62 Pan Samochodzik i Zamek Czocha Sebastian Miernicki

PS-62 SEBASTIAN MIERNICKI







PAN SAMOCHODZIK


I...


ZAMEK CZOCHA















OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

2004


WSTĘP


Czternastu spadochroniarzy amerykańskiej 101. dywizji powietrzno-desantowej wypoczywało w ogródku pałacyku położonego koło miasteczka na południu Francji. Młodzi chłopcy oglądali się za Francuzkami, które świadome swej kobiecości potrafiły zwrócić uwagę mężczyzn. Dowódcą oddziału był porucznik Hankins. Dwukrotnie miał szansę być awansowany na kapitana, ale za każdym razem odmawiał. Był to trzydziestolatek z Nowego Jorku, z rudą czupryną i niebieskimi oczyma, o smutnym, jakby zamyślonym obliczu. Jego zastępcą był sierżant szef Markus. Miał matkę Niemkę i dlatego doskonale znał język Goethego. Chudy, niski sprawiał niepozorne wrażenie, ale wielu przeciwników na ringu czy w brytyjskich pubach przekonało się o niezwykłej sile i zwrotności Markusa. Dwóch chłopców z rodzin włoskich: Rudolfo i Valentino, miało stopnie kaprali i wiele osób brało ich za bliźniaków. Resztę oddziału stanowili żołnierze pochodzący z Teksasu i Arizony, „chłopi oderwani od traktora i fasoli z patelni”, jak mawiał o nich Markus. Nie lubili tej wojny, ale podobała im się Europa. Kochali wiosenne słońce 1945 roku, gdy wszystko zapowiadało rychły koniec wojny, ale nużyła ich ta bezczynność. Kiedy zobaczyli dwa willysy przewożące generała, cywila i żandarmów jako ochronę, zrozumieli, że to ostatnie chwile, gdy mogli napawać się widokiem zwiewnych sukienek. Nerwowo gasili papierosy, wstali i przeszli do sali balowej zamienionej na salę odpraw.

- Witam panów - przywitał ich generał. - To pan Sparks z operacji specjalnych, który opowie wam o waszym zadaniu.

Sparks wyglądał na urzędnika nowojorskiej giełdy, cywil wśród wojskowych stanowił dysonans. Okulary z drucianą oprawką, czerwone szelki widoczne spod kamizelki i marynarki, zimne spojrzenie i usta zaciśnięte w wąską linię sprawiały, że spadochroniarze od pierwszej chwili czuli do niego niechęć.

- Dzień dobry - Sparks ukłonił się. - Waszym zadaniem jest zdobycie planów pewnej niemieckiej broni, która powstaje w jednym z zamków na Śląsku. Będziecie musieli skoczyć sto kilometrów za linie wroga, przejąć i chronić naszego agenta, który działa w biurze konstrukcyjnym, i poczekać, aż przyślemy po was nasze czołgi.

- Ile czasu trzeba będzie czekać na kawalerię? - zapytał Markus.

- Pamiętajcie, panowie, że jesteśmy związani umowami z Sowietami i nie możemy przekraczać pewnych, umówionych na wysokim szczeblu linii granicznych - tłumaczył Sparks. - Tak naprawdę wasz los będzie w rękach Sowietów, a raczej tego, jak szybko zakończą wojnę. Jeżeli zapanuje pokój, nie będziemy mogli najechać terenów znajdujących się pod sowieckim protektoratem...

- ...i będziemy wracali na piechotę - zażartował Valentino.

- Tak - przyznał Sparks, przecierając chusteczką spocone czoło. - Najważniejsza rzecz: macie wykonać wszystkie rozkazy naszego agenta. A oto szczegóły waszej misji...

Narada trwała dwie godziny. Odlot nad terytorium wroga zaplanowano na północ. Spadochroniarze zajęli się pakowaniem ekwipunku, składaniem spadochronów. Ostatnie godziny przed nocnym lotem przesypiali, grali w karty lub po prostu leżeli na murawie lotniska zapatrzeni w rozgwieżdżone niebo.

Punktualnie o północy Dakota wystartowała i w ochronie czterech Mustangów poleciała nad Niemcy. Pół godziny przed zrzutem eskorta odfrunęła, kiwając skrzydłami na pożegnanie. Teraz los spadochroniarzy był w rękach pilota, który prowadził maszynę nad czubkami drzew, między wierzchołkami wzgórz. Na pięć minut przed desantem rozpoczął wznoszenie.

Nagle na dole pojawiły się ogniki wystrzałów artylerii przeciwlotniczej. Pierwsze pociski rozerwały się dwieście metrów od samolotu.

- Zaraz nas zestrzelą - ocenił Hankins. - Skaczemy! - zawołał do żołnierzy.

Ci usiłowali w rozkołysanym samolocie zaczepić karabińczyki do liny wyciągającej spadochrony.

- Wytrzymaj prosto przez minutę - kapitan poprosił pilota.

Ten w odpowiedzi tylko skinął głową. Przed drzwiami ustawiła się kolejka skoczków. Pierwszy jak zwykle był Markus, za nim skakali następni. Hankins zaczepił się przed trzema ostatnimi żołnierzami. Gdy wyskakiwał, usłyszał dziwny gwizd, a potem przeraźliwy huk. Siła eksplozji rzuciła nim i nie do końca rozciągniętą czaszą. „To była rakieta” - pomyślał kapitan patrząc na płonące szczątki Dakoty, która pogrzebała w swym wnętrzu załogę i trzech spadochroniarzy. Hankins modlił się, by reszta oddziału wylądowała szczęśliwie.

W ciągu kilku minut po wylądowaniu zebrali się w jednym miejscu. Brakowało tylko jednego skoczka.

- Zniosło go prosto na baterię działek przeciwlotniczych - opowiadał któryś z szeregowców. - Jeden z pocisków trafił w jego worek, gdzie miał ładunki wybuchowe...

Żołnierz nie musiał kończyć. Ten obraz spadochroniarze wielokrotnie widzieli podczas lądowania w Normandii w czerwcu 1944 roku.

- Odskakujemy! - rozkazał kapitan. - Formacja „w strzałę”. Rudolfo prowadzi, Markus zamyka.

Spadochroniarze przeszli tej nocy pięć kilometrów. Znaleźli dobre miejsce na kryjówkę i zamaskowali je. Zmieniali się co dwie godziny. Kapitan znalazł na mapie miejsce, gdzie się znajdowali. Trafili idealnie. Byli zaledwie dwa kilometry od celu. Tej nocy mieli spotkać się z agentem obok ruin. Przez cały dzień Amerykanie obserwowali okolicę. Panował spokój. Słychać było huk radzieckiej artylerii, z rzadka na niebie pojawił się samolot. Czasami po drodze przetoczyła się ciężarówka. Nie było widać ludzi. Po zmierzchu spadochroniarze wybrali się na miejsce spotkania. Zdumieni patrzyli na dziwną budowlę, wieżę ozdobioną pseudogotyckimi wieżyczkami.

- W środku podobno była szubienica - szepnął Markus.

Agent czekał na nich. Był ubrany w polowy mundur oficera SS. W ręku miał schmeissera.

- Karuzela - Hankins podał hasło.

- Diabelski młyn - odpowiedział agent.

Agent był wysokim blondynem o niebieskich oczach, wzorcowym nordykiem. Cały czas wydawał się być opanowany.

- Gdzie masz graty? - zapytał go Hankins.

- Jakie graty?

- Tę broń, jakieś plany...

- Musiałem schować, razem z zabytkami.

- To jak je wydostaniemy?

- Ktoś to zrobi po wojnie. Teraz musimy zniszczyć fabrykę.

- Ten koleś z wywiadu nie mówił o szturmie na fabrykę - zaprotestował Rudolfo. - Człowieku, wojna skończy się za parę dni, a ty chcesz, żebyśmy teraz umierali?

- Jeżeli tego nie zrobimy, to wojna skończy się za parę dni, ale zwycięstwem Niemców - odparł agent.

- Jaki masz plan? - Hankins zapytał agenta.

Agent musiał mieć wykształcenie wojskowe. W kilka minut przedstawił plan akcji.

Godzinę później Markus zasztyletował wartownika koło zamkowego folwarku i na spadochroniarski mundur założył ubiór wartownika. W towarzystwie agenta dostał się do zabudowań gospodarczych, a potem do podziemnego laboratorium. Agent pożegnał go i dołączył do czekającego w lesie na wzgórzu oddziału spadochroniarzy. Markus musiał podłożyć ładunek wybuchowy i wyjść tunelem.

Niedługo potem zawyły syreny alarmowe na zamku, gdy potężna eksplozja zniszczyła warsztaty, zabiła naukowców pracujących nad nową okrutną bronią. Detonacja była ostatnią rzeczą, jaką słyszał Markus, który wpadł w pułapkę umieszczoną w podziemiach. Cel został jednak zniszczony.

Atak na magazyn w sztolniach tej samej nocy był ryzykowny. Agentowi udało się zniszczyć urządzenia, ale sam przy tym zginał. Reszta spadochroniarzy zginęła. Byli pierwszymi ofiarami nowej broni. Ocalał tylko Hankins, który miał przeprowadzić sabotaż - wysadzić w powietrze radar.

Kapitana odnalazł oddział zwiadowczy z amerykańskiej 90. dywizji piechoty.


***

Rok po zakończeniu wojny kapitan Hankins wrócił do zamku. Nawiązał tam kontakt z Polakami, którzy mieli z zamku wywieźć plany i skarby. Plan powiódł się tylko częściowo. Hankins ledwo uszedł z życiem po spotkaniu z oficerem radzieckiego wywiadu wojskowego. Gdy próbował nielegalnie przekroczyć granicę, schwytali go Rosjanie i Amerykanin już nigdy nie wrócił do ojczyzny. Polacy nie potrafili odgadnąć, gdzie jest skrytka, w której agent ukrył plany. Zdobyli tylko kryształki, wywieźli część skarbów, które rozdzielili między siebie. Kryształków nikomu nie pokazywali, uważając je za cenniejsze niż złoto.


Kilkadziesiąt lat później nad skalistą wyspą u wybrzeży Chorwacji pojawiła się formacja francuskich helikopterów. Żołnierze legii cudzoziemskiej wysłani tam przez wywiad mieli zdobyć od pewnego staruszka kryształki. Oddziałem szturmowym dowodził oficer, z pochodzenia Polak, który wykonał zadanie, zachowując sobie na pamiątkę część przedziwnych kryształków. Gdy je w tajemnicy przed wszystkimi przeglądał, zastanawiał się, co może kryć się za słowami „Franges non flectes”?


ROZDZIAŁ PIERWSZY


SPOTKANIE KOLEGÓW Z WOJSKA * TAJEMNICZE INFORMACJE ANDRZEJA * OPERACJA „MALINIAK” * MAŁY TOWARZYSZ ZABAWY * KIM JEST PITARGOMAN? * WYJAZD DO ZAMKU CZOCHA


Stałem na progu otwartych drzwi starego An-2. W uszach szumiał mi wiatr i drażnił mnie warkot silnika. Za mną stali koledzy.

- Skacz, Daniec! - krzyknął Andrzej, rosły blondyn o ogorzałej od afrykańskiego słońca twarzy.

Tak jak dawniej, w czasie służby w „czerwonych beretach”, skoczyłem. Wybiłem się i gdy znalazłem się kilkadziesiąt metrów od samolotu, rozpostarłem ręce i nogi. Ziemia wydawała się tak odległa, pola wokół lotniska przypominały szachownicę z jasnych łanów pszenicy i ciemnych zagonów ziemniaczanych. Rozejrzałem się dokoła. Starzy kumple z wojska robili to samo co ja - cieszyli się ulotnym spokojem i obezwładniającą ciszą. Każdy z nas chciałby jak najbardziej przedłużyć tę chwili gdy mogliśmy poczuć wolność. Dreszczyk doprawiony potężną dawką adrenaliny powodował dreszcze, które rozchodziły się po całym ciele. Automat wypuszczający czaszę pomocniczą spadochronu pisnął trzy razy, dając tym samym sygnał, że za dwie sekundy otworzy spadochron.

Andrzej był odpowiedzialny za złożenie czasz i ustawienie automatów. W całej naszej kompanii był jedynym maniakalnym skoczkiem. Teraz przygotował nam nie lada niespodziankę. Byłem już na wysokości trzystu metrów. Ziemia wydawała się zbliżać w zabójczym tempie. Zaczynałem się bać, że coś nie zadziała, i wtedy usłyszałem szum, gdy nade mną rozwarła się płachta spadochronu. Chwyciłem linki, podciągnąłem nogi i spokojnie czekałem na moment lądowania.

- Paweł, nic nie straciłeś z dawnej formy! - Andrzej wylądował niedaleko i tak jak ja zwijał spadochron. - Skakałeś od czasu wojska?

- Kilka razy - odkrzyknąłem.

Reszta kolegów też zbierała swoje rzeczy i po kilku minutach gromadą szliśmy w kierunku lądowiska samolotów. Byliśmy w Krośnie, na lotnisku, na którym podczas służby zdobywaliśmy skrzydełka spadochronowe. To Andrzej wymyślił spotkanie po latach żołnierzy z naszej kompanii. Z ponad stu ludzi przyjechało nas trzydziestu, z czego połowa mogła dziś skakać. Reszta bała się kontuzji lub nie miała już takiej kondycji jak dawniej. Był jeden z kwietniowych weekendów. W piątek zjeżdżaliśmy się na „miejsce zakwaterowania”. Wieczorem było ognisko. W sobotę zerwaliśmy się skoro świt na pieszą wycieczkę po okolicznych pagórkach. Andrzej przygotował nam czterdziestokilometrowy marsz, który wytrzymało tylko kilku z nas. Dziś, w niedzielę, skakaliśmy.

Kiedy wieczorem znów zapłonęło ognisko, wspominaliśmy stare czasy. Niektórzy chcieli się pochwalić sukcesami zawodowymi, samochodami, zdjęciami żon i dzieci. Gdy byłem zajęty obgryzaniem przypieczonej kiełbasy i poszukiwaniem słoika z musztardą, który ktoś sobie przywłaszczył zapominając o innych ucztujących, na mojej drodze stanął Andrzej.

- Porozmawiajmy - poprosił pokazując na drewnianą ławę stojącą między namiotami.

Zdążyłem zabrać z czyjegoś stolika musztardę i usiadłem z dawnym kolegą. Andrzeja pamiętałem jako świetnego snajpera i mistrza kamuflażu. Kiedyś na wielkich manewrach podszedł na pięćdziesiąt metrów od trybuny honorowej, na której stał minister obrony narodowej. Gdy oficjele i połowa naszego Sztabu Generalnego podziwiała kontratak „czerwonych” na pozycje „niebieskich”, Andrzej nagle wstał z ziemi z karabinem w dłoni. Podobno konsternacja na trybunie była absolutna. Pracownicy Biura Ochrony Rządu nie wiedzieli co robić. Dodam jeszcze, że Andrzej był po stronie „niebieskich”. Ci, którzy to widzieli, mówili, że Andrzej krzyknął tylko: „Pif-paf!”, założył karabin na ramię i odszedł. Za ten wybryk, na rozkaz dowódcy okręgu, dostał trzy dni paki, a od dowódcy pułku tydzień urlopu.

- Co teraz porabiasz? - zapytałem Andrzeja.

- Dużo podróżuję.

- Masz ciekawą pracę - zauważyłem.

- Tak - Andrzej pokiwał głową.

- Musisz dużo zarabiać, skoro stać cię na podróże.

- Mam bogatego sponsora.

- Tak? Kogo? Może i ja się przyłączę? - żartowałem.

- Jesteś już trochę za stary.

- Kto opłaca twoje podróże?

- Francuski rząd.

- Jesteś w legii cudzoziemskiej?

- Tak, w pułku spadochroniarzy. Po woju nie mogłem sobie znaleźć żadnego ciekawego zajęcia. W naszym wojsku nie mieli dla mnie etatu... A co ty robisz? Jak widziałem, nie wyszedłeś z formy.

- W moim wypadku nauka nie poszła w las. Przydaje mi się w pracy.

- Jesteś policjantem?

- Muzealnikiem.

- Żartujesz?! - Andrzej roześmiał się.

- Nie, skończyłem historię sztuki i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki.

- I co tam robisz, że przydaje ci się wiedza z wojska? Jesteś Indianą Jonesem?

- Nie, detektywem. Ścigam złodziei antyków, szukam zaginionych dzieł sztuki, zajmuję się ochroną zabytków...

- Nieźle - Andrzej zamyślił się.

Rozmawialiśmy jeszcze godzinę. On opowiadał mi o służbie w legii, ja o swojej pracy. Zauważyłem, że podczas rozmowy Andrzej był zamyślony. Jego zachowanie zrozumiałem dopiero rano. Gdy się zbudziłem i przy śniadaniu włączyłem telefon komórkowy, odczytałem dwie wiadomości tekstowe. Pierwsza brzmiała: „Masz szybko stawić się w pracy. Pan Samochodzik”, a druga: „Zajrzyj do swojej skrzynki poczty elektronicznej. Andrzej”.

- Gdzie jest Andrzej? - zapytałem zaspanego sąsiada, który jadł kanapkę i siorbał gorącą kawę z metalowego kubka.

- Wyjechał w nocy wypożyczonym samochodem... - odpowiedział.

Nie czekałem na dalszy ciąg opowieści. W namiocie spakowałem rzeczy, pożegnałem kolegów i złapałem okazję do miasta. Tam znalazłem kawiarenkę internetową i dostałem się do swojej poczty elektronicznej. Szybko otworzyłem list od Andrzeja. Wysłał go ze swojego telefonu komórkowego.


Mam dla Ciebie ciekawe informacje dotyczące zamku Czocha. Resztę podam Ci jutro. Chodzi o zaginione dzieła sztuki. Andrzej


Poczułem, że robi mi się gorąco. Zamek Czocha! Tę nazwę zna chyba każdy poszukiwacz skarbów w Polsce. Z tym zamkiem niedaleko Jeleniej Góry jest związanych tyle legend... Trzeba było działać. Zadzwoniłem do pana Tomasza, zwanego też Panem Samochodzikiem, mojego szefa. Był powszechnie znanym poszukiwaczem zaginionych skarbów, człowiekiem, który rozwiązał niejedną zagadkę historyczną. Jego przydomek pochodził od wehikułu, którego był kiedyś posiadaczem.

- Dzień dobry, panie Tomaszu, mój kolega... - opowiedziałem szefowi o wydarzeniach ostatnich godzin.

Doskonale wiedział, że w sprawie zamku Czocha nie ma żartów. Obiecał, że zaraz oddzwoni i rozłączył się. Poszedłem na dworzec, na pociąg do Warszawy. Po godzinie zadzwonił pan Tomasz.

- Niestety, ptaszek uciekł - powiadomił mnie. - Twój kolega w nocy przekroczył granicę ze Słowacją. Chciał jak najprędzej opuścić kraj. Kiedy będziesz w pracy?

- Jeszcze dziś - obiecałem.

- Czekam.

Całą drogę myślałem o dziwnym zachowaniu dawnego kolegi. Skąd legionista mógł uzyskać jakiekolwiek informacje o zamku Czocha? Stara warownia, przebudowywana, która „zagrała” w filmie pod tytułem „Gdzie jest generał...”, kryła w sobie zagadkę zaginionych pod koniec wojny i po wojnie dzieł sztuki, między innymi: bogatego księgozbioru, srebrnej zastawy, kilkuset bogato zdobionych ikon.

Podróż dłużyła się i byłem zły, że nie wziąłem naszego służbowego wehikułu, co proponował mi pan Tomasz. Nasz nowy pojazd wyglądał jak wyklepana młotkiem wielka puszka od sardynek, z czterema kołami na mocnych amortyzatorach. Mało kto mógłby spodziewać się, że pod maską kryje się potężny silnik samochodu rajdowego klasy WRC, a śruba z tyłu to nie ozdoba, bo nasz pojazd mógł też pływać.

W Warszawie, choć było to późne popołudnie, pobiegłem do ministerstwa. Pan Tomasz czekał tam na mnie.

- Przeczytaj - w moją stronę przesunął po biurku kartkę papieru.

Wyraz twarzy pana Tomasza nie pozostawiał złudzeń, że chodzi o poważną sprawę. Ostrożnie wziąłem kartkę. Był to fragment meldunku przygotowanego nie wiem przez kogo i na czyje zlecenie.

Asystenci attaches kulturalnych ambasad niemieckiej i rosyjskiej w ciągu ubiegłego tygodnia odwiedzili okolice zamku Czocha. Z obserwacji miejscowych policjantów wynika, że wokół tego obiektu kręciło się więcej niż dotychczas turystów. [...] Dokumenty operacji »Maliniak« zaginęły”.

Oddałem pismo szefowi. Ten wsunął je do niszczarki dokumentów, której obecność w jego gabinecie ze zdumieniem odkryłem.

- Co to jest operacja „Maliniak”? - zapytałem.

- Nie wiem, ale mam nadzieję, że będę to wiedział.

- Kiedy?

- Jutro, pojutrze. Co sądzisz o tej sprawie?

- Poczekajmy na list od Andrzeja - odpowiedziałem. - Z drugiej strony może okazać się, że on też pracuje na czyjeś zlecenie. Ci asystenci dyplomatów to agenci?

- Tak.

- Skąd pan ma taki meldunek?

- Nie mogę ci powiedzieć. Zgadzam się z tobą, że na razie musimy poczekać. Obiekt już jest pod obserwacją, ale gdy będzie trzeba, to ty pojedziesz do zamku.

- Z ochotą - odparłem.

- Teraz odśwież się po wojskowych przygodach i poczytaj o zaniku Czocha. Czuję, że już wkrótce stanie się on twoim drugim domem.

Po godzinie dotarłem do swego gniazdka, wysoko nad betonową pustynią jednego z warszawskich osiedli, gdzie w ciasnej klitce nocowałem, o ile akurat nie znajdowałem się w terenie. Jedyną atrakcją tego miejsca były widoki na wschody słońca nad Pałacem Kultury i Nauki. W takich chwilach Warszawa wydawała mi się ładnym miastem. Drugą atrakcją mojego mieszkania była urocza sąsiadka. Pani Małgosia miała niecałe trzydzieści lat, była lingwistką i właśnie doktoryzowała się. Była blondynką o jasnych, prostych włosach sięgających ramion. Jej oczy były tak intensywnie niebieskie, że czasami wydawały się być aż granatowe. Mieliśmy okazję spędzić trzy wieczory na rozmowach o sztuce i językach obcych, na konsumpcji pizzy i słuchaniu gotyckiego rocka, którego pani Małgosia była fanką.

Wykąpany przygotowałem sobie talerz kanapek, kilka książek i już chciałem zasiąść do lektury, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi. To była pani Małgosia. Towarzyszył jej mały, może czteroletni człowiek z obrażoną miną

- Panie Pawle! - prawie krzyknęła sąsiadka. - Zaopiekuje się pan Michałkiem?

Zdumiony otworzyłem usta.

- Tylko dwa dni! - tłumaczyła pani Małgosia. - Siostra zostawiła go pod moją opieką i wyjechała do Gdańska. Jej mąż jest za granicą, wróci za tydzień. Do Polski przyjechał profesor Igi Him Jamagy. To autorytet w dziedzinie, z której się doktoryzuję. Muszę jechać do Szczecina na dwa dni. Proszę!

- Może będę musiał wyjechać... - próbowałem się bronić.

- To wtedy przyjadę. To grzeczny chłopiec. Może go pan wziąć do pracy, będzie sobie siedział i rysował. On chodzi do przedszkola, można go zawieźć rano i odebrać o siedemnastej. Proszę! Tylko dwa dni! To dla mnie prawdziwa szansa!

- Chcesz ze mną zostać? - zapytałem chłopca.

Miałem nadzieję, że chłopaczek przestraszy się obcego mężczyzny. Ten jednak tylko smutno pokiwał głową, ani na moment nie patrząc mi w oczy.

- A jego rzeczy? - spytałem.

Pani Małgosia była przygotowana i widocznie nie brała pod uwagę odmowy. Pod moje nogi rzuciła torbę i mały plecak.

- W torbie są rzeczy i zabawki, a w plecaku ulubiona maskotka, parę książeczek i piórnik. Dzięki!

To ostatnie słowo krzyknęła zbiegając po schodach. Wciągnąłem malca do domu, zamknąłem drzwi i wyjrzałem przez okno na parking. Pani Małgosia właśnie wsiadała do swojego fiata cinquecento. Obejrzałem się na nowego współlokatora. Miał włosy w kolorze zeschniętych igieł świerka, niebieskie oczy, okrągłą buzię.

- Jak masz na imię? - zagadnąłem go.

- Mi... - reszta była niezrozumiała, bo chłopiec mówił ze spuszczoną głową.

- Fajnie, podłoga już cię poznała, a teraz ja chciałbym spojrzeć ci w twarz i usłyszeć twoje imię.

- Michał - cicho powiedział, patrząc mi w oczy.

Miał skruszoną minę, ale w jego oczach, w kącikach ust czaił się łobuzerski ognik.

- Paweł - podałem mu dłoń. - Jesteś głodny?

Pokiwał głową.

- Umówmy się, że będziesz odpowiadał, a nie tylko używał gestów. Tak?

- Tak - burknął chłopiec.

- Mam przyjaciela, też Michała. To kawał chłopa, komandos. Jest odważniejszy niż ty.

- Bo ja jestem jeszcze mały!

- No, tak - przyznałem zakłopotany - ale nie musisz na mnie krzyczeć. Mały też może być odważny.

- Jak Pitargoman?

- Kto?!

- Taki robot o mocy ognistych kolców, błyskawic i trąby wodnej.

- Brzmi groźnie. Skąd znasz takiego stwora?

Przy kolacji przeszedłem błyskawiczny kurs rozpoznawania potworów gnieżdżących się w wyobraźni współczesnych przedszkolaków. Dzięki Michałowi dowiedziałem się, że w mojej telewizji kablowej jest więcej kanałów niż dwa telewizji publicznej oraz informacyjny telewizji komercyjnej. Były cztery z kreskówkami! Po kilku minutach uznałem, że tych bajek nie powinien oglądać nieletni.

- Pobawisz się ze mną? - zapytał Michał, gdy wyłączyłem telewizor.

- Jestem trochę za stary... - broniłem się.

To był daremny trud. Chłopiec miał w torbie całą armię rycerzyków, których uzbrajało się w miecze, tarcze i włócznie. Moi Saraceni daremnie (moje sukcesy oznaczały łzy i okrzyki protestu malca) szturmowali mury warowni krzyżowców zbudowanej, a jakże, z tomów o sztuce starożytnej i średniowiecznej. Gdy mój sułtan uciekł przy moich głośnych okrzykach „Ałła, ałła!”, chłopiec był usatysfakcjonowany. Po moich plecach lał się pot.

- Do wyra marsz! - rozkazałem chłopcu, prostując zgarbione od dwóch godzin plecy.

- Nie wiem, gdzie to jest.

- Przepraszam, wyraziłem się niejasno. Idziemy spać. Dostaniesz moje łóżko, ja prześpię się na materacu na podłodze.

- Ciocia spała ze mną - zaprotestował chłopiec, gdy zacząłem ścielić mu łóżko.

- Nie jestem twoją ciocią.

- Przeczytasz mi jakąś bajeczkę?

Wdrażanie od małego do czytania uznawałem za słuszne, więc zgodziłem się.

- Kiedy umyjemy zęby, ręce, buzię, nogi i... - przerwał, gdy jego nogi zaczęły wykonywać nieskoordynowane ruchy. - Chcę siku!

Porwałem go pod ręce i zaniosłem do łazienki. Pomogłem zdjąć spodenki i rajstopy.

- Dalej radź sobie sam - oświadczyłem stając z boku.

Jakoś sobie poradził. Potem wstawiłem go do wanny i pomogłem mu się umyć. Wreszcie w pidżamce położył się w łóżku, przykrywając się po samą brodę kołdrą.

- To czytaj! - wskazał najgrubszą książeczkę.

Na szczęście nie były to krwiste opowieści, ale zwykła bajeczka o żółwiku imieniem Franklin. Z każdą przeczytaną stroną moje powieki stawały się cięższe, coraz częściej ziewałem. W tym czasie leżący Michał wyciągnął wyprostowane ręce i jego palce wykonywały tajemnicze wygibasy.

- Zajmujesz się czarami? - zapytałem.

Zrobiłem błąd, bo chłopak wyraźnie się ożywił i zaczął mi opowiadać jakieś niestworzone historie. Ostatnie słowa, jakie pamiętam, to że: „smok nadleciał nad zamek rycerzy”. Obudziłem się o północy. Chłopiec spał obok mnie zwinięty w kłębek niczym psiak i cicho pochrapywał. Do policzka przytulił sobie maskotkę.

Ostrożnie wstałem i rozłożyłem materac na podłodze. Rozebrałem się, nastawiłem budzik i zgasiłem światło. Zasnąłem tak szybko, jakbym zapadł się w ciemną dziurę bez dna. Dzwonek obudził mnie, ale nie dzieciaka, który leżał obok mnie na materacu. Zdumiony zerkałem na puste łóżko. Wstałem rozcierając zdrętwiały bok. Do dziś nie wierzyłem w opowieści znajomych twierdzących, że małe dzieci mają niezwykła zdolność teleportacji ze swojego łóżeczka do legowiska dorosłych, nawet jeśli ci śpią na podłodze.

Szybko ubrałem się, zrobiłem śniadanie. Michałowi taką samą kanapkę jak sobie.

- Pobudka! - potrząsałem ramieniem malca. - Idziesz do przedszkola!

- Nie chcę! - ten krzyk przeszył ściany całego bloku. Byłem przekonany, że wielu sąsiadów zastanowiło się, co się u mnie dzieje.

- Musisz, idę do pracy - powiedziałem stanowczo.

- Pójdę z tobą.

- Nie możesz.

Chłopiec usiadł. W kącikach oczu pojawiły się łzy, a usta wykrzywiły się w podkówkę...

Po godzinie stawiłem się w pracy w ministerstwie.

- Dużo zmieniło się w twoim życiu - zażartował pan Tomasz, widząc mnie idącego za rękę z małym chłopcem.

- To chwilowe... - usiłowałem tłumaczyć się.

- Dziecko to poważna sprawa. Chodź do mnie.

Michał został w sekretariacie pod opieką panny Moniki. Kiedy z szefem usiedliśmy w jego gabinecie, opowiedziałem mu, jak chłopiec trafił pod moją opiekę.

- Pilnuj się, Pawle, żeby nie został u ciebie na stałe - śmiał się Pan Samochodzik. - Sprawdźmy twoją pocztę elektroniczną.

List od Andrzeja przyszedł na mój adres po północy. Był niezwykle lakoniczny.


Przyjedź jutro w południe do zamku Czocha. Znajdzie cię tam kurier z przesyłką. Wtedy poznasz szczegóły. Bądź, a nie pożałujesz. Andrzej


- To by się zgadzało - mruknął pod nosem Pan Samochodzik. - Mam informacje z tego samego źródła co wczoraj, że do zamku Czocha przyjechało kilka bardzo tajemniczych osób. Wykonaj instrukcje Andrzeja. Jest to dziwna gra, w którą musisz wejść. Pojedziesz tam autobusem, żeby na razie wehikułem nie rzucać się w oczy.

- A chłopiec?

- Oddaj go rodzicom.

Tak, łatwiej było powiedzieć niż zrobić. Nie wiedziałem, gdzie jest pani Małgosia ani jej siostra. Chłopca musiałem oddać jeszcze dziś. Nie mogłem zostawić go kolejnej osobie, bo z jednej strony byłoby to znakiem mojej lekkomyślności, z drugiej Michał byłby chyba załamany, gdybym pozostawił go u obcych ludzi.

Resztę dnia dzieliłem między obowiązki - zbieranie dokumentacji na temat dziejów zamku i okolic i opiekę nad chłopcem. W ministerialnej stołówce wywołałem niezłą sensację pojawiając się w towarzystwie takiej latorośli. Im bliżej było do wieczora, tym częściej myślałem o podrzuceniu chłopca pod opiekę znajomym, którzy już mieli dziecko. Liczyłem jeszcze, że pani Małgosia zadzwoni do mnie. Na próżno. O dwudziestej zacząłem dzwonić do przyjaciół. Czułem się okropnie, chyba podobnie jak moi rozmówcy. Wszyscy wymigiwali się od tej przysługi.

- Mamy problem - jęknąłem odkładając słuchawkę.

- Jaki? - dobiegło mnie pytanie spod kołdry.

- Musisz ze mną jechać na drugi koniec kraju.

- Gdzie?

- Mówi się „dokąd” - poprawiłem chłopca. - Do zamku Czocha.

- Do zamku? A będą tam rycerze, król i duchy?

- Tak - odparłem.

Michał z radości zaczął skakać po łóżku.

- Musimy się spakować - przywołałem go do porządku. - Przygotujemy bagaże i szybko idziemy spać, bo wstajemy o świcie.

O dwudziestej drugiej przygotowałem sobie leże na podłodze i zrezygnowany patrzyłem na swój worek podróżny i torbę Michała. Nie miałem wyjścia i musiałem sam taszczyć takie tabory.

Rano zapakowałem nam kanapki, na kartce napisałem pani Małgosi wszystkie numery telefonów, pod którymi mogła ze mną nawiązać kontakt: komórkowy, w ministerstwie, na zamku Czocha. Informację wsunąłem jej pod drzwi i zamówioną taksówką pojechałem z półprzytomnym Michałem na dworzec PKS-u.

Autobus wyjeżdżał z Warszawy, kiedy jeszcze niebo było zasnute szarością nieprzebudzonego dnia. Michał spał opierając głowę o moje ramię. Też starałem się złapać ułamki snu, nim dojedziemy na miejsce.

Obudziłem się przerażony zniknięciem Michała. Nie było go na fotelu, a specjalnie posadziłem go od strony okna, żeby móc kontrolować co robi i żeby miał lepszy widok na zewnątrz. Wyjrzałem w przejście między fotelami. Chłopiec stał obok kierowcy i prowadził z nim konwersację. Dojeżdżaliśmy do Wrocławia.

Wstałem i pobiegłem po chłopca.

- Nie przeszkadzaj panu - pociągnąłem go za ramię.

- Nie przeszkadzał - kierowca uśmiechnął się. - Miło czasami z kimś pogadać, bo o tej porze to cały autobus śpi.

Michał umówił się z kierowcą, że jak wyjedziemy za miasto, to będzie mógł usiąść na rozkładanym fotelu obok niego i wróciliśmy do siebie.

- Przestraszyłeś mnie - powiedziałem do chłopca z wyrzutem.

- Przepraszam - pisnął.

Zjadł kanapkę, napił się herbaty z termosu i rozpoczął serię pytań typu „co to?”. Opowiadałem mu o tym wszystkim, co wiedzieliśmy za oknem. Na moje szczęście autobus miał toaletę, więc mogliśmy spokojnie odbyć podróż bez specjalnych przystanków.

W Jeleniej Górze po trzech kwadransach oczekiwania i zjedzonych dwóch torebkach chipsów przesiedliśmy się do autobusiku jadącego do Leśnej. Dopiero około trzynastej wysiedliśmy na ryneczku małego miasteczka. Skromny ratusz otaczały równe cztery rzędy kamieniczek Sprawdziłem na mapie, którędy droga prowadzi na zamek Czocha.

- Do zamku mamy cztery kilometry - powiadomiłem współtowarzysza podróży.

- Tyle? - zapytał, prostując cztery palce jednej dłoni.

- Tak.

- To kawał drogi - uznał.


ROZDZIAŁ DRUGI


POZNAJĘ IZABELĘ * KWATERA NA ZAMKU * PRZESYŁKA OD ANDRZEJA * CO KRYJĄ KRYSZTAŁKI? * IDEALNY KAMUFLAŻ * CZY ISTNIEJĄ POTWORY? * DUSZA ROMANTYKA


Droga łagodnymi zakolami pięła się ku wzgórzom, wśród których stał zamek Czocha. Niekiedy wśród wierzchołków drzew dostrzegałem hełm zamkowej wieży. Michał dzielnie maszerował pierwszy kilometr. Po drugim przystawał co kilka metrów. Widząc stromiznę przykucnął na poboczu.

- Bolą mnie nogi - oświadczył.

- Zostawię cię i wrócę, aż odpoczniesz - postraszyłem go.

- Nie! - krzyknął przestraszony.

Sił tego strachu starczyło na dwieście metrów. Wtedy usiadł na ławce pod zniszczoną wiatą nieistniejącej linii autobusowej. Nerwowo zerkałem na zegarek. Już dawno minęło południe, czas spotkania z kurierem od Andrzeja. Zdenerwowany rzuciłem torbę i worek. Spocząłem obok chłopca. Nie mogłem być przecież zły na niego, że malec nie miał sił na takie wyprawy.

- Odpoczniemy i powoli pójdziemy dalej - zaproponowałem.

Michał tylko pokiwał głową. Gdy byłem bliski rozpaczy, przy przystanku zatrzymał się ford scorpio. Boczna szyba osunęła się, a przez okno z fotela kierowcy wyjrzała atrakcyjna blondynka. Nie miała jeszcze czterdziestu lat. Złociste włosy układały się w łagodne fale. Miała dyskretny makijaż podkreślający jej niebieskie oczy, lekko wystające kości policzkowe, pełne wargi.

- Dokąd chcecie się dostać? - zapytała.

- Do zamku Czocha - odpowiedziałem.

- Wsiadajcie - zaprosiła nas.

Wrzuciłem nasze bagaże na tylne siedzenie i usiedliśmy tam z chłopcem.

- Jak masz na imię?

- Paweł - odruchowo przedstawiłem się.

- Miło mi - usłyszałem słowa pełne chłodu. - Pytałam tego chłopca.

Zrobiło mi się głupio.

- Michał - powiedział chłopiec.

- Ładne imię - odparła blondynka.

Już przejeżdżaliśmy przez portal bramy, którą otworzył usłużny ochroniarz.

- Jesteśmy na miejscu - usłyszeliśmy przejeżdżając pomiędzy murem z prawej i długim, niskim budynkiem po lewej.

Zaraz skręciliśmy w prawo na podjazd z klombem na środku.

- Pan tu będzie mieszkał? - blondynka obejrzała się na mnie.

- Tak, kilka dni.

- Do zobaczenia na kolacji - uśmiechnęła się.

To była prawdziwie piękna i niebezpieczna kobieta. Jej piękno było trochę posągowe, przypominała figurę wyrzeźbioną z lodu. Pozornie wydawała się ulotna, łatwa do zniszczenia, biła jednak od niej jakaś nieustępliwa siła. Gdy wysiedliśmy, ford wykręcił i wyjechał z terenu zamku.

- Gdzie będziemy spali? - Michał był zapatrzony na wielki gmach zamku.

- Tu - machnięciem ręki wskazałem warownię.

- Z rycerzami?

- Tak - mimowolnie uśmiechnąłem się i ręką przeczesałem niesforne włosy chłopca.

Weszliśmy na długi murowany most z dwiema parami nisz w barierach. Przed nami była brama z kutą furtą, wejście do głównej bryły zamku i wysoka, potężna wieża. Wyjrzałem przez barierkę i na moment zakręciło mi się w głowie. Sucha fosa była chyba dwadzieścia metrów pode mną. Nie inaczej było z fosą wykutą w skale, na której stał zamek. Nacisnąłem wielką klamkę i otworzyłem ciężkie drzwi. Michał wszedł z szeroko otwartą buzią, patrząc na zbroje wiszące w holu.

- Dzień dobry - uśmiechnąłem się do recepcjonistki. - Chciałbym wynająć u państwa pokój na kilka dni.

- Jedynkę czy dwójkę? - młoda, krótko przycięta brunetka zerkała na chłopca.

- Niech będzie dwójka - poprosiłem. - Czy istnieje możliwość zwiedzenia zamku w towarzystwie przewodnika?

- Oczywiście - recepcjonistka odwróciła się do pokoju. - Agnieszka!

Po chwili wyszła do mnie wysoka dziewczyna o ciemnobrązowych, długich, prostych włosach. Ubrana w spodnie i prostą bluzkę wyglądała na skromną bibliotekarkę. Brakowało jej tylko okularów. W jej spojrzeniu i grymasie ust było coś intrygującego i odtrącającego wszelkie próby flirtu jednocześnie. Była jak salamandra - urzekająca jaskrawymi plamami, które miały wszakże ostrzegać agresora przez niebezpieczeństwem.

- Ten pan chciałby zwiedzić zamek - recepcjonistka wyjaśniła koleżance.

- Może poczekamy na większą grupę? - zaproponowała przewodniczka.

- Nas dwóch to nie grupa? - obejrzałem się, gdzie jest Michał.

Spał na skórzanej kanapie.

- Raczej nie - przyznałem z uśmiechem. - Ale jak się obudzi, to pani nas oprowadzi?

- Tak - obiecała dziewczyna.

Wziąłem klucz do pokoju numer 111 i najpierw zaniosłem bagaże. Chłopcu nic nie groziło pod okiem recepcjonistki.

- Na pierwszym piętrze - usłyszałem wskazówkę.

Minąłem makietę zamku ukrytą w szklanej gablocie zasypanej na dnie drobnymi monetami przez turystów, którzy chcieli jeszcze tu kiedyś wrócić. Za nią znajdował się ogromny kominek, wejście do jadalni i schody na górne piętra. Na wprost widziałem drzwi prowadzące do sali rycerskiej, a po lewej do toalet.

Wszedłem na piętro. Ściany zdobiły plafony ze współczesnym malarstwem podrabiającym stary styl. Rozejrzałem się. Były tu pokoje o numerach od 101 do 104. Była też komnata książęca. Zerknąłem w prawo. Idąc wzdłuż rzędu okien wychodzących na dziedziniec, wszedłem na emporę sali rycerskiej i obok sali konferencyjnej dotarłem do skrzydła zamku, gdzie był mój pokój - wygodny, z dwoma tapczanami, dwoma oknami wychodzącymi na Jezioro Leśniańskie i obszerną łazienką. Rzuciłem torby i nie zamykając pokoju pobiegłem po Michała. Gdy wróciłem po kilku minutach i położyłem chłopca na jednym z tapczanów, zauważyłem, że bagaże leżą inaczej, niż je zostawiłem. Ostrożnie zamknąłem drzwi i przekręciłem górny zamek. Torba z rzeczami Michała miała niedomknięty zamek. Do mojego worka tajemniczy szperacz nie zdążył zajrzeć. Byłem pewien, że na zamku już działa konkurencja, w dodatku wiedząca, kim jestem.

Otworzyłem okno i z ciekawości wyjrzałem, wyciągając się na długim na metr parapecie, na zewnątrz. Do ziemi było dwadzieścia kilka metrów - prawdziwa przepaść. Zerknąłem do góry. Byłem pewien, że z jednego z okien wyglądała czyjaś twarz, ale błyskawicznie zniknęła. Moje pojawienie się na zamku nie przeszło niezauważenie. Usiałem w fotelu mającym chyba dwadzieścia lat. Odruchowo sięgnąłem po pilota i włączyłem telewizor. Chciałem, by grające urządzenie na chwilę zagłuszyło moje obawy związane z najbliższymi dniami. Zastanawiałem się, co mnie czeka na zamku Czocha. Jak na zawołanie rozległo się pukanie do drzwi.

Otworzyłem i zobaczyłem recepcjonistkę i mężczyznę w mundurze firmy kurierskiej.

- Przesyłka do pana Dańca - mężczyzna podał mi niewielką paczkę.

Pokwitowałem odbiór, podziękowałem recepcjonistce i zamknąłem się w pokoju. Michał smacznie spał, a ja rozpakowałem pudełko. W środku była tylko kartka papieru z listem i metalowa tuba, w której wyściełanym bawełną wnętrzu była jakaś szklana rurka. List był od Andrzeja.


Witaj, Pawle!

Przepraszam, że w ten sposób muszę się z Tobą komunikować, ale i tak łamię rozkazy... Podczas jednej z akcji na Półwyspie Bałkańskim wszedłem w posiadanie pewnego dziwnego przedmiotu. Znajduje się w tubie. Pilnuj go i nie pokazuj nikomu! Był własnością człowieka, którego aresztowano. Byłem świadkiem przesłuchania. Wtedy kilka razy padła nazwa: „Schloss Czocha”. Moja rodzina pochodzi z Dolnego Śląska i wiele razy słyszałem historię zamkowych skarbów, więc wiem, że ten tajemniczy obiekt Ciebie zainteresuje.

Uważaj na konkurencję. Człowiek, którego aresztowano, nie przeżył następnych dwudziestu czterech godzin. Z tego co wiem, miał więcej takich rurek. Wszystkie zniknęły.

Zniszcz wszystkie ślady tej przesyłki. Koniecznie!

Powodzenia podczas łowów! Andrzej


W popielniczce spaliłem list oraz druk przesyłki z wypisanymi fałszywymi danymi nadawcy. Popiół wrzuciłem do muszli i spłukałem wodę. Teraz otworzyłem tubę i na dłoń wypadła mi szklana rurka, w której znajdował się sznur kilkumilimetrowych kryształków. Czytałem o nich w książkach Joanny Lamparskiej, znanej dziennikarki badającej tajemnice Dolnego Śląska i nie tylko. Ostrożnie odkręciłem zakrętkę na rurce i na blat stołu delikatnie wytrząsnąłem jeden z kryształków. Ująłem go opuszkami palców, wstałem i podszedłem do okna, gdzie było więcej światła. Z kieszeni bluzy wyjąłem małą składaną lupę.

W kryształku ujrzałem kilka klatek, jak z mikrofilmu, z jakimiś notatkami, rysunkami, zdjęciami. Do ich odczytania było potrzebne specjalne urządzenie albo... mikroskop. Widziałem mały laboratoryjny mikroskop na wystawie sklepu z zabawkami w centrum Leśnej.

- Na co patrzysz? - pytanie Michała tak mnie zaskoczyło, że maleńki kryształek wypadł mi z dłoni i upadł na podłogę.

Odskoczyłem do tyłu i stojąc w bezruchu wpatrywałem się w klepki parkietu. Skarb z rurki wpadł w szparę między elementami, jodełki”.

- Oglądałem coś bardzo małego - odpowiedziałem.

- Co?! - Michał w kilka sekund stał obok mnie.

- Nic ważnego, pyłek... Nie ruszaj! - krzyknąłem, gdy chłopiec chciał wziąć do ręki rurkę z kryształkami.

Przestraszony cofnął się.

- Przepraszam - uśmiechnąłem się do niego. - Są rzeczy, które należą do dorosłych i lepiej żebyś ich nie dotykał.

- Co to było? - Michał wskazał na rurkę.

- Różne drobne żyjątka - skłamałem.

- Aha, wirusy.

- Tak. Chodźmy umyć ręce i pójdziemy coś zjeść, a potem może zwiedzimy zamek...

Po długim śnie nogi chłopca wykonywały tajemniczy taniec, który mógł oznaczać tylko i wyłącznie nagłą potrzebę udania się do toalety. Potem zeszliśmy do jadalni. Miła kelnerka o imieniu Zofia, wysoka, zgrabna, krótko przystrzyżona, przyjęła zamówienie i mogliśmy we dwóch podziwiać ciemne drewno boazerii, czarne kredensy i wysokie krzesła. Zjedliśmy obiad i wyszliśmy do holu. Stanąłem przy kontuarze recepcjonistki. Pani Agnieszka udawała, że mnie nie widzi.

- Przepraszam - odezwałem się. - Czy możemy udać się na zwiedzanie zamku?

- Niech pan jeszcze chwilkę poczeka - odpowiedziała Agnieszka, widząc, że nie zamierzam ustąpić.

- Na wycieczkę, której już pewnie dziś nie będzie?

- Skąd pan wie?

- O tej porze nikt już tu nie przyjedzie - zauważyłem. - Między piętnastą i szesnastą większość wycieczek marzy tylko, by znaleźć się w hotelu i odpocząć...

- Pan zajmuje się hotelarstwem?

- Nie, ale mam pewne doświadczenie...

Pani Agnieszka odwróciła się do ekranu komputera, dając w ten sposób do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną.

Byłem zły. Wyszliśmy z Michałem przed zamek, na most. Starałem się, by nasz spacer wyglądał na zwykłą wędrówkę turystów - w rzeczywistości szukałem odosobnionego miejsca, skąd mógłbym spokojnie prowadzić rozmowę z szefem.

- Witam, panie Tomaszu - odezwałem się, gdy w słuchawce usłyszałem głos szefa.

- Dostałeś paczkę?

- Tak.

- Co w niej było?

Rozejrzałem się dokoła sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu. Michał zajęty był oglądaniem armaty z lufą wycelowaną na wschód.

- Kryształki z mikrofilmami - powiedziałem. - Muszę kupić mikroskop.

- Prześlę ci laptopa i taki mikroskop, który podłącza się do komputera...

- Nie, nie można tak.

- Czemu?

- Jestem śledzony...

Opowiedziałem szefowi o swoich podejrzeniach: o bagażu, który ktoś sprawdzał, i o twarzy, która mignęła mi w oknie na wyższym piętrze.

- Gdy kupisz mikroskop, nie zwróci to niczyjej uwagi? - pan Tomasz wyrażał wątpliwości.

- Jest dostatecznie mały, że niepostrzeżenie przeniosę go do pokoju, tylko ten chłopak... Michał! - krzyknąłem, gdy chłopiec próbował wyjrzeć za murek okalający podjazd.

- Ten chłopiec jest z tobą? - szef powoli wypowiadał każde słowo.

- Niestety tak. Nie mam kontaktu ani z sąsiadką, ani z mamą dziecka...

- Czemu nie powiedziałeś? Uruchomiłbym odpowiednie służby i zaraz znaleziono by rodziców, a tak... Musi z tobą zostać.

- Chłopiec?

- Tak. Przyjechałeś z chłopcem i gdyby nagle chłopak zniknął, nie byłoby to podejrzane?

- Panie Tomaszu! I tak ktoś mnie obserwuje...

- Ten ktoś jest zapobiegliwy i zapewne niezwykle zdumiony. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zabiera na taką wyprawę małego dziecka...

- Dziękuję za ocenę mojego stanu zdrowia - pozwoliłem sobie wtrącić cierpką uwagę.

- ...ale to idealny kamuflaż - oczami wyobraźni widziałem, jak zadowolony szef zaciera ręce. - Działaj ostrożnie, a gdy będziesz musiał działać jako urzędnik ministerstwa, zadzwoń i zorganizujemy wyjazd Michała. Powodzenia!

- Idealny kamuflaż - powtórzyłem słowa szefa patrząc na Michała, który właśnie bawił się w artylerzystę. - Chodź tu, młody człowieku! - zawołałem go.

Podbiegł, wziąłem go za rękę i ruszyłem w kierunku bramy wjazdowej.

- Wiesz, co to za drzewo? - zapytałem Michała.

- Choinka?

- Tamto tak, ale to bliżej to rzadki miłorząb. Jego niezwykłość polega na kształcie liścia-wachlarza i żyłek rozchodzących się promieniście. Rośnie w wysokich partiach gór we wschodnich Chinach. A widzisz tę rzeźbę?

- Tego gołego rycerza?

- Tak - roześmiałem się. - On nie jest zupełnie nagi. To szermierz, a identyczny stoi przed gmachem Uniwersytetu Wrocławskiego.

- A gdzie są China?

- Chiny - poprawiłem chłopca. - Mieszkają tam Chińczycy. To bardzo daleko stąd. Pociągiem musiałbyś tam jechać pewnie dwa tygodnie albo dłużej.

Wzdłuż żywopłotu skręciliśmy w prawo na most kamienny prowadzący do dolnej części zamku. W dawnej fosie stały zaskakujące narzędzia tortur. Musiałem młodemu współtowarzyszowi wytłumaczyć, do czego one służyły, starając się nie używać drastycznych określeń. Nim przeszliśmy przez bramę prowadzącą na dolny dziedziniec, w oknie na wieży zauważyłem czyjąś twarz. Ktoś, kto mógł swobodnie poruszać się po zamku, obserwował mnie.

W bramie pociągnąłem Michała w prawo, w głęboką fosę, której ściany tworzyła lita skała.

- Zaraz wyskoczą na nas potwory - teatralnym szeptem oznajmił Michał.

- Potworów nie ma.

- Są!

- Nie!

- Tak!

- Zapewniam cię, że najgorsze potwory, jakie spotkasz, będą ludźmi.

- To będą przebrani kosmici... - odparł chłopak z powagą.

Roześmiałem się bezradny wobec „naukowego” stanowiska chłopca. Z góry zawtórowała mi kobieta. Podniosłem wzrok, by zobaczyć patrzącą na nas blondynkę z forda scorpio.

- Widzi pani, czego teraz uczą bajki? - zagadnąłem ją.

- Mężczyźni zawsze żyją w świecie iluzji i oglądają bajki - usłyszałem komentarz.

Nie ma co, miała język ostry jak brzytwa. Skutecznie pocięła moje męskie ego na kawałki. Do tego zniknęła mi z oczu, odbierając szansę na równie ciętą ripostę.

- Uważaj na piękne kobiety - Michałowi przekazałem to, co zawsze powtarzał mi pan Tomasz.

Przeszliśmy pod mostkiem i w głębokim na kilkanaście metrów kanionie zrobiło się ciemno. Widziałem drzwi prowadzące w trzech kierunkach, ale nie mogłem tam wejść bez latarki.

