek. - Ona nie chce wyjść. Prawda? - zwrócił się do Sary.

Dziewczyna tylko się rozpłakała.

- W takim razie idę po jej matkę - oświadczyłem.

- Nie chcę pić, chcę do domu - bełkotała dziewczyna.

Spojrzałem na Milionera. Ten skinął na osiłka. Maniek przystawił mi do kręgosłupa coś, co wydawało się być lufą i wykręcił mi rękę.

- Pogoń harcerzyków, bo będzie źle - sapał mi do uszu.

Zaprowadził mnie do drzwi, otworzył je i ukrył się.

- Pamiętaj o dziewczynie - syknął.

- Idźcie spać, chłopcy! - krzyknąłem pomny uwag Jacka.

Miałem nadzieję, że tym razem harcerze wezwą policję. Jacek skinął mi ręką i cała grupa zniknęła.

Maniek zaprowadził mnie do piwnicy, związał ręce. Wtedy zobaczyłem, że faktycznie miał pistolet. Dołączył do niego Wiewiór i we dwóch wrzucili mnie w kąt pomieszczenia. Po godzinie znieśli też Sarę.

Wiewiór na silę rozwarł mi szczęki i wlał mi do ust alkohol. Natychmiast go wyplułem. Krztusiłem się, a on oblał jeszcze moje ubranie.

- Wywieź ich do lasu, rozbierz, ale ubranie połóż obok - Milioner wydawał rozkazy. - Potem walnij tego starego tak, żeby do rana się nie obudził. To powinno załatwić całą sprawę.

Ochroniarze wrzucili mnie i Sarę na tylne siedzenia forda mondeo. Pilotem otworzyli drzwi garażu i wyjechali na podjazd. Wtedy kierowcę oślepiło światło reflektorów przeciwmgielnych i błysk policyjnego koguta.

Łysi błyskawicznie wyskoczyli z pojazdu i uciekli do willi. Jacek i Bąbel pomagali mnie i Sarze wysiąść. Zobaczyłem, że za radiowozem czają się nasi dobrzy znajomi, czyli Flip i Flap. Poznali mnie i skinęli głowami.

Z policyjnego radia dobiegały glosy rozmów, ściągano posiłki. W willi pogasły wszystkie światła.

- Gdzie są twoi chłopcy - zapytałem Jacka.

- Czają się z profesorem na tyłach.

- Jak sprowadziliście policję?

- Przez nasza radiostacją. Weszliśmy na policyjną częstotliwość i tyle.

Po kilkunastu minutach aż zaroiło się od niebieskich świateł. Milioner i jego ochroniarze poddali się. Karetka pogotowia zabrała Sarę na płukanie żołądka i oddział detoksykacyjny.

Serdecznie podziękowałem policjantom, którzy nas uratowali. Ruszyłem w stronę willi. Na stoliku w salonie nadal leżała kartka papieru. Miała to być umowa pomiędzy Sarą, jako opiekunem zabytku, a Milionerem. W dokumencie była mowa o zgodzie na adaptacje domu kultury na hotel. Brakowało tylko podpisu Sary.

Porwałem pismo na strzępy i zmęczony wyszedłem na dwór.

- Dobra robota, Jacek - pochwaliłem siostrzeńca.

Usiadłem na ziemi i wystukałem numer telefonu komórkowego Olbrzyma. Chciałem ściągnąć do Kociaka Pawia i wreszcie odpocząć po emocjonującym dniu. Jednak ekranik wciąż wyświetlał informację, że jestem poza zasięgiem przekaźników. Cały czas po głowie tłukła mi się jakaś natrętna myśl.


ROZDZIAŁ DWUNASTY


ZATRUTA” HERBATA * SAMOTNA WYPRAWA OLBRZYMA * ŚLEDZĘ DZIENNIKARZA * GDZIE JEST MOTOCYKL? * ODWIEDZAMY DĘBOWE WZGÓRZA * SZPIEGOMANIA * SPOTYKAMY BATURĘ * DĘBY LEŚNICZÓWKI TERTEN * JASTRZĘBIA GÓRA


Odkrycie Zosi wprowadziło nas w stan euforii.

- Czuję, że jutro znajdziemy skarb - mówił z nadzieją Rambo.

- Pamiętajcie dzięki komu - przechwalała się Zosia.

Widziałem, że Olbrzym cały czas był dziwnie nieswój.

- Proponuję szybko kłaść się spać i jutro skoro świt ruszać w teren - powiedziałem.

Wszyscy zgodzili się na tę propozycję. Rambo pożegnał się i pobiegł do swojego domu.

Olbrzym przygotował dla nas łóżka w dwóch pokojach znajdujących się obok salonu.

- Mogę zadzwonić do szefa? - poprosiłem dziennikarza.

- Naturalnie - odpowiedział podając telefon komórkowy.

Wystukałem numer swojego telefonu, który pożyczyłem panu Tomaszowi. Usłyszałem jedynie, że “abonent chwilowo znajduje się poza zasięgiem”.

- Chcecie herbaty przed snem? - zapytał gospodarz.

- Bardzo chętnie - odpowiedziała Zosia.

Gdy kładliśmy się spać, Olbrzym przyniósł nam dwa ogromne kubki mocnej herbaty i poszedł do swojej sypialni.

- Dobrej nocy i miłych snów o skarbie rzekł na dobranoc.

Zosia szybko wypiła swoja herbatę i ułożyła się do snu. Zza ściany słyszałem tylko jej westchnienie ulgi. Zapewne cieszyła się, że może spać w cywilizowanych warunkach.

Łyknąłem herbaty i natychmiast ten łyk wyplułem do doniczki stojącej na oknie. Na czubku języka poczułem słodki smak łagodnego, ale skutecznego środka uspokajającego. Olbrzymowi zależało, żebyśmy zasnęli. Cicho otworzyłem okno i wylałem zawartość kubka uważając, żeby na dnie zostały liście herbaty. Chciałem, żeby uwierzył, że wszystko wypiłem.

Ułożyłem ubranie tak, aby móc je szybko założyć. Naciągnąłem kołdrę i starałem się uspokoić oddech. Po półgodzinie drzwi mojego pokoju cicho otworzyły się. W mroku przez przymknięte oczy widziałem głowę i ciekawskie spojrzenie dziennikarza. Ostrożnie wszedł, zajrzał do kubka i potem chwilę stał nasłuchując pod drzwiami pokoju Zosi.

Ładne rzeczy” - pomyślałem.

Olbrzym wyszedł. Po chwili usłyszałem, jak zamykał drzwi wejściowe i szedł po żwirze rozsypanym na podwórku. Zakradłem się do okna wychodzącego na dziedziniec domostwa Olbrzyma. Przez nie domknięte okiennice widziałem, jak wolno podszedł do garażu. Otworzył drzwi, a potem skierował się do małej komórki. Wyszedł z niej z łopatą, wykrywaczem metali i poniemieckim mauserem na ramieniu.

- Co on kombinuje? - pytałem sam siebie.

Co chwila zerkając przez okno szybko odziałem się. Olbrzym wytoczył z garażu motocykl BMW R75 z wózkiem bocznym. Było to prawdziwe cacko, najczęściej używał go Wehrmacht w czasie drugiej wojny światowej. Model, którego posiadaczem był dziennikarz, był wersją specjalnie przygotowaną dla Afrika Korps, z filtrem na wlocie powietrza do gaźnika i poprawionym systemem chłodzenia. Bagaż włożył do wózka i potoczył motocykl w dół po ścieżce prowadzącej do mostku i dalej do lasu.

Otworzyłem okno i wskoczyłem do Rosynanta. W oddali słyszałem szum pracującego silnika motocykla. Nie włączałem świateł, lecz uruchomiłem na przedniej szybie noktowizor i wolno ruszyłem śladem dziennikarza.

Szybko ujrzałem na leśnej drodze czerwone światła pozycyjne motocykla. Pomimo wieku maszyny Olbrzym jechał szybko. Widziałem, jak przed główną drogą zwolnił, poprawił bagaż i kask, a potem skręcił w lewo. Na asfalcie ostro przyśpieszył. Bałem się o tak późnej porze jechać bez świateł, ale musiałem. W szalonym pędzie przejechaliśmy przez Nową Kaletkę i Zgniłochę. Olbrzym skręcił na Jedwabne. W miasteczku nagle zatrzymał się przed skrzyżowaniem. Trochę zapatrzyłem się we wsteczne lusterko, gdzie widziałem odległe światła samochodu. Zastanawiałem się, co zrobić, gdy musiałem wdepnąć pedał hamulca. Byłem pięćdziesiąt metrów od dziennikarza. Ostro skręciłem kierownicą w prawo chcąc skryć się za jakimś budynkiem.

Za moimi plecami przeleciał jakiś samochód z ryczącym klaksonem. Powoli z powrotem wyjechałem na szosę. Olbrzyma już nie było. Dojechałem do krzyżówki. W lewo prowadziła droga na Wielbark i Szczytno, a w prawo w stronę Nidzicy. Właśnie tam w oddali ujrzałem słabe, pojedyncze światełko. Pomknąłem w tamtą stronę.

Motocykl co chwila ginął mi przed oczami za kolejnymi zakrętami lub w dołach. Gdy przejechałem przez most na strudze, która na mapie nosiła nazwę Czarna i była dopływem rzeki Omulew, straciłem Olbrzyma z oczu. Zjechałem w lewo na pobocze. Wysiadłem i wsłuchiwałem się w szum lasu. Gdzieś w oddali słyszałem przez chwilę ryk motoru.

Zapaliłem fajkę i zadumałem się. Oparłem się o płotek otaczający wysokie drzewo. Patrzyłem w gwiazdy i zastanawiałem się, co robi Olbrzym. Nagle fajka o mało nie wypadła mi z ust. Stałem pod ogromnym dębem.

- Jutro tu wrócimy - powiedziałem do siebie.

Wsiadłem do Rosynanta. Chciałem poczekać w domu na Olbrzyma i poważnie się z nim rozmówić. Gdy cofałem samochód, na szosie usłyszałem straszliwy ryk silnika i ujrzałem pędzące BMW Olbrzyma.

- Jasny gwint - mruknąłem.

Włączyłem komputer i spojrzałem na mapę regionu. Wynikało z niej, że jeśli pojadę dwa kilometry na południe, powinienem dojechać do skrzyżowania drogi asfaltowej i leśnej. Wjeżdżając w tym miejscu w las miałem szansę wyjechać z niego pomiędzy wsiami Zgniłocha a Dłużek. W ten sposób przejechałbym po cięciwie łuku, który miał do pokonania Olbrzym.

Pędziłem jak szalony, bo to przecież ja miałem zaskoczyć Olbrzyma. Jazda po wertepach była stresująca. Bałem się urwać zawieszenie, ale nie zdejmowałem nogi z gazu. Ekwilibrystyki, jaką wyprawiałem z kierownicą, nie da się opisać. Po kwadransie wyskoczyłem na asfalt. Teraz jechałem już prawie dwieście kilometrów na godzinę. Droga do domu Olbrzyma minęła nie wiem kiedy. Wpadłem na podwórko i zaparkowałem Rosynanta na poprzednim miejscu. Szybko wysiadłem i podbiegłem do okna.

- Jak się udała wycieczka? - padło pytanie z mroku.

Zamieniłem się w słup soli. Pod okapem, ukryty w mroku stał Olbrzym. Jego skupioną twarz właśnie rozjaśniał płomień zapalniczki, gdy zapalał papierosa. Potem spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

- Byłeś u jakiejś dziewczyny? - pytał drwiąco.

- A ty do swojej jeździsz motocyklem? - odparowałem.

- Nie mam motoru - odpowiedział wzruszając ramionami.

Ruszyłem do garażu. Otworzyłem drzwi i zapaliłem światło. Po raz kolejny zamieniłem się w słup soli. W stodole, w której Olbrzym zainstalował swój park maszynowy, były tylko ford i dodge.

Olbrzym stał za mną i tylko się uśmiechał.

- Byłem u szefa skłamałem. - Niepokoiłem się o niego.

- I co?

- Wszystko w porządku, na razie nic interesującego nie znalazł.

Dziennikarz spojrzał na mnie uważnie.

- To idziemy spać? - zapylał.

Skinąłem głową.

W milczeniu wróciliśmy do domu. Kładłem się do łóżka i było mi obojętne, czy nasz gospodarz jeszcze będzie gdzieś jeździł. Nie minął kwadrans, gdy cicho otworzyły się drzwi do pokoju Zosi. Dziewczyna była ubrana w dres i miała całkiem rześkie spojrzenie. Przysiadła na brzegu łóżka i trąciła mnie w ramię.

- Wszystko widziałam - szepnęła. - Gdzie byliście?

Ostrożnie wstałem z łóżka i zakradłem się do drzwi. Wychyliłem głowę do salonu. Z góry dobiegało chrapanie Olbrzyma.

