Talor Lynne POLSKIE SIEROTY Z TENGERU OD SYBERII PRZEZ AFRYKĘ DO KANADY 1941 1949

LYNNE TAYLOR

POLSKIE SIEROTY Z TENGERU

OD SYBERII PRZEZ AFRYKĘ DO KANADY 1941-1949

Wprowadzenie

W wrześniu 1949 roku grupa 123 sierot, uchodźców z Polski, przybyła do Halifaksu w Nowej Szkocji na pokładzie statku Heintzelr mon. Kilka tygodni później dołączyła do nich kolejna, mniejsza gru­pa. Wszystkie dzieci pochodziły z obozu dla uchodźców w północ­nej Tanganice (obecnie Tanzania) — opodal miasta Arusza, w wiosce zwanej Tengeru — zamieszkanego przez kilka tysięcy Polaków. Pa­tronem ich podróży był arcybiskup Montrealu, poruszony niedolą sierot porzuconych w Afryce Wschodniej.

To, co miało być prostą przeprowadzką imigrantów, nim dotarli do brzegów Kanady, stało się incydentem na skalę międzynarodo­wą. Gdy w drodze do Ameryki Północnej podróżowali po Europie, komunistyczne władze Polski w publiczny, hałaśliwy sposób zaata­kowały Międzynarodową Organizację Uchodźców, Kanadę, Stany Zjednoczone oraz Wielką Brytanię, oskarżając je o porwanie dzieci, które ponoć miały zostać siłą oderwane od swych rodzin w ojczyź­nie, by stać się niewolniczą siłą roboczą na kanadyjskich farmach i w fabrykach. Rząd polski śledził losy dzieci, odkąd opuściły Afrykę, by przez Włochy i Niemcy dotrzeć aż do Quebecu, gdzie znalazły schronienie. Nie zważając na protesty Warszawy, władze Kanady odmówiły wydania sierot. Polska podjęła jeszcze kilka prób dyplo­matycznych, nim pozostawiła dzieci w spokoju, by mogły zbudować sobie życie na nowo w gościnnej Kanadzie.

Ich daleka droga z Polski do Kanady, przez Afrykę, była nader kręta. Rozpoczęła się w lutym 1940 roku, wraz z pierwszą z czterech

fal masowych deportacji Polaków z Kresów Wschodnich, wywożo­nych przez radzieckiego okupanta w głąb ZSRR. Wiosną 1942 ro­ku, w ramach programu tworzenia Armii Polskiej | deportowanych Polaków oraz polskich jeńców wojennych, dzieci i ocalali członko­wie ich rodzin znaleźli się wśród dziesiątek tysięcy ludzi, którym udało się dotrzeć do Uzbekistanu i Kazachstanu, a następnie do Iranu (ówczesnej Persji). W poprzednich dwóch latach śmiertelność w tej grupie była przerażająco wysoka, toteż gdy Polacy dotarli do Iranu, była wśród nich liczna gromada sierot oraz „dzieci bez osób towarzyszących”, czyli z różnych przyczyn oddzielonych od swych rodziców. Polskie Siły Zbrojne przerzucono wkrótce do Palestyny i innych miejsc, by walczyły u boku wojsk brytyjskich; równie szyb­ko rozproszono cywilów po całej Brytyjskiej Wspólnocie Narodów i jeszcze dalej, kierując ich do obozów uchodźców. Ten sam los spo­tkał sieroty. W1948 roku sporą ich grupę zebrano w Tengeru, gdzie znajdował się duży sierociniec. To właśnie one rok później trafiły do Kanady. Choć brzmi to patetycznie, ich życiowa podróż była naprawdę niewiarygodna, a cała prawda o niej tkwi w szczegółach.

Wspólne doświadczenia wytworzyły między dziećmi z Tengeru silną więź, która do dziś łączy niemłodych już ludzi rozsianych po całej Kanadzie. Pozbawione rodziców, nauczone w bardzo młodym wieku nieufności do władz, dzieci te mogły szukać oparcia tylko w sobie nawzajem. Na pytanie o to, jakim cudem przetrwały, od­powiadają rzeczowo: „Człowiek robił, co musiał. Czy miał inne wyjście?” Czy była to wola boża, szczęście, talent czy niespotykana determinacja - tego nie wie nikt, lecz wbrew rachunkowi prawdo­podobieństwa, dzieci z Tengeru przeżyły.

Deportacja na wschód

Noc 10 lutego 1940 roku była w Polsce bardzo mroźna. Nad ra­nem w całej radzieckiej strefie okupacyjnej rozpoczęły pracę grupy funkcjonariuszy NKWD (Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrz­nych). Dobijały się do drzwi tysięcy domów i przemocą wdzierały się do środka. Siłą wyciągano z łóżek wciąż zaspanych mężczyzn, ko­biety i dzieci, by pod lufami karabinów ustawiać ich pod ścianą na czas rzekomego poszukiwania ukrytej broni. Następnie lokatorów informowano bez ceregieli, że mają od piętnastu minut do dwóch godzin — w zależności od kaprysu oficera dowodzącego grupą - na spakowanie niezbędnych rzeczy i przygotowanie się do podróży1.

Zaledwie kilka miesięcy wcześniej Związek Radziecki i Niemcy podzieliły między siebie terytorium Polski. 1 września 1939 roku wojska niemieckie w sile miliona żołnierzy przekroczyły granicę, spychając w głąb kraju słabo wyposażone i źle przygotowane jed­nostki polskie. Była to beznadziejna wojna. Los Polski został przy­pieczętowany, gdy jej rzekomi sojusznicy, Wielka Brytania i Francja, okazali się niezdolni i niechętni do rzucenia militarnego wyzwania nazistowskim Niemcom, choć wypowiedzieli im wojnę już 3 wrześ­nia. Gdy 17 września 1939 roku od wschodu wkroczyły do kraju wojska radzieckie, Polacy — i zwykli obywatele, i przedstawiciele władz — byli skonsternowani. Nikt nie znał przyczyny tej inwazji. Początkowo wielu wierzyło, że Rosjanie idą Polsce na pomoc. Pol­ski ambasador w Moskwie usłyszał zaś, iż w obliczu dezintegracji rządu polskiego ZSRR ngnał za konieczne wystąpienie w obronie

życia i własności mieszkańców Zachodniej Ukrainy 1 Zachodniej Białorusi2. W rzeczywistości jednak Rosjanie zamierzali po prostu zaanektować część polskiego terytorium.

W owym czasie nikt jeszcze nie wiedział o istnieniu niesławnego dziś tajnego protokołu będącego częścią paktu Ribbentrop-Moło- tow, regulującego stosunki między ZSRR a Niemcami. Był to pakt

o nieagresji, którego sygnatariusze zgadzali się zachować neutral­ność, w razie gdyby którykolwiek z nich znalazł się w stanie wojny z innym krajem. Tyle z zapisów paktu opublikowano. Ustalenia dotyczące podziału Polski zawarto w tajnym protokole. Taką ce­nę - wraz ze zrzeczeniem się roszczeń co do części Rumunii i Litwy - Niemcy byli skłonni zapłacić za brak sprzeciwu Rosjan wobec zbli­żającej się inwazji na Polskę*. Nie znając treści tajnego protokołu, Polacy zupełnie nie spodziewali się inwazji ze wschodu i nie byli przygotowani na jej odparcie. 17 września Armia Czerwona prze­kroczyła granicę, praktycznie nie napotykając oporu3. W obliczu podwójnej inwazji rząd polski uznał, że nie ma wyboru, i zdecydo­wał się na ucieczkę. 18 września** prezydent Rzeczypospolitej Pol­skiej, rząd oraz Naczelne Dowództwo podjęli decyzję o ewakuacji do Rumunii, a stamtąd do Paryża, gdzie rząd miał podjąć przerwa­ną pracę.

Tymczasem siły radzieckie szybko przejęły kontrolę nad swoją strefą okupacyjną. Prowizoryczną administrację wojskową szybko zastąpili funkcjonariusze NKWD. 22 października przeprowadzono wybory do nowo utworzonych Zgromadzeń Ludowych Zachodniej

I W rzeczywistości w tajnym załączniku do paktu Ribbentrop-Mołotow za radziecką itrefę wpływów zastały uznane Finlandia, Estonia, Łotwa, wschodnia aęść Rzeczypospolitej i rumuńska Besarabia. Litwa stała się częścią strefy radzieckiej 8 kolejnym, podpisanym 28 września, pakcie „O przyjaźni i granicach", w zamian za włączenie do strefy wschodniej części Mazowsza i Lubelszczyzny (wszystkie przypisy oznaczone gwiazdką od redaktora merytorycznego wydania polskiego).

I Decyzja o przekroczeniu granicy zapadła już 17 września. Jeszcze przed półno­

cą część polskich władz znalazła się na terytorium Rumunii.

Ukrainy i Zachodniej Białorusi. Te marionetkowe ciała niezwłocz­nie zwróciły się do władz ZSRR o przyjęcie w skład Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej oraz Białoruskiej Socjalistycz­nej Republiki Radzieckiej. 1 i 2 listopada Rada Najwyższa ZSRR wyraziła zgodę na włączenie Kresów Wschodnich RzeczypospoUtej w skład tych republik“. Na nowych terytoriach wprowadzono wkrót­ce radziecką administrację i strukturę polityczną, a także radzieckie prawo. 29 listopada wydano dekret o przyznaniu obywatelstwa ZSRR wszystkim stałym mieszkańcom nowych republik. Jednocze­śnie wprowadzono obowiązek służby wojskowej w Armii Czerwonej dla wszystkich mężczyzn spełniających kryteria wiekowe4. Celem radzieckiej okupacji była natychmiastowa sowietyzacja nowo po­zyskanych terytoriów, oznaczająca między innymi nacjonalizację przemysłu, uspołecznienie handlu oraz kolektywizację rolnictwa5.

Polityka okupacyjna komunistów polegała też na pacyfikowa­niu zdobytego terytorium oraz eliminowaniu wszelki elementów antyradzieckich. Pierwszymi jej ofiarami byli polscy jeńcy wojenni, pojmani przez Armię Czerwoną podczas kampanii wrześniowej. Ich liczba nie została dokładnie ustalona; szacuje się, że było ich 180- —240 tysięcy6**. Wielu młodszych zwolniono do domów, uznaw­szy ich za niegroźnych. Odmiennie potraktowano korpus oficerski, którego wszyscy przedstawiciele zostali uwięzieni. Ogółem powstało około stu obozów jenieckich po obu stronach niedawnej granicy. Wykorzystywano ich do ciężkich robót w budownictwie, w kamie­niołomach i przy wyrębie lasów. Gdy w czerwcu 1941 roku Niem­cy zaatakowały Związek Radziecki, czym prędzej przerzucono tych jeńców w głąb kraju, gdzie w skrajnie trudnych warunkach znowu byli zmuszani do ciężkiej pracy fizycznej7.

I Wyjątkiem była Wileńszczyzna, którą Stalin postanowił oddać Litwie.

** Radzieckie źródła mówią o wzięciu do niewoli od 350 do 500 tys. polskich jeńców. Jednak Armia Czerwona brała do niewoli wszystkich mężczyzn w mundu­rach: policjantów, kolejarzy, leśników, harcerzy itd. Szacuje się, że do radzieckiej niewoli dostało się ok 250 tys. żołnierzy i oficerów Wojska Polskiego.

Już jesienią 1939 roku nastąpiła też potężna fala aresztowań li­derów żyda politycznego, gospodarczego i społecznego8. W drugiej połowie października to, co zaczęło się jako akcja indywidualnych zatrzymań, zmieniło się w zmasowaną operację aresztowania wszyst­kich, których uznano za niebezpiecznych. Chodziło o oficerów, któ­rzy wcześniej nie zostali schwytani, a także o właścicieli ziemskich, biznesmenów, policjantów, pracowników sądownictwa, urzędników samorządowych oraz wszelkie inne osoby, które sprzeciwiały się wła­dzy ludowej. Każdy, kto był członkiem partii politycznej, związku zawodowego albo elity wojskowej, był potencjalnym celem ataku9. Wszystkie te aresztowania były ledwie zwiastunem lepiej zorganizo­wanych deportacji, które nastąpiły w latach 1940-1941.

Szacuje się, że w czterech falach między lutym 1940 roku a czerw­cem 1941 roku wypędzono z domów i deportowano 320-980 tysię­cy cywilów (dokładna liczba wciąż jest przedmiotem sporów między historykami)10. Akcje te zostały starannie zaplanowane. Pierwsza, skierowana przede wszystkim przeciwko polskim osadnikom woj­skowym oraz służbie leśnej, ale także przeciwko członkom władz lokalnych oraz pracownikom służby cywilnej, sądownictwa i policji, rozpoczęła się nocą 10 lutego11*. Osadnicy pochodzili w większości z zachodniej Polski i mieli za sobą służbę wojskową podczas wojny polsko-bolszewickiej w latach 1919-1921. W uznaniu zasług dla ojczyzny otrzymali oni za darmo działki we wschodniej części kraju. Ich obecność służyć miała nie tylko zagospodarowaniu tamtejszych ziem, ale także ich polonizacji i zaprowadzeniu ładu. Z tej przyczy­ny mieszkający tam Ukraińcy i Białorusini czuli do nich głęboką niechęć. Rosjanie tymczasem już na samym początku swej okupacji skierowali ku miejscowym energiczną kampanię propagandową, na­zywając osadników „wrogami systemu radzieckiego”12.

W tygodniach poprzedzających 10 lutego NKWD starannie

I Liczba obywateli polskich represjonowanych przez władze radzieckie w latach IHŁ4941 jest trudna do ustalenia. Często mieszane są liczby deportowanych i aicsz- towanych. Z ujawnianej niedawno notatki Lawrientija Beri i dla Stalina wiemy, że do I grudnia 1940 r. aresztowano 407 tys. polskich obywateli, a deportowano 276 tys.

przygotował listę osób przeznaczonych do deportowania oraz szcze­gółowy plan przeprowadzenia całej operacji, w tym - niełatwego z logistycznego punktu widzenia - przerzutu około 140 tysięcy lu­dzi w głąb ZSRR. W ciągu jednego dnia zamierzano wyprawić na wschód rzeszę osadników wraz z najbliższymi, ponieważ zgodnie z radziecką doktryną prawną, przestępcę kształtować miało jego środowisko, a zatem i rodzina. Chcąc więc wyplenić „przestępczy element”, należało pozbyć się całych rodzin, w których owa prze­stępczość rozkwitła. Rodzice, żony, dzieci, bracia i siostry — wszyscy byli współwinni, a im bliżej siebie żyli, tym większym byli zagro­żeniem dla władzy radzieckiej13. Mroźnym świtem 10 lutego 1940 roku osadnicy zostali zgrupowani i wysłani daleko w głąb ZSRR — na północ aż do Archangielska za kołem polarnym, do Wołogdy oraz Irkucka i Nowosybirska na Syberii. Podróż miała potrwać kil­ka tygodni. Niektórych jeńców wojennych i więźniów wysłano aż nad Kołymę, na wschodnich krańcach ZSRR14. Kolejnym celem akcji deportacyjnej były rodziny wcześniej aresztowanych oraz jeń­ców wojennych, a także „element antyradziecki” pominięty w toku pierwszej operacji. Ludzi zatrzymanych 9 i 13 kwietnia 1940 roku wysłano w większości do Kazachstanu, w samo serce Azji Środko­wej. W bydlęcych wagonach wyprawiono co najmniej 61 tysięcy ludzi, głównie kobiet i dzieci. W wyniku akcji z 29 lipca zesłano co najmniej 61 tysięcy osób, głównie uchodźców z zachodniej czę­ści Polski, szukających na wschodzie schronienia przed niemiecką inwazją — w tym dużą grupę Żydów. Ostatnia operacja, przepro­wadzona w czerwcu 1941 roku, skierowana była przeciwko miesz­kańcom właśnie zaanektowanych republik bałtyckich, a dotknę­ła co najmniej 40 tysięcy osób*. Przyczyną nieco skromniejszych jej rozmiarów mogła być niemiecka agresja na ZSRR, rozpoczęta 22 czerwca 1941 roku. Ofiary trzeciej i czwartej fali deportacji roz­siane zostały po całym interiorze radzieckiego imperium15.

* Według znanych dokumentów radzieckich w 1941 r. z zachodniej części Bia­łoruskiej i Ukraińskiej SRR oraz z Litwy wywiezionych zostało 50 tys. osób. Kolejne 27 tys. deponowano z Łotwy i Estonii.

Rozkaz przeprowadzenia pierwszej operacji wydał Ławrientij Be­na, szef NKWD. Uczynił to 29 grudnia 1939 roku, zaledwie kilka tygodni przed rozpoczęciem akcji. Sposób postępowania z deporto­wanymi został szczegółowo opisany. Wolno im było zabrać z domów „ubrania, ręczniki, obuwie, poideł, obrusy, przybory kuchenne i do parzenia herbaty, zapas żywności, narzędzia, nieograniczoną kwo­tę pieniędzy oraz kosztowności”. Wszystko to, wedle rozkazu, nale­żało spakować do skrzyni, której łączna waga nie mogła przekroczyć pięciuset kilogramów16. Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej.

Zofia Wakulczyk miała dziesięć lat, gdy 10 lutego 1940 roku funkcjonariusze NKWD wdarli się do jej domu. Pamięta, że było bardzo wcześnie, być może około trzeciej nad ranem. Jej ojciec pra­cował w młodości jako policjant, potem był sołtysem wioski, w któ­rej mieszkali, a następnie pracownikiem służby leśnej. Takich ludzi nowa władza bez wątpienia uważała za groźnych. Zofia zapamiętała, że Rosjanie kazali jej ojcu stanąć w jednym kącie pokoju, a matce w innym i że trzymali oboje na muszce. Oznajmili, że cała rodzina musi opuścić dom i nie ma prawa wziąć ze sobą nic ponad to, co będzie w stanie unieść. Domownicy musieli się ubrać i przygotować do wymarszu w kierunku stacji kolejowej. Zofia, jej rodzice oraz dwaj młodsi bracia zostali dowiezieni saniami na dworzec w Pińsku, odległy mniej więcej o siedem kilometrów. Matka była wówczas w szóstym miesiącu ciąży. Całą rodzinę umieszczono w wagonie bydlęcym i wysłano w kilkutygodniową podróż do Archangielska17.

Helena Kościelniak* miała zaledwie trzy lata, lecz nawet ona pa­mięta tamtą noc: strach i przenikliwy ziąb. Jej ojciec był rolnikiem, jednym z bogatszych w okolicy. Starsza siostra, Stasia, wspomina, że mieli dwa piękne konie, trzy krowy, kury oraz psa - ulubieńca rodziny. Siostry Heleny opowiedziały jej później, że nocą 10 lute­

I .W spisie uchodźców polskich przebywających na terenach Afryki Wschodniej | Rhodesii’ (zob. np. http://www.slca.pl/biorytin/wynaradawianie.htm) siostry wy­stępują pod nazwiskiem Kościelnik.

go do domu weszli trzej żołnierze. Rozkazali całej rodzinie stanąć pod ścianą i się nie ruszać. Ojcu dziewczynek, Konstantemu, kazali przygotować sanie i konia do drogi, a matce - spakować to, co naj­potrzebniejsze: ciepłe ubrania i trochę jedzenia, ale niezbyt wiele — tylko podręczny zapas. Jak wspomina Stasia, po półgodzinie rodzina wsiadała już do sań, przy wtórze psiego skowytu. W ostatniej chwili Konstanty wrócił jeszcze do domu po pół worka mąki i pucho­wą pierzynę, którą okrył swoje córki i żonę. Stasia z niepokojem myślała o psie, którego musieli pozostawić bez opieki. W eskorcie enkawudzistów rodzina dotarła do pobliskiej stacji, gdzie podobnie jak Zofia i jej najbliżsi, została umieszczona w wagonie bydlęcym18.

10 lutego 1940 roku Kazimiera Mazur miała dziewięć lat. Ro­sjanie zjawili się u drzwi jej domu o szóstej rano. „Wstawać, ubierać się! Wyjeżdżacie!” Rodzina mogła zabrać tylko podręczny bagaż - odrobinę jedzenia i ubrań. Wszystko inne trzeba było zostawić. Ka­zimierę, jej ojca, matkę (w drugim lub trzecim miesiącu ciąży) oraz pięcioro rodzeństwa zabrano saniami i wepchnięto do wagonu by­dlęcego na najbliższej stacji kolejowej19.

Janina Kusa, urodzona w 1927 roku, była piątym z dziesięcior­ga dzieci. Jej ojciec, Jan, był na tyle zaniepokojony podwyższoną aktywnością okupanta, że 9 lutego zdążył odwieźć dwie młodsze córki, Cecylię i Stanisławę, do babci mieszkającej we Lwowie. Naj­starsza, Maria, zakończyła już edukację i we wrześniu 1939 roku zaryła pracę nauczycielki w wiosce w pobliżu granicy połsko-nie- mieckiej. Janina pamięta, że gdy wieczorem 9 lutego ojciec wrócił ze Lwowa, wspomniał matce o tym, jak bardzo go niepokoi zwięk­szony ruch na stacji kolejowej. Kręciło się tam stanowczo zbyt wie­lu czerwonoarmistów, jak mówił, w dodatku uzbrojonych po zęby. Widział też cały pociąg pełen radzieckich żołnierzy. Nie wyglądało to zachęcająco. Gdyby miała się zacząć wojna, przerzucenie reszty rodziny z siedmiorgiem dzieci dalej na zachód nie byłoby łatwe. W końcu około północy ojciec Janiny zapadł w sen, lecz już po paru godzinach do drzwi załomotali funkcjonariusze NKWD.

W pierwszej chwili sądził, ze przyszli po niego w związku z eskapadą do Lwowa, lecz wkrótce stało się jasne, że zatrzymana zostanie cała rodzina.

Starszy brat Janiny, Ludwik, zdołał uciec. Gdy rodzina pakowała skromny bagaż, oddalił się w stronę wychodka za stodołą, a potem ruszył dalej przed siebie. Z sześciorgiem dzieci było wystarczająco wiele zamieszania, by zniknięcia siódmego nie zauważyli ani enka­wudziści, ani rodzice. Gdy ojciec wreszcie zauważył nieobecność syna, nie odezwał się ani słowem. Ludwik tymczasem zdołał dotrzeć do sąsiedniej wioski, gdzie mieszkali ukraińscy przyjaciele rodziny. Tam dostał ubranie - uciekał bowiem w samej piżamie - i trochę pieniędzy. Po pewnym czasie udało mu się wyjechać do Lwowa, gdzie zatrzymał się w domu babci i dołączył do polskiego ruchu oporu.

Tymczasem rodzice Janiny ubrali pozostałe dzieci i spakowali nieco żywności i drobnych przedmiotów. Co ciekawe, matka zabra­ła między innymi swoją suknię ślubną, kilka małych dywaników oraz metalową ikonę Matki Boskiej. Ojciec włożył futrzany płaszcz. W ciągu paru godzin rodzina Kusych wyjechała. Janina nigdy więcej nie zobaczyła rodzinnego domu20.

Alfons Kunicki był bardzo mały, gdy zjawili się enkawudziści: był czterolatkiem, najmłodszym z sześciorga rodzeństwa (miał cztery siostry i brata). Mimo to dobrze zna historię rodziny. 10 lutego mło­dzi Kuniccy musieli sobie poradzić bez rodziców. Matka, Anastazja, zmarła w 1938 roku. W1940, na krótko przed akcją deportacyjną, aresztowany został ojciec rodziny, Filip. Był on weteranem armii au­striackiej z czasów pierwszej wojny światowej, a także armii polskiej z kampanii roku 1920. Otrzymał ziemię na Kresach Wschodnich w zamian za służbę w polskim wojsku i osiedliwszy się tu, zajął się rolnictwem. Był także policjantem. Z takim doświadczeniem ży­ciowym automatycznie został uznany przez Rosjan za potencjalnie groźnego. Gdy został aresztowany, dwie starsze siostry Alfonsa, dzie­więtnastoletnia Aleksandra i osiemnastoletnia Antonina, zaopieko­wały się rodzeństwem.

Kunicki niewiele pamięta z tamtej nocy, a i to gjtównie z rodzin­nych opowieści. Gdy zjawili się Rosjanie, był w domu ze swymi siostrami. Zanim otoczyli dom, jedna z nich, Józefa, wymknęła się oknem i potykając się w błocie, pobiegła do sadu. Zdołała dotrzeć do sąsiedniej wsi, a tam ukryła ją jedna z sióstr matki. Mężem ciot­ki był Ukrainiec i dlatego rodzina zdołała uniknąć deportacji. Brat Alfonsa, Jan, próbował później odnaleźć ją w Związku Radzieckim, ale bez powodzenia. Alfons i jego pozostałe trzy siostry — Aleksan­dra, Antonina i Stanisława - zostali zesłani na Syberię21. :

Stanisław Studziński był rówieśnikiem Kunickiego i również nie­wiele pamięta z tamtych chwil, ale wie, że jego ojciec zdążył uciec, nim 10 lutego zjawili się Rosjanie. I on był osadnikiem wojsko­wym; miał za sobą służbę w Wojsku Polskim w latach dwudzie­stych, a to oznaczało, że był potencjalnym zagrożeniem dla komu­nistycznego okupanta. Enkawudziści zabrali więc nocą na stację kolejową tylko Stanisława, jego matkę i rodzeństwo; ojciec pozostał w Polsce22.

Michał Bortkiewicz urodził się w 1934 roku, zatem miał sześć lat, gdy Rosjanie aresztowali jego rodzinę i zesłali w głąb kraju. Jego ojciec, Bronisław, prowadził dobrze prosperujące gospodarstwo na kawałku ziemi, który otrzymał od państwa. W czasach rewolucji paź­dziernikowej był oficerem rosyjskiej armii; służył po stronie białych i miał na sumieniu życie niejednego bolszewickiego oficera. Otrzy­mał ziemię na tych samych prawach co inni osadnicy wojskowi.

Wedle rodzinnych przekazów, gdy ojciec Michała przybył na Kresy, miał jedynie siekierę i koguta. Potrzebował dziesięciolecia, by stworzyć bardzo dochodowe gospodarstwo. Prócz pól upraw­nych i bydła posiadał kawałek lasu oraz sad (dwadzieścia wiśni i dwie jabłonie). Dzieciństwo Michała było idyllą. Na tyłach domu znajdowała się bania, w której mężczyźni spotykali się z jego ojcem, by, jak wspomina Michał, „wypić co nieco”. Niekiedy wyprawiał się z ojcem do lasu, żeby zapolować na króliki; mieli też piękne konie. Od najmłodszych lat Michał uwielbiał pracę na roli.

Wszystko w jednak skończyło sięw jednej chwili, gdy nocą 101u- tego 1940 roku pojawili się Rosjanie. Początkowo wydawało się, że rhtĄ aresztować jedynie ojca. Wcześniej szukali go już kilkakrotnie, lecz zawsze zdołał wymknąć się za pobliską granicę z Litwą. Tym razem jednak zastali go w domu.

W sieni domu, w którym nie było elektryczności, panowała głę­boka ciemność. Gdy ojciec Michała otworzył drzwi, funkcjonariusz NKWD wbiegł do środka i minął go, zmierzając wprost ku poko­jom. Przekonany, iż pizyszii wyłącznie po niego, ojciec skorzystał z zamieszania, wymknął się z domu i ruszył ku litewskiej granicy. Nie wiedział, że aresztowana i deportowana zostanie cała jego rodzina. Tymczasem enkawudziści nawet się nie zorientowali, że brakuje głowy rodziny. Kazali marce, Kazimierze, ubrać dzieci i spakować dobytek. Gdy zapytała, dokąd zostaną zabrani, usłyszała wymijającą odpo­wiedź. Wzięła więc trochę ubrań i jedzenia, parę drobnych przed­miotów, a potem całą rodzinę powieziono saniami na stację kolejową.

W chaosie przygotowań do podróży starszy brat Michała, Stani­sław, po cichu wymknął się z sieni. Przed drzwiami domu pozostał na warde jeden z żołnierzy. Zignorował chłopca, który w pośpiechu założył narty i zniknął w ciemności. Po chwili oficer NKWD zorien­tował się, że coś jest nie w porządku, lecz gdy spytał wartownika, co się dzieje, usłyszał w odpowiedzi: „Nic”. Michał podejrzewa, że iołnierz po prostu nie chciał strzelać do dziecka. Stanisław poszukał schronienia u sąsiadów, ale wobec ich wrogiego nastawienia mu­siał ruszyć dalej. W wiosce pomogli mu przyjaciele niezważający na pośby okupantów, którzy gotowi byli puścić osadę z dymem, gdy­by znaleźli uciekiniera. Stanisław pozostał tam do końca wojny, pra­cując na roli, a później odnalazł ojca i wraz z nim powrócił do Pol­ski. Tymczasem matka z Michałem i czworgiem jego rodzeństwa — w wieku od czterech do dwunastu lat - trafili do pociągu zmierza­jącego w stronę Syberii23.

Cała operacja była starannie zaplanowana, tak by zminimalizo­wać ryzyko wybuchu paniki oraz opór aresztowanych. To dlatego

przeprowadzono ją nocą i tak niewiele czasu dano deportowanym na ubranie się i spakowanie dobytku. Element zaskoczenia, w połą­czeniu z dezorientacją ludzi zbudzonych pod bronią w środku nocy, wywołał strach i bierność ofiar24. Skala operacji, choć początkowo trudna do ogarnięcia, miała zdławić wszelką nadzieję na stawienie oporu przez pozostałych mieszkańców, przy jednoczesnej eliminacji potencjalnych liderów buntu.

Nikt z deportowanych nie wiedział, dokąd zostaje zabrany i na jak długo. Funkcjonariusze NKWD, gdy ich o to pytano, udziela­

li wykrętnych odpowiedzi lub wręcz kłamali, twierdząc, że chodzi

o przeprowadzkę do Niemiec (to jest do części Rzeczypospolitej kontrolowanej teraz przez Niemców) albo do sąsiedniego obwo­du25. Kazano ludziom pakować żywność zaledwie na kilka dni. Jak wspomina Krzysztofa Michniak, gdy 13 kwietnia 1940 roku depor­towano jej rodzinę, funkcjonariusze NKWD nieustannie ingerowali w krótkie przygotowania do drogi, napominając jej matkę.

Mówili: „Tego nie potrzebujesz, tamtego nie potrzebujesz. W Rosji dostaniesz wszystko”. I dodawali: „Powinnaś wiedzieć, jak żyją inni ludzie. Wszystkiego macie za dużo. A nie powinniście [tak wiele posiadać]”. Cały czas słyszeliśmy: „Burżuje, burżuje, burżuje!”

Krzysztofa miała tylko dziesięć lat i nie mogła pomóc matce: przerażona zalała się łzami. Nie była nawet w stanie ubrać się samo­dzielnie26.

Presja karabinowych luf i krótkiego czasu na spakowanie rzeczy osobistych oraz świadomość rychłej podróży w nieznane sprawia­ły, że trudno było o logiczny wybór najważniejszych przedmio­tów. Sytuacja, w której bez pomocy męża - trzymanego na muszce przez żołnierzy — trzeba było jednocześnie zapanować nad gromadą przerażonych, zapłakanych dzieci, musiała być istnym piekłem dla kobiet, na których spoczął cały ciężar przygotowań do drogi, pole­gających na zredukowaniu życia rodzinnego do paru przedmiotów spakowanych w podręcznym bagażu. Zostać wygnanym z domu,

bez ostrzeżenia, bez czasu na przygotowanie się, być zawleczonym do saii w ciemności zimowego świtu i udać się W podróż, której czasu trwania i punktu docelowego nikt nie zna - oto prawdziwa tnuima.

A przecież był to zaledwie początek koszmarnej drogi przez mę­kę. Pociągi, do których spędzano deportowanych, nie były pocią­gami pasażerskimi. Ludzie tłoczyli się w bydlęcych lub bagażowych wagonach, na naprędce skleconych pryczach z desek, z pękatym piecykiem pośrodku i dziurą w podłodze wyciętą gdzieś w kącie, pełniącą funkcję toalety. Często brakowało opału. Nieliczne okna zabito deskami lob zabezpieczono kratą. Gdy wagon był pełny, drzwi zamykano od zewnątrz i nikomu nie pozwalano wysiąść - przynajmniej do czasu, aż pociąg wjechał w głąb ZSRR. Składy li­czyły nawet po sześćdziesiąt wagonów, z których każdy mieścił do pięćdziesięciu, sześćdziesięciu osób. Często zdarzało się, że pociąg stał na stacji przez kilka dni, nim wyruszył w drogę, Krewni i przy­jaciele deportowanych, którzy uniknęli aresztowania, próbowali wtedy dostarczyć swym bliskim żywność i drobne przedmioty, lecz wartownicy strzegący bocznic nikomu nie pozwalali się zbliżyć27.

Droga na Wschód trwała od dwóch do czterech tygodni, a pa­sażerów rozsiano po całej Rosji. Podróż odbywała się w nieludzkich warunkach. Spośród tych, których wywożono zimą, zwłaszcza naj­młodszych i najstarszych, wielu zmarło z powodu mrozów. Liczne były ofiary głodu, skąpe i z rzadka dostarczane przez Rosjan racje ływnotóowr były bowiem niewystarczające; brakowało nawet wo­dy. Siostra Heleny Kościelniak, Stanisława, opowiedziała jej o losie rodziny. Co najwyżej raz dziennie strażnicy wrzucali do wagonu garść czerstwego chleba i trzeba było mieć szczęście, by znaleźć się wtedy w pobliżu drzwi lub okna, ponieważ nie wystarczało go dla wszystkich. Helena pamięta, jak błagała ojca o chleb, bo była głod­na. Ojciec zmarł w podróży, prawdopodobnie z głodu. Już wcze­śniej chorował I miał problemy z płucami — a w pociągu oddawał dzieciom swoje porcje chleba. Bez wody i jedzenia odszedł już po

tygodniu lub dwóch. Gdy stwierdzono jego zgon, jak wspomina Stasia, „pociąg nawet się nie zatrzymał. Po prostu otworzyli drzwi i wyrzucili ciało. Wielu zwłok pozbyto się w taki sposób”28.

Podróż Krzysztofy Michniak w kwietniu 1940 roku nie była łatwiejsza. Trwała miesiąc i była nieustanną walką o przetrwanie w straszliwych warunkach. Najwyraźniejszymi; ze wspomnień Krzysztofy — i nie tylko jej — jest to, jak dalece upokarzająca była to sytuacja. Nie było mowy o choćby śladowej prywatności - dziura w podłodze wagonu służyła za toaletę, rodziny podróżowały w nie­ustającym ścisku, dosłownie jedne na drugich, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę; nie było szans na utrzymanie higieny choć­by w podstawowym zakresie. Wszystko to wyczerpywało deporto­wanych fizycznie i emocjonalnie. Pod koniec miesięcznej gehenny, wspomina Krzysztofa, transport zatrzymał się wreszcie w Nowosy­birsku i tam dopiero mogli się po raz pierwszy wykąpać.

To był piękny budynek! [Było w nim] wszystko, bo pewnie [został wzniesiony] za cara i prawdopodobnie służył wojskowym albo komuś takiemu, bo mnóstwo tam było marmuru, mnóstwo pryszniców i była gorąca woda. Mieliśmy zostawić przed wejściem ubrania, bo trzeba by­ło potraktować je środkiem dezynfekującym [w celu usunięcia pluskiew i wszy]. Człowiek nie kąpał się od miesiąca! Wie pani, mieliśmy bardzo mało wody. I w tej wielkiej sali wszyscy stali nadzy. Wszyscy! O tym się nie wspomina, ale tak to było. Dorośli i dzieci, razem. Wyobraża sobie pani? Wszystkie kobiety trzymały dzieci w taki sposób [przed sobą, chroniąc je]. Pamiętam moją matkę. Byliśmy w szoku. Nie wiedziała, co powiedzieć i co zrobić. Zasłaniała się rękami. To było straszne. Po kąpieli wróciliśmy do swojego wagonu, do pociągu29.

Niektórzy wykazali się wyjątkową przezornością i zabrali nieco więcej jedzenia, gdy pakowali się owej pamiętnej nocy. Janina Kusa pamięta, że jej ośmioosobową rodzinę utrzymała przy życiu ta odro­bina mąki, którą zabrali ze sobą, strażnicy bowiem tylko od czasu do czasu przynosili do wagonu chleb i gorącą wodę30. Brak wody był poważnym problemem. Krzysztofa Michniak wzdryga się na

samo wspomnienie kubła, który wstawiano niekiedy do wagonu. W połowie był pełny mułu. Jej pięcioosobowa rodzina dostawała jeden kubek wody do podziału; pili na zmianę, pojedynczymi ły­kami31. Michał Bortkiewicz pamięta, jak próbował ułamać kawałek lodu pokrywającego drzwi wagonu, by zdobyć choć trochę wody32.

Gdy transport przekroczył dawną granicę polsko-radziecką, de­portowani zyskali odrobinę swobody. Od czasu do czasu pociąg zatrzymywał się, by mogli wysiąść, rozprostować kości i, co najważ­niejsze, poszukać jedzenia. Takie okazje mogły jednak mieć opłaka­ne konsekwencje dla rodziny, zdarzało się bowiem, że pociąg ruszał w dalszą drogę bez ostrzeżenia, pozostawiając ludzi w szczerym po­lu33. Takie nieszczęście dotknęło między innymi Helenę Kościelniak i jej dwie siostry. Matka i starszy brat, Albin, wysiedli na jednej ze stacji, by podczas krótkiego postoju poszukać żywności. Zanim wrócili, pociąg zdążył odjechać - a wraz z nim trzy siostry. Nigdy więcej nie zobaczyły matki i brata. Najstarsza z nich, Kazia, miała dziesięć lat34. Tak oto, za sprawą losowego zdarzenia, na zawsze roz­padały się rodziny, a dzieci w jednej chwili musiały wziąć na siebie obowiązki dorosłych.

Pierwszą falę wysiedleńców skierowano w głąb Rosji, na północ i na wschód: do Archangielska, Irkucka, Swierdłowska, Nowosybir­ska i Komi. Drugą wysłano w większości do północnego Kazachsta­nu, ale zesłana w kwietniu 1940 roku Krzysztofo Michniak trafiła w okolice Nowosybirska. Wkrótce potem przerzucono ją do Semi- pałatyńska35. Dzieci, które kilka lat później miały trafić do Tengeru, podróżowały tymi samymi szlakami. Punkt docelowy dalekiej drogi nie był dla nich krainą szczęścia. Rodzina Zofii Wakulczyk dotarła do Archangielska i została umieszczona w małym, kwadratowym baraku o boku długości niespełna siedmiu metrów, który miała dzie­lić z trzema innymi rodzinami. Jedynymi meblami były platformy 1 desek, które miały służyć jako łóżka - po jednej dla każdej rodzi­ny. Rodziców skierowano do przymusowej pracy w rpgielni (cegły wytwarzano tam ręcznie), a dzieci zapisano do szkoły. Młodsi bracia

Zofii trafili do przedszkola, a ona sama do pierwszej klasy, ponieważ nie znała rosyjskiego. Poza nauką języka poznawała komunistyczną doktrynę. Jak wspomina:

(...) szkoły nie były takie złe, ale próbowano nas tam nakłonić, żeby­śmy przekazywali wszystko, o czym rozmawiali rodzice. Powiedziałam więc mamie i tacie: „Mam opowiadać w szkole, o czym rozmawiacie”. Mój ojciec po prostu się wściekł! Powiedział: „Niczego nie mów!” Inaczej zamknęliby nas w więzieniu albo rozdzielili. I tak to było przez dwa i pół roku36.

Kazimiera Mazur trafiła z rodziną głęboko w syberyjską tajgę. Choć nie wie dokładnie, jak nazywało się to miejsce, opisuje je ja­ko beznadziejnie odległe i odizolowane. Gdy przybyli na miejsce, zastali jedynie polanę pośród lasów, z dużym barakiem pośrodku, bardzo podobnym do tych, które Niemcy budowali w obozach kon­centracyjnych. W otwartej sali stłoczono dwadzieścia trzy rodziny, a do gotowania posiłków i ogrzewania musiał im wystarczyć jeden mały piecyk. Już wiosną mężczyźni porozumieli się i wznieśli we wnętrzu baraku ściany, by każda rodzina miała swoją ciasną, ale własną izbę. Ojciec Kazimiery i jej najstarszy brat zostali skierowani do ciężkiej i niebezpiecznej pracy w lesie: ręcznego wyrębu drzew. Jako że w rodzinie było sześcioro dzieci, matce pozwolono zostać w baraku, by się nimi opiekowała. Opieki medycznej praktycznie nie było; jedna z sióstr Kazimiery zmarła na polio. W takich warun­kach przeżyli tam prawie dwa lata37.

Janina Kusa i jej bliscy trafili do Nowosybirska na Syberii. Po tygodniach spędzonych w pociągu deportowanych usadzono na sa­niach i poprzez głębokie śniegi wywieziono głęboko w las, gdzie czekały już baraki podobne do tego, w którym umieszczono rodzinę Mazurów. Niektóre rodziny wywieziono dalej, do wioski, ale Ku- sowie pozostali w baraku. Dzień lub dwa później przybył rosyjski komendant obozu i oznajmił, że ojciec Janiny i jej dwaj najstarsi bracia, podobnie jak reszta „zdolnych do pracy” dorosłych - w tym

kobiety w ciąży - mają wyruszyć do lasu i zająć się wycinką drzew. Po kilku miesiącach ojciec został przeniesiony do opieki nad końmi; jego synowie zostali drwalami. Podobnie jak matka Kazimiery, mat­ka Janiny pozostała w baraku, by zajmować się małymi dziećmi38.

Wiedli niełatwe życie. Rodziny tłoczyły się w byle jak wzniesio­nych, słabo ogrzewanych barakach, a każda z nich miała dla siebie ledwie kilka metrów kwadratowych podłogi. Prawdziwą zmorą były karaluchy, które stadami gnieździły się na ścianach. Michał Bortkie­wicz pamięta, że co roku Rosjanie rozpylali w barakach truciznę, by wybić owady. Jak wspomina:

Karaluchy po prostu spadały na ziemię, a oni wynosili je szuflami. Nocą żarły człowieka żywcem! Strasznie było w tych barakach. Sam nie wiem, ile razy rozpylali tę truciznę i zbierali martwe karaluchy39.

Nader skromne racje żywnościowe - może dwieście lub trzysta gramów chleba dwa razy dziennie, a do tego wodnistą zupę - roz­dzielano w dość bezwzględny sposób: zgodnie z podstawową bol­szewicką zasadą, w której myśl pracować muszą wszyscy, a kto nie pracuje, ten nie je. Regułę tę wpojono Polakom, gdy tylko przybyli na miejsce zesłania. Kto pracuje, dostaje chleb. Kto nie pracuje, nie dostaje. Identycznie traktowano zresztą i rosyjskich robotników; w owym czasie produkcja w ZSRR była już w dużym stopniu zmi­litaryzowana w sferze zarządzania. Już na początku lat trzydziestych pęd Stalina do modernizowania i uprzemysławiania Związku Ra­dzieckiego doprowadził do drastycznego braku rąk do pracy, a to z kolei wymusiło wprowadzenie restrykcyjnych, wojskowych metod organizacji produkcji, w celu zapewnienia wysokiej efektywności. Oznaczało to dłuższy tydzień pracy, ograniczone prawo do zmiany miejsca zatrudnienia oraz surowe kary za złamanie dyscypliny, choć­by spóźnienia i absencje. Deportowani Polacy byli więc dla radziec­kiej machiny przemysłowej cenną siłą roboczą. Coraz bardziej su­rowy reżim pracy obowiązujący Rosjan został żywcem przeniesiony do obozów, więzień i batalionów roboczych, a nawet zaostrzony40.

Praca fizyczna była naprawdę ciężka. Kierowano do niej wszyst­kie osoby powyżej szesnastego roku życia, bez względu na płeć. W rzeczywistości jednak limit wiekowy obniżano niekiedy do pięt­nastu, czternastu, a nawet dwunastu lat. Zdarzały się i takie przypad­ki, że do pracy zmuszano nawet dziesięciolatków. W lasach potrze­ba było drwali. W Kazachstanie robotników rolnych. Deportowani sadzili i zbierali ziemniaki, warzywa, zboże, bawełnę, oczyszczali i odchwaszczali pola, wypasali zwierzęta. Brali też udział w wielkich przedsięwzięciach budowlanych i pracowali w przemyśle ciężkim; trafiali do cegielni, kamieniołomów, kopalni, fabryk i farm, a cza­sem po prostu kopali rowy. Zapłatą za ciężką pracę były zwykle racje żywnościowe, choć niektórzy z deportowanych dostawali czasem po kilka rubli na miesiąc. Wielkość racji żywnościowej zależała od wydajności robotnika, a limity wyznaczano na wysokim, nieosiągal­nym poziomie. Kto nie wyrobił normy, dostawał mniej żywności, a czasem ponosił dodatkową karę. Sytuację deportowanych pogar­szał fakt, iż rzadko pozostawali na dłużej w jednym miejscu. Prze­noszono ich do innych osiedli w zależności od pory roku, od wyma­gań centralnego planu gospodarczego albo od kaprysów lokalnych władz. Niektóre kobiety decydowały się na pozostanie w barakach i opiekę nad dziećmi, ale to, czy mogły sobie na to pozwolić, zależa­ło przede wszystkim od ich mężów i starszych synów. Zwykle były to matki licznego potomstwa, takie jak matka Kazimiery Mazur (miała sześcioro dzieci) czy matka Janiny Kusej. Było to z ich strony ogromne poświęcenie, a także wielkie ryzyko - rezygnowały z pracy, a więc i z własnej racji żywnościowej, by zachować tradycyjny model rodziny, uważany za ideał w przedwojennej Polsce. Z drugiej strony, w rodzinach, w których oboje rodzice pracowali, powstawał bardzo poważny problem opieki nad dziećmi. Jeśli żadna z córek nie była wystarczająco dojrzała, by zająć się rodzeństwem, matka po prostu nie miała wyboru. Najczęściej pracowali więc wszyscy członkowie rodziny zdolni do wysiłku. Kobiety, które zesłano bez mężów, nie miały wyboru: musiały pracować, by wyżywić dzieci'".

System był jednak tak skonstruowany, że nawet ten, kto praco­wał, nie był w stanie przeżyć. Sytuacja osób, które nie pracowały, czyli dzieci i matek sprawujących nad nimi opiekę, była jeszcze gor­sza, ponieważ nie mogły oczekiwać żadnego wsparcia ze strony pań­stwa42. W takich okolicznościach przetrwać mógł tylko ten, kto wy­kazał się pomysłowością i determinacją. Każdy musiał wnieść wkład w utrzymanie rodziny. Jednym z podstawowych zadań dzieci zbyt młodych lub niezdolnych do pracy było znajdowanie, wypraszanie lub podkradanie jedzenia przy każdej sposobności. W sezonie młod­sze wysyłano do lasu po jagody i grzyby43. Jeżeli rodzina posiadała coś, co można było wymienić za żywność, istniała możliwość han­dlowania z miejscowymi Rosjanami, choć i oni żyli nader skromnie. Matka Janiny Kusej, która z Polski przywiozła swą suknię ślubną, wybrała się do najbliższej wioski i wymieniła ją za odrobinę jedzenia. Niektórzy zakładali na leśnych polanach małe ogrody, jeśli tylko ziemia nadawała się do uprawy. Uczyniła tak między innymi ra­dlina Kusych, na polanie odległej mniej więcej o półtora kilometra od obozu. Niestety, trzeba było jeszcze wygrać wyścig po warzywa z leśnymi zwierzętami. Mimo wszystko z poletka udało się zebrać sześć małych toreb ziemniaków44.

Michał Bortkiewicz wspinał się na drzewa, by wyciągać z gniazd wronie pisklęta, z których matka gotowała zupę45. Ci, którzy mieli rodziny w Polsce, niekiedy otrzymywali paczki od krewnych. Babcia Janiny ze Lwowa przysłała raz mąkę, która bardzo pomogła rodzi- da pucować46. Ci, którzy dostawali ubrania, mogli wymienić je za ływnoić4.

Wszyscy, którzy udzielili mi wywiadu, zaręczali, że Rosjanie są dobrymi ludźmi, a jedynie system radziecki był czymś strasznym. Zofia Wakulczyk pamięta, że jej najmłodszy braciszek, Adam, uro­dził się na Syberii i wkrótce zmarł z głodu, ponieważ matka nie mo­gła wykarmić go piersią, a innego pokarmu nie było. Pewna Rosjan- la. która miała kozę, podjęła wielkie ryzyko, by przemycić mleko dla matki Zofii, w daremnej próbie uratowania Adama. Dziecko nie

przeżyło, lecz Zofia wciąż pamięta hojny dar Rosjanki48. Żywności zawsze brakowało, a głód był nieustępliwym wrogiem. Stanisław Paluch pamięta, jak podczas pobytu na Syberii wciąż się modlił, by Bóg pozwolił mu najeść się do syta. Był gotów umrzeć, gdy tylko spełni to marzenie49.

Zimą równie poważnym problemem jak głód był brak opału, zwykle bowiem temperatury spadały do -30, -40 stopni Celsjusza. W lasach był to mniejszy kłopot, bo drewna nie brakowało. Dla tych, którzy trafili na kazachstańskie, bezdrzewne stepy, znalezienie opału do ogrzania baraków i gotowania posiłków było nieustają­cym wyzwaniem. Do spalenia nadawały się wyłącznie drobne rośli­ny oraz nawóz. Misja znajdowania paliwa często spadała na barki dzieci. Krzysztofa Michniak i jej starsza siostra często wędrowały po stepie w poszukiwaniu nawozu, które znosiły do chaty, mieszały ze słomą i suszyły na palne brykiety50.

Nawet w tak ciężkich warunkach od czasu do czasu dzieci znaj­dowały jednak chwilę na zabawę. Pytany o pobyt na Syberii, Mi­chał Bortkiewicz, który w dzieciństwie nie znał strachu i żył chwilą, wspomina zimowy dzień, w którym wraz z kolegami z obozu zacią­gnął jedne z wielkich sań do zwożenia drewna na szczyt wzgórza. Wspięli się na nie wszyscy i pędem pomknęli w dół. „Chwilę później wybiliśmy się w powietrze i wszyscy zaczęli wyskakiwać! Ale ja nie skoczyłem. Wylądowałem na jakimś dachu! Musieli mnie wykopy­wać ze śniegu!” Była to jednak tylko wyjątkowa chwila w niemal nieustająco okrutnym życiu zesłańców. Michał wspomina, że więk­szość czasu spędził w szpitalu, nie mogąc ani chodzić, ani pełzać, dręczony krwawą biegunką, najpewniej związaną z czerwonką lub durem brzusznym51.

Ze względu na trudne warunki bytowe, śmiertelność wśród de­portowanych była wysoka, a przypadki chorób i niedożywienia na­der liczne. Najtrudniej było przetrwać najstarszym i najmłodszym. Najmłodsza siostra Janiny Kusej zmarła po kilku miesiącach od przybycia na Syberię52. Ojciec Mariana Kacpury zmarł w podróży,

I matka wkrótce po nim53. Zofia Matusiewicz, która w lutym 1940 roku została wysłana do Irkucka, straciła najmłodszą siostrę, uro­dzoną ledwie kilka miesięcy wcześniej. Dziewczynka zmarła z braku mielca, kilka rygodni po przybyciu do Irkucka. Wkrótce potem jej los podzielił ojciec, pozostawiając matkę z pięciorgiem dzieci - Zo­fią, jej dwiema siostrami i dwoma braćmi54. Kazimiera Mazur stra­ciła jedną z sióstr, która na Syberii zapadła na polio55. Matka Zofii Wakulczyk urodziła w Rosji Adama, który wkrótce zmarł z niedo­żywienia56. Helena Kościelniak straciła małą siostrzyczkę, Emilię57.

Na kobiety z osiedli pracy przymusowej, zwłaszcza te niezamęż­ne lub pozbawione opieki męża - zwykle z powodu jego uciecz­ki przed deportacją, śmierci lub zdarzeń losowych podczas transpor­tu - czyhały jednak i inne niebezpieczeństwa. Nadzór nad osiedlami sprawowali funkcjonariusze NKWD, a ich mieszkańcy, więźniowie, nic mieli żadnych praw. Kobiety - zwłaszcza, ale nie wyłącznie te, którym brakowało męskiej opieki - były łatwym łupem dla sek- sualnych drapieżców. Krzysztofa Michniak wyjaśnia, że to właśnie wtedy poznała słowo „gwałt”.

Był tam pewien Rosjanin, który je obserwował przy pracy. Pracujcie flyfeckj, róbcie to, róbcie tamto (...) Ale gdy wieczorem wszyscy leżeliśmy w łóżku. przychodził do [naszego] pokoju! Miałam co do niego złe prze- csuda. Od samego początku; od chwili, kiedy pierwszy raz go zobaczy- łun. Zawsze, kiedy się pojawiał, miałam otwarte oczy i unosiłam głowę, ton nie mógł tego znieść. Nie wiem, ile razy tak przychodził. He nocy. Nie BDOrił tego. Najął więc pewnego młodzika, żeby mnie zabił. Tak. A moja matka (...) wysłała nas po list czy z innym sprawunkiem, na co potrzebo­wałyśmy specjalnego pozwolenia I i dostałyśmy je. [Ale to oznaczało] że

i on wiedział, że idziemy gdzieś razem, ja i moja starsza siostra! Szłyśmy więc, a ja powiedziałam do siostry... ten człowiek był może o pół kilometra

i nie mógł nas słyszeć, gdy rozmawiałyśmy. Nie mówiłam głośno.

1 powiedziałam: »Boję się tego człowieka. On mi coś zrobi”.

A ona odpowiedziała: „Nie, uspokój się. Rozmawiaj ze mną i uśmie­chaj się, a mc się nie stanie”.

Ja na to: „Zobaczysz. On coś zrobi”. Gdy podszedł bliżej, nagle ruszył ptotto na mnie. Był już tak blisko, gdy wyjął nóż. Zaczęłam krzyczeć...

i pobiegłam z powrotem w stronę osiedla. Nie wiem, jak to zrobiłam. Ja naprawdę fatalnie biegam. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Zawsze powtarzałam: „Bóg mi pomaga”. Biegłam więc do osiedla, drąc się jak opętana.

Moja matka stała w kolejce po chleb. Gdy mnie zobaczyła, wyszła mi naprzeciw. Spytała: „Co się stało?” Moja starsza siostra, która umiała bardzo szybko biegać, została daleko w tyle! A on nawet jej nie gonił. Nie chciał zabić jej, tylko (...) mnie! A ja chyba przez dwa dni nie mogłam wydusić z siebie słowa; moja siostra musiała opowiedzieć, co się stało.

Potem którejś nocy było tak gorąco, że nie mogliśmy zasnąć w bara­kach i wszyscy wyszli na zewnątrz. Gdy tak spaliśmy, ten młody znowu przyszedł. Próbował zabić mnie w środku nocy. Leżałam obok matki, któ­ra w samą porę przechwyciła nóż. Tak niewiele brakowało. Zatem dwu­krotnie [omal] nie skończyłam z nożem w sercu (...) bo ja wiedziałam, że moja matka została zgwałcona, bo gdy ten człowiek z pracy wezwał ją do biura (...) ja za pierwszym razem [dobijałam się] do drzwi i krzyczałam: „Wypuść moją matkę!”

Matka powiedziała: „To nic”. Później, kiedy stamtąd wyszła, dodała: „Wszystko jest w porządku, nic się nie stało”.

Nie wiedziałam jeszcze, co znaczy „gwałt”, ale to słowo zawsze już mi towarzyszyło (...) Usłyszałam, jak wypowiada je pewna kobieta, a moja matka odpowiedziała: „Cicho”58.

I wreszcie w 1941 roku ogłoszono amnestię.

Podczas gdy Związek Radziecki zajęty był utrwalaniem władzy ludowej we wschodniej Polsce, po zajęciu jej we wrześniu 1939 ro­ku, rząd polski wyemigrował na Zachód - początkowo do Francji. 30 września podjął przerwaną pracę, starannie dochowując wszel­kich wymogów konstytucji, a tym samym utwierdzając Polaków

i światową opinię publiczną w przekonaniu, że pozostaje legalną władzą. Na prezydenta wybrano Władysława Raczkiewicza, a wkrót­ce potem mianowano premierem - i naczelnym wodzem Wojska Polskiego we Francji - generała Władysława Sikorskiego. Jednym z pierwszych zadań, które wyznaczył sobie rząd polski na uchodź­stwie, było odtworzenie armii - poczynając od jednej dywizji 9 na której czele miał stanąć polski generał, ale podlegającej rozkazom

francuskiego Naczelnego Dowództwa. Ogłoszono, że każdy zdolny do walki żołnierz i oficer polski powinien próbować przedrzeć się do Francji. Jednak żywot polskiego rządu w tym kraju nie trwał dłu­go: Francja upadła błyskawicznie pod niemieckim atakiem w czerw­cu 1940 roku. 14 czerwca najeźdźcy bez walki zajęli Paryż, a głów­nym problemem polskiego rządu stała się kolejna ewakuacja, a także ratowanie nowo powstałych sił zbrojnych59. 21 czerwca 1940 roku władze Polski na uchodźstwie wznowiły pracę w Londynie, korzy­stając z gościny rządu brytyjskiego i z brytyjskich pożyczek, które umożliwiły mu funkcjonowanie60.

Sytuacja rządu polskiego była cokolwiek niebezpieczna. Choć istotnie był on legalną kontynuacją władzy w Polsce, upadek Francji

i konieczność nagłej ewakuacji do Anglii podkopała kruchy rozejm między tworzącymi go frakcjami politycznymi. Co więcej, choć rzeczywiście uznawany był za prawdziwy polski rząd, nie miał wiel­kiego wpływu na postępowanie potęg kształtujących oblicze konty­nentu. Jego pozycja była słaba, a możliwość wywierania nacisku na sojuszników, od których był w pełni zależny - nader ograniczona61. Sikorski poświęcił rok na pielęgnowanie stosunków rządu polskiego z Wielką Brytanią, umocnienie dyplomatycznej obecności Polski na arenie międzynarodowej oraz odbudowę polskich sił zbrojnych na brytyjskiej ziemi62.

Okoliczności zmieniły się dramatycznie 22 czerwca 1941 roku, gdy Niemcy napadły na Związek Radziecki. Ponad trzy miliony żołnierzy utworzyło front długości trzech tysięcy kilometrów, cią­gnący się od Morza Bałtyckiego po Morze Czarne. Stalin nie wie­rzył doniesieniom wywiadu wojskowego, który ostrzegał o przy­gotowaniach Niemiec do ataku. Najeźdźcy szybko minęli granicę, zmuszając Armię Czerwoną do odwrotu. W połowie lipca zajęte zostały republiki bałtyckie, Smoleńsk i Kijów, a od Moskwy dzieli­ło Niemców zaledwie 320 kilometrów*. W dniu najazdu Winston

I Kijów został zdobyty przez wojska niemieckie dopiero 19 września.

Churchill, premier Wielkiej Brytanii, wystąpił w radiu 1 deklaracją bezwarunkowego wsparcia dla Związku Radzieckiego. Następnego dnia doszło do wystąpienia radiowego o jeszcze bardziej kontro­wersyjnej treści (przynajmniej dla kręgów polskich emigrantów): Sikorski przemówił do narodu, wyjaśniając nową sytuację i dając Moskwie zadziwiająco pojednawcze sygnały. Stwierdził między in­nymi, że niemiecka napaść oznacza anulowanie paktu Ribbentrop- -Mołotow z sierpnia 1939 roku, a logiczną konsekwencją tego faktu jest powrót do przedwojennych stosunków polsko-radzieckich i do granic ustalonych w roku 1921. Zasugerował też, że być może nad­szedł czas, by ZSRR zwolnił tysiące Polaków zamkniętych w wię­zieniach. Było to otwarte zaproszenie do zbliżenia między dwoma państwami. Władze brytyjskie zareagowały na to z wielkim zadowo­leniem; nieco mniejszy entuzjazm okazywali niektórzy członkowie polskiego rządu emigracyjnego, żywiący uzasadnioną podejrzliwość względem ZSRR. Po kilku dniach Związek Radziecki odpowiedział z ostrożnym zainteresowaniem03.

Kolejnych pięć tygodni to wir działań dyplomatycznych, w któ­rych Wielka Brytania odgrywała rolę pośrednika między rządami Polski i Związku Radzieckiego. Jedną z kilku drażliwych kwestii była sprawa granicy polsko-radzieckiej. Sikorski żądał formalnego uznania przez ZSRR, iż granica między dwoma państwami nie bę­dzie się różnić od tej, którą w 1921 roku wyznaczył traktat ryski. Związek Radziecki nie zamierzał na to przystać; w zamian propo­nowano utworzenie niezawisłego polskiego państwa narodowego, w granicach wytyczonych według kryteriów etnograficznych. Sikor­ski nie godził się na ten plan. Nie chcąc jednak pozwolić na to, by sporna kwestia pogrążyła całe negocjacje, a także doskonale świado­my tego, iż nie tylko rządowi Wielkiej Brytanii zależy na porozu­mieniu polsko-radzieckim, ale też że może ono odmienić los rzeszy Polaków zamkniętych w radzieckich więzieniach i łagrach, Sikorski zaproponował, by sprawę granic odłożyć na później. Wielu człon­ków jego rządu przyjęło ten pomysł z niezadowoleniem, za to był on

do zaakceptowania dla Brytyjczyków i Rosjan. 30 lipca 1941 roku zawarto porozumienie polsko-radzieckie, choć w ramach protestu trzech ministrów wystąpiło z rządu, a prezydent Rzeczypospolitej I Polskiej nie zgodził się na podpisanie tego dokumentu. Ze strony polskiej sygnatariuszem porozumienia był premier Sikorski. Zgod- I nie z umową, pakt Ribbentrop-Mołotow z 1939 roku, dotyczący podziału terytorium Rzeczypospolitej, został uznany za nieważny, a stosunki dyplomatyczne między Polską a ZSRR miały zostać nie­zwłocznie przywrócone. Oba rządy zobowiązały się wzajemnie „do udzielania sobie wszelkiego rodzaju pomocy i poparcia w obecnej wojnie przeciw hiderowskim Niemcom”. Co ważne, władze ZSRR zezwoliły na utworzenie na swym terytorium Armii Polskiej, której I dowódcę miał wyznaczyć rząd Rzeczypospolitej Polskiej. Armia ta miała być jednak - w kwestiach operacyjnych - podporządkowana Naczelnemu Dowództwu Armii Czerwonej. Szczegóły struktury dowodzenia, organizacji i zadań owej armii miały zostać określone w osobnej umowie. Ważne było i to, co zostało zawarte w protokole załączonym do porozumienia:

Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd sowiecki udziela amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie po­zbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź na innych odpowiednich podstawach64.

Choć język protokołu był irytujący, sugerował bowiem, iż Zwią­zek Radziecki miał prawo i powody, by pozbawiać polskich oby­wateli wolności, to jednak szansa na osiągnięcie celu - uwolnienie więźniów, warta była przełknięcia własnej dumy, a przynajmniej tak twierdził Sikorski65. Co więcej, odmowa współpracy z Kremlem mogła oznaczać utratę poparcia Brytyjczyków, którym zależało na zbliżeniu polsko-radzieckim66. Zgoda na odbudowę armii polskiej, w połączeniu z amnestią zagwarantowaną protokołem (Rosjanie ogłosili ją 12 sierpnia 1941 roku67) miała ogromne znaczenie dla polskich żołnierzy i cywilów deportowanych daleko w głąb ZSRR.

Szybko ustanowiono kanały dyplomatyczne między rządami. Si­korski mianował profesora Stanisława Kota ambasadorem w ZSRR, a generałowi Władysławowi Andersowi powierzył dowództwo nad nową Armią Polską. Anders przebywał wówczas w moskiewskim więzieniu na Łubiance. 6 sierpnia generał Zygmunt Szyszko-Bohusz, szef Polskiej Misji Wojskowej w ZSRR, przybył do Moskwy, by roz­począć negocjacje w sprawie polsko-radzieckiej umowy wojskowej, nadającej kształt nowym polskim siłom zbrojnym. W owym czasie Związek Radziecki miał poważne problemy z powstrzymaniem nie­mieckiego najazdu i liczył na szybką mobilizację polskiego wojska. Negocjacje żwawo posuwały się naprzód; porozumienie podpisano 14 sierpnia. Generał Anders opuścił więzienie i gdy tylko został poinformowany o powierzonej mu misji, 10 września przeniósł się do nowej kwatery w Buzułuku u zachodniego podnóża Uralu, na północ od granicy z Kazachstanem. Jego zadaniem było zebranie rozproszonych po całej Rosji Polaków i stworzenie armii.

Miała ona powstać jak najszybciej. Mimo iż oddana pod rozkazy radzieckiego Naczelnego Dowództwa, stanowić miała siły zbrojne suwerennej Rzeczypospolitej Polskiej; zgodnie z umową jej żołnie­rze mieli podlegać polskiemu prawu i regulaminom wojskowym, a po zakończeniu działań wojennych mieli powrócić do Polski. Po stosownym przeszkoleniu i uzbrojeniu czekała ich walka przeciwko Niemcom, u boku wojsk radzieckich i innych sojuszników. ZSRR zgodził się w miarę możliwości dostarczyć im niezbędny sprzęt, mundury, broń oraz zaopatrzenie, w tym żywność, rząd polski zaś był obowiązany zrekompensować później te wydatki. Moskwa mia­ła dostarczyć zaopatrzenie dla 30 tysięcy ludzi, czyli mniej więcej dwóch dywizji i jednego pułku rezerwowego68. Formacje te miały uczestniczyć w walkach w sile co najmniej dywizji i wyłącznie pod polskim dowództwem. Dla ułatwienia komunikacji przy Naczelnym Dowództwie Armii Czerwonej powstała polska misja łącznikowa; podobną komórkę utworzyli Rosjanie przy Naczelnym Dowództwie Wojska Polskiego w Londynie. Rosjanie oczekiwali (niepoważnie,

i dzisiejszego punktu widzenia), że Armia Polska ruszy do boju już 1 października 1941 roku69.

Wreszcie pod koniec sierpnia władze radzieckie ogłosiły amnestię i wezwały polskich ochotników do służby w armii. Jednakże rekru- tacja potrwała dłużej, niż się spodziewano, do wielu rejonów ZSRR informacje dotarły bowiem nawet z kilkutygodniowym opóźnie­niem. Funkcjonariusze NKWD. którzy byli za to odpowiedzialni, nie zawsze wywiązywali się ze swoich zadań. Niektórzy ochotnicy zaczęli się zbierać w Moskwie, lecz w połowie września to Buzułuk ■mł wybrany na kwaterę główną Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR oraz punkt zborny dla przyszłych żołnierzy. Formująca się 55 Dywizja Piechoty została ulokowana w Tadszczewie, a 6. Dywizja Piechoty i pułk rezerwowy I w Tockoje. Były to nader niegościnne strony. Siwiak i Tockoje, oddalone o czterdzieści kilometrów, znajdują się W rejonie, w który m stepy Azji Środkowej spotykają się z wschodnio- ęiirppejslsj równiną. W tej części świata dominuje klimat kontynen­talny, zimą temperatury spadają do -50 stopni Celsjusza, a nawet it|pmj[ Tatinczewo, odległe o prawie pięćset kilometrów od Bu- - czyli w ówczesnych warunkach drogowych i technicznych

o jedenaście dni drogi - było równie nieprzyjaznym miejscem70. Bmuhlk, jak pisał Anders w swych pamiętnikach, był małą, biedną «taką w samym środku pustkowia. Pozostałe punkty zborne nie fflPgjgły lepiej I żołnierze nie mieli dachu nad głową, nie mówiąc • iywnoici, sprzęcie, łączności czy choćby sensownych środkach ttantportu. W Tockoje mieszkali w namiotach ustawionych w lesie. Monie żołnierzy było wysokie, lecz ich kondycja fizyczna, po po- nad loku spędzonym w radzieckich więzieniach i łagrach, była za­trważająco zh. Wielu było wycieńczonych głodem; nosili łachmany, a niektórzy byli zmuszeni spędzić zimę bez koszul i butów. Zawszeni ta^kta chorobami,w żaden sposób nie mogli zostać przygotowani do walki w ciągu zaledwie kilku tygodni. Nie był to zachęcający po­czątek współpracy i nie wróżył dobrze przyszłemu wsparciu strony radzieckiej dla nowo powstałej armii71.

Trzeba jednak zaznaczyć, że wszystko to działo się w najtrudniej­szym momencie wojny niemiecko-radzieckiej. Latem 1941 roku wojska radzieckie zostały wręcz rozniesione. Siły powietrzne w więk­szości przestały istnieć. Do końca sierpnia Niemcy pojmali 1,5 milio­na rosyjskich jeńców wojennych. Stan wojenny ogłoszono w ZSRR już 22 czerwca. Obowiązkiem pracy objęto wszystkich mężczyzn od osiemnastego do czterdziestego piątego roku życia oraz wszyst­kie kobiety od osiemnastego do czterdziestego roku życia - każdy musiał pracować co najmniej przez osiem godzin dziennie na rzecz obronności kraju. Już 26 czerwca dzień pracy wydłużono o trzy go­dziny i zawieszono udzielanie urlopów. Stalin dokonał bezlitosnej czystki w korpusie oficerskim, pozbywając się tych, których uznał za winnych załamania frontu. 3 lipca wezwał cały naród do mobilizacji przeciwko najeźdźcy. Jednocześnie kraj podjął gigantyczny wysiłek przeniesienia — w sensie dosłownym - całej produkcji przemysłowej na wschód. Po dwóch dniach od rozpoczęcia niemieckiego ataku powstał Komitet do spraw Ewakuacji przy Państwowym Komitecie Obrony, odpowiedzialny za koordynację demontażu całych fabryk i wyekspediowanie ich na Syberię, za Ural oraz do Kazachstanu. Gdy tylko było to możliwe, do transportów ze sprzętem dołącza­no wagony z personelem fabryki. W drugiej połowie 1941 roku przerzucono na wschód mniej więcej dwa i pół tysiąca zakładów produkcyjnych. Gdy tylko pociągi docierały do miejsca przeznacze­nia, robotnicy rozładowywali sprzęt i przystępowali do ponownego montażu fabryk. Często budowano je w szczerym polu, bez żadnych udogodnień - niekiedy personel fabryk nie miał nawet gdzie miesz­kać, dysponował bowiem jedynie tym, co przywiózł ze sobą. Mniej więcej dwadzieścia pięć milionów robotników przeniosło się w głąb kraju śladem swych fabryk, zabierając ze sobą rodziny. Wykonano iście heraklesową pracę, zwłaszcza że wokół toczyła się wojna i szla­ki transportowe oraz zaopatrzeniowe w każdej chwili mogły zostać przerwane. Rosyjskim żołnierzom i cywilom brakowało praktycznie wszystkiego: żywności, ubrań, środków transportu, paliwa, broni.

ZSRR poważnie ucierpiał wskutek utraty swego spichrza, którym była Ukraina, a także spore/ części siły roboczej. Mimo wysiłków żoł­nierzy i powszechnej mobilizacji nie udało się powstrzymać nie­mieckiego ataku. 21 lipca doszło do bombardowania Moskwy. 26 września Leningrad znalazł się w stanie oblężenia, niemal ze wszystkich stron otoczony przez siły niemieckie. 30 października już tylko pięćdziesiąt kilometrów dzieliło Niemców od Moskwy. Ich uderzenie nie straciło impetu aż do grudnia 1941 roku, a poważ­na zmiana układu sił na korzyść ZSRR dokonała się dopiero wio­sną 1942 roku". Była to brutalna wojna, którą Związek Radziecki początkowo sromotnie przegrywał3. Nic więc dziwnego, że zimą 1941-1942 roku trudno było o nadwyżkę zaopatrzenia, którą mo­gliby otrzymać żołnierze Andersa.

Tymczasem wieść o formowaniu Armii Polskiej docierała stop­niowo do rozsianych po Związku Radzieckim Polaków. Informa­cje były raczej skąpe, lecz wszyscy wiedzieli, że gdzieś na południu twórcy się nowa armia. W grudniu 1941 roku do służby zgłosiło się już 37-40 tysięcy polskich żołnierzy73 (dokładna liczba wciąż jat dyskusyjna), zatem były to siły znacznie liczniejsze, niż przewi­dziano w porozumieniu polsko-radzieckim. W tym momencie było już jasne, że ZSRR nie jest w stanie lub/oraz nie chce wywiązać się z gwarancji dostarczenia zaopatrzenia nawet dla obiecanych 30 ty­sięcy żołnierzy. Wydawało się też, że i amnestia nie jest realizowana w umówiony sposób: tysiące polskich obywateli pozostało w ła­grach. Krążyły pogłoski, iż w niewoli pozostają najsilniejsi i naj­zdolniejsi. Wielu przedstawicieli radzieckich władz lokalnych nie chciało pogodzić się z utratą darmowej siły roboczej i dlatego albo w ogóle nie przekazywali więźniom informacji o amnestii, albo bar­dzo utrudniali im opuszczenie obozów74. Wielu Polaków, zwłaszcza

oficerów armii, po prostu zaginęło. 6 listopada Anders został poin­formowany przez radzieckie Naczelne Dowództwo, że jego armia musi zostać zmniejszona do pierwotnie zakładanej liczby 30 tysięcy żołnierzy. Na utrzymanie pozostałych musiałby łożyć rząd Rzeczy­pospolitej Polskiej na uchodźstwie75. Stopniowo narastało napięcie między Polakami, którzy byli coraz bardziej sfrustrowani brakiem wsparcia oraz jawnym sabotowaniem ich wysiłku rekrutacyjnego, a Rosjanami, których coraz bardziej irytował brak gotowości bojo­wej polskiej armii. Anders nie godził się na to, by jego ludzi wcielić wprost do jednostek radzieckich; uparcie trwał przy stanowisku, iż Armia Polska, gdy już będzie gotowa do boju, powinna działać jako odrębna jednostka76.

Niepokój generała pogłębił się z nadejściem zimy. Jego żołnierze wciąż mieszkali w namiotach, podczas gdy temperatura spadała do -50 stopni, a dokoła szalały burze śnieżne. Co gorsza, nie tylko żołnierze byli zwalniani z obozów, ale także cywile — kobiety, dzieci i starcy - którzy nie zamierzali stracić być może jedynej szansy na ucieczkę z Rosji i ratunek przed kolejną brutalnie srogą zimą na łasce NKWD. Zdesperowany Anders zaapelowało pomoc do Sikorskiego i Stalina. W grudniu 1941 roku Sikorski poleciał do ZSRR i spotkał się ze Stalinem. Owocem rozmów było potwierdzenie gotowości Polaków do walki u boku Armii Czerwonej, a także zgoda Stalina na powiększenie Armii Polskiej w ZSRR do sześciu dywizji, czyli 96 tysięcy ludzi (choć jednocześnie gwarantował dostarczenie zaopa­trzenia tylko dla jednej dodatkowej dywizji). Wojsko polskie mia­ło przenieść się dalej na południe, do Uzbekistanu i Kazachstanu, natomiast na przerzucenie tam licznych polskich cywilów władze ZSRR zobowiązały się pożyczyć rządowi polskiemu na uchodźstwie milion rubli77. Natychmiast po uzyskaniu zgody Anders rozpoczął ewakuację swych ludzi na południe.

Nową bazą jego armii zostało miasto Jangijul w Uzbekistanie, opodal Taszkientu, blisko granicy z Kazachstanem. Przerzut oddzia­łów okazał się jednak katastrofą. Pod każdym względem warunki

panujące w Azji Środkowej były jeszcze gorsze: zimy były niemal równie mroźne, a lata nieznośnie gorące i wilgotne. Teren był ba- gnisty i do licznych chorób gnębiących żołnierzy Andersa dołączyła kolejna: malaria roznoszona przez chmary komarów. I tu brako­wało jedzenia, ubrań i sprzętu, a także odpowiedniej liczby kwater. Żołnierze wciąż mieszkali w namiotach i lepiankach, otrzymując godowe racje żywnościowe i zmagając z plagami duru brzusznego, malarii, czerwonki i tyfusu, a także licznych chorób wywołanych niedożywieniem i trudnymi warunkami bytowymi. Chorowały ty­siące ludzi. Szacuje się, że do lutego 1942 roku chorzy stanowili 40 procent polskiego kontyngentu, a w niektórych jednostkach odsetek ten sięgał 73,5. Co gorsza, oddziały były rozproszone na KMnmnym terenie, szerokim na dziewięćset kilometrów, a przecię­tym tylko jedną, jednotorową linią kolejową, przez co łączność mię-

jednostkami była praktycznie niemożliwa. Na tym etapie misja generała Andersa miała już bardziej ratunkowy niż organizacyjny (Atmktef7*. Pojawiły się pierwsze głosy, iż armię należy ewakuować 4b kontrolowanej przez Brytyjczyków Persji, czyli dzisiejszego Iranu.