Wróciliśmy do bramy i po bruku zeszliśmy do dolnego dziedzińca okolonego murami obronnymi z trzema kondygnacjami pomostów obronnych. Niżej było zejście do piwnicy. Cofnęliśmy się do szerokich, kamiennych schodów, które zaprowadziły nas do drzwi z portalem z piaskowca i dalej na dziedziniec ze studnią. Weszliśmy w kolejną bramę i znaleźliśmy się w jednej z klatek schodowych zamku. Na lewo było wejście do kawiarenki, na wprost zamknięte drzwi, a na prawo kręte schody do piwnic i na górne piętra. Zejście do piwnic było zamknięte, chociaż można było przejść przez barierkę i w ten sposób ominąć drzwi. Nie chciałem tego robić przy chłopcu, więc poszliśmy na górę. Minęliśmy poziom, z którego wchodziło się do sali rycerskiej i weszliśmy na nasze piętro. Zdawało mi się, że na górze skrzypnął drewniany stopień. Cały czas ktoś mnie śledził.

- Pobawimy się w pokoju? - zaproponowałem Michałowi.

- Rycerzami? - chłopiec przystał z ochotą.

- Tak.

Chciałem, by nasza rozmowa wyglądała naturalnie i żeby ten, kto mnie obserwuje, nie traktował mnie jako konkurenta.

Wyszliśmy z klatki schodowej i skręciliśmy w prawo do naszego pokoju, mając za plecami lustro. Gdy otwierałem drzwi, zauważyłem w lustrze odbicie cienia na ścianie po lewej. Ktoś tam stał.

- Wchodź - lekko pchnąłem chłopca do środka, a sam rzuciłem się do zakrętu korytarza.

Tajemniczy osobnik był szybszy. Gdy znalazłem się w miejscu, gdzie przed chwilą stał, wahadłowe drzwi na klatkę schodową tylko się kołysały, a z oddali dobiegał odgłos kroków. Wszedłem na klatkę licząc, że zobaczę chociaż kawałek uciekiniera. Drzwi skrzypnęły niemiłosiernie i kroki ucichły. Zerknąłem w górę i w dół studni ciągu schodów. Nikogo nie było widać ani słychać.

- A nie mówiłem, że potwory istnieją? - odezwał się Michał, który stał za moimi plecami.

Już drugi raz tego dnia wystraszył mnie. Aż podskoczyłem.

- Chciałeś dla mnie złapać potwora, prawda? - patrzył mi w oczy szczerze wierząc, że świat pełen jest ukrywających się przed ludźmi dziwolągów.

- Nie - pokręciłem głową.

- Wiem! - podniósł palec wskazujący do góry. - W tym zamku są duchy - wyszeptał.

- Każdy zamek ma swoją legendę - przytaknąłem. - Chodźmy!

- Będziemy się bawić?

- Tak - nie mogłem złamać danego słowa.

Następne dwie godziny upłynęły pod znakiem wyprawy krzyżowej i znowu moi Saraceni uciekli w popłochu. Około osiemnastej postanowiłem zejść z Michałem na kolację. Na korytarzu poczułem słaby zapach perfum. Zapamiętałem, że identycznego, intensywnego, egzotycznego i pachnącego świeżym melonem używała blondynka. Może miała pokój w tym samym skrzydle co ja?

Przeszliśmy przez emporę w sali rycerskiej, do skrzydła południowego i do głównej klatki schodowej. Po chwili byliśmy w jadalni. Tym razem były tu jeszcze dwie osoby. Jedną z nich była blondynka. Drugą trzydziestopięcioletni mężczyzna o kruczoczarnych włosach, wysportowanej sylwetce, uważnym spojrzeniu piwnych oczu i uśmiechu, który rozbrajał wszystkie kobiety. Ubrany był w sportową ciemnoszarą marynarkę, elegancką koszulę w delikatną kratę i pantofle z czarnej skóry. Na jednym z palców miał sygnet, który przykuł moją uwagę.

- Dobry wieczór, smacznego! - ukłoniłem się obecnym i widząc, że ani blondynka w jednym rogu ani brunet w drugim nie zapraszają mnie do siebie, usiadłem z Michałem przy stoliku pod oknem.

Złożyłem zamówienie i opowiadałem Michałowi o rycerskim pojmowaniu honoru. Problem ten wynikł, gdy w zabawie zaproponowałem Michałowi wypuszczenie moich wojowników z jego niewoli za „dane słowo”. Opowiadając robiłem chłopcu kanapki. Niby przypadkiem zrzuciłem na podłogę widelec. Zadzwonił o posadzkę. Blondynka i brunet zerknęli na mnie i ich spojrzenia zetknęły się z moim. Natychmiast odwrócili wzrok.

Michał pokiwał głową na znak, że zrozumiał. Skończyliśmy posiłek i wstaliśmy od stołu. Za nami wyszła blondynka.

- Pan jest historykiem? - zagadnęła mnie.

- Nie. Czemu pani tak uważa?

- Tak ładnie pan mówił o rycerzach i o rzadkich w tych czasach wartościach moralnych. Masz mądrego tatusia - zwróciła się do Michała.

- To nie jest mój tata - odparł chłopiec.

Blondynka natychmiast spojrzała na mnie. Ukryłem zmieszanie.

- To mój siostrzeniec - oświadczyłem.

- Aha - blondynka pokiwała głową.

Specjalnie szedłem prosto do sali rycerskiej myśląc, że blondynka skręci na schody i nasza rozmowa zakończy się.

- Lubię chodzić przez salę rycerską, a potem wracać do siebie górą - wyjaśniła z uśmiechem. - Fajnie jest z wujkiem na wakacjach? - blondynka podpytywała chłopca.

Byłem pewien, że misterny plan mojego pobytu incognito sypnie się właśnie teraz.

- Hmm - mruknął chłopiec zajęty oglądaniem ogromnego kominka.

- Co pana sprowadza na zamek?

- Historia - odparłem. - Jestem człowiekiem zajmującym się ochroną mienia. Często to mało ciekawa robota, ślęczenie w papierach i takie tam... - kłamałem. - Lubię odwiedzać stare zamki, wie pani, ocierać się o historię...

- Rozumiem - pokiwała głową.

Wolno wchodziliśmy po schodach, a Michał je liczył.

- Raz... dwa... trzy...

- Lubi pan zagadki historyczne? - zapytała mnie blondynka.

- Cztery... pięć... sześć...

- Nie, nie mam głowy do szarad i krzyżówek...

- Siedem... osiem... dziesięć...

- Dziewięć - poprawiłem chłopca. - Lubię mieć wszystkie dane. Mam raczej umysł ścisły.

- Dziewięć, dziesięć... jedenaście... dwanaście...

- Ma pan jednak duszę romantyka - powiedziała blondynka.

- Dwanaście... trzynaście... czternaście! - krzyknął Michał, gdy byliśmy na naszym piętrze.

- Z czego pani to wnosi? - zdziwiłem się.

- U niektórych mężczyzn to widać - uśmiechnęła się.

- My tu mieszkamy - wskazałem na drzwi naszego pokoju.

- Wiem, bo jak tu spacerowałam, to słyszałam odgłosy zaciętej bitwy... - roześmiała się. - Do widzenia, rycerze. Strzeżcie się białej damy! - powiedziała znikając za zakrętem.

- Jak pani ma na imię? - odważyłem się zapytać.

- Izabela - usłyszałem.


ROZDZIAŁ TRZECI


TELEFON OD MAŁGOSI * OKO SZPIEGOWSKIEJ KAMERY * NOCNY SPACER PO ZAMKU * TAJEMNICZE ZNIKNIĘCIE WŁAMYWACZA * WYPRAWA PO MIKROSKOP * PRZYJAZD MOJEJ „NARZECZONEJ”


Pozwoliłem Michałowi obejrzeć w telewizji dobranockę. Potem kilka minut uwagi poświęciłem najważniejszym wydarzeniom w kraju i na świecie. Leżałem na łóżku, a obok w fotelu przy stoliku siedział Michał. Na kartce wyrwanej z mojego notatnika rysował jakieś tajemnicze znaki. Nagle zadzwonił mój telefon komórkowy.

- Halo? - odezwałem się.

- Paweł, gdzie ty jesteś?! Gdzie jest Michał?! Jak mogłeś mi to zrobić? - krzyczała moja sąsiadka, pani Małgosia.

- Ale...

- Nie ma żadnego „ale”. Masz mi go zwrócić, teraz, natychmiast. Jak mogłeś wyjechać z nim z Warszawy!

- Musiałem...

- Co to znaczy „musiałem”?! Prosiłam cię! Przyjeżdżam, dzwonię do twoich drzwi, a tam cisza. Sąsiadka z naprzeciwka powiedziała, że jak zwykle nagle wyjechałeś i wrócisz nie wiadomo kiedy. Jak możesz wplątywać w to wszystko Michała?!

- W nic go nie wplątuję! - przerwałem jej wywód. - Wyjechałaś nie zostawiając nawet swojego numeru telefonu - też zwracałem się do niej na „ty”. - Nie powiedziałaś, gdzie mam cię szukać, o rodzicach Michała nie wspominając. Miałem go podrzucić jeszcze komuś? Chcesz z nim porozmawiać?

- Tak.

Podałem telefon Michałowi. Ten krótko odpowiadał na pytania dotyczące jego samopoczucia. Z jego opowieści wynikało, że chłopiec czuje się dobrze, nie jest głodny i „z wujkiem poluje na potwory” oraz że „wujek poznał ładną panią”.

Gdy Michał oddał mi telefon, po drugiej stronie słyszałem tylko oddech pani Małgosi.

- Jak widzisz, chłopcu nic nie grozi - tłumaczyłem. - Nie mogę się na razie stąd ruszyć, odwieźć ci Michała. Uważam, że możesz przyjechać tu po niego, ale i tak trzeba byłoby to rozegrać mądrze, bo...

- Jutro przyjadę i wtedy porozmawiamy - powiedziała rozłączając się.

- Jutro przyjedzie po ciebie ciocia Małgosia - wyjaśniłem Michałowi.

- Czy ja stąd wyjadę?

- Tak.

- A ty zostajesz?

- Tak.

- Ja też chcę zostać... - w kącikach oczu momentalnie pojawiły się krople łez, a usta ułożyły się w podkówkę.

- Tylko bez płaczu! - ostrzegawczo uniosłem palec wskazujący. - Szantażem nic tu nie zdziałasz. Musimy zaplanować akcję przekonania cioci, żebyś tu został... razem z nią.

- Dobrze - wyszeptał Michał.

Pomogłem mu rozebrać się, wykąpać pod prysznicem i potem zagnałem go do łóżka. Musiałem przeczytać mu bajeczkę i dopiero gdy około dwudziestej pierwszej zasnął, mogłem zająć się pracą.

Zastanawiałem się, gdzie ukryć kryształki otrzymane od Andrzeja. Zajrzałem za obudowę parapetu, sprawdziłem tapicerkę foteli - nie mogłem zdecydować się na dobre miejsce. W szklanej rurce nie były wcale bezpieczne. Wśród zabawek Michała była skrzynia na rycerskie skarby. Zamykane na haczyk pudełeczko było o połowę mniejsze od pudełka zapałek - w sam raz by pomieścić kryształki, które najpierw przesypałem do niewielkiej foliowej torebki. Potem skrzyneczkę ustawiłem wśród moich Saracenów na półce.

Przez cichy szmer głosów filmu w telewizji dosłyszałem ciche skrzypnięcie desek na korytarzu. Natychmiast usiadłem w fotelu i udawałem zajętego oglądaniem filmu. Gdy za drzwiami zapanowała pełna napięcia cisza, zacząłem udawać przysypiającego widza. Opuściłem głowę, przymknąłem oczy, ale spod powiek uważnie obserwowałem drzwi. Wydawało mi się, że słyszę oddech człowieka stojącego za progiem mojego pokoju. Wtedy przez szparę tuż przy podłodze ktoś wsunął do wnętrza niewielki wziernik, cieniutki, dwumilimetrowej średnicy wąż z kamerą na główce. Obserwator po drugiej stronie mógł widzieć, co się dzieje w pokoju.

Oko kamery obracało się, aż zostało wycelowane w moją stronę. Zamarło na chwilę i elektroniczny wąż wycofał się. Jeszcze raz skrzypnęła podłoga, ale nie usłyszałem zgrzytu zawiasów do klatki schodowej. Oznaczało to, że nocny wędrowiec przyszedł ze skrzydła południowego, gdzie mieszkała Izabela. Ciekawiło mnie jeszcze, czy nieznany mi brunet był tym kimś, kto mnie śledził przez cały dzień. Raczej nie. Gdy wyglądałem przez okno i gdy szedłem po moście, widziałem czyjąś bladą twarz, a brunet chyba na brak słońca nie narzekał.

Odczekałem pół godziny, wyłączyłem telewizor, zgasiłem światło żyrandola zostawiając samą lampkę na szafce obok łóżka i poszedłem do łazienki. Po szybkiej kąpieli, co jakiś czas zerkając w kierunku drzwi, otworzyłem swój worek. Wpierw wyjąłem dwie krótkofalówki. Ładowałem je przed wyjazdem, ale i tak sprawdziłem stan akumulatorów. Jedno urządzenie ustawiłem przy łóżku Michała, drugie ze słuchawką wetkniętą w ucho chciałem zabrać ze sobą. Gdyby chłopiec zbudził się, natychmiast wróciłbym do pokoju. Widziałem reklamy podobnych urządzeń dla młodych matek.

Następnie założyłem specjalny czarny kombinezon. Był to prezent od znajomego, który w Wielkiej Brytanii zajmował się produkcją tego typu strojów. Wykonane ze specjalnych włókien nie odbijały światła, dzięki temu w ciemnościach mogłem stać się „niewidzialny”. Podobno kombinezon pozwalał też ukryć się przed słabszymi typami noktowizorów i rozpraszał część promieniowania cieplnego ciała człowieka. Dlatego posiadacz czujnika działającego w podczerwieni mógł mnie zobaczyć jedynie jako nieokreślone źródło słabego ciepła. Strój ten miał kieszenie boczne na spodniach, specjalny pas z saszetkami na drobne wyposażenie, kaptur, maskę na twarz i ochraniacze na obuwie. Wziąłem jeszcze dwie latarki: czołówkę i zwykłą.

Położyłem się na łóżku i zerkając na fosforyzujące wskazówki zegarka intensywnie myślałem. Około północy Michał wykonał wędrówkę do mojego łóżka. Położył się obok mnie i zasnął. Wiedziałem, że od tej pory mam około godziny do czasu ponownego przebudzenia chłopca. Włączyłem radiostację i zostawiłem ją przy łóżku. Ostrożnie otworzyłem drzwi i wyjrzałem na ciemny korytarz. W worku miałem też noktowizor, ale gdy istniała możliwość, że ktoś nagle może oślepić mnie zwykłą latarką, wolałem nie brać tego urządzenia. Zamknąłem pokój na klucz.

W słuchawce słyszałem cały czas równy oddech śpiącego chłopca. Skulony zakradłem się do klatki schodowej z kręconymi schodami. Tu odkryłem, dlaczego nie słyszałem skrzypnięcia zawiasu. Jedno ze skrzydeł było odchylone i zablokowane specjalną stopką.

Cofnąłem się do korytarza i przeszedłem obok lustra. To było dziwne uczucie, gdy ledwo dostrzegłem swoje odbicie. Wyjrzałem nad barierkę empory. W sali rycerskiej paliły się pojedyncze żarówki wmontowane w kandelabry. Panowała cisza. Skradałem się dalej, stąpając po wysłużonym czerwonym chodniku. Po prawej miałem okna wychodzące na dziedziniec. Wyjrzałem przez nie. W drzwiach prowadzących do kawiarenki mignął cień sylwetki Izabeli. Dziwne, mogła przecież dojść tam przez emporę, na której byłem, i klatką schodową obok mojego pokoju. Na kamieniach dziedzińca ze studnią dostrzegłem żarzący się punkcik. A więc paliła papierosa, tylko czemu akurat tam? Dopiero teraz zerknąłem na przeciwległą ścianę dziedzińca. Był tam krużganek obronny, na którym ktoś stał! Znowu ujrzałem bladą twarz, a spojrzenie dziwnego osobnika skierowane było na okno, przez które zerkałem. Nie mógł mnie dostrzec, ale pewnie zauważył poruszenie firanki. Byłem ciekaw, co teraz zrobi. On ruszył w dół po schodkach, otworzył drzwi w rogu i zniknął mi z oczu.

W tym czasie przez otwarte drzwi sali rycerskiej słyszałem, jak Izabela wchodziła po kręconych schodach. Zaraz miała wejść na moje piętro i po emporze przejść do swojego pokoju. Na balkonie gdzie stałem, przy wejściu do skrzydła południowego, był kącik klubowy ze stołem i fotelami. Tam w ciemnościach mogłem się skutecznie ukryć. Izabela mijała już wielkie lustro, gdy stałem przy fotelach. Wtedy w sali rycerskiej zobaczyłem, jak otwierają się drzwi na lewo od głównego wejścia - na wprost wielkiego kominka. Wyszedł z nich wysoki, szczupły człowiek w czarnym ubraniu. Stanął w rogu obok drzwi do klatki schodowej i czekał.

Uklęknąłem. Słyszałem kroki Izabeli. Przeszła dwa metry ode mnie nawet nie zerkając w moją stronę. W ciemnościach, widząc tylko jasną plamę światła przy wejściu do jej pokoju, nie mogła mnie zauważyć. Gdy zniknęła mi z oczu, ostrożnie wyjrzałem zza balustrady. Tajemniczego osobnika nie było! W słuchawce usłyszałem szczęk otwieranych drzwi i czyjeś kroki. Ktoś był w moim pokoju, gdzie spał Michał!

Wstałem i pobiegłem do korytarza. Włamywacz usłyszał moje kroki i zobaczyłem tylko jego szczupłą sylwetkę znikającą w drzwiach na klatce schodowej. Ruszyłem jego tropem. Zamknął za sobą drzwi i znowu zastosował tę sztuczkę! Gdy otwierałem je, one skrzypiały, on zamierał w bezruchu. Tym razem moim sprzymierzeńcem okazał się jasno świecący księżyc zaglądający swymi trupiobladymi promieniami przez okna. Poniżej na poręczy zauważyłem cień. Skoczyłem w jego kierunku. Biegłem pokonując po kilka stopni na raz. Uciekinier wbiegł do sali rycerskiej i zniknął za drzwiami na wprost głównego wejścia. Musiał mieć klucze do wszystkich drzwi!

Szarpnąłem za klamkę. Znalazłem się w ogromnej sali wyłożonej boazerią z marmurową posadzką, nowoczesnymi stołami i krzesłami ustawionymi w podkowę. Nikogo tu nie było i nie było też innego wyjścia. Były drugie drzwi prowadzące do sali rycerskiej, ale zamknięte, bez klamki. Ostrożnie sprawdzałem komnatę oglądając się za siebie, by nie wpaść w zasadzkę. Było pusto! Nie było innego wytłumaczenia jak to, że w tej sali było tajemne przejście lub skrytka.

W jednej z saszetek na pasie miałem małe pudełko specjalnego proszku używanego przez policję do barwienia przedmiotów. Był on niewidoczny, dopóki nie padło na niego światło ultrafioletowe. Wyszedłem z sali i rozsypałem go na progu i przed wejściem. Potem pobiegłem do pokoju. Znalazłem się w swoim łóżku w samą porę, bo Michał z zamkniętymi oczami wyciągniętą ręką sprawdzał, czy jestem gdzieś obok niego.

Szybko usnąłem, zasłuchany w nocne odgłosy zamku. Przejmująca zachowaniem lokatorów budowla milczała uśpiona, jakby zaskoczona dziwnymi wydarzeniami. Człowiek, który gościł w moim pokoju i którego goniłem po schodach, skradł tubę z - na szczęście - pustą rurką.

Nigdy nie miałem problemów z wczesnym wstawaniem, ale gdy nabrałem ochoty pospać na przykład do siódmej albo ósmej, to tak robiłem. Nie było to możliwe z Michałem. Obudził mnie o szóstej.

- Co to jest? - zapytał przecierając oczy i patrząc na radiostację.

- Musiałem wczoraj wyjść, gdy spałeś, i zostawiłem to urządzenie, żebym wiedział, czy nie potrzebujesz mojej pomocy - wyjaśniałem. - Następnym razem gdy mnie nie będzie, a znajdziesz to obok siebie, naciśniesz ten zielony guzik i będziesz mówił do tej siatki u góry. To mikrofon. Ja zaraz wszystko będę słyszał w swojej radiostacji.

Chłopiec zafascynowany patrzył na sprzęt.

- Zrobimy próbę generalną? - zaproponowałem. - Wyjdę, a ty za chwilę coś powiesz. Jak skończysz mówić, musisz puścić guzik. Jasne?

- Jasne - chłopak ucieszył się z nowej zabawy.

Założyłem dżinsy i koszulę, zabrałem ze sobą radiostację i lampkę ze światłem ultrafioletowym. Zszedłem klatką schodową do sali rycerskiej.

- Halo, halo! - Michał krzyczał do krótkofalówki.

- Słyszę cię dobrze, zaraz wracam - odpowiedziałem do swojego mikrofonu.

- Co mówiłeś?!

- Zaraz wracam.

- Aha, dobrze.

W tym czasie włączyłem lampkę ze światłem ultrafioletu. O dziwo, nie było żadnych śladów! Liczyłem, że złodziej wdepnie w moją pułapkę i zaprowadzi mnie do swojego pokoju. On jednak tajnym przejściem dostał się tam gdzie chciał. Wróciłem do siebie. Byłem pewien, że oprócz Izabeli i bruneta jest trzeci lokator zamku, który mnie obserwował; to zapewne on podglądał mnie przy pomocy elektronicznego urządzenia i wtedy dostrzegł tubę leżącą na szafce. Jeżeli miał jakikolwiek związek z tajemnicami zamku Czocha, to wiedział, czym są te kryształki i uważał mnie za przeciwnika. Zaryzykował i chciał tej nocy skraść te dziwne mikrofilmy. Dlaczego odważył się wejść do pokoju? Bo domyślił się, że to ja jestem w okolicach sali rycerskiej i muszę ukryć się przed Izabelą. Był szybki, przewidujący i doskonale znał zamek.

Nie pozostało mi nic innego jak zmienić układ sił i poznać tego dziwnego osobnika. Wpierw musiałem zająć się kryształkami. Upewniłem się, czy wciąż bezpiecznie spoczywają wśród zabawek Michała. Potem ubrałem Michała i wyszedłem z nim na spacer wokół zamku. Kucharka dopiero zaczęła przygotowania do śniadania. Recepcjonistka zmęczonym wzrokiem śledziła tabelki w zeszycie. Na moście minęliśmy siwego mężczyznę o pogodnym spojrzeniu i ujmującym uśmiechu. Pewnie był dyrektorem hotelu, bo przywitał nas, zapytał, jak się spało i na którą chcemy śniadanie. Wyszliśmy z terenu zamku i ruszyliśmy na obchód ścieżką dokoła murów.

Szliśmy w kierunku Jeziora Leśniańskiego. Gdy byliśmy u stóp północnego skrzydła, gdzie nocowaliśmy, zerknąłem do góry. Okna naszego pokoju znajdowały się ponad dwadzieścia metrów nad nami. Chłopiec trochę się zmęczył i usiedliśmy na zwalonym pniu na skarpie nad brzegiem jeziora.

- Czy w takich zamkach były ukryte skarby? - zapytał mnie Michał.

- Były.

- A tajne przejścia?

- Pewnie też.

- A gdzie były skrytki ze skarbami?

- W różnych miejscach, najczęściej w piwnicach.

- A czemu rycerz postawił tutaj zamek?

- Bo to dobre miejsce. Widziałeś, że zamek stoi na skale?

- Hmm - chłopiec pokiwał głową.

- Kiedyś była tu rzeka Kwisa, która po wybudowaniu tamy zamieniła się w jezioro. Zamek wybudowano w pierwszej połowie XIII wieku i jego właścicielem był czeski król Wacław II.

- To tu mieszkał król?

- Może kiedyś odwiedził to miejsce. Później, w 1264 roku przekazał zamek biskupstwu miśnieńskiemu, które jako kasztelana, dowódcę zamku, umieściło tu Hinka von Lesna, potem zamek miał wielu właścicieli - szybko zakończyłem opowieść widząc, że jest to jeszcze za trudne dla chłopca. - Idziemy na śniadanie?

- Tak.

Po półgodzinie dotarliśmy do jadalni. Byliśmy tam jedynymi konsumentami.

- Reszta gości wyjechała? - zapytałem panią Zosię.

- Nie wiem, jeszcze nikt nie schodził na śniadanie - odpowiedziała.

Widziałem, jak na zapleczu szykowała tacę z jedzeniem. Wszystko przykryła lnianą ściereczką i wyszła. Bardzo mnie interesowało, dla kogo było to jedzenie, ale nie chciałem okazać się zbyt wścibskim.

Po posiłku poszliśmy do pokoju po mały plecak na zakupy, a potem zeszliśmy do recepcji. Szkatułkę zostawiłem wśród rycerzy, bo byłem pewien, że nikt jej nie ukradnie - wyglądała tak niepozornie. Pani Agnieszki nie było w pokoju pracowników hotelu.

- Czy zapowiedziały się na dziś jakieś wycieczki? - zapytałem recepcjonistkę. - Pytam, bo chciałem wreszcie zwiedzić zamek, a jak widzę, bez wycieczki nie da rady.

- No nie - pracownica hotelu uśmiechnęła się, starając się w ten sposób wynagrodzić mi nieco dziwne zachowanie przewodniczki. - Nie wiem, czy ktoś przyjedzie. Obiecuję panu, że jeśli nie uda się panu w dzień zwiedzić zamku, to osobiście oprowadzę pana wieczorem. Dziś jest zresztą „Wieczór rycerski” - może się pan przyłączy?

- A na czym polega to spotkanie?

- Zapraszamy na nie wszystkich gości hotelowych, którzy tego dnia u nas nocują. Razem z pracownikami ucztują i bawią się.

- Przyjdziemy - zapewniłem. - Czy jest tu wypożyczalnia rowerów? - zapytałem.

- Tak.

- A znalazłby się taki z fotelikiem dla tego obywatela? - wskazałem Michała zapatrzonego w makietę zamku.

- Chyba mamy taki...

Dziewczyna poprosiła panią Zosię, by na moment zastąpiła ją za kontuarem w recepcji. Poprowadziła mnie przez salę rycerską, klatkę schodową w dół przez drzwi do kawiarenki, boczną bramę na dziedziniec, schody na dolny dziedziniec i do piwnicy poniżej krużganków obronnych na północy. Podziemia miały sklepienie kolebkowe i składały się z dwóch pomieszczeń. Głębiej były półki z różnymi gratami i sterta desek w kącie, bliżej wejścia stojaki z rowerami, częściami zapasowymi do nich i osprzętem. Dostałem kaski dla siebie i Michała, sprawdziłem mocowanie specjalnego fotelika umieszczonego za siodełkiem w miejscu bagażnika.

- Co tu wcześniej było? - zapytałem.

- Podobno jedna ze zbrojowni - odpowiedziała. - Tam - wskazała masywne drzwi - podobno były magazyny na proch.

- Można zwiedzać piwnice?

- Można, ale tylko z dyrektorem.

Podziękowałem recepcjonistce szerokim uśmiechem i wyprowadziłem rower na dolny dziedziniec. Gdy obok zabudowań dawnego folwarku zaczął się asfalt, posadziłem Michała w foteliku. Dalej prowadziłem pojazd idąc obok. Zauważyłem na podjeździe forda Izabeli i jeszcze dwa auta: eleganckiego mercedesa i sportową alfę romeo. Byłem pewien, że alfa romeo należy do bruneta, a mercedes do tajemniczego osobnika, który zakradał się do mojego pokoju. Ukłoniłem się strażnikowi piklującemu bramy.

- Gdzie jedziemy? - zapytał mnie Michał, gdy usiadłem na siodełko.

- Do Leśnej - odpowiedziałem.

- Dlaczego?

- Musimy coś kupić.

- Dla mnie?

- Tak - odpowiedziałem z uśmiechem.

Powód mej radości był jeszcze jeden. Cieszyłem się, że wpadłem na pomysł z rowerem. Droga do Leśnej, z górki upłynęła mi bardzo szybko, a z powrotem nawet gdybym nie dawał rady pedałować, to chłopiec i tak jechał nie męcząc się. Na pierwszej krzyżówce skręciłem w kierunku centrum, ku wieży kościoła widocznej z daleka.

Rynek z małym, ale uroczym, siedemnastowiecznym ratuszem i dziewiętnastowiecznymi kamieniczkami podcieniowymi w jednej z pierzei, wyglądał dobrotliwie i zachęcał do postoju. Nie było jeszcze dziesiątej, kiedy otwierano sklep z zabawkami, więc musiałem poczekać z Michałem na jednej z ławeczek koło ratusza. W kiosku kupiłem tygodnik społeczno-polityczny, przyrządy do pielęgnacji paznokci, a Michałowi książeczkę z historyjką obrazkową. Obaj zatopiliśmy się w lekturze. Niespodziewanie kątem oka dostrzegłem mercedesa, tego samego, który stał na podjeździe przed zamkiem. Objechał rynek i skręcił w jedną z uliczek. Za kierownicą siedział szczupły mężczyzna ubrany w czarną koszulę. Jednak najbardziej charakterystycznym elementem jego osoby była blada twarz niczym maska, orli nos, ponure spojrzenie. Czarne kreski brwi zbiegały się rysując równą, groźną linię. Przypomniał mi się wizerunek Tomasa de Torquemady, hiszpańskiego inkwizytora z XV wieku, który widziałem w jednej z książek.

Torquemada - tak przezwałem w myślach kierowcę mercedesa - minął nas, nawet nie zerkając w naszym kierunku. Może dlatego, że byliśmy trochę ukryci przez zaparkowane przy chodniku samochody i przechodniów. Gdy otwarto sklep, zostawiłem rower przed wystawą, by mieć go na oku, a z Michałem wszedłem do środka. Chłopiec był zafascynowany kolorowym światem i patrzył na półki z szeroko otwartą buzią.

- Popatrz, co by ci się podobało - zachęcałem chłopca.

Gdy Michał poszedł między półki, zająłem się zakupami.

- Mikroskop - poprosiłem sprzedawcę.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

- Pan jest turystą? - zapytał podając niewielkie urządzenie.

- Tak, a czemu pan pyta?

- Ten mikroskop stoi tu od pięciu lat i nikt go nie chciał kupić. Już chciałem przekazać go w prezencie dla szkoły, aż tu nagle pan to kupuje...

- Cicho - położyłem palec wskazujący na ustach. - To niespodzianka dla tego młodzieńca - wskazałem chłopca.

- Rozumiem - sprzedawca pokiwał głową.

Szybko zapakował mikroskop, a ja schowałem go do plecaka i zapłaciłem.

- Wybrałeś już coś? - zwróciłem się do chłopca.

- Tak, to - wskazał na teczkę zawierającą przybory rysunkowe, blok z kartkami i niewielką, rozkładaną sztalugę.

- Będziesz malował? - zdziwiłem się.

Sprzedawca zacierał ręce zadowolony z utargu. Z nieco kwaśną miną zafundowałem chłopcu wybrany przez niego prezent.

Wsiedliśmy na rower i rozpoczęliśmy mozolny powrót na zamek. Michał zadowolony śpiewał piosenki z przedszkola, a ja pchałem nasz pojazd pod górkę. Gdy dotarłem na zamek, byłem zlany potem. Posmutniałem widząc cinquecento pani Małgosi. Jej obecność oznaczała kolejną niepotrzebną mi awanturę.

- Patrz, ciocia Małgosia przyjechała - pokazałem chłopcu samochód.

Michał pobiegł przodem po moście do zamku, a ja zmęczony prowadziłem rower. Zostawiłem go przy wejściu. Gdy naciskałem klamkę, drzwi otworzyły się z hukiem, na schody wyskoczyła pani Małgosia i bezpardonowo spoliczkowała mnie. Stałem jak sparaliżowany. Michał też patrzył przestraszony na tę scenę. Pani Małgosia rzuciła się na chłopca i przytuliła go.

- Musimy porozmawiać - powiedziała do mnie.

Gestem pokazałem na altankę po drugiej strony fosy, skąd prowadziłem ostatnią rozmowę telefoniczną z panem Tomaszem.

Przeszliśmy tam, a Michał opowiadał cioci o swoich przeżyciach na zamku.

- Kim pan właściwie jest? - zapytała mnie pani Małgosia, gdy Michał skończył opowiadanie i zajął się książeczką. - Myślałam, że jako muzealnik jest pan bardziej odpowiedzialny...

- Czy odpowiedzialne ze strony mamy Michała i pani było zostawienie go bez informacji o...

- Wiem, o co chodzi - pani Małgosia machnęła ręką. - Wiem i przepraszam. Sama wpakowałam się w tę kabałę. Co pan tu robi?

- Oficjalnie wypoczywam z siostrzeńcem.

- A nieoficjalnie?

- Przykro mi, to tajemnica służbowa - bezradnie rozłożyłem ręce.

- Muzealnik z tajemnicą - prychnęła pani Małgosia.

- Tak, to prawda - odparłem z powagą.

- To ciekawe - sąsiadka uśmiechnęła się ironicznie. - Chyba musimy się rozstać. Im prędzej, tym lepiej.

- Niestety, jeszcze nie - mruknąłem.

- Co?! Czemu?!

- Potrzebuję pani pomocy.

Pani Małgosia wstała z ławeczki, podparła się, przekrzywiła głowę niczym drapieżny ptak wpatrujący się w swoją ofiarę.

- To słucham... - powiedziała.

Mówiłem kilkanaście minut, a pani Małgosia z każdą minutą miękła, jej wyraz twarzy stawał się łagodniejszy. Do końca rozbroiło ją, gdy pokazałem moją legitymację służbową. Musiałem opowiedzieć sąsiadce o charakterze mojej pracy i zadaniu w zamku Czocha.

- Poza jedną osobą nikt mnie nie podejrzewa - kończyłem. - To Michał stworzył mi idealny kamuflaż. Pani przyjazd zaintryguje wiele osób, dlatego musimy grać... parę narzeczonych.

- Co?

- Będziemy ciocią i wujkiem Michała.


ROZDZIAŁ CZWARTY


OGLĄDAM KLATKI FILMÓW W KRYSZTAŁKACH * UROK KANADYJCZYKA * WIZYTA TORQUEMADY * REDAKTOR OD TAJEMNIC * ZWIEDZANIE ZAMKU * TAJNE PRZEJŚCIE * MUZA NIEZNANEGO MALARZA * RYCERSKA UCZTA * KRADZIEŻ SZKATUŁKI


Pani Małgosia długo nie mogła dojść do siebie po propozycji, jaką jej złożyłem.

- Udał się pani wyjazd do Szczecina? - zapytałem.

Pokiwała głową.

- Teraz to ja potrzebuję pani pomocy, dwa, góra trzy dni - prosiłem. - Przysięgam, że nic tu pani nie grozi.

- Jeszcze miałabym się narażać dla pana?! - odpowiedziała oburzona.

- Nie dla mnie, tylko dla dobra polskiej kultury... - zerknąłem na jej minę - ... Najpierw panią, a właściwie ciebie, Małgosiu, musimy zakwaterować...

- W tym samym pokoju? - przerwała mi.

- Naturalnie, tak byłoby najlepiej...

- Niedoczekanie twoje! - pogroziła mi palcem. - Jestem porządną dziewczyną.

Wziąłem z jej samochodu bagaże i w recepcji dopełniłem formalności zameldowania nowej lokatorki. Obsługiwał nas ten sam miły pan, którego rano spotkałem na moście. Okazało się, że był to pan Zbigniew, wicedyrektor hotelu.

- Panią oczywiście dopisujemy do uczestników „Wieczoru rycerskiego”? - upewnił się.

- Tak - potwierdziłem.

- Przed wieczorem będę oprowadzał chętnych po zamku. Czy państwo są zainteresowani?

- Oczywiście - ucieszyłem się.

Zaprowadziłem Małgosię do jej pokoju. Miała zamieszkać przy korytarzu prowadzącym na emporę, niedaleko Izabeli. Przeniosłem do niej rzeczy i zabawki Michała, ale wynegocjowałem u chłopca, że moi Saraceni zostaną u mnie i będziemy robić wypady na ziemie, czyli pokoje przeciwnika. Skrzyneczka z kryształkami została więc u mnie. Zamknąłem się w pokoju, szparę u dołu drzwi zasłoniłem ręcznikiem, zasłoniłem okna, zapaliłem lampkę na szafce i wyjąłem mikroskop z plecaka. Zestaw małego badacza zawierał urządzenie wysokości około dwudziestu centymetrów z obiektywami powiększającymi 100, 200 i 450 razy. Do tego zapakowano jeden gotowy preparat, po kilka szkiełek na preparat, przykrywek, fiolek, naklejek.

Obejrzałem gotowy preparat. Był to fragment skrzydła muchy. Bardziej interesowało mnie to, że szkiełko miało niewielkie wgłębienie średnicy około sześciu milimetrów, które idealnie pasowało jako miejsce dla ułożenia kryształków. Zdjąłem więc przykrywkę, wyrzuciłem ułamek skrzydełka i starannie umyłem szkiełko i przykrywkę. Wytarłem je do sucha. Przygotowałem przybornik do pielęgnacji paznokci, który kupiłem w Leśnej. Do wymytej popielniczki nalałem odrobinę wody. Pincetą przeniosłem jeden z kryształków do szkiełka, zalałem go kroplą wody przeniesioną na pilniczku i przykryłem. Wsunąłem taki preparat w uchwyty mikroskopu. Przystawiłem go pod lampkę, ustawiłem lusterko tak, by odbijało światło pod spód preparatu.

Poprawiłem okular, nastawiłem obiektyw powiększający 100 razy. W jasnym polu ujrzałem brzeg obrazka. Poprawiłem ostrość i delikatnie przesunąłem preparat. Zdjęcia były tak małe, że najmniejszy ruch szkiełkiem preparatu powodował utratę widoku. Zwiększyłem powiększenie do 200. Teraz z mozołem, śledząc małe fragmenty zdjęć, poznawałem ich treść. W jednym kryształku było pięć klatek. Obejrzenie ich zajmowało mi ponad dwadzieścia minut.

Wyprostowałem się i przetarłem zmęczone oczy. Szybko policzyłem, że miałem czterdzieści dwa kryształki. Przejrzenie ich w takim tempie musiałoby zająć mi całą dobę. Musiałem przecież zachowywać się jak normalny turysta, chodzić na posiłki, obserwować resztę mieszkańców zamku. W najlepszym razie poznanie zawartości kryształków powinno zająć mi trzy dni, a przecież nie mogłem tylko na nich skupić swojej uwagi.

Kryształek, który oglądałem, zawierał fotografie miast. Równe szeregi bliźniaczo podobnych domków i żywopłoty mogły wskazywać, że chodzi tu o Holandię, a może o Wielką Brytanię. Zważywszy, że na ulicach były transporty z aliancką bronią: złożonymi samolotami, czołgami na platformach - chodziło tu raczej o Anglię, najprawdopodobniej w okresie przed lądowaniem aliantów w Normandii.

Następny kryształek zawierał zdjęcia ruin jakiegoś miasta. Na jednej z klatek w tle widziałem charakterystyczną sylwetkę wieży londyńskiego Big Bena. Rozprostowałem ramiona i głęboko nabrałem powietrza. Nagle rozległo się pukanie do drzwi.

Szybko pakowałem mikroskop, chowałem kryształki.

- Kto tam?! - krzyknąłem.

- To ja - usłyszałem głos Michała. - Co robisz?!

- Jestem w łazience! - kłamałem, robiąc jednocześnie porządki.

- Mogę przyjść do ciebie pobawić się rycerzami?

- Jasne, za pięć minut? - zaproponowałem.

- Tak! Biegnę po swoich żołnierzy...

Po korytarzu poniósł się tupot małych stopek. Skończyłem sprzątanie, odsłoniłem okna, otworzyłem drzwi i czekałem na progu. Chłopiec przybiegł po chwili z plecaczkiem pełnym krzyżowców. Zabawa była przednia, tylko jeden z rycerzy Michała spadł z konia i zgubił topór, który wsunął się w szparę pod wielkim meblem w kącie pokoju między oknem a wejściem do łazienki. Przypominał on dziewiętnastowieczny kredens i nie pasował do wyposażenia pokoju, ale był pojemny, więc odpoczywającym tu nie przeszkadzał. Chciałem go odsunąć, żeby wyjąć topór. Mebel ani drgnął. Ze swojego bagażu wyjąłem trzydziestocentymetrową linijkę i wsunąłem ją pod mebel. Koniec linijki zahaczył o coś, rozległ się stuk, a po chwili wysunąłem topór oblepiony wałeczkami kurzu.

- Mamy szczęście - mruknąłem.

Zbliżała się pora obiadu, więc zakończyliśmy zabawę. Rycerze zostali w moim pokoju. Poszliśmy po ciocię Małgosię i razem zeszliśmy do jadalni.

Pojawienie się dziewczyny u mego boku poraziło kelnerkę Zosię, Izabelę i zainteresowało bruneta, który posłał jej spojrzenie, w które włożył cały swój urok osobisty. Małgosia nie byłaby prawdziwą kobietą, gdyby nie zauważyła tego zachowania i nie udawała, że go nie dostrzega. Rozpoczęła zalotną grę.

- Masz być moją narzeczoną - szepnąłem jej na ucho.

Zbyła tę uwagę milczeniem. Brunet, niczym torreador czerwoną płachtą wabiący byka, posyłał Małgosi kolejne uśmiechy, a ta płoniła się niczym piwonia. Wszystko to z uśmiechem ukrywanym za filiżanką trzymaną w obu dłoniach obserwowała Izabela. Każdy kęs smacznego jadła stawał mi w gardle, rósł, nie dawał się przełknąć. Pełna współczucia Zosia donosiła mi jedną, potem drugą szklankę kompotu.

Z ulgą przyjąłem koniec obiadu. Chłodno pożegnałem Małgosię przy drzwiach jej pokoju i poszedłem do siebie. Położyłem się na tapczanie. Wreszcie miałem czas, by sięgnąć po książkę, w której opisano między innymi historię zamku Czocha. Ktoś zapukał do drzwi.

- Proszę! - powiedziałem myśląc, że to Michał.

Do środka wkroczył Torquemada. Byłem tak zaskoczony, że podświadomie skuliłem się na łóżku, rozglądając się w poszukiwaniu drogi ucieczki.

- Dzień dobry - odezwał się po angielsku. - Mogę? - wskazał na fotel.

Skinąłem głową. Teraz zauważyłem, że ruchy, wyraz twarzy, zachowanie, postawa wskazywały na osobę niezwykle dystyngowaną.

- Pan pali? - zapytał wyjmując pozłacaną papierośnicę.

- Nie.

- Mogę? - mężczyzna wyjął długiego papierosa.

- Proszę.

- Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Tomas de Paladine. Moja rodzina pochodzi z Hiszpanii. Teraz mieszkam w Niemczech. Na zlecenie pewnego człowieka zainteresowanego kupnem jakiejś rezydencji w Polsce miałem sprawdzić obiekty na Dolnym Śląsku...

- Ten ktoś chce kupić zamek Czocha? - zainteresowałem się.

- Może też. Nie uwierzy pan, ale już pierwszego dnia miałem zatrucie pokarmowe. Jestem pewien, że było to za sprawą tej blond piękności. Jedzenie było świeże, wyszedłem na chwilę z jadalni, potem wróciłem, dokończyłem kolację, a po kilkunastu minutach miałem rozstrój żołądka. Przez cały czas w jadalni była madame Izabela.

- Czemu miałaby zatruć panu jedzenie?

- Wzięła mnie za kogoś innego... Za jakiegoś detektywa. Jestem zwykłym prawnikiem, specjalistą od nieruchomości. Interesowałem się osobą madame Izabeli, tak samo jak i pańską. Obserwowałem i ją, i pana. Wczoraj wieczorem dzwoniła do kogoś i rozmawiała stojąc na dziedzińcu. Mówiła, że na zamek przyjechał jakiś facet i ona się nim zajmie. Wie pan, stałem w cieniu i widziałem, jak obserwowała ją jakąś postać ubrana na czarno. Pewnie był to ten brunet...

Siłą woli zmusiłem się do zachowania obojętnej miny - jakbym nie wiedział, co naprawdę działo się w nocy.

- Ale nie rozumiem... - zacząłem.

- Nie trzeba nic rozumieć - Torquemada uniósł dłoń. - Ile pan zarabia?

- Chyba nawet nie mam średniej krajowej...

- Czy w Polsce stawka stu euro dziennie jest uczciwą?

- Tak.

- Będę panu tyle płacił. Pan zaś zajmie się obserwacją tego bruneta. Zgoda? Mój klient jest bogatym człowiekiem, a odnoszę wrażenie, że zainteresowanie moją osobą związane jest właśnie z nim. Rozumie pan, że w takim momencie dobro klienta jest najważniejsze?

- Naturalnie, ale jestem zmuszony panu odmówić.

- Co?! Jest pan pierwszym Polakiem, który odmówił możliwości zarobienia pieniędzy.

- To kwestia zasad, nie jestem szpiclem. Jestem uczciwym człowiekiem i obiecuję, że jeśli zauważę coś, co miałoby zaszkodzić panu lub pana klientowi, poinformuję pana o tym.

Torquemada skłonił mi się i wstał.

- Miło mi poznać człowieka obdarzonego...

Przerwało mu pukanie do drzwi. Zaraz też do środka wszedł brunet.

- Przepraszam panów - mówił po angielsku, ale słychać było, że nie jest to jego naturalny język. - Dyrektor zaprasza na zwiedzanie zamku, a potem na „Wieczór rycerski”. Trzeba się od razu ciepło ubrać.

- Pójdę się przebrać - oświadczył Torquemada i wyszedł.

- Cześć, nazywam się Marc Asperge - przedstawił się i podał mi dłoń.

- Paweł - odpowiedziałem ściskając jego dłoń.

- Ale sztywniak, co? - Marc wskazał w kierunku drzwi, mając na myśli Torquemadę.

- To prawnik, może dlatego?

Marc roześmiał się jak z dobrego dowcipu.

- Masz rację! Zbieraj się, po drodze pójdziemy po dziewczyny.

Kręcił się po pokoju wszędzie zaglądając. Dłuższą chwilę podziwiał kredens. W tym czasie na koszulę założyłem sweter i wziąłem bluzę. Do kieszeni wsunąłem kieszonkową latarkę.

- Idziemy! - powiedziałem stając przy drzwiach.

Marc wyszedł i poczekał na mnie, aż zamknąłem drzwi.

- Od dawna tu jesteś? - zapytałem go, gdy szliśmy po emporze.

- Od trzech dni.

- Wypoczywasz?

- Nie, poszukuję hitlerowskich skarbów.

Nie spodziewałem się takiej szczerości.

- Jestem dziennikarzem zajmującym się badaniem historii - kontynuował Marc. - Na zlecenie redakcji mam przygotować cykl reportaży na temat miejsc na Dolnym Śląsku, gdzie hitlerowcy ukryli skarby. Sam wiesz, że musiałem przyjechać do Czochy. To dobry punkt wypadowy i ciekawy zamek.

- Zgadza się - przyznałem.

Po chwili pukałem do drzwi pokoju Małgosi. Dziewczyna z rumieńcami na twarzy poznała się z Kanadyjczykiem. Potem Marc zaprosił do nas Izabelę. Na dole, przy recepcji czekali na nas pan Zbigniew, Torquemada, pani Agnieszka i młody mężczyzna, którego pierwszy raz widziałem na oczy. Był szczupłym blondynem o pociągłej twarzy i słabym uśmiechu tkwiącym w kącikach ust.

- To pan Mariusz - przedstawił go wicedyrektor. - Będzie prowadził „Wieczór rycerski”. Spotkamy go później na wieczerzy.

Mariusz uśmiechnął się do nas, mruknął „przepraszam” i wyszedł z zamku.

- Nasz zamek powstał w połowie XIII wieku... - dyrektor zaczął opowieść. Mówił po angielsku, a Małgosia tłumaczyła Michałowi najważniejsze kwestie.

Na moment opuściłem towarzystwo, by porozmawiać z recepcjonistką.

- Witam! - uśmiechnąłem się do dziewczyny. - Proszę mi powiedzieć, w których pokojach mieszkają panowie Tomas de Paladine i Marc Asperge? Chciałbym im zrobić pewną niespodziankę...

- Nie wiem, czy ten Hiszpan ma ochotę na niespodzianki.

- Co z tym jego zatruciem?

- Nie wiem - dziewczyna wzruszyła ramionami. - Lekarz stwierdził, że to nic groźnego. Tej samej nocy, jak przyjechali ci goście i pani Izabela, zginaj komplet kluczy do komnat. Znalazł się tego samego dnia, którego pan przyjechał.

Obejrzałem się na wycieczkę, która zmierzała w kierunku sali rycerskiej.

- To w których pokojach oni mieszkają?

- Hiszpan nad panem, a Kanadyjczyk nad panią Izabelą.

- Dziękuję - powiedziałem i dołączyłem do grupy.

- ... W 1306 roku zamek należał do rodziny von Biberstein i wtedy dokonano jego znacznej rozbudowy - opowiadał pan Zbigniew. - Wybudowano go na planie czworoboku i składał się z trójkondygnacyjnego budynku oraz masywnej wieży. Po tym jak w 1319 roku książę jaworski Henryk I opanował okoliczne tereny, warownia przeszła w jego ręce. Tak było do 1346 roku, gdy zmarł książę i upadło księstwo jaworskie. Zamek jako lenno znalazł się pod panowaniem Czech. Pod koniec XIV wieku jego właścicielami była rodzina Donyn. Podczas wojen husyckica zamek dwukrotnie oblegali powstańcy. W 1427 nie zdobyli go. W 1433 zajął go oddział Czirnina z Lipy. Wkrótce odbił go jego właściciel. W 1453 roku Czocha stała się własnością Kaspara von Nostitza. W 1525 roku Johann von Nostitz przebudował zamek. Wtedy warowni nadano renesansowy wygląd i dobudowano kolejne skrzydło. W163 9 roku Christian von Nostitz umocnił fortyfikacje zamkowe - w samą porę, bo rok później zamek oblegali szwedzcy dragoni, jednak bezskutecznie. W 1700 roku wdowa po Christianie sprzedała zamek Johannowi Hartwigowi von Uchtritzowi, i do jego rodziny zamek należał aż do 1909 roku, z krótką przerwą, gdy w 1765 roku Czochę kupił Ferdinand Otto von Schindel. Von Uchtritzowie odkupili zamek w 1782 roku. W 1719 roku miało miejsce makabryczne wydarzenie, gdy pod konduktem żałobnym załamał się most zwodzony i wszyscy spadli do fosy. Wtedy to wybudowano most kamienny. W nocy z 17 na 18 sierpnia 1793 roku zamek spłonął. Odbudowano go do końca XVIII wieku. Proszę państwa, znajdujemy się w sali rycerskiej, która dawniej miała zupełnie inny wygląd. Stały tu rycerskie zbroje. Zwracam państwa uwagę na kominek. Sprowadzono go z Włoch w 1909 roku podczas przebudowy zamku. W tym to roku kupił go Ernst von Gutschoff. Jednym z jego największych interesów było wżenienie się w bogatą rodzinę amerykańską. Wkrótce dorobił się fortuny tworząc koncern tytoniowy. Miał szerokie kontakty w świecie ówczesnej arystokracji, w tym rosyjskiej. Na jego zlecenie profesor Bodo Ebhardt dokonał rekonstrukcji zamku według ryciny z 1703 roku. Na ten cel wydano 4 miliony marek. W kominek wkomponowano kartusze z herbami rodów, które kolejno były właścicielami Czochy.

Zasłuchani w opowieść oglądaliśmy kominek. Dyskretnie zerkałem na innych. Każdy wyglądał na zafascynowanego. Przeszliśmy do sali, w której w nocy zniknął włamywacz.

- To sala audiencyjna z zachowanym oryginalnym sklepieniem gotyckim - mówił pan Zbigniew. - Tu odbywały się sądy i narady - dyrektor przeszedł w róg pomieszczenia. - Tu jest portret Ernsta von Gutschoffa i jego małżonki - pokazał na plafon, a tu jest tajne przejście - teraz pociągnął za fragment boazerii i na naszych oczach coś, co wydawało się ciężką ścianą, obróciło się, ukazując spiralne schody. - Do góry prowadzą one do jednej z komnat, na dole do piwnicy.

Pojedynczo Torquemada, Marc i ja weszliśmy obejrzeć przejście. Wiedziałem już, gdzie zniknął włamywacz. Dysponując skopiowanym kompletem kluczy, które w tajemniczy sposób zniknęły, a potem w cudowny sposób odnalazły się, mógł mi łatwo uciec. Ostatni zwiedzałem tajne przejście i wychodząc zrobiłem jeszcze jedną rzecz, która, jak liczyłem, miała zaprocentować w przyszłości.

Gdy wszyscy rozeszli się po sali oglądając kominek i obrazy powieszone na ścianach, malowidła ścienne, rzeźby na boazerii, podszedłem do dyrektora.