- Co widziałaś? - spytałem.

- Jak najpierw Olbrzym, a potem wujek nagle wyjechaliście - opowiadała. - Po jakimś czasie Olbrzym wrócił, ale nadjechał nie z tej strony co zwykle. Pięć minut siedział w stodole i potem stanął na podwórku. Wyraźnie czekał na wujka.

- Jak to się stało, że nie zasnęłaś? - dopytywałem się.

- Wypiłam herbatę, bo nie chciałam zasnąć, ale podumać. Po paru minutach poczułam się senna i to wydało mi się podejrzane. Do tego to dziwne zachowanie Olbrzyma. Siłą woli starałam się nie zasnąć.

- Olbrzym mnie wykiwał. - opowiedziałem Zosi przeżycia nocy.

Postanowiliśmy obserwować naszego gospodarza i jeszcze długo po tym, jak Zosia poszła do siebie, myślałem o dziwnym zachowaniu Olbrzyma.


Rano zjedliśmy śniadanie prawie w milczeniu. Jak zbawienia oczekiwaliśmy przyjścia Rambo.

- Pamiętaj, żebyś zabrała wszystkie rzeczy - zwróciłem uwagę Zosi.

Spojrzała na mnie pytająco.

- Wieczorem jesteśmy umówieni z panem Tomaszem i dziś będziemy razem z nim nocować - wyjaśniłem.

Zosia kopnęła mnie w kostkę pod stołem. Jej spojrzenie było skierowane na Olbrzyma. Chodziło jej o to, że nie można pozostawiać Olbrzyma samego i widocznie chciała go obserwować. Uważałem jednak, że po nocnych wydarzeniach nie możemy już dłużej korzystać z jego gościnności.

Nasz gospodarz udawał, że nic nie widzi i głośno komentował serwis informacyjny nadawany w radio.

Tuż przed ósmą przyszedł Rambo. Uśmiechał się od ucha do ucha. Pogładził się po koszuli.

- Założyłem dziś lepszy strój, bo jak coś znajdziemy, to może pokażą nas w telewizji - powiedział.

Uśmiechnęliśmy się.

- To dokąd wpierw jedziemy? - zapylała Zosia.

- Myślę, że najpierw na Dębowe Wzgórza powiedziałem. - Potem skoczymy do tej leśniczówki Terten z dębem cesarza Wilhelma, a na koniec... do pana Tomasza.

Widziałem jak Olbrzym zamarł, gdy na moment zawiesiłem głos.

Ustaliliśmy, że Olbrzym z Rambo pojada fordem za mną i Zosią, żebym nie musiał ich wieczorem odwozić do domu. Odniosłem wrażenie, że i mnie, i dziennikarzowi było to na rękę.

Nasza mała kawalkada uzbrojona w kanapki i wykrywacze metali ruszyła na poszukiwania. Wszyscy czuliśmy, że dziś może zdarzyć się coś ważnego.

Pojechaliśmy przez Olsztyn do Olsztynka, a stąd trasa E-7 aż za Waplewo do Witramowa. Kilometr za wsią zatrzymaliśmy samochody na poboczu. Łagodnym stokiem weszliśmy na północne wzniesienie Dębowych Wzgórz. Jego wschodnia część, od strony jeziora Borówko, była porośnięta lasem mieszanym. Opodal szczytu znajdowała się wielka dziura świadcząca o tym, że kiedyś znajdowała się tu żwirownia.

Olbrzym i ja założyliśmy słuchawki wykrywaczy metali, a Zosia i Rambo poszli szukać dębów. Dziennikarz od niechcenia zamiatał powierzchnię łąki swoim wykrywaczem. Po godzinie obaj usiedliśmy zmęczeni. Po chwili podeszła do nas Zosia.

- Dębów brak - oznajmiła. - Są tylko młode dębczaki.

- Jak są młode, to były też stare, które ktoś ściął - zauważył Olbrzym.

- Gdzie jest Rambo? - zapytałem Zosię.

- Poszedł na drugą górkę.

Poszliśmy za Zosią na południowe wzgórze. Ta górka była cała obrośnięta lasem. Powoli wspinaliśmy się wśród gęsto rosnących drzew i krzewów. Pod nogami szeleściły nam resztki zeszłorocznych liści.

Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności każde z nas poszło w inną stronę. Po półgodzinie marszu przed siebie zawróciłem i zacząłem nasłuchiwać. Gdzieś po wschodniej stronie wzgórza coś błysnęło. Cicho zacząłem skradać się w tamtą stronę. Moim oczom ukazał się przedziwny widok.

Olbrzym spacerował niedbale trzymając wykrywacz na ramieniu. W odległości kilkunastu metrów za nim skradała się Zosia. Kolejne dziesięć metrów dalej czaił się Rambo. Ukryty za krzakami spokojnie obserwowałem poczynania tej ekipy.

Dziennikarz usiadł i zapatrzył się na łąkę i leżące za nią jezioro Borówko. Rozglądałem się na boki. Nigdzie nie widziałem żadnych dębów.

Naraz z lasu od strony wsi Bujaki wyjechał samochód terenowy marki nissan. Wysiadł z niego Jerzy Batura.

- Olbrzym umówił się z Batura - powiedziałem sam do siebie.

Jednak dziennikarz na widok samochodu Batury rzucił się na ziemię. Z bocznej kieszeni wojskowych spodni, które dzisiaj założył, wyjął małą lornetkę wojskową i zaczął obserwować Baturę. Mój wróg zapalił papierosa, otworzył tylne drzwi samochodu i wyjął dwa spore metalowe pudełka. Potem przez plecy przewiesił coś, co z daleka wyglądało jak złożona antena, i ruszył w naszą stronę. Olbrzym zaczął czołgać się do tyłu. To samo robili Zosia i Rambo.

Batura wszedł kilkanaście metrów w las. Otworzył pudła i zaczął łączyć je jakimiś kablami. Potem rozłożył to co miał na plecach i wbił głęboko w ziemię. Przez chwilę obserwował skrzynie i co chwila patrzył na las. Z daleka widziałem, jak się uśmiechnął. Wyjął laserowy dalmierz i skierował go w las. Celował w miejsce, gdzie leżał dziennikarz.

W końcu Batura zebrał swój sprzęt i zaniósł go do samochodu. Zabrał z niego łopatę i wykrywacz metali. Potem szybko wbiegł w las. Widziałem, jak moi towarzysze rozpaczliwie, starając się nie zwrócić na siebie uwagi, czołgali się głębiej w las. Jerzy w tym czasie zaczął szperać wykrywaczem wśród drzew.

Czyżby coś znalazł w miejscu, które potraktowaliśmy po macoszemu?” - pomyślałem.

Jerzy chodził w kółko i coraz częściej z niedowierzaniem kręcił głową. W końcu machnął ręką i usiadł. Najwyraźniej sprzęt Batury coś wskazał, ale teraz Jerzy nie mógł tego odnaleźć. Nagle wszystko zrozumiałem i zacząłem się głośno śmiać.

Wstałem i ruszyłem w stronę Batury, który patrzył na mnie jak na ducha.

- Gratuluję - powiedział podając mi rękę na powitanie. - Jak tu dotarłeś i gdzie reszta twojej kompanii?

- Trochę poczytaliśmy i znaleźliśmy te góry - odpowiedziałem. - Znalazłeś coś w Waplewie?

- Nie - odrzekł. - Jakiś staruszek uświadomił mnie, że to fałszywy ślad.

- Powiedz, co takiego ciekawego było w dokumentach landratury ze Szczytna? - zapytałem.

Batura wzruszył ramionami.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Zabrałeś jedną księgę.

Uznałem, że dalsza dyskusja nie ma sensu.

- To chyba się pożegnamy - powiedziałem. - Do zobaczenia pod dębami.

- Do zobaczenia - rzekł Batura schodząc do swojego auta.

Gdy nissan Batury zniknął już w lesie, odwróciłem się do moich towarzyszy ukrytych w lesie.

- To teraz wstańcie! - krzyknąłem.

Wstali otrzepując się z ziemi.

- Włączony wykrywacz Olbrzyma zmylił sprzęt Batury - wyjaśniłem im.

Dziennikarz spojrzał na swoją maszynę, która faktycznie była włączona. Jednym pstryknięciem palca wyłączył urządzenie.

- Co teraz? - zapytała Zosia.

- Jedziemy do leśniczówki - odpowiedziałem.

Siedząc w Rosynancie widziałem we wstecznym lusterku, jak Rambo opowiadał coś Olbrzymowi żywo gestykulując.

- Wujku, śledziłam Olbrzyma i widziałam, że wcale nie szuka skarbu - powiedziała Zosia.

Patrzyłem na Olbrzyma, który śmiał się z opowieści kolegi i w końcu machnął ręką.

- Zosiu, nasz dziennikarz prowadzi dziwną grę - powiedziałem.

- Właśnie, może specjalnie włączył swój wykrywacz, żeby zaalarmować Baturę? - spytała.

- Nie, Zosiu. Myślę, że Olbrzym coś przed nami ukrywa. Może zwrócił uwagę na coś, co my pominęliśmy, jakiś drobny szczegół, który jemu, znającemu ten teren, dużo powiedział.

- Wujku, powinniśmy dokładnie obejrzeć te trasy zaznaczone na mapie Brecskova. Może tam są jakieś istotne szczegóły.

- Masz rację.

Ruszyliśmy na wschód, przez linię kolejową, do Żelazna, a potem polnymi duktami do Orłowa i na skrzyżowaniu skręciliśmy na północ, do Jabłonki. Po pięciu kilometrach zjechaliśmy w las, na drogę, która prowadziła do meliny bandy “Bossa” nad jeziorem Omulew.

W miejscu niemieckiej leśniczówki stał tylko jeden dom z czerwonej cegły. Obszczekani przez sforę psów weszliśmy na podwórze.

- Dzień dobry! - powiedzieliśmy zgodnym chórem na powitanie mężczyzny, który wyszedł nam naprzeciw zaalarmowany szczekaniem psów.

- Dzień dobry! - odpowiedział mrużąc oczy.

Miał na sobie stare dżinsy i powyciągany sweter. Jego wiek oceniałem na około czterdziestu lat. Głowa mężczyzny stanowiła wielki czarny mętlik poplątanych włosów.

- Szukamy dębów, które gdzieś tutaj rosły - od razu wypaliła Zosia.

- Wy jesteście pewnie od skarbu Samsonowa. - powiedział. - Zapraszam.

Całą gromadą wtłoczyliśmy się do przestronnej sieni, a potem do pokoju, gdzie stał olbrzymi drewniany stół i ręcznie rzeźbione krzesła. Ściany i półki zdobiły różnej wielkości figurki diabłów, Chrystusów frasobliwych, aniołów i zwierząt.

- Siadajcie - zapraszał nas gospodarz. - Mam na imię Franciszek i zaszyłem się tu uciekając przed zgiełkiem wielkich miast.

- To pan jest pewnie artystą? - domyślała się Zosia.

- O, artyzm to rzecz względna - rzucił pan Franciszek machając ręką.

- Od dawna pan tu mieszka? - zapytał Olbrzym.

- Jakieś dziesięć lat. Uciekłem z Bieszczad, gdzie zaczęło robić się tłoczno.

- To można żyć ze sztuki? - dopytywał się Rambo.

- To zależy, na jakiego klienta się trafi. Moje większe rzeźby i odlewy z brązu trafiają do warszawskich galerii sztuki. Starcza mi na spokojne życie na odludziu. Teraz jednak zaczyna się tu robić niebezpiecznie. Od policjantów słyszałem o waszych przygodach w zagrodzie nad jeziorem.

- A co z tymi dębami? - spytałem.

- Chodzi wam o dąb cesarza Wilhelma? Trzymacie na nim ręce.

Spojrzeliśmy na swoje dłonie, a potem na blat stołu. Faktycznie był wykonany z dębu.

- Chłop, od którego kupiłem te zabudowania opowiadał, że dąb runął w październiku 1944 roku. Jeden z Mazurów, którzy tu jeszcze mieszkali do 1956 roku, mówił, że okoliczna ludność uznała to za zły omen. Wróżba sprawdziła się, gdy na początku 1945 roku ruszyła rosyjska ofensywa styczniowa i wojska radzieckie zajęły dawne Prusy Wschodnie. Wtedy przyjechał tu jakiś emerytowany pułkownik i najpierw z grupą robotników, a potem sam grzebał w ziemi. Podobno coś znalazł, a mieszkał niedaleko.

- W Zielonowie! - przerwała mu Zosia.

- Może i tak, ale podobno był zapalonym myśliwym i miał domek myśliwski w miejscu zwanym Jastrzębią Górą.

- Czy może pan nam wskazać, gdzie stały te dęby? - poprosiłem.

- A jeszcze stoi dwanaście. Wszystko tu się zmieniło, Lasy Państwowe prowadziły swój wyręb, cały teren dokładnie zryto. To co wiem, to tylko z opowieści.