I tak skrajnie trudną sytuację pogorszyło przekonanie władz ra- d&ckich, iż I chwilą ogłoszenia amnestii odpowiedzialność za los twych obywateli ponosi rząd polski. Polacy, zarówno wojskowi, jak ! cywile, stali się więc nagle nie tylko „wolni”, ale i pozostawieni whsnemu losowi. Niektórym ze zwalnianych z więzień i łagrów pnekazano symboliczne środki „na podróż”, by mogli chociaż roz- począć długą drogę do armii Andersa. Wielu poinformowano jedy­nie, ie jeśli chcą opuścić obóz, mogą to uczynić, pod warunkiem H nie spróbują opuścić ZSRR. Musieli jednak sami zapłacić za po­dłóż do któregoś i ośrodków rekrutacyjnych. Oznaczało to dla nich konieczność sprzedania resztek dobytku albo żebrania o pieniądze w polskiej ambasadzie, jeśli w ogóle byli w stanie nawiązać z nią kontakt7’.

famli« Polaków na południe dokonywał się w warunkach kom­pletnego chaosu. Nie istniał żaden spójny plan ich przerzutu, a jed-

nocześnie nikt nie spodziewał się tak ogromnej liczby zaintereso­wanych. Podróż w samym środku zimy była strasznym doświadcze­niem; pod pewnymi względami nawet gorszym niż deportacja, lu­dzie bowiem byli już poważnie osłabieni. Wręczano im dokumenty i po prostu wypuszczano z obozów, by sami dotarli jakoś na połu­dnie. W wielu przypadkach ojcowie i bracia pozostawiali rodziny, a sami wyruszali w drogę do polskiej armii.

Ojciec L.P. był jednym z nich. Rozumował w brutalnie logiczny sposób: jak wyjaśnił swej żonie i synowi, gdyby wszyscy pozostali w obozie, czekałaby ich śmierć. Rosjanie dawali każdemu po dwie­ście gramów chleba dziennie i niewiele ponad to. Z takiej racji żywnościowej nie dało się przeżyć. Gdyby natomiast ojciec rodziny wymknął się niepostrzeżenie z obozu, jego dwieście gramów chleba można by rozdzielić między żonę i dzieci i przy odrobinie szczęścia utrzymać ich przy życiu. Tak też uczynił: pewnej nocy uciekł z obo­zu i dołączył do nowo tworzonej armii. Matka L.P. odbierała zaś porcję chleba za męża i każdego dnia suszyła jej część, by zgroma­dzić zapas na wszelki wypadek. I właśnie te kawałki chleba, a także jagody, które całą rodziną zebrali latem 1942 roku, i wszystko, co zdołali ukraść, pozwoliły dzieciom dotrzeć do Uzbekistanu. Matka jednak zmarła z głodu w drodze na południe. W podróży zdarzyło się, że siostra L.P. została przyłapana na kradzieży cukru. Zauważyła, że ktoś sięga po coś do wagonu stojącego na bocznicy, i poszła tam, by zbadać sytuację. Gdy zobaczyła, że podróżni wykradają cukier, uczyniła to samo, wykorzystując chustę jako zaimprowizowany wo­rek na cukier. Gdy się oddalała, chustka zsunęła się z jej ramienia na oczach funkcjonariusza NKWD, który natychmiast aresztował dziewczynę. Gdy prowadził ją do komisariatu, była pewna, że jest zgubiona. Szef placówki najpierw na nią nakrzyczał, a potem pole­cił podwładnemu, by wyszedł do sąsiedniej izby i sprawdził, co jest w worku. Po chwili obaj wrócili do pokoju, w którym czekała. Od­dali jej chustę, teraz o połowę lżejszą, po czym w ostrych słowach kazali jej wrócić do pociągu80.

Zdarzało się, że w niełatwej drodze na południe rozpadały się rodziny. Stanisław Studziński miał zaledwie pięć łat, gdy w 1942 roku jechał na południe z matką, wujem, trzema siostrami i dwoma braćmi. Była to rozpaczliwa podróż, bez jedzenia i bez szans na jego zdobycie. W jej trakcie zmarł wujek Stasia. Poruszony mimo upływu lat, Stanisław wspomina, że pociąg nawet wtedy nie zwolnił biegu. Ludzie otworzyli drzwi wagonu i wyrzucili zwłoki w zaspę ciągnącą się wzdłuż toru. W drodze umarli też dwaj bracia Stasia - pamięta ich jak przez mgłę. Sam był wtedy chory, właściwie umierał z głodu. Na jednej ze stacji jego matka wysiadła i zostawiła go w szpitalu. Ka­zała mu zapamiętać, że ma pięć lat, po czym odeszła. Zobaczył ją po­nownie dopiero w latach siedemdziesiątych, gdy odwiedził Polskę81. Stanisław Paluch stracił w drodze na południe najstarszego brata82.

W wielu przypadkach polskich cywilów zmierzających na połu­dnie kierowano do kołchozów, a nie do ośrodków rekrutacyjnych Mmii, choć udało im się dotrzeć w rejon formowania polskiej ar­mii. Sytuacja przyjeżdżających była dramatyczna. Teraz, gdy wła­dze radzieckie przestały się nimi interesować, nie mieli środków do życia, a polskie wojsko po prostu nie mogło im wiele zaoferować. Duża część nabrała przekonania, że podróż na południe to być mo­le najgorsze posunięcie w ich życiu. Byli wolni, więc niczego im ilie upewniono. Nie mieli pracy, domu ani żywności, a ten region 2*Mcu Radzieckiego był bodaj jeszcze biedniejszy niż północne rejony. Część z tych, którzy przybyli jako pierwsi, miała szczęście i uajdowała dach nad głową - lepianki z gliny, bez okien i pieców. Iwym los nie sprzyjał. Michał Bortkiewicz śmieje się gorzko, gdy tfimje, jak jego rodzina zamieszkała w oborze, bo tylko wśród zwie- rzątmógł ich umieścić miejscowy rolnik. Sypiali na kopie siana, któ- tą matka zebrała w kącie obory83. Rodzina Zofii Wakulczyk nie miała nawet tego. Gdy przybyli do Uzbekistanu, ojciec wykopał dziurę w ziemi, okrył ją dachem i tam zamieszkali84. Wiele rodzin skończyło w kołchozach, gdzie zbierali bawełnę, cebulę, warzywa, kosili zboże, odchwaszaali pola albo wypasali bydło i owce. Płacono im za to

żywnością, i to niezbyt szczodrze. Teraz pracować musieli wszyscy, nawet najmłodsi85. Ktokolwiek miał jeszcze coś z dawnego dobytku, musiał to sprzedać, by zdobyć jedzenie. Matka Michała Bortkiewi­cza rozstała się wówczas z kurtkami z owczej skóry, które przywiozła z Polski. Posłała swych dwóch synów na targ, by sprzedali je i kupili trochę cukru, mąki i soli86. Matka Janiny Kusej wymieniła metalową ikonę Najświętszej Marii Panny za małe wiaderko zielonych ziemnia­ków87. Mnożyły się kradzieże; brano wszystko, co było w zasięgu ręki i nadawało się do jedzenia lub sprzedania88. Nigdy jednak nie było okazji, by najeść się do syta, i dlatego, jak wspomina wielu moich rozmówców, w Azji Środkowej „ludzie padali jak muchy”.

W skrajnie trudnych warunkach panujących w tych stronach śmiertelność w szeregach wycieńczonych Polaków była zastraszają­co wysoka. Cywile umierali nie tylko z głodu, ale także, podobnie jak żołnierze, na malarię, czerwonkę, błonicę, dur brzuszny i tyfus. Przybywało osieroconych dzieci. Armia żywo interesowała się ich losem; jednym z zadań, które wzięła na swoje barki, było zadbanie

0 nie. Opieka nad sierotami zawsze była dla wojskowych ważna, więc i tu, w Azji Środkowej, w ośrodkach takich jak Taszkient i Se- mipałatyńsk, a także w mniejszych miejscowościach, organizowali

1 utrzymywali sierocińce. Życie dla dzieci pozbawionych rodzin było szczególnie okrutne; przetrwać mogły tylko te, które nauczyły się samodzielności.

Historia Stanisława Palucha jest przejmująca, ale i boleśnie ty­powa. Gdy jego rodzinę deportowano, było ich ośmioro: rodzice, trzy córki i trzej synowie. Gdy dotarli na Syberię, najstarszy brat Stasia już nie żył. Dwie siostry zmarły, gdy rodzina przeniosła się do Uzbekistanu. Ojciec odszedł, twierdząc, że jeśli tylko wstąpi do armii, łatwiej mu będzie wyciągnąć rodzinę z Rosji. Wkrótce potem młodszy brat Stasia zachorował i trafił do szpitala. Staś został z mat­ką i najmłodszą siostrą.

Pewnego dnia matka wybrała się do szpitala, by odwiedzić jego brata. Odchodząc, powiedziała Stasiowi, który miał wtedy dziesięć

lat i był najstarszym dzieckiem w rodzinie, że jeśli nie wróci w ciągu dwóch dni, będzie musiał zabrać trzyletnią siostrzyczkę Bronisławę i wraz z nią dotrzeć do sierocińca w Taszkiencie, odległym o czter­dzieści kilometrów. Dzieci czekały w chacie przez dwa dni, ale matka nie wróciła. Wreszcie Staś - teraz głowa rodziny i opiekun ostatniej siostrzyczki - wyruszył na poszukiwanie sierocińca. Nie pamięta dziś, w jaki sposób pokonali razem tak długą drogę. Wie tylko, że raz zatrzymali się przy jadłodajni dla ubogich, gdzie - odczekawszy jakiś czas - można było liczyć na odrobinę zupy. Gdy nikt nie patrzył w ich stronę, Staś spróbował ukraść coś dla Bronisławy. Zauważył to jakiś mężczyzna i wyrzucił chłopca przez okno. Staś nie miał pojęcia, w którą stronę powinien iść, ale wypytując o drogę, jakimś cudem w końcu trafił z siostrą do sierocińca89.

Michał Bortkiewicz i jego starszy brat Piotr stracili na Syberii siostrę Jadwigę, w Uzbekistanie drugą siostrę, a potem i matkę. Pogrzebali je na lokalnym, uzbeckim cmentarzu, a mogiłę matki przyozdobili małym, kamiennym sercem i strzałą, a także polskim orzełkiem. Nie sposób zgadnąć, jak zdołali przeżyć bez matki. Mi­chał pamięta, że pewnego razu wędrował z bratem brzegiem rze­ki w miejscu, w którym wyrzucano odpadki z pobliskiego bazaru. Zobaczył, że w wodzie pływa mały kawałek chleba, i bez namysłu wskoczył do rzeki, by go wyłowić. Nim brat wyciągnął go | wody, chleb zdążył się rozpaść w jego dłoniach. Wkrótce potem obaj trafili do niewielkiego sierocińca90.

Matka Zofii Wakulczyk zmarła z głodu w Uzbekistanie, a ojciec został aresztowany z powodów, które do dziś są dla niej zagadką. Mając więc lat dwanaście, Zofia została opiekunką swych dwóch młodszych braci. Niedługo po tym cała trójka trafiła do sierocińca w Taszkiencie91.

Droga Zofii Matusiewicz do sierocińca w Bucharze była bardziej kręta, a jednocześnie jest odzwierciedleniem roli, jaką w życiu tych dzieci odgrywał zwykły przypadek. Z rodziny Matusiewiczów, zło­żonej z rodziców i sześciorga dzieci, została po podróży na południe

już tylko matka z pięciorgiem dzieci. Jej los w Uzbekistanie nie był lepszy. Najstarszy brat Zofii wstąpił do armii. Jej matka i dwie siostry zachorowały na dur brzuszny i trafiły do szpitala, dziewięcioletnia Zofia zaś musiała zaopiekować się młodszym bratem. Gdy i ona zachorowała, musiała zostawić go własnemu losowi. Nigdy więcej go nie zobaczyła. W szpitalu spotkała matkę, lecz już kilka dni póź­niej jakaś kobieta powiedziała jej, że matka zmarła. Gdy personel szpitala spytał ją, co się stało z jej rodziną, odpowiedziała zgodnie z prawdą, że nie ma pojęcia. Nikt nie wiedział, co z nią zrobić - w końcu ułożono dla niej materac na szpitalnym korytarzu i tam pozostała. Mieszkała w szpitalu przez jakiś czas, aż wreszcie usłysza­ła, jak dwóch mężczyzn rozmawia po polsku. Zagadnęła ich więc, a oni spytali, co tu robi. Gdy wyjaśniła im swoją sytuację, jeden z nich spytał, czy nie chciałaby się przenieść do polskiego sierocińca. Nie mając dokąd pójść, przystała na tę propozycję. Następnego dnia mężczyzna przyszedł po nią i zaprowadził do sierocińca.

Wkrótce potem, już w sierocińcu, podeszła do Zofii jakaś dziew­czynka. „Wiesz, wyglądasz całkiem jak moja siostra”, powiedziała. Zaczęły rozmawiać i porównywać wspomnienia - na przykład imię ojca i inne szczegółowe wiadomości o rodzinie - aż wreszcie doszły do wniosku, że muszą być siostrami. (Zaskakujące i smutne, jak prędko dzieci zapominają, jak wygląda ich rodzeństwo.) Dziewczyn­ka wyznała też, że ma jeszcze jedną siostrę, która również trafiła do sierocińca. Zjednoczenie rodziny nie trwało jednak długo: obie siostry zachorowały i trafiły do szpitala, a Zofia już nigdy ich nie spotkała. Teraz jednak mieszkała przynajmniej w sierocińcu i dosta­wała choć trochę jedzenia52.

Inne dzieci, na przykład Helena Kościelniak i jej siostry, trafiały do rosyjskich sierocińców, gdy los odłączył je od rodziców lub - jak w przypadku Heleny - gdy rodzice zmarli. Taki też był los Krzysz­tofy Michniak. Pod koniec 1940 roku była jeszcze pod opieką matki i babki, lecz trudne warunki życia i nędzne racje żywnościowe po­mału odbierały dorosłym siły. W styczniu 1941 roku zmarła 1 naj­

prawdopodobniej z głodu - matka dziewczynki, zatem trzy siostry pozostały pod opieką babci. Od czasu do czasu otrzymywały paczki z Polski i, jak wspomina Krzysztofa, „tylko dlatego żyły”. Mimo to były coraz bliższe śmierci głodowej — zwłaszcza ona i babcia. Pewnego dnia, w marcu lub kwietniu, babcia dziewczynek odeszła w tragicznie banalny sposób: upadła, idąc do umywalni. Krzyszto­fa z krzykiem pobiegła do siostry i zemdlała pod wpływem szoku. Gdy się ocknęła, zwłoki babci leżały już na łóżku, przygotowane do pochówku. W maju trzy siostry trafiły do rosyjskiego sierocińca w Semipałatyńsku, gdzie Krzysztofa i Felicja zostały oddzielone od najmłodszej z dziewczynek. Krzysztofa dobrze pamięta ten dzień. Było to tuż po obiedzie, gdy wszystkie dzieci zostały wysłane na piętro, na odpoczynek. Ktoś zawołał na dół jej najmłodszą siostrę. Krzysztofa miała złe przeczucia. „Może ona nie wróci?”, powiedzia­ła do Felicji. Siostra nie podzielała jej obaw, mimo to Krzysztofa czuwała przy oknie sali. Nagle zobaczyła, że ktoś prowadzi jej sio­strzyczkę do samochodu. „Nie! - krzyknęła. - Oni ją zabierają!” Dwie siostry pognały z krzykiem na dół i dogoniły małą u bramy zamykającej podwórze. Zdążyły tylko się pożegnać.

Krzysztofa i Felicja pozostały w sierocińcu, gdzie zapewniono im naukę w rosyjskiej szkole oraz wcielono do młodzieżowej organi­zacji komunistycznej. Nauczyciele bardzo się starali wpoić im ko­munistyczne wartości, ale bez większych sukcesów. Dla Krzysztofy było to dość dziwaczne doświadczenie. Podczas letniego obozu, gdy kazano im ćwiczyć komunistyczne pieśni, maszerować i uprawiać gimnastykę, dzieci myślały przede wszystkim o jedzeniu, ponieważ wciąż przymierały głodem. Żadna z sióstr nie została jednak oddaną komunistką. Najjaśniejszym punktem szkolnej edukacji była aryt­metyka; Krzysztofo dobrze pamiętała, jak matka przekonywała ją, że warto uczyć się rachunków, bo przydają się w życiu. Przynajmniej tyle mogła dla matki zrobić. Dziewczynki pozostały w sierocińcu do stycznia 1942 roku, kiedy to odszukał je uzbecki dyrektor owego przybytku. Oznajmił im, że w jego gabinecie czekają polscy żoł-

nierze, którzy następnego dnia przyjadą ponownie, by zabrać je do polskiego sierocińca. W tym momencie Krzysztofo zalała się łzami. Spytana o powód, odpowiedziała; „Bo nasza mała siostrzyczka jest w innym sierocińcu w Semipałatyńsku”. Dyrektor zapewnił ją, że nie musi się martwić, bo mała już trafiła do polskiego sierocińca i czeka na siostry33.

Polskie władze wojskowe dość szybko zdały sobie sprawę, że po­byt w Azji Środkowej to wyrok dla dziesiątek tysięcy polskich żoł­nierzy i cywilów w punktach zbornych. Choć żołnierze dzielili się z cywilami swymi skromnymi racjami żywnościowymi, w takich warunkach wszystkich ich czekała śmierć głodowa. Sytuacja stała się jeszcze bardziej rozpaczliwa 10 marca 1942 roku, gdy radziec­ki generał Andriej Chrulow, odpowiedzialny za zaopatrzenie armii Andersa, poinformował go, że od 20 marca 1942 roku ZSRR do­starczać będzie żywność jedynie dla 26 tysięcy żołnierzy. W owym czasie Anders miał pod rozkazami przeszło 70 tysięcy ludzi, którzy musieli wyżywić nie tylko siebie, ale także swoje rodziny. Zrozu­miał, że wszystkich ich czeka śmierć głodowa. Zwrócił się z petycją do Stalina, lecz nie uzyskał pomocy. Stalin poinformował go, że liczył na dostawę miliona ton pszenicy ze Stanów Zjednoczonych, ale z powodu wojny japońsko-amerykańskiej, zagrażającej żegludze na Pacyfiku, otrzymał jedynie sto tysięcy ton. Mógł zapropono­wać w najlepszym przypadku 30 tysięcy racji, ale zmniejszonych . W tym momencie ewakuacja sił polskich wydawała się jedynym rozwiązaniem.

Gdy w połowie marca doszło do spotkania Andersa ze Stalinem, plan ten był rozważany już od kilku miesięcy. W ramach nowego porozumienia Stalin zobowiązał się do dostarczenia zredukowa­nych racji dla 44 tysięcy polskich żołnierzy, którzy mieli pozostać w ZSRR i walczyć u boku Armii Czerwonej. Rekrutacja miała być kontynuowana, a wszyscy nadliczbowi żołnierze mieli zostać ewa­kuowani do Iranu i włączeni do sił brytyjskich. Podczas spotkania Stalin osobiście naszkicował na mapie szlak planowanej ewakuacji.

Polacy mieli się udać do Iranu przez Krasnowodzk, port nad Mo­rzem Kaspijskim, albo drogą przez Aszchabad i Maszhed. 19 marca Anders spotkał się z generałem Gieorgijem Wasiliewiczem Żuko­wem, który odpowiadał za akcję ewakuacyjną, by omówić z nim szczegóły. Żuków oznajmił, że operacja ma się rozpocząć w ciągu dwóch tygodni. Tego samego dnia Anders wydał rozkaz ewakuacji, a pierwszy statek odpłynął z Krasnowodzka już 24 marca. Brytyjczy­cy wiedzieli o tej decyzji i popierali ją. Mieli nadzieję, że polscy żoł­nierze wzmocnią ich osłabione siły na Bliskim Wschodzie. Jednakże, choć spodziewali się ewakuacji, nie byli przygotowani na przyjęcie tak wielkiej liczby przybyszów w tak krótkim czasie; nie spodziewali się też, żc będą wśród nich cywile. Jak zgrabnie napisał Keith Sword, zamiast armii Brytyjczycy dostali problem socjalny95.

Polaków ewakuowano w dwóch rzutach. Pierwsza faza operacji pnebiegta szybko, głównie między 25 marca a 5 kwietnia, a zakoń­czyła się przerzuceniem 43 858 ludzi na drugi brzeg Morza Kaspij- MflegSj głównie w rejon Bandar-e Pahlawi94. Druga fala rozpoczęła się w sierpniu, po podpisaniu protokołu polsko-radzieckiego, ze­zwalającego na wyjazd pozostałym żołnierzom i ich rodzinom. Rzą­dy polski i brytyjski naciskały na Andersa, by powstrzymał napływ cywilów podczas obu operacji, lecz bez skutku. Anders zażarcie wal- czył o włączenie ich do akcji ewakuacyjnej, w przekonaniu, że pozo- wmrtając cywilów w ZSRR, skazałby ich na nieuchronną śmierć97. 9 sierpnia rozpoczął się drugi etap operacji. W ciągu dwudziestu dwóch dni przerzucono ponad 69 tysięcy ludzi, w tym ponad 25 ty- sięcy cywilów'“. Z chwilą przekroczenia przez nich granicy odpowie­dzialność za los uchodźców przejęły władze polskie, przy wydatnym wsparciu rządu Wielkiej Brytanii.

Gdy wieść o ewakuacji dotarła do obywateli polskich, zaczęli oni w pośpiechu i tłumnie przybywać do Krasnowodzka. Dworce kolejowe były pełne ludzi, koczujących na peronach i w najbliższym sąsiedztwie, w oczekiwaniu na pociąg. Sam Krasnowodzk przeżywał istne oblężenie, pełen ludzi rozpaczliwie próbujących dostać się na

pokład statku. Nie wszyscy mieli szansę na wyjazd, ale w systemie przyjmowania chętnych niewiele było logiki; obowiązywał jedynie priorytet dla sierot. Krzysztofa Michniak trafiła do jednego z pierw­szych transportów. Dzieci z jej sierocińca ewakuowano przez Asz- chabad w Turkmenistanie i dalej do Iranu, a nie przez Krasnowodzk. Jako że były jednymi z najwcześniejszych przybyszów, szybko prze­rzucono je przez obozy przejściowe do Indii, by nie blokować ruchu w obozach. Spędziły trochę czasu w bazie armii brytyjskiej w Kwecie (wówczas w Indiach, obecnie w Pakistanie), gdzie musiały zaczekać na koniec pory monsunów, by móc wyruszyć w dalszą drogę. Ich ostatecznym celem był brytyjski obóz dla uchodźców w północnych Indiach, opodal miasta Dźamnagar". Kazimiera Mazur i jej młod­sza siostra oraz brat, a także Marian Kacpura i jego rodzeństwo, podążyli tym samym szlakiem co Krzysztofa100. Helena Kościelniak i jej siostry trafiły przez Krasnowodzk do Pahlawi w Iranie - była to bardziej typowa trasa. Staś Studziński, który trafił wcześniej do polskiego sierocińca, również podróżował na południe, podobnie jak Zofia Wakulczyk i jej bracia Bazyli i Konstanty; Michał i Piotr Bortkiewiczowie; Alfons Kunicki i jego siostra Stanisława; Zofia Matusiewicz oraz Staś Paluch i jego siostra Bronisława. Wszystkie te sieroty wzięły udział w masowym exodusie Polaków. Te, które dość późno trafiły do Azji Środkowej, bardzo szybko pokonywa­ły etap prowadzący przez Krasnowodzk. Tak było ze Stanisławem Paluchem, który, jak wspomina, niemal natychmiast po przybyciu do sierocińca w Taszkiencie wyruszył wraz z Bronisławą w drogę do Iranu101.

Niektórzy zdesperowani rodzice oddawali dzieci do polskich sierocińców, gdy stało się jasne, że jako rodzina nie zdołają opu­ścić ZSRR. Tak było w przypadku Janiny, Genowefy i Bronisła­wy Kusych. Gdy do ich rodziny dotarła informacja o ewakuacji, ojciec dziewcząt był bardzo chory i przebywał w szpitalu. Warto wspomnieć o przyczynach jego niedyspozycji. Próbował dostać się do polskiej armii, lecz nie przyjęto go, ponieważ ciężka rana, którą

zadano mu jeszcze podczas pierwszej wojny światowej, nie wygoiła się najeżycie. Gdy powrócił z ośrodka rekrutacyjnego do kołchozu, w którym pracowała jego rodzina, był w rozpaczy. Zostało tam bar­dzo niewielu mężczyzn, którzy czuli, że spoczął na nich ciężar opieki nad wszystkimi kobietami i dziećmi. Zrozpaczony ojciec Janiny wy­ruszył pieszo do polskiej ambasady w Taszkiencie, odległym o ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, by błagać o jedzenie lub pieniądze. Gdy tam dotarł, podarowano mu trochę cukru i mąki, lecz zdążył oddalić się ledwie o kilka przecznic, nim został obrabowany. Powrócił więc do ambasady, gdzie zaopatrzono go ponownie w nieco skromniejsze zapasy. Powrócił z nimi do kołchozu i starannie rozdzielił cukier i mąkę pomiędzy rodziny, najpierw przygotowawszy osobną porcję dla kierownika gospodarstwa. Cukier mógł posłużyć rodzinom jako towar na wymianę za ziemniaki i inne produkty.

Niestety, w drodze z Taszkientu ojciec Janiny wypił skażoną wodę i wkrótce po powrocie zapadł na czerwonkę. Przyjęto go do pobli­skiego prowizorycznego szpitala, choć nie było dlań żadnych leków. Właśnie wtedy dowiedział się o ewakuacji, w której priorytetowo traktowano sierocińce. Był przekonany, że to ostatnia szansa na wy­dostanie się z ZSRR, a jednocześnie miał świadomość, iż nie zdoła dotrzeć nawet do Taszkientu, nie mówiąc o Krasnowodzku. Polecił więc swemu piętnastoletniemu synowi, Władysławowi, by zabrał trzy siostry do polskiej ambasady w Taszkiencie. Wręczył mu list, w którym wyjaśniał, że ma syna w Armii Polskiej i pragnie, by trzy jego siostry umieszczono w sierocińcu, co umożliwi im opuszczenie ZSRR. Przykazał córkom, aby nie rozpaczały, bo gdy tylko stanie na nogi, podąży ich śladem i odnajdzie je. To obiecawszy, wysłał je do Taszkientu pod opieką brata. Pierwsze wspomnienie Bronisławy to właśnie pożegnanie z ojcem przez szybę szpitalnego okna. Tuż przed rozstaniem matka wzięła na stronę Janinę, wręczyła jej małą, czerwoną, puchową poduszkę i powiedziała, że to dla najmłodszej, Bronisławy. „Opiekuj się nią 1 dodała. - Opiekuj się najmłodszą”. Janina, najstarsza z sióstr, miała trzynaście lat; Bronisława tylko czte­

ry. Gdy dziewczęta przyjęto do sierocińca, dostały „nowe” ubrania w miejsce łachmanów, które nosiły. Każde z dzieci nosiło granato­wą wojskową koszulę. Ku uciesze Janiny i jej sióstr, koszule były na tyle wielkie, że mogły udawać sukienki. Dziewczęta otrzymały też berety oraz stanowczy rozkaz, by nigdy ich nie zdejmowały - by­ła to forma umundurowania, która pozwalała łatwo odnaleźć sie­roty w tłumie ludzi. Ich brat powrócił do kołchozu, by pomóc oj­cu i matce, chorej na astmę. Dwa tygodnie później Janina, Broni­sława i Genowefo znalazły się na statku płynącym do Pahlawi102.

Podobny był los Kazimiery Mazur. Jej rodzice późno dowiedzieli się o amnestii i formowaniu Armii Polskiej na południu ZSRR. Gdy tylko się to stało, w lecie 1942 roku, uciekli nocą z kołchozu i pieszo pokonali dystans osiemdziesięciu kilometrów, dzielący ich od Taszkientu. Była to koszmarna podróż. Brat Kazimiery dotrzy­mywał kroku ojcu i razem stopniowo oddalali się od dziewczynki. Miała za krótkie nogi i za mało siły, zwłaszcza że niosła na ple­cach chorą siostrę. W pewnej chwili, gdy ojciec oddalił się zbytnio, a matka została daleko w tyle, dziewczynki mijały Uzbeka, który pracował w polu. Mężczyzna, uzbrojony w nóż zatknięty za pasek, spojrzał na przechodzące dzieci. Kazimiera wpadła w panikę, sądząc, że nieznajomy zechce odebrać jej siostrę. Zaczęła biec, a wtedy mała wybuchnęła płaczem. Po tej przygodzie Kazimiera wolała trzymać się blisko matki, bo za ojcem nie umiała nadążyć.

Gdy wreszcie dotarli do Taszkientu, nie wiedzieli, co począć. Nie mieli ani jedzenia, ani szans na uzyskanie pomocy. Co gorsza, w tym momencie było już zbyt późno, by mogli liczyć na ewakuację. Granica wkrótce miała zostać zamknięta. Tak się jednak złożyło, że ostatnim transportem miały zostać odprawione dzieci z sierocińca. Ojciec w ostatniej chwili umieścił Kazimierę, jej trzyletnią siostrę oraz brata pośród sierot, by chociaż oni zdołali się wydostać. Pociąg opuścił Jangijul 30 sierpnia. W mieście pozostali rodzice Kazimiery, jej starsza siostra, która chorowała na gruźlicę i nie mogła podróżo­wać, oraz półtoraroczne dziecko, którym dziewczynka nie mogła się

samodzielnie zaopiekować. Żegnając córkę, matka przykazała jej, by za wszelką cenę trzymała się razem z rodzeństwem, bo od tej chwili jest odpowiedzialna za los swego brata i siostry103.

Stefan Kozłowski miał ledwie siedem lat, gdy matka odprawiła go wraz z młodszym braciszkiem, Henrykiem, pociągiem do Buchary. Kiedy jego rodzinę deportowano z Polski w lutym 1940 roku, oj­ciec został aresztowany i nigdy więcej go nie zobaczyli. Stefan wraz z matką, dziadkami, bratem i siostrą trafił daleko w głąb Rosji. Nie­wiele pamięta z tamtych czasów, ale wie, że gdy rodzina dotarła do Uzbekistanu, jego dziadek, babcia i mała siostrzyczka już nie żyli. Gdy rozeszły się wieści o ewakuacji, matka wysłała Stefana i Henry­ka do sierocińca w Bucharze, wiedząc, że tylko w ten sposób zdoła wywieźć dzieci z ZSRR. Jednym z pierwszych wspomnień Stefana jest właśnie podróż pociągiem i długa, długa chwila wpatrywania się w miejsce, z którego wyruszyli, w nadziei, że matka wkrótce do nich dołączy104.

Przeprawa przez Morze Kaspijskie była piekielnym przeżyciem. Pasażerów stłoczono na pokładach statków jak sardynki w pusz­ce, czego skutkiem były straszliwe wręcz warunki sanitarne. O ile pierwsza faza ewakuacji przebiegała jeszcze w możliwie zorgani­zowany sposób, o tyle druga, przeprowadzona podczas upalnego lata, zmieniła się w pandemonium. Wojna, którą prowadził Zwią­zek Radziecki, toczyła się coraz bliżej Kaukazu, a to oznaczało, że środki transportu były w cenie. Mocno okrojono limity bagażowe dla uchodźców. Znacznie mniej było pociągów i statków, którymi mogli oni podróżować; gorzej było też z zaopatrzeniem. Wydawało się, że władzom radzieckim zależy na wyekspediowaniu za grani­cę jak największej liczby Polaków w możliwie najkrótszym czasie, bez względu na warunki, w jakich przyjdzie im podróżować. Jani­na Kusa pamięta straszny upał oraz chaos. Krasnowodzk wypełnił tłum ludzi, którzy nie mogli liczyć na niczyją pomoc. Jednym z naj­większych wyzwań było dla Janiny zdobywanie wody pitnej dla sie­bie i dla siostry Bronisławy. W Krasnowodzku było to właściwie

niewykonalne, choć dziewczyna miała w kieszeni pięćdziesiąt rubli. Gdy wreszcie weszły na pokład statku, Janina wyruszyła na poszuki­wanie wody. Dla trzynastolatki było to przerażające doświadczenie. Niosąc niedużą puszkę, prześliznęła się obok radzieckiego żołnierza i zniknęła w ciemnym wnętrzu statku. Wkroczyła do tajemniczego i złowrogiego labiryntu mostków i drabinek: był to statek handlo­wy, z wielkim kołem łopatkowym i zęzami, w których niepokojąco chlupotała woda. Głęboko w ładowni spostrzegła kran. Podkrad- ła się do niego i napełniła puszkę. Rosjanin pełniący wartę znowu ją zignorował, mogła więc ruszyć z powrotem do miejsca, w którym zostawiła Bronisławę. Gdy przechodziła przez pokład, polski żoł­nierz „wychudzony jak zjawa” zażądał, by oddała mu wodę. Uczy­niła to nie bez oporów. Zanim jednak zdążył wypić wszystko, inny żołnierz klepnął go po karku i kazał mu przestać. Mężczyzna zwrócił puszkę Janinie, a wody wystarczyło i dla Bronisławy.

Janina pamięta, że wielu podróżnych cierpiało na czerwonkę. Burta statku, nad którą urządzono prowizoryczną toaletę (mon­tując deskę do relingu), pokryła się wkrótce czerwonym osadem z zabarwionego krwią stolca. W jej wspomnieniach utrwalił się tak­że obraz pewnej matki, która tuliła w ramionach umierającą cór­kę i znalazłszy odrobinę cienia pod schodami, wachlowała twarz dziewczynki. Bronisława zapamiętała liczne zgony; ciała zmarłych zrzucano za burtę, do wody. Jej mała, czerwona poduszka również nie przetrwała podróży: nie dało się uniknąć jej zabrudzenia, a kiedy Janina orzekła, że nie da się jej już doczyścić, wyrzuciła ją do morza. Skonsternowani dorośli sądzili przez chwilę, że ktoś się topi.

Po perskiej stronie Morza Kaspijskiego panował podobny chaos. Janina Kusa pamięta, że gdy przybyła do Pahlawi (wraz z siostrami zabrała się z drugą falą ewakuacji), można było odnieść wrażenie, że nikogo nie obchodzi los sierot. Pierwszej nocy kazano im spać pod prowizorycznymi daszkami, wprost na piasku, bez koców i jakiej­kolwiek ochrony przed zimnem. Następnego dnia zjawił się ktoś, kto zabrał dzieci do obozu na odwszawianie i badania medyczne105.

Większość dzieci niewiele zapamiętała z Pahlawi. Było to ogrom­ne, naprędce sklecone miasto namiotów wprost na plażach Mo­na Kaspijskiego - z założenia obóz przejściowy, gdzie ewakuowani mieli być odizolowani, odwszawieni, wyleczeni i przywróceni do względnie przyzwoitego stanu, tak by można było ich przerzucić do obozów stałych. Szybko stało się jasne, że najpotrzebniejsza bę­dzie im pomoc lekarska. Dotarli do Persji w fatalnej kondycji: na wpół zagłodzeni i nękani poważnymi chorobami, często zagrażają­cymi życiu. Wiele dzieci cierpiało na jaglicę - niebezpieczną i łatwo rozprzestrzeniającą się chorobę oczu, która prowadziła do ślepoty, jeśli nie była właściwie leczona. Według wszystkich relacji było to schorzenie powszechne, a jego zwalczanie polegało na codziennym zdrapywaniu grudek tworzących się pod powiekami oraz podawa­niu kropli powodujących nieprzyjemne szczypanie. Kuracja trwała miesiącami, a nawet i latami106. Równie ważne było odwszawianie - niemal wszyscy cierpieli z powodu pasożytów. Zwykle kolejnym krokiem było badanie lekarskie. Marian Kacpura, który miał wtedy cttery lub pięć lat, pamięta, że kazano mu zdjąć całe ubranie i stanąć w kolejce do badania. Ubrania natychmiast zabierano i palono; go­lono też głowy wszystkim dzieciom. Największe zakłopotanie wzbu­dziło jednak w małym Marianie to, że badała go lekarka107.

Choć większość dzieci nie pamięta z Pahlawi prawie nic, były i takie sprawy, które wryły się w ich pamięć. Przede wszystkim upał | piasek. Dzieci chętnie kąpały się w morzu, gdy tylko odkryły spo- lib na poruszanie się boso po gorącym piasku. Jedna z grup sierot 8ltb ffl przykład wspólną parę butów - kto chciał popływać, mógł je pożyczyć10". Inna grupa posługiwała się metodą polewania piasku wodą z wiaderka w miejscu, w którym stopy miały dotknąć ziemi. Kto potrafił mądrze gospodarować wodą, mógł bezpiecznie dotrzeć do mona"”. Wszystkie dzieci zapamiętały też, że po przyjeżdzie do obozu musiały oddać wszystkie ubrania, które następnie ułożono w wielki stos i spalono. Rutynowo golono też wszelkie owłosienie na ciałach ewakuowanych. Po solidnym szorowaniu dzieci dostawały

nowe stroje. Janina Kusa pamięta kwiecistą koszulę nocną, którą dano jej jako sukienkę. Gdy ją nieco przycięła, starczyło materiału na gustowny pasek. Do dziś uśmiecha się na samo wspomnienie i twierdzi, że „sukienka” wyglądała naprawdę ładnie. Po raz pierwszy od bardzo dawna była czysta i czuła się całkiem nieźle110.

W obozie istniał jednak problem jedzenia. Tym razem nie cho­dziło o jego brak, ale o nadmiar. Gdy dzieci przybywały do obozu (choć prawdę mówiąc, problem dotyczył także dorosłych), należało bardzo ostrożnie kierować ich dietą. Po latach niedożywienia przyj­mowanie zbyt obfitych posiłków, zwłaszcza pożywnych i tłustych - a takie dostarczali mylnie rozumujący Brytyjczycy - nie tylko było nadmiernym obciążeniem dla nieprzyzwyczajonego układu pokar­mowego, ale wręcz śmiertelnym zagrożeniem. Nadmierny apetyt mógł być zwyczajnie zabójczy. Elementem kuracji w Pahlawi było więc też stopniowe przywracanie uchodźcom sił. Pozostawali w obo­zie przejściowym od kilku tygodni do kilku miesięcy, w zależności od stanu zdrowia i ostatecznego celu podróży.

Gdy tylko żołnierze wracali do sił, wysyłano ich jako wsparcie dla sił brytyjskich w Palestynie i na Bliskim Wschodzie. Cywile stanowili większy problem. Na początek Brytyjczycy założyli dla Polaków obozy stałe w Teheranie: cztery z nich mieściły się na przed­mieściach, piąty był wielkim obozem dla sierot. Wkrótce jednak przekazali zarządzanie obozami Polskiej Misji Cywilnej (organowi reprezentującemu rząd Rzeczypospolitej Polskiej w Iranie, odpowie­dzialnemu za opiekę nad ewakuowanymi). Bandar-e Pahlawi po­zostało jedynie obozem przejściowym, natomiast coraz liczniejsza polska populacja pod Teheranem umacniała się, tworząc cały system obozów, w których działały zorganizowane struktury pralni, kuchni, piekarni, szpitali, szkół, warsztatów stolarskich, szewskich i szwalni­czych. W takich warunkach uchodźcy szybko wracali do zdrowia"1.

Sieroty nie pozostawały tam długo. W przeciwieństwie do wielu dorosłych i ich rodzin, rezydujących w Teheranie przez rok i dłużej, mali mieszkańcy sierocińców znacznie szybciej wyruszali w dalszą

drogę - zwykle opuszczali Iran już po kilku tygodniach. Rozsyła­no ich po całym ¿wiecie, lecz większość trafiła do Indii i Afryki, gdzie 1 jak sądzono - mieli być bardziej bezpieczni i znaleźć lepszą opiekę. Życie w Teheranie wiązało się z pewnymi zagrożeniami: la­tem 1942 roku siły niemieckie ciągnęły na południe wzdłuż frontu wschodniego, w kierunku Kaukazu, a więc i Iranu. Uznano zatem, że uchodźcy, zwłaszcza ci najmłodsi, powinni zostać wyprowadzeni z potencjalnie niebezpiecznej strefy. Siły radzieckie, które kontro­lowały północny Iran, zachowywały się wobec nich nieprzyjaźnie. Wskazane było utrzymanie zdrowego dystansu. Poza tym zaopatry­wanie uchodźców w Teheranie było kłopodiwe i kosztowne, zatem z ekonomicznego punktu widzenia sensowniejsze było przerzucenie ich w dogodniej położone miejsce"2. To dlatego rozsyłano dzieci po licznych obozach dla uchodźców, rozrzuconych po całej Wspólnocie Narodów, a zwłaszcza po Indiach i Afryce, skrupulatnie pilnując, by nie rozdzielano rodzeństw.

Dla większości dzieci podróże te są dziś mglistym wspomnie­niem, bez wyraźnych punktów odniesienia - to obrazy wojskowych ItMK kolejnych szkół i namiotów. Dla niektórych jednak nie by­ło to tak spokojne przeżycie. Staś Paluch i jego siostra zmierzali w stronę Indii, wraz z dziećmi z sierocińca prowadzonego przez Eu­genię Grosicką. Należała ona do personelu sierocińca w Taszkiencie I właśnie z podległą jej grupą Staś i jego siostra zdołali wydostać się z Rosji. Kiedy jednak dotarli do Karaczi i mieli wyruszyć w dalszą drogę, jego siostra zachorowała i trafiła do szpitala. Cała grupa nie mogła czekać na poprawę jej zdrowia, zatem Staś postanowił, że z nią zostanie. Czuł, że nie może zostawić jej samej w Karaczi, miała ledwie pięć czy sześć lat. Zatrzymał się więc w obozie przejściowym I byl świadkiem, jak przewija się przezeń trzy, cztery, pięć dużych grup sierot, zmierzających do Nowej Zelandii, Argentyny i rów­nie odległych zakątków globu. Jako że był to obóz przejściowy, nie mógł zapewnić mu stałego dachu nad głową. W końcu Staś trafił do brytyjskiej jednostki wojskowej 1 jadał z żołnierzami, grał z nimi

w piłkę > w zasadzie nie opuszczał ich obozu. Byli dla niego bardzo dobrzy; opiekowali się nim, a jeden z nich zaproponował mu nawet adopcję i wyjazd do Anglii. Staś jednak nie mógł porzucić siostry. Gdy wreszcie wyzdrowiała na tyle, by ruszyć w dalszą drogę, zostali przyłączeni do grupy, którą skierowano do sierocińca w obozie dla uchodźców w indyjskim Kolhapurze113.

Kazimiera Mazur ma za sobą bardziej traumatyczne przeżycia. Gdy jej grupa miała zostać wysłana do Indii, siostra Kazi - Małgo­sia zapadła na czerwonkę. Była bardzo chora, lecz Kazia śmiertelnie poważnie traktowała swoje obowiązki starszej siostry; ani na chwilę nie traciła małej z oczu, pomna poleceń matki, która kazała jej za wszelką cenę trzymać przy sobie rodzeństwo. Jednakże w pewnym momencie musiała załatwić jakąś sprawę - dziś już nie pamięta ja­ką - a wtedy ludzie odpowiedzialni za wyszukiwanie sierot zabrali Małgosię do szpitala. Obiecano Kazimierze, że siostra podąży jej śla­dem do Indii, gdy lepiej się poczuje - tylko dlatego zgodziła się wraz z młodszym bratem dołączyć do grupy, która 8 grudnia 1942 roku dotarła do Dźamnagaru (zapamiętała tę datę, gdyż było to święto). Rozstanie z siostrą było dla niej ciosem - wszak przykazano jej, by nie dopuściła do takiej sytuacji. Jako najstarsza, była odpowiedzial­na za rodzeństwo. Braciszek wciąż pytał ją o siostrę i nie wiedziała, w jaki sposób powinna mu odpowiadać. Po czterech lub pięciu mie­siącach do Dźamnagaru przybyła ciężarówką kolejna grupa dzieci z Iranu. Kazimiera wyszła im na spotkanie, choć tak naprawdę stra­ciła już nadzieję, że zobaczy wśród przybyszów swoją siostrę.

A jednak przyjechała z tą grupą dzieci. Stała w ciężarówce (...). Pa­trzyła na mnie. Wyciągnęłam ramiona, o, tak, bo wiedziałam, że to ona; natychmiast ją rozpoznałam. Miała czarne włosy i była podobna do matki, więc poznałam. Uniosłam ją i postawiłam na ziemi. Rozejrzała się i po­wiedziała do mnie po rosyjsku: »Weź mnie na ręce, bo jestem zmęczona”. To jest jej pierwsze wspomnienie (....). Nie zapamiętała matki ani całej reszty naszej rodziny, nic! To jest pierwsza rzecz, którą później pamiętała ze swojego życia.

Siostra Kazimiery miała wtedy cztery i pół roku.

W pamięci dzieci pozostały jedynie strzępy wspomnień, w tym wiele bolesnych. Zwłaszcza dla nich przymusowe rozstanie z domem rodzinnym, a potem z rodzicami i rodzeństwem, a także przeżywa­nie ich śmierci było druzgocącym doświadczeniem. Dla najstarszego dziecka w rodzinie nagłe przejęcie odpowiedzialności za młodszych było przytłaczającym brzemieniem. Wiele z nich przyjmowało je z zaskakującą powagą i dojrzałością znacznie przekraczającą ich mło­dy wiek. Dziesięcio-, jedenasto- czy czternastoletnie dzieci dbały

o młodszych najlepiej jak umiały, czasem wbrew rachunkowi praw­dopodobieństwa szczęśliwie holując ich do bezpiecznych przystani. Nikt nie potrafi dziś wyjaśnić, jak do tego doszło i dlaczego było to możliwe. Szczęście, wola boża, determinacja i konsekwencja, pomy­słowość, spryt - wszystko to, jak mówią, odegrało ważną rolę w ich ocaleniu. Siostry i bracia trzymali się razem, nie mieli bowiem na M(dc nikogo innego. Nie mogąc liczyć na niczyją pomoc, dzieci wytworzyły między sobą więź - najpierw w obrębie rodzeństwa, t Mltępnie rozszerzoną na pozostałe sieroty - która przetrwa aż do ich śmierci.

Droga do Tengeru

Dzieci opuszczające Iran kierowano w różne strony świata. Spo­śród tych, które ostatecznie znalazły się w grupie wysłanej do Kana­dy, część wyprawiono najpierw do Afryki, inne zaś do Indii. Podróż z Iranu na wschód lub południe nie utkwiła im zbytnio w pa­mięci. Wyraźny pozostał jedynie obraz drogi do Teheranu, wijącej się pośród wysokich gór: pionowych skał po jednej stronie, głębo­kich przepaści po drugiej oraz ostrych zakrętów. Dzieci nie wiedzia­ły, czy powinny podziwiać ten efektowny krajobraz, czy może raczej bać się, gdy rozpędzony autobus omal nie staczał się w otchłań 1 i ku pewnej zagładzie - na każdym kolejnym zakręcie. Z Teheranu kierowano je do licznych zakątków Brytyjskiej Wspólnoty Naro­dów, ale w roku 1948 wszystkie zostały zebrane w Tengeru. Z ich perspektywy, jak same wspominają, było to lądowanie w raju.

Niektóre wędrowały jednak do Tengeru nader krętą drogą. Wiele trafiło do Indii, najpierw do sierocińca opodal Dźamnagaru, a po­tem do kolejnego obozu w Valivade na przedmieściach Kolhapuru, nim w 1947 roku wysłano je do Afryki. Inne umieszczono w obozie w indyjskim Kolhapurze. Jeszcze inne dzieci powędrowały wprost do Afryki, lecz nie trafiły do jednego, wspólnego obozu i nieko­niecznie do Tengeru. W brytyjskich koloniach na Czarnym Lą­dzie istniała wówczas sieć dwudziestu dwóch obozów, w których powstało kilka sierocińców - między innymi w Ugandzie, Kenii, Tanganice, Związku Południowej Afryki (obecnie RPA) i Rodezji (obecnie Zambia i Zimbabwe)1. Grupy wysyłane wprost do Afryki

najczęściej pokonywały jedną z dwóch tras - albo najkrótszą dro­gą wprost do Tengeru, obozu założonego w rejonie Aruszy, miasta w północnej Tanganice (dzisiejszej Tanzanii), albo później, w 1947 lub 1948 roku, po pobycie w sierocińcach obozów w Masindi (Uganda), Rongai (Kenia) i Ifunda (Tanganika). Przeprowadzki z obozu do obozu, niełatwe dla dzieci, były wynikiem serii decyzji, których celem było skonsolidowanie obozów w jedną całość, więk­szą, bardziej efektywną i łatwiejszą w zarządzaniu.

W Indiach decyzja o odesłaniu sierot i innych uchodźców z Pol­ski do Afryki była też po części reakcją na coraz większe napięcia w kraju, między brytyjskimi siłami kolonialnymi a rozwijającym się prężnie indyjskim ruchem niepodległościowym. Indie prze­stały być bezpieczną przystanią, gdy trwało polityczne wrzenie. W Afryce konsolidacja była tematem numer jeden i dlatego w la­tach 1943-1948 stopniowo łączono ze sobą obozy. Zadecydo­wały o tym trzy podstawowe czynniki: pierwszym były trudności z zarządzaniem siecią obozów. Były one zazwyczaj zlokalizowane w odległych regionach, z dala od miast i od siebie nawzajem. Łącz­ność i przemieszczanie się między nimi były nader trudne i cza­sochłonne, toteż skuteczne zarządzanie było nie lada wyzwaniem. Konsolidacja obozów w mniej liczne, a za to większe jednostki, wy­datnie usprawniła administrowanie. Drugim czynnikiem było to, że istniało kilka obozów trudnych do utrzymania lub położonych w niezdrowej okolicy, jak choćby Masindi, na terenach malarycz- nych. Koszty utrzymania wielu obozów były wysokie, między inny­mi dlatego, że założono je w dalekich stronach, ale także dlatego, że w małych jednostkach nie udawało się osiągnąć efektywności ekonomicznej typowej dla dużych obozów. Trzecim powodem było postępujące od połowy lat czterdziestych zmniejszanie się populacji polskich uchodźców.

Był to naturalny proces. Niektórzy dostrzegli możliwość ułożenia sobie nowego życia w Afryce czy Indiach i postanowili opuścić obo­zy. Osiedlali się, zamieniając tymczasowe schronienie na wizję sta-

bilnej przyszłości. Inni szukali okazji w dalekich krajach. W latach powojennych wiele krajów wysłało misje kwalifikacyjne do obozów dla dipisów, głównie w Europie, ale nie tylko, których zadaniem było wyszukiwanie potencjalnych imigrantów. Niemal zawsze cho­dziło przede wszystkim o dorosłych w wieku produkcyjnym. Dzięki tej akcji wielu Polaków z obozów dla uchodźców zyskało szansę od­budowania swego życia w Kanadzie, Nowej Zelandii, Australii, Ameryce Południowej i Stanach Zjednoczonych. Inni szukali szczę­ścia w Wielkiej Brytanii. W maju 1946 roku rząd brytyjski oro­sił, że zezwoli na osiedlenie się na Wyspach każdemu Polakowi, który walczył pod brytyjskim dowództwem przed 1 czerwca 1945 roku, oraz utworzył w tym celu specjalną instytucję zwaną Pol­skim Korpusem Przysposobienia i Rozmieszczenia2. Wkrótce po­tem wdrożono plan zwany Operation Pole Jump, który pozwolił tym żołnierzom na sprowadzenie rodzin - był to najpopularniej­szy wśród Polaków sposób na przenosiny do Wielkiej Brytanii. I wreszcie uruchomiono znacznie skromniejszy Europejski Program dla Pracowników Ochotniczych, którego celem było werbowanie samotnych osób dorosłych do pracy w brytyjskim przemyśle i rol­nictwie3.

W niektórych przypadkach chodziło też o odnalezienie i ponow­ne połączenie rodzin rozrzuconych po różnych obozach. Tak było w przypadku Stanisława Studzińskiego. Przywieziono go z Iranu do Dźamnagaru, ale nie pozostał tam długo. Zaprzyjaźnił się z chłop­cem, którego wkrótce przerzucono do Tengeru, gdzie przebywała je­go matka i siostra. Jak się okazało, matka była jedną z przełożonych sierocińca. W Tengeru chłopiec usłyszał o dwóch dziewczynkach nazwiskiem Studzińska. Zapytał je, czy mają brata - odpowiedziały, że tak, a na imię mu Staś. Chłopiec zameldował o tym matce, która napisała do Dźamnagaru i postarała się, by Staś został przeniesiony do Tengeru, gdzie mieszkały jego siostry. Ojciec Królikowski, młody ksiądz katolicki, który pracował w Tengeru i odegrał znaczącą rolę w życiu tamtejszych sierot, wspomina:

Siostry poszły do kwa ter chłopców w towarzystwie ciekawskich koleża­nek- Zatrzymały się nagle, obawiając się, że zostaną wyśmiane, jeśli okaże H że chłopiec nie jest ich bratem. Malec rozglądał się dokoła lękliwie i nieufnie; uszy mu płonęły. Przestępował z nogi na nogę, wykręcał so­bie palce i wpatrywał się w czubki swych brudnych butów. Zosia (jedna z sióstr, jego bliźniaczka) spytała: »Nazywasz się Studziński?”

Tak - odpowiedział chłopiec na poły nieśmiało, na poły niecierpli­wie. —Tak mówią”4.

Stanisław nie rozpoznał swoich sióstr, nawet bliźniaczki, a one nie rozpoznały jego. Zdumiewające, jak ulotna jest pamięć dziecka. Stanisław do dzis' utrzymuje, że nie wiedział, jak się nazywa, i nie może pojąć, jakim cudem ktokolwiek mógł znać jego tożsamość. Jednakże wszystkie szczegóły się zgadzały, zatem dziewczęta musiały jHI jego siostrami'. Tak przypadkowe zdarzenia wywierały ogromny wpływ na życie dzieci.

Zbyt młode, by pracować, i pozbawione rodzin, które mogłyby Sg o nie upomnieć, dzieci nie miały wielkich szans na przenosiny w bardziej cywilizowane strony. Przenoszono je z obozu do obo- H| w famach procesu konsolidacji i wciąż nie były pewne swego ■tejapek w każdym z obozowych sierocińców biegło podobnym rytmem. W niektórych przypadkach - choćby w Rongai — cały obóz bfł sierocińcem. W innych sierociniec był jedynie częścią większej jfthfanaSd obozowej, złożonej z rodzin i ludzi samotnych. Różna była też wielkość obozów - w jednych mieszkało po kilkaset osób, winnych kilka tysięcy. Tengeru był jednym z największych: w szczy­towym momencie jego populacja liczyła mniej więcej 5 tysięcy osób. Zawsae jednak sierocińce funkcjonowały w obozach jako odrębna, czasem wręcz odizolowana jednostka.

Ewakuacja Polaków z ZSRR nastąpiła dość niespodziewanie, to- też na ich przyjęcie szykowano się, zwłaszcza w Afryce, w ostatniej «uwili. Zakwaterowanie dzieci organizowano właściwie w biegu, improwizując, a w dodatku kosztem minimalnych (przynaj­mniej początkowo) nakładów. Wiele obozów było jeszcze w budo­

wie, gdy przybyły pierwsze dzieci - tak było w Masindi w Ugandzie i w Tengeru w Tanganice. Janina i Bronisława Kuse pamiętają Ma­sindi bardzo dobrze. Obóz był położony opodal miasta Masindi, otoczony trawą słoniową i dżunglą. Przyjechały tam w listopadzie 1942 roku, gdy Brytyjczycy jeszcze karczowali las i kończyli stawiać pierwsze baraki. Ostatecznie obóz składał się z dwóch rzędów ba­raków, rozmieszczonych wzdłuż drogi gruntowej. Pierwsze, miesz­czące po dwanaście dziewcząt w izbie, były dość prymitywnie wy­posażone: podłogą była goła ziemia, a okna przesłaniano płachtami grubego płótna. Budynki wzniesiono tak niedawno, że pod swoim łóżkiem Janina odkryła rosnącą jeszcze trawę. Szybko stało się jasne, że brak podłogi będzie poważnym problemem, z uwagi na drobne insekty nazywane lokalnie „jiggersami” - małe, czarne pchły żyjące w glebie, a składające jaja w ludzkim ciele, najchętniej pod paznok­ciami stóp. Wiele dzieci biegało wówczas boso. Budowa glinianych baraków z posadzkami z cegieł była wtedy jeszcze kwestią przy­szłości. Tymczasem dzieci nieustannie wożono między położonym w dżungli obozem a szkołą znajdującą się w mieście6.

W Tengeru było podobnie. Zofia Matusiewicz była jednym z dzieci przysłanych tu wprost z Iranu. Początkowo był to niewielki obóz. Składał się z kilku tak zwanych bloków zbudowanych specjal­nie dla dzieci. Każdy z nich tworzyły dwa skrzydła, w których spało po dwanaścioro dzieci, z kwaterą dla opiekuna pośrodku. Dzieci, które nie zmieściły się w barakach, rozmieszczono w małych, okrą­głych domkach krytych strzechą. Obóz otaczały zarośla i wysokie trawy. Jednakże plany dotyczące sierocińca i samego obozu były znacznie bardziej ambitne, a ich realizacja postępowała skokowo. Dniem i nocą wypalano zarośla i trawy, by pozyskać więcej ziemi. Zofia miała wrażenie, że ogień nigdy nie gaśnie. Wciąż stawiano nowe bloki dla napływających sierot, a także mniejsze domki dla rodzin. Wkrótce wzniesiono też kościół, a potem szkołę7.

Bez względu na to, do którego obozu trafiały, dzieci prowadziły teraz mniej więcej jednakowe życie. Łączono je w grupy według

płci i wieku, umieszczano w barakach, często pod opieką Polaków, którym również udało się zbiec z ZSRR - zwykle zakonnic i księży. Tym sposobem rozdzielano rodzeństwa na noc, ale mogły bez trudu spotykać się za dnia. Życie dzieci podlegało teraz jasno określonym regułom, jego centralnym punktem zaś stała się szkoła - a przynaj­mniej taką nadzieję midi wychowawcy.

Staś Studziński; Kazimiera Mazur z siostrą i bratem; Alfons i Sta­nisława Kuniccy; Marian Kacpura i jego dwie siostry, a także Krzysz­tofo Michniak i jej siostra znaleźli się w grupie, która trafiła do sie­rocińca opodal Dźamnagaru w północno-zachodnich Indiach, nad oceanem. Nieco oddalony od miasta sierociniec był sponsorowany przez maharadżę Nawanagaru, Dźama Saheba8. Gdy maharadża usłyszał o niedoli dzieci w Iranie, sam zaoferował, że przyjmie tysiąc z nich. Powodów jego szczodrości nie znają nawet same dzieci, ale zazwyczaj wyjaśnia się ją na dwa sposoby. W młodości maharadża studiował w Londynie lub Edynburgu (źródła nie są zgodne w tej kwestii). Prawdopodobnie został aresztowany za działalność poli­tyczną, być może za udział w demonstracji na rzecz niepodległości lub autonomii Indii w ramach Wspólnoty Narodów (w owym czasie była to w Wielkiej Brytanii nader drażliwa kwestia). W więzieniu miał się zaprzyjaźnić z polskim studentem. Oferta przyjęcia polskich sierot mogła więc być wyrazem wdzięczności. Według innej teorii, ojciec maharadży posiadał dom w Szwajcarii, w sąsiedztwie domu polskiego ministra spraw zagranicznych. Być może przyjaźń z pol­skim politykiem zaowocowała po latach w tak korzystny dla sierot sposób’. Jakkolwiek było, w latach 1942 i 1943 setki dzieci trafiły do Dźamnagaru. Miejscowy sierociniec prowadził polski ksiądz ka­tolicki, ojciec Franciszek Pluta.

Wzniesiono go specjalnie dla dzieci, z dala od obozu uchodźców w Dźamnagarze. jak wspominają wychowankowie, panowała tam żelazna dyscyplina. Ojciec Pluta był surowym opiekunem i wprowa­dził w swoim obozie wojskowe rygory. Dzień zaczynał się od pobud­ki przy wtórze dźwięków trąbki - często jeszcze przed świtem, jak

wspomina Krzysztofo Michniak. Dzieci musiały natychmiast wstać i ćwiczyć na dziedzińcu rytmikę, marsze oraz śpiew. Wszystko od­bywało się w pośpiechu. Kto był zbyt wolny, natychmiast zostawał w tyle! Po porannych ćwiczeniach dzieci pędziły z powrotem do baraków, by włożyć długie spodnie. Kto tego nie uczynił, dostawał karę, długie nogawki bowiem chroniły przed ukąszeniami moski- tów. W tej części Indii szalała malaria, toteż z rana i po zmroku dzieci musiały nosić nie tylko długie spodnie, ale i długie rękawy. Ubrawszy się, maszerowały kolumnami do kaplicy, na poranną mszę. Stamtąd wracały na dziedziniec, gdzie wciągano na maszt fla­gę. Teraz dopiero kolumny udawały się do jadalni na śniadanie. Po posiłku dzieci biegiem wracały do baraków, żeby się przebrać w coś lżejszego — dziewczęta w spódniczki i bluzki z krótkimi rękawami, I chłopcy w szorty i koszule. Zabrawszy książki, gnały do szko­ły. Zajęcia dydaktyczne odbywały się przez sześć dni w tygodniu - tylko niedziela była dniem wolnym. Układ lekcji był zmienny, | spędziwszy pół dnia na nauce, dzieci wracały do baraków, myły się i formowały szyk, by pomaszerować na obiad. Po jedzeniu wracały do kwater, gdzie miały od trzydziestu do czterdziestu pięciu minut wolnego czasu, w zależności od tego, jak długo trwał obiad. Następ­nie udawały się ponownie do szkoły, by odrobić lekcje. Dopełniwszy obowiązków, otrzymywały przekąskę - zazwyczaj pomarańczę lub banana - i mogły udać się na plac zabaw, popływać w oceanie (od plaży dzielił obóz niespełna kilometr) albo wykonać przydzielone im zadanie — dziewczętom zlecano takie prace, jak szycie czy szy­dełkowanie. Krzysztofa pamięta historię pewnego niezbyt udanego projektu. Każda z dziewcząt miała zrobić na drutach kamizelkę dla jednego z chłopców. Niestety, użyły drutów tak krótkich, że - ku wielkiemu rozbawieniu autorek - kamizelki nadawały się jedynie dla najmłodszych dzieci. Zazwyczaj jednak chętnie się uczyły, a zanim dostały prawdziwe druty, eksperymentowały ze szprychami rowero­wymi, a nawet kijami od szczotek10. Każdego dnia dzieci układały się do snu o dwudziestej drugiej. W niedziele i święta mogły czytać,

bawić się, śpiewać i korzystać z centrum zabaw". Identyczny mo­del wychowawczy stosowano we wszystkich sierocińcach w Indiach i wAfiyce.

Silny nacisk kładziono na edukację. Była to w istocie jedna z pod­stawowych misji sierocińców. Niektóre dzieci nie chodziły wcze­śniej do szkoły 9 były na to zbyt młode, gdy siłą wywieziono je z Polski. Innym deportacja przerwała naukę. Tak czy inaczej, mia­ły poważne braki w wykształceniu, które zarządcy sierocińców za wszelką cenę starali się uzupełnić. Zapał do nauczania objawiał się wszędzie i całkiem spontanicznie. Już w Pahlawi organizowa­no zajęcia dla dzieci - nawet jeśli trzeba było pisać patykiem po piasku. W Dźamnagarze założono szkołę podstawową, lecz praw­dziwą mekką zaimprowizowanego szkolnictwa było Valivade, gdzie działały trzy przedszkola, cztery szkoły podstawowe, dwustopnio­wa szkoła średnia, szkoła handlowa, szkoła gospodarstwa domowe­go oraz kolegium nauczycielskie — łącznie uczyło się w nich dwa i pół tysiąca osób (młodzieży i dorosłych)12. Często zdarzało się, że starsze nastolatki, a także młodzi ludzie po dwudziestym roku ży­cia, uczestniczyli w zajęciach szkolnych przerwanych przez wojnę13. W każdym z afrykańskich obozów szkoły były jednymi z pierw­szych uruchamianych instytucji, podobnie jak kaplice.

Początkowo samo nauczanie miało dość przypadkowy, sponta­niczny charakter: ktoś z dorosłych zbierał grupę dzieci i po prostu zaczynał naukę czytania i pisania oraz podstaw arytmetyki. Zazwy­czaj osoba ta nie miała przygotowania pedagogicznego. Nauczycieli było bardzo niewielu, zwłaszcza tych, którzy mieli kwalifikacje do nauczania na wyższym poziomie. Często rolę nauczyciela przej­mowało jedno ze starszych dzieci, które przekazywało młodszym zdobytą wcześniej wiedzę. Tak było ze Stanisławą Kunicką, która jako nastolatka uczyła młodsze dzieci ze swego sierocińca. Pamię­ta, że nie było to łatwe, bo jej młodszy brat, Alfons, siedział z tyłu i robił do niej miny, ale jakoś wytrwała14. Tam, gdzie nie było szko­ły, lekcje odbywały się na świeżym powietrzu, zwykle pod jakimś

drzewem15. Uczniowie poznawali litery, pisząc na skrawkach pa­pieru albo patykiem w piasku16. Po pewnym czasie otrzymali ze­szyty ćwiczeń, ale było ich niewiele. Brakowało podręczników dla nauczycieli, zatem nauczano tylko tych przedmiotów, od których znaleźli się specjaliści. Stopniowo jednak polski rząd wprowadzał w te chaotyczne działania jakiś porządek, próbując narzucić szkołom jednolity program. Do obozów zaczęły docierać pierwsze podręcz­niki (także nauczycielskie), ¡gównie dzięki wysiłkom Armii Polskiej na Wschodzie, a także samych nauczycieli, którzy podczas wakacji kopiowali książki. Mimo to chroniczny brak materiałów i persone­lu wciąż utrudniał pracę obozowych szkół, przez co nie było łatwo

0 uzyskanie wszechstronnego wykształcenia. Taka sytuacja utrzyma­ła się aż do ostatecznej likwidacji obozów17.

Stanisław Paluch ukończył szkołę średnią w Tengeru w roku 1948 i miał nadzieję, że uda mu się zdobyć dalsze wykształcenie w dziedzinie handlu. Niestety, oferowano wtedy jedynie roczny kurs, zatem nigdy nie osiągnął swego celu18. Często bywało po­dobnie ze szkołami o profilu technicznym i programami zaawan­sowanymi, wymagającymi specjalistycznej kadry, a także sprzętu

1 środków. Niekiedy kontynuacja edukacji była możliwa jedynie po przeprowadzce do innego obozu. Tak było w Dźamnagarze, skąd starsze dzieci przenosiły się do Valivade, gdy ukończyły szkołę podstawową i średnią niższego stopnia, tylko bowiem w Valivade działała szkoła średnia wyższego stopnia. Przenosiny czekały między innymi Krzysztofę Michniak i Stanisławę Kunicką19.

Wycieczki były jednym z nauczycielskich sposobów na zrekom­pensowanie dzieciom braku innych środków dydaktycznych. Wypra­wy do Wodospadu Wiktorii, na strusią farmę, w rejon Kilimandżaro czy na safari były nieodłączną częścią obozowej edukacji. Istotną rolę w życiu dziewcząt i chłopców odgrywało też harcerstwo, dające po­czucie wspólnoty oraz nowe możliwości zajęć pozalekcyjnych20.

W nauczaniu osieroconych dzieci istniała też przeszkoda natury medycznej. Stan ich zdrowia znacząco się poprawił od czasu prze-

prowadzki do Indii i Afryki, ale nie wszyscy błyskawicznie powrócili do sił. Warunki panujące w Dźamnagarze były zdecydowanie lepsze niż w ZSRR czy nawet w Pahlawi, lecz klimat był niełatwy: pano­wała duża wilgotność, sprzyjająca rozwojowi malarii21. Wiele dzieci przywiozło chorobę do Afryki, w tym Kazimiera Mazur. Krzysztofa Michniak złapała malarię już w Kazachstanie, a w Indiach następo­wał)' u niej częste i wyjątkowo silne nawroty22. Podobna sytuacja panowała w Masindi, gdzie przypadki malarii były powszechne. Ka­zimiera Mazur straciła bardzo wiele lekcji, gdy leżała nieprzytom­na, dręczona gorączką sięgającą 40,5 stopnia Celsjusza. Nawet jako dwudziestokilkuletnia kobieta, już w Kanadzie, cierpiała z powodu nawrotów malarii23. Gdy w 1948 roku Krzysztofa została przenie­siona do Afryki, jej serce i kręgosłup były w tak złym stanie, że zaordynowano jej na wzmocnienie serię zastrzyków trwającą pół­tora roku. Łatwo się domyślić, że wszystko to wpłynęło na naukę: miała problemy z przebrnięciem przez szkołę. Zmagała się z na­wrotami malarii, bólami głowy oraz wieloma innymi powikłaniami. Co gorsza, gdy po latach - już w Kanadzie - po raz drugi poroniła,

wykryto u niej ropień tropikalny24. Większość dzieci, dzięki znacz­nie lepszej diecie, szybko powracała do zdrowia, lecz były i takie, dla których niedożywienie w decydujących dla rozwoju latach okazało się przyczyną długotrwałego uszczerbku na zdrowiu. Niektóre dzieci przetrwały jednak trudne lata w zdumiewająco dobrej kondycji i jednym z nich był Michał Bortkiewicz, który jeszcze w latach osiem­dziesiątych biegał maratony.

Kolejną przeszkodą w kształceniu się były ciągłe przenosiny. W Dźamnagarze dzieci spędziły dwa lata, nim przerzucono je do Valivade. Tam spędziły kolejne dwa sezony, po czym w 1947 roku trafiły do Tengeru. Te, które los rzucił do Kolhapuru, tak jak Stasia Palucha, przeszły podobny szlak. Nawet te, które od razu trafiły do Afryki, przenoszono do coraz to innych obozów w tamach progra­mu konsolidacji. Typowa trasa zaczynała się w 1942 roku w Masin- di, gdzie dzieci przybywające z Iranu spędzały mniej więcej dwa lata. Następnie przenoszono je do Rongai, na kolejne dwa lub trzy lata, a potem dopiero do Tengeru — zwykle w roku 1948. Cztery obozy w ciągu sześciu lat - to oznaczało średnio mniej niż dwa lata pobytu w każdym z nich. Choć przeprowadzka nie oznaczała jeszcze, że naukę trzeba było zaczynać od nowa, to jednak zawsze pojawiały się pewne opóźnienia. Dla niektórych było to zniechęcające, a na­wet frustrujące doświadczenie. Wydaje się, że dotyczyło to zwłaszcza chłopców. Dziewczęta, choć nie wszystkie, chętniej garnęły się do nauki oraz związanych z nią uporządkowaniem życia i dyscypliną. Chłopcy częściej się buntowali. Fascynował ich świat poza granica­mi obozów.

Wiele dzieci źle znosiło ograniczenia, którym poddane było ich życie, a dyscyplina wydawała im się nieuzasadniona i nadmiernie surowa. Charakter dyscypliny był w każdym obozie nieco inny, a stopień sztywności struktury zależał wprost od skłonności poszcze­gólnych zarządców i wychowawców grup. Niemniej jednak pano­wało przekonanie, że dyscyplina jest konieczna, ponieważ dzieciom pozbawionym rodziców brakuje nadzoru i przykładu płynącego

z góry. Zgodnie z obowiązującą filozofią, należało nieustannie je kontrolować. Jakiekolwiek naruszenia dyscypliny karano natych­miastowo i surowo. Kary cielesne nie były niczym niezwykłym25.

Krzysztofa Michniak z radością przeniosła się z Dźamnagaru do Valivade. Uczyniła to, by rozpocząć naukę w średniej szkole, ale przy okazji zyskała wolność. Jak wyjaśnia Kazimiera Mazur, ojciec Pluta nie pozwalał dzieciom - nawet tym starszym - opuszczać obozu, chyba że z wycieczką pod nadzorem dorosłych. Nawet pływanie w oceanie musiało mieć zorganizowaną formę. Tymczasem Kazi- miera i Krzysztofa były już nastolatkami i na tego typu ogranicze­nia reagowały narastającą frustracją. W Valivade, znacznie większym obozie opodal znacznie większego miasta, dzieci miały więcej swo­body. Dostawały kieszonkowe od członków Przedstawicielstwa Pol­skiego odpowiedzialnego za funkcjonowanie obozów (wszystko na koszt rządu na uchodźstwie). Nie były to poważne kwoty, lecz dla dzieci, które nie posiadały absolutnie nic, oznaczały fortunę. Z kie­szonkowym wiązały się wolność i godność. Jak wyjaśnia Krzysztofa:

(...) Z kieszonkowym człowiek lepiej się czuł. Nie dlatego, że miał pieniądze. Dlatego, że mógł pójść do kina. Oczywiście w Dźamnagarze też

zabierali nas czasem na film. Ale [w Valivade] można było pójść samemu.

A kiedy komuś brakło atramentu - bo wtedy pisało się atramentem - nie musiał nikogo o niego błagać. Kiedy potrzebował papieru, nie musiał nikogo prosić o papier ani ołówek. Szedł sobie do sklepu i kupował“.

Młodszym dzieciom nie było tak łatwo uciec przed rygorem. Ja­nina Kusa przyznaje, że w Masindi dyscyplina była skrajnie surowa, lecz akceptowała ją, ponieważ dzieciom potrzebny był sztywny sys­tem. Jej młodsza siostra, Bronisława, ma całkiem inne wspomnienia. Jako siedmiolatka, po traumatycznych przeżyciach na Syberii, trafi­ła do baraku nadzorowanego przez zwolenniczkę surowej dyscypli­ny, kobietę pozbawioną instynktu macierzyńskiego. Jak wspomina Bronisława, dzieci wiecznie były karane za drobne, nic nieznaczą- ce wykroczenia. Pewnego razu dziewczętom przykazano bić jedną z koleżanek; jak zwykle była to kara za jakiś drobiazg - Bronisława nie pamięta nawet, o co poszło. Kary cielesnej mogła się też spo­dziewać każda, która nie uderzyłaby „winowajczyni” dostatecznie mocno. Innym razem zdarzyło się, że wraz ze swą przyjaciółką Anielą uciekały przed dużym psem. Bronisława upadła w pędzie, a zwierzę przebiegło po niej. Pies nie zrobił dziewczętom krzywdy, ale znamienna była reakcja wychowawczyń: opiekunka Anieli po­mogła jej się umyć i pocieszała ją, Bronisława zaś musiała za karę klęczeć przez całą noc. Ostatnim przykładem niesprawiedliwej dys­cypliny była „lekcja manier przy stole”. Podobno dziewczęta zbytnio się rozpychały w jadalni, zwłaszcza przy pobieraniu kubków. Wy­chowawczyni przyniosła więc jeden kubek do baraku, postawiła na stole, poleciła podopiecznym ustawić się rzędem i kolejno trenować „właściwe” sięganie po kubek. W trakcie tej lekcji dobrych manier ziemia zatrzęsła się nieznacznie, stolik się zakołysał i kubek rozbił się o podłogę. Wychowawczyni obwieściła, że to znak od Boga, i ukarała całą grupę za rozbity kubek27.

Stefan Kozłowski pamięta księdza, który w Tengeru uczył religii. Gdy zadał któremuś z chłopców pytanie, a ten nie znał odpowiedzi, ksiądz uderzał go. Kiedy pisał na tablicy i ktoś ośmielił się coś po­

wiedzieć, odwracał się i uderzał siedzącego najbliżej. Jeśli chłopak zaprotestował, twierdząc, że to nie on się odezwał, ksiądz odpowia­dał: „No to podziękuj koledze!”28 Takie zachowania nie były jednak normą. Sytuacja bywała różna w różnych obozach; wiele zależało od samych wychowawców. We­dług większości relacji, prawdziwym rajem był obóz Rongai. Nie tylko panowały tam zdrowsze warunki — nie było mowy o malarii, która dotykała Masindi i Dźamnagar (a także, w mniejszym stopniu, Tengeru) - ale także był on położony w wyjątkowo pięknym zakątku AfTyki. Co więcej, cały obóz był sierocińcem, toteż wszystkie przezna­czone dlań środki służyły zaspokajaniu potrzeb dzieci. Gdy wiosną kwitły w okolicy mimozy, ich zapach był oszałamiający. Wybudowa­no nawet basen dla dzieci. Zofia Wakulczyk ciepło wspomina za­konnice, które prowadziły obóz i traktowały wychowanków wy­jątkowo łagodnie. Jedzenie również było doskonałe. Właśnie tam, w Rongai, Zofia oraz Janina i Bronisława Kuse, które poznały się w tym obozie, jadły czekoladę po raz pierwszy od wyjazdu z Pol­ski - czekoladę i bitą śmietanę! Zofia do dziś pamięta jej smak29. Janina Kusa wspomina, że do obozu należały gaje cytrynowe i po­marańczowe, a między barakami i otaczającymi je kwietnikami rosła najprawdziwsza trawa.