- Czy są tu inne tajne przejścia, skrytki? - zapytałem go.

- Zamek ma wiele tajemnic - uśmiechnął się zagadkowo. - Tam jest jeden obraz, który mi się szczególnie podoba - wskazał wizerunek księżnej wiszący obok kominka. - To święta Jadwiga, postać bardzo ważna dla Śląska. Proszę zwrócić uwagę na wyraz jej twarzy, pokazujący zniechęcenie do uciech dnia codziennego.

- Ja widzę w jej oczach i w grymasie ust lekceważenie - stwierdził Marc.

- Modelka chyba miała taki stosunek do artysty malarza - zaśmiała się Izabela. - Nie chciała zostać jego muzą.

- Ani cicerone - dopowiedziałem. - Domyślam się, kto mógł być tworzywem dla natchnionego zawodem miłosnym twórcy.

Agnieszka, która wyczuła aluzję, rzuciła mi spojrzenie pełne wrogości. Torquemada był bystrym obserwatorem i szybko kojarzył fakty.

- Pan Paweł powiedział „cicerone”? - odezwał się. - Faktycznie jest tu pewne podobieństwo z naszą zamkową panią przewodnik... - na moment znacząco zawiesił głos - pani Agnieszka użyczyła postaci na obrazie swych cudownie niebieskich oczu.

Wszyscy oprócz Agnieszki oraz Michała zajętego dotykaniem tarcz wiszących na ścianach roześmieli się z żartu Hiszpana. Znowu podszedłem do dyrektora.

- A czy jest ktoś, kto zna wszystkie tajemnice zamku? - nie ustępowałem.

- Chyba tylko przedwojenny właściciel i wojsko, które siedem lat po wojnie zajęło obiekt, uczyniło z niego ośrodek wypoczynkowy i dopiero niedawno z niego zrezygnowało. A teraz przejdziemy do biblioteki - zwrócił się do reszty towarzystwa.

Wyszliśmy z sali audiencyjnej i przeszliśmy w prawo do biblioteki. Przede wszystkim zwracały uwagę wielkie szafy z półkami uginającymi się od książek. Poza tym na wprost wejścia było wysokie okno wychodzące na dolny dziedziniec, z witrażem, a przed nim biały ołtarz z marmurowymi kolumnami w kształcie nachylających się do siebie świdrów. Umieszczono na nim tajemnicze słowa „Franges non flectes” - co można by przetłumaczyć jako „Złamiesz, lecz nie zegniesz”. Nie było stąd innego wyjścia, a wyraźnie widziałem, że Torquemada wszedł do biblioteki z krużganka. Wyjrzałem przez drugie okno na górny dziedziniec. Krużganek dochodził do ściany biblioteki.

Dyrektor opowiadał o księgozbiorze Gutschoffa, który miał tu między innymi „Vier Bucher von Menschlicher Proportion” Durera, wydaną w Norymberdze w 1528 roku. Bogaty przemysłowiec miał też kolekcję broni i obrazów. Po pierwszej wojnie światowej, gdy bolszewicy wyprzedawali carskie skarby, właściciel Czochy kupował cenne zabytki na aukcjach w Dreźnie i Lipsku. Mnie bardziej w tej chwili interesowało tajne przejście, które tu musiało być. Podszedłem w róg biblioteki, gdzie na niewielkim postumencie była rzeźba główki dziecięcej. Na posadzce zauważyłem półkoliste ślady, jakby ktoś tu otwierał źle dopasowane drzwi. Podobne rysy były na posadzce w sali audiencyjnej. Niepostrzeżenie znalazł się przy mnie dyrektor.

- Przepraszam - zwrócił się do mnie przesuwając mnie na bok. - Pan - wskazał mnie - pytał mnie o inne tajemnice zamku. Oto kolejna - ręka dyrektora powędrowała do boazerii, coś zachrobotało i znowu jak za dotknięciem różdżki przesunął się fragment boazerii ukazując naszym oczom krótki korytarzyk i drzwi. - To wyjście na krużganek - wyjaśnił nam.

Ciekawiło mnie, skąd Torquemada zna te wszystkie sztuczki? Może od ostatniego właściciela zamku? Udałem, że przyglądam się zamkowi w drzwiach.

- Pewnie nie zmieniano zamków od czasów wojny? - grałem znawcę zamków.

- Tak - przyznał dyrektor. - Te w drzwiach do głównych komnat pracują doskonale i nigdy się nie zacinają.

- Te tajne przejścia wynikały z jakiejś potrzeby, były kwestią mody czy miały służyć ewakuacji z oblężonej twierdzy? - dopytywałem się.

O ile dotychczas Torquemada miał obojętną minę i momentami udawał zaciekawionego, o tyle teraz przyglądał mi się mrużąc delikatnie oczy, jakby celował z pistoletu.

- To była chyba bardziej kwestia mody, stworzenia nastroju tajemnicy - odpowiedział dyrektor. - W czasie remontu na początku XX wieku zostawiono te, tak naprawdę nikomu niepotrzebne drzwi w bibliotece i zamaskowano je jako ciekawostkę. Teraz pokażę państwu komnatę książęcą.

Wyszliśmy z biblioteki krętymi schodami obok mojego pokoju, po emporze przeszliśmy pod drzwi obok komnaty zajmowanej przez Izabelę. Dyrektor otworzył drzwi, zapalił światło i z naszych piersi wydobyło się głębokie westchnienie. Wielkie łoże z baldachimem, krzesła zdobione kurdybanem, wytworne ciemnobrązowe umeblowanie nadawały temu pomieszczeniu magii sypialni pełnej tajemnic.

- Dawniej całe łoże było zasłonięte baldachimem i gdy maż przychodził do żony, musiał zastukać w te drzwiczki - dyrektor zademonstrował wejście u stóp łoża. - Jeżeli żona wyrażała zgodę, pan mógł wejść. Gdy była nazbyt leniwa w wypełnianiu obowiązków małżeńskich, pan zamku podobno używał ukrytej w łożu zapadni. Szafy i szafki ukryte są w boazerii. Dalej była garderoba - przeszliśmy przez komnatę wielkości mojego, niemałego przecież pokoju. - A tu angielska łazienka z oryginalnym wyposażeniem z 1912 roku.

Były tu: wanna, umywalki, specjalne wanny do kąpieli ziołowych, armatura lśniła od pozłacanych elementów. Za łazienką była niewielka izba dla służby i drzwi prowadzące na krużganek dziedzińca. Stanęliśmy na drewnianej galerii. Przed nami było wejście do biblioteki, na prawo, w dole górny dziedziniec ze studnią, a nad nią, na wysokości naszych oczu, okno, z którego w nocy widziałem Izabelę i Torquemadę.

- To studnia „niewiernych żon” - opowiadał dyrektor. - Jeden z właścicieli zamku, dzielny wojownik zwany „Nostitz Nieustraszony”, wróciwszy z trwającej ponad rok wyprawy wojennej zastał żonę z córką na ręku. Nie wiedział, co powinien uczynić. Wreszcie postanowił wrzucić niewierną żonę do studni, a dziecko żywcem zamurować w ścianie sali rycerskiej, tam gdzie obecnie jest kominek. Niewierna żona przed wrzuceniem do studni rzuciła klątwę na zamek. Przez nią do dziś żony nie dochowują w tym miejscu wierności - w tym momencie dyrektor znacząco mrugnął do nas. - Na wszelki wypadek przykryliśmy studnię kratą - dodał z uśmiechem. - Do dziś nocami po korytarzach krąży biała dama - duch tamtej niewiernej żony. Dodam, że w rodzie von Nostitzów zdrady małżeńskie podobno były zjawiskiem powszechnym, więc podejrzewam, że na dnie studni spoczęło wiele niewiast.

Wróciliśmy przez komnatę książęcą na korytarz i do holu, skąd przez jadalnię, kuchnię, wąskim balkonem dostaliśmy się pod zadaszoną część bastionu, który znajdował się na prawo od głównego wejścia na zamek, strzegąc górnego mostu. Usiedliśmy przy długiej ławie. Kelnerka Zosia podała nam gorące napoje i przekąski. Pan Mariusz ubrany w strój polskiego szlachcica był zajęty obracaniem pieczystego na rożnie. Jedliśmy żartując ze studni „niewiernych żon” i łoża z zapadnią w komnacie książęcej, słuchaliśmy opowieści dyrektora o filmach, które kręcono na zamku. Potem pan Mariusz podał dziczyznę, zaprosił nas do obejrzenia broni wykorzystywanej przez zamkowe bractwo rycerskie. Mieliśmy okazję wypalić w powietrze z kopii pistoletów nabitych czarnym prochem. Cały czas Małgosia i Marc zerkali ku sobie, aż wreszcie usiedli obok siebie.

- Chyba straciłeś narzeczoną - stwierdziła Izabela. - Czy wrzucisz Małgosię do studni „niewiernych żon”?

Staliśmy oparci o barierkę pięć metrów od gawędzących Małgosi i Marca. Moja sąsiadka musiała usłyszeć słowa Izabeli, bo natychmiast zareagowała.

- Jestem tylko znajomą Pawła - rzuciła.

- Tak? - zdziwiła się Izabela i znacząco popatrzyła w kierunku Michała. - Myślałam, że jesteście parą. Kim dla ciebie jest Michał?

- Siostrzeńcem - skłamałem.

- A dla Małgosi?

- Synem koleżanki - odparłem.

Izabela nie indagowała mnie dalej. Zmieniła temat i rozmawialiśmy o samochodach, kochała bowiem szybkie auta. Potem opowiadała mi o swoich podróżach do egzotycznych krajów. W tym czasie dyrektor zabawiał rozmową Hiszpana. Pani Agnieszka szybko nas pożegnała, podobnie jak pan Mariusz. Gdy Michał poczuł się senny i kładł głowę na kolanach Małgosi, wszyscy postanowiliśmy udać się do swoich pokojów.

Odprowadziłem Małgosię z Michałem i poszedłem do siebie. W pokoju szeroko otworzyłem okno i głęboko wdychałem zimne wieczorne powietrze. W głowie mi trochę szumiało od nadmiaru wrażeń. Wtedy rozległo się pukanie i zaraz drzwi otworzyły się. Do środka weszła Izabela. Miała ze sobą piersiówkę.

- Musimy wypić bruderszaft - oznajmiła.

Pociągnąłem mały łyk piekącego płynu - to był koniak Izabela usiadła na parapecie, tyłem do otwartego okna.

- Nie jesteś zazdrosny o Małgosię? - zapytała.

- Nic nas nie łączy oprócz tego, że przyjechała tu po Michała - odpowiedziałem.

- I została?

- Była zmęczona całodniową podróżą. Nie ma tak wygodnego auta jak ty.

- I jutro wyjeżdża?

- Chyba tak.

- A ty?

Wypytywała mnie spacerując po pokoju. Byłem zmęczony, począwszy od nieprzespanej nocy nie miałem chwili, by odpocząć. W oczach pojawiły mi się już mroczki, widziałem nieostro.

- Zostanę, bo podoba mi się okolica - stwierdziłem.

- I co będziesz robił?

- Zwiedzał to i owo...

Izabela nachyliła się do mnie.

- Jesteś śpiący, pa! - pomachała dłonią i wyszła.

Gdy zamknęła za sobą drzwi, powieki same mi opadły i zapadłem w sen. Przebudzenie było gwałtowne. Trochę bolała mnie głowa. Zerknąłem na zegarek. Była pierwsza. Ból spowodowany był chyba alkoholem, do którego nie byłem przyzwyczajony. Postanowiłem jeszcze w nocy popracować, więc wyjąłem mikroskop i podszedłem do szafki po skrzyneczkę z kryształkami. Niestety, między Saracenami był tylko pusty plac po szkatułce.


ROZDZIAŁ PIĄTY


PLANY ZAWARTE W KRYSZTAŁKU * WIZYTA W PAŁACU PANDURÓW * TAJEMNICE ZAMKU CZOCHA * NAJWIĘKSZY SKARB MARIUSZA * CZARNA POSTAĆ * W ZAMKOWYCH PIWNICACH * KOBIECE POGADUSZKI


Nie miałem wątpliwości, że szkatułkę z kryształkami zabrali mi Torquemada, Marc lub Izabela. Tę ostatnią podejrzewałem najbardziej, bo przecież po łyku z jej piersiówki zapadłem w sen, a ona mogła w tym czasie spokojnie buszować po pokoju. Zajrzałem do szafek, swojego worka - nikt tam oprócz mnie nie zaglądał. Złodziej precyzyjnie wybrał łup, jakby wiedział, że to właśnie w szkatułce znajdowały się kryształki. Teraz żałowałem, że nie nosiłem ich cały czas przy sobie. Nikt jednak nie mógł mi zagwarantować, że nagle ktoś podstępem nie wydobędzie ich ode mnie. Wielokrotnie byłem ofiarą bezpardonowych ataków, więziono mnie, bito, próbowano mnie zabić. Zastanawiałem się, czy nie powinienem pójść rozmówić się z Izabelą? Byłem pewien, że wyśmiałaby moje podejrzenia. Torquemada? Wysłuchałby mojej historii, a potem tłumacząc się natłokiem pracy bezradnie rozłożyłby ręce. Marc? Wrodzona nieufność nie pozwalała mi wierzyć w szczerość intencji tego człowieka. Pozostawała mi Małgosia. Ona mogła jednak lada chwila wyjechać - pewnie wtedy, gdyby Marc nie wykazywał dalszego zainteresowania jej osobą. Dyrektor hotelu? Chyba był dostatecznie zajęty swoimi sprawami. Uśmiechnąłem się na myśl, że został mi tylko Michał. I wtedy... przypomniałem sobie o jednym kryształku - tym zgubionym przeze mnie, gdy chłopak zaskoczył mnie podczas oglądania przesyłki. Wpadłem na nowy pomysł: sprawdzić podłogę lampą ze światłem ultrafioletowym. Miałem przecież taką małą latarkę. Wyjąłem ją z bagażu, sprawdziłem, czy działa i zgasiłem wszystkie światła.

Dokładnie przyglądałem się wszystkim szparom między klepkami. W ultrafiolecie pewne rzeczy wyglądają zupełnie inaczej, o czym doskonale wiedzą chociażby bywalcy dyskotek. Gdy po kwadransie pincetą wyjmowałem zgubę, śmiałem się sam z siebie, że od razu na to nie wpadłem, ale przynajmniej miałem ten jeden kryształek.

Zauważyłem, że w tym świetle kryształek wygląda zupełnie inaczej, mieni się kolorami tęczy. Więcej, gdy wyjąłem mikroskop i podłożyłem to światło pod preparat, mym oczom ukazał się drugi świat kryształka. Wyraźne stały się: numer „4” wyglądający na porządkowy, mapa przedstawiająca jakieś miasteczko, rzeczkę, góry i kopalnie, szkic korytarzy czy tuneli oraz kolejna mapa z obiektem opisanym „Schloss” i otoczonym stanowiskami artylerii przeciwlotniczej. Najbardziej zaskoczyła mnie obecność na tej klatce napisu: „Franges non flectes” tego samego, który znajdował się w bibliotece zamkowej.

Jeszcze raz bardzo uważnie obejrzałem rysunki. Skończyłem, gdy zaczynało świtać. Nie wiedziałem, gdzie teraz powinien ukryć kryształek. Po chwili zastanowienia odkręciłem werk zegarka. W dobie czasomierzy napędzanych baterią mój stanowił ewenement, bo był mechaniczny, rosyjskiej produkcji. Miał kilkanaście lat i niestety zepsuty datownik, którego nigdy nie miałem czasu naprawić. Właśnie pod plastykowy krążek z liczbami kolejnych dni miesiąca wsunąłem kryształek. Potem spokojny ułożyłem się do snu.

Obudziłem się późno, około dziesiątej. Zbiegłem na śniadanie. Kelnerka Zosia, udobruchana moimi przeprosinami okraszonymi uśmiechem, przygotowała mi posiłek.

- Co pan robił, że tak zaspał? - spytała.

- Myślałem, przygotowywałem sobie plany - odpowiedziałem zajadając chleb z pasztetem.

- Plany małżeńskie?

- Gdzieżby, chcę pozwiedzać okolicę. Zna pani kogoś interesującego się historią zamku, znającego miejscowe legendy...

- Dyrektor - zaproponowała kelnerka.

- Nie chciałbym mu przeszkadzać.

- Agnieszka.

- Czuję, że jest na mnie zła.

- Mariusz.

- O, to dobra kandydatura. Chętnie dzieli się swoją wiedzą?

- Bardzo lubi opowiadać, zwłaszcza niestworzone historie z czasów drugiej wojny światowej.

- To jest to, co tygrysy lubią najbardziej - zażartowałem. - Gdzie go znajdę?

- W pałacu pandurów, to po drugiej stronie jeziora, prawie naprzeciw zamku.

- Co to za pałac?

- Pałac to taka przenośnia. Zobaczy pan, jak już tam będzie. Mariusz kupił to miejsce i powoli je remontuje, nawet tam mieszka.

- Małgosia z Michałem już byli na śniadaniu?

- Tak, jedli z tym Kanadyjczykiem. Widziałam, jak razem gdzieś pojechali.

- A Hiszpan i Izabela?

- Jak zwykle wyjechali.

- Dokąd oni tak ciągle jeżdżą? - podpytywałem kelnerkę.

- Hiszpan ogląda zamki, a pani Izabela to chyba tylko pędzi po drogach...

- Kim ona właściwie jest?

- Bizneswoman, ale ja nie wiem... - Zosia wyraźnie się spłoszyła tym przesłuchaniem.

Zebrała naczynia i wyszła do kuchni. Z recepcji pożyczyłem klucz do piwniczki z rowerami. Tym razem wybrałem lepszy, przystosowany dojazdy w zróżnicowanym terenie. Pojechałem na zachód drogą do Leśnej, a z miasteczka skręciłem na Bożkowice. Spotkaną po drodze kobietę z torbą pełną zakupów zapytałem o drogę do pałacu pandurów. Podała mi wskazówki i już po trzydziestu minutach byłem na miejscu. Aż się wzdrygnąłem widząc ponury gmach stojący na niewielkim wzniesieniu w środku lasu bukowego. Budowla wzniesiona z kamieni i cegieł była dwupiętrowa, a jej bryła przedzielona pośrodku wysoką ośmioboczną wieżą - stanowiła kopię zamkowej. Niskie okna przypominały bardziej strzelnice bastionu, a potężna brama w zarysie wieży nadawała budynkowi cechy zamku. Zadziwiało, że domowi długości trzydziestu metrów i szerokości piętnastu nadano tak militarystyczny charakter.

Do wejścia prowadziły schodki oraz podjazd otaczający spiralą pałac pandurów. Zsiadłem z roweru i po kostce brukowej poprowadziłem pojazd, jednocześnie z uwagą oglądając domostwo. Gdy znalazłem się przed wejściem, Mariusz już tam na mnie czekał. Stał na najwyższym z trzech schodów oparty o neoklasycystyczny portal.

- Dzień dobry! - przywitałem go.

- Dzień dobry, gdzie twój mały towarzysz?

- Pojechał na wycieczkę z ciocią i nowym wujkiem - kwaśno się uśmiechnąłem.

- Chodź, może te mury pocieszą złamane serce - Mariusz roześmiał się.

Był ubrany w strój roboczy, a w ręku trzymał szpachelkę. Wytarł dłoń o nogawkę i przywitał się ze mną. Sień pałacu była wyłożona drobną szachownicą z czarnych i białych kostek. Na wprost były dwa ciągi schodów przedzielone kolumną wieży. Dwoje drzwi prowadziło na lewo i prawo. Mariusz wskazał mi wejście po prawej. Znaleźliśmy się w dawnym pokoju kredensów i dotarliśmy do ogromnej kuchni, której środek zajmowały wielki stół i piec. Wokół ścian ustawiono różnej wielkości szafki. Była tu też ścianka działowa i przez uchylone drzwi widziałem, że za nią był magazynek materiałów i narzędzi Mariusza.

- To mój dom - wskazał na pomieszczenie. - Tu pracuję, jem i śpię w hamaku.

- A co planujesz zrobić z resztą? - zapytałem.

- Wyremontuję i sprzedam, może zrobię tu hotel... nie wiem.

- Dlaczego to nazywa się pałacem pandurów?

- Pandurzy byli żołnierzami piechoty bałkańskiej na usługach Habsburgów. Trafili tu w 1758 roku, w czasie wojny siedmioletniej. Widziałeś ich okopy po drugiej stronie jeziora?

- Nie.

- Zobacz koniecznie. Wtedy razem z oddziałem pandurów przybył tu pułkownik York, Szkot, najemnik. Zakochał się w żonie właściciela zamku, podobno nawet z wzajemnością tak silną, że szlachcianka powinna znajdować się w studni „niewiernych żon”. Po zakończeniu kampanii wojennej York wrócił na te tereny, kupił ten kawałek lasu i wybudował sobie taki kasztel, a z wieży obserwował zamek i swoją ukochaną. W czasie ostatniej wojny było tu dowództwo ochrony zamku Czocha i komórka Abwehry współpracująca z fabryką w Leśnej.

- Fabryką czego?

- Uzbrojenia.

- Kolejna mrzonka o Wunderwaffe?

- Tak. Napijesz się czegoś?

- Z przyjemnością.

Mariusz postawił na piecu czajnik z wodą, do dwóch półlitrowych saganów nasypał herbaty. Na stół położył bochenek chleba, pęta kiełbasy i kawał szynki. Wszystko wyglądało na wyroby domowej roboty.

- Sam kucharzysz? - upewniłem się.

- Piekę chleb, wytapiam smalec, robię kiełbasy, wędzę szynki i ryby - z uśmiechem wymieniał Mariusz. - Lubisz grzyby marynowane?

Tylko skinąłem głową. Zapowiadała się długa opowieść okraszona wspaniałym jedzeniem - koszmarem dietetyków. Po dwudziestu minutach siedzieliśmy na krzesłach obitych skórą z miedzianymi ćwiekami i paszczami lwów na główkach poręczy. Opierałem się o ciężki dębowy stół noszący rany wielu cięć noży i kręgi wypalone rozgrzanymi garnkami.

- Powiedz mi, dlaczego chcesz to wszystko wiedzieć? - zapytał Mariusz.

- Bo lubię takie historie.

- I pewnie będziesz chciał rozwiązać zagadkę zamku Czocha?

- Jeżeli będę potrafił - roześmiałem się.

- To słuchaj uważnie. W czasie drugiej wojny światowej zamek wizytował Wemer von Braun, jak pewnie wiesz, ojciec niemieckiej broni rakietowej V-1 i V-2, a później jego osiągnięcia posłużyły Amerykanom do skonstruowania rakiet Saturn, które wyniosły na Księżyc pojazdy z serii Apollo. W pobliskiej Leśnej, w sztolniach montowano części pocisków V-1, planowano produkować pierwsze niemieckie tranzystory i podzespoły silników lotniczych. Przypuszcza się, że na zamku była część biur konstrukcyjnych. Moim zdaniem, mieszkali tu inżynierowie z fabryki. Chyba nawet najbardziej zagorzały nazista nie zgodziłby się na umieszczenia pod jego posiadłością obozu pracy czy fabryki uzbrojenia.

- A silna obrona przeciwlotnicza? - przypomniałem sobie szkice z kryształka.

- Chroniła ludzi, cennych z punktu widzenia Trzeciej Rzeszy. Jesteśmy u podnóża Gór Izerskich, w których miały w czasie wojny działać specjalne schroniska, gdzie „nadludzie” wierzący w czystość rasy i temu podobne bzdury mieli płodzić następne pokolenia Aryjczyków. O skarbach tych gór nie muszę ci chyba mówić? Każda góra w okolicy to ukryty skarb niemiecki, a właściwości lecznicze uzdrowiska w Świeradowie są powszechnie znane. Moim zdaniem, sam zamek i fabryka w Leśnej mają związek ze złożami minerałów w okolicy. Są tu: ametysty, kryształy górskie, jedna z największych w Europie żyła czystego kwarcu, rozproszone złoża uranu, do tego rubiny, szafiry, agaty i złoto. Wiesz, jaki jest klimat na Pogórzu Izerskim?

- Przyjazny? - zażartowałem.

- Masz szczęście, jeśli przez dwa dni twojego pobytu na Pogórzu nie spadnie kropla deszczu. Nawet jeśli nie pada, to i tak szczyty są zasłonięte całunem chmur - tak jest przez większość roku.

- Chodzi ci o to, że lotnictwo nie mogło organizować bombardowań?

- Bingo! - Mariusz wycelował we mnie nożem, którym odkrawał sobie kawałki szynki. - Nawet jeśliby do akcji ruszyły nisko lecące szturmowce, to przepadłyby wśród gór, gdzie prawie z każdej szczeliny gwiżdże wiatr. Latanie tu w złej pogodzie to szaleństwo. Powiem ci jeszcze, że w ostatnich czasach dziennikarze szukający sensacji z czasów wojny opisywali relacje ludzi, którzy widzieli, jakie eksperymenty w okolicy przeprowadzali Niemcy. Podobno faszyści dysponowali urządzeniami unieruchamiającymi samochody. Jak to miało działać? Nie mam pojęcia.

- A co ze skarbami z zamku?

- Aleś ty ciekawy - Mariusz wyprostował się i zerkał na mnie z przymrużonymi oczami. - Czuję, że nie mówisz mi całej prawdy. Zachowujesz się, jakbyś był jednym z nich.

- Kogo masz na myśli?

- Gości hotelowych. Węszących po okolicy, wyglądających i zachowujących się jak szpiedzy.

- A po czyjej ty jesteś stronie?

- Wiesz, co jest moim największym skarbem?

- Nie. Ten dom?

- Chodź - zaprosił mnie Mariusz.

Wyszliśmy do sieni i weszliśmy po schodach na drugie piętro. Po drodze zauważyłem, że nowy gospodarz starannie odnawia słupki balustrady tocząc nowe, czyszcząc i lakierując stare. Kolejne piętra wyglądały identycznie jak parter. Mariusz prowadził mnie do małych drzwi, po których otwarciu drabinami weszliśmy na szczyt murowanej wieży. Pod metalowym hełmem było dość miejsca na krzesło i mały stolik. Mariusz wyjął spod blatu lunetę i wycelował ją w kierunku odległego o niecały kilometr zamku. Chwilę ustawiał ją na specjalnym stojaku.

- Patrz - powiedział.

Zerknąłem i zdumiony spojrzałem na Mariusza. Pierwszy raz widziałem mężczyznę, który tak otwarcie okazywał swoje uczucia.

- Chodzi o nią? - zdziwiłem się.

- Tak.

- Jest taka nieprzystępna...

- Dla każdego - dokończył Mariusz.

- Zgadza się, nie chciała mnie oprowadzić po zamku. Ale powiedz mi, co z tymi skarbami z zamku?

Nagle Mariusz położył mi dłoń na ramieniu.

- Schodzimy! - rozkazał. - Szybko!

Pierwszy zsunął się po drabinie. Ledwo za nim nadążałem.

- Co się stało? - zapytałem go, gdy byliśmy już na głównej klatce schodowej, a on dyskretnie wyglądał przez okno.

- Ktoś nas obserwował - odpowiedział. - Gdy patrzyłeś przez lunetę, widziałem postać zaczajoną w lesie. Wciąż tam jest...

Mariusz schylony przemknął poniżej parapetu i zbiegł na parter. Ruszyłem w jego ślady. Wbiegliśmy do kuchni, a potem do rupieciarni. Mariusz odsunął dyktę leżącą na podłodze.

- Ciasno, ale bezpiecznie - powiedział wskazując na ceglane schodki prowadzące do niskiego i wąskiego korytarzyka. - Przypomina trochę korytarze minerskie z twierdz. York, pierwszy właściciel, obawiał się najazdu rozbójników, maruderów lub regularnych jednostek wojska - wiek XVIII to były niebezpieczne czasy - i przygotował sobie wyjście ewakuacyjne.

- Dokąd ono prowadzi?

- Do mauzoleum.

- York przygotował je sobie za życia?

- Nie - Mariusz roześmiał się. Zabraliśmy latarkę i zeszliśmy do tunelu. - York „pochował” tu w pustych sarkofagach wyimaginowanych przodków rodu, którzy od wieków zamieszkiwali ten skrawek ziemi. Jak na wojskowego miał całkiem odlotowe pomysły.

Uśmiechnąłem się.

Ceglane ściany były mokre od wilgoci pokrywającej wiekowy brud, który zamieniał się w lepką maź. Z przerażeniem myślałem, jak teraz będzie wyglądać moja bluza i czubek głowy, którym co chwila ocierałem o sklepienie. Po kilku minutach, które pod ziemią wydawały się wiecznością, dotarliśmy do niskiego tunelu. Klęknęliśmy i ostatnie metry przeszliśmy jak kilkumiesięczne niemowlaki. Mariusz odsunął ścianę z desek zakrywającą wejście do przejścia i znaleźliśmy się w katakumbach mauzoleum. Było czyste, puste. Po schodkach w rogu wyszliśmy do wnętrza kamiennej budowli i przez uchylone drzwi wyszliśmy na zewnątrz.

- Tam! - Mariusz wskazał mi kierunek.

Byliśmy dwieście metrów od pałacu, w resztkach pałacowego parku. Pięćdziesiąt metrów od ściany pałacu pandurów, przy szerokim grabie klęczała postać ubrana w ciemny strój. Rozeszliśmy się na odległość kilkunastu metrów i zaczęliśmy obchodzić naszą „zwierzynę”. Gdy byliśmy w odległości około stu metrów od niego, tajemniczy osobnik obejrzał się. Najpierw zauważył Mariusza. W ułamku sekundy głębiej nasunął kaptur, zza pazuchy wyjął pistolet. Wypolerowana stal błysnęła złowrogo.

- Padnij! - krzyknąłem.

Tym krzykiem zdezorientowałem przeciwnika. Spojrzał w moją stronę. Mariusz zaryzykował i rzucił się do przodu. Człowiek z pistoletem wycelował w niego i nacisnął spust. Mariusz uskoczył w krzaki. Gdy broń została skierowana w moją stronę, nie grałem bohatera, tylko skryłem się za pniem drzewa. I tak usłyszałem huk kolejnego wystrzału i odgłos rykoszetującego pocisku. To trochę mnie zdziwiło, ale nie wyglądałem, bo przeciwnik wciąż do nas prażył, tyle że z coraz większej odległości. Wyjrzałem. Wróg uciekał i mijał już pałac. Mariusz też zorientował się w sytuacji i jednocześnie zerwaliśmy się z miejsc i rzuciliśmy się w pogoń.

Uciekający miał już około dwustu metrów przewagi i niespodzianie zniknął nam za skarpą. Wkrótce usłyszeliśmy dźwięk wyłączanego alarmu samochodowego, warkot uruchomionego silnika i ryk koni mechanicznych zmuszonych do zrywu gwałtownym wciśnięciem pedała gazu. Przebiegliśmy sto metrów, gdy nagle w lesie pojawiła się brunatna chmura dymu.

- Świeca dymna z gazem duszącym - rozpoznałem broń stopowaną przez hiszpańskich policjantów do tłumienia demonstracji.

Działanie gazu powoduje krótkotrwały, niegroźny dla zdrowego człowieka, dokuczliwy kaszel. Stanęliśmy, a potem zaczęliśmy cofać się przed kłębami wirującej trucizny. Słyszeliśmy, jak samochód odjechał, ale po lesie poniósł się łoskot uderzenia.

- Walnął w drzewo - stwierdził Mariusz.

- Nie, zarzuciło mu tył, uderzył w drzewo i ma lekko wgniecioną karoserię - oceniłem.

Gdy ciemna chmura rozeszła się i można było przez nią bezpiecznie przejść, okazało się, że to ja miałem rację. Na leśnej drodze widać było głębokie ślady kół. Ciemny łuk zbliżał się do brzozy, na której białej korze odnaleźliśmy łuski ciemnogranatowego lakieru samochodowego.

- Izabela? - zasugerował Mariusz.

- Torquemada - odparłem. - Jego mercedes ma podobną barwę.

- Jak nazwałeś tego Hiszpana? Torquemada?

- To nazwisko hiszpańskiego inkwizytora - wyjaśniłem.

- Pasuje do niego - przyznał Mariusz. - Zobaczysz na parkingu przed zamkiem, kto ma wgnieciony bok. Chodźmy do środka.

Wróciliśmy do kuchni i usiedliśmy przy stole. Mariusz zaparzył świeżą herbatę.

- Ciekawe, czemu ktoś cię obserwuje? - zadał pytanie.

- Bo przyjechałem do ciebie, a ty widocznie posiadasz jakąś ważną informację, które wartości może nawet nie znasz.

- O co może chodzić?

- O skarby z zamku.

- To dziwna historia - roześmiał się. - Wiele osób ją zna. Dokumenty w tej sprawie już opublikowano. Po wojnie rozpruto zamkowy skarbiec. W grupie rabusiów byli: burmistrz Leśnej, zamkowa bibliotekarka, komendant posterunku Milicji Obywatelskiej i jego zastępca. Im udało się uciec do Niemiec z jedną ciężarówką pełną skarbów. Druga wpadła w ręce Rosjan i została przekazana polskim władzom. Do końca lat czterdziestych zrabowane skarby przechowywano w Jeleniej Górze. Według protokołów zdawczo-odbiorczych z tamtych czasów, były tam 132 ikony okryte srebrnymi koszulkami zdobionymi kamieniami szlachetnymi. Część kamieni była odłupana. Kolejnych 41 pozycji to części srebrnej zastawy: naczynia i sztućce. Potem były: rękopis z XI lub XII wieku, srebrna monstrancja, dziesięć popiersi carów wykonanych z brązu, kosz platerowy ze srebrnym wnętrzem, tryptyk i 195 naczyń z porcelany i kryształu.

- Co się z tym wszystkim stało?

- Rozeszło się po muzeach, chociaż są i tacy, którzy twierdzą, że rozkradli to ludzie związani z ówczesnymi władzami. Najciekawsze, że na zamku miała pozostać trzecia część skarbu, w co osobiście nie wierzę.

- Czemu?

- Z zamku wyjechały dwie ciężarówki wywożące skarby. Nie mogło być trzeciej, o której nikt nie wiedział?

- Mogło tak być - przyznałem. - A ten sejf, skarbiec na zamku, gdzie był?

- Nie pokazano ci?

- Nie.

- Co robisz dziś wieczorem?

- Jeszcze nie mam planów.

- Spotkajmy się o dziewiętnastej przy dolnej bramie.

Wstałem i podałem dłoń Mariuszowi.

- Dziękuję - powiedziałem.

- To powiesz mi, kim jesteś?

- Dziś wieczorem - odparłem.

Wyszedłem przed pałac i wróciłem tą samą drogą do zaniku. Byłem bardzo ciekaw, kto będzie miał stłuczony bok samochodu. Gdy po godzinie - wracałem pod górkę - wjechałem na podjazd, nie było tam jeszcze żadnego samochodu gości hotelowych. Po kamiennym moście wychodziła grupka młodzieży licealnej. Wziąłem z recepcji klucz do piwniczki z rowerami i odprowadziłem rower do magazynku. Potem poszedłem do swojego pokoju.

Postanowiłem sprawdzić piwnice zamkowe. Wziąłem latarki, wytrych i krętymi schodami zszedłem do poziomu, gdzie było wejście do kawiarenki. Przeskoczyłem niską balustradę i schodziłem pod ziemię, a właściwie do wnętrza skały, na której stał zamek. Spodziewałem się, że drzwi do piwnicy będą zamknięte przynajmniej na kłódkę, ale one były otwarte.

Włączyłem czołówkę i znalazłem się w miejscu, gdzie czas cofnął się o pół wieku. Przypomniała mi się scena z filmu „Gdzie jest generał...” z piwnicą pełną beczek z winami. Tak było właśnie tu. Wielkie beczki trwały w swych leżach puste, o czym przekonałem się stukając w nie. Byłem pewien, że wojsko, które tu gospodarowało, nie odpuściłoby takiemu skarbowi. Były tu inne ciekawe znaleziska - pamiątki socrealizmu: rzeźby, obrazy, czerwone flagi. Patrzyłem z ciekawością na te zabytki, które mogłyby zainteresować muzeum w Kozłówce.

Czułem się dziwnie w tych podziemiach przypominających bardziej jaskinie niż spiżarnie. Najpierw skręciłem w prawo i znalazłem się w małym labiryncie niewielkich pomieszczeń - wielkim składowisku rzeczy przeróżnych, które przez lata kolejni gospodarze i konserwatorzy uznali za „mogące się przydać”. Rury, kaloryfery, zwoje drutów, deski, stare wiadra, puszki z zaschniętymi farbami, worki z wapnem, nawet butelki i słoiki, o starych meblach z płyt wiórowych nie wspominając. Wróciłem do winiarni i po otwarciu ciężkich metalowych, skrzypiących drzwi znalazłem się w kotłowni, dawniej węglowej, o czym świadczyły okopcenia na ścianach. Teraz dumnie prężyły się jaskrawe zbiorniki na olej opałowy, a elektroniczny mózg urządzenia cicho szumiał analizując dane. Wychodząc z kotłowni znalazłem się w rozwidleniu, w fosie wokół wysokiego zamku, gdzie dotarłem podczas pierwszej wycieczki z Michałem. Nagle zamarłem w pół kroku i zadzierając głowę przywarłem plecami do ściany. Błyskawicznie zgasiłem latarkę i wstrzymałem oddech. Nade mną, na tarasie, gdzie odbywał się „Wieczór rycerski” siedziała Izabela i rozmawiała z... Małgosią.

- Zauważyłam, że świetnie zajmował się Michałem - mówiła Izabela. - Chłopiec ani razu przy nim nie płakał.

- Bo nie jestem beksą! - z dumą oświadczył Michał.

- Paweł mnie cały czas zaskakuje - powiedziała Małgosia.

Wyobrażałem je sobie, jak siedzą popijając z filigranowych filiżanek kawę i zakładając nogę na nogę rozmawiają o mnie jak o niesfornym chłopcu.

- Jest bardzo tajemniczym człowiekiem - odparła Małgosia. - Wiesz, że on czasami wyjeżdża gdzieś na długie tygodnie. Sąsiadka mówiła mi, że niekiedy wraca taki umorusany, jakby rękoma w ziemi kopał. Przyjaźni się z jakiś staruszkiem, podobno tamten to stary kawaler. Z tego co widziałam, Paweł też wcześniej się z nikim nie spotykał.

- „Wcześniej”, to znaczy zanim spotkał ciebie?

- Tak, ale nie jesteśmy parą, jeśli o to ci chodzi. Parę razy zjedliśmy razem kolację, porozmawialiśmy o książkach i sztuce.

- Nie zanudziłaś się. Nie lubię, jak faceci godzinami snują opowieści o swoich bohaterskich czynach lub pokazują, jacy są mądrzy lub cwani.

- Paweł jest nieco... zacofany, staroświecki.

Ze złości zagryzłem wargi.

- Taki młody facet? - dziwiła się Izabela.

- No właśnie, Paweł dużo wie o historii, zna się na malarstwie. Pamiętam, jak kiedyś śmiał się z jakiejś recenzji wystawy sztuki współczesnej. Jestem pewna, że wiele przeszedł, o czym świadczą blizny...

Nacisnąłem guzik „Wyślij” na panelu mojego telefonu komórkowego. Wysłałem do Małgosi SMS-a o treści: „Przestań zdradzać mnie przed konkurencją! Paweł”. Małgosia przerwała opowieść, bo właśnie otrzymała moją wiadomość, a ja szybko poszedłem dnem fosy w kierunku dolnego dziedzińca.

- O Boże! - usłyszałem okrzyk Małgosi.

Byłem zadowolony z osiągniętego efektu, chociaż mogłem być pewien, że Izabela wyciągnęła od rozmówczyni dość ciekawych informacji. Mój dobry humor prysł, gdy zobaczyłem auta na podjeździe. Ford Izabeli i mercedes Torquemady miały wgniecenia w karoserii w tym samym miejscu - z tyłu, z prawej strony.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


CO OZNACZAJĄ MOJE BLIZNY? * FRYKASY WOJSKOWEGO KUCHARZA * W NIEWOLI * SEANS SPIRYTYSTYCZNY * DUCH PAWŁA DAŃCA * AGNIESZKA IDZIE NA RANDKĘ


Przemknąłem po moście do zamku. Szybko przeszedłem przez hol i dotarłem do swojego pokoju. Jeszcze przed kolacją i spotkaniem z Mariuszem postanowiłem się wykąpać. Zrzuciłem ubranie, schowałem latarki do szafki i zamknąłem się w kabinie prysznicowej. Nagle zobaczyłem cień ludzkiej postaci w progu otwartych drzwi łazienki.

- Kto tam? - zapytałem.

Postać podeszła do kabiny i bezceremonialnie zajrzała do środka.

- Pukałam... drzwi były otwarte - tłumaczyła się Izabela, jednocześnie uważnie lustrując mnie, jakby z moich blizn chciała wyczytać historię mojego życia. - Poczekam, aż wyjdziesz - dodała po chwili.

- U ciebie nie ma ciepłej wody? - rzuciłem złośliwie. Nie chciałem, by teraz mogła spokojnie penetrować mój pokój. - Możesz przynieść mi ubranie? - poprosiłem ją.

- Nie - odpowiedziała śmiejąc się.

Szybko zakończyłem kąpiel, owinięty w pasie ręcznikiem zabrałem z łóżka przygotowane na wieczór ubranie i przebierałem się w łazience.

- Byłeś w wojsku? - wypytywała mnie Izabela.

- Tak.

- Pewnie byłeś komandosem.

- Czemu tak uważasz?

- Masz tyle szram...

- Muszę cię rozczarować, byłem kucharzem - skłamałem. - A blizny wynikają z dawnego zamiłowania do sportów ekstremalnych.

Wyszedłem z łazienki do pokoju. Zastałem Izabelę stojącą nad półką z żołnierzami Michała, tam gdzie była skrzynka z kryształkami. Odwróciła się do mnie z promiennym uśmiechem. Była ubrana była w elegancką, obcisłą suknię z odsłoniętymi ramionami i głębokim dekoltem.

- Nadal gotujesz? - spytała.

- Czasami.

- Z Małgosią pomyślałyśmy, żeby na dowód naszej wdzięczności przygotować pracownikom zamku niespodziankę - naszą ucztę. Zrobiłbyś to?

- Jasne, wolisz jajecznicę czy grochówkę?

- Nic innego nie potrafisz?

- W wojsku nie uczyli nas przygotowywania frykasów. Może coś wymyślę. Na kiedy zaplanowałyście tę ucztę?

- Na jutrzejszy wieczór. Dziś będziemy wywoływać ducha w bibliotece. Przyjdziesz?

- O której odbędzie się to widowisko?

- O dwudziestej drugiej.

- Przyjdę - odparłem z uśmiechem.

Izabela zalotnie pomachała mi dłonią na pożegnanie i wyszła. Usiadłem i głęboko odetchnąłem. Izabela zrobiła wywiad na temat mojej osoby. Mogłem być pewien, że to ona śledziła mnie w parku koło pałacu pandurów. A może obserwowała nie mnie, tylko pałac albo Mariusza? Zerknąłem na zegarek - była siedemnasta trzydzieści. Chciałem czym prędzej zjeść kolację i pójść na spotkanie z Mariuszem. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyłem. Na progu stał Michał z naręczem rycerzy.

- Pobawimy się? - poprosił.

- Wejdź - zaprosiłem go.

Tradycyjnie przypadła mi trudna rola oblegania fortecy krzyżowców, zbudowanej tym razem z poduszek i koca. Na koniec hufce Michała zagoniły moich Saracenów aż pod kredens w kącie. Podczas walk wypytywałem chłopca o wydarzenia całego dnia.

- Wcześnie dziś wstałeś?

- Ciocia mówiła, że o siódmej i że nigdy nie dam jej pospać.

- A potem co robiłeś?

- Nudziłem się.

- Niemożliwe! A co w tym czasie robiła ciocia?

- Rozmawiała z tym panem...

- Tym starszym czy młodszym?

- Młodszym! A potem pojechaliśmy na wycieczkę.

- Dokąd?

- Nie wiem. Ciocia mówiła, że to się nazywało... uuuu... zdrowienie!

- Uzdrowisko - podpowiedziałem właściwe słowo.

- A po drodze był taki zamek na górze i nawet tam byłem!

- Zwiedzałeś prawdziwy zamek?

- Nieee... to były tylko ruiny.

Nagle jeden z rycerzy Michała „raniony” przez mojego Saracena spadł i wpadł pod kredens. Próbowałem, jak poprzednio sięgnąć go linijką - bezskutecznie.

- Jutro go wyciągnę - obiecałem chłopcu zerkając na zegarek. Miałem jeszcze tylko pół godziny na posiłek i dotarcie na miejsce spotkania z Mariuszem. - Jutro znowu się pobawimy.

- Obiecujesz?

- Tak.

- A skąd będę wiedział, kiedy będziemy się bawić?

- Wezwę cię przez krótkofalówkę...

Wstałem i wyjąłem z szafki jeden z nadajników.

- Jak będziesz na zamku, u siebie w pokoju, to włącz radiostację na podsłuch - pokazałem chłopcu, który guzik powinien wcisnąć, żeby włączyć i wyłączyć urządzenie. - Jutro, jak przyjdziesz do mnie, naładujemy akumulator.

Odprowadziłem chłopca do pokoju Małgosi, poczekałem na nią i we trójkę zeszliśmy na kolację. Izabela, Marc i Torquemada siedzieli przy jednym długim stole.

- Zapraszamy - Izabela wskazała nam miejsca.

Zauważyłem, że Marc wciąż nie odrywa oczu od Małgosi. Nie zważając na zdumione spojrzenia biesiadników, w pośpiechu robiłem sobie kanapki i piłem gorącą herbatę.

- Co się stało z pana samochodem? - zwróciłem się do Hiszpana,

- Nie uwierzy pan, ale po prostu zaparkowałem auto w centrum Świeradowa, poszedłem obejrzeć miejscowe nieruchomości i po powrocie z rekonesansu miałem takie potężne wgniecenie. Co ciekawsze, auto miałem zaparkowane prawym bokiem do chodnika, zrobił mi to jakiś przechodzień. Ale jakiej on musiał użyć siły... Czy w Polsce nie lubią Hiszpanów?

- Większość Polaków nie ma uprzedzeń narodowościowych - odpowiedziałem. - Nikt też nie mógł pana podejrzewać o obywatelstwo hiszpańskie, skoro jeździ pan samochodem z niemieckimi tablicami rejestracyjnymi. A tobie, Izabelo, co się stało?

- Drzewa przy drodze - wzruszyła ramionami. - Małe obtarcie. Normalka - lekceważąco machnęła ręką.

- Do wieczora w bibliotece - pożegnałem wszystkich wstając i kłaniając się. - Przepraszam, ale jestem umówiony...

Błyskawicznie dotarłem do swojego pokoju. Zabrałem potrzebne mi rzeczy i już chciałem wyjść, gdy za oknem zauważyłem błysk. Wyjrzałem. Wielkimi krokami, jak zły duch w ciemnej pelerynie, zbliżała się burza. Wziąłem jeszcze kurtkę przeciwdeszczową i tradycyjnie klatką schodową zbiegłem na górny dziedziniec, stamtąd po kolejnych schodach na dolny. Zerknąłem w kierunku dolnej bramy. Mariusza jeszcze tam nie było. Byłem kwadrans przed umówioną godziną. Przyznam, że burzę w tej sytuacji uważałem za sprzymierzeńca. Szybko zrobiło się ciemno. Pojedyncze lampy dawały za mało światła, by rozświetlić mrok. Skryłem się w ciemnym załomie muru w bramie, na progu drzwi, za którymi - jak wcześniej zauważyłem - był kantorek konserwatora. Ciężkie krople deszczu mlaszcząc rozbijały się na bruku dziedzińca.

Błyskawice i grzmoty następowały prawie jednocześnie. Nasłuchiwałem kroków Mariusza i rozglądałem się, czy nikt nie obserwuje mnie z zamku. Bryła budowli, rozświetlana co jakiś czas zimnym blaskiem błyskawic, była ciemna. I wtedy z kanionu fosy prowadzącej do kotłowni błysnęło światło latarki. Ktoś w płaszczu przeciwdeszczowym machał do mnie ręką. Ciekawiło mnie, jak Mariusz dostał się do piwnic, skoro nie mijał mnie. Może poszedł górą, z recepcji wziął klucze i nie chcąc moknąć dotarł do bastionu przez piwnice?

Wyszedłem z kryjówki i ruszyłem do końca korytarza. Poczułem się niepewnie, gdy okazało się, że ani przy rozwidleniu koło drzwi do kotłowni po lewej, ani koło dawnego bastionu na wprost, ani koło piwnicy po prawej Mariusz na mnie nie czekał. Zdziwiło mnie to. Wyjąłem latarkę i poświeciłem do pomieszczeń. Nikogo tam nie było. Postanowiłem sprawdzić najpierw po prawej. Z głównego korytarza wykutego w skale wchodziło się za ogrodzenie z krat lub do dawnego składziku węgla, po schodkach w dół lub do kolejnych pokoików przypominających cele. Na końcu korytarza był niski tunel z wąskimi stopniami, prowadzący w dół. Gdzieś tam, w głębi podziemi widać było światło.

Wtedy pojąłem, że to pułapka. Czy Mariusz zdradził mnie? Obróciłem się w kierunku wyjścia. Piętnaście metrów ode mnie drzwi prowadzące do korytarzyka z celami zamykały się. Rozpędziłem się mając nadzieję, że zdążę. Niestety, gdy uderzyłem we wrota, usłyszałem dźwięk obracanego w zamku klucza. Nacisnąłem klamkę, naparłem na drzwi - daremnie, były ciężkie, obite blachą, wprawione w kamienne framugi, z trzema kutymi zawiasami. Nie miałem szans ich wyważyć.

Załomotałem w blachę mając nadzieję, że ktoś mnie usłyszy. Jednak przez grube mury docierały tu tylko odgłosy burzy. Usiadłem na podłodze. Zastanowiło mnie, czemu Mariusz, bo kto inny, zamknął mnie tu? Przecież wcześniej czy później rozpoczną się poszukiwania mojej osoby i zostanę odnaleziony. Kiedy opowiem historię mego uwięzienia, wszystkie podejrzenia padną na Mariusza. Musiałby mieć doskonałe alibi albo wspólnika. Kto mógł nim być: goście hotelowi, pracownicy hotelu, a zwłaszcza Agnieszka? Nie mogłem znaleźć odpowiedzi tylko na jedno pytanie: „po co?”. Jedyna korzyść płynąca z mej niewoli to możliwość spenetrowania mojego pokoju. Kryształka tam nie było, dokumenty, w tym legitymację służbową, miałem ze sobą.

Wstałem i przeszedłem do tunelu na końcu korytarza. Zgarbiony schodziłem do zapalonej latarki zostawionej na dole przez mojego przeciwnika. Leżała przy ściance zbitej z desek, zagradzającej dalsze przejście. Poświeciłem przez szpary. Dalej widać było tunel z małymi usypiskami ziemi, cegłami wypadającymi z sufitu i ścian. Podejrzewałem, że dalsze wyprawy tą drogą mogłyby zakończyć się tylko nieszczęściem. Zabrałem latarkę z ziemi i wspiąłem się do drzwi. Zgasiłem światła i siedząc uderzałem o metalowe obicie. Widziałem żarówki w drucianych kloszach, typowe oświetlenie wojskowych magazynów, ale nigdzie nie dostrzegłem włącznika.

O dwudziestej przestałem stukać, skupiając się tylko na tym, by wsłuchać się w odgłosy zamku i w odpowiednim momencie dać znać, gdzie jestem. Raz odwiedził mnie szczur. Gdy poświeciłem na niego latarką, czmychnął i przyglądał mi się z odległości dwóch metrów. Około dwudziestej pierwszej usłyszałem kroki. Zacząłem walić pięścią w blachę.

- Kto tam? - usłyszałem głos Mariusza.

- To ja - odpowiedziałem.

- Paweł? Już otwieram.

Usłyszałem odgłos przekręconego w zamku klucza.

- Kto cię tu zamknął? - zapytał mnie Mariusz. - Zostawił nawet klucz w zamku.

- Nie ty?

- Nie. To pewnie także nie ty wysłałeś do mnie SMS-a odwołującego spotkanie i to na dziesięć minut przed terminem.

- Co?!

- Chodźmy - Mariusz poprowadził mnie do kotłowni, a z niej do piwnicy z winami. Gdy byliśmy już nad powierzchnią skały, wyjął swój telefon komórkowy. Pokazał mi wiadomość tekstową, jaką otrzymał: „Nie mogę się z Tobą spotkać. Zadzwonię. Paweł”.

- To nie mój numer telefonu - powiedziałem zerkając na dane nadawcy.

- To zostało wysłane z telefonu, z którego korzysta się wykupując specjalne karty. Dzwoniłem pod ten numer i nikt nie odbierał. W pierwszym momencie rzeczywiście zawróciłem do siebie, ale w połowie drogi stwierdziłem, że to jest niemożliwe, żebyś ot tak odwołał wszystko. Przyjechałem na zamek i zacząłem ciebie szukać. Pytałem wszystkich, ale oni pamiętali tylko, że szybko uciekłeś z kolacji. Małgosia to nawet się zaniepokoiła twoim losem - Mariusz uśmiechnął się znacząco. - Byłem pewien, że coś ci się stało, więc sprawdziłem zamek, a teraz zszedłem do fosy.