Podziękowaliśmy za informacje i wyszliśmy na dwór. Tuż przed bramą stał ogromny dąb. Na tablicy informacyjnej ustawionej przez leśników widniała informacja, że rośnie w tej okolicy dwanaście dębów, których wiek ocenia się na 300-380 lat. Obwód najgrubszego wynosił 640 centymetrów, a wysokość najwyższego 29 metrów.

- Pomyszkujmy trochę po okolicy - zaproponowała Zosia.

- Co to da? - zapytał Olbrzym. - Jeśli von Brecskov coś znalazł, to wykopał i gdzieś przewiózł.

- Wiemy gdzie: na Jastrzębią Górę - zauważyłem. - Stanowczo za mało wiemy natomiast o naszym pułkowniku.

Jeszcze godzinę łaziliśmy po lesie oglądając dęby.

- To bez sensu. Jedźmy do pana Tomasza - pierwsza zbuntowała się Zosia.

Byliśmy już zmęczeni, więc przystaliśmy na tę propozycję. Po czterdziestu minutach dojeżdżaliśmy do Kociaka. Z daleka widzieliśmy łunę niebieskich świateł policyjnych we wsi. Zaniepokojony dodałem gazu.


ROZDZIAŁ TRZYNASTY


TROPIMY OLBRZYMA * ZNALEZISKO POD BRZÓZKĄ * SKRYTKA W STODOLE * NA SKRÓTY PRZEZ LAS * NARADA WOJENNA * GDZIE SZUKAĆ SKARBU? * WYPRAWA NA JASTRZĘBIĄ CÓRĘ * PALĄC W LESIE * W PODZIEMNYM LABIRYNCIE


Pędem wjechaliśmy pomiędzy policyjne radiowozy. Wyskoczyłem z Rosynanta. Miałem złe przeczucia.

- Paweł, tutaj! - usłyszałem zmęczony głos szefa siedzącego pod płotem.

Koło pana Tomasza wianuszkiem stali harcerze Jacka.

- Co się stało? - zapytałem zaniepokojony.

Dłuższą chwilę trwało, nim szef opowiedział mi przeżycia tego wieczoru. Wsadziłem go do samochodu i zawiozłem do namiotu. Mimo jego protestów ułożyłem go spać.

- Co tu robicie? - ostro spytałem Jacka.

- Niech wujek nie krzyczy, gdyby nie my, to cienko byłoby z wujkiem Tomaszem - oznajmił z dumą Jacek.

Z kolei harcerze opowiedzieli mi wszystko z detalami.

- To my się pożegnamy - rzekł Olbrzym.

- Nie spotkamy się jutro? - niewinnym głosem spytała Zosia.

Olbrzym trochę się zmieszał.

- Muszę sprawdzić, czy w redakcji nie chcą czegoś od mojej skromnej osoby, a poza tym są przecież telefony - odpowiedział nieco zmieszany.

Pożegnaliśmy się. Zajrzałem do szefa, który spał niczym małe dziecko.

- No, tropiciele - zwróciłem się do chłopców. - Potrzebuję waszej pomocy.

- Rozkazuj, wodzu - odpowiedzieli.

- Zosiu, zostaniesz z wujkiem Tomaszem i popilnujesz, żeby nie wdał się znowu w jakąś awanturę, a my pojedziemy szukać śladów Olbrzyma.

Harcerze rozsiedli się w Rosynancie. Wszyscy wzięli ze sobą latarki.

Podjechaliśmy w miejsce, gdzie wczoraj zniknął mi z oczu Olbrzym. Po stu metrach leśnej drogi w reflektorach mignął mi napis: “Rezerwat Dęby Napiwodzkie”. Gwałtownie wcisnąłem pedał hamulca.

- Czyżby Olbrzym miał swój własny ślad? - spytałem sam siebie.

- Co wujek mówił? - zainteresował się Jacek.

- Nic. Szukajcie śladów dorosłego mężczyzny i świeżo rozkopanej ziemi.

Harcerze skinęli głowami. Na mapie sprawdziłem, że faktycznie zaznaczono taki rezerwat. Miał on trzy hektary powierzchni. Chodziłem po lesie i wpatrywałem się w ziemię. W oddali widziałem błyski latarek chłopców. Sam skierowałem się na zachód. Szybko dotarłem do maleńkiej strugi. Szedłem wzdłuż jej brzegów, a nad głową szumiały mi stare i wysokie dęby. W pewnym momencie ujrzałem czarne odciski wojskowych butów, jakie nosił Olbrzym. Ślady prowadziły od strony strumyka. Wgłębienia już wyschły, ale wciąż były widoczne. Tuż przy brzegu ziemia była miękka i odciski stóp utrzymały się przez cały dzień.

Najpierw ruszyłem w kierunku, skąd prowadziły ślady. Przeszedłem przez płyciznę zdejmując buty. Po drugiej stronie ujrzałem leśną ścieżkę. W świetle latarki znalazłem odciski opon motocykla.

- Więc tu się zatrzymał i przeszedł do rezerwatu - mruknąłem do siebie.

Zawróciłem do strumyka. Znowu przeszedłem przez wodę i znalazłem się w rezerwacie. Przyjrzałem się wgłębieniom po butach. Olbrzym szedł prosto jak po sznurku. Na kompasie sprawdziłem, jaki wybrał kierunek. Szedł na azymut dwóch stopni w kierunku północy. Uważnie przyglądałem się ściółce i szedłem tropem dziennikarza. Po przejściu około dwudziestu metrów dotarłem do pnia zwalonej brzózki. Poświeciłem dookoła. Tuż obok zobaczyłem na ziemi ciemny pas zostawiony przez ten sam konar, który musiał w tym miejscu leżeć przynajmniej od roku. Oznaczało to, że ktoś przesunął drzewo. Skrytka musiała być pod nim.

Faktycznie, brzózka leżała tak, że przecinała w poprzek niewielki pagórek. Zaparłem się i dość łatwo przesunąłem pień. Zacząłem kopać saperką, którą przezornie wziąłem z Rosynanta. Pół metra pod powierzchnią ostrze łopatki zazgrzytało o coś twardego. Szybko zacząłem rozgarniać ziemię. To, co odkryłem, przeraziło mnie; zastanawiałem się, dlaczego Olbrzym ukrywał przed nami to miejsce. Zakopałem dziurę i przeniosłem konar na miejsce.

Po dwudziestu minutach byłem już przy Rosynancie. Harcerze czekali na mnie.

- Sprawdziliśmy teren w miarę dokładnie - zameldował Jacek. - Nie byliśmy tylko tam, nad drugim strumykiem, gdzie wujek myszkował. Nic nie znaleźliśmy. A wujek jak?

- Też nic - skłamałem. - Teraz zrobicie jeszcze jedną rzecz.

Wsiedliśmy do Rosynanta i podjechaliśmy w okolice domu Olbrzyma. Na wysepce, gdzie stał jego dom, panowały ciemności. Włączyłem noktowizor na przedniej szybie.

- Ale bajer - Maciek aż gwizdnął z zachwytu.

- Jacek, wiesz, co macie zrobić - rzuciłem.

Jacek, Maciek i Gustlik wysiedli z Rosynanta i cicho podbiegli do mostku. Najpierw Maciek przeszedł na drugą stronę. Wrócił po pięciu minutach i dał znak kolegom. We trójkę zaczęli skradać się do stodoły na podwórku Olbrzyma.

Zwolniłem hamulec ręczny i samochód potoczył się do wody. Z cichym szumem wtoczył się do jeziora. Trójka harcerzy, która siedziała w aucie, jęknęła z podziwem. Włączyłem śrubę i motor zaczął cicho pracować. Zbliżyłem się do brzegu wysepki w umówionym z chłopcami miejscu.

Jacek i jego zwiadowcy pojawili się po piętnastu minutach. Po kolei wskoczyli na maskę i potem przez szyberdach weszli do środka.

- Wszystko jasne - rzucił Jacek.

Włączyłem bieg i Rosynant cicho popłynął w stronę wyjścia z zatoki, nad którą stało domostwo dziennikarza.

- Pod podłogą stodoły jest pomieszczenie - opowiadał Maciek. - Po uchyleniu sporej klapy ukazuje się podjazd. Na dole znaleźliśmy, tak jak pan mówił, motocykl BMW i starego niemieckiego mausera w wersji snajperskiej. Trzeba przyznać, że ładnie go przerobił i dba o broń. Nie strzelał z niej od bardzo dawna. Znam się na tym, bo mój ojciec pracuje w policyjnym laboratorium balistycznym.

- Tak jak pan mówił, na oponach znaleźliśmy ślady czarnoziemu znad rzeki przy rezerwacie - kontynuował Gustlik. - Było też sporo igliwia z sosen. Musiał jechać przez las sosnowy.

- No właśnie - mruknąłem i skręciłem kierownicą w lewo.

Podpłynęliśmy do wschodniego brzegu zatoki. Do domu Olbrzyma dojeżdżało się z asfaltówki od zachodu. Zosia mówiła, że Olbrzym pamiętnej nocy właśnie tędy przyjechał. W noktowizorze ujrzałem dogodny wjazd na brzeg i cicho wyprowadziłem Rosynanta na leśną drogę biegnącą wzdłuż jeziora. Ruszyłem drożyna kierując się według wskazań kompasu prawie idealnie na południe. Cały czas patrzyłem na wskazania GPS-u oraz na mapę. Szybko minęliśmy jezioro Łabuny Duże mając po prawej stronie, a potem po lewej Dłużek. Wyjechaliśmy na asfalt naprzeciw jakiejś leśniczówki. We wsi Dłużek znowu posiłkując się mapą skierowałem się do wioski Nowe Brzozowe - i już byliśmy na drodze Jedwabne-Nidzica. Spojrzałem na zegarek. Znając możliwości niemieckiego motocykla Olbrzyma i teren stwierdziłem, że mógł dojechać do swojego domu tędy szybciej niż ja naokoło.

- Wszystko jasne - mruczałem.

Była już późna noc, gdy wróciliśmy do Kociaka. Harcerze zaszyli się w swych namiotach, a ja usnąłem w Rosynancie zaparkowanym w sadzie rodziców Sary.


Obudziło mnie stukanie w okno samochodu. Za szybą ujrzałem twarz Zosi.

- Wujku, pobudka! - wołała.

Skinąłem głową i zacząłem wychodzić ze śpiwora.

- Gdzie się; włóczyliście? - zapytał mnie przy śniadaniu pan Tomasz.

Harcerze milczeli jak zaklęci.

- Szef kazał mi uważać na Olbrzyma - wyjaśniłem. - Otóż Olbrzym jeździł w nieznanym celu do rezerwatu “Dęby Napiwodzkie”.

- Kolejne dęby - westchnęła Zosia.

- I co? - dopytywał się pan Tomasz.

- I nic - skłamałem.

- Jakie mamy plany na dziś? - pytała Zosia.

- Usiądziemy po raz kolejny nad mapą i zbierzemy całą naszą wiedzę - odpowiedziałem.

Po posiłku szef rozłożył starą mapę z 1908 roku i wyjął notes. Usiedliśmy w kółko.

- Przyjrzyjmy się czerwonej linii zaznaczonej przez Brecskova - zaczął Pan Samochodzik. - Zaczyna się w Gryźlinach. Potem biegnie na północ od jezior Pluszne i Łańskie i dochodzi do Nowej Kaletki.

- Tam konwój prowadzony przez rosyjskiego oficera wpadł w zasadzkę Thomasa Raubego - wtrąciła Zosia.

- Tak, potem ta linia prowadzi do Jabłonki - kontynuował szef.

- Na południe od niej, przy leśniczówce Terten rosły ogromne dęby - zauważyłem.

- Ciekawe, dlaczego linię tę poprowadzono aż do wsi Przeździęk Wielki? - zastanawiał się Pan Samochodzik.

- Widocznie Brecskov nie wiedział, co się stało z rosyjskim oficerem i wytyczył najkrótszą drogę do granicy - stwierdził Jacek. - Za to z opowieści profesora wiemy, co się stało z Samsonowem. Skarb prawdopodobnie ukryto 29 sierpnia 1914 roku. Ciekawe, czy Samsonow popełnił samobójstwo, bo przegrał bitwę, czy dlatego, że kasa gdzieś zniknęła.

- Stawiam na poczucie honoru carskiej armii - oznajmił szef. - W tamtych czasach taka klęska musiała być ogromnym ciosem dla godności generała. Jak dziecko dał się wprowadzić w niemiecką zasadzkę.

- Skupmy się na skarbie - głośno myślałem. - Jeżeli złoto ukryli oficerowie ze sztabu Samsonowa, to w takim razie musieli zrobić to tuż po rozbiciu ochrony. Wcześniej było zbyt wielu świadków. Ktoś mógłby wykopać skarb po zakończeniu wojny.