Stefan Kozłowski inaczej zapamiętał Rongai, miejsce, w którym przez dwa I pół roku nigdy nie miał pełnego żołądka. Jego zdaniem najlepszym obozem była Ifiinda, bo tam, w wyjątkowo małym sie­rocińcu, mógł wreszcie najeść się do syta. W pobliżu znajdowało się też coś w rodzaju rzeźni, z której czasem oddawano sierotom tro­chę mięsa. Jak wspomina: „To było najlepsze. Nigdy nie chodziłem głodny. Mieliśmy owoce, smaczne posiłki, wszystko było świetne, bo mieszkało nas tam tak niewielu”. Poza tym kierujący sierocińcem ksiądz organizował dla dzieci grę w bingo i, jak wyjaśnia Stefan, zawsze ktoś coś wygrywał30.

Jednym ze słabych punktów zinstytucjonalizowanego życia by­ło to, że dzieci karmiono zgodnie z rozkładem zajęć i brakowało

choćby kredensu z przekąskami, do którego głodni mogliby zajrzeć w środku dnia. Dla dziewcząt było to może mniejszym problemem niż dla chłopców, ale we wspomnieniach wszystkich dzieci z afrykań­skich sierocińców kwestia jedzenia zajmuje ważne miejsce. Owoców na szczęście nie brakowało, i to o zadziwiającej różnorodności. Jak wspomina Alfons Kunicki:

[W Afryce] mieli wszelkie odmiany [bananów]. Mieli te duże, wiel­kie. Mieli bardzo drobne, takie słodkie, że aż prawie bolały usta, wie pani. Mieli też trochę czerwonych. Niesamowity wybór! W Indiach nie do­stawaliśmy tyle, ale też były banany. W Indiach ważniejsze były mango. Fantastycznie smaczne mango31.

Kazimiera pamięta dobrobyt w Dżamnagarze. „Banany, poma­rańcze, papaje. Uwielbiałam te papaje. Nawet dziś zawsze je kupuję. Mieliśmy też gruszki, szczególne gruszki. Co jeszcze mieliśmy? Po­marańcze, mandarynki, klementynki, wie pani. Zawsze, do każdego obiadu, dostawaliśmy owoce. Na kolację - zawsze owoce. To było dobre”32. Słodkie, soczyste, aromatyczne owoce zawsze były ważną częścią ich diety, i w Indiach, i w Afryce.

Mimo to chłopcy skarżyli się, że nie sposób najeść się do syta. Nie znosili też obozowej dyscypliny. Młodszym trudniej było jej uniknąć; starsi, nastoletni mieszkańcy sierocińców mieli w zasię­gu ręki świat zewnętrzny, który był dla nich ucieczką. Ich wspo­mnienia pełne są osobliwych, niezwykłych tzeczy, odkrywanych w tych częściach świata, których nigdy nie spodziewali się zobaczyć. Ciekawość kazała im eksplorować to, co nieznane. Alfons Kunic­ki pamięta, jak w podróży koleją z Dźamnagaru do obozu opodal Bombaju (był to początkowy etap przeprowadzki do Afryki) wraz z grupą chłopców popadł w konflikt z indyjską obstawą pociągu, gdy na jakiś czas zjechał on na bocznicę. Jeden z kolegów Alfonsa, nieźle znający język hindi, powiedział coś, co rozjuszyło strażnika. Chłopak umknął, a Hindus ruszył w pościg. W tym samym czasie inni chłopcy zauważyli na niebie ciemną chmurę. Nie był to jed­

nak zwykły obłok; wyglądał raczej jak gęsta chmara ptaków. Cieka­wość zwyciężyła i grupa chłopców, w tym Alfons, opuściła pociąg, by przyjrzeć się temu zjawisku. Wkrótce przekonali się, że to wieża milczenia, miejsce, w którym parsowie zostawiają ciała swoich zmar­łych. Gdy umrze któryś z nich, starannie przygotowane zwłoki wy­stawia się na specjalnej wieży, poddając je działaniu żywiołów. Wieżę buduje się między innymi po to, by zwabić padlinożerne ptactwo, a szczególnie sępy bengalskie. I właśnie to ujrzeli na niebie chłopcy: ogromne stado sępów. Przerażeni zdążyli mu się dobrze przyjrzeć, zanim dogonił ich strażnik33.

Marian Kacpura dobrze pamięta Indie. Trafił najpierw do Dźam- nagaru, a potem do Valivade. Podczas jednej z wycieczek odwiedził mnichów, którzy sypiali i medytowali w jaskiniach własnoręcznie wykopanych w zboczu góry. Był, jak wspomina, ledwie dzieckiem, toteż nie namyślając się wiele, zapytał jednego z nich, czy mógłby zajrzeć do środka. Mnich nie miał nic przeciwko temu. Jaskinia była całkiem przytulnym pomieszczeniem, szerokim i wysokim może na dwa metry, a głębokim na dwa i pół. Całe skromne wyposażenie, ku zdziwieniu Mariana, stanowiło łóżko z plecionką oraz dwie lampy oliwne. Do dziś tkwią mu w pamięci te indyjskie obrazy. Pewnego razu wybrał się samotnie na wycieczkę - nie pamięta już dokąd — i wracał do obozu. Szedł skrajem drogi, gdy Hindus jadący wozem ciągniętym przez wołu zaproponował, że go podwiezie (ot, nieco starsza wersja autostopu). Marian wspiął się na wóz, usiadł obok woźnicy i całą podróż spędzili zajęci rozmową. Marian nie znał zbyt dobrze ani hindi, ani urdu, ale jakoś byli w stanie się porozumieć.

Tak, to zdumiewające. W Indiach można przejść z wioski do wioski i przekonać się, że używa się tara innego dialektu. Ale dzieciak szybko wyłapuje te różnice i wie, jak wyrazić myśli w ich języku. No więc jadę. Krowa ciągnie wóz i klap, klap, klap, klap. Bo była wyłożona cegłami (...) brukowana droga. Po obu stronach Irosły] albo orzechowce, albo drzewa mango. Często wspinaliśmy się po owoce... Nie, to nie były orzechowce; owoce przypominały fasolę. Pyszne były. Jadło się je, ale tylko samą pest-

kę, tylko sam środek. I wszystkie te mango! Rosły wzdłuż drogi. W sezonie wspinaliśmy się po owoce34.

Podczas zbioru trzciny cukrowej Marian znowu doświadczył hoj­ności mieszkańców Indii.

Wie pani, oni mieli, w Valivade, mieli niekończące się pola trzci­ny cukrowej. W porze zbiorów przywozili kotły i piecyki. Wyciskali sok z trzciny i gotowali płyn, aż konsystencją przypominał melasę. To był gęsty cukier. Miałem kiedyś dwa pensy, więc zapytałem Hindusa, który tam pracował, ile mógłbym dostać za dwa pensy. Nabrał trochę tego gę­stego cukru, chlusnął wprost na moją rękę, a moją drugą dłoń, w której trzymałem pieniądze, po prostu zamknął. Powiedział: „Nie chcę żadnych pieniędzy. Idź!” Miałem więc garść świeżego cukru trzcinowego i dwa pensy w kieszeni!35

Dla ośmiolatka z polskiego zaścianka były to głębokie przeżycia. W 1948 roku ostatni rzut tej grupy przybył do Tengeru. Obóz w północnej części Tanganiki, w pobliżu miasta Arusza, był w owym czasie jedną z największych placówek tego typu: dał schronienie pię­ciu tysiącom uchodźców, a na jego terenie działały dwa sierocińce. Był położony na południe od równika, mniej więcej osiemdziesiąt kilometrów od Kilimandżaro i praktycznie u podnóża góry Meru, wysokiej na 4566 metrów. Wedle słów ojca Królikowskiego, który mieszkał w Tengeru i prócz pełnienia innych funkcji udzielał się tak­że w sierocińcach, obóz przypominał ogromny park usiany drzewa­mi oraz „koloniami kaktusów i agaw”, w których cieniu stały niedu­że chaty. Pośrodku obozu znajdował się kościół. Były też sale zabaw, szkoły oraz amfiteatr ulokowany w naturalnym zagłębieniu terenu, a także sklep, biura administracji, magazyny i rezydencja brytyj­skiego oficera, który kierował obozem. Dalej ciągnęły się plantacje kawy, papai i kukurydzy. Położony opodal szpital i fermę obsługi­wali mieszkańcy obozu. Miasteczko uchodźców otaczała dżungla, nieco dalej ustępująca pola afrykańskiej sawannie ciągnącej się aż po horyzont. Niedaleko było jezioro Duluti, zasilane wodą źródlaną,

położone w prastarym kraterze wulkanu. Dwa sierocińce zajmowały kilka baraków, z których jeden wzniesiono tuż nad rzeczką przecina­jącą obóz. Z racji swego położeniaTengeru miało przyjemny klimat; chłodne wiatry od strony Kilimandżaro sprawiały, że nie była to zbyt gorąca okolica36.

Życie codzienne dzieci w Tengeru nie różniło się od tego, które znały z innych obozów. Mieszkały razem w barakach, podzielone na grupy według płci i wieku, nadzorowane przez dorosłego, którego kwatera mieściła się w łączniku pomiędzy dwoma barakami. Pani Eugenia Grosicka była dyrektorką sierocińców. Lekcje w.szkole od­bywały się sześć razy w tygodniu, trwały po pół dnia i były już lepiej zorganizowane, choć wciąż bardzo brakowało materiałów dydak­tycznych. Od dzieci oczekiwano udziału w pracach na rzecz siero­cińca: myciu naczyń w jadalni, obieraniu ziemniaków, nakrywaniu do stołu i sprzątaniu po posiłkach37. W niedzielę uczestniczyły we mszy. Najmłodszych wciąż obowiązywała surowa dyscyplina, sztyw­ny system pełen ograniczeń. Stanisław Studziński dobrze pamięta rygory żyda w Tengeru. Jak wyjaśnia, nie wolno było opuszczać te­renu sierocińca bez opieki, co nie mogło się podobać tym, którzy po

posiłku wciąż byli głodni. Jeżeli chciał kupić sobie trochę bananów, musiał wymknąć się cichaczem38.

Najstarsze nastolatki cieszyły się jednak względną swobodą. W prze­ciwieństwie do malców młodzież nie mieszkała w barakach, ale w ma­łych, okrągłych, czteroosobowych domkach. Prócz pobierania sym­bolicznego kieszonkowego od Przedstawicielstwa Polskiego młodzi ludzie mogli dorobić sobie co nieco w obozie, który z założenia miał być samowystarczalny. Oferowano im między innymi pracę biurową, na farmie, a także w kuchni lub w pralni. Ci, którzy zdo­byli średnie wykształcenie, mieli też szansę na pracę poza obozem: niekiedy Europejczycy mieszkający w pobliżu poszukiwali rąk do pracy wśród uchodźców. Choć praca nie była obowiązkowa, mło­dych zachęcano do jej podejmowania, choćby po to, by czymś się zajęli. Kto nie chciał pracować na zewnątrz, mógł znaleźć zajęcie na terenie obozu.

Wśród sierot, które skorzystały z oferty pracy, były między inny­mi Janina Kusa i Zofia Wakulczyk. Zofia, wówczas osiemnastolatka, została nianią u brytyjskiej rodziny Ramsayów, którzy prowadzi­li farmę opodal wioski Am ani, niedaleko Ar uszy. Zofia mieszkała

u nich przez osiem miesięcy, a jej praca polegała na opiekowaniu się dwojgiem dzieci Ramsayów, Celią i Colinem. Dziewczyna nie wiedziała, czym właściwie zajmuje się pani Ramsay, skoro służba wykonywała wszelkie prace domowe, a ona sama opiekowała się jej dziećmi. Zofia miała własny pokój, a gospodarze traktowali ją jak członka rodziny. Potrzebowała nieco czasu, by do tego przywyknąć, minęły bowiem lata, odkąd po raz ostatni miała styczność z takim środowiskiem. W sierocińcu, gdzie trzeba było przede wszystkim troszczyć się o przetrwanie, łatwo zapominało się o manierach. Teraz najeżało nadrobić zaległości. Poza tym początkowo Zofia w ogóle nie znała angielskiego, ale szybko zaczęła się uczyć. Dzieci starały się jej pomóc - Colin czytał jej opowiadania ze swoich książek. Była to dla młodej Polki wyjątkowa okazja. Gdy rodzina wyjeżdżała na wakacje, zabierała Zofię ze sobą, także nad morze. Zaoferowano jej nie tylko mieszkanie i wyżywienie, ale też regularne wynagrodzenie. Jak mówi dziś, uśmiechając się do swych wspomnień, był to absolut­nie cudowny okres39. Janina Kusa przez rok pracowała jako pomoc pielęgniarska u lekarza prowadzącego prywatny szpital w Moszi, mieście położonym za Aruszą, u podnóża Kilimandżaro. Nie miała wykształcenia medycznego, ale dano jej szansę nauki. Mieszkając przez rok w Moszi, również otrzymywała wynagrodzenie za pracę40.

Co ciekawe, choć nie miały ze sobą kontaktu, obie za pierwszą w życiu wypłatę kupiły sobie zegarek. Dla obu były to też pierwsze zegarki w ich życiu i choć dawno temu przestały chodzić, Janina i Zofia trzymają je na pamiątkę41.

Życie poza granicami obozu wcale nie oznaczało, ze obozowa administracja nie miała żadnej kontroli nad podopiecznymi - wciąż byli oni przecież obywatelami Polski podległymi rządowi londyń­skiemu. W roku 1949, gdy pojawiła się okazja wyjazdu do Kanady, najstarszych z nich uznano za wystarczająco dorosłych, by mogli sami decydować o swoim losie. Dano im wybór: mogli wyjechać lub na stałe osiedlić się w Afiyce. Ta druga ewentualność oznaczała, ie musieliby się wyprowadzić z obozu i samodzielnie budować swą

przyszłość w Tanganice. Nie skorzystali z tej możliwości, nie chcieli bowiem rozstawać się z młodszymi braćmi i siostrami, za których wciąż czuli się odpowiedzialni. Ponadto uważali, że w Kanadzie cze­ka ich lepsza przyszłość. Rodziny musiały trzymać się razem42.

Dziewczęta, bez względu na wiek, jakby łatwiej przystosowywa­ły się do rytmu obozowego życia; szybciej akceptowały dyscyplinę i rozkwitały dzięki czujnemu nadzorowi i wpływowi szkoły. Adapta­cja chłopców była trudniejsza, lecz i dla nich, zwłaszcza dla nasto­latków, Tengeru było darem niebios, umieli już bowiem obchodzić reguły obozowego życia. Z ich punktu widzenia szkoła była stratą czasu. Nie widzieli wielkiego sensu w uczeniu się łaciny w sercu Afryki. Należało żyć z dnia na dzień i tu, we wszechobecnej dżun­gli, praktykować sztukę przetrwania, której gorzką lekcję dostali w Związku Radzieckim. Szkoła tylko w tym przeszkadzała. Dżungla i jezioro Duluti wzywały ich do siebie, a chłopcy uciekali do nich tak często, jak tylko mogli — czyli bardzo często, jako że nadzór nad dorastającymi wychowankami był ograniczony. Jak wyjaśnia Mi­chał Bortkiewicz, póki „robiło się swoje” — czyli choćby i niedbale odrabiało lekcje, wykonywało obozowe prace, pojawiało się na wie-

czarnym liczeniu i bywało na niedzielnej mszy - właściwie nikt nie był w stanie śledzić poczynań dzieci pomiędzy zajęciami. To z kolei oznaczało, że odkąd chłopcy nauczyli się zjawiać w odpowiednim momencie i zachowywać pozory, reszta czasu należała do nich43. W gorące dni nie sposób było oprzeć się głębokim i czystym wodom Duluti - nie tylko chłopcy, ale i dziewczęta uciekały więc czasem z lekcji, żeby popływać. Niektórzy bali się węży i pijawek, lecz dla większości młodych mieszkańców Tengeru ich obecność jedynie po­tęgowała wrażenie obcowania z prawdziwą przygodą.

Jeszcze bardziej potęgował je fakt, iż w niektórych miejscach dżungla sięgała praktycznie do linii wody i można było huśtać się na lianach czy pnączach niczym Tarzan, a potem, w najdalszym punkcie wychylenia, po prostu skoczyć w przyjemnie chłodną toń. W każdy weekend w obozie wyświedano film, a Tarzan był wtedy nowością. Dzieło to rozpaliło wyobraźnię chłopców, choć konse­kwencje tego faktu mogły być opłakane. Jeden z kolegów Alfonsa Kunickiego zbyt wcześnie wypuścił z rąk pnącze i spadając, złamał sobie obie ręce4\ Innym razem Marian Kacpura usiłował rozhuśtać się nad wodą, lecz pnącze pękło i nieszczęśliwie spadł w trawę. Była

to wysoka, twarda, owocująca trawa, którą niedawno ścięto, zatem jej końcówki były bardzo ostre. Jedno źdźbło wbiło mu się głęboko w podbródek. Miejsce zabawy było odległe o ponad kilometr od szpitala — musiał pokonać ten dystans pieszo, z krwawiącą raną, płacząc z bólu i strachu. Gdy wreszcie dotarł do szpitala, lekarz po­cieszająco poklepał go po głowie, wyjął igłę z nicią i zszył ranę, nie tracąc czasu na jej znieczulanie czy choćby miejscowe schłodzenie, po czym założył opatrunek i odesłał chłopaka45.

Michał Bortkiewicz radził sobie w dżungli najlepiej ze wszyst­kich, czym zasłużył sobie na zaszczytny przydomek Tarzan. Miał nad kolegami przewagę, bo mieszkał w Tengeru od 1942 roku, toteż dobrze znał obóz i okolicę. W wieku trzynastu lub czternastu lat był już mistrzem liany, na drzewa wspinał się z małpią sprawnością, a w ich koronach miał całą sieć ukrytych gniazd, w których potrafił się zaszyć na długie godziny. Zbierał dziko rosnące banany, papaje i figi, a potem, leżąc wygodnie w którymś z gniazd, obserwował, jak pomiędzy gałęziami przemykają czarne, brązowe i zielone węże. Całym jego życiem były dżungla i pływanie. Nie odnosił wielkich sukcesów w szkole - nie miał do niej cierpliwości i serca - ale wyróż­niał się na zajęciach z geografii i matematyki, a także śpiewu. Zde­cydowanie wolał być w ruchu, na swobodzie. Bardzo poważnie brał swoje „tarzanowanie” i ktokolwiek chciał zostać jego kolegą, musiał nauczyć się okrzyku Tarzana tak dobrze, by echo niosło go nad wo­dami jeziora. Pewnego razu pływał w towarzystwie kilku chłopców, gdy zobaczyli grupkę Afrykańczyków ścigających antylopę. Zwierzę skoczyło do wody i pewnie uratowałoby się, gdyż Murzyni nie umie­li pływać. Jednakże Michał i jego przyjaciele popłynęli za antylopą i utopili ją. Wywlekli ciało na brzeg i oddali myśliwym, którzy na­tychmiast oprawili je, nagradzając pływaków skórą i sercem. Wie­czorem chłopcy rozpalili w obozie ognisko, upiekli serce i zjedli je, przekonani, że serce dzikiego zwierzęcia uczyni ich silniejszymi46.

Sposób pojmowania świata przez dzieci ukształtowany został w dużej mierze przez ich doświadczenie z ZSRR oraz przez filmy,

które oglądały go tydzień - było to ich jedyne okno na świat, po­za granice Tengeru i Afiyki. Filmy takie jak Tarzan, westerny z lat czterdziestych z takimi bohaterami, jak Roy Rogers, Cisco Kid i Hopalong Cassidy, a także Księga dżungli, robiiy ogromne wrażenie na chłopcach, którym życie dało surową lekcję w tak młodym wie­ku. Filmy ukazywały bowiem świat, w którym życie było „na ogół burzliwe, pełne przygód i chwały oraz łatwe”.

Według ojca Królikowskiego, naczelnymi wartościami, którym hołdowali ci chłopcy, były „siła fizyczna, spryt i odwaga”47. Życie było proste, wręcz prymitywne; należało żyć chwilą. Księga dżungli zainspirowała bodaj najśmielszy plan Michała; ucieczki do dżun­gli w towarzystwie kolegów i urządzenia się tam mniej więcej tak, jak w filmie uczynił to Mowgli - chłopiec porzucony w dżungli i wychowany przez zwierzęta. Grupa pod przewodnictwem Michała miała spotkać się wczesnym rankiem nad brzegiem rzeki. W ciem­ności, o piątej nad ranem, Michał przysiadł na kamieniu, czekając na pozostałych. Był gotowy: przygotował komplet strzał i ukradł z obozu trochę zapałek. Czekał i czekał, lecz jego kolegów najwyraź-

niej opuściła odwaga. Nie pojawili się, więc chcąc nie chcąc, Michał musiał powrócić do obozu48.

Chyba najbardziej niebezpieczna przygoda, jaka spotkała mło­dych mieszkańców obozu, była owocem ich nadmiernego zapału do pracy w szkolnym warsztacie mechanicznym. W tajemnicy przed nauczycielami dwaj chłopcy zbudowali sobie rewolwery i postano­wili urządzić strzelaninę w stylu kowbojskich filmów. Administra­cja obozu dowiedziała się o tym, dopięto gdy jeden z nich poja­wił się w szpitalu z raną postrzałową w piersi - kula utkwiła tuż obok serca. Jak na ironię, brytyjscy eksperci pracujący w pobliżu byli „pełni podziwu dla nadzwyczajnego talentu rzemieślniczego” chłopców. Rewolwery strzelały jak należy, lufy były starannie wyko­nane, a rękojeści ozdobione kawałkami kości słoniowej, w których wyrzeźbiono sceny z życia w dżungli, m.in. polującego lwa. Okazało się, że chłopcy skonstruowali nie tylko te dwa rewolwery, ale tak­że kilka innych oraz noże i prymitywne karabiny przeznaczone na sprzedaż45. Michał i jego przyjaciel nie zamierzali być gorsi: zrobili strzelbę myśliwską i pewnego ranka wybrali się z nią na sawannę. Zdążyli wypatrzyć żyrafy i bawołu, gdy nagle kumpel Michała wrza­snął: „Hej, czarna pantera właśnie skoczyła na to drzewo!” Obaj puścili się pędem w stronę rzeki i wspięli się na pobliskie skałki. Po paru godzinach, wyżej ceniąc sobie dyskrecję niż odwagę, chyłkiem wrócili do obozu50.

Michał i niektórzy jego koledzy byli też urodzonymi przedsię­biorcami. W środowisku, które gwarantuje wyżywienie, ubranie i dach nad głową, ale nic ponadto, jeśli nie liczyć dwóch szylingów kieszonkowego na miesiąc, pęd do zarabiania pieniędzy był całkiem naturalny. Młodzi ludzie, którzy budowali i sprzedawali broń palną, byli najlepszym przykładem tej skłonności. Michał nie angażował się w „interesy” na taką skalę, ale jak na trzynastolatka wykazywał całkiem spory talent do zarabiania. W niektórych grupach obozo­wych dzieci przejawem wysokiego statusu było posiadanie własne­go koguta przeznaczonego do walk. Michał, rzecz jasna, dostrzegł

w tym okazję do zarobku. Rozumował całkiem logicznie: gdyby jego kogut wygrał walkę, zgarnąłby pulę zakładów. Gdyby przegrał, jego ugotowane mięso nadawałoby się na sprzedaż. Jako biznesmen z krwi i kości, kupił koguta za dwa szylingi, a potem sprzedał każdą jego nóżkę i skrzydełko za szylinga - z całkiem niezłym zyskiem.

Innym źródłem dochodu bywały usługi handlowe świadczone na rzecz Polaków wyjeżdżających do Anglii. Michał regularnie bywał na miejscowym bazarze i zdołał nauczyć się suahili na tyle, by po­rozumieć się z tubylcami. Miał też wrodzony talent do targowania się. Ludzie wyjeżdżający do Anglii lub innych krajów często chcieli sprzedać trochę ubrań i niepotrzebnych już przedmiotów, których nie mogli ze sobą zabrać lub które nie przydałyby im się w nowym domu. Michał brał ich dobra w opiekę i wystawiał na przydrożnym bazarze tuż za bramą obozu. Rachunek tego przedsięwzięcia był następujący:

Mówiłem [Polce sprzedającej te dobra]: „Ile pani za to chce?” A ko­bieta odpowiadała: „Och, z dziesięć szylingów”. Szedłem więc i sprzeda­wałem za dwadzieścia. Fotem dawałem jej z tego dziesięć i dostawałem jeszcze dwa szylingi nagrody!41

Często dochodziło do kradzieży, zwłaszcza wspólnego, obozo­wego dobra. Mieszkańcy obozu nie okradali się wzajemnie z rzeczy osobistych, ale często przywłaszczali sobie przedmioty takie, jak po­ściel, koce, ubrania, bieliznę lub buty ze wspólnego przydziału, by OMtępnie wymienić je na owoce albo sprzedać na targu52. Dzieci nie uważały tego procederu za przestępstwo, a nawet chwaliły się nim otwarcie. Michał i jego brat Piotr często kradli papaje z pobliskiej larmy, choć pewnego razu omal nie napytali sobie biedy. Masaj- ski strażnik z psem wypatrzył ich na plantacji i ruszył w pościg. Z* każdym razem, gdy pies był tuż, tuż, Piotr odpędzał go celnym ciosem. W ostatniej chwili zdołali dobiec do obozu i prześliznąć się pod ogrodzeniem. Masaj, który ich ścigał, zatrzymał się przy siatce, wołając za nimi, lecz wartownik strzegący Tengeru odkrzyknął mu tylko, że nie ma prawa wejść do obozu55.

Niewielu było chłopców tak zbuntowanych jak Michał, lecz i inni starali się wykorzystywać brak nadzoru oraz bliskość jezio­ra i dżungli, by organizować sobie wędrówki i zaimprowizowane „lekcje przyrody”. Alfons Kunicki, który miał wtedy jedenaście lub dwanaście lat, chętnie przyznaje, że uciekał ze szkoły. Zabierał ze sobą psa i razem skakali do jeziora. Pewnego wieczoru postanowił, że zanocuje w jaskini nad brzegiem. Koledzy, w przeciwieństwie do „władzy”, wiedzieli, dokąd się wybrał. Jak wspomina: „Noce bywają tam ciekawe. Rozpaliłem ogień i zobaczyłem w ciemności błyszczące oczy! I te odgłosy dżungli! Niesamowite, ile tam się dzieje! To była bardzo długa noc”. Ale nie powtórzył już tego wypadu54.

Marian Kacpura regularnie zapuszczał się w głąb dżungli - mię­dzy innymi po to, by szukać dziko rosnących owoców, którymi za­spokajał wieczny głód. Racje żywnościowe w Tengeru były zado­walające i objętościowo, i jakościowo — serwowano na ogół polskie potrawy, w których skład wchodziły mięso, ziemniaki i pieczywo i lecz niekoniecznie dla dorastających chłopców o wilczym apetycie. Naturalne bogactwo dżungli pozwalało złagodzić uczucie głodu. Marian i jego przyjaciele zabawiali się też z niebezpiecznymi czer­wonymi mrówkami. Gdy owady te migrują, czynią to zwartą masą: podążają swym szlakiem w sensownym szyku - „żołnierze” tworzą po bokach szpalery, by chronić „robotnice”. Mrówcze wojsko unosi żuwaczki, gotowe kąsać wszystko, co stanie im na drodze. Chłop­cy mieli zwyczaj drażnić owady patykami. Musieli jednak uważać: zazwyczaj biegali boso i narażeni byli na zranienia55. Kunicki pa­mięta jedną z dziecięcych gier: kto zmusi skorpiona, by przeszedł mu po ręce, ale nie ukąsił56. Marian i jego kolega wybrali się kiedyś na sawannę w poszukiwaniu żółwi. Ktoś im powiedział, że można się z nimi świetnie bawić, więc postanowili poświęcić popołudnie na ich znalezienie. Istotnie, znaleźli żółwie, lecz zrobiło się późno, a w Afryce zmierzcha bardzo szybko. Ciemność zapadła w ciągu pół godziny, a chłopcy znajdowali się o godzinę marszu od obozu. Wra­cając w strachu do Tengeru, usłyszeli najpierw ryk lwa po jednej

stronie, a zaraz potem po drugiej! Zachowali się przytomnie i nie zaczęli biec w panice, co niewątpliwie przykułoby uwagę drapieżni­ków, ale maszerowali najszybciej, jak umieli57.

Nie tylko Michał miał kontakty z Afrykańczykami. Dzieci cie­pło wspominają tubylców, którzy w większości byli dla nich bardzo dobrzy (chyba że mieli powody do antypatii, na przykład przyła­pawszy sieroty na kradzieży papai). Marian Kacpura pamięta, jak pewnego razu podczas wędrówki w dżungli skaleczył stopę, stając na potężnym kolcu. Płakał z bólu, skacząc na jednej nodze w stronę obozu, gdy spotkał Masaja, który zatrzymał go i zapytał, co się sta­ło. Marian pokazał mu cierń, a Masaj sięgnął po kombinerki, które nosił zawieszone u pasa, oraz po mały nożyk. Wykonał niewielkie nacięcie i sprawnie wyciągnął kolec z obolałej stopy. Uczyniwszy to, powiedział: „W porządku, chłopcze, już po wszystkim”58.

Większość starszych dzieci regularnie bywała na miejscowym targu; często kupowały tam owoce. Kunicki pamięta, że były tanie i pyszne. Za pięć pensów dostawał dwa tuziny bananów, czyli tyle, ile był w stanie unieść jako jedenastolatek. Gdy zrobił to po raz

pierwszy, pochłonął wszystkie owoce podczas południowej przerwy w lekcjach. Łatwo się domyślić, że okupił to fatalnym samopoczu­ciem po południu; następnym razem znacznie rozważniej podszedł do sprawy bananów59. Po latach głodu w ZSRR dzieci nigdy nie miały dość jedzenia, w tym i owoców. Nigdy o tym nie zapomniały.

Dżungla nie była dla nich jedynym miejscem zabaw. Sam obóz także oferował liczne rozrywki. Chłopcy uprawiali piłkę nożną, siatkówkę, koszykówkę i inne sporty. Grywali też w kapsle i sami wytwarzali swoje zabawia, takie jak drewniane traktory, którymi siłowali się, by przekonać się, który z nich jest najmocniejszy.

Brak normalnych zabawek pobudzał ich wyobraźnię albo przy­najmniej skłaniał do kopiowania dzieł bardziej pomysłowych kole­gów60. Osierocone dzieci miały też do dyspozycji dwie sale zabaw, w których znajdowały się „pianino, stół pingpongowy, gramofon z niezłym zapasem płyt, komplety szachów i warcabów, biblioteczka oraz kącik czytelnika. Najmłodsi mieli własny zakątek, królestwo lalek, klaunów, misiów, żołnierzyków, piłek różnego rozmiaru oraz gumowych kółek”61. W amfiteatrze regularnie wyświetlano filmy

i prezentowano spektakle, w których uczestniczyli nie tylko ochot­nicy z obozu, ale także artyści z zewnątrz. Naturalny amfiteatr, wcię­ty w zagłębienie terenu otoczone dżunglą, na samym brzegu jezio­ra, był idyllicznym miejscem o doskonałej akustyce. Pani Grosicka, która kierowała sierocińcem, wybrała spośród dzieci najlepszych śpiewaków i tancerzy. Zespół występował regularnie i wkrótce zyskał renomę także poza obozem. Dzieci bywały zapraszane do Dar es- -Salam, stolicy Tanganiki, a nawet do Nairobi, stolicy Kenii. Próby i występy w amfiteatrze były jednym ze sposobów na zapewnienie dzieciom ciekawych zajęć w czasie wolnym62.

Starsze rodzeństwo 1 zwłaszcza dziewczynki - starało się oto­czyć opieką młodszych braci i siostry, przynajmniej w takim stop­niu, w jakim pozwalała na to struktura organizacyjna obozu. Kazia Kościelniak zbierała kieszonkowe, które dostawały co miesiąc jej młodsze siostry. Wydzielała im jedynie drobną kwotę na zakupy w obozowym sklepie lub na targu, a resztę skrzętnie odkładała. Wreszcie zaoszczędziła dość pieniędzy, by kupić Helenie białe buci­ki, w których mogła chodzić na niedzielną mszę. Siostrzyczka była z nich niezmiernie dumna i strzegła ich zazdrośnie, dzieci z siero­cińca bowiem posiadały bardzo niewiele rzeczy osobistych — dwa, może trzy komplety odzieży, kilka ręcznie wykonanych zabawek i czapkę63.

Nieliczna grupa dzieci utrzymywała kontakt z żołnierzami Pol­skich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Zofia Matusiewicz korespon­dowała z żołnierzem, który odnalazł ją w szpitalu w Bucharze. Być może z tęsknoty za własną rodziną, pisał do niej regularnie, przesyłał pieniądze, a czasem także materiał na sukienki. W któreś święta Bo­żego Narodzenia Zofia dostała od niego piękną lalkę. Była wzruszo­na, nikt bowiem nie dał jej takiego prezentu, odkąd opuściła Polskę, a na dodatek żadna dziewczynka w całym sierocińcu nie miała lalki. Jak wspomina, wszystkie chciały się nią bawić. Żołnierz wspominał nawet o adopcji, ale nic z tego nie wyszło, a w końcu przestał nawet korespondować z Zofią. Nigdy się nie dowiedziała dlaczego64. We­

dług ojca Królikowskiego, wiele sierot korespondowało z nieznany­mi sobie żołnierzami, którzy zainteresowali się ich losem. Zazwyczaj z wymiany listów rodziło się autentyczne przywiązanie, lecz były i takie dzieci, które wykorzystywały troskę i szczodrość żołnierzy, by poprzez fałszywe wyolbrzymianie niedoli obozowego życia wzbu­dzać w nich litość, a następnie wyłudzać pieniądze lub prezenty65.

Jak zauważył ojciec Królikowski, większość dzieci z sierocińca nie sprawiała kłopotów wychowawczych, ale istniała też grupka chłopców, o których bardzo się niepokoił. Nie tworzyli gangu i nie oddawali się nadmiernie destrukcyjnym praktykom, mimo to ich postawa wzbudzała troskę. Szczególnie niepokojące było narastają­ce barbarzyństwo niektórych z nich, spotęgowane, jak wspominał, „niedostateczną dyscypliną w Afryce”. Brakowało mężczyzn nauczy­cieli, którzy byliby wzorem dla chłopców; nieliczna ich grupa obec­na w obozie zdecydowanie nie nadawała się do tej roli66. Wielu spo­śród mężczyzn, których przysłano do obozu jako policjantów oraz innych funkcyjnych i którzy teoretycznie mogliby stanowić wzór dla chłopców, było — by użyć słów ojca Królikowskiego i Alfonsa

Kunickiego - wyrzutkami. Ojciec Królikowski charakteryzował ich jako „psychopatów, narwańców, moralnych degeneratów”; męż­czyzn tych zwolniono z armii w czasach, gdy żołnierze byli najbar­dziej potrzebni, zatem musieli być ludźmi wątpliwego charakteru. Oczywiście nie wszyscy byli tacy, lecz wystarczyło kilku, by wywrzeć niekorzystny wpływ na młodzież6.

Poza tym obóz i tak był bardzo nienaturalną społecznością; pod wieloma względami brakowało tam równowagi. Choć miał roz­miary małego miasta, nie istniała w nim sieć relacji gospodarczych, społecznych i politycznych, która tworzy dobrze funkcjonującą wspólnotę miejską. Nawet rodziny były niekompletne, ponieważ większość ojców służyła w armii. Matki bez mężów stanowiły więk­szość i choć bardzo się starały wywierać wpływ na swoje dzieci, z czasem był on coraz mniejszy. W przypadku sierot nie działała nawet ta osłabiona forma perswazji. Nauczycielki miały niewielką władzę nad nastolatkami i praktycznie żadnego sposobu na egze­kwowanie sankcji. Bez względu na to, jakiego wykroczenia dopuści­ło się dziecko, zawsze miało zagwarantowane wyżywienie, ubranie

i dach nad głową. Jeśli zaś prowadziły się wzorowo, obóz nie mógł im zaoferować wiele więcej, zatem trudno było mówić o nagradzaniu za dobre zachowanie i karaniu za niewłaściwe. Co gorsza, doświad­czenia wyniesione z ZSRR nauczyły je, że nie należy ufać władzy

i że nie ma na świecie nikogo, kto przejmowałby się ich losem, prócz nich oraz ich rodzeństwa6*.

Inni mieszkańcy obozu darzyli sieroty współczuciem. Panowało przekonanie, że te dzieci wystarczająco dużo wycierpiały, zatem nie należy zbyt surowo oceniać ich zachowania. Postawa ta występo­wała tym silniej, im bardziej niestosowne było zachowanie sierot - wszak te dzieci straciły wszystko, więc zasługiwały na wyrozumiałość

i współczucie, nie na surową karę. Jak zauważa z goryczą Kunicki, wychowawcy nie mogli traktować swych podopiecznych zbyt ostro, jeśli nie chcieli usłyszeć od innych mieszkańców obozu, by odcze­pili się od biednych sierot69. W rezultacie, jak wspomina Marian

Kacpura: „Człowiek mógł pójść, dokąd chciał, i nikt by mu nic nie powiedział”70. To, że nie wszystkie dzieci uległy demoralizacji, twierdził ojciec Królikowski, było świadectwem pozytywnych skut­ków działania „świadomych nauczycieli, oddanych matek, progra­mu harcerstwa i organizacji religijnych, a także ogromnej większości porządnej młodzieży, która właściwie reagowała na te wysiłki i po­magała ratować słabszych kolegów”71.

Uderzające jest to, że gdy rozmawia się z tymi dziećmi — dziś już dawno ludźmi dorosłymi — o doświadczeniach sprzed lat, żadne z nich nie potrafi wskazać dorosłego mieszkańca obozu, który sta­nowiłby dla nich namiastkę rodzica. Niewiele osób pamięta choćby nazwisko wychowawcy. Nikt tak naprawdę nie znał ojca Królikow­skiego, póki nie opuścił Tengeru. Pani Grosicka była znana, lecz w oczach większości dzieci była raczej odległą postacią. Obraz ro­dziny, który wyłania się z obozowych wspomnień, jest wizją samych braci i sióstr — rodziny tworzonej przez same dzieci. Powstała między nimi szczególna, głęboka więź na całe życie, jako skutek wspólnych przeżyć w ZSRR i w Afryce. Choć wiele dzieci dotarło do Tengeru

dopiero w 1947, a nawet 1948 roku, szybko stały się one częścią tego nowo powstałego plemienia. U siebie nawzajem szukały wspar­cia, pocieszenia, przyjaźni, pomocy i wyjaśnienia świata; nie u ludzi sprawujących nad nimi nadzór.

Dzieci nie były świadome tego, że wokół kwestii obozów nara­sta napięcie na poziomie władz lokalnych oraz w Wielkiej Brytanii. Niemal od początku kwestionowano sposób zarządzania obozami, wybór miejsc oraz metodę finansowania. Obozy w żaden sposób nie mogły uchodzić za luksusowe, lecz były zdecydowanie lepsze od tego, co Polacy pozostawili w Iranie lub Związku Radzieckim, lepsze nawet niż warunki życia wielu mieszkańców Afryki. Nie tyl­ko infrastruktura była całkiem satysfakcjonująca, ale także wypłaty z Przedstawicielstwa Polskiego w Nairobi, sponsorowane przez rząd londyński. Żaden Polak nie miał obowiązku poszukiwania płatnej pracy. Przyjęto założenie, że znalezienie zatrudnienia przez wszyst­kich uchodźców nie będzie możliwe (było ich zbyt wielu), a ponadto zakładano, że ich pobyt w obozach nie potrwa długo. Poza tym nie zezwalano na działanie prywatnej przedsiębiorczości w granicach obozu, skutecznie hamując inicjatywę mieszkańców. Wszelkie firmy musiały działać za pozwoleniem i za pieniądze władz polskich72. Co więcej, obowiązujące w nich wynagrodzenie było znacząco wyższe od stawek lokalnych.

Miało to bardzo niekorzystny wpływ na miejscową gospodarkę

i budziło niezadowolenie lokalnych społeczności. Polacy nie tylko zarabiali lepiej od miejscowych, ale także dostawali „kieszonkowe” (nawet dzieci), zatem kupując na lokalnym rynku ubrania, meble, ozdoby [ wszelkie inne dobra, mogli zapłacić wyższą cenę niż tu­bylcy. Tym sposobem napędzali inflację, wywołując cały łańcuch „poważnych i negatywnych” skutków dla miejscowej ludności. Ist­nienie obozów powodowało więc głęboką destabilizację gospodar­ki, ku narastającej fhistracji władz lokalnych73. Mieszkańcy Afryki Wschodniej, którzy tak ciepło powitali Polaków, teraz traktowali ich coraz bardziej wrogo. Można było odnieść „wrażenie, że przez

swą niewdzięczność Polacy tracą ich sympatię” - jakby uważali, że wszystko, co dostają, jest im należne oraz że nie ma potrzeby, by na czymkolwiek oszczędzać74. Brytyjscy urzędnicy w Afryce Wschod­niej byli na tyle zaniepokojeni narastającym napięciem między Pola­kami a Afiykańczykami, że upoważnili Henry ego Gurneya z Konfe­rencji Gubernatorów Afryki Wschodniej w Nairobi, by zawiadomił Biuro do spraw Kolonii o tym problemie75.

Istniały również tarcia między Polakami a Brytyjczykami w spra­wie zarządzania obozami 1 w tym także Tengeru. Pod koniec 1942 roku i w pierwszej połowie 1943 roku, gdy polscy uchodźcy zaczęli trafiać do obozów w Afryce Wschodniej, w łonie brytyjskiego rządu rozgorzała dyskusja o tym, jak należy ich potraktować. Choć znaleźli się na terytorium podległym Wielkiej Brytanii, oficjalnie miał się

o nich troszczyć polski rząd na uchodźstwie. Istniały jednak pewne kruczki natury administracyjnej, których nie można było ignoro­wać. Uchodźcy mieli pozostać w Afryce Wschodniej tylko do końca wojny, ale to mogło oznaczać - jak się spodziewano - nawet i dwa lata. Należało więc stworzyć jakieś struktury i sprecyzować kwestię odpowiedzialności za obozy, choćby po to, by uporządkować panu­jący w nich chaos.

W lipcu 1943 roku wreszcie podpisano memorandum w spra­wie odpowiedzialności za polskich uchodźców, ponoszonej po czę­ści przez rządy Afryki Wschodniej oraz przedstawicielstwo polskich władz w Afryce Wschodniej. Rządy Afryki Wschodniej przejęły od rządu brytyjskiego odpowiedzialność za ogólne utrzymanie uchodź­ców, „którym udzielają schronienia na czas wojny”. Wyraziły przy tym pragnienie skorzystania z porad i wsparcia ze strony przedstawi­cieli polskiego rządu w Londynie, ale jednocześnie zastrzegły sobie prawo do podejmowania decyzji we wszelkich kwestiach zgodnie ze wskazówkami rządu brytyjskiego. Z memorandum wynikało też, że wykorzystane zostaną wszelkie dostępne środki strony polskiej, by wspomóc zarządzanie życiem religijnym i społecznym, a także ochroną zdrowia, kulturą i edukacją w obozach. Władze były skłon­

ne w miarę możliwości powierzyć polskim przywódcom zarządzanie tymi dziedzinami obozowego życia. Jak napisano w memorandum, rząd polski uznał też swą odpowiedzialność i zobowiązania w kwestii:

(...) ulżenia niedoli uchodźców i wspomagania ich zarówno duchowo, jak i mentalnie, edukacji dzieci, przywrócenia morale uchodźców tak, by po powrocie do Polski stali się wartościowym elementem społeczeństwa, a także zaspokajania ich potrzeb religijnych.

Oznaczało to, że kolonialne władze Afryki Wschodniej biorą na siebie odpowiedzialność za fizyczne utrzymanie obozu — budowę domów, ochronę oraz leczenie, wyżywienie i ubranie uchodźców. Przedstawiciele rządu polskiego odpowiadać mieli za inne sprawy, takie jak edukacja, religia, kultura oraz sport, a także za porządek wewnątrz obozów i organizację pracy. Ostatecznym celem było uczynienie obozów jednostkami samowystarczalnymi. Rządy Afryki Wschodniej spodziewały się, że z czasem, w miarę zbliżania się do tego celu, będzie można systematycznie zmniejszać dostawy żyw­ności i ubrań.

Urzędnicy kierujący obozami byli wyznaczani przez rządy wschod- nioafrykańskie; odpowiadali za bezpieczeństwo, dyscyplinę, wa­runki sanitarne, ochronę przeciwpożarową oraz utrzymanie nie­ruchomości i sprzętu, a także za zatrudnianie miejscowej ludności w obozach, wydawanie przepustek uprawniających do wejścia do obozu i wyjścia oraz zaspokajanie potrzeb materialnych uchodźców (żywność, odzież etc.). Komendant obozu mógł działać poprzez pol­skiego przywódcę danej społeczności obozowej, który odpowiadał za „lojalne wykonanie” jego poleceń. Przywódca obozu był z kolei wybierany przez polskiego delegata, podległego - podobnie jak cały polski personel - rządowi londyńskiemu. Przy zatrudnianiu do pra­cy w obozie preferowano Polaków. Za wewnętrzną organizację życia obozu odpowiadały polskie władze76.

W rzeczywistości Brytyjczycy chcieli mieć jak najmniej wspólne­go z administrowaniem i finansowaniem tych obozów, w tym także

Tengeru. Konferencja Gubernatorów Terytoriów Brytyjskiej Afryki Wschodniej (Tanganiki, Ugandy oraz Rodezji Północnej i Połu­dniowej) powołała Wschodnioafrykańską Administrację do spraw Uchodźców, która zajmowała się głównie wymianą informacji na te­mat uchodźców z tego regionu Afryki. W praktyce była ona w pełni zależna od rządów poszczególnych terytoriów i musiała uzyskać ich zgodę na prowadzenie jakiejkolwiek polityki względem uchodźców, przez co odgrywała głównie rolę doradczą. Jednak była zobowiązana dokonywać wyboru brytyjskich komendantów obozów, ponoszą­cych całkiem sporą odpowiedzialność77. Równie skomplikowane było finansowanie obozów. Choć zostały zbudowane przez rządy poszczególnych terytoriów (kolonii brytyjskich), władze te nie były odpowiedzialne za utrzymanie uchodźców. Oficjalnie finansowanie obozów (i sprawowanie jurysdykcji nad nimi) należało do Minister­stwa Opieki Społecznej w polskim rządzie na uchodźstwie78.

Wewnętrzna struktura administracyjna obozów była niejasna. Jednym z głównych celów memorandum było ulżenie władzom brytyjskim, dość mocno przytłoczonym całą tą sytuacją. Nie miały one po prostu wystarczających środków, by poradzić sobie z gwał­townym napływem dwudziestu tysięcy Polaków. Powstał więc plan ustanowienia polskiej organizacji, która pozwoliłaby zminimali­zować nakłady pracy ze strony terytoriów. Odpowiadałaby ona za zorganizowanie życia kulturalnego i religijnego oraz kultywowanie tradycji narodowej w obozach, za edukację dzieci i dorosłych, za przygotowanie ich do przyszłego życia oraz za pomoc dorosłym w przezwyciężeniu demoralizującego wpływu radzieckiej niewoli. Choć z jednej strony planowano, że obozy staną się samowystarczal­ne, zarówno w sensie administracyjnym, jak i — ostatecznie - eko­nomicznym, poprzez rozwijanie własnej produkcji i rolnictwa, to należało jednocześnie chronić miejscową ludność i interesy gospo­darcze terytoriów i dlatego władze brytyjskie nie były skłonne całko­wicie wyrzec się kontroli nad poczynaniami uchodźców. Stąd też, na przykład, dyrektor do spraw uchodźców, reprezentujący Wschód-

nioafrykańską Administrację do spraw Uchodźców (East African Refugee Administration, EARA), musiał wyrazić zgodę na realizację każdej inicjatywy gospodarczej w obozie, by zapobiec ewentualnym niekorzystnym zjawiskom w gospodarce lokalnej (co jak się okazało, było płonną nadzieją).

W praktyce na poziomie obozu wynikiem podpisania memoran­dum było istnienie dwóch równoległych administracji. Brytyjska była odpowiedzialna za utrzymanie obozu oraz ogólne zarządzanie obozem i jego kontaktami ze światem zewnętrznym. Polska odpo­wiadała za funkcjonowanie wewnętrznej struktury organizacyjnej obozu. Praktyczna samodzielność obozów oznaczała, że ani rządy terytorialne, ani rząd Wielkiej Brytanii nie mieszały się do ich spraw. Bardzo szybko codziennym zarządzaniem obozami zajęli się sami Polacy - Brytyjczycy mieli nań niewielki wpływ.

Nie oznaczało to jednak kresu napięć - przeciwnie, narastały one, zarówno pomiędzy samymi Polakami, którzy spierali się o to, jak należy zarządzać obozami, jak i pomiędzy Polakami a władza­mi brytyjskimi. W Afryce Wschodniej Brytyjczycy zawsze popierali struktury zdecentralizowane i dlatego woleli, by polscy urzędnicy odpowiedzialni za administrowanie obozami działali na miejscu, w poszczególnych placówkach, a nie w Nairobi, gdzie znajdowa­ła się ich baza. Polacy natomiast nieustannie optowali za centrali­zacją: widzieli raczej główny ośrodek administracyjny w Nairobi, z dala od obozów, a jednocześnie uważali za celowe neutralizowanie i podkopywanie brytyjskich wpływów, zwłaszcza na poziomie obo­zów '. Władze brytyjskie były coraz bardziej poirytowane wysokimi kosztami utrzymania obozów, znacznie wyższymi, niż pierwotnie zakładano80. Rozwiązaniem dylematu, przed którym stanęła Wielka Brytania, było powołanie międzynarodowej organizacji do spraw uchodźców znanej jako UNRRA (United Nations Relief and Re- habilitation Administration — Administracja Narodów Zjednoczo­nych do spraw Pomocy i Odbudowy).

Powojenne uzgodnienia

Podczas wojny Brytyjczycy czuli się w poważnym stopniu dłużni­kami Polaków. Jednakże już w roku 1944 władze brytyjskie z coraz większym niepokojem przyglądały się kosztom utrzymania obozów. Jak się okazało, placówki te były droższe, niż się pierwotnie spo­dziewano. Dotyczyło to zwłaszcza kosztów utrzymania (codzien­nych wydatków na wyżywienie uchodźców, a także wypłacanych im pieniędzy), w których Polacy nie mogli lub nie chcieli party­cypować. Do 30 czerwca 1944 roku koszt utrzymania uchodźców w samej Tanganice przekroczył budżet o 108 tysięcy funtów, a na drugą połowę roku przewidywano znów deficyt, w wysokości 100 tysięcy funtów1. Niepokój Brytyjczyków budziły także malejące szanse na to, że polski rząd na uchodźstwie kiedykolwiek powróci do Polski. Tego lata ogłoszono powstanie wspieranego przez ZSRR Polskiego Komitetu Wyzwolenia-Narodowego (PKWN) z siedzibą w Lublinie, który ogłosił się rządem polskim. We wrześniu 1944 silny potęgą Związku Radzieckiego rząd lubelski okrzepł znaczą­co | choć nie miał w kraju wielkiego poparcia. Niekomunistyczny ruch oporu w Polsce starał się siłą zapobiec przejęciu przezeń władzy i Polska stanęła na krawędzi wojny domowej. Była to zdecydowanie nierówna walka, za PKWN-em bowiem stała potęga ZSRR Z koń­cem 1944 roku komitet lubelski przekształcił się w Rząd Tymcza­sowy Rzeczypospolitej Polskiej2. Gdyby rząd polski na uchodźstwie miał nigdy nie powrócić do kraju, a PKWN miał sprawować władzę w powojennej Polsce, odzyskanie przez Brytyjczyków choćby pensa

z pieniędzy pożyczonych Polakom w Londynie byłoby bardzo ma- ło prawdopodobne. Rozwiązaniem dylematu, przed którym stanęli Anglicy, wydawała się działalność międzynarodowej organizacji zaj­mującej się problemami uchodźców, znanej jako UNRRA.

UNRRA powstała 9 listopada 1943 roku jako wspólna inicjaty­wa czterdziestu czterech krajów. Sygnatariusze porozumienia zgo­dzili się udzielić pomocy ludności wszelkich terytoriów wyzwolo­nych spod władzy państw Osi. Celem UNRRA było:

(...) planowanie, koordynowanie, zarządzanie lub organizacja zarzą­dzania środkami pomocowymi dla ofiar wojny na wszelkich terytoriach będących pod kontrolą któregokolwiek z Narodów Zjednoczonych, po­przez zapewnianie żywności, paliwa, ubrań i schronienia oraz zaspokaja­nie innych podstawowych potrzeb, w tym medycznych i innych.

Chodziło także o pomaganie w powrocie do domu, czyli repa­triacji tych, których wojna zmusiła do migracji3. UNRRA od po­czątku miała być organizacją o charakterze tymczasowym, panowało bowiem przeświadczenie, iż powrót uchodźców do domów dokona się błyskawicznie. Jej powojenne istnienie miało być mierzone raczej w miesiącach niż latach.

Już we wrześniu 1944 roku pojawiły się plotki, iż UNRRA przej­mie odpowiedzialność za polskich uchodźców w Afryce Wschodniej i innych regionach, a reakcja na nie wśród osób lojalnych wobec polskiego rządu na uchodźstwie nie była przychylna. 23 września

1944 roku delegacja brytyjska przy Radzie UNRRA, obradującej wówczas w Montrealu, zameldowała brytyjskiemu Ministerstwu Spraw Zagranicznych, że delegacja Polaków zamieszkałych w Ka­nadzie złożyła w tej sprawie skargę do miejscowego resortu spraw zagranicznych. Polonia, w większości sympatyzująca z antykomuni­stycznym rządem londyńskim, mobilizowała siły. Jej głównym ce­lem było dopilnowanie, by obecna administracja obozów, podległa rządowi na uchodźstwie, nie uległa zmianie. Polonusi twierdzili też, iż Wielka Brytania nie powinna obawiać się o zwrot pożyczonych

pieniędzy, bo rząd polski z pewnością spłaci dług. Delegacja brytyj­ska była odmiennego zdania; jej przedstawiciele uważali, że przejęcie obozów przez UNRRA byłoby dla polskich uchodźców korzystne, dałoby bowiem najlepszą możliwość „zabezpieczenia stosownego wsparcia”. Co więcej, rząd Wielkiej Brytanii zdecydowanie wolał, by to UNRRA płaciła za utrzymanie uchodźców, a nie brytyjski podatnik, ponieważ właśnie po to powołano tę międzynarodową organizację. Nie przypuszczano, by w administracji obozów mogło dojść do gruntownych zmian. Niemniej jednak delegacja brytyjska jasno sugerowała ministerstwu, że należy jak najszybciej doprowa­dzić do sytuacji, w której UNRRA przejmie odpowiedzialność za obozy w Afryce Wschodniej4.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych gorąco poparło tę sugestię. Choć oficjalnie finansowaniem obozów zajmował się polski rząd na uchodźstwie, faktem było, iż rząd pracował na kredyt, stale powięk­szając swe zadłużenie wobec Wielkiej Brytanii. Jednakże pozbycie się tego ciężaru nie było takie proste, jak się wydawało. Nie było pewne, czy dipisi z Polski podlegają mandatowi UNRRA, ponieważ przeby­wali na terytorium, które nigdy nie było okupowane przez wroga. Poza tym Brytyjczycy nie byli zdecydowani co do tego, kto powinien zwrócić się do UNRRA - rząd brytyjski czy Polacy - jako że oficjal­nie obozy podlegały rządowi polskiemu na uchodźstwie. Wreszcie nie było do końca jasne, czy aby nie należałoby poprosić UNRRA o wzię­cie w opiekę nie tylko Polaków przebywających na tzw. terytoriach afrykańskich, ale także w innych koloniach brytyjskich i w innych obozach dla uchodźców. Zdaniem przedstawicieli Biur do spraw Do­miniów, odpowiedzialnych za budżet obozów, należało doprowadzić do przejęcia przez UNRRA wszystkich uchodźców, jednak istniały obawy, iż mogłoby to być zadanie przekraczające możliwości tej orga­nizacji, a zatem nie do przyjęcia przez jej kierownictwo5.

Pierwszą wątpliwość dotyczącą tego, czy uchodźcy z Polski w ogó­le podlegają mandatowi UNRRA, wyjaśniono, gdy Rada UNRRA przyjęła podczas drugiej sesji w Montrealu rezolucję zezwalającą na

organizowanie pomocy dla osób znajdujących się na terytoriach ni­gdy nieokupowanych przez wroga. Problem numer dwa, dotyczący ewentualnego prawa Wielkiej Brytanii do zwrócenia się do UNRRA, także został rozwiązany. Rada zadecydowała, iż obozy podlegają pol­skiemu rządowi na uchodźstwie, a nie władzom brytyjskim. Wielka Brytania jedynie pożyczała Polakom pieniądze. To oznaczało, że nie Brytyjczycy powinni prosić UNRRA o przejęcie obozów, ale rząd polski, który jednak należało najpierw przekonać do takiego kroku. Rząd brytyjski zaczął wywierać naciski.

W listopadzie 1944 roku brytyjskie Ministerstwo Spraw Za­granicznych wysłało formalną notę do polskiego ambasadora z ży­czeniem, by jego rząd zwrócił się do UNRRA o przejęcie odpowie­dzialności za polskich dipisów, nie tylko w Afryce Wschodniej, ale także na Bliskim Wschodzie, w Indiach, w Rodezji Południowej i Północnej oraz w Nowej Zelandii. Ministerstwo argumentowało, iż dzięki takiemu posunięciu rząd polski może liczyć na ogromne korzyści. Bo choć Londyn zawsze uważał, że spełnia „zaszczytny obowiązek, robiąc, co w jego mocy, na rzecz ulżenia niedoli polskich uchodźców”, to jednak potężne koszty z tego tytułu ponosił polski rząd na uchodźstwie. Brytyjczycy starali się złagodzić to obciążenie, udzielając kredytów i zaliczek, lecz mimo to przejęcie odpowiedzial­ności finansowej przez UNRRA przyniosłoby wielką ulgę polskim władzom. W nocie wykazano też zrozumienie dla niechęci polskich władz do wykonania takiego ruchu, w obawie przed zmianą w spo­sobie zarządzania obozami i ich zaopatrzenia, lecz sam rząd brytyjski także wolałby widzieć „jak najmniejsze zmiany”. Jednocześnie Lon­dyn wyrażał głęboką nadzieję, iż UNRRA da się przekonać do for­malnego przejęcia odpowiedzialności za utrzymanie obozów i przy­szłą repatriację ich mieszkańców, nie domagając się żadnych zmian w obecnej strukturze administracyjnej obozów i ich personelu. W rze­czywistości jednak Brytyjczycy byli przekonani, że UNRRA nie ma w tej kwestii wyboru. Sugerowano, by w razie oporu z tej strony pol­ski rząd przypomniał przedstawicielom UNRRA, iż organizacja ta

nie może uciekać przed obowiązkami nałożonymi nań mandatem, zwłaszcza po zmianach Rezolucji 46 z konferencji w Montrealu” - jednego ze spotkań, na których wypracowywano formułę UNRRA. Na koniec rząd Wielkiej Brytanii raz jeszcze wezwał rząd polski na uchodźstwie do zwrócenia się do UNRRA i zapewnił, że towarzy­szyć mu w tym będzie pełne wsparcie władz brytyjskich6.

Polski rząd na uchodźstwie najwyraźniej nie uznał tego za atrak­cyjną propozycję i nie podjął żadnych kroków, status obozów bo­wiem nie zmienił się aż do roku 1946, kiedy to problem wypłynął ponownie. W tym czasie sytuacja międzynarodowa była już całkiem inna, podobnie jak pozycja Polski w świecie. Z perspektywy pol­skich uchodźców — zmieniła się na gorsze.

W toku trzech najważniejszych konferencji międzynarodowych (w Teheranie w grudniu 1943 roku, w Jałcie w lutym 1945 roku oraz w Poczdamie w lipcu-sierpniu 1945 roku) światowe potęgi - Wielka Brytania, Stany Zjednoczone oraz Związek Radziecki — w poważnym stopniu ukształtowały obraz powojennego świata. Jednym z tematów prowadzonych przez te kraje dyskusji była tak zwana „kwestia polska”. Chodziło w niej zasadniczo o przyszłość te­rytoriów okupowanych przez ZSRR, a należących dawniej do Rze­czypospolitej, a także tego, który rząd powinien sprawować władzę w odrodzonej Polsce - ten działający w Londynie, czy może spon­sorowany przez Moskwę Rząd Tymczasowy Rzeczypospolitej Pol­skiej, w który przekształcił się PKWN. Rozmowy rozpoczęły się wTeheranie (28 listopada-1 grudnia 1943 roku), podczas spotkania premiera Churchilla, prezydenta Roosevelta i Józefa Stalina. Trzej przywódcy podpisali tajne porozumienie tymczasowe, z którego wy­nikało, że Związek Radziecki zatrzyma tereny okupowane od 1939 roku, a nową granicą polsko-radziecką będzie linia Curzona. W ra­mach rekompensaty Polacy mieli otrzymać wschodnią część Nie­miec, aż po Odrę. Stalinowi dano do zrozumienia, że może działać jednostronnie na „terytoriach wyzwolonych” przez Armię Czerwoną oraz że jednym z tych terytoriów będzie Polska. W takim kontekście

toczyła się dyskusja na temat przejęcia przez UNRRA odpowiedzial­ności za utrzymanie obozów.

Gdy wielka trójka spotkała się ponownie, tym razem w Jałcie (4-11 lutego 1945 roku), Związek Radziecki zdążył już wyzwolić Polskę, a PKWN umocnił, swoją pozycję jako Rząd Tymczasowy RR ZSRR kontynuował zwycięski marsz przez Europę Wschodnią, miażdżąc siły niemieckie niczym walec. Pozycja Stalina była więc wyjątkowo mocna, a Churchill i Roosevelt wiedzieli o tym7. W Jał­cie formalnie potwierdzono to, co i tak stało się już rzeczywistością. Churchill i Roosevelt zgodzili się na powstanie rządu tymczasowego, choć naciskali, by zreorganizowano go „na szerszej, demokratycznej bazie, z udziałem demokratycznych przywódców przebywających i w Polsce, i za granicą”. Nowy rząd wezwano do przeprowadze­nia „wolnych i niczym nieograniczonych wyborów” tak szybko, jak będzie to możliwe, a nowo wyłonione władze miały zostać dyplo­matycznie uznane przez trzech sygnatariuszy - ZSRR, Stany Zjed­noczone i Wielką Brytanię. Porozumienie jałtańskie potwierdza­ło ponadto ustalenia z Teheranu: wschodnia granica Polski miała przebiegać wzdłuż linii Curzona (z nieznacznymi odchyleniami), a rekompensatą terytorialną za ziemie utracone na wschodzie będą zdobycze na zachodzie (nie określono dokładnie ich rozmiarów)8.

Gdy ogłoszono warunki porozumienia jałtańskiego, rząd polski oraz partie polityczne w Londynie, a także dowódcy wojskowi i ogrom­na większość ich żołnierzy byli w głębokim szoku. Niektórzy przy­wódcy prolondyńskich organizacji politycznych i partii rozumieli, ie Jałta była odbiciem ponurej rzeczywistości i że konieczna będzie współpraca z ZSRR oraz polskimi komunistami. Wielu z tych przy­wódców wróciło do Polski, by dołączyć do nowego rządu — wśród nich Stanisław Mikołajczyk, ówczesny premier rządu na uchodź­stwie* - wierzyli bowiem, że zdołają złagodzić kurs komunistów

i wynegocjować z Moskwą powstanie niepodległej i demokratycz­nej Polski. Ich nadzieje okazały się płonne. Choć nominalnie no­wy Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej (TRJN) był rządem koalicyjnym pięciu partii - Polskiej Partii Robotniczej (skupiającej komunistów), Polskiej Partii Socjalistycznej, Polskiego Stronnictwa Ludowego, Stronnictwa Demokratycznego oraz Stronnictwa Pra­cy - to jednak w rzeczywistości był zdominowany przez komuni­stów. Choć partie opozycyjne kierowały szesnastoma z dwudziestu jeden ministerstw, komuniści kontrolowali te najważniejsze: obrony, bezpieczeństwa publicznego, ziem odzyskanych, przemysłu i spraw zagranicznych. Panowali więc niepodzielnie, mając pod sobą armię i policję, a nad sobą potężnego sojusznika9. Ich władza była nieza­grożona.

Wielu Polaków odmówiło powrotu do kraju, mimo usilnych próśb rządu Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy rozumowali dwutorowo: Pola­cy, którzy osiedli w Londynie, a także całe Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, choć byli sojusznikami w walkach na Bliskim Wscho­dzie i we Włoszech, stali się teraz kłopotliwym ciężarem. Należało doprowadzić do normalizacji stosunków z komunistyczną Polską oraz z Moskwą, a przecież obecność Polaków w Londynie oraz dziesiątek tysięcy żołnierzy w polskiej armii na Zachodzie była po­ważnym zgrzytem między tymczasowymi sojusznikami. Poza tym utrzymanie Polaków było kosztowne. Niektórzy mieli też nadzieję, że obecność zdecydowanie demokratycznie nastawionych żołnierzy w Polsce mogłaby poważnie wpłynąć na wynik zbliżających się wy­borów. Dlatego też w najlepszym interesie rządu Wielkiej Brytanii leżało jak najszybsze wyekspediowanie Polaków do domu.

Równie logiczna była postawa Polaków, którzy sprzeciwiali się powrotowi. Wielu z nich pamiętało brutalną ewakuację z Syberii i z pierwszej ręki znało ciężar radzieckiej okupacji. Nie zamierzali wracać do zdominowanej przez Moskwę ojczyzny, słusznie obawia­jąc się prześladowań. Generał Anders wytłumaczył to Winstonowi Churchillowi całkiem dobitnie, gdy ten poinformował go o wyni­

kach konferencji w Jałcie. Oznajmił między innymi, że żaden polski żołnierz nie powinien wracać do Polski10.

W takim kontekście politycznym Churchill złożył publiczną de­klarację, której skutki miały przez lata prześladować rząd Wielkiej Brytanii. 27 lutego, wyjaśniając w Izbie Gmin warunki porozumie­nia jałtańskiego, oznajmił niespodziewanie:

Rząd Jego Królewskiej Mości w żadnym razie nie zapomni o długu wdzięczności wobec polskich żołnierzy, którzy służyli mu tak dzielnie, i mam nadzieję, ze wszystkim, którzy pozostali pod naszymi rozkazami, będziemy mogli ofiarować obywatelstwo i wolność Imperium Brytyjskie­go, jeśli tego zapragną. Nie jestem w stanie już dziś ogłosić stanowiska w tej sprawie, ponieważ kwestie dotyczące obywatelstwa muszą być przed­miotem dyskusji między tym krajem a jego dominiami, a to wymaga cza­su. My jednak powinniśmy uważać to za zaszczyt, że tak wierni i dzielni żołnierze zamieszkają pomiędzy nami, jakby byli z naszej krwi".

Zatem Brytyjczycy, choć wciąż mieli nadzieję, że uda się skłonić Polaków do powrotu do ojczyzny, nikogo nie zamierzali repatriować wbrew jego woli. Starając się zapanować nad paniką szerzącą się w szeregach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, rząd brytyjski zachował się honorowo, kontynuując wypłacanie żołdu i łożąc na utrzymanie polskiego wojska, nawet kiedy już przestał uznawać rząd polski na uchodźstwie12.

Naturalnie nie wpłynęło to pozytywnie na stosunki Brytyjczy­ków z Rządem Tymczasowym RP, który konsekwentnie sprzeciwiał się istnieniu jakichkolwiek wrogo nastawionych formacji polskich. Sytuacja w kraju nie była wówczas stabilna: trwało polowanie na członków antykomunistycznego ruchu oporu. Pod koniec marca 1945 roku Rosjanie schwytali szesnastu jego przywódców, zada­jąc tym samym poważny cios organizacjom lojalnym wobec rządu londyńskiego i - przynajmniej czasowo — mocno osłabiając ruch antykomunistyczny w Polsce13. 22 kwietnia ZSRR podpisał dwu­dziestoletni Układ o Przyjaźni, Wzajemnej Pomocy i Współpracy z Rządem Tymczasowym RP (rząd ten w istocie nie miał prawa pod­

pisywać tego typu układów), który zezwalał na pozostanie radziec­kich żołnierzy w Polsce i stał się podstawą przyszłych stosunków dwustronnych14. Podczas konferencji w Poczdamie wielka trójka uznała, że nadszedł czas na formalne uznanie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej za oficjalny rząd Polski.

To jednak oznaczało wycofanie międzynarodowej akceptacji dla polskiego rządu na uchodźstwie, a w konsekwencji ustanie jego dzia­łalności i utratę dóbr w Warszawie. Ziściły się więc najgorsze przewi­dywania Brytyjczyków: nie było nadziei na odzyskanie znaczących pożyczek udzielonych polskiemu rządowi. Zakończenie działalności rządu na uchodźstwie mogło więc posłużyć dwóm celom: po pierw­sze, zahamować drenaż brytyjskiego Skarbu, a po drugie, pozwolić na rozpoczęcie negocjacji z rządem warszawskim w sprawie uregu­lowania długów zaciągniętych przez rząd londyński.

Proces demontażu rządu polskiego na uchodźstwie rozpoczął się na dobre od stworzenia Tymczasowego Komitetu Skarbu do spraw Polskich (Interim Treasury Committee, ITC), który miał nadzoro­wać uporządkowaną likwidację polskiej machiny państwowej oraz upłynnianie jej aktywów. To Komitet zarządzał wówczas w imieniu Polaków ich sprawami zagranicznymi, aktywnością dyplomatycz­ną, sprawami wewnętrznymi, służbami informacyjnymi oraz pro­gramami pomocowymi dla polskich uchodźców rozrzuconych po wielu brytyjskich dominiach. Tej ostatniej formy działalności nie dało się zakończyć nagle, bez stwarzania poważnych problemów sa­mym uchodźcom. Początkowo w skład Komitetu wchodzili wyłącz­nie brytyjscy urzędnicy z ministerstw skarbu i spraw zagranicznych, lecz wkrótce stało się jasne, że potrzebna jest w nim także polska reprezentacja. Hrabia Edward Raczyński, od 1933 roku pełniący funkcję ambasadora Polski w Londynie (w imieniu właśnie demon­towanego rządu), został zaproszony do pracy w Komitecie jako szef delegacji polskiej. Celowo zatrudniono też byłych pracowników in­stytucji rządu londyńskiego. Całkiem logicznie zakładano, że są oni najlepiej przygotowani do przeprowadzenia likwidacji. Niezamie­

rzonym efektem tej rekrutacji było zapewnienie im quasi-oficjalnej roli pracowników brytyjskiego Skarbu, co ani trochę nie spodobało się Warszawie, za to Polakom z Londynu dało szansę wpływania na politykę Brytyjczyków oraz na los społeczności uchodźców, nawet w obliczu demontażu samego rządu na uchodźstwie1'.

Innym skutkiem ubocznym stworzenia Komitetu było przeję­cie przez to ciało odpowiedzialności za mniej więcej 178 tysięcy Polaków rozrzuconych po świecie, przebywających w obozach dla uchodźców od Indii po Meksyk i od Szwecji po Afrykę Południową. Cudem ocaleni z Syberii i Azji Środkowej podlegali teraz bezpo­średnio władzom brytyjskim. Część krajów, w których znajdowały się obozy - na przykład Francja - zgodziły się wziąć je pod swoją opiekę, ale większość tego nie uczyniła. Rząd Wielkiej Brytanii stał się więc nagle bezpośrednio odpowiedzialny za utrzymanie obozów w Indiach, Palestynie i Libanie, a także w wielu zakątkach Afryki oraz za zarządzanie nimi. W grę wchodziły poważne kwoty. Skarb brytyjski musiał miesięcznie asygnować 256 tysięcy funtów na utrzy­manie uchodźców"’. Dlatego też Londyn z tym większym zaintere­sowaniem oczekiwał przejęcia przez UNRRA odpowiedzialności za obozy. Z drugiej strony, całkiem niedawne wydarzenia dowodziły, iż Brytyjczycy czują się do pewnego stopnia dłużnikami „londyńskich Polaków" i nie pozostawią ich własnemu losowi.

Podobnie jak mieszkańcy obozów, tak i Polacy przebywający w Londynie odnosili się do działań UNRRA z wielką nieufno­ścią. Choć trzymali się z dala od kontynentu, zdawali sobie sprawę z rozgrywających się tam wydarzeń. Wraz z końcem wojny wiosną

1945 roku Europa stanęła przed licznymi wyzwaniami, a jednym z nich był problem milionów wojennych przesiedleńców. W za­chodniej części Niemiec przebywało ponad dwanaście milionów di- pisów, którym zachodni alianci zwrócili wolność. Miliony z własnej woli powróciły do domów, w ramach masowej akcji repatriacyjnej obejmującej cały kontynent. Jednakże wielu innych, zwłaszcza oby­wateli ZSRR oraz radzieckich jeńców wojennych, odsyłano do kra-

ju przymusowo, w ramach wypełniania postanowień porozumienia jałtańskiego, nakazującego repatriację wszystkich obywateli ZSRR bez względu na ich wolę.

Przymusowa repatriacja nie była łatwym przedsięwzięciem. Setki tysięcy ludzi bezceremonialnie wypędzono poza linię wyznaczają­cą granicę radzieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech. Wielu siłą broniło się przed powrotem; niektórzy woleli odebrać sobie życie, niż trafić znów do ZSRR. Całkiem słusznie obawiano się prześlado­wań lub zsyłki do łagrów na Syberii i w Azji Środkowej, a w najgor­szym przypadku nawet kary śmierci. Stalin nie miał wiele cierpli­wości dla tych, którzy pozwolili się wziąć do niemieckiej niewoli. Byli dlań zdrajcami narodu, teraz na dodatek skażonymi zachodnim sposobem myślenia. Stalin im nie ufał, choć oczywiście nie chwa­lił się tym przed sojusznikami. Na ich pytania odpowiadał, ze jeśli repatrianci wykażą się dobrą wolą i czystością charakteru, będą mo­gli powrócić na łono radzieckiego społeczeństwa. Upierał się jednak przy tym, że wszyscy muszą powrócić do kraju i zostać poddani weryfikacji.

Początkowo zachodni alianci — zwłaszcza siły amerykańskie, któ­re wyzwoliły część Niemiec i przejęły największą liczbę dipisów - współpracowali w przymusowej repatriacji Rosjan. Jednakże pani­ka wśród powracających do ojczyzny, z którą stykali się żołnierze amerykańscy i inni, odebrała im zapał do wykonywania rozkazów. Repatriacja dokonywała się coraz wolniej, aż wreszcie całkiem usta­ła. W styczniu 1946 roku wydano amerykańskim siłom zbrojnym rozkaz zaprzestania akcji repatriacyjnej obywateli radzieckich, z wy­jątkiem tych, którzy: zostali złapani w mundurach niemieckich; byli żołnierzami radzieckich sił zbrojnych w dniu lub po dniu 22 czerwca 1941 roku (kiedy to Niemcy zaatakowały ZSRR) i nie zo­stali zwolnieni ze służby; i wreszcie „zostali oskarżeni przez Związek Radziecki o ochotniczą pomoc nieprzyjacielowi, przy założeniu, że władze ZSRR zdołają przekonać przedstawicieli sił zbrojnych USA

o prawdziwości zarzutów (...)”17.

Choć żaden z Polaków w Afryce Wschodniej nie uważał się za obywatela radzieckiego E i nie był nim — to jednak panowało wśród nich przekonanie, że mają powody obawiać się przymusowej repa­triacji, przede wszystkim dlatego, że pochodzili ze wschodniej Pol­ski. Wedle powojennych ustaleń terytorialnych, Kresy Wschodnie, okupowane przez Związek Radziecki od 1939 roku, zostały uznane przez społeczność międzynarodową za włączone na stałe do ZSRR. Rekompensatą dla Polski były tereny wykrojone ze wschodniej czę­ści Niemiec. Dla ogromnej większości polskich dipisów przebywają­cych w obozach na całym świecie oznaczało to, że ich dawne domy leżą teraz w granicach ZSRR. Uchodźcy obawiali się więc, że z te­go tytułu w pierwszych miesiącach po wojnie będą podlegać przy­musowej repatriacji, choć przecież gwałtowna akcja przesiedleńcza z roku 1945 nigdy nie sięgnęła poza Europę, a oni nie padliby jej ofiarą, nawet gdyby wrócili na stary kontynent. Tak czy inaczej, wśród polskich uchodźców panowała konsternacja, a zapewnienia sojuszników oraz UNRRA z roku 1946 o tym, że nikt nie zostanie repatriowany wbrew swojej woli, wydawały się marną pociechą.