- Co jest w tym tunelu, za drewnianą ścianką? - zapytałem, gdy skończyłem opowiadać o tym, jak zostałem uwięziony.

- To wojsko przegrodziło przejście - wyjaśniał Mariusz. - Nie wiem, co jest dalej. Może było to jedno z zejść na niższe poziomy piwnic, gdzie miała być tajna fabryka broni? Idziemy obejrzeć sejf?

- Pozwól, że najpierw sprawdzimy jedną rzecz...

Poprowadziłem Mariusza do swojego pokoju, którego drzwi były otwarte, a w środku panował lekki bałagan. Widać było, że ktoś w pośpiechu przeglądał moje rzeczy. Mój towarzysz tylko cicho gwizdnął.

- Ktoś jest tobą bardzo zainteresowany - stwierdził.

- Chodźmy do biblioteki - powiedziałem.

- Po co?

- Trwa tam seans spirytystyczny.

- Chcesz ich nastraszyć? - zapytał mnie Mariusz.

- Chcę!

Było po dwudziestej drugiej, więc impreza już się zaczęła. Mariusz jako członek bractwa rycerskiego działającego przy zamku miał klucze do wielu pomieszczeń, między innymi do sali narad. Weszliśmy tam starając się robić jak najmniej hałasu. Mariusz podszedł do niszy przy pierwszym oknie na lewo od wejścia. Na boazerii była tam wyrzeźbiona twarz greckiego wojownika w hełmie hoplity. Mariusz położył dłoń na twarzy wciskając dwa palce w oczodoły. Fragment twarzy poruszył się na niewidocznych z zewnątrz zawiasach. Ujrzałem wąski kanał, przez który dobiegły mnie nieco zniekształcone, ale wyraźne odgłosy z sąsiedniej biblioteki.

- Dużo jeszcze takich niespodzianek jest na zamku? - zapytałem.

- Przypuszczam, że tak - szeptał Mariusz. - Konserwator z czasów obecności tu wojska pokazał mi to jako szyb wentylacyjny. Nikt nie wpadł na to, że jest to urządzenie podsłuchowe. Bądź cicho, bo działa w obie strony.

Skupiłem uwagę na podsłuchiwaniu.

- Paweł się spóźnia - usłyszałem Małgosię.

- Wybiegł tak szybko - rzuciła Izabela.

- Ciekawe dokąd? - pytał Marc.

- To już jego sprawa - rzekł Torquemada.

- Może trzeba sprawdzić... - zaczął dyrektor.

- Mariusz go szukał, pewnie go znajdzie - stwierdziła Izabela.

- Ciekawe, czemu oni się tak nagle zaprzyjaźnili? - zastanawiała się Agnieszka.

- Pewnie to pani ich połączyła, odrzucając zaloty obu... - zażartował Torquemada.

- Żaden z nich się do mnie nie zalecał - warknęła Agnieszka. - Może zaczniemy seans?

- Jeżeli coś się stało Pawłowi, to wywołamy jego ducha - stwierdziła Izabela. - Przygotowałam się do naszego spotkania i to ja będę mistrzynią ceremonii. Proponuję, byśmy odstawili filiżanki i usiedli dokoła okrągłego stołu. Weźmiemy jeszcze talerzyk. Panie dyrektorze, przyniósł pan kredę?

- Tak.

- Ostrożnie napiszę nią litery alfabetu i w ten sposób będziemy porozumiewać się z duchem. A pan dokąd idzie?

- Państwo wybaczą, ale nie wezmę udziału w tym spektaklu - odparł Torquemada. - Myślałem, że wywoływanie duchów miało być tylko pretekstem do wieczornego spotkania. Dobranoc państwu.

- Dobranoc - odpowiedział mu zgodny chórek.

Torquemada wyszedł i słyszeliśmy, jak wolnym krokiem przemierzył salę rycerską.

- Teraz zgaśmy światło! - Izabela dyrygowała towarzystwem.

Ktoś wstał i pstryknął kontakt. Potem usłyszeliśmy trzask zapalanej zapałki.

- Światło świecy lepiej przyciąga duchy - tłumaczyła Izabela.

- Sprawdzę Hiszpana - Mariusz szepnął mi na ucho i wyszedł z sali narad.

- Duchu, duchu, przyjdź! - wołała Izabela.

Wyobrażałem ją sobie, jak zapatrzona w sufit wywołuje ducha, a wszyscy stoją wokół stolika wpatrzeni w spodek, czy ten poruszy się, czy nie.

- Duchu, jeżeli słyszysz nasze wołanie, porusz talerzykiem!

Jakoś ten obraz Izabeli nie pasował mi do jej charakteru. Co knuła ta zadziwiająca kobieta? Przecież nie mogła wywołać prawdziwego ducha, chyba że... była w zmowie z Torquemadą lub Mariuszem.

- Czego oczekujesz, Izabelo! - mówiłem, nienaturalnie obniżając głos i przytykając usta do otworu w ścianie.

W bibliotece zaszemrało.

- Duchu, skąd znasz moje imię?

- Bo cierpię przez ciebie!

- Duch i Paweł mają podobne głosy - stwierdziła Małgosia.

- Nieprawdopodobne - jęknął dyrektor.

- Czemu cierpisz przeze mnie? - pytała Izabela.

- Jesteś piękna...

- Dziękuję - wymknęło się kobiecie.

- ...i niewierna. Skończysz w studni...

- To jakieś pomówienia! - ostro zareagowała Izabela.

- Duch chyba wie lepiej - Agnieszka nie kryła satysfakcji.

- Powiedz, duchu, kogo zdradziłam?

Słyszałem śmiech dyrektora i Marca.

- Nie rozmawia się z duchem, podpierając się pod boki jak kumoszka kłócąca się na targu - Małgosia zwróciła Izabeli uwagę.

- Izabelo, zdradziłaś kogoś, kto cię uważał za przyjaciela.

- Czy możesz, duchu, powiedzieć, gdzie jest Paweł?

- Jedno z was uwięziło go w piwnicach pod bastionem. Wpadł tam do ukrytej za ścianą z desek studni...

- O Boże! - jęknęła Małgosia.

- Tam rzeczywiście jest taka ściana - powiedział dyrektor. - Muszę to sprawdzić - słychać było szuranie jego krzesła.

- Zaraz, to żart! - krzyknęła Izabela. - To pewnie Paweł gdzieś tu ukrył się...

Na parkiecie sali rycerskiej rozległy się szybkie, oddalające się kroki dyrektora. W bibliotece zaczęto szurać meblami, otwierać szafy. Szybko zamknąłem otwór w ścianie i wyszedłem z komnaty narad. Ostrożnie przeszedłem do klatki schodowej. Na palcach wchodziłem na swoje piętro. Tam spotkałem Mariusza, który schodził z góry.

- Co z Hiszpanem? - zapytałem go.

- Nie ma go w pokoju - odpowiedział Mariusz.

Nagle w sali rycerskiej rozległy się krzyki.

- Sprawdźmy w jego pokoju! - krzyczała Izabela.

Pociągnąłem Mariusza. Chciał po emporze przejść do głównego skrzydła, ale stamtąd też było słychać kroki. Obaj, niczym nastolatkowie złapani na gorącym uczynku wyprawy do pokoju dziewcząt, wbiegliśmy do mnie. Mariusz ukrył się w łazience, ja wskoczyłem pod koc do łóżka. Za chwilę drzwi otworzyły się z hukiem. Ktoś zapalił światło.

- Widzicie dowcipnisia! - krzyknęła Izabela.

Udawałem, że nagłym najściem obudzili mnie.

- Co się dzieje? - zapytałem otwierając oczy.

- Gdzie byłeś? - zaatakowała mnie Izabela.

Oprócz niej byli Agnieszka, Małgosia i Marc.

- Tu - odpowiedziałem.

- W takim bałaganie? - zdziwiła się Małgosia.

- Nie zdążyłem jeszcze posprzątać.

- Czy łykałeś jakieś lekarstwa? - wypytywała mnie Agnieszka. Już chciała wejść do łazienki, gdzie przecież był Mariusz.

- Już dziś Izabela odwiedziła moją łazienkę, gdy się kąpałem. Mam chyba prawo do odrobiny prywatności? - zatrzymałem Agnieszkę.

- Byłaś u Pawła? - Małgosia odwróciła się do Izabeli.

Marc, widząc zbliżającą się awanturę, wyszedł z pokoju mówiąc „dobranoc”.

- Chciałam go zaprosić na seans w bibliotece - wyjaśniła Izabela.

- Gdy się kąpał? - dziwiła się Agnieszka.

- Mogłyby panie dokończyć tę rozmowę gdzie indziej? - poprosiłem. We trzy spojrzały na mnie z potępieniem w oczach i wyszły. Mariusz ostrożnie wyjrzał z łazienki. Szeptem opowiedziałem mu o tym, co się wydarzyło w bibliotece.

- Idź spać - powiedział Mariusz. - Ja pójdę jeszcze coś sprawdzić. Jutro się odezwę.

Po chwili wymknął się na korytarz. Zastanawiałem się, co powinienem teraz robić i uznałem, że sen rzeczywiście jest najlepszym rozwiązaniem. Posprzątałem, wykapałem się i zgasiwszy światło, położyłem się do łóżka.

Miałem koszmarne sny. Śniło mi się, że Izabela zamyka mnie w podziemnym labiryncie i gdy już z niego wychodzę, natykam się na Torquemadę, który wpycha mnie do narzędzia tortur zwanego „Żelazną Dziewicą”, czegoś w rodzaju sarkofagu najeżonego wewnątrz kolcami. Obudziłem się zlany potem. Była siódma. Zerknąłem na ekran telefonu komórkowego. Okazało się, że od szóstej dwukrotnie dzwonił do mnie Mariusz. Oddzwoniłem do niego.

- Cześć - przywitałem go.

- Witaj, Pawle - odpowiedział. - Mam dla ciebie niespodziankę. Wczoraj po wyjściu od ciebie sprawdziłem, kto pójdzie obejrzeć piwnice zamkowe, w których byłeś uwięziony.

- Podejrzewałeś, że ten kto mnie tam zamknął, zechce się dowiedzieć, jak się uwolniłem? - domyśliłem się.

- Tak jest. Zaczaiłem się w dyskretnym miejscu, za kratą po prawej stronie w skrzyni na piasek, skąd wszystko widziałem. Krótko po północy, pierwsza była tam Izabela. Potem przyszedł Marc - wyraźnie zafascynowany oglądał cele. Trzeci był Torquemada. Obszedł wszystko z ogromnie znudzoną miną.

- Czemu tam przyszedł, skoro nie było go na seansie i nie mógł słyszeć, co się ze mną stało?

- Nie wiem. Pod wycieraczką zostawiłem ci coś jeszcze. Wczoraj nie zdążyliśmy o tym porozmawiać. Znalazłem to w lesie. To pociski, jakimi strzelał do nas tajemniczy podglądacz.

- Poczekaj - poprosiłem rozmówcę.

Odłożyłem telefon na parapet, otworzyłem drzwi i zajrzałem pod wycieraczkę. Ze zdumieniem obejrzałem pociski. Były to kauczukowe walce z podkładką z metalowej folii z jednej strony. Wróciłem do telefonu.

- Takich nabojów używa policja do tłumienia demonstracji - oceniłem.

- Tak samo mówiłeś o tych świecach dymno-gazowych...

- I dlatego po strzale słyszałem odgłosy rykoszetów wśród pni drzew - dopowiedziałem. - Przeciwnik na razie stara się być delikatny.

- Stało się coś jeszcze.

- Co?

- Agnieszka unika rozmów ze mną, więc piszę do niej listy i wysyłam pocztą elektroniczną. W nocy Agnieszka odpowiedziała na mojego maila z zaproszeniem na spotkanie...

- Randkę?

- Tak jakby... Dziwne, że zrobiła to akurat teraz, choć wcześniej wysłałem do niej z dziesięć podobnych zaproszeń.

Zastanawiałem się, czy od tej pory mogę liczyć na pomoc Mariusza?


ROZDZIAŁ SIÓDMY


ŚNIADANIE Z TORQUEMADĄ * ROZMOWA TELEFONICZNA IZABELI * OKRADZIONY SKARBIEC * ODZNAKA ROSYJSKIEGO WYWIADOWCY * ATAK UWIĘZIONYCH * CO ZWIEDZAŁ MICHAŁ? * TAJEMNICA KREDENSU


Nagłe zainteresowanie Agnieszki osobą Mariusza rzeczywiście było dziwne, zwłaszcza po wydarzeniach ubiegłej nocy.

- Zaprowadzisz mnie do skrytki? - upewniałem się.

- Naturalnie - odpowiedział Mariusz. - Może być o dziesiątej?

- Tak.

Pożegnaliśmy się. Ubrałem się i zbiegłem na śniadanie. Zastałem tylko Torquemadę. Siedział z nieszczęśliwą miną nad talerzem z jedzeniem.

- Dzień dobry - przywitałem go. - Nie smakuje panu?

- Jest pyszne - odparł Hiszpan.

- Może mi pan wyjawić, co jest powodem pańskiego zmartwienia?

Torquemada odczekał aż Zosia przyjmie zamówienie i nachylił się do mnie z tajemniczą miną.

- Tu się dzieją dziwne rzeczy - oznajmił szeptem.

- Tak?

- Nie było pana na wywoływaniu duchów, ale pan tam był. Duchy nie istnieją, a słyszeliśmy pana głos, który powiedział, że ktoś pana uwięził. To prawda?

- W pewnym sensie tak.

- Pan żartuje? - Hiszpan przyglądał mi się uważnie.

- Nie. Wczoraj wieczorem byłem umówiony na spotkanie z kimś, kto jednak nie przyszedł. Gdy znudzony oczekiwaniem wybrałem się na zwiedzanie piwnic zamkowych, zostałem zamknięty w podziemiach.

- Pod bastionem?

- Tak. Potem gdy straciłem nadzieję, że noc spędzę w łóżku, ktoś mnie uwolnił.

- Kto?

- Ten, z kim byłem umówiony. Wczoraj przy kolacji powiedziałem o swoich planach i ktoś z obecnych, a byli tam wszyscy goście hotelowi, uznał, że trzeba mi w tym przeszkodzić i zrobił to niezwykle umiejętnie. Dziś i tak zrealizuję swój plan.

- Ciekawe... - mruknął Torquemada. - Mnie pan też podejrzewa?

- Wszystkich. Może mi pan powiedzieć, kto wczoraj wieczorem pierwszy opuścił jadalnię?

- Wyszliśmy wkrótce po panu - Hiszpan odpowiedział po chwili namysłu.

- No właśnie. Ktoś świetnie steruje tu wszystkimi i nie wiedzieć czemu wziął mnie na celownik. Podejrzewam, że toczy się tu dziwna gra, o której chyba będę musiał powiadomić policję...

Skończyłem posiłek i wstałem od stołu.

- Z kim pan był umówiony? - zapytał Torquemada.

- To już pozostanie moją tajemnicą - odparłem. - Tak samo jak to, czego szukał pan w tych podziemiach dzisiejszej nocy? Przed panem byli tam Izabela i Marc. Do zobaczenia na obiedzie!

Wychodząc widziałem, że Hiszpan patrzył za mną wyraźnie zaintrygowany. W recepcji dowiedziałem się, że Małgosia z Michałem wyszli na spacer w towarzystwie Marca. Izabela tradycyjnie gdzieś wyjechała. Poszedłem do swojego pokoju, zabrałem latarki i kilka potrzebnych mi rzeczy. Postanowiłem zejść do piwnicy klatką schodową z krętymi schodami. Sprawdziłem, czy zawiasy drzwi na moim piętrze wciąż skrzypią. Poruszyłem skrzydłem i rozległ się zgrzyt. Zadowolony udałem się do piwnicy, gdzie przez winiarnię i kotłownię przeszedłem pod bastion. Niestety, drzwi prowadzące do korytarzyka z celami były zamknięte na klucz. Zerknąłem na zegarek. Miałem jeszcze godzinę do terminu spotkania z Mariuszem. Z kieszeni wyjąłem zestaw wytrychów i otworzyłem zamek. Wszedłem do korytarzyka i starannie zamknąłem wrota. Zajrzałem, czy w celach nikt się nie ukrył i zszedłem do tunelu na końcu. Dotarłem do ściany z desek. Dwie były wybite, a na kurzu po drugiej stronie widać było odcisk czyjejś dłoni. Ktoś szczupły próbował się przecisnąć na drugą stronę. Spojrzałem na szparę w ścianie. Z trójki podejrzanych tylko Kanadyjczyk przecisnąłby się przez nią z wielkim trudem. A więc to Izabela lub Torquemada próbowali dostać się dalej. Tylko kiedy? Wtedy, kiedy obserwował ich Mariusz? Może nad ranem? Moje rozmyślania jak świst szabli nad głową przerwał dźwięk dzwonka telefonu komórkowego, który dobiegł zza moich pleców. Aż podskoczyłem z wrażenia i uderzyłem głową o sufit. Natychmiast zgasiłem latarkę i czekałem. Ktoś był w korytarzu z celami i właśnie wychodził do fosy. Pospieszyłem na górę. Intruz zostawił otwarte wrota, ale wszedł do małej kazamaty pomiędzy wejściem do pomieszczeń gdzie przebywałem a kotłownią. Skryłem się w jednej z cel i nasłuchiwałem.

- Poczekaj, tu mam lepszy zasięg - usłyszałem głos Izabeli. - Podejrzewa wszystkich... - mówiła do kogoś. - Nie, nie wiem, kto go uwolnił, ale pewnie to ten Mariusz... Dobrze, dobrze będę go miała na oku... Nie uważasz, że to przypadek? Przyjechał tu z dzieckiem i jakąś dziewczyną. Może dopiero to uwięzienie go zaintrygowało.... Tak, idę sprawdzić... Dobrze, dziś o dziewiętnastej w domu zdrojowym...

Zaraz po skończonej rozmowie rozległy się energiczne kroki Izabeli. Przywarłem plecami do ściany w celi i wstrzymałem oddech. Izabela zamknęła drzwi i nie zaglądając do cel zeszła do tunelu. Wyjrzałem na korytarz - blask latarki na ścianach był niewidoczny. Pewnie dlatego Izabela nie domyśliła się, że ktoś jest w podziemiach. Już stawiałem pierwszy krok, by wyjść z celi, gdy skrzypnęła klamka we wrotach. Cofnąłem się do kryjówki. Koło mnie przemknął cień skradającego się Torquemady. Hiszpan ostrożnie schodził do miejsca, gdzie była Izabela. Gdy tylko stwierdziłem, że zszedł dostatecznie nisko, by mnie nie zobaczyć, zakradłem się do wrót, lekko odchyliłem niedomknięte skrzydło i szybko wyszedłem na zewnątrz. Natychmiast przekręciłem wytrych w zamku i wyszedłem do fosy. Byłem ciekaw, co teraz zrobią uwięzieni Izabela i Torquemada. Usłyszałem kroki na moście, które nagle ucichły. Spojrzałem do góry. Nad krawędzią balustrady mignęła mi jedynie głowa z długimi ciemnymi włosami. To mogła być tylko Agnieszka.

Poszedłem do dolnej bramy i jeszcze pięć minut musiałem poczekać, aż przyjdzie Mariusz.

- Cześć! - przywitałem go.

- Cześć! - podał mi dłoń.

- Na którą jesteś umówiony z Agnieszką?

- Na osiemnastą w Leśnej, w „Toskanii”, to pizzeria przy rynku. Czemu pytasz?

- Przed chwilą widziałem Agnieszkę na moście i myślałem, że już się dogadaliście... ale to nieważne. Chodźmy obejrzeć ten sejf.

Mariusz poprowadził mnie na górny dziedziniec, do korytarza przy kawiarni „Grota”. Tam kluczem otworzył drzwi, które mijało się z prawej strony wychodząc z kręconych schodów. To tu przeskakiwałem barierkę, by dostać się do piwnicy.

Weszliśmy do sali wyłożonej parkietem, z drzwiami prowadzącymi na lewo i prawo. Skręciliśmy w lewo do świetlicy, w której rogu znajdowały się schody prowadzące w dół. Zeszliśmy nimi do niewielkiego przedsionka i niewielkiej skrytki o wymiarach około dwa i pół metra na cztery, wysokości nieco ponad dwa metry. Dawniej wejścia do schowka broniły drzwi pancerne z dwóch warstw stali przedzielonych betonem. Metal był pokryty przeraźliwie grubą warstwą rdzy. W dobrym stanie były tylko dwa zamki i pokrętło między nimi.

- W 1946 roku bibliotekarka ostatniego właściciela zamku romansowała z burmistrzem Leśnej i zdradziła mu, gdzie jest sejf - opowiadał Mariusz. - Musieli znaleźć wspólników, między innymi dogadali się z komendantem posterunku Milicji Obywatelskiej i nocą załadowali skarby do dwóch ciężarówek. Włamali się, jak widzisz, wypalając dziurę i wyłamując zamek od wewnątrz.

- Musieli spokojnie pracować nad tym całą noc - stwierdziłem oglądając drzwi grubości trzydzieści centymetrów. - Zastanawia mnie tylko, jak to się stało, że tak długo ta skrytka pozostała nietknięta?

- Na górze - Mariusz wymownie wskazał sufit - było więcej do wyniesienia i to mniejszym nakładem sił i środków. Pamiętaj, że tu rządzili tak naprawdę Rosjanie i to w końcu oni przejęli jedną z ciężarówek i mimo że przewożono tam ikony, przekazali ją stronie polskiej...

Mariusz wymownie zawiesił głos.

- Czemu? - zdziwiłem się. - W rosyjskim stylu było w najlepszym razie przegnać rabusiów i samemu zagarnąć łup.

- Bo to nie były zwykłe oddziały rosyjskie - Mariusz uśmiechnął się.

- A jakie?

- Sam popatrz - Mariusz wyjął z kieszeni dwie foliowe koszulki, jakich używa się do przenoszenia dokumentów. W jednej była mocno zniszczona naszywka naramienna z napisem cyrylicą: „Minerzy gwardii”. W drugiej koszulce znajdowała się wykonana z brązu, wpinana w kołnierz munduru odznaka z trzema literami wysokości zaledwie dwóch centymetrów: „GRU”.

- Rosyjski wywiad wojskowy? - zdziwiłem się.

- A wiesz, co to jest? - Mariusz pokazał naszywkę.

- Minerzy gwardii - przeczytałem napis.

- A wiesz, kim naprawdę byli ci „minerzy gwardii”?

- Komandosi? Grupy szturmowe?

- Blisko, to sławny Specnaz, zbrojne ramię GRU. Oddziały Specnazu w czasie wojny nazywano „minerami gwardii”.

- Gdzie znalazłeś te odznaki?

- U siebie przed domem, gdy w zeszłym roku pożyczywszy od kolegi wykrywacz metali, obszedłem całą swoją posiadłość. Znalazłem tam mundur. Ktoś dawno temu rzucił go pod drzewo i nasypał na niego kilka garści ziemi. Człowieka, który go nosił, zakopano staranniej, w głębokim dole, dawnym okopie otaczającym pałac. Rosjanin dostał trzy strzały z rewolweru Smith & Wesson. Zabójca Rosjanina porzucił broń na brzegu zalewu. Gdy jakiś czas temu spuszczono wodę, sprawdziłem wykrywaczem to co do tej pory było pod wodą i znalazłem rewolwer z trzema strzelonymi łuskami w bębenku. Powiem ci jeszcze, że przez kilka lat po wojnie na zamku stacjonowały oddziały rosyjskie. Nikt nie wie jakie. Potem obiekt przejęło Wojsko Polskie i też nie dowiesz się niczego o tym, co tu się działo przez ten czas, oprócz wersji, że był to ośrodek wypoczynkowy.

- Myślisz, że Rosjanie szukali tu fabryki broni? - domyślałem się przypominając sobie opowieść Mariusza.

- Nie inaczej.

Wyszliśmy ze skarbca. Podziękowałem Mariuszowi za pomoc i widząc, że jego myśli są już pochłonięte tylko zbliżającym się wieczorem, umówiłem się, iż zadzwonię do niego następnego dnia. Poszedłem na schody, ale nie zatrzymałem się na swoim piętrze, tylko wszedłem wyżej. Było tam piętro identyczne do tego, na którym mieszkałem. Zamiast empory nad salą rycerską była tu duża komnata zamieniona na salę konferencyjną, z niej wchodziło się do skrzydła zamieszkanego przez Izabelę i Marca. Intrygowały mnie tam drzwi, do których wchodziło się po trzech ceglanych schodkach. Masywne niskie wejście było zamknięte na potężną kłódkę. Wyjrzałem przez okno i uznałem, że tędy wchodziło się do zamkowej wieży. Stanąłem pod drzwiami pokoju Izabeli. W środku panowała cisza, podobnie u Marca. Zakradłem się pod pokój Torquemady - żadnych odgłosów. Zostawiłem u siebie wszystkie rzeczy oprócz latarki i zszedłem do recepcji.

- Czy ma pani klucz do piwnic pod bastionem? - zapytałem Agnieszkę stojąca za kontuarem.

- A co, chce pan jeszcze raz być tam zamkniętym? - złośliwie zapytała.

- Kto pani powiedział, że byłem tam uwięziony.

- Duch. Proszę uważać na siebie, bo nie wiadomo kiedy następnym razem uratuje pana z opresji... - ostrzegała wręczając mi solidny, stary klucz.

- Dziękuję. Oprowadzała pani jakąś wycieczkę od czasu mojego przyjazdu?

- Tak - twarz Agnieszki natychmiast spoważniała.

- Szkoda, bo myślałem, że z nudów zacznie się pani umawiać na randki - uśmiechnąłem się i czym prędzej uciekłem do wyjścia, nie czekając na ostrą reprymendę.

Stojąc na moście wsłuchiwałem się w odgłosy z fosy. Nie słyszałem wołania o pomoc. Czy Izabeli i Torquemadzie tak dobrze było w zamknięciu? Przez podjazd, gdzie stały samochody Izabeli i Torquemady, zszedłem na dolny most i potem do fosy. Ostatnie metry przeszedłem na palcach nasłuchując, co się dzieje w piwnicy. Panowała tam cisza. Stałem oparty o wrota, nadal ze środka nie dobiegał żaden głos. Zawahałem się. Delikatnie nacisnąłem klamkę. Zaskrzypiała, ale zamek był zamknięty. Nadal więźniowie nie dawali znaku życia. A może wyszli - przecież któreś z nich też mogło mieć wytrych?

Włożyłem klucz w dziurkę, przekręciłem go i otworzyłem wrota. Wyszli - byłem pewien patrząc na pusty korytarz. Zapaliłem latarkę i zrobiłem kilka kroków. Nagle poczułem ruch z prawej, gdzie było wejście do celi. W porę uchyliłem się przed ciosem, padłem na podłogę i wykonałem przerzut przez ramię. Po sekundzie stałem na lekko ugiętych nogach w pozycji obronnej. Przed sobą widziałem sylwetkę Torquemady. Był gotów do walki, ale nie atakował. W mroku widziałem tylko białka jego oczu.

- Kim pan jest? - udawałem, że nie poznaję napastnika. - O co chodzi?

Do mych nozdrzy doleciał słaby zapach perfum, zapewne Izabela stale ich używała. W starej piwnicy ten aromat był, na zasadzie kontrastu, doskonale wyczuwalny. Jednocześnie zauważyłem spojrzenie Hiszpana skierowane w bok ode mnie. Skoczyłem nagle prostując prawą nogę. Torquemada sprawnie chwycił moją stopę i przekręcił nią powodując, że w powietrzu wykonałem niespodziewane salto i padłem na podłogę. Widziałem, jak nadbiega Izabela i podnosi uzbrojoną w latarkę rękę. Przeturlałem się, a latarka z hukiem uderzyła w posadzkę. Szkło i fragmenty plastykowej obudowy posypały się na boki.

- Iza, panie Tomas! - krzyknąłem. - Co wy robicie?

Torquemada usiadł mi na piersiach i zaczął mnie dusić.

- Dołóż mu, odechce mu się dowcipów - powiedziała Izabela.

- Jakich dowcipów?! - krzyczałem.

- Sprawdź jego papiery, może to jakieś ziółko, a gra takiego świętego - Izabela zachęcała Hiszpana.

- To jakieś nieporozumienie! - charczałem.

Torquemada wyraźnie rozluźnił uchwyt i wtedy zarzuciłem mu nogi od tyłu, skrzyżowałem przed głową i mocno pociągnąłem do dołu ściągając go z siebie. Izabela odskoczyła krzycząc. Wyplątałem się z rąk Torquemady i uciekłem do fosy. Hiszpan i Izabela wybiegli za mną. Oboje natychmiast zadarli głowy do góry, na most. Zrobiłem co i oni. Stali tam Małgosia, Marc i głowę wystawiał Michał.

- Wujku, pobawimy się żołnierzami? - pytał chłopiec.

- Tak, po obiedzie! - odpowiedziałem.

Odwróciłem się do Izabeli i Torquemady.

- Może spokojnie mi wyjaśnicie, o co chodzi? - powiedziałem do nich.

- Ktoś nas zamknął w piwnicy - odpowiedziała Izabela.

- To pan przyszedł z kluczem... - dodał Hiszpan.

- Chciałem tylko spokojnie zwiedzić piwnice - wyjaśniałem.

Kłamałem, robiłem źle, ale zachowanie uwięzionych było dla mnie zaskoczeniem. Wspólnie przygotowali na mnie zasadzkę i tylko cudem się uratowałem - choćby przed zdemaskowaniem, gdyby udał się zamiar Izabeli, żeby sprawdzić moje kieszenie, gdzie była moja legitymacja służbowa.

- Nie wiem, kto was tam zamknął, ale to nie byłem ja - kontynuowałem. - Jak to się stało?

- Nie zgrywaj się - warknęła Izabela.

- Zwiedzałem zamek, z ciekawości, po dzisiejszej porannej rozmowie z panem postanowiłem jeszcze raz zwiedzić piwnice - odparł Torquemada. - Miał pan rację, że byłem tu w nocy, ale niewiele wtedy widziałem. Chciałem jeszcze raz to wszystko obejrzeć...

- Nie ma pan latarki - zauważyłem.

- Tu jest światło - Torquemada pokazał nam włącznik tuż za wejściem.

Roześmiałem się z prostoty tego rozwiązania. Hiszpan też uśmiechnął się. Tylko Izabela pozostała niewzruszona.

- Paweł, masz u mnie krechę - oświadczyła i odeszła fosą w kierunku dolnej bramy.

Przetłumaczyłem Torquemadzie słowa Izabeli.

- Nie spodziewałem się po tej pani takiego słownictwa - stwierdził.

Rzeczywiście Izabela momentami pokazywała inną twarz. Za maską zimnej, ale dystyngowanej damy kryła się zapewne kobieta o złym charakterze.

- Jestem panu winny szklankę wina za tę napaść - powiedział Torquemada. - Dobra pora, przed obiadem, na małe porto.

Pokiwałem głową, że tak i zamknąłem drzwi. Hiszpan poszedł do „Groty” a ja górą do recepcji odnieść klucz.

- Znalazł pan tam to czego szukał? - zapytała Agnieszka.

- Jestem szczęściarzem, a mogłem sobie nabić guza - przyznałem.

Zszedłem do kawiarenki. Barman za wysokim barem pokrytym ciemną boazerią z wąskich listewek był zapewne zaskoczony zamówieniem Hiszpana, to znaczy tym, że ktoś chce pić tak rzadko kupowany trunek zamiast piwo czy kawę.

- Nie było porto, ale jest malaga - powiedział Hiszpan. - Wino z południowej Hiszpanii z nutką rodzynek i karmelu. Może być - dodał delektując się smakiem napoju.

- Pyszne - przyznałem.

- Mówiłem panu, że dziwne rzeczy dzieją się na zamku? Ale dlaczego to wszystko skupia się na panu?

- Nie wiem.

- Bo jest pan bardzo ciekawski, podobnie jak ja. Może pani Izabela bierze pana za kogoś innego?

- Za kogo?

- Kogoś podobnego do niej.

- A kim ona jest?

- Jeżeli to co pokazują w filmach jest nawet w ćwierci prawdziwe, to ona jest szpiegiem.

Zakrztusiłem się łykiem wina.

- Dlaczego pan tak uważa?

- To ona przygotowała zasadzkę na pana.

- Nie na mnie, lecz na tego, kto zechce was uwolnić - zauważyłem.

- Nie, na pana - Torquemada pokręcił głową. - Wiedziała, że to pan przyjdzie otworzyć drzwi. Przewidziała każdy pana ruch...

- Ale to pan skutecznie obronił się przed moim kontratakiem.

- Kiedyś chodziłem na zajęcia z samoobrony.

- Czy Izabela mówiła, po co zeszła do piwnicy?

- Chciała sprawdzić, czego pan tam szukał.

Szczerość Hiszpana była zaskakująca. Może rzeczywiście był tylko prawnikiem i nikim więcej?

- I co znalazła?

- Nic.

- Mówiła, czemu mnie podejrzewa i o co?

- Wspominała coś o skarbie wykradzionym z zamku po wojnie i części tego zbioru, która została gdzieś na zamku. Zdaniem pani Izabeli, jest pan poszukiwaczem tego skarbu.

- Nie zainteresowało pana, kim ona jest, że chce stanąć mi na przeszkodzie?

- Jakby chciała dać do zrozumienia, że jest tajnym agentem, czymś w rodzaju detektywa muzealnego...

Zamilkłem na chwilę. Nie byłem pewien, czy to Izabela wiedziała, kim jestem i postanowiła napuścić Torquemadę na mnie, czy to Hiszpan próbował mnie wybadać.

- Wie pan, jestem zdumiony tymi podejrzeniami - mówiłem. - Jestem zwykłym turystą. Owszem interesuję się historią Czochy, bo zamek ten znany jest w gronie osób zajmujących się historią. To wszystko.

- I ja myślę to samo - Torquemada dobrotliwie poklepał mnie po ramieniu. - Wygląda pan tak niepozornie, proszę wybaczyć, ale chyba nie skończył pan studiów?

Przyznam, że zatkało mnie i chyba zrobiłem się czerwony na twarzy.

- Proszę się nie obrażać, znam wielu doskonałych specjalistów, fachowców w swojej wąskiej branży, którzy nie ukończyli studiów - tłumaczył się Torquemada. - Wie pan, że nawet mój klient...

- Nie szkodzi, żeby być pracownikiem ochrony, nie trzeba mieć ukończonych studiów - przerwałem mu.

- A co pan ochrania?

- Muzea - szczerze odpowiedziałem.

Torquemada próbował zatuszować swoją niezręczność opowiadając mi różne historie dotyczące hiszpańskich win, ale chłód, jaki zapanował między nami, nie opuścił nas aż do obiadu.

Przy stole spotkali się wszyscy goście zamku. Izabela wyniośle milczała. Marc i Hiszpan zabawiali wszystkich anegdotami. Wzrok Małgosi nie odrywał się od Marca, a Michał siedział na krześle i kręcił się nie mogąc doczekać się końca posiłku.

- Nareszcie koniec - chłopiec zerwał się z miejsca, gdy wstaliśmy od stołu.

Każdy szedł do swojego pokoju. Tym razem Izabela nie szła do siebie koło mojego pokoju, a potem po emporze sali rycerskiej. Michał pobiegł przodem po swoich żołnierzy. Gdy dotarłem pod drzwi pokoju, on już tam czekał z pudełkiem pełnym rycerzy i radiostacją do naładowania akumulatorów.

- Co dziś robiłeś? - podpytywałem go, gdy rozstawialiśmy rycerzy do bitwy, a krótkofalówka ładowała się podłączona do kontaktu.

- Eee... nic.

- Jak to nic? Byłeś z ciocią na spacerze?

- Tak.

- A dokąd poszliście?

- Najpierw na tamę, a potem do takiego zamku, który miał wieżę jak ten, w którym mieszkamy.

- Byliście po drugiej stronie jeziora?

- Tak.

- Sami?

- Ten pan, co mówi angielskim językiem, był z nami.

- Mówi po angielsku - poprawiłem chłopca. - Czy zwiedzaliście ten zamek?

- Nie, tylko ciocia Małgosia rozmawiała z tym panem.

Zająłem się szykowaniem szeregów piechoty.

- Wyjąłeś mojego rycerza spod tego mebla? - Michał pokazał na puste siodło jednego z koni i kredens w kącie.

- Jeszcze nie miałem czasu - przyznałem się. - Może spróbujemy teraz?

- Tak! - chłopiec podskoczył z radości.

- Stań tu - wskazałem mu miejsce obok fotela; nie chciałem; by wszedł gdzie nie trzeba, gdy będę przesuwał ciężki mebel.

Michał stał z zaciśniętymi piąstkami obserwując moje poczynania. Podszedłem do mebla od strony okna. Naparłem całym ciałem - ani drgnął. Oparłem się o niego plecami i odpychałem nogami od wnęki - z identycznym skutkiem. Otarłem krople potu z czoła i gdy oparłem się o kredens, palce lewej dłoni wbiły się we wzór i nagle dłoń wsunęła się w ściankę.

- Potwór! - krzyknął Michał. - Potwór zje ci rękę!

Szybko wyjąłem dłoń.

- Żaden potwór - machnąłem ręką pokazując, że jest cała. - Zepsułem kredens, ale nikomu o tym nie powiesz?

- A naprawisz go?

- Postaram się. Wyjdź na korytarz i pilnuj, czy nikt nie idzie, a ja postaram się go naprawić... - lekko wypchnąłem chłopca za drzwi.

Wciśnięcie fragmentu ornamentu powodowało uruchomienie mechanizmu, który odsuwał kredens od ściany. Gdy go pchałem i moją dłoń „zjadł potwór”, nagle ciężki sprzęt przesunął się. Teraz pchnąłem go lekko niczym piórko. Przesunął się na kółkach ukrytych w nóżkach, na zawiasach ukrytych w ścianie. Najpierw podniosłem z podłogi rycerza Michała, potem zerknąłem na otwór wysoki na półtora metra, szeroki na osiemdziesiąt centymetrów ze schodami prowadzącymi w dół i w górę.

- Już mogę wrócić?! - krzyk Michała otrzeźwił mnie.

Dopchnąłem kredens do ściany. Wciśnięty fragment powrócił na miejsce.

- Tak! - odpowiedziałem chłopcu.

Wbiegł do pokoju i zadowolony wziął rycerza, którego wytarłem z kurzu. Po kilku potyczkach i jednej walnej bitwie garstka moich Saracenów zakradła się do skarbca rycerzy Michała. Celem kierowanych przeze mnie bandytów było zdobycie skrzyni ze skarbami, identycznej, jak ta, w której trzymałem zawartość przesyłki od Andrzeja.

- Zobaczymy, co tu mamy - dramatycznym szeptem „przemówił” herszt bandy otwierając kuferek. Głos uwiązł mi w gardle. W środku były moje kryształki.


ROZDZIAŁ ÓSMY


KUFEREK Z KRYSZTAŁKAMI * MARC U MAŁGOSI * RANDKA AGNIESZKI I MARIUSZA * SPOTKANIE W ŚWIERADOWIE ZDROJU * „FRANGES NON FLECTES” * W TAJNYCH PRZEJŚCIACH


Michał był równie zaskoczony jak ja.

- O! - krzyknął.

- Powiedz, skąd ty to masz?! - spojrzałem na chłopca.

- Nie wiem - wyjąkał przestraszony.

Przytuliłem go i pocałowałem w czoło.

- Michałku, bardzo się cieszę, że to znalazło się u ciebie w skrzyni - powiedziałem. - Szukałem tego.

- Ale ja nie wiem... - głos chłopca załamywał się i zbliżał się do płaczu.

- Powiedz mi, czy zamieniłeś nasze skrzynki na skarby?

- Tak, bo twoja bardziej mi się podobała.

Na moje szczęście chłopiec zamienił kuferki, nim złodziej ukradł ten z mojego pokoju. Musiałem ustalić jeszcze jedną rzecz.

- Czy wujek Marc widział te skrzynki u ciebie? - zapytałem.

- Tak, ale nie chciał się ze mną bawić.

- Pewnie dlatego, że jeszcze nie znasz języka angielskiego ani on polskiego - pocieszałem chłopca.

Wyjąłem woreczek z kryształkami i włożyłem je do zamykanej kieszeni bluzy.

- Dziękuję ci - uroczyście podałem dłoń Michałowi. - Tylko nie mów nikomu o tym, co tu się stało?

- O tym, że zepsułeś mebel?

- Też, i o kryształkach...

- A co to są za kryształki? Dają ci moc?

- Nie, to takie bardzo małe fotografie, nic ciekawego.

Skończyliśmy zabawę obietnicą, że następnego dnia też będziemy się bawić. Odprowadziłem chłopca do pokoju Małgosi. Delikatnie zapukałem w drzwi. Bałem się, bym w środku nie zastał Marca. Po chwili w progu stanęła moja sąsiadka z Warszawy. Jakże zmienił ją pobyt na zamku. Zaczęła używać szminki i innych kosmetyków do malowania twarzy! Poczułem nutkę zazdrości, bo dla mnie nigdy się tak nie szykowała.

- Przyszedłeś wreszcie do swojej narzeczonej? - Małgosia zapytała z przekąsem.

- Ostatnio byłaś zajęta - odpowiedziałem.

- Bo mój narzeczony myślał zupełnie o czym innym.

Rozmawialiśmy głośno i byłem pewien, że naszą rozmowę słyszy Izabela, o ile jest w swoim pokoju.

- Może porozmawiamy? - proponowałem robiąc krok do pokoju.

Czułem, że Małgosia chętnie stanęłaby mi na drodze. Zrobiłem jeszcze dwa kroki i wszystko stało się dla mnie jasne. W fotelu odwrócony w kierunku wejścia siedział Marc. Uśmiechnął się blado świadomy dwuznaczności sytuacji.

- Wpadłem na kawę - wyjaśnił wskazując na filiżankę stojącą na stoliku. - Małgosia parzy pyszną... - wstał i szybko dopił resztkę. - Już muszę lecieć - zwrócił się do Małgosi.

Przeszedł obok mnie i sprawiał wrażenie, jakby bał się, że w każdej chwili rzucę się na niego.

- Nie da się ukryć, że nasz związek przeżywa kryzys - mruknąłem do Małgosi.

- Bo nic nie robisz, żeby ratować sytuację - odparła.

Michał z opuszczoną głową usiadł na swoim łóżku, a my stojąc na środku pokoju prowadziliśmy dysputę.

- Od jutra się to zmieni - zapowiadałem.

- Bo dziś stanie się coś ważnego?

- W pewnym sensie tak...

- Nie wierzę ci! Wiedz, że nie jestem tu po to, by udawać twoją narzeczoną, bo to nudne zajęcie. Nudniejsze byłoby chyba tylko bycie twoją żoną! Po prostu staram się miło spędzić czas w towarzystwie mężczyzny, któremu na mnie zależy. Skąd wiedziałeś, że wtedy rozmawiałam z Izabelą?

- Kiedy?

- Jak siedziałyśmy w bastionie. Mało zawału nie dostałam po twoim SMS-ie. Podsłuchiwałeś nas, tylko jak i skąd? Wywoływanie duchów? Przecież nikt nie wierzy, że Izabela wywołała ducha mówiącego twoim głosem. Ty gdzieś tam byłeś i szkoda, że nie widziałeś, jak mocno byliśmy przestraszeni. Kim ty właściwie jesteś?

Nabrałem powietrza i głośno westchnąłem.

- Czy wieczorem pożyczysz mi samochodu? - poprosiłem ją.

- Co?!

- Chciałbym pojechać w jedno miejsce...

- Wieczorem?

- Tak.

- Powiesz mi, gdzie i po co?

Milczałem.

- Proszę! - rzuciła we mnie kluczykami, które wyjęła z szuflady. - Możesz zatankować samochód. Zwrócę ci pieniądze.

Czułem się, jakby mnie spoliczkowała. Wiedziałem, że to nie jest dobry czas na rozmowy, więc wyszedłem. Zszedłem na kolację, którą jadłem w samotności. Gdy wracałem do swojego pokoju, na schodach spotkałem Izabelę. Patrzyła na mnie z triumfalnym uśmiechem. Przemilczałem drwinę i wyzwanie kryjące się w spojrzeniu kobiety.

Z pokoju zabrałem niewielką torbę, podobną do tych używanych przez fotografów. Była zamykana na zamek z szyfrem, a w środku znajdowały się szczególnie cenne gadżety elektroniczne. Wychodząc z pokoju zostawiłem zapalone światło, a fotel z narzuconym na niego kocem podsunąłem do drzwi, by zasłaniał posiadaczowi kamery szparę nad progiem. Klamkę i część drzwi pokryłem niewidoczną warstwą proszku, tego samego, który miał posłużyć mi do zidentyfikowania człowieka, który włamał się do mojego pokoju, a potem ukrył się w sali narad. Wychodząc do kręconych schodów zamknąłem za sobą skrzypiące skrzydła i je także pokryłem proszkiem. Przez górny dziedziniec wyszedłem z zamku. Zasłonięty od zamku budynkiem dolnej bramy, otworzyłem skrzynkę latarni i do kabli podłączyłem małe urządzenie. Jego włączenie powodowało wyłączenie wszystkich latarni czerpiących prąd z tej samej skrzynki rozrządowej. Jak słusznie przypuszczałem, wszystkie latarnie przed zamkiem zgasły. Potrzebowałem tylko minuty, by pobiec do auta Izabeli i pod maską, z tyłu podłączyć mały nadajnik przekazujący do mojego urządzenia odbiorczego aktualne położenie jej forda. Odbiornik miał wpisaną w pamięć mapę drogową Polski, więc z dokładnością do 50 metrów mogłem określić położenie śledzonego pojazdu. Zasięg „pluskwy” wynosił tylko dwa kilometry. Wsiadłem do cinquecento Małgosi i nie włączając reflektorów wyjechałem z parkingu. Zostawiłem auto przy murze folwarku zasłaniającego mnie od okien zamku. Wróciłem do latarni i włączyłem światło. W aucie wyjąłem z torby odbiornik „pluskwy” i uruchomiłem go, by sprawdzić, czy odbieram sygnał. Natychmiast zauważyłem, że punkt oznaczający wóz Izabeli miga na czerwono, co oznaczało, że ford jest w ruchu. W lusterku wstecznym widziałem dwa sztylety halogenów pojazdu Izabeli. Padłem na siedzenie, by nikt z zewnątrz nie zauważył mnie w środku. Dłonią zasłoniłem świecący ekran urządzenia śledzącego.

Usłyszałem, jak ford scorpio z piskiem opon zakręcił i przemknął obok mnie. Na chwilę stanął przy zamkniętej bramie. Lekko uniosłem głowę. Przez moment na tle rozświetlonych wrót ujrzałem sylwetki pasażerek forda. Za kierownicą była Izabela, a obok niej siedziała Agnieszka!

Na ekranie śledziłem wóz Izabeli - jechała do Leśnej. Czyżby to Izabela stała za randką Agnieszki i Mariusza? Uruchomiłem auto, które dychawicznie zakaszlało i z warczeniem ruszyło. Wyjechałem na drogę do Leśnej. Izabela była już półtora kilometra ode mnie i jechała ponad sto kilometrów na godzinę. Miałem szansę dogonić ją dopiero wśród ciasnych uliczek Leśnej. Dodałem gazu, na co fiat zareagował dość ślamazarnie, ale gdy przekroczył już prędkość osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, nagle jakby złapał drugi oddech. W minutę dojechałem do Leśnej. Widziałem, że Izabela stanęła tam na zapleczu rynku. Zatrzymałem się w uliczce oddalonej o jedną przecznicę od „Toskanii”. Pod fotelem pasażera ukryłem wszystkie rzeczy oprócz słuchawki wkładanej do ucha i czaszy mikrofonu kierunkowego, niewiększej niż parasolki podawane do drinków. Taki mikrofon doskonale mieścił się w dłoni. Pod kurtką, na pasku miałem wzmacniacz dźwięku. Stanąłem w zacienionej bramie po drugiej stronie uliczki. Okna restauracji do połowy wysokości były pokryte matem i napisami reklamowymi, ale przez górną część doskonale widać było wnętrze z wielkim barem, ciężkimi ławami i stołami z kłód drewna, piec do pieczenia pizzy i ludzi pijących głównie piwo. Mariusz siedział w rogu sali. Wstał, gdy zobaczył wchodzącą Agnieszkę. Wiem, że nieładnie jest podsłuchiwać rozmowy innych, ale teraz chciałem wiedzieć, czy za nagłą przychylnością Agnieszki nie kryło się nic podejrzanego. Włączyłem urządzenie i kierując mikrofonem ukrytym w dłoni próbowałem wsłuchać się w dźwięki dobiegające ze środka. Około pięciu minut zajęło mi uchwycenie dobrego kąta do „złapania” rozmowy Mariusza i Agnieszki.

Dłuższy czas rozmawiali o rzeczach dla mnie nieistotnych. W pewnym momencie Agnieszka powiedziała coś, co wzmogło moją uwagę.

- Słyszałeś o uwięzieniu tego faceta, który przyjechał z małym chłopcem? - Agnieszka zapytała Mariusza.

- Nie, a co mu się stało?

- Twierdzi, że ktoś go zamknął w piwnicy pod bastionem.

- Kto miałby to zrobić?

- Pani Izabela, ten Hiszpan lub Kanadyjczyk.

- Ale świr z tego gościa...

- Rozmawiałeś z nim?

- Tak. Był u mnie.

- Co?! - Agnieszka nie zapanowała nad sobą. - Czego chciał?

- Niczego, łaził po moim domu. Pytał, czy nie wiem czegoś o skarbach z Czochy, bo on czytał jakąś książkę na ten temat...

- I co mu powiedziałeś?

- To samo, co każdemu innemu - o rozkradzionym sejfie. Każdy o tym wie. Dla mnie największym skarbem zamku wiesz, kto jest?

Poczułem się niezręcznie. Mariusz nieświadomy mojej obecności i tego, że słyszę rozmowę, komplementował obojętną na to Agnieszkę. Dziewczyna zaczęła nawet spoglądać na zegarek, jakby uznała swoją misję za zakończoną. I ja sprawdziłem, która jest godzina. Było pół godziny do dziewiętnastej, kiedy to Izabela miała spotkanie w uzdrowisku. Domyślałem się, że chodzi o Świeradów Zdrój. Musiałem już jechać. Decyzję ułatwiły mi słowa Agnieszki.

- Co, musisz już wracać na zamek? - Mariusz pytał dziewczynę.

- Nie.

- A jak tam się dostaniesz?

- Pani Izabela zabierze mnie po drodze, jak będzie wracała z jakiegoś spotkania.

- Do której mamy czas? - pytał Mariusz, trzymając dziewczynę za rękę.

- Nie wiem, ma zadzwonić...

Wyłączyłem mikrofon, zwinąłem czaszę i wróciłem do auta Małgosi. Tam uruchomiłem odbiornik „pluskwy”. Izabela była poza zasięgiem. Wyjechałem z Leśnej i skierowałem się na południe do Świeradowa Zdroju.

Uzdrowisko to, jeśli wierzyć legendom, było znane już przed wiekami, gdy pielgrzymowali tu do „cudownych wód” mieszkańcy Miśni i Łużyc. W pierwszej połowie XVIII wieku Schaffgotschowie, właściciele tych ziem, zwołali konsylium lekarzy z Mirska, Gryfowa i Lwówka. Orzekli oni, że miejscowe wody leczą żołądek, wątrobę i pomagają zwalczyć stany lękowe. W XIX wieku i na początku XX uzdrowisko rozrosło się, wzbogaciło o sławny dom zdrojowy z wielką halą spacerową i pijalnią wód. Tajemnicą wód leczniczych są śladowe ilości radonu - pierwiastka promieniotwórczego, którego obecność wspomaga leczenie narządów ruchu i pobudza układ hormonalny. Dzięki obecności w wodach wapnia, magnezu, żelaza, służą one do kąpieli, płukanek i irygacji. Dzięki temu poprawiają kondycję dziąseł, zapobiegają próchnicy, zwalczają anemię. Do Świeradowa przyjeżdżają także osoby leczące stawy i choroby serca. Teraz gnałem tam i ja. Na miejscu byłem kilka minut po dziewiętnastej. Na ekranie szukałem, kiedy pokaże mi się punkt wskazujący na obecność auta Izabeli. Było zaparkowane sto metrów od domu zdrojowego. Znowu wziąłem mikrofon kierunkowy i wyszedłem na spacer wokół budowli. Szedłem przez park patrząc na wieżę zegarową przypominającą kształtem hełmu wieżę z zamku Czocha. Na tarasie wystawiono stoliki oświetlone kolorowymi lampionami. Kilkuosobowy zespół symfoniczny grał utwory Schuberta. Elegancko odziani pensjonariusze i turyści siedzieli na stylowych krzesełkach i słuchali wspaniałej muzyki. Obniżyłem rondo kapelusza i postawiłem kołnierz kurtki. Próbowałem wypatrzyć jasne włosy Izabeli. Dostrzegłem ją w rogu. Oprócz szklanki wody stały przed nią kieliszek koniaku i filiżanka kawy. Jej rozmówcą był blondyn, ledwo widoczny pomiędzy ludźmi.