- Niech wujek nie zapomina o tajemniczej skrzyni pod Waplewem - zwróciła mi uwagę Zosia.

- Tak, to dziwna opowieść - przytaknąłem. - Niestety nie wiemy, co w niej było. Zapewne coś, co dało się sprzedać i dlatego ten chłop, który wykopał skrzynię pewnie musiał wyjechać, żeby ukryć fakt nagłego wzbogacenia się. Myślę, że Dębowe Wzgórza można wykreślić z listy potencjalnych miejsc ukrycia skrzyni.

Wszyscy przytaknęli.

- Pozostaje więc leśniczówka Terten - kontynuowałem. - Na to miejsce wskazuje fakt, że tam zmierzał ów anonimowy oficer rosyjski ze swoim konwojem. Prawdopodobnie tamtędy przejeżdżał też Samsonow.

- Jest jeszcze coś - przerwał mi pan Tomasz. - W czasie wizyty u profesora widziałem angielskie wydawnictwo na temat bitwy pod Tannenbergiem. Zaznaczono tam trasy ruchów rosyjskich wojsk. Jedna ze strzałek prowadziła w kierunku Kociaka. Opisano tam jednocześnie niemiecki kontratak w tym samym rejonie.

- Jeśli skarb był koło Terten, to von Brecskov go wykopał - stwierdziła Zosia.

- Tak jest - potwierdziłem. - Jeśli tam było coś ukryte, to wykopał skarb i wywiózł go w nie znane nam miejsce, czyli prawdopodobnie na Jastrzębią Górę.

- Gdzie to może być? - zastanawiała się Zosia.

- Tu - Gustlik palcem wskazał punkt na niemieckiej mapie. - Jak wół jest napisane Habichtsberg i są symbole jakichś zabudowań. Ta niemiecka nazwa oznacza chyba Jastrzębią Górę.

Wszyscy spojrzeliśmy w miejsce, gdzie Gustlik trzymał palec.

- To około trzech kilometrów stąd - rzekł pan Tomasz. - Idziemy tam. Zerwaliśmy się z miejsc. Przeszliśmy przez most i skręciliśmy w lewo.

Ruszyliśmy szeroką, piaszczysta drogą w stronę lasu. Chłopcy Jacka prowadzili nas przez las według mapy i wskazań kompasu. Zostaliśmy z szefem trochę w tyle.

- Muszę coś panu powiedzieć - zwróciłem się do pana Tomasza.

Jeszcze trochę zwolniliśmy kroku.

- Mów - rozkazał.

- Otóż Olbrzym ukrywa przed nami wielce tajemniczą rzecz - i opowiedziałem o tym, co odkryłem w rezerwacie.

- To straszne i dziwne zarazem - orzekł szef.

- Co robimy? - pytałem. - Moglibyśmy zakończyć poszukiwania i po prostu szczerze z nim porozmawiać.

- Jeśli ma coś na sumieniu, to wyprze się, musiałbyś mu coś udowodnić.

- Tylko co?

- Myślę, że Olbrzym jest uczciwym człowiekiem i tak naprawdę działa w dobrej wierze. Poczekajmy, a może sam nam wszystko opowie.

- Miejmy nadzieję.

Po godzinie marszu dotarliśmy na miejsce. Przed nami, pośrodku lasu znajdowały się ruiny niegdyś dwupiętrowej budowli z czerwonej cegły. Front miał dwadzieścia metrów szerokości, a ściany szczytowe mierzyły dziesięć metrów.

- To chyba był ów pałacyk myśliwski Brecskova - powiedziała Zosia.

- Mieszkał w takiej budzie w Zielonowie mając taki gmach tutaj? - zastanawiał się Maciek.

Weszliśmy przez nie istniejące już drzwi. Okoliczna ludność wyniosła już wszystko, co nadawało się do wyniesienia. Chodziliśmy po usłanym cegłami parterze. Nad nami wznosiły się w niebo resztki ścian pierwszego piętra. Ze środka budynku sterczał ogromny komin.

- Dziwne, że nigdzie nie ma paleniska - zauważył pan Tomasz. - Pewnie było w piwnicy. Poszukajmy zejścia do piwnicy.

Kwadrans chodziliśmy dookoła nic mogąc nic znaleźć. Gustlik obchodząc budynek znalazł ledwo widoczne spod ziemi okienko piwniczne.

- Zawalone - oznajmił wyjmując głowę ze środka dziury.

- Tu jest swastyka! - krzyknął Arnie stojąc przed jedną ze ścian.

Pobiegliśmy w tamtym kierunku. W narożnym pomieszczeniu z czterema oknami ujrzeliśmy resztki fresków przedstawiających sceny myśliwskie. Na jednym z rysunków wojownik uderzał dzidą w stojącego niedźwiedzia. Przy siodle wisiała tarcza, tak zwana pawęż z wyrysowaną swastyką o zaokrąglonych ramionach.

- Von Bresckow był faszystą - orzekła Zosia.

- Niekoniecznie - oznajmił pan Tomasz. - To starogermański symbol słońca zapożyczony przez ruchy faszystowskie.

- Podobne znaki umieszczali na swoich pojazdach żołnierze z 5. dywizji Waffen SS - dodał Maciek. - Widziałem kiedyś w książce.

- Szukajmy dalej - rozkazał szef.

Węszyliśmy w okolicach budynku. Jacek i jego koledzy zaczęli chodzić po sporej oficynie stojącej dwadzieścia metrów od domu.

- Wujku! - po chwili usłyszeliśmy wołanie Jacka.

Podbiegliśmy do harcerzy stojących nad dziurą w podłodze.

- Odsunęliśmy gruz i odkryliśmy klapę w podłodze - powiedział Maciek.

Wziąłem latarkę z rąk Gustlika i poświeciłem w głąb. Widziałem tylko unoszący się w powietrzu kurz. Kichnąłem parę razy i zsunąłem się w dół. Pod nogami zachlupotała mi woda. Było jej niewiele, jakieś dwa centymetry.

- Jacek i Maciek, zejdźcie tu z latarkami - zawołałem. - Tu jest woda, więc szkoda, żeby wszyscy moczyli sobie buty.

Chłopcy błyskawicznie zeszli do piwnicy. Promienie latarek ledwo przebijały się przez wirujący pył.

- Tu jest jakiś tunel - powiedział Maciek wskazując latarką ciemny otwór w ścianie.

Weszliśmy do przejścia. Miało dwa metry wysokości i tyle samo szerokości. Całe było wykonane z cegły. Z niepokojem patrzyłem na łukowate sklepienie obawiając się, czy wytrzyma, ale wyglądało, że zachowało się w doskonałym stanie.

Po przejściu dziesięciu metrów musieliśmy skręcić w lewo, a po kolejnych pięciu, w prawo. Jeszcze dziesięć kroków i stanęliśmy przed metalowymi drzwiami. Nacisnąłem klamkę, ale ani drgnęły.

- Dajcie scyzoryk - poprosiłem harcerzy.

Maciek podał swój. Wybrałem ostrze z szydłem i zacząłem gmerać przy zamku. Po minucie manipulacji coś stuknęło i drzwi ze skrzypieniem zawiasów ustąpiły.

- Uwaga! - krzyknąłem świecąc pod nogi.

Tuż przed nami czerniał w podłodze otwór zapadni.

- Brecskov nie lubił nieproszonych gości - orzekł Jacek.

Poświeciłem na wprost. W mroku na wysokości dziesięciu centymetrów od podłogi ujrzałem drut przeciągnięty od ściany do ściany.

- Tam jest kolejna pułapka - powiedziałem wskazując podejrzane miejsce. - To pewnie jakiś potykacz, czyli drut połączony z zawleczką granatu. Jego pociągnięcie powoduje wysunięcie się zabezpieczenia ładunku i wybuch.

Skoczyłem nad półtorametrowej szerokości zapadnią uważając, żeby nie dotknąć potykacza. Obejrzałem pułapkę. Faktycznie o drut zaczepiono zawleczkę granatu. Wybuch w takiej wąskiej przestrzeni zmasakrowałby każdego intruza i zawalił cały tunel. Rozbroiłem granat. Wysypałem ładunek wybuchowy i roztarłem go po podłodze. Skorupę i zapalnik wrzuciłem do dołu. Poświeciłem w zapadnię. Pięć metrów głębiej ujrzałem sczerniały już szkielet.

- Fiu, fiu - gwizdnął Maciek.

- Uważajcie - przestrzegłem chłopców.

Skoczyli na moją stronę. Drzwi same zamknęły się za nami z suchym trzaskiem. Teraz stanowiły ze ścianą jedną gładką powierzchnię. Nie było nawet klamki.

- To jest pułapka - mruknął nieco przerażony Jacek.

- Nie z takich wychodziliśmy, komandosi - pocieszałem chłopców. - Teraz nie mamy odwrotu, więc uważajcie na każdy krok.

Ruszyliśmy dalej. Tunel zwężył się do metra szerokości i obniżył do półtora metra wysokości. Szliśmy gęsiego. Zanim zrobiłem krok, uważnie oglądałem ściany i podłogę. Najpierw delikatnie stawiałem stopę i dopiero, gdy nic się nie stało, przenosiłem na nią ciężar całego ciała.

Tajne przejście co chwila zakręcało. Straciłem już orientację. W pewnej chwili tunel skończył się ślepą ścianą. Po bokach przy podłodze widniały dwa metrowej wysokości mniejsze tunele.

- Von Brecskov zrobił tu prawdziwy labirynt - orzekł Jacek.

- Nie mamy jednak żadnej nici Ariadny - żartował Maciek. - Najgorsze, że kończą się nam baterie w latarkach.

- Zgaście swoje i czekajcie - rozkazałem.

Pochyliłem się i wszedłem w tunel z prawej strony. Ścierając wiekowy kurz czołgałem się na kolanach. Po dwóch metrach doszedłem do metalowych drzwiczek. Pchnąłem je lekko. Ustąpiły bardzo łatwo. Uważnie je obejrzałem. Z drugiej strony nie miały żadnego uchwytu. Do tego były głęboko osadzone we framudze z cegieł. Gdyby zatrzasnęły się za mną, nie miałbym odwrotu. Poświeciłem do środka pomieszczenia. W mroku ujrzałem resztki zabudowy kuchni. Po chwili stwierdziłem, że moja głowa znajduje się w palenisku owego wysokiego komina. Nad sobą, wysoko w górze ujrzałem okrągły skrawek błękitnego nieba. Sprawdziłem jeszcze, że schody wyjściowe są zawalone stosem gruzu.

- Nie jest tak źle, zawsze jakoś stąd wyjdziemy - mruknąłem do siebie.

Zawróciłem do chłopców.

- Wujku, wydrapaliśmy jedną z cegieł - szepnął Jacek. - Za tą ślepą ścianą jest jakieś pomieszczenie.

- Dobra, na razie nic nie róbcie - powiedziałem. - Sprawdzę ten drugi tunel.

Znowu zanurkowałem w mrok. Tym razem musiałem czołgać się pod górkę. Cegły były wilgotne i trochę zsuwałem się. W pewnym momencie, gdy chwyciłem za jedną z wystających z podłogi cegieł i na nią przeniosłem ciężar ciała, poczułem dotknięcia kilku ostrzy. Natychmiast rozluźniłem uchwyt na cegle i zjechałem metr w dół. W świetle latarki widziałem głownie kilku sztyletów chowających się w podłodze. To była kolejna pułapka. Uznałem, że nie ma sensu pchać się dalej, lecz trzeba wracać do tej ślepej ściany.

- Tam była kolejna pułapka - wyjaśniłem chłopcom. - Zajmijmy się waszym odkryciem.

Zaświeciłem przez otwór powstały po usunięciu cegły. Oprócz wirującego kurzu nic nie widziałem.

- Wygrzebcie jeszcze kilka - rozkazałem.

Harcerze nożami wyskrobywali zaprawę i usuwali kolejne cegły. Po dłuższej chwili powstał otwór, przez który można było się przecisnąć. Ruszyłem pierwszy. Znalazłem się w składnicy ksiąg. Wzdłuż ścian stały półki zastawione opasłymi tomami. Na podłodze leżał niemiecki luger. Sprawdziłem magazynek. Brakowało dwóch nabojów. Za mną przeciskali się Jacek i Maciek.

- Poszukajcie wyjścia stąd - poprosiłem.

Zacząłem przeglądać księgi. Były to jakieś materiały organizacyjne komórki partii faszystowskiej w Szczytnie z lat 1926-1945 oraz dokumenty landratury w Szczytnie. Serce zabiło mi szybciej. Szukałem grzbietu, gdzie byłby zapisany rok 1914 lub 1915. Znalazłem je na samym początku półki. Wtedy moja latarka zaczęła gasnąć.