Kroki podjęte przez UNRRA nie sprzyjały zresztą uspokojeniu nastrojów. Zasady mandatu udzielonego tej organizacji były proste: zapewnić pomoc osobom wysiedlonym i umożliwić im repatriację. Konstytucja UNRRA nie zezwalała tej organizacji na inne rozwią­zywanie problemów uchodźców niż repatriacja. Naciski na jak naj­szybsze uporanie się z przerzutem dipisów były silne, z założenia bo­wiem UNRRA miała działać przez bardzo krótki czas. Początkowo zakładano, że zakończy swoją misję (tzn. opróżni wszystkie obozy dla uchodźców) do połowy 1946 roku. Gdy za pięć dwunasta stało się jasne, że to niemożliwe, działalność UNRRA przedłużono o sześć miesięcy, wciąż z jasną misją rozwiązania problemu uchodźców. Pod koniec roku 1946 organizacja postarała się o kolejne przedłużenie, lecz sytuacja zmusiła ją do agresywnego promowania repatriacji. W tej fazie możliwość osiedlenia się w innych krajach nie była jesz­cze realnym wyborem; UNRRA nie mogła korzystać z tej możliwo­

ści, a i kraje trzecie nie były zbyt chętne do przyjmowania ubogich imigrantów w czasach, gdy same musiały zadbać o swych powraca­jących obywateli. Dlatego UNRRA z wielkim zapałem propagowa­ła ideę repatriacji. Przymus nie wchodził już w grę, lecz dla wielu uchodźców UNRRA wciąż była organizacją pragnącą za wszelką ce­nę odesłać ich do domu. Wielu jej pracowników (włącznie z dyrek­torem generalnym Fiorellem LaGuardią) miało problem ze zrozu­mieniem głęboko zakorzenionego strachu przed powrotem do kraju rządzonego przez komunistów, a przez to trudno im było zdobyć się na współczucie.

Co więcej, pamiętać należy, iż UNRRA była organizacją między­narodową, do której należały nie tylko Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, ale także — między innymi - ZSRR i Polska. Teraz, gdy uznano za legalny Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej działa­jący w Warszawie, a nie uznawano już rządu londyńskiego, Polskę będącą członkiem Rady Generalnej UNRRA postrzegano jako kraj komunistyczny. Dla podejrzliwych Polaków w Afryce Wschodniej i innych częściach świata UNRRA była marionetką bloku radziec­kiego. W rzeczywistości była raczej uwięziona w samym środku na­rastającego konfliktu między Wschodem a Zachodem. Skutkiem tego był częściowy paraliż władz organizacji i wielka improwizacja w działaniach jej organów niższego szczebla, prowadzonych w na­der przypadkowy sposób. Skoro na górze brakowało porozumienia, a co za tym idzie nie płynęły ku pracownikom terenowym żadne konkretne wskazówki, pojedynczy, przypadkowi ludzie decydowali

o polityce organizacji I tak było przynajmniej w pierwszym roku jej działania. Ci spośród pracowników UNRRA, którzy sympatyzo­wali z blokiem wschodnim, mieli swobodę w zachęcaniu ludzi do repatriacji, choć oczywiście nikogo nie mogli do niej przymuszać. Ich gorliwość często była postrzegana przez dipisów i ich stronni­ków jako niepożądany nacisk. Dla Polaków w Afryce Wschodniej sama myśl o tym, że UNRRA ma przejąć zarządzanie ich obozami wydawała się bardzo niepokojąca.

Pod koniec 1945 roku rządowi Wielkiej Brytanii bardzo zależało na tym, by UNRRA wzięła na siebie problem obozów. Najbardziej irytujące było to, że Wielka Brytania wciąż ponosiła finansową od­powiedzialność za utrzymanie uchodźców, choć sama była człon­kiem UNRRA i współfinansowała tę organizację, stworzoną prze­cież specjalnie po to, by rozwiązać problem dipisów. Choć Londyn negocjował z Warszawą w nadziei, że Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej weźmie na siebie spłatę długów rządu na uchodźstwie, rozmowy te nie przyniosły żadnych rezultatów. Przejęcie obozów przez UNRRA wydawało się brytyjskim urzędnikom najbardziej sensownym rozwiązaniem.

Po części chodziło również o to, by wreszcie jakoś rozstrzygnąć sprawę losów uchodźców. Obozy nigdy nie miały być niczym in­nym niż rozwiązaniem tymczasowym. Terytoria, które zgodziły się przygarnąć Polaków na czas wojny, teraz zaczynały się skarżyć na ich przedłużającą się obecność. Mijały miesiące od zakończenia działań wojennych i wciąż narastało przekonanie, iż Polacy powinni naresz­cie podjąć decyzję, co zrobić ze swoim życiem. W Londynie narasta­ły też obawy, że Polacy z obozów po prostu oczekują, że otrzymają brytyjskie obywatelstwo i zgodę na przeprowadzkę na Wyspy, a za­nim to nastąpi, chętnie będą wegetować w obozach. Zobowiązanie Churchilla, podjęte w lutym 1942 roku, nieustające wsparcie ze strony Polskich Sił Zbrojnych oraz stały strumień polskich żołnie­rzy i ich rodzin napływający do Wielkiej Brytanii jedynie potęgo­wały te obawy, jednakże w rządzie brytyjskim panowało przekona­nie, iż Wielka Brytania dość już uczyniła dla swych sojuszników, i w trakcie wojny, i po jej zakończeniu, dbając o uchodźców. Co więcej, oddanie Polaków pod opiekę UNRRA otwierało nowe moż­liwości, niedostępne dla nich, póki byli na utrzymaniu brytyjskiego rządu. Potrzebę pośpiechu wzmagał też fakt, iż na połowę 1946 roku przewidywano zakończenie działalności UNRRA. Wydawało się to irracjonalne, ale w ONZ już dyskutowano o zastąpieniu UNRRA inną międzynarodową organizacją, wyposażoną w nieco zmodyfi­

kowany mandat, pozwalający na rozwiązywanie problemu uchodź­ców także poprzez umożliwianie im osiedlania się w innych krajach. Gdyby więc Londyn zdołał pozbyć się obozów na rzecz UNRRA, zapewne i nowa organizacja mogłaby się nimi zająć, uwalniając Bry­tyjczyków od finansowego brzemienia. Ponadto polscy uchodźcy mogliby skorzystać ze znaczących środków, jakimi dysponowała UNRRA i które niewątpliwie przejęłaby nowo powstała organizacja.

Sytuacja stała się krytyczna, gdy w grudniu 1945 roku rząd w Warszawie zwrócił się do C.M. Drury ego, szefa misji UNRRA w Polsce, z propozycją omówienia możliwości przejęcia przez orga­nizację odpowiedzialności za los polskich uchodźców, w tym także za ich obozy w Afryce Wschodniej i innych krajach. Polacy szaco­wali, że w Palestynie, Egipcie, Iraku, Iranie, Syrii, Afiyce Wschod­niej, Indiach, Nowej Zelandii i Afryce Południowej rezyduje 38 290 potencjalnych repatriantów. Przedstawiciele rządu w Warszawie mieli nadzieję, że uda się rodaków sprowadzić drogą morską - czy­li najprostszym sposobem — ale potrzebna była pomoc UNRRA w zorganizowaniu środków transportu, jako że Polska nie posiada­ła jeszcze własnej floty. Drury dopuścił możliwość udzielenia przez UNRRA wsparcia, choć z pewnością nie przed wiosną 1946 roku. Zasugerował też, by rząd warszawski wysłał swoich emisariuszy do obozów w ramach kampanii informacyjnej na temat warunków pa­nujących w Polsce. Zadeklarował, że UNRRA nie dokona nigdy przymusowej repatriacji, a przedstawiciele rządu wyrazili zrozumie­nie dla tej postawy. Warszawa zastrzegła sobie jednak prawo do od­mowy przyjęcia tych repatriantów, których uzna za niepożądanych. Zaproponowała natomiast, iż wyśle do Kairu misję, której człon­kowie „opowiedzą uchodźcom o sytuacji w Polsce i zaradzą jakoś wpływom nieprzyjaciół władzy”. Oznacza to, że wrogie nastawienie administracji obozów, lojalnej wobec rządu londyńskiego, nie było dla Warszawy tajemnicą.

Przełożeni Drury ego w Europejskim Biurze Regionalnym UNRRA (European Regional Office, ERO) wyrażali się o tych planach z ostroż­

nym optymizmem. Biuro to nie mogło zrobić nic w sprawie uchodź­ców przebywających w Nowej Zelandii i Afryce Południowej, jego wpływy bowiem nie sięgały tak daleko, ale było skłonne udzielić Polakom pomocy w innych regionach. Istniało jednak kilka proble­mów: Bliskowschodnie Biuro UNRRA (Middle East Office, MEO) szacowało, że za repatriacją opowie się nie więcej niż 10 procent polskich dipisów. Wielu z nich było słabego zdrowia. Kobiety, dzieci, starcy oraz chorzy wymagali specjalnego traktowania, jeżeli mieli przetrwać podróż. Lecz nawet gdyby udało się rozwiązać ten problem, powrót Polaków do domu byłby sprawą odległą w czasie, gdyż z brakiem środków transportu, nawet na krótkich dystansach, borykał się wtedy cały świat18. Mimo wszystko nie były to trudno­ści nie do przezwyciężenia, toteż 26 grudnia 1945 roku rząd polski formalnie poprosił UNRRA o przejęcie odpowiedzialności za repa­triację uchodźców, która miała się rozpocząć już 1 kwietnia 1946 roku19.

Bez zgody rządu brytyjskiego nie można było jednak podjąć żad­nych tego typu działań - taka była polityka wewnętrzna UNRRA. Na początku stycznia 1946 roku Drury odbył serię spotkań z przed­stawicielami różnych ministerstw brytyjskiej administracji — do spraw Indii, spraw zagranicznych, wojny oraz skarbu. Wszyscy za­reagowali zaniepokojeniem i zgłosili wiele zastrzeżeń. Po pierwsze, przytłaczająca większość ludności mieszkającej w obozach była zde­cydowanie przeciwna repatriacji, zatem wprowadzenie do obozów przedstawicieli władz warszawskich stworzyłoby poważny problem. Po drugie, przedstawiciel Ministerstwa Wojny obawiał się, że wpro­wadzenie zmian w administracji obozów akurat w takim momencie spowodowałoby ogromne trudności w wyszukiwaniu osób spełnia­jących wymogi programu znanego jako Operation Pole Jump. Po trzecie - fi bodaj najważniejsze — choć Brytyjczycy byli żywo zain­teresowani przejęciem odpowiedzialności za obozy przez UNRRA, nie zamierzali godzić się na to, gdyby miało się okazać, że repatriacja Polaków będzie przymusowa. Choć Drury zapewniał, że UNRRA

nie będzie nikogo przesiedlać wbrew woli, Londyn nie czuł się kom­fortowo w tej sytuacji20.

Tymczasem w łonie samej organizacji pojawiły się zastrzeżenia co do planu przejęcia obozów. Choć zasadniczo UNRRA była gotowa wziąć na siebie odpowiedzialność, nie mogła ani usprawiedliwić, ani ponieść bieżących kosztów utrzymania polskich obozów, na utrzy­manie innych placówek bowiem łożyła mniejsze kwoty. Gdyby więc przejęła obozy z uchodźcami z Polski, poziom ich życia musiałby się obniżyć, a za to kierujący organizacją nie chcieli być odpowie­dzialni. Przejawiali też rosnącą nerwowość, w miarę jak analizowa­li możliwość repatriacji Polaków. Rezolucja 71 UNRRA. nakazywa­ła jej współpracować z rządem polskim reprezentującym dipisów i zachęcać ich, ale nie przymuszać do repatriacji. Skoro jednak mieszkańcy obozów otwarcie się temu sprzeciwiali, UNRRA znaj­dowała się w kłopotliwym położeniu: musiała nawracać zdecydo­wanie wrogo nastawionych ludzi. Problemem - być może nawet nierozwiązywalnym dla UNRRA — pozostawała też kwestia za­rządzania obozami, w którym zgodnie z jej mandatem musiałby uczestniczyć rząd polski21. Drury ego zniechęcały też tarcia w bry­tyjskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz między Tymcza­sowym Komitetem Skarbu a opieką społeczną, a także upór resortu spraw zagranicznych w sprawie utrzymania przedstawicieli pol­skiego rządu z daleka od obozów. UNRRA i Ministerstwo Spraw Zagranicznych zasadniczo nie zgadzały się w tej ostatniej kwestii, a konkretnie w sprawie tego, czy należy dopuścić polską misję do obozu w Kairze, by zbadała sytuację, oraz czy oficerowie łączni­kowi i księża z Polski powinni zostać rozesłani do innych obozów. UNRRA tego chciała, a brytyjski resort spraw zagranicznych i nie22. Ostatecznie w imieniu UNRRA Drury uprzejmie odrzucił polską propozycję przejęcia obozów, sugerując, że byłoby sensow- nie, gdyby pozostały one pod brytyjską administracją, zwłaszcza w obliczu takich problemów, jak zarządzanie obozami, w które War­szawa zamierzała ingerować, oraz potencjalne przesiedlenie wielu

uchodźców do Wielkiej Brytanii jako krewnych polskich żołnierzy, którzy walczyli za ten kraj23.

Na tym jednak sprawa się nie zakończyła - dyskusja toczyła się dalej w korytarzach rządowych gmachów Londynu. W połowie stycznia Polacy pozbawieni już rządu, który mógłby przemawiać w ich imieniu, zmobilizowali szefa Sztabu Naczelnego Wodza Pol­skich Sił Zbrojnych na Zachodzie, by przedstawił sprawę w Minister­stwie Wojny. Plotki o przejęciu obozów przez UNRRA najwyraźniej wciąż jeszcze krążyły. Mimo iż po spotkaniach z początku stycznia, w których uczestniczyli Druty i przedstawiciele rządu, sprawa wy­dawała się zamknięta, Brytyjczycy wciąż nie tracili nadziei, a zatem nie były to plotki całkiem bezpodstawne. Szef Sztabu Naczelnego Wodza poskarżył się, że delegaci UNRRA na Bliskim Wschodzie i w Afryce już zaczynają planować, w jaki sposób będą zarządzać obozami, gdy UNRRA rzeczywiście je przejmie. Wydawało się, że to problem natury cywilnej, który nie powinien go interesować, lecz szef sztabu twierdził, iż skoro wielu spośród uchodźców stanowią krew­ni polskich żołnierzy, to sprawa ma jak najbardziej wojskowy cha­rakter. Plotki były nader niejasne; mówiło się po prostu, że „w przy­szłości możliwe są zmiany w sytuacji tych ludzi”. To jednak wy­starczyło, by wzbudzić znaczący niepokój wśród polskich żołnierzy, którzy słusznie obawiali się o los swoich bliskich. Szef Sztabu Na­czelnego Wodza twierdził też, że bliski związek między polską armią a brytyjskim dowództwem oznacza, że owi uchodźcy nie podlegają mandatowi UNRRA, zawężonemu wyłącznie do dipisów i nieobej- mującemu opieki nad personelem wojskowym. Przypomniał też dobrze znany argument, iż oddanie obozów pod zarząd UNRRA oznaczać będzie w praktyce oddanie ich pod kontrolę Warszawy i zapewne fatalne dla nich konsekwencje. Zauważył przy okazji, że przekazanie obozów tej organizacji równałoby się poważnemu obni­żeniu standardu życia przebywających tam uchodźców. Jeśli bowiem powody całej operacji miały być czysto finansowe, to Brytyjczycy zapewne dokonali już pierwszych cięć budżetowych i powinni je

kontynuować, redukując liczebność personelu i koszty administra­cyjne, jeśli tylko nie będzie to równoznaczne z pogorszeniem wa­runków bytowych mieszkańców obozów i zmniejszeniem zasiłków, które są im wypłacane24.

Debata trwała. Ministerstwo Wojny, przy całej swej sympatii dla Polaków w Londynie, bardzo jasno sygnalizowało pragnienie zrzeczenia się odpowiedzialności za polskich dipisów na Bliskim Wschodzie, w Indiach i w Afryce tak szybko, jak będzie to moż­liwe, wyrażając przy tym przekonanie, iż UNRRA jest najbardziej odpowiednią instytucją, by przejąć tę misję25. Postawa Ministerstwa Spraw Zagranicznych była niejednoznaczna: z jednej strony popie­rano stanowisko Ministerstwa Wojny, a z drugiej podzielano obawy Sztabu Naczelnego Wodza. Próbowano więc przekonać Polaków, że w ich sytuacji nie zajdą istotne zmiany, a jednocześnie trudno by­ło ukryć, że cele strony brytyjskiej są zgoła odmienne. Ostatecznie Brytyjczycy musieli przyznać, że nie mają prawa wypowiadać się w imieniu UNRRA26.

Ci, którzy popierali pomysł przejęcia obozów przez UNRRA twierdzili, że ufają zapewnieniom tej organizacji, iż żaden z Polaków nie zostanie poddany przymusowej repatriacji do ojczyzny. Wypo­wiadali się też w kwestii ryzyka, że po przejęciu obozów w ich ad­ministracji pojawią się wysłannicy rządu warszawskiego - uważali, że trudno będzie najpierw prosić UNRRA o przejęcie placówek, a następnie mówić jej przedstawicielom, kogo mają zatrudniać, a kogo nie - należało pozostawić im wolną rękę. Sercem opozy­cji wobec pomysłu oddania obozów we władanie UNRRA był Tymczasowy Komitet Skarbu, na którego czele stał H.H. Eggers, głęboko lojalny i silnie związany ze środowiskiem Polaków w Lon­dynie. Eggers stanowczo sprzeciwiał się zmianom, ponieważ nie chciał, by przedstawiciele rządu londyńskiego musieli oddać obozy nowym zarządcom, związanym z rządem w Warszawie. Twierdził, że skoro większość Polaków w obozach prezentuje postawę „zażarcie antyrosyjską” i odmawia powrotu do ojczyzny, to byłoby nie fair

oddać ich emisariuszom rządu warszawskiego, „którzy z pewnością spróbowaliby ich indoktrynować, przy okazji drażniąc ich i prze­śladując”.

Obawy te były dość powszechne. P.J. Hancock z Ministerstwa Spraw Zagranicznych wyrażał się w podobnym tonie, utrzymując, że w obozach dojdzie do niepokojów, a nawet do aktów przemocy, jeśli stery przejmą przedstawiciele Warszawy. Byłaby to katastrofo dla władz brytyjskich terytoriów kolonialnych, zwłaszcza Tangani­ki, gdzie Polaków było dwa razy więcej niż przedstawicieli innych narodów europejskich. Urzędnicy Ministerstwa Skarbu twierdzili ponadto, że Wielka Brytania ma wobec Polaków zobowiązania, któ­re złamałaby, przystając na warunki UNRRA. Istniał jeszcze jeden poważny problem: wielu spośród mieszkańców obozów po prostu nie kwalifikowało się do repatriacji. Mandat UNRRA ograniczał jej prawo do niesienia pomocy wyłącznie do osób podlegających repatriacji. Kto się nie kwalifikował, ten automatycznie nie podlegał opiece UNRRA. Organizacja zobowiązała się wprawdzie, że i tym osobom udzieli wsparcia, ale tylko w ograniczonym zakresie. Prędzej czy później uchodźcy musieli opuścić obozy i zacząć samodzielne życie. Nie było jasne, co miało to oznaczać dla ludzi, których cze­kała nieunikniona wyprowadzka z obozów w Afryce Wschodniej. Region ten nie był w stanie łatwo wchłonąć tak dużej liczby nowych, stałych mieszkańców pochodzenia europejskiego27.

Jednocześnie Ministerstwo Spraw Zagranicznych kontynuowało rozmowy z UNRRA Londyn miał jednak do wyboru tylko dwie opcje I albo kontynuować samodzielne finansowanie obozów i po­zwolić, by istniały dłużej, w przewidywalnej przyszłości, albo od­dać obozy pod kuratelę międzynarodowej organizacji pomocowej. 8 marca 1946 roku Londyn poprosił wreszcie, by UNRRA wzię­ła na siebie odpowiedzialność za utrzymanie polskich uchodźców na Bliskim Wschodzie, w Indiach oraz na terytoriach brytyjskich w Afryce, sugerując jednocześnie, by przejęcie nastąpiło już pierw­szego kwietnia 1946 roku. Początkowo UNRRA nie ustosunkowała

się do tej prośby, odpowiadając jedynie, że bez względu na ostatecz­ną odpowiedź termin 1 kwietnia jest nierealny28.

W toku rozmów z Londynem nasilała się niechęć UNRRA do przejęcia opieki nad uchodźcami z Polski. Wcześniejsze obawy nie zostały rozwiane. Udzielenie Warszawie dostępu do obozów, a nawet ich przejęcie wydawało się nieuniknione; nie został rozwiązany pro­blem nakładów finansowych, które musiałyby zostać zmniejszone, gdyby UNRRA zarządzała obozami; istniała też całkiem realna moż­liwość, że większość mieszkańców obozów nie zostanie zakwalifiko­wana do repatriacji, co oznaczałoby, że będą wymagali przez dłuż­szy czas wsparcia ze strony UNRRA - było to rozwiązanie nie do przyjęcia. Z poprzednich swych doświadczeń pracownicy UNRRA wiedzieli, że zadanie nie będzie łatwe. Obozy w Afryce Wschodniej nigdy nie były priorytetem w działaniach tej organizacji, podobnie jak nie byli nim polscy uchodźcy, którymi z powodzeniem zajmowa­ło się polskie Ministerstwo Opieki Społecznej w Londynie. Ludzie z UNRRA jednak wiedzieli co nieco o dipisach z Polski i wyrobili sobie na ich temat niepochlebną opinię29.

W 1944 roku H.H. Lehman, ówczesny dyrektor generalny UNRRA, badał sprawę zdolności organizacji do przejęcia odpowie­dzialności za polskie obozy w Afryce Wschodniej, Iranie, Indiach i Palestynie. Były to początki działalności UNRRA, która wciąż jesz­cze starała się zdefiniować swą rolę i okrzepnąć, zatem badanie to miało sens. C.M. Pierce z Działu do spraw Dipisów UNRRA poin­formował szefa, że będzie to operacja niezmiernie trudna oraz bar­dzo kosztowna30. Logistyka i administracja miały być istnym kosz­marem. Obozów skupiających polskich uchodźców było w Afryce Wschodniej w sumie dwadzieścia, rozsianych od północnej Ugandy przez serce Afryki Środkowej aż po Związek Południowej Afryki. Zarządzanie taką siecią, przy ogromnych odległościach dzielących poszczególne placówki i kłopotach transportowych właściwych dla całego kontynentu, byłoby ekstremalnie trudne, lecz jednocześnie nie wolno było pozostawić problemu w rękach polskiego rządu na

uchodźstwie, wtedy bowiem UNRRA nie miałaby kontroli nad dzia­łalnością i wydatkami obozów. Pierce sugerował, że jeśli UNRRA ma przejąć odpowiedzialność za polskich uchodźców, należy stwo­rzyć jeden olbrzymi obóz lub sieć obozów dla łącznie pięćdziesięciu tysięcy ludzi gdzieś na Bliskim Wschodzie, w pobliżu portu mor­skiego, do którego można by przewieźć wszystkich Polaków. Wtedy można by mówić o operacji w całości kontrolowanej przez UNRRA, bez pomocy Przedstawicielstwa Polskiego i sił zbrojnych. Zarządza­nie taką strukturą byłoby znacznie prostsze i efektywniejsze31.

Kiedy jeszcze toczyły się dyskusje na ten temat, władze UNRRA postanowiły zarejestrować osoby przebywające w rzeczonych obo­zach, by zyskać obraz rozmiarów i natury problemu. S.K. Jacobs, specjalista do spraw dipisów w UNRRA, został wysłany do Afryki Wschodniej, by pod koniec roku 1944 i na początku 1945 prze­prowadzić rejestrację. Była to katastrofo. Polacy odnosili się do tej procedury ze skrajną nieufnością, a polska administracja nie była nazbyt chętna do współpracy. Zanim Jacobs wyruszył do Tengeru, pierwszego, próbnego punktu rejestracji, spotkał się z polskim kon­sulem generalnym oraz Przedstawicielstwem Polskim, by poinfor­mować o swoich planach i poprosić o uprzedzenie dowódców obo­zów o czekającej ich wizycie. Gdy w drodze do Tengeru zatrzymał się w Nairobi, ku swemu rozczarowaniu stwierdził, że nikt nie przekazał do obozów informacji o jego misji. Wyznaczono natomiast polskie­go przedstawiciela, doktora Kona, który miał przedstawić Jacobsa w obozach i przyglądać się procesowi rejestracji. Gdy razem przybyli do Tengeru, Jacobs przekonał się, że komendant obozu, pułkownik Minnery, jest nieobecny (wyjechał, by kupić bydło, i popsuł mu się samochód), a co więcej - telegram wysłany pięć dni wcześniej, zapowiadający przyjazd przedstawiciela UNRRA, dotarł do obozu tego samego dnia co Jacobs. Nikt więc nie spodziewał się wizyty; nie był to zachęcający początek

jacobs spotkał się natychmiast z polskim przywódcą obozu, tłu­maczem i doktorem Konem, by przedyskutować proces rejestracyj­

ny. Mimo przeciwności wciąż był pełen optymizmu. Trwała przerwa w zajęciach szkolnych, zatem grupa pięćdziesięciu nauczycieli mogła mu służyć pomocą. Jeszcze tego samego popołudnia zebrano peda­gogów, by wytłumaczyć im, w czym tzecz. W obozie tymczasem ogłoszono, że rejestracja rozpocznie się następnego ranka, o 9.30. Podczas spotkania z nauczycielami jako pierwszy odezwał się doktor Kon - po polsku. Jacobs miał przeczucie, że coś jest nie tak, gdy wydało mu się, że posłyszał wzmiankę o Związku Radzieckim, którą uznał za niezrozumiałą, jako że kraj ten nie odgrywał żadnej roli w procesie rejestracyjnym. Szybko stało się jasne, że istotnie coś jest bardzo nie tak. Nauczyciele byli wzburzeni, choć nie miał pojęcia dlaczego. Gdy Jacobs zapytał tłumacza, co się dzieje, ten wyjaśnił mu, iż mieszkańcy obozu są bardzo nieufni wobec rejestracji i za­mierzają stawiać opór. Ku rozczarowaniu przedstawiciela UNRRA, Kon grał na strachu uchodźców i skutecznie rozbuchał go do roz­miarów niemal histerii. W samym środku coraz bardziej burzliwego spotkania jakaś kobieta dostała ataku serca i trzeba było ją wynieść i najwyraźniej poraziły ją ożywione wspomnienia strasznych prze­żyć w ZSRR. Według raportu Jacobsa, w tym momencie już nikt nie mógł powstrzymać tych ludzi. Jak napisał, „ksiądz, na którym zawsze można było polegać, wstał i wymachując pięścią, wystąpił z gwałtowną krytyką komunizmu”. Gdy Jacobs wreszcie zdołał dojść do głosu, starał się rozładować napięcie. Wyjaśnił z pomocą tłuma­cza, że w samej rejestracji nie kryje się żadne zobowiązanie i że nikt nie zostanie przymusowo repatriowany. Starał się też podkreślić, że akcją kieruje Organizacja Narodów Zjednoczonych przy wsparciu polskiego rządu — lecz wszystko to nadaremno, ponieważ nauczy­ciele ani myśleli go słuchać.

Wreszcie jednak zgodzili się na wsparcie akcji rejestracyjnej, ale tylko jeśli wolno im będzie wpisać Polskę jako deklarowany cel wy­jazdu. Jacobs odpowiedział im, że to się na niewiele zda, ale przy­stał na ten kompromis. Jako że większość z uchodźców pochodziła | Kresów Wschodnich, ziem należących teraz do ZSRR, było to

świadomie prowokacyjne żądanie; lekko tylko zawoalowana dekla­racja odmowy akceptacji faktu, iż Kreml zaanektował wschodnią część Polski, w której działał teraz nowy, komunistyczny rząd. Na­uczyciele oznajmili też, że odmówią współpracy, jeśli nie będą mogli zapisać na każdej karcie rejestracyjnej, że powrócą jedynie do Pol­ski rządzonej przez rząd londyński (czyli rząd Rzeczypospolitej Pol­skiej na uchodźstwie). Jacobs wyjaśnił znowu, że w niczym to nie pomoże, ale skoro sobie tego życzą, mogą dodać taki komentarz w polu „uwagi” na kartach rejestracyjnych. Teraz dopiero pedagodzy zaostrzyli kurs i w ogóle odmówili dokonania rejestracji. W tym momencie ludzie, którzy kręcili się wokół budynku, wpadli do sali i przerwali spotkanie. Agresywny był zwłaszcza jeden z nich, wy­machujący pięścią i rzucający groźby pod adresem Jacobsa. Polski przywódca obozu odmówił uczynienia czegokolwiek, by przywrócić spokój, i jedynie wzruszył ramionami, gdy Jacobs zwrócił się doń

o pomoc. Tymczasem „trwał w najlepsze jakiś amok, jak w zoo w po­rze karmienia!" Według Jacobsa stało się tak po części dlatego, że „jedna z miłych pań rozpoznała we mnie członka OGPU” (radziec­kiej tajnej policji z lat dwudziestych i trzydziestych). Jacobs, ame­rykański Żyd, uznał ten fakt za szczególnie zabawny i z humorem skomentował go później w swoim raporcie, twierdząc, że następnym razem będzie musiał lepiej zadbać o kamuflaż. Tymczasem jednak uznał, że sprawa jest przegrana, i wycofał się do swojej kwatery32.

Nic tylko Jacobs był oburzony przebiegiem wydarzeń. Herbert Story, członek Friends Relief Service, organizacji kwakrów działają­cej w obozie, był równie wstrząśnięty reakcją Polaków. Jak meldował swym przełożonym w Stanach Zjednoczonych:

Zastanawiam się, jakim cudem zdołał wyjść cało z tego spotkania. Wierzcie mi, to nie przesada (...). Ludzie wpadli w histerię, jedna osoba zemdlała, inni przysięgali, że widzieli pana Jacobsa w Rosji. (...) Ta sama podejrzliwość i nienawiść do Rosji kryła się za wszystkimi pytaniami [za­dawanymi przez nauczycieli], choć ani razu nie wyrażono jej otwarcie (...). Inspektor szkól, człowiek, którego bardzo dobrze znałem, bo przez prawie

rok był moim sąsiadem, i którego zawsze uważałem za trzeźwo myślącego, powiedział wprost: „Nie ufam temu jegomościowi, to Żyd. Żydzi, nasi Żydzi, strzelali do nas, kiedy walczyliśmy z Rosjanami pomiędzy Wielką Wojną a tą”33.

Gdy Minnery powrócił do obozu, wraz z Jacobsem zwołał kon­ferencję z udziałem wszystkich wychowawców i reprezentacją pię­ciu nauczycieli (wyłonioną przez całe grono pedagogiczne). Pod­czas spotkania wszyscy wydawali się bardzo skruszeni, przynajmniej według relacji Jacobsa. Doktora Kona już nie było - ulotnił się, zabierając samochód. Minnery przemówił dobitnie, karcąc ludzi za niewłaściwe zachowanie i brak uprzejmości, po czym zapewnił ich, że Jacobs jest akredytowanym przedstawicielem UNRRA. Wyjaśnił też, czym jest UNRRA oraz że nie stanowi ona dla nich zagrożenia. Następnie odezwał się Jacobs. Oznajmił, że był szczerze zdumiony i rozczarowany przyjęciem, jakie mu zgotowano, ponieważ repre­zentuje UNRRA, a nie Józefa Stalina, i jednym z państw, które opłacają jego usługi, jest Polska. Zauważył też, że UNRRA to orga­nizacja, z którą uchodźcy powinni się identyfikować równie mocno jak on sam. Wyjaśnił, że choć UNRRA może ułatwić im powrót do Polski, jeśli tego zechcą, to jednocześnie nikt nie będzie ich zmuszał do wyjazdu wbrew woli. Celem rejestracji miało być jedynie uzy­skanie pełniejszego obrazu obozowej populacji, a nie zobowiązanie uchodźców do czegokolwiek. W swym raporcie Jacobs napisał, że ludzie uczestniczący w spotkaniu znacząco spokomieli, lecz w ob­liczu niepokojów panujących w obozie próba rejestrowania kogo­kolwiek akurat w tym momencie nie miała sensu. Minnety obiecał mu, że przeprowadzi całą serię spotkań, podczas których wyjaśni uchodźcom cel rejestracji oraz przedstawi im bliżej samą UNRRA. Dotrzymał słowa.

Choć jeszcze przed wyjazdem Jacobsa z obozu sprawy wyglą­dały dużo lepiej, nadal był on przekonany, że próba rejestrowania tych ludzi będzie stratą czasu. Nie widział sensu w marnowaniu środków na ludzi, którzy, jak uważał, „w Polsce i tak będą jedynie

zarzewiem przyszłych problemów”. Nie winił ich za to; uważał ich w większości za niedouczonych, niepiśmiennych, odizolowanych od świata prostaków, którzy nie mają pojęcia, jaki los ich czeka, a na dodatek zostali wcześniej zbombardowani antyradziecką i skiero­waną przeciwko UNRRA propagandą. Sądził też, że bardzo trudno byłoby administrować obozami. Samych uchodźców traktował lek­ceważąco, a nawet pogardliwie, nie rozumiejąc ani tego, jakie trudy przeszli w Związku Radzieckim, ani tego, skąd się wziął trawiący ich strach. Należy więc stwierdzić, że wysyłając właśnie Jacobsa do Afryki, dokonano wyjątkowo nietrafnego wyboru. Niestety, Jacobs nie był odosobniony w swych opiniach. W prywatnej rozmowie z polskim konsulem w Nairobi usłyszał potwierdzenie własnych obserwacji. Konsul nie ufał Przedstawicielstwu Polskiemu i skarżył się, że polska administracja jest zbyt liczna, niewydajna i umiar­kowanie zainteresowana rzeczywistą pracą w obozach. Wschodnio- afiykańska Administracja do spraw Uchodźców (EARA) miała zaś za mało personelu, by kontrolować poczynania Przedstawicielstwa. Oficjalnie, rzecz jasna, zarówno konsul, jak i członkowie Przed­stawicielstwa, wyrazili zdumienie przebiegiem zdarzeń w Tengeru; wyjaśnili je chwilowym rozdrażnieniem uchodźców, wywołanym bieżącą sytuacją. Konkluzja raportu Jacobsa była taka, że UNRRA popełniłaby poważny błąd, gdyby wzięła na siebie ciężar odpo­wiedzialności za polskich uchodźców - chyba że udałoby się prze­nieść ich wszystkich do administrowanych przez UNRRA obozów gdzieś poza Afiyką Wschodnią34. Taki też przekaz trafił do szefów UNRRA.

Z perspektywy tych, którzy mieli do czynienia z Polakami po wy- jeździe Jacobsa, widać było, jak wielkie straty wywołała jego krótka wizyta w Afryce. Herbert Story był zdumiony paniką i oburzeniem mieszkańców obozu; wyjaśniał, że Jacobs „po części przez swe wy­bitnie niedyplomatyczne podejście i nieuznanie oczywistych faktów, a po części przez zaskoczenie ludzi, którzy go przyjęli, doprowa­dził do ujawnienia resentymentów w formie tak silnej i jednolitej,

w jakiej nigdy wcześniej ich nie doświadczyliśmy”35. Brytyjska administracja w Tanganice zareagowała wściekłością. Niezapowie­dziana, nagła wizyta Jacobsa w obozach, a także sposób, w jaki usi­łował on doprowadzić do rejestracji, zaburzyły życie w obozach, wywołując ogromne zamieszanie i niepokój. Polacy byli teraz prze­konani, że Jacobs miał zamiar doprowadzić do spisania ich danych w celu przymusowej repatriacji do Polski, a skoro większość z nich pochodziła z Kresów Wschodnich, byli pewni, iż oznacza to w prak­tyce przymusową repatriację do Związku Radzieckiego. Pozostali głusi na zapewnienia przedstawicieli EARA, że nikt nie zostanie odesłany do kraju pod przymusem. W korespondencji z UNRRA urzędnicy EARA twierdzili, że należało poinformować ich wcześniej

o wizycie Jacobsa, tak aby mogli przygotować na nią mieszkańców obozów. Jasno dali też do zrozumienia, że Jacobs „nie był najbardziej taktowną osobą, jaką można było wybrać do tej misji”36. Ludzie z EARA próbowali też zniechęcić UNRRA do kontynuowania pla­nu, twierdząc, że wedle ich doświadczenia uchodźcy ci będą stawiać opór, a każda kolejna próba stworzenia rejestru wywoła kolejne za­mieszki, podobne do tych z Tengeru. Wielkie odległości między obozami oraz ograniczona liczba pracowników były dodatkowymi przyczynami, które mogły bardzo utrudnić rejestrację. Znacznie le­piej byłoby więc zaczekać, aż UNRRA faktycznie przejmie odpowie­dzialność za obozy, i dopiero wtedy, po przerzuceniu uchodźców do jednego obozu, dokonać rejestracji37.

Jak gdyby doświadczenie z Tengeru nie wystarczyło, by przeko­nać UNRRA, że ci uchodźcy oznaczają kłopoty, Jacobs natknął się na podobny problem w kolejnym obozie - Masindi w Ugandzie. Przybył tam w lutym 1945 roku, by przeprowadzić rejestrację miesz­kańców. Sprzeciw poparty gwałtowną reakcją był jeszcze silniejszy niż w Tengeru. Jacobs zdołał jednak ostatecznie zrealizować swój plan, ale dopiero wtedy, gdy do obozu przybył polski konsul, któ­ry kilkakrotnie przemawiał do jego mieszkańców, i gdy rejestrację poparł miejscowy ksiądz. Wysłannik UNRRA musiał też się zgo­

dzić na trzy modyfikacje procesu rejestracyjnego: uchodźcy chcieli mieć prawo do pozostawienia pustego miejsca w rubryce „wybrany kraj docelowy”, nie chcieli podpisywać kart (bo ¿śmiertelnie bali się podpisać cokolwiek”) oraz w rubryce „miejsce urodzenia” chcieli wpisywać kraj według stanu w chwili wybuchu wojny. Jeśli więc, jak wspominał Jacobs, „jakiś stary cap urodził się na terytorium Rosji, które później pizypadło w udziale Polsce, to (...) wpisywał «Pol­ska»”. Gdyby nie te ustępstwa, rejestracja w ogóle by się nie odbyła, ale i tak była to arcyciężka przeprawa. Nie pomogły w niej wcale listy od polskich żołnierzy walczących we Włoszech, w których znalazły się ostrzeżenia przed kimś z Lublina, kto będzie chciał rejestrować ludzi, a któremu pod żadnym pozorem nie należy niczego pod­pisywać38. Jeśli weźmiemy pod uwagę raporty Jacobsa, trudno się dziwić, że UNRRA nie paliła się do przejęcia uchodźców z Polski.

Doświadczenia Jacobsa nie były zresztą jedynym czynnikiem zniechęcającym UNRRA. Poważne obawy budziła trudna pozycja polityczna, w której organizacja mogła się znaleźć: w jej radzie zasia­dali przedstawiciele komunistycznej Polski oraz Związku Radziec­kiego, natomiast obozy pełne były zdecydowanie antykomunistycz­nie nastawionych Polaków. Wielu ludzi uważało, że sytuacja ta to potencjalny „dynamit polityczny”. Lęk przez kłopotliwą sytuacją, w której członkowie UNRRA - ZSRR i komunistyczna Polska - mieliby sprawować nadzór nad wrogimi sobie uchodźcami, był bardzo silny. Obawiano się, że rządy tych krajów będą się doma­gać dostępu do uchodźców (i zgodnie z polityką UNRRA miałyby do tego prawo), a przecież „w świetle nastawienia emocjonalnego uchodźców oraz ich bezpośrednich związków z armią polską wspie­rającą aliantów w Europie Zachodniej takie wizyty (...) przysporzy­łyby ogromnych problemów w ośrodkach, a zapewne i w samej ar­mii (...). Gdyby wpuszczono do obozów takich przedstawicieli (...) do utrzymania spokoju potrzebne byłoby zaangażowanie wojska”. Z drugiej jednak strony, gdyby odmówiono Warszawie dostępu do uchodźców, całkiem prawdopodobne byłoby odebranie im obywa­

telstwa przez komunistyczny rząd, a tym samym uczynienie z nich bezpaństwowców35. W praktyce oznaczałoby to trwałą bezdomność uchodźców i pozostawienie ich na łasce - i tak obciążonych rozma­itymi zadaniami - międzynarodowych organizacji opiekuńczych. Taka zmiana statusu równałaby się i temu, że pewna liczba uchodź­ców pozostałaby na zawsze pod ochroną UNRRA.

Istniały też poważne przyczyny logistyczne, które nie pozwa­lały na przejęcie polskich obozów. Pod koniec 1945 roku plotki

0 propozycji Pierce’a, by przenieść wszystkich polskich uchodźców do jednego, wielkiego obozu lub ciasnej sieci obozów na Bliskim Wschodzie, powtarzano już wszędzie. W Bliskowschodnim Biu­rze UNRRA (MEO) zapanowała nerwowość. W nieco panicznym telegramie do centrali UNRRA w Londynie przedstawiciel MEO prosił o wyjaśnienia dotyczące wspomnianej plotki, jako że wła­dze Egiptu zaczynały zadawać pytania, na które nikt nie umiał im odpowiedzieć. Gdyby obóz naprawdę powstał, MEO nie byłoby w stanie zarządzać tak gigantycznym przedsięwzięciem, choćby z braku personelu. Słuszne więc były obawy przed taką „niespodzian­ką” ze strony centrali40. Szefowie UNRRA odpowiedzieli szybko

1 w pocieszającym tonie, entuzjazm dla projektu Pierce’a bowiem zdążył już wygasnąć. Optowano teraz za tym, by rząd brytyjski nadal dbał o uchodźców, przy współudziale władz lokalnych - tak było po prostu znacznie taniej41.

Tymczasem dyrektor generalny H.H. Lehman, który pierwotnie tak bardzo pragnął zaopiekować się polskimi uchodźcami, spoglą­dał na tę sprawę z coraz głębszym pesymizmem. Jego obawy były dość oczywiste. Rozczarowały go dowody korupcji, nieudolności i niskiej wydajności administracji obozów. Niepokoił się także wy­sokimi kwotami zasiłków, którymi co miesiąc obdarowywano Pola­ków —znacznie wyższymi od tych, na które pozwalał budżet UNRRA. Zmniejszenie wypłat do poziomu typowego dla UNRRA byłoby trudne, jako że wszelkie posunięcia w tym kierunku „bez wątpienia napotkałyby poważny opór ze strony urzędników i samych uchodź­

ców, czerpiących korzyści z rozrzutnego zarządzania obozami”. Leh­man wiedział też, że zarówno masy uchodźców, jak i personel obo­zów są nastawieni zdecydowanie wrogo do UNRRA i nie życzą sobie udziału tej organizacji, a ich niechęć podsycana jest przez dowódców i żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Dostrzegał też po­ważny problem związany z faktem, że większość polskiego personelu administracyjnego obozów stanowili ludzie związani z byłym rządem polskim na uchodźstwie, co z pewnością nie podobało się Warszawie. Dla UNRRA ludzie ci również nie byli do zaakceptowania, mandat tej organizacji bowiem zobowiązywał ją do zachęcania uchodźców do powrotu do ojczyzny, gdy tylko było to możliwe. Pracownicy, którzy prowadziliby wręcz odwrotną działalność, nadawali się wyłącznie do zwolnienia. I wreszcie, uznając zastrzeżenia Pierce’a i Hoehlera, Leh­man musiał przyznać, że UNRRA po prostu nie dysponuje wystar­czająco licznym personelem, zapasami oraz sprzętem, by efektywnie zarządzać tyloma obozami rozsianymi po ogromnym terytorium. Rozwiązanie wszystkich tych problemów byłoby, zdaniem Lehmana, nader trudnym zadaniem, którego UNRRA powinna raczej uniknąć42.

Wnioski wyciągnięte przez Lehmana potwierdziła kolejna wizyta przedstawiciela UNRRA w obozach. Witold Lucjan Langrod mię­dzy 26 października a 8 listopada odbył podróż po Bliskim Wscho­dzie, by ocenić panującą tam sytuację. Jego obserwacje pokrywały się z opiniami wszystkich innych urzędników UNRRA: z logistycz­nego punktu widzenia projekt był praktycznie niemożliwy do zre­alizowania, a współpraca z uchodźcami - ogromnie trudna, jako że nieprzychylnie traktowali UNRRA oraz sam pomysł repatriacji.

Z psychologicznego punktu widzenia, polscy dipisi na Bliskim Wscho­dzie oraz w Afiryce są grupą bardzo trudną do opanowania. Cierpienia, których jako uchodźcy doświadczali przez lata życia w mniej lub bardziej anormalnych warunkach, pozostawiły głębokie ślady w ich mentalności i wpływają na ich reakcje. Ludzie ci są nerwowi, podejrzliwi i łatwo ulegają zbiorowej sugestii. Postawy religijne kobiet z polskich ośrodków w Afry- ce Wschodniej często przybierają formę fanatyzmu (sic!) oraz bigoterii.

Dipisi obawiają się przede wszystkim przymusowej repatriacji. Nie ufają UNRRA; próba dokonania wstępnej rejestracji wAftyce, w styczniu 1945 roku, została przerwana otwarcie wrogą, histeryczną reakcją na wystą­pienie przedstawiciela UNRRA. Podobne reakcje spotkały miejscowych, polskich pracowników opieki społecznej. Uchodźców tych należy więc traktować z wyjątkową zręcznością i taktem.

Co się zaś tyczy kwalifikowania polskich dipisów do repatriacji, to dotychczas tylko bardzo niewielka grupa zadeklarowała chęć powrotu na obecnie obowiązujących warunkach (...). Należy pamiętać, że w ogromnej większości przypadków decyzje tych ludzi zależą od decyzji podejmowa­nych przez krewnych służących w Armii Polskiej i tak długo, jak a ostat­ni odmawiać będą powrotu, nie będzie możliwości uzyskania innej decyzji od ich żon i dzieci43.

Gdyby UNRRA wzięła odpowiedzialność za tych ludzi, pozosta­liby jej podopiecznymi na bardzo długi czas.

Niepolitycznie jednak byłoby odrzucić taką ewentualność zbyt pochopnie, toteż Lehman opracował plan alternatywny, bardzo po­dobny do tego, który zaprezentowano później rządowi Wielkiej Brytanii. Zasugerował w nim, by UNRRA przejęła jedynie finan­sową, nie administracyjną odpowiedzialność za obozy, jednocześnie ograniczając ją do poziomu przyjętego w obozach, które prowa­dziła już na Bliskim Wschodzie. Rząd brytyjski oczywiście mógłby z własnej woli zwiększyć kwoty zasiłków, gdyby uznał to za stosow­ne. UNRRA rezerwowała sobie prawo do obserwowania życia obo­zowego, ale bieżące zarządzanie placówkami pozostałoby zadaniem Brytyjczyków. Gdyby stwierdzono, że warunki są niezadowalające lub że administracja nie wywiązuje się ze swoich zadań, UNRRA miałaby też prawo do wprowadzenia do danego obozu własnej ka­dry, a nawet do całkowitego przejęcia zarządzania takim obozem oraz, w razie potrzeby, do wycofania wsparcia finansowego. Jedno­cześnie zobowiązałaby się do podejmowania wszelkich wysiłków na rzecz zachęcenia uchodźców do jak najszybszej repatriacji, we współ­pracy z rządem polskim. Rząd Wielkiej Brytanii miałby zaoferować daleko idącą pomoc w tej materii44.

Tymczasem Polacy w Londynie, pozbawieni już formalnej repre­zentacji, lecz wciąż dość wpływowi, naciskali rząd brytyjski, by wy­cofał się z planów współpracy z UNRRA i kontynuował samodziel­ne utrzymywanie obozów. Gdyby zaś nie było to możliwe, optowali za nałożeniem restrykcji na działalność UNRRA i za regularnym kontrolowaniem obozów. Pragnienia te wyrażał Edward Raczyński, główny przedstawiciel Polski w Tymczasowym Komitecie Skarbu do spraw Polskich i jedna z najważniejszych postaci w polonijnym środowisku Londynu. Polacy mieli brać udział w negocjacjach, a przynajmniej mieć prawo wglądu w treść porozumienia, nim zo­stanie ono podpisane. Nikt nie powinien być zmuszany do repatria­cji, twierdzili, a UNRRA musi jednoznacznie zagwarantować, że nic takiego się nie zdarzy. Powinna też zobowiązać się do utrzymania poziomu życia uchodźców, dbania o ich edukację oraz zapewnie­nia im wolności słowa, obyczaju i zrzeszania się. Jednocześnie rząd Wielkiej Brytanii powinien dalej aktywnie uczestniczyć w kształ­towaniu teraźniejszości i przyszłości uchodźców, w porozumieniu z polskimi doradcami, opłacanymi z brytyjskiej kiesy, a działający­mi zarówno na miejscu, jak i w Londynie. UNRRA powinna po­nadto złożyć obietnicę, że żadna osoba powiązana z rządem w War­szawie ani rządem radzieckim nie zostanie wyznaczona do sprawo­wania pieczy nad uchodźcami. I wreszcie — tylko ci spośród polskich dipisów, którzy życzą sobie natychmiastowego powrotu do ojczyzny, powinni mieć obowiązek wpisywania się do rejestrów45.

Reakcja Londynu na petycję Raczyńskiego była jednoznacznie nieprzychylna. Panowało przekonanie, iż skoro to Londyn prosi UNRRA o przysługę, raczej nie powinien stawiać warunków. Uzna­no więc, że żądania Raczyńskiego są zbyt daleko posunięte. Londyn był zadowolony, że UNRRA nie planuje przymusowej repatriacji Polaków, i taką deklarację uważał za w zupełności wystarczającą. Szczególne zaniepokojenie wzbudziła sugestia Raczyńskiego odno­śnie do rejestracji, w praktyce pozwalająca na zidentyfikowanie tych spośród uchodźców, którzy w ogóle nie kwalifikowali się do repa­

triacji. Należało uniknąć takiej sytuacji za wszelką cenę, ludzie ci bo­wiem nie zostaliby objęci mandatem UNRRA, a przez to straciliby parasol ochronny tej organizacji (co z kolei zmusiłoby Brytyjczyków do kontynuowania opieki nad nimi).

Gdy ponownie doszło do rozmów między przedstawicielami rządu Wielkiej Brytanii a UNRRA, 21 marca 1946 roku, żądania Raczyńskiego były już znacznie łagodniejsze. Londyn prosił więc jedynie, by wszyscy uchodźcy pragnący powrotu do Polski uzyskali natychmiastową pomoc w repatriacji; by UNRRA zapobiegła za­straszaniu pozostałych uchodźców albo przez komunistów, albo przez współtowarzyszy, albo przez „niepokornych z Londynu” w ce­lu zmuszenia ich do powrotu lub do pozostania w obozach; by kon­tynuowano opiekę socjalną i dano możliwość edukacji tym, którzy zdecydują się pozostać, do czasu, aż zdołają powrócić do cywilnego życia; oraz by obozy zostały zlikwidowane tak szybko, jak będzie to możliwe, gdyż życie obozowe nie służy ludziom, którzy nie muszą pracować, a stanowi poważne obciążenie dla Skarbu oraz rezerw UNRRA, jeśli organizacja ta zdecyduje się przejąć finansowanie obozów. Żadne z tych życzeń nie było poważną przeszkodą w ne­gocjacjach46.

Decydującym czynnikiem okazał się fakt, iż UNRRA miała wkrótce zakończyć działalność. Dyrektor generalny nie był chętny do przejęcia odpowiedzialności za uchodźców w chwili, gdy organizacja zaczynała zwalniać obroty, w oczekiwaniu na rychłe rozwiązanie. Do­radcy prawni oraz pracownicy Działu Repatriacji i Opieki Społecz­nej zdołali przekonać go do zmiany zdania, twierdząc, że UNRRA ma prawny i moralny obowiązek pomagać wszystkim uchodźcom, póki nie zostanie zmieniony jej statut47. W ostatniej fazie negocjacji UNRRA była więc skłonna - mimo niechęci - wziąć pod swoje skrzydła Polaków przebywających w Aftyce Wschodniej. Propozycja Lehmana musiała w tej sytuacji zrobić jak najlepsze wrażenie.

W liście do rządu Wielkiej Brytanii, datowanym 7 sierpnia 1946 roku, sir Humphrey N. Gale, osobisty przedstawiciel dyrektora gene­

ralnego UNRRA, zaproponował, by organizacja ta z dniem 1 sierp­nia 1946 roku przejęła odpowiedzialność finansową za polskich uchodźców na Bliskim Wschodzie, w Afryce i w Indiach, ale pod pewnymi warunkami. Administracja obozów miała pozostać nie­zmieniona i nadal podlegać dotychczasowym władzom, jednakże pod ogólnym nadzorem UNRRA. Organizacja domagała się też, by władze poszczególnych placówek pilnowały, czy dyrektywy UNRRA są należycie realizowane. Rezerwowała sobie również prawo decy­dowania o przydatności personelu sprawującego opiekę nad dipi- sami oraz zwalniania osób, które nie spełniały oczekiwań. Rząd Wielkiej Brytanii miał zadbać o to, by do obozów dopuszczono autoryzowanych przedstawicieli rządu tymczasowego z Warszawy, oraz wspierać administrację w wykonywaniu Rezolucji 92 i in­nych ważkich rezolucji UNRRA48. Ważne było to, iż porozumienie ograniczało odpowiedzialność finansową za repatriację i utrzyma­nie uchodźców do maksymalnej kwoty 1,7 miliona funtów, ujętej w budżecie tej operacji. Z tej sumy UNRRA zgodziła się wypłacać rządowi Wielkiej Brytanii następujące kwoty za każdego z dipisów: w Indiach - 5 funtów miesięcznie; w Palestynie - 10 funtów mie­sięcznie; w Afryce Wschodniej — 4 funty i 15 szylingów miesięcz­nie49. We wszystkich regionach należało przedsięwziąć odpowiednie środki, by upewnić się, czy opieką objęte są wyłącznie osoby z mocy prawa podlegające mandatowi UNRRA. Organizacja zgodziła się na przejęcie odpowiedzialności finansowej za tych, którzy pragnęli re­patriacji, ale nie za przerzut dipisów do innych krajów niezwiązany z procesem repatriacyjnym. I wreszcie UNRRA stanowczo doma­gała się, by rząd Wielkiej Brytanii wziął odpowiedzialność za wszyst­kich uchodźców, którzy nie poddadzą się repatriacji, w chwili za­kończenia działalności UNRRA, przewidywanej na 31 grudnia 1946 toku50.

W rządzie brytyjskim narastało przekonanie, iż jeśli ta ostatnia propozycja ze strony UNRRA nie zostanie przyjęta, to kolejnych już nie będzie, jasne było i to, że jej odrzucenie będzie niezwykle

kosztowne, ponieważ „ci uchodźcy kosztują (...) koszmarne pienią­dze każdego dnia”. Londyn nie był zadowolony z pomysłu ponow­nego przejęcia odpowiedzialności za uchodźców z chwilą likwidacji UNRRA, ale panowała zgodna opinia, że mimo to należy zgodzić się na tę ofertę. P.J. Hancock zasugerował, że możliwym sposobem na uniknięcie takiego scenariusza byłoby skłonienie do współpra­cy innej agencji międzynarodowej, gdy UNRRA istotnie zostanie rozwiązana51. 4 września 1946 roku G.J. Edmonds z Ministerstwa Spraw Zagranicznych napisał do Humphreya Gale’a list, w którym informował o przyjęciu oferty UNRRA.

Naturalnie teraz, gdy UNRRA miała gwarantować fundusze na opiekę nad uchodźcami, ale przy bardzo jasno określonym górnym pułapie wydatków, a władze brytyjskie wciąż były odpowiedzialne za administrowanie obozami, to do nich, nie do UNRRA, należa­ło zadanie cięcia kosztów operacyjnych. Kwota zaoferowana pizez UNRRA była znacząco niższa niż koszty ponoszone dotychczas pizez Brytyjczyków. H.H. Eggers z Tymczasowego Komitetu Skar­bu był wyraźnie zadowolony z siebie już w listopadzie, gdy mógł zameldować J.D. Batesowi z Biura do spraw Kolonii, że po jego wizycie w Nairobi i drastycznej reorganizacji administracji obozo­wej udało mu się „poważnie zmniejszyć liczebność personelu oraz poważnie zredukować płace pozostałych. Cięcia [zostały dokonane]

i w obozach, i poza ich granicami”. Zdołał obniżyć miesięczne wy­datki na jednego uchodźcę z 4 funtów 16 szylingów i 3 pensów do równych 4 funtów, czyli poniżej kwoty ustalonej przez UNRRA, a równej 4 funtom i 15 szylingom52. Ostatecznym celem Eggersa by­ło właśnie utrzymanie kosztów operacyjnych w Afiyce Wschodniej poniżej stawki ustalonej przez UNRRA, ponieważ „każda oszczęd­ność w Afryce Wschodniej mogła być korzyścią dla Libanu i Pale- styny, gdzie warunki są całkiem odmienne i gdzie miesięczne stawki UNRRA mogą być niewystarczające do utrzymania uchodźców”. Oszczędności wiązały się nieuchronnie z cięciami w liczebności i wy­nagrodzeniach polskiego personelu obozów, a także z likwidacją spe­

cjalnych zasiłków, z których wiele przekraczało standardy UNRRA, przez co stawiały polskich uchodźców w uprzywilejowanej pozycji. Nasilały się podejrzenia, że część polskiego personelu obozów jest po prostu zbędna i można będzie pozbyć się tych ludzi. Porozumienie z UNRRA zapewniało Skarbowi prawo do rozwiązania tej kwestii oraz do ustanowienia w miarę możliwości identycznych standardów na wszystkich terytoriach - taki cel postawiono sobie też w brytyj­skim rządzie53.

Tak oto przeniesienie ciężaru operacji na UNRRA pozwoliło na zmiany w administrowaniu i finansowaniu obozów, które przy­najmniej dla części Polaków okazały się szokujące. Nie zamierzali oni dobrowolnie przystać na nowy układ. Pod koniec 1946 roku C.I. Burton z Biura Komisarza Wschodnioafrykańskiej Administra­cji do spraw Uchodźców usłyszał pogłoski, jakoby „polscy przywód­cy obozów w A&yce Wschodniej i Rodezji otrzymali tajne instruk­cje, by w miarę możliwości unikać repatriacji”. Postawa taka byłaby jawnie sprzeczna z apelem nieistniejącego już polskiego rządu na uchodźstwie o nieingerowanie w kwestię repatriacji i dbanie o to, by każdy dokonał wolnego wyboru. Trudno było potwierdzić prawdzi­wość tych plotek, lecz Burton był przekonany, że ma podstawy do podejrzeń. Sądził, że winowajców należy szukać wśród nauczycieli. Ogłosił więc, że zlikwidowane zostaną stanowiska polskiego dorad­cy przy komisarzu EARA oraz polskiego doradcy edukacyjnego przy tymże komisarzu, jako że „nie są już potrzebne”. Doradców miał zastąpić jeden lub dwóch polskich urzędników niższego szczebla. Niejako przy okazji oznaczało to dodatkową redukcję kosztów, za­wsze mile widzianą przez zwierzchników54.

To wystarczyło, by zrazić Polaków w Afryce Wschodniej, ale to nie było wszystko. Doszło do drobnego sporu między UNRRA a rządem Wielkiej Brytanii, w sprawie niedelikatnego postępowania jednego z jego urzędników w Kairze, niejakiego pana Curtisa. Cur­tis napisał bowiem list do członka brytyjskiego Parlamentu, Cross- mana, w którym wyraził niepochlebną opinię na temat porażki

rządu Jego Królewskiej Mości w kwestii zachęcania do repatriacji Polaków w Afryce, a także utrzymywania Polaków powiązanych z rządem londyńskim na lokalnych stanowiskach administracyjnych. Curtis zasugerował też Crossmanowi, iż Londyn powinien „wydać stanowczo sformułowaną instrukcję rządom w Afryce, by zobligo­wały większość uchodźców do powrotu do domu”. W rezultacie Crossman wystąpił do rządu z interpelacją na temat polityki i prak­tyki repatriacyjnej w Afryce Wschodniej55. W odpowiedzi Eggers z Tymczasowego Komitetu Skarbu upokorzył Curtisa, twierdząc, że są to sprawy, które należy omawiać na właściwym poziomie, pomię­dzy dwiema administracjami, a nie pomiędzy urzędnikami niższego szczebla. Wściekłość Eggersa była odbiciem powszechnego w łonie brytyjskiej administracji przekonania, iż Polacy związani z rządem londyńskim powinni pozostać na swoich stanowiskach, gdyż zastą­pienie ich Polakami związanymi z Warszawą wywołałoby poważ­ne rozruchy w obozach, UNRRA zaś, której działalność dobiegała końca, po prostu nie miała neutralnego personelu, który mogłaby skierować do tych placówek. Istniała tylko jedna inna możliwość: brak wszelkiej administracji. Rząd Wielkiej Brytanii nie czuł jedno­cześnie, że może z czystym sumieniem doradzać Polakom powrót do ojczyzny, nie uważał bowiem, by panowały tam odpowiednie warunki — zwłaszcza że nie udzielał podobnych porad londyńskiej Polonii. Nie mógł też wymagać, by krewni żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie wracali do kraju, podczas gdy sami żoł­nierze właśnie przenieśli się do Wielkiej Brytanii. Z drugiej jednak strony Anglicy zobowiązali się do współpracy w realizacji man­datu UNRRA, nakazującego organizowanie akcji repatriacyjnej. Rząd Wielkiej Brytanii stąpał więc po cienkiej linie. Dlatego też, jak wyjaśnił Eggers, wciąż obowiązywać będzie polityka, w której ramach „rząd Jego Królewskiej Mości będzie nadal ułatwiał repa­triację Polakom, którzy pragną i mogą powrócić do ojczyzny, oraz wykorzystywał w tym celu swoje wpływy”. Londyn odpowiedział też stanowczo Crossmanowi, że odmawia podjęcia jakichkolwiek

dalszych kroków i nie jest gotowy przymuszać któregokolwiek z Po­laków, by wbrew woli powrócił do swego kraju56. Jednak wbrew zapewnieniom przesłanym Crossmanowi i wbrew zobowiązaniom podjętym przez UNRRA, a dotyczącym niewywierania nacisków w sprawie repatriacji, wrogość Curtisa wobec Polaków, którzy nie zamierzali wracać do ojczyzny, była odbiciem dość powszechnej po­stawy pracowników UNRRA w tym regionie. Bez wątpienia takie było zdanie Polaków57.

Reakcja na zmiany, które nastąpiły - zarówno w sferze admini­stracji, jak i finansów - była równie przewidywalna, jak gwałtowna; w kwietniu 1947 roku napięcie osiągnęło szczytowy punkt. Zda­rzeniem o decydującym znaczeniu była likwidacja stanowisk pol­skiego doradcy i polskiego doradcy edukacyjnego, czyli kluczowych postaci, przez które polskie środowisko londyńskie mogło wpływać na sposób zarządzania obozami w Afryce. Doradcy byli niejako łącznikami między uchodźcami a brytyjską administracją; pełnili ważną, dwustronną funkcję komunikacyjną — jako reprezentanci uchodźców przed władzami brytyjskimi, a także, dzięki swym „zna­czącym wpływom”, jako nadzorcy pilnujący, by uchodźcy podążali za dyrektywami Brytyjczyków. Szczególną rolę odgrywali w kiero­waniu systemem edukacyjnym w obozach, którego funkcjonowa­nie było przedmiotem specjalnej troski byłego rządu londyńskiego. W czerwcu 1945 roku, gdy stało się jasne, że rząd polski na uchodź­stwie wkrótce przestanie być uznawany przez sojuszników, jego członkowie wydali oświadczenie, w którym deklarowali jego dalsze istnienie w celu „reprezentowania prawdziwych i trwałych interesów Polski”. Jego rzeczywistym zadaniem było kontynuowanie walki

o niepodległość oraz o zachowanie polskiego charakteru diaspory, pielęgnowanie poczucia polskości, także przez promowanie pol­skich organizacji politycznych, kulturalnych i społecznych58. Cho­dziło naturalnie o wartości prodemokratyczne, zgodne z filozofią rządu londyńskiego, a zdecydowanie antykomunistyczne. W obo­zach dla uchodźców najważniejszym środkiem służącym wpajaniu

tych wartości młodym ludziom był system edukacyjny. Utrata kon­troli nad nim oznaczała utratę ważnego środka wychowawczego, przy okazji zapewniającego podtrzymanie wpływów w społeczności uchodźców.

Protestom przeciwko likwidacji stanowisk towarzyszyły i inne przejawy niezadowolenia. Zygmunt Rusinek, prezes Towarzystwa Polskich Emigrantów Wojennych z siedzibą w Brukseli, skarżył się na „zachęcanie” do repatriacji metodą przymusu. Polegać ona mia­ła na stałym pogarszaniu warunków bytowych w obozach - zmniej­szaniu racji żywnościowych i dostaw odzieży oraz zasiłków, a także na nieustannym przenoszeniu uchodźców do coraz większych i co­raz mniej wygodnych obozów. Ograniczenie zaopatrzenia i zmniej­szenie zasiłków było odbiciem zmiany w systemie finansowania obozów, a ciągłe przenosiny - częścią brytyjskich wysiłków na rzecz redukcji kosztów poprzez konsolidację grup dipisów w większych, a więc i tańszych w utrzymaniu obozach — lecz Polacy spoglądali na ten proceder z całkiem innej perspektywy. Uważali, że „często arbitralne środki, które wobec nich stosowano” oraz prowizoryczne warunki bytowania służą „jako pośrednie środki wywierania nie­pożądanego nacisku, który ma ich skłonić do powrotu do Polski”. Uchodźcy niepokoili się przede wszystkim losem sierot. EARA

i UNRRA podjęły już próbę odprawienia ich do Polski, udaremnio­ną przez prokuratora generalnego Tanganiki oraz wyznaczoną przez Sąd Najwyższy Radę Opiekunów dzieci z tamtejszych obozów. Wy­dawało się jednak, że Brytyjczycy zapomnieli o sierotach, a przedsta­wiciele UNRRA chcieli za wszelką cenę wysłać je do Polski55.

Londyn uważał, że to tylko pozory, nawet jeśli były odbiciem autentycznych lęków polskich dipisów. Tylko Eggers uważał, że in­cydent z Curtisem oraz skargi w sprawie zwolnienia polskich dorad­ców to fragment większej całości. UNRRA i polscy uchodźcy nie ufali sobie wzajemnie, a napięcie, które zawsze istniało, z czasem nie ulegało złagodzeniu. Eggers nie byłby zdziwiony, gdyby Curtis, mieszkający w Afryce, robił „wszystko, co w jego mocy, by uprzy­

krzyć życie uchodźców, 9 tym samym, jak mu się zdaje, skłonić ich do repatriacji” wbrew woli UNRRA, dość jasnej w kwestii przymu­sowego powrotu do kraju. Z drugiej strony, zdaniem Eggersa przed­stawiciel rządu polskiego był w pełni zdolny do „krętactwa”. Utra­ta dwóch doradców oraz dramatyczna redukcja polskiego perso­nelu w obozach musiały poważnie osłabić wpływy londyńskich Pola­ków w obozach. Przejęcie pełnej kontroli nad obozami przez UNR­RA musiałoby wzniecić iskrę biernego oporu w członkach byłego rządu na uchodźstwie, przeciwnych obecności wysłanników rządu w Warszawie w UNRRA oraz temu, że UNRRA w pełni uznała rząd warszawski i prawa, które sobie rościł. Polacy w Londynie, którzy pełnili jeszcze jakieś funkcje, byli tylną strażą broniącą swych wpły­wów, ale Brytyjczycy woleli ignorować ich skargi, przekonani, że

i tak niewiele mogą zdziałać.

Tak właśnie wyglądały sprawy w połowie 1947 roku, kiedy to UNRRA zakończyła działalność. Organizacja ta ponosiła finansową odpowiedzialność za funkcjonowanie obozów w Afryce Wschod­niej, ale codziennym administrowaniem tymi placówkami zajmo­wali się urzędnicy brytyjscy. Polscy uchodźcy byli w coraz mniej komfortowej sytuacji, a ich podejrzenia względem władz - brytyj­skich i międzynarodowych - z czasem tylko się potęgowały.

Po dość trudnym okresie przejściowym Międzynarodowa Or­ganizacja Uchodźców (International Refugee Organization, IRO) przejęła obowiązki UNRRA, w tym także zadanie utrzymania obo­zów w Afryce. Pomiędzy IRO a UNRRA istniały dwie zasadnicze różnice, które miały znaczący wpływ na położenie polskich dipisów w Tengeru.

Pierwszą z nich był skład członkowski tych organizacji. Związek Radziecki i inne państwa bloku wschodniego należały do UNRRA

i coraz odważniej wykorzystywały swe wpływy, by utrudniać jej działalność. Nie przystąpiły natomiast do IRO. W miarę jak nasilały się objawy zimnej wojny, rady UNRRA oraz same obozy stawały się areną czasem nader zażartych walk o wpływy. W Radzie Generalnej

UNRRA ścierały się w zasadzie tylko dwie potęgi - Zachód, pod wodzą Stanów Zjednoczonych, oraz Wschód, pod wodzą ZSRR - sama zaś organizacja coraz częściej była bezradna, zwłaszcza w kwe­stii polityki wobec dipisów, którzy stali się pionkami w wielkiej grze. ZSRR i państwa bloku wschodniego pozostały członkami ONZ

i w pewien sposób mogły kontrolować, komentować i utrudniać działalność IRO, ale ich nieobecność w łonie samej organizacji oznaczała, że IRO miała znacznie większą swobodę działania niż UNRRA, zwłaszcza w terenie.

Drugą różnicą między dwiema organizacjami był mandat, któ­rym je obdarzono. Celem UNRRA było udzielanie pomocy w re­patriacji dipisów - i kropka. System taki sprawdzał się całkiem nie­źle w przypadku osób, które pragnęły powrotu do domu. Jednakże w odniesieniu do pozostałych działacze UNRRA mieli związane rę­ce. UNRRA nie miała prawa szukać innych rozwiązań problemu di­pisów nieczekających na powrót do ojczyzny, ponieważ upoważnio­no ją wyłącznie do organizowania repatriacji. W rezultacie powstała patowa sytuacja, bez żadnych widoków na rozwiązanie, zwłaszcza że praktycznie nie było szans na to, by przekonać uchodźców do zmiany zdania. Pod koniec 1946 roku stało się jasne, że okres uży­teczności UNRRA dobiegł końca, choć problem uchodźców wcale nie został do końca rozwiązany. Potrzebna była nowa organizacja, która wzięłaby w opiekę wciąż licznych uchodźców, a także zdołała znaleźć rozwiązanie - zdawać by się mogło nierozwiązywalnej - sy­tuacji. Organizacją tą była właśnie IRO. Jej misją było - po pierw­sze — promowanie idei repatriacji wszędzie, gdzie było to możliwe, ale także - po drugie - ułatwianie dipisom osiedlania się w innych krajach, gdy sytuacja nie pozwalała im na powrót do ojczyzny. Za­danie stojące przed IRO było więc znacznie łatwiejsze, dano jej bo­wiem elastyczność, która pozwalała na szukanie zupełnie nowych roz­wiązań. Ta modyfikacja mandatu przyniosła ważne zmiany w życiu Polaków w Afryce Wschodniej.

Zamknięte drzwi

A zatem w 1947 roku UNRRA miała zostać rozwiązana, a jej obo­wiązki miała przejąć nowa organizacja, IRO. Rząd Wielkiej Bryta­nii prowadził obozy dla polskich uchodźców w Aftyce Wschodniej

i innych regionach, najpierw z pomocą UNRRA, a potem IRO, zapewniających finansowanie tych placówek oraz organizujących repatriację dla tych, którzy pragnęli wrócić do ojczyzny. Zakładano, że wszyscy dipisi osiedlą się gdzieś, gdy armia generała Andersa zo­stanie zdemobilizowana. Program znany jako Operation Pole Jump stworzono z myślą o krewnych polskich żołnierzy, by ułatwić im przenosiny do Anglii. Wydawało się, że to zadowalające rozwiązanie.

Wystarczyło jednak przyjrzeć się bliżej populacji uchodźców, by odkryć istotę problemu. Do udziału w Operation Pole Jump kwalifikowało się mniej niż 50 procent Polaków rozproszonych po licznych koloniach i dominiach Wielkiej Brytanii; pozostałych nie można było zaliczyć do żadnej z dziewiętnastu kategorii „bliskich krewnych”, stworzonych przez urzędników brytyjskich. Mimo to liczba Polaków przebywających w obozach stopniowo się zmniejsza­ła. Niektórzy wracali do Polski, inni emigrowali dalej, gdy nadarzała się okazja, a jeszcze inni osiedlali się na stałe w miejscu pobytu, tyle że poza obozem. W miarę jak spadała liczba mieszkańców obozów, władze brytyjskie stopniowo konsolidowały ich skupiska. Ostatni Polacy wyjechali z Palestyny w 1947 roku. Tych, którzy nie mieli dokąd pójść, przerzucono do strefy francuskiej w Niemczech albo do Libanu. Z Indii ewakuowano większość Polaków w roku 1948;

ostatnich przerzucono do Ugandy. W grudniu 1948 roku opuści­li Rodezję Północną, a w kwietniu 1949 i Rodezję Południową. Ostatnia grupa, licząca mniej więcej 5 tysięcy osób, została rozsiana po trzech terytoriach wschodnioafrykańskich (Ugandzie, Tangani­ce i Kenii) oraz w Libanie. Nie tylko nie kwalifikowali się oni do udziału w Operation Pole Jump, ale także do emigracji do Stanów Zjednoczonych w ramach nowej amerykańskiej ustawy o dipisach. Inne możliwości były raczej skąpe, choćby dlatego, że obozy poło­żone były bardzo daleko od ambasad i misji należących do krajów, które mogły być skłonne przyjąć imigrantów. Nieliczni postanowili osiedlić się w Afryce, a jeszcze mniejsza grupa skorzystała z innego programu przesiedleńczego rządu Wielkiej Brytanii, zwanego Ope­ration Westward Ho. Pozostali nie mieli wielkiego wyboru1. Dzieci bez rodziców czy opiekunów prawnych oraz nieletni zbyt młodzi, by podjąć pracę, nie mieli żadnych szans. Jak wspomina Zofia Wakul- czyk: „Nie mieliśmy nikogo, nigdzie”, zatem nikt nie mógł zapewnić tym dzieciom nowego domu2.

Rząd w Warszawie stanowczo twierdził, że dzieci te powinny po­wrócić do Polski. Przedstawiciele rządu londyńskiego byli dokładnie przeciwnego zdania. Dzieci stały się więc punktem zapalnym w zma­ganiach między Londynem a Warszawą. Między 1945 a 1948 rokiem londyńscy Polacy co najmniej dwukrotnie usiłowali doprowadzić do wywiezienia grup polskich dzieci z obozów UNRRA do Włoch lub Anglii, by ochronić je przed repatriacją do komunistycznej Polski. W obu przypadkach rząd w Warszawie głośno protestował, domagając się repatriacji sierot. Napięcie wokół sprawy polskich dzieci narasta­ło więc, jeszcze zanim wybuchła histeria wokół Tengeru. Generalnie jednak afrykańskie obozy dla uchodźców oraz los sierot nie wzbudzały większego zainteresowania międzynarodowych agencji pomocowych aż do roku 1949. Obozy, jeśli nie liczyć zamieszania związanego z kon­solidacją, cieszyły się - przynajmniej z perspektywy ich mieszkańców - cudownym stanem izolacji i praktycznie nie odczuwały skutków prze­jęcia przez IRO ani wielkich wydarzeń na świecie.

Zmiany jednak zaszły, nawet jeśli uchodźcy nie byli ich jeszcze świadomi. Mandat IRO był inny niż mandat UNRRA. UNRRA mogła zajmować się jedynie organizowaniem repatriacji - IRO dys­ponowała nieco szerszymi uprawnieniami. Przede wszystkim miała zachęcać do dobrowolnej repatriacji, ale wolno jej było także re­alizować inne plany przesiedleńcze dipisów, którzy nie mogli lub nie chcieli powrócić do krajów ojczystych. Oznaczało to znacznie większą elastyczność w działaniu. Mandat IRO mówił też wyraź­nie o misji opróżnienia obozów. Nowa organizacja od początku miała ograniczony czas istnienia oraz budżet. Kraje sponsorujące IRO oczekiwały, że problem osób wysiedlonych zostanie rozwią­zany, zanim organizacja ta zakończy działalność - proces ten miał się rozpocząć w połowie 1949 roku, a zakończyć do czerwca 1950 roku. Zamknięcie tej sprawy było w istocie celem powołania IRO

i już w połowie 1948 roku pojawiły się naciski, by uczynić to jak najszybciej.