Szukałem dobrego miejsca, skąd mój mikrofon uchwyciłby, o czym rozmawiała Izabela. Spacerowałem po parku, szerokim łukiem omijając jasne krążki chodnika rozświetlonego przez latarnie. Wreszcie znalazłem ławeczkę, na której usiadłem i kładąc rękę na oparciu wycelowałem czaszę w Izabelę.

- ...mam nadzieję, że ta mała wydobędzie z niego, co oni kombinują - powiedziała Izabela.

- Moim zdaniem, powinnaś zająć się Pawłem osobiście - głos, jakże znajomy, sprawił, że lodowate ciarki przeszyły moje ciało. To był Jerzy Batura!

Czyżby już wyszedł z więzienia? Ile to czasu minęło, gdy spotkaliśmy się na Mierzei Wiślanej? Rok? Nie, dwa! Pan Samochodzik, mój szef, kilka razy konkurował w poszukiwaniach skarbów z Waldemarem Baturą - gangsterem dżentelmenem preferującym inteligencję nad siłę rewolweru. Jego syn Jerzy, z którym wielokrotnie walczyłem, raz okazywał się brutalnym draniem, innym razem godnym przeciwnikiem, a nawet rzadko współpracownikiem. Teraz do walki ze mną wystawił kobietę - był świadomy, że podobnie jak mój zwierzchnik miałem słabość do pięknych kobiet, które nie poddawały swej powierzchowności powszechnej dziś unifikacji.

Batura oprócz inteligencji miał inne zalety: był bogaty i przystojny. Kobiety, nawet te twierdzące, że u mężczyzny szukają ciepła i oparcia, miękły pod ostrzałem jego stalowoszarych oczu. Ciekaw byłem, czy Izabela uległa urokowi Batury, czy tylko była jego partnerką w ciemnych interesach.

- On ma narzeczoną, mówiłam ci...

- Paweł i narzeczona? - roześmiał się Batura. - Która dziewczyna wytrzyma z nim dłużej niż tydzień? To straszny nudziarz. Tylko raz czy dwa widziałem go tańczącego. Czy on umie rozmawiać o czymś innym niż praca?

- Słyszałam, jak temu chłopaczkowi opowiadał o etosie rycerskim.

- Paweł i jego szef rzeczywiście są jak ostami błędni rycerze - Batura śmiał się. - Ta narzeczona to kamuflaż...

- Co ty! Dziś po południu kłócili się...

- Może grali? Spróbuj naciągnąć Pawła na zwierzenia, co sądzi na temat hasła.

- Jak? On mi nie ufa.

- Wiem, że to potrafisz. Żaden facet ci się nie oprze, gdy zechcesz go upolować. Jesteś urodzonym łowcą...

Na moment rozmowę zagłuszyły oklaski. Potem część klientów zaczęła wstawać przesłaniając mi rozmówców, zagłuszając wszystko szuraniem krzeseł i śmiechem.

- Muszę lecieć - usłyszałem głos Izabeli. - Zaraz zadzwonię do tej zarozumiałej panny...

O proszę, nawet Izabela miała wyrobioną opinię na temat Agnieszki. Szkoda, że Mariusz tego nie dostrzegał. Cóż, miłość bywa ślepa.

Pobiegłem do cinquecento i pojechałem w kierunku Mirska. Izabela miała szybsze auto i bez trudu dogoniłaby mnie na drodze do Leśnej. W Mirsku zatankowałem paliwo i wyciskając z silniczka fiata całą moc, pognałem do zamku Czocha. Zaparkowałem auto na podjeździe, w cieniu. Sam skoczyłem w krzaki koło altanki, skąd widziałem cały parking przed hotelem. Wyjąłem mikrofon kierunkowy i czekałem. Po dziesięciu minutach przed zamek zajechał ford Izabeli. Obok niej siedziała Agnieszka. Włączyłem urządzenie do podsłuchiwania.

- Jesteś po randce i taka ponura? - dziwiła się Izabela. - Z takim nastawieniem nie zawojujesz świata.

- Nie każdy może być taki jak pani - odpowiedziała Agnieszka. - Pani spotkanie zawsze się udaje?

- Tak - Izabela roześmiała się. - Co słychać u tego Mariusza?

- W porządku.

- Pytałaś go o Pawła?

- Nie wiem, czy powinnam była...

- Powinnaś była - Izabela przedrzeźniała Agnieszkę. - Czy lojalność wobec kogokolwiek pomoże ci w osiągnięciu sukcesu? Chcesz się stąd wyrwać, bo to dziura? Zgoda, ale gdzie twoja przebojowość. Musisz być jak strzała zmierzająca prosto do celu.

- Wiem, pani mi obiecała pomóc...

- Obiecałam, ale najpierw muszę cię sprawdzić... - Izabela znacząco zawiesiła głos.

- Ten Paweł pytał o skarby, skrytki i to wszystko.

- Pytałaś Mariusza o ten dziwny napis po łacinie?

- ,,Franges non flectes”? Nikt tego nie rozumie.

- Dobrze, idź spać. Jak będziesz potrzebowała pomocy, to wal do mnie. Popytam znajomych, czy nie znalazłaby się praca dla ciebie...

- Myślałam, że u pani... Od pani tyle bym mogła się nauczyć.

- Dobrze, pomyślę - Izabele uśmiechnęła się i zapaliła papierosa.

Agnieszka wysiadła z forda i pomaszerowała przez most do hotelu. Izabela została na podjeździe i patrzyła na zamek. Podeszła do cinquecento i dotknęła jego maski. Musiała być jeszcze ciepła. Izabela skończyła palić, wyrzuciła niedopałek i spokojnie pomaszerowała do hotelu. Odczekałem jeszcze pięć minut, zabrałem spod wozu Izabeli „pluskwę” i przemknąłem na dolny dziedziniec, a stamtąd na górny i do swojego pokoju. Po drodze, w „Grocie”, kupiłem butelkę wody mineralnej i chipsy. Zaniosłem torbę z gadżetami oraz zakupy do kwatery, odniosłem kluczyk do samochodu Małgosi, która tylko odrobinę otworzyła drzwi - była w koszuli nocnej, i wróciłem do siebie. Sprawdziłem latarką ze światłem w ultrafiolecie, czy nikt nie próbował wejść do mojego pokoju. Na klamce nie było odcisków. Zabezpieczyłem drzwi przed podglądaczem i rozstawiłem mikroskop. Do pomocy oglądałem kryształki. Większość zawierała zdjęcia alianckiego sprzętu przygotowywanego do inwazji na Europę. Tylko kilka przedstawiało plany i schematy jakichś urządzeń. Nie jestem wybitnym elektronikiem, ale domyśliłem się, że chodzi tu o rodzaj radarów lub innych maszyn emitujących lub odbierających fale. Najbardziej zainteresował mnie plan zamku Czocha z podpisem: „Franges non flectes” oraz spis rzeczy zaczynający się od tej samej sentencji. Czyżby te trzy słowa były kluczem do skarbu? Batura też pytał Izabelę o moje rozumienie znaczenia tych słów.

Wstałem rozprostowując kości. Schowałem mikroskop, kryształki wsunąłem do pudełka po filmie do aparatu fotograficznego. Ukryłem je w dobrym miejscu. Zgasiłem światło i szeroko otworzyłem okno, wdychając świeże powietrze. „Złamiesz, lecz nie zegniesz” - o co mogło chodzić? Co można złamać nie zginając? Może biblioteka kryła w sobie rozwiązanie zagadki? Piłem wodę i powoli jadłem chipsy. Gdy odpocząłem, zebrałem latarki, założyłem kombinezon i podszedłem do kredensu.

Nacisnąłem fragment roślinnego ornamentu i odsunąłem mebel. Włączyłem latarkę czołówkę i rozświetliłem tajne przejście. Po grubej, nietkniętej warstwie kurzu rozpoznałem, że nikt tędy nie chodził od wielu lat, kto wie - może nawet od czasów wojny. Przejście było bardzo wąskie, najwyżej półmetrowe. Najpierw poszedłem do góry. Pamiętałem, że w pokoju nade mną mieszkał Torquemada, więc powinienem był dostać się do niego. Gdy wydawało mi się, że jestem już piętro wyżej, nie zauważyłem żadnego wejścia do pomieszczenia. Dopiero po uważnej lustracji ceglanej ściany odnalazłem mały drewniany kołek wystający ze spoiwa między cegłami. Spróbowałem go wyciągnąć. Posypało się kilka okruszków zaprawy, a w moje oczy uderzył blask bijący z wnętrza apartamentu Torquemady. Błyskawicznie zgasiłem latarkę i przytknąłem oko do otworu średnicy najwyżej pięciu milimetrów. W dziurę ktoś przemyślnie wmontował system soczewek podobny do stosowanego w judaszach w naszych drzwiach. Dzięki temu miałem pełen, chociaż nieco zniekształcony obraz tego, co robi Hiszpan. Teraz najwyraźniej zdziwiony hałasem za ścianą zerkał w moim kierunku. Mnie bardziej interesowało urządzenie, jakie stało na stole Torquemady. Był to rzutnik obrazu, który potrafił wyświetlić na ścianie to co było na kryształkach podobnych jak te, które miałem ja. Kilka leżało na atłasowej wyściółce otwartej papierośnicy, w której Hiszpan je przenosił. Obraz na ścianie pokazywał schemat podziemi Czochy - konkretnie pod bastionem, skąd schodki prowadziły na niższe poziomy.

Czekałem, czy Torquemada nie będzie oglądał następnych obrazów, ale widocznie spłoszył go hałas i wyłączył urządzenie, zapakował je do walizki, papierośnicę schował do kieszeni marynarki. Zatkałem otwór drewnianą zatyczką, zapaliłem latarkę i ruszyłem do góry. Gdy znalazłem się piętro wyżej, znowu znalazłem drewniany kółeczek w ścianie. Wyjąłem go i spostrzegłem rozbierającą się do snu Agnieszkę. Szybko zatkałem otwór. Nie wypadało podglądać kobiety w takiej sytuacji.

Wszedłem jeszcze kilka stopni i nagle drogę przegrodził mi lity mur. Nigdzie nie było śladu mechanizmu otwierającego wyjście, żadnego drewnianego kółeczka. Wróciłem do siebie. Było już bardzo późno i zastanawiałem się, czy powinienem sprawdzić przejście w dół. W końcu ciekawość zwyciężyła.

Ceglane schodki były śliskie od brudu. Ocierając się o ściany schodziłem ciasną spiralą, aż nagle tunel zaczął gwałtownie obniżać się. Był wysokości najwyżej stu dwudziestu centymetrów. W ścianie dostrzegłem charakterystyczny kształt kółeczka. Wyjąłem go i mój wzrok w ciemnościach rozróżnił witraże i meble sali narad.

Gdy zszedłem jeszcze kilka stopni, poziom wyrównał się. Byłem pod posadzką sali rycerskiej. Szedłem zgarbiony, było tu najwyżej półtora metra wysokości. W pewnym momencie zahaczyłem o coś wystającego z sufitu. Obejrzałem się. To była niewielka metalowa rączka. Chwyciłem ją i poruszyłem. Rozległ się zgrzyt metalu. Zgasiłem latarkę i mocniej pociągnąłem rączkę. Przesuwała się w bok. Moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku i bez trudu dostrzegłem, że znajduję się w palenisku wielkiego kominka w sali rycerskiej. Na emporze zauważyłem skradającą się Izabelę w pidżamie.

- U-hu! - nie potrafiłem zapanować nad sobą, żeby jej nie nastraszyć.

Kobieta podniosła niespodziewany krzyk. Poświeciła latarką po sali, ale ani na moment jej promień nie trafił w wąską szparę w dnie paleniska.

- U-hu-hu! - odezwałem się raz jeszcze.

Izabela krzyknęła raz jeszcze i uciekła w kierunku swojego pokoju. Szybko zamknąłem blaszaną pokrywę nad sobą i roześmiałem się.

Tunel przede mną obniżał poziom podłogi, przez co szło mi się lepiej - bo wyprostowałem się. W końcu dotarłem do ciemnej dziury o średnicy osiemdziesięciu centymetrów. Na cienkiej lince opuściłem latarkę. Doliczyłem się dziesięciu metrów i wciąż było daleko do lustra wody.

Musiałem tu wrócić następnego dnia, ale z trzeźwym umysłem. Stawiając stopę za stopą odmierzałem odległość studni od wielkiego kominka pod salą rycerską. Potem wróciłem do swojego pokoju. Dopchnąłem kredens do ściany, wykąpałem się, wyprałem kombinezon i ułożyłem się do snu. Rano obudziłem się z uczuciem, że jestem bliski rozwiązania zagadki, ale ta płocha na razie myśl uciekła w odległe zakamarki umysłu, ustępując przed łomotem do drzwi mojego pokoju.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


ZNIKNIĘCIE MARCA * WIZYTA W ZAMKU GRYF * OSZUSTWO KANADYJCZYKA * MOJA MATA HARI * POWRÓT DO PIWNIC BASTIONU * PODZIEMNA EKSPLOZJA


Przetarłem oczy, szybko założyłem spodnie i bluzę. Podbiegłem do drzwi i otworzyłem je. Na progu stanęła zdenerwowana Małgosia.

- Nie wiesz, gdzie podział się Marc? - zapytała mnie.

- Nie, a coś się stało?

- Zniknął - Małgosia była zdenerwowana.

- Wyjechał, ot co.

- Jego samochód stoi na parkingu.

- No to kręci się po zamku... - już chciałem zamknąć drzwi, ale Małgosia nie ustępowała.

- W nocy działy się dziwne rzeczy.

- Tak? Jakie?

- Słyszałam krzyk Izabeli. Gdy przebiegała koło mojego pokoju, płakała. Torquemada opowiadał podczas śniadania, że słyszał jakiś rumor w ścianie. Agnieszka czuła wieczorem, że ktoś ją podgląda. Rano wstałam i poszłam do Marca, żeby go zapytać, czy nasz wyjazd do zamku Gryf jest aktualny, bo akurat pogoda jest bardzo ładna, a Michał bardzo chciał tam pojechać. Drzwi były otwarte, a w środku panował straszny bałagan. Pościel była zimna, więc chyba Marc dawno wyszedł.

- Sprawdzałaś pościel? - zapytałem zazdrosny o taką troskę o Kanadyjczyka.

- Tak robią na filmach... - odpowiedziała Małgosia, rumieniąc się aż po czubki uszu.

- Poczekaj... - poprosiłem ją.

Zamknąłem drzwi i szybko przebrałem się. Wyszedłem do Małgosi i razem pomaszerowaliśmy na drugie piętro do pokoju Marca. Było tak jak opisała dziewczyna.

- Możemy tylko zamknąć drzwi i poczekać do południa, czy Marc się nie pojawi - stwierdziłem.

W rzeczywistości troskę Małgosi wykorzystałem do bezkarnego zlustrowania kwatery Kanadyjczyka. Panował u niego straszny bałagan. Na stole leżał stos map i książek - o dziwo po polsku. Zajrzałem nawet do kosza na śmieci. Zobaczyłem tam zmiażdżony kuferek z zestawu zabawek Michała. Wyjaśniło się, kto ukradł mi skrzyneczkę i podejrzewałem, że to Marc był posiadaczem wziernika. Musiałem zachować spokój i nie pokazać po sobie żadnych emocji.

- Może to ja pojadę z wami do tego zamku? - zagadnąłem Małgosię, gdy schodziliśmy centralną klatką schodową.

- Nie, nie - odparła zamyślona.

- Umówmy się, że jeśli Marc nie pojawi się do obiadu, to po południu pojedziemy razem. Dobrze?

- Hura! Wujek Paweł pojedzie z nami! - nagle zza rogu, gdzie znajdował się pokój Małgosi wybiegł Michał. Rzucił się na mnie i objął moją nogę. - To prawda, że pojedziesz z nami?

- Tak zaproponowałem cioci Małgosi, ale to ona zadecyduje...

- Ciociu, pojedziemy z wujkiem? Błagam... - teraz chłopiec przykleił się do nóg Małgosi.

- Dobrze - zgodziła się po długiej serenadzie błagań Michała.

Zszedłem na śniadanie, gdzie oprócz gości hotelowych była także trochę roztrzęsiona Agnieszka. Izabela była blada jak ściana, a Torquemada milczący i zadumany bardziej niż zwykle.

- Dzień dobry! - przywitałem się.

- Co pan taki wesoły? - odezwała się Agnieszka.

- Jestem wyspany, słoneczny dzień nam nastał, czuję aromat kawy i świeżego chleba. Czegóż chcieć więcej? Słyszałem, że mieli państwo w nocy jakieś przygody. To prawda?

Odpowiedzią było milczenie.

- Izabelo, czemu krzyczałaś w nocy?

Kobieta zastanawiała się, co odpowiedzieć. Pewnie najchętniej wszystkiemu by zaprzeczyła, ale obecność Małgosi powstrzymała ją od kłamstwa.

- Coś mnie przestraszyło - mruknęła.

- Co? Kto? - wypytywałem.

- Nie wiem.

- A jak przebiegało to straszenie? - nie dawałem za wygraną.

- Przestań, coś mi się przewidziało...

- A pan też miał jakieś przygody? - zwróciłem się do Torquemady.

- Słyszałem coś w ścianie - spokojnie odparł Hiszpan.

- Może to jakiś ptak wpadł do przewodu kominowego? - sugerowałem.

- Może... Dziwne, że ten sam „ptaszek” zawitał w tym samym czasie do pokoju pani Agnieszki. Uzgodniliśmy, że hałas u mnie i dziwne poczucie bycia obserwowaną miało miejsce w tym samym czasie. Pani Agnieszka mieszka nade mną, a więc pańska wersja z ptakiem lub innym zwierzęciem jest wielce prawdopodobna.

- A jakie mają państwo hipotezy na temat zniknięcia Marca? - pytałem. - Może to on, biedny, tłukł się w tej ścianie, a teraz podsłuchuje nas ukryty gdzieś, na przykład za tym kominkiem?

Wszyscy odruchowo zerknęli na kominek.

- Wiem! - zawołał Michał. - Tego pana zabrały potwory i wsadziły do studni, gdzie był więziony wujek Paweł! Tam potwory wsadzą go do garnka, nasypią marchewki i zrobią z niego rosół...

Mimo woli roześmiałem się z tej wizji.

- Michał! - krzyknęła Małgosia. - Jak możesz opowiadać takie bzdury?

- Marc jest dorosłym mężczyzną i może robić na co ma ochotę, nawet w pośpiechu wychodzić z pokoju, nie zamknąwszy drzwi - stwierdziłem. - Zalecam spokój i cierpliwość.

- To jedziemy na wycieczkę? - zapytał Michał.

- Po obiedzie - przypomniała mu Małgosia.

- Dobrze - mruknął chłopiec. - Mogę się z tobą pobawić? - spojrzał na mnie.

- Do obiadu będę zajęty - odparłem.

- A co będziesz robił?

Izabela i Torquemada ciekawie czekali na moją odpowiedź.

- Będę myślał, gdzie jest pan Marc - uśmiechnąłem.

- To on się bawi z nami w chowanego?

- Pewnie tak.

Podziękowałem za śniadanie i wyszedłem z jadalni. Wyszedłem przed zamek i zadzwoniłem do Mariusza. Okazało się, że był w jednym z pomieszczeń baszty dolnej bramy. Zszedłem tam i zastałem go polerującego kirys.

- Witaj. Jak randka? - zapytałem go.

- Dobrze, gdyby nie ty - odpowiedział.

- Dlaczego? - zdziwiłem się.

- Agnieszka cały czas pytała o ciebie, co robimy, czy się przyjaźnimy i tym podobne. Wreszcie na koniec, gdy już prawie odjeżdżała, zgodziła się na jeszcze jedno spotkanie.

- No, to i tak sukces.

- Tak, ale to ona poda termin...

Smutno pokiwałem głową. Opowiedziałem mu o zniknięciu Marca.

- Powiedz, czy w zamku są jeszcze inne tajne przejścia oprócz tych, które pokazywał nam dyrektor? - zadałem pytanie.

- Pewnie tak. Kiedyś czytałem, że przy przebudowie w 1911 roku oprócz architekta Bodo Ebhardta pracował przy remoncie niejaki inżynier Bitschka, dawniej Polak o nazwisku Biczka. Był to potomek polskich powstańców i masonów. Robotnicy mówili o tym co robił: „zagadkowe sztuki Bitschki”. Co było przyczyną takiego gadania - nie wiem. Może ten mason porobił tu jeszcze jakieś skrytki?

- Masz jakieś plany na wieczór?

- A co?

- Przyjdziesz, to ci coś pokażę. Weź latarkę, linę i to, czego potrzebujesz do wędrówki po tunelach.

- Dobrze.

Poszedłem do swojego pokoju i zasłoniwszy drzwi zająłem się oglądaniem kryształków. Na dwadzieścia piętnaście prezentowało ciekawe, ale nieprzydatne mi zdjęcia z okresu drugiej wojny światowej. Skupiłem uwagę na tych, które zawierały, plany, mapy i sentencję „Franges non flectes”. Gdy oglądałem jeden z nich, odkryłem napis „Schloss Greifenstein” - czyli zamek Gryf! Tam chciał dziś pojechać Marc, ale nagle zniknął. Żałowałem, że Andrzej nie podał mi więcej informacji na temat okoliczności, w jakich wszedł w posiadanie tych tajemniczych przedmiotów. Spojrzałem na zegarek. Na oglądaniu kryształka czas zleciał bardzo szybko. Jeszcze tylko przeczytałem informacje na temat zamku Gryf.

Jego ruiny stoją na szczycie bazaltowego wzgórza wysokości 448 metrów nad poziomem morza. Powstał najprawdopodobniej w XIII wieku, gdy Śląsk znajdował się pod panowaniem księcia Bolesława Wysokiego. Podobno potem zamkiem władali rabusie z rodu von Romke. W XV wieku zamek kupili Schaffgotschowie, którzy kontynuowali niechlubną tradycję poprzedników. Z czasem stali się bardziej pokojowi, a odkrycie na ich ziemiach złóż rud cynku i manganu uczyniło ich bogatymi. W XVII wieku zamek odwiedziła słynna królowa Marysieńka Sobieska. W XVIII wieku szlachta z zamku przeniosła się do pałacu u stóp wzgórza. Podczas drugiej wojny światowej zamek był obiektem wojskowym. Legendy przypisują obecność tu rozbudowanych korytarzy, sztolni i kryjówek, gdzie miały być ukryte skarby między innymi z kolekcji Herberta von Dirksena, byłego ambasadora nazistowskich Niemiec w Moskwie, Tokio i Londynie. Niby pasowało to do oficjalnego pretekstu pobytu Marca w tych okolicach - przecież był dziennikarzem opisującym zagadki drugiej wojny światowej - ale ja w to nie wierzyłem. Nie wierzyłem w przypadki.

Zamknąłem książkę i poszedłem do Małgosi.

- Już się spakowałem! - Michał przywitał mnie radosnym krzykiem.

Małgosia była markotna i z bladym uśmiechem obserwowała zachowanie chłopca.

- Marc nie wrócił? - upewniłem się.

Dziewczyna tylko pokręciła głową.

- Aż tak go lubisz? - zapytałem.

- Czemu cię to interesuje?

- Bo widzę, w jakim jesteś stanie. Jestem pewien, że nic złego mu się nie stało...

- Popatrz, co przygotowałem! - przerwał mi Michał otwierając plecak.

Na samej górze leżała moja krótkofalówka.

- Super! - pochwaliłem go. - Weź też latarkę i wiatrówkę, jakby miało zacząć padać.

- Przecież świeci słońce!

- Tu jest gorąco, ale tam wejdziemy na górę, gdzie może wiać chłodny wiatr. Zabierz też czapkę.

- Dobrze.

We trójkę zeszliśmy do jadami na obiad, a potem poganiani przez Michała poszliśmy do cinquecento Małgosi. Łagodnie wyjąłem kluczyki do samochodu z jej ręki, bo bałem się, że w takim stanie może spowodować wypadek. Michał w foteliku na tylnym siedzeniu radośnie śpiewał piosenki przedszkolne, a my przez Mirsk jechaliśmy do Proszówki, gdzie stały ruiny zamku.

Zatrzymaliśmy się na placyku poniżej wzgórza, koło pałacu. Wysiedliśmy i pomiędzy bukami ruszyliśmy pod górę, w kierunku ciemnej bryły na szczycie. Szybko dotarliśmy do murów prowadzących do wieży bramnej. Po drodze opowiadałem Małgosi i Michałowi historię zamku. Na koniec dodałem, że góra ta to wygasły wulkan. Byliśmy na alei między dwumetrowej wysokości murami prowadzącymi do bramy. Patrzyłem na ogromne, zdewastowane ruiny. Śląskie zamki budowane na górach miały kilka pierścieni fortyfikacji, najczęściej podzielonych na zamek dolny, średni i górny. Z tego ostatniego często wyprowadzano tajne przejście, daleko poza obręb fortecy. I tak oblegani, o ile nie byli przyciśnięci głodem oraz brakiem amunicji, mogli tu bronić się bardzo długo. Czy ktoś potrafiłby zdobyć kilkunastometrowej wysokości mury po wspinaczce po stromym zboczu góry?

Weszliśmy do ciemnego tunelu bramy, gdy nagle w mroku z prawej strony coś się poruszyło. Małgosia drgnęła przestraszona. Przesunąłem dziewczynę i chłopca za siebie.

- Dzień dobry! - odezwałem się.

- A, dobry - usłyszałem w odpowiedzi.

Z zakamarka wyszedł ponad siedemdziesięcioletni starzec ubrany w wojskową kurtkę, oficerki i beret z daszkiem. Podpierał się rzeźbioną laską. Miał spokojną, starannie ogoloną twarz. W kąciku ust tkwiła szklana fifka z niedopałkiem papierosa.

- Państwo na zwiedzanie? - zapytał.

- Tak, a trzeba płacić za bilety?

- Kiedyś tak, póki chuligani nie spalili budy - starzec wskazał resztki barakowozu. - Już strach tu w nocy chodzić...

- Czemu?

- Przyjeżdżają tu tacy napakowani, z grubymi karkami. Na górze palą ogniska, piwo piją i kamienie z góry rzucają. Inni to poszukiwacze skarbów. Czasem w nocy słychać jakieś strzały, wybuchy... panie, co tu musi się dziać! A najgorsi to są złodzieje. Widzi pan te okna? - wskazał oczodoły okien w baszcie bramnej.

- Tak.

- Jeszcze dwa tygodnie temu były tam framugi z piaskowca. Ładne, akurat przydały się komuś na kominek.

Wchodziliśmy przez dawny dziedziniec zamku dolnego do zamku średniego. Idąc wprost doszliśmy do resztek okrągłej wieży kryjącej w swym wnętrzu zniszczoną klatkę schodową i tunel pod mieszkalnym skrzydłem zamku wysokiego. Z dziedzińca po schodach wzmocnionych belkami drewna weszliśmy na zamek górny.

- Tu jest zbiornik ciśnieniowy i tylko jego już teraz pilnuję, by nikt tego nie rozkradł - staruszek wskazał na piwniczkę po lewej stronie.

- Po co taki zbiornik w ruinie? - dziwiłem się.

- Nie wiem, czasami zbiera się w nim woda i leje się, a potem znika. To musi być jakaś pamiątka z czasów wojny albo stanu wojennego. W 1981 roku Wojsko Polskie zajęło całe wzgórze. Transportery i samochody stały między drzewami zamaskowane siatkami. Cały zamek też zakryli siatkami, a na szczycie wybudowano czterdziestometrową metalową wieżę obserwacyjną. Nasi patrzyli, czy Czesi nie mają ochoty wejść do Polski, razem z innymi „bratnimi armiami”, jak to było podczas „praskiej wiosny” 1968 roku. Stąd dobrze widać czeskie poligony.

- Słyszałem, że tu jakieś skarby ukrywano... - zacząłem.

- A pan to pewnie przyjechał z zamku Czocha? - domyślił się staruszek.

- Skąd pan wie?

Staliśmy na środku dziedzińca zamku górnego. Na lewo i prawo znajdowały się wejścia do piwnic. Dokoła były zewnętrzne ściany budowli. Michał ciekawie zaglądał do ciemnych tuneli.

- Bo wy się chyba umówiliście, żeby tu przyjeżdżać? Była tu jakaś pani z wysokim blondynem, brunet - Kanadyjczyk, ale świetnie mówił po polsku i taki ubrany na czarno, mówił po niemiecku z dziwnym akcentem.

- To Hiszpan - wyjaśniłem.

Kątem oka zauważyłem, jak Małgosia raz bladła, raz robiła się czerwona na twarzy.

- Skąd pan wie, że oni byli z Czochy? - zapytałem.

- Ten Kanadyjczyk mi mówił.

- A kiedy tu był?

- Wczoraj.

- A co z tymi skarbami?

- Niech pan szuka wejść do podziemnych tuneli... - staruszek wykonał szeroki gest ręką. - Gdzie ci poszukiwacze to znajdują, to nie wiem, ale przychodzą, czasami samochody z obcymi rejestracjami parkują w lesie przez całą noc...

- A miejscowi nie szukali?

- Szukali. Ci co pewnie coś znajdowali, to już nie wracali. Mówi się, że cała ta góra poryta jest korytarzami jak ser szwajcarski dziurami i wszędzie są pułapki.

Staruszek opowiadał Małgosi i Michałowi o życiu na zamku, co gdzie się znajdowało, a ja wyjąłem notes i szkicowałem sobie plan budynków.

Po dziesięciu minutach wycieczka ze staruszkiem wróciła do mnie i razem zeszliśmy do samochodu. Dyskretnie przekazałem mężczyźnie banknot z Bolesławem Chrobrym w dowód wdzięczności za okazaną pomoc. Wsiedliśmy do cinquecento i ruszyliśmy do Czochy. Zerkałem we wsteczne lusterko i widziałem, że zmęczony Michał prawie natychmiast zasnął. Zwolniłem do czterdziestu kilometrów na godzinę. Nawet młodzieńcy z wypiekami na twarzach kierujący fiatami 126p byli szczęśliwi, że mogli mnie wyprzedzić.

- Jak widzisz, Małgosiu, nie ja jeden zajmuję się dziwnymi rzeczami na zamku - zacząłem rozmowę.

- Jesteś wariatem - odpowiedziała Małgosia.

- Może, ale to Marc oszukuje nas udając, że nie zna języka polskiego.

- Jak wrócimy, to się z nim rozmówię...

- Jak wrócimy, będziesz nadal sobą...

- Twoją narzeczoną?

- Po tym co wyrabiałaś robiąc „maślane oczy” do Marca, nikt już nie wierzy w nasze narzeczeństwo...

- „Maślane oczy”?! A kto nie odrywał wzroku od Izabeli?!

- A kto jej opowiadał o moich dziwactwach?

- Skąd wiesz?

- Taką mam pracę!

- Pracę - Małgosia przedrzeźniała mnie. - Gdy opowiadałeś o niej kiedy tu przyjechałam, myślałam, że tylko tak mnie czarujesz. Czasami faceci chcą pokazać się jako tajemniczy osobnicy, chociaż ostatnio liczy się tylko „fura i komora”. Ty jednak zachowywałeś się jak autentyczny świr, któremu zdaje się, że jest agentem J-23. Mogłam od razu wyjechać...

- Ale wtedy pojawił się ten fałszywy Kanadyjczyk... - wtrąciłem.

- Masz dowody, że fałszywy?

- Nie, ale skoro udaje, że nie zna języka...

- Może wstydzi się go używać?!

Uśmiechnąłem się pobłażliwie.

- Małgosiu, obiecuję ci, że jak tylko zmieni się sytuacja na zamku i będzie niebezpiecznie, przede wszystkim wywiozę ciebie i Michała. Teraz nadal graj dziewczynę zakochaną w Marcu, udawaj zatroskanie jego losem, nie pokazuj, że znasz jego tajemnicę, nikomu nie mów, że wiemy o wizycie Izabeli i blondyna, Torquemady i Marca na zamku.

- Kim może być ten blondyn? - Małgosia była zaintrygowana.

- To Jerzy Batura - oświadczyłem.

Małgosia teatralnym gestem otarła czoło.

- Rany, wy macie naprawdę pomieszane w głowach! - powiedziała. - Mówimy o blondynie, a ty zaraz mówisz, o kogo chodzi. Może jeszcze znasz jego życiorys na pamięć?

- Tak.

Pokrótce przedstawiłem jej sylwetkę mojego przeciwnika.

- Tak walczycie ze sobą, a nie moglibyście po prostu stoczyć pojedynku? - zażartowała Małgosia.

- Chyba tylko na kije. Batura jest kryminalistą, niegodnym przeciwnikiem dla osoby szlachetnie urodzonej.

Małgosia milczała nie wiedząc, czy żartuję, czy mówię prawdę.

- Będziesz grała dalej? - zapytałem Małgosię.

- Będę twoją Matą Hari - szepnęła nachylając się do mojego ucha. Niespodziewanie pocałowała mnie w policzek, nie przelotnie, a delikatnie, jakby z rozmysłem, chcąc mi w ten sposób coś okazać. Po chwili opadła na tylne siedzenie obok Michała.

Dodałem gazu i jeszcze przed kolacją dojechaliśmy na podjazd przed zamkiem.

- Marc się znalazł? - zapytałem recepcjonistkę.

- Nie - odparła.

Na chwilę poszedłem do swojego pokoju. Odświeżyłem się, przebrałem i zszedłem na kolację, po drodze zachodząc po Małgosię i Michała.

- Podróż dobrze państwu zrobiła - Izabela zwróciła na nas uwagę. Mówiła po angielsku, żeby i Torquemada rozumiał, o czym rozmawiamy. - Szybko, Pawle, przejąłeś inicjatywę po zniknięciu Marca.

- Moim zdaniem, nie powinna pani wnikać w te sprawy, za to sprawa pana Marca zaczyna mnie niepokoić - odparł Torquemada. - Pytałem strażnika przy bramie - Marc nie wychodził poza teren zamku.

- Może jest inne wyjście? - sugerowała Małgosia.

- Nie ma, chyba że przez otwory strzelnicze, ale po co Marc miałby bawić się w taką konspirację? - dziwiła się Izabela.

Michał słysząc imię Marc w wypowiadanych przez nas zdaniach domyślił się, że Kanadyjczyka wciąż nie ma.

- Zjadły go potwory - oznajmił szeptem. - Zamknęły go w dziurze, gdzie siedział wujek Paweł, ale wujek im uciekł, były głodne i złapały pana Marca.

Mimo woli uśmiechnąłem się.

- Skoro nas wszystkich tak przejął los Marca, proponuję wieczorem zrobić naradę i ustalić plan działania - odezwałem się.

- Po co plan, trzeba wezwać policję - stwierdziła Małgosia.

- Policja każe poczekać - powiedziała Izabela. - Paweł ma na myśli plan poszukiwań?

- Tak - przyznałem. - Proponuję spotkanie o dwudziestej pierwszej.

Wszyscy, a zwłaszcza Michał zgodzili się. Po kolacji odprowadziłem Małgosię z chłopcem do pokoju. W swojej kwaterze zadzwoniłem na telefon komórkowy Mariusza.

- Czekam w kantorku w baszcie, tam gdzie byłem rano - powiadomił mnie, gdy odebrał telefon.

Przebrany, wyekwipowany zszedłem do niego.

- Fajne wdzianko - pochwalił mój kombinezon.

Gdy wyszliśmy na dwór, gdzie było ciemno i w fosie nagle „zniknąłem” Mariuszowi z oczu, aż westchnął zadziwiony.

- Dokąd idziemy? - pytał mnie.

- Najpierw sprawdzimy pewien trop - odpowiedziałem.

Skręciłem w prawo do korytarzyka pod bastionem.

- Ciągnie wilka do lasu - roześmiał się Mariusz.

Śmiech zamarł mu na ustach, gdy zobaczył, jak szybko wytrychem otwieram drzwi.

- Czemu, jak byłeś tu zamknięty, sam się w ten sposób nie uwolniłeś? - dziwił się.

- Po pierwsze, potwierdziłoby to podejrzenia niektórych względem mojej osoby, a po drugie, ten kto mnie tu zamknął zostawił klucz w zamku.

- To kim ty jesteś?

Bez słowa wyjąłem legitymację służbową i pokazałem ją koledze. Ten przeczytał, gdzie pracuję i cicho gwizdnął.

- Muzealnik, specjalny referat? - pytał. - Kim ty jesteś? Masz jakiś futurystyczny kombinezon, umiesz się włamać...

- Jestem detektywem pilnującym, by znajdujące się na terenie Polski dzieła sztuki nie zmieniały w sposób nielegalny właścicieli.

- To dlatego interesują cię skarby Czochy?

- Tak. Teraz chodźmy.

Doszliśmy do końca korytarza, sprawdzając po drodze cele. Zeszliśmy po schodkach do niskiego tunelu i dalej do wyłamanej ściany z desek.

- Chcesz tam wejść? - Mariusz wyraźnie nie miał ochoty ryzykować życia.

- Marc się nie bał - wskazałem na ciąg dalszy przejścia.

- I dotąd nie wrócił... - Mariusz gorzko się uśmiechnął.

Z torby wyjąłem uprząż wspinaczkową i założyłem ją. Przewiązałem się liną, której zwoju pilnował Mariusz.

- Osiemdziesiąt metrów liny powinno wytrzymać? - zapytałem.

- Powinno.

Mariusz patrzył na mój ekwipunek: dwie latarki, czołówkę i zwykłą, nóż w pochwie na łydce, kilka wodoszczelnych kieszeni na pasie, a w nich między innymi cienka linka, scyzoryk, zapasowe baterie i żarówki, dwa haki wspinaczkowe, dwa bloczki, czekolada, bidon z wodą.

- Przeszedłeś szkołę dla Rambo? - uśmiechnął się.

- W pewnym sensie tak.

Zostawiłem Mariusza z liną i poczołgałem się dalej. Szybko, po dziesięciu metrach dotarłem do rozwidlenia tuneli. Po śladach na kurzu posadzki nie mogłem rozpoznać, w którą stronę poszedł Marc. Ostrożnie skierowałem się w prawo. W pewnej chwili moje dłonie zanurzyły się w wodzie. Czułem, jakby tunel lekko opadał, a ja brodziłem w najwyżej trzycentymetrowej warstwie wody. Świeciłem przed siebie i szukałem ewentualnych pułapek. Bałem się odzywać, wołać Marca, by hałasem nie spowodować niepotrzebnego zawału.

Nagle usłyszałem za sobą ruch. Obejrzałem się. Kilka metrów za mną ujrzałem dwie dłonie zwisające z sufitu. Skupiony na sprawdzaniu drogi przed sobą nie zauważyłem otworu w suficie! Zapłonęła zapałka, lont zaczął się tlić i ciemny, długi na kilkanaście centymetrów kształt poszybował w moją stronę. Nie wróżyło to niczego dobrego. Zacząłem uciekać. Dwie rzeczy zdarzyły się jednocześnie: moje dłonie pośliznęły się na śliskiej powierzchni pokrytych szlamem cegieł i nagle zjeżdżałem ku jakiejś wodzie, a za sobą usłyszałem huk wybuchu.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


LABIRYNT PODZIEMNYCH KORYTARZY * PUŁAPKA ZE SZKIELETEM * MICHAŁ Z KRÓTKOFALÓWKĄ * WSPINACZKA W CIEMNOŚCIACH * PRZYJAZD PANA SAMOCHODZIKA I AFRODYTY


To była petarda. Ogłuszyło mnie, że aż w uszach dudniło, głowa mnie bolała, a przed oczami miałem mroczki. Zsuwałem się z rękoma wyciągniętymi przed siebie, a na mnie leciały cegły raniąc boleśnie w plecy. Tylko raz czy dwa gruz trafił mnie w głowę, ale niegroźnie, bo uderzenie amortyzowały kaptur kombinezonu i kominiarka. Niestety, zgasła czołówka i sunąłem po błocie w absolutnych ciemnościach. Usiłowałem wyhamować pęd rozstawiając nogi i szorując stopami po ścianach. Zjazd trwał kilka sekund i zakończył się ładowaniem w płytkiej wodzie. Ręce nie zamortyzowały upadku i uderzyłem o dno zbiornika. Szybko wstałem, mimo że kręciło mi się w głowie. Powietrze wypełniał gryzący w oczy i gardło dym. Z saszetki na pasie wyjąłem drugą latarkę i poświeciłem dokoła. Znajdowałem się w okrągłej, betonowej studni o średnicy około czterech metrów, wysokiej na trzy metry. Woda sięgała mi do kolan, a tuż nad lustrem wody znajdowały się trzy rury prowadzące w różnych kierunkach. Nad nimi byty cztery rury, między innymi ta, którą się tu dostałem. Zauważyłem, że tylko ten tunel, którym zjechałem, był wybudowany z cegieł, reszta z betonu.

Popatrzyłem na linę przy uprzęży. Mariusz trzymając ją powinien uchronić mnie przed zjazdem. Pociągnąłem linę - była luźna. Szarpnąłem i wtedy z góry usłyszałem narastający huk. Zrozumiałem, że zrobiłem błąd. Uciekłem do jednego z trzech tuneli. Za mną wpadł do studni stos cegieł, gruzu i ziemi oraz luźny, dwudziestometrowy kawał liny. Obejrzałem końcówkę i jak łatwo się domyśleć, ten sam człowiek, który zdetonował za mną petardę, odciął uprzednio linę. Huk eksplozji spowodował zawalenie się tunelu. Gdy podszedłem do rury i zaświeciłem do góry, zobaczyłem tam tylko rumowisko. Nie miałem szans wydostać się tą samą drogą, którą tu wszedłem.

Oparłem się plecami o ścianę, zgasiłem latarkę, zdjąłem czapkę i kaptur. Otarłem pot z czoła. Musiałem przemyśleć swoją sytuację. Dwadzieścia metrów liny w moich rękach świadczyło o tym, że ktoś odciął ją chwilę po tym, jak minąłem rozwidlenie. Czy człowiekiem, który chciał mnie tu pogrzebać był Mariusz czy Marc? A może jeszcze ktoś inny? To było zasadnicze pytanie. Komu mogłem zaufać? Chyba tylko Michałowi - to była gorzka refleksja. Gdybym miał stuprocentowe zaufanie do Mariusza, powinienem zostać tu, w tej studni i tu oczekiwać pomocy. Gdyby jednak to Mariusz był zamachowcem, to mógł skierować ewentualne poszukiwania mojej osoby w zupełnie innym kierunku. Musiałem sam poszukać wyjścia. Najpierw zapaliłem zapasową latarkę i obejrzałem czołówkę. Okazało się, że uderzenie jednej z cegieł spowodowało zmiażdżenie elementów doprowadzających kabelki od żarówki na czole do baterii umocowanych na opasce po przeciwległej stronie. Dzięki prowizorycznej naprawie latarka znowu działała i miałem dwie sprawne. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że gdyby nie baterie z tyłu głowy, to otrzymałbym potężny cios. Wolałem nie myśleć, czym to by się mogło skończyć.

Poświeciłem do tuneli położonych wyżej. Dwa były zasypane, trzeci zakończony betonową ścianą. Miały po dziesięć, piętnaście metrów długości. Wyglądały na niedokończone. Zajrzałem do trzech dolnych. Wszystkie wyglądały na drożne. Teraz wyobraziłem sobie miejsce, w którym mogłem być względem zamku. Byłem gdzieś na wysokości altanki za rzeźbą łucznika koło podjazdu. Wyglądało na to, że jeden z kanałów prowadził w kierunku zamku, drugi do zalewu, trzeci pod folwark. Rury nie wyglądały na przejścia skonstruowane z myślą o wędrówkach ludzi - były to obiekty techniczne. Odrzuciłem więc od razu drogę pod folwark, gdzie między poziomem, na jakim się znajdowałem, a powierzchnią ziemi było minimum dwadzieścia metrów różnicy. Uznałem, że wspinaczka po kanałach technicznych, zwłaszcza gdyby były one zniszczone, nie wchodzi w rachubę. Nie byłem pewien, co przyniesie mi wędrówka w kierunku zamku, więc skierowałem się do Jeziora Leśniańskiego. Przypuszczałem, że ten kanał odpływowy kończy się w najgorszym razie kratą.

Przeczołgałem się kilkanaście metrów, a korytarz łagodnie skręcał do jeziora. Jednocześnie miejsce kręgów betonowych dokładanych do siebie zajęły płaskie, prostokątne płyty, a nad nimi ujrzałem betonowe półokręgi. Zrobiło się więcej miejsca, pojawiły się betonowe listwy na styku podłogi i sklepienia. Już czułem podmuchy świeżego powietrza i zapach wody, gdy niespodzianie osunęła się pode mną podłoga. Uderzyłem czołem o płytę betonową, która nagle stanęła na sztorc. Pode mną rozwarła się dziura. Rozpaczliwe chwyciłem się bocznych listew i tylko dzięki temu nie upadłem do dziury. Znowu było ciemno. Latarka na czole zgasła. Odczołgałem się od dziury i zapaliłem zapasowe światło, żeby obejrzeć czołówkę. Niestety, tym razem moje uderzenie głową było tak silne, że niemal wyłamałem reflektor z mocowania. Schowałem opaskę do kieszeni na pasie. Teraz, mając tylko jedną latarkę, musiałem uważać. Ostrożnie podsunąłem się do dziury i zaświeciłem do środka.

Około siedmiu metrów niżej sterczały zardzewiałe pręty zbrojeniowe. Na nich leżał pożółkły szkielet, obok resztki wojskowego ekwipunku. O dziwo, dostrzegłem wśród niego amerykański pistolet maszynowy Thompson będący na wyposażeniu amerykańskiej armii podczas drugiej wojny światowej.

Rozejrzałem się po kanale. Płyta, która teraz przegradzała przejście, była tak naprawdę klapą zapadni. Doskonale wyważona przechylała się powodując upadek do studni każdego, kto nie spodziewał się tego typu pułapki. Człowiek, którego szczątki widziałem na dole, był ofiarą tego mechanizmu. Oparłem się lewą dłonią o listwę, wyciągnąłem prawą rękę i pociągnąłem płytę do siebie. Ułożyłem ją równo z poziomem podłogi. Miała półtora metra długości i w tej pozycji nie odróżniała się niczym od pozostałych.

Dalej czołgałem się sprawdzając każdą z płyt. Wreszcie ujrzałem wylot, jasny punkt odległy o dwadzieścia metrów ode mnie. Gdy przebyłem następnych dziesięć metrów, okazało się, że wyjście jest dla mnie nieosiągalne, bo tunel gwałtownie zmniejszał się do rury średnicy niecałych czterdziestu centymetrów, zakończonej kratą z grubych na centymetr prętów - w żaden sposób nie mógłbym tamtędy się wydostać.

Westchnąłem i zmęczony przewróciłem się na plecy. Wyłączyłem latarkę i głęboko wdychałem świeże powietrze. Ręce położyłem na brzuchu. Dotknąłem kieszonki z telefonem komórkowym. W wodoszczelnym zamknięciu aparat ocalał, ale pokazywał, że nie jestem w zasięgu sieci. Odruchowo dotknąłem kieszeni, w której miałem krótkofalówkę. Michał! Miał przecież mieć włączoną krótkofalówkę i nasłuchiwać, kiedy wezwę go do zabawy! Czy nadajnik będzie działał pod ziemią? Musiałem sprawdzić. Wyjąłem urządzenie, podłączyłem kabelek ze słuchawką i mikrofonem, a potem wysunąłem nadajnik ku kracie.

- Michał! - krzyczałem do mikrofonu. - Michał, czy mnie słyszysz?!

Coś trzeszczało. Wczołgałem się do rury na ile dałem radę i znowu posunąłem radiostację w kierunku kraty.

- Michał, tu mówi Paweł! Słyszysz mnie?!

Znowu odpowiedzią były tylko trzaski. Przełączyłem częstotliwość na używaną przez służby ratunkowe.

- Mayday, Mayday! Czy ktoś mnie słyszy?!

Słyszałem tylko gwizdy, elektroniczny szum.

- Nazywam się Paweł Daniec. Jestem uwięziony w podziemiach zamku Czocha. Wejście prowadzi przez piwnice pod bastionem!

Kilka razy powtórzyłem ten komunikat, potem znowu przełączyłem się na częstotliwość, na której mógł mnie słyszeć Michał.

- Michał! - wołałem do mikrofonu. - Czy ktoś mnie słyszy?!

Brak odzewu załamał mnie. Widocznie Michał nie włączył swojego odbiornika. Patrzyłem ku odległemu, nieosiągalnemu wyjściu i zastanawiałem się, czy powinienem tu zostać i oczekiwać pomocy, aż ktoś będzie tędy przechodził.

- Wujku, co mówiłeś? - nagle w słuchawce odezwał się słodki głos Michała.

- Michał, to ty?!

- Tak, mogę przyjść z rycerzami?!

- Jak wyjdę z pułapki...

- Co mówiłeś? - dźwięki rwały się.

- Jak mówisz, to naciskasz czerwony guzik i potem - jak słuchasz - to go puszczasz...

- Aha, kiedy będziemy się bawić?

- Jak wyjdę...

- A gdzie jesteś?

- W pułapce. Jest z tobą ciocia?

- Nie, wszyscy bawią się z tobą w chowanego, ale ja im nie powiem, gdzie jesteś...

- Michał! Gdzie są dorośli?

- Szukają wujka w całym zamku.

- Biegnij po ciocię...

- Już - przez chwilę słyszałem tupot kroków chłopca i jego krzyk: „Hura, wujek do mnie zadzwonił”.

Uśmiechnąłem się na samą myśl o wrażeniu, jakie zrobi chłopiec swoją opowieścią. Śmiech był rozładowaniem emocji, jakie mi towarzyszyły. Po krótkiej chwili usłyszałem czyjeś kroki.

- Paweł! - dotarł do mnie niski, zniekształcony głos.

- Tak, jestem w jakiejś rurze odpływowej od strony jeziora...

- Good bye - ktoś mnie pożegnał.

Potem w słuchawce słychać było tylko świst, huk i ciszę.

- Draniu! Coś ty zrobił?! - krzyczałem pełen bezsilnej złości.

Czekałem z włączonym radiem do nocy. Zmieniałem częstotliwości i nadawałem sygnał wzywający pomoc. Nikt już się nie odezwał. Akumulator czerwoną lampką zakomunikował, że za chwilę się rozładuje. O dwudziestej drugiej krótkofalówka wyłączyła się. Schowałem ją do kieszeni. Wycofałem się do szerszej części kanału i leżąc czekałem na pomoc. Na zewnątrz zaczął padać deszcz. Monotonny szum i zmęczenie sprawiły, że zasnąłem.

Obudziłem się o ósmej. Wczołgałem się do rury i wołałem o pomoc. Bezskutecznie. Do południa na przemian słuchałem i krzyczałem, aż ochrypłem. W południe zjadłem ćwierć czekolady, jaką miałem ze sobą. Przydała się też woda w małym, półlitrowym bidonie, jaki miałem ze sobą. Może na powierzchni moje wyposażenie budziłoby śmiech - przypominałbym komandosa przygotowanego do wybuchu wojny, ale teraz moja zapobiegliwość została nagrodzona. Oszczędzałem wodę - dwa łyki musiały mi na razie wystarczyć. Cały dzień padał deszcz. Wtedy też wyczerpała się bateria telefonu. Schowałem bezużyteczne teraz urządzenie. Gdy zapadł zmrok, postanowiłem wrócić do studni i spróbować innej drogi. Po godzinie dotarłem na miejsce. Wokół panowała cisza. Jeżeli moim śladem ruszyłaby ekipa ratunkowa, to powinienem był słyszeć odgłosy kopania.

Tym razem wybrałem kanał prowadzący w kierunku zamku. Czołgałem się rozglądając się w poszukiwaniu kolejnych pułapek. Przeszedłem jeden zakręt w lewo, potem drugi w prawo. Dalej korytarz prowadził już prosto i nawet nieco się poszerzył. Niepostrzeżenie skały zastąpiły beton i po dwudziestu minutach dotarłem do studni o ceglanej cembrowinie. Poświeciłem w dół. Pięć metrów niżej było lustro wody. Skierowałem promień latarki do góry. Dziesięć metrów wyżej ujrzałem niski otwór, a wyżej światło odbijało się od drobinek kurzu wirujących w powietrzu, tak że nie można było nic zobaczyć. Postanowiłem wspinać się. Według moich obliczeń, byłem już pod zamkiem i uznałem, że tędy miałem szansę wyjść na powierzchnię.

Najgorzej było zacząć. Wysuńcie się z ciasnej dziury tak, by oprzeć się plecami o cembrowinę o średnicy osiemdziesięciu centymetrów i spróbujcie nie spaść pięć metrów do wody. Byłem sprawny fizycznie, ale nie byłem akrobatą. Ostrożnie wychyliłem się i zaraz cofnąłem. Musiałem coś zrobić z latarką. Światło było mi potrzebne, ale obie wolne ręce też. Z kieszonki wyjąłem opaskę od czołówki i kawałkiem cienkiej linki umocowałem latarkę do opaski. Było to niewygodne, ale w tych warunkach wydawało się jedynym rozwiązaniem.