ROZDZIAŁ CZTERNASTY


NIE MA WYJŚCIA * ROZBIJAM SUFIT * BADAMY KSIĘGI * NOTATKI LANDRATA * CO ROBI PAN TOMASZ? * ALARMOWE ŚWIATEŁKO * NOC W “DĘBACH NAPIWODZKICH” * MÓJ “KOLEGA” Z MINISTERSTWA * “PLUSKWA” W ROSYNANCIE * DĘBY KOŁO KOCIAKA * CZY OLBRZYM WYJAWI SWOJĄ TAJEMNICĘ?


Zastanawiałem się, jak długo jeszcze wytrzymają latarki chłopców. Ich reflektorki dawały także już tylko żółtawe promienie, ledwo rozświetlające mrok na odległość dwóch metrów.

- Znaleźliście coś? - zapytałem.

- Nie! - odkrzyknęli.

- Macie zapasowe baterie? - dopytywałem się.

Ponownie zaprzeczyli.

- To sprężcie się! - krzyknąłem.

- Nie ma stąd wyjścia - po kilku minutach oznajmił Jacek.

- Możemy zawsze wrócić - zauważył Maciek.

- A jak otworzysz drzwi koło zapadni? - spytałem.

Zgasiliśmy latarki.

- No to czekamy na pomoc wujka Tomasza - rzekł Jacek sadowiąc się na podłodze.

Maciek także opadł na podłogę. Jego ciężkie buty głucho uderzyły o podłogę.

- Sprawdzaliście sufit? - pytałem chłopaków opukując latarką murowany strop.

Nagle jedna z cegieł wysunęła się i zjechała mi po ręce. Natychmiast odskoczyłem.

- Kryjcie się! - krzyknąłem do harcerzy.

Moje obawy o konstrukcję sufitu okazały się uzasadnione. Posypało się jeszcze kilka cegieł. Wszystkie opadły w miejsce, gdzie leżał pistolet. W słabym świetle latarki widziałem zwisające korzenie traw.

- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - skomentował Maciek.

Stałem pod otworem w suficie. W oczy sypały mi się okruszki ziemi. Nagle ujrzałem błysk słonecznego światła. W dół osuwał się solidny, chyba pięćdziesięciokilogramowy, kamienny słup przydrożny, jakie Niemcy umieszczali w lesie dla orientacji w terenie. Odskoczyłem, a do środka pomieszczenia zaczęła sypać się ziemia. Gdy na podłodze utworzył się solidny kopczyk, podeszliśmy w trójkę do dziury. Zadarliśmy głowy.

- Już myślałem, że was jakieś gnomy albo trolle zżarły - usłyszeliśmy głos Gustlika zaglądającego do środka. - Panie Tomaszu, oni są tutaj! - krzyczał.

Po chwili harcerze pomogli nam wyjść z pułapki.

- Czemu tak długo nie dawaliście znaku życia? Co się z wami działo? - pytał pan Tomasz z niepokojem w głosie.

- Von Brecskov zrył to wzgórze jak kret - odpowiedziałem.

Jacek i Maciek opowiedzieli, co przeżyliśmy. W tym czasie rozglądałem się na boki. Wyszliśmy spod ziemi około pięciu metrów od budynku.

Pan Samochodzik sam zszedł z nową latarką do podziemnego pomieszczenia.

- Znalazłeś to, co zabrał nam sprzed nosa Batura - stwierdził po wyjściu wskazując księgę w mojej dłoni.

- Pewnie kopię - powiedziałem kartkując opasłe tomisko.

- I to drugą kopię - rzekł pan Tomasz. - Rozmawiając z naszym archiwistą dowiedziałem się, że oryginalne dokumenty znajdują się w Niemczech i historycy dawno je opisali.

Ręce mi opadły. Nie odkryliśmy więc nic nowego.

- Nie martw się, papiery partii faszystowskiej też mogą być ciekawe - rzekł szef klepiąc mnie po ramieniu.

- Myśli pan, że von Brecskov tu ukrył odnaleziony skarb Samsonowa? - spytałem.

- Nie, to miejsce nie pasuje do tej mapy, którą schował w swoim domu - odpowiedział. - Bardziej do tego szkicu pasuje leśniczówka Terten, ale wtedy oprócz rzeki i dębów zaznaczyłby jeszcze dom. Bardziej skłaniam się do tego, co było zakopane pod Waplewem albo w rezerwacie “Dęby Napiwodzkie”. Oba miejsca, jak wiesz, są puste.

- Wujek coś znalazł w rezerwacie? - zapytał Jacek, który podsłuchiwał naszą rozmowę.

- Nie - mruknąłem zatapiając nos w księdze.

Czytając nagle natrafiłem na coś, od czego serce mocniej mi zabiło.

- Posłuchajcie tego! - krzyknąłem do reszty towarzystwa i zacząłem czytać notatki sporządzone przez szczycieńskiego landrata Victora von Posera - W październiku 1914 roku nakazałem żandarmom poszukiwania zwłok poległego na terenie naszego powiatu generała Aleksandra Samsonowa. Uczyniłem to na prośbę wdowy po generale, przekazaną nam za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. - tu notatki urywają się - wyjaśniłem przerzucając kolejne kartki.

- Od 11 listopada do 5 grudnia Rosjanie ponownie zajmowali południe Prus Wschodnich - wyjaśnił szef.

- Czekajcie, czekajcie - mówiłem wyszukując wzrokiem, czy gdzieś nie zapisano nazwiska generała. - Mam! W dniu 21 września 1915 roku zgłosiła się do mnie wdowa po generale Samsonowie. Przyjechała w towarzystwie kapitana barona von Boenigka z Ministerstwa Wojny. Powiedziałem jej, że wiele na temat mogił w okolicach Wielbarka mogą wiedzieć nauczyciel nazwiskiem Passauer oraz nadleśniczy Russius. Obaj powiedzieli, że w wielbarskich lasach pochowano jakiegoś wyższego rangą oficera i uczynił to robotnik leśny Michał Jedamski. To on zabrał znajdujący się przy zmarłym złoty zegarek, który przekazał dowództwu w Olsztynie. Po rozmowie z wdową i naszym żandarmem wydobył ukryty w chałupie złoty medalion z podobizną żony i dzieci generała Samsonowa. Później wskazał miejsce pochówku.

- Cały czas ani słowa o skarbie - wzdychała Zosia.

- W dniu 9 listopada 1915 roku znowu pojawili się pani Samsonowa i baron von Boenigk z trumna z domu pogrzebowego w Berlinie. Miejsce pochówku zostało tymczasem godnie przygotowane. Następnie pani Samsonowa odmówiła nad grobem modlitwę i udała się do leśniczówki, gdzie pozostała przez czas ekshumacji. Gdy grób został potem ostrożnie otworzony w mojej obecności, ku naszemu zaskoczeniu zwłoki generała znaleźliśmy w suchym, piaszczystym podłożu bez najmniejszych oznak zepsucia. Leżał przed nami spokojnie, tak jakby został pochowany przed kilkoma dniami. Po umieszczeniu zwłok w trumnie zostały one w uroczystym pochodzie jego żony, kapitana von Boenigka, nadleśniczego Russiusa i moim zawiezione na dworzec w Przeździęku Wielkim w honorowej asyście sprowadzonego ze Szczytna oddziału strzelców.

- Czemu landrat nie napisał ani słowa o rozbitej samobójczym strzałem głowie? - zastanawiała się Zosia.

- Może nie wypadało, nawet o wrogim oficerze, napisać, że popełnił samobójstwo - domyślałem się.

- Przeczytaj dalej - rzekł pan Tomasz zaglądając mi przez ramię i wskazując palcem fragment tekstu.

- Rozmawiałem później z generałem von Francois, że na ciele nie widać było jakiejkolwiek rany. Wszyscy byliśmy jednak przekonani, że Samsonow sam podniósł na siebie rękę. Dziwne. - dodałem na koniec.

- Proponuję, żeby harcerze zostawili tu wartę - zabrał głos pan Tomasz. - Jak tylko wrócimy do Kociaka, Paweł przywiezie tu wasze rzeczy. Poczekacie, aż przyjedzie samochód z ministerstwa i zabierze księgi.

Harcerze skinęli głowami i rozsiedli się na trawie. Jacek wyznaczył Gustlika i Arniego, żeby poszli z nami i spakowali harcerskie obozowisko. Chłopcy i Zosia poszli przodem. z panem Tomaszem zostaliśmy w tyle, żeby spokojnie porozmawiać.

- Nie daje mi spokoju sprawa Olbrzyma - powiedziałem.

- Jaka sprawa? - zdziwił się.

- Zauważył pan, że nie odezwał się do nas przez cały dzień?

- Pewnie musiał coś zrobić w redakcji.

- Najpierw sam pan kazał zwrócić na niego uwagę, a teraz.

- A teraz nic.

Pod nogami cicho trzaskało wysuszone igliwie zaściełające rzadko używaną drogę. Szef wydawał się mocno zamyślony, więc dreptaliśmy za harcerzami w milczeniu.

- Daj mi telefon - powiedział Pan Samochodzik.

O dziwo, dodzwonił się ze środka lasu do ministerstwa. Zamówił furgon z kierowca i dwoma strażnikami.

- Jeszcze dziś trzeba wywieźć te księgi i zasypać oba wejścia - wyjaśnił.

Do Kociaka nie odezwał się ani słowem. Potem usiadł przed swoim namiotem i zaczął czytać znalezione akta NSDAP, pochodzące z przełomu 1944 i 1945 roku.

Pomogłem harcerzom spakować obóz i wygrzewając się w promieniach słonecznych czekaliśmy na samochód z ministerstwa. Na podwórko wyszli rodzice Sary.

- Jak zdrowie córki? - zapytałem.

- Jutro zabieramy ją ze szpitala - odpowiedział ojciec Siarki. - Strasznie dziewczyna przeżyła to wszystko.

- Najważniejsze, że jest zdrowa - rzekł Gustlik.

Rodzice tylko skinęli głowami.

- Wujek Tomasz chichocze - szepnęła mi na ucho Zosia, która ostatni kwadrans spędziła zaglądając szefowi przez ramię.

Znudzony bezczynnością zacząłem wraz z harcerzami przygotowywać obiad.

- Właściwy człowiek na właściwym stanowisku - dowcipkowała Zosia widząc, jak mieszam makaron gotujący się na butli z gazem.

Gdy już wszystko było gotowe, podszedł do nas Pan Samochodzik. Był dziwnie zadowolony.

- Tradycyjne danie kuchni ministerialnej na wyjeździe: klopsiki w sosie pomidorowym - mówił zacierając ręce i zaglądając do garnków.

Akurat zjedliśmy, gdy Arnie zauważył furgon z ministerstwa. Szybko zapakowaliśmy się z harcerzami do Rosynanta. Po półgodzinie byliśmy przy ruinach pałacyku von Brecskova. Jacek i reszta wartowników zmieniła pozycje z leżących na horyzontalne. Na nasz widok powoli podnosili się z ziemi.

- Nareszcie - przywitał nas Jacek. - Już chcieliśmy przygotować kolację z korzonków.

Dzięki pomocy harcerzy udało się sprawnie przenieść księgi z piwnicy do samochodu. Pistolet luger schowałem do woreczka foliowego i ukryłem w schowku w Rosynancie.

- Zasypcie dziurę i kładźcie się spać - rozkazałem harcerzom. - Zabiorę jeszcze Maćka i Gustlika.

Chłopcy, którzy mieli zostać, zrobili obrażone miny.

- Wasze zadanie jest równie ważne - pocieszałem ich.

Wróciłem do Kociaka i niecierpliwie czekałem na zmrok. Wraz ze zbliżającym się zachodem słońca na horyzoncie pojawiły się ciemne, burzowe chmury.

- Zmokniecie - powiedziałem do chłopców ruchem głowy wskazując czarne kłębowiska na niebie.

Tylko wzruszyli ramionami. Postanowiłem wykonać część pracy, zanim spadnie deszcz. Zapaliłem silnik i już trzeci raz tego popołudnia na krótką chwilę włączyło się alarmowe światełko.

- Muszę go dać do przeglądu - mruknąłem.

- To takie maszyny potrzebują opieki mechanika? - zdziwił się Gustlik.

Zaśmiałem się i ruszyłem do rezerwatu “Dęby Napiwodzkie”. Po dziesięciu minutach jazdy ukryłem Rosynanta za stertą ściętych pni.

Dodatkowo okryłem go siatką maskującą i posypałem zeszłorocznymi liśćmi. Uzbrojeni w latarki i saperki ruszyliśmy nad strumyk.

Gdy odsunęliśmy brzózkę i odkopaliśmy znalezisko, chłopcy lekko się przestraszyli. Potem, po drugiej stronie strugi w zacisznym miejscu wykopaliśmy dół, do którego przenieśliśmy w płachcie brezentu moje odkrycie. Jeszcze tylko harcerze przyklepali ziemię i szybko przeszliśmy z powrotem do rezerwatu. Kazałem chłopcom ukryć się i czekać.