Jednym z czynników, które wpłynęły na reakcję IRO na te naciski, była zaostrzająca się zimna wojna. UNRRA borykała się wcześniej z podobnymi wyzwaniami, gdy Polska była narzędziem w rękach ścierających się potęg - Stanów Zjednoczonych i Związku Radziec­kiego. W 1948 roku linia frontu była już wyraźnie zarysowana. IRO nie ucierpiała jednak z tytułu wewnętrznych dysput, ani Warszawa, ani reżim radziecki nie były bowiem członkami tej organizacji. Były natomiast aktywnymi członkami Organizacji Narodów Zjednoczo­nych, której agencją była IRO. Dlatego też, choć radzieccy i polscy komuniści mieli niewielki bezpośredni wpływ na działalność IRO, mieli nań znaczący wpływ na arenie publicznej. Wreszcie w roku 1948 uznano, że Polacy, którzy pozostali w obozach, nie zamie­rzają powrócić do kraju, a zatem - w obliczu rychłego zamknięcia obozów — należało rozwiązać jakoś ten problem. Ich los był bardzo niepewny.

W połowie 1948 roku IRO wreszcie zainteresowała się sprawa­mi Polaków w Afryce Wschodniej, głównie za sprawą Polskiego

Komitetu Obywatelskiego w Nairobi. Komitet ów poprosił IRO

o wystąpienie do rządu Wielkiej Brytanii w sprawie poszerzenia za­sięgu programu przesiedleńczego Operation Pole Jump. Sir Arthur Rucker, dyrektor generalny IRO w Europie z centralą w Genewie, wyraził zgodę przez swych przedstawicieli w Nairobi. Zwrócił się do Brytyjczyków z apelem o przyjęcie także wdów i sierot po pol­skich żołnierzach, którzy zginęli podczas działań wojennych, ale nie pod brytyjskim dowództwem. Chodziło bodaj o zaledwie dwieście osób, z których wiele miało krewnych w Wielkiej Brytanii, goto­wych udzielić im pełnego wsparcia. Szef IRO poprosił też o przy­jęcie sierot po polskich żołnierzach, którzy zginęli, walcząc pod niebrytyjskim dowództwem — dzieci te były w szczególnej sytuacji: miały opiekunów w Wielkiej Brytanii, którzy wspierali je podczas pobytu w ZSRR i później w Afryce Wschodniej. Opiekunowie ci chcieli teraz sprowadzić je do siebie. Wreszcie były i takie przypad­ki, w których cała rodzina kwalifikowała się do wyjazdu na Wy­spy, z wyjątkiem jednego lub dwóch członków. Zazwyczaj chodziło

o zamężne córki w wieku powyżej dwudziestu jeden lat, których mężowie zaginęli. Rodziny nie chciały zostawiać ich samych i dlate­go odrzucały możliwość wyjazdu do Wielkiej Brytanii. Rucker nie miał wątpliwości, że to błąd systemu. Wyjaśniał też, że dochodzi do „poważnych lokalnych niepokojów”, ponieważ wydawało się, że z Afryki Wschodniej kwalifikuje się do wyjazdu na Wyspy mniejszy odsetek osób niż z innych części świata. Spośród 11 tysięcy pier­wotnie zarejestrowanych przesiedlono tylko półtora tysiąca osób. Zjawisko to wzbudzało spore niezadowolenie wśród polskich di- pisów w Afryce Wschodniej3. Pod koniec czerwca Rucker poruszył tę kwestię także w piśmie do C.J. Edmondsa z Departamentu do spraw Uchodźców Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Londynie, załączając list z Nairobi jako krótką charakterystykę problemu4.

W Ministerstwie Spraw Zagranicznych rozgorzała dyskusja. Wreszcie P.J. Hancock przygotował ostateczną odpowiedź, o zde­cydowanie negatywnym wydźwięku. Stwierdził mianowicie, że

gdy powstawał program Operation Pole Jump, przygotowujące go departamenty musiały wypracować definicję dotychczas raczej mglistego pojęcia dependant, oznaczającego osobę pozostającą na czyimś utrzymaniu. Po dłuższej dyskusji ustalono, że należy wiązać to pojęcie — z niemałą, jego zdaniem, wyrozumiałością - zarówno z pokrewieństwem, jak i powinowactwem. W rezultacie, jak twier­dził, rząd Jego Królewsluej Mości „wziął na siebie odpowiedzialność za los znacznie większej liczby polskich uchodźców, niż miała prze­jąć IRO. Jest to sytuacja bardzo korzystna dla IRO i trudno sobie wyobrazić, by jakikolwiek inny rząd okazał taką hojność”. Hancock zauważył też, że zawsze będzie istniał problem z przypadkami gra­nicznymi wynikającymi z definicji słowa dependant, bez względu na to, jak zdefiniuje się to pojęcie. I nawet gdyby rząd brytyjski rozsze­rzył tę definicję jeszcze bardziej, IRO niewątpliwie domagałaby się dalszych ustępstw. „Jesteśmy zdania, że skoro wyznaczyliśmy linię, powinniśmy się jej trzymać”, napisał Hancock. Odmówił też czynie­nia wyjątków od zasady, że Londyn jest dłużnikiem jedynie wobec żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, a nie wobec innych bsób. „Złamanie tej zasady naraziłoby nas na napływ niezliczonych oraz kłopotliwych próśb z całego świata”.

Hancock był też oburzony oskarżeniem, jakoby Wielka Brytania czyniła mniejsze starania dla dobra Polaków z Afryki Wschodniej niż dla ich rodaków z innych części świata. Zauważył, że w „dodat­kowej puli” dla Polaków przyjętych z Bliskiego Wschodu znalazło się pięćset wiz specjalnych wydanych generałowi Józefowi Wiatro­wi, dowódcy Jednostek Wojskowych na Środkowym Wschodzie, by mógł zadbać o interesy pokaźnej grupy rodaków, których zwolniono ze służby z powodu rozmaitych skutków odniesionych ran, a któ­rych pozostawienie własnemu losowi byłoby okrucieństwem. Polacy przebywający w Afryce Wschodniej nie potrzebowali tej specjalnej kategorii. Hancock nie mógł też darować Polakom tego, jak - wedle jego słów — okpili rząd Wielkiej Brytanii, gdy wybierano w Indiach uchodźców kwalifikujących się do Operation Pole Jump. 'Wysłano

wówczas do Indii polskiego oficera, by sporządził listę, lecz gdy wy­brani uchodźcy dotarli na ^Ofyspy, urzędnicy odkryli, iż w grupie znalazło się mniej więcej dwieście wdów i sierot w żaden sposób niespokrewnionych z polskimi żołnierzami, którzy zginęli, walcząc pod brytyjskim dowództwem. Zanim jednak ujawniono prawdę, osoby te znalazły się już w Wielkiej Brytanii i trudno było odesłać je z powrotem do Indii, zatem zostały. Hancock i jego współpracow­nicy byli gotowi nie dopuścić, by oszukano ich ponownie. Kiedy więc nadszedł czas, by objąć Polaków z Afryki Wschodniej progra­mem Operation Pole Jump, jego zasady stosowano z pełną suro­wością. Tym razem wysłano brytyjskiego oficera, by przygotował listę kandydatów bez żadnych sztuczek. Naturalnie przygotowano teraz mniej kategorii i mniej miejsc dla potencjalnych imigrantów. Tak też, zdaniem Hancocka, powinno być, udało się bowiem wy­eliminować czynnik oszustwa. To, co Polacy z Afryki Wschodniej postrzegali jako okrojoną wersję Operation Pole Jump, było jego zdaniem zaledwie skutecznym wdrożeniem właściwych standardów tego programu. Jak twierdził, nie mieli powodu do narzekań.

Hancock ze szczególną uwagą przyjrzał się prośbie o wzięcie pod uwagę sierot po polskich żołnierzach, którzy zginęli pod niebry- tyjskimi rozkazami, oraz ich zamężnych córek, których mężowie zaginęli. Z kilku powodów postanowił odrzucić apel o przyjęcie dzieci. Po pierwsze, wpuszczenie ich do Wielkiej Brytanii byłoby początkiem istnej powodzi podobnych wniosków. Istniał również problem ustalenia, czy osoby zamieszkałe na Wyspach i zadekla­rowane jako opiekunowie tych dzieci rzeczywiście miały prawo do sprawowania nad nimi opieki. W jaki sposób można by dowieść na przykład tego, że „w przeszłości było się połączonym z dzieckiem szczególną więzią”? Nie było to możliwe. Co więcej, Ministerstwo Wojny, które kierowało programem Operation Pole Jump, nawet nie zamierzało rozważać takiej prośby.

Hancock zgodził się natomiast, że nie fair jest kwalifikowanie do udziału w programie niezamężnych córek polskich żołnierzy,

a jednocześnie odmawianie tego prawa ich owdowiałym siostrom. Był zdania, iż można zwrócić się do Ministerstwa Wojny o uznanie takich wyjątków. Uważał też, że urzędnicy mogliby okazać współ­czucie także w takich przypadkach, gdy cała rodzina miałaby prawo wyemigrować do Wielkiej Brytanii, z wyjątkiem jednego jej człon­ka. Pewnym problemem były jednak sprawy „zaginionych” mężów. Zdarzało się, że kobiety zgłaszały ich zaginięcie, a po pewnym czasie mężowie „odnajdywali się” w Polsce. Hancock uznał więc ostatecz­nie, że Polacy z obozów w Afryce Wschodniej nie są traktowani niesprawiedliwie, i 13 lipca 1948 roku spotkał się - w towarzystwie innych urzędników - z Arthurem Ruckerem, by przekazać mu swą odpowiedź5.

Hancock równie dobitnym językiem odpowiedział Ruckerowi w liście datowanym 15 lipca.

Zdaję sobie sprawę, że mniej więcej 200 wdów i sierot po Polakach zabitych w walce pod niebrytyjskim dowództwem sprowadzono do Wiel­kiej Brytanii z Indii, ale było to wynikiem machinacji polskiego oficera, którego wysłano tam, by przygotował listy Polaków kwalifikujących się do wyjazdu do Wielkiej Brytanii. Mówiąc wprost, zostaliśmy okpieni w tej sprawie i bardzo nam zależy, by to się nie powtórzyło. Przede wszystkim dlatego to właśnie major Pett Ridge został wysłany do Afryki Wschodniej z misją przygotowania list.

Hancock zasugerował też, że nie ma powodów, by Polacy przeby­wający w Wielkiej Brytanii, którzy zdołają przekonująco udowod­nić, że są opiekunami, nie mogli składać w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych wniosków o sprowadzenie dziecka. Byłoby to, jak sugerował, słuszniejszym posunięciem niż kwalifikowanie dzieci do programu Operation Pole Jump, ministerstwo bowiem mogłoby dokonywać oceny indywidualnych przypadków według własnych kryteriów6. Rząd Wielkiej Brytanii najwyraźniej czuł, że zrobił już wystarczająco dużo, by ulżyć niedoli Polaków, i nie zamierzał dać się namówić na podjęcie kolejnych kroków.

Tymczasem IRO, choć zajęta większym wyzwaniem, jakim było rozwiązanie problemu dziesiątek tysięcy dipisów przebywających wciąż w obozach w Europie, nie zapomniała o Polakach w Afryce Wschodniej. Powstał plan sprowadzenia ich do Europy, gdzie misje rozmaitych krajów mogłyby prowadzić z nimi rozmowy, szukając wśród nich potencjalnych imigrantów. Dopóki pozostawali w Afry­ce Wschodniej, Libanie czy Indiach, dopóty nie mogli liczyć na takie rozwiązanie, zainteresowane bowiem pozyskaniem imigrantów kraje nie wysyłały swych misji aż tak daleko. Plan zakładał więc przerzucenie Polaków do obozów we francuskiej strefie okupacyj­nej Niemiec. Pod koniec marca 1948 roku IRO przeniosła tam już 500 polskich dipisów z Palestyny, a wkrótce ich śladem miały po­dążyć pierwsze grupy z Afryki Wschodniej7. Wszystko to było czę­ścią wielkiego planu przesiedlenia wszystkich dipisów pozostających pod opieką IRO, zgodną ze standardową taktyką wykorzystywaną w Europie, gdzie nieustannie przenoszono i konsolidowano grupy uchodźców w trosce o warunki ich bytowania oraz o powodzenie akcji repatriacyjnej.

Wreszcie i świat przypomniał sobie o dzieciach z Tengeru. 3 sierp­nia 1948 toku rząd Kanady wydał rozporządzenie PC 3396 upoważ­niające Katolickie Towarzystwo Pomocy Imigrantom do sprowadze­nia tysiąca sierot. Było to zwykłe narzędzie prawne: specjalny limit ¡migracyjny skierowany do bardzo konkretnej grupy kandydatów. W ten sposób kraj - w tym wypadku Kanada - mógł w starannie wypracowany sposób dołożyć swoją cegiełkę do rozwiązania proble­mu dipisów w Europie. Rozporządzenie precyzowało wymogi tak, że do programu ¡migracyjnego kwalifikowały się dzieci od piątego do szesnastego roku życia oraz ewentualnie ich młodsze rodzeństwo. Wszystkie sieroty musiały przejść standardowe badania medyczne dla imigrantów - szukano przede wszystkim objawów gruźlicy, chorób wenerycznych oraz fizycznych deformacji — by wykryć ta­kie przypadki, które potencjalnie mogły się stać obciążeniem dla kanadyjskiego systemu opieki społecznej. Katolickie Towarzystwo

Pomocy Imigrantom miało zorganizować transport z odpowied­nią eskortą oraz przekazać rządowi listy zakwalifikowanych dzieci. W chwili ich przybycia do Kanady Służba ¡migracyjna w Halifaksie miała zawiadomić Ministerstwo Imigracji w Ottawie8. Katolickie Towarzystwo Pomocy Imigrantom ustaliło - a Ottawa potwierdzi­ła - że za sierotę zostanie uznane „dziecko, które straciło oboje ro­dziców”9.

30 września 1948 roku Służba Imigracyjna przekazała 300 z tysią­ca przygotowanych wiz Misji Imigracyjnej Rządu Kanady w Karls­ruhe w Niemczech, gdzie udostępniono je Dorothy Sullivan z Ka­tolickiego Towarzystwa Pomocy Imigrantom, odpowiedzialnej za dobór kandydatów10. Początkowo zakładano, że wizy te zostaną przyznane sierotom przebywającym w Europie, lecz z różnych po­wodów okazało się to trudne do przeprowadzenia.

Tymczasem realizacja planów IRO dotyczących wysiedlenia Po­laków z obozów w Afryce Wschodniej pomału nabierała tempa. 29 października 1948 roku M.D. Lane, szefowa Działu Opieki Spo­łecznej w Departamencie Zdrowia i Opieki w genewskiej centrali IRO, podjęła decyzję o przerzuceniu grupy dzieci z Afryki Wschod­niej do Włoch, skąd jeszcze zimą mogłyby zostać repatriowane lub wysłane do nowej ojczyzny11. Powody tych przenosin były oczywiste

i stanowiły odbicie ogólnej strategii IRO w rozwiązywaniu problemu dipisów. Oczy świata były skierowane na Europę, a historia uchodź­ców w Afryce była praktycznie nieznana. W rezultacie większość planów przesiedleńczych koncentrowała się na starym kontynencie. Wszystkie misje poszukujące potencjalnych imigrantów koniecznie chciały przeprowadzać z kandydatami bezpośrednie rozmowy, ale żadna nie zamierzała wydawać pieniędzy na wysyłanie swych przed­stawicieli do Afryki. W Europie, gdzie działało ich wiele, nietrudno byłoby zorganizować rozmowy kwalifikacyjne i badania medyczne— które były wówczas standardową praktyką — gdyby tylko dzieci tam dotarły. Co więcej, gdyby niektóre sieroty nie kwalifikowały się ani do kanadyjskiego, ani do brytyjskiego programu przesiedleńczego,

znalezienie dla nich innego rozwiązania byłoby znacznie prostsze we Włoszech niż w Afryce. Przenosiny do Europy wydawały się więc bardzo sensownym posunięciem.

Dlatego też w listopadzie 1948 roku F. Lorriman, przedstawi­ciel IRO w Tengeru, zasugerował, by dzieci z sierocińca wysłać do Włoch, gdzie „w polskim środowisku ’ mogłaby o nie zadbać ka­tolicka organizacja. Kiedy jednak pytano go o szczegóły, udzielał oględnych odpowiedzi, co wystarczyło, by zaniepokoić Polaków12. Gdy wieści dotarły do Nairobi, wywołały panikę oraz gniew.

Przyczyny paniki były złożone. Należy zaznaczyć, że w dialogu na temat przenosin dzieci przedstawiciele IRO ani razu nie wspomnieli

0 repatriacji do Polski. Dyskusja dotyczyła raczej ułatwienia dzieciom kwalifikacji do programów przesiedleńczych sponsorowanych przez takie państwa jak Stany Zjednoczone. Różnica nie była wielka. Dipisi z obozu w Tengeru, zarówno dorośli, jak i dzieci, w większości mieli za sobą straszne doświadczenie Syberii, które uczyniło z nich wyjąt­kowo podejrzliwą grupę, o czym Jacobs przekonał się już w 1945 roku. Polacy nie kochali ani Związku Radzieckiego, ani komunizmu, którego wpływów i machinacji dopatrywali się dosłownie wszędzie. Z wielką nieufnością traktowali też UNRRA i jej spadkobierczynię, IRO. W końcu to właśnie przedstawiciel UNRRA, Jacobs, który odwiedził ich w 1945 roku, usiłował rejestrować ich i - jak to ode­brali - koniecznie repatriować do Polski. W gruncie rzeczy więk­szość dipisów w Afryce Wschodniej nie dostrzegała istotnej różnicy między UNRRA, IRO a komunistami. Te trzy pojęcia łączyły się w ich świadomości, tworząc wizję zagrożenia ze strony komunistów; każdy przybysz z zewnątrz, każdy, kto przemawiał do nich z góry albo choćby wspominał o repatriacji, traktowany był jak komunista. Wcześniejsze wizyty przedstawicieli (najprawdopodobniej) UNRRA

1 IRO zostały zapamiętane jako wizyty polskich komunistów — tylko dlatego że toczyły się podczas nich rozmowy o repatriacji.

Większość dzieci nie miała pojęcia o repatriacji i podobnych sprawach — skupiały się na szkole, dżungli, Tarzanie i pływaniu

w jeziorze. Starsze zapamiętały jednak - choć mgliście - wizyty lu­dzi, których nazywały polskimi komunistami, a którzy odwiedza­li obóz, by rozmawiać o możliwościach powrotu do Polski. Zofia Matusiewicz wyjaśnia, ze pani Grosicka kazała dzieciom stawić się na spotkaniu z kimś, kto miał opowiadać o repatriacji. Gdyby któ­reś z dzieci naprawdę zapragnęło wrócić do Polski, pani Grosicka, jak zapowiedziała, nie miałaby nic przeciwko temu. Kto nie chciał, mógł po prostu odmówić — i tak uczyniła większość dzieci. Zofia Wakulczyk pamięta, że i ona trafiła na takie spotkanie; miała póź­niej opowiedzieć innym dzieciom, o czym była mowa. Przyznaje, że niewiele z tego zrozumiała, poza tym, że mówcy starali się skłonić uczestników spotkania do powrotu do Polski. Krzysztofa Mich- niak pamięta, jak polscy komuniści odwiedzili dzieci w Dźamna- garze. Bardzo niewielu Polaków zgodziło się na powrót I tylko ci, którzy mieli w kraju rodzinę albo inne powody, by wracać'3. Ci, któ­rzy wrócili do kraju, nie wahali się informować kolegów z Afryki o fatalnych warunkach panujących w ojczyźnie, tym samym umac­niając ich sprzeciw wobec repatriacji.

Trudno orzec, jak było w rzeczywistości. Nie jest jasne, czy komu­nistyczne władze Polski istotnie wysyłały delegatów do Afryki i In­dii, by poszukiwali dipisów. WIRO nie zachowały się żadne dane

o takich wizytach, choć nie należy tego brać za ostateczną odpowiedź. Kontrola IRO nad obozami była ograniczona, podobnie jak wiedza

0 tym, co się w nich naprawdę działo. Z drugiej strony UNRRA aktywnie działała na rzecz repatriacji, a IRO agresywnie kontynu­owała tę politykę, dodatkowo oferując podopiecznym możliwość przesiedlenia. Reputacja UNRRA mocno ucierpiała po niesławnej, przymusowej repatriacji radzieckich jeńców wojennych i cywilów z Niemiec do ZSRR latem 1945 roku (jak opisano to w rozdziale 3 — „Powojenne uzgodnienia”). Pogłoski o repatriacji i losie tych, którzy zostali do niej zmuszeni, dotarły w końcu do Aftyki Wschodniej,

1 nie brzmiały one zachęcająco. Choć Polacy przebywający w tamtej­szych obozach nigdy nie byli zagrożeni przymusową repatriacją, nie

wierzyli, ze są bezpieczni. Nawet w chwili, gdy przedstawiciele IRO mówili o przerzuceniu dzieci do Włoch, lęki uchodźców podsycały plotki o tym, jakoby Warszawa „kategorycznie żądała” repatriacji wszystkich polskich dzieci, które trafiły do Nowej Zelandii14.

To, czy odwiedzający Tengeru i opowiadający o repatriacji byli emisariuszami rządu w Warszawie, polskimi komunistami działają­cymi w ramach UNRRA albo IRO w interesie komunistów (co rze­czywiście się zdarzało) czy może zwykłymi pracownikami UNRRA albo IRO, którzy szczerze wierzyli, że w interesie Polaków leży szyb­ki powrót do ojczyzny, było — w pewnym sensie — nieistotne. Wie­rzono, że są komunistami, i to przekonanie kształtowało reakcje Po­laków. Oznaczało to, że przybyszów należy traktować podejrzliwie, a w każdej ich propozycji trzeba doszukiwać się ukrytych intencji. Jak pisał ojciec Królikowski, którego opinie są odbiciem poglądów dominujących w obozie: „WTengeru nie mieliśmy dowodów na to, że propozycja IRO ma jakikolwiek związek z dyplomatycznymi ma­newrami polskich komunistów; niemniej jednak kwestionowaliśmy intencje tej organizacji”15.

Podejrzenia te sprawiły, że Polacy z wielką niechęcią myśleli o od­daniu komukolwiek kontroli nad dziećmi. Przerzucenie sierot do Włoch nie było więc mile widziane, zatem gdy Lorriman nie był w stanie zadowalająco wyjaśnić dalszych planów IRO wobec nich, nieufność tylko się wzmocniła. To, że o dzieci zatroszczy się katoli­cka organizacja „w polskim środowisku”, można było interpretować na kilka sposobów. Biorąc pod uwagę to, że polski rząd w Londynie stracił uznanie Zachodu, uznany zaś został komunistyczny reżim w Warszawie, a jednocześnie UNRRA i IRO sympatyzowały z ko­munistami, można było się spodziewać, że „polskie środowisko” znaczy tyle, co komunistyczne środowisko.

Nie pomogło sprawie także to, że plan wywiezienia dzieci przed­stawiono Polakom bez uprzednich konsultacji lub choćby uprze­dzenia. Odgórne działania IRO, a także niewrażliwość przedstawi­cieli tej organizacji na obiekcje starszych i potrzeby samych dzieci,

budziły złość. Polskie sieroty miały już prawnego opiekuna; IRO mogła przynajmniej zadziałać w porozumieniu z nim. Gdy przyje­chały do Tanganiki, miejscowy (brytyjski) Sąd Najwyższy wyznaczył Radę Opiekunów. W jej składzie znaleźli się brytyjscy urzędnicy, ich żony, a także Polacy. Przewodził jej biskup Edgar Maranta z Dar es-Salam16. Rada ta, zgodnie z prawem obowiązującym w Tangani­ce, była opiekunem prawnym dzieci. Na wieść o możliwym prze­niesieniu sierot jej członkowie głośno wyrazili sprzeciw, twierdząc, że muszą wyrazić zgodę na taką operację. Jednocześnie odmówili nawet rozważenia takiej propozycji do czasu, aż we Włoszech zo­stanie powołana podobna rada. Zasugerowali ponadto, że być mo­że Kazimierz Papće, ambasador rządu londyńskiego w Watykanie, mógłby stanąć na jej czele. Rada domagała się też, by przedstawio­no jej do akceptacji szczegółowy plan systemu opieki nad dziećmi

i ich dalszej edukacji17. Przedstawiciele IRO nie byli tym zachwy­ceni; niezbyt dobrze rozumieli rolę oraz wpływy Rady Opiekunów. W łonie organizacji doszło do dyskusji na temat legalności Rady oraz tego, czy rzeczywiście potrzebna jest jej aprobata. Nikt nie palił się do siłowych rozwiązań, ale nie było jednomyślności co do tego, czy należy pozwolić Radzie, by wykorzystała dzieci we własnym in­teresie politycznym — a na to się zanosiło18.

Losem sierot zaczęły się interesować także inne organizacje. Na początku grudnia Irene Dalgiewicz, przełożona Działu Projektów Polskich Służby Pomocy Wojennej wNarodowym Katolickim Biurze Pomocy (National Catholic Welfare Office, NCWC) w Waszyngto­nie wysłała listę polskich sierot przebywających w Afryce biskupowi Basilowi Markle’owi z Episkopatu Kanady. Napisała doń w nadziei, że Episkopat rozważy możliwość sponsorowania migracji dzieci do Kanady. Zaoferowała też pomoc pracownicy IRO, Josephine Powell, we wstępnym przygotowaniu operacji. NCWC badało możliwość przerzucenia dzieci najpierw do Niemiec, co ułatwiłoby dalsze prze­siedlenie. Afryka Wschodnia była zbyt odległa od uczęszczanych szlaków, a zatem i od szlaków, którymi podróżowali przedstawi-

ciele misji ¡migracyjnych z różnych krajów, szukający kandydatów do przesiedlenia w obozach dla uchodźców. Prawdopodobieństwo, że wysłannicy trafią do Afryki Wschodniej, było niezwykle małe. Ostatecznie podjęto w NCWC decyzję o nieprzenoszeniu dzieci do Niemiec, z obawy przed przedstawicielami rządu warszawskiego, którzy mogliby wywierać naciski, by odesłano je do Polski. Biuro zobowiązało się jednak do uczynienia wszystkiego, co w jego mocy, by wspomóc kanadyjskie Katolickie Towarzystwo Pomocy Imigran­tom, gdyby było ono zainteresowane przejęciem dzieci19.

Markle najwyraźniej dał się przekonać, ponieważ 9 grudnia 1948 roku Joseph Charbonneau, arcybiskup Montrealu, napisał do Służby Imigracyjnej w Ottawie, prosząc o pozwolenie na sprowadzenie do Montrealu polskich dzieci, które cierpią „w całkowitym zapomnie­niu” (błędnie przypuszczał, że przebywają w Kenii). Zaproponował, że Towarzystwo Opieki nad Dziećmi działające przy jego archidie­cezji weźmie dzieci w opiekę i pokieruje ich życiem. Wydaje się, że w sprawie pomocy sierotom zyskał nawet poparcie Watykanu20.

Służba Imigracyjna Kanady zareagowała żywym zainteresowa­niem. Od zakończenia wojny otrzymywała liczne oferty od rozma­itych organizacji i osób fizycznych pragnących sprowadzić osierocone dzieci z Europy do Kanady, lecz większość z tych starań kończyła się niczym. Służba stosowała taktykę dokładnego prześwietlania ofert w celu ustalenia, czy potencjalny sponsor jest stabilny finansowo

i czy posiada środki trwałe pozwalające na przerzut i utrzymanie dzieci. Niewielu kandydatów zaaprobowano. Jedną z dwóch wiary­godnych ofert była ta, którą złożył arcybiskup Charbonneau wspól­nie z Katolickim Towarzystwem Pomocy Imigrantom. Spośród wszystkich propozycji ta była też najbardziej obiecująca21. Sprawę znacząco ułatwiło to, że wniosek Towarzystwa o wydanie tysiąca wiz dla sierot został już zaaprobowany. Dlatego też, gdy Towarzystwo zwróciło się z nowym wnioskiem do Ottawy, stolica zareagowała ostrożnym zainteresowaniem. A.L. JollifFe, dyrektor Służby Imi­gracyjnej, rozmawiał z wiceministrem i uzyskał jego aprobatę dla

planu, pod warunkiem zorganizowania badań dla dzieci przebywa­jących w Afryce22.

Episkopat palił się do działania, próbując serią rozmów telefo­nicznych oraz uprzejmymi listami z wyrazami wdzięczności nadać sprawom szybszy bieg. Jolliffe odpowiedział pod koniec miesiąca: Służba Imigracyjna szuka możliwości zorganizowania badań le­karskich dla dzieci i nawiąże ponownie kontakt, gdy pojawią się jakieś konkrety23. 10 stycznia 1949 roku Jolliffe skontaktował się z misją IRO w Ottawie, by spytać o to, czy organizacja wzięłaby na siebie odpowiedzialność za przewiezienie dzieci do Kanady, gdy­by jej wniosek został zaaprobowany, a także o to, jakie środki mo­że udostępnić w celu zorganizowania wstępnego badania dzieci24. J. Colley z IRO odpowiedział, że jeśli władze zaakceptują wniosek, organizacja z wielką chęcią zorganizuje transport. Nie był jednak pewny, jakie środki mogą zostać przeznaczone na badanie dzieci, IRO bowiem nie dysponowała żadnymi. Zwrócił jednak uwagę, że z Afryki Wschodniej przybyła już do Kanady pokaźna grupa Pola­ków, których przyjazd przygotowano we współpracy z brytyjskim konsulem. Przypuszczalnie i tym razem byłaby możliwa tego typu współpraca25.

Proces doboru potencjalnych imigrantów składał się z dwóch głównych części: ustalenia, czy kandydat nadaje się do zamieszka­nia w Kanadzie ze względu na osobowość, charakter, wykształcenie, umiejętności etc., oraz z badania medycznego, mającego na celu stwierdzenie, czy dolegliwości fizyczne nie uczynią z niego osoby w pełni zależnej od wsparcia państwa. Dla Ottawy najważniejsze by­ły badania lekarskie, w tym prześwietlenie klatki piersiowej pozwala­jące wykluczyć gruźlicę. Jako że IRO nie była w stanie zorganizować badań, Ministerstwo Spraw Zagranicznych wystosowało pismo do głównego sekretarza rządu Tanganiki. Pytało w nim o środki trwałe, które można by wykorzystać do zorganizowania badań, wyjaśniając, że przed wydaniem dzieciom wiz konieczne jest określenie ich kon­dycji fizycznej, a tym samym zdolności do wyjazdu do Kanady26.

W tym samym czasie, gdy Episkopat Kanady prowadził rozmo­wy z IRO, losem dzieci zainteresowała się jeszcze jedna organizacja. 26 stycznia 1949 roku pani N. Warrington z Departamentu do spraw Pomocy Repatriantom, Polakom oraz Europejskiego Programu dla Pracowników Ochotniczych działającego w ramach Ochotniczej Służby Kobiet (Womens Voluntary Services, WVS) w Londynie, zło­żyła wizytę w brytyjskim Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. WVS to ochotnicza organizacja kobieca założona w 1939 roku przez Stellę Isaacs (markizę Reading) w celu wsparcia działań Służby Przeciwlot­niczej. Była jedną z wielu organizacji pomagających przy ewakuacji dzieci z Londynu we wrześniu 1939 roku. W okresie powojennym kontynuowała działalność, zajmując się między innymi dziećmi potrzebującymi pomocy. Polskie sieroty wydawały się odpowiedni­mi kandydatami, toteż pani Warrington wystąpiła do ministerstwa z konkretnym planem. W sierocińcu w Tengeru przebywało sie- demdziesięcioro siedmioro dzieci. Ich sytuacja była niepewna, ja­ko że IRO właśnie zaczynała demontować swoje oddziały w Afryce Wschodniej. Polacy zamieszkali na Wyspach „z wielką troską twier­dzili, że dzieci powinno się sprowadzić do Anglii, gdzie dziesięcioro z nich ma pewne kontakty i gdzie z radością powitają je przyjaźni rodacy". Warrington zauważyła, że chodzi o dzieci dobrze wycho­wane, które wyrosną na „bardzo przydatnych obywateli w każdym kraju, który je przyjmie”. Edward Raczyński konsultował się już w tej sprawie ze Stellą Isaacs, osobą o znaczących kontaktach i wpływach. Isaacs zwróciła się zaś o pomoc do organizacji Fundacja Burmistrza Londynu, która zgodziła się przekazać na rzecz WVS kwotę 10 tysię­cy funtów, pod warunkiem że Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zezwoli na przyjazd dzieci do Wielkiej Brytanii, że IRO opłaci koszty podróży oraz że WVS weźmie na siebie odpowiedzialność za dzieci. Warrington zameldowała, że IRO wydaje się zainteresowana propozy­cją WVS, jeśli tylko zostaną przezwyciężone pewne trudności natury prawnej. W tej sytuacji można było poprosić rząd brytyjski o pozwo­lenie na sprowadzenie sierot do Wielkiej Brytanii.

Spośród siedemdziesięciorga siedmiorga dzieci mniej więcej dwadzieścioro — w wieku od szesnastu do osiemnastu lat - mo­gło praktycznie od razu podjąć pracę. Warrington szacowała, że w ciągu roku podobny wiek osiągnie kolejnych ośmiu lub dziesięciu młodych Polaków, a po dwóch latach - jeszcze dziesięciu lub dwu­dziestu. Dlatego też, argumentowała, plan miał przynieść korzyść brytyjskiej gospodarce, dostarczając jej być może nawet czterdziestu dwóch nowych obywateli w wieku produkcyjnym. WVS wystąpiła

0 przygotowanie dla nich miejsc pracy, starając się jednocześnie, by nie zabrakło im opieki. Gdyby znalazły pracę, być może z dala od obozu, zawsze powinien czuwać nad nimi ktoś z WVS. Do­tychczasowe doświadczenia w opiece nad ewakuowanymi dziećmi

1 uchodźcami z Europy - zwłaszcza z Polakami i dawały Warrington nadzieję, że akcja WVS zakończy się powodzeniem.

WVS zobowiązała się do stworzenia niewielkiego obozu, złożo­nego z mniej więcej dziesięciu chat - ośmiu sypialnych, stołówki i sali rekreacyjnej. Obóz miał się znajdować w okolicy, w której dzia­łali doświadczeni członkowie WVS, a także w pobliżu odpowiedniej szkoły i placówki medycznej. W samym obozie nadzór nad dzieć­mi miała początkowo sprawować „bardzo zdolna Polka”, na której wynagrodzenie złożyliby się jej rodacy z Wielkiej Brytanii. Władze WVS rozumiały też, że potrzebny będzie kucharz, ale miały nadzieję, że uda się przekonać jedną lud dwie ze starszych dziewcząt mających młodsze rodzeństwo, by pozostały w obozie i pomogły w opiece nad malcami, przy wsparciu organizacji. Zakładano też, że uda się pozy­skać za darmo: budynki, obsługę medyczną i dentystyczną, usługi edukacyjne, ubrania, żywność, produkty higieniczne, inwentarz ży­wy (kury i kozy), meble, sprzęt kuchenny oraz oferty wypoczynku wakacyjnego27. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wyraziło zgodę na rozpatrzenie propozycji WVS. Tym sposobem pojawiły się nagle dwa potencjalne rozwiązania problemu polskich sierot z Tengeru.

Tymczasem personel prawny IRO ustalił, że Rada Opiekunów jest ciałem legalnym w świetle miejscowego prawa, lecz jej upraw­

nienia wiążą się jedynie z pobytem dzieci w Tanganice. Tutejsze wła­dze, będące w istocie brytyjskim rządem kolonialnym, nie miały zaś wątpliwości, że IRO musi uzyskać zgodę Rady, jeśli zechce wywieźć dzieci poza granice Tanganiki28. Przedstawiciele IRO utrzymywali jednak, że Rada nie będzie przeszkodą w wykonaniu misji, którą było przesiedlenie dzieci do Europy. IRO zaczęła wywierać na Ra­dę naciski. 23 lutego, gdy kształtowały się dwa plany przeniesienia dzieci do nowego kraju, Myer Cohen, zastępca dyrektora generalne­go Departamentu Zdrowia i Opieki IRO, poinformował szefa IRO w Afryce Wschodniej, HA Curtisa:

(...) Jeśli Rada Opiekunów nie wynegocjuje przed 1 kwietnia 1949 ro­ku porozumienia, zgodnie z którym władze brytyjskie w Afryce Wschod­niej zezwolą na osiedlenie na stałe wszystkich dzieci i młodzieży, którzy zechcą związać swą przyszłość z tymi terytoriami, na których obecnie przebywają, datą przerzucenia ich do Włoch będzie 1 maja 1949 roku.

Obóz dla sierot przygotowywano we włoskim Salerno.

Salerno jest położone nad Morzem Śródziemnym, w pięknej okolicy, 40 kilometrów na południe od Neapolu; oferuje łagodny klimat i wszelkie zalety życia na świeżym powietrzu, w słonecznym kurorcie o piaszczystych plażach. Dzieci będą mogły kontynuować naukę i szkolić się, mieszkając we Włoszech, nim wyruszą ku ostatecznym celom swej podróży. Finalne plany zostaną przygotowane dla każdego indywidualnie, z pełnym posza­nowaniem ich życzeń29.

Ośrodek w Salerno istotnie robił wrażenie. Wybudowano go dla brytyjskich żołnierzy po wyzwoleniu Włoch, w tym samym miej­scu, w którym w 1944 roku lądował amerykańsko-brytyjski desant. Składały się nań baraki Nissena ustawione na betonowych funda­mentach. Na początku 1949 roku środkową część obozu zmieniono w Ośrodek dla Dzieci i Młodzieży, w którym mogło zamieszkać do 500 osób B po dziesięć do dwunastu w każdym baraku plus wycho­wawca.

Specjalne umywalnie z prysznicami dobudowano do starej instalacji, rekami jugosłowiańskich robotników, którzy włożyli całą swą energię i du­mę w poprawę warunków panujących w obozie, starając się zdążyć przed przybyciem pierwszych mieszkańców. Praktyczna kuchnia, połączona z wielką jadalnią o dużych oknach z widokiem na morze, dwie atrakcyjne sale zabaw z otwartymi kominkami i ładnie udekorowanymi ścianami, izolatka i chata pierwszej pomocy, to pomieszczenia, na których biuro w Rzymie skupiło największą uwagę. Obóz w Salerno i okoliczne plaże są dobrze znane dzieciom uchodźców z okolicy, które w zeszłym roku spędziły tu wakacje życia (..-)30

W miarę jak pracowano nad szczegółowym planem przerzutu dzieci, Cohen coraz wyraźniej uświadamiał sobie istnienie potencjal­nych pułapek związanych z jego realizacją. Nalegał, by wszelkie plany zwrócenia dzieci rodzicom bądź krewnym dopracować jeszcze przed wywiezieniem ich z Afryki Wschodniej oraz by decyzje dokumento­wać w teczkach osobowych, które zostaną wysłane do Włoch wraz | dziećmi. Upierał się też, by w żadnym razie nie rozdzielać rodzeń­stwa. Każde dziecko, które miało krewnych w Nowej Zelandii, Afryce Południowej lub Australii, powinno natychmiast zostać tam wysłane. Cohen chciał, by niektórzy z polskich nauczycieli z obozu towarzyszy­li dzieciom w Salerno, by zapewnić im poczucie ciągłości oraz konty­nuować proces edukacyjny31. Pragnął też, by wszystkie dzieci dotarty do Mombasy, najbliższego portu, przed 15 kwietnia, gotowe do po­dróży do Salerno32. Na początku marca IRO zawiadomiła o swych planach administrację obozu oraz Radę Opiekunów. Rada ogłosiła w odpowiedzi, że rozważy propozycję i spotka się z przedstawicielami IRO (Curtisem i Lorrimanem) 21 marca, by ją omówić.

Podczas gdy trwały wszystkie te negocjacje na wysokim szczeblu, w obozie zaczęły krążyć plotki. Dzieci w większości nie zdawały so­bie sprawy z toczących się gier politycznych, za to Polacy, którzy opiekowali się nimi, z coraz większą troską i w napięciu oczekiwali rozwoju wypadków33. Z perspektywy dzieci „wiadomo” było tylko tyle, że komuniści starają się je dopaść, ale dorośli Polacy z obozu będą ich bronić. Mimo to nieustające naciski sprawiły, że wTengeru

i w Nairobi zapanowała lekka panika. A.L. Pennington, dyrektor do spraw uchodźców w rządzie Tanganiki, działający w imieniu peł­niącego obowiązki sekretarza Terytorium Tanganiki, napisał do pani Warrington z WVS oraz do kanadyjskiego Ministerstwa Spraw Za­granicznych, wzywając obie strony do szybszego wdrażania planu. W tej fazie liczba sierot, którymi należało się zająć, wzrosła z 78 do 132, w związku z napływem nowych grup z Indii i Rodezji, gdzie niedawno zlikwidowano obozy polskich uchodźców. W obu listach Pennington wyraził nadzieję, iż plan pomocowy uda się rozszerzyć tak, by objąć nim 132 osoby, choć oczywiście byłby wdzięczny—podobnie jak cała Rada Opiekunów - gdyby udało się dopomóc przynajmniej wytypo­wanej pierwotnie grupie 78 dzieci. Wyjaśnił też, że właśnie został po­informowany przez pracowników IRO, iż zamierzają wywieźć dzieci do obozu we Włoszech już 1 maja, chyba że pojawiłaby się oferta bezpośredniego przesiedlenia z Afryki Wschodniej do innego kraju34.

Choć nie wyjaśnił Kanadyjczykom, dlaczego to takie ważne, uczynił to w liście do pani Warrington. Dobrze wiedząc o sympa­tiach WVS do londyńskich Polaków, napisał, że pozwoliłoby to:

(...) oszczędzić dzieciom sporej dawki niepokoju. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: bez względu na to, jak dobre warunki IRO zdoła im za­pewnić we Włoszech, dzieci (i ich opiekunowie) wciąż będą z niepokojem myśleć o opuszczeniu terytorium pozostającego pod brytyjską kontrolą, zwłaszcza że udają się do kraju, w którym — ich zdaniem — zawsze istnie­je ryzyko udanego, komunistycznego coup d’etat. Doskonale zdają sobie sprawę i obietnicy złożonej parę lat temu przez brytyjski rząd, że żaden Polak (z wyjątkiem, rzecz jasna, pospolitych przestępców) przebywający na brytyjskim terytorium nie zostanie wysłany do Polski wbrew swej woli; i choć wyjaśniano im wielokrotnie, że IRO również nie będzie repatrio­wać uchodźców ani dipisów wbrew ich życzeniu, fakt pozostaje faktem: IPolacy] wciąż się lękają, że gdy opuszczą brytyjskie terytorium, grozić im będzie przymusowa repatriacja35.

Jego apel do Ottawy przybrał nieco inny ton, jako że postawa Kanady wobec Polaków w Londynie nie była tak jednoznaczna.

Pennington zapewnił Kanadyjczyków, że możliwe będzie przepro­wadzenie pełnych badań medycznych oraz że dzieci są doskonałymi kandydatami do osiedlenia się w Kanadzie. W związku z tym nie było konieczne przenoszenie ich do Europy36.

Na szybkie rozwiązanie problemu sierot jednak było jeszcze za wcześnie — oba plany napotkały poważne przeszkody. W połowie marca 1949 roku brytyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wreszcie dokonało oceny propozycji złożonej przez WVS. Werdykt nie był zbyt korzystny. W. Storr z ministerstwa sceptycznie oceniał wykonalność planu. Uważał, że bardzo niewielu spośród młodych Polaków będzie mogło podjąć pracę - co najwyżej trzynastu. Rów­nie nieufnie traktował stronę finansową przedsięwzięcia, a ściślej bardzo skąpy kapitał 10 tysięcy funtów. Wiara w solidarność pol­skiej społeczności w Wielkiej Brytanii była jego zdaniem błędna, gdyż Polacy „nie są przesadnie zamożni i nawet wykonując tak nie­zbędną i pożyteczną pracę jak zaopatrywanie urzędu zatrudnienia muszą zwracać się do ministerstw rządu o wsparcie finansowe, na które nie mogli liczyć”. Co więcej, gdyby sekretarz stanu przyznał wizy polskim dzieciom, jednocześnie 1 i bez względu na deklaracje WVS - wziąłby na siebie odpowiedzialność za ich los. I wreszcie, jak twierdził, Wielka Brytania już zaoferowała „maksymalną pomoc w rozwiązywaniu problemu dipisów na Bliskim Wschodzie” i dla­tego nie może przyjąć dodatkowej grupy ludzi37.

Kanadyjczycy mieli inne powody do niepokoju, gdy w marcu urzędnicy z Karlsruhe odkryli, iż wśród sierot wstępnie zakwalifiko­wanych do udziału w programie przesiedleńczym znalazły się także dzieci nieślubne38. Nastąpiła wymiana poglądów między Karlsruhe a Ottawą na temat tego, czy sprawa ta w ogóle ma znaczenie. Jolliffe miał opory przed włączeniem tych dzieci do projektu, obawiał się bowiem, że „złe środowisko może oznaczać, że przyjmiemy dziecko trudne, niezdolne do poprawy”. Twierdził, że przyjęcie ich zwięk­szałoby ryzyko całego przedsięwzięcia. Trudno było zresztą orzec, czy takie dziecko rzeczywiście było sierotą35. Przełożony Jolliffe a,

wiceszef resortu górnictwa i surowców, któremu podlegały także sprawy ¡migracyjne, nie był jednak przekonany co do słuszności jego argumentów, podobnie jak sam minister. Obaj uznali, że dzieci nieślubne należy przyjąć, gdyż żadne dowody nie wskazywały na to, by opieka nad nimi wiązała się ze zwiększonym ryzykiem. De­cydującą rolę odgrywało przecież wychowanie. Wprawni urzędnicy zaznajamiający się z poszczególnymi przypadkami potrafili ustalić, czy dane dziecko rzeczywiście jest sierotą czy nie, a także czy jest od­powiednim kandydatem na przyszłego obywatela Kanady. Wyłącze­nie nieślubnych dzieci jako grupy, tylko dlatego, że niektóre z nich mogły nie być pełnymi sierotami, byłoby błędem. Należało przyjąć wszystkie dzieci, jeśli tylko spełniały kryteria kwalifikacyjne40. Do Karlsruhe wysłano depeszę z instrukcją, by nieślubne dzieci zostały włączone do programu przesiedlenia katolickich sierot41.

Tymczasem pogarszał się klimat międzynarodowy. Na początku marca delegacja Kanady w Organizacji Narodów Zjednoczonych wysłała list do Ottawy, do sekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych z informacją, że przedstawiciel Polski przy Zgroma­dzeniu Ogólnym ONZ zaatakował IRO za koncentrowanie wysił­ków na przesiedleniach, zamiast na repatriacji. Było to oskarżenie prawdziwe, ponieważ większość polskich dipisów przebywających jeszcze w obozach stanowczo sprzeciwiała się powrotowi do domu, a przymusowa repatriacja nie wchodziła w grę. Jako że misją IRO było przede wszystkim opróżnienie obozów, całkiem sensownie uznano, że dla tej grupy osób osiedlenie się w innych krajach będzie najlepszym rozwiązaniem. Niemniej jednak sytuacja była kłopotli­wa, a wydźwięk oskarżenia - mylący. Jeszcze gorsze były kolejne zarzuty polskiego delegata, jakoby IRO była „gigantyczną agencją pośrednictwa, sprzedającą tanią siłę roboczą do zmarshallizowanych krajów Europy”, poparte konkretnym odniesieniem do obozów pra­cy w zachodniej części Kanady42.

Podczas spotkania Komitetu Społecznego ONZ delegat Polski, Juliusz Katz-Suchy, oskarżył Kanadę o zmuszanie polskich dipisów

do pracy przez długie godziny za nędzną płacę, oferowanie im fatal­nych warunków mieszkaniowych i grożenie deportacją każdemu, kto ośmieli się zaprotestować. Przytoczył też konkretny przykład pew­nej liczby Polek zatrudnionych przez pana Dionne’a, kanadyjskiego parlamentarzystę i właściciela zakładu włókienniczego w Quebecu. Wedle oskarżeń Katz-Suchego Dionne:

(...) był gotów zarobić na humanitarnej pracy wykonanej przez Mię­dzynarodową Organizację Uchodźców i zatrudnił setkę dziewcząt z obo­zów dla dipisów w Niemczech; przymusił je do podpisania dwuletnich umów, zamknął w klasztorze i ograniczył ich wolność. Osiemdziesiąt cztery z nich uciekły, mając dość pracy prawie za darmo. Transakcji tej dokonano oczywiście za wiedzą IRO43.

Kanadyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych błyskawicznie odpowiedziało na pismo delegacji, na wypadek gdyby sporna kwe­stia powróciła. Istotnie, sto polskich kobiet wpuszczono do Kanady, gdzie miały pracować dla Dionne’a. Każda z nich podpisała dwulet­nią umowę o pracę, na normalnych warunkach i za normalne staw­ki. Część ich zarobków odprowadzano na należące do nich konta oszczędnościowe, do których miały swobodny dostęp. Czterdzieści siedem kobiet skorzystało zresztą z tych oszczędności, by w paździer­niku 1947 roku kupić sobie zimowe ubrania. Wszystkie zamiesz­kały w schronisku młodzieżowym prowadzonym przez zakonnice, a nie w klasztorze. Owszem, obowiązywała tam „godzina policyjna”, lecz swoboda robotnic nie była ograniczona w żaden inny sposób. W grudniu 1948 roku w fabryce Dionne’a pracowało już tylko osiem z nich. Z pewnością nie był to „obóz niewolniczej pracy” opisany przez polskiego delegata*4.

Przedstawiciel Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej w ONZ, Stiepanienko, również zaatakował, twierdząc, że prasa kanadyjska doniosła o znacznie wyższej efektywności pracy byłych dipisów w porównaniu z obywatelami tego kraju. Prawdziwe po­wody, dla których sprowadzano tam imigrantów, miały więc mieć

charakter ekonomiczny, a nie humanitarny. Ludzi „importowano”, by wykonywali prace, których nie chcieli się podjąć Kanadyjczycy. Delegat ZSRR, Majewski, poskarżył się, iż kilkaset dzieci z obo­zów dipisów w Niemczech rozesłano do innych krajów — a nie do ojczyzny - i zarzucił IRO, że rekrutuje tanią siłę roboczą dla ka­pitalistycznych firm w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanadzie i niektórych państwach Ameryki Południowej, gdzie pracownicy pracują pod przymusem, nie mając żadnych praw.

W gruncie rzeczy to nie Kanada była głównym celem ataku. Po­lacy chcieli zaszkodzić przede wszystkim wizerunkowi Wielkiej Bry­tanii, a także Stanów Zjednoczonych - Kanadzie dostało się nieja­ko przy okazji. Belgia, Francja i niektóre kraje Ameryki Południo­wej również stały się obiektem dobrze przygotowanej i powtarzanej krytyki45.

Rząd polski wdał się w długotrwały, ale niezbyt gwałtowny atak na wszystkie kraje Zachodu, oskarżając je o przeciwdziałanie repa­triacji setek tysięcy Polaków „w celu zrealizowania politycznej misji szkodzenia krajom demokracji ludowej oraz z przyczyn ekonomicz­nych, dla zapewnienia sobie napływu taniej siły roboczej do Stanów Zjednoczonych, państw objętych Planem Marshalla oraz innych krajów zamorskich”. Zdaniem niektórych obserwatorów, „kwestią dyskusyjną było to, czy polski rząd bardziej był zainteresowany po­wrotem Polaków (...) czy może propagandowym wykorzystaniem kolejnego przypadku «nieustępliwości» Zachodu”46. Mimo to oskar­żenia były dość kłopodiwe, a rząd polski kontynuował krytykę przez całą wiosnę4.

W miarę jak naciski ze wszystkich stron były coraz silniejsze, ro­sło też napięcie w Nairobi i Tengeru. 21 marca, zgodnie z wcześniej­szymi ustaleniami, Curtis i Lorriman z IRO przybyli do Tengeru, by spotkać się z Radą Opiekunów i przedyskutować rychłą przepro­wadzkę dzieci do Włoch. Jednak dotarłszy na miejsce, stwierdzili, że ich spotkanie, wyznaczone na godzinę dwunastą, zostało poprze­dzone wizytą tymczasowego gubernatora Tanganiki, który pojawił

się już o dziesiątej. Rada wykonała atak uprzedzający; podczas pry­watnego spotkania z gubernatorem przekazała mu list napisany już

16 marca, w którym sprzeciwiła się podjętej pochopnie decyzji IRO

o przeniesieniu dzieci. Sprzeciw argumentowano tym, że w trak­cie realizacji były już co najmniej dwa inne plany przesiedleńcze: brytyjski i kanadyjski. Postępy obu były zadowalające, ale na ich sfinalizowanie potrzeba było jeszcze trochę czasu. Członkowie Rady byli niespokojni, wiedzieli bowiem, że Warszawa naciskała na Nową Zelandię, domagając się powrotu przyjętych tam polskich sierot. Któż mógł przewidzieć, co się stanie, gdy dzieci z Afryki Wschod­niej zostaną wywiezione przez IRO do Europy? Rada zaapelowała do gubernatora, by powołując się na prawo Tanganiki, zażądał od IRO odłożenia operacji do 15 lipca, przy jednoczesnej kontynuacji finansowania obozu. Tyle czasu, jak szacowano, powinno wystarczyć na dopracowanie dwóch planów przesiedleńczych48.

Podczas gdy Curtis i Lorriman zmuszeni byli czekać na spotkanie z Radą - do którego ostatecznie nie doszło - gubernator w spokoju czytał list. To on, a nie przedstawiciele Rady, wyszedł w końcu do Curtisa i poinformował go, że jego zdaniem prośba o opóźnienie przenosin ma sens i dlatego przychyla się do niej. Stwierdził też, że takie rozwiązanie będzie usilnie rekomendował Penningtonowi, dyrektorowi do spraw uchodźców, a także, jeśli będzie to konieczne, samemu sekretarzowi stanu do spraw kolonii w Londynie. Zaraz też pospieszył i wyjaśnieniem, że wcale nie stara się udaremnić wysił­ków IRO, jako że wyraził już zgodę na ewakuację dzieci do Włoch, co było zapewne najlepszym dla nich rozwiązaniem, lecz chodzi mu

0 przestrzeganie zasad. Rada Opiekunów była w pełni legalnym cia­łem i sprawowała najwyższy nadzór nad sierotami z obozu. Miała więc „wszelkie prawo ku temu, byśmy brali pod uwagę jej życzenia

1 opinie w sprawie przyszłości dzieci, które jej powierzono”.

Curtis był mocno zirytowany. Nie wierzył, by którykolwiek z pla­nów przyniósł pozytywne skutki, pracowano bowiem nad nimi już od osiemnastu miesięcy, a do tej pory nie było żadnych postępów.

Uważał, że ma do czynienia z grą polityczną ze strony Rady Opie­kunów oraz że wszyscy jej członkowie doskonale wiedzą, że cały ten lęk pized przymusową repatriacją to zwykły „nonsens”. Curtis chciał jak najszybciej zamknąć sprawę, nie tylko dlatego, że jego zdaniem leżało to w najlepszym interesie dzieci, ale i dlatego, że gdyby IRO ustąpiła teraz, to wszelkie wydane przezeń w przyszłości polecenia relokacji uchodźców byłyby ignorowane, a wtedy „prestiż [IRO] spadłby do zera”.

Cała ta sprawa zmieniła się w grę na przetrzymanie. Ignorując życzenia Rady i gubernatora, Curtis wydał polecenie przerzucenia dzieci do Mombasy przed 15 kwietnia. Lorriman raz jeszcze po­prosił komendanta obozu, by zwrócił się do wybranych nauczycieli | prośbą o towarzyszenie dzieciom w podróży do Włoch (dotychczas nie zgłosił się ani jeden chętny). Oficjalnie przeprowadzka miała się odbyć zgodnie z planem. Curtis nie był jednak optymistą - uważał, że nie uda się wykonać zadania zgodnie z rozkładem, ale z dru­giej strony nie szczędził wysiłków, czuł bowiem, że operację należy przeprowadzić jak najszybciej. Poprosił więc swego przełożonego, Myera Cohena, by zwrócił się do sekretarza stanu do spraw kolonii w Londynie, któremu podlegał gubernator, i (używając urzędniczej nowomowy tamtych czasów) „przekonał go o bezsensie przeno­sin w opóźnionym terminie, poinformował, że Rada Opiekunów działa obstrukcyjnie, i poprosił go, by telegraficznie polecił rządo­wi Tanganiki postępować zgodnie z planem”. Poprosił też Cohena

o pozwolenie na obcięcie dotacji dla dzieci, które pozostaną w Ten­geru po 1 maja. Cohen był pewny, że jeśli pozycja IRO nie zostanie wzmocniona takimi restrykcjami, przeprowadzka nie odbędzie się w terminie49.

Rada Opiekunów powtórzyła swe obiekcje w wiadomości prze­słanej Curtisowi 23 marca. Przypomniała w niej o postulacie odro­czenia operacji do lipca, co miało pozwolić na realizację projektów, których celem było wysłanie dzieci do Kanady i Wielkiej Bryta­nii. Rada wyraziła też poważne zaniepokojenie wizją odebrania jej

opieki nad dziećmi i wywiezienia ich poza Brytyjską Wspólnotę Narodów, w sytuacji, gdy plan dalszego przesiedlenia nie był jeszcze zatwierdzony. Rada pisała:

We Włoszech, jak pan wie (...) wpływy komunistów są bardzo silne, do tego stopnia, że ich przywódca ogłosił we włoskim parlamencie, iż gdyby tylko Rosjanie zaatakowali Włochy, komuniści powitaliby Armię Czerwoną z radością. W świetle powtarzających się prób ze strony zdo­minowanego przez komunistów rządu w Warszawie, mających na celu doprowadzenie do repatriacji sierot, uważamy, iż proponowana przepro­wadzka dzieci do Italii nie leży w ich najlepszym interesie, my zaś, opie­kunowie, powinniśmy sprzeciwiać się realizacji tego planu na wszelkie dostępne sposoby50.

Jak zauważył Lorriman, wymieniając poglądy z Curtisem, oba­wa przed włoskimi komunistami trafiała w samo serce prawdziwe­go lęku członków Rady: lęku przed przymusową repatriacją dzieci do Polski. Jeszcze tego samego dnia Curtis ostrzegł komisarza ze Wschodnioafrykańskiej Administracji do spraw Uchodźców, że przedstawiciel IRO w Nairobi powinien spodziewać się opóźnień w przerzucie dzieci51. Tymczasem jego podwładni kontynuowali pracę nad listami zawierającymi nazwiska i inne dane dzieci. Pod koniec marca do przeprowadzki wytypowano łącznie 141 sierot52.

26 marca 1949 roku prośba o odroczenie operacji stała się oficjal­na, ponieważ w imieniu gubernatora Tanganiki depeszę w tej spra­wie nadesłał dyrektor do spraw uchodźców z Dar es-Salam. Wkrótce potem dotarł list od Penningtona, zawierający więcej szczegółów. Peninngton opisał stan negocjacji z WVS i z kanadyjskim Minister­stwem Spraw Zagranicznych, a także wyraził optymizm co do tego, iż któryś z tych dwóch planów na pewno przyniesie owoce53.

Wśród londyńskich Polaków panował już wówczas chaos. Kazi­mierz Papće, ambasador Polski w Watykanie oraz były członek rządu polskiego na uchodźstwie, napisał list do wschodnioafrykańskiego oddziału IRO, w którym informował, że Episkopat Kanady istotnie zobowiązał się do wzięcia w opiekę polskich sierot z Tengeru oraz

że trwają jego negocjacje z rządem Kanady w sprawie zezwolenia na przyjazd dzieci. Papće twierdził, że w świetle tych faktów „wysłanie dzieci do Włoch byłoby bezsensowne oraz zbędne”54.

Wszystko zależało teraz od powodzenia dwóch planów - bry­tyjskiego i kanadyjskiego - a tymczasem w krajach tych znowu za­częły się tarcia. W Wielkiej Brytanii nie tylko Pennington wywierał naciski na WVS, ale także Fundacja Burmistrza Londynu, której przedstawiciele pragnęli wiedzieć, jak pożytkuje się udzieloną prze­zeń dotację wysokości 10 tysięcy funtów. Pod koniec marca Stella Isaacs skontaktowała się z panią Warrington, by spytać o postępy w realizacji planu. W owym czasie decyzja Ministerstwa Spraw We­wnętrznych nie była jeszcze znana, zatem pani Warrington zapropo­nowała jej, by nawiązała kontakt bezpośrednio z panem Storrem55. Od niego zaś Isaacs usłyszała, że plan nie został zaakceptowany.

Storr wyjawił kilka powodów odmowy. Po pierwsze, naczelną zasadą działania IRO było od początku zachęcanie dzieci pozbawio­nych opieki do powrotu do ojczyzny, a obecny rząd w Warszawie już protestował, że „my [Brytyjczycy] porywamy polskie dzieci, zamiast odesłać je do kraju”. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie widzia­ło sensu w stwarzaniu dodatkowych problemów w sytuacji, gdy i tak nie zależało mu zbytnio na sprowadzeniu tych dzieci. Po drugie, jak wyjaśnił Storr, dotychczasowe doświadczenia z polskimi uchodźca­mi wskazywały na to, że jeśli te sieroty istotnie dottą do Wielkiej Brytanii, to wkrótce potem - i całkiem niespodziewanie — odnajdą się ich rodzice i inni krewni, którzy będą mieli prawo wjazdu na terytorium Zjednoczonego Królestwa przez wzgląd na swe koligacje I domniemanymi sierotami! Po trzecie, jego zdaniem nie było jasne, czy wcześniej dokonano poważnych prób przesiedlenia tych dzie­ci do innych krajów; dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych brak takich wysiłków był poważnym argumentem przeciwko. Ponadto niedawne doświadczenia ministerstwa z grupą imigrantów ukraiń­skich dowodziły, iż utrzymanie polskich dzieci (wraz ze stosownym nadzorem) mogłoby kosztować od sześciu do ośmiu tysięcy funtów

rocznie - takim budżetem WVS bez wątpienia nie dysponowała, a rząd Jego Królewskiej Mości nie planował takich wydatków.

I wreszcie Storr stwierdził, że Wielka Brytania doić już zrobiła w dziedzinie pomocy dipisom, a zwłaszcza Polakom, oraz że „póki inne kraje oraz IRO nie wezmą na siebie zobowiązań podobnych do brytyjskich, sekretarz spraw wewnętrznych będzie nader skrupu­latnie analizował wszelkie plany ¡migracyjne dotyczące rozmaitych klas dipisów”56.

Mimo to WVS nie ustępowała i wskutek jej nacisków minister­stwo z niechęcią zgodziło się wpuścić do kraju pięcioro dzieci, któ­re zakwalifikowano do programu Operation Pole Jump, oraz troje innych, których krewni przybyli do Wielkiej Brytanii w ramach Europejskiego Programu dla Pracowników Ochotniczych (mimo iż program ów przeznaczony był wyłącznie dla dipisów nieposiadają- cych rodzin)57. Przyjęcie większej liczby dzieci byłoby niemożliwe „bez narażenia [Ministerstwa Spraw Wewnętrznych] na istny potop nowych podań od Polaków przebywających w Afiyce Wschodniej, którzy nie kwalifikują się do przesiedlenia w ramach obecnie reali­zowanej polityki”. WVS miała być finansowo odpowiedzialna za utrzymanie i edukację dzieci, jako że nie przysługiwała im pomoc z tytułu ustawy o polskich przesiedleńcach. Ustępstwo ze strony ministerstwa nie miało też być odczytywane jako znak, że rząd Wiel­kiej Brytanii „gotów jest podjąć dalsze zobowiązania odnośnie do polskich uchodźców przebywających nadal w Afiyce”58! W obliczu zaistniałych okoliczności, Fundacja Burmistrza Londynu, bez któ­rej wsparcia WVS nie mogła otoczyć dzieci opieką, zadecydowała

o wycofaniu się ze współpracy. 18 maja przedstawiciele WVS po­informowali Ministerstwo Spraw Wewnętrznych oraz Polaków, że podjęto decyzję o anulowaniu projektu59. Urzędnicy ministerialni podziękowali zaś Stelli Isaacs i całej WVS za oszczędzenie rządowi Wielkiej Brytanii udziału w nader kłopodiwej sytuacji60. Od tej po­ry jedyną nadzieją dla dzieci była propozycja Kanadyjczyków.

Konfrontacja

Gdy rząd Wielkiej Brytanii odmówił poparcia planu Ochotniczej Służby Kobiet (WVS), propozycja kanadyjska pozostała jedynym realnym rozwiązaniem problemu polskich sierot, choć ani szefowie IRO, ani członkowie Rady Opiekunów jeszcze o tym nie wiedzieli. Przedstawiciele IRO wywierali coraz silniejszą presję w Dar es-Sa- lam, by uzyskać pozwolenie na przerzut dzieci. 1 kwietnia 1949 roku Curtis otrzymał z centrali IRO w Genewie informację, że choć plan kanadyjski jest realny, to jeszcze trudno określić, jakie jest prawdo­podobieństwo jego powodzenia. Żadna z propozycji nie była pewna, zatem należało przygotować plany awaryjne. W tej fezie wiadomo było tylko tyle, że Episkopat Kanady chętnie przyjmie dzieci, ale na tej podstawie nikt nie chciał czynić konkretnych założeń. Curtis polecił, by twardo opowiadać się za ostatecznym terminem 1 maja - właśnie wtedy dzieci miały trafić do Mombasy, a stamtąd do Saler­no. Choć z jednej strony był gotów zrobić wszystko, co możliwe, by tak się stało, to z drugiej pozostał sceptyczny wobec tego, co sam nazywał optymistycznym terminem.

W Genewie panowało przekonanie, że dzieci pozostaną w Saler­no mniej więcej przez trzy miesiące, i w tym czasie zostaną staran­nie zbadane i przesłuchane. Spodziewano się, że większość trafi do Kanady, choć nic jeszcze nie było pewne. Prócz badań sieroty miały przejść w Salerno cykl zajęć o współczesnej Polsce, by mogły doko­nać świadomej decyzji co do tego, czy tam powrócić czy nie. IRO miała dla nich przygotować obszerny program edukacyjno-kultu-

ralny'. Naturalnie tak dalekosiężne plany wobec dzieci wskazywały, iż ich pobyt we Włoszech może potrwać dłużej, wbrew woli Rady Opiekunów, która zalecała jak najszybsze przesiedlenie. Zbyt długi pobyt we Włoszech mógł jedynie nasilić niepokój i podejrzliwość mieszkańców Tengeru, a we wschodnioaftykańskim oddziale IRO dobrze o tym wiedziano. Curtis naciskał na swych przełożonych, by za wszelką cenę przekonali Wielką Brytanię lub Kanadę do przyjęcia dzieci. Brygadier Lush z Działu Przesiedleń w Genewie obiecał mu, ze będzie w kontakcie z przedstawicielami obu krajów, starając się przekonać ich, by udzielili sierotom gościny2.

Tymczasem przedstawiciele IRO poinformowali sekretariat Tan­ganiki, że choć czynione jest wszystko, by zrealizować plan prze­siedlenia dzieci do Kanady, będą one musiały mimo wszystko za­haczyć o Włochy i poddać się ostatniej kontroli, mającej na celu odszukanie ewentualnych krewnych, a wszystko to „z powodu (...) międzynarodowych zobowiązań”, jak - tyleż uprzejmie, ile eufemi­stycznie i nazwano realia polityczne sytuacji IRO oraz oczekiwane protesty Warszawy3. Zamiar dokonania ostatniej kontroli nie był niczym niezwykłym. W przypadku każdego dziecka pozbawione­go opiekunów IRO postępowała tak samo. Zbierano wszelkie dane osobowe - pierwotny adres zamieszkania, nazwiska i adresy wszyst­kich członków rodziny znanych dziecku, krótką biografię etc. Infor­macje przekazywano do Międzynarodowej Służby Poszukiwawczej IRO, która starała się wytropić krewnych dziecka, by zrealizować nadrzędny cel, czyli łączenie rozbitych przez wojnę rodzin. Dopóki poszukiwania nie dobiegły końca, organizacja nie dopuszczała do przesiedlenia dziecka. Wydawało się, że ostatnia kontrola powiązań rodzinnych będzie słusznym posunięciem, nim przedstawiciele misji przesiedleńczej zaczną rozmowy z sierotami.

Aspekt polityczny sytuacji nie mógł być ignorowany. Choć dele­gaci Warszawy nie zasiadali bezpośrednio w Radzie Generalnej IRO, to jednak reprezentowali swój kraj w Organizacji Narodów Zjed­noczonych i na tym poziomie mogli sprawić IRO niemałe kłopoty.

Co więcej, konstytucja IRO nakładała na tę organizację obowiązek badania—w pierwszym rzędzie - możliwości repatriacji uchodźców, a potem dopiero, w razie jej braku, szukania okazji do ich przesie­dlenia. IRO musiała dbać o to, by nikt nie mód jej zarzucić nie­dopełnienia tego obowiązku - zwłaszcza w tej konkretnej sprawie. Drażliwą kwestią był też wiek sierot. Na ogół uznawano, że dzieci do czasu osiągnięcia pełnoletności nie mogą same decydować o swoim losie. W takich przypadkach, zgodnie z zasadami IRO i amerykań­skimi regulaminami wojskowymi, należało dziecko „repatriować lub przesiedlać zgodnie z życzeniem władz kraju, z którego pochodzi”4. Trwały nieustanne dyskusje, czy owym przełomowym wiekiem miał być szesnasty, siedemnasty, osiemnasty czy może dwudziesty pierw­szy rok życia (tę ostatnią opcję popierali Polacy), a sytuacja była na­der śliska. Rząd w Warszawie—jako „władze kraju, z którego pocho­dzi” dziecko - z prawnego punktu widzenia mógł decydować o jego losie. Nie można więc było tak po prostu zignorować jego życzeń. Z drugiej strony, polityka IRO wykluczała dokonywanie przymu­sowej repatriacji, nawet w przypadku dzieci, jeśli tylko były dosta­tecznie duże, by zrozumieć sytuację i uczestniczyć w procesie decy­zyjnym. IRO musiała działać w ramach takich właśnie sztywnych ram, które Polacy z Tengeru konsekwentnie ignorowali. W kore­spondencji z sekretariatem Tanganiki jej przedstawiciele podkreśla­li, że w obliczu rychłego rozwiązania organizacji każde opóźnienie w realizacji planu może oznaczać konieczność wycofania wsparcia finansowego, które IRO zapewniała dipisom5.

Zdziwiony gubernator Surridge telegrafował z Dar es-Salam do centrali IRO, twierdząc, że nie rozumie, dlaczego dzieci mają przejść jeszcze jedną kontrolę, skoro wszelkie dostępne informacje na temat ich zaginionych krewnych od miesięcy są w rękach pracowników IRO i ani same dzieci, ani ich opiekunowie z sierocińca nie są w sta­nie uzupełnić tych danych, bez względu na to, czy będą przebywać w Tanganice, czy we Włoszech. Sekretariat zasugerował ponownie, że nie byłoby od rzeczy opóźnić wyjazd sierot, póki nie uda się uzy­

skać ostatecznych odpowiedzi w sprawie planów przesiedlenia ich do Wielkiej Brytanii i do Kanady6.

Brygadier Lush odpowiedział natychmiast, wyjaśniając guberna­torowi Surridge’owi, że nie ma pewności ani w kwestii planu bry­tyjskiego, ani kanadyjskiego, zatem IRO musi poszukiwać i innych możliwości, jak np. przesiedlenie sierot do Australii lub Nowej Ze­landii. Jako że misje kwalifikacyjne z tych krajów nie odwiedzały Afryki, należało przenieść dzieci do Włoch, by łatwiej było do nich dotrzeć i przeprowadzić rozmowy - czy to w sprawie wyjazdu do Kanady, czy do innego kraju. Lush nalegał, by Surridge uświadomił sobie, iż IRO „naprawdę pracuje w najlepszym interesie dzieci, sta­rając się przekonać o tym Radę Opiekunów”7.

W ślad za prośbami Lusha powędrował list od samego Arthura Ruckera do delegata Wielkiej Brytanii przy IRO - wysłano go tego samego dnia, kiedy Lush nadawał drugą depeszę do Surridge’a. Ru- cker uderzył z impetem, domagając się od Londynu, by wpłynął na rząd Tanganiki, który podlegał przecież rządowi Wielkiej Brytanii, zmuszając go do współpracy z IRO w kwestii przeprowadzki dzieci. Wyjaśniał:

W IRO głęboko przemyślano kwestię przerzutu tych dzieci i postano­wiono trzymać się pierwotnego planu wyjazdu do Włoch, z następujących powodów:

I) Ani projekt kanadyjski, ani brytyjski nie nabrały jeszcze ostatecznego kształtu.

II) Oba projekty mogą upaść, a wtedy najważniejsze jest to, by dzieci znajdowały się w miejscu, w którym łatwo mogą się spotkać z przed­stawicielami australijskiej i nowozelandzkiej misji kwalifikacyjnej.

Hi) Gdyby projekt kanadyjski się powiódł, przedstawiciel kanadyjskiej misji kwalifikacyjnej musiałby spotkać się z dziećmi. Nie wybrałby się w podróż do Afryki Wschodniej.

IV) Ostateczne poszukiwania krewnych łatwiej przeprowadzić, bazując we Włoszech, nie w Mombasie.

V) Decydujące znaczenie ma rozwiązanie problemu uchodźców w Afry­ce Wschodniej.

IRO w Genewie z żalem podjęła też decyzję, że w razie gdyby prze­prowadzka dzieci okazała się niemożliwa z powodu oporu Rady lub Rad Opiekunów z Afryki Wschodniej, organizacja będzie zmuszona potrak­tować to jako opór uchodźców przed skorzystaniem z rozsądnej oferty przesiedlenia, a w konsekwencji - wycofać swoje wsparcie. Intencję tę ogłoszono już Radzie Opiekunów oraz zastępcy gubernatora8.

Gdyby dzieci odmówiły przenosin, IRO była gotowa zaprzestać finansowania sierocińca. Tymczasem realizowała swój plan, dopra­cowując listy kandydatów do pierwszomajowej przeprowadzki do Salerno oraz organizując Charlotte Babiński, urzędniczce Między­narodowej Służby Poszukiwawczej, przeniesienie do Salerno wraz z dziećmi. Została ona wybrana ze względu na znajomość języka pol­skiego, a także na doświadczenie w prowadzeniu wywiadów z dzieć­mi i w pracy poszukiwawczej9.

W obliczu nacisków mieszkańcy obozu postanowili kontratako­wać. Kolejnym posunięciem był list od komendanta obozu, kapita­na Williamsa, adresowany do Curtisa (Williams był następcą puł­kownika Minnery ego.) Pretekstem było potwierdzenie wniosków z dyskusji, którą Curtis odbył z Radą Opiekunów 8 kwietnia. Praw­dziwym celem Williamsa było natomiast wyprowadzenie Curtisa z błędnego przekonania, jakoby Polacy z Tengeru sprzeciwiali się przesiedleniu dzieci. Działali przecież wyłącznie z powodu „uzasad­nionego lęku o wybór miejsca kwalifikacji, którym były Włochy”. Owe obawy wynikały z kilku powodów - przede wszystkim z sytu­acji politycznej w Europie Wschodniej, ale także z faktu, iż Włochy znalazły się „pod wielkim wpływem komunistów” i gdyby doszło tam do komunistycznego przewrotu, „żadna organizacja na świecie nie miałaby już wpływu na los tych dzieci”, zwłaszcza że już kilka­krotnie rząd w Warszawie domagał się ich repatriacji. Ostrzegawcze sygnały dotarły nawet od polskiego ambasadora w Watykanie, Pa- peego, który stanowczo odradzał wysłanie sierot na dłużej do Italii. Twierdził, podobnie jak Rada Opiekunów, że tylko bardzo szybka przeprawa przez ten kraj może zapewnić im bezpieczeństwo, a taki

wariant byłby możliwy tylko w przypadku, gdyby już wcześniej wy­dano dzieciom wizy do krajów docelowych.

Obawa przed wyjazdem do Włoch miała swe źródło w ogrom­nej sile Włoskiej Partii Komunistycznej. W kwietniu 1948 roku, podczas wyborów parlamentarnych, panował w tym kraju, a także w społeczności międzynarodowej wielki niepokój, komuniści bo­wiem - tworzący Marksistowski Front Ludowy w koalicji z Włoską Partią Socjalistyczną - naprawdę mieli szansę na zwycięstwo, a w kon­sekwencji - wciągnięcie kraju do bloku komunistycznego. Sam pa­pież włączył się w kampanię wyborczą, by uprzedzić Włochów, iż głosowanie na Front Ludowy równać się będzie głosowaniu przeciw­ko Chrystusowi. Także Waszyngton żywo interesował się wynikiem wyborów i wyraźnie mówił o śmiertelnym zagrożeniu komunizmem oraz własnych preferencjach wyborczych. Były to wybory, w których dominowała ideologia, a nie konkrety. Ostatecznie przekonujące zwycięstwo odniosła Chrześcijańska Demokracja, komuniści zaś przeszli do opozycji, zdobywszy 31 procent głosów10. Tak czy owak, z perspektywy Polaków w Tengeru, zagrożenie komunizmem we Włoszech nie zniknęło, nawet jeśli wybory wygrali chrześcijańscy demokraci.