Drugi raz wychynąłem z dziury. Dłonie ślizgały się po pokrytych zimnym, wilgotnym nalotem cegłach. Czułem lodowate podmuchy bijące od wody poniżej. Powoli wędrowałem kominem, starannie wyszukując oparcia dla rak i nóg. Po kwadransie byłem wyczerpany, ciężko łapałem powietrze. Po trzydziestu minutach palcami dotykałem progu dziury umieszczonej dziesięć metrów wyżej od tej, z której wyszedłem. Chwyciłem się drugą ręką tego miejsca i próbowałem się podciągnąć. Cegły nie wytrzymały mojego ciężaru i wykruszyły się z zaprawy. Momentalnie zacząłem zjeżdżać, rozpaczliwie próbując chwycić się czegokolwiek, zatrzymać upadek nogami. Wreszcie zrezygnowałem z walki i runąłem do wody. Kombinezon na moment zahamował atak zimna, jakie przeszyło moje ciało. Zanurkowałem głęboko, ale momentalnie rękoma pchałem się ku powierzchni. Złapałem się ściany i przylgnąłem do niej odpoczywając. Latarka teoretycznie odporna na wodę i wstrząsy odmówiła posłuszeństwa. Tkwiłem w ciemnościach, w jeszcze gorszym położeniu, niż tam przy kracie. Stąd już za żadne skarby mnie nikt by nie wyciągnął, nie mówiąc o tym, jak długo dałbym radę utrzymać się na wodzie.

Odpoczywałem dłuższy czas i potem podjąłem trud wspinaczki. Pierwszy przystanek zrobiłem w niższej dziurze. Zastanawiałem się, czy nie wrócić do studni i kraty, ale w końcu uznałem wędrówkę w ciemnościach przez tunele za bezcelową i niebezpieczną. Piąłem się dalej. Przy drugim otworze byłem ostrożniejszy. Wczołgałem się do niego i wtedy wyciągnąłem nóż, haki i bloczek. Postanowiłem przygotować sobie w ciemnościach prymitywne stanowisko asekuracyjne. Wymacałem podłoże. Wydawało się solidne. Stopką noża wbiłem hak pół metra od krawędzi studni. Umocowałem do niego bloczek z blokadą-mechanizmem uruchamiającym się przy gwałtownym przewijaniu się liny. Przeprowadziłem koniec liny przez bloczek, uwiązałem go do haka i przewinąłem dwadzieścia metrów liny, jaka mi została. Dzięki temu, gdyby ponownie przydarzył mi się ślizg do wody, bloczek zablokowałby linę i nie musiałbym powtarzać całej trasy.

Dalej wspinałem się wolno, ale dzięki hakowi i linie czułem się pewniej. Po półgodzinie leżałem już na krawędzi studni i jak ślepiec macałem ściany wokół siebie. Studnia znajdowała się na końcu jakiegoś wysokiego korytarza. Gdy trochę odetchnąłem, zdecydowałem się wstać. Odpiąłem linę. Byłem przekonany, że mam szansę sam uwolnić się z opresji. Szedłem opierając się rękoma o ściany, przed każdym krokiem badając czubkiem buta miejsce, gdzie zamierzałem stanąć. W pewnym momencie uderzyłem głową o coś metalowego. Pomacałem ręką. To była metalowa rączka. Gdy jej dotknąłem, byłem pewny, że jestem uratowany. Energicznie przesunąłem metalową płytę, zamykając przedtem oczy. Nagły blask oświetlenia sali rycerskiej mógłby mnie oślepić na jakiś czas. Podskoczyłem, podciągnąłem się i wydostałem z paleniska wielkiego kominka.

Wyczołgałem się na parkiet i z lubością wdychałem aromat pasty do pielęgnacji drewna. Po chwili dosunąłem płytę na miejsce i usiadłem. Z biblioteki dobiegły mnie odgłosy rozmowy. Jej uczestnikami byli mieszkańcy zamku, Mariusz i jeszcze ktoś, którego obecność bardzo mnie uradowała.

Przyszedł mi do głowy pewien upiorny pomysł. Zdjąłem czapkę i starannie jej wewnętrzną stroną wycierałem swoje ślady na parkiecie, aż znalazłem się na środku sali. Wtedy już normalnie, nie bacząc na brud, szedłem do biblioteki. Otworzyłem jej drzwi i wszedłem do środka. Z przyjemnością i uwagą obserwowałem reakcję obecnych. Torquemada patrzył na mnie z życzliwym uśmiechem. Izabela i Marc wyglądali tak, jakby zobaczyli zmartwychwstałego nieboszczyka. Mariusz uśmiechnął się z ulgą. Na twarzy Agnieszki ujrzałem obrzydzenie pomieszane z ciekawością. Małgosia śmiała się, ale wielkie grochy łez spływały jej po policzkach.

- Boże! - jęknął dyrektor.

- Wujek! - krzyknął Michał, który spoczywał na kolanach Małgosi i ogólne poruszenie zbudziło go.

- To ten zaginiony? - zapytał Pan Samochodzik.

Mina szefa nie wyrażała żadnych emocji. Tylko w jego oczach ujrzałem przez moment błysk zadowolenia. On też lubił efektowne gesty, a to wejście było najlepszym, jakie tylko można było sobie wymarzyć. Jednak ja też zostałem zaskoczony obecnością Afrodyty. Była bardzo wysoka, szczupła. Miała ładne, trochę latynoskie rysy twarzy, figurę podkreślającą jej kobiece atrybuty i czarne jak węgiel włosy łagodnymi falami spływające do połowy pleców. Była tylko kilka lat młodsza ode mnie, ale wyglądała o wiele młodziej - na studentkę. To właśnie zmyliło mnie, gdy poznałem ją pracując nad pewną sprawą na Mierzei Wiślanej. Okazała się być policjantką z Komendy Głównej Policji. Ona zerkała na mnie z lekkim uśmiechem.

- Tak, to ja - odpowiedziałem na pytanie pana Tomasza. - Witam państwa.

Skłoniłem się, odsunąłem sobie krzesło z wysokim oparciem, wyjąłem „Herald Tribune” z ręki Marca, położyłem na siedzeniu i usiadłem.

- Tym razem ktoś próbował mnie zabić - oznajmiłem. - Jednak to nie był jeszcze mój czas na śmierć.

Teraz przyszedł czas na pytania i deklaracje lojalności.

- Martwiliśmy się o pana - powiedział dyrektor. - Czy to ekipa poszukiwawcza pana wydobyła. Nie? To muszę pójść ją odwołać.

Dyrektor wyszedł.

- Pewnie pan głodny - Agnieszka wstała i poszła w ślady gospodarza obiektu.

- Co się z tobą działo? - pytała Izabela.

- Czy to prawda, co mówił Michał o radiostacji? - dopytywała się Małgosia.

- Wujku, ktoś ukradł naszą radiostację! - oznajmił Michał.

- Wiedziałem, że dasz sobie radę - słabo uśmiechnął się Marc.

- Natychmiast wezwałem pomoc, ale cały tunel był zawalony gruzem - opowiadał Mariusz. - Godzinę temu doszli do rozwidlenia tunelu i zastanawiali się, w którą stronę kopać...

- Wydaje mi się, że pan z polskiej policji będzie miał dużo pytań do pana Pawła - Torquemada skłonił się w kierunku szefa.

- Tak - pan Tomasz chrząknął rozglądając się.

- Panowie powinni zostać sami - domyśliła się Izabela.

Wszyscy wstali, żeby wyjść. Michał szybko podbiegł i przytulił się do mnie. Mocno objął moją szyję.

- Tęskniłem za tobą, wujku - powiedział.

- Ja za tobą też - odpowiedziałem.

Głos uwiązł mi w gardle i powstrzymałem łzy. Ten mały człowiek potrafił w bezpretensjonalny sposób okazać uczucia, jednym gestem udowodnić, jak ważny byłem dla niego. Nie zapomniałem też, że rozmowa przez krótkofalówkę dała mi nadzieję w trudnych chwilach.

- Jutro pobawimy się rycerzami - obiecałem głaszcząc go po jasnych włosach.

Tylko Izabela i Marc zachowali zimny spokój podczas tej sceny. Małgosia ukradkiem wycierała oczy. Afrodyta wychodziła ostatnia i z uśmiechem przymrużyła oko. Gdy zostaliśmy sami, pan Tomasz chwilę w ciszy przyglądał mi się.

- Pan jest z policji? - zapytałem, jednocześnie na migi pokazując szefowi, by dał mi notes i długopis.

- Tak, to moja legitymacja - odparł szef podając mi żądane przedmioty.

- Świetnie - powiedziałem po chwili, oddając mu notes. Napisałem w nim: „Poszukajmy innego miejsca, tu jest podsłuch”.

- Z tego co wiem, przydarzyły się tu panu dziwne historie, najpierw zamknięcie, potem ten wypadek w podziemiach - mówił pan Tomasz rozglądając się po bibliotece. - Czy ma pan wrogów?

Nie odpowiedziałem, bo jednocześnie weszli dyrektor i Agnieszka.

- Ekipa już się pakuje do wyjazdu - oznajmił dyrektor.

- Proszę - Agnieszka postawiła przede mną tacę z jedzeniem.

Szybko przygotowałem sobie ogromne kanapki z jajecznicą i szynką. Jednym haustem wypiłem kubek herbaty.

- Muszę podziękować tym ratownikom - wyjaśniłem i wybiegłem. Dostałem się do bastionu, gdzie ratownicy sprowadzeni z pobliskiej kopalni miedzi zwijali sprzęt. Najpierw chwilę rozmawiałem z ich szefem, któremu udzieliłem wyjaśnień. Nie wdając się w szczegóły, przedstawiłem się jako policjant poszukujący śladów kradzieży sprzed lat. Podczas rozmowy zaskoczyła mnie obecność pewnego drobnego przedmiotu. Podniosłem go i zapytałem, czy nie zgubił go ktoś z ratowników. Jak się spodziewałem - zaprzeczyli. Potem serdecznie uściskałem ludzi, którzy przez cały dzień kopali tunel przez gruz.

Po półgodzinie wróciłem na most przed zamkiem. Czekał tam na mnie pan Tomasz.

- Chodźmy - powiedział.

Poprowadził mnie na drugie piętro, do drzwi do wieży. Otworzył ciężką kłódkę, zamek i weszliśmy do środka. Zamknęliśmy się i weszliśmy dwa piętra wyżej. Tu nikt nie mógł nas podsłuchiwać. Jadłem i opowiadałem szefowi, co mi się tu do tej pory zdarzyło. Słuchał kiwając głową.

- Gdzie teraz są twoje kryształki? - zapytał.

- Wiszą w woreczku na ścianie kredensu od strony tajnego przejścia.

- Jaki masz plan?

- Muszę znaleźć mordercę, wyekspediować stąd Małgosię i Michała, sprawdzić zamek Świecie, kopalnie w Leśnej, obejrzeć podziemia Czochy...

- ...i przede wszystkim złamać zagadkę słów „Franges non flectes”.

- Czemu to takie ważne?

- Bo to wskazówka prowadząca do skrytki ze skarbami, których listę widziałeś na jednym z tych kryształków.

- Jest pan pewien?

- Tak, a ty myślisz, że czego szukają mieszkańcy tego zamku?

- Tajemnic drugiej wojny światowej, tej fabryki broni...

- Może też, ale nie sądzę. Czy można wymyślić coś straszniejszego niż obecne bronie masowej zagłady? Za to dzieła sztuki to prawdziwy skarb, który można sprzedać, którym można się cieszyć.

- Czy ma pan pomysł, jakie znaczenie ma ta łacińska sentencja?

- „Złamiesz, lecz nie zegniesz”? Gdyby słowa były ułożone odwrotnie „Zegniesz, ale nie złamiesz” pomyślałbym, że chodzi o ludzką wolę. Lecz w wersji oryginalnej nie mam pojęcia. Może chodzi o jakiś minerał, jakieś miejsce, może to fragment jakiegoś wiersza? Nie wiem, ty tu mieszkasz i ty szukaj.

- A Świecie, Gryf i Leśna? Przecież te miejsca interesowały Marca. Był w Gryfie i chciał tam jechać z Małgosią. Zamek Świecie zwiedzał z Michałem i Małgosią. Jestem pewien, że sztolni w Leśnej też nie ominął...

- Jak dziesiątków innych ciekawych miejsc w tym regionie. Pawle, nie łap kilku srok za ogon. Jeszcze dziś wyjeżdżam. Na miejscu zostanie Afrodyta. Oczywiście oficjalnie jeszcze się nie znacie... - szef roześmiał się. - Mam nadzieję, że gdy osoba grająca twoją narzeczoną wyjedzie, nie rzucisz się na dawną sympatię? Przepraszam, żartowałem - dodał widząc moją strapioną minę. - Wziąłem Afrodytę, bo ją znasz i masz do niej pełne zaufanie.

Pokiwałem głową na znak, że wszystko jest dla mnie zrozumiałe. Zeszliśmy z wieży. Pan Tomasz odniósł klucz do recepcji i odprowadziłem go do samochodu stojącego na podjeździe. Spojrzałem zdziwiony na ministerialnego poloneza.

- Ciężko ci bez samochodu? - zapytał szef.

- Tak.

- Tego nie dostaniesz, przecież jest policyjny - Pan Samochodzik roześmiał się. - Wehikuł zostawiłem w Warszawie, rzucałby się w oczy i nasz misterny kamuflaż byłby nic niewart.

Nie rozumiałem, czemu miał taki dobry nastrój. Uścisnęliśmy sobie dłonie i pożegnaliśmy się. Powoli wracałem po moście do hotelu. Przed samymi drzwiami spotkałem Izabelę.

- Pojechał ten emerytowany policjant? - spytała.

- Tak. Czemu „emerytowany”?

- Taki stary.

- Ważne, że bystry.

- Naprawdę?

- Bystrzejszego nigdy nie znałem. Wielu przestępców dostaje gęsiej skórki, gdy mają się z nim zmierzyć.

- Skąd tak dużo o nim wiesz?

- Znam się na ludziach - chciałem ominąć Izabelę i wejść do hotelu.

- Zaczynasz mnie intrygować - Izabela zastąpiła mi drogę. - Może opowiesz mi, jak wydostałeś się z pułapki?

- Nie chcesz drugi raz popełnić tego samego błędu?

Cofnęła się o krok. Patrzyła mi prosto w oczy próbując wybadać, co miałem na myśli.

- Wybacz, mam trochę wisielczy humor - wyjaśniłem.

- Co to znaczy? Naprawdę ktoś chciał cię zabić?

- Tak.

- Wiesz, kto to był?

- Gdybym wiedział, to ten policjant nie odjeżdżałby sam.

Izabela stanęła przede mną, lekko pochyliła się w moją stroną opierając piersią o mnie. Patrzyła na mnie, jej rozchylone wargi lekko drżały. Pachniała oszałamiającym zapachem, innym niż dotychczas.

- Pójdziemy do mnie... - kusiła - napijemy się drinka...

Wziąłem Izabelę w ramiona, przycisnąłem do siebie. Obróciłem się z nią i przycisnąłem ją całym ciałem do balustrady. Nachyliłem się do jej twarzy.

- Pamiętasz, jak z tego miejsca śmiałaś się z mojej rozmowy z Michałem? - zapytałem ją.

- Spotka mnie za to kara? - szepnęła mi do ucha.

- Pamiętasz, co mu wtedy mówiłem?

- Nie.

- Mówiłem, że najgorsze potwory, jakie spotka w życiu, będą miały ludzką skórę. Teraz mam pewność, że nie kłamałem.

Odsunąłem się od Izabeli i puściłem ją. Patrzyła na mnie zaskoczona. Skłamałem, bo wiedziałem, kto chciał mnie zabić.


ROZDZIAŁ JEDENASTY


CZY MARIUSZ JEST NIEWINNY? * POKAZUJĘ AFRODYCIE TAJNE PRZEJŚCIE * PODEJRZENIA MAŁGOSI * PROPOZYCJA IZABELI * PLANY „INSATIABILIS”


Wszedłem do holu hotelowego. Z pokoju za kontuarem wyszła Agnieszka i już chciała się do mnie odezwać, ale widząc Mariusza siedzącego na kanapie, wycofała się. Mariusz wstał i uśmiechnął się do mnie.

- Porozmawiamy? - zaproponował.

Pokiwałem głową. Zeszliśmy do korytarza przed kawiarenką „Grota”, wyszliśmy na górny dziedziniec i stanęliśmy w bramie. Oparty o portal widziałem schody prowadzące do dolnego dziedzińca i wejście do „Groty”. Mariusz stojąc naprzeciw mnie mógł obserwować zamek, a zwłaszcza jego okna.

- Co się tam stało? - zapytał mnie Mariusz.

- Gdy zszedłem około dwudziestu metrów za rozwidlenie, ktoś przeciął linę - opowiadałem. - Dobrej liny wspinaczkowej nie przerwiesz byle czym. Potem ten sam człowiek rzucił petardę, żeby spowodować zawalenie się korytarza. Miałem tam zostać na zawsze.

- Wiesz, że on rzucił drugą w moją stronę? Ledwo uszedłem z życiem. Jak zobaczyłem to rumowisko, zaraz zadzwoniłem do kopalni...

Spojrzałem Mariuszowi głęboko w oczy.

- Czy chcesz mnie tymi słowami przekonać o swojej niewinności? - powiedziałem.

Mariusz zawahał się.

- Tak - odparł po chwili.

- Wybacz, ale teraz nie mogę ufać nikomu na zamku.

Mariusz wyprostował się, jego usta zamieniły się w wąską kreskę, chyba poczuł się urażony.

- Ty nie mieszkasz na zamku - kontynuowałem i uśmiechnąłem się. - Wierzę ci, bo wiem, kto to zrobił.

- Kto?

- Dowiesz się w swoim czasie.

- Wiem! Chodzi ci o Marca. On pojawił się, gdy ty zaginąłeś...

- Mówił, co się z nim działo?

- Zabłądził w sztolniach w Leśnej, nawet skręcił nogę. Poszedł tam na piechotę i ledwo dał radę dojść na zamek.

- Można zabłądzić w tych sztolniach?

- Jak ktoś koniecznie chce...

- Jakie alibi przedstawił Torquemada?

- Twierdził, że spał w pokoju. Agnieszka próbowała go obudzić zaraz po tym, jak doszło do wybuchu i wszcząłem alarm. Mówiła, że nikogo nie było wtedy w pokoju, a Hiszpan tłumaczył, że śpi ze stoperami w uszach. Nie ma ochoty więcej wysłuchiwać chrobotów w ścianie.

- A co robiła Izabela?

- Też jej nie było w pokoju. Oficjalnie brała prysznic...

Chwilę milczałem zastanawiając się nad słowami Mariusza.

- Torquemada mówił, że pytał strażnika przy bramie o Marca - przypomniałem sobie. - Którędy Marc wrócił na zamek?

- Przez bramę, to strażnik wezwał lekarza.

Oparłem głowę o chłodny kamień murów. Czułem powracającą falę zmęczenia.

- Mariusz, czy możemy jutro dokończyć tę rozmowę? - poprosiłem go.

- Jasne, idź spać.

Podaliśmy sobie ręce. Wróciłem do swojego pokoju, starannie zamknąłem za sobą drzwi, zrzuciłem z siebie kombinezon i poszedłem do kabiny prysznicowej. Po kąpieli ubrałem się i podłączyłem telefon komórkowy do kontaktu, żeby naładować baterię. Zaraz otrzymałem SMS-a od Afrodyty.

- Mogę przyjść do ciebie? - przeczytałem półgłosem.

Odpisałem „Tak” i po chwili usłyszałem pukanie do drzwi. Afrodyta wśliznęła się do pokoju i na powitanie mocno pocałowała mnie w usta.

- Cześć - powiedziała.

- Ciszej - pouczyłem ją.

Dosunąłem fotel do drzwi, a policjantkę pociągnąłem do wnęki koło kredensu kryjącego wejście do tajnego przejścia.

- Nic się nie zmieniłeś - szepnęła.

- Ty też.

- Często myślałam o tobie.

- Ja też żałuję naszego rozstania.

- Ale to ty powiedziałeś: „Dłużej tak nie wytrzymamy”.

- Bo to była prawda. Taką mamy pracę, że zawsze jedno z nas byłoby poza domem. Zrezygnowałabyś dla mnie z pracy? Jestem pewien, że...

- A prosiłeś mnie o to?

- Nie prosiłem, bo nie chciałbym, żebyś ty mnie kiedykolwiek o to prosiła. Myślałem, że...

- Za dużo myślisz - Afrodyta uśmiechnęła się.

Jej twarz i spojrzenie przypomniały mi chwile, które spędziliśmy razem w chacie nad brzegiem morza na Mierzei Wiślanej i później, gdy dbała o mnie podczas rehabilitacji po wypadku, jaki tam miałem. Przez jakiś czas mieszkaliśmy razem. Było nam ze sobą bardzo dobrze i prawie nigdy nie rozmawialiśmy o pracy ani o wspólnej przyszłości. Żyliśmy dniem, lenistwem i jak to zakochani - sobą. Gdy wróciłem do pracy, okazało się, że widujemy się tylko przelotnie, Afrodyta musiała wziąć urlop bezpłatny i nadrobić zaległości na studiach, wyjechać na uczelnię. Gdy wreszcie zdecydowałem się na poważną rozmowę, potoczyła się ona w zupełnie niespodziewanym kierunku - pokłóciliśmy się i niestety oboje byliśmy na tyle niedojrzali, że nie wykonaliśmy gestu pojednania. Tak przeszła mi okazja związania się z kimś, kto wie, może na zawsze? Pamiętam, że pan Tomasz, stary kawaler, zareagował na moje rozstanie z Afrodytą z ledwo skrywaną radością i natychmiast wysłał mnie w teren. Wspominałem patrząc na stojącą blisko mnie Afrodytę. Za oknem, w ciemnościach ponad czubkami drzew nagle dostrzegłem jeden, potem drugi błysk latarki. To było z miejsca, gdzie była wieża pałacu pandurów. Mariusz wszedł na wieżę, ale nie dawał mi znaków, lecz zapewne z lunetą przy oku obserwował życie w zamku. Jego uwaga była skupiona chyba na pokoju dwa piętra wyżej, gdzie mieszkała Agnieszka, ale wolałem nie ryzykować.

Pochyliłem się do Afrodyty, pocałowałem ją w czoło.

- Idź już do siebie - poprosiłem ją.

- Czemu?

- Masz latarkę?

- Nawet dwie. Nauczyłam się tego od ciebie.

- To dobrze. Idź i przebierz się w coś wygodnego, sportowego, co możesz pobrudzić. Weź latarki. Ale najpierw zrobimy mały teatr...

Pociągnąłem ją za rękę w kierunku łóżka. Delikatnie popchnąłem ją, by usiadła, a potem podszedłem do ściany i zgasiłem światło. Zasłoniłem kotary na oknach.

- Teraz! - powiedziałem.

- No, wiesz... - Afrodyta roześmiała się i wyszła.

Wróciła po trzech minutach. Przebrałem się w wojskowy drelich.

- Co robimy? - zapytała dziewczyna.

- Coś ci pokażę... - podszedłem do kredensu i teatralnym gestem otworzyłem przejście. - Muszę ci pokazać wszystko, żebyś potem wiedziała, gdzie masz mnie szukać. Bądź cicho...

Afrodyta z szeroko otwartymi oczami obserwowała wszystko. Najpierw poprowadziłem ją do góry i pokazałem jej, jak można obserwować wnętrze pokoju Torquemady. Hiszpan smacznie spał, co było widać w świetle gwiazd wpadającym przez okno.

- Fajne - wyszeptała Afrodyta patrząc przez dziurkę.

Stuknąłem obudową latarki w ścianę. Dziewczyna aż odskoczyła przestraszona. Zaraz się opanowała. Chwyciła moją głową i przysunęła do otworu. Zajrzałem do środka.

Torquemada stał na środku pokoju z pistoletem w dłoni i czujnie rozglądał się po pokoju. Wsunąłem drewniany kołek w ścianę i gestem kazałem Afrodycie pójście na górę. Staraliśmy się przy tym stąpać najciszej jak tylko można było. Oboje mieliśmy obuwie o gumowych podeszwach, więc nie robiliśmy hałasu. Przy pokoju Agnieszki powtórzyłem sztuczkę z podglądaniem. Natychmiast zawstydzony cofnąłem głowę, za to Afrodyta nie miała obiekcji, żeby patrzeć na dziewczynę krzątającą się po pokoju w samej tylko dolnej części bielizny. Wsunąłem kółeczek na miejsce i na krótko wróciliśmy do mojego pokoju.

- Już wiem, co robiłeś po nocach - Afrodyta znacząco pokazała palcem na sufit. - Pytanie, czy Agnieszka wie o twoich przyzwyczajeniach?

- Nie mam żadnych przyzwyczajeń - broniłem się. - Byłem tam tylko raz i zachowałem się jak dżentelmen.

- To dla kogo ona to robi?

Bez słowa wyjąłem z worka pudełko z lornetką.

- Na godzinie dziesiątej, między czubkami drzew powinna być widoczna wieża - wyjaśniłem Afrodycie podając jej szkła.

Policjantka chwilę szukała czubka wieży, potem ustawiła sobie ostrość i chwilę trwała w bezruchu.

- Dobry sprzęt - pochwaliła mnie. - Tam ktoś jest... siedzi i co jakiś czas zerka do... lunety.

- To Mariusz, zerka na Agnieszkę, a przy okazji widzi, co się dzieje w zamku. Czy to nie przypadek, że ma dobry wgląd w to, co robimy ja i Torquemada? To Agnieszka mogła umieścić nas w ten sposób. Przecież sam sobie pokoju nie wybierałem.

- Dlaczego miałaby to robić?

- Jutro o tym porozmawiamy. Teraz idź spać. Jutro czeka nas mnóstwo pracy, pójdziemy na dalsze zwiedzanie podziemi.

- To dla Mariusza musiałam zagrać tę scenę... - wymownie wskazała na tapczan.

Pokiwałem głową. Afrodyta wyszła i pomachała mi na pożegnanie. Przekręciłem zamek w drzwiach, zamknąłem wejście do korytarza w ścianie i w ubraniu rzuciłem się na łóżko. Zasnąłem natychmiast.

Wydawało mi się, że sen trwał kilka sekund. Obudził mnie łomot do drzwi.

- Paweł, już południe! - usłyszałem krzyk Małgosi.

- Wujku! Pobudka! - dołączył do niej głosik Michała.

Zwlekłem się z łóżka i spojrzałem na zegarek. Rzeczywiście była dwunasta. Otworzyłem drzwi.

- Mamy dla ciebie śniadanie! - zawołał Michał.

Małgosia wniosła jedzenie na tacy. Postawiła je na stole, a potem bezceremonialnie pchnęła mnie na tapczan. Niczym pielęgniarka podniosła poduszkę, by mi ją poprawić. Nagle, niczym policyjny pies, przytknęła ją do nosa.

- Miałeś gościa w nocy? - zapytała.

- Nie, grzecznie spałem...

- Paweł, nie mam nic przeciwko twoim romansom, ale czuję tu kobiece perfumy. Tak, wiem! - podniosła rękę widząc, że chcę się tłumaczyć. - Jesteś wolnym człowiekiem, ale skoro mam grać twoją narzeczoną i być twoją Matą Hari, to chyba należy mi się przynajmniej prawda...

Milczałem, żeby jej nie rozdrażniać, bo w tej sytuacji ani kłamstwa, ani nawet najniewinniejsza prawda by mi nie pomogły.

- Chodź, wujek jest zmęczony - powiedziała Małgosia do Michała wychodząc z pokoju.

Mogłem w spokoju posiedzieć i spożyć śniadanie. Cały czas intensywnie myślałem. Akurat gdy skończyłem jeść, do drzwi zapukała Afrodyta.

- Cześć! - przywitała mnie.

- Nikt cię nie widział, jak tu wchodziłaś?

- Dbasz o reputację?

- Tak - odpowiedziałem zamykając drzwi.

- Powinieneś, Małgosia jest niczego sobie - w głosie Afrodyty wyczułem nutkę zazdrości.

Odsunąłem kredens otwierając wejście do tajnych korytarzy. Gdy szykowaliśmy się do wędrówki, nagle rozległo się pukanie do drzwi. Afrodyta zastygła w bezruchu nie wiedząc co robić. Chciała schować się w łazience. Zatrzymałem ją gestem.

- Kto tam?! - zawołałem.

- To ja - usłyszałem Małgosię. - Zjadłeś? Muszę zwrócić naczynia...

- Już idę! - krzyknąłem.

Wepchnąłem Afrodytę za kredens, dosunąłem go i otworzyłem Małgosi. Ta czujnie rozglądała się po pokoju, po latarkach i linach leżących na stole i fotelu. Wciągnęła nosem powietrze.

- Ktoś tu był, ta sama kobieta... - stwierdziła.

Ominęła mnie i zajrzała do łazienki.

- Nie wiem, co ty czujesz, bo ja... - zacząłem się tłumaczyć.

- Co robiłeś?

- Zjadłem śniadanie, przygotowałem potrzebny mi sprzęt i chciałem się umyć.

- Mam nadzieję, że nie chcesz mnie oszukać?

- Ależ skąd...

Małgosia nie ukrywała, że jest na mnie obrażona. Wyszła trzasnąwszy drzwiami. Odczekałem jeszcze dwie minuty i ostrożnie przekręciłem klucz w zamku. Otworzyłem wejście do tuneli. Afrodyta siedziała na ceglanym schodku i śmiała się.

- Będziesz u niej pod pantoflem - naśmiewała się.

Bez słowa podałem jej linę i latarkę. Potem zabrałem resztę potrzebnych mi rzeczy i dołączyłem do policjantki. Zasunąłem kredens niczym wielkie drzwi do sejfu. Ruszyłem przodem. Pokazałem Afrodycie miejsce, skąd można było oglądać wnętrze sali narad, potem klapę w kominku sali rycerskiej, a na końcu korytarza studnię.

- Stamtąd wyszedłem - wyjaśniłem. - Kilka metrów niżej jest tunel, którego nie zbadałem, bo nie miałem latarki. Trzeba go obejrzeć.

- Nie boisz się, że znowu spotkasz mordercę?

- Po pierwsze, ty tu zostaniesz, a do ciebie mam pełne zaufanie. Po drugie, drugi raz nie dam się zaskoczyć. Utrzymasz mój ciężar?

- Tak.

Założyłem uprząż, uwiązałem do niej linę, której koniec dałem Afrodycie. Umocowałem też do szelek linę, którą asekurowałem się, wychodząc ze studni.

- Na razie - powiedziałem do Afrodyty siadając na krawędzi cembrowiny.

Schodzenie kominem było o wiele łatwiejsze, tym bardziej że miałem świadomość, iż jestem teraz bezpieczny. Bez trudu dotarłem do pierwszego ganku. Odwiązałem liny i poczołgałem się korytarzem wykutym w skale. Szybko skręcił pod kątem prostym w prawo. Byłem teraz pod frontonem zamku. Tunel miał około dwunastu metrów długości i znowu skręcał w prawo. Obliczyłem, że teraz zmierzałem w kierunku górnego dziedzińca. Robiło się coraz ciaśniej i zaczynałem się bać, czy nie będę musiał zaraz tędy się cofać. Po kolejnych trzydziestu metrach korytarz miał już metr wysokości i osiemdziesiąt centymetrów szerokości. Niespodziewanie dotarłem do metalowych drzwiczek okolonych smugami światła dziennego. Były zamknięte na zwykłą zapadkę, którą można było otworzyć z obu stron. Delikatnie otworzyłem je i ujrzałem wąskie spiralne schody. Na lewo od drzwiczek było maleńkie okienko. Przez zakurzoną szybę zobaczyłem fragment dolnego dziedzińca. Wydostałem się do tej nieznanej mi klatki schodowej. Przypominała konstrukcją tajne przejście w sali narad. Najpierw poszedłem do góry. Szybko dotarłem do wyjścia zamkniętego drewnianą ścianą ciemnej boazerii. Pchnąłem ją i ujrzałem portret świętej Jadwigi w sali audiencyjnej. Zza drzwi wejściowych, które miałem po prawej stronie słyszałem głos Agnieszki opowiadającej komuś o dziejach zamku. Szybko rozejrzałem się. Wejście do tunelu znajdowało się przy niszy okiennej, w której podsłuchiwałem rozmowy w bibliotece, gdy Izabela usiłowała wywołać ducha. Na jednym ze stołów leżała pozostawiona tu przez kogoś biała kartka formatu A4. Podszedłem do niej i palcem w rękawiczce umazanej brudem z korytarzy szybko nabazgrałem imię: „Agnieszka”. Kartkę podłożyłem przy drzwiach wejściowych. Gdy zamykałem za sobą ruchomą ścianę, Agnieszka przekręcała klucz w zamku.

Przytknąłem ucho do boazerii. Z satysfakcją odnotowałem, że zamkowa przewodniczka krótko krzyknęła przestraszona. Uśmiechnąłem się wyobrażając sobie, jakie myśli teraz kłębią się w głowie dziewczyny. Na schodkach rozsypałem trochę mojego specjalnego proszku. Potem zacząłem schodzić. Minąłem drzwiczki i w końcu doszedłem do niedomkniętego wejścia do piwnicy. W tej części zamkowych lochów jeszcze nie byłem, a to dlatego, że jak się zorientowałem, prowadziły one w kierunku dolnego dziedzińca i zapewne piwniczki, gdzie były rowery. Były to puste pomieszczenia obudowane cegłami, ze sklepieniami krzyżowymi i ścianami bielonymi wapnem. Przeszedłem trzy takie składy i doszedłem do masywnych wrót wzmocnionych metalowymi sztabami. Przez dziurkę od klucza zobaczyłem wnętrze składziku z rowerami.

Zawróciłem. Ciekawiło mnie, czy to tu skrył się człowiek, którego goniłem pierwszej nocy po zamku? Może wybrał drugie przejście, które pokazywał nam dyrektor? A może jest jeszcze inne?

Po godzinie wróciłem do Afrodyty.

- Ale się wynudziłam - powiedziała. - Stawiasz mi lody.

- Jasne - zgodziłem się zwijając linę.

- I co odkryłeś?

- Mój niedoszły zabójca nie wychodził tędy. Zastanawia mnie tylko, czemu miał służyć tak rozległy system tuneli pod zamkiem? Rozumiem, że zrobiono by jedno, góra dwa przejścia, ale tyle? Gdy byłem uwięziony pod ziemią, zauważyłem, że część tuneli była wykonana z cegieł, ale przyłączono do nich betonowe. Po co i kto to zrobił?

- Jakie masz dalsze plany?

- Musimy pojechać do Leśnej i do zamku w Świeciu. Masz samochód?

- Mam, ale tak oficjalnie chcesz wyjechać ze mną na wycieczkę? Gdzie twoja dbałość o opinię?

Wróciliśmy korytarzem do mojego pokoju. Umówiłem się z Afrodytą, że pojedziemy po obiedzie. Policjantka poszła do siebie, a ja spakowałem sprzęt. Gdy chciałem pójść się wykąpać, rozległo się pukanie do drzwi. To była Izabela. Tym razem była ubrana w wysokie, sportowe buty, spodnie „bojówki” o wąskich, wręcz ciasno opinających jej zgrabne nogi nogawkach, koszulkę w kolorze khaki i koszulę typu „safari”.

- Mogę? - zapytała pokazując na fotel.

- Proszę - skinąłem głową przysiadając na tapczanie.

- Powiedziałeś, że wiesz, kto chciał cię zabić...

- Tak.

- Chcę ci pomóc w zebraniu dowodów na tego człowieka.

- Niech tym zajmie się policja.

- Dobrze - Izabela poprawiła się w fotelu, założyła nogę na nogę i zapaliła długiego, cienkiego papierosa. - Zróbmy interes.

- Jaki i ile można na tym zarobić?

- Wiem, jaki jesteś i wiem, że żadna cena nie wchodzi w rachubę.

- Tak, czemu?

- Masz w sobie coś z błędnego rycerza. Pamiętasz, jak opowiadałeś chłopcu o etosie rycerskim? Mówiłeś wtedy o ważnych dla ciebie wartościach. Poza tym podwładny Pana Samochodzika kieruje się w życiu identycznymi zasadami jak szef.

- Kto ci o tym opowiedział? Kim jest Pan Samochodzik?

- Nie udawaj... Przeprowadziłam mały wywiad, tu i w Warszawie.

- Kim według ciebie jestem?

- Pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki odpowiedzialnym za poszukiwanie zaginionych dzieł sztuki i ochronę polskich dóbr kultury przed wywiezieniem za granicę. Nazywasz się Paweł Daniec, jesteś kawalerem może dlatego, że całe twoje życie to praca.

Miała te informacje od Jerzego Batury, więc nie było sensu dalej udawać.

- Skoro pieniądze nie wchodzą w grę, to co chcesz mi zaproponować?

- Współpracę.

Roześmiałem się.

- Wiesz, kim jestem i godzisz się na ewentualną nagrodę, bardzo skromną...

- Nie! Podzielimy się skarbem.

- Co ciebie interesuje?

- Jedna mała skrzynka niezawierająca dzieł sztuki.

- A co tam jest?

Izabela zgasiła papierosa i nachyliła się do mnie.

- Tajemnice - szepnęła.

- Uważasz, że pozwolę ci wywieźć jakąś skrzynkę z tajemniczą zawartością? Mnie chcesz zostawić ochłapy...

- Srebrna zastawa, „Złote Szachy”, dwadzieścia starodruków, trzy tuby obrazów, kolekcja siedemnastowiecznych map to ochłapy? Wartość tego to kilka milionów dolarów.

- A skrzynka?

- Jest wyceniona na pięć milionów dolarów, ale są tam rzeczy, które nie będą ciebie interesowały...

- Wiesz, kim jestem, więc wiesz, że jak dotąd nikt, kto ze mną walczył...

- Nie wygrał - przerwała mi Izabela. - Wiem.

- Więc...

- Skrzynka ma podwójne, metalowe ściany. Jest ognioodporna i przetrwa wybuch niewielkiego ładunku. W środku są plany pewnej broni.

- Kolejna Wunderwaffe? - kpiłem. - Pierwsze nazistowskie bronie były wystarczającymi niewypałami. Sprawdziły się tylko jako broń terrorystyczna.

- Słyszałeś o „Insatiabilis”?

- To w języku łacińskim znaczy „nienasycony”.

- Tak, ale za tą złowieszczą nazwą kryje się niezwykle skuteczna broń. Jej jednorazowe użycie oznacza szybką i bezbolesną śmierć wszystkiego co żywe w promieniu stu metrów. Wiadomo, że powstał prototyp tego urządzenia, które zostało zniszczone, ale plany ocalały i zostały schowane razem ze skarbami.

- Czy wiesz konkretnie, co to było?

- Hipotezy dotyczą dwóch fantastycznych broni. Pierwsza to działo akustyczne, a druga - pociski z ładunkami chemicznymi do działa elektrycznego.

- Dlaczego głowica z gazem miała być wyrzucana przez działo elektryczne?

- Wiesz, że Niemcy przed wojną wynaleźli gaz tabun, który produkowali w pobliskim Brzegu Dolnym, potem sarin i w 1944 roku soman. Znasz ten środek bojowy?

- Tak, czytałem o nim, w czystej postaci przypomina bezbarwną ciecz i pachnie kamforą. Śmierć po zatruciu następuje nawet po sześciu godzinach. Objawy zatrucia, w praktyce eliminujące z walki, występują natychmiast.

- A teraz wyobraź sobie pocisk wielkości głowicy panzerfausta wystrzeliwany z działa elektrycznego, które można zamontować na każdym transporterze opancerzonym; strzela na odległość do dwóch kilometrów śmiercionośnym gazem. Ładunek ma tylko jeden feler - nie może być wystrzeliwany z klasycznego działa. Gaz oddziaływuje równie szybko jak się rozkłada. Kilka minut po ataku można zająć pozycje wroga. To marzenie każdego wojskowego... Ludzie, którzy wymyślili to świństwo, nie żyją, ale istnieją plany...

- To wszystko miało miejsce tu na zamku? - zapytałem z niedowierzaniem.

- I w okolicach.

- Komu chcesz sprzedać plany tej broni?

- Naszym sojusznikom.

- Jesteś pewna, że zrobią z niej dobry użytek?

- Czy to ważne? Ty będziesz miał dzieła sztuki, a ja pieniądze.

Chciałem zapytać, co z tego będzie miał Batura, ale się powstrzymałem.

- Kto cię wynajął do tej pracy?

- Potencjalni nabywcy. Będziemy wspólnikami?

- Nie.

- Trudno. Miło będzie utrzeć ci nosa...

Wstałem, gdy ruszyła w kierunku drzwi. Obróciła się, podeszła i delikatnie pocałowała mnie w usta.

- Żegnaj - szepnęła.

Wyszła. Usiadłem, żeby ochłonąć, ale nie minęła minuta, gdy do pokoju bez pukania wszedł Torquemada.

- Przepraszam - powiedział na wstępie. - Widziałem, że Izabela była u pana...

- Nic nas nie łączy - zapewniłem Hiszpana.

- Wiem, wiem - machnął ręką. - Proszę wybaczyć, że się narzucam, ale chciałem panu ponownie zaproponować współpracę. Tym razem jako partnerowi.

- Tak? - byłem zdziwiony.

- Tak. Poszukamy skarbu ukrytego na zamku i po sprzedaniu go podzielimy się zyskiem, uprzednio odjąwszy koszty operacji. Panu proponuję dwadzieścia pięć procent zysków.

- Czemu tak mało?

- No tak, jedną trzecią, w końcu bystry z pana człowiek... Podam panu wskazówki prowadzące do skarbu wartego miliony dolarów. Pan musi dużo wiedzieć o zamku, pan ma szczęście, że wyszedł z takiej opresji. Zgadza się pan?

- Nie.

- Czterdzieści.

- Nie.

- Połowę? Czemu pan się cały czas nie zgadza? Ile pan chce?

- Nic.

- Nic?! Będzie pan pracował za darmo?

- Te dzieła sztuki nie są na sprzedaż.

- Myślałem, że pana interesują tylko plany broni.


ROZDZIAŁ DWUNASTY


PODSŁUCHANA ROZMOWA * IZABELA GONI AFRODYTĘ * POSZUKIWANIA PRZY SZTOLNIACH * SZKIELETY ŻOŁNIERZY * TUNELE ZALANE WODĄ * NOCNA WIZYTA


Torquemada najwyraźniej brał mnie za kogoś zupełnie innego.

- Nie słyszał pan, jak rozmawiałem z Izabelą? - zdziwiłem się.

- Nie, nic nie rozumiałem, bo nie znam waszego języka.

- Cóż, drugi raz źle mnie pan ocenił i musimy się rozstać - powiedziałem.

- Szkoda - stwierdził Hiszpan, wstał, ukłonił się i wyszedł.

Postanowiłem pod żadnym pozorem nikomu nie otwierać drzwi i poszedłem do łazienki. Kwadrans stałem pod prysznicem myśląc o tym, co dzieje się na zamku. Moi przeciwnicy mieli więcej danych na temat skrytki, wiedzieli, co w niej jest i ile to jest warte. Ja znałem tylko sentencję „Franges non flectes”, która mogła prowadzić do skarbu.

Po kąpieli zszedłem do jadalni. W towarzystwie Małgosi i Michała zjadłem obiad. Umówiłem się z chłopcem, że przed wieczorem pobawimy się w rycerzy.

W drodze do swojej kwatery zaszedłem do Afrodyty i szybko umówiłem się z nią na wyjazd. Wróciłem do pokoju, tradycyjnie zasłoniłem drzwi fotelem. Do łóżka i kaloryfera umocowałem dwa bloczki, przez które przełożyłem linę. Jednym końcem obwiązałem się, a drugi z osiemdziesięcioma metrami liny wyrzuciłem za okno. Nikt nie chodził po ścieżce wokół zamku, więc mogłem spokojnie wyjść przez okno. Uznałem, że to najprostsza metoda opuszczenia warowni, by nie być zauważonym. Gdy stałem na parapecie tyłem do przepaści, usłyszałem podniesiony głos Agnieszki. Trzymając się liny wychyliłem się i nasłuchiwałem. Przez otwarte okno jej pokoju słyszałem rozmowę, jaką prowadziła z Mariuszem.

- Agnieszko, nie rozumiesz, że Paweł mógł tam zginąć? - pytał Mariusz. - Powiedz, kogo ty chronisz?

- Nie mów bzdur. Paweł pewnie to wszystko sobie wymyślił. Po co właził do podziemi? Czego tam szukał? Czemu tego nie chcesz mi powiedzieć?

- Nie mogę...

- To wybieraj, co dla ciebie ważniejsze?

- Ty, ale...

- Jakie „ale”?!

Usłyszałem trzask zamykanych drzwi. Chyba Mariusz wyszedł z pokoju Agnieszki.

Ostrożnie zszedłem po ścianie. Stojąc na ziemi przeciągnąłem przez bloczki resztę liny, zwinąłem ją i schowałem do małego plecaka, jaki wziąłem ze sobą. Zerkając co chwila na zamkowe okna pobiegłem na wschód. Ukryłem się w zagajniku przy drodze. Telefonem wysłałem sygnał do Afrodyty. Odpowiedziała mi tym samym po dziesięciu minutach, co oznaczało, że już jedzie w moim kierunku. Z daleka widziałem jej ciemnozieloną skodę fabię, jednak gdy była tuż przy mnie i zwalniała, zza zakrętu wyjechał ford scorpio Izabeli. Leżałem bez ruchu w rowie, a Afrodyta dodała gazu. Izabela jechała ze stałą prędkością, jakby śledziła Afrodytę. Moje podejrzenia potwierdziły się, gdy po pięciu minutach Afrodyta przesłała mi SMS-a: „Izabela jedzie za mną. Zgubię ją. Czekaj po drugiej stronie drogi”.

Odczekałem, aż droga była pusta i szybko przebiegłem na drugą stronę. Byłem na lekkim wzniesieniu, skąd widziałem drogę aż po Złotniki Lubańskie. Zobaczyłem mrugającą długimi światłami skodę Afrodyty i jadącą pół kilometra za nią Izabelę. Czekałem w napięciu, co się stanie. Afrodyta gwałtownie przyspieszyła. Zrozumiałem, że chciała, bym wsiadł do samochodu, gdy przez moment będziemy zasłonięci drzewami na zakręcie drogi. Odrobinę uniosłem głowę i przygotowałem się do skoku. Jak przypuszczałem, Afrodyta wyjechała zza zakrętu, wcisnęła hamulec i otworzyła tylne drzwi. W biegu wskoczyłem do auta. Nagle wszystko wokół zawirowało. Przez okna widziałem tylko pnie drzew, które wykonały przed moimi oczami dziwny taniec. Afrodyta na hamulcu ręcznym zrobiła obrót w miejscu o sto osiemdziesiąt stopni. Jak to się jej udało między drzewami stojącymi wzdłuż szosy? Byłem pewien, że Izabela swoim długim fordem nie powtórzy tej sztuczki. Usłyszałem gwizd mijającego nas samochodu.

- A to jej zrobiliśmy niespodziankę - cieszyła się Afrodyta. - Trzymaj się!

Policjantka przyspieszyła. Silnik skody nie mógł się mierzyć mocą z potworem pod maską maszyny Izabeli. Liczyło się jednak to, że sylwetka skody pomagała jej pewnie wchodzić w zakręty. Osiągi skody były może gorsze, ale i masa auta mniejsza, więc na krętej i wąskiej drodze wóz sprawował się wyśmienicie.

- To była lekcja numer jeden - Afrodyta mówiła zerkając we wsteczne lusterko. - Teraz czas na lekcję numer dwa.

Nacisnęła pedał hamulca, aż mną rzuciło na przednie fotele. Cały czas leżałem z tyłu skrywając się przed wzrokiem Izabeli. Prawie natychmiast stanęliśmy, by w ułamku sekundy na wstecznym wjechać w boczną drogę. Afrodyta wcisnęła gaz do dechy, byśmy zdążyli wjechać za ruinę jakiegoś gospodarstwa. Gdy tylko stanęliśmy za ścianą walącej się stodoły, policjantka wysiadła z auta i podeszła do rogu, by sprawdzić, co zrobi Izabela.

- Pojechała! - zameldowała. - Wróci za pięć minut.

Wysiadłem ze skody, żeby sprawdzić, czy Izabela nie zobaczy naszej kryjówki z drogi.

- Wsiadaj! - krzyknęła na mnie Afrodyta. - Jedziemy!

Chciałem jej zwrócić uwagę, że powrót teraz na szosę nie ma sensu, bo Izabela szybko nas dogoni. Przyjaciółka postanowiła jednak pojechać dalej polną drogą. Jechaliśmy wśród ściernisk, małych zagajników drzew owocowych. Soczysta zieleń łąk cieszyła oczy, a raz wznosząca się, raz opadająca droga sprawiała, że szybko, łagodnie ukołysany mogłem zapomnieć o całym świecie. Otworzyłem okno i usłyszałem ten charakterystyczny koncert wiosny, gdy owady bzycząc krążyły między kwiatami, a ptaki uprawiały zaloty wśród traw.

Po chwili dojechaliśmy do bocznej szosy pokrytej dziurawym asfaltem. Afrodyta bez słowa pokazała mi na mapie, gdzie jesteśmy. Zbliżaliśmy się do Giebułtowa. Przed wsią skręciliśmy na bruk, który w lesie niekiedy zamieniał się w zwykłą żwirówkę. Afrodyta chciała dojechać do sztolni w Leśnej na skróty, omijając szosy.

- Czego chcesz szukać w tych sztolniach? - zapytała mnie Afrodyta. - Napisu ,,Franges non flectes”?

- Nie, będziemy szukać śladów „Insatiabilis”.

- Co to jest?

- Nienasycony.

- Znam wielu, którzy nie potrafią się powstrzymać przed...

- To śmierć. Ona jest nienasycona, podobnie jak zadziwiająca ludzka żądza zabijania.

Afrodyta spojrzała na mnie zaskoczona.

- Zaczynasz mówić jak filozof - zauważyła.

- „Insatiabilis” to kryptonim niemieckiej broni z okresu drugiej wojny światowej, do której towarzystwo zebrane w zamku chce się dobrać.

Afrodyta gwałtownie zahamowała.

- Twój szef mówił o dziełach sztuki, a nie o pojedynku szpiegów.

- Nie wiem, dlaczego skarby i plany tej broni ukryto w tym samym miejscu. Te dwie sprawy są ze sobą powiązane.

- Uważam, że do akcji powinni wkroczyć ludzie, którzy...

- ... nie znajdą tu dowodów niczyjej winy, narobią hałasu, przepłoszą ptaszki, które uciekną i wrócą w sobie tylko znanym czasie. Teraz mamy ich na oku, a oni uważają mnie za niegroźnego przeciwnika. Są pewni siebie. Kiedy przyjdzie czas, wezwiemy posiłki. Jedźmy!

- Czemu cię tak interesują te sztolnie?

- Po pierwsze, miały być tam fabryki V-1, czyli pocisków wyposażonych w silnik pulsacyjny z głowicą zawierającą 850 kilogramów ładunku wybuchowego. Po drugie, tym miejscem interesowali się nasi przeciwnicy...

- ... i nic nie znaleźli - wtrąciła Afrodyta.

- Tak, ale mogli coś przeoczyć. Wreszcie po trzecie, co daje się złamać, a nie da się zgiąć?

- Nie wiem.

- Skała! Kamień jest materiałem, który się nie zgina.

Afrodyta ruszyła i po kilkunastu minutach jazdy dojechaliśmy na tyły sporego wzgórza. Policjantka ukryła samochód za poukładanym stosem drewna. Wzięliśmy plecaki z potrzebnym nam sprzętem i najpierw wspięliśmy się na porośnięte rzadkim lasem wzniesienie. Z jego szczytu widzieliśmy biegnącą u naszych stóp drogę z Leśnej do Świeradowa. Rozeszliśmy się, by tak szybciej sprawdzić teren. Zdziwiły mnie dołki w ziemi świadczące o niedawnej bytności w tym miejscu poszukiwaczy wyposażonych w wykrywacze metali. Zachowali się wysoce nieetycznie zostawiając doły i kopczyki ziemi obok. Wiedziałem, że taki widok zawsze źle nastraja leśniczych do „wykopkiewiczów”. Jeszcze gorzej wyglądała niemiecka amunicja. Zupełnym zaskoczeniem był jednak kawałek obudowy jakiegoś urządzenia. Ze strasznie zniszczonej tabliczki znamionowej udało mi się odczytać: „Wurz... iese-G”. Usiadłem, by chwilę pomyśleć, bo symbole te wydały mi się skądś znajome.

- Kryj się! - usłyszałem krzyk Afrodyty.

Natychmiast padłem na ziemię. Słyszałem szum pracy silnika samochodu, który wolno przejechał poniżej nas. Afrodyta, leżąca kilkanaście metrów ode mnie, ostrożnie podniosła głowę. Potem skulona podbiegła do mnie.

- To była Izabela - wyjaśniła. - Wyraźnie się jej spodobałeś - zażartowała.

- Jesteśmy już blisko rozwiązania zagadki i dlatego węszy wokół nas.

- Paweł, jesteś chyba zbyt zarozumiały...