Schowaliśmy się w głębokiej dziurze po wiatrołomie, skąd widzieliśmy brzózkę. Po godzinie usłyszeliśmy warkot motoru. To jechał Olbrzym. Grube krople deszczu zaczęły uderzać o liście nad nami.

Dziennikarz zsiadł z motoru. Rozpadało się na dobre, więc założył deszczak. Usiadł na brzózce i zapalił papierosa. Leżeliśmy, a on siedział około trzech godzin. Przemokliśmy do cna, a Olbrzym ani drgnął. W końcu wstał, wsiadł na BMW i odjechał.

- Dziwnie się zachowywał - stwierdził Maciek.

- Może lubi siedzieć w lesie w czasie burzy - odezwał się Gustlik.

Faktycznie, burza w lesie robi niesamowite wrażenie. Korony drzew szumią uginając się pod naporem porywów wiatru. Deszcz tworzy symfonię dźwięków przerywaną głośnymi grzmotami. Co chwila mrok lasu rozświetlają błyskawice, na ułamki sekund wyostrzając wszystkie kontury i tworząc straszliwe cienie o różnych kształtach.

Biegiem ruszyliśmy do Rosynanta. Znowu zapaliło się alarmowe światełko. Na pełny regulator odkręciłem ogrzewanie, żeby nasze ubrania szybciej wyschły.

Odwiozłem harcerzy na Jastrzębią Górę i wróciłem do Kociaka. Przedtem sprawdziłem, czy Jacek i jego drużyna starannie zasypali dziurę.

- Dzwonił do pana ten kolega z ministerstwa? - zapytał ojciec Sary, gdy wysiadałem z samochodu.

Zrobiłem zdziwioną minę.

- Był tu, jak państwo poszli do lasu - opowiadał gospodarz. - Przyjechał też takim terenowym samochodem jak pański. Powiedziałem mu, że poszliście gdzieś. To zapytał, czy może zostawić panu wiadomość. Pięć minut kręcił się przy pana aucie i pojechał.

- Czy to był wysoki, młody blondyn? - zapytałem.

- Tak.

To z pewnością był Batura. Ciekawe, co kombinował przy Rosynancie. Wsiadłem i włączyłem silnik. Czerwona lampka znowu mrugnęła. W pokładowym komputerze wybrałem funkcję sprawdzania wszystkich systemów pojazdu. Po minucie na ekranie wyświetliła się informacja, że coś pobiera dodatkową moc z zasilania. To coś uruchamiało się wraz z włączeniem silnika.

Otworzyłem więc maskę i zacząłem grzebać w okolicach akumulatora. Potem w świetle latarki sprawdziłem resztę. Po godzinie znalazłem “pluskwę” przyczepiona kabelkami do układu elektrycznego auta.

- Toś ty taki - mruknąłem.

Przyglądałem się “pluskwie”. Miałem identyczne w swoim “zestawie szpiegowskim”. Pozwalały śledzić na ekranie monitora komputera trasę przejazdu samochodu, do którego były przyczepione. Batura wiedział więc i o Jastrzębiej Górze, i o rezerwacie. W obu wypadkach mógł jedynie wpakować się w kłopoty.

- Umów się z Olbrzymem na jutro po śniadaniu - powiedział szef stukając w okienko samochodu.

Pokazałem mu “pluskwę”. On tylko wzruszył ramionami.

- Kładź się spać - powiedział.


Rano obudziłem się z lekkim bólem głowy. Zaspanymi oczami rozglądałem się po świecie za szybami Rosynanta. Na podwórku stał dodge Olbrzyma. Przy namiocie pana Tomasza widziałem siedzących w kółku szefa, dziennikarza, Rambo, Sarę i Zosię.

Przy studni umyłem się w lodowatej wodzie. Potem założyłem świeże ubranie i poszedłem do towarzystwa siedzącego przy namiocie.

- Witamy naszego śpiocha! - radośnie zakrzyknął na mój widok pan Tomasz.

Bez słowa sięgnąłem po kubek z herbatą i kanapkę.

- Jak się czujesz? - zapytałem Sarę, gdy już przełknąłem pierwszy kęs.

- Dobrze - odpowiedziała.

- Gdzie dzisiaj szukamy? - pytała Zosia.

- Znam dwa miejsca z dębami - tajemniczo odezwał się Pan Samochodzik. - Jedno jest prawie pewne, że tam coś jest. Drugie jest tuż, tuż. Poczekamy jeszcze na przybycie naszych dzielnych komandosów.

Szef był w nadzwyczaj dobrym humorze. Droczył się z nami mówiąc, że dziś odkryjemy tajemnicę skarbu Samsonowa. Po półgodzinie przyszli do nas spoceni harcerze.

- Jak tam, jastrzębie? - dopytywał się pan Tomasz.

- Miał wujek rację - odpowiedział Jacek.

Byłem zdziwiony tajemnicami szefa. Patrzyłem na niego z niemym pytaniem w oczach.

- Poczekaj jeszcze chwilę - rzekł odgadując, o czym myślę. - Chodźcie za mną - rzucił do wszystkich.

Grzecznie ruszyliśmy za nim na drugą stronę rzeki. Potem przeszliśmy pół kilometra drogą i za polem namiotowym skręciliśmy w las. Po kilkunastu minutach weszliśmy na wzgórza.

- Patrzcie - powiedział Pan Samochodzik.

Dookoła nas był dębowy las.

- Jedynie stąd mogłem dzwonić z telefonu komórkowego - opowiadał pan Tomasz. - Początkowo niczego nie zauważyłem. Jednak mój mózg zarejestrował ten obraz, który przypomniałem sobie dopiero wczoraj późnym wieczorem.

Nasza gromadka pożerała wzrokiem całą okolicę.

- Według planu von Brecskova od dębów do rzeczki było blisko - zauważył Olbrzym. - Stąd do Omulewa jest kilometr.

- Skąd wiesz, że owa kreska była rzeką, a nie na przykład drogą? - odpowiedział pan Tomasz. - Mamy tu aż dwie leśne drogi. Jedną w dole od strony Kociaka, drugą dalej na południe prowadziła ona do pałacyku von Brecskova.

- Pan nas chyba czaruje - odezwał się Maciek. - Te dęby z pewnością nie mają więcej niż sześćdziesiąt lat, więc są chyba za młode jak na czasy Tannenbergu.

Chłopak miał rację.

- Jesteś dendrologiem? - zapytał pan Tomasz. - Skąd wiesz, czy pułkownik von Brecskov nie był właścicielem tego lasu i sam nie kazał posadzić tu dębów? Teraz spójrz na mapę z 1908 roku.

Maciek rzucił okiem i zaczerwienił się.

- Wtedy też rosły tu dęby - powiedział Jacek patrząc na mapę. - Wyraźnie zaznaczono rodzaj rosnących drzew.

- Tam dalej są większe i grubsze drzewa! - zawołała Zosia pokazując na wschód.

- Przeszukanie tego lasu zajmie nam dużo czasu - zauważyłem.

- Masz rację - przytaknął Pan Samochodzik. - Dlatego najpierw pojedziemy do innych dębów. Tam poznamy część tajemnicy sprzed lat.

Wróciliśmy do Kociaka. Dodge’a Olbrzyma obsiedli Rambo i harcerze. Do Rosynanta wsiadł pan Tomasz, Zosia i Sara.

- Do rezerwatu! - zakomenderował szef.

Widziałem, że Olbrzym lekko pobladł.

Ostro ruszyłem w stronę Jedwabna. Zatrzymaliśmy się przed tabliczką informacyjną, że w tym miejscu zaczyna się rezerwat.

- Prowadź, chłopcze - rzekł pan Tomasz klepiąc mnie po ramieniu. Pod pacha trzymał akta szczycieńskich faszystów.

Skierowałem się w stronę strumyka. Olbrzym z każdym kolejnym krokiem bladł coraz bardziej. Harcerze ciekawie spoglądali w jego stronę. Pan Samochodzik zachowywał się jakby nigdy nic i głęboko wdychał świeże, leśne powietrze. Doszedłem do miejsca, gdzie znajdowała się brzózka i zamarłem. Przed nami był pusty dół. Ktoś przed nami wyjął z niego betonową skrzynię. Ślady na trawie wskazywały, że ciągnął ją w stronę strugi.

- Batura był tu przed nami! - krzyknęła przerażona Zosia.

Maciek, Gustlik i ja zaczęliśmy śmiać się. Wtórował nam szef. Reszta patrzyła na nas zdziwiona.

- Powiedz im - poprosił mnie pan Tomasz.

- Wczoraj z chłopcami schowaliśmy do betonowej skrzyni, która ważyła ze sto kilogramów, trochę kamieni - wyjaśniłem.

Wszyscy wyobrazili sobie wściekłą minę Batury.

- Dobra, a gdzie złoto? - spytała Zosia.

- O tym opowie nam szanowny kolega redaktor - twarz Pana Samochodzika nagle spoważniała.

Olbrzym cofnął się. Obejrzał się za siebie, jakby chciał uciec.


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


CO WYDARZYŁO SIĘ NA JASTRZĘBIEJ GÓRZE? * DZIADEK OLBRZYMA * WRÓG W PUŁAPCE * KŁAMSTWA KRONIKARZA * POMAGAMY BATURZE * TAJEMNICA PUŁKOWNIKA LEBIEDIEWA * CZAS POŻEGNAŃ * PRZY GROBIE GENERAŁA SAMSONOWA


Chłopcy stanęli łukiem za Olbrzymem zamykając mu drogę ucieczki. Dziennikarz zawahał się przez chwilę.

- Nie rozumiem, o co wam chodzi? - zapytał.

- O twoje wycieczki do tego miejsca - powiedziałem. - Tej nocy, kiedy jechałeś tu motorem, śledziłem cię. Zauważyłeś to i potem wróciłeś do domu na skróty przez las. Ostatniej nocy też tu byłeś. Obserwowaliśmy cię.

- To przypadek - stwierdził Olbrzym.

- Jestem pewien, że miałeś ważne powody, żeby tak postępować - odezwał się pan Tomasz. - Pozwólcie, że przeczytam wam fragment dokumentów NSDAP ze Szczytna. Może to rozwiąże twój język.

Pan Samochodzik usiadł na pniu brzozy. Dopiero teraz zauważyłem, że w trzymanej na kolanach księdze miał pozakładane różne strony. Wszyscy patrzyliśmy na niego z wyczekiwaniem.

- Na wstępie powiem wam, że są to zapiski kronikarza komórki partyjnej - zaczął szef. - Nasz towarzysz partyjny, emerytowany pułkownik von Brecskov, na którego pomoc zawsze mogliśmy liczyć, pod koniec 1944 roku powiedział, że przekaże skarbowi Trzeciej Rzeszy sto kilogramów złota. Miał to być sławny skarb Samsonowa.

- A jednak go znalazł! - zawołała Zosia.

Widziałem, że harcerzom po tej rewelacji opadły ręce. Chyba stracili nadzieję na to, że to my odnajdziemy złoto. Olbrzym wyraźnie zainteresował się opowieścią.