Nikt, jak twierdził Williams, nie sprzeciwiał się wyjazdowi dzieci do Kanady, ale też nikt nie mógł pojąć, dlaczego trzeba je najpierw wysłać do Włoch, i to na trzy miesiące lub dłużej. Pojawił się zresztą kłopot I samymi sierotami; jak pisał Williams: „dzieci te nie do­strzegają żadnej różnicy między sobą a tymi, którzy mają rodziców; z tego powodu czują żal do Rady, która wyrzuca je, a jednocześni nie czyni tego samego z dziećmi z pełnych rodzin”. Wiele rodzin w obozie zadeklarowało chęć wzięcia sierot w opiekę, gdyby miały zostać opuszczone w taki sposób. Atmosfera w obozie szybko się pogarszała.

Williams przypomniał Curtisowi, że Polacy prosili o skłonienie Kanady do wysłania misji kwalifikacyjnej do Afryki Wschodniej, by na miejscu przebadała dzieci. Nie byłby to pierwszy raz i na pew­

no nie bardziej kosztowny niż poprzednie wyprawy. (Dla Curtisa i Lusha była to zupełna nowość, bo wcześniej nie słyszeli o misjach tego typu w Afryce.) Jednocześnie grupa ta mogłaby przesłuchać dorosłych i być może znaleźć wśród nich kandydatów na rolników lub służących. Niewykluczone też, że skoro przedstawiciel IRO w Tengeru był Kanadyjczykiem, zostałby zaaprobowany przez rząd swego kraju jako oficjalny reprezentant Kanady, odpowiedzialny za dobór dzieci. Williams przypomniał ponadto, że Curtis złożył obietnicę wysłania depeszy do Genewy, z prośbą o przysłanie ekipy kwalifikacyjnej do Afryki Wschodniej, z zapewnieniem, że w obozie nie istnieje zorganizowany opór przeciwko przesiedleniu oraz z ape­lem o wydanie wiz dla dzieci, zanim jeszcze opuszczą Tengeru. Rada Opiekunów prosiła tylko, by dzieci otrzymały wizy kanadyjskie lub brytyjskie, zanim jeszcze opuszczą obóz11.

Wszystko to było odrobinę nieszczere. Cały szkopuł, zdaniem Curtisa, tkwił w nastrojach panujących w obozie. Z jego perspekty­wy Polakom wcale nie zależało na przesiedleniu, a personel obozu, zarówno polski, jak i brytyjski, podzielał to nastawienie. Curtis sły­szał nawet, jak kapitan Williams kilkakrotnie powtarzał, że nie wie, dlaczego w ogóle IRO interesuje się sprawą i „wiecznie nagabuje ludzi, by wyjeżdżali do miejsc, do których wcale nie chcą jechać”. Choć Curtis przyznawał, że Williams to „świetny i zdolny jegomość, choć niemłody”, to jednak nawet najlepszy komendant małego obo­zu dipisów niekoniecznie musiał ogarniać sens całej polityki prze­siedleń. Zwłaszcza że nie pojmował nawet tego, iż to właśnie IRO, a nie brytyjski rząd utrzymuje obóz. Dlatego też, choć obóz był do­brze prowadzony, niemile widziane były w nim zmiany. Kombinacja sprawnie działającego ośrodka z bliskością farm, dostępnością edu­kacji, kina i zatrudnienia poza granicami obozu, przy jednoczesnym głęboko zakorzenionym przekonaniu mieszkańców i personelu, że Tengeru będzie działać wiecznie - wszystko to sprawiało, że polscy uchodźcy nie czuli przesadnego zapału do współpracy w realizacji planów IRO. Apel Williamsa do Curtisa o opóźnienie procedury nie

odniósł żadnego skutku. Wkrótce potem Curtis poinformował Pen- ningtona, dyrektora do spraw uchodźców w centrali IRO w Gene­wie, że nie zgodził się na przełożenie na późniejszy termin wyjazdu dzieci do Włoch12.

Gdy musiał przekazać nowinę kapitanowi Williamsowi i Radzie Opiekunów, starał się przynajmniej ubrać ją w jak najbardziej życz­liwe słowa.

Doprawdy doceniam troskę Rady (...). Nie sądzę, by opiekunowie autentycznie obawiali się przymusowej repatriacji do Polski, jako że abso­lutnie nie wchodzi ona w grę; myślę też, że i lęk przed włoskim komuni­zmem jest nieco przesadzony. Prawdziwa obawa, którą sam byłbym skłon­ny podzielać, dotyczy tego, że niektóre dzieci — jeśli nie wszystkie — mogą spędzić we Włoszech sporo czasu i nie doczekać się akceptacji ze strony żadnego z państw. Widziałem je jednak osobiście i uważam, że to bardzo mało prawdopodobne (...). Z pewnością byłoby znakomicie, gdyby udało się przyznać dzieciom wizy krajów docelowych, zanim jeszcze opuszczą obóz. Na życzenie Rady wysłałem do Lusha stanowczą prośbę o to, by zrobił, co w jego mocy, ażeby przekonać urzędnika kanadyjskiej Służby Imigracyjnej do przybycia na miejsce tak szybko, jak to możliwe (...)13.

Choć Curtis sam nie bardzo wierzył, by udało się tego dokonać, jego obietnica wzbudziła w Polakach płonną nadzieję, a także zdwo­joną determinację do walki o to, by dzieci nie opuszczały obozu.

Tymczasem w Ottawie Episkopat Kanady okazywał coraz więk­sze zniecierpliwienie, domagając się odpowiedzi od departamentu Jolliffea. List Penningtona z informacją dla Kanadyjczyków, że ba­dania medyczne mogłyby się odbyć jeszcze w Afryce, oraz z apelem

o przyspieszenie procedury, najwyraźniej gdzieś przepadł — przy­najmniej na jakiś czas - JollifFe bowiem powiadomił Episkopat, że nie uda się podjąć żadnej decyzji, nim nadejdą wieści z Tanganiki. W rzeczywistości list odebrał E.H. Gilmour, podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale nie przekazał go jeszcze JollifFe*owi. Episkopat konsekwentnie domagał się od urzędników imigracyjnych szybkiej decyzji. Wreszcie wiadomość o badaniach

medycznych dotarła do Wydziału Imigracji. Gdy jednak ta prze­szkoda została usunięta, natychmiast pojawiła się kolejna. Wzrost liczby dzieci z 79 do 132 wymagał pisemnej akceptacji arcybisku­pa, który miał ponosić odpowiedzialność za los sierot, a dokument | jego podpisem musiał trafić do Dar es-Salam. Uporano się z tym w ciągu tygodnia i Episkopat znowu zaczął naciskać urzędników, by natychmiast rozpoczęli proces ściągania dzieci do Kanady. W tym momencie jednak Ottawa otrzymała informację o planach IRO do­tyczących wywiezienia dzieci do obozu we Włoszech, jeśli nie pojawi się rychło możliwość przesiedlenia ich z Afryki Wschodniej prosto do Kanady lub innego państwa14.

W tym samym czasie Służba Imigracyjna wymyśliła kolejną prze­szkodę, którą Episkopat musiał pokonać: poinformowała arcybisku­pa, że musi uzyskać pisemną zgodę na wpuszczenie dzieci do pro­wincji Ontario i Quebec. „Po przedstawieniu tych dokumentów i pisał Jolliffe - będziemy dalej analizować sprawę”. Wspomniał też, że jak rozumie, IRO zamierza przerzucić dzieci do Włoch, gdzie łatwiej będzie zbadać je i przepytać. Służba Imigracyjna uznała to za dobry pomysł, ponieważ kanadyjscy urzędnicy mogliby wykonać swoje obowiązki osobiście, nie wybierając się w podróż do Afryki Wschodniej15.

Nikt poza Ottawą nie wiedział, że Kanada rzeczywiście brała pod uwagę możliwość wysłania specjalnej misji do Afryki Wschodniej w celu zbadania dzieci. Nim jednak podjęto decyzję w tej sprawie, pojawiła się wiadomość o planowanej przez IRO przeprowadzce sierot do Włoch. To dlatego plan misji w Aftyce Wschodniej został porzucony16. Nastąpiła teraz szybka wymiana informacji pomiędzy IRO Kanada a Wydziałem Imigracji, który potwierdził, że Kana­dyjczycy są zainteresowani sprowadzeniem wszystkich 132 dzieci oraz że wolą dokonać badania całej grupy we Włoszech. Następnie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wysłało depeszę do Dar es-Sa­lam, informując, że Wydział Imigracji rozważa możliwość przyję­cia wszystkich 132 polskich sierot przebywających wTengeru, lecz

dzieci przed 1 maja muszą zostać wyekspediowane do Włoch, gdzie zostaną przebadane przez przedstawicieli służb kanadyjskich, nie­obecnych w Afryce Wschodniej17. Niestety, wiadomość ta dotarła do Nairobi dopiero 21 kwietnia18.

Napięcie w Tengeru narastało, w miarę jak zbliżał się termin wy­jazdu. Brygadier Lush ostrzegł Curtisa, że Rada Opiekunów wciąż traktuje cały plan nieprzychylnie, wbrew nadziei Curtisa na to, że chociaż Pennington udzieli mu poparcia. Rozczarowany Curtis po­stanowił jednak, że jego ludzie „będą kontynuować przygotowania do przeprowadzki, ponieważ uczyniono już wszystko, co było moż­liwe, by do niej doprowadzić”. Jak pisał do Lusha, „w tej chwili nie chcę nawet się zastanawiać, jakie środki trzeba będzie zastosować, jeśli dzieci nie ruszą w drogę w wyznaczonym dniu”19.

Dodatkowy przekonujący powód do przerzucenia sierot do Włoch pojawił się w chwili, gdy rząd Stanów Zjednoczonych ob­wieścił, że przyjmie dodatkowe dwa tysiące polskich sierot poniżej dziewiętnastego roku życia, co oznaczało wzrost ogólnej ich liczby | trzech do pięciu tysięcy. Nowe reguły nie dotyczyły jednak Afryki. Określono w nich jednoznacznie, iż sieroty, które mają być pod­dane procesowi kwalifikacyjnemu, muszą się znaleźć we Włoszech albo w zachodnich strefach okupacyjnych Niemiec lub Austrii. Do rozpoczęcia tego procesu pozostały dwa miesiące. Wszystko to ozna­czało, że gdyby dzieci przebywające w Afryce Wschodniej zostały przerzucone do nowego obozu we Włoszech, mogłyby zostać za­kwalifikowane do nowego programu; innymi słowy, te, które nie zostałyby przyjęte do Kanady, miałyby szansę dostać się do Stanów Zjednoczonych20.

Nie jest jasne, czy wiadomość o nowych perspektywach w ogóle dotarła do Tengeru. Dotarły natomiast całkiem inne nowiny, któ­re zelektryzowały obozową społeczność. 4 kwietnia pojawiła się w Tengeru pogłoska, iż IRO grozi zaprzestaniem finansowania sie­rocińca, jeśli dzieci nie wyjadą do Włoch przed 28 kwietnia. Zaraz potem nadeszła wiadomość z Watykanu, że Kanadyjczycy zgodzili

się przyjąć polskie sieroty i oddać pod opiekę Episkopatu Kanady w Montrealu (co nie było prawdą) oraz że Episkopat negocjuje z rzą­dem kanadyjskim w sprawie przeprowadzenia badań medycznych i kwalifikacji wizowej na miejscu, w Tanganice (co również nie było prawdą). Ambasador Papee napisał: „W takich warunkach przenie­sienie dzieci do Włoch jest teraz, bardziej niż kiedykolwiek, działa­niem bezcelowym; podjęto więc kroki, które mają skłonić IRO do porzucenia tego planu”21.

Członkowie Rady Opiekunów z nową nadzieją kontynuowali więc opór. W obozie rozeszła się wieść, że przygotowano specjalne wozy, którymi dzieci zostaną przewiezione z Tengeru do Mombasy, skąd ruszą do Włoch. Rada Opiekunów spotkała się 20 kwietnia i jednogłośnie postanowiła odmówić poparcia planu przeprowadz­ki. Opiekunowie nadal obawiali się, że opuszczając Afrykę bez wiz w ręku, dzieci nie dotrą do brytyjskich terytoriów, tylko zostaną repatriowane, nawet wbrew własnej woli. Dostali też wiadomość z drugiej ręki od Edwarda Raczyńskiego, iż negocjacje z Ochotni­czą Służbą Kobiet postępowały całkiem nieźle, póki nie wtrąciła się Warszawa. Taka informacja o ustaniu negocjacji, choć będąca szko­dliwą i nieprawdziwą interpretacją prawdziwych wydarzeń, tylko podsyciła niepokój Rady. Opiekunowie otrzymali też list od ojca Maciaszka, byłego mieszkańca Tengeru, który wyjechał do Turynu i czekał na wyjazd do Argentyny. Duchowny skarżył się na nieprzy­jemną, chłodną aurę, zatłoczone pokoje, marne jedzenie (w dosta­tecznej ilości, lecz pośledniej jakości), na wysokie ceny w sklepach oraz niekończące się oczekiwanie. Ostrzegał też, że miejscowa partia komunistyczna działa we Włoszech całkiem otwarcie i skutecznie oraz że podobno „populacja tego przedmieścia Turynu to sami ko­muniści”. Ojciec Maciaszek radził więc: „Tak czy owak niech robią, co mogą, żeby uniknąć Włoch”22.

Wkrótce potem złe wiadomości trafiły obóz podwójnym ciosem.

21 kwietnia dotarł telegram z kanadyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych: Służba Imigracyjna Kanady chętnie przyjmie grupę

132 dzieci, ale „będzie w pełni usatysfakcjonowana, jeśli 1 maja sie­roty zostaną przerzucone do Włoch, gdzie pracownicy tejże Służby będą mogli je przebadać i przesłuchać, jako że w Afryce Wschodniej nie ma swego przedstawicielstwa”23. W tym samym czasie odebrano kolejną depeszę, od pani Warrington, która z żalem informowała, że „Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie wyrazi zgody na przyjazd sierot, być może z wyjątkiem czternaściorga dzieci posiadających rodzeństwo (...) w Anglii”.

Złe wieści nie wpłynęły na zmianę nastawienia Rady. Lorriman ostrzegał Curtisa: „Poproszono mnie, żebym panu wyjaśnił, iż lęki i obiekcje Rady Opiekunów nie zmniejszyły się po otrzymaniu tych nowin, jako że w tej chwili rząd w Warszawie z pewnością już wie

o zbliżającej się przeprowadzce i może żądać od rządu włoskiego wydania dzieci ”'.

Odpowiedź Rady była jeszcze bardziej dobitna. 22 kwietnia, natychmiast po odebraniu telegramów, członkowie Rady wysłali depeszę do dyrektora do spraw uchodźców z zawiadomieniem, że jedynie umocnili się w swych dotychczasowych opiniach teraz, gdy stało się jasne, że Kanada może nie przygarnąć niektórych dzieci, jeśli nie przejdą kwalifikacji we Włoszech. Propozycja wyjazdu była nie do zaakceptowania, dzieci bowiem zostałyby narażone na nie­bezpieczeństwo przymusowej repatriacji. Rada oznajmiła też, że bę­dzie się sprzeciwiać przeprowadzce, póki Kanada nie zgodzi się na dokonanie badań medycznych i formalności wizowych na miejscu, w Tengeru, zanim dzieci opuszczą obóz. Doradziła też dyrektorowi, by odwołał rezerwację wagonów kolejowych na 28 kwietnia oraz przekazał kopię depeszy do biura IRO w Nairobi25.

Wschodnioafrykańska Administracja do spraw Uchodźców sta­rała się uspokoić Radę, argumentując, iż wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi - prócz pisemnej gwarancji - Kanada przyjmie całą grupę 132 sierot, gdy tylko dzieci przejdą we Włoszech badania. Odmowa wysłania ich w tę podróż w chwili, gdy rekomendował ją nawet przedstawiciel IRO w Ottawie, mogłaby „poważnie zagrozić”

przyszłości dzieci. Tak czy inaczej, tłumaczyli członkowie EARA, sieroty niepodlegające opiece Rady (czyli te, które niedawno trafiły do obozu, w ramach akcji konsolidacyjnej IRO) zostaną przewie­zione do Mombasy, by nie ominęła ich szansa udziału w kanadyj­skim - lub innym - programie przesiedleńczym26. 23 kwietnia ko­mendant obozu odebrał depeszę, w której informowano go o szcze­gółach planowanej operacji.

Sieroty i dzieci pozbawione opieki zmierzające do Kanady przez Wło­chy opuszczą obóz Tengeru i autobusami udadzą się na stację kolejową Tengeru w czwartek, 28 kwietnia, o 7.00, by odjechać do English Point Camp w Mombasie. Zajmowanie miejsc w wagonach zakończy się o 8.30, a pociąg odjedzie o 8A527.

W tym czasie atmosfera w obozie była już fatalna. Lorriman dał upust swej frustracji w korespondencji z Curtisem, przesyłając mu „próbkę nonsensów, które się tu rozgrywają”. W obozie planowano tańce, na które Lorriman, jako lokalny przedstawiciel IRO, w nor­malnych okolicznościach byłby zaproszony. Tym razem jednak

24 kwietnia otrzymał dwie krótkie noty. Autorem pierwszej był polski kaowiec, który z przykrością zawiadamiał, że „zaplanowana na dzisiejszy wieczór potańcówka nie odbędzie się. W obliczu za­rządzonej przez IRO ewakuacji sierot mieszkańcy obozu nie mają nastroju do zabaw”. Drugą notę sporządził dyrektor szkoły średniej, który poinformował Lorrimana, że szkolna potańcówka, która rów­nież miała się odbyć tego wieczoru, została odwołana „jako wyraz współczucia dla sierot”. Sfrustrowany Lorriman wyjaśniał, że „cała ta zmiana planów dokonała się dziś, zaraz po mszy. Choć być może nie miało to znaczenia. Imprezy planowano już od dawna, żeby uczcić koniec Wielkiego Postu. Ale nie szkodzi, ja i tak nie miałem ochoty na tańce”28.

Naciski pojawiły się także w Londynie, gdzie huczało od plotek.

25 kwietnia pan Jordan ze Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Londynie odwiedził A.W. Wilkinsona z Departamentu Uchodź­

ców Ministerstwa Spraw Zagranicznych, by dowiedzieć się, co wła­ściwie planuje IRO. Wśród kilku kwestii, które poruszył w rozmowie, dotyczących sytuacji polskich dipisów, była też sprawa sierot wysyła­nych do Europy, rzekomo w celu repatriacji do Polski. Jego zdaniem była to tylko plotka, lecz gdy poprosił IRO o jej zdementowanie, otrzymał raczej ogólnikową odpowiedź, która ani nie potwierdzała owej pogłoski, ani jej nie zaprzeczała - sens odpowiedzi był mniej więcej taki, że trzeba wziąć pod uwagę to, czego życzą sobie dzieci. Dla kogoś, kto oczekiwał jasnego, ostatecznego stanowiska, było to nader niepokojące. Wilkinson wyjaśnił, że IRO zachowuje się tak tajemniczo, nie może bowiem „zagwarantować, że wszystkie dzieci zostaną przesiedlone, i nie jest w stanie dać pisemnej gwarancji, że żadne nic zostanie repatriowane, ponieważ to pierwsze stwierdzenie budziłoby fałszywe nadzieje, a to drugie mogłoby doprowadzić do tarć na arenie międzynarodowej”. Uważał też, że IRO zdoła przesie­dlić wszystkie dzieci i że naprawdę w ich najlepszym interesie leży przeprowadzka do Włoch, ponieważ pozostając w Afryce, nie mają najmniejszych szans na znalezienie nowej ojczyzny. Ostrzegł ponad­to, że odmowa przenosin oznaczać będzie dla nich brak możliwości udziału w jakimkolwiek programie przesiedleńczym dla dipisów, | wtedy rzeczywiście »mogą się spodziewać gwałtownego pogorsze­nia swego statusu i być może deportacji do Polski”. Rząd Wielkiej Brytanii uważał, że odmawiając współpracy z IRO, Polacy z Tengeru poważnie szkodzą innym swym rodakom, marnując środki, które mogłyby zostać przeznaczone na ich przesiedlenie. Wydawało się, ic Jordan przyjął te argumenty; zauważył, że plotki krążące na ten temat są bardzo szkodliwe. W liście do Arthura Ruckera, w którym informował go o tej rozmowie, pan Boothby z Ministerstwa Spraw Zagranicznych uprzedzał też, że należy „dopilnować, by tych Pola­ków potraktowano z należytym taktem, ale i stanowczo. Staranne ba­danie ich osobliwej psychiki może przynieść dobre rezultaty, w po­staci złamania ich obecnego oporu”29. Sens pisma był taki, że jeśli nie podejmie się tego typu kroków, dojdzie do katastrofy.

Teraz było już jasne, że rząd brytyjski wycofał swe poparcie dla Rady Opiekunów. 25 kwietnia Curtis wysłał do Genewy telegram, by poinformować swych przełożonych z centrali IRO, iż poprzed­niego dnia rząd Tanganiki zawiadomił Tengeru, iż „uważa aktualne propozycje IRO za rozsądne i w interesie sierot nie może dłużej popierać apelu Rady Opiekunów o opóźnienie wyjazdu”30.

Niezrażeni tym i coraz bardziej zdesperowani mieszkańcy obozu

26 kwietnia podjęli wyzwanie. Podczas wiecu oficjalnie uchwalili kilka rezolucji, domagając się między innymi, by rząd kanadyjski wydał wizy dzieciom przed ich wyjazdem z Tengeru oraz by nie przenoszono dzieci do nowego obozu, póki się to nie stanie. Sieroty nie mogły też wyjechać bez polskich wychowawców, którzy mieli im towarzyszyć aż do chwili, gdy zostaną przekazane odpowiednim ludziom w Kanadzie31.

Nieświadoma narastającego kryzysu - a może gotowa działać wbrew niemu — Marie Lane, szefowa Działu Opieki Społecznej w Departamencie Zdrowia i Opieki w centrali IRO w Genewie, wysłała dane dzieci do admirała Mentza, szefa misji IRO w Rzymie, by mógł się przygotować na ich przybycie. W liście podkreśliła, że „grupa ta będzie wymagać czegoś więcej niż standardowej troski”,

o czym mógł się przekonać, czytając załączony raport. Wedle naj­nowszych wieści, które do niej dotarły, przeprowadzka miała się rozpocząć 28 kwietnia, ale spodziewano się silnego oporu Polaków. Lane miała nadzieję, że opóźnienie nie będzie zbyt wielkie.

Raport rzeczywiście wiele mówił o sytuacji, a zwłaszcza o narasta­jącym konflikcie oraz frustracji, którą w pracownikach IRO wywo­ływały kontakty z tą konkretną grupą uchodźców. Lane przekazała Mentzowi dane statystyczne na temat dzieci, ale jednocześnie uprze­dziła go, że liczby te mogą się jeszcze zmienić. Spośród 163 sierot 61 zadeklarowało, iż preferowanym celem ich podróży jest Anglia. Kanadę wybrało 91,10 postanowiło pozostać w Afryce, a jedna zde­cydowała się na Australię i w liczbie 163 dzieci znalazła się więc I ta dziesiątka, która nie chciała opuszczać Czarnego Lądu. Do kategorii

dzieci płci męskiej zaliczono 50 sierot, do młodzieży płci męskiej 33, do dzieci płci żeńskiej 46, a do młodzieży płci żeńskiej - 34.

Liczby i nazwiska ulegały jednak nieustannym zmianom. Po nie­które dzieci, dosłownie znikąd, zjawiali się krewni. Inne osiągały wiek graniczny albo nagle okazywało się, że są starsze, niż wcze­śniej utrzymywano. Starsi bracia i siostry niekiedy decydowali się na wycofanie młodszego rodzeństwa z grupy, gdy sami otrzymywali prawo pobytu w nowym kraju i byli w stanie łożyć na ich utrzy­manie. Lane uprzedziła Mentza, że niewiele informacji na temat tych dzieci można uznać za wiarygodne. Duża część z nich nie wie­działa, gdzie się urodziły, ile mają lat, a nawet jak mieli na imię ich rodzice. Dane archiwalne były mocno niekompletne i nieko­niecznie prawdziwe. Pani Grosicka, która kierowała sierocińcem, prowadziła własną kartotekę, lecz była ona pełna błędów i trud­no było odgadnąć, które dane są właściwe. Lane doradzała też, by w razie problemów z dotarciem do prawdy urzędnicy służby po­szukiwawczej z Salerno prosili lekarzy o ustalenie fizycznego wieku dzieci, | psychologów - o ustalenie ich wieku psychicznego, a na­stępnie uśredniając wyniki, określali wiek każdego dziecka, którego dane budziły wątpliwości, i - na tej podstawie - wydawali stosowne świadectwa. Było to ważne, bez takiego bowiem dokumentu trud­no byłoby zapisać dziecko do szkoły, nie mówiąc o późniejszych problemach z zatrudnieniem, założeniem rodziny czy obowiązkami wynikającymi z prawa. Według kartoteki dzieci miały od dziesięciu do dwudziestu jeden lat, z kilkoma wyjątkami: w grupie znalazł się dwulatek, którego matka zmarła, oraz pięcioro młodych ludzi w wieku od dwudziestu jeden do dwudziestu czterech lat, którzy nie mogli utrzymać młodszego rodzeństwa i dlatego pozostawili je w sierocińcu. Czterdzieścioro troje młodszych dzieci miało w obozie trzydzieścioro dwoje starszego rodzeństwa o statusie „młodzieży po­zbawionej opieki”. Starsi bracia i siostry zostali zakwalifikowani do przeprowadzki, pracownicy IRO bowiem dbali o to, by nie rozbijać rodzin.

Lane ostrzegła też Mentza, by wszelkie zebrane już dane trak­tował z rezerwą. Choć na liście pojawiały się nazwiska krewnych, nie należało brać rzekomych więzi zbyt dosłownie. Podejrzewała, że wiele spośród „cioć” i „wujków” to osoby niespokrewnione z dzieć­mi — mentorzy lub przyjaciele. Wydawało się też, że dwadzieścia trzy osoby (czternaście grup rodzinnych) miały ojca lub matkę w Polsce, choć żadna z nich nie miała obojga rodziców. Dzieci te twierdziły, że otrzymały listy od rodziców, w których odradzano im powrót do Polski, a pracownicy IRO na własne oczy widzieli kilka z takich listów. W jednym przypadku matka dwóch dziewczynek, Czesła­wy i Bronisławy Morawskich, została niedawno odnaleziona w Pol­sce i domagała się, by zwrócono jej dzieci. Czesława miała już dwa­dzieścia dwa lata i pracowała w Dar es-Salam, ale nie uzyskała prawa stałego pobytu, przez co nie była w stanie zapewnić opieki młodszej siostrze, która pozostała w sierocińcu. IRO sugerowała, by Czesława powróciła do obozu i towarzyszyła siostrze w podróży do Włoch, gdzie razem mogłyby zadecydować o swym dalszym losie. Nie po­kazano jej listu od matki, domyślając się, że nie uwierzyłaby w jego autentyczność, a być może nawet z tym większą determinacją uni­kałaby repatriacji. „Poza tym - pisała Lane - podnoszenie kwestii repatriacji jeszcze w Tengeru mogłoby, jak sądzimy, mieć fatalny wpływ na planowaną dla niej przeprowadzkę”. Byłoby lepiej, gdyby list | prośbą o powrót do kraju otrzymała wprost od matki.

Według Lane, wszystkie dzieci, których krajem przeznaczenia - według listy - miały być Kanada albo Wielka Brytania, rzeczywiście chciały się tam udać. Podziału na grupy dokonano z racji tego, że Kanada zgodziła się tymczasem na przyjęcie tylko siedemdziesię­ciu dziewięciu osób. Lane wyjaśniła, że choć przygotowano listę właśnie tylu kandydatów, to spodziewać się należy, że pewna grupa najstarszych z nich nie zdecyduje się na wyjazd. Niektórzy z wysyła­nych do Kanady mieli też krewnych w Stanach Zjednoczonych, do których mieli nadzieję dołączyć. Na razie jednak Kanada była dla nich znaczącym krokiem naprzód. Były i inne sytuacje — niektóre

dzieci miały krewnych w różnych krajach, w tym na terenie Afryki Wschodniej, ale niezdolnych do ich utrzymania. W takich przypad­kach IRO nawiązywała kontakt z krewnymi i raz jeszcze oceniała ich sytuację. Zebrane w ten sposób informacje miały zostać wysłane do Włoch wraz z dziećmi32.

Wreszcie nadszedł 28 kwietnia — dzień, kiedy dzieci miały zostać przewiezione z obozu Tengeru do Mombasy, by tam przygotować się do podróży do Włoch. Jak napisał w meldunku komendant obozu,

0 6.35 do obozu przybyły ciężarówki, które miały zawieźć dzieci na stację kolejową w Aruszy. Samochody czekały, ale ani jedno dziec­ko nie wyszło z obozowego baraku; ani jedna torba podróżna nie trafiła do bagażowego. Komendant osobiście objechał obóz, żeby sprawdzić, czy dzieci się przygotowują, ale nigdzie nie zobaczył ani jednej osoby z listy. Pociąg czekał na stacji w Aruszy przez cały ranek. Gdy stało się jasne, że dzieci się nie pojawią, akcja przenosin została odwołana35.

Dzieci nie rozumiały politycznych zawiłości sytuacji, w której się znalazły, za to doskonale pojmowały to, że ktoś chce je zabrać z obozu, a opiekunowie - zwłaszcza pani Grosicka i ojciec Króli­kowski - z determinacją starają się temu zapobiec. Plotkowano, że to polscy komuniści chcą porwać dzieci do kraju. To wystarczyło, by je zelektryzować: może nie rozumiały, co się działo, ale z trudem uciekły z Syberii, przed komunistami i systemem radzieckim, i nie zamierzały tam wracać. Nad ranem, nim przyjechały ciężarówki, wychowawcy nagle obudzili dzieci. Niektóre z nich — w tym Sta­nisława Studzińskiego - zaprowadzili do kościoła, gdzie pozostały do południa. Inne - w tym Zofię Matusiewicz — zabrano do bu­szu34. Kilkoro starszych dzieci, mieszkających w pojedynczych cha­tach na terenie obozu, również pognało wprost do kościoła. Była to dramatyczna chwila, budząca skojarzenia z deportacjami w ZSRR,

1 dlatego nie potrzebowały zachęty do ucieczki. Była to nieomalże instynktowna reakcja. Jak wyjaśnia Krzysztofa Michniak:

Tam nikt nie musiał nam nic mówić. Nikt nie musiał nam wydawać poleceń. To instynkd Bo kiedy człowiek przeszedł przez Rosję, tak często się ukrywając, to bez względu na wszystko zawsze się bał (...). To natural­ne. Gdy tylko usłyszeliśmy, ie przyjadą po nas ciężarówki, od razu pobie­gliśmy do kościoła - wychowano nas po katolicku. Do kościoła chodzą przecież starsze panie; nikt nie wpadłby na to, żeby szukać tam dzieci35.

Curtis i jego przełożeni byli wściekli, ale nie zaskoczeni. Za fiasko operacji winili Radę Opiekunów; oskarżyli jej członków o wyda­nie dzieciom polecenia, by nie współpracowały. W rezultacie, jak 29 kwietnia Curtis informował Penningtona, Genewa poleciła mu wycofać wsparcie finansowe dla dzieci, które odmówiły wyjazdu. Nie były „uważane za podlegające opiece na koszt IRO tak długo, jak pozostawały w obozie w Tengeru”. Z punktu widzenia IRO, rozwiązanie problemu należało teraz do Rady Opiekunów, któ­rych Curtis niezwłocznie o tym powiadomił36. Brygadier Lush pod­niósł inną potencjalnie niebezpieczną kwestię: krnąbrność polskich sierot mogła poważnie zmniejszyć ich szanse na emigrację do Ka­nady37. Kraj ten nie miał obowiązku przyjęcia dzieci; gdyby okaza­ły się zupełnie nieskłonne do współpracy, mógł z łatwością wycofać się z projektu.

Tymczasem komendant obozu otrzymał krytyczny list od Pen­ningtona, który potępiał Radę Opiekunów za jej postawę. Choć wcześniej podzielał jej zastrzeżenia, teraz, gdy dzieci zostały pozba­wione środków finansowych, był wyraźnie wytrącony z równowagi. Uważał, że kara nałożona przez IRO jest faktem godnym ubole­wania, ale i zrozumiałym, biorąc pod uwagę kompletny brak chę­ci współpracy ze strony zainteresowanych. Analizując obawy Rady Opiekunów nie mógł „dojść do innego wniosku, jak ten, że [Rada] podchodzi do sprawy w zupełnie nierealistyczny sposób”. Miara się przebrała. Nie można było oczekiwać, że Kanada wyda wizy dzie­ciom, nie poddawszy ich wcześniej badaniu. Nie można też było się spodziewać, że Kanada wyśle swą misję do Tengeru, by przepro­wadziła to badanie. W sytuacji, gdy rząd kanadyjski był skłonny

przyjąć I po badaniu - całą grupę dzieci, zdaniem Penningtona, nie podejmując współpracy, Rada wzięła na siebie ogromne ryzy­ko przegapienia niepowtarzalnej okazji. Przecież wcześniejsza próba sprowadzenia sierot do Kanady skończyła się fiaskiem właśnie dlate­go, że dzieci nie przebywały w Europie, zatem nie mogły spotkać się z kanadyjską misją kwalifikacyjną. Teraz więc Pennington odrzucał obawy Rady, twierdząc, że IRO udzieliła „jak najpoważniejszych gwarancji”, że żadne dziecko nie zostanie repatriowane do Polski wbrew swojej woli. Nawet w tych przypadkach, gdy przedstawi­ciele IRO nie byli w stanie doprowadzić do końca rozpoczętych projektów, nigdy nie zdarzyło się, by ktokolwiek został przymusowo repatriowany do Polski.

Pennington lekceważąco odniósł się też do zastrzeżeń związanych ze spodziewanym przewrotem komunistycznym we Włoszech. Być może dwa lata wcześniej byłyby to uzasadnione obawy, lecz teraz, gdy powstały NATO i Unia Zachodnia, rozdźwięk między Jugosławią a Kominformem był coraz większy, a siły amerykańskie w Europie Zachodniej coraz silniejsze, komunistyczny zamach stanu był bardzo mało prawdopodobny. Włochy stały już mocno po stronie Ameryki, w zimnej wojnie opowiadając się za demokracją. Pennington był zirytowany także tym, że Rada Opiekunów zdecydowanie przekro­czyła swoje kompetencje, instruując dzieci, które przecież nie były ich podwładnymi, że mają zlekceważyć nakaz wyjazdu do Mombasy. W rezultacie zagrożona była ich przyszłość; groziło im wydalenie z obozu kontrolowanego przez IRO. Pennington zauważył też, że wydanie wiz dla dużej grupy osób to proces zgoła odmienny od tego, który stosuje się wobec pojedynczych uchodźców mających protektorów w Kanadzie.

W obliczu fiaska całego projektu Pennington zwrócił się do Po­laków z Tengeru, by rozważyli starannie, co się stanie, gdy stracą możliwość emigracji do Kanady, zwłaszcza teraz, kiedy IRO obcięła fundusze na utrzymanie sierocińca. Nie było jasne, czy rząd Wielkiej Brytanii albo Tanganiki zechce wziąć na siebie takie brzemię. Co

więcej, gdyby dzieci pozostały w Tengeru na dłużej, IRO mogłaby zupełnie przestać interesować się ich losem, a kto w tej sytuacji za­dbałby o ich wyjazd do innego kraju, nawet gdyby znalazł się taki, który chciałby je przyjąć? List, którego kopię otrzymali też komisarz EARA oraz Curtis i Lorriman, kończył się słowami: „Byłbym bardzo zadowolony, gdyby zechciał pan uczynić wszystko, co możliwe, by przekonać Radę Opiekunów do zmiany decyzji” - gdyby ta szan­sa przepadła, nikt nie potrafiłby zgadnąć, kiedy mogłaby się nada­rzyć kolejna38.

Pennington, rzecz jasna, nie był do końca szczery, pisząc o pro­blemie utraty funduszy dla sierocińca. W rzeczywistości, gdyby IRO wycofała wsparcie finansowe dla dzieci, władze brytyjskie miały­by obowiązek wziąć na siebie ten ciężar, tak jak czyniły to zawsze w przeszłości. IRO stosowała ten sam system płatności, który wy­myślono na potrzeby UNRRA. Co miesiąc przekazywała rządowi brytyjskiemu pewną kwotę na utrzymanie każdego z dipisów, którzy podlegali jej mandatowi, a Brytyjczycy sami regulowali rachunki. Oznaczało to, że wydatki pokrywa de facto brytyjski Skarb, I nie IRO. Przyczyną złości Penningtona było więc w gruncie rzeczy to, że rząd brytyjski musiał wziąć na siebie koszt utrzymania uchodźców, i to akurat w chwili, gdy robił wszystko, by wycofać się z takich zobowiązań. Zmarnowanie z powodu postawy Rady Opiekunów okazji do zmniejszenia wydatków o ponad sto dziennych racji było dostatecznie irytujące. Utrata dotacji z IRO na ten cel doprowadziła go wręcz do wściekłości.

List Penningtona dał jednak Curtisowi powód do świętowania: teraz było już jasne, że władze brytyjskie będą w pełni popierać plan przeprowadzki. 2 maja, tego samego dnia, kiedy to Pennington tak kwieciście zrugał komendanta obozu, Curtis był na tyle optymi­stycznie nastawiony, że napisał do włoskiego oddziału IRO z infor­macją, że przeprowadzka na pewno dojdzie do skutku. Przewidywał, że dzieci odpłyną z Mombasy 4 czerwca. Nie miał wątpliwości, że brytyjskie władze przywołają Radę Opiekunów do porządku.

Jednocześnie prosił pracowników włoskiego oddziału IRO, by potraktowali polskie dzieci wyjątkowo łagodnie.

W przeszłości byliście tak pomocni, że doprawdy wstyd mi prosić

0 kolejną przysługę. Jednakże te na pozór nic nieznaczące przenosiny grupy podrostków stały się sprawą o tak wielkim znaczeniu lokalnym, obserwowaną z ogromną uwagą przez niemal wszystkich uchodźców w Afryce, że mieć będą decydujące znaczenie dla przyszłych misji IRO w tej części świata.

Sukces przyszłych przesiedleń dokonywanych przez terytorium Włoch zależał w wielkim stopniu od tego, jakie sygnały od dzieci dotrą do Tengeru.

Ponadto (...) byłoby świetną inwestycją na przyszłość dla całej IRO, gdyby dzieci te otoczono nadzwyczajną troską, tak by przekazywały do obozu wyłącznie pozytywne relacje. Jak napisano mi niedawno z Ugandy, powinniśmy witać je nawet balonikami, kwiatami, pluszowymi misiami

1 słodyczami, jeśli właśnie tego potrzeba, by skłonić je do pisania entu­zjastycznych listów do pobratymców z obozu. Bądź co bądź to nasi amba­sadorowie dobrej woli, a także wielka niewiadoma, a ich los jest przedmio­tem powszechnych spekulacji na temat przyszłości oraz dobrych intencji IRO.

Curtis zakończył list apelem, by jego współpracownicy dali z sie­bie wszystko39.

Tymczasem Genewa potwierdziła, że rząd Tanganiki

(...) popiera propozycję IRO oraz stanowczo naświedił konsekwencje, które spotkają członków Rady Opiekunów, jeśli dzieci pozostaną w Ten­geru, a także pouczył administrację obozu, iż ma podjąć wysiłki w celu przekonania Rady do zmiany nierozsądnej i nagannej postawy.

Curtis natomiast został upoważniony do poinformowania Pen- ningtona, iż w razie zmiany nastawienia Rady IRO z przyjemnością ponownie weźmie na siebie odpowiedzialność za dzieci z chwilą ich wyjazdu z Tengeru40. Uczynił to niezwłocznie41. Był przekonany, że

teraz nareszcie członkowie Rady wykażą się rozsądkiem. Głęboko wierzył, iż to właśnie będzie najlepsze dla dzieci42.

Optymizm Curtisa jednak był przedwczesny. Rada Opiekunów wciąż uparcie twierdziła, że przeprowadzka dzieci to błąd; zbyt pospieszna operacja. Jak zameldował Penningtonowi komendant obozu, żadne słowa - ani Penningtona, ani komisarza EARA - nie mogły wpłynąć na zmianę postawy członków Rady Opiekunów, ani wcześniej, ani teraz. Choć był przekonany, że to nie Rada wydała dzieciom polecenie niezgłoszenia się do transportu, uważał jedno­cześnie, że wiedziały one o negatywnej opinii Rady i za jej cichym poparciem zachowały się tak a nie inaczej. Jednakże nie tylko dzieci wykazały się uporem. Cały personel, który miał rzekomo towarzy­szyć im w podróży, a także wiele spośród dzieci mieszkających już poza obozem nie dostarczyło na czas swoich dokumentów. Nawet przełożona sierocińca, pani Grosicka, nie była skłonna do współ­pracy — początkowo twierdziła, że nie wybierze się z dziećmi do Włoch, tylko zaczeka na pozwolenie na wyjazd do Wielkiej Brytanii dla siebie i jednego z dzieci, Teresy Białowąs. Jedynym przywódcą skłonnym wziąć udział w przeprowadzce był pan J. Hoffman, lecz nawet on zgodził się na to tylko pod warunkiem, że Rada Opie­kunów wyda pozytywną opinię, a on sam zostanie wpuszczony do Kanady jako osoba nadzorująca grupę.

Rada tymczasem wciąż miała wątpliwości, czy przeprowadzka nie wiąże się z niebezpieczeństwem dla dzieci. Wszyscy inni mogli być skłonni podjąć ryzyko, ale nie Rada. W Europie istotnie realizowano kilka planów przesiedleńczych, ale nikt nie mógł zagwarantować, że wszystkie dzieci zostaną do nich zakwalifikowane, a gdyby niektó­re nie miały szczęścia, znalazłyby się osamotnione poza zasięgiem działania Rady. Nawet zwiększenie przez Stany Zjednoczone limitu imigracyjnego z trzech do pięciu tysięcy sierot nie dawało wystarcza­jących gwarancji, ponieważ nie było wiadomo, czy wszystkie dzieci zostaną zakwalifikowane do wyjazdu. Dlatego też Rada Opieku­nów nie mogła zgodzić się na nazbyt ryzykowną, jej zdaniem, prze­

prowadzkę dzieci do Europy, poza strefę jej wpływów. Członkowie Rady konsekwentnie powtarzali, że ich argumenty są rozsądne i że z decyzją o wyjeździe należy się wstrzymać do czasu otrzymania pozytywnych sygnałów z Kanady. Odmówili też wzięcia na siebie odpowiedzialności za utratę finansowania sierocińca, twierdząc, że jest to sprawa, którą powinny rozstrzygnąć między sobą rząd Tan­ganiki i centrala IRO w Genewie43.

4 maja Rada Opiekunów przeniosła pole bitwy na terytorium IRO. Jej list do Curtisa był wyrazem jawnej nieufności wobec po­czynań IRO, strachu przed rządem w Warszawie oraz słusznego oburzenia zaistniałą sytuacją. Starannie wymieniono w nim cały ciąg wydarzeń, które doprowadziły do impasu, a zakończono go podsumowaniem stanowiska Rady.

(...) Dorośli, podobnie jak dzieci, obawiają się wyjazdu z tego teryto­rium, nie mając gwarancji co do własnej przyszłości. Lękają się, iż utkną w którymś z obozów we Włoszech lub Niemczech, bez żadnej nadziei na przyszłość. Powiadają: „Młodsi i silniejsi zostali odrzuceni przez kanadyj­skie misje kwalifikacyjne, więc jak możemy oczekiwać, że nas zaakceptują”.

Opierając się na wyżej wymienionych faktach, Rada Opiekunów pod­trzymuje swoją decyzję: nie zgadzamy się, by sieroty opuściły obóz Ten­geru, póki nie uzyskają pełnej dokumentacji oraz wiz uprawniających do wjazdu do Kanady44.

Łatwo się domyślić, że nieprzejednana postawa członków Rady nie przysporzyła im sympatii ani w EARA, ani w IRO. Już po dwóch dniach Pennington ponownie napisał do komendanta obozu, prze­kazując mu treść depeszy od IRO, w której organizacja proponowała przejęcie pełnej odpowiedzialności za dzieci, gdy tylko Rada zmie­ni swą decyzję i zezwoli na przeprowadzkę. Jego cierpliwość była już jednak na wyczerpaniu i dlatego powiadomił komendanta, że w istocie Rada ma pewną władzę jedynie nad trzydzieściorgiem spo­śród dzieci, których nazwiska znalazły się na liście przyszłych prze­siedleńców. To oznaczało, jak wyjaśniał bez ogródek, że pozostałych dziewięćdziesiąt sześć sierot z listy w obliczu odmowy wyjazdu do

Włoch nie podlega już mandatowi IRO i należałoby je deportować. Choć miał nadzieję, że do tego nie dojdzie, nie ukrywał, iż rząd Tanganiki nie czuje się zobowiązany do utrzymywania tych dzieci w obozie w nieskończoność. Co więcej,

(...) jeśli akcja ich przesiedlenia, którą rząd uważa za całkiem rozsądnie przygotowaną, skończy się niczym z powodu braku współpracy uchodź­ców, rząd może zostać zmuszony do podjęcia niezbędnych kroków mają­cych na celu dopilnowanie, by nie sabotowano już jego zaleceń45.

17 maja Curtis odpowiedział, raz jeszcze objaśniając stanowisko IRO. Nadal utrzymywał, iż przenosiny do Włoch są najlepszym roz­wiązaniem problemu polskich dzieci. Teraz, gdy Włochy oficjalnie dołączyły do IRO, rząd tego kraju był związany postanowieniami konstytucji IRO i tym samym zobowiązał się nie repatriować nikogo wbrew jego woli. Curtis wyraził jednocześnie głębokie przekonanie, że Kanada spojrzy łaskawym okiem na tę grupę, lecz jednocześnie nie zobowiąże się do niczego, nim jej misja spotka się osobiście z polskimi dziećmi. Miał nadzieję, że Rada „wycofa swój sprzeciw wobec przeprowadzki” oraz że uczyni to w formie pisemnej. „Ge­newska centrala [IRO] - pisał - będzie wymagała zapewnienia, że nie dojdzie więcej do marnotrawstwa pieniędzy, gdy zarezerwuje wagony i zorganizuje dalszy transport”46.

Tymczasem Rada Opiekunów uznała za stosowne nawiązać kon­takt z Ministerstwem Spraw Zagranicznych w Ottawie, by dowie­dzieć się wreszcie, jaką decyzję podjął rząd Kanady albo przynajmniej czy ma choćby intencję przyjęcia polskich dzieci47. W odpowiedzi ministerstwo wysłało do Rady depeszę z informacją, że wciąż trwają dyskusje między rządem Kanady a przedstawicielami IRO i Kościoła rzymskokatolickiego48. Ministerstwo Spraw Zagranicznych zawia­domiło też IRO, że ostateczna decyzja nie zostanie podjęta, dopóki Służba Imigracyjna nie otrzyma pewnych dokumentów z Episko­patu Kanady - chodziło o zezwolenie władz prowincji na przyjęcie sierot, którego Episkopat wciąż jeszcze nie uzyskał49.

Nie wiadomo, jaki wpływ miały wieści z Kanady na Radę Opie­kunów, ale z pewnością wzmocniły pozycję IRO oraz rządu Tanga­niki. Ten ostatni wywierał coraz silniejsze naciski na członków Rady

i personel sierocińca, by skłonić ich do wycofania sprzeciwu. I wresz­cie udało się - 19 maja Pennington zawiadomił Arthura Ruckera, że dzieci, które odmówiły wyjazdu 28 kwietnia, opuszczą Tengeru

1 czerwca, by 4 czerwca udać się statkiem z Mombasy do Włoch. Po­prosił też Ruckera, by przedstawił podbudowujący obraz warunków panujących w Salerno, jako że w obozie krążyły pogłoski o zawszo­nych kocach, fatalnym wyżywieniu i innych nieszczęściach. Jego zda­niem pozytywna opinia mogła pomóc w rozwianiu obaw Polaków50.

Warunki podróży zostały ostatecznie ustalone. Dzieci miały opu­ścić port w Mombasie na pokładzie statku Jerusalemme 3 czerwca, a 19 czerwca dotrzeć do Bari we Włoszech. Następnie pociągiem miały udać się do Salerno. Podróż przebiegła całkiem gładko. Sze­fem transportu mianowano panią Grosicką, a w sprawowaniu opie­ki nad dziećmi pomagało jej kilkoro dorosłych z obozu—wśród nich ojciec Królikowski, który pełnił funkcję kapelana51.

Tym razem dzieci przyjęły zgoła odmienną postawę. Widząc, że ojciec Królikowski i pani Grosicka - choćby i niechętnie — godzą się na przeprowadzkę, poczuły się bezpieczne. Były już przyzwyczajone, że w dowolnej chwili mogą usłyszeć polecenie, by pakować się i być gotowym do przenosin do kolejnego obozu. Stało się to naturalnym rytmem ich życia. Kilkoro z nich posłyszało plotkę, że ostatecznym celem podróży jest Kanada; inne nie były tego świadome — była to dla nich kolejna przygoda. Mombasa, port, z którego miały odpły­nąć, był wspaniałym miejscem na rozpoczęcie wyprawy w nieznane. Spędziły tam kilka dni, a to oznaczało krótkie wakacje i możliwość poznania miasta oraz jego plaż. Jak wyjaśniał Michał Bortkiewicz:

Ja? Ja nawet nie wiedziałem, źe płyniemy do Włoch! Byłem na wy­cieczce, a zwiedzanie nowych miejsc interesowało mnie najbardziej! Nie zastanawiałem się nad tym, dokąd się udajemy. Gdy ruszaliśmy do Mom­basy, powiedziałem: „Ooo! Popływamy w oceanie!” Wymykałem się więc

z obozu, w którym się zatrzymaliśmy; wskakiwaliśmy do wody i płynę­liśmy na drugą stronę zatoki, ku bazarom Mombasy! To było coś nowe­go! Jak wycieczka do Ar uszy, tyle że w Ar uszy nie było wody. A w Mom- basie — ocean! Było fantastycznie! Nowa przygoda!52

Marian Kacpura śmieje się, gdy wspomina, jak wspinał się na pal­my kokosowe53. Ci, którzy mieli kostiumy kąpielowe, chodzili na plażę. Były też regularne wycieczki do starego miasta, zapuszczali się na bazar i w kręte uliczki. Przez zatokę dzielącą obóz od starego mia­sta przeprawiali się małymi żaglówkami54. Nareszcie wolni od ruty­ny obozowego życia, przeżywali pobyt w Mombasie jako wakacje nad morzem; cieszyli się plażą, miastem, wolnością - była to idylla.

Podróż do Włoch trwała dwa tygodnie - parowiec płynął na pół­noc wzdłuż afrykańskiego wybrzeża, a potem przez Kanał Sueski

i dalej, do Włoch. Jerusalemme był włoskim statkiem pasażerskim - z punktu widzenia dzieci, całkiem komfortowym, choć zafundo­wano im podróż w najtańszych kabinach. Jak wspominają, rejs przebiegł bez zakłóceń. Helena Kościelniak zapamiętała występy dzieci dla pasażerów statku, za które pani Grosicka dostawała pie­niądze (nie wiadomo, co się z nimi stało). Tym, co najbardziej utkwi­ło w pamięci chłopców, było wino, którego spróbowali pierwszy raz w życiu. Był to w końcu włoski statek, toteż do posiłków serwowa­no wino, a nie wodę. Jak wspomina Marian Kacpura, gdy butelka była pusta, kelner po prostu przynosił nową - aż wreszcie zdarzyło się, że chłopcy się upili. Na otwartym morzu skutki takiej lekko­myślności były opłakane. Gdy pani Grosicka i ojciec Królikowski zorientowali się, co się dzieje, poprosili załogę, by wino przeznaczo­ne dla dzieci rozcieńczać wodą55.

We wspomnieniach dzieci podróż była wygodna i spokojna, na­tomiast ojciec Królikowski dostrzegał jej ciemne strony. Wśród star­szych chłopców i dziewcząt znalazło się kilkoro „niezdyscyplinowa­nych, aroganckich i niegrzecznych, które zaczęły mieć zły w wpływ na młodszych”. Mnożyły się naruszenia dyscypliny; nieskromne za­chowanie niektórych starszych dziewcząt było wręcz niepokojące.

Wśród starszych chłopców znaleźli się amatorzy papierosów, na do­datek noszący wielkie kapelusze, które zdaniem księdza upodabnia­ły ich do gangsterów. Ojciec Królikowski zdawał sobie sprawę, jak współpasażerowie reagują na zachowanie nieposłusznych nastolat­ków. Wkrótce kapelusze tych z podopiecznych, którzy nie zgodzili się ich schować, wylądowały za burtą. Dla księdza, trzydziestokil- kulatka, utrzymanie w ryzach 140-osobowej gromady dzieci w wie­ku od dziesięciu do dwudziestu lat było ogromnym wyzwaniem56. Mimo kłopotów wychowawczych, zdaniem IRO podróż przebieg­ła całkiem dobrze. W porcie Bari dzieci przesiadły się do pociągu

i 20 czerwca, po cztemastogodzinnej jeździe, cała grupa — zdrowa, choć wymęczona - stawiła się w Salerno. Dzieci ulokowano w obo­zie na krótki - kilkumiesięczny, jak planowano - pobyt57.

Rząd Tanganiki miał tymczasem jeszcze jedną „śliską” sprawę do załatwienia: otwartą kwestią pozostało finansowanie sierocińca w kwietniu i maju, kiedy to IRO wstrzymała dotacje z powodu nieposłuszeństwa wychowanków. Nie była to drobna suma, toteż Brytyjczycy woleli w miarę możliwości uniknąć jej zapłacenia. Dla­tego tuż po wyjeździe dzieci z Tengeru gubernator Tanganiki zwró­cił się do sekretarza stanu do spraw kolonii, prosząc o wystąpienie w jego imieniu do IRO. Twierdził, że choć początkowo wspierał Radę Opiekunów w jej żądaniach wstrzymania przeprowadzki do lipca, to zmienił zdanie, gdy dowiedział się, że Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie poprze propozycji WVS, a rząd kanadyjski roz­waży przyjęcie dzieci, pod warunkiem że najpierw zostaną prze­rzucone do Włoch i spotkają się z kanadyjską misją ¡migracyjną. W tym momencie, „choć Rada Opiekunów i inni zainteresowani sprawą nadal sprzeciwiali się wysłaniu sierot do Włoch bez osta­tecznego potwierdzenia ze strony rządu Kanady, iż zostaną przyję­te, wycofałem moje żądanie opóźnienia przeprowadzki”. (Nie cał­kiem tak to wyglądało, gubernator bowiem nie popierał IRO aż do chwili, gdy utracił fundusze na utrzymanie dzieci, po fiasku operacji z 28 kwietnia, ale brzmiało to zdecydowanie lepiej niż szczera praw­

da). Urzędnicy z Departamentu do spraw Uchodźców podjęli wysił­ki, by przekonać Radę Opiekunów do wycofania sprzeciwu, dzięki czemu dzieci wreszcie mogły wyruszyć w drogę. „Mam nadzieję - zakończył gubernator - że w tych okolicznościach IRO ponow­nie rozważy decyzję o wycofaniu wsparcia finansowego dla dzieci w kwietniu; tymczasem zaś sprawą zajmują się miejscowi przed­stawiciele organizacji”58. IRO potrzebowała miesiąca na podjęcie decyzji, ale 20 lipca ostatecznie zgodziła się przywrócić zasiłki dla dzieci za kwiecień — teraz gdy od miesiąca polskie sieroty „szczęśliwie przebywały w obozie opodal Salerno”59.

Ofensywa Warszawy

Przerzucenie polskich dzieci do Włoch kosztowało wszystkich sporo nerwów. Gdy wreszcie 20 czerwca 1949 roku bezpiecznie dotarły na miejsce, odbyło się to w sposób zadziwiająco spokoj­ny w porównaniu z pełnymi napięcia i ciągnącymi się przez długie miesiące negocjacjami. Wydawało się, że teraz, gdy dzieci znalazły się we Włoszech, kryzys dobiegł końca. Szybko się oswoiły z no­wym otoczeniem, zachwycone bliskością plaży i morza, w którym mogły pływać do woli, a także doskonałym jedzeniem i przyjaźnie nastawionymi ludźmi; wkrótce też wróciły do nauki. Niektóre ze starszych dzieci zaczęły uczęszczać do miejscowej szkoły rolniczej. Krzysztofa Michniak była jedną z dwóch dziewcząt, które się tam zgłosiły. Uczyła się, jak osiągać zyski z hodowli królików rasy angora oraz kurcząt. Niektórzy wyśmiewali się z niej, bo musiała sprzątać królicze klatki, ale przynajmniej nie musiała pomagać w stołówce ani obierać ziemniaków. Michał Bortkiewicz również uczył się rol­nictwa, bo marzyło mu się, że pewnego dnia będzie miał własne gospodarstwo1. Ci, którzy w Tengeru ukończyli szkołę, wykonywali drobne prace w obozie: dbali o kaplicę, zajmowali się młodszymi dziećmi, uczyli, pracowali w biurze albo w kuchni2. Chłopcy, rzecz jasna, wkrótce zaczęli miewać kłopoty. Marian Kacpura pamięta, że na plaży pełno było ostrej amunicji — pamiątek po lądowaniu alian­tów. Chłopcy lubili wyciągać kule z łusek, usypywać wąską ścieżkę prochu na kawałku drewna i podpalać ją. Jeśli się postarali, mogli tym sposobem wypalić w drewnie na przykład własne imię3. Stefan

Kozłowski wspomina, że jeden ż kolegów z jego baraku wpadł na „błyskodiwy” pomysł - dla żartu wywlókł na zewnątrz budynku przewód z instalacji elektrycznej i zanurzył jego końcówki w ka­łuży. Ktokolwiek wdepnął w wodę, doznawał solidnego wstrząsu4. Wszyscy byli pozytywnie zaskoczeni jakością pożywienia. Dostawa­li, rzecz jasna, mnóstwo makaronów, co było dla nich nowością, ale także owoce - jabłka, śliwki i cytryny. Od czasu do czasu umilano im czas, organizując wycieczki do historycznych miejsc5.

Wydawało się, że sprawa polskich sierot ucichła, ale w rzeczy­wistości daleko było jeszcze do jej rozwiązania. Rada Opiekunów zezwoliła na wyjazd dzieci, lecz uczyniła to niejako pod przymusem oraz z wielkimi oporami. Obawy Rady nie zostały rozwiane, toteż jej członkowie bacznie przyglądali się losom podopiecznych, zwłaszcza że IRO nadal nie miała dla nich konkretnego planu. Rząd kanadyj­ski nie zgodził się jeszcze na wydanie dzieciom wiz, mimo pona­wianych apeli z Tengeru, z centrali IRO, a nawet z biura polskiego ambasadora w Rzymie6. Na drodze do rozwiązania problemu wciąż pozostawało kilka przeszkód.

Po pierwsze, nadal nie było jasne, czy dzieciom można przyznać wizy z puli tysiąca wiz przyznanych Katolickiemu Towarzystwu Pomocy Imigrantom. Były one przeznaczone dla dzieci z Niemiec

i Austrii, zatem nikt nie był pewny, czy sieroty z Afryki Wschodniej mogą je otrzymać, nawet jeśli obecnie przebywały we Włoszech7. Co więcej, Episkopat Kanady nie otrzymał jeszcze wymaganych przez kanadyjską Służbę Imigracyjną pozwoleń wydawanych przez lokalne władze prowincji, a to oznaczało, że sprawa nie może ruszyć z miejsca*. Mimo nacisków IRO, kanadyjskiego urzędnika ¡migra­cyjnego w Rzymie oraz polskiego ambasadora przy Stolicy Apo­stolskiej, Służba (migracyjna odmawiała podjęcia decyzji do czasu dostarczenia pracz arcybiskupa Charbonneau niezbędnych doku­mentów9.

Wreszcie arcybiskup skontaktował się ze Służbą Imigracyjną, by wyjaśnić, że nie ma potrzebnego zezwolenia i nigdy nie będzie go

miał, rząd Quebecu bowiem twierdzi, że nie ma uprawnień, by wy­dawać takie dokumenty. Jak się okazało, nie było w prowincji pra­wa, które podporządkowywałoby sprawy opieki nad dziećmi jurys­dykcji władz prowincji. Działalność taką scedowano na organizacje

0 charakterze charytatywnym, w Quebecu zwykle powiązane z Ko­ściołem. Gdyby więc Służba Imigracyjna miała czekać na zezwole­nie wydane przez władze tej prowincji, sprawa nigdy nie ruszyłaby z miejsca. Arcybiskup Charbonneau raz jeszcze zapewnił urzędni­ków, że bierze pełną odpowiedzialność za polskie dzieci i że nigdy żadne z nich nie będzie ciężarem dla instytucji publicznych. Wyja­śnił też, że podjęto już kroki pozwalające zakwaterować, wyżywić

1 wyedukować wszystkie sieroty czekające na decyzję, i także dać im zawód, jaki będzie odpowiadał ich talentom. Ponaglił Służbę Imigracyjną, by jak najszybciej rozstrzygnęła sprawę10.

Była to bodaj ostatnia przeszkoda. Szybko skonsultowano się z Ministerstwem Pracy, by zyskać pewność, że starsze sieroty szyb­ko znajdą zatrudnienie. Gdy tylko nadeszło potwierdzenie, Służ­ba Imigracyjna zatwierdziła plan badań i wywiadów z dziećmi11.

22 czerwca L. Fortier napisał do G.G. Congdona, superintendenta kanadyjskiej Służby Imigracyjnej w Europie z siedzibą w Londy­nie, by poinformować go, że dzieci przebywające we Włoszech będą ubiegać się o wizy w ramach limitu tysiąca przyznanego Dorothy Sullivan i podlegać będą tym samym wymogom medycznym i cy­wilnym, które stosuje się wobec wszystkich innych dipisów ubiega­jących się o wizę kanadyjską. Poprosił też Congdona, by zawiadomił przedstawiciela Kanady w Rzymie, J.B. Potvina, jakich numerów wiz ma użyć. Biuro Imigracyjne Rządu Kanady w Karlsruhe również zostało poinformowane, że udział w programie wizowym zagwa­rantowano 132 sierotom z obozu w Salerno12. Fortier założył, że IRO także skontaktuje się z biurem wizowym Kanady w Rzymie, by mógł przystąpić do przygotowania badań13. Tego samego dnia For­tier potwierdził też w IRO Kanada, że organizacja zapewni i opłaci transport dzieci i ich opiekunów do Kanady14. Wreszcie zawiadomił

arcybiskupa Charbonneau i Katolickie Towarzystwo Pomocy Imi­grantom, że zezwala się na wjazd sierot na terytorium Kanady, jeśli okażą się zdrowe i spełnią wymogi przepisów ¡migracyjnych. Te­raz, gdy znalazły się we Włoszech, pisał do arcybiskupa, kanadyjscy urzędnicy w Rzymie mogą zostać poinstruowani, że mają rozpocząć badania cywilne i medyczne tak szybko, jak będzie to możliwe15. Pracownicy IRO zadziałali błyskawicznie, potwierdzając, że zajmą się zapewnieniem transportu i opieki dla dzieci, a także nawiążą kontakt z Katolickim Towarzystwem Pomocy Imigrantom, które pomoże zorganizować przyjęcie ich w Kanadzie16. Dorothy Sulli­van poproszono, by udała się do Włoch i przeprowadziła kwalifika­cję' . Wszystko powinno było oznaczać, że sprawy są w najlepszym porządku, lecz jakimś sposobem w całej tej wymianie informacji

o podjętej decyzji pominięto Ministerstwo Spraw Zagranicznych i, co ważniejsze, Radę Opiekunów w Aruszy18.

1 wtedy doszło do zgrzytu. Dorothy Sullivan przybyła na spotka­nie w Genewie, nim udała się do Włoch na spotkanie z polskimi sierotami. Do tej pory nikt nie zdawał sobie sprawy, że tysiąc wiz, którymi rozporządzała, przeznaczono dla dzieci poniżej szesnastego roku życia, co oznaczało, że wielu członków polskiej grupy po pro­stu nie zostanie zakwalifikowanych19. Ponadto dopiero teraz poin­formowano Ottawę, że dzieci jest 150, a nie 132, jak zapowiadano. Dodatkowych osiemnaścioro dołączyło z obozów w Ugandzie i Ro­dezji Południowej. Przedstawiciel IRO w Genewie wyraził nadzieję, ie i one zostaną włączone do grupy Dorothy Sullivan. Arcybiskup Montrealu odpowiedział na wyzwanie, deklarując, że przyjmie także tę osiemnastkę, jeśli tylko dzieci spełnią wymogi wizowe. Uzyskaw­szy takie zapewnienie, Jolliffe zatwierdził powiększenie grupy20.

Tym sposobem rozwiązano problem liczby sierot, ale nie ich wie­ku. Rozpaczliwa potrzeba pobudziła kreatywność pracowników IRO z Genewy, zaproponowali zręczną manipulację, która dała Kanadyj­czykom do myślenia. Stwierdzili mianowicie, że spośród 146 dzieci oczekujących na przesiedlenie 88 kwalifikuje się do grupy Sullivan,

29 to starsze rodzeństwo tych pierwszych, kolejnych 16 osiągnęło wiek graniczny dopiero w sierocińcu, a jeden dwudziestoczteroletni mężczyzna ma rodzeństwo wśród młodszych. To oznaczało, zda­niem IRO, że każde z dzieci w jakiś sposób miało prawo ubiegać się

o wizę kanadyjską - chyba że Kanada pragnęła rozbić do końca i tak już zniszczone rodziny. Ale czy mogłaby być aż tak okrutna? Cen­trala IRO w Genewie wystąpiła do oddziału kanadyjskiego z prośbą

0 przedstawienie tej interpretacji faktów Narodowemu Katolickie­mu Towarzystwu Opiekuńczemu, rządowi Kanady oraz arcybisku­powi Charbonneau, a następnie o przekonanie ich, by opowiedzieli się za przyjęciem także dzieci niespełniających surowych reguł re­krutacji do grupy Dorothy Sullivan, oczywiście przy założeniu, że spełnią standardowe wymagania ¡migracyjne Kanady21.

Tymczasem IRO miała własne plany względem polskich sierot. Postępowała według sprawdzonego protokołu rozwiązywania pro­blemu dzieci pozbawionych opieki, jak nazywano te, które straciły rodziców lub które wojna oddzieliła od ich prawnych opiekunów. Uznano, że mimo szczególnej sytuacji tej grupy należy postępować zgodnie z protokołem. Składały się nań dwa podstawowe kroki. Dzieci należało poddać procedurze poszukiwawczej, to znaczy spró­bować odnaleźć ich rodziny. Zawsze, gdy istniała taka możliwość, pierwszeństwo dawano misji łączenia rodzin, leżało to bowiem w najlepszym interesie dzieci. Ponadto zanim skierowano dziecko do akcji przesiedleńczej (czyli wysłano na stałe do kraju innego niż ojczysty), przedstawiano mu możliwość repatriacji, czyli powrotu do ojczyzny — w tym przypadku do Polski. Miała to być świadoma

1 niezawisła decyzja, wolna od wszelkich nacisków. Nikogo nie repa­triowano wbrew jego woli, lecz przedstawienie możliwości powrotu w rodzinne strony było obowiązkiem IRO22. Organizacja postawiła sobie za cel należyte zrealizowanie wszystkich punktów protokołu, zanim dzieci otrzymają kanadyjskie wizy.

Międzynarodowa Służba Poszukiwawcza, dział IRO odpowie­dzialny za identyfikowanie i przywracanie dipisów rodzinom, zgo­

dziła się już wysłać swoją przedstawicielkę Charlotte Babiński do Salerno i miała ona asystować w rozmowach z dziećmi, które rozpo­czynały się mniej więcej dwa tygodnie po ich przybyciu do obozu23. Dział Repatriacji IRO poinformował też rzymski oddział organiza­cji, że na dwa tygodnie wysyła do Salerno urzędnika repatriacyjnego Pierrea Krycza, który miał porozmawiać z dziećmi o Polsce. Znając język i realia powojennej Polski, którą odwiedził, mógł przedstawić sierotom rzetelny obraz sytuacji. Jego celem nie było szerzenie „re­patriacyjnej propagandy”, ale „ofiarowanie dzieciom jak najbardziej obiektywnych informacji, by stworzyć równowagę dla propagandy, pod której wpływem znajdowały się od 1943 roku”24. W Genewie panowało przekonanie, że IRO ma „moralny obowiązek” dopilno­wać, by dzieci miały okazję w neutralnym środowisku „w sposób swobodny podjąć decyzję na temat repatriacji lub przesiedlenia, zanim udadzą się do kraju docelowego” - gdziekolwiek by się on znajdował. Uznano też, że opór dzieci przed repatriacją do Polski jest wynikiem długotrwałej indoktrynacji, prowadzonej przez doro­słych w Tengeru, oraz że teraz, gdy znalazły się poza ich wpływem, będą mogły podjąć prawdziwie świadomą decyzję. Było to założenie z gruntu błędne, a do tego szkodliwe, podważało bowiem związki między dziećmi a ich opiekunami.

Świadomi wyczulenia dzieci — oraz osób im towarzyszących — na sprawę repatriacji, urzędnicy z Genewy postanowili wysłać do Włoch pannę J. Powell, by poznała dzieci i oceniła sytuację. Dotarłszy na miejsce pod koniec czerwca, cztery dni po przybyciu dzieci, szybko zorientowała się, że choć fizyczne potrzeby dzieci zaspokajane są nale­życie, to rzymski oddział IRO ma poważny problem z planowaniem dalszych działań: w całej historii tej placówki dokonano w dziedzi­nie repatriacji bardzo niewiele i nie było tam nawet osób do tego przeszkolonych. Nikt też nie wiedział zbyt wiele nie tylko o samych dzieciach, ale nawet o tym, czy już przyznano im kanadyjskie wizy.

Powell zorientowała się wkrótce, że towarzyszący sierotom Polacy tylko teoretycznie są chętni do współpracy, a w istocie odnoszą się

do IRO i jej motywów ze skrajną podejrzliwością. Nie wiedziała natomiast początkowo, że w Salerno przebywa katolicki ksiądz (nie ojciec Królikowski), który dołączył do dzieci w drodze. Wydawało się, że jego głównym zmartwieniem są plany związane z przyszłością sierot; Powell odniosła wrażenie, że „nie był zbytnio usatysfakcjono­wany intencjami IRO i przeczuwał, że nasza [IRO] polityka polega na brutalnym rozdzielaniu rodzin oraz hurtowym wysyłaniu ludzi do krajów docelowych w charakterze taniej siły roboczej”. Ksiądz ten nie stanowił wielkiego problemu, wkrótce bowiem opuścił obóz, lecz postawa pani Grosickiej, byłej dyrektorki sierocińca, która rów­nież towarzyszyła dzieciom w Salerno, mogła okazać się poważnym problemem. Polka miała silny wpływ na dzieci i nie można było jej zignorować. Jej głównym celem było jak najszybsze załatwie­nie przesiedlenia dzieci. W tej materii gotowa była współpracować | IRO - taką też sugestię Powell przesłała swoim przełożonym. Z pewnością nie byłoby to łatwe, ponieważ Grosicka także traktowała nieufnie IRO oraz tych jej członków, z którymi miała kontakt (zda­niem Powell — być może nie bez powodu), a jednocześnie głęboko wierzyła, że dzieci czeka lepszy los na Zachodzie, z dala od wpływu ZSRR. Mimo jej twardej postawy Powell uważała, że pomoc Grosic­kiej może być przydatna. Co ważniejsze, jakakolwiek próba usunięcia jej | obozu (bez względu na jej zachowanie) zmieniłaby i tak trudną sytuację w katastrofę oraz „sprowokowałaby niepotrzebny kryzys”. Powell przedyskutowała z Grosicką ewentualność repatriacji dzieci do Polski, a nawet do rodzin, gdyż, jak się okazało, niektóre z nich wciąż miały w kraju krewnych. Grosicka zgodziła się, że należy spróbować zachęcić do powrotu te z nich, które istotnie mają rodziny skłonne je przyjąć. Jednocześnie zapewniła Powell, że wszyscy bliscy krewni zdążyli już napisać do dzieci listy, przykazując im, by pozostały w sie­rocińcu, ponieważ nie będzie ich stać na utrzymanie dzieci w Polsce.

Powell zalecała, by działać zgodnie z planem. Poszukiwania na­leżało rozpocząć niezwłocznie, a oddział IRO w Warszawie, gdy­by tylko było to możliwe, miał zająć się odnajdywaniem krewnych

dzieci w Polsce i pertraktowaniem z nimi, tak by w miarę możności rodzice uczestniczyli w procesie decyzyjnym. Dzieci miały otrzy­mać wszelkie dostępne materiały na temat sytuacji w Polsce. Te, które ukończyły trzynaście lat i nie miały młodszego rodzeństwa, a jednocześnie nie chciały wracać do Polski, miały poznać ofertę różnych misji przesiedleńczych działających we Włoszech. Jednakże, jak sugerowała Powell, w obliczu nerwowej sytuacji grożącej wręcz eksplozją, oba zadania należało zlecić osobom wybranym „przez wzgląd na ich takt oraz brak uprzedzeń”. W celu uniknięcia kryzysu niezbędna była dobra koordynacja działań, gdyż każdy błąd mógł oznaczać katastrofę25.

Niedługo po wizycie Powell w Salerno pojawiła się na tydzień Yvonne de Jong z Działu Opieki nad Dziećmi IRO w Genewie. Szybko nabrała przekonania, że solidny proces kwalifikacyjny, z po­szukiwaniem krewnych włącznie, jest niezbędny, ponieważ zaska­kująco mało dzieci można było nazwać „pozbawionymi opieki”. Według zarządzenia tymczasowego PCIRO nr 33 dzieckiem po­zbawionym opieki było takie, które nie miało więcej niż szesnaście lat, przebywało poza ojczystym krajem, było sierotą lub jego rodzi­ce uznani zostali za zaginionych albo porzucili je, nie miało opie­kuna prawnego oraz nie towarzyszył mu nikt z bliskiej rodziny26. Większość polskich dzieci absolutnie nie spełniała tych kryteriów. Troje miało już wizy brytyjskie. Szesnaścioro miało krewnych lub mentorów w Wielkiej Brytanii. Pięćdziesięcioro dwoje ukończy­ło szesnaście lat (z czego tylko dwadzieścioro dziewięcioro miało w grupie młodsze rodzeństwo). Kilkoro miało krewnych w Argen­tynie, Francji i Australii. Dwadzieścioro ośmioro miało co najmniej jedno | rodziców w Polsce. Kolejnych dwadzieścioro ubiegało się

o wizy amerykańskie przez Konsulat Generalny USA w Nairobi. De Jong doszła do wniosku, że wcale nie ma do czynienia z sierota­mi, tylko bowiem w niewielu przypadkach istniały dowody śmierci rodziców, a co najmniej 10 procent dzieci miało matkę lub ojca. Tylko osiemdziesięcioro ośmioro dzieci z czystym sumieniem mogła

nazwać „pozbawionymi opieki”. Był to fakt niepokojący zwłaszcza w obliczu formy, jaką nadano kanadyjskiemu planowi przesiedleń­czemu: był on przeznaczony dla „dzieci osieroconych” i nikt nie wiedział, jak zareagują Kanadyjczycy, gdy odkryją prawdziwy status rodzinny młodych Polaków. Byłoby idealnie, gdyby historia życia każdego z nich mogła być zbadana przez pracownika Działu Opieki nad Dziećmi wspólnie z urzędnikiem repatriacyjnym oraz przedsta­wicielem Tymczasowego Komitetu Skarbu, zanim wydana zostanie jakakolwiek rekomendacja co do jego dalszego losu.

Poszukiwanie krewnych miało się jednak okazać niemożliwe. De Jong była załamana stanem archiwum - w danych dzieci pano­wał totalny chaos. Poprawne udokumentowanie historii każdego z wychowanków sierocińca trwałoby absurdalnie długo, toteż de Jong zaleciła, by polegać raczej na wywiadach, badaniu korespon­dencji dzieci z krewnymi oraz na informacjach zdobywanych przez Międzynarodową Służbę Poszukiwawczą, żeby skompletować pełny obraz każdego przypadku i pomóc młodym Polakom „szczęśliwie ustalić miejsce ich osiedlenia”. Spodziewała się, że nawet to pobieżne ustalenie faktów potrwać może co najmniej dwa tygodnie27.