Zeszliśmy ze wzgórza od wschodniej strony. Wiedziałem, że trzy sztolnie przy drodze mają zakratowane wejścia, ale z planów na klatkach mikrofilmów w kryształkach pamiętałem, że jeszcze kilka zaznaczono od strony południowej, gdzie płynął niewielki strumień Młynik.

Najpierw podeszliśmy do mostu na drodze. Kilka metrów od niego było pierwsze wejście. Weszliśmy do środka wydrążonego korytarza. Oprócz odłamków skalnych nie było tu nic, co zwróciłoby naszą uwagę. Podobnie było w drugiej i trzeciej sztoku, w części zalanych wodą.

- To bez sensu - narzekała Afrodyta patrząc na swoje mokre buty. - Rozchorujemy się...

- Czekaj, z rysunków pamiętam, że był tu jeszcze czwarty tunel... - rozglądałem się dokoła, starając się przypomnieć sobie niemiecki szkic.

- Tam! - wskazałem na kupę kamieni oddaloną o dwadzieścia metrów.

- Nie wiedziałam, że jesteś jasnowidzem - sapnęła Afrodyta. - Może przepowiesz, mi kiedy wezmę ślub? - zażartowała, gdy ujrzała prowadzącą pod skosem w dół sztolnię. Była węższa i niższa niż pozostałe.

Przyglądałem się kamieniom, a zwłaszcza rysom na ich powierzchniach.

- Nimi zamaskowano wejście i ktoś niedawno to otworzył - oceniłem. - Schodzę!

- Po co? Skoro ktoś to otworzył, to albo znalazł to czego szukał, albo niczego tu nie było...

- Trzeba to sprawdzić - odparłem szykując latarkę i wyciągając z plecaka linę.

- Idę z tobą - zapowiedziała Afrodyta.

- Masz czekać!

- Nie!

- Tak!

Na upartą kobietę nie ma sposobu i Afrodyta zrobiła jak postanowiła. Szliśmy wyprostowani wąskim na dwa metry korytarzem, o półkolistym sklepieniu mającym w najwyższym punkcie dwa i pół metra. Zastanawiało mnie, że jest on stosunkowo suchy, nawet gdy byliśmy poniżej poziomu wody w sąsiednich sztolniach. Po dwudziestu metrach tunel zaczął opadać stromo i mogliśmy nim iść tylko dzięki wykutym w skale schodom. Zrobiło się trochę ciaśniej. Odległość między ścianami wynosiła najwyżej metr. Przeszliśmy dziesięć metrów, gdy usłyszeliśmy z tyłu jakiś rumor. Obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy, że w naszą stronę lecą drobne i większe kamienie, które leżały przy wejściu.

- Ktoś chce nas tu zasypać! - krzyknęła Afrodyta.

Rzuciła się do góry, do wyjścia. Zatrzymałem dziewczynę obejmując ją w talii, jednocześnie osłaniając nas przed kamiennymi pociskami swoim plecakiem.

- Uciekaj! Zaraz zacznie spychać większe! - rozkazałem policjantce.

Kamienie spychane z góry zabierały ze sobą w małej lawinie drobniejsze. Gdy uciekaliśmy, odłamki skał raniły nam nogi, wreszcie większy otoczak podciął nogi Afrodycie i ta upadła i zaczęła zjeżdżać po schodach. Na szczęście ten zjazd nie trwał długo, bo zaraz znaleźliśmy się na platformie o wymiarach dwa na dwa metry. Z prawej, w ścianie znajdowały się stalowe drzwi z resztkami gumowej izolacji świadczącej, że była to ochrona przed atakiem gazowym. Kamienie z rozpędem sypały nam się pod stopy, uderzały w kolana. Widziałem, jak ze szczytu schodów zaczyna pędzić obracając się i odbijając jak piłka półmetrowej średnicy głaz. Podniosłem obolałą Afrodytę. Ta, przerażona, chwyciła za klamrę na drzwiach i pociągnęła je. Otworzyły się ze zgrzytem. Odruchowo weszliśmy. Zatrzasnąłem za nami drzwi. Łomot uderzenia kamienia o metalowe drzwi poniósł się po podziemiu.

- O Jezu! - usłyszałem za sobą płacz Afrodyty.

Odwróciłem głowę. Afrodyta stała oparta o ścianę i świeciła na wnętrze pomieszczenia, w którym na podłodze leżały szkielety kilku ludzi. Miałem przeczucie, że znaleźliśmy się w pułapce. Pchnąłem drzwi, by wyjrzeć na schody. Niestety, nasz przeciwnik rzucił na platformę świecę z gazem duszącym, tym samym, którego ktoś użył przy pałacu pandurów. Zakrztusiłem się, więc szybko zamknąłem drzwi.

- Będzie chciał nas tu uwięzić i uwędzić - powiedziałem Afrodycie.

Zaraz też poczułem, jak o drzwi uderzały ciężkie kamienie. Potem na moment zapanowała cisza i usłyszałem zgrzyt metalu.

- Co to? - zapytała Afrodyta. Pchnąłem drzwi - ani drgnęły.

- Na platformie widziałem gruby zardzewiały pręt umocowany do oczka w podłodze - wyjaśniłem. - Nasz przeciwnik zablokował nim drzwi i w ten sposób nas uwięził. Teraz zamaskuje wejście do sztolni i będzie nas miał z głowy.

Afrodyta drżała ze strachu. Podszedłem do niej i objąłem ją. Wtuliła się we mnie i tak trwaliśmy dłuższą chwilę. Mój wzrok podążał w kierunku ciał ludzi. Delikatnie odsunąłem Afrodytę i podszedłem do szkieletów.

- Co robisz? - pytała Afrodyta.

Chodziłem od jednego do drugiego i uważnie im się przyglądałem.

- To żołnierze amerykańscy - wyjaśniałem. - Można to rozpoznać po butach, resztkach mundurów, oporządzeniu i broni z okresu drugiej wojny światowej - poruszyłem czubkiem buta zardzewiały pistolet maszynowy. - Było ich siedmiu. W podziemiach Czocha widziałem ósmego. Ci tu, wszyscy mają założone maski gazowe lub przynajmniej próbowali je wyciągnąć. Jednak zginęli. Podejrzewam, że ktoś ich tu wciągnął jak nas w zasadzkę i zagazował ich.

Świeciłem po ścianach w poszukiwaniu jakichkolwiek otworów. Pomieszczenie było wycementowane i pobielone. Miało sześć metrów długości i cztery szerokości. W rogu znajdowała się metalowa kwadratowa klapa o bokach długości pół metra. Podszedłem do niej i ostrożnie ją uniosłem. Otworzyła się skrzypiąc zardzewiałymi zawiasami. Było to zejście do studzienki, która prowadziła do położonego dwa metry niżej lustra wody.

- Co tam jest? - usłyszałem pytanie Afrodyty.

- Woda. Może tędy uda nam się uciec?

- A czemu oni tamtędy nie uciekli? - Afrodyta odważyła się pochylić nad jednym ze szkieletów i zamierzała dotknąć nieśmiertelnika.

- Nawet nie próbuj! - ostrzegłem ją.

Afrodyta zamarła z wyciągniętą ręką.

- Czemu?

- Nie słuchałaś, co mówiłem? Ci ludzie zginęli z powodu gazu. Kto wie, czy nie był to „Insatiabilis”, o, choćby z tej probówki? - poświeciłem na zbite naczynie. - Stało się to tak szybko, że niektórzy nie zdążyli nawet założyć masek gazowych. Nie dotykaj niczego.

- Co chcesz zrobić?

- Wyjść stąd.

Rozebrałem się, aż zostałem w moim kombinezonie. Założyłem szelki i umocowałem do nich linę. Do prawego przedramienia przywiązałem latarkę.

- Spróbuję zanurkować i sprawdzić, dokąd płynie woda - wyjaśniałem Afrodycie. - Gdybym długo nie wracał, ciągnij za linę. Gdy dwa razy szarpnę linę - ciągnij. Jasne?

- Tak - potwierdziła Afrodyta.

Zacząłem schodzić po klamrach w ścianie studzienki, gdy podeszła Afrodyta. Wzięła zwój liny.

- Poczekaj - poprosiła.

- O co chodzi? - zerknąłem na nią zadzierając głowę.

- Powodzenia - nachyliła się i pocałowała mnie w usta.

Zmieszany tym gestem, zszedłem bez słowa do wody. Gdy tylko nogi znalazły się w wartkim prądzie, poczułem, jak mimo kombinezonu chłód przechodzi przez całe moje ciało. Okazało się, że woda płynęła wydrążonym okrągłym korytarzem o średnicy około osiemdziesięciu centymetrów. Mogłem nim łatwo poruszać się do przodu, ale cofanie się byłoby koszmarem. Postanowiłem najpierw sprawdzić, co znajdę poruszając się z prądem.

Kilka razy głęboko nabrałem powietrza, a potem wziąłem jeden potężny wdech i zanurkowałem. Woda porwała mnie i ułożony w kształt strzałki płynąłem, aż nagle ujrzałem przed sobą trzy łopaty jakiejś śruby. Rozstawiłem ręce i walcząc z prądem zatrzymałem się. Poświeciłem latarką. Przede mną była bateria kilku podobnych śrub, które zapewne stanowiły małą elektrownię przepływową. Widziałem, że dalej woda płynęła już tylko korytem, a w wodzie odbijały się kształty jakichś zniszczonych urządzeń.

Szarpnąłem dwa razy linkę i natychmiast poczułem, jak Afrodyta ciągnie mnie. Zaczynało mi brakować powietrza, a jak przypuszczałem cofanie się w takiej rurze, przy silnym prądzie wody, było żmudnym przedsięwzięciem. Gdy wreszcie dotarłem do studzienki, na powierzchnię wyrwało mnie silne pociągnięcie liny. Chłód i świeże powietrze otrzeźwiły mnie.

- Żyjesz?!

- Jeszcze tak - wysapałem.

Łapczywie zaciągałem się powietrzem. Trwałem zanurzony po pierś w wodzie i odpoczywałem.

- Dalej jest jakieś pomieszczenie fabryczne, ale nie da się tam wejść - powiedziałem Afrodycie. - Spróbuję w drugą stronę.

- Nie dam rady drugi raz cię tak ciągnąć.

- Z prądem będzie ci łatwiej.

Nabrałem powietrza i zanurkowałem. Podróż pod prąd była uciążliwa. Maszerowałem na czworaka z przymkniętymi oczami, bo ogromna szybkość wody i jej zawirowania nie pozwalały niczego dojrzeć. Podjąłem wewnętrzne zobowiązanie, że będę czołgał się dopóki starczy mi powietrza, a wrócę bardzo szybko z prądem. W pewnym momencie poczułem, że korytarz, w którym płynęła woda, podnosi się. Odruchowo chciałem podnieść głowę, żeby spojrzeć, co się dzieje i moja głowa niespodzianie znalazła się nad poziomem wody. Otworzyłem oczy i ujrzałem tunel prowadzący pod kątem czterdziestu pięciu stopni do góry. Tędy z góry spływała woda, zapewne ze strumienia. Otworzyłem usta, by nabrać powietrza i zalała mnie fala spienionej wody. Prychnąłem i ostrożnie wstałem. Woda sięgała mi teraz do pasa. Zerknąłem do góry. Miałem do przebycia około dziesięciu metrów przez wykuty w skale tunel średnicy metra. Nie to było najgorsze, lecz wyślizgane, wilgotne ściany komina niedąjące żadnego pewnego oparcia. Drugą rzeczą, która mnie martwiła było to, że u góry nie widziałem nic prócz spienionych kłębów wody wydostającej się z jakiegoś otworu. Może był on za mały, bym mógł przejść dalej?

Poczułem szarpnięcie linki. To Afrodyta sprawdzała, czy żyję. Energicznie pociągnąłem linkę dając znak, że wszystko jest w porządku. Rozpocząłem powolną wspinaczkę. Żałowałem, że nie miałem swoich haków wspinaczkowych i solidnego młotka. Pałce i stopy, mimo specjalnej antypoślizgowej warstwy na moich rękawiczkach i podeszwach, zsuwały się, cały czas twarz pokrywała mi chmura pyłu wodnego. Szum stawał się ogłuszający. Wreszcie dotarłem do końca tunelu. Wolałem nie zerkać w dół i nie myśleć, co by się ze mną stało, gdybym nagle stracił równowagę. Otaczająca mnie woda grzmiała groźnie. Przez bryzgi wody bijącej w oczy nic nie widziałem. Lewą ręką macałem na oślep, aż wreszcie trafiłem na krawędź szpary, przez którą płynęła woda. Mocno chwyciłem się brzegu otworu, podciągnąłem i prawą ręką badałem przejście. Miało najwyżej trzydzieści centymetrów szerokości i pół metra długości. Gdy oparłem dłoń na drugiej krawędzi, poczułem, że lekko się rusza. Pchnąłem ją. Woda polała się na mnie silniejszym strumieniem. Prawą ręką pchałem, a lewą i nogami zapierałem się, by nie porwał mnie prąd. Wreszcie kamień drgnął i odsunął się.

Otoczyła mnie siła wodnego żywiołu. W pierwszej chwili zaparło mi dech w piersiach, niemal wyrwało mi lewą rękę ze stawów. Zaparłem się i trwałem z pochyloną głową. Udawało się łapać powietrze i czekałem. W kominie, którym się wspinałem, zaczął się podnosić poziom wody. Po minucie prąd zelżał i jakby ubyło wody. Szybko wykorzystałem ten moment i podciągnąłem się. Uradowany wynurzyłem się z przybrzeżnej nory w rzeczce. Głęboko odetchnąłem świeżym powietrzem i odwiązałem linę. Rozglądałem się, ale nikogo nie było w okolicy. Znajdowałem się około trzydziestu metrów od wejścia do szybu, w którym wpadliśmy w pułapkę. Pobiegłem tam. Nie zważając na nic zbiegłem do drzwi. Były zablokowane sztabą i kilkoma kamieniami. Zacząłem usuwać przeszkody; jednocześnie z zewnątrz słyszałem rozpaczliwe walenie Afrodyty. Gruba płyta tłumiła jej krzyki. Spieszyłem się i gdy pociągnąłem za klamrę, uderzyła mnie najpierw masa metalowego skrzydła, a potem fala wody. Na koniec wypadła na mnie Afrodyta.

Pomogłem jej wejść po schodach. Za nami powoli podążało lustro wody. Na chwilę przysiedliśmy w poziomej części sztolni. Widzieliśmy, jak zostały zalane schody.

- Co ty zrobiłeś, że nagle przybyło tyle wody? - pytała Afrodyta. - Ty wiesz, jak się przestraszyłam, gdy wyciągnęłam całą linę? Myślałam, że to ten gość cię złapał, a mnie próbował utopić.

Opowiedziałem jej, jak się wydostałem z podziemi.

- Niech ta woda tak zostanie i chroni wejście przed ciekawskimi - powiedziałem na koniec. - Wracajmy do auta.

Wyszliśmy ze sztolni i skierowaliśmy się do samochodu Afrodyty. Auto nieuszkodzone stało tam, gdzie je zostawiliśmy. Afrodyta wyjęta ze schowka czekoladę i poczęstowała mnie. Potem włączyła nagrzewanie w samochodzie i siedzieliśmy ciesząc się ciepłem.

- Kto to zrobił? - zastanawiała się Afrodyta.

- Mój wróg.

- Jerzy Batura?

- Może. Poczekajmy do zmroku i potem jedźmy do zamku.

Rozłożyłem sobie fotel do pozycji półleżącej i wsłuchany w radio, gdzie akurat nadawano piosenki o miłości, myślałem o zagadce. Nawet przez moment miałem to uczucie, że otarłem się o jej rozwiązanie. To było jak mrugnięcie powieki, przelot jaskółki.

- Nadal sądzisz, że to chodziło o skałę? - w pewnym momencie zapytała Afrodyta. - Mówiłeś, że to kamienia nie da się zgiąć. Może to chodzi o ludzkie życie, o wolą przetrwania? Gdybyśmy tam zostali, to byśmy zginęli niczym złamana, obumarła gałąź. Nigdy jednak byśmy się nie poddali, nie ugięli i pewnie do końca próbowali się stamtąd wydostać.

- Może - szepnąłem przymykając oczy.

Moja drzemka trwała pół godziny. Obudził mnie ruch samochodu. Afrodyta wyprowadzała auto z lasu.

- Jaki masz plan powrotu na zamek? - zapytała.

- Główną bramą, z fasonem - uśmiechnąłem się.

Jednak zrezygnowałem z głównego wejścia do hotelu. Afrodyta zatrzymała się przy skręcie na podjazd przed zamkiem i dolną bramą, skąd przez fosę, piwnice i klatkę schodową z krętymi schodami dostałem się niepostrzeżenie do swojego pokoju.

Nie zapalałem światła, zamknąłem zasuwkę i usiadłem w fotelu. Czekałem. Wiedziałem, że o tej porze wszyscy goście hotelowi jedli kolację i przejście Afrodyty nie mogło być niezauważone. Stan jej odzienia musiał doprowadzić do serii pytań, a przede wszystkim wizyty niedoszłego mordercy w moim pokoju.

Nie musiałem długo czekać. Najpierw poruszyła się klamka. Ktoś sprawdzał, czy drzwi są otwarte. Potem tajemniczy gość użył wytrycha do otwarcia zamka. Powoli drzwi się uchylały, a w jasnym pasku światła z korytarza, na ścianie widziałem cień człowieka.


ROZDZIAŁ TRZYNASTY


POŚCIG ZA NOCNYM GOŚCIEM * CO IZABELA NOSI W TOREBCE? * ZAMKOWA BIBLIOTEKA * RYSUNKI MICHAŁA * WYCIECZKA DO ZAMKU ŚWIECIE * AMAZONKA Z DUBELTÓWKĄ


Tajemniczy gość zamarł na moment w pół kroku. Nasłuchiwał.

- Zapraszam... - nie dokończyłem, gdy cień rzucił się do ucieczki.

Skoczyłem za nim. Byłem ciekaw, czy będzie uciekał przez emporę, czy w górę po schodach. Wybrał balkon w sali rycerskiej. Byłem z tego zadowolony, bo miałem szansę zobaczyć uciekiniera, ale usłyszałem tylko, jak zeskoczył na parkiet. Wychyliłem się przez balustradę. Ktoś otwierał drzwi sali narad. A więc znowu miałem stać się ofiarą sztuczki z tajnym przejściem?

Także skoczyłem. Zmęczony upadłem tak, że nogi ugięły się pode mną, straciłem równowagę i wywróciłem się. W drzwiach ktoś przekręcił klucz. Z saszetki na pasie wyjąłem wytrych i szybko dostałem się do sali narad. Pobiegłem do tajnego przejścia pod portretem Ernsta von Gutschoffa. Szarpnąłem za fragment boazerii i przesunąłem ścianę, odsłaniając wejście. Wyjąłem latarkę i przełączyłem ją na świecenie w ultrafiolecie. Rozsypany na trzech kolejnych stopniach pył świecił pokazując nienaruszoną powierzchnię. Od czasu gdy rozsypałem proszek podczas zwiedzania tej sali z dyrektorem, nikt tu nie wchodził. Sprawdziłem drugie przejście. Tędy też nikt nie szedł. To oznaczało, że było tu trzecie przejście. Oglądałem posadzkę i drewniane kasetony w poszukiwaniu charakterystycznych, łukowatych rys, które były pod najczęściej otwieranym przejściem.

Znalazłem dwa drobne ryty w kasetonie przy wejściu, zaraz po prawej. Dlatego uciekinier za każdym razem tak szybko umykał. Nie otwierałem wejścia, tylko przyjrzałem się ścianie.

- Good bye - cicho powtórzyłem słowa, jakie wypowiedział ktoś, kto przejął krótkofalówkę, zaraz po tym, jak rozmawiałem z Michałem.

Wyszedłem z sali narad i wróciłem do siebie. Jak gdyby nigdy nic ułożyłem się do snu. Następny dzień postanowiłem spędzić bardzo pracowicie.


Obudził mnie nastawiony wieczorem budzik. Długo stałem pod prysznicem ciesząc się ciepłymi strumieniami wody. Wybrałem ostatnie czyste spodnie, jakie miałem ze sobą, ubrałem się i zszedłem na śniadanie. Odniosłem wrażenie, że wszyscy na mnie czekali. Małgosia i Michał wyglądali na obrażonych. Izabela i Marc patrzyli na mnie jak na ducha, a na twarzy Torquemady jak zwykle tkwił życzliwy uśmiech. Agnieszka, która dziś zastępowała Zosię, miała minę, jakby zżerały ją wyrzuty sumienia.

- Dzień dobry! - przywitałem się.

- Smacznego! - za moimi plecami odezwała się Afrodyta.

- Wyglądasz znakomicie - skomplementowała ją Izabela. - Podobno, Pawle, znowu ktoś wczoraj próbował dokonać zamachu na twoje życie?

- Zostaliśmy ukarani za nieuwagę - odparłem. - Nie należy samodzielnie wchodzić do niezbadanych sztolni. Nie możemy mieć do końca pewności, czy to ktoś próbował nas zasypać, czy tylko zwaliły się za nami kamienie...

- Twoja towarzyszka mówiła, że ktoś próbował udusić was jakimś gazem.

- Tak, ale mógł to być również pył. Mam nauczkę na przyszłość.

- Czemu wujek pojechał na wycieczkę z tą pania? - Michał zadał pytanie, które wszystkim obecnym cisnęło się na usta.

- Nie chciałem męczyć cioci swoją obecnością - odpowiedziałem. - Ciocia wydawała się być zmęczona towarzystwem mężczyzn.

O mało nie podskoczyłem z bólu, gdy Małgosia kopnęła mnie w kostkę.

- Szedłem tam na piechotę, gdy okazało się, że ta pani wyjechała na wycieczkę i zgodziła się mnie tam podwieźć, a nawet ze mną zwiedzić sztolnie - wyjaśniałem.

- A pobawisz się ze mną, wujku? - zapytał Michał.

- Po śniadaniu? - zaproponowałem.

- Hura! - chłopiec z radości podniósł ręce do góry.

W jednej dłoni trzymał widelec z kawałkiem kiełbasy, który teraz poszybował wysoko i potem wpadł prosto w filiżankę kawy stojącą przed Izabelą. Kilka kropel napoju wyleciało w kierunku kobiety ubranej w białą bluzkę. Izabela miała niesamowity refleks i błyskawicznie odsunęła się z krzesłem. Tylko jedna kropla kawy trafiła na czarne spodnie. Agnieszka podbiegła ze ściereczką, żeby zebrać plamę. Izabela gwałtownie wstała i wywróciła torebkę opartą o krzesło. Na podłogę wysypały się różne drobiazgi. Podbiegłem, żeby pomóc Izabeli. Wszyscy zajęci byli oglądaniem, jak Agnieszka czyści plamę i wysłuchiwaniem, jak Małgosia przeprasza Izabelę. Afrodyta odczytując moje zamiary podeszła do stołu zasłaniając mnie przed wszystkimi. Mogłem szybko, pod pretekstem zebrania rzeczy, zajrzeć do torebki Izabeli. Kosmetyki, notes, kilka nic nieznaczących drobiazgów szybko wepchnąłem do środka. Poczułem coś ciężkiego ukrytego w ściance. Byłem pewien, że to pistolet, ale nie mogłem przecież obmacywać torebki Izabeli. Jedyne co zrobiłem, to dyskretnie schowałem do kieszeni mały telefon komórkowy Izabeli.

- Proszę - oddałem Izabeli torebkę.

W wyciągniętej dłoni dobrze czułem nadnaturalny ciężar niepasujący do damskich drobiazgów. Izabela odbierając zgubę spojrzała mi w oczy próbując zbadać, czy zauważyłem tę nieprawidłowość. Starałem się przybrać wyraz twarzy pokerzysty.

- Dziękuję - szepnęła.

Usiadłem do posiłku. Jadłem szybko, nie zważając na treść rozmowy dotyczącej niebezpieczeństw samotnych wypraw w góry.

- Za piętnaście minut u mnie - powiedziałem do Michała wstając.

- To tyle? - chłopiec uniósł do góry cztery palce.

- Trochę więcej, ciocia przyprowadzi cię w odpowiednim czasie. Do zobaczenia na obiedzie! - skłoniłem się wszystkim.

Wbiegając po schodach już przeglądałem książkę telefoniczną w telefonie komórkowym Izabeli. Jak się spodziewałem, pod inicjałami, J.B.” znalazłem telefon Jerzego Batury. Znalazłem też zapis: „Szef. Zapisałem ten numer telefonu. Sprawdziłem, czy w telefonie nie były zapisane jakiekolwiek SMS-y, ale żadnego nie było. Odłożyłem telefon na stolik w kąciku obok wejścia do pokoju Izabeli.

Pobiegłem do siebie i zrobiłem porządek w pokoju. Usłyszałem pukanie do drzwi. To byli Małgosia i Michał.

- Przepraszam cię - od razu zwróciłem się do Małgosi. - To już nie potrwa długo. Czy Marc...

- Czemu mnie oszukujesz? - przerwała mi Małgosia.

- Ja?

- Kim jest ta nowa mieszkanka zamku? Chyba nie każesz mi wierzyć w tę bajeczkę o turystce...

- Może wujek jej się podoba? - rzucił Michał zajęty rozstawianiem rycerzy.

Małgosia zmieszała się.

- Czy Marc próbował z tobą rozmawiać? - zapytałem Małgosię.

- Tak, pytał gdzie jesteś, a potem zniknął.

- I to wszystko?

- Tak.

- Kiedy to wszystko się skończy i wyjedziemy stąd?

- Jutro w południe będziemy w drodze do domu.

- Słowo?

- Słowo. Teraz już idź i zajmij się obserwacją mieszkańców zamku.

- Tę nową też mam mieć na oku?

- Afrodytą się nie przejmuj - mimowolnie odpowiedziałem.

- „Afrodytą”? - Małgosia natychmiast złapała mnie za słowo. - To w twoim mniemaniu jest taka piękna?

- Nie znam się na urodzie współczesnych kobiet, ale podejrzewam, że wielu mężczyznom może się podobać - tłumaczyłem się. - Nie znam jej imienia, więc dałem jej takie przezwisko...

- A mnie jak przezywasz?

Szukałem w myślach odpowiedniego słowa.

- Ciocia - wtrącił Michał. - Skończyłem przygotowania do bitwy! - zawołał stawiając ostatniego rycerza. - Jestem pierwszy, a wujek ostatni...

- „Ciocia” i „Afrodyta” - Małgosia patrzyła na mnie zza firanki zmrużonych powiek. Wyglądała, jakby smakowała dwa gatunki wina. - Mężczyźni już tacy są, że oglądają się za „Afrodytami”, a żyją z „Ciociami”. Mam nadzieję, że jutro wieczorem będę w domu.

- Dałem słowo.

Małgosia nie chciała tego słuchać i wyszła obrażona. Miałem pewne plany na przedpołudnie, więc starałem się szybko zakończyć bitwę z Michałem. Moi Saraceni tym razem wyjątkowo nieudolnie dowodzeni przegrywali na całej linii i wreszcie okrążeni poddali się.

- Zwycięstwo! - Michał cieszył się. - Pobawimy się jeszcze raz?

- Niestety, teraz muszę trochę popracować.

- A co będziesz robił?

- Siedział w bibliotece.

- Wezmę blok i będę siedział z tobą - chłopiec nie dał się zrazić.

Cóż było robić, najpierw poszliśmy po plecak z przyborami rysunkowymi Michała, potem do recepcji po klucz do biblioteki. Agnieszka dała mi go z wyraźną nieufnością.

W bibliotece panowała cisza, typowa dla tego typu miejsc, spotęgowana wystrojem wnętrza. Michał usiadł na krześle przy stole naprzeciw ołtarza, tyłem do wejścia. Ja podszedłem do ołtarza i przyglądałem się wyrzeźbionym na nim słowom: „Franges non flectes”. Potem rozglądałem się po półkach, po zgromadzonych tam książkach. Część z nich były to niemieckie wydawnictwa z początku XX wieku, a resztę stanowiła strawa intelektualna dla dawniej wypoczywających tu oficerów: powojenne powieści kryminalne, encyklopedie, wspomnienia generałów, kilka albumów o sztuce. Wśród płóciennych grzbietów pokrytych wyblakłymi literami niemieckiego gotyku odnalazłem coś, co nazywało się: „Stan biblioteki zamku Czocha”. Zauważyłem, że co kwartał dokonywano wpisów nowości. Ostatnich zakupów dokonano w marcu 1945 roku! Jednak nie to przykuło moją największą uwagę, ale układ działów biblioteczki podręcznej:


FABEL

REISE

ANTIQUITAT

NACHSCHLAGEWERK

GESCHICHTE

ERZAHLUNG

STAMBUCH


Co można było przetłumaczyć tak:


BAJKA

PODRÓŻ

STAROŻYTNOŚĆ

PORADNIK

HISTORIA

OPOWIEŚĆ

PAMIĘTNIK


Pierwsze litery z niemieckich nazw działów układały się w słowo „FRANGES”! Zaskoczyło mnie, że drugie litery układały się w „AENAERT” co wykorzystując łacinę, przy odrobinie wyobraźni, można przetłumaczyć jako „sztuki tajemne”. Nie koniec na tym! Trzecie litery tworzyły słowo „BITCSZA”, a to było bardzo podobne do Bitschka - nazwiska inżyniera, który kierował częścią prac w 1911 roku. Czyżby to było właśnie to, czego szukałem? Mariusz mówił, że właściciela zamku i tego Bitschkę podejrzewano o przynależność do loży masońskiej.

Niestety, w kolejnych rzędach litery za nic nie chciały utworzyć żadnych słów. Przeglądałem spis szukając, czy nie znajdę kolejnego układu liter, bo przecież do „Franges” brakowało jeszcze „non flectes”. Zdziwiłem się, że w dziale „Fabel” - bajek w księgozbiorze podręcznym na pierwszym miejscu znalazł się „Faust” Goethego.

Podszedłem do półek i zauważyłem na nich wyblakłe napisy niemieckie z tytułami działów. Księgozbiór podręczny zajmował dwa regały na lewo od ołtarza. Reszta biblioteki miała układ zgodny z normami obowiązującymi do dziś w bibliotekach. Chodziłem wokół ołtarza, oglądałem spiralne kolumny, zastanawiałem się nad znaczeniem zagadki. Potem zacząłem krążyć po pomieszczeniu, wreszcie usiadłem w miejscu, skąd widać ołtarz - koło Michała. Mimo woli zerknąłem na to co maluje chłopiec. Przyjrzałem się jego rysunkom. Potem przekartkowałem cały blok. Chłopiec nieporadnie malował różne rzeczy, wydarzenia związane z zamkiem. Widząc moje zainteresowanie opowiadał mi całe historie dobudowane do każdego z rysunków. Często oczywiście pojawiały się potwory i duchy oraz dobrzy rycerze Michał i Paweł.

- Gdzie to widziałeś? - zapytałem go, pokazując na jeden z rysunków.

- U wujka w pokoju, na kredensie, kiedy wujek nacisnął i zepsuł go...

- A to? - wskazałem inną kartkę.

- Na kominku w tej sali - Michał palcem wskazał na drzwi do sali rycerskiej.

- Zatrzymasz dla mnie te rysunki?

- No pewnie.

Podszedłem do spisu bibliotecznego i jeszcze raz zacząłem go wertować i - jak to czasami bywa podczas poszukiwań - to co mnie interesowało, znalazłem na samym końcu. Kolejni bibliotekarze oprócz spisu książek umieścili też szkice półek z zaznaczonymi pozycjami kolejnych tytułów wpisanych w ciasnych prostokątach symbolizujących grzbiety tomów. Skupiłem swoją uwagę na księgozbiorze podręcznym i uderzyło mnie podobieństwo układu książek do tego co rysował Michał.

Potem jeszcze kilka minut spędziłem przy regale. Obejrzałem go dokładnie i uśmiechnąłem się do własnych myśli. Już wiedziałem, co można złamać, ale nie da się tego w żaden sposób nagiąć. Uśmiechnąłem się do własnych myśli.

- Z czego się, wujku, śmiejesz? - zapytał Michał widząc moją minę.

- Cieszę się, że jutro będziemy w domu.

- Aha, a wtedy pobawisz się ze mną?

- A wtedy przyjadą po ciebie rodzice... - zacząłem zbliżać się do chłopca z wyciągniętymi na boki rękoma.

Przypominałem groźnego potwora. Była to dla chłopca wystarczająca zachęta do zabawy. Zerwał się z piskiem i zaczął uciekać dokoła stołu. Wybiegliśmy do sali rycerskiej i tam bawiliśmy się w berka. Gdy zegar w holu wybił dwunastą, złapałem Michała i podniosłem go sobie na wysokość oczu.

- Koniec zabawy, teraz muszę wyjechać w jedno miejsce - powiedziałem mu.

Michał miał smutną minę, ale dał się zaprowadzić do pokoju Małgosi. Pożyczyłem od niej kluczyki do samochodu. Z pokoju zabrałem torbę z paroma potrzebnymi mi rzeczami. Po drodze na parking zapukałem do drzwi pokoju Afrodyty. Nie było jej. Wysłałem jej SMS-a z prośbą, by sprawdziła numer telefonu szefa Izabeli.

Zaszedłem do kuchni, gdzie była pani Zosia.

- Proszę na dwudziestą pierwszą przygotować mały poczęstunek z kawą i herbatą w bibliotece - złożyłem zamówienie. - Będą tam wszyscy goście hotelowi, pan dyrektor, Agnieszka, Mariusz i jeszcze ktoś. Proszę to dopisać do mojego rachunku.

W recepcji zastałem Agnieszkę i dyrektora.

- Jutro wyjeżdżam, więc chciałbym państwa zaprosić na wieczór do biblioteki - powiedziałem kłaniając się. - Myślę, że potem będziemy mogli rozwiązać zagadkę słów ,,Franges non flectes”.

- Z ochotą przyjdę - zgodził się dyrektor.

- Ciekawe, co wymyśliłeś - mruknęła Agnieszka uśmiechając się.

Zadowolony wyszedłem na podjazd, przeszedłem przez most i wsiadłem do cinquecento. Na zakręcie przy wyjeździe nagle przed maską wyrósł mi Mariusz. Zahamowałem.

- Życie ci niemiłe?! - krzyknąłem na niego.

Oparł się o auto i nie pozwalał mi ruszyć.

- Dokąd jedziesz? - zapytał.

- Do zamku Świecie - odpowiedziałem.

- Mogę pojechać z tobą?

- Wsiadaj - otworzyłem mu drzwi od strony pasażera. - Co się stało? - zapytałem, gdy wyjechaliśmy z terenu zamku.

- Musimy pogadać.

- To widzę po twoim zachowaniu. Agnieszka coś narozrabiała?

- Tak jakby. Nie powiedziałem ci całej prawdy o wydarzeniach w podziemiach bastionu.

- Tak, wiem.

- Skąd?

- Taką mam pracę - zażartowałem. - Mam dziś dobry humor, a ty wręcz odwrotnie. Przepraszam cię. Mów, co ci leży na sercu.

Minęliśmy Leśną i zatrzymałem się koło dawnej transformatorowni przy moście.

- Chcę jeszcze czegoś poszukać na górze - wyjaśniłem Mariuszowi. - Pomożesz mi?

- Tak.

Wysiedliśmy i wchodziliśmy po stromym zboczu, chwytając się gałęzi krzaków i pni drzew. Po kilku minutach byliśmy na szczycie, obaj ciężko sapiąc.

- Wtedy jak zszedłeś do podziemi, wydarzyło się coś dziwnego - oznajmił Mariusz. - Jeszcze przed wybuchem usłyszałem w piwnicy za mną wołanie o pomoc...

- To krzyczała Agnieszka - domyśliłem się.

- Tak - Mariusz skinął głową. - Wybacz, pobiegłem do niej. Stała w fosie i twierdziła, że widziała w piwnicy pożar. Chwyciłem gaśnicę z kotłowni i pobiegliśmy w kierunku pomieszczeń, gdzie trzymano kiedyś wino. Nim dobiegliśmy na miejsce, usłyszałem cichy wybuch. Zaniepokoiłem się, bo ognia nigdzie nie było, Agnieszka przepraszała, że jej się przewidziało. Rzuciłem się do tunelu pod bastionem. Wyjście z kotłowni było zablokowane koksownikiem i kijem od szczotki. Zanim się wydostałem, usłyszałem drugi wybuch i czyjeś szybkie kroki w fosie. Na miejscu znalazłem tylko zawalony...

- Co Agnieszka na to?

- Nie chciała powiedzieć, kto jej kazał to zrobić. Przysięgała, że widziała ogień. Nie wierzę jej, ale nie chciałem też jej pogrążać.

- Izabela - rzuciłem.

- Co „Izabela”?

- Kusi Agnieszkę wyjazdem z prowincji do pracy w stolicy, przedtem dziewczyna musi się jednak wykazać...

- Agnieszka chce wyjechać? - Mariusz posmutniał.

- Nie wiedziałeś? Większość młodych niewiast ciągną wielkie miasta, które oferują większe możliwości. To tylko nędzne wyobrażenia - bo miasto to często tylko strata czasu na rzeczy nieistotne.

- Agnieszka wiedziała, że nie chcę opuścić mojego pałacu... - Mariusz popadł w apatię i usiadł na pieńku. - To wszystko było kłamstwem? Randka, rozmowy... Chciała się wykazać i bawiła się mną...

- Po pierwsze, jest młoda i sama jeszcze nie wie, co dla niej dobre, po drugie, nigdy chyba nie obiecywała ci niczego? Poszukaj tu walających się żelastw. Nie interesuje mnie broń i amunicja... - rozkazałem Mariuszowi.

Jak automat wstał i poszedł między drzewa. Wędrując po górze wśród krzaków znajdowałem resztki betonowych fundamentów. Przyjrzałem się ich rozstawieniu. Na korze starszych drzew znalazłem odciski od mocowań siatek maskujących. Wczoraj znalazłem tu tabliczkę znamionową z napisami „Wurz... iese-G”.

- Mam coś dziwnego! - nadbiegł Mariusz, niosąc kilka bakelitowych pokręteł.

Przyjrzałem się niemieckim napisom umieszczonym na nich.

- To z Wurzburg-Riese-G - wyjaśniłem mu. - Był to standardowy radar typu Wurzburg D, ulepszony przez powiększenie anteny. Początkowo był przeznaczony do stanowisk kontrolnych eskadr myśliwców. Później przystosowano go do kierowania ogniem artylerii przeciwlotniczej i naprowadzania rakiet przeciwlotniczych. W wersji „G” dodano przystawkę ułatwiającą wybór konkretnych celów i wyznaczenie odległości do celu nawet w warunkach zakłócania. Niemcom bardzo zależało na ochronie tego miejsca.

- Zaraz, zaraz - Mariusz patrzył na mnie oczami wielkimi ze zdziwienia. - Ja przynoszę ci kilka pokręteł, a ty opowiadasz mi historię nowoczesnej broni niemieckiej...

Jako dodatkowe wyjaśnienie pokazałem mu tabliczkę.

- Czytałem kiedyś o tym typie radarów - opowiadałem. - Chciałem mieć pewność, że rzeczywiście tu znajdował się ten radar, a twoje znaleziska w pełni to potwierdzają. Jedźmy do zamku.

Odwróciłem się i zacząłem schodzić. Mariusz chyba był zupełnie zaskoczony moim zachowaniem.

- Zmieniłeś się od czasu, gdy rowerem przyjechałeś do mojego pałacu - powiedział, gdy wsiedliśmy do auta.

- Co się we mnie zmieniło?

- Wtedy zadawałeś dużo pytań, teraz udzielasz odpowiedzi. Żadnego wrażenia na tobie nie zrobiła historia z Agnieszką. Co się dzieje?

- Dziś wieczorem dowiesz się wszystkiego - odpowiedziałem. - Opowiedz mi lepiej o zamku Świecie.

Jechaliśmy wzdłuż potoku zwanego Bruśnikiem. Z lewej, za wodą, była wysoka i stroma skarpa. Z prawej co jakiś czas pojawiały się niewielkie pagórki porośnięte laskami.

- Warownia, o której pierwsza wzmianka pochodzi z początku XIV wieku, miała strzec szlaków handlowych z Miśni i Łużyc oraz z Czech na Śląsk - Mariusz zaczął opowieść. - Gdy zamek znalazł się pod czeskim panowaniem, jego panami były rody Uchtritzów i Gersdorfów. W 1760 roku opuszczono fortecę, a w 1827 roku spłonęła. Teraz ma właściciela, który powoli robi porządki, głównie po to, by turystom nie spadały cegły na głowę.

- Wiesz, co tam się znajdowało podczas drugiej wojny światowej?

- Nie.

Zatrzymaliśmy się u stóp wjazdu do ruin zamku. Strzegły go tylko tablice zakazujące wstępu i mówiące o zagrożeniach związanych z wchodzeniem w ruiny. Mimo to postanowiliśmy tam wejść. Zaraz za bramą drogę zastąpiła nam wielka kobieta. Piszę „wielka”, bo była wyższa ode mnie o głowę i dwa razy szersza. Co gorsza, w rękach trzymała dubeltówkę, z której mierzyła prosto w moją pierś.


ROZDZIAŁ CZTERNASTY


NA PLACÓWCE AMAZONKI * ROZBRAJAM STRAŻNICZKĘ * CZEGO POTRZEBA WSPÓŁCZESNYM MĘŻCZYZNOM? * TAJEMNICA KLIENTKI TORQUEMADY


Zmierzwione, kręcone szpakowate włosy układały się na głowie groźnej niewiasty w wielkie kłębowisko. Była ubrana w brunatną, ciężką wełnianą spódnicę, gruby czarny sweter, a jej szyję otaczała kwiecista chusta. Przez pierś przewiesiła sobie skórzany pas z bandoletami, w które powtykała zapasowe naboje do dubeltówki.

- Czego tu szukają? - warknęła.

Obaj unieśliśmy ręce i przez chwilę milczeliśmy.

- No, co jest? - usłyszeliśmy.

Spojrzeliśmy na siebie i ujrzałem, jak Mariuszowi drga kącik ust. On też z trudem powstrzymywał śmiech. W końcu nie wytrzymaliśmy i roześmialiśmy się. Kobieta zareagowała nagłym skokiem w moim kierunku. Chciała mi podsunąć lufę pod sam nos, ale w porę uskoczyłem i jednym sprawnym ruchem rozbroiłem kobietę. Złamałem broń i rozładowałem ją.

- Nieładnie, tak w ministerialnego urzędnika... - zacząłem, ale przerwałem widząc, jak niewiasta wyrywa ukrytą za paskiem spódnicy rakietnicę i mierzy mi prosto między oczy.

- Już tu miałam niejednego na zamku, co różne bajki opowiadał - oświadczyła strażniczka.

- Chodźmy stąd - zaproponował Mariusz.

- I słusznie - odezwała się. - Pan mnie tylko odda tę giwerę...

- Zaraz - schowałem strzelbę za plecy. - Kto tu u pani był?

- Wczoraj z wieczora to szwagier przyjechał, bo mąż nieboszczyk... Czego się recholi?! - wrzasnęła mierząc do Mariusza.

- Kolegę łatwo rozśmieszyć - powiedziałem. - Proszę pani, jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki, zaraz pokaże pani moją legitymację, tylko niech pani nie strzela...

Sięgnąłem do kieszeni bluzy i wyjąłem dokument. Podałem go kobiecie. Wyszła na światło, żeby lepiej go obejrzeć. Przyglądała mu się mrużąc oczy krótkowidza.

- Właźcie - zaprosiła nas.

Weszliśmy na przedzamcze, z lewej strony okolone murem wysokim na dwa metry, z wielką wyrwą w środkowej części. Po prawej znajdowały się kiedyś zamkowe zabudowania mieszkalne. Dziś w ruinach zostały tylko ściany. Gospodyni prowadziła nas do niewielkiej baszty na końcu przedzamcza. Tam, za kratą i wielkim pledem wiszącym na wejściu strzeżonym przez wielkiego mieszańca, znajdowało się niewielkie pomieszczenie, którego umeblowanie stanowiły: składane łóżko, stoliczek turystyczny, taboret, koślawe krzesło, kuchenka z butlą gazową i kufer. Mimo spartańskich warunków panował tu idealny porządek.

- To moja placówka - oświadczyła kobieta. - Siadajcie, ministry... Teresa jestem - przedstawiła się.

Przyjrzałem się jej uważnie. Miała pięćdziesiąt kilka lat i wygląd kogoś takiego, o kim dawniej mawiano, że „z niejednego pieca chleb jadł”.

- Gdzie szwagier? - zapytał Mariusz.

- Jaki szwagier? - zdziwiła się.

- Pani była łaskawa powiedzieć... - zacząłem.

- Kłamałam - pani Teresa machnęła ręką. - Tylko ten burek tu ze mną siedzi - wskazała na psa.

- A mąż nieboszczyk? - wypytywał Mariusz.

- To akurat prawda. Biedaczek nie wytrzymał ze mną. Kochał mnie, chociaż źli ludzie mówili mu, że mam ciężki charakter.

- Późne powroty ze spotkania z kolegami w jego wypadku nie wchodziły w grę - zażartował Mariusz.

- Czemu? Wyrozumiała jestem. Jak przepraszał, to wybaczałam.

- Proszę powiedzieć, kim pani tu jest? - zadałem pytanie.

- Plenipotentem.

- Znaczy stróżem? - upewniał się Mariusz.

- Panie ładny - pogroziła mu palcem. - Pan mnie tu nie imputuje...

- Ten pan już się nie będzie odzywał - oświadczyłem. - Kto jest właścicielem zamku?

- Taka jedna pani.

- Pani tu pracuje na stałe?

- Normalnie to za wsią mieszkam, na kolonii.. Jak zobaczyłam, że zaczęli się tu różni zjeżdżać, to zaraz pomyślałam, że zaczną skarbów szukać i zamek poniszczą. Jakoś tak wieczorem patrzę, jak taki jeden elegancik wchodzi z torbą do zamku. To ja za nim, a on w piwnicy zaczął dziury kuć. Chciałam go złapać, zrobić zatrzymanie obywatelskie - jak mawia nasz komendant z posterunku w Leśnej, a ten hyc w dziurę w murze. Nim dobiegł do samochodu, wygarnęłam mu z lewej lufy. Dostał w nogę.

- Ma pani dobre oko - pochwalił ją Mariusz.

- Byłam mistrzem województwa w strzelaniu z karabinka sportowego.

- Tę broń posiada pani legalnie? - zapytałem.

- Nie, ale...

- To wszystkie pani naboje? - wskazałem na pas z bandoletami.

- Tak, bo co?

- Pani mi teraz opowie o tych, co tu po zamku chodzili. Dokładnie: jak wyglądali, co mówili, czego szukali?

Zabrałem kobiecie pas z amunicją, rozłożyłem go na stole i scyzorykiem zacząłem rozkrawać kartonowe łuski. Z czubków wysypywałem śrut zostawiając sam proch.

- Najpierw to była taka ładna pani, Polka. Pytała, czy zamek można kupić, a jak dowiedziała się, że już kupiony, zaczęła biadolić, że marzyło jej się takie cudo i pytała, czy może chociaż obejrzeć. Trochę chodziła po rumach, pobrudziła jasne spodnie i pojechała. Potem był taki wysoki blondyn z zimnymi jak lód oczyma. Panie, panny jak go zobaczą, to pewnie tylko kolana muszą ściskać, żeby za nim nie lecieć - taki ładny. Mówił, że historię bada, więc dałam mu pochodzić. Trzeci był taki czarniawy. Mówił po niemiecku. Flaszkę i trochę euro mi dał, żebym go oprowadziła - pani Teresa otworzyła kuferek i pokazała butelkę napoju wysokoprocentowego. - Ostami był ten, co go trafiłam. Aaa... jeszcze bym zapomniała o takich młodych z małym chłopcem, ale ich widziałam tylko z daleka. Nawet się specjalnie nimi nie interesowałam, no bo z dzieckiem...

Skończyłem patroszyć naboje, wsypałem śrut do jednej kieszeni bluzy, a rakietnicę schowałem do drugiej. Oddałem kobiecie strzelbę.

- Narobi pani huku na całą okolicę, a krzywdy nikomu pani nie zrobi - powiedziałem. - Z nielegalnej broni niech się potem pani sama tłumaczy. Możemy obejrzeć zamek?

- Tak.

Pani Teresa odprowadziła nas do południowego skrzydła zamku, stanęła przy wejściu do zrujnowanych pomieszczeń.

- Po prawej znajdziecie piwnice - podpowiedziała.

Pół godziny chodziliśmy po dawnych komnatach zamkowych zadzierając głowę, by obejrzeć ściany wyższych pięter. W piwnicy na podłodze piętrzyły się góry gruzu. Znaleźliśmy miejsce, gdzie kuł człowiek, którego postrzeliła dzielna strażniczka. Ten fragment muru wyróżniał się tylko tym, że był grubszy niż pozostałe. Nie znalazłszy nic ciekawego, wyszliśmy.

- Dziękujemy pani bardzo - ukłoniłem się jej nisko.

Pani Teresa zaczęła wciskać mi do torby butelkę podarowanego jej trunku.

- Proszę nie korumpować urzędnika państwowego - próbowałem wykręcić się od podarku.

- Za stara dla pana jestem, żebym miała jakieś ekscesy tu z panem wyprawiać - śmiała się pani Teresa. - To gościniec za tę strzelbę, co pan ją zalegalizował...

- Nic nie legalizowałem!

- Sam pan mówił, że teraz nikomu krzywdy nie zrobię - to jakbym trochę większego straszaka miała.

Bezceremonialnie wsadziła butelkę do torby.

- Gościńca się nie odmawia - oświadczyła.

Ucałowałem panią Teresę w rękę, na co zareagowała rumieńcem i odruchowo poprawiła włosy.

- Dziękuję i proszę pilnie strzec zamku - pożegnałem ją.

Mariusz również ucałował rękę strażniczki.

- Jaki ma pani zawód? - usłyszałem jego pytanie.

- Bufetowa - padła odpowiedź.

Mało się nie potknąłem ze śmiechu na dawnym bruku. Zbiegliśmy do samochodu. Zawróciłem auto w kierunku Czochy.

- Czemu wszyscy kolejno odwiedzali zamek Świecie? - pytałem sam siebie. - Byli tu Izabela, Batura i Torquemada. To pewnie Marca postrzeliła i dlatego nagle objawił się z zabandażowaną nogą.

- Ta twoje legitymacja jest prawdziwa? - zapytał mnie Mariusz.

- Tak, mówiłem ci przecież, kim jestem.

Mariusz sięgnął do mojej torby leżącej na tylnym siedzeniu.

- Zobaczmy, co szanowny Hiszpan sprezentował Amazonce o imieniu Teresa - Mariusz oglądał butelkę. Gwizdnął z uznaniem. - Ma gust. Mocna rzecz.

- Prawie nie piję alkoholu.

- Przyda się, jak będziesz przemywał rany albo czyścił broń - śmiał się Mariusz.

Wtedy przypomniało mi się, że mam rakietnicę pani Teresy. Zabrałem ją, by nagle nie postanowiła nas znowu nią sterroryzować, ale zapomniałem oddać. Obiecałem sobie, że uczynię to przy najbliższej okazji.

Szybko wróciliśmy na zamek. Przy bramie zapytałem strażnika o pewną rzecz. Był na tyle miły, że nawet zadzwonił do kolegi, żeby dowiedzieć się tego, o co mi chodziło. Potem zajechałem na podjazd, gdzie, o dziwo, stały wszystkie auta gości hotelowych.

- Wybierzesz się ze mną do zamku Gryf po obiedzie? - zaproponowałem Mariuszowi.

- Jasne, będę u siebie - wskazał na basztę bramną.

Nawet nie zachodziłem do swojego pokoju, tylko od razu zaszedłem do jadalni, gdzie spotkałem komplet mieszkańców.

- Wujek! - tradycyjnie przywitał mnie radosny okrzyk Michała.

- Gdzie byłeś?

- Na zamku.

- Tym co razem zwiedzaliśmy czy jakimś innym?

- Na tym, który zwiedzałeś z ciocią.

- Spotkałeś tam rycerzy?

- Nie, ale była tam groźna Amazonka.

- A kto to jest Amazonka?

- Groźna niewiasta, których powinieneś wystrzegać się od małego - roześmiałem się i zająłem miejsce przy stole. - Słyszałem, że postrzeliła nawet jakiegoś amatora zwiedzania zamku.

- Nie pakuj głowy chłopca uprzedzeniami - Izabela zwróciła mi uwagę.

- Właśnie - przytaknęła Małgosia. - Na Amazonki trzeba chyba spojrzeć jak na pierwowzór współczesnych feministek.

Torquemada przyglądał nam się z zainteresowaniem, nic nie rozumiejąc z rozmowy prowadzonej w języku polskim. Marc lekko się uśmiechał. Pokrótce wyjaśniłem Hiszpanowi, czego dotyczyła wymiana zdań.

- Współczesne Amazonki musiałyby podbijać miasta mężczyzn, żeby zwrócić na siebie uwagę - stwierdził Torquemada. - Uważam, że zniewieścienie mężczyzn sięgnęło tak daleko, że wystarczyłyby im telewizory, w których oglądaliby programy sportowe, komputery, żeby pograć, sklepy i może kilkukilometrowy, prosty odcinek autostrady, żeby czasami przejechali się samochodem. Resztę mogłyby robić kobiety.