- Początkowo nie wierzyliśmy tym zapewnieniom. Von Brecskov miał wiele zalet, lecz nikt nie traktował poważnie jego poszukiwań. Po cichu wszyscy naśmiewali się z niego. Pod koniec listopada przyjechał do Szczytna swoją bryczką. “Mam u siebie dwóch bolszewickich szpiegów” oznajmił Kriegerowi, szefowi naszej komórki, oraz Blockowi z gestapo. Obaj nie wierzyli własnym uszom. “Jak to możliwe?” pytali jeden przez drugiego. Von Brecskov nie zdążył niczego wyjaśnić, gdy Block chwycił za telefon. “Sprowadzę ludzi, którzy ich aresztują” oznajmił oficer. “Nic z tego” przerwał von Brecskov. “Ci ludzie zaprowadzą mnie do skarbu Samsonowa”. Kiedy wszyscy już się uspokoili, von Brecskov opowiedział wszystko. “Dobrze znam język polski” mówił. “W moim pułku służyło wielu Polaków. Ci bolszewicy też są Polakami służącymi Sowietom. Zostali zrzuceni na spadochronach. Skontaktowali się z grupa komunistycznych spadochroniarzy działających na tym terenie. Zresztą to oni zabili komendanta obozu jenieckiego w Działdowie. Ci dwaj otrzymali rozkaz dotarcia do leśniczówki w Kociaku i spotkania się z leśniczym, który miał im pomóc w odnalezieniu skrzyń. Na pamięć nauczyli się, jak dotrzeć do skarbu. Przez pomyłkę trafili do mojego pałacyku myśliwskiego. Ukryłem ich w tajemnej piwnicy.” “W tej, w której w czasie plebiscytu z 1920 roku trzymaliśmy broń?” dopytywał się Krieger. “Będziemy was śledzić i wkroczymy do akcji, gdy wskażą kryjówkę” przerwał oficer gestapo. “Nic z tego” ostro powiedział von Brecskov. “Są doskonale wyszkoleni i domyślą się, że są śledzeni”. “Co pan proponuje?” zapytał Błock. “Pójdę z nimi i wtedy ich aresztujecie. Dam wam znać”. Po wyjściu von Brecskova oficer gestapo zadzwonił do swoich przełożonych w Olsztynie. Ci obiecali przysłać drużynę z jednostki specjalnej “Brandenburg”, przebraną w rosyjskie mundury. Mieli udawać sowieckich partyzantów. Doskonale znali język rosyjski i już nie raz przechodzili przez wrogą linię frontu. Nazajutrz do siedziby landratury przyjechał na koniu chłopiec z listem od von Brecskova. Pułkownik napisał w nim: “Zapraszam dziś o siedemnastej”. Była godzina piętnasta. Natychmiast do ciężarówki wsiedli nasi spadochroniarze, ja, Block i Krieger. “Brandeburczykami” dowodził porucznik Klotsky. Jego matka pochodziła z Gdańska. Świetnie znał język polski. Dowodził grupą piętnastu żołnierzy. Pojechaliśmy do wsi Wały. Tam zostawiliśmy auto i dwóch żołnierzy. Resztę drogi przebyliśmy pieszo. Punkt siedemnasta stawiliśmy się na Jastrzębiej Górze. Klotsky kazał swoim ludziom otoczyć budynek. Wtedy z drzwi wybiegł von Brecskov. Był ranny. Jego ramię krwawiło. “Zauważyli was” powiedział kryjąc się za drzewem. W domu zrobiło się ciemno. “Pojechaliśmy do lasu, we wskazane przez nich miejsce, moją bryczką” szybko opowiadał. “Gdy wykopaliśmy betonową skrzynię, jeden z nich wyciągnął pistolet i wymierzył we mnie. Powiedział, że nie mogą zostawić świadków. Wtedy ja wyciągnąłem swojego lugera i strzeliłem do niego. Zabiłem go. Ten drugi miał ukryty pod płaszczem automat i mierzył do mnie. Musiałem wyjąć całe złoto. Nie było go wcale sto kilogramów, lecz zaledwie dwie nieduże sakiewki i trochę zetlałych już banknotów. Załadowałem to wszystko do skrzynki, którą mieliśmy ze sobą. Potem kazał mi zasypać dół razem ze zwłokami kolegi. Całą drogę, powrotną trzymał mnie pod lufą.” “Gdzie teraz jest?” przerwał mu Klotsky. “Nic wiem” odpowiedział von Brecskov. “Na górze mieli radiostację. Gdy był zajęty nadawaniem meldunku, uciekłem. Teraz może zszedł do piwnicy”. “Czy tutaj są tylko te jedne drzwi?” dopytywał się oficer. “Jest jeszcze podziemne wejście” odpowiedział von Brecskov. “Poprowadzę was”. Razem z nim do podziemia poszedł sierżant i dwóch żołnierzy. Gdy von Brecskov otworzył drzwi, ze środka padł strzał. To ten komunista go zastrzelił. Natychmiast “Brandeburczycy” ścięli go seriami ze schmeisscrów. Ciało naszego towarzysza odebrała wdowa i pochowała na rodzinnym cmentarzu w Gdańsku. Skarbu nie znaleźliśmy. Do zapadni wrzuciliśmy zwłoki tego spadochroniarza. Postanowiliśmy, że w piwnicy zrobimy nasz tajny magazyn, a dom wysadzimy w powietrze.” Reszta notatek jest już dla nas nieistotna - powiedział pan Tomasz zamykając księgę.

- Czyli skarb przepadł - smutno powiedziała Zosia.

- Za to dowiedzieliśmy się nowych faktów na temat grupy “Pomorze”, bo to pewnie oni odebrali na lądowisku tych dwóch emisariuszy - rzekł zadumany Jacek.

- Dlaczego, Zosiu uważasz, że skarb przepadł? - zapytał pan Tomasz.

- Nie ma go tu, na Jastrzębiej Górze też - odpowiedziała.

- Pojawia się pytanie, skąd Rosjanie wiedzieli, gdzie szukać skarbu? - spytałem.

- Chyba rzeczywiście przyszedł czas na wyjaśnienia - odezwał się Olbrzym.

Wszyscy spojrzeli na niego z zainteresowaniem.

- Moja opowieść będzie równie ponura jak ta - mówił Olbrzym zapalając papierosa. - Mój dziadek służył w armii Samsonowa. Był dowódca baterii artylerii. Nigdy nie udało mi się dowiedzieć, w którym korpusie czy dywizji. Gdy już wynik bitwy był przesadzony, dostał rozkaz stawienia się w sztabie. Tam powiedziano mu, że ma odebrać dwóch żołnierzy wiozących ważną przesyłkę w umówionym punkcie, gdzieś w lesie, i razem z nimi schować to coś. Zobowiązano go pod przysięga, żeby nikomu nie zdradził skrytki. Rozkazano mu także, aby jak najlepiej zamaskował to miejsce.

Zrobił tak, jak mu kazali. Spotkał się z dwoma kozakami, którzy na dwóch luzakach wieźli dwie nieduże skrzynki. Potem zakopali je i zaczęli przedzierać się w stronę granicy. Dziadek gdzieś po drodze zgubił tych kozaków. Potem przedarł się przez kordon niemiecki. Podobno spotkał po drodze Samsonowa i zameldował o wykonaniu rozkazu. Generał nie wiedział jednak, o co chodzi i nie było z nim żadnego kontaktu. W końcu Samsonow odegnał mojego dziadka. Tak przynajmniej opowiadał dziadek.

Po uzyskaniu przez Polskę niepodległości zgłosił się do polskiej armii. Walczył w wojnie polsko-bolszewickiej z 1920 roku. Potem przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Po agresji ZSRR na wschodnie tereny Polski zapukali do jego domu ludzie z NKWD, zapakowali go do pociągu i chcieli wysłać na Sybir.

- Za co? - spytała Zosia.

- Służył w carskiej armii, potem w polskiej bił się z bolszewikami. Na szczęście uciekł z transportu i potem przez tydzień na piechotę wracał do Lwowa. Nie poszedł do domu, gdzie czekali ci z NKWD, tylko do znajomych. W 1941 roku do Lwowa wkroczyli Niemcy i dziadek nie musiał się już ukrywać. Zapomniał o środkach bezpieczeństwa w 1944 roku, gdy wrócili Rosjanie. Oni nie zapomnieli o nim. Złapali go i zapowiedzieli darowanie życia, jeśli wskaże, gdzie ukrył skarb.

- Skąd o tym wiedzieli? - zapytałem.

- Jeden z tych żołnierzy, którzy razem z nim zakopywali skrzynie, przeżył i kiedyś po pijanemu pochwalił się tajnemu informatorowi NKWD. To pewnie on po aresztowaniu zdradził wszystko. Mój dziadek zapewniał, że milczał jak grób. Był bardzo religijny i nie złamał przysięgi. Opowiedział to wszystko mojemu, też już nieżyjącemu ojcu na łożu śmierci.

- Jak dotarłeś w to miejsce? - pytał pan Tomasz.

- Mieszkam tu i wiele wolnego czasu mogłem poświęcić poszukiwaniom - odpowiedział Olbrzym. - Szukałem relacji różnych ludzi, ale głównie analizowałem ruchy wojsk. Choć to miejsce w żadnym wypadku nie nadawało się na skrytkę, to jednak tu znalazłem tę skrzynię i ten szkielet. Początkowo myślałem, że mój dziadek zabił tu jednego z tych kozaków. Nie chciałem, żebyście znaleźli to miejsce i zaczęli węszyć wokół szkieletu ze względu na pamięć o dziadku. Teraz wiem, że było zupełnie inaczej. Mam nadzieję, że mi wybaczycie.

- Oczywiście - powiedział za wszystkich pan Tomasz.

- Jedna rzecz się nie zgadza - odezwała się Zosia. - Przecież dziadek zakopywał dwie skrzynie, a tu jest jedna i to betonowa.

- Myślałem, że dziadek specjalnie pomylił fakty, a może to nie jest ten właściwy skarb.

- Pozostaje jeszcze pytanie, czy coś było ukryte w leśniczówce Terten? - zastanawiał się Jacek.

- Z tego co wiemy, dąb runął w październiku 1944 roku, a w listopadzie von Brecksov nawet nic zająknął się swoim partyjnym kolegom na ten temat stwierdziłem.

- Mamy paradoksalną sytuację - zabrał glos Pan Samochodzik. - Z różnych relacji wiemy, że coś było ukryte w Waplewie, w leśniczówce Terten i tu. Ponadto poszukiwacze tego skarbu twierdzą, że jest on ukryty gdzieś w okolicach Wielbarka, gdzie zmarł Samsonow. Betonowa skrzynię, w której kiedyś było złoto, a właściwie, zaledwie dwie sakiewki, ma teraz Batura.

- To złoto zabrał i ukrył spadochroniarz, ale swoją tajemnicę zabrał do grobu - powiedziałem.

- Jesteśmy w martwym punkcie - podsumował nasze dywagacje Jacek.

- Trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jedną możliwość - zabrał głos Rambo, który milczał do tej pory. - Któryś ze szturmujących żołnierzy mógł zabrać złoto.

- Pozostaje nam więc sprawdzić Jastrzębią Górę - zachęcał nas Maciek. - Ten spadochroniarz musiał gdzieś tam ukryć skarb.

- Trzeba też uwolnić Baturę - zaśmiał się Pan Samochodzik.

Spojrzeliśmy na niego zdziwieni.

- Przecież nasz konkurent dzięki “pluskwie” założonej w Rosynancie trafił w to miejsce - tłumaczył szef. - Dotarł więc i do pałacyku von Brecskova. Prawdopodobnie wpadł w pułapkę.

- Powiedzcie mi jeszcze, co oznaczała mapa znaleziona w Zielonowie? - zastanawiał się Olbrzym.

- Albo narysował to miejsce, albo to w leśniczówce Terten - odpowiedział pan Tomasz. - Napisał jednak: “hier”; sądzę, że chodziło o tę skrytkę, a mapę narysował, gdy spadochroniarze powiedzieli mu, dokąd chcą pojechać. Zapewne wykonał ją i posłał wiadomość do Szczytna jeszcze przed przyjazdem tu.

- Dużo tych znaków zapytania - mruknął Maciek wsiadając do dodge’a.

Po czterdziestu minutach zajechaliśmy na Jastrzębią Górę. Od razu ujrzeliśmy zaparkowanego nissana Batury. Harcerze podłożyli mu pod opony gwoździe.

- To na wszelki wypadek - wyjaśnił Jacek. - Daleko nie ucieknie z przebitymi dętkami.

Z Jackiem, Maćkiem i Gustlikiem zeszliśmy do podziemi przez wejście w oficynie. Wzięliśmy ze sobą zwój liny i latarki. Gdy otworzyliśmy metalowe drzwi, usłyszeliśmy jęk Batury. Tak jak myśleliśmy, leżał na dnie zapadni. Miał dziwnie wykręconą nogę.

Owinąłem się w pasie liną i zszedłem do niego. Bez słowa znosił to, jak mu usztywniłem nogę złamaną poniżej kolana. Potem chłopcy wciągnęli go na górę i ostrożnie wynieśli na dwór. Przyjrzałem się szkieletowi. Były na nim jeszcze strzępki ubrania, ale brakowało dokumentów. Za to z przodu czaszki była ogromna dziura, a z tyłu mała, takiego samego kalibru jak luger.

- Ciekawe - mruknąłem do siebie.

Reszta szkieletu nie miała śladów serii, od których jakoby miał zginąć ten człowiek. Ktoś zastrzelił go strzałem w tył głowy. Identyczną dziurę miał ten znaleziony przy betonowej skrzyni, a którego pochowaliśmy w lesie. Harcerze wrócili do mnie z brezentową płachtą. Z całym szacunkiem dla zmarłego ułożyłem na niej kości. Kimkolwiek był, należał mu się przyzwoity pogrzeb.

Wynieśliśmy kości na zewnątrz i zakopaliśmy pod wysoką sosną. Chłopcy zrobili krzyż z dwóch brzozowych kijków.

- W kronice NSDAP napisano kłamstwa - oświadczyłem wszystkim. - Ci dwaj ludzie zginęli od strzałów w tył głowy. Ktoś dokonał na nich egzekucji.

- Przypatrz się murom - powiedział pan Tomasz. - Noszą ślady strzelaniny.

- Za to w tunelu nie ma ani śladu - stwierdziłem. - Dodam, że ktoś użył lugera, który leżał na środku pomieszczenia, gdzie znajdowały się księgi.