Z perspektywy IRO nie była to aż tak zła sytuacja, dzieci bowiem miały otrzymać szansę zastanowienia się nad ewentualną repatriacją w środowisku mniej wrogo nastawionym do nowej Polski. Jak wy­jaśniła de Jong pani Grosickiej i ojcu Królikowskiemu:

(...) zwykłym ludzkim obowiązkiem jest łączyć dzieci z rodzicami, gdy tylko jest to możliwe, a jako że decydując się na emigrację, dzieci te mają uzyskać obywatelstwo innego kraju, ich krótki pobyt w Salerno jest ostat­nią szansą na uświadomienie im pełnego obrazu sytuacji. W celu wypeł­nienia swych obowiązków w tej materii, urzędnik repatriacyjny (Krycz) przywiózł ze sobą kolekcję filmów, które zostaną wyświedone w obozie, a także filmów rozrywkowych, plakatów i zdjęć z Polski28.

Zadanie powierzono Pierreowi Kryczowi. Nawet gdyby doku­mentacja wychowanków była prowadzona w należyty sposób, jego

misja wymagałaby czasu. Gdy Babiński i Krycz przyjechali do Sa­lerno, byli zszokowani warunkami, w jakich przyszło im pracować. Nie tylko akta dzieci były w opłakanym stanie; brakowało środków transportu, personelu biurowego, a nawet prostej maszyny do pisa­nia - doprowadzenie archiwum do porządku było dla dwóch osób zadaniem ponad siły.

Jakby tego było mało, Babiński i Krycz mieli do czynienia z na­prawdę niełatwym przeciwnikiem: dzieci stworzyły wyjątkowo zżytą grupę. Sierociniec stał się ich domem rodzinnym. Prawdziwe ro­dziny, jeśli jeszcze żyły, były jedynie mglistym wspomnieniem, bez większego wpływu na uczucia dzieci i ich poczucie lojalności. Starsze rodzeństwo od lat odgrywało dla młodszych rolę rodziców, a gru­pa jako całość jednoczyła się wielokrotnie przeciwko zagrożeniom z zewnątrz. Dzieci były ogromnie przywiązane do siebie nawzajem, a w szczególności do swych braci i sióstr. Wychowano je w zacie­kle antykomunistycznym i antywarszawskim środowisku, a także w głębokiej nieu&ości wobec każdego, kto mógłby spróbować de­portować je do ojczyzny. Histeria ostatnich miesięcy spędzonych wTengeru tylko spotęgowała ich lęki i wzmocniła czujność. Zadanie Babiński i Krycza było więc wyjątkowo trudne, musieli bowiem wy­stępować w niełatwej roli tych, którzy chcą zesłać dzieci do Polski. Nie mogli się spodziewać chętnej współpracy ani ze strony sierot, ani ich wychowawców.

Gdy Babiński przejrzała teczki, uświadomiła sobie, że w żaden sposób nie zdoła na ich podstawie odnaleźć rodzin dzieci. Listę na­zwisk przesłano przedstawicielowi IRO w Warszawie, panu Widdi- combe’owi, by porównał ją z własnymi zasobami danych oraz wy­korzystał do prowadzenia poszukiwań na miejscu, ale i to nic nie dało. Informacje o rodzicach i krewnych nie były zweryfikowane, brakowało dokumentów dotyczących samych dzieci, nie mówiąc

o dziejach ich tułaczki i oddzielenia od rodziców. Ani jedno nie mia­ło ważnego aktu urodzenia, toteż w przypadku dzieci młodszych niż czternasto- i piętnastoletnie ich daty urodzenia traktowano jako nie­

wiarygodne. W opinii Babiński najważniejszym zadaniem było teraz przygotowanie formularzy rejestracyjnych i historii życia wszystkich dzieci przebywających w obozie w Salerno oraz rozpoczęcie procesu poszukiwania krewnych, także w Polsce. Być może było to działanie zgodne z procedurą IRO, ale bez wątpienia wymagało czasu.

Babiński i Krycz postanowili, że razem będą przesłuchiwać dzieci, by uzyskać jak najpełniejszy obraz sytuacji. Niestety, dzieci ani myśla­ły współpracować. W ich mniemaniu Babiński i Krycz byli wrogami. Żadne z dzieci nie zapamiętało nawet ich nazwisk, co nie powinno dziwić, skoro byli ledwie parą urzędników w morzu przedstawicieli władz, którzy od lat przerzucali dzieci z obozu do obozu. Żadne nie wiedziało nawet, że to przedstawiciele IRO. Pamiętają tylko, że przesłuchiwali je polscy komuniści, którzy twierdzili, że odnaleźli ich krewnych w Polsce, i próbowali je namówić do powrotu. Krzysztofa Michniak nie przebywała w obozie, gdy trwały przesłuchania, ale by­ła tam jej siostra, która przekazała jej w zarysie to, co się działo. Gdy „komuniści” rozmawiali z jej siostrą, oznajmili między innymi, że jej babcia i wujek mieszkają w Polsce. Siostra odparła z oburzeniem, że nic o tym nie wie i nie zamierza wierzyć. Gdy naciskali, sugerując, że powinna wrócić do Polski, odrzekła jasno i z pełną determinacją: „Nie, nie wracam”. Krzysztofa cieszyła się, że jej tam nie było, bo nie ma wątpliwości, że pod presją pewnie zalałaby się łzami29.

Michał Bortkiewicz ma za sobą podobne doświadczenie. Gdy wraz z bratem poszedł na przesłuchanie, usłyszeli, że mają wujków

i kuzynów w Polsce oraz że powinni do nich wrócić. Michał i Piotr byli nieufni, ponieważ nie wspomniano o ich bracie. Odpowiedzieli więc, że na pewno zaszła pomyłka, że to nie może być ich rodzina, ponieważ wiedzieli, że ich ojciec nie żyje, a brata nie wymieniono wśród rzekomych krewnych. Gdy przesłuchujący upierał się, że mu­szą mieć w kraju przynajmniej kuzynów, a zatem rodzinę, Bortkie­wiczowie odrzekli, że kuzynów może być wielu, ale to nie ta sama rodzina, oni zaś nie zamierzają wracać do Polski. Michał oświadczył też, że pragnie wyjechać do Kanady i zostać kowbojem30.

Rozmowa Alfonsa Kunickiego przebiegła nieco inaczej, o tyle że przedstawiciele IRO starali się rozbudzić jego lęki co do tego, czy uda mu się zaaklimatyzować w Kanadzie lub innym kraju. Ostrzega­li, że będzie musiał nauczyć się nowego języka i że dokądkolwiek się uda, z pewnością będzie traktowany jako obywatel drugiej kategorii. Zapytali też Alfonsa, czy nie wolałby wrócić do Polski. Chłopak przez chwilę bawił się w gry słowne, po czym wypalił: „Ależ tak, chciałbym wrócić do kraju, w którym się urodziłem. Tylko że wy oddaliście go Moskwie!” Alfons zapamiętał, że mężczyzna posłał mu długie, twarde spojrzenie, po czym wezwał kolejne dziecko31.

Jak wspomina Stanisław Paluch, trafnie oddając wrażenia niemal wszystkich dzieci:

Powiedziałem: „Nie, nie chcę jechać do Polski”. Dopiero co byłem w Rosji. Dla mnie komuniści byli... [Przez nich] straciłem całą rodzinę. Nigdy bym się nie zgodził (...) Nigdy nie wróciłbym do komunistycznego kraju!32

Wywiady potwierdziły podejrzenia urzędników, że nie można dowierzać temu, co zawierało archiwum. W toku rozmów okaza­ło się na przykład, że niektóre dzieci posiadają adresy krewnych w Polsce, choć nigdzie nie odnotowano tego faktu. Babiński by­ła też przekonana, że pewna liczba dzieci kłamała na temat swojej rodziny w Polsce33. Nie były to bezpodstawne domniemania. Wiele dzieci zdążyło już nawet nawiązać kontakt z członkami rodzin, któ­rzy przebywali w Polsce. Kazimiera Mazur korespondowała z matką

i dwiema siostrami, które w 1946 roku zdołały powrócić do kraju. Matka nalegała jednak, by Kazimiera i jej brat oraz siostra nie wra­cali do Polski, choć władze naciskały, by namówiła ich do powro­tu. Argumentowała, że niczego nie może im zaoferować — mieszka z dziećmi w rozpadającej się budzie z powybijanymi oknami i nie stać jej nawet na buty. Jakim sposobem miałaby utrzymać jeszcze troje dzieci? Kazimiera i jej rodzeństwo byli więc zdecydowani, że nie wrócą. W Polsce nie widzieli dla siebie przyszłości, za to w in­

nych krajach dostrzegali ogromne możliwości34. Pozostałe dzieci przedstawiały podobne wizje rodzin w dalekiej ojczyźnie, z którymi niekiedy w ogóle nie miały kontaktu35. Żadne nie chciało wracać do kraju. Wiele nie wykazywało w ogóle chęci odszukania rodziców czy krewnych - ku sporemu zaskoczeniu i wielkiej frustracji Charlotte Babiński. Wyjaśniała to zjawisko „namacalną indoktrynacją prze­ciwko repatriacji i przeciwko obecnemu reżimowi w Polsce, prowa­dzoną już od kilku lat i niewątpliwie wpływającą na wiarygodność

i kompletność informacji, które udaje nam się pozyskać od dzieci”. Spośród 121 dzieci przesłuchanych w ciągu trzech tygodni, zdaniem Babiński tylko 29 nie wymagało dalszych działań poszukiwawczych. Pozostałe trzeba było zbadać bardziej wnikliwie i najlepiej jeszcze przed przeprowadzką do kolejnego obozu36.

Zadanie Krycza było szczególnie trudne. Tylko dwoje dzieci z ca­łej grupy wyraziło chęć powrotu do Polski; większość wolała osiedlić się w Kanadzie. Podawały najróżniejsze powody: miały krewnych w krajach innych niż Polska, do których chciały dołączyć; ich rodzi­ce lub krewni w Polsce nie mogli ich utrzymać; obawiały się poboru do Ludowego Wojska Polskiego; nie podobał im się reżim panujący w Polsce - i tak dalej, i tak dalej. Krycz zauważył, że żadna z poda­nych przyczyn nie jest wystarczająca, by przekreślić opcję repatria­cji, ale doprawdy trudno było promować możliwość powrotu do ojczyzny w grupie tak nieufnej młodzieży37. Podobnie jak Babiński, Krycz najwyraźniej nie rozumiał prawdziwych powodów niechęci dzieci do Polski i wszystkiego, co miało związek z komunizmem. Oboje obwiniali dorosłych, rzekomo indoktrynujących dzieci, tym­czasem one już w chwili przyjazdu do Tengeru nienawidziły ZSRR

i komunizmu. Nie potrzebowały indoktrynacji; wystarczyła Syberia.

Napięcie panujące w Afryce Wschodniej nie zmniejszyło się za sprawą wysiłków Krycza i Babiński. W liście do Tengeru pani Gro- sicka skarżyła się otwarcie na postępowanie dwojga przedstawicieli IRO. Miała im za złe to, że oboje początkowo ukrywali znajomość języka polskiego. Jeszcze bardziej rozgniewało ją jednak to, że ich

celem ewidentnie było zachęcenie dzieci do powrotu do Polski, rze­komo w ramach łączenia rozbitych rodzin. Dzieci przesłuchiwano indywidualnie, bez udziału polskich wychowawców. Urzędnicy opowiadali im, że niedawno byli w Polsce i bardzo im się tam po­dobało, a wszystko, co mówiono za granicą o ich ojczyźnie, było kłamstwem. Dzieci, jak relacjonowała Grosicka, były tym wszyst­kim przygnębione, a także coraz bardziej buntowniczo nastawione.

Niektóre otwarcie zaprzeczały, gdy mówiono im o wolności, do­brych szkołach i ogólnym szczęściu panującym w Polsce. Inne pła­kały tak gorzko, że Grosicka ledwie była w stanie je uspokoić. Gdy Wandzia Wyrzykowska usłyszała, że ma w Polsce ojca, roześmiała się i stwierdziła, że wie od dobrych przyjaciół, że oboje jej rodzice zginęli w Związku Radzieckim - znała nawet miejsce ich śmierci. Odpowiedziano jej, że ojciec, Kazimierz, naprawdę wrócił do Pol­ski. Dziewczynka odrzekła: „To nieprawda. Mój ojciec miał na imię Władysław”. Gdy zwrócono jej uwagę, że jest zbyt mała, żeby to pamiętać, odparła: „Wiem, a do Polski nie pojadę”.

Znaleźli ojca jednemu ze starszych chłopców, a kiedy powiedział, że to niemożliwe, dodali, że być może to jego dziadek, a on sam, jako pra­wie dorosły, powinien wrócić do Polski. Chłopak na to, że gdyby chciał wrócić do Polski, pojechałby tam prosto z Afryki i nie potrzebowałby do tego żadnych pośredników. Mężczyzna z misji zdenerwował się wtedy

i kazał mu milczeć, ale nie zastraszył go. Chłopak odpowiedział za siebie

i za innych: „Przyjechaliśmy tu po wizy do Kanady, a także po to, żeby tam pojechać i pracować w zawodzie, którego wyuczyliśmy się w Afryce,

i małymi dziećmi zajmą się kanadyjscy biskupi”. Mogłabym przytoczyć mnóstwo podobnych przykładów38.

Mimo generalnie wrogiego nastawienia Babiński i Krycz zdołali znaleźć dwie siostry, które były gotowe powrócić do Polski — Cze­sławę i Bronisławę Morawskie. Ich matka żyła i mieszkała w Polsce, a dziewczynki już o tym wiedziały, jednak kiedy trafiły wraz z całą grupą do Salerno, zamierzały raczej wyjechać do Kanady, niż wrócić do matki. Starsza z nich, Czesława, wówczas dwudziestojedno- lub

dwudziestodwuletnia, wyjaśniła Charlotte Babiński, że w lifcie mat­ka sama odradzała im powrót, żyła bowiem w fatalnych warunkach i nie mogłaby utrzymać córek. Później jednak siostry otrzymały no­wy list, w którym matka prosiła, by wróciły do domu. Razem pod­jęły decyzję, że tak właśnie uczynią. Ojciec Królikowski i pani Gro- sicka wiedzieli o tym liście i uczciwie poinformowali przedstawicieli IRO, że dziewczęta zmieniły zdanie. Pozostałe dzieci potraktowały sytuację mniej wyrozumiale. Alfons Kunicki uważał, że to zdrada „plemienia”, wyłamanie się z szeregu. Jak wyjaśnia, obowiązywało milczące porozumienie co do tego, że w wojnie przeciwko ZSRR nikt się nie ugnie — a siostry Morawskie właśnie to uczyniły39.

W poniedziałek 18 lipca dziewczęta zostały przeniesione do obo­zu przejściowego Cinecetta, a pracownicy IRO przystąpili do orga­nizowania ich przerzutu do Polski. Urzędnik repatriacyjny z rzym­skiego oddziału IRO raz jeszcze przesłuchał siostry i rozpoczął „pa­pierkową robotę”. Krycz naciskał go, by maksymalnie przyspie­szyć repatriację. Panna Palau, dyrektorka obozu, zgodziła się mieć dziewczęta na oku. Niestety, ich wyjazd opóźnił się, ponieważ nie znaleziono odpowiedniej eskorty - musiały więc czekać. I wtedy wybuchła bomba.

W sobotę Czesława wybrała się do Rzymu z dwiema osobami, które znała z Tengeru: panem Papugą, który pomagał w pilnowaniu dzieci podczas podróży z Afryki, oraz z Olgą Gnyp, koleżanką. Obo­je mieli wizy brytyjskie i próbowali zorganizować sobie transport do Wielkiej Brytanii, ale nie znali angielskiego, więc poprosili Cze­sławę, by była ich tłumaczką. Młodsza siostra Olgi, Helena, zosta­ła w obozie i bawiła się z Bronisławą. Opuszczając obóz, Czesława obiecała siostrze, że do południa wróci. Lecz kiedy wróciła, Bro­nisławy już nie było! Helena powiedziała, że wysoki, szczupły, siwo­włosy mężczyzna podszedł do nich, gdy się bawiły. Nigdy wcześniej go nie widziała i nie wiedziała, jak się nazywa. Płynną polszczy­zną zagadnął Bronisławę — spytał, czy go pamięta, na co odpowie­działa, że nie jest pewna. Wziął ją za rękę i poprosił, żeby z nim

poszła; dodał, że czekają na nią w polskiej ambasadzie. Bronisława nie opierała się — odeszli razem. Dyrektorka obozu natychmiast za­meldowała o tym Irenę Page, przedstawicielce IRO odpowiedzialnej za dziewczęta.

Krycz dowiedział się później od Bronisławy, co się właściwie sta­ło. Gdy dotarła z nieznajomym do ambasady w Rzymie, inny męż­czyzna zaczął ją przepytywać: Ile polskich dzieci przebywa w Afryce? Kiedy i gdzie rozproszyły się osoby deportowane w 1940 roku? Kto im przewodził? Czy przywódcy grup albo nauczyciele nastawiali dzieci przeciwko repatriacji? Czy wyrażali się nieprzyjaźnie o Pol­sce? Co tam robili? I tak dalej... Bronisława odpowiadała na pytania najlepiej, jak mogła odpowiadać trzynastolatka. Gdy przesłuchanie dobiegło końca, zaproszono ją na lunch i odwieziono do obozu. W Cinecetta oczywiście nikt jeszcze o tym nie wiedział.

W rzymskim oddziale IRO jakoś nikt się nie palił, by zatelefono­wać do polskiej ambasady, obawiano się niepotrzebnego zaognienia sytuacji. Była to zresztą sobota, po trzynastej, a o tej porze większość ludzi już nie pracowała. Oficer dyżurny miał z kolei zjawić się do­piero o czternastej. Mimo to, gdy Page skontaktowała się z Kryczem i opowiedziała o tym, co się stało, polecił jej natychmiast skon­taktować się nie tylko z polską ambasadą, ale także z policją. Page usiłowała dodzwonić się do domu radcy prawnego, ale nie zastała go. Postanowiła spróbować w obozie; tam z kolei zastała Czesławę. Młoda kobieta wyjaśniła, że jej siostra właśnie wróciła z tym samym człowiekiem, który wcześniej ją zabrał i który teraz chciałby wziąć ze sobą i ją, Czesławę.

Page poleciła jej, by została na miejscu; zamierzała jak najszyb­ciej dotrzeć do obozu. Poprosiła też, by Czesława spróbowała do­wiedzieć się, kim jest ten człowiek i jak się nazywa. Następnie raz jeszcze zatelefonowała do radcy prawnego i tym razem dopisało jej szczęście. Szybko wprowadziła go w szczegóły sytuacji, a potem, nie mogąc skorzystać ze służbowego samochodu, pospieszyła taksówką do obozu. Gdy dotarła na miejsce, powiedziano jej, że Czesława

odjechała „z kimś z korpusu dyplomatycznego”. Bronisława tymcza­sem była mocno rozstrojona tym, że nieznajomy wywiózł jej siostrę. Page zabrała ją więc ze sobą do siedziby 1RO w Rzymie. Tam radca prawny próbował dowiedzieć się czegoś o jej porannej eskapadzie, ale nie znał ani słowa po polsku, więc nie mógł się z nią porozu­mieć. Zatelefonował do poselstwa polskiego i poprosił o przysła­nie tłumacza, odpowiedziano mu jednak, że w sobotę po południu już nikt nie pracuje. Niewątpliwie sfrustrowany i zdezorientowany radca poinformował więc dyrektorkę obozu, że Bronisława zostanie na noc z Irene Page, i poprosił, by Czesławę, jeśli tylko się pojawi, również przywieziono do hotelu panny Page. Wieczorem Czesława rzeczywiście zjawiła się w hotelu, w eskorcie policji.

Gdy zapytano ją, co zaszło, wyjaśniła, że powiedziała nieznane­mu mężczyźnie, że nie chce z nim donikąd iść. I wtedy wreszcie go rozpoznała: był to działacz Polskiego Czerwonego Krzyża, który kilka dni wcześniej wydał świadectwa repatriacyjne dla niej i dla jej siostry. Na jej opór zareagował, mówiąc, że „Anglicy już się nią nie interesują, że należy teraz do polskiego rządu i że musi pojechać z nim do polskiej ambasady”. Widząc jej wahanie, przeszedł do gróźb: powiedział, że jeśli nie będzie współpracowała, poniesie kon­sekwencje i będzie musiała z tym żyć. Bojąc się tego, co mogłoby się stać, gdyby odmówiła, Czesława opuściła obóz z nieznajomym. W ambasadzie musiała trochę zaczekać, aż wreszcie zjawił się inny mężczyzna, który zadał jej całą serię pytań - dokładnie takich sa­mych jak te, które wcześniej zadano Bronisławie. Gdy powiedziała, że całkiem dobrze żyje się w obozie i że nikt nie podburza dzieci prze­ciwko repatriacji, nie uwierzyli jej. Wciąż powtarzali, że ma mówić prawdę i że będą wiedzieli, kiedy skłamie, bo wcześniej rozmawiali z jej siostrą. Relacjonując pobyt w ambasadzie, Czesława twierdziła, że dobrze ją potraktowano, ale wystraszyło ją to przesłuchanie oraz to, że wciąż jej nie wierzyli. Kiedy zapytali ją, czy chciałaby wrócić do kraju, odrzekła, że woli zaczekać na jeszcze jeden list od mat­ki, zanim się zdecyduje. Jednak gdy wieczorem dotarła do hotelu

Victoria, obie z Bronisławą wiedziały już ponad wszelką wątpliwość, źe nie wrócą. Jak zauważyła Czesława, skoro nie uwierzyli jej tego dnia, to i w Polsce nigdy by jej nie dowierzali. Całe to doświadczenie wytrąciło ją z równowagi i napełniło lękiem40. Irene Page zatrzymała obie siostry na noc w hotelu, a nazajutrz odwiozła do Salerno. Oczy­wiście cała historia już wkrótce rozeszła się po obozie, utwierdzając dzieci w zaciekłym oporze wobec repatriacji, a w dorosłych, którzy towarzyszyli im w drodze z Afryki, wzbudzając lekką panikę i gniew.

Krycz był wściekły. Trzy tygodnie mozolnej pracy, której celem było, jak utrzymywał, naświedenie nieufnym dzieciom obiektyw­nego obrazu nowej Polski, zmarnowano w ciągu kilku fatalnych godzin. Krycz nie tylko prowadził indywidualne wywiady, ale także spotykał się z większymi grupami dzieci, by dyskutować o zaletach repatriacji, prezentować zdjęcia z Polski wykonane przez delegatów IRO, wyświedać kolorowe filmy i polskie kroniki filmowe, a także pokazywać polską gazetę - wszystko po to, aby mogły przekonać się na własne oczy, jak się żyje w ich ojczyźnie. Jednocześnie pra­cownicy Międzynarodowej Służby Poszukiwawczej ciężko pracowali nad odnalezieniem bliższych i dalszych krewnych dzieci, pozostając w ciągłym kontakcie z warszawskim oddziałem IRO. Jeden wybryk wystarczył, by zniszczyć wątłe zalążki zainteresowania i dobrej woli, które udało im się wzbudzić w dzieciach. Zanim siostry Morawskie spotkała przykra przygoda, Krycz szacował, że za repatriacją mo­że się opowiedzieć piętnaścioro dzieci. Teraz mógł jedynie zrugać pracowników rzymskiego oddziału IRO za niezapewnienie obozo­wi Cinecetta lepszej ochrony. Zażądał też, by ktoś zaprotestował przeciwko nieodpowiednim metodom stosowanym przez poselstwo polskie do zdobycia informacji na temat dzieci41.

Polacy z Salerno czym prędzej zawiadomili Tengeru o tym, co się wydarzyło. Grosicka wpadła w panikę, gdy siostry Morawskie wróciły do obozu; wystraszyła ją zwłaszcza wzmianka o tym, że rząd polski stanowczo twierdzi, iż dzieci podlegają jego jurysdykcji, i zde­cydowanie opowiada się za repatriacją całej grupy. Wysłała depeszę

do Aruszy, z prośbą do Rady Opiekunów o pomoc w chronieniu dzieci. Skutkiem tego już 4 sierpnia rozjuszony thim zaatakował dom przedstawicieli IRO w Tengetu, domagając się reakcji. Skoro mieszkańcy obozu przewidzieli, że przeprowadzka dzieci do Włoch niesie ze sobą ryzyko, to dlaczego nie pomyśleli o tym urzędnicy?

O północy odprawiono mszę w intencji dzied, a następnego dnia przedstawiciel Rady Opiekunów przybył do Nairobi, by domagać się od IRO działań, które uchronią dzieci przed repatriacją. Curtis, choć uważał doniesienia z Włoch i apele Rady za nonsens, wysłał do Genewy depeszę z prośbą o udzielenie natychmiastowej gwarancji, iż żadne dziecko nie będzie repatriowane wbrew swej woli, a wszel­kie żądania Warszawy w tej sprawie zostaną odrzucone. Wiadomość tę zakończył życzeniem adresowanym do kolegów z rzymskiego od­działu IRO: mieli pilnować, by w przyszłości korespondencja Gro- sickiej z Tengeru powodowała „nieco mniejszy popłoch”. Zasuge­rował też, że im szybciej dzieci zostaną przesiedlone, tym lepiej, ponieważ w obecnej, bardzo niezdrowej atmosferze po prostu nie jest w stanie skutecznie wykonywać swoich obowiązków42.

Centrala IRO w Genewie również zareagowała wściekłością Spo­tęgowana nieufność Polaków, i w Salerno, i w Tengeru, sprawiała, że stojące przed IRO zadanie było prawie niemożliwe do wykona­nia43. Z Genewy przyszedł więc rozkaz natychmiastowego zwolnie­nia nauczycieli, którzy towarzyszyli dzieciom 1 było to odbiciem powszechnego, ale z gruntu błędnego przekonania pracowników IRO o tym, że polskie sieroty są wykorzystywane i demoralizowane przez swych wychowawców, a usunięcie ich uczyni dzieci bardziej uległymi**.

Tymczasem przedstawiciele Warszawy w Rzymie nie próżnowali. Już następnego ranka, 27 lipca, z polskiej ambasady zatelefonowa­no do brygadiera Dalyego z rzymskiego oddziału IRO, żądając pra­wa do przeprowadzenia wywiadów ze wszystkimi dziećmi. Ziściły się obawy pani Grosickiej: polska placówka dyplomatyczna pod­nosiła kwestię prawnej opieki nad dziećmi, wyrażając jednocześnie

przekonanie, że nie powinny one zostać przesiedlone, póki ambasa­da nie zaaprobuje tych planów. Dały nie bardzo wiedział, jak odpo­wiedzieć na te żądania. Zatelefonował do Genewy i od Jacobsena, zastępcy dyrektora generalnego do spraw repatriacji i przesiedleń w centrali IRO, dowiedział się, że powinien „udzielić wszelkiej po­mocy” przedstawicielowi polskiej ambasady, który zechce spotkać się z dziećmi, lecz spotkania mają się odbywać w obecności urzęd­nika repatriacyjnego IRO oraz osoby z Działu Opieki nad Dziećmi. Jacobsen dodał też, iż Dały powinien podjąć wszelkie niezbędne kroki, by zapobiec powtórzeniu się sytuacji, która spotkała siostry Morawskie. Przypomniał, że polityką IRO jest priorytetowe trak­towanie repatriacji, nie przesiedleń, toteż w razie potrzeby Genewa będzie skłonna zmienić aktualne plany, zgodnie z którymi dzieci miały udać się do Kanady43.

Dały, choć sam nie był wielkim zwolennikiem repatriacji dzieci, posłusznie skontaktował się z polską ambasadą i zaaranżował spo­tkanie jej delegacji z dziećmi. Polacy nie ukrywali, że ich intencją jest doprowadzenie do powrotu młodych polskich obywateli do kraju. Wierzyli, że wyłącznie polski rząd władny jest dysponować obywatelami, którzy z racji swego wieku nie mogą samodzielnie podejmować decyzji46. 29 lipca delegacja z polskiej ambasady przy­była do obozu, gdzie dzieci czekały już zebrane w sali zabaw. Obec­ni byli także przedstawiciele IRO, pani Grosicka oraz ojciec Króli­kowski, który prowadził spotkanie. Przedstawiwszy gości, oddał im głos. Przemawiali zaledwie przez piętnaście minut, a jedyną reakcją dzieci były drwiące uśmieszki oraz ostentacyjna obojętność. Gdy umilkli, zaproszono dzieci do rozmowy — każdy, kto miał ochotę, mógł się indywidualnie spotkać z przedstawicielami ambasady. Nikt nie chciał. Wreszcie ojciec Królikowski skłonił dwoje starszych dzie­ci, by przynajmniej wyjaśniły, dlaczego nie chcą wrócić do Polski. Z punktu widzenia komunistów, spotkanie było kompletną klęską. Wkrótce opuścili obóz, zirytowani, ale wciąż buńczuczni47. W cał­kiem odmiennym nastroju był Dały: zorganizował przedstawicie­

lom ambasady spotkanie z dziećmi, jak mu przykazano, ale, ku jego zadowoleniu, nie przyniosło ono żadnych rezultatów48.

Naciski na IRO były coraz silniejsze i pojawiały się ze wszyst­kich stron. 2 sierpnia hrabia Emeryk Hutten-Czapski jr, związa­ny z rządem londyńskim przewodniczący nowo utworzonej Rady Opiekunów Polskich Sierot we Włoszech, złożył protest u wicedy­rektora Jacobsena, oburzony sposobem, w jaki traktowano dzieci. Skarżył się, że Krycz całymi dniami zajmował się promocją repatria­cji, poddając dzieci przesłuchaniom, które często kończyły się ich płaczem. Skutkiem tego mało subtelnego podejścia było wrażenie „nieznośnego ucisku”. Krycz dostał też pozwolenie na zabieranie dokumentów z akt oraz list z nazwiskami dzieci do hotelu poza teren obozu. Co gorsza, po „długich i szkodliwych” działaniach Kry- cza dzieci zostały narażone na kolejny stres - wizytę komunistów z polskiej ambasady w Rzymie. Ludzie ci również próbowali skłonić młodych Polaków do repatriacji. Czapski argumentował, że mając w pamięci przerażające doświadczenie sióstr Morawskich, wicedy­rektor IRO powinien rozumieć nieufność i obawy strony polskiej. W odpowiedzi na kategorycznie sformułowane pytania Czapskiego, Jacobsen obiecał, że żadne z dzieci nie zostanie repatriowane wbrew swojej woli oraz że przerzut grupy do Kanady nastąpi tak szybko, jak będzie to możliwe. Dzieci, które nie zostałyby zakwalifikowane do wyjazdu z przyczyn zdrowotnych, mogłyby skorzystać z planów przesiedleńczych oferowanych przez inne kraje zachodnie, przede wszystkim Wielką Brytanię49.

Rząd warszawski mocno zaangażował się w sprawę, żądając od Widdicombe’a (IRO w Warszawie) wyjaśnień oraz przedstawienia listy nazwisk dzieci. Widdicombe zastosował unik, twierdząc, że wprawdzie posiada taką listę, ale tylko do użytku wewnętrznego, a jego biuro nie może przekazać jej polskim władzom bez pozwole­nia Genewy. Zdradził Warszawie jedynie przekrój wiekowy grupy i przedstawił wyniki dotychczasowych poszukiwań rodzin. Według niego znaleziono w Polsce krewnych pewnej liczby dzieci 1 trzyna­

ścioro miało tu matkę, dwoje ojca, a dziesięcioro innych członków rodziny. Siedemnaścioro miało natomiast krewnych w Wielkiej Bry­tanii, a czworo — w innych częściach świata. Widdicombe zapewnił przedstawicieli władz, że podejmowane są usilne starania, by prze­konać dzieci do pomysłu powrotu do kraju50.

Następnego dnia odbył rozmowę z panem Youdinem, szefem Działu Repatriacji w genewskiej centrali IRO. Dopiero wtedy do­wiedział się o incydencie z udziałem sióstr Morawskich. Zadanie wytłumaczenia polskiemu ministrowi spraw zagranicznych konse­kwencji działań podjętych przez jego ludzi spadło więc na barki Widdicombe’a. Wyjaśnił, że wbrew podejrzeniom Warszawy, urzęd­nik repatriacyjny Pierre Krycz, który w październiku poprzednie­go roku złożył wizytę w Polsce, został wybrany do pracy z dziećmi właśnie dlatego, że „wiadome było, iż całym sercem popiera pomysł repatriacji jako najlepsze rozwiązanie dla polskich dipisów”. Krycz solidnie się napracował, by zachęcić dzieci do tego pomysłu. Siostry Morawskie były nawet gotowe powrócić do kraju, przeczytawszy list od matki. Zostały więc przeniesione, tłumaczył Widdicombe pol­skiemu ministrowi, do obozu przejściowego opodal Rzymu, gdzie zaopatrzono je w dokumenty i gdzie miały oczekiwać na transport. I właśnie podczas tego kilkudniowego pobytu zaczepił je ktoś z pol­skiej ambasady w Rzymie, a następnie poddał „intensywnemu prze­słuchaniu”. Teraz żadna z nich nie miała najmniejszej ochoty na powrót do Polski; obie były bardzo zdenerwowane i stanowczo od­mawiały repatriacji.

Największym nieszczęściem jest to, że gdy informacja o tym dotarła do grupy, wzbudziła powszechną niechęć do repatriacji, przez co dalsze wysiłki uizędników repatriacyjnych stały się daremne. Kiedy pan Krycz, osobiście zraniony fiaskiem swoich starań, których celem było przeko­nanie dzieci do powrotu do Polski, złożył wizytę w polskiej ambasadzie, by wyrazić żal z powodu nierozważnego działania [placówki], osoba lub osoby, z którymi rozmawiał, przyznały mu rację, twierdząc, że istotnie popełniono błąd.

Jakby tego było mało, wyjaśniał dalej Widdicombe, IRO właśnie została poinformowana przez rząd włoski, że polska ambasada zażą­dała ekstradycji całej grupy. W konsekwencji

(...) okazuje się, że rząd włoski, niechętny angażowaniu się w spór

o dzieci, zasugerował IRO natychmiastowe wywiezienie dzieci z teryto­rium Włoch. Jako że szanse na ich dobrowolną repatriację są w tej chwili zerowe, podjęto decyzję o ewakuowaniu dzieci do Niemiec.

Widdicombe zapewnił polskiego ministra, że choć szanse na to są obecnie minimalne, Dział Repatriacji IRO nie zaprzestanie prób przekonania do powrotu przynajmniej tych dzieci, które mają w Polsce rodziców, pan Krycz zaś uda się do Niemiec wraz z grupą i pozostanie jej doradcą. Widdicombe zakończył notę, wyrażając osobisty smutek z racji niefortunnego obrotu spraw51.

Walka o wyjazd do Kanady

Sytuacja we Włoszech szybko stała się trudna. Rząd polski do­magał się, by zwrócono mu dzieci, rząd włoski zaś po cichu dora­dzał IRO, by jak najszybciej wywiozła grupę z kraju, nim dojdzie do międzynarodowego incydentu, którego zdecydowanie wolałby uniknąć. Celem strategicznym stało się więc dla IRO jak najszybsze usunięcie dzieci z terytorium Włoch i przerzucenie do Bremerhaven w północnych Niemczech, bez względu na to, że procedura kwa­lifikacyjna nie została przeprowadzona i ani jeden z kanadyjskich urzędników nie zdążył choćby spojrzeć na dzieci. Zapanował lekki chaos.

Brema, skrawek kontrolowanego przez Amerykanów terytorium otoczonego brytyjską strefą okupacyjną, była portem, z którego od­pływały wszystkie statki wiozące dipisów na zachodnią półkulę. Wie­dząc, że lepiej działać po cichu, niż wdawać się w otwartą wojnę, IRO uznała, że Włochy nie są już bezpieczną przystanią i odpowiednim miejscem do przeprowadzenia procesu kwalifikacyjnego dzieci. Gru­pa zbytnio zwracała na siebie uwagę, a interwencja polskiej ambasady stworzyła nader drażliwą sytuację. Ambasada wykonała zresztą kolejny złowrogi ruch, zwracając się do włoskiego rządu z prośbą o udarem­nienie wyjazdu sierot z Włoch - chyba że w celu repatriacji do Polski. Włosi uznali za stosowne zignorować polską notę dyplomatyczną i nie wykonali żadnego ruchu, by przeszkodzić w ewakuacji grupy1. Nie mogli zresztą potraktować jej inaczej, skoro ich kraj był członkiem IRO. Jednak nie mogli też pozostać obojętni wobec wydarzeń, które

groziły wywołaniem poważnego incydentu międzynarodowego. Nie chcąc stawiać Włoch w trudnej pozycji, IRO czuła się zobowiązana do zorganizowania szybkiej ewakuacji dzieci2.

Wieczorem 1 sierpnia 1949 roku przedstawiciele IRO wezwali ojca Królikowskiego i panią Grosicką do Salerno, by zawiadomić ich

o żądaniach Warszawy oraz o planach pokrzyżowania szyków ko­munistom. Bremerhaven miało być miejscem znacznie bezpiecz­niejszym dla dzieci, jako że była to amerykańska enklawa w brytyj­skiej strefie okupacyjnej w Niemczech, gdzie komuniści nie mieli wpływów. Przedstawiciele IRO poprosili ojca Królikowskiego i pa­nią Grosicką, by powrócili do obozu i polecili dzieciom spakować dobytek, tak by o świcie były gotowe do wyjazdu. Mieli je powia­domić, że przenoszą się do innego obozu, ale w rzeczywistości przy­gotowano dla nich pociąg specjalny, którym miały dotrzeć prosto do Niemiec. Ojciec Królikowski i pani Grosicką nie wiedzieli, jak na to zareagować. Z ulgą przyjęli pojawienie się Emeryka Hutten- -Czapskiego, który uznał argumenty IRO za słuszne. Czapski, oj­ciec Królikowski i Grosicką wrócili do obozu. Zgromadzili dzieci w sali zabaw i polecili im, by natychmiast się spakowały. Jednakże już rankiem wszyscy troje mieli poważne wątpliwości. Czy Niemcy rzeczywiście miały być bezpieczniejszym miejscem? Gdy do obozu przyjechali pracownicy IRO, by odstawić dzieci na stację kolejową, opiekunowie grupy odmówili wymarszu, póki nie otrzymają gwa­rancji bezpieczeństwa. Ojciec Królikowski zastanawiał się nawet, czy nie poszukać dla podopiecznych schronienia w Watykanie, lecz po­rzucili ten pomysł, bo jego realizacja prawdopodobnie wywołałaby jeszcze większy międzynarodowy skandal. Wreszcie admirał Mentz, dyrektor rzymskiego oddziału IRO, wręczył im pisemną gwarancję, że żadna komisja repatriacyjna nie będzie miała dostępu do dzieci, że wszystkie dzieci zostaną potraktowane jako osoby ubiegające się

o wizę kanadyjską oraz że będą im mogli towarzyszyć dotychczasowi opiekunowie i przedstawiciel Watykanu (ks. Meysztowicz) - aż do chwili wyjazdu do Kanady. Dopiero mając w ręku taki dokument,

ojciec Królikowski i pani Grosicka zezwolili na przerzut dzieci do Niemiec3. Tak oto 3 sierpnia, tego samego dnia, w którym rząd warszawski zażądał wyjaśnień od Widdicombe’a, dzieci wyjechały z Włoch do Tirpitz, obozu przejściowego w Bremerhaven. Wciąż posiadały jedynie wizy tranzytowe, co było lekkim nadużyciem, ponieważ wydawano je zasadniczo tylko dipisom posiadającym już wizę innego kraju i jedynie przejeżdżającym przez terytorium kon­trolowane przez Amerykanów, w drodze do nowego domu.

Dzieci niewiele wiedziały o zakulisowych działaniach w ich spra­wie. Była to dla nich jedna z wielu szalonych wypraw w środku nocy; kolejna udana ucieczka przed komunistami. W obozie przez cały dzień krążyły plotki - że wyjeżdżają do Niemiec, że wyjeżdżają do Watykanu, że komuniści próbują je zatrzymać—ale nikt jakoś się nie kwapił, by powiedzieć dzieciom prawdę; oczekiwano po prostu, że w mgnieniu oka spakują się i będą gotowe do drogi. Jeszcze przez dwa dni trwało wśród nich spore zamieszanie, przeplatane fazami niepokoju i rezygnacji. Przyzwyczajone do tego, że tułają się po świecie, zdane na kaprysy ludzi i organizacji, dzieci jak zawsze snuły szalone wizje. Niektóre bały się, że w drodze do Bremerhaven pociąg będzie przejeżdżał bardzo blisko polskiej granicy, a wtedy komuniści mogą podstępem skierować go na wrogie terytorium. Gdyby tak się stało, kilku chłopców gotowych było w biegu wyskoczyć z wagonu, nim przekroczą granicę, po czym prosić o azyl w Niemczech4.

Nagła decyzja o wyjeździe zmusiła do pospiesznego działania tak­że Charlotte Babiński i Pierre’a Krycza. Proces przesłuchiwania dzie­ci jeszcze się nie zakończył, nie mówiąc o żmudnej procedurze po­szukiwania krewnych. Krycz był mocno zaniepokojony tym, że 1RO zaniedbuje żelazny element własnej polityki, jakim było dążenie do oddawania dzieci najbliższym żyjącym krewnym. Spośród 148 mło­dych ludzi przywiezionych z Tengeru do Włoch zdołał zidentyfiko­wać 27, którzy najprawdopodobniej mieli krewnych w Polsce lub innych krajach. Tylko jedna osoba z tej grupy - Czesława Moraw­ska - mogła już samodzielnie decydować o swoim losie, skończyła

bowiem dwadzieścia jeden lat. Krycza martwił też „kompletny brak zainteresowania opieką rodziców czy krewnych”, okazywany przez większość dzieci. Był pewny, że dobrze je przygotowano do prze­słuchań, wręcz podsuwając im gotowe odpowiedzi. „Jeśli te przy­padki nie zostaną potraktowane z największą troską - ostrzegał - to w przyszłości rodzice, którzy jednoznacznie domagali się zwrócenia im dzieci, mogą podjąć kroki prawne przeciwko IRO”5.

Krycz i Page podążyli więc za dziećmi do Bremerhaven, gdzie Krycz podjął przerwany cykl wywiadów. Dzieci były przerażone, zobaczywszy go ponownie6. Jego powrót rozgniewał też dorosłych, którzy byli przekonani, że więcej go nie spotkają—taką obietnicę da­li im admirał Mentz oraz Jacobsen. Kiedy więc Krycz podjął w Bre­merhaven na nowo rozmowy z dziećmi, Czapski i ks. Meysztowicz wysłali listy protestacyjne do Arthura Ruckera, do Jacobsena oraz do Mentza, oskarżając ich, że albo są dwulicowi, albo niekompetentni7.

Kanadyjczycy również musieli wziąć się do pracy, by nadążyć za rozwojem sytuacji. Fortier ze Służby Imigracyjnej w Ottawie wysłał depeszę do swoich ludzi w Rzymie, polecając im, by zgromadzoną dokumentację - jakkolwiek skromną - przesłali do Karlsruhe. Na badania i wywiady z dziećmi nie zostało wiele czasu, jak oznajmili bowiem przedstawiciele IRO, grupa miała opuścić Niemcy przed 29 sierpnia. Kanadyjczycy stanęli przed nie lada wyzwaniem. Żadne z dzieci nie spotkało się jeszcze ani z lekarzem, ani z przedstawicie­lem Służby Imigracyjnej, a na dodatek do pierwotnie zaakcepto­wanej (w czerwcu) grupy 132 osób dołączyło 26 kolejnych. Nadal aktualny był problem wieku polskich dzieci, ponieważ do urzędni­ków wizowych nie dotarła jeszcze informacja, czy mogą traktować ten wymóg ulgowo8.

Gdy wiadomość o przenosinach grupy do Niemiec dotarła do Warszawy, rozpoczął się agresywny i wielokierunkowy atak, prowa­dzony zarówno kanałami dyplomatycznymi, jak i w mediach. Jego celem było po pierwsze zatrzymanie procesu przesiedlenia dzieci, a po drugie — postawienie w niezręcznej sytuacji IRO, Kanady oraz

wszystkich innych stton tej sprawy, które uznano za warte obrzuce­nia błotem. Pierwszą salwę wystrzelił przedstawiciel rządu polskiego w Berlinie. Spotkał się z polskim oficerem łącznikowym przy Zarzą­dzie Wojskowym amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech, który zaraz potem zwrócił się do Kanadyjskiej Rządowej Misji Imi- gracyjnej oraz do Kanadyjskiej Misji Wojskowej w Karlsruhe z żą­daniem udostępnienia listy nazwisk dzieci9.

W tym samym czasie W.W. Schott z Biura Doradcy Politycznego Stanów Zjednoczonych we Frankfurcie otrzymał list dostarczony osobiście przez majora K. Janowskiego, polskiego konsula we Frank­furcie. Janowski wyraził w nim zaskoczenie i oburzenie faktem, iż grupa polskich dzieci została wywieziona do portowego miasta Bremerhaven, a nie do ośrodka repatriacyjnego, jak przewidywa­ła standardowa procedura. Stwierdził, że w świetle obowiązujących w Polsce i na świecie praw, dzieci pozbawione opieki podlegają opiece władz swego państwa. Kierownictwo IRO oraz siły zbroj­ne Stanów Zjednoczonych, jak zapewniał, podzielały jego zdanie. Przypominając o uprzednich żądaniach repatriacji dzieci wysuwa­nych przez rząd polski, nalegał, by władze amerykańskie podjęły na­tychmiastowe kroki, by zapobiec emigracji dzieci oraz natychmiast sprowadzić je do ośrodka repatriacyjnego. Tego samego dnia Polacy wystąpili z podobnym apelem do władz brytyjskich10.

Wreszcie generał Wiktor Grosz z polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych udzielił utrzymanego w ostrym tonie wywiadu pary­skiemu wydaniu „New York Herald Tribüne”. Potępił w nim IRO, jako „nic innego, tylko centrum rekrutacyjne taniej siły roboczej dla pewnych krajów europejskich i pewnych krajów zamorskich”, a także rząd włoski, który dopuścił do tego, by bez pozwolenia władz polskich wywieziono dzieci za granicę. Alarmował, że większość z porwanych dzieci stanowią dziewczęta, a dwie trzecie z nich ma mniej niż siedemnaście lat. Wreszcie oskarżył IRO o uniemożliwie­nie dwojgu dzieci (Bronisławie i Czesławie) upragnionego powrotu do ich owdowiałej matki, mieszkającej w Polsce".

W odpowiedzi rząd Kanady uprzejmie skierował przedstawicieli władz polskich do centrali IRO w Genewie, jako że to IRO była wciąż odpowiedzialna za dzieci, a nie Kanadyjczycy (co w sensie formalnym było szczerą prawdą, jako że dzieci nie dostały jeszcze wiz). Amerykanie i Brytyjczycy zostali zaś kompletnie zaskoczeni i stosowali uniki, póki nie zorientowali się, co się właściwie dzieje. Kiedy wreszcie otrzymali wyjaśnienia z IRO, były one nie do końca szczere. Zawiadomiono ich, że dzieci należały do większej grupy zabranej z Polski w 1940 roku i wziętej w opiekę przez brytyjską Near East Resettlement and Rehabilitation Organization, która była - lub stała się - częścią UNRRA. Tym sposobem uniknięto niezręcznej wzmianki o najważniejszym etapie tułaczki Polaków —

o przymusowej deportacji na Syberię - która przecież wystarczyła­by, aby Amerykanie i Brytyjczycy pojęli przyczyny wrogości dzieci względem wszystkiego, co radzieckie. IRO informowała tymczasem, żc polskie sieroty zostały rozrzucone po licznych obozach na Bliskim Wschodzie i w Afryce, w tym także w Tanganice, a następnie - całkiem niedawno — zakwalifikowane do kanadyjskiego programu przesiedleńczego (co również nie było do końca prawdą). Od cza­su, gdy dzieci opuściły Polskę i trafiły do Afryki Wschodniej, rząd polski ani razu nie spróbował nawiązać z nimi kontaktu, ani też nie rościł sobie żadnych praw do tej grupy. Co najważniejsze, niedawna przeprowadzka była standardowym posunięciem IRO, a to oznacza­ło, że Amerykanie i Brytyjczycy muszą jedynie zapewnić dzieciom bezpieczny przejazd przez swoje strefy okupacyjne, a także dach nad głową do chwili wejścia na pokład statku12.

I właśnie takich wyjaśnień Brytyjczycy i Amerykanie udzielili Polakom. Ich odpowiedź, której adresatem było Biuro Doradcy Po­litycznego we Frankfurcie, była równie ostra, jak lekceważąca. Skar­żyli się, że nie uprzedzono żadnego z polskich konsulatów ani in­nych przedstawicielstw Polski w Niemczech, że polskie dzieci nie zostaną repatriowane, ale wysłane do dalekich krajów. Polski rząd był „przekonany, że ten akt ukrytej przemocy, sprzeczny z utarty­

mi zasadami stosunków międzynarodowych) nie został dokonany za wiedzą Biura Doradcy Politycznego” - gdyby Biuro wiedziało, co się święci, bez wątpienia zapobiegłby tak okrutnej zbrodni. Polacy domagali się, by Biuro zapobiegło wysłaniu dzieci do Kanady i „po­zbawieniu ich po raz kolejny domu i ojczyzny”, a także przedstawiło listę nazwisk dzieci oraz poinformowało polskie władze o tym, kiedy mogą się spodziewać ich repatriacji13. Odpowiedź Amerykanów była równie szybka, ale i niezobowiązująca: ponownie zaprzeczali, jakoby

o czymkolwiek wiedzieli i za cokolwiek byli odpowiedzialni; odsyłali Polaków albo do centrali IRO w Genewie, albo do rządu Kanady14.

Sfrustrowani Polacy z Misji Wojskowej w Berlinie znów zwrócili się do Kanadyjczyków, a konkretnie do P.T. Molsona, szefa Kanadyj­skiej Misji Wojskowej, żądając, by nie pozwolił dzieciom odpłynąć oraz by umożliwił polskim urzędnikom odwiedzenie dzieci, w ce­lu przygotowania ich do repatriacji15. Molson obiecał, że przekaże sygnały sekretarzowi stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Ottawie — i rzeczywiście to uczynił - oraz dołączy kopie pism, które wymienili między sobą Polacy i Amerykanie16.

Następnego dnia Warszawa kontynuowała atak, tym razem kon­centrując się na IRO. Asystentka Johna Widdicombea, pani Gar- diner, została wezwana do siedziby polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych (Widdicombe przebywał chwilowo w Niemczech, za­tem Gardiner była najwyższym rangą przedstawicielem IRO w War­szawie). Rzecznik ministerstwa, Szemiński, zaprotestował przeciwko brakowi współpracy ze strony IRO i ostrzegł, że jeśli dzieci udadzą się do Kanady, zanim „sprawa zostanie wyjaśniona”, jego rząd roz­waży wniesienie „stanowczego, oficjalnego protestu”. Uprzedził też, że władze amerykańskie zapewniły stronę polską, iż dzieci nie zosta­ną wypuszczone z obozu, póki ich położenie nie zostanie ostatecz­nie wyjaśnione17. Tego samego dnia J. Bikart, starszy przedstawiciel Polskiego Czerwonego Krzyża, odwiedził P.E. Ryana, szefa operacji IRO w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec. Bikart zażądał, by Ryan natychmiast wstrzymał transport dzieci, by natychmiast

przekazał mu listę nazwisk wraz z danymi o wieku i miejscu uro­dzenia każdego z dzieci oraz by przedstawiciel Polskiego Czerwone­go Krzyża został dopuszczony do grupy i przejął nad nią kontrolę. Bikart powtórzył też dobrze już znany argument strony polskiej: jedynie legalne przedstawicielstwo Polski w amerykańskiej strefie okupacyjnej ma prawo podejmować decyzje co do przyszłości tych dzieci'8. 13 sierpnia starszy przedstawiciel Polskiego Czerwonego IGzyża w strefie brytyjskiej Z. Radomski, wysłał list do urzędnika socjalnego tejże strefy z ramienia IRO, w którym niemal wiernie po­wtórzył żądania Bikarta19. Obaj dyrektorzy stref IRO -Amerykanin i Brytyjczyk - zareagowali na to w jednakowo wymijający sposób. Ryan obiecał, że weźmie pod uwagę propozycje polskiego rządu, a jego brytyjski kolega stwierdził, że nic nie może poradzić, ponie­waż dzieci nie przebywają w strefie brytyjskiej20.

W tym momencie centrala IRO w Genewie przyglądała się spra­wie z niemałą troską, i to nie tylko z powodu polskich gróźb. Pojawi­ły się pogłoski, iż Kanadyjczycy mogą ostatecznie nie zaakceptować wielu dzieci, głównie z uwagi na limit wieku (16 lat). Niepokój budziła też postawa Amerykanów wobec całej sprawy, w świede te­go, co Gardiner usłyszała w Polsce21. 13 sierpnia zastępca dyrektora generalnego IRO skontaktował się z Ryanem, by poznać jego opinię

0 sytuacji. Ryan wyjaśnił, że wedle jego wiedzy, zarówno IRO, jak

1 Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych w Europie uważają, że dzieci są w tranzycie, co oznacza, że odpowiedzialność za nie po­nosi IRO, a nie amerykańskie władze wojskowe. Ryan nic nie wie­dział natomiast o obietnicach składanych przez przedstawicieli stro­ny amerykańskiej, dotyczących zatrzymania dzieci do czasu, aż wy­jaśni się sytuacja. Ostrzej jednak, że rzeczywiście istnieje ryzyko interwencji rządu amerykańskiego wskutek nacisków Polski. Miał wrażenie, że Polacy nie odpuszczą22.

W tym samym czasie Polska Misja Wojskowa raz jeszcze zwróci­ła się do Molsona, prosząc o odpowiedzi na pytania25. Wreszcie 16 sierpnia Ottawa przekazała mu odpowiedź:

Przesiedlenie dzieci do Kanady zostało zorganizowane przez katolickie stowarzyszenia Quebecu oraz IRO. Służba Imigracyjna jest usatysfakcjo­nowana, że dzieciom zapewni się właściwą opiekę, i dlatego zgadza się na ich przyjazd. Dzieci, rzecz oczywista, pozostają pod nadzorem IRO aż do chwili przybycia do Kanady, lecz rząd kanadyjski nie sprzeciwia się ich przybyciu oraz nie zamierza mieszać się do aktualnej sytuacji24.

Krycz zdążył tymczasem zakończyć swoje wywiady. Nie był zado­wolony z ich wyników. Spośród 132 dzieci, które przesłuchał, jedynie „pewna liczba” naprawdę była sierotami. Dwadzieścioro siedmioro bez cienia wątpliwości miało krewnych - jeśli nie rodziców § w Pol­sce lub innych krajach, a Międzynarodowa Służba Poszukiwawcza właśnie próbowała nawiązać z nimi kontakt. Nieliczna grupka miała bliskich w Stanach Zjednoczonych, Argentynie, Afiyce Południowej i Australii — z nimi także usiłowano się skontaktować. Krycz potrze­bował czasu, by kontynuować dochodzenia, wciąż bowiem twardo opowiadał się za tym, że dzieci powinny wrócić do najbliższych25.

Kanadyjczycy, którzy teraz dopiero mieli okazję przesłuchać pol­ską grupę, również byli niemile zaskoczeni. Plotki się potwierdziły: po pierwszych rozmowach trudno było ocenić, czy uda się wystawić wizy dla wszystkich dzieci. Ponadto nie było jasności co do tego, które dzieci zostały zaaprobowane przez Ottawę, ponieważ między listą nazwisk przedstawioną kanadyjskim urzędnikom, noszącą datę

22 czerwca, a rzeczywistą listą obecności dzieci wTirpitz, datowaną na 10 sierpnia, istniały znaczące różnice. Na liście, z którą praco­wali, brakowało czterdziestu nazwisk. P.W. Bird, szef urzędników wizowych, zastanawiał się więc, czy niewymienione osoby zostały zaakceptowane przez Ottawę i jedynie pominięte na liście. Centrala IRO w Genewie nawiązała więc kontakt z oddziałem w Ottawie, by sprawdzić, czy wydział Imigracji nie mógłby przysłać do Tirpitz depeszy z pozwoleniem na wydanie wiz brakującym czterdziestu młodym Polakom. Wydział odpowiedział już 17 sierpnia, wydając zgodę na dodatkowych czterdzieści wiz, jeśli kandydaci pomyślnie przejdą kwalifikację26.

Znacznie poważniejszy problem pojawił się, gdy rozpoczął się dokładniejszy proces kwalifikacyjny. Pewna liczba dzieci, jak się wy­dawało, nie miała prawa przejść badań medycznych. Ksiądz Meysz­towicz i Dorothy Sullivan niezwłocznie wysłali depeszę utrzymaną w klimacie lekkiej paniki do arcybiskupa Montrealu oraz Wydziału Imigracji, błagając Ottawę o pozwolenie na przyjęcie tychże dzieci na zasadach szczególnych, z przyczyn humanitarnych i praktycz­nych. Osobami o wątpliwej kondycji fizycznej byli: Władysław Ner­ka, Bronisława Paluch, Wiktor Drabowicz, Bolesław Kacpura oraz Franciszka Woźniak. Władysław miał dwadzieścia lat i lekko kulał, ale zdobył zawód mechanika i podobno był świetnym pracowni­kiem. Jedenastoletnia Bronisława miała nieznacznie skrzywiony kręgosłup, ale towarzyszył jej starszy, szesnastoletni brat, zapisany w papierach jako wyszkolony mechanik. Bolesław, lat trzynaście, był głuchoniemy, ale wyuczył się krawiectwa, a przy tym miał zdro­wą czternastoletnią siostrę oraz zdrowego dwunastoletniego brata. Franciszka, lat dwadzieścia, cierpiała na lekki niedowład prawego ramienia i prawej nogi.

Coraz pewniejsze było i to, że niektóre z dzieci mają w Polsce rodziców. Sullivan i Meysztowicz twierdzili jednak, że to sami ro­dzice odradzali dzieciom powrót do Polski i nakazywali trzymać się z daleka od krajów komunistycznych. Wystosowali w tej sprawie gorący apel:

Prosimy nakłonić Rząd, by i im zezwolił na przyjazd. Jeśli zechce Emi­nencja postarać się o specjalne względy dla tych ofiar prześladowań, nie będziemy zmuszeni do pozostawienia ich na łasce tych, którzy tak zażarcie walczyli o ich repatriację27.

Dla dzieci pobyt w Tirpitz był mglistym pasmem badań me­dycznych, szczepień, prześwietleń i spotkań z niezliczonymi urzęd­nikami - lecz kim byli i do jakich należeli organizacji, tego żadne z nich nie wiedziało. Nikt też nie zwracał specjalnie uwagi na to, co się dzieje dookoła; to był kolejny obóz przejściowy w drodze do ko­

lejnego miejsca pobytu. Dzieci nie przejmowały się już też zbytnio osobą Krycza; wszyscy skupiali się na podróży do Kanady. A Zofia Wakulczyk się zakochała.

Zaczęło się niewinnie. Pewnego dnia Zofia, już osiemnastoletnia, została poproszona o pomoc w obozowym biurze 1RO. Nadeszła dostawa zaopatrzenia, której wszystkie dokumenty były wypełnio­ne po polsku. Nikt w całym biurze nie umiał czytać po polsku, za to niemiecki urzędnik-zaopatrzeniowiec, Robert Schreiber, znał angielski. Dzięki ośmiu miesiącom spędzonym 8 rodziną Ram­sayów, Zofia porozumiewała się po angielsku na tyle dobrze, że mogła pełnić funkcję tłumacza, toteż zgodziła się pomóc. Gdy po raz pierwszy weszła do biura, Robert wstał i ukłonił się elegancko. Był bardzo dobrze wychowanym młodzieńcem; pochodził z wyższej klasy średniej, ze świetnie prosperującej rodziny kupieckiej. Jego zachowanie zaskoczyło Zofię, ale i pochlebiało jej. Gdy spotkali się w biurze po raz drugi, czekał już na nią z brzoskwiniami 1 i tak to się zaczęło. Choć nic o tym nie wiedziała, Robert wkrótce oznajmił swojej matce, że poznał kobietę, z którą się ożeni. Zofia wyjechała wkrótce do Kanady z dwoma braćmi, ale utrzymywała ożywioną korespondencję z Robertem. Podążył za nią dwa lata później i razem osiedlili się w Kitchener w Ontario28.

Tymczasem rząd polski nie ustawał w atakach. Polska Misja Wojskowa w Berlinie wreszcie wydała oficjalną notę do tamtejszej Kanadyjskiej Misji Wojskowej, powtarzając żądanie zatrzymania dzieci oraz wydania listy ich nazwisk. Kanadyjczycy g kolei powtó­rzyli swój argument: sprawa dzieci nie należy do nich tak długo, jak długo nie przekroczą kanadyjskiej granicy, choć z drugiej strony nie sprzeciwiają się ich przybyciu oraz nie zamierzają mieszać się w czynione właśnie przygotowania do podróży25.

16 sierpnia Cecil Lyon z Ambasady Stanów Zjednoczonych w Warszawie został wezwany do siedziby polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych przez dyrektora Wydziału III (amerykańsko- -brytyjskiego), Krzemińskiego. Krzemiński zaczął od stwierdzenia,

że ma nadzieję, iż rozmawia z właściwą osobą, bo tak wiele róż­nych instytucji odmówiło wzięcia na siebie odpowiedzialności za zaistniałą sytuację, że nie wie już, do kogo powinien się zwrócić. Powiedział też Lyonowi, że jest przeciwny planowanemu wywie­zieniu dzieci do Kanady, które rząd polski uważa za jednoznaczne z porwaniem. Zaprotestował przeciwko temu, że IRO nie dopuszcza do dzieci polskich urzędników oraz że powierzyła opiekę nad nimi księdzu emigrantowi, który reprezentuje środowisko londyńskie, tym samym podważając kompetencje legalnego rządu polskiego; rząd zwracał się już z tą sprawą do IRO, do władz brytyjskich oraz do rządu włoskiego, ale niczego nie wskórał. Lyon zaprotestował, twierdząc, że sprawa w ogóle nie dotyczy strony amerykańskiej, lecz Krzemiński obstawał przy swoim, argumentując, że dzieci przeby­wają na amerykańskim terytorium. Ostrzegł, że Stany Zjednoczone nie powinny współuczestniczyć w tak nikczemnym procederze, „nie przeprowadziwszy nawet porządnego śledztwa, by się upewnić, czy dzieci przenoszone są w zgodzie z prawem międzynarodowym”.

Tymczasem polska prasa używała sobie do woli30. Zaczęło się 14 sierpnia, kilka dni przed spotkaniem Lyona w ministerstwie, od artykułu w „Trybunie Ludu”, oficjalnej gazecie Polskiej Zjednoczo­nej Partii Robotniczej, zatytułowanego Na tropie porywaczy. Odna­leziono polskie dzieci z Tanganiki. Zawarto w nim echa polskich żą­dań, a przy okazji potępiono Stany Zjednoczone, pytając retorycznie:

Czy to możliwe, żeby władze amerykańskie, przyznając wizy polskim dzieciom, nie wiedziały, że pomagają kidnaperom? A może nie są świado­me złamania prawa międzynarodowego i statutu IRO, który tak starannie przygotowały i narzuciły innym krajom? Może całkiem już zapomniały, że są członkiem tej organizacji?

Drugi artykuł ukazał się w tej samej gazecie 19 sierpnia, a nosił tytuł Handlarze niewolnikami. Oskarżano w nim Kanadę o brak wrażliwości na los dipisów, a postrzeganie w nich jedynie taniej siły roboczej51.

Ataki pojawiały się nie tylko w polskiej prasie. Organ włoskich komunistów potępił rząd swojego kraju za nieudzielenie wsparcia Polsce, gdy domagała się prawa do zorganizowania repatriacji dzie­ci, której oczekiwało tak wielu rodziców. Nie tylko nie udzielono żadnej odpowiedzi polskiej ambasadzie, ale jeszcze pozwolono, by dzieci zostały wywiezione do Niemiec. Sprawa była wyjątkowo po­ważna, napisano, gdyż co najmniej dwoje dzieci informowało polską ambasadę, że pragną repatriacji, lecz mimo to zostały wywiezione do Niemiec, choć matka, mieszkająca w Polsce, bardzo liczyła na ich powrót32.

Zła prasa w Polsce nie mogła ujść uwagi Poselstwa Kanadyjskie­go w Warszawie. 18 sierpnia K.P. Kirkwood, charge d’affaires tej placówki, zameldował o wszystkim swoim przełożonym w Mini­sterstwie Spraw Zagranicznych w Ottawie. Co ciekawe, iząd w War­szawie nie zwrócił się jeszcze ani do Poselstwa Kanadyjskiego, ani do Ambasady Brytyjskiej. To oznaczało, że Kirkwood mógł polegać jedynie na relacji Lyona na temat jego spotkania w polskim Mini­sterstwie Spraw Zagranicznych, a także na artykułach prasowych. Poinformował centralę o nagonce w polskich gazetach oraz o tym, że postawa Johna Widdicombea (z warszawskiego oddziału IRO) nie służy sprawie. Widdicombe prezentował bardzo propolską posta­wę, otwarcie wyrażając żal, iż dzieci nie powróciły do Polski. Kirk­wood sugerował, że Kanada powinna spodziewać się wkrótce pro­testów, z których prasa zrobi wielką aferę, podobnie jak w sprawie Dionne’a33.

Na tym etapie w Dowództwie Armii Stanów Zjednoczonych w Europie oraz w Waszyngtonie panował już niepokój, wywołany samą sytuacją, a także perspektywą fizycznej interwencji Polaków. Urzędnicy postanowili dopilnować, by przenosiny dzieci przebiegły „bez zakłóceń”, i dlatego obiecali wesprzeć IRO wszelkimi dostępny­mi środkami, żeby mieć pewność, że statek odpłynie z Europy zgod­nie z planem34. Waszyngton zatroszczył się także o zebranie wszel­kich informacji na temat sprawy. 19 sierpnia Departament Stanu

w Waszyngtonie wydał polecenie swym przedstawicielom w Ge­newie, Berlinie, Heidelbergu, Warszawie i Rzymie, by „natychmiast dostarczali” wszelkie informacje na temat dzieci, jakie uda im się zdobyć. Departament Stanu spodziewał się bowiem, że wkrótce trzeba będzie udzielić odpowiedzi na bardzo trudne pytania. Troską Stanów Zjednoczonych jako członka IRO była także kwestia trakto­wania grupy polskich dzieci zgodnie z amerykańską polityką, której naczelnym założeniem było działanie w najlepszym interesie dziec­ka - z tej perspektywy należało rozstrzygnąć, czy słuszniejsze jest przesiedlenie, czy repatriacja, przy czym ta ostatnia opcja brana była pod uwagę tylko wtedy, gdy popierały ją obie strony - i dziecko, i rodzice35. Okupacyjny Zarząd Wojskowy Stanów Zjednoczonych w Berlinie szybko przypomniał Waszyngtonowi, że dzieci zostały przewiezione przez terytorium kontrolowane przez USA z wizami tranzytowymi, w związku z czym strona amerykańska nie jest za nie odpowiedzialna. To oznaczało, że Departament Stanu w ogóle nie musiał zajmować się tą sprawą36.

Centrala IRO w Genewie nie mogła dłużej ignorować sytuacji.

17 sierpnia, pięć dni po tym, jak Gardiner została wezwana do Mi­nisterstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie i wysłuchała zarzutów pod adresem IRO, R.J. Youdin zaprosił przedstawiciela polskiego rządu do biura dyrektora generalnego w Genewie, „jeśli chcą pań­stwo kontynuować dyskusję o tej sprawie”, jak napisał37.

Tymczasem między Arthurem Ruckerem a P. Jacobsenem, zastęp­cą dyrektora generalnego do spraw repatriacji i przesiedleń, trwała intensywna wymiana depesz. Nie było jednomyślności co do tego, czy należy pozwolić delegatom Warszawy na spotkanie z dziećmi. Jacobsen twierdził, że w ten sposób stworzono by precedens. Polacy mieli zresztą wystarczająco dużo okazji do spotkania z dziećmi w Sa­lerno, twierdził, a przecież postanowili tego nie robić. Jacobsen był przekonany - skądinąd całkiem słusznie - że Watykan i przedstawi­ciele hierarchii Kościoła katolickiego bardzo źle odebraliby trzecią już próbę dokonania tego, co niewątpliwie nazwaliby „przymuso­

wą repatriacją”. Sam jednak był w kłopotliwym położeniu: raz już musiał się zmierzyć z gniewem społeczności z Tengeru i Polaków z Watykanu — w sprawie wysiłków repatriacyjnych podejmowanych przez Krycza. Poza tym dawno już obiecał Hutten-Czapskiemu z Rady Opiekunów Polskich Sierot we Włoszech, ze do przymuso­wej repatriacji dzieci nigdy nie dojdzie. Kolejna runda przesłuchań, której celem byłoby nakłonienie dzieci do powrotu do ojczyzny, nie zostałaby dobrze przyjęta.

J.D. Kingsley, dyrektor generalny IRO (i przełożony Arthura Ruckera), był odmiennego zdania i twierdził, że sytuacja jest wyjąt­kowa. Polski Czerwony Krzyż nie miał ani jednej okazji do spotka­nia z dziećmi, jego przedstawiciele bowiem nie działali ani w Afiyce Wschodniej, ani we Włoszech, toteż nie wolno było odmówić im teraz ostatniej szansy. Był realistą i zdawał sobie sprawę, że wizy­ta Polaków nie zmieni niczyjego zdania na temat repatriacji, więc ryzyko wywołania prawdziwego gniewu Watykanu lub innych sił było minimalne, a jednocześnie mogła to być szansa na załagodzenie sytuacji. Kingsley rozumiał też, że będzie w tym posunięciu element niepewności, ale ryzyko oceniał jako nieznaczne. Jacobsen niechęt­nie przyznał mu rację, ale naciskał, by uprzedzić Kanadyjczyków i Watykan o wizycie polskiej delegacji w obozie. Ustalono, że przed­stawiciele rządu polskiego nie otrzymają pozwolenia na spotkanie z dziećmi, za to Widdicombe dostanie instrukcję, by w prywatnej roz­mowie poinformować pracowników Polskiego Czerwonego Krzyża, że jeśli zechcą odwiedzić obóz, będą mogli to uczynić. Należało przy tym podkreślić, że spotkanie to w żaden sposób nie zmieni statusu grupy, dzieci przebywały w Bremerhaven jedynie tranzytem. Widdi­combe otrzymał też polecenie, by porozmawiać z przedstawicielami Kościoła katolickiego na temat tych przypadków, w których istniała możliwość dobrowolnej repatriacji. Jego niełatwe zadanie polegało na uzyskaniu ich poparcia dla powrotu tej nielicznej grupy dzieci38.

Polski Czerwony Krzyż ochoczo skorzystał z okazji. 19 sierpnia Jacobsen zatelefonował do Tirpitz, by uprzedzić o rychłej wizycie.

Poprosił też pana Grohna, kierownika obozu, by przekazał wiado­mość członkom kanadyjskiej misji kwalifikacyjnej i księdzu Meysz­towiczowi oraz wyjaśnił, że wizyta Polaków odbędzie się na zaprosze­nie dyrektora generalnego. Grohn miał przebywać wTirpitz podczas wizyty lub w ostateczności wyznaczyć do tego zadania któregoś ze swych wysokich rangą, zagranicznych podwładnych, ponieważ Ja­cobsen spodziewał się kłopotów39.

Fortier zameldował Ottawie, że Polacy otrzymali prawo dwu­dniowego dostępu do dzieci, w którym to czasie ani panna Sullivan, ani osoby towarzyszące grupie nie miały kontaktować się z pod­opiecznymi. O dziwo, z wizyty nic nie wynikło, ponieważ przed­stawiciel Polskiego Czerwonego Krzyża, który pojawił się w obozie, odmówił prowadzenia rozmów z dziećmi, póki nie otrzyma listy ich nazwisk. IRO konsekwentnie odmawiała ujawnienia danych, twierdząc, że byłoby to sprzeczne z polityką Rady Generalnej IRO, a także z decyzjami podjętymi przez Radę Ekonomiczną i Społecz­ną oraz Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczo­nych40. Ostatecznie oburzony przedstawiciel Polskiego Czerwonego Krzyża wycofał się, nie przeprowadziwszy wywiadu z ani jednym dzieckiem41.

Protesty jednak nie ustały. Demokratyczny Związek Kobiet Nie­miec wydał 19 sierpnia rezolucję przeciwko „planowanej przez IRO deportacji 150 polskich dzieci do Kanady” i przesłał jej treść do siedziby IRO w Bad Kissingen42.

Zaniepokojenie Waszyngtonu było coraz większe. Dean Acheson, sekretarz stanu, skontaktował się z Alvinem Rosemanem, przed­stawicielem USA przy jednej z agencji ONZ w Genewie, prosząc go o jak najszybszy raport na temat polskich dzieci43. Zmartwiły go artykuły prasowe z 10 sierpnia, zebrane przez zagraniczną służbę prasową w Warszawie, a mówiące o porwaniu dzieci przez IRO oraz, całkiem konkretnie, o przypadku sióstr Morawskich, które podob­no chciały wrócić do kraju. Acheson oczekiwał, że prędzej czy póź­niej będzie musiał ustosunkować się jakoś do tych zarzutów, a jako

członek IRO chciał mieć pewność, że jego organizacja rzeczywiście (jak to wyraził w pokrętnej, urzędniczej mowie) działa „zgodnie ze stanowiskiem USA, że najlepszy interes dziecka powinien być naj­ważniejszym czynnikiem w ustalaniu, czy należy je repatriować, czy przesiedlać, oraz że repatriacja powinna być równoznaczna z naj­lepszym interesem w każdym przypadku, w którym jest pożądana zarówno przez dziecko, jak i rodziców”44.

Tymczasem proces kwalifikacyjny dobiegał końca. Kanadyjscy urzędnicy przyznali wizy wjazdowe 123 spośród 147 przebadanych dzieci. Z pozostałych dwudziestu czterech przypadków czternaście rozpatrzono zdecydowanie negatywnie, cztery wstrzymano do dal­szego opracowania, a sześcioro dzieci skierowano na dalsze bada­nia — albo z powodu podejrzeń o choroby weneryczne, albo w celu prześwietlenia klatki piersiowej. Trojgu dzieci — Teresie Białowąs, Oldze Gnyp i jej siostrze, Helenie Gnyp - przyznano wcześniej wizy brytyjskie. Siostry Gnyp opuściły grupę już w Rzymie. W trzech z czterech przypadków wstrzymanych do dalszego rozpatrzenia cho­dziło o rodzeństwo Kacpurów. Najstarszy z rodziny, Bolesław Kac- pura, był krawcem. Jego młodszy brat oraz siostra nie godzili się na wyjazd do Kanady bez niego. Czwartym z wstrzymanych przypad­ków była sprawa Franciszki Woźniak, dziecka z lekkim, ale trwałym niedowładem prawego ramienia. Kanadyjscy urzędnicy w Tirpitz uznali, że choć pozycja dziewczyny na rynku pracy może być w przy­szłości niepewna, da się zminimalizować ryzyko, ukierunkowując jej edukację na odpowiedni zawód. Zanim jednak podjęli pozytywną decyzję, woleli zasięgnąć opinii przełożonych45.

Z punktu widzenia Kanadyjczyków, wywiady z dziećmi nie prze­biegły zbyt dobrze. Dla P.W. Birda było to nader frustrujące do­świadczenie. Problem tkwił po części w tym, że w użyciu było kilka sprzecznych ze sobą list nazwisk. Łatwo jest wydać polecenie trzy­mania się listy, ale której?! I skąd można wiedzieć, która z nich jest prawdziwa? Listy, które posiadał, nie były tymi, które znajdowały się w rękach Sullivan i pracowników IRO. Poza tym Bird i jego ludzie

spodziewali się, że gdy przyjadą, zastaną gotową dokumentację, z któ­rą zapoznają się przed spotkaniem z dziećmi, ale okazało się to nie­możliwe. Skarżył się więc, że wszystko to wyglądało tak, jakby urzęd­nicy IRO z dnia na dzień preparowali akta. Ważne dokumenty, któ­re jednego dnia istniały, następnego znikały bez śladu.