- Myślę, że przydałyby się też kąciki tematyczne: wędkarstwo, polowanie, windsurfing... - wtrącił Marc.

- Szowiniści - rzuciła Afrodyta.

- Żebyście wiedzieli, że same sobie świetnie dałybyśmy radę - oświadczyła Małgosia.

- Tylko kim byśmy rządziły? - Izabela zadała retoryczne pytanie. - Pawle, podobno przygotowałeś na wieczór jakąś niespodziankę?

- Tak, proponuję, byśmy kilka minut przed dwudziestą pierwszą spotkali się w sali rycerskiej - powiedziałem. - Będzie to mała uroczystość związana z rozwiązaniem zagadki zamku Czocha, ale nie proponuję zakładania wieczorowych strojów, bo mam przeczucie, że część z nas początek nocy spędzi „na sportowo”.

- Co masz na myśli? - zapytała Izabela.

- Czemu nie rozwiążesz zagadki już teraz? - pytał Marc.

- Izabelo, o wszystkim dowiesz się w odpowiednim czasie. Marc, godziny popołudniowe pragnę spędzić na oględzinach zamku Gryf.

- Teraz jest czas na sjestę - Torquemada przyznał mi rację.

Szybko zostaliśmy z Małgosią i Michałem sami w jadalni. Delektowałem się smakiem gulaszu wołowego z nieodłączną kaszą gryczaną i ogórkiem konserwowym, gdy Małgosia postanowiła odbyć ze mną poważną rozmowę.

- Czy my jesteśmy jeszcze tobie do czegoś potrzebni? - zapytała Małgosia.

- Jesteście, razem jutro wrócimy do Warszawy.

- Czy nie jesteś zbyt pewny siebie?

- Może jeszcze nie wszystko zaplanowałem, ale czuję, że to będzie interesujący wieczór, niezapomniany. Małgosiu, wiem, że już wszystko między nami nie będzie takie jak dawniej. Bardzo mi żal tych wspólnych wieczorów muzycznych, naszych rozmów, bo to był promyczek normalności w moim szalonym życiu...

- A będziesz za mną tęsknił? - wtrącił się Michał.

Na moment przytuliłem chłopca do siebie.

- Ciebie najlepiej będę pamiętał - zapewniłem go. - Może kiedyś do mnie przyjedziesz?

- Tak!

Zauważyłem, że Małgosia z czułością patrzyła na mnie i chłopca. Wstała od stołu i podeszła do mnie od tyłu. Położyła mi rękę na ramieniu.

- Jesteś nietypowym facetem - powiedziała.

Zawołała chłopca i razem wyszli. Zamówiłem filiżankę kawy i wyszedłem z nią na taras, skąd widziałem Jezioro Leśniańskie. Usiadłem na ławeczce, by chociaż przez chwilę rozkoszować się świeżą wiosenną zielenią, ciepłem południowego słońca, śpiewem ptaków buszujących wśród gałęzi. Piłem kawę drobnymi łykami i tak jak się spodziewałem, usłyszałem czyjeś kroki.

- Mogę panu towarzyszyć? - zapytał mnie Torquemada.

- Proszę - odpowiedziałem robiąc mu miejsce na ławeczce.

Hiszpan przyniósł butelkę wina i dwa kieliszki.

- Tym razem mam greckie „Partas” - wyjaśnił. - Napije się pan kieliszek?

- Nie, będę prowadził samochód.

Hiszpan nalał sobie pół kieliszka, odstawił butelkę na posadzkę. Z kieszeni wyjął dwie tekturowe tuby.

- Cygara pan nie odmówi? - zaproponował.

Z uprzejmości wziąłem jedno. Siedzieliśmy więc pykając cygara, wokół mieszały się aromaty przyrody i dobrego tytoniu. Przez chwilę poczułem się, jakbym był na letnisku.

- Jest pan bardzo tajemniczym człowiekiem - powiedział Torquemada. - Zastanawiam się, kim pan właściwie jest?

- Skromnym urzędnikiem.

- To chyba jedynym takim w całym kraju.

- Czemu?

- Użył pan określenia „skromny” i na takiego pan rzeczywiście wygląda, a wśród urzędników to rzadkość.

- Znam kogoś jeszcze skromniejszego ode mnie.

- Kto to taki?

- Mój szef.

- To musi być miłe pracować z takim człowiekiem.

- Wspaniałe.

- Mówił pan, że ta zołza z zamku Świecie kogoś postrzeliła. Czy to jest ten człowiek, o którym ja myślę?

- Chyba tak.

- Mówił pan, że zna rozwiązanie zagadki.

- Tak.

- To oznacza, że nie mam już szans na obejrzenie skarbu?

- Czemu panu tak na tym zależy?

- Chodzi o sprawdzenie pewnego drobiazgu...

- Gdyby to był drobiazg, nie wynajęto by pana do znalezienia skarbu - zauważyłem.

Hiszpan zamyślił się i uśmiechnął do własnych myśli.

- Zastanawiał się pan kiedyś nad sentymentami, tęsknotami?

Milczałem zaskoczony, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.

- Jak pan wspomina swoje rodzinne strony? - wypytywał mnie Torquemada.

- Nie najlepiej, tak naprawdę wychowałem się w dużym mieście, przenosząc się z rodzicami z jednej dzielnicy do drugiej. Miałem wszędzie kolegów, ale nigdzie nie mogłem powiedzieć: „To mój dom”. Najmilej wspominam wieś, gdzie mieszkała moja prababcia. U niej jako młody chłopak spędzałem wakacje. Do dziś pamiętam też jej mały domek otulony zimą w śnieżną pierzynę, gdy piec w dużym pokoju - gdzie stała choinka - aż parzył, na kuchni stygły ogromne pierogi z makiem, z kapustą i grzybami. To takie nasze potrawy bożonarodzeniowe - wyjaśniłem Hiszpanowi. - Te chwile darzę ogromnym sentymentem i wiem, że nigdy się nie powtórzą. Zastanawiam się, czy będąc emerytem nie osiądę na tej wsi...

- Widzi pan... - Torquemada pokiwał głową. - Jakby pan ocenił człowieka, który kiedyś w rodzinnych stronach zrobił źle i na starość postanowił naprawić winy?

- Wina winie nierówna - odparłem wymijająco.

- Tak naprawdę ten ktoś chciał pomóc w odzyskaniu cennych rzeczy w zamian za możliwość pochówku w ojczystej ziemi...

- I ten ktoś wynajął człowieka, który miał odnaleźć te cenne rzeczy i negocjować w imieniu tej osoby warunki przekazania ich prawowitemu właścicielowi? - domyśliłem się.

- Prawowity właściciel byłby zupełnie inny - Torquemada zwrócił mi uwagę. - Mówimy raczej o przepisach prawnych, które...

- Jasno mówią, że ukryty skarb jest własnością całego polskiego społeczeństwa - dopowiedziałem. - Można powiedzieć, że walczymy po tej samej stronie barykady.

- Tak. Ma pan świadomość, że teraz stał się pan ruchomym celem?

- Czemu? Dla kogo?

- Dlatego, że pan rozwiązał zagadkę. Nie myślał pan, że zdesperowany przeciwnik zdecyduje się na porwanie na przykład tego małego chłopca? Może zechce pana usunąć z tej gry?

Torquemada miał rację! Przeraziłem się, musiałem czym prędzej uprzedzić Małgosię, a najlepiej sprawić, by Afrodyta otoczyła dyskretną opieką moich przyjaciół. Hiszpan, zadowolony z efektu swoich słów, dopił wino. Cicho mlasnął językiem smakując ostatnie krople krwistoczerwonego płynu.

- Ma pan w sobie coś z torreadora - powiedział wstając. - Zbyt szybko rozkoszuje się pan smakiem zwycięstwa. Wiem, że wygrana jest jak boski nektar, ale zły to torreador, który na scenie zapomina o swoich pomocnikach. Pan jest młody, a młodość daje siłę odrzucania kompromisu, widzenia świata w barwach czarno-białych i pędzi tak szybko, że nie pozwala oglądać się za siebie. Będę trzymał za pan kciuki.

Torquemada skłonił się i odszedł. Wyjąłem telefon komórkowy i zadzwoniłem do Afrodyty.

- Co? - zapytała zaspanym głosem.

- Idź do pokoju Małgosi. Spotkajmy się tam.

- Pali się? - Afrodyta najwyraźniej chciała wrócić do łóżka.

- Tak. Szybko!

Pobiegłem do pokoju Małgosi. Wszedłem tam bez pukania. Michał smacznie spał, a Małgosię zastałem siedzącą na krawędzi łóżka i malującą sobie paznokcie u nóg.

- Co się stało? - przestraszyła się.

- Na razie nic - odpowiedziałem. - Zaraz przyjdzie tu Afrodyta. To policjantka, która się tobą zaopiekuje. Razem pójdziecie do jej pokoju i tam poczekacie do wieczora. Macie się nie rozstawać ani na moment. Jasne?

- Jasne - potwierdziła Afrodyta, która przy moim ostatnim zdaniu weszła do pokoju. - Powiedz, skąd u ciebie zrodził się taki pomysł? Komu Małgosia i Michał mogą zawadzać?

- Dwukrotnie chciano mnie uwięzić w podziemiach. Zapomniałaś o sztolniach w Leśnej? Nasi przeciwnicy bywają bezwzględni.

- Miałam jechać dziś na posterunek omówić szczegóły...

- Mój szef tam pojedzie - przerwałem Afrodycie. - Zaopiekuj się nimi.

Zerknąłem na zegarek. Miałem mało czasu do zachodu słońca.

- Trzymajcie się! - pożegnałem się i wybiegłem z pokoju.

Dostałem się do baszty, gdzie czekał na mnie Mariusz. Razem wyszliśmy na zewnątrz zamku i wśród drzew, na wschód od zamku szukaliśmy pewnej rzeczy. Mariusz miał więcej szczęścia i z dumą pokazał mi znalezisko.

- Dowód numer dwa - mruknął chowając go do foliowej torebki. - Jedźmy do zamku Gryf.


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


ZAMEK GRYF * PRZYJAZD PANA SAMOCHODZIKA * TAJNE PRZEJŚCIA Z SALI NARAD * TAJEMNICE KRYSZTAŁKÓW * DEMONICZNA SIŁA KOBIETY * PIK I SERCE * ZAGADKA UKRYTA ZA REGAŁEM * POŚCIG ZA JERZYM BATURĄ * PUŁAPKA PRZY GRANICY


Przez całą drogę do zamku Gryf spoglądałem we wsteczne lusterko, wypatrując, czy ktoś nas nie śledzi. Byłem nawet rozczarowany, że nikogo z mieszkańców zamku nie interesował nasz wyjazd. Zatrzymałem fiata pod wzgórzem zamkowym i z Mariuszem wspięliśmy się na wzgórze. Tym razem nikogo tu nie spotkaliśmy. Miałem ze sobą latarki i liny. Dzięki nim chciałem spenetrować ile się tylko da podziemia zamku. Wkroczyliśmy na dziedziniec. Weszliśmy do piwnicy po prawej stronie. Korytarz szybko rozdzielał się w dwóch przeciwległych kierunkach. W prawo, w zasięgu wzroku mieliśmy ścianę. Poszliśmy w lewo. Tam, po przejściu kilkunastu metrów dotarliśmy do dwóch cel. Dokładnie zlustrowaliśmy ściany w poszukiwaniu napisów, znaków. Niczego takiego tam nie było.

Przeszliśmy teraz do zamku średniego, do narożnej baszty, w której niegdyś znajdowała się klatka schodowa. Zeszliśmy pół piętra, nim stanęliśmy w obliczu hałdy gruzu.

- Powiesz mi, czego właściwie szukamy? - zapytał mnie Mariusz.

- Upewniam się tylko, czy nie przegapiłem żadnego ważnego tropu - odpowiedziałem.

- Oprócz skarbu ambasadora rzekomo ukrytego w podziemiach zamku podobno jacyś poszukiwacze odkryli wejście do jeszcze innych piwnic.

- Wszystkie te opowieści o skarbach nadziane są słowem „podobno”, jak dobry keks rodzynkami. Żaden z naszych konkurentów nie był w stanie zaangażować tylu sił, by wszystko dokładnie spenetrować. Jestem przekonany, że ich uwaga cały czas była skupiona na zamku Czocha.

Jeszcze dwie godziny chodziliśmy po zamku, zaglądaliśmy we wszystkie możliwe dziury. W końcu zmęczeni zeszliśmy do auta.

- Jesteś zadowolony z oględzin? - sapnął Mariusz.

- Tak, czas rozpocząć ostatni akt.

Odwiozłem Mariusza do jego pałacu i wróciłem do zamku. Sprawdziłem, czy Afrodyta wciąż pilnuje Małgosię i Michała.

- Paweł, nic się nie dzieje - zameldowała policjantka. - Czy mogę pojechać do Leśnej? Przecież muszę dogadać się z policjantami.

- Nawet nie próbuj. Wszystko będzie załatwione. Michał, może przyjdziesz do mnie z ciocią powiedzmy za pół godziny?

- Hura! - ucieszył się Michał. Na tę okazję wykonał taniec, który i tak był zapowiedzią jego błyskawicznej wyprawy do toalety. - Ciociu, pójdziemy do wujka?! - wołał.

- Tak - zgodziła się Małgosia.

Poszedłem do swojego pokoju. Zrobiłem porządek, pochowałem wszystkie rzeczy do szafek. Zszedłem do „Groty”, w której kupiłem trochę słodyczy i kawę do termosu.

Małgosia z Michałem przyszli punktualnie. Zaprosiłem Małgosię na fotel, poczęstowałem ją kawą. Przed Michałem postawiłem słodkości.

- Przyjdziesz z Michałem na spotkanie wieczorem? - poprosiłem dziewczynę.

- Dlaczego?

- Michał odegrał kluczową rolę w rozwiązaniu tej zagadki.

- Naprawdę? - Małgosia zaintrygowana spojrzała na Michała.

- Tak - przytaknął chłopiec, chyba nie do końca wiedząc, o co może mi chodzić.

Potem Michał wyjął ze swojego plecaka talię kart i zagraliśmy w Piotrusia. To były ostatnie chwile, gdy mogłem odpocząć, szczerze śmiać się patrząc na drobne oszustwa chłopca, nieskrywane emocje, jakie nim targały przy okazji gry. Miał też „Chińczyka”, więc do kolacji zdążyliśmy jeszcze raz zagrać; oczywiście dałem chłopcu wygrać.

- Po kolacji zamknij się w pokoju i nikomu nie otwieraj, chyba że to będę ja -wydawałem Małgosi dyspozycje. - Zadzwonię, nim przyjdę po was.

W jadalni byli wszyscy goście hotelowi. Tematem rozmów była pozycja kobiety w rodzinie. Mieliśmy towarzystwo międzynarodowe, więc i dużo przykładów z różnych krajów. Potem dołączyli do nas dyrektor i Agnieszka. Na koniec pojawił się gość, którego obecność bardzo zaintrygowała Izabelę. Pierwszy raz zobaczyłem na jej twarzy strach.

- Dobry wieczór! - Pan Samochodzik ukłonił się wszystkim. Byłem pewien, że jego niepozorny wygląd spokojnego starszego pana, wielkie okulary, przygarbiona sylwetka sprawiały, że moi przeciwnicy lekceważyli go - wszyscy oprócz Izabeli.

- Przyszedłem nie w porę? - pan Tomasz świetnie nadawał się do roli nieśmiałego człowieka. Trochę nie pasowało to do obrazu policjanta, jakim w oczach gości hotelowych był, ale nie miało to teraz większego znaczenia.

- Zapraszamy - dyrektor wskazał mojemu szefowi miejsce przy stole. - Pan Paweł zapowiedział na dzisiejszy wieczór rozwiązanie zagadki zamku, znaczenia słów ,,Franges non flectes”.

- „Złamiesz, lecz nie zegniesz”? - szef udawał, że pierwszy raz słyszy tę sentencję. - Ciekawe. Chodzi pewnie o prawo. Źli ludzie nie naginają prawa, tylko je łamią.

Pan Samochodzik był wspaniały w tych swoich teatralnych zagraniach. To co powiedział było jak bomba postawiona nagle na stole. Wyglądało na to, że wszyscy tu obecni - oprócz Michała i Małgosi - mieli coś na sumieniu. Pierwsza opanowała się Izabela.

- To policjanci uczą się łaciny? - zapytała.

- Jestem prostym detektywem i to starej daty - odparł Pan Samochodzik. - Uczyłem się między innymi łaciny.

- Jaki jest cel pana wizyty? - wypytywała go Izabela.

- Chciałem jeszcze porozmawiać z tym młodym człowiekiem - wskazał na mnie. - Skoro jednak będziecie rozwiązywać zagadkę, z przyjemnością zostanę na dłużej - uśmiechnął się. - Uwielbiam wszelkie szarady i zadania logiczne.

- Pawle, to nie przypadek, że pan detektyw przyjechał właśnie dziś? - Izabela przyglądała mi się z uwagą.

- Prawdopodobieństwo zaistnienia zdarzenia jest odwrotnie proporcjonalne do siły życzenia - odpowiedziałem z uśmiechem.

Dawno już skończyliśmy przydługą biesiadę. Wszyscy postanowili jeszcze pójść do swoich pokojów, by odpocząć przed, zapowiadającym się na emocjonujący, wieczorem. Z panem Tomaszem wyszliśmy na spacer. Pokazał mi, gdzie zaparkował wehikuł i dał kluczyki do auta.

- Jesteś przekonany, że wszystko przewidziałeś? - upewniał się.

- Wie pan, że nie jestem jasnowidzem. Był pan na posterunku?

- Tak. Po raz pierwszy potraktowano mnie tak chłodno. Komendant zapowiedział pomoc, ale nie chciał uzgadniać żadnych szczegółów. Powiedział: „Bawcie się dobrze, a my w odpowiednim momencie wkroczymy”.

- Może Afrodyta z nim się porozumiała?

- Ustaliliśmy, że to ja wszystkim się zajmę....

- Wie pan, jak to jest z kobietami - zażartowałem.

- Na szczęście tego tak dobrze nie wiem - uśmiechnął się.

Gdy wracaliśmy przez podjazd, pan Tomasz nagle zatrzymał się.

- Widzisz? - wskazał na auta.

- Co takiego? - zdziwiłem się.

- Wszystkie są zaparkowane tak, by łatwo było nimi wyjechać.

- To dobrze, że ukrył pan wehikuł.

- Tak, mój młody przyjacielu - pan Tomasz spojrzał na zegarek. - Chyba czas rozpocząć przedstawienie? Masz tremę?

- Trochę.

- Powodzenia - szef poklepał mnie po ramieniu.

Przeszliśmy przez hol do sali rycerskiej. Byli tam już wszyscy zaproszeni goście: Małgosia z Michałem, Agnieszka, Izabela, Afrodyta, dyrektor, Marc, Torquemada i Mariusz.

- Miło mi widzieć wszystkich na tym spotkaniu - powiedziałem na wstępie. - Najpierw chciałbym pokazać, którędy wydostałem się z podziemi po tym, jak ktoś próbował mnie wysadzić w powietrze.

Podszedłem do kominka. Scyzorykiem podważyłem ciężką płytę, odsunąłem ją i poświeciłem latarką, by wszyscy zobaczyli wnętrze tunelu.

- Tam - wskazałem w kierunku recepcji - jest studnia, którą wyszedłem z poziomu piwnic pod bastionem. Nim omówimy wydarzenia związane z wybuchem, chciałbym pokazać coś jeszcze. Czy pan, panie dyrektorze, ma klucze do sali narad?

- Oczywiście - dyrektor wyjął pęk kluczy i otworzył drzwi.

- Pierwszego wieczora widziałem podejrzany cień w sali rycerskiej, który wśliznął się do tej sali - opowiadałem. - Gdy tu wszedłem, nikogo nie zastałem. Oczywiście tajemniczy gość mógł zniknąć w tajnym przejściu, którego wówczas jeszcze nie znałem. Mógł też-podszedłem do ściany na lewo od wejścia - zniknąć tu - w tym momencie szarpnąłem za boazerię ukazując zejście.

Obserwowałem reakcje zgromadzonych. Tylko Torquemada nie był zaskoczony.

- Tędy od dawna nikt nie chodził - kontynuowałem. - Przekonałem się o tym, gdy w studni, o której wcześniej wspominałem, znalazłem dodatkowy ganek i nim przeszedłem aż tu. Schody prowadzą do zapomnianego i nieużytkowanego dawnego magazynu prochowego.

- Tak, pamiętam coś takiego - przyznał dyrektor. - Ostatni wojskowy komendant zamku mówił o jakimś tajnym wyjściu prowadzącym z tamtych pomieszczeń, ale jakoś nigdy się tym nie zajmowałem...

Dosunąłem fragment ściany na miejsce i odsłoniłem urządzenie podsłuchowe, z którego skorzystałem, by nastraszyć zebranych w bibliotece.

- Teraz jest jasne, w jaki sposób zagrałem ducha? - uśmiechnąłem się. - Jednak chciałbym wam pokazać coś jeszcze. Gdy zwiedzałem sztolnie w Leśnej, zostałem tam uwięziony z Afrodytą. Ktoś chciał to zrobić tak, bym już nigdy stamtąd nie wyszedł. Gdy wróciłem, wiedziałem, że ten sam człowiek zechce odwiedzić mnie w moim pokoju, by sprawdzić, czy nic mi nie jest. Włamał się do pokoju, ale przepłoszyłem go. Uciekł tutaj i skrył się tu - otworzyłem drewniany kaseton na ścianie na prawo od wejścia.

Naszym oczom ukazała się nisza ze schodkami.

- Prowadzą one do niewielkiego otworu pod sufitem w holu przed wejściem do „Groty” - wyjaśniłem wszystkim. - Teraz zapraszam wszystkich do biblioteki.

W bibliotece stanąłem przy ołtarzu, między dwiema kolumnami. Goście tego wieczoru usiedli w kolejności od mojej lewej: Michał, Małgosia, pan Tomasz, dyrektor, Izabela, Agnieszka, Mariusz (plecami do drzwi), Marc, Torquemada oraz Afrodyta najbliżej mnie z prawej. W tej chwili do pomieszczenia weszła Zosia podając filiżanki, stawiając dzbanki oraz patery z ciastkami. Podziękowałem kelnerce uśmiechem.

- Teraz nadszedł dobry czas na wyjaśnienia - zacząłem. - Pierwszy może zacznie pan Tomas. Opowie nam pan o swoim kliencie, a właściwie klientce i pewnych tajemniczych kryształkach.

Torquemada wyprostował się w krześle, strzepnął na talerzyk okruszki ciastka, które właśnie zjadł.

- Gratuluję przenikliwości, panie Pawle - pochwalił mnie. - Rzeczywiście, jestem reprezentantem pewnej pani, która wzięła udział w wywożeniu skarbów z zamku Czocha. Przekazała mi hasło „Franges non flectes” jako wskazówkę prowadzącą do kryjówki, sama jednak nie potrafiła podać konkretnego znaczenia tych słów. Uprzedziła mnie jednak, że w skrytce oprócz skarbów znajduje się jakaś tajemnica, coś, co jej zdaniem powinienem zniszczyć. Dzieła sztuki miałem przekazać państwu polskiemu.

- To dzięki niej znał pan rozkład pomieszczeń w zamku, między innymi przejście z krużganku do biblioteki - dopowiedziałem. - Jednak to nie pana ścigałem tamtej pierwszej nocy, ale to pan był tym, który pierwszy zwrócił uwagę na moją osobę i uważnie mnie obserwował.

- Tak.

- Proszę opowiedzieć wszystkim o kryształkach.

Torquemada wahał się, chyba chciał jeszcze kręcić.

- Wiem, że ma pan nawet urządzenie, dzięki któremu można obejrzeć zawartość tych kryształków - powiedziałem.

- Te kryształki to dość droga technologia szpiegowska wynaleziona przez Niemców pod koniec drugiej wojny światowej - opowiadał Torquemada. - Miała służyć archiwizacji i przede wszystkim bezpiecznemu przenoszeniu danych szpiegowskich. Kryształki były odporne na wpływ temperatury, wodoodporne, a do tego były tak małe, że łatwe do przenoszenia, w ostateczności do połknięcia. Podobno wywiady zachodnie przez jakiś czas testowały tę metodę. Na części tych kryształków zachowano pewne dane dotyczące obiektów w zamku Czocha i okolicy, głównie plany sytuacyjne. Podobno nigdzie nie było żadnej wskazówki dotyczącej skrytki. Te, w których jestem posiadaniu, były własnością mojej klientki i nie było na nich cennych dla nas informacji.

- Tak jest - przyznałem. - Mam część tych kryształków, tę interesującą wszystkich, bo z planami fabryki w Leśnej, tu na zamku Gryf. Ktoś próbował mi je ukraść. Marc, może wyjaśnisz, gdzie były ukryte kryształki?

Z twarzy Kanadyjczyka zniknął pobłażliwy uśmiech.

- O co ci chodzi? - zapytał śmiejąc się.

- To ty zabrałeś z mojego pokoju niewielką szkatułkę z kompletu zabawek Michała, w której trzymałem swoje kryształki. Okazało się jednak, że Michał zamienił nasze kuferki i kryształki przez jakiś czas były u niego.

- Wymyślasz jakieś bzdury - Marc próbował mnie zlekceważyć. - Skąd niby miałbym wiedzieć o tych twoich kryształkach?

- Od swoich mocodawców i dzięki kamerze, którą mnie podglądałeś.

- Jakich „mocodawców”?!

- Sądzę, że amerykańskich, bo wiedziałeś o nieodkrytym po wojnie pomieszczeniu ze zwłokami amerykańskich żołnierzy. Powiem ci, że znalazłem jeszcze jedne ciało amerykańskiego spadochroniarza.

- Gdzie? - wyrwało się Marcowi.

- W podziemiach. Może gdybyś wtedy, gdy byłem w piwnicach pod bastionem, nie wyrzucił krótkofalówki, dowiedziałbyś się o tym jako pierwszy.

- Bredzisz.

Wyjąłem torbę z krótkofalówką.

- Są na niej twoje odciski palców - blefowałem. - Gdy Michał pobiegł po kogoś dorosłego, ty wszedłeś do pokoju i wyrzuciłeś radiostację, żeby na zawsze mnie pogrzebać.

- To Marc chciał cię tam zabić? - westchnęła Małgosia.

- Chciał tylko wykorzystać okazję. Naprawdę próbował się mnie pozbyć zamykając mnie i Afrodytę w sztolni.

- Nie masz dowodów! - krzyknął Marc. - Jak odwiedzałem Małgosię, widziałem tę zabawkę u dzieciaka i ją oglądałem. Stąd moje odciski.

- Nie mam dowodów, ale myślę, że oględziny twojej nogi dałyby ciekawy rezultat. Od strażnika dowiedziałem się, że przyjechałeś na zamek z zabandażowaną nogą. Ciekawe, ile dałeś lekarzowi, żeby nie zgłaszał, że opatrywał postrzelonego śrutem człowieka. Ciekawi mnie też, czemu ukrywasz swoją znajomość języka polskiego?

- Bzdury - prychnął Marc.

- Może, ale mam nadzieję, że jeszcze zostaniesz?

- Tak, z przyjemnością popatrzę, jak robisz z siebie pajaca.

- Teraz chciałbym opowiedzieć o pewnej oszukanej kobiecie. Agnieszko, opowiesz nam, jak to było z pożarem w piwnicach zamkowych, gdy byłem w podziemnych tunelach?

- Wyklepałeś mu wszystko! - Agnieszka odsunęła się od Mariusza. - Widziałam ogień!

- W tym czasie ktoś wszedł do piwnicy pod bastionem, najpierw spowodował zawał korytarza za mną, potem przy wyjściu. Zgubił pudełko zapałek - rzuciłem dowód znaleziony, gdy dziękowałem ratownikom za akcję ratunkową. - Tu policja też znajdzie odciski palców człowieka, który dziś jeszcze pojawi się na scenie. Agnieszko, bardzo mi przykro, że ty, mistrzyni manipulowania sercami mężczyzn, dałaś się oszukać perfidnej kobiecie, tak samo jak Marc, pan Tomas i ten trzeci.

- Paweł, twoja paranoja posunęła się o wiele za daleko - odezwała się Izabela.

- Panie Tomas, kto z panem był przy pałacu pandurów, gdy odwiedziłem Mariusza? - zapytałem Hiszpana.

Bez słowa zerknął na Izabelę.

- To Izabela uciekając obtarła tył samochodu o drzewo, ale potem we dwójkę w tym samym miejscu wgnietliście karoserię w aucie pana Tomasa. Niech zgadnę, czyj to był pomysł? Izabeli! Chciała mnie zmylić. To ona otrzymała od pana tę niezwykle skuteczną świecę dymną?

Hiszpan pokiwał głową.

- Użył jej potem Marc, gdy chciał mnie uwięzić w sztolni.

- Nie wiedziałem o tym, bardzo mi przykro - rzekł z powagą Torquemada.

- Nie gniewam się. Teraz przejdę do meritum, czyli rozszyfrowania zagadki związanej z hasłem: „Franges non flectes”. Początkowo próbowałem pójść tropem rzeczy do złamania, ale nie do zgięcia. Był to błąd. Wystarczyło przyjść do miejsca pracy klientki pana Tomasa, czyli tu. Najpierw próbowałem skonstruować szaradę z liter tworzących sentencję. To też była ślepa uliczka. Pewien promyczek zajaśniał, gdy odkryłem, że słowo „FRANGES” składa się z pierwszych liter działów w bibliotece widocznych i dziś w zapisach na półkach:


FABEL - BAJKA

REISE - PODRÓŻ

ANTIQUITAT - STAROŻYTNOŚĆ

NACHSCHLAGEWERK - PORADNIK

GESCHICHTE - HISTORIA

ERZAHLUNG - OPOWIEŚĆ

STAMBUCH - PAMIĘTNIK


- Ciekawe - mruknął pan Tomasz. - Czy słowo „FLECTES” też można dopasować do tej teorii?

- Nie, chociaż początkowo tak mi się zdawało, bo pierwszą książką w dziale „Fabel” był, o dziwo, „Faust” - opowiadałem.

- Zaczynasz mi imponować - stwierdziła Izabela. - Chyba masz w sobie cząstkę geniuszu.

W odpowiedzi wyrecytowałem jej fragment „Fausta”:


Jeżeli ukojony legnę w gnuśne łoże,

Niech koniec mnie dosięże wraz!

Gdy w sobie sam upodobanie

Znajdę, zwiedziony w pochlebstw toń,

Jeśli mnie wciągniesz w używanie

- Wtedy się, dniu ostatni, skłoń!


Torquemada kilka razy klasnął w dłonie.

- Dziękuję - ukłoniłem się Hiszpanowi. - Gdy szarady nie dały rezultatu, zajrzałem do spisu bibliotecznego. Księgozbiór podzielono na dwie części: podręczny i zamkowy. Pierwszy był ułożony według kryteriów, jakie przedstawiłem wcześniej, zaś zamkowy według prawideł bibliotekoznawstwa. Siłą rzeczy musiał mnie zainteresować ten pierwszy, nietypowy, bo ustawiono w nim książki alfabetycznie według tytułów, a nie według nazwisk autorów - sięgnąłem z półki tom i otworzyłem go na odpowiedniej karcie. - Zacząłem studiować ten schemat. Zauważcie, że w słowach „FRANGES” i „FLECTES” jest po siedem liter. Dział na literę „F” rozpoczyna się od „Fausta”, a przecież wcześniej mogłyby się znaleźć inne bajki? Spójrzcie na rysunek - pokazałem plan w spisie bibliotecznym. - To jest wspólny początek. W dziale „Reise - Podróż” jest tylko jedna książka, której tytuł zaczyna się na literę „L”, w dziale „Antiquitat - Starożytność” jest jedna na literę „E” i tak dalej. Przyjrzałem się też regałowi - podszedłem do półek. - Na jednym z pionowych elementów mebla znalazłem napis „NON”. Teraz narysowałem sobie układ, gdzie rozpoczynały się działy i gdzie znajdowały się książki:

- Ładny kształt - odezwała się Izabela.

- Co on przypomina? - zapytałem.

- Pik, najmocniejszy kolor w brydżu - powiedział Marc.

- Też - pokiwałem głową. - Muszę się przyznać, że u mnie w pokoju, za kredensem znalazłem tajne przejście. Jak wiele odkryć, było ono dziełem przypadku, czego świadkiem był Michał. Przyznam się, że wykazał się on lepszą pamięcią niż ja. Michale, masz swój blok rysunkowy?

Chłopiec podał mi teczkę z rysunkami. Wyjąłem jedną z kartek.

- Litery układają się w kształt liścia, grotu, ale i kielni, który to motyw znajdziecie w innych miejscach na zamku. Pan dyrektor był łaskaw wspomnieć, że Ernst Gutschoff mógł być masonem, o czym świadczy ten dziwny ołtarz w bibliotece...

- ... a kielnia była jednym z symboli masonów - dopowiedział pan Tomasz.

- Brawa dla detektywa! - Izabela pochwaliła mojego szefa. - A więc zagadka kryje się za regałem?

- Tak, tylko czy wiecie, jak uruchomić odpowiedni mechanizm?

Odpowiedzią było zgodne kręcenie głowami.

- Trzeba odpowiedzieć na pytanie, co można złamać, lecz nie da się tego nagiąć? Odpowiedź najlepiej spośród nas zna Mariusz.

Wszystkie spojrzenia zwróciły się na mojego przyjaciela.

- Nie wiem, o czym mówisz, Pawle - Mariusz był wyraźnie zaskoczony.

- Pomyśl o Agnieszce...

- Serce - nieśmiało odezwała się Małgosia. - Można komuś złamać serce, ale nie można nikogo zmusić do miłości.

- Bardzo ładnie, A co ci, Pawle, serce podpowiada? - zapytała Izabela. - Jak uruchomić mechanizm?

- Trzeba zamienić kielnię w serce. Wyobraźmy sobie członków loży, którzy zbierali się w bibliotece na swych spotkaniach. Mistrz ceremonii stawał przy ołtarzu, a jego pomocnik podchodził do regału. Spoglądał na książki i przesuwał drewniany element ze słowem „NON”. O tak:

W tej chwili podszedłem do regału i do oporu uniosłem ukryty wśród książek element. Zatrzymał się pod kątem prostym do regału. W ścianie coś zachrobotało.

- Którą stroną regału powinienem pchnąć? - zapytałem.

- Lewą - odpowiedziała Małgosia. - Od serca.

Pchnąłem. Rzędy półek cofnęły się na niewidocznych kółkach, które przesuwały się w wyrytych w podłodze specjalnych torach. Mebel odsunął się na całą swoją dawną głębokość. Kółka zakręciły pod kątem prostym w prawo i regał wjechał za sąsiada, ukazując nam wnętrze skrytki. Wszyscy zerwali się z miejsc, by obejrzeć skarby.

Były tam tuby z obrazami, szachownica z jasnymi polami kości słoniowej i ciemnymi bursztynu, ze złotymi figurami w ozdobnej szkatule z drzewa migdałowego, srebrne zastawy, ale - przede wszystkim aluminiowa skrzynka. To ją wyjąłem i położyłem na ołtarzu. Wszyscy tłoczyli się przy skrytce, ale Izabela i Marc dyskretnie mnie obserwowali.

- To jest mroczny obiekt pożądania wielu osób - postukałem w wieko skrzynki.

- Co to jest? - zapytał dyrektor.

- Plany tajnej broni Trzeciej Rzeszy, najprawdopodobniej gazu bojowego - wyjaśniłem.

W tym momencie drzwi biblioteki otworzyły się z hukiem i do środka wszedł mężczyzna ubrany na czarno, w kominiarce, z pistoletem w dłoni. Wymierzył we mnie, ręką wykonał gest żądając podania skrzynki.

- Kto to jest? - zapytał Torquemada.

- Trzeci przyjaciel Izabeli - odparłem.

- Oddaj mu to - powiedziała Izabela. - Paweł, przesadziłeś z tanim efekciarstwem i przegrałeś.

- Przedstawiam wszystkim Jerzego Baturę - starałem się zachować spokój. - Jerzy, możesz zdjąć kominiarkę.

Nie odzywał się, tylko powtórzył nerwowy gest ręką. Spostrzegłem, że Hiszpan odwrócony plecami do zamaskowanego osobnika próbuje dyskretnie wyjąć swój pistolet spod marynarki.

- Pan ma tylko gumowe pociski, on prawdziwe - ostrzegłem go.

Izabela zerknęła na Torquemadę, potem na przybysza.

- Paweł, oddaj mu to, bo nas powystrzela - powiedziała.

Kątem oka widziałem, jak Afrodyta stara się zasłonić sobą Małgosię, Michała i mojego szefa. Prosiłem ją, by na ten wieczór założyła kamizelkę kuloodporną i podejrzewałem, że pod luźną koszulą skrywała to zabezpieczenie. Miała też broń, której miała użyć tylko w ostateczności.

- Jerzy, czy jesteś pewien Izabeli? - starałem się grać na zwłokę.

Mężczyzna wymownym gestem skierował broń w kierunku Afrodyty i zawahał się. Musiał rozpoznać kobietę, która go aresztowała, gdy poszukiwaliśmy hitlerowskiego skarbu ukrytego na Mierzei Wiślanej.

- Masz! - pchnąłem skrzynkę po długim bibliotecznym stole. - I tak daleko z tym nie uciekniesz.

Zabrał kuferek i uciekł, starając się jak najdłużej mieć na celowniku Afrodytę. Słyszeliśmy jego kroki w holu, gdy biegł do wyjścia.

- Skąd on wiedział, kiedy wejść? - zapytał Torquemada.

- Podsłuchiwał z sali narad - wyjaśniłem. - Mariusz opowiedział Agnieszce, jak grałem ducha, a ta o wszystkim powiedziała Izabeli.

- Wiedział pan i... - dyrektor długo szukał odpowiednich słów - ... pozwolił na to wszystko?

- Tak, bo chcieliśmy, żeby Baturą zajęła się policja - wtrącił się pan Tomasz. - Drugi raz skazany za napad dłużej posiedzi w więzieniu. Policja powinna zatrzymać go na podjeździe zamku. Afrodyto, tak to ustaliłaś z kolegami?

- Ona jest policjantką? - zdziwiła się Izabela.

- Niczego nie ustalałem, bo pan miał z nimi rozmawiać - odpowiedziała Afrodyta.

- Nikt nie będzie czekał na waszego Baturę - oświadczyła Izabela. - Są blokady na drogach, ale mają go skierować w stronę przejścia granicznego. Ma opuścić terytorium Polski...

- Co?! - krzyknąłem zdumiony.

- Mówiłam, że utrę ci nosa? - Izabela uśmiechnęła się. - Cała wasza misterna gra na nic.

- Kim pani właściwie jest? - zapytał pan Tomasz.

- Nikim, pracuję w agencji rządowej. Celem naszej operacji było wykorzystanie Batury jako przynęty na o wiele grubszą rybę.

- To wszystko udzie mu płazem? - upewniła się Afrodyta.

- Tak, sikoreczko - Izabela uśmiechnęła się triumfalnie.

- O, nie! - krzyknąłem i ruszyłem do drzwi.

- Pomogę ci - zapowiedział biegnący za mną Mariusz.

Marc ruszył w nasze ślady bez słowa.

- Nie jestem sikoreczką - Afrodyta syknęła w twarz Izabeli.

Policjantka w biegu przeładowywała broń i szukała w kieszeniach kluczyków do samochodu.

Wybiegłem na podjazd i skierowałem się do bramy.

- Chcesz go gonić na piechotę?! - krzyczał Mariusz.

Za nami ryknęły silniki uruchamianych samochodów. Pierwsza obok nas przejechała Afrodyta. Za nią pomknęła alfa romeo Marca, a na końcu ford scorpio Izabeli. Pan Tomasz ukrył wehikuł pod plandeką na terenie folwarku. Wybiegając z bramy musiałem skierować się w lewo, wejść między budynki gospodarcze i zrzucić przykrycie.

- Mamy opóźnienie, a ty chcesz gonić tego bandytę takim gruchotem? - zdziwił się Mariusz.

- To bardzo dobry wóz - odpowiedziałem uruchamiając silnik.

Kochany wehikuł wyglądał jak puszka od sardynek, nieco wygnieciona na turystycznym szlaku. Jego wielkie reflektory wyglądały jak przeniesione z przedpotopowego dla niektórych ,,Forda T”, mogła dziwić śruba ukryta z tyłu. Największe zdumienie mógł budzić mocny silnik ukryty pod maską, pochodzący z rozbitego na bezdrożach Afryki auta rajdowego.

- Zapnij pasy - poprosiłem Mariusza.

Wrzuciłem bieg, puściłem pedał sprzęgła, jednocześnie wciskając gaz. Nim wyjechałem za bramę folwarku, przerzuciłem już kolejne dwa biegi. Długi wóz wydawał się zawinąć wokół ciasnego zakrętu, w jaki musiałem go wprowadzić wyjeżdżając na szosę. Włączyłem silne reflektory i jeszcze przyspieszyłem. Najlepszą recenzją tego co potrafił wehikuł było absolutne milczenie Mariusza. Szeroki wóz świetnie trzymał się nawierzchni, dobrze wchodził w zakręty, a rajdowe przyspieszenia mogły zrobić wrażenie na największym koneserze samochodów.

Pojechaliśmy do Leśnej. Przyhamowałem przed skrzyżowaniem i skręciłem w lewo.

- Skąd wiesz, dokąd trzeba jechać? - zapytał Mariusz.

- W Czerniawie jest najbliższe przejście graniczne - odparłem.

Pomknąłem w kierunku Świeradowa. Na krótko przed Świeciem dogoniłem skodę Afrodyty. Mrugnąłem jej długimi światłami. W mig zrozumiała, o co mi chodzi. Zjechała na podjazd przed zamkiem, zostawiła tam auto i przesiadła się do mnie.

Ruszyłem i mocno docisnąłem pedał gazu. Wskazówka prędkościomierza szybko przesuwała się w prawo. Przy stu pięćdziesięciu kilometrach na godzinę wehikuł czuł się najlepiej. Jego silnik pracował równo, tempo szalonej jazdy było prawie nieodczuwalne. Szybko, jeszcze przed krzyżówką w Chałupskach, dogoniłem forda Izabeli. Na widok mojego samochodu we wstecznym lusterku zjechała na środek drogi.

Wcisnąłem klakson, którego dźwięk przypominał ryk krowy. Przed Wolimierzem była długa prosta droga, na której rozpędziliśmy się do stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie chciałem siedzieć Izabeli na ogonie, bo najmniejszy błąd któregoś z nas mógłby się tragicznie skończyć dla pasażerów obu aut. Jechałem więc sto metrów za Izabelą. W pewnym momencie zauważyłem, że zjechała na prawo. Przyspieszyłem. Byłem już dziesięć metrów za nią, na lewym pasie, gdy moje silne reflektory wyłowiły z mroku słaby odblask na rowerze. To ktoś wracał po ciemku rowerem i nie raczył włączyć lampki. Ostro hamowałem, ale gdy tylko wyminąłem rowerzystę, dodałem gazu. Izabela nie spodziewała się takiego przyspieszenia i w ciągu dwóch sekund jechałem obok niej, a zaraz potem zacząłem się od niej oddalać.

- O rany! - jęknął Mariusz widząc, że jedziemy z prędkością dwustu kilometrów na godzinę.

Dojechaliśmy do stacji końcowej nieczynnej linii kolejki wąskotorowej, skręciłem w prawo na Pobiedną. Za wsią zobaczyłem czerwone światła pozycyjne alfy Marca i audi Batury. Marc kilkakrotnie próbował zepchnąć auto Jerzego z drogi. Dwie maszyny siłowały się pędząc po drodze, na której mógł w każdej chwili pojawić się jakiś pieszy czy traktor. Zamrugałem światłami, co trochę otrzeźwiło obu mocarzy.

- Zaraz będzie skrzyżowanie do przejścia granicznego - uprzedził mnie Mariusz.

Batura nie skręcił, jak się spodziewaliśmy w kierunku granicy, lecz do Świeradowa Zdroju. Pędził główną drogą, za nim Marc, a na końcu ja. Przy skrzyżowaniu drogi na Mirsk Batura chwilę zawahał się. Chciał skręcić w lewo, ale zrezygnował. Widząc daleko dwa radiowozy zrozumiałem dlaczego. To była część blokady ustawionej przez Izabelę.

- Mariusz, wysiadaj i obserwuj, co robią policjanci! - rozkazałem koledze hamując.

Wysiadł bez słowa protestu. Może miał już dość niebezpiecznej jazdy? Znowu dogoniłem alfę Marca. W Świeradowie Batura skierował się na drogę do Szklarskiej Poręby.

- Tam też stoi blokada - powiedziałem do Afrodyty.

Za uzdrowiskiem Batura przyspieszył, ale nagle zaczął gwałtownie hamować. Zawróciłem na podjeździe przydrożnego hotelu i wróciłem do Świeradowa. Zjechałem z głównej drogi.

- Co robisz? - zapytała Afrodyta.

- Dzwoń do Mariusza! - poprosiłem. - Niech powie, którą drogą pojechał Batura.

Skręciłem w boczne uliczki. Wehikuł rozświetlał reklamy pokoi do wynajęcia, ślizgał się po słupach, ogrodzeniach, karoseriach aut zaparkowanych w ciasnych uliczkach. Kierowałem się na skrót do drogi do przejścia granicznego. Wehikuł odetchnął, gdy pełną mocą silnika mógł wedrzeć się na szczyt wzniesienia u stóp Opaleńca. Zjechałem do Czerniawy.

- Batura skręcił do granicy! - powiadomiła mnie Afrodyta, która rozmawiała z Mariuszem. - Izabela i Marc zaliczyli zderzenie czołowe! Obojgu nic się nie stało, ale alfa jest skasowana.

- Świetnie, zostaliśmy sami - ucieszyłem się.

Z daleka widziałem radiowozy czające się przy obu drogach do Pobiednej. Afrodyta też je zauważyła.

- Ciekawe, jak Batura przekroczy granicę poobijanym wozem? - zastanawiała się.

- Porzuci go i przejdzie pieszo albo przez zieloną granicę.

Minąłem skrzyżowanie i na kilkukilometrowym prostym odcinku drogi do granicy zatrzymałem się w poprzek drogi w lesie.

- Zatrzymasz go? - zapytałem Afrodytę, gdy stanęła obok mnie na drodze.

- Spróbuję - odparła wyjmując odznakę i przeładowując pistolet. - Po co ci ten plecak? - spytała patrząc na mój bagaż

- Tak na wszelki wypadek.

Wehikuł miał szperacz o potężnej mocy, umocowany na ramie nad przednią szybą. Skierowałem go na drogę w kierunku Świeradowa. Nie musieliśmy długo czekać. Po niecałej minucie zobaczyliśmy cyklopie światło audi Batury. Zapaliłem reflektor wehikułu, a Afrodyta stanęła na środku drogi z odznaką w jednej i pistoletem w drugiej dłoni. Batura nie zamierzał hamować. Policjantka szybko wystrzeliła dwa razy ponad audi, potem wymierzyła w kierowcę.

Batura zahamował i sto metrów od nas skręcił w lewo do lasu. Pobiegłem za nim.

- Sprowadź wehikuł z drogi! - krzyknąłem do Afrodyty.

Wbiegłem w las. Miejsce na zasadzkę wybrałem rozmyślnie. Przed każdym wyjazdem stosowałem bowiem wysłużoną metodę pana Tomasza uważnego studiowania mapy okolicy, w jakiej przyjdzie mi działać.

W kilkanaście sekund byłem przy aucie Batury, które zakopało się w muldach błota na leśnej drodze. Podbiegłem do drzwiczek od strony kierowcy i otworzyłem je z rozmachem.

- Koniec jazdy! - powiedziałem do Batury.

W odpowiedzi wyjął pistolet. Odebrałem mu go wyćwiczonym jeszcze w wojsku chwytem i wyrzuciłem broń w ciemny las.

- Wysiadaj! - warknąłem. - Weź też skrzynkę.

Wypełnił moje polecenie. Odebrałem mu kuferek i otworzyłem zatrzaski. W środku były tekturowe teczki z jakimiś wykresami, liczbami, wzorami.

- To warte jest kilka milionów dolarów - odezwał się Batura. - Wyjedziemy za granicę, sprzedamy i podzielimy się.

- A Izabela?

- Jakoś sobie bez niej poradzimy...

- Jerzy, drugi raz stałeś się ofiarą przebiegłości kobiety. Pierwsza była Afrodyta, drugą okazała się Izabela.

Otworzyłem teczki i wysypałem ich zawartość na fotel kierowcy w audi.

- Co robisz? - dziwił się Batura.

- Szczerze mówiąc, daję ci szansę. Masz zniknąć z mojego życia, z Polski. Teraz będziesz ściganym listem gończym przestępcą. Granica jest pięć kilometrów stąd. Rano będziesz już w Czechach, a stamtąd droga wolna. Tu zostanie twój samochód i te przeklęte papiery.

Z plecaka wyjąłem butelkę „gościńca” od Teresy z zamku Świecie i alkoholem oblałem dokumenty.

- Na co czekasz? - zwróciłem się do Batury. - Uciekaj stąd! - wymownie wskazałem na nadjeżdżający wehikuł, za którego kierownicą siedziała Afrodyta. Z oddali słychać było ryk syren policyjnych.

Z kieszeni bluzy wyjąłem rakietnicę Teresy. Odszedłem na dziesięć metrów od audi. Batura patrzył z przerażeniem na to, co chcę zrobić. Nacisnąłem spust. Ognista kula pomknęła do kabiny, zapalając plany tajemniczej broni. Wnętrze auta zaczęło płonąć. Batura umknął w mrok niczym pies z podkulonym ogonem.

Afrodyta zatrzymała wehikuł koło mnie.

- Co z Baturą? - zapytała.

- Wyparował.

- Plany?

- Stary papier daje ładny kolor ognia.

Z pierwszego wozu policyjnego wyskoczyła Izabela i podbiegła do audi. Przesłoniła oczy od blasku i gorąca. Doskonale widziała otwarte wieko skrzynki z dokumentami i zrozumiała, co się pali. Wściekła wracała do policjantów.

- Nieźle to sobie umyśliłeś, panie muzealnik - powiedziała przechodząc obok mnie.


ZAKOŃCZENIE


Izabela wyjechała z zamku Czocha jeszcze tej samej nocy. Podobno eskortowała Marca na lotnisko. Agent amerykańskiego wywiadu miał wyjechać z Polski.

Nad ranem z zamku odjechał specjalny furgon wiozący zawartość skarbczyka.

Torquemada uważał swoje zadanie za zakończone i po śniadaniu dnia następnego także wyjechał z zamku. Równie szybko odjechała Afrodyta. Podobno wezwano ją do Warszawy. Może nie lubiła pożegnań?

Przed odjazdem wziąłem Michała na długi spacer. Najpierw zeszliśmy na brzeg Jeziora Leśniańskiego. Tam wyjąłem z kieszeni woreczek z kryształkami. Dzięki nim można było dotrzeć do fabryk, kolejnych mrocznych tajemnic okrutnych czasów wojny. Obciążyłem woreczek kilkoma kamieniami, zawiązałem go i wyrzuciłem daleko w wodę.

- Ale fala! - cieszył się Michał patrząc na kręgi na powierzchni.

Potem poszliśmy na wieżę. Weszliśmy prawie na samą górę. Usiadłem na wielkiej skrzyni z piaskiem i na wydartej z notesu kartce napisałem kilka słów.

- Co to jest? - zapytał Michał.

- Nasza tajemnica - odpowiedziałem. - Może kiedyś ktoś tu przyjdzie, znajdzie ją i przeczyta?* [* Na wieży zamku Czocha, między deskami podłogi ukryto kartkę, której znalazcę czeka nagroda. Musi postępować zgodnie z instrukcjami tam zapisanymi.]

Około dziesiątej z Małgosią i Michałem wyszliśmy na podjazd przed zamkiem. Pan Tomasz czekał przy wehikule.

- Szybciej, czeka nas nowe wyzwanie - powiedział szef.

- Niestety, szefie, obiecałem coś sąsiadce - uśmiechnąłem się do Małgosi.

W południe tego samego dnia pewien fiat cinquecento rozbrzmiewał śpiewem, a hitem podróży była piosenka, której nauczył mnie Michał, pod tytułem „Miała baba pofajdoka”.

Agnieszka została na zamku i czasami oprowadza wycieczki. Mariusz, z tego co wiem, znalazł bardzo sympatyczną gospodynię pałacu pandurów.






KONIEC


®Darkman



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
90 pan samochodzik i Zamek w Baranowie Sandomierskim S Miernicki
37 Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff Sebastian Miernicki
22 Pan Samochodzik i Twierdza Boyen Sebastian Miernicki
53 Pan Samochodzik i Gocki Książe Sebastian Miernicki
29 Pan Samochodzik i Kaukaski Wilk Sebastian Miernicki
55 Pan Samochodzik i Relikwia Krzyżowca Sebastian Miernicki

więcej podobnych podstron