- Proponuję, żebyś z Olbrzymem odwiózł Baturę do szpitala - rzekł szef. - My w tym czasie pomyszkujemy tu sobie.

Wsiadłem do nissana Batury usuwając przedtem gwoździe spod kół. Olbrzym zasiadł za kierownica Rosynanta.

- Te kamienie to ty włożyłeś? - rzucił Batura, gdy już wyjechaliśmy na szosę do Nidzicy.

Radośnie przytaknąłem.

- Niezły dowcip - mruknął.

- Ciesz się, że usunąłem z tunelu potykacz z granatem - rzuciłem. - Zbieralibyśmy niejeden, a dwa szkielety, o ile dokopalibyśmy się do ciebie przez zawalony tunel.

- Znaleźliście coś? - zapytał.

- Nic oprócz samych niewiadomych.

Od tej pory Matura milczał. Odezwał się w izbie przyjęć nidzickiego szpitala, gdy oddawałem mu kluczyki do jego samochodu.

- Dzięki za wyciągnięcie z dołu - rzekł podając mi rękę. - Do zobaczenia kiedyś pod dębami, bo wyścig po skarb Samsonowa chyba jeszcze się nic skończył.

- Już prawie tak - odpowiedziałem. - Jeśli go znajdziesz, to z całego serca ci pogratuluję. Po prostu trzeba znać dokładne miejsce albo mieć szczęście.

Wsiadłem do Rosynanta i razem z Olbrzymem wróciliśmy na Jastrzębią Górę. Wszyscy leżeli pod drzewami spoceni i wachlowali się tym, co mieli pod ręką.

- I co tam? - zapytałem.

- Odwaliliśmy masy gruzu i nic, żadnej skrytki - odpowiedziała Sara. - Jedźmy do Kociaka na obiad.

Wszyscy ochoczo przystali na tę propozycję. Przy wspólnym posiłku zastał nas profesor.

- Dzień dobry! Smacznego! - powiedział witając się z nami. - Pan pytał o generała Samsonowa - powiedział do Pana Samochodzika. - Coś sobie przypomniałem. Otóż, gdy porucznik Balla 29 sierpnia zmasakrował pod Rustkowem eskortę Samsonowa, rosyjski generał błąkał się po lasach. Wszędzie do końca walczyły resztki jego armii. O dziesiątej wieczorem oficerowie sztabu postanowili pójść pieszo najpierw w stronę Wielbarka, a potem na południe do granicy. Tak naprawdę to zabłądzili. Dzisiaj patrzyłem na mapę i przypominałem sobie to, czego dowiedziałem się na ten temat. Cały sztab najpierw przekraczał jakaś leśną drogę, potem szosę Wielbark-Nidzica i tuż za nią nasyp kolejowy. Musieli to zrobić gdzieś na północ od leśniczówki Karolinka. Gdy doszli do szosy Wielbark-Chorzele, stwierdzili, że nie ma z nimi generała Samsonowa.

- Dopiero wtedy? - dziwiła się Zosia.

- No właśnie - kiwnął głową profesor. - Po generała zawrócił jego ordynans nazwiskiem Kupczyk. W lesie znalazł samotnie stojącego generała. Ten przegnał go. Za to wtedy odnalazł generała jakiś artylerzysta i pomógł mu iść. Generał chorował na serce i był coraz słabszy. W końcu rozkazał artylerzyście uciekać, bo nie ma już wyjścia z matni. Ów oficer artylerii wydostał się z okrążenia i potem złożył odpowiednie zeznania. Cały sztab wydostał się z terenu walk.

- Tym artylerzystą był pewnie dziadek Olbrzyma - zauważył Jacek.

- A coś o skarbie. - prosiła Zosia.

- Powiem tylko tyle, że w sztabie był oficer, pułkownik Lebiediew. Był on tam szefem informacji. Kiedyś słyszałem, jak pewien chłop z okolic ówczesnej granicy niemiecko-rosyjskiej opowiadał, że do jego domu przybył rosyjski oficer obwieszony woreczkami ze złotymi rublami. Zapłacił nimi za chleb i mleko i uciekał dalej. Wieczorem 30 sierpnia do sztabu dowódcy całego frontu nadszedł dziwny telegram: “Po pięciodniowej walce na obszarze Nidzica-Olsztynek-Biskupiec większa część 2. Armii została zniszczona. Dowódca zastrzelił się. Resztki armii uciekają przez rosyjską granicę. Pułkownik Lebiediew.” Rodzą się pytania, skąd człowiek, który nie był ze sztabem do końca wiedział tak dużo o śmierci generała, czy to on był obwieszony owymi woreczkami ze złotem i dlaczego reszta oficerów sztabu dotarła do rosyjskich wojsk dopiero 31 sierpnia, kiedy nadano depeszę potwierdzającą rewelacje Lebiediewa.

- Jeśli ów Lebiediew przeniósł ruble przez granicę, to szukaliśmy ducha, a nie złota - Jacek nie krył rozczarowania.

- Przykro mi, że zepsułem wam humory, ale taka jest prawda - rzekł profesor.

Szef pokazał mu dokumenty NSDAP, które historyk wypożyczył, żeby zrobić sobie zdjęcia interesujących go stron i wykonać notatki.

- Kolejne Eldorado runęło w gruzach - mruknął Pan Samochodzik maczając skórkę chleba w resztkach sosu z klopsików.

- Eee tam, warto było - machnął ręką Maciek.

- Zaraz, zaraz, a co kryła betonowa skrzynia? - pytał Olbrzym. - Co zakopał mój dziadek?

- Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy - odpowiedział pan Tomasz. - Żeby znaleźć skrytkę na tak dużym obszarze lasów, trzeba mieć konkretne wskazówki, a nie tylko stwierdzenie: “przy grupie dębów”. Poza tym czy to złoto rzeczywiście warte było tylu cierpień ludzkich. Czy jest większy skarb niż to, że siedzimy tu sobie w spokoju grzejąc się w promieniach majowego słońca i możemy po prostu pogadać?

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Przerwał je Jacek.

- Przed nami jeszcze długa droga do Kętrzyna - powiedział. - Chłopaki, zbieramy się.

- Pozwólcie, że się z wami pożegnam - rzekła Sara wstając od stołu. - O szesnastej mam autobus do Olsztyna. Powinnam jeszcze pouczyć się przed ostatnimi zaliczeniami.

Profesor także musiał wracać na swoją uczelnię. Po półgodzinie, gdy Olbrzym i Rambo odjechali, Sara poszła do autobusu, a harcerze ruszyli do Kętrzyna, zostaliśmy sami. Pan Tomasz zniknął na godzinę z moim telefonem komórkowym.

- Paweł, nie martw się, nie pierwszy raz przegrywasz z historia - pocieszał mnie, gdy wrócił. - Jest nadzieja, że kiedyś odkryjesz prawdę - mówił mrugając do mnie.

Pomogłem mu wodować kajak. Pan Samochodzik chwycił za wiosło i popłynął z nurtem rzeki Omulew. Chciał dopłynąć do Wielbarka, na jezioro Sasek Mały, potem różnymi strugami i jeziorami do Pasymia i stamtąd na jezioro, nad którym stał dom Olbrzyma. Kajak miał zostać u dziennikarza.

Zapakowaliśmy się do Rosynanta i ruszyliśmy w drogę do domu.

- Wujku, dokąd jedziemy? - zapytała Zosia, gdy zamiast do Nidzicy skręciłem do Jedwabna.

- Należy chyba oddać ostatni hołd głównemu bohaterowi naszej przygody - odpowiedziałem.

Z Jedwabna skręciłem na Wielbark i potem na zachód w stronę Nidzicy. Gdy droga zbliżyła się do nasypu kolejowego, skręciłem w leśną ścieżynę i nią dojechałem do leśniczówki Karolinka. Leśniczy pokazał nam drogę do pomnika na symbolicznym grobie Samsonowa. Wyglądało to jak usypana góra kamieni. Niegdyś była tam tablica z napisem: “Generał Samsonow, przeciwnik Hindenburga, padł w bitwie pod Tannenbergiem 30.8.1914r.”


ZAKOŃCZENIE


Chwilę staliśmy z Zosią przy kopczyku.

- Jak wujek myśli, czy ktoś odnajdzie kiedyś skarb Samsonowa? - zapytała Zosia.

Skinąłem głową.

- Tak, o ile już tego nie zrobiono - odpowiedziałem. - Pamiętaj, że jeszcze w 1914 roku Rosjanie wkroczyli na te tereny. Wtedy pułkownik Lebiediew mógł wykopać skrzynie.

- W kronice była przecież relacja von Brecskova. - mówiła Zosia.

- Pamiętaj, że te słowa nie są prawdą.

Powoli wracaliśmy do Rosynanta. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i ostro zawróciłem do Wielbarka.

- Co wujek znowu robi? - pytała zdziwiona Zosia.

- Chyba nie chcesz, żebyśmy wydawali ci usprawiedliwienie do szkoły za poszukiwania bez efektów.

Na pustej szosie dodałem gazu. Pędem przejechałem przez ulice Kociaka i zatrzymałem się przed ruinami domku na Jastrzębiej Górze.

- Przecież przetrząsnęliśmy tutaj każdy kąt - mówiła zdziwiona Zosia, gdy podawałem jej saperkę.

- Wykop tamten kamień - powiedziałem. - Mówiłem ci, że ktoś tu skłamał pisząc o szturmie na pałacyk. Pan Tomasz nie powiedział wam, że te kartki, na których spisano opowieść, zostały wklejone.

- Po co von Brecskov uśmiercił sam siebie? - z niedowierzaniem pytała Zosia.

- Po to, żeby zatrzymać skarb dla siebie. Prawdopodobnie rzeczywiście zgłosili się do niego jacyś ludzie ze wskazówkami dotyczącymi miejsca, gdzie trzeba szukać. Von Brecskov zabił ich obu. W magazynku lugera brakuje dwóch nabojów.

- Co się stało z pułkownikiem?

- Pan Tomasz sprawdził w naszych ministerialnych archiwach. Mamy tam częściowe listy pasażerów statków wypływających z Królewca w styczniu 1945 roku. Widnieje tam nazwisko von Brecskov. Jeżeli płynął tym statkiem, na który był zapisany, to zginął. Transportowiec został zatopiony w Zatoce Gdańskiej przez radziecki okręt podwodny. Prawdopodobnie nasz emerytowany pułkownik przed wyjazdem sam wysadził w powietrze domostwo, chcąc ukryć spoczywające pod ziemią archiwum.

- Jeżeli von Brecskov zabrał skarb ze sobą, to po co kopię?

- Zaraz zobaczysz - odpowiedziałem pomagając jej odsunąć kamień.

Jeszcze tylko mocno stuknąłem w cegły i znowu otworzyła się dziura umożliwiająca wejście do piwnicy. Chwyciłem latarkę i saperkę i skoczyłem w dół.

- Czego wujek szuka? - dopytywała się Zosia.

- Miejsca, gdzie upadł Maciek.

- A co w nim jest takiego szczególnego?

- Gdy padł, to jego buty stuknęły o podłogę. Dźwięk był taki, jakby pod spodem była pusta przestrzeń.

Kwadrans opukiwałem deski podłogi. W końcu znalazłem właściwe miejsce. Uważnie obejrzałem listwy. W kurzu rysowały się ledwo widoczne linie. Włożyłem ostrze łopatki w szpary i na wysokość centymetra uniosłem fragment podłogi. Zaświeciłem pod spód. Szukałem jakiejś miny-pułapki. Nic jednak nie było. Gdy odsłoniłem skrytkę, ujrzałem na dnie dwie niewielkie skórzane sakiewki.

- Zosiu, przynieś z Rosynanta hermetyczne pudło, w którym przechowujemy nasze znaleziska! - krzyknąłem do dziewczyny.

Na dłoń wysypałem z woreczków dwie garście zaśniedziałych francuskich monet z 1805 roku.













KONIEC TOMU I



®Darkman


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
27 Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 2 Sebastian Miernicki
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 1
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 2
43 Pan Samochodzik i Buzdygan Hetmana Mazepy Sebastian Miernicki
60 Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena Sebastian Miernicki
27 S Miernicki Skarb generała Samsonowa T1
02 PAN SAMOCHODZIK I SKARB ANATARYKA
01 Pan Samochodzik i skarb Atanaryka
01 Pan Samochodzik i Skarb Atanaryka Zbigniew Nienacki
(1) Nienacki Zbigniew Pan Samochodzik i skarb Atanaryka
Nienacki Zbigniew Pan Samochodzik i skarb Atanaryka
62 Pan Samochodzik i Zamek Czocha Sebastian Miernicki
52 Pan Samochodzik i Szaman Sebastian Miernicki
37 Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff Sebastian Miernicki
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona
PS 60 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena
PS 32 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skrytka Tryzuba
22 Pan Samochodzik i Twierdza Boyen Sebastian Miernicki

więcej podobnych podstron