Bird odczuwał też znaczącą presję ze strony władz polskich, które raz po raz domagały się zatrzymania procesu kwalifikacyjne­go. Dotychczas reagował na te żądania konsekwentnie: głosił, że jego zadaniem jest zbadanie spraw osób, które pragnęły wyemigro­wać do Kanady, i jeśli tylko spełniały wymagania — wydanie im wiz kanadyjskich. Interesowały go wyłącznie kryteria ważne dla służb kanadyjskich, a nie to, czy badane osoby udadzą się ostatecz­nie do Kanady, czy może do innego kraju. Wyjaśnienia takie stały się jego mantrą, ale powtarzając je w nieskończoność, czuł się bar­dzo niezręcznie. Podczas przesłuchań dzieci absolutnie niezbędne było zachowanie maksymalnej ostrożności i tajemnicy, a wymóg ten pozostał aktualny i teraz, ponieważ wydawało się, że „polska Misja Repatriacyjna jest gotowa podjąć wszelkie kroki, by doprowadzić do repatriacji [dzieci] do Polski”. Jasne było i to, że Bird nie ufał IRO, do tego stopnia, że gdy dzwonił do swych zwierzchników, czynił to wyłącznie z hotelu w Bremie, bo był przekonany, że ktoś z obozu jest informatorem polskich władz46.

Ponieważ z Rzymu nie nadesłano dokumentów opisujących sy­tuację rodzinną każdego z dzieci, więc postępowanie kwalifikacyj­ne przebiegało powoli. Dokumenty trzeba było przygotowywać na miejscu, w Tirpitz, a to wymagało czasu. Jednym z poważniejszych problemów, z którym musieli się zmierzyć urzędnicy wizowi próbu­jący zrekonstruować historię polskich sierot, była koszmarnie kręta droga, którą dzieci musiały pokonać, nim dotarły do Bremerhaven. W tej sytuacji praktycznie niemożliwe było zdobycie dowodów śmierci ich rodziców. Bird był niespokojny, ponieważ „w większości przypadków pojawiały się wątpliwości, czy dzieci rzeczywiście są sie­rotami”. W istocie w trzech przypadkach odmówiono wydania wizy,

stwierdzono bowiem ponad wszelką wątpliwość, że jedno z dzieci ma ojca we Francji, a dwoje innych - matkę w Afryce. Zdarzało się też, że dzieci przyznawały, ii jedno z rodziców, zwykle matka, być może żyje gdzieś na Syberii lub w Polsce, „ale jako że pozostali za żelazną kurtyną, pozwalałem sobie przyjąć założenie, że w praktyce, z braku dowodów innego stanu rzeczy, należy uważać takie dzieci za sieroty”. Bird był też przekonany, że jest — wraz ze swymi ludź­mi - ofiarą celowego utrudniania pracy zespołu oraz że w co naj­mniej dwóch przypadkach dokumentacja została celowo zmieniona.

Wyjaśnił też, że odrzucono kilkoro dzieci z powodu wykrycia u nich gruźlicy lub kalectwa, w przypadku jednej dziewczynki stwierdzono ciążę, a u dwóch innych podejrzewano chorobę we­neryczną. Zapewne więc poczuł ulgę, gdy 20 sierpnia mógł zamel­dować, że prace nareszcie dobiegły końca. Kwalifikacyjny maraton rozpoczął się 15 sierpnia, a zakończył 18 o północy, po tym, jak Bird przesłuchał ostatnie ze 147 dzieci. Był przekonany, że wszystkie, które otrzymały wizę, będzie można „odprawić” już 29 sierpnia, na pokładzie parowca General Heintzelmarf.

Dorothy Sullivan z Katolickiego Towarzystwa Pomocy Imigran­tom postanowiła odwołać się od niektórych decyzji urzędników. Troje rodzeństwa - Helena, Krystyna i Tadeusz Kropowie i od­rzucono po ustaleniu, że nie są sierotami. Sullivan argumentowała zaś, że ich matka zmarła w Teheranie, a ojciec nie może zająć się dziećmi, ponieważ sam jest inwalidą i dlatego umieścił je w siero­cińcu. Pozostał jednak z grupą, wykonując na jej rzecz drobne prace, w tym naprawy obuwia, aby podtrzymać kontakt z dziećmi. Ani one, ani dyrektorka sierocińca, pani Grosicka, nie wiedziały dokład­nie, na jaką cierpiał chorobę - ze szczątkowych informacji wynikało, że ma problemy z nerkami i poważnie uszkodzone oko. Sullivan wyjaśniła też, że nim grupa opuściła Tengeru, przywódca obozowej społeczności oraz pan Lorriman, nadzorca obozu z ramienia IRO, odbyli poważną rozmowę z ojcem trojga dzieci, który w owym cza­sie przebywał w szpitalu. On sam stwierdził wtedy, że nie czuje się

na siłach, by zapewnić dzieciom utrzymanie, i że w związku z tym powinny wybrać emigrację. Choć pewne szczegóły tej historii nie pokrywały się z zeznaniami dzieci zebranymi przez kanadyjskich urzędników wizowych, fakt pozostawał faktem: ta trójka nie mo­gła już powrócić do Tengeru. Najstarsza z rodzeństwa Helena cier­piała na gruźlicę, co oznaczało, że konieczny będzie dla niej pobyt w którymś z europejskich sanatoriów. Uznano, że młodsze dzieci będą „w niebezpieczeństwie, jeśli umieści się je w niemieckim do­mu dziecka” - zapewne czekałaby je przymusowa repatriacja do Pol­ski. Sullivan twierdziła stanowczo, że dzieci te, podobnie jak pozo­stałe, były

(...) narażone na wyczerpujące fizycznie i nerwowo naciski, których celem było doprowadzenie do ich repatriacji, i to już od 20 czerwca, kiedy to radośnie zeszły z pokładu statku na włoską ziemię, wierząc, że zgodnie z daną im obietnicą już wkrótce udadzą się w podróż do Kanady.

Z wyżej wymienionych przyczyn Sullivan oraz Katolickie To­warzystwo Pomocy Imigrantom zwracali się z prośbą o umożliwie­nie tym dzieciom przesiedlenia do Kanady, gdzie zostanie im za­pewniona stosowna ochrona, dzięki czemu nie staną się ciężarem dla państwa. Argumenty te nie zrobiły wielkiego wrażenia na ka­nadyjskich urzędnikach wizowych, którzy przed ewentualną zmianą decyzji chcieli przede wszystkim poznać rzeczywisty stan zdrowia ojca trojga dzieci. Dorothy Sullivan zapewniła ich, że mężczyzna jest umierający i że jeśli trzeba, może sprowadzić z Afryki stosowne dokumenty medyczne. Urzędnicy wyrazili zgodę - byli skłonni roz­patrzyć sprawę ponownie, ale dopiero po przedstawieniu wspomnia­nych dokumentów48. Sullivan najwyraźniej miała dar przekonywa­nia, przynajmniej w niektórych przypadkach, ponieważ 23 sierpnia Służba lmigracyjna z Ottawy zawiadomiła Congdona, iż Katolickie Towarzystwo Pomocy Imigrantom wyraziło gotowość wzięcia pełnej odpowiedzialności za utrzymanie dzieci wykluczonych z programu wizowego 1 powodu drugorzędnych problemów zdrowotnych49.

Jak można było przewidzieć, rząd polski i jego przedstawiciele nie ustawali w prowadzeniu kampanii na rzecz repatriacji dzieci.

23 sierpnia polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych — pod pre­tekstem potwierdzenia wyników rozmowy z Lyonem z 16 sierpnia i powtórzyło swe żądania w oficjalnej nocie dostarczonej do Ambasa­dy Stanów Zjednoczonych w Warszawie50. Lyon był zdumiony upo­rem, z jakim władze komunistyczne zgłaszają mu swoje skargi, ale nie spotkał się jeszcze z Kirkwoodem z Poselstwa Kanadyjskiego51. Teraz i Kirkwood był zaskoczony. Nie wiedział o sprawie zbyt wiele i dlatego napisał do swojego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, żądając raportu o sytuacji oraz oficjalnego stanowiska Kanady (które szybko mu nadesłano52). Zawiadomił Ottawę, że polska prasa na­dal szaleje, licznymi artykułami potępiając IRO za porwanie dzieci w celu uczynienia z nich niewolniczej siły roboczej w kanadyjskich fabrykach i farmach, podczas gdy rodziny daremnie czekają na ich powrót do kraju. Zameldował też, że cytowano dość szkodli­wą wypowiedź panny Page z IRO, której zdaniem podczas pobytu w Tanganice dzieci były pod opieką Wielkiej Brytanii, choć już wtedy rząd polski mógł się o nie upomnieć, skoro były Polakami z urodzenia i z pochodzenia. Fakt, że sama Page była Kanadyjką, nie łagodził wymowy tego stwierdzenia53.

Kampania propagandowa w Polsce rozpoczęła się już na po­czątku sierpnia, artykułami pełnymi słów potępienia i oburzenia oraz żądań zwrócenia dzieci ojczyźnie, ale prawdziwie zmasowa­ny atak nastąpił dopiero pod koniec miesiąca. Publikacje mnoży­ły się jak grzyby po deszczu, opatrzone takimi tytułami, jak Oca­lić polskie dzieci porwane przez IRO, Ponure widmo deportacji do Kanady. Zwróćcie nam nasze dzieci, apelują rodziny Polaków prze­trzymywanych przez IRO, Dzieci muszą wrócić do Polski. Apel ro­dzin zagrożonych deportacją do Kanady, Rodziny dzieci porwanych przez IRO domagają się powrotu swych synów i córek, 123 polskich dzieci deportowanych przez IRO do Kanady i Zbrodnia pod »opiekąI IRO*.

Lyon donosił też o istnej eksplozji wrogiej propagandy praso­wej skierowanej przeciwko jego zwierzchnikom w Waszyngtonie. Był równie rozczarowany jak Kirkwood, gazety bowiem w równym stopniu atakowały Stany Zjednoczone i Kanadę. Wysłał do cen­trali przykładowy artykuł, zatytułowany Handlarze niewolnikami. Oskarżano w nim Kanadę, że nie troszczy się dostatecznie o dobro emigrantów. Potrzebowała ich rzekomo

(...) do ciężkiej pracy, z której będziemy [my, Kanadyjczycy] czerpać zyski; sprawdzamy, czy są zdrowi, jakby byli wojskowymi końmi, żeby mieć pewność, czy są silni (...). Pojawiły się doniesienia o niewolniczej pracy polskich dziewcząt w kanadyjskich fabrykach, o „polskich Murzy­nach” pozbawionych opieki, pracujących na kanadyjskich fermach (...). Decydującą siłą w polityce IRO są ludzie niemający nic wspólnego z opie­ką nad dziećmi i emigrantami w ogóle. Są oni natomiast mocno zainte­resowani dostarczeniem właścicielom kanadyjskich fabryk i farm taniej siły roboczej55.

Jednocześnie zaczęły się pojawiać artykuły nowego rodzaju. Wy­różniały je wywiady z rodzinami, które twierdziły, że ich dzieci znaj­dują się w grupie z Tanganiki. W tekście Rodziny porwanych polskich dzieci oburzone postępowaniem IRO pisano o Jadwidze Szypnickiej, która ponoć niecierpliwie czekała na powrót najmłodszego syna, jedenastoletniego Bohdana. Jej „całym życiem było oczekiwanie najmłodszego syna”. Zdziwienie Lyona, który postanowił zbadać wiarygodność tych artykułów, wzbudził fakt, iż według listy nazwisk przygotowanej przez Krycza, Bohdan urodził się w roku 1932, za­tem miał już mniej więcej osiemnaście lat. Ponadto, zdaniem Kry­cza, chłopak stanowczo sprzeciwiał się repatriacji, bo chciał się dalej kształcić — ale nie w Polsce. Z głębokim przekonaniem twierdził, że nie zostanie „komunistą” i że wolałby raczej dołączyć do starszego brata mieszkającego w Anglii. W artykule wspomniano też o dwóch siostrach poszukiwanych przez wujka i ciotkę. Według krewnych dziewczęta te, w wieku dziewiętnastu i dwunastu lat, były w domu „nieustającym tematem (...) rozmów”. Jednakże zgodnie z listą na­

zwisk sporządzoną przez IRO miały lat dziewiętnaście i piętnaście, zatem osiągnęły wiek, który upoważniał je do samodzielnego podej­mowania decyzji. Trzeci przykład przytoczony w artykule był równie osobliwy. Halina Jurman była sierotą, bo jej rodzice zginęli podczas wojny, ale według artykułu miała w Polsce krewnych, zszokowanych i szczerze oburzonych postępowaniem IRO - oczywiście czekali na jej powrót. Według listy nazwisk dziewczyna miała już dwadzie­ścia lat, a o jej dziewiętnastoletniej siostrze Marii nie wspomniano w artykule ani słowem56. Lyon doprawdy nie miał pojęcia, co sądzić

o tych rewelacjach57. Nawet jeśli nie miały wielkiego znaczenia, były odbiciem szalonych plotek krążących po Warszawie. Były też suge­stią, iż Warszawie może mniej zależeć na dzieciach, a bardziej na wywołaniu oskarżeniami zakłopotania zachodnich potęg.

Język tych artykułów był z każdym dniem coraz ostrzejszy. Po­wtarzały się w nich dwa powiązane ze sobą motywy. Pierwszym była teoria, iż kapitalistyczny Zachód - w tym przypadku Kanada - wy­korzystuje IRO jako narzędzie do zdobywania taniej siły roboczej do swych fabryk i gospodarstw wiejskich, a przy okazji pozbawiania Polski owej siły. Każdy dipis, który nie powrócił do kraju, miał być ogromną stratą dla tutejszej gospodarki, a także obrazą dla wojen­nych cierpień Polski i jej wysiłku w odbudowie. Drugim motywem było dobro dzieci, którym miał być ich powrót do ojczyzny i do stęsknionych krewnych. Utrudnianie połączenia rodzin miało stać w jawnej sprzeczności z mandatem IRO oraz stanowić przedłużenie niesprawiedliwej rzeczywistości wojennej. Co więcej, w Kanadzie, w przeciwieństwie do Polski, dzieci nie mogły ponoć liczyć na nale­żytą troskę i szacunek.

Okoliczności jednak kazały wątpić w te wnioski. Brakowało prze­konujących dowodów istnienia rodzin rzeczywiście poszukujących dzieci z Tengeru, a błędy rzeczowe w artykułach prasowych, w któ­rych rzekomo cytowano słowa rodzin, nasuwały poważne wątpliwo­ści. Co więcej, skoro Warszawie tak zależało na sprowadzeniu dzieci, należało oczekiwać, że jej przedstawiciele skorzystają z każdej okazji,

by się z nimi spotkać i przekonać je do powrotu. Tymczasem, gdy pojawiały się takie możliwości, marnowano je. Warszawa powinna była nękać centralę IRO oraz rząd Kanady, a nie Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Włoch, jeśli naprawdę chciała powstrzy­mać dalszą wędrówkę dzieci. Przecież to właśnie IRO i władze kana­dyjskie sprawowały nad nimi pieczę i bez trudu mogły wyhamować ich podróż na Zachód. W rzeczywistości wizyty w obozie były dla przedstawicieli Polski tylko formalnością, demonstracyjnym korzy­staniem z zasady dostępu do dzieci, a nie poważnym, zorganizowa­nym działaniem w celu ich odzyskania. Wydawało się, że Warszawa chce przede wszystkim przysporzyć kłopotów Zachodowi i zgarnąć trochę punktów na wewnętrznym rynku politycznym, a nie ratować biedne sieroty. Jeśli sednem sprawy naprawdę był najlepszy interes dzieci, to rząd w Warszawie usiłował dopiąć swego w zaiste dziwacz­ny sposób.

Niemniej jednak jego przedstawiciele w Niemczech nie podda­wali się. 22 sierpnia, po wizycie w obozie w Tirpitz, doktor Kal- manowicz z Polskiego Czerwonego Krzyża rozmawiał z Arthurem Ruckerem i zażądał, by opóźniono wyjazd dzieci do Kanady. Rucker wyjaśnił mu, że konsultował się w tej sprawie z J.D. Kingsleyem, dyrektorem generalnym IRO, i dostał polecenie nieudostępniania listy nazwisk przedstawicielom władz polskich. Dzieci, które nie wy­raziły chęci repatriacji, miały zostać przesiedlone, a IRO nie zamie­rzała opóźniać ich wyjazdu, skoro już zorganizowano im transport statkiem. Jako że żadne z dzieci nie wybrało repatriacji, 29 sierpnia wszystkie miały wyruszyć w rejs58.

22 sierpnia wydawało się, że lista nareszcie jest zamknięta. Sto dwadzieścia troje czekała podróż do Kanady, jedno do Wielkiej Bry­tanii. Czternaścioro odrzucono, głównie z przyczyn medycznych — stwierdzono u nich gruźlicę. Cztery osoby czekały na ponowne roz­patrzenie sprawy, choć w przypadku trzech najprawdopodobniej po raz drugi wydano by negatywną decyzję — chodziło o dwudziestojed­noletniego głuchoniemego młodzieńca (jedno z trojga rodzeństwa

Kacpurów). Jego brat i siostra spełniali wszelkie wymogi, ale nie by­ło pewne, czy chcieliby wyjechać do Kanady bez niego. Sześć osób, u których wykryto objawy choroby wenerycznej, również musiało zaczekać na ostateczną decyzję, po bardziej wnikliwych badaniach. Planowano, że dzieci niezakwalifikowane do programu przesiedleń­czego zostaną umieszczone w ośrodku IRO w Niemczech. Reszta grupy miała wejść na pokład Heintzelmana i 29 sierpnia wyruszyć w rejs do Halifaksu w Nowej Szkocji59.

W tym momencie władze IRO uznały, że sytuacja dojrzała już do tego, by przypuścić prasowy kontratak. 23 sierpnia oddział w Rzymie opublikował artykuł, w którym odrzucał twierdzenia rządu polskiego, jakoby dzieci miały być deportowane przez IRO. Jak wyjaśniono, IRO nie miała prawa nikogo deportować, a polskie dzieci „dokonały wolne­go wyboru i skorzystały ze szczodrej oferty Kanady, gdzie miały odna­leźć swój nowy dom i pracę”. Przypomniano też, że delegacja trzech przedstawicieli polskiej ambasady w Rzymie swego czasu odwiedziła obóz dziecięcy IRO w Salerno, by ustalić, czy znajdą się chętni do repatriacji. Przyjęto ich gościnnie i uprzejmie, a dzieciom pozwolo­no przedstawić się delegatom ambasady i omówić z nimi możliwości powrotu do kraju. Pracownicy IRO potwierdzili też, że istotnie dwie siostry z obozu polskich sierot deklarowały pierwotnie chęć repatria­cji, ale później zmieniły zdanie. Następnie całą grupę przewieziono do Niemiec, zgodnie ze standardową procedurą IRO - ponieważ wszyst­kie statki płynące do Kanady (i wiozące podopiecznych organizacji) wyruszały w podróż z Niemiec. Rząd włoski nie był w żaden sposób zamieszany w ów przerzut polskiej grupy. Artykuł kończył się stwier­dzeniem, że sam pobyt w Niemczech nie oznaczał jeszcze, że dziecko, które w ostatniej chwili zdecyduje się na repatriację, nie będzie mo­gło tego uczynić. IRO była gotowa z przyjemnością pomóc każdemu w realizacji takiego zamierzenia, zapewniając dokładnie takie same środki, jakie były do dyspozycji dzieci już we Włoszech60.

Zgodnie z przewidywaniami, publikacja ta nie przyniosła wiel­kich rezultatów. Następnego dnia dyrektor Departamentu Prasy

i Informacji rządu polskiego wydał własne oświadczenie, w którym stwierdził, że rząd polski zażądał od władz amerykańskich prawa wejścia na teren obozu w celu podjęcia stosownych kroków, które mogłyby doprowadzić do repatriacji dzieci. Zauważył jednocześnie, że władze USA nie unikną odpowiedzialności za to, co spotkało polskie dzieci pod ich jurysdykcją. Przeczytawszy te słowa, Lyon wysłał do Waszyngtonu telegram, w którym prosił o szybkie in­strukcje w kwestii tego, jak powinien rozwiązać tę coraz bardziej napiętą sytuację61. Sekretarz stanu Acheson uległ panice: zarządził odroczenie wyjazdu dzieci do chwili, aż on sam nabierze pewności, że polityka USA względem repatriacji została prawidłowo zrealizo­wana; z drugiej jednak strony polecił, by nie informowano o tym rządu polskiego62. Lyon wykonał polecenie; zameldował wkrót­ce, że dał do zrozumienia pracownikom polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, iż nadal oczekuje się, że statek wypłynie z portu 29 sierpnia63.

Odpowiedź wysłanników Departamentu Stanu była natychmia­stowa i stanowcza. I Riddleberger z Biura Doradcy Politycznego Stanów Zjednoczonych w Heidelbergu, i Alvin Roseman zgodnie uznali, że Waszyngton nie ma ani prawa, ani powodu, by dążyć do opóźnienia transportu. Przesiedlenie dzieci było skutkiem działań podjętych jeszcze przed przybyciem dzieci do Niemiec, a zatem poza amerykańską jurysdykcją. Ponadto rząd polski miał wiele okazji, by odbyć rozmowy z dziećmi, poddanymi tymczasem prawidłowemu procesowi kwalifikacyjnemu, podczas którego pracownicy IRO nie­jednokrotnie proponowali im możliwość repatriacji. Żadne z nich nie było nią zainteresowane. Jak twierdził Roseman, IRO działa­ła w zgodzie z własną konstytucją oraz rozkazem tymczasowym nr 75. Jak napisał Riddleberger: „(...) sądzimy, że ambasada powinna podkreślić, iż polskie władze protestują przeciwko przesiedleniu nie dlatego, że troszczą się o dobro dzieci, ale raczej po to, by nagłośnić sprawę w prasie i osiągnąć cele propagandowe”64.

Kanada - nareszcie w domu

29 sierpnia Heintzclman wypłynął w rejs do Kanady, 1 polskimi dziećmi na pokładzie. Podróż nie należała może do najwygodniej­szych, ale przebiegła w spokoju. Według samych dzieci, Heintzel- man nie przypominał Jerusalcmme. Gdyby jednak Kanadyjczycy potrzebowali potwierdzenia, że Polacy nie przestali interesować się losem dzieci, otrzymali je w chwili, gdy statek cumował w Halifak- sie. Według lokalnej gazety „The Ensign”, „przedstawiciele radziec­kiej Polski” czekali już na pasażerów schodzących na ląd. Dzieci przeprowadzono ostrożnie obok tej delegacji i dalej, wprost do po­ciągu jadącego w stronę Montrealu. Towarzyszyło im kilku księży, a także zakonnice i ojciec Brosseau reprezentujący fundatora akcji przesiedleńczej, czyli Katolickie Towarzystwo Pomocy Imigrantom.

Zanim jednak pociąg dojechał do Montrealu, zatrzymał się w Drammondville w Quebecu, gdzie większos'ć dzieci wysiadła. Wyekspediowano je stamtąd autobusami do Contrecœur, letnie­go kurortu nad Rzeką Świętego Wawrzyńca. Chłopców ulokowano w obozie letnim Frèrés du Sacré Coeur, Saint Vincent, a dziewczę­ta w Soeurs de Notre Dame du Bon-Conseil, Saint Hyacinth1. Był to dla nich tylko tymczasowy przystanek przed przeprowadzką do ostatecznego miejsca zakwaterowania. Był to też sposób na ukrycie dzieci przed komunistami.

Dobrze się stało, że większość dzieci wysiadła w Drummond- ville, gdyż te nieliczne, które dojechały aż do Montrealu, napotkały „komitet powitalny” polskich komunistów, uzbrojony w słodycze.

Według relacji „The Ensign”, „młodzi Polacy byli wściekli na sam widok agentów znienawidzonego reżimu”. Większość dzieci - czyli te, które ulokowano w letnich obozach - łatwo odnalazła się w no­wych warunkach. Jednak mimo dyskrecji zainteresowanych, i tam w ciągu kilku dni odnaleźli je wysłannicy rządu w Warszawie. Jak pisał „The Ensign”:

Ksiądz, który towarzyszył dzieciom [ojciec Brosseau], przebywał w Mon­trealu i właśnie jadł lunch w pałacu arcybiskupim, gdy zatelefonowano do niego z obozu dziewcząt z wiadomością, której tak się obawiał. Na­tychmiast wskoczył do samochodu i w towarzystwie kanadyjskiego księ­dza pomknął w drogę powrotną. Zakonnicom [które nadzorowały obóz dziewcząt] złożyli wizytę nieznajomi, którzy chcieli zobaczyć się z dziećmi i domagali się, by ich wpuszczono. Wiadomość o tym szybko dotarła na policję i do obozu chłopców. Właśnie tam zapanowało największe pod­niecenie. Starsi pospieszyli, by bronić dziewcząt, i trudno było zapanować nad ich zadzierżystością. Na miejsce dotarli jednak też funkcjonariusze policji, a wtedy „goście” wycofali się w pośpiechu. Od tamtej pory trzeba było przedsięwziąć specjalne środki ostrożności, na wypadek gdyby emi­sariusze Poselstwa Polskiego w Ottawie mieli zjawić się ponownie2.

Ani Zofia Wakulczyk, ani Bronisława Kusa nie pamiętają tego, że chłopcy przepędzili intruzów, za to dobrze zapamiętały samą wizytę komunistów. Zofia patrzyła przez okno domku letniskowego, jak jedna z zakonnic wychodzi im naprzeciw na dziedzińcu. Była to przykra scena, zwłaszcza dlatego, że na odchodnym jeden z męż­czyzn uderzył zakonnicę w twarz3. Bronisława nie widziała intruzów na własne oczy, ale pamięta, że była na zewnątrz i bawiła się z kole­żankami, gdy jedna z sióstr krzyknęła do nich, że mają natychmiast biec nad rzekę i z nikim nie rozmawiać4.

Tymczasem w Europie pozostało dwadzieścioro pięcioro dzieci, których nie zakwalifikowano do wyjazdu. W zamieszaniu i napięciu towarzyszących rejsowi Heintzelmana omal o nich nie zapomniano. Tylko Irene Page nie ustawała w wysiłkach: napisała do Paula Marti­na, ministra zdrowia i opieki społecznej Kanady - oraz, co nie ulega

wątpliwości, swojego przyjaciela - prosząc go o wstawienie się za porzuconymi dziećmi. Jak twierdziła, z piątką spośród dwudziestu pięciu nie powinno być problemu - czworo miało wizy brytyjskie, a jedno wizę kanadyjską, z której nie mogło jednak skorzystać, bo w ostatniej chwili zachorowało i nie było w stanie odbyć podróży morskiej. Troje rodzeństwa nazwiskiem Kropa miało ojca-inwalidę w Afryce Wschodniej, ale teraz, gdy udało się uzyskać jego pisemną zgodę, Page miała nadzieję, że nie będzie problemu z wyrobieniem dla nich wiz kanadyjskich - jedynym przeciwwskazaniem mogty być niesatysfakcjonujące wyniki przeświedenia klatki piersiowej najstarszego z dzieci. Inna dziewczynka, trzynastoletnia Eugenia, od początku przebywała z grupą, choć miała ojca we Francji. Jej matka nie żyła, a ojciec założył nową rodzinę. On również był chory i wyraził pisemnie zgodę na przesiedlenie córki. Dziewięć spośród dwudziestu spraw wymagających dalszego zbadania (w tym przypa­dek Heleny Kropy, najstarszej z trojga rodzeństwa) miało związek z niepokojącymi wynikami przeświedenia klatki piersiowej. Dzieci chorowały na gruźlicę, ale żadne z nich już nie prątkowało. Ponadto jedna z sierot cierpiała na deformację kręgosłupa i klatki piersiowej po wypadku, którego doznała w Indiach. Miała za to wujka w Onta­rio, który był gotów sfinansować przejazd dziewczynki oraz jej brata. Page uznała, że jeśli uda się wyekspediować tych dwoje do wujka, Towarzystwo Pomocy Dzieciom Kalekim z Ontario będzie mogło zapewnić dziewczynce pomoc. Jej zdaniem, biorąc pod uwagę to, przez co musiały przejść te dzieci, i tak były w zdumiewająco dobrej kondycji.

Rozwiązania wymagała jeszcze sprawa dziewczyny, która zaszła w ciążę. Jej trzej bracia odpłynęli na pokładzie Hiintzelmana. Iro­nia losu polegała na tym, że dziewczyna już od dawna miała wi­zę kanadyjską, załatwioną przez jej ciotkę, ale odmawiała wyjazdu bez swych braci. Page miała nadzieję, że i dla niej da się coś zro­bić. W końcu takie wypadki zdarzają się „i w najlepszych rodzinach”. W Niemczech pozostały też trzy dziewczęta, których wyjazd „odło­

żono o 1 miesiąc (sic) z powodu niekorzystnych wyników badania krwi; zapewne w wyniku malarii przebytej jeszcze w Afryce”. Page zapytała Martina, czy zechciałby przyjrzeć się temu problemowi i poszukać rozwiązania. Niewyjaśniona była też sprawa rodzeństwa Kacpurów, z których dwoje młodszych odmawiało wyjazdu bez starszego brata. Problemem była również sprawa dwudziestoletniej dziewczyny z częściowym niedowładem prawej nogi i stopy - ale poza tym zdrowej — której brat mieszkał w prowincji Alberta. Page wychwalała misję kanadyjską obsługującą okolice Bremy za wszyst­ko, co uczyniła dla dzieci. Urzędnicy zrobili, co mogli, ale rozwią­zanie sprawy pozostawionych w Niemczech dzieci wymagało upo­ważnienia samej Ottawy. Page apelowała do sumienia Paula Marti­na, prosząc go o pomoc dla polskich sierot.

Dwa dni temu doświadczyłam jednej z najprzyjemniejszych chwil w życiu. Patrzyłam, jak moje 123 polskie dzieciaki maszerują po trapie na pokład statku General Stuart Heintzelman, który lada chwila miał wyru­szyć do Kanady.

Możliwe, że powieszą mnie kiedyś za to, co zrobiłam, ale czuję, że nawet jeśli tak się stanie, te dzieci warte są mojej szyi. Dziwna to była walka; rozpoczęła się (dla mnie) w chwili, gdy 19 czerwca wylądowały w Bari, a jej koniec oczywiście jeszcze nie nadszedł, z całej bowiem grupy pozostało tu 25 osób i pewnie wiele jeszcze się wydarzy, zanim sprawa na dobre ucichnie.

Myślisz, że będziesz mógł spotkać się z tymi dziećmi? Ojciec Króli­kowski to miły księżulo i trochę zna francuski, więc łatwo się z nim do­gadasz. Będzie towarzyszył dzieciom aż do Montrealu, jak sądzę, a potem zamieszka w jednym z klasztorów franciszkańskich. Opowie ci niejedną historię i pokaże zdjęcia zrobione krótko po Syberii. Nie trzeba dodawać, że i słowa, i obrazy będą raczej ponure.

Jeśli możesz, spotkaj się z Czesławą i Bronisławą Morawskimi, dwiema dziewczętami, którymi tak się interesowały warszawskie gazety. [Czesława] jest szczupłą blondynką, nosi piękne warkocze. Bronisława ma trzynaście lat, ale wygląda na młodszą. Zna tylko polski. To właśnie one zdecydowały się na repatriację do Polski, ale po porwaniu z jednego z naszych obozów opodal Rzymu i drobiazgowym przesłuchaniu przez personel polskiej am­

basady w Rzymie za bardzo się bały, żeby myśleć o powrocie do kraju. Tamtego wieczoru, kiedy radca prawny IRO oddał je pod moją opiekę, Czesława powiedziała mi: „Wcześniej się nie bałam, panno Page, ale teraz się boję. Raz już byłam na Syberii. Nie chcę tam wracać". A potem po pro­stu zabrałam je ze sobą, nie pytając nikogo o pozwolenie, i pojechałyśmy najbliższym „Rapido” z Rzymu do obozu dziecięcego w Salemo. Zaraz potem zaczęły się istne fajerwerki i od tamtej pory już nic, tylko kłopoty5.

Niechęć niektórych pracowników IRO utrudniała przesiedlenie tych, którzy pozostali w Europie. Brygadier Lush oraz Curtis z IRO w Afryce Wschodniej należeli do tych, którzy nie zapomnieli o dzie­ciach. Niewiele jednak mogli zdziałać. Na początku września Lush zrelacjonował Curtisowi swój krótki pobyt w Biurze Przesiedleń Ma­sowych Działu Wspólnoty Narodów w londyńskim oddziale IRO, podczas którego starał się zrobić coś dla młodych polskich dipisów.

Wykazali mi, że wszystkie twoje czarujące sierotki są wprost wspaniałe i spełniają właściwie wszelkie warunki poza tym, że a) praktycznie żadna nie jest sierotą, b) większość jest już dorosła. Fakt, że kilka było już lub wkrótce miało zostać matkami (ojcami pewnie też) oczywiście ułatwił sprawę, a twoja depesza z prośbami oraz list od dzieciaków nazwiskiem KROPA omal nie rozśmieszyły ich ze skutkiem śmiertelnym.

Ci ostatni byli rodzeństwem, które zatrzymano w Niemczech, ponieważ ich ojciec żył i - choć poważnie chory i przebywał w Afryce. Przysłał jednak pisemną zgodę na przesiedlenie dzieci do Kanady, a także świadectwa lekarskie potwierdzające, iż nie jest w stanie zadbać o rodzinę. Dopiero wtedy Kanada zgodziła się wy­dać Kropom wizy. Teraz jednak zdrowie ojca najwyraźniej znaczą­co się poprawiło, bo wybierał się do Australii i był gotów jednak zająć się dziećmi. Prosił więc, by wysłano je z powrotem do Afryki, aby mogły towarzyszyć mu w podróży. Jak wyjaśnił Lush:

Powiedzieli mi [pracownicy Biura Przesiedleń Masowych], że wprost cudnie było pomyśleć, ile musieli się natyrać i ile nakłamać, żeby wreszcie wyekspediować te słodkie dzieciaczki (zapewne w wieku 32, 36 i 38 lat,

MB«»

■■Hn

254

Polskie sieroty z Tengeru

z pięciorgiem dzieci) do Kanady, a wszystko to tylko po to, żeby z powro­tem ¿ciągnąć je z tego dominium i wysłać, via Afiyka Wschodnia, do ojca (tu głośny i z lekka histeryczny śmiech), z którym wyjadą do Australii. W tym momencie - jako że wcześniej nieco pogorszyłem i tak napiętą sytuację w Biurze, wspominając o pewnej niesłusznie pozostawionej oso­bie, którą warto by było wysłać do Wielkiej Brytanii - uznałem, że lepiej będzie wyjść, ale zanim to zrobiłem, zobaczyłem jeszcze, jak Clabon gra­weruje sobie słowo KROPA na otwartym sercu!6

Czy to dzięki wysiłkom panny Page, czy z innej przyczyny, po­mału udawało się rozwiązywać kolejne problemy. 18, 22 i 26 wrze­śnia do Kanady dotarło kolejnych dwanaścioro dzieci. Było wśród nich troje rodzeństwa Kacpurów (z najstarszym, głuchoniemym krawcem), dwie młodsze siostry Kropa (Helena chora na gruźlicę została w Europie i udała się do sanatorium), Franciszka Woźniak (z niedowładem prawej strony ciała) oraz sześcioro innych dzieci, z których co najmniej troje przetrzymano dłużej z uwagi na dodat­kowe badania medyczne—w dwóch przypadkach chodziło o choro­by weneryczne7. Kazimiera Mazur przypłynęła 3 października, nieco ponad miesiąc później niż jej siostra i brat. Tuż przed wyjazdem z pierwszą grupą, 29 sierpnia, Kazimiera przeżyła kolejny atak ma­larii i nie mogła towarzyszyć rodzeństwu8.

Pozostałe dzieci pomału docierały do Kanady jeszcze przez kilka miesięcy. Rozmaicie reagowały na nowe otoczenie — podnieceniem, ulgą, wyczekiwaniem albo lękiem. Staś Paluch nie był pewny, czy to właśnie jest miejsce, w którym chciałby pozostać, gdy po raz pierwszy zobaczył Kanadę, a ściślej port w Halifaksie. Jak wyjaśnia:

Gdy zobaczyłem ludzi pracujących w dokach, byłem zaskoczony. Po­wiedziałem: „Oj, to chyba nie najlepszy dla mnie kraj!” [Śmieje się.] Bo wszędzie, w Indiach czy Afryce, to czarni ludzie pracowali. Tam się nie widuje białych [przy pracy], tylko brązowych. „Oj, to bardzo niedobry kraj! 1 powiedziałem do siebie. — Może zostanę tu na trzy, cztery miesią­ce, nic dłużej, i trzeba będzie wiać!” Potem jednak zacząłem rozglądać się uważniej i było miło. Bardzo miło9.

Dla tych, którzy przypłynęli w październiku, pierwszym szokiem była pogoda. Zima tamtego roku zaczęła się dość wcześnie i Marian Kacpura pamięta, jak bardzo był zdumiony, gdy wszystko zrobiło się białe - kiedy opuszczał Polskę i Rosję był zbyt mały, by zapa­miętać śnieg. Był też niezmiernie wdzięczny księdzu, który witał statek w mieście Quebec i miał w samochodzie ciepłe koce. Marian przyjechał do Kanady w stroju, który pamiętał jeszcze czasy Ten- geru: w krótkich spodniach khaki, w koszuli z krótkim rękawem, bez butów i bez skarpet — boso10. Inni byli równie nieprzygotowani na zimową aurę. Zofia Wakulczyk i Janina Kusa pamiętają, że za­konnice kupiły im zimowe buty, gdy spadł pierwszy śnieg. Janina pracowała dla nich, nosząc wciąż swoje jedyne obuwie I to, które przywiozła z Afryki. Jedna z sióstr spojrzała kiedyś na jej nogi i spy­tała, gdzie jej zimowe buty. „Jakie zimowe buty? - odpowiedziała jej Janina. — Nigdy takich nie miałam!” Zakonnica oznajmiła wtedy: „Chodźmy więc, kupię ci zimowe buty, a ty zwrócisz mi pieniądze, kiedy będziesz miała”11. Janina nie wiedziała, czy buty były modne czy nie — ważne, że już nie marzły jej stopy. Do życia w Kanadzie trzeba się było przyzwyczaić.

Tymczasem Polska jeszcze się nie poddała. Polska prasa nie za­przestała szkalowania wszystkich stron zaangażowanych w prze­prowadzkę dzieci do Kanady. Pod koniec sierpnia ładunek jadu w publikacjach był już bardzo skoncentrowany; kolejne teksty tylko zaogniały sytuację12. Artykuł w „Biuletynie Prasowym i Informacyj­nym” polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych z 31 sierpnia potępiał IRO, Włochy, Wielką Brytanię, Kanadę i Stany Zjedno­czone za współudział w porwaniu dzieci. Zdaniem autorów, IRO „obnażyła prawdziwy cel swego działania, którym jest dostarczanie obcym państwom taniej siły roboczej”13. 6 września potępiający list do redakcji ukazał się w „Rzeczpospolitej”. Autor wyrażał swe głębokie oburzenie i rozczarowanie faktem, iż dzieci nie powróciły z Kanady, ponieważ:

(...) podżegacze wojenni i gangsterska organizacja IRO zajęli się nimi, zatrzymali w swych szponach, tak że polski rząd nie był w stanie zwró­cić im wolności. Papież, obrońca nieszczęśliwych Niemców, miał okazję do interwencji w imię chrześcijańskich zasad. Niestety, skoro nie zabrał głosu w obronie mordowanych Polaków, to jak można się spodziewać, że odpowie na wołania rozpaczających rodziców, którym odebrano dzieci i skazano na poniewierkę? Historię tego bezprecedensowego porwania należy rozgłosić na całym świecie, jako przykład metod stosowanych przez bandyckie rządy wobec narodów, które nie chcą stać się mięsem armatnim w ich walce o jeszcze większe zyski i bogactwo14.

Równie prowokacyjny tekst zamieszczono w „Życiu Warszawy” z 10 września. „Tę haniebną aferę, zorganizowaną przez międzyna­rodowych porywaczy dostarczających «towar» współczesnym han­dlarzom niewolników, cechuje typowo kapitalistyczna, potworna hipokryzja!” Zaraz potem autor artykułu deklarował, że rząd oraz obywatele polscy nigdy nie zapomną o swoich dzieciach, „porwa­nych za zgodą Waszyngtonu i IRO”15.

I wtedy, jakby w celu dodatkowego zaognienia sytuacji, „The Ensign” opublikował zaczepny tekst o Polakach, miesiąc wcześniej ścigających dzieci po całej wschodniej Kanadzie i lasach Quebecu. Artykuł wywołał konsternację w Poselstwie Polskim w Otta­wie. Wkrótce potem wysłano attaché prasowego placówki, pana Mysaka, do Wydziału Informacyjnego Ministerstwa Spraw Zagra­nicznych, by złożył nieformalny protest. Mysak poskarżył się, iż w artykule nakreślono niepochlebny obraz przedstawicieli PRL, którzy próbowali nawiązać kontakt z dziećmi. Tekst kończył się bo­wiem słowami:

Choć o bezpieczeństwo dzieci nie musimy się obawiać, epizod ten uznać należy za wiele mówiący. Po pierwsze, znamienny jest fakt, iż komu­nistyczna placówka w Ottawie jest w stanie wezwać na pomoc kanadyj­skich komunistów i skorzystać z ich usług w dziele zastraszania Kanady. Po drugie, złowieszcza wydaje się sprawność, z jaką w Afryce, Włoszech czy Niemczech Zachodnich działa radziecka organizacja, zdolna wyśledzić każdego, kogo zechce16.

Choć niewiele można było zrobić w sprawie artykułu, który już się ukazał, niezadowolenie Polaków było ewidentne17. Kanadyjski chargé d’affaires w Warszawie zauważył sardonicznie, że z całej tej sytuacji wynika jeden pożytek: polskie kobiety pracujące u Dionnea przestały komunistów interesować; ich miejsce zajęły dzieci zTen-

Tymczasem sytuacja dyplomatyczna systematycznie się pogarsza­ła i coraz bardziej oczywiste było to, że prędzej czy później sprawa trafi przed Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjedno­czonych15. Pod koniec września polskie władze nakazały zamknięcie warszawskiego biura IRO, a jego personelowi dały zaledwie dwa tygodnie na opuszczenie kraju. Polacy najwyraźniej nie żywili osobi­stej urazy do J.S. Widdicombe’a, ale jak usłyszał, „w obliczu postawy IRO wobec tych dzieci”20 placówka tej organizacji musiała zniknąć. Nie była to pusta groźba. 18 października warszawski oddział IRO zamknął swoje biuro, a dwa dni później Widdicombe wyjechał do Genewy21.

Wszystko to były jednak działania zakulisowe. Pierwsze oficjalne i publiczne słowa potępienia wygłoszono podczas spotkania Ko­mitetu Wykonawczego Ligi Narodowych Towarzystw Czerwone­go Krzyża, kiedy to przedstawiciel Polskiego Czerwonego Krzyża oskarżył IRO o porwanie dzieci. Winą organizacji miało być też złamanie postanowień jej własnej konstytucji poprzez niedopusz­czenie do repatriacji dzieci, na które daremnie czekały w Polsce ich rodziny. Polski Czerwony Krzyż utrzymywał też, że dziewięćdziesię- cioro dwoje spośród porwanych miało mniej niż siedemnaście lat, a bardzo wiele z nich miało krewnych w kraju. PCK wezwał też Komitet Wykonawczy do potępienia akcji przesiedlenia dzieci do Kanady „jako sprzecznej z prawem międzynarodowym i zasadami humanitaryzmu; rekomenduje się ponadto, by Kanadyjski Czer­wony Krzyż uczynił wszystko, co w jego mocy, by zwrócić te dzie­ci ojczyźnie22. Reakcja na wezwanie nastąpiła 27 października. Se­kretarz generalny Ligi Towarzystw Czerwonego Krzyża napisał do

W.S. Stanburyego, krajowego komisarza kanadyjskiego Towarzy­stwa Czerwonego Krzyża w sprawie dzieci, domagając się wyjaśnień i podjęcia stosownych kroków. Stanbury czym prędzej przekazał pi­smo Holmesowi z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a ten raz jesz­cze przytoczył oficjalną linię kanadyjskiego rządu: działania podjęto w dobrej wierze i głębokim przekonaniu, iż wszystkie dzieci były sierotami, a także w zgodzie z mandatem IRO. Zastrzeżenia rządu polskiego powinny być kierowane do IRO, a nie do władz Kanady23.

Wkrótce potem, 4 listopada 1949 roku, w Trzecim Komitecie Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych Henryk Alt- man, przedstawiciel Polski, formalnie potępił dokonany przez IRO przerzut dzieci z Tengeru do Kanady. Jego wystąpienie było mocne, utrzymane w oskarżycielskim i prowokującym tonie. Było też peł­ne fałszywych interpretacji wydarzeń. Rozpoczęło się od przydługiej i dość nieprawdziwej relacji z tego, co nazwał „historią zbiorowego porwania”. Wyraził przy tym głęboką urazę oraz gniew swojego rzą­du wobec sposobu, w jaki złamano jego prawa oraz prawa dzieci. Następnie Altman przystąpił do bardziej ogólnego ataku na IRO

i wezwał do repatriacji wszystkich dipisów, którzy pozostawali jesz­cze w obozach.

Historia tych dzieci jest koronnym osiągnięciem IRO i całkowitym potwierdzeniem uprzednich dokonań tej organizacji, które niejeden raz odkrywaliśmy przed Organizacją Narodów Zjednoczonych. Stanowi ona też dowód złamania przez IRO jej międzynarodowych zobowiązań, o któ­rych już wspominałem. Jeśli zostanie dziś przedstawiony projekt rezolucji, której celem będzie przedłużenie działalności IRO do 1 kwietnia 1951 roku oraz stworzenie stałego organu prowadzącego podobne działania ochronne wobec uchodźców, moja delegacja oczywiście będzie przeciw.

Jeśli chodzi o stanowisko mojego rządu wobec kwestii ochrony oby­wateli za granicą, zawsze stawialiśmy sprawę jasno i nie zamierzamy się powtarzać. Zawsze byliśmy zdania, iż każdy polski obywatel przebywający za granicą i potrzebujący ochrony może skorzystać z pomocy polskich konsulatów. Musimy tu przypomnieć naszą rezolucję przedstawioną pod­czas poprzedniej sesji i niestety odrzuconą większością głosów, a mówiącą

o tym, że repatriacja wszystkich uchodźców i wszystkich dipisów przeby­wających jeszcze w obozach musi się zakończyć przed 1 lipca 1950 roku, a nieszczęśni ci ludzie muszą nareszcie zyskać absolutną wolność w podej­mowaniu decyzji odnośnie do własnej przyszłości. Tylko wtedy zniknie ze ¿wiata ta rana. Tylko wtedy zakończy się męczeństwo setek milionów lu­dzi, którego jedynym celem jest zatrucie stosunków międzynarodowych*;: /

W odpowiedzi na tyradę polskiego delegata głos zabrała senator Catherine Wilson z delegacji kanadyjskiej. Niemal od razu przeszła do sedna sprawy.

Jak polskiemu delegatowi doskonale wiadomo, nikt nie jest zmuszany do pozostania w Kanadzie. Nikt też nie jest w Kanadzie powstrzymywany przed komunikowaniem się z kimkolwiek w dowolnym miejscu na świc- cie. Jeśli któreś z tych dzieci nie powinny były trafić do Kanady i czynione są przygotowania do ich powrotu, rząd kanadyjski oczywiście nie będzie im tego utrudniał; jeżeli dzieci i ich rodzice istotnie zostali rozdzieleni oraz pragną to zmienić, rząd kanadyjski nie będzie im czynić przeszkód“.

Dzieci mogły powrócić do Polski, jeśli tylko chciały, ale ze słów senator Wilson jasno wynikało, że żadne nie miało takiego zamiaru.

Nie tylko Kanada musiała znieść zakłopotanie wywołane pol­skimi oskarżeniami - w podobnej sytuacji była IRO. Zniewagi nie mógł zignorować sam J.D. Kingsley, jej dyrektor generalny. 10 li­stopada wystąpił przed Komitetem do spraw Uchodźców i Osób Bezpaństwowych (III Komitetem Rady Gospodarczej i Społecznej), by obszernie opowiedzieć o dzieciach z Tengeru. Dokonując dro­biazgowego przeglądu sytuacji, wyjaśnił między innymi, że spośród 148 dzieci, które przerzucono z Afryki Wschodniej do Niemiec, osiemdziesięcioro jeden miało więcej niż szesnaście lat, co ozna­czało, że nie były już dziećmi w rozumieniu konstytucji IRO. Tyl­ko dwadzieścia cztery osoby z tej grupy miały mniej niż trzynaście lat. Siedmiu z nich towarzyszyli starsi bracia lub siostry. Wedle sza­cunków IRO, tylko dwadzieścia trzy osoby miały żyjącego rodzica, a szesnaście spośród nich trafiło do starszej grupy wiekowej lub mia-

ło opiekę dorosłej osoby. Zatem jedynie siedem ze stu czterdziestu ośmiu osób można było zakwalifikować do grupy nieletnich posia­dających jedno z rodziców.

Nie było też tak, mówił Kingsley, że Polska nic nie wiedziała o ist­nieniu tych dzieci. Co najmniej dwukrotnie proponowano polskie­mu rządowi przysłanie ekipy repatriacyjnej do Tanganiki, by odby­ła rozmowy z wychowankami sierocińca. Zaproszenia nie przyjęto. Skutkiem tego w lipcu IRO rozpoczęła akcję przerzutu dzieci do Europy, gdzie mogły zostać przesłuchane przez urzędników repa­triacyjnych. Tymczasem Kościół katolicki Kanady zaproponował, że weźmie je w opiekę, a „rząd Kanady solidarnie zaofiarował im prawo wjazdu na swoje terytorium”. Mimo to w IRO podjęto decyzję, że przede wszystkim należy próbować repatriacji, zwłaszcza wobec tych dwudziestu trzech osób, z których każda miała co najmniej jedno z rodziców. Wykwalifikowany urzędnik repatriacyjny polskiego po­chodzenia przeprowadził wywiady z wszystkimi dziećmi i okazało się, że tylko dwie siostry życzą sobie powrotu do kraju, a kilkanaście innych osób jest skłonnych zastanowić się nad takim rozwiązaniem. Jednakże po tym, jak siostry zostały przesłuchane przez przedsta­wicieli Poselstwa Polskiego w Rzymie, jak dyplomatycznie ujął to Kingsley, obie zmieniły zdanie. Nieco później na zaproszenie IRO trzej polscy urzędnicy odwiedzili obóz, ale nie zdołali przekonać dzieci. IRO podjęła wtedy decyzję o przyjęciu kanadyjskiego zapro­szenia i przerzuciła całą grupę do Bremerhaven, by przygotować ją do wyjazdu. Tymczasem Polski Czerwony Krzyż kilkakrotnie do­magał się dostępu do dzieci oraz wydania listy ich nazwisk, a także wglądu w ich akta. Funkcjonariusze IRO zaproponowali spotkanie z dziećmi, ale, jak tłumaczył Kingsley, nie mieli prawa ani wydać listy nazwisk, ani udostępnić akt. Przedstawiciele Polskiego Czerwo­nego Krzyża postanowili w tej sytuacji, że nie przystąpią do rozmów z dziećmi.

Kingsley zaproponował też współpracę z polskim i kanadyjskim rządem - gdyby taka była ich wola — w kwestii repatriacji siedmior­

ga dzieci, którym nie towarzyszyło starsze rodzeństwo, a których co najmniej jedno z rodziców przebywało w Polsce. Kłopot jednak polegał na tym, że osoby, o których mówił, rzeczywiście nie były już dziećmi, tylko młodymi dorosłymi, którym pomysł powrotu do kraju wcale się nie podobał. Tak czy inaczej, Kanada od początku do końca działała uczciwie i w dobrej wierze26. Takie przedstawienie sprawy - twarda obrona pozycji 1RO i rządu kanadyjskiego - przy­padło Kanadyjczykom do gustu, podobnie jak to, że Kingsley wy­łączną winą za fiasko planu repatriacji dzieci obciążył rząd polski27.

Nie był to jednak jeszcze koniec całej historii, Polacy bowiem nie zamierzali się poddać. Mimo jakże słusznej krytyki przedstawionej w listopadzie przez Kingsleya, prasa polska kontynuowała serię arty­kułów pełnych oskarżeń o porwanie dzieci; zmobilizowano też po­nownie do działania Demokratyczny Związek Kobiet Niemiec. Tym razem organizacja ta wykorzystała swoje związki z Kongresem Kobiet Kanadyjskich poprzez Międzynarodową Demokratyczną Federację Kobiet, by dotrzeć do rządu kanadyjskiego oraz IRO. W imieniu Demokratycznego Związku Kobiet Niemiec Kongres Kobiet Kana­dyjskich wystosował pismo do kanadyjskiego oddziału IRO, senator Catherine Wilson oraz do Wydziału Spraw Zagranicznych ONZ, do­magając się wyjaśnienia przyczyn, dla których polskie dzieci potajem­nie przerzucono z Afryki Wschodniej do Kanady „mimo protestów ich rodzin (...) oraz rządu polskiego”. W odpowiedzi przedstawiciele IRO wyjaśnili, iż Kongres Kobiet Kanadyjskich został wprowadzony w błąd. Przesłano mu też kopię wystąpienia Kingsleya przed Trzecim Komitetem, z 10 listopada 1949 roku. Identycznie zareagowało Mi­nisterstwo Spraw Zagranicznych: potwierdzając przyjęcie listu oraz odsyłając kopię wystąpienia Kingsleya28.

Polacy podjęli jeszcze jedną, bodaj ostatnią próbę nawiązania bezpośredniego kontaktu z dziećmi, tym razem przez konsulat cze­chosłowacki w Montrealu. Bronisława Kusa i Helena Kościelniak zostały przyjaciółkami i uczęszczały do tej samej szkoły z internatem dla dziewcząt w Montrealu. Jedna ze starszych uczennic, z którą

zawarły znajomość, zaprosiła je pewnego razu na weekend do do­mu, by zjadły obiad wraz z jej rodziną. Zadowolone dziewczęta nie namyślały się długo — uzyskawszy pozwolenie władz szkoły, wybrały się do domu starszej koleżanki. Nie wiedziały jednak, że jej ojciec jest konsulem czechosłowackim, a nawet gdyby było inaczej, z racji młodego wieku raczej nie zrozumiałyby implikacji tego faktu. Po bardzo przyjemnym obiedzie matka koleżanki zaprosiła je „na miłą pogawędkę”. Wkrótce jednak pogawędka zmieniła się w dyskusję

o tym, jak świetnie żyje się w Polsce i jak bardzo Polska pragnie po­wrotu dziewcząt. Jak wspomina Helena, matka koleżanki „mówiła

o tym bez końca!” Helena i Bronisława słuchały jej z coraz więk­szym strachem. Do szkoły wróciły już przerażone tym, że zostaną porwane i odesłane do Polski. Następnego dnia opowiedziały ojcu Królikowskiemu o tym, co się wydarzyło. Rozsierdzony ksiądz po­lecił wychowawcom, by nigdy więcej nie pozwolili tamtej kobiecie zabierać dziewcząt ze szkoły. Z początkiem nowego roku obie zosta­ły przeniesione do nowej szkoły29.

Polski rząd kontynuował pościg za dziećmi kanałami dyploma­tycznymi. W grudniu zafundował Kanadzie ostrą reprymendę przed Zgromadzeniem Ogólnym Organizacji Narodów Zjednoczonych, a jej ambasadora wezwał do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie przekazano mu kolejną werbalną notę protestacyjną przeciw­ko porwaniu dzieci oraz poinformowano, że „uzdrowienie sytuacji leży w gestii rządu kanadyjskiego”30. Teraz, gdy dzieci były bezpiecz­ne w Kanadzie, a polski rząd zrobił już, co mógł najgorszego, na forum ONZ, Kanadyjczycy nie czuli potrzeby szybkiego udzielenia odpowiedzi. Celem stało się uchwycenie punktu równowagi mię­dzy sprawianiem wrażenia kraju chętnego do współpracy a demon­strowaniem niezadowolenia z powodu aroganckiego tonu polskiej noty dyplomatycznej. Wreszcie w kwietniu 1950 roku Poselstwo Kanadyjskie w Warszawie przedstawiło swoją odpowiedź. Zawie­rała ona protest przeciwko prowokacyjnemu tonowi noty, której język „nie sprawiał wrażenia obliczonego na ułatwienie osiągnięcia

porozumienia”. Niemniej Kanadyjczycy zaproponowali spotkanie z przedstawicielami polskiej placówki w Ottawie, w celu ustalenia terminu spotkania z którymkolwiek z dzieci, w dowolnym terminie

i miejscu, ale i w obecności osób zainteresowanych dobrem polskich imigrantów, w tym przybranych rodziców oraz funkcjonariuszy ka­nadyjskich władz, prowincji i agencji. Według urzędników Posel­stwa Kanadyjskiego miała to być świetna okazja, by dowiedzieć się, czy niektóre z dzieci istotnie mają rodziców w Polsce. Gdyby udało się ustalić, że tak właśnie jest, rząd Kanady gotów był pomóc w na­wiązaniu kontaktu między nimi, z myślą o przyszłej repatriacji31.

Polskie władze nieprzychylnie potraktowały kanadyjską odpo­wiedź. Pod koniec lipca poselstwo w Warszawie otrzymało list, w któ­rym Polacy zadeklarowali, że „byli zmuszeni odrzucić te warunki oraz stwierdzić, że nota daleka była od wyrażenia sprawiedliwego oburzenia, a ograniczona do ukazania faktów i przedstawienia uza­sadnionych postulatów”. Stwierdzili też, że „w zgodzie z ogólnie przyjętymi zasadami stosunków międzynarodowych rodzice, naj­bliżsi krewni, a w razie ich braku - władze ojczystego kraju czy ra­czej wyznaczeni przez nie opiekunowie są jedynymi osobami, które mogą decydować o losie dzieci”. Rząd polski musiał więc „stwierdzić z przykrością, że to (...) rząd Kanady, przez swe procedury dotyczące problemu dzieci oraz innych kwestii, ewidentnie nie dąży do osią­gnięcia porozumienia”. List kończył się śmiałym stwierdzeniem, iż jedynym sposobem na rozstrzygnięcie sporu będzie „jak najszybsze odesłanie dzieci do kraju”32. Nowych apeli ani propozycji nie było; powtórzono jedynie wcześniejsze żądania.

Sprawy zabrnęły w ślepy zaułek i Kanadyjczycy wreszcie to pojęli. Stało się jasne, że rząd polski nie jest ani szczerze zainteresowany do­brem dzieci, ani skłonny do współpracy w ustaleniu faktów w kwe­stii potencjalnego łączenia rodzin. Podobny wniosek wyciągnęła na początku tego roku kanadyjska delegacja w ONZ: Warszawa była zainteresowana przede wszystkim propagandową wartością swego gniewu, a nie powrotem przesiedlonych obywateli. Pewne było to,

że polska prasa wykonała solidną propagandową robotę, rozpisu­jąc się o historii dzieci z Tengeru. Dlatego też pod koniec sierpnia w Ministerstwie Spraw Zagranicznych ustalono, że prowadząc dia­log z Warszawą, nic więcej nie da się uzyskać, w związku z czym podjęto decyzję, iż na polską notę z 24 lipca nie zostanie udzielona odpowiedź. Jak się okazało, rząd polski pozwolił, by na tym etapie cała sprawa nareszcie ucichła.

Tymczasem dzieci nie miały pojęcia o wszystkich tych politycz­nych rozgrywkach na wysokim szczeblu, zajęte przystosowywaniem się do nowego życia, co nie było łatwe. Kolejny raz zaczynały wszyst­ko od początku, w nieznanym sobie kraju o nieznanej kulturze. Tym, które w Afryce ukończyły szkołę średnią, znaleziono pracę. W 1949 roku gospodarka Kanady nie była zbyt mocna, zatem praca była cennym dobrem. Wiele młodych kobiet mogło jedynie pełnić funkcję służących. Wśród młodych mężczyzn popularna była praca w budownictwie, w miarę dobrze prosperującej gałęzi gospodarki. Stanisław Paluch na przykład uczył się, pracując dla księży. Kościół katolicki w Montrealu prowadził poważne prace budowlane, a Sta­nisław pracował dlań przez półtora roku, ucząc się zawodu malarza i tynkarza. Był to dobry punkt wyjścia do znalezienia innej posady w branży, toteż korzystał z każdej nadarzającej się okazji, aż wreszcie stać go było na stworzenie własnej firmy zajmującej się malowaniem I dekoracją wnętrz33. Michał Bortkiewicz, niespokojny duch, nie wytrzymał długo w murach szkoły. Miał wyjątkowy talent do tokar- stwa; radził sobie z obróbką metali tak dobrze, że nauczyciel techni­ki chciał go zatrudnić w swoim warsztacie produkującym protezy. Zanim jednak do tego doszło, Michał zamustrował na statek jako mechanik trzeciej klasy. Jednostka ta obsługiwała linię DEW w pół­nocnej Kanadzie, toteż i Michał skierował się ku północy. Wkrótce jednak powrócił do Montrealu i imał się różnych zajęć — przez pe­wien czas był mechanikiem w Canadair34.

Ci, którzy byli dostatecznie młodzi, by trafić do szkół, szybko zo­stali rozrzuceni po ponad czterdziestu placówkach edukacyjnych —

zwykłych bądź z internatem - w Montrealu i okolicach. Biuro ar­cybiskupa Charbonneau postarało się, by niektóre z tych szkół nie pobierały od polskich imigrantów czesnego - i właśnie to sprawiło, że trzeba było rozbić zwartą grupę, jako że żadna ze szkół nie była w stanie przyjąć zbyt wielu takich osób. Nigdy jednak nie zdarzyło się tak, by dziecko trafiło do nowej szkoły samotnie; zawsze były to co najmniej pary, znacznie rzadziej trójki. Ale i tak nie było to dla nich łatwe doświadczenie, od lat bowiem przywykły do życia w czymś w rodzaju plemienia. Co ciekawe, dzieci z Tengeru na­wykły do podziału na grupy wiekowe. Rodzeństwa już od dawna nie mieszkały pod jednym dachem. To jednak nie oznaczało, że nie były sobie bliskie; starsi zawsze otaczali młodszych braci i siostry troskliwą opieką. Istniała jeszcze inna więź, wytworzona przez czas wspólnie spędzony w Tengeru i w dramatycznej wędrówce do Ka­nady; więź spajająca całą grupę. Pod pewnymi względami była ona równie mocna jak więzi rodzinne. Decyzja Kościoła katolickiego

o rozbiciu plemienia i zignorowaniu więzi rodzinnych wynikała z finansowej konieczności, lecz jednocześnie była odbiciem zupełnej niewrażliwości na dynamikę owej grupy oraz na głębokie potrzeby emocjonalne i psychiczne dzieci.

Dla wielu chłopców był to szczególnie ciężki okres w życiu. Roz­dzieleni - a więc pozbawieni jedynegp wsparcia, jakie znali - i rzu­ceni w sam środek rygorystycznego, szkolnego systemu, który za po­mocą kar cielesnych skłaniał młodych ludzi do nauki, a na dodatek posługiwał się niezrozumiałym dla nich językiem i ukształtowany był przez zupełnie obcą im kulturę, przeżywali naprawdę trudne chwile, próbując przystosować się do nowych warunków. Bariera językowa sprawiła, że pierwszy rok spędzili na nauce francuskiego. Często trafiali do klas, w których uczyły się znacznie młodsze -

i mniejsze — dzieci kanadyjskie, co budziło w nich zażenowanie.

I choć wielu młodych Kanadyjczyków akceptowało ich bez proble­mu, byli i tacy, którzy próbowali dyskryminować obcych. Zawsze znalazł się ktoś, kto uznał za stosowne powiedzieć, że „głupi Pola-

cf powinni wrócić tam, skąd przyszli. Wśród dzieci z Tengeru byli

i cacy chłopcy, którzy żywili urazę do każdej formy zwierzchności

i opierali się jej, jak tylko mogli - uciekając z domu, urządzając sce­ny i wagarując tak często, jak się dało. Szkoła była dla nich czymś, co należało jakoś przetrwać'5.

Dzieci robiły wszystko, by jak najczęściej spotykać się ze so­bą. Tym, które zamieszkały w Montrealu, było łatwiej. Dla jednej z grup miejscowa restauracja stała się ośrodkiem cotygodniowych spotkań. Dla tych, którzy trafili do szkół poza miastem, poczucie izolacji musiało być nieznośne.

Nie wszyscy mieli możliwość kontynuować edukację po ukoń­czeniu szkoły średniej. Z reguły brakowało pieniędzy na opłacenie nauki. Wielu próbowało uczyć się wieczorowo albo zaocznie, jed­nocześnie pracując, by zarobić na swoje utrzymanie. Tak właśnie zrobił Marian Kacpura: był serwisantem w radiu i telewizji, potem zatrudnił się u producenta markiz, a następnie w firmie budowlanej, uczęszczając jednocześnie na zajęcia w Montreal Technical School, gdzie kształcił się na kreślarza. Ukończywszy naukę, zaczął praco­wać przy projektowaniu maszyn, najpierw w Montrealu, a potem w Kolumbii Brytyjskiej36. Alfons Kunicki zdążył przebrnąć przez dwa lata studiów na kierunku inżynierii chemicznej na Uniwersy­tecie Ottawy, zanim porzucił naukę i znalazł pracę w budownictwie. Brał udział w realizacji kilku poważnych projektów hydroelektrycz- nych i kolejowych w Quebecu i wschodniej części Ontario, po pew­nym czasie już jako kosztorysant. Wreszcie powrócił do Montrealu

i zatrudnił się w prywatnej firmie budowlanej37.

Wiele ze starszych dziewcząt, takich jak Kazia i Stasia Kościelniak, Krzysztofa Michniak, Stanisława Kunicka i Zofia Matusiewicz, wy­brało szkoły ekonomiczne albo gospodarstwa domowego. Wierzyły, że dzięki temu nauczą się nie tylko zawodu, ale także języka fran­cuskiego. Kazimiera Mazur skorzystała z okazji i przeniosła się do szkoły pielęgniarskiej, gdy nie mogła już znieść tego, jak potrak­tował ją B i jej koleżanki 1 montrealski uniwersytet, gdzie zostały

umieszczone w specjalnej, polskiej grapie. Nauczano w niej po pol­sku, co było dla Kazimiery nonsensem - przecież musiały poznać angielski i francuski. Dlatego też jeden z księży opiekujących się dziećmi z Tengeru, ojciec Laramee, zasugerował jej przenosiny do szkoły pielęgniarskiej38. Ten sam kierunek edukacji wybrała osta­tecznie także Zofia Matusiewicz3’, Co najmniej dwie z dziewcząt, Stanisława Kunicka i Stanisława Kacpura, po przybyciu do Kanady odkryły w sobie powołanie i zostały zakonnicami.

Starając się zrekompensować dzieciom z Tengeru rozbicie ich ple­mienia, Kościół katolicki z Montrealu sięgnął po całą paletę środków. Nie tylko zdołał nakłonić liczne szkoły z internatami, by przyjęły uczniów niepłacących czesnego, ale także w początkowej fazie zor­ganizował noclegi w Contrecœur; siostry z Kongregacji Opatrzności przyjęły do siebie grupę dziewcząt, a Kongregacja Świętych Imion Jezusa i Maryi zaoferowała naukę w szkole handlowej. Wszystko to zapewniło dzieciom opiekę podczas roku szkolnego, lecz brak rodzin sprawiał, że w święta i podczas letnich wakacji w zasadzie nie miały żadnych zajęć. Po pewnym czasie kilka kanadyjskich

i amerykańskich organizacji polonijnych przekazało fundusze, które pozwoliły na zorganizowanie sierotom z Tengeru porządnych uro­czystości z okazji świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Rodzina McComberów z Montrealu, która zbiła fortunę na handlu futrami, oddała polskim chłopcom swój domek letniskowy w Châteauguay opodal Montrealu, by mieli gdzie spędzać wakacje. Gerard Tardiff, notariusz z Pointe-Claire, przedmieścia Montrealu, udostępnił z ko­lei dziewczętom swój letni dom na wyspie Dowker. W odpowiedzi na apel arcybiskupa Charbonneau pewna liczba rodzin z Montrealu nieformalnie adoptowała po jednym z polskich dzieci, aby umożli­wić im wakacyjne wyjazdy.

Wszystko to były jednak działania o charakterze instytucjonal­nym. Dodatkiem do nich, być może najważniejszym z perspektywy dzieci, było wyznaczenie do pracy z nimi trzech księży i ojca Caro- na, ojca Dostalera oraz ojca Laramee, który dołączył nieco później.

Ojciec Królikowski został wkrótce wysłany przez władze kościel­ne do Stanów Zjednoczonych, ale pozostał w bliskim kontakcie z „dziećmi” — i to na całe życie. Do dziś pozostaje dla nich wyjąt­kową postacią; wychowankowie nie zapominają o wdzięczności za to, co zrobił dla nich w długiej drodze do Kanady. Dla wielu wciąż jest duchowym przewodnikiem, choć fizyczna odległość sprawia, że jest w ich życiu mniej obecny. Ojcowie Caron i Dostaler stali się dla dzieci namiastką rodziców. Ojciec Królikowski opisał Carona jako „ucieleśnienie dobroci serca”, człowieka dobrotliwego i łagod­nego, który podbił serca młodych Polaków40. Dla wielu chłopców był jak ojciec. Dostaler był z kolei surowym stróżem dyscypliny

i nie miał wiele cierpliwości dla niesfornych, niezdyscyplinowanych, niegrzecznych czy zwyczajnie leniwych. Był za to silny fizycznie i miał smykałkę do mechaniki, co niezmiernie imponowało chłopcom41. Być może nie kochali go tak jak ojca Carona, ale darzyli szacunkiem.

Mimo wysiłków księży życie dzieci wciąż było mocno zinstytu­cjonalizowane i to właśnie je kształtowało. Starały się w miarę moż­ności podtrzymywać grupowe więzi; gdy tylko pojawiała się możli­wość —zwykle po ukończeniu szkoły średniej — rodzeństwo na nowo się łączyło. Stanisław Studziński przeprowadził się do Toronto na początku lat pięćdziesiątych, by studiować w Ryerson Polytechnical Institute, ale także — co ważniejsze — by dołączyć do brata, który zdążył już przenieść się z Anglii do Kanady. Wspierali go siostra Stanisława i jej mąż, jego dobry przyjaciel. Dwaj mężczyźni wynajęli wspólnie dom, w którym znalazło się miejsce dla Stanisława i jego drugiej siostry. Właśnie tam Stanisław poznał swoją przyszłą żonę, Halinę, która była siostrą jego szwagra42. Kazia Kościelniak wyszła za swego wybranka, Charliego, w roku 1951, po czym przeprowadzili się do Kitchener w Ontario. W ciągu dwóch lat sprowadziła obie siostry, Stasię i Helenę, by zamieszkały z nimi43. Gdy tylko było to możliwe — i sensowne — starsze rodzeństwo starało się wejść na nowo w rolę rodziców. Odnawiała się też plemienna więź, zwłasz­cza podczas wakacji spędzanych na wyspie Dowker, w domu let-

niskowym McComberów czy w restauracji w centrum Montrealu, a wreszcie na ślubach i przyjęciach z okazji narodzin dzieci. Dla dzieci z Tengeru obozowi towarzysze znaczyli niemal tyle samo co bracia i siostry. Plemię było ich rodziną, i to w bardzo realnym sen­sie. Więzi zadzierzgnięte w Tengeru i w drodze do Kanady stały się niezniszczalne. W roku 1999 polskie sieroty zorganizowały wielki zlot w Montrealu, z udziałem ojca Królikowskiego, ojca Carona

i ojca Laramee jako gości honorowych. Nie była to ich pierwsza impreza tego typu, ale na pewno najważniejsza, gdy stało się jasne, że może być ostatnią.

Wychowanie odebrane w dużej grupie miało jednak i inne skutki. W miarę jak dzieci stawały się młodymi dorosłymi, coraz częściej zdarzały się chwile, w których mocniej niż kiedykolwiek brakowało im rodziców. Młode kobiety, które zaczynały dojrzewać fizycznie, były zaskoczone zmianami dokonującymi się w ich ciele

i czuły zakłopotanie na samą myśl, że miałyby rozmawiać o tym z kimś obcym. Zakonnice niechętnie poruszały tematy intymne, a bariera językowa sprawiała, że praktycznie niemożliwy był kontakt z kole­żankami ze szkoły, rodzone siostry zaś najczęściej uczyły się w in­nych szkołach44. Młodzi ludzie obojga płci czuli się też zagubieni, wchodząc w sferę związków uczuciowych, ponieważ nigdy nie było im dane obserwować własnych rodziców, jak wprawnie omijają ra­fy i płycizny, wyżyny i niziny małżeńskiego życia. Zakonnice oraz księża katoliccy, którzy ich wychowywali, nie byli w stanie służyć im zbyt wielką pomocą w tych sprawach. Dlatego trudno było mło­dym imigrantom szukać partnerów i trwać przy nich; brakowało im wzorca dojrzałego związku, opartego na miłości; nie mieli też u kogo szukać porady. Gdy sami zostali rodzicami, byli podobnie zdezorientowani, ponieważ nigdy nie zaznali normalnego życia w rodzinie. Mieli natomiast silne poczucie tego, czego brakowało im w dzieciństwie, a co znali choćby z obserwacji zwykłych rodzin. Wszyscy boleśnie odczuwali brak tego, co nazywamy „intymnym życiem rodzinnym”45.

Wiele polskich dzieci, a właściwie już młodych dorosłych ludzi, potrzebowało długiego czasu, by poczuć, że Kanada jest ich domem. Niektórzy, jak Marian Kacpura czy Zofia Matusiewicz, już w chwili, gdy zeszli po trapie na portowe nabrzeże w Halifaksie, wiedzieli, że pozostaną w tym kraju46. Inni znacznie dłużej dochodzili do tego wniosku. Jak to pięknie ujęła Kazimiera Mazur, gdy ktoś spędził dziesięć lat, „siedząc na tej małej walizeczce”, która mieściła cały jego osobisty dobytek, czekając na kolejną przeprowadzkę w nie­znane, bez pytania o zdanie czy choćby strzępka informacji o celu podróży, trudno mu było wyobrazić sobie, że nastał wreszcie kres wędrówki47. Wielu przybyszów z Tengeru, zwłaszcza chłopców, nie umiało nigdzie dłużej zagrzać miejsca: pozostawali w ciągłym ruchu, z pracy do pracy, z miasta do miasta. Niektórzy czynili tak przez całe życie, inni wreszcie zapuszczali gdzieś korzenie. Dla wielu punktem zwrotnym było małżeństwo. Dla innych - kupno pierwszego domu, ponieważ nic tak skutecznie nie zabija ducha włóczęgi, jak kredyt hipoteczny oraz rodzina.

Budowanie nowego życia w Kanadzie nie było dla nich łatwe. A jednak dopięli swego i większość odniosła sukces. Wbrew wszel­kim przeciwnościom losu przybysze z Polski zadomowili się w nowej ojczyźnie i z czasem założyli rodziny. I chociaż Kanada nie ułatwiła im nadmiernie tego zadania (jak sami ochoczo zauważają, w tam­tych czasach nie było instytucji opieki społecznej, które dziś wspie­rają imigrantów) i z początku musieli walczyć o swoje, to do dziś czują wdzięczność wobec tego kraju i wobec Boga, który dał im tę niezwykłą sposobność, najlepiej podsumowaną słowami Stanisława Palucha: „Wie pani, tu, w Kanadzie, życie było dla mnie łaskawe. Dzięki Bogu”48.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
40 Szoa Od Monachium przez Wannsee do Auschwitz
40 Szoa Od Monachium przez Wannsee do Auschwitz
Perswazyjny telemarketing 50 narzedzi sprzedazy i obslugi klienta przez telefon do zastosowania od z
Zmiany dokonywane w polskiej edukacji wczesnoszkolnej od 1 IX 2009 do chwili obecnej
Handel Zagraniczny, Handel zagraniczny Polski lat 90tych, Od początku lat 90-tych głównym partnerem
Perswazyjny telemarketing 50 narzedzi sprzedazy i obslugi klienta przez telefon do zastosowania od z
Zmiany w polskim systemie oświaty od 1989 roku
Syberia w oczach polskich zesłańców, AV dokumentalny, Syberia
Polskie listy miłosne , od XV do XIX w ,Warszawa 1922
perswazyjny telemarketing 50 narzedzi sprzedazy i obslugi klienta przez telefon do zastosowania od z
Kryon Przekazy Kryona od 06 04 05 do 07 09 05 (j polski)
od mieszka i przez odkrycia geo Nieznany
język polski- wypracowania, Krótka historia literatury przez pryzmat stroju i ubierania, W wieku XIX
Przedstaw przemiany w polskich siłach zbrojnych od X do XV wieku
Przedstaw przemainy w polskich siłach zbrojnych od X do XV wieku
Polski lek na raka odkryty przez prof
Perswazyjny telemarketing 50 narzedzi sprzedazy i obslugi klienta przez telefon do zastosowania od z
Perswazyjny telemarketing 50 narzedzi sprzedazy i obslugi klienta przez telefon do zastosowania od z

więcej podobnych podstron